Ernst Wiechert
CHŁOPIEC I WODNIK
Nad brzegiem pewnej spokojnej rzeki żyli kiedyś mężczyzna i kobieta. Mieli troje dzieci, dwóch
chłopców i dziewczynkę, owa zaś dziewczynka była najmłodsza spośród rodzeństwa. Ojciec łowił ryby
oraz raki, przekładał je starannie liśćmi sałaty albo pokrzyw w koszyczkach z sitowia i niósł do miasta,
na sprzedaż. Mieli też kilka kóz, a także skrawek zachwaszczonej roli, żyli więc z tego jako tako.
Zimą jednak, kiedy rzeka pokrywała się lodem, ogród zaś, wrzosowisko, lasy i dróżki zasypane
były głębokim śniegiem, nie wiedzieli niekiedy, co włożyć do garnka. Wówczas ojciec chodził z
obydwoma chłopcami do lasu, zastawiał sidła i nieraz w ciemnościach przynosił do domu zająca lub
wygłodzoną sarnę. Wszyscy się wtedy cieszyli, podnosili w górę martwe zwierzę i obliczali, ile też
obiadów będą z niego mieli.
Dziewczynka patrzyła jednak smutnie na martwe zwierzę, głaskała wilgotną sierść i mówiła, że to
źle, jeśli żywe stworzenie porywa się spośród jego bliskich i oddaje się je śmierci w męczarniach tylko
po to, by się najeść.
Wówczas wyśmiewali dziewczynkę, naigrywali się z jej łez, bili ją nawet, kiedy wzbraniała się
jeść pieczyste. W biedzie stali się ludźmi twardego serca.
Kiedy słońce ciepłym blaskiem oświetlało trawę i sitowie, dziewczynka często przesiadywała nad
brzegiem rzeki, wpatrywała się w cicho płynącą wodę i uskarżała się w skrytości, że jest zupełnie
samotna, bracia bowiem chodzą tylko po łupy i na polowanie, zamiast bawić się z siostrą.
Pewnego dnia, gdy tak siedziała objąwszy chudymi rękami opalone kolana, spostrzegła, jak z
prądem rzeki spływa niewielki, upleciony z sitowia koszyczek, niewiele większy od tych, w jakich
ojciec nosił ryby do miasta. Czasami obracał się z wolna dookoła, czasem zaczepiał o wysokie źdźbła
trzcin rosnących w rzece. Ciągle się jednak wyswobadzał, a kiedy przypłynął bliżej, dziewczynka
zauważyła, że coś się w nim znajduje, coś co porusza się od czasu do czasu.
Zerwała się szybko, a serce zaczęło jej walić. Gdy koszyk miał już przypłynąć obok, podkasała
krótką sukienkę, weszła do rzeki i schwytała koszyk za obrzeże.
W koszyku leżał chłopiec przyodziany w krótką, cienko tkaną koszulę i spokojnie bawił się białą
wodną lilią.
Wyjęła go z koszyka, przytuliła pełna radości i szybko poniosła do chaty. Zdawało się jej, że
słońce świeci dwakroć piękniej, a wszystkie drozdy w pobliskim lesie śpiewają dwakroć przyjemniej.
W chacie nie było tak wielkiej, jak myślała, radości z powodu tego co znalazła. Rodzice pomacali
markotnie płótno koszuli, bracia zaś natychmiast odwrócili koszyk sprawdzając, czy pod sitowiem nie
znajduje się skarb albo choćby sztuka złota. Że jednak były tam tylko wilgotne łodygi sitowia i nie
ponadto, wzruszyli ramionami, odrzucili koszyk stopami na stronę, starszy nadto chciał unieść dziecko
do góry za nogi, tak jakby było zającem, który wpadł w sidła. Siostra uderzyła go po dłoni, zabrała mu
dziecko i powiedziała, że chce je wychować sama, nikt też nie będzie miał z nim najmniejszej fatygi i
kłopotu.
