Ernst Wiechert
PTAK „JUZ NIGDY"
W dalekim kraju żył swego czasu wielki król, a był on nie tylko potężny i bogaty, lecz posiadł od
wielkiego czarownika, którego więził, takie mnóstwo tajemnych mocy, że nikt na ziemi nie mógł mu
się oprzeć. Miał miecz, który w każdej z bitew zwyciężał sam tysiąc mężczyzn, on zaś nawet nie
potrzebował ruszyć ręką. Miał pierścień zamieniający wodę w wino, a ziemię w chleb, tak że jeśli tylko
obrócił go na placu, nikt w jego krainach nie musiał głodować. Miał laskę, która stukała w ziemię
wszędzie tam, gdzie skryte było złoto i skarby, toteż nie znał biedy i mógł pozwolić sobie na wszystko,
czego tylko zapragnęło serce.
Nie uczyniło go to jednak ani pokornym, ani wdzięcznym, był natomiast dumny i zatwardziałego
serca, uważał się bowiem za wszechmocnego, jego poddani byli zaś pyłem, który zdmuchiwał, jeśli tak
mu się podobało.
W stolicy jego nie panowały radość oraz wesołość, dziewczęta nie tańczyły w kwiecistych
ogrodach, mężczyźni nie przesiadywali wieczorami na przyzbie, by pogadać z sobą lub posłuchać
bajarza. Wszystkie twarze były zalęknione i skryte, każdy zamykał się w domu, a tam gdzie rozlegały
się kroki królewskiej straży, ludzie kryli się za bramy, nawet psy uciekały na podwórka i skomlały ze
strachu przed włóczniami żołnierzy.
Król stał na blankach swojego pałacu i zaśmiewał się widząc, jak ludzie i zwierzęta kryją się
przed jego władzą.
— Dobrze jest tak! Tak powinno być! — mówił król do swego podkomorzego. — Tylko ten, kto
żyje w strachu przed władcą, jest dobrym poddanym.
Podkomorzy skłaniał się, splatał ręce na piersi i mówił: — Imię twoje jest wielkie, o panie, Ziemia
jest tylko pyłem u twych stóp...
Miał jednak król małżonkę, która nie tylko miała ładne i miłe oblicze, ale nadto jej serce było tak
miękkie, jak twarde było serce króla, przeto z oczu jej i dłoni płynęło samo miłosierdzie dla nędzarzy,
dzieci i sponiewieranych. Ubóstwiano ją więc niby kogoś nieziemskiego. Wszelkie dobro, jakie
czyniła, mogła była wyświadczać jedynie w wielkiej tajemnicy, gdyż jeśli tylko król się dowiedział,
karał obdarowanego śmiercią, królową zaś wyzywał ciężkimi słowami i na jakiś czas zamykał w
ponurej wieży, by nauczyła się posłuszeństwa oraz szacunku dla niego.
Królowa urodziła mu trzech synów; najstarszy miał dziesięć, najmłodszy pięć lat, a że byli
podobni do matki jak krople wody, odziedziczyli też przyjazny uśmiech i łaskawą rękę, pozostawali
królowi nienawistni. Zmierzał on do tego, by małżonkę wraz z dziećmi pod jakimś pozorem odtrącić, a
dziedzica swego państwa uzyskać od innej niewiasty.
Podkomorzy, który wiedział, co się dzieje w sercu króla, pomyślał, że ma ładną córkę i stałoby się
dlań dobrodziejstwem, gdyby to ją król poślubił, po śmierci zaś króla nie byłoby mu trudno zabić
własne dziecko i samemu zasiąść na tronie.
I tak, kiedy pewnego razu król wrócił z wojennej wyprawy, opowiedział mu w pełnych troski
słowach, iż królowa jest go niegodna, gdyż w czasie jego nieobecności utrzymywała poufne kontakty z
najwyższym kapłanem, zachęcając go, by podburzył naród do obalenia budzącej grozę władzy. Był
tego wszystkiego świadkiem i chce to potwierdzić przysięgą.
Król długo mierzył go ponurym wzrokiem, potem podziękował za wierność, nakazał milczenie i
na początek rozkazał ściąć mieczem najwyższego kapłana wraz z najznamienitszymi spośród
duchownych.
Potem zamknął w wieży małżonką razem z jej trzema synami oświadczając, że nazajutrz klękną
na placu kaźni, złamała bowiem wierność, którą mu ślubowała.
Na wieczór przygotował wielki obchód zwycięstwa, kazał przyjść bajarzom i tancerkom, córkę
podkomorzego posadził u swego boku, śmiał się, żartował i wołał do podkomorzego, że nazajutrz
wierność jego zostanie wynagrodzona. Nagroda będzie taka, jaka człowiekowi może się trafić tylko raz
w życiu.
W tym samym czasie, w wieży, słudzy i dziewki klęczeli przed królową, z płaczem całowali
dłonie swojej pani i zrozpaczeni szukali drogi ratunku. Ale niżej położone pomieszczenia zapełnione
były przez straż przyboczną króla, tak że nawet szpilki nie mógłbyś między nimi przecisnąć.
Królowa pocieszała płaczących, rozdzieliła między nich szaty oraz klejnoty i tylko kiedy patrzyła
na swoje dzieci, łzy płynęły jej z oczu. Wzdychała też z głębi serca nad losem małolatków, które miały
tak rychło zemrzeć krwawą śmiercią.
Około północy, gdy z pałacu dochodziły coraz bardziej nieokiełznane śmiechy i dźwięki trąb,
ukląkł przed królową najstarszy z
sług, długo z nią szeptał, po czym załadował duży kosz podróżny odzieżą oraz sprzętem. Kazał go
sobie włożyć na plecy, zszedł w dół stromymi schodami i ruszył skroś komnaty, w której hałasowały
straże. Zatrzymany powiedział, że królowa poleciła, by zaniósł jej szaty, klejnoty i kosztowne sprzęty
do pałacu, jako dowód jej podporządkowania i posłuszeństwa.
