Maria Juszkiewiczowa czarodziejski imbryk

background image

MARIA JUSZKIEWICZOWA

C

ZARODZIEJSKI IMBRYCZEK

BAŚNIE I LEGENDY JAPOŃSKIE

background image

2

WSTĘP

M

uszę Wam powiedzieć, mali czytelnicy, że wychowałam się od

dziecka na Dalekim Wschodzie, a w samej Japonii mieszkałam około pięciu

lat. Miałam więc możność przyjrzeć się dokładnie życiu ludu japońskiego, po-

znać jego ciekawe tradycje, zwyczaje i wierzenia. Wiele z nich znalazło odbicie

w fantastycznych, uderzających swą odrębnością baśniach i legendach.

Przebywając na wybrzeżu Oceanu Wielkiego, nasłuchałam się takich opo-

wieści od różnych ludzi. Od starych rybaków, wieśniaczek, przekupniów... Ale

najciekawiej potrafią opowiadać sędziwi bajarze, którzy wędrują z miejsca na

miejsce, przygrywając sobie na instrumencie podobnym do lutni.

Dawnych wojowników i rycerzy, szlachetnych i mężnych lub złych i okrut-

nych, piękne boginki, zwierzęta przybierające czarodziejskie postacie —

trzpiotowatą małpkę, mądrego borsuka czy skrzętnego krabika — wielu boha-

terów opowieści japońskich znajdziecie w tej książce.

AUTORKA

background image

3

CZARODZIEJSKI IMBRYCZEK

W

ciemnym sosnowym lesie stała niegdyś drewniana świątynia.

Obok niej w małym domku mieszkał bonza*, który odprawiał nabożeństwa

i strzegł świętego przybytku. Pośród sprzętów należących do świątyni znajdo-

wał się stary imbryk do zaparzania herbaty. Na pozór naczynie to nie odzna-

czało się niczym szczególnym: ot, imbryk, jakich wiele. Chodziły jednak słu-

chy, że posiada on właściwości czarodziejskie, i pewnie dlatego nie używano

go do przyrządzania herbaty.

Pewnego dnia, kiedy bonza układał się do zwykłej poobiedniej drzemki,

zapragnął napić się herbaty. Nie mając pod ręką innego naczynia, sięgnął po

stary imbryk, nalał do niego wody i postawił na piecyku wypełnionym żarzą-

cymi się węglami. Po chwili podszedł, aby zaparzyć herbatę, ale cofnął się

przerażony. Stała się bowiem rzecz niezwykła. Tam gdzie był dziobek imbry-

ka, bonza zobaczył kształtny łebek borsuka o rozwartym pyszczku, na miejscu

uszka imbryka sterczał puszysty ogonek. Bonza osłupiał. A imbryczkowi-bor-

sukowi widocznie zrobiło się na piecyku gorąco, bo żywo zeskoczył na matę

i zaczął węszyć po kątach. Kiedy mu się to sprzykrzyło, podszedł do bonzy.

Nie miał zapewne złych zamiarów, bo wesoło kręcił ogonkiem, a małe oczka

iskrzyły mu się przyjaźnie. Ale bonza przestraszył się nie na żarty i zawołał

rozpaczliwie:

— Ratunku!...

Na krzyk bonzy zbiegli się jego uczniowie, którzy korzystając z przerwy

w nauce odpoczywali w ogrodzie. Nie wiedzieli, co się stało, więc każdy po-

rwał co miał pod ręką. I oto naprzeciw borsuka stanęła zbrojna gromadka:

jeden trzymał miotłę, drugi szczypce, inny łopatę, a nad nimi, niby chorą-

giew, powiewały białe spodenki na bambusowej tyczce, takiej, na jakich za-

zwyczaj w Japonii suszy się bieliznę. Pośród zdumionych niezwykłym wido-

kiem uczniów znalazł się śmiałek, który zawołał głośno:

— Skoro nicpoń-borsuk dostał się do świątyni, trzeba go stąd wypędzić!

Zapomniał on, że borsuk wcale nie jest złym stworzeniem, chociaż czasem

lubi płatać ludziom figle.

Tak to imbryk, który tymczasem przyjął swą zwykłą postać, został wyrzu-

cony na śmietnik.

* Bonza — kapłan lub mnich w Japonii

background image

4

Kiedy bonza ochłonął z pierwszego wrażenia, zaczął żałować, że pozwolił

uczniom wyrzucić imbryk. Lepiej by było sprzedać go mieszkającemu w po-

bliżu staremu blacharzowi. Przydałoby się trochę grosza w skarbonce. A że

omyłka była do naprawienia, wziąwszy imbryk, wyszedł o zmierzchu z domu.

Blacharz, do którego skierował się chciwy bonza, był niezamożny, ale uczci-

wy. Zarabiał niewiele, a rodzinę miał liczną, toteż każdy wydatek był dla niego

przykrym ciężarem. Nie zachwycił się więc propozycją bonzy, ale nie okazał

mu tego. Długo szperał w swojej połatanej sakiewce, aż wreszcie wydobył kil-

ka miedziaków. W ten sposób imbryk stał się własnością ubogiego blacharza.

Zapadła ciemna, głęboka noc. W domu blacharza wszyscy już twardo spa-

li, kiedy staruszka obudził jakiś szmer. Przekonany, że to hałasują myszy albo

szczury, zawołał sennie:

— Szszu... szszu... wstrętne szkodniki! I byłby może spał dalej, lecz nagle

coś go musnęło po twarzy.

— To mi dopiero! — krzyknął rozgniewany nie na żarty i zerwał się z po-

słania.

Zapalił lampkę i wzdrygnął się nie wierząc własnym oczom. Kupiony wie-

czorem imbryk stał przed nim w postaci borsuka. Blacharz nie był tchórzem,

ale nie lubił mieć do czynienia z duchami. Chwycił więc pręt, który mu się

nawinął pod rękę, i chciał wystraszyć zwierzątko. Ale borsuka już nie było —

przed blacharzem znowu stał zwykły, stary imbryk.

— Co za przywidzenie — przemówił staruszek przyglądając mu się z nie-

dowierzaniem.

Nie dostrzegłszy nic podejrzanego, zgasił lampkę i zasnął. Reszta nocy

upłynęła spokojnie.

Nazajutrz blacharz opowiedział żonie o nocnym zdarzeniu i po wspólnej

naradzie postanowił zwrócić imbryk bonzie. Tego dnia jednak staruszek nie

mógł się oderwać od roboty, gdyż jakimś dziwnym trafem u wszystkich sąsia-

dów popękały imbryki.

Nastała noc. I znów o północy powtórzył się dziwny hałas.

— Jeśli cię nie oddam bonzie, to przynajmniej wyrzucę z domu! — zawo-

łał gniewnie blacharz i wyskoczył z łóżka.

— Ach, nie wyrzucaj mnie! — odezwał się nagle imbryczek. — Jak wi-

dzisz, nie jestem zwykłym naczyniem i jeżeli posłuchasz mej rady, wiele na

tym skorzystasz. Wiem, że jesteś biedny i musisz utrzymywać liczną rodzinę,

więc chciałbym ci dopomóc. Zostaw swoją robotę i chodź lepiej ze mną w sze-

roki świat. Nie musisz się o nic martwić, weź tylko z sobą jakikolwiek instru-

ment muzyczny.

background image

5

Słowa te trafiły do przekonania staruszkowi. Zabrał bambusowy flet, parę

drobiazgów w skromnym zawiniątku i wraz z imbrykiem ruszył w drogę.

Wkrótce blacharz i jego czarodziejski imbryczek zasłynęli na całą Japonię.

Gromady ludzi zbiegały się zewsząd, gdy imbryk puszczał się w tany i wyczy-

niał przedziwne sztuki, a blacharz przygrywał mu na flecie. Bogaci chętnie za-

praszali ich do siebie, a razu pewnego sam cesarz wezwał blacharza, aby wraz

z czarodziejskim imbrykiem wystąpił w jego pałacu.

Staruszek nigdy nie marzył o tak wielkim zaszczycie. Przepyszne szaty ro-

dziny cesarskiej i dam dworu — barwne, bogato haftowane srebrem i złotem

— onieśmielały go.

Cesarz z podziwem przyglądał się tańcom czarodziejskiego imbryczka

i hojnie nagrodził blacharza. Poczciwy staruszek pośpieszył zaraz do domu,

gdzie z utęsknieniem czekała na niego żona i dzieci.

Odtąd rodzina blacharza nie zaznała już biedy. Żyli w dostatku, wspiera-

jąc ludzi ubogich, jakimi sami niegdyś byli. A sprawca ich szczęścia — czaro-

dziejski imbryczek stał się jakby członkiem rodziny. Umieszczono go na hono-

rowym miejscu, we wnęce obok posążka Buddy.

background image

6

ZAJĄC I KROKODYLE

N

a wysepce przy brzegu wielkiej, szerokiej rzeki mieszkał kiedyś

pewien zając. Lubił on bardzo dalekie wędrówki, nic więc dziwnego, że które-

goś dnia postanowił udać się na przeciwległy brzeg rzeki.

Ale jakże to zrobić? Mostu żadnego nie widać, nigdzie nawet marnego czó-

łenka. Przepłynąć rzekę? Brr... woda taka mokra i żal futerka! A futerko miał

tak piękne i puszyste, że każdy mu go zazdrościł.

Siedzi zając i duma, aż tu naraz woda zaczyna się pienić. Wielkie bałwa-

ny podnoszą się w górę. Po chwili wyłazi na brzeg wysepki jakiś olbrzymi po-

twór. Łeb płaski, paszcza wydłużona i strasznie kłapie zębami, a ogon taki dłu-

gi, długi... Strach ogarnął zająca. Już chciał uciekać, gdy zauważył, że potwór

nawet nie patrzy w jego stronę. Ziewnął tylko potężnie i wyciągnął się na pia-

sku w palących promieniach słońca.

„Ach już wiem! Bierze kąpiel słoneczną” — domyślił się zając, bacznie śle-

dząc każdy ruch straszydła.

I wtedy, całkiem niespodziewanie, przyszło mu coś do głowy.

„Nie będę sobą, jeśli nie skorzystam z odwiedzin tego gościa” — pomyślał

i z uciechy fiknął dwa koziołki. Następnie w wesołych podskokach podążył

w stronę krokodyla, gdyż to on był właśnie.

Mimo wszystko zając nie bardzo mu ufał, więc zatrzymał się w pewnej od-

ległości i pozdrowił go uprzejmie. Krokodyl odpowiedział osobliwym powita-

niem: zmrużył lewe oko i zaczął kręcić ogonem takiego młynka, że dokoła po-

wstała straszna kurzawa.

— Oj... oj... Jaki piękny ogon! — zachwycał się zając, nieznacznie przecie-

rając łapką oczy.

Słowa jego mile połechtały krokodyla, tak że raczył wdać się z nim w roz-

mowę.

Po pewnym czasie zając zdobył się na odwagę:

— Ty jesteś mieszkańcem rzeki, a ja wysepki. Jestem ogromnie ciekawy,

który z nas ma więcej przyjaciół: ty czy ja? — I spojrzał na krokodyla spod

oka.

— Ależ nie ma dwóch zdań — zaryczał na to krokodyl. — Oczywiście, że

ja mam więcej przyjaciół niż ty.

— A to dlaczego? — spytał niewinnie zając.

background image

7

— Właśnie choćby dlatego, że ty jesteś mieszkańcem małej wysepki, a do

mnie należy wielkie królestwo wodne! — mruknął dumnie krokodyl.

— A czy twoich przyjaciół jest tak wielu, że potrafilibyście wszyscy razem

stworzyć długi most od jednego brzegu rzeki aż do drugiego? — wskazał łap-

ką zając.

— Ho!... ho!... ho!... — krokodyl aż zatrząsł się ze śmiechu. — Jest ich

o wiele więcej!

— Och, jak bardzo chciałbym poznać twoich przyjaciół! Nigdy jeszcze nie

widziałem tylu wspaniałych wielkich zwierząt — westchnął zając.

— A więc dobrze. Uczynię ci tę łaskę — i krokodyl zniknął pod wodą.

Nie upłynęło wiele czasu, gdy rzeka zaroiła się od potwornych cielsk. Kro-

kodyle duże i małe ustawiały się szeregiem, tworząc długi, długi most. Po

chwili wypłynął olbrzymi krokodyl i ryknął:

— Widzisz, jak wielu mam przyjaciół?

— O tak, przyjaciół masz wielu. Tak wielu, że chyba nie podobna ich zli-

czyć — odpowiedział chytrze zając.

— Spróbuj policzyć, zaczekamy...

