BARBARA CONKLIN
ZAKOCHAJ SIĘ
Przełożyła Elżbieta Pajewska
Rozdział pierwszy
—Mam go ze sobą. Zamierzam go dzisiaj tam zanieść.
Byliśmy już na końcu łąk Talbota, kilka metrów od tere-
nu szkoły, kiedy wreszcie nie wytrzymałam i powiedziałam
Amy o wszystkim. Obdarzyła mnie najpromienniejszym ze
swoich uśmiechów, a jej ciemne oczy błyszczały z podniece-
nia.
— Wspaniale, Mariah! Nie sądziłam, że się kiedyś na to
odważysz!
Na schodach przed wejściem do szkoły tłoczyli się ostatni
uczniowie, my też przyspieszyłyśmy kroku. Jeszcze jedno
spóźnienie i będziemy musiały zostać po lekcjach. W naszej
szkole karą za spóźnienie — nawet dla uczniów najstarszych
klas, takich jak Amy i ja — były „zajęcia wyrównawcze".
Trzeba było siedzieć w klasie pana Fema z nosem w książce,
którą on wybierał Po dwóch dniach zaś należało dostarczyć
pisemne wypracowanie na temat tej właśnie książki. Jeśli się
tego nie zrobiło, można było zostać zawieszonym w swoich
prawach i obowiązkach, a na to uczeń ostatniej klasy nie
mógł sobie pozwolić.
— Nie będziesz miała teraz czasu, by zanieść go do se-
kretariatu—ostrzegła mnie Amy.
— Podrzucę go tam w czasie przerwy na lunch — odpo-
wiedziałam jej, spoglądając na zegarek. Wiersz, który chcia-
R
S
łam zgłosić do naszej szkolnej poczty, musi jeszcze trochę
poczekać.
Już i tak czekał prawie rok, odkąd go napisałam. Te kilka
godzin nie zrobi żadnej różnicy.
Rozdzieliłyśmy się przed fontanną, Amy poszła na zaję-
cia z nauk społecznych, a ja z literatury. Patrzyłam jeszcze
przez chwilę, jak Amy znika w dumie, potem odwróciłam się
i ruszyłam do sali numer sto dwadzieścia dziewięć. W ostat-
nim momencie pani Dressler weszła tuż za mrą i zamknęła
drzwi
Miękkie kosmyki siwych włosów wymykały się jej spod
luźno upiętego na karku koka. Była tak chuda, że jasnozielo-
na sukienka, którą miała na sobie, wyglądała tak, jakby ciągle
jeszcze wisiała na wieszaka Zawsze, gdy mijałam panią
Dressler, starałam się być wyjątkowo ostrożna w ruchach, by
przypadkiem jej nie przewrócić.
Czym prędzej zajęłam swoje miejsce w „sekcji I". Po mo-
jej lewej stronie siedziała Marcy Jackson, a po prawej Kenny
Johnsville. Pani Dressler wzięła do ręki kawałek kredy i po-
prosiła klasę o uwagę.
Znowu czytaliśmy Szekspira. Tym razem byli to „Dwaj
panowie z Werony''. Jak zwykle nie potrafiłam się skupić .
Nie wiem dlaczego. Bo skoro chciałam zostać prawdziwą
pisarką, to dlaczego nie umiałam skoncentrować się na Szek-
spirze tak, jak powinnam?
Rozejrzałam się dokoła. Mary Lee, z nosem utkwionym
w podręczniku, z pewnością była pochłonięta tematem. Ted
R
S
Rogers natomiast, dawno zapomniawszy o Szekspirze, ba-
zgrał coś w swoim zeszycie.
Kent Brooks zeskrobywał paznokciem grafit z ołówka.
Gekawe, jak by zareagowali na wiadomość, że napisałam już
własną książkę?
Właśnie. Skończyłam ją kilka miesięcy temu i teraz spo-
czywała pod dolną szufladą mojej komody. Nie w dolnej szu-
fladzie, ale właśnie pod nią, tak, żeby nikt przypadkowo jej
nie znalazł.
Moja matka oczekując ode mnie, że sama będę utrzymy-
wała mój pokój w porządku, raczej w nim nie sprzątała, zaś
Kim, moja siedmioletnia siostra, nigdy by nie wpadła na po-
mysł, od czasu do czasu grzebiąc w moich rzeczach, by wy-
jąć szufladę z biurka. Ojciec przychodzi czasem do mego po-
koju, ale tylko porozmawiać. Tak więc książka była całkowi-
cie bezpieczna.
Przez cały czas, kiedy ją pisałam, szukałam kogoś, kto by
ją wydał, ale gdy została już ukończona, zabrakło mi odwagi
by wysłać rękopis. Coż, może któregoś dnia...
Nasza szkoła jest bardzo stara i ma wiele wysokich okien
z widokami doskonałymi do snucia rozmyślań.
Właśnie pogrążona byłam w marzeniach, kiedy pani
Dressler to powiedziała. Dumałam nad tym, jak byłoby
wspaniale, gdyby można było ujrzeć z tych okien ocean, a nie
tylko nie kończące się pola. I właśnie wtedy pani Dressler
zaczęła mówić o przedstawieniu teatralnym przygotowywa-
nym przez uczniów najstarszych klas.
R
S
— Mamy szczęście w tym roku — zaczęła. — Pan Barret
wybrał „Tysiąc klownów", bardzo interesującą sztukę. To
komedia, ale taka, która daje coś więcej prócz dobrej zabawy.
Pani Dressler zawsze organizowała najróżniejsze szkolne
przedsięwzięcia i wiedziałam, że lada chwila będzie prosić o
ochotników do projektowania kostiumów lub malowania de-
koracji
—By osiągnąć sukces—kontynuowała—potrzebujemy
nie tylko doskonałej sztuki, ale także dobrych aktorów — a
przede wszystkim zespołu do pracy za kulisami Na moim
biurku leży żółta kartka. Zanim wyjdziecie, proszę ochotni-
ków o umieszczenie na niej swoich nazwisk i podanie posia-
danych zdolności
Lekcja się skończyła Zgarnęłam książki i ruszyłam w
stronę drzwi mijając grupę tłoczącą się wokół tej żółtej kartki
Żadne moje zdolności nie przyszły mi na myśl. Nikt nie
będzie mnie tam potrzebować.
O jedenastej dwadzieścia pięć, kiedy dzwonek ogłosił
przerwę na lunch, udałam się do sekretariatu. Skrzynka na
materiały do „Sandpiper", naszej szkolnej gazety, stała zaw-
sze na biurku sekretarki po lewej stronie. Sekretarka zdążyła
już wyjść na lunch, tak więc nikt nie widział, jak wsunęłam
do skrzynki złożoną kartkę papieru. Doskonale. Chciałam,
żeby tak właśnie było.
W drzwiach sekretariatu pojawiła się Amy.
— Och!—pisnęła. — Zrobiłaś to!
Moja przyjaciółka, Amy Iverson. Zawsze mnie strzegła i
rozumiała, gdy nikt inny na świecie mnie nie rozumiał
R
S
— Po prostu jesteś wyjątkowo nieśmiała — nie przesta-
wała powtarzać. —Trzymaj się mnie, a wszystko będzie
okay.
Ale oto znajdowałyśmy się w ostatniej klasie gimnazjum
Przez całą szkołę podstawową byłyśmy dwiema wystra-
szonymi, małymi .dziewczynkami, nieśmiałymi i nie rzucają-
cymi się w oczy, nie odstępującymi się ani na krok, by mieć z
kim spacerować i rozmawiać. Największym koszmarem było
wówczas dla nas to, że musiałybyśmy wędrować samotnie,
mijając te roześmiane, doświadczone dziewczęta, od których
zawsze czułyśmy się gorsze.
Wtedy, ostatniego lata przed rozpoczęciem przez nas
szkoły średniej, lata, które ja spędziłam w Palm Springs, zaś
Amy u swojego ojca w Nowym Jorku, Amy przeistoczyła się
w atrakcyjną, pewną siebie młodą kobietę. I znowu musiałam
się z nią zapoznawać od początku.
Tego właśnie lata ojciec Amy wysłał ją do uzdrowiska z
fantastycznym salonem piękności. Zaordynowali jej tam die-
tę, powiedzieli, jak ma się odżywiać, nauczyli, jak czuć się
dobrze w licznym towarzystwie, a nawet—jak rozmawiać.
Potem ojciec zaprowadził ją do okulisty, który wybrał jej od-
powiednie szkła kontaktowe. Wyrzuciła więc swoje grube
okulary. Kiedy spotkałam Amy tuż przed rozpoczęciem roku
szkolnego, była już całkiem inną osobą.
Trzeba było niewiele czasu, by chłopcy to zauważyli.
Randki następowały jedna za drugą i przez chwilę wydawało
mi się, że utracę przyjaciółkę, ale Amy nie dopuściła do tego.
Nadal wędrowałyśmy razem do i ze szkoły, nadal dzieliłyśmy
R
S
ze sobą nasze sekrety. Jedyną nowością było to, że teraz Amy
nakłaniała mnie, bym także chodziła na randki
Używałam najrozmaitszych wymówek, na przykład, że
muszę pomóc siostrze w sprzedaży ciasteczek upieczonych
przez drużynę zuchów, albo, że mam dużo zadane, że muszę
pomóc matce w domu — tysiąc i jeden powodów. Amy zaw-
sze z niezadowoleniem kręciła na nie głową.
Dzisiaj miała na sobie jedną ze swych ulubionych podko-
szulek, z wielkim napisem z przodu „Tak wielu chłopców—
tak mało czasu!" Śmiałam się, patrząc na to. Amy to rzeczy-
wiście był ktoś! Takie rzeczy mogły uchodzić tylko jej.
—Czy zgłosiłaś się do pracy przy przedstawieniu?— spy-
tała mnie, kiedy dołączyłam do niej w holu, oglądając się
jeszcze raz na skrzynkę z moją samotną kartką papieru w
środku.
— Oczywiście, że nie — odpowiedziałam. — Nie jestem
tym zainteresowana.
— Tak właśnie myślałam — powiedziała Amy, obrzu-
ciwszy mnie gniewnym spojrzeniem — Mariah, ty mnie
wpędzisz do grobu. Musisz się w końcu wyrwać z tego zaklę-
tego kręgu szarej codzienności!
—Nie jestem w żadnym zaklętym kięgu. A nawet jeśli, to
może jest mi z tym dobrze. Jestem tam, gdzie chcę być.
Rozdzieliłyśmy się ponownie. Tym razem ja szłam na hi-
storię średniowieczną, a Amy na hiszpański.
— Adios, mi amiga — wesoło zawołała do mnie na po-
żegnanie.
R
S
—Na razie—odpowiedziałam, ciągle myśląc o moim
wierszu.
Ostatnia lekcja, a potem ostatni dzwonek. Skończył się
kolejny dzień w gimnazjum Talbota i pora była wracać z
Amy do naszych domów. Mój położony był wśród wyso-
kich skał, tylko półtorej mili od Laguna Beach. Nie mieszka-
liśmy właściwie w mieście i dlatego nie mogłam uczęszczać
do tamtejszej szkoły średniej. Ale nie przeszkadzało mi to, bo
lubiłam gimnazjum Talbota, Było naprawdę w porządku.
Moja matka jak zwykle przywita mnie w kuchni, z której
rozchodzić się będą wspaniałe zapachy. Pierwszą rzeczą, jaką
robiła po powrocie do domu z pracy w prywatnej szkole w
Laguna Beach, było gotowanie. Kim będzie ćwiczyć figury
baletowe przed swoim lustrem na piętrze albo razem z przy-
jaciółką, Judy, będzie skakać po pokoju.
Mój ojciec wróci później i skieruje się od razu do kuchni i
do matki, centrum domowego ciepła. Będzie ją tulił do siebie,
a ja widząc ich, jak zawsze będę czuć takie szczęście, iż
znowu są razem, że aż dreszcze będą przebiegać mi po ple-
cach.
W domu będzie to zwyczajny poniedziałek, tak samo jak
w szkole. Jedyną różnicę stanowiło to, że wreszcie zdobyłam
się na odwagę, by złożyć mój wiersz.
Kiedy tak czekałam, aż tłum uczniów pchających się do
drzwi wyjściowych przerzedzi się, rozmyślałam o tym, jak
doskonale będzie wyglądać mój wiersz na rym skrawku miej-
sca w prawym dolnym rogu ostatniej strony, gdzie zawsze
pojawiały się wiersze w rubryce opatrzonej nagłówkiem „Se-
R
S
ascapes". Zwykle było tam kilka fraszek— często zastana-
wiałam się, czemu niektóre z nich w ogóle zostały przyjęte—
ale parę z nich było naprawdę dobrych, rzeczywiście wartych
lektury.
Napór tłumu przywołał mnie do rzeczywistości i znowu
byłam tylko jeszcze jednym uczniem, niecierpliwie chcącym
wydostać się na świeże powietrze styczniowego popołudnia i
być może skorzystać trochę ze słońca, zanim opadną zimowe
ciemności.
Amy czekała jak zwykle na najwyższym stopniu scho-
dów, rym razem rozmawiając z dwoma chłopakami Joe An-
derson próbował ją namówić na pójście z nim na mecz ko-
szykówki w piątek wieczorem Amy odgarnęła ciemne, sięga-
jące ramion włosy, które opadły jej na twarz, odsłaniając
swoje błyszczące, piwne oczy.
—Nie mogę— odpowiedziała i posłała swój uśmiech
numer jeden. Jej oczy rozjaśniają się wtedy, a kończy go spe-
cjalne mrugnięcie. — Zgłosiłam się do pomocy w przygoto-
wywaniu szkolnego przedstawienia. Pierwsze spotkanie jest
właśnie w piątek wieczorem.
Usłyszałam, jak Joe jęknął i powiedział:
—Łamiesz mi serce Amy!
Dołączyłam do ich małej grupki i stanęłam obok Amy,
patrząc jak odrzuca w tył głowę i wybucha dźwięcznym
śmiechem Obaj chłopcy zobaczywszy mnie cicho się odsunę-
li Można było pomyśleć, że jestem chora na jakąś zarazę.
— Zgłosiłaś się do pomocy? — szepnęłam do Amy, kie-
dy już odeszli — Uważasz, że to dobry pomysł? To przed-
R
S
stawienie zabierze ci sporo twego czasu przeznaczonego na
randki.
— Och, nie martw się — odpowiedziała mi, kiedy scho-
dziłyśmy ze schodów. — Wszystko dokładnie przemyślałam.
Widzisz, pracując przy tym przedstawieniu, spotkam wielu
chłopców i będę miała jeszcze więcej randek, gdy ta sztuka
zostanie wreszcie wystawiona!
Amy była tak cholernie sprytna! Milcząc przeszłyśmy
przez szkolne zabudowania i wkroczyłyśmy na łąki, na do-
brze znaną ścieżkę, którą ryle lat przemierzałyśmy razem
— Będzie wspaniale — powiedziała Amy, na nowo po-
dejmując temat. Nigdy nie musiałam się obawiać, że nie bę-
dziemy miały o czym rozmawiać w drodze do domu. Amy
zawsze dbała, aby tak nie było.
—Praca przy „Tysiącu klownów" będzie bardzo interesu-
jąca. Pan Barret od literatury angielskiej powiedział nam, że
ze wszystkich sztuk, które reżyserował, właśnie w tej pomoc-
nicy są najważniejsi Tak więc czuję się już bardzo ważna!
Roześmiałam się. Amy miała taki zabawny sposób przed-
stawiania różnych spraw.
— Myślisz, że zgłoszenie tego wiersza nie było błędem?
—Absolutnie nie !—wykrzyknęła Amy.—Wydawca tej
kolumny, Dan Gordon, jest genialny. Po prostu genialny!
Chodzi ze mną na zajęcia z angielskiego. Jest też urodzonym
komikiem Miły, wesoły chłopak. Wszyscy go lubią.
Przełożyła książki do drugiej ręki.
— Właściwie pochodzi z San Diego, ale jego ojciec zo-
stał przeniesiony do Irvine, więc kupili dom tu, niedaleko
R
S
Laguna Słyszałam, jak mówił Tomowi Moore'owl że bardzo
pragnął skończyć szkołę w San Diego i nienawidził tej naszej
przez pierwsze kilka miesięcy, ale teraz już ją polubił — pa-
plała dalej Amy. — Ciągle szuka nowych, świeżych wierszy
do swojej kolumny—zapewniła mnie.
Znowu zaczęła mówić o przedstawieniu, ale ja pozosta-
łam myślami przy swoim wierszu. Zastanawiałam się, co bę-
dzie czuł ten Dan Jak-mu-tam, gdy będzie go czytać. Amy
pokazała mi tego chłopaka na korytarzu parę tygodni tema
Znała absolutnie każdego chłopaka w szkole i zawsze mnie
dziwiło, w jaki sposób potrafiła kojarzyć nazwiska z odpo-
wiednimi twarzami.
— A więc nie zgłosiłaś się do pracy przy przedstawieniu?
— Musiała powtórzyć pytanie dwa razy, nim je usłyszałam.
—Nie—odpowiedziałam, łamiąc grubą łodyżkę trawy.
Zółto-zielony motyl zatańczył przed nami, a potem nagle
zniknął.
—Nawet do malowania dekoracji? —Nie. Nawet do tego.
—To dobrze—odrzekła Amy, a w jej oczach zadrżały fi-
glarne błyski Odwróciła się, zatrzymując mnie w pół kroku.
—To dobrze, boja zgłosiłam cię do prac pomocniczych.
—Coo?—Ten jej tupet! Zgłaszać mnie bez mojego po-
zwolenia! Rzuciłam książki w wysokie zielsko i podparłszy
się pod boki, spojrzałam na nią.—Nie! Zgłosiłaś mnie!
Odwróciła się tak, że nie widziałam jej twarzy, ale czu-
łam, że Amy się śmieje.
—Tak.—Przeszła obok mnie.—Oczywiście, że tak!
R
S
Spojrzałam w dół na porozrzucane książki i pozwoliłam
opaść rękom Amy była zupełnie niemożliwa.
— Więc nie pojawię się na spotkaniu — powiedziałam,
schylając się w końcu, by podnieść książki. — Po prostu im
powiem, że sfałszowałaś mój podpis. To będzie bardzo proste
i wtedy ty będziesz mieć kłopoty!
Amy zatrzymała się, odwróciła i posłała mi swój uśmiech
numer jeden.
— Nie zrobisz mi tego, Mariah. Nie zrobisz i sama o tym
dobrze wiesz. Po prostu przyjdź parę razy i wtedy, jeśli rze-
czywiście będzie tu dla ciebie nie do wytrzymania, możesz
łatwo zrezygnować. No, i co ty na to?
Pochyliła się i pomogła mi pozbierać książki. Amy zaw-
sze osiągała to, czego chciała, a wiedziałam, że od dłuższego
już czasu prowadziła kampanię, by „wprowadzić" mnie w
świat
— W porządku — odpowiedziałam — Pójdę tam kilka
razy, żeby uratować twoją głowę, ale tylko kilka razy!
Znów podjęłyśmy naszą wędrówkę. Widziałam już zbu-
dowany z kamienia i cegły dom Amy, ukryty za wysokimi
eukaliptusami
Tu zawsze rozstawałyśmy się, ja podążałam w stronę bie-
gnącej wzdłuż brzegu Pacyfiku autostrady i mojego wzno-
szącego nad oceanem domu.
Amy odwróciła się do mnie, a jej twarz rym razem była
poważna.
— Mariah, po prostu spróbuj, okay?
R
S
Zapadła miedzy nami taka cisza, że słyszałam łagodny
szelest skórzanych liści eukaliptusa. Czułam wydzielane
przez nie w powietrze olejki.
—Okay—powiedziałam łamiącym się głosem. Próbowa-
łam odkaszlnąć.
Amy poszperała chwilę w swoich rzeczach i wreszcie wy-
jęła ze środka swego notatnika cienką, żółtą książeczkę.
— Proszę. Zabrałam dodatkowy egzemplarz z pokoju pa-
na Barretta dziś po południu. Wszyscy powinniśmy mieć je-
den.
Spojrzałam na okładkę niewielkiej książeczki: „Tysiąc
klownów" — komedia w trzech aktach autorstwa Herba
Gardnera.
— Przejrzyj ją dzisiaj wieczorem, jeśli będziesz mieć tro-
chę czasu — powiedziała Amy. — To naprawdę zabawna
sztuka. W piątek wieczorem pójdziemy razem na spotkanie w
audytorium
Przytaknęłam i wzięłam od niej książkę. Wetknąwszy ją
we własny notatnik, podniosłam głowę i pomachałam Amy
na pożegnanie.
— Do zobaczenia—zawołałam za nią.
Nie było najmniejszych wątpliwości. Amy miała oczywi-
ście rację — powinnam „dołączyć do ludzkiej rasy", jakby to
ujęła moja matka. Kiedyś już mi się to prawie udało — tego
lata przed pójściem do szkoły średniej. Prawie — to jednak
za mało. Tamtego lata spotkałam chłopaka i on mnie odmie-
nił. Czy kiedyś zdarzy się to jeszcze raz?
R
S
Rozdział drugi
—A oto nowość na dzisiejszy wieczór—powiedziała mo-
ja matka, z twarzą lśniącą od pary buchającej z garnka na tyl-
nym palniku kuchenki.—Alice, nauczycielka czwartych klas,
podała mi ten przepis . Spójrz, to egzotyczny sposób przyrzą-
dzania dyni z dodatkiem zielonego pieprzu i pomidorów. Tuż
przed włożeniem do piekarnika zamierzam posypać ją tartym,
ostrym serem..
Po przyjściu z pracy nie zmieniła nawet sukienki, założy-
ła tylko na wierzch swój stary żółty fartuch. Włosy w kolorze
karmelu miękko opadały na jej brązowe oczy, odgarnęła je
więc i promiennie uśmiechnęła się do mnie.
—Jak było w szkole?—spytała, kiedy kładłam książki na
kuchennym krześle.
Nagle z mojego notatnika wypadł na podłogę tekst sztuki.
Schyliła się i zanim zdążyłam go jej zabrać, przeczytała tytuł.
— Hmm — Ponownie odgarnęła włosy z oczu. Poczułam
zapach jej perfum.
— Czytacie to na lekcjach?
— To tekst szkolnej sztuki — odpowiedziałam, wyjmując
go z jej rąk. — Amy zgłosiła się do pomocy. Mnie zresztą też
zapisała Obawiam się...
Nie najszczęśliwiej dobrałam słowa.
R
S
— Obawiasz się? — podchwyciła matka - Nie ma się
czego bać. To dobra zabawa. Ja także pomagałam w
wystawianiu szkolnego przedstawienia, gdy byłam w ostat-
niej klasie gimnazjum, a twój ojciec działał w teatrze amator-
skim.
—Właściwie nie chciałam powiedzieć, że się „boję" —
odpowiedziałam. — Po prostu uważam, że to nie w porządku,
by ktoś, zgłaszał kogoś innego bez jego wiedzy. Każdy po-
winien sam o sobie decydować.
Widziałam, że moja matka próbuje powstrzymać wybuch
irytacji Zawsze starała się mnie nakłonić, bym bardziej anga-
żowała się w życie towarzyskie i nieraz już doszło z tego po-
wodu między nami do kłótni. Ze złością położyła przykrywkę
na garnku i wyjęła z lodówki ser. Zaczęła trzaskać drzwicz-
kami kredensu w poszukiwaniu tarki.
Wiedziałam, że jeśli zostanę jeszcze trochę w kuchni, to
znowu zaczniemy się sprzeczać, zabrałam więc książki z
krzesła.
—Lepiej będzie, jeżeli od razu zacznę odrabiać lekcje.
Oczywiście, jeśli nie jestem ci potrzebna.
— Mam wszystko pod kontrolą — Jej gniew już trochę
złagodniał. — Tak, zrób tyle, ile możesz przed obiadem Po-
proszę Kim, by nakryła do stołu. Ojciec powiedział, że wróci
do domu na szóstą. Odwołali to handlowe spotkanie.
Wbiegłam po schodach, by jak najszybciej znaleźć się w
swoim pokoju. W mojej kryjówce, gdzie nikt nie będzie mnie
poganiał, zmuszał, bym się bardziej towarzysko udzielała.
Może trochę pooszukuję zamiast się uczyć, usiądę na parape-
R
S
cie i będę obserwować morskie fale, tak jak robiłam to już
wiele razy.
Rzuciwszy na biurko książki, podeszłam do białej toaletki
Usiadłam na taborecie i rozwiązałam kołnierz z kremowej
organdyny. Spojrzałam na swoje odbicia w trzech lustrach.
Ujrzałam w nich dziewczynę o ciemnych, zamyślonych
oczach. Jej włosy miękko rozdzielające się na • środku gło-
wy, opadały łagodnie na ramiona W oczach połyskiwały
plamki zieleni i żółci. Usta nie uśmiechały się.
Popatrzyłam na górną krawędź środkowego lustra Samo-
chodowa naklejka „P.S. Kocham Cię", ciągle była tam, gdzie
ją przylepiłam na początku pierwszej klasy gimnazjum Obok
zatknięta była pocztówka z widokiem na indiańskie wąwozy,
jedna z tych, które otrzymałam od Strobe'ow.
Wstałam i podeszłam do biurka Znalazłam je w sklepie z
używanymi meblami i własnoręcznie odnowiłam, wykańcza-
jąc śnieżnobiałym kolorem
Przez okno nad moim biurkiem mogłam patrzeć na ocean,
którego widok nigdy mnie nie nudził. Czasami myślę, że jego
piękno odciąga mnie od pisania Siedzę i patrzę nań stanow-
czo za długo.
Wysunęłam środkową szufladę biurka i wyjęłam z niej
kartkę papieru. Zrobiłam kilka kopii mojego wiersza, ale to
był oryginał i kartka była mocno zniszczona od częstego do-
tykania Wyobraziłam sobie znowu, jak to będzie wspaniale,
gdy zobaczę go w „Sandpiper".
Przez chwilę ogarnęła mnie panika Może nie powinnam
była podpisywać go własnym nazwiskiem Może
R
S
niektórzy będą uważali, że jest śmieszny, a nie pełen smutku.
Może...
Po raz setny rozkładając kartkę, przeczytałam go na głos.
„Nie pytaj mnie, czemu mewy krzyczą"
Widziały nas tu razem w jasnym słońca blasku, Po zło-
tym pyle szliśmy, nie po piasku. Od morza wiatr powtarzał
nasze słowa, Mewy krzyczały krążąc nam nad głową. Te
czarne skały ogłosiłeś swą krainą Królem i królową byliśmy
oceanu, Ale odszedłeś... A mewy?
Patrzą, jak ze spuszczoną głową chodzę tu samotnie, Zło-
ty pył zniknął, pod stopami został tylko piasek. Wiatr zapo-
mniał o nas, śpiewa teraz smutno, Są tu czarne skały, lecz nie
ma królestwa Więc nie pytaj mnie, czemu mewy krzyczą.
Napisałam go dawno temu, w styczniu pierwszego roku
nauki w gimnazjum Poprzedzające lato było najcudowniej-
szym latem mego życia—wtedy poznałam Paula Strobe'a
Moi rodzice byli ciągle rozwiedzeni, a matka znalazła pracę
w Palm Springs.
Na początku niewiele wiedziałam o Paulu i nic o tym, że
jego rodzina jest bogata Nie wiedziałam tego, bo nie zacho-
wywał się tak, jak myślałam, że się zachowuje bogata
młodzież—dając do zrozumienia, że jest lepsza niż wszy-
scy dokoła. W zasadzie był to pierwszy raz, kiedy czułam się
dobrze w towarzystwie chłopaka. Uważał, że mam miły
uśmiech. Nie wiedział, że do tej pory nie potrafiłam się
uśmiechać, będąc z jakimś' chłopcem
R
S
Zabierał mnie wszędzie, pokazując miejsca wokół Palm
Springs, do których turyści nigdy nie docierają, bo po prostu
nie wiedzą o ich istnieniu. Indiańskie kaniony, wodospady,
strome zbocza, drzewa sięgające nieba — brał mnie za rękę i
z radością w swoich głębokich, niebieskich oczach pokazy-
wał mi to wszystko.