Rodzice zrzędzili z powodu niepotrzebnej gęby do jedzenia, ojciec nadmienił, że lepiej by było
włożyć dziecko z powrotem do koszyka i oddać na łaskę rzeki. W końcu zgodzili się jednak z
życzeniem córki, prosiła bowiem usilnie, nadto myśleli być może skrycie, że z owym chłopcem to
jakaś osobliwa historia, którą później rusałki sowicie im wynagrodzą.
Dziewczynka urządziła sobie legowisko w stodółce na sianie, w pobliżu chaty, zabrała chłopca,
karmiła go i pielęgnowała, tak jakby był jej własnym dzieckiem. Doiła dla niego kozy, zbierała dlań
jagody, a kiedy tylko miała chwilę wolną od pracy, siadała przy nim w słońcu, plotła mu wianki albo
budowała wózek z rzecznych muszli. Była dla niego jak matka, pełna dobroci, dbałości i delikatności.
Chłopiec okazywał jej w podzięce wielką miłość.
Był dzieckiem bardzo delikatnym, cichym i skrytym. Im bardziej doroślał, tym częściej
przesiadywał nad brzegiem rzeki, wkładał stopy do płytkiej wody i wpatrywał się dużymi, smutnymi
oczami w mroczne wiry przepływające z cichymi westchnieniami. Siostra, przepełniona troską, pytała
go często, czy mu czegoś nie brakuje, ale kręcił tylko głową, uśmiechał się, a co najwyżej mówił, że
nad wodą ogarnia go tęsknota, nie wie zresztą za czym.
Rodzicom i braciom stał się z wolna nienawistny, gdyż często, po niedługiej chwili, robota
wypadała mu z ręki, on zaś oddawał się marzeniom. Gdzie go tylko spostrzegli, popychali go,
nakazywali mu też najcięższą pracę, na którą inni nie mieli ochoty. Byli na niego źli, jako że nikt nie
potrafił wytrzymać przeciągłego spojrzenia jego dużych oczu, które kierował na swoich dręczycieli.
Nadto uważali, że jest w nim coś osobliwego i obawiali się, że może zaczarować ich nocą, tak że rano
obudzą się jako ryby lub salamandry w rzece.
Siostra chroniła go przed połajankami i razami, jak tylko mogła, chętnie biorąc na siebie wiele
spośród tego, co było mu przeznaczone.
Mijał rok za rokiem, aż nadeszła zima tak mroźna, że ptaki zamarzały w powietrzu, w lesie zaś
pękały od mrozu stare dęby. Oboje cierpieli w swoim legowisku z siana takie zimno, że jak zwierzątka
w lesie tulili się do siebie i ogrzewali, jedno drugiego, własnym oddechem. Wtenczas to chłopiec po
raz pierwszy oznajmił, że odejdzie, aby jej było łatwiej, żeby też nie zbierała wyzwisk i razów za
niego. Że bardzo chciałby przebywać tam, gdzie wszyscy ludzie byliby dla niego dobrzy, a jeśliby takie
miejsce znalazł, przyszedłby którejś nocy, żeby i ją zabrać.
Dziewczynka bardzo płakała i prosiła na wszystko w świecie, żeby jej nie opuszczał. Pocieszał ją
więc, że przecież jeszcze nie pora, ale niczego nie obiecał, tylko przytulił jej twarz do piersi i, tak jak
się dało, okrył swoim surdutem.
Zima była tak sroga, że aż zamarzła studnia i należało wodę nosić z rzeki. A że była to ciężka
praca, ponieważ każdego rana i wieczora trzeba było wyrąbywać przerębel, nakazano ją
wychowankowi. Dostał wielką siekierę, dwa ciężkie, drewniane wiadra do napełnienia, a ponieważ nie
miał rękawic, dłonie przymarzały mu czasem do żelaznych pałąków wiader.
