Copyright © 2007 by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrze
żone. All rights reserved.
Redakcja: Katarzyna Sienkiewicz-Kosik, Alicja Bobrowicz
Korekta: Anita Karwowska
Skład i łamanie: Powergraph
Projekt, ilustracje i okładka: Rafał Kosik
Wydanie pierwsze
Wydawca:
Powergraph Sp. z o.o.
ul. Cegłowska 16/2, 01-803 Warszawa
tel./fax: (22) 834 18 25, 834 18 26
www.powergraph.pl
e-mail: powergraph@powergraph.pl
ISBN 83-921466-7-0 Prlnted In Poland
Senne, duszne popołudnie nastrajało wył
ącznie do solidnej drzemki. Felix, Net i Nika
siedzieli w ostatnim rz
ędzie foteli przegubowca i przysypiali. Autobus brnął przez korek w
centrum Warszawy jak ranny
ślimak pod górę.
— Przepraszam, czy mógłby pan nacisn
ąć czerwony guzik? — rozległ się kobiecy głos.
— Chciałam wysi
ąść.
— Do przystanku z pi
ęćdziesiąt metrów — odpowiedział jakiś mężczyzna. — Jest dużo
czasu. To potrwa pół godziny.
— No wła
śnie, ja szybciej przejdę ten kawałek — zauważyła kobieta, po czym zawołała
gło
śniej. — Może pan otworzyć drzwi?
— Regulamin zabrania — odparł kolejny głos, nale
żący zapewne do kierowcy.
Przyjaciołom nie chciało si
ę nawet otwierać oczu.
— Mo
że guzik awaryjny? — mruknął sennie Net.
— Mandat — ziewn
ął Felix. — W regulaminie jest, że to stówka.
— Wysiadamy... regulamin nie działa... bo my poza autobusem...
Felix chciał co
ś odpowiedzieć, ale zasnął.
***
Obudziły ich wibracje podłogi i bujanie.
— Przynajmniej jedziemy — zauwa
żył sennie Net. — Drzemnę się jeszcze... Jest tak
dobrze... Dojedziemy do p
ętli i wrócimy...
— Lepiej otwórz oczy — z oddali dobiegł go głos Felixa. Net chwil
ę wsłuchiwał się w
docieraj
ące do niego dźwięki i oprzytomniał.
— O nie! — zerwał si
ę z miejsca. — Znowu to samo! Jego krzyki obudziły Nikę.
— Znowu ten sen — przeci
ągnęła się.
Siedzieli w p
ędzącym pojeździe, ale nie był to autobus miejski, tylko czarna karoca, za-
prz
ężona w szóstkę koni. Ta sama, którą już kilka razy podróżowali wbrew własnej woli.
Drzwi, bez jakichkolwiek klameczek czy korbek, wyło
żone były miękką skórą, a szyby zro-
biono z pancernego szkła. Przekonali si
ę o tym już podczas poprzednich snów.
— Mam tego powy
żej pępka — oświadczył rozbudzony na dobro Net. — To przecież
nienormalne,
że człowiek zasypia i ciągle śni mu się takie coś.
— A tym bardziej,
że śni się to naraz całej naszej trójce — dodał Felix. Zaczął przeszu-
kiwa
ć kieszenie swoich bojówek, ale nie znalazł tam żadnego z drobiazgów, które zwykle
nosił przy sobie.
Net uderzył kilka razy pi
ęścią w szybę.
— To na nic — Nika przygładziła plisowan
ą spódniczkę w szkocką kratę i zapatrzyła
si
ę w okno. — Musimy zaczekać, aż się zatrzyma.
— Mog
ę wam pomóc — rozległ się skrzekliwy głos.
Zaskoczeni, spojrzeli na co
ś przypominającego skrzyżowanie jaszczurki z bezwłosym
psem. Wzdrygn
ęli się. Stwór miał może pół metra długości i był pokryty srebrną łuską, jak u
ryby. Le
żał na brzuchu na przeciwległej kanapie i wgapiał w nich sterczące na łbie, krokodyle
oczy.
— Tego tu nie było przed chwil
ą, nie? — Net wcisnął się głębiej w kąt karocy. — Mam
nadziej
ę, że nie jest jadowite. Mam miliardy alergii.
— Jestem złot
ą rybką — chrypiąco wyjaśnił stwór.
— Nie wygl
ądasz na rybkę — zauważył Felix.
— Nie jeste
ś złota — dodał Net.
— I
śnisz się nam — zakończyła Nika.
— Jestem ryb
ą dwudyszną — wyjaśniła ryba.
— Ale masz srebrne łuski — uprzejmie zauwa
żyła Nika.
— Jestem złota — ryba pogładziła płetwonog
ą łuski na boku. — To białe złoto. Znacz-
nie cenniejsze od
żółtego.
— Jak dla mnie, to mo
żesz być i aluminiową rybą — z obrzydzeniem stwierdził Net. —
Wygl
ądasz jak zdechły pokemon. Chcesz nam pomóc?
— Jaaasne — ziewn
ęła ryba. — Pojedziemy tradycyjnie. Trzy życzenia. — Tylko po co
miałaby
ś spełniać nasze życzenia, skoro zaraz się obudzimy?
— O nie! To wy macie spełni
ć moje trzy życzenia. Po jednym na łebka.
— W bajce było odwrotnie — mrukn
ęła Nika.
— Nie wiem, nie czytałam. Nie umiem. Widziała
ś książki dla ryb? Jesteśmy pod tym
wzgl
ędem dyskryminowane.
— Ola
ć rybę — zbagatelizował Net. — Zaraz się obudzimy.
Spróbowali zignorowa
ć dziwnego współpasażera. Zapatrzyli się w okno. Rzadki las
umykał do tyłu. Przez kilka minut ryba cierpliwie gapiła si
ę na nich wyłupiastymi oczyma, a
w ko
ńcu przemówiła:
— Nie obudzicie si
ę bez mojej zgody. Jestem administratorem tego snu.
— Poczekamy, a
ż korek po stronie jawy się skończy — Net machnął ręką. — Spływaj
st
ąd.
— Jak sobie chcecie... — ryba wygi
ęła się, złapała w pysk własny ogon i zaczęła się
połyka
ć. — Będziecie jeszcze żałować — wygulgotała, pochłaniając się dalej. Robiła się co-
raz mniejsza, a
ż usta chwyciły same siebie i, z cichym mlaśnięciem, zniknęły. Została tylko
wilgotna plama.
— To było dziwne nawet jak na sen — stwierdził Net.
Karoca zacz
ęła hamować i zatrzymała się na poboczu. Ktoś otworzył drzwi i przyjaciele
zobaczyli chudego policjanta. Wydał im si
ę dziwnie znajomy.
— Kapitan Eftep. Policja duktowa — zasalutował. — Prosz
ę o prawo jazdy, dowód
rejestracyjny... — zerkn
ął na konie — i książeczkę szczepień.
Przyjaciele zamarli. Policjant faktycznie był Eftepem - ich nauczycielem informatyki.
Wszystko wskazywało na to,
że nie kojarzy, kim są. Albo udaje, że nie kojarzy.
Pierwszy ockn
ął się Felix.
— Jeste
śmy pasażerami — wyjaśnił. — Zresztą... porwano nas. Jechaliśmy autobu-
sem...
— Wobec tego bileciki poprosz
ę.
— Ale to jest sen. Bilety... zostały po stronie jawy.
— Niezła wymówka — Eftep u
śmiechnął się kwaśno i pokiwał głową. — Proszę opu-
ścić pojazd.
Wysiedli na ubit
ą drogę. Eftep cofnął się i położył dłoń na kaburze.
— Prosz
ę się pochylić i oprzeć dłonie o błotnik — polecił ostrym tonem.
— Tu nie ma błotników — zauwa
żył Felix. — To karoca.
— Brak błotników... — Eftep u
śmiechnął się złośliwie. — Będzie
mandacik.
— Jeste
śmy pasażerami — przypomniała Nika.
— Je
śli nie wy kierowaliście, to kto?
Spojrzeli do góry, na kozioł. Wo
źnicy nie było.
— Konie nie mogły kierowa
ć — z satysfakcją zauważył policjant.
— S
ą na to za głupie.
— To bywa zara
źliwe... — mruknął Net.
— Nie pouczajcie mnie — Eftep wyj
ął z kieszeni notes i zaczął zapisywać. — Brak
błotników, wi
ęc i chlapaczy, brak świateł pozycyjnych, hamulcowych, kierunkowskazów, nie
działa hamulec r
ęczny, na oponach nie ma bieżnika... właściwie to samych opon też nie ma. A
zamiast zderzaków z przodu s
ą zwierzaki.
— Ale to przecie
ż nie nasza wina — zaprotestował Felix. — Byliśmy pasażerami. Jeśli
zna pan sposób na kierowanie karoc
ą z wnętrza...
Eftep zajrzał do karocy i dodał:
— No tak. Brak kierownicy i pasów bezpiecze
ństwa. Nie ma też przedniej szyby, a co
za tym idzie, niesprawne s
ą wycieraczki. Oj, uzbierało się wam — zsumował słupek w note-
sie i oznajmił. — Osiem tysi
ęcy dwieście pięćdziesiąt złotych. Płatne natychmiast.
— Nie mamy pieni
ędzy — Felix rozłożył ręce. — To sen. Mamy może ze dwadzieścia
złotych po stronie jawy...
— Wobec tego jeste
ście aresztowani.
— Ale... — próbowała zaprotestowa
ć Nika.
Eftep uciszył j
ą gestem i wyciągnął kajdanki. Spojrzał na nie, potem na przyjaciół. Nie
było sposobu,
żeby skuć jednymi kajdankami trzy osoby. Rozczarowany, skrzywił się i scho-
wał je z powrotem.
— Zapraszam do radiowozu — wskazał stoj
ącą na poboczu policyjną Nysę.
Wn
ętrze mikrobusu wydawało się bardziej archaiczne niż wnętrze karocy. Usiedli na
twardych, w
ąskich fotelikach.
— Wła
ściwie to czemu się go posłuchaliśmy? — zapytał Net.
— Te
ż się zastanawiam... — przyznał Felix.
Niestety drzwi były ju
ż zamknięte.
— Wzi
ął nas przez zaskoczenie — dodała Nika.
W kilka minut dojechali do miasteczka i komisariatu, który wygl
ądał jak biuro szeryfa z
westernu. Był to wolnostoj
ący parterowy budynek z małymi, zakratowanym oknami. Właści-
wie to wszystko wokoło przypominało miasteczko z Dzikiego Zachodu, tyle
że złożone z
typowo polskich domków: krytych strzech
ą kaszubskich chałup, zakopiańskich chatek i ko-
stek łom
żyńskich. Budynki stały wzdłuż szerokiego, gliniastego pasażu, który po deszczu
zapewne zamieniał si
ę w bagno.
Eftep zaparkował przed komisariatem, wysiadł i wypu
ścił przyjaciół. Teraz zobaczyli, że
w miasteczku jest nawet saloon, cho
ć przypomina bardziej wiejską remizę. Przed nim, za-
miast koni, stały uko
śnie zaparkowane traktory. Z wnętrza dobiegała muzyka disco-polo,
śpiewy i odgłosy przytupywania do taktu.
— Za co wła
ściwie zostaliśmy aresztowani? — Felix spojrzał na policjanta.
— Za niemanie o
śmiu tysięcy dwustu pięćdziesięciu złotych — wyjaśnił Eftep. — Za-
praszam do aresztu.
Dla podkre
ślenia swoich słów położył dłoń na kolbie pistoletu (czy może rewolweru - nie
było wida
ć). Zauważyli, że w międzyczasie Eftep poluźnił pas z bronią tak, żeby wisiał nisko,
po kowbojsku. Po krótkim wahaniu weszli do celi i pozwolili si
ę zamknąć. Ceglane ściany nie
były otynkowane. Poza drewnianymi ławami znajdował si
ę tu tylko stolik z pustą, powgnia-
tan
ą blaszaną miską i niegodne zaufania kulawe krzesło.
Usiedli na ławach. Chwil
ę oceniali wnętrze biura przez stanowiącą czwartą ścianę kratę. Było
żywcem przeniesione ze starego westernu. Drewniane biurko, szafa na broń, klucze na wiel-
kich kołach. Tylko stoj
ący na biurku laptop wyraźnie nie pasował do wystroju.
— Lepiej tu ni
ż w karocy — stwierdził Net. — Możemy pogadać i się
poleni
ć, dopóki autobus nie wydostanie się z korka.
— S
ądzisz, że jak ruszy, to się obudzimy? — powątpiewał Felix.
— Zwykle, kiedy przysn
ę, od razu pojawia się jakaś baba... znaczy, starsza pani i budzi
mnie,
żebym ustąpił jej miejsca.
Nagle usłyszeli pykni
ęcie połączone z mlaśnięciem i złota rybka, która nie wyglądała ani
na złot
ą, ani nawet na rybkę, wypluła samą siebie na wolne krzesło.
— D
żiss... Jak można wypluć samego siebie?! — zdziwił się Net.
— Cała sztuka w uło
żeniu warg — ryba usadziła się wygodniej. — Namyśliliście się?
— Spływaj, mała — Net machn
ął ręką. — Przynajmniej jeść nam tu dadzą. Nie bę-
dziemy si
ę nudzić. — Mówiąc to, wyśnił na podłodze pudełko z grą Scrabble.
Ryba jednak nie zamierzała spływa
ć. Kocim sposobem zaczęła wylizywać sobie boki, co
przy braku szyi było niezwykle trudne.
— Czas we
śnie płynie wolniej — rzuciła od niechcenia. — Możecie tu siedzieć ty-
dzie
ń, a po stronie jawy minie kwadrans. Poza tym, jeśli obudzi się tylko jedno z was, to po-
zostali b
ędą tu nadal tkwić. Na koniec ktoś zostanie zupełnie sam.
— Wi
ększe szansę, żeby wyjść stąd szybko, mamy działając wspólnie — przyznała
Nika.
— Jeste
śmy w końcu superpaczką — przyznał Net. — Ale mnie tu dobrze. Zagramy?
— wskazał pudełko.
— Znów b
ędziesz wymyślał słowa.
— Nie moja wina,
że nie wiecie, co to jest kryptokornik.
— Obud
źmy się jak najszybciej — poprosiła Nika. — Ten sen mi się nie podoba.
— Macie jakie
ś pomysły, co zrobić? — zapytała ryba.
Popatrzyli po sobie, ale nikt nie wyrywał si
ę do odpowiedzi.
— Z braku waszych ja mam pomysł — odezwała si
ę ponownie.
— Zreszt
ą, już go znacie: trzy życzenia.
— Mam lepszy — odparł Net. — Po
życzymy od szeryfa ryż i sos sojowy. Zabijemy
czas, robi
ąc sushi.
— Impertynent! — prychn
ęła ryba i zaczęła się zjadać. Po chwili, z cichym beknięciem,
znikn
ęła. Tak jak wcześniej, została po niej mokra plama.