— Jeden, dwa, trzy, cztery!... — wołał głośno zając, zręcznie przeskaku-

jąc z grzbietu na grzbiet. Biegł coraz dalej i dalej, aż znalazł się na przeciwle-

głym brzegu rzeki. Gdy poczuł pod łapkami twardy grunt, dał wielkiego susa

i znikł w pobliskim lesie.

background image

8

KAGUJA-HIME

W

zamierzchłych czasach żył w Japonii pewien staruszek. Które-

goś dnia, ścinając w lesie bambus, zwrócił uwagę na jeden z pędów, dziwnie

świecący tuż nad korzeniem. Zaciekawiony ściął go i znalazł w środku prze-

śliczną dziewczynkę, maleńką jak palec.

— Powiedz mi, kim jesteś i kto cię uwięził w tym wielkim bambusie? —

spytał staruszek, ostrożnie niosąc dziewczynkę na dłoni.

— Ach, lepiej o to nie pytaj. Na razie nie mogę ci wyjawić mojej tajemni-

cy — szepnęło maleństwo. — Powiedz tylko, czy zgadzasz się, bym pozostała

przez pewien czas u ciebie?

Staruszek bardzo kochał dzieci, ale sam ich nie miał, więc chętnie przystał

na propozycję dziewczynki. Zaniósł ją do domu i wychowywał jak córkę, na-

zwawszy Kaguja-hime, czyli Świetlista Księżniczka.

Z czasem Świetlista wyrosła na dziewczynę tak piękną, że wielu rycerzy

i książąt przyjeżdżało do niej w zaloty.

Ale Świetlista wcale nie myślała o zamązpójściu.

Pewnego razu staruszek zagadnął przybraną córkę:

— Powiedz mi, dziecko, czemu tak uporczywie wszystkim odmawiasz?

Czy nie ma żadnego młodzieńca, który byłby godzien twojej ręki?

— Może i są tacy — odrzekła smutnie — ale nie wolno mi o tym nawet my-

śleć. Zresztą, nie pytaj o to, ojcze. Czyż źle ci jest ze mną?

Staruszek umilkł i nigdy już nie mówił o tym z przybraną córką.

Każdemu ze swych zalotników Świetlista polecała spełnić jakieś życzenie.

Pewnemu rycerzowi kazała przywieźć z Indii kamienny puchar, z którego

za życia pił Budda, innego znów prosiła o zdobycie futra z odpornych na ogień

skórek szczurzych, trzeci miał odszukać roślinę o korzeniach ze srebra, pniu

złotym, a liściach i owocach z drogocennych kamieni, strzeżonych przez de-

mony na górze Horai.

Żaden z zalotników nie potrafił zdobyć tych darów. Rycerz, który miał

odnaleźć cudowną roślinę, próbował podejść Świetlistą, ofiarowując jej spe-

cjalnie zrobioną gałązkę. Ale i jemu nie udało się nakłonić serca przepięknej

dziewczyny.

Pewnego dnia do domu staruszka zawitał sam cesarz i poprosił o rękę Świe-

tlistej. I on jednak spotkał się z odmową.

background image

9

Rozgniewany monarcha kazał swoim żołnierzom porwać dziewczynę. Ale

wtedy, spowitą obłokami, promieniejącą nieziemską pięknością, uprowadzili

ją do nieba bogowie.

Skończył się bowiem czas pokuty Świetlistej — boginki, uwięzionej za swe

winy w bambusie i skazanej na życie w postaci ludzkiej.

background image

10

MAŁPKA I KRABIK

D

awno, dawno temu żył sobie pewien krabik. Nie mieszkał on

w piasku nad morzem, jak inne, zwykłe kraby, lecz wybudował sobie domek

i założył niewielki ogród. W ogródku zasiał kwiaty i wykopał sadzawkę.

Aby nikt nie niszczył roślin, otoczył swoją siedzibę żywopłotem z kamelii

i uplótł małą furtkę z bambusa. Zawiesił przy niej dzwoneczek i przymocował

podłużną deszczułkę ze swym imieniem.

Krabik pędził żywot samotny, ale tak wzorowo prowadził swoje gospodar-

stwo, że wkrótce zasłynął na całą okolicę. Miał pełne spichrze. Czego tam nie

było! Woreczki z ryżem i kukurydzą, suszone rybki i zielone żabki, morskie

robaczki, ślimaki i wiele jeszcze podobnych smakołyków.

Krabik nie był skąpy i chętnie dzielił się z każdym. Cieszył się bardzo,

gdy mógł komuś przyjść z pomocą. Jednakże pośród obdarzanych przez niego

zwierząt bywały i takie, które nie potrafiły docenić jego dobrego serca. Do tych

niewdzięczników należała między innymi pewna małpka, która często korzy-

stała z dobrodziejstw krabika. Był to wielki próżniak i brudas. Gdybyście zo-

baczyli jej chatkę! Stara, pokrzywiona, z dachem na wpół zapadłym. A po-

dwórko? Jakby nigdy miotły nie widziało.

Małpka całe dnie spędzała poza domem w towarzystwie podobnych so-

bie leniuchów. A kiedy poczuła głód, szła sobie podjeść do sąsiadów. Tak żyła

z dnia na dzień, nie troszcząc się wcale o przyszłość.

Pewnego popołudnia krabik wybrał się na dłuższy spacer. Szedł powoli, aż

tu nagle dostrzegł na drodze kawałek ryżowego placka. Jako skrzętny gospo-

darz podniósł go natychmiast. W pewnej chwili zjawiła się przed nim małpka.

Była głodna. Chętnie by coś zjadła. A właśnie zauważyła w kleszczach krabi-

ka kawałek placka. Pokręciła się dokoła i powiada:

— Czy wiesz, że na leśnej dróżce znalazłam pestkę kaki*? Chętnie bym ją

zamieniła na placek ryżowy.

Krabik zgodził się, a gdy wrócił do domu, zasadził pestkę w ogródku. Któ-

regoś dnia spod ziemi wyjrzała zielona roślinka. Rosła tak szybko, że wkrót-

ce zamieniła się w drzewo o gałęziach uginających się od dojrzałych, soczy-

stych owoców.

* Kaki — ulubiony w Japonii i Korei owoc, przypominający brzoskwinię. Koloru złotawego,

miąższ ma delikatny i słodki.

background image

11

Krabik jednak nie cieszył się z pięknych kaki. Całymi dniami siedział pod

drzewem smutny i zamyślony. Nie mógł dosięgnąć smacznych owoców, gdyż

nie umiał wspiąć się na drzewo. I byłby może długo jeszcze dręczył się tak

swoją bezradnością, ale pewnego ranka zadzwonił ktoś do jego furtki. Była

to małpka. Zapewne przyszła z jakąś prośbą, gdyż minkę miała pokorną i ża-

łosną. Zakłopotanie krabika nie uszło jednak jej uwagi. Niby to współczując,

spytała, co mu dolega. Krabik opowiedział jej o swoim zmartwieniu.

— Ach, jeżeli tylko o to chodzi — zawołała — pomogę ci zaraz! — I nim

się gospodarz obejrzał, już była na drzewie.

Zniknęła wśród gałęzi, a na dole krabik długo i cierpliwie czekał na słod-

kie kaki. Ale prócz pestek i niedojrzałych owoców nic nie spadło na ziemię.

„To dopiero oszustka!” — pomyślał zawiedziony krabik i krzyknął rozgnie-

wany:

— Jeżeli natychmiast nie zejdziesz, zawołam sąsiadów!

Małpka spiesznie zbiegła z drzewa, aż owoce których nie zdążyła zjeść, po-

sypały się na ziemię. Krabik zaczął zbierać je do koszyka.

Małpa, uciekając, tak go jednak potrąciła, iż nieborak padł jak nieżywy. Zanim

się ocknął i rozejrzał — niegodziwego gościa ani kosza z owocami już nie było.

Właśnie obok domu krabika przechodzili jego przyjaciele: pani trawa mor-

ska, pani pszczoła, pan moździerz do tłuczenia ryżu i pan kasztan. Zdziwili się

bardzo, że u gospodarnego stworzonka furtka na oścież otwarta, a kiedy się za-

trzymali, posłyszeli z głębi ogrodu żałosne jęki.

— Czyżby krabikowi stało się coś złego?! — zawołała trawa morska i wszy-

scy naraz pobiegli w stronę, skąd dochodził głos. Wspólnymi siłami zanieśli

krabika do domu i złożyli na miękkim posłaniu z zielonego mchu.

Krabik opowiedział im, co zaszło, i zasnął zmęczony. Przyjaciele posta-

nowili ukarać małpkę, której zuchwałość przekroczyła już wszelkie granice.

Udali się więc do jej brzydkiego domku, a czekając na nią, pochowali się,

gdzie kto mógł. Kasztan wtoczył się do glinianego piecyka i zagrzebał w po-

piele, pszczoła schowała się na dnie filiżanki, trawa morska znalazła kryjówkę

pod /łamanym stolikiem, a moździerz przyczaił się pod ścianą.

Niedługo czekali na gospodynię. Wkrótce wróciła do domu z imbrykiem

pełnym wody. Ale zaledwie zaczęła rozniecać ogień, kasztan pękł z hukiem, aż

popiół rozsypał się na wszystkie strony. Nie zdążyła przetrzeć oczu, gdy z fili-

żanki wyleciała pszczoła z groźnym brzęczeniem. Spod stolika wypełzła tra-

wa morska i niby wąż oplatała jej łapy. Moździerz mocno stukając narobił wie-

le hałasu. Przestraszona małpka uciekła z chatki. Przyjaciele zaś powrócili do

krabika, który przez wdzięczność przygarnął ich do siebie.

background image

12

Odtąd pani trawa morska, pani pszczoła, pan moździerz i pan kasztan za-

mieszkali razem z krabikiem.

A co się stało z małpką? Czy zaczęła wreszcie pracować uczciwie? Bajka

mówi tylko, że od tej pory nikt już nie widział jej w tamtych stronach.

background image

13

SŁOŃCE CZY SZCZUR?

W

pobliżu chłopskiego spichrza, pośród pól ryżowych, mieszkała

szczurza rodzina. Były to szczury bardzo zamożne i cieszyły się wielkim po-

ważaniem nie tylko wśród najbliższych sąsiadów, ale i w dalszej okolicy.

Aczkolwiek rodzina ta opływała w dostatki, miała jedno wielkie zmartwie-

nie. Szczur i szczurowa od dawna nade wszystko pragnęli córki, a tymczasem

— jakby na złość — rodzili im się sami synowie.

Stracili już nadzieję, że w ich bogatej posiadłości pojawi się kiedyś mała

szczurówna. Starzeli się oboje. Na grzbiecie szczurowej ukazało się srebrzyste

pasmo, a szczurowi cały pyszczek pobielał.

Widocznie jednak bogowie opiekujący się szczurzym rodem ulitowali się

nad strapionymi rodzicami, gdyż wreszcie urodziła im się córeczka. Ach, ja-

kież to było prześliczne stworzenie! Zgrabne, o sierści połyskującej jak jedwab,

o oczkach iskrzących w ciemności jak dwa rubiny.

Kiedy córka dorosła, zaczęły się kłopoty z wyszukaniem dla niej męża.

Była bowiem tak mądra, że rodzice postanowili wydać ją za mąż tylko za

wszechwładnego mocarza.

— Nie ma godniejszego małżonka dla waszej córki nad samo słońce —

rzekł pewnego razu stary szczur, ich najbliższy sąsiad. — Ono jest bowiem

najpotężniejsze.

— Ach, słońce, tylko słońce może zostać mężem naszej ślicznotki! — rado-

śnie zapiszczeli szczur i szczurowa i natychmiast udali się w drogę.

Słońce zdziwiło się ogromnie, gdy poznało cel dalekiej wędrówki szczu-

rów. Podziękowało im grzecznie, ale odrzekło, że jest na świecie ktoś potęż-

niejszy od niego.

— Któż może być potężniejszy od ciebie? — zapytały zdumione szczury.

Ale nim słońce zdążyło odpowiedzieć, ni stąd, ni zowąd przesłoniły je kłę-

biaste czarne chmury. Na ziemi zrobiło się szaro i smutno.

Przestraszone szczury nie wiedziały, co począć. Nagle spoza ciężkich zwa-

łów chmur usłyszały słaby głos słońca:

— Oto przekonałyście się, że chmury mają większą ode mnie władzę. Ża-

den z moich promieni nie może przebić ani rozproszyć ciemności.

Wtedy szczury udały się do chmur. Usłyszawszy ich propozycję, chmury

odrzekły smutnie:

background image

14

— Mylicie się bardzo, sądząc, że jesteśmy najpotężniejsze na świecie. Praw-

da, potrafimy przesłonić słońce, ale jesteśmy bezsilne wobec wiatru.

Nagle, jakby na potwierdzenie tych słów, zerwał się wiatr, rozpędził chmu-

ry i omal nie przewrócił zdziwionych szczurów. Jedna z chmur, gnana wia-

trem, zdążyła jeszcze zawołać:

— Udajcie się lepiej do niego! — I znikła.

