Rafał Kosik
Felix, Net i Nika oraz Koszmarna
Podróż
Warszawa 2014
Rafał Kosik
Felix, Net i Nika oraz Koszmarna Podróż
ISBN: 978-83-64384-23-3
Wydawca:
Powergraph
ul. Cegłowska 16/2
01-803 Warszawa
tel. 22 834 18 25
e-mail:
Copyright © 2014 by Rafał Kosik
Copyright © 2014 by Powergraph
Copyright © 2014 for the cover and illustrations by Rafał Kosik
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik
REDAKCJA: Kasia Sienkiewicz-Kosik
KOREKTA: Maria Aleksandrow
Wyłączna dystrybucja:
Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Spis treści
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
— Bądź miły i nie pyskuj — powtórzył sobie po raz kolejny Net. — Nawet nie zahaczaj o ironię.
Wyobraź sobie, że rozmawiasz z parkomatem.
Stał z dużym plecakiem turystycznym na pustym szkolnym korytarzu przed drzwiami sali
informatycznej. Do umówionej pory została jeszcze minuta.
Bądź miły i nie pyskuj. To nie takie łatwe, zważywszy, że Net szczerze nie znosił Eftepa,
nauczyciela informatyki. Z wzajemnością zresztą. Niechęć wzrosła dodatkowo kilka dni temu, gdy
Eftep wyrzucił go z sali za pomaganie koledze podczas testu. A nie chodziło przecież
o podpowiadanie, lecz o pomoc w walce ze źle działającym komputerem.
Teraz korytarz był pusty. Większość klas pojechała na tygodniowy odpoczynek po trudach roku
szkolnego. Klasa Neta również. On sam natomiast miał poprawiać test, a potem dostać się na
dworzec i dojechać do koleżanek i kolegów, którzy od dwóch dni bawili się w luksusowym
pensjonacie gdzieś na bezludziu. Byczyli się na basenie, popijali zimne drinki (oczywiście
bezalkoholowe) bądź zjeżdżali rurami aquaparku. Zresztą, cokolwiek robili, na pewno było to
lepsze od poprawiania testu. Nie chodziło nawet o sam test, bo na informatyce Net znał się
doskonale. Chodziło o osobę nauczyciela.
Bądź miły i nie pyskuj. Net nabrał powietrza i zapukał do drzwi.
— Proszę — dobiegło ze środka.
Net wszedł do sali i ukłonił się informatykowi – siedzącemu za biurkiem wysokiemu, pajęczo
chudemu mężczyźnie. Chłopak stwierdził z zaskoczeniem, że mina nauczyciela daleka jest od tego,
czego się spodziewał, czyli ironicznego uśmieszku wyższości. Wyrażała ona wręcz smutek.
— Wybierasz się gdzieś? — Eftep zerknął na plecak dźwigany przez chłopaka.
Bądź miły i nie pyskuj, powtórzył w myślach Net.
— Cała klasa pojechała na tygodniowy wyjazd do pensjonatu nad Czerwoną Hańczą — wyjaśnił
najuprzejmiej, jak potrafił, nie zahaczając o ironię. — Ja nie mogłem z nimi jechać, bo wyznaczył mi
pan na dziś poprawę testu.
— Test… — Eftep pokiwał głową. — Tak, rzeczywiście umawialiśmy się na dziś.
— Miejmy to już za sobą. — Net rozejrzał się po sali. Wszystkie komputery były wyłączone.
— Dobrze zapamiętałem godzinę?
— Wynikły pewne okoliczności… — Nauczyciel wbijał wzrok w ekran laptopa i przyciskał
klawisze. — Nie musisz, eee… pisać testu.
Net uniósł brwi.
— Zaliczył mi pan tamten test?
— Nie… eee… w ogóle nie musisz pisać testu. — Eftep klikał w klawiaturę laptopa, a klikanie to
wyglądało na próbę ukrycia zmieszania. — Te przepisy olimpiady… eee… Pewnie ściągałeś.
— Jakiej olimpiady?
— Olimpiady informatycznej. Doszedłeś do finału, więc niestety nie musisz pisać testu. To wbrew
zasadom eee…. sprawiedliwości, ale takie są przepisy.
— Powaga? — Net uśmiechnął się szeroko. — Które miejsce zająłem?
— Pie… ekhem… sze — Eftep zasłonił usta, udając kaszel. — Nie wiem, jak oni to liczą. Na
pewno coś pomylili.
— Pierwsze?! — Nie mógł uwierzyć Net. — Znaczy, wygrałem olimpiadę?
— Ktoś czegoś na pewno nie dopilnował i teraz już się nie da odkręcić…
— Myślałem, że odpadłem. Kiedy przyszły wyniki?
— Z miesiąc temu. — Dopiero teraz na twarzy Eftepa pojawił się znajomy złośliwy uśmiech.
— O… — Net zdjął okulary i przetarł je o bluzę. — To szkoda, że nie dowiedziałem się tego
w zeszłym tygodniu…
— Tak, rzeczywiście, wówczas mógłbyś już od soboty być z klasą nad jeziorem.
Net zacisnął usta.
— Bądź miły i nie pyskuj — powtórzył. Niestety tym razem na głos.
Nauczyciel z zaskoczeniem podniósł na niego wzrok. Net wykonał w tył zwrot na pięcie i pobiegł
do drzwi.
— Miłych wakacji! — rzucił za siebie i już go nie było.
* * *
Ponieważ nie pisał testu i miał pół godziny zapasu, zahaczył więc jeszcze o kilka sklepów
komputerowych. A ponieważ zahaczył o kilka sklepów komputerowych, niemal spóźnił się na pociąg.
Wpadł na dworzec w ostatniej chwili. Na wielkiej tablicy w wielkiej hali sprawdził, z którego
peronu odjeżdża jego pociąg, i pognał schodami do podziemi. Dworzec Centralny wypełniał ten sam
co zwykle „kolejowy” zapach. Neta otoczył tłum podróżnych. Chłopak wpadł na właściwy peron,
gdy pociąg już zwalniał.
Wyciągnął bilet i przeczytał, że ma miejsce w trzecim wagonie. Odruchowo zaczął biec za
lokomotywą, ale przypomniał sobie, że analogiczna sytuacja miała miejsce, gdy odprowadzał
przyjaciół w sobotę. Był to ten sam pociąg i wagon numer trzy był trzecim wagonem od końca.
Przecież pociągi nie zawracają, tylko jeżdżą w tę i z powrotem, czyli wagon numer jeden raz jest
z przodu, a raz z tyłu. Teraz był z tyłu. Net zawrócił i wolnym krokiem ruszył w przeciwną stronę,
pod prąd tłumu podróżnych.
Gdy pociąg zatrzymał się z piekielnym piskiem hamulców, Net jako jedyny wsiadł do wagonu
numer trzy, jako jedyny wszedł do przedziału, jako jedyny wrzucił plecak na półkę i jako jedyny zajął
właściwe miejsce. Niestety było to miejsce pośrodku, czyli ani przy oknie, ani przy drzwiach. Usiadł
jednak grzecznie z mocnym postanowieniem, że przesiądzie się na miejsce przy oknie, jak tylko
pociąg ruszy. Odetchnął i wstał, by przejrzeć się w lustrze, czy nie ma niczego we włosach. To się
zdarzało, fryzura Neta składała się bowiem ze sterczących bezładnie ciemnych włosów, których
codzienna pielęgnacja polegała na tym, by w miarę symetrycznie je postawić. Usiadł i zerknął na
telefon, bo zegarka nie nosił. Do odjazdu zostały dwie minuty. Może nikt nie przyjdzie. Wyjął
z kieszeni batonik, który kupił w charakterze prowiantu i zważył go w dłoni. Plan był taki, żeby zjeść
go dokładnie w połowie podróży. Minęły może trzy sekundy, nim plan uległ zmianie. Net rozerwał
papierek. Nie zdążył jednak odgryźć pierwszego kęsa, gdy otworzyły się drzwi i do środka wjechała
waliza na kółkach, a za nią wszedł pchający ją wysoki i szczupły mężczyzna w zbyt obszernym
szarym garniturze. Większość ludzi raczej ciągnie walizki, zamiast je pchać. Jednak pchanie
walizek, choć wymagające pewnej zręczności, nie jest jeszcze bardzo dziwne. Dziwne natomiast
było to, że mężczyzna trzymał pod pachą wyrywającego się pieska rasy niewiadomoco.
Prawdopodobnie był to york, ale dobrał się do niego ktoś okrutny, kto przyozdobił psa kolekcją
czerwonych kokardek spinających sierść w liczne kitki. Przez to york wyglądał jak włochaty ukwiał.
— …bry — powiedział mężczyzna.