Zakochaliśmy się w sobie, naprawdę. Powiedział mi, że
uwielbia ocean i zwykle nad nim spędza swoje wakacje, ale
to lato stanowiło wyjątek. Paul musiał się leczyć — prawie
się załamałam, gdy dowiedziałam się, że ma raka.
Spojrzałam znowu na wiersz. Paul nigdy nie miał szansy
naprawdę spacerować ze mną po tym złotym piasku. Obiecał
mi, że tak będzie, kiedy tylko zostanie wypisany ze szpitala w
Teksasie, ale umarł w swoim domu w Palm Springs.
Umarł, kiedy obchodziłam Boże Narodzenie z moją ro-
dziną, nie podejrzewając, że nigdy go już nie ujrzę.
Ale marzyłam o tym, że jest tutaj, że wędruje wzdłuż mo-
jej plaży. Śniłam o nas, spacerujących razem, trzymających
się za ręce, obserwowanych przez mewy. A teraz mój sen się
rozpadł, pozostały tylko krzyczące ponad głową ptaki. A
więc napisałam ten wiersz.
Sama byłam wydawcą naszej szkolnej gazety na początku
pierwszej klasy gimnazjum, ale zrezygnowałam z
tego, kiedy Paul umarł. Nauczyciele byli na mnie wście-
kli, a ja nic nie powiedziałam o tym rodzicom—nie chciałam
ich martwił Paul także byłby mną rozczarowany.
Zanim spotkałam Paula, nigdy nie chodziłam na randki
Zawsze powtarzałam, że boję się chłopców, bo nie mam bra-
R
S
ci. Myślę, że to się zdarza czasami. Ale kiedy spotkałam Pau-
la, wszystko się zmieniło. Powiedziałam mu nawet o rym, jak
bardzo chciałam zostać pisarką, a on słuchał mnie z uwagą.
Wcale się z tego nie śmiał. W zamian opowiedział mi, że je-
go ojciec w tajemnicy przed wszystkimi także jest pisarzem
Jego ojciec był właścicielem księgami w Palm Springs, a
pisał książki pod pseudonimem W ten sposób mógł stać z
boku i obserwować ludzi przeglądających jego książki, wy-
słuchując komentarzy i krytyki Powiedział Paulowi że wła-
śnie dzięki temu stał się znacznie lepszym autorem.
Cały mój pokój pełen był wspomnień o Paulu. Żółta na-
klejka pochodziła z naszej wycieczki tramwajem Kupił ją
specjalnie dla mnie, bym mogła przyczepić ją w swoim poko-
ju, aby na nią patrzeć i wspominać wspaniały czas, jaki ze
sobą spędziliśmy.
Pocztówki z widokami indiańskich rezerwatów wisiały
wszędzie, a moja biblioteczka pełna była książek o Palm
Springs. Na komodzie stały dwie porcelanowe figurki Indian,
obok nich dwa gładkie kawałki skały, które zabrałam z dna
kanionu Andreasa.
Przeczytałam wiersz jeszcze raz, potem złożyłam go i
ostrożnie umieściłam w środkowej szufladzie. Może nie po-
winnam go była ujawniać, był przecież tak bardzo osobisty.
Nie widzieli go nawet moi rodzice. Ani Kira Szczególnie
Kim, która by się z niego śmiała; była za mała, by go rozu-
mieć. Do tej pory znała go tylko Amy. Siedziała na jednym
końcu łóżka, a ja na drugim, obserwując, jak go głośno czyta.
R
S
Kiedy skończyła, westchnęła ciężko i powiedziała: —
Mariah, to prawie tak dobre jak utwory Roda McKuena z te-
go twojego albumu. To naprawdę, naprawdę dobre. — Zno-
wu westchnęła i złożyła go z powrotem. Potem znów rozło-
żyła i przeczytała szeptem.—No, no!
Jak już mówiłam wcześniej, Amy jest prawdziwym przy-
jacielem.
Genka, żółta książeczka wysunęła się z mojego czarnego
notatnika, więc wyjęłam ją całkowicie. Wyglądała raczej nie-
pozornie jak na tak ważną sztukę, więc zaczęłam ją kartko-
wać.
Potem wróciłam do początku i czytałam już powoli— na-
prawdę czytałam—i wkrótce nie mogłam się już od niej ode-
rwać. Fabuła był świetna. Murray Burns, facet ze wspaniałym
poczuciem humoru, próbuje zatrzymać opiekę nad swym sio-
strzeńcem Na scenie pojawia się nudna para, przedstawiająca
się jako pracownicy socjalni sprawdzający, czy warunki, w
jakich mieszka Murray są odpowiednie dla chłopca. To, co
potem następuje, jest przezabawne. Nudny facet wychodzi,
obraziwszy się na wszystkich, a Sandra, jego towarzyszka,
zostaje, bo zaczyna sobie zdawać sprawę z tego, jak wiele z
życia ją omija, zaczyna rozumieć, że musi nauczyć się śmiać.
Odłożyłam tekst sztuki tylko na czas obiadu i zmywania
naczyń, i znów byłam u siebie na górze. Nie oderwałam się
od lektury, póki nie dotarłam do ostatniej strony. Nawet wte-
dy nie zamknęłam książki, tylko uważnie studiowałam listę
niezbędnych do wystawienia sztuki rekwizytów.
R
S
Wreszcie odłożyłam skrypt Amy miała rację. To będzie
bardzo zabawne. Może to był sposób, w który mogłabym za-
angażować się towarzysko, wyjść z depresji, być może nawet
spróbować i pójść od czasu do czasu na podwójną randkę z
Amy.
Kiedy zgasiłam nocną lampkę i opadłam w całkowitych
ciemnościach na poduszki, domowe dźwięki w końcu zamar-
ły, a cała rodzina bezpiecznie spoczęła w swoich łóżkach.
Jedynym słyszalnym odgłosem stał się szmer fal oceanu
gdzieś w dole.
To istny cud, że moja ulubiona skała nie rozpadła się
jeszcze pod wpływem nie kończących się uderzeń spienio-
nych fal. Ale ona tam stała, zawsze taka sama, czekająca bym
się na nią wspięła. Mewy także czekały.
Zamknęłam oczy i jeszcze raz pomyślałam o moim wier-
szu.
—Niech się nikt nie śmieje — wyszeptałam w poduszkę.
—Proszę, niechaj nikt się z niego nie śmieje.
R
S
Rozdział trzeci
Tej nocy miałam dziwny sen. Byłam pracownicą socjal-
ną, kobietą, która zapomniała, jak się śmiać. Jednakże ludzie
na widowni śmiali się—ze mnie—kiedy chłopiec, który grał
Murraya zabawiał się moim kosztem Publiczność śmiała się
coraz bardziej, a ja, upokorzona, zaczęłam płakać.
Wyraźnie widziałam siebie jako Sandrę, ale nie mogłam
ujrzeć twarzy chłopca grającego rolę Murraya Walczyłam, by
się zbudzić i kiedy się ocknęłam, moja twarz była mokra od
łez. Ten sen wydawał się być tak realny.
Miałam nadzieję, że piątek nigdy nie nadejdzie, ale
oczywiście nadszedł. Myślę, że Amy była tak samo podeks-
cytowana jak ja, kiedy tego ranka przemierzałyśmy łąki Na-
sza szkolna gazeta wychodzi co drugi piątek i jeśli mój
wiersz nie pojawi się w tej, będę musiała czekać następne
dwa tygodnie.
— Myślisz, że naprawdę będzie dziś rano w gazecie?—
spytała Amy, dźwigając stary zegar kominkowy jej matki Był
tak wielki i nieporęczny, że musiałam pomóc jej nieść książki
Amy zdążyła mi już powiedzieć, że ponad dwadzieścia
całkiem zepsutych zegarów najróżniejszych rozmiarów i ty-
pów zostanie użytych w sztuce jako rekwizyty. Matka Amy
była szczęśliwa że mogła oddać swój. Odkąd przestał chodzić
dwa lata temu, najbardziej w świecie chciała sobie kupić no-
wy.
R
S
—Musi być dzisiaj — powiedziałam — Nie mogłabym
czekać jeszcze dwa tygodnie.
Ale nie będziemy o tym wiedziały, aż do przerwy na
lunch, kiedy to gazeta zostanie wywieszona przed gabinetem
dyrekcji.
—Wrzuć te książki do mojej szafki—poprosiła Amyjak
tylko weszłyśmy do szkoły.—Zaniosę zegar do pana Barretta
i wezmę resztę podręczników, kiedy skończy się lekcja
W ten sposób znalazłam się przy naszych szafkach sama,
w każdym razie na tyle sama, na ile można być w zatłoczo-
nym, gimnazjalnym korytarza
Koperta była wsunięta pod drzwi szafki. Przez chwilę sta-
łam bez ruchu jak posąg i wpatrywałam się w nią. Wreszcie
wyciągnęłam po nią dłoń, która stała się nagle wilgotna i
zimna
Była to zwyczajna biała koperta zaklejona taśma Spojrza-
łam szybko na zegarek. Miałam jeszcze czas, by ją otworzyć i
przejrzeć zawartość, zanim pobiegnę na pierwszą lekcję. Ale
zdecydowałam, że najpierw zajmę się rzeczami Amy.
Pogmerałam przecz chwilę przy zamku szyfrowym i
drzwi stanęły otworem Amy i ja znałyśmy nawzajem szyfry
do naszych szafek.
W końcu wróciłam do koperty. Prawdopodobnie upo-
mnienie ze szkolnej biblioteki. Często tak robią, ale nie mo-
głam sobie przypomnieć, bym ostatnio zalegała ze zwrotem
jakiejś książki
R
S
Korytarz zaczynał już pustoszeć, uczniowie spieszyli do
swoich klas. Lecz ciągle miałam jeszcze trochę czasu, otwo-
rzyłam kopertę. Wypadła z niej na podłogę pojedyncza kartka
papieru, schyliłam się więc, by ją podnieść. Przez sekundę
gapiłam się na nią, leżącą tak na podłodze. Zdawała się być
zupełnie nie na miejscu. Miałam problemy z utrzymaniem
równowagi
Wreszcie, z trudem łapiąc oddech, podniosłam ją Mój
wiersz.
Ponownie zajrzałam do koperty. W środku było jeszcze
coś. Może wydawca zwracał mi oryginał i dziękował, że go
nadesłałam. Może pisał, że będę chyba zadowolona, widząc
go w dzisiejszej gazecie.
Szybko rozłożyłam notatkę. Zobaczyłam wiadomość na-
pisaną czarnym atramentem Wyraźne, staranne pismo.
„Mariah,
Dziękuję za nadesłanie do „Seascapes" swojego wiersza.
Jego lektura sprawiła mi ogromną przyjemność, ale jeśli
przyjrzysz się naszemu kącikowi poezji, zauważysz, że za-
mieszczamy tylko utwory na luzie. To miłe z twojej strony,
że nadesłałaś swój wiersz, lecz wolelibyśmy otrzymać coś
lżejszego. Staramy się, by ta kolumna była nowoczesna i —
nie ma lepszego określenia — na luzie. Proszę, spróbuj napi-
sać coś innego. Z niecierpliwością oczekuję na twą następną
propozycję.
Dan Gordon"
R
S
Początkowo, oczekując paru komplementów, przelecia-
łam tylko wzrokiem po liście, ale teraz czytałam go drugi
raz powoli, moja ręka trzęsła się nerwowo, rumieniec zło-
ści wystąpił mi na twarz,
— Na luzie! — wykrzyknęłam Całe szczęście, że kory-
tarz był już pusty.— To bardzo ładne, ale wolimy coś na lu-
zie!
Chwyciłam podręczniki potrzebne na pierwszych dwóch
lekcjach i trzasnęłam drzwiczkami szafki tak mocno, że odbi-
ły się od framugi i musiałam je zamknąć jeszcze raz.
—Śmierdziel! — wyrzuciłam z siebie w stronę szafki —
Miota! O czym on chce, bym pisała? O grze w ringo?
Tak, o to właśnie chodzi. Ostatnie dwa wiersze, jak naj-
bardziej, były właśnie o tym — o grze w ringo i że ocean,
gdyby miał oczy, widziałby ludzi rozwalających się na pia-
sku, nurkujących wśród fal, rzucających w siebie tymi idio-
tycznymi żółtymi, zielonymi i pomarańczowymi krążkami!
Jeżeli Dan Gordon reprezentował tych, którzy mają otrzymać
w rym roku dyplomy, to świat naprawdę schodził na psy!
Przekręciłam wreszcie do końca zamek i pobiegłam na
pierwszą lekcję. Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie, nim
pozwolę temu debilnemu Danowi Gordonowi przeczytać ja-
kiś inny z moich wierszy. Niech się udławi tym swoim ringo.
Zauważyłam pana Granta, gotowego zamknąć drzwi do
klasy, przyspieszyłam więc kroku. Nie obchodziło mnie w tej
chwili nawet, że ktoś może zauważyć w moich oczach łzy.
R
S
Cóż oni mogą wiedzieć? Wszyscy pewnie tacy sami jak
Dan Gordon, niedojrzali, nieczuli—ale bardzo, bardzo na lu-
zie!
R
S
Rozdział czwarty
Amy wpadła po mnie tego wieczora o siódmej. Prowadzi-
ła nowy samochód swojej matki—niebieskiego dodge-'a chal-
lengera Powodem jej spóźnienia był, jak mi wyjaśniła, trwa-
jący całe dziesięć minut wykład, który wygłosiła jej matka na
temat, że samochód jest nowy, więc niech prowadzi ostroż-
nie—i tym podobne.
Ja nie miałabym nic przeciwko wędrówce do szkoły na
przełaj, przez łąki, ale nasi rodzice zabraniali nam tego. „Nie
po ciemku'' — zawsze powtarzała mi matka. Matka Amy
mówiła to samo. Brzmiało to dokładnie, jak stara płyta.
Prowadzenie samochodu było sprawą stosunkowo nową
dla nas obu. Zasłużyłyśmy na nasze prawa jazdy dopiero w
listopadzie, a więc obie nie czułyśmy się jeszcze zbyt pewnie
za kierownicą. Powiedziałam „zasłużyłyśmy", bo według pa-
na Elwooda, tak właśnie należy na to patrzeć. Mówił on też,
że otrzymanie prawa jazdy jest przywilejem, i Jeśli będziesz
w ten sposób o nim myśleć, tym mniejsze jest prawdopodo-
bieństwo, że je kiedykolwiek pogwałcisz".
Amy była śmielsza ode mnie. Uwielbiała jeździć na auto-
stradzie najszybszym pasem Ale mimo to znacznie częściej
mogła korzystać z samochodu swojej mado, niż ja ze starego
forda mojej albo nowej impali ojca. Moi rodzice zdecydowa-
li, że ojciec powinien mieć nowy wóz, bo jako agent ubezpie-
czeniowy podróżuje w interesach. Matka zaśmiała tylko kilka
R
S
mil do prywatnej szkoły, gdzie pracowała jako nauczycielka
pierwszych i drugich klas.
Samochód ojca prowadziłam tylko dwa razy. Była to
przejażdżka zaledwie do sklepu warzywnego, a i tak ojciec
siedział z przodu obok mnie, obserwując każdy mój ruch. To
wcale nie było zabawne. A starego gruchota mojej matki nie
znosiłam. Zdawał się mieć swój własny rozum i odwzajem-
niał moje do niego uczucia
Amy przejęła się wiadomością o odrzuceniu wiersza nie-
mal tak mocno jak ja
—Idiota! Półgłówek! Świnia! Nie jest w stanie poznać się
na dobrej poezji! — krzyczała — Powinnaś mu dać nauczkę.
Wyślij ten wiersz do jakiegoś magazynu, a kiedy go wydru-
kują wsadź egzemplarz między drzwi jego szafki!
Zaczęłam się głośno śmiać.
—Pomyślałam już o tym, by kupić ringo i wcisnąć mu je
do gardła żeby się udławił — powiedziałam, kiedy wjeżdża-
łyśmy na szkolny parking.
Amy stanęła na wolnym miejscu i wyłączyła silnik.
—W końcu się z tego śmiejesz—rzekła, odwracając do
mnie twarz. — Cieszę się, że potrafisz to zrobić.
Oprócz starych dżinsów, miała na sobie kurtkę podbitą
sztucznym królikiem, bo na dworze było dość chłodno. Mimo
że popołudniami temperatura dochodziła do dwudziestu pię-
ciu stopni Celsjusza w nocy było tylko około dziesięciu i wil-
goć przejmowała dreszczami całe ciało. Ja miałam na sobie
kilka swetrów. Nienawidzę marznąć.
R
S
Wysiadłam i wcisnęłam zatrzask. W samochodzie unosił
się zapach nowości, a lakier na masce wydawał się być jesz-
cze mokry. Ostrożnie zamknęłam za sobą drzwi i obeszłam
dookoła samochód, by dołączyć do Amy. Razem podążyły-
śmy w stronę bocznego wejścia do audytorium.
Pan Barrett i pani Dressler rozmawiali z grupką uczniów
na scenie.
—Powinnyśmy być tam—wyszeptała do mnie Amy. —
Zobacz, to Bill Foster. On ma kierować wszystkimi pomoc-
nikami.
Weszłam jej śladem po wyłożonych niebieskim dywanem
schodach proscenium. Nigdy przedtem nie stałam na scenie,
poczułam się więc lekko oszołomiona, spoglądając na te
wszystkie krzesła w dole.
Chyba z dziesięciu uczniów otaczało na scenie dwoje na-
uczycieli, a na widowni dalszych trzydziestu siedziało w ma-
łych grupach. Wszyscy oni byli gotowi do wypróbowania
swych sił. W sztuce występowało tylko sześć postaci, wielu
więc będzie rozczarowanych — szczególnie dziewcząt.
Chłopcy mogli startować do więcej niż jednej roli, ale żeńska
była tylko jedna partia.
Byłam wdzięczna światu, że to nie ja miałam być prze-
słuchiwana. Tak bardzo szczękałabym zębami ze zdenerwo-
wania, że publiczność nie byłaby w stanie nawet mnie usły-
szeć. Próbowałam uchwycić, co mówił pan Barrett
—Będziemy pracować w zespołach.— Udało mi się, kie-
dy się zbliżyłam. — Mieszkanie Murraya, gdzie przebiega
większość akcji, znajduje się na pierwszym piętrze kamienicy
R
S
na Zachodnim Manhattanie. Składa się ono z jednego dużego,
wysokiego pokoju, wypełnionego meblami bez jakiegokol-
wiek ładu i składu. Niektóre meble są zbyt awangardowe,
niektóre po prostu niepraktyczne. Nic do siebie nie pasuje.
— Ze sztuki dowiadujemy się, że Murray Burns jest ko-
lekcjonerem—kontynuował pan Barrett—chociaż nie jest w
pełni jasne, co kolekcjonuje. Wszędzie w pokoju, na podło-
dze, na stoliku do kawy, na kredensie znajdują się zbiory
Murraya — osiemnaście zepsutych radioodbiorników, niektó-
re w dziwacznych obudowach; ponad dwa tuziny niechodzą-
cych zegarów rozmaitej wielkości; osiem wiktorianów, prze-
ważnie sekretarzyki; najróżniejsze kapelusze; hełmy, piracki
pistolet; trąbka; megafon, stosy czasopism i książek.
Pani Dressler wyciągnęła parę szkiców i położyła je na
stoliku stojącym na scenie.
— Zrobiliśmy wiele kopii tych rysunków — powiedziała.
—Ogromnie ważne jest, byście wszyscy dokładnie obeznali
się z nimi To są setki rzeczy do zapamiętania.
—Jak zamierzacie to zdobyć?—spytał Bruce Gem-mons.
Takie samo pytanie przeleciało przez moją głowę. Wydawało
mi się niemożliwością zgromadzić wszystkie te przedmioty.
—Został już powołany specjalny komitet do poszukiwa-
nia tego wszystkiego — odpowiedziała pani Dressler. —
Mieliśmy szczęście, że udało nam się pożyczyć Bubbles z
teatru w Huntington Beach.
Spojrzałam pytająco na Amy, ona zaś wzruszyła ramio-
nami, dając mi do zrozumienia, że także nie ma pojęcia
kim—lub czym —jest Bubbles.
R
S
Pani Dressler podeszła do aksamitnej kurtyny, obok któ-
rej leżał już stos rekwizytów, i wyciągnęła stamtąd kartono-
we pudło. Z niego zaś wyjęła plastykową figurkę tańczącej
hula hożej dziewczyny. Wszyscy wybuchnęli śmiechem,
chłopcy trącali się łokciami Poczułam, jak się rumienię, ale
także nie umiałam powstrzymać
Figurka była pomalowana na jasny pomarańcz i czerwień
oraz posiadała elektryczny przełącznik.
— Kiedy sieją podłączy do prądu — powiedziała pani
Dressler— pierś tej figurki zapala się i mruga w sposób, któ-
ry naprawdę szokuje wszystkich pracowników socjalnych.
Teraz cała grupa wręcz pokładała się ze śmiechu, a
uczniowie z dalszych części audytorium podeszli bliżej, by
dołączyć do zabawy. Kiedy pan Barrett znalazł przedłużacz,
podłączył do siebie figurkę i włączył, całe audytorium zaczę-
ło kwiczeć.
Pan Barret uniósł wreszcie rękę, by nas uciszyć.
— Okay, wiem, że musicie do tego przywyknąć. Możecie
śmiać się teraz, ale nie chcę słyszeć żadnych chichotów w
czasie prób i przedstawień. Pragnę, byście traktowali swoją
pracę poważnie.
Grupki uczniów na widowni powróciły do swoich wła-
snych spraw, gdy pan Barrett kontynuował:
— Schodzimy ze sceny. Ponieważ inni przygotowują się
właśnie do przesłuchań, spotkamy się w ostatnich sześciu
rzędach.
— Widzisz, mówiłam ci, że to będzie dobra zabawa—
wyszeptała do mnie Amy, ciągle się jeszcze śmiejąc.
R
S
Nasza grupka zebrała się ponownie z tyłu audytorium, a
grupa tych, którzy mieli nadzieję uzyskać jakieś role, wspięła
się na scenę, gdzie pani Keene, nowa nauczycielka angiel-
skiego, wydawała im polecenia
— O, tam jest—powiedziała Amy, szturchając mnie w
żebra—ten w białym swetrze. To on—ten potwór! Ten chło-
pak, któremu nie podobał się twój wiersz!
Podniosłam wzrok. Rozmawiał z Betsy Cooper, potem
razem się z czegoś śmiali. Położył jej rękę na ramieniu, drugą
zaś gestykulował w powietrzu, tak jakby chciał jej coś poka-
zać i wtedy znowu zaczęli się śmiać. Naszło mnie straszne
podejrzenie. A jeśli opowiadał jej o moim wierszu? Ten gest
w powietrzu — czy mówił o mewach? Nie, chyba zwariowa-
łam. Naprawdę jestem stuknięta Na pewno już zdążył zapo-
mnieć, że istniał jakiś wiersz.
Miał ładny profil. Wcale nie wyglądał jak potwór. Łaciny
nos, prawdziwie wspaniały uśmiech. A może wyglądał w ten
sposób tylko z daleka Ciekawa byłam, jaki jest z bliska
—W porządku, dzieciaki—powiedział pan Barrett.—
Wszyscy macie swoje listy. Będziecie odpowiedzialni za
przynoszenie i odnoszenie tych rzeczy ze sceny.
Spojrzałam na moją listę obowiązków i przeraziłam się.
Stare czasopisma, zegary, stare krawaty, neseser, lornetka,
stary dzbanek do kawy, ręczniki z kuchni i łazienki, napoczę-
ta tubka pasty do zębów, dwie szczoteczki do zębów, pięć
książek związanych sznurkiem I tak bez końca
—Och!—westchnęłam, ponownie przeglądając listę.
R
S
— Możesz to powtórzyć w moim imieniu —jęknęła
Amy, studiując własną. — No cóż, możemy tylko spróbować.
Nasza grupka poszła w rozsypkę, niektórzy zaczęli się już
zbierać do domu. Amy także odwróciła się, by wyjść. Nie
wiem, co mnie wtedy naszło, ale chwyciłam ją za ramię.
— Chodźmy na początek i popatrzmy na nich przez dzie-
sięć minut — powiedziałam szeptem Przesłuchania miały się
właśnie zacząć. Pani Keene stała na scenie, trzymając listę
uczniów, którzy się zgłosili, a oni siedzieli w dwóch pierw-
szych rzędach czekając, aż zostaną wywołani
Amy spojrzała na mnie dziwnie, ale zaraz przytaknęła.
— Okay, Mariah, ale nie mogę zbyt późno wracać. Mama
będzie myśleć, że miałam wypadek i jej bezcenny challenger
został rozbity.
Prędko ruszyłyśmy do głównego przejścia i usadowiły-
śmy się w czwartym rzędzie.
— Jesteście gotowi?—zawołała pani Keene do pana Bar-
retta i pani Dressler.
— Tak—odpowiedział pan Barrett. — Sprawdź, czy mi-
krofony są włączone.
Pani Keene odwróciła się i powiedziała coś do dwóch
chłopaków, którzy zeszli do podnóża schodów, by sprawdzić
system nagłaśniający.
Wreszcie poprosiła o ciszę.
—Zaczniemy od przesłuchań do roli Murraya Burnsa. —
Spojrzała na listę.— Numer pierwszy— Dan Gordon.
Dan podniósł się ze swego miejsca i z tekstem w dłoni
wszedł po stopniach na scenę. Górował wzrostem nad panią
R
S
Keene, tak więc przypuszczałam, że mierzy sobie około me-
tra osiemdziesięciu pięciu centymetrów. Jego proste włosy
były w kolorze ciepłego brązu, prawie kasztanowe. Nie mo-
głam uwierzyć, jak bardzo wydawał się być spokojny.
Uśmiechnął się do pani Keene:
— Strona pięćdziesiąta druga?
— Tak — odpowiedziała. — Fragment, w którym starasz
się wytłumaczyć, dlaczego uważasz, że twój siostrzeniec po-
winien zostać z tobą
Przesunęła wzrokiem po stronie:
—Zacznij od:,Ja tylko chcę, żeby został."
Dan usiadł na taborecie i zaczął czytać. Jego głos był
mocny, nie załamywał się, ani nie drżał. Dan od razu wczuł
się w rolę i stał się mężczyzną opanowanym wiarą, że może
zrobić znacznie więcej dla swego zaniedbanego siostrzeńca
niż ktokolwiek inny, włączając w to pracowników socjal-
nych.
Słyszałam, jak z tyłu, za mną pan Barrett i pani Dressler
szeptali między sobą; byli zachwyceni Danem w roli Murray-
a.
Dan czytał dalej, podkreślając niektóre kwestie gestami.
Wreszcie zwolnił i, zwróciwszy się w stronę pani Keene, któ-
ra czytała partię Sandy podczas tej próby, rzekł:
—A oprócz tego wszystkiego, muszę dodać, widzisz—
jego głos urósł do krzyku — Sandy, ja nie chcę, by on od-
szedł. Lubię, kiedy jest ze mną Co mam uczynić, Sandy?
Pomóż mi.
Pochylił się do przodu, ukrywając twarz w dłoniach.
R
S
—Lubię, kiedy mi czyta rubrykę ogłoszeń w gazecie.
Cała grupa siedząca w pierwszych dwóch rzędach wybu-
chła gromkim aplauzem
—Bardzo dobrze—zawołał pan Barrett.— Doskonale.
— Cudowna interpretacja — zgodziła się z nim pani
Dressler.
Jeszcze pięciu innych chłopców było przesłuchiwanych
do roli Murraya Burnsa, ale było tak oczywiste, że to Dan ją
otrzyma, iż prawie z przykrością patrzyliśmy, jak próbuje
ktoś inny.
— On jest genialny—wyszeptała do mnie Amy.
