Biengo Witold Serce w klatce

background image

Aby rozpocząć lekturę,

kliknij na taki przycisk ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

background image

Witold Biengo

SERCE W KLATCE

background image

Tower Press 2000

Copyright by Tower Press, Gdañsk 2000

background image

3

Wszystkie postaci, sytuacje, instytucje etc. pojawiaj¹ce siê na
kartach tej ksi¹¿ki s¹, oczywiœcie, najzupe³niej fikcyjne i po-
jawiæ siê mog³y tylko w z³oœliwej wyobraŸni autora.

I

Nie lubiê chodziæ do szko³y. Szczera prawda. Nie lubiê wstawaæ z rana tylko po to, by odgry-
waæ przez parê godzin dziennie powa¿nego i zdyscyplinowanego faceta, którym nie jestem.
W ogóle nie lubiê szko³y jako takiej, jako instytucji i nic na to nie poradzê. W koñcu chodzi-
³em do ró¿nych szkó³ przez dobre szesnaœcie lat i to powinno wystarczyæ. Nawet fakt, ¿e
wtedy chodzi³em do szkó³ jako uczeñ, a teraz jako nauczyciel, niewiele to zmienia. Szko³a
zawsze pozostanie szko³¹.
Choæ ta obecna, muszê to przyznaæ, nie jest jeszcze najgorsza. XVIII Liceum Ogólnokszta³-
c¹ce w Gdañsku przy ulicy Polanki. Imienia Artura Schopenhauera, sto metrów od domu,
w którym urodzi³ siê wielki filozof, znany moim uczniom g³ównie ze s³yszenia i napisu na
tarczach, których i tak nie znosz¹. Schopenhauer nie czu³by siê tu dobrze, ale ja chyba nie
powinienem narzekaæ. Ostatecznie i tak nie wyl¹dowa³em Ÿle; studia skoñczy³em w 1977, po-
tem przez dwa lata usi³owa³em napisaæ doktorat i pewnie bym go skoñczy³, gdyby nie zbyt-
nie zaanga¿owanie w pracê spo³eczn¹, które przyp³aci³em rokiem nie chcianej, ale nieunik-
nionej roz³¹ki z prac¹ wszelk¹. Kiedy powróci³em ju¿ do rzeczywistoœci, nie mia³em ochoty
ani na doktorat, ani na pracê spo³eczn¹.
Tak wiêc szko³a nie by³aby z³ym miejscem, gdybym mia³ jeszcze wiêksze predyspozycje do
wykonywania piêknego i trudnego zawodu nauczyciela. A z tym gorzej. Mimo ¿e szczeniaki,
którym ³adujê w g³owy „jêzyk polski”, s¹ o kilkanaœcie lat ode mnie m³odsi, nie udaje siê
w stosunku do nich ¿adna z mo¿liwych taktyk. Wiêc: ani dystans „olimpijski”, z przewag¹
wieku i doœwiadczenia przynale¿ny, ani taki skrócony do minimum z kole¿eñstwem i poufa-
³oœci¹ na dodatek. To dziwne, ale wydaje siê, ¿e oni nie chc¹ ani autorytetów, ani kolegów.
S¹ samowystarczalni i czasami mam wra¿enie, ¿e to nie ja, ale oni wytwarzaj¹ – zupe³nie
œwiadomie – pewien dystans, krótki jak cugle i jak one – ³atwy do regulowania.
Na szczêœcie przetrwa³em jakoœ drugie pó³rocze i z ulg¹, wiêksz¹ zapewne ni¿ oni, czeka³em
na zbli¿aj¹ce siê wakacje. Przyszed³ maj, a z nim matury i nadziej¹ na wypchniêcie z szacow-
nych murów imienia Schopenhauera mojej najwiêkszej udrêki – przem¹drza³ej, modnej i nie-
frasobliwej IV C.
Wbrew moim niepokojom, ma³olaty przygotowa³y siê ca³kiem nieŸle do egzaminu pisemnego
– zdali w komplecie, a ¿e wiêkszoœæ wybiera³a siê na studia humanistyczne i pokrewne, ub³a-
gali mnie o kilka konsultacyjnych spotkañ przed egzaminem ustnym. By³o wczesne czwartko-
we popo³udnie, 14 maja, kiedy skoñczy³em ostatnie z nich. Egzamin ustny wyznaczono na po-

background image

4

niedzia³ek, mia³em wiêc przed sob¹, nareszcie, trzy dni swobody i wolnoœci od szko³y, ma³ola-
tów i problemów w rodzaju „Literatura polska wobec ucisku ch³opa pañszczyŸnianego”. Sam
czu³em siê jak ch³op pañszczyŸniany tylko co poddany dobrodziejstwu oczynszowania.
Nasze spotkanie, bo ju¿ nie tradycyjna lekcja, przebieg³o spokojnie i niemrawo. Dzieciaki
przejê³y siê jednak egzaminami, wsadzi³y nosy w ksi¹¿ki i zaczê³y mnie traktowaæ z czymœ,
co przy du¿ym udziale dobrej woli, mo¿na by pewnie nazwaæ zainteresowaniem. Odczu³em
nawet odcieñ serdecznoœci, gdy po skoñczonych zajêciach wychodzili z sali, rzucaj¹c mi po-
spieszne „do widzenia”. Zajêty pakowaniem w³asnych notatek, nie od razu zauwa¿y³em, ¿e
ktoœ, oci¹gaj¹c siê z wyjœciem, stoi naprzeciw mojego biurka.
Podnios³em wzrok. W opustosza³ej ju¿ zupe³nie lekcyjnej sali sta³a przede mn¹ Iza Miller –
spokojna, melancholijna i lekko, jak zwykle, uœmiechniêta. Mimo woli zmiesza³em siê. Tro-
chê to dziwne wyznanie w ustach nauczyciela, ale có¿ – niewielu znam mê¿czyzn, którzy
zachowali ca³kowity spokój w obecnoœci Izy. Nie licz¹c oczywiœcie klasowych kolegów, któ-
rzy zdawali siê doskonale spoufaleni z jej niezwyk³¹, zjawiskow¹ urod¹ w pe³ni dziewiêtna-
stoletniego rozkwitu.
Iza by³a naprawdê piêkna – nie t¹ lokaln¹, klasow¹ urod¹, pozwalaj¹c¹ królowaæ na kilku
prywatkach i jednej dyskotece. Iza by³a zjawiskiem, harmonijnym tworem natury, która po³¹-
czy³a w jedn¹ ca³oœæ klasyczne, choæ nieco dziecinne rysy, wspania³e rasowe cia³o dojrzewa-
j¹cej kobiety i nieuchwytny, subtelny i dra¿ni¹cy sex-appeal, tchn¹c w ten twór na dodatek
prawdziwy talent poruszania siê, mówienia, robienia min, ubierania siê i makija¿u. Uff... li-
sta zalet dostatecznie d³uga, by przyprawiæ o zawrót g³owy starszych ni¿ ja pedagogów.
I rzeczywiœcie: nieraz widzia³em naszego dyrektora, pana R¹czkowskiego, gdy po kolejnej
karc¹cej rozmowie z Iz¹ (kiedy ju¿, dygn¹wszy, wychodzi³a z jego gabinetu) zastyga³ w dziw-
nej pozie, z zadartym do góry podbródkiem i trwa³ tak chwil kilka, nim, prze³kn¹wszy g³o-
œno œlinê i westchn¹wszy, nie wraca³ znów do rzeczywistoœci. Czasami, podejrzewa³em, ¿e
jego wychowawcze rozmowy ze „zjawiskiem” maj¹ jakieœ osobne, ukryte i subtelne powody,
bo, po prawdzie, Iza Miller nie dostarcza³a cia³u pedagogicznemu specjalnych k³opotów wy-
chowawczych, ale to ju¿ osobny temat.
W ka¿dym razie k³opotów rzeczywiœcie nie by³o, bo byæ nie mog³o. Iza traktowa³a szko³ê
z ca³kowit¹ obojêtnoœci¹, wype³niaj¹c z grubsza, w sposób naturalny i mi³y, wszystkie swoje
wobec niej powinnoœci i nie oferuj¹c od siebie nic ponadto, z pe³n¹ œwiadomoœci¹, której ni-
gdy jej nie brakowa³o, swej ca³kowitej odrêbnoœci i przynale¿noœci do zupe³nie innego œwia-
ta ni¿ ten, obramowany granicami szkolnego muru.
To poczucie obcoœci nie by³o niczym wyj¹tkowym równie¿ w przypadku innych ma³olatów,
ale co do odrêbnoœci i niezale¿noœci Izy nie sposób by³o mieæ w¹tpliwoœci. Nigdy ich te¿, jak
i z³udzeñ, nie mia³em i nie zamieni³em z uczennic¹ Miller nawet piêciu s³ów nie zwi¹zanych
œciœle z tematem lekcji lub klasówki. Bo i po co?
Teraz jednak zjawisko o imieniu Miller ( numer w dzienniku 22, ocena koñcowa: dobry) sta-
³o przede mn¹, uœmiechaj¹c siê melancholijnie i czekaj¹c jakby na zachêtê.
Przy³apa³em siê na tym, ¿e przybra³em – mimo woli – pozê dyrektora R¹czkowskiego: zadarty
w górê podbródek, lunatyczne spojrzenie i nieuniknione zastygniêcie. Stropi³em siê... po czym
prze³kn¹³em œlinê i westchn¹³em. To te¿ by³o mimowolne i nieuniknione. A Iza czeka³a.
–S³ucham, czy masz do mnie jak¹œ sprawê? – wykrztusi³em wreszcie w miarê spokojnym
g³osem.

background image

5

– Czy... czy mogê prosiæ o chwilê rozmowy?– zabrzmia³o to bardzo powa¿nie.
Zasch³o mi w gardle, wiêc skin¹³em tylko g³ow¹.
– Ale¿ niech pan si¹dzie, panie profesorze – uœmiechnê³a siê nagle Iza i to roz³adowa³o moje
idiotyczne napiêcie.
– Tak, oczywiœcie – b¹kn¹³em nieco zmieszany swoj¹ poz¹ i opad³em z ulg¹ na fotel.
Iza sta³a naprzeciwko mnie i zastanawia³a siê, jak sformu³owaæ pierwsze zdanie. Ze zdziwie-
niem zobaczy³em, ze nie jest wcale tak spokojna i opanowana jak zwykle. Twarz zachowa³a
pos¹gowoœæ rysów, ale d³onie, d³ugie i zgrabne, nerwowo gniot³y i rozwija³y z³o¿on¹ w czwo-
ro kopertê.
– Pomyœla³am, ¿e mogê z panem porozmawiaæ, bo chodzi... chodzi mi o Adama. Adama
Meleszyñskiego – doda³a szybko.
– S³ucham uwa¿nie – stara³em siê j¹ zachêciæ.
– No w³aœnie... Zauwa¿y³ pan, ¿e go dziœ nie by³o na zajêciach?
Rzeczywiœcie, Adam Meleszyñski nie przyszed³ na zajêcia i to powinno mnie zdziwiæ. Choæ
bardzo niewiele wiedzia³em o tym przystojnym, milkliwym ch³opaku, jedno musia³em przy-
znaæ – zna³ œwietnie literaturê i pilnie odsiadywa³ wszystkie moje zajêcia.
– Adam nie przyszed³ dziœ do szko³y – ci¹gnê³a Iza – bo znikn¹³, przepad³ gdzieœ. Ju¿ przed-
wczoraj...
– Nie rozumiem? Jak to znikn¹³ – przecie¿ przedwczoraj by³ pisemny z historii?
– Tak, tak – przytaknê³a Iza. – Adam napisa³ pracê, wyszed³ z sali wczeœniej ni¿ inni i od
tego czasu nikt go nie widzia³.
– Jak to: nikt? – ci¹gle nie mog³em wyjœæ ze zdumienia. – A rodzice, koledzy... Mo¿e gdzieœ
zabalowa³?
– To do niego niepodobne – pokrêci³a g³ow¹ Iza. – Zreszt¹, rodzice ³udz¹ siê takim przy-
puszczeniem. Ale ja w to nie wierzê.
– Wiêc mo¿e jakiœ wypadek...
– Nie, nie – przerwa³a mi. – Ja myœlê, ¿e on siê po prostu urwa³ nam wszystkim. Uciek³ od...
– szuka³a s³owa – rzeczywistoœci.
– W koñcu jest pe³noletni – b¹kn¹³em.
– Ale jak bêdzie za d³ugo ucieka³, to nie zd¹¿y wróciæ w poniedzia³ek na egzamin. I co wtedy?
– Myœlisz, ¿e to mo¿liwe?
Wzruszy³a ramionami:– Prawie pewne.
– No có¿, to bardzo przykra historia – powiedzia³em i poczu³em przyp³yw nieuzasadnionego
niepokoju. – Ale dlaczego w³aœciwie ode mnie oczekujesz?
– No w³aœnie... – rozluŸni³a siê. – O tym chcia³am pomówiæ. Bo tylko pan mo¿e tu pomóc.
– Ja?! – uzna³em za stosowne zdziwiæ siê.
– Tak, pan – odpowiedzia³a z ca³ym przekonaniem i powracaj¹c¹ pewnoœci¹ siebie. I doda³a:
– Czy nie moglibyœmy porozmawiaæ o tym spokojnie w jakimœ zacisznym miejscu? Zapra-
szam pana na kawê.
Jej zdenerwowanie gdzieœ zniknê³o. By³a znów bardzo pewn¹ siebie, melancholijn¹ i subtel-
nie zalotn¹ dziewczyn¹, która w stoj¹cym przed ni¹ mê¿czyŸnie bynajmniej nie zdawa³a siê
widzieæ swojego profesora od polskiego.
– Po pierwsze nie s¹dzê, bym rzeczywiœcie móg³ w czymkolwiek pomóc – zacz¹³em oschle –
a po drugie...

background image

6

– Wiem, wiem – przerwa³a mi – s¹dzi pan, ¿e to bêdzie niestosowne pokazaæ siê ze mn¹
w kawiarni.
– Powiedzmy – by³em zaskoczony, choæ nie mia³a racji. Nie ba³em siê ani o swoje, ani o jej
morale, po prostu nie chcia³em zaczynaæ niczego ani z ni¹ ani z nikim z jej rówieœników.
Niczego i nigdy. W mojej sytuacji to nie mia³o sensu.
– Czasy siê zmieniaj¹, panie profesorze – uœmiechnê³a siê, a ten „profesor” zabrzmia³ w jej
ustach prowokacyjnie. – Pan nie bywa³ z belframi na kawie, ale teraz to ju¿ uchodzi. Wiem
coœ o tym.
Chcia³em odpowiedzieæ, ale nie da³a mi.
– ChodŸmy ju¿. Sprawa jest naprawdê wa¿na! – nagle przypomnia³a sobie o Adamie. – Jesz-
cze ten list i... ach, tyle rzeczy, które muszê panu powiedzieæ – pokaza³a mi zmiêt¹ kopertê ,
a lew¹ rêk¹ ujê³a pod ramiê. – ChodŸmy, samochód czeka przed szko³¹.
Samochód rzeczywiœcie czeka³ przed szko³¹ – wielki, metaliczny opel- record, rocznik 1985,
a za jego kierownic¹ siedzia³ elegancki, ciemnoskóry i przystojny Arab.
– To jest Mustafa, panie profesorze – powiedzia³a Iza, gdy ju¿ usadowiliœmy siê na tylnym
siedzeniu opla. – Mustafa, to pan Andrzej Ordêga, mój profesor literatury.
– Bardzo mi przijemni – uœmiechn¹³ siê powœci¹gliwie Arab i w³¹czy³ silnik.
– Mustafa jest taki mi³y, ¿e przyje¿d¿a po minie do szko³y i w ogóle pomaga mi w ró¿nych
sprawach – wyjaœni³a Iza.
– No tak, tak, w³aœni... – ucieszy³ siê Mustafa – dok¹d pojidziemi?
– Do „Srebrnej Karczmy”. Ma teraz du¿o czasu – ci¹gnê³a Iza – bo studiuje na Politechnice,
a w³aœnie zbli¿a siê sesja.
– Jak to – zdziwi³em siê – przecie¿ w³aœnie powinien nie mieæ czasu?
– No tak, tak – zawtórowa³ nasz kierowca.
– Ale Mustafa ma – zaprzeczy³a Iza – odpuszcza tê sesjê ca³kowicie. Podoba mu siê w Polsce.
– No tak, tak, w³aœni – znów ucieszy³ siê Arab.
Postanowi³em ju¿ o nic wiêcej nie pytaæ; zreszt¹, droga z Polanek na S³owackiego, gdzie
mieœci³a siê „Srebrna Karczma”, jeden z najmodniejszych i najdro¿szych lokali Trójmiasta
w tym roku, nie by³a d³uga.
Gdy zajechaliœmy na miejsce, Iza rzuci³a Mustafie rozkazuj¹co „ czekaj na nas” i wesz³a do
œrodka. Spojrza³em na ni¹ pytaj¹co, ale Iza potrz¹snê³a tylko g³ow¹ i szybko wbieg³a po
schodkach. Pospieszy³em za ni¹. Nie by³em tu nigdy, ale widok tego wnêtrza wcale mnie nie
zaskoczy³. Minê³y ju¿ w koñcu czasy tanich szpanów, bistr z „fiko³kami” i ustronnych kafe-
jek dla cichodajek. „Srebrna Karczma” by³a dok³adnie tym, na co wygl¹da³a – powa¿nym
nocnym lokalem dla goœci, którzy swoj¹ powagê potrafili udowodniæ ciê¿arem portfela. Ja
niew¹tpliwie nie mog³em siê do nich zaliczaæ, ale Iza Miller czu³a siê tu bardzo naturalnie.
Coraz mniej podoba³a mi siê niejasna sytuacja, w jakiej siê nolens volens znalaz³em.
– Mustafa i tak nie móg³by z nami wejœæ, bo tu kolorowych nie wpuszczaj¹ – powiedzia³a
Iza, sadowi¹c siê wygodnie przy stoliku. Po czy doda³a ironicznie:
– Po prostu chc¹ utrzymaæ poziom!
– No, a ty? – spyta³em – Trzymasz Poziom?
Wzruszy³a ramionami.
– Mustafa nie ma dla mnie ¿adnego znaczenia i dobrze o tym wie. A ¿e ci¹gle krêci siê ko³o
mnie – to ju¿ jego wybór.

background image

7

Podszed³ kelner. Zamówi³em dwie kawy i postanowi³em przyst¹piæ wreszcie do sprawy.
– S³ucham ciê, Izo, teraz mo¿emy chyba spokojnie porozmawiaæ?
– Tak... oczywiœcie... – skupi³a siê, by³a znowu uczennic¹ i znów wyczu³em jej zdenerwowa-
nie. – A wiêc, jak ju¿ mówi³am, naprawdê tylko pan mo¿e pomóc Adamowi.
– Tak s¹dzisz? Przecie¿ ja jego... – zawaha³em siê – ja was prawie nie znam.
– Ale my znamy pana profesora bardzo dobrze – zaprzeczy³a. – A zw³aszcza Adam. Pan mu
ogromnie imponowa³. Czyta³ ró¿ne pana artyku³y i zawsze mówi³, ¿e pan siê marnuje w ogól-
niaku. O przepraszam, wyrwa³o mi siê... – zreflektowa³a siê, ale nie speszy³a. – Widzi pan...
to mo¿e trochê trudno wyt³umaczyæ, ale Adam by³ zawsze zupe³nie inny ni¿ jego œrodowi-
sko. Odstawa³ od rodziny i od nas wszystkich. S¹dzê, ¿e pan by³ dla niego pewnym wzorem,
cz³owiekiem z innego œwiata, takiego, gdzie i on chcia³by siê znaleŸæ.
By³em coraz bardziej zdumiony:
– Naprawdê? Nie mylisz siê? Przecie¿ nigdy nie próbowa³ siê do mnie zbli¿yæ, nie ujawnia³
siê ze swoim zainteresowaniem!
– Och, to zupe³nie inna sprawa... On by³... to znaczy jest taki zamkniêty w sobie jak œlimak.
I z nikim w³aœciwie nie by³ nigdy blisko.
– No, a z tob¹? Przecie¿ martwisz siê o niego?
– No, ja to zupe³nie coœ innego – zawaha³a siê. – Ale w³aœciwie mnie to te¿ dotyczy.
– A na czym polega to „co innego”– uœmiechn¹³em siê.
– Chyba mo¿na powiedzieæ, ¿e chodziliœmy ze sob¹. Tak to przynajmniej zwyk³o siê nazywaæ.
– Myœla³em, ¿e nie interesujesz siê rówieœnikami?
– W³aœciwie to nie, ale z Adamem to inna sprawa.
– Jesteœ tajemnicza.
– To trudno wyt³umaczyæ... Krótko mówi¹c – Adam nie jest zazdrosny, a ja staram siê nie
byæ byle jaka. Tego mnie nauczy³. No... – doda³a z wahaniem – ja te¿ nauczy³am go wielu
rzeczy...
Zamilk³a. Zrezygnowa³em z dalszych indagacji, nie rozumia³em jej, tak jak nie rozumia³em
ca³ego tego pokolenia m³odo-starych, równoczeœnie naiwnych i cwanych, zmêczonych ¿yciem
i g³odnych wszelkich jego bogactw. Iza westchnê³a. – Nie chcê, ¿eby mu siê sta³a krzywda.
– A coœ mu grozi?
– Mo¿e zacznê od pocz¹tku?
– Tak bêdzie najlepiej.
– Jaki Adam jest, ju¿ pan wie – mniej wiêcej. Przede wszystkim jest niepogodzony ze œwia-
tem i otoczeniem. A ju¿ najbardziej ze swoj¹ rodzin¹. Nie wiem tak do koñca, o co chodzi
w tych konfliktach , zreszt¹ to jest niewa¿ne, ale jego stres ci¹gle siê pog³êbia³ i ostatnio
Adam wpad³ w zupe³n¹ depresjê. Przedwczoraj, po jakiejœ k³ótni w domu, po prostu spako-
wa³ trochê drobiazgów i wyszed³, z nikim siê nie ¿egnaj¹c. No i przepad³ jak kamieñ w wodê
– nawet ja nie wiem, gdzie go szukaæ...
– Czy ty nie przesadzasz, dziewczyno? W koñcu, nie wy pierwsi wymyœliliœcie konflikt po-
koleñ, nawet jeœli macie na tym polu w³asne sukcesy.
– Nie, nie – zaprzeczy³a gor¹co – to nie jest banalny konflikt pokoleñ. To nie jest jakiœ tam
szczeniacki bunt itp. Przecie¿ wie pan, kim s¹ rodzice Adama. To nie jest jakieœ pierwsze
lepsze ma³¿eñstwo w œrednim wieku, zmêczone dorastaj¹cym synalkiem i mêcz¹ce go w re-
wan¿u za swoje przegrane ¿ycie.

background image

8

No tak, mia³a niew¹tpliwie racjê... Szczególn¹ pozycjê Meleszyñskich trzeba uwzglêdniæ, gdy
myœli siê o Adamie. Stary Meleszyñski to rzeŸbiarz, cz³owiek bardzo znany i – jak o nim
mówi¹ – bogaty. Na trójmiejskim podwórku postaæ znakomita i nieprzeciêtna. Tak samo
zreszt¹ jak i matka – znana graficzka i scenografka.
– Ja myœlê – ci¹gnê³a Iza – ¿e Adamowi wydarzy³o siê coœ naprawdê z³ego. Nie wiem, o co
mu chodzi, ale bojê siê... – zobaczy³a mój pytaj¹cy wzrok. – Bojê siê ju¿ nie tylko o jego
maturê, choæ to te¿ wa¿ne... ja siê bojê o jego bezpieczeñstwo!
Zamilk³a na chwilê.
– Och, mo¿e przesadzam. Ale naprawdê trzeba mu pomóc! Pogrzeba³a w torebce i wyci¹gnê-
³a paczkê marlboro.
– Pozwoli pan, panie profesorze? – spyta³a sp³oszona, przypominaj¹c sobie jakby, ¿e jednak
jest jeszcze ci¹gle moj¹ uczennic¹.
Skin¹³em g³ow¹ i zapali³em swojego extra-mocnego.
– Powiedzmy, ¿e masz racjê. Adamowi trzeba pomóc, z tym siê zgadzam. Ale co ja mogê tu
zrobiæ?
– W³aœnie do tego zmierzam – energicznie zaci¹gnê³a siê dymem. Ale najpierw niech pan
przeczyta ten list – poda³a mi kartkê papieru wyjêt¹ ze zmiêtej koperty.
Izka – pisa³ niewyraŸnie i szybko Adam Meleszyñski – sytuacja dojrza³a do radykalnych roz-
strzygniêæ. Mam ju¿ doœæ do dna. Zrywam siê rodzinie, ale do ciebie przyjdê lub zadzwoniê
wkrótce. Jedyna proœba: postaraj siê o adres Ordêgi, chcê z nim pogadaæ. Tyle
.
Kartka nie by³a podpisana, brakowa³o równie¿ daty.
– To jak? – spyta³a Iza. – Czy mogê daæ Adamowi pana adres, gdyby siê odezwa³?
– Mieszkam na Wassowskiego 7, mieszkania 2. Telefon 41–77–89.
Czeka³em, a¿ zapisze adres w ma³ym notesiku. Skin¹³em na kelnera i mimo jej protestów
zap³aci³em rachunek. Piêæset z³otych za dwie kawy; no có¿, z pewnoœci¹ „Srebrna Karczma”
nie nadawa³a siê na klub nauczycielski.
Mustafa czeka³ na podjeŸdzie. Tym razem na nic nie zda³y siê moje protesty – Iza rzuci³a
stanowczo „na Wassowskiego” i wepchnê³a mnie do przestronnego wnêtrza samochodu.
– No tak, tak w³aœni, Wassowskiego – zgodzi³ siê pogodnie Mustafa i niespodziewanie doda³:
– To dobri kwartal do miszkania.
Po czym odwióz³ mnie do domu.

background image

9

II

Niew¹tpliwie, ulica Wassowskiego we Wrzeszczu to „dobri kwartal” do mieszkania: w sa-
mym centrum miasta, a równoczeœnie – na skraju lasu; spokojna uliczka, zabudowana stary-
mi, solidnymi willami, wspinaj¹ca siê ³agodnie na lesiste wzgórze. Ale Mustafa, który za-
pewne przyzwyczajony by³ do innych standardów, zdziwi³ by³ siê widz¹c, jak skromnie mo¿-
na mieszkaæ w tej dobrej dzielnicy.
Zajmowaliœmy – ja i moja matka – skromne mieszkanie, od lat nie remontowane i wydzielo-
ne z ogromnej, niegdyœ bardzo luksusowej willi. Matce przypad³ du¿y pokój z werand¹ na
parterze, gdzie równie¿ by³a kuchnia i ³azienka, ja – królowa³em na kilkunastu metrach piê-
terka, z którego uda³o siê wykroiæ pokój z alkow¹ i miniaturowym balkonikiem.
Nie by³o to mieszkanie imponuj¹ce zamo¿noœci¹, przez lata ca³e by³o nam w nim za ciasno,
ale po œmierci mojego ojca zrobi³o siê na pewien sposób puste i w zupe³noœci odpowiada³o
moim potrzebom, daj¹c mi zarówno bliskoœæ matki, jaki i niezbêdne minimum izolacji i osa-
motnienia. Na malutki balkonik przylatywa³y go³êbie i szpaki, a w zimie nawet czerwone gile,
ga³êzie starych œwierków siêga³y niedu¿ych, ³ukowatych okienek, a cisza i spokój wynagra-
dza³y mi nawet niezbyt mi³e s¹siedztwo zamo¿nych, pewnych siebie i ha³asuj¹cych ogrom-
nymi samochodami wspó³lokatorów.
W sumie nie by³o to z³e miejsce do mieszkania i rymowa³o siê zgodnie z innymi rzeczami
w moim ¿yciu, które równie¿ „nie by³y z³e”. Niez³a by³a praca, nie najgorsi przyjaciele,
dziewczyny, ksi¹¿ki, które czyta³em i – czasem – próbowa³em pisaæ; nie by³y z³e moje nie-
wysokie dochody – skoro pozwala³y mi prze¿yæ. I wszystkie te elementy codziennoœci mia³y
tylko jedn¹ wadê, za to dotkliw¹: nie by³y dobre. Nie mog³em w³aœciwie narzekaæ, ale cz³o-
wiek, który przekroczy³ ju¿ (czy dopiero) trzydziestkê, nie powinien mierzyæ swej egzysten-
cji tak¹ w³aœnie miar¹. Czy mia³em jednak jakikolwiek wybór?
Tego majowego popo³udnia, kiedy otwiera³em drzwi mojego domu – na pewno nie. Za jego
drzwiami czeka³ na mnie spokój, cisza i dotkliwy bark nadziei na jakiekolwiek zmiany. Có¿,
do wszystkiego mo¿na przywykn¹æ.
Moja matka przygotowywa³a obiad i w³aœnie mieliœmy zasi¹œæ do sto³y, kiedy zadzwoni³ te-
lefon. Telefonowa³ Artur Dembowski, mój serdeczny przyjaciel, którego widywa³em co praw-
da rzadko, ale s³ysza³em czêsto – Artur mia³ bowiem mi³y zwyczaj regularnego „meldowania
siê” przez telefon co kilka dni, nawet jeœli nie mia³ konkretnej sprawy. Ten nawyk czêstych
kontaktów z licznymi ludŸmi zosta³ mu zapewne z czasów, kiedy pracowa³ jako dziennikarz
(a by³ nim przez wiele lat) i sprawia³, ¿e mój przyjaciel mia³ jedn¹ zaletê nieocenion¹ – wie-
dzia³ wszystko o wszystkich. Przynajmniej w Gdañsku. Pamiêta³em o tym i po zwyczajowej
wymianie uwag na temat pogody, najbli¿szych przyjació³ i nowinek politycznych, zagadn¹-
³em o Meleszyñskich.

background image

10

– Dlaczego ciê interesuj¹? – zagulgota³ w s³uchawce podniecony g³os Artura. – I kto w³aœci-
wie – ona czy profesor?
– Oboje – odpar³em – a powody s¹ doœæ szczególne...
– Masz teraz czas? – przerwa³ mi.
– Mam.
– To przyjadê, jeœli mo¿na.
Rozmowa zosta³a przerwana ku radoœci mojej mamy. Ale barszcz i tak zd¹¿y³ wystygn¹æ.
Artur przyjecha³, gdy byliœmy przy deserze, cmokn¹³ matkê w rêkê i nie pytany zacz¹³ opo-
wiadaæ o sukcesach swego syna w dziedzinie akrobatyki. Syn Artura ma piêæ lat i starsz¹ od
siebie o siedem lat przyrodni¹ siostrê. Urodzi³ siê na pocz¹tku przymusowego bezrobocia
ojca, co spowodowa³o czêste dziœ konsekwencje – Dorota posz³a do pracy, a Artur zosta³
w domu przy dzieciach, pisuj¹c tylko z rzadka do coraz dziwniejszych czasopism w rodzaju
„Hodowcy Jedwabników”.
Kiedy obiad dobieg³ wreszcie koñca i wyl¹dowaliœmy z herbat¹ „ na górce”, Artur z miejsca
zaatakowa³:
– Czemu interesujesz siê Meleszyñskimi?
– A ty?
– O nie, nie. Ty pierwszy. W koñcu, to ja mam byæ Ÿród³em informacji, wiêc muszê wiedzieæ,
co jest grane.
Opowiedzia³em pokrótce Arturowi to, co wiedzia³em o znikniêciu Adama, prosz¹c o dyskre-
cjê. Nie by³o tego wiele, ale mój przyjaciel wydawa³ siê zainteresowany.
– Teraz ty – zaatakowa³em Artura. – Czemu interesujesz siê Meleszyñskimi?
– Zainteresowanie to mo¿e zbyt du¿e s³owo – Artur machn¹³ lekcewa¿¹co rêk¹ .– Ale rze-
czywiœcie, mam z profesorem swoje dawne, najzupe³niej prywatne porachunki. To nie ma nic
do rzeczy. Natomiast zupe³nie ostatnio dosz³y mnie s³uchy, ¿e oni maj¹ zamiar siê rozstaæ, co
zreszt¹ t³umaczy³oby stresy syna. Lubiê wiedzieæ du¿o rzeczy o wielu ludziach, a stary Mele-
szyñski by³ dostatecznie d³ugo osob¹ publiczn¹, ¿eby utrwaliæ siê we wdziêcznej pamiêci
swych ziomków.
No tak, przypomnia³em sobie – kim na dobr¹ sprawê nie by³ ju¿ stary Meleszyñski? Znany rzeŸ-
biarz, autor licznych pomników zdobi¹cych wiele miast Polski, profesor ASP, wieloletni wy-
k³adowca na Zachodzie, nawet by³y radny i pose³. Jak na jedn¹ osobê wystarczy a¿ nadto –
pomyœla³em. A przy tym wszystkim nie by³ chyba stary, skoro jego syn dopiero zdawa³ maturê.
Mimo moich nalegañ Artur nie chcia³ powiedzieæ nic wiêcej. Naci¹gn¹³ dwa grube swetry,
które mimo ciep³ej, majowej pogody ci¹gle jeszcze nosi³ z uporem godnym marcowej szaru-
gi i obiecawszy, ¿e zadzwoni jutro, zacz¹³ zbieraæ siê do wyjœcia.
Staliœmy ju¿ w progu, gdy niespodziewanie odezwa³ siê dzwonek, a w drzwiach zobaczy³em
Anielê K¹ck¹, moj¹ – nazwijmy j¹ tak z braku lepszych okreœleñ – narzeczon¹. Aniela dziw-
nie siê sp³oszy³a na widok Artura, który mimo prób nie da³ siê zatrzymaæ i pospiesznie wy-
szed³. Wiedzia³em od dawna, ¿e Aniela i Artur niezbyt siê lubi¹ i bola³em nad tym, ale có¿ –
nie chcia³em rezygnowaæ ani z dziewczyny, ani z przyjaciela. Choæ nie wiem doprawdy, czy
okreœlenie „przyjaciel” pasowa³o do Artura, a „narzeczona” i „dziewczyna” do moich zawi-
³ych zwi¹zków z Aniel¹.
Byliœmy z sob¹, ze wszystkimi konsekwencjami, od lat i zapewne ju¿ dawno trafilibyœmy
przed o³tarz, gdyby nie przeszkody banalne acz dosadne – oboje nie mieliœmy mieszkania

background image

11

i w³aœciwie wszystkiego, co jest potrzebne do wspólnego ¿ycia, nasza pozycja zawodowa by³a
nieustabilizowana, dochody marne, a perspektywy na przysz³oœæ jeszcze gorsze.
Kilka lat temu Aniela wyjecha³a na saksy do Holandii i przesiedzia³a tam prawie ca³y burzli-
wy okres, który nam, mieszkaj¹cym w Gdañsku, dostarczy³ tak wiele emocji i wzruszeñ. Po
powrocie niczego nie mog³a zrozumieæ ze zmian, które dokona³y siê podczas
jej nieobecnoœci i to równie¿ by³o powodem pewnego och³odzenia naszych stosunków.
Zreszt¹ – Aniela jecha³a do Amsterdamu, po to, by zrobiæ karierê jako zdolna graficzka oraz
by zarobiæ dostatecznie du¿o pieniêdzy na jakieœ– w przysz³oœci – wspólne i w³asne miesz-
kanie. Nic z tych planów nie wysz³o. Grafików i plakacistów jest zapewne w Holandii i oko-
licach wiêcej ni¿ galerii, a praca w restauracji przy myciu naczyñ – na czym siê ostatecznie
skoñczy³o, nie mog³a, oczywiœcie, przynieœæ kroci.
Aniela przywita³a siê z mam¹ przesadnie czule, jak zwykle, po czym wdrapaliœmy siê „na
górkê”. Wyczu³em instynktownie, ¿e jest zdenerwowana, ale postanowi³em milczeæ. Ju¿ od
lat wiedzia³em, ¿e i tak nie powie mi nic, jeœli sama nie zechce. Aniela wyci¹gnê³a z torebki
paczkê cameli i poprosi³a mnie o ogieñ. Ja pozosta³em przy extra-mocnych. Choæ œwietnie
rozumia³em pasjê Anieli do zagranicznych papierosów i trunków – s¹dzê, ¿e to pomaga³o jej
czuæ siê lepsz¹ ni¿ otoczenie – nigdy nie lubi³em perfumowanych papierosów.
– Wpad³am dzisiaj, choæ umawialiœmy siê dopiero na pojutrze – zaczê³a Aniela z przesadn¹
emfaz¹, zaci¹gaj¹c siê dymem – bo mój szef pyta³ mnie o ciebie i bardzo jestem ciekawa, co
wy mo¿ecie mieæ wspólnego z sob¹?
– Twój szef? – musia³em byæ chyba bardzo zdziwiony, gdy¿ Aniela rozeœmia³a siê z za¿eno-
waniem i dorzuci³a:
– No... profesor Meleszyñski.
– No tak! – wyrwa³o mi siê. – Od rana siê zastanawiam, z czym to nazwisko powinno mi siê
kojarzyæ. A przecie¿ on jest twoim szefem!
Rzeczywiœcie, stary Meleszyñski od lat by³ profesorem gdañskiej ASP, gdzie Aniela dzier¿y-
³a zaszczytny etat starszego asystenta.
– Móg³byœ o tym pamiêtaæ – wzruszy³a ramionami. – no wiêc, stary wzi¹³ mnie dzisiaj na
stronê i zacz¹³ przepytywaæ. A kto ty jesteœ, czy mo¿na ci zaufaæ, a co ty w³aœciwie robisz.
I tak dalej. Rozumiesz, to w³aœciwie niezwyk³e, ¿e on... ¿e on... – Zapl¹ta³a siê.
– Zaraz, zaraz – przerwa³em – czy¿byœ uwa¿a³a za rzecz niezwyk³¹, i¿ wielki mistrz Mele-
szyñski mo¿e siê zainteresowaæ kimœ tak skromnym jak ja?
Zada³em to pytanie tak nagle, ¿e Aniela nie zd¹¿y³a siê zastanowiæ:
– No... chyba tak – wypali³a i zaraz, poczerwieniawszy, doda³a – to znaczy... nie zrozum mnie
Ÿle... on po prostu zawsze tak odleg³y od innych ludzi i ich spraw... rodzinnych, a tu raptem –
ca³e przes³uchanie. Rozumiesz mnie?
Rozumia³em i zrobi³em wszystko, ¿eby zwekslowaæ rozmowê na spokojniejsze tory, ale jakiœ
osad niepokoju pozosta³. Dlaczego Aniela by³a taka przejêta? Dlaczego tak j¹ interesowa³
„stary”? Dlaczego, kiedy ju¿ wykrztusi³a swoje pytanie, da³a siê zbyæ byle czym?
Rozmawialiœmy jeszcze chwilê o sprawach mniej wiêcej obojêtnych, po czym Aniela zaczê³a
siê ¿egnaæ. Nie zatrzymywa³em jej, bo rozmowa i tak siê nie klei³a, a Aniela wygl¹da³a na zmê-
czon¹ i nieswoj¹. W koñcu wysz³a, a ja – wracaj¹c na swoj¹ „górkê” – uzmys³owi³em sobie,
¿e zapomnia³em nawet siê z ni¹ umówiæ na nastêpne spotkanie. Stanowczo nie byliœmy ju¿ par¹
spontaniczn¹, a mo¿e nawet – szczer¹ w swoich uczuciach. I ja te¿ nie pozostawa³em bez winy.

background image

12

Najnowsza powieœæ Konwickiego by³a bardzo interesuj¹ca, ale zd¹¿y³em przeczytaæ tylko
kilka stron, kiedy zadzwoni³ telefon.
– Mówi Rafa³ Meleszyñski – us³ysza³em – czy mogê rozmawiaæ z panem Ordêg¹?
– S³ucham, jestem przy telefonie... panie profesorze.
– Mi³o mi, ¿e pana zasta³em – g³os po drugiej stronie drutu by³ s³odki jak miód – bardzo
wiele s³ysza³em o panu od swego syna i naprawdê ¿a³ujê, ¿e nie mieliœmy okazji spotkaæ siê
wczeœniej. Przepraszam bardzo, ¿e oœmielam siê pana fatygowaæ, zw³aszcza w tak gor¹cym
okresie maturalnym. I proszê mi wierzyæ, ¿e nigdy nie pozwoli³bym sobie, gdyby nie powaga
sytuacji...
– Wiem ju¿ coœ niecoœ od Izy Miller – rzuci³em.
– Ach tak? – wydawa³ siê zaskoczony. – To bardzo mi³a panienka. Wiêc pan ju¿ wie? To tym
lepiej...
– Co mogê zrobiæ? – przerwa³em, zmêczony ju¿ t¹ niemal dotykaln¹ s³odycz¹ lej¹c¹ siê ze
s³uchawki.
Meleszyñski spowa¿nia³: – Chcia³em pana prosiæ o spotkanie.
– S³u¿ê uprzejmie...
– Ale jak najszybciej. Bardzo pana proszê... – nagle wyda³ mi siê sp³oszony. – Prawdê po-
wiedziawszy, mia³em nadziejê, ¿e zobaczymy siê jeszcze dziœ.
No tak, to by³a ostatnia rzecz, na któr¹ mia³bym ochotê tego majowego popo³udnia. Ale za-
brn¹³em ju¿ zbyt daleko w tej wzajemnej wymianie grzecznoœci, ¿eby odmówiæ. Zgodzi³em siê.
– Doskonale – ucieszy³ siê Meleszyñski – a wiêc czekam na pana od tej chwili. Nigdzie nie bêdê
wychodzi³. Siedzê murem. Dojazd z Wrzeszcza nie powinien panu zaj¹c wiêcej jak pó³ godziny.
– Nie wiem, niestety, gdzie pan mieszka.
– No tak, tak...– mo¿e siê myli³em, ale Meleszyñski wydawa³ siê zdziwiony moj¹ nieœwiado-
moœci¹. Mo¿e mia³ przesadne mniemanie o swojej s³awie? – Mieszkamy w Or³owie, na Prze-
bendowskich 7. To jest nad morzem, oczywiœcie na prawo od szosy, jad¹c od Gdañska. I niech
pan naciœnie taki ma³y czerwony guziczek pod skrzynk¹ na listy – wtedy brama wjazdowa
otworzy siê automatycznie i nie bêdzie pan musia³ parkowaæ samochodu na uliczce, która jest
bardzo ciasna. A wiêc czekam!
Meleszyñski od³o¿y³ s³uchawkê, a ja swoj¹ trzyma³em jeszcze chwilê przy uchu, dumaj¹c
o ludziach, którzy nie potrafi¹ sobie wyobraziæ, by ich rozmówcy, nawet jeœli s¹ tylko liceal-
nymi nauczycielami, nie dysponowali samochodami. I benzyn¹ albo talonami na ni¹. Nie mó-
wi¹c ju¿ o mieszkaniu. Có¿, trudno pewnie sobie wyobraziæ, ¿e ktoœ marzy o kawalerce, gdy
ma siê taki dom jak Meleszyñski. Co ja mówiê dom, to ca³e zamczysko – ogromna, nowo-
czesna willa, po³o¿ona w najdro¿szej czêœci Or³owa. Ceny dzia³ek musia³yby dochodziæ tam
do zawrotnych sum w zielonych papierkach, gdyby, oczywiœcie, w Or³owie by³y jakieœ wolne
dzia³ki, poza – na przyk³ad – ogrodem wokó³ posiad³oœci Meleszyñskich, w którym, lekko
licz¹c, zmieœci³oby siê z trzydzieœci domków letniskowych.
Rozmyœla³em o tym i o innych sprawach, wolno zbli¿aj¹c siê do posesji przy ulicy Przeben-
dowskich. By³em w bardzo z³ym humorze i mia³em po temu swoje powody. Od telefonicznej
rozmowy z profesorem minê³o pó³torej godziny – teraz dochodzi³a ju¿ dwudziesta – które
zu¿y³em na przedzieranie siê przez Trójmiasto wci¹¿ zatrzymuj¹c¹ siê kolejk¹.
Mimo ¿e nie przyby³em tu samochodem, postanowi³em nacisn¹æ na czerwony guziczek, cie-
kawy co stanie siê dalej. Efekt przeszed³ moje najœmielsze oczekiwania. Oto otworzy³a siê

background image

13

przede mn¹ szeroka brama, wbudowana w wysoki ¿ywop³ot, a od ulicy wygl¹daj¹ca jak wjazd
do gara¿u. By³a to jednak brama prowadz¹ca do ogrodu; by dostaæ siê do schowanego w g³ê-
bi i przyklejonego do œciany willi gara¿u, trzeba by³o przejœæ jeszcze kilkadziesi¹t metrów.
Wszed³em do ogrodu; ciê¿kie wierzeje cicho zasunê³y siê za moimi plecami. Gdy by³em
mniej wiêcej w po³owie drogi miêdzy bram¹ a domem – otworzy³y siê drzwi gara¿u, a gdy
znalaz³em siê ju¿ w tym obszernym pomieszczeniu, przypominaj¹cym raczej hangar i miesz-
cz¹cym najnowszy model mercedesa i daihatsu charade – otworzy³y siê automatycznie drzwi
prowadz¹ce w g³¹b mieszkania. Wspi¹³em siê po kilku schodkach i wszed³em do œrodka, s³y-
sz¹c, jak zamykaj¹ siê za mn¹, kolejno, drzwi gara¿u i mieszkania.
Znalaz³em siê w obszernym hallu, u koñca którego sta³, uœmiechaj¹c siê Rafa³ Meleszyñski.
To znaczy, domyœli³em siê tylko profesora w tym niewysokim, bardzo przystojnym mê¿czyŸ-
nie oko³o piêædziesi¹tki, który umia³ ubraæ siê – równoczeœnie – z wyszukan¹ elegancj¹
i pewnym luzem, nie uciekaj¹cym od akcentów najbardziej aktualnej mody m³odzie¿owej.
Ten mê¿czyzna musia³ byæ profesorem Meleszyñskim, gdy¿ wygl¹da³ dok³adnie tak, jak po-
winien wygl¹daæ profesor Meleszyñski. Nie ruszy³ siê na mój widok; sta³ nieruchomo, uœmie-
chaj¹c siê ujmuj¹co i czekaj¹c, a¿ przemierzê ogromny hall.
Gdy ju¿ uœcisnêliœmy sobie d³onie, zwyczajowo mamrocz¹c pod nosem nazwiska, wskaza³
rêk¹ w prawo, gdzie w przytulnej wnêce sta³ niewysoki stolik, otoczony wygodnymi klubo-
wymi fotelami. Od razu zrozumia³em powody dziwnej sztywnoœci gospodarza – musia³ piæ.
Na stoliku sta³a opró¿niona do po³owy butelka i dwie niedu¿e szklaneczki. Usiedliœmy.
– Czy napije siê pan whisky, profesorze?– spyta³ Meleszyñski .
– Chêtnie, ale bardzo proszê, ¿eby nie nazywa³ mnie pan „profesorem”.To tytu³ zupe³nie mi
siê nie nale¿¹cy.
– Z wod¹, z lodem?... – spyta³, zajêty nape³nianiem szklanek.
Pokrêci³em g³ow¹. Postawi³ przede mn¹ whisky i znów uœmiechn¹³ siê; ujmuj¹co, ale równo-
czeœnie jakby nienaturalnie.
Podnios³em wzrok. Dopiero teraz zauwa¿y³em, ¿e hall jest miniaturowym muzeum, ekspo-
nuj¹cym znane, powielane na pocztówkach pomniki.
– Kaza³ pan d³ugo na siebie czekaæ – powiedzia³ jakby z nutk¹ z³oœci, choæ nie przestaj¹c siê
uœmiechaæ. Wyda³o mi siê, ¿e jest zdenerwowany. Wychyli³ duszkiem pó³ szklaneczki whisky, po
czym otar³ chusteczk¹ czo³o i kark. Musia³ siê mocno pociæ, choæ przecie¿ nie by³o wcale gor¹co.
– Proszê wybaczyæ – powiedzia³em – ale sam pan na pewno wie, jak Ÿle chodz¹ teraz kolejki.
– Jak to, wiêc nie jest pan samochodem? – zapyta³.
– Nie.
– Jak mi przykro! Gdybym wiedzia³, ¿e pana wóz jest zepsuty, przyjecha³bym po pana!
– Mój wóz nie jest zepsuty. Po prostu w ogóle nie mam samochodu.
– Ach tak – znów siê uœmiechn¹³. – Wiem, wiem, wy m³odzi chcecie byæ naturalni, nie chce-
cie zanieczyszczaæ atmosfery i tak dalej – znów upi³ trochê whisky.
Ta rozmowa zaczyna³a mnie nu¿yæ, nie próbowa³em wiêc wyt³umaczyæ mu, ¿e nie jestem
„naturalny”, tylko po prostu nie mam pieniêdzy.
– W czym mogê panu pomóc? – spyta³em stanowczo.
– W³aœciwie... – odpowiedzia³ od razu – w³aœciwie to sam nie wiem. Widzi pan, mam k³opo-
ty z Adamem. A nie znam, niestety, ani jego œrodowiska, ani nauczycieli. Tylko o panu s³y-
sza³em wiele dobrego...

background image

14

– S³ucham pana uwa¿nie – powiedzia³em dobitnie, gdy¿ mia³em wra¿enie, ¿e odp³ywa myœl¹
ode mnie, od swego syna, a nawet tego mieszkania. Musia³ chyba byæ bardziej pijany, ni¿ mi
siê zdawa³o.
– Widzi pan... – spojrza³ na mnie nie widz¹cym wzrokiem – to nie jest takie proste, ale spró-
bujê wzi¹æ siê w karby i wszystko pokrótce opowiedzieæ... Adam ma dziewiêtnaœcie lat, a to
trudny wiek, zw³aszcza dla ch³opaka, który zawsze chowa³ siê w dobrobycie i w cieniu ro-
dziców. Có¿... tak siê ju¿ u³o¿y³y nasze sprawy, ¿e nigdy nie mieliœmy dla niego doœæ du¿o
zainteresowania i uwagi. Mniej wiêcej od Sierpnia nasze stosunki zaczê³y siê gwa³townie
psuæ. Adam uzna³, ¿e jesteœmy z ¿on¹ skompromitowanymi „artystami rz¹dowymi”, mia³ za
z³e nasze dochody, poziom ¿ycia, s³awê. Wszystko. Nie bêdê siê wdawa³ w szczegó³y, po-
wiem tylko, ¿e ostatnio zdarzy³o nam siê kilka przykrych k³ótni, które mam sobie za z³e –
w koñcu to ja jestem doros³y i powinienem umieæ powœci¹gn¹æ emocje. Ale có¿ – sta³o siê.
Wzruszy³ ramionami i wypi³ do koñca swoj¹ whisky. Przez chwilê siedzieliœmy w milczeniu.
– Wie pan – ci¹gn¹³ – najœwiêtszy cz³owiek mo¿e siê zdenerwowaæ, kiedy bliska osoba wy-
pomina mi pieni¹dze, zreszt¹ nie takie wielkie – machn¹³ rêk¹ – które zdoby³o siê latami ciê¿-
kiej pracy, talentem, ¿arliwoœci¹... – dobitnoœæ tych ostatnich s³ów zdawa³a siê œwiadczyæ, i¿
nieraz je wypowiada³. – Doœæ tego. ¿e przedwczoraj, po doœæ przykrej k³ótni, spakowa³ pod-
rêczn¹ torbê i wyszed³, z nikim siê nie ¿egnaj¹c.
– Nie chcê bagatelizowaæ pana problemów – powiedzia³em – ale w koñcu Adam jest ju¿ do-
ros³y, a takie ucieczki z domu s¹ dziœ na porz¹dku dziennym.
– Tak, tak – potwierdzi³ skwapliwie. – Ale widzi pan – wykrztusi³ wreszcie – nie ba³bym siê
o Adama, gdyby nie pewne okolicznoœci... hm, Adam zabra³ ze sob¹ magnetofon. Japoñski,
firmy Sony, oczywiœcie stereofoniczny. Takie cacko, niedu¿e, ale o bardzo dobrych parame-
trach. Kosztowa³ mnie tysi¹c dolarów i by³ to prezent na studniówkê. Wiêc Adam mia³ pra-
wo zabraæ ten magnetofon z sob¹, ale z drugiej strony... przecie¿ u nas potrafi¹ zabiæ cz³o-
wieka dla piêciu dolarów, wiêc co mówiæ o tysi¹cu. Mimo wszystko – nie robi³bym ¿adnej
sprawy, gdyby nie to... – Meleszyñski wyci¹gn¹³ z kieszeni pomiêty kawa³ek papieru. – Zna-
laz³em ten liœcik dzisiaj w skrzynce.
Wyci¹gn¹³em rêkê. Na skrawku papieru, wyrywanym ze zwyk³ego zeszytu w kratkê, koœla-
we, drukowane litery uk³ada³y siê w zdanie: A

DAM

JEST

ZUPE

£

NIE

BEZPIECZNY

,

ALE

MO

¯

E

MU

SIÊ

COŒ

STAÆ

,

JEŒLI

BÊDZIESZ

GO

SZUKA

£. – To brzmi niemal jak list porywaczy – zdziwi³em siê –

ale w takim razie powinno byæ jakieœ ¿¹danie, poza przestrog¹ przed poszukiwaniami... Nic
nie rozumiem.
– No w³aœnie – przytakn¹³ Meleszyñski – to bardzo dziwne. Ja jednak myœlê, ¿e to list pory-
waczy, którzy wkrótce wyst¹pi¹ z jak¹œ propozycj¹.
– Powinien pan zwróciæ siê do milicji. Ja chyba nie jestem tu potrzebny.
– Nie, nie... poderwa³ siê gwa³townie, zachwia³ i – ³api¹c równowagê – po³o¿y³ mi d³oñ na
ramieniu. – Pan mnie nie mo¿e tak zostawiæ. O milicji nie ma nawet mowy.
– Ale¿ dlaczego?
– To mog³oby tylko zaszkodziæ, jestem pewny. Oni mog¹ pomyœleæ, ¿e Adam ukrad³ mi ma-
gnetofon... – Ca³a nadzieja w panu.
– Nie rozumiem?
– Przecie¿ to proste. Ja nie mogê go szukaæ, bo list mi zabrania. Ale pana to nie dotyczy.
I pan znajdzie Adama!

background image

15

– Ale¿ to absurdalny pomys³!
– Ciii – po³o¿y³ po pijacku palec na ustach – ja panu we wszystkim pomogê, wszystko panu
powiem. I pan go znajdzie.
Dalsze perswazje z mojej strony by³y zupe³nie bezcelowe, gdy¿ nic do niego nie dociera³o.
Uczepi³ siê myœli o mojej pomocy z uporem maniaka i pozostawa³y mi tylko dwa wyjœcia –
powiedzieæ stanowczo: nie i natychmiast st¹d wyjœæ albo obiecaæ mu pomoc, zobowi¹zuj¹c
do wezwania milicji, na któr¹ scedowa³bym sw¹ misjê. W przyp³ywie s³aboœci wybra³em dru-
gie. Meleszyñski ca³y siê rozpromieni³.
– Wiedzia³em, ¿e pan mi pomo¿e! – wybe³kota³. – A ja potrafiê byæ wdziêczny. Po co pan
chodzi na piechotê, no – po co? Przecie¿ to bez sensu. Ja panu podarujê samochód. Tak, jeœli
pan mi pomo¿e za³atwiæ sprawê Adama, to dam panu malucha.
Na nic zda³y siê moje zaprzeczenia. ¯eby go zmusiæ do wyra¿enia zgody na zawiadomienie
milicji, musia³em obiecaæ mu pomoc. Na odchodnym wrêczy³ mi adresownik Adama.
– Tydzieñ temu Adam dosta³ nowy notes i przepisa³ tam wszystkie adresy. Znalaz³em stary
w jego papierach.
Obieca³ mi jeszcze, ¿e nastêpnego dnia rano na pewno zadzwoni na milicjê i – ju¿ w progu –
zacz¹³ siê upieraæ, ¿e odwiezie mnie do domu samochodem. Poniewa¿ nie mia³em zamiaru
ryzykowaæ ¿yciem i zdrowiem, prawie mu uciek³em.
I wtedy dopiero, brn¹c przez wyludnione uliczki Or³owa do stacji kolejki, pomyœla³em o tym,
jak niebezpieczny jest ten cz³owiek i jak wiele potrafi zdzia³aæ swoim ujmuj¹cym uœmiechem.
Przecie¿ to on powinien przyjœæ do mnie, a nie ja do niego! A jednak przyszed³em, przylecia-
³em i teraz, po up³ywie zaledwie dwóch godzin, sp³ywa³em z powrotem, na dodatek obarczo-
ny piekielnie nieprzyjemnym zobowi¹zaniem, którego, co prawda, nie mia³em zamiaru do-
trzymywaæ, ale jednak – wspomnienie naszej umowy powraca³o wraz z pal¹cym poczuciem
wstydu. Omota³ mnie jak jakiegoœ gówniarza – pomyœla³em. Widocznie jesteœ dla niego gów-
niarzem – odpowiedzia³ g³os wewnêtrzny. Wzruszy³em ramionami, postanawiaj¹c od³o¿yæ
dialogi wewnêtrzne na lepsz¹ okazjê. I brn¹³em dalej przez ciemne i ch³odne Or³owo.

background image

16

III

– Czekam na ciebie – powiedzia³a mama – bo mam wa¿n¹ wiadomoœæ. Sta³em, nieco zdzi-
wiony, w progu, trzymaj¹c klucz d³oni. Mama nabra³a na stare, no powiedzmy – starsze –
lata zwyczaju chodzenia spaæ z kurami, wiêc jej obecnoœæ w korytarzu o jedenastej wieczo-
rem by³a czymœ prawie niezwyk³ym.
– Dzwoni³a niejaka Izabela Miller – przeczyta³a mama z kartki – i prosi³a, ¿ebyœ zadzwoni³
do niej bez wzglêdu na porê. Nawet w œrodku nocy. Tytu³owa³a ciê „panem profesorem”. To
tyle, a teraz pozwolisz, ¿e po³o¿ê siê spaæ.
Wdrapa³em siê na swoje piêterko i po chwili wahania wykrêci³em numer, który poda³a ma-
mie Iza. Podnios³a s³uchawkê prawie natychmiast i wyda³a siê bardzo ucieszona moim tele-
fonem.
– Jak to dobrze, ¿e pan dzwoni, panie profesorze. Ju¿ nie mog³am siê doczekaæ.
– O co chodzi? – przerwa³em ze œwiadom¹ osch³oœci¹.
– Och, panie profesorze – Iza nie wydawa³a siê speszona – mam kilka nowych wiadomoœci
o Adamie i koniecznie chcia³abym siê z panem spotkaæ.
– Doskonale, umówimy siê na jutro. Po po³udniu.
– Ale¿ to niemo¿liwe. Naprawdê. Musimy siê spotkaæ jeszcze dziœ.
– Co? – by³em naprawdê zdziwiony, a perspektywa zarywania nocy wcale mi siê nie uœmie-
cha³a. – Czy ty wiesz, dziecko, która jest godzina?
– Nie jest jeszcze póŸno – odpowiedzia³a ¿arliwie Iza. – Dopiero jedenasta. Koniecznie mu-
simy siê zobaczyæ. Bardzo proszê.
Nie mog³em jej odmówiæ – czu³em to doskonale. Ale nie mog³em te¿ wymagaæ od dziewiêt-
nastoletniej dziewczyny, a na dodatek – mojej uczennicy, by odwiedza³a mnie noc¹ na Was-
sowskiego.
– Dobrze – zgodzi³em siê w koñcu, choæ bez entuzjazmu. – Tylko gdzie my siê spotkamy
o tej porze?
– Mo¿e u mnie?
– Zdaje siê, ¿e nie mam innego wyjœcia. Gdzie mieszkasz?
– Niedaleko od pana, na Fornalskiej 15. Czekam niecierpliwie.
Pomaszerowa³em do Izy, zastanawiaj¹c siê, co w³aœciwie powiedzieæ jej rodzicom, by wyt³u-
maczyæ tak bardzo spóŸnion¹ wizytê nauczyciela w uczennicy. Mai³em sobie za z³e, ¿e od
razu nie kaza³em Izie poprosiæ do telefonu ojca. Teraz by³o za póŸno i pozosta³o mi co naj-
wa¿niejsze domyœlaæ siê, kim ten ojciec jest i w jaki sposób zarobi³ na willê przy ulicy For-
nalskiej.
Tymczasem okaza³o siê, ¿e ojca w ogóle nie ma. Nie ma te¿ matki, a Iza mieszka sama w ³ad-
nym, ale jednak raczej skromnym dwupokojowym mieszkaniu na piêterku jednej z willi.

background image

17

– Mia³am sobie za z³e – mówi³a tymczasem moja uczennica prowadz¹c mnie do piêknie
nakrytego sto³u – ¿e nie wys³a³am po pana Mustafy.
– Czy on tu mieszka? – wyrwa³o mi siê.
– Ale¿ sk¹d! Nigdy tu nawet nie by³. Po prostu mog³am do niego zadzwoniæ i poprosiæ, ¿eby
po pana podjecha³.
Pokrêci³em g³ow¹: – Niecodziennie us³u¿ny jest ten twój Mustafa.
– Bo ja wiem... – rozeœmia³a siê – ale nie mówimy o nim.
– A jak to siê sta³o, ¿e nie mieszkasz z rodzicami?
– Och... to zawi³a sprawa, ale chêtnie kiedyœ o tym panu opowiem. I o Mustafie te¿, jeœli pan
bêdzie chcia³. A teraz proszê siadaæ do sto³u i, póki co, zajadaæ.
By³a bezpoœrednia, porzuci³a nawet tego przeklêtego „profesora”. Wdziêczny jej za to w du-
chu, siad³em do sto³u, na którym, w otoczeniu kwiatów i œwiec, spoczywa³ pó³misek wype³-
niony wêdlinami, kawa³kami wêgorza, ³ososia i serami, które tonê³y wprost w powodzi list-
ków sa³aty, oliwek, skrawków papryki i talarków pomidora. Có¿, ju¿ dawno temu zrozumia-
³em, ¿e mo¿liwoœci finansowe moich uczniów s¹ wiêksze ni¿ moje.
Zajada³em wiêc bez skrupu³ów i z rosn¹cym apetytem przygotowane przez Izê smako³yki, a tym-
czasem ona, w³¹czywszy adapter, na którym po³o¿y³a p³ytê z nagraniami zespo³u Cocteau Twins
przysiad³a naprzeciwko mnie na ma³ej sofie, podwinê³a nogi i – tym razem nie pytaj¹c o zgodê –
zapali³a d³ugiego papierosa. Wygl¹da³a œlicznie – w delikatnym, chyba jedwabnym szlafroczku,
równoczeœnie wiotkim i – jednak – szczelnie okrywaj¹cym ca³e cia³o, z w³osami upiêtymi nad
czo³em, bez makija¿u. To by³a bodaj najpiêkniejsza dziewczyna, jak¹ kiedykolwiek spotka³em.
Iza konsekwentnie nie pozwala³a mi nic mówiæ, dopóki nie zjad³em kolacji. Syciliœmy siê
wiêc – ja wêgorzem i polêdwic¹, ona – muzyk¹ Cocteau Twins i swoimi w³asnymi, nieprze-
niknionymi dla mnie myœlami. Wreszcie skoñczy³em, Iza nala³a do dwóch fili¿anek kawy
z ekspresu, zapali³em extra-mocnego i... mimo woli westchn¹³em. Iza Miller – to by³a inna
kategoria i wiedzia³em o tym bardzo dobrze. To by³a dziewczyna ze œwiata willi i luksuso-
wych samochodów, dziewczyna tylko przez przypadek tkwi¹ca wci¹¿ jeszcze w rzeczywisto-
œci XVIII Liceum Ogólnokszta³c¹cego im. Artura Schopenhauera, rzeczywistoœci, w której ja
tkwi³em bez reszty i bez najmniejszej szansy zmiany swej kondycji, podczas gdy Iza mog³a-
by z powodzeniem brylowaæ w ka¿dej z europejskich stolic. Jako czyjaœ ¿ona, kochanka, czy
modelka, a wiêc kochanka niejako zbiorowa – wszystko jedno. Nie trzeba dlatego ani szczê-
œliwego zrz¹dzenia losu, ani mi³oœci, która pod bramy Kopciuszka z ulicy Fornalskiej przy-
prowadzi samochód szwajcarskiego bankiera. Wystarczy odrobina swobody i niefrasobliwo-
œci, mo¿e obojêtnoœci w traktowaniu mêskich namiêtnoœci... Reszta by³a prosta.
One, te dziewczyny, o których myœla³em – niewa¿ne w Warszawie czy Rotterdamie – nazy-
wa³y to konsumpcj¹. Dasz siê skonsumowaæ odpowiedniemu mê¿czyŸnie, w odpowiednim
miejscu i czasie, potem nastêpnemu – i wszystko stoi przed tob¹ otworem: Wyspy Kanaryj-
skie i luksusowe restauracje Pary¿a, oferty matrymonialne starych Szwajcarów i praca
w agencji reklamowej w Londynie, ma³¿eñstwo z kanadyjskim nafciarzem i etat krupierki
w hotelu Hilton w Londynie.
Wspomnia³em moje w³asne, szkolne, kole¿anki, które dziesiêæ lat wczeœniej ni¿ Iza Miller
zrozumia³y te prawdy. Choæ ¿adna z nich nie dorównywa³a Izie urod¹, dzieli³y teraz po równi
dostêpne mojemu pokoleniu radoœci ¿ycia: Wyspy Kanaryjskie, restauracje Pary¿a, starych
Szwajcarów, agencje w Londynie, nafciarzy i hotel Hilton.

background image

18

Zapewne by³em nieco cyniczny, snuj¹c te rozmyœlania pomiêdzy kawa³kiem wêgorza
a p³atkiem baltonowskiej polêdwicy, ale w koñcu – nie ma powodu, by to ukrywaæ – prze-
mawia³y przez mnie kompleksy, frustracje i niespe³nienia. Poœród tandetnych pewexow-
skich duralexów, baltonowskiego jad³a, angielskich papierosów, hamburskich œwiec
i playboyowskich wdziêków gospodyni poczu³em wyj¹tkowo dosadnie, i¿ nie mam szan-
sy, i¿ mój czas min¹³ i nigdy nie powróci, mimo trzydziestu lat, które prze¿y³em, studiów,
jakie odby³em, zapisanych przeze mnie – bez wiêkszego po¿ytku – stronic. Mimo tego,
a mo¿e w³aœnie dlatego.
Tymczasem Iza zdawa³a siê bardzo odleg³a od niepokojów, jakie obudzi³a we mnie soczy-
stoœæ polêdwicy i doskona³oœæ efektu stereofonicznego gramofonu firmy Occident. Kiedy ju¿
przeszliœmy do kawy, zapali³a kolejnego papierosa i powiedzia³a bez ¿adnych wstêpów: –
Có¿, wiedzia³am, gdzie schroni³ siê Adam i wiedzia³am jak siê z nim skontaktowaæ. Tymcza-
sem on, mimo bardzo solennych obietnic, nie odezwa³ siê dzisiaj, a numer telefonu, który
dosta³am od niego, milczy jak zaklêty – poda³a mi kartkê z cyframi 31–16–95.
– Czy wiesz do kogo nale¿y ten numer?
– Nie mam pojêcia. Adam powiedzia³ mi, ¿e mam pytaæ o pani¹ doktor.
– I co?
– I nic. Dzwoni³am tam dzisiaj chyba z dziesiêæ razy. Nikt nie odpowiada.
– No dobrze, ale to przecie¿ jeszcze o niczym nie œwiadczy. Adam móg³ po prostu, ¿e tak
powiem, zmieniæ lokal.
– Tak, tak, wiem o tym. Ale jestem przekonana, ¿e jakoœ da³by mi znaæ o sobie. Skoro tego
nie zrobi³, to musi znaczyæ, ¿e coœ z³ego z nim siê dzieje.
– Taka jesteœ pewna Adama?
– Oczywiœcie, ¿e jestem pewna – odpar³a – ale nie w ten sposób, jak pan s¹dzi. Po prostu,
my siê z Adamem naprawdê przyjaŸnimy. £ó¿ko, interesy, namiêtnoœci, to wszystko nie mia-
³o znaczenia wobec przyjaŸni. Jestem pewna, ¿e Adam nic wa¿nego by nie postanowi³ bez
rozmowy ze mn¹.
– Jasne, jasne – powiedzia³em, bo co niby mia³em powiedzieæ? – Wszystko rozumiem. Ale
czego ty w³aœciwie oczekujesz ode mnie? Przecie¿ chcia³aœ tylko, ¿ebym siê z nim spotka³.
I na to siê zgodzi³em. Ale co mogê zrobiæ teraz, kiedy Adam znikn¹³?
– Pan musi mi pomóc go znaleŸæ! To znaczy... oczywiœcie, ja sama bêdê go szuka³a, bo wiem,
jak to robiæ. Ale bojê siê tego momentu, kiedy go wreszcie znajdê. Skoro siê nie odezwa³, to
albo nie mo¿e, albo straci³ do mnie zaufanie. Dlatego chcia³abym mieæ pana przy sobie. Wie-
rzê, ¿e pan bêdzie umia³ siê z nim dogadaæ.
– S³uchaj, dziewczyno – przerwa³em jej – jesteœ ju¿ drug¹ dzisiaj osob¹, która usi³uje mnie
przekonaæ, ¿e Adamowi grozi jakieœ niebezpieczeñstwo. Ale – nie mówisz mi nic wiêcej.
Przecie¿ ty w ogóle nic mi nie mówisz. Tylko te obawy... lêki... Musisz mi wreszcie coœ wy-
t³umaczyæ, jaœniej. Na przyk³ad: dlaczego s¹dzisz, ¿e straci³aœ jego zaufanie. Czy da³aœ mu
jakiœ powód do tego?
– Jestem drug¹ osob¹... – Iza podnios³a na mnie wielkie, zdziwione oczy – a kto by³ pierwsz¹?
– Mniejsza z tym. Odpowiedz najpierw na moje pytanie.
– Och – ¿achnê³a siê, nagle bardzo powa¿na – nie mówi³am wszystkiego Adamowi, wiêc
czemu mia³abym mówiæ panu?
– Dlatego, ¿e chcesz czegoœ ode mnie, choæ u diab³a – nie wiem w³aœciwie czego?

background image

19

– W tej chwili powinniœmy za wszelk¹ cenê pomóc Adamowi. Wiem – podkreœli³a to s³owo
– ¿e mo¿e mieæ k³opoty. I byæ mo¿e jestem trochê temu winna. Naprawdê... – doda³a miêkko
– wiesz?... To znaczy – wie pan, panie Andrzeju – poprawi³a siê.
By³a równoczeœnie bardzo powa¿na i kokieteryjna. Topnia³em – co tu ukrywaæ – pod wp³y-
wem jej uœmiechu. – Wiêc czego ode mnie chcecie?
– My? To znaczy kto?
– No – ty i ojciec Adama.
– Stary? – krzyknê³a Iza – Stary z panem rozmawia³?
– Tak.
– Sk¹d on wiedzia³ o panu?
– A nie od ciebie?
– Ale¿ sk¹d! – by³a zdziwiona i jakby nieco przestraszona.
– Wiêc prawdopodobnie od pewnej mojej... znajomej, która jest jego asystentk¹.
– Ach tak – powiedzia³a z namys³em. – A czego w³aœciwie chcia³ od pana?
– Tego co ty. ¯ebym odnalaz³ Adama.
– Niesamowite – westchnê³a Iza.
Opowiedzia³em jej pokrótce przebieg spotkania w Or³owie, pomijaj¹c oczywiœcie niezbyt
pedagogiczne szczegó³y w rodzaju iloœci whisky, jak¹ wla³ w siebie profesor. Iza s³ucha³a
z wielk¹ uwag¹, ale kiedy skoñczy³em, zrobi³a minê pe³n¹ œwiêtego oburzenia:
– Wiêc sprzymierzy³ siê pan z drug¹ stron¹?
– Nie b¹dŸ dzieckiem! Przecie¿ ojcu zale¿y na tym samym, co tobie – na bezpieczeñstwie
Adama.
– Wcale nie by³abym taka pewna. To niebezpieczny cz³owiek.
– Meleszyñski?!
– Tak. Choæ zapewne i on niepokoi siê o Adama. Zreszt¹, ta kartka w skrzynce na listy... to
rzeczywiœcie niesamowite. Wiêc dosta³ pan notes? Proszê mi go pokazaæ.
Wyci¹gn¹³em notes Adama, a tymczasem Iza mówi³a dalej, nerwowo przerzucaj¹c kartki. –
Te adresy mog¹ nam wszystko u³atwiæ.
Odsunê³a na bok puste talerze, zapali³a kolejnego papierosa i przyci¹gnê³a krzes³o do sto³u,
siadaj¹c tu¿ ko³o mnie.
– Przeanalizujemy te adresy razem, zgoda?
– Zgoda.
Wyci¹gn¹³em z kieszeni mój w³asny notatnik i d³ugopis, Iza zaczê³a g³oœno czytaæ poszcze-
gólne pozycje:
– Amadeusz, tel. ... to jest taki fryzjer w Sopocie, mo¿na go skreœliæ. Artamoniuk, to nasz
kolega z klasy, bez znaczenia. 32–09–19 A.M. – wzruszy³a ramionami. – nie znam nikogo
o tych inicja³ach...
Trwa³o to doœæ d³ugo. W notesie Adama by³o szeœædziesi¹t siedem pozycji. A¿ czterdzieœci,
jak ustaliliœmy szybko, by³y to telefony i adresy kolegów szkolnych Adama i Izy. Nastêpnych
piêtnaœcie numerów mo¿na by³o zapisaæ w rubryce: znajomi, krewni, us³ugi, interesy. By³ tam
i renomowany krawiec, i adres warsztatu samochodowego, numer telefonu kas LOT–u i ad-
res redakcji „Dialogu”, informacja kolejowa i autobusowa.
Pozostawa³o dwanaœcie notatek, które nazwa³bym „tajemniczymi”. Ich spis wygl¹da³ nastê-
puj¹co:

background image

20

32–09–19 A.M.
31–16–95 A.A.
Docent, Gd. Os. prawo 7
43–19–22 magister
LIT. 28–03–83
Mieczyki, od 16 zero, weekendy
32–19–71 Neu.
20–19–22 L.K.
Rysia i Misia, Ola i Jola, figo i fago, kawa marago, pola manola.
–15/ 2/ 37/ 32/ 11/ 17/ 29/ 46/ 1/ 13/ 19/ 22 itd.
Staszek, Lipowa 19
31–70–21, w. 74, zawlit
– To by³ dobry pomys³ z tym notesem – powiedzia³a Iza, kiedy ju¿ dojechaliœmy do „¯”.
Widzi pan, panie Andrzeju – jest tu ten numer, który da³ mi Adam, pod A. A.
– Ale co z tego? Go³e numery nic nam nie daj¹, musimy mieæ nazwiska albo adresy. Spróbuj-
my zastanowiæ siê nad t¹ dwunastk¹. Mo¿e ci coœ przychodzi do g³owy?
– Tak... Myœlê, ¿e te „Mieczyki” to nie s¹ wcale kwiaty. Adam mia³, zdaje siê, takiego kole-
gê, z Gdyni, jeszcze z podstawówki, który nazywa³ siê Mieczyk. Myœlê, ¿e bêdê mog³a to
sprawdziæ jutro rano.
– Okay – powiedzia³em – powinniœmy rozszyfrowaæ ca³¹ dwunastkê. Ale przede wszystkim
to nieszczêsne 31–16–95.
– Ja to zrobiê.
– W jaki sposób.
– Przelecê ca³¹ ksi¹¿kê telefoniczn¹ Gdañska, „31” to pocz¹tek centrali œródmieœcia, wiêc
tylko mniej wiêcej jedna pi¹ta numerów ca³ego miasta.
– Ale¿, dziewczyno, to przecie¿ tytaniczna praca!
– Wiem, wiem. Ale ja i tak póŸno k³adê siê spaæ – uœmiechnê³a siê szelmowsko – przecie¿
mogê chyba spróbowaæ?
– Jeœli chcesz – wzruszy³em ramionami. – No, a co z reszt¹?
– Niech pan te¿ trochê pomyœli. W koñcu to pan jest doros³y i m¹dry w tym towarzystwie.
I po to siê pana anga¿uje, ¿eby pan myœla³ – powiedzia³a tonem wyran¿erowanej hrabiny.
Musia³em mieæ dziwn¹ minê, bo rozeœmia³a siê szelmowsko i szybko, w niespodziewanym
odruchu poca³owa³a mnie w policzek.
– A teraz bêdziemy razem szukaæ Adama, zgoda? – spyta³a.
– Zgoda – odrzek³em, choæ nie chcia³em tego powiedzieæ i czêsto potem mia³em gorzko ¿a³o-
waæ tej decyzji.
– Jest ju¿ po pierwszej – powiedzia³a Iza, wstaj¹c z krzes³a – wiêc zbyt póŸno, ¿eby jeszcze
dziœ cokolwiek zdzia³aæ. Choæ mia³am ró¿ne plany... ale rozmowa z panem by³a taka fascy-
nuj¹ca, ¿e zapomnia³am o wszystkim.
Wsta³em gotowy do wyjœcia.
– Nie, nie – zaprotestowa³a Iza – nigdy siê na to nie zgodzê. Nie mo¿e pan jeszcze wyjœæ.
Proszê chwilê poczekaæ.
Opad³em z powrotem na krzes³o. Iza zmieni³a p³ytê, podsunê³a mi plik najnowszych nume-
rów „Newsweeka”, „Timesa”, „Playboya”, po czym zniknê³a w kuchni. Ta „chwila” trwa³a

background image

21

z dobry kwadrans, ale Iza zjawi³a siê z powrotem z tac¹, na której sta³y fili¿anki z kaw¹ i bu-
telk¹ pewexowskiego napoleona; zd¹¿y³a równie¿ zmieniæ domowy szlafrok na jakiœ prze-
dziwny peniuar, który równie¿ siêga³ do ziemi, ale za to ods³ania³ ramiona. I zrobi³a sobie
delikatny makija¿, który jeszcze podkreœla³ i tak niew¹tpliwie walory jej urody.
– Ciekawy ten artyku³ Boba Fischera o Polsce w „Newsweeku”. Czyta³ pan? – spyta³a, sta-
wiaj¹c na stole tacê.
Westchn¹³em i odrzuci³em na bok plik czasopism. Spojrza³a na mnie pytaj¹co.
– Drogie dziecko – zacz¹³em mentorsko, bo nic innego nie przychodzi³o mi do g³owy. – Nie
wiem, jaki masz stopieñ z angielskiego...
– Ale¿, celuj¹cy – przerwa³a mi, niemal zgorszona.
– Lecz, tak czy inaczej, powinnaœ wiedzieæ dobrze o tym, ¿e twoi nauczyciele ró¿ni¹ siê nie-
co od waszego pokolenia. My nie czytamy „Newsweeka” i „Playboya”. Wœród twoich nauczy-
cieli jest wielu wspania³ych, m¹drych ludzi – nie da siê ukryæ; zapêdzi³em siê za daleko i te-
raz próbowa³em ratowaæ sutuacjê – ale my kszta³ciliœmy siê w innych czasach... A zreszt¹...
przecie¿ wiesz chyba, ¿e w moim zawodzie od lat dokonuje siê selekcja negatywna, podczas
gdy do liceów takich jak nasze trafia z roku na rok coraz wiêcej m³odzie¿y z tak zwanych
dobrych domów, ma³olatów zamo¿nych i obytych w œwiecie... i tak dalej. W ka¿dym razie –
m³odzie¿y góruj¹cej na swój sposób nad nauczycielami.
– Wiem, wiem – z³apa³a haczyk. – Ale z tymi „dobrymi domami” to naprawdê przesada. Gru-
ba! W koñcu, czy dom, w którym siê znajdujemy, to jest dobry dom?
– Ale jednak... – ci¹gn¹³em z nadziej¹, ¿e mo¿e w ten sposób czegoœ siê dowiem – macie nad
nami tak wiele przewag...
– Te¿ coœ! – wybuchnê³a œmiechem. – Jedyn¹ nasz¹ przewag¹ jest m³odoœæ! Za to pan... pan
ma tyle zalet, ¿e móg³by pan imponowaæ wszystkim!
Uœmiechnê³a siê, pewna swoich racji. Poczu³em siê idiotycznie, jak musi siê czuæ ktoœ, kto
usi³uje przekonaæ drugiego o swej nêdzy i znikomoœci – nie znajduj¹c wiary. U¿y³em w koñ-
cu argumentu, jak mi siê zdawa³o, zasadniczego: – Czy wiesz, ¿e ja nigdy nie by³em na Za-
chodzie, jeœli nie liczyæ Rostocku i Berlina?
Patrza³a na mnie jakby nie rozumiej¹c:
– No i co z tego?– spyta³a. – Przecie¿ to nie ma ¿adnego znaczenia.
– Jak to nie ma? – wkurzy³em siê. – Co ty opowiadasz?
– Pan mnie obra¿a, panie Andrzeju – odpowiedzia³a nadspodziewanie serio. – Oczywiœcie,
wiêkszoœæ moich rówieœników to pierwotniaki i enterocefale... ale w koñcu rozmawia pan ze
mn¹, a nie z jak¹œ Dominik¹ Zarówn¹...
Rozeœmia³em siê. Dominika chodzi³a do tej samej klasy co Iza i Adam i s³ynê³a jako królew-
na (królowa?) trójmiejskich dyskotek. Tymczasem Iza, nie zwracaj¹c uwagi na mnie, ci¹gnê-
³a dalej:
– Przecie¿ pan jest naprawdê kimœ... Pan po prostu wie tak wiele o literaturze, historii i po
prostu ¿yciu, ¿e my chyba nigdy panu nie dorównamy...
Mówi³a jeszcze jakiœ czas, a ja czu³em narastaj¹c¹ we mnie z³oœæ. Mówi tak, ¿eby mi siê
podlizaæ – myœla³em. Chce mi siê podlizaæ albo jest idiotk¹. Chce czegoœ ode mnie i bez-
wzglêdnie d¹¿y do celu. Jest po prostu pragmatyczna, jak oni wszyscy. S³uchaj¹c jej wypi³em
dwa czy trzy kieliszki koniaku i teraz, zwa¿ywszy, ¿e w mojej krwi kr¹¿y³a jeszcze whisky
wypita z Meleszyñskim, poczu³em siê trochê pijany.