— …bry — odparł uprzejmie Net.
Facet spojrzał na półkę pod sufitem, potem na walczącego o wolność psa, na walizkę i znów na
półkę. Było jasne, że jedną ręką nie włoży tam bagażu. Było również jasne, że jeżeli spróbuje użyć
drugiej ręki, pies natychmiast czmychnie. Net czekał na to, co musiało nastąpić, czyli na prośbę
o pomoc. Sam nie zamierzał się wyrywać. Mężczyzna zerknął na niego, znów na półkę, na walizkę
i niespodziewanie zręcznie pociągnął ją do góry w ten sposób, że w okamgnieniu wylądowała
precyzyjnie tam, gdzie miała się znaleźć.
Niestety po drodze zahaczyła o trzymany przez Neta batonik i posłała go wprost w szczelinę
między fotelem przy oknie a ścianą.
Net popatrzył na pusty papierek, który został mu w dłoni, na szczelinę, na mężczyznę i znów na
papierek. Powstrzymał się, żeby nie wykrzyknąć „Mój prowiant, człowieku!” i zacisnął tylko zęby.
Facet przecież nawet nie zauważył, co zrobił, i dyskusja z nim nie mogła przynieść żadnego skutku,
skoro corpus delicti
leżał w wieloletnim brudzie za fotelami. Net udał więc, że interesuje go
architektura Dworca Centralnego za oknem. Było to trudne.
Żongler jednej walizki wyjął z kieszeni bilet, popatrzył po numerkach nad fotelami i usiadł na
wprost Neta. Pies wbił w chłopaka spojrzenie wyłupiastych oczek i natychmiast zaczął warczeć.
W jego wydaniu brzmiało to jak brzęczenie starej golarki.
— Ciupciulinek, stul pysk — powiedział cicho mężczyzna, a pies, o dziwo, się uspokoił i tylko
oblizał z zakłopotaniem nosek.
Net wyjął telefon, żeby sprawdzić, czy nie przyszła żadna wiadomość od Felixa albo Niki.
Niestety, nie było ani SMS-a, ani e-maila, ani niczego na fejsie, ani nawet wiadomości przez
kodowany Net.com, czyli komunikator, którego autorem był sam Net (i z wrodzoną sobie
skromnością nazwał program własnym imieniem).
Net westchnął i schował telefon. Do odjazdu została minuta. Wyglądało to dość idiotycznie
– jedyni pasażerowie siedzieli w milczeniu na wprost siebie na środkowych fotelach w pustym
przedziale. Ciupciulinek nie warczał, ale przynajmniej szczerzył zęby. Małe psy są wredne, bo są
małe i wredne. A są wredne dlatego, że wszyscy są od nich więksi i traktują je protekcjonalnie, co
wzbudza w małych psach agresję. Natomiast agresja w wykonaniu małego psa nie może być tym
samym, czym jest agresja w wykonaniu, dajmy na to, rottweilera. Mały pies jest za mały, żeby ktoś
się go przestraszył. To, co duży pies załatwia jednym warknięciem, mały musi załatwić nasikaniem
do kapci albo ściągnięciem ze stołu obrusu z tortem urodzinowym właściciela. Słowem, mały pies
musi się natrudzić, żeby osiągnąć ten sam efekt.
Nie było jasne, co zamierza osiągnąć Ciupciulinek, oczywiście poza wydostaniem się z objęć
właściciela.
Pociąg ruszył i zaraz wjechał do tunelu. Pies szczeknął, co zabrzmiało, jakby nieostrożne dziecko
nadepnęło gumową kaczuszkę. Najwyraźniej bał się ciemności. Gdy między filarami zniknęła resztka
dworcowego światła, a oświetlenie przedziału nie zapaliło się, dziecko zaczęło rytmicznie deptać
kaczuszkę.
To będzie bardzo długa podróż.
Pociąg wlókł się tunelem, mijając co kilkanaście metrów lampę na ścianie. W kolejnych
rozbłyskach widać było, jak piesek usiłuje biec, przebierając łapkami w powietrzu, wyrywa się do
góry nogami, wisi na smyczy. Udało mu się wyswobodzić, ale tylko na moment. W następnym
rozbłysku właściciel trzymał Ciupciulinka ogonkiem w górę, a drugą ręką zaciskał pyszczek
niewiele większy niż u świnki morskiej. Szczekanie ucichło na chwilę, by zaraz zabrzmieć ze
zdwojoną siłą. W kolejnym rozbłysku mężczyzna trzymał palec w ustach i krzywił się z bólu,
a uwolniony Ciupciulinek biegł w stronę szklanych drzwi przedziału. Net odruchowo uniósł nogi.
O tym, że nie przez wszystko co przezroczyste da się przejść, pies przekonał się z odgłosem
przypominającym przybijanie stempla na poczcie. Gdy snop światła przesunął się po przedziale,
blisko dolnej krawędzi drzwi widniał odcisk małego noska, a Ciupciulinek leżał na grzbiecie
i w oszołomieniu przebierał łapkami. Właściciel wykorzystał to, chwycił psa i podniósł
w bezpiecznej odległości przed sobą. Przez jakiś czas w powietrzu unosił się, mniej więcej na
środku przedziału, jazgoczący z wysoką częstotliwością futrzasty chaos pazurków, ząbków
i powiewających kokardek. Net podsunął kolana pod brodę i z fascynacją zmieszaną z niepokojem
patrzył na psychodeliczne przedstawienie.
Gdy wyjechali z tunelu w słoneczne popołudnie, pies oklapł i zaczął dyszeć. Żongler odetchnął,
wetknął go sobie pod ramię i mocniej okręcił różową smyczkę wokół nadgarstka. Z kieszeni
wyciągnął plaster, którym sprawnie zakleił palec. Był przygotowany do transportu psa. Netowi
przemknęło przez myśl, że znacznie wygodniej byłoby załadować bestię do kontenera podróżnego.
— Proszę zdjąć nogi z siedziska — rozległo się z prawej strony.
Net stwierdził dwie rzeczy. Po pierwsze, że wciąż trzyma buty na fotelu, a po drugie, że
w drzwiach przedziału stoi konduktor.
— Boję się ciemności — wyjaśnił chłopak i natychmiast usiadł poprawnie. — To silniejsze ode
mnie.
Zwalić winy na siedzącego vis-a-vis żonglera jakoś nie potrafił, choć właściwie, to on był
przecież winien.
Konduktor, wąsaty pięćdziesięciolatek z miną służbisty, wyjął z torby notes i zaczął w nim coś
pisać. Net rozpoznał bloczek mandatowy.
— Zaraz, momencik! — Przestraszył się, że jego budżet na cały wyjazd przestaje właśnie istnieć.
— To nie moja wina. Nie działa światło.
Konduktor przestał pisać i spojrzał w górę, na lampę.
— Bo jest wyłączone — powiedział. — Tu jest włącznik.
— Aha. W tych nowych wagonach zupełnie inaczej to wygląda. Dziękuję, będę już wiedział.
Konduktor chwilę się zastanawiał, co zrobić z tak dobrze rozpoczętym mandatem. Pufnął, aż
zafalowały mu wąsy, i pokręcił głową.
— Są wytyczne — oznajmił sucho i pisał dalej. — Linia jest deficytowa, a mandat to jak trzy
bilety.
— I ja mam pokrywać koszty deficytowej linii?
— Ktoś musi. A pranie tapicerki też kosztuje. Poproszę legitymację.
Net z rezygnacją podał dokument. Przez chwilę rozważał opcję rżnięcia głupa, że zostawił gdzieś,
że zapomniał, ale w porę skojarzył, że wtedy dostałby drugi mandat, bo przecież miał bilet ulgowy.
Z ponurą miną patrzył więc na poruszający się długopis kolejarza. Jak facet to wyczuł, żeby pojawić
się akurat tu w tym momencie?
Mężczyzna oddał mu legitymację wraz z mandatem i wyszedł. Suma zapisana słownie
– „stoczydzieści złote”
– oznaczała, że budżet wyjazdu zamienił się w deficyt budżetowy
wysokości trzydziestu złotych. Net posłał żonglerowi pełne wyrzutu spojrzenie. Mężczyzna nie
wykazał zainteresowania i patrzył na Wisłę, nad którą właśnie przejeżdżali.
Net zerknął na Ciupciulinka, który już się zregenerował po walce i znów pokazywał małe ząbki.
Obcy. Mały obcy, bo przecież psy tak nie wyglądają. Gdy Net ponownie zaczął rozważać, czy nie
przesiąść się pod okno, pociąg już zwalniał przed Dworcem Wschodnim. No tak, to nie ekspres,
więc będzie się często zatrzymywał. Akcja zmiany miejsca musiała poczekać. Oby tylko nikt nie
wsiadł.