Przez chwilę czułam się tak, jakby Amy mnie zdradziła.
Ale w końcu musiałam przyznać, że jeśli chodzi o aktorstwo,
Dan był doskonały, choć nie znał się na dobrej poezji. Cóż,
nie można być najlepszym we wszystkim.
Następnie odbyły się przesłuchania do roli Sandry. Zgło-
siło się dwanaście dziewcząt. Mimo że czytały tylko bardzo
krótką scenę, przesłuchanie ciągnęło się bez końca Betsy była
ostatnia Jak tylko zaczęła czytać, stało się jasne, że to ona
otrzyma tę rolę. Przeszedł mnie dreszcz podniecenia, kiedy
jej słuchałam. Dziewczyny, które czytały wcześniej, były ta-
kie nijakie, że aż mi ich było żal. Jasnowłosa Betsy, ze swoją
słodką, niewinną twarzą będzie idealną Sandrą
Znowu słyszałam pomruki aprobaty ze strony pana Ba-
metta i pani Dressler. A więc wszystko było już ustalone.
Mimo że obsada zostanie oficjalnie ogłoszona dopiero w po-
niedziałek rano, kiedy to nazwiska szczęśliwców pojawią się
na głównej tablicy informacyjnej, byłam pewna, wnioskując
R
S
z rozmowy prowadzonej za mną, że Betsy otrzymała rolę
Sandry.
Pani Keene ogłosiła dziesiętiominutową przerwę. Amy
odwróciła się do mnie i powiedziała:
— Muszę się stad zbierać. Robi się już późno. — Przy-
taknęłam jej i właśnie zamierzałam wstać z miejsca, kiedy
pani Dressler dotknęła mego ramienia. Nie miałam pojęcia,
czego mogłaby ode mnie chcieć.
— Mariah, tak się zastanawiałam. Wiem, że zgłosiłaś się
do pomocy przy rekwizytach, ale potrzebujemy dwóch sufle-
rów i chciałabym, żebyś była jednym z nich.
Zaschło mi w gardle.
—D-dlaczego ja? — spytałam.
—Po pierwsze, bo jesteś odpowiedzialna, a po drugie,
mając z tobą w zeszłym roku zajęcia z poezji nowożytnej,
zauważyłam, że bardzo dobrze czytasz.
— A co to ma z tym wspólnego?—zapytałam. Przez cały
czas gorączkowo szukałam wymówki, by nie zostać suflerem
Pomoc przy rekwizytach to jedno — były tylko martwymi
przedmiotami — ale bycie suflerem oznaczało, że musiała-
bym mieć do czynienia z aktorami — także z Danem Gordo-
nem
— W razie, gdyby coś się przydarzyło osobie grającej ro-
lę Sandry, zastąpisz ją.
Musiałam wyglądać na przerażoną, bo szybko dodała: —
Nie żebym oczekiwała, że tak się stanie. Do tej pory nigdy
się to nie zdarzyło. A jeśli już się wydarzy, tylko przeczytasz
swoją kwestię—nie będziesz musiała znać jej na pamięć.
R
S
Twoim głównym zadaniem jako suflera będzie obecność na
próbach i udzielanie pomocy oraz przebywa-
nie za kulisami w czasie przedstawień i podawanie tekstu
aktorom, jeśli będą tego potrzebować. Zrobisz to?
Otworzyłam już usta, by powiedzieć, że nie, w żaden
sposób nie mogę, kiedy Amy szturchnęła mnie łokciem
—Na co czekasz—powiedziała zdrajczyni.—Spróbuj.
Zawsze możesz później zrezygnować. — Sławne ostatnie
zdanie Amy.
Pani Dressler czekała na moją odpowiedź. Wydawało mi
się, że nie pozwoli nam wrócić do domu, póki nie powiem
tego, co chce usłyszeć.
Wreszcie skinęłam głową i niechętnie odrzekłam:
—Myślę, że mogę spróbować.
Pani Dressler położyła mi rękę na ramieniu.
— To dobrze — powiedziała z zadowoleniem — Aktorzy
będą spotykać się tutaj cztery razy w tygodniu, od ponie-
działku do czwartku, aż do przedstawienia, które odbędzie się
piętnastego, szesnastego i siedemnastego kwietnia
Kiedy tam tak stałam, pomyślałam sobie, że wszystko to
uszczęśliwi moich rodziców, a szczególnie ojca, który spę-
dzał tyle czasu w teatrze amatorskim, kiedy był młodszy. Zaś
matka poczuje ulgę, że w końcu się w coś zaangażowałam
Amy wydawała się być zachwycona
— Będzie wspaniale, zobaczysz — trajkotała kiedy
opuszczałyśmy audytorium Po drodze do samochodu nie
mówiła o niczym innym.
R
S
— A jeśli coś się stanie? — powiedziałam, otwierając
drzwiczki — Jeśli coś się przytrafi Betsy i naprawdę będę
musiała wystąpić na scenie?
— Uspokój się — odpowiedziała Amy, sadowiąc się za
kierownicą.— Mówisz o szansie jednej na milion.
—Wiem, wiem—odrzekłam, zapadając się głębiej w fo-
tel, kiedy Amy cofała samochód. — Ale ciągle może się to
zdarzyć. I co wtedy?
Amy się tylko zaśmiała. Ona nie miała się czym martwić.
Zaczęłam roztrząsać w myślach najgorsze możliwości Co
będzie, jeżeli Betsy — wszystkie moje myśli obracały się
wokół niej — jednak zachoruje, a ja będę musiała wystąpić?
Nawet jeślibym miała w rękach tekst, to nie zmienia faktu, że
musiałabym grać razem z tą świnią Danem Gordonem, chło-
pakiem, który odrzucił mój wiersz! Ale musiałam przyznać,
że była to bardzo przystojna świnia. A co się stanie, jeśli
Betsy nie zjawi się na którejś próbie? Będę musiała czytać jej
partie. A jeśli zdarzy się to, kiedy będziemy próbować frag-
ment, w którym Murray ma pocałować Sandrę? Czy suflerzy
muszą także całować?
Amy ciągle się uśmiechała, patrząc na mnie, jak wysia-
dam z samochodu. Obrzuciłam ją na pożegnanie mrocznym
spojrzeniem
—Też mi przyjaciółka!— wymamrotałam i ruszyłam w
stronę domu.
R
S
Rozdział piąty
Obie z Amy byłyśmy pierwszymi osobami przy szkolnej
tablicy informacyjnej w poniedziałkowy ranek. Oficjalnie
ogłoszono wyniki przesłuchań — Dan i Betsy dostali główne
role. Ja i Rick Backer zostaliśmy suflerami. Uczniowie zaj-
mujący się rozmaitymi technicznymi aspektami tego przed-
sięwzięcia także byli wymienieni.
Po przeczytaniu listy, Amy i ja odsunęłyśmy się na bok i
obserwowałyśmy, jak inni zainteresowani tłoczą się przy ta-
blicy, a ich nerwowe chichoty, uśmiechy i jęki rozczarowania
wypełniają korytarz.
Zobaczyłam go wcześniej niż Amy. Dan Gordon pod-
szedł do tablicy ogłoszeń, rzucił jedno krótkie spojrzenie, a
potem stanął bokiem, opierając się łokciem o ścianę. Ktoś coś
do niego mówił, a on się uśmiechał. Odrzucił do tyłu głowę,
wybuchając śmiechem na jakąś uwagę, a później przyczesał
włosy palcami
Miał na sobie brązowe sztruksy i jasnożółtą koszulę, a na
wierzchu ten sam, biały pulower. Gdy znienacka pojawiła się
Betsy Cooper, otoczył ja ramieniem. Poczułam dziwny
skurcz w żołądku.
— Chodźmy już—powiedziałam do Amy — bo się spóź-
nimy.
R
S
— Spóźnimy się? — spytała Amy, obrzucając mnie
dziwnym spojrzeniem — Wstałyśmy super wcześnie, żeby
być tutaj pierwsze. Mamy jeszcze — zerknęła na swój zega-
rek—całe dziesięć minut!
Ruszyłam w stronę naszych szafek, a ona podążyła za
mną niechętnie. Korytarz był teraz mocno zatłoczony i mu-
siałyśmy się przeciskać, by dotrzeć do dziesiątki i jedenastki
Zdjęłam szyfrowy zamek, otworzyłam drzwi schowałam
do środka ciemnozieloną kurtkę i wrzuciłam w ślad za nią
moją torebkę ze śniadaniem Później włożyłam książki któ-
rych nie będę na razie potrzebowała i szybkim, wyćwiczo-
nym ruchem zatrzasnęłam drzwi.
Amy stała za mną, obserwując pełen ludzi hol.
—Jest bardzo przystojny, no nie?
Poczułam rumieniec na twarzy.
—Kto?— zapytałam nonszalancko.
Amy się roześmiała.
— Nikt taki Mariah. Jeśli nie zauważyłaś, nie ma o czym
mówić.
— Mówisz zagadkami — odparłam na to i ruszyłam na
pierwszą lekcję.
W czasie przerwy na lunch poszłam do mojej szafki po
drugie śniadanie. Właśnie gdy miałam już zamykać drzwi
poczułam nadlatujący z niej nieprzyjemny zapach. Gdzieś w
tym bałaganie była kanapka albo coś innego, o czym zapo-
mniałam. Może stara pomarańcza —r tak, to musi być to—
pomyślałam
R
S
Zdecydowałam się poświęcić minutę lub dwie i wyjąć
wszystko. Śmierdziało tak, że nie mogłam tego zignorować.
Szybko ułożyłam książki na podłodze, z dzisiejszym
lunchem na wierzchu i zaczęłam przetrząsać' zawartość
szafki Rzeczywiście znalazłam starą torbę na śniadanie ze
zgniłą, zapleśniałą pomarańczą.
Odstąpiłam na krok i obrzuciłam szafkę jednym spojrze-
niem. Włożenie z powrotem wszystkich rzeczy zajmie mi
tylko chwilę, ale musiałam się spieszyć, ponieważ Amy cze-
kała na mnie pod wierzbą płaczącą, gdzie umówiłyśmy się,
że zjemy razem lunch. Zawsze tam jadałyśmy w ciepłe, po-
godne dni, a dzisiaj temperatura dochodziła już do dwudzie-
stu pięciu stopni, czyli całkiem typowo dla południowo kali-
fornijskiego stycznia.
Nagle u mojego boku pojawił się Dan Gordon. Każdy,
kto zjawiłby się w tej chwili za moimi plecami, śmiertelnie
by mnie przestraszył, korytarz był bowiem zupełnie wylud-
niony, gdy znalazłam tę pomarańczę. Ale żeby właśnie Dan
Gordon! Odwróciłam się tak gwałtownie, że potrąciłam stos
książek, rozsypując je po całej podłodze. Mój lunch poleciał
razem z nimi
Dan natychmiast schylił się, podniósł dwie książki i podał
mi je. Moje usta były szeroko otwarte z wrażenia, więc czym
prędzej je zamknęłam i nawet próbowałam się uśmiechnąć.
— Albo jesteś Mariah Johnson, albo włamujesz się do jej
szafki — powiedział ciepłym, niskim głosem, uśmiechając
się oczami Były niebieskie, szokująco niebieskie. Wolała-
bym, żeby były w jakimkolwiek innym kolorze, tylko nie ta-
R
S
kie niebieskie. Och, Paul! — westchnęłam beznadziejnie w
myślach.
— Tak — odrzekłam słabo, schylając się, by pomóc mu
w zbieraniu książek.
—Miałem straszne uczucie, że wetknąłem twój wiersz do
złej szafki — ciągnął dalej, a włosy przesłoniły mu twarz,
kiedy podnosił kolejną książkę.— A więc pomyślałem, że
przyjdę tu i sprawdzę. Twoja szafka ma numer dziesiąty, tak?
Sekretarka powiedziała mi, że nie jest pewna, czy masz dzie-
siątkę czy jedenastkę.
—Nie, to znaczy tak. Mam dziesiątkę.— Krew gwałtow-
nie napłynęła mi do głowy.— Moja przyjaciółka Amy dostała
dziesiątkę, kiedy zaczynałyśmy pierwszą klasę, ale później ja
zaczęłam pisać do szkolnej gazety. Byłam jednym z redakto-
rów i zawsze wydawało się, że mam dużo więcej papierów
niż Amy, a jej szafka miała dodatkową półkę, więc się za-
mieniłyśmy. Tak więc ja mam dziesiątkę, a ona jedenastkę —
tylko, że teraz nie mam już tyle papierów, bo nie współpracu-
ję z gazetą.
Mówiłam byle co, aby pokryć swoje zmieszanie. Dan ob-
rócił się, by podać mi kilka książek i stanął nogą na coś, co
leżało za nim Usłyszałam miękki, mlaskający dźwięk . Oboje
spojrzeliśmy w dół na jego nogę i na torbę z moim lunchem
pod nią
— Przepraszam, strasznie przepraszam — wyjąkał z twa-
rzą płonącą rumieńcem—Mam nadzieję, że to nie jest — nie
był— twój lunch?
R
S
Obraz mojej kanapki z masłem orzechowym i marmoladą
oraz paczki Twinkies przeleciał mi przed oczami, ale szybko
się otrząsnęłam, wiedząc, że jest już za późno.
— Nie szkodzi—powiedziałam—tak naprawdę nie byłam
głodna.
— Pozwól mu kupić ci lunch — rzekł, podnosząc z pod-
łogi okropnie spłaszczoną torbę śniadaniową — Jak kanapka
może tak bardzo dać się sprasować?
Wzięłam ją od niego.
— Och, nie. Nic nie szkodzi. To tylko kanapka z masłem
orzechowym i marmoladą pomarańczową A poza tym nie
jestem dzisiaj zbyt głodna.
Wyglądał na tak zmartwionego, że powiedziałabym co-
kolwiek, byle tylko poczuł się lepiej.
—Tak się właśnie składa—wariacko ciągnęłam dalej —
że dzisiaj są urodziny Amy i jej matka zapakowała specjalny
lunch, właśnie Amy zamierza się ze mną podzielić. — Jak
głupio muszą brzmieć wypowiedzi niektórych osób?
—Jesteś pewna?—spytał zatroskany.
— Jestem pewna—odparłam, podchodząc do kosza na
śmieci i wyrzucając nieszczęsny lunch. Pomógł mi włożyć
książki z powrotem do szafki, po czym złapałam torebkę ze
zgniłą pomarańczą i także wrzuciłam ją, zanim Dan miał
szansę ją zobaczyć. Chociaż musiał zapewne poczuć.
— Jeśli chodzi o twój wiersz — powiedział. — Miałem
uczucie, że może powinienem wręczyć ci go osobiście, a nie
po prostu wetknąć w drzwi szafki, jak to zrobiłem. Mam na
myśli to, że ten wiersz pewnie wiele dla ciebie znaczy.
R
S
— Och, to nic takiego — skłamałam, przekręcając szyfr
w zamku.—To tylko coś, co nabazgrałam któregoś dnia, gdy
nie miałam nic lepszego do roboty. Właściwie napisałam go
w czasie oglądania telewizji. A moja młodsza siostra miała
właśnie spotkanie zuchów w jadalni
—Rozumiesz, jak się czuję—mam na myśli powód, dla
którego zwracam ten wiersz.
— Oczywiście — powiedziałam starając się, by mój głos
brzmiał beztrosko.
— Widzisz — spróbował jeszcze raz — po raz pierwszy
mieszkam tak blisko oceanu i jestem zwariowany na jego
punkcie. Sprawia, że czuję się wzmocniony, szczęśliwy, taki
pełen energii! Po prostu nie mogę patrzeć na niego z jakim-
kolwiek rodzajem smutku. Wszystkie moje kłopoty wydają
się znikać, kiedy stojąc na plaży, patrzę na te olbrzymie
przewalające się z rykiem fale.
—Tak, rozumiem—odparłam
— Przykro mi z powodu twojej kanapki—powtórzył
znowu.
Nie mogłam uwierzyć, że wciąż jeszcze przepraszał
—Mówiłaś, że z czym była?
—Z masłem orzechowym i marmoladą pomarańczową—
odrzekłam zaintrygowana Jakie to miało teraz znaczenie? —
Na pełnoziarnistym chlebie.
Praktycznie mogłam poczuć jej smak.
— Moja ulubiona — stwierdził Dan i odprowadził mnie
korytarzem Rozstaliśmy się przy drzwiach. Ja szłam w stronę
R
S
wierzby, a on do kafeterii Zmarnowaliśmy tyle czasu, że te-
raz oboje musieliśmy się pospieszyć.
— Zauważyłem, że będziesz suflerem w przedstawieniu
— powiedział na chwilę przed tym, jak dotarłam do drzwi
— Tak — potwierdziłam, otwierając je, a świeże, czyste
powietrze wypełniło mi płuca.
— A więc do zobaczenia dziś wieczorem — powiedział
uśmiechając się. Ruszył z powrotem korytarzem z ręką unie-
sioną w geście pożegnania.
— Okay. — Głos mi z całą pewnością drżał. Ale oto by-
łam już na zewnątrz, czułam ciepło słońca na mojej głowie,
kiedy nie myśląc o niczym, biegłam w stronę wierzby.
Kiedy w końcu dotarłam do Amy, ujrzałam ją otoczoną
chłopcami jak wiosenny kwiat przez pszczoły. Skończyła już
jeść swój lunch. Torebka po nim była pusta i starannie złożo-
na spoczywała na jej kolanach. Joe Bronson siedział przy
Amy, Bill Ouigley stał, zachowując się tak, jakby chciał
usiąść, ale nie miał na to dość odwagi; zaś Bob French i Tom
Mason zajmowali miejsca u jej drugiego boku.
Tamara Blake szła na przełaj przez świeżo skoszoną tra-
wę, zamierzając odzyskać Boba Frencha, który był jej chło-
pakiem Miała okropnie niezadowolony wyraz twarzy, a wło-
sy gwałtownie podskakiwały na jej plecach.
Amy spojrzała na mnie z irytacja
— Spóźniłaś się, Mariah. Już zjadłam swój lunch. Co cię
zatrzymało?
— Oh, musiałam posprzątać w mojej szafce. Była tam ta
stara pomarańcza.. — Ale Amy rozmawiała już z Joem i je-
R
S
stem pewna, że nie usłyszała ani słowa z moich wyjaśnień.
Pomyślałam, że spyta mnie o to później, w czasie drogi do
domu.
Przez resztę dnia musiałam pokasływać i obejmować rę-
kami żołądek, tak bardzo burczało mi w brzuchu. Nie był
przyzwyczajony do głodówki i dawał mi o tym znać za każ-
dym razem, gdy cisza ogarniała klasę.
Przetrząsnęłam torebkę w poszukiwaniu drobnych, ale
robiłam w niej porządek akurat poprzedniego dnia, tak więc
nie znalazłam nawet tyle pieniędzy, by kupić coś w automa-
cie. A z pewnością nie zamierzałam pożyczać od kogokol-
wiek, bo czułam się wtedy zobligowana do opowiedzenia o
mojej kanapce i Danie, a na razie, sama nie wiedząc do końca
dlaczego, wolałam zatrzymać to tylko dla siebie.
W końcu musiałam jednak wyjaśnić wszystko Amy w
drodze powrotnej ze szkoły. Właśnie skończyłyśmy ostatnie
lekcje i spieszyłyśmy w dół po szkolnych schodach, kiedy
wpadłyśmy na biegnącego do góry Dana.
— Hej — zawołał i roześmiał się. — Cześć Amy!
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! — Znów się
uśmiechnął i zniknął za drzwiami szkoły.
Amy była zupełnie zbita z tropu.
— Co mu się stało? — zapytała, potrząsając głową —
Przecież nie mam dzisiaj urodzin.
Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. —Powiem ci w
drodze do domu. Przynajmniej raz to ja miałam jej coś do
opowiedzenia!
R
S
Rozdział szósty
Oglądałam wiele szkolnych przedstawień przez te lata
spędzone w gimnazujm, ale nigdy przedtem nie brałam
udziału w naprawdę ciężkiej pracy, którą trzeba było odwalić,
aby wystawić sztukę. Tego pierwszego wieczora podczas
próby obserwowałam, jak ludzie od dekoracji planowali dłu-
gą ławę przy oknie, wyszukane drewniane wezgłowie w łóż-
ku Murraya i trzy okna w jego mieszkaniu.
Amy była zajęta wraz ze swoją grupą za kulisami, prze-
prowadzając inwentaryzację rekwizytów, które już zostały
zgromadzone.
Pierwsza próba była czytana, więc Rick Baker i ja nie
mieliśmy zbyt wiele roboty. Siedzieliśmy w pierwszym rzę-
dzie, śledząc tekst sztuki, który głośno czytano na scenie. Nie
mogłam się powstrzymać od spoglądania co rusz na Dana
Gordona grającego Murraya. Tego wieczora Dan miał na so-
bie ciemnoniebieski sweter nałożony na sportową koszulę, a
w ciemnych sztruksach wydawał się być jeszcze wyższy i
szczuplejszy. Ron Cross, chłopak, który grał Nicka, sio-
strzeńca Murraya, został wybrany nie tylko z powodu do-
brych wyników przesłuchania, ale też dlatego, że był niewy-
soki i wyglądał na dużo młodszego, niż był w istocie. Obaj,
Ron i Dan, doskonale sobie radzili. Byłam pewna, że musieli
się wcześniej gdzieś spotkać i sami przeprowadzić próbę.
R
S
Te dwie godziny naszego pierwszego spotkania szybko
przeleciały. Kiedy już się skończyło, Amy dołączyła do mnie.
—Widziałaś, jacy byli dobrzy?—spytałam.
— Byłam zajęta—odparła uśmiechając się — ale to, co
widziałam było fantastyczne . To będzie wspaniałe przedsta-
wienie.
Kątem oka dostrzegłam, jak postać w ciemnoniebieskim
swetrze zatrzymała się.
—Mariah?—usłyszałam szept
Odwróciłam się i oto ujrzałam Dana, uśmiechającego się
radośnie.
— Co o rym myślisz?
Mój wzrok powędrował od Amy, która także uśmiechała
się, do Dana Pierwszą myślą było, dlaczego obchodzi go to,
co ja sądzę.
— Było fantastycznie, wspaniale — wyjąkałam słowami
Amy.
—Dzięki—odpowiedział, odgarniając niesforny kosmyk
włosów z czoła Niebieski kolor swetra podkreślał błękit jego
oczu. Ogarnęło mnie takie dziwne, niesamowite uczucie; nie
znałam dobrze Dana Gordona, ale zdawałam się znać te nie-
bieskie oczy.
Miałam ochotę dotknąć jego ramienia i poprosić, by zo-
stał, ale po sekundzie czy dwóch milczenia odszedł do innej
grupki uczniów.
— Pora iść — powiedziała Amy. Spojrzała na swój zega-
rek. — Zanosi się na to, że nie będę mogła pójść spać przed
R
S
porą wstawania. Muszę pouczyć się do tego jutrzejszego eg-
zaminu z hiszpańskiego.
Amy zręcznie wprowadziła samochód na nasz podjazd,
wyłączyła silnik i przyciszyła radio.
— Czy chcesz usłyszeć pewną radę? Zaczęłam wysiadać
z samochodu.
— Radę? — powtórzyłam, a moje pytanie zawisło w po-
wietrzu.—W jakiej sprawie?
— Dana Gordona — Odpowiedź także zawisła w powie-
trzu. Mogłam prawie jej dotknąć — jej brzmienie wypełniło
cały samochód
Zagryzłam wargi. Znowu się zaczyna, pomyślałam, przy-
gotowując się na nadchodzący wykład"
— Chodzi tylko o to, że wydaje mi się, że on cię lubi
Więc nie traktuj go tak ostro. Nie zmrażaj go w czasie roz-
mowy tak, że pozostaje mu tylko odejść, jeżeli chce zacho-
wać twarz.
—Wcale go nie zmroziłam Przeciwnie, byłam bardzo mi-
łą Powiedziałam wszystko, co chciał usłyszeć, nie? Był bar-
dzo dobry. Powiedziałam mu to.
—Tu chodzi przede wszystkim o twoje nastawienie do
niego, Mariah. — Przekręciła kluczyk w stacyjce i silnik
znowu zaczął pracować. — Chcę powiedzieć tyle: myślę, że
Dan cię lubi, ale go zniechęcisz, jeśli nie spróbujesz zacho-
wywać się trochę przyjaźniej.
Roześmiałam się krótkim, nerwowym śmiechem i za
chwilę nienawidziłam się za to. Ten śmiech tyle razy mnie
już zdradził.
R
S
—Nie sądzę, aby zechciał poświęcić mi jeszcze trochę
uwagi — powiedziałam, wysiadając z samochodu. — Myślę,
ze czuje się po prostu zobowiązany do uprzejmości wobec
mnie, bo odrzucił mój wiersz i rozgniótł mój lunch. Próbuje
być miły, rzucając w moim kierunki kilka zdawkowych zdań.
—Zapomnij o tym— Amy zawołała za mną,—Nie mam
zamiaru powiedzieć już ani jednego słowa na ten temat
— Czy to obietnica? — krzyknęłam do niej, kiedy cofała
samochód. Amy powinna zostać pisarzem, pomyślałam. Mia-
ła taką genialną wyobraźnię, zawsze dostrzegała rzeczy, które
były ukryte, a nawet takie, które w ogóle nie istniały.
Następnego ranka, kiedy się ubierałam, Kim zapukała do
drzwi mojej sypialni. Gągle była jeszcze w piżamie i szlafro-
ku, a rude, kędzierzawe włosy sprawiały, że wyglądała jak
Ania z Zielonego Wzgórza.
— Proszę — powiedziała, wręczając mi pakunek. Rzuci-
łam dżinsy z powrotem na łóżko i wzięłam go od niej.
Był mały, wielkości piórnika, opakowany w aluminiową
folię i przewiązany jasnoczerwonym sznurkiem. —Co to
jest? Skąd to masz? Dzisiaj nie mam urodzin. Kim zachicho-
tała.
—No, otwórz wreszcie, Mariah. Ja też jestem ciekawa.
Mama znalazła go, wychodząc z domu. Po prostu wpadł do
mieszkania. Musiał opierać się o drzwi.
Sadowiąc się na łóżku, rozerwałam sznurek, a potem fo-
lię. To pudełko zawierało kiedyś materiały piśmienne, ale
teraz było w nim coś innego. Pokrywka łatwo odskoczyła. W
środku zaszeleściła folia.
R
S
— Co to jest? Co to jest? — Kim aż podskakiwała z cie-
kawości.
Zaczęłam się śmiać, najpierw cicho, a później już z całe-
go serca, kiedy odsłoniłam zawartość przed wzrokiem Kim.
— Kanapka—powiedziałam. — Z masłem orzechowym i
pomarańczową marmoladą na pełnoziarnistym chlebie.
— Ale zabawny prezent— stwierdziła Kim, szturchając ją
palcem, by sprawdzić, czy jest prawdziwa.
— Cd zabawnego chłopaka — odpowiedziałam jej. —
Od miłego, zabawnego chłopaka.
R
S
Rozdział siódmy
Zdarzyło się to na początku lutego. Amy i ja mozolnie
wędrowałyśmy do domu w okropnym, przenikliwym desz-
czu. Zaczęło padać gdzieś tak około wpół do drugiej tego po-
południa i wyglądało na to, że zamierza tak lać jeszcze bar-
dzo długo. Obie próbowałyśmy skryć się pod małą, składaną
parasolką, którą zawsze na wszelki wypadek trzymałam w
rogu mojej szafki
— Nie uda mi się dzisiaj przyjść na próbę — powiedziała
przez nos Amy.—Złapałam okropne przeziębienie. Ledwo
oddycham
Biedna Amy, pomyślałam.
— I tak nie masz już teraz zbyt wiele do roboty. Starałam
się ją pocieszyć. — Właściwie musisz uczestniczyć tylko w
dwóch na cztery. Chciałabym, żeby tak było i ze mną.
—Nie rozumiem, dlaczego musisz chodzić tak często —
powiedziała Amy skrzypiącym głosem. — Wszyscy znają
swoje kwestie na pamięć.