Starszy strażnik nakazał mu mrukliwie, by opróżnił kosz, potem, by ponownie go załadował, a
następnie wyrzucił kopniakiem z pomieszczenia.
Działo się tak trzy razy. Za trzecim nikt już jednak nie troszczył się o sługę, tylko strażnik u bramy
chciał włócznią przebić kosz. Sługa zakazał mu. — Jeśli przekłujesz szaty królowej tym żelazem —
powiedział — strzeż się, żeby król nie kazał cię rano powiesić w tym koszu i przebić włóczniami.
Wówczas ów pozwolił mu przejść.
Kiedy jednak sługa wyszedł po raz czwarty, pod jedwabistymi szatami leżał najmłodszy spośród
królewiczów, na ramieniu zaś miał cienką złotą bransoletkę, która jego matce była szczególnie droga.
Pozostali dwaj synowie wahali się opuścić matkę, najmłodszy jednak, który nie rozumiał niczego
z tych wszystkich łez i żalów, wszedł posłusznie do kosza, a tym co sobie później przypominał jako
ostatnie wrażenie, były gorące, pożegnalne łzy matki, które paląc i mocząc jednocześnie padły na jego
ciemię. Gdy sługa opuścił już miasto tajemnymi drogami i szedł całą noc, chłopiec spał spokojnie i bez
snów w swoim koszu, kiedy zaś od czasu do czasu otwierał znużone oczy, widział ponad sobą jedynie
srebrne gwiazdy wyhaftowane na ciemnej opończy nieba. — Dokąd mnie niesiesz — pytał za każdym
razem sługę. Ów zaś za każdym razem odpowiadał: — Do krasnali, do krasnali. — Niósł go jednak do
pewnego samotnego węglarza, w głąb najciemniejszego boru. Był ów towarzyszem dziecięcych zabaw
jego żony i jakkolwiek uchodził za cudaka zadającego się z krasnoludkami, znany był jako dzielny i
prawy człowiek, a do jego oddalonej od świata samotni nie docierała nawet stopa myśliwego.
W tymże czasie, kiedy sługa stawiał koło dymiącego mielerza kosz ze śpiącym dzieckim, w
stolicy królową wraz z dwom synami zaprowadzono na plac kaźni. Słudzy pytani o miejsce pobytu
najmłodszego dziecka odpowiedzieli, że najstarszy spośród nich wynosił na polecenie królowej jej
szaty i sprzęty, że zapewne wśród żałości i zamieszania najmłodsze dziecko poszło za nim. Za to
zwierzchnikowi straży nałożono kajdany, w mieście został przeszukany każdy dom, a że sługa oraz
dziecko zniknęli, król nakazał przyspieszenie wykonania wyroku oraz odłożenie poszukiwań na
później.
Ponieważ nakazano ludowi, żeby zgromadził się na miejscu kaźni, rozległy plac wypełniony był
tłumem, a kiedy skazanych wprowadzono na pagórek, na którym stał szafot, lud padł w milczeniu na
kolana unosząc ku swej królowej złożone dłonie. Choć król wysłał opancerzonych jeźdźców między
stłoczone szeregi i wielu zmarło żałosną śmiercią, lud pozostał w tej samej postawie i żaden głos nie
uniósł się ponad rozległe pole, poza pobrzękiwaniem broni i prychaniem przestraszonych rumaków.
Piękna królowa, zanim złożyła głowę na pniu, pobłogosławiła synów i lud. Potem wyciągnęła
rękę w stronę króla i rzekła: — Masz wprawdzie moc zabicia nas, tak jak wilk jest władny zabić jagnię,
wiesz jednak, że jestem niewinna. Toteż nigdy już radość nie przepełni twego serca, nigdy łagodna
drzemka nie zamknie ci oczu, nigdy u twoich stóp nie siądzie bez strachu niewinne dziecię. Nie
zapomnij: już nigdy!
I położyła głowę na pniu i przyjęła cios miecza. Po niej obaj synowie.
Król, choć bardzo pobladły, kazał zbliżyć się podkomorzemu i powiedział: —- Obiecałem ci
nagrodę taką, jaka człowiekowi może się trafić tylko raz w życiu. Teraz ją otrzymasz. — I skinął na
kata i kazał mu odrąbać podkomorzemu głowę, nie bacząc na to, jak bardzo ów błagał i opłakiwał
swoje życie.
W śmiertelnej ciszy, jaka zaległa teraz nad miejscem kaźni, takiej, że słychać było ciche kapanie
krwi z pnia, wszystkich ludzi, straż przyboczną i króla doszło nagle z dalekiego lasu pełne skargi i
smutku nawoływanie nieznanego ptaka.
Brzmiało jak głos fletu, były to tylko trzy tony opadające w dół w żałosnym następstwie, moc ich
była jednak tak duża, że nawet najtwardsi mężczyźni osłonili głowy, a między klęczącym ludem
przepłynął dreszcz bólu, tak jak cichy wiatr przechodzi przez wykłoszone pole.
Trzy razy powtórzyło się owo osobliwe wołanie, a potem stało się cicho jak w grobie.
Odwrócił się król i otoczony przyboczną strażą pokłusował do pałacu. Ciała królowej i jej synów
pochowano w zaniedbanym ogrodzie na skraju miasta, a przy grobie postawiono strażników. I chociaż
trumny zasypano tylko białym piachem, następnego ranka cały grób pokryły róże i lilie, tak gęsto, że
nie dało się dostrzec nawet ziarnka piasku.
Jeden ze straży pobiegł do króla, na którego polecenie kwiaty zostały zniszczone, piasek
odrzucony szuflami daleko, gołe zaś trumny zarzucono kamieniami. Następnego ranka wszystkie
szczeliny między kamieniami wypełnione były fiołkami i zawilcami, tak że cały ogród przepełniła ich
cudowna woń.
Król nakazał, by straże zostały odwołane od grobu, by zburzono mury ogrodu, do niego zaś
wpędzono wszystkie bezpańskie psy z całego miasta. Kwiaty kwitły jednakże tak jak przedtem, przy
południowym wietrze zapach ich przeciągał wszystkimi miejskimi ulicami, a ludzie poszeptywali cicho
jeden do drugiego: — Oto błogosławi nas nasza królowa.