Głęboki, pełen szacunku ukłon złożyły szczury przed obliczem wiatru.

Oznajmiły, iż pragną oddać mu za żonę swą piękną córkę, gdyż uważają go za

najpotężniejszego na świecie.

Westchnął wiatr, aż drzewa w pobliżu ugięły się do samej ziemi, i odpo-

wiedział:

— Bardzo bym chciał być tak potężny, lecz niestety... Widzicie ten mur

otaczający ogród? Myślicie może, iż potrafię go przeniknąć i przewiać na

wskroś?... Mur jest potężniejszy ode mnie — dodał po chwili.

Wtedy szczury stanęły przed murem i zapytały, czy nie zechciałby poślu-

bić ich córki.

— Zaszczyt mi przynosi wasza propozycja — odrzekł mur. — Ale pomy-

ślcie tylko: nie jestem wcale potężniejszy od waszych braci. Spójrzcie — oto

dziś w nocy podkopał mnie jakiś szczur. Radzę wam, wydajcie lepiej córkę za

szczura!

Zwierzątka w zadumie poskrobały się łapkami po pyszczkach, a po chwi-

li zawołały radośnie:

— Masz słuszność, murze, szczur jest najpotężniejszy na świecie!

Wkrótce rodzice wydali swą córkę za pewnego młodego szczura. I nie po-

żałowali tego. Była ona szczęśliwa, mając męża ze szczurzego rodu.

background image

15

MOMO-TARO

D

awno, dawno temu żyło sobie w Japonii dwoje staruszków. W ich

małej, ubogiej chatce nigdy nie rozbrzmiewał śmiech dziecięcy, gdyż bogowie

nie okazali im swej łaski i odmówili upragnionego potomstwa.

Pewnego ranka staruszek udał się do lasu po chrust, a jego żona poszła nad

rzekę prać bieliznę. Nagle pośrodku wody ukazała się niesiona prądem wielka

brzoskwinia. Kobieta ułamała z nadbrzeżnego krzewu gałąź i przyciągnęła nią

piękny owoc. Potem troskliwie zaniosła go do domu.

Gdy staruszek wrócił na obiad, położyła przed nim brzoskwinię i opowie-

działa, jak ją znalazła.

— Nigdy jeszcze nie widziałem tak pięknego owocu! — zawołał staruszek

z zachwytem.

Po spożyciu skromnego posiłku poprosił żonę o nóż.

— Musimy spróbować, jak smakuje ta wspaniała brzoskwinia.

Zaledwie jednak rozkroił owoc na połowę, zobaczył w środku małego, śliczne-

go chłopczyka. Uradowani staruszkowie zajęli się nim troskliwie i pokochali jak

własne dziecko. Nadali mu imię Momo-taro, co znaczy Brzoskwiniowy Chłopiec.

Momo-taro rósł i mężniał z dnia na dzień. Wkrótce też zasłynął z niezwy-

kłej siły i odwagi.

Pewnego dnia chłopiec oświadczył swoim przybranym rodzicom, że wybiera się

na wyspę diabłów, Oni-gasima, które były prawdziwą udręką dla ludności. Dniem

i nocą niepokoiły mieszkańców kraju, wykradając im, co tylko mieli cenniejszego.

— Chcę ukarać, te niegodziwe istoty za wszystkie krzywdy, jakie wyrzą-

dziły ludziom — powiedział Momo-taro.

Matka dała mu na drogę kluski z prosa, od ojca dostał miecz ostry.

Pożegnawszy się z rodzicami, Momo-taro wyruszył w drogę. Szedł i szedł,

aż napotkał psa.

— Dokąd idziesz? — zapytał pies chłopca.

— Na wyspę diabłów.

— A co niesiesz w woreczku?

— Kluski z prosa — odparł Momo-taro.

— Jak mi dasz jedną, pójdę z tobą. Momo-taro rzucił psu kluskę i poszli

dalej razem.

Nie upynęło wiele czasu, gdy zobaczyli małpkę.

background image

16

— Dokąd idziesz? — zwróciła się małpka do chłopca.

— Na wyspę diabłów.

— A co masz w woreczku?

— Kluski z prosa.

— Daj mi jedną, to pójdę razem z tobą.

Chłopiec dał kluskę małpie i poszli dalej już we troje.

Szli tak i szli, aż tu nagle coś nad nimi zaszumiało, zatrzepotało i po chwi-

li osiadł na ziemi wspaniały bażant.

— Dokąd idziesz? — zapytał chłopca.

— Na wyspę diabłów.

— A co tam masz w woreczku?

— Kluski z prosa.

— Gdybyś mi dał jedną, poleciałbym z tobą.

Momo-taro nie pożałował i dał bażantowi kluskę.

Ruszyli dalej razem: Momo-taro, pies i małpa, a nad nimi leciał bażant.

Po długiej, długiej wędrówce znaleźli się na wyspie diabłów. Przed nimi

czerniał warowny zamek, brama była zamknięta.

— Jakże tu wejść? — zastanawiał się zmartwiony Momo-taro, aż nagle

małpka zapiszczała:

— Słuchajcie!... Słuchajcie! Wdrapię się na mur, otworzę wam bramę. —

I nie zwlekając zaczęła piąć się w górę jak po drabinie.

Pies, warujący u nóg chłopca, aż drżał cały. Pilno mu było stoczyć walkę

z diabłami. Bażant, siedząc na ramieniu Momo-taro, rozglądał się dokoła, czy

gdzieś w pobliżu nie czai się wróg. Wkrótce małpka otworzyła bramę i wszy-

scy troje wpadli na dziedziniec. Oczom ich ukazał się straszny widok — wszę-

dzie kłębiły się gromady diabłów.

Pierwszy rzucił się na nie bażant, silnie łopocąc skrzydłami i dziobiąc,

gdzie popadło. Za nim w podskokach pędziła małpa z wielkim krzykiem i pies

groźnie szczerzący zęby. Momo-taro wyciągnął z pochwy miecz ostry i śmia-

ło zaatakował potwory. Było ich wiele, lecz okazały się tchórzliwe. Nawet sam

diabli generał zmykał, aż się kurzyło.

Kiedy diabły zostały już pokonane, Momo-taro rozkazał im wynieść z piwnic

zamkowych wszystkie skarby. Bijąc nieustannie pokłony, diabły wyładowały po

brzegi wielki dwukołowy wóz i Momo-taro triumfalnie opuścił bramy zamczyska.

Kiedy wracali do domu, pies i małpa ciągnęły wóz, chłopiec go popychał,

a piękny złocisty bażant leciał w górze nad nimi.

Tak to dzielny Momo-taro uwolnił swą krainę od złych diabłów, a zrabowa-

ne przez nie skarby rozdał biednym ludziom.

background image

17

CHŁOPIEC Z URASIMA

Z

a panowania cesarza Juriaku na jednej z wysp japońskich w wio-

sce Urasima mieszkał ubogi rybak z żoną i jedynym ukochanym synem.

Chłopiec ten, imieniem Taro, silny, odważny i mądry, z biegiem lat stał się

podporą starości rodziców.

Często wraz z ojcem wypływał łowić ryby na otwartym morzu, a wkrótce

całkowicie zastąpił go w pracy.

Kiedyś, późną jesienią, gdy na wysmukłych klonach poczerwieniały i roz-

złociły się liście, Taro jak zwykle samotnie udał się na połów, aby powrócić

przy blasku pochodni.

Dnia tego jednak nie miał szczęścia. Za każdym razem, gdy zanurzał sieć

w wodną otchłań, wyciągał tylko mech i brunatne wodorosty. W pewnej chwi-

li wyłowił dużego żółwia, ale wnet zwrócił mu wolność, bo żółw w Japonii jest

zwierzęciem czczonym i nikt go bezmyślnie nie krzywdzi.

Taro nie chciał wracać do domu z pustymi sieciami, płynął więc coraz da-

lej. Nagle zerwał się silny wiatr. Fale piętrzyły się w ogromne szare góry, to

znów opadały z hukiem, tworząc głębokie otchłanie, jakby chciały pochłonąć

łódkę młodego rybaka. Lecz Taro zręcznie wypływał z przepaści i wznosił się

na grzbiety bałwanów. Po długiej walce z żywiołem, kiedy zwątpił już w swoje

siły, wezwał pomocy boga morskiego Riudzin. Wówczas spod spienionych fal

wypłynęła na tarczy żółwia piękna dziewczyna. Wyciągnęła ku chłopcu ręce

i przemówiła w te słowa:

— Jestem córką boga morza. Twoja dzielność podoba mi się, młodzieńcze.

Zawiozę cię do ojca. W naszej krainie zaznasz prawdziwego szczęścia.

Zaledwie to powiedziała, Taro oczarowany jej głosem postąpił krok na-

przód i wraz z piękną dziewczyną, na grzbiecie żółwia pogrążył się w falach.

Po jakimś czasie znaleźli się na dnie, przed zamkiem morskiego boga, gdzie

mieli zamieszkać na zawsze.

Długo, długo przebywał młody rybak w podwodnym królestwie, otacza-

ny wspaniałym przepychem i miłością córki boga morza. Nigdy jednak nie za-

znał pełnego szczęścia, bo nieustannie i coraz silniej tęsknił do swych starych,

ubogich rodziców.

Pewnego razu poprosił ukochaną, aby mu pozwoliła chociaż na jeden dzień

powrócić na ziemię, zobaczyć się z ojcem i matką. Królewna zasmuciła się głę-

background image

18

boko. Pokochała bowiem rybaka tak bardzo, że żal jej było rozstać się z nim

nawet na chwilę.

Nie mogła jednak odmówić swej zgody. Przy pożegnaniu podała mu małą

szkatułkę.

— Zaklinam cię na wszystko, nie otwieraj jej, kiedy będziesz na ziemi —

błagała. — Nie mógłbyś już nigdy powrócić do mnie.

Taro przyrzekł ukochanej, że spełni jej życzenie.

Żółw, na którym przybył do morskiego królestwa, wyniósł go znów na

światło dzienne...

Te same góry i lasy, ten sam brzeg zasłany bursztynowym piaskiem.

Lecz gdzie rodzinna wioska? Gdzież chatka jego ojca? Wszystko to znikło

jak sen...

Chodząc bez celu po wybrzeżu morskim, Taro dostrzegł starego rybaka,

zbierającego muszle i kraby. Zbliżył się ku niemu i zapytał:

— Czy nie wiesz, gdzie są moi rodzice?

Staruszkowi dziwne się wydało to pytanie. Bacznie przyglądając się nie-

znajomemu, odpowiedział po chwili namysłu:

— Ludzie, o których pytasz, zmarli już bardzo dawno, przed czterystu chy-

ba laty. Ale na wyspie jeszcze dotąd krążą wieści, że zmarli ze smutku i zgry-

zoty, gdyż ich jedyny syn zginął podczas burzy na morzu.

— A więc moi rodzice nie żyją! — zawołał Taro w rozpaczy, nie mogąc się

pogodzić z myślą, że nie zobaczy ich już nigdy więcej.

Nagle wzrok jego padł na szkatułkę, którą dostał przy pożegnaniu od uko-

chanej. Kurczowo uchwycił się myśli, że może ona zawiera w sobie tajemnicę

jego rozłąki z rodzicami.

Ostrożnie podniósł wieczko i natychmiast srebrzysty obłoczek popłynął ku

krainie boga mórz. Taro z jękiem upadł na ziemię. Na jego pięknej młodej twa-

rzy nagle pojawiły się głębokie bruzdy, czarne włosy przyprószył szron siwi-

zny. Po chwili siły opuściły go zupełnie i zmarł w głębokiej starości.

Pamięć o chłopcu z Urasima, który tak kochał rodziców, że wyrzekł się dla

nich własnego szczęścia, przetrwała nie tylko wśród mieszkańców wyspy, ale

i w całej Japonii.

background image

19

DEMONY I CHYTRY SĄSIAD

N

a skraju wioski, pośród żyznych pól ryżowych, graniczących

z gęstym czarnym lasem, stała bambusowa chatka, kryta słomianą strze-

chą.

Żył w niej stary drwal — niegdyś człowiek pogodny i wesoły, lubiany przez

wszystkich mieszkańców wioski.

Od wielu lat jednak staruszek unikał ludzi i krył się w lesie, szukając sa-

motnych ustroni. Miał bowiem olbrzymią narośl na prawym policzku i nie

chciał jej widokiem razić sąsiadów.

Pewnego dnia, kiedy drwal ścinał drzewo w lesie, zajęty pracą nie zauwa-

żył, jak chmury zaciągnęły niebo i dokoła zrobiło się ciemno. Nagle zerwał się

wicher i pierwsze wielkie krople ulewy spadły na ziemię. Staruszek ukrył się

w dziupli drzewa, którego szerokie gałęzie rozpościerały się nad polaną.

