Medaliony
Do
ono wszelkich stara co do zgodno ci tego produktu z orygina em, jednak e
zatrzegamy sobie prawo do pope nienia pomy ki i nikt za to odpowiedzialno ci bra nie
zamierza. W szczególno ci, ale nie wy cznie, nie ponosimy odpowiedzialno ci za utrat
wzroku spowodowan czytaniem tego tekstu, stratami materialnymi spowodowanymi
wykorzystaniem w jakikolwiek sposób tego tekstu etc. Produkt niniejszy mo na kopiowa w
milionach egzemplarzy pod warunkiem jednak, e nie b dzie za to pobierana jakakolwiek
op ata i tylko je li nie zostan dokonane jakiekolwiek przeróbki.
Ludzie ludziom zgotowali ten los
PROFESOR SPANNER
1.
Tego rana byli my tam po raz drugi. Dzie by pogodny, majowy, ch odnawy.
Wiatr od morza szed rze ki, co sprzed lat przypomina . Za drzewami szerokiej,
wyasfaltowanej alei sta mur ogrodzenia, za nim ci gn si rozleg y dziedziniec.
Wiedzieli my ju , co przyjdzie nam zobaczy . Tym razem towarzyszy o nam dwóch
starszych panów. Ci przyszli w charakterze "kolegów" Spannera - obaj profesorowie, obaj
lekarze i uczeni. Jeden wysoki, siwy, o twarzy szczup ej i szlachetnej, drugi równie du y, ale
przy tym t gi i ci ki. Jego pe na twarz wyra
a dobroduszno i jakby zatroskanie. Ubrani
byli do podobnie i nie po naszemu, raczej prowincjonalnie - w czarne, d ugie wiosenne
palta z dobrej we ny. Na g owach mieli mi kkie, równie czarne kapelusze.
Skromny, nie tynkowany domek z ceg y sta w rogu podwórza, na uboczu, jako niewa ny
pawilon du ego gmachu, w którym mie ci si Instytut Anatomiczny. Naprzód zeszli my do
rozleg ej, ciemnej piwnicy. W pochy ym wietle, id cym od dalekich, wysoko umieszczonych
okien, umarli le eli jak wczoraj. Ich cia a, nagie, bia okremowe, m ode, podobne do twardych
rze b, by y w doskona ym stanie, mimo e czekaly tu ju od szeregu miesi cy na chwil , w
której wreszcie przestan by potrzebne. Le eli, jak w sarkofagach, w cementowych d ugich
basenach z uniesionymi pokrywami - wzd
, jedni na drugich. Mieli r ce opuszczone wzd
cia a, nie z
one na piersiach wed ug pogrzebowego rytua u. A g owy odci te od torsów tak
równo, jakby byli z kamienia. W jednym z tych sarkofagów le
na stosie umar ych znany
ju "marynarz" bez g owy - m odzieniec wspania y, wielki jak gladiator. Na jego piersi
szerokiej wytatuowany by kontur statku. Poprzez zarysy dwóch kominów przechodzi napis
wiary daremnej: Bóg z nami. Mijali my jeden za drugim baseny pe ne trupów, a obaj
cudzoziemscy panowie szli tak e i tak e patrzyli. Byli lekarzami i lepiej od nas rozumieli, co
to znaczy. Na potrzeby Instytutu Anatomicznego przy uniwersytecie wystarczy by zapas
czternastu trupów. Tu by o ich trzysta pi dziesi t. Dwie kadzie zawiera y same g owy
bezw ose, odci te od tamtych cia . Le
y jedne na drugich - twarze cz owiecze, niby
zesypane do do u ziemniaki - jak popad o; jedne bokiem, jak si le y na poduszce, inne
obrócone w dó albo na wznak. By y
tawe i g adkie, te
wietnie zakonserwowane, te
równiutko od karku odci te, jak z kamienia. W rogu jednej kadzi spoczywa a na wznak ta
niedu a, kremowa twarz ch opca, który umieraj c móg mie osiemna cie lat. Lekko sko ne,
ciemne oczy nie byly zamknigte, tylko zaledwie spuszczone. Pe ne usta, barwy tej samej co
twarz, przybra y wyraz cierpliwego, smutnego u miechu. Brwi równe i wyra ne unosi y si
ku skroniom jakby z niedowierzaniem. Oczekiwa w tej najdziwniejszej, przechodz cej jego
poj cie sytuacji na ostateczne orzeczenie wiata. Dalej by y znowu baseny z umar ymi, a
pó niej kadzie z lud mi przeci tymi na pó , pokrajanymi na cz ci i odartymi ze skóry. W
jednym tylko basenie le
y osobno i daleko nieliczne zw oki kobiet.
Poza tym w podziemiu obejrzeli my jeszcze parg basenów pustych, zaledwie wyko czonych,
bez pokryw. Oznacza y, e zapas trupów, potrzebnych yj cym, by niedostateczny, e istnia
zamiar powi kszenia ca ej imprezy. Pó niej z obu profesorami przeszli my do czerwonego
domku i tam widzieli my na wyzi
ym palenisku ogromny kocio , pe en ciemnej cieczy.
Kto obyty z terenem uchyli pokrywy i pogrzebaczem wyci gn na wierzch ociekaj cy
ynem, wygotowany tors cz owieczy, odarty ze skóry. W dwóch innych kadziach nie by o
nic. Ale w pobli u, na pó kach oszklonej szafy, le
y rz dem wygotowane czaszki i
piszczele. Widzieli my te skrzyni , a w niej u
one warstwami - oczyszczone z t uszczu,
spreparowane cienko p aty skóry ludzkiej. Na pó ce s oje z sod kaustyczn , przy cianie
wmontowany w mur kocio z zapraw i du y piec do spalania odpadków i ko ci.
Wreszcie na wysokim stole kawa ki myd a bia awego i chropowatego i par metalowych,
powalanych zesch ym myd em foremek. Nie wchodzili my ju tym razem na strych po
drabinie, by ogl da tam zalegaj ce wysoko polep zsypisko czaszek i ko ci. Zatrzymali my
si tylko na chwil w tej cz ci dziedzi ca, gdzie wida
lady spalonych ca kowicie trzech
budynków, szcz tki pieców metalowych typu krematoryjnego i bardzo licznych rur i
przewodów. Wiadomo, e i czerwony domek podpalano ju dwukrotnie. Za ka dym razem
jednak powstaj cy po ar zosta dostrze ony i ugaszony. Wyszli my razem z profesorami,
którzy od razu od czyli sig od nas i prowadzeni przez kogo nieznajomego udali si w swoj
drog .
2.
Przed Komisj zeznaje cz owiek m ody, chudy i blady, o wyra nych oczach niebieskich,
przyprowadzony na badanie z wi zienia. Nie maj cy poj cia, czego od niego chcemy. Mówi z
namys em, powa nie i smutnie. Mówi jednak po polsku, tylko z akcentem obcym, cokolwiek
grasejuj c. Mówi, e jest gda szczaninem. By w szkole powszechnej, pó niej sko czy
jeszcze sze klas i zrobi ma matur . By ochotnikiem, by harcerzem, Na wojnie dosta si
do niewoli i uciekl. Pracowa na ulicy przy niegu, potem w fabryce amunicji. Te uciek .
Rzecz na ogó dzieje si w Gda sku. Niemiec zamieszka u jego matki, gdy ojca zabrali do
obozu koncentracyjnego. Ten Niemiec da mu prac w tutejszym Instytucie Anatomicznym. I
tak dosta si do profesora Spannera. Profesor Spanner pisa ksi
o anatomii i wzi go na
preparatora trupów. W uniwersytecie mia wyk ady, taki kurs preparatorski dla studentów.
Wydawa swoj ksi
, dla tej ksi ki pracowa . Jego zast pca, profesor Wohlmann, te
pracowa - jednak nie mo e powiedzie , czy dla jakiej ksi ki, czy tak...
Ta oficyna by a wyko czona w roku 1943 na Palarni . Spanner wtedy postara si o maszyny
do oddzielania mi sa i t uszczu od ko ci. Z ko ci mia y by robione ko ciotrupy. W roku
1944 profesor Spanner kaza , eby studeci odk adali t uszcz z trupów osobno. Co wieczór po
sko czeniu kursów, jak studenci odeszli, robotnicy zabierali talerze z t uszczem. By y te
talerze z
ami i z mi sem. Wi c mi so wyrzucali albo palili. Ale ludzie w mie cie skar yli
si policji, wi c wtedy profesor kaza , eby palili w nocy, bo za du y smród by .
Studenci mieli tak e powiedziane, eby skór ca kiem czy ciusko ju odj , pó niej t uszcz
czysto, pó niej wed ug ksi ki preparatorskiej musku y a do ko ci. T uszcz wybierany przez
robotników z talerzy pó niej zosta le
ca zim , a pó niej, jak studenci wyje
ali, by
przez pi - sze dni wyrobiony na myd o.
Profesor Spanner zbiera równie skór ludzk . Mieli j ze starszym preparatorem von Bergen
wyprawia i co z niej robi .
- Starszy preparator von Bergen - to by mój bezpo redni prze
ony. Zast pc prufesora
Spannera by doktor Wohlmann. Profesor Spanner by cywil, ale zg osi si do SS jako lekarz.
Gdzie jest teraz doktor Spanner, wigzie nie wie.
- Spanner odjecha w styczniu 1945 roku. Jak odje
, kaza nam t uszcz zebrany w
semestrze dalej wypracowa , kaza nam porz dnie myd o i anatomi robi i sprz tn , eby
ludzko wygl da o. Receptu nie kaza sprz ta , mo e zapomnia , Mówi , e wróci, ale ju nie
wróci . Poczt , jak wyjecha , posy ali mu do Halle an der Saale, Anatomisches Institut. Siedzi,
zeznaj c, na krze le pod cian , naprzeciwko okien, w wietle. Jest ca kowicie widoczny - w
swych zastanowieniach i namys ach, w usilnej ch ci, eby dok adnie powiedzie wszystko,
jak by o, by nie opu ci nic. On jest jeden, a nas jest osób kilkana cie: cz onkowie Komisji,
miejscowe w adze, s downicy. Nadmiar gorliwo ci sprawia, e niekiedy bywa niejasny.
- Co to jest recept?
- Recept wisia na cianie. Asystentka, która by a ze wsi, przywioz a stamt d recept na myd o
i wypisa a. Nazywa a si Koitek. Asystentka techniczna. Ona te wyjecha a, ale do Berlina.
Oprócz receptu by a jeszcze notatka na cianie, To napisa von Bergen. Ona dotyczy a
zupe nego oczyszczenia ko ci do wyrobu ko ciotrupów. Ale ko ci si nie uda y, zniszczy y
si . Albo by a za du a temperatura, albo za silny p yn - zatroszczy si jeszcze tym dawnym
opotem.
- Myd o z receptu zawsze si uda o. Tylko raz si nie uda o. To ostatnie, co le
o w Palarni
na stole, ono nie jest udane.
Produkcja myd a odbywa a si w Palarni. Kierowa produkcj sam doktor Spanner ze
starszym preparatorem von Bergen. Z tym, co je dzi po trupy. Czy Je dzi em z nim? Tak
jest. Jecha em tylko dwa razy. I do wi zienia w Gda sku te raz.
Trupy przywozili naprzód z domu wariackiego, ale pó niej nie starczy o tych trupów. Wtedy
Spanner rozpisa wsz dzie do burmistrzów, eby trupów nie
grzeba , tylko e przy le po zw oki Instytut. Przywozili ze Stutthoffu z obozu, z Królewca na
mier skazanych, z Elbl ga, z ca ego Pomorza. Dopiero jak w gda skim wi zieniu wystawili
gilotyn , to ju by o dosy trupów...
Przewa nie by y to trupy polskie. Ale raz byli i wojskowi niemieccy, ci ci
w wi zieniu podczas uroczysto ci. A raz przywie li cztery czy pi trupów i nazwisko by o
rosyjskie. Trupy von Bergen przywozi zawsze w nocy.
- Co to by a za uroczysto ?
- Uroczysto by a w wi zieniu. Po wi cenie gilotyny. Zaproszony by szef
Spanner i ró ni go cie. Szef wzi starszego preparatora von Bergen i mnie. Dlaczego mnie
wzi , nie wiem, bo nie by em zaproszony. Go cie przyjechali autami i przyszli piechot .
Weszli do tej sali, Ale my tam nie weszli my, tylko musieli my czeka . My my ju ogl dali
gilotyn i szubienic do wieszania. To wtedy byli ci czterej wojskowi niemieccy skazani na
mier . I podobno wi ci ksi dz niemiecki. Widzia em, jak wpu cili jednego wi nia.
Kajdanki mia z ty u, boso, czarne nogi, tylko spodnie, a tak by nagi. By a fioletowa zas ona,
za ni drugi pokój i prokurator. Starszy preparator rozmawia pó niej z katem i opowiada .
Wi c s yszeli mow prokuratora, szum, jakie rozci ganie, tupanie - jakby kto biega . I
uderzy o elazo. Kat meldowa , e wyrok wykonany. A my ju widzieli my, jak czterech
trupów wynie li w trumnie otwartej. Czy to by ksi dz przy tym po wi ceniu, ja nie wiem.