W stolicy zamarły resztki tej radości, jakie tam jeszcze były. Świeciło słońce, nikt jednak nie
zwracał na nie uwagi. Śpiewały ptaki, ale nikt ich nie słuchał. Nowa królowa przejeżdżała wraz z
malutkim synem przez ulice, ale nikt jej nie pozdrawiał, jako że wszyscy kryli się po domach. Nie
widziała tedy nic prócz milczących murów, tak że zdawało się jej, że spaceruje po jakimś grobowcu.
Król śmiał się jeszcze i pokrzykiwał, co jednak brzmiało jak skryty płacz, dostojnicy zaś patrząc na to
odwracali oczy. Wszędzie dookoła stolicę nazywano miastem umarłych.
Nieznanego ptaka nikt już nie słyszał, lud nazywał go jednak w skrytości ptakiem „Już nigdy".
Najmłodszego dziecka królowej nie odnaleziono, jakkolwiek król nakazał, by przeszukano
potajemnie cały kraj.
Ono tymczasem przebywało w wielkim, ciemnym lesie, samotne, tylko z węglarzem i jego ciotką,
która była stara i zgarbiona, twarde jej dłonie były jednak łagodne, kiedy głaskały po głowie
królewicza. — Moja ty niezapominajko — mówiła ze smutkiem i obracała w palcach wąską złotą
bransoletkę, którą dziecko nosiło na ramieniu. — Tego nie zapomnij, tego nie zapomnij!
Gdy jednak dziecko pytało, czego to nie miałoby zapomnieć, kręciła tylko siwą głową albo
szeptała coś, co brzmiało jak: —Tej krwi... tej krwi... — Niczego więcej nie mówiła, węglarz zaś był
tak milczący, jak wysokie jodły wokół mielerza.
Dziecko z początku płakało, wspominało bowiem matkę i braci, złote talerze i kubki oraz
zabawki, przy których spędzało dnie. Minione lata powoli zasnuwały się jednak mgłą i tylko ostała się
na zawsze smutna twarz matki pochylająca się nad koszem, a także ciepły dreszcz, który przeszedł go,
kiedy jej palące łzy padły mu na ciemię.
Raz do roku przychodził stary sługa i za każdym razem ze swego koszyka wyjmował coś dla
królewicza. To szatę, to barwną chustę, to pierścionek albo złotego bączka. Klękał wówczas przed
dzieckiem, całował jego małą rączkę i wpatrywał się z żałością w młode lica swymi starymi,
jasnoniebieskimi oczami. — Oni czekają — mówił z szacunkiem — oni czekają...
— Kto czeka — pytało dziecko.
— Ubodzy i mogiły.
Pogrążał się znowu w mrocznym lesie, dziecko długo za nim patrzyło, a serduszko przepełniał mu
tajemny smutek.
Tak mijał rok za rokiem. Królewicz wyrósł na chłopca, z chłopca na młodzieńca. Pomagał
węglarzowi przy jego pracy, zbierał drewno dla ciotki, przekopywał ogródek. W wolnym czasie zaczął
też chodzić po lesie, który nie miał początku ni końca. Przyjaciółmi były mu wszystkie zwierzęta,
wszystkie zioła były mu znane, skłaniały się przed nim z poszumem wierzchołki wysokich jodeł, u
bosych stóp szemrały ufnie czyste źródełka. Ciągle jednak zdawało mu się, że to jeszcze nie wszystko.
Jak gdyby któregoś dnia miały owe zwierzęta i zioła, drzewa i źródła zacząć doń mówić, a wówczas
rozchyli się bezgłośnie tamta ściana mgły, która przesłania mu wspomnia.
Pewnego razu, wieczorem, daleko od chaty węglarza napotkał starą kobietę, która męczyła się
usiłując zarzucić wiązkę chrustu na zgarbione plecy, ta jednak była za ciężka. Kobieta wsparta na lasce
stanęła zrezygnowana.
— Pozwól, że ci poniosę, pani ciotko — powiedział królewicz. — Jestem młody i silny, barki
moje nawet tego nie poczują.
Kobieta skinęła przyjaźnie i rzekła: — Państwo waży więcej niźli wiązka drewna. Szczęśliwy ten,
kto uczy się dźwigać za młodu. — I poszła powoli naprzód wspierając się laską, aż do głębokiego
wąwozu, gdzie nie docierał już żaden promień słońca. Stanęła przed poszarzałą chatą, zdjęła wiązkę
chrustu z barków królewicza, zerwała szyszkę z jodły stojącej blisko dachu, wręczyła ją chłopcu i
powiedziała: — Dziękuję ci. A kiedy będziesz w potrzebie, rzuć to w górę i zawołaj mnie!
Chłopiec schował szyszkę na piersi i poszedł z powrotem długą drogą starając się ją zapamiętać,
jeśliby naszła go chęć przyjścia tu znowu.
W domu, kiedy zasiedli do kolacji za dębowym stołem, mówił o swoim spotkaniu i z uśmiechem
opowiedział, jakie toteż dziwne dostał wynagrodzenie. Kiedy jednak wydobył szyszkę zza pazuchy i
położył na stole, okazało się, że leży tam szyszka ze złota. W. blasku kuchennego ognia czerwonawo
połyskiwały jej łuski.
Ciotka przestraszyła się, węglarz zaś skłonił swoje zwaliste ciało przed chłopcem i rzekł: —
Błogosławieństwo towarzyszy twoim śladom.
Innym razem, chyba po roku, jak zwykle o takiej porze, przyjechały ciężkie wozy furmanów z
dalekich nizin, żeby zabrać drzewny węgiel. Furmani byli nieokrzesanymi osobnikami, węglarz więc
ukrywał zawsze królewicza, by go nie zauważyli.