Ulewa trwała długo i znużony drwal zasnął wreszcie w swoim przygodnym

schronieniu. Kiedy się zbudził, była już noc. Deszcz przestał padać, gwiazdy

zabłysły na niebie, nad wierzchołkami drzew jasno świecił księżyc.

Nagle do uszu drwala doszły dźwięki wesołej muzyki. Nie, to nie był sen.

W takt przedziwnej, urzekającej melodii w barwnym korowodzie tańczyły na

polanie wokół drzewa demony. Noc stała się kolorowa — czerwona, niebieska,

a w tańcu przesuwały się przed oczyma staruszka potworne głowy — jedno-

okie, bezuste, rogate. Drwal ogromnie się przeraził, ale bojąc się poruszyć, jed-

nocześnie coraz bardziej poddawał się zachwytowi.

Staruszek kochał muzykę i taniec, toteż zapominając o strachu, bezwiednie

wysunął się z dziupli i przyłączył do korowodu.

Tak tańczyli razem aż do świtu. Zaniepokojone nastającą jasnością demony

przyjaźnie pożegnały drwala prosząc, aby znów przyszedł je odwiedzić. Daw-

no już nie widziały tak wesołego i ładnie tańczącego człowieka.

— Czy tylko dotrzymasz swej obietnicy? — zapytał jeden z nich z powąt-

piewaniem.

Aby się upewnić, iż drwal przyjdzie następnej nocy, po naradzie z innymi

demonami odjął mu narośl z prawego policzka i zabrał jako zastaw.

Nim pierwszy promień słońca rozświetlił leśną gęstwinę, demony znikły

bez śladu. Staruszek pozostał sam w lesie. Nie czuł żadnego bólu w policzku,

który był zdrowy i gładki jak niegdyś.

background image

20

Słońce jasno świeciło na niebie, gdy uszczęśliwiony drwal wracał do wio-

ski. Po raz pierwszy od wielu lat nie krył się przed ludźmi, którzy cieszyli się

widząc go uleczonym i zdrowym.

Niedaleko chatki drwala mieszkał pewien wieśniak, który miał podobną

narośl na lewym policzku. Kiedy posłyszał, że jego sąsiad łatwo pozbył się

przykrego guza i że demony prosiły go, by je znów odwiedził — nic nikomu

nie mówiąc, postanowił ubiec staruszka. Gdy zmrok spowił ziemię, udał się do

lasu na tajemniczą polankę. Usiadł pod wielkim drzewem i czekał. O półno-

cy pojawiły się nagle demony i rozpoczęły swój taniec. Wieśniak przyłączył

się do nich, wciąż myśląc o tym, jak chytrze pozbędzie się narośli. Nie potrafił

jednak opanować strachu i tańczył tak brzydko, że wzbudził w demonach tyl-

ko niechęć.

Nie chcąc już, by do nich przychodził, postanowiły zwrócić mu zastaw.

Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, prawy jego policzek ozdobiła narośl sąsia-

da, a tańczące demony zniknęły w jednej chwili.

background image

21

FUDZI-SAN I TSUKUBA-JAMA

D

awno, bardzo dawno temu zdarzyło się pewnego razu, że na zie-

mię japońską zstąpił jeden z bogów pod postacią starego pielgrzyma. Długo

przemierzał kraj, nie mogąc wyjść z podziwu, że jest tak piękny i bogaty. Za-

chwycał się błękitem wielkiego oceanu, upajał zapachem sosnowych lasów,

zgrzybiałą ręką pieścił kwiaty chryzantem i w myślach chwalił swój naród za

wytrwałość w pracy.

Był cichy wieczór sierpniowy. Słońce dobiegało kresu swej całodziennej

wędrówki, zabarwiając szkarłatem obłoki, kiedy bóg’ zatrzymał się u stóp góry

Fudżi. Długa droga znużyła staruszka, zapragnął wypoczynku.

Zwrócił się więc do góry, prosząc o nocleg. Skrzywiła się na to Fudzi-san.

— Niemożliwe! Mam pokój maleńki, sama ledwie, ledwie się w nim miesz-

czę. A zresztą tyś taki obdarty i brudny! Boję się, że poplamisz moje nowe,

czyste maty — odpowiedziała pogardliwie. A że wędrowiec wciąż stał i jak-

by na coś czekał, krzyknęła rozgniewana: — Idźże sobie precz, brudasie! Jutro

mamy wielkie święto, i bez ciebie dość jest w domu roboty.

— Takaś gościnna, Fudzi-san? Dobrze, pójdę sobie, ale pamiętaj, że tego

pożałujesz.

— Wcale się nie boję twoich pogróżek! — zuchwale odrzekła góra. — Mało

to się tu włóczy takich jak ty żebraków! — mruknęła jeszcze, rada, że tak ła-

two pozbyła się nieproszonego gościa.

— Hej, wiatry, moje wierne sługi! Spędźcie chmury nad niegodziwą Fudzi-

san! Niech śnieg pokryje ją białym całunem, a mróz niech ją chwyci w ostre

szpony. Niech zginie każdy, kto odważy się wejść na tę górę przeklętą... — roz-

legł się gniewny głos boga.

Zahuczały wichry, skłębiły się złowrogie chmury. Rozszalała się śnieżna

zawieja. A wszystko, co dotąd żyło na szczycie góry i uśmiechało się do słoń-

ca, nagle zamarło zwarzone lodowatym tchnieniem.

Fudzi-san zrozumiała swój błąd. Ale na próżno jęczała żałośnie i błagała

o przebaczenie. Bóg był nieubłagany i twardy w swych postanowieniach. Nie

zważając na jej rozpaczliwe wołania, ruszył prosto przed siebie i znikł w jed-

nym z wąwozów.

Zbliżała się północ, gdy zatrzymał się w skalistej okolicy. Czarne zwały

chmur posępnie zwisały nad pustkowiem, a zimny deszcz siekł kamienistą zie-

background image

22

mię, tu i ówdzie tylko porosłą suchymi badylami. Na zboczu góry Tsukuba sta-

ła mała skromna chatka. Przez okiennicę sączyło się światło. Bóg zapukał do

okienka.

— Kto tam? — odezwał się głos ze środka.

— Ubogi pielgrzym prosi o nocleg.

— Wejdź, wejdź! — i w tej chwili uchyliły się drzwi.

Tsukuba-jama ofiarowała gościowi najlepszy kącik w swej izdebce.

— A może jesteś głodny? Właśnie upiekłam placki z mąki ryżowej. Jutro

mamy wielkie święto. Smaczne są, spróbuj! — zachęcała.

— Dziękuję ci serdecznie. Nie jestem głodny. Chciałbym się tylko przespać

po uciążliwej drodze...

Nazajutrz, gdy Tsukuba-jama się zbudziła, spostrzegła, że gościa nie ma już

w chatce. Prędko wyjrzała na świat. Staruszka nigdzie w pobliżu nie było. Po-

witało ją czyste, pachnące powietrze, jasne słońce i łagodny wiatr. Dokoła roz-

kwitały barwne krzewy i kwiaty, soczyście zieleniły się drzewa. Zewsząd śpie-

szyli podróżni, zachwyceni łagodnym klimatem okolic góry Tsukuba i pięk-

nym krajobrazem. Wsłuchiwali się w szczebiot ptaków, podziwiali roje niezli-

czonych motyli i w duchu błogosławili ten piękny zakątek, gdzie mogli odpo-

cząć strudzeni pracą lub znużeni wędrówką.

Tsukuba-jama zrozumiała, że biedny pielgrzym był bogiem i obdarzył ją

hojnie. Ale za co? — zastanawiała się poczciwa góra. Przecież nie za to, że

przygarnęła go na noc. Wszak każdy, będąc na jej miejscu, tak by uczynił.

I dziwiła się Tsukuba-jama, czemu góra Fudżi nagle pokryła się śniegiem. Ale

chyba nigdy tego się nie dowie, gdyż Fudzi-san głęboko chowa swą tajemnicę.

Minęły tysiące lat, a szczyt Fudzi-san pokryty jest wiecznym śniegiem.

Kiedy góra nie może już znieść wyrzutów sumienia, wzdycha głęboko i cięż-

ko, aż ziemia drży i dokoła rozlega się głuchy pomruk.

background image

23

ALEJA MATSUDAIRA MASATSUNA

D

awno, dawno temu mieszkał w Nikko pewien daimio* imieniem

Matsudaira Masatsuna. Nie był on bogaty, ale duma nie pozwoliła mu nigdy,

nawet w największej potrzebie, zwrócić się do nikogo o pomoc.

Razu pewnego przystąpiono do budowy świątyni w okolicach Nikko. Wy-

brano niewielki plac, do którego prowadził szeroki gościniec. Gdy posłysze-

li o tym daimiowie, pośpieszyli z hojnymi darami. Niezliczone posążki bóstw,

latarnie kamienne i dzwony wypełniały wózki, które długim szeregiem dzień

i noc toczyły się drogą. Niejeden z możnych panów pysznił się, że dzięki boga-

tym darom imię jego na zawsze zostanie w pamięci potomnych.

Tylko Matsudaira nie mógł nic ofiarować, toteż bogaci książęta spoglądali nań

z pogardą i odwracali się od niego nawet wtedy, gdy kornie klęczał u kamiennych

progów świątyni. Daimio cierpiał nad tym bardzo i szukał pociechy w modlitwie.

Pewnego dnia postanowił pójść w świat szeroki i porzucić na zawsze ro-

dzinne strony. Wszedł na wzgórze, aby ostatnim spojrzeniem pożegnać Nikko

i jego piękne okolice. Nagle wzrok jego padł na gościniec rojący się od ludzi.

Szli zmęczeni i wyczerpani długą pielgrzymką. Słońce prażyło niemiłosiernie,

a dokoła nie było ani skrawka cienia.

I wtedy pewna myśl przyszła daimiowi do głowy. Już następnego dnia

przystąpił do pracy. Wczesnym rankiem znosił z sąsiednich gór małe drzew-

ka kryptomerii i sadził je po obu stronach szerokiego gościńca. Możni książęta

śmiali się i drwili z jego pracy twierdząc, że jest całkiem zbyteczna.

Upływały lata. Głowa Matsudaira Masatsuna pokryła się siwizną, policzki

zapadły, oczy straciły blask, a on wciąż sadził i sadził drzewka.

Któregoś dnia, gdy już większa część drogi osłonięta została zbawiennym

cieniem, znaleziono daimia martwego u stóp małej, dopiero posadzonej kryp-

tomerii. Pochowano go w ziemi należącej do świątyni.

Minęło trzysta lat. Pożar kilkakrotnie trawił świątynię, zniszczeniu uległy

dary bogatych daimiów. Jedynie aleja Matsudaira Masatsuna przetrwała wieki.

Co roku „niezliczone tłumy pielgrzymów z całej Japonii dążą, by podzi-

wiać wspaniałą aleję, ciągnącą się na przestrzeni trzydziestu pięciu kilome-

trów, i uczcić pamięć daimia, który długą i mozolną pracą wystawił sobie ten

żywy pomnik.

* Daimio — książę

background image

24

SIWY KOŃ

W

Krainie Wschodzącego Słońca, w Japonii, koń był powszechnie

czczonym zwierzęciem. Przy świątyniach, za drewnianym ogrodzeniem, nie-

raz można było zobaczyć białego konia lub przynajmniej jego drewniany po-

sąg, pomalowany na biało i przystrojony kwiatami, papierowymi wstęgami

przez pielgrzymów składających ofiary! Wnętrze świątyni często ozdabiano

malowidłami przedstawiającymi rumaki. Zwyczaj ten powstał w bardzo daw-

nych czasach, kiedy w Japonii rozpowszechniona była wiara w duchy — kar-

ni. Rokrocznie w określony dzień wyznawcy religii shinto obchodzili świę-

to oczyszczenia — Harai. Tego dnia od wczesnego ranka tłumnie spieszyli do

świątyni, gdzie zwierzali koniowi swe troski, zmartwienia i zanosili prośby,

bijąc głębokie pokłony. W skromnej ofierze składali mu wiązki i naręcza sia-

na. Koń był dla Japończyków symbolem czystości i szlachetności. Ma on czuły

słuch, długie uszy i dobrą pamięć, potrafi więc wysłuchać wiernych, zapamię-

tać wszystko, co do niego mówią.

Zdarzyło się raz, że Kose-no Kanaoka, słynny malarz japoński IX wieku,

który szczególnie lubił malować konie, ofiarował pewnej świątyni jedno ze

swych cennych malowideł. Siwy rumak na obrazie był tak piękny, że sprawiał

wrażenie żywego. Tłumy wiernych ściągały do świętego przybytku, by podzi-

wiać wspaniałe zwierzę.