Nie chciał jednak, żeby siostra wyręczała go w pracy i kiedy tylko wyrąbał w lodowej skorupie
czterokątny otwór, a białe, połyskliwe kawałki wybrał gołymi rękami lub wepchnął pod lód, gdzie prąd
zabierał je bezgłośnie, stał długo nad mrocznym otworem i pogrążony w myślach patrzył, jak czarną
wodę rozjaśnia blask wieczornej zorzy albo jak wiotka łodyga wodorostu unosi się bezgłośnie z
głębiny, a potem znowu opada.
Chociaż dygotał z zimna, nie potrafił oderwać się od tego mrocznego widoku, tak jakby tam coś
na niego czekało, co mógłby przeoczyć, jeśliby odszedł za wcześnie.
Pewnego wieczoru, gdy z wielkim trudem rozkuł lód, a łzy przy-marzły mu do policzków,
wykrzyknął nagle cicho, bo w mrocznej, płynącej głębi ukazała się blada, stara twarz, uniosła się aż do
samej powierzchni wody, skinęła doń przyjaźnie i rzekła: — Kiedyś wynagrodzimy ci to dobro, które
dla nas czynisz. Gdybyś bowiem nie przychodził tu co rano i wieczór, musielibyśmy umrzeć, gdyż
wszystko jest skute lodem.
Chłopiec pochylił się nisko i wydało mu się, że kiedyś, przed wieloma laty, spoglądał w to stare
oblicze, nie przestraszył się też ani trochę, gdy blada dłoń Wodnika powoli wyciągała się aż do jego
dłoni i dostrzegł między jej palcami błony pławne. To że dłoń była zimna, też go nie przestraszyło. —
Zawsze będę przychodził — wyszeptał — każdego rana i wieczoru, a jeśli zechcesz, przyjdę i o
północy jeszcze raz, żebyś nie musiał umrzeć.
Wodnik lekko pokręcił głową i pomógł mu nabrać obydwa wiadra. Potem pomachał dłonią i
pogrążył się w milczeniu w głębinę, tak jak pogrąża się wielka ryba. W ostatnim blasku wieczornej
zorzy chłopiec dostrzegł, że Wodnik nie ma nóg tylko rybi ogon, który błysnął jak srebro, zanim nie
zniknął.
Stał jeszcze długo w dojmującym zimnie i wpatrywał się w czworokątny otwór oraz szmerliwie
przepływającą w nim czarną wodę, na sercu zaś zrobiło mu się ciepło, a jednocześnie ciężko.
Wieczorem, kiedy kobieta przelała wodę z wiadra do dużej kadzi, nie odstawiła go jak zazwyczaj,
tylko pochyliła się nad nim nisko, jakby dostrzegła na jego dnie coś dziwnego. Sięgnęła potem dłonią i
wydobyła coś błyszczącego, co wyglądało jak łuska dużej ryby, było zaś ze szczerego złota.
Stłoczyli się wszyscy, dotykali jej pełni zdumienia i chciwości i opróżnili drugie wiadro. Również
na jego dnie spoczywała złota łuska.
Wypytywali chłopca o to i owo, on jednak kręcił głową i nie powiedział niczego.
Następnego wieczoru znowu było tak samo, a że ciągle wszystkiemu zaprzeczał, obydwaj bracia
ukryli się wśród wiklinowego gąszcza i usłyszeli, że chłopiec z kimś rozmawia, czy wzywa kogoś, kto
nie chce się ukazać.
Wtenczas uradzili potajemnie z rodzicami, że pod przeręblem rozpostrą sieć, żeby schwytać ów
twór głębinny i zdobyć jeszcze więcej złota.
Dziewczynka podsłuchała ich jednak i kiedy w szopce z sianem układali się do snu, ogarnięta
smutkiem i strachem opowiedziała wszystko chłopcu.
Nie chciał czekać do rana i choć go prosiła i błagała, wstał, obwiązał szyję chustą i wziął siekierę.
Dziewczynka ucałowała go na pożegnanie i powiedziała z płaczem: — Wiem, że nie wrócisz. Nie
zapomnij jednak, że oddam wszystkie moje łzy i wszystką krew, żeby cię wyzwolić, jeśli cię tam
zatrzymają.