Wieczorem, kiedy leżeli na mchu za chatą, pili i hałasowali, chłopiec dostrzegł ze swojego
schowka, że jeden spośród koni pasących się pod drzewami unosi od czasu do czasu przednią prawą
nogę, po czym stawia ją powoli, jak gdyby w bólu, z powrotem. Podkradł się nie zauważony do niego,
pogłaskał końską szyję, uniósł kopyto i zobaczył, że u nasady tkwi ostry cierń. Wyciągnął go ostrożnie,
zmoczył chustkę w pobliskim zdroju, ochłodził ranę i cicho przemówił do konia słowami pociechy.
Wtenczas koń wtulił miękkie nozdrza w dłoń chłopca i powiedział: — W sercach ludu tkwi więcej
niźli jeden leśny cierń. Szczęśliwy ten, kto już za młodu uczy się uzdrawiać. — Kiedy zaś
przestraszony chłopiec spojrzał w jego wielkie, wilgotne oczy, rzekł: — Dziękuję ci. Weź jeden włos z
mojej grzywy, a kiedy będziesz w potrzebie, owiń go dookoła lewego nadgarstka i zawołaj mnie.
Wieczorem, kiedy już furmani odjechali, mówił o swoim spotkaniu i powiedział z uśmiechem, że
to również dziwne wynagrodzenie. Węglarz jednak powtórnie skłonił się przed chłopcem i powiedział:
— Błogosławiona twoja dłoń.
I znów po roku, gdy chłopiec chodził po lesie, usłyszał pełne skargi wołanie. Podążył za nim
przez splątane zarośla i znalazł czarnego dzięcioła z czerwonym kapturkiem na smukłym łebku. Uwiązł
on był skrzydłem w jednej z pułapek na wilki postawionych przez węglarza, w dziobie zaś trzymał
dziwnie ukształtowany korzeń wyglądający tak jak ludzkie stworzenie.
Chłopiec z wielkim trudem otworzył pułapkę, wziął ptaka w dłonie, mówił mu słowa pociechy i
dziwił się temu, jak mądrze i ciepło oczy ptaka wpatrują się w jego oczy. Potem ptak położył korzeń na
dłoni chłopca i powiedział: — Ręka króla ma do dźwigania więcej niźli ciężar pułapki. Szczęśliwy ten,
kto za młodu uczy się dźwigać. Następnie, widząc że chłopiec z przestrachem wpatruje się w korzeń,
powiedział: — Dziękuję ci. Zachowaj go, a jeśli kiedyś trafisz na coś co zamknięte, dotknij nim
zamknięcia, a otworzy się przed tobą.
Z tymi słowy uniósł się z dłoni chłopca i pofrunął w las, a z oddali słychać było jego żałosny
śpiew, tak że chłopca przeniknął dreszcz i pobiegł szybko do chaty węglarza.
Wieczorem mówiąc o swoim spotkaniu powiedział ze śmiechem, że dziwne jest znów to
wynagrodzenie, potem położył korzeń na stole. Ten nie przemienił się wprawdzie w złoto, pozostał
szary, niepozorny, podobny do małego człowieczka, ale ciotka i węglarz zakrzyknęli cicho, węglarz zaś
skłonił się nisko przed chłopcem i rzekł: — Błogosławione twoje serce. A potem wyszeptał coś, z
czego chłopiec zrozumiał tylko początek:
— Otwieraj rygle i przepaście, otwieraj groby i krypty...
Reszty nie pojął. Zauważył jednak, że przed kuferkiem, w którym przechowywał dary, stał odtąd
zawsze talerz z chlebem i kubeczek ze źródlaną wodą, o nowiu zaś węglarz przyodziewa skrycie
człowieczka w jedwabną chustę, spośród tych, które posiadał chłopiec.
Tego samego roku, gdy stary sługa znowu ukląkł przed królewiczem, dotknął ostrożnie czubkami
palców złotej bransolety, którą chłopiec nosił już nie na ramieniu, lecz na nadgarstku, choć i tam stała
się nazbyt ciasna, tak że stare dłonie mogły ją ledwie powoli obrócić.
— Oto i pora — powiedział cicho. — Kiedy nie daje się już obrócić, jest już pora.
— Jaka pora? — zapytał królewicz.
— Żebyś powrócił do domu, królewiczu.
— A gdzie ten dom?
— Tam, gdzie czekają ubodzy i mogiły, w mieście umarłych. Chłopiec przestraszył się i o nic
więcej nie pytał.
W siedemnaste urodziny węglarz ujął rankiem ostrożnie lewą jego rękę w swe duże, czarne dłonie
i delikatnie obrócił cienką złotą bransoletę. A że nie dała się już poruszyć, spojrzał zatroskany na
chłopca i zaprowadził do kuferka, w którym leżały dary. Powiedział: — Dziś weź sobie korzeń, ukryj
za pazuchą i udaj się w głąb lasu.
Chłopiec usłuchał go, zmył sadzę mielerza ze swych dłoni, wziął człowieczka i pogrążony w
myślach ruszył w ciemny las, dalej i dalej. Ponad wyniosłymi wierzchołkami niebo było błękitne, ptaki
śpiewały jak zazwyczaj, chłopcu było jednak nieswojo na sercu; raz się ono ściskało, raz rozkurczało, a
kiedy rozpoznał drogę, postanowił udać się do chaty starej kobiety, której poniósł był drewno. Chciał
zapytać, co też go spotyka.
Choć drogę rozpoznał dokładnie, a nawet jodłę, która wyrastała wysoko ponad niski dach, nie
znalazł nawet śladu chaty, zamiast niej sterczała szara kamienna ściana porośnięta bluszczem. Przetarł
więc zdumione oczy, czy aby nie śni,
W końcu siadł oparty plecami o szare kamienie, spojrzał ku wysokim wierzchołkom drzew,
korzeń zaś, bawiąc się nim bezmyślnie, obracał w dłoniach. Słońce świeciło mu na bose stopy, zdawało
mu się, że z oddali słyszy śmiech czarnego dzięcioła i tak trwał długo, widział przed sobą twarz matki,
czuł na ciemieniu jej łzy. Siedział, póki stopy jego znowu nie znalazły się w cieniu.
