Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Witold Biengo
SERCE W KLATCE
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdañsk 2000
3
Wszystkie postaci, sytuacje, instytucje etc. pojawiaj¹ce siê na
kartach tej ksi¹¿ki s¹, oczywiœcie, najzupe³niej fikcyjne i po-
jawiæ siê mog³y tylko w z³oœliwej wyobraŸni autora.
I
Nie lubiê chodziæ do szko³y. Szczera prawda. Nie lubiê wstawaæ z rana tylko po to, by odgry-
waæ przez parê godzin dziennie powa¿nego i zdyscyplinowanego faceta, którym nie jestem.
W ogóle nie lubiê szko³y jako takiej, jako instytucji i nic na to nie poradzê. W koñcu chodzi-
³em do ró¿nych szkó³ przez dobre szesnaœcie lat i to powinno wystarczyæ. Nawet fakt, ¿e
wtedy chodzi³em do szkó³ jako uczeñ, a teraz jako nauczyciel, niewiele to zmienia. Szko³a
zawsze pozostanie szko³¹.
Choæ ta obecna, muszê to przyznaæ, nie jest jeszcze najgorsza. XVIII Liceum Ogólnokszta³-
c¹ce w Gdañsku przy ulicy Polanki. Imienia Artura Schopenhauera, sto metrów od domu,
w którym urodzi³ siê wielki filozof, znany moim uczniom g³ównie ze s³yszenia i napisu na
tarczach, których i tak nie znosz¹. Schopenhauer nie czu³by siê tu dobrze, ale ja chyba nie
powinienem narzekaæ. Ostatecznie i tak nie wyl¹dowa³em Ÿle; studia skoñczy³em w 1977, po-
tem przez dwa lata usi³owa³em napisaæ doktorat i pewnie bym go skoñczy³, gdyby nie zbyt-
nie zaanga¿owanie w pracê spo³eczn¹, które przyp³aci³em rokiem nie chcianej, ale nieunik-
nionej roz³¹ki z prac¹ wszelk¹. Kiedy powróci³em ju¿ do rzeczywistoœci, nie mia³em ochoty
ani na doktorat, ani na pracê spo³eczn¹.
Tak wiêc szko³a nie by³aby z³ym miejscem, gdybym mia³ jeszcze wiêksze predyspozycje do
wykonywania piêknego i trudnego zawodu nauczyciela. A z tym gorzej. Mimo ¿e szczeniaki,
którym ³adujê w g³owy „jêzyk polski”, s¹ o kilkanaœcie lat ode mnie m³odsi, nie udaje siê
w stosunku do nich ¿adna z mo¿liwych taktyk. Wiêc: ani dystans „olimpijski”, z przewag¹
wieku i doœwiadczenia przynale¿ny, ani taki skrócony do minimum z kole¿eñstwem i poufa-
³oœci¹ na dodatek. To dziwne, ale wydaje siê, ¿e oni nie chc¹ ani autorytetów, ani kolegów.
S¹ samowystarczalni i czasami mam wra¿enie, ¿e to nie ja, ale oni wytwarzaj¹ – zupe³nie
œwiadomie – pewien dystans, krótki jak cugle i jak one – ³atwy do regulowania.
Na szczêœcie przetrwa³em jakoœ drugie pó³rocze i z ulg¹, wiêksz¹ zapewne ni¿ oni, czeka³em
na zbli¿aj¹ce siê wakacje. Przyszed³ maj, a z nim matury i nadziej¹ na wypchniêcie z szacow-
nych murów imienia Schopenhauera mojej najwiêkszej udrêki – przem¹drza³ej, modnej i nie-
frasobliwej IV C.
Wbrew moim niepokojom, ma³olaty przygotowa³y siê ca³kiem nieŸle do egzaminu pisemnego
– zdali w komplecie, a ¿e wiêkszoœæ wybiera³a siê na studia humanistyczne i pokrewne, ub³a-
gali mnie o kilka konsultacyjnych spotkañ przed egzaminem ustnym. By³o wczesne czwartko-
we popo³udnie, 14 maja, kiedy skoñczy³em ostatnie z nich. Egzamin ustny wyznaczono na po-
4
niedzia³ek, mia³em wiêc przed sob¹, nareszcie, trzy dni swobody i wolnoœci od szko³y, ma³ola-
tów i problemów w rodzaju „Literatura polska wobec ucisku ch³opa pañszczyŸnianego”. Sam
czu³em siê jak ch³op pañszczyŸniany tylko co poddany dobrodziejstwu oczynszowania.
Nasze spotkanie, bo ju¿ nie tradycyjna lekcja, przebieg³o spokojnie i niemrawo. Dzieciaki
przejê³y siê jednak egzaminami, wsadzi³y nosy w ksi¹¿ki i zaczê³y mnie traktowaæ z czymœ,
co przy du¿ym udziale dobrej woli, mo¿na by pewnie nazwaæ zainteresowaniem. Odczu³em
nawet odcieñ serdecznoœci, gdy po skoñczonych zajêciach wychodzili z sali, rzucaj¹c mi po-
spieszne „do widzenia”. Zajêty pakowaniem w³asnych notatek, nie od razu zauwa¿y³em, ¿e
ktoœ, oci¹gaj¹c siê z wyjœciem, stoi naprzeciw mojego biurka.
Podnios³em wzrok. W opustosza³ej ju¿ zupe³nie lekcyjnej sali sta³a przede mn¹ Iza Miller –
spokojna, melancholijna i lekko, jak zwykle, uœmiechniêta. Mimo woli zmiesza³em siê. Tro-
chê to dziwne wyznanie w ustach nauczyciela, ale có¿ – niewielu znam mê¿czyzn, którzy
zachowali ca³kowity spokój w obecnoœci Izy. Nie licz¹c oczywiœcie klasowych kolegów, któ-
rzy zdawali siê doskonale spoufaleni z jej niezwyk³¹, zjawiskow¹ urod¹ w pe³ni dziewiêtna-
stoletniego rozkwitu.
Iza by³a naprawdê piêkna – nie t¹ lokaln¹, klasow¹ urod¹, pozwalaj¹c¹ królowaæ na kilku
prywatkach i jednej dyskotece. Iza by³a zjawiskiem, harmonijnym tworem natury, która po³¹-
czy³a w jedn¹ ca³oœæ klasyczne, choæ nieco dziecinne rysy, wspania³e rasowe cia³o dojrzewa-
j¹cej kobiety i nieuchwytny, subtelny i dra¿ni¹cy sex-appeal, tchn¹c w ten twór na dodatek
prawdziwy talent poruszania siê, mówienia, robienia min, ubierania siê i makija¿u. Uff... li-
sta zalet dostatecznie d³uga, by przyprawiæ o zawrót g³owy starszych ni¿ ja pedagogów.
I rzeczywiœcie: nieraz widzia³em naszego dyrektora, pana R¹czkowskiego, gdy po kolejnej
karc¹cej rozmowie z Iz¹ (kiedy ju¿, dygn¹wszy, wychodzi³a z jego gabinetu) zastyga³ w dziw-
nej pozie, z zadartym do góry podbródkiem i trwa³ tak chwil kilka, nim, prze³kn¹wszy g³o-
œno œlinê i westchn¹wszy, nie wraca³ znów do rzeczywistoœci. Czasami, podejrzewa³em, ¿e
jego wychowawcze rozmowy ze „zjawiskiem” maj¹ jakieœ osobne, ukryte i subtelne powody,
bo, po prawdzie, Iza Miller nie dostarcza³a cia³u pedagogicznemu specjalnych k³opotów wy-
chowawczych, ale to ju¿ osobny temat.
W ka¿dym razie k³opotów rzeczywiœcie nie by³o, bo byæ nie mog³o. Iza traktowa³a szko³ê
z ca³kowit¹ obojêtnoœci¹, wype³niaj¹c z grubsza, w sposób naturalny i mi³y, wszystkie swoje
wobec niej powinnoœci i nie oferuj¹c od siebie nic ponadto, z pe³n¹ œwiadomoœci¹, której ni-
gdy jej nie brakowa³o, swej ca³kowitej odrêbnoœci i przynale¿noœci do zupe³nie innego œwia-
ta ni¿ ten, obramowany granicami szkolnego muru.
To poczucie obcoœci nie by³o niczym wyj¹tkowym równie¿ w przypadku innych ma³olatów,
ale co do odrêbnoœci i niezale¿noœci Izy nie sposób by³o mieæ w¹tpliwoœci. Nigdy ich te¿, jak
i z³udzeñ, nie mia³em i nie zamieni³em z uczennic¹ Miller nawet piêciu s³ów nie zwi¹zanych
œciœle z tematem lekcji lub klasówki. Bo i po co?
Teraz jednak zjawisko o imieniu Miller ( numer w dzienniku 22, ocena koñcowa: dobry) sta-
³o przede mn¹, uœmiechaj¹c siê melancholijnie i czekaj¹c jakby na zachêtê.
Przy³apa³em siê na tym, ¿e przybra³em – mimo woli – pozê dyrektora R¹czkowskiego: zadarty
w górê podbródek, lunatyczne spojrzenie i nieuniknione zastygniêcie. Stropi³em siê... po czym
prze³kn¹³em œlinê i westchn¹³em. To te¿ by³o mimowolne i nieuniknione. A Iza czeka³a.
–S³ucham, czy masz do mnie jak¹œ sprawê? – wykrztusi³em wreszcie w miarê spokojnym
g³osem.
5
– Czy... czy mogê prosiæ o chwilê rozmowy?– zabrzmia³o to bardzo powa¿nie.
Zasch³o mi w gardle, wiêc skin¹³em tylko g³ow¹.
– Ale¿ niech pan si¹dzie, panie profesorze – uœmiechnê³a siê nagle Iza i to roz³adowa³o moje
idiotyczne napiêcie.
– Tak, oczywiœcie – b¹kn¹³em nieco zmieszany swoj¹ poz¹ i opad³em z ulg¹ na fotel.
Iza sta³a naprzeciwko mnie i zastanawia³a siê, jak sformu³owaæ pierwsze zdanie. Ze zdziwie-
niem zobaczy³em, ze nie jest wcale tak spokojna i opanowana jak zwykle. Twarz zachowa³a
pos¹gowoœæ rysów, ale d³onie, d³ugie i zgrabne, nerwowo gniot³y i rozwija³y z³o¿on¹ w czwo-
ro kopertê.
– Pomyœla³am, ¿e mogê z panem porozmawiaæ, bo chodzi... chodzi mi o Adama. Adama
Meleszyñskiego – doda³a szybko.
– S³ucham uwa¿nie – stara³em siê j¹ zachêciæ.
– No w³aœnie... Zauwa¿y³ pan, ¿e go dziœ nie by³o na zajêciach?
Rzeczywiœcie, Adam Meleszyñski nie przyszed³ na zajêcia i to powinno mnie zdziwiæ. Choæ
bardzo niewiele wiedzia³em o tym przystojnym, milkliwym ch³opaku, jedno musia³em przy-
znaæ – zna³ œwietnie literaturê i pilnie odsiadywa³ wszystkie moje zajêcia.
– Adam nie przyszed³ dziœ do szko³y – ci¹gnê³a Iza – bo znikn¹³, przepad³ gdzieœ. Ju¿ przed-
wczoraj...
– Nie rozumiem? Jak to znikn¹³ – przecie¿ przedwczoraj by³ pisemny z historii?
– Tak, tak – przytaknê³a Iza. – Adam napisa³ pracê, wyszed³ z sali wczeœniej ni¿ inni i od
tego czasu nikt go nie widzia³.
– Jak to: nikt? – ci¹gle nie mog³em wyjœæ ze zdumienia. – A rodzice, koledzy... Mo¿e gdzieœ
zabalowa³?
– To do niego niepodobne – pokrêci³a g³ow¹ Iza. – Zreszt¹, rodzice ³udz¹ siê takim przy-
puszczeniem. Ale ja w to nie wierzê.
– Wiêc mo¿e jakiœ wypadek...
– Nie, nie – przerwa³a mi. – Ja myœlê, ¿e on siê po prostu urwa³ nam wszystkim. Uciek³ od...
– szuka³a s³owa – rzeczywistoœci.
– W koñcu jest pe³noletni – b¹kn¹³em.
– Ale jak bêdzie za d³ugo ucieka³, to nie zd¹¿y wróciæ w poniedzia³ek na egzamin. I co wtedy?
– Myœlisz, ¿e to mo¿liwe?
Wzruszy³a ramionami:– Prawie pewne.
– No có¿, to bardzo przykra historia – powiedzia³em i poczu³em przyp³yw nieuzasadnionego
niepokoju. – Ale dlaczego w³aœciwie ode mnie oczekujesz?
– No w³aœnie... – rozluŸni³a siê. – O tym chcia³am pomówiæ. Bo tylko pan mo¿e tu pomóc.
– Ja?! – uzna³em za stosowne zdziwiæ siê.
– Tak, pan – odpowiedzia³a z ca³ym przekonaniem i powracaj¹c¹ pewnoœci¹ siebie. I doda³a:
– Czy nie moglibyœmy porozmawiaæ o tym spokojnie w jakimœ zacisznym miejscu? Zapra-
szam pana na kawê.
Jej zdenerwowanie gdzieœ zniknê³o. By³a znów bardzo pewn¹ siebie, melancholijn¹ i subtel-
nie zalotn¹ dziewczyn¹, która w stoj¹cym przed ni¹ mê¿czyŸnie bynajmniej nie zdawa³a siê
widzieæ swojego profesora od polskiego.
– Po pierwsze nie s¹dzê, bym rzeczywiœcie móg³ w czymkolwiek pomóc – zacz¹³em oschle –
a po drugie...
6
– Wiem, wiem – przerwa³a mi – s¹dzi pan, ¿e to bêdzie niestosowne pokazaæ siê ze mn¹
w kawiarni.
– Powiedzmy – by³em zaskoczony, choæ nie mia³a racji. Nie ba³em siê ani o swoje, ani o jej
morale, po prostu nie chcia³em zaczynaæ niczego ani z ni¹ ani z nikim z jej rówieœników.
Niczego i nigdy. W mojej sytuacji to nie mia³o sensu.
– Czasy siê zmieniaj¹, panie profesorze – uœmiechnê³a siê, a ten „profesor” zabrzmia³ w jej
ustach prowokacyjnie. – Pan nie bywa³ z belframi na kawie, ale teraz to ju¿ uchodzi. Wiem
coœ o tym.
Chcia³em odpowiedzieæ, ale nie da³a mi.
– ChodŸmy ju¿. Sprawa jest naprawdê wa¿na! – nagle przypomnia³a sobie o Adamie. – Jesz-
cze ten list i... ach, tyle rzeczy, które muszê panu powiedzieæ – pokaza³a mi zmiêt¹ kopertê ,
a lew¹ rêk¹ ujê³a pod ramiê. – ChodŸmy, samochód czeka przed szko³¹.
Samochód rzeczywiœcie czeka³ przed szko³¹ – wielki, metaliczny opel- record, rocznik 1985,
a za jego kierownic¹ siedzia³ elegancki, ciemnoskóry i przystojny Arab.
– To jest Mustafa, panie profesorze – powiedzia³a Iza, gdy ju¿ usadowiliœmy siê na tylnym
siedzeniu opla. – Mustafa, to pan Andrzej Ordêga, mój profesor literatury.
– Bardzo mi przijemni – uœmiechn¹³ siê powœci¹gliwie Arab i w³¹czy³ silnik.
– Mustafa jest taki mi³y, ¿e przyje¿d¿a po minie do szko³y i w ogóle pomaga mi w ró¿nych
sprawach – wyjaœni³a Iza.
– No tak, tak, w³aœni... – ucieszy³ siê Mustafa – dok¹d pojidziemi?
– Do „Srebrnej Karczmy”. Ma teraz du¿o czasu – ci¹gnê³a Iza – bo studiuje na Politechnice,
a w³aœnie zbli¿a siê sesja.
– Jak to – zdziwi³em siê – przecie¿ w³aœnie powinien nie mieæ czasu?
– No tak, tak – zawtórowa³ nasz kierowca.
– Ale Mustafa ma – zaprzeczy³a Iza – odpuszcza tê sesjê ca³kowicie. Podoba mu siê w Polsce.
– No tak, tak, w³aœni – znów ucieszy³ siê Arab.
Postanowi³em ju¿ o nic wiêcej nie pytaæ; zreszt¹, droga z Polanek na S³owackiego, gdzie
mieœci³a siê „Srebrna Karczma”, jeden z najmodniejszych i najdro¿szych lokali Trójmiasta
w tym roku, nie by³a d³uga.
Gdy zajechaliœmy na miejsce, Iza rzuci³a Mustafie rozkazuj¹co „ czekaj na nas” i wesz³a do
œrodka. Spojrza³em na ni¹ pytaj¹co, ale Iza potrz¹snê³a tylko g³ow¹ i szybko wbieg³a po
schodkach. Pospieszy³em za ni¹. Nie by³em tu nigdy, ale widok tego wnêtrza wcale mnie nie
zaskoczy³. Minê³y ju¿ w koñcu czasy tanich szpanów, bistr z „fiko³kami” i ustronnych kafe-
jek dla cichodajek. „Srebrna Karczma” by³a dok³adnie tym, na co wygl¹da³a – powa¿nym
nocnym lokalem dla goœci, którzy swoj¹ powagê potrafili udowodniæ ciê¿arem portfela. Ja
niew¹tpliwie nie mog³em siê do nich zaliczaæ, ale Iza Miller czu³a siê tu bardzo naturalnie.
Coraz mniej podoba³a mi siê niejasna sytuacja, w jakiej siê nolens volens znalaz³em.
– Mustafa i tak nie móg³by z nami wejœæ, bo tu kolorowych nie wpuszczaj¹ – powiedzia³a
Iza, sadowi¹c siê wygodnie przy stoliku. Po czy doda³a ironicznie:
– Po prostu chc¹ utrzymaæ poziom!
– No, a ty? – spyta³em – Trzymasz Poziom?
Wzruszy³a ramionami.
– Mustafa nie ma dla mnie ¿adnego znaczenia i dobrze o tym wie. A ¿e ci¹gle krêci siê ko³o
mnie – to ju¿ jego wybór.
7
Podszed³ kelner. Zamówi³em dwie kawy i postanowi³em przyst¹piæ wreszcie do sprawy.
– S³ucham ciê, Izo, teraz mo¿emy chyba spokojnie porozmawiaæ?
– Tak... oczywiœcie... – skupi³a siê, by³a znowu uczennic¹ i znów wyczu³em jej zdenerwowa-
nie. – A wiêc, jak ju¿ mówi³am, naprawdê tylko pan mo¿e pomóc Adamowi.
– Tak s¹dzisz? Przecie¿ ja jego... – zawaha³em siê – ja was prawie nie znam.
– Ale my znamy pana profesora bardzo dobrze – zaprzeczy³a. – A zw³aszcza Adam. Pan mu
ogromnie imponowa³. Czyta³ ró¿ne pana artyku³y i zawsze mówi³, ¿e pan siê marnuje w ogól-
niaku. O przepraszam, wyrwa³o mi siê... – zreflektowa³a siê, ale nie speszy³a. – Widzi pan...
to mo¿e trochê trudno wyt³umaczyæ, ale Adam by³ zawsze zupe³nie inny ni¿ jego œrodowi-
sko. Odstawa³ od rodziny i od nas wszystkich. S¹dzê, ¿e pan by³ dla niego pewnym wzorem,
cz³owiekiem z innego œwiata, takiego, gdzie i on chcia³by siê znaleŸæ.
By³em coraz bardziej zdumiony:
– Naprawdê? Nie mylisz siê? Przecie¿ nigdy nie próbowa³ siê do mnie zbli¿yæ, nie ujawnia³
siê ze swoim zainteresowaniem!
– Och, to zupe³nie inna sprawa... On by³... to znaczy jest taki zamkniêty w sobie jak œlimak.
I z nikim w³aœciwie nie by³ nigdy blisko.
– No, a z tob¹? Przecie¿ martwisz siê o niego?
– No, ja to zupe³nie coœ innego – zawaha³a siê. – Ale w³aœciwie mnie to te¿ dotyczy.
– A na czym polega to „co innego”– uœmiechn¹³em siê.
– Chyba mo¿na powiedzieæ, ¿e chodziliœmy ze sob¹. Tak to przynajmniej zwyk³o siê nazywaæ.
– Myœla³em, ¿e nie interesujesz siê rówieœnikami?
– W³aœciwie to nie, ale z Adamem to inna sprawa.
– Jesteœ tajemnicza.
– To trudno wyt³umaczyæ... Krótko mówi¹c – Adam nie jest zazdrosny, a ja staram siê nie
byæ byle jaka. Tego mnie nauczy³. No... – doda³a z wahaniem – ja te¿ nauczy³am go wielu
rzeczy...
Zamilk³a. Zrezygnowa³em z dalszych indagacji, nie rozumia³em jej, tak jak nie rozumia³em
ca³ego tego pokolenia m³odo-starych, równoczeœnie naiwnych i cwanych, zmêczonych ¿yciem
i g³odnych wszelkich jego bogactw. Iza westchnê³a. – Nie chcê, ¿eby mu siê sta³a krzywda.
– A coœ mu grozi?
– Mo¿e zacznê od pocz¹tku?
– Tak bêdzie najlepiej.
– Jaki Adam jest, ju¿ pan wie – mniej wiêcej. Przede wszystkim jest niepogodzony ze œwia-
tem i otoczeniem. A ju¿ najbardziej ze swoj¹ rodzin¹. Nie wiem tak do koñca, o co chodzi
w tych konfliktach , zreszt¹ to jest niewa¿ne, ale jego stres ci¹gle siê pog³êbia³ i ostatnio
Adam wpad³ w zupe³n¹ depresjê. Przedwczoraj, po jakiejœ k³ótni w domu, po prostu spako-
wa³ trochê drobiazgów i wyszed³, z nikim siê nie ¿egnaj¹c. No i przepad³ jak kamieñ w wodê
– nawet ja nie wiem, gdzie go szukaæ...
– Czy ty nie przesadzasz, dziewczyno? W koñcu, nie wy pierwsi wymyœliliœcie konflikt po-
koleñ, nawet jeœli macie na tym polu w³asne sukcesy.
– Nie, nie – zaprzeczy³a gor¹co – to nie jest banalny konflikt pokoleñ. To nie jest jakiœ tam
szczeniacki bunt itp. Przecie¿ wie pan, kim s¹ rodzice Adama. To nie jest jakieœ pierwsze
lepsze ma³¿eñstwo w œrednim wieku, zmêczone dorastaj¹cym synalkiem i mêcz¹ce go w re-
wan¿u za swoje przegrane ¿ycie.
8
No tak, mia³a niew¹tpliwie racjê... Szczególn¹ pozycjê Meleszyñskich trzeba uwzglêdniæ, gdy
myœli siê o Adamie. Stary Meleszyñski to rzeŸbiarz, cz³owiek bardzo znany i – jak o nim
mówi¹ – bogaty. Na trójmiejskim podwórku postaæ znakomita i nieprzeciêtna. Tak samo
zreszt¹ jak i matka – znana graficzka i scenografka.
– Ja myœlê – ci¹gnê³a Iza – ¿e Adamowi wydarzy³o siê coœ naprawdê z³ego. Nie wiem, o co
mu chodzi, ale bojê siê... – zobaczy³a mój pytaj¹cy wzrok. – Bojê siê ju¿ nie tylko o jego
maturê, choæ to te¿ wa¿ne... ja siê bojê o jego bezpieczeñstwo!
Zamilk³a na chwilê.
– Och, mo¿e przesadzam. Ale naprawdê trzeba mu pomóc! Pogrzeba³a w torebce i wyci¹gnê-
³a paczkê marlboro.
– Pozwoli pan, panie profesorze? – spyta³a sp³oszona, przypominaj¹c sobie jakby, ¿e jednak
jest jeszcze ci¹gle moj¹ uczennic¹.
Skin¹³em g³ow¹ i zapali³em swojego extra-mocnego.
– Powiedzmy, ¿e masz racjê. Adamowi trzeba pomóc, z tym siê zgadzam. Ale co ja mogê tu
zrobiæ?
– W³aœnie do tego zmierzam – energicznie zaci¹gnê³a siê dymem. Ale najpierw niech pan
przeczyta ten list – poda³a mi kartkê papieru wyjêt¹ ze zmiêtej koperty.
Izka – pisa³ niewyraŸnie i szybko Adam Meleszyñski – sytuacja dojrza³a do radykalnych roz-
strzygniêæ. Mam ju¿ doœæ do dna. Zrywam siê rodzinie, ale do ciebie przyjdê lub zadzwoniê
wkrótce. Jedyna proœba: postaraj siê o adres Ordêgi, chcê z nim pogadaæ. Tyle.
Kartka nie by³a podpisana, brakowa³o równie¿ daty.
– To jak? – spyta³a Iza. – Czy mogê daæ Adamowi pana adres, gdyby siê odezwa³?
– Mieszkam na Wassowskiego 7, mieszkania 2. Telefon 41–77–89.
Czeka³em, a¿ zapisze adres w ma³ym notesiku. Skin¹³em na kelnera i mimo jej protestów
zap³aci³em rachunek. Piêæset z³otych za dwie kawy; no có¿, z pewnoœci¹ „Srebrna Karczma”
nie nadawa³a siê na klub nauczycielski.
Mustafa czeka³ na podjeŸdzie. Tym razem na nic nie zda³y siê moje protesty – Iza rzuci³a
stanowczo „na Wassowskiego” i wepchnê³a mnie do przestronnego wnêtrza samochodu.
– No tak, tak w³aœni, Wassowskiego – zgodzi³ siê pogodnie Mustafa i niespodziewanie doda³:
– To dobri kwartal do miszkania.
Po czym odwióz³ mnie do domu.
9
II
Niew¹tpliwie, ulica Wassowskiego we Wrzeszczu to „dobri kwartal” do mieszkania: w sa-
mym centrum miasta, a równoczeœnie – na skraju lasu; spokojna uliczka, zabudowana stary-
mi, solidnymi willami, wspinaj¹ca siê ³agodnie na lesiste wzgórze. Ale Mustafa, który za-
pewne przyzwyczajony by³ do innych standardów, zdziwi³ by³ siê widz¹c, jak skromnie mo¿-
na mieszkaæ w tej dobrej dzielnicy.
Zajmowaliœmy – ja i moja matka – skromne mieszkanie, od lat nie remontowane i wydzielo-
ne z ogromnej, niegdyœ bardzo luksusowej willi. Matce przypad³ du¿y pokój z werand¹ na
parterze, gdzie równie¿ by³a kuchnia i ³azienka, ja – królowa³em na kilkunastu metrach piê-
terka, z którego uda³o siê wykroiæ pokój z alkow¹ i miniaturowym balkonikiem.
Nie by³o to mieszkanie imponuj¹ce zamo¿noœci¹, przez lata ca³e by³o nam w nim za ciasno,
ale po œmierci mojego ojca zrobi³o siê na pewien sposób puste i w zupe³noœci odpowiada³o
moim potrzebom, daj¹c mi zarówno bliskoœæ matki, jaki i niezbêdne minimum izolacji i osa-
motnienia. Na malutki balkonik przylatywa³y go³êbie i szpaki, a w zimie nawet czerwone gile,
ga³êzie starych œwierków siêga³y niedu¿ych, ³ukowatych okienek, a cisza i spokój wynagra-
dza³y mi nawet niezbyt mi³e s¹siedztwo zamo¿nych, pewnych siebie i ha³asuj¹cych ogrom-
nymi samochodami wspó³lokatorów.
W sumie nie by³o to z³e miejsce do mieszkania i rymowa³o siê zgodnie z innymi rzeczami
w moim ¿yciu, które równie¿ „nie by³y z³e”. Niez³a by³a praca, nie najgorsi przyjaciele,
dziewczyny, ksi¹¿ki, które czyta³em i – czasem – próbowa³em pisaæ; nie by³y z³e moje nie-
wysokie dochody – skoro pozwala³y mi prze¿yæ. I wszystkie te elementy codziennoœci mia³y
tylko jedn¹ wadê, za to dotkliw¹: nie by³y dobre. Nie mog³em w³aœciwie narzekaæ, ale cz³o-
wiek, który przekroczy³ ju¿ (czy dopiero) trzydziestkê, nie powinien mierzyæ swej egzysten-
cji tak¹ w³aœnie miar¹. Czy mia³em jednak jakikolwiek wybór?
Tego majowego popo³udnia, kiedy otwiera³em drzwi mojego domu – na pewno nie. Za jego
drzwiami czeka³ na mnie spokój, cisza i dotkliwy bark nadziei na jakiekolwiek zmiany. Có¿,
do wszystkiego mo¿na przywykn¹æ.
Moja matka przygotowywa³a obiad i w³aœnie mieliœmy zasi¹œæ do sto³y, kiedy zadzwoni³ te-
lefon. Telefonowa³ Artur Dembowski, mój serdeczny przyjaciel, którego widywa³em co praw-
da rzadko, ale s³ysza³em czêsto – Artur mia³ bowiem mi³y zwyczaj regularnego „meldowania
siê” przez telefon co kilka dni, nawet jeœli nie mia³ konkretnej sprawy. Ten nawyk czêstych
kontaktów z licznymi ludŸmi zosta³ mu zapewne z czasów, kiedy pracowa³ jako dziennikarz
(a by³ nim przez wiele lat) i sprawia³, ¿e mój przyjaciel mia³ jedn¹ zaletê nieocenion¹ – wie-
dzia³ wszystko o wszystkich. Przynajmniej w Gdañsku. Pamiêta³em o tym i po zwyczajowej
wymianie uwag na temat pogody, najbli¿szych przyjació³ i nowinek politycznych, zagadn¹-
³em o Meleszyñskich.
10
– Dlaczego ciê interesuj¹? – zagulgota³ w s³uchawce podniecony g³os Artura. – I kto w³aœci-
wie – ona czy profesor?
– Oboje – odpar³em – a powody s¹ doœæ szczególne...
– Masz teraz czas? – przerwa³ mi.
– Mam.
– To przyjadê, jeœli mo¿na.
Rozmowa zosta³a przerwana ku radoœci mojej mamy. Ale barszcz i tak zd¹¿y³ wystygn¹æ.
Artur przyjecha³, gdy byliœmy przy deserze, cmokn¹³ matkê w rêkê i nie pytany zacz¹³ opo-
wiadaæ o sukcesach swego syna w dziedzinie akrobatyki. Syn Artura ma piêæ lat i starsz¹ od
siebie o siedem lat przyrodni¹ siostrê. Urodzi³ siê na pocz¹tku przymusowego bezrobocia
ojca, co spowodowa³o czêste dziœ konsekwencje – Dorota posz³a do pracy, a Artur zosta³
w domu przy dzieciach, pisuj¹c tylko z rzadka do coraz dziwniejszych czasopism w rodzaju
„Hodowcy Jedwabników”.
Kiedy obiad dobieg³ wreszcie koñca i wyl¹dowaliœmy z herbat¹ „ na górce”, Artur z miejsca
zaatakowa³:
– Czemu interesujesz siê Meleszyñskimi?
– A ty?
– O nie, nie. Ty pierwszy. W koñcu, to ja mam byæ Ÿród³em informacji, wiêc muszê wiedzieæ,
co jest grane.
Opowiedzia³em pokrótce Arturowi to, co wiedzia³em o znikniêciu Adama, prosz¹c o dyskre-
cjê. Nie by³o tego wiele, ale mój przyjaciel wydawa³ siê zainteresowany.
– Teraz ty – zaatakowa³em Artura. – Czemu interesujesz siê Meleszyñskimi?
– Zainteresowanie to mo¿e zbyt du¿e s³owo – Artur machn¹³ lekcewa¿¹co rêk¹ .– Ale rze-
czywiœcie, mam z profesorem swoje dawne, najzupe³niej prywatne porachunki. To nie ma nic
do rzeczy. Natomiast zupe³nie ostatnio dosz³y mnie s³uchy, ¿e oni maj¹ zamiar siê rozstaæ, co
zreszt¹ t³umaczy³oby stresy syna. Lubiê wiedzieæ du¿o rzeczy o wielu ludziach, a stary Mele-
szyñski by³ dostatecznie d³ugo osob¹ publiczn¹, ¿eby utrwaliæ siê we wdziêcznej pamiêci
swych ziomków.
No tak, przypomnia³em sobie – kim na dobr¹ sprawê nie by³ ju¿ stary Meleszyñski? Znany rzeŸ-
biarz, autor licznych pomników zdobi¹cych wiele miast Polski, profesor ASP, wieloletni wy-
k³adowca na Zachodzie, nawet by³y radny i pose³. Jak na jedn¹ osobê wystarczy a¿ nadto –
pomyœla³em. A przy tym wszystkim nie by³ chyba stary, skoro jego syn dopiero zdawa³ maturê.
Mimo moich nalegañ Artur nie chcia³ powiedzieæ nic wiêcej. Naci¹gn¹³ dwa grube swetry,
które mimo ciep³ej, majowej pogody ci¹gle jeszcze nosi³ z uporem godnym marcowej szaru-
gi i obiecawszy, ¿e zadzwoni jutro, zacz¹³ zbieraæ siê do wyjœcia.
Staliœmy ju¿ w progu, gdy niespodziewanie odezwa³ siê dzwonek, a w drzwiach zobaczy³em
Anielê K¹ck¹, moj¹ – nazwijmy j¹ tak z braku lepszych okreœleñ – narzeczon¹. Aniela dziw-
nie siê sp³oszy³a na widok Artura, który mimo prób nie da³ siê zatrzymaæ i pospiesznie wy-
szed³. Wiedzia³em od dawna, ¿e Aniela i Artur niezbyt siê lubi¹ i bola³em nad tym, ale có¿ –
nie chcia³em rezygnowaæ ani z dziewczyny, ani z przyjaciela. Choæ nie wiem doprawdy, czy
okreœlenie „przyjaciel” pasowa³o do Artura, a „narzeczona” i „dziewczyna” do moich zawi-
³ych zwi¹zków z Aniel¹.
Byliœmy z sob¹, ze wszystkimi konsekwencjami, od lat i zapewne ju¿ dawno trafilibyœmy
przed o³tarz, gdyby nie przeszkody banalne acz dosadne – oboje nie mieliœmy mieszkania
11
i w³aœciwie wszystkiego, co jest potrzebne do wspólnego ¿ycia, nasza pozycja zawodowa by³a
nieustabilizowana, dochody marne, a perspektywy na przysz³oœæ jeszcze gorsze.
Kilka lat temu Aniela wyjecha³a na saksy do Holandii i przesiedzia³a tam prawie ca³y burzli-
wy okres, który nam, mieszkaj¹cym w Gdañsku, dostarczy³ tak wiele emocji i wzruszeñ. Po
powrocie niczego nie mog³a zrozumieæ ze zmian, które dokona³y siê podczas
jej nieobecnoœci i to równie¿ by³o powodem pewnego och³odzenia naszych stosunków.
Zreszt¹ – Aniela jecha³a do Amsterdamu, po to, by zrobiæ karierê jako zdolna graficzka oraz
by zarobiæ dostatecznie du¿o pieniêdzy na jakieœ– w przysz³oœci – wspólne i w³asne miesz-
kanie. Nic z tych planów nie wysz³o. Grafików i plakacistów jest zapewne w Holandii i oko-
licach wiêcej ni¿ galerii, a praca w restauracji przy myciu naczyñ – na czym siê ostatecznie
skoñczy³o, nie mog³a, oczywiœcie, przynieœæ kroci.
Aniela przywita³a siê z mam¹ przesadnie czule, jak zwykle, po czym wdrapaliœmy siê „na
górkê”. Wyczu³em instynktownie, ¿e jest zdenerwowana, ale postanowi³em milczeæ. Ju¿ od
lat wiedzia³em, ¿e i tak nie powie mi nic, jeœli sama nie zechce. Aniela wyci¹gnê³a z torebki
paczkê cameli i poprosi³a mnie o ogieñ. Ja pozosta³em przy extra-mocnych. Choæ œwietnie
rozumia³em pasjê Anieli do zagranicznych papierosów i trunków – s¹dzê, ¿e to pomaga³o jej
czuæ siê lepsz¹ ni¿ otoczenie – nigdy nie lubi³em perfumowanych papierosów.
– Wpad³am dzisiaj, choæ umawialiœmy siê dopiero na pojutrze – zaczê³a Aniela z przesadn¹
emfaz¹, zaci¹gaj¹c siê dymem – bo mój szef pyta³ mnie o ciebie i bardzo jestem ciekawa, co
wy mo¿ecie mieæ wspólnego z sob¹?
– Twój szef? – musia³em byæ chyba bardzo zdziwiony, gdy¿ Aniela rozeœmia³a siê z za¿eno-
waniem i dorzuci³a:
– No... profesor Meleszyñski.
– No tak! – wyrwa³o mi siê. – Od rana siê zastanawiam, z czym to nazwisko powinno mi siê
kojarzyæ. A przecie¿ on jest twoim szefem!
Rzeczywiœcie, stary Meleszyñski od lat by³ profesorem gdañskiej ASP, gdzie Aniela dzier¿y-
³a zaszczytny etat starszego asystenta.
– Móg³byœ o tym pamiêtaæ – wzruszy³a ramionami. – no wiêc, stary wzi¹³ mnie dzisiaj na
stronê i zacz¹³ przepytywaæ. A kto ty jesteœ, czy mo¿na ci zaufaæ, a co ty w³aœciwie robisz.
I tak dalej. Rozumiesz, to w³aœciwie niezwyk³e, ¿e on... ¿e on... – Zapl¹ta³a siê.
– Zaraz, zaraz – przerwa³em – czy¿byœ uwa¿a³a za rzecz niezwyk³¹, i¿ wielki mistrz Mele-
szyñski mo¿e siê zainteresowaæ kimœ tak skromnym jak ja?
Zada³em to pytanie tak nagle, ¿e Aniela nie zd¹¿y³a siê zastanowiæ:
– No... chyba tak – wypali³a i zaraz, poczerwieniawszy, doda³a – to znaczy... nie zrozum mnie
Ÿle... on po prostu zawsze tak odleg³y od innych ludzi i ich spraw... rodzinnych, a tu raptem –
ca³e przes³uchanie. Rozumiesz mnie?
Rozumia³em i zrobi³em wszystko, ¿eby zwekslowaæ rozmowê na spokojniejsze tory, ale jakiœ
osad niepokoju pozosta³. Dlaczego Aniela by³a taka przejêta? Dlaczego tak j¹ interesowa³
„stary”? Dlaczego, kiedy ju¿ wykrztusi³a swoje pytanie, da³a siê zbyæ byle czym?
Rozmawialiœmy jeszcze chwilê o sprawach mniej wiêcej obojêtnych, po czym Aniela zaczê³a
siê ¿egnaæ. Nie zatrzymywa³em jej, bo rozmowa i tak siê nie klei³a, a Aniela wygl¹da³a na zmê-
czon¹ i nieswoj¹. W koñcu wysz³a, a ja – wracaj¹c na swoj¹ „górkê” – uzmys³owi³em sobie,
¿e zapomnia³em nawet siê z ni¹ umówiæ na nastêpne spotkanie. Stanowczo nie byliœmy ju¿ par¹
spontaniczn¹, a mo¿e nawet – szczer¹ w swoich uczuciach. I ja te¿ nie pozostawa³em bez winy.
12
Najnowsza powieœæ Konwickiego by³a bardzo interesuj¹ca, ale zd¹¿y³em przeczytaæ tylko
kilka stron, kiedy zadzwoni³ telefon.
– Mówi Rafa³ Meleszyñski – us³ysza³em – czy mogê rozmawiaæ z panem Ordêg¹?
– S³ucham, jestem przy telefonie... panie profesorze.
– Mi³o mi, ¿e pana zasta³em – g³os po drugiej stronie drutu by³ s³odki jak miód – bardzo
wiele s³ysza³em o panu od swego syna i naprawdê ¿a³ujê, ¿e nie mieliœmy okazji spotkaæ siê
wczeœniej. Przepraszam bardzo, ¿e oœmielam siê pana fatygowaæ, zw³aszcza w tak gor¹cym
okresie maturalnym. I proszê mi wierzyæ, ¿e nigdy nie pozwoli³bym sobie, gdyby nie powaga
sytuacji...
– Wiem ju¿ coœ niecoœ od Izy Miller – rzuci³em.
– Ach tak? – wydawa³ siê zaskoczony. – To bardzo mi³a panienka. Wiêc pan ju¿ wie? To tym
lepiej...
– Co mogê zrobiæ? – przerwa³em, zmêczony ju¿ t¹ niemal dotykaln¹ s³odycz¹ lej¹c¹ siê ze
s³uchawki.
Meleszyñski spowa¿nia³: – Chcia³em pana prosiæ o spotkanie.
– S³u¿ê uprzejmie...
– Ale jak najszybciej. Bardzo pana proszê... – nagle wyda³ mi siê sp³oszony. – Prawdê po-
wiedziawszy, mia³em nadziejê, ¿e zobaczymy siê jeszcze dziœ.
No tak, to by³a ostatnia rzecz, na któr¹ mia³bym ochotê tego majowego popo³udnia. Ale za-
brn¹³em ju¿ zbyt daleko w tej wzajemnej wymianie grzecznoœci, ¿eby odmówiæ. Zgodzi³em siê.
– Doskonale – ucieszy³ siê Meleszyñski – a wiêc czekam na pana od tej chwili. Nigdzie nie bêdê
wychodzi³. Siedzê murem. Dojazd z Wrzeszcza nie powinien panu zaj¹c wiêcej jak pó³ godziny.
– Nie wiem, niestety, gdzie pan mieszka.
– No tak, tak...– mo¿e siê myli³em, ale Meleszyñski wydawa³ siê zdziwiony moj¹ nieœwiado-
moœci¹. Mo¿e mia³ przesadne mniemanie o swojej s³awie? – Mieszkamy w Or³owie, na Prze-
bendowskich 7. To jest nad morzem, oczywiœcie na prawo od szosy, jad¹c od Gdañska. I niech
pan naciœnie taki ma³y czerwony guziczek pod skrzynk¹ na listy – wtedy brama wjazdowa
otworzy siê automatycznie i nie bêdzie pan musia³ parkowaæ samochodu na uliczce, która jest
bardzo ciasna. A wiêc czekam!
Meleszyñski od³o¿y³ s³uchawkê, a ja swoj¹ trzyma³em jeszcze chwilê przy uchu, dumaj¹c
o ludziach, którzy nie potrafi¹ sobie wyobraziæ, by ich rozmówcy, nawet jeœli s¹ tylko liceal-
nymi nauczycielami, nie dysponowali samochodami. I benzyn¹ albo talonami na ni¹. Nie mó-
wi¹c ju¿ o mieszkaniu. Có¿, trudno pewnie sobie wyobraziæ, ¿e ktoœ marzy o kawalerce, gdy
ma siê taki dom jak Meleszyñski. Co ja mówiê dom, to ca³e zamczysko – ogromna, nowo-
czesna willa, po³o¿ona w najdro¿szej czêœci Or³owa. Ceny dzia³ek musia³yby dochodziæ tam
do zawrotnych sum w zielonych papierkach, gdyby, oczywiœcie, w Or³owie by³y jakieœ wolne
dzia³ki, poza – na przyk³ad – ogrodem wokó³ posiad³oœci Meleszyñskich, w którym, lekko
licz¹c, zmieœci³oby siê z trzydzieœci domków letniskowych.
Rozmyœla³em o tym i o innych sprawach, wolno zbli¿aj¹c siê do posesji przy ulicy Przeben-
dowskich. By³em w bardzo z³ym humorze i mia³em po temu swoje powody. Od telefonicznej
rozmowy z profesorem minê³o pó³torej godziny – teraz dochodzi³a ju¿ dwudziesta – które
zu¿y³em na przedzieranie siê przez Trójmiasto wci¹¿ zatrzymuj¹c¹ siê kolejk¹.
Mimo ¿e nie przyby³em tu samochodem, postanowi³em nacisn¹æ na czerwony guziczek, cie-
kawy co stanie siê dalej. Efekt przeszed³ moje najœmielsze oczekiwania. Oto otworzy³a siê
13
przede mn¹ szeroka brama, wbudowana w wysoki ¿ywop³ot, a od ulicy wygl¹daj¹ca jak wjazd
do gara¿u. By³a to jednak brama prowadz¹ca do ogrodu; by dostaæ siê do schowanego w g³ê-
bi i przyklejonego do œciany willi gara¿u, trzeba by³o przejœæ jeszcze kilkadziesi¹t metrów.
Wszed³em do ogrodu; ciê¿kie wierzeje cicho zasunê³y siê za moimi plecami. Gdy by³em
mniej wiêcej w po³owie drogi miêdzy bram¹ a domem – otworzy³y siê drzwi gara¿u, a gdy
znalaz³em siê ju¿ w tym obszernym pomieszczeniu, przypominaj¹cym raczej hangar i miesz-
cz¹cym najnowszy model mercedesa i daihatsu charade – otworzy³y siê automatycznie drzwi
prowadz¹ce w g³¹b mieszkania. Wspi¹³em siê po kilku schodkach i wszed³em do œrodka, s³y-
sz¹c, jak zamykaj¹ siê za mn¹, kolejno, drzwi gara¿u i mieszkania.
Znalaz³em siê w obszernym hallu, u koñca którego sta³, uœmiechaj¹c siê Rafa³ Meleszyñski.
To znaczy, domyœli³em siê tylko profesora w tym niewysokim, bardzo przystojnym mê¿czyŸ-
nie oko³o piêædziesi¹tki, który umia³ ubraæ siê – równoczeœnie – z wyszukan¹ elegancj¹
i pewnym luzem, nie uciekaj¹cym od akcentów najbardziej aktualnej mody m³odzie¿owej.
Ten mê¿czyzna musia³ byæ profesorem Meleszyñskim, gdy¿ wygl¹da³ dok³adnie tak, jak po-
winien wygl¹daæ profesor Meleszyñski. Nie ruszy³ siê na mój widok; sta³ nieruchomo, uœmie-
chaj¹c siê ujmuj¹co i czekaj¹c, a¿ przemierzê ogromny hall.
Gdy ju¿ uœcisnêliœmy sobie d³onie, zwyczajowo mamrocz¹c pod nosem nazwiska, wskaza³
rêk¹ w prawo, gdzie w przytulnej wnêce sta³ niewysoki stolik, otoczony wygodnymi klubo-
wymi fotelami. Od razu zrozumia³em powody dziwnej sztywnoœci gospodarza – musia³ piæ.
Na stoliku sta³a opró¿niona do po³owy butelka i dwie niedu¿e szklaneczki. Usiedliœmy.
– Czy napije siê pan whisky, profesorze?– spyta³ Meleszyñski .
– Chêtnie, ale bardzo proszê, ¿eby nie nazywa³ mnie pan „profesorem”.To tytu³ zupe³nie mi
siê nie nale¿¹cy.
– Z wod¹, z lodem?... – spyta³, zajêty nape³nianiem szklanek.
Pokrêci³em g³ow¹. Postawi³ przede mn¹ whisky i znów uœmiechn¹³ siê; ujmuj¹co, ale równo-
czeœnie jakby nienaturalnie.
Podnios³em wzrok. Dopiero teraz zauwa¿y³em, ¿e hall jest miniaturowym muzeum, ekspo-
nuj¹cym znane, powielane na pocztówkach pomniki.
– Kaza³ pan d³ugo na siebie czekaæ – powiedzia³ jakby z nutk¹ z³oœci, choæ nie przestaj¹c siê
uœmiechaæ. Wyda³o mi siê, ¿e jest zdenerwowany. Wychyli³ duszkiem pó³ szklaneczki whisky, po
czym otar³ chusteczk¹ czo³o i kark. Musia³ siê mocno pociæ, choæ przecie¿ nie by³o wcale gor¹co.
– Proszê wybaczyæ – powiedzia³em – ale sam pan na pewno wie, jak Ÿle chodz¹ teraz kolejki.
– Jak to, wiêc nie jest pan samochodem? – zapyta³.
– Nie.
– Jak mi przykro! Gdybym wiedzia³, ¿e pana wóz jest zepsuty, przyjecha³bym po pana!
– Mój wóz nie jest zepsuty. Po prostu w ogóle nie mam samochodu.
– Ach tak – znów siê uœmiechn¹³. – Wiem, wiem, wy m³odzi chcecie byæ naturalni, nie chce-
cie zanieczyszczaæ atmosfery i tak dalej – znów upi³ trochê whisky.
Ta rozmowa zaczyna³a mnie nu¿yæ, nie próbowa³em wiêc wyt³umaczyæ mu, ¿e nie jestem
„naturalny”, tylko po prostu nie mam pieniêdzy.
– W czym mogê panu pomóc? – spyta³em stanowczo.
– W³aœciwie... – odpowiedzia³ od razu – w³aœciwie to sam nie wiem. Widzi pan, mam k³opo-
ty z Adamem. A nie znam, niestety, ani jego œrodowiska, ani nauczycieli. Tylko o panu s³y-
sza³em wiele dobrego...
14
– S³ucham pana uwa¿nie – powiedzia³em dobitnie, gdy¿ mia³em wra¿enie, ¿e odp³ywa myœl¹
ode mnie, od swego syna, a nawet tego mieszkania. Musia³ chyba byæ bardziej pijany, ni¿ mi
siê zdawa³o.
– Widzi pan... – spojrza³ na mnie nie widz¹cym wzrokiem – to nie jest takie proste, ale spró-
bujê wzi¹æ siê w karby i wszystko pokrótce opowiedzieæ... Adam ma dziewiêtnaœcie lat, a to
trudny wiek, zw³aszcza dla ch³opaka, który zawsze chowa³ siê w dobrobycie i w cieniu ro-
dziców. Có¿... tak siê ju¿ u³o¿y³y nasze sprawy, ¿e nigdy nie mieliœmy dla niego doœæ du¿o
zainteresowania i uwagi. Mniej wiêcej od Sierpnia nasze stosunki zaczê³y siê gwa³townie
psuæ. Adam uzna³, ¿e jesteœmy z ¿on¹ skompromitowanymi „artystami rz¹dowymi”, mia³ za
z³e nasze dochody, poziom ¿ycia, s³awê. Wszystko. Nie bêdê siê wdawa³ w szczegó³y, po-
wiem tylko, ¿e ostatnio zdarzy³o nam siê kilka przykrych k³ótni, które mam sobie za z³e –
w koñcu to ja jestem doros³y i powinienem umieæ powœci¹gn¹æ emocje. Ale có¿ – sta³o siê.
Wzruszy³ ramionami i wypi³ do koñca swoj¹ whisky. Przez chwilê siedzieliœmy w milczeniu.
– Wie pan – ci¹gn¹³ – najœwiêtszy cz³owiek mo¿e siê zdenerwowaæ, kiedy bliska osoba wy-
pomina mi pieni¹dze, zreszt¹ nie takie wielkie – machn¹³ rêk¹ – które zdoby³o siê latami ciê¿-
kiej pracy, talentem, ¿arliwoœci¹... – dobitnoœæ tych ostatnich s³ów zdawa³a siê œwiadczyæ, i¿
nieraz je wypowiada³. – Doœæ tego. ¿e przedwczoraj, po doœæ przykrej k³ótni, spakowa³ pod-
rêczn¹ torbê i wyszed³, z nikim siê nie ¿egnaj¹c.
– Nie chcê bagatelizowaæ pana problemów – powiedzia³em – ale w koñcu Adam jest ju¿ do-
ros³y, a takie ucieczki z domu s¹ dziœ na porz¹dku dziennym.
– Tak, tak – potwierdzi³ skwapliwie. – Ale widzi pan – wykrztusi³ wreszcie – nie ba³bym siê
o Adama, gdyby nie pewne okolicznoœci... hm, Adam zabra³ ze sob¹ magnetofon. Japoñski,
firmy Sony, oczywiœcie stereofoniczny. Takie cacko, niedu¿e, ale o bardzo dobrych parame-
trach. Kosztowa³ mnie tysi¹c dolarów i by³ to prezent na studniówkê. Wiêc Adam mia³ pra-
wo zabraæ ten magnetofon z sob¹, ale z drugiej strony... przecie¿ u nas potrafi¹ zabiæ cz³o-
wieka dla piêciu dolarów, wiêc co mówiæ o tysi¹cu. Mimo wszystko – nie robi³bym ¿adnej
sprawy, gdyby nie to... – Meleszyñski wyci¹gn¹³ z kieszeni pomiêty kawa³ek papieru. – Zna-
laz³em ten liœcik dzisiaj w skrzynce.
Wyci¹gn¹³em rêkê. Na skrawku papieru, wyrywanym ze zwyk³ego zeszytu w kratkê, koœla-
we, drukowane litery uk³ada³y siê w zdanie: A
DAM
JEST
ZUPE
£
NIE
BEZPIECZNY
,
ALE
MO
¯
E
MU
SIÊ
COŒ
STAÆ
,
JEŒLI
BÊDZIESZ
GO
SZUKA
£. – To brzmi niemal jak list porywaczy – zdziwi³em siê –
ale w takim razie powinno byæ jakieœ ¿¹danie, poza przestrog¹ przed poszukiwaniami... Nic
nie rozumiem.
– No w³aœnie – przytakn¹³ Meleszyñski – to bardzo dziwne. Ja jednak myœlê, ¿e to list pory-
waczy, którzy wkrótce wyst¹pi¹ z jak¹œ propozycj¹.
– Powinien pan zwróciæ siê do milicji. Ja chyba nie jestem tu potrzebny.
– Nie, nie... poderwa³ siê gwa³townie, zachwia³ i – ³api¹c równowagê – po³o¿y³ mi d³oñ na
ramieniu. – Pan mnie nie mo¿e tak zostawiæ. O milicji nie ma nawet mowy.
– Ale¿ dlaczego?
– To mog³oby tylko zaszkodziæ, jestem pewny. Oni mog¹ pomyœleæ, ¿e Adam ukrad³ mi ma-
gnetofon... – Ca³a nadzieja w panu.
– Nie rozumiem?
– Przecie¿ to proste. Ja nie mogê go szukaæ, bo list mi zabrania. Ale pana to nie dotyczy.
I pan znajdzie Adama!
15
– Ale¿ to absurdalny pomys³!
– Ciii – po³o¿y³ po pijacku palec na ustach – ja panu we wszystkim pomogê, wszystko panu
powiem. I pan go znajdzie.
Dalsze perswazje z mojej strony by³y zupe³nie bezcelowe, gdy¿ nic do niego nie dociera³o.
Uczepi³ siê myœli o mojej pomocy z uporem maniaka i pozostawa³y mi tylko dwa wyjœcia –
powiedzieæ stanowczo: nie i natychmiast st¹d wyjœæ albo obiecaæ mu pomoc, zobowi¹zuj¹c
do wezwania milicji, na któr¹ scedowa³bym sw¹ misjê. W przyp³ywie s³aboœci wybra³em dru-
gie. Meleszyñski ca³y siê rozpromieni³.
– Wiedzia³em, ¿e pan mi pomo¿e! – wybe³kota³. – A ja potrafiê byæ wdziêczny. Po co pan
chodzi na piechotê, no – po co? Przecie¿ to bez sensu. Ja panu podarujê samochód. Tak, jeœli
pan mi pomo¿e za³atwiæ sprawê Adama, to dam panu malucha.
Na nic zda³y siê moje zaprzeczenia. ¯eby go zmusiæ do wyra¿enia zgody na zawiadomienie
milicji, musia³em obiecaæ mu pomoc. Na odchodnym wrêczy³ mi adresownik Adama.
– Tydzieñ temu Adam dosta³ nowy notes i przepisa³ tam wszystkie adresy. Znalaz³em stary
w jego papierach.
Obieca³ mi jeszcze, ¿e nastêpnego dnia rano na pewno zadzwoni na milicjê i – ju¿ w progu –
zacz¹³ siê upieraæ, ¿e odwiezie mnie do domu samochodem. Poniewa¿ nie mia³em zamiaru
ryzykowaæ ¿yciem i zdrowiem, prawie mu uciek³em.
I wtedy dopiero, brn¹c przez wyludnione uliczki Or³owa do stacji kolejki, pomyœla³em o tym,
jak niebezpieczny jest ten cz³owiek i jak wiele potrafi zdzia³aæ swoim ujmuj¹cym uœmiechem.
Przecie¿ to on powinien przyjœæ do mnie, a nie ja do niego! A jednak przyszed³em, przylecia-
³em i teraz, po up³ywie zaledwie dwóch godzin, sp³ywa³em z powrotem, na dodatek obarczo-
ny piekielnie nieprzyjemnym zobowi¹zaniem, którego, co prawda, nie mia³em zamiaru do-
trzymywaæ, ale jednak – wspomnienie naszej umowy powraca³o wraz z pal¹cym poczuciem
wstydu. Omota³ mnie jak jakiegoœ gówniarza – pomyœla³em. Widocznie jesteœ dla niego gów-
niarzem – odpowiedzia³ g³os wewnêtrzny. Wzruszy³em ramionami, postanawiaj¹c od³o¿yæ
dialogi wewnêtrzne na lepsz¹ okazjê. I brn¹³em dalej przez ciemne i ch³odne Or³owo.
16
III
– Czekam na ciebie – powiedzia³a mama – bo mam wa¿n¹ wiadomoœæ. Sta³em, nieco zdzi-
wiony, w progu, trzymaj¹c klucz d³oni. Mama nabra³a na stare, no powiedzmy – starsze –
lata zwyczaju chodzenia spaæ z kurami, wiêc jej obecnoœæ w korytarzu o jedenastej wieczo-
rem by³a czymœ prawie niezwyk³ym.
– Dzwoni³a niejaka Izabela Miller – przeczyta³a mama z kartki – i prosi³a, ¿ebyœ zadzwoni³
do niej bez wzglêdu na porê. Nawet w œrodku nocy. Tytu³owa³a ciê „panem profesorem”. To
tyle, a teraz pozwolisz, ¿e po³o¿ê siê spaæ.
Wdrapa³em siê na swoje piêterko i po chwili wahania wykrêci³em numer, który poda³a ma-
mie Iza. Podnios³a s³uchawkê prawie natychmiast i wyda³a siê bardzo ucieszona moim tele-
fonem.
– Jak to dobrze, ¿e pan dzwoni, panie profesorze. Ju¿ nie mog³am siê doczekaæ.
– O co chodzi? – przerwa³em ze œwiadom¹ osch³oœci¹.
– Och, panie profesorze – Iza nie wydawa³a siê speszona – mam kilka nowych wiadomoœci
o Adamie i koniecznie chcia³abym siê z panem spotkaæ.
– Doskonale, umówimy siê na jutro. Po po³udniu.
– Ale¿ to niemo¿liwe. Naprawdê. Musimy siê spotkaæ jeszcze dziœ.
– Co? – by³em naprawdê zdziwiony, a perspektywa zarywania nocy wcale mi siê nie uœmie-
cha³a. – Czy ty wiesz, dziecko, która jest godzina?
– Nie jest jeszcze póŸno – odpowiedzia³a ¿arliwie Iza. – Dopiero jedenasta. Koniecznie mu-
simy siê zobaczyæ. Bardzo proszê.
Nie mog³em jej odmówiæ – czu³em to doskonale. Ale nie mog³em te¿ wymagaæ od dziewiêt-
nastoletniej dziewczyny, a na dodatek – mojej uczennicy, by odwiedza³a mnie noc¹ na Was-
sowskiego.
– Dobrze – zgodzi³em siê w koñcu, choæ bez entuzjazmu. – Tylko gdzie my siê spotkamy
o tej porze?
– Mo¿e u mnie?
– Zdaje siê, ¿e nie mam innego wyjœcia. Gdzie mieszkasz?
– Niedaleko od pana, na Fornalskiej 15. Czekam niecierpliwie.
Pomaszerowa³em do Izy, zastanawiaj¹c siê, co w³aœciwie powiedzieæ jej rodzicom, by wyt³u-
maczyæ tak bardzo spóŸnion¹ wizytê nauczyciela w uczennicy. Mai³em sobie za z³e, ¿e od
razu nie kaza³em Izie poprosiæ do telefonu ojca. Teraz by³o za póŸno i pozosta³o mi co naj-
wa¿niejsze domyœlaæ siê, kim ten ojciec jest i w jaki sposób zarobi³ na willê przy ulicy For-
nalskiej.
Tymczasem okaza³o siê, ¿e ojca w ogóle nie ma. Nie ma te¿ matki, a Iza mieszka sama w ³ad-
nym, ale jednak raczej skromnym dwupokojowym mieszkaniu na piêterku jednej z willi.
17
– Mia³am sobie za z³e – mówi³a tymczasem moja uczennica prowadz¹c mnie do piêknie
nakrytego sto³u – ¿e nie wys³a³am po pana Mustafy.
– Czy on tu mieszka? – wyrwa³o mi siê.
– Ale¿ sk¹d! Nigdy tu nawet nie by³. Po prostu mog³am do niego zadzwoniæ i poprosiæ, ¿eby
po pana podjecha³.
Pokrêci³em g³ow¹: – Niecodziennie us³u¿ny jest ten twój Mustafa.
– Bo ja wiem... – rozeœmia³a siê – ale nie mówimy o nim.
– A jak to siê sta³o, ¿e nie mieszkasz z rodzicami?
– Och... to zawi³a sprawa, ale chêtnie kiedyœ o tym panu opowiem. I o Mustafie te¿, jeœli pan
bêdzie chcia³. A teraz proszê siadaæ do sto³u i, póki co, zajadaæ.
By³a bezpoœrednia, porzuci³a nawet tego przeklêtego „profesora”. Wdziêczny jej za to w du-
chu, siad³em do sto³u, na którym, w otoczeniu kwiatów i œwiec, spoczywa³ pó³misek wype³-
niony wêdlinami, kawa³kami wêgorza, ³ososia i serami, które tonê³y wprost w powodzi list-
ków sa³aty, oliwek, skrawków papryki i talarków pomidora. Có¿, ju¿ dawno temu zrozumia-
³em, ¿e mo¿liwoœci finansowe moich uczniów s¹ wiêksze ni¿ moje.
Zajada³em wiêc bez skrupu³ów i z rosn¹cym apetytem przygotowane przez Izê smako³yki, a tym-
czasem ona, w³¹czywszy adapter, na którym po³o¿y³a p³ytê z nagraniami zespo³u Cocteau Twins
przysiad³a naprzeciwko mnie na ma³ej sofie, podwinê³a nogi i – tym razem nie pytaj¹c o zgodê –
zapali³a d³ugiego papierosa. Wygl¹da³a œlicznie – w delikatnym, chyba jedwabnym szlafroczku,
równoczeœnie wiotkim i – jednak – szczelnie okrywaj¹cym ca³e cia³o, z w³osami upiêtymi nad
czo³em, bez makija¿u. To by³a bodaj najpiêkniejsza dziewczyna, jak¹ kiedykolwiek spotka³em.
Iza konsekwentnie nie pozwala³a mi nic mówiæ, dopóki nie zjad³em kolacji. Syciliœmy siê
wiêc – ja wêgorzem i polêdwic¹, ona – muzyk¹ Cocteau Twins i swoimi w³asnymi, nieprze-
niknionymi dla mnie myœlami. Wreszcie skoñczy³em, Iza nala³a do dwóch fili¿anek kawy
z ekspresu, zapali³em extra-mocnego i... mimo woli westchn¹³em. Iza Miller – to by³a inna
kategoria i wiedzia³em o tym bardzo dobrze. To by³a dziewczyna ze œwiata willi i luksuso-
wych samochodów, dziewczyna tylko przez przypadek tkwi¹ca wci¹¿ jeszcze w rzeczywisto-
œci XVIII Liceum Ogólnokszta³c¹cego im. Artura Schopenhauera, rzeczywistoœci, w której ja
tkwi³em bez reszty i bez najmniejszej szansy zmiany swej kondycji, podczas gdy Iza mog³a-
by z powodzeniem brylowaæ w ka¿dej z europejskich stolic. Jako czyjaœ ¿ona, kochanka, czy
modelka, a wiêc kochanka niejako zbiorowa – wszystko jedno. Nie trzeba dlatego ani szczê-
œliwego zrz¹dzenia losu, ani mi³oœci, która pod bramy Kopciuszka z ulicy Fornalskiej przy-
prowadzi samochód szwajcarskiego bankiera. Wystarczy odrobina swobody i niefrasobliwo-
œci, mo¿e obojêtnoœci w traktowaniu mêskich namiêtnoœci... Reszta by³a prosta.
One, te dziewczyny, o których myœla³em – niewa¿ne w Warszawie czy Rotterdamie – nazy-
wa³y to konsumpcj¹. Dasz siê skonsumowaæ odpowiedniemu mê¿czyŸnie, w odpowiednim
miejscu i czasie, potem nastêpnemu – i wszystko stoi przed tob¹ otworem: Wyspy Kanaryj-
skie i luksusowe restauracje Pary¿a, oferty matrymonialne starych Szwajcarów i praca
w agencji reklamowej w Londynie, ma³¿eñstwo z kanadyjskim nafciarzem i etat krupierki
w hotelu Hilton w Londynie.
Wspomnia³em moje w³asne, szkolne, kole¿anki, które dziesiêæ lat wczeœniej ni¿ Iza Miller
zrozumia³y te prawdy. Choæ ¿adna z nich nie dorównywa³a Izie urod¹, dzieli³y teraz po równi
dostêpne mojemu pokoleniu radoœci ¿ycia: Wyspy Kanaryjskie, restauracje Pary¿a, starych
Szwajcarów, agencje w Londynie, nafciarzy i hotel Hilton.
18
Zapewne by³em nieco cyniczny, snuj¹c te rozmyœlania pomiêdzy kawa³kiem wêgorza
a p³atkiem baltonowskiej polêdwicy, ale w koñcu – nie ma powodu, by to ukrywaæ – prze-
mawia³y przez mnie kompleksy, frustracje i niespe³nienia. Poœród tandetnych pewexow-
skich duralexów, baltonowskiego jad³a, angielskich papierosów, hamburskich œwiec
i playboyowskich wdziêków gospodyni poczu³em wyj¹tkowo dosadnie, i¿ nie mam szan-
sy, i¿ mój czas min¹³ i nigdy nie powróci, mimo trzydziestu lat, które prze¿y³em, studiów,
jakie odby³em, zapisanych przeze mnie – bez wiêkszego po¿ytku – stronic. Mimo tego,
a mo¿e w³aœnie dlatego.
Tymczasem Iza zdawa³a siê bardzo odleg³a od niepokojów, jakie obudzi³a we mnie soczy-
stoœæ polêdwicy i doskona³oœæ efektu stereofonicznego gramofonu firmy Occident. Kiedy ju¿
przeszliœmy do kawy, zapali³a kolejnego papierosa i powiedzia³a bez ¿adnych wstêpów: –
Có¿, wiedzia³am, gdzie schroni³ siê Adam i wiedzia³am jak siê z nim skontaktowaæ. Tymcza-
sem on, mimo bardzo solennych obietnic, nie odezwa³ siê dzisiaj, a numer telefonu, który
dosta³am od niego, milczy jak zaklêty – poda³a mi kartkê z cyframi 31–16–95.
– Czy wiesz do kogo nale¿y ten numer?
– Nie mam pojêcia. Adam powiedzia³ mi, ¿e mam pytaæ o pani¹ doktor.
– I co?
– I nic. Dzwoni³am tam dzisiaj chyba z dziesiêæ razy. Nikt nie odpowiada.
– No dobrze, ale to przecie¿ jeszcze o niczym nie œwiadczy. Adam móg³ po prostu, ¿e tak
powiem, zmieniæ lokal.
– Tak, tak, wiem o tym. Ale jestem przekonana, ¿e jakoœ da³by mi znaæ o sobie. Skoro tego
nie zrobi³, to musi znaczyæ, ¿e coœ z³ego z nim siê dzieje.
– Taka jesteœ pewna Adama?
– Oczywiœcie, ¿e jestem pewna – odpar³a – ale nie w ten sposób, jak pan s¹dzi. Po prostu,
my siê z Adamem naprawdê przyjaŸnimy. £ó¿ko, interesy, namiêtnoœci, to wszystko nie mia-
³o znaczenia wobec przyjaŸni. Jestem pewna, ¿e Adam nic wa¿nego by nie postanowi³ bez
rozmowy ze mn¹.
– Jasne, jasne – powiedzia³em, bo co niby mia³em powiedzieæ? – Wszystko rozumiem. Ale
czego ty w³aœciwie oczekujesz ode mnie? Przecie¿ chcia³aœ tylko, ¿ebym siê z nim spotka³.
I na to siê zgodzi³em. Ale co mogê zrobiæ teraz, kiedy Adam znikn¹³?
– Pan musi mi pomóc go znaleŸæ! To znaczy... oczywiœcie, ja sama bêdê go szuka³a, bo wiem,
jak to robiæ. Ale bojê siê tego momentu, kiedy go wreszcie znajdê. Skoro siê nie odezwa³, to
albo nie mo¿e, albo straci³ do mnie zaufanie. Dlatego chcia³abym mieæ pana przy sobie. Wie-
rzê, ¿e pan bêdzie umia³ siê z nim dogadaæ.
– S³uchaj, dziewczyno – przerwa³em jej – jesteœ ju¿ drug¹ dzisiaj osob¹, która usi³uje mnie
przekonaæ, ¿e Adamowi grozi jakieœ niebezpieczeñstwo. Ale – nie mówisz mi nic wiêcej.
Przecie¿ ty w ogóle nic mi nie mówisz. Tylko te obawy... lêki... Musisz mi wreszcie coœ wy-
t³umaczyæ, jaœniej. Na przyk³ad: dlaczego s¹dzisz, ¿e straci³aœ jego zaufanie. Czy da³aœ mu
jakiœ powód do tego?
– Jestem drug¹ osob¹... – Iza podnios³a na mnie wielkie, zdziwione oczy – a kto by³ pierwsz¹?
– Mniejsza z tym. Odpowiedz najpierw na moje pytanie.
– Och – ¿achnê³a siê, nagle bardzo powa¿na – nie mówi³am wszystkiego Adamowi, wiêc
czemu mia³abym mówiæ panu?
– Dlatego, ¿e chcesz czegoœ ode mnie, choæ u diab³a – nie wiem w³aœciwie czego?
19
– W tej chwili powinniœmy za wszelk¹ cenê pomóc Adamowi. Wiem – podkreœli³a to s³owo
– ¿e mo¿e mieæ k³opoty. I byæ mo¿e jestem trochê temu winna. Naprawdê... – doda³a miêkko
– wiesz?... To znaczy – wie pan, panie Andrzeju – poprawi³a siê.
By³a równoczeœnie bardzo powa¿na i kokieteryjna. Topnia³em – co tu ukrywaæ – pod wp³y-
wem jej uœmiechu. – Wiêc czego ode mnie chcecie?
– My? To znaczy kto?
– No – ty i ojciec Adama.
– Stary? – krzyknê³a Iza – Stary z panem rozmawia³?
– Tak.
– Sk¹d on wiedzia³ o panu?
– A nie od ciebie?
– Ale¿ sk¹d! – by³a zdziwiona i jakby nieco przestraszona.
– Wiêc prawdopodobnie od pewnej mojej... znajomej, która jest jego asystentk¹.
– Ach tak – powiedzia³a z namys³em. – A czego w³aœciwie chcia³ od pana?
– Tego co ty. ¯ebym odnalaz³ Adama.
– Niesamowite – westchnê³a Iza.
Opowiedzia³em jej pokrótce przebieg spotkania w Or³owie, pomijaj¹c oczywiœcie niezbyt
pedagogiczne szczegó³y w rodzaju iloœci whisky, jak¹ wla³ w siebie profesor. Iza s³ucha³a
z wielk¹ uwag¹, ale kiedy skoñczy³em, zrobi³a minê pe³n¹ œwiêtego oburzenia:
– Wiêc sprzymierzy³ siê pan z drug¹ stron¹?
– Nie b¹dŸ dzieckiem! Przecie¿ ojcu zale¿y na tym samym, co tobie – na bezpieczeñstwie
Adama.
– Wcale nie by³abym taka pewna. To niebezpieczny cz³owiek.
– Meleszyñski?!
– Tak. Choæ zapewne i on niepokoi siê o Adama. Zreszt¹, ta kartka w skrzynce na listy... to
rzeczywiœcie niesamowite. Wiêc dosta³ pan notes? Proszê mi go pokazaæ.
Wyci¹gn¹³em notes Adama, a tymczasem Iza mówi³a dalej, nerwowo przerzucaj¹c kartki. –
Te adresy mog¹ nam wszystko u³atwiæ.
Odsunê³a na bok puste talerze, zapali³a kolejnego papierosa i przyci¹gnê³a krzes³o do sto³u,
siadaj¹c tu¿ ko³o mnie.
– Przeanalizujemy te adresy razem, zgoda?
– Zgoda.
Wyci¹gn¹³em z kieszeni mój w³asny notatnik i d³ugopis, Iza zaczê³a g³oœno czytaæ poszcze-
gólne pozycje:
– Amadeusz, tel. ... to jest taki fryzjer w Sopocie, mo¿na go skreœliæ. Artamoniuk, to nasz
kolega z klasy, bez znaczenia. 32–09–19 A.M. – wzruszy³a ramionami. – nie znam nikogo
o tych inicja³ach...
Trwa³o to doœæ d³ugo. W notesie Adama by³o szeœædziesi¹t siedem pozycji. A¿ czterdzieœci,
jak ustaliliœmy szybko, by³y to telefony i adresy kolegów szkolnych Adama i Izy. Nastêpnych
piêtnaœcie numerów mo¿na by³o zapisaæ w rubryce: znajomi, krewni, us³ugi, interesy. By³ tam
i renomowany krawiec, i adres warsztatu samochodowego, numer telefonu kas LOT–u i ad-
res redakcji „Dialogu”, informacja kolejowa i autobusowa.
Pozostawa³o dwanaœcie notatek, które nazwa³bym „tajemniczymi”. Ich spis wygl¹da³ nastê-
puj¹co:
20
32–09–19 A.M.
31–16–95 A.A.
Docent, Gd. Os. prawo 7
43–19–22 magister
LIT. 28–03–83
Mieczyki, od 16 zero, weekendy
32–19–71 Neu.
20–19–22 L.K.
Rysia i Misia, Ola i Jola, figo i fago, kawa marago, pola manola.
–15/ 2/ 37/ 32/ 11/ 17/ 29/ 46/ 1/ 13/ 19/ 22 itd.
Staszek, Lipowa 19
31–70–21, w. 74, zawlit
– To by³ dobry pomys³ z tym notesem – powiedzia³a Iza, kiedy ju¿ dojechaliœmy do „¯”.
Widzi pan, panie Andrzeju – jest tu ten numer, który da³ mi Adam, pod A. A.
– Ale co z tego? Go³e numery nic nam nie daj¹, musimy mieæ nazwiska albo adresy. Spróbuj-
my zastanowiæ siê nad t¹ dwunastk¹. Mo¿e ci coœ przychodzi do g³owy?
– Tak... Myœlê, ¿e te „Mieczyki” to nie s¹ wcale kwiaty. Adam mia³, zdaje siê, takiego kole-
gê, z Gdyni, jeszcze z podstawówki, który nazywa³ siê Mieczyk. Myœlê, ¿e bêdê mog³a to
sprawdziæ jutro rano.
– Okay – powiedzia³em – powinniœmy rozszyfrowaæ ca³¹ dwunastkê. Ale przede wszystkim
to nieszczêsne 31–16–95.
– Ja to zrobiê.
– W jaki sposób.
– Przelecê ca³¹ ksi¹¿kê telefoniczn¹ Gdañska, „31” to pocz¹tek centrali œródmieœcia, wiêc
tylko mniej wiêcej jedna pi¹ta numerów ca³ego miasta.
– Ale¿, dziewczyno, to przecie¿ tytaniczna praca!
– Wiem, wiem. Ale ja i tak póŸno k³adê siê spaæ – uœmiechnê³a siê szelmowsko – przecie¿
mogê chyba spróbowaæ?
– Jeœli chcesz – wzruszy³em ramionami. – No, a co z reszt¹?
– Niech pan te¿ trochê pomyœli. W koñcu to pan jest doros³y i m¹dry w tym towarzystwie.
I po to siê pana anga¿uje, ¿eby pan myœla³ – powiedzia³a tonem wyran¿erowanej hrabiny.
Musia³em mieæ dziwn¹ minê, bo rozeœmia³a siê szelmowsko i szybko, w niespodziewanym
odruchu poca³owa³a mnie w policzek.
– A teraz bêdziemy razem szukaæ Adama, zgoda? – spyta³a.
– Zgoda – odrzek³em, choæ nie chcia³em tego powiedzieæ i czêsto potem mia³em gorzko ¿a³o-
waæ tej decyzji.
– Jest ju¿ po pierwszej – powiedzia³a Iza, wstaj¹c z krzes³a – wiêc zbyt póŸno, ¿eby jeszcze
dziœ cokolwiek zdzia³aæ. Choæ mia³am ró¿ne plany... ale rozmowa z panem by³a taka fascy-
nuj¹ca, ¿e zapomnia³am o wszystkim.
Wsta³em gotowy do wyjœcia.
– Nie, nie – zaprotestowa³a Iza – nigdy siê na to nie zgodzê. Nie mo¿e pan jeszcze wyjœæ.
Proszê chwilê poczekaæ.
Opad³em z powrotem na krzes³o. Iza zmieni³a p³ytê, podsunê³a mi plik najnowszych nume-
rów „Newsweeka”, „Timesa”, „Playboya”, po czym zniknê³a w kuchni. Ta „chwila” trwa³a
21
z dobry kwadrans, ale Iza zjawi³a siê z powrotem z tac¹, na której sta³y fili¿anki z kaw¹ i bu-
telk¹ pewexowskiego napoleona; zd¹¿y³a równie¿ zmieniæ domowy szlafrok na jakiœ prze-
dziwny peniuar, który równie¿ siêga³ do ziemi, ale za to ods³ania³ ramiona. I zrobi³a sobie
delikatny makija¿, który jeszcze podkreœla³ i tak niew¹tpliwie walory jej urody.
– Ciekawy ten artyku³ Boba Fischera o Polsce w „Newsweeku”. Czyta³ pan? – spyta³a, sta-
wiaj¹c na stole tacê.
Westchn¹³em i odrzuci³em na bok plik czasopism. Spojrza³a na mnie pytaj¹co.
– Drogie dziecko – zacz¹³em mentorsko, bo nic innego nie przychodzi³o mi do g³owy. – Nie
wiem, jaki masz stopieñ z angielskiego...
– Ale¿, celuj¹cy – przerwa³a mi, niemal zgorszona.
– Lecz, tak czy inaczej, powinnaœ wiedzieæ dobrze o tym, ¿e twoi nauczyciele ró¿ni¹ siê nie-
co od waszego pokolenia. My nie czytamy „Newsweeka” i „Playboya”. Wœród twoich nauczy-
cieli jest wielu wspania³ych, m¹drych ludzi – nie da siê ukryæ; zapêdzi³em siê za daleko i te-
raz próbowa³em ratowaæ sutuacjê – ale my kszta³ciliœmy siê w innych czasach... A zreszt¹...
przecie¿ wiesz chyba, ¿e w moim zawodzie od lat dokonuje siê selekcja negatywna, podczas
gdy do liceów takich jak nasze trafia z roku na rok coraz wiêcej m³odzie¿y z tak zwanych
dobrych domów, ma³olatów zamo¿nych i obytych w œwiecie... i tak dalej. W ka¿dym razie –
m³odzie¿y góruj¹cej na swój sposób nad nauczycielami.
– Wiem, wiem – z³apa³a haczyk. – Ale z tymi „dobrymi domami” to naprawdê przesada. Gru-
ba! W koñcu, czy dom, w którym siê znajdujemy, to jest dobry dom?
– Ale jednak... – ci¹gn¹³em z nadziej¹, ¿e mo¿e w ten sposób czegoœ siê dowiem – macie nad
nami tak wiele przewag...
– Te¿ coœ! – wybuchnê³a œmiechem. – Jedyn¹ nasz¹ przewag¹ jest m³odoœæ! Za to pan... pan
ma tyle zalet, ¿e móg³by pan imponowaæ wszystkim!
Uœmiechnê³a siê, pewna swoich racji. Poczu³em siê idiotycznie, jak musi siê czuæ ktoœ, kto
usi³uje przekonaæ drugiego o swej nêdzy i znikomoœci – nie znajduj¹c wiary. U¿y³em w koñ-
cu argumentu, jak mi siê zdawa³o, zasadniczego: – Czy wiesz, ¿e ja nigdy nie by³em na Za-
chodzie, jeœli nie liczyæ Rostocku i Berlina?
Patrza³a na mnie jakby nie rozumiej¹c:
– No i co z tego?– spyta³a. – Przecie¿ to nie ma ¿adnego znaczenia.
– Jak to nie ma? – wkurzy³em siê. – Co ty opowiadasz?
– Pan mnie obra¿a, panie Andrzeju – odpowiedzia³a nadspodziewanie serio. – Oczywiœcie,
wiêkszoœæ moich rówieœników to pierwotniaki i enterocefale... ale w koñcu rozmawia pan ze
mn¹, a nie z jak¹œ Dominik¹ Zarówn¹...
Rozeœmia³em siê. Dominika chodzi³a do tej samej klasy co Iza i Adam i s³ynê³a jako królew-
na (królowa?) trójmiejskich dyskotek. Tymczasem Iza, nie zwracaj¹c uwagi na mnie, ci¹gnê-
³a dalej:
– Przecie¿ pan jest naprawdê kimœ... Pan po prostu wie tak wiele o literaturze, historii i po
prostu ¿yciu, ¿e my chyba nigdy panu nie dorównamy...