Srebrny księżyc w pełni stał wysoko na niebie, kiedy chłopiec poszedł powoli ku rzece, a za nim
podążał czarny i cichy jego własny cień. W dębowym borze szczekały lisy, na czarnym niebie migotały
gwiazdy, chłopiec był smutny jak jeszcze nigdy.
Powoli rozbił cienką warstwę lodu, którą już zarósł był otwór i dostrzegł odbicie gwiazd w
czarnym nurcie. Pełen zgryzoty zawołał Wodnika i pomyślał, że jeśliby go tutaj dostrzegli bracia,
wepchnęliby go w mroczną toń po to, żeby już nigdy nie oglądać jego twarzy.
Gdy stare blade lico wynurzyło się wśród drżących refleksów gwiazd, poprosił z załamanymi
rękami, żeby zechciał zabrać go ze sobą do swego królestwa, gdyż życie wśród ludzi nie daje mu
radości.
— Człowiecze dziecię, człowiecze dziecię — powiedział Wodnik z przestrogą — czy wiesz,
czego pragniesz? Łatwo do nas zstąpić, trudno zobaczyć znów słońce.
— Już nie chcę go oglądać — odparł gwałtownie chłopiec. — Chcę wrócić tam, gdzie mnie
znaleziono, a prawdopodobnie urodził mnie ktoś spośród was.
— Waszym przeznaczeniem jest życie wśród pracy i łez, przeciwnie niż naszym — powiedział
Wodnik. — Kiedyś zatęsknisz znów za łzami. My bowiem, co musisz wiedzieć, nie płaczemy.
— Dość się napłakałem — odrzekł chłopiec. — Zabierz mnie więc albo, jeśli wolisz, pozwól mi
utonąć.
Co powiedziawszy zsunął się w mroczną głębinę, Wodnik jednak schwycił go w ramiona i zaniósł
do błękitnego zamku, w którym żył. A gdy tylko chłopiec objął go za szyję, przestał marznąć.
Mógł otworzyć oczy i widzieć wszystko, co znajdowało się na dnie rzeki, lśniące muszle i stare
omszałe kamienie. Ryby przepływały obok niego bez lęku, a kiedy zimne ich ciała ocierały się o jego
skórę, odczuwał to tak, jakby dotykała go ciepła ludzka dłoń.
Uszczęśliwiony westchnął głęboko i usnął na szerokiej, zimnej piersi Wodnika tak spokojnie, jak
ongiś na ciepłym siostrzanym sercu.
Kiedy się obudził, nie wiedział, gdzie się znajduje ani też czy jest dzień, czy też noc. Leżał na
białym posłaniu usypanym z białych pnączy; nad nim rozciągnięto błękitny pułap ozdobiony liliami
wodnymi i drobniutkimi muszelkami. U wezgłowia dostrzegł filary wysokiej, błękitnej groty, a u jej
mieniącego się sufitu wisiały krągłe lampy oświetlające bladym jak poświata księżyca światłem całe
sklepienie. Stoły, łoża i naczynia zrobione były ze szczerego złota. Wokół, jak słudzy, pływały
bezgłośnie wielkie ryby, których oczy lśniły niby szlachetne kamienie.
Cała bowiem grota wypełniona była wodą stojącą tak cicho jak w studni, a jednak chłopiec
oddychał tak samo lekko jak w świetle słońca i było mu tak ciepło, jak w samo południe na rozkwitłym
wrzosowisku.
Zrazu myślał, że śni i wyciągnął rękę, by dotknąć siostry leżącej na legowisku z siana, ale
wówczas z boku doszedł go cichy, srebrzysty śmiech i spostrzegł przepiękną dziewczynę leżącą bez
ruchu, w wodzie, obok jego posłania. Na jej srebrzystym rybim ogonie poruszały się lekko płetwy, tak
jak to się dzieje u ryb, kiedy stoją w nurcie.