Ale mówili, e jeden wojskowy w mundurze to by ksi dz. Na jeden raz to z tego wi zienia
von Bergen przywie li z Wohlmannem sto trupów. Ale pó niej Spanner chcia trupów z
owami. Nie chcia te rozstrzelanych, za du o ko o nich by o roboty, zawsze za miard y.
Jeden na przyk ad niemiecki wojskowy przyszed skazany na mier . Ten mia nog z aman
i przestrzelon . A by te i bez g owy. Wszystko na raz. Z zak adu wariackiego to by y trupy z
owami. Spanner schowa zawsze trupy na zapas. Bo jak pó niej by o za ma o trupów, wi c
wtedy ju musia bra trupów bez g ów. Ten wielki marynarz bez g owy jest z gda skiego
wi zienia. Trupy przeci te wpó s dlatego, e ca e nie chcia y wej do kot a, nie chcia y si
zmie ci . Cz owiek jeden da t uszczu mo e z pi kilogramów. T uszcz przechowywa si w
Palarni w basenie kamiennym. Ile? My li d ugo, chce by jak najbardziej dok adny.
- Jeden i pó cetnara.
Zaraz jednak dodaje:
- Tak by o dawniej. Ale ostatnim razem by o mniej. Jak ju zacz li cofa si do Rzeszy - to
by mo e jeden cetnar...
O produkcji myd a mia nikt nie wiedzie . Spanner zabroni mówi nawet studentom. Ale oni
tam zagl dali, potem mo e jeden drugiemu powiedzia , wi c chyba wiedzieli... A nawet raz
tak by o, e do Palarni zawo ali czterech studentów i z nimi razem gotowali. Ale na codzie
dost p do produkcji mia szef, starszy preparator, ja i dwóch robotników, Niemców. Myd o
gotowe bra doktor Spanner i on nim dysponowa .
- Myd o gotowe?... No, jak si zrobi - ono naprzód jest mi kkie, no to musia o ostygn .
Wtedy musieli my pokraja ,.. I Spanner zamkn myd o na klucz. Tam by o nie samo myd o,
maszyna tam sta a. Chodzili my w pi ciu. A inni musieli prosi o klucz, gdy chcieli wej .
- Dlaczego to by sekret? Nad tym zastanawia si d
ej. Pragnie odpowiedzie wedle
najlepszej swej wiedzy.
- Mo e si Spanner ba albo co... - rozwa a w skupieniu. - Moja my l jest taka, e gdyby si
kto dowiedzia cywilny w mie cie, to mo e by by z tego jaki ba agan...Mog o si zdawa , e
i tu rozwieszona jest mi dzy nami a nim jaka "fioletowa zas ona". Nie by o na niego
sposobu. I kto zapyta wreszcie:
- Czy nikt wam nie powiedzia , e robienie myd a z t uszczu ludzkiego jest przest pstwem?
Odpar z zupe
szczero ci :
- Tego mi nikt nie powiedzia . To jednak daje mu do my lenia. Nie od razu odpowiada na
dalsze pytania. Wreszcie robi to bez niech ci.
- Owszem, przyje
ali ró ni do Instytutu i do Spannera. Profesor Klotz, Schmidt, Rossmann
do niego przyje
ali. By raz minister zdrowia w Instytucie Higieny i minister o wiaty, te
by gauleiter Forster. Jako rektor ca ej Akademii Medycznej przyjmowa ich profesor
Grossmann. Niektórzy byli, jak ten dom jeszcze nie sta , wi c oni zwiedzali tylko Anatomi ,
badaj c,jaka jest Anatomia, czy czego mo e brak. A chocia ju by a Palarnia - no, to myd o
zosta o zawsze po czterech, pi ciu dniach sprz tane. Nie mog mówi , czy widzieli to myd o.
Mogli widzie . I w czasie inspekcji recept zawsze wisia . Wi c jak czytali, to chyba wiedzieli,
co tam gotuj . - Tak, szef kaza mnie robi to myd o z robotnikami. Dlaczego mnie? Nie
wiem. O Spannerze, jak tak zamyka myd o, to sam my la em, e on robi jakie szalbierstwo.
Gdyby mia pisa w swojej ksi ce o mydle, toby nam tak nie zabroni o tym mówi . Mo e
on sam przyszed na t ide , eby robi myd o z resztek?... Chyba nie dosta na to polecenia,
bo wtedy by si nie musia sam stara o recept... Z tych rozwa
nie wynika adna pewno .
- Co studenci?... Tak jak my. Ka dy si ba tym myd em my na pocz tku... Obrzydzenie by o
do tego myd a. Zapach mia o niedobry. Profesor Spanner bardzo si stara , eby ten zapach
usta . On pisa do chemicznych zak adów, eby przys ali olejki. Ale zawsze czu by o, e to
nie takie myd o.
- Owszem, mówi em w domu... Z pocz tku nawet jeden kolega widzia : mia em dreszcz, e
mo na si tym my . W domu mama te si obrzydza a. Ale si dobrze mydli o, wi c go
ywa a do prania. Ja si przyzwyczai em, bo by o dobre...Na jego chudej, wyblad ej twarzy
pojawia si wyrozumia y u miech.
- W Niemczech, mo na powiedzie , ludzie umiej co zrobi - z niczego...
3.
Po po udniu wezwali my obu starych profesorów-lekarzy, kolegów Spannera, na
przes uchanie. Rozmowy odby y si w obr bie terenu ich pracy, w pustej salce jednego z
gmachów szpitalnych. Obaj - badani z osobna - o wiadczyli, e o istnieniu budynku
mieszcz cego ukryt fabryk myd a nie by o im nic wiadomo. Ogl dali j tego rana po raz
pierwszy i widok ten wywar na nich wstrz saj ce wra enie. Obaj - badani z osobna -
wiadczyli, e Spanner, cz owiek najwy ej czterdziestuletni. by w zakresie anatomii
patologicznej powag naukow . O jego stronie moralnej nie mogli nic powiedzie , znaj c go
od niedawna i rzadko widuj c. Wiedzieli tylko, e nale
do partii.
Ka dy zeznaj c siedzia : z dala od nas na odosobnionym krze le, z wyra nym przygn bienem
na twarzy. Ka dy siedzia nie zdj wszy swego czarnego palta, czarny kapeluszy
przytrztmuj c r
na kolanach. Obaj mówili roztropnie i z ostro no ci . Obaj, mówi c,
wszystko brali pod uwag . Gda sk o tej majowej porze by jeszcze pe en Niemców, ulicami
przeci ga y zast py je ców niemieckich, obsypywanych kwiatami przez ich kobiety. Ale
adze by y polskie, a w garnizonie sta y wojska sowieckie. Na zapytanie, czy znaj c
Spannera z jego dzia alno ci naukowej, mogli byli przypu ci , i jest to cz owiek zdolny do
wyrabiania myd a z cia umar ych skaza ców i je ców, ka dy jednak odpowiedzia inaczej.
Ten wysoki i szczup y, o siwej g owie i rysach szlachetnych, po d
szym namy le
wiadczy :
- Tak, mog em by to przypu ci , gdybym wiedzia , e taki otrzyma rozkaz. By o bowiem
wiadomo, e by karnym cz onkiem partii. Drugi - ten t usty, ci ki i dobroduszny, o cerze
ró owej i wisz cych policzkach - tak e namy la si d ugo. I po namy le - wszystko niejako
zwa ywszy w swym sumieniu - odpowiedzia :
- Owszem, mog em to przypu ci . Z tego mianowicie powodu, e Niemcy prze ywa y
wówczas wielki brak t uszczów. Wi c wzgl d na stan ekonomiczny kraju, na dobro pa stwa
móg go do tego sk oni .
DNO
To co pani naprzód opowiedzie ? - zastanawia sig przez chwil . - Sama nie wiem. Jest siwa,
raczej adna, zaokr glona i mi kka. Jest bardzo zm czona. Przesz a takie rzeczy, w które nikt
by nie uwierzy . I ona sama nie uwierzy aby tak e, gdyby nie to, e to jest prawda. O nic jej
nie chodzi, tylko o yczliwo . O to, eby ludzie byli dla niej yczliwi, bo du o przesz a i jest
matk , która straci a dwoje dzieci. Nie wie na pewno, czy umar y. Ale od dawna nic nie
wiadomo, co z nimi jest. Syn dot d nie wróci z niewoli. A ci koledzy, którzy wracaj ,
mówi , e go nie widzieli. A córka... To jest daleko ci sza sprawa, od której zawlekaj si
zami jej agodne, szare, du e oczy. atwo jej o te zy, które wyst puj , a pó niej nikn nie
sp ywaj c wcale na policzki. O m u te nic nie wie. Ostatni raz ludzie widzieli go w obozie
w Pruszkowie. Ale to by ju starszy cz owiek. Starszy, chocia od niej m odszy o trzy lata.
Jest zupe nie sama i ludzie powinni by mie dla niej jak
yczliwo . Starsi, co j tu
pami taj , owszem. Ale m odzi o tym tylko my
, by im nie wesz a w drog .
- To co pani naprzód opowiedzie - powtarza, przymykaj c oczy ze zm czenia. - W
Ravensbr?ck nas, owszem, m czyli. Zn cali si zastrzykami, wyrabiali na kobietach praktyki,
otwierali rany... I to ich doktorzy robili, inteligencja. Ale tam by
my nied ugo, tylko trzy
tygodnie. Stamt d zabrali nas do innego lagru, do fabryki amunicji.
- Córka te . Owszem. W
nie wsz dzie by am z córk . Razem nas od pierwszej chwili
zaaresztowali. A dopiero wracaj c zgubi
my si w drodze. Zatrzymali j i jeszcze par
dziewcz t zatrzymali. Mo e by o z dziesi tych dziewcz t... Mówi g osem przyciszonym
mnóstwo s ów szybkich, drobnych, sypi cych si
atwo i smutno. Wspomnie o córce jest
du o. By a dobra, by a adna, by a zdolna. Uczy a dzieci, nale
a do organizacji. Syn tak e.
Ba y si zawsze, gdy wraca pó no do domu, d ugo po godzinie policyjnej. Rzuca piaskiem o
szyb , spuszcza y mu sznur i tak wchodzi przez okno, eby si dozorca nie dowiedzia .
Dr
a ze strachu, e kto wreszcie musi to zobaczy , e to si wyda. Jego te wzi li, ale nie
razem z nimi. Jego wzi li z powstania. Ostatni kart napisa w styczniu do rodziny. O matce
i siostrze wiedzia , e ju dawno s w Niemczech.
- Przed obozem by
my dwa miesi ce na Pawiaku. Co tam wyprawiali, jakie robili zbrodnie
na ludziach! Zastrzyki, ci ganie krwi dla
nierzy
- i dopiero wieszali albo brali na rozstrza . Nigdy nie wzi li zdrowego cz owieka na rozstza ,
tylko z nim przedtem wszystko zrobili. Jest widoczne, e wiele przemilcza.
- Wiem, bo u nas w kuchni gotowali m czy ni, to nam opowiadali. Mówili te o tych
szczurach... Wi niowie sami musieli rano wynosi trupy z pakamery. Mia y r ce i nogi
zwi zane, wyjedzone wn trzno ci. Niektórym jeszcze bi o serce. Znów pomy la a o czym ,
czego nie mog a powiedzie . Nieznaczna zmarszczka rysowa a si na jej g adkim czole od
tego wewn trznego widzenia.
- Mnie tak nie m czyli, tylko, e mnie bardzo bili - rzek a wreszcie. I znów posypa y si jej
przyciszone, szybkie, drobne s owa.
- Strasznie mnie bili, ebym powiedzia a, kto przychodzi , co tam u mnie robili, kiedy niby to
by a lekcja ta ca i moja córka gra a na fortepianie. Bili mnie gumow pa
Jak zas oni am
twarz r kami, to mi t pa
wybili palce - o tu, jeszcze wida . Jak co robi , to mi tu jeszcze
boli. Pokazywa a r ce z guzami, pulchne, niedu e r ce, zniszczone tward prac .
- Strasznie si ba am, e co powiem, jak mnie za bardzo bola o, jak mi si robi o md o. Ale
jako sobie postanowi am, jako tak si zawzi am i nie powiedzia am nic. Westchn a z ulg
i doda a poufnie:
- A oni u nas si uczy i i mieli kije zamiast karabinów. Mój syn ich uczy . Otrz sn a si .
Tymi pulchnymi, zniekszta conymi r kami przesun a po oczach i powiedzia a tak:
- A teraz pani opowiem, jak by
my w tej fabryce amunicji. Tam mia
my co dzie
dwana cie godzin pracy przy maszynach. Spa
my w lagrze. Ten nowy lager nazywa si
jakby Bunzig. Stamt d by o przesz o dwie wiorsty do fabryki. Budzili nas o trzeciej w nocy,
nie by o wiat a, po ciemku s
my
ka, pi
my czarn kaw bez cukru i jad
my
pr dko ten chleb. Od czwartej do wpó do szóstej by apel na dworze. Zimno, deszcz albo
nieg, wszystko jedno. Potem by o pó godziny drogi do fabryki, tak eby zd
na szóst .