Wówczas wyprostował się, dłonie oparł na kamieniach za sobą, chciał wstać, ale w tej samej
chwili, w której prawica trzymająca korzeń dotknęła kamienia, dał się słyszeć cichy dźwięczny odgłos,
kamień się rozwarł, a przestraszony królewicz zerwał się na równe nogi, odwrócił się i dostrzegł
wejście do głębokiej jaskini ciągnącej się daleko w głąb ziemi. Była ona oświetlona malutkimi,
ozdobnie kutymi lampkami.
W wejściu stała mała postać krasnoludka, starego, z białą brodą, z lampką u pasa. Ów pokłonił się
nisko nie zdejmując czapki. — Wejdź — powiedział przyjaźnie — czekamy na ciebie.
Królewiczowi wydawało się to snem, usłuchał jednak, a kiedy wszedł, kamienna ściana zamknęła
się za nim bezgłośnie. Pod niskim sklepieniem zalegał mrok, każda jednak spośród licznych komnat na
prawo i lewo od korytarza oświetlona była lampką, przy każdej zaś lampce siedział krasnoludek zajęty
swym artystycznym rękodziełem. Niektóre były kowalami, inne osadzały w kunsztownych oprawach
szlachetne kamienie, jeszcze inne znowu szyły malutkie szaty lub sporządzały kierpce. Nie próżnował
żaden, wszystkie skłaniały się milcząco przed królewiczem, kiedy przechodził obok nich.
Gdy obejrzał już wszystko, również niewysoką salę, w której krasnoludki jadały, przewodnik
przysiadł na niskim kufrze i powiedział: — Na światło dzienne będziesz mógł wyjść natychmiast,
kiedy sobie zażyczysz, na drogę powrotną damy ci zaś podarki. Możesz też przebywać u nas w ciągu
dnia, byśmy nauczyły cię wszystkiego, co sami umiemy. Dobrze jest bowiem, jeśli król potrafi coś
więcej niźli nosić koronę i ogłaszać to, co ludzie nazywają prawem.
Chłopiec chętnie zgodził się pozostać i uczyć się jednego rzemiosła po drugim, co też
postanowiono. Od tego czasu co rano udawał się pod kamienną ścianę, a wieczorem znów wracał do
chaty węglarza, że zaś nikt go nie pytał, nie opowiadał więc o swoich przeżyciach. Gdy jednak węglarz
przechodząc kiedyś odezwał się jakby do siebie: „Wobec tych małych ludzików trzeba być zawsze
uprzejmym i dobrze wychowanym", chłopiec zmiarkował, że nie ukryło się przed nim nic. Był z tego
nawet zadowolony.
Trwało to przez cały rok, a chłopcu spodobało się tak milczenie, jak i nauka. Krasnoludki były
bowiem ludzikami bardzo milczącymi i skupiającymi się na pracy oraz na tym, by nauczył się
wszystkiego starannie. Podczas obiadów w niskiej sali opowiadał któryś z nich jakąś historię z
zamierzchłych czasów, pozostałe natomiast przysłuchiwały się w milczeniu i tylko brody ich poruszały
się, kiedy kiwały potakująco głowami. Wśród spokojnych, małych ludzików było chłopcu dobrze,
nieraz też myślał, że pozostałby u nich chętnie na zawsze. Przy codziennej pracy pilnych rąk, spokojnej
drodze przez las, przed siebie, głębokim śnie bez snów w chacie koło mielerza.
Kiedy jednak minął rok, dokładnie co do dnia, rankiem zastał małe komnaty opuszczone, a
wszystkie krasnoludki zebrane w sali. Patrzyły przed się uroczyście, najstarszy zaś spośród nich
powiedział: — Czas twojej nauki się skończył, dłużej niż rok nie może przebywać u nas żadne ludzkie
dziecko. W nagrodę, że byłeś pilny i cichy oraz że nie byłeś ciekawski, możesz zażyczyć sobie
cokolwiek spośród tego, co posiadamy i zabrać to na swą ziemską drogę.
Potem zaprowadziły go do wielkiego skarbca, w którym piętrzyło się złoto i szlachetne kamienie,
kunsztowne zabawki, miecze i kolczugi, tak że aż mu się oczy zaćmiły.
W końcu spojrzenie zatrzymało się na złocistej klatce zawieszonej pod sufitem, w której siedział
ptak cudnej piękności, z długim ogonem, a wszystkie barwy nieba i ziemi lśniły rozsiane na jego
piórach.
— Co to za ptak? — zapytał cicho. — Zrazu krasnoludki milczały i długo patrzyły przed siebie,
ale potem zaczął mówić najstarszy: — Ptak ten nazywa się „Już nigdy" i jego to jako ostatniego
zobaczyli Adam i Ewa opuszczając raj. Siedział na wysokiej bramie, u głowy anioła z mieczem
ognistym, a kiedy pierwsi ludzie odchodzili, pofrunął z nimi śpiewając smutną melodię składającą się z
trzech tylko tonów. Piosenka ta nazywa się „Już nigdy". Jeśli by dzisiaj trafił na Ziemię i zaśpiewał ją
komuś, z kim się związał, wszystko co ów by właśnie w czasie tej piosenki czynił albo znosił, życzył
sobie lub zapragnął, zrobiłby on, zaniósłby, zażyczyłby sobie lub zapragnął po raz ostatni. A potem już
nigdy. Widzisz więc, jakiego to nielekkiego daru pragniesz. Nie powinien on trafić w żadne ludzkie
ręce, ale to co obiecaliśmy, ma być dotrzymane. Możemy ci go jednak tylko wypożyczyć, kiedy zaś
wykona swoją powinność, sam uleci i wróci do nas. Nie potrzebuje picia ani jedzenia, tylko każdego
ranka musisz stanąć przy jego klatce i powiedzieć: „Oto ja, biedny, grzeszny człowiek, proszę cię, byś
milczał lub śpiewał, jeśli Bóg pozwoli". Zapamiętaj to sobie dobrze i nie zapomnij!