Po jakimś czasie, kiedy minęły pierwsze zachwyty i ludzie rzadziej już

zaglądali do świątyni, zauważono, że ktoś po nocach niszczy pola i ogrody.

Wieśniacy postanowili schwytać nieznanego szkodnika. Jakże wielkie było ich

zdziwienie, gdy pewnej nocy ujrzeli na łąkach siwego konia, niezwykle po-

dobnego do rumaka na obrazie Kose-no. Zaczęli go ścigać, ale silne i zwinne

zwierzę z łatwością przesadzało najwyższe żywopłoty. Już-już mieli mu za-

rzucić pętlę na szyję, kiedy koń wymknął się zręcznie i popędził przed siebie.

Innej nocy, gdy wieśniacy zawzięcie ścigali rumaka, ku zdziwieniu wszyst-

kich ostatkiem sił schronił się w murach świątyni. Ludzie pobiegli za nim, lecz

nigdzie go nie znaleźli. Zawiedzeni, chcieli już się rozejść, gdy nagle jeden

z nich, przechodząc obok obrazu Kose-no, zawołał:

— Spójrzcie, koń Kanaoki ledwie dyszy ze zmęczenia i cały jest pokry-

ty pianą!

background image

25

Wieśniacy zgromadzili się dokoła i po chwili któryś z nich powiedział:

— Jak można było, malując obraz, nie uwiązać siwego rumaka! Nic dziw-

nego, że nocami zrywa się z płótna i hasa po naszych polach.

Przyniósł skądsiś wiadro z farbą i jednym pociągnięciem pędzla namalo-

wał postronek. W ten sposób rumak został uwiązany do drzewa na obrazie.

Od tego czasu siwy koń nigdy już nie zrywał się z płótna i nie wyrządzał

szkód wieśniakom.

background image

26

O CHŁOPCU KTÓRY LUBIŁ MALOWAĆ KOTY

W

jednej z wiosek japońskich mieszkał pewien ubogi rolnik. Miał

on dużo dzieci. Wszystkie, jak mogły, pomagały mu w pracy. Dziewczynki go-

spodarowały razem z matką, starszy syn sadził z ojcem ryż, tylko najmłod-

szy ciągle przesiadywał w domu i czytał książki. Był on mądry, najmądrzej-

szy spośród dzieci w całej wiosce. Rodzice zastanawiali się, czy nie należało-

by go oddać na naukę do znajomego bonzy. Któregoś dnia ojciec zaprowadził

syna do pobliskiej świątyni. Stary bonza przypatrzył się chłopcu, porozmawiał

z nim, a że malec wydał mu się roztropny, przyjął go do siebie.

Upłynął miesiąc i drugi... Chłopiec uczył się dobrze i wykazywał niezwy-

kłe zdolności. Jedną miał tylko wadę: nade wszystko lubił malować koty. Gdy

oddawał się temu ukochanemu zajęciu, zapominał, gdzie i na czym maluje.

Malował na ścianach i kolumnach świętego przybytku, nawet na księgach,

z których się uczył. Kiedy nauczyciel robił mu wymówki, chłopiec przyrze-

kał, że już się poprawi.

Pewnego razu namalował parę kotów na ulubionym parawanie bonzy. Sta-

ruszek rozgniewał się na dobre. Przywołał do siebie ucznia i rzekł ostro:

— Widzę, że nie ma na ciebie rady. Zabieraj swoje rzeczy i wynoś się ze

świątyni.

Zrozpaczony chłopiec zarzucił na plecy tobołek i powędrował przed sie-

bie. Do domu bał się wrócić. Gdyby ojciec dowiedział się, co się stało, srodze

by go ukarał.

Szedł więc pogrążony w smutku i rozmyślał nad swoim losem. Mijał pola

ryżowe, wzgórza herbaciane i głębokie wąwozy.

Zapadła już noc, księżyc wyjrzał spoza chmur i zabłysło kilka gwiazd na

niebie, kiedy chłopiec zatrzymał się w sosnowym lesie przed bramą dużej

świątyni.

„Może tutaj mnie przyjmą!” — pomyślał nie wiedząc, że świątynia ta od

dawna była opuszczona.

Zapukał raz, drugi... Nikt się nie odezwał.

„Jak mocno śpią!” — zdziwił się chłopiec. Poczekał jeszcze chwilę i pchnął

drzwi, które ustąpiły bez większego oporu.

Gdy wszedł do środka, jeszcze bardziej się zdziwił nie dostrzegłszy ani jed-

nej żywej istoty, choć na małym stoliku paliła się oliwna lampka.

background image

27

— Z pewnością bonzowie poszli dokądś — powiedział głośno. — Zacze-

kam na nich.

Był strudzony drogą i pragnął odpocząć. Rozejrzał się dokoła. W jednym

z kątów zobaczył biały parawan. Zapominając o zmęczeniu, zawołał radośnie:

— Jak to dobrze! Mogę tu malować koty!

Czym prędzej wyjął z zawiniątka pędzel, pudełko z tuszem i zabrał się do

pracy. Na parawanie jeden za drugim pojawiały się koty, duże i małe, każdy

w innej pozie.

— Dość, na dzisiaj wystarczy. — Zmęczony i senny chłopiec chciał się po-

łożyć obok parawanu, lecz nagle poczuł się w świątyni dziwnie nieswojo. Po-

patrzył wokoło, szukając jakiegoś kącika, i dostrzegł boczne drzwiczki. Uchy-

lił je i znalazł się w małym schowku.

O północy zbudził go nagły hałas. Świątynia zatrzęsła się od dzikich pi-

sków, bieganiny i szurgotu. Przestraszony chłopiec nie miał odwagi nawet się

poruszyć. Och, jak bardzo w tej chwili zapragnął znaleźć się w domu, blisko

ojca i matki, ukochanych sióstr i braci...

Gdy zapiał pierwszy kur, w świątyni zapadła cisza. Chłopiec jednak nie

mógł już zasnąć. Rankiem, wyszedłszy ze swego schowka, przeraził się ogrom-

nie. Na podłodze leżał niezwykle wielki, martwy szczur.

„Któż go zabił? — zdziwił się chłopiec. — Przecież oprócz mnie nikogo tu-

taj nie było...”

Ale gdy spojrzał na parawan, nie mógł poznać swojego wczorajszego ma-

lowidła. Koty pozmieniały miejsca i wyglądały jakby po ciężkiej walce. Na

pyszczkach miały nawet ślady krwi. Chłopiec domyślił się, że to widocznie one

dokonały bohaterskiego czynu, zagryzając potwornego szczura.

Tak to mały chłopiec razem ze swoimi kotami na zawsze uwolnił świąty-

nię od złego demona.

Upłynęło wiele lat... Chłopiec ów stał się sławnym malarzem. Jego koty

można i dzisiaj podziwiać w Krainie Wschodzącego Słońca.

background image

28

ZWIERCIADŁO Z MATSUJAMA

W

niepozornej mieścinie Matsujama mieszkał pewien rycerz imie-

niem Hoitsu wraz z piękną, młodą żoną i małą córeczką.

Zdarzyło się razu pewnego, że rycerz ów musiał udać się do stolicy. Czeka-

ła go długa, niebezpieczna droga i rozstanie z najbliższymi.

Młoda Japonka lękała się bardzo o męża. Ona sama nigdy nie wyjeżdżała

poza mury miasteczka. W głębi duszy cieszyła się jednak, że jej pan i władca

zobaczy stolicę, gdzie mieszka sam cesarz.

Mijały tygodnie i miesiące. Matka i córeczka z wielką niecierpliwością cze-

kały na powrót Hoitsu. Wreszcie nadszedł ten szczęśliwy dzień. W bambuso-

wym domku zapanowała radość, wszyscy znów byli razem.

Rycerz opowiadał o podróży i o przepychu, jaki widział w Kioto. O pięk-

nych pałacach cesarza i bogatych panów, o wspaniałych świątyniach i ogro-

dach, o sklepach pełnych rozmaitych towarów. — Przywiozłem wam ze stoli-

cy upominki — powiedział wyjmując z torby podróżnej kilka pięknych lalek

w dworskich strojach oraz okrągłe pudełko.

Żona jego ostrożnie uniosła wieczko i wyjęła ze środka tarczę z brązu.

Z jednej strony zdobiła ją płaskorzeźba przedstawiająca ptaszka na gałązce wi-

śniowego drzewa, z drugiej powierzchnia była gładka i błyszcząca.

— W stolicy ludzie nazywają ten przedmiot zwierciadłem. Spójrz w nie

i powiedz, co widzisz — rzekł Hoitsu do żony.

W gładkiej powierzchni młoda kobieta ujrzała prześliczną twarz, radosne

oczy i usta odpowiadające uśmiechem na jej uśmiech.

— Cóż widzisz? — powtórzył mąż, dumny z wrażenia, jakie sprawił jego

podarek.

— Widzę... widzę ładną, młodą kobietę... Patrz! Jak ona spogląda na mnie,

porusza ustami! Nawet kimono ma takie samo jak ja.

— Jest to twoje własne odbicie — wyjaśnił Hoitsu.

Od tego dnia kobieta przez pewien czas nie rozstawała się ze zwierciadłem.

Potem jednak obawiając się je uszkodzić, schowała drogocenny podarek wśród

swoich kosztowności.

Mijały lata... Szczęśliwi rodzice z dumą spoglądali na dorastającą córkę,

która stawała się coraz podobniejsza do matki.

Pewnego dnia wielkie nieszczęście spadło na kochającą się rodzinę. Żona

background image

29

rycerza ciężko zaniemogła. Dzień i noc czuwała córka przy łożu chorej. Nie

pomagała ani troskliwa opieka, ani miłość męża i dziecka. Coraz szybciej zbli-

żał się koniec.

— Córeczko droga! — przemówiła któregoś wieczoru matka. — Przyrzek-

nij, że gdy dusza moja uleci w zaświaty, codziennie spojrzysz w zwierciadło.

Będzie ci się zdawało, że jestem z wami. — Z tymi słowy wręczyła dziewczy-

nie okrągłe niewielkie pudełko.

Córka ze łzami przyrzekła spełnić jej życzenie. Wkrótce chora umarła.

Od tej pory, codziennie rano i wieczorem, dziewczynka długo wpatrywała się

w zwierciadło. Za każdym razem widziała twarz ukochanej matki, nie bladej

i wychudzonej, jak podczas choroby, lecz zdrowej i zawsze uśmiechniętej.

Po kilku latach Hoitsu ożenił się po raz drugi. Macocha nie była dobra dla

swej pasierbicy. O byle co gniewała się na dziewczynkę i zapędzała ją do naj-

cięższych domowych zajęć. W czasie posiłku dawała jej najgorsze kąski. Oj-

ciec, dbając o spokój w domu, ulegał złej kobiecie i nawet nie bronił swej cór-

ki przed macochą.

Biedna sierota, kryjąc się przed nimi w oddalonej komnatce, co dzień szu-

kała pociechy w odbiciu swej matki — w zwierciadle.

Któregoś dnia Hoitsu za namową żony skarcił swoją córkę, że unika rodzi-

ców.

Dziewczynka, klęcząc przed ojcem, opowiedziała szczerze, iż w zwiercia-

dle ukazuje się jej twarz ukochanej matki. Powtórzyła mu ostatnie słowa zmar-

łej i daną jej obietnicę.

Hoitsu ze łzami w oczach uściskał córkę — istotnie, jak dwie krople wody

podobna była do jego pierwszej żony.

Macocha, która słyszała wyznanie dziewczynki, wzruszona jej wielką mi-

łością do matki, stała się dla niej odtąd wyrozumialsza i lepsza.

background image

30

KARP DAJE PRZYKŁAD WYTRWAŁOŚCI

Z

ył niegdyś w Kioto znakomity malarz Marujama Okio, który już

za życia osiągnął wielką sławę. Jego piękne krajobrazy zdobyły mu tylu wiel-

bicieli i uczniów, że założył własną szkołę.

Do grona jego uczniów należał także Nagasawa Rosetsu. Malował z zami-

łowaniem, był zdolny, lecz niecierpliwy i roztargniony. Podczas gdy jego ró-

wieśnicy dawno już ukończyli szkołę i stali się samodzielnymi malarzami, Ro-

setsu robił niewielkie postępy.

Wreszcie wyczerpała się cierpliwość Marujama Okio. Któregoś dnia

oświadczył uczniowi:

— Jeżeli nie będziesz się starał, usunę cię na zawsze z mojej szkoły!

Przygnębiony Rosetsu wybiegł z pracowni i ruszył przed siebie. Długo błą-

dził w głębokiej zadumie po polach przysypanych śniegiem. Księżyc w pełni

wytoczył się już na ciemnomodre niebo, zalewając tajemniczym światłem nie-

tknięty, puszysty kobierzec i wysmukłe sosny, iskrzące się od srebrnego szro-

nu. Natura ukoiła smutek młodzieńca. Zmęczony skulił się pod drzewem i za-

snął.