Byłyśmy już w miejscu, gdzie się rozstawałyśmy.
— Idź do łóżka Amy. Dzisiaj jest czwartek. Myślę, że je-
śli zostaniesz w nim cały weekend, to poczujesz się lepiej.
Pomachała mi słabo na pożegnanie i zniknęła pośród eu-
kaliptusów. Wszyscy się zaziębiali ostatnio. Kim nie chodziła
do szkoły tydzień wcześniej i siedziała w domu z ojcem, któ-
ry także otrzymał swoją porcję kataru i kaszlu.
R
S
Pożyczę samochód od matki albo od ojca, by pojechać do
szkoły na próbę. Później będą trzy, wolne od tego wszystkie-
go wieczory i znów będę mogła się zabrać do nauk społecz-
nych—nie poszło mi zbyt dobrze na ostatnim egzaminie.
Moje plany, by pożyczyć któryś z samochodów runęły,
gdy tylko przekroczyłam próg domu.
— Twój ojciec musi, powtarzam, musi uczestniczyć dzi-
siaj w comiesięcznym zebraniu handlowym. Będzie przema-
wiać—poinformowała mnie matka.
Wycierała właśnie rękę w ścierkę do naczyń.
— Kim nocuje dzisiaj u Judy. Cała jej klasa ma jutro
zwiedzać Muzeum Sztuki w Los Angeles, jeśli oczywiście
nie zostaniemy zalani do tej pory. A ja muszę pojechać do jej
szkoły na spotkanie rodzicielskie.
Poczułam zapach fasoli z szynką dolatujący z piekarnika.
Bardzo ostrożnie uchyliłam drzwiczki i zerknęłam do środka.
— Nie rób tego, Mariah — ostrzegła mnie matka. —
Spieszę się i nie chcę, by piekarnik stracił temperaturę.
— Coż, muszę dzisiaj wieczorem pojechać na próbę—
powiedziałam. — Gdyby nie padało, poszłabym na piechotę.
—Nie, nie poszłabyś—matka odrzekła twardo, sama zer-
kając do piekarnika.—Wiesz, co myślę o spacerach po zmro-
ku. Nie. Podrzucę cię na próbę, a potem przyjadę po ciebie,
gdy się skończy.
A więc wszystko było ustalone. Za dziesięć siódma wjeż-
dżałyśmy na teren szkoły. Matka przestrzegała mnie, bym jak
najszybciej schowała się przed deszczem Nikt o tym nie mu-
R
S
siał mi przypominać. Temperatura spadła co najmniej o pięć
stopni, a deszcz lał się potokami Było tysiące rzeczy, które
wolałabym w tej chwili robić, zamiast iść na próbę.
Szkoła wydała mi się dziwnie mroczna, kiedy wbiegłam
po mokrych schodach. Odwróciłam się i zobaczyłam, jak mo-
ja matka odjeżdża. Miałam nadzieję, że nie będzie jechać
zbyt szybko po śliskich drogach. Pewnie pchnęłam wielkie,
frontowe drzwi, ale nie ustąpiły. I wtedy zobaczyłam białą
kartkę papieru.
Ktoś w pośpiechu przyczepił ją do drewnianych drzwi
Grube, czarne litery były już trochę rozmyte:
„Próba czwartkowa odwołana z powodu deszczu i panu-
jącej grypy."
Stojąc tak w strugach wody, jęknęłam. Przeczytałam in-
formację ponownie, jak gdybym miała nadzieję, że jeśli prze-
czytam ją wystarczającą ilość razy, napis ulegnie zmianie, a
drzwi się otworzą. Co za los! Teraz i tak będę musiała wracać
do domu piechotą. Moja matka była już w drodze powrotnej
na zebranie rodzicielskie w szkole Kim
Powoli zaczęłam schodzić po schodach. Nie było powodu
się spieszyć. Już i tak byłam mokra. Woda spływała po mojej
kurtce przeciwdeszczowej i wsiąkała w spodnie. Nałożyłam
kaptur, który jednak nie osłaniał mnie w pełni. Podmuchy
wiatru były tak gwałtowne, że nie mogłam go utrzymać na
głowie.
R
S
Wtem zobaczyłam samochód. Dan Gordon prowadził
swojego starego chevroleta — tak starego, jak ford mojej
marki Zahamował i drzwi od strony pasażera otworzyły się.
— Wskakuj, szybko! — zakomenderował, a ja po chwili
wahania uczyniłam to. — Pomyślałem, że możesz się zjawić,
bo byłaś jedyną osobą, której nie zdołaliśmy zawiadomić. W
ostatniej godzinie prawie wszystkie telefony w okolicy prze-
stały działać.
Włosy przylepiły mi się do twarzy. Woda ściekająca po
wewnętrznej stronie mojej kurtki wprawiała mnie w okropne
dreszcze, trzęsłam się więc bez opanowania. Moje buty były
przemoczone i czułam się tak, jakbym włożyła stopy w dwie
przejrzałe kantalupy. Chciało mi się płakać, ale nie było już
w samochodzie miejsca na więcej wody.
— Co za pogoda—powiedziałam sadowiąc się. Dmucha-
wa zaczęła natychmiast ogrzewać mi nogi
gdy zagłębiłam się w pluszowe obicie fotela. W radiu ci-
cho śpiewał Neil Diamond. Nie mogłabym czuć się wygod-
niej nawet, gdyby Dan zaproponował mi ogień w kominku i
niedźwiedzią skórę do okrycia
—Och—westchnęłam, a nagły dreszcz przeszedł całe mo-
je ciało — dzięki, że zainteresowałeś się moim losem Musia-
łabym biec do domu w tym deszczu.
Dan powoli wykręcał samochód, wyjeżdżając ze szkolne-
go parkingu na główną drogę.
—Zabiorę cię prosto do domu. Powinnaś natychmiast się
przebrać—przerwał i roześmiał się.—Mówię, jakbym był
jednym z twoich rodziców.
R
S
Wkrótce parkowaliśmy już na moim podjeździe. Ocean
daleko w dole z wściekłością rozbijał swe fale o skały, a
wiatr ryczał jak gniewny lew.
Mój mały dom wydawał się być jeszcze mniejszy w zaci-
nającym deszczu, jakby przycupnął ze strachu na urwistym
brzegu, próbując ukryć się przed groźną ulewą.
Odwróciłam się i dopiero teraz zobaczyłam, że Dan także
padł ofiarą deszczu — jego włosy były mokre, a kołnierzyk
kurtki poznaczony kroplami wody. W innej sytuacji nigdy nie
zdobyłabym się na odwagę, ale dzisiaj, w tej ulewie, zaprosi-
łam go do siebie.
—Może napiłbyś się gorącej czekolady? Albo herbaty lub
kawy?—zaoferowałam.
Przez chwilę myślałam, że odmówi, ale wtedy on wyłą-
czył silnik i uśmiechnął się.
— Okay, to brzmi zachęcająco.
Dlaczego ludzie spieszą się w czasie deszczu? Często się
nad tym zastanawiałam. Kiedy są tak potwornie przemoczeni,
że bardziej już nie można, dlaczego się nie rozluźnią i nie za-
czną poruszać trochę wolniej?
Mimo wszystko popędziliśmy w stronę domu jak wariaci
— Mógłbyś rozpalić dla nas ogień" w kominku — po-
wiedziałam, zrzucając buty i wyskakując z kurtki Otworzy-
łam drzwi szafy pod schodami i wyjęłam wieszak. Potem po-
biegłam do łazienki na parterze, by powiesić ociekającą wodą
kurtkę nad wanną.
R
S
Dan podał mi swoją i powtórzyłam wszystko jeszcze raz,
dziwiąc się, że jego kurtka jest taka duża Dotknęłam jej
jeszcze raz, nim opuściłam łazienkę. Czułam, że mam
rozpaloną twarz, mimo zmarznięcia w czasie ulewy. Zajrza-
łam do lustra w łazience, ale ku memu zaskoczeniu rumieńce
dodawały mi tylko uroku.
Zanim wróciłam do salonu, Dan zdążył juz zebrać kilka
gazet i teraz zwijał je w wiechcie na podpałkę. Obserwowa-
łam go, jak przytyka zapałkę do paru pierwszych i roznieca
płomienie.
— Macie całkiem słuszny zapas — powiedział, spogląda-
jąc na wielki stos w pudle na drewno.
— Mój ojciec zawsze powtarza, że nigdy nic nie wiado-
mo — roześmiałam się. — Poprzedniego roku prawie go nie
używaliśmy, ale dwa lata temu, gdy pora deszczowa trwała
bardzo długo, to właściwie go zabrakło.
— Lepiej zmień dżinsy — stwierdził, patrząc na mnie z
dołu. — Idź, ja zacznę dokładać trochę drewna, a kiedy wró-
cisz przebrana, będzie tu już przyzwoity ogień.
Przeskakiwałam po dwa stopnie. Moje dżinsy były tak
przemoczone, że musiałam zdrowo szarpnąć, by je zdjąć.
Szybko założyłam inną parę, a mokre powiesiłam nad wanną
w łazience na piętrze. Ściągnęłam skarpetki i rzuciłam w kąt
wanny.
Złapałam suszarkę i spróbowałam coś zrobić z włosami,
ale nie na wiele się to zdało, a poza tym się spieszyłam Nie
chciałam, by Dan poczuł się źle w moim towarzystwie przez
to, że tak długo samotnie czeka.
R
S
Kiedy wreszcie zbiegłam na dół, stwierdziłam, że nie by-
ło się czego obawiać. Ogień palił się pięknie. Pomarańczowe,
żółte i czerwone płomienie lizały szczapy drewna, a bijące od
ognia ciepło wypełniło salon.
Dan Gordon schylony nad rodzinnym albumem, wydawał
się być całkowicie pochłonięty oglądaniem naszych zabaw-
nych, starych zdjęć. Poprzedniego wieczora moja matka pró-
bowała jakoś uporządkować ten album.
—To byłaś ty?—zapytał
Nachyliłam się nad nim i zobaczyłam zdjęcie zrobione,
kiedy miałam pięć lat. Wielkie, orzechowe oczy, ciemne wło-
sy spływające aż do pasa, kciuk w ustach i łza błyszcząca w
kąciku oka. Byłam tylko w jednym bucie. Moja matka mówi-
ła później, że nigdy nie znalazłam tego drugiego. Sądziła, że
może wyrzuciłam go do śmieci Do tej pory, jak tylko wpa-
dam do domu, pierwsze, co robię, to pozbywam się butów.
Dan spojrzał w dół na moje bose stopy i roześmiał się.
— To bardzo przyjemne stać boso na włochatym dywanie
— powiedziałam Ponownie spojrzał na zdjęcie, później na
mnie i znowu na zdjęcie.
—Byłaś śliczną, mała dziewczynką—powiedział— I nie
utraciłaś tego piękną Ciągle jesteś śliczna.
Szybko się odwróciłam, z trudnością łapiąc oddech.
— Może gorącej czekolady, tak, to dobry pomysł, a może
gorącego jabłecznika.
— Nie piłem gorącego jabłecznika odkąd miałem sześć
lat— odpowiedział. — a może macie...
R
S
— Cynamonowe paluszki? — dokończyłam pytanie. —
Oczywiście, że tak! Proszę, poczekaj jeszcze chwilę.
Paluszki cynamonowe zostały po przyjęciu, które matka
wydała dla Kim i jej drużyny zuchowej; mieliśmy też dwa
galony jabłecznika w kredensie. Podgrzałam jabłecznik, słu-
chając śmiechów i zabawnych komentarzy Dana przeglądają-
cego stare zdjęcia.
— Czy twój ojciec nadal ma wąsy? — zawołał do mnie.
— Nie! — odkrzyknęłam, nalewając gorący jabłecznik do
szklanek. Włożyłam do nich paluszki i ruszyłam w stronę sa-
lonu. Nagle zawróciłam i dołożyłam jeszcze sześć imbiro-
wych ciasteczek i dwie serwetki
Klęcząc przy stoliku do kawy, popijaliśmy jabłecznik i
jedliśmy ciastka. Dan przewracał stronę za stroną, oboje
śmialiśmy się, aż wreszcie rzuciłam okiem na zegar nad ko-
minkiem.
—Lepiej zadzwonię do mamy—powiedziałam—bo jesz-
cze pojedzie do szkoły i będzie tam czekać na mnie.
Wreszcie, po szóstym sygnale ktoś podniósł słuchawkę u
Kim w szkole i przyrzekł przekazać mojej matce wiadomość.
— Co zamierzasz robić? — spytał mnie Dan, kiedy wró-
ciłam od telefonu.
— Co przez to rozumiesz?
— Po czerwcu. Jakie masz plany? Ponownie usiadłam
przy stoliku.
—Złożyłam papiery w Uniwersytecie Kalifornijskim
Chcę studiować dziennikarstwo, uczęszczać na kurs twórcze-
go pisania, liznąć trochę psychologii, socjologii—chcę robić
R
S
to, co mogłoby mi pomóc w pisaniu. Będę poznawać moich
ulubionych pisarzy. Mój ojciec mówi, że może mi załatwić
pracę na pół etatu w swoim biurze ubezpieczeniowym, tak
więc będę mogła sama płacić za studia, ale wolałabym zna-
leźć robotę przy jakiejś gazecie. Dan skinął z powagą głową.
— Brzmi nieźle—stwierdził. —A ty?
— Prawo. Mam wstępną akceptację na uniwersytet w
Connecticut. Moja ciotka z mężem mają dom niedaleko i
oboje zaprosili mnie, bym mieszkał z nimi podczas studiów.
— Ale dlaczego aż tak daleko? — spytałam, zastanawia-
jąc się, czemu tak bardzo mnie obchodzi, co się stanie z Da-
nem po zakończeniu szkoły.
—Bo mój wuj jest prawnikiem i będę miał możliwość
pracy u niego w biurze—odpowiedział, zamykając album. —
Ucząc się w szkole, będę mógł równocześnie zdobywać wie-
dzę w prawdziwym biurze prawniczym — to dopiero będzie
wspaniałe doświadczenie!
— Podziwiam cię — powiedziałam. — Masz tak dokład-
nie zaplanowane życie. A ja będę uczęszczać na te wszystkie
kursy, ale to jest jak strzał w ciemno. Być może nic z tego nie
wyjdzie.
Ogień na kominku trzaskał wesoło. Mogłam zobaczyć,
jak odbija się w Dana oczach, kiedy ten zamknął moje ręce w
swoich dłoniach.
— Uda ci się, Mariah. Wiem, że tak. Masz wszystko cze-
go potrzeba Jesteś inteligentna Twoje nazwisko jest zawsze
wymieniane w gronie najlepszych uczniów. Jesteś wrażliwa
Sadzę tak na podstawie twego wiersza I potrafisz zrobić coś,
R
S
czego wielu pisarzy nie umie — potrafisz pogodzić się z od-
rzuceniem swojego utworu. Musiałaś być wściekła, kiedy
odrzuciłem ten wiersz. Ale oto jesteśmy tu razem, a ty nie
okazujesz, byś żywiła do mnie jakaś urazę.
Twarz znowu zaczęła mi płonąć. Może siedziałam zbyt
blisko ognia
— Mogłabyś nawet zostać aktorką, tak myślę—ciągnął
dalej. — Pani Dressler powiedziała, że dobrze czytasz.
Nagle pochylił się i wyciągnął swój tekst sztuki z tylnej
kieszeni spodni. Szybko otworzył go na stronie czterdziestej
czwartej. Była to scena, w której Sandra zbiera swoje rzeczy
gotując się do odejścia Dan wskazał na dół strony.
— Proszę, przeczytaj to.
Natychmiast zaczęłam czytać i nagle, ponieważ znałam tę
rolę bardzo dobrze, mówiłam kwestię bez zaglądania do
skryptu:
— Muszę już iść.
— Hmm?—Dan grał Murraya
—Tak—odpowiedziałam, z łatwością wczuwając się w
rolę Sandry.
— Muszę się zbierać. — Wstałam, podniosłam wyimagi-
nowaną torebkę, wsunęłam stopy w wyimaginowane buty i
ruszyłam w stronę, gdzie wyobraziłam sobie, że znajdują się
drzwi
Dan podążył za mną, tak jak to czyni w sztuce Murray.
— Nie zapomnij swoich akt
R
S
—A, tak—powiedziałam—Moje akta—Wzięłam od nie-
go wyimaginowane akta — A więc do widzenia Dan, słowa-
mi Murraya, odpowiedział tylko: —Do widzenia, Sandro.
—Dowidzenia—powtórzyłam i zamknęłam za sobą nie-
istniejące drzwi. Dan ruszył za mną.
—Ty idiotko. Byłem gotowy cię zabić.
Tak, jak to robi w sztuce Sandra, upuściłam moją torebkę
i akta na podłogę i zarzuciłam mu ramiona na szyję.
— Co się stało? Nic nie mówiłeś. Czekałam, aż coś po-
wiesz. Dlaczego nic nie powiedziałeś, ani nie pocałowałeś
mnie, ani..
— Czekałem na ciebie, na miłość boską. — I wtedy Dan
chwycił mnie i pocałował tak, jak powinien to zrobić w sztu-
ce Murray.
Widziałam to tyle razy na scenie i zawsze ogarniało mnie
jakieś dziwne uczucie, kiedy patrzyłam, jak Dan Gordon bie-
rze w ramiona Betsy Cooper. A teraz to byłam ja. Usta Dana
spoczywały na moich i zapomniałam, że jestem Sandrą. By-
łam znowu Mariah, czując pocałunek, który był rzeczywisty,
gorący i czuły.
Szybko odsunęłam się.
— Wiedziałem — oznajmił Dan. — Mogłabyś to zrobić,
gdybyś chciała. Powinni byli wybrać ciebie zamiast Betsy
Cooper!
Dotknęłam palcami moich warg; ciągle czułam na nich
pocałunek.
R
S
—To było tylko kilka zdań i nie miałam publiczności Po-
staw mnie przed tłumem ludzi i nie będę pamiętać nawet tych
kilku linijek.— Cała drżałam.
Dobiegło nas szczękniecie zamka od strony frontowych
drzwi. Wiedziałam, ze musi to być moja matka. Było za
wcześnie jak na ojca. Dan szybko usiadł na sofie, a ja pode-
szłam do drzwi
Mama zdążyła całkowicie zmoknąć w drodze od samo-
chodu. Podając mi swój ociekający wodą płaszcz przeciw-
deszczowy i parasolkę, próbowała strząsnąć z włosów krople
deszczu. Wyglądała na zdziwioną ujrzawszy, że mam towa-
rzystwo.
— Odwołano próbę. To jest Dan Gordon. Gra rolę Mur-
raya.
— Tak, dostałam twoją wiadomość, że jesteś już w do-
mu—odrzekła i wyciągnęła rękę do powitania Obserwowa-
łam Dana, jak wstawał z sofy i potrząsał serdecznie ręką mo-
jej matki
— Przyniosę ci gorącego jabłecznika, mamo - zaoferowa-
łam.
— Mhm, to brzmi interesująco — odpowiedziała. — Pój-
dę tylko na górę się przebrać. Zaraz będę z powrotem
Wyszła z pokoju, ciągnąc za sobą mokre rzeczy, a ja z
Danem znowu zostaliśmy sami
—Naprawdę muszę już lecieć— powiedział.—Mam jutro
tę klasówkę z trygonometrii, a nie jestem na tyle dobry, by
ściągać.
R
S
Pobiegłam do łazienki i zdjęłam jego kurtkę z wieszaka.
Tym razem przyłożyłam ją na chwilę do piersi, wdychając
zapach kolońskiej wody. Była taka sama, jak ta, której uży-
wał mój ojciec. Ciepły i znajomy zapach.
Dan otworzył drzwi i właśnie chwycił mnie za rękę, kie-
dy usłyszałam, jak moja matka wołała z góry.
—Och, ta Kim! Znowu to zrobiła! Zostawiła otwarte
okno w swojej sypialni i teraz jest tam pełno wody! Mariah
Przynieś szmatę!
Dan uśmiechnął się.
— Słyszałaś, Kopciuszka Przynieś szmatę!
Patrzyłam za nim, jak biegł przez kałuże do swego samo-
chodu. Stałam i machałam na pożegnanie dopóki mogłam
dojrzeć samochód. Tym, co zmusiło mnie do wejścia z po-
wrotem do domu, były powtarzające się krzyki matki, bym
przyniosła wreszcie tę cholerną szmatę.
Czy pocałował mnie jako Murray — czy może naprawdę
był to Dan? Czy kiedykolwiek się dowiem?
R
S
Rozdział ósmy
Nim nadszedł poniedziałek, nasza część Kalifomi znowu
kapała się w jasnym słońcu. Nawet Amy poczuła się na tyle
dobrze, ze wróciła do szkoły, a próby naszej sztuki toczyły
się według planu.
Do połowy lutego aktorzy koncetrowali się na drugim ak-
cie, a ja obserwowałam ze swojego miejsca w trzecim rzę-
dzie, jak Betsy Cooper odgrywała tę samą scenę, którą ja za-
grałam z Danem w moim własnym domu.
Któregoś wieczora Amy siedziała obok mnie, gdy na sce-
nie Dan podchodził do Betsy i mówił jej, by nie zapomniała
swoich akt W chwilę później, kiedy ją całował, mimowolnie
wcisnęłam się głębiej w foteL Wzrok Amy był skierowany na
mnie, więc pospiesznie opuściłam oczy na tekst sztuki tak, by
myślała, że jedynym powodem, dla którego interesowałam
się tym, co się dzieje na scenie, były moje obowiązki suflera.
—Rozmawiałam z Danem przed minutką— wyszeptała
Amy.
— Hmm? — starałam się wyglądać na niezaintereso-
waną.
—Tak. Powiedział mi, że zamierza cię zapytać, czy nie
mógłby mnie wyręczyć w odwiezieniu cię do domu. Ale się
zastrzegł, że nie zrobi tego, jeśli byłoby mi przykro wracać
samej.
R
S
—To taki okrężny sposób spytania mnie— odszepnę-
łam— Czy aby na pewno nie zaaranżowałaś tego? Amy spoj-
rzała na mnie z dezaprobatą.
— Mariah! Jesteś niemożliwa! Ja tylko relacjonuję ci na-
szą rozmowę, żebyś wiedziała, co się dzieje. Z pewnością nie
musisz jechać z nim, jeśli nie chcesz.
— Nie chcę — odpowiedziałam Amy. — Tak się składa,
że powinnam być w domu tak wcześnie, jak się tylko da, bo
mam jutro klasówkę z literatury angielskiej, a nie jestem
jeszcze przygotowana.
— Pójdę o zakład — powiedziała Amy bez śladu uśmie-
chu — że już od urodzenia jesteś przygotowana do tej kla-
sówki z literatury angielskiej.
Grupa ze sceny zaczęła się rozchodzić, Dan i Betsy roz-
mawiając ze sobą zbiegli równocześnie ze schodów. Amy
wstała, gotowa wymknąć się bocznym wyjściem, kiedy Dan
nagle ruszył w kierunku naszego rzędu. Ja stałam tuż za nią.
—Poczekaj! Mariah?—zawołał.
Znowu poczułam, jak rumieniec oblewa mi twarz i szyję.
Spojrzałam na Amy. Ona zaś wzruszyła ramionami, jakby
chciała powiedzieć: „Mówiłam ci".
Odwróciłam się z powrotem do Daną Szedł wzdłuż na-
szego rzędu, trzaskając składanymi krzesłami. Wreszcie zna-
lazł się obok mnie.
—Mariah, chciałbym cię odwieźć do domu—jeśli się
zgodzisz. Amy powiedziała, że nie będzie jej przykro wracać
samej.
R
S
I oto byłam otoczona, z jednej strony stał Dan, z drugiej
Amy. Kiedy wreszcie otworzyłam usta, wydobyło się z nich
cichutkie piśniecie:
— Okay — powiedziałam — jeśli Amy nie ma nic prze-
ciwko temu.
Amy była już w drodze do wyjścia.
—I tak muszę lecieć—zawołała do nas.—Mam jutro kla-
sówkę z literatury angielskiej, a jeszcze nie jestem przygoto-
wana.
Roześmiałam się. Co za przyjaciółka!
— Pomyślałem sobie, że zatrzymamy się po drodze i coś
zjemy, hamburgera albo coś w tym rodzaju — mówił Dan,
gdy przesuwaliśmy się wzdłuż rzędu. Złapał mnie za rękę i
poprowadził w stronę swego samochodu. — Jesteś głodna?
—Troszeczkę—odrzekłam
Noc była jasna, tak różna od tej, kiedy siedziałam w sa-
mochodzie Dana przemoczona do suchej nitki Było bardzo
zimno, więc kuliłam się w mojej zielonej kurtce z dzianiny.
Dan zapalił silnik i włączył magnetofon. Głos Harry'ego
Nilssona wypełnił wnętrze samochodu.
— Lubię te stare kawałki — powiedział Dan. — Są po-
nadczasowe.
— Czy umiałeś grać na ukulele wcześniej — przed tą
sztuką?—zapytałam.—To znaczy, grasz „Tak, panie, to
moja ukochana'' dobrze. Nauczyli cię teraz? Czy też umiałeś
wcześniej?
Dan się roześmiał.
R
S
— Miałem szczęście. Mój ojciec grywał to bezustannie,
gdy byłem dzieckiem Zresztą tych parę akordów potrzebnych
w sztuce można się nauczyć z łatwością. Ron Cross, chłopak,
który gra Nicka, nie znał przedtem ani jednej nury, a po kilku
godzinach ćwiczeń, był już całkiem dobry.
Podjechaliśmy do baru Megana i dziewczyna w czerwo-
nym kostiumiku wyskoczyła z bocznych drzwi budynku Po-
myślałam, że na pewno musi marznąć.
— Czym mogę wam służyć? — zapytała. Dan spytał
mnie na co mam ochotę, a potem złożył zamówienie na dwa
hamburgery, frytki, plasterki cebuli i dwie duże cole.
Puścił taśmę z muzyką zespołu Rolling Stones, ja zaś za-
głębiłam się w fotel i westchnęłam
—To będzie wspaniałe przedstawienie—powiedziałam.
— Chciałabym, żeby już był kwiecień. Nie mogę się docze-
kać, kiedy moja rodzina je zobaczy.
—Będzie mi brakować prób—rzekł Daa— Będzie mi
brakować widoku twej twarzy na widowni.
Przez całą następną piosenkę siedzieliśmy w milczenia
Wreszcie dziewczyna wyskoczyła z budynku ponownie, zja-
wiając się po stronie Dana z naszym zamówieniem Dan
ostrożnie zdjął jedzenie z tacy i podał mi moją porcję.
Często obawiałam się jedzenia na mieście w towarzy-
stwie chłopca. To znaczy, myślę, że żując coś, nie pokazuje-
my się z najatrakcyjniejszej strony. Spędziłam całe godziny,
obserwując ludzi u Macka i w łodziami, i obie z Amy wiele
razy się z tego śmiałyśmy. A oto sama to robiłam w towarzy-
stwie Dana.
R
S
Ale tu było łatwo. Nie siedziałam naprzeciwko niego, a
tylko obok, było więc dużo łatwiej. Byłam wdzięczna za to,
że wybrał bar samochodowy.
— Mariah, czy chodzisz na randki? — Dan połknął całe-
go swojego hamburgera w dwóch kęsach.
Gwałtownie przełknęłam
— Nie, nie.
— Nie? Nigdy? — odwrócił się i patrzył teraz prosto na
mnie. Oblizałam wargi, mając nadzieję, że wokół ust nie po-
zostały mi resztki majonezu. Wybrałam hamburgera z sałatą,
pomidorami i majonezem Niestety, okazał się być rozlazły.
— Nie — nigdy — tutaj — powiedziałam mu. — Miałam
chłopca dwa lata temu. Chodziliśmy ze sobą tylko przez jed-
ne wakacje w Palm Springs.
— Czy nadal go widujesz? — zapytał Dan, żując swoje
frytki.