Chłopiec gorąco podziękował, pożegnał się z wszystkimi krasnoludkami i niosąc w ręku klatkę
wyszedł przez kamienną ścianę do zielonego, słonecznego lasu.
Ciotka zdziwiła się ponad wszelką miarę, węglarz jednak zachował się tak, jakby już był
wcześniej o wszystkim wiedział. Wieczorem usiadł z westchnieniem u palącego się pieca i szeptał coś,
chłopiec zaś dosłyszał, że brzmiało to jak „Pora... pora..." I znów„ „pora... pora..."
Kiedy ciotka odeszła na spoczynek, zdobył się na odwagę i zapytał węglarza, co też miał na myśli.
Ten patrzył na niego zatroskany, wypuszczał z fajki wielkie kłęby dymu, ale wreszcie powiedział: —
Nadeszła wieść, że już pora na ciebie, byś mnie opuścił. Jutro rano masz wziąć swoją jodłową szyszkę,
złoty włos, korzeń oraz ptaka i ruszyć w stronę słońca. Tam gdzie ono wschodzi. Dojdziesz do
wielkiego miasta, które nazywają miastem umarłych. Zobaczysz tam ludzi zalęknionych i smutnych,
ciebie jednak przyjmą dobrze. Zapytaj o starego sługę, który mieszka koło zaniedbanego ogrodu. On
powie ci wszystko, co powinieneś wiedzieć.
Była to najdłuższa mowa, jaką wygłosił węglarz w swoim życiu, a potem przysypał ogień
popiołem i poszedł do mielerza.
Rankiem królewicz pożegnał się z obojgiem, podziękował za wszystko co dobre, obiecał też, że
nie zapomni o nich.
Nie napotykając niebezpieczeństw przebył wielkie pustkowie rozciągające się ku wschodowi.
Trzeciego dnia z jakiegoś zagajnika wypadło stado wilków, które idąc w ślad najstarszego z nich
rzuciło się na chłopca. Nie rosło tam żadne drzewko, na którym mógłby szukać ratunku, nie było
jaskini, która mogłaby go ukryć. Pierwszego ubił siekierką noszoną u pasa, pozostałe natychmiast
rozdarły zabitego na kawałki. Chłopiec nie otarł jeszcze ostrza z krwi, a znowu go dopadły, zabił więc
drugiego. Wtenczas jednak przypomniał sobie starą kobietę, wydobył zza pazuchy szyszkę, po czym
podrzucił ją w górę. I patrzcie, w mgnieniu oka szyszka zamieniła się w wiązkę drewna, jaką uzbierała
staruszka, każdy zaś z kijów runął na jednego spośród wilków i tłukł go tak długo, póki ten nie padł
martwy na ziemię. I znów na wrzosowisku legła brunatna szyszka.
Królewicz skłonił się w stronę wielkiego lasu mówiąc: — Dziękuję ci.
Po trzech dniach zobaczył oddział jeźdźców pędzących ku niemu w chmurze kurzu. Jadący na
przodzie zawołał: — Co trzymasz w dłoni tak błyszczącego?
Była to klatka z ptakiem „Już nigdy".
Zażądali od niego, by ją oddał, a kiedy się wahał, unieśli włócznie. Uderzył pierwszego spośród
nich siekierką. Potem przytrzymał klatkę z ptakiem przed piersią, tak że ochroniła go przez chwilę i
prawą ręką okręcił lewy nadgarstek złotym włosem z grzywy.
W mgnieniu oka stanął obok niego koń sprzed chaty węglarza, przykląkł tak nisko, że mógł
zasiąść w złotym siodle, jak wichura przebiegł pomiędzy przerażonymi jeźdźcami i nie zatrzymał się,
póki na horyzoncie nie dostrzegł wież królewskiego pałacu. Koń przykląkł znowu i ledwie królewicz
zdążył pogłaskać w podzięce jego nozdrza, rozpłynął się w wieczornym przestworze, na pustkowiu zaś
nawet śladu po nim nie można było zauważyć.
Skłonił się królewicz w stronę wielkiego lasu i powiedział: — Dziękuję ci.
Zmierzchało już, kiedy wszedł do dużego miasta. Wieczorna zorza rzucała jeszcze jasny blask na
dachy, on zaś rozglądał się zdumiony, gdyż wszystko tu, po długim bytowaniu w lesie, było dlań
nieznane i nie słyszane. Kiedy ujrzał blanki pałacu zrobiło mu się ciężko na sercu, zdawało mu się
bowiem, że widział je już kiedyś we śnie.
Na ulicach i placach nikogo nie można było dostrzec, tylko zorza wieczorna łagodnie kładła się na
całej tej pustaci. Szedł pomału dalej, aż usłyszał dochodzące z jednego podwórka uderzenia siekiery,
którą rąbano drewno. Zbliżył się po cichu i zobaczył leciwego człowieka. Ukłonił się mu i zapytał o
starego sługę mieszkającego w zaniedbanym ogrodzie.
Mężczyzna przestraszył się tak, że aż mu siekiera z rąk wypadła. Potem zaczął się weń
wpatrywać, jak gdyby był duchem, padł na kolana, pocałował w rękę i powiedział płacząc: — O, królu
mój młody i panie! Czyżbyś zmartwychwstał?
Chłopiec nie zrozumiał go i stał zmieszany, póki nie wyszła z domu żona tamtego człowieka wraz
z dziećmi. Uczynili to samo, a potem szybko wprowadzili do domu, żeby tam poczekał do zmroku.
Prosili, by powstrzymał się z pytaniami, póki nie zaprowadzą go do starego sługi, obmyli mu stopy
ciągle się weń wpatrując ze łzami szczęścia. — O królowo — szlochała kobieta — o ukochana nasza
pani, któraś go urodziła...
Nocą zaprowadzili go skrajem miasta do zaniedbanego ogrodu, który wypełniony był słodkim i
przecudnym zapachem kwiatów. Stała tam chata, do której drzwi cicho zastukali. Kiedy stary sługa
otworzył, oddalili się szybko i skrycie.