Wiedział już, gdzie się znajduje i westchnął głęboko ze szczęścia, choć w tej samej chwili stanął
przed nim wizerunek opuszczonej siostry.
— Czy jestem w waszym domu? — zapytał cicho.
Ale córka Wodnika znów się zaśmiała, pogłaskała białą dłonią jego jasne włosy i powiedziała: —
O, dziecię człowiecze, to się jeszcze zobaczy.
Szybko odrzucił przykrycie i przyjrzał się swoim stopom, ale były one takie jak przedtem, jedynie
kilka małych, srebrnych łusek połyskiwało na kolanach. Chciał je zetrzeć dłonią, jednak stanowiły
część naskórka, cofnął więc spiesznie ręką.
Potem rusałka zabrała go ze sobą i popłynęła z nim powoli przez wszystkie groty, z których jedna
była ładniejsza od drugiej, we wszystkich zaś jaśniało u sufitu blade światło okrągłych lamp. Dołączyły
do nich jeszcze dwie siostry, tak samo wesołe jak pierwsza, a gdy przybyli do ostatniej groty, leżący
tam na szerokim złocistym posłaniu i bawiący się z czerwonymi rybkami Wodnik skinął doń przyjaźnie
i powiedział:
— Zadomów się wśród nas, ludzkie dziecię, i zadbaj o to, byś zapomniał o słońcu.
Chłopiec żył tam w spokoju i bez kłopotów, dostawał jedzenie w złotych miseczkach, bawił się z
rusałkami, nie marzł i nigdy nie był łajany. Niekiedy rusałki płynęły z nim w dół rzeki, blisko dna,
gdzie było ciemno i gdzie panowała grobowa cisza. Dostrzegał wówczas tylko ich rybie ciała
połyskujące w głębokim mroku.
Nieraz myślał o słońcu, o tym jak w młodej dębinie śpiewają drozdy i o tym także, jak daleko
niesie się nad wrzosowiskiem wołanie kukułki. Nie mówił jednak nic, tylko prosił, by zechciały już
wrócić do błękitnych grot, gdzie przyjemnie świeciły lampy.
Rusałki pocieszały go i prosiły, żeby poczekał do wiosny. Wtenczas będą razem leżeć ukryci w
gąszczu trzcin i grać na zrobionych z nich fujarkach, ludzie zaś przyjdą na brzeg i pełni tęsknoty będą
się temu przysłuchiwać.
A kiedy podczas wietrznej, wiosennej nocy zaczął pękać na rzece lód, lampy zaś w grocie
kołysały się łagodnie, dziewczyny zaczęły z radości tańczyć i powiodły srebrzysty korowód wśród
błękitnej wody trzymając go za ręce, by radował się wraz z nimi. Był im posłuszny, ale czuł dziwny
niepokój w sercu. Często przesiadywał na progu groty i spoglądał w górę, skąd skroś wody padała
niewyraźna poświata, a niekiedy niby skośna belka przebijała rzekę złota smuga.
Po upływie pewnego czasu dziewczyny znów ujęły go za ręce, popłynęli w górę rzeki i wynurzyli
się w trzcinowym gąszczu. Leżeli w nim na starych, zielono omszałych kamieniach, w oddali widzieli
las, a słonce odbijało się złociście w ich wilgotnych ciałach. Kiedy zaś w pokrytej młodą zielenią
nadbrzeżnej lipie zaczął gwizdać kos, chłopcu wydało się, ze mu łzy napływają do oczu, ale oczy jego
były suche. Uniósł się ze swego kamienia i przez zielone źdźbła trzcin popatrzył na przeciwległy brzeg.
Zobaczył tonące w słońcu zielone lasy, rozciągające się wokół nich brunatne wrzosowiska, białe obłoki
na błękitnym niebie, wysoko zaś w przestworzu krążącego drapieżnego ptaka.
Uniósł ramiona, tak jakby sam chciał pofrunąć, a w krtani załamał mu się cichy szloch.