Ta uwaga przywołała na moje usta uśmiech. Uśmiech pe-
łen bólu. Tak, nadal go widuję, pomyślałam Kiedy zamknę
oczy i siedzę bardzo, bardzo cicho.
— Paul umarł na raka pod koniec roku — w Boże Naro-
dzenie. Chodziłam wtedy do pierwszej klasy. — Plasterek
cebuli utkwił mi w gardle i musiałam wypić duży łyk coli.
— Tak mi przykro — powiedział. Była to utarta, zwycza-
jowa reakcja na taką wiadomość, bo ludzie czują, że oczekuje
się od nich, by to mówili Słyszałam to już tysiące razy. Ale
jego „bardzo mi przykro" brzmiało prawdziwie.
Nastało między nami długie, głębokie milczenie.
R
S
— Nie wiem, czy o tym już słyszałaś, ale ludzie z obsady
mówią o zorganizowaniu przyjęcia Odbędzie się ono jakieś
dwa tygodnie przed premierą —powiedział.—Na początku
kwietnia.—Złożył swoją serwetkę i odstawił papierowe tale-
rze na tacę za oknem samochodu. — W Newport Beach na
starka Wszyscy możemy zaprosić swoich przyjaciół i powin-
no być bardzo fajnie. Tak myślałem, Mariah—czy nie ze-
chciałabyś pójść ze mną?
Jego ręka zsunęła się z oparcia fotela i odnalazła moją,
ściskając ją ciepło. Poczułam, jak lekki dreszcz przechodzi
mi po plecach. Dlaczego Dan chciał akurat mnie zaprosić na
tak ważną imprezę. Był przecież otoczony najładniejszymi
dziewczynami, takimi, które naprawdę były popularne.
Spójrzcie na Amy—mógł równie łatwo zaprosić ją —albo
Betsy Cooper, która zdawała się nie widzieć poza nim świata.
Dlaczego to jej nie zaprosił?
Nie zdołałam jeszcze nic odpowiedzieć, kiedy zaczął
mówić dalej.
— Tylko zastanów się nad tym przez chwilę. Nie odma-
wiaj od razu. Poproszę cię jeszcze raz za kilka dni, a potem
jeszcze raz, będę pisał do ciebie liściki i przyczepiał na
drzwiach twojej szafki i wszyscy będą się zatrzymywać, by je
przeczytać, a ty umrzesz ze wstydu...
Teraz już się śmiał, a ja nie mogłam się powstrzymać i też
się roześmiałam. I śmialiśmy się tak, aż do momentu, kiedy
podjechaliśmy pod mój dom Dan odprowadził mnie do
drzwi. Księżyc w pełni świecił na nas prawie tak jasno, jak
sceniczne reflektory. Dan pochylił się i ujął mnie pod brodę.
R
S
Kiedy mnie pocałował, wiedziałam, że tym razem nie była to
gra.
Tej nocy, długo po tym jak zgasiłam światło, leżałam z
otwartymi oczami, zastanawiając się, w jaki sposób udało mi
się dotrzeć do takiego momentu w moim życiu, że znowu
czułam się szczęśliwa.
Miałam to wspaniałe, radosne uczucie będąc z Paulem i
myślałam, że to się już nigdy nie powtórzy, ale oto stało
się—a może tylko sama siebie oszukiwałam, bo głęboko w
środku cały czas czekałam, aż się to zdarzy ponownie?
Przewracając się na łóżku, próbowałam zasnąć, ale sen
nie nadchodził. Księżyc przedarł się przez zasłony i świecił
wprost na moją toaletkę. Żółta, fluorescencyjna nalepka, któ-
rą podarował mi Paul, zdawała się oświetlać pokój.
Słowa „P.S. Kocham Gę" jarzyły się niesamowicie. Od-
wróciłam głowę i schowałam twarz w poduszkę. „Paulu
Strobę, kochałam cię—ale ciebie już nie ma' '—wyszeptałam.
— „A teraz Dan Gordon wkroczył w moje życie. Sprawia, że
znowu czuję się pełna życia, tak samo, jak wtedy, gdy znałam
ciebie. Czy to w porządku?"
Moje łzy zmoczyły poszewkę, więc odwróciłam podusz-
kę na drugą stronę. Położyłam się na plecach i zapatrzyłam
się w sufit. Księżyc schował się za chmurą, mój pokój ogar-
nęły ciemności Powoli zapadłam w niespokojny sen, w któ-
rym Paul stał obok Dana, a obaj wyciągali do mnie szeroko
rozwarte ramiona.
R
S
Rozdział dziewiąty
,,Pavilion Queen" czekała cierpliwie, byśmy weszli na jej
pokład. Było nas dziewięćdziesiąt sześć osób: obsada sztuki z
przyjaciółmi, pomocnicy i sympatie, pani Dressler i jej mąż
George oraz pan Barrett ze swoją aktualną przyjaciółką,
Maureen Haver.
Zdecydowano, że przyjęcie odbędzie się pod koniec mar-
ca zamiast w kwietniu, z uwagi na napięty plan zajęć. Ponie-
waż nocne powietrze bywa chłodne w marcu, każdy miał ze
sobą kurtkę albo sweter.
Amy przyszła z Joem Bronsonem, a Betsy Cooper zapro-
siła w końcu Toma Masona, po tym, jak się dowiedziała, że
Dan poprosił mnie, a ja się zgodziłam.
Czterech mężczyzn weszło na pokład, niosąc ogromne ta-
ce zjedzeniem, które zaczęli rozstawiać na długich, przykry-
tych białymi, lnianymi obrusami stołach. Wędrowali do re-
stauracji „Wielorybia Opowieść" i z powrotem, donosząc
ciągle nowe smakołyki
Będziemy krążyć po wodach Newport Harbor na pięk-
nym, niebieskobiałym, dwupokładowym statku rzecznym
Wszyscy byli podekscytowani, przygotowani na wspaniałą
zabawę. Sześcioro spośród pomocników znalazło trochę cza-
su na przystrojenie statku kolorami naszej szkoły, niebieskim
i żółtym, a ktoś też wygrzebał dekoracje z jakiegoś przyjęcia,
ozdobione klownami.
R
S
— Zupełnie jak przyjęcie dla dzieci—powiedziałam Da-
nowi, gdy weszliśmy po trapie i stanęliśmy na pokładzie Qu-
een. On zaś uścisnął mi dłoń.
— Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin — powie-
dział, uśmiechając się do mnie.
— Ale to nie są moje urodziny—zaprotestowałam
— O tak, są. — Śmiał się, a jego niebieskie oczy błysz-
czały. — Nie byłem z tobą poprzedniego drugiego czerwca, a
więc obchodzę je dzisiaj, trochę późno, ale lepiej niż wcale.
— A skąd znasz datę moich urodzin?—zapytałam.
— Amy mi powiedziała
— Amy ci powiedziała — Wyrzekliśmy oboje równocze-
śnie i wybuchnęliśmy śmiechem
Amy, kiedy ją spotkaliśmy, trzymała za rękę swojego Jo-
ego Bronsona i była cała w uśmiechach. Wyglądała bardzo
elegancko. Jej ciemne włosy były zaczesane na czubek głowy
i upięte. Wijące się kosmyki wymykały się tu i tam, jak ma-
lutkie strumyczki. Joe nie odrywał od niej pełnych uwielbie-
nia oczu.
Powiedziano nam, byśmy ubrali się jak na szkolny baL co
oznaczało, że mogłeś wybrać strój od sportowego aż po ofi-
cjalny, jak tylko chciałeś.
Obie z Amy wybrałyśmy sukienki Góra mojej wyglądała
jak wiktoriańska bluzka, zaś jasnoniebieska spódnica była
obszyta u dołu falbankami. Amy miała na sobie ciemnozielo-
ną sukienkę, z raglanowymi rękawami i rozszerzającą się do
dołu spódnicą.
R
S
Dan spojrzał na zegarek.
— Za jakieś pięć minut powinniśmy już ruszać w drogę
— oznajmił naszej grupce. Wziął z jednego ze stołów precel i
włożył mi go do ręki
Pianino cicho grało piosenkę o miłości, światła na „Pavi-
lion Queen" zamrugały i nasz statek odbił od nabrzeża i wy-
płynął na ciemną wodę. Przyjęcie zaczęło się.
Światła domów stojących wzdłuż nabrzeży portowych
migotały wesoło, kiedy obok przepływaliśmy. Kapitan poka-
zał nam dawny dom Johna Wayne'a i jeden z domów Jamesa
Cagneya
—Wodny szlak gwiazd—ogłosił z powagą, gdy nasz sta-
tek sunął przez port.
Setki podskakujących na wodzie żaglówek, uśpionych
przy swych cumowiskach, ze starannie zwiniętymi na noc
żaglami Dwóch szeroko uśmiechniętych mężczyzn wiosłują-
cych w małej dinghy minęło nas, machając w pozdrowieniu.
—Założę się, że woleliby być z nami na pokładzie— rze-
kła Amy, odwzajemniając powitanie.
Smakowite zapachy tajemniczych potraw unosiły się aż
na górny pokład, gdzie staliśmy, opierając się o reling i ma-
chając jak wariaci do każdego, kto tylko mijał nasz statek.
Wielki, niebiesko-biały jacht z cichym szumem motorów
prześlizgnął się obok nas. Mężczyzna i kobieta unieśli do gó-
ry lornetki w geście powitania i znowu machaliśmy iękami
—Kim jesteście? — zawołał do nas mężczyzna
— Gimnazjum Talbota, aktorzy ze szkolnego przedsta-
wienia i ich przyjaciele—odkrzyknął Joe Bronson.
R
S
Jacht zwolnił.
— Co wystawiacie?—zapytał mężczyzna. Dan złożył
dłonie wokół ust w trąbkę i zawołał:
— „Tysiąc klownów".
— Aha — zdołaliśmy jeszcze usłyszeć ze strony szczę-
śliwej pary i oto już byliśmy za daleko, by się z nimi poro-
zumieć.
Wszyscy zdążali schodami w dół, by coś zjeść i nasza
grupka poszła ich śladem Na dolnym pokładzie powitała nas
uczta godna zwycięskiej armii: wszelkie rodzaje sałatek i go-
rące dania, ekstrawaganckie desery i wielka czara różowego
ponczu z cieniutkimi plasterkami cytryny, pływającymi po
wierzchu.
Wśród biesiadników rozchodziły się pełne zachwytu
okrzyki
— Chodźmy zjeść na górny pokład — zaproponował
Dan, kiedy już napełniliśmy nasze talerze. Joe i Amy zostali
jednak na dolnym, podczas gdy ja z Danem skierowaliśmy
się w stronę wąskich schodów prowadzących na górę. Więk-
szość zdążyła już zejść na dół, więc znaleźliśmy się na górze
prawie całkiem sami
Usiedliśmy na jednej z ławek i co drugi kęs wychwalali-
śmy jedzenie.
Nagła bryza sprawiła, że włosy przesłoniły nam twarze.
— Czy chcesz zejść na dół?—zapytał Dan.
Dolny pokład był przeszklony i nie bylibyśmy tam wy-
stawieni na podmuchy wilgotnego wiatru, ale przecząco po-
trząsnęłam głową.
R
S
— Tutaj jest zbyt pięknie. Gwiazdy świecą tak jasno.
Dziś w nocy naprawdę można je zobaczyć
Dan spojrzał w górę.
—Z całą pewnością. To miła odmiana
— Powinieneś zobaczyć gwiazdy nad Palm Springs —
powiedziałam. — A może już widziałeś?
— Nie — odrzekł Dan, podnosząc mnie z ławki i ciągnąc
na drugą stronę pokładu. — Spójrz, stąd pawilon wygląda tak
nierealnie, jak malowidło.
Stałam obok niego i patrzyłam na Pawilon Balboa Był to
piękny budynek i naprawdę wyglądał nierealnie, jaśniejący w
mrokach niczym zabawka
— Jaki piękny — wyszeptałam, a Dan objął mnie ramie-
niem i przyciągnął bliżej siebie.
Znowu spojrzałam na gwiazdy.
— Gwiazdy nad Palm Springs są tak wyraźne, że wydają
się być klejnotami rozsypanymi na czarnym aksamicie —
powiedziałam mu wspominając. — A góry wokół miasta oto-
czone są niesamowitą niebieską poświatą. Powinieneś poje-
chać tam kiedyś i ujrzeć to na własne oczy.
— Pojadę—odrzekł Dan. Westchnął głęboko, kierując się
z powrotem na drugą stronę pokładu. Ujął mnie za rękę i po-
sadził na ławce.
— Tak wyraźnie widać wybrzeże. Kiedy ostatnim razem
płynąłem po zatoce była straszna mgła.
—A powietrze w Palm Springs jest zawsze krystalicznie
czyste—ciągnęłam dalej.— Możesz naprawdę oddychać.
R
S
Dan przytulił mnie silniej, a ja oparłam głowę na jego
piersi
Znajomy zapach jego wody kolońskiej przywołał z po-
wrotem wspomnienia tego szczęśliwego, deszczowego dnia.
Wiedziałam, że chciał, abym przestała paplać o Palm
Springs. Powinniśmy cieszyć się teraźniejszością, a nie roz-
mawiać o innych miejscach czy innych czasach. Ugryzłam
się w język, przysięgając sobie nie powiedzieć już ani jedne-
go słowa o przeszłości
Pytanie zostało wypowiedziane tak cichym szeptem, że
musiałam wytężyć słuch, by je usłyszeć. Z głową spoczywa-
jącą na piersi mogłam wyczuć bicie jego serca. Zdawało się
przyspieszyć swój rytm, kiedy zapytał:
—Jaki on był, ten Paul, którego znałaś?
Znów powiała bryza i przyniosła ze sobą słaby zapach
ryb. Daleko na pływającej boi widziałam fokę składającą
swoje przednie płetwy, zupełnie tak, jakby klaskała.
—Jaki on był?—powtórzyłam On—on miał włosy w ko-
lorze piasku. Jego oczy były niebieskie —jak twoje.
Uniosłam głowę by mu odpowiedzieć, lecz po chwili uło-
żyłam ją z powrotem na jego piersi Mijały minuty, a my nie
mówiliśmy nic.
— Opowiedz mi o nim—poprosił cicho.
Wzięłam głęboki oddech, dalej przytulając głowę do jego
piersi by słyszeć bicie jego serca.
— Był wysoki — zaczęłam powoli — i szczupły. W mia-
rę, jak jego choroba postępowała, stawał się coraz szczuplej-
szy, aż w końcu chciało mi się płakać. Nade wszystko pra-
R
S
gnął zostać architektem, żeby budować piękne gmachy, a któ-
regoś dnia może nawet katedrę, tak, aby coś po sobie światu
zostawić.
Zaczęłam mówić i teraz nie byłam już w stanie przerwać.
—Był jedynym dzieckiem swoich rodziców, a więc to
wszystko było dla nich straszne. Kiedy Paul dowiedział się,
że najprawdopodobniej umrze, był z początku wściekły,
kompletnie wściekły, ale z czasem uspokoił się i przejął ich
nadzieję, że jednak wyzdrowieje.
Czułam gorące, piekące łzy, wtuliłam więc głowę głębiej
w miękką marynarkę Dana.
— Paul mocno wierzył, że ludzie nie mogą umrzeć, na-
prawdę umrzeć, jeśli ich bliscy, których za sobą pozostawia-
ją, po prostu myślą o nich czasami O swoim dziadku zawsze
mówił w ten sposób: „On nigdy naprawdę nie umarł dla
mnie. Mogę sprawić, by żył wiecznie, jeśli tylko usiądę i
wspomnę go. We mnie on będzie żyć wiecznie".
Wyprostowałam się i spojrzałam w smutne, niebieskie
oczy Dana.
—W ostatnim liście, który od niego otrzymałam, Paul
prosił mnie, bym to zrobiła— pamiętała o nim—i właśnie tak
robię.
Dan objął moją twarz rękami. Ucałował łzy na moich po-
liczkach i przytulił mnie mocno. Sięgnęłam do kieszeni
płaszcza i wyciągnęłam chusteczkę. Wziął ją ode mnie i otarł
łzy z mojej twarzy.
— Był szczęśliwy, że mógł cię poznać—powiedział Dan,
uśmiechając się w zadumie. — Musiał bardzo cię kochać.
R
S
Muzyka dochodząca z dołu stała się dużo głośniejsza.
— Tańczą już — rzekł Dan. — Chodź Mariah, zejdziemy
na dół i zjemy jeszcze trochę tych smakołyków, może chwilę
potańczymy.
Kiedy szliśmy w dół po kręconych schodach, trzymał mo-
ją rękę mocno, bym nie straciła równowagi. Po raz pierwszy
od długiego czasu czułam się dobrze i zupełnie bezpiecznie.
Kiedy „Pavilion Queen" majestatycznie przepływała
przez port, ludzie we wszystkich tych modnych restauracjach
na brzegu odwracali się, by spojrzeć, zastanawiając się, czyje
to przyjęcie. Było to wielkie święto dla tych wszystkich
uczniów, którzy tak ciężko pracowali przy sztuce i dla na-
uczycieli, którzy z radością poświęcali swój czas, by być
pewnymi, że wszystko się uda.
Niewiele mogliśmy jeszcze zrobić, by udoskonalić nasze
dzieło. Aktorzy znali role, pomocnicy potrafili swoją robotę
wykonać z zawiązanymi oczami, a i cała reszta znała swe
obowiązki na pamięć . Nie mogło być lepszych odtwórców
głównych ról niż Dan i Betsy. Chłopak, który grał Nicka za-
chowywał się tak naturalnie, że przechodziły mnie dreszcze,
gdy patrzyłam na jego grę. I myślę, że ten, który grał nudne-
go pracownika socjalnego, był lepszy od aktora
z filmu. Pani Dressler i pan Barrett byli tak zadowoleni ze
wszystkiego, że uśmiech nie schodził im z twarzy.
A więc był to wieczór świętowania. I tańcząc z Danem,
po chwili spędzonej przy stole zjedzeniem, zdałam sobie
sprawę z tego, że oprócz przedstawienia, świętuję też coś in-
nego. Znowu zaczynałam kochać, pomimo iż sądziłam, że
R
S
nigdy to już nie nastąpi On był realny, ten Dan Gordon i to on
trzymał mnie w swoich ramionach, gdy zespół muzyczny grał
„Dlaczego nie zatańczymy jeszcze jednego tańca—nim
wszystko się skończy".
R
S
Rozdział dziesiąty
Pewnego sobotniego poranka na początku kwietnia za-
dzwonił telefon. Moja matka odebrała go na dole.
— To do ciebie, Mariah! — zawołała — Nie rozmawiaj
zbyt długo. Masz jeszcze do umycia podłogę w kuchni, a jest
już prawie pora lunchu.
Kończyłam właśnie cotygodniowe porządki w swoim po-
koju i chociaż uwielbiałam w soboty gawędzić przez telefon
z Amy, to dzisiaj nie mogłam się doczekać, kiedy wyjdę z
domu. Temperatura sięgała już trzydziestu stopni Celsjusza i
chciałam zacząć pracować na dobrą opaleniznę.
Ale to nie była Amy. To był Dan. Słyszałam jego oddech.
A głos w słuchawce brzmiał bardzo nisko.
—Chciałbym przyjść na chwilę, jeśli masz czas. Mam
tremę przed przedstawieniem i chciałbym po prostu z kimś
porozmawiać.
— Dobrze — odrzekłam, spoglądając w dół na moje
brudne szorty i pogniecioną, starą, czarną koszulkę, w której
robiłam porządki.— Za jakąś godzinę?
— Nie, będę za pół godziny — powiedział i usłyszałam
szczęk odkładanej słuchawki
Moja matka stała w drzwiach z kablem od odkurzacza
wnęce. .....
— Czy to był ten chłopak, który przywiózł cię w tę ulew-
ną noc, a potem zabrał na przyjęcie—Dan Gordon?
R
S
—Tak—odpowiedziałam. — On gra główną rolę w sztu-
ce.
— Wydaje się być bardzo miły — stwierdziła matka,
wciskając wtyczkę do kontaktu w mojej sypialni
— Chce przyjść tu na chwilę. Wydaje się być trochę zde-
nerwowany w związku z przedstawieniem Czy nie przeszka-
dzałoby ci, jeślibym później umyła podłogę w kuchni?
—Podłoga w kuchni będzie na swoim miejscu i jutro—
powiedziała moja matka uśmiechając się. — Wiesz, Marian,
jeszcze kilka lat temu uważałabym, że ważniejsze są inne
sprawy. Powiedziałabym, że najpierw trzeba umyć podłogę,
ale przez ostatnie lata nauczyłam się, że przebywanie z przy-
jacielem to znacznie lepszy sposób spędzania dnia
Nie mogłam się powstrzymać. Objęłam ją i pocałowałam.
—Jednak nie zapomnij o niej zupełnie—powiedziała,
nadal się uśmiechając.
—Nie zapomnę—przyrzekłam jej. Jak tylko usłyszałam,
że włączyła odkurzacz, podeszłam do mojej szafy, próbując
znaleźć w niej coś odpowiedniejszego do ubrania
Kiedy gong u drzwi zabrzmiał swoim do-re-mi, byłam już
gotowa i ruszyłam w dół po schodach. Zastanawiałam się,
czy dobrze wyglądam w nowych, białych szortach i różowej
górze. Wydawało mi się, że jeżeli chciał tylko porozmawiać,
spacerując wzdłuż plaży, był to jak najbardziej odpowiedni
strój. Jeśliby chciał pójść gdzieś indziej, zawsze mogłam się
przebrać.
R
S
Zanim dotarłam na dół, zadzwonił ponownie i dźwięk
gongu wisiał jeszcze w powietrzu, kiedy otworzyłam drzwi
—Przychodzę, niosąc dary. — Uśmiechnął się.
— Tylko nie kolejną kanapkę z masłem orzechowym i
pomarańczową marmoladą na pełnoziarnistym chlebie! —
jęknęłam i udałam, że mdleję.
Uratował mnie, biorąc w ramiona i muskając ustami mój
policzek nim zdążyłam odskoczyć. Wiedziałam, że nie było
obawy, by ktoś nas w takiej chwili zobaczył, ale w dalszym
ciągu nie wydawało mi się to całkiem w porządku, otwarcie
zachowywać się w ten sposób.
Prezent opakowany był w folię aluminiową, którą zaraz
rozerwałam. Ringo.
—Och, Dan! Nie powinieneś! —powiedziałam, kontynu-
ując naszą małą zabawę. — W żadnym wypadku nie mogę
tego przyjąć. Jest to zbyt ekstrawaganckie jak na prezent
— Wiem—odrzekł wyniośle Dan — ale po ostatniej no-
cy, po tym jak przyrzekłaś być moją na zawsze, moja gołą-
beczko, musiałem przypieczętować czymś nasze przysięgi.
Na szczęście jubiler miał jeszcze to luksusowe ringo.
Odkurzacz zamilkł i te ostatnie słowa zabrzmiały głośno
w nagłej ciszy. Przytłumiliśmy nasz śmiech, zakrywając usta
dłońmi, a potem Dan złapał mnie za rękę i podeszliśmy do
frontowych drzwi.
— Chodź, chcę zobaczyć tę twoją sławną skałę. Ześli-
zgiwaliśmy się i co krok potykaliśmy w drodze w
dół urwiska, ziejącego między moim domem a plażą
R
S
— Mogliśmy zejść schodami — powiedziałam w połowie
drogi, ciężko dysząc.
— Ale w ten sposób bardziej przypomina to prawdziwą
przygodę—odrzekł Dan, śmiejąc się i zarazem upewniając,
czy nie zsuwam się zbyt szybko.
—Aleja mam na nogach sandały—przypomniałam mu.
—Więc je zdejmij—poradził.
Ale ja wiedziałam lepiej. Pomimo że całe wzgórze pokry-
te było kwiatami, pomiędzy nimi rosły pojedyncze kaktusy.
Wreszcie dotarliśmy do piasku.
— Oooh —jęknęłam, pocierając kostkę. Pokuśtykałam do
najbliższej skały i usiadłam na niej.
— Czy to twoja skała? — zapytał, rozglądając się dokoła
— Nie, ta nie jest dość duża — odpowiedziałam mu, od-
garniając z oczu włosy. — Musimy pójść trochę plażą. Wi-
dzisz? Tam jest
Wędrowaliśmy powoli wzdłuż brzegu nim wreszcie osią-
gnęliśmy moją skałę, lub też inaczej, skałę, którą uważałam
za swoją
— Czy tutaj właśnie napisałaś ten wiersz? — zapytał,
siadając obok mnie.
— Tak — odpowiedziałam, podciągając pod brodę kola-
na.— Zapisałam go w notesie w bardzo niedoskonałej formie.
Później dokończyłam na mojej maszynie do pisania.
Przez kilka chwil żadne z nas nic nie mówiło. Stary męż-
czyzna z małym chłopcem przeszli obok. —Dziadek ze swo-
im wnukiem
— Skąd wiesz?—zapytał
R
S
— Zgaduję. Zawsze siedzę tu i układam historyjki o lu-
dziach, którzy tędy przechodzą. Próbuję zgadywać, ile mają
lat i co robią, takie rzeczy.
— A co powiesz o nim?—Dan wskazał na chłopaka oko-
ło osiemnastoletniego, idącego powoli zmęczonym krokiem,
z deską do surfingu pod pachą.
— Zwykł był spacerować tutaj z dziewczyną i był wtedy
szczęśliwy— powiedziałam.— Ale dziewczyna się wypro-
wadziła i teraz jest samotny. Tutaj właśnie po raz pierwszy ją
spotkał. To prawie, jakby miał nadzieję znaleźć tu gdzieś
nową miłość.
—Naprawdę?—Dan spojrzał na mnie szeroko otwartymi
oczami. Odrzuciłam do tyłu głowę i zaśmiałam się.
— Och, Dan, wszystko to zmyślam Mówiłam ci, że sie-
dzę tu i próbuję rozgryźć przechodzących ludzi. Nigdy go
przedtem nie widziałam
Dan także się roześmiał.
— Och, ci pisarze! —jęknął, szarpiąc włosy palcami Ko-
lejna para kierowała się w naszą stronę, oboje mieli
po dwadzieścia kilka lat, dziewczyna co chwila odwracała
się, by spojrzeć w oczy mężczyźnie Ich dłonie były ciasno
splecione.
— A co powiesz o nich?—zapytał szeptem Dan.
— Cóż, zakochali się w sobie, pobrali się, mieli straszli-
wą kłótnię i rozeszli się, ale teraz znów są razem — w swoim
drugim miesiącu miodowym — odpowiedziałam Danowi.
—Z jakiego powodu wybuchła ta kłótnia?
R
S
—On ogląda zbyt wiele futbolu i basebolu w telewizji, a
ona chce chodzić do kina. On nie cierpi filmów.
—Jak więc rozwiązali ten problem?
—Kupili drugi telewizor— odpowiedziałam.— Teraz ona
ogląda na jednym filmy, on zaś swój sport na drugim, więcej
już się nie kłócą, ponieważ cały czas są w innych pokojach i
wcale się nie widują
— Och. — Byłam pewna, iż przez chwilę myślał, że jed-
nak mówię prawdę. Ale spojrzawszy na mnie, zaczął się
śmiać i żartobliwie trzepnął mnie w ucho.
— Jesteś zwariowana. — Chwycił mnie, przyciągnął do
siebie i objął ramionami.
Ciągle jeszcze trzymałam w dłoniach ringo. Wyślizgując
się z objęć Dana, zeskoczyłam ze skały i odbiegłam kilka me-
trów.
— Zobaczymy, jaki jesteś dobry, Danie Gordon! —
krzyknęłam
W sekundę później już go nie było na skale, a żółty dysk
latał szaleńczo w powietrzu, śmigając tam i z powrotem.
Dan był dobry, bardzo dobry i przez chwilę dzielnie mu
dotrzymywałam kroku, ale nagle upadłam do tyłu i ringo
wpadło do morza.
Zerwałam się na równe nogi, ścigając się z Danem po
ringo.