background image

22

– Pan mi nie wierzy – powiedzia³a nagle Iza. – Pan ci¹gle myœli o swoich frustracjach
i kompleksach, tak jakbyœcie to wy, pokolenie Sierpnia, mieli na nie monopol!
– Ale¿ dziecko, mylisz siê... – zacz¹³em z zaciêciem pedagoga starej daty, ale Iza nie da³a mi
skoñczyæ...
– Nie jestem dzieckiem i dobrze o tym wiesz, tak samo jak wiesz, ¿e jesteœ sfrustrowany, a ja
rozumiem, ¿e masz powody... Ale my nie mamy nawet z³udzeñ, nie mamy nic... poza garœci¹
dolarów i paczk¹ z Kalifornii.
Nagle zabrak³o mi argumentów:
– Okay – powiedzia³em, bo co niby mia³em powiedzieæ. – Jeœli jesteœ taka m¹dra, to dyspo-
nuj moj¹ mnieman¹ m¹droœci¹, bardzo ciê proszê. Ale na razie, jeœli pozwolisz, pójdê spaæ.
Wiêc ¿egnam...
¯achnê³a siê nagle, wystraszona czy zmieszana: – Jeœli jesteœ zmêczony, poœcielê ci w dru-
gim pokoju. Nie bêdziesz szed³ po nocy do siebie.
– Dlaczego nie?
– Bo nie ma powodu, ¿ebyœ wychodzi³.
– I w³aœnie dlatego zaraz st¹d wyjdê. Rozumiesz?
– Wiedzia³am – rozeœmia³a siê cynicznie Iza – oczywiœcie, mog³am z góry podejrzewaæ, ¿e
mój idol oka¿e siê po prostu impotentem!
– Na pewno nie bêdê ci udowadnia³, ¿e jest inaczej! – krzykn¹³em zeŸlony.
– Ale chcia³byœ! – rozeœmia³a siê wulgarnie. – I tak wiesz, ¿e ci nie dam okazji, wiêc mo¿esz
zachowaæ swoj¹ potencjê dla tygodników katolickich i starych panien!
Wsta³em i zacz¹³em manipulowaæ przy doœæ zawi³ym zamku drzwi wyjœciowych. Iza mi po-
mog³a i ju¿ po chwili by³em na ulicy – ciemnej nagle i obcej.
Nie wiedzia³em, z której strony przyszed³em i w któr¹ siê zwróciæ. Przeszed³em na oœlep
mo¿e ze sto metrów, gdy nagle podszed³ do mnie ktoœ wychodz¹cy z mijanej przecznicy, z py-
taniem o ogieñ.
Wyci¹gn¹³em z kieszeni zapalniczkê, ale w tym samym momencie nieznany przechodzieñ
uchwyci³ mnie ciê¿k¹ d³oni¹ za ko³nierz d¿insowej kurtki i wysycza³ przez zaciœniête zêby:
– Wiêc to ty jesteœ tym chujem, co ³azi po nocy do Izy?
Przypomnia³em sobie w tej chwili bon mot Witkacego (byæ mo¿e zreszt¹ bardziej mot ni¿
bon) : „Ja by dawno u¿ by³ gieroj, no u mienia jest giemoroj” i postanowiwszy uznaæ, ¿ê kie-
dyœ wreszcie trzeba siê pozbyæ swojego „giemoroja”, wyprowadzi³em w stronê przeœladowcy
klasyczny, niespodziewany i chyba doϾ silny prawy sierpowy.
Jegomoœæ pad³ jak d³ugi na g³adki asfalt ulicy Ma³gorzaty Fornalskiej, ale w tej samej chwili
– poczu³em na ramionach silne d³onie kolejnego napastnika.
– Stary – szepn¹³ mi ktoœ w ucho – nie rzucaj siê , to tylko ostrze¿enie. Bardzo delikatne...
– Czego chcecie – wybe³kota³em, zdjêty nag³ym lêkiem.
– Ale¿, drobiazgu... Chwila, Robert, spokój.. – rzuci³ pod adresem faceta powalonego moim
ciosem, który podniós³ siê w³aœnie z ziemi. – Nie chcemy od ciebie wiele – ci¹gn¹³, gdy¿ ju¿
kolejny napastnik uchwyci³ mnie za drugie ramiê. – Tylko dwóch rzeczy: ¿ebyœ przesta³ by-
waæ u Izki i ¿ebyœ odpieprzy³ siê od Adama! Ponia³?
– Ponia³... – odpowiedzia³em, choæ wcale nie mia³em zamiaru dotrzymywaæ tej wymuszonej
obietnicy.
Ucisk zel¿a³.

background image

23

– A teraz spierdalaj! – ktoœ pchn¹³ mnie na chodnik. Us³ysza³em warkot odje¿d¿aj¹cego sa-
mochodu, który o centymetry min¹³ moj¹ g³owê.
Kiedy odjechali, wsta³em i powlok³em siê na Wassowskiego. Nic lepszego nie przysz³o mi
do g³owy.

background image

24

IV

Wsta³em doœæ póŸno; wypoczêty i raczej zadowolony z siebie. To znaczy zadowolony by³em
tylko do czasu, kiedy przypomnia³em sobie wszystkie szczegó³y poprzedniego wieczoru.
Mimo woli westchn¹³em i zacz¹³em siê szybciej ubieraæ, ale jednak – dobre samopoczucie
zwyciê¿y³o. W koñcu by³ pi¹tkowy ranek, a ja mia³em przed sob¹ trzy dni wolnoœci od szko-
³y, uczniów, klasówek, matur i dyrektora R¹czkowskiego z ca³ym cia³em pedagogicznym.
Mia³em jednak przed sob¹ misjê i pamiêtam o tym. Nie traktuj¹c serio obietnicy danej Mele-
szyñskiemu, postanowi³em pomóc Izie Miller. Mimo jej obraŸliwego zachowania przed na-
szym rozstaniem i napaœci pod jej domem. Mimo tego, a mo¿e w³aœnie dlatego. Zbada³em
dok³adnie stan mojej garderoby. Po szamotaninie, z nieznanymi napastnikami nie przedsta-
wia³a siê najlepiej. Naderwany ko³nierz kurtki, brak kilku guzików – mimo wszystko wysze-
d³em z tej przygody prawie bez szwanku, nawet jeœli doliczyæ rozbite kostki palców i siniak
na brodzie, który wzi¹³ siê w³aœciwie nie wiadomo sk¹d.
Przypudrowa³em siniak talkiem i zszed³em na dó³, nios¹c w rêce sporych rozmiarów kawa-
³ek bristolu, na którym wypisa³em czarnym mazakiem ca³¹ listê tajemniczych numerów tele-
fonów i adresów z notesu Adama.
Jedz¹c œniadanie postawi³em tê listê przed sob¹ opart¹ o cukierniczkê i tak zamyœli³em siê
nad jej treœci¹ – miêdzy jednym kêsem a drugim – ¿e nie zauwa¿y³em mamy, która przysta-
nê³a za mn¹ i równie¿ zerka³a na kartkê. Z zamyœlenia wyrwa³ mnie dopiero jej g³os:
– Chcesz siê skontaktowaæ z kimœ z Akademii Medycznej?
– Nie, dlaczego?– odpowiedzia³em zdziwiony.
– Oczywiœcie, jeœli nie chcesz, mo¿esz mi niczego nie mówiæ – mama by³a najwyraŸniej jesz-
cze trochê obra¿ona. – Ju¿ zd¹¿y³am do tego przywykn¹æ. Ale jeœli Ÿle siê czujesz albo szu-
kasz protekcji, to móg³byœ pamiêtaæ, ¿e znam wielu lekarzy.
– Ale¿ mamo, naprawdê nie wiem, o czym mówisz?
– Ach tak? To doprawdy dziwne, zwa¿ywszy, ¿e od paru minut wpartujesz siê w numer tele-
fonu Akademii Medycznej.
– Cooo? – wykrzykn¹³em i spojrza³em na kartkê. Rzeczywiœcie – „A.M.” przy pierwszym
numerze mog³o oznaczaæ Akademiê Medyczn¹. Wsta³em z miejsca, uœciska³em mamê, która
³atwo stopnia³a i poprosi³em j¹ o pomoc przy ca³ej liœcie. Mama nie da³a siê d³ugo prosiæ
i w³o¿ywszy na nos okulary, zabra³a siê za studiowanie mojego spisu, podczas gdy ja po-
œpiesznie koñczy³em œniadanie. Efekty jej pracy by³y imponuj¹ce.
Mama rozszyfrowa³a nie tylko numer Akademii Medycznej, ale równie¿ Kliniki Neurologii (no
tak, „Neu”), co zreszt¹ w niczym nie zmieni³o faktu, ¿e nadal by³em ciemny jak tabaka w rogu.
Skoñczy³em œniadanie i zastanowi³em siê „co dalej”? Mia³em przed sob¹ spokojny ocean
trzech wolnych dni, ale jeœli jakoœ chcia³em pomóc Adamowi, musia³em dzia³aæ. Wiêc mo¿e

background image

25

przejœæ siê do Izy albo przynajmniej zadzwoniæ? Nie zd¹¿y³em siê zdecydowaæ kiedy zadzwo-
ni³ telefon.
– Mówi profesor Meleszyñski – us³ysza³em g³os w s³uchawce, tym razem ch³odny, opanowa-
ny i powœci¹gliwy. – Dzwoniê, ¿eby siê dowiedzieæ, czy zdo³a³ pan ju¿ coœ zdzia³aæ?
– Ale¿ proszê pana! – wykrzykn¹³em. – Nie jestem ani cudotwórc¹, ani nawet oficerem MO!
Có¿ mog³em zrobiæ od wczoraj? – A propos – czy kontaktowa³ siê pan z milicj¹?
– Nie – odpowiedzia³ z wahaniem – jeszcze nie.
– Proszê to natychmiast zrobiæ, inaczej w ogóle nie mam zamiaru panu pomagaæ.
– Czy naprawdê to jest konieczne? S¹ pewne wzglêdy, dla których nie chcia³bym tego robiæ,
a poza tym...
– Nie mo¿e byæ ¿adnych wzglêdów! To zbyt wa¿ne – przerwa³em mu.
– A poza tym – przebi³ siê – nowy maluch to chyba atrakcyjne honorarium za pracê? Myœla-
³em, ¿e bêdzie siê pan lepiej spisywa³.
– Drogi panie – by³em ju¿ naprawdê wœciek³y – nie jestem pañskim lokajem i nie potrzebujê
pañskich samochodów. Ostrzegam, ¿e jeœli pan nie zawiadomi milicji, to nie tylko zrezygnu-
jê z pomagania panu, ale zrobiê to sam...
– Nie, nie – z³agodnia³ – ju¿ ja sam to zrobiê. Tylko proszê mnie nie opuszczaæ. I proszê mi
wybaczyæ natarczywoœæ, ale po wczorajszym myœla³em, ¿e mo¿e pan ju¿ coœ zdzia³a³... – za-
waha³ siê nagle.
– Po jakim „wczorajszym”– zaatakowa³em.
– Podobno by³ pan u szkolnej kole¿anki Adama, u Izy.
– Sk¹d pan wie?
– Och, mniejsza z tym. Ktoœ pana widzia³ i powiedzia³ mi o tym.
To zabrzmia³o groŸnie. Czy¿by profesor mia³ jakiœ zwi¹zek z nocnymi napastnikami?
– Profesorze – powiedzia³em – kiedy zgodzi³em siê pomóc panu w – nazwijmy to tak – œledz-
twie, nie spodziewa³em siê, ¿e ja z kolei bêdê przez pana œledzony.
– Ale¿ nie ma o tym mowy – roztopi³ siê w uprzejmoœci – to najzupe³niejszy przypadek. Zu-
pe³nie mnie nie interesuje, jak pan to zrobi, proszê mi tylko znaleŸæ Adama. B³agam.
– Zadzwoniê do pana póŸniej – powiedzia³em i od³o¿y³em s³uchawkê.
Stary Meleszyñski nie budzi³ mego wspó³czucia, ju¿ raczej odrazê i rodzaj pogardy. Nie mo-
g³em jakoœ uwierzyæ w jego szczeroœæ, a nawet w prawdziwoœæ lêku o Adama. Sam siebie
karci³em w g³êbi duszy za te uczucia, krzywdz¹ce byæ mo¿e dla cz³owieka, który by³ jednak
ojcem doros³ego , ale pogubionego w œwiecie ch³opaka. Te rozmyœlania przerwa³ kolejny
dzwonek telefonu.
– Czy rozmawiam z panem profesorem Ordêg¹? – us³ysza³em przymilny g³os Izy i poczu³em
jak mimo woli ca³a moja z³oœæ topnieje.
– S³ucham, jestem przy telefonie.
– Och, panie profesorze, tak bardzo przepraszam i w ogóle chcia³am wszystko wyjaœniæ...
– Nie ma o czy mówiæ.
– Naprawdê? Nie gniewa siê pan? – By³a wyraŸnie ucieszona.
– Nie.
– To wspaniale. Ale jednak chcia³abym przy okazji wszystko – podkreœli³a to s³owo –
wyjaœniæ.
– Zgoda, ale chyba nie po to dzwonisz.

background image

26

– No nie... Po prostu ju¿ znam w³aœcicieli tych numerów telefonów, o których wczoraj mówi-
liœmy.
– Co? – wykrzykn¹³em. – Wszystkich?
– Ojej – poskar¿y³a siê – proszê tak nie krzyczeæ, bo mi popêkaj¹ bêbenki. Czemu pan tak
krzyczy?
– Mniejsza z tym. Wiêc jak z tymi numerami?
– No có¿ – nie mam wszystkich, ale niewiele mi ju¿ brakuje.
– To wspaniale.
– W³aœnie... To co, mogê przys³aæ Mustafê z ca³¹ list¹?
– Ale¿ oczywiœcie, chocia¿... – zawaha³em siê przez moment; nie da siê ukryæ – by³em roz-
czarowany, licz¹c w duszy na kolejn¹ wizytê w mieszkaniu Izy. Dziewczyna jakby od razu
zrozumia³a:
– A mo¿e pan bêdzie taki ³askaw i wpadnie do mnie? Nie œmia³am proponowaæ, ale...
– Zgoda. Zaraz wychodzê – powiedzia³em szybko.
– Wspaniale. Niech pan poczeka pod drzwiami. Mustafa zaraz tam bêdzie – powiedzia³a Iza
i od³o¿y³a s³uchawkê, nim zd¹¿y³em o cokolwiek spytaæ.
Rzeczywiœcie, ledwie zamkn¹³em za sob¹ drzwi mieszkania, przy krawê¿niku zatrzyma³ siê
okaza³y opel. Mustafa zamacha³ przyjaŸnie d³oni¹ i spyta³ wysiadaj¹c:
– Dziñ dobri. Czi weŸmie pan koperta, czi jedziemi do Izi?
– Jedziemy do Izy.
– Bardzo siê cieszi. Jak skoñczycie pracowani, zapraszam profesora na lunch.
Nie bardzo wiedzia³em, co odpowiedzieæ, wiêc skin¹³em tylko g³ow¹. Mustafa wysadzi³ mnie
pod domem Izy i natychmiast odjecha³. Kiedy spyta³em Izê o Araba, rozeœmia³a siê. Musia-
³em mieæ jeszcze ci¹gle zdziwion¹ minê.
– Ju¿ obieca³am, ¿e wszystko panu kiedyœ wyjaœniê. Prawda? Wiêc proszê trochê poczekaæ.
A Mustafa nie ma wiêkszego znaczenia. To taki mój paŸ i umyœlny. Dziœ pozwoli³am sobie
na podstêp, wydaj¹c mu alternatywne dyspozycje. Po prostu mia³am nadziejê, ¿e telefonuj¹c
zdo³am pana udobruchaæ i jakoœ podstêpem zwabiæ do siebie.
I có¿ na to powiedzieæ? Ja, pan profesor swojej uczennicy? Musia³em chyba byæ zmieszany,
bo chrz¹kn¹³em tylko i – zmieni³em temat, pytaj¹c o listê adresów. Iza od razu mi j¹ poda³a.
Sta³o na niej jak wó³:
32–09–19 Akademia Medyczna
43–19–22 Ludomir Korsak mgr praw
32–16–71 Klinika Neurologii A. M.
31–70–21 Teatr Ba³tycki
Mieczyki, od 16 zero, weekendy – Or³owo, Wroc³awska 137
Docent, Gd. Os. prawo 7 – nie wiem.
LIT. 28–03–83 – redakcja „Literatury”, Warszawa
31–16–95 A. A.– numer zastrze¿ony
Rysia i Misia itd. – nie wiem
Staszek, Lipowa 19 – nie wiem.
Podnios³em wzrok znad kartki:
– No có¿, dobrze siê spisa³aœ, chocia¿ tê Akademiê i Neurologiê ja te¿ rozszyfrowa³em.
– Naprawdê? Jest pan ze mnie zadowolony? – Iza wyda³a siê zachwycona pochwa³¹.

background image

27

– Tak, chocia¿ zupe³nie nie rozumiem, jak do tego dosz³aœ?
– To proste. Zadzwoni³am z g³upia frant do informacji telefonicznej i spyta³am, czy informuj¹
w „obie strony”. Okaza³o siê, ¿e tak, choæ nie s¹dzi³am.
– Coœ takiego – by³em naprawdê zdumiony – by³em przekonany, ¿e nie podaj¹ nazwiska abo-
nenta, jeœli siê zna tylko numer. Przecie¿ móg³bym przeczytaæ w gazecie og³oszenie „
Wiêksz¹ iloœæ bonów sprzedam, telefon taki i taki” , dowiedzieæ siê adresu w informacji i ob-
rabowaæ jegomoœcia!
– A jednak – uœmiechnê³a siê triumfalnie Iza.
– No dobrze, znamy ju¿ nieŸle intymne vie privée Adama, ale co dalej? Mo¿emy raczej za³o-
¿yæ, ¿e Akademia odpada – tam siê w koñcu nie ukrywa. To samo teatr. Zostaje pan Korsak,
Mieczyki, Docent, Rysie i Misie itd., o których nic nie wiemy. Ja jestem ci¹gle w lesie.
– A ja nie! Przede wszystkim wiem ju¿ na pewno, ¿e te Mieczyki to po prostu rodzina z Or-
³owa, z któr¹ dawniej przyjaŸni³ siê Adam. Rodzice bardzo siê z powodu tej znajomoœci gnie-
wali, ale widaæ, ¿e Adam kontaktów nie zerwa³, zw³aszcza z Robertem Mieczykiem, który
by³ jego najlepszym kumplem w podstawówce. Mam ju¿ ich adres.
– Doskonale. Ale co dalej? Pojedziemy z g³upia frant do pañstwa Mieczyków?
– My nie, ale ju¿ prosi³am pewn¹ osobê, która równie¿ zna Roberta, ¿eby to zrobi³a. Pogada
z nim, wywie siê o Adama, wiêc ten punkt mamy z g³owy.
– Wiêc idŸmy dalej.
– W³aœnie. Nie wiem, kto to Docent, Staszek...
– No dobrze, a ten tajemniczy zapisek z „Rysi¹ i Misi¹”?
– Przyznajê, ¿e nie wiem, ale s¹dzê, ¿eby to mia³ byæ zaszyfrowany adres. A gdyby by³, to
i tak bez „Enigmy” nie dalibyœmy rady – rozeœmia³a siê. – Nie ma co kwêkaæ, tylko trzeba
siê braæ do roboty.
Poczu³em pustkê w g³owie i ssanie w ¿o³¹dku. Ja w roli prywatnego detektywa? Doprawdy,
nie wiedzia³em od czego zacz¹æ.
– Od czego zaczniemy? – spyta³em.
– Od teatru.
– No nie, to bez sensu. Przecie¿ matka Adama pracuje w Ba³tyckim. To na pewno jej numer.
– Otó¿ nie – wykrzyknê³a triumfalnie Iza. – Wiem na pewno, ¿e Adam nigdy nie odwiedza³
matki w pracy. Ot, tyle, ¿e chodzi³ na premiery. Wie pan, jaki on mia³ stosunek do rodziców
i ich pracy?
Skin¹³em g³ow¹.
– Wiêc s¹dzê – podjê³a Iza – ¿e to œlad jakichœ prywatnych œcie¿ek Adama. A proszê pamiê-
taæ, ¿e Adam nosi nazwisko ojca a nie matki, wiêc mog¹ go tam z ni¹ nie kojarzyæ. Kto by
zreszt¹ uwierzy³, ¿e s³awna i piêkna Hanka Osterska ma doros³ego syna? – rozeœmia³a siê Iza.
– Dobrze, dobrze – powiedzia³em z pow¹tpiewaniem – ale dlaczego mamy zaczynaæ od te-
atru. Przecie¿ nie mo¿e siê ukrywaæ w jakiejœ garderobie?
– Oczywiœcie, ¿e siê tam nie ukrywa. Ale dziœ jest pi¹tek i jeœli dziœ nie dotrzemy do tego
kogoœ pod numerem wewnêtrznym 74, to mo¿e to byæ niemo¿liwe a¿ do poniedzia³ku.
Zreszt¹ spróbujemy – zawo³a³a i chwyci³a s³uchawkê telefonu.
– Hej, hej – próbowa³em j¹ powstrzymaæ – przecie¿ nie wiesz nawet, do kogo chcesz dzwo-
niæ.
– Zaraz siê dowiem – odpowiedzia³a i wykrêci³a numer.

background image

28

Centrala bardzo szybko po³¹czy³a j¹ z wewnêtrznym 74. S³uchawkê – jak us³ysza³em – pod-
niós³ mê¿czyzna.
– Czy zasta³am pana Janka? – spyta³a Iza.
– To chyba pomy³ka – pad³a odpowiedŸ.
– Niemo¿liwe, przecie¿ to 74?
– Tak, z kim pani chce w³aœciwie mówiæ?
– To jakieœ nieporozumienie – w³adczo odpar³a Iza. – A z kim ja mówiê?
– Moje nazwisko Miko³aj Podlodowski, a w ca³ym dziale literackim nie ma ¿adnego pana
Janka.
– Och, przepraszam, wiêc to widocznie pomy³ka – odpowiedzia³a spokojnie Iza i od³o¿y³a
s³uchawkê. – A wiêc ju¿ wszystko wiemy – odwróci³a siê do mnie – Miko³aj Podlodowski,
dzia³ literacki. Czy to coœ panu mówi?
Uœmiechn¹³em siê melancholijnie. Owszem, mówi³o mi. W piêtnaœcie minut potem doje¿d¿a-
liœmy do Targu Wêglowego – tym razem w³asnym passatem Izy. Nigdy bym nie podejrzewa³
jej o posiadanie takiego samochodu i wysokich kwalifikacji kierowcy, ale có¿, od wczoraj nie
dziwi³em siê ju¿ niczemu.
W czasie drogi nie rozmawialiœmy wiele, a ja odda³em siê raczej nieweso³ym rozmyœlaniom.
Myœla³em o Miko³aju Podlodowskim, moim nieco starszym koledze ze studiów, który by³ od
paru lat kierownikiem literackim Teatru Ba³tyckiego oraz robi¹cym karierê literack¹ poet¹
i dramaturgiem. To znaczy – myœla³em nie tyle o Miko³aju, co o ró¿nicy miêdzy nami – miê-
dzy nim, wziêtym i uznanym, a mn¹, samodzielnym mo¿e, ale skromnym i zapomnianym.
Takie rozmyœlania nie by³y mi obce i choæ broni³em siê przed frustracjami, jak mog³em, za-
zdroœæ miewa³a czêsto do mnie dostêp. Myœla³em zreszt¹ o innych sprawach – jak przyjmie
mnie Miko³aj, którego nie widzia³em ju¿ parê lat? Jak zagadn¹æ go o Adama? Jak nie zdra-
dziæ siê ze swoj¹ g³êboko skrywan¹ zazdroœci¹?
Zatrzymaliœmy siê na Targu Wêglowym. Iza zosta³a w samochodzie, a ja poszed³em do te-
atru, gdzie doœæ szybko uda³o mi siê znaleŸæ kierownika literackiego. Miko³aj Podlodowski
pó³le¿a³ w niewygodnym fotelu, popijaj¹c kawê i czytaj¹c „Pi³kê No¿n¹”. Na mój widok ze-
rwa³ siê z fotela, mrugaj¹c doœæ nieprzytomnie oczyma i drapi¹c siê w bardzo kêdzierzaw¹
g³owê. Przywita³ mnie serdeczniej ni¿ mog³em oczekiwaæ, choæ spojrzenie wci¹¿ mia³ nie-
przytomne. By³ blady, bardzo chudy i wygl¹da³ na zmêczonego.
Po wstêpnych grzecznoœciach, kiedy ju¿ zasiedliœmy naprzeciw siebie po dwóch stronach
ogromnego biurka, Miko³aj nie daj¹c mi dojœæ do g³osu, trzepn¹³ palcami w „Pi³kê No¿n¹”
i powiedzia³:
– W³aœnie czytam prasê fachow¹. Mój ulubiony tygodnik! Wiesz zapewne, ¿e „Lechia” z tru-
dem broni siê przed upadkiem z pierwszej ligi. Niestety, wci¹¿ to samo.
– Wiem, wiem – w tym temacie na szczêœcie by³em mocny, jako stary i wytrwa³y kibic tej
samej dru¿yny – a na dodatek jutro mecz z „Legi¹”.
– To nic. Kupcewicz uratuje „Lechiê”...
Porozmawialiœmy jeszcze z kwadrans o pi³ce, a gdy Miko³aj zupe³nie stopnia³, mog³em
przejœæ do tematu, który najbardziej mnie interesowa³:
– No, ale my tu gadu, gadu – powiedzia³em. – Zajmujê ci cenny czas rozmowami o pi³ce,
a tymczasem mam do ciebie zupe³nie inn¹ sprawê.
– S³ucham ciê uwa¿nie.

background image

29

– Sprawa jest zawi³a, wiêc bêdê siê bardzo streszcza³. Próbujê pomóc takiemu pogubionemu
w ¿yciu maturzyœcie, zreszt¹ mojemu uczniowi. K³opot z tym, ¿e w³aœnie zgin¹³. Uciek³ z do-
mu. Staram siê go znaleŸæ, a wiem, ¿e dzwoni³ do ciebie, a mo¿e bywa³ tu. Nazywa siê Adam
Meleszyñski.
Miko³aj spojrza³ na mnie badawczo:
– Nie znam takiego. A czy on ma coœ wspólnego z profesorem?
– To jego syn.
– Coœ takiego! Wiêc musi byæ równie¿ synem Osterskiej. No, no – rozrusza³ siê – nigdy bym
Hanki o to nie podejrzewa³. Ile on ma lat?
– Dziewiêtnaœcie.
– Coœ takiego – Miko³aj by³ bardzo poruszony. – Nie mia³em o tym pojêcia. Ale zaraz, za-
raz... jak on wygl¹da?
– Szczup³y brunet, doœæ przystojny i bardzo dobrze ubrany. Nosi siê dumnie i jest bardzo
oszczêdny w gestach i sposobie bycia.
– Wiem, wiem! Ju¿ kojarzê... To mo¿e byæ on.
Miko³aj siêgn¹³ po potê¿ny notes i zacz¹³ wertowaæ kartki.
– Czy on nie próbuje pisaæ?
– Owszem. Nawet wybiera siê na polonistykê.
– A wiêc to musi byæ on. Ju¿ mam: Adam Starski, autor dramatu „Serce w klatce”.
– Nie rozumiem?
– To proste. Do moich obowi¹zków nale¿¹ rozmowy z autorami tekstów. No i zg³aszaj¹ siê –
czasem bardzo m³odzi, debiutanci. Jeden z nich pasuje do twojego opisu. A skoro Osterska
nie przyznaje siê do syna, to równie dobrze on mo¿e siê nie przyznawaæ do niej i wystêpo-
waæ pod pseudonimem.
– Okay. To mo¿liwe. Czy dawno by³ u ciebie?
– Raz przed kilkoma miesi¹cami. Z zupe³nie niedobrym dramatem. To wtedy da³em mu nu-
mer telefonu. A drugi raz by³ wczoraj.
– Jak to? – zerwa³em siê z miejsca.
– No tak – potwierdzi³ Miko³aj. – Wczoraj. Wiêc to a¿ takie wa¿ne?
– Oczywiœcie! Opowiedz mi wszystko.
– Nie ma o czym opowiadaæ... Przyszed³, ponury jak zwykle... Wiesz oni wszyscy, ci debiu-
tanci traktuj¹ mnie jak wroga i s¹ pewni, ¿e bêdê ich niszczy³ – podczas gdy ja od lat marzê
o jakimœ wreszcie przyzwoitym tekœcie. Ale ja to dobrze rozumiem, sam kiedyœ by³em taki.
A propos... jak tam twoje wiersze?
– Miko³aj, daj¿e spokój. O moich wierszach nie warto mówiæ. Opowiadaj dalej o Adamie.
– No wiêc przyszed³, powiedzia³, ¿e zrobi³ now¹ wersjê „Serca w klatce”, zostawi³ j¹ i wy-
szed³. Nawet gdybym chcia³ go zatrzymaæ, to nie móg³bym, bo mia³em tu urwanie g³owy.
I tyle.
– To rzeczywiœcie ma³o.
– Niestety, przykro mi – Miko³aj roz³o¿y³ rêce. – Ale czekaj, zaraz, zaraz – ucieszy³ siê nie-
spodziewanie. – Coœ mi siê przypomnia³o. W jakiœ kwadrans potem wyskoczy³em z teatru do
kiosku, po papierosy. I widzia³em tego twojego Adama, jak wsiada³ do bardzo zdezelowanej
syreny. Nie zapamiêta³bym tego, ale mia³a taki bardzo charakterystyczny numer rejestracyj-
ny G... coœ tam i 1111. O, tyle pamiêtam!

background image

30

– To bardzo du¿o – by³em podekscytowany – mo¿e pamiêtasz, czy on sam prowadzi³?
– Chyba nie, bo samochód zaraz ruszy³. Ale bij zabij, nie jestem komputerem.
Porozmawialiœmy jeszcze chwilê o dawnych znajomych i po¿egna³em Miko³aja. I tak dowie-
dzia³em siê od niego wiêcej, ni¿ mog³em siê spodziewaæ. Moja kariera detektywa rozwija³a
siê ca³kiem obiecuj¹co.
Iza by³a równie¿ tego zdania, gdy ju¿ powtórzy³em jej swoj¹ rozmowê z Podlodowskim, ale
zaraz po kilku komplementach doda³a:
– No, ale nie osiadajmy na laurach. W sumie nadal wiemy bardzo niewiele. Ja wybra³abym
teraz pana Korsaka.
– Niestety nie mamy jego adresu.
– A w³aœnie, ¿e mamy – odpar³a dumie Iza. – Kiedy ju¿ by³am na poczcie, wynotowa³am
sobie z ksi¹¿ki telefonicznej.
Proszê: Korsak mieszka w BrzeŸnie, na ulicy PCK 19.
– Doskonale – powiedzia³em, gdy Iza zapuszcza³a silnik – doskonale – powtórzy³em mecha-
nicznie, po czym siê zreflektowa³em – nie, fatalnie! – Wiedzia³em jak rozmawiaæ z Miko³a-
jem, którego znam od lat. Ale jak zahaczyæ pana Korsaka? Nie mam pojêcia!
– Niech pan mi go zostawi – powiedzia³a Iza buñczucznie wrzucaj¹c jedynkê i puszczaj¹c
sprzêg³o. – Nie z takimi sobie radzi³am – doda³a filuternie.
– Wierzê, wierzê – westchn¹³em. – Ale czy masz jakiœ plan?
– Gdzie siê pakujesz, ty wuju! – krzyknê³a w odpowiedzi Iza, na szczêœcie nie do mnie, tylko
do m³odego mê¿czyzny, który tak siê zapatrzy³ w jej œliczn¹ buziê, ¿e omal nie wszed³ pod
ko³a samochodu, po czym uœmiechnê³a siê i odpar³a:
– Jeszcze nie mam ¿adnego planu, ale poradzê sobie, nie ma obawy.
Z efektownym rykiem silnika okr¹¿y³a pomnik Sobieskiego i wrzucaj¹c trójkê wyskoczy³a
w Wa³y Jagielloñskie.
Jechaliœmy szerokimi, wiosennymi ulicami Gdañska, ju¿ mocno zapchanymi mimo wczesnej
pory. Dochodzi³a pierwsza. Jechaliœmy B³êdnikiem, alej¹ Zwyciêstwa, alej¹ Marksa. My.
Andrzej Ordêga i Iza Miller. W passacie rocznik 84, kolor ciemna wiœnia. By³ maj, by³em
m³ody, a przynajmniej czu³em siê m³ody i chêtnie da³bym siê sfotografowaæ w tej szerokiej
alei, w piêknym samochodzie i z najpiêkniejsz¹ dziewczyn¹ Gdañska obok siebie.
By³oby to wspania³e zdjêcie. Najœliczniejszy obrazek w moim domu. Niepowtarzalny, bo nie-
mo¿liwy do powtórzenia. Pozostaj¹cy niewyczerpywalnym Ÿród³em wzruszeñ i wspomnieñ.
Nie ma obrazka, nie ma wzruszeñ. Po co mi zreszt¹ fa³szywe obrazki i mylne wzruszenia?
Nie byliœmy dla siebie. Poczu³em to dotkliwie wtedy, w alejach, w samochodzie, kiedy pra-
wie z lêkiem popatrywa³em na œliczny profil skupionej nad kierownic¹ Izy. Co ja tu robiê?
Dok¹d jadê? Dok¹d i po co? Dlaczego godzê siê na tê zabawê, która nie ma ¿adnego celu?
Bo przecie¿ to, co robimy, jest tylko zabaw¹. Po co siê bawiê i kto siê mn¹ bawi?
Tych pytañ by³o wiêcej ni¿ kilometrów poddawanych szybko niecierpliwym ko³om sa-
mochodu. Im bardziej zbli¿aliœmy siê do BrzeŸna, tym szybciej pierzcha³y, ustêpuj¹c
miejsca nieoczekiwanemu lêkowi i ¿alowi nad tym, i¿ ta chwila nie mo¿e trwaæ wiecz-
nie, ¿e ta podró¿, ta zabawa i przygoda musi siê skoñczyæ, ¿e jej koniec bêdzie nag³y
i brutalny jak jêk hamulców zatrzymuj¹cego siê passata. Kiedy ju¿ wje¿d¿aliœmy
w Gdañsk¹, postanowi³em porzuciæ chmurne rozmyœlania. Jeœli nawet siê bawimy, to
bawmy siê. I niech to trwa jak najd³u¿ej!

background image

31

BrzeŸno by³o dla mnie zawsze najbrzydsz¹ dzielnic¹ Gdañska, niemal nienawistn¹ mi w swej
poczwarnej szkaradzie, ba³aganie i nieplanowoœci, tym bardziej, ¿e kiedyœ, w tych dawnych
czasach, które jeszcze mêtnie pamiêtam z wczesnego dzieciñstwa, ch³opiêcych poñczoch
i krótkich spodenek, BrzeŸno by³o œliczn¹ nadmorsk¹ dzielnic¹, niemal kurortem porzuconym
przypadkiem jak pere³ka na skraju miasta.
Ulica PCK le¿a³a w najbrzydszej, slamsowej czêœci BrzeŸna. Zbudowano te slamsy gdzieœ
dopiero w po³owie lat szeœædziesi¹tych, ale nie zmieni³o to ich charakteru. By³y brzydkie,
koszmarnie brzydkie i zawsze wyobra¿a³em sobie – choæ wiedzia³em, ¿e jest to przypuszcze-
nie krzywdz¹ce – i¿ takie same musz¹ byæ dusze zamieszkuj¹cych te domy ludzi.
Iza zatrzyma³a siê na parkingu pod numerem 17, a kiedy spojrza³em na ni¹ pytaj¹co, zdziwi-
³a siê:
– Nie widzia³ pan, ¿e minêliœmy 19? Specjalnie tam nie stawa³am, bo od razu zauwa¿y³am
przed domem tê syrenê, o której mówi³ pana kolega GDL 1111. I w zwi¹zku z tym mam ju¿
pewien plan.
– Jaki?
– Och, szkoda czasu na wyjaœnienia. Proszê pos³uchaæ, co zrobimy. Czy ma pan prawo jady?
– Mam, ale nie prowadzi³em od lat.
– Nic nie szkodzi. Proszê teraz si¹œæ za kierownic¹ – tu jest karta rejestracyjna – i podjechaæ
pod dziewiêtnastkê, tak, by zaparkowaæ tu¿ obok syreny. Ja za chwilê nadejdê, ale proszê
udawaæ, ¿e pan mnie nie zna. Wyjdê z domu razem z Korsakiem i bêdzie pan s³ysza³ ca³¹
nasz¹ rozmowê. Gdybym wsiad³a z nim do tej okropnej syreny i odjecha³a, proszê powolutku
jechaæ za nami. Jasne?
– Jasne – westchn¹³em – choæ nie wiem, czy nie jesteœ zbyt pewna siebie.
– Zobaczymy – uciê³a i raŸno odmaszerowa³a.
Usiad³em wygodnie w fotelu kierowcy i zacz¹³em sobie przypominaæ, co trzeba zrobiæ, gdy¿
ostatni raz zdarzy³o mi siê prowadziæ przed paru laty, jeszcze za ¿ycia mojego ojca, który
pod koniec swych lat szarpn¹³ siê na malucha, sprzedanego wkrótce po pogrzebie.
Jakoœ jednak ruszy³em z miejsca i niezbyt pewnie podprowadzi³em passata pod s¹siedni bu-
dynek, staj¹c tu¿ obok syreny. Zd¹¿y³em jeszcze na koniec szczególnej sceny. Iza wymalo-
wa³a na drzwiach starego pojazdu wielki napis

ZOMO

WA

£

Y

, u¿ywaj¹c do tego w³asnej szmin-

ki. Po czym najspokojniej zamknê³a torebkê i wesz³a do klatki schodowej. £atwo siê domy-
œli³em dalszego biegu zdarzeñ. Gdzieœ na piêtrze trzasnê³y drzwi, na schodach rozleg³y siê
poœpieszne kroki. Iza po prostu uda³a siê do pana Korsaka, by poinformowaæ go, ¿e ktoœ
zniszczy³ jego samochód. Œwiêty (pod warunkiem, ¿e Polak) nabra³by siê na tak¹ przynêtê,
a có¿ dopiero mówiæ o magistrze praw Korsaku? Ma³ym, chuderlawym cz³owieczku powy-
¿ej czterdziestki, niespokojnym i nerwowym, wyraŸnie zaniedbanym i – przysi¹g³bym – wy-
straszonym, który wielkimi krokami wyprysn¹³ z klatki schodowej i jak lwica broni¹ca swych
ma³ych jednym susem dopad³ samochodu. Iza, drobi¹c jak pensjonarka, dogoni³a go w chwi-
li, gdy ju¿ z wielk¹ gorliwoœci¹ popluwa³ na kraciast¹ chusteczkê, któr¹ usi³owa³ zetrzeæ ha-
niebny napis z wiekowego pojazdu.
Zapali³em papierosa i poprawi³em siê w swym siedzeniu dumnego kierowcy passata, z roz-
bawieniem oczekuj¹c na scenê, która mia³a nast¹piæ. Iza chyba równie¿ zdawa³a sobie spra-
wê z ca³ej teatralnoœci sytuacji, gdy¿ puœci³a do mnie oko, przybra³a skromn¹ minkê licealist-
ki i zaczê³a konwersacjê:

background image

32

– Jak pan widzi, mia³am racjê...
– Tak, tak – potwierdzi³ gorliwie Korsak – bardzo jestem pani wdziêczny. Naprawdê ogrom-
nie. Jeszcze by ktoœ zauwa¿y³, a wtedy wiadomo... jeszcze by powiedzieli, ¿e to ja namalo-
wa³em. Bardzo jestem zobowi¹zany.
– No tak – odpar³a Iza – ale ja siê jeszcze nie przedstawi³am. Nazywam siê Iza i...
– Korsak – przerwa³ jej gorliwie Korsak. – Magister Korsak, do us³ug.
Niezgrabnie chwyci³ jej rêkê i poca³owa³ z g³oœnym cmokiem.
– No w³aœnie – rozeœmia³a siê g³upawo Iza – bardzo mi przyjemnie. Wiêc ja w³aœnie szukam
pana, bo przysz³am odwiedziæ Adama.
Efekt jej s³ów by³ piorunuj¹cy. Korsak dos³ownie skamienia³ w dziwnej pozycji – w pó³uk³o-
nie, z jedn¹ rêk¹ wyci¹gniêt¹ i drug¹, zbrojn¹ w chustkê, zastyg³¹ na zatartym ju¿ napisie.
– Nie... nie rozumiem – wyj¹ka³ wreszcie.
– No jak to? Przysz³am do Adama Meleszyñskiego. Przecie¿ to on da³ mi do pana adres.
– Aha! – ucieszy³ siê Korsak. – No tak.
I zamilk³ definitywnie.
– Czy on jest teraz w mieszkaniu? – pyta³a dalej Iza, udaj¹c niefrasobliwoœæ. Wyci¹gnê³a z to-
rebki papierosa i wyraŸnie dawa³a Korsakowi do zrozumienia, ¿e czeka na ogieñ. Magister
praw niezgrabnie rzuci³ siê do œrodka samochodu, zawadzaj¹c przy tym o klakson, który
zawy³ d³ugo i jêkliwie i wy³oni³ siê z powrotem z triumfaln¹ min¹ i pude³kiem zapa³ek. Za-
pali³ Izie papierosa i znów stan¹³ obok swojego samochodu jak bezradny i przestraszony re-
krut.
– Czemu pan nic nie mówi? – ci¹gnê³a niezra¿ona Iza. –Jeœli pan nie ma czasu, ja sama do
niego pójdê. Mam wa¿n¹ sprawê.
– Nie, nie – proszê poczekaæ – zawo³a³ Korsak, po czym wykrztusi³ z za¿enowaniem:
– A kim pani w³aœciwie jest?
– Jak, to wiêc Adam panu nie mówi³? Jestem jego siostr¹.
– Jak¹ siostr¹? – zdumia³ siê Korsak. – Przecie¿ Adam nie ma siostry.
– W³aœnie, ¿e jestem jego siostr¹ – upiera³a siê Iza – siostr¹ przyrodni¹. Co siê pan tak
dziwi?
Korsak prze³kn¹³ g³oœno œlinê.
– Bo ja jestem z ma³¿eñstwa morganatycznego – ci¹gnê³a niezra¿ona niczym Iza – i dlatego
noszê inne nazwisko. Ale tak w ogóle, to jesteœmy bardzo podobni, nie s¹dzi pan? Nawet
mamy pieprzyk w tym samym miejscu, o tu – wskaza³a na udo, mniej wiêcej w tym miejscu,
gdzie zaczyna³y siê w¹skie – jak s¹dzi³em – figi.
– Chce pan zobaczyæ? – spyta³a i ujê³a r¹bek sukienki.
– Nie, nie... dziêkujê – wybe³kota³ wci¹¿ jeszcze os³upia³y Korsak. – Ale Adam nic mi o pani
nie mówi³! – doda³ g³oœno i zrobi³ wystraszon¹ minê. Wypowiedzenie tego zdania musia³o
byæ widocznie dla niego nie lada aktem odwagi.
– Bo wie pan – brnê³a dalej Iza, przyprawiaj¹c mnie o rumieniec za¿enowania – Adam w ogó-
le jest ma³omówny. On czasami cierpi na stany amnezyjne. £atwo zapomina o wielu rzeczach,
wiêc móg³ zapomnieæ i o mnie. A czemu panu nic nie mówi? – zniecierpliwi³a siê wreszcie.
– Tak, tak – zgodzi³ siê ³atwo Korsak – to jest nie. Och, przepraszam, nie wiem co mówiê,
jeœli chce pani zobaczyæ Adama, to zawiozê pani¹ do niego.
– Wiec tutaj go nie ma?

background image

33

– Tak! To jest nie, chcia³em oczywiœcie powiedzieæ, ¿e nie, tutaj go nie ma. Ale proszê, je-
stem do pani dyspozycji.
I otworzy³ drzwiczki samochodu.
Iza nie mia³a ju¿ wyboru, uœmiechnê³a siê wiêc naiwnie-czaruj¹co do pana Korsaka, ujê³a nie
bez wstrêtu klamkê syrenki i wsiad³a do œrodka. Korsak chwyci³ w rêce kierownicê z takim
zapa³em, jakby zmaga³ siê z trudami reformy w okresie przezwyciê¿ania g³êbokiego kryzysu
spo³eczno-gospodarczego. Syrena zarycza³a, wyrzucaj¹c z siebie k³êby przetrawionej mie-
szanki i wolno wytoczy³a siê z ponurego podwórka.

background image

34

V

£atwo by³o Izie powiedzieæ... „Proszê jechaæ za nami powolutku”. Ten piekielny passat nijak
nie chcia³ siê poddaæ moim manewrom by³ego kierowcy. Albo wyrywa³ naprzód jak kangur,
albo podskakiwa³ w miejscu, zach³ystuj¹c siê w³asn¹, niewykorzystan¹ moc¹ i gasn¹c przy
lada okazji.
Tych okazji by³o na tyle du¿o, ¿e kiedy wreszcie opanowa³em jako tako tê piekieln¹ maszynê
i w miarê szybko wyjecha³em na Dworsk¹, a potem Marksa, nigdzie nie dostrzeg³em steranej
syrenki. Na szczêœcie, zanim jeszcze dojecha³em do skrzy¿owania z Czarnym Dworem nie-
zdecydowany, czy jechaæ dalej prosto, czy skrêciæ w stronê Przymorza, daleko w przodzie,
ju¿ na wysokoœci Polmozbytu, zamajaczy³ znajomy kszta³t terkocz¹cego dwusuwu.
Pozostawa³o tylko docisn¹æ gaz, z czym nie by³o wiêkszego k³opotu, jako ¿e od pocz¹tku to
raczej samochód prowadzi³ mnie ni¿ ja jego. Uspokoiwszy trochê maszynê, która wci¹¿ jesz-
cze jecha³a za szybko, ustawi³em siê kilkadziesi¹t metrów za syren¹, pomykaj¹c¹ – jak na
swój wiek i wygl¹d – ca³kiem chy¿o. Nie da siê ukryæ, by³em nieco zaniepokojony. Co praw-
da, magister Korsak nie wygl¹da³ na groŸnego osobnika, ale zdawa³em sobie sprawê, ¿e ma-
j¹c tak¹ dziewczynê jak Iza u boku, ka¿dy mê¿czyzna mo¿e staæ siê nieobliczalny.
Tymczasem syrenka dzielnie przeskoczy³a skrzy¿owanie Marksa i Koœciuszki, a ja zamyœlony
i wystraszony zrywnoœci¹ passata, da³em siê z³apaæ na czerwonych œwiat³ach. Kiedy wreszcie
zapali³o siê zielone, popêdzany strachem wyrwa³em do przodu z tak¹ szybkoœci¹, ¿e strza³ka
licznika szybko osi¹gnê³a setkê. Nie sposób by³o nie doceniæ zalet samochodu Izy – jeszcze nie
dojechaliœmy do wiaduktu, kiedy dogoni³em syrenê, niemal siadaj¹c na jej ogonie.
Ko³o Opery Korsak skrêci³ w lewo, do Gdañska, a ja maj¹c przed sob¹ d³u¿szy odcinek pro-
stych alej da³em mu kilkadziesi¹t metrów forów. Najpierw zjecha³ na Koñski Trakt, potem
w prawo, w gen. D¹browskiego i dalej w Bema. Wyjechaliœmy na Kartusk¹, gdzie znowu
zwolni³em. Syrena za to przyœpieszy³a i po dwóch przejœciach dla pieszych, na których mu-
sia³em siê zatrzymaæ, z przera¿eniem stwierdzi³em ,¿e nie widaæ jej nawet w odleg³ej per-
spektywie. Jecha³em Kartusk¹, kln¹c w³asn¹ opiesza³oœæ i pilnie rozgl¹daj¹c siê na boki.
Gdzieœ tutaj musieli byæ, przecie¿ nie minêliœmy ¿adnego skrzy¿owania!
Przejecha³em ju¿ g³ówny odcinek Kartuskiej, która stopniowo traci³a swój wielkomiejski charak-
ter, zmieniaj¹c siê coraz wyraŸniej w dojazdow¹ szosê do miasta, gdy wtem, na równoleg³ym do
Kartuskie przed³u¿eniu ulicy Zakopiañskiej zobaczy³em syrenê, z której w³aœnie wysiadali Iza
i Korsak. Syrena zatrzyma³a siê w doœæ dziwnym miejscu. Po lewej sta³ tylko przysadzisty bara-
czek zaadoptowany na wielk¹ i ciesz¹c¹ siê zas³u¿on¹ s³aw¹ pijalniê piwa. Po prawej sta³y parte-
rowe pawilony handlowe. ¯adnych domów mieszkalnych, gdzie¿ wiêc móg³ byæ Adam?
Musia³em podjechaæ jeszcze kawa³ek Kartusk¹, do miejsca w którym krzy¿owa³a siê ona
z Zakopiañsk¹, po czym skrêci³em ostro w prawo i zawróci³em w stronê pijalni piwa. Trwa³o

background image

35

to mo¿e minutê, ale jednak, kiedy dojecha³em na miejsce, syreny ju¿ tu nie by³o. Zwolni³em
tak, jak tylko umia³em i zacz¹³em siê pilnie rozgl¹daæ dooko³a.
– Panie profesorze!!!... Andrzej!!! – us³ysza³em nagle g³oœny i chyba wystraszony g³os Izy.
Natychmiast zaparkowa³em i wyskoczy³em z passata. Iza siedzia³a na tarasie piwiarni, przy
brudnym i ochlapanym stoliku, otoczona przez wianuszek m³odych mê¿czyzn z kuflami
w d³oniach. Wygl¹da³a na za¿enowan¹ i wystraszon¹.
– Co siê sta³o? – wykrzykn¹³em, podbiegaj¹c do stolika.
– Och, chodŸmy st¹d – zerwa³a siê z krzes³a – zaraz wszystko opowiem.
Chcia³em siê cofn¹æ, by zrobiæ jej drogê wyjœcia, ale niechc¹cy nast¹pi³em na czyj¹œ nogê.
Kr¹g mê¿czyzn zamkn¹³ siê równie¿ za mn¹. Stali, siorbi¹c swoje piwo i szykuj¹c siê do nie-
z³ej zabawy. Có¿, w koñcu niecodziennie trafia siê im taka dziewczyna. Tymczasem Iza
uchwyci³a siê mojego ³okcia i ca³ym cia³em przywar³a do pleców.
– Zabierz mnie st¹d – wyszepta³a.
£atwo by³o powiedzieæ, trudniej zrobiæ. W œrodku miasta, w bia³y dzieñ, przy ruchliwej uli-
cy, byliœmy w³aœciwie bezradni wobec tej falangi brudnawych, wymiêtych m³odzieñców, któ-
rzy byli tu u siebie i czuli siê pewnie jak tygrys na udzielnym terytorium polowañ.
– ChodŸmy – powiedzia³em stanowczo, ujmuj¹c Izê pod ramiê i przepychaj¹c siê w stronê
wyjœcia. Z równym powodzeniem móg³bym szturmowaæ bandy lodowiska.
– Zaraz, zaraz, przecie¿ siê nie spieszy – powiedzia³ spokojnie jeden z napastników. – Mo¿e
siê pan profesor napije piwka?
Wszyscy zachichotali.

A laleczka herbatki – dorzuci³ inny.

Znów odpowiedzia³ mu radosny rechot.
– Odczepcie siê – zawo³a³a z wœciek³oœci¹ Iza. – Przecie¿ niczego od was nie chcemy.
– Ale my chcemy, laleczko – rzuci³ rudy prowodyr. – Pan profesor podepta³ mi kamaszki.
Trzeba przeprosiæ.
– I postawiæ po kufelku – rzuci³ ktoœ z boku.
Mogli tak jeszcze d³ugo, najwyraŸniej bardzo dobrze siê bawili. Poczu³em, jak zalewa mnie
fala bezsilnej wœciek³oœci, a d³onie odruchowo zaciskaj¹ siê w piêœci. Jeszcze moment,
a strzeli³bym któregoœ w szczêkê. Iza œcisnê³a mnie ostrzegawczo za nadgarstek i z nag³¹
pewnoœci¹ siebie zawo³a³a w stronê posiadacza eleganckich kamaszków.
– Odstosunkuj siê, synku, dobra!
W jej g³osie by³a z³oœæ i jakiœ dziwny, nie znany mi dot¹d odcieñ wulgarnoœci. Facet w ka-
maszkach skrzywi³ siê, wychlusn¹ resztê piwa z kufla na pod³ogê i bior¹c siê za boki, zrobi³
krok w nasza stronê. Przestraszy³em siê nie na ¿arty. To nie byli niewinni ch³optasie, nie ¿adne
tam punki, rockersi, pseudokaratecy. To by³y niedobitki prawdziwych podmiejskich apaszów.
Jawni czy pó³jawni kryminaliœci, specjaliœci od najprymitywniejszych przestêpstw, pozbawie-
ni skrupu³ów. Nic nie mia³o znaczenia i nic nie mog³o im zaimponowaæ. ¯adne szpany, ¿adne
pieni¹dze, a ju¿ na pewno – uroda Izy.
– Masz jakiœ interes, dziunia? – spyta³ rudy, wypluwaj¹c niedopa³ek papierosa i bawi¹c siê
wyci¹gniêt¹ nie wiadomo sk¹d ¿yletk¹.
Powia³o groz¹.
– Ja nie – odrzek³a pewnie Iza – ale ty zdaje siê chcesz mieæ byznes z Camelem albo
z D¿insem?

background image

36

– Straszysz mnie, ma³a? – spyta³ rudy. Widaæ by³o, ¿e s³owa Izy zrobi³y na nim wra¿enie.
– Nie, ale sama te¿ siê nie dam straszyæ. Chcesz coœ zobaczyæ? – Iza szybkim ruchem wyjê³a
z torebki ma³y portfelik, a z niego – kolorow¹ fotografiê. Przedstawia³a ona Izê i jakiegoœ nie
znanego mi mê¿czyznê o groŸnym spojrzeniu i bia³ych w³osach. Czule siê obejmowali.
– Chyba poznajesz? – spyta³a Iza.
– Kto mówi o straszeniu – rozeœmia³ siê rudy niezbyt pewnie, chowaj¹c do kieszeni ¿yletkê.
– Ot, chcieliœmy siê piwka napiæ. A Camela poznajê... – siêgn¹³ po paczkê popularnych.
– To mo¿e mojego? – spyta³a Iza, wyjmuj¹c z torebki pude³ko kentów. Ze wszystkich stron
gorliwie wyci¹gnê³y siê rêce.
– A piwa te¿ mo¿emy siê napiæ – dorzuci³a, wyci¹gaj¹c w stronê rudego dziesiêciodolarowy
banknot – ale po co macie piæ z beki. Kupcie sobie z pewexiaku puszkowego.
Napiêta atmosfera prys³a. Rudy sta³ przed nami niepewnie, mn¹c w rêce zielony banknot, na
który po¿¹dliwie zerkali inni.
– Trzeba by³o od razu powiedzieæ... – wymamrota³ w koñcu.
– A to... niepotrzebne.
– Nie ma sprawy – rozeœmia³a siê Iza. – powiem Camelowi, ¿e dobrze mi siê z wami gawê-
dzi³o. Jak siê nazywasz?
– To Cesiek, Cesiek z Szarej... Wszyscy go tu znaj¹ – pospieszy³ z odpowiedzi¹ kolega rudego.
– No i git – podsumowa³a Iza. Bawcie siê dobrze, ch³opaki.
– Czeœæ ma³a, czeœæ profesor – odparli piwosze, rozstêpuj¹c siê potulnie na boki. Równie¿
Cesiek odsun¹³ siê w milczeniu.
Byliœmy ju¿ w samochodzie, kiedy rudy zbieg³ po schodach i pochyli³ siê nad otwartym
okienkiem samochodu.
– Nie gniewaj siê, ma³a. A gdybyœ tu jeszcze kiedyœ trafi³a – zatoczy³ rêk¹ nieokreœlony kr¹g
w powietrzu – to pamiêtaj, ¿e jesteœ u siebie.
– Nie ma sprawy – rzuci³a Iza i odjechaliœmy.
– No, no... zaskakujesz mnie – powiedzia³em, gdy ju¿ zag³êbiliœmy siê w Zakopiañsk¹, tra-
c¹c z oczu pijalniê piwa i jej bywalców.
– Zatrzymaj siê, dobrze? – poprosi³a Iza. Poniewa¿ siad³a nie pytaj¹c o nic na miejscu pasa-
¿era, musia³em nolens volens zaj¹æ miejsce kierowcy. Teraz zahamowa³em i spojrza³em
uwa¿nie na Izê. £ka³a bezg³oœnie, chowaj¹c twarz w d³oniach.
– Co ci siê sta³o? – spyta³em poruszony.
Nie odpowiadaj¹c pochyli³a siê tak mocno, ¿e jej twarz spoczê³a na moim ramieniu. Obj¹³em
j¹ i zacz¹³em pocieszaæ; trwaliœmy tak chwilê – Iza wci¹¿ roztrzêsiona i ja – zamyœlony nad
nie znan¹ mi prawd¹ o tej dziewczynie, której uroda sz³a o lepsze z tajemnicz¹ biografi¹. Ale
czy mo¿na mieæ w ogóle biografiê w wieku lat dziewiêtnastu? Okazywa³o siê, ¿e tak.
Wreszcie Iza nieco siê uspokoi³a i poprosi³a, ¿ebym odwióz³ j¹ do domu. Po drodze milczeli-
œmy. Ja koncentrowa³em siê na prowadzeniu, ona poprawia³a makija¿. Dopiero, gdy z Grun-
waldzkiej skrêca³em w alejê Wojska Polskiego, uœmiechnê³a siê smutno i powiedzia³a:
– Wybacz mi tê historiê, ale to by³o naprawdê okropne... – wstrz¹snê³a siê. – Dobrze, ¿e star-
czy³o mi przytomnoœci umys³u.
– Te¿ siê z tego cieszê, chocia¿ dziwi¹ mnie twoje znajomoœci.
– Nie ma o czym mówiæ...– ¿achnê³a siê – ¯adnych wyjaœnieñ proszê! Ale to te¿ sprawa bez
znaczenia. Naprawdê, wierz mi.

background image

37

Dojechaliœmy do Izy. Zatrzyma³em silnik, ale nie wysiadaliœmy z samochodu.
– No i tak – westchnê³a dziewczyna – na domiar tego z³ego, w tej ca³ej nerwówce zaczê³am
pana bez opamiêtania tykaæ. Przepraszam.
Uœmiechn¹³em siê.
– Nie ma za co. Mo¿esz to robiæ dalej.
Teraz ona siê uœmiechnê³a.
– Widzê, ¿e robi pan... to jest, ¿e robisz, Andrzeju, postêpy.
Pochyli³a siê w moj¹ stronê i przywar³a wargami do moich ust. By³a zachwycaj¹ca w swej
bezpoœrednioœci, która ³¹czy³a odwagê z bezwolnoœci¹. Serce bi³o mi coraz mocniej w miarê
up³ywu sekund tej przed³u¿aj¹cej siê chwili, ale postanowi³em nie ulegaæ jej za bardzo, dla-
tego kiedy ju¿ oderwa³a siê ode mnie i – jakby sp³oszona – z powrotem wg³êbi³a siê w swoje
siedzenie, powiedzia³em:
– Nie wiem, Izo, czy robiê postêpy, czy nie. Mo¿e siê po prostu trochê zmieniam. Ty te¿ w po-
równaniu z t¹ maturzystk¹, któr¹ znam. Ale nie wiem, czy ta zmiana to potêp czy regres?
– Nie ma ¿adnej zmiany – nachmurzy³a siê – i nie ma we mnie ¿adnych tajemnic. Jestem
prost¹ dziewczyn¹, której nikt nie zna. Bo nikt nie chce poznaæ.
Urwa³a i nacisnê³a klamkê. Wysiad³em za ni¹ i bez s³owa poda³em jej kluczki i kartê reje-
stracyjn¹.
– Co ty robisz? – ¿achnê³a siê. – Nie zapominaj, ¿e szukamy Adama. I tylko po to siê spoty-
kamy.
Ruszy³a w stronê domu. Chc¹c nie chc¹c podrepta³em za ni¹.
– Przecie¿ nie wiesz nawet, co mi siê przydarzy³o z Korsakiem? – rzuci³a gniewnie przez
ramiê.
– No nie – przytakn¹³em.
– Wiêc chodŸmy.
W milczeniu wspiêliœmy siê na piêtro. Iza szybko nastawi³a kawê w ekspresie i zniknê³a w ³a-
zience. Po chwili, przebrana i odœwie¿ona zasiad³a naprzeciw mnie nad dzbankiem paruj¹ce-
go p³ynu.
W kilku zdaniach opowiedzia³a mi swoj¹ przygodê. Nie da siê ukryæ: magister praw Ludo-
mir Korsak okaza³ siê du¿o wiêkszym spryciarzem, ni¿ mogliœmy przypuszczaæ. Wyprowa-
dzi³ nas w pole z du¿¹ ³atwoœci¹. Jak przypuszcza³em – Adam musia³ byæ ca³y czas w miesz-
kaniu na ulicy PCK, pod oknami Którego rozmawialiœmy. Korsak zapewne dlatego nacisn¹³
klakson – pozornie przypadkowo – ¿eby zwróciæ uwagê Adama na nasz¹ obecnoœæ. Potem
zawióz³ Izê do peryferyjnej, nieznanej dzielnicy, z du¿¹ z³oœliwoœci¹ posadzi³ przy stoliku
w piwiarni i powiedzia³, ¿e zaraz wróci z Adamem. Po czym skoczy³ do syreny i znikn¹³.
By³o to równie proste, jak i sprytne. Ale co dalej? Mogliœmy, oczywiœcie, wróciæ do BrzeŸna
i nawet – powiedzmy – skuæ mordê panu magistrowi praw. Ale Adama ju¿ tam na pewno nie
by³o, a w koñcu to jego i tylko jego mieliœmy znaleŸæ.
– Nic straconego – podsumowa³a nasz¹ rozmowê Iza – teraz jest dopiero wpó³ do trzeciej.
Nie jest póŸno i mo¿emy poœwiêciæ z pó³ godziny na rozmowy telefoniczne.
– Z kim?
– Zaraz zobaczysz – odpar³a Iza i chwyci³a za s³uchawkê.
Najpierw wykrêci³a numer Korsaka. Nikt nie odpowiada³. To samo powtórzy³o siê w przy-
padku nie znanej nam pani doktor.

background image

38

– Nic z tego – westchnê³a Iza. – Jednak nie³atwo jest byæ telefonicznym detektywem. Ale
skoro ju¿ tu siedzimy, a ty okaza³eœ siê wraŸym kolaborantem, to zadzwoñ teraz do starego
Meleszyñskiego. Nie bêdê ci przeszkadza³a. Myœlê, ¿e pójdziemy potem coœ zjeœæ, wiêc po-
winnam siê przebraæ.
Jej niekonsekwencja by³a jednak bardzo wzruszaj¹ca – przecie¿ przebiera³a siê zaledwie kil-
kanaœcie minut temu! Wykrêci³em numer Meleszyñskiego. Profesor odebra³ prawie natych-
miast.
– Ca³y czas siedzê pod telefonem i czekam na wiadomoœæ od pana – wyjaœni³.
– Mam pewne wiadomoœci. Adama widziano jeszcze wczoraj ca³ego i zdrowego, jak spokoj-
nie paradowa³ sobie po mieœcie, za³atwiaj¹c prywatne sprawy.
– Niemo¿liwe!
– A jednak. Powiem panu wiêcej: omal siê z nim dzisiaj nie spotka³em. I mogê powiedzieæ,
¿e to raczej on mnie unika³ ni¿ ja jego.
– Ale jednak... – be³kota³ wystraszony jakby Meleszyñski – nie mo¿emy go tak zostawiæ. Ja
siê bojê!
– Czego? Jeœli pan siê rzeczywiœcie boi, proszê ze mn¹ wreszcie powa¿nie porozmawiaæ.
– No wie pan – zawaha³ siê – chcia³bym ¿eby Adam zda³ maturê, a przecie¿...
– Co przecie¿? – przerwa³em mu. – Nie jest powiedziane, ¿e Adam nie zjawi siê na ustnych
egzaminach, nawet jeœli nie nocuje w domu. Przyzna pan?
– No tak – potwierdzi³ niechêtnie.
– W tej sytuacji nie widzê potrzeby nastawania na pana, jeœli chodzi o powiadomienie mili-
cji. Niech pan postêpuje zgodnie z w³asnym uznaniem. I myœlê, ¿e moje dalsze poszukiwania
s¹ zbyteczne.
– A nasza umowa?
– Nie ma ¿adnej umowy...
– Proszê pana – westchn¹³ g³oœno Meleszyñski – pan nie zna jeszcze wszystkich okoliczno-
œci tej sprawy.
– S³ucham.
– Ale¿ nie w tej chwili! I nie przez telefon! Proszê do mnie przyjechaæ jak najszybciej.
– A mo¿e pan przyjedzie do mnie – spyta³em stanowczo.
– Ale¿ oczywiœcie – zgodzi³ siê potulnie Meleszyñski. – Ju¿ wyje¿d¿am.
– Nie, nie... zaprotestowa³em. – teraz nie mogê.
– Wiêc co mam robiæ? – jêkn¹³.
– Niech pan czeka na telefon ode mnie.
– Zgoda. Tylko b³agam, niech pan zadzwoni jak najszybciej.
Od³o¿y³em s³uchawkê. Plany Izy by³y niejasne i nieprecyzyjne. Ja sam nie mia³em ¿adnych.
Wola³em jednak zostaæ z Iz¹, bez wzglêdu na to, co chcia³aby robiæ. To by³o silniejsze ode
mnie. Nagle zrozumia³em, sk¹d wzi¹³ siê wyraz niespodziewanej pokory w oczach rudego
Ceœka, kiedy ju¿ ¿egna³ Izê pod piwiarni¹. I ja musia³em czasem tak na ni¹ patrzeæ.
Zapali³em papierosa i poczu³em ssanie w ¿o³¹dku. No tak, by³em g³odny, zbli¿a³a siê ju¿ pora
obiadu. A mama czeka³a na Wassowskiego. Znów chwyci³em s³uchawkê. Mama by³a bardzo
niezadowolona z tego, ¿e nie bêdê na obiedzie. Przypomnia³a mi, ¿e mam obowi¹zki wobec
niej i innych. A w ogóle, to gdzie w³aœciwie znikn¹³em i co mam zamiar robiæ przez ca³y
dzieñ? Có¿, mama to mama.

background image

39

Najciekawsze jednak by³o to, ¿e dziwnym zrz¹dzeniem losu sta³em siê tego dnia atrakcyjny
dla œwiata – przynamniej jeœli s¹dziæ po iloœci osób, które do mnie zadzwoni³y. Byli to w ko-
lejnoœci ( mama odczyta³a mi ca³¹ listê): profesor Meleszyñski, Aniela K¹cka, Artur Dêbow-
ski i nie znany mamie m³ody ch³opak, który siê nie przedstawi³. Profesor i Aniela dzwonili
dwa razy, bardzo prosz¹c o kontakt. Mama nie omieszka³a mnie napomnieæ, ¿ebym pamiêta³
o Anieli. Có¿, jeszcze ci¹gle mia³a nadziejê, ¿e nie zostanê starym kawalerem. Ja zaczyna-
³em przypuszczaæ, ¿e jest to jednak mo¿liwe.
Wstyd przyznaæ, ale zapomnia³em o Anieli i Arturze od razu po od³o¿eniu s³uchawki. Ale
nigdzie nie zosta³o prawnie postanowione, ¿e profesorzy licealni musz¹ byæ ³agodni jak ba-
ranki wielkanocne i moralni jak nie¿ywy pustelnik. Nie mia³em kwalifikacji na ¿ywego pu-
stelnika, a có¿ dopiero mówiæ o martwym!
By³a ju¿ chyba wpó³ do czwartej, kiedy Iza wkroczy³a do pokoju, w którym mnie zostawi³a.
Tak – wkroczy³a, bo by³o to prawdziwe entrée, jakiego Iza mog³aby siê nie powstydziæ na-
wet, bo ja wiem, w Metropolitan Opera na premierze „Traviaty”. Wygl¹da³a œlicznie.
– No i jak? – spyta³a kokieteryjnie. – Czy prawdziwy trzydziestoletni mê¿czyzna mo¿e mnie
w tej postaci zabraæ na obiad?
Jêkn¹³em w duchu, myœl¹c o swojej postaci i – przede wszystkim – postaci mojego portfela.
Zawsze s¹dzi³em, ¿e lekko przechodzone d¿insy i kurtka firmy Levis to odpowiedni mundur
codzienny dla takiego cz³owieka jak ja – w koñcu kosztowa³ ten stroik mniej wiêcej tyle, co
trzy moje miesiêczne pensje – ale teraz zrozumia³em, ¿e wygl¹dam przy Izie jak stary, wyle-
nia³y szczur, oblany w jakiejœ norze skwaœnia³¹ farb¹ drukarsk¹ i przeci¹gniêty przez odku-
rzacz.
Musia³em mieæ niewyraŸn¹ minê, bo Iza przesta³a siê uœmiechaæ.
– No, codziennie tak siê nie ubieram, rzecz jasna – powiedzia³a. – Po prostu chcia³am spraw-
dziæ, czy mogê siê tobie spodobaæ.
Rozeœmialiœmy siê oboje, choæ z pewnym przymusem.
– Pora wyruszaæ – zawo³a³a Iza. – Mustafa ju¿ dawno czeka.
– Jak to Mustafa? – zdziwi³em siê.
– Wyjrzyj przez okno – odpowiedzia³a. – Zamówi³am go na wpó³ do czwartej. Przecie¿ za-
prosi³ nas na obiad.
– Nic z tego nie rozumiem – westchn¹³em, gdy ju¿ schodziliœmy po schodach.
– I bardzo dobrze – rozeœmia³a siê, kiwaj¹c przyjaŸnie Mustafie.
Pojechaliœmy do „Maxima” w Or³owie, knajpy legendarnej z powodu cen, choæ poza tym ni-
czym szczegó³owym siê nie wyró¿niaj¹cej. Poniewa¿ za wszystko p³aci³ Mustafa, ceny nie
mia³y dla mnie wiêkszego znaczenia, natomiast wyprawa do Or³owa by³a mi bardzo na rêkê
– mog³em przy okazji wpaœæ do profesora. Obiad mija³ szybko w lekkiej towarzyskiej atmos-
ferze, gdy nagle, miedzy kremem z krabów a polêdwic¹ po angielsku, przypomnia³em sobie,
¿e nie mówi³em jeszcze Izie o mojej nocnej przygodzie pod jej domem. Zrobi³em to teraz.
Zarówno Iza, jak i Mustafa byli bardzo przejêci i wypytywali mnie o ró¿ne szczegó³y. Gdy
skoñczy³em, Iza powiedzia³a:
– Nic z tego nie rozumiem. Naprawdê nie mogê sobie wyobraziæ, komu chcia³oby siê strzec
mojej cnoty... Zaraz, zaraz, mówi³eœ zdaje siê, ¿e jeden z napastników mia³ na imiê Robert?
– Chyba tak.
– To móg³by byæ Robert Mieczyk... Jak wygl¹da³?

background image

40

– Nie wiem. Na ulicy by³o ciemno jak w piekle.
– No tak. Ale móg³by to byæ Robert Mieczyk dzia³aj¹cy na polecenie Adama.
– Ale po co Adam mia³by wydawaæ mu takie polecenie? Z zazdroœci?
Iza energicznie pokrêci³a g³ow¹:
– Nie s¹dzê!
Niespodziewanie w³¹czy³ siê Mustafa:
– To nie mogla byæ gorilla Adama, bo Adam nie wiedzia³, ¿e profesor jego poszukuji, a tam-
tyn siê kurwil, ¿ebyœ go nie szukal.
Rozeœmialiœmy siê g³oœno.
– Cudownie to powiedzia³eœ, Mustafa – zawo³a³a Iza. – Ale chyba rzeczywiœcie masz racj¹.
Dlaczego Adam mia³by ciê odstraszaæ od poszukiwañ, skoro chcia³ siê z tob¹ spotkaæ?
– A sk¹d w ogóle mia³by wiedzieæ, ¿e go szukam?
– No w³aœnie. Przecie¿ przez okno na PCK zobaczy³ nas dopiero dzisiaj – jeœli tak rzeczywi-
œcie by³o.
– Wszystko bez sensu – podsumowa³em.
– Wcale ni – odezwa³ siê znowu Mustafa. – Tam by³o cimno, tak? Ty ¿eœ nie zobaczy³eœ Rober-
ta, tak? No w³aœni. Wienc on ciebi te¿ nie zobaczy³. On nie wiedzial, kogo daje w morda.
– Jestem pe³en podziwu – sk³oni³em g³owê w stronê Araba – masz ca³kowit¹ racjê... Ale to
by znaczy³o, ¿e napastnik spodziewa³ siê spotkaæ kogoœ innego wychodz¹cego w œrodku nocy
od Izy, tak?
– Ja tego nie chcê powiedzialem – wycofa³ siê potulnie Mustafa.
– Wybacz – zwróci³em siê teraz do Izy – ale to jedyny logiczny wniosek.
Wzruszy³a ramionami:
– Mo¿e to jest wniosek logiczny, ale b³êdny. Zapewniam was obu, ¿e nikogo nie przyjmowa-
³am ani nie zamierza³am przyjmowaæ noc¹ w ostatnim czasie. Choæ Bóg mi œwiadkiem –
doda³a stanowczo – ¿e nie mam ¿adnego powodu, ¿eby siê wam t³umaczyæ.
Nie wracaliœmy ju¿ do tego tematu podczas obiadu, który min¹³ zreszt¹ szybko. Dochodzi³a
pi¹ta, kiedy Iza wsiad³a do opla Mustafy. Postanowi³a wybraæ siê osobiœcie do rodziny Mieczy-
ków, która mieszka³a w pobli¿u. Ja – piechot¹ – podszed³em parê przecznic do domu Mele-
szyñskich. Umówiliœmy siê o szóstej w „Skorpionie”, gdzie Iza te¿ mia³a jakieœ interesy.
Profesora zasta³em w stanie du¿o lepszym ni¿ wczoraj. By³ elegancki, wypielêgnowany i bar-
dzo opanowany. Ten cz³owiek musia³ mieæ jednak ogromne rezerwy psychiczne. Po wstêpnej
wymianie grzecznoœci zasiedliœmy w znanych mi ju¿ fotelach i Meleszyñski bez wahania
zacz¹³ mówiæ:
– Poniewa¿ bardzo mi zale¿ na pana pomocy, zdecydowa³em siê na maksymaln¹ szczeroœæ.
Widzi pan, bojê siê o Adama z bardzo konkretnego powodu. Wczoraj nie powiedzia³em panu
wszystkiego. Adam odchodz¹c zabra³ nie tylko magnetofon, który zreszt¹ by³ jego w³asno-
œci¹. Zginê³a równie¿ bi¿uteria Hanki, mojej ¿ony, a to, przyzna pan, zmienia postaæ rzeczy.
– Pan jest zupe³nie pewny, ¿e to Adam zabra³ bi¿uteriê?
– Proszê pana – ¿achn¹³ siê profesor – nie po¿a³owa³bym dla mojego syna niczego. I zreszt¹
nie ¿a³owa³em. Równie¿ strata tych œwiecide³ek niewiele mnie obchodzi, chocia¿ s¹ bardzo
cenne... Ale w³aœnie ze wzglêdu na ich cenê, bojê siê o ch³opaka. Pan wie, jakie to niebez-
pieczne paradowaæ po Trójmieœcie z paczuszk¹ wart¹ chyba tyle, co ten dom?
By³o to oczywiœcie pytanie retoryczne.

background image

41

– A druga sprawa – ci¹gn¹³ Meleszyñski – to milicja. Przecie¿ nie mogê im o tym powie-
dzieæ, jeœli zechcê siê zwróciæ do nich o pomoc. No a co bêdzie, jeœli oni postanowi¹ œcigaæ
Adama jak z³odzieja? Co mam zrobiæ? Przecie¿ nie chcê wpakowaæ go do wiêzienia.
To te¿, niestety, by³y pytania retoryczne. Stary mia³ racjê, a znikniêcie bi¿uterii zasadniczo
zmienia³o ca³¹ sprawê. A jednak, mimo wszystko, nie widzia³em w Adamie z³odzieja. Powie-
dzia³em o tym Meleszyñskiemu.
– Jeœli panu trudno w to uwierzyæ, to tym bardziej mnie! – wybuchn¹³. – Proszê mnie zrozu-
mieæ, przecie¿ ja przechodzê przez piek³o.
– No dobrze, a co na to wszystko pana ¿ona? Przecie¿ jej to dotyczy tak samo jak pana.
– Och, Hanka... – machn¹³ rêk¹. – Oczywiœcie, ¿e siê przejmuje. Ale ona zawsze umia³a ucie-
kaæ w pracê, a w tej chwili ma na karku now¹ premierê.
– Czy móg³bym siê z ni¹ zobaczyæ?
– Przypuszczam, ¿e tak, choæ zapewniam, ¿e nic to panu nie da.
– A jednak jestem gotów spróbowaæ.
– Ona jest w tej chwili w teatrze, o szóstej zaczynaj¹ próbê, która potrwa do dziesi¹tej. Mo¿e
pan siê tam wybraæ, scenograf nie musi siedzieæ ca³y czas na widowni, wiêc znajdzie dla pana
chwilê czasu. Aha, ona wie o panu, wiêc na pewno zgodzi siê na rozmowê.
– Dziêkujê – wsta³em z fotela. – Nic ju¿ tu po mnie.
– Wiêc pan nie rezygnuje? – wsta³ równie¿.
– Nie, chocia¿ coraz mniej mi siê to wszystko podoba.
– A ja co mam powiedzieæ?
Œciska³em w³aœnie jego rêkê, gdy za moimi plecami rozleg³ siê g³oœny brzêk t³uczonego szk³a.
Szyba okienna, rozbita w kawa³ki, rozsypa³a siê po pod³odze, a sporych rozmiarów kamieñ,
rzucony czyj¹œ rêk¹ z ulicy potoczy³ siê do moich stóp. Rzuci³em siê do okna, ale nic nie
zobaczy³em – ¿ywop³ot przes³ania³ skutecznie widok na ulicê. Podbieg³em do drzwi wyjœcio-
wych i rzuci³em siê do furtki, ale by³o za póŸno. Spokojn¹ uliczk¹ nikt nie przechodzi³, tylko
w oddali, u skrzy¿owania, zobaczy³em ty³ starej nyski. By³a za daleko, bym móg³ odczytaæ
numer rejestracyjny.
Wróci³em do willi. Meleszyñski z b³êdnymi oczyma poda³ mi kartkê papieru, w któr¹ zawi-
niêty by³ kamieñ. Ten sam charakter pisma, te same rozstrzelone, drukowane litery. ADAM
JEST POD CZU£¥ OPIEKA PRZYJACIÓ£ ALE TAKA OPIEKA KOSZTUJE, WIÊC
PRZYGOTUJ WIÊKSZ¥ SUMÊ ZIELONYCH. I NIE PODSKAKUJ.
– No tak – westchn¹³ – wiêc jednak sprawdzi³y siê nasze domys³y.
Meleszyñski sta³ zdruzgotany.
– Trzeba jednak zadzwoniæ na milicjê.
Tym razem profesor nie stawia³ oporu. W milczeniu wykrêci³ numer. Zosta³em z nim tak d³u-
go, dopóki nie po³¹czono go z odpowiednim oficerem i nie zapewniono, ¿e za chwilê zjawi
siê u niego funkcjonariusz.
– Czy nadal mogê liczyæ na pana? – spyta³ Meleszyñski odk³adaj¹c s³uchawkê. – Te poszuki-
wania mog¹ siê okazaæ niebezpieczne równie¿ dla pana, ale... – przerwa³ i zrobi³ bezradny
gest d³oni¹.
– Spróbujê panu pomóc – powiedzia³em. A do pañskiej ¿ony nie bêdê siê raczej zwraca³.
– Nie, nie – wykrzykn¹³ – niech pan jedzie. Widzi pan... – zawaha³ siê przez moment – my
w³aœciwie ¿yjemy w separacji.

background image

42

Nawet wolê, ¿eby zawiadomi³ Hankê ktoœ inny. Mo¿e to dziwnie zabrzmi, ale wie pan... bojê
siê, ¿e mog³aby mi nie uwierzyæ.
Skin¹³em g³ow¹ na znak zgody i wyszed³em.