Ponownie sprawdził, czy nie ma wiadomości od przyjaciół. Nie było. Za to Ciupciulinek
rozkręcał się. Perspektywa spędzenia kilku godzin na wprost warczącego jak stara golarka yorka
sprawiła, że Net tęsknie zerkał na miejsce obok. Pociąg zatrzymał się wreszcie, a smutny peron
Dworca Wschodniego wydawał się optymistycznie pusty. Jednak już chwilę później wszelkie
nadzieje prysły.
Drzwi przedziału rozsunęły się i do środka weszły cztery zakonnice. Net aż zamrugał, żeby
przestało mu się dwoić albo i czworzyć w oczach. Nie przestało.
— Niech będzie pochwalony — powiedziała pierwsza.
Net z wrażenia zapomniał, jaki jest prawidłowy odzew, i zamiast tego rzucił:
— Dobry wieczór.
Było to bez sensu, zważywszy wczesną godzinę.
Zakonnice włożyły na półki niewielkie torby podróżne i zajęły wszystkie wolne miejsca – te przy
drzwiach i te przy oknie. Teraz rozkład pasażerów w przedziale wyglądał jeszcze bardziej
idiotycznie. Żongler walizek też nie sprawiał wrażenia zadowolonego z tej sytuacji, a Ciupciulinek
łypał podejrzliwie na nowe pasażerki.
Pociąg ruszył bez szarpnięcia, a zakonnice synchronicznie się przeżegnały i złożyły dłonie do
modlitwy. Przedział wypełniło kwadrofoniczne mamrotanie. Net zamknął oczy. To będzie bardzo,
bardzo długa podróż.
Siostry ponownie przeżegnały się synchronicznie. Jedna wyjęła małą książeczkę i zaczęła ją
czytać, ta obok Neta oparła głowę o zagłówek i zamknęła oczy, a dwie pozostałe zajęły się
przyciszoną rozmową. Net, chcąc nie chcąc, słuchał. Niewiele rozumiał – jakaś przeorysza ma
dokonać jakichś obłóczyn na jakiejś Agacji. Było też coś o jakichś alumnach i prowincjałach.
Pewnie będą tak gadały slangiem zakonnym przez całą drogę. I pomyśleć, że gdyby dowiedział się
o tej wygranej olimpiadzie ledwie dwa dni wcześniej, mógłby tę podróż odbyć w towarzystwie
przyjaciół i zamiast sześciogodzinnej męki miałby sześciogodzinną imprezę. Wsunął dłoń do
kieszeni, by za pomocą empetrójki odizolować się od świata. Powstrzymała go ciekawość, o czym
rozmawiają zakonnice, jak już przejdą na ludzki język.
— Emergencjo, czy możesz mi podać, proszę, herbatnik? — zapytała siostra siedząca przy
drzwiach, ta z książką.
— Oczywiście, Hilario. — Siostra spod okna wstała i wyjęła z torby blaszane pudełko,
otworzyła je i wysunęła w stronę Hilarii.
Wyłupiaste oczy yorka stały się jeszcze bardziej wyłupiaste, gdy przed jego pyszczkiem
przesunęły się słodkości. Znów zaczął się wyrywać, wydając przy tym rozpaczliwe popiskiwanie.
Jego cały świat zawęził się teraz do tego jednego pudełka.
— Perpetuo. — Emergencja podsunęła pudełko siedzącej naprzeciwko, po czym spojrzała na Neta
i żonglera. — Czy któryś z panów reflektuje?
Netowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, bo przecież reflektował niewiele mniej niż
Ciupciulinek. Chwycił jeden z herbatników, bąknął podziękowanie i włożył ciasteczko do ust.
A raczej prawie włożył, bo przypomniał sobie o istnieniu dobrych manier. Odgryzł więc tylko mały
kęs i zaczął go kulturalnie przeżuwać. To tylko zaostrzyło mu apetyt, natrętnie przypominając, że nie
ma prowiantu. W takich chwilach przydałby się Felix z jego podwójnym zabezpieczeniem na każdą
sytuację, włącznie z koczowaniem w zepsutym pociągu przez dwie doby. Tak, Felix miałby kilka
kanapek, żelazny zapas gorzkiej czekolady i wodę.
Żongler tymczasem wziął herbatnik, podziękował i nie przejmując się konwenansami, w całości
wepchnął do ust. Pominięty Ciupciulinek ani myślał rezygnować. Odprowadził powracające do
siostry Emergencji pudełko wzrokiem rozbitka, którego minął właśnie statek ratunkowy, oblizał się
i przeniósł spojrzenie na Neta. I wtedy nagle wydarzyło się kilka rzeczy następujących po sobie
w odstępach ułamków sekund. Ciupciulinek, furkocząc kokardkami, wystrzelił do przodu wprost
w kierunku Neta. W locie prawie, prawie złapał herbatnik i wtedy właśnie skończył się zapas
smyczy. Gwałtowne szarpnięcie przerwało brawurową akcję. Net zobaczył tuż przed sobą
rozdziawioną paszczę yorka, pełną ostrych ząbków, potem jego podwozie i wreszcie ogon, który
przejechał mu po twarzy od brody po czoło. Włochaty chaos wirując w powietrzu, siłą
bezwładności wrócił do punktu wyjścia i uderzył żonglera w pierś. Zaskoczony mężczyzna wypluł
z impetem herbatnik i wepchnął psa pod ramię.
Wszystko to wydarzyło się w mgnieniu oka i przedział znów wyglądał jak wcześniej.
Wyjątkiem był brak herbatnika w Netowej dłoni.
— Mały potwór — powiedział ani trochę niespeszony sytuacją żongler. — Gdyby nie to, że
kosztował osiem stów, najchętniej bym go wypirzył przez okno.
Net rozejrzał się po ubraniu i po podłodze. Herbatnika nigdzie nie było widać.
— Pan chyba nie lubi swojego psa — zauważyła oschle siostra Perpetua.
— To pies żony. Ona go karmi cukierkami. Uzależnił się od cukru.
Net klepał się po bluzie i macał fotel pod sobą.
— Masz go we włosach. — Emergencja z uśmiechem wskazała jego fryzurę.
Chłopak potrząsnął głową i rzeczywiście poczuł dodatkowy ciężar. Sięgnął i wyjął herbatnik
wbity w strzechę. Nie przejmując się już konwenansami, wepchnął szybko herbatnik do ust. I po
chwili stwierdził, że nadal czuje dodatkowy ciężar. Uniósł dłoń i… wyjął z włosów drugi herbatnik.
Chwilę na niego patrzył, nie rozumiejąc, co widzi. A potem zrozumiał i natychmiast wypluł
herbatnik, po czym wyrzucił oba ciasteczka do śmietniczki. Wywalił język i wzdrygnął się
z obrzydzeniem:
— Bleee…
Poniewczasie zdał sobie sprawę z tego, że było to raczej niegrzeczne. Bąknął więc tylko coś pod
nosem, co mogło być przeprosinami, ale nie musiało, i nałożył wreszcie słuchawki.
No ale co to są te obłóczyny? To brzmi jak nazwa średniowiecznej tortury, coś jak łamanie kołem.
Słuchał muzyki, ale nie mógł się na niej skupić. Zakonnice o czymś rozmawiały, pies się na niego
gapił, a dodatkowo żongler poluzował smycz, żeby zająć się smartfonem.
Smartfon, właśnie! Net wyjął z kieszeni swój smartfon. Powinien się na coś zdecydować, bo
noszenie w kieszeniach dwóch przedmiotów, a w plecaku dwóch ładowarek, nie było zbyt wygodne.
No, tyle że empetrójka miała lepszą jakość dźwięku, a bateria trzymała dziesięć razy dłużej. Włączył
przeglądarkę i wpisał „obłóczyny”. Kliknął w pierwszy lepszy link, a dokładniej w pierwszy link
z obrazkiem. Otworzyła się strona ze zdjęciem kilku zakonnic. Przeczytał pobieżnie krótką definicję,
z której wynikało, że obłóczyny to mniej więcej przyjęcie kogoś nowego do zakonu. Net, który miał
przed oczami jakieś tajemne rytuały tortur, poczuł się zawiedziony.
Wyjrzał przez okno. Pociąg wlókł się przez Bródno w tempie znudzonego ślimaka. Gdyby Net
postanowił oszczędzić godzinę, zamiast na Dworzec Centralny mógłby przyjść tutaj i wsiąść do
snującego się pociągu. Życie jednak nigdy nie wygląda tak, jak powinno. I to w wielu zaskakujących
aspektach tego życia. Chłopak uniósł wzrok i stwierdził, że wszyscy się na niego gapią. Gapił się też
york, ale to akurat chwilowo nie miało znaczenia. Czemu się gapią? Trzeci herbatnik we włosach?