Wkrótce obudził go jakiś szmer. Zerwał się i spojrzał dokoła. W pobliżu

był staw, pokryty grubą warstwą lodu. Przy brzegu Rosetsu spostrzegł przerę-

bel, w pobliżu którego wielki karp daremnie raz po raz uderzał o twardy, ostry

lód, by pochwycić kawałek ryżowego placka leżącego na powierzchni. Upły-

wały długie minuty. Wreszcie jednak, dzięki swej wytrwałości, karp osiągnął

cel. Brocząc krwią, zmęczony, lecz ze zdobytym kawałkiem placka w pyszcz-

ku, powoli znikł pod wodą.

Wypadek ten wywarł wielkie wrażenie na Rosetsu. Powiedział on sobie:

„Stanę się podobny do tego karpia!”

Następnie udał się do świątyni, gdzie po gorących modłach położył bóstwu

monetę w ofierze. Od tej pory z prawdziwą wytrwałością zabrał się do pracy.

Po kilku latach Nagasawa Rosetsu stał się sławnym malarzem. W głębi ser-

ca zachował na zawsze przykład wytrwałości karpia.

background image

31

JAK GODAIGO ZWYCIĘŻYŁ

P

rzed wielu, wielu laty cesarz Godaigo, prześladowany przez

okrutnego krewniaka, schronił się ze swoją drużyną w północnej części Japo-

nii. Daleko, pośród dzikich gór wybudował niewielką twierdzę. Mściwy krew-

niak odnalazł jednak jego ślad.

Pewnego dnia pod murami zamku ukazali się zbrojni jeźdźcy. Drużyna Godaigo

walecznie stawiła im czoła, ale pomimo bohaterskiej obrony twierdza została zdo-

byta. Godaigo wraz z pięcioma wiernymi rycerzami ledwie uszedł z życiem. Ukry-

li się w niedostępnych, gęstych lasach, porastających zbocza gór. Tam zamieszkali

w niewielkiej pieczarze i przez jakiś czas ani na chwilę nie opuszczali swej kryjówki.

Gdy niebezpieczeństwo pościgu minęło, któregoś ranka cesarz wyszedł

odetchnąć świeżym powietrzem. Stojąc pod rosochatą jodłą, usłyszał żałosne

brzęczenie. Obejrzał się. Na jednej z gałęzi pszczółka daremnie usiłowała wy-

rwać się z pajęczyny, którą omotał ją wielki pająk. Godaigo pożałował owada

i jednym ruchem ręki zerwał pajęczynę.

— Leć sobie, mała przyjaciółko! — zawołał w ślad za oddalającą się pszczo-

łą. — Chciałbym i ja powrócić w swe rodzinne strony!

Następnej nocy pojawiła się przed cesarzem niewielka postać w brunatnym

płaszczyku i kapturku na głowie.

— Kto jesteś? — spytał zdziwiony Godaigo unosząc się na posłaniu.

— Jestem pszczółka, ta sama, którą poratowałeś w nieszczęściu. Przyszłam

ci podziękować, dobry i szlachetny panie! Teraz ja chciałabym tobie dopomóc.

— Jakże to uczynisz? — spytał Godaigo zdumiony.

— Słuchaj uważnie i zrób tak, jak ci mówię. Zbuduj chatkę, w której mógł-

byś się schronić ze swoimi pięciu rycerzami, a po obu stronach ścieżki postaw

dwa ule dla dziesięciu tysięcy moich podwładnych. Kiedy to uczynisz, zawia-

dom swego prześladowcę, że go oczekujesz.

I zanim cesarz zdążył cokolwiek odrzec, brunatna postać znikła. Godaigo

natychmiast obudził towarzyszy i opowiedział im o tym dziwnym zdarzeniu.

Nazajutrz po krótkiej naradzie, przystąpili do pracy. Po kilku dniach stanęła

w lesie chatka i dwa ule. Jednego ze swych rycerzy Godaigo wysłał z wiado-

mością do krewniaka.

Po pewnym czasie rozległy się odgłosy nadciągającego wojska. Bezgra-

niczny gniew ogarnął prześladowcę, kiedy zamiast zbrojnych hufców i silnej

background image

32

fortecy ujrzał małą chatkę i dwa ule. Wściekłe okrzyki nieprzyjaciół i szczęk

oręża dolatywały,do oblężonych, którzy drżeli z trwogi o życie. Nagle rozle-

gło się brzęczenie tysięcy owadów. To pszczoły wyleciały z uli i rzuciły się na

wrogów.

Zaskoczeni niezwykłą napaścią wojownicy zakrywali twarze rękami i ucie-

kali w popłochu. Pszczoły, tnąc bezlitośnie, pędziły ich coraz dalej i dalej, a za

nimi biegł uradowany Godaigo i jego pięciu rycerzy.

Mijały lata. Zwycięski cesarz odbudował swój zamek i zamieszkał w nim

wraz z wierną drużyną.

background image

33

DUCH WIERZBY

W

pobliżu małej japońskiej wioski rosła stara, rozłożysta wierzba

płacząca. W cieniu swym dawała gościnne schronienie każdemu, kto go po-

trzebował. Rano pod zielonym namiotem jej gałęzi bawiły się dzieci, wieczo-

rem odpoczywali strudzeni drogą wędrowcy i zakochani.

Nie było człowieka, który by nie miał dobrych i miłych wspomnień związa-

nych z wierzbą, nawet najstarsi nie pamiętali czasów, kiedy tu nie rosła.

Ze wszystkich wieśniaków najbardziej chyba kochał wierzbę młody Heita-

ro. Codziennie o zachodzie słońca, wracając do domu po ciężkiej pracy, siady-

wał w chłodzie i ciszy pod ulubionym drzewem, nigdy go nie ominął.

Zdawało się, że między sędziwą wierzbą i wieśniakami zawiązała się głę-

boka, trwała przyjaźń.

Ale serca ludzkie nie zawsze potrafią dochować przyjaźni.

Któregoś dnia mieszkańcy wsi postanowili ściąć wierzbę do budowy mo-

stu. Jeden tylko Heitaro pozostał jej wierny. Dowiedziawszy się o zamiarze są-

siadów, gotów był raczej poświęcić wszystkie drzewa rosnące w swym ogro-

dzie niż dopuścić do spełnienia niegodziwego czynu.

— Ojcowie naszych ojców wyrośli w cieniu tej wierzby, a my mielibyśmy ją

zniszczyć? — przekonywał i błagał, aż w końcu wieśniacy ulegli jego prośbom.

Drzewo zostało ocalone.

Nazajutrz Heitaro, wracając jak zwykle po pracy, spostrzegł na swym ulu-

bionym miejscu młodą i piękną dziewczynę. Wiedziony jakimś dziwnym uczu-

ciem, podszedł i pozdrowił ją uprzejmie. Rozmawiali potem tak serdecznie, jak

gdyby znali się od dawna.

Odtąd Heitaro zawsze spędzał wieczory pod wierzbą w towarzystwie pięk-

nej dziewczyny. Na imię jej było Higo. Po jakimś czasie zrozumiał, że ją ko-

cha, i spytał, czy nie zechciałaby zostać jego żoną.

Dziewczyna z ujmującą prostotą przyjęła wyznanie ukochanego. Postawiła

jeden tylko warunek, że nigdy nie spyta ją o przeszłość.

— Nie mam na świecie nikogo prócz ciebie — powiedziała. — Jestem bied-

na. Mogę dać ci tylko moje serce, nic więcej. Jeżeli chcesz mieć dobrą, wierną

żonę, weź mnie z sobą.

I została Higo żoną Heitaro, a nim rok upłynął, urodził im się śliczny chłop-

czyk, któremu nadali imię Masao. W domu ich zagościło prawdziwe szczęście.

background image

34

Tak upłynęło lat pięć. Masao chował się zdrowo i był najładniejszym dziec-

kiem w całej wiosce.

W tym czasie mikado* Tobo postanowił wznieść w Kioto świątynię i po-

święcić ją bogini miłosierdzia Kannon. Ze wszystkich okolicznych wiosek za-

częto dostarczać budulca. Między innymi postanowiono ściąć starą wierzbę.

Tym razem na nic się zdały prośby Heitaro.

Mieszkańcy wsi pragnęli uczcić dobrą boginię, chcieli jej ofiarować swe

ulubione drzewo.

Była późna noc, gdy Heitaro, rozbudzony stukiem siekier, zobaczył swą

ukochaną żonę, siedzącą na futonie** całą we łzach.

— Drogi mój — przemówiła Higo łkając — czas, żebym wyznała ci

wszystko. Przypomnij sobie chwilę, kiedy ujrzałeś mnie po raz pierwszy. Je-

stem duchem wierzby, którą kochałeś tak wiernie i długo, broniąc od znisz-

czenia. Z wdzięczności przybrałam postać kobiety, by przynieść ci miłość

i szczęście. Ach, słyszysz ten stuk siekier? Każde uderzenie czuję w swym

sercu. Smutno mi, że muszę porzucić na zawsze ciebie i nasze biedne kocha-

ne dzieciątko. Słyszysz, tną coraz mocniej, coraz głębiej. Zbliża się koniec...

żegnaj!

I zniknęła jak mgła rozwiewająca się w powietrzu.

Długi czas Heitaro siedział oszołomiony, nie zdając sobie sprawy, czy to, co

widział i słyszał, było snem czy rzeczywistością. Ale płacz rozbudzonego Ma-

sao wyrwał go z zadumy.

Rozejrzał się po chacie — była pusta. Higo zniknęła naprawdę. Z oczyma

pełnymi łez zbliżył się ku pościeli dziecka, uciszając je i pieszcząc, jak umiał.

— Chodź, synku — powiedział łagodnie. — Pójdziemy pożegnać naszą

mamusię.

Wziął dziecko na ręce i spiesznie ruszył w stronę, gdzie rosła wierzba pła-

cząca.

Nastawał już świt. Stare drzewo leżało na ziemi z obciętymi gałęziami. Kil-

ku robotników usiłowało zepchnąć je do rzeki. Daremne jednak były ich pró-

by...

— Przyjaciele — odezwał się Heitaro — pozwólcie synowi podejść do

wierzby. Jest ona dla nas droższa, niżbyście mogli sądzić!

Ze zdumieniem przyglądali się drwale, jak za dotknięciem drobnej rączki

dziecka drzewo lekko, bez oporu zsunęło się do wody. Zakołysała się wierzba

na fali, a Heitaro z bolesnym westchnieniem zaśpiewał uta***:

* Mikado — dawny tytuł cesarza japońskiego.

** Futon — pościel rozkładana na noc na podłodze.

*** Uta — poemat, pieśń nierymowana, najczęściej pięciowierszowa, o określonym rytmie.

background image

35

O, jakże trudne

Życie się teraz stanie!

Dziecię me wierzba

Poiła rano rosą... Któż je dziś karmić będzie?

„Joi, joi, joi-to-na” — powtarzało żałosny przyśpiew dalekie echo.

background image

36

KAMELIA BOGINI OKINAGA

O

kilka mil od góry Fudżi, której szczyt nawet w lecie pokryty

jest śniegiem, w małej zielonej dolinie leżała wioska Kamiide. Od paru mie-

sięcy panowała tu straszliwa ospa, we wszystkich chatach byli chorzy. Zaraza

nie ominęła także ubogiej lepianki, w której mieszkał chłopiec imieniem Joso-

dzi wraz z matką. Stara kobieta nie mogła zwalczyć choroby, zdawało się już,

że nie ma dla niej ratunku. Josodzi udał się więc do znachora, mieszkającego

w jaskini w sosnowym lesie, i taką usłyszał radę:

— Idź na południowe zbocze góry Fudźi i przynieś wody ze strumyka, któ-

ry przepływa obok świątyni Okinagi.

Przy pożegnaniu znachor uprzedził Josodzi, że droga jest bardzo niebez-

pieczna.

Następnego ranka chłopiec pożegnał chorą matkę i wziąwszy z sobą trochę

ryżu oraz dzbanek na wodę, ruszył w daleką drogę. Szedł trzy dni i trzy noce,

aż zatrzymał się przy zbiegu trzech ścieżek, nie wiedząc, którą z nich wybrać.

Nagle na skraju pobliskiego lasu ukazała się młoda kobieta o długich czar-

nych włosach, otulona w białe szaty. W ręce trzymała rozkwitłą gałąź kamelii.

— Chodź ze mną — powiedziała. — Zaprowadzę cię tam, gdzie dojść pra-

gniesz. Uprzedzam tylko, że droga jest trudna, a las pełen dziwadeł.

— Niczego się nie boję! — odrzekł śmiało.