Obiad dawali nam w fabryce. To by a zupa z li ci czy z czego , nie umiem wyt umaczy -
brukiew suszona czy co takiego. Rano i wieczór czarna kawa bez cukru i do tego dziesi
deka chleba na ca y dzie . Naprzód dawali pi tna cie deka, a pó niej ju tylko dziesi - no,
to by taki kawa ek. Wi c by
my wci g odne. Straszny by g ód. Przewa nie robi
my
kule do dzia , do samolotów i przeciwlotnicze. To by a ci ka praca, ci gle w dymie i
gor cu. Jak która nie wyrobi a swojej ilo ci, to by
my katowne.
- Jak? Prosz pani, w tym lagrze by y bunkry - tak osobno, z daleka. Bardzo zimne, troch w
ziemi, jak piwnica. Je eli która le pos
a
ko albo kubek po kawie le umy a, bo nie by o
wody i by o przecie ciemno - wtedy musia a i do bunkru. Albo musia a sta dwana cie
godzin na mrozie czy na deszczu. Gestapówki chodzi y, pilnowa y i mia y si z nas, e
marzniemy. Jake my si do siebie przyciska y dla ciep a - to bi y albo wyznacza y za kar
bunkier. Wi c trzeba by o sta na tym zimnie daleko jedna od drugiej. Sukienki mia
my
letnie - nie nasze, nie. Nasze nam odebrali. By y i pasiaki, by y i takie zwyczajne, r kawy do
okci, go e nogi. Na plecach mia
my naszyte krzy e na ukos. Przez ten czas dwa razy
ogolili mi g ow do skóry i tak musia am i na mróz. Nic nie wolno by o w
na g ow ,
zaraz bili. Chodaki nam dali drewniane. Tylko na palcach by o przybite troch p ótna
papierowego, eby si trzyma y. Takie mia
my sine nogi, Bo e kochany, jakby kto farbk
pomalowa . To zimno to strasznie by o wytrzyma . I po drodze, i w fabryce przy maszynach
absze wszystkie umiera y. Trupy skladali tam do bunkrów. I do tych samych bunkrów
nie zamykali za ka de najmniejsze przewinienie, je nie dali, nie pozwolili si niczym
okry , ca noc na go ej ziemi. Dopiero rano wo ali na apel, po apelu znów do bunkru bez
adnego jedzenia. Je im nie wolno by o poda , sta y na apelu osobno, eby si która z nimi
chlebem nie podzieli a. Esmanki bardzo tego pilnowa y... Zawaha a si , zamy li a. Znów tu
co trudne by o do powiedzenia.
- Jednak co jad y - powiedzia a ciszej. - Raz jedna rusza a ustami. I jedna mia a zakrwawione
paznokcie. Prosz pani, to by o strasznie karane! Ale one tam w nocy jadly mi so z tych
trupów! Teraz zamilk a na dlu sz chwil . Namy la a si , jakby co jeszcze chcia a doda .
Ale nie mog a. Otrz sn a si .
- Esmanki by y zadowolone, jak my my umiera y - ci gn a pewniejszym glosem, jakby
przezwyci
a pokus . - Kiedy kobiety umiera y stoj c na apelu i przewraca y si na ziemi ,
esmanki nie wierzy y, mia y si , kopa y je, e udaj . Kopa y je, gdy one nieraz od kwadransa
ju nie
y. Trzeba by o tak sta obok, nie wolno by o si ruszy , nie wolno by o da
adnej
pomocy, nic. Jak która zachorowa a, to te mówi y, e udaje. Te wrzuca y do bunkru, eby
tam przy trupach umiera a. A m czy ni mieli jeszcze gorsze bunkry, ca e pod ziemi .
Musieli tam sta na ten zi b po kolana w wodzie. Siedzia a bez ruchu, namy la a si , co by
jeszcze powiedzie . I nagle si o vwi a.
- Jeszcze pani co powiem, to b dzie ciekawe. Jak nas, prosz pani, wzi li wtedy z Pawiaka
(to bardzo ciekawe b dzie) - to nam dali po bochenku chleba i pojecha
my do Ravensbr?ck
w wagonach bydl cych. Po sto nas za adowali do wagonu, jedna ciasno sta a ko o drugiej.
Ani wody, ani mo no ci wyj cia, wszystko tak na stoj cy, po nogach. I tak spa
my na
stoj cy, nie mog
my usi
z samej ciasnoty. I tak jecha
my siedem dni. Po drodze nas
postawili na bocznym torze. Poci g sta trzy godziny. Wtedy zacz
my wszystkie wy do
wody nieludzkimi g osami. Bo wie li nas w tym zaplombowanym wagonie w upa , by
my
mokre od potu, czarne na twarzy od kurzu, ubranie na nas mierdzia o, nogi mia
my
ubabrane w gnoju. Wi c zacz
my wy jak zwierz ta. Wtedy przyszed niemiecki oficer od
drugiego poci gu, który wióz rannych
nierzy, i kaza wagon otworzy . Ale nas
konwojowali Ukrai cy. I powiedzieli, e nie wolno, e to jad bandyci. Wtedy on zawo
drugich oficerów, bo by ciekawy, co tam jest. Odplombowali wagon i wtedy nas zobaczy .
Prosz pani! Jak nas zobaczy , jego oczy zrobi y si okr
e, r ce o tak rozcapierzy ze
strachu! Tak si nas przel
! Wygl da jak dzik! Dopiero za jaki czas spyta si , czy która
mówi po niemiecku, albo po francusku. Wiele mówi o. No wi c wtedy kaza nam przywie
wody i wypu ci nas na tor, eby my si oprzyrz dzi y. Natychmiast te kaza otworzy
skie wagony, Ale tam by o gorzej. Bo nas by o tylko tysi c pi set kobiet, a mówili, e
czyzn by o ze cztery tysi ce. Wi c w ka dym wagonie by o ich po trzydziestu, po
czterdziestu uduszonych na mier ! Uspokoi a si , ju to najciekawsze powiedziawszy.
osem znu onym, cicho zako czy a swoje opowiadanie.
- Wtedy nas znów zaplombowali i do samego Ravensbr?ck ju nas nikt nie otworzy . adna
si nie udusi a, ale kilka zwariowa o. Czy wyzdrowia y pó niej? Nie. Nie wyzdrowia y. Zaraz
pierwszego dnia je w Ravensbr?ck rozstrzelali. Jak zwariowa y, to rzuca y si na nas, gryz y
nas i szarpa y. Jedna mi dzy nami, która nic nie powiedzia a na Pawiaku przy najgorszym
badaniu, teraz krzycza a na g os nazwiska ludzi, wymienia a miejsca, gdzie jest zakopana
bro w skrzyniach, w jakim lesie, na skrzy owaniu dróg, w jakiej wsi. Mówi a, co tylko
mog a sobie przypomnie . Take my si ba y, e wszystkich zgubi. Ale oni ju tego nie
uchali, tylko je jedn po drugiej zastrzelili. Posmutnia a. - Strach mi, e nie zapami ta am,
jak si nazywa y. Bo tam by y warto ciowe, zas
one kobiety. Mo e ich teraz szuka rodzina,
jak ja szukam moich dzieci. A ja nie mog sobie przypomnie , kto to by . Widzi pani, widzi
pani! Nawet Niemiec, i to si przel
, jak nas zobaczy . Có to dziwnego, e one nie mog y
wytrzyma .
KOBIETA CMENTARNA
Droga do cmentarza prowadzi przez miasto pod tamtym murem. Wszystkie okna i balkony -
dawniej pe ne uwi zionych, st oczonych ludzi, wygl daj cych na wiat zza muru - s dzi
bezludne. W przeje dzie ju od dawna wida na jakim drugim pi trze to samo okno, zawsze
otwarte, a za nim obwis y gzyms z poczernia firank , suchy kwiat w doniczce i te zawsze
otwarte drzwiczki od taniego kredensu, stoj cego pod cian pokoju. Mijaj miesi ce i nikt
nie podnosi gzymsu ani drzwiczek od kredensu nie zamyka. Droga na cmentarz powoli z
miejsca ywych zamienia si na miejsce umar ych. Ale, obj te pust architektoniczn ram , to
miejsce jeszcze nie ca kiem wyj te jest z obr bu ycia. Bo oto s ycha i oto wida . Ponad
naj wie sz , m odziutk zieleni cmentarnych drzew - czarnymi chmurami wst puj ki górze
by dymu. Czasami przeszywa je d ugi p omie , jak w ska, czerwona, szybko migocz ca
szarfa na wietrze. Ponad wszystkim idzie przez niebo dalekie mruczenie aeroplanów. Mijaj
miesi ce i to nie zmienia si , to trwa. Zewsz d nadchodz wiadomo ci o zgonach. Umar P.
w obozie, umar a K. na jakiej ma ej stacji kolejowej, schwytana na ulicy i wywieziona.
Ludzie gin na wszelkie sposoby, wedle wszelkich kluczów, pod ka dym pretekstem. Wydaje
si , e nie yj ju wszyscy, e nie ma si przy czym upiera , nie ma przy czym obstawa .
Tyle jest wsz dzie tej mierci. W podziemiach kaplic cmentarnych trumny stoj rz dami i
oczekuj niejako w ogonku na czas swego pogrzebu. |mier zwyczajna, osobista, wobec
ogromu mierci zbiorowej wydaje si czym niew
ciwym. Ale rzecz bardziej wstydliw
jest
. Nic z dawnego wiata nie jest prawdziwe, nic nie zosta o. Ludzim dane jest
prze ywa rzeczy niejako ponad stan. Przera enie staje pomi dzy nimi i odgradza ich od
siebie. Jeden dla drugiego o ka dej chwili staje si sposobno ci do mierci. Rzeczywisto
jest do wytrzymania, gdy nieca a dana jest w do wiadczeniu. Albo dana niejednocze nie.
Dociera do nas w u amkach zdarze , w strz pach relacji, w echach wystrza ów, w dalekich
dymach rozp ywaj cych si po niebie, w po arach, o których historia mówi, e "obracaj w
perzyn ", chocia nikt nie rozumie tych s ów. Ta rzeczywisto , daleka i zarazem
rozgrywaj ca si o cian , nie jest prawdziwa. Dopiero my l o niej usi uje pozbiera j ,
unieruchomi i zrozumie . Idziemy jeszcze raz cmentarn alej . Odbywa si teraz uroczysty
raut wiosenny umar ych. Umar ych dawno ju i mierci zwyczajn . Mówi tylko swoje imi
i nazwisko, mówi dat , rzadziej przypominaj zawód swój i godno ci. Niekiedy w przej ciu
prosz pó
osem o westchnienie do Boga. Jest to niewiele. S tam zawsze w tych samych
miejscach i mówi wci to samo, odzywaj si pow ci gliwie, skr powani swoim
konwenansem. Chc tak zupe nie ma o, nie narzucaj si , nie zobowi zuj nas do niczego.
Zaledwie przypominaj si pami ci, wystarcza im odrobina uwagi. Zach ty dodaje niekiedy
kto z najbli szej rodziny - niejako wprowadza i zarazem o miela. Jaka bezimienna ona z
dzie mi, "k ad ca m owi t pami tk ", mówi kamiennym szeptem, e by najlepszy. Jaka
córka, ze swej strony od dawna ju nie yj ca, lubuje zielonymi od mchu literami
przywi zanie najukocha szej matce. Ten jeden grób jest bez krzy a. Na cokole br zowego
pomnika wypisano niezrozumia e dzi s owa: Patrz c z wysokiego stanowiska ewolucji w
niesko czon otch
przysz
ci, dostrzegamy tam nie rozpaczliwe mroku wiecznej mierci,
lecz ywi ce blaski wiecznego i wci pot
niej cego ycia. Szpalerem umar ych nadci ga w
stron kobieta pielegnuj ca kwiaty na grobach. Ma w r kach emblematy swej godno ci -
miot i polewaczk . Polewaczk ustawia na p askim kamieniu przy studni elaznej i pompuje
do niej wod . Na tym miejscu, ju bliskim ogrodzenia, cmentarz jest ca y zatopiony zieleni ,
groby le jak krótkie zagonki granatowych albo
tych bratków. Kwitn i pachn konwalie,
ju za chwil kwitn b dz bzy. W powietrzu wo a wilga, jak wo
a ka dej wiosny tam,
przy domu dzieci stwa. Myszka polna chodzi drobniutko mi dzy bratkami, wspina si na ich
odygi, co zjada. Na cisz rozwartego szeroko nieba ponad cmentarzem co kwadrans
wyp ywa od strony lotniska powolny aeroplan i zakre laj c agodny pó okr g odchodzi poza
mury getta. Nie wida rzucanych w ciszy bomb. Ale ladami jego przelotu po d
szej chwili
podnosz si d ugie, w skie zwoje dymu. Pó niej daj si te widzie p omienie. Kobieta
cmentarna nape ni a polewaczk i odchodzi z ni w stron kwiatów. Jest to ta sama, z któr
rozmawia si tu niekiedy o rzeczach mierci. W czasach grozy przychodzi si na cmentarz,
jako na jedyne miejsce spokoju i bezpiecze stwa, jak do ogródka przy domu rodzinnym. Jak
pod najpewniejszy o tamtym czasie adres. Zachwia a i t moj pewno ci .