Zsunął słuchawki, żeby sprawdzić, i wtedy usłyszał męski głos opowiadający… o ceremonii
obłóczyn. Nie był to na pewno głos żonglera ani żadnej z zakonnic. Dźwięk dochodził z jego
smartfonu. Przewinął kciukiem stronę z definicją obłóczyn i… no tak – był tam filmik, który sam
wystartował. Net natychmiast wcisnął „stop” i wepchnął smartfon do kieszeni, żałując, że nie może
wcisnąć też „undo”.
— Tak mi się kliknęło… — Przygarbił się.
— Wystarczyło zapytać — powiedziała uprzejmie Hilaria.
— To syndrom obcego kciuka. Coś słyszę, a on klika i tak to… potem… wychodzi…
Żeby ukryć zakłopotanie, Net wyjął z kieszeni paczkę gumy do żucia. Zapanowało niezręczne
milczenie. To ciekawe, jak milczenie potrafi być różne, chociaż sprawa wydaje się prosta – nikt nic
nie mówi. Milczenie przerwał Ciupciulinek, gdy pociąg wtoczył się do kolejnego, tym razem
krótkiego tunelu. Pies trząsł się i szczekał nawet wtedy, gdy wyjechali już z ciemności.
Net rozwinął paczkę i stwierdził, że guma jest w listkach, a nie w pastylkach, jak lubił. Zgarnął ją
w pośpiechu z półki kiosku i nie zauważył tego. Wysunął ją przed siebie i zapytał:
— Czy ktoś z państwa ma ochotę… reflektuje na gumę?
Nim ktokolwiek z pasażerów zdążył odpowiedzieć, siódmy, obcy pasażer przedziału wystrzelił do
przodu z rozdziawioną małą szczęką i chwycił na raz wszystkie gumy razem ze sreberkami.
— Noż po prostu… — Net spojrzał na glamiącego z zadowoleniem psa, potem przeniósł wzrok na
zupełnie nieprzejętego tym wydarzeniem żonglera.
Pies rozgryzał twardą jeszcze gumę, wciąż gapiąc się na Neta. Chłopak odwzajemnił spojrzenie,
starając się, by wyrażało czystą nienawiść. Dopiero po chwili zrozumiał, co się zaraz stanie,
i przestał żałować gumy. Ciupciulinek też czuł, że coś nie gra. Ciamkał coraz wolniej, z coraz
większym trudem rozwierając pyszczek.
— Instant karma
— mruknął z satysfakcją Net.
Piesek w końcu zakleił się całkowicie. W panice chciał szczeknąć, ale skończyło się tylko na
wydmuchaniu małego różowego balonika.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do przedziału wkroczył konduktor. Ten sam, który wystawił
Netowi mandat.
— Dzień dobry. Poproszę bilety do kontroli.
Ciupciulinek próbował obszczekać intruza. Jedynym efektem było powiększenie się balonika.
Wszyscy wygrzebali bilety i podali je konduktorowi. Ten maznął na każdym jakiś zygzak i oddał
je, z wyjątkiem biletu Neta.
— Poproszę pańską legitymację.
— Przecież widział ją pan pół godziny temu — przypomniał Net.
— Są wytyczne. — Konduktor wydmuchnął powietrze, wprawiając gęsty wąs w falowanie. — Do
korzystania z ulgowej opłaty za przejazd konieczna jest ważna legitymacja uczniowska, studencka,
rencistkow… rentere… rencisty lub emeryta.
Ciupciulinek patrzył to na Neta, to na konduktora, a przy każdym obróceniu głowy różowy balonik
podrygiwał jak nos u postaci z kreskówki.
Net stwierdził, że nie warto się kłócić i podał konduktorowi legitymację. Wąsacz, nawet na nią
nie patrząc, maznął po bilecie.
— Miłej podróży — rzucił i wyszedł.
Nim zamknęły się za nim drzwi, Net zerknął przelotnie na służbową torbę, w której zapewne
nadal znajdowała się druga połowa jego mandatu. Gdyby tak ten mały świstek zniknął
w niewyjaśnionych okolicznościach… Tylko jak miałoby to nastąpić? Przecież nie można, ot tak,
podejść do konduktora i wyjąć mu z torby bloczek mandatowy. Nie, to nierealne.
A wszystko przez tego małego potwora.
Oklapły balonik zwisał teraz z pyszczka yorka jak długi język. Pies, mrużąc z wysiłku oczy,
próbował rozewrzeć szczęki. Netowi przemknęło przez myśl, że jeśli Ciupciulinek się tu przekręci,
to będzie na niego. Już zastanawiał się, czy nie zwrócić uwagi właściciela na kłopoty jego pupila,
lecz w tym momencie york z głośnym ciamknięciem otworzył pyszczek i już ostrożniej zaczął glamać
gumę, śliniąc się przy tym niemożliwie. W kilku ruchach zdołał odlepić większość gumy od zębów.
Był jednak zbyt zachłanny, by ją wypluć. Połknął ją więc, co oznaczało poważne kłopoty jutro rano
lub może jeszcze dziś wieczorem. Jednak wtedy nie będzie to już absolutnie problem Neta.
Chłopak zdjął z półki nad sobą plecak i wyjął z niego laptop. Sprawdził to samo, co przedtem
smartfonem, czyli że jedynym śladem po przyjaciołach jest lakoniczny wpis na szkolnym forum
„Dotarliśmy. Jest super”. Od tego czasu mogło się wydarzyć wszystko. Cóż, i tak nic nie wymyśli
przez te kilka godzin. Net otworzył edytor i spróbował zagłębić się w program, który pisał od
wczoraj. Była to nowa wersja oprogramowania do sterowania inteligentnym domem. Wprawdzie
mieszkanie Neta na ostatnim piętrze jednego z warszawskich apartamentowców było nafaszerowane
elektroniką, wszelkimi czujnikami i ułatwiaczami życia, to jednak wcale nie znaczyło, że inteligentny
dom nie może być jeszcze bardziej inteligentny. Te kilka godzin było doskonałą okazją, by pchnąć
projekt do przodu. Założył słuchawki, tym razem pilnując, by wszystko było OK, i zaczął czytać
linijki kodu, które do tej pory napisał.
Nie mógł się jednak skupić. Co gorsza, tuż nad krawędzią ekranu wciąż widział wgapionego
w siebie i wyszczerzonego Ciupciulinka. Zsunął się nieco w fotelu, by krawędź ekranu zasłoniła
pyszczek zwierzęcia. Pies jakimś cudem zdołał wyciągnąć szyję i znów się gapił na chłopaka. To
jakiś koszmar! Na domiar złego Net poczuł poruszenie w brzuchu, co oznaczało, że za chwilę głód
stanie się nie do zniesienia.
I zdał sobie sprawę, że wszyscy się na niego gapią. Czyli burczenie było raczej z tych
głośniejszych, czego nie słyszał w słuchawkach. Głód plus stres zawsze tak działały na jego żołądek.
Zamknął więc laptop. W takich warunkach nie da się pracować. Schował komputer do plecaka
i położył na półkę. Przeprosił, wyszedł na korytarz, w ostatniej chwili cofając rękę przed psimi
ząbkami. Dopiero na korytarzu odetchnął.
Burczenie powtórzyło się. Tak, rzeczywiście było głośne. Net zaczynał rozważać poszukiwania
batonika w pokładach brudu za fotelami, gdy nagle przyszło olśnienie. Wars! Przyszło tak
gwałtownie, że Net uśmiechnął się szeroko. W pociągu jest przecież wagon restauracyjny! Zerknął
przez ramię na rozmawiające zakonnice i wciąż gapiącego się na niego Ciupciulinka. Powinien
wrócić po plecak, ale to oznaczało ponowne przejście obok bestii. Trudno. Zakonnice raczej nie
ukradną plecaka. Na pewno nie. Ruszył więc w stronę przodu pociągu, ponaglany donośnym
poburkiwaniem brzucha.
Pieczeń rzymska, podwójny cheeseburger, eskalopki w sosie truflowym, a może banalny
schabowy? Trudny wybór. A może lepiej pizza? Nie, jest mało prawdopodobne, żeby w pociągu
wozili kamienny piec opalany jałowcowym drewnem, czy czymś takim… Czyli pizza nie, raczej
paluszki surimi pod beszamelem. Zobaczy się.
Szedł pustymi korytarzami, czasem mijając podróżnych, którzy wstali, by rozprostować kości.
Trochę psuł mu nastrój mandat. Znając podejście ojca do takich spraw, zostanie potrącony
z kieszonkowego. A wszystko przez tego wrednego chomika w ciele psa. Czy raczej psa w ciele
chomika.