Przyjaciele popatrzyli po sobie ponuro i skupili si
ę na poczynaniach Eftepa. Wchodził do
komisariatu, klikał w klawiatur
ę komputera, znów wychodził. Przez małe okienko obserwo-
wali, jak władczym krokiem przechadza si
ę środkiem jedynej ulicy miasteczka. Mieszkańcy
kłaniali si
ę nisko i schodzili mu z drogi. Szeryf odpowiadał nieznacznym skinieniem głowy i,
szeroko stawiaj
ąc nogi, kołysząc biodrami, dumnie szedł dalej.
— Dlaczego wszyscy mu si
ę kłaniają? — zastanowiła się Nika. — Boją się, że ich za-
strzeli?
— Mam pewn
ą teorię — oznajmił Felix. — Jesteśmy we śnie Eftepa.
— Nie! — zaprotestował Net. — Odwołaj to. Ja nie chce by
ć we śnie Eftepa. Stanow-
czo wol
ę być we śnie... Pameli Anderson, czy w ogóle w jakimś tam innym, ale nie we śnie
Eftepa.
— Niestety, to jego sen — zgodziła si
ę Nika. — Zachowuje się tu jak w życiu, ale inni
traktuj
ą go, jak on chce. Sensem snu jest to, żeby wszyscy go szanowali.
— Po stronie jawy nieco z tym gorzej — przyznał Felix.
— Bo facet myli szacunek ze strachem — wyja
śniła Nika.
Szeryf powrócił z kolejnej przechadzki. Powiesił czapk
ę na kołku i usiadł do komputera.
— Co pan zamierza z nami zrobi
ć? — zapytała twardo Nika.
— Przesłucham was po lunchu — rzucił przez rami
ę Eftep.
— Zgłodnieli
śmy trochę — przyznał Net.
— Po moim lunchu. — Szeryf u
śmiechnął się złośliwie. — Wy nie jecie. Nie macie
żadnych praw, dopóki nie zapłacicie mandatu.
— Jak mamy zapłaci
ć, nie wychodząc stąd? — Felix rozłożył ręce.
— To kompletnie bez sensu.
— Nic nie poradz
ę. Takie prawo — Eftep również rozłożył ramiona.
— Tym bardziej,
że sam je stanowię. Nie zapłacicie, nie wyjdziecie.
— To przez t
ę flądrę! — olśniło Neta.
— Jak mnie nazwałe
ś?! — Eftep zerwał się i wycelował w niego palcem.
— Mówiłem o rybie dwudysznej — wyja
śnił Net. — Taka nasza znajoma... Ona nas w
to wpakowała, bo nie chcieli
śmy spełnić jej trzech
życzeń.
Co
ś metalicznie kliknęło przy kracie. Przyjaciele z zaskoczeniem zauważyli, że po we-
wn
ętrznej stronie drzwi ich celi pojawiła się klamka.
— Halo, halo, halo! — zdenerwował si
ę Eftep. — Tak nie wolno.
— Podszedł i w kilka sekund zdemontował klamk
ę. — To więzienie, nie poczekalnia.
Siedzicie, dopóki ja tego chc
ę. Przygotujcie się psychicznie do przesłuchania.
— Nie prze
żyjemy tego. Pamiętacie lekcje informatyki? Tam miał czterdzieści pięć
minut na gn
ębienie nas, a tutaj... — Netowi głośno zaburczało w brzuchu — Chętnie bym coś
zjadł.
W tym momencie rozległo si
ę pukanie do drzwi. Eftep otworzył.
— Dostawa pizzy! — oznajmił facet w czerwonym kombinezonie i czerwonej czapecz-
ce z napisem „Pizza w 0.7 sekundy". Za nim stał krzywo zaparkowany, czerwony traktor.
— Dlaczego oni wszyscy je
żdżą tu traktorami? — mruknął Net.
— O co chodzi? — zapytał wreszcie Eftep.
— Nale
ży się dwadzieścia zeta.
Eftep zawahał si
ę, ale zapłacił i położył pudełko z pizzą na stole. Gapił się w nią chwilę,
zastanawiaj
ąc się, co jest grane.
— To dla nas — wyja
śnił Net.
— Wy co
ś knujecie... — Eftep sięgnął do szuflady i wyciągnął z niej wykrywacz meta-
lu. Ledwo zbli
żył go do pudełka, wykrywacz zaczął piszczeć.
— Aha! — ucieszył si
ę i wyciągnął umazany w serze pilnik do metalu.
— I co powiecie na to?
— Pizza pilnikiana — Net wzruszył ramionami. — Pewnie ostra...
— Nie
żartuj sobie — Eftep ponownie wycelował w niego palcem.
— To mój sen i ja tu ustalam zasady. My
śleliście, że nie usłyszę, jak pilnikujecie... zna-
czy piłujecie krat
ę?
Zało
żył czapkę i wyszedł na kolejny obchód miasteczka.
— Posłuchajcie. — Nika przesiadła si
ę na wprost chłopców. Chwyciła dłoń Neta i dłoń
Felixa,
żeby skupili na niej swoją uwagę. — Posłuchajcie. Nie musimy uczestniczyć w żad-
nym przesłuchaniu. To sen, a we
śnie każdy może robić, co mu się podoba. Nie musimy się
słucha
ć Eftepa.
— Ale to jego sen — zauwa
żył Net.
— Nie jego! — zaprotestowała Nika. — On tylko był tu pierwszy i urz
ądził sobie
wszystko po swojemu.
— Czyli... je
śli powiem, że chcę, żeby tam były drzwi — Felix wskazał tylną ścianę celi
— to tam pojawi
ą się drzwi?
Spojrzał na
ścianę, ale cegły wciąż były cegłami. — Nie działa — stwierdził i przeniósł
wzrok na Nike.
W tym momencie poczuli chłodny powiew. Spojrzeli na
ścianę i zamarli. W tylnej ścia-
nie były drzwi.
— Ja ci
ę! — wykrzyknął Net.
Wstał i podszedł do nich. Nacisn
ął klamkę i drzwi otworzyły się, ukazując... teksańską
preri
ę.
— Za bardzo si
ę wczułem w te westernowe klimaty — przyznał Felix.
— Przecie
ż tam powinien być las — przypomniał sobie Net. — Komisariat stoi na skra-
ju miasteczka.
— To sen — Felix podrapał si
ę w głowę. — Nic tu nie jest logiczne
ani oczywiste.
— Czekaj! — Net u
śmiechnął się złośliwie. — Jeśli możemy zmieniać ten świat, to ja
bym wolał,
żeby Eftep sam nas wypuścił.
— Jak?... — Felix nagle poczuł,
że coś go uwiera w nogę. Sięgnął do kieszeni i wycią-
gn
ął z niej... gruby plik banknotów.
— Nie! — zaprotestował Net. — Chcesz mu odda
ć taką kasę?
— Spoko. Nie zamierzam płaci
ć mandatu, skoro nie jestem winien. Też chcę, żeby
Eftep sam nas wypu
ścił.
— Dla zasady? — upewniła si
ę Nika.
— Dla zasady — kiwn
ął głową Felix.
Dziewczyna wywróciła oczami.
— Zwyczajne wyj
ście drzwiami jest dla was za trudne? — zapytała.
— Mo
żemy sobie wyśnić drzwi do lasu i uciec.
— Mo
żemy zmieniać sen — powiedział Net. — Zmienimy go tak, że Eftep sam nas
wypu
ści.
— Ka
żdy z nas osobno ma większą wyobraźnię niż on — przyznała Nika. — Ale po co
chcecie mu zepsu
ć jego sen? Niech sobie śni w spokoju.
— Bo psuje nasze
życie na jawie. We śnie zresztą też zaczął od aresztowania nas tylko
po to,
żeby nam pokazać, kto tu rządzi.
— Nie powstrzymamy si
ę, żeby nie zmieniać jego snu — dodał Felix.
— I nie chcemy si
ę powstrzymywać — Net uśmiechnął się złośliwie.
— Ale po co? — Nika rozło
żyła ręce. — Aż tak udzieliła się wam jego chora ambicja?
Je
śli koniecznie chcecie go wkurzyć, to już lepiej tak.
— Pstrykn
ęła palcami i ściany komisariatu pokryły się plakatami z maksymalnie tan-
detnymi gwiazdami popu, a na krze
śle pojawił się puchaty, różowy pokrowiec. Laptop na
stole zamienił si
ę w różowego MacBooka, a blaszany kowbojski kubek w plastikowy, ze
wzorkiem w Teletubisie.
Eftep wszedł do biura, zatrzymał si
ę w drzwiach, rozejrzał po wnętrzu i zacisnął pięści.
— Przesta
ńcie zmieniać mój sen! — wykrzyknął. — Przedtem było dobrze!
Zacz
ął zrywać plakaty. Potem ściągnął różowy pokrowiec i cisnął go do pieca. Pstryknął
palcami, przywracaj
ąc dawny wygląd komputera i spojrzał z wyższością na przyjaciół.
— Tak niczego nie osi
ągniecie — wyjaśnił, zadowolony z siebie.
— Niech nas pan uwolni — poprosiła Nika. — My st
ąd znikniemy, a wraz z nami pana
problemy.
— Szeryf jest niezłomny w swoich zasadach — odpalił Eftep i si
ęgnął po kubek z kawą.
Dopiero gdy upił łyk, zauwa
żył, jak wygląda. Odstawił go z obrzydzeniem i siłą woli zmienił
z powrotem w blaszany. Net spojrzał na kubek i ten znów stał si
ę plastikowy, tym razem ze
wzrokiem w Pszczółki Maje i Gucie.
Nika zabrała Felixowi pieni
ądze i wysunęła w dłoni przez kratę.
— Oto nasz mandat — powiedziała. — Prosz
ę nas wypuścić.
— Ale wtedy nie b
ędzie przesłuchania. A już się nastawiłem... — zrezygnowany Eftep
wzi
ął pieniądze i usiadł na drewnianym fotelu. — To zwykła popołudniowa drzemka. Lubię
ten sen... Staram si
ę śnić go codziennie. Psujecie mi to.
— Dziwnym zrz
ądzeniem losu znaleźliśmy się w tym samym śnie — wyjaśniła Nika.
— Je
śli pan nas puści, będzie pan dalej śnił swój szczęśliwy sen. Bez nas.
Eftep opu
ścił ramiona w geście rezygnacji i wziął od Niki plik banknotów.
— Tylko nikomu nie mówcie — rozejrzał si
ę i otworzył drzwi celi.
Czarna karoca czekała z otwartymi drzwiami przed komisariatem. Zakapturzony, owini
ę-
ty czarn
ą peleryną woźnica tkwił nieruchomo na koźle, dwa metry nad ziemią. Czarny cień w
samo południe.
— Wsi
ąść tam, to jak przenieść się z deszczu pod rynnę — zauważył Felix.
— Z deszczu do kanału burzowego — sprecyzował Net. — Wy
śnijmy sobie... stację
metra.
— Stacj
ę metra na Dzikim Zachodzie? — zdziwiła się Nika.
— Zaraz... — Felix podrapał si
ę w głowę. — Nie wiemy, gdzie zawiezie nas karoca.
Pomy
ślmy chwilę, zanim wsiądziemy.
Rozejrzeli si
ę. Elegancki mężczyzna podjechał pod bank czarnym traktorem z przyciem-
nianymi szybami. Dalej grupka rozbawionych dwudziestolatków wolno jechała pi
ęciomiej-
scowym ci
ągnikiem cabrio, kiwając głowami w rytm muzyki disco. Połowa budynków w
miasteczku okazała si
ę atrapami - im dalej od komisariatu, tym mniej starannie wykonanymi.
Ostatnie domy były wła
ściwie pudłami z namalowanymi oknami i drzwiami.
— Zdecydowanie, Eftep ma kiepsk
ą wyobraźnię — stwierdził Net, po czym zatrzymał
si
ę, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.
— Nie b
ądź okrutny — poprosiła Nika, choć już zaczynała się uśmiechać.
— Zauwa
żyliście, że tutaj nie ma żadnego pomnika? — Net zmrużył oczy.
Z oddali dał si
ę słyszeć odgłos potężnego silnika. Po chwili zza budynków wyjechała
przypominaj
ąca rozbudowany traktor ciężarówka. Zatrzymała się w kłębach kurzu, a z kabiny
wyskoczyło dwóch facetów w kombinezonach roboczych. Kierowca zauwa
żył przyjaciół i
zapytał:
— Net Bielecki?
Gdy Net przytakn
ął, tamten sięgnął do kabiny po clipboard z plikiem wymiętych kartek i
podsun
ął do podpisania „potwierdzenie odbioru pomnika", po czym z pomocnikiem otworzył
ładowni
ę, skąd bez trudu wyciągnęli wielki, owinięty brezentem postument. Postawili go na
środku ulicy. Towarzyszył temu dźwięk, jakby pomnik ważył ze trzydzieści ton. Gdyby się
lepiej zastanowi
ć, to właśnie tyle powinien ważyć.
Po chwili ci
ężarówka odjechała. Net chwycił za końcówkę liny oplatającej przykrycie.
— Prezent po
żegnalny dla kochanego nauczyciela — uśmiechnął się słodko. — Cią-
gnijcie.
Wspólnie zerwali brezent i cofn
ęli się, żeby ocenić dzieło. Na środku ulicy, na półtora-
metrowym cokole stał odlany z br
ązu pomnik przedstawiający trzy postacie nadnaturalnej
wielko
ści. Podpis głosił: „Felixowi, Netowi i Nice, bohaterskim bojownikom o wolność na
lekcjach informatyki. Mieszka
ńcy Eftepowa."
Spojrzeli na siebie i wybuchn
ęli śmiechem.
— To było okrutne — przyznała Nika, ale nie przestawała si
ę śmiać. Nie czekali, by
zobaczy
ć, jak na pomnik zareagują mieszkańcy miasteczka. Ruszyli wzdłuż ulicy.
— Co robisz, jak chcesz wysi
ąść z autobusu? — zapytał nagle Felix.
— Naciskam czerwony guzik „na
żądanie" — odparł Net.
— To sen Eftepa, ale mo
żemy go zmieniać. Możemy na przykład wyśnić czerwony
guzik do przerywania snu.
— Czy to nie za proste? — zapytała Nika.
— Proste rozwi
ązania są najlepsze.
— I mówi to kto
ś, kto ma w domu automat do parzenia herbaty wielkości małego słonia
— zauwa
żył Net.
— Nie przesadzaj — Felix pchn
ął drzwi najbliższego sklepu i skinął na przyjaciół. —
Najwy
żej słonia-wcześniaka...
Sklep okazał si
ę wypożyczalnią... traktorów. Ściany niewielkiego pomieszczenia pokryte
były plakatami i tabelkami z cenami. Na widok przyjaciół zza zawalonego papierami biurka
zerwał si
ę drobny mężczyzna z ryżymi włosami i rzadką brodą. Miał na sobie elegancki strój
zło
żony z uprasowanych w idealny kant spodni, wyjątkowo paskudnej koszuli i połyskującej
jak odwłok muchy kamizelki.