Mówi³a jeszcze jakiœ czas, a ja czu³em narastaj¹c¹ we mnie z³oœæ. Mówi tak, ¿eby mi siê
podlizaæ – myœla³em. Chce mi siê podlizaæ albo jest idiotk¹. Chce czegoœ ode mnie i bez-
wzglêdnie d¹¿y do celu. Jest po prostu pragmatyczna, jak oni wszyscy. S³uchaj¹c jej wypi³em
dwa czy trzy kieliszki koniaku i teraz, zwa¿ywszy, ¿e w mojej krwi kr¹¿y³a jeszcze whisky
wypita z Meleszyñskim, poczu³em siê trochê pijany.
22
– Pan mi nie wierzy – powiedzia³a nagle Iza. – Pan ci¹gle myœli o swoich frustracjach
i kompleksach, tak jakbyœcie to wy, pokolenie Sierpnia, mieli na nie monopol!
– Ale¿ dziecko, mylisz siê... – zacz¹³em z zaciêciem pedagoga starej daty, ale Iza nie da³a mi
skoñczyæ...
– Nie jestem dzieckiem i dobrze o tym wiesz, tak samo jak wiesz, ¿e jesteœ sfrustrowany, a ja
rozumiem, ¿e masz powody... Ale my nie mamy nawet z³udzeñ, nie mamy nic... poza garœci¹
dolarów i paczk¹ z Kalifornii.
Nagle zabrak³o mi argumentów:
– Okay – powiedzia³em, bo co niby mia³em powiedzieæ. – Jeœli jesteœ taka m¹dra, to dyspo-
nuj moj¹ mnieman¹ m¹droœci¹, bardzo ciê proszê. Ale na razie, jeœli pozwolisz, pójdê spaæ.
Wiêc ¿egnam...
¯achnê³a siê nagle, wystraszona czy zmieszana: – Jeœli jesteœ zmêczony, poœcielê ci w dru-
gim pokoju. Nie bêdziesz szed³ po nocy do siebie.
– Dlaczego nie?
– Bo nie ma powodu, ¿ebyœ wychodzi³.
– I w³aœnie dlatego zaraz st¹d wyjdê. Rozumiesz?
– Wiedzia³am – rozeœmia³a siê cynicznie Iza – oczywiœcie, mog³am z góry podejrzewaæ, ¿e
mój idol oka¿e siê po prostu impotentem!
– Na pewno nie bêdê ci udowadnia³, ¿e jest inaczej! – krzykn¹³em zeŸlony.
– Ale chcia³byœ! – rozeœmia³a siê wulgarnie. – I tak wiesz, ¿e ci nie dam okazji, wiêc mo¿esz
zachowaæ swoj¹ potencjê dla tygodników katolickich i starych panien!
Wsta³em i zacz¹³em manipulowaæ przy doœæ zawi³ym zamku drzwi wyjœciowych. Iza mi po-
mog³a i ju¿ po chwili by³em na ulicy – ciemnej nagle i obcej.
Nie wiedzia³em, z której strony przyszed³em i w któr¹ siê zwróciæ. Przeszed³em na oœlep
mo¿e ze sto metrów, gdy nagle podszed³ do mnie ktoœ wychodz¹cy z mijanej przecznicy, z py-
taniem o ogieñ.
Wyci¹gn¹³em z kieszeni zapalniczkê, ale w tym samym momencie nieznany przechodzieñ
uchwyci³ mnie ciê¿k¹ d³oni¹ za ko³nierz d¿insowej kurtki i wysycza³ przez zaciœniête zêby:
– Wiêc to ty jesteœ tym chujem, co ³azi po nocy do Izy?
Przypomnia³em sobie w tej chwili bon mot Witkacego (byæ mo¿e zreszt¹ bardziej mot ni¿
bon) : „Ja by dawno u¿ by³ gieroj, no u mienia jest giemoroj” i postanowiwszy uznaæ, ¿ê kie-
dyœ wreszcie trzeba siê pozbyæ swojego „giemoroja”, wyprowadzi³em w stronê przeœladowcy
klasyczny, niespodziewany i chyba doϾ silny prawy sierpowy.
Jegomoœæ pad³ jak d³ugi na g³adki asfalt ulicy Ma³gorzaty Fornalskiej, ale w tej samej chwili
– poczu³em na ramionach silne d³onie kolejnego napastnika.
– Stary – szepn¹³ mi ktoœ w ucho – nie rzucaj siê , to tylko ostrze¿enie. Bardzo delikatne...
– Czego chcecie – wybe³kota³em, zdjêty nag³ym lêkiem.
– Ale¿, drobiazgu... Chwila, Robert, spokój.. – rzuci³ pod adresem faceta powalonego moim
ciosem, który podniós³ siê w³aœnie z ziemi. – Nie chcemy od ciebie wiele – ci¹gn¹³, gdy¿ ju¿
kolejny napastnik uchwyci³ mnie za drugie ramiê. – Tylko dwóch rzeczy: ¿ebyœ przesta³ by-
waæ u Izki i ¿ebyœ odpieprzy³ siê od Adama! Ponia³?
– Ponia³... – odpowiedzia³em, choæ wcale nie mia³em zamiaru dotrzymywaæ tej wymuszonej
obietnicy.
Ucisk zel¿a³.
23
– A teraz spierdalaj! – ktoœ pchn¹³ mnie na chodnik. Us³ysza³em warkot odje¿d¿aj¹cego sa-
mochodu, który o centymetry min¹³ moj¹ g³owê.
Kiedy odjechali, wsta³em i powlok³em siê na Wassowskiego. Nic lepszego nie przysz³o mi
do g³owy.
24
IV
Wsta³em doœæ póŸno; wypoczêty i raczej zadowolony z siebie. To znaczy zadowolony by³em
tylko do czasu, kiedy przypomnia³em sobie wszystkie szczegó³y poprzedniego wieczoru.
Mimo woli westchn¹³em i zacz¹³em siê szybciej ubieraæ, ale jednak – dobre samopoczucie
zwyciê¿y³o. W koñcu by³ pi¹tkowy ranek, a ja mia³em przed sob¹ trzy dni wolnoœci od szko-
³y, uczniów, klasówek, matur i dyrektora R¹czkowskiego z ca³ym cia³em pedagogicznym.
Mia³em jednak przed sob¹ misjê i pamiêtam o tym. Nie traktuj¹c serio obietnicy danej Mele-
szyñskiemu, postanowi³em pomóc Izie Miller. Mimo jej obraŸliwego zachowania przed na-
szym rozstaniem i napaœci pod jej domem. Mimo tego, a mo¿e w³aœnie dlatego. Zbada³em
dok³adnie stan mojej garderoby. Po szamotaninie, z nieznanymi napastnikami nie przedsta-
wia³a siê najlepiej. Naderwany ko³nierz kurtki, brak kilku guzików – mimo wszystko wysze-
d³em z tej przygody prawie bez szwanku, nawet jeœli doliczyæ rozbite kostki palców i siniak
na brodzie, który wzi¹³ siê w³aœciwie nie wiadomo sk¹d.
Przypudrowa³em siniak talkiem i zszed³em na dó³, nios¹c w rêce sporych rozmiarów kawa-
³ek bristolu, na którym wypisa³em czarnym mazakiem ca³¹ listê tajemniczych numerów tele-
fonów i adresów z notesu Adama.
Jedz¹c œniadanie postawi³em tê listê przed sob¹ opart¹ o cukierniczkê i tak zamyœli³em siê
nad jej treœci¹ – miêdzy jednym kêsem a drugim – ¿e nie zauwa¿y³em mamy, która przysta-
nê³a za mn¹ i równie¿ zerka³a na kartkê. Z zamyœlenia wyrwa³ mnie dopiero jej g³os:
– Chcesz siê skontaktowaæ z kimœ z Akademii Medycznej?
– Nie, dlaczego?– odpowiedzia³em zdziwiony.
– Oczywiœcie, jeœli nie chcesz, mo¿esz mi niczego nie mówiæ – mama by³a najwyraŸniej jesz-
cze trochê obra¿ona. – Ju¿ zd¹¿y³am do tego przywykn¹æ. Ale jeœli Ÿle siê czujesz albo szu-
kasz protekcji, to móg³byœ pamiêtaæ, ¿e znam wielu lekarzy.
– Ale¿ mamo, naprawdê nie wiem, o czym mówisz?
– Ach tak? To doprawdy dziwne, zwa¿ywszy, ¿e od paru minut wpartujesz siê w numer tele-
fonu Akademii Medycznej.
– Cooo? – wykrzykn¹³em i spojrza³em na kartkê. Rzeczywiœcie – „A.M.” przy pierwszym
numerze mog³o oznaczaæ Akademiê Medyczn¹. Wsta³em z miejsca, uœciska³em mamê, która
³atwo stopnia³a i poprosi³em j¹ o pomoc przy ca³ej liœcie. Mama nie da³a siê d³ugo prosiæ
i w³o¿ywszy na nos okulary, zabra³a siê za studiowanie mojego spisu, podczas gdy ja po-
œpiesznie koñczy³em œniadanie. Efekty jej pracy by³y imponuj¹ce.
Mama rozszyfrowa³a nie tylko numer Akademii Medycznej, ale równie¿ Kliniki Neurologii (no
tak, „Neu”), co zreszt¹ w niczym nie zmieni³o faktu, ¿e nadal by³em ciemny jak tabaka w rogu.
Skoñczy³em œniadanie i zastanowi³em siê „co dalej”? Mia³em przed sob¹ spokojny ocean
trzech wolnych dni, ale jeœli jakoœ chcia³em pomóc Adamowi, musia³em dzia³aæ. Wiêc mo¿e
25
przejœæ siê do Izy albo przynajmniej zadzwoniæ? Nie zd¹¿y³em siê zdecydowaæ kiedy zadzwo-
ni³ telefon.
– Mówi profesor Meleszyñski – us³ysza³em g³os w s³uchawce, tym razem ch³odny, opanowa-
ny i powœci¹gliwy. – Dzwoniê, ¿eby siê dowiedzieæ, czy zdo³a³ pan ju¿ coœ zdzia³aæ?
– Ale¿ proszê pana! – wykrzykn¹³em. – Nie jestem ani cudotwórc¹, ani nawet oficerem MO!
Có¿ mog³em zrobiæ od wczoraj? – A propos – czy kontaktowa³ siê pan z milicj¹?
– Nie – odpowiedzia³ z wahaniem – jeszcze nie.
– Proszê to natychmiast zrobiæ, inaczej w ogóle nie mam zamiaru panu pomagaæ.
– Czy naprawdê to jest konieczne? S¹ pewne wzglêdy, dla których nie chcia³bym tego robiæ,
a poza tym...
– Nie mo¿e byæ ¿adnych wzglêdów! To zbyt wa¿ne – przerwa³em mu.
– A poza tym – przebi³ siê – nowy maluch to chyba atrakcyjne honorarium za pracê? Myœla-
³em, ¿e bêdzie siê pan lepiej spisywa³.
– Drogi panie – by³em ju¿ naprawdê wœciek³y – nie jestem pañskim lokajem i nie potrzebujê
pañskich samochodów. Ostrzegam, ¿e jeœli pan nie zawiadomi milicji, to nie tylko zrezygnu-
jê z pomagania panu, ale zrobiê to sam...
– Nie, nie – z³agodnia³ – ju¿ ja sam to zrobiê. Tylko proszê mnie nie opuszczaæ. I proszê mi
wybaczyæ natarczywoœæ, ale po wczorajszym myœla³em, ¿e mo¿e pan ju¿ coœ zdzia³a³... – za-
waha³ siê nagle.
– Po jakim „wczorajszym”– zaatakowa³em.
– Podobno by³ pan u szkolnej kole¿anki Adama, u Izy.
– Sk¹d pan wie?
– Och, mniejsza z tym. Ktoœ pana widzia³ i powiedzia³ mi o tym.
To zabrzmia³o groŸnie. Czy¿by profesor mia³ jakiœ zwi¹zek z nocnymi napastnikami?
– Profesorze – powiedzia³em – kiedy zgodzi³em siê pomóc panu w – nazwijmy to tak – œledz-
twie, nie spodziewa³em siê, ¿e ja z kolei bêdê przez pana œledzony.
– Ale¿ nie ma o tym mowy – roztopi³ siê w uprzejmoœci – to najzupe³niejszy przypadek. Zu-
pe³nie mnie nie interesuje, jak pan to zrobi, proszê mi tylko znaleŸæ Adama. B³agam.
– Zadzwoniê do pana póŸniej – powiedzia³em i od³o¿y³em s³uchawkê.
Stary Meleszyñski nie budzi³ mego wspó³czucia, ju¿ raczej odrazê i rodzaj pogardy. Nie mo-
g³em jakoœ uwierzyæ w jego szczeroœæ, a nawet w prawdziwoœæ lêku o Adama. Sam siebie
karci³em w g³êbi duszy za te uczucia, krzywdz¹ce byæ mo¿e dla cz³owieka, który by³ jednak
ojcem doros³ego , ale pogubionego w œwiecie ch³opaka. Te rozmyœlania przerwa³ kolejny
dzwonek telefonu.
– Czy rozmawiam z panem profesorem Ordêg¹? – us³ysza³em przymilny g³os Izy i poczu³em
jak mimo woli ca³a moja z³oœæ topnieje.
– S³ucham, jestem przy telefonie.
– Och, panie profesorze, tak bardzo przepraszam i w ogóle chcia³am wszystko wyjaœniæ...
– Nie ma o czy mówiæ.
– Naprawdê? Nie gniewa siê pan? – By³a wyraŸnie ucieszona.
– Nie.
– To wspaniale. Ale jednak chcia³abym przy okazji wszystko – podkreœli³a to s³owo –
wyjaœniæ.
– Zgoda, ale chyba nie po to dzwonisz.
26
– No nie... Po prostu ju¿ znam w³aœcicieli tych numerów telefonów, o których wczoraj mówi-
liœmy.
– Co? – wykrzykn¹³em. – Wszystkich?
– Ojej – poskar¿y³a siê – proszê tak nie krzyczeæ, bo mi popêkaj¹ bêbenki. Czemu pan tak
krzyczy?
– Mniejsza z tym. Wiêc jak z tymi numerami?
– No có¿ – nie mam wszystkich, ale niewiele mi ju¿ brakuje.
– To wspaniale.
– W³aœnie... To co, mogê przys³aæ Mustafê z ca³¹ list¹?
– Ale¿ oczywiœcie, chocia¿... – zawaha³em siê przez moment; nie da siê ukryæ – by³em roz-
czarowany, licz¹c w duszy na kolejn¹ wizytê w mieszkaniu Izy. Dziewczyna jakby od razu
zrozumia³a:
– A mo¿e pan bêdzie taki ³askaw i wpadnie do mnie? Nie œmia³am proponowaæ, ale...
– Zgoda. Zaraz wychodzê – powiedzia³em szybko.
– Wspaniale. Niech pan poczeka pod drzwiami. Mustafa zaraz tam bêdzie – powiedzia³a Iza
i od³o¿y³a s³uchawkê, nim zd¹¿y³em o cokolwiek spytaæ.
Rzeczywiœcie, ledwie zamkn¹³em za sob¹ drzwi mieszkania, przy krawê¿niku zatrzyma³ siê
okaza³y opel. Mustafa zamacha³ przyjaŸnie d³oni¹ i spyta³ wysiadaj¹c:
– Dziñ dobri. Czi weŸmie pan koperta, czi jedziemi do Izi?
– Jedziemy do Izy.
– Bardzo siê cieszi. Jak skoñczycie pracowani, zapraszam profesora na lunch.
Nie bardzo wiedzia³em, co odpowiedzieæ, wiêc skin¹³em tylko g³ow¹. Mustafa wysadzi³ mnie
pod domem Izy i natychmiast odjecha³. Kiedy spyta³em Izê o Araba, rozeœmia³a siê. Musia-
³em mieæ jeszcze ci¹gle zdziwion¹ minê.
– Ju¿ obieca³am, ¿e wszystko panu kiedyœ wyjaœniê. Prawda? Wiêc proszê trochê poczekaæ.
A Mustafa nie ma wiêkszego znaczenia. To taki mój paŸ i umyœlny. Dziœ pozwoli³am sobie
na podstêp, wydaj¹c mu alternatywne dyspozycje. Po prostu mia³am nadziejê, ¿e telefonuj¹c
zdo³am pana udobruchaæ i jakoœ podstêpem zwabiæ do siebie.
I có¿ na to powiedzieæ? Ja, pan profesor swojej uczennicy? Musia³em chyba byæ zmieszany,
bo chrz¹kn¹³em tylko i – zmieni³em temat, pytaj¹c o listê adresów. Iza od razu mi j¹ poda³a.
Sta³o na niej jak wó³:
32–09–19 Akademia Medyczna
43–19–22 Ludomir Korsak mgr praw
32–16–71 Klinika Neurologii A. M.
31–70–21 Teatr Ba³tycki
Mieczyki, od 16 zero, weekendy – Or³owo, Wroc³awska 137
Docent, Gd. Os. prawo 7 – nie wiem.
LIT. 28–03–83 – redakcja „Literatury”, Warszawa
31–16–95 A. A.– numer zastrze¿ony
Rysia i Misia itd. – nie wiem
Staszek, Lipowa 19 – nie wiem.
Podnios³em wzrok znad kartki:
– No có¿, dobrze siê spisa³aœ, chocia¿ tê Akademiê i Neurologiê ja te¿ rozszyfrowa³em.
– Naprawdê? Jest pan ze mnie zadowolony? – Iza wyda³a siê zachwycona pochwa³¹.
27
– Tak, chocia¿ zupe³nie nie rozumiem, jak do tego dosz³aœ?
– To proste. Zadzwoni³am z g³upia frant do informacji telefonicznej i spyta³am, czy informuj¹
w „obie strony”. Okaza³o siê, ¿e tak, choæ nie s¹dzi³am.
– Coœ takiego – by³em naprawdê zdumiony – by³em przekonany, ¿e nie podaj¹ nazwiska abo-
nenta, jeœli siê zna tylko numer. Przecie¿ móg³bym przeczytaæ w gazecie og³oszenie „
Wiêksz¹ iloœæ bonów sprzedam, telefon taki i taki” , dowiedzieæ siê adresu w informacji i ob-
rabowaæ jegomoœcia!
– A jednak – uœmiechnê³a siê triumfalnie Iza.
– No dobrze, znamy ju¿ nieŸle intymne vie privée Adama, ale co dalej? Mo¿emy raczej za³o-
¿yæ, ¿e Akademia odpada – tam siê w koñcu nie ukrywa. To samo teatr. Zostaje pan Korsak,
Mieczyki, Docent, Rysie i Misie itd., o których nic nie wiemy. Ja jestem ci¹gle w lesie.
– A ja nie! Przede wszystkim wiem ju¿ na pewno, ¿e te Mieczyki to po prostu rodzina z Or-
³owa, z któr¹ dawniej przyjaŸni³ siê Adam. Rodzice bardzo siê z powodu tej znajomoœci gnie-
wali, ale widaæ, ¿e Adam kontaktów nie zerwa³, zw³aszcza z Robertem Mieczykiem, który
by³ jego najlepszym kumplem w podstawówce. Mam ju¿ ich adres.
– Doskonale. Ale co dalej? Pojedziemy z g³upia frant do pañstwa Mieczyków?
– My nie, ale ju¿ prosi³am pewn¹ osobê, która równie¿ zna Roberta, ¿eby to zrobi³a. Pogada
z nim, wywie siê o Adama, wiêc ten punkt mamy z g³owy.
– Wiêc idŸmy dalej.
– W³aœnie. Nie wiem, kto to Docent, Staszek...
– No dobrze, a ten tajemniczy zapisek z „Rysi¹ i Misi¹”?
– Przyznajê, ¿e nie wiem, ale s¹dzê, ¿eby to mia³ byæ zaszyfrowany adres. A gdyby by³, to
i tak bez „Enigmy” nie dalibyœmy rady – rozeœmia³a siê. – Nie ma co kwêkaæ, tylko trzeba
siê braæ do roboty.
Poczu³em pustkê w g³owie i ssanie w ¿o³¹dku. Ja w roli prywatnego detektywa? Doprawdy,
nie wiedzia³em od czego zacz¹æ.
– Od czego zaczniemy? – spyta³em.
– Od teatru.
– No nie, to bez sensu. Przecie¿ matka Adama pracuje w Ba³tyckim. To na pewno jej numer.
– Otó¿ nie – wykrzyknê³a triumfalnie Iza. – Wiem na pewno, ¿e Adam nigdy nie odwiedza³
matki w pracy. Ot, tyle, ¿e chodzi³ na premiery. Wie pan, jaki on mia³ stosunek do rodziców
i ich pracy?
Skin¹³em g³ow¹.
– Wiêc s¹dzê – podjê³a Iza – ¿e to œlad jakichœ prywatnych œcie¿ek Adama. A proszê pamiê-
taæ, ¿e Adam nosi nazwisko ojca a nie matki, wiêc mog¹ go tam z ni¹ nie kojarzyæ. Kto by
zreszt¹ uwierzy³, ¿e s³awna i piêkna Hanka Osterska ma doros³ego syna? – rozeœmia³a siê Iza.
– Dobrze, dobrze – powiedzia³em z pow¹tpiewaniem – ale dlaczego mamy zaczynaæ od te-
atru. Przecie¿ nie mo¿e siê ukrywaæ w jakiejœ garderobie?
– Oczywiœcie, ¿e siê tam nie ukrywa. Ale dziœ jest pi¹tek i jeœli dziœ nie dotrzemy do tego
kogoœ pod numerem wewnêtrznym 74, to mo¿e to byæ niemo¿liwe a¿ do poniedzia³ku.
Zreszt¹ spróbujemy – zawo³a³a i chwyci³a s³uchawkê telefonu.
– Hej, hej – próbowa³em j¹ powstrzymaæ – przecie¿ nie wiesz nawet, do kogo chcesz dzwo-
niæ.
– Zaraz siê dowiem – odpowiedzia³a i wykrêci³a numer.
28
Centrala bardzo szybko po³¹czy³a j¹ z wewnêtrznym 74. S³uchawkê – jak us³ysza³em – pod-
niós³ mê¿czyzna.
– Czy zasta³am pana Janka? – spyta³a Iza.
– To chyba pomy³ka – pad³a odpowiedŸ.
– Niemo¿liwe, przecie¿ to 74?
– Tak, z kim pani chce w³aœciwie mówiæ?
– To jakieœ nieporozumienie – w³adczo odpar³a Iza. – A z kim ja mówiê?
– Moje nazwisko Miko³aj Podlodowski, a w ca³ym dziale literackim nie ma ¿adnego pana
Janka.
– Och, przepraszam, wiêc to widocznie pomy³ka – odpowiedzia³a spokojnie Iza i od³o¿y³a
s³uchawkê. – A wiêc ju¿ wszystko wiemy – odwróci³a siê do mnie – Miko³aj Podlodowski,
dzia³ literacki. Czy to coœ panu mówi?
Uœmiechn¹³em siê melancholijnie. Owszem, mówi³o mi. W piêtnaœcie minut potem doje¿d¿a-
liœmy do Targu Wêglowego – tym razem w³asnym passatem Izy. Nigdy bym nie podejrzewa³
jej o posiadanie takiego samochodu i wysokich kwalifikacji kierowcy, ale có¿, od wczoraj nie
dziwi³em siê ju¿ niczemu.
W czasie drogi nie rozmawialiœmy wiele, a ja odda³em siê raczej nieweso³ym rozmyœlaniom.
Myœla³em o Miko³aju Podlodowskim, moim nieco starszym koledze ze studiów, który by³ od
paru lat kierownikiem literackim Teatru Ba³tyckiego oraz robi¹cym karierê literack¹ poet¹
i dramaturgiem. To znaczy – myœla³em nie tyle o Miko³aju, co o ró¿nicy miêdzy nami – miê-
dzy nim, wziêtym i uznanym, a mn¹, samodzielnym mo¿e, ale skromnym i zapomnianym.
Takie rozmyœlania nie by³y mi obce i choæ broni³em siê przed frustracjami, jak mog³em, za-
zdroœæ miewa³a czêsto do mnie dostêp. Myœla³em zreszt¹ o innych sprawach – jak przyjmie
mnie Miko³aj, którego nie widzia³em ju¿ parê lat? Jak zagadn¹æ go o Adama? Jak nie zdra-
dziæ siê ze swoj¹ g³êboko skrywan¹ zazdroœci¹?
Zatrzymaliœmy siê na Targu Wêglowym. Iza zosta³a w samochodzie, a ja poszed³em do te-
atru, gdzie doœæ szybko uda³o mi siê znaleŸæ kierownika literackiego. Miko³aj Podlodowski
pó³le¿a³ w niewygodnym fotelu, popijaj¹c kawê i czytaj¹c „Pi³kê No¿n¹”. Na mój widok ze-
rwa³ siê z fotela, mrugaj¹c doœæ nieprzytomnie oczyma i drapi¹c siê w bardzo kêdzierzaw¹
g³owê. Przywita³ mnie serdeczniej ni¿ mog³em oczekiwaæ, choæ spojrzenie wci¹¿ mia³ nie-
przytomne. By³ blady, bardzo chudy i wygl¹da³ na zmêczonego.
Po wstêpnych grzecznoœciach, kiedy ju¿ zasiedliœmy naprzeciw siebie po dwóch stronach
ogromnego biurka, Miko³aj nie daj¹c mi dojœæ do g³osu, trzepn¹³ palcami w „Pi³kê No¿n¹”
i powiedzia³:
– W³aœnie czytam prasê fachow¹. Mój ulubiony tygodnik! Wiesz zapewne, ¿e „Lechia” z tru-
dem broni siê przed upadkiem z pierwszej ligi. Niestety, wci¹¿ to samo.
– Wiem, wiem – w tym temacie na szczêœcie by³em mocny, jako stary i wytrwa³y kibic tej
samej dru¿yny – a na dodatek jutro mecz z „Legi¹”.
– To nic. Kupcewicz uratuje „Lechiê”...
Porozmawialiœmy jeszcze z kwadrans o pi³ce, a gdy Miko³aj zupe³nie stopnia³, mog³em
przejœæ do tematu, który najbardziej mnie interesowa³:
– No, ale my tu gadu, gadu – powiedzia³em. – Zajmujê ci cenny czas rozmowami o pi³ce,
a tymczasem mam do ciebie zupe³nie inn¹ sprawê.
– S³ucham ciê uwa¿nie.
29
– Sprawa jest zawi³a, wiêc bêdê siê bardzo streszcza³. Próbujê pomóc takiemu pogubionemu
w ¿yciu maturzyœcie, zreszt¹ mojemu uczniowi. K³opot z tym, ¿e w³aœnie zgin¹³. Uciek³ z do-
mu. Staram siê go znaleŸæ, a wiem, ¿e dzwoni³ do ciebie, a mo¿e bywa³ tu. Nazywa siê Adam
Meleszyñski.
Miko³aj spojrza³ na mnie badawczo:
– Nie znam takiego. A czy on ma coœ wspólnego z profesorem?
– To jego syn.
– Coœ takiego! Wiêc musi byæ równie¿ synem Osterskiej. No, no – rozrusza³ siê – nigdy bym
Hanki o to nie podejrzewa³. Ile on ma lat?
– Dziewiêtnaœcie.
– Coœ takiego – Miko³aj by³ bardzo poruszony. – Nie mia³em o tym pojêcia. Ale zaraz, za-
raz... jak on wygl¹da?
– Szczup³y brunet, doœæ przystojny i bardzo dobrze ubrany. Nosi siê dumnie i jest bardzo
oszczêdny w gestach i sposobie bycia.
– Wiem, wiem! Ju¿ kojarzê... To mo¿e byæ on.
Miko³aj siêgn¹³ po potê¿ny notes i zacz¹³ wertowaæ kartki.
– Czy on nie próbuje pisaæ?
– Owszem. Nawet wybiera siê na polonistykê.
– A wiêc to musi byæ on. Ju¿ mam: Adam Starski, autor dramatu „Serce w klatce”.
– Nie rozumiem?
– To proste. Do moich obowi¹zków nale¿¹ rozmowy z autorami tekstów. No i zg³aszaj¹ siê –
czasem bardzo m³odzi, debiutanci. Jeden z nich pasuje do twojego opisu. A skoro Osterska
nie przyznaje siê do syna, to równie dobrze on mo¿e siê nie przyznawaæ do niej i wystêpo-
waæ pod pseudonimem.
– Okay. To mo¿liwe. Czy dawno by³ u ciebie?
– Raz przed kilkoma miesi¹cami. Z zupe³nie niedobrym dramatem. To wtedy da³em mu nu-
mer telefonu. A drugi raz by³ wczoraj.
– Jak to? – zerwa³em siê z miejsca.
– No tak – potwierdzi³ Miko³aj. – Wczoraj. Wiêc to a¿ takie wa¿ne?
– Oczywiœcie! Opowiedz mi wszystko.
– Nie ma o czym opowiadaæ... Przyszed³, ponury jak zwykle... Wiesz oni wszyscy, ci debiu-
tanci traktuj¹ mnie jak wroga i s¹ pewni, ¿e bêdê ich niszczy³ – podczas gdy ja od lat marzê
o jakimœ wreszcie przyzwoitym tekœcie. Ale ja to dobrze rozumiem, sam kiedyœ by³em taki.
A propos... jak tam twoje wiersze?
– Miko³aj, daj¿e spokój. O moich wierszach nie warto mówiæ. Opowiadaj dalej o Adamie.
– No wiêc przyszed³, powiedzia³, ¿e zrobi³ now¹ wersjê „Serca w klatce”, zostawi³ j¹ i wy-
szed³. Nawet gdybym chcia³ go zatrzymaæ, to nie móg³bym, bo mia³em tu urwanie g³owy.
I tyle.
– To rzeczywiœcie ma³o.
– Niestety, przykro mi – Miko³aj roz³o¿y³ rêce. – Ale czekaj, zaraz, zaraz – ucieszy³ siê nie-
spodziewanie. – Coœ mi siê przypomnia³o. W jakiœ kwadrans potem wyskoczy³em z teatru do
kiosku, po papierosy. I widzia³em tego twojego Adama, jak wsiada³ do bardzo zdezelowanej
syreny. Nie zapamiêta³bym tego, ale mia³a taki bardzo charakterystyczny numer rejestracyj-
ny G... coœ tam i 1111. O, tyle pamiêtam!
30
– To bardzo du¿o – by³em podekscytowany – mo¿e pamiêtasz, czy on sam prowadzi³?
– Chyba nie, bo samochód zaraz ruszy³. Ale bij zabij, nie jestem komputerem.
Porozmawialiœmy jeszcze chwilê o dawnych znajomych i po¿egna³em Miko³aja. I tak dowie-
dzia³em siê od niego wiêcej, ni¿ mog³em siê spodziewaæ. Moja kariera detektywa rozwija³a
siê ca³kiem obiecuj¹co.
Iza by³a równie¿ tego zdania, gdy ju¿ powtórzy³em jej swoj¹ rozmowê z Podlodowskim, ale
zaraz po kilku komplementach doda³a:
– No, ale nie osiadajmy na laurach. W sumie nadal wiemy bardzo niewiele. Ja wybra³abym
teraz pana Korsaka.
– Niestety nie mamy jego adresu.
– A w³aœnie, ¿e mamy – odpar³a dumie Iza. – Kiedy ju¿ by³am na poczcie, wynotowa³am
sobie z ksi¹¿ki telefonicznej.
Proszê: Korsak mieszka w BrzeŸnie, na ulicy PCK 19.
– Doskonale – powiedzia³em, gdy Iza zapuszcza³a silnik – doskonale – powtórzy³em mecha-
nicznie, po czym siê zreflektowa³em – nie, fatalnie! – Wiedzia³em jak rozmawiaæ z Miko³a-
jem, którego znam od lat. Ale jak zahaczyæ pana Korsaka? Nie mam pojêcia!
– Niech pan mi go zostawi – powiedzia³a Iza buñczucznie wrzucaj¹c jedynkê i puszczaj¹c
sprzêg³o. – Nie z takimi sobie radzi³am – doda³a filuternie.
– Wierzê, wierzê – westchn¹³em. – Ale czy masz jakiœ plan?
– Gdzie siê pakujesz, ty wuju! – krzyknê³a w odpowiedzi Iza, na szczêœcie nie do mnie, tylko
do m³odego mê¿czyzny, który tak siê zapatrzy³ w jej œliczn¹ buziê, ¿e omal nie wszed³ pod
ko³a samochodu, po czym uœmiechnê³a siê i odpar³a:
– Jeszcze nie mam ¿adnego planu, ale poradzê sobie, nie ma obawy.
Z efektownym rykiem silnika okr¹¿y³a pomnik Sobieskiego i wrzucaj¹c trójkê wyskoczy³a
w Wa³y Jagielloñskie.
Jechaliœmy szerokimi, wiosennymi ulicami Gdañska, ju¿ mocno zapchanymi mimo wczesnej
pory. Dochodzi³a pierwsza. Jechaliœmy B³êdnikiem, alej¹ Zwyciêstwa, alej¹ Marksa. My.
Andrzej Ordêga i Iza Miller. W passacie rocznik 84, kolor ciemna wiœnia. By³ maj, by³em
m³ody, a przynajmniej czu³em siê m³ody i chêtnie da³bym siê sfotografowaæ w tej szerokiej
alei, w piêknym samochodzie i z najpiêkniejsz¹ dziewczyn¹ Gdañska obok siebie.
By³oby to wspania³e zdjêcie. Najœliczniejszy obrazek w moim domu. Niepowtarzalny, bo nie-
mo¿liwy do powtórzenia. Pozostaj¹cy niewyczerpywalnym Ÿród³em wzruszeñ i wspomnieñ.
Nie ma obrazka, nie ma wzruszeñ. Po co mi zreszt¹ fa³szywe obrazki i mylne wzruszenia?
Nie byliœmy dla siebie. Poczu³em to dotkliwie wtedy, w alejach, w samochodzie, kiedy pra-
wie z lêkiem popatrywa³em na œliczny profil skupionej nad kierownic¹ Izy. Co ja tu robiê?
Dok¹d jadê? Dok¹d i po co? Dlaczego godzê siê na tê zabawê, która nie ma ¿adnego celu?
Bo przecie¿ to, co robimy, jest tylko zabaw¹. Po co siê bawiê i kto siê mn¹ bawi?
Tych pytañ by³o wiêcej ni¿ kilometrów poddawanych szybko niecierpliwym ko³om sa-
mochodu. Im bardziej zbli¿aliœmy siê do BrzeŸna, tym szybciej pierzcha³y, ustêpuj¹c
miejsca nieoczekiwanemu lêkowi i ¿alowi nad tym, i¿ ta chwila nie mo¿e trwaæ wiecz-
nie, ¿e ta podró¿, ta zabawa i przygoda musi siê skoñczyæ, ¿e jej koniec bêdzie nag³y
i brutalny jak jêk hamulców zatrzymuj¹cego siê passata. Kiedy ju¿ wje¿d¿aliœmy
w Gdañsk¹, postanowi³em porzuciæ chmurne rozmyœlania. Jeœli nawet siê bawimy, to
bawmy siê. I niech to trwa jak najd³u¿ej!
31
BrzeŸno by³o dla mnie zawsze najbrzydsz¹ dzielnic¹ Gdañska, niemal nienawistn¹ mi w swej
poczwarnej szkaradzie, ba³aganie i nieplanowoœci, tym bardziej, ¿e kiedyœ, w tych dawnych
czasach, które jeszcze mêtnie pamiêtam z wczesnego dzieciñstwa, ch³opiêcych poñczoch
i krótkich spodenek, BrzeŸno by³o œliczn¹ nadmorsk¹ dzielnic¹, niemal kurortem porzuconym
przypadkiem jak pere³ka na skraju miasta.
Ulica PCK le¿a³a w najbrzydszej, slamsowej czêœci BrzeŸna. Zbudowano te slamsy gdzieœ
dopiero w po³owie lat szeœædziesi¹tych, ale nie zmieni³o to ich charakteru. By³y brzydkie,
koszmarnie brzydkie i zawsze wyobra¿a³em sobie – choæ wiedzia³em, ¿e jest to przypuszcze-
nie krzywdz¹ce – i¿ takie same musz¹ byæ dusze zamieszkuj¹cych te domy ludzi.
Iza zatrzyma³a siê na parkingu pod numerem 17, a kiedy spojrza³em na ni¹ pytaj¹co, zdziwi-
³a siê:
– Nie widzia³ pan, ¿e minêliœmy 19? Specjalnie tam nie stawa³am, bo od razu zauwa¿y³am
przed domem tê syrenê, o której mówi³ pana kolega GDL 1111. I w zwi¹zku z tym mam ju¿
pewien plan.
– Jaki?
– Och, szkoda czasu na wyjaœnienia. Proszê pos³uchaæ, co zrobimy. Czy ma pan prawo jady?
– Mam, ale nie prowadzi³em od lat.
– Nic nie szkodzi. Proszê teraz si¹œæ za kierownic¹ – tu jest karta rejestracyjna – i podjechaæ
pod dziewiêtnastkê, tak, by zaparkowaæ tu¿ obok syreny. Ja za chwilê nadejdê, ale proszê
udawaæ, ¿e pan mnie nie zna. Wyjdê z domu razem z Korsakiem i bêdzie pan s³ysza³ ca³¹
nasz¹ rozmowê. Gdybym wsiad³a z nim do tej okropnej syreny i odjecha³a, proszê powolutku
jechaæ za nami. Jasne?
– Jasne – westchn¹³em – choæ nie wiem, czy nie jesteœ zbyt pewna siebie.
– Zobaczymy – uciê³a i raŸno odmaszerowa³a.
Usiad³em wygodnie w fotelu kierowcy i zacz¹³em sobie przypominaæ, co trzeba zrobiæ, gdy¿
ostatni raz zdarzy³o mi siê prowadziæ przed paru laty, jeszcze za ¿ycia mojego ojca, który
pod koniec swych lat szarpn¹³ siê na malucha, sprzedanego wkrótce po pogrzebie.
Jakoœ jednak ruszy³em z miejsca i niezbyt pewnie podprowadzi³em passata pod s¹siedni bu-
dynek, staj¹c tu¿ obok syreny. Zd¹¿y³em jeszcze na koniec szczególnej sceny. Iza wymalo-
wa³a na drzwiach starego pojazdu wielki napis
ZOMO
WA
£
Y
, u¿ywaj¹c do tego w³asnej szmin-
ki. Po czym najspokojniej zamknê³a torebkê i wesz³a do klatki schodowej. £atwo siê domy-
œli³em dalszego biegu zdarzeñ. Gdzieœ na piêtrze trzasnê³y drzwi, na schodach rozleg³y siê
poœpieszne kroki. Iza po prostu uda³a siê do pana Korsaka, by poinformowaæ go, ¿e ktoœ
zniszczy³ jego samochód. Œwiêty (pod warunkiem, ¿e Polak) nabra³by siê na tak¹ przynêtê,
a có¿ dopiero mówiæ o magistrze praw Korsaku? Ma³ym, chuderlawym cz³owieczku powy-
¿ej czterdziestki, niespokojnym i nerwowym, wyraŸnie zaniedbanym i – przysi¹g³bym – wy-
straszonym, który wielkimi krokami wyprysn¹³ z klatki schodowej i jak lwica broni¹ca swych
ma³ych jednym susem dopad³ samochodu. Iza, drobi¹c jak pensjonarka, dogoni³a go w chwi-
li, gdy ju¿ z wielk¹ gorliwoœci¹ popluwa³ na kraciast¹ chusteczkê, któr¹ usi³owa³ zetrzeæ ha-
niebny napis z wiekowego pojazdu.
Zapali³em papierosa i poprawi³em siê w swym siedzeniu dumnego kierowcy passata, z roz-
bawieniem oczekuj¹c na scenê, która mia³a nast¹piæ. Iza chyba równie¿ zdawa³a sobie spra-
wê z ca³ej teatralnoœci sytuacji, gdy¿ puœci³a do mnie oko, przybra³a skromn¹ minkê licealist-
ki i zaczê³a konwersacjê:
32
– Jak pan widzi, mia³am racjê...
– Tak, tak – potwierdzi³ gorliwie Korsak – bardzo jestem pani wdziêczny. Naprawdê ogrom-
nie. Jeszcze by ktoœ zauwa¿y³, a wtedy wiadomo... jeszcze by powiedzieli, ¿e to ja namalo-
wa³em. Bardzo jestem zobowi¹zany.
– No tak – odpar³a Iza – ale ja siê jeszcze nie przedstawi³am. Nazywam siê Iza i...
– Korsak – przerwa³ jej gorliwie Korsak. – Magister Korsak, do us³ug.
Niezgrabnie chwyci³ jej rêkê i poca³owa³ z g³oœnym cmokiem.
– No w³aœnie – rozeœmia³a siê g³upawo Iza – bardzo mi przyjemnie. Wiêc ja w³aœnie szukam
pana, bo przysz³am odwiedziæ Adama.
Efekt jej s³ów by³ piorunuj¹cy. Korsak dos³ownie skamienia³ w dziwnej pozycji – w pó³uk³o-
nie, z jedn¹ rêk¹ wyci¹gniêt¹ i drug¹, zbrojn¹ w chustkê, zastyg³¹ na zatartym ju¿ napisie.
– Nie... nie rozumiem – wyj¹ka³ wreszcie.
– No jak to? Przysz³am do Adama Meleszyñskiego. Przecie¿ to on da³ mi do pana adres.
– Aha! – ucieszy³ siê Korsak. – No tak.
I zamilk³ definitywnie.
– Czy on jest teraz w mieszkaniu? – pyta³a dalej Iza, udaj¹c niefrasobliwoœæ. Wyci¹gnê³a z to-
rebki papierosa i wyraŸnie dawa³a Korsakowi do zrozumienia, ¿e czeka na ogieñ. Magister
praw niezgrabnie rzuci³ siê do œrodka samochodu, zawadzaj¹c przy tym o klakson, który
zawy³ d³ugo i jêkliwie i wy³oni³ siê z powrotem z triumfaln¹ min¹ i pude³kiem zapa³ek. Za-
pali³ Izie papierosa i znów stan¹³ obok swojego samochodu jak bezradny i przestraszony re-
krut.
– Czemu pan nic nie mówi? – ci¹gnê³a niezra¿ona Iza. –Jeœli pan nie ma czasu, ja sama do
niego pójdê. Mam wa¿n¹ sprawê.
– Nie, nie – proszê poczekaæ – zawo³a³ Korsak, po czym wykrztusi³ z za¿enowaniem:
– A kim pani w³aœciwie jest?
– Jak, to wiêc Adam panu nie mówi³? Jestem jego siostr¹.
– Jak¹ siostr¹? – zdumia³ siê Korsak. – Przecie¿ Adam nie ma siostry.
– W³aœnie, ¿e jestem jego siostr¹ – upiera³a siê Iza – siostr¹ przyrodni¹. Co siê pan tak
dziwi?
Korsak prze³kn¹³ g³oœno œlinê.
– Bo ja jestem z ma³¿eñstwa morganatycznego – ci¹gnê³a niezra¿ona niczym Iza – i dlatego
noszê inne nazwisko. Ale tak w ogóle, to jesteœmy bardzo podobni, nie s¹dzi pan? Nawet
mamy pieprzyk w tym samym miejscu, o tu – wskaza³a na udo, mniej wiêcej w tym miejscu,
gdzie zaczyna³y siê w¹skie – jak s¹dzi³em – figi.
– Chce pan zobaczyæ? – spyta³a i ujê³a r¹bek sukienki.
– Nie, nie... dziêkujê – wybe³kota³ wci¹¿ jeszcze os³upia³y Korsak. – Ale Adam nic mi o pani
nie mówi³! – doda³ g³oœno i zrobi³ wystraszon¹ minê. Wypowiedzenie tego zdania musia³o
byæ widocznie dla niego nie lada aktem odwagi.
– Bo wie pan – brnê³a dalej Iza, przyprawiaj¹c mnie o rumieniec za¿enowania – Adam w ogó-
le jest ma³omówny. On czasami cierpi na stany amnezyjne. £atwo zapomina o wielu rzeczach,
wiêc móg³ zapomnieæ i o mnie. A czemu panu nic nie mówi? – zniecierpliwi³a siê wreszcie.
– Tak, tak – zgodzi³ siê ³atwo Korsak – to jest nie. Och, przepraszam, nie wiem co mówiê,
jeœli chce pani zobaczyæ Adama, to zawiozê pani¹ do niego.
– Wiec tutaj go nie ma?
33
– Tak! To jest nie, chcia³em oczywiœcie powiedzieæ, ¿e nie, tutaj go nie ma. Ale proszê, je-
stem do pani dyspozycji.
I otworzy³ drzwiczki samochodu.
Iza nie mia³a ju¿ wyboru, uœmiechnê³a siê wiêc naiwnie-czaruj¹co do pana Korsaka, ujê³a nie
bez wstrêtu klamkê syrenki i wsiad³a do œrodka. Korsak chwyci³ w rêce kierownicê z takim
zapa³em, jakby zmaga³ siê z trudami reformy w okresie przezwyciê¿ania g³êbokiego kryzysu
spo³eczno-gospodarczego. Syrena zarycza³a, wyrzucaj¹c z siebie k³êby przetrawionej mie-
szanki i wolno wytoczy³a siê z ponurego podwórka.
34
V
£atwo by³o Izie powiedzieæ... „Proszê jechaæ za nami powolutku”. Ten piekielny passat nijak
nie chcia³ siê poddaæ moim manewrom by³ego kierowcy. Albo wyrywa³ naprzód jak kangur,
albo podskakiwa³ w miejscu, zach³ystuj¹c siê w³asn¹, niewykorzystan¹ moc¹ i gasn¹c przy
lada okazji.
Tych okazji by³o na tyle du¿o, ¿e kiedy wreszcie opanowa³em jako tako tê piekieln¹ maszynê
i w miarê szybko wyjecha³em na Dworsk¹, a potem Marksa, nigdzie nie dostrzeg³em steranej
syrenki. Na szczêœcie, zanim jeszcze dojecha³em do skrzy¿owania z Czarnym Dworem nie-
zdecydowany, czy jechaæ dalej prosto, czy skrêciæ w stronê Przymorza, daleko w przodzie,
ju¿ na wysokoœci Polmozbytu, zamajaczy³ znajomy kszta³t terkocz¹cego dwusuwu.
Pozostawa³o tylko docisn¹æ gaz, z czym nie by³o wiêkszego k³opotu, jako ¿e od pocz¹tku to
raczej samochód prowadzi³ mnie ni¿ ja jego. Uspokoiwszy trochê maszynê, która wci¹¿ jesz-
cze jecha³a za szybko, ustawi³em siê kilkadziesi¹t metrów za syren¹, pomykaj¹c¹ – jak na
swój wiek i wygl¹d – ca³kiem chy¿o. Nie da siê ukryæ, by³em nieco zaniepokojony. Co praw-
da, magister Korsak nie wygl¹da³ na groŸnego osobnika, ale zdawa³em sobie sprawê, ¿e ma-
j¹c tak¹ dziewczynê jak Iza u boku, ka¿dy mê¿czyzna mo¿e staæ siê nieobliczalny.
Tymczasem syrenka dzielnie przeskoczy³a skrzy¿owanie Marksa i Koœciuszki, a ja zamyœlony
i wystraszony zrywnoœci¹ passata, da³em siê z³apaæ na czerwonych œwiat³ach. Kiedy wreszcie
zapali³o siê zielone, popêdzany strachem wyrwa³em do przodu z tak¹ szybkoœci¹, ¿e strza³ka
licznika szybko osi¹gnê³a setkê. Nie sposób by³o nie doceniæ zalet samochodu Izy – jeszcze nie
dojechaliœmy do wiaduktu, kiedy dogoni³em syrenê, niemal siadaj¹c na jej ogonie.
Ko³o Opery Korsak skrêci³ w lewo, do Gdañska, a ja maj¹c przed sob¹ d³u¿szy odcinek pro-
stych alej da³em mu kilkadziesi¹t metrów forów. Najpierw zjecha³ na Koñski Trakt, potem
w prawo, w gen. D¹browskiego i dalej w Bema. Wyjechaliœmy na Kartusk¹, gdzie znowu
zwolni³em. Syrena za to przyœpieszy³a i po dwóch przejœciach dla pieszych, na których mu-
sia³em siê zatrzymaæ, z przera¿eniem stwierdzi³em ,¿e nie widaæ jej nawet w odleg³ej per-
spektywie. Jecha³em Kartusk¹, kln¹c w³asn¹ opiesza³oœæ i pilnie rozgl¹daj¹c siê na boki.
Gdzieœ tutaj musieli byæ, przecie¿ nie minêliœmy ¿adnego skrzy¿owania!
Przejecha³em ju¿ g³ówny odcinek Kartuskiej, która stopniowo traci³a swój wielkomiejski charak-
ter, zmieniaj¹c siê coraz wyraŸniej w dojazdow¹ szosê do miasta, gdy wtem, na równoleg³ym do
Kartuskie przed³u¿eniu ulicy Zakopiañskiej zobaczy³em syrenê, z której w³aœnie wysiadali Iza
i Korsak. Syrena zatrzyma³a siê w doœæ dziwnym miejscu. Po lewej sta³ tylko przysadzisty bara-
czek zaadoptowany na wielk¹ i ciesz¹c¹ siê zas³u¿on¹ s³aw¹ pijalniê piwa. Po prawej sta³y parte-
rowe pawilony handlowe. ¯adnych domów mieszkalnych, gdzie¿ wiêc móg³ byæ Adam?
Musia³em podjechaæ jeszcze kawa³ek Kartusk¹, do miejsca w którym krzy¿owa³a siê ona
z Zakopiañsk¹, po czym skrêci³em ostro w prawo i zawróci³em w stronê pijalni piwa. Trwa³o
35
to mo¿e minutê, ale jednak, kiedy dojecha³em na miejsce, syreny ju¿ tu nie by³o. Zwolni³em
tak, jak tylko umia³em i zacz¹³em siê pilnie rozgl¹daæ dooko³a.
– Panie profesorze!!!... Andrzej!!! – us³ysza³em nagle g³oœny i chyba wystraszony g³os Izy.
Natychmiast zaparkowa³em i wyskoczy³em z passata. Iza siedzia³a na tarasie piwiarni, przy
brudnym i ochlapanym stoliku, otoczona przez wianuszek m³odych mê¿czyzn z kuflami
w d³oniach. Wygl¹da³a na za¿enowan¹ i wystraszon¹.
– Co siê sta³o? – wykrzykn¹³em, podbiegaj¹c do stolika.
– Och, chodŸmy st¹d – zerwa³a siê z krzes³a – zaraz wszystko opowiem.
Chcia³em siê cofn¹æ, by zrobiæ jej drogê wyjœcia, ale niechc¹cy nast¹pi³em na czyj¹œ nogê.
Kr¹g mê¿czyzn zamkn¹³ siê równie¿ za mn¹. Stali, siorbi¹c swoje piwo i szykuj¹c siê do nie-
z³ej zabawy. Có¿, w koñcu niecodziennie trafia siê im taka dziewczyna. Tymczasem Iza
uchwyci³a siê mojego ³okcia i ca³ym cia³em przywar³a do pleców.
– Zabierz mnie st¹d – wyszepta³a.
£atwo by³o powiedzieæ, trudniej zrobiæ. W œrodku miasta, w bia³y dzieñ, przy ruchliwej uli-
cy, byliœmy w³aœciwie bezradni wobec tej falangi brudnawych, wymiêtych m³odzieñców, któ-
rzy byli tu u siebie i czuli siê pewnie jak tygrys na udzielnym terytorium polowañ.
– ChodŸmy – powiedzia³em stanowczo, ujmuj¹c Izê pod ramiê i przepychaj¹c siê w stronê
wyjœcia. Z równym powodzeniem móg³bym szturmowaæ bandy lodowiska.
– Zaraz, zaraz, przecie¿ siê nie spieszy – powiedzia³ spokojnie jeden z napastników. – Mo¿e
siê pan profesor napije piwka?
Wszyscy zachichotali.
A laleczka herbatki – dorzuci³ inny.
Znów odpowiedzia³ mu radosny rechot.
– Odczepcie siê – zawo³a³a z wœciek³oœci¹ Iza. – Przecie¿ niczego od was nie chcemy.
– Ale my chcemy, laleczko – rzuci³ rudy prowodyr. – Pan profesor podepta³ mi kamaszki.
Trzeba przeprosiæ.
– I postawiæ po kufelku – rzuci³ ktoœ z boku.
Mogli tak jeszcze d³ugo, najwyraŸniej bardzo dobrze siê bawili. Poczu³em, jak zalewa mnie
fala bezsilnej wœciek³oœci, a d³onie odruchowo zaciskaj¹ siê w piêœci. Jeszcze moment,
a strzeli³bym któregoœ w szczêkê. Iza œcisnê³a mnie ostrzegawczo za nadgarstek i z nag³¹
pewnoœci¹ siebie zawo³a³a w stronê posiadacza eleganckich kamaszków.
– Odstosunkuj siê, synku, dobra!
W jej g³osie by³a z³oœæ i jakiœ dziwny, nie znany mi dot¹d odcieñ wulgarnoœci. Facet w ka-
maszkach skrzywi³ siê, wychlusn¹ resztê piwa z kufla na pod³ogê i bior¹c siê za boki, zrobi³
krok w nasza stronê. Przestraszy³em siê nie na ¿arty. To nie byli niewinni ch³optasie, nie ¿adne
tam punki, rockersi, pseudokaratecy. To by³y niedobitki prawdziwych podmiejskich apaszów.
Jawni czy pó³jawni kryminaliœci, specjaliœci od najprymitywniejszych przestêpstw, pozbawie-
ni skrupu³ów. Nic nie mia³o znaczenia i nic nie mog³o im zaimponowaæ. ¯adne szpany, ¿adne
pieni¹dze, a ju¿ na pewno – uroda Izy.
– Masz jakiœ interes, dziunia? – spyta³ rudy, wypluwaj¹c niedopa³ek papierosa i bawi¹c siê
wyci¹gniêt¹ nie wiadomo sk¹d ¿yletk¹.
Powia³o groz¹.
– Ja nie – odrzek³a pewnie Iza – ale ty zdaje siê chcesz mieæ byznes z Camelem albo
z D¿insem?
36
– Straszysz mnie, ma³a? – spyta³ rudy. Widaæ by³o, ¿e s³owa Izy zrobi³y na nim wra¿enie.
– Nie, ale sama te¿ siê nie dam straszyæ. Chcesz coœ zobaczyæ? – Iza szybkim ruchem wyjê³a
z torebki ma³y portfelik, a z niego – kolorow¹ fotografiê. Przedstawia³a ona Izê i jakiegoœ nie
znanego mi mê¿czyznê o groŸnym spojrzeniu i bia³ych w³osach. Czule siê obejmowali.
– Chyba poznajesz? – spyta³a Iza.
– Kto mówi o straszeniu – rozeœmia³ siê rudy niezbyt pewnie, chowaj¹c do kieszeni ¿yletkê.
– Ot, chcieliœmy siê piwka napiæ. A Camela poznajê... – siêgn¹³ po paczkê popularnych.
– To mo¿e mojego? – spyta³a Iza, wyjmuj¹c z torebki pude³ko kentów. Ze wszystkich stron
gorliwie wyci¹gnê³y siê rêce.
– A piwa te¿ mo¿emy siê napiæ – dorzuci³a, wyci¹gaj¹c w stronê rudego dziesiêciodolarowy
banknot – ale po co macie piæ z beki. Kupcie sobie z pewexiaku puszkowego.
Napiêta atmosfera prys³a. Rudy sta³ przed nami niepewnie, mn¹c w rêce zielony banknot, na
który po¿¹dliwie zerkali inni.
– Trzeba by³o od razu powiedzieæ... – wymamrota³ w koñcu.
– A to... niepotrzebne.
– Nie ma sprawy – rozeœmia³a siê Iza. – powiem Camelowi, ¿e dobrze mi siê z wami gawê-
dzi³o. Jak siê nazywasz?
– To Cesiek, Cesiek z Szarej... Wszyscy go tu znaj¹ – pospieszy³ z odpowiedzi¹ kolega rudego.
– No i git – podsumowa³a Iza. Bawcie siê dobrze, ch³opaki.
– Czeœæ ma³a, czeœæ profesor – odparli piwosze, rozstêpuj¹c siê potulnie na boki. Równie¿
Cesiek odsun¹³ siê w milczeniu.
Byliœmy ju¿ w samochodzie, kiedy rudy zbieg³ po schodach i pochyli³ siê nad otwartym
okienkiem samochodu.
– Nie gniewaj siê, ma³a. A gdybyœ tu jeszcze kiedyœ trafi³a – zatoczy³ rêk¹ nieokreœlony kr¹g
w powietrzu – to pamiêtaj, ¿e jesteœ u siebie.
– Nie ma sprawy – rzuci³a Iza i odjechaliœmy.
– No, no... zaskakujesz mnie – powiedzia³em, gdy ju¿ zag³êbiliœmy siê w Zakopiañsk¹, tra-
c¹c z oczu pijalniê piwa i jej bywalców.
– Zatrzymaj siê, dobrze? – poprosi³a Iza. Poniewa¿ siad³a nie pytaj¹c o nic na miejscu pasa-
¿era, musia³em nolens volens zaj¹æ miejsce kierowcy. Teraz zahamowa³em i spojrza³em
uwa¿nie na Izê. £ka³a bezg³oœnie, chowaj¹c twarz w d³oniach.
– Co ci siê sta³o? – spyta³em poruszony.
Nie odpowiadaj¹c pochyli³a siê tak mocno, ¿e jej twarz spoczê³a na moim ramieniu. Obj¹³em
j¹ i zacz¹³em pocieszaæ; trwaliœmy tak chwilê – Iza wci¹¿ roztrzêsiona i ja – zamyœlony nad
nie znan¹ mi prawd¹ o tej dziewczynie, której uroda sz³a o lepsze z tajemnicz¹ biografi¹. Ale
czy mo¿na mieæ w ogóle biografiê w wieku lat dziewiêtnastu? Okazywa³o siê, ¿e tak.
Wreszcie Iza nieco siê uspokoi³a i poprosi³a, ¿ebym odwióz³ j¹ do domu. Po drodze milczeli-
œmy. Ja koncentrowa³em siê na prowadzeniu, ona poprawia³a makija¿. Dopiero, gdy z Grun-
waldzkiej skrêca³em w alejê Wojska Polskiego, uœmiechnê³a siê smutno i powiedzia³a:
– Wybacz mi tê historiê, ale to by³o naprawdê okropne... – wstrz¹snê³a siê. – Dobrze, ¿e star-
czy³o mi przytomnoœci umys³u.
– Te¿ siê z tego cieszê, chocia¿ dziwi¹ mnie twoje znajomoœci.
– Nie ma o czym mówiæ...– ¿achnê³a siê – ¯adnych wyjaœnieñ proszê! Ale to te¿ sprawa bez
znaczenia. Naprawdê, wierz mi.
37
Dojechaliœmy do Izy. Zatrzyma³em silnik, ale nie wysiadaliœmy z samochodu.
– No i tak – westchnê³a dziewczyna – na domiar tego z³ego, w tej ca³ej nerwówce zaczê³am
pana bez opamiêtania tykaæ. Przepraszam.
Uœmiechn¹³em siê.
– Nie ma za co. Mo¿esz to robiæ dalej.
Teraz ona siê uœmiechnê³a.
– Widzê, ¿e robi pan... to jest, ¿e robisz, Andrzeju, postêpy.
Pochyli³a siê w moj¹ stronê i przywar³a wargami do moich ust. By³a zachwycaj¹ca w swej
bezpoœrednioœci, która ³¹czy³a odwagê z bezwolnoœci¹. Serce bi³o mi coraz mocniej w miarê
up³ywu sekund tej przed³u¿aj¹cej siê chwili, ale postanowi³em nie ulegaæ jej za bardzo, dla-
tego kiedy ju¿ oderwa³a siê ode mnie i – jakby sp³oszona – z powrotem wg³êbi³a siê w swoje
siedzenie, powiedzia³em:
– Nie wiem, Izo, czy robiê postêpy, czy nie. Mo¿e siê po prostu trochê zmieniam. Ty te¿ w po-
równaniu z t¹ maturzystk¹, któr¹ znam. Ale nie wiem, czy ta zmiana to potêp czy regres?
– Nie ma ¿adnej zmiany – nachmurzy³a siê – i nie ma we mnie ¿adnych tajemnic. Jestem
prost¹ dziewczyn¹, której nikt nie zna. Bo nikt nie chce poznaæ.
Urwa³a i nacisnê³a klamkê. Wysiad³em za ni¹ i bez s³owa poda³em jej kluczki i kartê reje-
stracyjn¹.
– Co ty robisz? – ¿achnê³a siê. – Nie zapominaj, ¿e szukamy Adama. I tylko po to siê spoty-
kamy.
Ruszy³a w stronê domu. Chc¹c nie chc¹c podrepta³em za ni¹.
– Przecie¿ nie wiesz nawet, co mi siê przydarzy³o z Korsakiem? – rzuci³a gniewnie przez
ramiê.
– No nie – przytakn¹³em.
– Wiêc chodŸmy.
W milczeniu wspiêliœmy siê na piêtro. Iza szybko nastawi³a kawê w ekspresie i zniknê³a w ³a-
zience. Po chwili, przebrana i odœwie¿ona zasiad³a naprzeciw mnie nad dzbankiem paruj¹ce-
go p³ynu.
W kilku zdaniach opowiedzia³a mi swoj¹ przygodê. Nie da siê ukryæ: magister praw Ludo-
mir Korsak okaza³ siê du¿o wiêkszym spryciarzem, ni¿ mogliœmy przypuszczaæ. Wyprowa-
dzi³ nas w pole z du¿¹ ³atwoœci¹. Jak przypuszcza³em – Adam musia³ byæ ca³y czas w miesz-
kaniu na ulicy PCK, pod oknami Którego rozmawialiœmy. Korsak zapewne dlatego nacisn¹³
klakson – pozornie przypadkowo – ¿eby zwróciæ uwagê Adama na nasz¹ obecnoœæ. Potem
zawióz³ Izê do peryferyjnej, nieznanej dzielnicy, z du¿¹ z³oœliwoœci¹ posadzi³ przy stoliku
w piwiarni i powiedzia³, ¿e zaraz wróci z Adamem. Po czym skoczy³ do syreny i znikn¹³.
By³o to równie proste, jak i sprytne. Ale co dalej? Mogliœmy, oczywiœcie, wróciæ do BrzeŸna
i nawet – powiedzmy – skuæ mordê panu magistrowi praw. Ale Adama ju¿ tam na pewno nie
by³o, a w koñcu to jego i tylko jego mieliœmy znaleŸæ.
– Nic straconego – podsumowa³a nasz¹ rozmowê Iza – teraz jest dopiero wpó³ do trzeciej.
Nie jest póŸno i mo¿emy poœwiêciæ z pó³ godziny na rozmowy telefoniczne.
– Z kim?
– Zaraz zobaczysz – odpar³a Iza i chwyci³a za s³uchawkê.
Najpierw wykrêci³a numer Korsaka. Nikt nie odpowiada³. To samo powtórzy³o siê w przy-
padku nie znanej nam pani doktor.
38
– Nic z tego – westchnê³a Iza. – Jednak nie³atwo jest byæ telefonicznym detektywem. Ale
skoro ju¿ tu siedzimy, a ty okaza³eœ siê wraŸym kolaborantem, to zadzwoñ teraz do starego
Meleszyñskiego. Nie bêdê ci przeszkadza³a. Myœlê, ¿e pójdziemy potem coœ zjeœæ, wiêc po-
winnam siê przebraæ.
Jej niekonsekwencja by³a jednak bardzo wzruszaj¹ca – przecie¿ przebiera³a siê zaledwie kil-
kanaœcie minut temu! Wykrêci³em numer Meleszyñskiego. Profesor odebra³ prawie natych-
miast.
– Ca³y czas siedzê pod telefonem i czekam na wiadomoœæ od pana – wyjaœni³.
– Mam pewne wiadomoœci. Adama widziano jeszcze wczoraj ca³ego i zdrowego, jak spokoj-
nie paradowa³ sobie po mieœcie, za³atwiaj¹c prywatne sprawy.
– Niemo¿liwe!
– A jednak. Powiem panu wiêcej: omal siê z nim dzisiaj nie spotka³em. I mogê powiedzieæ,
¿e to raczej on mnie unika³ ni¿ ja jego.
– Ale jednak... – be³kota³ wystraszony jakby Meleszyñski – nie mo¿emy go tak zostawiæ. Ja
siê bojê!
– Czego? Jeœli pan siê rzeczywiœcie boi, proszê ze mn¹ wreszcie powa¿nie porozmawiaæ.
– No wie pan – zawaha³ siê – chcia³bym ¿eby Adam zda³ maturê, a przecie¿...
– Co przecie¿? – przerwa³em mu. – Nie jest powiedziane, ¿e Adam nie zjawi siê na ustnych
egzaminach, nawet jeœli nie nocuje w domu. Przyzna pan?
– No tak – potwierdzi³ niechêtnie.
– W tej sytuacji nie widzê potrzeby nastawania na pana, jeœli chodzi o powiadomienie mili-
cji. Niech pan postêpuje zgodnie z w³asnym uznaniem. I myœlê, ¿e moje dalsze poszukiwania
s¹ zbyteczne.
– A nasza umowa?
– Nie ma ¿adnej umowy...
– Proszê pana – westchn¹³ g³oœno Meleszyñski – pan nie zna jeszcze wszystkich okoliczno-
œci tej sprawy.
– S³ucham.
– Ale¿ nie w tej chwili! I nie przez telefon! Proszê do mnie przyjechaæ jak najszybciej.
– A mo¿e pan przyjedzie do mnie – spyta³em stanowczo.
– Ale¿ oczywiœcie – zgodzi³ siê potulnie Meleszyñski. – Ju¿ wyje¿d¿am.
– Nie, nie... zaprotestowa³em. – teraz nie mogê.
– Wiêc co mam robiæ? – jêkn¹³.
– Niech pan czeka na telefon ode mnie.
– Zgoda. Tylko b³agam, niech pan zadzwoni jak najszybciej.
Od³o¿y³em s³uchawkê. Plany Izy by³y niejasne i nieprecyzyjne. Ja sam nie mia³em ¿adnych.
Wola³em jednak zostaæ z Iz¹, bez wzglêdu na to, co chcia³aby robiæ. To by³o silniejsze ode
mnie. Nagle zrozumia³em, sk¹d wzi¹³ siê wyraz niespodziewanej pokory w oczach rudego
Ceœka, kiedy ju¿ ¿egna³ Izê pod piwiarni¹. I ja musia³em czasem tak na ni¹ patrzeæ.
Zapali³em papierosa i poczu³em ssanie w ¿o³¹dku. No tak, by³em g³odny, zbli¿a³a siê ju¿ pora
obiadu. A mama czeka³a na Wassowskiego. Znów chwyci³em s³uchawkê. Mama by³a bardzo
niezadowolona z tego, ¿e nie bêdê na obiedzie. Przypomnia³a mi, ¿e mam obowi¹zki wobec
niej i innych. A w ogóle, to gdzie w³aœciwie znikn¹³em i co mam zamiar robiæ przez ca³y
dzieñ? Có¿, mama to mama.
39
Najciekawsze jednak by³o to, ¿e dziwnym zrz¹dzeniem losu sta³em siê tego dnia atrakcyjny
dla œwiata – przynamniej jeœli s¹dziæ po iloœci osób, które do mnie zadzwoni³y. Byli to w ko-
lejnoœci ( mama odczyta³a mi ca³¹ listê): profesor Meleszyñski, Aniela K¹cka, Artur Dêbow-
ski i nie znany mamie m³ody ch³opak, który siê nie przedstawi³. Profesor i Aniela dzwonili
dwa razy, bardzo prosz¹c o kontakt. Mama nie omieszka³a mnie napomnieæ, ¿ebym pamiêta³
o Anieli. Có¿, jeszcze ci¹gle mia³a nadziejê, ¿e nie zostanê starym kawalerem. Ja zaczyna-
³em przypuszczaæ, ¿e jest to jednak mo¿liwe.
Wstyd przyznaæ, ale zapomnia³em o Anieli i Arturze od razu po od³o¿eniu s³uchawki. Ale
nigdzie nie zosta³o prawnie postanowione, ¿e profesorzy licealni musz¹ byæ ³agodni jak ba-
ranki wielkanocne i moralni jak nie¿ywy pustelnik. Nie mia³em kwalifikacji na ¿ywego pu-
stelnika, a có¿ dopiero mówiæ o martwym!
By³a ju¿ chyba wpó³ do czwartej, kiedy Iza wkroczy³a do pokoju, w którym mnie zostawi³a.
Tak – wkroczy³a, bo by³o to prawdziwe entrée, jakiego Iza mog³aby siê nie powstydziæ na-
wet, bo ja wiem, w Metropolitan Opera na premierze „Traviaty”. Wygl¹da³a œlicznie.
– No i jak? – spyta³a kokieteryjnie. – Czy prawdziwy trzydziestoletni mê¿czyzna mo¿e mnie
w tej postaci zabraæ na obiad?
Jêkn¹³em w duchu, myœl¹c o swojej postaci i – przede wszystkim – postaci mojego portfela.
Zawsze s¹dzi³em, ¿e lekko przechodzone d¿insy i kurtka firmy Levis to odpowiedni mundur
codzienny dla takiego cz³owieka jak ja – w koñcu kosztowa³ ten stroik mniej wiêcej tyle, co
trzy moje miesiêczne pensje – ale teraz zrozumia³em, ¿e wygl¹dam przy Izie jak stary, wyle-
nia³y szczur, oblany w jakiejœ norze skwaœnia³¹ farb¹ drukarsk¹ i przeci¹gniêty przez odku-
rzacz.
Musia³em mieæ niewyraŸn¹ minê, bo Iza przesta³a siê uœmiechaæ.
– No, codziennie tak siê nie ubieram, rzecz jasna – powiedzia³a. – Po prostu chcia³am spraw-
dziæ, czy mogê siê tobie spodobaæ.
Rozeœmialiœmy siê oboje, choæ z pewnym przymusem.
– Pora wyruszaæ – zawo³a³a Iza. – Mustafa ju¿ dawno czeka.
– Jak to Mustafa? – zdziwi³em siê.
– Wyjrzyj przez okno – odpowiedzia³a. – Zamówi³am go na wpó³ do czwartej. Przecie¿ za-
prosi³ nas na obiad.
– Nic z tego nie rozumiem – westchn¹³em, gdy ju¿ schodziliœmy po schodach.
– I bardzo dobrze – rozeœmia³a siê, kiwaj¹c przyjaŸnie Mustafie.
Pojechaliœmy do „Maxima” w Or³owie, knajpy legendarnej z powodu cen, choæ poza tym ni-
czym szczegó³owym siê nie wyró¿niaj¹cej. Poniewa¿ za wszystko p³aci³ Mustafa, ceny nie
mia³y dla mnie wiêkszego znaczenia, natomiast wyprawa do Or³owa by³a mi bardzo na rêkê
– mog³em przy okazji wpaœæ do profesora. Obiad mija³ szybko w lekkiej towarzyskiej atmos-
ferze, gdy nagle, miedzy kremem z krabów a polêdwic¹ po angielsku, przypomnia³em sobie,
¿e nie mówi³em jeszcze Izie o mojej nocnej przygodzie pod jej domem. Zrobi³em to teraz.
Zarówno Iza, jak i Mustafa byli bardzo przejêci i wypytywali mnie o ró¿ne szczegó³y. Gdy
skoñczy³em, Iza powiedzia³a:
– Nic z tego nie rozumiem. Naprawdê nie mogê sobie wyobraziæ, komu chcia³oby siê strzec
mojej cnoty... Zaraz, zaraz, mówi³eœ zdaje siê, ¿e jeden z napastników mia³ na imiê Robert?
– Chyba tak.
– To móg³by byæ Robert Mieczyk... Jak wygl¹da³?
40
– Nie wiem. Na ulicy by³o ciemno jak w piekle.
– No tak. Ale móg³by to byæ Robert Mieczyk dzia³aj¹cy na polecenie Adama.
– Ale po co Adam mia³by wydawaæ mu takie polecenie? Z zazdroœci?
Iza energicznie pokrêci³a g³ow¹:
– Nie s¹dzê!
Niespodziewanie w³¹czy³ siê Mustafa:
– To nie mogla byæ gorilla Adama, bo Adam nie wiedzia³, ¿e profesor jego poszukuji, a tam-
tyn siê kurwil, ¿ebyœ go nie szukal.
Rozeœmialiœmy siê g³oœno.
– Cudownie to powiedzia³eœ, Mustafa – zawo³a³a Iza. – Ale chyba rzeczywiœcie masz racj¹.
Dlaczego Adam mia³by ciê odstraszaæ od poszukiwañ, skoro chcia³ siê z tob¹ spotkaæ?
– A sk¹d w ogóle mia³by wiedzieæ, ¿e go szukam?
– No w³aœnie. Przecie¿ przez okno na PCK zobaczy³ nas dopiero dzisiaj – jeœli tak rzeczywi-
œcie by³o.
– Wszystko bez sensu – podsumowa³em.
– Wcale ni – odezwa³ siê znowu Mustafa. – Tam by³o cimno, tak? Ty ¿eœ nie zobaczy³eœ Rober-
ta, tak? No w³aœni. Wienc on ciebi te¿ nie zobaczy³. On nie wiedzial, kogo daje w morda.
– Jestem pe³en podziwu – sk³oni³em g³owê w stronê Araba – masz ca³kowit¹ racjê... Ale to
by znaczy³o, ¿e napastnik spodziewa³ siê spotkaæ kogoœ innego wychodz¹cego w œrodku nocy
od Izy, tak?
– Ja tego nie chcê powiedzialem – wycofa³ siê potulnie Mustafa.
– Wybacz – zwróci³em siê teraz do Izy – ale to jedyny logiczny wniosek.
Wzruszy³a ramionami:
– Mo¿e to jest wniosek logiczny, ale b³êdny. Zapewniam was obu, ¿e nikogo nie przyjmowa-
³am ani nie zamierza³am przyjmowaæ noc¹ w ostatnim czasie. Choæ Bóg mi œwiadkiem –
doda³a stanowczo – ¿e nie mam ¿adnego powodu, ¿eby siê wam t³umaczyæ.
Nie wracaliœmy ju¿ do tego tematu podczas obiadu, który min¹³ zreszt¹ szybko. Dochodzi³a
pi¹ta, kiedy Iza wsiad³a do opla Mustafy. Postanowi³a wybraæ siê osobiœcie do rodziny Mieczy-
ków, która mieszka³a w pobli¿u. Ja – piechot¹ – podszed³em parê przecznic do domu Mele-
szyñskich. Umówiliœmy siê o szóstej w „Skorpionie”, gdzie Iza te¿ mia³a jakieœ interesy.
Profesora zasta³em w stanie du¿o lepszym ni¿ wczoraj. By³ elegancki, wypielêgnowany i bar-
dzo opanowany. Ten cz³owiek musia³ mieæ jednak ogromne rezerwy psychiczne. Po wstêpnej
wymianie grzecznoœci zasiedliœmy w znanych mi ju¿ fotelach i Meleszyñski bez wahania
zacz¹³ mówiæ:
– Poniewa¿ bardzo mi zale¿ na pana pomocy, zdecydowa³em siê na maksymaln¹ szczeroœæ.
Widzi pan, bojê siê o Adama z bardzo konkretnego powodu. Wczoraj nie powiedzia³em panu
wszystkiego. Adam odchodz¹c zabra³ nie tylko magnetofon, który zreszt¹ by³ jego w³asno-
œci¹. Zginê³a równie¿ bi¿uteria Hanki, mojej ¿ony, a to, przyzna pan, zmienia postaæ rzeczy.
– Pan jest zupe³nie pewny, ¿e to Adam zabra³ bi¿uteriê?
– Proszê pana – ¿achn¹³ siê profesor – nie po¿a³owa³bym dla mojego syna niczego. I zreszt¹
nie ¿a³owa³em. Równie¿ strata tych œwiecide³ek niewiele mnie obchodzi, chocia¿ s¹ bardzo
cenne... Ale w³aœnie ze wzglêdu na ich cenê, bojê siê o ch³opaka. Pan wie, jakie to niebez-
pieczne paradowaæ po Trójmieœcie z paczuszk¹ wart¹ chyba tyle, co ten dom?
By³o to oczywiœcie pytanie retoryczne.
41
– A druga sprawa – ci¹gn¹³ Meleszyñski – to milicja. Przecie¿ nie mogê im o tym powie-
dzieæ, jeœli zechcê siê zwróciæ do nich o pomoc. No a co bêdzie, jeœli oni postanowi¹ œcigaæ
Adama jak z³odzieja? Co mam zrobiæ? Przecie¿ nie chcê wpakowaæ go do wiêzienia.
To te¿, niestety, by³y pytania retoryczne. Stary mia³ racjê, a znikniêcie bi¿uterii zasadniczo
zmienia³o ca³¹ sprawê. A jednak, mimo wszystko, nie widzia³em w Adamie z³odzieja. Powie-
dzia³em o tym Meleszyñskiemu.
– Jeœli panu trudno w to uwierzyæ, to tym bardziej mnie! – wybuchn¹³. – Proszê mnie zrozu-
mieæ, przecie¿ ja przechodzê przez piek³o.
– No dobrze, a co na to wszystko pana ¿ona? Przecie¿ jej to dotyczy tak samo jak pana.
– Och, Hanka... – machn¹³ rêk¹. – Oczywiœcie, ¿e siê przejmuje. Ale ona zawsze umia³a ucie-
kaæ w pracê, a w tej chwili ma na karku now¹ premierê.
– Czy móg³bym siê z ni¹ zobaczyæ?
– Przypuszczam, ¿e tak, choæ zapewniam, ¿e nic to panu nie da.
– A jednak jestem gotów spróbowaæ.
– Ona jest w tej chwili w teatrze, o szóstej zaczynaj¹ próbê, która potrwa do dziesi¹tej. Mo¿e
pan siê tam wybraæ, scenograf nie musi siedzieæ ca³y czas na widowni, wiêc znajdzie dla pana
chwilê czasu. Aha, ona wie o panu, wiêc na pewno zgodzi siê na rozmowê.
– Dziêkujê – wsta³em z fotela. – Nic ju¿ tu po mnie.
– Wiêc pan nie rezygnuje? – wsta³ równie¿.
– Nie, chocia¿ coraz mniej mi siê to wszystko podoba.
– A ja co mam powiedzieæ?
Œciska³em w³aœnie jego rêkê, gdy za moimi plecami rozleg³ siê g³oœny brzêk t³uczonego szk³a.
Szyba okienna, rozbita w kawa³ki, rozsypa³a siê po pod³odze, a sporych rozmiarów kamieñ,
rzucony czyj¹œ rêk¹ z ulicy potoczy³ siê do moich stóp. Rzuci³em siê do okna, ale nic nie
zobaczy³em – ¿ywop³ot przes³ania³ skutecznie widok na ulicê. Podbieg³em do drzwi wyjœcio-
wych i rzuci³em siê do furtki, ale by³o za póŸno. Spokojn¹ uliczk¹ nikt nie przechodzi³, tylko
w oddali, u skrzy¿owania, zobaczy³em ty³ starej nyski. By³a za daleko, bym móg³ odczytaæ
numer rejestracyjny.
Wróci³em do willi. Meleszyñski z b³êdnymi oczyma poda³ mi kartkê papieru, w któr¹ zawi-
niêty by³ kamieñ. Ten sam charakter pisma, te same rozstrzelone, drukowane litery. ADAM
JEST POD CZU£¥ OPIEKA PRZYJACIÓ£ ALE TAKA OPIEKA KOSZTUJE, WIÊC
PRZYGOTUJ WIÊKSZ¥ SUMÊ ZIELONYCH. I NIE PODSKAKUJ.
– No tak – westchn¹³ – wiêc jednak sprawdzi³y siê nasze domys³y.
Meleszyñski sta³ zdruzgotany.
– Trzeba jednak zadzwoniæ na milicjê.
Tym razem profesor nie stawia³ oporu. W milczeniu wykrêci³ numer. Zosta³em z nim tak d³u-
go, dopóki nie po³¹czono go z odpowiednim oficerem i nie zapewniono, ¿e za chwilê zjawi
siê u niego funkcjonariusz.
– Czy nadal mogê liczyæ na pana? – spyta³ Meleszyñski odk³adaj¹c s³uchawkê. – Te poszuki-
wania mog¹ siê okazaæ niebezpieczne równie¿ dla pana, ale... – przerwa³ i zrobi³ bezradny
gest d³oni¹.
– Spróbujê panu pomóc – powiedzia³em. A do pañskiej ¿ony nie bêdê siê raczej zwraca³.
– Nie, nie – wykrzykn¹³ – niech pan jedzie. Widzi pan... – zawaha³ siê przez moment – my
w³aœciwie ¿yjemy w separacji.
42
Nawet wolê, ¿eby zawiadomi³ Hankê ktoœ inny. Mo¿e to dziwnie zabrzmi, ale wie pan... bojê
siê, ¿e mog³aby mi nie uwierzyæ.
Skin¹³em g³ow¹ na znak zgody i wyszed³em.
43
VI
„Skorpion” wygl¹da³ dok³adnie tak, jak powinien wygl¹daæ nocny bar w Or³owie w roku
1987, a wiêc w czasach kryzysu, który niew¹tpliwie jest pojêciem wzglêdnym.