- Tutaj groby s lepsze - mówi a wtedy. - Tutaj groby s lepsze, bo tu jest sucho. Cia o le y i
nie psuje si , tylko si wysusza. Tam w do u, gdzie jest mokro, miejsca s ta sze. Tam tylko
dwie trumny jedna na drugiej mog le
. Mia a usposobienie agodne i czu e. Przy tym by a
kompetentra, mog a zawsze s
rad , a nawet pociech . By a pe na i bia a, niczym nie
przejmowa a si zanadto, na wszystko maj c wyrozumienie.
- A tu jest wy ej - mówi a. - Tutaj jedn umar jak wykopali, to nic wcale nie by a
zmieniona. M kaza j wykopa . By a m oda kobieta i pochowana by a w bia ej sukni. To i
sukni mia a na sobie ca kiem bia . Jakby wczoraj j pochowali. Nie by o ca kiem
zrozumia e, czemu j kaza wykola . Wyt umaczy a to tak: - Wykopali j na spraw , bo
zaskar
doktorów w szpitalu, e jej nie dopilnowali. Ona po urodzeniu pierwszego dziecka
wyskoczy a przez okno i zabi a si na miejscu. I nie by o nad ni jak si nale y opieki. Wi c
wykopali i zawie li do szpitala na sekcj . A pó niej przywie li j z powrotem i pochowali.
Ale ju nie mia a na sobie bia ej sukni, tylko niebiesk . Pochowali j , ale te nie na d ugo. Nie
min o trzech miesi cy, jak znowu wyjmowali trumn .
- Dlaczego?
- Dlatego, e ten m jej si powiesi i trzeba go by o pochowa . Pog bili i wymurowali
grób. I teraz tutaj le razem pochowani. Jak w
ciwie sko czy a si sprawa przeciw
doktorom, te jasne nie jest. Widocznie jednak nie zaspokoi a pretensji m odego ma onka,
skoro ucieczki przed swym cierpieniem szuka w mierci. Pó niej przyszed czas, gdy na
cmentarz spada y pociski. Pos gi i medaliony pot uczone le
y wzd
alei. Groby z
otwartymi wn trzami ukaza y w p kni tych trumnach swoich umar ych. Ale kobieta
cmentarna wobec tej sprawy równie zachowa a wrodzony spokój. - Nic im nie b dzie -
powiedzia a. - Nie umr przecie drugi raz. Teraz jednak, gdy oto wróci a znowu po wod ,
wida , jak jest zmieniona.
- Co pani jest? Czy pani chorowa a? Jej okr
a bia a twarz poczernia a i schud a, czo o ma
pomarszczone, jakby od ci
ego wysi ku, oczy b yszcz jak w gor czce.
- Nie, nic mi nie jest takiego - mówi pochmurnie. - Tylko e ludzie wcale teraz tutaj nie mog
. Nawet jej g os jest niepewny, dr cy i przyciszony.
- Mieszkania mamy wszyscy zaraz ko o muru, to u nas wszystko s ycha co si u tamtych
dzieje. Ju teraz ka dy wie, co to jest. Do ludzi strzelaj po ulicach. Pal ich w mieszkaniach.
Po nocach krzyki takie i p acz. Nikt nie mo e ani spa , ani je , nikt nie mo e wytrzyma .
Czy to jest przyjemnie tego s ucha ? Rozejrza a si , jakby mog y j s ysze groby pustego
cmentarza.
- To tak e przecie ludzie, wi c ich cz owiek
uje - wyja ni a. - Ale, prosz pani, dla nas
lepiej, jak ich Niemcy wyniszcz . Oni nas nienawidz gorzej ni Niemców... Zdawa a si
ura ona mymi s owami naiwnej perswazji.
- Jak to, kto mówi ? Nikt nie potrzebowa mówi . Sama wiem. I ka dy pani powie to samo,
kto ich zna. e niechby tylko Niemcy wojn przegra y, to ydzi wezm i nas wszystkich
wymorduj ... Pani nie wierzy? Nawet same Niemcy to mówi . I radio te mówi o... Wiedzia a
lepiej, do czego jej by a potrzebna ta wiara. Poprawi a polewaczk na kamieniu przy studni i
na nowo pompowa zacz a wod . Gdy sko czy a, podnios a g ow , jeszcze nad sana.
Zmarszczy a czo o i niespokojnie zamruga a oczami.
- Nie mo na wytrzyma , nie mo na wytrzyma - powtórzy a. Trz
cymi r kami zacz a
wyciera sobie twarz z atwych ez.
- Najgorsze jest to, e dla nich nie ma adnego ratunku - mówi a cicho, jakby wci boj c si ,
e kto us yszy. - Tych, którzy si broni , oni zabijaj na miejscu. A tych, co si nie broni ,
wywo samochodami tak samo na mier . Wi c co oni maj robi ? Podpalaj ich w domach
i nie daj im wyj . To matki zawijaj dzieci w co tam maj mi kkiego, eby ich mniej
bola o, i wyrzucaj z okna na bruk! A pó niej wyskakuj same... Niektóre skacz z
najmniejszym dzieckiem na r kach... Podesz a bli ej.
- Z jednego miejsca od nas by o wida , jak ojciec wyskakiwa z takim mniejszym ch opcem.
Namawia go, ale ten ch opiec si ba . Sta ju na oknie i jeszcze si
apa za ram przed tym
ojcem. I czy go ojciec zepchn , czy jak - tego nie by o wida . Ale oba razem, jeden za
drugim spadli. Znowu zap aka a i dr cymi r koma wyciera a twarz.
- I nawet jak tego nie wida , to my s yszymy. To s ycha tak, jakby co mi kkiego klapn o.
Wci tak wyskakuj , wol wyskoczy , ni si za ycia spali w ogniu... Nas uchiwa a. W
mi kkim nawo ywaniu si ptaków cmentarnych rozeznawa a dalekie odg osy cia
upadaj cych na kamienie. D wign a polewaczk i odesz a z ni w stron
tych i
granatowych bratków na grobach. Niebem nadp ywa nowy samolot od strony lotniska i
wielkim zakolem zd
ponad mury getta. Rzeczywisto jest do zniesienia, gdy jest nieca a
wiadoma. Dociera do nas w u amkach zdarze , w strz pach relacji. Wiemy o spokojnych
pochodach ludzi id cych bez sprzeciwu na mier . O skokach w p omienie, o skokach w
przepa . Ale jeste my po tej stronie muru. Kobieta cmentarna widzia a to samo i s ysza a. I
dla niej jednak rzecz tak przeplot a si z komentarzem, e zatraci a sw rzeczywisto .
PRZY TORZE KOLEJOWYM
Nale y do tych umar ych jeszcze jedna, ta m oda kobieta przy torze kolejowym, której
ucieczka si nie uda a. Daje si pozna ju dzi tylko w opowiadaniu cz owieka, który to
widzia i który nie mo e tego zrozumie , yje te ju tylko w jego pami ci, Wiezieni d ugimi
poci gami w zaplombowanych wagonach do obozów zniszczenia uciekali niekiedy po
drodze. Ale niewielu si na tak ucieczk wa
o. Wymaga o to odwagi wi kszej, ni tak bez
nadziei, bez sprzeciwu i buntu jecha na pewn
mier . Ucieczka udawa a si niekiedy. W
og uszaj cym oskocie p dz cego towarowego wagonu nikt z zewn trz nie móg us ysze , co
si w rodku dzieje, Jedynym sposobem by o wy amanie desek z pod ogi wozu. W ciasnocie
st oczonych ludzi, zg odnia ychm cuchn cych i brudnych, rzecz zdawa a si prawie
niewykonalna. Trudno by o si nawet poruszy . Zbita masa ludzka, miotana rw cym rytmem
poci gum zatacza a si i ko ysa a w d awi cym zaduchu i ciemno ci. Jednak ci - zbyt s abi i
kliwi - którzy nie mogli marzy o ucieczce, rozumieli, e innym trzeba to u atwi . Odchylali
si , przywierali do siebie, unosili powalane nawozem stopy, by otworzy drog do wolno ci
innym. Podwa enie deski z jednej strony by o ju pocz tkiem nadziei. Trzeba j by o oderwa
zbiorowym wysi kiem. To trwa o godziny. A wtedy zostawa a do oderwania druga i trzecia
deska. Najbli si pochylali si nad w skim otworem i cofali z I kiem. Trzeba by o zebra si
na odwag , by - próbuj c r kami na przemian i nogami - wype zn przez w sk szczelin
ponad omotem i zgrzytem elastwa, w wichrze dm cego spodem powietrza, ponad
przemykaj cymi podk adami - dopa osi i w tym uczepie przepe zn r kami do miejsca, w
którym skok dawa by prawdopodobie stwo ratunku. Wypa pomi dzy szyny lub poprzez
ko a na brzeg toru - ró ne by y sposoby. A pó niej oprzytomnie , stoczy si niewidzialnie z
nasypu i ucieka w obcy, n
cy ciemno ci las. Ludzie wpadali pod ko a i cz sto gin li na
miejscu. Gin li, uderzeni wystaj
belk , kantem zasuwy, rzuceni p dem o s up sygna u czy
przydro ny kamie . Albo amali r ce i nogi, wydani w tym stanie na wszelkie okrucie stwo
wroga. Tym, którzy wa yli si zest pi w hucz
, rozp dzon , omocz
czelu , by o
wiadomo, na co id . I wiadomo by o tym, co zostali - chocia z zasuni tych drzwi ani z
wysokiego okienka nie by o sposobu si wychyli . Kobieta le ca przy torze nale
a do
odwa nych. By a trzeci z tych, którzy zest pili w otwór pod ogi. Za ni stoczy o si jeszcze
kilku. W tej samej chwili nad g owami podró nych rozleg a si seria strza ów - jakby co
wybucha o na dachu wagonu. I zaraz strza y umilk y. Ale jad cy mogli teraz patrze na
ciemne miejsce po wyrwanych deskach, jak na otwór grobu. I jecha spokojnie dalej w stron
asnej mierci, która czeka a ich u kresu drogi. Poci g od dawna znikn w ciemno ciach ze
swym dymem i oskotem, naoko o by
wiat. Cz owiek, który nie mo e zrozumie i nie mo e
zapomnie , opowiada to jeszcze raz. Gdy si rozwidni o, kobieta, ranna w kolano, siedzia a
na zboczu rowu kolejowego, na wilgotnej trawie. Kto zdo
uciec, kto dalej od toru, pod
lasem, le
bez ruchu. Uciek o kilku, zabitych by o dwóch. Ona jedna zosta a tak - ani ywa,
ani umar a. Gdy znalaz j , by a sama. Ale powoli zjawiali si ludzie w tym pustkowiu.
Nadchodzili od strony cegielni i ode wsi. Stawali l kliwie, patrzyli z oddalenia - robotnicy,
kobiety, jaki ch opiec. Co chwila tworzy si niewielki wianuszek ludzi, którzy stoj c
ogl dali si niespokojnie i pr dko odchodzili. Przychodzili inni, ale te nie zatrzymywali si
ej. Rozmawiali z cicha mi dzy sob , wzdychali, jako si naradzali odchodz c. Rzecz nie
nasuwa a w tpliwo ci. Jej kr te krucze w osy by y rozczochrane w sposób zbyt wyra ny, jej
oczy przelewa y si zbyt czarno i nieprzytomnie pod opuszczonymi powiekami. Do niej nie
odezwa si nikt. To ona zapytywa a, czy ci, co le pod lasem, nie yj . Dowiedzia a si , e
nie yj . By bia y dzie , miejsce otwarte, z dala zewsz d widoczne. Ludzie zwiedzieli si ju
o wypadku. Czas by wzmo onego terroru. Za danie pomocy lub schronienia grozi a pewna
mier . Jednego m odego cz owieka, który sta d
ej, pó niej odszed na par kroków i
znowu wróci , poprosi a, by przyniós jej z apteki weronalu. Da a pieni dze. Odmówi .
Chwil le
a zamkn wszy oczy. Znów usiad a, poruszy a nog , uj aj w obie r ce, usun a z
kolana spódnic . R ce mia a zakrwawione. Ten wyrok miertelny na ni , uwi
y w jej
kolanie, tkwi tam jak gwó
, którym przybita by a do ziemi. Le
a d ugo i spokojnie, oczy
zbyt czarne mocno zakry a powiekami. Gdyje wreszcie ods oni a, zobaczy a wokó siebie
nowe twarze. Ale ów m ody cz owiek jeszcze sta . Wtedy poprosi a, by kupi jej wódki i
papierosów. Wy wiadczy jej t przys ug . Gromadka na zboczu nasypu ci ga a uwag .