background image

43

VI

„Skorpion” wygl¹da³ dok³adnie tak, jak powinien wygl¹daæ nocny bar w Or³owie w roku
1987, a wiêc w czasach kryzysu, który niew¹tpliwie jest pojêciem wzglêdnym.
Teoria wzglêdnoœci – nie Einsteina, ale spo³eczna, bior¹ca siê z tego, ¿e kryzysom gospodarczym
na ogó³ towarzysz¹ kryzysy wartoœci – mia³a zastosowanie równie¿ do tego baru i jego bywal-
ców, których zebra³o siê mimo wczesnej pory sporo. Nie chodzi³em nigdy do takich lokali i byæ
mo¿e czu³bym siê tu nieswojo, gdyby nie wczeœniejsze przetarcie siê w „Srebrnej Karczmie”
i „Maximie”. Teraz przysiad³em na barowym sto³ku, zamówi³em czyst¹ wódkê i – korzystaj¹c z te-
go, ¿e dyskoteka jeszcze siê nie zaczê³a – rozgl¹da³em siê ciekawie po sali. Tak ciekawie, ¿e nie
zauwa¿y³em podchodz¹cej do mnie z lewej strony wysokiej blondynki z kieliszkiem w d³oni.
– Pan profesor tutaj? Coœ takiego.
Odwróci³em siê gwa³townie i zobaczy³em przed sob¹ Dominikê Zarówn¹, kole¿ankê klasow¹
Adama i Izy, znan¹ w szkole ze swych rozrywkowych sk³onnoœci.
– Tak bardzo siê cieszê, ¿e pana tu widzê – papla³a Dominika.
– Dobry wieczór! Musi pan ze mn¹ zatañczyæ, jak siê zacznie. Ale bêdzie frajda zakrêciæ z panem.
– No wiesz, raczej nie lubiê tañczyæ...
– Ale¿ nie ma mowy! Muszê wykorzystaæ tê okazjê. W koñcu znamy siê tylko z budy. Zoba-
czy pan, jak tu jest fajnie.
Westchn¹³em w duszy; Iza siê spóŸnia³a, a ja naprawdê nie mia³em ochoty zaprzyjaŸniaæ siê
z ca³¹ IV C. Zreszt¹ Dominikê, co tu ukrywaæ, uwa¿a³em za wyj¹tkow¹ idiotkê. Tymczasem
dziewczyna rozszczebiota³a siê na dobre. Uznawszy, ¿e muszê przyj¹æ jej regu³y towarzyskich
gier, skoro wkroczy³em na jej teren, robi³a wiele, by wydaæ siê atrakcyjn¹.
Tymczasem na s¹siednich sto³kach zaczêli przysiadaæ siê jacyœ jej przyjaciele czy adoratorzy,
najpewniej zwabieni pe³nymi emfazy okrzykami Dominiki, która co trzy s³owa wstawia³a tego
przeklêtego „pana profesora”. Có¿, zapewne profesorzy nieczêsto goœcili w „Skorpionie”.
Zreszt¹ uczniowie te¿. Spostrzeg³em od razu, ¿e jest to jednak lokal dla doros³ych, którzy na
dodatek maj¹ pieni¹dze. Oczywiœcie nie dotyczy³o to Dominiki, jako ¿e ³adna dziewiêtna-
stolatka ma wstêp wszêdzie, gdzie gra muzyka i p³ynie alkohol, ale jej kompani byli sporo od
niej starsi i niewiele m³odsi ode mnie.
Wokó³ baru robi³o siê coraz weselej. Mimo woli sta³em siê oœrodkiem towarzystwa, które
przekrzykiwa³o siê, œmia³o, wychyla³o kolejne drinki i strzela³o zapalniczkami, jakby specjal-
nie na mój u¿ytek. Wszyscy skwapliwie, choæ z ironicznym uœmieszkiem tytu³owali mnie
„panem profesorem” i zachowywali siê tak, jakby od wczesnego dzieciñstwa nie marzyli o ni-
czym innym jak o pokazaniu mi nocnego ¿ycia m³odzie¿y w Or³owie.
Ktoœ koniecznie upar³ siê, ¿e postawi mi whisky, inny proponowa³ tanie dolary, trzeci dopy-
tywa³ o to, czy nie zechcia³bym mu napisaæ maturalnego gotowca w przysz³ym roku. Z po-

background image

44

cz¹tku próbowa³em bawiæ siê swoj¹ sytuacj¹ tak, jak bawiæ siê mo¿e obcokrajowiec obser-
wuj¹cy lokalny koloryt folkloru Wysp Hybrydzkich, ale im wiêcej alkoholu przelewa³o siê na
drug¹ stronê barowego kontuaru, tym bardziej przykra robi³a siê atmosfera.
Dominika, wywracaj¹c oczyma i wierc¹c siê na sto³ku (specjalnie tak manewrowa³a ramionami,
by spada³y z nich rami¹czka sukni, a poprawiaj¹c je pochyla³a siê tak, bym musia³ zobaczyæ jej
piersi ) robi³a siê coraz bardziej krzykliwa i ironiczna, a nawet z³oœliwa, a jej koledzy zaczêli jej
w tym wtórowaæ. Tymczasem dochodzi³a ju¿ siódma, a Izy i Mustafy wci¹¿ nie by³o. By³em ju¿
gotów wyjœæ i poczekaæ przed lokalem, kiedy raptem Dominika, w po³owie jakiegoœ szyderczego
komplementu wyg³aszanego pod moim adresem, nagle przerwa³a i krzyknê³a w zachwycie:
– Czeœæ Izka, popatrz kogo tu dzisiaj goœcimy!
Odwróci³em siê. Za mn¹ sta³a Iza, o krok za ni¹ Mustafa. Iza, nie s³ysz¹c jakby okrzyku Do-
miniki, podesz³a do mnie i spokojnie po³o¿y³a mi d³oñ na ramieniu.
– Ju¿ jestem, przepraszam za spóŸnienie.
Dominika dos³ownie zbarania³a. Zdziwione miny mieli równie¿ jej koledzy. Wsta³em ze sto³-
ka. Iza przytuli³a siê do mnie i wyzywaj¹co spyta³a Dominikê:
– A co, czy nie ³adnie wygl¹damy razem.
– Bardzo ³adni – odpowiedzia³ za Dominikê Mustafa. Opuœciliœmy towarzystwo przy barze,
by usi¹œæ w k¹cie sali.
Opowiedzia³em mi pokrótce o wszystkim. Iza wygl¹da³a na tak zaskoczon¹, ¿e musia³em jej
o tym powiedzieæ. Przyzna³a mi racjê.
– Wiêc co mia³aœ na myœli mówi¹c, ¿e Adamowi grozi niebezpieczeñstwo?
– No, na pewno nie kidnaping. To zupe³nie absurdalne.
– Ja pomyœlê – wtr¹ci³ siê Mustafa – ¿e to w Polsce nie przejdzi. To on sam musia³ napisaæ,
¿eby za³oœciæ swój tata albo ktoœ iny to napisa³, ale wcali nie kidnaper.
– To bardzo prawdopodobne – skin¹³em g³ow¹ – ale musimy byæ ostro¿niejsi.
– Tak, tak, w³aœni... – zgodzi³ siê chêtnie Mustafa.
– A propos, czy dowiedzieliœcie siê czegoœ?
– Niewiele – westchnê³a Iza. – By³o tak: kiedy przyjechaliœmy pod dom Mieczyków ( oni
maj¹ du¿y warsztat samochodowy i zawsze tam pe³no ruchu ), ani Roberta, ani jego starsze-
go brata, Paw³a, nie by³o w domu. Siedzieliœmy w oplu czekaj¹c na nich chyba z pó³ godzi-
ny. Wreszcie przyjechali. Rozmawia³am z nimi sama, a w³aœciwie tylko z Robertem, bo Pawe³
zaraz poszed³ do warsztatu. Ja ich znam bardzo s³abo, widzia³am ich tylko raz – wtr¹ci³a prze-
praszaj¹co – ale mia³am nadziejê, ¿e jakoœ siê do nich dobiorê. Tymczasem Robert by³ bar-
dzo osch³y. Powiedzia³ mi tylko, ¿e dawno nie widzia³ Adama, ale wyda³o mi siê, ¿e coœ krê-
ci. Zachowywa³ siê tak, jakby siê spodziewa³ nacisków z mojej strony i z góry, twardo, po-
stanowi³ sobie, ¿e mi nie ulegnie. Ale s³uchaj dalej... Kiedy ju¿ wychodzi³am z domu, zoba-
czy³am w bramie warsztatu wyje¿d¿aj¹c¹ syrenkê...
– Korsak? – wykrzykn¹³em.
– Niew¹tpliwie. Mustafa, który siedzia³ w samochodzie, widzia³ go, jak zajecha³, wszed³ do
warsztatu, a po chwili wyszed³. By³ na pewno sam. Mustafa siê nim nie zainteresowa³, bo nie
mia³ powodu...
Mustafa w milczeniu roz³o¿y³ rêce.
– No wiêc wskoczy³am do samochodu i pojechaliœmy za nim. Odsadzi³ siê doœæ znacznie, ale
go dogoniliœmy. Ale nic z tego... WyobraŸ sobie, ¿e pojecha³ do Sopotu, kupi³ bilet na przed-

background image

45

stawienie „Abisynki” w Teatrze Intymnym, na siódm¹, i spokojnie wszed³ na widowniê. Za-
wróciliœmy do Or³owa, bo i tak byliœmy bardzo spóŸnieni. To wszystko.
– Niewiele, rzeczywiœcie... westchn¹³em. – Zaraz, zaraz. Uderzy³ mnie jeden szczegó³ w two-
jej relacji. Mówi³aœ, ¿e Robert i Pawe³ przyjechali. Czym?
– Star¹, odrapan¹ nysk¹.
– O której to by³o?
– Bo ja wiem...Ko³o wpó³ do szóstej.
– Wiêc to oni mogli wrzuciæ kamieñ z listem do willi Meleszyñskich.
– Mogli albo i nie – skrzywi³a siê Iza – nyska to jeszcze zbyt ma³o, ¿eby mieæ pewnoœæ. Ale
masz racjê, ¿e oni coœ krêc¹.
– Tylko, ¿e my nie mo¿emy im i tak niczego udowodniæ.
– W³aœnie. A co chcesz robiæ dalej?
– Pojadê teraz do Gdañska, ¿eby porozmawiaæ z Ostersk¹, matk¹ Adama.
– A my?
– Bo ja wiem? Róbcie, co chcecie, tylko umówimy siê na telefon póŸniej.
– Okay – bardzo ³atwo zgodzi³a siê Iza. – To mo¿e odwieziemy ciê do Gdañska, a potem
wrócê do domu i bêdê czeka³a.
Wstaliœmy od stolika. Mustafa ruszy³ w stronê wyjœcia, a Iza chwyci³a mnie za ramiê:
– Bojê siê, nie wiem czego, ale siê bojê – powiedzia³a.
– Ale¿ dziecko, tobie nic nie mo¿e groziæ!
–Sk¹d wiesz... Ale mniejsza z tym.
–Wracaj do domu i czekaj na telefon.
–Wola³abym czekaæ na ciebie.
– Nie wiem, czy zd¹¿ê dzisiaj.
– Spróbuj – poprosi³a. – Chcê ci opowiedzieæ o sobie. Myœlê, ¿e masz o mnie zupe³nie fa³-
szywe zdanie i przykro mi z tego powodu.
Wspar³a siê na moim ramieniu i przemaszerowaliœmy przez œrodek „Skorpiona” odprowadza-
ni z³ymi spojrzeniami Dominiki i jej kolegów.
W Teatrze Ba³tyckim, w którym znalaz³em siê pó³ godziny póŸniej, trwa³a w³aœnie wieczorna
próba „RzeŸni” Mro¿ka, jako ¿e premiera mia³a siê odbyæ ju¿ jutro. Doœæ d³ugo musia³em
przekonywaæ portierkê, ¿e mam naprawdê wa¿n¹ sprawê do pani Osterskiej, ale widocznie
wzbudzi³em jej zaufanie, gdy¿ w koñcu po³¹czy³a siê wewnêtrznym telefonem z inspicjen-
tem i uzyska³a zapewnienie, ¿e pani scenograf zaraz przyjdzie.
Czekaj¹c na matkê Adama w hallu obok portierni, przypomnia³em sobie to, co wiedzia³em
o tej damie. Nie by³o tego wiele. Mówiono mi, ¿e jest przystojna i bardzo energiczna, ¿e ma
znakomit¹ markê jako scenografka i czêsto pracuje za granic¹.
By³o tego dostatecznie du¿o, bym nie czu³ siê zaskoczony, widz¹c szykown¹ kobietê,
która wysz³a ze sceny i zbli¿y³a siê do mnie. Przywita³a siê oschle, nie wyra¿aj¹c zdzi-
wienia ani o nic nie pytaj¹c, po czym zaprosi³a mnie do teatralnego bufetu. By³o to doœæ
ponure pomieszczenie, s³abo oœwietlone, w którym siedzia³ kilkanaœcie osób popijaj¹c
kawê i herbatê, graj¹c w szachy albo czytaj¹c gazety. Rozpozna³em kilku znanych mi
ze sceny aktorów, zreszt¹ czêœæ z nich by³a w kostiumach, ale mimo tego teatralny bu-
fet przypomina³ raczej jak¹œ ponur¹ œwietlicê fabryki kabli ni¿ miejsce odpoczynku ar-
tystów.

background image

46

Lecz nawet to ponure wnêtrze nie by³o w stanie przyæmiæ urody i szyku Hanki Osterskiej.
Wysoka, dosyæ szczup³a, czarnow³osa, wygl¹da³a najwy¿ej na trzydzieœci parê lat, chocia¿
musia³a mieæ ich przecie¿ ponad czterdzieœci. By³a bardzo przystojna, nie ³adna, ale w³aœnie
przystojna, o niezwykle regularnych rysach i wielkich ciemnych oczach.
Nie mówi¹c s³owa, zaprowadzi³a mnie do najbardziej ustronnego stolika. Gdy usiedliœmy, bez
¿adnych wstêpów powiedzia³a:
– Nie mam du¿o czasu, wiêc proszê o zwiêz³oœæ. Wiem, ¿e jest pan nauczycielem Adama, któ-
ry wyra¿a³ siê o panu z uznaniem. Ale na tym moja wiedza siê koñczy, wiêc proszê mówiæ.
Musia³em przyznaæ w duchu, ¿e nie brakowa³o jej stanowczoœci.
– Czy m¹¿ rozmawia³ z pani¹... – chcia³em spytaæ, ale natychmiast mi przerwa³a.
– Owszem rozmawia³am z mê¿em, ale jeœli ma pan jak¹œ sprawê, to chcê siê o tym dowie-
dzieæ od pana.
– No có¿, nie wiem, czy naprawdê mam jak¹œ sprawê... Obieca³em profesorowi, ¿e pomogê
mu odnaleŸæ Adama. Pani wie, ¿e on znikn¹³ z domu?
– Wiem. Ale „znikn¹³” to z³e s³owo. Po prostu siê wyprowadzi³.
– I pani siê nie niepokoi?
–Mo¿e to pana zdziwi, ale nie. Ka¿dy przechodzi przez te same choroby. Jego bunt jest jak
szkarlatyna, ale to piêkna choroba. Ja nie bêdê jej leczy³a, bo mogê tylko zaszkodziæ. Nieste-
ty, cudze doœwiadczenie w tym wzglêdzie jest nieprzekazywalne.
– A czy zabieranie cudzych klejnotów jest naturalnym symptomem tej choroby? Pani te¿ to
przechodzi³a? – doda³em z³oœliwie.
– Có¿, to mi siê nie podoba, ale mimo wszystko uwa¿am, ¿e nie ma z czego robiæ sprawy.
Westchn¹³em. By³a jak opoka, o któr¹ wszystkie s³owa rozbija³y siê jak fala.
– Myœlê, ¿e jednak trzeba „robiæ sprawê” – powiedzia³em, po czym wy³o¿y³em jej wszystko,
co zdarzy³o siê przed trzema godzinami. W miarê jak mówi³em, zasêpia³a siê coraz wyraŸ-
niej. Kiedy skoñczy³em, spyta³a:
– Czy milicja jest ju¿ zawiadomiona?
– Z ca³¹ pewnoœci¹.
Zamknê³a oczy i trwa³a tak przez chwilê. Dopiero teraz zauwa¿y³em, ¿e pod jej makija¿em
i urod¹ kryje siê nawarstwione zmêczenie. Nie wygl¹da³a Ÿle, ale nagle wyda³o mi siê, ¿e jest
bardzo s³aba, mo¿e wycieñczona.
W drzwiach bufetu stan¹³ jakiœ m³ody mê¿czyzna w bia³ej marynarce i bardzo czerwonym szaliku.
– Pani Hanko – zawo³a³ w stronê mojej rozmówczyni – pan re¿yser bardzo pani¹ prosi. Kala-
pita znowu zwalnia.
Osterska westchnê³a i zawo³a³a w stronê drzwi:
– Ju¿ idê!
– Czy mogê na pani¹ zaczekaæ? – spyta³em.
– A czego pan w³aœciwie ode mnie chce?
– Chcê odnaleŸæ Adama, wiêc muszê wiedzieæ o nim jak najwiêcej.
– Czemu pan w³aœciwie to wszystko robi?
Zaskoczy³a mnie tym pytaniem. Wzruszy³em ramionami i odpar³em: – To niemal tak zawi³e,
jak problemy Adama. Nie sadzê bym w tej chwili zdo³a³ to pani wyt³umaczyæ.
– No dobrze – zgodzi³a siê niespodziewanie. – Teraz jest ju¿ po ósmej... niech pan tu przyj-
dzie o dziesi¹tej, po próbie. Wtedy porozmawiamy.

background image

47

– Pani Osterska proszona na scenê, kalapita stoi – zawo³a³ nagle dobitnie g³oœnik.
– Muszê iœæ – matka Adama zerwa³a siê gwa³townie i wybieg³a.
– A pamiêtacie, co powiedzia³ Kazio o tej pieprzonej kalapicie? – spyta³ ze œmiechem stary,
siwow³osy aktor. Odpowiedzia³ mu chórek œmiechów, ale nie us³ysza³em ju¿ pointy, bo wy-
szed³em z bufetu, a potem z teatru.
Mia³em zbyt ma³o czasu, ¿eby wracaæ do domu, a zbyt du¿o ¿eby czekaæ w teatrze. Szed³em
wolno, zamyœlony, ulic¹ Œwiêtego Ducha, kiedy nagle uœwiadomi³em sobie, ¿e o sto metrów
dalej, na Mariackiej mieszka Aniela. Która – na dodatek – telefonowa³a dzisiaj dwa razy.
Przyspieszy³em kroku.
Aniela mieszka³a na najpiêkniejszej ulicy Gdañska, w ogromnym, czteropokojowym miesz-
kaniu z telefonem, które mia³o tylko jedn¹ wadê – tê otó¿, ¿e nie by³o jej mieszkaniem. Po
prostu wci¹¿ jeszcze zajmowa³a swój pensjonarski pokoik w mieszkaniu rodziców, co bar-
dzo cieszy³o rodziców, ale znacznie mniej Anielê.
By³a w domu i uœmiechnê³a siê na mój widok; siedzieliœmy w jej pokoju – ona na sofce, ja
w g³êbokim fotelu, jak siadywaliœmy ju¿ setki razy.
– Co siê z tob¹ dzieje? – zaczê³a ostro Aniela. – Gdzie ty przepadasz, samotniku? Dzwoni-
³am setki razy.
– Dok³adniej mówi¹c, dwa – poprawi³em.
– Dok³adnie mówi¹c, trzy – uciê³a – widaæ, ¿e od rana nie by³eœ w domu.
– No to co?
– Och, Andrzej – z³agodnia³a – umieram z ciekawoœci, czego chcia³ od ciebie Meleszyñski.
– Meleszyñski? A sk¹d wiesz, ¿e siê z nim widzia³em?
– Jak to sk¹d?... Zaraz... Aha, mówi³a mi twoja mama, kiedy dzwoni³am. No wiêc, czego
chcia³?
– Nic takiego... ma k³opoty z synem.
– To nic nie znaczy. Twoja matka te¿ ma k³opoty z synem... Opowiedz mi wszystko szczegó-
³owo.
– W³aœciwie nie ma o czym opowiadaæ... – westchn¹³em i w kilku zdaniach streœci³em jej
swoje rozmowy z profesorem, opuszczaj¹c jednak wa¿niejsze momenty. W³aœciwie nie by³o
powodu, dla którego nie mia³bym opowiedzieæ jej o wszystkim. A mo¿e jednak by³, mo¿e tym
powodem by³a Iza?
Kiedy skoñczy³em, westchnê³a dla odmiany Aniela.
– Czemu mnie zbywasz, Andrzej? – spyta³a. – Jestem pewna, ¿e nie mówisz wszystkiego.
Wyczu³em w niej jakieœ dziwne napiêcie, którego Ÿróde³ zupe³nie siê nie domyœla³em. Za-
wsze obchodzi³y j¹ moje sprawy ale nigdy w a¿ tak wielkim stopniu. Powiedzia³em o tym
g³oœno.
– Wiesz... – odpowiedzia³a z wahaniem – to jasne, ¿e przede wszystkim interesujesz mnie ty.
Ale nie ukrywam, ¿e równie¿ Meleszyñski.
– Daj¿e spokój – ¿achn¹³em siê. – Robicie z niego wszyscy jakiegoœ pó³boga.
– Jacy wszyscy? – prawie krzyknê³a. – O co ci znowu chodzi?
– Uspokój siê! Jeœli ju¿ mamy na siebie krzyczeæ, to znajdŸmy sobie lepszy powód.
– A jeœli ju¿ nawet robimy z niego pó³boga – ci¹gnê³a, jakby nie dos³ysza³a moich s³ów – to
widocznie s¹ jakieœ powody.
– To mi je przedstaw.

background image

48

– Och, Andrzej – znów westchnê³a – ty nic nie rozumiesz. Meleszyñski w Gdañsku, w na-
szym œrodowisku, jest naprawdê kimœ w rodzaju boga. A na dodatek jest moim profesorem.
To jasne, ¿e siê nim interesujê.
– Wiem o tym wszystkim, ale nie mogê opowiadaæ o jego intymnych sprawach, nawet tobie,
zw³aszcza teraz, kiedy one jeszcze wcale siê nie rozstrzygnê³y. Lepiej ty opowiedz mi coœ
wiêcej o nim, to mo¿e mi pomóc.
Aniela nie by³a zachwycona, ale by³em uparty. Zaczê³a wiêc opowiadaæ, najpierw z namy-
s³em, potem z coraz bardziej rosn¹cym zaanga¿owaniem.
– Widzisz – mówi³a – on jest po prostu inny. Zupe³nie inny od ca³ej zabieganej, wylenia³ej
zgrai pseudoartystów, poœród których siê obraca...
– Niezbyt wysoko cenisz swoich kolegów – przerwa³em jej.
– Mówisz tak, jakbyœ nie wiedzia³, co siê z nami wszystkimi sta³o – wybuchnê³a. – Jeœli
chcesz wiedzieæ, to ty te¿ jesteœ zabiegany i wylenia³y... I ja te¿.
– A Meleszyñski nie jest.
– Nie. A powodem nie jest to, ¿e ma wziêcie, sukcesy, willê i forsê. Kiedyœ nie mia³, a te¿
by³ taki.
– Jaki? Mo¿e mi wreszcie powiesz.
– On ma styl, ma klasê, jest ponad lokalne uk³ady. My wszyscy daliœmy siê zdo³owaæ, spau-
peryzowaæ, a jemu to nie grozi, zapewniam ciê. Ma, oczywiœcie, dziesi¹tki wrogów, ale cz³o-
wiek tak wybitny jak on ma te¿ przyjació³ i dziêki temu wiele mo¿e. Naprawdê wiele.
– Przypominam sobie. Przecie¿ to on ci za³atwi³ ten wyjazd do Holandii. No có¿, niewiele
móg³, jak siê okaza³o...
– To nie tak, Andrzej. On mi tylko za³atwi³ jedn¹ wystawê. Potem by³a g³êboka woda, w któ-
rej musia³am sama p³ywaæ. I nie uda³a mi siê.
– A jemu siê uda³o.
– Jemu udaje siê zawsze i wszystko. Mo¿e po prostu sprawa talentu, którego mnie zwyczaj-
nie nie dostaje.
By³a zdenerwowana, ta rozmowa musia³a j¹ kosztowaæ wiêcej, ni¿ pocz¹tkowo s¹dzi³em.
– Wszystko rozumiem, Anielko – powiedzia³em pojednawczo. – Wyt³umacz mi tylko jedno:
dlaczego w³aœciwie wszyscy uwa¿acie go za takiego wybitnego artystê? Ty te¿ mówisz o ta-
lencie... Mo¿e ja siê na tym nie znam, ale te pomniki jego projektu, które widzia³em, s¹ doœæ
paskudnawe.
Westchnê³a.
– Oczywiœcie, ¿e siê nie znasz. Wiêc pos³uchaj – Meleszyñski jest z wykszta³cenia równo-
czeœnie malarzem, i rzeŸbiarzem. Teraz zajmuje siê tylko rzeŸb¹, ale kiedyœ... gdybyœ siê kie-
dykolwiek zainteresowa³ dziedzin¹, któr¹ ja uprawiam – pokreœli³a te s³owa – to wiedzia³byœ,
¿e jego obrazy z po³owy lat szeœædziesi¹tych wywo³a³y tak¹ ma³¹ rewolucjê w polskim ma-
larstwie. To by³y trzy du¿e cykle „Gdañskie collage”, „Sny o Flandrii” i „Przypisy do litera-
tury powszechnej”. Trzy wystawy, które zrobi³y Meleszyñskiego z dnia na dzieñ tym, kim jest
teraz...
– Gdzie mo¿na je zobaczyæ? – przerwa³em jej.
– Kilka jest w Gdañsku, w Muzeum Narodowym. Ale wiêkszoœæ rozesz³a siê po ca³ej Euro-
pie. Niektóre kupili prywatni zbieracze, którzy mieli nosa. Zawistnicy mówi¹, ¿e sam Mele-
szyñski ma ca³y strych zapchany p³ótnami.

background image

49

– Dlaczego zawistnicy?
– Bo widzisz, te obrazy osi¹gaj¹ teraz bardzo wysokie ceny. S¹ naprawdê znakomite, a poza
tym jest ich bardzo ma³o. Od czasu tych trzech wystaw on w³aœciwie nic nie wystawia³. Cza-
sem, bardzo rzadko, jakiœ pojedynczy obraz na zbiorówce... Wiêc jego wrogowie mówi¹, ¿e
magazynuje p³ótna, ¿eby podbiæ ich cenê.
– A ty w to nie wierzysz? – spyta³em. Prawdê powiedziawszy, opinia „wrogów” wydawa³a
mi siê bardzo przekonywaj¹ca.
– Ale¿ oczywiœcie, ¿e nie!!! – krzyknê³a moja narzeczona.
– On jest ponad takie ma³e interesy. Co ty sobie w ogóle wyobra¿asz – ¿e Meleszyñski to
jakiœ geszefciarz?
By³a jak lwica broni¹ca swych ma³ych; myœl o tym, ¿e Meleszyñski mo¿e w niej wzbudzaæ
macierzyñskie uczucia nie by³a przyjemna. Myœl o jakichkolwiek w ogóle uczuciach mojej
narzeczonej do Meleszyñskiego nie by³a przyjemna. Mniejsza z tym.
– Niczego sobie nie wyobra¿am – odpowiedzia³a spokojnie.
– Po prostu zastanawiam siê, po co on, u diab³a, magazynuje te obrazy, skoro ju¿ je namalo-
wa³?
– A sk¹d wiesz, ¿e w ogóle je namalowa³? –odparowa³a Aniela. – Mo¿e siê ju¿ wypowie-
dzia³ w p³aszczyŸnie i teraz ca³kowicie przerzuci³ na bry³ê.
– Tak, tak, na bry³ê pod tytu³em „Zas³u¿ony pracownik morza”. Jedna taka jest do obejrzenia
we W³adys³awowie. – By³em sarkastyczny, ale jeszcze bardziej od zawodowego slangu Anie-
li nie lubi³em „bry³” profesora.
– Czego siê czepiasz? – rzuci³a Aniela. – Mo¿e nie wszystkie jego pomniki s¹ wspania³e, ale
po pierwsze – on ci¹gle szuka nowych œrodków wyrazu, a po drugie – jeœli ju¿ rzeczywiœcie
przesta³ malowaæ, to chyba przyznasz, ¿e ka¿dy artysta ma prawo do milczenia. W koñcu
Mickiewicz te¿ przez wiele lat nic nie napisa³.
To by³o s³abe porównanie, ale Aniela nigdy nie by³a mocna z literatury. Powiedzia³em to jej.
– Dobrze, dobrze – by³a ju¿ obra¿ona – wiem. Ja jestem nieuk, Meleszyñski pacykarz, wszy-
scy s¹ ignorantami. Tylko pan profesor Ordêga, autor ca³ej szuflady arcydzie³, ma monopol
na prawdê i artyzm.
Wyj¹tkowo uda³o mi siê nie zdenerwowaæ – Aniela uderzy³a w mój najs³abszy punkt.
– Nie roszczê sobie takich pretensji – odpowiedzia³em spokojnie. – A teraz ju¿ mnie nie ob-
chodzi pan Meleszyñski. Wola³bym zrozumieæ, dlaczego jesteœ gotowa mnie obra¿aæ, byle
go broniæ.
– Bo to ty go obra¿asz – odpar³a szybko.
– Wcale go nie obra¿am. Chcia³bym tylko zrozumieæ, dlaczego wszyscy uwa¿aj¹ go za wiel-
koœæ? To nie znaczy, ¿e tê wielkoœæ podwa¿am.
– Przecie¿ ci mówi³am – on jest wspania³ym malarzem.
– I fatalnym rzeŸbiarzem.
– Powiedzmy – zgodzi³a siê niechêtnie – ¿e jest rzeŸbiarzem us³ugowym. Jak wiêkszoœæ twór-
ców pomników w Polsce. Ale on to robi przede wszystkim po to, ¿eby utrzymaæ dobre sto-
sunki z w³adz¹. To jest bezcenne dla wszystkich – dla œrodowiska, dla uczelni.
Zna³em ten rodzaj argumentacji na pamiêæ i nigdy go nie podziela³em.
– Uwa¿aj, Aniela, bo zaraz mi powiesz, ¿e facet bior¹c miliony za projekt pomnika, w grun-
cie rzeczy poœwiêca siê dla ludzkoœci.

background image

50

– Och! – by³a oburzona. – Nie bêdê z tob¹ rozmawiaæ. Jesteœ bezinteresownie zawistny.
– Mo¿e. Albo nadal nie wiem tego, co chcia³em wiedzieæ.
– Ja ci tego nie wyt³umaczê. ¯e jest wielkim artyst¹, w to nie w¹tpi nikt, kto kiedykolwiek
ogl¹da³ jego p³ótna. A co do reszty... trzeba go po prostu znaæ osobiœcie. To cz³owiek o nie-
zwyk³ym uroku, któremu ka¿dy musi ulec.
No có¿ – pomyœla³em – ja nie uleg³em. I Aniela zdaje siê o tym nie pamiêtaæ. Widaæ sama
jest pod silnym urokiem.
Wesz³a mama Anieli z herbat¹. Przez chwilê piliœmy j¹ prawie w milczeniu, wymieniaj¹c nie-
istotne uwagi. Spojrza³em na zegarek – dochodzi³a dziesi¹ta. Zacz¹³em siê pospiesznie
¿egnaæ, ale Aniela zatrzyma³a mnie w pokoju.
– Przykro mi, Andrzeju, ¿e tak bezsensownie siê wœciek³am.
– Ale¿ nie ma o czym mówiæ....
– Jest, jest... Widzisz sam, jak z nami jest. Spotykamy siê co parê dni po to, ¿eby na siebie
pokrzyczeæ. Musimy siê nad tym zastanowiæ. – By³a teraz spokojna, mówi³a z wyraŸnym
namys³em. – Nie mo¿e byæ tak dalej. Powinniœmy coœ postanowiæ. Albo damy sobie spokój,
albo coœ zmienimy... Andrzej, przecie¿ zale¿a³o nam na sobie.
– Tak.
– A czy zale¿y nam?
– Musimy na to pytanie odpowiedzieæ osobno – ty sobie ja sobie. Nie by³o to mi³e, co jej
powiedzia³em, ale by³o przynajmniej uczciwe. Rzeczywiœcie, ju¿ od dawna nie potrafi³em
w³aœciwie nazwaæ swoich uczuæ do Anieli.
– A jaka jest twoja odpowiedŸ? – spyta³a z wahaniem.
– Zanim odpowiem tobie, muszê odpowiedzieæ sobie.
– Rozumiem... Mo¿e masz racjê... A teraz idŸ ju¿, przecie¿ widzê, ¿e siê spieszysz. Albo
poczekaj – chwyci³a mnie za ramiê. – Zastanów siê tak? Ale zastanów siê dobrze, tak, ¿ebyœ
by³ pewny swoich wyborów. Zgoda?
Skin¹³em g³ow¹.
– Nie spiesz siê, ale i te¿ nie zwlekaj – ci¹gnê³a. – Pamiêtaj, ¿e ja czekam. Ale to nie znaczy,
¿e ciê wi¹¿ê. Wrêcz przeciwnie, do czasu, zanim nie wrócisz, zwalniam ciê z wszelkich zo-
bowi¹zañ. Je¿eli s¹... – rozeœmia³a siê niemal histerycznie – miêdzy nami jakieœ zobowi¹za-
nia.
Poczu³em dziwny niepokój. W ten sposób nie rozmawialiœmy od lat. Co myœmy w ogóle ro-
bili od lat? Sypialiœmy z sob¹, poza tym ¿yj¹c osobnym, w³asnym ¿yciem. Chcia³em Anieli
powiedzieæ na po¿egnanie coœ krzepi¹cego – choæ nie³atwo by³oby mi znaleŸæ odpowiednie
s³owa – ale moja, ju¿ teraz chyba by³a narzeczona nie da³a mi dojœæ do s³owa:
– Sp³ywaj... – powiedzia³a czule. – A jak skoñczysz swoje sprawy z Meleszyñskim, musisz
mi o wszystkim opowiedzieæ.
Poca³owa³a mnie w same usta, suchymi, gor¹cymi wargami, miêdzy którymi na moment tyl-
ko rozkwit³ ³agodny kielich wilgotnego jêzyka. Ten poca³unek mia³ niezwyk³y, szczególny
smak, przypominaj¹cy czasy odleg³e i prawie zapomniane.
– IdŸ, idŸ – rozeœmia³a siê serdecznie i niemal wypchnê³a mnie na klatkê schodow¹.

background image

51

VII

By³o ju¿ dobrze po dziesi¹tej, kiedy wróci³em do Teatru ba³tyckiego. Nie spóŸni³em siê jed-
nak – próba nadal, niezmiennie trwa³a, kalapita nie dzia³a³a, pani scenograf by³a zajêta.
Mroczny bufet wygl¹da³ jeszcze gorzej ni¿ dwie godziny temu – zasnuty papierosowym dy-
mem, zaœmiecony niedopa³kami i zastawiony brudnymi naczyniami (bufetowa, nie bêd¹c ar-
tystk¹, pracowa³a na godziny i ju¿ dawno posz³a do domu) – przypomina³ teraz jad³odajniê
na dworcu w Wejherowie w chwilê po bankiecie rezerwistów. Nie mia³em jednak wyboru,
jeœli chcia³em jeszcze dziœ pomówiæ z Ostersk¹ – musia³em tu zaczekaæ.
– Witamy dumê naszej oœwiaty – us³ysza³em nagle z boku. – Có¿ sprowadza do naszej jar-
marcznej budy?
Przede mn¹ sta³ Buba Wiatrakiewicz, aktor tak dobrze znany gdañskie publicznoœci, ¿e zna-
³em go nawet ja. Nie tylko ze sceny – Zna³em go osobiœcie, tak jak zna³y go setki innych
ludzi, których na swym nie koñcz¹cym siê szlaku wytrwa³ego birbanta i hulaki spotyka³. Znali
go pisarze i poloniœci, malarze i graficy, architekci i medycy, zna³y go kelnerki wszystkich
lokali Starego Miasta i Sopotu, znali go meliniarze i taksówkarze. Krótko mówi¹c – znali go
wszyscy i on zna³ wszystkich. Nawet mnie.
– Witam mistrza – podj¹³em jego ton. – Có¿ to, mistrz nie ma scenie? Bez kostiumu i cha-
rakteryzacji?
By³o to rzeczywiœcie dziwne, jako ¿e Buba, mimo swoich nieposkromionych sk³onnoœci roz-
rywkowych, by³ jednym z g³ównych aktorów Teatru Ba³tyckiego i gra³ dos³ownie wszystko –
od krasnoludka do Hamleta.
– Bez – potwierdzi³ Buba, g³adz¹c swój czarny w¹sik. – Nie lubiê pracowaæ w masarni, a dzi-
siejsz¹ normê ju¿ wykona³em. To znaczy – tylko teatraln¹, poziomu krwi w alkoholu jeszcze
nie ustali³em.
Musia³em mieæ g³upi¹ minê, bo uœmiechn¹³ siê zadowolony i ci¹gle dalej:
– A profesor, widzê, skusi³ siê do taniej jatki? Nie rozumiemy? Przecie¿ to proste – wysta-
wiamy „RzeŸniê” Mro¿ka, wiêc mamy jatki... Najdos³owniej... A tanie, bo na trzeci¹ gene-
raln¹ wchodzi siê bez biletu. Hi, hi...
– Mistrz siê myli, przyszed³em najzupe³niej prywatnie.
– Coooo! Czy¿by profesor zagustowa³ w artystkach? Mazurkiewicz, bój siê Boga! A która to
przypad³a do serduszka?
– Zdziwi siê mistrz – postanowi³em go za¿yæ – jestem umówiony z Hank¹ Ostersk¹.
A¿ gwizdn¹ z podziwu:
– No, no, no... kolejna ofiara naszej tarantuli! Nie radzê, wysysa mê¿czyzn, a zezw³ok sk³ada
na o³tarzu sztuki. Mistrza zmusi do napisania dramatu, który natychmiast wystawi, po czym
tak zawy¿y poprzeczkê oczekiwañ, ¿e nawet Witkacy musia³by pakoñczyt samaubijstwom.

background image

52

– No, akurat Witkacy rzeczywiœcie....
– Pewnie mia³ jak¹œ tarantulê. Á propos – powiedzia³ zupe³nie nie á propos – mo¿e skoczy-
my na setê, stary?
– Niestety – rozeœmia³em siê – naprawdê muszê czekaæ na Ostersk¹.
– Nie ma obawy... ta próba potrwa jeszcze z trzy godziny. Kalapita siê zacina.
– Wiêc bêdê musia³ poczekaæ.
– Groza! Wszyscy artyœci na scenie, a ja skoñczy³em dzisiaj spektakl o dwunastej, tak to jest
z tymi bajêdami dla dzieci, i od tego czasu nie mam siê z kim napiæ.
– Zaraz, zaraz – coœ mnie tknê³o. – To nie gra³eœ dzisiaj w Sopocie?
– W³aœnie w Sopocie. – Uk³oni³ siê dwornie. – Masz, profesorze, przed sob¹ Króla Onufre-
go, który straszy dzieci codziennie od dziesi¹tej do dwunastej za jedne szeœædziesi¹t z³otych.
– Jak to, wiêc nie gracie „Abisynki”?
– Zasadniczo te¿. Ale nie w tej chwili. Zapraszam od wtorku. Kreujê jedyn¹ rolê mêsk¹. Suk-
ces kolosalny! Brawko na wejœcie, szmerek w œrodku, frenet na zejœcie. A teraz, pozwoli pro-
fesor, ¿e go po¿egnam. Merci. Tramwaj zaraz rusza.
I poszed³, zostawiaj¹c mnie w niejakim os³upieniu. Minê³a dobra chwila, zanim przypomnia-
³em sobie, ¿e „tramwaj” to popularna, acz nieoficjalna nazwa najbli¿szej knajpy. No i ta „Abi-
synka”, któr¹ dziœ jakoby ogl¹da³ magister Korsak. Za moimi plecami szczêknê³y ciê¿kie
metalowe drzwi wiod¹ce na scenê.
– A, jest pan... – us³ysza³em zmêczony g³os Osterskiej. – Mam chwilê przerwy. Proszê za
mn¹.
Tym razem poszliœmy do niewielkiej re¿yserki, gdzie czeka³a ju¿ zaparzona przez gardero-
bian¹ herbata.
– Dziêkujê, moja Nusiu – odprawi³a j¹ Osterska. – Nic wiêcej nie potrzebujê.
Kobiecina wycofa³a siê z szacunkiem, zamykaj¹c cicho drzwi. S³awna scenografka zapali³a
papierosa, zamknê³a oczy i przez chwilê milcza³a. Na jej skroni pulsowa³a szybko maleñka,
niebieska ¿y³ka. Musia³a byæ bardzo zmêczona.
– Jestem niemal wyczerpana – jakby odgad³a moje myœli – ale proszê, s³ucham pana.
– To raczej ja chcia³bym wys³uchaæ, co pani mo¿e mi powiedzieæ.
– No dobrze – zdecydowa³a siê w nag³ym przyp³ywie energii. – Na Zachodzie nazwano by to
z³o¿eniem oœwiadczenia. Wiêc niech pan s³ucha – z³o¿ê oœwiadczenie. – Zaci¹gnê³a siê pa-
pierosem i zaczê³a mówiæ dobitnie, choæ dosyæ cicho: – Adam jest moim synem, ale jest rów-
nie¿ doros³ym cz³owiekiem. Tak go traktujê. By³am niewiele starsza, kiedy zaczê³am samo-
dzielne ¿ycie i przez wiele lat by³o mi niezwykle trudno. Ale wybiera³am sama za siebie. On
robi to teraz. Nie widzê powodu, by mu w tym przeszkadzaæ. Umilk³a. S¹dzi³em, ¿e skoñ-
czy³a, ale ona westchnê³a tylko i kontynuowa³a:
– Adam jest wra¿liwy, inteligentny i tak dalej... wiem przecie¿ o tym i dumna jestem z niego.
Jego najwiêksz¹ wad¹ jest jego wiek. Dziewiêtnaœcie lat to w naszym kraju, w naszej kultu-
rze, w naszych czasach – bardzo ma³o. Teraz bardzo póŸno osi¹ga siê prawdziw¹ dojrza³oœæ
spo³eczn¹. Wszystko wpycha ich w infantylizm, w niedojrza³oœæ w nieodpowiedzialnoœæ.
Wszyscy chcieliby im przed³u¿aæ dzieciñstwo w nieskoñczonoœæ. Wiêc, jeœli on chce sam za
siebie braæ odpowiedzialnoœæ, to mogê siê tylko cieszyæ. Oczywiœcie, mog³abym nim pokie-
rowaæ, jak robi to wiêkszoœæ ludzi, którzy maj¹ jak¹ tak¹ pozycjê. Rafa³... zawsze próbowa³
urobiæ go na swój obraz i podobieñstwo. To by³o jednym ze Ÿróde³ konfliktów miêdzy nami.

background image

53

Ale ja obstawia³am przy swoim. Widzi pan... Adam bardzo piêknie rysuje, ma ogromny dar
oddawania podobieñstwa twarzy. Ale to wcale nie znaczy, ¿e musi byæ wybitnym artyst¹. Od
roku pisze. Bardzo dobrze, niech pisze, mo¿e to jest jego prawdziwe powo³anie. Wie pan, ja
nie wierzê w coœ takiego jak zmarnowany talent. Jeœli ktoœ ma prawdziwy talent, to zawsze
siê odnajdzie. A jeœli nie – szkoda czasu, mo¿na od razu zacz¹æ handlowaæ dolarami.
– Chyba nie chce pani, ¿eby Adam handlowa³ dolarami? – nie wytrzyma³em.
– Nie, nie chcê. Ale widzi pan, to nie ma nic do rzeczy. Wa¿ne jest to, czego on bêdzie chcia³.
– A czego on chce?
– Wiem, do czego pan zmierza. Zaraz pan mi powie, ¿e taki m³ody ch³opak nie wie jeszcze,
czego naprawdê warto chcieæ i ¿e ja nie interesujê siê jego ¿yciem wewnêtrznym. Owszem,
interesujê siê, ale to nie znaczy, ¿e zamierzam w nie ingerowaæ.
– Nawet teraz?
– Zw³aszcza teraz, proszê pana!
– No, a matura...
Rozeœmia³a siê g³oœno.
–Matura? – spyta³a. – Pan naprawdê uwa¿a, ¿e matura jest taka wa¿na? O, przepraszam, prze-
cie¿ pan jest nauczycielem. Musi pan szanowaæ to, co robi. Ale przykro mi, nie mogê siê
jakoœ przej¹æ matur¹ Adama. Jeœli mu bêdzie kiedyœ potrzebna, to na pewno j¹ zrobi. A ca³a
reszta... No có¿ – zdecydowa³a siê nagle – nie chcia³am o tym mówiæ, ale jednak zrobiê to.
Widzê, ¿e pan siê przejmuje bardziej ni¿ ja. Widzi pan, uwa¿am, ¿e te wszystkie niepokoj¹ce
okolicznoœci, o których panu mówi¹, s¹ jakimœ elementem gry, któr¹ oni ze sob¹ prowadz¹.
– Kto?
– Jak to – kto? Ale¿ oczywiœcie – Adam i Rafa³. Po prostu nie mogê uwierzyæ w realnoœæ
istnienia jakiejœ groŸby. Albo Adam straszy Rafa³a, albo Rafa³ wykorzystuje sytuacjê, ¿eby
nastraszyæ mnie. On jest do tego zdolny. Mówiê o tym wszystkim cynicznie, ale pozby³am
siê ju¿ z³udzeñ co do mego mê¿a. Jesteœmy w trakcie rozwodu.
– Wszystko, co pani mówi, jest zapewne prawdziwe, ale – proszê wybaczyæ – to tylko ogól-
niki. Frustracje, bunty, niepogodzenie ze œwiatem, wszystko to z czegoœ siê bierze, tak jak
wybory i branie odpowiedzialnoœci musz¹ czegoœ dotyczyæ.
Nachmurzy³a siê, zapali³a kolejnego papierosa.
– Nie jestem panu w stanie powiedzieæ nic wiêcej. •ród³a wszystkich kryzysów i buntów s¹
zawsze takie same. Pan siê zachowuje jak detektyw. Oczekuje pan ode mnie faktów. Owszem,
s¹ pewne fakty, ale o nich nie powiem. To nie ma znaczenia. Adam musi sobie sam poradziæ
zarówno ze swoim kryzysem, jak i z faktami. Nikt nie mo¿e pomóc – ani pan, ani nawet ja.
– Wiêc kto?
– Nie kto, a co. Praca. Oto moja odpowiedŸ. By³am prawie w wieku Adama, kiedy spad³y na
mnie klêski, którymi mo¿na by ob³o¿yæ kilka osób. I ¿yjê, przetrwa³am, jestem, kim jestem.
Dziêki pracy. I sztuce. Dziêki pracy dla sztuki.
– Wiem, wiem, jest pani jednym z najwybitniejszych scenografów w Polsce.
– N a j w y b i t n i e j s z y m, proszê pana.
Milcza³em. Có¿ mog³em jej powiedzieæ, ja, Andrzej Ordêga, profesor liceum ogólnokszta³-
c¹cego.
– Aha, by³abym zapomnia³a – podjê³a ³agodniejszym tonem. – Oto zaproszenie dla pana na
jutrzejsz¹ premierê.

background image

54

Wrêczy³a mi prostok¹tny kartonik.
– Dziêkujê, ale naprawdê nie wiem, czy bêdê móg³ przyjœæ. W koñcu szukam pani syna.
– Premiera jest wa¿niejsza, proszê pana, Adam sam siê znajdzie.
– Mo¿liwe, ¿e premiera jest najwa¿niejsza – powiedzia³em wstaj¹c – i ¿e wszystko nale¿y
z³o¿yæ na o³tarzu sztuki, ale proszê mi powiedzieæ, co maj¹ zrobiæ ludzie, którym Bóg po-
sk¹pi³ talentu?
Spojrza³a na mnie niemal z przestrachem, tak jakbym powiedzia³ coœ równoczeœnie groŸnego
i nieprzyzwoitego.
– Nie wiem – szepn¹³em, k³ad¹ rêkê na klamce. –Dziêki Bogu, nie muszê wiedzieæ.
– No tak –szepn¹³em, k³ad¹c rêkê na klamce. - Goethego nazywano olimpijczykiem.
– S³ucham? – spyta³a ostro.
– Drobiazg, mówi³em do siebie. Dobranoc.
Nie odpowiedzia³a. Zamkn¹³em za sob¹ drzwi re¿yserki i poszed³em d³ugim, ciemnym kory-
tarzem w stronê wyjœcia. „Kalapita znów nie dzia³a” – zagdaka³ mi nad uchem g³oœnik.
W portierni min¹³em Bubê Wiatrakiewicza, który lekko chwiej¹c siê na nogach, próbowa³
trafiæ s³uchawk¹ na wide³ki aparatu telefonicznego.
– I jak tam randka z Hani¹ – spyta³.
– Merci. Zosta³em z³o¿ony na o³tarzu sztuki.
– Coo – o¿ywi³ siê – czy przedtem skonsumowany?
– Niestety nie.
– To rzeczywiœcie szkoda. Szczêœliwy by³, kto j¹ posiada³, jak mówi poeta. A nie by³o ich
wielu. Wiem, co mówiê, jako by³y sublokator.
– Idê. Powiedz mi jeszcze tylko, drogi mistrzu, co to w³aœciwie jest ta kalapita?
Spojrza³ na mnie ze zgorszeniem i pogard¹:
– Nie mówi siê kalapita tylko pieprzona kalapita. To jest po prostu obrotówka.
– Aha.
– No w³aœnie – ucieszy³ siê Buba. – A propos, jedziemy na whisky do „Morenki”, zapraszam
profesora. Taksówka czeka.
Nie zachowa³em siê pewnie najgrzeczniej, bo skorzysta³em z taksówki, ale zrezygnowa³em
z whisky. W ten sposób kilka minut po jedenastej znalaz³em siê na Wassowskiego.
Z lekkimi wyrzutami sumienia pomyœla³em o mamie. Ju¿ wczoraj potraktowa³em j¹ nieco
szorstko, a dziœ – przepad³em bez s³owa na wiele godzin. Ale moje obawy okaza³y siê p³onne
– mamy po prostu nie by³o w domu. Na stole sta³a za to kolacja i le¿a³a kartka nastêpuj¹cej
treœci: Poniewa¿ i tak nie interesujesz siê star¹ matk¹, przyjê³am zaproszenie cioci Wisi i wy-
je¿d¿am z nimi na weekend do Kamienia. Wrócê w poniedzia³ek rano. Jedzenie w lodówce
i na stole. Ci¹gle ktoœ do ciebie dzwoni³, ale nie mia³am ju¿ si³y notowaæ
.
Zapali³em gaz pod imbrykiem i ju¿ mia³em wbiæ zêby w kanapkê z ¿ó³tym serem, kiedy za-
dzwoni³ telefon. To by³ profesor Meleszyñski:
– Halo, czy ma pan dla mnie jakieœ wiadomoœci? Umieram z niepokoju.
– Niestety, ca³y wieczór zu¿y³em na to, by doczekaæ siê pó³godzinnej audiencji u pana ¿ony.
– No tak – westchn¹³ – to do Hanki podobne. I pewnie nie powiedzia³a panu nic konkretnego?
– No, raczej nie... A co u pana? Czy by³a milicja?
– Tak, tak, oczywiœcie... By³ taki m³ody porucznik. Bardzo spokojny, ale chyba powa¿nie
potraktowa³ ca³¹ sprawê. Maglowa³ mnie przez dobr¹ godzinê.

background image

55

– To dobrze. Bêdziemy w kontakcie.
– Dziêkujê i przepraszam. Zadzwoniê jutro.
Ledwo od³o¿y³em s³uchawkê, zaœwista³ gwizdek czajnika. Zala³em esencjê wrz¹tkiem i wró-
ci³em do pokoju. Znów zadzwoni³ telefon.
By³ to Artur Dêbowski, wœciek³y Artur:
– Gdzie ty siê podziewasz, u Boga Ojca?
– By³em na wyœcigach konnych i w ³aŸni tureckiej.
–No tak! – zabulgota³ wœciekle Artur. – Ty nigdy do niczego nie dojdziesz. Zamiast praco-
waæ i siê kszta³ciæ, no – nawet szukaæ tego biednego ch³opca, ty siê szlajasz po jakichœ tin-
gel-tanglach... Co? – Dopiero w tej chwili dotar³ do niego sens moich s³ów. – Ty sobie chyba
kpisz? Jakie wyœcigi? W maju? Jaka ³aŸnia?
– To prawda, kpiê sobie... – rozeœmia³em siê i odsun¹³em s³uchawkê na bezpieczn¹ odleg³oœæ,
by uratowaæ bêbenki przed nastêpnym wybuchem wœciek³oœci Artura. Odezwa³em siê dopie-
ro, gdy us³ysza³em jego nerwowe „halo”.
– A teraz spokojnie powiedz, czego chcesz – spyta³em.
– Dowiedzia³em siê kilku ciekawostek o Meleszyñskich i chêtnie ci je sprzedam, ale to bê-
dzie umowa handlowa...
– S³ucham?
– Dopuœcisz mnie do tych swoich poszukiwañ szczeniaka.
– Czyœ ty zwariowa³?
– Nie, po prostu jestem dziennikarzem i zachowujê siê jak dziennikarz. Mam powody, ¿eby
przypuszczaæ, ¿e to jest temat.
– Dobra, dobra... I napiszesz o tym do „Hodowcy Jedwabników”?
–O to niech ciê g³owa nie boli. Wiêc jak?
– Muszê siê zastanowiæ. Zadzwoniê do ciebie jutro.
– Ale rano, póŸniej siê wycofujê.
Zd¹¿y³em zjeœæ jedn¹ kanapkê i zabra³em siê za drug¹, kiedy telefon zadzwoni³ po raz trzeci.
– Po tij strona mówi Mustafa. Czi ja..
– Witam, witam – przerwa³em mu. – Czym mogê s³u¿yæ?
– To nie ja zadzwonil – powiedzia³ niezbyt zgodnie z prawd¹ Arab. – Tu siê mnie rozchodzi
o Izia. Ona nic tylko czeka i czeka. Ty, profesor, powiedzia³, ¿e zadzwoni.
– Powiedzia³em, ¿e zadzwoniê i mam zamiar to zrobiæ.
– Ona czeka. Ty zadzwoñ, bo z ni¹ Ÿle coœ. Ona siê boi.
– Czego, Mustafa?
– Nie wim. Ona mi i tak nie powi. Mo¿e tobi powi. Ty zadzwoñ.
–Zadzwoniê na pewno.
– Dzikuji i dobranoca.
Wyci¹gn¹³em wtyczkê telefonicznego kabla z gniazdka i spokojnie skoñczy³em kolacjê. Nie
mia³em zamiaru dzwoniæ do Izy, wiêc nie chcia³em ryzykowaæ, ¿e ona zadzwoni do mnie.
Nie chcia³em dzwoniæ do uczennicy Miller, bowiem mia³em zamiar j¹ odwiedziæ.
W dziesiêæ minut póŸniej jecha³em ju¿ nocnym tramwajem w stronê górnego Wrzeszcza, usi-
³uj¹c uporz¹dkowaæ rozbiegane myœli. Da³em siê ponieœæ fali, losowi, który ju¿ po raz trzeci
popycha³ mnie ku ulicy Ma³gorzaty Fornalskiej i kaza³ nacisn¹æ dzwonek u drzwi mojej
uczennicy.

background image

56

VIII

Drzwi mieszkania mojej uczennicy otworzy³y siê niemal natychmiast, tak jakby Iza warowa-
³a pod nimi, czekaj¹c na powrót spóŸnionego ma³¿onka.
– Jesteœ nareszcie! – zawo³a³a impulsywnie.
– Jestem...– chcia³em wyg³osiæ jak¹œ grzecznoœciow¹ formu³ê o tym, jak mi przykro, ¿e przy-
chodzê o pó³nocy, mimo ¿e mia³em dzwoniæ, ale Izê nie interesowa³y ¿adne formu³y – rzuci-
³a mi siê na szyjê i mocno objê³a ramionami. – Tak siê ba³am, tak siê ba³am... – szepta³a.
– Czego, na Boga? – spyta³em, odsuwaj¹c j¹ ³agodnie.
– Och, w³aœciwie nie wiem... Po prostu za d³ugo siedzia³am tu sama. ChodŸ – chwyci³a mnie
za rêkê i poci¹gnê³a w g³¹b mieszkania. – Nic ci siê nie sta³o? Wszystko w porz¹dku? – pyta-
³a nerwowo.
– Ale¿ oczywiœcie. Czeka³em bardzo d³ugo na rozmowê z matk¹ Adama. Mia³a próbê.
Weszliœmy do pokoju, oœwietlonego tylko intymnym œwiat³em nocnej lampki. Mo¿e siê
myli³em, ale by³o to ma³o prawdopodobne – Iza czeka³a na kogoœ. Stó³ by³ zastawiony
do kolacji na dwie osoby, œwiece przygotowane do zapalenia, sama Iza ubrana
w zwiewn¹, ciemn¹ sukienkê i pachn¹ca tak, jak siê pachnie tylko w szczególnych sytu-
acjach. Nie by³y to perfumy, jakich siê u¿ywa id¹c na pisemny z polskiego. Nie musia-
³em siê bawiæ w zawi³e dedukcje – tym oczekiwanym goœciem niew¹tpliwie by³em ja
sam. Nie by³a to przykra myœl.
– Podoba ci siê? – spyta³a Iza z uœmiechem. Mia³a najwyraŸniej na myœli zastawiony stó³.
– Bardzo – powiedzia³em z przekonaniem. – Ogromnie. Wyj¹tkowo. Ty mi siê podobasz.
Westchnê³a. Westchnê³a z radoœci¹, przysiêgam. Zamknê³a oczy i... i zaczêliœmy siê ca³owaæ.
D³ugo, zach³annie, z zapamiêtaniem.
Pierwsza opamiêta³a siê Iza. Odsunê³a siê ode mnie na moment, potem mocno przywar³a do
mej piersi, opieraj¹c czo³o o mój policzek.
– Wiêc jednak...– szepta³a cichutko.
W milczeniu g³adzi³em jej d³ugie w³osy. Trwaliœmy tak przez chwilê. Wreszcie Iza westchnê-
³a g³êboko, chyba z ulg¹, i odsun¹wszy siê ode mnie, opad³a na krzes³o. Usiad³em na drugim.
Iza zapali³a papierosa i zawo³a³a:
– Ty zimny draniu! Czemu mnie oszukiwa³eœ tak d³ugo? – jej rozeœmiane oczy i radosny g³os
przeczy³y s³owom.
Rozeœmia³em siê i ja. Serce bi³o mi coraz mocniej.
– Czemu mnie oszukiwa³eœ tak d³ugo? – powtórzy³a. – Ju¿ myœla³am, ¿e mnie naprawdê nie
chcesz, ¿e nie widzisz jak ja... jak ja... – zmiesza³a siê. – Och lepiej jedzmy, najpierw jedz-
my. Dobrze?
– Jad³em ju¿.

background image

57

– Ty draniu! O, ty zimny draniu! – powiedzia³a z ogromn¹ s³odycz¹. Chwyci³a moj¹ d³oñ i za-
czê³a j¹ ca³owaæ, ale nagle przerwa³a i – gasz¹c papierosa – chwyci³a butelkê:
– Wiêc napijmy siê wina. Najpierw wino.
Rozla³a czerwony p³yn do dwóch kieliszków i szybko, nerwowo wychyli³a swój do dna. Za-
pali³a drugiego papierosa. Powoli wypró¿nia³em swój kieliszek.
– Och... na co jeszcze czekasz... – wyszepta³a Iza. – Na co jeszcze czekasz, ty kochany, s³od-
ki, zimny draniu!
Zerwa³em siê z krzes³a i porwa³em j¹ w ramiona. Ca³owa³em jej usta, oczy, uszy, w³osy, rêce.
Z rozpêdu poca³owa³em nawet jej papierosa.
– Poczekaj, poczekaj – szepta³a, dusz¹c ciê¿ko. – Poczekaj... Odsun¹³em siê wreszcie.
Iza wrzuci³a niedopa³ek do popielniczki i powiedzia³a bardzo cicho, z nieœmia³oœci¹, jakiej
nigdy bym siê po niej nie spodziewa³:
– Odwróæ siê... – rozeœmia³a siê nerwowo. – Albo nie! Patrz.
I nag³ym ruchem rozwi¹za³a pasek oplataj¹cy j¹ w talii. Ciemna suknia zsunê³a siê na zie-
miê. By³a jej jedynym okryciem. Sta³a przede mn¹, tak doskonale wyrzeŸbiona przez naturê,
¿e moje po¿¹danie ust¹pi³o miejsca podziwowi. Jej twarz wypogodzi³a siê, a oczy zaszkli³y
mgie³k¹ oczekiwania.
Sz³a w moj¹ stronê niewiarygodnie d³ugo: jak niski pu³ap majowych chmur zwiastuj¹cy ciep³¹
burzê, jak nag³e tornado o jednym z piêknych ¿eñskich imion, sz³a tak, jakby by³a najpiêk-
niejsz¹ kobiet¹ œwiata, której nie mo¿na sobie wyobraziæ. I by³a ni¹. Nie pamiêtam, w jaki
sposób pozby³em siê odzie¿y.
Œwiadomoœæ wraca³a powoli, bardzo powoli. Dalekie bicie zegara sprowadzi³o mnie na po-
wrót na kulê ziemsk¹, jeszcze odleglejszy warkot samochodu w jakiœ dziwny sposób kojarzy³
siê z Europ¹, przyæmione œwiat³o lampki mówi³o coœ o jakimœ zapomnianym Gdañsku., a za-
pach maciejki, nap³ywaj¹cy przez uchylone okno – o ulicy Ma³gorzaty Fornalskiej.
Ale przez ca³y ten czas ani ma moment nie zapomnia³em o tym, kogo trzymam w ramionach,
kto jest przy mnie, na mnie, pode mn¹, we mnie, u mnie. Ze mn¹, co najwa¿niejsze. Prze¿y-
wa³em rozkosz, jak¹ mo¿e daæ piêkna kobieta, ale silniejsze – i piêkniejsze – by³o poczucie
odnalezienia czegoœ niezwyk³ego i wyj¹tkowego, czegoœ, o czym zawsze siê marzy³o, nie
umiej¹c nawet tego marzenia nazwaæ. Czu³em siê obdarowany przez los skarbem wiêkszym
ni¿ moje pragnienia i przysiêga³em sobie, ¿e nigdy ju¿ tego skarbu nie wypuszczê z r¹k. Wie-
dzia³em, ¿e to co siê zdarzy³o, zmieni ca³e moje ¿ycie i by³em gotów je zmieniæ. Wiedzia-
³em, ¿e muszê wzi¹æ swój dar losu na wy³¹czn¹ odpowiedzialnoœæ i czu³em siê przygotowa-
ny do wziêcia tej odpowiedzialnoœci. U diab³a! – by³em gotowy na wszystko.
Milczeliœmy bardzo d³ugo, le¿¹c, ciasno przytuleni, na w¹skim tapczaniku. Ja rozmyœla³em,
a Iza, piêkna i niewinna w tej pozie, spa³a wtulaj¹c twarz w moj¹ pachê. By³em gotów trwaæ
tak w nieskoñczonoœæ, p³yn¹c wraz z Iz¹, z tym tapczanikiem i pokojem przez godziny i do-
by, przez kolejne maje, czerwce, lipce i grudnie.
Nagle Iza obudzi³a siê i to te¿ by³o piêkne. Uœmiechnê³a siê i poca³owa³a mnie w nos. To
wystarczy³o. Przez nastêpne kwadranse znów p³ynêliœmy przez burzliwe morza i fruwaliœmy
nad postrzêpionymi szczytami gór.
Zegar wybija³ drug¹, kiedy Iza, w nag³ym odruchu wstydliwoœci, narzuci³a na siebie cieniutk¹
– i przezroczyst¹ zreszt¹ – halkê i zapali³a dwa papierosy – jednego dla siebie, a drugiego dla
mnie. Piliœmy czerwone wino, oblewaj¹c siê nim nawzajem, jedliœmy to, co sta³o na stole

background image

58

i szukaliœmy w radio muzyki, która wtórowa³aby chora³om graj¹cym w naszych duszach. Ale
¿adna muzyka nie by³a doœæ wznios³a, a ¿adne wino doœæ mocne, by zast¹piæ nam siebie na-
wzajem, wiêc wci¹¿ siê dotykaj¹c, pieszcz¹c, g³adz¹c i ca³uj¹c, poznaj¹c siê wci¹¿ na nowo
i od nowa, œmieliœmy siê, p³akaliœmy, zarzucali zapewnieniami i obietnicami, czu³ymi prze-
zwiskami i wyrzutami, œmiesznymi planami na blisk¹ i dalek¹ przysz³oœæ. Iza by³a spokojna,
pewna siebie i radosna. By³a m¹dra dojrza³oœci¹, jakiej nie daj¹ lata, jak¹ czasem – rzadko –
daæ mo¿e natura. I ja by³em albo œmieszny, albo uleg³y, albo surowy. Poznawaliœmy siebie
w ró¿nych pó³tonach i odcieniach psychologicznej gamy, wci¹¿ zach³anni i niesyci siebie.
Tej nocy, w czasie tych niematerialnych godzin, Iza opowiedzia³a mi o sobie, opowiedzia³a
mi wszystko, co warto by³o opowiedzieæ – lub prawie wszystko, poza tym, czego siê ba³a.
Nie chcia³a mnie obarczaæ swym lêkiem, nie chcia³a obci¹¿yæ wspó³udzia³em w mrokach.
A ja... ja nie by³em doœæ m¹dry, by to zrozumieæ i odebraæ jej ten lêk, wzi¹æ ten lêk na siebie
i uwolniæ j¹ od ciemnoœci.
Pocz¹tkowo w ogóle nie chcia³em s³uchaæ; nie chcia³em jej zwierzeñ, bo siê ich podœwiado-
mie ba³em, mimo i¿ wmawia³em sobie, ¿e przesz³oœæ Izy nie ma dla mnie ¿adnego znacze-
nia. Ale ona by³a m¹dra – wiedzia³a, ¿e to, co nie zostanie powiedziane tej nocy, mo¿e zostaæ
nie wypowiedziane ju¿ na zawsze i po³o¿yæ siê cieniem miêdzy nami, cieniem na nas. Zmu-
si³a mnie wiêc do s³uchania, zmusi³a do skupienia. Opowiedzia³a historiê, w której wszystko
by³oby mo¿e banalne gdyby nie to, ¿e dotyczy³o jej. Jej, Izy, która nie by³a banalna.
Urodzi³a siê w roku 1968. Ojcem Izy by³ Andrzej Miller. Dla tych którzy wówczas intereso-
wali siê architektur¹, bêdzie to nazwisko nieobce. Na krótko zab³ys³a wówczas jego gwiaz-
da. M³ody absolwent Politechniki Gdañskiej zupe³nie siê nie mieœci³ w zawodowych sche-
matach i konwencjach. By³ zbyt œmia³y, nieoszczêdny, twórczy w projektowaniu. Œmia³ siê
z fetyszu polskiej normy. Nie przysparza³o mu to kolejnych zamówieñ i realizacji, mimo i¿
Miller wygrywa³ jeden konkurs po drugim. Przez œrodowisko by³ znienawidzony i konse-
kwentnie zwalczany.
Zacz¹³ wiêc wysy³aæ swoje projekty na konkursy zagraniczne. I znów posypa³y siê nagrody,
za którymi przysz³y jednak liczne realizacje. Coraz wiêksze i coraz powa¿niejsze. Teatry, hale
sportowe, wysokoœciowce. W Wiedniu, Pary¿u, potem Melbourne, Cincinnati, Montrealu. Nie
mog³o siê to skoñczyæ inaczej, ni¿ siê skoñczy³o – Miller wyjecha³. W kraju nie by³o wów-
czas dobrych architektów realizuj¹cych swe projekty „tam”, a nie „tu”. Wyjecha³. Nie on
pierwszy.
Ale wyjecha³ – a raczej zosta³ na Zachodzie – nie ca³kiem legalnie. Wtedy to jeszcze mia³o
znaczenie. W kraju, mówi¹c œciœlej w Gdañsku, mieszka³a nadal jego ¿ona z córk¹ . Z Iz¹.
Matka Izy by³a tancerk¹ opery i baletu. Primabalerin¹ w wieku lat dziewiêtnastu. Wró¿ono
jej ogromn¹ karierê taneczn¹, co najmniej tak¹, jak¹ Andrzejowi wró¿ono w architekturze.
Jana Chowañska – i to nazwisko jest pamiêtne, mimo i¿ primabalerina nie zrobi³a takiej ka-
riery jak jej m¹¿. Przez dwa czy trzy sezony by³a gwiazd¹ pierwszej wielkoœci Wybrze¿a.
Potem ca³ej Polski. Lada dzieñ mia³a siê przenieœæ do Moskwy, Pary¿a czy Mediolanu. Nie
zrobi³a tego, bo pozna³a Andrzeja.
W wiele miesiêcy potem, jak wys³ucha³em opowieœci Izy, odnalaz³em w starej zszywce
„Dziennika Ba³tyckiego”, na pierwszej stronie, wielkie zdjêcie laureatów dorocznej nagrody
artystycznej miasta Gdañska. Stoj¹ na tym zdjêciu obok siebie – Jana, szczuplutka i urocza,
z wielkim narêczem kwiatów, i Andrzej, œwietnie zbudowany blondyn o rasowych rysach, ma-

background image

59

nifestacyjnie ubrany w d¿insy i kraciast¹ koszulê. Ostro odcinali siê od zamazanego t³a, które
stanowili otyli panowie w ciemnych, zmiêtoszonych garniturach i nylonowych koszulach
non–iron.
To wtedy w³aœnie siê poznali. Nie wiem, jak to by³o, bo nie mog³a o tym wiedzieæ nawet Iza,
ale wyobra¿am sobie, ¿e dorównywali intensywnoœci¹ uczuæ naszemu spotkaniu. Jana nie
wyjecha³a za granicê, Andrzej na pewien czas zaniedba³ siedzenia przy kreœlarskiej desce.
Móg³ jechaæ z ni¹ – nie chcia³ byæ „mê¿em swojej ¿ony” i nie by³. Wkrótce to ona mia³a byæ
„¿on¹ swego mê¿a”.
Jana tañczy³a w gdañskim balecie, co by³o praktycznie ich jedynym Ÿród³em utrzymania. Nie
mieli w³asnego mieszkania, niem³odzi rodzice nie mogli im pomóc. Wkrótce urodzi³a siê Iza.
Jana musia³a przerwaæ pracê. A Andrzej kreœli³, kreœli³, kreœli³.
Efekty przysz³y bardzo szybko, ale dla Jany by³o ju¿ – byæ mo¿e – za póŸno. Wróci³a na sce-
nê, ale nigdy nie odzyska³a dawnej formy. Zawistne kole¿anki szybko postara³y siê by „ko-
niec” Chowañskiej sta³ siê spraw¹ g³oœn¹ i dla wszystkich oczywist¹.
Miller wyje¿d¿a³ z Polski póŸn¹ zim¹ 1968 roku, wyje¿d¿a³ po to, by nigdy nie wróciæ – choæ
wówczas zapewne nie zdawa³ sobie z tego sprawy. Gdyby spóŸni³ siê z wyjazdem o miesi¹c
lub dwa, byæ mo¿e nie wyjecha³by nigdy. Gdyby dosta³ paszport o miesi¹c lub dwa wcze-
œniej, zapewne najspokojniej wróci³by do Gdañska.
Sta³o siê jednak to, co siê sta³o i to, co – zapewne – staæ siê musia³o. Andrzej Miller pojecha³
do Wiednia, ¿eby odebraæ nagrodê g³ówn¹ w konkursie na projekt sali koncertowej. Dosta³
paszport na tydzieñ. To by³o dwadzieœcia lat temu.
Nie wnikam w motywy jego decyzji, nie rozs¹dzam. Coœ musia³ zrobiæ. A architekturê ko-
cha³ zawsze bardziej ni¿ kogokolwiek z ludzi. To by³o jasne dla wszystkich z wyj¹tkiem Jany,
która nie potrafi³a pokochaæ baletu takim uczuciem, jakim darzy³a Andrzeja. Nie oceniam –
opowiadam.
Jana zosta³a sama z Iz¹, w Gdañsku, który naraz musia³ siê jej wydaæ miastem z orwellow-
skiego koszmaru. Marzec tego roku nie by³ ³agodny dla wyzwolonych artystów, a Jana by³a
na dodatek ¿on¹ cz³owieka, który uciek³ i podobno – „podobno”! – wyra¿a³ siê nieprzychyl-
nie. O tym, ¿eby równie¿ ona mog³a wyjechaæ, nie by³o mowy.
Byæ mo¿e, nie poradzi³aby sobie z sytuacj¹ przerastaj¹c¹ jej skromne mo¿liwoœci, gdyby nie
pomoc starszej siostry. Maryla, po mê¿u Orsztynowa, w niczym nie przypomina³a m³odszej
o kilka lat Jany. By³a siln¹ – psychicznie i fizycznie – w³aœciwie gruboskórn¹ bab¹, id¹c¹
przez ¿ycie przebojem i zawsze wiedz¹c¹, czego chce. A chcia³a zawsze – wychowana w nie-
dostatku – jednego: bogactwa, powodzenia, pieniêdzy, niewa¿ne, jak to nazwiemy, cel i tak
by³ oczywisty. Realizowaæ go zaczê³a zaraz po maturze, wychodz¹c za m¹¿ za m³odego ofi-
cera PLO, który talenty nawigacyjne umia³ ³¹czyæ z handlowymi. W tym ¿ywiole odnalaz³a
siê równie¿ Maryla, która w piêæ lat po œlubie by³a ju¿ nie tylko matk¹ zdrowego, spasionego
bobasa, ale i w³aœcicielk¹ dobrze prosperuj¹cego sklepiku z ciuchami, ko³o gdyñskiego targu.
Ten sklepik przez ³adnych kilka lat ¿ywi³ nie tylko rodzinê Orsztynów, ale i Janê z Iz¹. Dziew-
czynka wychowywa³a siê u boku starszego kuzyna, Gienka, traktuj¹c go jak brata. Sklepik
przyda³ siê szczególnie wtedy, gdy los po raz kolejny wmiesza³ siê w ¿ycie tej rodziny. Z któ-
regoœ rejsu nie wróci³ do portu II oficer Orsztyn. Zmy³a go z pok³adu fala, podczas burzy na
Morzu Pó³nocnym, choæ – po prawdzie – z³oœliwi mówili, ¿e ta fala by³a argumentem w roz-
liczeniach handlowych. Argumentem ostatecznym.

background image

60

Sklepik z czasem zamieni³ siê w sklep, ten – w ca³¹ mistern¹ i zawi³¹ siatkê powi¹zanych
z sob¹ i nieŸle prosperuj¹cych „interesów”. Ale wtedy rozesz³y siê ju¿ drogi obu sióstr. Ma-
ryla zanurzy³a siê coraz g³êbiej w ¿ywio³ „prywatnej inicjatywy” – bo te¿, przyznaæ trzeba,
jej samej nigdy inicjatywy nie brakowa³o. Tymczasem Jana czeka³a na Andrzeja lub mo¿li-
woœæ wyjazdu na Zachód. Po dwóch czy trzech latach jej sytuacja ogromnie siê poprawi³a –
Miller, ugruntowawszy swoj¹ pozycjê, zacz¹³ s³aæ paczki, potem przekazy na PeKaO. Po dal-
szych dwóch latach sta³o siê jednak jasne, ¿e nadzieja na po³¹czenie ma³¿onków jest coraz
bardziej iluzoryczna. Owszem, Jana dosta³aby ju¿ paszport – gdyby Andrzej przys³a³ zapro-
szenie... Ale zaproszenie nie przychodzi³o.
Z chwil¹, gdy poprawi³a siê jej sytuacja finansowa, Jana zaczê³a siê stopniowo emancypo-
waæ spod nadopiekuñczego wp³ywu Maryli i podjê³a ostatni, rozpaczliwy wysi³ek, by osi¹-
gn¹æ coœ jeszcze na scenie. Ju¿ po trzydziestce zatañczy³a kilka wa¿nych partii, ale koniec
jej kariery zbli¿a³ siê nieuchronnie. Nie mia³a co do tego z³udzeñ, tak jak nie mia³a z³udzeñ
co do Andrzeja. Dlatego podjê³a studia choreograficzne i dlatego nie czu³a siê zaskoczona,
gdy wiosn¹ 1978 z dalekiej Florydy nadszed³ pozew rozwodowy. Nie stawia³a przeszkód, nie
zg³asza³a ¿adnych roszczeñ. Andrzej pamiêta³ jednak o swojej córce, nawet jeœli umar³o uczu-
cie do matki – kilkusetdolarowe przekazy przychodzi³y zza Oceanu z zadziwiaj¹c¹ regular-
noœci¹. Tak jakby wys³a³ je zaprogramowany automat. To przypuszczenie nie by³o dalekie od
prawdy – przekazy wysy³a³a firma adwokacka Thurnbull, Wesson and Hewitt z siedzib¹
w Miami, Fl.
Miller móg³ sobie pozwoliæ na korzystanie z us³ug tej arcydrogiej spó³ki, tak jak móg³ sobie
pozwoliæ na tysi¹ce innych rzeczy. Lata praktyki w Stanach ugruntowa³y jego pozycjê zawo-
dow¹, a co w tamtej czêœci œwiata idzie zazwyczaj w parze, powa¿nie zaokr¹gli³y równie¿
jego konto bankowe.
Ukoronowaniem tej kariery by³o ma³¿eñstwo zawarte przez Andrzeja Millera w roku 1978
z Patty Gonzalez-Smith, dwudziestopiêcioletni¹ córk¹ w³aœciciela najwiêkszego koncernu
budowlanego na Florydzie i we wszystkich po³udniowo-wschodnich stanach. W³aœciwie od
tego momentu Andrzej móg³ daæ sobie spokój z wszelka aktywnoœci¹ ¿yciow¹. Po co aktyw-
noœæ facetowi, który ma w³asn¹ wielk¹ firmê, ca³y sejf papierów wartoœciowych, polisê ubez-
pieczeniow¹ na milion dolarów, tajne konto w Szwajcarii i ¿onê, która by³a Miss Florydy
w roku 1974? Ale Andrzej nie da³ sobie spokoju, nadal projektowa³, nadal wygrywa³ konkur-
sy, zasiada³ w radach nadzorczych i wyk³ada³ na uniwersytecie, coraz czêœciej tylko wspomi-
naj¹c, miêdzy parti¹ golfa a po³owem tuñczyków, swoj¹ grub¹ kraciast¹ koszulê, szczup³¹ tan-
cerkê ze starej budy we Wrzeszczu i córeczkê, której w³aœciwie nie zna³.
Tymczasem Jana, gdy ju¿ ukoñczy³a studia i podchowa³a trochê Izê, zaczê³a wreszcie myœleæ
o swoim ¿yciu. Pracowa³a du¿o, z biegiem lat – w coraz lepszych teatrach, a nie pracuj¹c dla
pieniêdzy, mog³a to robiæ z radoœci¹ i poczuciem wewnêtrznej niezale¿noœci. To jedna³o jej
ludzi i otwiera³o wszystkie drzwi. Poza tym – wci¹¿ jeszcze by³a piêkn¹, m³od¹ kobiet¹ i –
przypuszczam – nie oddawa³a siê dobrowolnej ascezie. Pod koniec lat siedemdziesi¹tych Jana
zaczê³a wyje¿d¿aæ na Zachód, pracuj¹c w teatrach niemieckich, holenderskich, francuskich.
W 1981 pozna³a w Szwajcarii kompozytora i dyrygenta Petera Wüssenhoffera nieco starsze-
go od niej wdowca z doros³ymi dzieæmi. W dwa lata póŸniej postanowili siê pobraæ; od po-
cz¹tku by³o oczywiste, ¿e Jana przeniesie siê na sta³e do Zurychu. By³o to jednak niemo¿liwe
przynajmniej do czasu osi¹gniêcia pe³noletnoœci przez Izê.