— Witam szanownych pa
ństwa — zaczął uniżonym głosem, z przylepionym do ust
sztucznym u
śmiechem. — W czym mogę pomóc? Szukają państwo traktora turystycznego,
czy raczej sportowego? A mo
że lepszy będzie terenowy? Czy chodzi o weekendowy wypad
za miasto, czy raczej o wakacje?
— Nie interesuj
ą nas traktory — uprzejmie przerwał mu Felix. — Szukamy czerwonego
guzika.
— Mamy czerwone traktory — odpalił bez zastanowienia sprzedawca. — Lamborghini
z obni
żonym zawieszeniem i spojlerem w standardzie. — Zaczął przegrzebywać sterty papie-
rów w poszukiwaniu wła
ściwego folderu.
— Nie chodzi o traktor. Chodzi o czerwony guzik.
— Tak, oczywi
ście. Może też być...
Felix gestem wskazał przyjaciołom drzwi. Wymkn
ęli się po cichu.
— Co to miało by
ć? — zapytał Net.
— Sam sen broni si
ę przed nami — wyjaśnił Felix. — Nie chce, żebyśmy się obudzili.
Dlatego sprzedawca nie słyszał nawet, o co go pytałem.
— Dlaczego nie mo
żemy wyśnić tego guzika, jak wyśniliśmy drzwi w celi? — zapytała
Nika.
— Bo to ingerencja w... konfiguracj
ę sennego systemu — odparł Net.
— Wy
śniliśmy go — Felix uśmiechnął się. — Teraz już istnieje. Skoro mechanizm snu
spróbował go przed nami ukry
ć, to znaczy, że istnieje.
Z naprzeciwka zbli
żał się Eftep - odbywał właśnie kolejny obchód.
— Mieli
ście się stąd wynieść! — powiedział ostro, zatrzymując się przed nimi. — A
zamiast tego za
śmiecacie ulicę brązem... znaczy... pomnikiem z brązu.
— Wła
śnie się wynosimy — wyjaśnił uprzejmie Felix.
Net z dzik
ą satysfakcją zamienił policyjnego lizaka za paskiem Eftepa w okazałego mu-
chomora na długim pie
ńku. Nauczyciel cisnął grzybem o ziemię i spojrzał na nich ze złością.
Zanim jednak zd
ążył cokolwiek powiedzieć, rozległ się osobliwy dźwięk. Przypominał
dzwonek telefoniczny, ale przepuszczony przez solidny wzmacniacz i gło
śniki koncertowe.
Zdawał si
ę dobiegać z nieba. Ludzie zatrzymywali się i zadzierali głowy.
— To mój telefon — powiedział wolno Eftep. — Zaraz mnie obudzi...
— Niech si
ę pan nie martwi — rzucił Net. — Po przebudzeniu wszystko pan zapomni.
Eftep chciał co
ś odpowiedzieć, ale zniknął. Po prostu zdematerializował się. Komisariat z
głuchym pukni
ęciem rozsypał się w pył, budynki w miasteczku zaczęły się składać niczym
domki z kart i zapada
ć w ziemię. Ludzie w panice biegali we wszystkich kierunkach. Co
chwil
ę kolejni znikali z donośnymi plumknięciami jak bańki mydlane na kreskówkach. Nie
min
ęło pół minuty, a wokół przyjaciół było pusto. Został tylko pomnik i stojąca na środku
pustkowia karoca, jak czarna dziura w sennej rzeczywisto
ści.
— Obudził si
ę i zwinął scenografię... — podsumował Net.
— Je
żeli był tu jakiś czerwony guzik, to również zniknął — dodał Felix.
Rozejrzeli si
ę po rozgrzanej słońcem pustyni. Teraz, z braku cienia,
zacz
ęli dotkliwie odczuwać upał.
— Nie mamy wyj
ścia — stwierdził Felix.
Omin
ęli pomnik, pod którym ktoś już położył kwiaty, i niechętnie podeszli do karocy.
Otwarte drzwi zapraszały do chłodnego wn
ętrza mobilnej krypty, a zakutany szczelnie w
czarn
ą pelerynę woźnica tkwił na koźle jak niewypowiedziana groźba.
— I tak musimy wsi
ąść. — Felix pierwszy zniknął w czarnej czeluści
i wyci
ągnął rękę do Niki.
Ledwo cała trójka znalazła si
ę w środku, drzwi zatrzasnęły się i karoca ruszyła z kopyta.
Siła bezwładno
ści rzuciła ich na tylną kanapę.
Przez nast
ępne dwadzieścia minut mknęli przez niekończącą się prerię, a właściwie pu-
styni
ę. Z zamyślenia wyrwał ich odgłos wypluwania.
— Ohydztwo! — złota rybka wytarła płetw
ą pysk. — Mieliście kiedyś w ustach surową
ryb
ę?
— Jak zgłodniejemy, to mo
że będziemy mieć — mruknął Net.
— Jestem strasznie niesmaczna — zastrzegła szybko ryba, po czym zmieniła wyraz
pyszczka. — I jak? Zmi
ękczeni aresztem i przesłuchaniem?
— Było nawet ciekawie — wyja
śnił uprzejmie Felix.
— A do przesłuchania nie doszło — dodał Net. — Ciekawe do
świadczenie. Zastana-
wiam si
ę, czy nie zabawić tutaj dłużej. Może wyśnię sobie lunapark.
Ryba pokiwała smutno głow
ą i powiedziała:
— Wi
ęc teraz będzie gorzej. Ale dam wam jeszcze czas do namysłu. Skrzywiła się z
niesmakiem, po czym zacz
ęła połykać ogon i z obrzydliwym ciamknięciem zniknęła.
— Bezczelna, nie? — rzucił Net. — Ciekawe, dok
ąd jedziemy?
Wyjrzeli przez okno. Na pustyni zacz
ęły się pojawiać pojedyncze
krzaczki, potem małe drzewka, a po minucie jechali ju
ż przez las. Ale był to dziwny las. Do-
piero po chwili zauwa
żyli, dlaczego: drzewa rosły w równych rzędach. W co dziesiątym za-
miast drzewa zielenił si
ę krzaczek, w co dwudziestym obok pnia błyskał kropkowanym kape-
luszem muchomor.
Las raptownie si
ę skończył i wjechali do miasta. Po chwili zatrzymali się przed skrzyżo-
waniem.
Światła do sterowania ruchem były bardziej rozbudowane niż zwykle. Zamiast
trzech było ich z pi
ętnaście: w kilku odcieniach czerwieni i zieleni, ze strzałkami i z podpisa-
mi, kogo dotycz
ą, a kogo nie.
— To znów czyj
ś sen — westchnął Felix.
— Ciekawe czyj — zastanowił si
ę Net. — Nie tak łatwo rozpoznać kogoś po śnie.
— My
ślmy o czerwonym przycisku.
— Je
śli istnieje — powątpiewał Net.
Migaj
ąc różnymi odcieniami zieleni, pomarańczu i czerwieni, światła zmieniały się w
skomplikowanej konfiguracji. Wreszcie karoca ruszyła. Min
ęła kilka przecznic i zatrzymała
si
ę przed budynkiem, który przypominał...
— Nasza szkoła! — wykrzykn
ął Net, ledwo wysiedli.
— Ale kto
ś zrobił remont kapitalny — zauważył Felix. — No i tego wcześniej nie by-
ło...
Do prawego skrzydła budynku przyklejony był kilkunastopi
ętrowy wieżowiec z napisem
„Administracja szkoły".
— To sen Stokrotki — zgadła Nika.
— Administracja jest wi
ększa od tego, czym administruje — zgodził się Felix. — To
rzeczywi
ście może być sen dyra.
— Chod
źcie! — Net ruszył w kierunku drzwi. — Ciekawe, czy nasza kwatera główna
istnieje. Mo
że tam będzie ten twój guzik.
— Guzik b
ędzie w gabinecie Stokrotki — poprawił go Felix.
— Nie dostaniemy si
ę tam tak łatwo — Nika wskazała na przeszklone ostatnie piętro
biurowca. Wida
ć tam było magistra inżyniera Juliusza Stokrotkę. Z założonymi do tyłu ręko-
ma delektował si
ę panoramą swojego snu.
— Musiałby nas wezwa
ć na dywanik.
Felix, zamiast odpowiedzie
ć, uśmiechnął się tylko i zaczął wchodzić po schodach.
W hallu zakr
ęcili w prawo, w kierunku sekretariatu-biurowca, ale pan Brudnica, portier, sta-
n
ął im na drodze, rozkładając ramiona jak bramkarz.
— Gdzie w tym stroju?! — wykrzywił si
ę z oburzenia.
Przyjaciele popatrzyli po sobie. Byli ubrani jak zwykle: chłopcy w bojówki, bluzy i buty
sportowe, a Nika w krótk
ą, plisowaną spódniczkę, jeansową kurtkę i martensy.
— Powinni
ście mieć na sobie ciemnobeżowe spodnie w kancik, z kieszeniami zbyt płyt-
kimi, by trzyma
ć w nich narkotyki — wyrecytował. — Do tego zgniłożółta koszula i kami-
zelka w kolorze lurokawowym. Pomara
ńczowa mucha w niebieskie kropki i marynarka... też
lurokawowa. Aha! I buty. Br
ązowe. A dziewczynki... — zlustrował wzrokiem Nikę — szaro-
żółta spódnica do ziemi, wiśniowy sweterek i żakiet w kolorze nadgniłych bananów. Nasze
nowe mundurki. Tysi
ąc zeta od łebka, jak nic.
Przyjaciele chwil
ę gapili się na niego, nie wierząc własnym uszom.
— Powaga? — pierwszy wydobył z siebie głos Net. — Ale chocia
ż włosy mogą być,
jakie kto chce?
— O nie. Włosy te
ż muszą być w zunifikowanym kolorze, zatwierdzonym przez dyrek-
cj
ę, kuratorium i ministerstwo.
— Jaki to kolor?
— Mysi.
Cala trójka skrzywiła si
ę z obrzydzeniem.
— Ja tam zreszt
ą nie wiem — Brudnica wzruszył ramionami. — Ja tylko pilnuję.
— Ale to przecie
ż sen — zauważył Net. — Co panu szkodzi nas wpuścić?
— Sen, ale nie wasz, tylko pana dyrektora. Bez mundurków, bez mysich włosów, z bi-
żuterią — wskazał spinkę do włosów Niki — nie wejdziecie. A za takie buty, dziewczyno, to
od razu trafisz do szkoły specjalnej. Je
śli nie do poprawczaka.
Nika spojrzała w dół, na swoje stopy.
— W
życiu nie założę kapci! — oświadczyła oburzona. — To buty ze świńskiej skóry.
Symbol mojej osobowo
ści i wiary w wolność jednostki.
— Potrzebujemy formularza AK-15-Z/87 — powiedział szybko Felix.
Pan Brudnica spojrzał na niego podejrzliwie. — To druk wymagany przez fryzjerów do
przefarbowania włosów młodocianym. Dost
ępny w sekretar... w biurowcu administracji.
— A, je
śli tak, to możecie przejść — Brudnica usunął się na bok.
Przyjaciele nieufnie przeszli obok niego i ruszyli korytarzem w kierunku cz
ęści admini-
stracyjnej.
— Powy
żej pewnego poziomu absurdu urzędniczego wszystko przejdzie — mruknął
Felix.
Drzwi do sekretariatu wygl
ądały identycznie jak na jawie. Felix zapukał, a wobec braku
odpowiedzi, otworzył je. Sekretarka dyrektora, pani Helenka, nie była zbyt szczupł
ą osobą,
ale jednocze
śnie uwielbiała obcisłe bluzeczki, przez co wyglądała, jakby pod różowym swe-
terkiem, na wysoko
ści pasa, miała nie do końca nadmuchane koło ratunkowe. Wrażenia pneu-
matyczno
ści sekretarki dopełniały natapirowane, tlenione włosy.
Popatrzyła na nich i pokr
ęciła głową.
— Nie znacie paragrafu sto osiemdziesi
ątego, punkt piętnasty, dotyczącego sposobu
pukania do drzwi sekretariatu w godzinach 12:03-15:37?
— Nie... — odparł zaskoczony Felix.
— Trzy krótkie, dwa długie, jeden krótki. Na inne mam nie reagowa
ć. To osobiste za-
rz
ądzenie dyrektora. Jest wywieszone po wewnętrznej stronie drzwi jego kasy pancernej.
— No, ale skoro ju
ż tu jesteśmy... potrzebujemy druczku AK-15-Z/87.
— Pewnie mo
żna go dostać gdzieś na wysokim piętrze — dodał Net.
— AK-15-Z/87? Ten do fryzjera? — pani Helenka obrzuciła ich znudzonym wzrokiem i
si
ęgnęła do szuflady. Chwilę przewalała pojemniczki i flakoniki z kosmetykami, wreszcie
wyci
ągnęła z samego dna trzy wymięte arkusze papieru.
— Wy
śniłeś te świstki — syknął Net. — Teraz wymyśl coś innego, żebyśmy się dostali
na gór
ę.
— Potrzebujemy te
ż druku 347-JP2/15 — oznajmił Felix — gdzie „15" to kod piętra, na
którym mo
żna otrzymać taki formularz.
Pani Helenka spojrzała na nich ponuro i głow
ą wskazała następne drzwi. Momentalnie
straciła zainteresowanie uczniami i si
ęgnęła do szuflady po lakier do paznokci.
Przyjaciele przekroczyli drzwi i stan
ęli jak wryci. Całe piętro biurowca zapełnione było biur-
kami z identycznymi paniami Helenkami, w identycznych ró
żowych sweterkach. Malowały
paznokcie i machały dło
ńmi, by je wysuszyć. Inne poprawiały usta lub rzęsy. Unoszący się w
powietrzu zapach lakieru wiercił w nosie. Jedna z nich wstała i podeszła z buteleczk
ą do ma-
łego kraniku w
ścianie. Napełniła ją gęstą, czerwoną substancją i wróciła za swoje biurko. W
budynku, prócz instalacji elektrycznej, wodnej i kanalizacyjnej był wi
ęc jeszcze pion dostar-
czaj
ący na każde piętro lakier do paznokci.
Przyjaciele, nie niepokojeni przez
żadną z pań Helenek, dotarli do schodów i zaczęli się nimi
wspina
ć. Każde mijane piętro zaludnione było paniami Helenkami, które robiły wszystko, za
wyj
ątkiem pracy. Komputery wyświetlały wygaszacze ekranu, telefony dzwoniły, ale nikt ich
nie odbierał.
Dotarli do pi
ętnastego pietra, gdzie przy schodach stała już pani Helenka z trzema arku-
szami papieru w dłoni.
— Wasze druki — wr
ęczyła im je bez słowa i własnym ciałem zagrodziła drogę na
wy
ższe piętro.
Przyjaciele przysun
ęli głowy, żeby się szeptem naradzić.
— Zróbmy tu jak
ąś zadymę — zaproponował Net. — Nie chce mi się schodzić, podpa-
la
ć kosza na śmieci i potem wracać na górę.