Spotkaliśmy się w lodowato zimnym przyboju piszcząc,
kiedy woda zalewała nam stopy. Dan sięgnął po ringo, ale
zamiast je chwycić nabrał pełną garść wody i chlapnął mi nią
R
S
w twarz. Zaraz potem odskoczył, śmiejąc się z mojego za-
skoczenia.
— Ty bestio! Ty okropna bestio! — krzyknęłam na nie-
go, rozbryzgując fale najmocniej, jak tylko mogłam
Schylił się, by zaczerpnąć trochę wody. Ja zaś, jak tchórz
odskoczyłam i pobiegłam w stronę suchego piasku — i po-
tknęłam się o kamień. Padając na twarz, poczułam w ustach
słony smak piasku.
— Nie! Nie! — piszczałam, przykrywając głowę ramio-
nami, kiedy Dan biegł w moją stronę. Kiedy nic się nie stało,
zerknęłam na niego przez palce. Zwalił się obok na piasek i
wziął mnie w ramiona; przez chwilą obawiałam się, co po-
myślą przechodzący koło nas ludzie, ale po chwili przestało
mnie to już obchodzić.
Ucałował moją mokrą twarz, potargane włosy i zamknięte
powieki, a później usta, drżącymi od zimnej wody wargami.
Przywarłam do niego całym ciałem Lecz za moment siedzie-
liśmy już, śmiejąc się oboje
—Gdzie jest ringo?—spytał wreszcie, cały czas mnie
obejmując.
— Tam, na piasku, gdzie położył je ten żółty pies — od-
powiedziałam.
Spojrzał w kierunku, w którym wskazywałam i na nowo
wybuchnął śmiechem, ujrzawszy psa. Pies, zupełnie jakby
był w tym celu tresowany, chwycił ostrożnie w pysk ringo i
przyszedł do nas, kładąc je u stóp Dana.
— Przynajmniej pies ma dość rozumu, by przynieść je z
powrotem—powiedział, ciągle mnie nie puszczając.
R
S
Podniósł ringo i rzucił je, a pies pognał posłusznie i zno-
wu przyniósł z powrotem
—Wolę to robić w ten sposób—oświadczył, obejmując
mnie mocniej.— Niech pies odwala całą robotę.
Prawie godzinę później, po tym jak pies wreszcie się
zmęczył i pobiegł dalej plażą, otrzepaliśmy się z piasku i po-
wędrowaliśmy z powrotem w kierunku mojej skały.
— Czy on często bywał tutaj z tobą?—nieoczekiwanie
zapytał Dan.
— Paul?—powiedziałam, mimo że dobrze wiedziałam
kogo miał na myśli.
Podniosłam z piasku muszlę i powiodłam palcem wzdłuż
jej nierównych krawędzi.
— Nie. Choć zawsze to planował. Mówił o tym w swoich
listach ze szpitala w Teksasie, ale nie, nigdy nie wędrował ze
mną po tej plaży—po mojej plaży.
—Więc ten wiersz?...
— Paul często spędzał wakacje ze swoimi rodzicami na
plaży w Laguna, ale nigdy się na niej nie spotkaliśmy. To był
tylko miły zbieg okoliczności, że oboje kochaliśmy plażę.
Tak więc kiedy opuściłam Palm Springs, marzyłam o Paulu
spacerującym tu ze mną Marzyłam o rym tak często , że za-
częłam wierzyć, że było tak naprawdę i że mewy obserwowa-
ły nas, kiedy chodziliśmy razem i rozmawialiśmy. A kiedy on
umarł, cóż, marzenie pozostało.
— A więc napisałaś ten wiersz...
R
S
Odwróciłam się, by spojrzeć na Dana. Dana Gordona,
wesołego chłopca, który pewnie nigdy w życiu nie zaznał
smutnej chwili.
— On jest częścią mnie — powiedziałam. — Jest ze mną
przez cały czas. Chciałabym, żebyś wiedział, jak to jest. Dla-
tego ci to wszystko opowiadam...— Czy wiesz, co jest naj-
bardziej zadziwiające, kiedy kogoś stracisz? — zapytałam
szeptem, a on nachylił się, by lepiej słyszeć. — Naprawdę
zadziwiające jest to, że gdy ktoś, kogo bardzo kochasz umie-
ra, wszystkie te nieważne rzeczy, codzienne rutynowe czyn-
ności, nadal toczą się niezmiennym rytmem, tak jakby nic się
nie stało! Możesz włączyć telewizor, a w nim ciągle te
wszystkie głupie komedie i cały ten puszkowany śmiech! Lu-
dzie świętują, chodzą na przyjęcia. Chłopak, roznoszący ga-
zety, wrzuca je w to samo głupie miejsce pod tylną werandą,
skąd muszę je wydostawać przy pomocy szczotki Te zwario-
wane mewy nadal siadają w szeregu na tej skale. Wszystko to
nie przestaje się toczyć swoim torem, zupełnie jakby nic
okropnego się nie wydarzyło.
Nastąpiła długa chwila ciszy, w której ręka Dana zamknę-
ła się wokół mojej.
— Nigdy nikogo nie straciłem — powiedział, a ja przy-
pomniałam sobie, jak sama mówiłam te słowa do Paula daw-
no temu. — Do tej pory, oprócz rodziców, nikogo też nie ko-
chałem—dodał.
Odwróciłam się i spojrzałam mu w twarz. Jego oczy stały
się ciemne i pełne napięcia, czoło przecinała głęboka
zmarszczka. Nagle skoczył na równe nogi
R
S
—Jesteśmy głodni!—krzyknął na dreptającego obok ma-
lutkiego biegusa, który nawet nie odwrócił w naszą stronę
głowy. — Wskoczmy w mój samochód i zjedzmy coś „U
Gospodarza". — Pociągnął mnie ze sobą i nagle uświadomi-
łam sobie, że naprawdę byłam bardzo głodna.
Spałam dziś dłużej niż zwykle i nie jadłam jeszcze wcale
śniadania.
Kiedy dotarliśmy na powrót do domu, żeby powiedzieć
mojej matce, dokąd idziemy, stała właśnie pośrodku kuchni
Dan wyciągnął do niej rękę, a ona ciepło ją uścisnęła
— Mariah mi cały czas opowiada że jesteś wspaniałym
Murrayem— powiedziała
Dan uśmiechnął się do niej, a potem do mnie.
— Może na próbach — rzekł całkiem poważnie. — Ale
trochę się denerwuję premierą
Nigdy przedtem nie słyszałam, żeby mówił słowo „de-
nerwować się". Przyjrzałam mu się z większą uwagą. Nie
wiedziałam, że Dan może się denerwować. Zawsze był taki
szczęśliwy. Kiedy szliśmy w stronę jego samochodu, ponow-
nie na niego spojrzałam Może Dan miał jeszcze drugie obli-
cze, o którym nie miałam pojęcia Mógł się denerwować i co
on przedtem takiego powiedział? Te słowa nie zwróciły wte-
dy mojej uwagi: „Do tej pory, oprócz rodziców, nigdy nikogo
też nie kochałem.."
R
S
Rozdział jedenasty
Następne dwa tygodnie szybko przeleciały. Widywałam
Dana tylko krótko między lekcjami albo podczas prób. Był
zajęty i zdenerwowany, ale wyczułam w nim tę subtelną
zmianę, która nie miała nic wspólnego z tremą. Nie śmiałam
nawet myśleć, że jej przyczyną mogłabym być ja — albo coś,
co zrobiłam
Czwartek zbliżał się, jak na skrzydłach. Pani Dressler i
pan Barrett zmienili się na naszych oczach w kłębki nerwów.
Betsy wyglądała na przerażoną, jak tylko wkraczała rano do
szkoły aż do momentu, gdy schodziła wieczorem ze sceny.
— Próby idą zbyt dobrze — powiedział pan Barrett pew-
nego wieczoru do pani Dressler. Usłyszałam, jak rozmawiali
za mną, kiedy samotnie siedziałam w audytorium nad otwar-
tym skryptem, którego zresztą, wcale już nie potrzebowałam.
—Tak—zgodziła się pani Dressler. — Mówi się, że jeśli
próby idą gładko—to miej się na baczności!
Pomocnicy użerali się z rozmaitymi rupieciami, które
powinny być usunięte ze sceny po tym, jak Sandra posprząta
mieszkanie Murraya.
Pan Barrett zaczął ich strofować.
— Słuchajcie, już wam przecież mówiłem, że kiedy dzie-
ciak wkracza z powrotem do mieszkania przed przyby-
R
S
cierń Murraya, musimy pokazać, jak Sandra je uporząd-
kowała. Upewnijcie się, że wszystko to zostanie zrobione.
Prawdą było to, co mówili na początku. Pomocnicy mieli
do wykonania w tej sztuce olbrzymią pracę.
Betsy była już bardzo dobra. W odpowiednich miejscach
płakała, tupała ze złości nogami i śmiała się szaleńczo. Jej
timing był perfekcyjny. Najgorsze było dla mnie, gdy Dan
musiał ją pocałować. Wstrzymywałam oddech za każdym
razem, gdy to następowało. To była tylko gra, ale martwiło
mnie oglądanie ich tak blisko siebie, szczególnie, że my nie
przebywaliśmy ze sobą ostatnimi czasy.
Ostatni raz, kiedy naprawdę spędziłam trochę czasu z
Danem, było to właśnie tamtej soboty na plaży, ale już tego
dnia zauważyłam w nim tę nagłą zmianę. Podtrzymywał
rozmowę na błahe tematy przez cały lunch, który jedliśmy w
Laguna, kiedy wreszcie pożegnaliśmy się, jego pocałunek był
zaledwie muśnięciem mojego policzka. Od tej pory spostrze-
głam lekki chłód w jego pozdrowieniach. Nawet po próbach,
żegnał mnie tylko skinięciem głowy lub zatrzymywał się za-
ledwie na króciutką rozmowę. Nie mogłam zrozumieć, co
było nie tak. Z pewnością nie był aż tak zdenerwowany zbli-
żającą się premierą Próbowałam nie martwić się tym i skupić
na sztuce.
W środę wieczorem wszyscy znajdowali się już u kresu
sił, ton rozmów był sarkastyczny i nikt się nie uśmiechał
—To normalne—powiedziała Amy, kiedy szykowałyśmy
się do drogi — Kelly, też jest jednym z pomocników, powie-
R
S
działa, że przed lary jej matka była aktorką i mówi, że to
normalne zachowanie przed premierą,
A więc wszyscy byliśmy normalni, pomyślałam Dobrze.
Ale z jakiego powodu Dan mnie unikał? A może to tylko mo-
ja wyobraźnia?
Kiedy Dan zszedł ze sceny, podeszłam do niego. Amy
pozostała w tyle, ale mogła doskonale słyszeć, co mówię.
— Życzę ci powodzenia jutro — powiedziałam drżącym
głosem Przez chwilę myślałam, że Dan odwróci się i odej-
dzie, nic nie mówiąc.
Wtedy Amy wypaliła:
— Mariah, jeśli chcesz wracać do domu z Danem, nie bę-
dzie mi to przeszkadzać.
Dan stał tak i wydawał się być zawstydzony, kiedy Amy i
ja czekałyśmy na jego reakcję. Wreszcie z twarzą płonącą
rumieńcem odwróciłam się na pięcie do Amy. Zdawało mi
się, że on nie chce mnie odwieźć do domu!
— Och, pojadę z Amy— powiedziałam lekko. Dan uniósł
rękę.
— Nie. — Wreszcie odzyskał głos. — Dzięki, Amy. Za-
wiozę Mariah do domu. — Chcę — muszę i tak z nią poroz-
mawiać. Poczekaj, wezmę tylko swoje rzeczy.
Zniknął za sceną i Amy szybko odwróciła się do mnie.
— Przepraszam, jeśli powiedziałam nie to, co trzeba, ale
myślałam, że wy dwoje... — Na twarz Amy także wystąpił
rumieniec.
R
S
— W porządku — odpowiedziałam — Nie powiedziałaś
nic złego. Po prostu przez ostatnie kilka dni wydaje się pra-
gnąć, by go pozostawiono samego.
— Aktor z niego.— Zaśmiała się Amy.
—Tak—odrzekłam, ale wcale nie byłam tego pewna Dan
zdawał się naprawdę stracić mną zainteresowanie.
Powoli ruszyliśmy do jego samochodu Wokół opadała
gęsta mgła Nienawidziłam jej. Przez tyle czasu mieliśmy ta-
kie czyste niebo, a tu nagle z dnia na dzień zaczęła nas okrą-
żać tak okropna mgła Snuła się wzdłuż brzegu gęsta niczym
wata, otaczając nas coraz ciaśniej. Sprawiała, że czułam się,
jakbym się dusiła
Dan nie odzywał się do mnie, sadowiąc się za kierownicą.
—Nienawidzę mgły. Skóra od niej cierpnie—
powiedziałam, żeby tylko coś powiedzieć.
Nie zareagował. Włączył silnik i zaczął prowadzić. Jego
oczy były skierowane na białą linię pośrodku autostrady. By-
liśmy już prawie przy moim domu, kiedy zdobyłam się na
odwagę, by zapytać:
— Dan, czy jesteś na mnie zły? Nic nie mówisz. Nie je-
steś sobą. Z pewnością nie jesteś aż tak zdenerwowany
przedstawieniem.
Silnik zawył trochę głośniej, gdy dotarliśmy do mojego
podjazdu. Wiedziałam, że Dan miał kłopoty ze znalezieniem
go w tej mgle i nie powinnam była w ogóle nic mówić. Moja
dłoń spoczęła na klamce, kiedy Dan mnie zatrzymał.
— Kocham cię, Mariah, tak jak nie kochałem jeszcze ni-
kogo. Chcę, żebyś została moją dziewczyną. Myślałem, że
R
S
jeśliby się nam udało, to po czerwcu, po tym jak wyjadę, mo-
glibyśmy planować naszą przyszłość razem—mogłabyś na
mnie czekać. — Nerwowo wykręcał palce. — Ale ja nie je-
stem Paulem. Mam straszne uczucie, że kiedy jestem z tobą,
on stoi pomiędzy nami i ty może chcesz, żebym był nim.
Cóż, Mariah, ja jestem Danem Gordonem I nawet gdybym
miał na to milion lat to nie zmienię się i nie stanę się Paulem.
Głos mu się załamał i Dan nie mógł wypowiedzieć już
ani słowa. Siedziałam jak przykuta do miejsca z ręką ciągle
na klamce. Obrócił się, by spojrzeć mi w twarz i delikatnie
wziął ją w dłonie.
—Spójrz na mnie, Mariah. Widzisz? To tylko ja Dan.
Tylko ja.
Wtedy mnie puścił i w jakiś sposób wydostałam się z sa-
mochodu. Przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik zaczął dzia-
łać. W chwilę później mgła połknęła samochód
Moi rodzice zostawili zapalone światła w salonie. Poszli
spać wcześnie i byłam za to wdzięczna losowi. W tym stanie
nie chciałam nikogo widzieć, odpowiadać na żadne pytania, a
nawet mówić komuś dobranoc.
Powoli weszłam po schodach do mojej sypialni i rozebra-
łam się w ciemnym pokoju. Włożyłam moją starą, niebieską
piżamę i najstarszy, najwygodniejszy szlafrok. Na moim ulu-
bionym miejscu przy oknie było trochę zimno, ale i tak tam
usiadłam
Wiedziałam, że fale rozbijają się o brzeg, ale nie mogłam
ich dostrzec, mimo, że słyszałam, jak walą w dole o skały.
Musiałam tak siedzieć co najmniej godzinę. I wtedy nagle
R
S
mgła zaczęła ustępować. Tajemniczo, powoli zaczęła unosić
się znad plaży. Nadszedł ostry wiatr i ona rozpadła
się pod jego naporem. Zamrugałam oczami ze zdumienia.
Chociaż widziałam to już wiele razy, ciągle nie mogłam
uwierzyć, jak w jednej chwili ukryta we mgle plaża, już w
następnej była doskonale widoczna.
Nawet w moim pokoju pojaśniało. Zapaliłam nocną
lampkę przy łóżku, by rozjaśnić go jeszcze bardziej. Dokład-
nie wiedziałam, co zrobić.
Najpierw podeszłam do lustra i odkleiłam ostrożnie na-
lepkę, tak, by jej nie rozedrzeć. Zachowałabym ją w każdym
wypadku. Będzie cudownym wspomnieniem, które zawsze
będę pielęgnować. Delikatnie owinęłam ją w jasnożółtą
apaszkę i zrobiłam dla niej miejsce w dolnej szufladzie moje-
go biurka.
Potem pozdejmowałam wszystkie pocztówki i inne
wspominki po Paulu. One także znalazły miejsce w dolnej
szufladzie. Poszłam do łazienki i wyjęłam z szafki płyn do
mycia szyb i wyczyściłam wszystkie trzy lustra. Dziewczyna
z nich uśmiechnęła się do mnie. Widziałam wyraźnie. Dobre
rzeczy miały się jej przytrafić. To było tak, jak ta mgła na
zewnątrz. Nienawidziłam tej mgły, ale ona nie trwała wiecz-
nie. Wcześniej czy później, ale zawsze uniesie się.
Usiadłam przy biurku. O tej porze, w nocy, nie śmiałam
używać maszyny do pisania, a więc wzięłam do ręki pióro i
napisałam liścik, który następnego dnia chciałam wręczyć
Danowi. Nie wiedziałam, jak na niego zareaguje, ale jakoś
musiałam mu to powiedzieć.
R
S
,,Drogi Danie,
Ostatniej nocy, kiedy odjechałeś, zrobiłam coś, co po-
winnam była zrobić dawno temu. Schowałam wszystkie
pamiątki po Paulu. Są w bezpiecznym miejscu, do które-
go zawsze mogę pójść, jeżeli będę tego potrzebować, ale jest
to miejsce zarezerwowane dla przeszłości.
Ty jesteś moją teraźniejszością. Proszę, bądź moją przy-
szłością. Kocham Cię.
Mariah"
Będę czekać jutrzejszego ranka przy jego szafce i osobi-
ście mu go wręczę.
R
S
Rozdział dwunasty
— Dziś premiera! — powiedziała Amy, a jej ciemne wło-
sy lekko rozwiewał ciepły wiatr. — Pogoda jest dobra, ostat-
nie próby poszły świetnie, nikt nie jest chory i większość bi-
letów sprzedana To musi być dobry omen!
— Tata i mama mogą przyjść dopiero jutro — oznajmi-
łam, próbując dotrzymać jej kroku.
— Chciałabym, żeby mój ojciec mógł to zobaczyć—
Amy rzekła ze smutkiem — Ale po prostu lot z Nowego Jor-
ku zbyt wiele kosztuje. Zresztą i tak nie znalazłby na to cza-
su.
Było mi żal Amy. Bardzo rzadko widywała swojego ojca
— A mama przyjdzie dopiero w sobotę wieczorem —
dodała
Mijałyśmy już szkolne budynki
—Mamy jeszcze prawie piętnaście minut do dzwonka —
stwierdziła ciągnąc mnie za rękę.—Usiądźmy na kilka minut
pod wierzbą. Chcę z tobą porozmawiać.
Wierzba była naszym ulubionym miejscem „serdecznych
zwierzeń" i szczęśliwie tego ranka nie było pod nią nikogo
innego.
— Ostatnim razem były tu mrówki — powiedziałam jej,
z uwagą przyglądając się miejscu, na którym miałam usiąść.
R
S
— Zostaw te mrówki — przerwała mi niegrzecznie
Amy.— Chciałam porozmawiać o tobie—o tobie i Danie
Gordonie.
Serce mi na chwilę zamarło, kiedy wymówiła jego imię.
Nagle zabrakło mi tchu. Planowałam złapać Dana, zanim
wejdzie do szkoły. Spod wierzby miałyśmy doskonały widok
na parking i musiałby przechodzić obok nas w drodze do
głównego wejścia
— Proszę cię, Amy, jeżeli zobaczysz Dana idącego przez
trawnik, powiedz mi o tym. Muszę mu dać coś ważnego.
— Jak poważne jest to między tobą a Danem? — spytała
cicho.
— Jest trochę dziwne—odpowiedziałam, zaczesując do
tyłu włosy.— Nie wiem, w jaki sposób dokładnie oddać to
słowami i nie mów nikomu, że to powiedziałam...
— Och, Mariah! — przerwała zdegustowana Amy. —
Czy kiedykolwiek rozpowiadałam wokół to, o czym mówiły-
śmy?
—Nie—powiedziałam, kładąc jej rękę na ramieniu—W
porządku. To było, jakby wchodzenie na zjeżdżalnię. Pamię-
tasz, tak jak kiedy byłaś mała Cóż, zakochiwanie się jest do
tego podobne. Zanim się spostrzegłam, byłam już na szczycie
drabinki, a cała zgraja dzieciaków tłoczyła się za mną, więc
nie mogłam już zmienić zdania Można tylko postąpić krok
naprzód Po prostu ześlizgnęłam się. Myślisz, że zwariowa-
łam, co, Amy?
Amy uśmiechnęła się. Chwyciła mnie za ramię.
R
S
— Masz szczęście — powiedziała. — Szkoda, że nie mo-
żesz znaleźć takiej zjeżdżalni dla mnie!
—Przecież spotykasz się z tyloma chłopcami, Amy.
—Ale żaden z nich nie jest dla mnie tym wyjątkowym,
nie czuję nic z tego, o czym mówiłaś. Lubię wielu z nich, ale
jestem dość inteligentna, by wiedzieć, że to nic szczególnego.
Kiedy spostrzegł nas Ted Rogers, miałam nadzieję, że nie
podejdzie tu, ale niestety to zrobił
— Gotowe na dzisiejszy wieczór? — spytał nas obie, ale
patrzył przy tym tylko na Amy.
Ted także pomagał przy rekwizytach i wiedziałam, że dla
niego Amy była wyjątkowa. Jednak ona nie zaprzątała sobie
nim myśli i absolutnie nigdy nie ośmielała. Był taki wysoki
jak Dan, szczupły, o przyjemnej twarzy. Miał brązowe oczy,
najciemniejsze, jakie w życiu widziałam Zdawał się być opa-
lony przez okrągły rok—uwielbiał surfing.
— Nie mogę być bardziej gotowa, jeśli można tak powie-
dzieć — odpowiedziała Amy śmiejąc się. Wstała z trawy i
otrzepała swoje dżinsy. Wtedy właśnie zobaczyłam Dana
idącego przez trawnik ku frontowym drzwiom
— Poczekaj! — zawołałam za nim, aż uniósł ze dziwienia
głowę.
Podbiegłam do niego, otwierając torbę, wyciągnęłam z
niej kopertę i wcisnęłam mu ją w ręce. Spojrzał na list, a po-
tem w moje oczy, szukając wyjaśnienia. >
— Przeczytaj to tylko—wyszeptałam.
Wziął to, odwrócił i ruszył w stronę schodów. Myślałam,
że wybuchnę płaczem. Przygryzając wargi, odwróciłam się
R
S
do przyjaciół Nadal stali pod drzewem, więc z powrotem do
nich dołączyłam. Amy popatrzyła na mnie dziwnie, ale Ted
w dalszym ciągu coś gadał, tak więc nie musiałam martwić
się o podtrzymywanie rozmowy.
Mieliśmy jeszcze około pięciu minut, zanim wejdziemy
po szkolnych schodach i rozpoczniemy swój uczniowski
dział. Spojrzałam w stronę wejścia do budynku i on już tam
był. Przeskakując po dwa stopnie, Dan pędził po schodach w
dół, a potem w kierunku naszej małej grupki Musiał zostawić
swoje książki przed szafką, bo jego ręce były puste.
Wreszcie do nas dotarł Porwał mnie z ziemi i postawił na
nogi, otaczając ramionami i wobec wszystkich głośno ucało-
wał.
— Już tylko za jedenaście i pół godziny kurtyna pójdzie
w górę — krzyknął tak, by każdy go słyszał. — Pocałuj mnie
na szczęście!
Amy i Ted umyślnie zaczęli się śmiać, także kilka innych
osób zatrzymało się i chichotało.
— Nie tutaj, ty idioto — próbowałam wyszeptać, ale on
roześmiał się i nadal mnie obejmował. Amy i Ted wstali, cią-
gle się śmiejąc i mszyli przed nami w stronę szkoły.
— Dan, nie powinieneś...
— Chcę, żeby cały świat wiedział—wyszeptał mi do ucha
—To dlaczego szepczemy?
— Okay—zaczął krzyczeć, śmiejąc się szaleńczo. —
CHCĘ, ŻEBY CAŁY ŚWIAT WIEDZIAŁ!
Zakryłam mu usta dłonią, a on odrzucił głowę w tył i za-
śmiał się. Potem nachylił się do mnie i wyszeptał:
R
S
— Kocham cie! Mariah. Kocham cię. I jeżeli nie wy-
szepczesz tego samego do mnie, wykrzyczę swoją miłość te-
raz, w tym miejscu!
— Nie zrobisz tego! — odszepnęłam stanowczo. — Nie
zrobisz tego!
— O tak — odrzekł, ciągle śmiejąc się i mogłam przy-
siąc, że jego niebieskie oczy były jeszcze bardziej niebieskie
niż zwykle. Puścił do mnie oko.
— Powiedz to — nalegał. — Powiedz to, a będę grzecz-
ny.
—Dobrze już, dobrze—odpowiedziałam. Schylił się, że-
by móc usłyszeć mój szept: — Kocham cię, Dan. Kocham
cię.
Ścisnął moją rękę. Staliśmy już na dolnych stopniach.
— Powiadają, że aktorom życzy się, by „złamali nogę' '—
powiedział już poważniej Dan.
—A więc złam nogę— rzekłam— Złam nogę!
Przeskakując po dwa stopnie, rozstaliśmy się wkraczając
do głównego korytarza. Przesłał mi pocałunek i oto byłam w
drodze na pierwszą lekcję, ciągle uśmiechając się na myśl o
Danie. On był szalony. Miły, wspaniały, szalony chłopiec, a
ja go kochałam.
R
S
Rozdział trzynasty
Spokój ogarnął wszystkich członków zespołu. Chłopak,
który miał grać Nicka, siedział na scenie przed telewizorem,
czekając, aż kurtyna pójdzie w górę. Na sygnał od pani
Dressler grupa ośmiu dziewcząt i chłopców krzyknęła:
—Zagrajmy piosenkę Wiewiórki Chichotki
Nick miał oglądać telewizyjny show z udziałem Wie-
wiórki Chichotki i co chwila można było usłyszeć okrzyki
dzieciaków z widowni w studiu telewizyjnym.
Kurtyna uniosła się powoli, odsłaniając mieszkanie Mur-
raya Zespół wstrzymał oddech. Przedstawienie się rozpoczę-
ło.
Siedziałam na wysokim stołku, kolana tak mi drżały, że
aż uderzały o siebie. Moje palce, przewracające strony tekstu,
były lodowato zimne. Nie miałam pojęcia, dlaczego byłam
tak zdenerwowana. Tak naprawdę to nie miałam nic do robo-
ty, prócz śledzenia tekstu, a i tak jego większość znałam na
pamięć. Widziałam wszystko, co rozgrywało się na scenie,
przez szparę w bocznej kurtynie, za którą mnie umieszczono.
Od czasu do czasu któryś z aktorów znikał mi z pola widze-
nia, ale się tym nie przejmowałam, ponieważ dokładnie wie-
działam kto gdzie stoi. Po drugiej stronie sceny siedział Rick
R
S
Baka, gotowy podpowiedzieć tekst komukolwiek, kto by tego
tam potrzebował.
Kurtyna poszła w górę punktualnie o ósmej trzydzieści ku
zachwytowi pełnej widowni Dan był lepszy niż kiedykolwiek
przedtem Mimo iż myślałam, że na próbach daje z siebie
wszystko, musiał zaoszczędzić trochę swego talentu na praw-
dziwe przedstawienie. Jak tylko się pojawił na scenie, stał się
Murrayem, tak właśnie, jak chciałby tego dramaturg.