background image

61

To sta³o siê rok temu w 1986 i Jana, po hucznym weselisku, wyprawionym w jelitkowskiej
„Marinie”, wyjecha³a do Szwajcarii. Iza zosta³a sama, pod nominaln¹ tylko opiek¹ ciotki.
Nie musia³o siê tak staæ. Iza mog³a wyjechaæ razem z matk¹, wtedy, rok temu, mog³y to zreszt¹
zrobiæ wczeœniej. Mog³a te¿ wybraæ Florydê, z której wci¹¿ przychodzi³y zaproszenia od stêsk-
nionego nagle Millera. Ale Iza, z niezrozumia³ym dla wszystkich uporem, trwa³a przy swojej
decyzji pozostania w Gdañsku. Bywa³a, oczywiœcie na Zachodzie, zna³a nieŸle angielski, chêt-
nie jeŸdzi³a passatem i robi³a zakupy w Pewexie. Ale mieszkaæ chcia³a tylko w Gdañsku, przy-
najmniej do czasu skoñczenia studiów. Coœ – lub ktoœ – trzyma³o j¹ tu wiêzami silniejszymi
nawet ni¿ przywi¹zanie do matki. Pe³na rozterek Jana, czterdziestoletnia ju¿ i z przera¿eniem
patrz¹ca, jak czas ucieka jej miêdzy palcami, rozdarta miêdzy dalek¹ Szwajcari¹ i coraz trud-
niejszym do zrozumienia uporem córki, postanowi³a wreszcie podj¹æ decyzjê, ufaj¹c dojrza³o-
œci i m¹droœci swego dziecka. A Iza mia³a rzeczywiœcie wiêcej dojrza³oœci i m¹droœci, ni¿ wska-
zywa³aby na to metryka. Tak przynajmniej s¹dziliœmy – jej matka, ciotka, Adam i ja.
Iza opowiada³a mi o tym wszystkim pospiesznie i nerwowo, tak jakby chcia³a jak najszybciej
pozbyæ siê ci¹¿¹cego jej balastu. Nie by³a to opowieœæ logiczna i u³adzona – sam, po miesi¹-
cach zestawi³em oderwane fakty w logiczny w¹tek, sam dotar³em do brakuj¹cych ogniw i ele-
mentów. Wtedy jednak wiedzia³em ju¿ dostatecznie du¿o, by doskonale rozumieæ paradok-
saln¹ i w istocie nie³atw¹ sytuacjê Izy.
Doœæ szczególnie losy jej rodziny po³¹czone z kryzysow¹ sytuacj¹ ekonomiczn¹ kraju, spra-
wiaj¹c¹, ¿e mno¿nik dolara od lat osi¹ga³ niebywa³y pu³ap, sprawi³y, i¿ Iza mog³a bytowaæ
w warunkach wprost niewyobra¿alnych dla przeciêtnego obywatela tego kraju, na oderwanej
od rzeczywistoœci wyspie luksusu i materialnej niezale¿noœci. P³aci³a jednak za to cenê sa-
motnoœci i nie chcianej alienacji od otoczenia, któr¹ pog³êbia³a jeszcze jej niecodzienna uro-
da. Wiêkszoœæ ludzi, których spotyka³a, zarówno kobiet jak i –przede wszystkim – mê¿czyzn,
traktowa³a j¹ niezwykle przedmiotowo, widz¹c w niej atrakcyjny obiekt seksualny, jak¹œ per-
wersyjn¹ odmianê niewolnicy Isaury, z za³o¿enia i bez zastanowienia podejrzanej o ca³kowit¹
demoralizacjê i uleganie sk³onnoœci do rozpusty.
Kiedy Iza koñczy³a swoj¹ opowieœæ, œwita³o ju¿. A przecie¿ tyle jeszcze zosta³o do powie-
dzenia. Jak to siê sta³o, ¿e tak gwa³townie i spontanicznie po³¹czyliœmy siê? Czy wci¹ganie
mnie przez Izê w poszukiwania Adama by³o z jej strony tylko pretekstem, by mnie bli¿ej po-
znaæ? Kto by³ w jej ¿yciu przede mn¹? Bo, ¿e by³ ktoœ, nie mog³em w¹tpiæ.
Nerwowa gwa³townoœæ, z jak¹ Iza pocz¹tkowo wyrzuca³a z siebie opowieœci, zaczê³a siê po-
woli wyczerpywaæ – jak by te s³owa osi¹gnê³y ju¿ swój cel. I tak rzeczywiœcie by³o. Wiedzia-
³em, o co chodzi Izie. Chodzi³o jej o to, by jak najszybciej, jeszcze pierwszej naszej wspólnej
nocy zatrzeæ ten obraz jej osoby, jaki mog³em sobie wyobraziæ. A kiedy ten pierwszy, naj-
wa¿niejszy cel zosta³ osi¹gniêty, Iza po prostu nie czu³a potrzeby mówienia, choæ w³aœnie
wtedy nale¿a³o zacz¹æ naprawdê rozmawiaæ. To nag³e zamilkniêcie Izy po³o¿y³em wówczas
na karb jej wewnêtrznej niewinnoœci, w któr¹ nie w¹tpi³am.
By³o to z mej strony bezmyœlnie lenistwo, ale czego w koñcu mo¿na wymagaæ od faceta, dla
którego nagle czas siê zatrzyma³ na jednej wspania³ej, wyj¹tkowej chwili, która odt¹d mia³a
ju¿ trwaæ wiecznie, rozci¹gaj¹c siê w s³oneczny, nie koñcz¹cy siê dzieñ teraŸniejszy, piêkny
jak majowy poranek budz¹cy siê w³aœnie za oknem.
Zapomnia³em o moich w¹tpliwoœciach, jeœli je w ogóle choæ przez chwilê mia³em, zapomnia-
³em o pytaniach, które chcia³em Izie zadaæ, zapomnia³em o Adamie i wszystkich Meleszyñ-

background image

62

skich, jacy byli na œwiecie. Zapomnia³em równie¿ – co tu kryæ – o Anieli. Zasn¹³em. A jesz-
cze wczeœniej, na moim ramieniu, zasnê³a Iza.
S³oñce sta³o niewiele wy¿ej, kiedy obudzi³ mnie jej poca³unek. By³a ubrana w siêgaj¹c¹ ko-
stek koszulê nocn¹ i podsuwa³a mi pod nos budzik.
– Ej¿e œpiochu... wstawaj! Nie widzisz, która godzina.
Widzia³em a¿ za dobrze – budzik pokazywa³ szóst¹. – Nie jestem mleczarzem – odpar³em. –
A poza tym dzisiaj jest sobota.
– Hej, hej – rozeœmia³a siê. – Co ty w³aœciwie sobie wyobra¿asz? Jestem szanuj¹c¹ siê pa-
nienk¹ i nie prowadzê przechowalni dla zab³¹kanych mê¿czyzn. Zwyk³am sypiaæ sama.
Westchn¹³em g³êboko.
– Czy to nie nadmiar savoir-vivre«u? – spyta³em. – Ja tu siê czujê wyj¹tkowo dobrze.
– To dobrze, ¿e siê czujesz dobrze – znów siê rozeœmia³a.
– Ale ja mówiê serio... – spowa¿nia³a nagle. Nie gniewaj siê, Andrzej, i nie pomyœl sobie aby
czegoœ z³ego. Nie masz najmniejszego powodu, ¿eby myœleæ o mnie Ÿle. Wierzysz?
– Oczywiœcie.
– No... Wiêc teraz grzecznie siê ubierz i idŸ spaæ do mamusi. A jutro rewan¿. W koñcu ja nie
wiem nic o tobie. Pewnie jesteœ cichopijec i rozpustnik, i masz w Makowie Podhalañskim
rozwiedzion¹ ¿onê z trójk¹ dzieci, na które p³acisz alimenty.
Rozeœmialiœmy siê oboje. Wsta³em z ³ó¿ka.
– Okay, m³oda damo, pójdê, ¿ebyœ siê mog³a pouczyæ do ustnej matury. W koñcu w ponie-
dzia³ek bêdê ciê przepytywa³ z polskiego.
– Mam nadziejê, ¿e mogê liczyæ na korepetycje w niedzielê.
Poca³owa³em j¹ mocno w odpowiedzi.
– A to masz, na drogê – poda³a mi kluczyki od passata i kartê rejestracyjn¹. – ¯ebyœ szybko
trafi³ do domu i jeszcze szybciej wróci³. Widzisz, jak siê o ciebie troszczê?
Nie chcia³em korzystaæ z samochodu, ale Iza siê upar³a. Traktowa³a to najwidoczniej jako
dowód swojego do mnie przywi¹zania.
Jeszcze na moment przywarliœmy do siebie i wymkn¹³em siê cicho na uœpion¹ uliczkê. Pas-
sat warowa³ wiernie u chodnika. Poklepa³em go czule po masce – przypomina³ mi o swojej
w³aœcicielce. Zreszt¹, nie trzeba mi by³o o Izie przypominaæ. Mia³em j¹ w g³owie i w sercu,
kiedy jecha³em przez senny, choæ sk¹pany w s³oñcu Wrzeszcz. Pamiêta³em, kiedy wchodzi-
³em do w³asnego mieszkania, my³em siê , rozbiera³em, k³ad³em do ³ó¿ka. I zasypia³em z jej
obrazem pod zmêczonymi nagle powiekami.
Sen nie by³ mi jednak pisany tej nocy. Natarczywy dzwonek telefonu nagle wyrwa³ mnie
z g³êbokiej, czarnej bezpamiêci, kiedy budzik wskazywa³ ledwie ósm¹. Pó³przytomnie siê-
gn¹³em po s³uchawkê, jednak to, co us³ysza³em po drugiej stronie szybko wróci³o mi jasnoœæ
myœlenia:
– Czy to profesor Ordêga? – pyta³ s³abo s³yszalny g³os. – Tu Adam Meleszyñski. Chcia³bym
siê z panem zobaczyæ jeœli to mo¿liwe...
– Ale¿ oczywiœcie, gdzie jesteœ?
– Czy móg³by pan natychmiast przyjechaæ do Izy Miller?
– Dobrze, ale...
– Bardzo proszê, sprawa jest ogromnie wa¿na. Ja te¿ bêdê tam za chwilê.

background image

63

Zgodzi³em siê. Nie mog³em siê nie zgodziæ, choæ prawie ju¿ zapomnia³em o Adamie i jego
k³opotach. Nie mog³em siê nie zgodziæ, choæby to spotkanie nie wiadomo jak komplikowa³o
moje, ju¿ i tak zagmatwane, ¿ycie osobiste.

background image

64

IX

W ci¹gu dziesiêciu minut ogoli³em siê, umy³em i ubra³em. W ci¹gu nastêpnych piêtnastu do-
jecha³em na ulicê Fornalskiej. Nie by³o jeszcze pó³ do dziewi¹tej, kiedy stan¹³em w drzwiach
mieszkania Izy. Odruchowo, nacisn¹³em na dzwonek, ale zobaczywszy, ¿e drzwi s¹ uchylo-
ne, wszed³em do œrodka. Czu³em siê w prawie.
Nikt nie wyszed³ na moje powitanie. „Iza”! – zawo³a³em, ale odpowiedzia³a mi cisza. Post¹-
pi³em w g³¹b mieszkania, uchyli³em drzwi pokoju, z którego niedawno wyszed³em. Nic tu siê
nie zmieni³o – tylko po œrodku wci¹¿ jeszcze zastawionego sto³u le¿a³ karton cameli, którego
przedtem na pewno tu nie by³o. Iza le¿a³a na tapczanie, z g³ow¹ na poduszce, a¿ po szyjê
okryta lekk¹ ko³dr¹. Jeszcze raz powtórzy³em jej imiê, a kiedy nie zareagowa³a, podszed³em
bli¿ej. By³a spokojna, nienaturalnie spokojna. Poczu³em pod sercem nieoczekiwan¹ igie³kê
niepokoju. Podszed³em jeszcze bli¿ej i w nag³ym, niewyt³umaczalnym odruchu przeczucia,
jednym ruchem rêki zerwa³em z jej cia³a ko³drê.
Iza by³a spokojna, gdy¿ by³a nie¿ywa. By³a umar³a, martwa, zimna. By³a zamordowana. Ktoœ
wbi³ w jej serce d³ugi nó¿, wbi³ tak dok³adnie, ¿e straci³a niewiele krwi. Ale straci³a ¿ycie.
By³a umar³a, martwa, zimna. By³a nie¿ywa.
Nag³a rozpacz i przera¿enie dos³ownie zwali³y mnie z nóg. Osun¹³em siê na dywan u jej stóp.
Poczu³em na czole zimny pot, ciemne plamy lata³y mi przed oczyma. Nie wiem , jak d³ugo
trwa³em w otêpieniu, ockn¹³em siê dopiero na dŸwiêk ostro hamuj¹cego przed domem samo-
chodu. Zerwa³em siê na równe nogi wiedziony przemo¿nym imperatywem. Coœ muszê zro-
biæ – ko³ata³o mi siê po pustej g³owie. Ale co? Co w³aœciwie móg³bym jeszcze zrobiæ?
Skoczy³em do wejœciowych drzwi dostatecznie szybko, by zobaczyæ w wizjerze sylwetki
dwóch milicjantów id¹cych w stronê mieszkania. Przekrêci³em zamek. Wiedzia³em ju¿, co
muszê zrobiæ, choæ czu³em, ¿e mam niewielkie szanse na realizacjê swoich planów. Przede
wszystkim muszê znikn¹æ. W momencie, kiedy zabrzêcza³ dzwonek, by³em ju¿ w drugim
pokoju, którego okna – jak siê s³usznie domyœli³em – wychodzi³y na ³agodn¹ skarpê. Otwo-
rzy³em okno i niewiele myœl¹c skoczy³em. Jeszcze trzy susy przez niezbyt starannie utrzyma-
ny ogród – i znalaz³em siê pod p³otem z drucianej siatki, miêdzy gêstymi krzewami bzu. Us³y-
sza³em, ¿e dzwonek dŸwiêczy coraz natarczywiej. Czy bêd¹ forsowaæ drzwi? – pomyœla³em.
Na pewno, skoro ju¿ tu przyjechali, to nie ma w tym przypadku. Mia³em naprawdê niewiele
czasu, tymczasem p³ot by³ wysoki i dobrze utrzymany. Wreszcie znalaz³em dziurê, przez któr¹
z najwy¿szym trudem uda³o mi siê przecisn¹æ.
Znalaz³em siê na ³agodnym zboczu morenowego wzgórza, którego drugi stok opada³ na ulicê
Ludow¹. By³em wolny, ale nie mia³em z³udzeñ co do tego, w jakiej znalaz³em siê sytuacji.
W istocie by³em œcigan¹ zwierzyn¹, a jeœli nie by³em jeszcze, to rozpoczêcie polowania z na-
gonk¹ by³o tylko kwesti¹ godzin. A mo¿e nawet minut. Nie mia³em ani ochoty, ani zamiaru

background image

65

daæ siê z³apaæ. Przynajmniej przed za³atwieniem jednej sprawy. Wiedzia³em ju¿, co mam zro-
biæ. Musia³em z³apaæ tego wœciek³ego psa, który zamordowa³ Izê. Zosta³em do tej roli nomi-
nowany przez los. Musia³em go z³apaæ i zabiæ. Wsadziæ mu taki sam nó¿ w serce.
Ale ¿eby to zrobiæ, musia³em dysponowaæ sob¹. Zebra³em myœli i wolno, czujnie ruszy³em
przed siebie, trzymaj¹c siê pasma krzewów porastaj¹cych obrze¿a kolejnych ogródków. Mia-
³em ma³o czasu, bardzo ma³o. Wyszed³em na Ludow¹. By³a pusta i cicha. I wtedy zobaczy-
³em starszego, za¿ywnego pana spokojnie pakuj¹cego malucha, przygotowanego ju¿ do week-
endowej eskapady. Pan postawi³ na tylnym siedzeniu koszyk z ¿ywnoœci¹ i, nie zamykaj¹c
drzwiczek samochodu, zawróci³ do domu po nastêpny pakunek. Porzuci³em swoje schronie-
nie pod krzakami bzu i jednym susem dopad³em samochodu. Upewni³em siê – kluczyk tkwi³
w stacyjce. Za panem zamknê³y siê drzwi domu. Usiad³em za kierownic¹ malucha i... odje-
cha³em. Teraz mia³em ju¿ trochê wiêcej czasu. Niewiele wiêcej, ale jednak.
Dojecha³em do ulicy S³owackiego i skrêci³em w prawo. Min¹³em bardzo szybko Srebrzysko
i „Srebrn¹ Karczmê”, w której zaledwie dwa dni temu pi³em z Iz¹ kawê. Za nasypem zerwa-
nej linii kolejowej skrêci³em w lewo. W stronê Moreny.
Maluch spisywa³ siê zupe³nie dobrze, a ja – wprawiony prowadzeniem passata – nie mia³em
z nim wiêkszego k³opotu. Szybko wspi¹³em siê na wzgórza Moreny, przeci¹³em je wzd³u¿
i ulic¹ Wileñsk¹ zjecha³em w dó³ do Sobieskiego. Ruch by³ niewielki, ale i tak musia³em siê
zatrzymaæ, ¿eby przepuœciæ milicyjny radiowóz, jad¹cy z du¿¹ szybkoœci¹ w stronê Wrzesz-
cza. Potem pojecha³em prosto – w Jarow¹, któr¹ przedosta³em siê na Smoluchowskiego.
W ten sposób osi¹gn¹³em cel podró¿y. Zaparkowa³em samochód pod szpitalem zakaŸnym
Akademii Medycznej i – piechot¹ – poszed³em w prawo, wzd³u¿ p³otu okalaj¹cego szpital.
To miejsce wybra³em na porzucenie samochodu nieprzypadkowo. Wiedzia³em, ¿e za kilka
godzin na po³o¿onym obok stadionie zacznie siê mecz „Lechii” z „Legi¹”. Ca³a ulica Smolu-
chowskiego i wszystkie przyleg³e parkingi zape³ni¹ siê samochodami. Bêdzie tak, gêsto, ¿e
milicja nieprêdko odnajdzie malucha, którego – powiedzmy sobie – po¿yczy³em na krótko.
A to opóŸni poœcig, który na pewno za mn¹ wyruszy. Mo¿e ju¿ wyruszy³?
P³ot otaczaj¹cy teren Akademii za³ama³ siê gwa³townie pod k¹tem prostym i zacz¹³ siê wspi-
naæ na strome wzgórze. Wchodzi³em pod nie w¹sk¹ œcie¿k¹, skrótem, który zna³em od lat.
Œcie¿ka wyprowadzi³a mnie na niewielki p³askowy¿ zieleni¹cy siê niskimi ³anami ¿yta i owsa.
Z lewej mia³em rozleg³¹ panoramê na Akademiê, stoczniê i zamykaj¹ce horyzont morze. Na
wprost majaczy³y wie¿e Starego Miasta i dumnie powiewa³a trójkolorowa flaga nad Cmenta-
rzem Francuskim. Za plecami mia³em wzgórze usiane nowymi osiedlami. Sta³em przez chwi-
lê na œrodku wzgórza, oddychaj¹c ciê¿ko po szybkim marszu i podziwiaj¹c urok tego niezwy-
k³ego zak¹tka, cudem ocala³ego przed inwazj¹ miasta.
A potem skrêci³em w prawo, gdzie na horyzoncie majaczy³y nowe bloki Che³mu. Ale i nie
one by³y moim celem. Doszed³em do Cygañskiej Górki, min¹³em ma³y, zaroœniêty rzês¹ sta-
wek, gdzie niegdyœ jako ma³y brzd¹c ³apa³em z kolegami kijanki, po czym skrêci³em w lewo,
w ulicê Wyczó³kowskiego. Po piêciu minutach dotar³em do niewielkiej willi pod numerem
88. By³em zdecydowany zaryzykowaæ, ale dopisa³o mi szczêœcie. Gdy dochodzi³em do furtki
– otworzy³y siê wejœciowe drzwi. Zd¹¿y³em ukryæ siê za pniem kasztanowca. Z domu wysz³a
dobrze znana mi kobieta, prowadz¹c za rêkê piêcioletniego malucha. Obok podskakiwa³a
weso³o starsza o parê lat dziewczynka. Ca³a trójka skrêci³a w lewo i posz³a w dó³ ulicy,
w stronê Zakopiañskiej.

background image

66

Odczeka³em chwilê i szybko poszed³em w stronê drzwi wejœciowych. Nie musia³em nawet
dzwoniæ. Dorota nie zamknê³a ich na klucz. Nacisn¹³em klamkê i szybko wszed³em do œrod-
ka. Pamiêta³em rozk³ad mieszkania i przez przechodni¹ jadalniê dosta³em siê do zaciemnio-
nej sypialni, gdzie – zgodnie z moimi przewidywaniami – spa³ jeszcze i to g³êboko Artur
Dêbowski. Dotar³em wiêc do celu i chyba nikt niepowo³any mnie nie widzia³. Przynajmniej
tak¹ mia³em nadziejê.
Budzenie Artura o godzinie dziewi¹tej – czyli, jak sam mawia³ „w œrodku nocy” – wymaga³o
¿elaznych nerwów i niez³ej kondycji fizycznej. Ja nie mia³em ani jednego, ani drugiego, wiêc
po prostu wyj¹³em bukiet narcyzów z wazonu i wyla³em jego zawartoœæ na g³owê ¿urnalisty.
Efekt by³ piorunuj¹cy. Artur zerwa³ siê na równe nogi i rozpocz¹³ wœciek³¹ tyradê na temat
praw cz³owieka. Sta³em spokojnie naprzeciw niego i coœ, co dojrza³ w mojej twarzy, kaza³o
mu zamilkn¹æ. Poprosi³em, by siê ubra³ i teraz ja z kolei zacz¹³em mówiæ. Opowiedzia³em
mu wszystko, co zdarzy³o mi siê w ci¹gu ostatnich dni – a¿ po tragiczny fina³.
Artur s³ucha³ z rosn¹c¹ uwag¹ i skupieniem. By³ wyraŸnie przejêty i wcale mu siê nie dziwi-
³em. Te¿ by³em przejêty, przejêty jak jasna cholera. Kiedy skoñczy³em, Artur by³ ju¿ ubrany
i ogolony, zjedliœmy równie¿ pospiesznie skromne œniadanie.
– No tak... – westchn¹³ dziennikarz. – I co chcesz teraz zrobiæ?
– Nie mam wyboru. Muszê sam z³apaæ tego drania.
– Ale¿ wpakujesz siê w krymina³!
– Ju¿ siê wpakowa³em. Chyba nie w¹tpisz w sprawnoœæ naszej milicji.
– No nie...
– Ustal¹ b³yskawicznie, ¿e spêdzi³em ostatni¹ noc u Izy, a w jej towarzystwie prawie ca³y
poprzedni dzieñ. Wszêdzie jest pe³no moich odcisków palców. Iza by³a moj¹ uczennic¹... na
dodatek mia³em wczoraj tak zwan¹ zasadnicz¹ rozmowê z Aniel¹ – wylicza³em. – To ma³o?
Wystarczy a¿ nadto.
– No tak – przytakn¹³ Artur. – Zreszt¹, ustal¹ te¿ na pewno, ¿e uciek³eœ przez okno i tak da-
lej...S³uchaj on – spojrza³ na mnie z nag³ym przestrachem – czy nie lepiej by³o tam zostaæ?...
– I daæ siê z³apaæ – przerwa³em mu. – Nieomal na gor¹cym uczynku?
– I tak ciê z³api¹.
– Wiem. Ale to chwilê potrwa. Mo¿e kilka dni. I to ca³a moja szansa. Z³apaæ tego drania,
zanim milicja z³apie mnie. Oni go nie bêd¹ szukali, bo bêd¹ szukali w³aœnie mnie, to chyba
jasne?
– Chyba tak, ale...
– Nie ma ¿adnego ale. Nawet gdyby mieli w¹tpliwoœci, co do mojej winy, to i tak oszala³bym
w areszcie, czekaj¹c na zwolnienie. Bo przecie¿ to jasne, ¿e musieliby mnie zapud³owaæ.
– Cholera – zakl¹³ Artur – ale¿ ten facet ciê urz¹dzi³! Czy jesteœ pewien, ¿e to by³ ma³y Me-
leszyñski?
– Tak mi siê zdawa³o, ale teraz nie jestem wcale pewny. By³em strasznie zaspany, a g³os
w s³uchawce brzmia³ niewyraŸnie. ¯e mnie wrobi³, to fakt... ale coœ myœlê, ¿e to by³ b³¹d z je-
go strony.
– Chyba oszala³eœ?
– Nie, pos³uchaj spokojnie... On musia³ wejœæ do Izy zaraz po moim odjeŸdzie. Pomijam te-
raz pytanie jak i po co. Po zabójstwie uskoczy³ gdzieœ w bezpieczne miejsce i zadzwoni³ do
mnie. Odczeka³ chwilê i zadzwoni³ jeszcze raz – na milicjê. Tak by³o?

background image

67

– Zapewne.
– I pope³ni³ a¿ trzy b³êdy. Po pierwsze – kaza³ mi przyjechaæ do Izy, ale nie poda³ adresu.
Prawdziwy Adam nie móg³ wiedzieæ, ¿e jestem ju¿ z ni¹ tak blisko. Powinienem by³ od razu
zwróciæ na to uwagê...
– To nic nie znaczy – przerwa³ Artur. – Bo ten ktoœ nazwijmy go X, móg³ was po prostu œle-
dziæ poprzedniego dnia i w nocy.
– Zgoda, ale gdyby to by³ jakiœ X, ktoœ zupe³nie obcy, to nie móg³by wiedzieæ o naszych po-
szukiwaniach Adama i o tym, ¿e na dŸwiêk nazwiska Meleszyñskiego zgodzê siê natychmiast
polecieæ, gdzie tylko bêdzie chcia³.
– No tak, to by³o sprytne. Czekaj, ale¿ to znaczy...
– Tak, tak – to znaczy, ¿e X-em jest ktoœ doskonale zorientowany w ca³ej sprawie. To wi¹¿e
œmieræ Izy z zaginiêciem Adama.
– Masz racjê – przyzna³ Artur. – A trzeci b³¹d?
– Ten jest najpowa¿niejszy, X w ogóle nie powinien by³ œci¹gaæ mnie z powrotem na Fornal-
skiej. Wystarczy³oby wpuszczenie tam milicji. Oni s¹ naprawdê bardzo sprytni i pewnie przy-
szliby po mnie, jeszcze zanim zd¹¿y³bym siê obudziæ. Przecie¿ spa³bym spokojnie, o niczym
nie wiedz¹c. A tak... jestem na wolnoœci i wiem dostatecznie du¿o, ¿eby dzia³aæ.
– Nic nie wiesz – machn¹³ rêk¹ Artur. – A na dodatek masz na karku ca³¹ milicjê Trójmiasta.
– Spokojnie... to zale¿y od tego, co X im powiedzia³. – Jeœli by³ sprytny, to nie poda³ mojego
nazwiska. Po prostu zadzwoni³ jako anonimowy obywatel, który przechodz¹c pod tym i tym
domem us³ysza³ w œrodku odg³osy walki i – powiedzmy – przeraŸliwy krzyk.
– I dlatego – podj¹³ Artur – przysz³o tylko dwóch szeregowych milicjantów z patrolu, a nie
brygada dochodzeniowa. To by siê zgadza³o.
– I to nam daje kilka godzin. Ty zreszt¹ jesteœ kryty. Po prostu o niczym ci nie mówi³em.
¯adnych listów goñczych nie by³o, nic nie wiesz.
– Dobra – zdecydowa³ siê Artur – pomogê ci. Czego ode mnie oczekujesz?
– Nie musisz mi robiæ ¿adnego alibi, nic z tych rzeczy...Bêdziesz moim okiem i uchem. I po-
mó¿ mi wymyœliæ jak¹œ metê, nie mogê siê ci¹gle pêtaæ po mieœcie.
– To jasne... Czekaj... tu raczej nie mo¿esz mieszkaæ, bo oni mog¹ tu dotrzeæ
– Myœla³em o tym, dlatego stara³em siê, ¿eby Dorota mnie nie widzia³a.
– Bardzo m¹drze – pochwali³ Artur, który wyraŸnie zacz¹³ odzyskiwaæ rezon. – Mam
pewien pomys³. Zamelinujê ciê u mego przyjaciela na Zaspie. Ty go nie znasz, a on mi na
pewno pomo¿e. Co dalej?
– Dwie sprawy, na pocz¹tek. WeŸ ode mnie kluczyki tego malucha, którego odprowadzi³em
i podrzuæ je gdzieœ w zupe³nie innej dzielnicy miasta.
– Dobra.
– I jeszcze – œci¹gnij mi Anielê. Chcê z ni¹ porozmawiaæ.
– Bez sensu! – wkurzy³ siê .– Po co? Nie tylko sam siê zdekonspirujesz, ale jeszcze mnie
w to wrobisz.
– Trudno – odpar³em. – Muszê ryzykowaæ. W koñcu i tak mam zamiar rozmawiaæ z wieloma
ludŸmi. Wiêc bez dyskusji.
– Ale gdzie chcesz siê z ni¹ spotkaæ?
– Wszystko wymyœli³em. Za dwie godziny jest mecz „Lechii” z „Legi¹”. Mam karnet na try-
bunê. Ty masz drugi. Dasz swój Anieli i powiesz jej, gdzie zwykle siadamy.

background image

68

– Ale tam bêdzie pe³no gliny!
– I bardzo dobrze. Stadion to bêdzie ostatnie miejsce, gdzie mnie zechc¹ szukaæ.
– Mo¿e i masz racjê, ale to strasznie ryzykowne.
– Wiem, co robiê.
– Mam nadziejê – pokrêci³ g³ow¹. Nie wygl¹da³ mi na kogoœ, kto ma nadziejê.
W dwie godziny póŸniej zasiad³em spokojnie na trybunie „Lechii”, by podziwiaæ w akcji
ch³opców trenera Geszke. Usadowi³em siê tak, by mieæ w zasiêgu wzroku wejœcie, za³o¿y-
³em ciemne okulary i roz³o¿y³em przed sob¹ gazetê, mimo ¿e wcale nie mia³em zamiaru jej
czytaæ.
Nie czeka³em d³ugo. W³aœnie rozleg³ siê ryk publicznoœci, mog¹cy oznaczaæ tylko jedno – ¿e
oto na p³ytê stadionu wybiegaj¹ bia³o-zieloni, kiedy w drzwiach trybuny stanê³a Aniela. Ro-
zejrza³a siê niepewnie dooko³a, po czym wolno zaczê³a schodziæ w dó³. Nie wiedzia³a, co
z sob¹ pocz¹æ – mimo ¿e do rozpoczêcia meczu brakowa³o jeszcze dwudziestu minut, wszyst-
kie miejsca wokó³ by³y ju¿ dawno zajête. Poczeka³em, a¿ Aniela dojdzie do wysokoœci rzê-
du, w którym siedzia³em i pomacha³em jej gazet¹. Z wyrazem ulgi przecisnê³a siê przez t³um
i klapnê³a na miejsce, które przezornie ob³o¿y³em kurtk¹.
– Co to wszystko znaczy? – zaatakowa³a natychmiast. – Czyœ ty oszala³?
Mia³a wyraŸnie ochotê siê obraziæ, ale jednak przecie¿ przysz³a!
– Ciii... – przy³o¿y³em palec do ust. – Sprawa jest naprawdê wa¿na. Co w³aœciwie Artur ci
powiedzia³?
– Ach, ten twój Artur... W ogóle nic mi nie powiedzia³. Podjecha³ samochodem, krzykn¹³,
¿ebym siê zbiera³a i przywióz³ mnie tutaj. W pierwszej chwili myœla³am, ¿e jedziemy na wy-
cieczkê.
– I bardzo dobrze– przerwa³em jej. – WyobraŸ sobie, ¿e jesteœmy na wycieczce. A teraz spo-
kojnie pos³uchaj. Popad³em w tarapaty. Bardzo powa¿ne tarapaty. Tak powa¿ne, ¿e lepiej bê-
dzie – i dla ciebie, i dla mnie – jeœli ci nic nie powiem.
– Zaskakujesz mnie, Andrzej – wyrwa³o jej siê – nigdy ciê takim nie zna³am.
– Bo nigdy dot¹d nie by³em w tak powa¿nych k³opotach. Rozumiesz?
Skinê³a g³ow¹.
– Wiêc s³uchaj dalej i pomó¿ mi, jeœli bêdziesz mog³a.
Nie opowiedzia³em jej wiele, bo i có¿ mog³em opowiedzieæ, ale Anieli udzieli³o siê moje –
wyraŸnie odczuwalne – napiêcie.
– Pamiêtam doskonale o naszej umowie i równie¿ dlatego, ¿e chcê jak najszybciej przyjœæ do
ciebie, muszê za³atwiæ tê sprawê – tymi s³owami skoñczy³em swój wywód.
– Czego oczekujesz ode mnie? – spyta³a Aniela.
– O nic mnie nie pytaj, niczym siê nie martw, tylko zrób to, o co ciê poproszê. Musisz do-
wiedzieæ siê jak najwiêcej...
Przerwa³em, bo w³aœnie na boisku Pêkala uwieñczy³ celnym strza³em pod poprzeczkê piêkn¹
akcjê „Lechii”. Jeden do zera dla gospodarzy. „Jeeeeeeeest!” – krzycza³y wokó³ mnie trybu-
ny. „Huuuuuuuuuuuuuraaaaaa!!” – odpowiadali z przeciwnej strony szalikowcy. Przez ten ryk
z trudem przebija³ siê gwizd wisz¹cy w powietrzu nad sektorami zajêtymi przez kibiców „Le-
gii”. Mimo woli i ja zerwa³em siê z miejsca z wyci¹gniêtymi w górê ramionami, by odtañ-
czyæ rytualny taniec radoœci – jak tyle razy w ci¹gu kilkunastu lat. Aniela patrzy³a na mnie
z czymœ w rodzaju zgorszenia. Opad³em na ³awkê.

background image

69

– Ufff – wysapa³em – dobre by³o. I nie dziw mi siê. Muszê siê przecie¿ zachowywaæ jak fa-
natyczny kibic.
– Dlaczego m u s i s z?
– Mia³o nie byæ ¿adnych pytañ. Sza! Wiêc s³uchaj – musisz dowiedzieæ siê wszystkiego, do-
s³ownie w s z y s t k i e g o, co zdo³asz na temat starego Meleszyñskiego. Bêdzie ci ³atwo,
w koñcu jest twoim szefem.
Nie wygl¹da³a na zadowolon¹. I powiedzia³a mi o tym.
– Wiem, ¿e to nic mi³ego. Ale tylko ty mo¿esz to zrobiæ. Nie chodzi mi o jego sukcesy i ka-
rierê. Przede wszystkim interesuje mnie ¿ycie osobiste. I pamiêtaj: nikomu i pod ¿adnym
pozorem nie mów, ¿e siê ze mn¹ widzia³aœ i rozmawia³aœ. Równie¿ dla w³asnego dobra.
Przekonywa³em j¹ jeszcze przez chwilê, a¿ w koñcu – niechêtnie i z oci¹ganiem – zgodzi³a
siê spe³niæ moj¹ proœbê. Zatrzyma³em j¹ na trybunie do koñca pierwszej po³owy. Nie chcia³a
zostaæ d³u¿ej, ale dopiero w przerwie mog³a wyjœæ, nie zwracaj¹c niczyjej uwagi. Sam zosta-
³em na stadionie z przyczyn bardzo prozaicznych – po prostu chcia³em zobaczyæ mecz do
koñca.
Zosta³em nagrodzony za sw¹ wiernoœæ klubowym barwom efektownym zwyciêstwem „Le-
chii”. Trzy do zera to wielka frajda dla ka¿dego prawdziwego kibica. Kiedy sêdzia Czemar-
mazowicz odgwizda³ koniec meczu i zbita lawina trzydziestotysiêcznego t³umu ruszy³a w w¹-
skie bramy wyjœciowe – powoli i niespiesznie w³¹czy³em siê w ogon zbitej kolumny, w miej-
scu, gdzie t³um wyraŸnie rzednia³. Niestety, nie mog³em przewidzieæ rozwoju wypadków.
Nagle z boku, z lewej, zmierzaj¹c¹ ju¿ do wyjœcia grupê bia³o-zielonych szalikowców zaata-
kowali ich przeciwnicy z Gdyni, przyozdobieni granatowo-¿ó³tymi szalikami i swetrami ki-
bice „Arki”, pêtaj¹cej siê od lat po ni¿szych klasach rozgrywkowych, którzy postanowili
wykorzystaæ mecz z „Legi¹”, by za³atwiæ swe zadawnione porachunki z gdañskimi kibicami.
Bywa³em w takim gêstym, faluj¹cym i ³atwo ulegaj¹cym panice t³umie ju¿ nieraz, wiedzia-
³em wiêc doskonale, jaka taktyka postêpowania jest najlepsza. Oczywiœcie – najlepsza wtedy,
kiedy nie ma siê ochoty osobiœcie uczestniczyæ w pozaboiskowej rozgrywce. Niewiele my-
œl¹c – podskoczy³em i sprawnie wspi¹³em siê na murek podtrzymuj¹cy zalesion¹ skarpê wi-
sz¹c¹ nad stadionem od strony Akademii Medycznej. Nie tylko by³em tu bezpieczny, ale
mog³em spokojnie obserwowaæ dzikie sceny rozgrywaj¹ce siê w dole. I to by³ b³¹d. Bowiem
po chwilowym zamieszaniu, spowodowanym nag³oœci¹ ataku arkowców, przewa¿aj¹cy li-
czebnie lechiœci wziêli górê nad swymi przeciwnikami i odciêli ich czo³ówkê od zaplecza,
przyciskaj¹c granatowo-¿ó³tych do murku, na którym sta³em. Gdynianie zaczêli wspinaæ siê
na tê przeszkodê, a bia³o-zieloni, ¿¹dni zemsty, ruszyli za nimi.
Oho! Zna³em ten moment – wiedzia³em, ¿e nikt nie bêdzie mnie pyta³, czy jestem z Gdañ-
ska, czy z Gdyni. Jeœli z³api¹ mnie jedni lub drudzy – bêd¹ praæ jak sienkiewiczowscy Kiem-
licze. Zacz¹³em wspinaæ siê na skarpê, czuj¹c na plecach ciê¿kie oddechy zmykaj¹cych gdy-
nian i s³ysz¹c bojowe nawo³ywanie gdañszczan.
Chyba jako pierwszy dopad³em kolejnego muru, otaczaj¹cego stadion i trudnego do sforso-
wania, a widz¹c, ¿e pogoñ nie ustaje, run¹³em wzd³u¿ ogrodzenia w prawo, w stronê zaple-
cza trybun i kortów tenisowych. Zd¹¿y³em jeszcze us³yszeæ g³oœne milicyjne gwizdki i zoba-
czyæ zbit¹ ³awê zomowców, z wielkimi przezroczystymi tarczami, ruszaj¹c¹ na niesforny
t³um, kiedy nagle ktoœ podstawi³ mi nogê – zapewne z góry zak³adaj¹c, ¿e nale¿ê do wrogie-
go obozu. Run¹³em w dó³... Kozio³kuj¹c uderzy³em g³ow¹ w jakieœ drzewo, pociemnia³o mi

background image

70

przed oczami, ale spada³em dalej. By zatrzymaæ siê w objêciach – jeœli to w³aœciwe s³owo –
ros³ego sier¿anta.
Milicjant podniós³ mnie – lekko zamroczonego – za ko³nierz i rzuci³ do swoich kolegów:
– Mam jeszcze jednego!
– Ju¿ go biorê – us³ysza³em odpowiedŸ.
Chwia³em siê na nogach, z trudem odzyskuj¹c równowagê.
– Panowie – wybe³kota³em – to jakaœ pomy³ka. Jestem spokojnym kibicem!
– Dobra, dobra – ucieszy³ siê zomowiec. Ka¿dy tak mówi. Idziemy.
Poprowadzi³ mnie w dó³, na zaplecze trybun, gdzie sta³a ju¿ zbita gromadka podobnych do
mnie nieszczêœników. By³em w tym towarzystwie chyba jedynym osobnikiem nie przyozdo-
bionym rytualnymi barwami. No – i by³em starszy od wiêkszoœci z nich. To dawa³o mi jakieœ
szanse. Przez dobry kwadrans nic siê jednak nie dzia³o – tyle, ¿e wci¹¿ przybywa³o zatrzy-
manych. Wreszcie na horyzoncie pojawi³ siê jakiœ funkcjonariusz z insygniami porucznika.
Zaczê³o siê sprawdzanie personaliów zatrzymanych. Przecisn¹³em siê w jego stronê.
– Proszê pana – j¹ka³em – to idiotyczna pomy³ka. Proszê mnie puœciæ.
Przyjrza³ mi siê z roztargnieniem, ale kiwn¹ na jakiegoœ sier¿anta.
– No i co – spyta³ ten z zainteresowaniem – lubimy siê trachaæ?
– Wcale nie lubimy. To ¿e mam rozbite czo³o jest najlepszym dowodem , ¿e nikogo nie bi-
³em, tylko by³em bity.
– Dobra, dobra – powtórzy³ ulubiony tekst wszystkich funkcjonariuszy. – Dokumenty proszê.
Poda³em mu dowód.
– Jak pan widzi – mówi³em poœpiesznie – jestem za stary na takie zabawy. Poza tym jestem
profesorem liceum i nie mam zwyczaju rozbijaæ siê po meczach.
Spojrza³ na mnie niezdecydowanie.
– Dobra, dobra – powtórzy³ machinalnie. – Piecz¹tka w dowodzie jeszcze o niczym nie
œwiadczy. Mo¿e pan pracowaæ w szkole jako palacz...
Przyjrza³ mi siê badawczo. Nie jest Ÿle – pomyœla³em – skoro przeszed³ na pan. Widocznie
obserwacja mej osoby nie wypad³a najgorzej, burkn¹³ bowiem „zaraz sprawdzimy” i ruszy³
w stronê radiowozu. Widzia³em, jak siada na miejscu kierowcy, bierze do rêki radiotelefon
i mówi coœ do niego, kartkuj¹c mój dowód. Teraz wpad³em – pomyœla³em – pewnie wci¹gnê-
li mnie ju¿ do kartoteki. Ale siê g³upio wkopa³em...
A jednak wbrew moim obawom – sier¿ant spokojnie od³o¿y³ mikrofon i mozolnie zacz¹³
przepisywaæ moje dane do podrêcznego notesu. Skoñczy³ i skin¹³ w moj¹ stronê.
– Jest pan wolny – powiedzia³ oddaj¹c mi dowód – ale radzê pójœæ z tym guzem na pogoto-
wie. Niech przeœwietl¹.
Wyrwa³em ze stadionu tak szybko, jakby mnie nadal gonili arkowcy i – o dziwo – zmierza-
³em rzeczywiœcie w stronê siedziby pogotowia ratunkowego. Nie by³o w tym zreszt¹ nic dziw-
nego, bo w tej okolicy, obok izby wytrzeŸwieñ, mia³ na mnie czekaæ z samochodem Artur.
Mój przyjaciel by³ ju¿ bardzo zdenerwowany, kiedy wreszcie – w dobr¹ godzinê po meczu –
dobrn¹³em do fiata i z jêkiem opad³em na siedzenie obok kierowcy.
– Co siê z tob¹, na Boga, dzia³o? – wrzasn¹³.
Opowiedzia³em mu krótko moje przygody.
– Ty jesteœ groŸny wariat – jêkn¹³ – a ja samobójca, jeœli zgodzi³em siê tobie pomagaæ.
Uruchomi³ silnik samochodu i wyjecha³ na alejê Zwyciêstwa.

background image

71

– Dok¹d jedziemy? – spyta³em.
– Nie rezonuj, tylko s³uchaj starszych. Jedziemy w bezpieczne miejsce, gdzie chyba bêdê
musia³ zamkn¹æ ciê na k³ódkê. Ktoœ tam na ciebie czeka. Zdziwisz siê, jak go zobaczysz.
– Adam?
– Nie, nie Adam – rzuci³ z sarkazmem. – Tuzin arkowców, ¿ebyœ mia³ siê z kim w wolnych
chwilach trachaæ.
– Ja siê z nikim nie tracha³em.
– Dobra, dobra – us³ysza³em w odpowiedzi mój ulubiony zwrot – akurat wierzê w to zderze-
nie z drzewem. Gadaj zdrów.
Resztê drogi przebyliœmy w milczeniu. Artur zawróci³ na rondzie przed B³êdnikiem i pogna³
w stronê Wrzeszcza. Kiedy zaœ skrêci³ w prawo, w stronê placu Komorowskiego, zrozumia-
³em, ¿e jedziemy na Zaspê, do tajemniczego przyjaciela Artura, który mia³ mi udzieliæ schro-
nienia.

background image

72

X

Tajemniczy przyjaciel Artura nazywa³ siê Janusz Smólski i by³ malarzem. Mieszka³ w wiel-
kiej „szafie” przy ulicy Dywizjonu 303 i – jak siê póŸniej okaza³o – by³ jednym z najniezwy-
klejszych ludzi, jakich zdarzy³o mi siê w ¿yciu poznaæ.
Przede wszystkim by³ naprawdê tajemniczy, ale nie oznacza³o to ani powœci¹gliwoœci, ani
ma³omównoœci. Janusz sprawia³ wra¿enie cz³owieka, który nosi w sobie jak¹œ wielk¹ trudn¹
tajemnicê w³asnego losu, a jak dowiedzia³em siê póŸniej – z aluzji Artura i niejasnych napo-
mknieñ samego Janusza – w jego ¿yciu rzeczywiœcie mia³y miejsce wydarzenia, które w istot-
ny i zasadniczy sposób zdeterminowa³y ca³¹ biografiê

*

. Wtedy, gdy go pozna³em, by³ wyso-

kim, przystojnym blondynem, zaskakuj¹co oszczêdnym w wyra¿aniu swych uczuæ, choæ sku-
pionym i wyczulonym na innych. Malowa³ ma³o, chodzi³ w³asnymi œcie¿kami, nie zadawa³
siê z tak zwanym œrodowiskiem, choæ móg³by powiedzieæ niejedno o niejednym.
Ale o tym wszystkim dowiedzia³em siê znacznie póŸniej – dane mi w koñcu by³o spêdziæ ze
Smólskim niejedn¹ godzinê.
Pierwsze chwile w jego mieszaniu spêdzi³em bowiem pod znakiem innego – zaskakuj¹cego
– spotkania. Oto czeka³ na mnie u Janusza – Mustafa ibn Hari, sentymentalny Kuwejtczyk,
o którego istnieniu zd¹¿y³em dokumentnie zapomnieæ. Mia³ ³zy w oczach i widok jego wy-
krzywionej cierpieniem twarzy przypomnia³ mi nagle wszystko, co odruchowo spycha³em
w niepamiêæ: obraz Izy z no¿em stercz¹cym spomiêdzy jej piêknych piersi, z martwym spoj-
rzeniem uciekaj¹cym wszelkim perspektywom.
Janusz i Mustafa pokrótce wyjaœnili mi powody obecnoœci Araba w bloku przy Dywizjonu 303.
Mustafa przyjecha³ swoim wozem na Fornalskiej wkrótce po mojej ucieczce. By³o oko³o dzie-
wi¹tej. Przyjecha³, ¿eby zakomunikowaæ Izie wa¿n¹ nowinê – ¿e znalaz³ Adama. Ale siê spóŸni³.
Pod domem sta³ ju¿ podekscytowany t³um, a w œrodku pracowa³a ekipa dochodzeniowa. Pocz¹t-
kowo Mustafa nie móg³ zrozumieæ, co siê sta³o, ale kiedy wyniesiono na noszach martwe cia³o
Izy okryte przeœcierad³em – domyœli³ siê strasznej prawdy. Niewiele myœl¹c pojecha³ od razu na
Wassowskiego. Dzwoni³ i stuka³, ale nie zasta³ nikogo w domu, bo te¿ nie móg³. Zaparkowa³ wiêc
samochód po przeciwnej stronie ulicy i czeka³. Wkrótce przyjecha³ swoim fiatem Artur – zaraz po
odwiezieniu mnie na stadion. Dziennikarz równie¿ zaparkowa³ wóz i równie¿ zacz¹³ oczekiwaæ –
niezdecydowany czy pukaæ do drzwi, czy nie. Mustafa w pierwszej chwili siê sp³oszy³ – s¹dzi³, ¿e
Artur jest tajniakiem obserwuj¹cym drzwi mojego mieszkania. Na szczêœcie Artur zauwa¿y³ Mu-
stafê – przypomniawszy sobie moj¹ opowieœæ, w której Kuwejtczyk na marginesie wystêpowa³ –
postanowi³ zaryzykowaæ. Podszed³ do Mustafy i spyta³ go, czy jest przyjacielem Izy. Arab potwier-
dzi³, a wtedy Artur zaryzykowa³ wyznanie, ¿e jest moim przyjacielem. W ten sposób siê dogadali.
Uœciska³em serdecznie roztrzêsionego Araba, który tak bardzo ró¿ni³ siê od swych rodaków,
nie mog³em jednak powstrzymaæ siê od zadania mu bardzo zasadniczego pytania:

background image

73

– Mustafa, dlaczego w³aœciwie chcia³eœ siê ze mn¹ spotkaæ? Czy nie pomyœla³eœ, ¿e to ja
mog³em zabiæ Izê?
– Tak przecie¿ myœli milicja – dorzuci³ Artur.
– Ni, ni – pokrêci³ g³ow¹ Arab. – To ni ti, ja wiem.
– Sk¹d wiesz?
– To takie simple... Izia czebie kocha³a... Ja wiem – za³ka³ mimo woli. – Nikt, kogo ona by³a
kochaæ nie mo¿e tego zrobione byl – wykrztusi³ niegramatycznie, ale przejmuj¹co prawdziwie.
– Chyba nikt, kto j¹ kocha³? – spyta³ z g³upia frant Artur.
– Ni, ni – znów zaprzeczy³ Mustafa. – Ja wiem. Jak siê kochaæ – mo¿na zabiæ. Mo¿na mieæ love
and hate ten sam czas, rozumie? Ale nie jak ona kochaæ. Jak ona kochaæ, to jakbi Allach calowa³.
Milczeliœmy g³ucho. Bo i có¿ mo¿na by³o dodaæ?
– Nie wiem, czy Iza kocha³a Andrzeja – przerwa³ wreszcie Artur – ale wiem, ¿e ktoœ j¹ zabi³...
– I musimy go znaleŸæ – wpad³em mu w s³owo.
– Ja wiem, ¿e kocha³a. Ja wiem wszystko – wyrwa³ siê Mustafa. – I ja wam pomogie. Zgoda?
– Oczywiœcie.
Mustafa wyci¹gn¹³ d³oñ. Poda³em mu swoj¹. Artur przykry³ nasze splecione prawice, a bar-
dzo przejêty Janusz, po krótkim wahaniu zrobi³ to samo.
Trwaliœmy tak chwilê w uroczystym skupieniu. Mustafie znów pociek³y z oczy niemo¿liwe
do opanowania ³zy. Zap³aka³bym i ja, ale wzruszenie wypali³a we mnie g³ucha, pulsuj¹ca
bezimienna nienawiœæ. Nawet Janusz zacz¹³ podejrzanie poci¹gaæ nosem i tylko Artur pozo-
sta³ tym, kim zawsze by³ – osch³ym i pewnym siebie reporterem-tropicielem prawdy. Teraz
te¿ poprzesta³ tylko na tym, i¿ zdj¹³ z nosa okulary, przetar³ je starannie, po czym obrzuci³
nas wszystkich bystrym spojrzeniem i powiedzia³ mentorsko, w swoim stylu:
– Wszystko to bardzo piêknie, ale czy w ogóle wiemy, co dalej robiæ? Najpierw ty, Andrzej.
– Uwa¿am, ¿e klucz do ca³ej sprawy tkwi nadal w zaginiêciu Adama Meleszyñskiego. Nic siê
nie zmieni³o. Skoro jednak Mustafa ju¿ wie, gdzie go szukaæ, to bardzo u³atwia nam sprawê...
– Mów dalej, Mustafa po tobie – przerwa³ Artur.
– Okay – ci¹gn¹³em – Adam to podstawowy trop. Drugi te¿ wa¿ny to tajemniczy Camel –
jakiœ miejscowy apasz o du¿ej renomie, z którym Iza mia³a – jak s¹dzê – jakieœ dziwne kon-
takty.
– To nie jest Indian ¿aden – przerwa³ mi Mustafa wzruszaj¹c ramionami – przecie¿ to jest
kuzyna Izi.
– Cooo? – wyrwa³o siê nam.
– Tak, to jest kuzyna Izi – potwierdzi³ Mustafa – i on nie jest Indian, tylko cinkciarz.
Mimo woli rozeœmieliœmy siê.
– Widzisz, Mustafa – t³umaczy³ Arabowi jak dziecku Artur – apasz to nie to samo co Apacz.
Apasz to znaczy tyle co b³êkitny ptak, chuligan.
– On nie jest hooligan, nie – upiera³ siê Mustafa. – On jest cinkciarz pierwsza woda. Ptak,
tak, mozie.
– Ufff – westchn¹³ Artur – wszystko jedno. Ale go znasz?
– Znam.
– Zaraz, zaraz – odezwa³em siê – ju¿ sobie przypominam. Camel to na pewno ten kuzyn Izy,
z którym siê wychowywa³a pod okiem obrotnej ciotki robi¹cej interesy. Gienek Orsztyn –
przypomnia³em sobie.

background image

74

– Ale dlaczego w ogóle go podejrzewasz – spyta³ Janusz, najmniej zorientowany w sprawie.
– Teraz, kiedy okaza³o siê, ¿e to jej kuzyn, ju¿ raczej go nie podejrzewam – odpar³em. Mo¿e
te skojarzenia nie s¹ zbyt logiczne, ale nie mog³em siê od nich uwolniæ.
Opowiedzia³em im o przygodzie w pijalni piwa, zakoñczonej szczêœliwie tylko dziêki foto-
grafii, któr¹ mia³a przy sobie Iza, i o kartonie cameli, le¿¹cym tego ranka na stoliku w jej
pokoju, nie rozpakowanym kartonie cameli, których na pewno nie paliliœmy.
– Mimo wszystko – powiedzia³ Artur, gdy skoñczy³em – sprawdzi³bym i ten trop. Jednak on
jest cinkciarzem, a skoro Iza mia³a takie powi¹zania to... – urwa³ znacz¹co.
– To co? – zapyta³em zaczepnie.
– To nic! – zasêpi³ siê Artur. – Po prostu trzeba wszystko sprawdziæ, ty zabijako.
– W³aœnie, w³aœnie – zainteresowa³ siê Janusz – sk¹d ten krwawy guz na twoim czole? A przy
okazji – mo¿e wprowadzicie Mustafê i mnie we wszystkie ostatnie wypadki.
Artur zaj¹³ siê moimi ranami, podczas gdy ja oglêdnie opowiedzia³em im, co siê w³aœciwie sta³o.
Nie by³em zadowolony z tego, ¿e kr¹g wtajemniczonych powiêkszy³ siê do czterech osób, ale i tak
nie mia³em ju¿ wyboru, a zdawa³em sobie sprawê, jak bardzo mog¹ mi siê obaj przydaæ.
Gdy skoñczy³em, inicjatywê ponownie przej¹³ Artur:
– Teraz kolej na Mustafê. Powiedz nam jak znalaz³eœ Adama.
– Bardzo dziwny rzecz bila. Bardzo. Ja mia³ wole wieczór, bo Izia prosi³a nie przyjeŸdziaæ,
nie czekaæ. Myœlê – zjem kolacjê w „Tawerno”. Idê psia ulica, jak ona...
– Ogarna – rzuci³ domyœlnie Artur.
– W³aœni... Patrze – jedzi syrenka tego Korsaka. Staji. I wysiada Adam . Chowam siê w bra-
ma. A Adam wchodzi do ta brama i w góra po schody. Nie widzi mnie. O, myœle – pocze-
kam. I czeka³em.
– D³ugo? – wyrwa³o mi siê. Mustafa opowiada³ tak rozwlekle, ¿e trudno mi by³o to znieœæ.
– Nie, niezad³ugo za bardzo. Do dziewi¹ta. O dziewi¹ta Adam wychodzi i idzi do shop po
bu³ki.
– Zaraz chwileczkê – w³¹czy³ siê zdecydowanie Artur – to jest niemo¿liwe. O dziewi¹tej ju¿
wszystkie sklepy s¹ dawno zamkniête. Nawet delikatesy.
Mustafaa patrzy³ na nas ze zdumieniem.
– Naprawdê mówie wam. Poszed³ po bu³ki i po mleko. Ju¿ o szósta sklepy otwarty byli.
Rozeœmieliœmy siê jak na komendê.
– Biedaku – wyrwa³o mi siê – to ty czeka³eœ tam a¿ do rana?
– No tak, przeci ¿em mówi³. Kupi³ te bu³ki. I mleko. I d¿em. I...
– I co dalej? – przerwa³ mu Artur zgrzytaj¹c zêbami.
– I jeszcze gazeta kupi³. I wróci³ do ta brama i po te schody. To ja w samochód i do Izia z po-
wrotem. Reszta znacie.
– Trochê ma³o – westchn¹³ Artur . – A zanotowa³eœ przynajmniej adres.
– To tak – skin¹³ g³ow¹ Mustafa. – Tu ona jest.
Poda³ mi kartkê. Napisane na niej by³o po prostu Ogarna 137. Rzeczywiœcie – trochê ma³o.
– Co dalej – spyta³em.
– Dalej, to ja bym coœ zjad³ – powiedzia³ Janusz – i wam te¿ bym radzi³ jadaæ od czasu do
czasu. Jest ju¿ prawie pi¹ta.
– Nie jestem specjalnie g³odny – westchn¹³em. – No tak, ale wychodzi na to, ¿e ty, Mustafa,
nic nie jad³eœ od wczorajszego obiadu?

background image

75

Mustafa znowu skin¹³ g³ow¹.
– Ja moge nie jiœc – powiedzia³.
Mimo woli spojrza³em na niego z pe³nym podziwem. Koñczyliœmy rozmowê przy upitraszo-
nej naprêdce przez Janusza jajecznicy. Ja postanowi³em zaj¹æ siê bez zw³oki tym, co uwa¿a-
³em za najwa¿niejsze – poszukiwaniem Adama. Artur by³ bardzo z tego niezadowolony, uwa-
¿a³, ¿e nie powinienem wysuwaæ nosa poza mieszkanie na Zaspie, ale postawi³em na swoim.
– Skoro tak – powiedzia³ dziennikarz – to ja zajmê siê tym, o czym wy w ogóle nie pomyœle-
liœcie. Spróbujê siê dowiedzieæ, czy milicja ju¿ o tobie wie, co wie i czy ciê ju¿ szuka. Two-
jej mamy zdaje siê nie ma?
– Nie. Przynajmniej do jutra pozostaje poza spraw¹.
– To bardzo dobrze.
– Zajmê siê równie¿ tym ca³ym Camelem – ci¹gn¹³ Artur.
– Lepiej nie – odezwa³ siê Mustafa.
– Czemu?
– On nie jest zwykli cinkciarz. On affair-man wielka class. W ogóle szans ni ma rozmawiaæ
z nim zwyczajni.
– To co robiæ? – zafrasowa³ siê Artur.
– Ja sam spróbowaæ bêdê. Mam pini¹dz. Twardy – rozeœmia³ siê. – I mam swoje contracts.
Okay?
– Okay – zgodziliœmy siê wszyscy ³atwo.
– A ja? – spyta³ na koniec milcz¹cy dot¹d Janusz. – Jak¹ mnie przydzieliliœcie rolê?
– Na pewno nie bêdziemy ciê nara¿aæ – burkn¹³ Artur. – Nie myœl sobie. Bêdziesz siedzia³ na
Zaspie i odbiera³ telefony. Panowie, pamiêtajcie, ¿eby dzwoniæ tu co jakiœ czas i informowaæ
o sobie. Nie mo¿emy siê pogubiæ. Zasada: co najmniej jeden telefon na trzy godziny. Jeœli
ktoœ nie zadzwoni, to znaczy, ¿e jest w tarapatach. Rozumiemy siê?
– W noc te¿ dzwoniæ mam? – spyta³ przytomnie Mustafa.
– No nie – zreflektowa³ siê Artur. – Spotkamy siê tu o pó³nocy, zgoda?
Zgodziliœmy siê bez oporów.
– A w rozmowach telefonicznych – ¿adnych bli¿szych szczegó³ów, a zw³aszcza – ¿adnych
imion i nazwisk. Jasne?
– Jasne?
Ach, to by³ ca³y Artur – wódz, admira³, szef kontrwywiadu. By³ w swojej roli i by³ w niej
dobry. Pospiesznie wyszli obaj z Mustaf¹.
– Uwa¿aj na siebie – rzuci³ jeszcze surowo od drzwi Artur.
– Rzeczywiœcie, powinieneœ na siebie uwa¿aæ – powiedzia³ Janusz, gdy ju¿ zostaliœmy sami. – Ale
wiesz, ten guz jest ca³kiem niez³y. W koñcu poszukiwany przestêpca raczej nie pêta siê po mieœcie
w takim stanie. To dobre psychologicznie. I wiesz co... – zastanowi³ siê – to mo¿na pog³êbiæ.
Zacz¹³ gmeraæ w du¿ej ubraniowej szafie. Podszed³em do lustra. Co tu kryæ – wygl¹da³em
nieszczególnie. Nad lewym okiem wyros³a sina bulwa wielkoœci pude³ka od zapa³ek, w kilku
miejscach skóra by³a przeciêta, a jedna szrama schodzi³a a¿ na brew. Brakowa³o tylko siñca
pod okiem.
– Wiesz co... – Janusz wynurzy³ siê z czeluœci szafy – zaufaj mi, w koñcu jestem plastykiem.
– Trzyma³ w rêku jaskrawo¿ó³t¹ przeciwdeszczow¹ kurtkê i aparat fotograficzny – pentacon
z ogromnym teleobiektywem.

background image

76

– W³ó¿ to wszystko, a bêdziesz tak bardzo rzuca³ siê w oczy, ¿e nie zwrócisz niczyjej uwagi.
Wygl¹dasz jak jakiœ zab³¹kany fiñski czy szwedzki turysta, który ostatni¹ noc spêdzi³ na szla-
janiu siê.
Rozeœmia³em siê. Pomys³ by³ dobry, wiêc postanowi³em zaryzykowaæ.
Uœcisnêliœmy sobie d³onie i wyszed³em. Dziwnie siê czu³em zje¿d¿aj¹c wind¹ z dziesi¹tego
piêtra na parter – w ¿ó³tej kurtce, z aparatem fotograficznym na szyi i wielkim guzem na czo-
le. W ciasnej klatce kabiny poczu³em siê nagle jak œcigany. Bo by³em cz³owiekiem œciganym.
Ale równie¿ – i mo¿e przede wszystkim – by³em œcigaj¹cym.
Dojecha³em do Gdañska kolejk¹ i przed szóst¹ znalaz³em siê na Ogarnej. Szed³em œmia³o
przed siebie, nie rozgl¹daj¹c siê strachliwie na boki i nie myœl¹c o wszystkich pu³apkach, któ-
re mog³yby na mnie czyhaæ. Je¿eli mia³o mi siê udaæ – pomóc w tym mog³a mi przede
wszystkim bezczelnoϾ.
Odnalaz³em kamieniczkê pod numerem 137. Z zewn¹trz wygl¹da³a na wielkie domid³o, za-
mieszkane przez Bóg wie ile rodzin. Ale zna³em ten typ budownictwa i wiedzia³em, ¿e mog¹
to byæ myl¹ce pozory. Mia³em racjê. Na spisie lokatorów widnia³y tylko cztery nazwiska. Nic
mi nie mówi³y – dok³adnie. Kopysiak, Joachimiak, Machalski, Azulewicz. I co? Próbowaæ
po kolei? Bez sensu. Wtem jakieœ nieuchwytne skojarzenie kaza³o mi siêgaæ po notes Ada-
ma, który na szczêœcie mia³em przy sobie. Znalaz³em od razu – 31–16–95 A.A. Numer za-
strze¿ony, nierozszyfrowany przez nas. Pasowa³by to do lokatorki z mieszkania numer 3 –
Anny Azulewicz .
Wycofa³em siê z klatki schodowej i poszed³em na D³ug¹, na pocztê. Wykrêci³em numer; po
oœmiu chyba sygna³ach, kiedy ju¿ chcia³em odwiesiæ s³uchawkê, jakiœ zmêczony – mo¿e za-
spany – kobiecy g³os odezwa³ siê po drugiej stronie.
– Czy mogê prosiæ pani¹ Aniê Azulewicz? – powiedzia³em dobitnie.
– Jestem przy telefonie – odpowiedzia³a zmêczona pani. A wiêc trafi³em!
– Ja... – zaj¹kn¹³em siê niepewnie. Nie mia³em zamiaru z ni¹ rozmawiaæ, chcia³em tylko
sprawdziæ, czy trafi³em pod dobry adres. Ale w³aœciwie by³a to dobra okazja, by uprzedziæ
moj¹ wizytê.
– S³ucham?! – zniecierpliwi³a siê pani Azulewicz.
Postanowi³em zagraæ va banque.
– Nazywam siê Andrzej Ordêga i jestem nauczycielem Adama Meleszyñskiego. Szukam go
w wa¿nej sprawie i chcia³em o tym z pani¹ porozmawiaæ. Czy mogê przyjœæ do pani?
Milcza³a chwilê.
– Sk¹d pan dzwoni? – spyta³a wreszcie.
– Z poczty na D³ugiej.
– Czy zna pan mój adres?
– Tak, mieszka pani na Ogarnej 137.
– Niech pan przyjdzie – westchnê³a. – Chyba muszê siê na to zgodziæ.
Zadzwoni³em do drzwi jej mieszkania w jakieœ dwie minuty póŸniej. Nawet gdyby Adam by³,
kiedy dzwoni³em – a tego w³aœnie siê obawia³em – chyba nie mia³ szans umkn¹æ przed moim
przybyciem.
Drzwi otworzy³a mi kobieta oko³o czterdziestki, w szlafroku, ze œladami zmêczenia na
twarzy.
– Proszê wybaczyæ mój strój, ale odsypia³am dy¿ur, kiedy pan zadzwoni³.

background image

77

Zaprowadzi³a mnie do du¿ego i wysoko sklepionego – za to mrocznego, jak czêsto na Starym Mie-
œcie – pokoju. Usiedliœmy w niezbyt wygodnych fotelach. Nie zaproponowa³a kawy, herbaty, nie
podsunê³a popielniczki. Po prostu siedzia³a i przygl¹da³a mi siê badawczo, zdziwiona pewnie moim
strojem i poranionym czo³em. Zastanawia³em siê w³aœnie, jak zacz¹æ, kiedy odezwa³a siê ona:
– Jak pan mnie znalaz³?
– Och, to zupe³ny przypadek. Zreszt¹ szuka³em nie pani, tylko Adama. Wiem, ¿e i on mnie
szuka³, wiêc uwa¿a³em, i¿ mam prawo...
– Szuka³ pana – przerwa³a mi – ale ju¿ nie szuka. Powinien pan daæ mu spokój!
– Proszê pani – dzisiaj jest sobota. Wieczór. W poniedzia³ek zaczyna siê ustna matura. Adam
powinien j¹ zdaæ.
– Wiem o tym. Ale mam powody, by nie wierzyæ w jednoznacznoœæ pañskich intencji. Wszy-
scy chcecie mu zrobiæ krzywdê – rzuci³a ze z³oœci¹ – jeœli to siê nie skoñczy, nie znajdziecie
Adama. Jego dusza jest warta wiêcej ni¿ matura.
– Nic nie rozumiem – powiedzia³em szczerze. – Dlaczego ktoœ mia³by mu robiæ krzywdê.
A ju¿ zw³aszcza ja?
– Obawiam siê, ¿e przys³a³ pana jego ojciec.
– To za du¿o powiedziane. Ale rozmawia³em z nim i nie mog³em pozostaæ g³uchy na wiado-
moœæ o lekkomyœlnoœci Adama, lekkomyœlnoœci gro¿¹cej niebezpieczeñstwem...
– Teraz ja nic nie rozumiem – przyzna³a pani Azulewicz.
Opowiedzia³em jej mniej wiêcej wszystko, co wiedzia³em od profesora i Osterskiej, w³¹cz-
nie z ostatnim zdarzeniem, dotycz¹cym bezpoœrednio Adama – kartk¹ od szanta¿ystów i po-
wiadomieniem milicji.
Azulewicz s³ucha³a z rosn¹cym napiêciem i wœciek³oœci¹. Wprost emanowa³a z niej niechêæ
do rodziców Adama i wszelkich innych tajemniczych osób mog¹cych zagra¿aæ jego bezpie-
czeñstwu. Kim ona mo¿e dla niego byæ – pomyœla³em – bo przecie¿ nie kochank¹?
– Naopowiadali panu wierutnych bzdur – wybuchnê³a, kiedy skoñczy³em – albo pan impro-
wizuje teraz przede mn¹. Chocia¿ nie, to w³aœnie do nich podobne – utwierdza³a siê w swej
nienawiœci do rodziców Adama. – Prawie wszystko, co pan powiedzia³, jest pod³ym k³am-
stwem. Tyle, ¿e naprawdê wzi¹³ swój magnetofon – stoi tam, w s¹siednim pokoju. Ale to jego
w³asnoœæ i wszelkie insynuacje s¹ nie na miejscu. Równie¿ te bajania o towarzystwie, w któ-
rym jakoby siê znalaz³. Czy to pana zadowala?
– Nie, bo nie daje mi gwarancji, ¿e Adam bêdzie na maturze. W koñcu nie wiem nawet, ile
warte s¹ p a n i zapewnienia.
Powiedzia³em to i zrozumia³em, ¿e pope³ni³em b³¹d. Azulewicz naje¿y³a siê nieufnie i mia³a
racjê. Za³o¿y³a – musia³a za³o¿yæ – ¿e wiem znacznie wiêcej, ni¿ wiedzia³em naprawdê. A te-
raz siê zdemaskowa³em.
– A sk¹d wie pan w³aœciwie o moim istnieniu? – spyta³a. – Pewnie od Rafa³a?
– Nie. Jak ju¿ powiedzia³em, to zupe³ny przypadek.
– No tak... – zamyœli³a siê. – Przecie¿ nikt nie wiedzia³, poza Ludkiem... – powiedzia³a, bar-
dziej do siebie ni¿ do mnie.
– Myœli Pani o panu Korsaku?
– Wiêc o nim pan jednak wie! – rzuci³a siê wœciekle. – Co pan w koñcu wie, proszê mówiæ!
By³em ju¿ zmêczony t¹ prowadzon¹ donik¹d rozmow¹. Westchn¹³em i ... postanowi³em byæ
ryzykownie szczery.

background image

78

– Droga pani – powiedzia³em – wyznajê jak na spowiedzi: wiem niewiele i wcale nie zale¿y
mi na tym, ¿eby wiedzieæ wiele wiêcej. Od dzisiejszego ranka sprawy Adama interesuj¹ mnie
ju¿ tylko poœrednio. Chcia³bym mu pomóc i obchodz¹ mnie jego losy, ale póki co...hmm, to
chyba ja sam potrzebujê pomocy. Wiêc proszê mi wierzyæ, i¿ tylko przypadkiem wnikam
w pani tajemnice.
Patrza³a na mnie nieufnie, ale jakby ju¿ nieco ³agodniej.
– Co to znaczy ¿e pan potrzebuje pomocy?
– Nie mogê pani powiedzieæ, proszê wybaczyæ... Ja te¿ mam i muszê mieæ swoje tajemnice.
Ale sta³o siê coœ bardzo z³ego i Adam... Adam jest w to jakoœ poœrednio wpl¹tany.
– Co siê sta³o? Proszê mi natychmiast powiedzieæ!
Teraz ona by³a petentem – i o to mi w³aœnie chodzi³o! Postanowi³em przeci¹gn¹æ tê sytuacjê.
– Widzê, ¿e bardzo pani na nim zale¿y i bardzo siê pani o niego martwi. Wiêc musi byæ pani
przygotowana na to, ¿e jutro przyjdzie go tu szukaæ milicja.
– Pan mnie straszy! – prawie krzycza³a. – Pan mnie zwodzi. To jest lichy podstêp.
– Nie! Przecie¿ nie powiedzia³em, ¿e milicja przyjdzie go aresztowaæ. Ta sprawa dotyczy go
poœrednio. Du¿o bardziej poœrednio ni¿ mnie! I dlatego chcê go spotkaæ pierwszy. Zanim go
znajdzie milicja.
– Och! Bo¿e! By³am przygotowana na wszystko, tylko nie na to. Proszê mnie nie drêczyæ
i powiedzieæ wreszcie, co siê sta³o?
– Czy zna pani nazwisko Izy Miller?
– Oczywiœcie... To przyjació³ka Adama, chodz¹ do tej samej klasy.
– A czy mia³a pani okazjê spotkaæ ja kiedyœ?
– No jak¿e... – wzruszy³a ramionami, jakby by³o rzecz¹ oczywist¹, i¿ nie zna przyjació³ Ada-
ma – nie, nie znam jej.
– Gdyby pani j¹ zna³a, to nazwisko by³oby dla pani od razu istotnym sygna³em. Otó¿ Iza to
osoba niezwyk³ej urody oraz, powiedzmy, nad wiek rozwiniêta. A przecie¿ i tak nie jest to
ju¿ bardzo dzieciêcy wiek – dziewiêtnaœcie lat. Przyzna pani?
– I co z tego? – znowu siê zaciê³a. – Jest piêknoœci¹, jest sexy. I co?
– Uchodz¹ za parê w swoim œrodowisku – wie pani o tym?
To j¹ zdruzgota³o. Przez moment jej twarz stê¿a³a, przypomina³a star¹, zawiedzion¹ kochan-
kê nastoletniego apasza. Nie waha³em siê – wyci¹gn¹³em pomocn¹ d³oñ.
– Ale ja wiem... wiem n a p e w n o, proszê mi wierzyæ, ¿e to nieprawda. To tylko przyjaŸñ.
Choæ wielu ludzi w to nie uwierzy. Proszê byæ na to przygotowan¹.
– jestem przygotowana na wszystko, proszê, niech pan mówi...
Zabrzmia³o to nieomal pokornie. Wiedzia³em, ¿e jestem cyniczny, kiedy uzna³em w duchu,
¿e jest ju¿ „gotowa”... ale có¿, gra³em o du¿¹ stawkê.
– Niewiele jest do powiedzenia. Iza Miller nie ¿yje.
Skurczy³a siê pod ciosem tych s³ów. Wiedzia³em, ¿e zadajê jej ból, rzucaj¹c jakikolwiek cieñ
na Adama – którego musia³a bardzo kochaæ – ale by³em ju¿ wtedy do tego zdolny. Mój w³a-
sny ból urós³ do tych rozmiarów, ¿e by³em w stanie przerzuciæ go na kogokolwiek.
– Zmar³a dziœ w nocy – ci¹gn¹³em. – Zreszt¹, to z³e s³owo. Nie „zmar³a” – zosta³a zamordo-
wana. I to bardzo brutalnie.
Jeszcze raz obudzi³a siê w niej lwica. Rzuci³a siê do mnie:
– Pan oskar¿a Adama?

background image

79

– Nie – odpowiedzia³em spokojnie. – Przecie¿, o ile wiem, spêdzi³ ca³¹ ostatni¹ noc pod pani
dachem? Wiêc ma alibi. Zreszt¹, ustalenie alibi nie jest moim zadaniem. Po prostu szukam
ludzi, którzy j¹ dobrze znali. To oczywiste, ¿e Adam jest pierwszy na liœcie.
– Wcale nie oczywiste! – prawie krzycza³a. – Sam pan powiedzia³, ¿e to by³a tylko przyjaŸñ,
a ona by³a dobrze rozwiniêt¹, dziewiêtnastoletni¹ seksówk¹. Oho! – zasycza³a szyderczo –
wyobra¿am sobie, jak u¿ywa³a! Takie ma³e ladacznice s¹ najgorsze! Staæ je na zupe³nie nie-
poskromion¹ rozpustê... Sprawa jest jasna! Trzeba tylko znaleŸæ tego gacha, który kot³owa³
siê z ni¹ ostatniej nocy i wyszed³ zostawiaj¹c na pami¹tkê nó¿ w sercu, czy tam petlê na szyi...
Ale co ma z tym wspólnego Adam?
Nie mog³em jej darowaæ ostatnich zdañ, wiêc spyta³em j¹ z kamiennym spokojem (mnie by³o
ju¿ staæ na spokój, jej nie):
– Przepraszam, czy pani jest pann¹? – wszystko w tym zdaniu by³o obraŸliwe, wszystko poza
stylistyk¹, która by³a tylko nie najlepsza, ale Azulewicz cierpia³a tak bardzo, ¿e nie odczyta³a
obraŸliwej intencji mojego pytania.
– Jestem – odpar³a ze zdziwieniem – ale co to ma do rzeczy?
– Nic, pyta³em przez ciekawoœæ... Widzê, ¿e pani bardzo kocha Adama, a przecie¿ jest to
uczucie raczej macierzyñskie, ni¿...
– To prawda. Kocham go jak syna. Ale...
– Ale Iza Miller nie ¿yje. Proszê to sobie uzmys³owiæ!
– Cze–go–pan–ode–mnie–chce!? – wyskandowa³a z nag³¹ determinacj¹.
– Niewiele. Proszê mi powiedzieæ, gdzie znajdê Adama?
– Tego w³aœnie na pewno panu nie powiem! Ale mogê coœ panu obiecaæ – przeka¿ê mu
wszystko, czego dowiedzia³am siê od pana.
Niech on sam decyduje, czy chce siê z panem spotkaæ.
– Zgoda, ale zale¿y mi na czasie.
– Hmmm... zobaczê, co siê da zrobiæ. Niech mi pan da swój numer telefonu.
– Z tym gorzej. Po prostu nie wiem, kiedy bêdê w domu.
– Wiêc niech pan do mnie zadzwoni. Jutro rano.

background image

80

XI

I z tym rozstaliœmy siê. Gdybym by³ prawdziwym, rasowym, detektywem, ulokowa³bym siê
teraz gdzieœ w pobli¿u, choæby w „B³êkitnej” pod oknem, maj¹c dom Azulewicz na oku. Ale
nie mog³em sobie na to pozwoliæ – musia³em pamiêtaæ, ¿e to na mnie maj¹ oko.
Przechodzi³em w³aœnie ko³o Teatru Ba³tyckiego, kiedy widok odœwiêtnie wystrojonego t³umu
krêc¹cego siê po przeszklonym foyer przypomnia³ mi, ¿e nadszed³ dzieñ premiery „RzeŸni”, na
któr¹ dosta³em wczoraj zaproszenie od Osterskiej. To natchnê³o mnie pewn¹ myœl¹. Pokrêci-
³em siê jeszcze chwilê po s¹siednich uliczkach i wszed³em do teatru kilka minut po siódmej.
Wiedzia³em, ¿e jako spóŸnialski zostanê ulokowany na drugim balkonie i na tym w³aœnie mi
zale¿a³o – nie chcia³em siê rzucaæ w oczy. Spektakl by³ niez³y, ale nie mog³em siê skupiæ na
tyle, by spokojnie œledziæ akcjê. Mniej wiêcej w po³owie pierwszego aktu cicho otworzy³y siê
drzwi prowadz¹ce na widowniê. Wœlizgnê³a siê przez nie Osterska i starym zwyczajem auto-
rów spektaklu – re¿yserów i scenografów – przycupnê³a na strapontenie. Przez moment nasze
spojrzenia siê spotka³y. Pozna³a mnie, ale nie wyczyta³em nic z jej wzroku.
Nadesz³a przerwa. Wiedzia³em, ¿e muszê spotkaæ znajomych, ¿e zostanê rozpoznany, ale po-
stanowi³em zaryzykowaæ. Zale¿a³o mi na tym, ¿eby znaleŸæ Bubê Wiatrakiewicza. Jak siê oka-
za³o – nie by³o to specjalnie trudne. Buba, tym razem w reprezentacyjnym czarnym garniturze
i pod krawatem, sta³ w bufecie, popijaj¹c wolno pepsi z butelki i pozwalaj¹c siê adorowaæ wia-
nuszkowi otaczaj¹cych go dziewcz¹t. Uk³oni³em mu siê z dala i odczeka³em do trzeciego
dzwonka. Kiedy sp³oszone panienki zaczê³y œmigaæ na widowniê, podszed³em do niego.
– Mistrzu – powiedzia³em konfidencjonalnym szeptem – mam wa¿n¹ sprawê. Czy musimy
ogl¹daæ drugi akt?
– To naprawdê dobry spektakl.
– Wiem, ale sprawa jest z³a.
Pomyœla³ chwilê, ale wiedzia³em, ¿e decyzja jest ju¿ podjêta.
– Có¿... – zadecydowa³ – z³e sprawy najlepiej rozwi¹zuje siê w „Tramwaju”. A tu i tak siê
pokaza³em.
W piêæ minut póŸniej siedzieliœmy ju¿ w „Tramwaju”, przy s³u¿bowym stoliku, zarezerwo-
wanym dla sta³ych bywalców, nad kolejk¹ luksusowej, op³acon¹ przez Bubê.
– Mistrzu – zacz¹³em – nie lubiê plotek, ale wpad³em w tarapaty i potrzebujê kilku informacji.
– Wcale siê nie dziwiê – odpar³ nadspodziewanie serio.
– Nie rozumiem?
– Ka¿dy, kto siê wi¹¿e z Ostersk¹, wpada tym samym w tarapaty.
– Widzê, ¿e nie muszê zadawaæ ci pytañ. Po prostu mów.
– O niej.
– No tak. Wspomnia³eœ, ¿e by³eœ jej sublokatorem. Chyba ¿artem?