Wci kto nowy si przy cza . Le
a po ród ludzi, ale nie liczy a na pomoc. Le
a jak
zwierz ranne na polowaniu, które zapomniano dobi . By a pijana, drzema a. Nieprzeparta
by a ta si a, któwa odgradza a j od nich wszystkich pier cieniem przera enia. Mija czas.
Stara wie niaczka, która by a odesz a, zd
a wróci . By a zdyszana. Podesz a blisko, wyj a
spod chustki ukryty blaszany kubek mleka i chleb. Nachyli a si , pospiesznie w
a to w
ce zranionej i zaraz odesz a, by tylko z daleka popatrze , czy wypije. Dopiero kiedy
zobaczy a id cych do miasteczka dwóch policjantów, znikn a zas aniaj c twarz chustk . Inni
rozeszli si te . Tylko ten jeden ma omiasteczkowy frant, który przyniós wódki i papierosów,
dotrzymywa jej wci jeszcze towarzystwa. Ale ona nie chcia a ju od niego nic wi cej.
Policjanci podeszli powa nie zobaczy , co to jest. Zrozumieli sytuacj , naradzali si
pó
osem, co maj zrobi . Za da a, by j zastrzelili. Umawia a si o to z nimi pó
osem,
byle nie dawali nigdzie zna . Nie byli zdecydowani. Odeszli i oni, rozmawiaj c, przystaj c i
znów id c dalej. Nie by o wiadomo, co postanowi . Ostatecznie nie zechcieli jednak spe ni
jej dania. Zauwa
a, e poszed z nimi ten uprzejmy m ody, który podawa jej ogie do
papierosów zapalniczk nie chc
si zapali . I któremu powiedzia a, e jeden z tych dwóch
zabitych pod lasem to jej m . Wydawa o si , e ta wiadomo by a mu nieprzyjemna.
Spróbowa a napi si mleka, ale po chwili w zamy leniu odstawi a kubek na traw . Przetacza
si ci ki, wietrzny dzie przedwiosenny. By o ch odno. Za pustym polem sta o par
domków, z drugiej strony kilka niedu ych, chudych sosen zamiata o ga ziami niebo. Las, do
którego mieli uciec, zaczyna si dalej od toru, poza jej g ow . To pustkowie by o ca ym
wiatem, który ogl da a. M ody cz owiek wróci . Znowu popi a wódki z butelki, a on poda
jej ognia do papierosa. Lekki, ruchomy zmierzch nasuwa si na niebo od wschodu. Na
zachodzie k bki i smugi chmur wst powa y bystro ku górze. Nowi ludzie przystawali,
wracaj cy z roboty. Dawniejsi obja niali tych nowych, co si sta o. Mówili tak, jakby nie
ysza a ich wcale, jakby jej ju nie by o.
- To jej m tam le y zabity - mówi kobiecy g os. - Uciekli z poci gu w ten lasek, ale
strzelali za nimi z karabinu. Zabili jej m a, a ona si tu sama zosta a. W kolano j trafi o, nie
mog a dalej ucieka ...
- eby to z lasu, toby j by o atwiej gdzie wzi . Ale tak, na ludzkich oczach - nie ma
sposobu. To mówi a stara kobieta, która przysz a po swoj blaszan kwart . W milczeniu
popatrzy a na mleko rozlane na trawie. Tak wi c nikt nie zapragn zabra jej st d przed noc
ani wezwa doktora, ani odwie do stacji, sk d mog aby pojecha do szpitala. Nic takiego
nie by o przewidziane. Sz o ju tylko o to, aby tak lub inaczej umar a. Gdy otworzy a oczy o
zmierzchu, nie by o przy niej nikogo, prócz dwóch policjantów, którzy wrócili, i tego
jednego, który ju teraz nie odchodzi wcale. Znowu powiedzia a, by j zastrzelili, ale bez
wiary, e to zrobi . Obie r ce po
a na oczach, eby ju nic nie widzie . Policjanci jeszcze
wahali si , co maj robi . Jeden namawia drugiego. Tamten odrzek :
- To ty sam. Ale usysza a g os tego m odego:
- No to dawaj pan mnie... Dro yli si jeszcze i spierali. Spod uchylonej powieki zobaczy a,
jak policjant wyj rewolwer z futera u i poda nieznajomemu. Ludzie, ma grupk stoj cy
dalej, wiedzieli, e nachyli si nad ni . Us yszeli strza i odwrócili si ze zgorszeniem. - Ju
mogli lepiej wezwa kogo, a nie tak. Jak tego psa. Gdy zrobi o si ciemno, wysz o z lasu
dwóch ludzi, eby j zabra . Z trudem odnale li to miejsce. My leli, e pi. Ale gdy jeden
wzi j pod plecy, zrozumia od razu, e na do czynienia z trupem. Le
a tam jeszcze ca
noc i poranek. A przed po udniem przyszed so tys z lud mi i kaza j zabra i zagrzeba
razem z tamtymi dwoma, zabitymi przy torze kolejowym.
- Ale dlaczego on do niej strzeli , to nie jest jasne - mówi opowiadaj cy.
- Tego nie mog zrozumie . W
nie o nim mo na by o my le , e mu jej al...
DWOJRA ZIELONA
Niedu a kobieta z czarn przepask na oku stan a przy ladzie. Jej równie drobny i cokolwiek
dziwny towarzysz z czarnymi w sikami za da dla niej okularów.
- Przez par lat ta pani nie nosi a okularów - powiedzia znacz co i yczliwie.
- Dlaczego?
- Dlatego, e by a w obozie. Co do oka, to okaza o si , e jest nieodpowiednie. Jest za du e i
nie chce wej . A po okulary trzeba jeszcze przyj nazajutrz.
- Czy nie zechcia aby pani ze mn porozmawia ? Mog yby my wst pi tu obok do cukierni.
Zdziwi a si . Nie mog a i do cukierni. By a zaj ta. Musia a wraca do mieszkania, bo jest
zamkni te, a klucz ma ona ze sob . Do mieszkania, gdzie w
nie od dwóch dni znalaz a
zaj cie. Idziemy tedy razem przez szerok ulic Pragi i ciemn bram przenikamy w
podwórze wielkiej rudery o brudnych, poczernia ych cianach z poodbijanym tynkiem.
boko w rogu, za oblaz ymi z brunatnej farby drzwiami, zaczyna si mroczna sie .
- To jest na trzecim pi trze. Drewniane schody id pod gór nieprzerwanym ci giem w
ciemno ci. Trzeba si trzyma por czy, uwa nie maca podeszwami wyrwy w deskach, by
nie upa . Dopiero na pierwszym pi trze za amuje si ich ci
y bieg. Równy pomost pod ogi
wiedzie z powrotem do miejsca, w którym zaczynaj si ponad tamtymi nowe schody i znowu
jednym d ugim tchem si gaj pi tra drugiego. U wej cia na trzeci kondygnacj stoimy
chwil przy oknie. Patrzymy w wielkie, odrapane, ciemne i brudne podwórze.
- Jakie pani ma zaj cie?
- Sprz tam i pilnuj mieszkania. Bo w tym mieszkaniu b dzie ydowskie ambulatorium.
- Wi c znalaz a pani swoich ludzi? Ma pani opiek i przyjació ?
- Jestem sama - odpowiada spiesznie. - Jestem sama - powtarza jeszcze raz.
- Jednak ten pan, który odszed , kupowa dla pani okulary. I oko. Na to z trudem przystaje.
Owszem, kupi mi to oko. I nawet chc wprawi z by. - Zawaha a si i ci ko wyzna a: - Ale
to nie jest rodzina. Idziemy ju ostatni kondygnacj i znów wracamy równym pomostem,
obwiedzionym drewnian por cz . W miejscu gdzie na ni szych pi trach s okna, na trzecim
otwieraj si wype
e, chwiejne drzwi oszklone. Wychodz na napowietrzny ganek
drewniany z por cz , uczepiony muru, trzeszcz cy nad pró ni . Zatrzymujemy si przy
trzecich z kolei drzwiach, zamkni tych jak gdyby na okiennice. To tutaj - powiada. Wyjmuje
klucz i otwiera wetkni
w skoble olbrzymi k ódk . Drzwi otwieraj si na rozleg e, puste
mieszkanie. Jeden pusty, ponury pokój, z umyt pod og , drugi te wysprz tany, z niskim pod
cian legowiskiem. W trzecim stó pod cian , jedno i drugie krzes o.
- O, tutaj mo emy rozmawia . Niech pani si dzie. Siadamy naprzeciwko siebie przy rogu
tego sto u.
- Oni s dobrzy. Ale to nie jest rodzina - powtarza. - Nie ma nikogo. Mój m jest zabity w
roku 43 na stacji Ma aszewicze, osiem kilometrów pod Brze ciem Litewskim. W lagrze.
Zabitych by o tysi ce, bo zabijali tak co dziesi tego, zabijali co par dni. Nie, sama tego nie
widzia am, ale o tym s ysza am. Bo tam nie by am, by am w Mi dzyrzecu. I jedno wiem, e w
42 roku mój m by jeszcze ywy. Bo wtedy lotnik niemiecki wzi list do m a i by a na ten
list odpowied , e mój m si k ania. A pó niej dowiedzia am si , e jest zabity. Wsta a i
wpu ci a ludzi, którzy przyszli naprawia w kuchni zlew.
- Mam trzydzie ci pi lat, tylko e tak wygl dam. Nie mam z bów, nie mam oka...Wysz a za
maj c dwadzie cia trzy lata. Mieszkali w Warszawie przy ulicy Stawki. Ona pracowa a
w fabryce, robi a na maszynie we niane r kawiczki, on by szewcem. Naprzód te pracowa w
fabryce, pó niej robi buty w domu. Owszem, by o im dosy ci ko. - Dzieci nie mieli.
- M si nazywa Rajszer, ale ja si nazywam Zielona. Bo nie mia am papierów i zapisali mi
nazwisko ojca. Po chwili zastanowienia doda a jeszcze:
- A na imi mam Dwojra. W roku 39 bomby rozwali y dom na Stawkach. Stracili wszystko -
rzeczy, ubranie. I przenie li si do Janowa Podlaskiego. Westchn a.
- Tam ju nosili my
ty trójk t, sze takich szpicy, palesty ski znak. A dopiero pó niej
nosili my opaski. Oboje. W pa dzierniku 42 roku ju m a nie by o, bo pracowa w tym
lagrze Ma aszewicze. Wtedy ca e miasto Janów Podlaski wysiedlili do Mi dzyrzeca. To by
taki Judenstadt, tam byli wszyscy ydzi z lubelskiego województwa. Co dwa tygodnie
wywozili ludzi do Treblinki kolej . Ta reszta, co zosta a, by a zamkni ta w getcie. Inni gin li,
ona nie.
- Jak by a akcja, to ja si zawsze schowa am. Siedzia am na strychu. Rozpostartymi palcami
obu r k przesloni a sw twarz. I patrzy a chwil jednym okiem przez szpary mi dzy palcami.
- Czy to znaczy, e pani zakrywa a sobie twarz r kami? U miechn a si . - Gdzie tam. Ja
tylko pokazuj pani, e si tak zawsze chowa am. Siedzia a na strychu i my la a: "Teraz yj ,
a za godzin , nie wiem, co b dzie". Ale inni gin li, a ona nie.
- Raz si tak chowa am, jak by a akcja, przez ca e cztery tygodnie. Bez jedzenia. To tak e, jak
te rozcapierzone palce na twarzy, nale
o rozumie w pewnym sensie metaforycznie.
- No, wzi am par cebulki i mia am tam manne kasze, wi c to jad am. Nie, nie gotowane.
Sk d! nie by o przecie wody. Mia am te troch kawy mielonej, zbo owej, to tak e jad am
surow t kaw . Nic mnie nie bola o. My la am: umr . By am taka os ab a. By am sama jedna
na wiecie. Raz us ysza am, e by ruch na ulicy. By o to w grudniu 42 roku. Us ysza am
ruch, to wiedzia am, e ju placówki nie pilnuj . Wi c zesz am. Po akcji mo na by o znowu
chodzi w rodku mi dzy drutami. Owszem, by a jeszcze gmina ydowska. Oni dawali troch
chleba. Ale nie by o wa ne to ca e ycie nasze... Mia am kilka koszuli, to sprzedawa am i
kupi am sobie chleb na jutro, na pojutrze. Oko straci am pierwszego stycznia 43 roku. By a
taka zabawa u Niemców. Oni si bawili w Sylwestra. Zastrzelili sze dziesi t pi ludzi. Z
mojego domu to ja jedna zosta am, e jeszcze yj . Strzelali na ulicy, na niegu, o szóstej
rano. Wchodzili do mieszka . To ja chcia am ucieka , wyskoczy am przez okno. My la am,
e si zabi am. I dosta am strza w oko. Jak do mnie strzelali, to tak czu am: "a mo e jeszcze
yj ..." Zni
a g os, mówi a poufnie:
- Pani powiem: ja chcia am
. Nie wiem, bo nie mia am m a ani rodziny, ani nikogo, i
chcia am
. Oka nie mia am, by am g odna i ch odna - i chcia am
. Dlaczego? To pani
powiem: po to, eby powiedzie wszystko tak, jak pani teraz mówi . Niech wiat o tym wie,
co oni robili. My la am, b
a tylko ja jedna. My la am, e nie b dzie na wiecie ani
jednego yda. Zabrali mnie do szpitala. W oku nic nie czu am, tylko mnie wi cej bola o tutaj:
krzy i nogi. Od st uczenia. To mówi am: "dajcie mnie no a". Bo chcia am zrobi z sob
koniec. Ju nie mog am
. Oka nie mia am, nic nie mia am. Oko wyp yn o ca e. Na uchu
te mia am ran . Mieli mnie prze wietli . Ale samo si zagoi o. Jak ju reszt nas zabrali, to
ju si nie chowa am. I sama posz am za naszymi do tego Majdanka. Grosza nie mam,
jedzenia nie mam, oka nie mam. ydów nie ma - to co mia am robi sama na tym strychu?