Minął konduktora, który dotarł tu, sprawdzając bilety. Gdy już myślał, że idzie w złą stronę,
wyczuł aromacik przypalonego oleju. Pewnie ktoś się zagapił przy tej pieczeni rzymskiej. Net kilka
dni wcześniej widział reportaż o nowoczesnych wagonach restauracyjnych PKP i teraz miał
wątpliwości, czy jest dostatecznie dobrze ubrany, żeby go tam wpuścili. Z reportażu wynikało, że
jeśli kiedyś polskie koleje wprowadzą usługę szybkich kolei stratosferycznych, wagon restauracyjny
zostanie nazwany co najmniej Star Wars, a dowolne dania będą na bieżąco teleportowane
z dowolnego regionu, gdzie przygotują je najlepsi kucharze z najdalszych nawet zakątków świata.
— Jestem tak głodny, że aż normalnie chce mi się jeść — stwierdził Net. — Sto trzydzieści zeta
w plecy, cóż zmieni kolejne trzydzieści?
Wygładził bluzę, wytrzepał okruszki herbatników z włosów, wytarł potencjalne śpiochy
z kącików oczu i otworzył drzwi.
Odór przypalonego tłuszczu zatrzymał go w progu. Chwilę zajęło mu dopasowanie wyobrażeń do
odstającej od nich rzeczywistości. Wagon zdecydowanie nie wyglądał jak w reportażu. Nie było
stolików z lampkami i wygodnymi fotelami, tylko ustawione w poprzek wagonu długie stoły, przy
których kilku podróżnych siedziało na wysokich i raczej niewygodnych stołkach. W oknach bujały się
pożółkłe firanki, a bar po przeciwnej stronie wagonu straszył pękniętym lustrem i wyposażeniem
pamiętającym czasy, gdy jeszcze kręcono czarno-białe filmy.
— Ale obskur… — jęknął Net.
Był jednak nadal głodny, a innego wagonu restauracyjnego w tym pociągu przecież nie ma. Ruszył
obok stołów, czując, jak podeszwy lepią się do podłogi. Im bardziej zbliżał się do baru, tym
większą miał ochotę odwrócić się na pięcie i uciec.
— Ruskie! — ryknął barman.
Net aż się przygarbił z wrażenia. Odwrócił się do drzwi, żeby zobaczyć, o kogo chodzi.
Ze stołka zwlókł się starszy pan, wcale niewyglądający na Rosjanina. Bez słowa odebrał z baru
talerz i wrócił na miejsce.
— A, że pierogi ruskie — powiedział nieco za głośno Net. — Suchar… — Oparł się o bar.
— Dzień dobry.
Barman nie odpowiedział. Patrzył na chłopaka z miną „Idź stąd”. Tak doskonale pasował do
zapyziałego wnętrza, że prawdopodobnie gdy wieki temu wagon opuszczał fabrykę, wstawiono go za
ten bar i już nigdy stąd nie wypuszczono.
Net przeczytał menu, które też wyglądało jak z poprzedniej epoki. „Herbatnik – 2,50; beza – 3,50;
schabowy panierowany – 22,50; herbata – 5,50…”. Pieczeni rzymskiej w sosie truflowym nie było.
— Poproszę kiełbasę z frytkami. — Wybrał najbezpieczniejszą opcję. — I colę.
— Nie ma — odparł barman, prawie nie otwierając ust.
— Czego konkretnie nie ma?
— Coli nie ma.
— To w takim razie… — Net ponownie spojrzał na menu. — Poproszę oranżadę. I kawę.
Espresso z podwójnym mleczkiem.
— Osiemnaście pięćdziesiąt — odpalił barman.
Net podał odliczoną sumę i przebiegł wzrokiem po podejrzanych sprzętach kuchennych.
Barman poruszał się w swoim małym świecie z wyćwiczoną przez lata precyzją. Lodówka,
piecyk, stosik plastikowych talerzy, szuflada z plastikowymi sztućcami, kran do umycia rąk… A nie,
wróć! Z nawyku mycia rąk zostało tylko przesunięcie owych rąk pod kranem, bez odkręcania wody.
Nie było mikrofalówki, co zwykle dobrze świadczy o restauracji. W tym wypadku jednak
świadczyło chyba tylko o tym, że w czasach, gdy urządzano ten wagon, mikrofalówki jeszcze nie
istniały.
Kiełbasa wylądowała na starej, poczerniałej i pogiętej patelni, a frytki w piekarniku. A to, co
stało się z kawą, wyglądało już znacznie gorzej. Barman wsypał do plastikowego kubka łyżkę kawy,
podstawił kubek pod ekspres, a dokładniej pod dyszę służącą do robienia cappuccino i zwyczajnie
zalał kawę wrzątkiem. Plastik zaczął się wyginać i marszczyć. Net przeniósł spojrzenie za okno,
w obawie że zobaczy jeszcze coś, co sprawi, że ani tu nic nie wypije, ani nie zje.
— Kiełbasa z frytkami! — ryknął barman z odległości dwóch metrów.
Zaskoczony Net ponownie się skulił. Natychmiast się jednak wyprostował i nienaturalnie
swobodnie podszedł do baru, gdzie czekał talerz, pomarszczony od gorąca kubek kawy i butelka
z oranżadą. Net spojrzał na wysuszone na wiór frytki.
— Jest ketchup? — zapytał.
— Nie ma.
— A chociaż majonez?
— Nie ma.
Pokiwał głową, zabrał elastyczny talerz i elastyczny kubek, butelkę dociskając do boku łokciem,
i wrócił na miejsce. Kawa wyglądem i zapachem zniechęcała, jak mogła, do jej wypicia. Na dnie
butelki oranżady ścielił się osad, a data przydatności do spożycia wypłowiała ze starości. Net
postanowił odłożyć na później decyzję o spróbowaniu napoju i najpierw zaspokoić głód. Widelec
przy pierwszej próbie wbicia go we frytkę wygiął się. Przy drugiej próbie poszło jeszcze gorzej, bo
złamał się w połowie. Net westchnął i przeszedł w tryb manualny. Frytki przypominały bardziej
chrupki, ale dawało się je jeść.
— 1984 — mruknął z miną znawcy. — To był dobry rocznik dla ziemniaków na północnych
stokach.
Przytrzymał palcem kiełbasę i odkroił końcówkę. Przez powstały otwór kiełbasa wylała się na
talerz, zatapiając frytki.
— Ja pierdziu… — Net nie wierzył własnym oczom.
Zawartość kiełbasy w postaci gęstej mazi wolno wypełniała talerz. Netowi natychmiast przeszedł
głód. Zdołał uratować kilka frytek przez utonięciem i trzymał je teraz w dłoni. Spojrzał na barmana,
który usłużnie wskazał palcem napis nad barem „Po odejściu od kasy reklamacje nie będą
uwzględniane”.
— Poproszę bileciki do kontroli — usłyszał Net nad uchem.
Znów się skulił z zaskoczeniem. Spojrzał na konduktora.
— Nie zauważyłem, kiedy pan wszedł… A bilety sprawdzał pan dopiero co.
— Pasażer korzystający z usług wagonu restauracyjnego obowiązany jest posiadać przy sobie
ważny bilet.
Net wyjął z kieszeni bilet i podał go.
— Poproszę pańską legitymację.
— Po co? Przecież widział ją pan już dwa razy — przypomniał Net.
— Są wytyczne.
— Legitymację posiadam w plecaku. A plecak posiadam w przedziale, a przedział jest
w posiadaniu PKP, czyli tak jakby to pan miał mój plecak. Z tą legitymacją. Jezu, przecież
sprawdzał mi pan bilet dwadzieścia minut temu.
— Są wytyczne. Pasażer korzystający –
— Tak, słyszałem za pierwszym razem. No ale pan przecież wie, że ja mam tę legitymację.
— Ale nie przy sobie. — Konduktor z satysfakcją wyciągnął bloczek mandatowy.
— Zaraz! Moment! — Net zerwał się. — To ja przyniosę.
— Za późno. Są wytyczne, że trzeba posiadać natychmiast.
Net otworzył usta i je zamknął.
— Hm… — Konduktor pufnął, aż zafalowały wąsy. — Na szczęście pamiętam, co wpisywałem
poprzednio.
— Czyli pamięta pan, że wypisywał mi mandat… pamięta pan dane z mojej legitymacji, a nie
pamięta pan, że mam legitymację?