background image

81

– Wcale nie. Ale musimy przedtem wypiæ.
Wypiliœmy i Buba pokiwa³ na pana Jacka, który bez pytania przyniós³ nastêpn¹ kolejkê. Za-
p³aci³em za ni¹.
– Ostreska jest tarantul¹ i modliszk¹ – ju¿ ci mówi³em. Ale to nie dotyczy seksu. Przypusz-
czam, ¿e w ³ó¿ku jest do niczego. Jak myœlisz, czy kobieta mo¿e byæ impotentk¹?
– Myœlê, ¿e mo¿e.
– No w³aœnie. Ona jest. Ona jest ca³kowit¹ impotentk¹ emocjonaln¹. Przynajmniej, jeœli cho-
dzi o uczucia pozytywne. Kocha tylko sztukê...
– Czy to nie jest poza? – przerwa³em mu.
– Otó¿ nie! I to w³aœnie najgorsze. Ja te¿ powa¿nie traktujê swoj¹ pracê, ale nie mo¿na przesa-
dzaæ. A ona przesadza zdecydowanie. Jest œmiertelnie powa¿na – po prostu na granicy choroby.
– Wygl¹da mi na to, ¿e jej nie uwielbiasz?
– To nie tak... przede wszystkim to ona nie cierpi mnie. I ma powody – doda³ smêtnie.
– Nie rozumiem?
– Widzisz, kiedy sprowadzi³em siê szeœæ lat temu do Gdañska, ona i Rafa³ wyje¿d¿ali w³a-
œnie na d³u¿ej za granicê. Nie mia³em gdzie mieszkaæ, wiêc teatr wynaj¹³ dla mnie pokój za
symboliczne pieni¹dze. Oni, chcieli, ¿eby ktoœ pilnowa³ cha³upy i mia³ oko na szczeniaka.
– Znasz go?
– No jak¿e... Œwietnie.
– I zostawili go samego? Przecie¿ mia³ wtedy trzynaœcie lat?
– Tak. Ale sam by³ krótko. Oni wyjechali w czerwcu i wziêli go z sob¹. Adam wróci³ we
wrzeœniu i poszed³ do szko³y. Zajmowa³a siê nim stara s³u¿¹ca, która potem od nich odesz³a.
A po kilku miesi¹cach wróci³ Rafa³. Hanka zosta³a za granic¹ d³u¿ej. Pracowa³a w Szwajca-
rii i wróci³a dopiero w czerwcu nastêpnego roku... – zamyœli³ siê, ogl¹daj¹c pod œwiat³o szkla-
neczkê z wódk¹.
– No i co? – stara³em siê go zachêciæ.
– No i to – pokaza³ alkohol. – Znienawidzi³a mnie za to, co teraz wypijemy.
Wypiliœmy. Pan Jacek czujnie dope³ni³.
– Widzisz – otrz¹sn¹³ siê Buba – ja pijê profesjonalnie. Du¿o, ale bez ekscesów. Wiem, co
mo¿na, a czego nie, kiedy mo¿na, a kiedy nie – wzruszy³ ramionami. – Pewnie, gdybym
w ogóle nie pi³, osi¹gn¹³bym wiêcej.... Ale to nie ma nic do rzeczy... – znów siê zamyœli³.
Paliliœmy w milczeniu. Nie pogania³em go, bo wiedzia³em, ¿e i bez tego ma ochotê mówiæ.
– Na czym skoñczy³em?– ockn¹³ siê wreszcie Buba.
– Zamieszka³eœ u Meleszyñskich.
– W³aœnie – podj¹³. – No, a potem wróci³ z Holandii Rafa³...
– Czekaj... – coœ mnie tknê³o – kiedy to dok³adnie by³o?
– W samym stanie wojennym. Cwanie to sobie wymyœlili. Chcieli przetrwaæ osiemdziesi¹ty
drugi na Zachodzie.
A wiêc Meleszyñski by³ w Holandii dok³adnie w tym samym czasie co Aniela – zarejestro-
wa³em w myœli. O tym przedtem nie wiedzia³em.
– No i wróci³ Rafa³ – opowiada³ dalej Buba – by³ w z³ej formie i mia³ straszny ci¹g do gorza-
³y. A on nie umie piæ. Rozumiesz teraz? Kiedy Hanka wróci³a ze Szwajcarii i zasta³a go w nie-
ciekawym stanie, ca³¹ winê zrzuci³a na mnie. A ja siê do winy nie poczuwa³em. W sumie
wcale tak ostro nie balangowaliœmy razem. Tyle, ¿e Rafa³ czêsto pi³ za moje...

background image

82

– Jak to – wyrwa³o mi siê – on nie mia³ pieniêdzy?
– Ano nie mia³ – pokiwa³ smêtnie g³ow¹ – by³ akurat w do³ku. Z Holandii nie przywióz³ nic
poza d³ugami. Tutaj te¿ mu nie sz³o. A ja akurat zacz¹³em znowu nieŸle zarabiaæ. Wiesz –
programy edukacyjne w szko³ach, te rzeczy... Stary – rozeœmia³ siê – by³ taki okres, ¿e nie
mia³ z czego zap³aciæ s³u¿¹cej.
– Rozumiem. A powiedz mi jeszcze, jak na to reagowa³ Adam?
Skrzywi³ siê niechêtnie.
– No có¿ – powiedzia³ z wahaniem – to nie by³a najlepsza lekcja dla ma³olata – tych parê
miesiêcy. Strasznie prze¿ywa³ pijañstwo ojca. To wtedy nazwa³em go szczeniakiem. On by³
tak przywi¹zany do Rafa³a, ¿e najchêtniej nie odstêpowa³by go na krok. Kocha³ go strasznie
zaborczo. A Rafa³ nie potrafi³ czerpaæ z tego si³y.
– Ale¿ wiele siê zmieni³o! – westchn¹³em.
– Myœlisz? – spyta³. – Mo¿e. Nie wiem, nie chcê wiedzieæ. Kiedy Hanka wróci³a, po prostu
wyla³a mnie z domu na zbit¹ mordê. A przecie¿, kurwa, siedzia³em tam ca³¹ zimê tylko ze
wzglêdu na ni¹...
Musia³ zobaczyæ zdziwienie w moich oczach, bo sapn¹³, gwa³townym gestem opró¿ni³ kieli-
szek i skin¹³ na pana Jacka. Poszed³em w jego œlady.
– Wiesz co – zamyœli³ siê Buba – powiem ci, skoro ju¿ tak siê rozgada³em. Podoba³a mi siê
wtedy. Myœla³em, ¿e jest inna... Ech, nie ma o czym gadaæ. Wszystko siê skoñczy³o. Z Hank¹
w ogóle, nie rozmawiam, zreszt¹... Bóg mnie strzeg³. Z Rafa³em nie widzia³em siê od mie-
siêcy. Z Adamem te¿. Chocia¿ on mnie chyba lubi. Niedawno zacz¹³ pisaæ. I wyobraŸ sobie –
a¿ pokraœnia³ z dumy – kiedy napisali sztukê z tym drugim ch³opakiem, to nie pokazywa³ jej
matce, tylko przyniós³ mnie. Chcia³ zachowaæ ca³kowite incognito, ale mnie siê zwierzy³.
– A ty pos³a³eœ go do Miko³aja Podlodowskiego?
– W³aœnie. Zaraz – sporo jednak wiesz?
– Wci¹¿ za ma³o.
– Ale, ale – ockn¹³ siê Buba – teraz twoja kolej. Co jest grane z Meleszyñskim? I tob¹?
– Wybacz, Buba... – opowiem ci wszystko szczegó³owo, ale jeszcze nie teraz. Zgoda? Czasa-
mi lepiej o pewnych sprawach nie wiedzieæ.
– To fakt – pokiwa³ skwapliwie g³ow¹ Buba. Spojrza³ na zegarek i zakl¹³ – o cholera, za piêæ
minut koniec spektaklu, muszê lecieæ z gratulacjami. Idziesz ze mn¹?
– Nie, nie, wystarczy.
– No a bankiet? – Zapyta³ z bezbrze¿nym zdumieniem. – Nie idziesz do Spatifu?
Zaprzeczy³em, zap³aci³em i odprowadzi³em Bubê do drzwi. Pobieg³ w stronê teatru, a ja wró-
ci³em do hallu restauracji i zadzwoni³em z automatu do Janusza. By³o ju¿ dobrze po dziewi¹-
tej. Janusz nie mia³ dla mnie nowin – Artur i Mustafa telefonowali, ale nie zostawili ¿adnych
wieœci.
Wróci³em do stolika, zamówi³em kawê i coœ do zjedzenia.
W³aœciwie po raz pierwszy tego dnia mia³em chwilê, by spokojnie siê zastanowiæ.
Min¹³ w³aœnie ca³y dzieñ, a ja nie posun¹³em siê ani o krok. Wiêcej – w³aœciwie stan¹³em
w martwym punkcie. By³em przekonany, ¿e wybra³em w³aœciwy trop, ¿e odnajduj¹c Adama
i rozwik³uj¹c zwi¹zane z nim zagadki, trafiê równie¿ na œlad mordercy – ale nie zastanawia-
³em siê w³aœciwe dot¹d, kto móg³ nim byæ? Na pewno nie ktoœ przypadkowy – jakiœ w³amy-
wacz, zboczeniec. By³ to cz³owiek, który zna³ Izê, zna³ Adama, zna³ mnie. Ale kto? Przypo-

background image

83

mnia³ mi siê Mustafa i jego teoria na temat mi³oœci, nienawiœci i œmierci. Tak, to by³o mo¿li-
we... Iza by³a tak piêkna, ¿e musia³o kochaæ siê w niej wielu rówieœników. I nie tylko rówie-
œników. Ktoœ móg³ nas podpatrzyæ i w szale zazdroœci zabi³ Izê, a mnie usi³owa³ wrobiæ w to
morderstwo. Ta wersja by³a najbardziej prawdopodobna. Ale kto, kto?
A mo¿e sam Adam – zaœwita³o mi wówczas po raz pierwszy. Mo¿e jednak kocha³ Izê – nie
przyznaj¹c siê ani jej, ani sobie do tego – i nie móg³ znieœæ jej „niewiernoœci”. Ta hipoteza
wyda³a mi siê zupe³nie niewiarygodna, ale jednak – musia³em to przyznaæ – prawdopodobna.
Dopijaj¹c poœpiesznie kawê, podj¹³em decyzjê – trzeba zobaczyæ siê jeszcze raz z profeso-
rem. By³o to, zapewne w jakiœ sposób ryzykowne, ale co w mojej sytuacji takie nie by³o?
Odczeka³em kwadrans na postoju taksówek i – w³aœciwie w ostatniej chwili – zrezygnowa-
³em. ¯eby wreszcie coœ wydobyæ od Meleszyñskiego, muszê jednak jak najwiêcej o nim wie-
dzieæ. Póki co, ci¹gle b³¹dzê w lesie. Zatelefonowa³em do Anieli z poczty na D³ugiej i popro-
si³em o spotkanie na nadmot³awskim bulwarze, ko³o ¯urawia. Przysz³a prawie natychmiast,
skupiona i posêpna, zamyœlona tak bardzo, ¿e nie zwróci³a uwagi na moje podrapane czo³o.
– Co u ciebie? – spyta³em ³agodnie; ba³em siê, ¿e – byæ mo¿e – mia³a ju¿ do czynienia z mi-
licj¹.
– Nic – wzruszy³a ramionami. – Co niby mog³oby mi siê przydarzyæ? Usi³owa³am jakoœ siê
wywi¹zaæ z nie³atwej misji, jak¹ mi zleci³eœ. Tak mi przykro, ¿e mnie do tego zmuszasz.
– Nie zmuszam, tylko proszê.
– W³aœnie, ¿e zmuszasz! – machnê³a rêk¹. – No dobrze, pos³uchaj, czego siê dowiedzia³am.
Wiesz, ¿e mam na temat Meleszyñskiego dobr¹ opiniê i nie chcê jej zmieniæ. Ale muszê przy-
znaæ, ¿e bardzo wielu ludzi go nie lubi.
– Za co?
– Zapewne z powodu bezinteresownej zawiœci, tak bardzo u nas rozpowszechnionej. Ale s¹
te¿ konkretne powody. Widzisz... Rafa³ jest bardzo zdecydowany, pewny siebie...no, równie¿
ujmuj¹cy, ale kiedy ju¿ ktoœ mu podpadnie, to potrafi byæ groŸny. Wielu ludzi ma mu za z³e
jego powodzenie, pieni¹dze, flirty z w³adz¹. Przez pewien czas trochê go bojkotowano w œro-
dowisku...
– Nie przez pewien czas – domyœli³em siê – tylko w osiemdziesi¹tym drugim i trzecim. Kie-
dy wróci³ sp³ukany z Holandii i zacz¹³ ostro piæ. I kiedy dla ratowania swej pozycji wyg³osi³
kilka lojalistycznych deklaracji bez ¿adnego pokrycia w przekonaniach i w nagrodê zacz¹³
dostawaæ rz¹dowe zamówienia na pomniki. Tak czy nie?
Patrzy³a na mnie zdumiona:
– Sk¹d wiesz?
– Wiem. I ty równie¿ powinnaœ wiedzieæ. Ty wiesz wiêcej, ni¿ mówisz. Przecie¿ w³aœciwie
byliœcie razem w Holandii?
Poblad³a i zagryz³a wargi. Wiedzia³em, ¿e zadajê jej ból, ale zadawa³em go równie¿ sobie
i ca³emu, obola³emu œwiatu. Dochodzi³a dziesi¹ta. By³o ju¿ prawie zupe³nie ciemno i zaczê³o
siê robiæ ch³odno. Od morza nadci¹gnê³a wilgotna, rozrzedzona mg³a. Poblad³a Aniela wy-
gl¹da³a brzydko i szaro. W jej oczach szkli³y siê kropelki goryczy, których tylko si³a woli nie
zmieni³a z ³zy.
– Wiedzia³am... – odezwa³a siê wreszcie – wiedzia³am, ¿e tylko ze mn¹ grasz. Idiotycznie
i perwersyjnie. Domyœla³am siê, ¿e wszystko ju¿ wiesz i chcesz siê na mnie zemœciæ. To po
prostu wstrêtne.

background image

84

– Aniela ... – odezwa³em siê ³agodnie – to nieprawda, ¿e wiem „wszystko”. Jeszcze godzinê
temu nie wiedzia³em nic. I tylko przypadkowo us³ysza³em, ¿e Meleszyñski by³ w Holandii
w tym samym czasie, co ty. I tyle. Przecie¿ o tym mog³em siê dowiedzieæ w ci¹gu tych lat iks
razy.
– Tak, gdybyœ siê cokolwiek mn¹ interesowa³ – wybuchnê³a.
– Masz racjê, interesowa³em siê tob¹ za ma³o. W tej chwili te¿ jest mi strasznie g³upio, bo
zamiast pytaæ o ciebie i twoje sprawy, pyta³em o Meleszyñskiego. Ale skoro ju¿ te pytania
maj¹ jak¹œ wspóln¹ odpowiedŸ – to mów, mów wszystko, tak bêdzie lepiej.
– Nie wiem, czy bêdzie lepiej. Pewnie to ju¿ wszystko jedno – rzuci³a z gorycz¹. – Ale chcesz
wiedzieæ, to wiedz. Owszem, by³am w Holandii z Meleszyñskim. By³am z nim razem. Wiesz,
co to znaczy. Zawsze to samo. Spa³am z nim. By³am jego kochank¹ przez kilka miesiêcy.
Zadowolony?
Nie, nie by³em zadowolony, choæ ju¿ od kilku chwil domyœla³em siê, co mo¿e mi powiedzieæ
Aniela. A mo¿e domyœla³em siê tego ju¿ dawno, tylko nie chcia³em znaæ prawdy?
– Ty nigdy nie chcia³eœ znaæ prawdy – wpad³a w tok moich myœli Aniela. – ¯adnej prawdy,
która by³a dla ciebie niewygodna. D³ugo nie mog³am siê z tym pogodziæ, ale w koñcu zrezy-
gnowa³am z buntu. Dlatego nie mówi³am ci o Meleszyñskim i o innych sprawach, które po-
winny ciê obchodziæ. Nie s¹dŸ, ¿e wraca³am z Holandii lekkim sercem. Pamiêtaj, ¿e to by³
osiemdziesi¹ty drugi. Prawie nikt nie wraca³. Ale ja wiedzia³am, ¿e ty gnijesz w internacie,
wiêc wróci³am. I gdyby nie moje, niewielkie przecie¿ dolary nie prze¿y³byœ nastêpnego roku...
Nie wypominam ci, po prostu stwierdzam fakty.
Rozp³aka³a siê; có¿, mia³a œwiête prawo siê rozp³akaæ. Obj¹³em Anielê i mocno przytuli³em
do siebie. Trwaliœmy tak milcz¹c, a potem szepcz¹c do siebie i ca³uj¹c siê, bardzo d³ugo. Nie
by³ to akt pojednania i wybaczenia. Raczej milcz¹cy akt zgody na siebie, takich, jakimi byli-
œmy wtedy i tylko wtedy. Nasza czu³oœæ o niczym nie przes¹dza³a i niczego nie obiecywa³a,
ale pomaga³a przetrwaæ tê chwilê i dawa³a iskierkê nadziei na przysz³oœæ. Bardzo tej nadziei
potrzebowa³em, jeœli kiedykolwiek mia³em siê uwolniæ od obrazu martwej Izy i samotnego
dramatu mojej znêkanej duszy, dramatu, którego przecie¿ Aniela nie mog³a ze mn¹ dzieliæ.
Przez dobr¹ godzinê rozmowy nie pad³o ani razu nazwisko Meleszyñskiego. Ale przecie¿
musia³o jeszcze wróciæ – wiedzia³em o tym bardzo dobrze. Zrobi³o siê zimno. Zdj¹³em z sie-
bie idiotycznie ¿ó³t¹ kurtkê Janusza i otuli³em ni¹ Anielê. Uœmiechnê³a siê nieweso³o:
– Widzisz, jaki ty jesteœ? – powiedzia³a. – Zjawiasz siê na spotkaniu z poranion¹ twarz¹, w ja-
kimœ idiotycznym przebraniu i nie mówisz na ten temat ani s³owa. Czy naprawdê nie mo¿esz
mi nic powiedzieæ na temat twoich k³opotów?
W milczeniu pokrêci³em g³ow¹.
– Trudno – westchnê³a Aniela. – Tym razem jeszcze poczekam, ale to bêdzie ju¿ chyba ostat-
ni raz. A teraz spróbujê siê skupiæ i jednak jakoœ ci pomóc.
Przez chwilê zbiera³a myœli, a potem zaczê³a mówiæ – nerwowo i szybko, a jednak beznamiêt-
nie. Jakby cz³owiek, o którym mówi³a, by³ jej zupe³nie obcy.
– Teraz mogê ci ju¿ powiedzieæ to, co i tak jest cich¹ tajemnic¹ poliszynela w naszym œrodo-
wisku. On jest hmmm... kobieciarzem. Ale bardzo dyskretnym i taktownym. Nie s¹dzê te¿,
¿eby jego dziewczyny by³y rozczarowane krótkoœci¹ zwi¹zków. Kiedyœ ci to lepiej wyt³uma-
czê. Za³ó¿my, ¿e on ma du¿o osobistego uroku... Co dalej? Rzeczywiœcie pije. Teraz znacz-
nie mniej, ni¿ to przedstawi³eœ. Zacz¹³ piæ po powrocie z Holandii, dlatego ¿e by³ bojkoto-

background image

85

wany w œrodowisku. Ale nie jest na³ogowcem, s¹dzê... Och, sama nie wiem, co mam ci jesz-
cze powiedzieæ.
– A co wiesz o jego ¿yciu rodzinnym?
– Niewiele. Jest z Ostersk¹ od dawna, maj¹ syna. Przecie¿ wiesz, on jest twoim uczniem...
– Maturzyst¹.
– No wiec na te osiemnaœcie lat.
– Dziewiêtnaœcie – sprostowa³em.
– Tak? A to ciekawe... Bo Rafa³ mia³ pierwsz¹ wielk¹ wystawê, od której zaczê³a siê jego
s³awa równie dziewiêtnaœcie lat temu. Wiêc to musia³o byæ w tym samym czasie.
– Co jeszcze?
– Z Ostersk¹ nie ¿yje dobrze. Mówi siê nawet o rozwodzie. Ale z tego, co s³ysza³am – nie
zawsze tak by³o. Podobno kiedyœ byli bardzo zgodnym ma³¿eñstwem. A psuæ siê zaczê³o te¿
jakoœ tak po tej Holandii... – zawaha³a siê – s³uchaj, ja nie chcê powtarzaæ g³upich plotek, ale
ludzie mówi¹, ¿e ona jest trochê niezrównowa¿ona.
– Bzdura! Ona jest przyk³adem samoopanowania.
– Nie wiem, mo¿e. Ja jej w³aœciwie nie znam. Oni chyba ju¿ od lat ¿yj¹ osobnym ¿yciem.
No, ale mogliby przynajmniej pozostaæ przyjació³mi. Niektórym to siê udaje.
– W³aœnie – zastanowi³em siê g³oœno – po co im ten rozwód?
– Nie mam pojêcia. S³uchaj, to w³aœciwie w ogóle wszystko, co mogê ci powiedzieæ. To zna-
czy – poprawi³a siê – wszystko, co wiem. Jeœli naprawdê tak ci na tym zale¿y – postaram siê
jeszcze czegoœ dowiedzieæ. Zadzwoñ jurto, dobrze?
Zgodzi³em siê i odprowadzi³em Anielê do domu, po czym z³apa³em ³ebka i pojecha³em na
Zaspê. W samochodzie usi³owa³em uporz¹dkowaæ sobie jakoœ nowe wiadomoœci, ale nie by³o
to proste. Postaæ Meleszyñskiego zaczê³a mi siê jawiæ w nieco innym – ni¿ dot¹d – œwietle,
ale nie by³em tym przecie¿ zaskoczony. Wa¿niejsze by³y zreszt¹ uczucia, jakie budzi³o we
mnie wspomnienie Anieli – niespodziewana tkliwoœæ, zazdroœæ i rodzaj piek¹cego ¿alu. ¯alu
do kogo, czy do czego? Do niej, do siebie, do Meleszyñskiego, do œwiata?
Poczu³em siê nagle bardzo, bardzo zmêczony. Zmêczeni byli równie¿ czekaj¹cy na mnie u Ja-
nusza Artur i Mustafa. Opowiedzia³em im o tym, czego zdo³a³em siê dowiedzieæ, a oni zre-
wan¿owali mi siê relacjami ze swych poszukiwañ.
Artur nie zdzia³a³ wiele, ustali³, ¿e jakiegoœ generalnego poœcigu za mn¹ chyba jeszcze nie
podjêto. Gdyby tak by³o – milicja na pewno kontaktowa³aby siê z ró¿nymi bliskimi mi oso-
bami, tymczasem Artur stwierdzi³, ¿e nikt nie by³ dot¹d przepytywany, a nawet – ¿e nikt jesz-
cze nie wie o œmierci Izy. ¯eby siê o tym ostatecznie przekonaæ, nieustraszony redaktor z³o-
¿y³ nawet wizytê u dyrektora R¹czkowskiego, który by³ bardzo wystraszony i – zdaje siê –
wzi¹³ Artura za wys³annika podziemia. Ale i on nie wiedzia³ jeszcze i niczym. By³y to wia-
domoœci dobre. Mog³y bowiem oznaczaæ jedno z dwojga – albo milicja krêci³a siê wokó³
w³asnego ogona, nie mog¹c w trakcie weekendowej sjesty dowiedzieæ siê niczego istotnego,
albo wrêcz przeciwnie – byli na tropie prawdziwego zabójcy.
Bardzo dzielnie spisa³ siê równie¿ Mustafa. Nie wiem, ile wyda³ papierów i jakich u¿y³ kontak-
tów, ale dowiedzia³ siê sporo o Camelu, czyli Gienku Orsztynie. Jego relacja dawa³a siê stre-
œciæ tak: mniej wiêcej mój rówieœnik, by³ jednym z królów wybrze¿owego podziemia gie³dy
i interesów. Nigdy nie by³ klasycznym kryminalist¹ i nigdy nie mia³ do czynienia z wymiarem
sprawiedliwoœci, ale dla organów porz¹dku publicznego nie by³o tajemnic¹, ¿e pod przykrywk¹

background image

86

legalnych lokali rozrywkowych, salonów automatycznych gier i innych tego rodzaju biznesów,
kwitnie handel walut¹ na du¿¹ skalê, spekulacja i inne podobne interesy. Ale nigdy nic nie mo¿-
na by³o Camelowi udowodniæ – zawsze wyrêcza³ siê innymi. Móg³ to robiæ z dobrym sutkiem,
gdy¿ zawsze bardzo siê stara³ o popularnoœæ w knajackich œrodowiskach i nie mia³ k³opotu
z werbowaniem drobnych p³otek do bezpoœredniego za³atwiania swoich sprawek.
Co jeszcze? Gienek praktycznie zerwa³ z matk¹, która – sama bêd¹c kobiet¹ interesu – ubo-
lewa³a jednak nad nielegalnym charakterem zajêæ syna. Stara³ siê jednak utrzymaæ choæby
rzadkie kontakty z Iz¹, która imponowa³a mu swoj¹ urod¹ i do której lubi³ siê przyznawaæ.
Przy wszystkich swoich grzechach ma³ych i du¿ych, by³ bowiem Camel przestêpc¹ nowego
typu – swego rodzaju paradoksalnym snobem, pozuj¹cym na intelektualistê i sybarytê. Miesz-
ka³ samotnie – z dwoma gorylami, nie odstêpuj¹cymi go ani na krok i ze zmieniaj¹cym siê
m³odziutkimi ch³opcami. Bo, na wzór rzymskich patrycjuszy, gustowa³ g³ównie w tym samym
rodzaju mi³oœci.
Camel dobrze wiedzia³, jak bardzo ryzykowny rodzaj gry prowadzi, dlatego pilnowa³ siê nie-
zwykle starannie. Dostaæ siê do niego, czy choæby zatelefonowaæ, by³o w zasadzie niemo¿li-
woœci¹. A jednak Mustafie uda³o siê zdobyæ, czy kupiæ, jego zastrze¿ony numer telefonu. To
by³o wszystko, co zdo³a³ osi¹gn¹æ.
Rzuci³em okiem na kartkê, któr¹ poda³ mi Mustafa i siêgn¹³em – ju¿ po raz drugi w odstêpie
kilku godzin – po notes Adama. I znowu siê nie pomyli³em. Ten numer zosta³ ju¿ wczeœniej
zapisany jego rêk¹! 20–19–22. Tyle, ¿e w notesie sta³o jeszcze jak wó³: „L.K.”. i w tej chwili
coœ mnie tknê³o. Przypomnia³em sobie, ¿e na kartce z numerami telefonów rozszyfrowanymi
przez Izê, ten zosta³ w ogóle pominiêty. Jakby Iza chcia³a, ¿ebym o nim zapomnia³. Dziwne...
Nasz¹ bez³adn¹ dyskusjê przerwa³ wreszcie stanowczo Artur.
– Zamiast dyskutowaæ bez sensu, proponujê po prostu tam zatelefonowaæ. Tylko kto to zrobi?
– Retoryczne pytanie – podnios³em siê i poszed³em do aparatu.
Powoli wykrêci³em numer Camela. Po dziesiêciu chyba, czy nawet dwunastu dzwonka ktoœ
podniós³ wreszcie s³uchawkê.
Us³ysza³em dalek¹ przyt³umion¹ muzykê – nie rozrywkow¹ jednak, a powa¿n¹.
– S³ucham – zabrzmia³o w s³uchawce.
– Czy mogê mówiæ z panem Eugeniuszem Orsztynem?
Mój rozmówca milcza³ przez chwilê, po czym inteligentnie zagadn¹³: – A kto mówi?
– To zale¿y z kim rozmawiam.
– O la la, tak mo¿emy d³ugo.
– Dobrze – zdecydowa³em siê – mówi Andrzej Ordêga.
– Proszê chwileczkê poczekaæ.
W s³uchawce zaleg³a zupe³na cisza, z czego domyœli³em siê, ¿e mê¿czyzna zakry³ mikrofon
d³oni¹. Czy¿by z kimœ rozmawia³?
– S³ucham, Orsztyn przy telefonie – us³ysza³em po chwili.
Da³bym g³owê, ¿e to by³ ten sam g³os.
– Ju¿ siê przedstawia³em. Ale bojê siê, ¿e moje nazwisko nic panu nie mówi.
– Przeciwnie, mówi mi bardzo du¿o – zabrzmia³o to groŸnie.
– Chcia³em spytaæ, czy pan ju¿ wie o... œmierci Izy.
– Wiem. Siedzia³em w koñcu dzisiaj u glin cztery godziny. Ale to by³a moja siostra. Nato-
miast nie wiem, co to mo¿e ciebie obchodziæ.

background image

87

– Nie krzycz, Camel. I bez tego na sercu mi ciê¿ko.
Milcza³ chwilê.
– Nie tak ciê¿ko jak mnie.
– Dobra, nie bêdziemy siê licytowaæ.
– Czego chcesz?
– Pogadaæ.
– Strata czasu. Nie bêdê gada³ z psem.
– Zaraz, zaraz... – by³em zaskoczony. – O co chodzi?
– Powinieneœ sam wiedzieæ, chuju – zasycza³ Camel. – A jak nie wiesz, to ja ci powiem: ty
by³eœ z Izk¹ przez ca³¹ ostatni¹ noc. I ty jesteœ u mnie pierwszy podejrzany...
– Spokojnie – przerwa³em mu – ja tego nie zrobi³em. Myœlisz, ¿e dzwoni³bym do ciebie?
– Nic nie myœlê, niech gliny myœl¹.
– Szkoda, ¿e tak stawiasz sprawê, myœla³em, ¿e mi pomo¿esz.
– W czym? Mo¿e w ukrywaniu siê?
– Nie, w z³apaniu tego drania.
– S³uchaj, psie – powiedzia³ niezwykle spokojnie Camel – mo¿e ty tego nie zrobi³eœ. Ale nie-
nawidzê ciê i tak za to, ¿e rypa³eœ moj¹ siostrê. Nie lubiê tego profesorku. I powiem ci coœ
jeszcze – ja nie kiwnê palcem, niech gliny lataj¹, bo za to im p³ac¹. Ale jak oni coœ ustal¹, to
mo¿esz byæ pewny, ¿e ja siê pierwszy o tym dowiem. I bêdê wiedzia³, co dalej zrobiæ – za-
brzmia³o to z³owieszczo. – Zw³aszcza, jeœli bêdzie trudno o dowody winy...
– Dobra, dobra – odparowa³em – nie b¹dŸ taki chojrak na telefon. A jeœli chodzi o dowody
winy, to jestem ciekaw, co robi³y u Izy nie napoczête camele?
– Co? – zatka³o go.
– To. Karton cameli.
– Ej, coœ pieprzysz bez sensu, ¿eby mnie wkurzyæ.
– Nie klnij, tylko pos³uchaj – chcê siê z tob¹ spotkaæ i pogadaæ. Szukam mordercy. Sam. Na
w³asn¹ rêkê.
– Nie–ga–dam–zpsa–mi! – tyle mia³ mi do powiedzenia.
Wolno od³o¿y³em s³uchawkê.
– S³yszeliœcie? – spyta³em. Skinêli g³owami.
– To na nic. Z nim nigdzie nie zajdziemy.
– Spokojni – odezwa³ siê Mustafa – ja coœ wymyœle bêde na jutro.
– Dobrze – zgodzi³em siê chêtnie. – Ale i tak najwa¿niejsz¹ rzecz¹ jest znalezienie Adama.
Adam to klucz.
– S³uchajcie – pukn¹³ siê w czo³o Artur – coœ mi siê przypomnia³o. To mo¿e byæ wa¿ne. Po-
stanowi³em potelefonowaæ do niektórych szkolnych kolegów Adama i Izy, ¿eby siê przeko-
naæ, czy ju¿ coœ wiedz¹. Numery wzi¹³em z notesu Adama. Dzwoni³em, prosi³em delikwenta
i powo³uj¹c siê na Andrzeja, mówi³em, ¿e jestem dziennikarzem i robiê sondê na temat „Jak
spêdzam ostatnie dni przed matur¹”...
– Spryciarz z ciebie! – wyrwa³o mi siê.
– Och, to dla mnie drobiazg – powiedzia³, skromnie jak zwykle, Artur i ci¹gn¹³ dalej: – Mu-
szê przyznaæ, ¿e dzieciaki mówi³y chêtnie i du¿o. A teraz powiedzcie sami – gdyby wiedzia³
ju¿ o œmierci Izy, na pewno któreœ by o tym mówi³o.
– Fakt – potwierdziliœmy.

background image

88

– I teraz przypomnia³em sobie coœ, co powinno od razu mnie uderzyæ. Kiedy dzwoni³em do
któregoœ tam z rzêdu ch³opaczka, jego matka powiedzia³a tak: „Lucusia nie ma w domu, bo
spêdza weekend z Adamem Meleszyñskim. Przygotowuj¹ siê razem do ustnego egzaminu”.
Dobre co?
– No tak – zawo³a³em. – To mog³oby znaczyæ, ¿e nie tylko Adam znikn¹³.
– Jak on siê nazywa³, pamiêtasz? – spyta³ Janusz.
– Oczywiœcie – Artur zerkn¹³ w notes – Lucjan Kaczkowski. Mieszka na Stogach.
– Wiem, wiem – powiedzia³em. – Pamiêtam go doskonale.
Taki ³adny ch³optyœ z loczkami, trochê panienkowaty. Ale dobry polonista. Móg³by siê rze-
czywiœcie kolegowaæ z Adamem, który te¿ by³ u mnie dobry. O cholera – teraz ja pacn¹³em
siê w czo³o.
– Co jest?
– Przypomnia³o mi siê coœ co powiedzia³ Buba. Rozmawia³em z nim ostro¿nie, ¿eby go nie
sp³oszyæ i chcia³em o to spytaæ, ale on bardzo nagle siê po¿egna³. Wiecie, ¿e Adam pisze?
– Mówi³eœ.
– A Buba powiedzia³ coœ, z czego by wynika³o, ¿e pierwsz¹ sztukê Adam napisa³ wspólnie
z kimœ drugim.
– To móg³ byæ Lucuœ – zawo³a³ Artur.
– To by pasowa³o – przytakn¹³ Janusz.
Tylko Mustafa spokojnie wodzi³ po nas ciemnymi oczyma – chyba nie opanowa³ jeszcze pol-
skiego na tyle dobrze, ¿eby zrozumieæ wszystko, co mówiliœmy.
– A teraz jeszcze coœ mi siê przypomnia³o – powiedzia³em. – Przez ca³y dzieñ mia³em o to
Artura spytaæ.
– S³ucham?
– Œciga³eœ mnie wczoraj telefonami, pamiêtasz? I chcia³eœ, ¿ebym ciê dopuœci³ do poszuki-
wañ Adama za jakieœ cenne informacje o starym.
– Eeee tam – machn¹³ rêk¹ Artur. – To by³ w³aœciwie taki bluff. Po prostu, kiedy zacz¹³em
siê interesowaæ Meleszyñskimi, us³ysza³em o nim mnóstwo brzydkich plotek. Ale takich bar-
dzo standardowych – sami wiecie – ¿e dziwkarz, ¿e pijak, ¿e ubek, ¿e sprzedawczyk. Nor-
malna polska gama.
– No, jeœli to ma byæ standard jak na jednego faceta, to nieŸle... – w³¹czy³ siê niespodziewa-
nie milcz¹cy raczej Janusz.
– Widzê, ¿e te¿ go nie uwielbiasz? – spyta³em.
– Nie – przyzna³ Janusz. – Ale pamiêtajcie, ¿e ja mam powody. Uprawiamy tê sam¹ profesjê
i znam go, ho–ho, kopê lat.
– Ale ja nie skoñczy³em... – przebi³ siê Artur. – Wiêc jak mówiê, wszystkie plotki to by³ stan-
dard. Tak siê mówi o wszystkich. Ale jedna rzecz mnie zastanowi³a. Ktoœ mi opowiada³, ¿e
nie namalowa³ sam tych wszystkich swoich s³awnych obrazów, tylko zwyczajnie je ukrad³...
– Ale komu? Chyba jakiemuœ nieboszczykowi. To nieprawdopodobne – wzruszy³em ramio-
nami.
Janusz zamyœli³ siê: - Przyznajê, ¿e to ma³o prawdopodobne, ale wiecie co...Kiedy jeszcze
studiowa³em, on mi strasznie zalaz³ za skórê. Nie mog³em siê pogodziæ z tym, ¿e taki dobry
malarz jest takim wstrêtnym facetem. A by³ taki - wierzcie mi. Wiêc zainteresowa³em siê
bardzo dok³adnie jego dorobkiem. I odkry³em ciekaw¹ rzecz. Otó¿ on by³ doœæ kiepskim, ta-

background image

89

kim wiecznym studentem. Pêta³ siê po szkole z dziesiêæ lat. I nigdy nic nie wystawia³, nawet
najmniejszego p³ócienka. A¿ nagle - ju¿ po trzydziestce wystrzeli³ ogromn¹ wystawê wspa-
nia³ych p³ócien. Jakby je magazynowa³ przez lata w piwnicy, ¿eby sobie zrobiæ wielkie entrée.
- Mo¿e tak by³o naprawdê? - spyta³em.
- Mo¿e - zgodzi³ siê Janusz - ale to dziwne.
- No i macie rozwi¹zanie zagadki - wzruszy³ ramionami Artur.
- D³ugoletnie doœwiadczenie reportera uczy mnie, ¿e w ka¿dej plotce jest ziarenko prawdy.
W tej prawd¹ jest tylko to, ¿e facet jest naprawdê znienawidzony. A jeœli jest znienawidzony
- to znaczy, ¿e jest wredny. Dwa razy dwa jest cztery. I tyle. A t¹ legend¹ specjalnie siê nie
przejmuj - Artur zwróci³ siê do mnie - ja to chcia³em ci podsun¹æ jako przynêtê, ¿eby ciê
kupiæ. Zreszt¹, co nas obchodz¹ sprawy sprzed dwudziestu lat, skoro jakieœ cyrki z Meleszyñ-
skim dziej¹ siê teraz.
- Mo¿e i racja - westchn¹³em - ale jednak szkoda, ¿e jest tak póŸno. Wiem ju¿ tyle o Mele-
szyñskim, ¿e chêtnie bym sobie z nim porozmawia³. Inaczej ni¿ dot¹d. Tylko pewnie spotka³-
bym tam Ostersk¹. A na to nie mam ochoty.
- Jeszcze lepiej by³oby siê spotkaæ z Bub¹. To mo¿e byæ konkretny trop. Ale gdzie go szu-
kaæ...
- Ja wiem! Jadê tam - zerwa³em siê z miejsca.
- Dok¹d, u Boga Ojca? - zaoponowa³ Artur.
- Do Spatifu. Jest trochê po pierwszej, wiêc chyba jeszcze siê nie skoñczy³ bankiet popremie-
rowy. A Buba tam jest.
- Pomys³ dobry - zgodzi³ siê Artur - ale ty nie powinieneœ siê tak pokazywaæ. Jeœli milicja nie
szuka ciê dzisiaj, to zacznie szukaæ jutro. Lepiej nie zostawiaæ zbyt wielu œladów.
- Wiecie co? - w³¹czy³ siê Janusz. - Ja pojadê. Andrzeja mogliby w ogóle nie wpuœciæ, a ja
jestem tam zadomowiony. WeŸmiemy samochód, ja bêdê prowadzi³. Mo¿esz jechaæ ze mn¹ -
poczekasz w wozie. A ty, Artur, sp³ywaj do dzieciaków.
- To mo¿i ja pojade na opel? - zaproponowa³ Mustafa z tak rozbrajaj¹cym zapa³em, ¿e przy-
staliœmy na jego propozycjê. A Artur, umówiwszy siê z nami na dziewi¹t¹ rano, pojecha³ w
objêcia œlubnej Doroty.

background image

90

XII

Opel, prowadzony przez Kuwejtczyka przeje¿d¿a³ odleg³oœæ z Zaspy do Gdañska w ci¹gu
piêciu minut. W ci¹gu nastêpnych piêciu – od wejœcia do Spatifu – Janusz by³ ju¿ z powro-
tem.
– Nic z tego – roz³o¿y³ rêce – ju¿ po wszystkim. Tam wariuj¹ jeszcze tylko m³ode niedopite
ostatki bankietowiczów. Reszta posz³a do domu albo rozwija siê indywidualnie.
– A Buba?
– Podobno pojecha³ do swego serdecznego kompana, zreszt¹ znanego wam pewnie ze sceny
– Narcyza Wapiewskiego.
– Znam go! – zawo³a³em. – On mieszka tu¿ obok mnie, na Sobótki.
– To pojechali! – doda³ Mustafa. I pojechaliœmy.
O tym, ¿e u Narcyza trwa przyjêcie, mo¿na siê by³o przekonaæ o dwie przecznice wczeœniej.
Nie bywa³em nigdy u niego w domu, ale zna³em czêsto powtarzan¹ anegdotê o tym, jak to
podczas jednego z przyjêæ w domu naprzeciwko wybuch³ po¿ar. Przyjecha³a stra¿ po¿arna,
by³o du¿o ha³asu i zamieszania, ale uczestnicy przyjêcia dowiedzieli siê o ca³ym incydencie
dopiero nastêpnego dnia wieczorem. Niczego, biedaczki, nie zauwa¿yli.
Teraz te¿ nikt niczego nie zauwa¿y³. A przynajmniej – nikt nie zwróci³ na mnie uwagi. Ktoœ
otworzy mi drzwi, ktoœ inny poda³ szklankê z p³ynem, który na pewno nie pochodzi³ od krowy.
Nie zna³em nikogo – przynajmniej spoœród zgromadzonych w przedpokoju i kuchni. Kiedy
wreszcie przecisn¹³em siê do jedynego, du¿ego za to pokoju – od razu wpad³em w objêcia go-
spodarza. Chyba nie bardzo mnie poznawa³, a ju¿ na pewno – da³bym g³owê – nie pamiêta³, jak
siê nazywam, ale nie przeszkodzi³o mu to wyœciskaæ mnie kordialnie. Spyta³em o Bubê.
– Niestety, ach niestety, drogi przyjacielu w sztuce – odpar³ z w³aœciw¹ sobie emfaz¹ Narcyz
– zbyt póŸno wybra³eœ siê na poszukiwanie naszego drogiego wspólnego przyjaciela i mistrza
– chwyci³ mnie za ³okieæ i poprowadzi³ w k¹t pokoju, gdzie na w¹skiej otomance pochrapy-
wa³, le¿¹c na wznak w czarnym garniturze i lekko tylko przekrzywionym krawacie – Buba.
Do jego boku przyklei³a siê, równie¿ uœpiona, ³adna myszkowata blondynka w krótkiej kiec-
ce, teraz nieprzystojnie zawiniêtej powy¿ej pasa.
– Jak widzisz – ci¹gn¹³ Narcyz, przytomnie obci¹gaj¹c sukienkê dziewczyny – nasz drogi
Buba uda³ siê na zas³u¿ony odpoczynek, po d³ugim, ciê¿kim dniu artysty i konesera. Dniu
wype³nionym wra¿eniami, który jeszcze dla nas siê nie skoñczy³!
Co powiedziawszy uniós³ ceremonialnie swój kieliszek do góry, wypi³ jego zawartoœæ, uk³o-
ni³ siê i znikn¹³.
Wypi³em mechanicznie to, co mi wczeœniej nalano. By³a to jakaœ ohydna w smaku pomarañ-
czówka. Spojrza³em jeszcze raz na Bubê. Niestety, spa³ tak g³êboko i musia³ przyj¹æ tak
wielk¹ dawkê usypiaj¹cych p³ynów, ¿e budzenie go by³o zajêciem bezsensownym. Dziew-

background image

91

czyna poruszy³a siê nerwowo przez sen – tym razem uwalniaj¹c spod lekkiego materia³u
drobn¹ pierœ. Nic tu po mnie – pomyœla³em, kiedy poczu³em, ¿e ktoœ k³adzie mi d³oñ na ra-
mieniu.
Odwróci³em siê. Przede mn¹ sta³a, uœmiechaj¹c siê ironicznie – równie nieskazitelna i ele-
gancka jak zwykle Hanka Osterska.
– Widzê, ¿e niezwykle intensywnie szuka pan Adama?
– A pani sk³ada mod³y na o³tarzu sztuki – odgryz³em siê.
– No, to wyj¹tek – powiedzia³a stanowczo. – Nie by³am na takim spotkaniu od lat. A dziœ po
prostu nie mam ochoty wracaæ do domu.
– Wiêc siê pomyli³em. A pani nie – rzeczywiœcie w pewien sposób szukam Adama.
– No to dziwny jest ten sposób – powróci³a do swego dawnego tonu. – Wydawa³o mi siê, ¿e
raczej interesuje siê pan t¹ ³atw¹ panienk¹.
– Zawsze tak stanowczo klasyfikuje pani ludzi?
– Zawsze, kiedy na to zas³uguj¹. Ta ma³a spa³a pewnie ze wszystkimi mê¿czyznami w tym
pokoju. Oczywiœcie ze wszystkimi, którzy sypiaj¹ z kobietami, a tych jest coraz mniej. I wie
pan dlaczego? Dlatego, ¿e oni s¹ aktorami, re¿yserami, pisarzami, a ona biuralistk¹, której
siê wydaje, ¿e j¹ fascynuje teatr.
– Có¿, ona te¿ s³u¿y sztuce... jak umie – powiedzia³em zgryŸliwie. –Widocznie nie ma inne-
go talentu.
– Oooo... jednak nie jest pan takim mazgajem, za jakiego pana mia³am. Widzê nawet prze-
b³yski inteligencji – zabrzmia³o to niby sardonicznie, ale równoczeœnie nieprzytomnie. Spoj-
rza³em na ni¹ uwa¿niej – nie, chyba jednak nie by³a pijana. Musia³a zrozumieæ, moje spoj-
rzenie, bo rozeœmia³a siê i powiedzia³a:
– Zastanawia siê pan, czy nie jestem czasem pijana? Nie, nie jestem. Moje poœwiêcenie nie
siêga a¿ tak daleko. Zaraz to panu udowodniê, otó¿ wcale nie straci³am w¹tku naszej rozmo-
wy wracam do swego przes³uchania. Skoro nie interesuje siê pan t¹ ma³¹, wiêc mo¿e intere-
sujê siê pan Bub¹?
– Owszem, tym razem pani zgad³a.
– Nie warto – powiedzia³a stanowczo. –Ten zapluty alkoholik jest nie tylko impotentem fi-
zycznym, ale równie¿ moralnym, intelektualnym i duchowym. Rozmieni³ swój talent na ko-
lejki wódki.
– Mo¿e. Ale ja jestem humanist¹ i zawsze szukam przyczyn, nim wyrokujê o skutkach. Mo¿e
ten biedny Wiatrakiewicz – zadeklamowa³em – zakocha³ siê nieszczêœliwie, zosta³ odtr¹cony
i teraz cierpi zapijaj¹c robaka.
Spojrza³a na mnie groŸnie spod œci¹gniêtych brwi:
– Pan jednak jest niebezpieczny – wysycza³a.
– Dlaczego? – spyta³em naiwnie, k³ad¹c rêkê na sercu.
– Pan dobrze wie – dlaczego? – zabrzmia³o to jak pogró¿ka.
– Co on panu naopowiada³, zanim zwali³a go delirka?
– Nie powiedzia³ mi nic, co by mnie zaskoczy³o.
– Ale¿ tak z³e ma pan o mnie zdanie?
– Nie po prostu Buba wcale nie mówi³ o pani Ÿle. U¿y³ nawet okreœlenia „moja wina”.
Zrobi³a minê, któr¹ przy du¿ej dozie dobrej woli mo¿na by uznaæ za wyraz zdziwienia – o ile,
oczywiœcie, olimpijczycy siê dziwi¹.

background image

92

– No, win to jemu nie brakuje... – powiedzia³a w zamyœleniu.
Postanowi³em j¹ ostudziæ:
– Ale doda³ te¿, wychylaj¹c kieliszek: „Pan Bóg strzeg³”.
– Ach tak... – zamyœli³a siê na dobre.
Milczeliœmy. Wokó³ têtni³ gwarem Narcyzowy pokój, pe³en bibelotów, p³yt, ksi¹¿ek, pos¹¿-
ków, fotografii, plakatów i ludzi, którzy osi¹gnêli ju¿ szczególny zenit zabawy: bardziej byli
pijani zaduchem, papierosowym dymem, œwiadomoœci¹ to¿samoœci z innymi, muzyk¹, ni¿
alkoholem, który zreszt¹ poch³aniali w nieprzebranych iloœciach.
Hanka Osterska nieprzytomnie wpatrywa³a siê w œcianê, gdzieœ ponad moj¹ g³ow¹. Znów
pomyœla³em, ¿e jednak musi byæ pijana.
Pomacha³em d³oni¹ przed jej oczyma, ale zdawa³a siê tego nie zauwa¿aæ. Przytknê³a do warg
swój kieliszek, wypi³a jego zawartoœæ i znów, z delirycznym niemal uporem, wróci³a do ob-
serwacji jakiejœ szczególnie interesuj¹cej fotografii wisz¹cej z pó³ metra nad m¹ g³ow¹.
Podszed³ do nas Narcyz, dola³ do kieliszków, szepn¹³ „tak trzymaæ profesorze” i odszed³.
Zrozumia³em, ¿e to rozplotkowane, zach³anne nowin towarzystwo ju¿ mnie rozszyfrowa³o,
zdemaskowa³o i zdefiniowa³o – by³em dla nich kochankiem ( wyj¹tkowym, czy kolejnym? )
piêknej pani Hanki, cierpi¹cym przez ni¹ i szukaj¹cym jej po ca³ym Gdañsku. Nikogo nie
dziwi³o, ¿e przywlok³em siê za ni¹ – rzadkim rajskim ptakiem na tego rodzaju bibie – do
lokalu przy ulicy Sobótki. Zdefiniowawszy – zaakceptowali mnie. By³em ich i mia³em równe
z nimi prawa. Przynajmniej na ten wieczór.
Wyj¹tkowa sytuacja, w której siê znalaz³em, odpowiada³a mi. Hanka dalej trwa³a w zamyœle-
niu, wiêc i ja wspomnia³em czasy, kiedy rozkoszowa³em siê tego rodzaju spotkaniami, za-
pewne mniej intensywnymi ni¿ tegowieczorne, ale równie pijanymi i nieprzytomnymi. Daw-
no zapomniane obrazy uku³y mnie pod ¿ebrami igie³k¹ ¿alu. ¯alu za czasami, kiedy by³em
naprawdê m³ody, kiedy umia³em siê cieszyæ ¿yciem, kiedy podrywa³em biuralistki, równie
œliczne, jak ta, przyklejona do opas³ego boku Buby, kiedy Aniela te¿ by³a m³oda, œliczna i nie-
winna, kiedy wyobra¿a³em sobie, ¿e bêdê wielkim pisarzem i przynajmniej kilka osób œwiê-
cie w to wierzy³o, kiedy w³adca Edward Pierwszy i Jedyny obiecywa³ nam – za niewielk¹
tylko pomoc w realizacji jego zamierzeñ – mira¿e dobrobytu, du¿o powietrza do oddychania
i dolarów do wydawania, które potem, stopniowo, zamieni³y siê na ¿ebracze pensyjki, malut-
kie perspektywki, nadzieje zbyt wielkie, by mog³y siê zmieœciæ w szesnastu miesi¹cach wol-
noœci, które zamienialiœmy na odkurzacze, automatyczne pralki, ma³e fiaty, paszporty, cuch-
n¹ce internaty, cele na Kurkowej i przyjêcia takie jak te, rekompensuj¹ce wszystko nadzwy-
czaj skutecznie, pod warunkiem, ¿e umie siê przepiæ kaca nie umieraj¹c.
Móg³bym snuæ podobne g³êbokie rozwa¿ania jeszcze d³ugo, ale ta noc nie sprzyja³a intelek-
tualnym refleksjom. Hanka co prawda nadal wpatrywa³a siê nieprzytomnie w œcianê, oddaj¹c
siê – byæ mo¿e – podobnym do moich wewnêtrznym dywagacjom, ale nagle i niespodziewa-
nie zaskrzypia³y sprê¿yny otomanki i czyjaœ nieprzytomna d³oñ opar³a siê na moim biodrze.
– Obejrza³em siê – i zbarania³em. Obok sztywnego, choæ chrapi¹cego cielska Buby sie-
dzia³a, przeci¹gaj¹c siê rozkosznie ma³a, ³atwa biuralistka, jak j¹ nazywa³a dama Oster-
ska. Nie zdawa³a chyba sobie sprawy z tego, gdzie jest i co robi. Podwiniêta sukienczyna
znów pokazywa³a a¿ po kraniec ud jej œliczne nogi, a nerwowe ruchy r¹k, przecieraj¹-
cych oczy wy³uskiwa³y spod sukienki drobne piersi. Ale nie to mnie dziwi³o. Dziwi³o
mnie coœ zupe³nie innego.

background image

93

Bowiem senn¹ panienk¹ Buby okaza³a siê Celka Radomska, moja uczennica i maturzystka
sprzed zaledwie roku, a wiêc panienka obecnie najwy¿ej dwudziestoletnia, która – jak wie-
dzia³em sk¹din¹d – mimo bardzo dobrej matury nie dosta³a siê na studia i obra³a karierê pie-
lêgniarki.
Cecylia (czyli Celka) Radomska przetar³a wreszcie oczy, wyziewa³a siê, przeci¹gnê³a rozkosz-
nie i, nie patrz¹c na mnie, wyda³a komendê: jeszcze wódki.
Bez s³owa wyj¹³em z jej r¹k kieliszek, nape³ni³em go czymœ, co wygl¹da³o na bimber zapra-
wiany d¿emem i wróci³em w stronê otomanki. Celka, wreszcie przejrzawszy na oczy, zerwa-
³a siê z miejsca, i staj¹c nieomal na bacznoœæ wyszepta³a:
– Dzieñ dobry, panie profesorze...
– Dzieñ dobry, a raczej dobry wieczór – odpowiedzia³em ze œmiechem, podaj¹c jej pe³ny kie-
liszek. Patrzy³a na mnie nieprzytomnie.
– Spocznij! – zawo³a³em.
Musia³o to zrobiæ na niej spore wra¿enie, bo z rozmachem usiad³a na stoj¹cym w pobli¿u –
na szczêœcie – pufie.
– Pan profesor – jêknê³a – tylko tego brakowa³o!
– Spokojnie... – pocieszy³em j¹ – przecie¿ masz ju¿ maturê. A ja tu jestem incognito.
– Nie wiedzia³am, ¿e profesorowie bywaj¹ na...
– Na tego rodzaju orgiach, chcia³aœ powiedzieæ?
– Och, nie – jêknê³a. – Ja tylko kocham teatr i uwielbiam ten luz, szpan, wie pan...
Nie wiedzia³em, ale przytakn¹³em. W koñcu, co mnie obchodzi³a jakaœ Celka i jej kontakty?
Obchodzi³a mnie Iza, Aniela, Adam. Obchodzi³ mnie równie¿ niejaki Andrzej Ordêga, nie-
zbyt udany profesor liceum ogólnokszta³c¹cego, podejrzany o morderstwo i ukrywaj¹cy siê
przed pañstwowymi organami œcigania. Obchodzi³o mnie martwe cia³o Izy Miller, le¿¹ce te-
raz w jakiejœ ch³odnej kostnicy Instytutu Medycyny S¹dowej Akademii Medycznej w Gdañ-
sku, a wiêc o jakieœ dwa kilometry st¹d, martwe cia³o, które po odbyciu niezbêdnych i pra-
wem nakazanych badañ i operacji sekcyjnych zostanie wydane rodzinie. Rodzinie? To zna-
czy komu? Starej kwoce z pretensjami (tak jakoœ j¹ sobie wyobra¿a³em) – Maryli Orsztyno-
wej, czy mo¿e mamie-primabalerinie, która przyleci ze Szwajcarii albo i nie? Jakaœ dziwna
wœciek³oœæ zaczê³a targaæ moj¹ biedn¹, pijan¹ ju¿ nieco g³ow¹. Wyobrazi³em sobie schlud-
nych, przebranych w bia³e fartuchy medyków, którzy sekcjonuj¹ Izê (nie mog³em pomyœleæ:
cia³o Izy) i komentuj¹ doskona³¹ budowê jej bioder, piersi, ud, narz¹dów rodnych. Zebra³o
mi siê na md³oœci.
Nag³y dreszcz wstrz¹sn¹³ moim steranym cia³em. Zacz¹³em powoli wracaæ do rzeczywisto-
œci. Hanka Osterska zniknê³a, Celka patrza³a we mnie baranim wzrokiem, zbyt pijana, ¿eby
podnieœæ siê z taboretu, obok, na otomance, chrapa³ Buba. Na dole – w nowiutkim oplu –
czekali ju¿ Janusz i Mustafa. Musia³o min¹æ sporo czasu, od kiedy tu zawita³em – uzmys³o-
wi³em sobie. Celka – nieco ju¿ przytomniejsza po zaskakuj¹cym, ale regeneruj¹cym jeszcze
w wieku lat dwudziestu œnie patrza³a teraz na mnie zalotnie. Chc¹c nie chc¹c poczu³em siê
na powrót profesorem Ordêg¹.
– Zatañczymy? – spyta³a.
– Nie, nie zatañczymy – odpowiedzia³em. I doda³em z premedytacj¹, choæ bez pokrycia. –
Jestem tu z pani¹ Ostersk¹.
– Ho–ho! Za wysokie progi na moje nogi – odpar³a pokornie.

background image

94

– Bez przesady, przecie¿ chodzi³aœ do szko³y z jej synem.
– Ja ? – spyta³a z bezbrze¿nym zdumieniem.
– Z Adamem Meleszyñskim... – doda³em – w³aœnie robi maturê.
– Pamiêtam go! – wykrzyknê³a. – Wiêc on jest synem Hanki? Ojej, ale narobiê plot!
– Nie wiedzia³aœ o tym?
– Nie, ale wiem o Adasiu to i owo.
– Na przyk³ad co? – powiedzia³a z du¿ym przekonaniem – ¿e on nie jest naprawdê synkiem
swojej mamusi. Rozumiesz, profesorze?
– Nie – przyzna³em szczerze.
– Ona nie mo¿e mieæ dzieci – wyszepta³a konfidencjonalnie. – Wiem na pewno. Dlatego
wci¹¿ j¹ rzucaj¹ mê¿czyŸni. Teraz podobno m¹¿ siê z ni¹ rozchodzi dla jakiegoœ œwie¿aka. Ja
go rozumiem – doda³a z przekonaniem.
– A wiesz przynajmniej, kim jest ten m¹¿?
– Wiem, to jakiœ milioner z Or³owa. Adam musi byæ adoptowany. Zreszt¹ – mnie to nie prze-
szkadza. Ch³opak jest bardzo przystojny. Chocia¿ znam przystojniejszych... – rzuci³a zachê-
caj¹co.
– Na przyk³ad mnie – postanowi³em byæ domyœlny.
– Na przyk³ad ciebie – zgodzi³a siê ³atwo.
– Nic z tego, ma³a. Nie podejmujê siê konkurowaæ z Bub¹.
Zamilk³a. Nie mia³em ochoty na zabawê w pedagoga, wiêc zostawi³em j¹ u boku nieprzytom-
nego Buby i zacz¹³em siê zbieraæ do wyjœcia. Wtem drogê zagrodzi³a mi Osterska. Musia³a
ju¿ oprzytomnieæ i czujnie czeka³a, a¿ skoñczê rozmawiaæ z Celk¹.
– Gratulujê – powiedzia³a – opar³ siê pan urokom tej ma³ej.
– Czy to takie niezwyk³e?
– W przypadku wiêkszoœci mê¿czyzn, tak.
– Nie przesadzajmy.
– W ka¿dym razie nale¿y siê panu nagroda – uœmiechnê³a siê.
– Wiem. I dlatego idê spaæ.
– I nie dokoñczy pan rozmowy ze mn¹?
– Nie. Ju¿ i tak dosyæ namiesza³em. Pani koledzy uwa¿aj¹ mnie, zdaje siê, za pani adoratora.
– A nie jest pan nim? – spyta³a filuternie.
– Nie. Nie chcê skoñczyæ tak jak Buba.
Nagle spowa¿nia³a:
– Niech siê pan z nim nie zadaje, bardzo proszê. A jeœli pan bêdzie chcia³ porozmawiaæ
o mnie, to proszê rozmawiaæ ze mn¹. A teraz do widzenia.
– Zostaje pani jeszcze?
– Tak. Mia³am dla pana pewn¹ propozycjê, ale teraz odesz³a mi ochota.
Uk³oni³em siê w milczeniu i wyszed³em przez nikogo ju¿, szczêœliwie, nie zatrzymywany.
Wielki opel warowa³ przy krawê¿niku – Janusz drzema³, a niezmordowany Mustafa æmi³ pa-
pierosa siedz¹c za kierownic¹. Dochodzi³a trzecia.
– Hej, ¿yjecie? – spyta³em siadaj¹c obok Araba.
– Nie jest Ÿli – uœmiechn¹³ siê w odpowiedzi.
– A macie jeszcze trochê si³y?
Potwierdzili.

background image

95

– To jedziemy do Or³owa. Osterska jest tutaj, i zostaje. Mam okazjê porozmawiaæ z profeso-
rem. Jest ju¿ ostatecznie póŸno na trudne rozmowy.
Na ulicy Przebendowskich by³o ciemno i ponuro, ale okna willi Meleszyñskich pozostawa³y
oœwietlone. Zobaczy³em to z daleka, wiêc poprosi³em Mustafê, by zaparkowa³ opla kilkadzie-
si¹t metrów wczeœniej. Profesor otworzy³ mi prawie natychmiast, tak jakby wizyty obcych
ludzi w œrodki nocy by³y dla niego czymœ zwyczajnym.
– Ach, to pan... westchn¹³ , wpuszczaj¹c mnie do œrodka. – Myœla³em, ¿e to Hanka wraca.
– Mo¿e pan na ni¹ nie czekaæ. Jest na popremierowym przyjêciu u Narcyza Wapiew-
skiego.
Spojrza³ na mnie ze zdziwieniem.
– W³aœnie stamt¹d wyszed³em – wyjaœni³em.
Pokrêci³ g³ow¹.
– Ona nie ma zwyczaju bywaæ w tym towarzystwie.
– Wszyscy z czasem zmieniamy zwyczaje.
– Ale nie stójmy – zreflektowa³ siê – proszê, niech pan siada.
Usiedliœmy. Meleszyñski nie wygl¹da³ dobrze, ale by³ zupe³nie trzeŸwy. Wygl¹da³ na prze-
granego, zmêczonego i jakby trochê wystraszonego. Czego siê ba³? Czy raczej – o kogo?
– Czy milicja coœ zdzia³a³a? – spyta³em.
Spojrza³ na mnie ze zdziwieniem. Mo¿e nawet z przestrachem.
– Dlaczego... milicja? – spyta³ cicho.
– No, to jak? Przecie¿ mieli siê zaj¹æ poszukiwaniem Adama?
– Ach... O tym pan mówi. Nie wiem – dzisiaj siê nie odzywali.
Czy¿by wiedzia³ ju¿ o œmierci Izy? – pomyœla³em. Ale sk¹d? Wzmianka o milicji dziwnie na
niego podzia³a³a...
– A pan? – spyta³ profesor. – Czy pan znalaz³ Adama?
– Nie, ale ju¿ jestem sk³onny przyznaæ panu racjê, ¿e sytuacja jest powa¿na.
– Dlaczego? Czy¿by coœ siê sta³o?
– O niczym pan nie wie?
Wzruszy³ ramionami. – Nie wychodzi³em dzisiaj z domu. A co siê sta³o?
– Niewa¿ne. To nie dotyczy bezpoœrednio Adama.
Popatrzy³ na mnie czujnie. Zapali³em spokojnie papierosa.
– Wiêc widzia³ siê pan z moj¹ ¿on¹?
– Tak. Rozmawialiœmy doœæ d³ugo, ale nie zosta³em z³o¿ony na ofiarnym o³tarzu sztuki.
Rozeœmia³em siê z przymusem.
– Przypuszczam, ¿e na wiele siê panu Hanka nie przyda³a.
– Profesorze – spyta³em nieoczekiwanie – czemu pan przesta³ malowaæ?
Podniós³ na mnie zdziwione oczy, zamruga³ podpuchniêtymi ze zmêczenia powiekami.
– Dlaczego pan pyta? Chyba nie rozmawialiœcie z Hank¹ o moich obrazach?
– Z Hank¹ nie... Ale rozmawia³em o nich z innymi ludŸmi.
– Widzi pan... – zastanawia³ siê chwilê – to nie takie proste. Móg³bym ³atwo zbyæ to pytanie
i powiedzieæ, ¿e za pomniki lepiej p³ac¹. Ale bêdê szczery – nie malujê, bo wysch³o we mnie
wewnêtrzne Ÿróde³ko... bo ja wiem czego, talentu, wra¿liwoœci.
Technika pewnie zosta³a – wyci¹gn¹³ przed siebie d³onie i rozstawi³ palce; mia³ ³adne, deli-
katne i pewne rêce – ale to za ma³o. Przynajmniej za ma³o na to, ¿eby byæ naprawdê dobrym.

background image

96

– Têsknota za perfekcj¹? Ludzie mówi¹, ¿e ju¿ w m³odoœci pan by³ taki. Wtedy, kiedy latami
magazynowa³ pan obrazy na jedn¹ wystawê.
– Kto tak mówi? – rzuci³ siê.
– Niewa¿ne. Ale jeœli chodzi o pomniki, perfekcjonizm idzie na bok?
– Dlaczego pan o to wszystko mnie pyta? – ¿achn¹³ siê.
– W³aœciwie nie wiem, dlaczego w³aœnie o to? Ale wiem, ¿e pan coœ ukrywa, a ja muszê to
odkryæ.
– Ka¿dy z nas coœ ukrywa.
– Ale nie ka¿dy ma z tego powodu k³opoty.
– Czego pan w³aœciwie chce?
– Chcê wiedzieæ, dlaczego Adam odszed³?
– Tego nie mogê panu powiedzieæ.
– Dowiem siê i tak.
– Nie ode mnie.
– Powiem panu, dlaczego ja odszed³bym na jego miejscu: odszed³bym od matki, która jest
kap³ank¹ wydumanego koœcio³a i od ojca, który bezczelnie cha³turzy, ¿eby mieæ za co szlajaæ
siê po Europie z cudzymi kobietami.
Skurczy³ siê ca³y, obwis³ w swoim fotelu, jakby czeka³ na to, ¿e moje brutalne s³owa zakoñcz¹
siê ciosem. Ale kiedy wreszcie siê odezwa³, jego g³os brzmia³ nadspodziewanie pewnie:
– Pan nie ma ¿adnego prawa mnie rozliczaæ.
– Nie mam zamiaru pana rozliczaæ. Chcê tylko wszystko zrozumieæ
.– Kiedy pan bêdzie mia³ piêædziesi¹t przegranych lat, sam pan zrozumie.
– Przegranych? – powtórzy³em szyderczo. – I pan to mówi? Profesor, s³awny artysta, bogacz,
w³aœciciel willi, dwóch samochodów i wielu piêknych kobiet, w tym mojej.
– Wiêc o to panu chodzi? – zerwa³ siê z fotela.
– O to te¿. Czy pan chocia¿ wie, o kim mówiê?
– Oczywiœcie... – poblad³. – O Anieli. Powinienem by³ wczeœniej siê domyœliæ...
– I co by³oby wtedy? Co by to zmieni³o?
– Jestem gotów daæ panu satysfakcjê.
Machn¹³em rêk¹: – Satysfakcjê... jak pan to sobie wyobra¿a? Bêdziemy siê strzelaæ, czy biæ
na piêœci?
– Myœla³em o jakiejœ... rekompensacie.
– Tego ju¿ chyba za wiele!
– Ale¿ pan mnie Ÿle rozumie – ja nie myœlê o pieni¹dzach.
– Pan chyba w ogóle nie myœli. Gdyby by³o inaczej, nie wci¹ga³by mnie pan w swoje ciemne
sprawy.
Usi³owa³ coœ powiedzieæ, ale mu nie da³em: – A mo¿e w³aœnie specjalnie zosta³em wyró¿-
niony?
Milcza³, zrezygnowa³ ju¿ z obrony. Wsta³em z fotela.
– Idê – powiedzia³em. – Ale jeszcze wrócê. Niech pan siê dobrze zastanowi, czy nie ma pan
mi czegoœ do powiedzenia.
Sta³ nieruchomo, kiedy szed³em w stronê drzwi, kiedy je otwiera³em i wychodzi³em na cich¹,
uœpion¹ uliczkê. Zaczyna³o ju¿ œwitaæ, ale w cieniu wysokiego ¿ywop³otu, otaczaj¹cego wil-
lê by³o jeszcze tak ciemno, ¿e dopiero w ostatniej chwili zobaczy³em sylwetkê ros³ego dry-

background image

97

blasa, który oderwa³ siê od latarni i ruszy³ w moj¹ stronê. Obejrza³em siê odruchowo – za
moimi plecami, ¿uj¹c flegmatycznie gumê, sta³ drugi, podobny jegomoœæ.
– No i co, wujek? – spyta³ pierwszy. – Znowu siê spotykamy?
– A przecie¿ – w³¹czy³ siê drugi – mówiono ci, psie, ¿ebyœ siê nie pêta³.
Gdzie siê podziali Janusz i Mustafa? – zd¹¿y³em pomyœleæ, kiedy na moj¹ szczêkê spad³a
piêœæ pierwszego. Polecia³em na ¿ywop³ot, na moment mnie zamroczy³o. Drugi chwyci³ ko³-
nierz kurtki i podniós³ mnie do góry. Usi³owa³em siê zas³oniæ, ale wiedzia³em, ¿e w walce
z tymi zabijakami nie mam ¿adnych szans.
I wtedy sta³o siê coœ niezrozumia³ego. Za plecami moich przeœladowców pojawi³ siê – jak
spod ziemi – jakiœ wielki, ciemny kszta³t, który nagle zab³ysn¹³ ostrym œwiat³em. Us³ysza³em
krzyk Janusza: „Braæ ich”!, ostry gwizdek i ryk klaksonu. Zdezorientowani napastnicy porzu-
cili mnie i runêli do ucieczki. Podstawi³em nogê jednemu z nich, a kiedy pad³, chwyci³em go
za ramiê. Janusz dopad³ go z drugiej strony i usi³owa³ obezw³adniæ praw¹ rêkê, która bez³ad-
nie m³óci³a powietrze. Jego kompan znikn¹³ ju¿ za rogiem ulicy, mieliœmy wiêc zdecydowan¹
przewagê liczebn¹. Ale nasz zabijaka by³ prawdziwym specjalist¹ w sowim fachu. Choæ do-
s³ownie le¿a³em na jego plecach, z trudem podniós³ siê, a potem gwa³townie przysiad³. Prze-
lecia³em nad jego g³ow¹ i wyl¹dowa³em na chodniku. Nadal jednak czepia³em siê rêkawa
kurtki, krêpuj¹c mu ruchy. Bandzior uwolnion¹ praw¹ rêk¹ trzasn¹ z pó³obrotu Janusza w zê-
by, posy³aj¹c go na maskê samochodu, z którego wysiada³ w³aœnie Mustafa. Widz¹c kolejne-
go przeciwnika szarpn¹³ siê gwa³townie. Prysnê³y guziki kurtki, która zosta³a w moich rêkach,
a bandzior, uwolniony, wyrwa³ w œlad za swym kompanem. Nie próbowaliœmy ich goniæ. By³o
oczywiste, ¿e mimo przewagi liczebnej, moglibyœmy nieŸle oberwaæ. W koñcu ¿aden z nas
nie mia³ wprawy w tego rodzaju potyczkach. Pomaca³em szczêkê. By³a ca³a, nie rusza³ siê
równie¿ ¿aden z¹b. Jeœli wiêc nie liczyæ pêkniêtej wargi – wyszed³em ze starcia ca³o. Podob-
nie Janusz.
Wsiedliœmy do samochodu i Mustafa skrêci³ w stronê Gdañska. Zrewidowa³em kurtkê. Pacz-
ka marlboro, grzebieñ i dowód osobisty – to by³o wszystko, co znalaz³em. Ale dowód osobi-
sty pozwala³ zidentyfikowaæ napastnika. Pawe³ Lachmann – przeczyta³em. Urodzony w Ru-
mi 12.XI.1962, zamieszka³y w Rumi, przy Oficerskiej 7. Nigdzie nie pracuj¹cy, jak siê zdaje.
I tyle. Niewiele z tego, dla mnie, wynika³o.
– Daj mi ten passport – odezwa³ siê od kierownicy Mustafa. Bêdê pytaæ o niego.
Poda³em mu dowód i ziewn¹³em. Janusz równie¿ ziewn¹, a Mustafa siê rozeœmia³. Byliœmy
wszyscy tak zmêczeni, ¿e nie chcia³o nam siê nawet rozmawiaæ, a stoczona przed chwil¹
bójka nie zrobi³a na nas wiêkszego wra¿enia. Choæ by³a dowodem, ¿e w grze bierze udzia³
jeszcze jeden gracz – którego nie znamy, choæ on nas zna. Ale to by³o przecie¿ i tak od daw-
na oczywiste.
Dojechaliœmy na Zaspê oko³o pi¹tej i bez chwili zw³oki poszliœmy spaæ. A Mustafa obieca³
byæ o dziewi¹tej i odjecha³.

background image

98

XIII

O dziewi¹tej – kiedy ju¿ siê wydoby³em z ciê¿kiego, mrocznego snu, z trudem wracaj¹c do
œwiadomoœci – Mustafy jeszcze nie by³o, za to Artur, œwie¿utki i wypoczêty, zd¹¿y³ ju¿ przy
pomocy ziewaj¹cego Janusza zaparzyæ kawê i przygotowaæ œniadanie.
Artura bardzo podekscytowa³a opowieœæ o naszej nocnej bójce. Uwa¿a³, ¿e to bardzo istotny
trop i wœcieka³ siê, ¿e odda³em dowód osobisty Lachmanna Mustafie. Nie s³uchaj¹c jego
wyrzekañ, podszed³em do telefonu i wykrêci³em numer Anny Azulewicz. Niestety, po drugiej
stronie nikt nie odpowiada³. Zrezygnowany od³o¿y³em s³uchawkê na wide³ki i zabra³em siê
do gor¹cej kawy.
– Wiecie co? – powiedzia³ Janusz smaruj¹c kawa³ek chleba d¿emem. – Nie chcê dziœ sie-
dzieæ bezczynnie w domu, czekaj¹c na wasze telefony. A poniewa¿ Meleszyñski interesuje
mnie i tak niezale¿nie od tej sprawy, chêtnie trochê o niego popytam. Arturze – zwróci³ siê
do dziennikarza – kto ci w³aœciwie mówi³ o tej niby-kradzie¿y p³ócien, dokonanej przez pro-
fesora?
– Eeee tam – machn¹³ rêk¹ Artur – mówi³em ci, ¿e to bzdura.
– Ale ja jednak chcia³bym spróbowaæ.
– Jeœli koniecznie chcesz... S³ysza³em o tym od takiego dziwnego pijaczka, sta³ego bywalca
mojej ulubionej knajpy „U Kubickiego”. Oczywiœcie, on bywa tylko w pierwszej salce, tam
gdzie na stoj¹co i bez zak¹ski mo¿na szybko strzeliæ kielicha...
– Wiem, wiem – potakn¹³ Janusz – i ja tam bywa³em.
– Wszyscy tam bywaliœmy. Ale on tam jest prawie codziennie. Wysoki, siwy mê¿czyzna, czer-
wony na twarzy. Chodzi w wyt³uszczonej pelerynie i chêtnie opowiada o swych dawniejszych
przewagach na polu sztuki. Dlatego ma pseudo „Artysta”. Lubi¹ go tam i za³o¿ê siê, ¿e daj¹
czasem setkê na kredyt albo nawet przed pierwsz¹.
– No tak – westchn¹³em – to nie brzmi zachêcaj¹co.
– Spokojnie – zareplikowa³ Janusz – ja znam nasz¹ rodzim¹ bohemê, czy raczej by³¹ bohe-
mê, du¿o lepiej ni¿ wy. To mo¿e byæ naprawdê jakiœ wyran¿erowany malarz, ju¿ dawno nie
tolerowany w œrodowisku. Ale to nie znaczy, ¿e on nie mo¿e znaæ ró¿nych spraw sprzed lat.
– Chcesz, to próbuj – zakoñczy³ temat Artur. – On tam jest prawie co dzieñ, w niedzielê te¿.
Ale gdzie mieszka i jak siê nazywa – nie mam pojêcia.
– Dobra, spróbujê – zdecydowa³ siê Janusz.
– A ty? – zwróci³ siê do mnie Artur.
– Poniewa¿ Azulewicz nie ma, poszukam Buby.
– O la, la... – rozeœmia³ siê dziennikarz – szukaj wiatru w polu.
– Wcale nie – wzi¹³em do rêki gazetê – Buba gra dziœ w Sopocie Króla Onufrego w samo
po³udnie. Zreszt¹, za³o¿y³bym siê, ¿e teraz jeszcze odsypia noc u Narcyza.

background image

99

– Wiêc jedŸ tam.
– W³aœnie mam zamiar to zrobiæ.
Zadzwoni³ telefon. Mustafa pyta³, czy jest nam potrzebny, czy te¿ mo¿e siê zaj¹æ poszukiwa-
niami na w³asn¹ rêkê – chcia³ popytaæ o Camela i Lachmanna. Artur zerwa³ siê jak oparzony
i skoczy³ do telefonu. Przez chwilê naradzali siê cicho, po czym Artur od³o¿y³ s³uchawkê i za-
komunikowa³ z zadowoleniem.
– Nie jest Ÿle. Mustafa mia³ dobry pomys³, ¿eby zadzwoniæ. Robimy tak – on rozpyta o tego
bandziora w Gdyni, ja wybiorê siê do Rumi. Lubiê pracowaæ w terenie!
Rozeœmieliœmy siê – Artur wygl¹da³ jak ogar, który w³aœnie zwêszy³ trop i za chwilê w³¹czy
siê do nagonki. Pospiesznie skoñczyliœmy œniadanie i poszed³em do ³azienki zrobiæ porann¹
toaletê. Uwa¿nie obejrza³em sw¹ twarz w lustrze i skrzywi³em siê z niesmakiem. Zabola³a
pêkniêta warga, wiêc zrezygnowa³em z robienia min. Guz na czole znacznie siê zmniejszy³,
mieni³ siê za to ca³¹ gam¹ kolorów – od ciemnego fioletu po intensywn¹, cytrynow¹ ¿ó³æ.
– Janusz! – zawo³a³em otwieraj¹c drzwi ³azienki – czy nie masz czasem pudru?
– Pudru!? – Zdziwi³ siê gospodarz. – A po co?
– Po to, ¿eby przypudrowaæ moje siniaki.
– No wiesz, nie mog³em przypuszczaæ, ¿e bêdê mia³ takie potrzeby. Ale czekaj... – zastano-
wi³ siê – mam pomys³.
Poszed³ do drugiego pokoju pe³ni¹cego rolê pracowni i wróci³ z pêdzlem i tub¹ jakiejœ farby.
– Ona bardzo dobrze trzyma siê cia³a – wyjaœni³ – zaraz ciê zamalujê.
– Wy jesteœcie jednak dyplomowani idioci – odezwa³ siê Artur – trzeba po prostu zakleiæ pla-
strem.
– No fakt – przyzna³ Janusz. – Ale chocia¿ tego siniaka na szczêce ci zamalujê.
Zgodzi³em siê na to, zrezygnowa³em tym razem z ¿ó³tej kurtki i aparatu fotograficznego.
Rozstaliœmy siê z Arturem przed „szaf¹” Janusza, ustaliwszy spotkanie na dwunast¹. On
wsiad³ do fiata i pojecha³ w stronê Rumi, mnie Janusz mia³ podrzuciæ maluchem na Sobótki.
Nie musia³em d³ugo stukaæ do drzwi mieszkania Wapiewskiego.
Otworzy³a mi Celka – pachn¹ca i wypielêgnowana, jakby dopiero co wróci³a z salonu kosme-
tycznego, a nie obudzi³a siê po ca³onocnej bibie. Có¿ – pomyœla³em – w jej wieku ³atwo re-
generuje siê si³y.
– Buba jest? – spyta³em wchodz¹c do œrodka.
– Jest, oczywiœcie – odpowiedzia³a robi¹c wielkie oczy. Po czym doda³a z rozbrajaj¹c¹ szcze-
roœci¹: – Ojej, to pan profesor naprawdê tu wczoraj by³? Myœla³am, ¿e mi siê œni³o.
Rozeœmia³em siê, ale ostry ból w wardze przypomina³ mi o koniecznoœci zachowania œmier-
telnej powagi – i wszed³em do pokoju. Panowa³ tu trudny do opisania chaos. Ktoœ zd¹¿y³ ju¿
co prawda wynieœæ do kuchni butelki, kieliszki, talerze i – przede wszystkim – popielniczki,
ale i tak obraz, który zobaczy³em, bardziej przypomina³ fantazjê kubistycznego malarza na
temat „pokój artysty” ni¿ rzeczywiste mieszkanie Polaka Anno Domini 1987. Przy okr¹g³ym
stoliku, nad dzbankiem kawy i jakimiœ zwiêd³ymi kanapkami siedzia³ nieco jeszcze nieprzy-
tomny Narcyz z wielkim wilgotnym kompresem na czole i Buba – znów nieskazitelnie ele-
gancki, uczesany i ogolony. Tylko podpuchniête zaczerwienione oczy popularnego aktora
mówi³y coœ o sposobie spêdzenia ostatniej nocy.
W k¹cie pokoju, na otomance, któr¹ wczoraj zajmowa³ Buba, spa³a okryta obrysem jakaœ nie
znana mi dziewczyna.