Jego szorstkie, sarkastyczne odpowiedzi kierowane do
Nicka, padały tak, jak powinny były, ale można było zoba-
czyć, że pod tą szorstkością kryje się miłość do chłopca. A
kiedy rozmawiali o pracownikach socjalnych, którzy mieli
przyjść tego dnia i możliwości, że Murray straci swego sio-
strzeńca, moje oczy napełniły się łzami.
Obserwowałam czekającą na swoje wejście Betsy Co-
oper. Była ubrana w pozbawiony wdzięku strój: niebiesko
prążkowaną bluzkę, ciemnoniebieski, dwuczęściowy, weł-
niany kostium i granatowe buty. Chłopak, który grał drugiego
z nudnych pracowników socjalnych, stał obok niej. Był po-
dobnie nieciekawie ubrany.
Publiczność ryknęła śmiechem, kiedy Nick pokazał
dwójce pracowników socjalnych figurkę Bubbles i kiedy ta
rozjaśniła się, gdy podłączył ją do prądu. Gdy zaś Murray
mówił Sandrze, jak bardzo kocha swego siostrzeńca, słychać
było ciche kaszlnięcia i pociągnięcia nosem
Mieliśmy kłopoty tylko raz, kiedy chłopak grający
gwiazdę telewizyjną, zapomniał tekstu, ale Rick szybko mu
R
S
podpowiedział i ten w mgnieniu oka odzyskał rezon. Myślę,
że publiczność nawet tego nie zauważyła.
Kiedy kurtyna opadła, widownia wybuchnęła aplauzem.
Cała obsada ponownie wbiegła na scenę, trzymając
się za ręce, a kurtyna podniosła się, potem opadła i znów
się uniosła
Aplauz rósł i rósł, aż wreszcie zaczęło dzwonić mi w
uszach. Pomocnicy i obsługa skakali z radości, a między
ukłonami Dan przybiegł tam, gdzie byłam ukryta za kotarą i
ucałował mnie głośno, nie zważając na to, czy ktoś nas widzi.
Jakaś osoba wbiegła po bocznych schodkach i wręczyła
Betsy olbrzymi bukiet czerwonych róż. Betsy ukryła w nich
twarz i wiedziałam, że płacze.
Pierwszy ze strasznych wieczorów dobiegł koiica Pomy-
ślałam, że dwa następne będą już znacznie łatwiejsze. Nigdy
dotąd nie widziałam naraz tylu szczęśliwych ludzi.
Uczucie szczęścia pozostawało ze mną dopóki koło szó-
stej rano nie zadzwonił telefon. Moja matka odebrała go w
sypialni po czwartym sygnale. Do tego czasu zdążyłam się
już całkowicie obudzić, zastanawiając się, któż to może być o
tak wczesnej porze.
Po chwili matka stała w moich drzwiach ze zmartwioną
twarzą i niepokojem wyzierającym z oczu.
— Mariah — powiedziała — Jest pewien kłopot Potrze-
bują ciebie...
R
S
Rozdział czternasty
— Nie mogę tego zrobić—jęczałam. — Nie mogę. Nie
zrobię. — Łzy płynęły mi po twarzy, kiedy kurczowo trzy-
małam się ramienia matki.
—Musisz! — Jej twarz nabrała srogiego wyrazu, usta za-
cisnęły się w wąską linię.
W drzwiach pojawił się mój ojciec. —Co się na Boga sta-
ło?
— Dzwonił pan Barrett — wyjaśniła mu matka — Krótko
po tym, jak Betsy Cooper wróciła do domu—to ta dziewczy-
na która gra Sandrę—cóż, zaczęła wymiotować i dostała wy-
sokiej gorączki. Miała straszne boleści, więc ojciec zawiózł ją
do szpitala Okazało się, że miała ostry atak wyrostka robacz-
kowego!
— Och, nie—powiedział ojciec.
— Właśnie zrobiono jej operację i lekarze mówią, że
wszystko będzie dobrze—ciągnęła dalej matka—Ale to sta-
wia Mariah na scenie w piątek i sobotę wieczorem.
—Nie! — załkałam znowu. — Nie!
Ojciec podszedł do mojego łóżka i przysiadł na brzegu.
— Uspokój się, Mariah. — Pocałował mnie w policzek i
przez chwilę obejmował ramieniem Potem odwrócił mnie
twarzą do siebie i odgarnął z moich oczu splątane włosy. Jak
często musiał to robić, kiedy byłam małą dziewczynką? W tej
R
S
chwili czułam się dokładnie, jak ta sama mała dziewczynka,
przestraszona koszmarnym snem.
— Ile osób pomaga przy rekwizytach w tej sztuce? — za-
pytał
Starłam łzę wiszącą na czubku nosa. —Około dziesię-
ciu—odpowiedziałam, pociągając nosem. —Wliczając ludzi,
którzy tylko gromadzą rekwizyty.
— A ile osób stanowi obecną obsadę.
— Sześć — odpowiedziałam, zastanawiając się, czemu
zadaje mi takie głupie pytania.
— W porządku, Mariah. Jak wielu ludzi zawiodłabyś,
odmawiając wyjścia na scenę i zastąpienia Betsy? Nie licząc
publiczności, wszystkich tych, którzy już wykupili bilety.
Znowu zaczęłam płakać, a on łagodnie trzymał mnie w
ramionach. Mama przetrząsnęła moją szafę i obrzuciła nas
chusteczkami, które ojciec przykładał wokół mojego nosa i
oczu, dopóki nie ucichło moje łkanie i tylko wzdychałam,
gnębiona lekką czkawką.
Tato oczywiście miał rację. Nie mogłam zawieść wszyst-
kich tych ludzi, nawet jeślibym miała uczynić z siebie po-
śmiewisko. Musiałam spróbować.
— Wiem, jak się czujesz — ciągnął dalej ojciec. — Sam
byłem przed laty dokładnie w takiej samej sytuacji, kiedy to
odtwórca głównej roli w ,Jiarveyu" dostał zapalenia krtani.
Myślałem, że padnę trupem na miejscu—ale tak się nie stało.
Nie mogłem zawieść przyjaciół z teatru amatorskiego. Musia-
łem wystąpić. I wiesz co, Mariah? Naprawdę wcieliłem się w
tę postać i było to wspaniałe!
R
S
Powoli skinęłam głową.
— Spróbuję—wyszeptałam
— Nie mów „spróbuję" — powiedziała moja matka, ob-
darzając mnie lekkim uśmiechem.— Słowo „spróbuję" ozna-
cza zawsze, że istnieje możliwość, że się nie powiedzie. Po
prostu powiedz, że to zrobisz.
Siedzieli tak na krawędzi mojego łóżka czekając, aż to
powiem. W końcu znalazłam odpowiednie słowa
—Zrobię to.—Nie mogłam się powstrzymać, by nie roze-
śmiać się przez resztki łez. Zachowywałam się jak dziecko.
Oboje musieli bardzo mnie kochać, skoro potrafili ze mną
wytrzymać.
— A teraz prześpij się, jeśli możesz. Przynajmniej zostań
w łóżku i pozwól odpocząć swojemu ciału — twardo powie-
dział mój ojciec.— Nie chcesz chyba wystąpić, wyglądając
na niewyspaną
Matka podciągnęła mi koc pod samą brodę, jakbym była
ciągle małą dziewczynką
—Ojciec ma rację. Spróbuj zasnąć. Pan Barrett zapropo-
nował, byś została w domu i samodzielnie poćwiczyła rolę,
spokojnie i cicho. Organizuje specjalną próbę o trzeciej trzy-
dzieści, tak że możesz zostać w domu aż do tej godziny.
Rodzice poszli z powrotem do swojego pokoju, ja zaś le-
żałam w łóżku z szeroko otwartymi oczami, kompletnie nie-
zdolna zasnąć. Byłam zbyt zdenerwowana Pomyślałam, że
chyba nabawiłam się nieuleczalnej tremy.
R
S
Rozdział piętnasty
O siódmej piętnaście telefon zadzwonił ponownie. Ode-
brała go matka i podeszła do drzwi mojego pokoju.
— To Dan — oznajmiła. — Przyjmij rozmowę i później
postaraj się zasnąć.
—Dzień dobry, wielka gwiazdo—zaczął i rzeczywistość
znowu mnie uderzyła.—Jak się czujesz?
— Przestraszona — odpowiedziałam zgodnie z praw-
dą.— Bardzo, bardzo przestraszona.
— Poradzisz sobie. Jeżeli będziesz musiała, będziesz mo-
gła korzystać na scenie z tekstu. Ale znasz przecież wszystkie
kwestie i gesty. Poza tym mamy dziś po południu próbę, któ-
ra da ci szansę poćwiczenia na scenie.
— Zepsuję całe przedstawienie, jeśli będę używać tekstu.
Ale czy będę w stanie pamiętać o wszystkim, kiedy już znaj-
dę się na scenie? A kto będzie mi suflerował?
— Pani Dressler wszystko ustaliła. Będzie to robić osobi-
ście. Właśnie skończyłem z nią rozmawiać przez telefon. Na
szczęście masz takie same wymiary jak Betsy, więc kostiumy
nie wymagają poprawek. Jedyną rzeczą, jaką musisz jeszcze
zrobić, jest wprawienie się w nastrój pewności siebie.
—Nie mam pojęcia, jak to uczynić.
— Słuchaj. Każdy aktor, każdy dobry aktor albo dener-
wuje się trochę, albo nic nie jest wart—powiedział Dan. —
Pamiętasz, jak ja się denerwowałem?
R
S
— A już się nie denerwujesz?
—Nie—odrzekł cicho. Nastąpiła dłuższa przerwa.
— Ale nie wiem, jak sprawić, bym poczuła się pewniej-
sza —powiedziałam w końcu.
— Po prostu powiedz sobie, że jesteś dobrą aktorką i
wówczas poradzisz sobie z rolą.
—Aleja wcale nie jestem aktorką. Jestem pisarzem.
— Pewnie i zawsze się ukrywasz za tym pisaniem. Nawet
ukrywasz swoje utwory pod łóżkiem! — Dan był teraz nie-
grzeczny. — Najwyższy czas, by świat cię zobaczył. Nie mo-
żesz na zawsze pozostać tchórzem, Mariah!
Prawie przewróciłam się na łóżko mojej matki
— Nie jestem tchórzem!—parsknęłam.—Nie masz zielo-
nego pojęcia o pisaniu. Potrzeba prawdziwej odwagi żeby
pokazać innym utwory wychodzące z głębi własnej duszy. I
ja powoli buduję w sobie tę odwagę. Absolutnie nie masz
prawa żądać ode mnie więcej.
Dan zaczął się śmiać, a ja czułam, jak gorące łzy napłynę-
ły mi do oczu.
— Mariah, udało mi się ciebie rozzłościć. To już coś.
Przynajmniej wiem, że posiadasz trochę odwagi. Kocham cię,
Mariah, ale sama jesteś swoim największym wrogiem. Wiem,
że czytasz dobrze. Pani Dressler i pan Barrett także o tym
wiedzą. A więc nie ma powodu, byś nie mogła tego zrobić
równie dobrze, jak każdy inny — włączając Betsy Cooper.
Opadłam na łóżko. Dan mówił tak przekonywująco.
Sprawił, iż niemal uwierzyłam, że mogę to zrobić.
R
S
— Po prostu zachowuj się tak, jakbyś była Betsy Cooper,
wyobraź sobie, że poprzedniego wieczoru byłaś wspaniała i
zamierzasz powtórzyć to wszystko dzisiejszego i jutrzejszego
wieczoru. — Było to prawie to samo, co powiedział mi oj-
ciec.
Pożegnaliśmy się, a ja poszłam z powrotem do swego po-
koju, usiadłam przed toaletką i uważnie spojrzałam w oczy
dziewczyny patrzącej na mnie z trzech luster.
— Zrobisz to, Mariah—wyszeptałam.—Zrobisz to! —
Ciemne oczy z luster popatrzyły na mnie i wtem trzy dziew-
czyny przede mną uśmiechnęły się. Zrobię to!
Telefon w pokoju mojej matki zadzwonił ponownie. By-
łam teraz sama w domu. Rodzice wyszli już do pracy, a Kim
do szkoły. To znowu był Dan.
—Złam nogę, Mariah!
R
S
Rozdział szesnasty
Próba nie okazała się taką klęską, jakiej się obawiałam.
Tego ranka w domu powtarzałam moją partię raz po razie i
odkryłam, że umiem więcej, niż przypuszczałam Z niewielką
pomocą ze strony pana Barretta przy poruszaniu się i z odro-
biną podpowiadania ze strony pani Dressler, przebrnęłam
przez próbę.
Zakończyła się ona o szóstej i większość członków ze-
społu popędziła do domów coś zjeść przed powrotem na
siódmą trzydzieści. Jednakże ja potrzebowałam dodatkowego
czasu na charakteryzację i przebranie się w kostium, tak więc
zdecydowałam się zostać w szkole. Dan pognał na miasto i
przyniósł dla nas hamburgery i cole. Kiedy wrócił, powie-
dział:
— Czy wiesz, że twoje nazwisko tam wisi?
—Gdzie wisi?
— Na drzwiach do szkoły i zaraz za drzwiami audyto-
rium Są tam dwa wielkie plakaty mówiące:
„W tym przedstawieniu rolę Sandry Markowitz zagra
Mariah Johnsoa"
Uśmiechnęłam się.
— Cóż, nie jest ono zbyt wyeksponowane, ale myślę, że
to wystarczy.
R
S
Usiedliśmy w ostatnim rzędzie audytorium i zaczęliśmy
jeść. Zjadłam połowę mojego hamburgera, a resztę zawinę-
łam w papier. Nie byłam głodna.
— Moi rodzice przyjdą dziś wieczór — powiedział Dan,
kiedy skończył pić colę.
— Moi także—odrzekłam. — I Kim, moja młodsza sio-
stra. Mam nadzieję, że ich nie rozczaruję.
— Me rozczarujesz, Mariah. — Dan otoczył mnie ramie-
niem, a ja wsparłam się na nim.
Pani Dressler wkroczyła do audytorium i natychmiast
skierowała się w naszą stronę. Schyliła się i uścisnęła mi rę-
kę,
—Wiem, że wykonasz wspaniałą robotę dziś wieczorem
— powiedziała. — Tylko upewnij się, że będziesz miała dość
czasu na ubranie się i cliarakteryzację.
Zapewniłam ją, że tak zrobię. Wtedy podszedł też pan
Barrett
— Wszystko będzie dobrze, Mariah—zawołał. Udało mi
się tylko odpowiedzieć słabo:
— Dziękuję, panie Barrett
Zniknął za sceną, a Dan nie przestawał mówić, starając
się nie pozwolić mi na myślenie o przedstawieniu. Opowiadał
mi, jak trudno było zebrać się i przeprowadzić tutaj.
— A więc — powiedział — przyrzekłem sobie, że kiedy
moje sprawy już się ułożą , to gdy tylko zobaczę nową osobę
błąkającą się po okolicy, spróbuję spotkać ją w połowie drogi
i ułatwić jej to wszystko.
Odwróciłam się do Dana.
R
S
— Wiesz, Danie Gordonie, jesteś miłą osobą Myślę, że
cię bardzo lubię!
Oboje roześmialiśmy się, a ja przytuliłam się do jego sil-
nego ramienia
Za kulisami panował okropny bałagan; uczniowie wpada-
li na siebie, kiedy pani Dressler próbowała ich zorganizować.
Mnie zaś pochwyciły dwie dziewczyny, kazały zdjąć ubranie
i włożyć stary, brązowy płaszcz kąpielowy. Potem posadziły
mnie na krześle i zaczęły charakteryzację.
— Kładziesz mi zbyt grubą warstwę podkładu — poskar-
żyłam się.
—Muszę—odpowiedziała jedna z nich. — Wyglądałabyś
z daleka jak duch, gdybym tego nie zrobiła.
Miała rzeczywiście rację. Widziałam, jak Betsy przecho-
dziła przez to samo.
W łazience przebrałam się w pozbawiony wdzięku nie-
bieski kostium Wszystko dobrze pasowało. Stojąc przed du-
żym lustrem, z uwagą przyjrzałam się sobie. Gładko zaczesa-
ne do tyłu włosy sprawiły, że wyglądałam starzej i bardzo
pospolicie. Później wyjmę spinki i rozpuszczę włosy przed
publicznością, by pokazać, że mogę robić, to co chcę i nie
jestem już dłużej nudnym pracownikiem socjalnym
Była już ósma dwadzieścia pięć i grupa, która miała na-
śladować okrzyki radości dobiegające z telewizyjnego pro-
gramu, zebrała się za kotarą.
Pani Dressler zajęła miejsce na stołku, na którym to ja
siedziałam poprzedniego wieczoru. Rick usadowił się po dru-
giej stronie.
R
S
Na scenie Nick usiadł na krześle w salonie, udając, że
ogląda telewizję. Przygasły światła Pomocnicy za kulisami
zaczęli się nawzajem uciszać. Dzieciaki naśladujące publicz-
ność w studiu telewizyjnym, zaczęły wydawać okrzyki na
cześć Wiewiórki Chichotki. Ciemnozielona kurtyna powoli
uniosła się. Przedstawienie się zaczęło.
Scena rozgrywająca się między Nickiem a jego wujem
Murrayem poszła gładko. Stałam w wejściu z Bobem Ho-
wardem, chłopakiem, który grał drugiego pracownika socjal-
nego. Przyciskałam do piersi torbę, a Bob poprawił ją tak, ze
zawisła mi na ramieniu.
— Odpręż się — uśmiechnął się do mnie ciepło. — Nie
przejmuj się rym, że będziesz wyglądać trochę sztywno i nie-
naturalnie, gdy pojawisz się po raz pierwszy. Tak właśnie
powinna wyglądać Sandra.
Wreszcie przyszła na nas kolej. Bob zapukał do drzwi
Zostały otwarte i dla mnie przedstawienie naprawdę się roz-
poczęło.
Nie zdawałam sobie sprawy z obecności widowni Czułam
się tak, jakby jej nie było. Nagle stałam się Sandrą Markowitz
— pracownikiem socjalnym Dan nie był już dłużej Danem,
ale mężczyzną, który desperacko pragnął zatrzymać przy so-
bie swego siostrzeńca.
Publiczność dobrze się bawiła Sprawiało mi to przyjem-
ność. Pani Dressler uśmiechnęła się promiennie, kiedy Nick
pokazał mi figurkę Bubbles. Moja pełna zgorszenia reakcja
rozśmieszyła wszystkich, ja zaś byłam zadowolona, że im się
to podoba.
R
S
Zanim się spostrzegłam, pierwszy akt dobiegł końca i ca-
ły zespół serdecznie mi gratulował za kulisami. Potem nastą-
pił drugi akt, później trzeci — i nagle było już po wszystkim.
Owacja była burzliwa! Była znacznie większa i trwała
dłużej niż po premierze, a może zresztą tylko tak mi się zda-
wało, bo teraz występowałam w sztuce, nie zaś kryłam się za
kulisami Nagle zostałam wypchnięta z powrotem na scenę,
Dan trzymał mnie za rękę z jednej strony, Nick z drugiej.
Wszyscy ustawiliśmy się w szeregu i kurtyna ponownie
poszła w górę. Aplauz wydawał się jeszcze rosnąć. Ktoś
przyniósł Bubbles, włączył ją, a Nick pochylił nią niczym w
ukłonie. Na widowni wszyscy oszaleli!
Jakiś człowiek wbiegł bocznymi schodami na scenę i
wręczył mi największy bukiet róż, jaki kiedykolwiek w życiu
widziałam. Kwiaty owinięte były w przepiękny, jasnozielony
papier i pachniały niebiańsko. Obróciłam się z uśmiechem do
Dana. Puścił wtedy stojącą obok niego osobę, objął mnie ra-
mionami i pocałował
Publiczność znowu szalała, a cały zespół śmiał się i po-
krzykiwał wesoło.
— Wiedziałem, że możesz to zrobić! — Dan musiał
krzyczeć, bym coś usłyszała.
Łzy spływały mi potokami
— Och, tak?—odkrzyknęłam — Cóż, ja nie!
R
S
Rozdział siedemnasty
Po tym, jak kurtyna opadła już po raz ostatni, niektórzy
ludzie z widowni ruszyli za kulisy. Moi rodzice, znalazłszy
mnie, od razu zaczęli mnie ściskać. Kim potrząsała moją rę-
ką, mówiąc jak bardzo podobało jej się przedstawienie. Na-
wet ludzie, których wcale nie znałam, podchodzili, by mi po-
gratulować. Dwoje z nich wydawało się być szczególnie ser-
decznymi
—To moi rodzice—przedstawił mi ich z dumą Dan.
Pan Gordon miał stalowoszare włosy i zadziwiająco
przypominał swego syna albo raczej powinnam powiedzieć,
że to Dan przypominał swojego ojca, od którego ze zdziwie-
nia nie mogłam oderwać wzroku, nawet gdy Dan przedsta-
wiał mi swą matkę.
W końcu ocknęłam się i uścisnęłam jej rękę. Matka Dana
była przepiękną miała włosy w kolorze ciepłego brązu, nie-
bieskie oczy i cerę bez skazy. Ubrana była w miękką welu-
rową suknię w kolorze swoich oczu
—Byłaś cudowna—powiedziała
— Dziękuję—odparłam—Miło mi panią poznać.
— Zapomniałem ci powiedzieć, że moja matka jest także
kimś w rodzaju pisarza—poinformował mnie Dan, uśmiecha-
jąc się z dumą — Pisze teksty reklamujące damskie ubiory.
R
S
— On zawsze się mną przechwala — odrzekła pani Gor-
don śmiejąc się. — Myślę, że gdybym pracowała w fabryce
mioteł, też by się mną chełpił!
Pani Dressler i pan Barrett przedzierali się przez tłum,
ostrzegając wszystkich, którzy wdrapali się na scenę, by byli
ostrożni i nic nie dotykali, bo przedstawienie musi iść jeszcze
i w sobotni wieczór.
Ku mojemu zdumieniu Amy pojawiła się w towarzystwie
Teda Rogersa
— Chcecie pojechać na hamburgera do „Henry'ego" do
Belmont Shores? — Ted zapytał Dana i mnie, gdy byliśmy
już gotowi do wyjścia.
— Oczywiście — odpowiedział Dan —jeśli ty także
chcesz, Mariah.
Amy uśmiechnęła się szczęśliwa.
— Udało ci się, ale oczywiście dla mnie nie była to nie-
spodzianka! — Cały czas trzymała Teda za rękę. Zabawne,
lecz nigdy do tej pory nie widziałam, żeby tak długo trzymała
za rękę jakiegoś chłopca
Wsiedliśmy do samochodu Dana, mówiąc wszyscy rów-
nocześnie W większości było to zwykłe gadanie na temat
przedstawienia i tego, jak wszystko doskonale poszło.
Wjechaliśmy na autostradę Wybrzeża Pacyfiku i skiero-
waliśmy się ku Belmont Shores. „Bar Henry'ego" czynny był
całą noc, tak więc nie trzeba było się spieszyć. Następnego
dnia była sobota i mogliśmy spać do późna Stanowiliśmy
więc jedną szczęśliwą gromadkę!
R
S
Z radia płynęła cicha muzyka Oparłam się wygodnie na
fotelu, słuchając jednym uchem rozmowy Amy i Teda.
Starałam się nie być wścibska, ale wyczuwałam w niej
coś szczególnego. Razem się śmiali i rozmawiali cicho. Za-
uważyłam lekkie drżenie w głosie Amy. Do tej pory była
zawsze taka pewna siebie, lecz teraz zdawała się być prawie
nieśmiała, jakby trochę przestraszona i delikatniejsza. Czy
było możliwe, że Amy lubiła Teda dużo bardziej niż to oka-
zywała? Teda, chłopaka, do którego nigdy nawet nie mrugnę-
ła, nie obdarzyła ani razu swym uśmiechem numer jeden?
Kiedy wracaliśmy do domu, byłam już zupełnie pewna
Przez cały czas, gdy jedliśmy, rozmawialiśmy i śmialiśmy
się, coś bardzo specjalnego było między rym dwojgiem. Dan
uchwycił moje spojrzenie i uśmiechnął się, jakby mówiąc:
„Oni też to złapali. Są zakocham."
Och, miałam nadzieję, że tak. Nic piękniejszego niż
prawdziwa miłość nie mogło się przydarzyć mojej najlepszej
przyjaciółce.
* * *
Ostatniego wieczora przedstawienie było jeszcze efek-
towniejsze, jeśli to tylko możliwe. Musiała rozejść się już
wieść, że jest to dobra rozrywka
Sporo ludzi przyjechało z Huntinton Beach High, przy-
szły kółka dramatyczne z collegów w Orange Coast Golden-
wes. Mieliśmy na widowni nawet studentów z Los Angeles.
R
S
Po zakończeniu przedstawienia na długich stołach poroz-
stawianych wprost na scenie serwowano przekąski i poncz.
Setki ludzi korzystało z poczęstunku i możliwości uściśnię-
cia reki obsadzie. Pani Dressler musiała schować głęboko
Bubbles, żeby ta nie została uszkodzona przez tych, którzy
chcieli się nią bawić.
W niedzielę po południu poszłam z Danem odwiedzić
Betsy w szpitalu. Dan nazbierał dla niej bukiecik stokrotek, ja
zaś przyniosłam trochę ciasteczek czekoladowych mojej mat-
ki. Były jeszcze ciepłe i wypełniały szpitalny pokój swoim
apetycznym zapachem
— Słyszałam same pochwały — powiedziała Betsy. By-
łam zdziwiona, że wygląda tak dobrze. Siedziała na przykry-
tym narzutą łóżku, w różowym szlafroku i puszystych, różo-
wych kapciach. Marka Betsy musiała wpaść wcześniej tego
ranka i ułożyć jej włosy. Wyglądały tak ślicznie, opadając na
jej ramiona
— Mariah była doskonała — powiedział Dan — ale bra-
kowało nam cię, Betsy. Cała obsada przesyła ci najlepsze ży-
czenia.
— Są wspaniali—odrzekła Betsy, zataczając ręką po po-
koju. Cały był wypełniony kwiatami: różami, paprociami w
doniczkach, bukietami polnych kwiatów.
— Żałuję, że nie mogłam tam być, by widzieć twój wy-
stęp—rzekła serdecznie.— Byłaś zawsze taka pomocna, kie-
dy potrzebowałam podpowiedzi Gdy się to stało, wcale się
nie martwiłam, wiedziałam, że sobie poradzisz.
Dan się roześmiał.
R
S
—A więc jest już nas dwoje—stwierdził.
Kiedy opuszczaliśmy szpital, zauważyłam, że boli mnie
gardło, gdy przełykam. Odczuwałam też lekki ból w całym
ciele, tak jakbym zbyt długo pracowała fizycznie. Przeszedł
mnie nagły dreszcz i przytuliłam się do Dana.
— Poczułam się bardzo zmęczona—powiedziałam —Czy
nie przeszkadzałoby ci, gdybyśmy nie poszli na ten film?
Wszystko, czego teraz pragnę, to pojechać do domu i odpo-
cząć.
—To przez to całe zdenerwowanie—odrzekł Daa — To
dobrze, że nie musisz grać w jeszcze jednym przedstawienia
— Nie mam pojęcia, jak oni to robią, znaczy się, ci za-
wodowi aktorzy. Wieczór w wieczór, a w sobotę jeszcze po-
południówki. I tak całymi miesiącami! — Było to zbyt wiele,
żeby nawet o tym myśleć. — Sądzę, że pozostanę przy pisa-
niu—zaśmiałam się.
Zaczęłam kaszleć i Dan spojrzał na mnie z niepokojem
— Lepiej będzie, jeśli zawiozę cię do domu, Mariah.
Mam nadzieję, że nie złapałaś jakiejś grypy.
— Potrzebuję tylko aspiryny i szklanki soku—
oznajmiłam, dotykając rozpalonego ciała.
Nie pozwoliłam się mu nawet porządnie pocałować na
pożegnanie, więc cmoknął mnie w czubek głowy, a ja poma-
chałam mu na do widzenia. Jednakże brakowało mi tego po-
całunku.