Mężczyzna przytaknął i podał Netowi zabazgrany papierek. Net wgramolił się na stołek i z ponurą
miną zapatrzył w mandat. Odruchowo wziął kawę i pociągnął solidny łyk. Oczy wyszły mu na
wierzch i wypluł całą kawę, rozpylając ją po stole. Smakowała jak gorzki rosół z fusami. Sięgnął po
butelkę oranżady, żeby zapić obrzydliwy smak. Zakrztusił się i rozpylił na stole oranżadę.
Smakowała jeszcze gorzej, skojarzyła mu się z posłodzoną wodą spuszczoną z instalacji centralnego
ogrzewania.
— Pasażer zobowiązany jest dbać o czystość. — Konduktor z radosną miną ponownie otworzył
bloczek mandatowy.
* * *
Net wracał, chrupiąc ocalałe frytki. Nie dość, że dostał mandat za pobrudzenie stołu i to dostał go
niesłusznie, to jeszcze musiał wszystko posprzątać. To skrajnie nieuczciwe. A wszystko przez tego
wrednego kundla. Z ponurą miną zerkał do mijanych przedziałów. Przy jednym z nich zatrzymał się
gwałtownie. Przez szparę w zasuniętych zasłonkach dostrzegł bowiem konduktora, tego z wąsem.
Mężczyzna z kimś rozmawiał i śmiał się zupełnie niesłużbiście. Wolno mu tak przysiadać się do
podróżnych? Skórzana torba, ta z mandatami, wisiała obok. Net przesunął się nieco i dostrzegł
kobietę, też w uniformie kolejowym. Jasne! To przedział służbowy. Przecież konduktorzy muszą
gdzieś mieszkać, to znaczy mieć swą bazę w pociągu.
Net poszedł dalej, żeby nie wzbudzać podejrzeń. W głowie zaczął mu kiełkować pewien plan.
Wyjął z kieszeni mandaty i przyjrzał im się. Kiełkujący plan zdechł – druczki miały kolejne numery,
więc nie wystarczy zwyczajnie „zniknąć” tych kopii, które były w torbie. Wąsacz pamięta dane
wpisane z legitymacji, więc bez kłopotu odtworzy mandaty i jeszcze dopisze czwarty ze złości.
Trzy mandaty! Tu już nie chodziło o budżet na ten wyjazd, lecz o budżet na wakacje! Co zrobiłby
Felix? Żeby wymyślić to, co wymyśliłby Felix, trzeba by być Felixem. Net za to był pewien, co
zrobiłaby Nika – powiedziałaby, żeby Net przestał kombinować, bo właduje się w większe kłopoty.
Bardzo brakowało mu teraz przyjaciół i wypełniało go poczucie krzywdy. Przecież nie zrobił nic
złego!
Wrócił do przedziału, obrzucił Ciupciulinka nienawistnym spojrzeniem, po czym wyjął laptop
i otworzył edytor kodu.
Zakonnice rozmawiały o diable. Net słuchał tego jednym uchem, skupiając się na programowaniu.
Jednak po chwili dotarło do niego, że zakonnice mówią o okolicach Czerwonej Hańczy, czyli
o jeziorze, nad którym ma mieszkać przez następne kilka dni. W sumie, jeśli kilka osób jedzie
jednym pociągiem, to jest całkiem możliwe, że podążają do tego samego miejsca. Coraz trudniej było
mu się skoncentrować na pracy, wreszcie Net przestał udawać, że cokolwiek programuje. Diabły nie
istnieją, ale to nie znaczy, że nie można ich się bać. Może przesadą byłoby stwierdzenie, że powiało
grozą, ale z pewnością Netowy entuzjazm dotyczący wyjazdu na odludzie opadł jeszcze bardziej.
Odcisk psiego noska, wciąż widoczny na dole szklanych drzwi, nagle zaczął przypominać Netowi
malutki wizerunek czaszki. Pasowało: oczodoły w miejscu dziurek, zwężająca się ku dołowi szczęka
i krzywe zęby, będące odbiciem wąsów Ciupciulinka.
— Czy można kogoś zapisać do tego zakonu? — zapytał niespodziewanie żongler. — Tak żeby mu
zrobić prezent.
— Ma pan na myśli swoją żonę? — domyśliła się Prudencja. — Obawiam się, że osoba
pozostająca w związku małżeńskim nie może wstąpić do klasztoru. Mamy w tej kwestii jasne zasady.
— Myślę, że tę przeszkodę dałoby się usunąć.
Zakonnica pokręciła głową.
— Do zakonu można wstąpić tylko na własne życzenie i z potrzeby serca.
— Zgodziłaby się, gdyby tylko komunię mogła przyjmować pod postacią lodów czekoladowych.
— Jeżeli w związku się nie układa, może warto po prostu porozmawiać — poradziła
Dywergencja.
— Ona rozmawia ze mną za pośrednictwem Ciupciulinka. Mówi do psa to, co ma mi do
powiedzenia. — Żongler nachylił się do yorka i przedrzeźniając żonę, wyrecytował wysokim
głosem — pańcia napiłaby się herbatki. Gdyby mąż pańci był bardziej domyślny, to już by w kuchni
włączał czajnik.
Zakonnice pokiwały głowami ze zrozumieniem. Net nie zamierzał współczuć żonglerowi. Facet
z pewnością zasłużył na to, co ma. Widziały gały, co brały.
Głośnik pod sufitem zaskrzeczał i trzeszczący głos, w którym Net rozpoznał konduktora, oznajmił:
— Zbliżamy się do stacji Ostrów Mazowiecka. Wysiadających prosimy o sprawdzenie
i dziękujemy.
O sprawdzenie czego? Komunikat zastanowił Neta. Wersja była skrócona z lenistwa, ale nie o to
chodziło. Skąd się bierze ten dźwięk? Czy w przedziale służbowym jest jakiś mikrofon? To pytanie
wczepiło się w Netowy mózg i nie chciało puścić. Felix powiedziałby, że Net chwycił trop.
Właśnie, co by teraz zrobił Felix? To proste, zacząłby chodzić tam i z powrotem, aż by wymyślił
sposób na trzy mandaty. Tylko co wspólnego ma mikrofon z trzema mandatami?
Net wiedział… nie, czuł, że trop do rozwiązania problemu mandatów jest coraz wyraźniejszy.
Przedział służbowy, mikrofony, Ciupciulinek, mandaty, zjadłbym coś. To ostatnie pomyślał żołądek
Neta, podkreślając to solidnym burknięciem. Hot dog z Ciupciulinka… Niestety te kilka frytek to było
za mało, żeby zaspokoić apetyt. Coś trzeba zrobić, zanim ośrodek decyzyjny przeniesie się z głowy
do brzucha i pojawią się gorsze myśli, w rodzaju steków z pingwina.
Spojrzał na żonglera zajętego swoim smartfonem, na Ciupciulinka, zajętego wyrywaniem się
i podjął decyzję. Tę sprawę trzeba załatwić, a sprawiedliwości musi się stać zadość. Niestety Net
jak zwykle nie potrafił odnaleźć w sobie ani śladu odwagi. Od czego jednak automotywacja?
Wyszedł na korytarz i wolnym krokiem ruszył w stronę wagonu z przedziałem konduktorskim,
obracając w głowie wszystkie informacje i próbując łączyć fakty. Konduktor chodzi po pociągu,
kiedy sprawdza bilety. Gdyby mikrofon był w przedziale służbowym, to konduktor musiałby biec
przez cały pociąg, żeby ogłosić ten skrócony komunikat. Radia przy sobie też nie ma. Logiczne więc
jest, że mikrofony muszą być zainstalowane w kilku miejscach pociągu, zapewne w każdym
wagonie.
Kiedy doszedł do końca wagonu, rozejrzał się. Obok toalety znajdowało się kilka drzwiczek,
w tym jedne z bezpiecznikami i kontrolkami za szybką. Był też hamulec awaryjny z opisem po polsku
„W razie niebezpieczeństwa pociągnąć dźwignię. Nieuzasadnione użycie będzie karane”, po
angielsku „In one danger tempt lever. Unprovoked ulive will be chided”
, i w dwóch innych
językach. Były też małe drzwiczki oznaczone „Interkom”. Net uśmiechnął się szeroko, ale tylko na
chwilę, bo zaraz zobaczył zamek. Zamek był prosty, taki otwierany banalnym trójkątnym kluczem.
Tyle że Net nie miał banalnego trójkątnego klucza. Co by powiedział Felix? „Użyj multitoola”. Co by
powiedziała Nika? „Wracaj do przedziału”. Na to nie mógł się zgodzić.
Z superpaczką się nie zadziera! Nie zadziera się nawet z jedną trzecią superpaczki.
Przegrzebał kieszenie. Znalazł chusteczkę higieniczną, ale podejrzanie twardą, więc pewnie
upraną, jeszcze jedną paczkę gumy do żucia, też chyba upraną, dwadzieścia groszy i bilet.