Teoria wzglêdnoœci – nie Einsteina, ale spo³eczna, bior¹ca siê z tego, ¿e kryzysom gospodarczym
na ogó³ towarzysz¹ kryzysy wartoœci – mia³a zastosowanie równie¿ do tego baru i jego bywal-
ców, których zebra³o siê mimo wczesnej pory sporo. Nie chodzi³em nigdy do takich lokali i byæ
mo¿e czu³bym siê tu nieswojo, gdyby nie wczeœniejsze przetarcie siê w „Srebrnej Karczmie”
i „Maximie”. Teraz przysiad³em na barowym sto³ku, zamówi³em czyst¹ wódkê i – korzystaj¹c z te-
go, ¿e dyskoteka jeszcze siê nie zaczê³a – rozgl¹da³em siê ciekawie po sali. Tak ciekawie, ¿e nie
zauwa¿y³em podchodz¹cej do mnie z lewej strony wysokiej blondynki z kieliszkiem w d³oni.
– Pan profesor tutaj? Coœ takiego.
Odwróci³em siê gwa³townie i zobaczy³em przed sob¹ Dominikê Zarówn¹, kole¿ankê klasow¹
Adama i Izy, znan¹ w szkole ze swych rozrywkowych sk³onnoœci.
– Tak bardzo siê cieszê, ¿e pana tu widzê – papla³a Dominika.
– Dobry wieczór! Musi pan ze mn¹ zatañczyæ, jak siê zacznie. Ale bêdzie frajda zakrêciæ z panem.
– No wiesz, raczej nie lubiê tañczyæ...
– Ale¿ nie ma mowy! Muszê wykorzystaæ tê okazjê. W koñcu znamy siê tylko z budy. Zoba-
czy pan, jak tu jest fajnie.
Westchn¹³em w duszy; Iza siê spóŸnia³a, a ja naprawdê nie mia³em ochoty zaprzyjaŸniaæ siê
z ca³¹ IV C. Zreszt¹ Dominikê, co tu ukrywaæ, uwa¿a³em za wyj¹tkow¹ idiotkê. Tymczasem
dziewczyna rozszczebiota³a siê na dobre. Uznawszy, ¿e muszê przyj¹æ jej regu³y towarzyskich
gier, skoro wkroczy³em na jej teren, robi³a wiele, by wydaæ siê atrakcyjn¹.
Tymczasem na s¹siednich sto³kach zaczêli przysiadaæ siê jacyœ jej przyjaciele czy adoratorzy,
najpewniej zwabieni pe³nymi emfazy okrzykami Dominiki, która co trzy s³owa wstawia³a tego
przeklêtego „pana profesora”. Có¿, zapewne profesorzy nieczêsto goœcili w „Skorpionie”.
Zreszt¹ uczniowie te¿. Spostrzeg³em od razu, ¿e jest to jednak lokal dla doros³ych, którzy na
dodatek maj¹ pieni¹dze. Oczywiœcie nie dotyczy³o to Dominiki, jako ¿e ³adna dziewiêtna-
stolatka ma wstêp wszêdzie, gdzie gra muzyka i p³ynie alkohol, ale jej kompani byli sporo od
niej starsi i niewiele m³odsi ode mnie.
Wokó³ baru robi³o siê coraz weselej. Mimo woli sta³em siê oœrodkiem towarzystwa, które
przekrzykiwa³o siê, œmia³o, wychyla³o kolejne drinki i strzela³o zapalniczkami, jakby specjal-
nie na mój u¿ytek. Wszyscy skwapliwie, choæ z ironicznym uœmieszkiem tytu³owali mnie
„panem profesorem” i zachowywali siê tak, jakby od wczesnego dzieciñstwa nie marzyli o ni-
czym innym jak o pokazaniu mi nocnego ¿ycia m³odzie¿y w Or³owie.
Ktoœ koniecznie upar³ siê, ¿e postawi mi whisky, inny proponowa³ tanie dolary, trzeci dopy-
tywa³ o to, czy nie zechcia³bym mu napisaæ maturalnego gotowca w przysz³ym roku. Z po-
44
cz¹tku próbowa³em bawiæ siê swoj¹ sytuacj¹ tak, jak bawiæ siê mo¿e obcokrajowiec obser-
wuj¹cy lokalny koloryt folkloru Wysp Hybrydzkich, ale im wiêcej alkoholu przelewa³o siê na
drug¹ stronê barowego kontuaru, tym bardziej przykra robi³a siê atmosfera.
Dominika, wywracaj¹c oczyma i wierc¹c siê na sto³ku (specjalnie tak manewrowa³a ramionami,
by spada³y z nich rami¹czka sukni, a poprawiaj¹c je pochyla³a siê tak, bym musia³ zobaczyæ jej
piersi ) robi³a siê coraz bardziej krzykliwa i ironiczna, a nawet z³oœliwa, a jej koledzy zaczêli jej
w tym wtórowaæ. Tymczasem dochodzi³a ju¿ siódma, a Izy i Mustafy wci¹¿ nie by³o. By³em ju¿
gotów wyjœæ i poczekaæ przed lokalem, kiedy raptem Dominika, w po³owie jakiegoœ szyderczego
komplementu wyg³aszanego pod moim adresem, nagle przerwa³a i krzyknê³a w zachwycie:
– Czeœæ Izka, popatrz kogo tu dzisiaj goœcimy!
Odwróci³em siê. Za mn¹ sta³a Iza, o krok za ni¹ Mustafa. Iza, nie s³ysz¹c jakby okrzyku Do-
miniki, podesz³a do mnie i spokojnie po³o¿y³a mi d³oñ na ramieniu.
– Ju¿ jestem, przepraszam za spóŸnienie.
Dominika dos³ownie zbarania³a. Zdziwione miny mieli równie¿ jej koledzy. Wsta³em ze sto³-
ka. Iza przytuli³a siê do mnie i wyzywaj¹co spyta³a Dominikê:
– A co, czy nie ³adnie wygl¹damy razem.
– Bardzo ³adni – odpowiedzia³ za Dominikê Mustafa. Opuœciliœmy towarzystwo przy barze,
by usi¹œæ w k¹cie sali.
Opowiedzia³em mi pokrótce o wszystkim. Iza wygl¹da³a na tak zaskoczon¹, ¿e musia³em jej
o tym powiedzieæ. Przyzna³a mi racjê.
– Wiêc co mia³aœ na myœli mówi¹c, ¿e Adamowi grozi niebezpieczeñstwo?
– No, na pewno nie kidnaping. To zupe³nie absurdalne.
– Ja pomyœlê – wtr¹ci³ siê Mustafa – ¿e to w Polsce nie przejdzi. To on sam musia³ napisaæ,
¿eby za³oœciæ swój tata albo ktoœ iny to napisa³, ale wcali nie kidnaper.
– To bardzo prawdopodobne – skin¹³em g³ow¹ – ale musimy byæ ostro¿niejsi.
– Tak, tak, w³aœni... – zgodzi³ siê chêtnie Mustafa.
– A propos, czy dowiedzieliœcie siê czegoœ?
– Niewiele – westchnê³a Iza. – By³o tak: kiedy przyjechaliœmy pod dom Mieczyków ( oni
maj¹ du¿y warsztat samochodowy i zawsze tam pe³no ruchu ), ani Roberta, ani jego starsze-
go brata, Paw³a, nie by³o w domu. Siedzieliœmy w oplu czekaj¹c na nich chyba z pó³ godzi-
ny. Wreszcie przyjechali. Rozmawia³am z nimi sama, a w³aœciwie tylko z Robertem, bo Pawe³
zaraz poszed³ do warsztatu. Ja ich znam bardzo s³abo, widzia³am ich tylko raz – wtr¹ci³a prze-
praszaj¹co – ale mia³am nadziejê, ¿e jakoœ siê do nich dobiorê. Tymczasem Robert by³ bar-
dzo osch³y. Powiedzia³ mi tylko, ¿e dawno nie widzia³ Adama, ale wyda³o mi siê, ¿e coœ krê-
ci. Zachowywa³ siê tak, jakby siê spodziewa³ nacisków z mojej strony i z góry, twardo, po-
stanowi³ sobie, ¿e mi nie ulegnie. Ale s³uchaj dalej... Kiedy ju¿ wychodzi³am z domu, zoba-
czy³am w bramie warsztatu wyje¿d¿aj¹c¹ syrenkê...
– Korsak? – wykrzykn¹³em.
– Niew¹tpliwie. Mustafa, który siedzia³ w samochodzie, widzia³ go, jak zajecha³, wszed³ do
warsztatu, a po chwili wyszed³. By³ na pewno sam. Mustafa siê nim nie zainteresowa³, bo nie
mia³ powodu...
Mustafa w milczeniu roz³o¿y³ rêce.
– No wiêc wskoczy³am do samochodu i pojechaliœmy za nim. Odsadzi³ siê doœæ znacznie, ale
go dogoniliœmy. Ale nic z tego... WyobraŸ sobie, ¿e pojecha³ do Sopotu, kupi³ bilet na przed-
45
stawienie „Abisynki” w Teatrze Intymnym, na siódm¹, i spokojnie wszed³ na widowniê. Za-
wróciliœmy do Or³owa, bo i tak byliœmy bardzo spóŸnieni. To wszystko.
– Niewiele, rzeczywiœcie... westchn¹³em. – Zaraz, zaraz. Uderzy³ mnie jeden szczegó³ w two-
jej relacji. Mówi³aœ, ¿e Robert i Pawe³ przyjechali. Czym?
– Star¹, odrapan¹ nysk¹.
– O której to by³o?
– Bo ja wiem...Ko³o wpó³ do szóstej.
– Wiêc to oni mogli wrzuciæ kamieñ z listem do willi Meleszyñskich.
– Mogli albo i nie – skrzywi³a siê Iza – nyska to jeszcze zbyt ma³o, ¿eby mieæ pewnoœæ. Ale
masz racjê, ¿e oni coœ krêc¹.
– Tylko, ¿e my nie mo¿emy im i tak niczego udowodniæ.
– W³aœnie. A co chcesz robiæ dalej?
– Pojadê teraz do Gdañska, ¿eby porozmawiaæ z Ostersk¹, matk¹ Adama.
– A my?
– Bo ja wiem? Róbcie, co chcecie, tylko umówimy siê na telefon póŸniej.
– Okay – bardzo ³atwo zgodzi³a siê Iza. – To mo¿e odwieziemy ciê do Gdañska, a potem
wrócê do domu i bêdê czeka³a.
Wstaliœmy od stolika. Mustafa ruszy³ w stronê wyjœcia, a Iza chwyci³a mnie za ramiê:
– Bojê siê, nie wiem czego, ale siê bojê – powiedzia³a.
– Ale¿ dziecko, tobie nic nie mo¿e groziæ!
–Sk¹d wiesz... Ale mniejsza z tym.
–Wracaj do domu i czekaj na telefon.
–Wola³abym czekaæ na ciebie.
– Nie wiem, czy zd¹¿ê dzisiaj.
– Spróbuj – poprosi³a. – Chcê ci opowiedzieæ o sobie. Myœlê, ¿e masz o mnie zupe³nie fa³-
szywe zdanie i przykro mi z tego powodu.
Wspar³a siê na moim ramieniu i przemaszerowaliœmy przez œrodek „Skorpiona” odprowadza-
ni z³ymi spojrzeniami Dominiki i jej kolegów.
W Teatrze Ba³tyckim, w którym znalaz³em siê pó³ godziny póŸniej, trwa³a w³aœnie wieczorna
próba „RzeŸni” Mro¿ka, jako ¿e premiera mia³a siê odbyæ ju¿ jutro. Doœæ d³ugo musia³em
przekonywaæ portierkê, ¿e mam naprawdê wa¿n¹ sprawê do pani Osterskiej, ale widocznie
wzbudzi³em jej zaufanie, gdy¿ w koñcu po³¹czy³a siê wewnêtrznym telefonem z inspicjen-
tem i uzyska³a zapewnienie, ¿e pani scenograf zaraz przyjdzie.
Czekaj¹c na matkê Adama w hallu obok portierni, przypomnia³em sobie to, co wiedzia³em
o tej damie. Nie by³o tego wiele. Mówiono mi, ¿e jest przystojna i bardzo energiczna, ¿e ma
znakomit¹ markê jako scenografka i czêsto pracuje za granic¹.
By³o tego dostatecznie du¿o, bym nie czu³ siê zaskoczony, widz¹c szykown¹ kobietê,
która wysz³a ze sceny i zbli¿y³a siê do mnie. Przywita³a siê oschle, nie wyra¿aj¹c zdzi-
wienia ani o nic nie pytaj¹c, po czym zaprosi³a mnie do teatralnego bufetu. By³o to doœæ
ponure pomieszczenie, s³abo oœwietlone, w którym siedzia³ kilkanaœcie osób popijaj¹c
kawê i herbatê, graj¹c w szachy albo czytaj¹c gazety. Rozpozna³em kilku znanych mi
ze sceny aktorów, zreszt¹ czêœæ z nich by³a w kostiumach, ale mimo tego teatralny bu-
fet przypomina³ raczej jak¹œ ponur¹ œwietlicê fabryki kabli ni¿ miejsce odpoczynku ar-
tystów.
46
Lecz nawet to ponure wnêtrze nie by³o w stanie przyæmiæ urody i szyku Hanki Osterskiej.
Wysoka, dosyæ szczup³a, czarnow³osa, wygl¹da³a najwy¿ej na trzydzieœci parê lat, chocia¿
musia³a mieæ ich przecie¿ ponad czterdzieœci. By³a bardzo przystojna, nie ³adna, ale w³aœnie
przystojna, o niezwykle regularnych rysach i wielkich ciemnych oczach.
Nie mówi¹c s³owa, zaprowadzi³a mnie do najbardziej ustronnego stolika. Gdy usiedliœmy, bez
¿adnych wstêpów powiedzia³a:
– Nie mam du¿o czasu, wiêc proszê o zwiêz³oœæ. Wiem, ¿e jest pan nauczycielem Adama, któ-
ry wyra¿a³ siê o panu z uznaniem. Ale na tym moja wiedza siê koñczy, wiêc proszê mówiæ.
Musia³em przyznaæ w duchu, ¿e nie brakowa³o jej stanowczoœci.
– Czy m¹¿ rozmawia³ z pani¹... – chcia³em spytaæ, ale natychmiast mi przerwa³a.
– Owszem rozmawia³am z mê¿em, ale jeœli ma pan jak¹œ sprawê, to chcê siê o tym dowie-
dzieæ od pana.
– No có¿, nie wiem, czy naprawdê mam jak¹œ sprawê... Obieca³em profesorowi, ¿e pomogê
mu odnaleŸæ Adama. Pani wie, ¿e on znikn¹³ z domu?
– Wiem. Ale „znikn¹³” to z³e s³owo. Po prostu siê wyprowadzi³.
– I pani siê nie niepokoi?
–Mo¿e to pana zdziwi, ale nie. Ka¿dy przechodzi przez te same choroby. Jego bunt jest jak
szkarlatyna, ale to piêkna choroba. Ja nie bêdê jej leczy³a, bo mogê tylko zaszkodziæ. Nieste-
ty, cudze doœwiadczenie w tym wzglêdzie jest nieprzekazywalne.
– A czy zabieranie cudzych klejnotów jest naturalnym symptomem tej choroby? Pani te¿ to
przechodzi³a? – doda³em z³oœliwie.
– Có¿, to mi siê nie podoba, ale mimo wszystko uwa¿am, ¿e nie ma z czego robiæ sprawy.
Westchn¹³em. By³a jak opoka, o któr¹ wszystkie s³owa rozbija³y siê jak fala.
– Myœlê, ¿e jednak trzeba „robiæ sprawê” – powiedzia³em, po czym wy³o¿y³em jej wszystko,
co zdarzy³o siê przed trzema godzinami. W miarê jak mówi³em, zasêpia³a siê coraz wyraŸ-
niej. Kiedy skoñczy³em, spyta³a:
– Czy milicja jest ju¿ zawiadomiona?
– Z ca³¹ pewnoœci¹.
Zamknê³a oczy i trwa³a tak przez chwilê. Dopiero teraz zauwa¿y³em, ¿e pod jej makija¿em
i urod¹ kryje siê nawarstwione zmêczenie. Nie wygl¹da³a Ÿle, ale nagle wyda³o mi siê, ¿e jest
bardzo s³aba, mo¿e wycieñczona.
W drzwiach bufetu stan¹³ jakiœ m³ody mê¿czyzna w bia³ej marynarce i bardzo czerwonym szaliku.
– Pani Hanko – zawo³a³ w stronê mojej rozmówczyni – pan re¿yser bardzo pani¹ prosi. Kala-
pita znowu zwalnia.
Osterska westchnê³a i zawo³a³a w stronê drzwi:
– Ju¿ idê!
– Czy mogê na pani¹ zaczekaæ? – spyta³em.
– A czego pan w³aœciwie ode mnie chce?
– Chcê odnaleŸæ Adama, wiêc muszê wiedzieæ o nim jak najwiêcej.
– Czemu pan w³aœciwie to wszystko robi?
Zaskoczy³a mnie tym pytaniem. Wzruszy³em ramionami i odpar³em: – To niemal tak zawi³e,
jak problemy Adama. Nie sadzê bym w tej chwili zdo³a³ to pani wyt³umaczyæ.
– No dobrze – zgodzi³a siê niespodziewanie. – Teraz jest ju¿ po ósmej... niech pan tu przyj-
dzie o dziesi¹tej, po próbie. Wtedy porozmawiamy.
47
– Pani Osterska proszona na scenê, kalapita stoi – zawo³a³ nagle dobitnie g³oœnik.
– Muszê iœæ – matka Adama zerwa³a siê gwa³townie i wybieg³a.
– A pamiêtacie, co powiedzia³ Kazio o tej pieprzonej kalapicie? – spyta³ ze œmiechem stary,
siwow³osy aktor. Odpowiedzia³ mu chórek œmiechów, ale nie us³ysza³em ju¿ pointy, bo wy-
szed³em z bufetu, a potem z teatru.
Mia³em zbyt ma³o czasu, ¿eby wracaæ do domu, a zbyt du¿o ¿eby czekaæ w teatrze. Szed³em
wolno, zamyœlony, ulic¹ Œwiêtego Ducha, kiedy nagle uœwiadomi³em sobie, ¿e o sto metrów
dalej, na Mariackiej mieszka Aniela. Która – na dodatek – telefonowa³a dzisiaj dwa razy.
Przyspieszy³em kroku.
Aniela mieszka³a na najpiêkniejszej ulicy Gdañska, w ogromnym, czteropokojowym miesz-
kaniu z telefonem, które mia³o tylko jedn¹ wadê – tê otó¿, ¿e nie by³o jej mieszkaniem. Po
prostu wci¹¿ jeszcze zajmowa³a swój pensjonarski pokoik w mieszkaniu rodziców, co bar-
dzo cieszy³o rodziców, ale znacznie mniej Anielê.
By³a w domu i uœmiechnê³a siê na mój widok; siedzieliœmy w jej pokoju – ona na sofce, ja
w g³êbokim fotelu, jak siadywaliœmy ju¿ setki razy.
– Co siê z tob¹ dzieje? – zaczê³a ostro Aniela. – Gdzie ty przepadasz, samotniku? Dzwoni-
³am setki razy.
– Dok³adniej mówi¹c, dwa – poprawi³em.
– Dok³adnie mówi¹c, trzy – uciê³a – widaæ, ¿e od rana nie by³eœ w domu.
– No to co?
– Och, Andrzej – z³agodnia³a – umieram z ciekawoœci, czego chcia³ od ciebie Meleszyñski.
– Meleszyñski? A sk¹d wiesz, ¿e siê z nim widzia³em?
– Jak to sk¹d?... Zaraz... Aha, mówi³a mi twoja mama, kiedy dzwoni³am. No wiêc, czego
chcia³?
– Nic takiego... ma k³opoty z synem.
– To nic nie znaczy. Twoja matka te¿ ma k³opoty z synem... Opowiedz mi wszystko szczegó-
³owo.
– W³aœciwie nie ma o czym opowiadaæ... – westchn¹³em i w kilku zdaniach streœci³em jej
swoje rozmowy z profesorem, opuszczaj¹c jednak wa¿niejsze momenty. W³aœciwie nie by³o
powodu, dla którego nie mia³bym opowiedzieæ jej o wszystkim. A mo¿e jednak by³, mo¿e tym
powodem by³a Iza?
Kiedy skoñczy³em, westchnê³a dla odmiany Aniela.
– Czemu mnie zbywasz, Andrzej? – spyta³a. – Jestem pewna, ¿e nie mówisz wszystkiego.
Wyczu³em w niej jakieœ dziwne napiêcie, którego Ÿróde³ zupe³nie siê nie domyœla³em. Za-
wsze obchodzi³y j¹ moje sprawy ale nigdy w a¿ tak wielkim stopniu. Powiedzia³em o tym
g³oœno.
– Wiesz... – odpowiedzia³a z wahaniem – to jasne, ¿e przede wszystkim interesujesz mnie ty.
Ale nie ukrywam, ¿e równie¿ Meleszyñski.
– Daj¿e spokój – ¿achn¹³em siê. – Robicie z niego wszyscy jakiegoœ pó³boga.
– Jacy wszyscy? – prawie krzyknê³a. – O co ci znowu chodzi?
– Uspokój siê! Jeœli ju¿ mamy na siebie krzyczeæ, to znajdŸmy sobie lepszy powód.
– A jeœli ju¿ nawet robimy z niego pó³boga – ci¹gnê³a, jakby nie dos³ysza³a moich s³ów – to
widocznie s¹ jakieœ powody.
– To mi je przedstaw.
48
– Och, Andrzej – znów westchnê³a – ty nic nie rozumiesz. Meleszyñski w Gdañsku, w na-
szym œrodowisku, jest naprawdê kimœ w rodzaju boga. A na dodatek jest moim profesorem.
To jasne, ¿e siê nim interesujê.
– Wiem o tym wszystkim, ale nie mogê opowiadaæ o jego intymnych sprawach, nawet tobie,
zw³aszcza teraz, kiedy one jeszcze wcale siê nie rozstrzygnê³y. Lepiej ty opowiedz mi coœ
wiêcej o nim, to mo¿e mi pomóc.
Aniela nie by³a zachwycona, ale by³em uparty. Zaczê³a wiêc opowiadaæ, najpierw z namy-
s³em, potem z coraz bardziej rosn¹cym zaanga¿owaniem.
– Widzisz – mówi³a – on jest po prostu inny. Zupe³nie inny od ca³ej zabieganej, wylenia³ej
zgrai pseudoartystów, poœród których siê obraca...
– Niezbyt wysoko cenisz swoich kolegów – przerwa³em jej.
– Mówisz tak, jakbyœ nie wiedzia³, co siê z nami wszystkimi sta³o – wybuchnê³a. – Jeœli
chcesz wiedzieæ, to ty te¿ jesteœ zabiegany i wylenia³y... I ja te¿.
– A Meleszyñski nie jest.
– Nie. A powodem nie jest to, ¿e ma wziêcie, sukcesy, willê i forsê. Kiedyœ nie mia³, a te¿
by³ taki.
– Jaki? Mo¿e mi wreszcie powiesz.
– On ma styl, ma klasê, jest ponad lokalne uk³ady. My wszyscy daliœmy siê zdo³owaæ, spau-
peryzowaæ, a jemu to nie grozi, zapewniam ciê. Ma, oczywiœcie, dziesi¹tki wrogów, ale cz³o-
wiek tak wybitny jak on ma te¿ przyjació³ i dziêki temu wiele mo¿e. Naprawdê wiele.
– Przypominam sobie. Przecie¿ to on ci za³atwi³ ten wyjazd do Holandii. No có¿, niewiele
móg³, jak siê okaza³o...
– To nie tak, Andrzej. On mi tylko za³atwi³ jedn¹ wystawê. Potem by³a g³êboka woda, w któ-
rej musia³am sama p³ywaæ. I nie uda³a mi siê.
– A jemu siê uda³o.
– Jemu udaje siê zawsze i wszystko. Mo¿e po prostu sprawa talentu, którego mnie zwyczaj-
nie nie dostaje.
By³a zdenerwowana, ta rozmowa musia³a j¹ kosztowaæ wiêcej, ni¿ pocz¹tkowo s¹dzi³em.
– Wszystko rozumiem, Anielko – powiedzia³em pojednawczo. – Wyt³umacz mi tylko jedno:
dlaczego w³aœciwie wszyscy uwa¿acie go za takiego wybitnego artystê? Ty te¿ mówisz o ta-
lencie... Mo¿e ja siê na tym nie znam, ale te pomniki jego projektu, które widzia³em, s¹ doœæ
paskudnawe.
Westchnê³a.
– Oczywiœcie, ¿e siê nie znasz. Wiêc pos³uchaj – Meleszyñski jest z wykszta³cenia równo-
czeœnie malarzem, i rzeŸbiarzem. Teraz zajmuje siê tylko rzeŸb¹, ale kiedyœ... gdybyœ siê kie-
dykolwiek zainteresowa³ dziedzin¹, któr¹ ja uprawiam – pokreœli³a te s³owa – to wiedzia³byœ,
¿e jego obrazy z po³owy lat szeœædziesi¹tych wywo³a³y tak¹ ma³¹ rewolucjê w polskim ma-
larstwie. To by³y trzy du¿e cykle „Gdañskie collage”, „Sny o Flandrii” i „Przypisy do litera-
tury powszechnej”. Trzy wystawy, które zrobi³y Meleszyñskiego z dnia na dzieñ tym, kim jest
teraz...
– Gdzie mo¿na je zobaczyæ? – przerwa³em jej.
– Kilka jest w Gdañsku, w Muzeum Narodowym. Ale wiêkszoœæ rozesz³a siê po ca³ej Euro-
pie. Niektóre kupili prywatni zbieracze, którzy mieli nosa. Zawistnicy mówi¹, ¿e sam Mele-
szyñski ma ca³y strych zapchany p³ótnami.
49
– Dlaczego zawistnicy?
– Bo widzisz, te obrazy osi¹gaj¹ teraz bardzo wysokie ceny. S¹ naprawdê znakomite, a poza
tym jest ich bardzo ma³o. Od czasu tych trzech wystaw on w³aœciwie nic nie wystawia³. Cza-
sem, bardzo rzadko, jakiœ pojedynczy obraz na zbiorówce... Wiêc jego wrogowie mówi¹, ¿e
magazynuje p³ótna, ¿eby podbiæ ich cenê.
– A ty w to nie wierzysz? – spyta³em. Prawdê powiedziawszy, opinia „wrogów” wydawa³a
mi siê bardzo przekonywaj¹ca.
– Ale¿ oczywiœcie, ¿e nie!!! – krzyknê³a moja narzeczona.
– On jest ponad takie ma³e interesy. Co ty sobie w ogóle wyobra¿asz – ¿e Meleszyñski to
jakiœ geszefciarz?
By³a jak lwica broni¹ca swych ma³ych; myœl o tym, ¿e Meleszyñski mo¿e w niej wzbudzaæ
macierzyñskie uczucia nie by³a przyjemna. Myœl o jakichkolwiek w ogóle uczuciach mojej
narzeczonej do Meleszyñskiego nie by³a przyjemna. Mniejsza z tym.
– Niczego sobie nie wyobra¿am – odpowiedzia³a spokojnie.
– Po prostu zastanawiam siê, po co on, u diab³a, magazynuje te obrazy, skoro ju¿ je namalo-
wa³?
– A sk¹d wiesz, ¿e w ogóle je namalowa³? –odparowa³a Aniela. – Mo¿e siê ju¿ wypowie-
dzia³ w p³aszczyŸnie i teraz ca³kowicie przerzuci³ na bry³ê.
– Tak, tak, na bry³ê pod tytu³em „Zas³u¿ony pracownik morza”. Jedna taka jest do obejrzenia
we W³adys³awowie. – By³em sarkastyczny, ale jeszcze bardziej od zawodowego slangu Anie-
li nie lubi³em „bry³” profesora.
– Czego siê czepiasz? – rzuci³a Aniela. – Mo¿e nie wszystkie jego pomniki s¹ wspania³e, ale
po pierwsze – on ci¹gle szuka nowych œrodków wyrazu, a po drugie – jeœli ju¿ rzeczywiœcie
przesta³ malowaæ, to chyba przyznasz, ¿e ka¿dy artysta ma prawo do milczenia. W koñcu
Mickiewicz te¿ przez wiele lat nic nie napisa³.
To by³o s³abe porównanie, ale Aniela nigdy nie by³a mocna z literatury. Powiedzia³em to jej.
– Dobrze, dobrze – by³a ju¿ obra¿ona – wiem. Ja jestem nieuk, Meleszyñski pacykarz, wszy-
scy s¹ ignorantami. Tylko pan profesor Ordêga, autor ca³ej szuflady arcydzie³, ma monopol
na prawdê i artyzm.
Wyj¹tkowo uda³o mi siê nie zdenerwowaæ – Aniela uderzy³a w mój najs³abszy punkt.
– Nie roszczê sobie takich pretensji – odpowiedzia³em spokojnie. – A teraz ju¿ mnie nie ob-
chodzi pan Meleszyñski. Wola³bym zrozumieæ, dlaczego jesteœ gotowa mnie obra¿aæ, byle
go broniæ.
– Bo to ty go obra¿asz – odpar³a szybko.
– Wcale go nie obra¿am. Chcia³bym tylko zrozumieæ, dlaczego wszyscy uwa¿aj¹ go za wiel-
koœæ? To nie znaczy, ¿e tê wielkoœæ podwa¿am.
– Przecie¿ ci mówi³am – on jest wspania³ym malarzem.
– I fatalnym rzeŸbiarzem.
– Powiedzmy – zgodzi³a siê niechêtnie – ¿e jest rzeŸbiarzem us³ugowym. Jak wiêkszoœæ twór-
ców pomników w Polsce. Ale on to robi przede wszystkim po to, ¿eby utrzymaæ dobre sto-
sunki z w³adz¹. To jest bezcenne dla wszystkich – dla œrodowiska, dla uczelni.
Zna³em ten rodzaj argumentacji na pamiêæ i nigdy go nie podziela³em.
– Uwa¿aj, Aniela, bo zaraz mi powiesz, ¿e facet bior¹c miliony za projekt pomnika, w grun-
cie rzeczy poœwiêca siê dla ludzkoœci.
50
– Och! – by³a oburzona. – Nie bêdê z tob¹ rozmawiaæ. Jesteœ bezinteresownie zawistny.
– Mo¿e. Albo nadal nie wiem tego, co chcia³em wiedzieæ.
– Ja ci tego nie wyt³umaczê. ¯e jest wielkim artyst¹, w to nie w¹tpi nikt, kto kiedykolwiek
ogl¹da³ jego p³ótna. A co do reszty... trzeba go po prostu znaæ osobiœcie. To cz³owiek o nie-
zwyk³ym uroku, któremu ka¿dy musi ulec.
No có¿ – pomyœla³em – ja nie uleg³em. I Aniela zdaje siê o tym nie pamiêtaæ. Widaæ sama
jest pod silnym urokiem.
Wesz³a mama Anieli z herbat¹. Przez chwilê piliœmy j¹ prawie w milczeniu, wymieniaj¹c nie-
istotne uwagi. Spojrza³em na zegarek – dochodzi³a dziesi¹ta. Zacz¹³em siê pospiesznie
¿egnaæ, ale Aniela zatrzyma³a mnie w pokoju.
– Przykro mi, Andrzeju, ¿e tak bezsensownie siê wœciek³am.
– Ale¿ nie ma o czym mówiæ....
– Jest, jest... Widzisz sam, jak z nami jest. Spotykamy siê co parê dni po to, ¿eby na siebie
pokrzyczeæ. Musimy siê nad tym zastanowiæ. – By³a teraz spokojna, mówi³a z wyraŸnym
namys³em. – Nie mo¿e byæ tak dalej. Powinniœmy coœ postanowiæ. Albo damy sobie spokój,
albo coœ zmienimy... Andrzej, przecie¿ zale¿a³o nam na sobie.
– Tak.
– A czy zale¿y nam?
– Musimy na to pytanie odpowiedzieæ osobno – ty sobie ja sobie. Nie by³o to mi³e, co jej
powiedzia³em, ale by³o przynajmniej uczciwe. Rzeczywiœcie, ju¿ od dawna nie potrafi³em
w³aœciwie nazwaæ swoich uczuæ do Anieli.
– A jaka jest twoja odpowiedŸ? – spyta³a z wahaniem.
– Zanim odpowiem tobie, muszê odpowiedzieæ sobie.
– Rozumiem... Mo¿e masz racjê... A teraz idŸ ju¿, przecie¿ widzê, ¿e siê spieszysz. Albo
poczekaj – chwyci³a mnie za ramiê. – Zastanów siê tak? Ale zastanów siê dobrze, tak, ¿ebyœ
by³ pewny swoich wyborów. Zgoda?
Skin¹³em g³ow¹.
– Nie spiesz siê, ale i te¿ nie zwlekaj – ci¹gnê³a. – Pamiêtaj, ¿e ja czekam. Ale to nie znaczy,
¿e ciê wi¹¿ê. Wrêcz przeciwnie, do czasu, zanim nie wrócisz, zwalniam ciê z wszelkich zo-
bowi¹zañ. Je¿eli s¹... – rozeœmia³a siê niemal histerycznie – miêdzy nami jakieœ zobowi¹za-
nia.
Poczu³em dziwny niepokój. W ten sposób nie rozmawialiœmy od lat. Co myœmy w ogóle ro-
bili od lat? Sypialiœmy z sob¹, poza tym ¿yj¹c osobnym, w³asnym ¿yciem. Chcia³em Anieli
powiedzieæ na po¿egnanie coœ krzepi¹cego – choæ nie³atwo by³oby mi znaleŸæ odpowiednie
s³owa – ale moja, ju¿ teraz chyba by³a narzeczona nie da³a mi dojœæ do s³owa:
– Sp³ywaj... – powiedzia³a czule. – A jak skoñczysz swoje sprawy z Meleszyñskim, musisz
mi o wszystkim opowiedzieæ.
Poca³owa³a mnie w same usta, suchymi, gor¹cymi wargami, miêdzy którymi na moment tyl-
ko rozkwit³ ³agodny kielich wilgotnego jêzyka. Ten poca³unek mia³ niezwyk³y, szczególny
smak, przypominaj¹cy czasy odleg³e i prawie zapomniane.
– IdŸ, idŸ – rozeœmia³a siê serdecznie i niemal wypchnê³a mnie na klatkê schodow¹.
51
VII
By³o ju¿ dobrze po dziesi¹tej, kiedy wróci³em do Teatru ba³tyckiego. Nie spóŸni³em siê jed-
nak – próba nadal, niezmiennie trwa³a, kalapita nie dzia³a³a, pani scenograf by³a zajêta.
Mroczny bufet wygl¹da³ jeszcze gorzej ni¿ dwie godziny temu – zasnuty papierosowym dy-
mem, zaœmiecony niedopa³kami i zastawiony brudnymi naczyniami (bufetowa, nie bêd¹c ar-
tystk¹, pracowa³a na godziny i ju¿ dawno posz³a do domu) – przypomina³ teraz jad³odajniê
na dworcu w Wejherowie w chwilê po bankiecie rezerwistów. Nie mia³em jednak wyboru,
jeœli chcia³em jeszcze dziœ pomówiæ z Ostersk¹ – musia³em tu zaczekaæ.
– Witamy dumê naszej oœwiaty – us³ysza³em nagle z boku. – Có¿ sprowadza do naszej jar-
marcznej budy?
Przede mn¹ sta³ Buba Wiatrakiewicz, aktor tak dobrze znany gdañskie publicznoœci, ¿e zna-
³em go nawet ja. Nie tylko ze sceny – Zna³em go osobiœcie, tak jak zna³y go setki innych
ludzi, których na swym nie koñcz¹cym siê szlaku wytrwa³ego birbanta i hulaki spotyka³. Znali
go pisarze i poloniœci, malarze i graficy, architekci i medycy, zna³y go kelnerki wszystkich
lokali Starego Miasta i Sopotu, znali go meliniarze i taksówkarze. Krótko mówi¹c – znali go
wszyscy i on zna³ wszystkich. Nawet mnie.
– Witam mistrza – podj¹³em jego ton. – Có¿ to, mistrz nie ma scenie? Bez kostiumu i cha-
rakteryzacji?
By³o to rzeczywiœcie dziwne, jako ¿e Buba, mimo swoich nieposkromionych sk³onnoœci roz-
rywkowych, by³ jednym z g³ównych aktorów Teatru Ba³tyckiego i gra³ dos³ownie wszystko –
od krasnoludka do Hamleta.
– Bez – potwierdzi³ Buba, g³adz¹c swój czarny w¹sik. – Nie lubiê pracowaæ w masarni, a dzi-
siejsz¹ normê ju¿ wykona³em. To znaczy – tylko teatraln¹, poziomu krwi w alkoholu jeszcze
nie ustali³em.
Musia³em mieæ g³upi¹ minê, bo uœmiechn¹³ siê zadowolony i ci¹gle dalej:
– A profesor, widzê, skusi³ siê do taniej jatki? Nie rozumiemy? Przecie¿ to proste – wysta-
wiamy „RzeŸniê” Mro¿ka, wiêc mamy jatki... Najdos³owniej... A tanie, bo na trzeci¹ gene-
raln¹ wchodzi siê bez biletu. Hi, hi...
– Mistrz siê myli, przyszed³em najzupe³niej prywatnie.
– Coooo! Czy¿by profesor zagustowa³ w artystkach? Mazurkiewicz, bój siê Boga! A która to
przypad³a do serduszka?
– Zdziwi siê mistrz – postanowi³em go za¿yæ – jestem umówiony z Hank¹ Ostersk¹.
A¿ gwizdn¹ z podziwu:
– No, no, no... kolejna ofiara naszej tarantuli! Nie radzê, wysysa mê¿czyzn, a zezw³ok sk³ada
na o³tarzu sztuki. Mistrza zmusi do napisania dramatu, który natychmiast wystawi, po czym
tak zawy¿y poprzeczkê oczekiwañ, ¿e nawet Witkacy musia³by pakoñczyt samaubijstwom.
52
– No, akurat Witkacy rzeczywiœcie....
– Pewnie mia³ jak¹œ tarantulê. Á propos – powiedzia³ zupe³nie nie á propos – mo¿e skoczy-
my na setê, stary?
– Niestety – rozeœmia³em siê – naprawdê muszê czekaæ na Ostersk¹.
– Nie ma obawy... ta próba potrwa jeszcze z trzy godziny. Kalapita siê zacina.
– Wiêc bêdê musia³ poczekaæ.
– Groza! Wszyscy artyœci na scenie, a ja skoñczy³em dzisiaj spektakl o dwunastej, tak to jest
z tymi bajêdami dla dzieci, i od tego czasu nie mam siê z kim napiæ.
– Zaraz, zaraz – coœ mnie tknê³o. – To nie gra³eœ dzisiaj w Sopocie?
– W³aœnie w Sopocie. – Uk³oni³ siê dwornie. – Masz, profesorze, przed sob¹ Króla Onufre-
go, który straszy dzieci codziennie od dziesi¹tej do dwunastej za jedne szeœædziesi¹t z³otych.
– Jak to, wiêc nie gracie „Abisynki”?
– Zasadniczo te¿. Ale nie w tej chwili. Zapraszam od wtorku. Kreujê jedyn¹ rolê mêsk¹. Suk-
ces kolosalny! Brawko na wejœcie, szmerek w œrodku, frenet na zejœcie. A teraz, pozwoli pro-
fesor, ¿e go po¿egnam. Merci. Tramwaj zaraz rusza.
I poszed³, zostawiaj¹c mnie w niejakim os³upieniu. Minê³a dobra chwila, zanim przypomnia-
³em sobie, ¿e „tramwaj” to popularna, acz nieoficjalna nazwa najbli¿szej knajpy. No i ta „Abi-
synka”, któr¹ dziœ jakoby ogl¹da³ magister Korsak. Za moimi plecami szczêknê³y ciê¿kie
metalowe drzwi wiod¹ce na scenê.
– A, jest pan... – us³ysza³em zmêczony g³os Osterskiej. – Mam chwilê przerwy. Proszê za
mn¹.
Tym razem poszliœmy do niewielkiej re¿yserki, gdzie czeka³a ju¿ zaparzona przez gardero-
bian¹ herbata.
– Dziêkujê, moja Nusiu – odprawi³a j¹ Osterska. – Nic wiêcej nie potrzebujê.
Kobiecina wycofa³a siê z szacunkiem, zamykaj¹c cicho drzwi. S³awna scenografka zapali³a
papierosa, zamknê³a oczy i przez chwilê milcza³a. Na jej skroni pulsowa³a szybko maleñka,
niebieska ¿y³ka. Musia³a byæ bardzo zmêczona.
– Jestem niemal wyczerpana – jakby odgad³a moje myœli – ale proszê, s³ucham pana.
– To raczej ja chcia³bym wys³uchaæ, co pani mo¿e mi powiedzieæ.
– No dobrze – zdecydowa³a siê w nag³ym przyp³ywie energii. – Na Zachodzie nazwano by to
z³o¿eniem oœwiadczenia. Wiêc niech pan s³ucha – z³o¿ê oœwiadczenie. – Zaci¹gnê³a siê pa-
pierosem i zaczê³a mówiæ dobitnie, choæ dosyæ cicho: – Adam jest moim synem, ale jest rów-
nie¿ doros³ym cz³owiekiem. Tak go traktujê. By³am niewiele starsza, kiedy zaczê³am samo-
dzielne ¿ycie i przez wiele lat by³o mi niezwykle trudno. Ale wybiera³am sama za siebie. On
robi to teraz. Nie widzê powodu, by mu w tym przeszkadzaæ. Umilk³a. S¹dzi³em, ¿e skoñ-
czy³a, ale ona westchnê³a tylko i kontynuowa³a:
– Adam jest wra¿liwy, inteligentny i tak dalej... wiem przecie¿ o tym i dumna jestem z niego.
Jego najwiêksz¹ wad¹ jest jego wiek. Dziewiêtnaœcie lat to w naszym kraju, w naszej kultu-
rze, w naszych czasach – bardzo ma³o. Teraz bardzo póŸno osi¹ga siê prawdziw¹ dojrza³oœæ
spo³eczn¹. Wszystko wpycha ich w infantylizm, w niedojrza³oœæ w nieodpowiedzialnoœæ.
Wszyscy chcieliby im przed³u¿aæ dzieciñstwo w nieskoñczonoœæ. Wiêc, jeœli on chce sam za
siebie braæ odpowiedzialnoœæ, to mogê siê tylko cieszyæ. Oczywiœcie, mog³abym nim pokie-
rowaæ, jak robi to wiêkszoœæ ludzi, którzy maj¹ jak¹ tak¹ pozycjê. Rafa³... zawsze próbowa³
urobiæ go na swój obraz i podobieñstwo. To by³o jednym ze Ÿróde³ konfliktów miêdzy nami.
53
Ale ja obstawia³am przy swoim. Widzi pan... Adam bardzo piêknie rysuje, ma ogromny dar
oddawania podobieñstwa twarzy. Ale to wcale nie znaczy, ¿e musi byæ wybitnym artyst¹. Od
roku pisze. Bardzo dobrze, niech pisze, mo¿e to jest jego prawdziwe powo³anie. Wie pan, ja
nie wierzê w coœ takiego jak zmarnowany talent. Jeœli ktoœ ma prawdziwy talent, to zawsze
siê odnajdzie. A jeœli nie – szkoda czasu, mo¿na od razu zacz¹æ handlowaæ dolarami.
– Chyba nie chce pani, ¿eby Adam handlowa³ dolarami? – nie wytrzyma³em.
– Nie, nie chcê. Ale widzi pan, to nie ma nic do rzeczy. Wa¿ne jest to, czego on bêdzie chcia³.
– A czego on chce?
– Wiem, do czego pan zmierza. Zaraz pan mi powie, ¿e taki m³ody ch³opak nie wie jeszcze,
czego naprawdê warto chcieæ i ¿e ja nie interesujê siê jego ¿yciem wewnêtrznym. Owszem,
interesujê siê, ale to nie znaczy, ¿e zamierzam w nie ingerowaæ.
– Nawet teraz?
– Zw³aszcza teraz, proszê pana!
– No, a matura...
Rozeœmia³a siê g³oœno.
–Matura? – spyta³a. – Pan naprawdê uwa¿a, ¿e matura jest taka wa¿na? O, przepraszam, prze-
cie¿ pan jest nauczycielem. Musi pan szanowaæ to, co robi. Ale przykro mi, nie mogê siê
jakoœ przej¹æ matur¹ Adama. Jeœli mu bêdzie kiedyœ potrzebna, to na pewno j¹ zrobi. A ca³a
reszta... No có¿ – zdecydowa³a siê nagle – nie chcia³am o tym mówiæ, ale jednak zrobiê to.
Widzê, ¿e pan siê przejmuje bardziej ni¿ ja. Widzi pan, uwa¿am, ¿e te wszystkie niepokoj¹ce
okolicznoœci, o których panu mówi¹, s¹ jakimœ elementem gry, któr¹ oni ze sob¹ prowadz¹.
– Kto?
– Jak to – kto? Ale¿ oczywiœcie – Adam i Rafa³. Po prostu nie mogê uwierzyæ w realnoœæ
istnienia jakiejœ groŸby. Albo Adam straszy Rafa³a, albo Rafa³ wykorzystuje sytuacjê, ¿eby
nastraszyæ mnie. On jest do tego zdolny. Mówiê o tym wszystkim cynicznie, ale pozby³am
siê ju¿ z³udzeñ co do mego mê¿a. Jesteœmy w trakcie rozwodu.
– Wszystko, co pani mówi, jest zapewne prawdziwe, ale – proszê wybaczyæ – to tylko ogól-
niki. Frustracje, bunty, niepogodzenie ze œwiatem, wszystko to z czegoœ siê bierze, tak jak
wybory i branie odpowiedzialnoœci musz¹ czegoœ dotyczyæ.
Nachmurzy³a siê, zapali³a kolejnego papierosa.
– Nie jestem panu w stanie powiedzieæ nic wiêcej. •ród³a wszystkich kryzysów i buntów s¹
zawsze takie same. Pan siê zachowuje jak detektyw. Oczekuje pan ode mnie faktów. Owszem,
s¹ pewne fakty, ale o nich nie powiem. To nie ma znaczenia. Adam musi sobie sam poradziæ
zarówno ze swoim kryzysem, jak i z faktami. Nikt nie mo¿e pomóc – ani pan, ani nawet ja.
– Wiêc kto?
– Nie kto, a co. Praca. Oto moja odpowiedŸ. By³am prawie w wieku Adama, kiedy spad³y na
mnie klêski, którymi mo¿na by ob³o¿yæ kilka osób. I ¿yjê, przetrwa³am, jestem, kim jestem.
Dziêki pracy. I sztuce. Dziêki pracy dla sztuki.
– Wiem, wiem, jest pani jednym z najwybitniejszych scenografów w Polsce.
– N a j w y b i t n i e j s z y m, proszê pana.
Milcza³em. Có¿ mog³em jej powiedzieæ, ja, Andrzej Ordêga, profesor liceum ogólnokszta³-
c¹cego.
– Aha, by³abym zapomnia³a – podjê³a ³agodniejszym tonem. – Oto zaproszenie dla pana na
jutrzejsz¹ premierê.
54
Wrêczy³a mi prostok¹tny kartonik.
– Dziêkujê, ale naprawdê nie wiem, czy bêdê móg³ przyjœæ. W koñcu szukam pani syna.
– Premiera jest wa¿niejsza, proszê pana, Adam sam siê znajdzie.
– Mo¿liwe, ¿e premiera jest najwa¿niejsza – powiedzia³em wstaj¹c – i ¿e wszystko nale¿y
z³o¿yæ na o³tarzu sztuki, ale proszê mi powiedzieæ, co maj¹ zrobiæ ludzie, którym Bóg po-
sk¹pi³ talentu?
Spojrza³a na mnie niemal z przestrachem, tak jakbym powiedzia³ coœ równoczeœnie groŸnego
i nieprzyzwoitego.
– Nie wiem – szepn¹³em, k³ad¹ rêkê na klamce. –Dziêki Bogu, nie muszê wiedzieæ.
– No tak –szepn¹³em, k³ad¹c rêkê na klamce. - Goethego nazywano olimpijczykiem.
– S³ucham? – spyta³a ostro.
– Drobiazg, mówi³em do siebie. Dobranoc.
Nie odpowiedzia³a. Zamkn¹³em za sob¹ drzwi re¿yserki i poszed³em d³ugim, ciemnym kory-
tarzem w stronê wyjœcia. „Kalapita znów nie dzia³a” – zagdaka³ mi nad uchem g³oœnik.
W portierni min¹³em Bubê Wiatrakiewicza, który lekko chwiej¹c siê na nogach, próbowa³
trafiæ s³uchawk¹ na wide³ki aparatu telefonicznego.
– I jak tam randka z Hani¹ – spyta³.
– Merci. Zosta³em z³o¿ony na o³tarzu sztuki.
– Coo – o¿ywi³ siê – czy przedtem skonsumowany?
– Niestety nie.
– To rzeczywiœcie szkoda. Szczêœliwy by³, kto j¹ posiada³, jak mówi poeta. A nie by³o ich
wielu. Wiem, co mówiê, jako by³y sublokator.
– Idê. Powiedz mi jeszcze tylko, drogi mistrzu, co to w³aœciwie jest ta kalapita?
Spojrza³ na mnie ze zgorszeniem i pogard¹:
– Nie mówi siê kalapita tylko pieprzona kalapita. To jest po prostu obrotówka.
– Aha.
– No w³aœnie – ucieszy³ siê Buba. – A propos, jedziemy na whisky do „Morenki”, zapraszam
profesora. Taksówka czeka.
Nie zachowa³em siê pewnie najgrzeczniej, bo skorzysta³em z taksówki, ale zrezygnowa³em
z whisky. W ten sposób kilka minut po jedenastej znalaz³em siê na Wassowskiego.
Z lekkimi wyrzutami sumienia pomyœla³em o mamie. Ju¿ wczoraj potraktowa³em j¹ nieco
szorstko, a dziœ – przepad³em bez s³owa na wiele godzin. Ale moje obawy okaza³y siê p³onne
– mamy po prostu nie by³o w domu. Na stole sta³a za to kolacja i le¿a³a kartka nastêpuj¹cej
treœci: Poniewa¿ i tak nie interesujesz siê star¹ matk¹, przyjê³am zaproszenie cioci Wisi i wy-
je¿d¿am z nimi na weekend do Kamienia. Wrócê w poniedzia³ek rano. Jedzenie w lodówce
i na stole. Ci¹gle ktoœ do ciebie dzwoni³, ale nie mia³am ju¿ si³y notowaæ.
Zapali³em gaz pod imbrykiem i ju¿ mia³em wbiæ zêby w kanapkê z ¿ó³tym serem, kiedy za-
dzwoni³ telefon. To by³ profesor Meleszyñski:
– Halo, czy ma pan dla mnie jakieœ wiadomoœci? Umieram z niepokoju.
– Niestety, ca³y wieczór zu¿y³em na to, by doczekaæ siê pó³godzinnej audiencji u pana ¿ony.
– No tak – westchn¹³ – to do Hanki podobne. I pewnie nie powiedzia³a panu nic konkretnego?
– No, raczej nie... A co u pana? Czy by³a milicja?
– Tak, tak, oczywiœcie... By³ taki m³ody porucznik. Bardzo spokojny, ale chyba powa¿nie
potraktowa³ ca³¹ sprawê. Maglowa³ mnie przez dobr¹ godzinê.
55
– To dobrze. Bêdziemy w kontakcie.
– Dziêkujê i przepraszam. Zadzwoniê jutro.
Ledwo od³o¿y³em s³uchawkê, zaœwista³ gwizdek czajnika. Zala³em esencjê wrz¹tkiem i wró-
ci³em do pokoju. Znów zadzwoni³ telefon.
By³ to Artur Dêbowski, wœciek³y Artur:
– Gdzie ty siê podziewasz, u Boga Ojca?
– By³em na wyœcigach konnych i w ³aŸni tureckiej.
–No tak! – zabulgota³ wœciekle Artur. – Ty nigdy do niczego nie dojdziesz. Zamiast praco-
waæ i siê kszta³ciæ, no – nawet szukaæ tego biednego ch³opca, ty siê szlajasz po jakichœ tin-
gel-tanglach... Co? – Dopiero w tej chwili dotar³ do niego sens moich s³ów. – Ty sobie chyba
kpisz? Jakie wyœcigi? W maju? Jaka ³aŸnia?
– To prawda, kpiê sobie... – rozeœmia³em siê i odsun¹³em s³uchawkê na bezpieczn¹ odleg³oœæ,
by uratowaæ bêbenki przed nastêpnym wybuchem wœciek³oœci Artura. Odezwa³em siê dopie-
ro, gdy us³ysza³em jego nerwowe „halo”.
– A teraz spokojnie powiedz, czego chcesz – spyta³em.
– Dowiedzia³em siê kilku ciekawostek o Meleszyñskich i chêtnie ci je sprzedam, ale to bê-
dzie umowa handlowa...
– S³ucham?
– Dopuœcisz mnie do tych swoich poszukiwañ szczeniaka.
– Czyœ ty zwariowa³?
– Nie, po prostu jestem dziennikarzem i zachowujê siê jak dziennikarz. Mam powody, ¿eby
przypuszczaæ, ¿e to jest temat.
– Dobra, dobra... I napiszesz o tym do „Hodowcy Jedwabników”?
–O to niech ciê g³owa nie boli. Wiêc jak?
– Muszê siê zastanowiæ. Zadzwoniê do ciebie jutro.
– Ale rano, póŸniej siê wycofujê.
Zd¹¿y³em zjeœæ jedn¹ kanapkê i zabra³em siê za drug¹, kiedy telefon zadzwoni³ po raz trzeci.
– Po tij strona mówi Mustafa. Czi ja..
– Witam, witam – przerwa³em mu. – Czym mogê s³u¿yæ?
– To nie ja zadzwonil – powiedzia³ niezbyt zgodnie z prawd¹ Arab. – Tu siê mnie rozchodzi
o Izia. Ona nic tylko czeka i czeka. Ty, profesor, powiedzia³, ¿e zadzwoni.
– Powiedzia³em, ¿e zadzwoniê i mam zamiar to zrobiæ.
– Ona czeka. Ty zadzwoñ, bo z ni¹ Ÿle coœ. Ona siê boi.
– Czego, Mustafa?
– Nie wim. Ona mi i tak nie powi. Mo¿e tobi powi. Ty zadzwoñ.
–Zadzwoniê na pewno.
– Dzikuji i dobranoca.
Wyci¹gn¹³em wtyczkê telefonicznego kabla z gniazdka i spokojnie skoñczy³em kolacjê. Nie
mia³em zamiaru dzwoniæ do Izy, wiêc nie chcia³em ryzykowaæ, ¿e ona zadzwoni do mnie.
Nie chcia³em dzwoniæ do uczennicy Miller, bowiem mia³em zamiar j¹ odwiedziæ.
W dziesiêæ minut póŸniej jecha³em ju¿ nocnym tramwajem w stronê górnego Wrzeszcza, usi-
³uj¹c uporz¹dkowaæ rozbiegane myœli. Da³em siê ponieœæ fali, losowi, który ju¿ po raz trzeci
popycha³ mnie ku ulicy Ma³gorzaty Fornalskiej i kaza³ nacisn¹æ dzwonek u drzwi mojej
uczennicy.
56
VIII
Drzwi mieszkania mojej uczennicy otworzy³y siê niemal natychmiast, tak jakby Iza warowa-
³a pod nimi, czekaj¹c na powrót spóŸnionego ma³¿onka.
– Jesteœ nareszcie! – zawo³a³a impulsywnie.
– Jestem...– chcia³em wyg³osiæ jak¹œ grzecznoœciow¹ formu³ê o tym, jak mi przykro, ¿e przy-
chodzê o pó³nocy, mimo ¿e mia³em dzwoniæ, ale Izê nie interesowa³y ¿adne formu³y – rzuci-
³a mi siê na szyjê i mocno objê³a ramionami. – Tak siê ba³am, tak siê ba³am... – szepta³a.
– Czego, na Boga? – spyta³em, odsuwaj¹c j¹ ³agodnie.
– Och, w³aœciwie nie wiem... Po prostu za d³ugo siedzia³am tu sama. ChodŸ – chwyci³a mnie
za rêkê i poci¹gnê³a w g³¹b mieszkania. – Nic ci siê nie sta³o? Wszystko w porz¹dku? – pyta-
³a nerwowo.
– Ale¿ oczywiœcie. Czeka³em bardzo d³ugo na rozmowê z matk¹ Adama. Mia³a próbê.
Weszliœmy do pokoju, oœwietlonego tylko intymnym œwiat³em nocnej lampki. Mo¿e siê
myli³em, ale by³o to ma³o prawdopodobne – Iza czeka³a na kogoœ. Stó³ by³ zastawiony
do kolacji na dwie osoby, œwiece przygotowane do zapalenia, sama Iza ubrana
w zwiewn¹, ciemn¹ sukienkê i pachn¹ca tak, jak siê pachnie tylko w szczególnych sytu-
acjach. Nie by³y to perfumy, jakich siê u¿ywa id¹c na pisemny z polskiego. Nie musia-
³em siê bawiæ w zawi³e dedukcje – tym oczekiwanym goœciem niew¹tpliwie by³em ja
sam. Nie by³a to przykra myœl.
– Podoba ci siê? – spyta³a Iza z uœmiechem. Mia³a najwyraŸniej na myœli zastawiony stó³.
– Bardzo – powiedzia³em z przekonaniem. – Ogromnie. Wyj¹tkowo. Ty mi siê podobasz.
Westchnê³a. Westchnê³a z radoœci¹, przysiêgam. Zamknê³a oczy i... i zaczêliœmy siê ca³owaæ.
D³ugo, zach³annie, z zapamiêtaniem.
Pierwsza opamiêta³a siê Iza. Odsunê³a siê ode mnie na moment, potem mocno przywar³a do
mej piersi, opieraj¹c czo³o o mój policzek.
– Wiêc jednak...– szepta³a cichutko.
W milczeniu g³adzi³em jej d³ugie w³osy. Trwaliœmy tak przez chwilê. Wreszcie Iza westchnê-
³a g³êboko, chyba z ulg¹, i odsun¹wszy siê ode mnie, opad³a na krzes³o. Usiad³em na drugim.
Iza zapali³a papierosa i zawo³a³a:
– Ty zimny draniu! Czemu mnie oszukiwa³eœ tak d³ugo? – jej rozeœmiane oczy i radosny g³os
przeczy³y s³owom.
Rozeœmia³em siê i ja. Serce bi³o mi coraz mocniej.
– Czemu mnie oszukiwa³eœ tak d³ugo? – powtórzy³a. – Ju¿ myœla³am, ¿e mnie naprawdê nie
chcesz, ¿e nie widzisz jak ja... jak ja... – zmiesza³a siê. – Och lepiej jedzmy, najpierw jedz-
my. Dobrze?
– Jad³em ju¿.
57
– Ty draniu! O, ty zimny draniu! – powiedzia³a z ogromn¹ s³odycz¹. Chwyci³a moj¹ d³oñ i za-
czê³a j¹ ca³owaæ, ale nagle przerwa³a i – gasz¹c papierosa – chwyci³a butelkê:
– Wiêc napijmy siê wina. Najpierw wino.
Rozla³a czerwony p³yn do dwóch kieliszków i szybko, nerwowo wychyli³a swój do dna. Za-
pali³a drugiego papierosa. Powoli wypró¿nia³em swój kieliszek.
– Och... na co jeszcze czekasz... – wyszepta³a Iza. – Na co jeszcze czekasz, ty kochany, s³od-
ki, zimny draniu!
Zerwa³em siê z krzes³a i porwa³em j¹ w ramiona. Ca³owa³em jej usta, oczy, uszy, w³osy, rêce.
Z rozpêdu poca³owa³em nawet jej papierosa.
– Poczekaj, poczekaj – szepta³a, dusz¹c ciê¿ko. – Poczekaj... Odsun¹³em siê wreszcie.
Iza wrzuci³a niedopa³ek do popielniczki i powiedzia³a bardzo cicho, z nieœmia³oœci¹, jakiej
nigdy bym siê po niej nie spodziewa³:
– Odwróæ siê... – rozeœmia³a siê nerwowo. – Albo nie! Patrz.
I nag³ym ruchem rozwi¹za³a pasek oplataj¹cy j¹ w talii. Ciemna suknia zsunê³a siê na zie-
miê. By³a jej jedynym okryciem. Sta³a przede mn¹, tak doskonale wyrzeŸbiona przez naturê,
¿e moje po¿¹danie ust¹pi³o miejsca podziwowi. Jej twarz wypogodzi³a siê, a oczy zaszkli³y
mgie³k¹ oczekiwania.
Sz³a w moj¹ stronê niewiarygodnie d³ugo: jak niski pu³ap majowych chmur zwiastuj¹cy ciep³¹
burzê, jak nag³e tornado o jednym z piêknych ¿eñskich imion, sz³a tak, jakby by³a najpiêk-
niejsz¹ kobiet¹ œwiata, której nie mo¿na sobie wyobraziæ. I by³a ni¹. Nie pamiêtam, w jaki
sposób pozby³em siê odzie¿y.
Œwiadomoœæ wraca³a powoli, bardzo powoli. Dalekie bicie zegara sprowadzi³o mnie na po-
wrót na kulê ziemsk¹, jeszcze odleglejszy warkot samochodu w jakiœ dziwny sposób kojarzy³
siê z Europ¹, przyæmione œwiat³o lampki mówi³o coœ o jakimœ zapomnianym Gdañsku., a za-
pach maciejki, nap³ywaj¹cy przez uchylone okno – o ulicy Ma³gorzaty Fornalskiej.
Ale przez ca³y ten czas ani ma moment nie zapomnia³em o tym, kogo trzymam w ramionach,
kto jest przy mnie, na mnie, pode mn¹, we mnie, u mnie. Ze mn¹, co najwa¿niejsze. Prze¿y-
wa³em rozkosz, jak¹ mo¿e daæ piêkna kobieta, ale silniejsze – i piêkniejsze – by³o poczucie
odnalezienia czegoœ niezwyk³ego i wyj¹tkowego, czegoœ, o czym zawsze siê marzy³o, nie
umiej¹c nawet tego marzenia nazwaæ. Czu³em siê obdarowany przez los skarbem wiêkszym
ni¿ moje pragnienia i przysiêga³em sobie, ¿e nigdy ju¿ tego skarbu nie wypuszczê z r¹k. Wie-
dzia³em, ¿e to co siê zdarzy³o, zmieni ca³e moje ¿ycie i by³em gotów je zmieniæ. Wiedzia-
³em, ¿e muszê wzi¹æ swój dar losu na wy³¹czn¹ odpowiedzialnoœæ i czu³em siê przygotowa-
ny do wziêcia tej odpowiedzialnoœci. U diab³a! – by³em gotowy na wszystko.
Milczeliœmy bardzo d³ugo, le¿¹c, ciasno przytuleni, na w¹skim tapczaniku. Ja rozmyœla³em,
a Iza, piêkna i niewinna w tej pozie, spa³a wtulaj¹c twarz w moj¹ pachê. By³em gotów trwaæ
tak w nieskoñczonoœæ, p³yn¹c wraz z Iz¹, z tym tapczanikiem i pokojem przez godziny i do-
by, przez kolejne maje, czerwce, lipce i grudnie.
Nagle Iza obudzi³a siê i to te¿ by³o piêkne. Uœmiechnê³a siê i poca³owa³a mnie w nos. To
wystarczy³o. Przez nastêpne kwadranse znów p³ynêliœmy przez burzliwe morza i fruwaliœmy
nad postrzêpionymi szczytami gór.
Zegar wybija³ drug¹, kiedy Iza, w nag³ym odruchu wstydliwoœci, narzuci³a na siebie cieniutk¹
– i przezroczyst¹ zreszt¹ – halkê i zapali³a dwa papierosy – jednego dla siebie, a drugiego dla
mnie. Piliœmy czerwone wino, oblewaj¹c siê nim nawzajem, jedliœmy to, co sta³o na stole
58
i szukaliœmy w radio muzyki, która wtórowa³aby chora³om graj¹cym w naszych duszach. Ale
¿adna muzyka nie by³a doœæ wznios³a, a ¿adne wino doœæ mocne, by zast¹piæ nam siebie na-
wzajem, wiêc wci¹¿ siê dotykaj¹c, pieszcz¹c, g³adz¹c i ca³uj¹c, poznaj¹c siê wci¹¿ na nowo
i od nowa, œmieliœmy siê, p³akaliœmy, zarzucali zapewnieniami i obietnicami, czu³ymi prze-
zwiskami i wyrzutami, œmiesznymi planami na blisk¹ i dalek¹ przysz³oœæ. Iza by³a spokojna,
pewna siebie i radosna. By³a m¹dra dojrza³oœci¹, jakiej nie daj¹ lata, jak¹ czasem – rzadko –
daæ mo¿e natura. I ja by³em albo œmieszny, albo uleg³y, albo surowy. Poznawaliœmy siebie
w ró¿nych pó³tonach i odcieniach psychologicznej gamy, wci¹¿ zach³anni i niesyci siebie.
Tej nocy, w czasie tych niematerialnych godzin, Iza opowiedzia³a mi o sobie, opowiedzia³a
mi wszystko, co warto by³o opowiedzieæ – lub prawie wszystko, poza tym, czego siê ba³a.
Nie chcia³a mnie obarczaæ swym lêkiem, nie chcia³a obci¹¿yæ wspó³udzia³em w mrokach.
A ja... ja nie by³em doœæ m¹dry, by to zrozumieæ i odebraæ jej ten lêk, wzi¹æ ten lêk na siebie
i uwolniæ j¹ od ciemnoœci.
Pocz¹tkowo w ogóle nie chcia³em s³uchaæ; nie chcia³em jej zwierzeñ, bo siê ich podœwiado-
mie ba³em, mimo i¿ wmawia³em sobie, ¿e przesz³oœæ Izy nie ma dla mnie ¿adnego znacze-
nia. Ale ona by³a m¹dra – wiedzia³a, ¿e to, co nie zostanie powiedziane tej nocy, mo¿e zostaæ
nie wypowiedziane ju¿ na zawsze i po³o¿yæ siê cieniem miêdzy nami, cieniem na nas. Zmu-
si³a mnie wiêc do s³uchania, zmusi³a do skupienia. Opowiedzia³a historiê, w której wszystko
by³oby mo¿e banalne gdyby nie to, ¿e dotyczy³o jej. Jej, Izy, która nie by³a banalna.
Urodzi³a siê w roku 1968. Ojcem Izy by³ Andrzej Miller. Dla tych którzy wówczas intereso-
wali siê architektur¹, bêdzie to nazwisko nieobce. Na krótko zab³ys³a wówczas jego gwiaz-
da. M³ody absolwent Politechniki Gdañskiej zupe³nie siê nie mieœci³ w zawodowych sche-
matach i konwencjach. By³ zbyt œmia³y, nieoszczêdny, twórczy w projektowaniu. Œmia³ siê
z fetyszu polskiej normy. Nie przysparza³o mu to kolejnych zamówieñ i realizacji, mimo i¿
Miller wygrywa³ jeden konkurs po drugim. Przez œrodowisko by³ znienawidzony i konse-
kwentnie zwalczany.
Zacz¹³ wiêc wysy³aæ swoje projekty na konkursy zagraniczne. I znów posypa³y siê nagrody,
za którymi przysz³y jednak liczne realizacje. Coraz wiêksze i coraz powa¿niejsze. Teatry, hale
sportowe, wysokoœciowce. W Wiedniu, Pary¿u, potem Melbourne, Cincinnati, Montrealu. Nie
mog³o siê to skoñczyæ inaczej, ni¿ siê skoñczy³o – Miller wyjecha³. W kraju nie by³o wów-
czas dobrych architektów realizuj¹cych swe projekty „tam”, a nie „tu”. Wyjecha³. Nie on
pierwszy.
Ale wyjecha³ – a raczej zosta³ na Zachodzie – nie ca³kiem legalnie. Wtedy to jeszcze mia³o
znaczenie. W kraju, mówi¹c œciœlej w Gdañsku, mieszka³a nadal jego ¿ona z córk¹ . Z Iz¹.
Matka Izy by³a tancerk¹ opery i baletu. Primabalerin¹ w wieku lat dziewiêtnastu. Wró¿ono
jej ogromn¹ karierê taneczn¹, co najmniej tak¹, jak¹ Andrzejowi wró¿ono w architekturze.
Jana Chowañska – i to nazwisko jest pamiêtne, mimo i¿ primabalerina nie zrobi³a takiej ka-
riery jak jej m¹¿. Przez dwa czy trzy sezony by³a gwiazd¹ pierwszej wielkoœci Wybrze¿a.
Potem ca³ej Polski. Lada dzieñ mia³a siê przenieœæ do Moskwy, Pary¿a czy Mediolanu. Nie
zrobi³a tego, bo pozna³a Andrzeja.
W wiele miesiêcy potem, jak wys³ucha³em opowieœci Izy, odnalaz³em w starej zszywce
„Dziennika Ba³tyckiego”, na pierwszej stronie, wielkie zdjêcie laureatów dorocznej nagrody
artystycznej miasta Gdañska. Stoj¹ na tym zdjêciu obok siebie – Jana, szczuplutka i urocza,
z wielkim narêczem kwiatów, i Andrzej, œwietnie zbudowany blondyn o rasowych rysach, ma-
59
nifestacyjnie ubrany w d¿insy i kraciast¹ koszulê. Ostro odcinali siê od zamazanego t³a, które
stanowili otyli panowie w ciemnych, zmiêtoszonych garniturach i nylonowych koszulach
non–iron.
To wtedy w³aœnie siê poznali. Nie wiem, jak to by³o, bo nie mog³a o tym wiedzieæ nawet Iza,
ale wyobra¿am sobie, ¿e dorównywali intensywnoœci¹ uczuæ naszemu spotkaniu. Jana nie
wyjecha³a za granicê, Andrzej na pewien czas zaniedba³ siedzenia przy kreœlarskiej desce.
Móg³ jechaæ z ni¹ – nie chcia³ byæ „mê¿em swojej ¿ony” i nie by³. Wkrótce to ona mia³a byæ
„¿on¹ swego mê¿a”.
Jana tañczy³a w gdañskim balecie, co by³o praktycznie ich jedynym Ÿród³em utrzymania. Nie
mieli w³asnego mieszkania, niem³odzi rodzice nie mogli im pomóc. Wkrótce urodzi³a siê Iza.
Jana musia³a przerwaæ pracê. A Andrzej kreœli³, kreœli³, kreœli³.
Efekty przysz³y bardzo szybko, ale dla Jany by³o ju¿ – byæ mo¿e – za póŸno. Wróci³a na sce-
nê, ale nigdy nie odzyska³a dawnej formy. Zawistne kole¿anki szybko postara³y siê by „ko-
niec” Chowañskiej sta³ siê spraw¹ g³oœn¹ i dla wszystkich oczywist¹.
Miller wyje¿d¿a³ z Polski póŸn¹ zim¹ 1968 roku, wyje¿d¿a³ po to, by nigdy nie wróciæ – choæ
wówczas zapewne nie zdawa³ sobie z tego sprawy. Gdyby spóŸni³ siê z wyjazdem o miesi¹c
lub dwa, byæ mo¿e nie wyjecha³by nigdy. Gdyby dosta³ paszport o miesi¹c lub dwa wcze-
œniej, zapewne najspokojniej wróci³by do Gdañska.
Sta³o siê jednak to, co siê sta³o i to, co – zapewne – staæ siê musia³o. Andrzej Miller pojecha³
do Wiednia, ¿eby odebraæ nagrodê g³ówn¹ w konkursie na projekt sali koncertowej. Dosta³
paszport na tydzieñ. To by³o dwadzieœcia lat temu.
Nie wnikam w motywy jego decyzji, nie rozs¹dzam. Coœ musia³ zrobiæ. A architekturê ko-
cha³ zawsze bardziej ni¿ kogokolwiek z ludzi. To by³o jasne dla wszystkich z wyj¹tkiem Jany,
która nie potrafi³a pokochaæ baletu takim uczuciem, jakim darzy³a Andrzeja. Nie oceniam –
opowiadam.
Jana zosta³a sama z Iz¹, w Gdañsku, który naraz musia³ siê jej wydaæ miastem z orwellow-
skiego koszmaru. Marzec tego roku nie by³ ³agodny dla wyzwolonych artystów, a Jana by³a
na dodatek ¿on¹ cz³owieka, który uciek³ i podobno – „podobno”! – wyra¿a³ siê nieprzychyl-
nie. O tym, ¿eby równie¿ ona mog³a wyjechaæ, nie by³o mowy.
Byæ mo¿e, nie poradzi³aby sobie z sytuacj¹ przerastaj¹c¹ jej skromne mo¿liwoœci, gdyby nie
pomoc starszej siostry. Maryla, po mê¿u Orsztynowa, w niczym nie przypomina³a m³odszej
o kilka lat Jany. By³a siln¹ – psychicznie i fizycznie – w³aœciwie gruboskórn¹ bab¹, id¹c¹
przez ¿ycie przebojem i zawsze wiedz¹c¹, czego chce. A chcia³a zawsze – wychowana w nie-
dostatku – jednego: bogactwa, powodzenia, pieniêdzy, niewa¿ne, jak to nazwiemy, cel i tak
by³ oczywisty. Realizowaæ go zaczê³a zaraz po maturze, wychodz¹c za m¹¿ za m³odego ofi-
cera PLO, który talenty nawigacyjne umia³ ³¹czyæ z handlowymi. W tym ¿ywiole odnalaz³a
siê równie¿ Maryla, która w piêæ lat po œlubie by³a ju¿ nie tylko matk¹ zdrowego, spasionego
bobasa, ale i w³aœcicielk¹ dobrze prosperuj¹cego sklepiku z ciuchami, ko³o gdyñskiego targu.
Ten sklepik przez ³adnych kilka lat ¿ywi³ nie tylko rodzinê Orsztynów, ale i Janê z Iz¹. Dziew-
czynka wychowywa³a siê u boku starszego kuzyna, Gienka, traktuj¹c go jak brata. Sklepik
przyda³ siê szczególnie wtedy, gdy los po raz kolejny wmiesza³ siê w ¿ycie tej rodziny. Z któ-
regoœ rejsu nie wróci³ do portu II oficer Orsztyn. Zmy³a go z pok³adu fala, podczas burzy na
Morzu Pó³nocnym, choæ – po prawdzie – z³oœliwi mówili, ¿e ta fala by³a argumentem w roz-
liczeniach handlowych. Argumentem ostatecznym.
60
Sklepik z czasem zamieni³ siê w sklep, ten – w ca³¹ mistern¹ i zawi³¹ siatkê powi¹zanych
z sob¹ i nieŸle prosperuj¹cych „interesów”. Ale wtedy rozesz³y siê ju¿ drogi obu sióstr. Ma-
ryla zanurzy³a siê coraz g³êbiej w ¿ywio³ „prywatnej inicjatywy” – bo te¿, przyznaæ trzeba,
jej samej nigdy inicjatywy nie brakowa³o. Tymczasem Jana czeka³a na Andrzeja lub mo¿li-
woœæ wyjazdu na Zachód. Po dwóch czy trzech latach jej sytuacja ogromnie siê poprawi³a –
Miller, ugruntowawszy swoj¹ pozycjê, zacz¹³ s³aæ paczki, potem przekazy na PeKaO. Po dal-
szych dwóch latach sta³o siê jednak jasne, ¿e nadzieja na po³¹czenie ma³¿onków jest coraz
bardziej iluzoryczna. Owszem, Jana dosta³aby ju¿ paszport – gdyby Andrzej przys³a³ zapro-
szenie... Ale zaproszenie nie przychodzi³o.
Z chwil¹, gdy poprawi³a siê jej sytuacja finansowa, Jana zaczê³a siê stopniowo emancypo-
waæ spod nadopiekuñczego wp³ywu Maryli i podjê³a ostatni, rozpaczliwy wysi³ek, by osi¹-
gn¹æ coœ jeszcze na scenie. Ju¿ po trzydziestce zatañczy³a kilka wa¿nych partii, ale koniec
jej kariery zbli¿a³ siê nieuchronnie. Nie mia³a co do tego z³udzeñ, tak jak nie mia³a z³udzeñ
co do Andrzeja. Dlatego podjê³a studia choreograficzne i dlatego nie czu³a siê zaskoczona,
gdy wiosn¹ 1978 z dalekiej Florydy nadszed³ pozew rozwodowy. Nie stawia³a przeszkód, nie
zg³asza³a ¿adnych roszczeñ. Andrzej pamiêta³ jednak o swojej córce, nawet jeœli umar³o uczu-
cie do matki – kilkusetdolarowe przekazy przychodzi³y zza Oceanu z zadziwiaj¹c¹ regular-
noœci¹. Tak jakby wys³a³ je zaprogramowany automat. To przypuszczenie nie by³o dalekie od
prawdy – przekazy wysy³a³a firma adwokacka Thurnbull, Wesson and Hewitt z siedzib¹
w Miami, Fl.
Miller móg³ sobie pozwoliæ na korzystanie z us³ug tej arcydrogiej spó³ki, tak jak móg³ sobie
pozwoliæ na tysi¹ce innych rzeczy. Lata praktyki w Stanach ugruntowa³y jego pozycjê zawo-
dow¹, a co w tamtej czêœci œwiata idzie zazwyczaj w parze, powa¿nie zaokr¹gli³y równie¿
jego konto bankowe.
Ukoronowaniem tej kariery by³o ma³¿eñstwo zawarte przez Andrzeja Millera w roku 1978
z Patty Gonzalez-Smith, dwudziestopiêcioletni¹ córk¹ w³aœciciela najwiêkszego koncernu
budowlanego na Florydzie i we wszystkich po³udniowo-wschodnich stanach. W³aœciwie od
tego momentu Andrzej móg³ daæ sobie spokój z wszelka aktywnoœci¹ ¿yciow¹. Po co aktyw-
noœæ facetowi, który ma w³asn¹ wielk¹ firmê, ca³y sejf papierów wartoœciowych, polisê ubez-
pieczeniow¹ na milion dolarów, tajne konto w Szwajcarii i ¿onê, która by³a Miss Florydy
w roku 1974? Ale Andrzej nie da³ sobie spokoju, nadal projektowa³, nadal wygrywa³ konkur-
sy, zasiada³ w radach nadzorczych i wyk³ada³ na uniwersytecie, coraz czêœciej tylko wspomi-
naj¹c, miêdzy parti¹ golfa a po³owem tuñczyków, swoj¹ grub¹ kraciast¹ koszulê, szczup³¹ tan-
cerkê ze starej budy we Wrzeszczu i córeczkê, której w³aœciwie nie zna³.
Tymczasem Jana, gdy ju¿ ukoñczy³a studia i podchowa³a trochê Izê, zaczê³a wreszcie myœleæ
o swoim ¿yciu. Pracowa³a du¿o, z biegiem lat – w coraz lepszych teatrach, a nie pracuj¹c dla
pieniêdzy, mog³a to robiæ z radoœci¹ i poczuciem wewnêtrznej niezale¿noœci. To jedna³o jej
ludzi i otwiera³o wszystkie drzwi. Poza tym – wci¹¿ jeszcze by³a piêkn¹, m³od¹ kobiet¹ i –
przypuszczam – nie oddawa³a siê dobrowolnej ascezie. Pod koniec lat siedemdziesi¹tych Jana
zaczê³a wyje¿d¿aæ na Zachód, pracuj¹c w teatrach niemieckich, holenderskich, francuskich.
W 1981 pozna³a w Szwajcarii kompozytora i dyrygenta Petera Wüssenhoffera nieco starsze-
go od niej wdowca z doros³ymi dzieæmi. W dwa lata póŸniej postanowili siê pobraæ; od po-
cz¹tku by³o oczywiste, ¿e Jana przeniesie siê na sta³e do Zurychu. By³o to jednak niemo¿liwe
przynajmniej do czasu osi¹gniêcia pe³noletnoœci przez Izê.
61
To sta³o siê rok temu w 1986 i Jana, po hucznym weselisku, wyprawionym w jelitkowskiej
„Marinie”, wyjecha³a do Szwajcarii. Iza zosta³a sama, pod nominaln¹ tylko opiek¹ ciotki.
Nie musia³o siê tak staæ. Iza mog³a wyjechaæ razem z matk¹, wtedy, rok temu, mog³y to zreszt¹
zrobiæ wczeœniej. Mog³a te¿ wybraæ Florydê, z której wci¹¿ przychodzi³y zaproszenia od stêsk-
nionego nagle Millera. Ale Iza, z niezrozumia³ym dla wszystkich uporem, trwa³a przy swojej
decyzji pozostania w Gdañsku. Bywa³a, oczywiœcie na Zachodzie, zna³a nieŸle angielski, chêt-
nie jeŸdzi³a passatem i robi³a zakupy w Pewexie. Ale mieszkaæ chcia³a tylko w Gdañsku, przy-
najmniej do czasu skoñczenia studiów. Coœ – lub ktoœ – trzyma³o j¹ tu wiêzami silniejszymi
nawet ni¿ przywi¹zanie do matki. Pe³na rozterek Jana, czterdziestoletnia ju¿ i z przera¿eniem
patrz¹ca, jak czas ucieka jej miêdzy palcami, rozdarta miêdzy dalek¹ Szwajcari¹ i coraz trud-
niejszym do zrozumienia uporem córki, postanowi³a wreszcie podj¹æ decyzjê, ufaj¹c dojrza³o-
œci i m¹droœci swego dziecka. A Iza mia³a rzeczywiœcie wiêcej dojrza³oœci i m¹droœci, ni¿ wska-
zywa³aby na to metryka. Tak przynajmniej s¹dziliœmy – jej matka, ciotka, Adam i ja.