— Mam niewytłumaczalne opory przed robieniem zadymy — zwierzył si
ę Felix. —
Nawet we
śnie.
— Mo
że da się wyśnić jakiś dokument, który będzie mógł nam dać tylko Stokrotka —
powiedziała Nika. — Nie b
ędzie zadymy, a...
— Nie musimy wchodzi
ć wyżej — Net chwycił ją za ramię i wskazał ścianę.
Kilka metrów dalej zainstalowany był... czerwony guzik, opatrzony napisem „U
żyć tylko
w najostateczniejszej ostateczno
ści".
— Bingo! — Net spojrzał na przyjaciół. — Wyci
ągnę nas z tego.
Niewiele my
śląc, rzucił się pod wyciągniętym ramieniem pani Helenki, dopadł przycisku
i wdusił go z całej siły. Rozległa si
ę syrena alarmowa, a z sufitu trysnęły strumienie wody.
— Ups... — sykn
ął Net.
Panie Helenki zacz
ęły piszczeć, zakrywać fryzury dokumentami i biec w kierunku scho-
dów. Zapanowało straszliwe zamieszanie. Felix i Nika ledwo umkn
ęli przed falą różowych
sweterków, spływaj
ącą na dół. Dołączyła do nich kolejna rzeka z wyższych pięter - system
przeciwpo
żarowy włączył się w całym budynku. Gdy biuro opustoszało, woda przestała le-
cie
ć.
— Ups... — powtórzył Net.
Przyjaciele popatrzyli na niego niewyra
źnie. Cała trójka wyglądała, jakby właśnie wynu-
rzyła si
ę z basenu. Podeszli do okna. Ulica przed szkołą i spory kawałek parku zajęte były
przez tłum dyskutuj
ących i gestykulujących pań Helenek.
— Przynajmniej wizyt
ę w gabinecie Stokrotki mamy zagwarantowaną — powiedział
cicho Net.
Ociekaj
ący wodą dyrektor magister inżynier Juliusz Stokrotka wolno i nieco sztywnym
krokiem zszedł na pi
ętnaste piętro.
— To wy — bardziej stwierdził, ni
ż zapytał. — Jak zwykle wy. Nawet we śnie.
Kanarkowo-
żółty garnitur oblepiał jego korpulentne ciało.
— Przepraszamy — Nika odgarn
ęła włosy, przyklapnięte jak wyciągnięte z rzeki wodo-
rosty. — Chcieli
śmy się obudzić.
— Ale to mój sen — naburmuszył si
ę Stokrotka. — Wy mi się tylko śnicie.
— No wła
śnie niezupełnie — odezwał się Net.
—
Śnimy razem ten sam sen — wyjaśnił Felix.
— Bł
ąd matrixa, czy coś... — dodał Net.
— Nie opowiadajcie mi tu banialuk — dyrektor podniósł głos. — Marsz do mojego
gabinetu!
Po schodach, które zamieniły si
ę w wodne kaskady, weszli na szesnaste piętro. Klatka
schodowa ko
ńczyła się eleganckimi, mahoniowymi drzwiami.
— Je
śli chce nam pan strzelić pogadankę, to chyba nie ma sensu
— wzruszył ramionami Net. — Jak si
ę obudzimy, nic nie będziemy pamiętać.
Nika szturchn
ęła go w bok, ale było już za późno. Dyrektor poczerwieniał na twarzy.
— „Strzeli
ć pogadankę"?! — wybuchnął. — Zatopiliście cały budynek, a ty twierdzisz,
że wszystko zapomnicie?!
— Naprawd
ę zrobiliśmy to niechcący — zapewniła szybko Nika.
— Zreszt
ą ten budynek tylko nam się śni — dodał Felix.
— MNIE si
ę śni! — Stokrotka wycelował w niego palec, drugą rękę kładąc na klamce.
— Wy te
ż mi się śnicie.
W tym momencie Felix zauwa
żył, że spod drzwi wypływa całkiem spory strumień wody.
— Lepiej nie... — zacz
ął, ale dyrektor nacisnął klamkę.
Zd
ążyli tylko dostrzec zajmujący całe piętro gabinet z gigantycznym biurkiem na samym
środku i palmą obok. Na nic więcej nie starczyło czasu, bowiem pomieszczenie było wypeł-
nione metrowej gł
ębokości wodą, która chlusnęła na przyjaciół. Drzwi docisnęły dyrektora do
ściany, a Felixa, Neta i Nikę porwała wielka fala.
— Ratunku! — pisn
ął Net. — Nie umiem pływać!
Próbowali si
ę łapać poręczy, ale nurt był silniejszy. Znaleźli się w wodnej zjeżdżalni,
która spiral
ą pędziła w dół.
— Był tam czerwony guzik? — krzykn
ęła Nika, wypluwając wodę.
— Nie mam poj
ęcia — Felix próbował utrzymać głowę nad powierzchnią wody. — Jak
woda opadnie, znów spróbujemy si
ę tam dostać.
Jednak wodna zje
żdżalnia nie miała zamiaru wyrzucić przyjaciół na parterze. Zjechali do
piwnicy i dopiero tam woda rozlała si
ę szeroką kałużą na najniższym poziomie podziemnego
parkingu. Czarna karoca ju
ż czekała.
Przemoczeni, stan
ęli na chwiejnych nogach. Woda sięgała im do kolan.
— Ju
ż dobrze? — Nika położyła dłoń na ramieniu Neta.
— Niezły fun, gdyby nie to,
że prawie się utopiłem — Net nie mógł się zdecydować,
czy bardziej si
ę boi, czy jednak lepiej się bawi.
Nagle co
ś plusnęło obok i srebrny kształt podpłynął do przyjaciół.
— I jak? — białozłota rybka wysun
ęła pyszczek nad powierzchnię. — Pękacie już? Nie
znajdziecie czerwonego przycisku. Wymy
śliliście go, owszem, szacuneczek... ale ja potrafię
go ukry
ć. Będziecie tu tak długo, dopóki nie spełnicie moich trzech życzeń.
— Ile razy jeszcze zamierzasz połyka
ć i wypluwać surową rybę? — zapytał Net.
— Przem
ęczę się dla dobra sprawy — ryba splunęła i przeniosła wzrok na karocę. Ko-
nie przest
ępowały z nogi na nogę, rozchlapując wodę. — Wsiadacie? Czekają na was nowe,
wspaniałe pora
żki.
U
śmiechnęła się złośliwie i w kilkanaście sekund połknęła się w całości.
— Wła
ściwie dlaczego mielibyśmy się budzić? — zastanowił się Net.
— B
ędziemy siedzieć w autobusie, w korku. A tu jest darmowa rozrywka. Aquapark już
zaliczyli
śmy.
— Mam złe przeczucia w zwi
ązku z tą rozrywką... — odparła Nika.
— Przyjemno
ści nigdy nie są darmowe. Od cukierków się tyje i psują się zęby, od pa-
pierosów dostaje si
ę raka. Od alkoholu durnieje. Z tym wspólnym snem może być podobnie.
— My
ślę, że przesadzasz — bagatelizował jak zwykle Net. — Nie
musimy siedzie
ć w niczyim śnie. Możemy sobie wyśnić własny.
— Powinni
śmy jak najszybciej wrócić na stronę jawy. Z tym snem jest coś nie tak.
— Wsi
ądźmy do karocy — poprosił Felix."— Tutaj już nie znajdziemy czerwonego
guzika.
Popatrzyli na ponuroczarny pojazd i nieruchomego wo
źnicę. Wiało od niego dziwnym
chłodem.
— Nie wiem, czy chc
ę wsiadać... — przyznał Net. — Nie wiem nawet, czy chcę szukać
guzika... Gdzie
ś koło piątego piętra nawet wodna zjeżdżalnia zaczęła mi się podobać. Tu nie
jest tak
źle.
— Lepiej wynie
śmy się, zanim spłynie tu Stokrotka.
Ten argument podziałał na Neta. Wsiedli do karocy. Natychmiast ruszyła, fontannami
rozchlapuj
ąc wodę. Wydostali się na powierzchnię, ominęli morze różowych sweterków i
wjechali mi
ędzy szare domy. Podobnie jak we śnie Eftepa, tutaj też odleglejsze budynki za-
mieniały si
ę stopniowo w coraz mniej staranne atrapy. Domów było akurat tyle, żeby dyrektor
miał ze swojego gabinetu imponuj
ący widok. Dalej zabudowa nagle się urywała i karoca wje-
chała w las.
— Stokrotka my
ślał, że mu się śnimy — odezwał się Felix.
— Zastanawiasz si
ę, czy nie miał racji? — zapytał ostrożnie Net, po czym zastrzegł: —
Ja jestem prawdziwy.
— Nie zaczynaj — poprosił Felix. — Wszyscy jeste
śmy prawdziwi, a to, że śnimy
wspólny sen, to wynik jakiego
ś...
— Eksperymentu szalonego naukowca? — podsun
ął Net. — A te senne postacie? My-
ślałem, że znikają, gdy śniący jest gdzie indziej.
— Niektórzy z nich wiedz
ą, że są tylko postaciami ze snu. I oni chyba nas rozpoznają.
Brudnica wiedział,
że to sen dyrektora i że sam jest śniony.
Musieli przerwa
ć rozmowę, bo karoca zatrzymała się przed kwitnącymi sadami. Spomię-
dzy drzewek wyłaniał si
ę wieżowiec. Jego szklana elewacja była... różowa.
Weszli mi
ędzy białe od kwiatów drzewa owocowe. Otoczyła ich odurzająca, słodka woń. Net
kichn
ął i ponarzekał trochę, że kręci mu się w głowie. Po kilku minutach zostawili za sobą
sad i wyszli na trotuar przed kapi
ącym od złota głównym wejściem.
— Mam nadziej
ę, że będzie winda — Felix zadarł głowę. — Tu jest z pięćdziesiąt pię-
ter.
Szklane drzwi rozsun
ęły się przed nimi z cichym szmerem. Weszli do chłodnego wnę-
trza. Cały parter budynku zaj
ęty był przez długie wieszaki z ubraniami. Wyglądało to na ma-
gazyn wielkiego domu towarowego. Rz
ędy wieszaków, a na nich suknie, bluzki, spódnice,
spodnie, płaszczyki i kurtki - wszystko posegregowane kolorami. Z przewag
ą białego i różo-
wego. Wzrok przyci
ągały setki par butów, poustawianych na półkach wzdłuż ścian. Więk-
szo
ść stanowiły złote, srebrne lub wysadzane brylancikami sandałki na niebotycznie wyso-
kich obcasach. Nad butami mo
żna było dostrzec równiutko, i oczywiście też kolorami, po-
układane: paski, chusteczki, apaszki, czapki, berety, a nawet i upstrzone piórami i kwiatami
eleganckie kapelusze. Pomi
ędzy tym wszystkim przechadzały się wystrojone w uniformy
garderobiane, rozpylaj
ąc wokół francuskie perfumy.
Za całym rym bogactwem przyjaciele znale
źli drzwi windy. Wyświetlacz wskazywał, że
kabina znajduje si
ę na najwyższym piętrze. Skorzystali więc ze schodów, by dostać się wyżej.
Znów uderzyła ich feeria kolorów, fasonów i zapachów. Podobnie było na dwóch kolejnych
pi
ętrach. Dopiero na czwartym zamiast sukien pojawiły się jeansy, różnej długości i kroju, z
cekinami lub nitami, ja
śniejsze i ciemniejsze, bejsbolówki i buty sportowe. Też wzbogacone
złotymi dodatkami i d
żetami.
— Ten wie
żowiec to gigantyczna garderoba — stwierdziła Nika. — I chyba wiem, do
kogo nale
ży...
— Jedzie winda — zauwa
żył Felix.
Cyfry na wy
świetlaczu zaczęły przeskakiwać coraz wolniej.
— Zatrzyma si
ę piętro niżej — powiedział Felix.
Przyjaciele zbiegli schodami. Rozległ si
ę dzwonek i drzwi rozsunęły się. Z windy wyszła
Aurelia w asy
ście trzech dziewczyn. Zatrzymała się zaskoczona. Miała na sobie poprzeciera-
ne jeansy, zwykły T-shirt i trampki. Najwyra
źniej zamierzała się w coś przebrać, bo jej asy-
stentki obładowane były kolorowymi cz
ęściami garderoby. Fryzura Aurelii też była niewyj-
ściowa.
— Sk
ąd się tu wzięliście? — zapytała, po czym zauważyła Neta.
— Mamy randk
ę dopiero za dwie godziny. — Uśmiechnęła się.
— Słucham?! — Nika spojrzała na Neta, potem na Aureli
ę. — Randkę?!
— Z Netem, nie z wami wszystkimi — wyja
śniła uprzejmie Aurelia.
Wyci
ągnęła z kieszeni różową komórkę wysadzaną diamentami i otworzyła klapkę. — Zga-
dza si
ę. Piętnasta trzydzieści Brad Pitt, szesnasta Net Bielecki. O! dobrze, że tu zajrzałam.
Musz
ę przesunąć o pół godziny Orlando Blooma, bo mi się nakłada na Zakościelnego.
— Umówiłe
ś się z nią na randkę?! — Nika z furią spojrzała na Neta.
— Ja? — Net zamrugał oczami. — Chyba nie. Nie pami
ętam, żebym
si
ę umawiał...
— Skoro jeste
ś już teraz, to... — Aurelia zastanowiła się chwilę.
— Zaczekaj minutk
ę, tylko się przebiorę i przełożę Brada na później.
A wy ju
ż sobie idźcie — machnęła ręką niczym znudzona królowa.
Spojrzeli na siebie. Nika zmru
żyła oczy i wbiła zimne spojrzenie w Aurelię. Winda, z której
ta przed chwil
ą wysiadła, drgnęła i z hukiem zleciała w dół, pozostawiając za otwartymi
drzwiami pusty szyb. Sekund
ę później wstrząs i łomot oznajmiły, że kabina rozbiła się w
piwnicy.
Aurelia obejrzała si
ę, potem z przerażeniem spojrzała na Nikę.
— Jeste
ś tylko postacią z mojego snu. Nie wolno ci robić takich rzeczy! Zaraz w ogóle
ci
ę skasuję. Odeśnię.
— Tylko spróbuj!
Aurelia zmarszczyła czoło, skupiła si
ę, ale Nika nie została odeśniona.
— Nie jestem postaci
ą z twojego snu — rzuciła ze złością. — Jestem prawdziwa. A ty
umawiasz si
ę na randki z moim chłopakiem!
— Prawdziwa!? — zakpiła Aurelia i dłoni
ą wykonała gest, po którym wszystkie wie-
szaki na kółkach, na ka
żdym po sto sukien, zaczęły sunąć w kierunku Niki.