Przymierzył monetę do małej szczeliny na wierzchu zamka. Niestety okazała się za gruba. Chwilę
gapił się na trzymane w dłoni przedmioty. Jak można tym otworzyć zamek? Chcąc nie chcąc, znów
spróbował myśleć jak Felix. Złożył bilet na pół, potem jeszcze na pół i tak kilka razy, aż otrzymał
wąską i grubą „listewkę”. Wygiął ją w połowie i wcisnął między okrągłą obudowę zamka
a trójkątny trzpień. Gdy przekręcił, zamek… po prostu się otworzył. W małej wnęce na uchwycie jak
ze starego telefonu stacjonarnego spoczywała równie klasyczna słuchawka.
Netowi zaschło w ustach. Doszedł do tego etapu, więc głupio się teraz wycofać. A może nie?
Nabrał głęboko powietrza i wolno je wypuścił. Do tej pory nie zrobił nic, z powodu czego mógłby
mieć kłopoty, ale podniesienie słuchawki kłopoty niemal gwarantowało.
Wysunął dłoń w stronę słuchawki i zatrzymał ją tuż przed celem. Teraz albo nigdy.
Teraz albo nigdy. Albo może… za chwilę. Nie, sterczenie tutaj jest zbyt ryzykowne. Zebrał się
w sobie i podniósł słuchawkę:
— Halo? Jolka? Gdzie jesteś? Miałaś tylko kupić frytki! No przecież ja czekam tu głodny
w ostatnim wagonie!
Odłożył szybko słuchawkę, zamknął drzwiczki, kartką przekręcił zamek i wskoczył do toalety
obok. Przyłożył ucho do drzwi i zamarł z szybko bijącym sercem. Przez myśl przemknęło mu, że
przed podniesieniem słuchawki nie sprawdził, czy łazienka jest wolna. Felix by sprawdził. Ale co
z tego! Zza ściany dobiegały głośne śmiechy – tak musiało być w całym pociągu. Chwilę później,
słysząc tupot dwóch par butów na korytarzu, zatarł ręce i zaśmiał się cicho. Cicho, ale diabolicznie.
Klepnął się w policzek i mruknął pod nosem:
— Ty trollu, ty.
Nasłuchiwał jeszcze chwilę i, dla niepoznaki, spuścił wodę. Odetchnął. Teraz głupio byłoby się
wycofać, chociaż pozostał najbardziej ryzykowny etap akcji, a plan akcji nadal nie istniał. Woda
wciąż leciała. Tamtym dotarcie do ostatniego wagonu zajmie może minutę, sprawdzenie –
jakkolwiek zamierzają to zrobić – kolejną. Niczego tam nie znajdą, więc wrócą wolnym krokiem, co
potrwa minimum dwie minuty. Razem cztery. No, dla bezpieczeństwa trzy. A woda wciąż leciała.
— Co jest? — Net popukał w przycisk spłuczki. Był to przycisk dotykowy, więc raczej się nie
zaciął mechanicznie. — I co? Kolejny mandat?
Z najbardziej niewinną miną, na jaką było go stać, wyszedł z toalety, szybkim krokiem podszedł
do przedziału konduktorskiego i odsunął drzwi.
— Dzień dobry — powiedział zupełnie zaskoczony.
— Dzień dobry — odpowiedziała konduktorka.
Miała może trzydzieści lat, blond włosy i patrzyła na niego wyczekująco. A więc obsługa pociągu
składa się z trzech osób…
— Przepraszam, że nie zapukałem… — Net w pośpiechu wymyślał dalszy ciąg — ale te drzwi są
szklane i nie chciałem ich stłuc.
— Dziękuję. — Kobieta uśmiechnęła się uprzejmie. — W czym mogę ci pomóc?
W sfałszowaniu mandatów.
— O, wymyśliłem! — ucieszył się Net, po czym spoważniał i dodał — przepraszam, piszę
wiersze, i taki rym do pingwina właśnie wymyśliłem. Nieważne. Chodzi o to, że… — No właśnie,
o co chodzi? — Mam! W kib… toalecie, tej na początku wagonu, cieknie woda. Coś się zepsuło
i ten… leci.
— Dziękuję bardzo. Zgłoszę to konserwatorowi na stacji końcowej.
— Więc… — Net uniósł brwi. — Więc nie naprawi pani tego?
Kobieta znów się uśmiechnęła. Była całkiem sympatyczna.
— Och… — Machnęła ręką. — Naprawami zajmuje się specjalna ekipa techniczna.
— Kiedy tu chodzi o realne niebezpieczeństwo. — Net obracał dłonią, szukając wiarygodnego
zagrożenia, które mógłby przedstawić konduktorce. — Takie opróżnienie zbiornika w jednym
wagonie może spowodować… na przykład… niewyważenie pociągu.
— Niewyważenie? — Konduktorka spoważniała.
— Robi się trochę strasznie, nie? Ja zamierzam wysiąść na najbliższej stacji i sprawdzać serwisy
informacyjne.
— No dobrze, zerknę, co się da zrobić.
Konduktorka wstała, a Net cofnął się, by ją przepuścić. Niestety kobieta zasunęła drzwi
i zamknęła je na zamek, a dopiero potem szybkim krokiem poszła na koniec wagonu. Netowi zrobiło
się przykro, że tak brzydko ją wykorzystał. Postanowił jednak przełożyć wyrzuty sumienia na
później. Wyglądało na to, że wykorzystał ją niepotrzebnie, bo zamek i tak był przecież zamknięty,
więc nici z planu. Może przynajmniej naprawi tę wodę… Net przyjrzał się bliżej zamkowi. Był taki
sam, jak ten przy interkomie.
Zerknął w ślad za konduktorką – nie było jej widać – i używając zrolowanego biletu,
w okamgnieniu otworzył zamek. Wślizgnął się do przedziału, zanim rozsądna część jego
osobowości, jeśli takowa w ogóle istniała, wygrała z tą nieodpowiedzialną, dominującą. Zamknął za
sobą drzwi i poczuł, że ma pustkę w głowie. Z szybko bijącym sercem stał na środku pustego
przedziału służbowego. Co dalej? Szczerze mówiąc, nie sądził, że wszystko pójdzie tak łatwo.
Podświadomie liczył na to, że się nie uda; że potknie się na pierwszym etapie i wróci na swoje
miejsce z poczuciem, że zrobił, co mógł, ale nie wyszło.
Zerknął na wyświetlacz telefonu. No tak! Zapomniał włączyć stoper! Przecież ona zaraz tu wróci,
a reszta chwilę po niej. Myśleć! Myśleć! Spojrzał w swoje odbicie w lustrze nad fotelami. Słodki
jeżu, zostanę przestępcą… Na wieszakach wisiały trzy torby. Mandat! Przecież o to chodzi! Tylko
która torba? Przypomniał sobie, gdzie siedział wąsacz, i sięgnął do jego torby. Bloczek mandatowy
był w osobnej przegródce razem z długopisem. Net wyjął go i otworzył na ostatniej zapisanej
stronie. Mandat był wypisany na jakiegoś Zdzisława, który wychylał się przez okno.
— Nie wierzę…
Net przekładał kolejne kartki. Od historii z kawą i oranżadą w bloczku przybyło sześć mandatów.
Wreszcie natrafił na pierwszy swój. Z powodu numeracji wyrwanie nie wchodziło w rachubę.
Podsunął pod kartkę tekturkę zabezpieczającą przed przebijaniem napisów na kolejne warstwy
i zamarł z długopisem nad papierem. Pół sekundy zajęła mu nierówna walka ze swoim sumieniem, po
czym sumienie przegrało z kretesem. Analizując wszystkie za i przeciw, w przekonaniu o słuszności
swojego postępowania i racjach moralnych skreślił swoje nazwisko i adres, a w to miejsce wpisał
dane… Eftepa, z adresem szkoły. Cała ta pechowa podróż była przecież wynikiem złośliwości
nauczyciela informatyki. Grubymi nićmi szyte, ale niczego lepszego nie wymyślił. Powtórzył to samo
na pozostałych dwóch mandatach, schował bloczek na miejsce i na paluszkach wyszedł na korytarz.
Drzwi do feralnej toalety były otwarte, a konduktorka bezskutecznie próbowała zatamować
wypływającą wodę.
— Sorry — szepnął ledwo słyszalnie i przeszedł do następnego wagonu.
Ale w sumie nie oszukałem jej, pomyślał. Nie tak bardzo, znaczy się. Zawór wody zaciął się
naprawdę.