Kawa ek chleba ju te nie mia am. Jak mam umrze , to wola am umrze razem z nimi, nie
sama. No to posz am do Majdanka. Tam dawali chleba bardzo ma o. I troch zupy o
dwunastej. Czy my sobie wzajemnie pomagali? Bo ja wiem. Troch my pomagali. Ale
niedu o. Ach, pani wie, ka dy ma swój k opot: co mo e zrobi ? Co dwa tygodnie by a
selekcja, taka przebierka. Co mo na zrobi ? Czy mnie bili? Owszem: raz w Majdanku
esmanka Brygida - to ona mnie zbi a. Czym? Kija mia a. Dosta am od niej po g owie. A za
co? |mieje si z politowaniem.
- Bo ona tak chcia a, nic wi cej. Wszystkie wtedy dosta y. Bo jedna kapowa, taka
fuhrabtarina, powiedzia a o jednej z nas, e ona robi geszeft. e co kupuje. I za t jedn
wszystkie dosta y. Ale czy ona robi a geszeft? Ja nie wiem. Uciec nie mo na by o. Jedna
panienka uciek a. To j z apali i powiesili. Taki tam sta s up i hak... By o nas z dziesi
tysi cy na placu i musieli my wszystkie na to patrze . By a spokojna, bardzo spokojna -
esman spyta si , co ona chce przed mierci . A ona powiedzia a: "Nic, nic, pr dzej rób, co
chcesz". Dwadzie cia lat mia a, by a delikatna. Byli te dwaj bracia. Oni si pó niej sami
powiesili. Wsta a, eby wypu ci robotników, którzy ju sko czyli swoj prac . Ale wróci a
zaraz i usiad a na swym miejscu.
- Raz przyszed esman ze Skar yska-Kamienna, szef Imfling. Powiedzia : Kto chce pracowa ,
to pojedzie do pracy". Umia am pracowa , to pojecha am. To by a fabryka amunicji. Tam nie
dosta am bicia ani razu. Ale tam te coraz by a selekcja, jak ju kto raz by w szpitalu, to go
zabili. Kto mia zwolnienie od pracy, cho by par dni przesta robi - ju go zabili! Ja mia am
tylko jedno oko i zrobi mi si na tym oku taki j czmie jak wrzód. No to by am lepa. Ale
pracowa am, adnego dnia nie opu ci am, po dwana cie godzin. Tydzie przez dzie , tydzie
przez noc. I widzi pani, nie uwolni am si , nie posz am do doktora. Ba am si . Bo to by a
mier . My la am, e mo e prze yj i tak, a mo e... U miechn a si nie mia o i wstydliwie.
- Wida znowu chcia am
. Jeszcze co sobie przypomnia a.
- Teraz pani powiem, jak by o z z bami. Kiedy przysz am do Skar yska-Kamienna, tam
dawali tylko troch zupy. To by am strasznie g odna. Mo na by o jedzenie kupi od
robotników, którzy przychodzili pracowa z miasta. Czasami sami co dawali, ale pr dzej
trzeba by o kupi . A ja nie mia am pieni dzy. To sama wyrwa am sobie z ote z by. Czy
wyrwa am sznurkiem? Nie. Tylko przez kilka dni rusza am, rusza am. Jak si dobrze rusza ,
to ju
atwo da si wyrwa . Sam wyszed . Za jeden z b dosta am osiemdziesi t albo
osiemdziesi t pi z otych. I kupi am sobie dosy chleba. Trzyna cie miesi cy tak robi am w
Skar ysku. Jak si Ruski przybli
do Skar yska, to Niemcy ca fabryk z nami przenie li
do Cz stochowy. I tam by a znowu taka sama robota. Siedemnastego stycznia przyszli
Sowieci. Esmani uciekli szesnastego. W Cz stochowie by o pi tna cie tysi cy ydów.
Zosta o pi tysi cy, reszt powie li do Niemiec, kolejami. Nic na to nie mo na by o zrobi .
By y takie zapisy. Majster zapisywa i ludzi wed ug zapisu brali. Majstrzy nas pilnowali.
eby jeszcze par godzin Sowieci nie przyszli, by oby po nas. Byli my ju ustawieni na ulicy.
Ale Sowieci przyszli i majstrzy uciekli. Czy my si ucieszyli, jak przyszli? Tak, cieszyli my
si bardzo. Bo my ju nie byli za drutami, bo my byli wolni. Witali my ich, ale my ani nie
krzyczeli nic. Westchn a.
- Nie mieli my si y...
WIZA
Nie mam niech ci do ydów. Tak samo jak nie mam niech ci do mrówki ani do myszki.
Czeka przez chwil , co na to powiem. Siedzi ci ko. Jest du a i dosy t ga. Nie rozsta a si
dot d ze swym obozowym cha atem w szare i granatowe pasy. A dot d te ma w osy obci te
krótko przy g owie, jak m czy ni. I na niej tak sam w szare i granatowe pasy czapeczk .
Przysz a z wizyt . Siedzi na mi kkim krze le w pokoju hotelowym. O nic nie prosi, niczego
nie potrzebuje. Nie potrzebuje zw aszcza pieni dzy. A te, które otrzyma a w Opiece, pragnie
co pr dzej odda komukolwiek, komu s bardziej potrzebne. W ostateczno ci chce je odda
cho by na przechowanie. Takim j bowiem przejmuj obrzydzeniem. R
trzyma oparte o
por cz krzes a dwie du e drewniane kule.
- Dlaczego ja mówi o tej myszce - opowiada, chocia nie zapyta am jej o to. I u miecha si .
miecha si
adnie. Pokazuje przy tym du o bia ych, m odych z bów. Jej oczy brunatne
wiec si silnie, policzki s ciemne i rumiane. Jest m oda, ale bardzo zeszpecona tymi za
krótkimi w osami, zje onymi jak szczotka, t czapk kuchcika i du ymi okularami na nosie.
- Bo raz z jedn mariawitk obiera
my w kuchni blokowej kartofle. I w tych kartoflach
znalaz
my gniazdko myszy. Gniazdko by o w ziemniaku. Ca y rodek by wyjedzony, a one
siedzia y w upce. To by y trzy myszki m ode, zupe nie jakby go e. Takie brudno-ró owe. Ta
mariawitka chcia a je da kotowi. Ale ja nie pozwoli am... Waha si przez krótk chwil .
- Bo powsta a we mnie taka my l: a jak on b dzie, ten kot, jad te myszy? I dodaje z
niech ci :
- By a we mnie taka ciekawo jak w gestapowcu - jak to b dzie wygl da o?... Zastanowi a
si d
ej nad tym szczególnym zjawiskiem. Popatrzy a jak gdyby wewn trz siebie i
westchn a.
- Wi c schowa am je na powrót do tej upki i zasun am g boko w s om . Mo e matka je
znajdzie i jako si uratuj . Tak wi c naprawd nie ma niech ci do ydów, mimo e sama jest
chrze cijank . Przesz a na katolicyzm jeszcze w pocz tkach wojny, gdy bardzo si m czy a
ogl daj c tyle niesprawiedliwo ci i okrucie stwa. My l o m kach Pana Jezusa pomog a jej
atwiej to znie . Mia a polskie nazwisko i polskie papiery, w obozie by a jako Polka, nie jako
ydówka. Nie wie dobrze, kto byli jej rodzice, nie widzia a ich nigdy. Zna tylko swoj babk ,
któraj wychowa a. Ale to nie jest wa ne. Babka te zreszt ju nie yje. Ta okoliczno
wymaga tak e chwili zastanowienia.
- Nikim w ogóle nie pogardzam. Ale to nie jest wa ne. Wa na jest natomiast rzecz
nast puj ca:
- Pani wie, co to jest: i na wiz ?
- Nie wiem.
- W obozie od samego rana esmanki wo
y: - Id cie na wiz ! Id cie na wiz !... A
Jugos owianki mówi y: - Iti na luku... To byto w pa dzierniku. Dnie bardzo zimne, mokro.
Wszystkie kobiety z jednego bloku sz y na wiz . I zostawa y tam do wieczora. Bo blok musia
by czysty. A wiza to jest ka pod samym lasem, pod drzewami. Sta y tam na zimnie przez
ca y dzie bez jedzenia i bez adnej roboty. Blok musia by czysty, sprz tanie i czyszczenie
trwa o kilka dni. A one tam sta y. Nie wiem, ile ich mog o by . Wielka gromada. Niemcy
pewno dlatego ich tak nienawidzili, e ich by o tak du o... Francuzki, Holenderki, Belgijki,
du o Greczynek. Te Greczynki by y w najgorszym stanie. Polki i Rosjanki by y silniejsze.
Sta y wszystkie ciasno, jedna obok drugiej, chocia miejsca by o dosy . Brudne, owrzodzone,
ostrupia e. By y mi dzy nimi chore i nawet umieraj ce. Ich ju wcale nie leczyli... Mówi
wci o nich, nie o sobie. Wi c nie jest jasne, czy by a tam z nimi, czy te patrzy a z
zewn trz.
- Bo one by y w obozie ju siedem miesi cy, a my ledwie przyjecha
my ze wie ym
transportem. Ale ju zaraz na drugi dzie by
my te na wizie. Wygl da y strasznie i w
nie
najgorzej, e ich by o tak du o. Wiedzia am, e z nami b dzie to samo. Nie mówi o tym, co
cierpia a sama. Mówi wci tylko o innych.
- Nie ba am si . Wiedzia am, e umr , wi c si nie ba am. O sobie mo e powiedzie to, e si
zawsze modli a, gdy j bili. Modli a si , eby nie czu nienawi ci. Nic wi cej. Niewiele te
ma do powiedzenia o swym kalectwie. Noga le si zros a, wi c trzeba jeszcze raz zrobi
operacj , ko
ama i na nowo j zestawi . Owszem, naturalnie, pójdzie do szpitala, ale nie
zaraz. Przedtem musi niektóre swoje sprawy za atwi . Na przyk ad chcia aby jeszcze
pojecha do Gda ska i zobaczy morze. A tak e odwiedzi jedn kole ank z obozu, która
jest teraz w Poznaniu. W
nie dosta a od niej list i wie, e b dzie si mog a jej w czym
przys
. W jakich okoliczno ciach z ama a nog i czy wtedy tak e nie czu a nienawi ci,
nie wiadomo. W ka dym razie do szpitala pójdzie dopiero pó niej. Na wiz wyganiali przez
ca y tydzie ka dego dnia. Sta y tam wci bardzo ci ni te, eby si ogrza . Wszystkie
stara y si by w rodku, dla ciep a, adna nie chcia a zosta na skraju. Schyla y g ow i
wciska y si mi dzy inne,jak mog y. Wci si to wszystko razem rusza o... Niektóre by y
ca e w ranach, a przecie si jedna do drugiej przyciska y. I coraz wi cej ich umiera o. Ca y
tydzie tak je wyganiali. A do selekcji.
- Jeden dzie by te zimny, ale w po udnie pokaza o si s
ce. Wtedy one wszystkie
przesun y si w t stron , gdzie s
ca nie zas ania y drzewa. Przesun y si nie jak ludzie,
tylko jakby jakie zwierz tka. Albo jakby jaka masa... Tego dnia w
nie Greczynki
piewa y hymn narodowy. Nie po grecku. One piewa y po hebrajsku ydowski hymn...
|piewa y w tym s
cu bardzo pi knie, g
no i mocno, jakby by y zdrowe.
- To nie by a fizyczna si a, prosz pani, bo przecie one w
nie by y najs absze. To by a si a
sknoty i pragnienia. Na drugi dzie by a selekcja. Przysz am na wiz i wiza by a pusta.
CZ OWIEK JEST MOCNY
Pa ac, którego ju nie ma, sta na samym skraju wzgórza, ponad rozleg ym widokiem na
wiosenny kraj, g adki po horyzont, podzielony równo zielonymi polami. Pa ac roztrzasn si ,
jak mówi Micha P. Zosta wysadzony w powietrze o tym samym czasie, gdy w pobliskim
ynnym lesie uchowskim sp on y cztery krematoria. By u yty jako dekoracja, jako
wspania a brama architektoniczna wiod ca z ycia do mierci. Gra rol metafory w tym
obrz dzie, który odbywa si tu przez d ugi czas z nieodmiennym codziennym ceremonia em.