background image

100

– Witamy drogiego profesora! – jêkn¹³ Narcyz. – Niestety, Hani ju¿ nie ma. Olimpijczycy
zstêpuj¹ miêdzy œmiertelników tylko na moment, by znów powróciæ na swe górne wy¿yny...
Stary, nie masz przy sobie acenolu? – spyta³ boleœciwie.
– Niestety, nie. Ale mo¿e przyda siê wam to? – wyci¹gn¹³em w ich stronê butelkê czerwone-
go wina, któr¹ wczeœniej przewiduj¹co da³ mi Janusz.
– Nie kuœ, szatanie – zawo³a³ Buba. – Zaraz widaæ, ¿eœ cywil.
– Tak, tak – zaszlocha³ Narcyz. – On nie rozumie, ¿e my pijemy profesjonalnie.
– Wybaczcie, panowie – sumitowa³em siê – s¹dzi³em, ¿e wino czerwone pite na œniadanie
ma dzia³anie lecznicze.
– O tak – przytakn¹³ Narcyz. – Alkohol u¿ywany w miarê nie szkodzi nawet w najwiêkszych
iloœciach. – Ale nie zapominaj, przyjacielu, ¿eœ cywil niedzielny, a my to nieszczêœni jar-
marczni artyœci, co za chwilê bêd¹ musieli za miedziane grosze sprzedawaæ swój czas i talent
gawiedzi.
Tak go zmêczy³o to d³ugie zdanie, ¿e westchn¹³, sapn¹³ i mocniej przycisn¹³ kompres do czo³a.
– Niestety – doda³ Buba – punktualnie o dwunastej muszê wcieliæ siê w Króla Onufrego,
a Narcyz ma du¿¹ rolê w „RzeŸni”. Ale... – Przyjrza³ siê z zastanowieniem butelce – dyspo-
nujemy tak niewielkimi iloœciami tej ambrozji, ¿e mo¿emy chyba symbolicznie zaryzykowaæ.
Jak s¹dzisz? Narcyzie?
Narcyz raz jeszcze jêkn¹³ i wrêczy³ Bubie korkoci¹g. Po chwili poci¹gali ju¿ ostro ch³odny
p³yn, g³oœno chwal¹c jego zbawienne dzia³anie.
– S³uchaj, Buba – mog³em wreszcie przyst¹piæ do rzeczy – chcia³em spytaæ o pewne drobia-
zgi zwi¹zane z tym, o czym wczoraj rozmawialiœmy.
–Myœmy wczoraj rozmawiali? – zdziwi³ siê Buba.
– Oczywiœcie, w „Tramwaju”...
– Fakt. Teraz sobie przypominam.
– Mówi³eœ, ¿e swoj¹ pierwsz¹ sztukê Adam Meleszyñski napisa³ do spó³ki z jakimœ drugim
koleg¹. Nie pamiêtasz, kto to by³?
Buba w zamyœleniu pokrêci³ g³ow¹ przecz¹co. Do pokoju wsunê³a siê Celka ze szklank¹ mle-
ka i skromnie przycupnê³a na krzeœle stoj¹cym przy drzwiach.
– Mo¿e chocia¿ pamiêtasz, jak wygl¹da³ ten drugi?
– S³abo... To by³ taki ³adny ch³opaczek – blondyn, ca³y w loczkach, szczup³y i taki – powie-
dzia³bym – bardzo delikatny w obejœciu.
– Przypomnij sobie – mo¿e nazywa³ siê Lucjan Kaczkowski? Lucuœ?
– Lucuœ – powtórzy³ Buba. – Nie, to imiê nie pad³o. Stary, ja mam pamiêæ jak szwajcarski
ser... to chyba zrozumia³e. A jeszcze muszê pamiêtaæ role. Wystarczy.
– Cholera! – wyrwa³o mi siê – mia³em nadziejê, ¿e mi coœ wiêcej powiesz.
– Mo¿e ja coœ pomogê? – odezwa³a siê nieœmia³o od drzwi Celka – Czy tu chodzi o jakiegoœ
kolegê Adama?
– Tak – odpar³em – szkolnego kolegê.
– Wiêc jak s³ucham tego opisu... No, co Buba mówi³, to myœlê, ¿e to móg³ byæ Kaczor.
– Jaki Kaczor?
– No tak go nazywaj¹, tego blondynka...
– Tak, tak – wykrzykn¹³ Buba – Kaczor. Teraz sobie przypominam. Zreszt¹ pasuje: Kaczko-
waki–Kaczor.

background image

101

To by siê zgadza³o – pomyœla³em. Ale co dalej?
– On mieszka strasznie daleko, na Stogach – mówi³a Celka. Chodzi³ kiedyœ do szesnastki,
ale go stamt¹d wylali i trafi³ do nas.
– Wylali go? – zdziwi³em siê. – Za co? Przecie¿ to jest dobry uczeñ.
– Nie mam pojêcia. Wie pan – powiedzia³a usprawiedliwiaj¹co Celka – oni wszyscy s¹ o rok
m³odsi, wiêc specjalnie siê nimi nie interesowa³am.
– Stary – odezwa³ siê z boku Narcyz – kim ty siê w koñcu interesujesz? Bo tu wszyscy ciê
uwa¿ali za faceta Hanki Osterskiej, a ona jakby by³a z tego zadowolona.
– No to co? – odpar³em. – Chyba zauwa¿yliœcie, ¿e wyszed³em sam.
– Wcale nie wiemy, ona zdaje siê wysz³a zaraz po tobie. I te¿ sama.
– No dobra – uci¹³em. – Ale to nie ma nic do rzeczy. Teraz interesuje mnie Adam.
– Adam to w porz¹dku facet – odezwa³ siê Buba. – Nie zas³uguje na tak¹ rodzinkê, jak¹ ma.
– Czy oni siê naprawdê rozwodz¹? – spyta³ mnie Narcyz.
– Tak mówi¹. I na to wygl¹da. A kiedyœ podobno byli bardzo zgodnym ma³¿eñstwem..
– Byli – przytakn¹³ Buba. – Kiedy Rafa³ pi³, to zdaniem Hanki zawsze by³ winny ktoœ inny.
– Na przyk³ady.
– Na przyk³ad ja – zgodzi³ siê ³atwo. – Ale nie tylko. Wszyscy byli wszystkiemu winni, tylko
jej Rafa³ek by³ pere³k¹ bez skazy.
– Wiêc czemu w³aœciwie wszystko siê popsu³o?
– Mnie siê pytasz? Oni ze mn¹ zerwali piêæ lat temu. Powinieneœ spytaæ wiesz kogo...– doda³
z nag³ym zastanowieniem. – Spytaj tê ich s³u¿¹c¹. Ona tam by³a jeszcze dwa lata temu. No,
jak jej tam... mam, stara Mieczykowa. Oczywiœcie, Mieczykowa.
– Co?! – zatka³o mnie. Zna³em to nazwisko, ale nie mog³em sobie przypomnieæ sk¹d.
– Pamiêtam dobrze – mówi³ Buba. – Stara by³a ostra i lubi³a rz¹dziæ po swojemu. Bardzo
lubi³a Adama, zreszt¹ on siê kolegowa³ z jej wnukiem.
– Mam! – przypomnia³o mi siê. – Robert Mieczyk! To na pewno ten wnuk.
– Celka, jeszcze kawy! – zajêcza³ Narcyz, pokazuj¹c opró¿niony dzbanek i œciskaj¹c skronie.
Celka wsta³a, zabra³a pusty dzbanek i pe³n¹ popielniczkê.
– Pomogê ci – podnios³em siê i wyszed³em za ni¹ do kuchni.
– S³uchaj Celka – powiedzia³em, gdy skwapliwie zwija³a siê po nieprzytomnie brudnej kuch-
ni – czy chcesz zdzia³aæ coœ prawdziwego, rzeczywistego?
– Nie rozumiem? – zrobi³a wielkie oczy.
– Chcesz pomóc wielu osobom? Mnie, Adamowi, innym, o których lepiej nie mówiæ.
– Chcê – skinê³a g³ow¹. – A czy coœ siê sta³o?
– Owszem, sta³o siê. Ale nie mogê ci powiedzieæ co. Mo¿e sama siê dowiesz...
– A co mia³abym zrobiæ?
– Nie wiem sam... Ty bêdziesz wiedzia³a lepiej. Muszê siê dowiedzieæ jak najwiêcej o tym
Kaczorze – Lucku. I o Adamie Meleszyñskim. I – doda³em z wahaniem – o Izie Miller. J¹
chyba te¿ znasz.?
– No, jawa – przytaknê³a. – Ojej – uzmys³owi³a sobie – przecie¿ pan ich wszystkich uczy?
– I w³aœnie dlatego trudniej mi wejœæ miêdzy nich ni¿ tobie na przyk³ad.
Spojrza³a na mnie czujnie: – Ale czy to... – zawaha³a siê – czy to nie bêdzie przeciw nim?
– Tego nie mogê ci obiecaæ. Ale gwarantujê, ¿e to nie dotyczy ¿adnych spraw szkolnych i tak
dalej. Przeciwnie – to s¹ sprawy doros³ych ludzi. Bardzo nawet doros³e sprawy.

background image

102

– Dobra – zdecydowa³a siê ostatecznie. – Zrobiê, co bêdê mog³a. O co mam pytaæ?
– O wszystko, co dotyczy Lucka, Adama i Izy. Wszystko. B¹dŸ moim okiem i uchem.
– A jak siê skontaktujemy? Czy mam przyjœæ jutro do szko³y?
– Dziecino – spojrza³em jej w oczy – musisz zacz¹æ dzia³aæ natychmiast. Chcia³bym siê
z tob¹ spotkaæ najpóŸniej o trzeciej. Jest niedziela, ja nie wiedzia³bym nawet, gdzie i kogo
pytaæ. A ty coœ wymyœlisz.
– Mam – powiedzia³a po chwili zastanowienia – mnóstwo ludzi z naszej budy gra w tenisa
w niedzielê rano na kortach „Lechii”. Teraz, miêdzy maturami bêdzie tam na pewno ca³a
paczka.
– Œwietny pomys³. Wiêc nie masz na co czekaæ – wyj¹³em z jej r¹k dzbanek z kaw¹. – „Le-
chia” jest blisko. Czekam o trzeciej na twój telefon. Tu masz numer – nabazgra³em jej na
kartce numer telefonu Janusza. – A teraz idŸ – popchn¹³em j¹ lekko w stronê drzwi.
– Chcê siê po¿egnaæ z Bub¹ i Narcyzem – oponowa³a.
– Lepiej nie. To naprawdê tajna misja, a oni bêd¹ pytaæ – gdzie i kto...
– Okay – zgodzi³a siê przejêta. Pa!
Zamkn¹³em za ni¹ drzwi i z dzbankiem paruj¹cej kawy wróci³em do pokoju.
– Dobrze, ¿e jest kawencja – ucieszy³ siê Buba. – Ale gdzie Celka?
– Niestety, musia³a ju¿ wyjœæ. Kaza³a was po¿egnaæ.
– Jezu – wyjêcza³ Narcyz. – A kto posprz¹ta kuchniê?
– C«est la vie – westchn¹³ Buba i doda³ sentencjonalnie – Kobiety przychodz¹ i odchodz¹,
a kac pozostaje. Twoje zdrowie, profesorze. – I dopi³ resztkê wina.
– Jagoda, zbudŸ siê, jest kawa – Narcyz zacz¹³ ³agodnie kusiæ œpi¹c¹ dot¹d niewiastê, wi-
docznie w nadziei, ¿e znajdzie nastêpn¹ kandydatkê do posprz¹tania kuchni.
– Czy mogê zadzwoniæ? – spyta³em i wyszed³em do przedpokoju, gdzie sta³ telefon. Jeszcze
raz wykrêci³em numer Anny Azulewicz. Teraz s³uchawkê podniesiono prawie natychmiast,
a po drugiej stronie us³ysza³em g³os jakiegoœ mê¿czyzny.
– Czy mogê mówiæ z pani¹ Azulewicz? – spyta³em.
– A czy to mo¿e pan Ordêga?
– Owszem.
– Ania musia³a wyjœæ, wezwano j¹ pilnie do kliniki. Ale kaza³a mi czekaæ. Aha, nie przedsta-
wi³em siê, mówi Ludomir Korsak... Wiêc kaza³a mi czekaæ i prosiæ, ¿eby pan natychmiast
przyjecha³. Zasz³y nowe, zaskakuj¹ce okolicznoœci.
– Przyje¿d¿am natychmiast – obieca³em i od³o¿y³em s³uchawkê. A wiêc coœ siê dzieje – po-
myœla³em. Za chwilê poznam tajemniczego magistra praw!
Dochodzi³a jedenasta, kiedy po¿egna³em towarzystwo Narcyza i wyszed³em na Grun-
waldzk¹. £atwo powiedzieæ „natychmiast” – o dwunastej mia³em byæ z powrotem na
Zaspie, a tymczasem mia³em siê dostaæ na Ogarn¹. W niedzielne przedpo³udnie nie
by³o to zadanie ³atwe. Na szczêœcie z³apa³em dwunastkê i po dziesiêciu minutach wy-
siad³em na rogu Œwierczewskiego, a po nastêpnych kilku puka³em ju¿ do mieszkania
przy Ogarnej.
Magister praw Ludomir Korsak by³ jeszcze bardziej nerwowy, spocony i nieœmia³y ni¿ wte-
dy, gdy widzia³em go po raz pierwszy.
– Niech pan siada – zakrz¹tn¹³ siê po pokoju. – Mo¿e kawy albo herbaty?
– Nie, dziêkujê. Proszê mówiæ, co siê sta³o.

background image

103

– Wiêc widzi pan... ja sam nie rozumiem... – wyci¹gn¹³ paczkê carmenów i zacz¹³ niezdarnie
zapalaæ papierosa. Pstrykn¹³em zapalniczk¹. Korsak zaci¹gn¹³ siê g³êboko, odkaszln¹³ i zacz¹³
wreszcie nerwowo odpowiadaæ:
– Ania... to znaczy docent Azulewicz musia³a pojechaæ do kliniki...
– To ju¿ wiem.
– ...i prosi³a, ¿ebym z panem porozmawia³. Ale ja naprawdê nic nie wiem – jêkn¹³.
– Zasz³y jakieœ nowe, zaskakuj¹ce okolicznoœci – powiedzia³em mu.
– Tak, tak, oczywiœcie – spojrza³ na mnie z wdziêcznoœci¹. – Wiêc widzi pan – wyr¹ba³
wreszcie – Adam znikn¹³. To znaczy tym razem znikn¹³ naprawdê. Oboje z Ani¹ nie wiemy,
gdzie jest... Ania po prostu szaleje z niepokoju.
– Mo¿e spróbuje siê pan uspokoiæ i opowiedzieæ wszystko po kolei – zaproponowa³em.
– Tak, tak, oczywiœcie – wyg³osi³ swoj¹ ulubion¹ formu³kê i spojrza³ na mnie jakby z prze-
strachem.
Rozeœmia³em siê i spyta³em wprost: – Czy pan mnie siê boi?
– No nie, nie, oczywiœcie... – zaprzeczy³. – Ale nie rozumiem, sk¹d ta zmiana nastawienia
Ani. Pan mo¿e mieæ mi za z³e ten kawa³ z pijalni¹ piwa.
– Ale¿ nie ma o czym mówiæ.
– Naprawdê? – spyta³ z nadziej¹.
– Naprawdê. By³ pan sprytniejszy ode mnie. I od Izy... – doda³em ze smutkiem.
– To ta œliczna panienka? – spyta³.
– Tak.
– Bardzo ³adna – pochwali³. Zrozumia³e, ¿e nie mo¿e wiedzieæ o jej œmierci. A Azulewicz
wiedzia³a – wiêc Korsak nie móg³ byæ jednak zbyt daleko wprowadzony w sprawê.
– Skoro wszystko jest jasne – podj¹³ Korsak – postaram siê opowiedzieæ co i jak... Kiedy
Adam odszed³ od rodziców – zamieszka³ u mnie. Czasowo, oczywiœcie, bo na sta³e mia³
mieszkaæ tu. Ale ba³ siê, ¿e rodzice jakoœ dotr¹ do Ani, wiêc...
– Chwileczkê – przerwa³em mu – mo¿e pan mi powie, kim w³aœciwie pani docent jest dla
Adama.
– No, jak to? – Zdziwi³ siê. – Pan nie wie?
– Nie...
– Hmmm... nie zastanawia³em siê. W³aœciwie tez dok³adnie nie wiem. Adam nazywa j¹
ciotk¹, ale to chyba dalekie pokrewieñstwo i nie wiem przez kogo.
– Ciotka zdaje siê nie cierpieæ tak samo obojga rodziców Adama?
– O tak, tak, zapewne – zgodzi³ siê – to nie ulega w¹tpliwoœci. Zreszt¹, ja siê jej nie dziwiê.
– Przepraszam, ¿e pytam, ale kim w³aœciwie p a n jest dla Adama?
– Ja – zdziwi³ siê Korsak – ja? No, ja jestem przyjacielem Ani. Wie pan – pewnie dziwna
z nas para, ale Ania uratowa³a mi ¿ycie, dos³ownie wydar³a mnie œmierci... Mia³em wylew
rok temu i le¿a³em u niej w klinice. Ona jest wspania³ym neurologiem. Le¿a³em pó³ roku,
a kiedy wyszed³em to ju¿ tak miêdzy nami zosta³o. Mieszkamy, oczywiœcie, osobno, ale je-
stem do niej bardzo przywi¹zany. Zrobi³bym dla niej wszystko.
– Rozumiem. Wiêc przechowywa³ pan Adama.
– Tak, tak, oczywiœcie – odpar³ gorliwie. – Meleszyñscy nie znaj¹ adresu Ani, nie wiem nawet,
czy zdaj¹ sobie sprawê z tego, ¿e przeprowadzi³a siê na sta³e do Gdañska, bo przez wiele lat miesz-
ka³a w Elbl¹gu... Ale jednak, na wszelki wypadek, Adam ulokowa³ siê u mnie w BrzeŸnie.

background image

104

– A czy wie pan przynajmniej, dlaczego on odszed³ z domu?
– Có¿, mnie w³aœciwie nic nie mówi³... Zreszt¹ nie oczekiwa³em tego od niego. Ale Ania mi
wyt³umaczy³a, ¿e ch³opak prze¿y³ wielki zawód ze strony wszystkich bliskich ludzi. Matka
go nie kocha, ojciec okaza³ siê szuj¹... bardzo zawiód³ go najbli¿szy przyjaciel, rozczarowa³
siê do dziewczyny... tak to jakoœ mia³o wygl¹daæ. Pewnie chodzi³o o tê œliczna Izê? – spyta³
z za¿enowaniem, a widz¹c, ¿e milczê podj¹³ dalej: – Wiêc zamieszka³ u mnie. Prawie nie wy-
chodzi³ z domu i prosi³, ¿eby nikogo nie dopuszczaæ do niego, nawet telefonicznie. Widocz-
nie liczy³ siê z tym, ¿e ktoœ wpadnie na jego trop.
– Czy wymieni³ kogoœ z nazwiska?
– Tylko rodziców i Izê... Wiêc kiedy Iza przyjecha³a do BrzeŸna, od razu siê domyœli³em pod-
stêpu. I specjalnie wywioz³em j¹ na drugi koniec miasta. Adam obserwowa³ ca³¹ scenê przez
okno i mia³ dosyæ czasu, ¿eby siê ulotniæ. Pojecha³ do Ani, mia³ w³asny klucz. Proszê pana –
zapewni³ ¿arliwie – nigdy bym nie zostawi³ takiej œlicznej m³odziutkiej panienki w pijalni,
gdybym nie wiedzia³, ¿e pan jedzie za nami. Taki d¿entelmen, myœlê, w zagranicznym samo-
chodzie, myœlê, da sobie radê – zaczerwieni³ siê. – Wie pan, teraz mi g³upio, ale wtedy czu-
³em siê jak w filmie sensacyjnym... A ja jestem takim zwyczajnym cz³owiekiem.
– Wszystko to bardzo ciekawe, ale nadal nie wiem, co siê w³aœciwie sta³o?
– Ja te¿, ja te¿, niestety – zapewni³. – Mogê tylko przekazaæ panu to, co powiedzia³a mi Ania.
Otó¿ Adam wróci³ wczoraj do domu wkrótce po pana wyjœciu. Ania powiedzia³a mu, ¿e pan
by³ i ¿e – jej zdaniem – powinien pan siê z nim zobaczyæ. Ale – tak dos³ownie kaza³a mi
powtórzyæ – nie mia³a mu odwagi przekazaæ tej tragicznej wiadomoœci od pana. Adam po-
wiedzia³, ¿e siê z panem spotka w niedzielê rano. Ale wkrótce potem zadzwoni³ telefon.
Adam najpierw by³ bardzo z³y, krzycza³, ¿e nie chce rozmawiaæ, ale potem d³ugo s³ucha³,
bardzo siê przej¹³ czymœ, co us³ysza³ – i wyszed³. Ciotce powiedzia³, ¿e wróci póŸno, ale
w ogóle ju¿ tego dnia nie wróci³. Nie wróci³ do tej pory. I nie telefonowa³. Siedzê tu w³aœnie
dlatego, ¿e Ania musia³a wyjœæ, a ktoœ powinien czekaæ. Proszê pana – doda³ z wahaniem –
co siê w³aœciwie sta³o? Co siê dzieje?
– Nie wiem – wzruszy³em ramionami – nie wiem tak samo, jak i pan. Ale dzieje siê coœ bar-
dzo z³ego. Czy móg³bym jakoœ siê skontaktowaæ z pani¹ Azulewicz?
– Och – westchn¹³ – ona bardzo nie lubi, kiedy jej siê przeszkadza w klinice. Ale sytuacja
jest wyj¹tkowa... Proszê, oto jej numer telefonu.
Zapisa³em sobie numer, który i tak ju¿ zna³em z notesu Adama – 32–16–71, Klinika Neuro-
logii AMG.
– Ania jest tam docentem! – powiedzia³ z dum¹ Korsak. – A czy pan wie, gdzie jest neurolo-
gia w Akademii?
– Nie wiem, ale znajdê. Dziêkujê za wszystko.
– To ja dziêkujê, ¿e nie ma pan do mnie ¿alu – teraz, kiedy ju¿ jesteœmy po tej samej stronie.
Powiedzia³ to bardzo bezpoœrednio i ujmuj¹co. Bardzo ³atwo obdarzy³ mnie zaufaniem. Ale
czy naprawdê graliœmy po tej samej stronie? Kto i z kim gra³? I co?
By³o ju¿ po dwunastej, kiedy dotar³em na postój taksówek pod Zbrojowni¹. Na szczêœcie w nie-
dzielne po³udnie wiêkszoœæ gdañszczan udaje siê przyk³adnie na mszê, a do koœcio³a nie jeŸdzi
siê raczej taksówkami, wiêc bez trudu z³apa³em wolnego mercedesa i pojecha³em na Zaspê.

background image

105

XIV

Na Zaspie czekali ju¿ na mnie w komplecie – Janusz, Artur i Mustafa. Janusz kartkowa³ za-
wziêcie jakieœ broszury, a Arab z dziennikarzem wiedli gor¹czkowy spór, o ile oczywiœcie Mu-
stafa, ze swoj¹ flegmatyczn¹ i niespieszn¹ wymow¹, móg³ cokolwiek mówiæ gor¹czkowo.
– Pos³uchaj tylko, co ustali³ Mustafa – rzuci³ siê do mnie Artur. – Ten Lachmann, w swoim
œrodowisku zwany dŸwiêcznie Bimbrem, jest z ca³¹ pewnoœci¹ gorylem Camela.
– Tak, tak, on gorilla Camel – potwierdzi³ z dum¹ Mustafa.
– Camel ma ich kilku – ci¹gn¹³ Artur – zmieniaj¹ siê co pewien czas, ale ten jest jednym
z najwierniejszych...
– Wiêc wynika³oby z tego, ¿e to Camel nas³a³ ich na mnie?
– To chyba oczywiste! Ale pos³uchaj – dziœ od rana Bimber pi³ na umór w kilku gdyñskich
melinach. By³ w rozpaczy, jeœli takie uczucie jest mu w ogóle znane. Podobno Camel wywa-
li³ go na zbity pysk ze s³u¿by.
– Za niezdarne przeprowadzenie zamachu na mnie – domyœli³em siê.
– To bardzo prawdopodobne, ale pos³uchaj dalej! Ja pokrêci³em siê po Rumi. Bimbra oczy-
wiœcie nie by³o w domu – nie móg³ byæ, skoro pi³ w Gdyni. Ale dowiedzia³em siê sporo o je-
go przesz³oœci, zwyczajach, kolesiach itd. Miêdzy innymi pokazano mi altankê na dzia³ce,
gdzie Bimber ma swoj¹ melinê i gdzie zwyk³ zapadaæ w sen po libacjach. Mo¿emy to wyko-
rzystaæ – w Gdyni i tak go nie dopadniemy, ale jeœli odczekamy trochê i pojedziemy do Rumi,
mo¿emy go tam w czterech zdybaæ i zmusiæ do gadania...
– Wspaniale, Arturku, ale przecie¿ my siê do tego nie nadajemy.
– Och – niecierpliwi³ siê Artur – my siê w ogóle do niczego nie nadajemy, ale co nam szko-
dzi spróbowaæ? Bimber i tak nie pójdzie na milicjê skar¿yæ, nawet jeœli nieŸle oberwie.
– A kto go bêdzie bi³, twoim zdaniem?
– Jak to, wszyscy...
– Ju¿ widzê Janusza, jak kopie Bimbra w przyrodzenie!
– Ja mogie go karate, dawno æwiczy³em, jeszcze w Kuwejt – odezwa³ siê Mustafa.
– Dobrze – zdecydowa³em – pojedziemy do Rumi, ale póŸniej. Musimy daæ czas Bimbrowi, ¿eby
siê dostatecznie urz¹dzi³ i dowlók³ do tej altanki. A my mamy wa¿niejsze sprawy na g³owie.
– Niby jakie? – handryczy³ siê jeszcze Artur.
Opowiedzia³em im o Lucusiu–Kaczorze, Celce, Mieczykowej i kolejnym zaginiêciu Adama.
– Co chcesz robiæ dalej? – spyta³ rzeczowo Janusz.
– Przede wszystkim muszê siê spotkaæ z t¹ Mieczykow¹. Muszê wiedzieæ jak najwiêcej o Me-
leszyñskim. A potem wybiorê siê do Kliniki Neurologicznej, a co ty zdzia³a³eœ?
– Niewiele, niestety. „U Kubickiego” nie znalaz³em nikogo, kto przypomina³by Artystê opi-
sanego przez Artura. Ale za to wst¹pi³em do znajomego krytyka sztuki i po¿yczy³em od nie-

background image

106

go katalogi dawnych wystaw Meleszyñskiego, z reprodukcjami jego obrazów. W³aœnie je
przegl¹dam...
– Poda³ mi kilka z¿ó³k³ych broszurek i kilka luksusowych, zagranicznych wydawnictw dru-
kowanych na kredzie i opatrzonych kolorowymi reprodukcjami. Kartkowa³em je, a Janusz
mówi³ dalej:
– Poogl¹daj je sobie w wolnej chwili, jeœli znajdziesz jak¹œ w najbli¿szych dniach. Ale jedno
mnie zastanowi³o... popatrz tu, i tu... – wyj¹³ mi z r¹k katalogi i zacz¹³ pokazywaæ niektóre
reprodukcje – i tu jeszcze...
– O co ci chodzi, o tê twarz?
– W³aœnie! Powtarzaj¹cy siê portret jakiegoœ mê¿czyzny. Wci¹¿ ta sama twarz, bez wzglêdu
na temat i tytu³ obrazu. Trochê to dziwne, bo zdarza siê nawet doœæ czêsto, ¿e malarz powie-
la w kolejnych ujêciach autoportret, ale to przecie¿ nie jest twarz Meleszyñskiego.
Janusz mia³ racjê – z pomniejszonych, niezbyt wyraŸnych czasem reprodukcji patrzy³a twarz
zupe³nie niepodobna do profesora, nawet m³odszego o dwadzieœcia lat. Meleszyñski by³ ciem-
ny, prawie czarny, mia³ bardzo wyraŸne rysy i zarost, choæ w ogóle w jego twarzy by³a jakaœ
dziecinna nieomal miêkkoœæ. Tymczasem twarz z p³ócien by³a w¹ska, poci¹g³a, okolona bar-
dzo jasnymi i krêconymi w³osami, bez zarostu. W spojrzeniu by³o coœ szalonego, a przynaj-
mniej – nieprzytomnego.
– Panowie – powiedzia³ niby to b³agalnie Artur – nie zajmujcie siê bzdurami. Trzeba jechaæ
do Rumi.
– Jeszcze nie teraz. No, zbieramy siê. Ja jadê do Or³owa, do Mieczykowej. A wy?
– Pojadê jeszcze raz do „Kubickiego” – powiedzia³ spokojnie, lecz z uporem Janusz.
– Dobra, a wy?
Mustafa uœmiechn¹³ siê i roz³o¿y³ rêce, co mia³o znaczyæ, ¿e jest do dyspozycji.
– Artur?
– Skoro nie chcecie s³uchaæ m¹drych rad – zajmê siê jeszcze raz Camelem.
– Ale ostro¿nie!
– Nie ty bêdziesz mnie uczy³! – zez³oœci³ siê dziennikarz.
– Panowie, o co my siê k³ócimy? – spyta³ spokojnie Janusz.
Umówiliœmy siê na trzeci¹ i pojechaliœmy – ka¿dy w swoj¹ stronê. Ja z Mustaf¹, jego oplem.
Pamiêtaj¹c o k³opotach z benzyn¹ zaproponowa³em Arturowi, ¿e podrzucimy go chocia¿ do
Gdyni, ale wynioœle podziêkowa³. Jechaliœmy wiêc sami, z Mustaf¹, do Or³owa, na spotkanie
kolejnej nie znanej mi osoby, któr¹ chcia³em pytaæ o sprawy, które nie powinny mnie obcho-
dziæ. Mustafa prowadzi³ pewnie i spokojnie, milcza³, tak jakby jego udzia³ w moich sprawach
i s³u¿ebna funkcja, jak¹ spe³nia³ – najpierw wobec Izy, teraz wobec mnie, by³a jego natural-
nym obowi¹zkiem.
– Mustafa – spyta³em powodowany nag³ym impulsem – dlaczego ty siê w³aœciwie tak anga-
¿ujesz w moje sprawy?
– Angaziuje? – spyta³ Mustafa. – To nie jest tak. Od czasu, kiedy ja spotka³ Izia, ja ju¿ nie
mam inne sprawy.
– A kiedy w³aœciwie j¹ spotka³eœ?
– Nie dawno tak. To by³o zima, na jakieœ przyjêcie du¿e. Wiesz, ja jestem z Kuwejt, ja Arab,
ale nie taki Arab jak inne. Ja wiem, wy nie lubiæ inne. To racja jest te¿. Ja ju¿ mam politech-
nika w Lyon za sob¹, a w Gdañsk mam robiæ ship–building, wiesz – budowa okrêty. Gdañsk

background image

107

dobry w tym jest. Ale od zima ja ju¿ myœla³ tylko o Izia. Izia by³a dla mnie jak Allach jest.
Ona mnie nie chcia³a , ty wiesz. Ja mam dollars, mam future w Kuwejt, ale to dla niej nic
jest. Dobrze, myœlê, ja poczekam. I czeka³. A¿ ona dzwoni i prosi, ¿ebym jej pomaga³ – sa-
mochód wozi³ i inne takie. Wiesz...
– Wiem.
– To nie by³o dawno wcale. Jaki miesi¹c w ty³. Dlatego ja tak ma³o wiem o Izia. Nic nie wiem
– zasêpi³ siê. – Ale ona by³a dobra, by³a okay. Wiêc ja teraz moge coœ zrobiæ dla niej, to ro-
bie. Wiesz?
– Wiem.
– Ja wiem, to nie jest typical. Ale nie ka¿dy Arab jest dirty wcale, o nie.
– Wiem, Mustafa – zapewni³em go gor¹co. – Ty jesteœ ca³kiem clean. A wielu Polaków jest
bardzo dirty.
Skin¹³ g³ow¹ spokojnie, pewny swoich wewnêtrznych racji.
– S³uchaj, Mustafa – tknê³o mnie – a czy nie domyœlasz siê, dlaczego Iza tak nagle zwróci³a
siê do ciebie.
– Ja myœlê – ona siê ba³a coœ. Ja ju¿ ci mówi³ o to.
– Pamiêtam.
– Ona mi nie mówi³a nigdy nic. Ale chcia³a kogoœ mieæ obok. Mnie najpierw, Adama, potem
ciebie. Ba³a siê.
– Kogo, Mustafa, kogo?
– Nie wiem. Ona siê wcale z nikt prawie nie spotyka³a. Prawie nikt. Nie chodzi³a do nikt te¿.
– No, ale spotka³eœ j¹ na jakimœ przyjêciu.
Rozeœmia³ siê: – To by³ taki bal with maska, wiesz... – szuka³ s³owa.
– Maskarada?
– Te¿. Ale with costumes te¿.
– Bal przebierañców?
– O w³aœni. W jakiœ du¿y doctor«s dom. Du¿o ludzi, straszne. Nie znaj¹ siê. Taka zabawa.
– I co?
– Ona tam by³a z jakiœ starszy pan, du¿o starszy. Taki European gentelman. Rozmawia³em
z nim po angielsku d³ugo. Izia k³óci³a siê z nim i z³a by³a, uch!
– I co?
– Ni chcia³a z nim iœæ do domu. Spyta³a, czy mam opel. On by³ z³y jak cholera. Ja wiem –
Izia specjalnie mnie pyta³a ¿eby z³y by³ on. I ja j¹ odwióz³. Taki pocz¹tek by³.
– Widzia³eœ kiedyœ jeszcze tego starszego pana?
– Never. Izia powiedzia³a, ona piepsi emeriti – rozeœmia³ siê – dobrze powtórzy³ ¿em?
– Dobrze... – rozeœmia³em siê i ja.
– ...i ¿e never more siê z nim spotka.
Dojechaliœmy do Or³owa. Niedzielne popo³udnie – zw³aszcza wczesne, kiedy wszyscy przy-
zwoici Polacy zasiadaj¹ do obiadu – nie by³o najlepsz¹ por¹ na wizyty u obcych ludzi, ale
dawno ju¿ przesta³em siê przejmowaæ takimi wzglêdami. Mustafa zaparkowa³ pod warszta-
tem samochodowym, a ja okr¹¿y³em d³ugi i wysoki parkan i znalaz³em œcie¿kê prowadz¹c¹
do bunkrowatego domu.
Zadzwoni³em dwukrotnie. Cisza. Zastuka³em. To samo. Sta³em przez chwilê, zastanawiaj¹c
siê, co robiæ, kiedy us³ysza³em kroki za plecami.

background image

108

– Pan do kogo?
Odwróci³em siê. Na œcie¿ce sta³a stara, mo¿e siedemdziesiêcioletnia kobieta, o surowej, sta-
nowczej twarzy.
– Szukam pani Mieczykowej?
– Której?
– Starszej.
– To trochê ma³o. Ju¿ s¹ cztery panie Mieczykowe.
– S¹dzê, ¿e chodzi o pani¹.
– Pan jest z milicji? – spyta³a nieoczekiwanie.
– Na szczêœcie nie.
– Kto tam wie, co by by³o szczêœcie... Proszê za mn¹...
Poszliœmy t¹ sam¹ œcie¿k¹ do pobliskiego, starego domku z czerwonej ceg³y.
– Tu mieszkam – t³umaczy³a Mieczykowa . – Sama. Oni wszyscy wol¹ ten bunkier. – poka-
za³a domid³o przyklejone do warsztatu. Otworzy³a drzwi, wytar³a starannie nogi i wprowa-
dzi³a mnie do sporej, idealnie wysprz¹tanej kuchni.
– Proszê – przetar³a szmatk¹ sto³ek – niech pan siada.
Siad³em.
– Zam¹ci³o im dobrobytem w g³owie. Za Gierka tak siê popsuli, ale jeszcze Genera³ im od-
bierze.
Przez moment nie mog³em zrozumieæ, o czym stara mówi.
– Warsztaty, samochody, lakiernie, teraz fermy. Nawet dziœ na fermie s¹, przy niedzieli, tfu...
No s³ucham, czego pan chce? – spyta³a nieoczekiwanie.
– Pani pracowa³a przez wiele lat u Meleszyñskich?
– Wiêc jednak... – wyszepta³a.
– Jednak co?
– Niewa¿ne – otrz¹snê³a siê. – Owszem, pracowa³am.
– Jestem szkolnym nauczycielem Adama. On zgin¹³, prawdopodobnie popad³ w jakieœ tara-
paty. Czy pani wie o tym?
Pokrêci³a przecz¹co g³ow¹.
– Chcê mu pomóc. Szukam go. O ile wiem – szuka go równie¿ milicja. Ale Meleszyñski,
mimo ¿e sam prosi³ o pomoc, wcale nie stara siê u³atwiæ zadania. Coœ ukrywa i krêci.
– Wcale siê nie dziwiê – machnê³a rêk¹. – On ju¿ na amen siê zakrêci³.
– Pani by³a u nich wiele lat. Myœlê, ¿e mog³aby pani bardzo mi pomóc swoimi informacjami.
– Ja tam na ludzi donosi³a nie bêdê. Choæby i z³ych.
– Wiêc to Ÿli ludzie? Jednak?
– Nie mam prawa s¹dziæ.
– Ale pani to robi. Inni te¿.
– Wszyscy grzeszymy.
– Pani Mieczykowa... niech mnie pani dobrze zrozumie!
Ja nie chcê wyrz¹dziæ najmniejszej krzywdy Meleszyñskiemu. Ani tym bardziej Osterskiej.
Interesuje mnie tylko Adam. A on ma przecie¿ tylko dziewiêtnaœcie lat!
Wzmianka o Adamie zrobi³a jednak na niej wra¿enie.
– Pan wie – ¿achnê³a siê – ¿e jak mnie ju¿ wyrzucili... Tak, wyrzucili!... To zabronili siê bawiæ
Adamowi z Robertem? Chocia¿ to byli tacy dobrzy koledzy – osuszy³a k¹cik oka chusteczk¹.

background image

109

– A teraz... Teraz znów siê profesor kuma sam z ch³opakiem. Do niczego dobrego to nie do-
prowadzi.
– Sama pani widzi, ¿e Meleszyñski mo¿e byæ po prostu groŸny. Równie¿ dla w³asnego syna.
£ama³a siê coraz wyraŸniej. Mia³a wielk¹ ochotê mówiæ, ale by³o jej po prostu wstyd. A ja
nie wiedzia³em, jak ten wstyd prze³amaæ. W koñcu jednak siê zdecydowa³a.
– No dobrze... powiem panu, co wiem. Ju¿ dosyæ z³ego ten drañ narobi³.
– Od kiedy w tym domu wszystko zaczê³o siê psuæ? – zaatakowa³em bez chwili zw³oki.
– Wcale nie tak znów dawno. Panie, a¿ ¿al pomyœleæ... Jakie to by³o dobre ma³¿eñstwo. A jak
kochali Adama. A¿ strach. Ale to wszystko by³o zawsze takie... ja wiem... trochê wymyœlone.
Jakby musieli siê czegoœ baæ? Takie w strachu, wie pan.
– Histeryczne?
– O w³aœnie – podchwyci³a skwapliwie – histeryczne. Czego siê mieli niby baæ? Pan by³ s³aw-
ny a¿ strach, Hanka te¿ mia³a te swoje sukcesy. A tak siê zachowywali, jakby to nie by³o na-
prawdê, jakby im kto mia³ to zara zabraæ. No tyle, ¿e on lubia³ rozrywki ró¿ne, jak ch³op,
popiæ, potañczyæ, goœci sprosiæ. Ale w miarê, nie powiem. A Hania nie, nie powiem. Ona by³a
jak ta myszka... kiedyœ. Ech, panie – westchnê³a – jak to siê ludzie zmieniaj¹. Hanka to by³o
moje kochanie... Ja do nich nasta³am, jak Adaœ mia³ dwa latka, w siedemdziesi¹tym. Hania
by³a skromna, cicha myszka, z tych koœcielnych. Brzydka by³a z tego zaniedbania i tej... hi-
sterii. Oni jeszcze nie mieszkali tutaj, tylko w Red³owie, w takim brzydkim bloku. JeŸdzi³am
do nich co dzieñ trajtkiem.
– A kobiety? – spyta³em. Ludzie tyle mówi¹ o kochankach Meleszyñskiego?
Spojrza³a na mnie bystro: – Mówi¹? Widaæ teraz sobie nie szkoduje... wtenczas inaczej by³o.
Mia³ tam jakieœ swoje baby na boku, dobrze wiem... ale tak to robi³ cichutko, tak spokojniut-
ko, ¿e nikomu nie szkodzi³. – Wzruszy³a ramionami. – Co dziwnego... Hania po tej swojej
operacji na narz¹dach nie mog³a mieæ dzieci, zreszt¹... wcale ju¿ siê do tego nie nadawa³a,
a on by³ taki pe³en ¿ycia. Ho, ho! – Po³o¿y³a d³oñ na ustach: – Ale co ja tu panu opowiadam,
to nie ma nic do rzeczy.
– Mia³a pani powiedzieæ, kiedy zaczê³o siê psuæ – powiedzia³em, ¿eby jej nie sp³oszyæ.
– A tak... Wiêc z czasem zaczêli siê zmieniaæ. On coraz mniej pracowa³ i w ogóle – jakoœ tak
– fartu nie mia³. A Hanka siê zaciê³a w sobie i posz³a w górê. Dla teatru zaczê³a robiæ i to jej
wysz³o. Tak pod koniec, jak tam by³am, to pan przynosi³ do domu tyle co z uczelni... A co to
by³o na taki wielki dom... I na te przyjêcia... A Hania, nie powiem, zarabia³a du¿y pieni¹dz,
tylko jeŸdzi³a ci¹gle – po Polsce i za granicê. To i on zacz¹³ jeŸdziæ. Ale nic dobrego z tych
wyjazdów nie wynik³o...
Zamyœli³a siê.
– S³ucham pani¹ – powiedzia³em delikatnie.
– Wszystko to przez t¹ Holandiê! Pojechali – Hanka do Szwajcarii, a on do Holandii... przez
cztery miesi¹ce by³am sama, tylko z panem Bub¹... zachichota³a. – Potem przys³ali Adama,
a potem wróci³ on, Meleszyñski. I siê zaczê³o – picie, dziewczyny takie bardzo nieciekawe
i w ogóle – zmieni³ siê nie do poznania. Inny cz³owiek wróci³. Z³y, zaciêty w sobie. Z jakimœ
robakiem w œrodku. Ale nie wiem, o co posz³o. Mo¿ebnie, ¿e o politykê, bo potem pan by³
bardzo podpadniêty... wie pan? – spojrza³a na mnie pytaj¹co. – No nie tym z rz¹du, tylko
„Solidarnoœci”.
– Podobno to Wiatrakiewicz go rozpi³?

background image

110

– Buba? Niech pan w to nie wierzy. Buba jest jak du¿e dziecko, on nikomu krzywdy nie zro-
bi. Pi³ z panem, bo co mieli robiæ dwaj w takim wielkim domu, jeszcze w stanie wojennym.
Ci¹gle do Pewexu jeŸdzili, bo wtedy jeszcze kartki na alkohol byli. Pan pamiêta.
Nie pamiêtam, w internacie karmili nas z kot³a, wiêc nie mieliœmy problemu z kartkami, ale
potwierdzi³em.
– Buba nic tu do rzeczy nie mia³ – ci¹gnê³a Mieczykowa. – Ale Hania wróci³a i musia³a mieæ
tego koz³a ofiarnego. Najpierw na Bubie siê skupi³o, a potem na mnie... Teraz na Adama przy-
sz³a kolej, jakby coœ zawini³...
– Co siê skupi³o, nie rozumiem?
– A bo ja wiem, co? Hania siê zmieni³a. Im lepiej jej z prac¹ sz³o, tym bardziej siê od ludzi
oddala³a. Nic tylko praca i praca, sztuka i sztuka. Choæ nie powiem, bardzo za panem i za
Adamem by³a. Wszystko panu wybacza³a, przynajmniej d³ugo. Ale, panie, tak nie mo¿na, jak
ona... dobrze jest popracowaæ, zarobiæ, no, jak siê nagrodê dostanie te¿ radoœæ. Ale potem
trzeba odpocz¹æ, rodzin¹ siê zaj¹æ... A Hania tak – jak z panem coœ Ÿle by³o, to Hania do pra-
cowni albo do teatru. Coœ nie wychodzi³o – Hania do projektów. Wszystko siê odmieni³o.
Najsampierw to Hania by³a rozklejona, nic nie robi³a, p³aka³a czêsto bez powodu, a on j¹ jak
ptaszkê ho³ubi³. I si³y na pracê te¿ mia³, biega³, lata³, za³atwia³, wyk³ada³, co tam jeszcze.
Potem on siê zacz¹³ rozklejaæ, a ona – na odwrót. Raptem taka siê samodzielna zrobi³a, ¿e
nie przyst¹p. To¿, panie, ja ca³ymi miesi¹cami sama siê Adamem zajmowa³am, ona nie mia³a
czasu, on nastroju. Wtedy zaczêli go obsypywaæ prezentami z Pewexu, ale czy to zast¹pi ser-
ce! A mnie siê to nie podoba³o, rzecz jasna. I o tym wiedzieli.
– I dlatego pani odesz³a?
– Odesz³am? Ja bym, panie, nie odesz³a sama – Adama mi by³o ¿al. Oni mnie wyrzucili. Po
prostu wyrzucili, innego s³owa na to nie ma! – by³a bliska ³ez.
– Ale w³aœciwie dlaczego? Nie rozumiem.
– Wie, pan, nikt nie lubi mieæ œwiadka swoich sprawek. Za du¿o wiedzia³am i widzia³am.
Oni ju¿ pod koniec, ze dwa lata temu, chodzili po domu jak nienormalni. Siebie to nawet nie
tykali, du¿ym ko³em siê obchodzili, ale na mnie i na Adama to siê wydzierali przy lada oka-
zji. Ot, dzieñ przedtem jak siê mnie pozbyli – pan mi urz¹dzi³ zupe³nie bez powodu awantu-
rê. Mia³am sprz¹tanie na strychu, a pan tam trzyma³ swoje obrazy i inne szparga³y. Strasznie
siê zakurzy³y, wiêc chcia³am je schowaæ do du¿ej szafy. Otworzy³em j¹, a ze œrodka wypad³
taki wielki obraz. Nigdy go nie widzia³am, to sobie postawi³am i patrzê, a na to wchodzi pan
i z mord¹ na mnie. Bardzo brzydko mnie sponiewiera³. A¿ siê pop³aka³am w kuchni i zaraz
sobie posz³am. A nastêpnego dnia przychodzê – Hania prosi mnie na rozmowê. Myœla³am, ¿e
przeprosi za mê¿a, ale nie, ona mi dziêkuje za pracê! Rozumie pan, dziêkuje mi, po tylu la-
tach!
– Rozumiem. To rzeczywiœcie dziwne...
– Dziwne? To siê zupe³nie inaczej nazywa. Ale nie bêdê kl¹æ przy niedzieli.
– Ale niech pani powie, pani Mieczykowa, co by³o na tym obrazie?
– Jakim obrazie?
– No, tym ze strychu.
– Aaaa, to... Wie pan, taki by³ dziwny. Bardzo mi siê spodoba³. Jak to mo¿na taki obraz trzy-
maæ na strychu. A co tam by³o? Twarz by³a. Mêska niby, wielka taka, z blond w³osami. Jakby
Chrystus, tylko bez brody...

background image

111

Wyci¹gn¹³em z kieszeni katalogi Janusza i podsun¹³em jeden z nich Mieczykowej.
– Czy to ta twarz?
Powoli w³o¿y³a okulary i przez chwilê wpatrywa³a siê w reprodukcjê.
– Tak, ta sama. Identycznie. Tylko tamta by³a wiêksza. Tak dwa metry na jeden. I jakiœ napis
by³, ale nie pamiêtam jaki.
– A mo¿e to z powodu tego obrazu pani¹ wyrzucili?
– Jak to?
– No, nie chcieli, ¿eby ktoœ ten obraz widzia³.
– Bo ja wiem... – zamyœli³a siê – no, pan to siê kry³ ze swoj¹ prac¹. Jak mieszkali na starym
mieszkaniu, to jeŸdzi³ malowaæ do pracowni, do rodziców. Oni mieszkali wtenczas w Sopo-
cie i on tam tylko malowa³. A tutaj mia³ pracowniê, ale jak tam chodzi³, to siê zawsze zamy-
ka³. A gotowe obrazy trzyma³ na strychu, popakowane w skrzyniach. I stopniowo sprzedawa³.
A potem ca³kiem przesta³ malowaæ.
– To ju¿ wiem. Ale niech pani powie, czy jak pracowa³, to bardzo brudzi³?
– A wie pan, ¿e nie bardzo. Nawet mnie to dziwi³o. Sam po sobie sprz¹ta³ i zawsze czysto
mia³. Tyle, ¿e czasem odkurzy³am.
– Wiêc myœli pani, ¿e prze³omowym momentem by³a podró¿ Meleszyñskiego do Holandii?
– Jakoœ tak... zawaha³a siê nagle. – Strasznie du¿o ja tu opowiadam, i o takich starych spra-
wach, a pan mówi³, ¿e o Adama siê rozchodzi.
– Pani Mieczykowa, Adam odszed³ z domu nie bez powodu. A oni ten powód ukryli.
– Rozumiem. Ale co tu w przesz³oœci grzebaæ. Powody s¹ zawsze te same. Ja – mo¿na po-
wiedzieæ – od dzieci w³asnych odesz³a. A powody te¿ te same.
– W³aœnie – przypomnia³em sobie. – Mówi³a pani coœ o kontaktach Meleszyñskiego z wnu-
kiem.
– O tym niech pan mi lepiej nie wspomina! – zaperzy³a siê. – To siê dobrze skoñczyæ nie
mo¿e... Wie pan – westchnê³a – to Meleszyñski po¿yczy³ synowi na ten warsztat, z dziesiêæ
lat temu. Oddaliœmy, wszystko co do grosza. Dlatego potem mnie tak bola³o, jak zabronili
Adamowi przychodziæ do Roberta. A teraz raptem wracam z koœcio³a, patrzê Robert idzie na
Przebendowskich. „Dok¹d?” – pytam, a on hardo „Profesor mnie wzywa!” Coœ tam maj¹
zmówione razem. Mnie siê to nie podoba, niech pan wie. Robert za m¹dry nie jest, tylko za-
sadnicz¹ skoñczy³, i nic ino by siê w samochodach grzeba³ – ale to nie m¹droœæ. Bêdzie Me-
leszyñski potrzebowa³ kimœ siê wyrêczyæ w jakiœ brudnych sprawkach, ma ofiarê gotow¹.
– Ale nie wie pani, o co chodzi?
– Robert nic mi nie powie. Ci m³odzi, dzisiaj, za nic nas maj¹. Nie rozumie, szczeniak, ¿e
gdyby nie ja i dziadek – bo jego ojciec to fajt³apa – to do dzisiaj by na kolonii mieszkali.
Gdzie by tam im siê fermy marzy³y...
Wsta³em. Mieczykowa podnios³a siê równie¿.
– Droga pani – powiedzia³em uroczyœcie. Bardzo mi pani pomog³a i obiecujê, ¿e jak sprawa
siê skoñczy, odwiedzê pani¹ i opowiem, co siê zdarzy³o.
Poda³a mi rêkê do poca³owania: – Pan to inny ni¿ ci m³odzi teraz – powiedzia³a. – I Adam
te¿ inny. Pan siê nadaje na nauczyciela. Ile ma pan lat, ciekawam? Chyba zaraz po studiach?
– Mi³a pani – rozeœmia³em siê. – Nie jest a¿ tak dobrze. Mam trzydzieœci trzy.
– Ho-ho, to pan m³ody. Bardzo. I wszystko przed panem.
– Chcia³bym te¿ tak myœleæ.

background image

112

Po¿egna³em siê i wyszed³em. Mustafa czeka³ cierpliwie w oplu, a kiedy mnie zobaczy³, od
razu zapali³ silnik.
– Dobzie by³o? – zapyta³, szczerz¹c zêby w uœmiechu.
– Powiedzia³a mi parê wa¿nych rzeczy.
– Dobzie. S³uchaj, Andziej... jak ty tam by³, oni wrócili, te m³ode. Bardzo siê na opel patrzyli
i na mnie. I ciebie te¿ widzieli przez okno.
– Niewa¿ne. To nie przeciwnik – odpar³em i opowiedzia³ w skrócie relacjê Mieczykowej. –
Dwie s¹ wa¿ne rzeczy w tym, co mi powiedzia³a. Ta historia o obrazie i kolejne potwierdze-
nie, ¿e wszystko siê popsu³o po powrocie z Holandii.
Muszê szybko z³apaæ Anielê – pomyœla³em. Ale tego nie powiedzia³em g³oœno.
– Dok¹d teraz? – spyta³ Mustafa.
– Do Gdañska... chyba zd¹¿ê jeszcze z³o¿yæ wizytê pani docent.
– No nie wim – powiedzia³ Arab – ju¿ druga jest.
I przycisn¹³ peda³ gazu swojego opla. Nowiutka maszyna po³yka³a kolejne kilometry z ko-
lejn¹ szybkoœci¹. Zamyœli³em siê. Wiedzia³em z ka¿d¹ godzin¹ coraz wiêcej – a o Meleszyñ-
skich bardzo du¿o, ale nic tu siê nie chcia³o z³o¿yæ do kupy.
Poczu³em zniechêcenie. Czy ja czasami nie pêtam siê w kó³ko jak kot wokó³ w³asnego ogo-
na? Dlaczego w³aœciwie za³o¿y³em, ¿e œmieræ Izy jest œciœle powi¹zana ze sprawami Mele-
szyñskich? Opar³em ca³e swoje „œledztwo” na za³o¿eniu, ¿e ktoœ, kto do mnie dzwoni³ jako
Adam ( kto? ) pope³ni³ zasadniczy b³¹d, wi¹¿¹c te dwie sprawy. A jeœli to nie by³ b³¹d? Jeœli
specjalnie wpuszcza³ mnie w maliny? Có¿, znajdê Adama i wszystko siê wyjaœni – pociesza-
³em siê w duchu. Ale Adam – by tak rzec – gin¹³ coraz dok³adniej.
Nag³e zmêczenie zaæmi³o mi oczy. Ta sprawa mia³a zbyt wiele elementów, bym móg³ j¹ w ca-
³oœci ogarn¹æ. Zostaje jeszcze Camel, którym zajmuje siê na szczêœcie Artur i do którego, byæ
mo¿e, dotrzemy przez Bimbra. Ale Lucuœ? Co z Lucusiem, który w³aœciwie te¿ zagin¹³? Jeœli
Celka czegoœ siê nie dowie – bêdê w kanale.
A starszy pan – przypomnia³o mi siê – o którym opowiada³ Mustafa? Co ze starszym panem?
To jedyny trop w przesz³oœæ Izy. Mo¿e tego trzeba spróbowaæ?
– Mustafa? – spyta³em. – Gdzie by³o to przyjêcie, na którym pozna³eœ Izê?
– To doctor«s dom. Du¿y. £adny. W ten quarter, ja jego nazwanie nie wypowiem... blisko twój dom.
– We Wrzeszczu? – domyœli³em siê.
Skin¹³ g³ow¹: – To willa taka jest. Pokazaæ mogie. Ale nie znam gospodarze, ja tam by³em
z American jeden.
– Dobra – postanowi³em – jeœli zd¹¿ymy, to wpadniemy tam. Mijaliœmy w³aœnie Sopot i na
og³oszeniowym s³upie zobaczy³em afisz reklamuj¹cy spektakl Teatru Ba³tyckiego. To nasu-
nê³o mi pewien pomys³.
– Mustafa – powiedzia³em – mamy jeszcze dosyæ czasu. Czy mo¿esz skrêciæ w lewo?
– Nie mogie. Tu jest d³uga line. Ale mandat mogie, tak...
Zanim zrozumia³em, o czym mówi, gwa³townie przyhamowa³, potem ostro skrêci³ i doda³
gazu. ZnaleŸliœmy siê na paœmie jezdni prowadz¹cym do Gdyni.
– Gdzie? – spyta³ Mustafa.
– No... teraz to w prawo, na Bieruta.
– Okay – powiedzia³ tylko Arab i w trzy minuty póŸniej parkowaliœmy tu¿ przy Monciaku, o sto
metrów od Teatru Intymnego. Postanowi³em bowiem po raz kolejny z³o¿yæ wizytê Bubie.

background image

113

Buba by³ w swojej garderobie, do której dosta³em siê tylko dziêki urokowi osobistemu i stów-
ce, któr¹ dyskretnie wrêczy³em portierce. Przedstawienie dla dzieci przed chwil¹ siê skoñ-
czy³o – jak s³usznie przewidywa³em – i Straszny Król Onufry powoli przywraca³ swej fizjo-
nomii normalny wygl¹d.
Zapuka³em, otworzy³em drzwi garderoby i – nim jeszcze ujrza³em aktora – us³ysza³em sakra-
mentalne:
– Aaaa – witam drogiego profesora!
Buba po prostu zobaczy³ mnie w lustrze. Zamkn¹³em drzwi i podszed³em do niego. Bez s³o-
wa wyci¹gn¹³ rêkê w moim kierunku. Niewiele myœl¹c uœcisn¹³em j¹.
– To te¿! – oœwiadczy³ Buba. – Ale myœla³em, ¿e nie zjawisz siê z pustymi rêkami.
– Buba! – jêkn¹³em. – Obiecujê ci, ¿e jak to wszystko siê skoñczy... je¿eli kiedykolwiek
w ogóle siê skoñczy...bêdê pi³ przez trzy dni na umór – z tob¹ czy sam, wszystko jedno. Choæ-
by mnie mieli wyrzuciæ ze szko³y.
– Bardzo s³usznie.
– Prawda? Czasem to jest niezbêdne?
– To jest zawsze niezbêdne... Nie pozwolimy pijakom deprawowaæ naszej m³odzie¿y. Won
z nimi na zbity pysk...
Rozeœmieliœmy siê obaj.
– Ale ja mówiê powa¿nie – powiedzia³em. – Bêdê pi³ i bêdê pisa³. Tylko niech to siê wresz-
cie skoñczy.
– A¿ tak Ÿle? – zainteresowa³ siê Buba.
– Ano tak.
– To niech siê nie koñczy – zawyrokowa³. – To jest stan bardzo twórczy. A co bêdziesz pisa³?
– Krymina³y. Opiszê w³asne przygody.
– Stary... – Buba uroczyœcie powsta³ – zazdroszczê ci. Zawsze chcia³em pisaæ krymina³y.
A propos... idziemy na setê?
– Wiesz co, Buba... idziemy! Mustafa mi wybaczy.
– Mustafa? – zainteresowa³ siê Buba. – Jeœli to jest ten sam Mustafa, z którym pi³em kiedyœ
tequillê, to na pewno ci wybaczy.
Nie by³o to najrozs¹dniejsze, ale potrzebowa³em tego dnia takiego w³aœnie momentu. Poszli-
œmy po Mustafê. Okaza³o siê, ¿e to nie ten Mustafa. Ale te¿ siê zgodzi³ pójœæ z nami. W „Ba³-
tyku” zamówiliœmy z Bub¹ po secie, a Arab, jako kierowca, poprzesta³ na lampce wina.
– Dwie mo¿liwoœci, stary – powiedzia³ Buba, upiwszy solidnie z kielicha. – Albo popadasz
w ostry alkoholizm i chcesz to robiæ w dobrym towarzystwie, albo masz wiêksze problemy,
ni¿ przypuszcza³em.
– To drugie. Chcê ciê o coœ jeszcze spytaæ.
– Pytaj w koñcu ty p³acisz.
– Ja p³acê – odezwa³ siê Mustafa. Przytomnie nie zaprotestowaliœmy. Tylko Buba pospiesz-
nie wychyli kieliszek i zamacha³ na barmana.
– Chodzi mi o ten okres, kiedy mieszka³eœ w Or³owie. Pamiêtasz?
– Pamiêtam – zapewni³ nas Buba i jednym haustem opró¿ni³ drug¹ setkê, wyjmuj¹c j¹ wprost
z rêki kelnera.
– Ej¿e – zawo³a³em. – Poczekaj trochê, bo za chwilê nie bêdziesz w stanie odpowiedzieæ na
¿adne moje pytanie.

background image

114

– Wrêcz przeciwnie – zaoponowa³ Buba. I zaordynowa³:
– Panie Gieniu, jeszcze raz to samo. Widzisz, stary – zwróci³ siê do mnie – muszê siê spie-
szyæ, bo jutro mam wolny dzieñ.
– Nie rozumiem – zdziwi³em siê. – Przecie¿ powinno byæ odwrotnie.
– Wcale nie... – rozeœmia³ siê Mustafa. – To tak jak moja sesja.
– W³aœnie – potwierdzi³ Buba. – Dziœ nie mogê piæ du¿o, bo jutro mam wolne. Pijê wiêc
szybko, ¿eby zasn¹æ i przespaæ kaca. Gdybym siê rozwin¹³ w z³ym kierunku, móg³bym tak
do œrody, a to trochê d³ugo...
– Wszystko rozumiem, ale mo¿e wreszcie porozmawiamy?
– Nie pacyfikuj, profesorze, powoli przechodzê z feelingu w gibaj, wiêc nie przeszkadzaj.
– Nie rozumiem?
– Co tu rozumieæ... Jak pijesz, najpierw jest feeling: œwiat jest piêkny, kobiety te¿, ty jesteœ
wspania³y... Znasz to?
– No jasne...
– Szeœæ godzin feelingu – ci¹gn¹³ Buba – i przechodzi siê w gibaj. Nazwa mówi sama za sie-
bie. Gibaj to gibaj. Nadal wszystko ci siê podoba, ale w³adze jakby mniejsze. Na przyk³ad –
podobaj¹ ci siê prawie wszystkie panienki, ale spróbuj którejœ u¿yæ... nic. – JedŸmy dalej –
dwie doby gibaja i przechodzisz w melej. Brrr... o czym ja opowiadam. To siê nie da opowie-
dzieæ – to trzeba prze¿yæ. Mia³eœ kiedyœ melej?
– Nie wiem – odpowiedzia³em zgodnie z prawd¹.
– To znaczy, ¿e nie mia³eœ. Brrr... No a trzy doby meleja, to ju¿ delirium tremens.
– Buba – zaoponowa³em – obiecujê ci wspólne delirium nied³ugo. Ale odpowiedz na moje
pytanie.
– Stary, ja jestem jeszcze w feelingu. Mogê ci opowiedzieæ na ka¿de pytanie.
– Wiêc s³uchaj uwa¿nie. Czy, kiedy mieszka³eœ u Meleszyñskiego, widzia³eœ kiedyœ obraz z t¹
twarz¹?
Pokaza³em mu katalog otrzymany od Janusza. Buba d³ugo przygl¹da³ siê kolejnym reproduk-
cjom, studiowa³ podpisy. W koñcu odda³ mi katalog mówi¹c:
– Nie, nigdy. Zdaje siê, ¿e to obrazy Rafa³a, ale nigdy ich nie widzia³em. Nigdy ¿adnego.
Choæ znam du¿o jego prac. To nawet dziwne, nie s¹dzicie?
No, mnie nie musia³ tego mówiæ. To by³o c o n a j m n i e j dziwne.
– A widzia³eœ kiedyœ, jak on pracuje?
– Co ty?! – zdziwi³ siê Buba. – Po pierwsze to on wcale wtedy nie pracowa³, a jeœli ju¿ – to
przy barze. A po drugie obieca³em Hance przed jej wyjazdem, ¿e nawet nie wejdê do pra-
cowni ani na strych, gdzie by³ magazyn, ¿e nie bêdê o nic pyta³, ¿e nie bêdê podpatrywa³.
Wiesz... integralnoϾ aktu tworzenia... te rzeczy...
– Ale by³eœ kiedyœ w ogóle w pracowni?
– A po co? – zastanowi³ siê Buba. – Tam chyba bywa³y tylko szczury. Ten dom by³ dostatecz-
nie wielki, ¿eby nie wchodziæ do tego grobowca.
Podnios³em siê z miejsca. Wiedzia³em ju¿ wszystko, co chcia³em. Mustafa dyskretnie zap³a-
ci³ rachunek.
– Trzymaj siê, Buba! – Po¿egna³em go. – Wrócê do ciebie.
Buba, w odpowiedzi, podniós³ d³oñ w po¿egnalnym geœcie. By³o mi przykro, ¿e zostawiam
go w ponurej knajpie w niedzielne popo³udnie, ale to naprawdê nie by³ dzieñ, w którym mo-

background image

115

g³em piæ. Co innego potem... W chwili, gdy ¿egna³em Bubê, mia³em przeczucie, ¿e nastêp-
nych trzydzieœci lat spêdzê na gruntowym pijañstwie.
– On actor jest? – spyta³ Mustafa. – W real theater?
– Tak, mój drogi – odpar³em – jest aktorem i to niez³ym.
– Bo ja go znam – odpar³ Mustafa. On by³ na party, w zima, kiedy ja pozna³ Izia. Ale on by³
pod gibaj wtedy.
– On te¿ tam by³... – jêkn¹³em. – To ju¿ za du¿o, Mustafa, nie bêdê jeszcze raz do niego
wraca³. Ju¿ raczej, je¿eli pamiêtasz, zawieŸ mnie tam gdzie by³o to przyjêcie.
– To racja jest – powiedzia³ Mustafa, sadowi¹c siê za kierownic¹. – On by³ drink tak bardzo,
¿e nie pamiêta nic z ta zima.
Tak wiêc pojechaliœmy do Wrzeszcza. Z Grunwaldzkiej Mustafa skrêci³ w Hibnera, potem
w Sobieskiego. Zna³em dobrze tê piêkn¹ dzielnicê starych jednorodzinnych domków, teraz
popsut¹ szeregowymi z³odziejówkami, utykanymi bez ³adu i sk³adu wszêdzie, gdzie znalaz³
siê kawa³ek wolnego miejsca. Z Sobieskiego Mustafa skrêci³ w Wileñsk¹, potem w Gro-
dzieñsk¹ i zaparkowa³ pod piêknym starym fiñskim domkiem, niedawno, z gustem, przebu-
dowanym. Podeszliœmy do solidnej furtki. „Bo¿ena i Jan Jasinkowie” – przeczyta³em napis
na tabliczce. Niestety, mimo kilkakrotnego, upartego dzwonienia – nikt nie otwiera³. Pañstwa
Jasinków nie by³o w domu.
– Czy to na pewno tutaj? – upewni³em siê.
– Na pewno tak – potwierdzi³ Mustafa. – Mam pamiêæ do miejsca ró¿ne.
– Trudno... Mo¿e tu jeszcze wrócimy. Ale na razie – na Zaspê.

background image

116

XV

Na Zaspie czeka³ ju¿ Janusz, nie by³o natomiast Artura. Celka dot¹d nie dzwoni³a – jak za-
pewni³ mnie gospodarz. Musia³ siê nieŸle zwijaæ, bo nie tylko zd¹¿y³ byæ „U Kubickiego”,
ale nawet zaimprowizowa³ smaczny obiad – parówki w leczo, ze s³oika. Siedliœmy do jedze-
nia, a Janusz opowiada³:
– Muszê wam siê przyznaæ, ¿e nawet mnie zemocjonowa³o to spotkanie. Bo w koñcu go
znalaz³em! To skoñczony pijaczek i kiedy go zdyba³em, by³ ju¿ nieŸle na bani, ale tak jak
przypuszcza³em – to naprawdê malarz. Teraz pewnie ju¿ nic nie robi, ale ma autentyczny
dyplom krakowskiej ASP z 1947 roku. Nazywa siê Bogdan Blackowski, bêdê musia³ dowie-
dzieæ siê jeszcze czegoœ o nim...
– Do rzeczy Janusz, do rzeczy – przerwa³em mu.
– W³aœnie zmierzam do rzeczy... Ale on mi opowiedzia³ tak niesamowit¹ historiê, ¿e a¿ trud-
no uwierzyæ. Zreszt¹, opowiada³ bardzo chaotycznie i musia³em to sobie potem rekonstru-
owaæ z kawa³ków. Krótko mówi¹c: stary z uporem twierdzi, ¿e Meleszyñski okrad³ jakiegoœ
innego malarza, którego nie ma w kraju. Podobno profesor sam nie namalowa³ ani jednego
p³ótna. Wszystko, co wystawia³, zosta³o w spadku po tamtym drugim, kiedy wyjecha³. Dlate-
go Meleszyñski mia³ przestaæ wystawiaæ – po prostu skoñczy³y mu siê zapasy, a sam nawet
nie by³ w stanie skopiowaæ stylu tamtego.
– Niesamowite! – wykrzykn¹³em – Ale czy stary mo¿e to jakoœ udowodniæ?
– W tym sêk, ¿e nie. Opowiada ¿e ten drugi, to by³ jakiœ genialny amator, zupe³nie nie zwi¹-
zany ze œrodowiskiem. Nie pochodzi³ z Wybrze¿a, kilkakrotnie zdawa³ do PWSSP, ale bez
skutku, wiêc strasznie zrazi³ siê do profesjonalistów. Zosta³ w Trójmieœcie i malowa³ jak opê-
tany. Blackowski mówi, ¿e jego pasja pracy by³a po prostu nienormalna. Kreuje siê na wiel-
kiego opiekuna i przyjaciela tego drugiego...
– No dobrze, ale jak on siê nazywa³?
– Ha... gdyby tak jeszcze stary pamiêta³! Niestety – podj¹³ Janusz – nie pamiêta i równie¿
dlatego jest niewiarygodny. W koñcu stawia Meleszyñskiemu bardzo powa¿ny zarzut i nie ma
praktycznie nic na jego poparcie, poza swoj¹ ckliw¹ histori¹.
– No dobra, opowiadaj dalej.
– Wiêc stary mia³ jakoby opiekowaæ siê ch³opakiem do chwili, kiedy nie pojawi³ siê Mele-
szyñski, który go zupe³nie omota³. Ch³opak przeniós³ siê do niego. Meleszyñski mieszka³
wówczas w jakiejœ wal¹cej siê ruderze w Red³owie – bo on w ogóle pochodzi z Gdyni – i od-
st¹pi³ ch³opakowi nie opalany pokój. Blackowskiego w ogóle nie dopuszcza³ do niego. No,
a potem ten drugi wyjecha³ na Zachód i s³uch o nim zagin¹³. Meleszyñski mia³ odczekaæ jakiœ
czas i zrobiæ wielk¹ wystawê z p³ócien tamtego.
– A niech to... trochê ma³o tego.

background image

117

– Ano ma³o. Da³em staremu na wódê, a on mi da³ swój adres i obieca³, ¿e sobie przypomni nazwi-
sko tamtego i znajdzie dowody na to, co mówi. Wtedy ja obieca³em... co tu kryæ... piêæ tysiêcy.
– Gdzie mieszka?
– Na ulicy Osiek 12/2. To na Starym Mieœcie, blisko „Kubickiego”.
– Wiem – zapisa³em sobie adres starego malarza. Zadzwoni³ telefon i – równoczeœnie – dzwo-
nek u drzwi. Ja chwyci³em s³uchawkê, a Janusz poszed³ otworzyæ. Telefonowa³a Celka.
– I co, dowiedzia³aœ siê czegoœ? – spyta³em.
– Chyba tak, nie wiem, czy to wa¿ne, ale...
– Gdzie jesteœ?
– Dzwoniê z hallu „Olivii”, nie mam w domu telefonu.
– Dobrze, nie bêdziemy rozmawiali przez telefon. Czy mo¿esz chwilê poczekaæ?
– Mogê.
Zobaczy³em, ¿e Artur, który w³aœnie wszed³, daje mi od drzwi jakieœ znaki.
– Halo, s³yszy mnie pan?– spyta³a Celka.
– Tak, tak. Czekaj, zaraz tam przyjadê – od³o¿y³em s³uchawkê i zwróci³em siê do Artura.
– Nigdzie nie powinieneœ jechaæ – zaoponowa³ dziennikarz.
W³aœnie wracam z Gdyni. Dowiedzia³em siê, ¿e Camel szaleje. Lata po mieœcie i szuka ja-
kiegoœ „profesorka”. Podobno powiedzia³, ¿e jeden jedyny raz w ¿yciu pomo¿e milicji.
– No, no i... – powiedzia³em z podziwem, ale tak naprawdê wiadomoœæ ta nie zrobi³a na mnie
wiêkszego wra¿enia.
– Nie powinieneœ w ogóle wychodziæ z domu.
– Artur, ty zdaje siê zapomnia³eœ, o co gram! Oczywiœcie, ¿e wyjdê z domu i to zaraz. Muszê
siê zobaczyæ z Celk¹ i z Azulewicz. I tak dalej, dalej, co tam jeszcze bêdzie trzeba.
– Jak chcesz... ja ciê uprzedza³em.
– To co mam robiæ twoim zdaniem?
– Z³apaæ Bimbra i dowiedzieæ siê, czemu Camel szaleje.
– Zgoda. Ale najpierw Celka i pani docent.
– Jak chcesz – machn¹³ rêk¹ Artur. – Ale my jedziemy z tob¹. Zawsze to bêdzie jakaœ obstawa.
– Tylko nie wszyscy... Janusz, zostañ na razie w domu. Mo¿e poproszê jeszcze o coœ Celkê,
to bêdzie mia³a gdzie zatelefonowaæ.
– Chcia³em wpaœæ do Blackowskiego.
– Wpadniesz póŸniej. Zadzwoniê do ciebie, jeœli nie bêdziesz tutaj potrzebny.
Janusz zgodzi³ siê na mój plan, wiêc wsiedliœmy we trójkê do opla i pojechaliœmy do „Oli-
vii”. Ju¿ w samochodzie opowiedzia³em Arturowi o starszym panu, który by³ z Iz¹ u Jasin-
ków. Obieca³, ¿e popyta o nich znajomych lekarzy.
Celka Radomska czeka³a pod „Olivi¹” i nie potrafi³a ukryæ wyrazu podziwu, który pojawi³
siê na jej twarzy, gdy Mustafa z poœlizgiem wyhamowa³ opla dwa metry od niej. Wysiad³em
i zaprosi³em j¹ do œrodka. Wsiad³a z pewnym wahaniem i nag³¹ nieœmia³oœci¹.
– Opowiadaj, Celka – zachêci³em j¹. – I nic siê nie przejmuj towarzystwem. To przyjaciele.
Artur surowo skin¹³ g³ow¹, Mustafa pokaza³ zêby w uœmiechu.
– Dzieñ dobry! – skinê³a grzecznie g³ow¹ Celka. – To co, wszystko mam mówiæ? Jak leci?
– Oczywiœcie...
– No wiêc... – zawaha³a siê znowu jak uczennica niepewna swych wiadomoœci. – Ojej, a¿ mi
g³upio o tym opowiadaæ...

background image

118

– Dziecino, nam jest g³upio wci¹gaæ ciebie w te sprawy. Ale skoro ju¿ zaczêliœmy...
– G³upio mi, bo takich siê dziwnych rzeczy dowiedzia³am – pokrêci³a g³ow¹. – No wiêc jed-
no przynajmniej to jest pewne. Chodzi o Kaczora. Dowiedzia³am siê, ¿e on siê kocha w Izce
Miller...
– Co?
– No w³aœnie, a¿ trudno uwierzyæ. Bo widzi pan, Izka jest bardzo piêkna – naprawdê, ja to
doceniam... wiem, ¿e jestem dosyæ ³adna, ale ja jestem tylko ³adna, a Izka jest naprawdê piêk-
na i wcale jej tego nie zazdroszczê. Ale to nie o to chodzi – zapl¹ta³a siê – chodzi o to, ¿e
ona jest nie tylko piêkna, ale jeszcze pewna siebie i bogata. Tak ¿e, wie pan, nikt w szkole
sobie nie wyobra¿a³, ¿e mo¿e j¹ poderwaæ. Ch³opcy j¹ obchodzili du¿ym ko³em, a ona te¿
ich trzyma³a na dystans. Niektórzy plotkowali, ¿e ona siê zadaje ze starszymi panami, ale ja
nie wierzê...
– No, a Adam?
– W³aœnie... Adam. Oni siê trzymali razem od niedawna, Adam by³ wyj¹tkiem. Ale podobno
w tym nie chodzi³o o seks – zachichota³a g³upio – no, o te rzeczy. Zreszt¹ s³ysza³am, ¿e ze-
rwali z sob¹ ostatnio. To znaczy, ¿e Adam zerwa³.
– No a Lucuœ, czyli Kaczor?
– No w³aœnie – podjê³a – podobno Kaczor zupe³nie nieprzytomnie siê w niej zakocha³. Wie
pan, on przyszed³ do naszej budy dopiero po drugiej klasie i od razu w to wpad³... jak œliwka
w kompot. To siê nie dawa³o ukryæ – czerwieni³ siê przy niej, poci³, traci³ g³os. Ona pocz¹t-
kowo w ogóle tego nie zauwa¿a³a, bardzo d³ugo. A¿ raptem – jakoœ zim¹ – zaczê³a go trakto-
waæ dobrze, nawet kokietowaæ. Kaczor... czyli Lucuœ robi³ sobie wielkie nadzieje, ale ona nie
dawa³a mu z³udzeñ. On by³ dla niej takim pieskiem pokojowym...
– Rozumiem, mów dalej.
– Podobno Kaczor tak w to wpad³, ¿e zacz¹³ robiæ g³upie numery. Adam zabra³ go kiedyœ do
Izy i od tego czasu zacz¹³ tam przychodziæ dos³ownie bez przerwy. On mieszka na Stogach,
tylko z matk¹, wiêc mia³ daleko do Izki, ale przesiadywa³ u niej ca³e popo³udnia. Zupe³nie
po³o¿y³ naukê, przed sam¹ matur¹. Adamowi musia³o siê to nie podobaæ, bo podobno zerwa³
przyjaŸñ z Kaczorem. Ja myœlê – doda³a – ¿e Adam jednak siê podkochiwa³ w Izie, chocia¿
to ukrywa³. A ona musia³a... – zastanowi³a siê nad tym jakiego u¿yæ zwrotu – ona musia³a
Kaczorowi na coœ pozwoliæ. I dlatego Adam zerwa³ z obydwojgiem.
– No tak – powiedzia³em z zastanowieniem. – To bardzo prawdopodobne. Dowiedzia³aœ siê
czegoœ jeszcze?
Tak naprawdê nie uwa¿a³em tego za prawdopodobne. Nie by³em w stanie wyobraziæ sobie
Izy „pozwalaj¹cej na coœ” Kaczorowi. Ale nie widzia³em powodu, ¿eby informowaæ o tym
Celkê.
– Och – westchnê³a Celka – coœ jeszcze wiem, ale strasznie g³upio mi o tym mówiæ.
– Co siê przejmujesz – w³¹czy³ siê Artur. – Przecie¿ powtarzasz tylko to, co mówi¹ inni.
– No tak – zgodzi³a siê z ulg¹. – Oj, ju¿ dobrze powiem... Jest mi g³upio, bo ta wiadomoœæ
zupe³nie siê nie zgadza z tym, co mówi³am wczeœniej, no ale tak mi opowiadano... Podobno
Kaczora wylali z szesnastki za jakieœ brzydkie sprawki... nikt nic dok³adnie nie wiedzia³...ale
mówi¹, ¿e to by³y jakieœ pedalskie historie... No, to by do niego pasowa³o – bo on przecie¿
jest ca³y taki jakiœ miêkki. Ale z drugiej strony ta jego mi³oœæ do Izy... Sama nie wiem, co
o tym myœleæ?

background image

119

– To wszystko, czego siê dowiedzia³aœ?
– No tak... mia³am du¿o czasu.
– I tak œwietnie siê spisa³aœ. Bardzo ci dziêkujê.
– Nie ma za co. Ja spróbujê jeszcze czegoœ siê dowiedzieæ, mam pewien pomys³.
– Pos³uchaj Celka, jeœli chcesz, to próbuj. Ale teraz liczy siê ka¿da godzina, wiêc powiedz
mniej wiêcej, kiedy bêdziesz dzwoniæ?
– Och, jeœli siê czegoœ dowiem, to prêdko... za dwie, trzy godziny.
– Œwietnie. Zadzwoñ pod ten sam numer. Mnie chyba tam nie bêdzie, ale to nic nie szkodzi –
powtórz swoje wiadomoœci temu, kto odbierze telefon.
– Zadzwoniê na pewno.
– Œwietnie. A gdzie teraz jedziesz? Jeœli do Wrzeszcza, to ciê podrzucimy.
– Niestety – powiedzia³a z wyraŸnym ¿alem. – Chyba skoczê do Gdyni.
Po¿egnaliœmy siê i Celka posz³a w stronê przystanku kolejki, Mustafa wykrêci³ na parkingu
i skierowa³ siê w stronê Wrzeszcza. Kiedy mijaliœmy tak bliski mi niegdyœ Hotel „Morski”,
poprosi³em, ¿eby stan¹³ przed poczt¹.
– Mam pewien pomys³ i chcê zadzwoniæ – wyt³umaczy³em im.
Przypomnia³em sobie, ¿e kosztuj¹c od jakiegoœ czasu belferskiego chleba, pozna³em chc¹c
nie chc¹c wielu innych nieszczêœników uprawiaj¹cych tê sam¹ profesjê. By³ wœród nich pe-
wien zupe³nie sympatyczny m³odzieniec, który uczy³ polskiego w szesnastce. Móg³ znaæ Lu-
cusia.
Mia³em szczêœcie – Karol Bielecki nie tylko mia³ telefon, ale równie¿, przy niedzieli, by³
w domu.
– S³uchaj, Karol – zagadn¹³em go – czy pamiêtasz niejakiego Lucjana Kaczkowskiego zwa-
nego Kaczorem? Podobno wylali go od was za jakieœ brzydkie sprawy?
– A czemu siê o niego pytasz?
– Jest moim uczniem i bojê siê, ¿e teraz znowu wpad³ w k³opoty.
– Rozumiem. Stary, ja go w³aœciwie nie zna³em, a sprawie od razu ukrêcono ³eb... ale podob-
no by³a jakaœ historia pedalska. Sam, wiesz... to siê czasem w szko³ach zdarza, ostatnio jak-
by czêœciej. Nakryto go w szatni z naszym wuefiarzem, w dwuznacznej sytuacji... Poniewa¿
chodzi³o o nauczyciela, to tego ch³opaka tylko przeniesiono do innej budy – no, do twojej
w³aœnie. A facet mia³ dyscyplinarkê i wylecia³ z zawodu.
– Widzisz... Czyli plotki by³y prawdziwe.
– Jak to zwykle z plotkami bywa. To siê bêdzie ci¹gnê³o za ch³opakiem jak ciê¿ki smród po
gaciach.
– Pewnie tak.
– A co, znowu coœ narozrabia³?
– Chyba tak, ale nie w szkole.
– To daæ mu czym prêdzej maturê i niech wychrzania. Oni i tak bêd¹ robiæ swoje i nikt im
nie zabroni. Peda³y, narkomani, punki, ³atwe dziewczynki i tak dalej. Sam wiesz.
– Wiem.
– To tyle. Wiêcej ci nie powiem... Ale, ale – przypomnia³ sobie – wasz R¹czkowski na pew-
no wie wszystko dok³adnie. Kuratorium musia³o go uprzedziæ.
– Nie chcê z tym iœæ do niego. Szkoda mi ch³opaka. Wiesz, jak jest.
– Wiem – powiedzia³ Karol i na tym skoñczyliœmy rozmowê.