Resztę podróży spędził ze słuchawkami na uszach, grając w grę, w której występowała cała masa
diabłów i innych stworów piekielnych. Odzyskał spokój wewnętrzny. Ciupciulinka ani nie widział,
ani nie słyszał, a zakonnice mogły sobie zerkać na ekran, ile tylko chciały. Jego wiara
w sprawiedliwość dziejową została przywrócona.
Warszawa 2013
Dalszy ciąg przygód Neta znajdziecie w książce Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy
Dotychczas w serii ukazały się:
Felix, Net i Nika oraz Gang Niewidzialnych Ludzi
Felix, Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa
Felix, Net i Nika oraz Pałac Snów
Felix, Net i Nika oraz Pułapka Nieśmiertelności
Felix, Net i Nika oraz Orbitalny Spisek
Felix, Net i Nika oraz Orbitalny Spisek 2. Mała armia
Felix, Net i Nika oraz Trzecia Kuzynka
Felix, Net i Nika oraz Bunt Maszyn
Felix, Net i Nika oraz Świat Zero
Felix, Net i Nika oraz Świat Zero 2. Alternauci
Felix, Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie
Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy
2. Oczywiście powinno być „sto trzydzieści złotych”.
3. Instant karma – w wolnym tłumaczeniu, natychmiastowa kara.
4. To jest bardzo niepoprawne tłumaczenie.
To opowieść o nawiedzownym domu, ale tym razem nie jest to budynek sprzed wieków, lecz
apartamentowiec na warszawskim osiedlu, do którego dopiero zaczynają się sprowadzać
miesz
kańcy.
Cześć! Nazywam się Amelia, mam jedenaście lat, brata Alberta, psa Imbira i bardzo lubię
rysować. Przeprowadziliśmy się niedawno do nowego mieszkania w apartamentowcu, który
zaprojektował mój tata. Na razie mieszka tu niewiele rodzin, ale już poznałam kogoś fajnego. Kuba
jest przystojny, odważny i ma odlotową młodszą siostrę – Mi. Gdybym była tak ładna, jak moja
przyjaciółka, Klementyna, może by się mną zainteresował. Na razie nie zwraca na mnie uwagi,
niestety. Ale najważniejsze jest, że w naszym domu i jego okolicy dzieją się dziwne rzeczy, czasem
robi się naprawdę strasznie. A zaczęło się wszystko tak…
Cześć! Nazywam się Kuba, mam jedenaście lat i zupełnie zwariowaną młodszą siostrę Milenę,
którą wszyscy nazywają Mi. Uwielbiam jeździć na deskorolce i sprawdzać się w nowych
sytuacjach. Właśnie się przeprowadziliśmy do nowego apartamentowca. Postanowiłem trochę nad
sobą popracować, bo ludzie często mieli pretensje do rodziców o różne moje wybryki. Nic
wielkiego, ale obiecałem im, że tutaj będzie inaczej. Już pierwszego dnia poznałem
superdziewczynę – Amelię, która niestety jest dość dziwna i chyba nie za bardzo mnie lubi. He, he,
w przeciwieństwie do jej przyjaciółki Klementyny. Szkoda, bo wolę Amelię. No, jeszcze się
zobaczy. Myślałem, że koniec wakacji to będą nudy, ale tutaj się dzieje…
Całość tworzą dwie książki. Jedna opowiada historię Amelii, druga Kuby. Każda jest
zamkniętą całością, ale aby zrozumieć tę drugą osobę, należałoby przeczytać wersję
„prze
ciwną”, dopiero wtedy opowieść będzie pełna i wszystko się wyjaśni.
(fragment)
Przez niedomknięte drzwi z pierwszej klatki wyszło coś dziwnego. Było zielone i wyglądało jak
bardzo długi jamnik. Traf chciał, że w tym samym momencie Albert testował Uniwersalny Przyrząd
Badawczy, a konkretnie jego funkcję lunety. Przybliżył na ekranie obraz zielonego stwora wolno
pełznącego wzdłuż ściany i zrobił zdjęcie. Albert nie dziwił się niemal nigdy. Każde dziwne
zjawisko było dla niego okazją do poszerzenia wiedzy.
Wstał i zajrzał do pokoju Amelii, by jej o tym powiedzieć. Dziewczyna leżała na łóżku ze
słuchawkami na uszach i czytała książkę. Wiedział, że kiedy siostra słucha muzyki i czyta, to próba
zainteresowania jej czymkolwiek skazana jest na niepowodzenie. Wrócił więc do siebie, przypiął
urządzenie kablem USB do laptopa i wyszukał podobne zdjęcia w internecie. Po chwili wiedział już,
że po dziedzińcu spaceruje legwan, czyli iguana – gad z Ameryki Południowej. W Polsce można go
spotkać tylko w zoo lub u hodowców.
Skąd tu się wzięło takie coś?
Przypomniał sobie przedwczorajszą przeprowadzkę rodziny Rytlów. Prawdopodobnie to właśnie
im uciekł ten okaz.
Przez bramę weszła właśnie pani Kożuszek. Pani Kożuszek miała ponad siedemdziesiąt lat i była
nieco zdziwaczała.
Zbliżała się do legwana i wydawało się, że przejdzie dalej, nie zauważając niczego niezwykłego.
Jednak stało się inaczej. Legwan odwrócił głowę w stronę kobiety, kłapnął paszczą i uderzył mocno
ogonem o chodnik. Paszcza była malutka, mniejsza niż u szczeniaka, i pozbawiona zębów. Jednak
pani Kożuszek wydała z siebie zduszony kwik i pobiegła truchcikiem do swojej klatki. Legwan,
krokiem równie leniwym jak poprzednio, podszedł do bujającej się luźno kratki wentylacyjnej
w fundamencie i dostojnie zniknął w otworze.
Albert wyszukał informacje o legwanach. Najważniejsza była ta, że zwierzęta te lubią ciepło.
Otwór, do którego wszedł legwan, był otworem wentylacyjnym węzła ciepłowniczego.
Albert otworzył program pocztowy, napisał wiadomość do Kuby Rytla „Ja bym zaczął od węzła
ciepłowniczego” i wysłał. Szkoda się bardziej rozpisywać. Każdemu inteligentnemu człowiekowi
taka informacja powinna wystarczyć.
(fragment)
Gdy kończyli jeść, zza uchylonego okna dał się słyszeć sygnał ambulansu.
— Drugi dzień w nowym domu i już coś się stało — stwierdziła mama.
— Łał! — Mi zerwała się. — Może kogoś zamordowali.
Pobiegła do okna. Ściemniało się już, więc odblaski niebieskiego koguta wyraźnie oświetlały
ściany domu.
— To policja — krzyknęła. — Czyli jednak morderstwo.
— Pójdę zobaczyć, co się dzieje — oznajmił tata. — Zamknijcie drzwi i nie wychodźcie.
Na podwórku w asyście dwóch policjantów stała siedemdziesięcioletnia kobieta i zawzięcie
gestykulowała. Mówiła tak szybko, że nie dawało się zrozumieć ani słowa. Wskazywała na dąb.
— To pani Kożuszek spod piętnastki — powiedziała mama.
Z laptopa leżącego na łóżku dobiegł dźwięk przychodzącej wiadomości e-mail. Kuba przeczytał:
„Ja bym zaczął od węzła ciepłowniczego”. Wzruszył ramionami i oznaczył wiadomość jako spam.
Wrócił tata.
— Mówi, że widziała smoka — oznajmił. — Coś jej się na stare lata bajki mieszają z realnym
światem. Łykajcie witaminy, dzieciaki.
— Przestań — skarciła go mama. — Sam będziesz kiedyś stary.
— Jeśli będę widywał smoki, to już chcę iść na całość i wierzyć, że są prawdziwe.
Mi weszła do swojego pokoju i zdała sobie sprawę z tego, że coś bardzo, ale to bardzo się tu nie
zgadza. Terrarium Franka było puste. Zajrzała pod meble i pobiegła do pokoju brata. Popatrzyła na
Kubę dramatycznym wzrokiem.
— Bro, musisz mi pomóc — oświadczyła. — Chodź!
— Sis, akurat teraz?
— Sprawa jest pilna.
Kuba nie był najszczęśliwszy, ale wstał i poszedł za siostrą do jej pokoju. Wskazała mu uchylone
drzwiczki terrarium.
— Franek zniknął — powiedziała dramatycznie.
Legwan Franek miał trzy lata i niecały metr od czubka pyska do końca ogona. Ważył przy tym nie
więcej niż kilogram i był bardzo… mało inteligentny.
Mi z latarką przeczesywała już szafę w przedpokoju.
— U mnie go nie ma — oceniła.
Przetrząsnęli wszystkie pokoje. Sprawdzili nawet pralkę, lodówkę i piekarnik.
— Czyli Franek dał w długą — stwierdziła ponuro Mi. — A to niewdzięcznik!