Iza opowiada³a mi o tym wszystkim pospiesznie i nerwowo, tak jakby chcia³a jak najszybciej
pozbyæ siê ci¹¿¹cego jej balastu. Nie by³a to opowieœæ logiczna i u³adzona – sam, po miesi¹-
cach zestawi³em oderwane fakty w logiczny w¹tek, sam dotar³em do brakuj¹cych ogniw i ele-
mentów. Wtedy jednak wiedzia³em ju¿ dostatecznie du¿o, by doskonale rozumieæ paradok-
saln¹ i w istocie nie³atw¹ sytuacjê Izy.
Doœæ szczególnie losy jej rodziny po³¹czone z kryzysow¹ sytuacj¹ ekonomiczn¹ kraju, spra-
wiaj¹c¹, ¿e mno¿nik dolara od lat osi¹ga³ niebywa³y pu³ap, sprawi³y, i¿ Iza mog³a bytowaæ
w warunkach wprost niewyobra¿alnych dla przeciêtnego obywatela tego kraju, na oderwanej
od rzeczywistoœci wyspie luksusu i materialnej niezale¿noœci. P³aci³a jednak za to cenê sa-
motnoœci i nie chcianej alienacji od otoczenia, któr¹ pog³êbia³a jeszcze jej niecodzienna uro-
da. Wiêkszoœæ ludzi, których spotyka³a, zarówno kobiet jak i –przede wszystkim – mê¿czyzn,
traktowa³a j¹ niezwykle przedmiotowo, widz¹c w niej atrakcyjny obiekt seksualny, jak¹œ per-
wersyjn¹ odmianê niewolnicy Isaury, z za³o¿enia i bez zastanowienia podejrzanej o ca³kowit¹
demoralizacjê i uleganie sk³onnoœci do rozpusty.
Kiedy Iza koñczy³a swoj¹ opowieœæ, œwita³o ju¿. A przecie¿ tyle jeszcze zosta³o do powie-
dzenia. Jak to siê sta³o, ¿e tak gwa³townie i spontanicznie po³¹czyliœmy siê? Czy wci¹ganie
mnie przez Izê w poszukiwania Adama by³o z jej strony tylko pretekstem, by mnie bli¿ej po-
znaæ? Kto by³ w jej ¿yciu przede mn¹? Bo, ¿e by³ ktoœ, nie mog³em w¹tpiæ.
Nerwowa gwa³townoœæ, z jak¹ Iza pocz¹tkowo wyrzuca³a z siebie opowieœci, zaczê³a siê po-
woli wyczerpywaæ – jak by te s³owa osi¹gnê³y ju¿ swój cel. I tak rzeczywiœcie by³o. Wiedzia-
³em, o co chodzi Izie. Chodzi³o jej o to, by jak najszybciej, jeszcze pierwszej naszej wspólnej
nocy zatrzeæ ten obraz jej osoby, jaki mog³em sobie wyobraziæ. A kiedy ten pierwszy, naj-
wa¿niejszy cel zosta³ osi¹gniêty, Iza po prostu nie czu³a potrzeby mówienia, choæ w³aœnie
wtedy nale¿a³o zacz¹æ naprawdê rozmawiaæ. To nag³e zamilkniêcie Izy po³o¿y³em wówczas
na karb jej wewnêtrznej niewinnoœci, w któr¹ nie w¹tpi³am.
By³o to z mej strony bezmyœlnie lenistwo, ale czego w koñcu mo¿na wymagaæ od faceta, dla
którego nagle czas siê zatrzyma³ na jednej wspania³ej, wyj¹tkowej chwili, która odt¹d mia³a
ju¿ trwaæ wiecznie, rozci¹gaj¹c siê w s³oneczny, nie koñcz¹cy siê dzieñ teraŸniejszy, piêkny
jak majowy poranek budz¹cy siê w³aœnie za oknem.
Zapomnia³em o moich w¹tpliwoœciach, jeœli je w ogóle choæ przez chwilê mia³em, zapomnia-
³em o pytaniach, które chcia³em Izie zadaæ, zapomnia³em o Adamie i wszystkich Meleszyñ-
62
skich, jacy byli na œwiecie. Zapomnia³em równie¿ – co tu kryæ – o Anieli. Zasn¹³em. A jesz-
cze wczeœniej, na moim ramieniu, zasnê³a Iza.
S³oñce sta³o niewiele wy¿ej, kiedy obudzi³ mnie jej poca³unek. By³a ubrana w siêgaj¹c¹ ko-
stek koszulê nocn¹ i podsuwa³a mi pod nos budzik.
– Ej¿e œpiochu... wstawaj! Nie widzisz, która godzina.
Widzia³em a¿ za dobrze – budzik pokazywa³ szóst¹. – Nie jestem mleczarzem – odpar³em. –
A poza tym dzisiaj jest sobota.
– Hej, hej – rozeœmia³a siê. – Co ty w³aœciwie sobie wyobra¿asz? Jestem szanuj¹c¹ siê pa-
nienk¹ i nie prowadzê przechowalni dla zab³¹kanych mê¿czyzn. Zwyk³am sypiaæ sama.
Westchn¹³em g³êboko.
– Czy to nie nadmiar savoir-vivre«u? – spyta³em. – Ja tu siê czujê wyj¹tkowo dobrze.
– To dobrze, ¿e siê czujesz dobrze – znów siê rozeœmia³a.
– Ale ja mówiê serio... – spowa¿nia³a nagle. Nie gniewaj siê, Andrzej, i nie pomyœl sobie aby
czegoœ z³ego. Nie masz najmniejszego powodu, ¿eby myœleæ o mnie Ÿle. Wierzysz?
– Oczywiœcie.
– No... Wiêc teraz grzecznie siê ubierz i idŸ spaæ do mamusi. A jutro rewan¿. W koñcu ja nie
wiem nic o tobie. Pewnie jesteœ cichopijec i rozpustnik, i masz w Makowie Podhalañskim
rozwiedzion¹ ¿onê z trójk¹ dzieci, na które p³acisz alimenty.
Rozeœmialiœmy siê oboje. Wsta³em z ³ó¿ka.
– Okay, m³oda damo, pójdê, ¿ebyœ siê mog³a pouczyæ do ustnej matury. W koñcu w ponie-
dzia³ek bêdê ciê przepytywa³ z polskiego.
– Mam nadziejê, ¿e mogê liczyæ na korepetycje w niedzielê.
Poca³owa³em j¹ mocno w odpowiedzi.
– A to masz, na drogê – poda³a mi kluczyki od passata i kartê rejestracyjn¹. – ¯ebyœ szybko
trafi³ do domu i jeszcze szybciej wróci³. Widzisz, jak siê o ciebie troszczê?
Nie chcia³em korzystaæ z samochodu, ale Iza siê upar³a. Traktowa³a to najwidoczniej jako
dowód swojego do mnie przywi¹zania.
Jeszcze na moment przywarliœmy do siebie i wymkn¹³em siê cicho na uœpion¹ uliczkê. Pas-
sat warowa³ wiernie u chodnika. Poklepa³em go czule po masce – przypomina³ mi o swojej
w³aœcicielce. Zreszt¹, nie trzeba mi by³o o Izie przypominaæ. Mia³em j¹ w g³owie i w sercu,
kiedy jecha³em przez senny, choæ sk¹pany w s³oñcu Wrzeszcz. Pamiêta³em, kiedy wchodzi-
³em do w³asnego mieszkania, my³em siê , rozbiera³em, k³ad³em do ³ó¿ka. I zasypia³em z jej
obrazem pod zmêczonymi nagle powiekami.
Sen nie by³ mi jednak pisany tej nocy. Natarczywy dzwonek telefonu nagle wyrwa³ mnie
z g³êbokiej, czarnej bezpamiêci, kiedy budzik wskazywa³ ledwie ósm¹. Pó³przytomnie siê-
gn¹³em po s³uchawkê, jednak to, co us³ysza³em po drugiej stronie szybko wróci³o mi jasnoœæ
myœlenia:
– Czy to profesor Ordêga? – pyta³ s³abo s³yszalny g³os. – Tu Adam Meleszyñski. Chcia³bym
siê z panem zobaczyæ jeœli to mo¿liwe...
– Ale¿ oczywiœcie, gdzie jesteœ?
– Czy móg³by pan natychmiast przyjechaæ do Izy Miller?
– Dobrze, ale...
– Bardzo proszê, sprawa jest ogromnie wa¿na. Ja te¿ bêdê tam za chwilê.
63
Zgodzi³em siê. Nie mog³em siê nie zgodziæ, choæ prawie ju¿ zapomnia³em o Adamie i jego
k³opotach. Nie mog³em siê nie zgodziæ, choæby to spotkanie nie wiadomo jak komplikowa³o
moje, ju¿ i tak zagmatwane, ¿ycie osobiste.
64
IX
W ci¹gu dziesiêciu minut ogoli³em siê, umy³em i ubra³em. W ci¹gu nastêpnych piêtnastu do-
jecha³em na ulicê Fornalskiej. Nie by³o jeszcze pó³ do dziewi¹tej, kiedy stan¹³em w drzwiach
mieszkania Izy. Odruchowo, nacisn¹³em na dzwonek, ale zobaczywszy, ¿e drzwi s¹ uchylo-
ne, wszed³em do œrodka. Czu³em siê w prawie.
Nikt nie wyszed³ na moje powitanie. „Iza”! – zawo³a³em, ale odpowiedzia³a mi cisza. Post¹-
pi³em w g³¹b mieszkania, uchyli³em drzwi pokoju, z którego niedawno wyszed³em. Nic tu siê
nie zmieni³o – tylko po œrodku wci¹¿ jeszcze zastawionego sto³u le¿a³ karton cameli, którego
przedtem na pewno tu nie by³o. Iza le¿a³a na tapczanie, z g³ow¹ na poduszce, a¿ po szyjê
okryta lekk¹ ko³dr¹. Jeszcze raz powtórzy³em jej imiê, a kiedy nie zareagowa³a, podszed³em
bli¿ej. By³a spokojna, nienaturalnie spokojna. Poczu³em pod sercem nieoczekiwan¹ igie³kê
niepokoju. Podszed³em jeszcze bli¿ej i w nag³ym, niewyt³umaczalnym odruchu przeczucia,
jednym ruchem rêki zerwa³em z jej cia³a ko³drê.
Iza by³a spokojna, gdy¿ by³a nie¿ywa. By³a umar³a, martwa, zimna. By³a zamordowana. Ktoœ
wbi³ w jej serce d³ugi nó¿, wbi³ tak dok³adnie, ¿e straci³a niewiele krwi. Ale straci³a ¿ycie.
By³a umar³a, martwa, zimna. By³a nie¿ywa.
Nag³a rozpacz i przera¿enie dos³ownie zwali³y mnie z nóg. Osun¹³em siê na dywan u jej stóp.
Poczu³em na czole zimny pot, ciemne plamy lata³y mi przed oczyma. Nie wiem , jak d³ugo
trwa³em w otêpieniu, ockn¹³em siê dopiero na dŸwiêk ostro hamuj¹cego przed domem samo-
chodu. Zerwa³em siê na równe nogi wiedziony przemo¿nym imperatywem. Coœ muszê zro-
biæ – ko³ata³o mi siê po pustej g³owie. Ale co? Co w³aœciwie móg³bym jeszcze zrobiæ?
Skoczy³em do wejœciowych drzwi dostatecznie szybko, by zobaczyæ w wizjerze sylwetki
dwóch milicjantów id¹cych w stronê mieszkania. Przekrêci³em zamek. Wiedzia³em ju¿, co
muszê zrobiæ, choæ czu³em, ¿e mam niewielkie szanse na realizacjê swoich planów. Przede
wszystkim muszê znikn¹æ. W momencie, kiedy zabrzêcza³ dzwonek, by³em ju¿ w drugim
pokoju, którego okna – jak siê s³usznie domyœli³em – wychodzi³y na ³agodn¹ skarpê. Otwo-
rzy³em okno i niewiele myœl¹c skoczy³em. Jeszcze trzy susy przez niezbyt starannie utrzyma-
ny ogród – i znalaz³em siê pod p³otem z drucianej siatki, miêdzy gêstymi krzewami bzu. Us³y-
sza³em, ¿e dzwonek dŸwiêczy coraz natarczywiej. Czy bêd¹ forsowaæ drzwi? – pomyœla³em.
Na pewno, skoro ju¿ tu przyjechali, to nie ma w tym przypadku. Mia³em naprawdê niewiele
czasu, tymczasem p³ot by³ wysoki i dobrze utrzymany. Wreszcie znalaz³em dziurê, przez któr¹
z najwy¿szym trudem uda³o mi siê przecisn¹æ.
Znalaz³em siê na ³agodnym zboczu morenowego wzgórza, którego drugi stok opada³ na ulicê
Ludow¹. By³em wolny, ale nie mia³em z³udzeñ co do tego, w jakiej znalaz³em siê sytuacji.
W istocie by³em œcigan¹ zwierzyn¹, a jeœli nie by³em jeszcze, to rozpoczêcie polowania z na-
gonk¹ by³o tylko kwesti¹ godzin. A mo¿e nawet minut. Nie mia³em ani ochoty, ani zamiaru
65
daæ siê z³apaæ. Przynajmniej przed za³atwieniem jednej sprawy. Wiedzia³em ju¿, co mam zro-
biæ. Musia³em z³apaæ tego wœciek³ego psa, który zamordowa³ Izê. Zosta³em do tej roli nomi-
nowany przez los. Musia³em go z³apaæ i zabiæ. Wsadziæ mu taki sam nó¿ w serce.
Ale ¿eby to zrobiæ, musia³em dysponowaæ sob¹. Zebra³em myœli i wolno, czujnie ruszy³em
przed siebie, trzymaj¹c siê pasma krzewów porastaj¹cych obrze¿a kolejnych ogródków. Mia-
³em ma³o czasu, bardzo ma³o. Wyszed³em na Ludow¹. By³a pusta i cicha. I wtedy zobaczy-
³em starszego, za¿ywnego pana spokojnie pakuj¹cego malucha, przygotowanego ju¿ do week-
endowej eskapady. Pan postawi³ na tylnym siedzeniu koszyk z ¿ywnoœci¹ i, nie zamykaj¹c
drzwiczek samochodu, zawróci³ do domu po nastêpny pakunek. Porzuci³em swoje schronie-
nie pod krzakami bzu i jednym susem dopad³em samochodu. Upewni³em siê – kluczyk tkwi³
w stacyjce. Za panem zamknê³y siê drzwi domu. Usiad³em za kierownic¹ malucha i... odje-
cha³em. Teraz mia³em ju¿ trochê wiêcej czasu. Niewiele wiêcej, ale jednak.
Dojecha³em do ulicy S³owackiego i skrêci³em w prawo. Min¹³em bardzo szybko Srebrzysko
i „Srebrn¹ Karczmê”, w której zaledwie dwa dni temu pi³em z Iz¹ kawê. Za nasypem zerwa-
nej linii kolejowej skrêci³em w lewo. W stronê Moreny.
Maluch spisywa³ siê zupe³nie dobrze, a ja – wprawiony prowadzeniem passata – nie mia³em
z nim wiêkszego k³opotu. Szybko wspi¹³em siê na wzgórza Moreny, przeci¹³em je wzd³u¿
i ulic¹ Wileñsk¹ zjecha³em w dó³ do Sobieskiego. Ruch by³ niewielki, ale i tak musia³em siê
zatrzymaæ, ¿eby przepuœciæ milicyjny radiowóz, jad¹cy z du¿¹ szybkoœci¹ w stronê Wrzesz-
cza. Potem pojecha³em prosto – w Jarow¹, któr¹ przedosta³em siê na Smoluchowskiego.
W ten sposób osi¹gn¹³em cel podró¿y. Zaparkowa³em samochód pod szpitalem zakaŸnym
Akademii Medycznej i – piechot¹ – poszed³em w prawo, wzd³u¿ p³otu okalaj¹cego szpital.
To miejsce wybra³em na porzucenie samochodu nieprzypadkowo. Wiedzia³em, ¿e za kilka
godzin na po³o¿onym obok stadionie zacznie siê mecz „Lechii” z „Legi¹”. Ca³a ulica Smolu-
chowskiego i wszystkie przyleg³e parkingi zape³ni¹ siê samochodami. Bêdzie tak, gêsto, ¿e
milicja nieprêdko odnajdzie malucha, którego – powiedzmy sobie – po¿yczy³em na krótko.
A to opóŸni poœcig, który na pewno za mn¹ wyruszy. Mo¿e ju¿ wyruszy³?
P³ot otaczaj¹cy teren Akademii za³ama³ siê gwa³townie pod k¹tem prostym i zacz¹³ siê wspi-
naæ na strome wzgórze. Wchodzi³em pod nie w¹sk¹ œcie¿k¹, skrótem, który zna³em od lat.
Œcie¿ka wyprowadzi³a mnie na niewielki p³askowy¿ zieleni¹cy siê niskimi ³anami ¿yta i owsa.
Z lewej mia³em rozleg³¹ panoramê na Akademiê, stoczniê i zamykaj¹ce horyzont morze. Na
wprost majaczy³y wie¿e Starego Miasta i dumnie powiewa³a trójkolorowa flaga nad Cmenta-
rzem Francuskim. Za plecami mia³em wzgórze usiane nowymi osiedlami. Sta³em przez chwi-
lê na œrodku wzgórza, oddychaj¹c ciê¿ko po szybkim marszu i podziwiaj¹c urok tego niezwy-
k³ego zak¹tka, cudem ocala³ego przed inwazj¹ miasta.
A potem skrêci³em w prawo, gdzie na horyzoncie majaczy³y nowe bloki Che³mu. Ale i nie
one by³y moim celem. Doszed³em do Cygañskiej Górki, min¹³em ma³y, zaroœniêty rzês¹ sta-
wek, gdzie niegdyœ jako ma³y brzd¹c ³apa³em z kolegami kijanki, po czym skrêci³em w lewo,
w ulicê Wyczó³kowskiego. Po piêciu minutach dotar³em do niewielkiej willi pod numerem
88. By³em zdecydowany zaryzykowaæ, ale dopisa³o mi szczêœcie. Gdy dochodzi³em do furtki
– otworzy³y siê wejœciowe drzwi. Zd¹¿y³em ukryæ siê za pniem kasztanowca. Z domu wysz³a
dobrze znana mi kobieta, prowadz¹c za rêkê piêcioletniego malucha. Obok podskakiwa³a
weso³o starsza o parê lat dziewczynka. Ca³a trójka skrêci³a w lewo i posz³a w dó³ ulicy,
w stronê Zakopiañskiej.
66
Odczeka³em chwilê i szybko poszed³em w stronê drzwi wejœciowych. Nie musia³em nawet
dzwoniæ. Dorota nie zamknê³a ich na klucz. Nacisn¹³em klamkê i szybko wszed³em do œrod-
ka. Pamiêta³em rozk³ad mieszkania i przez przechodni¹ jadalniê dosta³em siê do zaciemnio-
nej sypialni, gdzie – zgodnie z moimi przewidywaniami – spa³ jeszcze i to g³êboko Artur
Dêbowski. Dotar³em wiêc do celu i chyba nikt niepowo³any mnie nie widzia³. Przynajmniej
tak¹ mia³em nadziejê.
Budzenie Artura o godzinie dziewi¹tej – czyli, jak sam mawia³ „w œrodku nocy” – wymaga³o
¿elaznych nerwów i niez³ej kondycji fizycznej. Ja nie mia³em ani jednego, ani drugiego, wiêc
po prostu wyj¹³em bukiet narcyzów z wazonu i wyla³em jego zawartoœæ na g³owê ¿urnalisty.
Efekt by³ piorunuj¹cy. Artur zerwa³ siê na równe nogi i rozpocz¹³ wœciek³¹ tyradê na temat
praw cz³owieka. Sta³em spokojnie naprzeciw niego i coœ, co dojrza³ w mojej twarzy, kaza³o
mu zamilkn¹æ. Poprosi³em, by siê ubra³ i teraz ja z kolei zacz¹³em mówiæ. Opowiedzia³em
mu wszystko, co zdarzy³o mi siê w ci¹gu ostatnich dni – a¿ po tragiczny fina³.
Artur s³ucha³ z rosn¹c¹ uwag¹ i skupieniem. By³ wyraŸnie przejêty i wcale mu siê nie dziwi-
³em. Te¿ by³em przejêty, przejêty jak jasna cholera. Kiedy skoñczy³em, Artur by³ ju¿ ubrany
i ogolony, zjedliœmy równie¿ pospiesznie skromne œniadanie.
– No tak... – westchn¹³ dziennikarz. – I co chcesz teraz zrobiæ?
– Nie mam wyboru. Muszê sam z³apaæ tego drania.
– Ale¿ wpakujesz siê w krymina³!
– Ju¿ siê wpakowa³em. Chyba nie w¹tpisz w sprawnoœæ naszej milicji.
– No nie...
– Ustal¹ b³yskawicznie, ¿e spêdzi³em ostatni¹ noc u Izy, a w jej towarzystwie prawie ca³y
poprzedni dzieñ. Wszêdzie jest pe³no moich odcisków palców. Iza by³a moj¹ uczennic¹... na
dodatek mia³em wczoraj tak zwan¹ zasadnicz¹ rozmowê z Aniel¹ – wylicza³em. – To ma³o?
Wystarczy a¿ nadto.
– No tak – przytakn¹³ Artur. – Zreszt¹, ustal¹ te¿ na pewno, ¿e uciek³eœ przez okno i tak da-
lej...S³uchaj on – spojrza³ na mnie z nag³ym przestrachem – czy nie lepiej by³o tam zostaæ?...
– I daæ siê z³apaæ – przerwa³em mu. – Nieomal na gor¹cym uczynku?
– I tak ciê z³api¹.
– Wiem. Ale to chwilê potrwa. Mo¿e kilka dni. I to ca³a moja szansa. Z³apaæ tego drania,
zanim milicja z³apie mnie. Oni go nie bêd¹ szukali, bo bêd¹ szukali w³aœnie mnie, to chyba
jasne?
– Chyba tak, ale...
– Nie ma ¿adnego ale. Nawet gdyby mieli w¹tpliwoœci, co do mojej winy, to i tak oszala³bym
w areszcie, czekaj¹c na zwolnienie. Bo przecie¿ to jasne, ¿e musieliby mnie zapud³owaæ.
– Cholera – zakl¹³ Artur – ale¿ ten facet ciê urz¹dzi³! Czy jesteœ pewien, ¿e to by³ ma³y Me-
leszyñski?
– Tak mi siê zdawa³o, ale teraz nie jestem wcale pewny. By³em strasznie zaspany, a g³os
w s³uchawce brzmia³ niewyraŸnie. ¯e mnie wrobi³, to fakt... ale coœ myœlê, ¿e to by³ b³¹d z je-
go strony.
– Chyba oszala³eœ?
– Nie, pos³uchaj spokojnie... On musia³ wejœæ do Izy zaraz po moim odjeŸdzie. Pomijam te-
raz pytanie jak i po co. Po zabójstwie uskoczy³ gdzieœ w bezpieczne miejsce i zadzwoni³ do
mnie. Odczeka³ chwilê i zadzwoni³ jeszcze raz – na milicjê. Tak by³o?
67
– Zapewne.
– I pope³ni³ a¿ trzy b³êdy. Po pierwsze – kaza³ mi przyjechaæ do Izy, ale nie poda³ adresu.
Prawdziwy Adam nie móg³ wiedzieæ, ¿e jestem ju¿ z ni¹ tak blisko. Powinienem by³ od razu
zwróciæ na to uwagê...
– To nic nie znaczy – przerwa³ Artur. – Bo ten ktoœ nazwijmy go X, móg³ was po prostu œle-
dziæ poprzedniego dnia i w nocy.
– Zgoda, ale gdyby to by³ jakiœ X, ktoœ zupe³nie obcy, to nie móg³by wiedzieæ o naszych po-
szukiwaniach Adama i o tym, ¿e na dŸwiêk nazwiska Meleszyñskiego zgodzê siê natychmiast
polecieæ, gdzie tylko bêdzie chcia³.
– No tak, to by³o sprytne. Czekaj, ale¿ to znaczy...
– Tak, tak – to znaczy, ¿e X-em jest ktoœ doskonale zorientowany w ca³ej sprawie. To wi¹¿e
œmieræ Izy z zaginiêciem Adama.
– Masz racjê – przyzna³ Artur. – A trzeci b³¹d?
– Ten jest najpowa¿niejszy, X w ogóle nie powinien by³ œci¹gaæ mnie z powrotem na Fornal-
skiej. Wystarczy³oby wpuszczenie tam milicji. Oni s¹ naprawdê bardzo sprytni i pewnie przy-
szliby po mnie, jeszcze zanim zd¹¿y³bym siê obudziæ. Przecie¿ spa³bym spokojnie, o niczym
nie wiedz¹c. A tak... jestem na wolnoœci i wiem dostatecznie du¿o, ¿eby dzia³aæ.
– Nic nie wiesz – machn¹³ rêk¹ Artur. – A na dodatek masz na karku ca³¹ milicjê Trójmiasta.
– Spokojnie... to zale¿y od tego, co X im powiedzia³. – Jeœli by³ sprytny, to nie poda³ mojego
nazwiska. Po prostu zadzwoni³ jako anonimowy obywatel, który przechodz¹c pod tym i tym
domem us³ysza³ w œrodku odg³osy walki i – powiedzmy – przeraŸliwy krzyk.
– I dlatego – podj¹³ Artur – przysz³o tylko dwóch szeregowych milicjantów z patrolu, a nie
brygada dochodzeniowa. To by siê zgadza³o.
– I to nam daje kilka godzin. Ty zreszt¹ jesteœ kryty. Po prostu o niczym ci nie mówi³em.
¯adnych listów goñczych nie by³o, nic nie wiesz.
– Dobra – zdecydowa³ siê Artur – pomogê ci. Czego ode mnie oczekujesz?
– Nie musisz mi robiæ ¿adnego alibi, nic z tych rzeczy...Bêdziesz moim okiem i uchem. I po-
mó¿ mi wymyœliæ jak¹œ metê, nie mogê siê ci¹gle pêtaæ po mieœcie.
– To jasne... Czekaj... tu raczej nie mo¿esz mieszkaæ, bo oni mog¹ tu dotrzeæ
– Myœla³em o tym, dlatego stara³em siê, ¿eby Dorota mnie nie widzia³a.
– Bardzo m¹drze – pochwali³ Artur, który wyraŸnie zacz¹³ odzyskiwaæ rezon. – Mam
pewien pomys³. Zamelinujê ciê u mego przyjaciela na Zaspie. Ty go nie znasz, a on mi na
pewno pomo¿e. Co dalej?
– Dwie sprawy, na pocz¹tek. WeŸ ode mnie kluczyki tego malucha, którego odprowadzi³em
i podrzuæ je gdzieœ w zupe³nie innej dzielnicy miasta.
– Dobra.
– I jeszcze – œci¹gnij mi Anielê. Chcê z ni¹ porozmawiaæ.
– Bez sensu! – wkurzy³ siê .– Po co? Nie tylko sam siê zdekonspirujesz, ale jeszcze mnie
w to wrobisz.
– Trudno – odpar³em. – Muszê ryzykowaæ. W koñcu i tak mam zamiar rozmawiaæ z wieloma
ludŸmi. Wiêc bez dyskusji.
– Ale gdzie chcesz siê z ni¹ spotkaæ?
– Wszystko wymyœli³em. Za dwie godziny jest mecz „Lechii” z „Legi¹”. Mam karnet na try-
bunê. Ty masz drugi. Dasz swój Anieli i powiesz jej, gdzie zwykle siadamy.
68
– Ale tam bêdzie pe³no gliny!
– I bardzo dobrze. Stadion to bêdzie ostatnie miejsce, gdzie mnie zechc¹ szukaæ.
– Mo¿e i masz racjê, ale to strasznie ryzykowne.
– Wiem, co robiê.
– Mam nadziejê – pokrêci³ g³ow¹. Nie wygl¹da³ mi na kogoœ, kto ma nadziejê.
W dwie godziny póŸniej zasiad³em spokojnie na trybunie „Lechii”, by podziwiaæ w akcji
ch³opców trenera Geszke. Usadowi³em siê tak, by mieæ w zasiêgu wzroku wejœcie, za³o¿y-
³em ciemne okulary i roz³o¿y³em przed sob¹ gazetê, mimo ¿e wcale nie mia³em zamiaru jej
czytaæ.
Nie czeka³em d³ugo. W³aœnie rozleg³ siê ryk publicznoœci, mog¹cy oznaczaæ tylko jedno – ¿e
oto na p³ytê stadionu wybiegaj¹ bia³o-zieloni, kiedy w drzwiach trybuny stanê³a Aniela. Ro-
zejrza³a siê niepewnie dooko³a, po czym wolno zaczê³a schodziæ w dó³. Nie wiedzia³a, co
z sob¹ pocz¹æ – mimo ¿e do rozpoczêcia meczu brakowa³o jeszcze dwudziestu minut, wszyst-
kie miejsca wokó³ by³y ju¿ dawno zajête. Poczeka³em, a¿ Aniela dojdzie do wysokoœci rzê-
du, w którym siedzia³em i pomacha³em jej gazet¹. Z wyrazem ulgi przecisnê³a siê przez t³um
i klapnê³a na miejsce, które przezornie ob³o¿y³em kurtk¹.
– Co to wszystko znaczy? – zaatakowa³a natychmiast. – Czyœ ty oszala³?
Mia³a wyraŸnie ochotê siê obraziæ, ale jednak przecie¿ przysz³a!
– Ciii... – przy³o¿y³em palec do ust. – Sprawa jest naprawdê wa¿na. Co w³aœciwie Artur ci
powiedzia³?
– Ach, ten twój Artur... W ogóle nic mi nie powiedzia³. Podjecha³ samochodem, krzykn¹³,
¿ebym siê zbiera³a i przywióz³ mnie tutaj. W pierwszej chwili myœla³am, ¿e jedziemy na wy-
cieczkê.
– I bardzo dobrze– przerwa³em jej. – WyobraŸ sobie, ¿e jesteœmy na wycieczce. A teraz spo-
kojnie pos³uchaj. Popad³em w tarapaty. Bardzo powa¿ne tarapaty. Tak powa¿ne, ¿e lepiej bê-
dzie – i dla ciebie, i dla mnie – jeœli ci nic nie powiem.
– Zaskakujesz mnie, Andrzej – wyrwa³o jej siê – nigdy ciê takim nie zna³am.
– Bo nigdy dot¹d nie by³em w tak powa¿nych k³opotach. Rozumiesz?
Skinê³a g³ow¹.
– Wiêc s³uchaj dalej i pomó¿ mi, jeœli bêdziesz mog³a.
Nie opowiedzia³em jej wiele, bo i có¿ mog³em opowiedzieæ, ale Anieli udzieli³o siê moje –
wyraŸnie odczuwalne – napiêcie.
– Pamiêtam doskonale o naszej umowie i równie¿ dlatego, ¿e chcê jak najszybciej przyjœæ do
ciebie, muszê za³atwiæ tê sprawê – tymi s³owami skoñczy³em swój wywód.
– Czego oczekujesz ode mnie? – spyta³a Aniela.
– O nic mnie nie pytaj, niczym siê nie martw, tylko zrób to, o co ciê poproszê. Musisz do-
wiedzieæ siê jak najwiêcej...
Przerwa³em, bo w³aœnie na boisku Pêkala uwieñczy³ celnym strza³em pod poprzeczkê piêkn¹
akcjê „Lechii”. Jeden do zera dla gospodarzy. „Jeeeeeeeest!” – krzycza³y wokó³ mnie trybu-
ny. „Huuuuuuuuuuuuuraaaaaa!!” – odpowiadali z przeciwnej strony szalikowcy. Przez ten ryk
z trudem przebija³ siê gwizd wisz¹cy w powietrzu nad sektorami zajêtymi przez kibiców „Le-
gii”. Mimo woli i ja zerwa³em siê z miejsca z wyci¹gniêtymi w górê ramionami, by odtañ-
czyæ rytualny taniec radoœci – jak tyle razy w ci¹gu kilkunastu lat. Aniela patrzy³a na mnie
z czymœ w rodzaju zgorszenia. Opad³em na ³awkê.
69
– Ufff – wysapa³em – dobre by³o. I nie dziw mi siê. Muszê siê przecie¿ zachowywaæ jak fa-
natyczny kibic.
– Dlaczego m u s i s z?
– Mia³o nie byæ ¿adnych pytañ. Sza! Wiêc s³uchaj – musisz dowiedzieæ siê wszystkiego, do-
s³ownie w s z y s t k i e g o, co zdo³asz na temat starego Meleszyñskiego. Bêdzie ci ³atwo,
w koñcu jest twoim szefem.
Nie wygl¹da³a na zadowolon¹. I powiedzia³a mi o tym.
– Wiem, ¿e to nic mi³ego. Ale tylko ty mo¿esz to zrobiæ. Nie chodzi mi o jego sukcesy i ka-
rierê. Przede wszystkim interesuje mnie ¿ycie osobiste. I pamiêtaj: nikomu i pod ¿adnym
pozorem nie mów, ¿e siê ze mn¹ widzia³aœ i rozmawia³aœ. Równie¿ dla w³asnego dobra.
Przekonywa³em j¹ jeszcze przez chwilê, a¿ w koñcu – niechêtnie i z oci¹ganiem – zgodzi³a
siê spe³niæ moj¹ proœbê. Zatrzyma³em j¹ na trybunie do koñca pierwszej po³owy. Nie chcia³a
zostaæ d³u¿ej, ale dopiero w przerwie mog³a wyjœæ, nie zwracaj¹c niczyjej uwagi. Sam zosta-
³em na stadionie z przyczyn bardzo prozaicznych – po prostu chcia³em zobaczyæ mecz do
koñca.
Zosta³em nagrodzony za sw¹ wiernoœæ klubowym barwom efektownym zwyciêstwem „Le-
chii”. Trzy do zera to wielka frajda dla ka¿dego prawdziwego kibica. Kiedy sêdzia Czemar-
mazowicz odgwizda³ koniec meczu i zbita lawina trzydziestotysiêcznego t³umu ruszy³a w w¹-
skie bramy wyjœciowe – powoli i niespiesznie w³¹czy³em siê w ogon zbitej kolumny, w miej-
scu, gdzie t³um wyraŸnie rzednia³. Niestety, nie mog³em przewidzieæ rozwoju wypadków.
Nagle z boku, z lewej, zmierzaj¹c¹ ju¿ do wyjœcia grupê bia³o-zielonych szalikowców zaata-
kowali ich przeciwnicy z Gdyni, przyozdobieni granatowo-¿ó³tymi szalikami i swetrami ki-
bice „Arki”, pêtaj¹cej siê od lat po ni¿szych klasach rozgrywkowych, którzy postanowili
wykorzystaæ mecz z „Legi¹”, by za³atwiæ swe zadawnione porachunki z gdañskimi kibicami.
Bywa³em w takim gêstym, faluj¹cym i ³atwo ulegaj¹cym panice t³umie ju¿ nieraz, wiedzia-
³em wiêc doskonale, jaka taktyka postêpowania jest najlepsza. Oczywiœcie – najlepsza wtedy,
kiedy nie ma siê ochoty osobiœcie uczestniczyæ w pozaboiskowej rozgrywce. Niewiele my-
œl¹c – podskoczy³em i sprawnie wspi¹³em siê na murek podtrzymuj¹cy zalesion¹ skarpê wi-
sz¹c¹ nad stadionem od strony Akademii Medycznej. Nie tylko by³em tu bezpieczny, ale
mog³em spokojnie obserwowaæ dzikie sceny rozgrywaj¹ce siê w dole. I to by³ b³¹d. Bowiem
po chwilowym zamieszaniu, spowodowanym nag³oœci¹ ataku arkowców, przewa¿aj¹cy li-
czebnie lechiœci wziêli górê nad swymi przeciwnikami i odciêli ich czo³ówkê od zaplecza,
przyciskaj¹c granatowo-¿ó³tych do murku, na którym sta³em. Gdynianie zaczêli wspinaæ siê
na tê przeszkodê, a bia³o-zieloni, ¿¹dni zemsty, ruszyli za nimi.
Oho! Zna³em ten moment – wiedzia³em, ¿e nikt nie bêdzie mnie pyta³, czy jestem z Gdañ-
ska, czy z Gdyni. Jeœli z³api¹ mnie jedni lub drudzy – bêd¹ praæ jak sienkiewiczowscy Kiem-
licze. Zacz¹³em wspinaæ siê na skarpê, czuj¹c na plecach ciê¿kie oddechy zmykaj¹cych gdy-
nian i s³ysz¹c bojowe nawo³ywanie gdañszczan.
Chyba jako pierwszy dopad³em kolejnego muru, otaczaj¹cego stadion i trudnego do sforso-
wania, a widz¹c, ¿e pogoñ nie ustaje, run¹³em wzd³u¿ ogrodzenia w prawo, w stronê zaple-
cza trybun i kortów tenisowych. Zd¹¿y³em jeszcze us³yszeæ g³oœne milicyjne gwizdki i zoba-
czyæ zbit¹ ³awê zomowców, z wielkimi przezroczystymi tarczami, ruszaj¹c¹ na niesforny
t³um, kiedy nagle ktoœ podstawi³ mi nogê – zapewne z góry zak³adaj¹c, ¿e nale¿ê do wrogie-
go obozu. Run¹³em w dó³... Kozio³kuj¹c uderzy³em g³ow¹ w jakieœ drzewo, pociemnia³o mi
70
przed oczami, ale spada³em dalej. By zatrzymaæ siê w objêciach – jeœli to w³aœciwe s³owo –
ros³ego sier¿anta.
Milicjant podniós³ mnie – lekko zamroczonego – za ko³nierz i rzuci³ do swoich kolegów:
– Mam jeszcze jednego!
– Ju¿ go biorê – us³ysza³em odpowiedŸ.
Chwia³em siê na nogach, z trudem odzyskuj¹c równowagê.
– Panowie – wybe³kota³em – to jakaœ pomy³ka. Jestem spokojnym kibicem!
– Dobra, dobra – ucieszy³ siê zomowiec. Ka¿dy tak mówi. Idziemy.
Poprowadzi³ mnie w dó³, na zaplecze trybun, gdzie sta³a ju¿ zbita gromadka podobnych do
mnie nieszczêœników. By³em w tym towarzystwie chyba jedynym osobnikiem nie przyozdo-
bionym rytualnymi barwami. No – i by³em starszy od wiêkszoœci z nich. To dawa³o mi jakieœ
szanse. Przez dobry kwadrans nic siê jednak nie dzia³o – tyle, ¿e wci¹¿ przybywa³o zatrzy-
manych. Wreszcie na horyzoncie pojawi³ siê jakiœ funkcjonariusz z insygniami porucznika.
Zaczê³o siê sprawdzanie personaliów zatrzymanych. Przecisn¹³em siê w jego stronê.
– Proszê pana – j¹ka³em – to idiotyczna pomy³ka. Proszê mnie puœciæ.
Przyjrza³ mi siê z roztargnieniem, ale kiwn¹ na jakiegoœ sier¿anta.
– No i co – spyta³ ten z zainteresowaniem – lubimy siê trachaæ?
– Wcale nie lubimy. To ¿e mam rozbite czo³o jest najlepszym dowodem , ¿e nikogo nie bi-
³em, tylko by³em bity.
– Dobra, dobra – powtórzy³ ulubiony tekst wszystkich funkcjonariuszy. – Dokumenty proszê.
Poda³em mu dowód.
– Jak pan widzi – mówi³em poœpiesznie – jestem za stary na takie zabawy. Poza tym jestem
profesorem liceum i nie mam zwyczaju rozbijaæ siê po meczach.
Spojrza³ na mnie niezdecydowanie.
– Dobra, dobra – powtórzy³ machinalnie. – Piecz¹tka w dowodzie jeszcze o niczym nie
œwiadczy. Mo¿e pan pracowaæ w szkole jako palacz...
Przyjrza³ mi siê badawczo. Nie jest Ÿle – pomyœla³em – skoro przeszed³ na pan. Widocznie
obserwacja mej osoby nie wypad³a najgorzej, burkn¹³ bowiem „zaraz sprawdzimy” i ruszy³
w stronê radiowozu. Widzia³em, jak siada na miejscu kierowcy, bierze do rêki radiotelefon
i mówi coœ do niego, kartkuj¹c mój dowód. Teraz wpad³em – pomyœla³em – pewnie wci¹gnê-
li mnie ju¿ do kartoteki. Ale siê g³upio wkopa³em...
A jednak wbrew moim obawom – sier¿ant spokojnie od³o¿y³ mikrofon i mozolnie zacz¹³
przepisywaæ moje dane do podrêcznego notesu. Skoñczy³ i skin¹³ w moj¹ stronê.
– Jest pan wolny – powiedzia³ oddaj¹c mi dowód – ale radzê pójœæ z tym guzem na pogoto-
wie. Niech przeœwietl¹.
Wyrwa³em ze stadionu tak szybko, jakby mnie nadal gonili arkowcy i – o dziwo – zmierza-
³em rzeczywiœcie w stronê siedziby pogotowia ratunkowego. Nie by³o w tym zreszt¹ nic dziw-
nego, bo w tej okolicy, obok izby wytrzeŸwieñ, mia³ na mnie czekaæ z samochodem Artur.
Mój przyjaciel by³ ju¿ bardzo zdenerwowany, kiedy wreszcie – w dobr¹ godzinê po meczu –
dobrn¹³em do fiata i z jêkiem opad³em na siedzenie obok kierowcy.
– Co siê z tob¹, na Boga, dzia³o? – wrzasn¹³.
Opowiedzia³em mu krótko moje przygody.
– Ty jesteœ groŸny wariat – jêkn¹³ – a ja samobójca, jeœli zgodzi³em siê tobie pomagaæ.
Uruchomi³ silnik samochodu i wyjecha³ na alejê Zwyciêstwa.
71
– Dok¹d jedziemy? – spyta³em.
– Nie rezonuj, tylko s³uchaj starszych. Jedziemy w bezpieczne miejsce, gdzie chyba bêdê
musia³ zamkn¹æ ciê na k³ódkê. Ktoœ tam na ciebie czeka. Zdziwisz siê, jak go zobaczysz.
– Adam?
– Nie, nie Adam – rzuci³ z sarkazmem. – Tuzin arkowców, ¿ebyœ mia³ siê z kim w wolnych
chwilach trachaæ.
– Ja siê z nikim nie tracha³em.
– Dobra, dobra – us³ysza³em w odpowiedzi mój ulubiony zwrot – akurat wierzê w to zderze-
nie z drzewem. Gadaj zdrów.
Resztê drogi przebyliœmy w milczeniu. Artur zawróci³ na rondzie przed B³êdnikiem i pogna³
w stronê Wrzeszcza. Kiedy zaœ skrêci³ w prawo, w stronê placu Komorowskiego, zrozumia-
³em, ¿e jedziemy na Zaspê, do tajemniczego przyjaciela Artura, który mia³ mi udzieliæ schro-
nienia.
72
X
Tajemniczy przyjaciel Artura nazywa³ siê Janusz Smólski i by³ malarzem. Mieszka³ w wiel-
kiej „szafie” przy ulicy Dywizjonu 303 i – jak siê póŸniej okaza³o – by³ jednym z najniezwy-
klejszych ludzi, jakich zdarzy³o mi siê w ¿yciu poznaæ.
Przede wszystkim by³ naprawdê tajemniczy, ale nie oznacza³o to ani powœci¹gliwoœci, ani
ma³omównoœci. Janusz sprawia³ wra¿enie cz³owieka, który nosi w sobie jak¹œ wielk¹ trudn¹
tajemnicê w³asnego losu, a jak dowiedzia³em siê póŸniej – z aluzji Artura i niejasnych napo-
mknieñ samego Janusza – w jego ¿yciu rzeczywiœcie mia³y miejsce wydarzenia, które w istot-
ny i zasadniczy sposób zdeterminowa³y ca³¹ biografiê
*
. Wtedy, gdy go pozna³em, by³ wyso-
kim, przystojnym blondynem, zaskakuj¹co oszczêdnym w wyra¿aniu swych uczuæ, choæ sku-
pionym i wyczulonym na innych. Malowa³ ma³o, chodzi³ w³asnymi œcie¿kami, nie zadawa³
siê z tak zwanym œrodowiskiem, choæ móg³by powiedzieæ niejedno o niejednym.
Ale o tym wszystkim dowiedzia³em siê znacznie póŸniej – dane mi w koñcu by³o spêdziæ ze
Smólskim niejedn¹ godzinê.
Pierwsze chwile w jego mieszaniu spêdzi³em bowiem pod znakiem innego – zaskakuj¹cego
– spotkania. Oto czeka³ na mnie u Janusza – Mustafa ibn Hari, sentymentalny Kuwejtczyk,
o którego istnieniu zd¹¿y³em dokumentnie zapomnieæ. Mia³ ³zy w oczach i widok jego wy-
krzywionej cierpieniem twarzy przypomnia³ mi nagle wszystko, co odruchowo spycha³em
w niepamiêæ: obraz Izy z no¿em stercz¹cym spomiêdzy jej piêknych piersi, z martwym spoj-
rzeniem uciekaj¹cym wszelkim perspektywom.
Janusz i Mustafa pokrótce wyjaœnili mi powody obecnoœci Araba w bloku przy Dywizjonu 303.
Mustafa przyjecha³ swoim wozem na Fornalskiej wkrótce po mojej ucieczce. By³o oko³o dzie-
wi¹tej. Przyjecha³, ¿eby zakomunikowaæ Izie wa¿n¹ nowinê – ¿e znalaz³ Adama. Ale siê spóŸni³.
Pod domem sta³ ju¿ podekscytowany t³um, a w œrodku pracowa³a ekipa dochodzeniowa. Pocz¹t-
kowo Mustafa nie móg³ zrozumieæ, co siê sta³o, ale kiedy wyniesiono na noszach martwe cia³o
Izy okryte przeœcierad³em – domyœli³ siê strasznej prawdy. Niewiele myœl¹c pojecha³ od razu na
Wassowskiego. Dzwoni³ i stuka³, ale nie zasta³ nikogo w domu, bo te¿ nie móg³. Zaparkowa³ wiêc
samochód po przeciwnej stronie ulicy i czeka³. Wkrótce przyjecha³ swoim fiatem Artur – zaraz po
odwiezieniu mnie na stadion. Dziennikarz równie¿ zaparkowa³ wóz i równie¿ zacz¹³ oczekiwaæ –
niezdecydowany czy pukaæ do drzwi, czy nie. Mustafa w pierwszej chwili siê sp³oszy³ – s¹dzi³, ¿e
Artur jest tajniakiem obserwuj¹cym drzwi mojego mieszkania. Na szczêœcie Artur zauwa¿y³ Mu-
stafê – przypomniawszy sobie moj¹ opowieœæ, w której Kuwejtczyk na marginesie wystêpowa³ –
postanowi³ zaryzykowaæ. Podszed³ do Mustafy i spyta³ go, czy jest przyjacielem Izy. Arab potwier-
dzi³, a wtedy Artur zaryzykowa³ wyznanie, ¿e jest moim przyjacielem. W ten sposób siê dogadali.
Uœciska³em serdecznie roztrzêsionego Araba, który tak bardzo ró¿ni³ siê od swych rodaków,
nie mog³em jednak powstrzymaæ siê od zadania mu bardzo zasadniczego pytania:
73
– Mustafa, dlaczego w³aœciwie chcia³eœ siê ze mn¹ spotkaæ? Czy nie pomyœla³eœ, ¿e to ja
mog³em zabiæ Izê?
– Tak przecie¿ myœli milicja – dorzuci³ Artur.
– Ni, ni – pokrêci³ g³ow¹ Arab. – To ni ti, ja wiem.
– Sk¹d wiesz?
– To takie simple... Izia czebie kocha³a... Ja wiem – za³ka³ mimo woli. – Nikt, kogo ona by³a
kochaæ nie mo¿e tego zrobione byl – wykrztusi³ niegramatycznie, ale przejmuj¹co prawdziwie.
– Chyba nikt, kto j¹ kocha³? – spyta³ z g³upia frant Artur.
– Ni, ni – znów zaprzeczy³ Mustafa. – Ja wiem. Jak siê kochaæ – mo¿na zabiæ. Mo¿na mieæ love
and hate ten sam czas, rozumie? Ale nie jak ona kochaæ. Jak ona kochaæ, to jakbi Allach calowa³.
Milczeliœmy g³ucho. Bo i có¿ mo¿na by³o dodaæ?
– Nie wiem, czy Iza kocha³a Andrzeja – przerwa³ wreszcie Artur – ale wiem, ¿e ktoœ j¹ zabi³...
– I musimy go znaleŸæ – wpad³em mu w s³owo.
– Ja wiem, ¿e kocha³a. Ja wiem wszystko – wyrwa³ siê Mustafa. – I ja wam pomogie. Zgoda?
– Oczywiœcie.
Mustafa wyci¹gn¹³ d³oñ. Poda³em mu swoj¹. Artur przykry³ nasze splecione prawice, a bar-
dzo przejêty Janusz, po krótkim wahaniu zrobi³ to samo.
Trwaliœmy tak chwilê w uroczystym skupieniu. Mustafie znów pociek³y z oczy niemo¿liwe
do opanowania ³zy. Zap³aka³bym i ja, ale wzruszenie wypali³a we mnie g³ucha, pulsuj¹ca
bezimienna nienawiœæ. Nawet Janusz zacz¹³ podejrzanie poci¹gaæ nosem i tylko Artur pozo-
sta³ tym, kim zawsze by³ – osch³ym i pewnym siebie reporterem-tropicielem prawdy. Teraz
te¿ poprzesta³ tylko na tym, i¿ zdj¹³ z nosa okulary, przetar³ je starannie, po czym obrzuci³
nas wszystkich bystrym spojrzeniem i powiedzia³ mentorsko, w swoim stylu:
– Wszystko to bardzo piêknie, ale czy w ogóle wiemy, co dalej robiæ? Najpierw ty, Andrzej.
– Uwa¿am, ¿e klucz do ca³ej sprawy tkwi nadal w zaginiêciu Adama Meleszyñskiego. Nic siê
nie zmieni³o. Skoro jednak Mustafa ju¿ wie, gdzie go szukaæ, to bardzo u³atwia nam sprawê...
– Mów dalej, Mustafa po tobie – przerwa³ Artur.
– Okay – ci¹gn¹³em – Adam to podstawowy trop. Drugi te¿ wa¿ny to tajemniczy Camel –
jakiœ miejscowy apasz o du¿ej renomie, z którym Iza mia³a – jak s¹dzê – jakieœ dziwne kon-
takty.
– To nie jest Indian ¿aden – przerwa³ mi Mustafa wzruszaj¹c ramionami – przecie¿ to jest
kuzyna Izi.
– Cooo? – wyrwa³o siê nam.
– Tak, to jest kuzyna Izi – potwierdzi³ Mustafa – i on nie jest Indian, tylko cinkciarz.
Mimo woli rozeœmieliœmy siê.
– Widzisz, Mustafa – t³umaczy³ Arabowi jak dziecku Artur – apasz to nie to samo co Apacz.
Apasz to znaczy tyle co b³êkitny ptak, chuligan.
– On nie jest hooligan, nie – upiera³ siê Mustafa. – On jest cinkciarz pierwsza woda. Ptak,
tak, mozie.
– Ufff – westchn¹³ Artur – wszystko jedno. Ale go znasz?
– Znam.
– Zaraz, zaraz – odezwa³em siê – ju¿ sobie przypominam. Camel to na pewno ten kuzyn Izy,
z którym siê wychowywa³a pod okiem obrotnej ciotki robi¹cej interesy. Gienek Orsztyn –
przypomnia³em sobie.
74
– Ale dlaczego w ogóle go podejrzewasz – spyta³ Janusz, najmniej zorientowany w sprawie.
– Teraz, kiedy okaza³o siê, ¿e to jej kuzyn, ju¿ raczej go nie podejrzewam – odpar³em. Mo¿e
te skojarzenia nie s¹ zbyt logiczne, ale nie mog³em siê od nich uwolniæ.
Opowiedzia³em im o przygodzie w pijalni piwa, zakoñczonej szczêœliwie tylko dziêki foto-
grafii, któr¹ mia³a przy sobie Iza, i o kartonie cameli, le¿¹cym tego ranka na stoliku w jej
pokoju, nie rozpakowanym kartonie cameli, których na pewno nie paliliœmy.
– Mimo wszystko – powiedzia³ Artur, gdy skoñczy³em – sprawdzi³bym i ten trop. Jednak on
jest cinkciarzem, a skoro Iza mia³a takie powi¹zania to... – urwa³ znacz¹co.
– To co? – zapyta³em zaczepnie.
– To nic! – zasêpi³ siê Artur. – Po prostu trzeba wszystko sprawdziæ, ty zabijako.
– W³aœnie, w³aœnie – zainteresowa³ siê Janusz – sk¹d ten krwawy guz na twoim czole? A przy
okazji – mo¿e wprowadzicie Mustafê i mnie we wszystkie ostatnie wypadki.
Artur zaj¹³ siê moimi ranami, podczas gdy ja oglêdnie opowiedzia³em im, co siê w³aœciwie sta³o.
Nie by³em zadowolony z tego, ¿e kr¹g wtajemniczonych powiêkszy³ siê do czterech osób, ale i tak
nie mia³em ju¿ wyboru, a zdawa³em sobie sprawê, jak bardzo mog¹ mi siê obaj przydaæ.
Gdy skoñczy³em, inicjatywê ponownie przej¹³ Artur:
– Teraz kolej na Mustafê. Powiedz nam jak znalaz³eœ Adama.
– Bardzo dziwny rzecz bila. Bardzo. Ja mia³ wole wieczór, bo Izia prosi³a nie przyjeŸdziaæ,
nie czekaæ. Myœlê – zjem kolacjê w „Tawerno”. Idê psia ulica, jak ona...
– Ogarna – rzuci³ domyœlnie Artur.
– W³aœni... Patrze – jedzi syrenka tego Korsaka. Staji. I wysiada Adam . Chowam siê w bra-
ma. A Adam wchodzi do ta brama i w góra po schody. Nie widzi mnie. O, myœle – pocze-
kam. I czeka³em.
– D³ugo? – wyrwa³o mi siê. Mustafa opowiada³ tak rozwlekle, ¿e trudno mi by³o to znieœæ.
– Nie, niezad³ugo za bardzo. Do dziewi¹ta. O dziewi¹ta Adam wychodzi i idzi do shop po
bu³ki.
– Zaraz chwileczkê – w³¹czy³ siê zdecydowanie Artur – to jest niemo¿liwe. O dziewi¹tej ju¿
wszystkie sklepy s¹ dawno zamkniête. Nawet delikatesy.
Mustafaa patrzy³ na nas ze zdumieniem.
– Naprawdê mówie wam. Poszed³ po bu³ki i po mleko. Ju¿ o szósta sklepy otwarty byli.
Rozeœmieliœmy siê jak na komendê.
– Biedaku – wyrwa³o mi siê – to ty czeka³eœ tam a¿ do rana?
– No tak, przeci ¿em mówi³. Kupi³ te bu³ki. I mleko. I d¿em. I...
– I co dalej? – przerwa³ mu Artur zgrzytaj¹c zêbami.
– I jeszcze gazeta kupi³. I wróci³ do ta brama i po te schody. To ja w samochód i do Izia z po-
wrotem. Reszta znacie.
– Trochê ma³o – westchn¹³ Artur . – A zanotowa³eœ przynajmniej adres.
– To tak – skin¹³ g³ow¹ Mustafa. – Tu ona jest.
Poda³ mi kartkê. Napisane na niej by³o po prostu Ogarna 137. Rzeczywiœcie – trochê ma³o.
– Co dalej – spyta³em.
– Dalej, to ja bym coœ zjad³ – powiedzia³ Janusz – i wam te¿ bym radzi³ jadaæ od czasu do
czasu. Jest ju¿ prawie pi¹ta.
– Nie jestem specjalnie g³odny – westchn¹³em. – No tak, ale wychodzi na to, ¿e ty, Mustafa,
nic nie jad³eœ od wczorajszego obiadu?
75
Mustafa znowu skin¹³ g³ow¹.
– Ja moge nie jiœc – powiedzia³.
Mimo woli spojrza³em na niego z pe³nym podziwem. Koñczyliœmy rozmowê przy upitraszo-
nej naprêdce przez Janusza jajecznicy. Ja postanowi³em zaj¹æ siê bez zw³oki tym, co uwa¿a-
³em za najwa¿niejsze – poszukiwaniem Adama. Artur by³ bardzo z tego niezadowolony, uwa-
¿a³, ¿e nie powinienem wysuwaæ nosa poza mieszkanie na Zaspie, ale postawi³em na swoim.
– Skoro tak – powiedzia³ dziennikarz – to ja zajmê siê tym, o czym wy w ogóle nie pomyœle-
liœcie. Spróbujê siê dowiedzieæ, czy milicja ju¿ o tobie wie, co wie i czy ciê ju¿ szuka. Two-
jej mamy zdaje siê nie ma?
– Nie. Przynajmniej do jutra pozostaje poza spraw¹.
– To bardzo dobrze.
– Zajmê siê równie¿ tym ca³ym Camelem – ci¹gn¹³ Artur.
– Lepiej nie – odezwa³ siê Mustafa.
– Czemu?
– On nie jest zwykli cinkciarz. On affair-man wielka class. W ogóle szans ni ma rozmawiaæ
z nim zwyczajni.
– To co robiæ? – zafrasowa³ siê Artur.
– Ja sam spróbowaæ bêdê. Mam pini¹dz. Twardy – rozeœmia³ siê. – I mam swoje contracts.
Okay?
– Okay – zgodziliœmy siê wszyscy ³atwo.
– A ja? – spyta³ na koniec milcz¹cy dot¹d Janusz. – Jak¹ mnie przydzieliliœcie rolê?
– Na pewno nie bêdziemy ciê nara¿aæ – burkn¹³ Artur. – Nie myœl sobie. Bêdziesz siedzia³ na
Zaspie i odbiera³ telefony. Panowie, pamiêtajcie, ¿eby dzwoniæ tu co jakiœ czas i informowaæ
o sobie. Nie mo¿emy siê pogubiæ. Zasada: co najmniej jeden telefon na trzy godziny. Jeœli
ktoœ nie zadzwoni, to znaczy, ¿e jest w tarapatach. Rozumiemy siê?
– W noc te¿ dzwoniæ mam? – spyta³ przytomnie Mustafa.
– No nie – zreflektowa³ siê Artur. – Spotkamy siê tu o pó³nocy, zgoda?
Zgodziliœmy siê bez oporów.
– A w rozmowach telefonicznych – ¿adnych bli¿szych szczegó³ów, a zw³aszcza – ¿adnych
imion i nazwisk. Jasne?
– Jasne?
Ach, to by³ ca³y Artur – wódz, admira³, szef kontrwywiadu. By³ w swojej roli i by³ w niej
dobry. Pospiesznie wyszli obaj z Mustaf¹.
– Uwa¿aj na siebie – rzuci³ jeszcze surowo od drzwi Artur.
– Rzeczywiœcie, powinieneœ na siebie uwa¿aæ – powiedzia³ Janusz, gdy ju¿ zostaliœmy sami. – Ale
wiesz, ten guz jest ca³kiem niez³y. W koñcu poszukiwany przestêpca raczej nie pêta siê po mieœcie
w takim stanie. To dobre psychologicznie. I wiesz co... – zastanowi³ siê – to mo¿na pog³êbiæ.
Zacz¹³ gmeraæ w du¿ej ubraniowej szafie. Podszed³em do lustra. Co tu kryæ – wygl¹da³em
nieszczególnie. Nad lewym okiem wyros³a sina bulwa wielkoœci pude³ka od zapa³ek, w kilku
miejscach skóra by³a przeciêta, a jedna szrama schodzi³a a¿ na brew. Brakowa³o tylko siñca
pod okiem.
– Wiesz co... – Janusz wynurzy³ siê z czeluœci szafy – zaufaj mi, w koñcu jestem plastykiem.
– Trzyma³ w rêku jaskrawo¿ó³t¹ przeciwdeszczow¹ kurtkê i aparat fotograficzny – pentacon
z ogromnym teleobiektywem.
76
– W³ó¿ to wszystko, a bêdziesz tak bardzo rzuca³ siê w oczy, ¿e nie zwrócisz niczyjej uwagi.
Wygl¹dasz jak jakiœ zab³¹kany fiñski czy szwedzki turysta, który ostatni¹ noc spêdzi³ na szla-
janiu siê.
Rozeœmia³em siê. Pomys³ by³ dobry, wiêc postanowi³em zaryzykowaæ.
Uœcisnêliœmy sobie d³onie i wyszed³em. Dziwnie siê czu³em zje¿d¿aj¹c wind¹ z dziesi¹tego
piêtra na parter – w ¿ó³tej kurtce, z aparatem fotograficznym na szyi i wielkim guzem na czo-
le. W ciasnej klatce kabiny poczu³em siê nagle jak œcigany. Bo by³em cz³owiekiem œciganym.
Ale równie¿ – i mo¿e przede wszystkim – by³em œcigaj¹cym.
Dojecha³em do Gdañska kolejk¹ i przed szóst¹ znalaz³em siê na Ogarnej. Szed³em œmia³o
przed siebie, nie rozgl¹daj¹c siê strachliwie na boki i nie myœl¹c o wszystkich pu³apkach, któ-
re mog³yby na mnie czyhaæ. Je¿eli mia³o mi siê udaæ – pomóc w tym mog³a mi przede
wszystkim bezczelnoϾ.
Odnalaz³em kamieniczkê pod numerem 137. Z zewn¹trz wygl¹da³a na wielkie domid³o, za-
mieszkane przez Bóg wie ile rodzin. Ale zna³em ten typ budownictwa i wiedzia³em, ¿e mog¹
to byæ myl¹ce pozory. Mia³em racjê. Na spisie lokatorów widnia³y tylko cztery nazwiska. Nic
mi nie mówi³y – dok³adnie. Kopysiak, Joachimiak, Machalski, Azulewicz. I co? Próbowaæ
po kolei? Bez sensu. Wtem jakieœ nieuchwytne skojarzenie kaza³o mi siêgaæ po notes Ada-
ma, który na szczêœcie mia³em przy sobie. Znalaz³em od razu – 31–16–95 A.A. Numer za-
strze¿ony, nierozszyfrowany przez nas. Pasowa³by to do lokatorki z mieszkania numer 3 –
Anny Azulewicz .
Wycofa³em siê z klatki schodowej i poszed³em na D³ug¹, na pocztê. Wykrêci³em numer; po
oœmiu chyba sygna³ach, kiedy ju¿ chcia³em odwiesiæ s³uchawkê, jakiœ zmêczony – mo¿e za-
spany – kobiecy g³os odezwa³ siê po drugiej stronie.
– Czy mogê prosiæ pani¹ Aniê Azulewicz? – powiedzia³em dobitnie.
– Jestem przy telefonie – odpowiedzia³a zmêczona pani. A wiêc trafi³em!
– Ja... – zaj¹kn¹³em siê niepewnie. Nie mia³em zamiaru z ni¹ rozmawiaæ, chcia³em tylko
sprawdziæ, czy trafi³em pod dobry adres. Ale w³aœciwie by³a to dobra okazja, by uprzedziæ
moj¹ wizytê.
– S³ucham?! – zniecierpliwi³a siê pani Azulewicz.
Postanowi³em zagraæ va banque.
– Nazywam siê Andrzej Ordêga i jestem nauczycielem Adama Meleszyñskiego. Szukam go
w wa¿nej sprawie i chcia³em o tym z pani¹ porozmawiaæ. Czy mogê przyjœæ do pani?
Milcza³a chwilê.
– Sk¹d pan dzwoni? – spyta³a wreszcie.
– Z poczty na D³ugiej.
– Czy zna pan mój adres?
– Tak, mieszka pani na Ogarnej 137.
– Niech pan przyjdzie – westchnê³a. – Chyba muszê siê na to zgodziæ.
Zadzwoni³em do drzwi jej mieszkania w jakieœ dwie minuty póŸniej. Nawet gdyby Adam by³,
kiedy dzwoni³em – a tego w³aœnie siê obawia³em – chyba nie mia³ szans umkn¹æ przed moim
przybyciem.
Drzwi otworzy³a mi kobieta oko³o czterdziestki, w szlafroku, ze œladami zmêczenia na
twarzy.
– Proszê wybaczyæ mój strój, ale odsypia³am dy¿ur, kiedy pan zadzwoni³.
77
Zaprowadzi³a mnie do du¿ego i wysoko sklepionego – za to mrocznego, jak czêsto na Starym Mie-
œcie – pokoju. Usiedliœmy w niezbyt wygodnych fotelach. Nie zaproponowa³a kawy, herbaty, nie
podsunê³a popielniczki. Po prostu siedzia³a i przygl¹da³a mi siê badawczo, zdziwiona pewnie moim
strojem i poranionym czo³em. Zastanawia³em siê w³aœnie, jak zacz¹æ, kiedy odezwa³a siê ona:
– Jak pan mnie znalaz³?
– Och, to zupe³ny przypadek. Zreszt¹ szuka³em nie pani, tylko Adama. Wiem, ¿e i on mnie
szuka³, wiêc uwa¿a³em, i¿ mam prawo...
– Szuka³ pana – przerwa³a mi – ale ju¿ nie szuka. Powinien pan daæ mu spokój!
– Proszê pani – dzisiaj jest sobota. Wieczór. W poniedzia³ek zaczyna siê ustna matura. Adam
powinien j¹ zdaæ.
– Wiem o tym. Ale mam powody, by nie wierzyæ w jednoznacznoœæ pañskich intencji. Wszy-
scy chcecie mu zrobiæ krzywdê – rzuci³a ze z³oœci¹ – jeœli to siê nie skoñczy, nie znajdziecie
Adama. Jego dusza jest warta wiêcej ni¿ matura.
– Nic nie rozumiem – powiedzia³em szczerze. – Dlaczego ktoœ mia³by mu robiæ krzywdê.
A ju¿ zw³aszcza ja?
– Obawiam siê, ¿e przys³a³ pana jego ojciec.
– To za du¿o powiedziane. Ale rozmawia³em z nim i nie mog³em pozostaæ g³uchy na wiado-
moœæ o lekkomyœlnoœci Adama, lekkomyœlnoœci gro¿¹cej niebezpieczeñstwem...
– Teraz ja nic nie rozumiem – przyzna³a pani Azulewicz.
Opowiedzia³em jej mniej wiêcej wszystko, co wiedzia³em od profesora i Osterskiej, w³¹cz-
nie z ostatnim zdarzeniem, dotycz¹cym bezpoœrednio Adama – kartk¹ od szanta¿ystów i po-
wiadomieniem milicji.
Azulewicz s³ucha³a z rosn¹cym napiêciem i wœciek³oœci¹. Wprost emanowa³a z niej niechêæ
do rodziców Adama i wszelkich innych tajemniczych osób mog¹cych zagra¿aæ jego bezpie-
czeñstwu. Kim ona mo¿e dla niego byæ – pomyœla³em – bo przecie¿ nie kochank¹?
– Naopowiadali panu wierutnych bzdur – wybuchnê³a, kiedy skoñczy³em – albo pan impro-
wizuje teraz przede mn¹. Chocia¿ nie, to w³aœnie do nich podobne – utwierdza³a siê w swej
nienawiœci do rodziców Adama. – Prawie wszystko, co pan powiedzia³, jest pod³ym k³am-
stwem. Tyle, ¿e naprawdê wzi¹³ swój magnetofon – stoi tam, w s¹siednim pokoju. Ale to jego
w³asnoœæ i wszelkie insynuacje s¹ nie na miejscu. Równie¿ te bajania o towarzystwie, w któ-
rym jakoby siê znalaz³. Czy to pana zadowala?
– Nie, bo nie daje mi gwarancji, ¿e Adam bêdzie na maturze. W koñcu nie wiem nawet, ile
warte s¹ p a n i zapewnienia.
Powiedzia³em to i zrozumia³em, ¿e pope³ni³em b³¹d. Azulewicz naje¿y³a siê nieufnie i mia³a
racjê. Za³o¿y³a – musia³a za³o¿yæ – ¿e wiem znacznie wiêcej, ni¿ wiedzia³em naprawdê. A te-
raz siê zdemaskowa³em.
– A sk¹d wie pan w³aœciwie o moim istnieniu? – spyta³a. – Pewnie od Rafa³a?
– Nie. Jak ju¿ powiedzia³em, to zupe³ny przypadek.
– No tak... – zamyœli³a siê. – Przecie¿ nikt nie wiedzia³, poza Ludkiem... – powiedzia³a, bar-
dziej do siebie ni¿ do mnie.
– Myœli Pani o panu Korsaku?
– Wiêc o nim pan jednak wie! – rzuci³a siê wœciekle. – Co pan w koñcu wie, proszê mówiæ!
By³em ju¿ zmêczony t¹ prowadzon¹ donik¹d rozmow¹. Westchn¹³em i ... postanowi³em byæ
ryzykownie szczery.
78
– Droga pani – powiedzia³em – wyznajê jak na spowiedzi: wiem niewiele i wcale nie zale¿y
mi na tym, ¿eby wiedzieæ wiele wiêcej. Od dzisiejszego ranka sprawy Adama interesuj¹ mnie
ju¿ tylko poœrednio. Chcia³bym mu pomóc i obchodz¹ mnie jego losy, ale póki co...hmm, to
chyba ja sam potrzebujê pomocy. Wiêc proszê mi wierzyæ, i¿ tylko przypadkiem wnikam
w pani tajemnice.
Patrza³a na mnie nieufnie, ale jakby ju¿ nieco ³agodniej.
– Co to znaczy ¿e pan potrzebuje pomocy?
– Nie mogê pani powiedzieæ, proszê wybaczyæ... Ja te¿ mam i muszê mieæ swoje tajemnice.
Ale sta³o siê coœ bardzo z³ego i Adam... Adam jest w to jakoœ poœrednio wpl¹tany.
– Co siê sta³o? Proszê mi natychmiast powiedzieæ!
Teraz ona by³a petentem – i o to mi w³aœnie chodzi³o! Postanowi³em przeci¹gn¹æ tê sytuacjê.
– Widzê, ¿e bardzo pani na nim zale¿y i bardzo siê pani o niego martwi. Wiêc musi byæ pani
przygotowana na to, ¿e jutro przyjdzie go tu szukaæ milicja.
– Pan mnie straszy! – prawie krzycza³a. – Pan mnie zwodzi. To jest lichy podstêp.
– Nie! Przecie¿ nie powiedzia³em, ¿e milicja przyjdzie go aresztowaæ. Ta sprawa dotyczy go
poœrednio. Du¿o bardziej poœrednio ni¿ mnie! I dlatego chcê go spotkaæ pierwszy. Zanim go
znajdzie milicja.
– Och! Bo¿e! By³am przygotowana na wszystko, tylko nie na to. Proszê mnie nie drêczyæ
i powiedzieæ wreszcie, co siê sta³o?
– Czy zna pani nazwisko Izy Miller?
– Oczywiœcie... To przyjació³ka Adama, chodz¹ do tej samej klasy.
– A czy mia³a pani okazjê spotkaæ ja kiedyœ?
– No jak¿e... – wzruszy³a ramionami, jakby by³o rzecz¹ oczywist¹, i¿ nie zna przyjació³ Ada-
ma – nie, nie znam jej.
– Gdyby pani j¹ zna³a, to nazwisko by³oby dla pani od razu istotnym sygna³em. Otó¿ Iza to
osoba niezwyk³ej urody oraz, powiedzmy, nad wiek rozwiniêta. A przecie¿ i tak nie jest to
ju¿ bardzo dzieciêcy wiek – dziewiêtnaœcie lat. Przyzna pani?
– I co z tego? – znowu siê zaciê³a. – Jest piêknoœci¹, jest sexy. I co?
– Uchodz¹ za parê w swoim œrodowisku – wie pani o tym?
To j¹ zdruzgota³o. Przez moment jej twarz stê¿a³a, przypomina³a star¹, zawiedzion¹ kochan-
kê nastoletniego apasza. Nie waha³em siê – wyci¹gn¹³em pomocn¹ d³oñ.
– Ale ja wiem... wiem n a p e w n o, proszê mi wierzyæ, ¿e to nieprawda. To tylko przyjaŸñ.
Choæ wielu ludzi w to nie uwierzy. Proszê byæ na to przygotowan¹.
– jestem przygotowana na wszystko, proszê, niech pan mówi...
Zabrzmia³o to nieomal pokornie. Wiedzia³em, ¿e jestem cyniczny, kiedy uzna³em w duchu,
¿e jest ju¿ „gotowa”... ale có¿, gra³em o du¿¹ stawkê.
– Niewiele jest do powiedzenia. Iza Miller nie ¿yje.
Skurczy³a siê pod ciosem tych s³ów. Wiedzia³em, ¿e zadajê jej ból, rzucaj¹c jakikolwiek cieñ
na Adama – którego musia³a bardzo kochaæ – ale by³em ju¿ wtedy do tego zdolny. Mój w³a-
sny ból urós³ do tych rozmiarów, ¿e by³em w stanie przerzuciæ go na kogokolwiek.
– Zmar³a dziœ w nocy – ci¹gn¹³em. – Zreszt¹, to z³e s³owo. Nie „zmar³a” – zosta³a zamordo-
wana. I to bardzo brutalnie.
Jeszcze raz obudzi³a siê w niej lwica. Rzuci³a siê do mnie:
– Pan oskar¿a Adama?
79
– Nie – odpowiedzia³em spokojnie. – Przecie¿, o ile wiem, spêdzi³ ca³¹ ostatni¹ noc pod pani
dachem? Wiêc ma alibi. Zreszt¹, ustalenie alibi nie jest moim zadaniem. Po prostu szukam
ludzi, którzy j¹ dobrze znali. To oczywiste, ¿e Adam jest pierwszy na liœcie.
– Wcale nie oczywiste! – prawie krzycza³a. – Sam pan powiedzia³, ¿e to by³a tylko przyjaŸñ,
a ona by³a dobrze rozwiniêt¹, dziewiêtnastoletni¹ seksówk¹. Oho! – zasycza³a szyderczo –
wyobra¿am sobie, jak u¿ywa³a! Takie ma³e ladacznice s¹ najgorsze! Staæ je na zupe³nie nie-
poskromion¹ rozpustê... Sprawa jest jasna! Trzeba tylko znaleŸæ tego gacha, który kot³owa³
siê z ni¹ ostatniej nocy i wyszed³ zostawiaj¹c na pami¹tkê nó¿ w sercu, czy tam petlê na szyi...
Ale co ma z tym wspólnego Adam?
Nie mog³em jej darowaæ ostatnich zdañ, wiêc spyta³em j¹ z kamiennym spokojem (mnie by³o
ju¿ staæ na spokój, jej nie):
– Przepraszam, czy pani jest pann¹? – wszystko w tym zdaniu by³o obraŸliwe, wszystko poza
stylistyk¹, która by³a tylko nie najlepsza, ale Azulewicz cierpia³a tak bardzo, ¿e nie odczyta³a
obraŸliwej intencji mojego pytania.
– Jestem – odpar³a ze zdziwieniem – ale co to ma do rzeczy?
– Nic, pyta³em przez ciekawoœæ... Widzê, ¿e pani bardzo kocha Adama, a przecie¿ jest to
uczucie raczej macierzyñskie, ni¿...
– To prawda. Kocham go jak syna. Ale...
– Ale Iza Miller nie ¿yje. Proszê to sobie uzmys³owiæ!
– Cze–go–pan–ode–mnie–chce!? – wyskandowa³a z nag³¹ determinacj¹.
– Niewiele. Proszê mi powiedzieæ, gdzie znajdê Adama?
– Tego w³aœnie na pewno panu nie powiem! Ale mogê coœ panu obiecaæ – przeka¿ê mu
wszystko, czego dowiedzia³am siê od pana.
Niech on sam decyduje, czy chce siê z panem spotkaæ.
– Zgoda, ale zale¿y mi na czasie.
– Hmmm... zobaczê, co siê da zrobiæ. Niech mi pan da swój numer telefonu.
– Z tym gorzej. Po prostu nie wiem, kiedy bêdê w domu.
– Wiêc niech pan do mnie zadzwoni. Jutro rano.
80
XI
I z tym rozstaliœmy siê. Gdybym by³ prawdziwym, rasowym, detektywem, ulokowa³bym siê
teraz gdzieœ w pobli¿u, choæby w „B³êkitnej” pod oknem, maj¹c dom Azulewicz na oku. Ale
nie mog³em sobie na to pozwoliæ – musia³em pamiêtaæ, ¿e to na mnie maj¹ oko.
Przechodzi³em w³aœnie ko³o Teatru Ba³tyckiego, kiedy widok odœwiêtnie wystrojonego t³umu
krêc¹cego siê po przeszklonym foyer przypomnia³ mi, ¿e nadszed³ dzieñ premiery „RzeŸni”, na
któr¹ dosta³em wczoraj zaproszenie od Osterskiej. To natchnê³o mnie pewn¹ myœl¹. Pokrêci-
³em siê jeszcze chwilê po s¹siednich uliczkach i wszed³em do teatru kilka minut po siódmej.
Wiedzia³em, ¿e jako spóŸnialski zostanê ulokowany na drugim balkonie i na tym w³aœnie mi
zale¿a³o – nie chcia³em siê rzucaæ w oczy. Spektakl by³ niez³y, ale nie mog³em siê skupiæ na
tyle, by spokojnie œledziæ akcjê. Mniej wiêcej w po³owie pierwszego aktu cicho otworzy³y siê
drzwi prowadz¹ce na widowniê. Wœlizgnê³a siê przez nie Osterska i starym zwyczajem auto-
rów spektaklu – re¿yserów i scenografów – przycupnê³a na strapontenie. Przez moment nasze
spojrzenia siê spotka³y. Pozna³a mnie, ale nie wyczyta³em nic z jej wzroku.
Nadesz³a przerwa. Wiedzia³em, ¿e muszê spotkaæ znajomych, ¿e zostanê rozpoznany, ale po-
stanowi³em zaryzykowaæ. Zale¿a³o mi na tym, ¿eby znaleŸæ Bubê Wiatrakiewicza. Jak siê oka-
za³o – nie by³o to specjalnie trudne. Buba, tym razem w reprezentacyjnym czarnym garniturze
i pod krawatem, sta³ w bufecie, popijaj¹c wolno pepsi z butelki i pozwalaj¹c siê adorowaæ wia-
nuszkowi otaczaj¹cych go dziewcz¹t. Uk³oni³em mu siê z dala i odczeka³em do trzeciego
dzwonka. Kiedy sp³oszone panienki zaczê³y œmigaæ na widowniê, podszed³em do niego.
– Mistrzu – powiedzia³em konfidencjonalnym szeptem – mam wa¿n¹ sprawê. Czy musimy
ogl¹daæ drugi akt?
– To naprawdê dobry spektakl.
– Wiem, ale sprawa jest z³a.
Pomyœla³ chwilê, ale wiedzia³em, ¿e decyzja jest ju¿ podjêta.
– Có¿... – zadecydowa³ – z³e sprawy najlepiej rozwi¹zuje siê w „Tramwaju”. A tu i tak siê
pokaza³em.
W piêæ minut póŸniej siedzieliœmy ju¿ w „Tramwaju”, przy s³u¿bowym stoliku, zarezerwo-
wanym dla sta³ych bywalców, nad kolejk¹ luksusowej, op³acon¹ przez Bubê.
– Mistrzu – zacz¹³em – nie lubiê plotek, ale wpad³em w tarapaty i potrzebujê kilku informacji.
– Wcale siê nie dziwiê – odpar³ nadspodziewanie serio.
– Nie rozumiem?
– Ka¿dy, kto siê wi¹¿e z Ostersk¹, wpada tym samym w tarapaty.
– Widzê, ¿e nie muszê zadawaæ ci pytañ. Po prostu mów.
– O niej.
– No tak. Wspomnia³eœ, ¿e by³eœ jej sublokatorem. Chyba ¿artem?
81
– Wcale nie. Ale musimy przedtem wypiæ.
Wypiliœmy i Buba pokiwa³ na pana Jacka, który bez pytania przyniós³ nastêpn¹ kolejkê. Za-
p³aci³em za ni¹.
– Ostreska jest tarantul¹ i modliszk¹ – ju¿ ci mówi³em. Ale to nie dotyczy seksu. Przypusz-
czam, ¿e w ³ó¿ku jest do niczego. Jak myœlisz, czy kobieta mo¿e byæ impotentk¹?
– Myœlê, ¿e mo¿e.
– No w³aœnie. Ona jest. Ona jest ca³kowit¹ impotentk¹ emocjonaln¹. Przynajmniej, jeœli cho-
dzi o uczucia pozytywne. Kocha tylko sztukê...
– Czy to nie jest poza? – przerwa³em mu.
– Otó¿ nie! I to w³aœnie najgorsze. Ja te¿ powa¿nie traktujê swoj¹ pracê, ale nie mo¿na przesa-
dzaæ. A ona przesadza zdecydowanie. Jest œmiertelnie powa¿na – po prostu na granicy choroby.
– Wygl¹da mi na to, ¿e jej nie uwielbiasz?
– To nie tak... przede wszystkim to ona nie cierpi mnie. I ma powody – doda³ smêtnie.
– Nie rozumiem?