Ludzie zm czeni drog , jeszcze ywi, jeszcze b
cy sob , we w asnych ubraniach
podró nych, mijali jedn i drug bram i wje
ali na wewn trzny dziedziniec rezydencji. Z
ci arowego samochodu odpada y tylne drzwi, podró ni, pomagaj c sobie nawzajem,
wst powali t umnie po stopniach schodów, mog c jeszcze mniema , e - wed ug napisu nad
wej ciem - wchodz do Zak adu K pielowego. Po pewnym czasie, przebywszy w poprzek
wn trze gmachu, ukazywali si na ganku po jego stronie przeciwnejju tylko w bieli nie -
niektórzy jeszcze z kawa kiem myd a i r cznikiem w d oni. Przynaglani do po piechu,
uchylaj c si od uderze kolbami, wbiegali bez adnie po k adce w czelu ustawionego ty em
do pa acu, wielkiego jak wagon meblowy, auta gazowego. Drzwi hermetyczne zatrzaskiwa y
si z oskotem. Teraz dopiero ludzie o innym przeznaczeniu, siedz cy w piwnicach
pa acowych, mogli s ysze wielki krzyk przera enia. Zamkni ci w pu apce wo ali na pomoc,
bili pi ciami o ciany wozu. Po kilku minutach, gdy krzyki ucich y, maszyna odje
a. O
czasie w
ciwym na jej miejsce przychodzi a nowa. Pa acu ju nie ma. I nie ma tych ludzi.
Na kraw dzi wzniesienia pozosta p aski czworobok odmiennej ro linno ci, wype zaj cej
odygami i li ciem spomi dzy drobnego gruzu, ograniczony przyziemnymi szcz tkami
murów. I zosta pod urwiskiem w dole wielki obszar widzianego wiata - dalekie zielone pola,
majowe drzewa nad kami, zachodz ce na siebie b kitne smugi lasów na widnokr gu. W
cu zebra a si na miejscu dawnych ogrodów grupka ludzi. Ka dy mo e powiedzie , co si
tu dzia o. Naoko o pa acu wystawili parkan drewniany, wysoki na trzy metry. Zobaczy
mo na by o niewiele. Ale mo na by o s ysze , jak co wywlekali, jak szcz ka y
cuchy. W
straszny mróz ydów wyganiali w koszulach. Przed pa acem wci hucza y wielkie maszyny
i wykr ca y do uchowskiego lasu. Krzyki ludzkie te by o s ycha .
- Ja mieszka em w Ugaju, pracowa em u Niemców. Tak mówi Micha P., m ody, wielki yd
atletycznej budowy, o ma ej g owie. Mówi nieg
no, spokojnie, ale jednak uroczy cie, jakby
recytowa tekst wi ty.
- Zaprowadzi em do samochodu mojego ojca i moj matk . Pó niej zaprowadzi em moj
siostr i jej pi cioro dzieci i mojego brata z on i trojgiem dzieci. Chcia em pojecha
ochotniczo z rodzicami, ale mi nie pozwolili. Mieli do tego powody.
- Pracowa em wtedy przy roz
eniu starej stodo y z polecenia Komitetu ydowskiego w
Ugaju, wi c nie by em w spisie, kiedy wywozili ydów z Ko a. Niektórzy si bali. Wtedy
Siuda, andarm wojskowy z polskich folksdojczów, powiedzia im: "Nie bójcie si , zawioz
was na stacj Bar ogi, a stamt d pojedziecie dalej do roboty". Wi c si nie bali. Niektórzy
nawet sami chcieli jecha . ydów z Ko a wywozili przez pi dni. Na ko cu wywie li ydów
chorych, ale szoferom kazali jecha z nimi wolno i ostro nie. Na pocz tku stycznia 1942 roku
zabrali mnie w Ugaju razem z czterdziestoma innymi ydami na posterunek andarmerii. Na
drugi dzie zajecha samochód ci arowy z Izbicy i w tym samochodzie by o pi tnastu
ydów z Izbicy. Za adowali nas razem z nimi i zawie li do Che mna. Wszyscy w tym
samochodzie to byli ludzie silni, zdolni do najci szej pracy. Wspania ym gestem r ki ukaza
miejsce, gdzie przez li cie wida by o gruzy. - Tam pa ac jeszcze sta . By em ciekawy, jak to
wygl da. Ale nam patrzy nie dali. Kiedy samochód wjecha w drugi dziedziniec, odsun em
acht i zobaczy em, e na ziemi Ie u ywane ludzkie achmany. To ju wiedzia em, co si
dzieje. Z samochodu przep dzili nas do piwnicy. Poganiali kolbami. Na cianie by o napisane
po ydowsku: "Kto tu przychodzi, ka dy ma mier ". Na drugi dzie zawo ali mnie na gór ,
eby wynosi z drugimi ubranie. W du ym pokoju by y rzucone na pod odze ró ne achy
czyzn i kobiet, palta i buty. To trzeba by o przenosi do drugiego pokoju. A tam ju
le
o tego... Buty uk adali my w osobn stert . W tym pierwszym pokoju, gdzie rozbierali
si
ydzi, sta y dwa piece, dobrze napalone. By o ciep o, eby si chcieli atwo rozbiera . W
piwnicy okna mieli my zabite deskami. Ale jak jeden drugiego podsadzi , mo na by o przez
szpar co widzie . Niemcy wyganiali ludzi przez ganek tylko w bieli nie. To oni nie chcieli
wychodzi na mróz bez ubrania. Zobaczyli ju , co jest, zacz li si cofa . Wtedy Niemcy ich
bili i wp dzali do auta. Ci, co przychodzili do piwnicy z pracy na noc, powiedzieli, e w lesie
zakop ludzi uduszonych. Wtedy si poda em do pracy w lesie. My la em, e z lasu mo na
uciec. Zabrali nas trzydziestu, do samochodu, zawie li do lasu uchowskiego, dali opaty i
kilofy. O ósmej rano przyjecha pierwszy samochód z Che mna. Kto pracowa w rowie, nie
wolno by o obróci si do samochodów, nie dali patrzy . Ale widzia em. Niemcy - jak
otworzyli drzwi - odskoczyli od auta. Ze rodka szed ciemny dym. W miejscu, gdzie my
stali, nie czu by o adnego zapachu. Potem wesz o do auta trzech ydów i oni wyrzucali
trupy na ziemi . W aucie le
y jedne na drugich prawie do po owy wysoko ci. Niektóre
trzyma y si w obj ciu. Takim, co jeszcze
y, Niemcy strzelali w ty g owy. Po wyrzuceniu
trupów auto odje
o do Che mna. Potem dwóch ydów podawa o trupy dwom Ukrai com.
Oni byli w ubraniu cywilnym. Wyrywali obc gami z ote z by trupom, z szyi im ci gali
woreczki z pieni dzmi, z r k zegarki, obr czki z palców. Obszukiwali trupy bardzo, a do
brzydliwo ci.Do tego czasu robili to we trzech. Ale akurat tego dnia jednego Ukrai ca przy
adowaniu wepchn li razem z ydami, co ich mia rewidowa . Jak auto przysz o do lasu, to
tego Ukrai ca rozpoznali i bardzo go chcieli odratowa . Robili mu sztuczne oddychanie, ale
ju nie pomog o. Niemcy sami nie rewidowali trupów, ale zawsze dobrze patrzyli Ukrai com
na r ce przy tej robocie. A co tamci znale li, Niemcy wk adali do osobnej walizki. Bielizny z
trupów ju nie kazali zdj . Po obszukaniu trupów k adli my je do rowu, na przemian,
jednego g ow przy nogach drugiego, bardzo ciasno, eby si du o zmie ci o. Wszystkie
obrócone twarz do do u. Im wy ej, tym rów by szerszy, pod wierzch mie ci o si tak oko o
siebie ze trzydzie ci trupów. W trzech, czterech metrach rowu mie ci o si tysi c. Do lasu
przyje
dziennie transport uduszonych trzyna cie razy, w jednym samochodzie sz o na
raz do dziewi dziesi ciu. ydzi oczyszczali pod og samochodu, jak co z otego znale li, te
oddawali do walizki. Myd a i r czniki odchodzi y z powrotem do Che mna. Od pocz tku
namawia em si z drugimi, eby uciec. Ale ludzie byli za bardzo przygn bieni. Praca nasza
trwa a ca y dzie , póki si nie ciemni o. Przy pracy bili nas, eby to sz o pr dzej. Jak który
za powoli pracowa , to kazali si po
twarz na trupach i z rewolweru strzelali mu w ty
owy. andarmi, którzy nas pilnowali w czasie s
by, byli trze wi. Byli zawsze ci sami. Z
nami nie rozmawiali. Czasami nam który rzuci do rowu paczk papierosów. Raz przyjechalo
do lasu uchowskiego trzech obcych Niemców. Rozmawiali z ofcerami SS, ogl dali razem
zw oki, miali si i odjechali. Dziesi dni przepracowa em. Las nie by wtedy jeszcze
ogrodzony, pieców do palenia trupów te jeszcze nie by o. Przy mnie duszono ydów z
Ugaju, ydów z Izbicy, w pi tek przywie li Cyganów z odzi, w sobot
ydów z ódzkiego
getta. Jak ydzi z odzi przyjechali, to mi dzy nami zrobili Niemcy selekcj , dwudziestu
abszych oddali do gazu, a wzi li na to miejsce nowych, mocnych ydów z odzi.
Pierwszego dnia ci ódzcy ydzi byli zamkni ci w drugiej piwnicy i pytali si przez cian ,
czy dobry obóz, czy daj du o chleba. Jak si dowiedzieli, co tu jest, to si przel kli i mówili:
"A my my si sami zapisali do pracy"... Zamilk na chwil , co w sobie wa
. Jego wielkie,
ko ciste cia o ugi
si od wewn trznego zm czenia. Po namy le powiedzia tak:
- Jednego dnia - to by wtorek - z trzeciego samochodu, który przyjecha tego dnia z Che mna,
wyrzucili na ziemi zw oki mojej ony i moich dzieci, ch opiec mia siedem lat, dziewczynka
cztery. Wtedy po
em si na zw okach mojej ony i powiedzia em, eby mnie zastrzelili.
Nie chcieli mnie zastrzeli . Niemiec powiedzia : "Cz owiek jest mocny, mo e jeszcze dobrze
popracowa ". I bi mnie dr giem, dopóki nie wsta em. Tego wieczora powiesi o si w
piwnicy dwóch ydów. Chcia em si te powiesi , ale odmówi mi cz owiek pobo ny.
Wtedy ugodzi em si z jednym, eby razem uciec w drodze. Ale w
nie na ten raz on
pojecha drugim samochodem. Wi c ju powiedzia em sobie, e uciekn sam. Gdy
wyjechali my w las, poprosi em konwojenta o papieros. Da . Cofn em si , a inni go oblegli
te o papierosy. Rozci em no em p acht przy szoferze i wyskoczy em z samochodu.
Strzelali za mn , ale nie trafili. W lesie strzela do mnie Ukrainiec na rowerze, te nie trafi .
Uciek em. We wsi schowa em si do stodo y i zakopa em g boko w sianie. Rano us ysza em,
jak pod cian mówili ch opi, e Niemcy s we wsi i szukaj
yda, który uciek . Po dwóch
dniach, nic nie jedz c, wykrad em si ze stodo y. W drodze zaszed em do ch opa - nazwiska
jego nie znam. Nakarmi on mnie, da mi maciejówk , ogoli , ebym wygl da po ludzku. Od
niego poszed em do Grabowa i tam spotka em tego yda, z którym si umawia em. On uciek
tego samego dnia z drugiego samochodu. Przed odjazdem byli my w lesie uchowskim,
gdzie przy kopaniu ogromnych grobów zbiorowych pracowa kicdy Micha P. i gdzie
rozpozna zw oki uduszonej swojej ony i dzieci. Na rozleg ej polanie, w ramie niskich,
ciemnych, g sto rosn cych sosen le
y smugi s abiej zaros ej niskiej trawki. Nie by o na nich
zielonych ga zek wrzosu, ochi ani paproci. W jednym miejscu dó by rozkopany i w
sypkim, brudnym piasku wida by o kawa ek ludzkiej stopy. W g bi, gdzie las by wy szy,
pokazywano miejsce po spalonych krematoriach. Dwie kobiety z tych okolic chodzi y za
nami po lesie. Zapoznawszy si z nami pyta y, czy Komisja nie mog aby przyspieszy
ekshumacji. By a to matka i ona cz owieka, który w samych pocz tkach istnienia obozu by
tu rozstrzelany. Zna y miejsce, gdzie by ten grób. Kto pokazywa znaleziony strz p pude ka
od zapa ek z greckim nadrukiem, inny wymyte przez deszcze papierki z cudzoziemskimi
firmami aptek. Kto na miejscu dawnego krematorium znalaz dwie malutkie kosteczki
ludzkie.