Siadł chłopiec u domowego ogniska i wysłuchał historii swojej matki oraz braci, również tego,
jakim to cudownym sposobem sam został uratowany. Dał się zaprowadzić do mogił, gdzie skłonił
czoło ku kwitnącym kwiatom, przy czym życzył sobie, by i on mógł w tym miejscu leżeć.
Potem ze słów sługi dowiedział się, że ani miasto, ani cały kraj nigdy nie uwierzyły w jego
śmierć, że jedynie nadzieja na jego powrót utrzymywała przy życiu owo miasto umarłych. Nadzieja
zarówno na powrót, jak i na zemstę.
— Co to takiego zemsta? — spytał królewicz.
A potem pokręcił głową. Nie, nie po to został ocalony, lecz dlatego, by prawo znów stało się
prawem, by ustała przemoc, by ubodzy dźwignęli się z prochu. Długo wpatrywał się w ptaka
drzemiącego w złotej klatce, a w końcu powiedział, że zdaje mu się, iż potrafi docenić pomysł
krasnoludków.
Zachowywał się spokojniej, niżby się tego można było po nim spodziewać. Najpierw przekopał
zdziczały ogród, zaczął go obsadzać, rękę miał przy tym błogosławioną, i już kilka tygodni później
wszędzie z ziemi wyrosły kwiaty, a ze szczątków obalonego muru zwieszały się pierwsze owoce.
Wszystkim, którzy co noc przychodzili do niego, mówił, że jeszcze nie pora, że powinni zachować
cierpliwość.
Nie udało się uniknąć, by przy całej ostrożności i wierności nie zaczęły docierać do króla niejasne
pogłoski o tym, że jakiś obcy młodzieniec żyje w tamtym wyjętym spod prawa ogrodzie i posiada w
złotej klatce dziwnego, barwnego ptaka. A że tamten krwawy czyn sprzed trzynastu lat nigdy nie zatarł
się w pamięci króla, przestraszył się i wysłał podkomorzego wraz z częścią przybocznej straży, żeby
przywiedli doń nieznajomego razem z ptakiem.
Kiedy królewicz wszedł do sali, król siedział na tronie, ponury i blady, ze swą drugą małżonką u
boku. Chłopak, trzymając w ręku klatkę, pokłonił się i spokojnie podszedł do stopni tronu.
Na pytanie kim jest i skąd przybywa odpowiedział, że nie zna swego nazwiska, a przychodzi z
pewnego wielkiego lasu.
Skąd złota bransoleta, którą ma na nadgarstku?
Jest to bransoleta krwi, odparł chłopiec i niczego więcej mu nie powiedziano.
Co to za ptak?
Jest to ptak „Już nigdy", a mówi się, że pochodzi z raju.
Król roześmiał się drwiąco, królowa jednak oparła brodę na prawej dłoni i rzekła: — Ponieważ
zawładnąłeś ogrodem, który do ciebie nie należy, ponieważ przyszedłeś do miasta nie pytając o
pozwolenie, masz, zanim nie zostaniesz ukarany na ciele i życiu, pozostawić tutaj tego ptaka jako
zastaw, że nie uciekniesz.
Chłopiec pokłonił się i powiedział, że jest zadowolony, tylko musi tu wracać każdego ranka, by
przemówić do ptaka, który w przeciwnym razie umrze.
Zezwolono mu na to i opuścił pałac. Król spędził cały dzień, milczący i ponury w swoich
komnatach, rozkazał też, by wieczorem urządzono wielką uroczystość na cześć wysłańca raju.
Kiedy wszyscy państwowi dostojnicy zasiedli wokół stołu i dziwili się, że nie widzą niczego poza
srebrną miską z ziemią i srebrnym kubkiem z wodą, przekręcił król czarodziejski pierścień na swojej
dłoni, a wówczas w mgnieniu oka ziemia w misce zamieniła się w najwspanialsze potrawy i owoce, a
woda w kubku w wonne wino, którym napełniły się złote naczynia i czarki. Wśród wszystkiego leżały
porozrzucane na białym obrusie kwiaty, goście zaś zaklaskali z radości w dłonie i wznieśli okrzyki na
cześć króla.
On roześmiał się i polecił, by ptakowi też dano coś z owoców, żeby zobaczył, do czego jest zdolny
królewski raj.
Ledwie jednak podkomorzy napełnił miskę owocami i podniósł się, żeby zanieść ją ptakowi, który
siedział obok stołu na wyniosłej marmurowej kolumnie, rozległą salę wypełnił cichy, żałosny głos fletu
składający się z trzech tonów, opadających w dół w pełnym skargi następstwie, cichy ale tak
przemożny, że zaczęły migotać płomyki tysiąca świec.
W tej samej chwili znikły potrawy, owoce, kwiaty i wino, jakby zmiecione niewidzialną dłonią, a
na pustym stole nie zostało nic, prócz miski z ziemią i kubka z wodą. Król uniósł się na wpół ze swego
siedzenia, wpatrzył się przygasłymi oczami w opustoszały stół i drżącą dłonią zaczął obracać pierścień
na palcu. Ile by nie obracał, cud się nie dział, stół pozostawał pusty, goście siedzieli z rękami
uniesionymi, tak jak trzymali w nich potrawy i napoje.
— Już nigdy — zaszeptał jakiś drżący głos, a wówczas goście oddalili się w milczeniu. Stuliły się
zasłony u drzwi, świece znowu zapłonęły jasno i spokojnie, król i królowa siedzieli nad białym pustym
stołem niby nad trupim całunem.
— Zabij go — zaszeptała królowa, król jednak nie usłyszał. Od tej pory każda z potraw na
królewskim stole, wnoszona
przez kucharzy i pasztetników, zamieniała się w chleb, każde wino, które rozlewał podczaszy, w
wodę.
Chłopiec zjawiał się co ranka w sali pałacu, skłaniał się przed ptakiem i cicho mówił: — Oto ja,
biedny, grzeszny człowiek, proszę cię, byś milczał lub śpiewał, jeśli Bóg pozwoli.