– Widzisz, kiedy sprowadzi³em siê szeœæ lat temu do Gdañska, ona i Rafa³ wyje¿d¿ali w³a-
œnie na d³u¿ej za granicê. Nie mia³em gdzie mieszkaæ, wiêc teatr wynaj¹³ dla mnie pokój za
symboliczne pieni¹dze. Oni, chcieli, ¿eby ktoœ pilnowa³ cha³upy i mia³ oko na szczeniaka.
– Znasz go?
– No jak¿e... Œwietnie.
– I zostawili go samego? Przecie¿ mia³ wtedy trzynaœcie lat?
– Tak. Ale sam by³ krótko. Oni wyjechali w czerwcu i wziêli go z sob¹. Adam wróci³ we
wrzeœniu i poszed³ do szko³y. Zajmowa³a siê nim stara s³u¿¹ca, która potem od nich odesz³a.
A po kilku miesi¹cach wróci³ Rafa³. Hanka zosta³a za granic¹ d³u¿ej. Pracowa³a w Szwajca-
rii i wróci³a dopiero w czerwcu nastêpnego roku... – zamyœli³ siê, ogl¹daj¹c pod œwiat³o szkla-
neczkê z wódk¹.
– No i co? – stara³em siê go zachêciæ.
– No i to – pokaza³ alkohol. – Znienawidzi³a mnie za to, co teraz wypijemy.
Wypiliœmy. Pan Jacek czujnie dope³ni³.
– Widzisz – otrz¹sn¹³ siê Buba – ja pijê profesjonalnie. Du¿o, ale bez ekscesów. Wiem, co
mo¿na, a czego nie, kiedy mo¿na, a kiedy nie – wzruszy³ ramionami. – Pewnie, gdybym
w ogóle nie pi³, osi¹gn¹³bym wiêcej.... Ale to nie ma nic do rzeczy... – znów siê zamyœli³.
Paliliœmy w milczeniu. Nie pogania³em go, bo wiedzia³em, ¿e i bez tego ma ochotê mówiæ.
– Na czym skoñczy³em?– ockn¹³ siê wreszcie Buba.
– Zamieszka³eœ u Meleszyñskich.
– W³aœnie – podj¹³. – No, a potem wróci³ z Holandii Rafa³...
– Czekaj... – coœ mnie tknê³o – kiedy to dok³adnie by³o?
– W samym stanie wojennym. Cwanie to sobie wymyœlili. Chcieli przetrwaæ osiemdziesi¹ty
drugi na Zachodzie.
A wiêc Meleszyñski by³ w Holandii dok³adnie w tym samym czasie co Aniela – zarejestro-
wa³em w myœli. O tym przedtem nie wiedzia³em.
– No i wróci³ Rafa³ – opowiada³ dalej Buba – by³ w z³ej formie i mia³ straszny ci¹g do gorza-
³y. A on nie umie piæ. Rozumiesz teraz? Kiedy Hanka wróci³a ze Szwajcarii i zasta³a go w nie-
ciekawym stanie, ca³¹ winê zrzuci³a na mnie. A ja siê do winy nie poczuwa³em. W sumie
wcale tak ostro nie balangowaliœmy razem. Tyle, ¿e Rafa³ czêsto pi³ za moje...
82
– Jak to – wyrwa³o mi siê – on nie mia³ pieniêdzy?
– Ano nie mia³ – pokiwa³ smêtnie g³ow¹ – by³ akurat w do³ku. Z Holandii nie przywióz³ nic
poza d³ugami. Tutaj te¿ mu nie sz³o. A ja akurat zacz¹³em znowu nieŸle zarabiaæ. Wiesz –
programy edukacyjne w szko³ach, te rzeczy... Stary – rozeœmia³ siê – by³ taki okres, ¿e nie
mia³ z czego zap³aciæ s³u¿¹cej.
– Rozumiem. A powiedz mi jeszcze, jak na to reagowa³ Adam?
Skrzywi³ siê niechêtnie.
– No có¿ – powiedzia³ z wahaniem – to nie by³a najlepsza lekcja dla ma³olata – tych parê
miesiêcy. Strasznie prze¿ywa³ pijañstwo ojca. To wtedy nazwa³em go szczeniakiem. On by³
tak przywi¹zany do Rafa³a, ¿e najchêtniej nie odstêpowa³by go na krok. Kocha³ go strasznie
zaborczo. A Rafa³ nie potrafi³ czerpaæ z tego si³y.
– Ale¿ wiele siê zmieni³o! – westchn¹³em.
– Myœlisz? – spyta³. – Mo¿e. Nie wiem, nie chcê wiedzieæ. Kiedy Hanka wróci³a, po prostu
wyla³a mnie z domu na zbit¹ mordê. A przecie¿, kurwa, siedzia³em tam ca³¹ zimê tylko ze
wzglêdu na ni¹...
Musia³ zobaczyæ zdziwienie w moich oczach, bo sapn¹³, gwa³townym gestem opró¿ni³ kieli-
szek i skin¹³ na pana Jacka. Poszed³em w jego œlady.
– Wiesz co – zamyœli³ siê Buba – powiem ci, skoro ju¿ tak siê rozgada³em. Podoba³a mi siê
wtedy. Myœla³em, ¿e jest inna... Ech, nie ma o czym gadaæ. Wszystko siê skoñczy³o. Z Hank¹
w ogóle, nie rozmawiam, zreszt¹... Bóg mnie strzeg³. Z Rafa³em nie widzia³em siê od mie-
siêcy. Z Adamem te¿. Chocia¿ on mnie chyba lubi. Niedawno zacz¹³ pisaæ. I wyobraŸ sobie –
a¿ pokraœnia³ z dumy – kiedy napisali sztukê z tym drugim ch³opakiem, to nie pokazywa³ jej
matce, tylko przyniós³ mnie. Chcia³ zachowaæ ca³kowite incognito, ale mnie siê zwierzy³.
– A ty pos³a³eœ go do Miko³aja Podlodowskiego?
– W³aœnie. Zaraz – sporo jednak wiesz?
– Wci¹¿ za ma³o.
– Ale, ale – ockn¹³ siê Buba – teraz twoja kolej. Co jest grane z Meleszyñskim? I tob¹?
– Wybacz, Buba... – opowiem ci wszystko szczegó³owo, ale jeszcze nie teraz. Zgoda? Czasa-
mi lepiej o pewnych sprawach nie wiedzieæ.
– To fakt – pokiwa³ skwapliwie g³ow¹ Buba. Spojrza³ na zegarek i zakl¹³ – o cholera, za piêæ
minut koniec spektaklu, muszê lecieæ z gratulacjami. Idziesz ze mn¹?
– Nie, nie, wystarczy.
– No a bankiet? – Zapyta³ z bezbrze¿nym zdumieniem. – Nie idziesz do Spatifu?
Zaprzeczy³em, zap³aci³em i odprowadzi³em Bubê do drzwi. Pobieg³ w stronê teatru, a ja wró-
ci³em do hallu restauracji i zadzwoni³em z automatu do Janusza. By³o ju¿ dobrze po dziewi¹-
tej. Janusz nie mia³ dla mnie nowin – Artur i Mustafa telefonowali, ale nie zostawili ¿adnych
wieœci.
Wróci³em do stolika, zamówi³em kawê i coœ do zjedzenia.
W³aœciwie po raz pierwszy tego dnia mia³em chwilê, by spokojnie siê zastanowiæ.
Min¹³ w³aœnie ca³y dzieñ, a ja nie posun¹³em siê ani o krok. Wiêcej – w³aœciwie stan¹³em
w martwym punkcie. By³em przekonany, ¿e wybra³em w³aœciwy trop, ¿e odnajduj¹c Adama
i rozwik³uj¹c zwi¹zane z nim zagadki, trafiê równie¿ na œlad mordercy – ale nie zastanawia-
³em siê w³aœciwe dot¹d, kto móg³ nim byæ? Na pewno nie ktoœ przypadkowy – jakiœ w³amy-
wacz, zboczeniec. By³ to cz³owiek, który zna³ Izê, zna³ Adama, zna³ mnie. Ale kto? Przypo-
83
mnia³ mi siê Mustafa i jego teoria na temat mi³oœci, nienawiœci i œmierci. Tak, to by³o mo¿li-
we... Iza by³a tak piêkna, ¿e musia³o kochaæ siê w niej wielu rówieœników. I nie tylko rówie-
œników. Ktoœ móg³ nas podpatrzyæ i w szale zazdroœci zabi³ Izê, a mnie usi³owa³ wrobiæ w to
morderstwo. Ta wersja by³a najbardziej prawdopodobna. Ale kto, kto?
A mo¿e sam Adam – zaœwita³o mi wówczas po raz pierwszy. Mo¿e jednak kocha³ Izê – nie
przyznaj¹c siê ani jej, ani sobie do tego – i nie móg³ znieœæ jej „niewiernoœci”. Ta hipoteza
wyda³a mi siê zupe³nie niewiarygodna, ale jednak – musia³em to przyznaæ – prawdopodobna.
Dopijaj¹c poœpiesznie kawê, podj¹³em decyzjê – trzeba zobaczyæ siê jeszcze raz z profeso-
rem. By³o to, zapewne w jakiœ sposób ryzykowne, ale co w mojej sytuacji takie nie by³o?
Odczeka³em kwadrans na postoju taksówek i – w³aœciwie w ostatniej chwili – zrezygnowa-
³em. ¯eby wreszcie coœ wydobyæ od Meleszyñskiego, muszê jednak jak najwiêcej o nim wie-
dzieæ. Póki co, ci¹gle b³¹dzê w lesie. Zatelefonowa³em do Anieli z poczty na D³ugiej i popro-
si³em o spotkanie na nadmot³awskim bulwarze, ko³o ¯urawia. Przysz³a prawie natychmiast,
skupiona i posêpna, zamyœlona tak bardzo, ¿e nie zwróci³a uwagi na moje podrapane czo³o.
– Co u ciebie? – spyta³em ³agodnie; ba³em siê, ¿e – byæ mo¿e – mia³a ju¿ do czynienia z mi-
licj¹.
– Nic – wzruszy³a ramionami. – Co niby mog³oby mi siê przydarzyæ? Usi³owa³am jakoœ siê
wywi¹zaæ z nie³atwej misji, jak¹ mi zleci³eœ. Tak mi przykro, ¿e mnie do tego zmuszasz.
– Nie zmuszam, tylko proszê.
– W³aœnie, ¿e zmuszasz! – machnê³a rêk¹. – No dobrze, pos³uchaj, czego siê dowiedzia³am.
Wiesz, ¿e mam na temat Meleszyñskiego dobr¹ opiniê i nie chcê jej zmieniæ. Ale muszê przy-
znaæ, ¿e bardzo wielu ludzi go nie lubi.
– Za co?
– Zapewne z powodu bezinteresownej zawiœci, tak bardzo u nas rozpowszechnionej. Ale s¹
te¿ konkretne powody. Widzisz... Rafa³ jest bardzo zdecydowany, pewny siebie...no, równie¿
ujmuj¹cy, ale kiedy ju¿ ktoœ mu podpadnie, to potrafi byæ groŸny. Wielu ludzi ma mu za z³e
jego powodzenie, pieni¹dze, flirty z w³adz¹. Przez pewien czas trochê go bojkotowano w œro-
dowisku...
– Nie przez pewien czas – domyœli³em siê – tylko w osiemdziesi¹tym drugim i trzecim. Kie-
dy wróci³ sp³ukany z Holandii i zacz¹³ ostro piæ. I kiedy dla ratowania swej pozycji wyg³osi³
kilka lojalistycznych deklaracji bez ¿adnego pokrycia w przekonaniach i w nagrodê zacz¹³
dostawaæ rz¹dowe zamówienia na pomniki. Tak czy nie?
Patrzy³a na mnie zdumiona:
– Sk¹d wiesz?
– Wiem. I ty równie¿ powinnaœ wiedzieæ. Ty wiesz wiêcej, ni¿ mówisz. Przecie¿ w³aœciwie
byliœcie razem w Holandii?
Poblad³a i zagryz³a wargi. Wiedzia³em, ¿e zadajê jej ból, ale zadawa³em go równie¿ sobie
i ca³emu, obola³emu œwiatu. Dochodzi³a dziesi¹ta. By³o ju¿ prawie zupe³nie ciemno i zaczê³o
siê robiæ ch³odno. Od morza nadci¹gnê³a wilgotna, rozrzedzona mg³a. Poblad³a Aniela wy-
gl¹da³a brzydko i szaro. W jej oczach szkli³y siê kropelki goryczy, których tylko si³a woli nie
zmieni³a z ³zy.
– Wiedzia³am... – odezwa³a siê wreszcie – wiedzia³am, ¿e tylko ze mn¹ grasz. Idiotycznie
i perwersyjnie. Domyœla³am siê, ¿e wszystko ju¿ wiesz i chcesz siê na mnie zemœciæ. To po
prostu wstrêtne.
84
– Aniela ... – odezwa³em siê ³agodnie – to nieprawda, ¿e wiem „wszystko”. Jeszcze godzinê
temu nie wiedzia³em nic. I tylko przypadkowo us³ysza³em, ¿e Meleszyñski by³ w Holandii
w tym samym czasie, co ty. I tyle. Przecie¿ o tym mog³em siê dowiedzieæ w ci¹gu tych lat iks
razy.
– Tak, gdybyœ siê cokolwiek mn¹ interesowa³ – wybuchnê³a.
– Masz racjê, interesowa³em siê tob¹ za ma³o. W tej chwili te¿ jest mi strasznie g³upio, bo
zamiast pytaæ o ciebie i twoje sprawy, pyta³em o Meleszyñskiego. Ale skoro ju¿ te pytania
maj¹ jak¹œ wspóln¹ odpowiedŸ – to mów, mów wszystko, tak bêdzie lepiej.
– Nie wiem, czy bêdzie lepiej. Pewnie to ju¿ wszystko jedno – rzuci³a z gorycz¹. – Ale chcesz
wiedzieæ, to wiedz. Owszem, by³am w Holandii z Meleszyñskim. By³am z nim razem. Wiesz,
co to znaczy. Zawsze to samo. Spa³am z nim. By³am jego kochank¹ przez kilka miesiêcy.
Zadowolony?
Nie, nie by³em zadowolony, choæ ju¿ od kilku chwil domyœla³em siê, co mo¿e mi powiedzieæ
Aniela. A mo¿e domyœla³em siê tego ju¿ dawno, tylko nie chcia³em znaæ prawdy?
– Ty nigdy nie chcia³eœ znaæ prawdy – wpad³a w tok moich myœli Aniela. – ¯adnej prawdy,
która by³a dla ciebie niewygodna. D³ugo nie mog³am siê z tym pogodziæ, ale w koñcu zrezy-
gnowa³am z buntu. Dlatego nie mówi³am ci o Meleszyñskim i o innych sprawach, które po-
winny ciê obchodziæ. Nie s¹dŸ, ¿e wraca³am z Holandii lekkim sercem. Pamiêtaj, ¿e to by³
osiemdziesi¹ty drugi. Prawie nikt nie wraca³. Ale ja wiedzia³am, ¿e ty gnijesz w internacie,
wiêc wróci³am. I gdyby nie moje, niewielkie przecie¿ dolary nie prze¿y³byœ nastêpnego roku...
Nie wypominam ci, po prostu stwierdzam fakty.
Rozp³aka³a siê; có¿, mia³a œwiête prawo siê rozp³akaæ. Obj¹³em Anielê i mocno przytuli³em
do siebie. Trwaliœmy tak milcz¹c, a potem szepcz¹c do siebie i ca³uj¹c siê, bardzo d³ugo. Nie
by³ to akt pojednania i wybaczenia. Raczej milcz¹cy akt zgody na siebie, takich, jakimi byli-
œmy wtedy i tylko wtedy. Nasza czu³oœæ o niczym nie przes¹dza³a i niczego nie obiecywa³a,
ale pomaga³a przetrwaæ tê chwilê i dawa³a iskierkê nadziei na przysz³oœæ. Bardzo tej nadziei
potrzebowa³em, jeœli kiedykolwiek mia³em siê uwolniæ od obrazu martwej Izy i samotnego
dramatu mojej znêkanej duszy, dramatu, którego przecie¿ Aniela nie mog³a ze mn¹ dzieliæ.
Przez dobr¹ godzinê rozmowy nie pad³o ani razu nazwisko Meleszyñskiego. Ale przecie¿
musia³o jeszcze wróciæ – wiedzia³em o tym bardzo dobrze. Zrobi³o siê zimno. Zdj¹³em z sie-
bie idiotycznie ¿ó³t¹ kurtkê Janusza i otuli³em ni¹ Anielê. Uœmiechnê³a siê nieweso³o:
– Widzisz, jaki ty jesteœ? – powiedzia³a. – Zjawiasz siê na spotkaniu z poranion¹ twarz¹, w ja-
kimœ idiotycznym przebraniu i nie mówisz na ten temat ani s³owa. Czy naprawdê nie mo¿esz
mi nic powiedzieæ na temat twoich k³opotów?
W milczeniu pokrêci³em g³ow¹.
– Trudno – westchnê³a Aniela. – Tym razem jeszcze poczekam, ale to bêdzie ju¿ chyba ostat-
ni raz. A teraz spróbujê siê skupiæ i jednak jakoœ ci pomóc.
Przez chwilê zbiera³a myœli, a potem zaczê³a mówiæ – nerwowo i szybko, a jednak beznamiêt-
nie. Jakby cz³owiek, o którym mówi³a, by³ jej zupe³nie obcy.
– Teraz mogê ci ju¿ powiedzieæ to, co i tak jest cich¹ tajemnic¹ poliszynela w naszym œrodo-
wisku. On jest hmmm... kobieciarzem. Ale bardzo dyskretnym i taktownym. Nie s¹dzê te¿,
¿eby jego dziewczyny by³y rozczarowane krótkoœci¹ zwi¹zków. Kiedyœ ci to lepiej wyt³uma-
czê. Za³ó¿my, ¿e on ma du¿o osobistego uroku... Co dalej? Rzeczywiœcie pije. Teraz znacz-
nie mniej, ni¿ to przedstawi³eœ. Zacz¹³ piæ po powrocie z Holandii, dlatego ¿e by³ bojkoto-
85
wany w œrodowisku. Ale nie jest na³ogowcem, s¹dzê... Och, sama nie wiem, co mam ci jesz-
cze powiedzieæ.
– A co wiesz o jego ¿yciu rodzinnym?
– Niewiele. Jest z Ostersk¹ od dawna, maj¹ syna. Przecie¿ wiesz, on jest twoim uczniem...
– Maturzyst¹.
– No wiec na te osiemnaœcie lat.
– Dziewiêtnaœcie – sprostowa³em.
– Tak? A to ciekawe... Bo Rafa³ mia³ pierwsz¹ wielk¹ wystawê, od której zaczê³a siê jego
s³awa równie dziewiêtnaœcie lat temu. Wiêc to musia³o byæ w tym samym czasie.
– Co jeszcze?
– Z Ostersk¹ nie ¿yje dobrze. Mówi siê nawet o rozwodzie. Ale z tego, co s³ysza³am – nie
zawsze tak by³o. Podobno kiedyœ byli bardzo zgodnym ma³¿eñstwem. A psuæ siê zaczê³o te¿
jakoœ tak po tej Holandii... – zawaha³a siê – s³uchaj, ja nie chcê powtarzaæ g³upich plotek, ale
ludzie mówi¹, ¿e ona jest trochê niezrównowa¿ona.
– Bzdura! Ona jest przyk³adem samoopanowania.
– Nie wiem, mo¿e. Ja jej w³aœciwie nie znam. Oni chyba ju¿ od lat ¿yj¹ osobnym ¿yciem.
No, ale mogliby przynajmniej pozostaæ przyjació³mi. Niektórym to siê udaje.
– W³aœnie – zastanowi³em siê g³oœno – po co im ten rozwód?
– Nie mam pojêcia. S³uchaj, to w³aœciwie w ogóle wszystko, co mogê ci powiedzieæ. To zna-
czy – poprawi³a siê – wszystko, co wiem. Jeœli naprawdê tak ci na tym zale¿y – postaram siê
jeszcze czegoœ dowiedzieæ. Zadzwoñ jurto, dobrze?
Zgodzi³em siê i odprowadzi³em Anielê do domu, po czym z³apa³em ³ebka i pojecha³em na
Zaspê. W samochodzie usi³owa³em uporz¹dkowaæ sobie jakoœ nowe wiadomoœci, ale nie by³o
to proste. Postaæ Meleszyñskiego zaczê³a mi siê jawiæ w nieco innym – ni¿ dot¹d – œwietle,
ale nie by³em tym przecie¿ zaskoczony. Wa¿niejsze by³y zreszt¹ uczucia, jakie budzi³o we
mnie wspomnienie Anieli – niespodziewana tkliwoœæ, zazdroœæ i rodzaj piek¹cego ¿alu. ¯alu
do kogo, czy do czego? Do niej, do siebie, do Meleszyñskiego, do œwiata?
Poczu³em siê nagle bardzo, bardzo zmêczony. Zmêczeni byli równie¿ czekaj¹cy na mnie u Ja-
nusza Artur i Mustafa. Opowiedzia³em im o tym, czego zdo³a³em siê dowiedzieæ, a oni zre-
wan¿owali mi siê relacjami ze swych poszukiwañ.
Artur nie zdzia³a³ wiele, ustali³, ¿e jakiegoœ generalnego poœcigu za mn¹ chyba jeszcze nie
podjêto. Gdyby tak by³o – milicja na pewno kontaktowa³aby siê z ró¿nymi bliskimi mi oso-
bami, tymczasem Artur stwierdzi³, ¿e nikt nie by³ dot¹d przepytywany, a nawet – ¿e nikt jesz-
cze nie wie o œmierci Izy. ¯eby siê o tym ostatecznie przekonaæ, nieustraszony redaktor z³o-
¿y³ nawet wizytê u dyrektora R¹czkowskiego, który by³ bardzo wystraszony i – zdaje siê –
wzi¹³ Artura za wys³annika podziemia. Ale i on nie wiedzia³ jeszcze i niczym. By³y to wia-
domoœci dobre. Mog³y bowiem oznaczaæ jedno z dwojga – albo milicja krêci³a siê wokó³
w³asnego ogona, nie mog¹c w trakcie weekendowej sjesty dowiedzieæ siê niczego istotnego,
albo wrêcz przeciwnie – byli na tropie prawdziwego zabójcy.
Bardzo dzielnie spisa³ siê równie¿ Mustafa. Nie wiem, ile wyda³ papierów i jakich u¿y³ kontak-
tów, ale dowiedzia³ siê sporo o Camelu, czyli Gienku Orsztynie. Jego relacja dawa³a siê stre-
œciæ tak: mniej wiêcej mój rówieœnik, by³ jednym z królów wybrze¿owego podziemia gie³dy
i interesów. Nigdy nie by³ klasycznym kryminalist¹ i nigdy nie mia³ do czynienia z wymiarem
sprawiedliwoœci, ale dla organów porz¹dku publicznego nie by³o tajemnic¹, ¿e pod przykrywk¹
86
legalnych lokali rozrywkowych, salonów automatycznych gier i innych tego rodzaju biznesów,
kwitnie handel walut¹ na du¿¹ skalê, spekulacja i inne podobne interesy. Ale nigdy nic nie mo¿-
na by³o Camelowi udowodniæ – zawsze wyrêcza³ siê innymi. Móg³ to robiæ z dobrym sutkiem,
gdy¿ zawsze bardzo siê stara³ o popularnoœæ w knajackich œrodowiskach i nie mia³ k³opotu
z werbowaniem drobnych p³otek do bezpoœredniego za³atwiania swoich sprawek.
Co jeszcze? Gienek praktycznie zerwa³ z matk¹, która – sama bêd¹c kobiet¹ interesu – ubo-
lewa³a jednak nad nielegalnym charakterem zajêæ syna. Stara³ siê jednak utrzymaæ choæby
rzadkie kontakty z Iz¹, która imponowa³a mu swoj¹ urod¹ i do której lubi³ siê przyznawaæ.
Przy wszystkich swoich grzechach ma³ych i du¿ych, by³ bowiem Camel przestêpc¹ nowego
typu – swego rodzaju paradoksalnym snobem, pozuj¹cym na intelektualistê i sybarytê. Miesz-
ka³ samotnie – z dwoma gorylami, nie odstêpuj¹cymi go ani na krok i ze zmieniaj¹cym siê
m³odziutkimi ch³opcami. Bo, na wzór rzymskich patrycjuszy, gustowa³ g³ównie w tym samym
rodzaju mi³oœci.
Camel dobrze wiedzia³, jak bardzo ryzykowny rodzaj gry prowadzi, dlatego pilnowa³ siê nie-
zwykle starannie. Dostaæ siê do niego, czy choæby zatelefonowaæ, by³o w zasadzie niemo¿li-
woœci¹. A jednak Mustafie uda³o siê zdobyæ, czy kupiæ, jego zastrze¿ony numer telefonu. To
by³o wszystko, co zdo³a³ osi¹gn¹æ.
Rzuci³em okiem na kartkê, któr¹ poda³ mi Mustafa i siêgn¹³em – ju¿ po raz drugi w odstêpie
kilku godzin – po notes Adama. I znowu siê nie pomyli³em. Ten numer zosta³ ju¿ wczeœniej
zapisany jego rêk¹! 20–19–22. Tyle, ¿e w notesie sta³o jeszcze jak wó³: „L.K.”. i w tej chwili
coœ mnie tknê³o. Przypomnia³em sobie, ¿e na kartce z numerami telefonów rozszyfrowanymi
przez Izê, ten zosta³ w ogóle pominiêty. Jakby Iza chcia³a, ¿ebym o nim zapomnia³. Dziwne...
Nasz¹ bez³adn¹ dyskusjê przerwa³ wreszcie stanowczo Artur.
– Zamiast dyskutowaæ bez sensu, proponujê po prostu tam zatelefonowaæ. Tylko kto to zrobi?
– Retoryczne pytanie – podnios³em siê i poszed³em do aparatu.
Powoli wykrêci³em numer Camela. Po dziesiêciu chyba, czy nawet dwunastu dzwonka ktoœ
podniós³ wreszcie s³uchawkê.
Us³ysza³em dalek¹ przyt³umion¹ muzykê – nie rozrywkow¹ jednak, a powa¿n¹.
– S³ucham – zabrzmia³o w s³uchawce.
– Czy mogê mówiæ z panem Eugeniuszem Orsztynem?
Mój rozmówca milcza³ przez chwilê, po czym inteligentnie zagadn¹³: – A kto mówi?
– To zale¿y z kim rozmawiam.
– O la la, tak mo¿emy d³ugo.
– Dobrze – zdecydowa³em siê – mówi Andrzej Ordêga.
– Proszê chwileczkê poczekaæ.
W s³uchawce zaleg³a zupe³na cisza, z czego domyœli³em siê, ¿e mê¿czyzna zakry³ mikrofon
d³oni¹. Czy¿by z kimœ rozmawia³?
– S³ucham, Orsztyn przy telefonie – us³ysza³em po chwili.
Da³bym g³owê, ¿e to by³ ten sam g³os.
– Ju¿ siê przedstawia³em. Ale bojê siê, ¿e moje nazwisko nic panu nie mówi.
– Przeciwnie, mówi mi bardzo du¿o – zabrzmia³o to groŸnie.
– Chcia³em spytaæ, czy pan ju¿ wie o... œmierci Izy.
– Wiem. Siedzia³em w koñcu dzisiaj u glin cztery godziny. Ale to by³a moja siostra. Nato-
miast nie wiem, co to mo¿e ciebie obchodziæ.
87
– Nie krzycz, Camel. I bez tego na sercu mi ciê¿ko.
Milcza³ chwilê.
– Nie tak ciê¿ko jak mnie.
– Dobra, nie bêdziemy siê licytowaæ.
– Czego chcesz?
– Pogadaæ.
– Strata czasu. Nie bêdê gada³ z psem.
– Zaraz, zaraz... – by³em zaskoczony. – O co chodzi?
– Powinieneœ sam wiedzieæ, chuju – zasycza³ Camel. – A jak nie wiesz, to ja ci powiem: ty
by³eœ z Izk¹ przez ca³¹ ostatni¹ noc. I ty jesteœ u mnie pierwszy podejrzany...
– Spokojnie – przerwa³em mu – ja tego nie zrobi³em. Myœlisz, ¿e dzwoni³bym do ciebie?
– Nic nie myœlê, niech gliny myœl¹.
– Szkoda, ¿e tak stawiasz sprawê, myœla³em, ¿e mi pomo¿esz.
– W czym? Mo¿e w ukrywaniu siê?
– Nie, w z³apaniu tego drania.
– S³uchaj, psie – powiedzia³ niezwykle spokojnie Camel – mo¿e ty tego nie zrobi³eœ. Ale nie-
nawidzê ciê i tak za to, ¿e rypa³eœ moj¹ siostrê. Nie lubiê tego profesorku. I powiem ci coœ
jeszcze – ja nie kiwnê palcem, niech gliny lataj¹, bo za to im p³ac¹. Ale jak oni coœ ustal¹, to
mo¿esz byæ pewny, ¿e ja siê pierwszy o tym dowiem. I bêdê wiedzia³, co dalej zrobiæ – za-
brzmia³o to z³owieszczo. – Zw³aszcza, jeœli bêdzie trudno o dowody winy...
– Dobra, dobra – odparowa³em – nie b¹dŸ taki chojrak na telefon. A jeœli chodzi o dowody
winy, to jestem ciekaw, co robi³y u Izy nie napoczête camele?
– Co? – zatka³o go.
– To. Karton cameli.
– Ej, coœ pieprzysz bez sensu, ¿eby mnie wkurzyæ.
– Nie klnij, tylko pos³uchaj – chcê siê z tob¹ spotkaæ i pogadaæ. Szukam mordercy. Sam. Na
w³asn¹ rêkê.
– Nie–ga–dam–zpsa–mi! – tyle mia³ mi do powiedzenia.
Wolno od³o¿y³em s³uchawkê.
– S³yszeliœcie? – spyta³em. Skinêli g³owami.
– To na nic. Z nim nigdzie nie zajdziemy.
– Spokojni – odezwa³ siê Mustafa – ja coœ wymyœle bêde na jutro.
– Dobrze – zgodzi³em siê chêtnie. – Ale i tak najwa¿niejsz¹ rzecz¹ jest znalezienie Adama.
Adam to klucz.
– S³uchajcie – pukn¹³ siê w czo³o Artur – coœ mi siê przypomnia³o. To mo¿e byæ wa¿ne. Po-
stanowi³em potelefonowaæ do niektórych szkolnych kolegów Adama i Izy, ¿eby siê przeko-
naæ, czy ju¿ coœ wiedz¹. Numery wzi¹³em z notesu Adama. Dzwoni³em, prosi³em delikwenta
i powo³uj¹c siê na Andrzeja, mówi³em, ¿e jestem dziennikarzem i robiê sondê na temat „Jak
spêdzam ostatnie dni przed matur¹”...
– Spryciarz z ciebie! – wyrwa³o mi siê.
– Och, to dla mnie drobiazg – powiedzia³, skromnie jak zwykle, Artur i ci¹gn¹³ dalej: – Mu-
szê przyznaæ, ¿e dzieciaki mówi³y chêtnie i du¿o. A teraz powiedzcie sami – gdyby wiedzia³
ju¿ o œmierci Izy, na pewno któreœ by o tym mówi³o.
– Fakt – potwierdziliœmy.
88
– I teraz przypomnia³em sobie coœ, co powinno od razu mnie uderzyæ. Kiedy dzwoni³em do
któregoœ tam z rzêdu ch³opaczka, jego matka powiedzia³a tak: „Lucusia nie ma w domu, bo
spêdza weekend z Adamem Meleszyñskim. Przygotowuj¹ siê razem do ustnego egzaminu”.
Dobre co?
– No tak – zawo³a³em. – To mog³oby znaczyæ, ¿e nie tylko Adam znikn¹³.
– Jak on siê nazywa³, pamiêtasz? – spyta³ Janusz.
– Oczywiœcie – Artur zerkn¹³ w notes – Lucjan Kaczkowski. Mieszka na Stogach.
– Wiem, wiem – powiedzia³em. – Pamiêtam go doskonale.
Taki ³adny ch³optyœ z loczkami, trochê panienkowaty. Ale dobry polonista. Móg³by siê rze-
czywiœcie kolegowaæ z Adamem, który te¿ by³ u mnie dobry. O cholera – teraz ja pacn¹³em
siê w czo³o.
– Co jest?
– Przypomnia³o mi siê coœ co powiedzia³ Buba. Rozmawia³em z nim ostro¿nie, ¿eby go nie
sp³oszyæ i chcia³em o to spytaæ, ale on bardzo nagle siê po¿egna³. Wiecie, ¿e Adam pisze?
– Mówi³eœ.
– A Buba powiedzia³ coœ, z czego by wynika³o, ¿e pierwsz¹ sztukê Adam napisa³ wspólnie
z kimœ drugim.
– To móg³ byæ Lucuœ – zawo³a³ Artur.
– To by pasowa³o – przytakn¹³ Janusz.
Tylko Mustafa spokojnie wodzi³ po nas ciemnymi oczyma – chyba nie opanowa³ jeszcze pol-
skiego na tyle dobrze, ¿eby zrozumieæ wszystko, co mówiliœmy.
– A teraz jeszcze coœ mi siê przypomnia³o – powiedzia³em. – Przez ca³y dzieñ mia³em o to
Artura spytaæ.
– S³ucham?
– Œciga³eœ mnie wczoraj telefonami, pamiêtasz? I chcia³eœ, ¿ebym ciê dopuœci³ do poszuki-
wañ Adama za jakieœ cenne informacje o starym.
– Eeee tam – machn¹³ rêk¹ Artur. – To by³ w³aœciwie taki bluff. Po prostu, kiedy zacz¹³em
siê interesowaæ Meleszyñskimi, us³ysza³em o nim mnóstwo brzydkich plotek. Ale takich bar-
dzo standardowych – sami wiecie – ¿e dziwkarz, ¿e pijak, ¿e ubek, ¿e sprzedawczyk. Nor-
malna polska gama.
– No, jeœli to ma byæ standard jak na jednego faceta, to nieŸle... – w³¹czy³ siê niespodziewa-
nie milcz¹cy raczej Janusz.
– Widzê, ¿e te¿ go nie uwielbiasz? – spyta³em.
– Nie – przyzna³ Janusz. – Ale pamiêtajcie, ¿e ja mam powody. Uprawiamy tê sam¹ profesjê
i znam go, ho–ho, kopê lat.
– Ale ja nie skoñczy³em... – przebi³ siê Artur. – Wiêc jak mówiê, wszystkie plotki to by³ stan-
dard. Tak siê mówi o wszystkich. Ale jedna rzecz mnie zastanowi³a. Ktoœ mi opowiada³, ¿e
nie namalowa³ sam tych wszystkich swoich s³awnych obrazów, tylko zwyczajnie je ukrad³...
– Ale komu? Chyba jakiemuœ nieboszczykowi. To nieprawdopodobne – wzruszy³em ramio-
nami.
Janusz zamyœli³ siê: - Przyznajê, ¿e to ma³o prawdopodobne, ale wiecie co...Kiedy jeszcze
studiowa³em, on mi strasznie zalaz³ za skórê. Nie mog³em siê pogodziæ z tym, ¿e taki dobry
malarz jest takim wstrêtnym facetem. A by³ taki - wierzcie mi. Wiêc zainteresowa³em siê
bardzo dok³adnie jego dorobkiem. I odkry³em ciekaw¹ rzecz. Otó¿ on by³ doœæ kiepskim, ta-
89
kim wiecznym studentem. Pêta³ siê po szkole z dziesiêæ lat. I nigdy nic nie wystawia³, nawet
najmniejszego p³ócienka. A¿ nagle - ju¿ po trzydziestce wystrzeli³ ogromn¹ wystawê wspa-
nia³ych p³ócien. Jakby je magazynowa³ przez lata w piwnicy, ¿eby sobie zrobiæ wielkie entrée.
- Mo¿e tak by³o naprawdê? - spyta³em.
- Mo¿e - zgodzi³ siê Janusz - ale to dziwne.
- No i macie rozwi¹zanie zagadki - wzruszy³ ramionami Artur.
- D³ugoletnie doœwiadczenie reportera uczy mnie, ¿e w ka¿dej plotce jest ziarenko prawdy.
W tej prawd¹ jest tylko to, ¿e facet jest naprawdê znienawidzony. A jeœli jest znienawidzony
- to znaczy, ¿e jest wredny. Dwa razy dwa jest cztery. I tyle. A t¹ legend¹ specjalnie siê nie
przejmuj - Artur zwróci³ siê do mnie - ja to chcia³em ci podsun¹æ jako przynêtê, ¿eby ciê
kupiæ. Zreszt¹, co nas obchodz¹ sprawy sprzed dwudziestu lat, skoro jakieœ cyrki z Meleszyñ-
skim dziej¹ siê teraz.
- Mo¿e i racja - westchn¹³em - ale jednak szkoda, ¿e jest tak póŸno. Wiem ju¿ tyle o Mele-
szyñskim, ¿e chêtnie bym sobie z nim porozmawia³. Inaczej ni¿ dot¹d. Tylko pewnie spotka³-
bym tam Ostersk¹. A na to nie mam ochoty.
- Jeszcze lepiej by³oby siê spotkaæ z Bub¹. To mo¿e byæ konkretny trop. Ale gdzie go szu-
kaæ...
- Ja wiem! Jadê tam - zerwa³em siê z miejsca.
- Dok¹d, u Boga Ojca? - zaoponowa³ Artur.
- Do Spatifu. Jest trochê po pierwszej, wiêc chyba jeszcze siê nie skoñczy³ bankiet popremie-
rowy. A Buba tam jest.
- Pomys³ dobry - zgodzi³ siê Artur - ale ty nie powinieneœ siê tak pokazywaæ. Jeœli milicja nie
szuka ciê dzisiaj, to zacznie szukaæ jutro. Lepiej nie zostawiaæ zbyt wielu œladów.
- Wiecie co? - w³¹czy³ siê Janusz. - Ja pojadê. Andrzeja mogliby w ogóle nie wpuœciæ, a ja
jestem tam zadomowiony. WeŸmiemy samochód, ja bêdê prowadzi³. Mo¿esz jechaæ ze mn¹ -
poczekasz w wozie. A ty, Artur, sp³ywaj do dzieciaków.
- To mo¿i ja pojade na opel? - zaproponowa³ Mustafa z tak rozbrajaj¹cym zapa³em, ¿e przy-
staliœmy na jego propozycjê. A Artur, umówiwszy siê z nami na dziewi¹t¹ rano, pojecha³ w
objêcia œlubnej Doroty.
90
XII
Opel, prowadzony przez Kuwejtczyka przeje¿d¿a³ odleg³oœæ z Zaspy do Gdañska w ci¹gu
piêciu minut. W ci¹gu nastêpnych piêciu – od wejœcia do Spatifu – Janusz by³ ju¿ z powro-
tem.
– Nic z tego – roz³o¿y³ rêce – ju¿ po wszystkim. Tam wariuj¹ jeszcze tylko m³ode niedopite
ostatki bankietowiczów. Reszta posz³a do domu albo rozwija siê indywidualnie.
– A Buba?
– Podobno pojecha³ do swego serdecznego kompana, zreszt¹ znanego wam pewnie ze sceny
– Narcyza Wapiewskiego.
– Znam go! – zawo³a³em. – On mieszka tu¿ obok mnie, na Sobótki.
– To pojechali! – doda³ Mustafa. I pojechaliœmy.
O tym, ¿e u Narcyza trwa przyjêcie, mo¿na siê by³o przekonaæ o dwie przecznice wczeœniej.
Nie bywa³em nigdy u niego w domu, ale zna³em czêsto powtarzan¹ anegdotê o tym, jak to
podczas jednego z przyjêæ w domu naprzeciwko wybuch³ po¿ar. Przyjecha³a stra¿ po¿arna,
by³o du¿o ha³asu i zamieszania, ale uczestnicy przyjêcia dowiedzieli siê o ca³ym incydencie
dopiero nastêpnego dnia wieczorem. Niczego, biedaczki, nie zauwa¿yli.
Teraz te¿ nikt niczego nie zauwa¿y³. A przynajmniej – nikt nie zwróci³ na mnie uwagi. Ktoœ
otworzy mi drzwi, ktoœ inny poda³ szklankê z p³ynem, który na pewno nie pochodzi³ od krowy.
Nie zna³em nikogo – przynajmniej spoœród zgromadzonych w przedpokoju i kuchni. Kiedy
wreszcie przecisn¹³em siê do jedynego, du¿ego za to pokoju – od razu wpad³em w objêcia go-
spodarza. Chyba nie bardzo mnie poznawa³, a ju¿ na pewno – da³bym g³owê – nie pamiêta³, jak
siê nazywam, ale nie przeszkodzi³o mu to wyœciskaæ mnie kordialnie. Spyta³em o Bubê.
– Niestety, ach niestety, drogi przyjacielu w sztuce – odpar³ z w³aœciw¹ sobie emfaz¹ Narcyz
– zbyt póŸno wybra³eœ siê na poszukiwanie naszego drogiego wspólnego przyjaciela i mistrza
– chwyci³ mnie za ³okieæ i poprowadzi³ w k¹t pokoju, gdzie na w¹skiej otomance pochrapy-
wa³, le¿¹c na wznak w czarnym garniturze i lekko tylko przekrzywionym krawacie – Buba.
Do jego boku przyklei³a siê, równie¿ uœpiona, ³adna myszkowata blondynka w krótkiej kiec-
ce, teraz nieprzystojnie zawiniêtej powy¿ej pasa.
– Jak widzisz – ci¹gn¹³ Narcyz, przytomnie obci¹gaj¹c sukienkê dziewczyny – nasz drogi
Buba uda³ siê na zas³u¿ony odpoczynek, po d³ugim, ciê¿kim dniu artysty i konesera. Dniu
wype³nionym wra¿eniami, który jeszcze dla nas siê nie skoñczy³!
Co powiedziawszy uniós³ ceremonialnie swój kieliszek do góry, wypi³ jego zawartoœæ, uk³o-
ni³ siê i znikn¹³.
Wypi³em mechanicznie to, co mi wczeœniej nalano. By³a to jakaœ ohydna w smaku pomarañ-
czówka. Spojrza³em jeszcze raz na Bubê. Niestety, spa³ tak g³êboko i musia³ przyj¹æ tak
wielk¹ dawkê usypiaj¹cych p³ynów, ¿e budzenie go by³o zajêciem bezsensownym. Dziew-
91
czyna poruszy³a siê nerwowo przez sen – tym razem uwalniaj¹c spod lekkiego materia³u
drobn¹ pierœ. Nic tu po mnie – pomyœla³em, kiedy poczu³em, ¿e ktoœ k³adzie mi d³oñ na ra-
mieniu.
Odwróci³em siê. Przede mn¹ sta³a, uœmiechaj¹c siê ironicznie – równie nieskazitelna i ele-
gancka jak zwykle Hanka Osterska.
– Widzê, ¿e niezwykle intensywnie szuka pan Adama?
– A pani sk³ada mod³y na o³tarzu sztuki – odgryz³em siê.
– No, to wyj¹tek – powiedzia³a stanowczo. – Nie by³am na takim spotkaniu od lat. A dziœ po
prostu nie mam ochoty wracaæ do domu.
– Wiêc siê pomyli³em. A pani nie – rzeczywiœcie w pewien sposób szukam Adama.
– No to dziwny jest ten sposób – powróci³a do swego dawnego tonu. – Wydawa³o mi siê, ¿e
raczej interesuje siê pan t¹ ³atw¹ panienk¹.
– Zawsze tak stanowczo klasyfikuje pani ludzi?
– Zawsze, kiedy na to zas³uguj¹. Ta ma³a spa³a pewnie ze wszystkimi mê¿czyznami w tym
pokoju. Oczywiœcie ze wszystkimi, którzy sypiaj¹ z kobietami, a tych jest coraz mniej. I wie
pan dlaczego? Dlatego, ¿e oni s¹ aktorami, re¿yserami, pisarzami, a ona biuralistk¹, której
siê wydaje, ¿e j¹ fascynuje teatr.
– Có¿, ona te¿ s³u¿y sztuce... jak umie – powiedzia³em zgryŸliwie. –Widocznie nie ma inne-
go talentu.
– Oooo... jednak nie jest pan takim mazgajem, za jakiego pana mia³am. Widzê nawet prze-
b³yski inteligencji – zabrzmia³o to niby sardonicznie, ale równoczeœnie nieprzytomnie. Spoj-
rza³em na ni¹ uwa¿niej – nie, chyba jednak nie by³a pijana. Musia³a zrozumieæ, moje spoj-
rzenie, bo rozeœmia³a siê i powiedzia³a:
– Zastanawia siê pan, czy nie jestem czasem pijana? Nie, nie jestem. Moje poœwiêcenie nie
siêga a¿ tak daleko. Zaraz to panu udowodniê, otó¿ wcale nie straci³am w¹tku naszej rozmo-
wy wracam do swego przes³uchania. Skoro nie interesuje siê pan t¹ ma³¹, wiêc mo¿e intere-
sujê siê pan Bub¹?
– Owszem, tym razem pani zgad³a.
– Nie warto – powiedzia³a stanowczo. –Ten zapluty alkoholik jest nie tylko impotentem fi-
zycznym, ale równie¿ moralnym, intelektualnym i duchowym. Rozmieni³ swój talent na ko-
lejki wódki.
– Mo¿e. Ale ja jestem humanist¹ i zawsze szukam przyczyn, nim wyrokujê o skutkach. Mo¿e
ten biedny Wiatrakiewicz – zadeklamowa³em – zakocha³ siê nieszczêœliwie, zosta³ odtr¹cony
i teraz cierpi zapijaj¹c robaka.
Spojrza³a na mnie groŸnie spod œci¹gniêtych brwi:
– Pan jednak jest niebezpieczny – wysycza³a.
– Dlaczego? – spyta³em naiwnie, k³ad¹c rêkê na sercu.
– Pan dobrze wie – dlaczego? – zabrzmia³o to jak pogró¿ka.
– Co on panu naopowiada³, zanim zwali³a go delirka?
– Nie powiedzia³ mi nic, co by mnie zaskoczy³o.
– Ale¿ tak z³e ma pan o mnie zdanie?
– Nie po prostu Buba wcale nie mówi³ o pani Ÿle. U¿y³ nawet okreœlenia „moja wina”.
Zrobi³a minê, któr¹ przy du¿ej dozie dobrej woli mo¿na by uznaæ za wyraz zdziwienia – o ile,
oczywiœcie, olimpijczycy siê dziwi¹.
92
– No, win to jemu nie brakuje... – powiedzia³a w zamyœleniu.
Postanowi³em j¹ ostudziæ:
– Ale doda³ te¿, wychylaj¹c kieliszek: „Pan Bóg strzeg³”.
– Ach tak... – zamyœli³a siê na dobre.
Milczeliœmy. Wokó³ têtni³ gwarem Narcyzowy pokój, pe³en bibelotów, p³yt, ksi¹¿ek, pos¹¿-
ków, fotografii, plakatów i ludzi, którzy osi¹gnêli ju¿ szczególny zenit zabawy: bardziej byli
pijani zaduchem, papierosowym dymem, œwiadomoœci¹ to¿samoœci z innymi, muzyk¹, ni¿
alkoholem, który zreszt¹ poch³aniali w nieprzebranych iloœciach.
Hanka Osterska nieprzytomnie wpatrywa³a siê w œcianê, gdzieœ ponad moj¹ g³ow¹. Znów
pomyœla³em, ¿e jednak musi byæ pijana.
Pomacha³em d³oni¹ przed jej oczyma, ale zdawa³a siê tego nie zauwa¿aæ. Przytknê³a do warg
swój kieliszek, wypi³a jego zawartoœæ i znów, z delirycznym niemal uporem, wróci³a do ob-
serwacji jakiejœ szczególnie interesuj¹cej fotografii wisz¹cej z pó³ metra nad m¹ g³ow¹.
Podszed³ do nas Narcyz, dola³ do kieliszków, szepn¹³ „tak trzymaæ profesorze” i odszed³.
Zrozumia³em, ¿e to rozplotkowane, zach³anne nowin towarzystwo ju¿ mnie rozszyfrowa³o,
zdemaskowa³o i zdefiniowa³o – by³em dla nich kochankiem ( wyj¹tkowym, czy kolejnym? )
piêknej pani Hanki, cierpi¹cym przez ni¹ i szukaj¹cym jej po ca³ym Gdañsku. Nikogo nie
dziwi³o, ¿e przywlok³em siê za ni¹ – rzadkim rajskim ptakiem na tego rodzaju bibie – do
lokalu przy ulicy Sobótki. Zdefiniowawszy – zaakceptowali mnie. By³em ich i mia³em równe
z nimi prawa. Przynajmniej na ten wieczór.
Wyj¹tkowa sytuacja, w której siê znalaz³em, odpowiada³a mi. Hanka dalej trwa³a w zamyœle-
niu, wiêc i ja wspomnia³em czasy, kiedy rozkoszowa³em siê tego rodzaju spotkaniami, za-
pewne mniej intensywnymi ni¿ tegowieczorne, ale równie pijanymi i nieprzytomnymi. Daw-
no zapomniane obrazy uku³y mnie pod ¿ebrami igie³k¹ ¿alu. ¯alu za czasami, kiedy by³em
naprawdê m³ody, kiedy umia³em siê cieszyæ ¿yciem, kiedy podrywa³em biuralistki, równie
œliczne, jak ta, przyklejona do opas³ego boku Buby, kiedy Aniela te¿ by³a m³oda, œliczna i nie-
winna, kiedy wyobra¿a³em sobie, ¿e bêdê wielkim pisarzem i przynajmniej kilka osób œwiê-
cie w to wierzy³o, kiedy w³adca Edward Pierwszy i Jedyny obiecywa³ nam – za niewielk¹
tylko pomoc w realizacji jego zamierzeñ – mira¿e dobrobytu, du¿o powietrza do oddychania
i dolarów do wydawania, które potem, stopniowo, zamieni³y siê na ¿ebracze pensyjki, malut-
kie perspektywki, nadzieje zbyt wielkie, by mog³y siê zmieœciæ w szesnastu miesi¹cach wol-
noœci, które zamienialiœmy na odkurzacze, automatyczne pralki, ma³e fiaty, paszporty, cuch-
n¹ce internaty, cele na Kurkowej i przyjêcia takie jak te, rekompensuj¹ce wszystko nadzwy-
czaj skutecznie, pod warunkiem, ¿e umie siê przepiæ kaca nie umieraj¹c.
Móg³bym snuæ podobne g³êbokie rozwa¿ania jeszcze d³ugo, ale ta noc nie sprzyja³a intelek-
tualnym refleksjom. Hanka co prawda nadal wpatrywa³a siê nieprzytomnie w œcianê, oddaj¹c
siê – byæ mo¿e – podobnym do moich wewnêtrznym dywagacjom, ale nagle i niespodziewa-
nie zaskrzypia³y sprê¿yny otomanki i czyjaœ nieprzytomna d³oñ opar³a siê na moim biodrze.
– Obejrza³em siê – i zbarania³em. Obok sztywnego, choæ chrapi¹cego cielska Buby sie-
dzia³a, przeci¹gaj¹c siê rozkosznie ma³a, ³atwa biuralistka, jak j¹ nazywa³a dama Oster-
ska. Nie zdawa³a chyba sobie sprawy z tego, gdzie jest i co robi. Podwiniêta sukienczyna
znów pokazywa³a a¿ po kraniec ud jej œliczne nogi, a nerwowe ruchy r¹k, przecieraj¹-
cych oczy wy³uskiwa³y spod sukienki drobne piersi. Ale nie to mnie dziwi³o. Dziwi³o
mnie coœ zupe³nie innego.
93
Bowiem senn¹ panienk¹ Buby okaza³a siê Celka Radomska, moja uczennica i maturzystka
sprzed zaledwie roku, a wiêc panienka obecnie najwy¿ej dwudziestoletnia, która – jak wie-
dzia³em sk¹din¹d – mimo bardzo dobrej matury nie dosta³a siê na studia i obra³a karierê pie-
lêgniarki.
Cecylia (czyli Celka) Radomska przetar³a wreszcie oczy, wyziewa³a siê, przeci¹gnê³a rozkosz-
nie i, nie patrz¹c na mnie, wyda³a komendê: jeszcze wódki.
Bez s³owa wyj¹³em z jej r¹k kieliszek, nape³ni³em go czymœ, co wygl¹da³o na bimber zapra-
wiany d¿emem i wróci³em w stronê otomanki. Celka, wreszcie przejrzawszy na oczy, zerwa-
³a siê z miejsca, i staj¹c nieomal na bacznoœæ wyszepta³a:
– Dzieñ dobry, panie profesorze...
– Dzieñ dobry, a raczej dobry wieczór – odpowiedzia³em ze œmiechem, podaj¹c jej pe³ny kie-
liszek. Patrzy³a na mnie nieprzytomnie.
– Spocznij! – zawo³a³em.
Musia³o to zrobiæ na niej spore wra¿enie, bo z rozmachem usiad³a na stoj¹cym w pobli¿u –
na szczêœcie – pufie.
– Pan profesor – jêknê³a – tylko tego brakowa³o!
– Spokojnie... – pocieszy³em j¹ – przecie¿ masz ju¿ maturê. A ja tu jestem incognito.
– Nie wiedzia³am, ¿e profesorowie bywaj¹ na...
– Na tego rodzaju orgiach, chcia³aœ powiedzieæ?
– Och, nie – jêknê³a. – Ja tylko kocham teatr i uwielbiam ten luz, szpan, wie pan...
Nie wiedzia³em, ale przytakn¹³em. W koñcu, co mnie obchodzi³a jakaœ Celka i jej kontakty?
Obchodzi³a mnie Iza, Aniela, Adam. Obchodzi³ mnie równie¿ niejaki Andrzej Ordêga, nie-
zbyt udany profesor liceum ogólnokszta³c¹cego, podejrzany o morderstwo i ukrywaj¹cy siê
przed pañstwowymi organami œcigania. Obchodzi³o mnie martwe cia³o Izy Miller, le¿¹ce te-
raz w jakiejœ ch³odnej kostnicy Instytutu Medycyny S¹dowej Akademii Medycznej w Gdañ-
sku, a wiêc o jakieœ dwa kilometry st¹d, martwe cia³o, które po odbyciu niezbêdnych i pra-
wem nakazanych badañ i operacji sekcyjnych zostanie wydane rodzinie. Rodzinie? To zna-
czy komu? Starej kwoce z pretensjami (tak jakoœ j¹ sobie wyobra¿a³em) – Maryli Orsztyno-
wej, czy mo¿e mamie-primabalerinie, która przyleci ze Szwajcarii albo i nie? Jakaœ dziwna
wœciek³oœæ zaczê³a targaæ moj¹ biedn¹, pijan¹ ju¿ nieco g³ow¹. Wyobrazi³em sobie schlud-
nych, przebranych w bia³e fartuchy medyków, którzy sekcjonuj¹ Izê (nie mog³em pomyœleæ:
cia³o Izy) i komentuj¹ doskona³¹ budowê jej bioder, piersi, ud, narz¹dów rodnych. Zebra³o
mi siê na md³oœci.
Nag³y dreszcz wstrz¹sn¹³ moim steranym cia³em. Zacz¹³em powoli wracaæ do rzeczywisto-
œci. Hanka Osterska zniknê³a, Celka patrza³a we mnie baranim wzrokiem, zbyt pijana, ¿eby
podnieœæ siê z taboretu, obok, na otomance, chrapa³ Buba. Na dole – w nowiutkim oplu –
czekali ju¿ Janusz i Mustafa. Musia³o min¹æ sporo czasu, od kiedy tu zawita³em – uzmys³o-
wi³em sobie. Celka – nieco ju¿ przytomniejsza po zaskakuj¹cym, ale regeneruj¹cym jeszcze
w wieku lat dwudziestu œnie patrza³a teraz na mnie zalotnie. Chc¹c nie chc¹c poczu³em siê
na powrót profesorem Ordêg¹.
– Zatañczymy? – spyta³a.
– Nie, nie zatañczymy – odpowiedzia³em. I doda³em z premedytacj¹, choæ bez pokrycia. –
Jestem tu z pani¹ Ostersk¹.
– Ho–ho! Za wysokie progi na moje nogi – odpar³a pokornie.
94
– Bez przesady, przecie¿ chodzi³aœ do szko³y z jej synem.
– Ja ? – spyta³a z bezbrze¿nym zdumieniem.
– Z Adamem Meleszyñskim... – doda³em – w³aœnie robi maturê.
– Pamiêtam go! – wykrzyknê³a. – Wiêc on jest synem Hanki? Ojej, ale narobiê plot!
– Nie wiedzia³aœ o tym?
– Nie, ale wiem o Adasiu to i owo.
– Na przyk³ad co? – powiedzia³a z du¿ym przekonaniem – ¿e on nie jest naprawdê synkiem
swojej mamusi. Rozumiesz, profesorze?
– Nie – przyzna³em szczerze.
– Ona nie mo¿e mieæ dzieci – wyszepta³a konfidencjonalnie. – Wiem na pewno. Dlatego
wci¹¿ j¹ rzucaj¹ mê¿czyŸni. Teraz podobno m¹¿ siê z ni¹ rozchodzi dla jakiegoœ œwie¿aka. Ja
go rozumiem – doda³a z przekonaniem.
– A wiesz przynajmniej, kim jest ten m¹¿?
– Wiem, to jakiœ milioner z Or³owa. Adam musi byæ adoptowany. Zreszt¹ – mnie to nie prze-
szkadza. Ch³opak jest bardzo przystojny. Chocia¿ znam przystojniejszych... – rzuci³a zachê-
caj¹co.
– Na przyk³ad mnie – postanowi³em byæ domyœlny.
– Na przyk³ad ciebie – zgodzi³a siê ³atwo.
– Nic z tego, ma³a. Nie podejmujê siê konkurowaæ z Bub¹.
Zamilk³a. Nie mia³em ochoty na zabawê w pedagoga, wiêc zostawi³em j¹ u boku nieprzytom-
nego Buby i zacz¹³em siê zbieraæ do wyjœcia. Wtem drogê zagrodzi³a mi Osterska. Musia³a
ju¿ oprzytomnieæ i czujnie czeka³a, a¿ skoñczê rozmawiaæ z Celk¹.
– Gratulujê – powiedzia³a – opar³ siê pan urokom tej ma³ej.
– Czy to takie niezwyk³e?
– W przypadku wiêkszoœci mê¿czyzn, tak.
– Nie przesadzajmy.
– W ka¿dym razie nale¿y siê panu nagroda – uœmiechnê³a siê.
– Wiem. I dlatego idê spaæ.
– I nie dokoñczy pan rozmowy ze mn¹?
– Nie. Ju¿ i tak dosyæ namiesza³em. Pani koledzy uwa¿aj¹ mnie, zdaje siê, za pani adoratora.
– A nie jest pan nim? – spyta³a filuternie.
– Nie. Nie chcê skoñczyæ tak jak Buba.
Nagle spowa¿nia³a:
– Niech siê pan z nim nie zadaje, bardzo proszê. A jeœli pan bêdzie chcia³ porozmawiaæ
o mnie, to proszê rozmawiaæ ze mn¹. A teraz do widzenia.
– Zostaje pani jeszcze?
– Tak. Mia³am dla pana pewn¹ propozycjê, ale teraz odesz³a mi ochota.
Uk³oni³em siê w milczeniu i wyszed³em przez nikogo ju¿, szczêœliwie, nie zatrzymywany.
Wielki opel warowa³ przy krawê¿niku – Janusz drzema³, a niezmordowany Mustafa æmi³ pa-
pierosa siedz¹c za kierownic¹. Dochodzi³a trzecia.
– Hej, ¿yjecie? – spyta³em siadaj¹c obok Araba.
– Nie jest Ÿli – uœmiechn¹³ siê w odpowiedzi.
– A macie jeszcze trochê si³y?
Potwierdzili.
95
– To jedziemy do Or³owa. Osterska jest tutaj, i zostaje. Mam okazjê porozmawiaæ z profeso-
rem. Jest ju¿ ostatecznie póŸno na trudne rozmowy.
Na ulicy Przebendowskich by³o ciemno i ponuro, ale okna willi Meleszyñskich pozostawa³y
oœwietlone. Zobaczy³em to z daleka, wiêc poprosi³em Mustafê, by zaparkowa³ opla kilkadzie-
si¹t metrów wczeœniej. Profesor otworzy³ mi prawie natychmiast, tak jakby wizyty obcych
ludzi w œrodki nocy by³y dla niego czymœ zwyczajnym.
– Ach, to pan... westchn¹³ , wpuszczaj¹c mnie do œrodka. – Myœla³em, ¿e to Hanka wraca.
– Mo¿e pan na ni¹ nie czekaæ. Jest na popremierowym przyjêciu u Narcyza Wapiew-
skiego.
Spojrza³ na mnie ze zdziwieniem.
– W³aœnie stamt¹d wyszed³em – wyjaœni³em.
Pokrêci³ g³ow¹.
– Ona nie ma zwyczaju bywaæ w tym towarzystwie.
– Wszyscy z czasem zmieniamy zwyczaje.
– Ale nie stójmy – zreflektowa³ siê – proszê, niech pan siada.
Usiedliœmy. Meleszyñski nie wygl¹da³ dobrze, ale by³ zupe³nie trzeŸwy. Wygl¹da³ na prze-
granego, zmêczonego i jakby trochê wystraszonego. Czego siê ba³? Czy raczej – o kogo?
– Czy milicja coœ zdzia³a³a? – spyta³em.
Spojrza³ na mnie ze zdziwieniem. Mo¿e nawet z przestrachem.
– Dlaczego... milicja? – spyta³ cicho.
– No, to jak? Przecie¿ mieli siê zaj¹æ poszukiwaniem Adama?
– Ach... O tym pan mówi. Nie wiem – dzisiaj siê nie odzywali.
Czy¿by wiedzia³ ju¿ o œmierci Izy? – pomyœla³em. Ale sk¹d? Wzmianka o milicji dziwnie na
niego podzia³a³a...
– A pan? – spyta³ profesor. – Czy pan znalaz³ Adama?
– Nie, ale ju¿ jestem sk³onny przyznaæ panu racjê, ¿e sytuacja jest powa¿na.
– Dlaczego? Czy¿by coœ siê sta³o?
– O niczym pan nie wie?
Wzruszy³ ramionami. – Nie wychodzi³em dzisiaj z domu. A co siê sta³o?
– Niewa¿ne. To nie dotyczy bezpoœrednio Adama.
Popatrzy³ na mnie czujnie. Zapali³em spokojnie papierosa.
– Wiêc widzia³ siê pan z moj¹ ¿on¹?
– Tak. Rozmawialiœmy doœæ d³ugo, ale nie zosta³em z³o¿ony na ofiarnym o³tarzu sztuki.
Rozeœmia³em siê z przymusem.
– Przypuszczam, ¿e na wiele siê panu Hanka nie przyda³a.
– Profesorze – spyta³em nieoczekiwanie – czemu pan przesta³ malowaæ?
Podniós³ na mnie zdziwione oczy, zamruga³ podpuchniêtymi ze zmêczenia powiekami.
– Dlaczego pan pyta? Chyba nie rozmawialiœcie z Hank¹ o moich obrazach?
– Z Hank¹ nie... Ale rozmawia³em o nich z innymi ludŸmi.
– Widzi pan... – zastanawia³ siê chwilê – to nie takie proste. Móg³bym ³atwo zbyæ to pytanie
i powiedzieæ, ¿e za pomniki lepiej p³ac¹. Ale bêdê szczery – nie malujê, bo wysch³o we mnie
wewnêtrzne Ÿróde³ko... bo ja wiem czego, talentu, wra¿liwoœci.
Technika pewnie zosta³a – wyci¹gn¹³ przed siebie d³onie i rozstawi³ palce; mia³ ³adne, deli-
katne i pewne rêce – ale to za ma³o. Przynajmniej za ma³o na to, ¿eby byæ naprawdê dobrym.
96
– Têsknota za perfekcj¹? Ludzie mówi¹, ¿e ju¿ w m³odoœci pan by³ taki. Wtedy, kiedy latami
magazynowa³ pan obrazy na jedn¹ wystawê.
– Kto tak mówi? – rzuci³ siê.
– Niewa¿ne. Ale jeœli chodzi o pomniki, perfekcjonizm idzie na bok?
– Dlaczego pan o to wszystko mnie pyta? – ¿achn¹³ siê.
– W³aœciwie nie wiem, dlaczego w³aœnie o to? Ale wiem, ¿e pan coœ ukrywa, a ja muszê to
odkryæ.
– Ka¿dy z nas coœ ukrywa.
– Ale nie ka¿dy ma z tego powodu k³opoty.
– Czego pan w³aœciwie chce?
– Chcê wiedzieæ, dlaczego Adam odszed³?
– Tego nie mogê panu powiedzieæ.
– Dowiem siê i tak.
– Nie ode mnie.
– Powiem panu, dlaczego ja odszed³bym na jego miejscu: odszed³bym od matki, która jest
kap³ank¹ wydumanego koœcio³a i od ojca, który bezczelnie cha³turzy, ¿eby mieæ za co szlajaæ
siê po Europie z cudzymi kobietami.
Skurczy³ siê ca³y, obwis³ w swoim fotelu, jakby czeka³ na to, ¿e moje brutalne s³owa zakoñcz¹
siê ciosem. Ale kiedy wreszcie siê odezwa³, jego g³os brzmia³ nadspodziewanie pewnie:
– Pan nie ma ¿adnego prawa mnie rozliczaæ.
– Nie mam zamiaru pana rozliczaæ. Chcê tylko wszystko zrozumieæ
.– Kiedy pan bêdzie mia³ piêædziesi¹t przegranych lat, sam pan zrozumie.
– Przegranych? – powtórzy³em szyderczo. – I pan to mówi? Profesor, s³awny artysta, bogacz,
w³aœciciel willi, dwóch samochodów i wielu piêknych kobiet, w tym mojej.
– Wiêc o to panu chodzi? – zerwa³ siê z fotela.
– O to te¿. Czy pan chocia¿ wie, o kim mówiê?
– Oczywiœcie... – poblad³. – O Anieli. Powinienem by³ wczeœniej siê domyœliæ...
– I co by³oby wtedy? Co by to zmieni³o?
– Jestem gotów daæ panu satysfakcjê.
Machn¹³em rêk¹: – Satysfakcjê... jak pan to sobie wyobra¿a? Bêdziemy siê strzelaæ, czy biæ
na piêœci?
– Myœla³em o jakiejœ... rekompensacie.
– Tego ju¿ chyba za wiele!
– Ale¿ pan mnie Ÿle rozumie – ja nie myœlê o pieni¹dzach.
– Pan chyba w ogóle nie myœli. Gdyby by³o inaczej, nie wci¹ga³by mnie pan w swoje ciemne
sprawy.
Usi³owa³ coœ powiedzieæ, ale mu nie da³em: – A mo¿e w³aœnie specjalnie zosta³em wyró¿-
niony?
Milcza³, zrezygnowa³ ju¿ z obrony. Wsta³em z fotela.
– Idê – powiedzia³em. – Ale jeszcze wrócê. Niech pan siê dobrze zastanowi, czy nie ma pan
mi czegoœ do powiedzenia.
Sta³ nieruchomo, kiedy szed³em w stronê drzwi, kiedy je otwiera³em i wychodzi³em na cich¹,
uœpion¹ uliczkê. Zaczyna³o ju¿ œwitaæ, ale w cieniu wysokiego ¿ywop³otu, otaczaj¹cego wil-
lê by³o jeszcze tak ciemno, ¿e dopiero w ostatniej chwili zobaczy³em sylwetkê ros³ego dry-
97
blasa, który oderwa³ siê od latarni i ruszy³ w moj¹ stronê. Obejrza³em siê odruchowo – za
moimi plecami, ¿uj¹c flegmatycznie gumê, sta³ drugi, podobny jegomoœæ.
– No i co, wujek? – spyta³ pierwszy. – Znowu siê spotykamy?
– A przecie¿ – w³¹czy³ siê drugi – mówiono ci, psie, ¿ebyœ siê nie pêta³.
Gdzie siê podziali Janusz i Mustafa? – zd¹¿y³em pomyœleæ, kiedy na moj¹ szczêkê spad³a
piêœæ pierwszego. Polecia³em na ¿ywop³ot, na moment mnie zamroczy³o. Drugi chwyci³ ko³-
nierz kurtki i podniós³ mnie do góry. Usi³owa³em siê zas³oniæ, ale wiedzia³em, ¿e w walce
z tymi zabijakami nie mam ¿adnych szans.
I wtedy sta³o siê coœ niezrozumia³ego. Za plecami moich przeœladowców pojawi³ siê – jak
spod ziemi – jakiœ wielki, ciemny kszta³t, który nagle zab³ysn¹³ ostrym œwiat³em. Us³ysza³em
krzyk Janusza: „Braæ ich”!, ostry gwizdek i ryk klaksonu. Zdezorientowani napastnicy porzu-
cili mnie i runêli do ucieczki. Podstawi³em nogê jednemu z nich, a kiedy pad³, chwyci³em go
za ramiê. Janusz dopad³ go z drugiej strony i usi³owa³ obezw³adniæ praw¹ rêkê, która bez³ad-
nie m³óci³a powietrze. Jego kompan znikn¹³ ju¿ za rogiem ulicy, mieliœmy wiêc zdecydowan¹
przewagê liczebn¹. Ale nasz zabijaka by³ prawdziwym specjalist¹ w sowim fachu. Choæ do-
s³ownie le¿a³em na jego plecach, z trudem podniós³ siê, a potem gwa³townie przysiad³. Prze-
lecia³em nad jego g³ow¹ i wyl¹dowa³em na chodniku. Nadal jednak czepia³em siê rêkawa
kurtki, krêpuj¹c mu ruchy. Bandzior uwolnion¹ praw¹ rêk¹ trzasn¹ z pó³obrotu Janusza w zê-
by, posy³aj¹c go na maskê samochodu, z którego wysiada³ w³aœnie Mustafa. Widz¹c kolejne-
go przeciwnika szarpn¹³ siê gwa³townie. Prysnê³y guziki kurtki, która zosta³a w moich rêkach,
a bandzior, uwolniony, wyrwa³ w œlad za swym kompanem. Nie próbowaliœmy ich goniæ. By³o
oczywiste, ¿e mimo przewagi liczebnej, moglibyœmy nieŸle oberwaæ. W koñcu ¿aden z nas
nie mia³ wprawy w tego rodzaju potyczkach. Pomaca³em szczêkê. By³a ca³a, nie rusza³ siê
równie¿ ¿aden z¹b. Jeœli wiêc nie liczyæ pêkniêtej wargi – wyszed³em ze starcia ca³o. Podob-
nie Janusz.
Wsiedliœmy do samochodu i Mustafa skrêci³ w stronê Gdañska. Zrewidowa³em kurtkê. Pacz-
ka marlboro, grzebieñ i dowód osobisty – to by³o wszystko, co znalaz³em. Ale dowód osobi-
sty pozwala³ zidentyfikowaæ napastnika. Pawe³ Lachmann – przeczyta³em. Urodzony w Ru-
mi 12.XI.1962, zamieszka³y w Rumi, przy Oficerskiej 7. Nigdzie nie pracuj¹cy, jak siê zdaje.
I tyle. Niewiele z tego, dla mnie, wynika³o.
– Daj mi ten passport – odezwa³ siê od kierownicy Mustafa. Bêdê pytaæ o niego.
Poda³em mu dowód i ziewn¹³em. Janusz równie¿ ziewn¹, a Mustafa siê rozeœmia³. Byliœmy
wszyscy tak zmêczeni, ¿e nie chcia³o nam siê nawet rozmawiaæ, a stoczona przed chwil¹
bójka nie zrobi³a na nas wiêkszego wra¿enia. Choæ by³a dowodem, ¿e w grze bierze udzia³
jeszcze jeden gracz – którego nie znamy, choæ on nas zna. Ale to by³o przecie¿ i tak od daw-
na oczywiste.
Dojechaliœmy na Zaspê oko³o pi¹tej i bez chwili zw³oki poszliœmy spaæ. A Mustafa obieca³
byæ o dziewi¹tej i odjecha³.
98
XIII
O dziewi¹tej – kiedy ju¿ siê wydoby³em z ciê¿kiego, mrocznego snu, z trudem wracaj¹c do
œwiadomoœci – Mustafy jeszcze nie by³o, za to Artur, œwie¿utki i wypoczêty, zd¹¿y³ ju¿ przy
pomocy ziewaj¹cego Janusza zaparzyæ kawê i przygotowaæ œniadanie.
Artura bardzo podekscytowa³a opowieœæ o naszej nocnej bójce. Uwa¿a³, ¿e to bardzo istotny
trop i wœcieka³ siê, ¿e odda³em dowód osobisty Lachmanna Mustafie. Nie s³uchaj¹c jego
wyrzekañ, podszed³em do telefonu i wykrêci³em numer Anny Azulewicz. Niestety, po drugiej
stronie nikt nie odpowiada³. Zrezygnowany od³o¿y³em s³uchawkê na wide³ki i zabra³em siê
do gor¹cej kawy.
– Wiecie co? – powiedzia³ Janusz smaruj¹c kawa³ek chleba d¿emem. – Nie chcê dziœ sie-
dzieæ bezczynnie w domu, czekaj¹c na wasze telefony. A poniewa¿ Meleszyñski interesuje
mnie i tak niezale¿nie od tej sprawy, chêtnie trochê o niego popytam. Arturze – zwróci³ siê
do dziennikarza – kto ci w³aœciwie mówi³ o tej niby-kradzie¿y p³ócien, dokonanej przez pro-
fesora?
– Eeee tam – machn¹³ rêk¹ Artur – mówi³em ci, ¿e to bzdura.
– Ale ja jednak chcia³bym spróbowaæ.
– Jeœli koniecznie chcesz... S³ysza³em o tym od takiego dziwnego pijaczka, sta³ego bywalca
mojej ulubionej knajpy „U Kubickiego”. Oczywiœcie, on bywa tylko w pierwszej salce, tam
gdzie na stoj¹co i bez zak¹ski mo¿na szybko strzeliæ kielicha...
– Wiem, wiem – potakn¹³ Janusz – i ja tam bywa³em.
– Wszyscy tam bywaliœmy. Ale on tam jest prawie codziennie. Wysoki, siwy mê¿czyzna, czer-
wony na twarzy. Chodzi w wyt³uszczonej pelerynie i chêtnie opowiada o swych dawniejszych
przewagach na polu sztuki. Dlatego ma pseudo „Artysta”. Lubi¹ go tam i za³o¿ê siê, ¿e daj¹
czasem setkê na kredyt albo nawet przed pierwsz¹.
– No tak – westchn¹³em – to nie brzmi zachêcaj¹co.
– Spokojnie – zareplikowa³ Janusz – ja znam nasz¹ rodzim¹ bohemê, czy raczej by³¹ bohe-
mê, du¿o lepiej ni¿ wy. To mo¿e byæ naprawdê jakiœ wyran¿erowany malarz, ju¿ dawno nie
tolerowany w œrodowisku. Ale to nie znaczy, ¿e on nie mo¿e znaæ ró¿nych spraw sprzed lat.
– Chcesz, to próbuj – zakoñczy³ temat Artur. – On tam jest prawie co dzieñ, w niedzielê te¿.
Ale gdzie mieszka i jak siê nazywa – nie mam pojêcia.
– Dobra, spróbujê – zdecydowa³ siê Janusz.
– A ty? – zwróci³ siê do mnie Artur.
– Poniewa¿ Azulewicz nie ma, poszukam Buby.
– O la, la... – rozeœmia³ siê dziennikarz – szukaj wiatru w polu.
– Wcale nie – wzi¹³em do rêki gazetê – Buba gra dziœ w Sopocie Króla Onufrego w samo
po³udnie. Zreszt¹, za³o¿y³bym siê, ¿e teraz jeszcze odsypia noc u Narcyza.
99
– Wiêc jedŸ tam.
– W³aœnie mam zamiar to zrobiæ.
Zadzwoni³ telefon. Mustafa pyta³, czy jest nam potrzebny, czy te¿ mo¿e siê zaj¹æ poszukiwa-
niami na w³asn¹ rêkê – chcia³ popytaæ o Camela i Lachmanna. Artur zerwa³ siê jak oparzony
i skoczy³ do telefonu. Przez chwilê naradzali siê cicho, po czym Artur od³o¿y³ s³uchawkê i za-
komunikowa³ z zadowoleniem.
– Nie jest Ÿle. Mustafa mia³ dobry pomys³, ¿eby zadzwoniæ. Robimy tak – on rozpyta o tego
bandziora w Gdyni, ja wybiorê siê do Rumi. Lubiê pracowaæ w terenie!
Rozeœmieliœmy siê – Artur wygl¹da³ jak ogar, który w³aœnie zwêszy³ trop i za chwilê w³¹czy
siê do nagonki. Pospiesznie skoñczyliœmy œniadanie i poszed³em do ³azienki zrobiæ porann¹
toaletê. Uwa¿nie obejrza³em sw¹ twarz w lustrze i skrzywi³em siê z niesmakiem. Zabola³a
pêkniêta warga, wiêc zrezygnowa³em z robienia min. Guz na czole znacznie siê zmniejszy³,
mieni³ siê za to ca³¹ gam¹ kolorów – od ciemnego fioletu po intensywn¹, cytrynow¹ ¿ó³æ.
– Janusz! – zawo³a³em otwieraj¹c drzwi ³azienki – czy nie masz czasem pudru?
– Pudru!? – Zdziwi³ siê gospodarz. – A po co?
– Po to, ¿eby przypudrowaæ moje siniaki.
– No wiesz, nie mog³em przypuszczaæ, ¿e bêdê mia³ takie potrzeby. Ale czekaj... – zastano-
wi³ siê – mam pomys³.
Poszed³ do drugiego pokoju pe³ni¹cego rolê pracowni i wróci³ z pêdzlem i tub¹ jakiejœ farby.
– Ona bardzo dobrze trzyma siê cia³a – wyjaœni³ – zaraz ciê zamalujê.
– Wy jesteœcie jednak dyplomowani idioci – odezwa³ siê Artur – trzeba po prostu zakleiæ pla-
strem.
– No fakt – przyzna³ Janusz. – Ale chocia¿ tego siniaka na szczêce ci zamalujê.
Zgodzi³em siê na to, zrezygnowa³em tym razem z ¿ó³tej kurtki i aparatu fotograficznego.
Rozstaliœmy siê z Arturem przed „szaf¹” Janusza, ustaliwszy spotkanie na dwunast¹. On
wsiad³ do fiata i pojecha³ w stronê Rumi, mnie Janusz mia³ podrzuciæ maluchem na Sobótki.
Nie musia³em d³ugo stukaæ do drzwi mieszkania Wapiewskiego.
Otworzy³a mi Celka – pachn¹ca i wypielêgnowana, jakby dopiero co wróci³a z salonu kosme-
tycznego, a nie obudzi³a siê po ca³onocnej bibie. Có¿ – pomyœla³em – w jej wieku ³atwo re-
generuje siê si³y.
– Buba jest? – spyta³em wchodz¹c do œrodka.
– Jest, oczywiœcie – odpowiedzia³a robi¹c wielkie oczy. Po czym doda³a z rozbrajaj¹c¹ szcze-
roœci¹: – Ojej, to pan profesor naprawdê tu wczoraj by³? Myœla³am, ¿e mi siê œni³o.
Rozeœmia³em siê, ale ostry ból w wardze przypomina³ mi o koniecznoœci zachowania œmier-
telnej powagi – i wszed³em do pokoju. Panowa³ tu trudny do opisania chaos. Ktoœ zd¹¿y³ ju¿
co prawda wynieœæ do kuchni butelki, kieliszki, talerze i – przede wszystkim – popielniczki,
ale i tak obraz, który zobaczy³em, bardziej przypomina³ fantazjê kubistycznego malarza na
temat „pokój artysty” ni¿ rzeczywiste mieszkanie Polaka Anno Domini 1987. Przy okr¹g³ym
stoliku, nad dzbankiem kawy i jakimiœ zwiêd³ymi kanapkami siedzia³ nieco jeszcze nieprzy-
tomny Narcyz z wielkim wilgotnym kompresem na czole i Buba – znów nieskazitelnie ele-
gancki, uczesany i ogolony. Tylko podpuchniête zaczerwienione oczy popularnego aktora
mówi³y coœ o sposobie spêdzenia ostatniej nocy.
W k¹cie pokoju, na otomance, któr¹ wczoraj zajmowa³ Buba, spa³a okryta obrysem jakaœ nie
znana mi dziewczyna.
100
– Witamy drogiego profesora! – jêkn¹³ Narcyz. – Niestety, Hani ju¿ nie ma. Olimpijczycy
zstêpuj¹ miêdzy œmiertelników tylko na moment, by znów powróciæ na swe górne wy¿yny...
Stary, nie masz przy sobie acenolu? – spyta³ boleœciwie.
– Niestety, nie. Ale mo¿e przyda siê wam to? – wyci¹gn¹³em w ich stronê butelkê czerwone-
go wina, któr¹ wczeœniej przewiduj¹co da³ mi Janusz.
– Nie kuœ, szatanie – zawo³a³ Buba. – Zaraz widaæ, ¿eœ cywil.
– Tak, tak – zaszlocha³ Narcyz. – On nie rozumie, ¿e my pijemy profesjonalnie.
– Wybaczcie, panowie – sumitowa³em siê – s¹dzi³em, ¿e wino czerwone pite na œniadanie
ma dzia³anie lecznicze.