DORO LI I DZIECI W O WI CIMIU
Je eli obj my
ogrom przy pieszonej mierci, jakiej miejscem
- niezale nie od dzia
wojennych - sta y si tereny Polski, to obok zgrozy najsilniejszym
uczuciem, jakiego do wiadczamy, jest zdziwienie. Uduszono i spalono te nieprzebrane masy
ludzkie w trybie najstaranniej przemy lanej, zracjonalizowanej, sprawnej i udoskonalonej
organizacji. Nie wyrzekano si przy tym sposobów bardziej dowolnych, amatorskich,
odpowiadaj cych upodobaniom indywidualnym. Nie dziesi tki tysi cy i nie setki tysi cy, ale
miliony istnie cz owieczych uleg y przeróbce na surowiec i towar w polskich obozach
mierci. Oprócz szeroko znanych miejscowo ci, jak Majdanek, O wi cim, Brzezinki,
Treblinka, raz po raz odkrywamy nowe, mniej g
ne. Ukryte po ród lasów i zielonych
wzgórz, nieraz z dala od torów kolejowych, pozwa y na rozwini cie systemów jeszcze
bardziej uproszczonych i oszcz dnych. Tak znaleziono ca e z
a umar ych, zagrzebane w
Tuszynku i Wi czynie pod odzi . Tak wystarczy jeden stary pa ac w Che mnie, po
ony
na wzgórzu, z przepi knym widokiem na rozko ysany trawami i zbo ami krajobraz, jeden na
pó zrujnowany spichrz, jedna w pobli u rozleg a, ci le oparkaniona parcela m odego
sosnowego lasu, by osi gn cyfr ofiar si gaj
miliona. Wystarczy ma y czerwony
budynek z ceg y obok Instytutu Anatomicznego we Wrzeszczu pod Gda skiem, by z ludzi
zamordowanych wytapia t uszcz na myd o, a skór ich garbowa na pergamin. ydom
aresztowanym we W oszech, w Holandii, w Norwegii i w Czechos owacji Niemcy obiecywali
doskona e warunki pracy w obozach Polski, uczonym zapewniano stanowiska w instytutach
bada naukowych. Pewnej grupie ydów darowano na w asno bogate polskie miasto
przemys owe ód . Przy tym zalecano im, by zabierali ze sob tylko rzeczy najcenniejsze.
Gdy transport wi niów przybywa na miejsce przeznaczenia, ludzie wysiadali z wagonów na
jedn stron toru, walizki za zrzucano w wielkie stosy po stronie przeciwnej. Ponadto w
blokach mieszkalnych kazano im si wszystkim rozbiera przed wej ciem do azienki i
ubrania starannie z
. Gdy stamt d wyszli, nikt z nich ubrania swego nie odnalaz .
Jednych wp dzono prawie nagich do komory gazowej lub do hermetycznych samochodów, w
których podczas jazdy do krematorium dusili si gazem spalinowym. Inni otrzymywali w
zamian achmany w których prowadzeni byli do pracy. Jak w innych obozach, i w
wi cimiu gromadzi y si ca e sk ady ubra we nianych, obuwia, kosztowno ci,
przedmiotów osobistego u ytku. Na adowane towarem poci gi odchodzi y do Rzeszy.
Brylanty zdemontowanych pier cieni wywo ono w zakorkowanych butelkach. Wagonami
sz y ca e skrzynie okularów, zegarki, puderniczki, szczoteczki do z bów - wszystko mia o
swoj warto . Utylizowanie spalonych ko ci na nawóz, t uszczu na myd o, skóry na wyroby
skórzane, w osów na materace - to by ju tylko produkt uboczny tego olbrzymiego
przedsi biorstwa pa stwowego, przynosz cego w ci gu lat nieobliczalne dochody. Ta sta a
dywidenda p yn a z ludzkiej m czarni i z ludzkiego przera enia, a tak e z ludzkiego
upodlenia i zbrodni, i stanowi a istotn ekonomiczn racj ca ej imprezy obozów.
Ideologiczny postulat wytracenia ras i narodów s
temu celowi, stanowi jego
usprawiedliwienie. Od wi niów, powracaj cych teraz do Polski z obozów niemieckich, z
Dachau, z Oranienburga, dowiadujemy si nowych szczegó ów, które uzupe niaj nasz
wiedz o faktycznym stanie rzeczy. Okazuje si , e w Rzeszy ca e zast py specjalistów
zajmowa y si rozpruwaniem ubra i obuwia zwo onego z obozów polskich do centrali. W
szwach odzienia, w podeszwach i pod obcasami trzewików znajdowali oni mnóstwo
zaszytych z otych monet. Nie darmo po mierci Himmlera odkryto schowane w jego siedzibie
pod Berchtesgaden setki tysi cy funtów szterlingów w dewizach dwudziestu sze ciu pa stw.
Przy zapoznaniu si z niezwyk ym zjawiskiem O wi cimia - zarówno na zasadzie materia u,
który przynios y zeznania wiadków, jak przy naocznych ogl dzinach miejsca dramatu -
uderza fakt bardzo celowego przystosowania systemu i urz dze tego obozu do zadania
maj cego charakter dwojaki: polityczny i ekonomiczny, mo na by rzec - idealny i praktyczny.
Zadaniem politycznym by o uwolnienie pewnych terenów od ich mieszka ców, by terenami
tymi wraz z ich naturalnym i kulturalnym bogactwem niepodzielnie zaw adn . Zadaniem
ekonomicznym by o, aby samo przeprowadzenie tego zamierzenia nie tylko nie przynios o
uszczerbku, nie powodowa o adnych kosztów, ale na odwrót: aby sta o si zarazem ród em,
z którego mo na ci gn zyski - po pierwsze w postaci wykonanej przez wi niów pracy dla
fabryk przemys u wojennego, po drugie w naturze, to jest maj tki zagarni tym po zmar ych.
Tak zamy lona i zrealizowana impreza by a dzie em ludzi. Oni byli jej wykonawcami i jej
przedmiotem. Ludzie ludziom zgotowali ten los. Jacy byli ci ludzie? Przed Komisj Badania
Zbrodni Niemieckich przesun si szereg by ych wi niów obozu, ocala ych od mierci
wbrew wszelkiej nadziei. Byli mi dzy nimi ludzie nauki, politycy, lekarze, profesorowie,
stanowi cy chlub swoich narodów. Ka dy ocala jeden spo ród swoich najbli szych, ka dy
dowiedzia si o mierci swoich rodziców, swej ony albo dzieci. Ocaleli, wcale na to nie
licz c. Doktor Mansfeld, profesor uniwersytetu w Budapeszcie, powiedzia : "Tylko dlatego
mog em to prze
, e ani przez chwil nie wierzy em w ocalenie. Gdybym oddawa si
udzeniom, nie mia bym tego moralnego spokoju, który zachowa mnie przy yciu".
Zadaniem tych ludzi w obozie by o niesienie pomocy innym wówczas, gdy sami co dnia
ocierali si o mier , gdy na równi z innymi podlegali wszelkim odmianom udr czenia. Jako
lekarze byli Niemcom potrzebni w obozie, to dawa o im pewne mo liwo ci ratowania ich
ofiar. Tak, doktor Grabczy ski, z Krakowa, obj wszy blok Nr 22, miejsce mordu i postrach
kierowanych tam na "wyko czenie" chorych, przeobrazi go w szpital prawdziwy. Nie tylko
otoczy ich opiek jako lekarz, nie tylko wyjedna dla nich lekarstwa i rodki opatrunkowe,
ale podst pem broni ci ko chorych od zagazowania, ratowa ich ycie, zapewniaj c, e w
ci gu pi ciu dni b
zdrowi. Ale i ci, którzy w asnymi r kami wykonywali ten precyzyjny
plan mordu i grabie y, byli tak e lud mi. I lud mi byli ci, którzy rozszerzali ramy rozkazów,
którzy mordowali ponad przepisan norm z amatorstwa. Ze wietnych pod wzgl dem
plastyki zezna pos a Mayera, który dwana cie lat swego ycia sp dzi w obozach
niemieckich, mamy poj cie, jak wygl dali oprawcy z O wi cimia. Najwi kszym
zbrodniarzem w obozie by August Glass, kr py i muskularny, przechadzaj cy si co dnia po
blokach kolebi cym si krokiem atlety. Ten upatrzone ofiary bi w nerki w ten sposób, eby
nie zostawi
ladów, a mier nast powa a po trzech dniach. Inny stawia stop na gardle
cz owieka i mia
mu krta swym ci arem. Inny zanurza g ow wi nia w kadzi, tak
ugo j trzymaj c, póki nieszcz sny si nie udusi . Jeden z najbardziej krwio erczych
blokowych, zawodowy z oczy ca, by bardzo wymagaj cy przy apelu i za niedok adne
wyczyszczenie ubrania lub butów uderza gum , zako czon o owiem, po g owie tak celnie,
e na miejscu zabija . Zale
o mu na tym, by mie na dzie pi tnastu zabitych. Jeszcze inny,
wysoki na dwa metry, o d ugim nosie, d ugiej twarzy i w skich oczach, z poruszaj
si na
szyi grdyk , z bardzo d ugimi r kami
- codziennie tymi r kami dusi przed niadaniem kilku wi
niów, wybieraj c ich sobie na oko
w ró nych blokach podczas porannej przechadzki. Niew tpliwie byli to ludzie, którzy mogli
to robi , ale robi tego nie musieli. Zawczasu jednak uczyniono wszystko, by wydoby z nich
i uruchomi te si y, które drzemi w pod wiadomo ci cz owieka i które - nie zbudzone
- mog yby nigdy nie doj do g osu. Nadzwyczaj staranna selekcja i dobrze obmy lane
systemy wychowawcze dostarczy y tego jedynego w dziejach zespo u ludzkiego, który
odegra do ko ca wyznaczon sobie rol . Z zezna pos a Mayera wiemy, e w stadium
pocz tkowym partia Hitlera powi ksza a swój stan czynny, werbuj c sobie wyznawców
spo ród szumowin spo ecznych. Byli tam przest pcy, mordercy i z odzieje, byli sutenerzy.
Wychowanie nazistowskie otacza o ich wrodzone instynkty szczególn piecz . |wiadczy o
tym wydana w Niemczech ustawa specjalna, wzbraniaj ca komukolwiek zarzucania
cz onkom partii ich osobistej przesz
ci. Wielu ludzi za przekroczenie tego zakazu siedzia o
w wi zieniach. Wed ug zezna profesora psychiatrii w Pradze, doktora Fischera, na
specjalnych kursach, cz sto dwuletnich, gdzie szkolono m odzie hitlerowsk , odbywa y si
praktyczne wiczenia sadystycznego okrucie stwa. Ten e profesor Fischer, wieloletni
rzeczoznawca s dowy, twierdzi, e sadyzm w najmniejszym stopniu nie zmniejsza
odpowiedzialno ci przest pców. S to wszystko ludzie wiadomi swych czynów i ponosz cy
za nie ca kowit odpowiedzialno . Dzieci w O wi cimiu wiedzia y, e maj umrze . Do
uduszenia w gazie wybierano mniejsze, nie nadaj ce si jeszcze do pracy. Selekcji
dokonywano w ten sposób, e dzieci przechodzi y kolejno pod pr tem zawieszonym na
wysoko ci jednego metra i dwudziestu centymetrów. wiadome powagi chwili, te mniejsze,
zbli aj c si do pr ta, prostowa y si , st pa y wypr one na palcach, by zaczepi g ow o pr t
i uzyska
ycie. Oko o 600 dzieci, przeznaczonych na uduszenie, trzymano w zamkni ciu, nie
maj c jeszcze kompletu potrzebnego do wype nienia komory. Te wiedzia y, o co chodzi.
Rozbiega y si po obozie i chowa y, jednak SS-mani zap dzali je z powrotem do bloku.
ycha by o z daleka, jak p aka y i wo
y o ratunek.
- My nie chcemy do gazu! My chcemy
! Do jednego z doktorów zastukano noc w okno
jego lekarskiego pokoiku. Gdy otworzy , wesz o dwóch ch opców zupe nie nagich,
skostnia ych na mrozie. Jeden mia dwana cie, drugi czterna cie lat. Uda o im si zbiec z
samochodu w chwili, gdy podje
do komory gazowej. Lekarz ukry ch opców u siebie,
ywi ich, zdoby dla nich ubranie. Na zaufanym cz owieku przy krematorium wymóg , e ten
pokwitowa odobiór dwu trupów wi cej, ni otrzyma . Nara aj c si ka dej chwili na zgub ,
przechowa u siebie ch opców do czasu, gdy mogli znów ukaza si w obozie nie wzbudzaj c
podejrzenia.
Doktor Epstein, profesor z Pragi, przechodz c ulic mi dzy blokami o wi cimskiego obozu w
pogodny poranek letni, zobaczy dwoje ma ych dzieci jeszcze ywych. Siedzia y w piasku
drogi i przesuwa y po nim jakie patyczki. Zatrzyma si przy nich i zapyta :
- Co tu robicie, dzieci? I otrzyma odpowied :
-
My si bawimy w palenie ydów.