Lud zbierał się od czasu do czasu na skraju rozległego placu przed pałacem i w milczeniu długo
wpatrywał się w puste okna, za którymi niewidzialna dłoń rozpoczęła wydawanie wyroków.
Po tygodniu król polecił, by znów zaproszono na wieczór dostojników jego państwa, a nadto
owego obcego chłopca. Stół nie był nakryty, dostojnicy stali za tronem króla i w milczeniu czekali na
chłopca.
Kiedy wszedł i spokojnie zaczął kroczyć w stronę tronu, król ujął zaczarowany miecz, który leżał
obnażony na jego kolanach, po czym podniósł go w górę na znak, że ma uderzyć. Miecz uniósł się
posłusznie, kiedy jednak z błyskiem opadał na chłopca, rozległa sala znów wypełniła się cichym,
żałosnym głosem fletu, tak że zamigotał płomień tysiąca świec. Miecz rozsypał się w powietrzu,
kawałki jego spadły .z brzękiem na biały marmur posadzki.
Chłopiec odrzucił je na bok stopą, pokłonił się przed tronem i powoli opuścił zamarłą w
śmiertelnej ciszy salę.
— Już nigdy — zaszeptał drżący głos, a goście znowu oddalili się w milczeniu. Stuliły się
zasłony u drzwi, świece znowu zapłonęły jasno i spokojnie, król i królowa siedzieli wśród tysiąca
spokojnych płomyków niby w trupiarni.
Nocą król bardzo ciężko zachorował, a żaden z lekarzy nie znał środka przeciwko jego cierpieniu.
Rozkazał więc, by zawołano chłopca, żeby stawił się przed nim i ochrypłym głosem zapytał go:
— Co to są za słowa, które mówisz ptakowi każdego ranka? Chłopiec powtórzył słowa usłyszane
od krasnoludka: — Oto
ja, biedny, grzeszny człowiek, proszę cię, byś milczał lub śpiewał, jeśli Bóg pozwoli.
Król rozkazał mu, żeby powiedział ptakowi, by już nigdy nie śpiewał.
Tego zrobić nie mogę ani też nie chcę — odparł królewicz.
— Dlaczego nie chcesz?
— Kto łamie prawo, sam będzie złamany, kto przeleje krew, i jego krew zostanie rozlana.
Król zamilkł, a po długim czasie rzekł: — Tedy proszę, bym przynajmniej znowu ozdrowiał oraz
żebym mógł się śmiać i sypiać jak dawnymi czasy.
Kiedy to wypowiedział, dobiegło z odległej sali, przez wszystkie drzwi i rygle, żałosne
nawoływanie fletu i dotarło aż do okazałego królewskiego łoża boleści, on zaś otulił ciało poduszkami i
zaczął jęczeć w męczarniach.
Od tego ranka słyszano, jak ptak co godzina śpiewa swoją smutną piosenkę. Usiadł na
najwyższym z pałacowych blanków, by głos niósł się daleko ponad wielkim miastem. Król bowiem
rozkazał rano, żeby ptaka zabito, ale gdy przyszli pachołcy, rozwarły się złote pręty klatki, ptak
wyfrunął na swych połyskliwych skrzydłach, a teraz siedział wysoko nad miastem niby mieniący się w
olbrzymiej koronie klejnot.
Gdy król pragnął napić się czegoś przeciw gorączce, ptak śpiewał. Gdy król rozpoczynał mówić,
ptak śpiewał. Gdy zażądał, by otarto mu pot z rozpalonego czoła lub podano kawałek chleba umaczany
w winie albo żeby otworzono okna, gdyż się dusi, zawsze śpiewał ptak. I stało się tak, jak oznajmiły
krasnoludki, że cokolwiek ten z kim się ptak zwiąże będzie czynił, znosił, życzył sobie albo pragnął, po
raz ostatni to uczyni, zniesie, zażyczy sobie lub zapragnie.
Lud stał od rana do wieczora na rozległym placu przed pałacem, widział ptaka połyskującego w
słońcu, słyszał jego smutną piosenkę powtarzającą się często i wspominał ową godzinę, w której krew
kapała z dębowego pnia, a daleki głos po raz pierwszy zawołał z lasów.
Wieczorem król nakazał dostojnikom, by wynieśli go na taras, stanął tam z trudem, oparty, w
wieczornej zorzy, przeklął swój lud i rzucił się na miecz.
Wszyscy zobaczyli, jak ptak uniósł się w przestworza z dźwięcznym wołaniem, opisał nad
pałacem koło, a potem pofrunął ku wieczornej zorzy, dalej i dalej. Barwy gasnącego nieba rozświetliły
go tak, że na tle zachodu wyglądał jak błyszcząca gwiazda, a potem znikł.
Lud udał się do kwitnącego ogrodu i padł na kolana przed królewiczem, który stał pod murem
wpatrując się w wieczorną poświatę. Ucałował jego ręce, złożył mu hołd i zaniósł na ramionach do
opuszczonego pałacu. Kiedy weszli do sali, tysiąc świec płonęło spokojnie jak zazwyczaj. Królowa i
dostojnicy stali w pętach u stóp tronu, przed nimi zaś stała w milczeniu stara kobieta, złocisty koń oraz
krasnoludek z siwą brodą, trzymający w ręku złotą klatkę ptaka.
Pokłonili się młodemu królowi, a stara kobieta powiedziała: — Oddaj nam to co nasze, gdyż nie
jest ci już potrzebne. Nie potrzebujesz niczego prócz czystego serca, ono zaś otrzymałeś od matki.
Zachowaj je i żyj szczęśliwie!
Wówczas król wydobył zza pazuchy jodłową szyszkę i złoty włos, wręczył je im i pogłaskał też
dłonią złotą klatkę.
Potem ci troje pozdrowili go i ruszyli przez salę oraz szerokie schody, a owi spętani szli w
milczeniu za nimi. Długo było słychać na wieczornych, opustoszałych ulicach miasta ich smutne
stąpanie aż, coraz bardziej dalekie, zagubiło się w pustkowiu i nocy.