Net złapał najbli
ższy, ale ten, pchany nieznaną siłą, wyrwał mu się z rąk. Po chwili Nika
znikn
ęła w gąszczu metalowych stelaży i kolorowych szmat. Felix siłą woli odciągnął najbliż-
szy wieszak, ale ten zaraz wrócił na swoje miejsce. Nagle wieszaki rozsun
ęły się, odsłaniając
stoj
ącą z rozłożonymi ramionami Nikę. Oddychała szybko i patrzyła ze złością na Aurelię.
Pstrykn
ęła palcami i wieszaki rozjechały się na wszystkie strony.
— Moje sukienki! — krzykn
ęła przerażona dziewczyna, ale było już za późno. Huk
tłuczonego szkła dobiegł jednocze
śnie ze wszystkich stron, a chwilę po nim rozległ się rumor
l
ądujących na ziemi wokół budynku metalowych rur, obwieszonych modnymi ciuszkami.
Stali na pustym pi
ętrze. Panowała cisza jak makiem zasiał. Jedynie wiatr szeleścił reszt-
kami pourywanych wertikali. Obie dziewczyny mierzyły si
ę zimnymi spojrzeniami spod
zmru
żonych powiek. Wyglądało na to, że zamierzają się pobić.
— Przesta
ńcie! — Felix stanął między nimi. — To nieporozumienie.
Aurelia umówiła si
ę z Netem, którego sobie wyśni za dwie godziny. Nie z tym prawdzi-
wym.
— To niewiele zmienia — Nika rozlu
źniła jednak pięści. Wychyliła się zza Felixa. —
Odczep si
ę od Neta!
— Wolno mi
śnić, co mi się podoba — odparła Aurelia. — I kogo mi się podoba. Wy-
śnię sobie też ciebie i będziesz mi musiała usługiwać.
Net od dłu
ższej chwili gapił się oniemiały na dziewczyny.
— Jak obie si
ę nie uspokoicie, to zaraz sobie pójdę — oświadczył niespodziewanie.
— To ty te
ż jesteś prawdziwy? — zdziwiła się Aurelia. — Jak to możliwe?
— Bł
ąd matrixa.
— Ja te
ż jestem prawdziwy — dodał Felix. — Przypadkiem znaleźliśmy się w tym sa-
mym
śnie. Najchętniej byśmy się obudzili.
Aurelia patrzyła na nich podejrzliwie.
— Wi
ęc dlaczego się nie budzicie?
— Szukamy czerwonego guzika awaryjnego przerywania snu. Bez niego si
ę nie da.
— Zaraz, tu jest jaki
ś — mało królewskim gestem pokazała palcem na stojący pod ścia-
n
ą ozdobny stolik. — Nie wiem do czego służy. Pojawił się dziś.
Podeszli do stolika. Czerwony przycisk wielko
ści małej filiżanki był wmontowany w
blat. Pod spodem przy
śrubowana była tabliczka z napisem: „Awaryjne przerwanie snu. Och,
ach, ale po co? Jest taki fajniutki." Felix popatrzył po przyjaciołach. Wolno skin
ęli głowami,
wi
ęc nabrał powietrza i nacisnął przycisk.
Nic si
ę nie wydarzyło. Felix schylił się i zajrzał pod stolik. Od przycisku wychodziły dwa
kable, długo
ści kilkunastu centymetrów, z których żaden nie był do niczego podłączony.
— Babski sen — westchn
ął.
— I jak guzik? — u
śmiechnęła się Aurelia.
— Guzik... no, fajny — odparł Felix. — Naprawd
ę niezły. Stylowy. To my ci już nie
b
ędziemy przeszkadzać.
Po
żegnali się i szybko wyszli.
— Co za bajzel — powiedział wzburzony Felix. — Chciałbym si
ę znaleźć we własnym
śnie. Tam guzik byłby podłączony, miałby potrójne, zabezpieczone antyprzepięciowo obwo-
dy, a obok le
żałaby zafoliowana instrukcja obsługi.
— Przypi
ęta łańcuszkiem, żeby nikt nie ukradł — dodał Net.
Nika zachichotała, a Felix westchn
ął i odparł poważnie:
— Mo
żliwe. Ale przycisk przynajmniej by działał.
— Chod
źmy stąd — bardziej rozkazała niż poprosiła Nika.
— Dlaczego si
ę tak bulwisz na Aurelię? — zapytał ostrożnie Net.
— Ja si
ę z nią wcale nie spotykam.
— Ale ona sobie ciebie wy
śni za dwie godziny. I pójdzie z tobą na randkę. Jesteś dla
niej za miły.
— Niech sobie wy
śniwa kogo chce — Net wzruszył ramionami.
— Nie upilnujesz snów wszystkich moich wielbicielek.
Nika spojrzała na niego zaskoczona. U
śmiechnęła się w duchu. Wyszli przed budynek, na
wprost zdaj
ącej się pochłaniać światło karocy.
— Ten pojazd mnie przera
ża — stwierdził Net. — Boję się, że nas przeżuje, połknie i
przetrawi.
Ledwo usiedli, karoca ruszyła. Wjechali mi
ędzy niższe budynki. Minęli kawiarnię o
wdzi
ęcznej nazwie „Randkowianka", restaurację „Pogadanka", dyskotekę „Przytulanka" i
par
ę budynków, których nazw nie zdołali przeczytać z powodu rosnącej prędkości. Dalej był
las.
— I jak? — białozłota ryba wypluła si
ę na fotel na wprost Niki.
— Niemiły sen, co?
Dziewczyna obrzuciła ryb
ę niechętnym spojrzeniem i nic nie odpowiedziała. Ta przenio-
sła wi
ęc wzrok na Neta.
— A mo
że chcecie wylądować we śnie Geralda? — zapytała, świdrując go spojrzeniem.
— Sami wybierzemy sen, w którym wyl
ądujemy — oświadczył Felix.
— To proste, wystarczy si
ę skupić.
— Pewnie chcieliby
ście znaleźć się we własnych snach? Niestety, nic z tego. Zabloko-
wałam je i nie macie do nich dost
ępu.
— Spływaj — Felix machn
ął ręką.
Ryba wzruszyła płetwami i, z nieprzyjemnym mla
śnięciem, zjadła się.
Chwil
ę później karoca stanęła, a przyjaciele z ulgą wysiedli. Otoczenie było... nieokre-
ślone. Dziwna sprawa, ale tak należało to nazwać. Choć rozglądali się, nie potrafili stwier-
dzi
ć, gdzie się znajdują, ani co ich otacza. Przypominało to przeglądanie gazety w obcym
j
ęzyku. Jedno tylko było oczywiste:
— Ale tu nieziemsko wali! — Net zatkał nos. — Jak w domu kolekcjonera zdechłych
krów.
— Gdzie? — zdziwił si
ę Felix.
— Tak mi si
ę wymskło... ale wali masakrycznie.
Nika zmarszczyła nosek.
— Co
ś mi to przypomina... — skrzywiła się.
— Ja wol
ę sobie tego nie kojarzyć z niczym — Net rozglądał się za karocą, by użyć jej
w charakterze kapsuły ratunkowej.
— To jest fotel z naszego salonu — Felix wskazał skórzany mebel, który wyłonił si
ę z
otaczaj
ącej ich nieokreśloności. — Starałem się skierować nas do snu mojego taty, bo tam
przycisk byłby podł
ączony, ale dziwnie to wszystko wygląda. No i ten smród...
— Teraz twój tata pracuje, wi
ęc... — Net zastanowił się. — Może sen czeka na niego?
A ten smród to mo
że wyśniona wczoraj kolacja, którą zapomniał schować do lodówki?
W tym momencie w
ątpliwości co do właściciela snu zostały rozwiane - zza fotela wyłonił
si
ę czarny, kudłaty psi łeb.
— Wszystko jasne! — wykrzykn
ął Felix. — To sen Cabana! Na ten fotel nie wolno mu
wchodzi
ć, więc sobie o nim śni.
— Dlatego nie mogli
śmy załapać, o co chodzi — dodał Net. — Byliśmy niekompaty-
bilni z psim snem.
Caban podbiegł do nich, ciesz
ąc się jak zwykle i wykonując rytualny taniec radości. Net
patrzył to na Cabana, to na Felixa.
— Jeste
śmy we śnie psa? — zapytał. — Powaga? To wyjaśnia smród. Psy lubią takie...
klimaty. Ale... sen psa? Zróbmy mo
że coś z tym odorem? Może da się go odeśnić?
— Mo
że za płytko zakopał kość? — podsunęła Nika.
— Ta rasa nie zakopuje ko
ści — wyjaśnił Felix. — Co gorsza, nie potrafi również wy-
śnić czerwonych guzików...
Teraz otoczenie zacz
ęło przypominać dom Felixa. Pojawiły się ściany i coś w rodzaju
podłogi. Nawet niebo wygl
ądało jak sufit. Przyjaciele samą swoją obecnością wzbogacali ten
świat. Zza kredensu wyjechał mały, gąsienicowy pojazd z napisem „miziobot" na obłej obu-
dowie. Wystawało z niej kilka ko
ńcówek. Ich przeznaczenie stało się oczywiste, gdy robot
zbli
żył się do psa. Zaczął go głaskać i podtykać mu smakołyki.
— Ty to wy
śniłeś? — Net spojrzał na Felixa.
— Zdaje si
ę, że tak. Ale trochę niechcący.
Otworzyły si
ę drzwi wejściowe i do domu wszedł tata Felixa.
— Cze
ść tato! — wykrzyknął Felix. — Jednak to ty! Już myśleliśmy,
ze to sen Cabana! Musisz nam pomóc znale
źć czerwony guzik.
Tata popatrzył na Felixa z głupi
ą miną i powiedział:
— Huu... ha! Kabuma.
Przyjaciół zatkało. Tata przeszedł obok nich i nachylił si
ę nad psem. Zaczął go głaskać pod
brod
ą, za uszami i po tłuściutkim zadku.
— Tato?... — Felix był zaniepokojony. — Masz... katar?
— Ha hu mychyrm! — Ojciec wstał, poklepał syna po ramieniu i ponownie zaj
ął się
psem.
Drzwi znów si
ę otworzyły i weszła mama Felixa. W dłoni trzymała kilka kabanosów.
— Ho hi hi ho ho! — zawołała na widok przyjaciół i od razu podbiegła do Cabana, pod-
tyka
ć mu kiełbaski, którymi była wypełniona jej torebka.
— Ten smród jest szkodliwy... — Net zacz
ął się cofać w kierunku drzwi. — Robi coś z
mózgiem...
Felix przytrzymał go za r
ękaw.
— Oni nie s
ą prawdziwi — powiedział wolno. — To Caban ich wyśnił. Dlatego tak się
zachowuj
ą i nie potrafią mówić. Nikt nie może wyśnić kogoś mądrzejszego od siebie.
— Dobrze,
że ciebie nie wyśnił... — zauważyła z przekąsem Nika.
Przyjaciele z niepokojem patrzyli na rodziców Felixa, jakby tamci
byli przybyszami z kosmosu. Tata wstał i udał si
ę do kuchni, rzucając po drodze „Harum ku-
ranta. Piponto". Poszli za nim. Szafki kuchenne zapełnione były psi
ą karmą i najprzeróżniej-
szymi rodzajami mi
ęs. Mięsa były nadpsute i to one tak cuchnęły. Na workach z jedzeniem
było napisane wielkimi literami,
że robione jest ze świeżych, niepasteryzowanych kotów,
pochodz
ących wyłącznie z polskich hodowli i nie zawiera konserwantów ani sztucznych
barwników.
Tata nasypał do gigantycznej michy zawarto
ść kilkukilogramowego worka i dorzucił na
wierzch dwa ochłapy mi
ęsa.
— Poszukajmy guzika, chocia
ż... — Felix zawahał się — wątpię, by tu był.
Zacz
ęli przeszukiwać pomieszczenia, które tylko w ogólnym zarysie przypominały pier-
wowzór ze strony jawy. Lampy nie były podł
ączone do kontaktów, ale i tak świeciły; w
kuchni brakowało blatów, bo pies miał ni
żej głowę i w realu nigdy ich nie widział; napisy na
kuchence mikrofalowej brzmiały kompletnie bez sensu, a ksi
ążek nawet nie dawało się wysu-
n
ąć z półek. Czerwonego guzika nigdzie nie było. Po kwadransie zrezygnowani usiedli na
kanapie w salonie i zagapili si
ę na nadskakujących psu rodziców i robota.
— Z ka
żdym kolejnym snem szanse odnalezienia guzika maleją — stwierdził Felix. —
Nast
ępnym razem możemy wylądować we śnie chomika... — Wstał i podszedł do rodziców.
— Mamo... tato... musicie nam pomóc.
Ale rodzice popatrzyli tylko na syna bezmy
ślnym wzrokiem, mama uścisnęła go, jakby
składała mu
życzenia i powiedziała „milusokuto". Felix przecisnął się między nimi i przykuc-
n
ął przed psem.
— Caban — powiedział powa
żnym tonem, a pies usiadł w skupionym oczekiwaniu. —
Gdzie jest czerwony guzik? Szukaj czerwonego guzika.
— Pogi
ęło cię? — zdziwił się Net.
Pies zerwał si
ę, pomerdał krótkim ogonkiem i pobiegł do kuchni.
Rodzice wyprostowali si
ę i znieruchomieli w oczekiwaniu jak wyłączone automaty. Robot
pod
ążył za psem, a gdy ten usiadł przed lodówką, zaczął mu czesać futro na grzbiecie. Przy-
jaciele weszli do kuchni, Felix przykucn
ął obok psa i westchnął. Pogłaskał go po głowie i
otworzył lodówk
ę z zamiarem wyciągnięcia jakiegoś psiego przysmaku. Wewnątrz jednak
znajdował si
ę tylko jeden talerz z zamontowanym na środku... czerwonym guzikiem.
— Teriery rosyjskie to bardzo m
ądra rasa — spojrzał dumny na Nikę i Neta. Sięgnął po
talerz, za którym ci
ągnął się spiralny przewód, jak od słuchawki telefonicznej.
— Na talerzu? — Net nachylił si
ę nad przyciskiem, który podejrzanie przypominał
wł
ącznik alarmu przeciwpożarowego ze snu Stokrotki.
— Psu wszystko kojarzy si
ę z jedzeniem.
Caban szczekn
ął i podskoczył radośnie. Robot podsunął mu pod pysk kawałek serka ple-
śniowego, ale pies, zajęty radowaniem się z poprawnie wykonanego zadania, zignorował to.
Felix zajrzał pod talerz i sprawdził podł
ączenie przewodów.
— Nie zni
żyliśmy się przed prawie płazem — oznajmił uroczyście.
— Pozostali
śmy superpaczką i dopóki jesteśmy razem, nie ma rzeczy niewykonalnych.
Odczekał chwil
ę, żeby podelektować się uroczystą chwilą, po czym nacisnął guzik. Ca-
ban szczekn
ął i zniknął, a wraz z nim fotel, lodówka, miziobot, wreszcie rodzice.
— Ups... — Felix odstawił talerz na stół, ale stół w tym momencie równie
ż zniknął i
talerz rozbił si
ę o podłogę.