– O tak – przytakn¹³ Narcyz. – Alkohol u¿ywany w miarê nie szkodzi nawet w najwiêkszych
iloœciach. – Ale nie zapominaj, przyjacielu, ¿eœ cywil niedzielny, a my to nieszczêœni jar-
marczni artyœci, co za chwilê bêd¹ musieli za miedziane grosze sprzedawaæ swój czas i talent
gawiedzi.
Tak go zmêczy³o to d³ugie zdanie, ¿e westchn¹³, sapn¹³ i mocniej przycisn¹³ kompres do czo³a.
– Niestety – doda³ Buba – punktualnie o dwunastej muszê wcieliæ siê w Króla Onufrego,
a Narcyz ma du¿¹ rolê w „RzeŸni”. Ale... – Przyjrza³ siê z zastanowieniem butelce – dyspo-
nujemy tak niewielkimi iloœciami tej ambrozji, ¿e mo¿emy chyba symbolicznie zaryzykowaæ.
Jak s¹dzisz? Narcyzie?
Narcyz raz jeszcze jêkn¹³ i wrêczy³ Bubie korkoci¹g. Po chwili poci¹gali ju¿ ostro ch³odny
p³yn, g³oœno chwal¹c jego zbawienne dzia³anie.
– S³uchaj, Buba – mog³em wreszcie przyst¹piæ do rzeczy – chcia³em spytaæ o pewne drobia-
zgi zwi¹zane z tym, o czym wczoraj rozmawialiœmy.
–Myœmy wczoraj rozmawiali? – zdziwi³ siê Buba.
– Oczywiœcie, w „Tramwaju”...
– Fakt. Teraz sobie przypominam.
– Mówi³eœ, ¿e swoj¹ pierwsz¹ sztukê Adam Meleszyñski napisa³ do spó³ki z jakimœ drugim
koleg¹. Nie pamiêtasz, kto to by³?
Buba w zamyœleniu pokrêci³ g³ow¹ przecz¹co. Do pokoju wsunê³a siê Celka ze szklank¹ mle-
ka i skromnie przycupnê³a na krzeœle stoj¹cym przy drzwiach.
– Mo¿e chocia¿ pamiêtasz, jak wygl¹da³ ten drugi?
– S³abo... To by³ taki ³adny ch³opaczek – blondyn, ca³y w loczkach, szczup³y i taki – powie-
dzia³bym – bardzo delikatny w obejœciu.
– Przypomnij sobie – mo¿e nazywa³ siê Lucjan Kaczkowski? Lucuœ?
– Lucuœ – powtórzy³ Buba. – Nie, to imiê nie pad³o. Stary, ja mam pamiêæ jak szwajcarski
ser... to chyba zrozumia³e. A jeszcze muszê pamiêtaæ role. Wystarczy.
– Cholera! – wyrwa³o mi siê – mia³em nadziejê, ¿e mi coœ wiêcej powiesz.
– Mo¿e ja coœ pomogê? – odezwa³a siê nieœmia³o od drzwi Celka – Czy tu chodzi o jakiegoœ
kolegê Adama?
– Tak – odpar³em – szkolnego kolegê.
– Wiêc jak s³ucham tego opisu... No, co Buba mówi³, to myœlê, ¿e to móg³ byæ Kaczor.
– Jaki Kaczor?
– No tak go nazywaj¹, tego blondynka...
– Tak, tak – wykrzykn¹³ Buba – Kaczor. Teraz sobie przypominam. Zreszt¹ pasuje: Kaczko-
waki–Kaczor.
101
To by siê zgadza³o – pomyœla³em. Ale co dalej?
– On mieszka strasznie daleko, na Stogach – mówi³a Celka. Chodzi³ kiedyœ do szesnastki,
ale go stamt¹d wylali i trafi³ do nas.
– Wylali go? – zdziwi³em siê. – Za co? Przecie¿ to jest dobry uczeñ.
– Nie mam pojêcia. Wie pan – powiedzia³a usprawiedliwiaj¹co Celka – oni wszyscy s¹ o rok
m³odsi, wiêc specjalnie siê nimi nie interesowa³am.
– Stary – odezwa³ siê z boku Narcyz – kim ty siê w koñcu interesujesz? Bo tu wszyscy ciê
uwa¿ali za faceta Hanki Osterskiej, a ona jakby by³a z tego zadowolona.
– No to co? – odpar³em. – Chyba zauwa¿yliœcie, ¿e wyszed³em sam.
– Wcale nie wiemy, ona zdaje siê wysz³a zaraz po tobie. I te¿ sama.
– No dobra – uci¹³em. – Ale to nie ma nic do rzeczy. Teraz interesuje mnie Adam.
– Adam to w porz¹dku facet – odezwa³ siê Buba. – Nie zas³uguje na tak¹ rodzinkê, jak¹ ma.
– Czy oni siê naprawdê rozwodz¹? – spyta³ mnie Narcyz.
– Tak mówi¹. I na to wygl¹da. A kiedyœ podobno byli bardzo zgodnym ma³¿eñstwem..
– Byli – przytakn¹³ Buba. – Kiedy Rafa³ pi³, to zdaniem Hanki zawsze by³ winny ktoœ inny.
– Na przyk³ady.
– Na przyk³ad ja – zgodzi³ siê ³atwo. – Ale nie tylko. Wszyscy byli wszystkiemu winni, tylko
jej Rafa³ek by³ pere³k¹ bez skazy.
– Wiêc czemu w³aœciwie wszystko siê popsu³o?
– Mnie siê pytasz? Oni ze mn¹ zerwali piêæ lat temu. Powinieneœ spytaæ wiesz kogo...– doda³
z nag³ym zastanowieniem. – Spytaj tê ich s³u¿¹c¹. Ona tam by³a jeszcze dwa lata temu. No,
jak jej tam... mam, stara Mieczykowa. Oczywiœcie, Mieczykowa.
– Co?! – zatka³o mnie. Zna³em to nazwisko, ale nie mog³em sobie przypomnieæ sk¹d.
– Pamiêtam dobrze – mówi³ Buba. – Stara by³a ostra i lubi³a rz¹dziæ po swojemu. Bardzo
lubi³a Adama, zreszt¹ on siê kolegowa³ z jej wnukiem.
– Mam! – przypomnia³o mi siê. – Robert Mieczyk! To na pewno ten wnuk.
– Celka, jeszcze kawy! – zajêcza³ Narcyz, pokazuj¹c opró¿niony dzbanek i œciskaj¹c skronie.
Celka wsta³a, zabra³a pusty dzbanek i pe³n¹ popielniczkê.
– Pomogê ci – podnios³em siê i wyszed³em za ni¹ do kuchni.
– S³uchaj Celka – powiedzia³em, gdy skwapliwie zwija³a siê po nieprzytomnie brudnej kuch-
ni – czy chcesz zdzia³aæ coœ prawdziwego, rzeczywistego?
– Nie rozumiem? – zrobi³a wielkie oczy.
– Chcesz pomóc wielu osobom? Mnie, Adamowi, innym, o których lepiej nie mówiæ.
– Chcê – skinê³a g³ow¹. – A czy coœ siê sta³o?
– Owszem, sta³o siê. Ale nie mogê ci powiedzieæ co. Mo¿e sama siê dowiesz...
– A co mia³abym zrobiæ?
– Nie wiem sam... Ty bêdziesz wiedzia³a lepiej. Muszê siê dowiedzieæ jak najwiêcej o tym
Kaczorze – Lucku. I o Adamie Meleszyñskim. I – doda³em z wahaniem – o Izie Miller. J¹
chyba te¿ znasz.?
– No, jawa – przytaknê³a. – Ojej – uzmys³owi³a sobie – przecie¿ pan ich wszystkich uczy?
– I w³aœnie dlatego trudniej mi wejœæ miêdzy nich ni¿ tobie na przyk³ad.
Spojrza³a na mnie czujnie: – Ale czy to... – zawaha³a siê – czy to nie bêdzie przeciw nim?
– Tego nie mogê ci obiecaæ. Ale gwarantujê, ¿e to nie dotyczy ¿adnych spraw szkolnych i tak
dalej. Przeciwnie – to s¹ sprawy doros³ych ludzi. Bardzo nawet doros³e sprawy.
102
– Dobra – zdecydowa³a siê ostatecznie. – Zrobiê, co bêdê mog³a. O co mam pytaæ?
– O wszystko, co dotyczy Lucka, Adama i Izy. Wszystko. B¹dŸ moim okiem i uchem.
– A jak siê skontaktujemy? Czy mam przyjœæ jutro do szko³y?
– Dziecino – spojrza³em jej w oczy – musisz zacz¹æ dzia³aæ natychmiast. Chcia³bym siê
z tob¹ spotkaæ najpóŸniej o trzeciej. Jest niedziela, ja nie wiedzia³bym nawet, gdzie i kogo
pytaæ. A ty coœ wymyœlisz.
– Mam – powiedzia³a po chwili zastanowienia – mnóstwo ludzi z naszej budy gra w tenisa
w niedzielê rano na kortach „Lechii”. Teraz, miêdzy maturami bêdzie tam na pewno ca³a
paczka.
– Œwietny pomys³. Wiêc nie masz na co czekaæ – wyj¹³em z jej r¹k dzbanek z kaw¹. – „Le-
chia” jest blisko. Czekam o trzeciej na twój telefon. Tu masz numer – nabazgra³em jej na
kartce numer telefonu Janusza. – A teraz idŸ – popchn¹³em j¹ lekko w stronê drzwi.
– Chcê siê po¿egnaæ z Bub¹ i Narcyzem – oponowa³a.
– Lepiej nie. To naprawdê tajna misja, a oni bêd¹ pytaæ – gdzie i kto...
– Okay – zgodzi³a siê przejêta. Pa!
Zamkn¹³em za ni¹ drzwi i z dzbankiem paruj¹cej kawy wróci³em do pokoju.
– Dobrze, ¿e jest kawencja – ucieszy³ siê Buba. – Ale gdzie Celka?
– Niestety, musia³a ju¿ wyjœæ. Kaza³a was po¿egnaæ.
– Jezu – wyjêcza³ Narcyz. – A kto posprz¹ta kuchniê?
– C«est la vie – westchn¹³ Buba i doda³ sentencjonalnie – Kobiety przychodz¹ i odchodz¹,
a kac pozostaje. Twoje zdrowie, profesorze. – I dopi³ resztkê wina.
– Jagoda, zbudŸ siê, jest kawa – Narcyz zacz¹³ ³agodnie kusiæ œpi¹c¹ dot¹d niewiastê, wi-
docznie w nadziei, ¿e znajdzie nastêpn¹ kandydatkê do posprz¹tania kuchni.
– Czy mogê zadzwoniæ? – spyta³em i wyszed³em do przedpokoju, gdzie sta³ telefon. Jeszcze
raz wykrêci³em numer Anny Azulewicz. Teraz s³uchawkê podniesiono prawie natychmiast,
a po drugiej stronie us³ysza³em g³os jakiegoœ mê¿czyzny.
– Czy mogê mówiæ z pani¹ Azulewicz? – spyta³em.
– A czy to mo¿e pan Ordêga?
– Owszem.
– Ania musia³a wyjœæ, wezwano j¹ pilnie do kliniki. Ale kaza³a mi czekaæ. Aha, nie przedsta-
wi³em siê, mówi Ludomir Korsak... Wiêc kaza³a mi czekaæ i prosiæ, ¿eby pan natychmiast
przyjecha³. Zasz³y nowe, zaskakuj¹ce okolicznoœci.
– Przyje¿d¿am natychmiast – obieca³em i od³o¿y³em s³uchawkê. A wiêc coœ siê dzieje – po-
myœla³em. Za chwilê poznam tajemniczego magistra praw!
Dochodzi³a jedenasta, kiedy po¿egna³em towarzystwo Narcyza i wyszed³em na Grun-
waldzk¹. £atwo powiedzieæ „natychmiast” – o dwunastej mia³em byæ z powrotem na
Zaspie, a tymczasem mia³em siê dostaæ na Ogarn¹. W niedzielne przedpo³udnie nie
by³o to zadanie ³atwe. Na szczêœcie z³apa³em dwunastkê i po dziesiêciu minutach wy-
siad³em na rogu Œwierczewskiego, a po nastêpnych kilku puka³em ju¿ do mieszkania
przy Ogarnej.
Magister praw Ludomir Korsak by³ jeszcze bardziej nerwowy, spocony i nieœmia³y ni¿ wte-
dy, gdy widzia³em go po raz pierwszy.
– Niech pan siada – zakrz¹tn¹³ siê po pokoju. – Mo¿e kawy albo herbaty?
– Nie, dziêkujê. Proszê mówiæ, co siê sta³o.
103
– Wiêc widzi pan... ja sam nie rozumiem... – wyci¹gn¹³ paczkê carmenów i zacz¹³ niezdarnie
zapalaæ papierosa. Pstrykn¹³em zapalniczk¹. Korsak zaci¹gn¹³ siê g³êboko, odkaszln¹³ i zacz¹³
wreszcie nerwowo odpowiadaæ:
– Ania... to znaczy docent Azulewicz musia³a pojechaæ do kliniki...
– To ju¿ wiem.
– ...i prosi³a, ¿ebym z panem porozmawia³. Ale ja naprawdê nic nie wiem – jêkn¹³.
– Zasz³y jakieœ nowe, zaskakuj¹ce okolicznoœci – powiedzia³em mu.
– Tak, tak, oczywiœcie – spojrza³ na mnie z wdziêcznoœci¹. – Wiêc widzi pan – wyr¹ba³
wreszcie – Adam znikn¹³. To znaczy tym razem znikn¹³ naprawdê. Oboje z Ani¹ nie wiemy,
gdzie jest... Ania po prostu szaleje z niepokoju.
– Mo¿e spróbuje siê pan uspokoiæ i opowiedzieæ wszystko po kolei – zaproponowa³em.
– Tak, tak, oczywiœcie – wyg³osi³ swoj¹ ulubion¹ formu³kê i spojrza³ na mnie jakby z prze-
strachem.
Rozeœmia³em siê i spyta³em wprost: – Czy pan mnie siê boi?
– No nie, nie, oczywiœcie... – zaprzeczy³. – Ale nie rozumiem, sk¹d ta zmiana nastawienia
Ani. Pan mo¿e mieæ mi za z³e ten kawa³ z pijalni¹ piwa.
– Ale¿ nie ma o czym mówiæ.
– Naprawdê? – spyta³ z nadziej¹.
– Naprawdê. By³ pan sprytniejszy ode mnie. I od Izy... – doda³em ze smutkiem.
– To ta œliczna panienka? – spyta³.
– Tak.
– Bardzo ³adna – pochwali³. Zrozumia³e, ¿e nie mo¿e wiedzieæ o jej œmierci. A Azulewicz
wiedzia³a – wiêc Korsak nie móg³ byæ jednak zbyt daleko wprowadzony w sprawê.
– Skoro wszystko jest jasne – podj¹³ Korsak – postaram siê opowiedzieæ co i jak... Kiedy
Adam odszed³ od rodziców – zamieszka³ u mnie. Czasowo, oczywiœcie, bo na sta³e mia³
mieszkaæ tu. Ale ba³ siê, ¿e rodzice jakoœ dotr¹ do Ani, wiêc...
– Chwileczkê – przerwa³em mu – mo¿e pan mi powie, kim w³aœciwie pani docent jest dla
Adama.
– No, jak to? – Zdziwi³ siê. – Pan nie wie?
– Nie...
– Hmmm... nie zastanawia³em siê. W³aœciwie tez dok³adnie nie wiem. Adam nazywa j¹
ciotk¹, ale to chyba dalekie pokrewieñstwo i nie wiem przez kogo.
– Ciotka zdaje siê nie cierpieæ tak samo obojga rodziców Adama?
– O tak, tak, zapewne – zgodzi³ siê – to nie ulega w¹tpliwoœci. Zreszt¹, ja siê jej nie dziwiê.
– Przepraszam, ¿e pytam, ale kim w³aœciwie p a n jest dla Adama?
– Ja – zdziwi³ siê Korsak – ja? No, ja jestem przyjacielem Ani. Wie pan – pewnie dziwna
z nas para, ale Ania uratowa³a mi ¿ycie, dos³ownie wydar³a mnie œmierci... Mia³em wylew
rok temu i le¿a³em u niej w klinice. Ona jest wspania³ym neurologiem. Le¿a³em pó³ roku,
a kiedy wyszed³em to ju¿ tak miêdzy nami zosta³o. Mieszkamy, oczywiœcie, osobno, ale je-
stem do niej bardzo przywi¹zany. Zrobi³bym dla niej wszystko.
– Rozumiem. Wiêc przechowywa³ pan Adama.
– Tak, tak, oczywiœcie – odpar³ gorliwie. – Meleszyñscy nie znaj¹ adresu Ani, nie wiem nawet,
czy zdaj¹ sobie sprawê z tego, ¿e przeprowadzi³a siê na sta³e do Gdañska, bo przez wiele lat miesz-
ka³a w Elbl¹gu... Ale jednak, na wszelki wypadek, Adam ulokowa³ siê u mnie w BrzeŸnie.
104
– A czy wie pan przynajmniej, dlaczego on odszed³ z domu?
– Có¿, mnie w³aœciwie nic nie mówi³... Zreszt¹ nie oczekiwa³em tego od niego. Ale Ania mi
wyt³umaczy³a, ¿e ch³opak prze¿y³ wielki zawód ze strony wszystkich bliskich ludzi. Matka
go nie kocha, ojciec okaza³ siê szuj¹... bardzo zawiód³ go najbli¿szy przyjaciel, rozczarowa³
siê do dziewczyny... tak to jakoœ mia³o wygl¹daæ. Pewnie chodzi³o o tê œliczna Izê? – spyta³
z za¿enowaniem, a widz¹c, ¿e milczê podj¹³ dalej: – Wiêc zamieszka³ u mnie. Prawie nie wy-
chodzi³ z domu i prosi³, ¿eby nikogo nie dopuszczaæ do niego, nawet telefonicznie. Widocz-
nie liczy³ siê z tym, ¿e ktoœ wpadnie na jego trop.
– Czy wymieni³ kogoœ z nazwiska?
– Tylko rodziców i Izê... Wiêc kiedy Iza przyjecha³a do BrzeŸna, od razu siê domyœli³em pod-
stêpu. I specjalnie wywioz³em j¹ na drugi koniec miasta. Adam obserwowa³ ca³¹ scenê przez
okno i mia³ dosyæ czasu, ¿eby siê ulotniæ. Pojecha³ do Ani, mia³ w³asny klucz. Proszê pana –
zapewni³ ¿arliwie – nigdy bym nie zostawi³ takiej œlicznej m³odziutkiej panienki w pijalni,
gdybym nie wiedzia³, ¿e pan jedzie za nami. Taki d¿entelmen, myœlê, w zagranicznym samo-
chodzie, myœlê, da sobie radê – zaczerwieni³ siê. – Wie pan, teraz mi g³upio, ale wtedy czu-
³em siê jak w filmie sensacyjnym... A ja jestem takim zwyczajnym cz³owiekiem.
– Wszystko to bardzo ciekawe, ale nadal nie wiem, co siê w³aœciwie sta³o?
– Ja te¿, ja te¿, niestety – zapewni³. – Mogê tylko przekazaæ panu to, co powiedzia³a mi Ania.
Otó¿ Adam wróci³ wczoraj do domu wkrótce po pana wyjœciu. Ania powiedzia³a mu, ¿e pan
by³ i ¿e – jej zdaniem – powinien pan siê z nim zobaczyæ. Ale – tak dos³ownie kaza³a mi
powtórzyæ – nie mia³a mu odwagi przekazaæ tej tragicznej wiadomoœci od pana. Adam po-
wiedzia³, ¿e siê z panem spotka w niedzielê rano. Ale wkrótce potem zadzwoni³ telefon.
Adam najpierw by³ bardzo z³y, krzycza³, ¿e nie chce rozmawiaæ, ale potem d³ugo s³ucha³,
bardzo siê przej¹³ czymœ, co us³ysza³ – i wyszed³. Ciotce powiedzia³, ¿e wróci póŸno, ale
w ogóle ju¿ tego dnia nie wróci³. Nie wróci³ do tej pory. I nie telefonowa³. Siedzê tu w³aœnie
dlatego, ¿e Ania musia³a wyjœæ, a ktoœ powinien czekaæ. Proszê pana – doda³ z wahaniem –
co siê w³aœciwie sta³o? Co siê dzieje?
– Nie wiem – wzruszy³em ramionami – nie wiem tak samo, jak i pan. Ale dzieje siê coœ bar-
dzo z³ego. Czy móg³bym jakoœ siê skontaktowaæ z pani¹ Azulewicz?
– Och – westchn¹³ – ona bardzo nie lubi, kiedy jej siê przeszkadza w klinice. Ale sytuacja
jest wyj¹tkowa... Proszê, oto jej numer telefonu.
Zapisa³em sobie numer, który i tak ju¿ zna³em z notesu Adama – 32–16–71, Klinika Neuro-
logii AMG.
– Ania jest tam docentem! – powiedzia³ z dum¹ Korsak. – A czy pan wie, gdzie jest neurolo-
gia w Akademii?
– Nie wiem, ale znajdê. Dziêkujê za wszystko.
– To ja dziêkujê, ¿e nie ma pan do mnie ¿alu – teraz, kiedy ju¿ jesteœmy po tej samej stronie.
Powiedzia³ to bardzo bezpoœrednio i ujmuj¹co. Bardzo ³atwo obdarzy³ mnie zaufaniem. Ale
czy naprawdê graliœmy po tej samej stronie? Kto i z kim gra³? I co?
By³o ju¿ po dwunastej, kiedy dotar³em na postój taksówek pod Zbrojowni¹. Na szczêœcie w nie-
dzielne po³udnie wiêkszoœæ gdañszczan udaje siê przyk³adnie na mszê, a do koœcio³a nie jeŸdzi
siê raczej taksówkami, wiêc bez trudu z³apa³em wolnego mercedesa i pojecha³em na Zaspê.
105
XIV
Na Zaspie czekali ju¿ na mnie w komplecie – Janusz, Artur i Mustafa. Janusz kartkowa³ za-
wziêcie jakieœ broszury, a Arab z dziennikarzem wiedli gor¹czkowy spór, o ile oczywiœcie Mu-
stafa, ze swoj¹ flegmatyczn¹ i niespieszn¹ wymow¹, móg³ cokolwiek mówiæ gor¹czkowo.
– Pos³uchaj tylko, co ustali³ Mustafa – rzuci³ siê do mnie Artur. – Ten Lachmann, w swoim
œrodowisku zwany dŸwiêcznie Bimbrem, jest z ca³¹ pewnoœci¹ gorylem Camela.
– Tak, tak, on gorilla Camel – potwierdzi³ z dum¹ Mustafa.
– Camel ma ich kilku – ci¹gn¹³ Artur – zmieniaj¹ siê co pewien czas, ale ten jest jednym
z najwierniejszych...
– Wiêc wynika³oby z tego, ¿e to Camel nas³a³ ich na mnie?
– To chyba oczywiste! Ale pos³uchaj – dziœ od rana Bimber pi³ na umór w kilku gdyñskich
melinach. By³ w rozpaczy, jeœli takie uczucie jest mu w ogóle znane. Podobno Camel wywa-
li³ go na zbity pysk ze s³u¿by.
– Za niezdarne przeprowadzenie zamachu na mnie – domyœli³em siê.
– To bardzo prawdopodobne, ale pos³uchaj dalej! Ja pokrêci³em siê po Rumi. Bimbra oczy-
wiœcie nie by³o w domu – nie móg³ byæ, skoro pi³ w Gdyni. Ale dowiedzia³em siê sporo o je-
go przesz³oœci, zwyczajach, kolesiach itd. Miêdzy innymi pokazano mi altankê na dzia³ce,
gdzie Bimber ma swoj¹ melinê i gdzie zwyk³ zapadaæ w sen po libacjach. Mo¿emy to wyko-
rzystaæ – w Gdyni i tak go nie dopadniemy, ale jeœli odczekamy trochê i pojedziemy do Rumi,
mo¿emy go tam w czterech zdybaæ i zmusiæ do gadania...
– Wspaniale, Arturku, ale przecie¿ my siê do tego nie nadajemy.
– Och – niecierpliwi³ siê Artur – my siê w ogóle do niczego nie nadajemy, ale co nam szko-
dzi spróbowaæ? Bimber i tak nie pójdzie na milicjê skar¿yæ, nawet jeœli nieŸle oberwie.
– A kto go bêdzie bi³, twoim zdaniem?
– Jak to, wszyscy...
– Ju¿ widzê Janusza, jak kopie Bimbra w przyrodzenie!
– Ja mogie go karate, dawno æwiczy³em, jeszcze w Kuwejt – odezwa³ siê Mustafa.
– Dobrze – zdecydowa³em – pojedziemy do Rumi, ale póŸniej. Musimy daæ czas Bimbrowi, ¿eby
siê dostatecznie urz¹dzi³ i dowlók³ do tej altanki. A my mamy wa¿niejsze sprawy na g³owie.
– Niby jakie? – handryczy³ siê jeszcze Artur.
Opowiedzia³em im o Lucusiu–Kaczorze, Celce, Mieczykowej i kolejnym zaginiêciu Adama.
– Co chcesz robiæ dalej? – spyta³ rzeczowo Janusz.
– Przede wszystkim muszê siê spotkaæ z t¹ Mieczykow¹. Muszê wiedzieæ jak najwiêcej o Me-
leszyñskim. A potem wybiorê siê do Kliniki Neurologicznej, a co ty zdzia³a³eœ?
– Niewiele, niestety. „U Kubickiego” nie znalaz³em nikogo, kto przypomina³by Artystê opi-
sanego przez Artura. Ale za to wst¹pi³em do znajomego krytyka sztuki i po¿yczy³em od nie-
106
go katalogi dawnych wystaw Meleszyñskiego, z reprodukcjami jego obrazów. W³aœnie je
przegl¹dam...
– Poda³ mi kilka z¿ó³k³ych broszurek i kilka luksusowych, zagranicznych wydawnictw dru-
kowanych na kredzie i opatrzonych kolorowymi reprodukcjami. Kartkowa³em je, a Janusz
mówi³ dalej:
– Poogl¹daj je sobie w wolnej chwili, jeœli znajdziesz jak¹œ w najbli¿szych dniach. Ale jedno
mnie zastanowi³o... popatrz tu, i tu... – wyj¹³ mi z r¹k katalogi i zacz¹³ pokazywaæ niektóre
reprodukcje – i tu jeszcze...
– O co ci chodzi, o tê twarz?
– W³aœnie! Powtarzaj¹cy siê portret jakiegoœ mê¿czyzny. Wci¹¿ ta sama twarz, bez wzglêdu
na temat i tytu³ obrazu. Trochê to dziwne, bo zdarza siê nawet doœæ czêsto, ¿e malarz powie-
la w kolejnych ujêciach autoportret, ale to przecie¿ nie jest twarz Meleszyñskiego.
Janusz mia³ racjê – z pomniejszonych, niezbyt wyraŸnych czasem reprodukcji patrzy³a twarz
zupe³nie niepodobna do profesora, nawet m³odszego o dwadzieœcia lat. Meleszyñski by³ ciem-
ny, prawie czarny, mia³ bardzo wyraŸne rysy i zarost, choæ w ogóle w jego twarzy by³a jakaœ
dziecinna nieomal miêkkoœæ. Tymczasem twarz z p³ócien by³a w¹ska, poci¹g³a, okolona bar-
dzo jasnymi i krêconymi w³osami, bez zarostu. W spojrzeniu by³o coœ szalonego, a przynaj-
mniej – nieprzytomnego.
– Panowie – powiedzia³ niby to b³agalnie Artur – nie zajmujcie siê bzdurami. Trzeba jechaæ
do Rumi.
– Jeszcze nie teraz. No, zbieramy siê. Ja jadê do Or³owa, do Mieczykowej. A wy?
– Pojadê jeszcze raz do „Kubickiego” – powiedzia³ spokojnie, lecz z uporem Janusz.
– Dobra, a wy?
Mustafa uœmiechn¹³ siê i roz³o¿y³ rêce, co mia³o znaczyæ, ¿e jest do dyspozycji.
– Artur?
– Skoro nie chcecie s³uchaæ m¹drych rad – zajmê siê jeszcze raz Camelem.
– Ale ostro¿nie!
– Nie ty bêdziesz mnie uczy³! – zez³oœci³ siê dziennikarz.
– Panowie, o co my siê k³ócimy? – spyta³ spokojnie Janusz.
Umówiliœmy siê na trzeci¹ i pojechaliœmy – ka¿dy w swoj¹ stronê. Ja z Mustaf¹, jego oplem.
Pamiêtaj¹c o k³opotach z benzyn¹ zaproponowa³em Arturowi, ¿e podrzucimy go chocia¿ do
Gdyni, ale wynioœle podziêkowa³. Jechaliœmy wiêc sami, z Mustaf¹, do Or³owa, na spotkanie
kolejnej nie znanej mi osoby, któr¹ chcia³em pytaæ o sprawy, które nie powinny mnie obcho-
dziæ. Mustafa prowadzi³ pewnie i spokojnie, milcza³, tak jakby jego udzia³ w moich sprawach
i s³u¿ebna funkcja, jak¹ spe³nia³ – najpierw wobec Izy, teraz wobec mnie, by³a jego natural-
nym obowi¹zkiem.
– Mustafa – spyta³em powodowany nag³ym impulsem – dlaczego ty siê w³aœciwie tak anga-
¿ujesz w moje sprawy?
– Angaziuje? – spyta³ Mustafa. – To nie jest tak. Od czasu, kiedy ja spotka³ Izia, ja ju¿ nie
mam inne sprawy.
– A kiedy w³aœciwie j¹ spotka³eœ?
– Nie dawno tak. To by³o zima, na jakieœ przyjêcie du¿e. Wiesz, ja jestem z Kuwejt, ja Arab,
ale nie taki Arab jak inne. Ja wiem, wy nie lubiæ inne. To racja jest te¿. Ja ju¿ mam politech-
nika w Lyon za sob¹, a w Gdañsk mam robiæ ship–building, wiesz – budowa okrêty. Gdañsk
107
dobry w tym jest. Ale od zima ja ju¿ myœla³ tylko o Izia. Izia by³a dla mnie jak Allach jest.
Ona mnie nie chcia³a , ty wiesz. Ja mam dollars, mam future w Kuwejt, ale to dla niej nic
jest. Dobrze, myœlê, ja poczekam. I czeka³. A¿ ona dzwoni i prosi, ¿ebym jej pomaga³ – sa-
mochód wozi³ i inne takie. Wiesz...
– Wiem.
– To nie by³o dawno wcale. Jaki miesi¹c w ty³. Dlatego ja tak ma³o wiem o Izia. Nic nie wiem
– zasêpi³ siê. – Ale ona by³a dobra, by³a okay. Wiêc ja teraz moge coœ zrobiæ dla niej, to ro-
bie. Wiesz?
– Wiem.
– Ja wiem, to nie jest typical. Ale nie ka¿dy Arab jest dirty wcale, o nie.
– Wiem, Mustafa – zapewni³em go gor¹co. – Ty jesteœ ca³kiem clean. A wielu Polaków jest
bardzo dirty.
Skin¹³ g³ow¹ spokojnie, pewny swoich wewnêtrznych racji.
– S³uchaj, Mustafa – tknê³o mnie – a czy nie domyœlasz siê, dlaczego Iza tak nagle zwróci³a
siê do ciebie.
– Ja myœlê – ona siê ba³a coœ. Ja ju¿ ci mówi³ o to.
– Pamiêtam.
– Ona mi nie mówi³a nigdy nic. Ale chcia³a kogoœ mieæ obok. Mnie najpierw, Adama, potem
ciebie. Ba³a siê.
– Kogo, Mustafa, kogo?
– Nie wiem. Ona siê wcale z nikt prawie nie spotyka³a. Prawie nikt. Nie chodzi³a do nikt te¿.
– No, ale spotka³eœ j¹ na jakimœ przyjêciu.
Rozeœmia³ siê: – To by³ taki bal with maska, wiesz... – szuka³ s³owa.
– Maskarada?
– Te¿. Ale with costumes te¿.
– Bal przebierañców?
– O w³aœni. W jakiœ du¿y doctor«s dom. Du¿o ludzi, straszne. Nie znaj¹ siê. Taka zabawa.
– I co?
– Ona tam by³a z jakiœ starszy pan, du¿o starszy. Taki European gentelman. Rozmawia³em
z nim po angielsku d³ugo. Izia k³óci³a siê z nim i z³a by³a, uch!
– I co?
– Ni chcia³a z nim iœæ do domu. Spyta³a, czy mam opel. On by³ z³y jak cholera. Ja wiem –
Izia specjalnie mnie pyta³a ¿eby z³y by³ on. I ja j¹ odwióz³. Taki pocz¹tek by³.
– Widzia³eœ kiedyœ jeszcze tego starszego pana?
– Never. Izia powiedzia³a, ona piepsi emeriti – rozeœmia³ siê – dobrze powtórzy³ ¿em?
– Dobrze... – rozeœmia³em siê i ja.
– ...i ¿e never more siê z nim spotka.
Dojechaliœmy do Or³owa. Niedzielne popo³udnie – zw³aszcza wczesne, kiedy wszyscy przy-
zwoici Polacy zasiadaj¹ do obiadu – nie by³o najlepsz¹ por¹ na wizyty u obcych ludzi, ale
dawno ju¿ przesta³em siê przejmowaæ takimi wzglêdami. Mustafa zaparkowa³ pod warszta-
tem samochodowym, a ja okr¹¿y³em d³ugi i wysoki parkan i znalaz³em œcie¿kê prowadz¹c¹
do bunkrowatego domu.
Zadzwoni³em dwukrotnie. Cisza. Zastuka³em. To samo. Sta³em przez chwilê, zastanawiaj¹c
siê, co robiæ, kiedy us³ysza³em kroki za plecami.
108
– Pan do kogo?
Odwróci³em siê. Na œcie¿ce sta³a stara, mo¿e siedemdziesiêcioletnia kobieta, o surowej, sta-
nowczej twarzy.
– Szukam pani Mieczykowej?
– Której?
– Starszej.
– To trochê ma³o. Ju¿ s¹ cztery panie Mieczykowe.
– S¹dzê, ¿e chodzi o pani¹.
– Pan jest z milicji? – spyta³a nieoczekiwanie.
– Na szczêœcie nie.
– Kto tam wie, co by by³o szczêœcie... Proszê za mn¹...
Poszliœmy t¹ sam¹ œcie¿k¹ do pobliskiego, starego domku z czerwonej ceg³y.
– Tu mieszkam – t³umaczy³a Mieczykowa . – Sama. Oni wszyscy wol¹ ten bunkier. – poka-
za³a domid³o przyklejone do warsztatu. Otworzy³a drzwi, wytar³a starannie nogi i wprowa-
dzi³a mnie do sporej, idealnie wysprz¹tanej kuchni.
– Proszê – przetar³a szmatk¹ sto³ek – niech pan siada.
Siad³em.
– Zam¹ci³o im dobrobytem w g³owie. Za Gierka tak siê popsuli, ale jeszcze Genera³ im od-
bierze.
Przez moment nie mog³em zrozumieæ, o czym stara mówi.
– Warsztaty, samochody, lakiernie, teraz fermy. Nawet dziœ na fermie s¹, przy niedzieli, tfu...
No s³ucham, czego pan chce? – spyta³a nieoczekiwanie.
– Pani pracowa³a przez wiele lat u Meleszyñskich?
– Wiêc jednak... – wyszepta³a.
– Jednak co?
– Niewa¿ne – otrz¹snê³a siê. – Owszem, pracowa³am.
– Jestem szkolnym nauczycielem Adama. On zgin¹³, prawdopodobnie popad³ w jakieœ tara-
paty. Czy pani wie o tym?
Pokrêci³a przecz¹co g³ow¹.
– Chcê mu pomóc. Szukam go. O ile wiem – szuka go równie¿ milicja. Ale Meleszyñski,
mimo ¿e sam prosi³ o pomoc, wcale nie stara siê u³atwiæ zadania. Coœ ukrywa i krêci.
– Wcale siê nie dziwiê – machnê³a rêk¹. – On ju¿ na amen siê zakrêci³.
– Pani by³a u nich wiele lat. Myœlê, ¿e mog³aby pani bardzo mi pomóc swoimi informacjami.
– Ja tam na ludzi donosi³a nie bêdê. Choæby i z³ych.
– Wiêc to Ÿli ludzie? Jednak?
– Nie mam prawa s¹dziæ.
– Ale pani to robi. Inni te¿.
– Wszyscy grzeszymy.
– Pani Mieczykowa... niech mnie pani dobrze zrozumie!
Ja nie chcê wyrz¹dziæ najmniejszej krzywdy Meleszyñskiemu. Ani tym bardziej Osterskiej.
Interesuje mnie tylko Adam. A on ma przecie¿ tylko dziewiêtnaœcie lat!
Wzmianka o Adamie zrobi³a jednak na niej wra¿enie.
– Pan wie – ¿achnê³a siê – ¿e jak mnie ju¿ wyrzucili... Tak, wyrzucili!... To zabronili siê bawiæ
Adamowi z Robertem? Chocia¿ to byli tacy dobrzy koledzy – osuszy³a k¹cik oka chusteczk¹.
109
– A teraz... Teraz znów siê profesor kuma sam z ch³opakiem. Do niczego dobrego to nie do-
prowadzi.
– Sama pani widzi, ¿e Meleszyñski mo¿e byæ po prostu groŸny. Równie¿ dla w³asnego syna.
£ama³a siê coraz wyraŸniej. Mia³a wielk¹ ochotê mówiæ, ale by³o jej po prostu wstyd. A ja
nie wiedzia³em, jak ten wstyd prze³amaæ. W koñcu jednak siê zdecydowa³a.
– No dobrze... powiem panu, co wiem. Ju¿ dosyæ z³ego ten drañ narobi³.
– Od kiedy w tym domu wszystko zaczê³o siê psuæ? – zaatakowa³em bez chwili zw³oki.
– Wcale nie tak znów dawno. Panie, a¿ ¿al pomyœleæ... Jakie to by³o dobre ma³¿eñstwo. A jak
kochali Adama. A¿ strach. Ale to wszystko by³o zawsze takie... ja wiem... trochê wymyœlone.
Jakby musieli siê czegoœ baæ? Takie w strachu, wie pan.
– Histeryczne?
– O w³aœnie – podchwyci³a skwapliwie – histeryczne. Czego siê mieli niby baæ? Pan by³ s³aw-
ny a¿ strach, Hanka te¿ mia³a te swoje sukcesy. A tak siê zachowywali, jakby to nie by³o na-
prawdê, jakby im kto mia³ to zara zabraæ. No tyle, ¿e on lubia³ rozrywki ró¿ne, jak ch³op,
popiæ, potañczyæ, goœci sprosiæ. Ale w miarê, nie powiem. A Hania nie, nie powiem. Ona by³a
jak ta myszka... kiedyœ. Ech, panie – westchnê³a – jak to siê ludzie zmieniaj¹. Hanka to by³o
moje kochanie... Ja do nich nasta³am, jak Adaœ mia³ dwa latka, w siedemdziesi¹tym. Hania
by³a skromna, cicha myszka, z tych koœcielnych. Brzydka by³a z tego zaniedbania i tej... hi-
sterii. Oni jeszcze nie mieszkali tutaj, tylko w Red³owie, w takim brzydkim bloku. JeŸdzi³am
do nich co dzieñ trajtkiem.
– A kobiety? – spyta³em. Ludzie tyle mówi¹ o kochankach Meleszyñskiego?
Spojrza³a na mnie bystro: – Mówi¹? Widaæ teraz sobie nie szkoduje... wtenczas inaczej by³o.
Mia³ tam jakieœ swoje baby na boku, dobrze wiem... ale tak to robi³ cichutko, tak spokojniut-
ko, ¿e nikomu nie szkodzi³. – Wzruszy³a ramionami. – Co dziwnego... Hania po tej swojej
operacji na narz¹dach nie mog³a mieæ dzieci, zreszt¹... wcale ju¿ siê do tego nie nadawa³a,
a on by³ taki pe³en ¿ycia. Ho, ho! – Po³o¿y³a d³oñ na ustach: – Ale co ja tu panu opowiadam,
to nie ma nic do rzeczy.
– Mia³a pani powiedzieæ, kiedy zaczê³o siê psuæ – powiedzia³em, ¿eby jej nie sp³oszyæ.
– A tak... Wiêc z czasem zaczêli siê zmieniaæ. On coraz mniej pracowa³ i w ogóle – jakoœ tak
– fartu nie mia³. A Hanka siê zaciê³a w sobie i posz³a w górê. Dla teatru zaczê³a robiæ i to jej
wysz³o. Tak pod koniec, jak tam by³am, to pan przynosi³ do domu tyle co z uczelni... A co to
by³o na taki wielki dom... I na te przyjêcia... A Hania, nie powiem, zarabia³a du¿y pieni¹dz,
tylko jeŸdzi³a ci¹gle – po Polsce i za granicê. To i on zacz¹³ jeŸdziæ. Ale nic dobrego z tych
wyjazdów nie wynik³o...
Zamyœli³a siê.
– S³ucham pani¹ – powiedzia³em delikatnie.
– Wszystko to przez t¹ Holandiê! Pojechali – Hanka do Szwajcarii, a on do Holandii... przez
cztery miesi¹ce by³am sama, tylko z panem Bub¹... zachichota³a. – Potem przys³ali Adama,
a potem wróci³ on, Meleszyñski. I siê zaczê³o – picie, dziewczyny takie bardzo nieciekawe
i w ogóle – zmieni³ siê nie do poznania. Inny cz³owiek wróci³. Z³y, zaciêty w sobie. Z jakimœ
robakiem w œrodku. Ale nie wiem, o co posz³o. Mo¿ebnie, ¿e o politykê, bo potem pan by³
bardzo podpadniêty... wie pan? – spojrza³a na mnie pytaj¹co. – No nie tym z rz¹du, tylko
„Solidarnoœci”.
– Podobno to Wiatrakiewicz go rozpi³?
110
– Buba? Niech pan w to nie wierzy. Buba jest jak du¿e dziecko, on nikomu krzywdy nie zro-
bi. Pi³ z panem, bo co mieli robiæ dwaj w takim wielkim domu, jeszcze w stanie wojennym.
Ci¹gle do Pewexu jeŸdzili, bo wtedy jeszcze kartki na alkohol byli. Pan pamiêta.
Nie pamiêtam, w internacie karmili nas z kot³a, wiêc nie mieliœmy problemu z kartkami, ale
potwierdzi³em.
– Buba nic tu do rzeczy nie mia³ – ci¹gnê³a Mieczykowa. – Ale Hania wróci³a i musia³a mieæ
tego koz³a ofiarnego. Najpierw na Bubie siê skupi³o, a potem na mnie... Teraz na Adama przy-
sz³a kolej, jakby coœ zawini³...
– Co siê skupi³o, nie rozumiem?
– A bo ja wiem, co? Hania siê zmieni³a. Im lepiej jej z prac¹ sz³o, tym bardziej siê od ludzi
oddala³a. Nic tylko praca i praca, sztuka i sztuka. Choæ nie powiem, bardzo za panem i za
Adamem by³a. Wszystko panu wybacza³a, przynajmniej d³ugo. Ale, panie, tak nie mo¿na, jak
ona... dobrze jest popracowaæ, zarobiæ, no, jak siê nagrodê dostanie te¿ radoœæ. Ale potem
trzeba odpocz¹æ, rodzin¹ siê zaj¹æ... A Hania tak – jak z panem coœ Ÿle by³o, to Hania do pra-
cowni albo do teatru. Coœ nie wychodzi³o – Hania do projektów. Wszystko siê odmieni³o.
Najsampierw to Hania by³a rozklejona, nic nie robi³a, p³aka³a czêsto bez powodu, a on j¹ jak
ptaszkê ho³ubi³. I si³y na pracê te¿ mia³, biega³, lata³, za³atwia³, wyk³ada³, co tam jeszcze.
Potem on siê zacz¹³ rozklejaæ, a ona – na odwrót. Raptem taka siê samodzielna zrobi³a, ¿e
nie przyst¹p. To¿, panie, ja ca³ymi miesi¹cami sama siê Adamem zajmowa³am, ona nie mia³a
czasu, on nastroju. Wtedy zaczêli go obsypywaæ prezentami z Pewexu, ale czy to zast¹pi ser-
ce! A mnie siê to nie podoba³o, rzecz jasna. I o tym wiedzieli.
– I dlatego pani odesz³a?
– Odesz³am? Ja bym, panie, nie odesz³a sama – Adama mi by³o ¿al. Oni mnie wyrzucili. Po
prostu wyrzucili, innego s³owa na to nie ma! – by³a bliska ³ez.
– Ale w³aœciwie dlaczego? Nie rozumiem.
– Wie, pan, nikt nie lubi mieæ œwiadka swoich sprawek. Za du¿o wiedzia³am i widzia³am.
Oni ju¿ pod koniec, ze dwa lata temu, chodzili po domu jak nienormalni. Siebie to nawet nie
tykali, du¿ym ko³em siê obchodzili, ale na mnie i na Adama to siê wydzierali przy lada oka-
zji. Ot, dzieñ przedtem jak siê mnie pozbyli – pan mi urz¹dzi³ zupe³nie bez powodu awantu-
rê. Mia³am sprz¹tanie na strychu, a pan tam trzyma³ swoje obrazy i inne szparga³y. Strasznie
siê zakurzy³y, wiêc chcia³am je schowaæ do du¿ej szafy. Otworzy³em j¹, a ze œrodka wypad³
taki wielki obraz. Nigdy go nie widzia³am, to sobie postawi³am i patrzê, a na to wchodzi pan
i z mord¹ na mnie. Bardzo brzydko mnie sponiewiera³. A¿ siê pop³aka³am w kuchni i zaraz
sobie posz³am. A nastêpnego dnia przychodzê – Hania prosi mnie na rozmowê. Myœla³am, ¿e
przeprosi za mê¿a, ale nie, ona mi dziêkuje za pracê! Rozumie pan, dziêkuje mi, po tylu la-
tach!
– Rozumiem. To rzeczywiœcie dziwne...
– Dziwne? To siê zupe³nie inaczej nazywa. Ale nie bêdê kl¹æ przy niedzieli.
– Ale niech pani powie, pani Mieczykowa, co by³o na tym obrazie?
– Jakim obrazie?
– No, tym ze strychu.
– Aaaa, to... Wie pan, taki by³ dziwny. Bardzo mi siê spodoba³. Jak to mo¿na taki obraz trzy-
maæ na strychu. A co tam by³o? Twarz by³a. Mêska niby, wielka taka, z blond w³osami. Jakby
Chrystus, tylko bez brody...
111
Wyci¹gn¹³em z kieszeni katalogi Janusza i podsun¹³em jeden z nich Mieczykowej.
– Czy to ta twarz?
Powoli w³o¿y³a okulary i przez chwilê wpatrywa³a siê w reprodukcjê.
– Tak, ta sama. Identycznie. Tylko tamta by³a wiêksza. Tak dwa metry na jeden. I jakiœ napis
by³, ale nie pamiêtam jaki.
– A mo¿e to z powodu tego obrazu pani¹ wyrzucili?
– Jak to?
– No, nie chcieli, ¿eby ktoœ ten obraz widzia³.
– Bo ja wiem... – zamyœli³a siê – no, pan to siê kry³ ze swoj¹ prac¹. Jak mieszkali na starym
mieszkaniu, to jeŸdzi³ malowaæ do pracowni, do rodziców. Oni mieszkali wtenczas w Sopo-
cie i on tam tylko malowa³. A tutaj mia³ pracowniê, ale jak tam chodzi³, to siê zawsze zamy-
ka³. A gotowe obrazy trzyma³ na strychu, popakowane w skrzyniach. I stopniowo sprzedawa³.
A potem ca³kiem przesta³ malowaæ.
– To ju¿ wiem. Ale niech pani powie, czy jak pracowa³, to bardzo brudzi³?
– A wie pan, ¿e nie bardzo. Nawet mnie to dziwi³o. Sam po sobie sprz¹ta³ i zawsze czysto
mia³. Tyle, ¿e czasem odkurzy³am.
– Wiêc myœli pani, ¿e prze³omowym momentem by³a podró¿ Meleszyñskiego do Holandii?
– Jakoœ tak... zawaha³a siê nagle. – Strasznie du¿o ja tu opowiadam, i o takich starych spra-
wach, a pan mówi³, ¿e o Adama siê rozchodzi.
– Pani Mieczykowa, Adam odszed³ z domu nie bez powodu. A oni ten powód ukryli.
– Rozumiem. Ale co tu w przesz³oœci grzebaæ. Powody s¹ zawsze te same. Ja – mo¿na po-
wiedzieæ – od dzieci w³asnych odesz³a. A powody te¿ te same.
– W³aœnie – przypomnia³em sobie. – Mówi³a pani coœ o kontaktach Meleszyñskiego z wnu-
kiem.
– O tym niech pan mi lepiej nie wspomina! – zaperzy³a siê. – To siê dobrze skoñczyæ nie
mo¿e... Wie pan – westchnê³a – to Meleszyñski po¿yczy³ synowi na ten warsztat, z dziesiêæ
lat temu. Oddaliœmy, wszystko co do grosza. Dlatego potem mnie tak bola³o, jak zabronili
Adamowi przychodziæ do Roberta. A teraz raptem wracam z koœcio³a, patrzê Robert idzie na
Przebendowskich. „Dok¹d?” – pytam, a on hardo „Profesor mnie wzywa!” Coœ tam maj¹
zmówione razem. Mnie siê to nie podoba, niech pan wie. Robert za m¹dry nie jest, tylko za-
sadnicz¹ skoñczy³, i nic ino by siê w samochodach grzeba³ – ale to nie m¹droœæ. Bêdzie Me-
leszyñski potrzebowa³ kimœ siê wyrêczyæ w jakiœ brudnych sprawkach, ma ofiarê gotow¹.
– Ale nie wie pani, o co chodzi?
– Robert nic mi nie powie. Ci m³odzi, dzisiaj, za nic nas maj¹. Nie rozumie, szczeniak, ¿e
gdyby nie ja i dziadek – bo jego ojciec to fajt³apa – to do dzisiaj by na kolonii mieszkali.
Gdzie by tam im siê fermy marzy³y...
Wsta³em. Mieczykowa podnios³a siê równie¿.
– Droga pani – powiedzia³em uroczyœcie. Bardzo mi pani pomog³a i obiecujê, ¿e jak sprawa
siê skoñczy, odwiedzê pani¹ i opowiem, co siê zdarzy³o.
Poda³a mi rêkê do poca³owania: – Pan to inny ni¿ ci m³odzi teraz – powiedzia³a. – I Adam
te¿ inny. Pan siê nadaje na nauczyciela. Ile ma pan lat, ciekawam? Chyba zaraz po studiach?
– Mi³a pani – rozeœmia³em siê. – Nie jest a¿ tak dobrze. Mam trzydzieœci trzy.
– Ho-ho, to pan m³ody. Bardzo. I wszystko przed panem.
– Chcia³bym te¿ tak myœleæ.
112
Po¿egna³em siê i wyszed³em. Mustafa czeka³ cierpliwie w oplu, a kiedy mnie zobaczy³, od
razu zapali³ silnik.
– Dobzie by³o? – zapyta³, szczerz¹c zêby w uœmiechu.
– Powiedzia³a mi parê wa¿nych rzeczy.
– Dobzie. S³uchaj, Andziej... jak ty tam by³, oni wrócili, te m³ode. Bardzo siê na opel patrzyli
i na mnie. I ciebie te¿ widzieli przez okno.
– Niewa¿ne. To nie przeciwnik – odpar³em i opowiedzia³ w skrócie relacjê Mieczykowej. –
Dwie s¹ wa¿ne rzeczy w tym, co mi powiedzia³a. Ta historia o obrazie i kolejne potwierdze-
nie, ¿e wszystko siê popsu³o po powrocie z Holandii.
Muszê szybko z³apaæ Anielê – pomyœla³em. Ale tego nie powiedzia³em g³oœno.
– Dok¹d teraz? – spyta³ Mustafa.
– Do Gdañska... chyba zd¹¿ê jeszcze z³o¿yæ wizytê pani docent.
– No nie wim – powiedzia³ Arab – ju¿ druga jest.
I przycisn¹³ peda³ gazu swojego opla. Nowiutka maszyna po³yka³a kolejne kilometry z ko-
lejn¹ szybkoœci¹. Zamyœli³em siê. Wiedzia³em z ka¿d¹ godzin¹ coraz wiêcej – a o Meleszyñ-
skich bardzo du¿o, ale nic tu siê nie chcia³o z³o¿yæ do kupy.
Poczu³em zniechêcenie. Czy ja czasami nie pêtam siê w kó³ko jak kot wokó³ w³asnego ogo-
na? Dlaczego w³aœciwie za³o¿y³em, ¿e œmieræ Izy jest œciœle powi¹zana ze sprawami Mele-
szyñskich? Opar³em ca³e swoje „œledztwo” na za³o¿eniu, ¿e ktoœ, kto do mnie dzwoni³ jako
Adam ( kto? ) pope³ni³ zasadniczy b³¹d, wi¹¿¹c te dwie sprawy. A jeœli to nie by³ b³¹d? Jeœli
specjalnie wpuszcza³ mnie w maliny? Có¿, znajdê Adama i wszystko siê wyjaœni – pociesza-
³em siê w duchu. Ale Adam – by tak rzec – gin¹³ coraz dok³adniej.
Nag³e zmêczenie zaæmi³o mi oczy. Ta sprawa mia³a zbyt wiele elementów, bym móg³ j¹ w ca-
³oœci ogarn¹æ. Zostaje jeszcze Camel, którym zajmuje siê na szczêœcie Artur i do którego, byæ
mo¿e, dotrzemy przez Bimbra. Ale Lucuœ? Co z Lucusiem, który w³aœciwie te¿ zagin¹³? Jeœli
Celka czegoœ siê nie dowie – bêdê w kanale.
A starszy pan – przypomnia³o mi siê – o którym opowiada³ Mustafa? Co ze starszym panem?
To jedyny trop w przesz³oœæ Izy. Mo¿e tego trzeba spróbowaæ?
– Mustafa? – spyta³em. – Gdzie by³o to przyjêcie, na którym pozna³eœ Izê?
– To doctor«s dom. Du¿y. £adny. W ten quarter, ja jego nazwanie nie wypowiem... blisko twój dom.
– We Wrzeszczu? – domyœli³em siê.
Skin¹³ g³ow¹: – To willa taka jest. Pokazaæ mogie. Ale nie znam gospodarze, ja tam by³em
z American jeden.
– Dobra – postanowi³em – jeœli zd¹¿ymy, to wpadniemy tam. Mijaliœmy w³aœnie Sopot i na
og³oszeniowym s³upie zobaczy³em afisz reklamuj¹cy spektakl Teatru Ba³tyckiego. To nasu-
nê³o mi pewien pomys³.
– Mustafa – powiedzia³em – mamy jeszcze dosyæ czasu. Czy mo¿esz skrêciæ w lewo?
– Nie mogie. Tu jest d³uga line. Ale mandat mogie, tak...
Zanim zrozumia³em, o czym mówi, gwa³townie przyhamowa³, potem ostro skrêci³ i doda³
gazu. ZnaleŸliœmy siê na paœmie jezdni prowadz¹cym do Gdyni.
– Gdzie? – spyta³ Mustafa.
– No... teraz to w prawo, na Bieruta.
– Okay – powiedzia³ tylko Arab i w trzy minuty póŸniej parkowaliœmy tu¿ przy Monciaku, o sto
metrów od Teatru Intymnego. Postanowi³em bowiem po raz kolejny z³o¿yæ wizytê Bubie.
113
Buba by³ w swojej garderobie, do której dosta³em siê tylko dziêki urokowi osobistemu i stów-
ce, któr¹ dyskretnie wrêczy³em portierce. Przedstawienie dla dzieci przed chwil¹ siê skoñ-
czy³o – jak s³usznie przewidywa³em – i Straszny Król Onufry powoli przywraca³ swej fizjo-
nomii normalny wygl¹d.
Zapuka³em, otworzy³em drzwi garderoby i – nim jeszcze ujrza³em aktora – us³ysza³em sakra-
mentalne:
– Aaaa – witam drogiego profesora!
Buba po prostu zobaczy³ mnie w lustrze. Zamkn¹³em drzwi i podszed³em do niego. Bez s³o-
wa wyci¹gn¹³ rêkê w moim kierunku. Niewiele myœl¹c uœcisn¹³em j¹.
– To te¿! – oœwiadczy³ Buba. – Ale myœla³em, ¿e nie zjawisz siê z pustymi rêkami.
– Buba! – jêkn¹³em. – Obiecujê ci, ¿e jak to wszystko siê skoñczy... je¿eli kiedykolwiek
w ogóle siê skoñczy...bêdê pi³ przez trzy dni na umór – z tob¹ czy sam, wszystko jedno. Choæ-
by mnie mieli wyrzuciæ ze szko³y.
– Bardzo s³usznie.
– Prawda? Czasem to jest niezbêdne?
– To jest zawsze niezbêdne... Nie pozwolimy pijakom deprawowaæ naszej m³odzie¿y. Won
z nimi na zbity pysk...
Rozeœmieliœmy siê obaj.
– Ale ja mówiê powa¿nie – powiedzia³em. – Bêdê pi³ i bêdê pisa³. Tylko niech to siê wresz-
cie skoñczy.
– A¿ tak Ÿle? – zainteresowa³ siê Buba.
– Ano tak.
– To niech siê nie koñczy – zawyrokowa³. – To jest stan bardzo twórczy. A co bêdziesz pisa³?
– Krymina³y. Opiszê w³asne przygody.
– Stary... – Buba uroczyœcie powsta³ – zazdroszczê ci. Zawsze chcia³em pisaæ krymina³y.
A propos... idziemy na setê?
– Wiesz co, Buba... idziemy! Mustafa mi wybaczy.
– Mustafa? – zainteresowa³ siê Buba. – Jeœli to jest ten sam Mustafa, z którym pi³em kiedyœ
tequillê, to na pewno ci wybaczy.
Nie by³o to najrozs¹dniejsze, ale potrzebowa³em tego dnia takiego w³aœnie momentu. Poszli-
œmy po Mustafê. Okaza³o siê, ¿e to nie ten Mustafa. Ale te¿ siê zgodzi³ pójœæ z nami. W „Ba³-
tyku” zamówiliœmy z Bub¹ po secie, a Arab, jako kierowca, poprzesta³ na lampce wina.
– Dwie mo¿liwoœci, stary – powiedzia³ Buba, upiwszy solidnie z kielicha. – Albo popadasz
w ostry alkoholizm i chcesz to robiæ w dobrym towarzystwie, albo masz wiêksze problemy,
ni¿ przypuszcza³em.
– To drugie. Chcê ciê o coœ jeszcze spytaæ.
– Pytaj w koñcu ty p³acisz.
– Ja p³acê – odezwa³ siê Mustafa. Przytomnie nie zaprotestowaliœmy. Tylko Buba pospiesz-
nie wychyli kieliszek i zamacha³ na barmana.
– Chodzi mi o ten okres, kiedy mieszka³eœ w Or³owie. Pamiêtasz?
– Pamiêtam – zapewni³ nas Buba i jednym haustem opró¿ni³ drug¹ setkê, wyjmuj¹c j¹ wprost
z rêki kelnera.
– Ej¿e – zawo³a³em. – Poczekaj trochê, bo za chwilê nie bêdziesz w stanie odpowiedzieæ na
¿adne moje pytanie.
114
– Wrêcz przeciwnie – zaoponowa³ Buba. I zaordynowa³:
– Panie Gieniu, jeszcze raz to samo. Widzisz, stary – zwróci³ siê do mnie – muszê siê spie-
szyæ, bo jutro mam wolny dzieñ.
– Nie rozumiem – zdziwi³em siê. – Przecie¿ powinno byæ odwrotnie.
– Wcale nie... – rozeœmia³ siê Mustafa. – To tak jak moja sesja.
– W³aœnie – potwierdzi³ Buba. – Dziœ nie mogê piæ du¿o, bo jutro mam wolne. Pijê wiêc
szybko, ¿eby zasn¹æ i przespaæ kaca. Gdybym siê rozwin¹³ w z³ym kierunku, móg³bym tak
do œrody, a to trochê d³ugo...
– Wszystko rozumiem, ale mo¿e wreszcie porozmawiamy?
– Nie pacyfikuj, profesorze, powoli przechodzê z feelingu w gibaj, wiêc nie przeszkadzaj.
– Nie rozumiem?
– Co tu rozumieæ... Jak pijesz, najpierw jest feeling: œwiat jest piêkny, kobiety te¿, ty jesteœ
wspania³y... Znasz to?
– No jasne...
– Szeœæ godzin feelingu – ci¹gn¹³ Buba – i przechodzi siê w gibaj. Nazwa mówi sama za sie-
bie. Gibaj to gibaj. Nadal wszystko ci siê podoba, ale w³adze jakby mniejsze. Na przyk³ad –
podobaj¹ ci siê prawie wszystkie panienki, ale spróbuj którejœ u¿yæ... nic. – JedŸmy dalej –
dwie doby gibaja i przechodzisz w melej. Brrr... o czym ja opowiadam. To siê nie da opowie-
dzieæ – to trzeba prze¿yæ. Mia³eœ kiedyœ melej?
– Nie wiem – odpowiedzia³em zgodnie z prawd¹.
– To znaczy, ¿e nie mia³eœ. Brrr... No a trzy doby meleja, to ju¿ delirium tremens.
– Buba – zaoponowa³em – obiecujê ci wspólne delirium nied³ugo. Ale odpowiedz na moje
pytanie.
– Stary, ja jestem jeszcze w feelingu. Mogê ci opowiedzieæ na ka¿de pytanie.
– Wiêc s³uchaj uwa¿nie. Czy, kiedy mieszka³eœ u Meleszyñskiego, widzia³eœ kiedyœ obraz z t¹
twarz¹?
Pokaza³em mu katalog otrzymany od Janusza. Buba d³ugo przygl¹da³ siê kolejnym reproduk-
cjom, studiowa³ podpisy. W koñcu odda³ mi katalog mówi¹c:
– Nie, nigdy. Zdaje siê, ¿e to obrazy Rafa³a, ale nigdy ich nie widzia³em. Nigdy ¿adnego.
Choæ znam du¿o jego prac. To nawet dziwne, nie s¹dzicie?
No, mnie nie musia³ tego mówiæ. To by³o c o n a j m n i e j dziwne.
– A widzia³eœ kiedyœ, jak on pracuje?
– Co ty?! – zdziwi³ siê Buba. – Po pierwsze to on wcale wtedy nie pracowa³, a jeœli ju¿ – to
przy barze. A po drugie obieca³em Hance przed jej wyjazdem, ¿e nawet nie wejdê do pra-
cowni ani na strych, gdzie by³ magazyn, ¿e nie bêdê o nic pyta³, ¿e nie bêdê podpatrywa³.
Wiesz... integralnoϾ aktu tworzenia... te rzeczy...
– Ale by³eœ kiedyœ w ogóle w pracowni?
– A po co? – zastanowi³ siê Buba. – Tam chyba bywa³y tylko szczury. Ten dom by³ dostatecz-
nie wielki, ¿eby nie wchodziæ do tego grobowca.
Podnios³em siê z miejsca. Wiedzia³em ju¿ wszystko, co chcia³em. Mustafa dyskretnie zap³a-
ci³ rachunek.
– Trzymaj siê, Buba! – Po¿egna³em go. – Wrócê do ciebie.
Buba, w odpowiedzi, podniós³ d³oñ w po¿egnalnym geœcie. By³o mi przykro, ¿e zostawiam
go w ponurej knajpie w niedzielne popo³udnie, ale to naprawdê nie by³ dzieñ, w którym mo-
115
g³em piæ. Co innego potem... W chwili, gdy ¿egna³em Bubê, mia³em przeczucie, ¿e nastêp-
nych trzydzieœci lat spêdzê na gruntowym pijañstwie.
– On actor jest? – spyta³ Mustafa. – W real theater?
– Tak, mój drogi – odpar³em – jest aktorem i to niez³ym.
– Bo ja go znam – odpar³ Mustafa. On by³ na party, w zima, kiedy ja pozna³ Izia. Ale on by³
pod gibaj wtedy.
– On te¿ tam by³... – jêkn¹³em. – To ju¿ za du¿o, Mustafa, nie bêdê jeszcze raz do niego
wraca³. Ju¿ raczej, je¿eli pamiêtasz, zawieŸ mnie tam gdzie by³o to przyjêcie.
– To racja jest – powiedzia³ Mustafa, sadowi¹c siê za kierownic¹. – On by³ drink tak bardzo,
¿e nie pamiêta nic z ta zima.
Tak wiêc pojechaliœmy do Wrzeszcza. Z Grunwaldzkiej Mustafa skrêci³ w Hibnera, potem
w Sobieskiego. Zna³em dobrze tê piêkn¹ dzielnicê starych jednorodzinnych domków, teraz
popsut¹ szeregowymi z³odziejówkami, utykanymi bez ³adu i sk³adu wszêdzie, gdzie znalaz³
siê kawa³ek wolnego miejsca. Z Sobieskiego Mustafa skrêci³ w Wileñsk¹, potem w Gro-
dzieñsk¹ i zaparkowa³ pod piêknym starym fiñskim domkiem, niedawno, z gustem, przebu-
dowanym. Podeszliœmy do solidnej furtki. „Bo¿ena i Jan Jasinkowie” – przeczyta³em napis
na tabliczce. Niestety, mimo kilkakrotnego, upartego dzwonienia – nikt nie otwiera³. Pañstwa
Jasinków nie by³o w domu.
– Czy to na pewno tutaj? – upewni³em siê.
– Na pewno tak – potwierdzi³ Mustafa. – Mam pamiêæ do miejsca ró¿ne.
– Trudno... Mo¿e tu jeszcze wrócimy. Ale na razie – na Zaspê.
116
XV
Na Zaspie czeka³ ju¿ Janusz, nie by³o natomiast Artura. Celka dot¹d nie dzwoni³a – jak za-
pewni³ mnie gospodarz. Musia³ siê nieŸle zwijaæ, bo nie tylko zd¹¿y³ byæ „U Kubickiego”,
ale nawet zaimprowizowa³ smaczny obiad – parówki w leczo, ze s³oika. Siedliœmy do jedze-
nia, a Janusz opowiada³:
– Muszê wam siê przyznaæ, ¿e nawet mnie zemocjonowa³o to spotkanie. Bo w koñcu go
znalaz³em! To skoñczony pijaczek i kiedy go zdyba³em, by³ ju¿ nieŸle na bani, ale tak jak
przypuszcza³em – to naprawdê malarz. Teraz pewnie ju¿ nic nie robi, ale ma autentyczny
dyplom krakowskiej ASP z 1947 roku. Nazywa siê Bogdan Blackowski, bêdê musia³ dowie-
dzieæ siê jeszcze czegoœ o nim...
– Do rzeczy Janusz, do rzeczy – przerwa³em mu.
– W³aœnie zmierzam do rzeczy... Ale on mi opowiedzia³ tak niesamowit¹ historiê, ¿e a¿ trud-
no uwierzyæ. Zreszt¹, opowiada³ bardzo chaotycznie i musia³em to sobie potem rekonstru-
owaæ z kawa³ków. Krótko mówi¹c: stary z uporem twierdzi, ¿e Meleszyñski okrad³ jakiegoœ
innego malarza, którego nie ma w kraju. Podobno profesor sam nie namalowa³ ani jednego
p³ótna. Wszystko, co wystawia³, zosta³o w spadku po tamtym drugim, kiedy wyjecha³. Dlate-
go Meleszyñski mia³ przestaæ wystawiaæ – po prostu skoñczy³y mu siê zapasy, a sam nawet
nie by³ w stanie skopiowaæ stylu tamtego.
– Niesamowite! – wykrzykn¹³em – Ale czy stary mo¿e to jakoœ udowodniæ?
– W tym sêk, ¿e nie. Opowiada ¿e ten drugi, to by³ jakiœ genialny amator, zupe³nie nie zwi¹-
zany ze œrodowiskiem. Nie pochodzi³ z Wybrze¿a, kilkakrotnie zdawa³ do PWSSP, ale bez
skutku, wiêc strasznie zrazi³ siê do profesjonalistów. Zosta³ w Trójmieœcie i malowa³ jak opê-
tany. Blackowski mówi, ¿e jego pasja pracy by³a po prostu nienormalna. Kreuje siê na wiel-
kiego opiekuna i przyjaciela tego drugiego...
– No dobrze, ale jak on siê nazywa³?
– Ha... gdyby tak jeszcze stary pamiêta³! Niestety – podj¹³ Janusz – nie pamiêta i równie¿
dlatego jest niewiarygodny. W koñcu stawia Meleszyñskiemu bardzo powa¿ny zarzut i nie ma
praktycznie nic na jego poparcie, poza swoj¹ ckliw¹ histori¹.
– No dobra, opowiadaj dalej.
– Wiêc stary mia³ jakoby opiekowaæ siê ch³opakiem do chwili, kiedy nie pojawi³ siê Mele-
szyñski, który go zupe³nie omota³. Ch³opak przeniós³ siê do niego. Meleszyñski mieszka³
wówczas w jakiejœ wal¹cej siê ruderze w Red³owie – bo on w ogóle pochodzi z Gdyni – i od-
st¹pi³ ch³opakowi nie opalany pokój. Blackowskiego w ogóle nie dopuszcza³ do niego. No,
a potem ten drugi wyjecha³ na Zachód i s³uch o nim zagin¹³. Meleszyñski mia³ odczekaæ jakiœ
czas i zrobiæ wielk¹ wystawê z p³ócien tamtego.
– A niech to... trochê ma³o tego.
117
– Ano ma³o. Da³em staremu na wódê, a on mi da³ swój adres i obieca³, ¿e sobie przypomni nazwi-
sko tamtego i znajdzie dowody na to, co mówi. Wtedy ja obieca³em... co tu kryæ... piêæ tysiêcy.
– Gdzie mieszka?
– Na ulicy Osiek 12/2. To na Starym Mieœcie, blisko „Kubickiego”.
– Wiem – zapisa³em sobie adres starego malarza. Zadzwoni³ telefon i – równoczeœnie – dzwo-
nek u drzwi. Ja chwyci³em s³uchawkê, a Janusz poszed³ otworzyæ. Telefonowa³a Celka.
– I co, dowiedzia³aœ siê czegoœ? – spyta³em.
– Chyba tak, nie wiem, czy to wa¿ne, ale...
– Gdzie jesteœ?
– Dzwoniê z hallu „Olivii”, nie mam w domu telefonu.
– Dobrze, nie bêdziemy rozmawiali przez telefon. Czy mo¿esz chwilê poczekaæ?
– Mogê.
Zobaczy³em, ¿e Artur, który w³aœnie wszed³, daje mi od drzwi jakieœ znaki.
– Halo, s³yszy mnie pan?– spyta³a Celka.
– Tak, tak. Czekaj, zaraz tam przyjadê – od³o¿y³em s³uchawkê i zwróci³em siê do Artura.
– Nigdzie nie powinieneœ jechaæ – zaoponowa³ dziennikarz.
W³aœnie wracam z Gdyni. Dowiedzia³em siê, ¿e Camel szaleje. Lata po mieœcie i szuka ja-
kiegoœ „profesorka”. Podobno powiedzia³, ¿e jeden jedyny raz w ¿yciu pomo¿e milicji.
– No, no i... – powiedzia³em z podziwem, ale tak naprawdê wiadomoœæ ta nie zrobi³a na mnie
wiêkszego wra¿enia.
– Nie powinieneœ w ogóle wychodziæ z domu.
– Artur, ty zdaje siê zapomnia³eœ, o co gram! Oczywiœcie, ¿e wyjdê z domu i to zaraz. Muszê
siê zobaczyæ z Celk¹ i z Azulewicz. I tak dalej, dalej, co tam jeszcze bêdzie trzeba.
– Jak chcesz... ja ciê uprzedza³em.
– To co mam robiæ twoim zdaniem?
– Z³apaæ Bimbra i dowiedzieæ siê, czemu Camel szaleje.
– Zgoda. Ale najpierw Celka i pani docent.
– Jak chcesz – machn¹³ rêk¹ Artur. – Ale my jedziemy z tob¹. Zawsze to bêdzie jakaœ obstawa.
– Tylko nie wszyscy... Janusz, zostañ na razie w domu. Mo¿e poproszê jeszcze o coœ Celkê,
to bêdzie mia³a gdzie zatelefonowaæ.
– Chcia³em wpaœæ do Blackowskiego.
– Wpadniesz póŸniej. Zadzwoniê do ciebie, jeœli nie bêdziesz tutaj potrzebny.
Janusz zgodzi³ siê na mój plan, wiêc wsiedliœmy we trójkê do opla i pojechaliœmy do „Oli-
vii”. Ju¿ w samochodzie opowiedzia³em Arturowi o starszym panu, który by³ z Iz¹ u Jasin-
ków. Obieca³, ¿e popyta o nich znajomych lekarzy.
Celka Radomska czeka³a pod „Olivi¹” i nie potrafi³a ukryæ wyrazu podziwu, który pojawi³
siê na jej twarzy, gdy Mustafa z poœlizgiem wyhamowa³ opla dwa metry od niej. Wysiad³em
i zaprosi³em j¹ do œrodka. Wsiad³a z pewnym wahaniem i nag³¹ nieœmia³oœci¹.
– Opowiadaj, Celka – zachêci³em j¹. – I nic siê nie przejmuj towarzystwem. To przyjaciele.
Artur surowo skin¹³ g³ow¹, Mustafa pokaza³ zêby w uœmiechu.
– Dzieñ dobry! – skinê³a grzecznie g³ow¹ Celka. – To co, wszystko mam mówiæ? Jak leci?
– Oczywiœcie...
– No wiêc... – zawaha³a siê znowu jak uczennica niepewna swych wiadomoœci. – Ojej, a¿ mi
g³upio o tym opowiadaæ...
118
– Dziecino, nam jest g³upio wci¹gaæ ciebie w te sprawy. Ale skoro ju¿ zaczêliœmy...
– G³upio mi, bo takich siê dziwnych rzeczy dowiedzia³am – pokrêci³a g³ow¹. – No wiêc jed-
no przynajmniej to jest pewne. Chodzi o Kaczora. Dowiedzia³am siê, ¿e on siê kocha w Izce
Miller...
– Co?
– No w³aœnie, a¿ trudno uwierzyæ. Bo widzi pan, Izka jest bardzo piêkna – naprawdê, ja to
doceniam... wiem, ¿e jestem dosyæ ³adna, ale ja jestem tylko ³adna, a Izka jest naprawdê piêk-
na i wcale jej tego nie zazdroszczê. Ale to nie o to chodzi – zapl¹ta³a siê – chodzi o to, ¿e
ona jest nie tylko piêkna, ale jeszcze pewna siebie i bogata. Tak ¿e, wie pan, nikt w szkole
sobie nie wyobra¿a³, ¿e mo¿e j¹ poderwaæ. Ch³opcy j¹ obchodzili du¿ym ko³em, a ona te¿
ich trzyma³a na dystans. Niektórzy plotkowali, ¿e ona siê zadaje ze starszymi panami, ale ja
nie wierzê...
– No, a Adam?
– W³aœnie... Adam. Oni siê trzymali razem od niedawna, Adam by³ wyj¹tkiem. Ale podobno
w tym nie chodzi³o o seks – zachichota³a g³upio – no, o te rzeczy. Zreszt¹ s³ysza³am, ¿e ze-
rwali z sob¹ ostatnio. To znaczy, ¿e Adam zerwa³.
– No a Lucuœ, czyli Kaczor?
– No w³aœnie – podjê³a – podobno Kaczor zupe³nie nieprzytomnie siê w niej zakocha³. Wie
pan, on przyszed³ do naszej budy dopiero po drugiej klasie i od razu w to wpad³... jak œliwka
w kompot. To siê nie dawa³o ukryæ – czerwieni³ siê przy niej, poci³, traci³ g³os. Ona pocz¹t-
kowo w ogóle tego nie zauwa¿a³a, bardzo d³ugo. A¿ raptem – jakoœ zim¹ – zaczê³a go trakto-
waæ dobrze, nawet kokietowaæ. Kaczor... czyli Lucuœ robi³ sobie wielkie nadzieje, ale ona nie
dawa³a mu z³udzeñ. On by³ dla niej takim pieskiem pokojowym...
– Rozumiem, mów dalej.
– Podobno Kaczor tak w to wpad³, ¿e zacz¹³ robiæ g³upie numery. Adam zabra³ go kiedyœ do
Izy i od tego czasu zacz¹³ tam przychodziæ dos³ownie bez przerwy. On mieszka na Stogach,
tylko z matk¹, wiêc mia³ daleko do Izki, ale przesiadywa³ u niej ca³e popo³udnia. Zupe³nie
po³o¿y³ naukê, przed sam¹ matur¹. Adamowi musia³o siê to nie podobaæ, bo podobno zerwa³
przyjaŸñ z Kaczorem. Ja myœlê – doda³a – ¿e Adam jednak siê podkochiwa³ w Izie, chocia¿
to ukrywa³. A ona musia³a... – zastanowi³a siê nad tym jakiego u¿yæ zwrotu – ona musia³a
Kaczorowi na coœ pozwoliæ. I dlatego Adam zerwa³ z obydwojgiem.
– No tak – powiedzia³em z zastanowieniem. – To bardzo prawdopodobne. Dowiedzia³aœ siê
czegoœ jeszcze?
Tak naprawdê nie uwa¿a³em tego za prawdopodobne. Nie by³em w stanie wyobraziæ sobie
Izy „pozwalaj¹cej na coœ” Kaczorowi. Ale nie widzia³em powodu, ¿eby informowaæ o tym
Celkê.
– Och – westchnê³a Celka – coœ jeszcze wiem, ale strasznie g³upio mi o tym mówiæ.
– Co siê przejmujesz – w³¹czy³ siê Artur. – Przecie¿ powtarzasz tylko to, co mówi¹ inni.
– No tak – zgodzi³a siê z ulg¹. – Oj, ju¿ dobrze powiem... Jest mi g³upio, bo ta wiadomoœæ
zupe³nie siê nie zgadza z tym, co mówi³am wczeœniej, no ale tak mi opowiadano... Podobno
Kaczora wylali z szesnastki za jakieœ brzydkie sprawki... nikt nic dok³adnie nie wiedzia³...ale
mówi¹, ¿e to by³y jakieœ pedalskie historie... No, to by do niego pasowa³o – bo on przecie¿
jest ca³y taki jakiœ miêkki. Ale z drugiej strony ta jego mi³oœæ do Izy... Sama nie wiem, co
o tym myœleæ?
119
– To wszystko, czego siê dowiedzia³aœ?
– No tak... mia³am du¿o czasu.
– I tak œwietnie siê spisa³aœ. Bardzo ci dziêkujê.
– Nie ma za co. Ja spróbujê jeszcze czegoœ siê dowiedzieæ, mam pewien pomys³.
– Pos³uchaj Celka, jeœli chcesz, to próbuj. Ale teraz liczy siê ka¿da godzina, wiêc powiedz
mniej wiêcej, kiedy bêdziesz dzwoniæ?
– Och, jeœli siê czegoœ dowiem, to prêdko... za dwie, trzy godziny.
– Œwietnie. Zadzwoñ pod ten sam numer. Mnie chyba tam nie bêdzie, ale to nic nie szkodzi –
powtórz swoje wiadomoœci temu, kto odbierze telefon.
– Zadzwoniê na pewno.
– Œwietnie. A gdzie teraz jedziesz? Jeœli do Wrzeszcza, to ciê podrzucimy.
– Niestety – powiedzia³a z wyraŸnym ¿alem. – Chyba skoczê do Gdyni.
Po¿egnaliœmy siê i Celka posz³a w stronê przystanku kolejki, Mustafa wykrêci³ na parkingu
i skierowa³ siê w stronê Wrzeszcza. Kiedy mijaliœmy tak bliski mi niegdyœ Hotel „Morski”,
poprosi³em, ¿eby stan¹³ przed poczt¹.
– Mam pewien pomys³ i chcê zadzwoniæ – wyt³umaczy³em im.
Przypomnia³em sobie, ¿e kosztuj¹c od jakiegoœ czasu belferskiego chleba, pozna³em chc¹c
nie chc¹c wielu innych nieszczêœników uprawiaj¹cych tê sam¹ profesjê. By³ wœród nich pe-
wien zupe³nie sympatyczny m³odzieniec, który uczy³ polskiego w szesnastce. Móg³ znaæ Lu-
cusia.
Mia³em szczêœcie – Karol Bielecki nie tylko mia³ telefon, ale równie¿, przy niedzieli, by³
w domu.
– S³uchaj, Karol – zagadn¹³em go – czy pamiêtasz niejakiego Lucjana Kaczkowskiego zwa-
nego Kaczorem? Podobno wylali go od was za jakieœ brzydkie sprawy?
– A czemu siê o niego pytasz?
– Jest moim uczniem i bojê siê, ¿e teraz znowu wpad³ w k³opoty.
– Rozumiem. Stary, ja go w³aœciwie nie zna³em, a sprawie od razu ukrêcono ³eb... ale podob-
no by³a jakaœ historia pedalska. Sam, wiesz... to siê czasem w szko³ach zdarza, ostatnio jak-
by czêœciej. Nakryto go w szatni z naszym wuefiarzem, w dwuznacznej sytuacji... Poniewa¿
chodzi³o o nauczyciela, to tego ch³opaka tylko przeniesiono do innej budy – no, do twojej
w³aœnie. A facet mia³ dyscyplinarkê i wylecia³ z zawodu.
– Widzisz... Czyli plotki by³y prawdziwe.