Ze zwinnością sarny młoda kobieta wspinała się pod górę; gąszcz leśny

otwierał się przed nią, a zamykał tuż przed Josodzi. On jednak odważnie i wy-

trwale szedł naprzód, nie bacząc na ciernie, które darły jego ubogie odzienie

i raniły ręce. Uważał tylko, żeby nie zgubić śladu pięknej nieznajomej. Szka-

radne małpy i inne potwory szczerzyły na niego zęby i wyciągały łapy, chcąc

go pochwycić, ale chłopiec mężnie przedzierał się przez gęstwinę, myśląc je-

dynie o ocaleniu matki. Wreszcie posłyszał cichy szmer strumyka. Po jakimś

czasie stanęli oboje przed małą świątynią.

— Nabierz prędko wody i uchodź stąd, nim zajdzie słońce. Po trzech dniach

wróć na miejsce, gdzieśmy się dzisiaj spotkali.

Nim chłopiec zdążył zanurzyć dzbanek w chłodnej przezroczystej wodzie,

nieznajoma znikła.

Zdumiony tym zdarzeniem Josodzi szybko wracał do wsi. Tym razem dro-

ga wydawała mu się znacznie łatwiejsza”! Gdy dotarł do swej lepianki, natych-

background image

37

miast wlał orzeźwiającej wody w usta chorej matki. Po upływie trzech dni, jak

poleciła tajemnicza nieznajoma, Josodzi poszedł na umówione miejsce.

W ten sposób pięć razy chodził na górę Fudżi, zawsze wracając z dzban-

kiem pełnym wody. Wkrótce wyzdrowiała nie tylko matka chłopca, ale i wszy-

scy mieszkańcy wioski Kamiide, z którymi Josodzi chętnie dzielił się ożyw-

czą wodą.

Od chwili wyzdrowienia matki nieznajoma zabroniła chłopcu przychodzić

na górę Fudżi. Ale wieśniacy koniecznie chcieli wiedzieć, kto ich ocalił, i wy-

razić mu swą wdzięczność. Ulegając namowom, Josodzi znów udał się do cu-

downego strumyka. Kiedy jednak znalazł się przed świątynią, zamiast cicho

szemrzącej wody ze zdumieniem ujrzał wyschłe koryto. Padł na kolana przed

posągiem bogini i długo modlił się żarliwie. Kiedy podniósł się z ziemi, stała

przed nim tajemnicza nieznajoma z przepyszną kamelią w ręce.

Tym razem nie uśmiechała się jak zwykle, lecz ze smutkiem patrzyła na

chłopca i wreszcie przemówiła surowo:

— Czemu nie posłuchałeś mnie i przyszedłeś do strumyka? Wszak zaka-

załam ci tego!

— O, wybacz mi nieposłuszeństwo! Przyszedłem nie z własnej woli, lecz

z woli mieszkańców Kamiide. Wszyscy bowiem pragnęliby wiedzieć, komu

zawdzięczają cudowne ocalenie. Nie widząc ciebie, modliłem się tutaj i dzię-

kowałem bogini Okinaga.

Na te słowa nieznajoma uśmiechnęła się łagodnie i rzuciła do nóg mło-

dzieńca rozkwitłą gałąź kamelii. W okamgnieniu spowiła się w lekki biały ob-

łok i uniosła w przestrzeń. Josodzi zrozumiał, że była to właśnie boginii Oki-

naga, patronka małej świątyni, znajdującej się na południowym zboczu góry

Fudzi. Gdy Josodzi powrócił do domu, zasadził u progu swej lepianki świętą

gałązkę kamelii. Pielęgnował ją starannie i troskliwie. Po paru latach wyrosło

z niej wspaniałe drzewo, okrywające się kwiatami barwy rubinów.

Wdzięczni mieszkańcy wioski Kamiide wznieśli obok kamelii niewielką

świątynię, którą można oglądać po dziś dzień.

background image

38

PROCESJA STU DUCHÓW

W

okolicach Kioto, w cieniu drzew kamforowych, stała niegdyś

skromna świątynia z nie ciosanego drzewa. Mieszkało przy niej kilku kapła-

nów. Ich codziennym głośnym modlitwom wtórowało zwykle gruchanie dzi-

kich gołębi. Liczne rzesze wiernych ściągały do świętego przybytku, składając

w ofierze ciastka, oliwę i żywe ptaki.

Pewnego razu na świątynię ową napadli bandyci, wymordowali kapłanów,

zrabowali wszystkie skarby i uszli w niedostępne góry.

Odtąd ludzie przestali tu zaglądać i nawet kapłani bali się przebywać

w świątyni. Budynek stał opuszczony i samotny, dzikie zielsko pięło się po

jego ścianach, pokrytych pajęczyną i pleśnią. Chodziły słuchy, że jest to sie-

dziba nie tylko nietoperzy i jadowitych pająków, lecz także duchów i potwo-

rów, chociaż nikt ich nigdy nie widział.

W owych czasach żył słynny malarz japoński Tosa Mitsunobu. Lubił on

malować przeróżne stwory: demony, karły, duchy i inne dziwadła.

Któregoś dnia, wędrując od miasteczka do miasteczka, znalazł się w okoli-

cach Kioto. Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy Mitsunobu napotkał groma-

dę wieśniaków. Z przejęciem słuchali oni opowiadania pewnego mnicha-piel-

grzyma, który widział podobno duchy w opuszczonej świątyni.

Tegoż samego wieczora Tosa Mitsunobu udał się do tajemniczej siedziby du-

chów. Daremnie jednak czekał na ich zjawienie się. Tylko jęk puchaczy i granie

świerszczy mąciły ciszę głębokiej nocy. Nad ranem, gdy przez szpary okiennic

przeniknęły pierwsze promienie słońca, rozczarowany malarz otworzył drzwi

świątyni. Jasność dnia w jednej chwili wypełniła mroczny, ponury przybytek.

Malarz powiódł dokoła zmęczonym wzrokiem... I nagle oniemiał z za-

chwytu: ze ścian wychylały się ku niemu niesamowite postacie duchów i dzi-

wadeł. Zdawało się, że suną w długiej procesji.

Uradowany Mitsunobu zaczął szkicować pospiesznie. Zapominając o ca-

łym świecie, aż do wieczora szedł bliżej, by dokładnie zbadać ściany, na któ-

rych widział lekko zarysowane fantastyczne kontury. Ku wielkiemu zdziwie-

niu zobaczył jednak tylko duże plamy wilgoci i szarozieloną pleśń. Tosa Mit-

sunobu zrozumiał, że jedynie blask słońca nadawał owym plamom pozór twa-

rzy i postaci.

W ten sposób powstało jedno z arcydzieł malarstwa japońskiego.

background image

39

POSĄŻEK BOGINI KANNON

Z

ył niegdyś w Japonii siogun* pochodzący ze słynnej rodziny To-

kugawa. Pewnego razu przesłał on trzem książętom kosztowne podarki — trzy

złote posążki bogini miłosierdzia Kannon.

Oczywiście, było to dowodem wielkiej życzliwości wspaniałomyślnego

sioguna, toteż każdy z książąt po otrzymaniu tak cennego daru strzegł go jak

oka w głowie. Jeden z nich nawet postawił straż przy posążku bogini.

Żył wówczas w Krainie Wschodzącego Słońca słynny złodziej imieniem Ja-

egumo. Okradał zwykle domy bogate i zabierał tylko kosztowne przedmioty. Im

trudniej było dostać się do jakiegoś pałacu, tym uporczywiej starał się go okraść.

I oto pewnej nocy z pałacu księcia zginął strzeżony posążek bogini Kan-

non. Domyślano się, że kradzieży dokonał Jaegumo. Jak jednak wdarł się do

pokoju, gdzie znajdował się złoty posążek, pozostawało tajemnicą. Możliwe,

Le dopomógł mu ktoś ze służby.

Rozgniewany książę natychmiast wezwał rycerza Iganosuke, który pełnił

nocną straż przy bogini miłosierdzia.

— Jak to się stać mogło, żeś nie dostrzegł złodzieja? — zawołał porywczo.

— Zawiniłem — odparł ze smutkiem Iganosuke. — Byłem bardzo zmęczo-

ny. Zasnąłem... Zasłużyłem na śmierć to jestem gotów ją ponieść.

— Posłuchaj, szaleńcze — rzekł książę ujęty odwagą rycerza. — Jesz-

cze nie wszystko stracone. Jako twój pan i władca zabraniam ci umierać. Nie-

zwłocznie udasz się na poszukiwanie Jaegumo i odbierzesz mu złoty posążek.

Iganosuke złożył niski ukłon i bez słowa opuścił komnatę. Miał przed sobą

niezwykle trudne zadanie. Odszukać słynnego złodzieja było prawie niepodo-

bieństwem — tyle posiadał kryjówek.

Po jakimś czasie rycerz dowiedział się, że Jaegumo przebywa na wyspie Si-

koku. Nie tracąc czasu, udał się tam statkiem. Na pokładzie prócz Iganosuke

znajdowało się kilku podróżnych. Morze, spokojne jak tafla lustrzana, błękitem

swoim przyciągało wzrok. Po niebie płynęły . srebrzyste obłoki. Białoskrzydłe

mewy zataczały w powietrzu wielkie koła.

Iganosuke stał oparty o burtę obok młodzieńca, który trzymał w ręku pięk-

ną złotą fajkę. W pewnej chwili nadszedł stary samuraj** i skłoniwszy się dwor-

nie, powiedział:

* Siogun — generał.

** Samuraj — szlachcic.

background image

40

— Zgubiłem na statku fajkę i woreczek z tytoniem. Tak bardzo bym pra-

gnął zaciągnąć się chociaż parę razy. Czy mógłbyś mi, panie, pożyczyć swo-

jej fajki?

— Z największą przyjemnością — odparł młodzieniec.

Chcąc wysypać z fajki nie dopalony tytoń, stary samuraj uderzył nią o bur-

tę. Ku jego rozpaczy główka fajki wpadła do wody, a w ręku pozostał mu tyl-

ko cybuch.

— Ach, tę złotą fajkę dostałem od mojego księcia w nagrodę za zwycięstwo

w bitwie! — zawołał zrozpaczony młodzieniec. — Nie wiem, czy będę miał

odwagę mu wyznać, co się z nią stało.

Stary samuraj spuścił oczy i milczał. Doprawdy, nie miał ani słowa na swe

usprawiedliwienie.

Wtedy Iganosuke, nie namyślając się wiele, podszedł do nich i rzekł:

— Byłem świadkiem tego, co się stało. Pozwólcie, że wam dopomogę. Pły-

wam dobrze i umiem nurkować. W tym miejscu nie jest zbyt głęboko, z pew-

nością uda mi się wydobyć fajkę.

Szybko zrzuciwszy kimono, rycerz skoczył do wody. Rzeczywiście był do-

skonałym nurkiem. Jego bystre oczy z łatwością dostrzegły na dnie złotą faj-

kę pośród morskich wodorostów. Podniósł ją i trzymając w zębach już miał

wypłynąć na powierzchnię, gdy wtem coś zabłysnęło pomiędzy kamieniami.

Zbliżył się w tamtą stronę, i o dziwo... zobaczył złoty posążek bogini Kannon.

Skwapliwie go pochwycił i natychmiast powrócił na statek, gdzie oczekiwano

go ze zrozumiałą niecierpliwością.

Iganosuke wręczył fajkę młodzieńcowi, pokazał podróżnym posążek bogini

i opowiedział historię jego zaginięcia, wymieniając imię podejrzanego o kradzież.

— Doprawdy dziwny zbieg okoliczności! — zawołał sędziwy samuraj. —

Przed kilku dniami Jaegumo zamierzał okraść zamek mego księcia na wy-

spie Sikoku. Pełniłem wówczas straż. Noc była dziwnie cicha, a niebo pokryte

chmurami. Przesycone wilgocią powietrze zapowiadało, że lada chwila zerwie

się tajfun. Nagle jakiś podejrzany szmer w pobliżu sypialni księcia rozbudził

moją czujność. Spoza chmur wychylił się właśnie rąbek księżyca i w jego świe-

tle ujrzałem skradającego się człowieka. Był to Jaegumo. Rzuciłem się na nie-

go jak tygrys. Na odgłos naszej walki nadbiegła służba zamkowa. Nie udało się

go jednak złapać. Zwinnie jak lis wymknął się nam z rąk. Przy blasku pochod-

ni udaliśmy się za nim w pogoń. Dopadł brzegu morza, wskoczył do pierw-

szej lepszej łodzi rybackiej i znikł nam z oczu. W jakiś czas potem zerwał się

wściekły tajfun, który szalał przez parę dni. Ludzie powiadają, że Jaegumo nie

uszedł kary niebios i zginął w rozkołysanych falach.

background image

41

Wzruszony Iganosuke uścisnął ręce starego samuraja.

Pierwszym statkiem powrócił do pałacu księcia.