— I to jakie „ups"! — Net złapał si
ę za głowę. — Wielkie „ups"! Cały plan w gruzach.
Nie ma ju
ż nadziei!
— Plan wymaga dopracowania... — Felix podrapał si
ę za uchem.
— Zdaje si
ę, że naciśnięcie przycisku budzi tylko właściciela snu.
— No i trzeba si
ę będzie płaszczyć przed płazem... — narzekał Net.
— Ja, przedstawiciel naczelnych.
— Przesta
ń! — przerwała mu Nika. — Coś wymyślimy.
Wokół znikały
ściany i meble, aż przyjaciele zostali sami na wielkiej pustyni.
— Super! — Net usiadł na ubitym gruncie. — Rewelacja! Zaraz przyjedzie ten karawan
i zabierze nas do snu jakiego
ś jednokomórkowca.
— Dopiero co chciałe
ś tu zostać — Nika usiadła obok, oparła ręce na kolanach, a na
nich brod
ę.
— Zmieniłem zdanie. Ju
ż nie chcę spać. Nie podoba mi się — Net wyciągnął się na
plecach. — Spróbuj
ę tu zasnąć. A jeśli tu zasnę, to na jawie się obudzę.
— Nie b
ądź egoistą — skrzywiła się Nika. — Powinniśmy się obudzić wszyscy.
Net spojrzał na Felixa.
— Wymy
śl coś — powiedział. — W końcu to ty jesteś od wymyślania wyjść z najgor-
szych sytuacji.
— Zawsze było tak,
że wymyślaliśmy wszystko wspólnie — przypomniała Nika. —
Zachowujesz si
ę jak rozkapryszone dziecko.
Net zacisn
ął usta i usiadł.
Na bezchmurnym niebie wielkie sło
ńce grzało coraz mocniej. Robiło się nieprzyjemnie
gor
ąco, a powietrze nad ziemią zaczynało falować. Wstali i ruszyli przed siebie, choć wszę-
dzie w zasi
ęgu wzroku rozciągała się ta sama pustynia.
— Mo
żemy wysilić wyobraźnię i wyśnić swoje własne sny — odezwała się Nika. —
Inaczej b
ędziemy tutaj łazić bezczynnie sto lat.
— To nie jest bezczynno
ść — zaprzeczył Felix. — Ja myślę. Sądzę na przykład, że
znacznie lepszym pomysłem jest wy
śnienie wspólnego snu.
— Czy nie przerabiamy tego od paru godzin? — zapytał Net.
— Nie — Felix zdecydowanie pokr
ęcił głową. — Od paru godzin wpadamy w sny in-
nych. Teraz stworzymy nasz własny. Taki, w którym b
ędą nasze trzy czerwone guziki.
— Super! — Net wskazał przed siebie. — Skupmy si
ę i najzwyczajniej w świecie wy-
śnijmy trzy guziki.
Net wbił wzrok w twardy piasek. W jego
ślady poszła Nika i wreszcie, niechętnie, Felix.
Piasek zacz
ął pękać, po czym wyłoniły się spod niego, jak grzyby spod mchu, trzy błyszczące
przyciski wielko
ści filiżanek. Gdy przyjaciele sięgnęli do nich, z zaskoczeniem stwierdzili, że
naprawd
ę są to zwykłe, ułożone do góry nogami filiżanki.
— To nie tak — Felix rzucił przed siebie swój „guzik". — Na skróty nie da rady. Mu-
simy wy
śnić własne sny. Kompletne sny. Wtedy uwolnimy się od cudzych. Musimy wyśnić
nasze marzenia. Dopiero w nich pojawi
ą się guziki.
— OK — Net zatarł r
ęce. — Moje pierwsze marzenie... lodówka z colą.
Ziemia zadr
żała i pięć metrów przed przyjaciółmi spod ziemi, wzbijając tuman kurzu,
wynurzyła si
ę stara, obła lodówka. Żółtawe drzwiczki otworzyły się i ze środka wyturlała się
pusta butelka po coli. Z cichym brz
ękiem upadła w piasek.
— Nie przyło
żyłeś się — podsumował Felix.
Nika wbiła wzrok w ziemi
ę obok lodówki. Z małego pęknięcia, spomiędzy ziarenek pia-
sku wykiełkowała ro
ślinka. W przyspieszonym tempie wyrosła na metr, po czym uschła i
zwaliła si
ę martwa na piasek.
— Jeste
śmy zbyt zmęczeni, żeby wyśnić porządny sen — stwierdziła smutno Nika. —
Chciałam wy
śnić wielki las...
— Fakt — przyznał Felix. — Tak nie da rady. Potrzebujemy czego
ś, co wyśni nasz sen
za nas. Potrzebujemy sennej maszyny.
— A j
ą kto wyśni? — Net spojrzał na niego ponuro.
— My. W ten sposób powstała cywilizacja industrialna: ludzie stworzyli pracuj
ące za
nich maszyny. To b
ędzie nasza maszyna.
— Naszyna — ucieszył si
ę Net. — Budujemy wybudzacz!
— Nie tak prosto. Naszyna... OK, naszyna musi za nas wy
śnić wspólny sen i dopiero
wtedy pojawi
ą się w nim czerwone guziki.
— Niektórzy ludzie zatrudniaj
ą architekta wnętrz, żeby on za nich wymyślił, jak chcą
mieszka
ć. Czemu nie?
Przyjaciele skupili si
ę, sprężyli i zaczęli wyobrażać sobie, jak powinna wyglądać naszy-
na. Trwało to mo
że minutę, aż... w jasnych kłębach pustynnego kurzu wybiła się na po-
wierzchni
ę swoimi siedmioma piętrami stalowej konstrukcji i znieruchomiała.
Kurzo-piasek wolno opadł. Przyjaciele otrzepali głowy i spojrzeli na naszyn
ę. Wyglądała im-
ponuj
ąco: wysoka na dwadzieścia metrów, pełna klapek, wywietrzników, błyskających jasno
kontrolek, wskazuj
ących ważne wartości zegarów i wyświetlających istotne dane wyświetla-
czy. Ciemno
żółta farba przypominała tę, którą maluje się maszyny budowlane.
Zaburczała, zahuczała i nad pustyni
ą rozszedł się dudniący bas:
— Jestem gotowa do pracy.
Przyjaciele zastanowili si
ę chwilę.
— Chciałabym wielki las — powiedziała gło
śno Nika.
— Jak wielki ma by
ć ten las?
— Od horyzontu po horyzont — Nika rozło
żyła ramiona.
— Jakie gatunki drzew maj
ą w nim rosnąć? — zacharczała naszyna.
— Ró
żne. Liściaste, iglaste. To, co zwykle rośnie w lesie.
— Musisz poda
ć dokładne proporcje między gatunkami — oznajmiła basem naszyna.
— To mo
że w międzyczasie ja — Net postąpił krok do przodu.
— Chciałbym zimn
ą colę.
Naszyna chrobotała przekładniami, wreszcie zapytała:
— Jak
ą konkretnie colę mam wyśnić w twoim imieniu?
— Jak
ąkolwiek! Może być light, ale się nie upieram.
— W jakiej butelce?
— W dowolnej. Eee... to znaczy litrowej.
— Jak
ą ma mieć temperaturę?
— Zimna powinna by
ć... OK. Dokładnie 12 stopni. Dokładnie.
— Butelka z kapslem czy odkr
ęcana? Jeśli odkręcana, to prawy czy lewy gwint? Szkło,
czy plastik? Etykieta kolorowa czy w odcieniach szaro
ści?
Przyjaciele stali oniemiali, przed hucz
ącym na nich kolejnymi pytaniami stalowym kolo-
sem.
— To nie tak miało wygl
ądać — powiedziała cicho Nika. — Jak ktoś chce wyśnić las,
to po prostu go
śni, a nie martwi się, jakie grzyby mają tam rosnąć.
— Czy mo
żesz wykonać dowolny las? — zapytał głośno Felix.
— Sprecyzuj: dowolny.
— Zwyczajny, najzwyczajniejszy las.
— Sprecyzuj: zwyczajny.
Felix westchn
ął z rezygnacją.
— Naszyna nie ma wyobra
źni... — podsumowała Nika. — Nie pomoże nam.
Stalowa wie
ża zdaje się usłyszała to, bo zadrżała z przejęcia i poczucia misji. Burczały
transformatory, zgrzytały przekładnie z
ębate, rechotały przekaźniki, ciamkały styki, ale wo-
koło, jak okiem si
ęgnąć, gorące powietrze wciąż falowało nad pomarańczową pustynią.
— Wy
śnisz coś wreszcie? — Net był coraz bardziej wkurzony.
— Mam za mało danych — zadudniła naszyna. — Moje dzieło mogłoby was nie zado-
woli
ć.
— Zadowoli nas cokolwiek!
— Sprecyzuj: cokolwiek.
Net podbiegł do naszyny i kopn
ął ją w obudowę.
— To było niegrzeczne! — zadudniło z góry.
— To wymy
śl byle co!
— Sprecyzuj: byle co.
Fełix odci
ągnął przyjaciela od naszyny, bo ten zamierzał chyba zaatakować ją pięściami.
— Masz ostatni
ą szansę! — krzyczał Net. — Albo las, albo cię odeśniamy!
W tej samej sekundzie powietrzem targn
ął podmuch, a wokół przyjaciół zmaterializował
si
ę las.
— No prosz
ę — ucieszył się Net. — Odrobina przemocy, dyskretna groźba i potrafisz.
— No nie wiem... — Nika wskazała las.
Podeszli do drzewa, czy raczej do czego
ś, co w pierwszym momencie wyglądało na
drzewo. Pie
ń wykonany był z plastikowej rury kanalizacyjnej, gałęzie z drutów, a korona z
podartej, zielonej g
ąbki. Cały las tak wyglądał.
— Ostrzegałam — burkn
ęła nadąsana naszyna.
— Nikt nas nie zast
ąpi w spełnianiu marzeń — stwierdziła Nika. — Musimy to zrobić
sami.
Przyjaciele zacz
ęli się zastanawiać, jak najlepiej przekazać naszynie dokładne dane.
— Kim jest złota rybka? — Felix zmienił nagle temat. — Przecie
ż nie sen-botem. Nie
my
śleliśmy o tym wcześniej.
— Fakt — zgodził si
ę Net. — Sądzisz, że to czyjś avatar?
— Nie wiem, ale wpadł mi do głowy pewien pomysł. Czemu nie odwiedzi
ć ryby w jej
własnym
śnie? Skoro administruje tym całym bałaganem, to sama też musi teraz spać.
— Wystarczy,
że intensywnie pomyślimy o rybie i dotrzemy do jej snu — zgodziła się
Nika.
— Ale czy tego chcemy? — skrzywił si
ę Net. — Tam jest pewnie fuli wody.
— Jak zaczniemy robi
ć bałagan na jej własnym podwórku, chętniej zgodzi się, żebyśmy
si
ę obudzili — wyjaśnił Felix.
— We
śnie możemy sobie sami wymyślać drogę — Nika wskazała przed siebie. —
Cho
ćby tam. Tylko razem musimy tego chcieć.
Ruszyli miedzy drzewami-bublami we wskazanym kierunku. Las zacz
ął rzednąć i po
chwili oczom przyjaciół ukazały si
ę porośnięte karłowatymi krzaczkami mokradła. Mech pod
nogami z pokruszonej g
ąbki zamienił się w prawdziwy, aksamitny. Wszystko wokoło było
teraz jak najbardziej naturalne. Ł
ącznie z zapachem wilgoci. Na piaszczystej wysepce, jakieś
trzydzie
ści metrów od brzegu mokradeł, leżała białozłota ryba dwudyszna i wcinała z wiel-
kiego talerza frytki.
„Blum, blum, blum" rozległo si
ę z Netowego żołądka. Chłopak złapał się za brzuch z
zamiarem uciszenia go, ale ryba ju
ż to usłyszała. Spojrzała na nich zaskoczona i rozdziawiła
pyszczek. Na wpół zjedzona frytka wypadła na piasek.
— Co wy tu robicie? — zapytała.
— Psujemy ci humor — odparł Felix. — Wypu
ść nas z tego pomieszania snów, to bę-
dziesz miała spokój.
— Mo
że i jestem rybą, ale przynajmniej konsekwentną. — Ryba od zyskała rezon i po-
wróciła do wcinania frytek.
— Zaraz wy
śnimy ci tu krokodyla, to się przefrazujesz — zagroził Net.
— Krokodyla? — ryba wywin
ęła peryskopowymi oczami w prawo i lewo. — Tak nie
mo
żna! To jest najście!
— I kto to mówi? Kto
ś, kto dopuścił się porwania.
— A wy
śnijcie sobie krokodyle, jeśli chcecie. Nie puszczę was bez spełnienia trzech
życzeń.
Nika patrzyła chwil
ę na rybę, po czym powiedziała:
— Nie potrafisz tego zrobi
ć, prawda?
Ryba łypn
ęła na nią z zaskoczeniem.
— Czego niby nie potrafi
ę?
— Nie potrafisz nas obudzi
ć. Nie jesteś żadnym administratorem.
Teraz przyjaciele spojrzeli z zaskoczeniem na Nik
ę. Ta kontynuowała:
— Jeste
ś tu na takich samych zasadach jak my, prawda?
Ryba patrzyła na ni
ą w napięciu, wreszcie ledwo zauważanie skinęła łebkiem.
— Bywasz tu cz
ęsto i nauczyłaś się manipulować snami innych. Nie możesz nas obu-
dzi
ć.
— Nie mog
ę — przyznała smętnie ryba. — Też śnię. Tak jak wy. Ale potrafię nieźle
nam
ącić.
— Wi
ęc... dlaczego? — Felix spojrzał na nią pytająco.
Ryba zrobiła bardzo smutn
ą minę, po czym wypaliła:
— Bo nikt mnie nie chce! Pływam sobie w akwarium sklepu zoologicznego i nikt mnie
nie kupuje. Ludzie s
ą źli! Widzę przez szybę, jak sobie przechodzą w tę i z powrotem, z tymi
swoimi wózeczkami, a w wózeczkach mro
żone rybki. Więc przesypiam całe dni. Jestem bar-
dzo senn
ą rybą.
— Mo
że właśnie dlatego nikt nie chce cię kupić? — zasugerował Net. — Może wszy-
scy my
ślą, że jesteś zdechła?
— Łatwo ci wali
ć takie teksty, bo jesteś człowiekiem.
— Jeste
ś zazdrosna? Mścisz się tutaj na ludziach, żądając od nich spełniania życzeń i
przerzucaj
ąc ich po cudzych snach?
— Przecie
ż to nie moja wina, że urodziłam się rybą! Powinni kogoś tam po stronie jawy
wyznaczy
ć, żeby mnie kupił.
— Zaraz... — zastanowił si
ę Net. — Jesteś rybą. Jak więc możesz z nami rozmawiać?
— Wykształciło mi si
ę — ryba wzruszyła płetwami. — Dużo przebywam z ludźmi. W
snach.