background image

120

Ale nie wychodzi³em z poczty. Od rana ³ama³em siê, czy zadzwoniæ do Anieli i teraz uzna-
³em, ¿e nie mogê d³u¿ej zwlekaæ. Na szczêœcie i ona by³a w domu.
– Czemu nie dzwonisz? – spyta³a nerwowo. – Strasznie siê denerwujê...
– Nie mia³em czasu. Poza tym muszê trochê odreagowaæ, pomyœleæ...
– Andrzej – spyta³a bardzo powa¿nie – czy ty naprawdê nie wierzysz, ¿e ja siê denerwujê
i bojê o ciebie. Czy ty ju¿ mi w ogóle nie wierzysz?
– Wierzê – powiedzia³em stanowczo. – I kiedy to wszystko siê skoñczy, przyjdê do ciebie.
Tylko do ciebie. Ale najpierw musi siê skoñczyæ!
– No dobrze... trochê mnie pocieszy³eœ. Czy mogê ci w czymœ pomóc?
– Chyba tak. Przypomnij sobie – dobrze siê zastanów – czy kiedy byliœcie w Holandii, zda-
rzy³o siê Meleszyñskiemu coœ niezwyk³ego? Nie wiem, co to mog³o byæ, ale coœ takiego... co
zapada na d³ugo w duszê...
– Tak trudno mi o tym mówiæ – westchnê³a. – A ju¿ zw³aszcza przez telefon.
– Przez telefon w³aœnie ³atwiej. Zastanów siê.
– Sama nie wiem. Mia³ jakieœ spotkanie, które zrobi³o na nim bardzo silne wra¿enie. Ale ja
przy tym nie by³am, a on nic nie chcia³ opowiadaæ. Tylko raz, po pijanemu, powiedzia³ coœ
takiego... – zastanowi³a siê – ¿e nigdzie nie mo¿na uciec przed upiorami m³odoœci.
– Bardzo mocno powiedziane.
– Ale z tak¹ pijack¹ emfaz¹. Wtedy to zlekcewa¿y³am.
– I nic wiêcej nie wiesz?
– Nie. Ja mieszka³am w Amsterdamie, a on w Utrechcie i tam spotka³ tego kogoœ... tego upio-
ra, jeœli wolisz.
– Rozumiem, Anielko, bardzo mi pomog³aœ. Zadzwoniê do ciebie, kiedy tylko bêdê móg³
powiedzieæ ci coœ konkretnego.
Wróci³em do samochodu i pojechaliœmy do Akademii Medycznej. Mustafa zosta³ w samocho-
dzie przed bram¹, a Artur postanowi³ pójœæ razem ze mn¹.
– Znam tu mnóstwo ludzi – powiedzia³ – wiêc postaram siê dowiedzieæ czegoœ o tych twoich
Jasinkach, jeœli oni naprawdê te¿ s¹ lekarzami.
Bez problemu wpuszczono nas na teren Akademii – trwa³a jeszcze, choæ ju¿ mia³a siê ku
koñcowi, pora niedzielnych wizyt. Bez trudu znalaz³em te¿ Klinikê Neurologiczn¹, rozloko-
wan¹ na mrocznym parterze du¿ego budynku. I nie musia³em d³ugo szukaæ docent Azulewicz
– sta³a w bia³ym fartuchu przed pokojem lekarskim, rozmawiaj¹c z zatroskan¹ rodzin¹ jakie-
goœ chorego.
Zobaczy³a mnie od razu i kiedy jej rozmówcy zaczêli siê wreszcie ¿egnaæ, skinê³a na mnie:
– ChodŸmy – otworzy³a drzwi pokoju – tu bêdziemy mogli spokojnie porozmawiaæ. Ludek
dzwoni³ i uprzedza³, ¿e pan przyjdzie. A Adama wci¹¿ nie ma – doda³a nieweso³o.
– Dowiedzia³em siê bardzo wielu ró¿nych rzeczy o bardzo wielu ludziach, ale te¿ nie wiem,
gdzie on jest.
– I kim¿e pan tak siê interesowa³?
– To jasne – Meleszyñskim, Ostersk¹, Adamem, Iz¹ Miller... Mam wra¿enie, ¿e wiem o Me-
leszyñskim wszystko, ale nadal nie wiem, dlaczego Adam odszed³.
– Wszystko? – spyta³a bystro. – Gdyby pan wiedzia³ o Meleszyñskim w s z y s t k o, to wie-
dzia³by pan i to. Ale lepiej, ¿e pan nie wie. To nie ma zwi¹zku z obecnymi k³opotami Adama.
– Ma, proszê pani... Musi mieæ... – zrezygnowa³em, bo z uporem krêci³a przecz¹co g³ow¹.

background image

121

– To wszystko by³o zupe³nie prywatn¹ spraw¹ kilkorga ludzi – dopóki ta Izka nie zginê³a
i Adam nie znikn¹³ na dobre. To jest do niego niepodobne. On nie móg³ tego zrobiæ...
– Skoro odszed³ od rodziców, móg³ równie¿ odejœæ od pani.
– Co za porównanie! – oburzy³a siê.
– A jednak Adama nie ma!
– I dlatego siê bojê.
– Proszê mi powiedzieæ przynajmniej, czy p a n i wie dlaczego Adam porzuci³ dom?
– Tak, wiem. Proszê pana...pan przyk³ada do tego faktu przesadne znaczenie. Nie sta³o siê nic strasz-
nego, dramatycznego, Adam dowiedzia³ siê o czymœ, co bardzo go wzburzy³o. I to wszystko.
– I powiedzia³ pani.
– Powiedzia³. Ale nie musia³... ja wiedzia³am, domyœla³am siê... ju¿ wczeœniej.
– A czemu m n i e nie chce pani o tym powiedzieæ?
– Nikt nie powinien o tym wiedzieæ, bo to mog³oby zaszkodziæ Adamowi. Chocia¿ on jest
bez winy... – g³os jej siê ³ama³. – Ja go naprawdê bardzo kocham.
– I w imiê tej mi³oœci chce go pani wystawiæ na ryzyko.
– Proszê tak nie stawiaæ sprawy! Ja ju¿ zdecydowa³am i zdania nie zmieniê. Chocia¿ chcia³a-
bym panu pomóc.
– Pani jest krewn¹ Meleszyñskich?
– Powiedzmy. A czemu pan pyta?
– Czy to prawda, ¿e Osterska nie mo¿e mieæ dzieci? Podobno Adam nie jest jej synem? –
strzeli³em.
– Co za bzdura! – zaœmia³a siê nerwowo. – Zapewniam pana równie¿ jako lekarz, ¿e Adam
jest synem Hanki.
– Czy mówi pani coœ nazwisko Blackowski?
– Nie.
– A Lucjan Kaczkowski? Albo Kaczor?
– Tak, to kolega szkolny Adama, ale nie potrafiê nic o nim powiedzieæ.
– A mo¿e nazwisko Eugeniusz Orsztyn coœ pani mówi? Albo Camel? – strzeli³em ju¿ zupe³-
nie na oœlep.
– Nie. Obawiam siê, ¿e to do niczego nie prowadzi...
– Chyba tak – westchn¹³em. – Có¿, dziêkujê pani za rozmowê.
– I ja dziêkujê – podnios³a siê. – Jedno mogê panu obiecaæ. Kiedy tylko Adam da znak ¿ycia
– zadzwonimy. Ja albo Ludek. No, albo sam Adam.
– Dziêkujê – da³em jej numer telefonu Janusza i po¿egnaliœmy siê.
Kiedy wróci³em do opla, Artura, o dziwo, jeszcze nie by³o. Kaza³ czekaæ na siebie dobry
kwadrans, ale wsiad³ do samochodu z triumfuj¹c¹ min¹.
– WyobraŸcie sobie – zawo³a³ – ¿e mam tego Jasinka. On jest chirurgiem, tu, na Akademii.
Dziœ ma wolne i wyjecha³ z rodzin¹ na ca³y weekend, ale rozmawia³em z pewnym jego ko-
leg¹, kardiochirurgiem, który jest równie¿ szczêœliwie moim koleg¹ i wszystkiego siê dowie-
dzia³em. Rakoñ, ten mój koleœ, by³ w lutym na tym przyjêciu u Jasinków i twierdzi, ¿e oni
maj¹ ca³y stos robionych wtedy na pami¹tkê fotografii. Obieca³, ¿e zadzwoni do nich wie-
czorem, jak wróc¹ i poprosi, ¿eby je nam pokazaæ. O, tak, siê za³atwia sprawy!
Rzeczywiœcie, Artur spisa³ siê znakomicie – mo¿e na zdjêciach bêdzie Iza i jej tajemniczy
towarzysz? Opowiedzia³em im w paru s³owach przebieg rozmowy z Azulewicz, podczas gdy

background image

122

Mustafa pêdzi³ w stronê Rumi. W niedzielne popo³udnie ruch nie by³ wielki, wiêc jeszcze
przed pi¹t¹ opuœciliœmy op³otki Gdyni. Czu³em mi³y dreszcz niepokoju – co czeka nas u celu
drogi? Do tej pory moje „œledztwo” polega³o w³aœciwie tylko na wypytywaniu ró¿nych ludzi
o ró¿ne sprawy. Teraz, po raz pierwszy mieliœmy u¿yæ si³y, ¿eby zdobyæ potrzebne nam infor-
macje. Czy to ma sens? Czy mo¿e siê udaæ?
Byliœmy ju¿ w Rumii – Artur pilotowa³ Mustafê w¹skimi i biednymi bocznymi uliczkami
obok torów kolejowych. W koñcu wyprysnêliœmy na woln¹ przestrzeñ. Asfalt siê skoñczy³,
nierówna droga prowadzi³a pomiêdzy terenami ogródków dzia³kowych.
– Czy nie trzeba by³o zabraæ z sob¹ Janusza? – pomyœla³em g³oœno. – By³oby nas wiêcej.
– Obejdzie siê... – burkn¹³ podniecony dziennikarz. – Stañ tu! – klepn¹³ Mustafê w ramiê.
Mustafa ³agodnie wyhamowa³. Wysiedliœmy.
– Panowie, musimy bardzo uwa¿aæ – uprzedzi³ stanowczo Artur. – Sporo ludzi pracuje teraz
w swoich ogródkach, wiêc akcja musi byæ b³yskawiczna.
Skinêliœmy g³owami. Altanka, w której najprawdopodobniej spa³ Bimber, sta³a w g³êbi nie-
mi³osiernie zapuszczonego ogródka, zaroœniêtego dok³adnie chwastami i sporymi drzewka-
mi akacjowymi. Z trzech stron obroœniêta by³a ¿ywop³otem. Idealne miejsce dla naszych
celów.
Szybko, ale cicho podeszliœmy do altanki. By³ to w³aœciwie doœæ solidny drewniany domek
na ceglanej podmurówce. Na drzwiach widnia³ wielki hippisowski, czy punkowski, znak, któ-
ry mnie kojarzy³ siê przede wszystkim z firmowym symbolem mercedesa. Artur cicho na-
cisn¹³ klamkê i wœlizgn¹³ siê do œrodka. Weszliœmy za nim. We wnêtrzu altanki panowa³ pó³-
mrok i nieopisany chaos. Rozwalona gitara, puste butelki, podarte plakaty gwiazd rocka, czê-
œci samochodowe i ca³e ko³a, skradzione pewno pechowym w³aœcicielom maluchów sk³ada³y
siê na wyposa¿enie tego wnêtrza, którego centralnym punktem by³o jednak niechlujne wyro,
na którym chrapa³ – niedbale rozwalony – sam w³aœciciel posiad³oœci, Bimber. Pozna³em
w nim od razu ubieg³onocnego napastnika.
Przezorny Artur wyci¹gn¹³ z kieszeni gruby zwój mocnego sznura. W milczeniu przyst¹pili-
œmy do dzie³a, przywi¹zuj¹c œpi¹cego bandziora do jego madejowego ³o¿a. Dopiero, gdy Bim-
ber by³ ju¿ dok³adnie skrêpowany, Artur ods³oni³ firankê zas³aniaj¹c¹ okienko i przeraŸliwie
gwizdn¹³ na palcach. Bimber rzuci³ siê na ³ó¿ku, jêkn¹³ i – zasn¹³ z powrotem. Musia³ siê
jednak znieczuliæ zbyt wielk¹ iloœci¹ alkoholu, by podzia³a³y na niego ³agodne metody.
– Na zewn¹trz jest kran – zakomenderowa³ Artur. – WeŸcie jakieœ wiaderko i nabierzcie wody.
Kran rzeczywiœcie by³ i nawet dzia³a³. Chwyci³em wiaderko i chlusn¹³em jego zawartoœci¹
w twarz Bimbrowi. Ten zawy³ coœ, zabe³kota³, próbowa³ zerwaæ siê z wyra, ale opad³ na nie
z powrotem zatrzymany przez sznury. Czkn¹³ g³oœno i – ponownie zasn¹³.
– To beznadziejne – westchn¹³em. – On siê tak zaprawi³, ¿e ¿adna si³a go nie obudzi.
– Spokojnie – upiera³ siê Artur. – Mamy go i nie mo¿emy straciæ okazji.
Pracowaliœmy ciê¿ko. W sumie chyba dziesiêæ wiader wody wyl¹dowa³o na g³owie nieszczê-
snego Bimbra, zanim ten na dobre siê obudzi³. £ypa³ na nas nieprzytomnie przekrwionymi
œlepiami, a na jego twarzy wœciek³oœæ miesza³a siê z przera¿eniem.
– Co jest... – warcza³.
– Czeœæ Bimber! – zacz¹³ wesolutko Artur. – Pozwól, ¿e ci przedstawiê moich kolegów. To
jest porucznik Borewicz – wskaza³ na mnie. – To agent do specjalnych poruczeñ Kadafali,
a ja jestem kapitan Downar. Teraz wiesz, z kim zacz¹³eœ?

background image

123

– Pierdol siê! – rzuci³ siê wœciekle Bibmer. – Taki z ciebie kapitan Downar, jak ze mnie kapi-
tan Kloss.
– Ach tak – rozeœmia³ siê wesolutko Artur. – A wiesz, ¿e byæ mo¿e masz racjê... Ale ró¿nica
polega na tym, ¿e to my dorwaliœmy ciebie.
– Ja was jeszcze dopadnê!
– A... to dopiero po wyjœciu z krymina³u.
– Straszysz, psie?
– Nie. Chcê siê z tob¹ dogadaæ. Powiesz nam to, co chcemy wiedzieæ i dajemy co spokój.
– Uwa¿aj, bo ci na magnet nagram, ty chuju!
– No, no, nasz kolega jest niegrzeczny. A my mamy dowodzik.
– No to co? Najwy¿ej kolegium dostanê. Pierdol siê cwelu, mówiê ci.
– Spokojnie! – wkurzy³ siê Artur. – Bo zaczniemy inaczej gadaæ.
– Mamy ciê – wtr¹ci³em – i tak ³atwo nie puœcimy.
– A co mi zrobicie – rozeœmia³ siê wulgarnie – dintojrê? Na wa³a mo¿ecie mi skoczyæ bia³o-
r¹czki w dupê jebane. Jak was dorwê to jaja poobrzynam i w zêby wsadzê. Rzygaæ w³asnymi
kichami bêdziecie, inteligenty niedoskrobane, skurwysyny trefne, spermojady, parówy –
wœcieka³ siê i zapluwa³ Bimber.
To do niczego nie prowadzi – pomyœla³em ze zgroz¹. Trafiliœmy na prawdziwego kryminali-
stê, który wcale nas siê nie boi. Albo jest zdolny do tego, by rzeczywiœcie go torturowaæ. I na
milicjê te¿ nie pójdziemy. Zreszt¹ z czym? Co dalej robiæ?
I wtedy – niespodziewanie – do akcji w³¹czy³ siê Mustafa.
– S³uchaj teraz ja, ty gówniarz – powiedzia³ spokojnie i zacz¹³ szperaæ po kieszeniach. Naj-
pierw wyci¹gn¹³ nie napoczêt¹ paczkê cameli i po³o¿y³ j¹ na stole. Potem wyj¹³ portfel i wy-
bra³ z niego trzy banknoty. Rozejrza³ siê, zobaczy³ wbity w œcianê zardzewia³y gwóŸdŸ i po
kolei nadzia³ nañ trzy zielone papierki.
– S³uchaj tera... – powiedzia³ groŸnie do Bimbra, który ucich³ i badawczo przypatrywa³ siê
poczynaniom Araba.
– To jest papieros, wy lubicie paliæ je – pokaza³ camele. – Ja te¿ lubiê. Zapalê. – Siêgn¹³ po
pude³ko, otworzy³, wyj¹³ jednego papierosa i zapali³. Zaci¹gn¹³ siê g³êboko dymem i mówi³
dalej. – Tu jest twenty papieros, cigarettes. Ja moge paliæ du¿o. Palenie dobre. Ale ka¿dy je-
den bêdê gasi³ na twoja maska, na twoja twarz – poprawi³ siê. Rozumiesz?
Bibmer milcza³, ale w jego oczach pojawi³ siê wyraz niepokoju i – zaciekawienia.
– Tu s¹ trzy papers, trzy dollars – zaci¹gn¹³ siê ponownie. Mog¹ byæ dla ty. Twoje. Fifty –
jeœli ty gadasz, jedne hundred – jeœli gadasz prawdê, drugie jeœli gadasz coœ wa¿ne jest. Ro-
zumiesz?
Bimber w milczeniu skin¹³ g³ow¹, ale jeszcze nie wierzy³. Wietrzy³ podstêp i nie wyobra¿a³
sobie, ¿e Mustafa rzeczywiœcie bêdzie w stanie spe³niæ sw¹ groŸbê. Ja te¿ nie wierzy³em –
przyznajê dziœ szczerze.
– Twoja twarz ³adna, nie, a potem ona bêdzie real mask. Do dupa. Chcesz widzieæ to?
– Pierdol siê, œmierdzielu, brudasie... – rozeœmia³ siê Bimber, ale na czole, pod mokrymi w³o-
sami wyst¹pi³y mu wyraŸne kropelki potu. – Dziwki dupczyæ do „Mariny”, a nie mnie stra-
szyæ, auuu! – zawy³, bo Mustafa spad³ na niego ca³ym ciê¿arem swego potê¿nego cia³a, przy-
k³adaj¹c niedopa³ek do skroni.
Odwróci³em twarz.

background image

124

– Nieeeee! – wrzeszcza³ nieszczêsny Bimber. – Nieee! Bêdê gada³!
Mustafa puœci³ go, odskoczy³. Spokojnie wyrzuci³ niedopa³ek do wiaderka i zapali³ nowego
papierosa.
– Gadaj! – rzuci³ ostro. – Fifty, jedne hundred, drugie!
Bimber jêcza³, be³kota³ coœ, rzuca³ siê w swych wiêzach. Artur blady jak œciana, pola³ go li-
toœciwie resztk¹ wody.
– Bêdê gada³ – wykrztusi³ wreszcie Bimber – tylko dajcie fajkê.
– Jeszcze ja powiem! – powstrzyma³ nas Mustafa. – Fajka jest, okay. Ale ty mówisz false...
ja camel palê. I te dollars – pstrykn¹³ zapalniczk¹ – palê te¿.
– Po chuj? – wyrwa³ siê Bimber. – Nie ma sprawy. Jesteœ chojrak – bêdê gada³.
Poda³em mu zapalonego papierosa, którym od razu ³apczywie siê zaci¹gn¹³.
– Pytajcie... – rzuci³ miêdzy jednym haustem, a drugim.
Mustafa wycofa³ siê, zrobi³ miejsce mnie i Arturowi.
– Jesteœ gorylem Camela? – spyta³ Artur.
– By³em. Wyla³ mnie dziœ rano.
– Dlaczego?
– Przecie¿ wiecie. Dlatego, ¿e da³em sobie zabraæ kurtkê z dowodem. U niego ka¿dy musi
byæ czysty. A ja siê spali³em.
– Dlaczego Camel nas³a³ was na niego? – wskaza³ na mnie.
– Nie wiem. Ja tam robi³em, co mi kaza³. Ktoœ dzwoni³ w œrodku nocy i potem Camel nas
pos³a³.
– Czyli ktoœ nada³ tê robotê? – upewni³ siê Artur.
– Na to wychodzi. Ale nie wiem kto.
– A kiedy napadliœcie na mnie trzy dni temu, we Wrzeszczu – strzeli³em na oœlep – by³o tak
samo?
– Sie wie.
– Dobra... – zastanowi³ siê Artur – jakie mieliœcie wczoraj polecenie.
– Daæ nauczkê. Ostr¹. Ale bez krwi.
– Czy Camel by³ osobiœcie tym zainteresowany?
– Nie kapujê?
– No, czy uwa¿a³ go – skin¹³ w moj¹ stronê – za wroga?
– Chyba nie. Przynajmniej do chwili, jak Izkê ktoœ kropn¹³ i ma³y zacz¹³ nadawaæ.
– Jaki ma³y?
– No, parówa Camela – spojrza³ na nas bystro Bimber; zrozumia³, ¿e nie wiemy, o czym
mówi.
– Czy... – zacz¹³ Artur, ale Mustafa powstrzyma³ go gestem rêki. Zdj¹³ z gwoŸdzia banknot
piêædziesiêciodolarowy i po³o¿y³ go na wyrze obok g³owy Bimbra.
– Fifty twoje – powiedzia³ Arab – gadasz. Tera jeszcze gadaj prawda.
– Nie ma sprawy. Bêdê gada³ – obliza³ siê ³akomie Bimber.
– Kto to jest ma³y? – podj¹³ Artur.
– No, mówi³em – parówa Camela. Nowy, od niedawna. Camel nazywa go Kaczorek.
Spojrzeliœmy po sobie ze zdumieniem, ale Artur siê nie zatrzyma³.
– Jak siê nazywa?
– Nie wiem.

background image

125

– Gdzie mieszka?
– W Gdañsku, na Stogach. Wiem, bo go odwozi³em parê razy. To zupe³ny gówniarz, mieszka
z matk¹. Taki blondasek pieprzony z loczkami – doda³ gorliwie.
– Sk¹d go Camel wytrzasn¹³?
– Chyba go pozna³ u Izki. No, u swojej siostry. Ten ma³y palant nie móg³ siê zdecydowaæ –
kocha³ siê w Izce, ale spa³ z Camelem.
Camel go wzi¹³, jak chcia³. Jak tylko zobaczy³, zaraz go wyczu³.
– No i co z tym ma³ym wczoraj by³o, opowiadaj.
– Zaraz, niech se... Mam... to by³o tak. Ma³y mia³ przyjechaæ w sobotê rano. Niby, ¿e siê uczy
z koleg¹ do matury, he, he... a na weekend przyje¿d¿a³ do nas. No i przyjecha³. Ca³y roztrzê-
siony, p³aka³... Camel spa³ jeszcze, a mnie co tam... nie pyta³em.
– No i co dalej?

Zaraz spokojnie, niech se przypomnê... Fajkê jeszcze dajcie...

Dosta³ fajkê, sztachn¹³ siê ostro i mówi³ dalej:
– Jak przyjecha³, to by³a mo¿e dziesi¹ta, a gdzieœ o jedenastej zadzwoni³a stara Orsztynowa.
No, maæ Camela. On z ni¹ nic nie nawija³, ale zadzwoni³a... ¯e Izka nie ¿yje. Camel siê wku-
rzy³ jak cholera. Nawet nie zauwa¿y³, ¿e parówa ju¿ jest, tylko zaraz siê ubra³ i sam polecia³
na gliny. Niby, ¿e z³o¿yæ zeznania. ¯e on nic nie wie i tak dalej. Wróci³ jakoœ tak w obiad –
wkurzony strasznie. Gdzieœ dzwoni³ i d³ugo rozmawia³. A potem zadzwoni³ ten, no profeso-
rek – wskaza³ na mnie. – Camel zaraz go wyczul i pogoni³ mu kota. Ale ty ¿eœ mu powie-
dzia³, ¿e ma³y by³ u Izki. Tak to Camel zrozumia³. I wzi¹³ ch³opaka w obroty. Ma³y zaraz siê
wyspowiada³, ¿e by³ rano u Izki, zanim przyjecha³ do Gdyni. Ale mówi³, ¿e Izka ju¿ zabita
by³a. Wiêc Camel da³ mu spokój, ale nie wiem, czy uwierzy³... Pewnie nie, bo on nikomu nie
wierzy. Dlatego ¿yje... Ale wzi¹³ ma³ego i chwilê gadali razem na osobnoœci. Jak skoñczyli,
to Camel nam przykaza³, ¿eby nikomu ani s³owa nie pisn¹æ o œmierci Izki. Ostro przykaza³.
Myœlê, ze ba³ siê o tego Kaczorka... Potem Camel wydzwoni³ dwóch ch³opaków i gdzieœ po-
szli, a ja z Gotowcem zosta³em na nockê – bo u Camela w willi zawsze ktoœ musi siedzieæ.
Wtedy parówa zacz¹³ dzia³aæ. Gdzieœ dzwoni³, d³ugo gada³ i jakoœ za pó³torej godziny przy-
jecha³ taki facet od Izki... niby jej ch³opak, czy jak... Camel go tolerowa³. Zamkli siê z Ka-
czorkiem, Camel, jak wróci³, wcale siê nimi nie interesowa³, tylko strzeli³ se koniaku raz
i drugi, rozluŸni³ siê i mówi: ch³opaki, ja go muszê mieæ... niby mordercê Izki... prawie p³a-
ka³. Zap³aci³em jednego porucznika – mówi – ¿eby mnie doniós³, jak kogoœ dostan¹. Ale jest
mo¿ebne, ¿e to Kaczorek. Od poniedzia³ku – jak st¹d wyjdzie, macie go mieæ na oku. A ja
siê zajmê starszym panem... mo¿e to on. – A mo¿e profesorek? – ja pytam.
– Zaraz, zaraz – przerwa³ mu Artur – jaki starszy pan?
– Nie wiem, przysiêgam, jak Bozie mozie – zakl¹³ siê Bimber. – Izka mia³a jakiegoœ starsze-
go palanta. Krótko. Ale chyba mu da³a dupy, bo Camel siê strasznie wkurwia³. I koniecznie
chcia³ wujka od niej odpêdziæ. Nasze ch³opaki kiedyœ go nawet pobi³y. Ale mnie wtedy nie
by³o, wiêc nie wiem kto...
– No dobrze – zdziwi³ siê Artur. – Ale co Izka na tak¹ opiekê Camela mówi³a?
– Ona go pieprzy³a. Najchêtniej to by siê z rodziny wypisa³a. Ale Camel mia³ z ni¹ inne pla-
ny zwi¹zane. Wierzy³, ¿e j¹ dobrze wyda za m¹¿ na Zachodzie i bêdzie mia³ potem u³atwiony
start. Bo on tu nie chce siedzieæ do usranej œmierci. Jasne, he, he.
– No i co dalej?

background image

126

– Wiêc Camel mia³ siê zaj¹æ starszym panem... a ja pytam o profesorka. Nie, mówi Camel,
on nie... ale w razie czego nadamy go glinom. Coœ kombinowa³ ostrego. Nie wiem co...
Z kimœ mia³ jeszcze sztamê w tej sprawie, na pewno. Ten ktoœ dzwoni³, ¿eby nadaæ profesor-
ka wczoraj w nocy.
– No dobrze – tknê³o mnie – a czy wiesz, od kogo wychodzi³em, tam w Or³owie?
– Nie mam pojêcia. Tylko adres dosta³em. Na pamiêæ go siê nauczy³em.
Milczeliœmy. Mustafa odwróci³ siê i zdj¹³ z gwoŸdzia kolejny banknot.
– Dobra jest – powiedzia³ – masz jedne hundred. A teraz powiedz nam, czego nie czekamy.
– Panowie – zaklina³ siê Bimber – jak Bozie!... Nie wiem co?
– Powiedz nam... – zdecydowa³ siê Artur. – Jak dorwaæ Camela. Samego. Tak, ¿eby gada³.
– To jest niemo¿liwe – pokrêci³ g³ow¹ Bimber. – Nie dacie rady. Jak¹œ wiêksz¹ paczk¹ mo¿e,
ale nie tak...
– Pomyœl, musi byæ jakiœ sposób?
Bimber rozeœmia³ siê nerwowo, z g³upkowat¹ wulgarnoœci¹. – Mo¿e by³by sposób – powie-
dzia³ – bo ja wiem..
– Gadaj!
– Dzisiaj jest niedziela. W niedzielê Camel zawsze chodzi na basen w Sopoækowie. Basen
„Szkunera”, ko³o kortów, wiecie... O dwudziestej...He, he, he...
– No i co siê g³upio œmiejesz?
– Panowie, jak Boga... Bo to jest rozbierany basen. Ca³kiem go³y rozumiecie. Dla naturzy-
stów. Camel te¿ jest naturzysta, chocia¿ ciep³y brat. No i tam go mo¿na dostaæ. On nie umie
p³ywaæ, ot tak – siedzi w saunie albo le¿y w wodzie na p³ytkoœci.
– Bez obstawy?
– No nie, obstawa zawsze jest. Ale ch³opaki siê bawi¹... p³ywaj¹ sobie, skacz¹ do wody. Ale
jaja s¹ ... musimy siê te¿ rozbieraæ! Ja to mam k³opot zawsze, jak jakaœ ostra dupa siê nawinie.
– Dobra, dobra, gówno nas to obchodzi – Arur potrafi³ byæ brutalny. – Co dalej?
– Dalej... zastanowi³ siê Bimber. – Trzeba by zrobiæ tak, ¿eby obstawa posz³a do sauny, a Ca-
mel zosta³ w wodzie. Trzeba ch³opakom podstawiæ jak¹œ dupê. Ale tak¹ – ekstraklasa, bo oni
s¹ rozpuszczeni. Tak¹ jak Izka – o... I wtedy macie Camela.
– Pomys³ dobry – zastanowi³ siê Artur. – Tylko jak siê tam dostaæ.
– Wasz biznes – rozeœmia³ siê Bimber. – Tam s¹ karnety. Klub. Tylko dla niektórych. O... te
rzeczy.
– A jak poznamy Camela? – spyta³ Artur.
– Nie ma sprawy – odpar³ gorliwie Bimber – on jest zupe³nie siwy. Ma trzydziestaka, a jest
ca³kiem... no... srebrny.
– All right – uci¹³ Mustafa. – Masz trzeci papier. Zarobi³eœ.
I wsadzi³ mu banknot w zêby. Wiêcej pieniêdzy ni¿ mia³em kiedykolwiek naraz. Ale chyba
siê op³aci³o.
– Idziemy – zakomenderowa³ Artur, po czym zwróci³ siê do naszego wiêŸnia. – S³uchaj, Bim-
ber, widzê tu nó¿, têpy jak cholera, ale to dobrze... dajê ci go do rêki. Jak bêdziesz ostro pra-
cowa³, za pó³ godziny siê uwolnisz. To nam wystarczy. Ale jeœli zawiadomisz Camela albo
kogoœ innego z tej paczki... Mustafa ciê znajdzie. Rozumiesz?
– W porz¹dku jest. Jasne, ¿e rozumiem. U Camela jestem i tak spalony, wiêc go dobrze przy-
topcie ode mnie.

background image

127

Artur w³o¿y³ mu nó¿ do skrêpowanej d³oni i wyszliœmy z altanki. Dochodzi³a szósta, wiêc
je¿eli chcieliœmy dopaœæ Camela, to nie pozostawa³o nam wiele czasu.

background image

128

XVI

Zmierzaliœmy w stronê Gdyni. Mustafa pêdzi³ z ogromn¹ szybkoœci¹ – grubo powy¿ej setki,
zupe³nie nie przejmuj¹c siê ewentualnym mandatem.
– Co robimy? – spyta³em.
– Musimy dostaæ Lucusia! – wykrztusi³ z pasj¹ Artur. – Wiêc dopadniemy Camela na basenie
„Szkunera”.
– Trochê ma³o czasu... Jak to za³atwimy?
– Zostaw to mnie. Znam dobrze prezesa Gdañskiego Towarzystwa Naturystycznego. On nam
za³atwi karnety.
– Zd¹¿ysz w ci¹gu dwóch godzin?
– Muszê.
– Ale tam trzeba iœæ z jakimiœ dziewczynami. Panów solo nie wpuszczaj¹.
– Nas wpuszcz¹ – zaci¹³ siê w uporze Artur.
– Ale musimy mieæ jak¹œ dziewczynê na wabia. Pamiêtasz, co Bimber mówi³.
– Pamiêtam, ale jakoœ sobie poradzimy.
– Boys – odezwa³ siê milcz¹cy dot¹d Mustafa – a ta dzidzia od Izia. No, z jedna szko³a?
– Ju¿ wiem – przypomnia³em sobie – myœlisz o Dominice Zarównej?
– Ta dzidzia ze „Skorpiona”...
– No, tak, Dominika.
– Niech Artur biega za karnet – zaproponowa³ Mustafa – a ja do „Skorpiona”. Dominika bê-
dzie sure. Ze mn¹ bêdzie.
– Œwietnie, to by nam bardzo u³atwi³o zadanie.
– Co jeszcze? – spyta³ Artur.
– Trzeba zadzwoniæ do Janusza. Dowiedzieæ siê, czy s¹ wiadomoœci od Celki i œci¹gn¹æ go
do nas.
– Dobra. Niech Mustafa odwiezie nas do Sopotu – zaproponowa³ Artur – bo tam mieszka
mój kolega. I niech wraca do Or³owa. My zadzwonimy do Janusza i za³atwimy karnety.
Zgodziliœmy siê, Mustafa wysadzi³ nas przy molo i odjecha³. Umówiliœmy siê o ósmej pod
basenem. Poszuka³em automatu telefonicznego i zadzwoni³em na Zaspê. Mimo i¿ kilkakrot-
nie wykrêca³em numer i d³ugo trzyma³em s³uchawkê przy uchu – nikt siê po drugiej stronie
nie zg³asza³. Bardzo mnie to zaniepokoi³o, ale Artur niecierpliwi³ siê, chcia³ czym prêdzej
zacz¹æ poszukiwania kolegi naturysty.
– Nie pójdê z tob¹ – zaoponowa³em. – Janusz nie wyszed³by z domu bez wa¿nej przyczyny.
I na pewno zostawi³by nam wiadomoœæ – przecie¿ mam klucze od jego mieszkania. Albo nie
wyszed³, tylko mu siê coœ sta³o, co gorsza... Uwa¿am, ¿e powinienem tam pojechaæ.
– Chcesz, to jedŸ – zgodzi³ siê Artur – tylko b¹dŸ na ósm¹ pod basenem.

background image

129

Pobieg³em na dworzec, bo szukanie taksówki w niedzielne majowe popo³udnie w Sopocie
by³o zupe³nie bezcelowe. By³o ju¿ wpó³ do siódmej, kiedy wsiad³em do kolejki, a siódma,
kiedy zdyszany i spocony ( bieg³em przez ca³¹ p³ytê lotniskow¹, gnany niepokojem o Janu-
sza ) przekrêci³em klucz w drzwiach mieszkania malarza.
Z³e przeczucie nie omyli³o mnie – w œrodku panowa³ straszny nie³ad, a w du¿ym pokoju sie-
dzia³ wygiêty w nienaturalny sposób sam gospodarz – skrêpowany mocnymi sznurami i z kne-
blem w ustach – ale na szczêœcie przytomny.
Rozwi¹za³em go b³yskawicznie i poda³em szklankê wody. Wypi³ j¹ duszkiem i przez chwilê
dysza³ ciê¿ko. Zobaczy³em rozleg³y siniec pod jego prawym okiem i stru¿kê krwi ciekn¹c¹
z rozbitej wargi.
– Janusz, co siê na Boga sta³o? – pyta³em gor¹czkowo.
– Sam nie wiem – dysza³ ciê¿ko. – Cholera, ale dobrze, ¿e przyjecha³eœ...
– Dzwoni³em i nikt nie odpowiada³. Tknê³o mnie...
– Dziêkujê! Wpadli jak¹œ godzinê temu. Dwaj, zawodowcy... wypi³ jeszcze wody. – Mogê
siê za³o¿yæ, ¿e to goryle Camela. Ten sam styl. Od razu dali mi w zêby – pomaca³ szczêkê –
poprawili i zaczêli „przes³uchanie”...
– Szukali mnie?
– Otó¿ najdziwniejsze, ¿e wcale nie... Interesowa³o ich tylko jedno – gdzie mieszka stary
Blackowski. Sk¹d oni, kurwa, dowiedzieli siê o jego istnieniu? – zakl¹³. – I co on ich w ogó-
le obchodzi?!
– No i co, powiedzia³eœ im?
– Stary... – jêkn¹³ Janusz. – R¿n¹³em g³upa i na pewno by siê uda³o. Ale zobaczyli kartkê
le¿¹c¹ na stole... zapomnia³eœ j¹ zabraæ. A to by³o w³aœnie to, czego potrzebowali. Adres sta-
rego... Zwi¹zali mnie, chwycili kartkê i wybiegli.
– Rozumiem... o cholera – teraz ja zakl¹³em nieprzystojnie. – Lecimy.
– Dok¹d?
– Do Blackowskiego! No przecie¿ nie szukali go, ¿eby siê razem napiæ wódki.
– Na pewno.
– Czy pamiêtasz ten adres? – pyta³em Janusza ju¿ w samochodzie.
– Chyba tak...
Po piêtnastu minutach parkowaliœmy ju¿ malucha na Maœlanym Targu... W¹ska uliczka... ciemna
klatka schodowa... Wszystko to s³abo pamiêtam. Nie musieliœmy pukaæ do mieszkania Blackow-
skiego, drzwi by³y uchylone. Weszliœmy do œrodka. Ponure, ciemne wnêtrze przesycone by³o kwa-
œnym odorem brudnych szmat, zaduchem alkoholu i papierosowego dymu. W brudnym i skromnie
umeblowanym pokoju nie dostrzegliœmy nikogo. Podobnie w prawie pozbawionej sprzêtów kuchni.
Pusta by³a równie¿ ³azienka. Wróciliœmy do przedpokoju i tu Janusz zauwa¿y³ ma³e drzwi do jakiejœ
bokówki czy pakamery. Przez chwilê mocowaliœmy siê z zamkiem – drzwiczki by³y zamkniête na
klucz, a¿ wreszcie sklejka ust¹pi³a pod kilkoma energicznymi kopniakami. Wpadliœmy do œrodka.
By³o to niewielkie pomieszczenie – mo¿e dwa metry na metr, o niskim stropie, zapchane bez-
³adnie starymi blejtramami, gratami, obrazami, stosami ksi¹¿ek i innych szparga³ów. Dopiero
po chwili, gdy przyzwyczailiœmy wzrok do panuj¹cego tu pó³mroku, ujrzeliœmy czyj¹œ sku-
lon¹, nieruchom¹ sylwetkê, opart¹ plecami o œcianê.
B³ysn¹³em zapalniczka. Zobaczyliœmy stê¿a³¹ twarz majestatycznego starca o rozwianych si-
wych w³osach. Wygl¹da³, jakby spa³, ale jeden rzut oka wystarczy³, by zrozumieæ, ¿e ten cz³o-

background image

130

wiek zosta³ strasznie pobity. Ca³¹ koszulê mia³ obryzgan¹ krwi¹, obie wargi by³y pêkniête,
ucho naderwane. Janusz wyci¹gn¹³ z kieszeni lusterko i przy³o¿y³ je do warg Blackowskiego.
Szkie³ko nie pokry³o siê par¹.
Hamuj¹c md³oœci wycofa³em siê z bokówki. Janusz przy³¹czy³ siê do mnie.
– To te zbiry Camela – sapn¹³. – No, tym razem jednak przesadzili.
– Chcieli wydobyæ coœ od niego, a on siê okaza³ dla nich za miêkki. Ale czego oni od niego
chcieli?
– I sk¹d w ogóle wiedzieli o jego istnieniu?
Staliœmy bezradni, nie wiedz¹c, co w³aœciwie dalej zrobiæ.
– S³uchaj – powiedzia³ niepewnie Janusz – trzeba by go obszukaæ.
– Po co? – wzruszy³em ramionami. – Oni to na pewno zrobili.
– Spróbujê – westchn¹³ Janusz i wszed³ do bokówki. Pstrykn¹³em zapalniczk¹ i oci¹gaj¹c siê
post¹pi³em za nim. W kieszeni Blackowskiego nie znaleŸliœmy niczego. Portfela nie mia³
wcale. I dopiero wtedy, kiedy mieliœmy siê ju¿ ostatecznie wycofaæ z grobowca starego mala-
rza, Janusz zobaczy³, ¿e nieboszczyk œciska coœ kurczowo w d³oni. By³ to jakiœ poszarza³y
zwitek papieru. Janusz delikatnie wyj¹³ go z martwych palców i wróciliœmy do mrocznego
œwiat³a przedpokoju. By³ to program-katalog wystawy twórców nieprofesjonalnych, wydany
przez Grudzi¹dzkie Towarzystwo Kulturalne w roku 1965. Zawiera³ portrety malarzy, rysow-
ników, rzeŸbiarzy. Janusz kartkowa³ go nieuwa¿nie, gdy raptem krzykn¹³: „Popatrz!” i pod-
sun¹³ mi poszarza³y papier.
Ze zdjêcia patrzy³y na mnie te same, szalone oczy, które zna³em ju¿ z obrazów Meleszyñ-
skiego. Ale pod zdjêciem by³o napisane: Antoni Azulewicz.
– O cholera! – krzykn¹³em. – Nic z tego nie rozumiem.
– A ja tak – odpar³ Janusz. – Stary musia³ jednak mieæ racjê. I dlatego zgin¹³.
– Meleszyñski ich nas³a³?
– Widocznie.
– Ale ten cz³owiek ze zdjêcia nazywa siê Azulewicz! Rozumiesz? Tak jak ciotka Adama!
– To ju¿ trochê za du¿o dla mnie.
– Dla mnie te¿.
– Musisz jechaæ do tej kobiety.
– Nie mogê – westchn¹³em. – Ona nie ucieknie. A my mamy jeszcze przed sob¹ rozprawê
z Camelem.
– To jedŸ na basen.
– A ty?
– No có¿... nie mo¿emy... – zawaha³ siê – jego tak zostawiæ.
Zadzwoniê na milicjê i bêdê na nich czeka³.
– Dobra. Opowiedz im wszystko, jak by³o, nic nie ukrywaj...
– Jasne.
– Tylko nie mów na razie o moim udziale w ca³ej sprawie.
– To te¿ jasne.
– Tego nie bêdê bra³ z sob¹. Chocia¿ by siê przyda³o...oj, jak bardzo! Ale to jest dowód i naj-
bezpieczniejszy bêdzie w rêkach milicji. Chyba z powodu tego œwistka papieru zgin¹³.
– Pewnie tak, oni go pobili i wrzucili do bokówki, a on mia³ jeszcze tylko dosyæ si³y, ¿eby to
wygrzebaæ ze stosu szparga³ów.

background image

131

– No to chodŸmy. Odprowadzê ciê na pocztê.
– Szkoda czasu. Leæ... i weŸ kluczyki do samochodu. Mnie nie bêdzie potrzebny.
Janusz poda³ mi kluczyki i kartê rejestracyjn¹.
– Jak oni, cholera, wpadli na mój trop? – zakl¹³ z namys³em.
– Myœlê, ¿e wiem – odpowiedzia³em. – Da³em ma³ej Celce twój numer telefonu. A ona tak siê
zapali³a do pomocy, ¿e pojecha³a gdzieœ do Gdyni, szukaæ Lucusia. Musia³a wpaœæ na jakiœ trop
jego powi¹zañ z Camelem i dosta³a siê w jego rêce. A on, dziêki numerowi, trafi³ do ciebie.
– To by siê zgadza³o. Oni wpadli jak¹œ godzinê przed twoim powrotem. Ale kwadrans przed-
tem ktoœ telefonowa³ i pyta³ o ciebie. Powiedzia³em odruchowo, ¿e ciê nie ma. Upewniali siê
w ten sposób, czy trafili pod odpowiedni adres.
– Chyba tak by³o.
– Ale co jest w takim razie z t¹ Celk¹?
– O kurwa! Nie pomyœla³em o tym. Mogli zrobiæ dziewczynie krzywdê! Lecê!
– Leæ, Andrzej!
Podaliœmy sobie rêce, po czym wsiad³em do jego samochodu i odjecha³em. Czeka³a mnie
bardzo ciê¿ka noc, ale i tak jego zadanie nie by³o warte pozazdroszczenia. Sam z niebosz-
czykiem i milicj¹! Brrr!
Zegar na wie¿y dworca g³ównego wskazywa³ punktualnie ósm¹. By³em wiêc fatalnie spóŸ-
niony. Na szczêœcie maluch Janusza spisywa³ siê dobrze i nie spotka³em po drodze ¿adnych
milicjantów – widocznie wszyscy byli zajêci œciganiem mordercy Izy – wiêc dotar³em pod
basen „Szkunera” dwadzieœcia minut po umówionym terminie. Ju¿ z daleka zobaczy³em Ar-
tura nerwowo przechadzaj¹cego siê na podjeŸdzie.
– Ty jesteœ nieodpowiedzialny kretyn! – rzuci³ siê do mnie dziennikarz.
Opowiedzia³em mu w trzech s³owach, co siê wydarzy³o. Sta³ jak zamurowany wlepiaj¹c we
mnie zdumiony wzrok.
– To co teraz robimy? – wykrztusi³.
– Nie zmieniamy planów. Tym bardziej musimy dorwaæ Camela! Tylko wiemy ju¿, ¿e gra
jest naprawdê niebezpieczna.
– Chyba jest... – Artur odzyska³ mowê. – No trudno, ryzykujemy. Pos³uchaj... Mustafa ju¿
jest w œrodku z dziewczynami. Mamy Dominikê i jak¹œ drug¹ – Violê. Obie s¹ m³ode i rze-
czywiœcie bardzo atrakcyjne. Mustafa trzyma je w szatni. Musimy zrobiæ entrée. Tu jest kar-
net dla ciebie.
Weszliœmy do szatni, która – jak siê okaza³o – by³a koedukacyjna. Dziewczyny i Mustafa –
na razie okrêceni rêcznikami – siedzieli na niskich ³aweczkach. Panienki wygl¹da³y na nieco
sp³oszone, ale Mustafa robi³ wszystko, by wyobra¿a³y sobie, ¿e bior¹ udzia³ w niezwykle
atrakcyjnej eskapadzie. Przez moment pozazdroœci³em mu tej ³atwoœci uwodzenia i zdoby-
wania, której sam za grosz nie mia³em.
Na nasz widok dziewczyny g³upio siê rozeœmia³y, a Dominika zaczê³a krygowaæ, udaj¹c, ¿e
rozwi¹za³ jej siê wêze³ rêcznika i nie jest w stanie ukryæ swych œlicznych kr¹g³oœci. Mog³a
sobie z powodzeniem darowaæ to przedstawienie, bo zmuszeni do poœpiechu – rozebraliœmy
siê b³yskawicznie i ju¿ po minucie staliœmy nadzy, zmuszaj¹c tym równie¿ dziewczyny do
od³o¿enia na bok rêczników. Obie czu³y siê nieco za¿enowane, ale – mówi¹c oglêdnie – mê-
skie towarzystwo nie by³o im obce, wiêc nie bez dumy pokazywa³y nam swoje, niczym nie
skrywane kszta³ty.

background image

132

Musia³em w duchu przyznaæ, ¿e pomys³ Mustafy z Dominik¹ by³ naprawdê bardzo dobry.
Moja uczennica – no tak, przypomnia³em sobie nagle, ¿e jeszcze wci¹¿ jestem jej nauczycie-
lem – by³a postawn¹ blondynk¹ o sporym biuœcie i kszta³tnych, ³adnie zaokr¹glonych poœlad-
kach. Mia³a d³ugie nogi, wygolone pachy i delikatny z³otawy puszek na wzgórku Wenery.
Kr¹g³oœci podbródka, ramion i bioder zdradza³y sk³onnoœci do tycia i mo¿na by³o wyroko-
waæ, ¿e za kilka lat Dominika bêdzie prowadzi³a rozpaczliwe boje o zachowanie linii, ale na
razie – w pe³ni swych dziewiêtnastu lat – prezentowa³a siê olœniewaj¹co.
Równie¿ Viola przedstawia³a siê zachêcaj¹co – nie tak zmys³owej urody, mia³a jednak w so-
bie coœ dra¿ni¹cego i poci¹gaj¹cego: œliczna œniada brunetka o smuk³ym ciele i melancholij-
nych oczach.
W czasie gdy siê rozbiera³em Artur instruowa³ mnie pospiesznie: – Dziewczyny wejd¹ pierw-
sze, ja je bêdê pilotowa³ – bo tylko mnie Camel z ca³¹ pewnoœci¹ nie zna. On ju¿ jest w base-
nie, p³awi siê na p³yciŸnie. Dziewczyny zaczn¹ figlowaæ po przeciwnej stronie – tam gdzie
jest najg³êbsza woda. Bêd¹ udawaæ przestrach i tak dalej, wszystko wiedz¹... tak, ¿eby zain-
teresowaæ sob¹ facetów. Wy z Mustaf¹ staniecie pod prysznicem – stamt¹d widaæ kawa³ek
basenu. Jak ci goœcie bêd¹ ju¿ gotowi – dziewczyny œmign¹³ do sauny, a goryle na pewno za
nimi. Wtedy dam wam znak i przyst¹pimy do akcji.
Mrugnêliœmy do siebie i Artur – uj¹wszy delikatnie panienki za koñce palców – wmaszero-
wa³ z nimi na scenê. Stanêliœmy pod prysznicem, by obserwowaæ choæ czêœæ basenu. Dziew-
czyny spisywa³y siê znakomicie. Pokrêci³y siê trochê przy krawêdzi, moczy³y nogi, piszcza³y
– niby to z przestrachem. Artur przekonywa³ je, ¿e jednak powinny siê wyk¹paæ. W basenie
p³ywa³o oko³o dwudziestu osób p³ci obojga, równie¿ dzieci. By³o wœród nich, jak mi siê zda-
wa³o, kilka ³adnych dziewcz¹t, ale Dominika i Viola z pewnoœci¹ przebija³y wszystkie. Ca-
mela nie dostrzeg³em, mimo ¿e wychyla³em siê spod prysznica tak daleko, jak tylko mog³em.
Tkwiliœmy z Mustaf¹ pod strugami ciep³ej wody chyba z dwadzieœcia minut, niecierpliwi¹c siê
coraz bardziej. By³o ju¿ dawno po wpó³ do dziewi¹tej – seans naturystyczny powoli dobiega³ koñ-
ca, a Artur wci¹¿ siê nie pojawia³. Wreszcie, chyba za dziesiêæ dziewi¹ta, wpad³ pod natryski.
– Idziemy! – rzuci³ pod naszym adresem. – Ten cholerny Camel siedzia³ ca³y czas w saunie.
Dopiero teraz wróci³. Od razu pchn¹³em do sauny dziewczyny i polaz³o tam za nimi chyba
z piêtnastu ch³opa. A reszta ju¿ siê powoli zbiera.
Wpadliœmy na basen. Z daleka zobaczy³em siwiznê Camela, który le¿¹c w wielkim kole ra-
tunkowym z zamkniêtymi oczyma ko³ysa³ siê na najp³ytszej wodzie. Poza nami i Camelem
na ca³ym basenie by³ tylko jakiœ dwudziestoletni mo¿e ch³opak, który zawziêcie æwiczy³ nur-
kowanie z rurk¹. Nie powinien byæ groŸny – pomyœla³em.
Ja poszed³em lew¹ stron¹ basenu, Artur praw¹. Mustafa wskoczy³ do wody i regularnym, kla-
sycznym crawlem pop³yn¹³ prosto w stronê ko³a ratunkowego, na którym ko³ysa³ siê Camel.
Równoczeœnie z Arturem weszliœmy do wody i z dwóch przeciwnych stron zbli¿yliœmy siê
do naszej ofiary.
– Czeœæ Camel... – powiedzia³em podchodz¹c do niego z lewej.
Poderwa³ siê ze swego ko³a i spojrza³ na mnie ze zdumieniem.
– Czeœæ Camel... – odezwa³ siê Artur.
Camel zrozumia³, ¿e dzieje siê coœ niedobrego. Spojrza³ na Artura, a potem rozejrza³ siê roz-
paczliwie w poszukiwaniu ochrony. Niestety, basen by³ pusty.
– Halo, Camel... – powiedzia³ Mustafa, wy³aniaj¹c siê z wody tu¿ przed jego nosem.

background image

133

– Co jest?... – wrzasn¹³ Camel, ale nie dokoñczy³, bo ujêliœmy go w trójkê, odepchnêli na
bok ko³o i wcisnêli srebrn¹ g³owê pod powierzchniê wody.
Camel szamota³ siê, bi³ rêkami wodê, a piêtami uderza³ w œcianê basenu. Bezskutecznie – tym
razem mieliœmy zdecydowan¹ przewagê. Artur policzy³ spokojnie do dziesiêciu, po czym za-
komenderowa³ „puœciæ!”.
– Czego chcecie? – wrzasn¹³ Camel ³api¹c powietrze, pluj¹c i kaszl¹c.
– Gadaj – rzuci³ Artur. – Gadaj szybko, bo nie mamy czasu. A za drugim podejœciem potrzy-
mamy ciê pod wod¹ dwadzieœcia sekund.
Camel rozejrza³ siê wœciekle dooko³a.
– Goryli nie ma – uspokoi³ go Artur. – Mamy chwilê tylko dla siebie.
– Dobra – zgodzi³ siê pospiesznie Camel. – Pytajcie.
– Czy to Lucuœ zabi³ Izê? – spyta³ Artur.
– Ach wiêc o to wam chodzi? – na twarzy Camela pojawi³ siê autentyczny wyraz ulgi. – Pro-
fesorek? – rzuci³ domyœlnie patrz¹c na mnie.
Skin¹³em g³ow¹.
– Gadaj! – powtórzy³ nieustêpliwie Artur.
– Nie wiem... ale chyba tak. Och, kurwa...
– Czemu go nie przycisn¹³eœ?
– Po¿a³owa³em. Podoba mi siê ma³olat.
– Gdzie on teraz jest?
– U mnie. Na Wzgórzu Nowotki.
– Klucze!
– W szatni. Szafka 25. Ale tam jest obstawa.
– I kto jeszcze?
– Ten gówniarz... kumpel Lucusia.
– Jak siê nazywa?
– Adam.
– Szybciej – odezwa³ siê Mustafa – ju¿ dziewi¹ta. Zamykaj¹.
– Ty nas³a³eœ goryli na Blackowskiego?
Spojrza³ na nas bystro. W jego oczach pojawi³y siê groŸne b³yski.
– Nie próbuj podskakiwaæ... Oni ju¿ podskoczyli. Blackowski nie ¿yje.
– O ¿esz ty kurwa jebana... – wyrwa³o siê sybarycie Camelowi.
– Ty pos³a³eœ? – krzykn¹³ Artur, œciskaj¹c go za kark.
– Kto ci kaza³? Meleszyñski?
– Taaak... – wyjêcza³.
– Dlaczego?...
– Sp³ywamy – przerwa³ mi Artur – ju¿ id¹ ludzie z sauny.
Rzeczywiœcie, od strony sauny sz³a jakaœ para z ma³ym ch³opcem. Zniknêli w drzwiach szat-
ni. By³o piêæ po dziewi¹tej.
– Dobra – poleci³ Artur. – Bierzmy go.
Powlekliœmy Camela w stronê umywalni. Nie stawia³ oporu. Artur wepchn¹³ go do ubikacji,
krzykn¹³ „pilnujcie” i pobieg³ do szatni. Wróci³ po chwili, nios¹c marynarkê Camela. Od sau-
ny i basenu szli kolejni mê¿czyŸni, którzy widaæ uznali, ¿e napaœli ju¿ dostatecznie wzrok
widokiem Dominiki i Violi.

background image

134

Artur pospiesznie rewidowa³ marynarkê Camela. Znalaz³ portfel, w nim wizytówki. Podsun¹³
jedn¹ z nich Camelowi, razem z d³ugopisem:
– Napisz polecenie dla swoich goryli z domu, ¿e maj¹ nam wydaæ Lucusia.
– Tylko tyle? – zaœmia³ siê histerycznie Camel.
– Tylko. Pisz.
– Ma³o chcecie! – skrzywi³ siê Camel. – Kaczorka mogê wam daæ. Ale jeszcze siê spotkamy.
Napisa³ parê zdañ na wizytówce.
– Leæ po dziewczyny – Artur klepn¹³ Mustafê.
Arab poszed³. Czekaliœmy w milczeniu. Artur zwi¹za³ Camelowi rêce rêcznikiem. W usta
wepchn¹³ swój w³asny k¹pielowy czepek. Przez szparê w drzwiach ubikacji zobaczyliœmy
Mustafê prowadz¹cego nasze dwie gracje. Za nimi wlok³o siê paru panów, wœród których byli
zapewne goryle Camela. Dziewczêta zaczê³y siê ubieraæ, chichotliwie przekomarzaj¹c siê
z panami. Tylko dwaj mê¿czyŸni spoœród towarzysz¹cej im œwity stracili nagle w szatni zain-
teresowanie dla panienek. Zaczêli siê nerwowo rozgl¹daæ na boki. Artur kiwn¹³ na wpatruj¹-
cego siê w nasz¹ stronê pytaj¹co Mustafê. Arab pospiesznie wszed³ do ubikacji.
– Pilnujcie go dobrze – rzuci³ Artur i poszed³ w stronê szatni.
Camel sprawowa³ siê dobrze. Przynajmniej na tym etapie uzna³ siê za pokonanego i nie sta-
wia³ oporu. Artur niewinnie wszed³ do szatni i – widz¹c nerwowe zaniepokojenie goryli –
spyta³ niewinnie:
– Panowie szukacie kolegi? Tego ze srebrnymi w³osami?
– A co jest? – spyta³ jeden z nich nieufnie.
– W³aœnie zas³ab³ pod prysznicem ko³o sauny.
– O ¿esz... zakl¹³ jeden z nich i obaj pobiegli w przeciwn¹ stronê.
Artur podskoczy³ do ubikacji.
– Mamy trzy minuty, ¿eby siê zmyæ.
Zostawiliœmy Camela w ubikacji. Artur podpar³ klamkê upatrzon¹ wczeœniej szczotk¹ i wpa-
dliœmy do szatni. By³o tu ju¿ niewiele osób, które z najwy¿szym zdumieniem obserwowa³y
poczynania naszej pi¹tki.
– Nie ubieramy siê... – krzykn¹³ Artur. – Tylko rêczniki.
Owinêliœmy siê pospiesznie rêcznikami. Artur otworzy³ po kolei szafki Camela i jego goryli
i wygarn¹³ ca³¹ ich zawartoœæ do swej wielkiej torby, któr¹ zawsze przezornie nosi³ z sob¹.
Chwyciliœmy pó³nagie dziewczyny za rêce i runêliœmy do drzwi wyjœciowych. W sam¹ porê.
Od strony basenu s³ychaæ by³o ju¿ tupot goryli Camela.
Wyskoczyliœmy do hallu, przebiegli obok zdumionej portierki i popijaj¹cych w barku pepsi
naturystów i dopadliœmy samochodów. Goryle wybiegli za nami do hallu, ale – zupe³nie nadzy
– wycofali siê z powrotem do szatni na widok skierowanych w ich stronê zdumionych spoj-
rzeñ.
Mustafa zapali³ silnik w swoim oplu, ja w maluchu Janusza i – odjechaliœmy. Trzy przeczni-
ce dalej Mustafa skrêci³ w cich¹ spokojn¹ uliczkê. Stanêliœmy. W koñcu nie by³o mowy o tym,
¿eby jechaæ przez miasto zupe³nie nago.
– Ale cyrk! – pisnê³a uszczêœliwiona Dominika, która przypadkowo, albo i nie, znalaz³a siê
w moim samochodzie. – Zupe³nie jak w kryminalnym filmie. Nigdy bym siê nie spodziewa-
³a, ¿e pan profesor... no, no...
– Ubieraj siê – rzuci³em. – Nie mamy czasu.

background image

135

Chwyci³em spodnie i koszulê i zacz¹³em je pospiesznie naci¹gaæ. Dominika zd¹¿y³a ju¿
wczeœniej za³o¿yæ majteczki, rajstopy i buty, ale od pasa w górê by³a nakryta tylko rêczni-
kiem, który teraz zsun¹³ siê na boki za jej przyzwoleniem, a mo¿e i z pomoc¹.
– Ale po co? – wydê³a kapryœnie wargi. – Teraz mo¿emy chyba siê zabawiæ.
Wypiê³a do przodu piersi, których sutki skurczy³y siê i stwardnia³y pod wp³ywem wody
i ch³odu. Poczu³em nagle i niespodziewane podniecenie, którego nie chcia³em.
– Chyba nie jestem gorsza od Izy? – spyta³a Dominika, oblizuj¹c wargi zmys³owym ruchem
jêzyka.
– Nie, nie jesteœ gorsza. Jesteœ du¿o lepsza. Ale nie ciesz siê tym. Iza nie ¿yje, wiêc nietrudno
byæ lepsz¹ od niej.
Zmartwia³a, skuli³a siê z przestrachem.
– Nie ¿yje jeszcze jeden cz³owiek... Tu gra idzie o naprawdê du¿¹ stawkê... A teraz wci¹gaj
kieckê...
Rzuci³em jej sukienkê w twarz. Zaczê³a ubieraæ siê pospiesznie, choæ nerwowo. Do naszego
samochodu podszed³ Mustafa. Za nim sta³a Viola.
– My gotowe – powiedzia³ Arab. – Trzeba spieszyæ na Gdynia.
Dominika wyprysnê³a z malucha jak z procy. W nie zapiêtej sukience, z mokrymi w³osami
i wyrazem przera¿enia na kr¹g³ej buzi wygl¹da³a jak sp³oszony szczeniak. Gdzieœ wyparowa-
³a ca³a jej zmys³owoœæ i erotyzm.
– Dzinkujê, dzidzie – powiedzia³ Mustafa. Zabawimy siê inna okazja. To dla was – poda³ im
dwa zielone banknoty – na nowe dress. Pa!
Zostawi³em malucha w Sopocie i wszyscy razem – szybszym i pewniejszym oplem – poje-
chaliœmy do Gdyni. Nie zna³em nawet adresu Camela, ale Artur mia³ przecie¿ jego wizytów-
kê, podobnie zreszt¹ jak portfel, dokumenty, kluczyki od samochodu i wszystkie ubrania –
jego i obstawy.
– Cholera – wyrwa³o mi siê, kiedy ju¿ jako tako siê ogarn¹³em i mogliœmy spokojnie rozma-
wiaæ – trochê ma³o z niego wycisnêliœmy.
– Trudno – machn¹³ rêk¹ Artur – nie by³o czasu. Ale i tak wiemy to, co najwa¿niejsze.
– Chyba tak, ale znowu zapomnia³em spytaæ o tê biedn¹ Celkê.
– O wiele rzeczy nie zd¹¿yliœmy zapytaæ – na przyk³ad o tego starszego fagasa Izy. Ale jeœli
to naprawdê Lucuœ zrobi³, to reszta nie ma znaczenia.
– Mo¿e – odpar³em bez wewnêtrznego przekonania. Mimo i¿ nasze poszukiwania zbli¿a³y
siê do fina³u, nie czu³em satysfakcji. Lucuœ – jeœli to rzeczywiœcie on by³ morderc¹ – wyda-
wa³ mi siê zbyt ³atwym przeciwnikiem. Myœla³em o nim raczej jako o ofierze, nie sprawcy.
Camel mieszka³ na Wzgórzu Nowotki, w bogatej i spokojnej willowej dzielnicy. Jego dom,
potê¿ny jak forteca, sta³ w du¿ym ogrodzie, na wzgórku, otoczony potê¿nym parkanem. Mu-
stafa wyhamowa³ pod sam¹ furtk¹. Za zas³oniêtymi oknami pali³o siê rzêsiste œwiat³o, ale od
strony willi nie dochodzi³ najl¿ejszy szmer.
By³a ju¿ chyba dziesi¹ta, kiedy nacisn¹³em dzwonek u wejœciowej furtki. Oczekiwa³em ja-
kiegoœ pytania przez interkom albo dŸwiêku brzêczyka. Nic takiego co prawda nie nast¹pi³o,
ale zobaczy³em, ¿e furtka jest lekko uchylona. Cicho weszliœmy do ogrodu, a kiedy ju¿ id¹cy
na czele Artur wstêpowa³ na schodki, zobaczy³em czyj¹œ blad¹ twarz rozp³aszczon¹ na szy-
bie. Twarz wyda³a mi siê znajoma, ale nie zd¹¿y³em sobie przypomnieæ, kogo mi przypomi-
na, gdy drzwi wejœciowe otworzy³y siê i stanê³a w nich przestraszona, zap³akana Celka.

background image

136

– Nareszcie – zawo³a³a – jak dobrze, ¿e pan przyszed³! – rzuci³a mi siê w ramiona.
Weszliœmy do œrodka. W ca³ej, wielkiej willi Camela nie by³o nikogo. Dobr¹ chwilê musia-
³em tuliæ i pocieszaæ dziewczynê, zanim uspokoi³a siê na tyle, by sk³adnie opowiedzieæ, co
siê w³aœciwie sta³o.
Celka tak zasmakowa³a prywatnego œledztwa, ¿e po rozstaniu z nami postanowi³a je konty-
nuowaæ. Us³ysza³a od jakiegoœ kolegi, ¿e widziano Lucusia w willi Camela, który mia³ na
Wzgórzu Nowotki renomê znanego playboya. Bardzo jej to zaimponowa³o i wybra³a siê do
Gdyni. Trafi³a najpierw na jednego z goryli, który delikatnie poci¹gn¹³ j¹ za jêzyk, a potem
zaprosi³ przed oblicze szefa. Równie¿ Camel by³ pocz¹tkowo mi³y i grzeczny. Czêstowa³
koniakiem, zapewnia³, ¿e jest przyjacielem profesora Ordêgi i w ogóle zachowywa³ siê bar-
dzo ³askawie. Pyta³ równie¿, jak siê ze mn¹ skontaktowaæ, bo od dawna ma na to ochotê.
Dopiero, gdy Celka wygada³a siê, ¿e zna numer telefonu, pod którym mo¿na mnie zastaæ –
Camel ca³kowicie zmieni³ sposób zachowania. Przesta³ siê interesowaæ dziewczyn¹, wyda³
jakieœ pospieszne polecenia dwóm gorylom, a dwaj inni dali Celce wyraŸnie do zrozumienia,
¿e nie wyjdzie z willi przynajmniej do momentu „zakoñczenia akcji”. Nie stosowali wobec
niej si³y, ale pozwalali sobie na liczne wulgarnoœci i zmaltretowali dziewczynê psychicznie.
Oprócz niej w domu by³ jeszcze Lucuœ i Adam Meleszyñski – obaj traktowani równie¿ bar-
dziej jako wiêŸniowie, ni¿ goœcie. Celce nie pozwolono z nimi rozmawiaæ.
Camel chodzi³ po ca³ym mieszkaniu, telefonowa³, czeka³ na jakieœ wiadomoœci, wreszcie
machn¹³ rêk¹, wydzwoni³ kogoœ telefonicznie i gdzieœ pojecha³. Wkrótce potem pod will¹
zjawi³a siê... milicja. Zaskoczeni goryle nie stawiali oporu, zreszt¹ nie byli przygotowani na
to, by walczyæ z regularnymi si³ami porz¹dkowymi. A milicja przyjecha³a po to... by areszto-
waæ Lucusia pod zarzutem morderstwa. By³o to szokuj¹ce dla wszystkich obecnych, a zw³asz-
cza dla Adama, którego ta wiadomoœæ zupe³nie wprawi³a z zupe³ne pomieszanie.
Milicjanci zabrali równie¿ na przes³uchanie – jako œwiadka – jednego z goryli, zwanego Go-
towcem, natomiast Celce i Adamowi spisali tylko personalia. Drugi goryl wpad³ po odjeŸ-
dzie milicji w takie zdenerwowanie, ¿e zupe³nie nie wiedzia³, co robiæ. Pozwoli³ odejœæ Ada-
mowi, ale zatrzyma³ Celkê. Potem gdzieœ bezskutecznie telefonowa³. Wreszcie, na krótko
przed naszym przyjazdem, ktoœ zatelefonowa³ do willi. Celka domyœla³a siê, ¿e by³ to Camel,
ale nie s³ysza³a rozmowy. Goryl natychmiast spakowa³ wielk¹ torbê ubrañ, kaza³ dziewczy-
nie czekaæ, zapowiedzia³, ¿e zaraz wraca i wyszed³.
Celka by³a zbyt przestraszona, ¿eby próbowaæ ucieczki i w ten sposób doczeka³a naszego
przyjazdu, przyjmuj¹c go jak wyzwolenie. Nie by³o na co czekaæ, goryl móg³ w ka¿dej chwi-
li przywieŸæ z powrotem ubranego ju¿ Camela z jego kompanami. A spotkanie z niemi mo-
g³o siê Ÿle dla nas wszystkich skoñczyæ.
Mustafa raz jeszcze zapakowa³ nas do swojego pojemnego opla i ruszyliœmy w stronê Gdañ-
ska. By³o ju¿ ciemno. Zapewne w którymœ momencie minêliœmy ca³¹ ferajnê Camela wraca-
j¹c¹ do Gdyni, ale w ruchu panuj¹cym na szosie nie mogliœmy siê poznaæ.
– I co, zadowolony? – spyta³ Artur zmêczonym g³osem, gdy minêliœmy Or³owo.
Pokrêci³em przecz¹co g³ow¹.
– Cholera – zapieni³ siê Artur – ¿eby tak siê daæ wyprzedziæ. Ale widzisz – gliny te¿ pracuj¹.
Przytakn¹³em.
– Co ty taki milcz¹cy – denerwowa³ siê dziennikarz. – Zwija³eœ siê dwa dni, rozwi¹za³eœ kupê
zagadek, masz mordercê... czego jeszcze?

background image

137

– Nie wiem... Nie wiem... – powtórzy³em. – Ale Lucuœ to nie to.
– A co – chcia³byœ wampira z krwawymi k³ami?
– Nie o to chodzi.
– Chyba tak – zgodzi³ siê Artur. – Ale na dziœ dosyæ. Jedziemy do domu lulaæ. I tak Dorota
zmyje mi g³owê za te dwa dni...
– Rano jutro – odezwa³ siê Mustafa – mo¿na na nowo. JeŸli chcesz?
– Dziêkujê Mustafa – rozeœmia³em siê. – Chcê. Jeszcze paru rzeczy jednak nie wiem.
Stanêliœmy w Sopocie. Ja z Arturem przesiedliœmy siê do wozu Janusza, Mustafa odwióz³
Celkê na ¯abiankê, gdzie mieszka³a. Ponurzy i zmêczeni jechaliœmy z dziennikarzem do
Gdañska, rozpamiêtuj¹c w myœlach zdarzenia minionych dni.
– Myœlê, ze mo¿esz wracaæ do domu – odezwa³ siê Artur, gdy doje¿d¿aliœmy do Wrzeszcza.
– Myœlê, ¿e tak... no, ale przecie¿ najpierw odwiozê ciebie.
– Przyznam ci siê – powiedzia³ dziennikarz, gdy ju¿ zatrzyma³em samochód pod jego do-
mem na Wyczó³kowskiego – ¿e jakby powietrze ze mnie usz³o. Te¿ nie mam poczucia, ¿e ta
sprawa jest wyjaœniona. Pozosta³o tyle w¹tpliwoœci... Ale na dzisiaj wystarczy. Idê spaæ. I to-
bie radzê to samo.
Co mia³em robiæ. Pojecha³em do domu spaæ.

background image

138

XVII

Wyl¹dowa³em na Wassowskiego po jedenastej. Zrobi³em sobie kanapkê, ale jej nie zjad³em,
puœci³em wodê do wanny, ale do niej nie wszed³em. Krêci³em siê niezdecydowany po miesz-
kaniu, zupe³nie nie wiedz¹c, co z sob¹ zrobiæ.
Zadzwoni³ telefon. Rzuci³em siê na s³uchawkê jak kot na myszkê.
– Halo?
– Mówi Miko³aj Podlodowski... Czy to Andrzej?
– Czeœæ, to ja... – trudno by³o mi ukryæ rozczarowanie.
– Halo, to ty?
– Tak, tak...
– S³uchaj stary, przepraszam, ¿e tak póŸno...
– Nic nie szkodzi.
– Bo wiesz, próbowa³em kilka razy wczeœniej, ale bez rezultatu... Otó¿, mówi³ mi Buba, ¿e
szukasz jak wœciek³y ma³ego Meleszyñskiego. Zreszt¹ u mnie te¿ by³eœ, pamiêtasz? No wiêc
postanowi³em przeczytaæ tê jego sztukê, ot tak, z ciekawoœci. Nie jest z³a, no jak na dzie-
wiêtnastolatka. Gdyby j¹ trochê poprawiæ, to kto wie... Ale to niewa¿ne. No wiêc wyobraŸ
sobie, ¿e to jest taki szczególny trójk¹t. Matka, ojciec, syn. To siê nazywa „Serce w klatce”.
Doœæ klasyczna historia – ch³opak z nimi zrywa i tak dalej. Bardzo szczerze napisane. Ale
s³uchaj!
– S³ucham! – zapewni³em, bo jego relacja rzeczywiœcie zaczê³a mnie wci¹gaæ.
– Wiesz dlaczego ch³opak odchodzi z domu? Bo odkrywa, ¿e nie jest synem swego ojca!
Prawdziwy ojciec porzuci³ go jeszcze przed urodzeniem. No i ch³opak nie mo¿e darowaæ ro-
dzicom, ¿e tak d³ugo to ukrywali.
– Rozumiem, rzeczywiœcie niezwyk³e.
– Eeee... nie by³oby w tym nic niezwyk³ego, ale wiesz... czêsto siê s³yszy plotê, ¿e ten ma³y
nie jest synem Osterskiej, wiêc coœ w tym musi byæ. I dlatego do ciebie dzwoniê.
Zaraz, zaraz – zastanowi³em siê – jak to powiedzia³a Azulewicz... zapewniam pana, ¿e Adam
jest synem Hanki. Ale wcale mnie nie zapewni³a, ¿e on jest synem Rafa³a!
– Halo, jesteœ tam? – dopytywa³ siê Miko³aj.
– Jestem, jestem. I bardzo ci dziêkuje. To cenne wiadomoœci.
– Tak te¿ myœla³em – ucieszy³ siê Podlodowski i od³o¿y³ s³uchawkê.
Muszê siê wybraæ do Azulewicz – zaraz, natychmiast – postanowi³em. Nie mo¿na zwlekaæ,
ta sprawa wcale nie jest zakoñczona. Zadzwoni³ telefon.
– Halo? Tu Janusz Smólski – us³ysza³em przed chwil¹, zadzwoni³ do mnie Artur i opowie-
dzia³, jak to siê skoñczy³o...
– Cieszê siê, ¿e dzwonisz, a co z tob¹?

background image

139

– W porz¹dku. Milicja maglowa³a mnie bardzo d³ugo i na jutro tez mam wezwanie. Ale po-
radzi³em sobie.
– Uwierzyli ci chocia¿?
– Sam nie wiem. Ale nie o tym chcia³em mówiæ. Andrzej? To aresztowanie Lucusia niczego
nie za³atwia.
– Dlaczego?
– Nie wiesz sam?... Bo mnie to nie mo¿e wyjœæ z g³owy. Przecie¿ Lucuœ raczej nie móg³ za-
dzwoniæ do ciebie jako Adam. By³ chyba zupe³nie niezorientowany w sprawie...
– O do diab³a! – wyrwa³o mi siê. – Wcale o tym nie pomyœla³em.
– A widzisz... Andrzej, nie mo¿esz rezygnowaæ! Masz mój samochód, jedŸ, dzia³aj, pytaj.
– Masz racjê! Zaraz ruszam.
– Cieszê siê.
Mia³ racjê, mia³ racjê jak wszyscy diabli i wiedzia³em o tym. Wiedzia³em o tym od dawna.
Przypomnia³o mi siê to, co myœla³em wczeœniej o Kaczorku – ¿e bardziej przypomina ofiarê
ni¿ sprawcê.
Wypad³em z domu i wskoczy³em do malucha. Po dziesiêciu minutach – bi³a w³aœnie pó³noc
– parkowa³em pod Akademi¹ Medyczn¹. No, tym razem pani docent odpowie na wszystkie
moje pytania. Ale dotarcie do pani docent nie by³o wcale takie proste – wejœcia do Akademii
Medycznej broni³a solidna brama z portierni¹ i pyskat¹ bab¹ w jej okienku. Bardzo d³ugo
prosi³em j¹ i zaklina³em, by pozwoli³a mi chocia¿ zadzwoniæ na neurologiê. By³a nieub³aga-
na. W zupe³nej desperacji oœwiadczy³em, ¿e usi¹dê na asfalcie przed bram¹ i bêdê siedzia³
dopóty, dopóki ktoœ mnie nie przejedzie. To j¹ ruszy³o. Oœwiadczy³a, ¿e powinna raczej za-
dzwoniæ na psychiatriê ni¿ na neurologiê, ale wyrzekaj¹c i z³orzecz¹c wykrêci³a wewnêtrzny
numer.
Azulewicz na szczêœcie nie spa³a i zgodzi³a siê ze mn¹ rozmawiaæ. RozeŸlona portierka nie-
chêtnie uchyli³a furtki i wpuœci³a mnie na teren uczelnianych klinik.
Pani docent przyjê³a mnie w tym samym pokoju, w którym rozmawialiœmy po po³udniu. Zd¹-
¿y³a zaparzyæ gor¹c¹ kawê, za co nale¿a³a siê jej z mojej strony prawdziwa wdziêcznoœæ.
– Czy pan wie, ¿e Adam siê znalaz³? – uœmiechnê³a siê. – Jest w domu. Ludek niedawno
dzwoni³.
– Wiem – odpowiedzia³em. – Wiem ju¿ wszystko...
Spojrza³a na mnie badawczo: – Co to znaczy: „Wszystko”.
– To znaczy wszystko... Zaraz pani opowiem pewn¹ ciekaw¹ historiê, jaka zdarzy³a siê dwa-
dzieœcia lat temu...
Zblad³a, wiedzia³em, ¿e moje s³owa wywar³y na niej du¿e wra¿enie.
– ... ale przedtem nale¿y siê pani pewna informacja o ostatnich wypadkach. Czy Korsak po-
wiedzia³ pani, ¿e Adam by³ przy aresztowaniu zabójcy Izy?
Zaprzeczy³a.
– Mo¿e Adam nie mia³ si³y o tym opowiadaæ. On jest pewnie udrêczony do granic wytrzyma-
³oœci. Ale i my jesteœmy u kresu. Ten kres te¿ bêdzie dla niego straszny... Lepiej mieæ to ju¿
za sob¹...
– Niech pan mówi. Kto jest tym zabójc¹?
– Szkolny kolega Adama i Izy...
– To straszne! – podnios³a d³onie do twarzy.