– Jak to zwykle z plotkami bywa. To siê bêdzie ci¹gnê³o za ch³opakiem jak ciê¿ki smród po
gaciach.
– Pewnie tak.
– A co, znowu coœ narozrabia³?
– Chyba tak, ale nie w szkole.
– To daæ mu czym prêdzej maturê i niech wychrzania. Oni i tak bêd¹ robiæ swoje i nikt im
nie zabroni. Peda³y, narkomani, punki, ³atwe dziewczynki i tak dalej. Sam wiesz.
– Wiem.
– To tyle. Wiêcej ci nie powiem... Ale, ale – przypomnia³ sobie – wasz R¹czkowski na pew-
no wie wszystko dok³adnie. Kuratorium musia³o go uprzedziæ.
– Nie chcê z tym iœæ do niego. Szkoda mi ch³opaka. Wiesz, jak jest.
– Wiem – powiedzia³ Karol i na tym skoñczyliœmy rozmowê.
120
Ale nie wychodzi³em z poczty. Od rana ³ama³em siê, czy zadzwoniæ do Anieli i teraz uzna-
³em, ¿e nie mogê d³u¿ej zwlekaæ. Na szczêœcie i ona by³a w domu.
– Czemu nie dzwonisz? – spyta³a nerwowo. – Strasznie siê denerwujê...
– Nie mia³em czasu. Poza tym muszê trochê odreagowaæ, pomyœleæ...
– Andrzej – spyta³a bardzo powa¿nie – czy ty naprawdê nie wierzysz, ¿e ja siê denerwujê
i bojê o ciebie. Czy ty ju¿ mi w ogóle nie wierzysz?
– Wierzê – powiedzia³em stanowczo. – I kiedy to wszystko siê skoñczy, przyjdê do ciebie.
Tylko do ciebie. Ale najpierw musi siê skoñczyæ!
– No dobrze... trochê mnie pocieszy³eœ. Czy mogê ci w czymœ pomóc?
– Chyba tak. Przypomnij sobie – dobrze siê zastanów – czy kiedy byliœcie w Holandii, zda-
rzy³o siê Meleszyñskiemu coœ niezwyk³ego? Nie wiem, co to mog³o byæ, ale coœ takiego... co
zapada na d³ugo w duszê...
– Tak trudno mi o tym mówiæ – westchnê³a. – A ju¿ zw³aszcza przez telefon.
– Przez telefon w³aœnie ³atwiej. Zastanów siê.
– Sama nie wiem. Mia³ jakieœ spotkanie, które zrobi³o na nim bardzo silne wra¿enie. Ale ja
przy tym nie by³am, a on nic nie chcia³ opowiadaæ. Tylko raz, po pijanemu, powiedzia³ coœ
takiego... – zastanowi³a siê – ¿e nigdzie nie mo¿na uciec przed upiorami m³odoœci.
– Bardzo mocno powiedziane.
– Ale z tak¹ pijack¹ emfaz¹. Wtedy to zlekcewa¿y³am.
– I nic wiêcej nie wiesz?
– Nie. Ja mieszka³am w Amsterdamie, a on w Utrechcie i tam spotka³ tego kogoœ... tego upio-
ra, jeœli wolisz.
– Rozumiem, Anielko, bardzo mi pomog³aœ. Zadzwoniê do ciebie, kiedy tylko bêdê móg³
powiedzieæ ci coœ konkretnego.
Wróci³em do samochodu i pojechaliœmy do Akademii Medycznej. Mustafa zosta³ w samocho-
dzie przed bram¹, a Artur postanowi³ pójœæ razem ze mn¹.
– Znam tu mnóstwo ludzi – powiedzia³ – wiêc postaram siê dowiedzieæ czegoœ o tych twoich
Jasinkach, jeœli oni naprawdê te¿ s¹ lekarzami.
Bez problemu wpuszczono nas na teren Akademii – trwa³a jeszcze, choæ ju¿ mia³a siê ku
koñcowi, pora niedzielnych wizyt. Bez trudu znalaz³em te¿ Klinikê Neurologiczn¹, rozloko-
wan¹ na mrocznym parterze du¿ego budynku. I nie musia³em d³ugo szukaæ docent Azulewicz
– sta³a w bia³ym fartuchu przed pokojem lekarskim, rozmawiaj¹c z zatroskan¹ rodzin¹ jakie-
goœ chorego.
Zobaczy³a mnie od razu i kiedy jej rozmówcy zaczêli siê wreszcie ¿egnaæ, skinê³a na mnie:
– ChodŸmy – otworzy³a drzwi pokoju – tu bêdziemy mogli spokojnie porozmawiaæ. Ludek
dzwoni³ i uprzedza³, ¿e pan przyjdzie. A Adama wci¹¿ nie ma – doda³a nieweso³o.
– Dowiedzia³em siê bardzo wielu ró¿nych rzeczy o bardzo wielu ludziach, ale te¿ nie wiem,
gdzie on jest.
– I kim¿e pan tak siê interesowa³?
– To jasne – Meleszyñskim, Ostersk¹, Adamem, Iz¹ Miller... Mam wra¿enie, ¿e wiem o Me-
leszyñskim wszystko, ale nadal nie wiem, dlaczego Adam odszed³.
– Wszystko? – spyta³a bystro. – Gdyby pan wiedzia³ o Meleszyñskim w s z y s t k o, to wie-
dzia³by pan i to. Ale lepiej, ¿e pan nie wie. To nie ma zwi¹zku z obecnymi k³opotami Adama.
– Ma, proszê pani... Musi mieæ... – zrezygnowa³em, bo z uporem krêci³a przecz¹co g³ow¹.
121
– To wszystko by³o zupe³nie prywatn¹ spraw¹ kilkorga ludzi – dopóki ta Izka nie zginê³a
i Adam nie znikn¹³ na dobre. To jest do niego niepodobne. On nie móg³ tego zrobiæ...
– Skoro odszed³ od rodziców, móg³ równie¿ odejœæ od pani.
– Co za porównanie! – oburzy³a siê.
– A jednak Adama nie ma!
– I dlatego siê bojê.
– Proszê mi powiedzieæ przynajmniej, czy p a n i wie dlaczego Adam porzuci³ dom?
– Tak, wiem. Proszê pana...pan przyk³ada do tego faktu przesadne znaczenie. Nie sta³o siê nic strasz-
nego, dramatycznego, Adam dowiedzia³ siê o czymœ, co bardzo go wzburzy³o. I to wszystko.
– I powiedzia³ pani.
– Powiedzia³. Ale nie musia³... ja wiedzia³am, domyœla³am siê... ju¿ wczeœniej.
– A czemu m n i e nie chce pani o tym powiedzieæ?
– Nikt nie powinien o tym wiedzieæ, bo to mog³oby zaszkodziæ Adamowi. Chocia¿ on jest
bez winy... – g³os jej siê ³ama³. – Ja go naprawdê bardzo kocham.
– I w imiê tej mi³oœci chce go pani wystawiæ na ryzyko.
– Proszê tak nie stawiaæ sprawy! Ja ju¿ zdecydowa³am i zdania nie zmieniê. Chocia¿ chcia³a-
bym panu pomóc.
– Pani jest krewn¹ Meleszyñskich?
– Powiedzmy. A czemu pan pyta?
– Czy to prawda, ¿e Osterska nie mo¿e mieæ dzieci? Podobno Adam nie jest jej synem? –
strzeli³em.
– Co za bzdura! – zaœmia³a siê nerwowo. – Zapewniam pana równie¿ jako lekarz, ¿e Adam
jest synem Hanki.
– Czy mówi pani coœ nazwisko Blackowski?
– Nie.
– A Lucjan Kaczkowski? Albo Kaczor?
– Tak, to kolega szkolny Adama, ale nie potrafiê nic o nim powiedzieæ.
– A mo¿e nazwisko Eugeniusz Orsztyn coœ pani mówi? Albo Camel? – strzeli³em ju¿ zupe³-
nie na oœlep.
– Nie. Obawiam siê, ¿e to do niczego nie prowadzi...
– Chyba tak – westchn¹³em. – Có¿, dziêkujê pani za rozmowê.
– I ja dziêkujê – podnios³a siê. – Jedno mogê panu obiecaæ. Kiedy tylko Adam da znak ¿ycia
– zadzwonimy. Ja albo Ludek. No, albo sam Adam.
– Dziêkujê – da³em jej numer telefonu Janusza i po¿egnaliœmy siê.
Kiedy wróci³em do opla, Artura, o dziwo, jeszcze nie by³o. Kaza³ czekaæ na siebie dobry
kwadrans, ale wsiad³ do samochodu z triumfuj¹c¹ min¹.
– WyobraŸcie sobie – zawo³a³ – ¿e mam tego Jasinka. On jest chirurgiem, tu, na Akademii.
Dziœ ma wolne i wyjecha³ z rodzin¹ na ca³y weekend, ale rozmawia³em z pewnym jego ko-
leg¹, kardiochirurgiem, który jest równie¿ szczêœliwie moim koleg¹ i wszystkiego siê dowie-
dzia³em. Rakoñ, ten mój koleœ, by³ w lutym na tym przyjêciu u Jasinków i twierdzi, ¿e oni
maj¹ ca³y stos robionych wtedy na pami¹tkê fotografii. Obieca³, ¿e zadzwoni do nich wie-
czorem, jak wróc¹ i poprosi, ¿eby je nam pokazaæ. O, tak, siê za³atwia sprawy!
Rzeczywiœcie, Artur spisa³ siê znakomicie – mo¿e na zdjêciach bêdzie Iza i jej tajemniczy
towarzysz? Opowiedzia³em im w paru s³owach przebieg rozmowy z Azulewicz, podczas gdy
122
Mustafa pêdzi³ w stronê Rumi. W niedzielne popo³udnie ruch nie by³ wielki, wiêc jeszcze
przed pi¹t¹ opuœciliœmy op³otki Gdyni. Czu³em mi³y dreszcz niepokoju – co czeka nas u celu
drogi? Do tej pory moje „œledztwo” polega³o w³aœciwie tylko na wypytywaniu ró¿nych ludzi
o ró¿ne sprawy. Teraz, po raz pierwszy mieliœmy u¿yæ si³y, ¿eby zdobyæ potrzebne nam infor-
macje. Czy to ma sens? Czy mo¿e siê udaæ?
Byliœmy ju¿ w Rumii – Artur pilotowa³ Mustafê w¹skimi i biednymi bocznymi uliczkami
obok torów kolejowych. W koñcu wyprysnêliœmy na woln¹ przestrzeñ. Asfalt siê skoñczy³,
nierówna droga prowadzi³a pomiêdzy terenami ogródków dzia³kowych.
– Czy nie trzeba by³o zabraæ z sob¹ Janusza? – pomyœla³em g³oœno. – By³oby nas wiêcej.
– Obejdzie siê... – burkn¹³ podniecony dziennikarz. – Stañ tu! – klepn¹³ Mustafê w ramiê.
Mustafa ³agodnie wyhamowa³. Wysiedliœmy.
– Panowie, musimy bardzo uwa¿aæ – uprzedzi³ stanowczo Artur. – Sporo ludzi pracuje teraz
w swoich ogródkach, wiêc akcja musi byæ b³yskawiczna.
Skinêliœmy g³owami. Altanka, w której najprawdopodobniej spa³ Bimber, sta³a w g³êbi nie-
mi³osiernie zapuszczonego ogródka, zaroœniêtego dok³adnie chwastami i sporymi drzewka-
mi akacjowymi. Z trzech stron obroœniêta by³a ¿ywop³otem. Idealne miejsce dla naszych
celów.
Szybko, ale cicho podeszliœmy do altanki. By³ to w³aœciwie doœæ solidny drewniany domek
na ceglanej podmurówce. Na drzwiach widnia³ wielki hippisowski, czy punkowski, znak, któ-
ry mnie kojarzy³ siê przede wszystkim z firmowym symbolem mercedesa. Artur cicho na-
cisn¹³ klamkê i wœlizgn¹³ siê do œrodka. Weszliœmy za nim. We wnêtrzu altanki panowa³ pó³-
mrok i nieopisany chaos. Rozwalona gitara, puste butelki, podarte plakaty gwiazd rocka, czê-
œci samochodowe i ca³e ko³a, skradzione pewno pechowym w³aœcicielom maluchów sk³ada³y
siê na wyposa¿enie tego wnêtrza, którego centralnym punktem by³o jednak niechlujne wyro,
na którym chrapa³ – niedbale rozwalony – sam w³aœciciel posiad³oœci, Bimber. Pozna³em
w nim od razu ubieg³onocnego napastnika.
Przezorny Artur wyci¹gn¹³ z kieszeni gruby zwój mocnego sznura. W milczeniu przyst¹pili-
œmy do dzie³a, przywi¹zuj¹c œpi¹cego bandziora do jego madejowego ³o¿a. Dopiero, gdy Bim-
ber by³ ju¿ dok³adnie skrêpowany, Artur ods³oni³ firankê zas³aniaj¹c¹ okienko i przeraŸliwie
gwizdn¹³ na palcach. Bimber rzuci³ siê na ³ó¿ku, jêkn¹³ i – zasn¹³ z powrotem. Musia³ siê
jednak znieczuliæ zbyt wielk¹ iloœci¹ alkoholu, by podzia³a³y na niego ³agodne metody.
– Na zewn¹trz jest kran – zakomenderowa³ Artur. – WeŸcie jakieœ wiaderko i nabierzcie wody.
Kran rzeczywiœcie by³ i nawet dzia³a³. Chwyci³em wiaderko i chlusn¹³em jego zawartoœci¹
w twarz Bimbrowi. Ten zawy³ coœ, zabe³kota³, próbowa³ zerwaæ siê z wyra, ale opad³ na nie
z powrotem zatrzymany przez sznury. Czkn¹³ g³oœno i – ponownie zasn¹³.
– To beznadziejne – westchn¹³em. – On siê tak zaprawi³, ¿e ¿adna si³a go nie obudzi.
– Spokojnie – upiera³ siê Artur. – Mamy go i nie mo¿emy straciæ okazji.
Pracowaliœmy ciê¿ko. W sumie chyba dziesiêæ wiader wody wyl¹dowa³o na g³owie nieszczê-
snego Bimbra, zanim ten na dobre siê obudzi³. £ypa³ na nas nieprzytomnie przekrwionymi
œlepiami, a na jego twarzy wœciek³oœæ miesza³a siê z przera¿eniem.
– Co jest... – warcza³.
– Czeœæ Bimber! – zacz¹³ wesolutko Artur. – Pozwól, ¿e ci przedstawiê moich kolegów. To
jest porucznik Borewicz – wskaza³ na mnie. – To agent do specjalnych poruczeñ Kadafali,
a ja jestem kapitan Downar. Teraz wiesz, z kim zacz¹³eœ?
123
– Pierdol siê! – rzuci³ siê wœciekle Bibmer. – Taki z ciebie kapitan Downar, jak ze mnie kapi-
tan Kloss.
– Ach tak – rozeœmia³ siê wesolutko Artur. – A wiesz, ¿e byæ mo¿e masz racjê... Ale ró¿nica
polega na tym, ¿e to my dorwaliœmy ciebie.
– Ja was jeszcze dopadnê!
– A... to dopiero po wyjœciu z krymina³u.
– Straszysz, psie?
– Nie. Chcê siê z tob¹ dogadaæ. Powiesz nam to, co chcemy wiedzieæ i dajemy co spokój.
– Uwa¿aj, bo ci na magnet nagram, ty chuju!
– No, no, nasz kolega jest niegrzeczny. A my mamy dowodzik.
– No to co? Najwy¿ej kolegium dostanê. Pierdol siê cwelu, mówiê ci.
– Spokojnie! – wkurzy³ siê Artur. – Bo zaczniemy inaczej gadaæ.
– Mamy ciê – wtr¹ci³em – i tak ³atwo nie puœcimy.
– A co mi zrobicie – rozeœmia³ siê wulgarnie – dintojrê? Na wa³a mo¿ecie mi skoczyæ bia³o-
r¹czki w dupê jebane. Jak was dorwê to jaja poobrzynam i w zêby wsadzê. Rzygaæ w³asnymi
kichami bêdziecie, inteligenty niedoskrobane, skurwysyny trefne, spermojady, parówy –
wœcieka³ siê i zapluwa³ Bimber.
To do niczego nie prowadzi – pomyœla³em ze zgroz¹. Trafiliœmy na prawdziwego kryminali-
stê, który wcale nas siê nie boi. Albo jest zdolny do tego, by rzeczywiœcie go torturowaæ. I na
milicjê te¿ nie pójdziemy. Zreszt¹ z czym? Co dalej robiæ?
I wtedy – niespodziewanie – do akcji w³¹czy³ siê Mustafa.
– S³uchaj teraz ja, ty gówniarz – powiedzia³ spokojnie i zacz¹³ szperaæ po kieszeniach. Naj-
pierw wyci¹gn¹³ nie napoczêt¹ paczkê cameli i po³o¿y³ j¹ na stole. Potem wyj¹³ portfel i wy-
bra³ z niego trzy banknoty. Rozejrza³ siê, zobaczy³ wbity w œcianê zardzewia³y gwóŸdŸ i po
kolei nadzia³ nañ trzy zielone papierki.
– S³uchaj tera... – powiedzia³ groŸnie do Bimbra, który ucich³ i badawczo przypatrywa³ siê
poczynaniom Araba.
– To jest papieros, wy lubicie paliæ je – pokaza³ camele. – Ja te¿ lubiê. Zapalê. – Siêgn¹³ po
pude³ko, otworzy³, wyj¹³ jednego papierosa i zapali³. Zaci¹gn¹³ siê g³êboko dymem i mówi³
dalej. – Tu jest twenty papieros, cigarettes. Ja moge paliæ du¿o. Palenie dobre. Ale ka¿dy je-
den bêdê gasi³ na twoja maska, na twoja twarz – poprawi³ siê. Rozumiesz?
Bibmer milcza³, ale w jego oczach pojawi³ siê wyraz niepokoju i – zaciekawienia.
– Tu s¹ trzy papers, trzy dollars – zaci¹gn¹³ siê ponownie. Mog¹ byæ dla ty. Twoje. Fifty –
jeœli ty gadasz, jedne hundred – jeœli gadasz prawdê, drugie jeœli gadasz coœ wa¿ne jest. Ro-
zumiesz?
Bimber w milczeniu skin¹³ g³ow¹, ale jeszcze nie wierzy³. Wietrzy³ podstêp i nie wyobra¿a³
sobie, ¿e Mustafa rzeczywiœcie bêdzie w stanie spe³niæ sw¹ groŸbê. Ja te¿ nie wierzy³em –
przyznajê dziœ szczerze.
– Twoja twarz ³adna, nie, a potem ona bêdzie real mask. Do dupa. Chcesz widzieæ to?
– Pierdol siê, œmierdzielu, brudasie... – rozeœmia³ siê Bimber, ale na czole, pod mokrymi w³o-
sami wyst¹pi³y mu wyraŸne kropelki potu. – Dziwki dupczyæ do „Mariny”, a nie mnie stra-
szyæ, auuu! – zawy³, bo Mustafa spad³ na niego ca³ym ciê¿arem swego potê¿nego cia³a, przy-
k³adaj¹c niedopa³ek do skroni.
Odwróci³em twarz.
124
– Nieeeee! – wrzeszcza³ nieszczêsny Bimber. – Nieee! Bêdê gada³!
Mustafa puœci³ go, odskoczy³. Spokojnie wyrzuci³ niedopa³ek do wiaderka i zapali³ nowego
papierosa.
– Gadaj! – rzuci³ ostro. – Fifty, jedne hundred, drugie!
Bimber jêcza³, be³kota³ coœ, rzuca³ siê w swych wiêzach. Artur blady jak œciana, pola³ go li-
toœciwie resztk¹ wody.
– Bêdê gada³ – wykrztusi³ wreszcie Bimber – tylko dajcie fajkê.
– Jeszcze ja powiem! – powstrzyma³ nas Mustafa. – Fajka jest, okay. Ale ty mówisz false...
ja camel palê. I te dollars – pstrykn¹³ zapalniczk¹ – palê te¿.
– Po chuj? – wyrwa³ siê Bimber. – Nie ma sprawy. Jesteœ chojrak – bêdê gada³.
Poda³em mu zapalonego papierosa, którym od razu ³apczywie siê zaci¹gn¹³.
– Pytajcie... – rzuci³ miêdzy jednym haustem, a drugim.
Mustafa wycofa³ siê, zrobi³ miejsce mnie i Arturowi.
– Jesteœ gorylem Camela? – spyta³ Artur.
– By³em. Wyla³ mnie dziœ rano.
– Dlaczego?
– Przecie¿ wiecie. Dlatego, ¿e da³em sobie zabraæ kurtkê z dowodem. U niego ka¿dy musi
byæ czysty. A ja siê spali³em.
– Dlaczego Camel nas³a³ was na niego? – wskaza³ na mnie.
– Nie wiem. Ja tam robi³em, co mi kaza³. Ktoœ dzwoni³ w œrodku nocy i potem Camel nas
pos³a³.
– Czyli ktoœ nada³ tê robotê? – upewni³ siê Artur.
– Na to wychodzi. Ale nie wiem kto.
– A kiedy napadliœcie na mnie trzy dni temu, we Wrzeszczu – strzeli³em na oœlep – by³o tak
samo?
– Sie wie.
– Dobra... – zastanowi³ siê Artur – jakie mieliœcie wczoraj polecenie.
– Daæ nauczkê. Ostr¹. Ale bez krwi.
– Czy Camel by³ osobiœcie tym zainteresowany?
– Nie kapujê?
– No, czy uwa¿a³ go – skin¹³ w moj¹ stronê – za wroga?
– Chyba nie. Przynajmniej do chwili, jak Izkê ktoœ kropn¹³ i ma³y zacz¹³ nadawaæ.
– Jaki ma³y?
– No, parówa Camela – spojrza³ na nas bystro Bimber; zrozumia³, ¿e nie wiemy, o czym
mówi.
– Czy... – zacz¹³ Artur, ale Mustafa powstrzyma³ go gestem rêki. Zdj¹³ z gwoŸdzia banknot
piêædziesiêciodolarowy i po³o¿y³ go na wyrze obok g³owy Bimbra.
– Fifty twoje – powiedzia³ Arab – gadasz. Tera jeszcze gadaj prawda.
– Nie ma sprawy. Bêdê gada³ – obliza³ siê ³akomie Bimber.
– Kto to jest ma³y? – podj¹³ Artur.
– No, mówi³em – parówa Camela. Nowy, od niedawna. Camel nazywa go Kaczorek.
Spojrzeliœmy po sobie ze zdumieniem, ale Artur siê nie zatrzyma³.
– Jak siê nazywa?
– Nie wiem.
125
– Gdzie mieszka?
– W Gdañsku, na Stogach. Wiem, bo go odwozi³em parê razy. To zupe³ny gówniarz, mieszka
z matk¹. Taki blondasek pieprzony z loczkami – doda³ gorliwie.
– Sk¹d go Camel wytrzasn¹³?
– Chyba go pozna³ u Izki. No, u swojej siostry. Ten ma³y palant nie móg³ siê zdecydowaæ –
kocha³ siê w Izce, ale spa³ z Camelem.
Camel go wzi¹³, jak chcia³. Jak tylko zobaczy³, zaraz go wyczu³.
– No i co z tym ma³ym wczoraj by³o, opowiadaj.
– Zaraz, niech se... Mam... to by³o tak. Ma³y mia³ przyjechaæ w sobotê rano. Niby, ¿e siê uczy
z koleg¹ do matury, he, he... a na weekend przyje¿d¿a³ do nas. No i przyjecha³. Ca³y roztrzê-
siony, p³aka³... Camel spa³ jeszcze, a mnie co tam... nie pyta³em.
– No i co dalej?
Zaraz spokojnie, niech se przypomnê... Fajkê jeszcze dajcie...
Dosta³ fajkê, sztachn¹³ siê ostro i mówi³ dalej:
– Jak przyjecha³, to by³a mo¿e dziesi¹ta, a gdzieœ o jedenastej zadzwoni³a stara Orsztynowa.
No, maæ Camela. On z ni¹ nic nie nawija³, ale zadzwoni³a... ¯e Izka nie ¿yje. Camel siê wku-
rzy³ jak cholera. Nawet nie zauwa¿y³, ¿e parówa ju¿ jest, tylko zaraz siê ubra³ i sam polecia³
na gliny. Niby, ¿e z³o¿yæ zeznania. ¯e on nic nie wie i tak dalej. Wróci³ jakoœ tak w obiad –
wkurzony strasznie. Gdzieœ dzwoni³ i d³ugo rozmawia³. A potem zadzwoni³ ten, no profeso-
rek – wskaza³ na mnie. – Camel zaraz go wyczul i pogoni³ mu kota. Ale ty ¿eœ mu powie-
dzia³, ¿e ma³y by³ u Izki. Tak to Camel zrozumia³. I wzi¹³ ch³opaka w obroty. Ma³y zaraz siê
wyspowiada³, ¿e by³ rano u Izki, zanim przyjecha³ do Gdyni. Ale mówi³, ¿e Izka ju¿ zabita
by³a. Wiêc Camel da³ mu spokój, ale nie wiem, czy uwierzy³... Pewnie nie, bo on nikomu nie
wierzy. Dlatego ¿yje... Ale wzi¹³ ma³ego i chwilê gadali razem na osobnoœci. Jak skoñczyli,
to Camel nam przykaza³, ¿eby nikomu ani s³owa nie pisn¹æ o œmierci Izki. Ostro przykaza³.
Myœlê, ze ba³ siê o tego Kaczorka... Potem Camel wydzwoni³ dwóch ch³opaków i gdzieœ po-
szli, a ja z Gotowcem zosta³em na nockê – bo u Camela w willi zawsze ktoœ musi siedzieæ.
Wtedy parówa zacz¹³ dzia³aæ. Gdzieœ dzwoni³, d³ugo gada³ i jakoœ za pó³torej godziny przy-
jecha³ taki facet od Izki... niby jej ch³opak, czy jak... Camel go tolerowa³. Zamkli siê z Ka-
czorkiem, Camel, jak wróci³, wcale siê nimi nie interesowa³, tylko strzeli³ se koniaku raz
i drugi, rozluŸni³ siê i mówi: ch³opaki, ja go muszê mieæ... niby mordercê Izki... prawie p³a-
ka³. Zap³aci³em jednego porucznika – mówi – ¿eby mnie doniós³, jak kogoœ dostan¹. Ale jest
mo¿ebne, ¿e to Kaczorek. Od poniedzia³ku – jak st¹d wyjdzie, macie go mieæ na oku. A ja
siê zajmê starszym panem... mo¿e to on. – A mo¿e profesorek? – ja pytam.
– Zaraz, zaraz – przerwa³ mu Artur – jaki starszy pan?
– Nie wiem, przysiêgam, jak Bozie mozie – zakl¹³ siê Bimber. – Izka mia³a jakiegoœ starsze-
go palanta. Krótko. Ale chyba mu da³a dupy, bo Camel siê strasznie wkurwia³. I koniecznie
chcia³ wujka od niej odpêdziæ. Nasze ch³opaki kiedyœ go nawet pobi³y. Ale mnie wtedy nie
by³o, wiêc nie wiem kto...
– No dobrze – zdziwi³ siê Artur. – Ale co Izka na tak¹ opiekê Camela mówi³a?
– Ona go pieprzy³a. Najchêtniej to by siê z rodziny wypisa³a. Ale Camel mia³ z ni¹ inne pla-
ny zwi¹zane. Wierzy³, ¿e j¹ dobrze wyda za m¹¿ na Zachodzie i bêdzie mia³ potem u³atwiony
start. Bo on tu nie chce siedzieæ do usranej œmierci. Jasne, he, he.
– No i co dalej?
126
– Wiêc Camel mia³ siê zaj¹æ starszym panem... a ja pytam o profesorka. Nie, mówi Camel,
on nie... ale w razie czego nadamy go glinom. Coœ kombinowa³ ostrego. Nie wiem co...
Z kimœ mia³ jeszcze sztamê w tej sprawie, na pewno. Ten ktoœ dzwoni³, ¿eby nadaæ profesor-
ka wczoraj w nocy.
– No dobrze – tknê³o mnie – a czy wiesz, od kogo wychodzi³em, tam w Or³owie?
– Nie mam pojêcia. Tylko adres dosta³em. Na pamiêæ go siê nauczy³em.
Milczeliœmy. Mustafa odwróci³ siê i zdj¹³ z gwoŸdzia kolejny banknot.
– Dobra jest – powiedzia³ – masz jedne hundred. A teraz powiedz nam, czego nie czekamy.
– Panowie – zaklina³ siê Bimber – jak Bozie!... Nie wiem co?
– Powiedz nam... – zdecydowa³ siê Artur. – Jak dorwaæ Camela. Samego. Tak, ¿eby gada³.
– To jest niemo¿liwe – pokrêci³ g³ow¹ Bimber. – Nie dacie rady. Jak¹œ wiêksz¹ paczk¹ mo¿e,
ale nie tak...
– Pomyœl, musi byæ jakiœ sposób?
Bimber rozeœmia³ siê nerwowo, z g³upkowat¹ wulgarnoœci¹. – Mo¿e by³by sposób – powie-
dzia³ – bo ja wiem..
– Gadaj!
– Dzisiaj jest niedziela. W niedzielê Camel zawsze chodzi na basen w Sopoækowie. Basen
„Szkunera”, ko³o kortów, wiecie... O dwudziestej...He, he, he...
– No i co siê g³upio œmiejesz?
– Panowie, jak Boga... Bo to jest rozbierany basen. Ca³kiem go³y rozumiecie. Dla naturzy-
stów. Camel te¿ jest naturzysta, chocia¿ ciep³y brat. No i tam go mo¿na dostaæ. On nie umie
p³ywaæ, ot tak – siedzi w saunie albo le¿y w wodzie na p³ytkoœci.
– Bez obstawy?
– No nie, obstawa zawsze jest. Ale ch³opaki siê bawi¹... p³ywaj¹ sobie, skacz¹ do wody. Ale
jaja s¹ ... musimy siê te¿ rozbieraæ! Ja to mam k³opot zawsze, jak jakaœ ostra dupa siê nawinie.
– Dobra, dobra, gówno nas to obchodzi – Arur potrafi³ byæ brutalny. – Co dalej?
– Dalej... zastanowi³ siê Bimber. – Trzeba by zrobiæ tak, ¿eby obstawa posz³a do sauny, a Ca-
mel zosta³ w wodzie. Trzeba ch³opakom podstawiæ jak¹œ dupê. Ale tak¹ – ekstraklasa, bo oni
s¹ rozpuszczeni. Tak¹ jak Izka – o... I wtedy macie Camela.
– Pomys³ dobry – zastanowi³ siê Artur. – Tylko jak siê tam dostaæ.
– Wasz biznes – rozeœmia³ siê Bimber. – Tam s¹ karnety. Klub. Tylko dla niektórych. O... te
rzeczy.
– A jak poznamy Camela? – spyta³ Artur.
– Nie ma sprawy – odpar³ gorliwie Bimber – on jest zupe³nie siwy. Ma trzydziestaka, a jest
ca³kiem... no... srebrny.
– All right – uci¹³ Mustafa. – Masz trzeci papier. Zarobi³eœ.
I wsadzi³ mu banknot w zêby. Wiêcej pieniêdzy ni¿ mia³em kiedykolwiek naraz. Ale chyba
siê op³aci³o.
– Idziemy – zakomenderowa³ Artur, po czym zwróci³ siê do naszego wiêŸnia. – S³uchaj, Bim-
ber, widzê tu nó¿, têpy jak cholera, ale to dobrze... dajê ci go do rêki. Jak bêdziesz ostro pra-
cowa³, za pó³ godziny siê uwolnisz. To nam wystarczy. Ale jeœli zawiadomisz Camela albo
kogoœ innego z tej paczki... Mustafa ciê znajdzie. Rozumiesz?
– W porz¹dku jest. Jasne, ¿e rozumiem. U Camela jestem i tak spalony, wiêc go dobrze przy-
topcie ode mnie.
127
Artur w³o¿y³ mu nó¿ do skrêpowanej d³oni i wyszliœmy z altanki. Dochodzi³a szósta, wiêc
je¿eli chcieliœmy dopaœæ Camela, to nie pozostawa³o nam wiele czasu.
128
XVI
Zmierzaliœmy w stronê Gdyni. Mustafa pêdzi³ z ogromn¹ szybkoœci¹ – grubo powy¿ej setki,
zupe³nie nie przejmuj¹c siê ewentualnym mandatem.
– Co robimy? – spyta³em.
– Musimy dostaæ Lucusia! – wykrztusi³ z pasj¹ Artur. – Wiêc dopadniemy Camela na basenie
„Szkunera”.
– Trochê ma³o czasu... Jak to za³atwimy?
– Zostaw to mnie. Znam dobrze prezesa Gdañskiego Towarzystwa Naturystycznego. On nam
za³atwi karnety.
– Zd¹¿ysz w ci¹gu dwóch godzin?
– Muszê.
– Ale tam trzeba iœæ z jakimiœ dziewczynami. Panów solo nie wpuszczaj¹.
– Nas wpuszcz¹ – zaci¹³ siê w uporze Artur.
– Ale musimy mieæ jak¹œ dziewczynê na wabia. Pamiêtasz, co Bimber mówi³.
– Pamiêtam, ale jakoœ sobie poradzimy.
– Boys – odezwa³ siê milcz¹cy dot¹d Mustafa – a ta dzidzia od Izia. No, z jedna szko³a?
– Ju¿ wiem – przypomnia³em sobie – myœlisz o Dominice Zarównej?
– Ta dzidzia ze „Skorpiona”...
– No, tak, Dominika.
– Niech Artur biega za karnet – zaproponowa³ Mustafa – a ja do „Skorpiona”. Dominika bê-
dzie sure. Ze mn¹ bêdzie.
– Œwietnie, to by nam bardzo u³atwi³o zadanie.
– Co jeszcze? – spyta³ Artur.
– Trzeba zadzwoniæ do Janusza. Dowiedzieæ siê, czy s¹ wiadomoœci od Celki i œci¹gn¹æ go
do nas.
– Dobra. Niech Mustafa odwiezie nas do Sopotu – zaproponowa³ Artur – bo tam mieszka
mój kolega. I niech wraca do Or³owa. My zadzwonimy do Janusza i za³atwimy karnety.
Zgodziliœmy siê, Mustafa wysadzi³ nas przy molo i odjecha³. Umówiliœmy siê o ósmej pod
basenem. Poszuka³em automatu telefonicznego i zadzwoni³em na Zaspê. Mimo i¿ kilkakrot-
nie wykrêca³em numer i d³ugo trzyma³em s³uchawkê przy uchu – nikt siê po drugiej stronie
nie zg³asza³. Bardzo mnie to zaniepokoi³o, ale Artur niecierpliwi³ siê, chcia³ czym prêdzej
zacz¹æ poszukiwania kolegi naturysty.
– Nie pójdê z tob¹ – zaoponowa³em. – Janusz nie wyszed³by z domu bez wa¿nej przyczyny.
I na pewno zostawi³by nam wiadomoœæ – przecie¿ mam klucze od jego mieszkania. Albo nie
wyszed³, tylko mu siê coœ sta³o, co gorsza... Uwa¿am, ¿e powinienem tam pojechaæ.
– Chcesz, to jedŸ – zgodzi³ siê Artur – tylko b¹dŸ na ósm¹ pod basenem.
129
Pobieg³em na dworzec, bo szukanie taksówki w niedzielne majowe popo³udnie w Sopocie
by³o zupe³nie bezcelowe. By³o ju¿ wpó³ do siódmej, kiedy wsiad³em do kolejki, a siódma,
kiedy zdyszany i spocony ( bieg³em przez ca³¹ p³ytê lotniskow¹, gnany niepokojem o Janu-
sza ) przekrêci³em klucz w drzwiach mieszkania malarza.
Z³e przeczucie nie omyli³o mnie – w œrodku panowa³ straszny nie³ad, a w du¿ym pokoju sie-
dzia³ wygiêty w nienaturalny sposób sam gospodarz – skrêpowany mocnymi sznurami i z kne-
blem w ustach – ale na szczêœcie przytomny.
Rozwi¹za³em go b³yskawicznie i poda³em szklankê wody. Wypi³ j¹ duszkiem i przez chwilê
dysza³ ciê¿ko. Zobaczy³em rozleg³y siniec pod jego prawym okiem i stru¿kê krwi ciekn¹c¹
z rozbitej wargi.
– Janusz, co siê na Boga sta³o? – pyta³em gor¹czkowo.
– Sam nie wiem – dysza³ ciê¿ko. – Cholera, ale dobrze, ¿e przyjecha³eœ...
– Dzwoni³em i nikt nie odpowiada³. Tknê³o mnie...
– Dziêkujê! Wpadli jak¹œ godzinê temu. Dwaj, zawodowcy... wypi³ jeszcze wody. – Mogê
siê za³o¿yæ, ¿e to goryle Camela. Ten sam styl. Od razu dali mi w zêby – pomaca³ szczêkê –
poprawili i zaczêli „przes³uchanie”...
– Szukali mnie?
– Otó¿ najdziwniejsze, ¿e wcale nie... Interesowa³o ich tylko jedno – gdzie mieszka stary
Blackowski. Sk¹d oni, kurwa, dowiedzieli siê o jego istnieniu? – zakl¹³. – I co on ich w ogó-
le obchodzi?!
– No i co, powiedzia³eœ im?
– Stary... – jêkn¹³ Janusz. – R¿n¹³em g³upa i na pewno by siê uda³o. Ale zobaczyli kartkê
le¿¹c¹ na stole... zapomnia³eœ j¹ zabraæ. A to by³o w³aœnie to, czego potrzebowali. Adres sta-
rego... Zwi¹zali mnie, chwycili kartkê i wybiegli.
– Rozumiem... o cholera – teraz ja zakl¹³em nieprzystojnie. – Lecimy.
– Dok¹d?
– Do Blackowskiego! No przecie¿ nie szukali go, ¿eby siê razem napiæ wódki.
– Na pewno.
– Czy pamiêtasz ten adres? – pyta³em Janusza ju¿ w samochodzie.
– Chyba tak...
Po piêtnastu minutach parkowaliœmy ju¿ malucha na Maœlanym Targu... W¹ska uliczka... ciemna
klatka schodowa... Wszystko to s³abo pamiêtam. Nie musieliœmy pukaæ do mieszkania Blackow-
skiego, drzwi by³y uchylone. Weszliœmy do œrodka. Ponure, ciemne wnêtrze przesycone by³o kwa-
œnym odorem brudnych szmat, zaduchem alkoholu i papierosowego dymu. W brudnym i skromnie
umeblowanym pokoju nie dostrzegliœmy nikogo. Podobnie w prawie pozbawionej sprzêtów kuchni.
Pusta by³a równie¿ ³azienka. Wróciliœmy do przedpokoju i tu Janusz zauwa¿y³ ma³e drzwi do jakiejœ
bokówki czy pakamery. Przez chwilê mocowaliœmy siê z zamkiem – drzwiczki by³y zamkniête na
klucz, a¿ wreszcie sklejka ust¹pi³a pod kilkoma energicznymi kopniakami. Wpadliœmy do œrodka.
By³o to niewielkie pomieszczenie – mo¿e dwa metry na metr, o niskim stropie, zapchane bez-
³adnie starymi blejtramami, gratami, obrazami, stosami ksi¹¿ek i innych szparga³ów. Dopiero
po chwili, gdy przyzwyczailiœmy wzrok do panuj¹cego tu pó³mroku, ujrzeliœmy czyj¹œ sku-
lon¹, nieruchom¹ sylwetkê, opart¹ plecami o œcianê.
B³ysn¹³em zapalniczka. Zobaczyliœmy stê¿a³¹ twarz majestatycznego starca o rozwianych si-
wych w³osach. Wygl¹da³, jakby spa³, ale jeden rzut oka wystarczy³, by zrozumieæ, ¿e ten cz³o-
130
wiek zosta³ strasznie pobity. Ca³¹ koszulê mia³ obryzgan¹ krwi¹, obie wargi by³y pêkniête,
ucho naderwane. Janusz wyci¹gn¹³ z kieszeni lusterko i przy³o¿y³ je do warg Blackowskiego.
Szkie³ko nie pokry³o siê par¹.
Hamuj¹c md³oœci wycofa³em siê z bokówki. Janusz przy³¹czy³ siê do mnie.
– To te zbiry Camela – sapn¹³. – No, tym razem jednak przesadzili.
– Chcieli wydobyæ coœ od niego, a on siê okaza³ dla nich za miêkki. Ale czego oni od niego
chcieli?
– I sk¹d w ogóle wiedzieli o jego istnieniu?
Staliœmy bezradni, nie wiedz¹c, co w³aœciwie dalej zrobiæ.
– S³uchaj – powiedzia³ niepewnie Janusz – trzeba by go obszukaæ.
– Po co? – wzruszy³em ramionami. – Oni to na pewno zrobili.
– Spróbujê – westchn¹³ Janusz i wszed³ do bokówki. Pstrykn¹³em zapalniczk¹ i oci¹gaj¹c siê
post¹pi³em za nim. W kieszeni Blackowskiego nie znaleŸliœmy niczego. Portfela nie mia³
wcale. I dopiero wtedy, kiedy mieliœmy siê ju¿ ostatecznie wycofaæ z grobowca starego mala-
rza, Janusz zobaczy³, ¿e nieboszczyk œciska coœ kurczowo w d³oni. By³ to jakiœ poszarza³y
zwitek papieru. Janusz delikatnie wyj¹³ go z martwych palców i wróciliœmy do mrocznego
œwiat³a przedpokoju. By³ to program-katalog wystawy twórców nieprofesjonalnych, wydany
przez Grudzi¹dzkie Towarzystwo Kulturalne w roku 1965. Zawiera³ portrety malarzy, rysow-
ników, rzeŸbiarzy. Janusz kartkowa³ go nieuwa¿nie, gdy raptem krzykn¹³: „Popatrz!” i pod-
sun¹³ mi poszarza³y papier.
Ze zdjêcia patrzy³y na mnie te same, szalone oczy, które zna³em ju¿ z obrazów Meleszyñ-
skiego. Ale pod zdjêciem by³o napisane: Antoni Azulewicz.
– O cholera! – krzykn¹³em. – Nic z tego nie rozumiem.
– A ja tak – odpar³ Janusz. – Stary musia³ jednak mieæ racjê. I dlatego zgin¹³.
– Meleszyñski ich nas³a³?
– Widocznie.
– Ale ten cz³owiek ze zdjêcia nazywa siê Azulewicz! Rozumiesz? Tak jak ciotka Adama!
– To ju¿ trochê za du¿o dla mnie.
– Dla mnie te¿.
– Musisz jechaæ do tej kobiety.
– Nie mogê – westchn¹³em. – Ona nie ucieknie. A my mamy jeszcze przed sob¹ rozprawê
z Camelem.
– To jedŸ na basen.
– A ty?
– No có¿... nie mo¿emy... – zawaha³ siê – jego tak zostawiæ.
Zadzwoniê na milicjê i bêdê na nich czeka³.
– Dobra. Opowiedz im wszystko, jak by³o, nic nie ukrywaj...
– Jasne.
– Tylko nie mów na razie o moim udziale w ca³ej sprawie.
– To te¿ jasne.
– Tego nie bêdê bra³ z sob¹. Chocia¿ by siê przyda³o...oj, jak bardzo! Ale to jest dowód i naj-
bezpieczniejszy bêdzie w rêkach milicji. Chyba z powodu tego œwistka papieru zgin¹³.
– Pewnie tak, oni go pobili i wrzucili do bokówki, a on mia³ jeszcze tylko dosyæ si³y, ¿eby to
wygrzebaæ ze stosu szparga³ów.
131
– No to chodŸmy. Odprowadzê ciê na pocztê.
– Szkoda czasu. Leæ... i weŸ kluczyki do samochodu. Mnie nie bêdzie potrzebny.
Janusz poda³ mi kluczyki i kartê rejestracyjn¹.
– Jak oni, cholera, wpadli na mój trop? – zakl¹³ z namys³em.
– Myœlê, ¿e wiem – odpowiedzia³em. – Da³em ma³ej Celce twój numer telefonu. A ona tak siê
zapali³a do pomocy, ¿e pojecha³a gdzieœ do Gdyni, szukaæ Lucusia. Musia³a wpaœæ na jakiœ trop
jego powi¹zañ z Camelem i dosta³a siê w jego rêce. A on, dziêki numerowi, trafi³ do ciebie.
– To by siê zgadza³o. Oni wpadli jak¹œ godzinê przed twoim powrotem. Ale kwadrans przed-
tem ktoœ telefonowa³ i pyta³ o ciebie. Powiedzia³em odruchowo, ¿e ciê nie ma. Upewniali siê
w ten sposób, czy trafili pod odpowiedni adres.
– Chyba tak by³o.
– Ale co jest w takim razie z t¹ Celk¹?
– O kurwa! Nie pomyœla³em o tym. Mogli zrobiæ dziewczynie krzywdê! Lecê!
– Leæ, Andrzej!
Podaliœmy sobie rêce, po czym wsiad³em do jego samochodu i odjecha³em. Czeka³a mnie
bardzo ciê¿ka noc, ale i tak jego zadanie nie by³o warte pozazdroszczenia. Sam z niebosz-
czykiem i milicj¹! Brrr!
Zegar na wie¿y dworca g³ównego wskazywa³ punktualnie ósm¹. By³em wiêc fatalnie spóŸ-
niony. Na szczêœcie maluch Janusza spisywa³ siê dobrze i nie spotka³em po drodze ¿adnych
milicjantów – widocznie wszyscy byli zajêci œciganiem mordercy Izy – wiêc dotar³em pod
basen „Szkunera” dwadzieœcia minut po umówionym terminie. Ju¿ z daleka zobaczy³em Ar-
tura nerwowo przechadzaj¹cego siê na podjeŸdzie.
– Ty jesteœ nieodpowiedzialny kretyn! – rzuci³ siê do mnie dziennikarz.
Opowiedzia³em mu w trzech s³owach, co siê wydarzy³o. Sta³ jak zamurowany wlepiaj¹c we
mnie zdumiony wzrok.
– To co teraz robimy? – wykrztusi³.
– Nie zmieniamy planów. Tym bardziej musimy dorwaæ Camela! Tylko wiemy ju¿, ¿e gra
jest naprawdê niebezpieczna.
– Chyba jest... – Artur odzyska³ mowê. – No trudno, ryzykujemy. Pos³uchaj... Mustafa ju¿
jest w œrodku z dziewczynami. Mamy Dominikê i jak¹œ drug¹ – Violê. Obie s¹ m³ode i rze-
czywiœcie bardzo atrakcyjne. Mustafa trzyma je w szatni. Musimy zrobiæ entrée. Tu jest kar-
net dla ciebie.
Weszliœmy do szatni, która – jak siê okaza³o – by³a koedukacyjna. Dziewczyny i Mustafa –
na razie okrêceni rêcznikami – siedzieli na niskich ³aweczkach. Panienki wygl¹da³y na nieco
sp³oszone, ale Mustafa robi³ wszystko, by wyobra¿a³y sobie, ¿e bior¹ udzia³ w niezwykle
atrakcyjnej eskapadzie. Przez moment pozazdroœci³em mu tej ³atwoœci uwodzenia i zdoby-
wania, której sam za grosz nie mia³em.
Na nasz widok dziewczyny g³upio siê rozeœmia³y, a Dominika zaczê³a krygowaæ, udaj¹c, ¿e
rozwi¹za³ jej siê wêze³ rêcznika i nie jest w stanie ukryæ swych œlicznych kr¹g³oœci. Mog³a
sobie z powodzeniem darowaæ to przedstawienie, bo zmuszeni do poœpiechu – rozebraliœmy
siê b³yskawicznie i ju¿ po minucie staliœmy nadzy, zmuszaj¹c tym równie¿ dziewczyny do
od³o¿enia na bok rêczników. Obie czu³y siê nieco za¿enowane, ale – mówi¹c oglêdnie – mê-
skie towarzystwo nie by³o im obce, wiêc nie bez dumy pokazywa³y nam swoje, niczym nie
skrywane kszta³ty.
132
Musia³em w duchu przyznaæ, ¿e pomys³ Mustafy z Dominik¹ by³ naprawdê bardzo dobry.
Moja uczennica – no tak, przypomnia³em sobie nagle, ¿e jeszcze wci¹¿ jestem jej nauczycie-
lem – by³a postawn¹ blondynk¹ o sporym biuœcie i kszta³tnych, ³adnie zaokr¹glonych poœlad-
kach. Mia³a d³ugie nogi, wygolone pachy i delikatny z³otawy puszek na wzgórku Wenery.
Kr¹g³oœci podbródka, ramion i bioder zdradza³y sk³onnoœci do tycia i mo¿na by³o wyroko-
waæ, ¿e za kilka lat Dominika bêdzie prowadzi³a rozpaczliwe boje o zachowanie linii, ale na
razie – w pe³ni swych dziewiêtnastu lat – prezentowa³a siê olœniewaj¹co.
Równie¿ Viola przedstawia³a siê zachêcaj¹co – nie tak zmys³owej urody, mia³a jednak w so-
bie coœ dra¿ni¹cego i poci¹gaj¹cego: œliczna œniada brunetka o smuk³ym ciele i melancholij-
nych oczach.
W czasie gdy siê rozbiera³em Artur instruowa³ mnie pospiesznie: – Dziewczyny wejd¹ pierw-
sze, ja je bêdê pilotowa³ – bo tylko mnie Camel z ca³¹ pewnoœci¹ nie zna. On ju¿ jest w base-
nie, p³awi siê na p³yciŸnie. Dziewczyny zaczn¹ figlowaæ po przeciwnej stronie – tam gdzie
jest najg³êbsza woda. Bêd¹ udawaæ przestrach i tak dalej, wszystko wiedz¹... tak, ¿eby zain-
teresowaæ sob¹ facetów. Wy z Mustaf¹ staniecie pod prysznicem – stamt¹d widaæ kawa³ek
basenu. Jak ci goœcie bêd¹ ju¿ gotowi – dziewczyny œmign¹³ do sauny, a goryle na pewno za
nimi. Wtedy dam wam znak i przyst¹pimy do akcji.
Mrugnêliœmy do siebie i Artur – uj¹wszy delikatnie panienki za koñce palców – wmaszero-
wa³ z nimi na scenê. Stanêliœmy pod prysznicem, by obserwowaæ choæ czêœæ basenu. Dziew-
czyny spisywa³y siê znakomicie. Pokrêci³y siê trochê przy krawêdzi, moczy³y nogi, piszcza³y
– niby to z przestrachem. Artur przekonywa³ je, ¿e jednak powinny siê wyk¹paæ. W basenie
p³ywa³o oko³o dwudziestu osób p³ci obojga, równie¿ dzieci. By³o wœród nich, jak mi siê zda-
wa³o, kilka ³adnych dziewcz¹t, ale Dominika i Viola z pewnoœci¹ przebija³y wszystkie. Ca-
mela nie dostrzeg³em, mimo ¿e wychyla³em siê spod prysznica tak daleko, jak tylko mog³em.
Tkwiliœmy z Mustaf¹ pod strugami ciep³ej wody chyba z dwadzieœcia minut, niecierpliwi¹c siê
coraz bardziej. By³o ju¿ dawno po wpó³ do dziewi¹tej – seans naturystyczny powoli dobiega³ koñ-
ca, a Artur wci¹¿ siê nie pojawia³. Wreszcie, chyba za dziesiêæ dziewi¹ta, wpad³ pod natryski.
– Idziemy! – rzuci³ pod naszym adresem. – Ten cholerny Camel siedzia³ ca³y czas w saunie.
Dopiero teraz wróci³. Od razu pchn¹³em do sauny dziewczyny i polaz³o tam za nimi chyba
z piêtnastu ch³opa. A reszta ju¿ siê powoli zbiera.
Wpadliœmy na basen. Z daleka zobaczy³em siwiznê Camela, który le¿¹c w wielkim kole ra-
tunkowym z zamkniêtymi oczyma ko³ysa³ siê na najp³ytszej wodzie. Poza nami i Camelem
na ca³ym basenie by³ tylko jakiœ dwudziestoletni mo¿e ch³opak, który zawziêcie æwiczy³ nur-
kowanie z rurk¹. Nie powinien byæ groŸny – pomyœla³em.
Ja poszed³em lew¹ stron¹ basenu, Artur praw¹. Mustafa wskoczy³ do wody i regularnym, kla-
sycznym crawlem pop³yn¹³ prosto w stronê ko³a ratunkowego, na którym ko³ysa³ siê Camel.
Równoczeœnie z Arturem weszliœmy do wody i z dwóch przeciwnych stron zbli¿yliœmy siê
do naszej ofiary.
– Czeœæ Camel... – powiedzia³em podchodz¹c do niego z lewej.
Poderwa³ siê ze swego ko³a i spojrza³ na mnie ze zdumieniem.
– Czeœæ Camel... – odezwa³ siê Artur.
Camel zrozumia³, ¿e dzieje siê coœ niedobrego. Spojrza³ na Artura, a potem rozejrza³ siê roz-
paczliwie w poszukiwaniu ochrony. Niestety, basen by³ pusty.
– Halo, Camel... – powiedzia³ Mustafa, wy³aniaj¹c siê z wody tu¿ przed jego nosem.
133
– Co jest?... – wrzasn¹³ Camel, ale nie dokoñczy³, bo ujêliœmy go w trójkê, odepchnêli na
bok ko³o i wcisnêli srebrn¹ g³owê pod powierzchniê wody.
Camel szamota³ siê, bi³ rêkami wodê, a piêtami uderza³ w œcianê basenu. Bezskutecznie – tym
razem mieliœmy zdecydowan¹ przewagê. Artur policzy³ spokojnie do dziesiêciu, po czym za-
komenderowa³ „puœciæ!”.
– Czego chcecie? – wrzasn¹³ Camel ³api¹c powietrze, pluj¹c i kaszl¹c.
– Gadaj – rzuci³ Artur. – Gadaj szybko, bo nie mamy czasu. A za drugim podejœciem potrzy-
mamy ciê pod wod¹ dwadzieœcia sekund.
Camel rozejrza³ siê wœciekle dooko³a.
– Goryli nie ma – uspokoi³ go Artur. – Mamy chwilê tylko dla siebie.
– Dobra – zgodzi³ siê pospiesznie Camel. – Pytajcie.
– Czy to Lucuœ zabi³ Izê? – spyta³ Artur.
– Ach wiêc o to wam chodzi? – na twarzy Camela pojawi³ siê autentyczny wyraz ulgi. – Pro-
fesorek? – rzuci³ domyœlnie patrz¹c na mnie.
Skin¹³em g³ow¹.
– Gadaj! – powtórzy³ nieustêpliwie Artur.
– Nie wiem... ale chyba tak. Och, kurwa...
– Czemu go nie przycisn¹³eœ?
– Po¿a³owa³em. Podoba mi siê ma³olat.
– Gdzie on teraz jest?
– U mnie. Na Wzgórzu Nowotki.
– Klucze!
– W szatni. Szafka 25. Ale tam jest obstawa.
– I kto jeszcze?
– Ten gówniarz... kumpel Lucusia.
– Jak siê nazywa?
– Adam.
– Szybciej – odezwa³ siê Mustafa – ju¿ dziewi¹ta. Zamykaj¹.
– Ty nas³a³eœ goryli na Blackowskiego?
Spojrza³ na nas bystro. W jego oczach pojawi³y siê groŸne b³yski.
– Nie próbuj podskakiwaæ... Oni ju¿ podskoczyli. Blackowski nie ¿yje.
– O ¿esz ty kurwa jebana... – wyrwa³o siê sybarycie Camelowi.
– Ty pos³a³eœ? – krzykn¹³ Artur, œciskaj¹c go za kark.
– Kto ci kaza³? Meleszyñski?
– Taaak... – wyjêcza³.
– Dlaczego?...
– Sp³ywamy – przerwa³ mi Artur – ju¿ id¹ ludzie z sauny.
Rzeczywiœcie, od strony sauny sz³a jakaœ para z ma³ym ch³opcem. Zniknêli w drzwiach szat-
ni. By³o piêæ po dziewi¹tej.
– Dobra – poleci³ Artur. – Bierzmy go.
Powlekliœmy Camela w stronê umywalni. Nie stawia³ oporu. Artur wepchn¹³ go do ubikacji,
krzykn¹³ „pilnujcie” i pobieg³ do szatni. Wróci³ po chwili, nios¹c marynarkê Camela. Od sau-
ny i basenu szli kolejni mê¿czyŸni, którzy widaæ uznali, ¿e napaœli ju¿ dostatecznie wzrok
widokiem Dominiki i Violi.
134
Artur pospiesznie rewidowa³ marynarkê Camela. Znalaz³ portfel, w nim wizytówki. Podsun¹³
jedn¹ z nich Camelowi, razem z d³ugopisem:
– Napisz polecenie dla swoich goryli z domu, ¿e maj¹ nam wydaæ Lucusia.
– Tylko tyle? – zaœmia³ siê histerycznie Camel.
– Tylko. Pisz.
– Ma³o chcecie! – skrzywi³ siê Camel. – Kaczorka mogê wam daæ. Ale jeszcze siê spotkamy.
Napisa³ parê zdañ na wizytówce.
– Leæ po dziewczyny – Artur klepn¹³ Mustafê.
Arab poszed³. Czekaliœmy w milczeniu. Artur zwi¹za³ Camelowi rêce rêcznikiem. W usta
wepchn¹³ swój w³asny k¹pielowy czepek. Przez szparê w drzwiach ubikacji zobaczyliœmy
Mustafê prowadz¹cego nasze dwie gracje. Za nimi wlok³o siê paru panów, wœród których byli
zapewne goryle Camela. Dziewczêta zaczê³y siê ubieraæ, chichotliwie przekomarzaj¹c siê
z panami. Tylko dwaj mê¿czyŸni spoœród towarzysz¹cej im œwity stracili nagle w szatni zain-
teresowanie dla panienek. Zaczêli siê nerwowo rozgl¹daæ na boki. Artur kiwn¹³ na wpatruj¹-
cego siê w nasz¹ stronê pytaj¹co Mustafê. Arab pospiesznie wszed³ do ubikacji.
– Pilnujcie go dobrze – rzuci³ Artur i poszed³ w stronê szatni.
Camel sprawowa³ siê dobrze. Przynajmniej na tym etapie uzna³ siê za pokonanego i nie sta-
wia³ oporu. Artur niewinnie wszed³ do szatni i – widz¹c nerwowe zaniepokojenie goryli –
spyta³ niewinnie:
– Panowie szukacie kolegi? Tego ze srebrnymi w³osami?
– A co jest? – spyta³ jeden z nich nieufnie.
– W³aœnie zas³ab³ pod prysznicem ko³o sauny.
– O ¿esz... zakl¹³ jeden z nich i obaj pobiegli w przeciwn¹ stronê.
Artur podskoczy³ do ubikacji.
– Mamy trzy minuty, ¿eby siê zmyæ.
Zostawiliœmy Camela w ubikacji. Artur podpar³ klamkê upatrzon¹ wczeœniej szczotk¹ i wpa-
dliœmy do szatni. By³o tu ju¿ niewiele osób, które z najwy¿szym zdumieniem obserwowa³y
poczynania naszej pi¹tki.
– Nie ubieramy siê... – krzykn¹³ Artur. – Tylko rêczniki.
Owinêliœmy siê pospiesznie rêcznikami. Artur otworzy³ po kolei szafki Camela i jego goryli
i wygarn¹³ ca³¹ ich zawartoœæ do swej wielkiej torby, któr¹ zawsze przezornie nosi³ z sob¹.
Chwyciliœmy pó³nagie dziewczyny za rêce i runêliœmy do drzwi wyjœciowych. W sam¹ porê.
Od strony basenu s³ychaæ by³o ju¿ tupot goryli Camela.
Wyskoczyliœmy do hallu, przebiegli obok zdumionej portierki i popijaj¹cych w barku pepsi
naturystów i dopadliœmy samochodów. Goryle wybiegli za nami do hallu, ale – zupe³nie nadzy
– wycofali siê z powrotem do szatni na widok skierowanych w ich stronê zdumionych spoj-
rzeñ.
Mustafa zapali³ silnik w swoim oplu, ja w maluchu Janusza i – odjechaliœmy. Trzy przeczni-
ce dalej Mustafa skrêci³ w cich¹ spokojn¹ uliczkê. Stanêliœmy. W koñcu nie by³o mowy o tym,
¿eby jechaæ przez miasto zupe³nie nago.
– Ale cyrk! – pisnê³a uszczêœliwiona Dominika, która przypadkowo, albo i nie, znalaz³a siê
w moim samochodzie. – Zupe³nie jak w kryminalnym filmie. Nigdy bym siê nie spodziewa-
³a, ¿e pan profesor... no, no...
– Ubieraj siê – rzuci³em. – Nie mamy czasu.
135
Chwyci³em spodnie i koszulê i zacz¹³em je pospiesznie naci¹gaæ. Dominika zd¹¿y³a ju¿
wczeœniej za³o¿yæ majteczki, rajstopy i buty, ale od pasa w górê by³a nakryta tylko rêczni-
kiem, który teraz zsun¹³ siê na boki za jej przyzwoleniem, a mo¿e i z pomoc¹.
– Ale po co? – wydê³a kapryœnie wargi. – Teraz mo¿emy chyba siê zabawiæ.
Wypiê³a do przodu piersi, których sutki skurczy³y siê i stwardnia³y pod wp³ywem wody
i ch³odu. Poczu³em nagle i niespodziewane podniecenie, którego nie chcia³em.
– Chyba nie jestem gorsza od Izy? – spyta³a Dominika, oblizuj¹c wargi zmys³owym ruchem
jêzyka.
– Nie, nie jesteœ gorsza. Jesteœ du¿o lepsza. Ale nie ciesz siê tym. Iza nie ¿yje, wiêc nietrudno
byæ lepsz¹ od niej.
Zmartwia³a, skuli³a siê z przestrachem.
– Nie ¿yje jeszcze jeden cz³owiek... Tu gra idzie o naprawdê du¿¹ stawkê... A teraz wci¹gaj
kieckê...
Rzuci³em jej sukienkê w twarz. Zaczê³a ubieraæ siê pospiesznie, choæ nerwowo. Do naszego
samochodu podszed³ Mustafa. Za nim sta³a Viola.
– My gotowe – powiedzia³ Arab. – Trzeba spieszyæ na Gdynia.
Dominika wyprysnê³a z malucha jak z procy. W nie zapiêtej sukience, z mokrymi w³osami
i wyrazem przera¿enia na kr¹g³ej buzi wygl¹da³a jak sp³oszony szczeniak. Gdzieœ wyparowa-
³a ca³a jej zmys³owoœæ i erotyzm.
– Dzinkujê, dzidzie – powiedzia³ Mustafa. Zabawimy siê inna okazja. To dla was – poda³ im
dwa zielone banknoty – na nowe dress. Pa!
Zostawi³em malucha w Sopocie i wszyscy razem – szybszym i pewniejszym oplem – poje-
chaliœmy do Gdyni. Nie zna³em nawet adresu Camela, ale Artur mia³ przecie¿ jego wizytów-
kê, podobnie zreszt¹ jak portfel, dokumenty, kluczyki od samochodu i wszystkie ubrania –
jego i obstawy.
– Cholera – wyrwa³o mi siê, kiedy ju¿ jako tako siê ogarn¹³em i mogliœmy spokojnie rozma-
wiaæ – trochê ma³o z niego wycisnêliœmy.
– Trudno – machn¹³ rêk¹ Artur – nie by³o czasu. Ale i tak wiemy to, co najwa¿niejsze.
– Chyba tak, ale znowu zapomnia³em spytaæ o tê biedn¹ Celkê.
– O wiele rzeczy nie zd¹¿yliœmy zapytaæ – na przyk³ad o tego starszego fagasa Izy. Ale jeœli
to naprawdê Lucuœ zrobi³, to reszta nie ma znaczenia.
– Mo¿e – odpar³em bez wewnêtrznego przekonania. Mimo i¿ nasze poszukiwania zbli¿a³y
siê do fina³u, nie czu³em satysfakcji. Lucuœ – jeœli to rzeczywiœcie on by³ morderc¹ – wyda-
wa³ mi siê zbyt ³atwym przeciwnikiem. Myœla³em o nim raczej jako o ofierze, nie sprawcy.
Camel mieszka³ na Wzgórzu Nowotki, w bogatej i spokojnej willowej dzielnicy. Jego dom,
potê¿ny jak forteca, sta³ w du¿ym ogrodzie, na wzgórku, otoczony potê¿nym parkanem. Mu-
stafa wyhamowa³ pod sam¹ furtk¹. Za zas³oniêtymi oknami pali³o siê rzêsiste œwiat³o, ale od
strony willi nie dochodzi³ najl¿ejszy szmer.
By³a ju¿ chyba dziesi¹ta, kiedy nacisn¹³em dzwonek u wejœciowej furtki. Oczekiwa³em ja-
kiegoœ pytania przez interkom albo dŸwiêku brzêczyka. Nic takiego co prawda nie nast¹pi³o,
ale zobaczy³em, ¿e furtka jest lekko uchylona. Cicho weszliœmy do ogrodu, a kiedy ju¿ id¹cy
na czele Artur wstêpowa³ na schodki, zobaczy³em czyj¹œ blad¹ twarz rozp³aszczon¹ na szy-
bie. Twarz wyda³a mi siê znajoma, ale nie zd¹¿y³em sobie przypomnieæ, kogo mi przypomi-
na, gdy drzwi wejœciowe otworzy³y siê i stanê³a w nich przestraszona, zap³akana Celka.
136
– Nareszcie – zawo³a³a – jak dobrze, ¿e pan przyszed³! – rzuci³a mi siê w ramiona.
Weszliœmy do œrodka. W ca³ej, wielkiej willi Camela nie by³o nikogo. Dobr¹ chwilê musia-
³em tuliæ i pocieszaæ dziewczynê, zanim uspokoi³a siê na tyle, by sk³adnie opowiedzieæ, co
siê w³aœciwie sta³o.
Celka tak zasmakowa³a prywatnego œledztwa, ¿e po rozstaniu z nami postanowi³a je konty-
nuowaæ. Us³ysza³a od jakiegoœ kolegi, ¿e widziano Lucusia w willi Camela, który mia³ na
Wzgórzu Nowotki renomê znanego playboya. Bardzo jej to zaimponowa³o i wybra³a siê do
Gdyni. Trafi³a najpierw na jednego z goryli, który delikatnie poci¹gn¹³ j¹ za jêzyk, a potem
zaprosi³ przed oblicze szefa. Równie¿ Camel by³ pocz¹tkowo mi³y i grzeczny. Czêstowa³
koniakiem, zapewnia³, ¿e jest przyjacielem profesora Ordêgi i w ogóle zachowywa³ siê bar-
dzo ³askawie. Pyta³ równie¿, jak siê ze mn¹ skontaktowaæ, bo od dawna ma na to ochotê.
Dopiero, gdy Celka wygada³a siê, ¿e zna numer telefonu, pod którym mo¿na mnie zastaæ –
Camel ca³kowicie zmieni³ sposób zachowania. Przesta³ siê interesowaæ dziewczyn¹, wyda³
jakieœ pospieszne polecenia dwóm gorylom, a dwaj inni dali Celce wyraŸnie do zrozumienia,
¿e nie wyjdzie z willi przynajmniej do momentu „zakoñczenia akcji”. Nie stosowali wobec
niej si³y, ale pozwalali sobie na liczne wulgarnoœci i zmaltretowali dziewczynê psychicznie.
Oprócz niej w domu by³ jeszcze Lucuœ i Adam Meleszyñski – obaj traktowani równie¿ bar-
dziej jako wiêŸniowie, ni¿ goœcie. Celce nie pozwolono z nimi rozmawiaæ.
Camel chodzi³ po ca³ym mieszkaniu, telefonowa³, czeka³ na jakieœ wiadomoœci, wreszcie
machn¹³ rêk¹, wydzwoni³ kogoœ telefonicznie i gdzieœ pojecha³. Wkrótce potem pod will¹
zjawi³a siê... milicja. Zaskoczeni goryle nie stawiali oporu, zreszt¹ nie byli przygotowani na
to, by walczyæ z regularnymi si³ami porz¹dkowymi. A milicja przyjecha³a po to... by areszto-
waæ Lucusia pod zarzutem morderstwa. By³o to szokuj¹ce dla wszystkich obecnych, a zw³asz-
cza dla Adama, którego ta wiadomoœæ zupe³nie wprawi³a z zupe³ne pomieszanie.
Milicjanci zabrali równie¿ na przes³uchanie – jako œwiadka – jednego z goryli, zwanego Go-
towcem, natomiast Celce i Adamowi spisali tylko personalia. Drugi goryl wpad³ po odjeŸ-
dzie milicji w takie zdenerwowanie, ¿e zupe³nie nie wiedzia³, co robiæ. Pozwoli³ odejœæ Ada-
mowi, ale zatrzyma³ Celkê. Potem gdzieœ bezskutecznie telefonowa³. Wreszcie, na krótko
przed naszym przyjazdem, ktoœ zatelefonowa³ do willi. Celka domyœla³a siê, ¿e by³ to Camel,
ale nie s³ysza³a rozmowy. Goryl natychmiast spakowa³ wielk¹ torbê ubrañ, kaza³ dziewczy-
nie czekaæ, zapowiedzia³, ¿e zaraz wraca i wyszed³.
Celka by³a zbyt przestraszona, ¿eby próbowaæ ucieczki i w ten sposób doczeka³a naszego
przyjazdu, przyjmuj¹c go jak wyzwolenie. Nie by³o na co czekaæ, goryl móg³ w ka¿dej chwi-
li przywieŸæ z powrotem ubranego ju¿ Camela z jego kompanami. A spotkanie z niemi mo-
g³o siê Ÿle dla nas wszystkich skoñczyæ.
Mustafa raz jeszcze zapakowa³ nas do swojego pojemnego opla i ruszyliœmy w stronê Gdañ-
ska. By³o ju¿ ciemno. Zapewne w którymœ momencie minêliœmy ca³¹ ferajnê Camela wraca-
j¹c¹ do Gdyni, ale w ruchu panuj¹cym na szosie nie mogliœmy siê poznaæ.
– I co, zadowolony? – spyta³ Artur zmêczonym g³osem, gdy minêliœmy Or³owo.
Pokrêci³em przecz¹co g³ow¹.
– Cholera – zapieni³ siê Artur – ¿eby tak siê daæ wyprzedziæ. Ale widzisz – gliny te¿ pracuj¹.
Przytakn¹³em.
– Co ty taki milcz¹cy – denerwowa³ siê dziennikarz. – Zwija³eœ siê dwa dni, rozwi¹za³eœ kupê
zagadek, masz mordercê... czego jeszcze?
137
– Nie wiem... Nie wiem... – powtórzy³em. – Ale Lucuœ to nie to.
– A co – chcia³byœ wampira z krwawymi k³ami?
– Nie o to chodzi.
– Chyba tak – zgodzi³ siê Artur. – Ale na dziœ dosyæ. Jedziemy do domu lulaæ. I tak Dorota
zmyje mi g³owê za te dwa dni...
– Rano jutro – odezwa³ siê Mustafa – mo¿na na nowo. JeŸli chcesz?
– Dziêkujê Mustafa – rozeœmia³em siê. – Chcê. Jeszcze paru rzeczy jednak nie wiem.
Stanêliœmy w Sopocie. Ja z Arturem przesiedliœmy siê do wozu Janusza, Mustafa odwióz³
Celkê na ¯abiankê, gdzie mieszka³a. Ponurzy i zmêczeni jechaliœmy z dziennikarzem do
Gdañska, rozpamiêtuj¹c w myœlach zdarzenia minionych dni.
– Myœlê, ze mo¿esz wracaæ do domu – odezwa³ siê Artur, gdy doje¿d¿aliœmy do Wrzeszcza.
– Myœlê, ¿e tak... no, ale przecie¿ najpierw odwiozê ciebie.
– Przyznam ci siê – powiedzia³ dziennikarz, gdy ju¿ zatrzyma³em samochód pod jego do-
mem na Wyczó³kowskiego – ¿e jakby powietrze ze mnie usz³o. Te¿ nie mam poczucia, ¿e ta
sprawa jest wyjaœniona. Pozosta³o tyle w¹tpliwoœci... Ale na dzisiaj wystarczy. Idê spaæ. I to-
bie radzê to samo.
Co mia³em robiæ. Pojecha³em do domu spaæ.
138
XVII
Wyl¹dowa³em na Wassowskiego po jedenastej. Zrobi³em sobie kanapkê, ale jej nie zjad³em,
puœci³em wodê do wanny, ale do niej nie wszed³em. Krêci³em siê niezdecydowany po miesz-
kaniu, zupe³nie nie wiedz¹c, co z sob¹ zrobiæ.
Zadzwoni³ telefon. Rzuci³em siê na s³uchawkê jak kot na myszkê.
– Halo?
– Mówi Miko³aj Podlodowski... Czy to Andrzej?
– Czeœæ, to ja... – trudno by³o mi ukryæ rozczarowanie.
– Halo, to ty?
– Tak, tak...
– S³uchaj stary, przepraszam, ¿e tak póŸno...
– Nic nie szkodzi.
– Bo wiesz, próbowa³em kilka razy wczeœniej, ale bez rezultatu... Otó¿, mówi³ mi Buba, ¿e
szukasz jak wœciek³y ma³ego Meleszyñskiego. Zreszt¹ u mnie te¿ by³eœ, pamiêtasz? No wiêc
postanowi³em przeczytaæ tê jego sztukê, ot tak, z ciekawoœci. Nie jest z³a, no jak na dzie-
wiêtnastolatka. Gdyby j¹ trochê poprawiæ, to kto wie... Ale to niewa¿ne. No wiêc wyobraŸ
sobie, ¿e to jest taki szczególny trójk¹t. Matka, ojciec, syn. To siê nazywa „Serce w klatce”.
Doœæ klasyczna historia – ch³opak z nimi zrywa i tak dalej. Bardzo szczerze napisane. Ale
s³uchaj!
– S³ucham! – zapewni³em, bo jego relacja rzeczywiœcie zaczê³a mnie wci¹gaæ.
– Wiesz dlaczego ch³opak odchodzi z domu? Bo odkrywa, ¿e nie jest synem swego ojca!
Prawdziwy ojciec porzuci³ go jeszcze przed urodzeniem. No i ch³opak nie mo¿e darowaæ ro-
dzicom, ¿e tak d³ugo to ukrywali.
– Rozumiem, rzeczywiœcie niezwyk³e.
– Eeee... nie by³oby w tym nic niezwyk³ego, ale wiesz... czêsto siê s³yszy plotê, ¿e ten ma³y
nie jest synem Osterskiej, wiêc coœ w tym musi byæ. I dlatego do ciebie dzwoniê.
Zaraz, zaraz – zastanowi³em siê – jak to powiedzia³a Azulewicz... zapewniam pana, ¿e Adam
jest synem Hanki. Ale wcale mnie nie zapewni³a, ¿e on jest synem Rafa³a!
– Halo, jesteœ tam? – dopytywa³ siê Miko³aj.
– Jestem, jestem. I bardzo ci dziêkuje. To cenne wiadomoœci.
– Tak te¿ myœla³em – ucieszy³ siê Podlodowski i od³o¿y³ s³uchawkê.
Muszê siê wybraæ do Azulewicz – zaraz, natychmiast – postanowi³em. Nie mo¿na zwlekaæ,
ta sprawa wcale nie jest zakoñczona. Zadzwoni³ telefon.
– Halo? Tu Janusz Smólski – us³ysza³em przed chwil¹, zadzwoni³ do mnie Artur i opowie-
dzia³, jak to siê skoñczy³o...
– Cieszê siê, ¿e dzwonisz, a co z tob¹?
139
– W porz¹dku. Milicja maglowa³a mnie bardzo d³ugo i na jutro tez mam wezwanie. Ale po-
radzi³em sobie.
– Uwierzyli ci chocia¿?
– Sam nie wiem. Ale nie o tym chcia³em mówiæ. Andrzej? To aresztowanie Lucusia niczego
nie za³atwia.
– Dlaczego?
– Nie wiesz sam?... Bo mnie to nie mo¿e wyjœæ z g³owy. Przecie¿ Lucuœ raczej nie móg³ za-
dzwoniæ do ciebie jako Adam. By³ chyba zupe³nie niezorientowany w sprawie...
– O do diab³a! – wyrwa³o mi siê. – Wcale o tym nie pomyœla³em.
– A widzisz... Andrzej, nie mo¿esz rezygnowaæ! Masz mój samochód, jedŸ, dzia³aj, pytaj.
– Masz racjê! Zaraz ruszam.
– Cieszê siê.
Mia³ racjê, mia³ racjê jak wszyscy diabli i wiedzia³em o tym. Wiedzia³em o tym od dawna.
Przypomnia³o mi siê to, co myœla³em wczeœniej o Kaczorku – ¿e bardziej przypomina ofiarê
ni¿ sprawcê.
Wypad³em z domu i wskoczy³em do malucha. Po dziesiêciu minutach – bi³a w³aœnie pó³noc
– parkowa³em pod Akademi¹ Medyczn¹. No, tym razem pani docent odpowie na wszystkie
moje pytania. Ale dotarcie do pani docent nie by³o wcale takie proste – wejœcia do Akademii
Medycznej broni³a solidna brama z portierni¹ i pyskat¹ bab¹ w jej okienku. Bardzo d³ugo
prosi³em j¹ i zaklina³em, by pozwoli³a mi chocia¿ zadzwoniæ na neurologiê. By³a nieub³aga-
na. W zupe³nej desperacji oœwiadczy³em, ¿e usi¹dê na asfalcie przed bram¹ i bêdê siedzia³
dopóty, dopóki ktoœ mnie nie przejedzie. To j¹ ruszy³o. Oœwiadczy³a, ¿e powinna raczej za-
dzwoniæ na psychiatriê ni¿ na neurologiê, ale wyrzekaj¹c i z³orzecz¹c wykrêci³a wewnêtrzny
numer.
Azulewicz na szczêœcie nie spa³a i zgodzi³a siê ze mn¹ rozmawiaæ. RozeŸlona portierka nie-
chêtnie uchyli³a furtki i wpuœci³a mnie na teren uczelnianych klinik.
Pani docent przyjê³a mnie w tym samym pokoju, w którym rozmawialiœmy po po³udniu. Zd¹-
¿y³a zaparzyæ gor¹c¹ kawê, za co nale¿a³a siê jej z mojej strony prawdziwa wdziêcznoœæ.
– Czy pan wie, ¿e Adam siê znalaz³? – uœmiechnê³a siê. – Jest w domu. Ludek niedawno
dzwoni³.
– Wiem – odpowiedzia³em. – Wiem ju¿ wszystko...
Spojrza³a na mnie badawczo: – Co to znaczy: „Wszystko”.
– To znaczy wszystko... Zaraz pani opowiem pewn¹ ciekaw¹ historiê, jaka zdarzy³a siê dwa-
dzieœcia lat temu...
Zblad³a, wiedzia³em, ¿e moje s³owa wywar³y na niej du¿e wra¿enie.
– ... ale przedtem nale¿y siê pani pewna informacja o ostatnich wypadkach. Czy Korsak po-
wiedzia³ pani, ¿e Adam by³ przy aresztowaniu zabójcy Izy?
Zaprzeczy³a.
– Mo¿e Adam nie mia³ si³y o tym opowiadaæ. On jest pewnie udrêczony do granic wytrzyma-
³oœci. Ale i my jesteœmy u kresu. Ten kres te¿ bêdzie dla niego straszny... Lepiej mieæ to ju¿
za sob¹...
– Niech pan mówi. Kto jest tym zabójc¹?
– Szkolny kolega Adama i Izy...
– To straszne! – podnios³a d³onie do twarzy.
140
– Przynajmniej tak uwa¿a milicja.
– A pan jest innego zdania?
– Tak. Chocia¿ nie wiem jeszcze kto... tego jednego nie wiem. Ale to ju¿ tylko kwestia
czasu.
– Niech pan pamiêta! – poderwa³a siê. – Adam nie mo¿e ucierpieæ! Jemu nie mo¿e staæ siê
krzywda.
– Tego nie mogê przecie¿ obiecaæ. Ju¿ jest za póŸno...
– Proszê, niech pan jednak mówi.
– A wiêc opowiem pani historiê sprzed dwudziestu lat. W Grudzi¹dzu mieszka³ sobie bardzo
zdolny malarz amator, Antoni Azulewicz, pani brat... – strzeli³em na oœlep, ale po wyrazie jej
twarzy widzia³em, ¿e trafi³em, zblad³a, rysy jej stê¿a³y, wpatrywa³a siê we mnie ze œmiertel-
nym przestrachem. – Przyjecha³ do Gdañska, zdawa³ do szko³y plastycznej, nie dosta³ siê ,
malowa³. By³ sam, zaopiekowa³ siê nim student malarstwa i rzeŸby Rafa³ Meleszyñski. Ale
nie by³ a¿ tak zupe³nie sam, jak to siê niektórym zdawa³o. Brat pani zwi¹za³ siê z m³od¹
malark¹ – Hank¹ Ostersk¹. Poczê³o siê dziecko, Adam. Nie wiem, czy Antoni nie kocha³
Hanki, czy mo¿e nie czu³ siê na si³ach zak³adaæ rodziny... doœæ tego, ¿e uciek³, wyjecha³ na
Zachód. Czy tak by³o?... – przerwa³em.
Skinê³a g³ow¹ i spojrza³a na nie z przestrachem.
– Sk¹d pan to wszystko wie? Przez wiele lat nawet ja nie wiedzia³am o tym...