Matka tylko rzuciła na mnie okiem i od razu kazała mi iść
na górę do pokoju. I tak bym zresztą poszła.
R
S
— Przyniosę ci aspirynę i lekarstwo na przeziębienie—
powiedziała.— Jeśli nie poczujesz się jutro lepiej, zobaczę,
czy doktor Morris nie mógłby wpaść i cię zbadać.
Doktor Morris był naszym najbliższym sąsiadem. Jego
dom stojący nad następnym urwiskiem był tak wielki, że
mógłby za jednym zamachem połknąć w całości nasz domek.
Doktor bardzo lubił moją matkę, ponieważ, podobnie jak i
on, uwielbiała pracę w ogródku. Mogli godzinami rozmawiać
o różach, chwastach i tym podobnych rzeczach. Kilka razy w
ciągu ostatnich paru lat doktor wpadał, by zbadać gardło
Kim, a raz wyjął mi drzazgę z nogi, kiedy nastąpiłam na ka-
wałek drewna leżący na plaży.
— Nie zawracaj mu głowy, mamo — powiedziałam czu-
jąc, jak pulsują mi skronie.— Wszyscy znamy objawy grypy.
Jeślibym tylko mogła trochę odpocząć... Nie pójdę jutro do
szkoły, a we wtorek będę się już dobrze czuła.
* * *
Ale we wtorek wcale nie czułam się lepiej. Było jeszcze
gorzej. W głowie ciągle mi pulsowało, niezależnie od tego,
jak dużo aspiryny połykałam Kaszel stał się bardzo męczący i
powodował silny ból w klatce piersiowej. Matka pokręciła
głową, kiedy zmierzyła mi temperaturę, a ja zaczęłam zwra-
cać nawet sok pomarańczowy i rosół z kurczaka. Ale nie
przejmowałam się tym zbytnio, dopóki nie zaczęłam mieć
kłopotów z oddychaniem
R
S
We wtorek wieczorem koło siódmej otworzyły się drzwi
do mego pokoju i wkroczył doktor Morris.
—Puk, puk— powiedział.— Wchodzę.
Byłam zawieszona na granicy snu i czuwania, i kiedy po
raz pierwszy spojrzałam na niego, zobaczyłam dwóch dokto-
rów Morrisów pochylających się nade mną. Zamrugałam
oczami i ujrzałam tylko jednego, z siwiejącymi już, brązo-
wymi włosami, które niezbyt dokładnie skrywały łysinę.
— Jak się czuje dzisiaj moja chora dziewczynka? — za-
pytał
Zwykłe lekarskie gadanie, pomyślałam, jęcząc cicho, gdy
przewracałam się na plecy.
— Odejdź—rzekłam — Chcę spać.
— Nie, Mariah — powiedział twardo. — Zamiast tego,
myślę, że się ubierzesz, a ja osobiście zawiozę cię do szpitala
na prześwietlenie płuc.
— Nie chcę jechać do szpitala — odparłam równie twar-
do.
— Będziesz tam krótko. Nawet, jeśli masz to, co myślę,
wrócisz do domu. Twoja mama mówi, że i tak potrzebowała
urlopu ze szkoły, a więc będziesz pod dobrą opieką.
Opuścił mój pokój i za chwilę weszła matka.
— Spróbuj usiąść, Mariah. Pomogę ci się ubrać.
—Co mi jest?—spytałam całkowicie już obudzona
— Doktor sądzi, że masz zapalenie płuc, wirusowe zapa-
lenie płuc — odpowiedziała pomagając mi włożyć ubranie.
— Oczywiście, być może to tylko okropne przeziębienie.
Nie opierałam się. Nie miałam na to siły.
R
S
—W porządku—powiedziałam, kaszląc tak mocno, że
niemal straciłam przytomność. — W porządku, niech będzie,
jak chcesz.
R
S
Rozdział osiemnasty
Kilka następnych dni było jak zły sen. Prześwietlenie
wykazało, że owszem, mam wirusowe zapalenie płuc i doktor
Morris oznajmił nam, iż spędzę w łóżku co najmniej dwa ty-
godnie. I bez żadnych odwiedzin!
— Nie chcę, byś nawet rozmawiała przez telefon, młoda
damo—ostrzegł mnie — Albo będziesz robić, co ci każę, al-
bo zarezerwujemy dla ciebie miły pokój w szpitalu.
Byłam tak wściekła za te rozmowy telefoniczne, że chcia-
łam krzyknąć: „Mam nadzieję, że wypadnie ci i ta resztka
włosów." Ale tego nie zrobiłam Odwróciłam się tylko pleca-
mi i zamknęłam oczy. Teraz nawet nie będę mogła usłyszeć
głosu Dana.
Czułam się jak uwięziona. Wszystko mnie bolało i było
mi straszliwie niewygodnie. Punktualnie co godzinę moja
matka wkraczała do pokoju, wpychała mi do bolącego gardła
olbrzymie pigułki i tabletki, zmuszała do wypijania pełnych
szklanek wody i nie wychodziła, zanim nie zjadłam paru ły-
żek rosołu.
Upierała się przy codziennej zmianie moich prześciera-
deł, gdyż stawały się mokre, kiedy rosła mi gorączka. To by-
ło całe przedstawienie. Wchodził ojciec, podnosił mnie i
układał na fotelu, podczas gdy matka zdejmowała stare prze-
ścieradła i zastępowała je nowymi, pachnącymi czystością.
R
S
Były tak świeże i chłodne, że samo wślizgnięcie się po-
między nie, zdawało się obniżać mi temperaturę.
Doktor Morris przychodził i badał mnie prawie co wie-
czór, i na początku drugiego tygodnia, mogłam mu uczciwie
powiedzieć, że oddychało mi się znacznie lżej, a gardło nie
bolało już tak mocno przy przełykaniu.
—To dobry znak—powiedział któregoś wieczora po zba-
daniu.— Przez chwilę myśleliśmy, że będziesz musiała po-
wędrować do szpitala, żeby wyzdrowieć. Trzeba pogratulo-
wać twojej matce za tak troskliwą opiekę.
—Czy mogę prowadzić już te rozmowy telefoniczne? —
zapytałam
— Może pod koniec tygodnia — odpowiedział i wiedzia-
łam, że nie było sensu się z nim spierać.
Tego wieczora matka przytaszczyła do mojego pokoju
przenośny telewizor.
— Doktor Morris zgodził się na to — powiedziała, pod-
łączając go do kontaktu. — Chcę, żebyś wiedziała, że widzia-
łam kilka razy Dana spacerującego po plaży i oczywiście
rozmawiałam z nim przez telefon co najmniej raz dziennie.
Nie zapomniał o tobie.
Pomyślałam o Danie i uśmiechnęłam się. Któregoś dnia
przysłał mi przepiękny bukiet róż, które ciągle jeszcze wy-
glądały świeżo, stojąc w szklanym wazonie na mojej szafce.
Koledzy ze szkoły przysyłali mi kartki z życzeniami po-
wrotu do zdrowia, a pan Barrett posłał mi pudełko czekola-
dek. Oprócz tego, moja matka odbierała dziesiątki telefonów,
często też słyszałam ją albo tatę, albo Kim, jak otwierali
R
S
frontowe drzwi i odpowiadali przybyszom: ,,Jeszcze nie te-
raz. Może będzie można ją odwiedzić za kilka dni".
Wydarzyło się to w jasne, niedzielne popołudnie. Ojciec
wszedł do mojego pokoju, szeroko się uśmiechając i uniósł
mnie z łóżka. Matka chwyciła koc i opatuliła nim, potem po-
sadzono mnie na szerokim parapecie.
— Jaki piękny dzień na... — mama powiedziała do taty.
— Na co?—spytałam.
Do pokoju wbiegła Kim, wydając okrzyki radości
— Na co? — ponownie zapytałam, ale wszyscy oni za-
chowywali się, jakbym nie istniała.
— Przyniosę aparat fotograficzny—rzekł ojciec. Siedzia-
łam tak na parapecie i patrzyłam w dół na plażę.
Kilka osób spacerowało, ale poza tym nic szczególnego
się tam nie działo. Wtem usłyszałam jakiś samochód na na-
szym podjeździe, ale był on poza zasięgiem mojego wzroku.
Kim usiadła na krawędzi łóżka, ciągle się uśmiechając.
— Nie mogę się doczekać—zachichotała.
—Bądź cicho—nakazała jej matka
Chciałam właśnie po raz kolejny zapytać, co się dzieje,
kiedy zobaczyłam Dana Był na mojej skale . Schylił się nad
wielkim pudłem Otworzył je i wyciągnął z niego latawiec.
Na początku miał z nim trochę kłopotów, lecz nagle po-
wiała bryza i szarpnęła latawcem, i oto był już wolny, wzlatu-
jąc pod niebo. Był olbrzymi!
Kim natychmiast znalazła się przy oknie, podskakując z
radości
R
S
— Och, mamo — krzyczała. — Jest taki wielki i zobacz,
co jest na nim napisane!
Matka otworzyła szeroko okno.
— Powietrze jest dzisiaj ciepłe — powiedziała. — Teraz
będziesz miała lepszy widok.
Latawiec zatańczył wesoło, gdy sznurek się naprężył
Podpłynął bliżej, dokładnie w stronę okna. Mogłam wycią-
gnąć rękę i dotknąć go.
Na żółtym tle wypisane było dużymi, niebieskimi litera-
mi: „KOCHAM CIĘ, MARIAH!" Ojciec ponownie wszedł
do sypialni, gdy czytaliśmy te słowa.
—Och!—zachwycała się Kim.—Jak romantycznie!
— Zwariowany chłopak — powiedziałam, a łzy napłynę-
ły mi do oczu. — Musiało mu zająć masę czasu zrobienie
czegoś takiego.
Ojciec pstryknął aparatem.
— Mam go — rzekł, akurat gdy latawiec zdecydował się
dać nurka w stronę plaży.
Wychylona przez okno obserwowałam Dana zmagające-
go się z latawcem i sznurkiem, kiedy go z powrotem pakował
Potem Dan na kilka sekund zniknął, i kiedy go znowu ujrza-
łam, taszczył jakiś zbiornik, a następnie wielkie pudło.
— Co to? — zapytałam. — Cóż takiego na Boga on teraz
robi?
— Poczekaj, a zobaczysz — odpowiedział ojciec uśmie-
chając się, z aparatem gotowym do akcji.
Nagle jakaś postać dołączyła na skale do Dana. To była
Amy. Razem pochylili się nad zbiornikiem i wydawało się,
R
S
że coś przy nim majstrują Wtem niespodziewanie z rąk Dana
wyskoczył balon — później następny i następny. Niebieski,
różowy, żółty, zielony, pomarańczowy—pojawiały się coraz
szybciej i żeglowały w stronę mojego okna. Niektóre zdry-
fowały nad morze, ale większość kierowała się prosto ku
mnie.
Moja mała siostrzyczka zapiszczała z radości. Chciała je
pochwycić, gdy przepływały koło okna, ale matka ją po-
wstrzymała.
—Nie popsuj tego dnia, wypadając z okna. Kolejna po-
stać zdążała ku mojej skale. W mgnieniu oka rozpoznałam ją
To był Ron Cross, ten, który grał Nicka. W rekach niósł dwa
ukulele. Amy kontynuowała nadmuchiwanie i wypuszczanie
na wiatr balonów, podczas gdy Dan z Ronem pochylili się
nad instrumentami, próbując je zestroić.
Wreszcie stanęli na szeroko rozstawionych nogach, przy-
cisnęli do piersi ukulele i buchnęła piosenka: „Tak, panie, to
moja ukochana..''
Uprawiający jogging i spacerujący w pobliżu ludzie przy-
stanęli i zaczęli ich obserwować. Niektórzy z nich klaskali,
gdy Dan i Ron śpiewali zwrotkę za zwrotką. Aparat mojego
ojca pstrykał nieustannie, a matka uśmiechała się.
— Szalony, szalony—powtarzałam raz po razie. Teraz
pojawiło się na piasku jeszcze więcej postaci Była tam Betsy
Cooper. Uniosła w górę rękę i zawołała:
— Cześć, Mariah!
Widziałam Joego Bronsona, Teda Rogersa, Billa Qui-
gley, Tamarę Blake i cały zespół pomocników pracujących
R
S
przy sztuce. Wszyscy oni przesuwali ludzi na plaży, zmusza-
jąc ich do przejścia na jedną stronę, w czasie, gdy Dan z Ro-
nem ciągle grali
—Patrz teraz uważnie—przestrzegł mnie ojciec. Kim
przesunęła się bliżej do otwartego okna, moja matka wraz z
nią.
Zobaczyłam, że rzeczywiście trzymała Kim za pasek, by
ta nie wypadła.
Dzieciaki na dole rozbiegły się, wpadając na siebie. Nie-
spodziewanie ujrzałam przed nimi pana Barrería. Gestem na-
kazywał im ustawić się w rzędzie.
Dwa ukulele brzdąkały, tłum na plaży klaskał w dłonie i
śpiewał razem z nimi. Pan Barrett przeszedł wzdłuż szeregu
uczniów i dwóm z nich kazał zmienić miejsca.
Wreszcie stanął z boku i uniósł do góry prawą rękę. Kie-
dy ją opuścił jeden za drugim uczniowie odwracali się. Każdy
z nich miał na plecach literę—układali jakiś napis! Ojciec
wychylił się z okna, znowu pstrykając aparatem
Razem przeczytaliśmy te słowa, jak tylko ostatni uczeń
się odwrócił:
„SZYBKO ZDROWEJ, MARIAH."
Tłum wydawał radosne okrzyki ukulele dalej grały, aparat
fotograficzny ojca pstrykał, a ja mogłam tylko siedzieć tam,
patrzeć na tę gromadę zwariowanych dzieciaków i płakać.
R
S
Rozdział dziewiętnasty
— No i co o tym sadzisz? — spytała Amy, trzymając w
ręku delikatny łańcuszek ze złotym serduszkiem
— Jest piękny! — powiedziałam Amy siedziała na brze-
gu mojego łóżka i pokazywała prezent, który dostała od Teda
Rogersa. Ja leżałam wsparta o górę poduszek, niczym królo-
wa.
— Nie, chodziło mi o to, co o nim myślisz, o Tedzie Ro-
gersie?
—Zawsze lubiłam Teda— odpowiedziałam jej zgodnie z
prawdą. — A on zawsze był zwariowany na twoim punkcie,
ale ty nigdy nie zwracałaś na niego uwagi.
Amy uśmiechnęła się. Z każdym dniem stawała się coraz
piękniejsza. Ubrana była w miękką, cytrynowożółtą bluzkę, a
wąski, złoty pasek podtrzymywał dżinsy. Włosy zaczesała do
tyłu w gruby warkocz.
— Zamierza wstąpić do wojska. Właściwie to już wstąpił,
ale oczywiście nie zacznie służby przed ukończeniem szkoły
— ciągnęła — Jego brat był w wojskach spadochronowych i
on też tam chce służyć. Nie będzie go przez całe trzy lata
— Trzy lata to wcale nie tak długo — powiedziałam,
opierając się o poduszkę. Wstałam dopiero piętnaście minut
temu, ale już byłam zmęczoną Doktor Morris powiedział, że
to normalne, i że siły będą mi wracać powoli Amy jako
pierwszej pozwolono mnie odwiedzić, a i tak tylko
R
S
dlatego, że przyniosła mi lekcje, abym mogła nadrobić
zaległości.
— Ale to jeszcze nie najważniejsza wiadomość — mówi-
ła dalej, a jej oczy świeciły jasno.—Wiele się wydarzyło, od-
kąd zachorowałaś na zapalenie płuc. Dzwonił do mnie ojciec,
a potem przysłał mamie długi list. Chce, żebym zamieszkała
z nim w Nowym Jorku i tam studiowała. June, jego żona,
także mnie zaprasza.
— Jak przyjęła to twoja matka? — zapytałam, czując na-
głą suchość w gardle.
— Cóż, nie jest zachwycona, ale ma przecież jeszcze mo-
ich braci — odrzekła Amy. — Ona naprawdę mnie kocha i
powtarza, że chce bym była szczęśliwa A ja chciałabym bli-
żej poznać tatę.
—I będziesz się tam uczyć?
—Chcę studiować handel a gdzież jest lepsze miejsce na
to niż Nowy Jork? Znasz mnie, zawsze miałam bzika na
punkcie ubrań i teraz chcę się nauczyć, jak kupować ubrania
dla wielkich magazynów.
— A twój związek z Tedem?
— Och, Ted ma pełno zabawnych pomysłów. Chciał, że-
byśmy się pobrali zaraz po ukończeniu szkoły, ale wybiłam
mu to z głowy. Najpierw chcę pójść na studia, lepiej poznać
ojca, spotkać nowych ludzi i chcę, by Ted zrobił podobnie.
Potem, jeśli nadal będziemy czuli to samo, będziemy wie-
dzieć, że możemy stać się prawdziwym małżeństwem
— Co powiedziała twoja matka, kiedy jej to oznajmiłaś?
Amy uśmiechnęła się.
R
S
—To było zabawne. Odrzuciła do tyłu głowę, zaśmiała
się i ucałowała mnie. Powiedziała: „Być może dzieci rozwie-
dzionych rodziców wiedzą o życiu trochę więcej."
Wstała i strzepnęła kawałek nitki z dżinsów.
— A co z Danem? Potrzeba dużo więcej czasu niż trzy la-
ta, żeby stać się prawnikiem
—Tak—odrzekłam, przymykając powieki.—Dużo czasu,
ale on ma przed sobą wielką karierę. Będzie pracował w kan-
celarii swego wuja i równocześnie uczył się w szkole. Tak,
jak sam powtarza, jest to wspaniała okazja.
Amy ponownie usiadła i przez następne kilka minut nic
nie mówiłyśmy. Często to robiłyśmy, będąc razem Jakby po-
rozumiewanie się bez słów. Amy przeciągnęła złoty łańcu-
szek pomiędzy palcami, dotykając gładkiego serduszka i z
powrotem umieściła go w niebieskim pudełka
— Po skończeniu szkoły, sądzę, że nasze drogi się rozej-
dą.
—Wiem—przyznałam ze smutkiem
—Chodzi mi o to, że im jesteśmy starsze, tym bardziej się
od siebie oddalamy. Czy nie odnosisz takiego wrażenia?
Zawsze robiłyśmy wszystko wspólnie.
Wysunęłam rękę i dotknęłam jej dłoni.
— Sądzę, że tak po prostu być musi, Amy. Ale nie każdy
zaznał takiej przyjaźni, jak nasza. Miałyśmy wielkie szczę-
ście.
Uścisnęła mi dłoń.
— Tak się cieszę, że lepiej się już czujesz, Mariah. Przez
chwilę wszyscy tak bardzo się niepokoiliśmy. Twoi rodzice
R
S
byli naprawdę zmartwieni, ale najgorzej było z Danem. On
był zupełnie załamany. — Odrzuciła do tyłu głowę i roze-
śmiała się.—Nie uwierzyłabyś!
Ta myśl przywołała uśmiech na moją twarz. Jakie miłe,
podnoszące na duchu uczucie, wiedzieć, że Dan tak się nie-
pokoił
Amy schyliła się, ucałowała mnie w czoło i ruszyła do
drzwi Odwróciła się do mnie i pomachała ręką. Przesłałam jej
pocałunek.
—Nie martw się Amy. Zawsze zdołamy się ponownie
odnaleźć. Na zawsze zostaniemy najlepszymi przyjaciółkami.
—Z trudem powstrzymywałam łzy.—Twoja matka będzie za
tobą tęsknić, Amy, a ja, mnie też będzie ciebie brakować.
Posłała mi swój uśmiech numer jeden i po chwili usłysza-
łam ją zbiegającą po schodach. Będzie musiała wyciągnąć z
torebki chusteczkę i wytrzeć łzy, aby widzieć drogę podczas
jazdy do domu.
R
S
Rozdział dwudziesty
Było piątkowe popołudnie, gdy powoli szłam w kierunku
mojej skały. Doktor powiedział, że powinnam trochę space-
rować, ubierać się ciepło, i być może pozwoli mi od ponie-
działku wrócić do szkoły.
W powietrzu czuć było lekki chłód, mimo że był już maj.
Szczelniej owinęłam się peleryną mojej matki.
Za pół godziny muszę wrócić do domu.
Promienie słońca padały mi na twarz, sprawiając wielką
przyjemność. Spojrzałam do góry i zobaczyłam krążące nad
głową mewy.
Powoli wdrapałam się na skałę i zaczęłam je obserwo-
wać. Wkrótce zniżyły lot i z tuzin ich wylądowało, przysiadło
szeregiem na piasku.
Obserwowałam je tyle już razy. Będą stały na skale cały-
mi godzinami, w odstępach tak równych, jakby je odmierza-
ły. Mimo iż nie wydawały z siebie ani jednego dźwięku,
zdawało się, że jest pomiędzy nimi jakieś milczące porozu-
mienie, bo wszystkie spoglądały w tym samym kierunku, z
dziobami dumnie zadartymi, stojąc na swoich prostych i sil-
nych nóżkach.
Daleko na plaży ujrzałam biegnącą w moją stronę postać.
Jeszcze jeden zapalony biegacz, pomyślałam Postać zbliżyła
się. To był Daa Wymachiwał czymś szaleńczo w powietrzu.
R
S
Wstałam i pomachałam mu. Wreszcie znalazł się na ska-
le, całkiem pozbawiony tchu.
— Mariah, twoja matka powiedziała mi, że tu będziesz.
— Tylko przez chwilę — odrzekłam — Jeśli dzisiaj prze-
sadzę, stracę przyszły tydzień, a już i tak jestem we wszyst-
kim opóźniona
Wdrapał się na skalę i pociągnął mnie, bym usiadła
— Posłuchaj, mam ci coś do powiedzenia — Rozwinął
gazetę, którą trzymał w ręku. To była „Sandpiper". Spójrz—
powiedział, z trudem łapiąc oddech i wskazując na nią.—Tu
w rogu.
Popatrzyłam w dół i przeczytałam tytuł: „Nie pytaj mnie,
czemu mewy krzyczą." Ogarnęło mnie nagłe uczucie radości
— Och, Dan, kazałeś go wydrukować. Naprawdę tu jest!
— Kazałem go wydrukować, bo teraz wierzę w to, o
czym mówi — odparł, obejmując mnie. — Właśnie tak czu-
łem się, gdy byłaś chora Przychodziłem tutaj i czułem się
okropnie, patrzyłem na te głupie mewy krążące nade mną
Siadałem na tej skale i zastanawiałem się, co bym uczynił,
jeślibyś zachorowała tak ciężko, że w końcu byś umarła Sły-
szałem ten żałosny lament i wspominałem twój wiersz, i po-
myślałem, że tak właśnie czuje się osoba, która naprawdę ko-
goś straciła—tak bardzo samotna i smutna I dlatego zamieści-
łem go w gazecie.
Przeczytałam wiersz na głos.
— Dobrze wygląda w druku. Wiem, że to brzmi zarozu-
miale, ale nic na to nie poradzę. Wygląda wspaniale —czarny
druk na tle tego białego papieru!
R
S
Przysunęłam się do Dana, i już razem przeczytaliśmy
wiersz ponownie.
— Ale Dan — powiedziałam — pamiętaj, że to ja otrzy-
mam prawa do jego ekranizacji!
Dan zaśmiał się i ścisnął moją rękę,
—To mi o czymś przypomniało—powiedział całkiem
poważnie. — Chcę, żebyś pokazała światu twój manuskrypt,
tę książkę, którą trzymasz ukrytą. Chcę, byś ją gdzieś posłała.
Może, jeśli będziesz mieć szczęście, jakiś wydawca poświęci
swój czas, by pomóc ci ją poprawić, jeżeli wymaga popra-
wek, a być może, jeżeli będziesz miała jeszcze więcej szczę-
ścia, zostanie zaakceptowana w obecnej postaci.
— Ależ Dan — zwróciłam się ku niemu zupełnie poważ-
na—ta książka opowiada o Paula Wiedziałeś o tym
—Oczywiście, że wiedziałem. Ale to nic nie szkodzi—
Przybliżył swoją twarz do mojej. — To było coś, co musiałaś
zrobić. Ale teraz... czy nie uważasz, że najwyższy czas napi-
sać książkę o nas?
Uśmiechnęłam się.
— Dobrze ci idzie czytanie w moich myślach — stwier-
dziłam.
Dwie dziewczynki przeszły obok.
— Okay, Mariah, opowiedz mi coś o nich.
Znowu bawiliśmy się w naszą grę. Dan obejmował mnie
mocno, kiedy mówiłam mu o tych dziewczynkach.
—Są siostrami, urodzonymi w Arabii i zostały porwane,
gdy były niemowlętami. Nie wiedzą tego, ale należą do ro-
dziny królewskiej. Tam, w tej kępie zarośli kryją się dwaj
R
S
mężczyźni, przygotowujący się, by je uprowadzić i zawieźć z
powrotem do ojczystego kraju.
Dan odrzuca w tył głowę i śmiał się z całego serca.
— A co powiesz o tamtym facecie?—Wskazał mężczy-
znę koło trzydziestki, z brodą, która wyglądała jak opuszczo-
ne ptasie gniazdo. Jego stopy były bardzo brudne.
— Och, to bardzo smutne. Nie sądzę, żebyś chciał to
usłyszeć—powiedziałam.
—Przestań, Mariah!—Dan odparł śmiejąc się.—Nie mo-
gę się już doczekać!
— Cóż, sam o to prosisz — ostrzegłam go. — Ten czło-
wiek miał piękną żonę, oboje pojechali do Los Angeles i wy-
brali się na jeden z tych telewizyjnych kwizów, i ona wygrała
absolutnie wszystko!
—To brzmi wspaniale—powiedział Dan.
— Ale to jeszcze nie wszystko — ciągnęłam — Ona wy-
grała wszystko i nawet zakochała się w jednym z producen-
tów kwizu. Opuściła tego mężczyznę z potarganą brodą i
brudnymi stopami, i teraz on spaceruje plażą samotnie. Po-
przysiągł sobie nie myć tych nóg, dopóki ona nie wróci
Dan spojrzał na mnie.
—Jesteś cudowna. — Pocałował mnie mocno. —Będę za
tobą tęskniła, jak wyjedziesz po skończeniu szkoły—
powiedziałam — Naprawdę będę tęskniła.
— Ale będę przyjeżdżał do domu na każde święta Boże-
go Narodzenia i być może będziesz mogła odwiedzać mnie w
czasie letnich wakacji.—Przytulił mnie do siebie.
R
S
— Amy zauważyła, że wszystko bardzo się zmienia z
czasem. Czy sądzisz, że zawsze będziemy tacy zakochani jak
dziś?
—Oczywiście, że będziemy—odparł Dan, a wiedziałam,
że on w to wierzy.—I będzie nam ze sobą coraz lepiej.
Lecz nawet, gdy to mówił, czułam, że w życiu nie ma
żadnych gwarancji.
Mewy zmieniły swoje miejsca Dan spojrzał na nie i po-
prosił:
—Opowiedz mi o nich, Mariah.
— A tak, zupełnie bym zapomniała Tuż przed twoim
przyjściem odbywały jedno ze swoich spotkań. Ta najważ-
niejsza ta która tam stoi, powiedziała innym — z ledwością
można było cokolwiek usłyszeć' z powodu wiatru i fal —ale
powiedziała innym, że następnym razem, gdy ulecą w górę,
nie będą krzyczeć smutno. Będą śpiewać piosenkę. O nas. A
teraz patrz. Gotują się znowu do lotu.
Kiedy tak siedziałam tam z Danem, mewy rzeczywiście
rozprostowały skrzydła skierowały swe dzioby w niebo i po-
derwały się do lotu ku białym obłokom
Siedzieliśmy najciszej jak potrafiliśmy, nasłuchując. I na-
gle usłyszeliśmy je. Śpiewały—śpiewały pieśń na cześć na-
szej miłości .
R
S