— Zało
żę się, że nie wyśniłaś swojego czerwonego guzika. — Felix uśmiechnął się pod
nosem. — Wi
ęc teraz my możemy go wyśnić w dowolnym miejscu. Choćby i tu.
Wskazał spróchniały pieniek tu
ż nad brzegiem wody. Podważył go, a ten uchylił się na
mosi
ężnym zawiasie, ukazując ukryty pod spodem czerwony guzik.
— Brawo, ale to mój przycisk — wyja
śniła spokojnie ryba. — Już wiecie, że w ten spo-
sób si
ę nie obudzicie.
— Ty wiesz, gdzie s
ą nasze sny — zauważyła Nika. — Moglibyśmy tam trafić, gdybyś
nas nie trzymała.
— Mog
ę was tu trzymać, bo lepiej znam zasady.
— Ale po co?
— Bo chc
ę i mogę. Jesteście pod ręką — odparła z rozbrajającą szczerością ryba. —
Zasn
ęliście w tym samym momencie, co ja. Tkwimy w tym samym... wątku, czy jak to tam
zwa
ć.
— Mo
żemy ci pomóc.
— Nie potrzebuj
ę pomocy. Spełnijcie moje trzy życzenia. Jesteście gotowi, żeby je
usłysze
ć?
Nika spojrzała na chłopców, oczekuj
ąc decyzji.
— Po co mamy spełnia
ć twoje życzenia, jeśli jesteśmy we śnie? — zapytał Felix. —
Sama mo
żesz je sobie spełnić.
— W tym wła
śnie problem. Mam głowę pełną pomysłów, ale nie za dobrze idzie mi ich
wy
śniwanie. Nie mam talentu — ryba wzruszyła płetwami. — Na początek...
— Na pocz
ątek! — Net walnął dłonią w czerwony guzik. — Na początek chlup do
akwarium.
Ryba chciała co
ś powiedzieć, ale zniknęła z donośnym plumknięciem.
— To było nieładne — zauwa
żyła Nika. — W gruncie rzeczy to mi jej szkoda.
— Jako
ś nie mam wyrzutów sumienia — Net zatrzasnął pieniek. — Mam trudności z
żałowaniem kogoś, kto się tak zachowuje.
Bagno wsi
ąkło w piach. Krzaczki, drzewa i mchy uschły w kilka sekund i przyjaciele
znów stali na ubitej pustyni.
— Gdybym powiedział,
że będzie nam jej brakować — powiedział Net — to mocno
bym przesadził.
— Mimo wszystko mi jej szkoda — westchn
ęła Nika.
— Babskie fochy — j
ęknął Net.
— Ryba ju
ż nas nie trzyma — Felix wstał. — Zastanówmy się, co dalej... Powinniśmy
wy
śnić naprawdę wspólny sen, taki, który mógłby się przyśnić każdemu z nas. Potrzebujemy
czego
ś wspólnego, czegoś, co będzie leżało w miejscu, gdzie nasze trzy sny się łączą.
Zamy
ślili się na chwilę.
— Przychodzi mi do głowy szkoła — odezwał si
ę Net — ale nie mam chęci na ponow-
ne spotkanie ze Stokrotk
ą.
Obejrzeli si
ę za siebie. Naszyna tkwiła w środku uschniętego - jakimś sennym cudem -
plastikowego lasu. Wygl
ądała teraz ciutkę jak monolit z filmu „Odyseja kosmiczna 2001".
— My
ślisz, że się jeszcze na coś przyda? — zapytał Net.
— Istnieje taka szansa — Felix skin
ął głową. — Czarna karoca raczej nie przyjedzie.
— Tylko ta fl
ądra wiedziała, jak ją wezwać. Może zadzwonimy po latający cmentarz,
żeby pozostać w klimacie? Death-bus? Krypta-taxi? Styxi - przewóz osób żywych lub mar-
twych?
— Wła
śnie! — podchwyciła Nika. — Czemu tam nie polecimy? We śnie umiemy latać.
— Tak po prostu?... — Net pokr
ęcił głową. — Chyba nie potrafię latać bez niczego.
Kiedy
ś we śnie latałem na... krześle.
— Je
żeli już, to lepsza będzie ławka — dodał Felix. — Przynajmniej polecimy w tym
samym kierunku.
Po próchniej
ących plastikowych pniach dotarli do stalowej wieży.
— Masz szans
ę na rehabilitację — oznajmił Felix. — Wyśnij nam ławkę. Zwykłą par-
kow
ą ławkę. Tylko nie mów: „Sprecyzuj: ławka".
1
— Eeee... — zadudniła naszyna. — Z gło
śnika mi to wyjąłeś...
— Nie za ci
ężką ją stwórz — dodał Net. — Ona ma latać.
— To ja ju
ż nic nie rozumiem.
— Nie musisz — Felix cofn
ął się kilka kroków, by objąć wzrokiem całą wieżę. —
Stwórz nam ławk
ę.
— Ale...
— Po prostu!
Obok przyjaciół, wraz z dono
śnym „pyk!", pojawił się bawiący się kolorową piłką słonik.
Zaskoczeni, patrzyli na niego przez chwil
ę. Zwierzak podbijał radośnie zabawkę i podskaki-
wał, wprawiaj
ąc ziemię w drżenie.
— Tak si
ę kończy niedostatek danych wejściowych... — mruknęła basowo naszyna.
Felix zamkn
ął oczy i sam osobiście wyśnił ławkę: piękną, żeliwną, z woskowanymi desecz-
kami. Usiedli na niej nieufnie i mocno si
ę w nią wczepili. Pociągnięta w górę ławka wolno
uniosła si
ę.
— Nie my
śl o tym, że się boisz, bo wtedy naprawdę wyrżniemy — rzucił Felix i moc-
niej poci
ągnął ławkę do góry.
— To mnie teraz podniosłe
ś na duchu! — krzyknął Net, a ławka zaczęła tracić równo-
wag
ę. — Aaaa! ... Mamusiu!
Ławka zachwiała si
ę i runęła na ziemię, po drodze gubiąc przyjaciół.
— Nie siadam wi
ęcej na czymś takim — Net próbował wygramolić się z piasku. —
Latanie we
śnie nie jest naturalne.
— Ja latam bez pomocy mebli — u
śmiechnęła się Nika.
— Ale nie potrafisz programowa
ć w PHP — odpalił Net.
— Cokolwiek to znaczy...
— Przychodzi mi do głowy pewna bajka — Felix podrapał si
ę po głowie. — Bajka o
maszynie stworzonej przez wynalazc
ę Trurla.* — To informacja praktyczna czy tak sobie
tylko przypomniałe
ś? — upewnił się Net.
— Trurl chciał si
ę pochwalić przed swoim kolegą Klapaucjuszem, jaka jego naszyna
jest doskonała. Tak j
ą testował, że wkurzyła się i zaczęła ich gonić. Wyglądała prawie jak
nasza naszyna...
— Dzi
ęki... — Net cofnął się kawałek. — Ty to potrafisz człowieka podbudować.
— Naszyna te
ż mogłaby chodzić.
— Mam fundamenty — zauwa
żyła nieśmiało, choć z mocą małej elektrowni, naszyna.
— Jestem zabetonowana...
— Nie szkodzi, b
ędziesz głośniej tupać — zbagatelizował Net. — Wolę iść naszyna, niż
lecie
ć ławką.
— Na razie jej konstrukcja wyklucza chodzenie. — Felix przyjrzał si
ę stalowemu kolo-
sowi.
— Przecie
ż to sen — machnął ręką Net. — Tu i samochód może chodzić. .. eee, zły
przykład.
— Dla spokoju sumienia do
śnię jej przeguby i siłowniki hydrauliczne.
Felix wysilił umysł, a wie
ża zachwiała się i uniosła na czterech nogach ze stopami przy-
pominaj
ącymi te z machin kroczących AT-AT z „Imperium kontratakuje".
— Dziwne uczucie — mrukn
ęła. — Wskakujcie.
Przysiadła oci
ężale, a z boku otworzyły się małe drzwiczki. Podbiegli i wskoczyli do
środka. Wnętrze wypełnione było kablami, przekładniami, siłownikami hydraulicznymi, sil-
nikami elektrycznymi i mas
ą bliżej nieokreślonych podzespołów.
— Kto to wy
śnił? — Nika patrzyła z lekkim niepokojem na otaczające ją mechanizmy.
* Mowa tutaj o „Bajkach robotów" Stanisława Lema.
— Chora wyobra
źnia Felixa — wyjaśnił Net.
Naszyna uniosła si
ę na swoich czterech nogach i zaczęła wolno kroczyć, wprawiając w
ruch wahadłowy wi
ązki przewodów i kabli. Przyjaciele złapali się barierek. Trzewiami stalo-
wego potwora, kolejnymi drabinkami i w
ąskimi schodkami dotarli na sam szczyt. Przez klapę
wyszli na płaski pomost, otoczony nisk
ą barierką. Usiedli po turecku, mocno chwytając za
stalowe rurki. Wra
żenie było osobliwe i ciężkie do opisania. Podobnie musiał się czuć mary-
narz na bocianim gnie
ździe żaglowca przy wysokiej fali.
— Dobrze,
że to sen — Net odzyskał głos.
— Po stronie jawy, w realu taki mechanizm nie miałby prawa istnie
ć — wyjaśnił Felix.
— Równowaga na wertepach.
— Przesta
ń w tej chwili! — zażądał Net. — Jeszcze się coś zepsuje.
— Racja. Lepiej si
ę nad tym nie zastanawiać. Ale podniosę nieco komfort podróży.
Tu
ż za nimi szczęknęły metalicznie zaczepy trzech zielonych foteli lotniczych. Usiedli w
nich i zapi
ęli pasy. Nika dodała od siebie wielki parasol plażowy.
— Jestem panem
świata! — wrzasnął Net, mimo że zaciskał dłonie na poręczach. — Jak-
bym płyn
ął wielkim żaglowcem z dala od niebezpiecznych skał.
Na wysoko
ści dwudziestu metrów przyjaciele faktycznie czuli się trochę jak panowie i
władcy
świata, a trochę jak ktoś, kto zaraz może spaść z bardzo wysoka. Potężne nogi powol-
nie i miarowo deptały pustyni
ę, wieża bujała się. Monotonny krajobraz przesuwał się do tyłu.
Zagapili si
ę w horyzont, oddzielający ostrą linią pomarańcz od błękitu. Jak marynarze lądu,
wypatrywali jakiej
ś zmiany.
— Chciałabym,
żeby ktoś kupił tę rybę — odezwała się Nika.
— Szef kuchni baru sushi — Net u
śmiechnął się złośliwie.
— Naprawd
ę mi jej szkoda.
— Szkoda? — prychn
ął Net. — Mści się na wszystkich wokoło za to, że jest śniętą rybą,
a ty jej
żałujesz.
— To miłosierdzie — zadudniła z dołu naszyna.
— Nie filozuj, maszeruj — polecił Net, po czym dodał ciszej. — Kto jej do
śnił wrażli-
wo
ść?
— Chyba my wszyscy po trochu j
ą tworzymy — odparł Felix.
— Wykorzystujecie wybitne dzieło in
żynierii w charakterze wierzchowca — podsunęła
naszyna.
— Fakt. Wykorzystali
śmy twórczo najnowszy mikroprocesor w charakterze młotka —
przyznał Net. — I jako młotek działa lepiej. Id
ź, nie filozuj.
Naszyna zamilkła. Przez nast
ępny kwadrans chwiejący się kolos pokonywał piaszczyste
wydmy. Senne sło
ńce chyliło się ku zachodowi. Wydłużający się cień ruchomej wieży ciem-
n
ą kreską skakał po zboczach wydm nawet kilkaset metrów dalej. Wyśnione piaski stały się
prawdziw
ą, afrykańską pustynią.
— Tak nigdzie nie dotrzemy — oznajmiła nagle Nika. — Czekamy na co
ś, co nie nastą-
pi, je
śli sami tego nie spowodujemy. Musimy wyśnić miejsce, do którego chcemy dotrzeć.
— Jestem wypruty z pomysłów — przyznał Net. — Zerokreatywny.
Felix tylko zmarszczył brwi i zamy
ślił się.
— O tym mówiłam — powiedziała smutno Nika. — Za długo przebywamy po stronie
snu. Mo
żemy tak podróżować miesiącami.
— Czerwony guzik mo
że się pojawić tylko w wyśnionym świecie — odezwał się Felix.
— Tak to wymy
śliłem na początku.
Nios
ąca ich naszyna cierpliwie i w milczeniu posuwała się naprzód. Teraz już wszyscy
troje wpatrywali si
ę w linię horyzontu. Nic nie wskazywało na to, by miało się tam pojawić
co
ś więcej, choć usilnie próbowali wyobrażać sobie wielkie miasta, wspaniałe ogrody i dzie-
si
ątki innych atrakcji.
Wreszcie sło
ńce schowało się za wydmami. Zaczęło się robić chłodniej.
— Co si
ę stanie, jeśli nie wyśnimy niczego? — zapytała cicho Nika.
Nikt nie znał odpowiedzi.
Zmierzch zapadł szybko, ale na niebie nie było wida
ć gwiazd. Nie było nikogo, kto miał-
by sił
ę je wyśnić. Nika zmusiła się, by wyobrazić sobie księżyc, dzięki czemu znów widzieli
pustyni
ę, teraz dla odmiany spowitą zimnym, zielonkawym światłem.
— Ale z nas kretyni! — wykrzykn
ął nagle Felix. — Szukamy naszego wspólnego snu, a
jeste
śmy w nim od dawna.
— Pustynia? — zdziwił si
ę Net. — Aż tak źle z nami?
— Naszyna! Wy
śniliśmy wspólnie naszynę. To jest nasz wspólny sen! — wskazał w dół.
— Tyle nam zostało z naszych marze
ń po przejściu przez sny innych ludzi.
— Dzi
ęki za docenę — burknęła basowo naszyna.
— To mój tekst — zauwa
żył Net. — Skąd to znasz?
— Wszyscy stworzyli
śmy naszynę — potwierdził Felix. — Każdy dołożył do niej jakiś
fragment — spojrzał w dół i dodał gło
śniej. — Nie przejmuj się. Jesteś naszym szczytowym
osi
ągnięciem. Jesteś naszyna na miarę naszych możliwości.
— Marna pociecha.
— Lepszej nie ma — Felix odpi
ął pas i wstał, nie bacząc na bujanie podłoża. — Czy
znasz swój schemat elektryczny?
— Mo
że... No, znam. Dlaczemu pytasz?
— Znów mój tekst — mrukn
ął nabzdyczony Net.
— Czy masz w swoim wn
ętrzu trzy czerwone guziki? — zapytał Felix.
— H
ę? — naszyna zachwiała się i stanęła w miejscu. — Czerwone guziki, powiadasz?
— Tak. Trzy czerwone guziki.
— Mo
że mam, a co? — bas stał się podejrzliwy.
— A je
śli masz, to gdzie?
— Dwa pi
ętra niżej...