background image

140

– Przynajmniej tak uwa¿a milicja.
– A pan jest innego zdania?
– Tak. Chocia¿ nie wiem jeszcze kto... tego jednego nie wiem. Ale to ju¿ tylko kwestia
czasu.
– Niech pan pamiêta! – poderwa³a siê. – Adam nie mo¿e ucierpieæ! Jemu nie mo¿e staæ siê
krzywda.
– Tego nie mogê przecie¿ obiecaæ. Ju¿ jest za póŸno...
– Proszê, niech pan jednak mówi.
– A wiêc opowiem pani historiê sprzed dwudziestu lat. W Grudzi¹dzu mieszka³ sobie bardzo
zdolny malarz amator, Antoni Azulewicz, pani brat... – strzeli³em na oœlep, ale po wyrazie jej
twarzy widzia³em, ¿e trafi³em, zblad³a, rysy jej stê¿a³y, wpatrywa³a siê we mnie ze œmiertel-
nym przestrachem. – Przyjecha³ do Gdañska, zdawa³ do szko³y plastycznej, nie dosta³ siê ,
malowa³. By³ sam, zaopiekowa³ siê nim student malarstwa i rzeŸby Rafa³ Meleszyñski. Ale
nie by³ a¿ tak zupe³nie sam, jak to siê niektórym zdawa³o. Brat pani zwi¹za³ siê z m³od¹
malark¹ – Hank¹ Ostersk¹. Poczê³o siê dziecko, Adam. Nie wiem, czy Antoni nie kocha³
Hanki, czy mo¿e nie czu³ siê na si³ach zak³adaæ rodziny... doœæ tego, ¿e uciek³, wyjecha³ na
Zachód. Czy tak by³o?... – przerwa³em.
Skinê³a g³ow¹ i spojrza³a na nie z przestrachem.
– Sk¹d pan to wszystko wie? Przez wiele lat nawet ja nie wiedzia³am o tym...
– Sk¹d? Z u³amków, ze strzêpków, z plotek... To jest kosztowna wiedza... i groŸna. Dzisiaj
umar³ ju¿ jeden cz³owiek – w³aœnie dlatego, ¿e w i e d z i a ³.
– O czym pan mówi? – spyta³a przera¿ona.
– Dojdziemy do tego. Proszê s³uchaæ dalej. Antoni Azulewicz wyjecha³, a spuœcizn¹ po nim
zaopiekowa³ siê przyjaciel – Rafa³ Meleszyñski. O¿eni³ siê z Hank¹, uzna³ Adama za swoje
dziecko, ale przyw³aszczy³ sobie równie¿ obrazy Antoniego, magazynowane latami bez po-
¿ytku. Wszyscy musieli milcz¹co przystaæ na ten uk³ad – i Hanka, która, o ile wiem, by³a
w nieciekawym stanie psychicznym i Antoni...
– To nie tak...– zaprotestowa³a gor¹co.
– Mo¿e. Ale sprostuje pani póŸniej. Teraz proszê s³uchaæ: dziêki obrazom Antoniego Mele-
szyñski robi³ œwietn¹ karierê. Ale do czasu. Obrazy siê wyczerpa³y i Meleszyñski, który sam
nie mia³ talentu, przedzierzgn¹³ siê raczej w dzia³acza, profesora, menad¿era. Da³ opiekê
Hance i wtedy ona zaczê³a iœæ w górê. Zajmowali siê równie¿ oboje Adamem, który nie mia³
pojêcia, ¿e nie jest dzieckiem Rafa³a. Ale wszystko to trwa³o tylko do czasu i stopniowo za-
czê³o siê psuæ. Pewne symptomy rozpadu dawa³y siê zauwa¿yæ ju¿ wczeœniej, ale prze³omo-
wym momentem by³ wyjazd Meleszyñksiego do Holandii szeœæ lat temu – w stanie wojen-
nym... Musia³ tam spotkaæ Azulewicza, nie widzê innej mo¿liwoœci.
– Wiêc i o tym tak¿e pan wie! – wykrzyknê³a.
– Powiedzia³em pani, ¿e wiem prawie wszystko... Wiêc w Utrechcie Rafa³ spotka³ Antonie-
go. By³o to dla niego ciê¿kie prze¿ycie. Powiedzia³ potem, ¿e spotka³ „upiora m³odoœci”.
Przypuszczam, ¿e pani brat nie zrobi³ kariery na Zachodzie – tak, jak nie uda³o mu siê w kra-
ju. Mo¿e stoczy³ siê, rozpi³, mo¿e zachorowa³...
– Tak – przerwa³a mi – zniszczy³a go nie leczona gruŸlica. Zmar³ rok temu. Bo¿e, Bo¿e!
– Meleszyñski wróci³ z Holandii odmieniony. Za³ama³ siê, pi³, teraz Hanka wyp³aca³a mu siê
opiek¹. Myœlê, ¿e w Rafale obudzi³y siê wyrzuty sumienia i lêk przed demaskacj¹. Byli

background image

141

w koñcu ludzie, którzy pamiêtali to i owo... na przyk³ad malarz Blackowski, który opiekowa³
siê pocz¹tkowo Antonim...
– Opiekowa³! – powtórzy³a z ironi¹. – On Antosia zniszczy³. Wmówi³ mu, ¿e ma talent i za-
bra³ do Gdañska. Ale Blackowskiemu, z jego oskar¿eniami nikt by nie uwierzy³. To by³ ca³-
kowity degenerat, jeszcze przed urodzeniem Adama trafi³ do wiêzienia pod powa¿nymi za-
rzutami i siedzia³ dobre kilka lat.
– Widocznie Antoni mia³ wyj¹tkowego pecha do nieuczciwych ludzi... – zobaczy³em jej groŸ-
ne spojrzenie, wiêc doda³em – nie ironizujê, mówiê serio... Zreszt¹ Blackowski nie ¿yje. S¹-
dzê, ¿e próbowa³ szanta¿owaæ Meleszyñskiego, a ten nas³a³ na niego zbirów.
– Bo¿e, Bo¿e! – zawo³a³a Azulewicz. – Jaki dom, jacy ludzie! Czy teraz rozumie pan, ¿e
Adam naprawdê nie móg³ tam d³u¿ej zostaæ?
– Rozumiem, ¿e nie móg³ zostaæ. Ale czy pani wie, ¿e gdybym wczeœniej wszystko wiedzia³,
co wiem teraz – byæ mo¿e Blacowski ¿y³by nadal?
– Pan mnie oskar¿a... – bardziej stwierdzi³a, ni¿ spyta³a.
– Nie – wzruszy³em ramionami – kto z nas móg³ wiedzieæ, ¿e Rafa³ posunie siê tak daleko.
Ale gdyby pani nie milcza³a... – westchn¹³em i machn¹³em rêk¹. – Proszê s³uchaæ dalej: mo¿e
by³y jakieœ powody, ¿eby siê baæ, doœæ tego, ¿e Meleszyñscy – oboje – wpadli w histeriê.
Teraz bêdê spekulowa³, ale myœlê, ¿e mam racjê. Wœród obrazów, zostawionych przez Anto-
niego, by³ jego autoportret wielkich rozmiarów – podpisany wyraŸnie, imieniem i nazwi-
skiem. Pozosta³e obrazy musia³y byæ, myœlê, nie podpisane. Ten obraz przypadkowo odkry³a
na strychu s³u¿¹ca i musia³a natychmiast po¿egnaæ siê z prac¹. Rafa³, oczywiœcie, nigdy tego
p³ótna nie wystawia³, ale z niezrozumia³ych powodów przechowywa³. I teraz – proszê pos³u-
chaæ uwa¿nie – w ostatnich dniach musia³o siê staæ coœ bardzo z³ego... bardzo dramatyczne-
go dla Adama – poprawi³em siê. Albo dowiedzia³ siê, ¿e nie jest synem Rafa³a, albo znalaz³
ten obraz i zrozumia³, ¿e Rafa³ okrad³ jego prawdziwego ojca... Mo¿liwoœci jest zreszt¹ wiê-
cej – ma³y móg³ myœleæ, ¿e zosta³ sprzedany przez Antoniego za te p³ótna.
– Bo¿e, Bo¿e, jak pan to brutalnie formu³uje...
– Ale tak jakoœ to musia³o byæ – zrobi³em pauzê. – Czy nie mam racji?
– Ma pan. Niestety. Adam ju¿ wczeœniej wiedzia³ o Antonim, ale obraz odkry³ dopiero kilka
dni temu. I uciek³ z domu. Bo¿e, Bo¿e... – powtórzy³a. – Mo¿e dlatego tak mi trudno o tym
mówiæ, ¿e czujê siê trochê winna? Widzi pan – to by³o tak. Pochodzimy z Grudzi¹dza – ja
i Antoni. Ja by³am o parê lat starsza, wczeœnie wysz³am z domu i nasz kontakt nie by³ bliski.
Antoni od dziecka malowa³, ale by³ zawsze indywidualist¹ i s¹dzê, ¿e w Grudzi¹dzu nikt nie
potrafi³ go doceniæ. Kiedy zmarli nasi rodzice – wyjecha³ do Gdañska. Ja studiowa³am wtedy
w Poznaniu i nie mia³am ani czasu, ani mo¿liwoœci, ¿eby siê z nim spotykaæ. Zreszt¹ Blac-
kowski obiecywa³ opiekê i w ogóle z³ote góry. No, a potem wypadki potoczy³y siê tak szyb-
ko, ¿e straci³am orientacjê...
Wyjazd Antoniego do RFN bardzo mnie zaskoczy³. On sam napisa³, ¿e przyjaciel za³atwi³
mu stypendium. S¹dzi³am wtedy, ¿e chodzi o Blackowskiego, ale on ju¿ wówczas siedzia³
w wiêzieniu, wiêc myœlê, ¿e to chyba musia³ byæ Meleszyñski...
– To by znaczy³o, ¿e naprawdê zawarli jak¹œ umowê...
– Mo¿e – przyzna³a ³agodnie, widaæ by³o, ¿e stara siê opanowaæ.
– Ale widzi pan, Antoni by³ zupe³nie nie z tego œwiata. Kiedy Hanka zasz³a w ci¹¿ê, mu-
sia³ siê strasznie przeraziæ, no i da³ z sob¹ zrobiæ wszystko. Bardzo siê martwi³am o to, jak

background image

142

poradzi sobie na Zachodzie, ale – niech mi pan wierzy – nie mia³am pojêcia, ¿e zostawia
tu dziecko!
– Wiêc jak siê pani dowiedzia³a?
– Antoni pisa³ niewiele i oszczêdnie. Nigdy nie wspomina³ o k³opotach, zmartwieniach, dra-
matach. Ale kilka lat temu, kiedy czu³ ju¿ zbli¿aj¹c¹ siê œmieræ, spotka³ siê w Holandii z Me-
leszyñskim. O tym pan wie. Rafa³ zrobi³ na nim jak najgorsze wra¿enie. By³ wrêcz przera¿o-
ny. Napisa³ do mnie z Utrechtu, ¿ebym siê zainteresowa³a losem Adama i pomog³a mu, jeœli
bêdzie trzeba. Wyzna³ w liœcie ca³¹ prawdê, to znaczy – ca³¹ prawdê o Adamie. O kradzie¿y
obrazów jeszcze wówczas nie wiedzia³am...
– Co by³o dalej?
– Poczu³am, ¿e muszê dzia³aæ. By³ 82 rok, dosta³am propozycjê przejœcia do Akademii Medycz-
nej w Gdañsku. Przyjê³am j¹. I od razu zaczê³am dowiadywaæ siê o Meleszyñskich. Mówiono mi
o nich jak najgorsze rzeczy. To znaczy – poprawi³a siê – o nim, j¹ raczej zostawiono w spokoju.
Zagra³am wtedy va banque – posz³am do Rafa³a, do uczelni, i powiedzia³am, ¿e wiem wszystko
o Antonim. Za¿¹da³am, ¿eby powiedzia³ prawdê Adamowi. I nawet dzisiaj myœlê, ¿e zrobi³am
wtedy dobrze. To by³ szanta¿, oczywiœcie... I Rafa³ musia³ ulec. Ch³opak by³ strasznie wstrz¹œniê-
ty, ale ten szok zbli¿y³ go do mnie – a na to w³aœnie liczy³am. Ale o obrazach nie mia³am pojê-
cia... Nigdy nie widzia³am ¿adnej wystawy Meleszyñskiego, tylko kilka razy jakieœ reprodukcje.
Oczywiœcie, zauwa¿y³am podobieñstwo p³ócien Rafa³a do tego, co kiedyœ malowa³ Antoni, ale to
by³o za ma³o, ¿eby snuæ daleko id¹ce podejrzenia. Tymczasem, wie pan, s¹dzê, ¿e Meleszyñski
zupe³nie b³êdnie wyobrazi³ sobie co innego... Pewnie przypuszcza³, ¿e ja wiem o wszystkim i mam
go w garœci. Dlatego pi³, zmieni³ swój stosunek do rodziny i tak dalej...
– A jak zareagowa³a na to wszystko Osterska?
– Zdziwi siê pan, ale nie wiem. Zale¿a³o mi tylko na tym, ¿eby mieæ swój udzia³ w losie
Adama. W inne sprawy nie chcia³am siê mieszaæ i konsekwentnie tego unika³am... A Adam,
choæ bardzo siê do mnie zbli¿y³, mówi³ zawsze bardzo ma³o o sobie i rodzinie. On jest
ogromnie skryty. Dopiero piêæ dni temu – westchnê³a – przyjecha³ do mnie szalenie wzbu-
rzony. Odkry³ autoportret Antosia na strychu, wyraŸnie podpisany. To by³ dla niego szok! No,
a resztê w³aœciwie pan ju¿ zna.
– Powiedzmy... Ale czego w³aœciwie chcia³, co planowa³ odchodz¹c z domu?
– A jakie plany mo¿e mieæ dziewiêtnastoletni ch³opak, któremu œwiat wali siê na g³owê? To
by³ odruch buntu i protestu, a nie jakieœ... bo ja wiem, wyzwolenie? Dla mnie odkrycie Ada-
ma te¿ by³o szokiem, choæ w g³êbi duszy czegoœ tam siê domyœla³am. W ka¿dym razie by³o
dla mnie oczywiste, ¿e teraz Adam zamieszka ze mn¹ i ja bêdê go wychowywa³a – nie, to z³e
s³owo – powiedzmy wspomaga³a dalej, zanim nie osi¹gnie samodzielnoœci.
– No tak – teraz dla odmiany ja westchn¹³em – wiem ju¿ naprawdê wszystko o Meleszyñ-
skich, ale nic z tego, co pani powiedzia³a, nie wi¹¿e siê ze œmierci¹ Izy.
– Ja mogê siê z tego tylko cieszyæ – odpar³a. – Nie wierzê, ¿eby Adam móg³ mieæ z tym co-
kolwiek wspólnego. Mo¿e siê w niej podkochiwa³, mo¿e siê z ni¹ naprawdê przyjaŸni³ – nie
wiem... to wszystko mo¿liwe. Ale w ostatnich dniach jego w³asne problemy przes³oni³y mu
wszystko. Naprawdê!
Po¿egna³em serdecznie Azulewicz i zamyœlony wyszed³em z kliniki. Dochodzi³a pierwsza,
kiedy przecinaj¹c pusty placyk przed Izb¹ Przyjêæ Pañstwowego Szpitala Klinicznego nr 1
zobaczy³em z daleka znajom¹ sylwetkê, zmierzaj¹c¹ jak i ja w stronê wyjœcia.

background image

143

– Artur! – krzykn¹³em odruchowo.
Dziennikarz zatrzyma³ siê, a poznawszy mnie, wybuchn¹³ g³oœnym œmiechem.
– Wiêc to tak siê odpoczywa w objêciach rodziny?! – zaatakowa³em go.
– Odpoczywa³em tak samo, jak i ty – odparowa³ wci¹¿ siê œmiej¹c.
– Hola, panowie – zawo³a³a ze swej budki portierka – proszê przestaæ ha³asowaæ! Tu jest szpital!
Chwyci³em Artura za ³okieæ i szybko wycofaliœmy siê na ulicê Dêbinki.
– A teraz serio – spyta³em. – Co tu robisz?
– A ty?
– Nie, ty pierwszy, stary oszuœcie.
– Wiêc przygotuj siê na wielk¹ bombê. Jakoœ nie mog³em usiedzieæ w domu, wiêc zadzwoni-
³em do mojego kolegi kardiochirurga i dowiedzia³em siê, ¿e ten Jasinek jest na dy¿urze i ma
dla mnie zdjêcia. Wskoczy³em w samochód, no i...
– Dawaj te zdjêcia, nie gadaj!
– Spokojnie, spokojnie. Uwa¿aj, ¿ebyœ nie usiad³ na chodniku, bo mokry.
Wyj¹³em mu z rêki plik fotografii i zapali³em w¹t³e samochodowe œwiate³ko. Nerwowo za-
cz¹³em przerzucaæ kolorowe kartoniki przedstawiaj¹ce rozbawione, karnawa³owe towarzy-
stwo. By³y to zupe³nie przyzwoite zdjêcia – musia³ je zrobiæ dobry fotograf.
– Jak wiesz – odezwa³ siê z boku Artur – nigdy nie widzia³em na w³asne oczy Izy Miller, ale
za to ten pan...
Wreszcie na pi¹tym czy szóstym zdjêciu dostrzeg³em Izê – w tanecznym kó³ku, obok zupe³-
nie nie znanych mi, ale niew¹tpliwie m³odych mê¿czyzn.
– Jeszcze, jeszcze – dysza³ z emocj¹ Artur – poczekaj do koñca.
I rzeczywiœcie – ostateczne zdjêcie, by³o tym, o które nam chodzi³o. Przedstawia³o kilka osób
siedz¹cych wokó³ niskiego stoliczka. Królowa³a w tym towarzystwie Iza, spokojna i piêkna
jak zawsze. A obok niej... Tak, nie mog³o byæ w¹tpliwoœci – obok niej siedzia³, chmurny i za-
sêpiony, profesor Rafa³ Meleszyñski. By³em tak zaskoczony tym widokiem, ¿e przez dobr¹
chwilê gapi³em siê w kartonik bez s³owa komentarza.
– No i co? – spyta³ wreszcie Artur? – Czy to nie bomba?
– Bomba – zgodzi³em siê. – Ale nic z tego nie rozumiem...
– A, to ju¿ twoja sprawa – wzruszy³ ramionami dziennikarz.
Sam musisz to wszystko zwi¹zaæ. Ja ci powiem jedno – nawet jeœli to Lucuœ jest winien, co
najmniej kilka osób ma coœ do ukrycia w zwi¹zku z Iz¹. Ale, ale... – przypomnia³ sobie – a co
ty w³aœciwie tu robisz?
Opowiedzia³em mu pokrótce o wszystkim, co sam wydedukowa³em i czego dowiedzia³em siê
od ciotki Adama.
– No i co chcesz robiæ? – spyta³ Artur, kiedy skoñczy³em.
– W³aœnie siê zdecydowa³em... Jadê do Meleszyñskich.
– Teraz?
– Tak. Muszê to wszystko jakoœ zakoñczyæ. Nie wiem jak, ale czegoœ mi brakuje...
– ¯yczê ci powodzenia, stary, zrobi³em, co mog³em z Januszem i Mustaf¹. Teraz to ju¿ na-
prawdê tylko twoja sprawa. Zadzwoniê jutro.
Uœciskaliœmy siê serdecznie i Artur odjecha³ do domu – ju¿ po raz drugi tej nocy i chyba na
dobre. Wsiad³em do Januszowego malucha i przez Smoluchowskiego, Jarow¹ i Sobieskiego
wykrêci³em w stronê Wrzeszcza, a potem Gdyni.

background image

144

By³em zupe³nie opanowany, nawet ch³odny, choæ czu³em, ¿e zbli¿a siê czas ostatecznych roz-
strzygniêæ. Jeszcze godzina, jeszcze dwie i bêdê mia³ ten koszmar za sob¹... Niestety. Si³y
ludzkie bywaj¹ bardziej niespo¿yte od wytrzyma³oœci bezdusznych maszyn. Eksploatowany
nad miarê i bez ustanku samochodzik Janusza odmówi³ pos³uszeñstwa na wysokoœci sopoc-
kiego „Miramaru”. Nawet dla tak niedoœwiadczonego kierowcy jak ja przyczyna by³a oczy-
wista – po prostu skoñczy³a siê benzyna. Zostawi³em samochód i piechot¹, nie próbuj¹c na-
wet z³apaæ taksówki, pospieszy³em do Or³owa.
By³o ju¿ dobrze po drugiej, gdy dotar³em wreszcie na Przebendowskich. By³em zmêczony i zu-
pe³nie mokry, bo ostatni odcinek drogi przeby³em poœród strug ulewnego deszczu, ale za to wie-
dzia³em dok³adnie, o co chcê spytaæ Meleszyñskiego i czego chcia³bym siê od niego dowiedzieæ.
Okna willi by³y rzêsiœcie oœwietlone – tak jak poprzedniej nocy i tak, jakby jej mieszkañcy
w ogóle nie sypiali. Furtka by³a uchylona, wiêc pchn¹³em j¹ i podszed³em do drzwi wejœcio-
wych. Dzwoni³em d³ugo, ale kiedy wreszcie Meleszyñski otworzy³ drzwi – by³ ubrany jak do
wyjœcia, w tweedowym garniturze, bia³ej koszuli i krawacie. Wygl¹da³ jednak na bardzo zmê-
czonego. Bez s³owa odsun¹³ siê z progu, by wpuœciæ mnie do œrodka.
Weszliœmy do hallu. W ca³ym mieszkaniu pali³y siê œwiat³a, by³o tak jasno, ¿e musia³em
zmru¿yæ oczy. Gdzieœ daleko gra³o doœæ g³oœno radio, mo¿e magnetofon.
– Znalaz³em Adama – powiedzia³em, gdy siedliœmy.
Profesor spojrza³ na mnie pytaj¹co.
– Znalaz³em Adama – powtórzy³em – i wiem ju¿ chyba wszystko, co chcia³em wiedzieæ.
A reszty dowiem siê od pana.
– Czy to ma dla pana jeszcze jakieœ znaczenie? – spyta³ powoli, jakby pokonywa³ nieludzkie
znu¿enie. Zaskoczy³o mnie to pytanie.
– A dla pana nie ma? – zareplikowa³em.
Powoli pokrêci³ przecz¹co g³ow¹.
– Chyba nie – powiedzia³. – Ale proszê, niech pan pyta. Wszystko powiem.
Jest pijany albo œmiertelnie przestraszony – pomyœla³em. Albo jedno i drugie. A mo¿e to roz-
pacz?
– Adam jest u swojej ciotki, Anny Azulewicz – powiedzia³em.
U siostry swego prawdziwego ojca, Antoniego Azulewicza. I pan o tym wie?
Skin¹³ g³ow¹.
– Wiedzia³ pan od pocz¹tku?
– Domyœla³em siê. Kiedy pan mnie prosi³ o podjêcie poszukiwañ, nie chodzi³o wcale o Ada-
ma, tylko o Izê?
– Sk¹d pan to wszystko wie?
– Niewa¿ne. Proszê odpowiedzieæ.
– Chyba mo¿na tak to okreœliæ...
– Adam we wtorek odkry³ obraz swego ojca i domyœli³ siê, ¿e pan go okrad³. Dlatego od-
szed³.
– O tym te¿ pan wie? – spojrza³ na mnie ze zdumieniem, ale bez lêku.
– Jak pan widzi.
– Co jeszcze pan wie?
Opowiedzia³em mu historiê sprzed dwudziestu lat – tak, jak tej samej nocy opowiedzia³em j¹
Azulewicz. S³ucha³ spokojnie, nie przerywa³, o nic nie pyta³. Nie siêgn¹³ w trakcie mego

background image

145

monologu, po kieliszek, nawet nie zapali³ papierosa. Siedzia³ w swoim fotelu jak zahipnoty-
zowany, wpatruj¹c siê w przestrzeñ, w jakiœ punkt zawieszony ponad moj¹ g³ow¹. Sprawia³
wra¿enie nieprzytomnego, ale wiedzia³em, ¿e dociera do niego to, co mówiê. Zreszt¹ ode-
zwa³ siê od razu, gdy skoñczy³em.
– Jestem pe³en podziwu dla pana – powiedzia³. – Naprawdê, mówiê zupe³nie serio. W g³êbi
duszy zawsze czu³em, ¿e to wszystko musi siê wydaæ... – westchn¹³ g³êboko – gdybym wie-
dzia³, ¿e to wszystko tak siê skoñczy... Nie mam zamiaru usprawiedliwiaæ siê przed panem,
ale wtedy – dwadzieœcia lat temu wydawa³o mi siê, ¿e zawieram uczciw¹ transakcjê han-
dlow¹. Antoni by³ z tego bardziej zadowolony ni¿ ja. Wie pan... to by³ genialny malarz, ale
nie potrafi³ robiæ w ¿yciu niczego poza malowaniem. Sprzeda³ mi swoje obrazy za to, ¿e za-
j¹³em siê Hank¹ i Adamem. A ja zaj¹³em siê najlepiej jak mo¿na. By³em p r a w d z i w y m
mê¿em i ojcem. A ¿e zrobi³em dziêki tym obrazom karierê? Mój Bo¿e – wybuchn¹³ nagle –
Antoni w ¿yciu nie sprzeda³by ¿adnego z nich! ¯eby dzisiaj zrobiæ karierê, trzeba umieæ siê
sprzedaæ! Sam talent to gówno...
Chcia³em coœ powiedzieæ, ale mi nie da³.
– Wiem, wiem – zawo³a³ szybko – co pan chce mi powiedzieæ. Jestem cyniczny i budzê pana
obrzydzenie. Ale widzi pan chyba, ¿e przegra³em i ¿e sam siebie nie ¿a³ujê. Wiêc proszê mi
oszczêdziæ mora³ów...
Gwa³townym ruchem rozluŸni³ wêze³ krawata i rozejrza³ siê doko³a, jakby w œcianach i sprzê-
tach mieszkania szuka³ zrozumienia i ratunku. Wyj¹³em paczkê extra-mocnych i wolno zapa-
li³em jednego.
– Ale to jeszcze nie wszystko, o czym chcia³em z panem mówiæ. Wszystko zaczê³o siê od
Adama, ale skoñczy³o na Izie...
Jego rozbiegane spojrzenie zastyg³o nagle na moich ustach, a w oczach pojawi³ siê b³ysk
trwogi.
– Wie pan... to wszystko jest w gruncie rzeczy takie proste. Przecie¿ nie chodzi o obrazy,
o Adama, o pana karierê. Byæ mo¿e nie mówilibyœmy teraz o tym, pan by siê nie rozwodzi³,
a Adam nie uciek³ z domu. Gdyby nie to, ¿e zakocha³ siê pan w szkolnej kole¿ance w³asnego
syna.
Strzela³em na oœlep, ale strza³ by³ celny. Nie mia³em cienia w¹tpliwoœci.
– Widocznie nie mo¿na bezkarnie igraæ z losem. Kiedyœ o¿eni³ siê pan bez mi³oœci, wiêc fa-
talne uczucie dopad³o pana po latach...
– Co pan wie? – spyta³ bezg³oœnie.
– Wszystko!
– Nie – pokrêci³ wolno g³ow¹. – Wszystkiego nie wie nikt.
– W ka¿dym razie wiem dostatecznie du¿o... Niech pan pos³ucha – poprawi³em siê w fotelu
i spokojnie, z mozo³em zacz¹³em wyk³adaæ mu to, co ju¿ wiedzia³em i to, co pomaga³a mi
rekonstruowaæ intuicja i logika. – Iza Miller nie ¿yje od dwóch dni. Zosta³a zamordowana.
Nie w celach rabunkowych, nie w szale. Z premedytacj¹, mo¿e z zemsty, mo¿e z zazdroœci...
Oczywiœcie, interesowa³o siê ni¹ zawsze wielu mê¿czyzn. Jednym z nich by³ niejaki Lucjan
Kaczkowski, szkolny kolega Izy i Adama. Zosta³ dziœ wieczorem aresztowany przez milicjê,
choæ przyznajê – nie wiem dlaczego w³aœnie on.
Spojrza³ na mnie pytaj¹co:
– Nie wiedzia³ pan o tym? – spyta³em.

background image

146

– Nie.
– Ale przecie¿ wie pan od dawna o œmierci Izy. Od samego pocz¹tku. I udawa³ pan nieœwia-
domoœæ, choæ œwietnie pan wiedzia³, ¿e ja wiem?
Powoli skin¹³ g³ow¹.
– Proszê wiêc pos³uchaæ dalszego ci¹gu... Lucjan Kaczkowski nie by³ jedyny. Równie¿ pan
zakocha³ siê w pewnym momencie w szkolnej kole¿ance Adama. I mimo swego ogromnego
doœwiadczenia, mimo s³awy Don Juana, wpad³ pan w sid³a zastawione z pustoty i pochopno-
œci przez dziewiêtnastoletni¹ dziewczynê, która bawi³a siê panem przez kilka tygodni, a po-
tem przestraszy³a siê intensywnoœci pana uczuæ i chcia³a za wszelk¹ cenê zerwaæ ten zwi¹-
zek. Jestem pewny, ¿e tak by³o, choæ przyznam – nie mam pojêcia, czy Adam o tym wie-
dzia³. Bo Hanka chyba musia³a wiedzieæ... – urwa³em.
– Nikt nie wiedzia³... – odrzek³ bez wahania profesor. – Choæ Hanka szybko zaczê³a siê do-
myœlaæ, ¿e tym razem to powa¿na sprawa. Poza tym nikt. Adam na pewno nie! A w ogóle –
to podziwiam pañsk¹ przenikliwoœæ, ale to, co pan mówi jest nie do udowodnienia.
– Dziêkujê za tak wysokie mniemanie o walorach mojego umys³u, ale czy nie pomyœla³ pan,
¿e mogê wszystko wiedzieæ od Izy? W koñcu mia³a dosyæ czasu, ¿eby mi to powiedzieæ?
– Tej nocy, tak? – spyta³ impulsywnie. – Zapewne, mieliœcie dosyæ czasu! Ale niech pan siê
nie ³udzi! Ona pana te¿ nie traktowa³a powa¿nie, to niemo¿liwe. To zupe³nie niemo¿liwe –
powtórzy³, jakby przekonuj¹c samego siebie.
– A wiêc wie pan, ¿e spêdzi³em z ni¹ noc? Pewnie czeka³ pan, a¿ wyjdê?
– Czeka³em! I co z tego? Przecie¿ ju¿ powiedzia³em, ¿e niczego pan nie udowodni.
– A to? – spyta³em, wyci¹gaj¹c z kieszeni zdjêcia Jasinków. – O tym pan nie pomyœla³?
Spojrza³ na fotografiê i zblad³. Musia³ zapomnieæ o ich istnieniu, a mo¿e zapomnia³ w ogóle
o tym karnawa³owym wieczorze sprzed wielu miesiêcy.
– To niczego nie dowodzi... – wykrztusi³ wreszcie.
– Dla mnie tak. Nie jestem ani sêdzi¹, ani prokuratorem. Chcia³em tylko wiedzieæ. No
i wiem...
Milcza³, wiêc spokojnie kontynuowa³em:
– W ka¿dym razie – to s¹ takie ju¿ po¿egnalne fotografie. Wkrótce potem Iza nie chcia³a pana
znaæ. Broni³a siê przed panem, ucieka³a, szuka³a kogoœ, kto by j¹ chroni³.
– Ech, nic pan z tego nie rozumie... – machn¹³ pogardliwie rêk¹ i – podejmuj¹c jakby nagle
wa¿n¹ decyzjê – doda³:
– Dobrze, wszystko panu powiem.
Gwa³townie wsta³ i podszed³ do stoj¹cego w rogu stolika z butelkami. Nala³ sobie potê¿n¹
porcjê skotcha i spojrza³ na mnie pytaj¹co. Pokrêci³em przecz¹co g³ow¹, wiêc odstawi³ bu-
telkê i wróci³ ze szklank¹ na fotel. Upi³ trochê, otar³ pot z czo³a i – nadspodziewanie spokoj-
nie – zacz¹³ opowiadaæ:
– A wiêc owszem, ma pan racjê... Zakocha³em siê jak szczeniak w szkolnej kole¿ance mego
syna... No, powiedzmy – przybranego syna... Izê bardzo bawi³a ta sytuacja, przede wszyst-
kim dlatego, ¿e to ona nad ni¹ panowa³a, nie ja... Ale kiedy zrozumia³a, ¿e z kolei ja nie pa-
nujê nad sob¹, pos³a³a mnie na drzewo – jak to oni mówi¹. Zabroni³a mi telefonowaæ i przy-
chodziæ, unika³a wszelkich spotkañ. ¯eby unikn¹æ skandalu musieliœmy siê bardzo kamuflo-
waæ. Potem, kiedy wprost szala³em z têsknoty i zazdroœci, przesta³em siê baæ skandalu, ale
i tak musia³em uwa¿aæ, ¿eby nie skompromitowaæ Izy. Bo tego by mi nie darowa³a... A na-

background image

147

prawdê oszala³em. By³em zdolny do wszystkiego. Iza to rozumia³a, dlatego u¿y³a przeciw
mnie szalenie perfidnej broni – zaprzyjaŸni³a siê z Adamem. W ci¹gu paru dos³ownie tygo-
dni tak siê bardzo zbli¿yli, ¿e on zacz¹³ bywaæ u niej prawie codziennie. Och, Bo¿e – niemal
za³ka³ – nie chcê powiedzieæ, ¿e Adam mnie zast¹pi³, ale czasem tak myœla³em i ta myœl przy-
prawia³a mnie wrêcz o ob³êd. Ona rozegra³a tê partiê wprost genialnie, bo przecie¿ równo-
czeœnie toczy³em ciê¿k¹ walkê o zachowanie w oczach Adama resztki godnoœci dawnego
uczucia. Prawdziwego uczucia! Wiêc o Izê nie mog³em z nim walczyæ! A i tak czu³em, ¿e to
wszystko musi siê skoñczyæ fatalnie... Widzi pan, to nieprawda, ¿e Adam odkry³ autoportret
swego prawdziwego ojca w ostatni wtorek. To sta³o siê du¿o wczeœniej – kilka tygodni temu.
I nie zrobi³o to wcale na nim tak piorunuj¹cego wra¿enia, jak mo¿na by przypuszczaæ. Có¿...
– wzruszy³ ramionami – musia³ ju¿ mieæ wtedy o mnie bardzo z³e zdanie.
– Wiêc co siê sta³o we wtorek?
– Nie wiem... Naprawdê nie wiem! Ale mogê siê domyœlaæ. Ktoœ musia³ Adamowi powie-
dzieæ o mnie i o Izie. Musia³ powiedzieæ na tyle przekonywuj¹co, ¿e Adam wpad³ w szok.
– Wiêc mog³a to byæ sama Iza.
– Te¿ tak myœla³em... Ale Iza nie mia³a ¿adnego powodu, to dzia³a³o przeciw niej samej.
– By³o w niej coœ straceñczego...
– Nie wiem – wzruszy³ ramionami. – Mo¿e. Ale czy pan nie rozumie, ¿e Adam odszed³ nie
tylko od nas, ale równie¿ od niej? Czy pan rozumie, w którym momencie pojawi³ siê na sce-
nie profesor Ordêga? I dlaczego?
Teraz ja wzruszy³em ramionami.
– Wiêc powiem panu – Meleszyñski zachichota³ z³oœliwie.
– Kiedy Adam odszed³, Iza straci³a sw¹ najpewniejsz¹ ochronn¹ tarczê. Zosta³ jej tylko ten
arabski fagas, a przecie¿ nie mog³a go trzymaæ ca³y dzieñ na uwiêzi, jak psa. I wtedy wymy-
œli³a sobie pana – byæ mo¿e pierwsz¹ osobê, jaka jej przysz³a do g³owy. To musia³ byæ ktoœ
z zewn¹trz, obcy, niezorientowany w sprawie. Mo¿liwie naiwny. I pan siê doskonale do tego
nadawa³...
Musia³ dostrzec w moich oczach niedowierzanie, bo wzruszy³ ramionami i upi³ ³yk ze swojej
szklaneczki.
– Mo¿e pan wierzyæ, albo nie, co za ró¿nica... – ci¹gn¹³ dalej. – W ka¿dym razie widzia³em,
jak wychodzi³ pan z Iz¹ ze szko³y w czwartek i jecha³em za wami do „Srebrnej Karczmy”.
Pozna³em pana od razu...
Spojrza³em na niego pytaj¹co.
– Co tu kryæ – wzruszy³ ramionami. – Widzia³em pana raz czy drugi z Aniel¹ K¹ck¹, no i wie-
dzia³em przecie¿, ¿e pan uczy Adama. Proszê nie s¹dziæ, ¿e wcale siê nim nie interesowa³em...
– zawaha³ siê przez moment, ale mówi³ dalej: – no, a po tym, co by³o miêdzy mn¹ a Aniel¹,
uwa¿a³em pana za naiwniaka i miêczaka. Pomyli³em siê, wiêc proszê wybaczyæ szczeroœæ.
– To ju¿ nie ma teraz ¿adnego znaczenia.
– W³aœnie – zgodzi³ siê ³atwo. – Nie mia³em w¹tpliwoœci, ¿e jest pan po coœ potrzebny Izie.
Ale po co? Domyœli³em siê trafnie... chcia³a z pana zrobiæ kolejn¹, wygodn¹ tarczê przeciw
mnie, jako pretekst wymyœlaj¹c sobie poszukiwania Adama.
– Nie s¹dzê, ¿eby to by³ tylko pretekst.
– Mo¿e. Na pewno Iza by³a bardzo zaniepokojona i martwi³a siê o Adama. Ale równoczeœnie
ca³a ta sytuacja jakoœ j¹ fascynowa³a. Prowadzi³a zawi³¹ grê i pan by³ jej kolejnym pionkiem.

background image

148

Jednak to by³a gra ze mn¹ i tylko ze mn¹. Kiedy zrozumia³em sens jej posuniêcia – ja wyko-
na³em swój ruch. Zadzwoni³em do pana z tak¹ sam¹ proœb¹ jak Iza. Chcia³em pana w ten
sposób od niej odci¹gn¹æ i zyskaæ kontrolê nad sytuacj¹... Co tu du¿o gadaæ – to by³ mój
najwiêkszy b³¹d. Da³em panu prawo do mieszania siê w nie swoje sprawy i pan to prawo
wykorzysta³... do koñca.
Zamilk³, wypró¿ni³ do dna swoj¹ szklaneczkê i wsta³, ¿eby j¹ znów nape³niæ. Zachowywa³
siê tak, jakby nasza rozmowa by³a skoñczona, a on nie mia³ ju¿ nic do dodania. Powiedzia-
³em mu o tym.
– A có¿ tu jeszcze mo¿na dodaæ? – wzruszy³ ramionami.
– Mo¿na zadaæ jeszcze parê pytañ. Ale wa¿ne jest tylko jedno: dlaczego pan zabi³ Izê?
Zwiesi³ g³owê. Milcza³ chwilê, po czym powiedzia³:
– Widzê, ¿e upar³ siê pan na mnie.
– Nie, nie upar³em. Po prostu nie móg³ zrobiæ tego nikt inny. By³ pan chorobliwie zazdrosny
o Izê. Œledzi³ pan nas. Wie pan, ¿e spêdzi³em z ni¹ ostatni¹ noc. A wiêc musia³ pan czekaæ pod
domem, pewnie w samochodzie. Kiedy ja wyszed³em, pan wszed³ i wbi³ jej nó¿ w serce. To by³a
zbrodnia z premedytacj¹, profesorze. A ostatecznie demaskuje pana telefon do mnie. Sprytnie
pan sobie wymyœli³ to z³o¿enie do stóp milicji koz³a ofiarnego. Ten telefon do mnie... ale prze-
cie¿ tylko Iza wiedzia³a, ¿e szukam Adama. Iza i pan. Wiêc to tylko pan móg³ do mnie zadzwo-
niæ, przedstawiæ siê jako Adam i œci¹gn¹æ do mieszkania Izy. Innej mo¿liwoœci nie ma.
– Powiedzmy, ¿e ma pan racjê. Ale nie jest pan w stanie niczego udowodniæ.
– Ja nie chcê niczego udowadniaæ, to nie moje zadanie. Ma³o brakowa³o, a uda³oby siê panu.
Gdyby milicja z³apa³a mnie na miejscu zbrodni, by³oby po wszystkim. Trudno siê wyrzec tak
smakowitego koz³a ofiarnego... Ale wda³ siê w to wszystko jeszcze Lucuœ. I bardzo nam
skomplikowa³ sytuacjê. Wszed³ w moj¹ rolê...
Urwa³em. Meleszyñski podniós³ g³owê i spojrza³ na mnie pytaj¹co. Tylko oczy ¿y³y jeszcze
w tej szarej, obrzmia³ej, pozbawionej wyrazu twarzy.
– Lucuœ musia³ zawêdrowaæ do Izy mniej wiêcej wtedy, gdy pan szuka³ telefonu, by mnie
zbudziæ – ci¹gn¹³em. – Zasta³ drzwi uchylone, wiêc wszed³. Przerazi³ siê tym, co zobaczy³,
próbowa³ wyrwaæ nó¿ i zostawi³ na nim swoje odciski palców. Kiedy zrozumia³, ¿e Iza nie
¿yje, zostawi³ na stole karton cameli i uciek³. Ale jego odciski palców by³y ju¿ notowane
w milicyjnych kartotekach – wiêc poszukiwania posz³y, rzecz jasna, tym tropem.
– Dlaczego pan jest taki pewny, ¿e to musia³em zrobiæ ja? – spyta³ Meleszyñski patrz¹c mar-
two w przestrzeñ. – Przecie¿ to jednak móg³ byæ ten ma³olat.
Mówi³ wolno i wykrzywia³ przy tym w nienaturalny sposób g³owê.
– Jestem tego pewny, bo... – zacz¹³em mówiæ, kiedy zrozumia³em, ¿e Meleszyñski przygl¹da
siê intensywnie czemuœ za moimi plecami. Chcia³em siê obejrzeæ, ale zanim zd¹¿y³em to zro-
biæ, przerwa³ mi czyjœ ostry, znajomy g³os:
– Ty w ogóle jesteœ za pewny siebie, psie!

background image

149

XVIII

Powoli, ostro¿nie, odwróci³em g³owê. Ostro¿noœæ by³a jak najbardziej wskazana. Metr za mn¹
sta³ Camel. Jego spojrzenie nie wró¿y³o nic dobrego. Jeszcze gorzej wró¿y³a lufa pistoletu,
zawieszona w powietrzu na wysokoœci mojej czaszki.
Camel zd¹¿y³ przyjœæ do siebie po przygodzie w p³ywalni – by³ ubrany w nieskazitelnie czy-
sty i wyprasowany garnitur, modn¹ koszulê i kamaszki z cieniutkiej, surowej skóry. Za³o¿y³
nawet krawat. Ale jego twarz zdradza³a najwy¿sze podra¿nienie i napiêcie. Chichota³ szyder-
czo, patrz¹c na moj¹ – zapewne zdumion¹ minê, lecz widaæ by³o, ¿e z trudem panuje nad
sob¹. Ledwo dostrzegalny, niemo¿liwy do opanowania nerwowy tik wprawia³ w dr¿enie na-
piêty miêsieñ policzka. Zrozumia³em, ¿e nie ¿artuje, ¿e pistolet w jego d³oni jest prawdziwy
i naprawdê mo¿e wystrzeliæ.
Camel nie zareagowa³ na moje spojrzenie. Wci¹¿ chichocz¹c i nie spuszczaj¹c mnie z musz-
ki pistoletu, obszed³ dooko³a stolik i opad³ na wolny fotel. Zaleg³a cisza. Dotkliwa cisza –
nagle uœwiadomi³em sobie, ze muzyka dobiegaj¹ca gdzieœ z g³êbi willi ucich³a ju¿ jakiœ czas
temu. Gdzie jest Hanka? – pomyœla³em. I sk¹d w³aœciwie wzi¹³ siê tu ten rzezimieszek?
Camel znów rozeœmia³ siê nieprzyjemnie. Panowa³ nad sytuacj¹ i wyraŸnie sprawia³o mu to
przyjemnoœæ. Nie spiesz¹c siê siêgn¹³ lew¹ rêk¹ do kieszeni marynarki. Wyj¹³ papierosa,
pstrykn¹³ zapalniczk¹. W tym czasie prawa rêka niezmiennie dzier¿y³a pistolet, skierowany
w moj¹ stronê i oparty kolb¹ o kolano.
– I czego chcesz, Camel? – postanowi³em nagle przerwaæ milczenie. – Po co siê pakujesz
w nie swoje sprawy? To cuchn¹cy interes. Nawet bardzo.
Usta wykrzywi³ mu grymas, który przy du¿ej dozie dobrej woli mo¿na by uznaæ za sardo-
niczny uœmiech.
– Szczekasz psie... dobrze, poszczekaj sobie. Poujadaj, póki mo¿esz. Niewiele czasu ci zo-
sta³o.
– Camel, nie zrobisz tego! – rzuci³ siê nagle profesor.
– Czego nie zrobiê, Rafcio? Czego? – wycedzi³ Camel. – Przecie¿ wiesz, ¿e zawsze robiê to,
co chcê.
– I to mówi zbir do wynajêcia! – rozeœmia³em siê.
– Uwa¿aj, piesku, nie przesadzaj! – oczy Camela zwêzi³y siê do w¹skich szparek.
– Przesada? Powiedz Blackowskiemu...
– Jakiemu Blacowskiemu?... – profesor zerwa³ siê z miejsca. – Co wy?
– Siadaj, Rafcio! – Camel zwróci³ w jego stronê lufê pistoletu. Nic ciê to nie obchodzi.
–Ale... – usi³owa³ coœ powiedzieæ Meleszyñski opadaj¹c na fotel.
– Wiêc pan nie wie?– wyrwa³o mi siê ze zdumienia.
Wzruszy³ ramionami.

background image

150

– Za to ty wiesz za du¿o, piesku... – rozeœmia³ siê apasz – grubo za du¿o.
– Czego chcesz?
– Chcê twojej g³owy. I dostanê ja, piesku. Nienawidzê ciê, rozumiesz, za Izkê, za Lucusia, za
tê chryjê na basenie. Musisz mi zap³aciæ.
Brzmia³o to groŸnie, ale równoczeœnie trochê nieprzytomnie. Ta sytuacja, mimo ca³ego swe-
go dramatycznego ³adunku, zaczê³a mnie nu¿yæ.
– Czy nie móg³by pan – zwróci³em siê do Meleszyñskiego – uspokoiæ trochê swego fagasa.
Przecie¿ to i tak do niczego nie prowadzi.
Znów wzruszy³ ramionami.
– Z³y adres... – powiedzia³. – Ten pan jest przyjacielem mojej ¿ony. Ze mn¹ ³¹cz¹ go raczej
luŸne stosunki.
– Pana ¿ony... – powtórzy³em ze zdumieniem. I nagle zaczê³o mi coœ œwitaæ.
– Tak bardzo to pana dziwi? – us³ysza³em spokojny g³os Hanki. Sta³a w rozsuwanych
drzwiach, którymi wczeœniej wejœæ musia³ Camel. W d³oni trzyma³a wysok¹ szklankê z drin-
kiem. W przeciwieñstwie do Camela, Hanka by³a doskonale opanowana, nieomal pogodna.
– Gawêdzicie sobie – powiedzia³a tonem towarzyskiej konwersacji. – A o mnie zapomnieliœcie.
– Ja pamiêtam – rozeœmia³ siê Camel i machn¹³ pistoletem.
– Spokojnie – uœmiechnê³a siê Hanka – na to bêdzie jeszcze czas.
– Na co? – ¿achn¹³ siê profesor.
– Ty siê nie odzywaj... – g³os Hanki nagle stê¿a³. – Camel ma prywatn¹ sprawê do tego...
detektywa.
– On nie jest z³y – przerwa³ jej Camel wskazuj¹c na mnie. – Zmusi³ profesorka do przyzna-
nia siê.
Osterska skrzywi³a siê – mia³o to wyra¿aæ zdziwienie, ale nie wyra¿a³o. By³a nadal spokojna,
ale w jej g³osie i twarzy pojawi³ siê fa³szywy ton.
– To siê nazywa mi³oœæ a¿ po grób! – zasycza³a. Mia³o to brzmieæ sardonicznie, ale zabrzmia³o
podle. Musia³a sama to poczuæ, bo machnê³a tylko rêk¹. – Wiedzia³am, ¿e to siê Ÿle skoñczy...
– Zamknij siê! – powiedzia³ nadspodziewanie twardo Meleszyñski.
Hanka wzruszy³a ramionami. Upi³a drinka i zaczê³a wyzywaj¹co machaæ nog¹. Spódnica pod-
jecha³a jej wysoko, pokazuj¹c skrawek nagiego uda w miejscu, gdzie koñczy³a siê poñczo-
cha. Poñczochy – pomyœla³em nieprzytomnie – kto jeszcze dzisiaj nosi poñczochy?
– No, dosyæ tych ma³¿eñskich rozmówek – odezwa³ siê ostro Camel. – Czy ty dobrze zrozu-
mia³aœ? – zwróci³ siê do Hanki. – Twój m¹¿ zabi³ Izê. A ja chcê uwolniæ Lucusia. Na nim
zale¿y mi najbardziej... Teraz.
– Rób z nim, co chcesz – powiedzia³a zdecydowanie. – Ta szmata nic mnie nie obchodzi...
Wiedzia³ co robi, jak siê zada³ z t¹ ma³¹ dziwk¹, wiêc niech teraz p³aci.
– Ej, nie szar¿uj – wypiekli³ siê dla odmiany Camel. – To by³a moja siostra.
– Wiem – ale nie zmusisz mnie, ¿ebym j¹ lubi³a. Rób z nim, co chcesz, tylko skoñcz z tym
wreszcie.
Zerkn¹³em na Meleszyñskiego. Teraz s³ucha³ uwa¿nie, ostro¿nie przenosz¹c wzrok z Camela
na Hankê i z powrotem. Musia³ byæ nieludzko zmêczony, ale jego twarz zaczê³a jakby odzy-
skiwaæ wyraz, pozbywaæ siê niedawnej martwoty. Wreszcie mimochodem spojrza³ na mnie.
Nie by³o w jego wzroku wrogoœci, raczej lêk i – przysi¹g³bym – zdziwienie. Znów poczu³em,
¿e zaczynam coœ rozumieæ.

background image

151

Zbieraj¹c gor¹czkowo myœli, zerkn¹³em na Camela. WyraŸnie rozkoszowa³ siê sw¹ w³adz¹
nad nami, ale sprawia³ równoczeœnie wra¿enie nieco zagubionego. Jakby nie wiedzia³, co
z nami zrobiæ.
– Wiêc to nie pan – zwróci³em siê do profesora – nas³a³ na mnie zabijaków Camela pod do-
mem Izy... a potem tutaj, na Przebendowskich?
– Przecie¿ ju¿ pan wie. Nie mam z nimi – wskaza³ apasza – nic wspólnego.
– Nie szczekaj, psie – wmiesza³ siê Camel. – Gówno ciê to obchodzi.
– Poczekaj – wmiesza³a siê Hanka. – Obejrzyjmy sobie detektywa w akcji. No, proszê da-
lej... – skinê³a w moj¹ stronê.
– Dobrze, a wiêc dwa pytania...
Milczeli, wiec spokojnie ci¹gn¹³em dalej.
– Czy to prawda, ¿e pañstwo siê rozwodzicie?
– Jakie to ma teraz znaczenie... – rozeœmia³a siê Hanka.
Profesor w milczeniu, ponuro skin¹³ g³ow¹.
– A wiêc proszê mi powiedzieæ , kto wyst¹pi³ o ten rozwód?
– Ty sukinsynu! – zaklê³a Hanka, ale profesor przebi³ j¹ swoim zdecydowanym „Ja”.
– No tak – zastanowi³em siê. – Wszystko zaczyna mi siê uk³adaæ. Profesor tak siê zaanga¿owa³
w zwi¹zek z Iz¹, ¿e nie by³ w stanie ukryæ tego przed pani¹. A pani postanowi³a walczyæ. St¹d szta-
ma z Camelem – wasz interes by³ wspólny, bo obojgu wam zale¿a³o, ¿eby Iza pozosta³a wolna.
Milczeli, ale wszyscy, ca³a trójka, przys³uchiwa³a siê z uwag¹, temu, co mówi³em.
– Tajemnic¹ jest dla mnie tylko jedno... Jak w ogóle mog³o dojœæ do spotkania dwóch tak
ró¿nych osób. W koñcu Camel raczej nie bywa³ u o³tarza sztuki...
– Wiêc jednak wszystkiego pan nie wie, panie Marlowe – rozeœmia³a siê nieprzyjemnie Hanka.
– A to takie proste. Rafa³ i stary Orsztyn, ojciec Camela, byli kiedyœ najbli¿szymi kumplami.
Gdyñskie ch³opaki z jednego podwórka... Niektórym to zostaje – ci¹gnê³a zjadliwie – do koñca
¿ycia s¹ chuliganami, tylko ¿e trac¹ urok. Ale on – pokaza³a na Meleszyñskiego – okaza³ siê
perfidny. Zna³ tê ma³¹ Izkê dos³ownie od urodzenia. Pewnie siê na ni¹ napala³, kiedy jeszcze
by³a w ko³ysce. I niecierpliwie czeka³, popuszczaj¹c w majtki, kiedy wreszcie dojrzeje.
Có¿, byæ mo¿e profesor mia³ coœ z chuligana, ale i Hanka nie by³a kryszta³owa, jak to siê na
pozór zdawa³o.
– Dziêkujê za wyjaœnienie – skin¹³em g³ow¹ w jej stronê, gdy skoñczy³a. – Choæ to nie ma
wiêkszego znaczenia. A wiêc wesz³a pani w sojusz z Camelem, a on nas³a³ na mnie swoich
ch³opaków. Ale za pierwszym razem – pod domem Izy to nie ja mia³em byæ ofiar¹. Ch³opcy
wiedzieli, ¿e maj¹ sponiewieraæ tego, kto wyjdzie z jej mieszkania, ale pani spodziewa³a siê,
¿e to bêdzie Rafa³. Nies³usznie. On ju¿ wtedy by³ w odstawce. Wie pan, co mnie zmyli³o? –
zwróci³em siê do profesora. – Ci ch³opcy nie tylko ostrzegli mnie przed bywaniem u Izy, ale
równie¿ kazali odwaliæ siê od Adama. Dlatego by³em pewny, ¿e to pan ich nas³a³. Tymcza-
sem to mia³o byæ adresowane do pana – w ramach ma³¿eñskiej rozgrywki o duszê dziecka.
– Zapewne ma pan racjê – skin¹³ powa¿nie g³ow¹.
– Chcesz, ¿eby dalej gada³? – spyta³ Hankê Camel.
– Niech gada.
– Dobrze – podj¹³em. – Tymczasem profesor wyst¹pi³ o rozwód. Pewnie nie chcia³ go tak
naprawdê. To mia³ byæ po prostu ostateczny argument, by przekonaæ Izê. Najwiêksza ofiara,
jak¹ mo¿na z³o¿yæ na o³tarzu uczucia. Tak by³o?

background image

152

– Powiedzmy – zgodzi³ siê Meleszyñski. – Zdecydowa³em siê, chocia¿ wiedzia³em, ¿e to
beznadziejne.
– Ale Hanka nie wiedzia³a. Pozornie zarz¹dzi³a dumn¹ separacjê i opowiada³a o panu jak
najgorsze rzeczy, ale w g³êbi duszy cierpia³a i nie mog³a siê z tym zgodziæ. Walczy³a, u¿ywa-
j¹c wszelkich mo¿liwych sposobów. Przecie¿ to pani – zwróci³em siê do niej – powiedzia³a
Adamowi o zwi¹zku ojca z Iz¹.
– Do diab³a! – zerwa³a siê. – Pan jednak wie za du¿o.
– Nie wiem, domyœlam siê! I Rafa³ te¿ siê tego domyœli³, skoro po odejœciu Adama urz¹dzi³ ca³¹
inscenizacjê porwania, zagro¿enia i tak dalej. Myœla³em, ¿e to na moj¹ czeœæ, ale teraz rozumiem, ¿e
adresatem by³a pani. Troska o syna mia³a pani przes³oniæ inne zmartwienia. Ale to by³ chybiony
pomys³, bo pani wola³a sk³adaæ ofiary na o³tarzu sztuki – nawet gdyby jedn¹ z nich mia³ byæ Adam.
Osterska s³ucha³a ze stê¿a³¹ twarz¹, nie przerywa³a mi. Przez moment odnios³em wra¿enie,
¿e nie dociera do niej to, co mówiê, zag³uszone jej w³asnymi, nieweso³ymi myœlami.
– A pan, dla upozorowania porwania, pos³u¿y³ siê Robertem Mieczykiem. I jego bratem. Za-
wsze pan lubi³ siê wys³ugiwaæ ludŸmi pêtaj¹cymi siê pod rêk¹ i przyci¹ganymi pana blaskiem.
– Po co ta retoryka – ¿achn¹³ siê. – Po prostu ich wynaj¹³em.
– Gra³ pan przede mn¹ doskonale. Ten telefon na MO by³, oczywiœcie równie¿ inscenizowany?
Potwierdzi³ ruchem g³owy.
– I w ten sposób wiedzielibyœmy wszystko, gdyby nie pewna komplikacja. Dlaczego musia³
zgin¹æ stary Blackowski? Stary zapijaczony facet, któremu i tak nikt by nie uwierzy³?
Meleszyñski patrza³ na mnie pytaj¹co. W jego oczach malowa³o siê bezbrze¿ne zdumienie,
którego nie sposób by³o udawaæ.
– Wiêc pan nie wie? – spyta³em go retorycznie. – Dziœ, a w³aœciwie wczoraj wieczorem zbiry
Camela wdar³y siê do mieszkania Blackowskiego i chcia³y coœ od niego wydobyæ. Tylko, ¿e
trochê przesadzili. Po ich wyjœciu stary zmar³. Milicja zjawi³a siê tam wkrótce potem.
– Nie mia³em o tym pojêcia – wykrztusi³ profesor. – Nawet nie wiedzia³em, ¿e Bogdan miesz-
ka w Gdañsku. Ostatni raz widzia³em go dwadzieœcia lat temu.
– Nikt nie mia³ pojêcia o jego istnieniu. Do wczoraj. Ale Blackowski mieszka³ sobie spokojnie
w Gdañsku i – co wiêcej – mia³ pewien poœredni dowód na to, ¿e pan okrad³ Azulewicza. Tyle,
¿e ten dowód nie by³ wiele wart w jego rêkach. Bo i któ¿ by uwierzy³ pijaczkowi z kryminaln¹
przesz³oœci¹? Ale ten dowód zacz¹³ mieæ znaczenie w momencie, kiedy ktoœ jeszcze, ktoœ trze-
ci w ca³ej tej sprawie, zacz¹³ siê interesowaæ pocz¹tkami kariery profesora. To by³ malarz, mój
kolega, który pomaga³ mi w œledztwie. Obieca³ on pieni¹dze Blackowskiemu za ten œwistek
papieru – katalog wystawy amatorów z Grudzi¹dza. I wtedy Blackowski zwêszy³ okazjê zdoby-
cia pieniêdzy du¿o wiêkszych. Zadzwoni³ tutaj i spróbowa³ szanta¿u. Ale nie rozmawia³ z pa-
nem. Nadzia³ siê na Hankê. A pani – zwróci³em siê do Osterskiej – wyczu³a wyj¹tkow¹ okazjê.
Mog³a pani uratowaæ mê¿a i w ten sposób sprawiæ, by sta³ siê pani d³u¿nikiem. Postanowi³a
pani sama uciec siê do szanta¿u. Tylko, ¿e trzeba by³o po prostu op³aciæ Blackowskiego...
– To by³o niemo¿liwe – powiedzia³a wolno z namys³em Hanka. – On nie ¿¹da³ pieniêdzy.
Chcia³, ¿eby Rafa³ urz¹dzi³ mu wielk¹ indywidualn¹ wystawê. Ja tego nie mog³am za³atwiæ.
Zreszt¹ on obiecywa³ oddaæ ten katalog dopiero w dniu wernisa¿u.
– Tymczasem trzeba by³o dzia³aæ szybko. Wiêc nas³a³a pani na Blackowskiego zbirów Ca-
mela. Pomóg³ w tym przypadek – to, ¿e Celka Radomska, znaj¹ca mój telefon na Zaspie,
wesz³a Camelowi prosto w rêce.

background image

153

– S³uchaj – odezwa³ siê Camel – czy nie wystarczy tego gadania?
– A co chcesz zrobiæ? – wzruszy³a ramionami Hanka. – Masz ich, ale co z nimi zrobisz?
– Ty nie myœl, ¿e ja siê przestraszê... – odszczeka³ Camel.
Zabrzmia³o to blado i histerycznie. – Najlepiej to zrobiæ tak, ¿e niby nawzajem siê wykoñ-
czyli.
– Dobrze, dobrze... – machnê³a rêk¹ Hanka, jakby chodzi³o o zupe³ny drobiazg. – Na razie
niech gada.
– Jak chcesz – zgodzi³ siê Camel, opieraj¹c zmêczon¹ trzymaniem kolby d³oñ o blat stolika.
– Mogê gadaæ – zgodzi³em siê ze spokojem. Jakoœ nadspodziewanie ³atwo przychodzi³o mi
zachowanie spokoju.
– A wiêc póki co, wszystko jest jasne – ci¹gn¹³em dalej. – No, mo¿e nie wszystko, bo wci¹¿
nie rozumiem, co mo¿e ³¹czyæ Hankê z Camelem. To naprawdê zdumiewaj¹ce.
– Nie twój interes – rzuci³ opryskliwie Camel.
– Powiedzmy. Ale jedno mi nie gra... Nie rozumiem jeszcze tego, dlaczego pani w ogóle tak
energicznie wda³a siê w obronê Rafa³a. Przecie¿ jego upadek wcale nie musia³ pani szkodziæ
– zw³aszcza w obliczu rozwodu. Wrêcz przeciwnie to by³aby znakomita zemsta za jego zdra-
dê. Tymczasem pani nie chcia³a siê mœciæ. Chcia³a go pani kupiæ, tak jak kiedyœ kupi³ go dla
pani , wyje¿d¿aj¹c, Antoni Azulewicz.
Patrza³em na ni¹ uwa¿nie, ale ona nie widzia³a mojego wzroku. Znów zatopi³a siê we w³a-
snym wnêtrzu, choæ moje s³owa musia³y do niej docieraæ.
– A wiêc postanowi³a pani kupiæ Rafa³a. Ale to by znaczy³o, ¿e Rafa³ jest do kupienia. ¯e pani
o tym wie. Inaczej mówi¹c – musia³a pani od dawna wiedzieæ, ¿e Iza nie ¿yje. Ciekawe sk¹d?
Hanka milcza³a. Camel, nagle czymœ zaniepokojony przenosi³ pytaj¹cy wzrok ze mnie na ni¹
i z powrotem. Równie¿ Meleszyñski patrza³ na mnie pytaj¹co.
– Móg³ mi powiedzieæ Camel – s³abo odpowiedzia³a Hanka.
– Ale nie powiedzia³. Camel od pocz¹tku podejrzewa³ Lucusia, wiec wola³ na wszelki wypa-
dek nabraæ wody w usta. Byæ poza spraw¹... Zarz¹dzi³ milczenie.
– Ci tu siê, kurwa, dzieje? – przerwa³ mi Camel, zrywaj¹c siê z miejsca. – On ma racjê! Ma
racjê jak jasna cholera! Przecie¿ powiedzia³em ci dopiero dzisiaj, kiedy ju¿ by³o po wszyst-
kim. I ty cholernie dobrze wiesz, dlaczego nie chcia³em ci powiedzieæ!
– Dlaczego? – spyta³em spokojnie.
– Dlatego – zapieni³ siê Camel – ¿e ta cholerna pipa mog³aby znowu puœciæ mnie kantem dla
swojego profesorka.
– Co ona ci obieca³a?
– A co ciê to, kurwa, obchodzi? – wybuchn¹³ wœciekle.
– Albo dobrze, powiem ci... Niech wszyscy wiedz¹. Ona mi obieca³a, ¿e wyjedziemy razem
na Zachód. Ja mia³em forsê, a ona zna³a jêzyki, mia³a kontakty. Obieca³a pomóc mi w za³o-
¿eniu w³asnego interesu.
Meleszyñski, niespodziewanie, nieomal histerycznie, wybuchn¹³ g³oœnym œmiechem. Skuli³
siê w fotelu, z oczu lecia³y mu ³zy. Œmia³ siê tak, jakby us³ysza³ najlepszy w œwiecie dowcip.
Camel, niczego nie rozumiej¹c, patrzy³ na niego wyba³uszonymi œlepiami.
– A Lucuœ? – spyta³em, przebijaj¹c siê przez kaskady g³oœnej weso³oœci profesora.
– Lucuœ mia³ jechaæ z nami, rzecz jasna. Ju¿ z³o¿y³em wnioski paszportowe. Czego siê œmie-
jesz, gnoju? – rzuci³ siê do Rafa³a.

background image

154

Hanka milcza³a, pos¹gowa, nienaturalnie spokojna i coraz bardziej nieobecna.
– Có¿ – powiedzia³em spokojnie do szamocz¹cego siê z Meleszyñskim Camela. – Hanka po
prostu ciê oszuka³a. Nigdy nie mia³a zamiaru wyje¿d¿aæ. Zawsze, przez ca³e ¿ycie zale¿a³o
jej tylko na jednym – na Rafale. I by³a gotowa zrobiæ wszystko, ¿eby go nie straciæ.
– Ca³e ¿ycie! – wpad³a mi w s³owo Hanka. – £adne mi ¿ycie. Z tym ksiêciem z bajki, który
zmienia³ dziewczyny co tydzieñ. Pi³, szlaja³ siê, by³ z³odziejem, sprzedawa³ mi siê za karierê.
A ja, ja g³upia – za³ka³a histerycznie – zawsze go kocha³am. Bardziej ni¿ Adama, bardziej
ni¿ sam¹ siebie. On mi zabra³ duszê, ten z³odziej.
– Hanka – zawo³a³ ostrzegawczo Meleszyñski – Uwa¿aj!
– Na co mam uwa¿aæ? Po co mam uwa¿aæ? – powtarza³a b³êdnie. – Chcia³am ciê kupiæ za
milczenie Blackowskiego, ale ten gnojek – pokaza³a na Camela – zaszanta¿owa³ mnie tru-
pem. Zrobi³ ze mnie wspólniczkê.
– Kurwa, co ty mówisz, kobieto? – znów nie wytrzyma³ Camel. – Wiêc chcia³aœ mnie oszu-
kaæ, puœciæ w tr¹bê? Tak?
– Jeœli chcesz to tak nazwaæ... – wzruszy³a ramionami. – Czy choæ przez moment wierzy³eœ,
¿e masz dla mnie jakieœ znaczenie?
– Przecie¿ spa³aœ ze mn¹, ty dziwko?
– Spytaj jego – pokaza³a na mê¿a – z iloma on spa³.
– S³uchaj! – krzycza³ rozwœcieczony apasz. – Ze mn¹ siê tak nie gra, Camela siê nie oszuku-
je, rozumiesz!
Hanka przymknê³a oczy, zag³êbi³a siê we w³asnych myœlach, tak jakby podskakuj¹cy obok
niej zbir z rewolwerem w rêku by³ tylko niegrzecznym ratlerkiem.
– Uspokój siê, Camel, czy ty jeszcze nie zrozumia³eœ, ¿e ona nie zawsze wie, co robi? – spy-
ta³ spokojnie Meleszyñski.
– Czy wtedy, w sobotê, te¿ nie wiedzia³a? – spyta³em.
– Tak przypuszczam... – odpar³ z bezbrze¿nym zmêczeniem.
– A ty... wiêc ty... – piekli³ siê Camel. – S³uchaj jak do ciebie mówiê! Odezwij siê, s³yszysz?
– Piêkn¹ mia³eœ siostrê, Camel – powiedzia³a powoli, nie otwieraj¹c oczu. – No, ja te¿ je-
stem do rzeczy, ale to nie to samo. Dobrze siê musia³a pieprzyæ, co ch³opaki? Nie to co ja.
– Hanka, starczy! – zawo³a³ ostro Meleszyñski. – To siê znowu zaczyna.
– Co siê zaczyna, no, co? – otworzy³a oczy i przeci¹gnê³a siê lubie¿nie. – A ty, czego, tu ster-
czysz, gówniarzu? – rzuci³a Camelowi.
– Ja nie wytrzymam... ja... – zapiekli³ siê. – Wiêc sk¹d w³aœciwie wiedzia³aœ, ¿e Izka nie ¿yje?
– zapyta³ niespodziewanie, jak cz³owiek, który myœli bardzo wolno i mozolnie.
– Spieprzaj, Camel... – niemal czule rzuci³a Hanka.
– Ty ze mn¹ nie zaczynaj – wyci¹gn¹³ w jej stronê uzbrojon¹ d³oñ. – Ty mnie nie prowokuj!
– wrzeszcza³ coraz histeryczniej.
– Kochany Camelek... zaœmia³a siê Hanka, jakby zupe³nie nie rozumia³a realnie rosn¹cego
niebezpieczeñstwa – mo¿e kiedyœ kopn¹³eœ starego kota, ale do niczego wiêcej nie jesteœ zdol-
ny, ty... parówo.
– Hanka! – krzykn¹³ znów ostrzegawczo Meleszyñski, ale zrozumieliœmy, ¿e jest ju¿ za póŸ-
no. Doprowadzony do ostatecznej wœciek³oœci. Camel post¹pi³ krok do przodu i nacisn¹³ cyn-
giel. Równoczeœnie profesor rzuci³ siê na Hankê, a ja upad³em z boku ca³ym ciê¿arem na ra-
miê zabijaki.

background image

155

Hukn¹³ strza³, upadliœmy na blat stolika, który nie wytrzyma³ naszego ciê¿aru i z³ama³ siê
z g³oœnym trzaskiem. Potoczyliœmy siê dalej, spl¹tani rêkami i nogami. Stara³em siê siêgn¹æ
wyci¹gniêtej d³oni Camela, w której mocno trzyma³ rewolwer, ale zanim to siê sta³o, zd¹¿y³
jeszcze dwa razy na oœlep, wystrzeliæ. Us³ysza³em brzêk t³uk¹cego siê okiennego szk³a. Ktoœ
zwali³ siê na nas, usi³owa³em kopn¹æ go w brzuch, wykrêcaj¹c wci¹¿ rêkê Camelowi, kiedy
z ogromnym zdumieniem pozna³em Artura. Przy pomocy dziennikarza obezw³adni³em i roz-
broi³em Camela. Le¿a³ na pod³odze, dysz¹c ciê¿ko. Z nosa ciek³a mu krew. Artur wzi¹³ go na
muszkê, a ja zwróci³em siê w stronê Meleszyñskich. Hanka by³a nietkniêta – Rafa³ os³oni³ j¹
w³asnym cia³em, ale on sam dosta³ paskudny postrza³ w ramiê. By³ przytomny, ale bardzo
blady. Oddycha³ z trudem, gdy Hanka zakrz¹tnê³a siê wokó³ prowizorycznego opatrunku.
– Artur! – rzuci³em przyjacielowi – dzwoñ po pogotowie i milicjê.
– Có¿... – uœmiechn¹³ siê blado Meleszyñski, kiedy siê nad nim pochyli³em. – Rachunki sp³a-
cone... sp³acone do zera... Teraz pan ju¿ wie. Wszystko.
Skin¹³em g³ow¹.
– Hanka jest... niezrównowa¿ona psychicznie od dawna... Taka ciê¿ka neurastenia, ale umie-
liœmy to ukrywaæ... – pog³aska³ zdrow¹ rêk¹ g³owê ¿ony, kiedy wróci³a z opatrunkiem. Han-
ka rozciê³a no¿yczkami odzie¿ i przy³o¿y³a do rany zmoczone wod¹ p³ótno. Meleszyñski
sykn¹³ boleœnie, ale widzia³em, ¿e chce mówiæ dalej.
– Nie mog³em ju¿ tego wytrzymaæ... Iza mia³a byæ moj¹ ucieczk¹. Eeeech... – skrzywi³ siê
z niechêci¹. – Kiedy pan zosta³ na noc u Izy, ja czeka³em na ulicy. W samochodzie. Hanka
mia³a nocn¹ próbê techniczn¹. Nie mia³em zamiaru czekaæ do rana, chcia³em wróciæ przed
jej powrotem. Ale zasn¹³em, by³em zmêczony. Kiedy Hanka wróci³a z próby do domu, do
Or³owa i nie zasta³a mnie, wpad³a we wœciek³oœæ, dosta³a swego napadu sza³u. Wskoczy³a
w samochód i pojecha³a do Izy. By³ ju¿ wczesny ranek. Wbieg³a do mieszkania. Zobaczy³a
nag¹ Izê w skot³owanej poœcieli. Chwyci³a ze sto³u nó¿ do papieru i wbi³a go w serce Izy.
Potem uciek³a. Obudzi³em siê, gdy stuknê³y zamykane drzwi. Zobaczy³em wybiegaj¹c¹ z do-
mu Hankê, widzia³em, jak wsiada do samochodu i odje¿d¿a. W pierwszym odruchu chcia³em
jechaæ z ni¹, ale zrozumia³em, ¿e sta³o siê coœ z³ego i wszed³em do mieszkania Izy. Myœla-
³em, ¿e zastanê tam pana, ¿e mo¿e Hanka skonfundowa³a siê tylko sw¹ pomy³k¹ i dlatego tak
szybko uciek³a. Ale nie... – zamilk³ i przez chwilê oddycha³ szybko. – Zrozumia³em, ¿e to
wszystko, co siê sta³o, obci¹¿a tylko mnie. ¯e to tylko moja wina. Wiêc postanowi³em za
wszelk¹ cenê ratowaæ Hankê. Zatelefonowa³em do pana i na milicjê. Resztê pan zna.
Skin¹³em g³ow¹. Przez ca³y czas monologu Meleszyñskiego Hanka pó³le¿a³a, przytulona roz-
paczliwie do jego zdrowego ramienia,
– Myœlê, ¿e nie dostanie du¿ego wyroku. Mo¿e w ogóle j¹ uniewinni¹. A ja ju¿ z ni¿ zostanê,
zostanê na zawsze. Ona jest biedna... to takie serce w klatce, rozpaczliwie t³uk¹ce o zamkniête
kraty.
Jego s³owa coœ mi przypomina³y.
– A Adam? – spyta³em. – Co z Adamem?
– On ju¿ jest dla nas stracony. I my dla niego. Ale ma Annê... Mo¿e to i dobrze... mo¿e siê
uwolni od naszego brudu...
G³owa opad³a mu na ramiê, oddycha³ bardzo szybko, choæ z trudem. Z daleka dobiega³o nas
wycie karetki pogotowia, która po kilkunastu sekundach z piskiem zaparkowa³a przed wej-
œciem. Poszed³em otworzyæ drzwi.

background image

156

XIX

Kiedy Artur wykrêca³ numer telefonu milicji i pogotowia – dochodzi³a pi¹ta. A kiedy wresz-
cie zostaliœmy sami i mogliœmy spokojnie wsi¹œæ do samochodu, by wróciæ do Gdañska –
by³o ju¿ po ósmej.
Lekarze zaopiekowali siê Meleszyñskim, który paskudnie krwawi³, milicjanci, których zja-
wi³o siê kilkunastu, w kilku kolejnych rzutach – przede wszystkim zajêli siê czule Came-
lem, a potem Ostersk¹ i nami. By³em przygotowany na d³ugie i zawi³e wyjaœnienie ca³ej
historii, ale Hanka, oprzytomniawszy po wyjœciu sanitariuszy z noszami, wyg³osi³a wobec
kieruj¹cego ekip¹ kapitana krótk¹ formu³kê przyznania siê do winy. Zabrano wiêc i j¹. Na-
stêpna godzina up³ynê³a nam na skrótowym z koniecznoœci wyjaœnianiu przebiegu wypad-
ków. Kapitan s³ucha³ na pozór nieuwa¿nie, kilka razy przerywa³ moj¹ narracjê, by gdzieœ
telefonowaæ lub wydawaæ jakieœ polecenia przez krótkofalówkê, ale nie mog³em w¹tpiæ, ¿e
dotar³o do niego wszystko, co powiedzia³em. Jeœli trochê bagatelizowa³ moj¹ opowieœæ, to
powodem tego by³a niew¹tpliwie rozpieraj¹ca go radoœæ z pojmania Camela – Camela, któ-
remu nigdy nie mogli niczego udowodniæ i którego zdybali wreszcie, w³aœciwie przypad-
kiem, na gor¹cym uczynku. Kapitan za¿¹da³ oczywiœcie od nas, abyœmy nie ruszali siê
z Gdañska i stawili jeszcze tego samego dania po po³udniu na przes³uchanie, ale w koñcu
pozwoli³ nam pojechaæ.
Kiedy wsiedliœmy wreszcie do samochodu, a przez otwarte szyby nap³ynê³a do wnêtrza fala
ch³odnego porannego powietrza, poczu³em, ¿e odp³ywa ode mnie zgêszczone, nawarstwione
zmêczenie. Jakoœ przetrwam i ten dzieñ – pomyœla³em.
– I co dalej? – spyta³ Artur, zapalaj¹c papierosa.
– Fuj – zakaszla³em. – Ty jeszcze masz zdrowie paliæ? Po takiej nocy? Ale, ale – przypo-
mnia³o mi siê – sk¹d ty siê w³aœciwie tam wzi¹³eœ?
– Chi, chi! – zachichota³ dziennikarz. – By³em tam jeszcze przed tob¹. Chyba sobie nie wy-
obra¿asz, frajerze, ¿e wpuœci³bym ciê samego do tej jaskini lwa? Od momentu, kiedy zoba-
czy³em tê fotografiê, by³em pewien, ¿e to profesor... Okaza³o siê, ¿e to ona, ale na jedno
wychodzi. Wyprzedzi³em wiêc ciebie i przyczai³em siê przy oknie. S³ysza³em wszystko. Mo-
g³em interweniowaæ wczeœniej, ale nie chcia³em przerywaæ wam ciekawej rozmowy.
– Rozumiem.
– I co dalej? – powtórzy³.
– Có¿... jeszcze przez kilka dni muszê byæ profesorem Andrzejem Ordêg¹. Ale to moje ostat-
nie dni... Dziœ ustna matura z polskiego.
– Do szko³y? – skrzywi³ siê Artur. – W tym stanie? Musisz siê trochê ogarn¹æ.
– Nie mam czasu, matura zaczyna siê o dziewi¹tej.
– Dobra, wpadniemy do Janusza, stamt¹d masz bli¿ej.

background image

157

I tak zrobiliœmy. W czasie, gdy siê my³em, goli³em, zmienia³em plaster na czole i wk³a-
da³em czyst¹ koszulê, Artur pospiesznie referowa³ gospodarzowi wypadki ostatniej nocy.
Na nic wiêcej nie by³o czasu. Umówiliœmy siê na wieczór i Artur wpakowa³ mnie do sa-
mochodu.
Pod szko³ê zajechaliœmy dwie minuty przed dziewi¹t¹. Przyoblek³em twarz – nie bez trudu –
w maskê pedagogicznej powagi i skupienia i z ciê¿kim sercem wkroczy³em na szkolny dzie-
dziniec. Nie wygl¹da³o na to, bym siê spóŸni³. Pod kasztanami i w hallu wejœciowym k³êbi³y
siê gromady podenerwowanych, odœwiêtnie ubranych maturzystów, dostrzeg³em miêdzy nimi
równie¿ kilku nauczycieli. Musz¹ ju¿ wiedzieæ... – pomyœla³em – przynajmniej o œmierci Izy.
Spod kasztanów wyprysnê³a nagle w moj¹ stronê znajoma sylwetka. Z daleka pozna³em Ada-
ma. Spotkaliœmy siê w po³owie dziedziñca, z dala od uszu ciekawskich.
Adam by³ bardzo blady i przygnêbiony, garbi³ siê – choæ dawniej nie mia³ tego zwyczaju, ale
spogl¹da³ na mnie mê¿nie. W jego wzroku kry³ siê nieoczekiwany smutek dojrza³oœci.
– Ju¿ wiesz? – spyta³em.
– Wiem. Ojciec dzwoni³ do mnie, uciek³ z sali pooperacyjnej, ¿eby do mnie zadzwoniæ. Je-
stem mu za to wdziêczny.
– Nie wiem, jak sobie poradzisz z takim ciê¿arem.
– Poradzê sobie – westchn¹³ smutno. – Od dawna ba³em siê czegoœ strasznego, tylko nie wie-
dzia³em, co to bêdzie. Ale by³em przygotowany.
– Postaram siê ci pomóc.
– Dziêkujê. W ogóle dziêkujê za wszystko. Jestem pana d³u¿nikiem.
– Ty?... Moim? – zdziwi³em siê.
– Tak. Pan jeden chcia³ w tym wszystkim prawdy. Nawet ja od niej ucieka³em. A od tego trze-
ba zacz¹æ – od prawdy.
– Chyba masz racjê.
– Na pewno – powtórzy³ ¿arliwie.
Milczeliœmy. Adam westchn¹³ i cofn¹³ siê o krok. Poszliœmy wolno w stronê szkolnych drzwi.
– Dobrze, ¿e tu jesteœ – powiedzia³em.
– Chyba tak – przytakn¹³ niepewnie. – Wie, pan, Lucuœ te¿ jest. Puœcili go.
– Bardzo siê cieszê.
– No, to pêdzê. Na pewno jeszcze porozmawiamy.
– Na pewno.
Adam odszed³, a jego miejsce zajê³a, wyrós³szy jak spod ziemi Dominika Zarówna.
– Wie pan – uœmiechnê³a siê blado – matura zacznie siê dopiero o dziesi¹tej. Teraz bêdzie
apel na czeϾ Izy.
– Dziêkujê za informacjê.
– Ale... ale to nie wszystko. Ja chcia³am pana bardzo przeprosiæ.
– Mnie? – zdziwi³em siê. – Za co?
– Za moj¹ g³upotê – trzepnê³a nieoczekiwanie.
– No, nie jest tak Ÿle – rozeœmia³em siê. – Ale przeprosiny przyjmujê. Mo¿e ten samokryty-
cyzm pomo¿e ci przy egzaminach.
Dygnê³a i uciek³a w stronê stadka kole¿anek. A wiêc mam jeszcze chwilê czasu – pomyœla-
³em, wchodz¹c po szerokich schodach na reprezentacyjne pierwsze piêtro szko³y. Jak to po-
wiedzia³ Adam? „Zacz¹æ trzeba od prawdy?...

background image

158

Uda³em, ¿e nie widzê machaj¹cego na mnie gor¹czkowo dyrektora R¹czkowskiego i skrêci-
³em w prawo, w d³ugi korytarz, na koñcu którego ustawiono kabinê telefoniczn¹. Szed³em
szybko, poganiany dudni¹cymi okrzykami dyrektora. Dopad³em kabiny, szybko zamkn¹³em
drzwi. By³em spocony, serce bi³o mi szybko, szybciej ni¿ powinno i szybciej ni¿ mog³em siê
spodziewaæ. Serce w klatce... – pomyœla³em. A potem wolno, ale pewnie wykrêci³em numer
Anieli.

*

Losom Janusza Smólskiego poœwiêcona jest poprzednia powieœæ Witolda Biengo „Bardzo

d³ugi czerwiec”


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Biengo Witold Gwiazdy spadają w sierpniu
Radiologia serce[1]
SERCE
Serce małe krążenie
serce
Serce 2
sem01 Radiologia Serce i duże naczynia
Doskonae serce
Serce ma swoje racje których rozum nie zna, SZKOŁA, język polski, ogólno tematyczne
SERCE WILKA, Psychologia, Bajki terapeutyczne
Oczyść serce me
Raport Witolda Pileckiego
ROZUM CZY SERCE CO W DZISIEJSZYM ŚWIECIED POWINNO KIEROWAĆ POSTĘPOWANIEM CZŁWOWIEKA
Jak zrobić na klawiaturze taki znak jak serce lub inne fajne rzeczy Zapytaj onet

więcej podobnych podstron