– Sk¹d? Z u³amków, ze strzêpków, z plotek... To jest kosztowna wiedza... i groŸna. Dzisiaj
umar³ ju¿ jeden cz³owiek – w³aœnie dlatego, ¿e w i e d z i a ³.
– O czym pan mówi? – spyta³a przera¿ona.
– Dojdziemy do tego. Proszê s³uchaæ dalej. Antoni Azulewicz wyjecha³, a spuœcizn¹ po nim
zaopiekowa³ siê przyjaciel – Rafa³ Meleszyñski. O¿eni³ siê z Hank¹, uzna³ Adama za swoje
dziecko, ale przyw³aszczy³ sobie równie¿ obrazy Antoniego, magazynowane latami bez po-
¿ytku. Wszyscy musieli milcz¹co przystaæ na ten uk³ad – i Hanka, która, o ile wiem, by³a
w nieciekawym stanie psychicznym i Antoni...
– To nie tak...– zaprotestowa³a gor¹co.
– Mo¿e. Ale sprostuje pani póŸniej. Teraz proszê s³uchaæ: dziêki obrazom Antoniego Mele-
szyñski robi³ œwietn¹ karierê. Ale do czasu. Obrazy siê wyczerpa³y i Meleszyñski, który sam
nie mia³ talentu, przedzierzgn¹³ siê raczej w dzia³acza, profesora, menad¿era. Da³ opiekê
Hance i wtedy ona zaczê³a iœæ w górê. Zajmowali siê równie¿ oboje Adamem, który nie mia³
pojêcia, ¿e nie jest dzieckiem Rafa³a. Ale wszystko to trwa³o tylko do czasu i stopniowo za-
czê³o siê psuæ. Pewne symptomy rozpadu dawa³y siê zauwa¿yæ ju¿ wczeœniej, ale prze³omo-
wym momentem by³ wyjazd Meleszyñksiego do Holandii szeœæ lat temu – w stanie wojen-
nym... Musia³ tam spotkaæ Azulewicza, nie widzê innej mo¿liwoœci.
– Wiêc i o tym tak¿e pan wie! – wykrzyknê³a.
– Powiedzia³em pani, ¿e wiem prawie wszystko... Wiêc w Utrechcie Rafa³ spotka³ Antonie-
go. By³o to dla niego ciê¿kie prze¿ycie. Powiedzia³ potem, ¿e spotka³ „upiora m³odoœci”.
Przypuszczam, ¿e pani brat nie zrobi³ kariery na Zachodzie – tak, jak nie uda³o mu siê w kra-
ju. Mo¿e stoczy³ siê, rozpi³, mo¿e zachorowa³...
– Tak – przerwa³a mi – zniszczy³a go nie leczona gruŸlica. Zmar³ rok temu. Bo¿e, Bo¿e!
– Meleszyñski wróci³ z Holandii odmieniony. Za³ama³ siê, pi³, teraz Hanka wyp³aca³a mu siê
opiek¹. Myœlê, ¿e w Rafale obudzi³y siê wyrzuty sumienia i lêk przed demaskacj¹. Byli
141
w koñcu ludzie, którzy pamiêtali to i owo... na przyk³ad malarz Blackowski, który opiekowa³
siê pocz¹tkowo Antonim...
– Opiekowa³! – powtórzy³a z ironi¹. – On Antosia zniszczy³. Wmówi³ mu, ¿e ma talent i za-
bra³ do Gdañska. Ale Blackowskiemu, z jego oskar¿eniami nikt by nie uwierzy³. To by³ ca³-
kowity degenerat, jeszcze przed urodzeniem Adama trafi³ do wiêzienia pod powa¿nymi za-
rzutami i siedzia³ dobre kilka lat.
– Widocznie Antoni mia³ wyj¹tkowego pecha do nieuczciwych ludzi... – zobaczy³em jej groŸ-
ne spojrzenie, wiêc doda³em – nie ironizujê, mówiê serio... Zreszt¹ Blackowski nie ¿yje. S¹-
dzê, ¿e próbowa³ szanta¿owaæ Meleszyñskiego, a ten nas³a³ na niego zbirów.
– Bo¿e, Bo¿e! – zawo³a³a Azulewicz. – Jaki dom, jacy ludzie! Czy teraz rozumie pan, ¿e
Adam naprawdê nie móg³ tam d³u¿ej zostaæ?
– Rozumiem, ¿e nie móg³ zostaæ. Ale czy pani wie, ¿e gdybym wczeœniej wszystko wiedzia³,
co wiem teraz – byæ mo¿e Blacowski ¿y³by nadal?
– Pan mnie oskar¿a... – bardziej stwierdzi³a, ni¿ spyta³a.
– Nie – wzruszy³em ramionami – kto z nas móg³ wiedzieæ, ¿e Rafa³ posunie siê tak daleko.
Ale gdyby pani nie milcza³a... – westchn¹³em i machn¹³em rêk¹. – Proszê s³uchaæ dalej: mo¿e
by³y jakieœ powody, ¿eby siê baæ, doœæ tego, ¿e Meleszyñscy – oboje – wpadli w histeriê.
Teraz bêdê spekulowa³, ale myœlê, ¿e mam racjê. Wœród obrazów, zostawionych przez Anto-
niego, by³ jego autoportret wielkich rozmiarów – podpisany wyraŸnie, imieniem i nazwi-
skiem. Pozosta³e obrazy musia³y byæ, myœlê, nie podpisane. Ten obraz przypadkowo odkry³a
na strychu s³u¿¹ca i musia³a natychmiast po¿egnaæ siê z prac¹. Rafa³, oczywiœcie, nigdy tego
p³ótna nie wystawia³, ale z niezrozumia³ych powodów przechowywa³. I teraz – proszê pos³u-
chaæ uwa¿nie – w ostatnich dniach musia³o siê staæ coœ bardzo z³ego... bardzo dramatyczne-
go dla Adama – poprawi³em siê. Albo dowiedzia³ siê, ¿e nie jest synem Rafa³a, albo znalaz³
ten obraz i zrozumia³, ¿e Rafa³ okrad³ jego prawdziwego ojca... Mo¿liwoœci jest zreszt¹ wiê-
cej – ma³y móg³ myœleæ, ¿e zosta³ sprzedany przez Antoniego za te p³ótna.
– Bo¿e, Bo¿e, jak pan to brutalnie formu³uje...
– Ale tak jakoœ to musia³o byæ – zrobi³em pauzê. – Czy nie mam racji?
– Ma pan. Niestety. Adam ju¿ wczeœniej wiedzia³ o Antonim, ale obraz odkry³ dopiero kilka
dni temu. I uciek³ z domu. Bo¿e, Bo¿e... – powtórzy³a. – Mo¿e dlatego tak mi trudno o tym
mówiæ, ¿e czujê siê trochê winna? Widzi pan – to by³o tak. Pochodzimy z Grudzi¹dza – ja
i Antoni. Ja by³am o parê lat starsza, wczeœnie wysz³am z domu i nasz kontakt nie by³ bliski.
Antoni od dziecka malowa³, ale by³ zawsze indywidualist¹ i s¹dzê, ¿e w Grudzi¹dzu nikt nie
potrafi³ go doceniæ. Kiedy zmarli nasi rodzice – wyjecha³ do Gdañska. Ja studiowa³am wtedy
w Poznaniu i nie mia³am ani czasu, ani mo¿liwoœci, ¿eby siê z nim spotykaæ. Zreszt¹ Blac-
kowski obiecywa³ opiekê i w ogóle z³ote góry. No, a potem wypadki potoczy³y siê tak szyb-
ko, ¿e straci³am orientacjê...
Wyjazd Antoniego do RFN bardzo mnie zaskoczy³. On sam napisa³, ¿e przyjaciel za³atwi³
mu stypendium. S¹dzi³am wtedy, ¿e chodzi o Blackowskiego, ale on ju¿ wówczas siedzia³
w wiêzieniu, wiêc myœlê, ¿e to chyba musia³ byæ Meleszyñski...
– To by znaczy³o, ¿e naprawdê zawarli jak¹œ umowê...
– Mo¿e – przyzna³a ³agodnie, widaæ by³o, ¿e stara siê opanowaæ.
– Ale widzi pan, Antoni by³ zupe³nie nie z tego œwiata. Kiedy Hanka zasz³a w ci¹¿ê, mu-
sia³ siê strasznie przeraziæ, no i da³ z sob¹ zrobiæ wszystko. Bardzo siê martwi³am o to, jak
142
poradzi sobie na Zachodzie, ale – niech mi pan wierzy – nie mia³am pojêcia, ¿e zostawia
tu dziecko!
– Wiêc jak siê pani dowiedzia³a?
– Antoni pisa³ niewiele i oszczêdnie. Nigdy nie wspomina³ o k³opotach, zmartwieniach, dra-
matach. Ale kilka lat temu, kiedy czu³ ju¿ zbli¿aj¹c¹ siê œmieræ, spotka³ siê w Holandii z Me-
leszyñskim. O tym pan wie. Rafa³ zrobi³ na nim jak najgorsze wra¿enie. By³ wrêcz przera¿o-
ny. Napisa³ do mnie z Utrechtu, ¿ebym siê zainteresowa³a losem Adama i pomog³a mu, jeœli
bêdzie trzeba. Wyzna³ w liœcie ca³¹ prawdê, to znaczy – ca³¹ prawdê o Adamie. O kradzie¿y
obrazów jeszcze wówczas nie wiedzia³am...
– Co by³o dalej?
– Poczu³am, ¿e muszê dzia³aæ. By³ 82 rok, dosta³am propozycjê przejœcia do Akademii Medycz-
nej w Gdañsku. Przyjê³am j¹. I od razu zaczê³am dowiadywaæ siê o Meleszyñskich. Mówiono mi
o nich jak najgorsze rzeczy. To znaczy – poprawi³a siê – o nim, j¹ raczej zostawiono w spokoju.
Zagra³am wtedy va banque – posz³am do Rafa³a, do uczelni, i powiedzia³am, ¿e wiem wszystko
o Antonim. Za¿¹da³am, ¿eby powiedzia³ prawdê Adamowi. I nawet dzisiaj myœlê, ¿e zrobi³am
wtedy dobrze. To by³ szanta¿, oczywiœcie... I Rafa³ musia³ ulec. Ch³opak by³ strasznie wstrz¹œniê-
ty, ale ten szok zbli¿y³ go do mnie – a na to w³aœnie liczy³am. Ale o obrazach nie mia³am pojê-
cia... Nigdy nie widzia³am ¿adnej wystawy Meleszyñskiego, tylko kilka razy jakieœ reprodukcje.
Oczywiœcie, zauwa¿y³am podobieñstwo p³ócien Rafa³a do tego, co kiedyœ malowa³ Antoni, ale to
by³o za ma³o, ¿eby snuæ daleko id¹ce podejrzenia. Tymczasem, wie pan, s¹dzê, ¿e Meleszyñski
zupe³nie b³êdnie wyobrazi³ sobie co innego... Pewnie przypuszcza³, ¿e ja wiem o wszystkim i mam
go w garœci. Dlatego pi³, zmieni³ swój stosunek do rodziny i tak dalej...
– A jak zareagowa³a na to wszystko Osterska?
– Zdziwi siê pan, ale nie wiem. Zale¿a³o mi tylko na tym, ¿eby mieæ swój udzia³ w losie
Adama. W inne sprawy nie chcia³am siê mieszaæ i konsekwentnie tego unika³am... A Adam,
choæ bardzo siê do mnie zbli¿y³, mówi³ zawsze bardzo ma³o o sobie i rodzinie. On jest
ogromnie skryty. Dopiero piêæ dni temu – westchnê³a – przyjecha³ do mnie szalenie wzbu-
rzony. Odkry³ autoportret Antosia na strychu, wyraŸnie podpisany. To by³ dla niego szok! No,
a resztê w³aœciwie pan ju¿ zna.
– Powiedzmy... Ale czego w³aœciwie chcia³, co planowa³ odchodz¹c z domu?
– A jakie plany mo¿e mieæ dziewiêtnastoletni ch³opak, któremu œwiat wali siê na g³owê? To
by³ odruch buntu i protestu, a nie jakieœ... bo ja wiem, wyzwolenie? Dla mnie odkrycie Ada-
ma te¿ by³o szokiem, choæ w g³êbi duszy czegoœ tam siê domyœla³am. W ka¿dym razie by³o
dla mnie oczywiste, ¿e teraz Adam zamieszka ze mn¹ i ja bêdê go wychowywa³a – nie, to z³e
s³owo – powiedzmy wspomaga³a dalej, zanim nie osi¹gnie samodzielnoœci.
– No tak – teraz dla odmiany ja westchn¹³em – wiem ju¿ naprawdê wszystko o Meleszyñ-
skich, ale nic z tego, co pani powiedzia³a, nie wi¹¿e siê ze œmierci¹ Izy.
– Ja mogê siê z tego tylko cieszyæ – odpar³a. – Nie wierzê, ¿eby Adam móg³ mieæ z tym co-
kolwiek wspólnego. Mo¿e siê w niej podkochiwa³, mo¿e siê z ni¹ naprawdê przyjaŸni³ – nie
wiem... to wszystko mo¿liwe. Ale w ostatnich dniach jego w³asne problemy przes³oni³y mu
wszystko. Naprawdê!
Po¿egna³em serdecznie Azulewicz i zamyœlony wyszed³em z kliniki. Dochodzi³a pierwsza,
kiedy przecinaj¹c pusty placyk przed Izb¹ Przyjêæ Pañstwowego Szpitala Klinicznego nr 1
zobaczy³em z daleka znajom¹ sylwetkê, zmierzaj¹c¹ jak i ja w stronê wyjœcia.
143
– Artur! – krzykn¹³em odruchowo.
Dziennikarz zatrzyma³ siê, a poznawszy mnie, wybuchn¹³ g³oœnym œmiechem.
– Wiêc to tak siê odpoczywa w objêciach rodziny?! – zaatakowa³em go.
– Odpoczywa³em tak samo, jak i ty – odparowa³ wci¹¿ siê œmiej¹c.
– Hola, panowie – zawo³a³a ze swej budki portierka – proszê przestaæ ha³asowaæ! Tu jest szpital!
Chwyci³em Artura za ³okieæ i szybko wycofaliœmy siê na ulicê Dêbinki.
– A teraz serio – spyta³em. – Co tu robisz?
– A ty?
– Nie, ty pierwszy, stary oszuœcie.
– Wiêc przygotuj siê na wielk¹ bombê. Jakoœ nie mog³em usiedzieæ w domu, wiêc zadzwoni-
³em do mojego kolegi kardiochirurga i dowiedzia³em siê, ¿e ten Jasinek jest na dy¿urze i ma
dla mnie zdjêcia. Wskoczy³em w samochód, no i...
– Dawaj te zdjêcia, nie gadaj!
– Spokojnie, spokojnie. Uwa¿aj, ¿ebyœ nie usiad³ na chodniku, bo mokry.
Wyj¹³em mu z rêki plik fotografii i zapali³em w¹t³e samochodowe œwiate³ko. Nerwowo za-
cz¹³em przerzucaæ kolorowe kartoniki przedstawiaj¹ce rozbawione, karnawa³owe towarzy-
stwo. By³y to zupe³nie przyzwoite zdjêcia – musia³ je zrobiæ dobry fotograf.
– Jak wiesz – odezwa³ siê z boku Artur – nigdy nie widzia³em na w³asne oczy Izy Miller, ale
za to ten pan...
Wreszcie na pi¹tym czy szóstym zdjêciu dostrzeg³em Izê – w tanecznym kó³ku, obok zupe³-
nie nie znanych mi, ale niew¹tpliwie m³odych mê¿czyzn.
– Jeszcze, jeszcze – dysza³ z emocj¹ Artur – poczekaj do koñca.
I rzeczywiœcie – ostateczne zdjêcie, by³o tym, o które nam chodzi³o. Przedstawia³o kilka osób
siedz¹cych wokó³ niskiego stoliczka. Królowa³a w tym towarzystwie Iza, spokojna i piêkna
jak zawsze. A obok niej... Tak, nie mog³o byæ w¹tpliwoœci – obok niej siedzia³, chmurny i za-
sêpiony, profesor Rafa³ Meleszyñski. By³em tak zaskoczony tym widokiem, ¿e przez dobr¹
chwilê gapi³em siê w kartonik bez s³owa komentarza.
– No i co? – spyta³ wreszcie Artur? – Czy to nie bomba?
– Bomba – zgodzi³em siê. – Ale nic z tego nie rozumiem...
– A, to ju¿ twoja sprawa – wzruszy³ ramionami dziennikarz.
Sam musisz to wszystko zwi¹zaæ. Ja ci powiem jedno – nawet jeœli to Lucuœ jest winien, co
najmniej kilka osób ma coœ do ukrycia w zwi¹zku z Iz¹. Ale, ale... – przypomnia³ sobie – a co
ty w³aœciwie tu robisz?
Opowiedzia³em mu pokrótce o wszystkim, co sam wydedukowa³em i czego dowiedzia³em siê
od ciotki Adama.
– No i co chcesz robiæ? – spyta³ Artur, kiedy skoñczy³em.
– W³aœnie siê zdecydowa³em... Jadê do Meleszyñskich.
– Teraz?
– Tak. Muszê to wszystko jakoœ zakoñczyæ. Nie wiem jak, ale czegoœ mi brakuje...
– ¯yczê ci powodzenia, stary, zrobi³em, co mog³em z Januszem i Mustaf¹. Teraz to ju¿ na-
prawdê tylko twoja sprawa. Zadzwoniê jutro.
Uœciskaliœmy siê serdecznie i Artur odjecha³ do domu – ju¿ po raz drugi tej nocy i chyba na
dobre. Wsiad³em do Januszowego malucha i przez Smoluchowskiego, Jarow¹ i Sobieskiego
wykrêci³em w stronê Wrzeszcza, a potem Gdyni.
144
By³em zupe³nie opanowany, nawet ch³odny, choæ czu³em, ¿e zbli¿a siê czas ostatecznych roz-
strzygniêæ. Jeszcze godzina, jeszcze dwie i bêdê mia³ ten koszmar za sob¹... Niestety. Si³y
ludzkie bywaj¹ bardziej niespo¿yte od wytrzyma³oœci bezdusznych maszyn. Eksploatowany
nad miarê i bez ustanku samochodzik Janusza odmówi³ pos³uszeñstwa na wysokoœci sopoc-
kiego „Miramaru”. Nawet dla tak niedoœwiadczonego kierowcy jak ja przyczyna by³a oczy-
wista – po prostu skoñczy³a siê benzyna. Zostawi³em samochód i piechot¹, nie próbuj¹c na-
wet z³apaæ taksówki, pospieszy³em do Or³owa.
By³o ju¿ dobrze po drugiej, gdy dotar³em wreszcie na Przebendowskich. By³em zmêczony i zu-
pe³nie mokry, bo ostatni odcinek drogi przeby³em poœród strug ulewnego deszczu, ale za to wie-
dzia³em dok³adnie, o co chcê spytaæ Meleszyñskiego i czego chcia³bym siê od niego dowiedzieæ.
Okna willi by³y rzêsiœcie oœwietlone – tak jak poprzedniej nocy i tak, jakby jej mieszkañcy
w ogóle nie sypiali. Furtka by³a uchylona, wiêc pchn¹³em j¹ i podszed³em do drzwi wejœcio-
wych. Dzwoni³em d³ugo, ale kiedy wreszcie Meleszyñski otworzy³ drzwi – by³ ubrany jak do
wyjœcia, w tweedowym garniturze, bia³ej koszuli i krawacie. Wygl¹da³ jednak na bardzo zmê-
czonego. Bez s³owa odsun¹³ siê z progu, by wpuœciæ mnie do œrodka.
Weszliœmy do hallu. W ca³ym mieszkaniu pali³y siê œwiat³a, by³o tak jasno, ¿e musia³em
zmru¿yæ oczy. Gdzieœ daleko gra³o doœæ g³oœno radio, mo¿e magnetofon.
– Znalaz³em Adama – powiedzia³em, gdy siedliœmy.
Profesor spojrza³ na mnie pytaj¹co.
– Znalaz³em Adama – powtórzy³em – i wiem ju¿ chyba wszystko, co chcia³em wiedzieæ.
A reszty dowiem siê od pana.
– Czy to ma dla pana jeszcze jakieœ znaczenie? – spyta³ powoli, jakby pokonywa³ nieludzkie
znu¿enie. Zaskoczy³o mnie to pytanie.
– A dla pana nie ma? – zareplikowa³em.
Powoli pokrêci³ przecz¹co g³ow¹.
– Chyba nie – powiedzia³. – Ale proszê, niech pan pyta. Wszystko powiem.
Jest pijany albo œmiertelnie przestraszony – pomyœla³em. Albo jedno i drugie. A mo¿e to roz-
pacz?
– Adam jest u swojej ciotki, Anny Azulewicz – powiedzia³em.
U siostry swego prawdziwego ojca, Antoniego Azulewicza. I pan o tym wie?
Skin¹³ g³ow¹.
– Wiedzia³ pan od pocz¹tku?
– Domyœla³em siê. Kiedy pan mnie prosi³ o podjêcie poszukiwañ, nie chodzi³o wcale o Ada-
ma, tylko o Izê?
– Sk¹d pan to wszystko wie?
– Niewa¿ne. Proszê odpowiedzieæ.
– Chyba mo¿na tak to okreœliæ...
– Adam we wtorek odkry³ obraz swego ojca i domyœli³ siê, ¿e pan go okrad³. Dlatego od-
szed³.
– O tym te¿ pan wie? – spojrza³ na mnie ze zdumieniem, ale bez lêku.
– Jak pan widzi.
– Co jeszcze pan wie?
Opowiedzia³em mu historiê sprzed dwudziestu lat – tak, jak tej samej nocy opowiedzia³em j¹
Azulewicz. S³ucha³ spokojnie, nie przerywa³, o nic nie pyta³. Nie siêgn¹³ w trakcie mego
145
monologu, po kieliszek, nawet nie zapali³ papierosa. Siedzia³ w swoim fotelu jak zahipnoty-
zowany, wpatruj¹c siê w przestrzeñ, w jakiœ punkt zawieszony ponad moj¹ g³ow¹. Sprawia³
wra¿enie nieprzytomnego, ale wiedzia³em, ¿e dociera do niego to, co mówiê. Zreszt¹ ode-
zwa³ siê od razu, gdy skoñczy³em.
– Jestem pe³en podziwu dla pana – powiedzia³. – Naprawdê, mówiê zupe³nie serio. W g³êbi
duszy zawsze czu³em, ¿e to wszystko musi siê wydaæ... – westchn¹³ g³êboko – gdybym wie-
dzia³, ¿e to wszystko tak siê skoñczy... Nie mam zamiaru usprawiedliwiaæ siê przed panem,
ale wtedy – dwadzieœcia lat temu wydawa³o mi siê, ¿e zawieram uczciw¹ transakcjê han-
dlow¹. Antoni by³ z tego bardziej zadowolony ni¿ ja. Wie pan... to by³ genialny malarz, ale
nie potrafi³ robiæ w ¿yciu niczego poza malowaniem. Sprzeda³ mi swoje obrazy za to, ¿e za-
j¹³em siê Hank¹ i Adamem. A ja zaj¹³em siê najlepiej jak mo¿na. By³em p r a w d z i w y m
mê¿em i ojcem. A ¿e zrobi³em dziêki tym obrazom karierê? Mój Bo¿e – wybuchn¹³ nagle –
Antoni w ¿yciu nie sprzeda³by ¿adnego z nich! ¯eby dzisiaj zrobiæ karierê, trzeba umieæ siê
sprzedaæ! Sam talent to gówno...
Chcia³em coœ powiedzieæ, ale mi nie da³.
– Wiem, wiem – zawo³a³ szybko – co pan chce mi powiedzieæ. Jestem cyniczny i budzê pana
obrzydzenie. Ale widzi pan chyba, ¿e przegra³em i ¿e sam siebie nie ¿a³ujê. Wiêc proszê mi
oszczêdziæ mora³ów...
Gwa³townym ruchem rozluŸni³ wêze³ krawata i rozejrza³ siê doko³a, jakby w œcianach i sprzê-
tach mieszkania szuka³ zrozumienia i ratunku. Wyj¹³em paczkê extra-mocnych i wolno zapa-
li³em jednego.
– Ale to jeszcze nie wszystko, o czym chcia³em z panem mówiæ. Wszystko zaczê³o siê od
Adama, ale skoñczy³o na Izie...
Jego rozbiegane spojrzenie zastyg³o nagle na moich ustach, a w oczach pojawi³ siê b³ysk
trwogi.
– Wie pan... to wszystko jest w gruncie rzeczy takie proste. Przecie¿ nie chodzi o obrazy,
o Adama, o pana karierê. Byæ mo¿e nie mówilibyœmy teraz o tym, pan by siê nie rozwodzi³,
a Adam nie uciek³ z domu. Gdyby nie to, ¿e zakocha³ siê pan w szkolnej kole¿ance w³asnego
syna.
Strzela³em na oœlep, ale strza³ by³ celny. Nie mia³em cienia w¹tpliwoœci.
– Widocznie nie mo¿na bezkarnie igraæ z losem. Kiedyœ o¿eni³ siê pan bez mi³oœci, wiêc fa-
talne uczucie dopad³o pana po latach...
– Co pan wie? – spyta³ bezg³oœnie.
– Wszystko!
– Nie – pokrêci³ wolno g³ow¹. – Wszystkiego nie wie nikt.
– W ka¿dym razie wiem dostatecznie du¿o... Niech pan pos³ucha – poprawi³em siê w fotelu
i spokojnie, z mozo³em zacz¹³em wyk³adaæ mu to, co ju¿ wiedzia³em i to, co pomaga³a mi
rekonstruowaæ intuicja i logika. – Iza Miller nie ¿yje od dwóch dni. Zosta³a zamordowana.
Nie w celach rabunkowych, nie w szale. Z premedytacj¹, mo¿e z zemsty, mo¿e z zazdroœci...
Oczywiœcie, interesowa³o siê ni¹ zawsze wielu mê¿czyzn. Jednym z nich by³ niejaki Lucjan
Kaczkowski, szkolny kolega Izy i Adama. Zosta³ dziœ wieczorem aresztowany przez milicjê,
choæ przyznajê – nie wiem dlaczego w³aœnie on.
Spojrza³ na mnie pytaj¹co:
– Nie wiedzia³ pan o tym? – spyta³em.
146
– Nie.
– Ale przecie¿ wie pan od dawna o œmierci Izy. Od samego pocz¹tku. I udawa³ pan nieœwia-
domoœæ, choæ œwietnie pan wiedzia³, ¿e ja wiem?
Powoli skin¹³ g³ow¹.
– Proszê wiêc pos³uchaæ dalszego ci¹gu... Lucjan Kaczkowski nie by³ jedyny. Równie¿ pan
zakocha³ siê w pewnym momencie w szkolnej kole¿ance Adama. I mimo swego ogromnego
doœwiadczenia, mimo s³awy Don Juana, wpad³ pan w sid³a zastawione z pustoty i pochopno-
œci przez dziewiêtnastoletni¹ dziewczynê, która bawi³a siê panem przez kilka tygodni, a po-
tem przestraszy³a siê intensywnoœci pana uczuæ i chcia³a za wszelk¹ cenê zerwaæ ten zwi¹-
zek. Jestem pewny, ¿e tak by³o, choæ przyznam – nie mam pojêcia, czy Adam o tym wie-
dzia³. Bo Hanka chyba musia³a wiedzieæ... – urwa³em.
– Nikt nie wiedzia³... – odrzek³ bez wahania profesor. – Choæ Hanka szybko zaczê³a siê do-
myœlaæ, ¿e tym razem to powa¿na sprawa. Poza tym nikt. Adam na pewno nie! A w ogóle –
to podziwiam pañsk¹ przenikliwoœæ, ale to, co pan mówi jest nie do udowodnienia.
– Dziêkujê za tak wysokie mniemanie o walorach mojego umys³u, ale czy nie pomyœla³ pan,
¿e mogê wszystko wiedzieæ od Izy? W koñcu mia³a dosyæ czasu, ¿eby mi to powiedzieæ?
– Tej nocy, tak? – spyta³ impulsywnie. – Zapewne, mieliœcie dosyæ czasu! Ale niech pan siê
nie ³udzi! Ona pana te¿ nie traktowa³a powa¿nie, to niemo¿liwe. To zupe³nie niemo¿liwe –
powtórzy³, jakby przekonuj¹c samego siebie.
– A wiêc wie pan, ¿e spêdzi³em z ni¹ noc? Pewnie czeka³ pan, a¿ wyjdê?
– Czeka³em! I co z tego? Przecie¿ ju¿ powiedzia³em, ¿e niczego pan nie udowodni.
– A to? – spyta³em, wyci¹gaj¹c z kieszeni zdjêcia Jasinków. – O tym pan nie pomyœla³?
Spojrza³ na fotografiê i zblad³. Musia³ zapomnieæ o ich istnieniu, a mo¿e zapomnia³ w ogóle
o tym karnawa³owym wieczorze sprzed wielu miesiêcy.
– To niczego nie dowodzi... – wykrztusi³ wreszcie.
– Dla mnie tak. Nie jestem ani sêdzi¹, ani prokuratorem. Chcia³em tylko wiedzieæ. No
i wiem...
Milcza³, wiêc spokojnie kontynuowa³em:
– W ka¿dym razie – to s¹ takie ju¿ po¿egnalne fotografie. Wkrótce potem Iza nie chcia³a pana
znaæ. Broni³a siê przed panem, ucieka³a, szuka³a kogoœ, kto by j¹ chroni³.
– Ech, nic pan z tego nie rozumie... – machn¹³ pogardliwie rêk¹ i – podejmuj¹c jakby nagle
wa¿n¹ decyzjê – doda³:
– Dobrze, wszystko panu powiem.
Gwa³townie wsta³ i podszed³ do stoj¹cego w rogu stolika z butelkami. Nala³ sobie potê¿n¹
porcjê skotcha i spojrza³ na mnie pytaj¹co. Pokrêci³em przecz¹co g³ow¹, wiêc odstawi³ bu-
telkê i wróci³ ze szklank¹ na fotel. Upi³ trochê, otar³ pot z czo³a i – nadspodziewanie spokoj-
nie – zacz¹³ opowiadaæ:
– A wiêc owszem, ma pan racjê... Zakocha³em siê jak szczeniak w szkolnej kole¿ance mego
syna... No, powiedzmy – przybranego syna... Izê bardzo bawi³a ta sytuacja, przede wszyst-
kim dlatego, ¿e to ona nad ni¹ panowa³a, nie ja... Ale kiedy zrozumia³a, ¿e z kolei ja nie pa-
nujê nad sob¹, pos³a³a mnie na drzewo – jak to oni mówi¹. Zabroni³a mi telefonowaæ i przy-
chodziæ, unika³a wszelkich spotkañ. ¯eby unikn¹æ skandalu musieliœmy siê bardzo kamuflo-
waæ. Potem, kiedy wprost szala³em z têsknoty i zazdroœci, przesta³em siê baæ skandalu, ale
i tak musia³em uwa¿aæ, ¿eby nie skompromitowaæ Izy. Bo tego by mi nie darowa³a... A na-
147
prawdê oszala³em. By³em zdolny do wszystkiego. Iza to rozumia³a, dlatego u¿y³a przeciw
mnie szalenie perfidnej broni – zaprzyjaŸni³a siê z Adamem. W ci¹gu paru dos³ownie tygo-
dni tak siê bardzo zbli¿yli, ¿e on zacz¹³ bywaæ u niej prawie codziennie. Och, Bo¿e – niemal
za³ka³ – nie chcê powiedzieæ, ¿e Adam mnie zast¹pi³, ale czasem tak myœla³em i ta myœl przy-
prawia³a mnie wrêcz o ob³êd. Ona rozegra³a tê partiê wprost genialnie, bo przecie¿ równo-
czeœnie toczy³em ciê¿k¹ walkê o zachowanie w oczach Adama resztki godnoœci dawnego
uczucia. Prawdziwego uczucia! Wiêc o Izê nie mog³em z nim walczyæ! A i tak czu³em, ¿e to
wszystko musi siê skoñczyæ fatalnie... Widzi pan, to nieprawda, ¿e Adam odkry³ autoportret
swego prawdziwego ojca w ostatni wtorek. To sta³o siê du¿o wczeœniej – kilka tygodni temu.
I nie zrobi³o to wcale na nim tak piorunuj¹cego wra¿enia, jak mo¿na by przypuszczaæ. Có¿...
– wzruszy³ ramionami – musia³ ju¿ mieæ wtedy o mnie bardzo z³e zdanie.
– Wiêc co siê sta³o we wtorek?
– Nie wiem... Naprawdê nie wiem! Ale mogê siê domyœlaæ. Ktoœ musia³ Adamowi powie-
dzieæ o mnie i o Izie. Musia³ powiedzieæ na tyle przekonywuj¹co, ¿e Adam wpad³ w szok.
– Wiêc mog³a to byæ sama Iza.
– Te¿ tak myœla³em... Ale Iza nie mia³a ¿adnego powodu, to dzia³a³o przeciw niej samej.
– By³o w niej coœ straceñczego...
– Nie wiem – wzruszy³ ramionami. – Mo¿e. Ale czy pan nie rozumie, ¿e Adam odszed³ nie
tylko od nas, ale równie¿ od niej? Czy pan rozumie, w którym momencie pojawi³ siê na sce-
nie profesor Ordêga? I dlaczego?
Teraz ja wzruszy³em ramionami.
– Wiêc powiem panu – Meleszyñski zachichota³ z³oœliwie.
– Kiedy Adam odszed³, Iza straci³a sw¹ najpewniejsz¹ ochronn¹ tarczê. Zosta³ jej tylko ten
arabski fagas, a przecie¿ nie mog³a go trzymaæ ca³y dzieñ na uwiêzi, jak psa. I wtedy wymy-
œli³a sobie pana – byæ mo¿e pierwsz¹ osobê, jaka jej przysz³a do g³owy. To musia³ byæ ktoœ
z zewn¹trz, obcy, niezorientowany w sprawie. Mo¿liwie naiwny. I pan siê doskonale do tego
nadawa³...
Musia³ dostrzec w moich oczach niedowierzanie, bo wzruszy³ ramionami i upi³ ³yk ze swojej
szklaneczki.
– Mo¿e pan wierzyæ, albo nie, co za ró¿nica... – ci¹gn¹³ dalej. – W ka¿dym razie widzia³em,
jak wychodzi³ pan z Iz¹ ze szko³y w czwartek i jecha³em za wami do „Srebrnej Karczmy”.
Pozna³em pana od razu...
Spojrza³em na niego pytaj¹co.
– Co tu kryæ – wzruszy³ ramionami. – Widzia³em pana raz czy drugi z Aniel¹ K¹ck¹, no i wie-
dzia³em przecie¿, ¿e pan uczy Adama. Proszê nie s¹dziæ, ¿e wcale siê nim nie interesowa³em...
– zawaha³ siê przez moment, ale mówi³ dalej: – no, a po tym, co by³o miêdzy mn¹ a Aniel¹,
uwa¿a³em pana za naiwniaka i miêczaka. Pomyli³em siê, wiêc proszê wybaczyæ szczeroœæ.
– To ju¿ nie ma teraz ¿adnego znaczenia.
– W³aœnie – zgodzi³ siê ³atwo. – Nie mia³em w¹tpliwoœci, ¿e jest pan po coœ potrzebny Izie.
Ale po co? Domyœli³em siê trafnie... chcia³a z pana zrobiæ kolejn¹, wygodn¹ tarczê przeciw
mnie, jako pretekst wymyœlaj¹c sobie poszukiwania Adama.
– Nie s¹dzê, ¿eby to by³ tylko pretekst.
– Mo¿e. Na pewno Iza by³a bardzo zaniepokojona i martwi³a siê o Adama. Ale równoczeœnie
ca³a ta sytuacja jakoœ j¹ fascynowa³a. Prowadzi³a zawi³¹ grê i pan by³ jej kolejnym pionkiem.
148
Jednak to by³a gra ze mn¹ i tylko ze mn¹. Kiedy zrozumia³em sens jej posuniêcia – ja wyko-
na³em swój ruch. Zadzwoni³em do pana z tak¹ sam¹ proœb¹ jak Iza. Chcia³em pana w ten
sposób od niej odci¹gn¹æ i zyskaæ kontrolê nad sytuacj¹... Co tu du¿o gadaæ – to by³ mój
najwiêkszy b³¹d. Da³em panu prawo do mieszania siê w nie swoje sprawy i pan to prawo
wykorzysta³... do koñca.
Zamilk³, wypró¿ni³ do dna swoj¹ szklaneczkê i wsta³, ¿eby j¹ znów nape³niæ. Zachowywa³
siê tak, jakby nasza rozmowa by³a skoñczona, a on nie mia³ ju¿ nic do dodania. Powiedzia-
³em mu o tym.
– A có¿ tu jeszcze mo¿na dodaæ? – wzruszy³ ramionami.
– Mo¿na zadaæ jeszcze parê pytañ. Ale wa¿ne jest tylko jedno: dlaczego pan zabi³ Izê?
Zwiesi³ g³owê. Milcza³ chwilê, po czym powiedzia³:
– Widzê, ¿e upar³ siê pan na mnie.
– Nie, nie upar³em. Po prostu nie móg³ zrobiæ tego nikt inny. By³ pan chorobliwie zazdrosny
o Izê. Œledzi³ pan nas. Wie pan, ¿e spêdzi³em z ni¹ ostatni¹ noc. A wiêc musia³ pan czekaæ pod
domem, pewnie w samochodzie. Kiedy ja wyszed³em, pan wszed³ i wbi³ jej nó¿ w serce. To by³a
zbrodnia z premedytacj¹, profesorze. A ostatecznie demaskuje pana telefon do mnie. Sprytnie
pan sobie wymyœli³ to z³o¿enie do stóp milicji koz³a ofiarnego. Ten telefon do mnie... ale prze-
cie¿ tylko Iza wiedzia³a, ¿e szukam Adama. Iza i pan. Wiêc to tylko pan móg³ do mnie zadzwo-
niæ, przedstawiæ siê jako Adam i œci¹gn¹æ do mieszkania Izy. Innej mo¿liwoœci nie ma.
– Powiedzmy, ¿e ma pan racjê. Ale nie jest pan w stanie niczego udowodniæ.
– Ja nie chcê niczego udowadniaæ, to nie moje zadanie. Ma³o brakowa³o, a uda³oby siê panu.
Gdyby milicja z³apa³a mnie na miejscu zbrodni, by³oby po wszystkim. Trudno siê wyrzec tak
smakowitego koz³a ofiarnego... Ale wda³ siê w to wszystko jeszcze Lucuœ. I bardzo nam
skomplikowa³ sytuacjê. Wszed³ w moj¹ rolê...
Urwa³em. Meleszyñski podniós³ g³owê i spojrza³ na mnie pytaj¹co. Tylko oczy ¿y³y jeszcze
w tej szarej, obrzmia³ej, pozbawionej wyrazu twarzy.
– Lucuœ musia³ zawêdrowaæ do Izy mniej wiêcej wtedy, gdy pan szuka³ telefonu, by mnie
zbudziæ – ci¹gn¹³em. – Zasta³ drzwi uchylone, wiêc wszed³. Przerazi³ siê tym, co zobaczy³,
próbowa³ wyrwaæ nó¿ i zostawi³ na nim swoje odciski palców. Kiedy zrozumia³, ¿e Iza nie
¿yje, zostawi³ na stole karton cameli i uciek³. Ale jego odciski palców by³y ju¿ notowane
w milicyjnych kartotekach – wiêc poszukiwania posz³y, rzecz jasna, tym tropem.
– Dlaczego pan jest taki pewny, ¿e to musia³em zrobiæ ja? – spyta³ Meleszyñski patrz¹c mar-
two w przestrzeñ. – Przecie¿ to jednak móg³ byæ ten ma³olat.
Mówi³ wolno i wykrzywia³ przy tym w nienaturalny sposób g³owê.
– Jestem tego pewny, bo... – zacz¹³em mówiæ, kiedy zrozumia³em, ¿e Meleszyñski przygl¹da
siê intensywnie czemuœ za moimi plecami. Chcia³em siê obejrzeæ, ale zanim zd¹¿y³em to zro-
biæ, przerwa³ mi czyjœ ostry, znajomy g³os:
– Ty w ogóle jesteœ za pewny siebie, psie!
149
XVIII
Powoli, ostro¿nie, odwróci³em g³owê. Ostro¿noœæ by³a jak najbardziej wskazana. Metr za mn¹
sta³ Camel. Jego spojrzenie nie wró¿y³o nic dobrego. Jeszcze gorzej wró¿y³a lufa pistoletu,
zawieszona w powietrzu na wysokoœci mojej czaszki.
Camel zd¹¿y³ przyjœæ do siebie po przygodzie w p³ywalni – by³ ubrany w nieskazitelnie czy-
sty i wyprasowany garnitur, modn¹ koszulê i kamaszki z cieniutkiej, surowej skóry. Za³o¿y³
nawet krawat. Ale jego twarz zdradza³a najwy¿sze podra¿nienie i napiêcie. Chichota³ szyder-
czo, patrz¹c na moj¹ – zapewne zdumion¹ minê, lecz widaæ by³o, ¿e z trudem panuje nad
sob¹. Ledwo dostrzegalny, niemo¿liwy do opanowania nerwowy tik wprawia³ w dr¿enie na-
piêty miêsieñ policzka. Zrozumia³em, ¿e nie ¿artuje, ¿e pistolet w jego d³oni jest prawdziwy
i naprawdê mo¿e wystrzeliæ.
Camel nie zareagowa³ na moje spojrzenie. Wci¹¿ chichocz¹c i nie spuszczaj¹c mnie z musz-
ki pistoletu, obszed³ dooko³a stolik i opad³ na wolny fotel. Zaleg³a cisza. Dotkliwa cisza –
nagle uœwiadomi³em sobie, ze muzyka dobiegaj¹ca gdzieœ z g³êbi willi ucich³a ju¿ jakiœ czas
temu. Gdzie jest Hanka? – pomyœla³em. I sk¹d w³aœciwie wzi¹³ siê tu ten rzezimieszek?
Camel znów rozeœmia³ siê nieprzyjemnie. Panowa³ nad sytuacj¹ i wyraŸnie sprawia³o mu to
przyjemnoœæ. Nie spiesz¹c siê siêgn¹³ lew¹ rêk¹ do kieszeni marynarki. Wyj¹³ papierosa,
pstrykn¹³ zapalniczk¹. W tym czasie prawa rêka niezmiennie dzier¿y³a pistolet, skierowany
w moj¹ stronê i oparty kolb¹ o kolano.
– I czego chcesz, Camel? – postanowi³em nagle przerwaæ milczenie. – Po co siê pakujesz
w nie swoje sprawy? To cuchn¹cy interes. Nawet bardzo.
Usta wykrzywi³ mu grymas, który przy du¿ej dozie dobrej woli mo¿na by uznaæ za sardo-
niczny uœmiech.
– Szczekasz psie... dobrze, poszczekaj sobie. Poujadaj, póki mo¿esz. Niewiele czasu ci zo-
sta³o.
– Camel, nie zrobisz tego! – rzuci³ siê nagle profesor.
– Czego nie zrobiê, Rafcio? Czego? – wycedzi³ Camel. – Przecie¿ wiesz, ¿e zawsze robiê to,
co chcê.
– I to mówi zbir do wynajêcia! – rozeœmia³em siê.
– Uwa¿aj, piesku, nie przesadzaj! – oczy Camela zwêzi³y siê do w¹skich szparek.
– Przesada? Powiedz Blackowskiemu...
– Jakiemu Blacowskiemu?... – profesor zerwa³ siê z miejsca. – Co wy?
– Siadaj, Rafcio! – Camel zwróci³ w jego stronê lufê pistoletu. Nic ciê to nie obchodzi.
–Ale... – usi³owa³ coœ powiedzieæ Meleszyñski opadaj¹c na fotel.
– Wiêc pan nie wie?– wyrwa³o mi siê ze zdumienia.
Wzruszy³ ramionami.
150
– Za to ty wiesz za du¿o, piesku... – rozeœmia³ siê apasz – grubo za du¿o.
– Czego chcesz?
– Chcê twojej g³owy. I dostanê ja, piesku. Nienawidzê ciê, rozumiesz, za Izkê, za Lucusia, za
tê chryjê na basenie. Musisz mi zap³aciæ.
Brzmia³o to groŸnie, ale równoczeœnie trochê nieprzytomnie. Ta sytuacja, mimo ca³ego swe-
go dramatycznego ³adunku, zaczê³a mnie nu¿yæ.
– Czy nie móg³by pan – zwróci³em siê do Meleszyñskiego – uspokoiæ trochê swego fagasa.
Przecie¿ to i tak do niczego nie prowadzi.
Znów wzruszy³ ramionami.
– Z³y adres... – powiedzia³. – Ten pan jest przyjacielem mojej ¿ony. Ze mn¹ ³¹cz¹ go raczej
luŸne stosunki.
– Pana ¿ony... – powtórzy³em ze zdumieniem. I nagle zaczê³o mi coœ œwitaæ.
– Tak bardzo to pana dziwi? – us³ysza³em spokojny g³os Hanki. Sta³a w rozsuwanych
drzwiach, którymi wczeœniej wejœæ musia³ Camel. W d³oni trzyma³a wysok¹ szklankê z drin-
kiem. W przeciwieñstwie do Camela, Hanka by³a doskonale opanowana, nieomal pogodna.
– Gawêdzicie sobie – powiedzia³a tonem towarzyskiej konwersacji. – A o mnie zapomnieliœcie.
– Ja pamiêtam – rozeœmia³ siê Camel i machn¹³ pistoletem.
– Spokojnie – uœmiechnê³a siê Hanka – na to bêdzie jeszcze czas.
– Na co? – ¿achn¹³ siê profesor.
– Ty siê nie odzywaj... – g³os Hanki nagle stê¿a³. – Camel ma prywatn¹ sprawê do tego...
detektywa.
– On nie jest z³y – przerwa³ jej Camel wskazuj¹c na mnie. – Zmusi³ profesorka do przyzna-
nia siê.
Osterska skrzywi³a siê – mia³o to wyra¿aæ zdziwienie, ale nie wyra¿a³o. By³a nadal spokojna,
ale w jej g³osie i twarzy pojawi³ siê fa³szywy ton.
– To siê nazywa mi³oœæ a¿ po grób! – zasycza³a. Mia³o to brzmieæ sardonicznie, ale zabrzmia³o
podle. Musia³a sama to poczuæ, bo machnê³a tylko rêk¹. – Wiedzia³am, ¿e to siê Ÿle skoñczy...
– Zamknij siê! – powiedzia³ nadspodziewanie twardo Meleszyñski.
Hanka wzruszy³a ramionami. Upi³a drinka i zaczê³a wyzywaj¹co machaæ nog¹. Spódnica pod-
jecha³a jej wysoko, pokazuj¹c skrawek nagiego uda w miejscu, gdzie koñczy³a siê poñczo-
cha. Poñczochy – pomyœla³em nieprzytomnie – kto jeszcze dzisiaj nosi poñczochy?
– No, dosyæ tych ma³¿eñskich rozmówek – odezwa³ siê ostro Camel. – Czy ty dobrze zrozu-
mia³aœ? – zwróci³ siê do Hanki. – Twój m¹¿ zabi³ Izê. A ja chcê uwolniæ Lucusia. Na nim
zale¿y mi najbardziej... Teraz.
– Rób z nim, co chcesz – powiedzia³a zdecydowanie. – Ta szmata nic mnie nie obchodzi...
Wiedzia³ co robi, jak siê zada³ z t¹ ma³¹ dziwk¹, wiêc niech teraz p³aci.
– Ej, nie szar¿uj – wypiekli³ siê dla odmiany Camel. – To by³a moja siostra.
– Wiem – ale nie zmusisz mnie, ¿ebym j¹ lubi³a. Rób z nim, co chcesz, tylko skoñcz z tym
wreszcie.
Zerkn¹³em na Meleszyñskiego. Teraz s³ucha³ uwa¿nie, ostro¿nie przenosz¹c wzrok z Camela
na Hankê i z powrotem. Musia³ byæ nieludzko zmêczony, ale jego twarz zaczê³a jakby odzy-
skiwaæ wyraz, pozbywaæ siê niedawnej martwoty. Wreszcie mimochodem spojrza³ na mnie.
Nie by³o w jego wzroku wrogoœci, raczej lêk i – przysi¹g³bym – zdziwienie. Znów poczu³em,
¿e zaczynam coœ rozumieæ.
151
Zbieraj¹c gor¹czkowo myœli, zerkn¹³em na Camela. WyraŸnie rozkoszowa³ siê sw¹ w³adz¹
nad nami, ale sprawia³ równoczeœnie wra¿enie nieco zagubionego. Jakby nie wiedzia³, co
z nami zrobiæ.
– Wiêc to nie pan – zwróci³em siê do profesora – nas³a³ na mnie zabijaków Camela pod do-
mem Izy... a potem tutaj, na Przebendowskich?
– Przecie¿ ju¿ pan wie. Nie mam z nimi – wskaza³ apasza – nic wspólnego.
– Nie szczekaj, psie – wmiesza³ siê Camel. – Gówno ciê to obchodzi.
– Poczekaj – wmiesza³a siê Hanka. – Obejrzyjmy sobie detektywa w akcji. No, proszê da-
lej... – skinê³a w moj¹ stronê.
– Dobrze, a wiêc dwa pytania...
Milczeli, wiec spokojnie ci¹gn¹³em dalej.
– Czy to prawda, ¿e pañstwo siê rozwodzicie?
– Jakie to ma teraz znaczenie... – rozeœmia³a siê Hanka.
Profesor w milczeniu, ponuro skin¹³ g³ow¹.
– A wiêc proszê mi powiedzieæ , kto wyst¹pi³ o ten rozwód?
– Ty sukinsynu! – zaklê³a Hanka, ale profesor przebi³ j¹ swoim zdecydowanym „Ja”.
– No tak – zastanowi³em siê. – Wszystko zaczyna mi siê uk³adaæ. Profesor tak siê zaanga¿owa³
w zwi¹zek z Iz¹, ¿e nie by³ w stanie ukryæ tego przed pani¹. A pani postanowi³a walczyæ. St¹d szta-
ma z Camelem – wasz interes by³ wspólny, bo obojgu wam zale¿a³o, ¿eby Iza pozosta³a wolna.
Milczeli, ale wszyscy, ca³a trójka, przys³uchiwa³a siê z uwag¹, temu, co mówi³em.
– Tajemnic¹ jest dla mnie tylko jedno... Jak w ogóle mog³o dojœæ do spotkania dwóch tak
ró¿nych osób. W koñcu Camel raczej nie bywa³ u o³tarza sztuki...
– Wiêc jednak wszystkiego pan nie wie, panie Marlowe – rozeœmia³a siê nieprzyjemnie Hanka.
– A to takie proste. Rafa³ i stary Orsztyn, ojciec Camela, byli kiedyœ najbli¿szymi kumplami.
Gdyñskie ch³opaki z jednego podwórka... Niektórym to zostaje – ci¹gnê³a zjadliwie – do koñca
¿ycia s¹ chuliganami, tylko ¿e trac¹ urok. Ale on – pokaza³a na Meleszyñskiego – okaza³ siê
perfidny. Zna³ tê ma³¹ Izkê dos³ownie od urodzenia. Pewnie siê na ni¹ napala³, kiedy jeszcze
by³a w ko³ysce. I niecierpliwie czeka³, popuszczaj¹c w majtki, kiedy wreszcie dojrzeje.
Có¿, byæ mo¿e profesor mia³ coœ z chuligana, ale i Hanka nie by³a kryszta³owa, jak to siê na
pozór zdawa³o.
– Dziêkujê za wyjaœnienie – skin¹³em g³ow¹ w jej stronê, gdy skoñczy³a. – Choæ to nie ma
wiêkszego znaczenia. A wiêc wesz³a pani w sojusz z Camelem, a on nas³a³ na mnie swoich
ch³opaków. Ale za pierwszym razem – pod domem Izy to nie ja mia³em byæ ofiar¹. Ch³opcy
wiedzieli, ¿e maj¹ sponiewieraæ tego, kto wyjdzie z jej mieszkania, ale pani spodziewa³a siê,
¿e to bêdzie Rafa³. Nies³usznie. On ju¿ wtedy by³ w odstawce. Wie pan, co mnie zmyli³o? –
zwróci³em siê do profesora. – Ci ch³opcy nie tylko ostrzegli mnie przed bywaniem u Izy, ale
równie¿ kazali odwaliæ siê od Adama. Dlatego by³em pewny, ¿e to pan ich nas³a³. Tymcza-
sem to mia³o byæ adresowane do pana – w ramach ma³¿eñskiej rozgrywki o duszê dziecka.
– Zapewne ma pan racjê – skin¹³ powa¿nie g³ow¹.
– Chcesz, ¿eby dalej gada³? – spyta³ Hankê Camel.
– Niech gada.
– Dobrze – podj¹³em. – Tymczasem profesor wyst¹pi³ o rozwód. Pewnie nie chcia³ go tak
naprawdê. To mia³ byæ po prostu ostateczny argument, by przekonaæ Izê. Najwiêksza ofiara,
jak¹ mo¿na z³o¿yæ na o³tarzu uczucia. Tak by³o?
152
– Powiedzmy – zgodzi³ siê Meleszyñski. – Zdecydowa³em siê, chocia¿ wiedzia³em, ¿e to
beznadziejne.
– Ale Hanka nie wiedzia³a. Pozornie zarz¹dzi³a dumn¹ separacjê i opowiada³a o panu jak
najgorsze rzeczy, ale w g³êbi duszy cierpia³a i nie mog³a siê z tym zgodziæ. Walczy³a, u¿ywa-
j¹c wszelkich mo¿liwych sposobów. Przecie¿ to pani – zwróci³em siê do niej – powiedzia³a
Adamowi o zwi¹zku ojca z Iz¹.
– Do diab³a! – zerwa³a siê. – Pan jednak wie za du¿o.
– Nie wiem, domyœlam siê! I Rafa³ te¿ siê tego domyœli³, skoro po odejœciu Adama urz¹dzi³ ca³¹
inscenizacjê porwania, zagro¿enia i tak dalej. Myœla³em, ¿e to na moj¹ czeœæ, ale teraz rozumiem, ¿e
adresatem by³a pani. Troska o syna mia³a pani przes³oniæ inne zmartwienia. Ale to by³ chybiony
pomys³, bo pani wola³a sk³adaæ ofiary na o³tarzu sztuki – nawet gdyby jedn¹ z nich mia³ byæ Adam.
Osterska s³ucha³a ze stê¿a³¹ twarz¹, nie przerywa³a mi. Przez moment odnios³em wra¿enie,
¿e nie dociera do niej to, co mówiê, zag³uszone jej w³asnymi, nieweso³ymi myœlami.
– A pan, dla upozorowania porwania, pos³u¿y³ siê Robertem Mieczykiem. I jego bratem. Za-
wsze pan lubi³ siê wys³ugiwaæ ludŸmi pêtaj¹cymi siê pod rêk¹ i przyci¹ganymi pana blaskiem.
– Po co ta retoryka – ¿achn¹³ siê. – Po prostu ich wynaj¹³em.
– Gra³ pan przede mn¹ doskonale. Ten telefon na MO by³, oczywiœcie równie¿ inscenizowany?
Potwierdzi³ ruchem g³owy.
– I w ten sposób wiedzielibyœmy wszystko, gdyby nie pewna komplikacja. Dlaczego musia³
zgin¹æ stary Blackowski? Stary zapijaczony facet, któremu i tak nikt by nie uwierzy³?
Meleszyñski patrza³ na mnie pytaj¹co. W jego oczach malowa³o siê bezbrze¿ne zdumienie,
którego nie sposób by³o udawaæ.
– Wiêc pan nie wie? – spyta³em go retorycznie. – Dziœ, a w³aœciwie wczoraj wieczorem zbiry
Camela wdar³y siê do mieszkania Blackowskiego i chcia³y coœ od niego wydobyæ. Tylko, ¿e
trochê przesadzili. Po ich wyjœciu stary zmar³. Milicja zjawi³a siê tam wkrótce potem.
– Nie mia³em o tym pojêcia – wykrztusi³ profesor. – Nawet nie wiedzia³em, ¿e Bogdan miesz-
ka w Gdañsku. Ostatni raz widzia³em go dwadzieœcia lat temu.
– Nikt nie mia³ pojêcia o jego istnieniu. Do wczoraj. Ale Blackowski mieszka³ sobie spokojnie
w Gdañsku i – co wiêcej – mia³ pewien poœredni dowód na to, ¿e pan okrad³ Azulewicza. Tyle,
¿e ten dowód nie by³ wiele wart w jego rêkach. Bo i któ¿ by uwierzy³ pijaczkowi z kryminaln¹
przesz³oœci¹? Ale ten dowód zacz¹³ mieæ znaczenie w momencie, kiedy ktoœ jeszcze, ktoœ trze-
ci w ca³ej tej sprawie, zacz¹³ siê interesowaæ pocz¹tkami kariery profesora. To by³ malarz, mój
kolega, który pomaga³ mi w œledztwie. Obieca³ on pieni¹dze Blackowskiemu za ten œwistek
papieru – katalog wystawy amatorów z Grudzi¹dza. I wtedy Blackowski zwêszy³ okazjê zdoby-
cia pieniêdzy du¿o wiêkszych. Zadzwoni³ tutaj i spróbowa³ szanta¿u. Ale nie rozmawia³ z pa-
nem. Nadzia³ siê na Hankê. A pani – zwróci³em siê do Osterskiej – wyczu³a wyj¹tkow¹ okazjê.
Mog³a pani uratowaæ mê¿a i w ten sposób sprawiæ, by sta³ siê pani d³u¿nikiem. Postanowi³a
pani sama uciec siê do szanta¿u. Tylko, ¿e trzeba by³o po prostu op³aciæ Blackowskiego...
– To by³o niemo¿liwe – powiedzia³a wolno z namys³em Hanka. – On nie ¿¹da³ pieniêdzy.
Chcia³, ¿eby Rafa³ urz¹dzi³ mu wielk¹ indywidualn¹ wystawê. Ja tego nie mog³am za³atwiæ.
Zreszt¹ on obiecywa³ oddaæ ten katalog dopiero w dniu wernisa¿u.
– Tymczasem trzeba by³o dzia³aæ szybko. Wiêc nas³a³a pani na Blackowskiego zbirów Ca-
mela. Pomóg³ w tym przypadek – to, ¿e Celka Radomska, znaj¹ca mój telefon na Zaspie,
wesz³a Camelowi prosto w rêce.
153
– S³uchaj – odezwa³ siê Camel – czy nie wystarczy tego gadania?
– A co chcesz zrobiæ? – wzruszy³a ramionami Hanka. – Masz ich, ale co z nimi zrobisz?
– Ty nie myœl, ¿e ja siê przestraszê... – odszczeka³ Camel.
Zabrzmia³o to blado i histerycznie. – Najlepiej to zrobiæ tak, ¿e niby nawzajem siê wykoñ-
czyli.
– Dobrze, dobrze... – machnê³a rêk¹ Hanka, jakby chodzi³o o zupe³ny drobiazg. – Na razie
niech gada.
– Jak chcesz – zgodzi³ siê Camel, opieraj¹c zmêczon¹ trzymaniem kolby d³oñ o blat stolika.
– Mogê gadaæ – zgodzi³em siê ze spokojem. Jakoœ nadspodziewanie ³atwo przychodzi³o mi
zachowanie spokoju.
– A wiêc póki co, wszystko jest jasne – ci¹gn¹³em dalej. – No, mo¿e nie wszystko, bo wci¹¿
nie rozumiem, co mo¿e ³¹czyæ Hankê z Camelem. To naprawdê zdumiewaj¹ce.
– Nie twój interes – rzuci³ opryskliwie Camel.
– Powiedzmy. Ale jedno mi nie gra... Nie rozumiem jeszcze tego, dlaczego pani w ogóle tak
energicznie wda³a siê w obronê Rafa³a. Przecie¿ jego upadek wcale nie musia³ pani szkodziæ
– zw³aszcza w obliczu rozwodu. Wrêcz przeciwnie to by³aby znakomita zemsta za jego zdra-
dê. Tymczasem pani nie chcia³a siê mœciæ. Chcia³a go pani kupiæ, tak jak kiedyœ kupi³ go dla
pani , wyje¿d¿aj¹c, Antoni Azulewicz.
Patrza³em na ni¹ uwa¿nie, ale ona nie widzia³a mojego wzroku. Znów zatopi³a siê we w³a-
snym wnêtrzu, choæ moje s³owa musia³y do niej docieraæ.
– A wiêc postanowi³a pani kupiæ Rafa³a. Ale to by znaczy³o, ¿e Rafa³ jest do kupienia. ¯e pani
o tym wie. Inaczej mówi¹c – musia³a pani od dawna wiedzieæ, ¿e Iza nie ¿yje. Ciekawe sk¹d?
Hanka milcza³a. Camel, nagle czymœ zaniepokojony przenosi³ pytaj¹cy wzrok ze mnie na ni¹
i z powrotem. Równie¿ Meleszyñski patrza³ na mnie pytaj¹co.
– Móg³ mi powiedzieæ Camel – s³abo odpowiedzia³a Hanka.
– Ale nie powiedzia³. Camel od pocz¹tku podejrzewa³ Lucusia, wiec wola³ na wszelki wypa-
dek nabraæ wody w usta. Byæ poza spraw¹... Zarz¹dzi³ milczenie.
– Ci tu siê, kurwa, dzieje? – przerwa³ mi Camel, zrywaj¹c siê z miejsca. – On ma racjê! Ma
racjê jak jasna cholera! Przecie¿ powiedzia³em ci dopiero dzisiaj, kiedy ju¿ by³o po wszyst-
kim. I ty cholernie dobrze wiesz, dlaczego nie chcia³em ci powiedzieæ!
– Dlaczego? – spyta³em spokojnie.
– Dlatego – zapieni³ siê Camel – ¿e ta cholerna pipa mog³aby znowu puœciæ mnie kantem dla
swojego profesorka.
– Co ona ci obieca³a?
– A co ciê to, kurwa, obchodzi? – wybuchn¹³ wœciekle.
– Albo dobrze, powiem ci... Niech wszyscy wiedz¹. Ona mi obieca³a, ¿e wyjedziemy razem
na Zachód. Ja mia³em forsê, a ona zna³a jêzyki, mia³a kontakty. Obieca³a pomóc mi w za³o-
¿eniu w³asnego interesu.
Meleszyñski, niespodziewanie, nieomal histerycznie, wybuchn¹³ g³oœnym œmiechem. Skuli³
siê w fotelu, z oczu lecia³y mu ³zy. Œmia³ siê tak, jakby us³ysza³ najlepszy w œwiecie dowcip.
Camel, niczego nie rozumiej¹c, patrzy³ na niego wyba³uszonymi œlepiami.
– A Lucuœ? – spyta³em, przebijaj¹c siê przez kaskady g³oœnej weso³oœci profesora.
– Lucuœ mia³ jechaæ z nami, rzecz jasna. Ju¿ z³o¿y³em wnioski paszportowe. Czego siê œmie-
jesz, gnoju? – rzuci³ siê do Rafa³a.
154
Hanka milcza³a, pos¹gowa, nienaturalnie spokojna i coraz bardziej nieobecna.
– Có¿ – powiedzia³em spokojnie do szamocz¹cego siê z Meleszyñskim Camela. – Hanka po
prostu ciê oszuka³a. Nigdy nie mia³a zamiaru wyje¿d¿aæ. Zawsze, przez ca³e ¿ycie zale¿a³o
jej tylko na jednym – na Rafale. I by³a gotowa zrobiæ wszystko, ¿eby go nie straciæ.
– Ca³e ¿ycie! – wpad³a mi w s³owo Hanka. – £adne mi ¿ycie. Z tym ksiêciem z bajki, który
zmienia³ dziewczyny co tydzieñ. Pi³, szlaja³ siê, by³ z³odziejem, sprzedawa³ mi siê za karierê.
A ja, ja g³upia – za³ka³a histerycznie – zawsze go kocha³am. Bardziej ni¿ Adama, bardziej
ni¿ sam¹ siebie. On mi zabra³ duszê, ten z³odziej.
– Hanka – zawo³a³ ostrzegawczo Meleszyñski – Uwa¿aj!
– Na co mam uwa¿aæ? Po co mam uwa¿aæ? – powtarza³a b³êdnie. – Chcia³am ciê kupiæ za
milczenie Blackowskiego, ale ten gnojek – pokaza³a na Camela – zaszanta¿owa³ mnie tru-
pem. Zrobi³ ze mnie wspólniczkê.
– Kurwa, co ty mówisz, kobieto? – znów nie wytrzyma³ Camel. – Wiêc chcia³aœ mnie oszu-
kaæ, puœciæ w tr¹bê? Tak?
– Jeœli chcesz to tak nazwaæ... – wzruszy³a ramionami. – Czy choæ przez moment wierzy³eœ,
¿e masz dla mnie jakieœ znaczenie?
– Przecie¿ spa³aœ ze mn¹, ty dziwko?
– Spytaj jego – pokaza³a na mê¿a – z iloma on spa³.
– S³uchaj! – krzycza³ rozwœcieczony apasz. – Ze mn¹ siê tak nie gra, Camela siê nie oszuku-
je, rozumiesz!
Hanka przymknê³a oczy, zag³êbi³a siê we w³asnych myœlach, tak jakby podskakuj¹cy obok
niej zbir z rewolwerem w rêku by³ tylko niegrzecznym ratlerkiem.
– Uspokój siê, Camel, czy ty jeszcze nie zrozumia³eœ, ¿e ona nie zawsze wie, co robi? – spy-
ta³ spokojnie Meleszyñski.
– Czy wtedy, w sobotê, te¿ nie wiedzia³a? – spyta³em.
– Tak przypuszczam... – odpar³ z bezbrze¿nym zmêczeniem.
– A ty... wiêc ty... – piekli³ siê Camel. – S³uchaj jak do ciebie mówiê! Odezwij siê, s³yszysz?
– Piêkn¹ mia³eœ siostrê, Camel – powiedzia³a powoli, nie otwieraj¹c oczu. – No, ja te¿ je-
stem do rzeczy, ale to nie to samo. Dobrze siê musia³a pieprzyæ, co ch³opaki? Nie to co ja.
– Hanka, starczy! – zawo³a³ ostro Meleszyñski. – To siê znowu zaczyna.
– Co siê zaczyna, no, co? – otworzy³a oczy i przeci¹gnê³a siê lubie¿nie. – A ty, czego, tu ster-
czysz, gówniarzu? – rzuci³a Camelowi.
– Ja nie wytrzymam... ja... – zapiekli³ siê. – Wiêc sk¹d w³aœciwie wiedzia³aœ, ¿e Izka nie ¿yje?
– zapyta³ niespodziewanie, jak cz³owiek, który myœli bardzo wolno i mozolnie.
– Spieprzaj, Camel... – niemal czule rzuci³a Hanka.
– Ty ze mn¹ nie zaczynaj – wyci¹gn¹³ w jej stronê uzbrojon¹ d³oñ. – Ty mnie nie prowokuj!
– wrzeszcza³ coraz histeryczniej.
– Kochany Camelek... zaœmia³a siê Hanka, jakby zupe³nie nie rozumia³a realnie rosn¹cego
niebezpieczeñstwa – mo¿e kiedyœ kopn¹³eœ starego kota, ale do niczego wiêcej nie jesteœ zdol-
ny, ty... parówo.
– Hanka! – krzykn¹³ znów ostrzegawczo Meleszyñski, ale zrozumieliœmy, ¿e jest ju¿ za póŸ-
no. Doprowadzony do ostatecznej wœciek³oœci. Camel post¹pi³ krok do przodu i nacisn¹³ cyn-
giel. Równoczeœnie profesor rzuci³ siê na Hankê, a ja upad³em z boku ca³ym ciê¿arem na ra-
miê zabijaki.
155
Hukn¹³ strza³, upadliœmy na blat stolika, który nie wytrzyma³ naszego ciê¿aru i z³ama³ siê
z g³oœnym trzaskiem. Potoczyliœmy siê dalej, spl¹tani rêkami i nogami. Stara³em siê siêgn¹æ
wyci¹gniêtej d³oni Camela, w której mocno trzyma³ rewolwer, ale zanim to siê sta³o, zd¹¿y³
jeszcze dwa razy na oœlep, wystrzeliæ. Us³ysza³em brzêk t³uk¹cego siê okiennego szk³a. Ktoœ
zwali³ siê na nas, usi³owa³em kopn¹æ go w brzuch, wykrêcaj¹c wci¹¿ rêkê Camelowi, kiedy
z ogromnym zdumieniem pozna³em Artura. Przy pomocy dziennikarza obezw³adni³em i roz-
broi³em Camela. Le¿a³ na pod³odze, dysz¹c ciê¿ko. Z nosa ciek³a mu krew. Artur wzi¹³ go na
muszkê, a ja zwróci³em siê w stronê Meleszyñskich. Hanka by³a nietkniêta – Rafa³ os³oni³ j¹
w³asnym cia³em, ale on sam dosta³ paskudny postrza³ w ramiê. By³ przytomny, ale bardzo
blady. Oddycha³ z trudem, gdy Hanka zakrz¹tnê³a siê wokó³ prowizorycznego opatrunku.
– Artur! – rzuci³em przyjacielowi – dzwoñ po pogotowie i milicjê.
– Có¿... – uœmiechn¹³ siê blado Meleszyñski, kiedy siê nad nim pochyli³em. – Rachunki sp³a-
cone... sp³acone do zera... Teraz pan ju¿ wie. Wszystko.
Skin¹³em g³ow¹.
– Hanka jest... niezrównowa¿ona psychicznie od dawna... Taka ciê¿ka neurastenia, ale umie-
liœmy to ukrywaæ... – pog³aska³ zdrow¹ rêk¹ g³owê ¿ony, kiedy wróci³a z opatrunkiem. Han-
ka rozciê³a no¿yczkami odzie¿ i przy³o¿y³a do rany zmoczone wod¹ p³ótno. Meleszyñski
sykn¹³ boleœnie, ale widzia³em, ¿e chce mówiæ dalej.
– Nie mog³em ju¿ tego wytrzymaæ... Iza mia³a byæ moj¹ ucieczk¹. Eeeech... – skrzywi³ siê
z niechêci¹. – Kiedy pan zosta³ na noc u Izy, ja czeka³em na ulicy. W samochodzie. Hanka
mia³a nocn¹ próbê techniczn¹. Nie mia³em zamiaru czekaæ do rana, chcia³em wróciæ przed
jej powrotem. Ale zasn¹³em, by³em zmêczony. Kiedy Hanka wróci³a z próby do domu, do
Or³owa i nie zasta³a mnie, wpad³a we wœciek³oœæ, dosta³a swego napadu sza³u. Wskoczy³a
w samochód i pojecha³a do Izy. By³ ju¿ wczesny ranek. Wbieg³a do mieszkania. Zobaczy³a
nag¹ Izê w skot³owanej poœcieli. Chwyci³a ze sto³u nó¿ do papieru i wbi³a go w serce Izy.
Potem uciek³a. Obudzi³em siê, gdy stuknê³y zamykane drzwi. Zobaczy³em wybiegaj¹c¹ z do-
mu Hankê, widzia³em, jak wsiada do samochodu i odje¿d¿a. W pierwszym odruchu chcia³em
jechaæ z ni¹, ale zrozumia³em, ¿e sta³o siê coœ z³ego i wszed³em do mieszkania Izy. Myœla-
³em, ¿e zastanê tam pana, ¿e mo¿e Hanka skonfundowa³a siê tylko sw¹ pomy³k¹ i dlatego tak
szybko uciek³a. Ale nie... – zamilk³ i przez chwilê oddycha³ szybko. – Zrozumia³em, ¿e to
wszystko, co siê sta³o, obci¹¿a tylko mnie. ¯e to tylko moja wina. Wiêc postanowi³em za
wszelk¹ cenê ratowaæ Hankê. Zatelefonowa³em do pana i na milicjê. Resztê pan zna.
Skin¹³em g³ow¹. Przez ca³y czas monologu Meleszyñskiego Hanka pó³le¿a³a, przytulona roz-
paczliwie do jego zdrowego ramienia,
– Myœlê, ¿e nie dostanie du¿ego wyroku. Mo¿e w ogóle j¹ uniewinni¹. A ja ju¿ z ni¿ zostanê,
zostanê na zawsze. Ona jest biedna... to takie serce w klatce, rozpaczliwie t³uk¹ce o zamkniête
kraty.
Jego s³owa coœ mi przypomina³y.
– A Adam? – spyta³em. – Co z Adamem?
– On ju¿ jest dla nas stracony. I my dla niego. Ale ma Annê... Mo¿e to i dobrze... mo¿e siê
uwolni od naszego brudu...
G³owa opad³a mu na ramiê, oddycha³ bardzo szybko, choæ z trudem. Z daleka dobiega³o nas
wycie karetki pogotowia, która po kilkunastu sekundach z piskiem zaparkowa³a przed wej-
œciem. Poszed³em otworzyæ drzwi.
156
XIX
Kiedy Artur wykrêca³ numer telefonu milicji i pogotowia – dochodzi³a pi¹ta. A kiedy wresz-
cie zostaliœmy sami i mogliœmy spokojnie wsi¹œæ do samochodu, by wróciæ do Gdañska –
by³o ju¿ po ósmej.
Lekarze zaopiekowali siê Meleszyñskim, który paskudnie krwawi³, milicjanci, których zja-
wi³o siê kilkunastu, w kilku kolejnych rzutach – przede wszystkim zajêli siê czule Came-
lem, a potem Ostersk¹ i nami. By³em przygotowany na d³ugie i zawi³e wyjaœnienie ca³ej
historii, ale Hanka, oprzytomniawszy po wyjœciu sanitariuszy z noszami, wyg³osi³a wobec
kieruj¹cego ekip¹ kapitana krótk¹ formu³kê przyznania siê do winy. Zabrano wiêc i j¹. Na-
stêpna godzina up³ynê³a nam na skrótowym z koniecznoœci wyjaœnianiu przebiegu wypad-
ków. Kapitan s³ucha³ na pozór nieuwa¿nie, kilka razy przerywa³ moj¹ narracjê, by gdzieœ
telefonowaæ lub wydawaæ jakieœ polecenia przez krótkofalówkê, ale nie mog³em w¹tpiæ, ¿e
dotar³o do niego wszystko, co powiedzia³em. Jeœli trochê bagatelizowa³ moj¹ opowieœæ, to
powodem tego by³a niew¹tpliwie rozpieraj¹ca go radoœæ z pojmania Camela – Camela, któ-
remu nigdy nie mogli niczego udowodniæ i którego zdybali wreszcie, w³aœciwie przypad-
kiem, na gor¹cym uczynku. Kapitan za¿¹da³ oczywiœcie od nas, abyœmy nie ruszali siê
z Gdañska i stawili jeszcze tego samego dania po po³udniu na przes³uchanie, ale w koñcu
pozwoli³ nam pojechaæ.
Kiedy wsiedliœmy wreszcie do samochodu, a przez otwarte szyby nap³ynê³a do wnêtrza fala
ch³odnego porannego powietrza, poczu³em, ¿e odp³ywa ode mnie zgêszczone, nawarstwione
zmêczenie. Jakoœ przetrwam i ten dzieñ – pomyœla³em.
– I co dalej? – spyta³ Artur, zapalaj¹c papierosa.
– Fuj – zakaszla³em. – Ty jeszcze masz zdrowie paliæ? Po takiej nocy? Ale, ale – przypo-
mnia³o mi siê – sk¹d ty siê w³aœciwie tam wzi¹³eœ?
– Chi, chi! – zachichota³ dziennikarz. – By³em tam jeszcze przed tob¹. Chyba sobie nie wy-
obra¿asz, frajerze, ¿e wpuœci³bym ciê samego do tej jaskini lwa? Od momentu, kiedy zoba-
czy³em tê fotografiê, by³em pewien, ¿e to profesor... Okaza³o siê, ¿e to ona, ale na jedno
wychodzi. Wyprzedzi³em wiêc ciebie i przyczai³em siê przy oknie. S³ysza³em wszystko. Mo-
g³em interweniowaæ wczeœniej, ale nie chcia³em przerywaæ wam ciekawej rozmowy.
– Rozumiem.
– I co dalej? – powtórzy³.
– Có¿... jeszcze przez kilka dni muszê byæ profesorem Andrzejem Ordêg¹. Ale to moje ostat-
nie dni... Dziœ ustna matura z polskiego.
– Do szko³y? – skrzywi³ siê Artur. – W tym stanie? Musisz siê trochê ogarn¹æ.
– Nie mam czasu, matura zaczyna siê o dziewi¹tej.
– Dobra, wpadniemy do Janusza, stamt¹d masz bli¿ej.
157
I tak zrobiliœmy. W czasie, gdy siê my³em, goli³em, zmienia³em plaster na czole i wk³a-
da³em czyst¹ koszulê, Artur pospiesznie referowa³ gospodarzowi wypadki ostatniej nocy.
Na nic wiêcej nie by³o czasu. Umówiliœmy siê na wieczór i Artur wpakowa³ mnie do sa-
mochodu.
Pod szko³ê zajechaliœmy dwie minuty przed dziewi¹t¹. Przyoblek³em twarz – nie bez trudu –
w maskê pedagogicznej powagi i skupienia i z ciê¿kim sercem wkroczy³em na szkolny dzie-
dziniec. Nie wygl¹da³o na to, bym siê spóŸni³. Pod kasztanami i w hallu wejœciowym k³êbi³y
siê gromady podenerwowanych, odœwiêtnie ubranych maturzystów, dostrzeg³em miêdzy nimi
równie¿ kilku nauczycieli. Musz¹ ju¿ wiedzieæ... – pomyœla³em – przynajmniej o œmierci Izy.
Spod kasztanów wyprysnê³a nagle w moj¹ stronê znajoma sylwetka. Z daleka pozna³em Ada-
ma. Spotkaliœmy siê w po³owie dziedziñca, z dala od uszu ciekawskich.
Adam by³ bardzo blady i przygnêbiony, garbi³ siê – choæ dawniej nie mia³ tego zwyczaju, ale
spogl¹da³ na mnie mê¿nie. W jego wzroku kry³ siê nieoczekiwany smutek dojrza³oœci.
– Ju¿ wiesz? – spyta³em.
– Wiem. Ojciec dzwoni³ do mnie, uciek³ z sali pooperacyjnej, ¿eby do mnie zadzwoniæ. Je-
stem mu za to wdziêczny.
– Nie wiem, jak sobie poradzisz z takim ciê¿arem.
– Poradzê sobie – westchn¹³ smutno. – Od dawna ba³em siê czegoœ strasznego, tylko nie wie-
dzia³em, co to bêdzie. Ale by³em przygotowany.
– Postaram siê ci pomóc.
– Dziêkujê. W ogóle dziêkujê za wszystko. Jestem pana d³u¿nikiem.
– Ty?... Moim? – zdziwi³em siê.
– Tak. Pan jeden chcia³ w tym wszystkim prawdy. Nawet ja od niej ucieka³em. A od tego trze-
ba zacz¹æ – od prawdy.
– Chyba masz racjê.
– Na pewno – powtórzy³ ¿arliwie.
Milczeliœmy. Adam westchn¹³ i cofn¹³ siê o krok. Poszliœmy wolno w stronê szkolnych drzwi.
– Dobrze, ¿e tu jesteœ – powiedzia³em.
– Chyba tak – przytakn¹³ niepewnie. – Wie, pan, Lucuœ te¿ jest. Puœcili go.
– Bardzo siê cieszê.
– No, to pêdzê. Na pewno jeszcze porozmawiamy.
– Na pewno.
Adam odszed³, a jego miejsce zajê³a, wyrós³szy jak spod ziemi Dominika Zarówna.
– Wie pan – uœmiechnê³a siê blado – matura zacznie siê dopiero o dziesi¹tej. Teraz bêdzie
apel na czeϾ Izy.
– Dziêkujê za informacjê.
– Ale... ale to nie wszystko. Ja chcia³am pana bardzo przeprosiæ.
– Mnie? – zdziwi³em siê. – Za co?
– Za moj¹ g³upotê – trzepnê³a nieoczekiwanie.
– No, nie jest tak Ÿle – rozeœmia³em siê. – Ale przeprosiny przyjmujê. Mo¿e ten samokryty-
cyzm pomo¿e ci przy egzaminach.
Dygnê³a i uciek³a w stronê stadka kole¿anek. A wiêc mam jeszcze chwilê czasu – pomyœla-
³em, wchodz¹c po szerokich schodach na reprezentacyjne pierwsze piêtro szko³y. Jak to po-
wiedzia³ Adam? „Zacz¹æ trzeba od prawdy?...
158
Uda³em, ¿e nie widzê machaj¹cego na mnie gor¹czkowo dyrektora R¹czkowskiego i skrêci-
³em w prawo, w d³ugi korytarz, na koñcu którego ustawiono kabinê telefoniczn¹. Szed³em
szybko, poganiany dudni¹cymi okrzykami dyrektora. Dopad³em kabiny, szybko zamkn¹³em
drzwi. By³em spocony, serce bi³o mi szybko, szybciej ni¿ powinno i szybciej ni¿ mog³em siê
spodziewaæ. Serce w klatce... – pomyœla³em. A potem wolno, ale pewnie wykrêci³em numer
Anieli.
*
Losom Janusza Smólskiego poœwiêcona jest poprzednia powieœæ Witolda Biengo „Bardzo
d³ugi czerwiec”