Zeszli dwa pi
ętra w dół. Blisko grubej wiązki przewodów, przy przedniej ścianie naszy-
ny, w niewielkim zagł
ębieniu znajdował się pulpit z trzema podświetlonymi na czerwono
guzikami. Wygl
ądały wręcz... odświętnie. Były nawet podpisane: „Felix", „Net" i „Nika".
— Wi
ęc to było takie proste? — zdziwił się Net.
Przyjaciele przytrzymali si
ę poręczy, bowiem naszyna znów szła, nawet przyspieszyła
kroku. Felix podszedł do
ściany i odsunął małą klapkę-wizjer.
— Skały! — krzykn
ął. — Kto wyśnił skały?
— Ja — rozległo si
ę ze wszystkich stron.
— Nie zamawiali
śmy skał — Net wepchnął się obok Felixa i wyjrzał.
Postrz
ępione skały wyrastały wprost z piasku, co znów przywodziło
skojarzenie z płyn
ącym po morzu żaglowcem. Tym razem żaglowiec wyraźnie zmierzał w
kierunku niebezpiecze
ństwa.
— Mo
żemy wiedzieć, po co wyśniłaś te skały? — zapytał zaniepokojony Felix.
— I dlaczego kierujesz si
ę wprost na nie? — przełykając ślinę, dodał Net.
Wie
ża prawie biegła - na tyle szybko, na ile pozwalała jej konstrukcja.
— Przekonacie si
ę już za chwilę.
W tym momencie na pulpit z guzikami nasun
ęła się stalowa pokrywa.
— Co ty robisz?! — zawołał Felix. — Otwórz to!
— Ani mi si
ę śni.
— Bunt naszyny... — szepn
ął Net.
Felix wy
śnił uchwyt na stalowej płycie, ale nim za niego pociągnął, kliknął blokujący
płyt
ę mechanizm zapadkowy. Kiedy wyśnił drzwiczki na środku, zaraz pojawiła się na nich
kłódeczka. Gdy udało si
ę ją otworzyć, szczęknął kolejny zameczek. Felix zrozumiał, że w ten
sposób niczego nie osi
ągną.
— Dlaczego to robisz? — zapytał w powietrze.
— Wy si
ę obudzicie i będziecie dalej sobie żyć. A wtedy ja zniknę.
Przyjaciele spojrzeli na siebie z zaskoczeniem.
— Nie pomy
śleliśmy o tym — przyznała Nika.
— To si
ę nazywa konflikt interesów — stwierdził Felix. — Ale, jeśli pomożesz nam się
st
ąd wydostać, postaramy się wyśnić cię jeszcze wiele razy.
Zamiast odpowiedzi ze
ściany obok zaczęło się wysuwać ramię z wielkim wirującym
trybem. Stoj
ący najbliżej Net dośnił hamulec i tryb zatrzymał się ze zgrzytem, nim zbliżył się
na niebezpieczn
ą odległość.
— Mo
że wyskoczymy — krzyknął Net.
— Zadepcze nas — odparł Felix.
— I nie wy
śnimy drugiego kompletu czerwonych guzików — zauważyła Nika.
Z szafki elektrycznej obok nich wysun
ęło się kilka iskrzących przewodów, wentylator na
suficie podejrzanie zacz
ął zwiększać obroty, a w otworze nad podłogą pojawiła się smużka
dymu. Kolejne zagro
żenia wyłaniały się ze wszystkich stron.
— Bezpieczniej b
ędzie na górze — stwierdziła Nika. — Chodźcie!
Wbiegli na pomost, opadli na fotele i zapi
ęli pasy. Naszyna, zataczając się na sypkim
podło
żu, kłusowała w kierunku wyższych od niej szarych skał.
— Zamierzasz si
ę rozbić? — zapytał Felix.
— Troch
ę się powgniatam, ale wy tego nie przeżyjecie.
W popłochu spojrzeli na siebie i wysiłkiem woli wy
śnili potężną klatkę bezpieczeństwa,
osłaniaj
ącą taras jak dodatkowe, ażurowe piętro wieży. Felix zamknął oczy i z podłogi przed
przyjaciółmi wynurzyła si
ę konsola z masą zegarów i wskaźników oraz skomplikowany wo-
lant z d
źwigienkami, przyciskami i pokrętłami. Na koniec pasy z samolotu pasażerskiego za-
mieniły si
ę w pięciopunktowe pasy rajdowe.
Skały były tu
ż tuż. Felix rozłożył ręce, próbując w przyspieszonym tempie rozgryźć zasady
sterowania za pomoc
ą wolantu. Wreszcie chwycił go i obrócił w prawo. Naszyna zatoczyła
si
ę, ale złapała równowagę i wróciła na poprzedni kurs. Skały rosły w oczach. Dawało się już
dostrzec traw
ę, porastającą zagłębienia najbliższej z nich.
— Aaaaa!... — krzykn
ęli równocześnie.
Stalowa wie
ża z łomotem wyrżnęła w skalne zbocze. Kamienie za-bębniły o blachy obu-
dowy, pasy napi
ęły się z szarpnięciem, a z konsoli z hukiem wystrzeliły trzy airbagi.
— Ał
ć! — jęknęła wieża. — To bolało!
Przyjaciele złapali oddech.
— Do
śniłam ci czujniki bólu — wyjaśniła Nika, odsuwając flaczejącego airbaga.
Net sprawdził, czy jest cały, po czym o
świadczył:
— Niezła jazda! Ja poprosz
ę replay.
— Czujniki bólu... — zastanowiła si
ę naszyna. — Tak pogrywacie...
Cofn
ęła się i ostrożnie weszła między skały. Felixa korciło, żeby
pchn
ąć wolant i zahaczyć o któryś występ, ale powstrzymał się. Po minucie spomiędzy skał
wyłoniła si
ę wielka czarna tafla wody. Drobne fale cięły odbicie księżyca na paseczki.
— O nie... — Net zacz
ął się przymierzać do odpięcia pasa, ale Felix
go powstrzymał.
— Nie jeste
ś wodoodporna — przypomniał głośno.
— Zaryzykuj
ę. Lepiej zginąć w walce.
— Teraz to si
ę starasz! — krzyknął na dół Net. — Skały, morze... A jak prosiliśmy o
las, to wy
śniłaś nam dwa hektary rur kanalizacyjnych!
— Perspektywa unicestwienia działa motywuj
ąco.
— Sratatata! Leniwa jeste
ś i tyle.
— Nie potrafi
ę wymyślać, ale jak mam dokładne dane, to budowanie snu idzie mi bez
problemu. Skały i morze to te
ż wasze pomysły, które niechcący mi podsunęliście.
— Zaczekaj — poprosiła Nika. — Mo
że uda nam się dogadać. Mam pewien pomysł,
ale chwil
ę muszę nad nim pomyśleć.
Wie
ża zatrzymała się na brzegu morza i wysuniętą nogą sprawdziła temperaturę wody.
— Brrr!... — wzdrygn
ęła się, aż zadźwięczały nity. — Dośniliście mi czujniki termicz-
ne? Sprytne, ale to i tak nic nie da.
Spr
ężyła się, zebrała w sobie i zrobiła pierwszy krok w wodę.
— Ojojoj... —j
ęknęła, ale wchodziła dalej.
Net wy
śnił zabawkowe koło do kąpieli i zaczął dmuchać w zaworek.
—Ale zimna! — głos naszyny dr
żał. Mimo tego twardo brnęła w morze.
Felix usiłował wy
śnić pływaki, jednak wyszły mu tylko kolorowe boje rybackie. Przyjaciele
na wszelki wypadek odpi
ęli pasy.
Od dołu wod
ę rozświetlały błyski zwarć. Czerwony na twarzy Net nadal nadmuchiwał
koło, ale wygl
ądało na to, że przed zanurzeniem nie zdąży nadmuchać go nawet do połowy.
— Szczypie w bezpieczniki — narzekała naszyna. — Ale jeszcze chwila i pozb
ędę się
was na dobre.
— Ale
ż wtedy właśnie się obudzimy! — krzyknęła Nika. — A ty znikniesz!
Naszyna znieruchomiała. Czarna tafla wody falowała ledwie kilka metrów poni
żej. Pod
powierzchni
ą coś kolorowo błyskało, bąblowało i mlaskało.
— Znikn
ę? — zabulgotało z dołu.
— Je
śli nas tu wykończysz, to się obudzimy — wyjaśniła spokojnie Nika.
— Hm... Mo
że więc powinnam was tu więzić, żebyście cały czas śnili sen o mnie.
Czemu nie? Postoj
ę sobie... chociaż trochę zimno...
— W ko
ńcu i tak się obudzimy.
Naszyna zamilkła, trawi
ąc w swoich obwodach zasłyszaną informację.
— Mogłem wy
śnić nadmuchane... — Net zrobił krótką przerwę, bo kręciło mu się w
głowie.
— Mam pewien pomysł — kontynuowała Nika. — Je
śli tylko zechcesz mnie wysłu-
cha
ć.
Naszyna burkn
ęła coś niewyraźnie, co zapewne miało oznaczać, że zechce.
— Mo
żesz być samośniącym się snem.
— S
ądzisz? — zainteresowała się. — Sen bez śniącego?
— Ty by
ś go śniła. W końcu jesteś maszyną do budowania snów. Wystarczy, że się
zgodzimy odda
ć ci ten sen.
— A zgodzicie si
ę?
— No nie wiem... — Net pokr
ęcił głową i wydął wargi. — Po tym wszystkim...
Nika posłała mu ci
ężkie spojrzenie i poprosiła cicho:
— Wykrzesaj z siebie odrobin
ę szlachetności.
— Ona chciała nas zabi
ć — przypomniał Net.
—
Żeby przeżyć.
— Nie obchodzi mnie to. Nie zamierzam darowa
ć jej niczego.
— Taka m
ściwość jest bez sensu.
— Dobra, niech ci b
ędzie — Net machnął ręką i odłożył niedopompowane koło.
— Ale ja nie potrafi
ę wymyślać...
— Ja mog
ę administrować tym snem! — rozległo się z boku.
— A z wymy
ślaniem nie mam problemów.
Bardzo senna ryba wynurzyła łebek i z nadziej
ą zerkała na przyjaciół oczami na szypuł-
kach.
— Znowu ty? — skrzywił si
ę Net i na wszelki wypadek zaczął ponownie dmuchać ko-
ło.
— Mówiłam,
że bardzo dużo śpię. To nie jest w sumie złe życie. Dają mi jeść, wodę
mam czyst
ą. Mogę spać.
— Oj, obudzisz si
ę kiedyś w kanalizacji.
— Dobra — odezwał si
ę Felix. — Załatwmy to pokojowo. Wszyscy będą zadowoleni.
Wsta
ńcie.
Podnie
śli się i odsunęli od foteli. Felix pstryknął palcami, a fotele zamieniły się w spore
akwarium, z wystaj
ącym ponad powierzchnię wody kamieniem.
— Yes! — ryba połkn
ęła się w morzu i wypluło w akwarium. — Dzięki!
— Dobra, czuj
ę się przekonany — westchnął Net. — Jeśli ta para wredzioch ma być
skazana na swojo towarzystwo, to si
ę zgadzam.
— Wasze czerwone guziki odblokowane — oznajmiła naszyna, po czym straciła zainte-
resowanie przyjaciółmi. — Poszalejemy — rozmarzonym basem powiedziała do ryby.
Wreszcie bez ogranicze
ń.
— Ja b
ędę podsuwać pomysły, ty będziesz, je wyśniwać — ucieszyła się ryba.
— To na razie — rzucił Felix, ale i rybu, i nuszynu były ju
ż zajęte rozmową.
— Zero wdzi
ęczności — pokręcił głową Net.
Zeszli dwa poziomy ni
żej, gdzie woda sięgała im do kostek, i każdy położył dłoń na swo-
im przycisku.
— Zróbmy to razem — u
śmiechnęła się Nika
Nabrali powietrza i jednocze
śnie nacisnęli czerwone, guziki. Zniknęli, nim zdążyli co-
kolwiek powiedzie
ć A sen śnił się nadal. Szczęśliwa naszyna wyszła na brzeg i otrząsnęła się
z wody, gubi
ąc przy okazji kilka części. Rozejrzała się, odetchnęła i wyśniła słońce. Wsko-
czyło na niebo jak kopni
ęta piłka.
— Co na pocz
ątek? — zapytała naszyna, stojąc na jasno oświetlonej pustyni.
— Tu trza
śniemy sobie puszczę — zaproponowała ryba. — Taką z małpami i tym ca-
łym wrzeszcz
ącym tałatajstwem.
— Jak du
żą?
— Po horyzont! Co sobie b
ędziemy żałować!
— Jasne! Jedziemy po cało
ści!
— A co!
Z piachu wystrzeliła zielono
ść aż po kres widoczności. Ucieszone naszyna i Bardzo Sen-
na Ryba zacz
ęły śnić nowy, wspaniały sen, który miał się śnić i śnić, bez potrzeby marnowa-
nia czasu na zbyt cz
ęste przebudzenia.
***
Do przystanku zostało jeszcze dwadzie
ścia metrów, ale kierowca twardo odmawiał otwo-
rzenia drzwi, odsyłaj
ąc wszystkich do regulaminu. Kobieta, której bardzo się spieszyło, naci-
skała raz za razem czerwony guzik. Na kierowcy nie robiło to
żadnego wrażenia.
— Nienajlepiej spałam — odezwała si
ę Nika.
— Ja te
ż — Felix wyprostował plecy. — To chyba przez te niewygodne fotele.
— Nie pami
ętam, co mi się śniło — skrzywił się Net — ale to było strasznie pogięte.
Nika przeci
ągnęła się, a Net z trudem się powstrzymał, żeby jej nie połaskotać.
— Dziwne... — zastanowił si
ę. — Też macie apetyt na smażoną rybę?
— Mam raczej ch
ęć wykąpać Cabana. Przypomniałem sobie, że już nie najfajniej pach-
nie.
— Te
ż dziwne... — przyznał Net.
— Masz telefon do Aurelii? — zapytała Nika, sil
ąc się na neutralny ton.
— Mam — odparł podejrzliwie.
Wyci
ągnął komórkę, a Nika szybko wyjęła mu ją z dłoni i wybrała numer Aurelii.
— Nie zrób dziczyzny — poprosił Net. — Potem b
ędzie na mnie...
Gdy po drugiej stronie rozległo si
ę senne „Haaalo...", Nika zawahała się chwilę, po czym
zapytała:
— Cze
ść, tu Nika. Pamiętasz... czy jest coś zadane z matmy?
— Obudziła
ś mnie — ziewnęła Aurelia. — Śniło mi się coś miłego...
— Och, spała
ś? — Nika udała zatroskanie. — To bardzo cię przepraszam. Wobec tego
nie przeszkadzam. Cze
ść!
Rozł
ączyła się i oddała telefon Netowi. Popatrzył na nią zdziwiony.
— Raczej ju
ż nie zaśnie — zauważył.
— Tym lepiej. Miałam przeczucie,
że powinnam ją obudzić.
Warszawa / Murzasichle 2007