Uradowany niezwykłym odnalezieniem posążka bogini, książę wyprawił

wspaniałą ucztę, która trwała trzy dni i trzy noce.

background image

42

ŻYCIE OCALONE PRZEZ PAJĄKA I DWA GO-
ŁĘBIE

D

awno, dawno temu żyło w Krainie Wschodzącego Słońca dwóch

chłopców: Minamoto Joritorno i Oba Kagetoki. Od najmłodszych lat łączyła

ich wielka przyjaźń. Kiedy jednak dorośli, los ich rozdzielił.

W owym czasie nękały Japonię długotrwałe wojny domowe. Najpotężniej-

szym z przywódców wojskowych był okrutny i powszechnie znienawidzony

Taira Kijomori. Nie mogąc ścierpieć dłużej jego tyranii, kilku książąt wznieci-

ło bunt, na czele którego stanął słynny z odwagi i szlachetności Minamoto Jo-

ritomo. Przyjaciel jego, Oba Kagetoki, służył w wojsku Kijomori.

Powstańcy zgromadzili się w górach i stanęli oko w oko z przeciwnikiem,

którego wojska znacznie przewyższały szczupłe siły Joritomo. Wywiązała się

zacięta walka. Wściekłym okrzykom towarzyszył szczęk oręża. Nad polem bi-

twy unosiły się żarłoczne kruki, z gór ściągały wilki węsząc żer.

Mimo niezwykłego męstwa powstańcy musieli ulec. Uchodząc przed wro-

giem, Joritomo wraz z kilkoma rycerzami szukał schronienia w górach poro-

śniętych gęstym lasem.

Po długiej wędrówce stanęli przed starym drzewem kryptomerii, w którym

znajdowała się duża dziupla. Postanowili ukryć się w niej, gdyż nie mieli już

sił uciekać dalej.

Tymczasem jeden z dowódców wojsk Kijomori, nazwiskiem Oba Kageci-

ka, rozłożył się obozem na skraju lasu. Wysłał on swego kuzyna Oba Kageto-

ki, aby przetrząsnął gąszcz w poszukiwaniu zbiegów. Rycerz wypełnił rozkaz

z ciężkim sercem — przecież Joritomo był jego najbliższym przyjacielem. Po-

wróciwszy do obozu, nie przyznał się jednak dowódcy, że odnalazł kryjówkę

towarzysza lat dziecinnych. Ale stary rycerz dobrze pamiętał rozkaz okrutne-

go Kijomori. Nieustannie dźwięczało mu w uszach: „Nie wracaj bez głowy Jo-

ritomo!”

Wezwał więc kilku wojowników, a wśród nich ponownie Oba Kagetoki,

i po naradzie wyruszyli w las.

W milczeniu przedzierali się przez zarośla, z trudem torując sobie drogę

mieczami. Długo błądzili, nie napotykając śladu stopy ludzkiej, aż wreszcie

zatrzymali się przed wielką kryptomerią. Stratowana dookoła trawa, nadłama-

ne gałązki świadczyły o tym, że tutaj właśnie schronili się zbiegowie.

background image

43

Przed bystrym okiem doświadczonego wojownika nic się ukryć nie mogło.

Już ruszył w stronę wiekowego drzewa... Zadrżało serce Oba Kagetoki. Za

wszelką cenę pragnął ocalić przyjaciela.

— Niepodobna, aby tutaj mogli być ludzie! Przecież otwór dziupli jest za-

snuty nietkniętą pajęczyną! — zawołał.

Stary dowódca zawahał się przez chwilę, ale mimo to postanowił zajrzeć do

spróchniałego pnia kryptomerii. Nagle z dziupli wyfrunęły dwa białe gołębie

i wzbiły się wysoko w błękit.

— Miałeś rację — powiedział z uśmiechem stary rycerz zwracając się do

Oba Kagetoki. — To drzewo było kryjówką tylko dwóch pięknych gołębi i pa-

jąka.

W ten sposób ocalał Joritomo.

Po śmierci okrutnego Kijomori został on wielkim wodzem. Osiadł w pięk-

nej nadmorskiej miejscowości Kamakura, gdzie sprawował rządy jako sio-

gun. Tam, na wzgórzu Tsurugaoka, pośród malowniczych, rozłożystych sosen,

wzniósł dwie małe świątynie w podzięce za swe ocalenie. Jedną z nich poświę-

cił cesarzowi Nintoki, synowi Godzina*, drugą białym gołębiom. Zwie się ona

odtąd Siro-Hata, czyli Biały gołąb.

* Godzin — japoński bóg wojny.

background image

44

BOTAN-HIME

P

rzed wielu, wielu laty stał w prowincji Orni wspaniały zamek,

otoczony potężnymi murami i głęboką fosą. Powierzchnię wody pokrywały

kwiaty lotosu o długich łodygach i ciemnozielonych liściach.

Władcą zamku był stary książę. Po śmierci żony pozostała mu osiemnasto-

letnia córka Aja, którą kochał nad życie. O piękności młodej księżniczki szły

słuchy daleko poza prowincję Orni, toteż wielu spośród szlachetnie urodzo-

nych ubiegało się o jej rękę.

Stary ojciec uważał, że nadeszła już pora, by wydać córkę za mąż. Wkrótce

też, ku wielkiemu zadowoleniu obu rodzin, bogaty książę Ako został wybrany

na przyszłego męża księżniczki. Młodych w owych czasach nie pytano o zgo-

dę, nawet się nie widywali — wola ojców była święta. Piękna księżniczka tyl-

ko z opowiadań starej piastunki znała narzeczonego.

Pewnego wieczora, gdy księżyc oblał swym mlecznym światłem potężne

mury zamku, Aja w towarzystwie służebnic udała się do parku. Błądząc wśród

tysiąca ścieżek, skierowała w końcu swe kroki ku klombom ulubionych prze-

pysznych piwonii, otaczających staw pokryty zieloną rzęsą. Powietrze przesy-

cone było mocnym zapachem, w stawie grały żaby, a świętojańskie robaczki

migały w ciemności niby różnobarwne latarenki.

Aja zamyślona szła brzegiem stawu, wtem pośliznęła się i byłaby wpadła

do wody, gdyby nie piękny młody rycerz, który zjawił się skądsiś i podtrzy-

mał ją. Zanim zdążyła szepnąć mu słowo podzięki, znikł równie nagle, jak się

ukazał.

— Jakiż on był młodziutki! Nie miał chyba dwudziestu lat! — zawołała

księżniczka zwracając się ku swej przyjaciółce O’Sadajo. — I z pewnością na-

leży do jakiegoś możnego rodu. Szaty miał haftowane w moje ulubione pi-

wonie, a miecz bogato zdobiony. O, jakżebym pragnęła zobaczyć go raz jesz-

cze i podziękować mu! Kimże, kimże on być może i którędy wszedł do pilnie

strzeżonego parku?

Ani O’Sadajo, ani inne służebnice nie mogły jednak odpowiedzieć na jej

pytania.

Nazajutrz Aja zachorowała. Bladła i marniała w oczach. W zamku zapano-

wała cisza pełna trwogi. Dzień ślubu z młodym księciem został odłożony. We-

zwano najsławniejszych lekarzy z Kioto, lecz żaden nie mógł znaleźć właści-

background image

45

wej rady ani odgadnąć przyczyny choroby. Tymczasem księżniczka słabła co-

raz bardziej.

Zmartwiony książę przywołał do siebie O’Sadajo.

— Czy nie domyślasz się, co mogło się stać twojej przyjaciółce? Jest ciężko

chora, ale i smutna bardzo — powiedział do klęczącej przed nim dziewczyny.

Po chwili milczenia O’Sadajo podniosła na starego księcia swe skośne czar-

ne oczy i wyszeptała:

— O panie, nigdy nie zdradzam cudzych tajemnic, ale tym razem jest to

moim obowiązkiem. Pewnej księżycowej nocy wyszłyśmy razem z księżnicz-

ką do parku. Byłyśmy nad stawem, gdzie rosną purpurowe piwonie... Księż-

niczka nagle pośliznęła się... mogłaby wpaść do wody... Niespodziewanie uka-

zał się jakiś piękny młodzieniec i uratował jej życie. Znikł, zanim zdążyłyśmy

ochłonąć z wrażenia. Kto to był i skąd przyszedł — nie wiadomo. Od tego dnia

księżniczka zapadła na zdrowiu. O, szlachetny książę, może dobrze byłoby od-

szukać tego młodzieńca? — szepnęła błagalnie O’Sadajo zakrywając twarz

szerokimi rękawami i szlochając żałośnie.

Rozgniewany starzec podniósł się ze swego dzabutonu* i chwycił leżący

obok miecz, jak gdyby już ujrzał nieznajomego.

— Jak on się dostał do mojego parku? Jak moja czujna straż mogła go nie

spostrzec? Chyba że był to borsuk albo lis, które czasem przybierają postać

ludzką! — I długo jeszcze nie mógł się uspokoić.

Pewnego wieczora, chcąc rozweselić chorą córkę, książę polecił wynieść ją

do parku, aby mogła tam wraz z przyjaciółkami posłuchać niewidomego mu-

zykanta grającego pięknie na biwie**.

Słońce kryło się już za murami zamku, gdy nad stawem rozległ się stary ry-

cerski rapsod „O bitwie w zatoce Dannougo”.

Nagle pośród piwonii ukazał się piękny rycerz, jakby go zwabiły dźwię-

ki bitwy.

— To on, to on! — krzyknęła księżniczka Aja.

W jednej chwili nieznajomy zniknął. Kiedy stary książę dowiedział się

o tym zdarzeniu wezwał znanego z odwagi i waleczności Maki Hiogo i długo

szeptali w cztery oczy.

Któregoś wieczora znowu wyniesiono chorą księżniczkę do parku, gdzie

niewidomy grał na biwie. Pośród zgromadzonej służby przechadzał się Maki

Hiogo w czarnym kimonie, z mieczem u pasa.

Zaledwie rozległy się pierwsze akordy starej pieśni „Sofuren”, wśród pur-

purowych piwonii znowu ukazał się nieznajomy rycerz.

* Dzabuton — poduszka, na której siedzi się na podłodze.

** Biwa — strunowy instrument muzyczny, przypominający lutnię,

background image

46

Ze zwinnością tygrysa Maki Hiogo rzucił się ku niemu i schwycił go swy-

mi silnymi rękami, lecz nagle poczuł na twarzy jak gdyby silny podmuch wia-

tru, stracił równowagę i upadł na klomby kwiatów.

Służba natychmiast pośpieszyła z pomocą, ale kiedy go podniesiono, ku

wielkiemu zdumieniu obecnych okazało się, że nieznajomy rycerz przepadł

bez śladu.

Maki Hiogo trzymał w ręku tylko przepiękny kwiat piwonii.

W chwilę potem nadbiegł stary książę, a dowiedziawszy się, co zaszło,

rzekł do córki:

— Słusznie sądziłem, że żaden śmiałek nie mógł wtargnąć do mojego par-

ku! Był to duch piwonii, który przyjął postać rycerza. Weź, Aja, ten kwiat i za-

chowaj na pamiątkę.

Księżniczka zabrała purpurową piwonię do swojego pokoju i postawiła

w wazie przy łożu.

Od tego dnia czuła się coraz zdrowsza i piękniała w oczach. Zdawało się

jej, że ma przy sobie ukochanego rycerza. A piwonia nie więdła, przeciwnie,

z dnia na dzień kwitła wspanialej.

Gdy Aja powróciła do zdrowia, odbył się jej ślub z księciem Ako. Podczas

uroczystości weselnej wbiegła na chwilę do swego pokoju, by spojrzeć raz jesz-

cze na ulubiony kwiat. Ale dokoła wazy leżały zwiędłe purpurowe płatki...

Mieszkańcy prowincji Orni nazwali Aję Botanhime, co znaczy Księżnicz-

ka-Piwonia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Czarodziejski imbryczek Baśnie i legendy japońskie Maria Juszkiewiczowa Notatnik
Mann - Czarodziejska gora, Maria Kurecka „Czarodziej
samosprawdzenie, pedagogika uczelnia warszawaka, podstawy psychologii ogólnej, wykłady Maria Jankows
Czarodziejski przełącznik
02 Aladyn i czarodziejska lampa
59 MT 02 Czarodziejska szkatula
J Porazińska Czarodziejska księga
CZARODZIEJSKA KRAINA wymowa, Scenariusze zajęć w przedszkolu
Wróżka czarodziejka
5,16 Czarodziejska Pieśń
Fragment wywiadu z Marią Wiernikowską n
juszkiewicz1001
Czarodziejska łąka karta pracy
legal highs, czarodziejskie rośliny
czarodzieje gazetka
MARZEC – CZARODZIEJ
Simak Clifford D Czarodziejska Pielgrzymka
proces pielęgnowania, OIOM- Proces, Maria Kwiatkowska

więcej podobnych podstron