Dziewczęta, przestraszone, pociągnęły go z powrotem, żeby go nikt nie dostrzegł, dały trzcinową
fujarkę i oto wspólnie zagrali jedną spośród ich smutnych melodii, która brzmiała tak, jak smutny bieg
wody ponad zatopionymi kamieniami i poruszyła chłopcu serce tak, że pomyślał o opuszczonej
siostrze, o tym że może w oddali siedzi ona nad brzegiem i nasłuchuje splatających się tonów.
Od tej pory prosił każdego dnia, żeby płynęły z nim do trzcinowiska, czasem sam wymykał się
potajemnie, siadał na jednym z kamieni i przyglądał się łuskom, których coraz więcej było pod jego
kolanami i chował twarz w dłonie nie wiedząc już, czy życie ma przyjemne czy nieszczęsne.
Wodnik wiedział o wszystkim. Często legiwał, tak że chłopiec o tym nie wiedział, w wysokich
trzcinach i przyglądał się, jak oczy jego tęsknie ogarniają rozsłoneczniony świat. Uśmiechał się gorzko
nad nierozumnością ludzkiego rodzaju, który wśród pracy i łez dąży do wolności, z wolności zaś znów
do pracy i łez.
Chłopcu nie dawał jednak niczego odczuć, gdyż go lubił.
Ów zaś pewnego razu popłynął w górę rzeki dalej niż zwykle, a kiedy wynurzył się na jej
łagodnym łuku i rozchylił dłońmi źdźbła trzcin, cicho krzyknął, zobaczył bowiem chatę pod dębem, w
której żył tak długo, sieci rozwieszone do suszenia oraz białe kozy chodzące wolno po wrzosowisku. I
żuraw studzienny też był, którym musiał wyciągać ciężkie wiadra. Jego stare, ciężkie ramię czerniło się
na tle błękitnego nieba.
Żeby nie krzyknąć głośno, musiał przycisnąć dłońmi serce, ale oczy miał suche, choć bardzo
chciało mu się płakać. I już nie przyszło mu nic innego na myśl, jak tylko unieść do warg trzcinową
fujarkę i rozpocząć jedną z owych smutnych melodii, których nauczyły go rusałki.
Ptaki zamilkły wokół, trzcina przestała cicho szemrać, wiatr, który przeciągał nad wrzosowiskiem,
zamarł, wszystkie zwierzęta, drzewa i trawy zdawały się wsłuchiwać w ową skargę zabłąkanego
człowieczego dziecka, które zasiadło na skraju swoich rodzinnych stron i nie mogło ich przebłagać.
Gdy już tak chwilę pograł, zobaczył dziewczynę przyodzianą w starą, czerwoną sukienkę
nadbiegającą przez wrzosowisko, tak lekko i szybko jak niegdyś, a była to jego siostra, która przyszła
na brzeg, jakby wiedziała, że ją woła.
Weszła bosymi stopami w wodę, wyciągnęła ręce i zawołała: — Bracie, kochany bracie, gdzie
jesteś?
On ostrożnie przygiął trzcinę, tam gdzie leżał zanurzony po piersi w wodzie i odezwał się: —
Siostro, kochana siostro, jestem tutaj.
Rozpłakała się z radości i bólu, chciała wejść głębiej do wody, dotrzeć aż do niego, ale
przestraszony zabronił jej tego.
— Przyjdź więc ty do mnie — prosiła — i zostań ze mną jak niegdyś!
Smutnie pokręcił głową. — Jeśli opuszczę wodę, będę musiał umrzeć — powiedział. —
Wyzwolony mogę być tylko wówczas, jeśli ktoś inny pójdzie za mnie do błękitnej groty. Tak mówił
Wodnik.
— Ja chcę być tą, która pójdzie — zawołała szybko. — Byłam dla ciebie jak matka, kiedy byłeś
malutki, a umrzeć za swoje dziecko to dla matki nie tak wiele.
Znowu pokręcił głową. — Przychodź tu tylko od czasu do czasu — prosił. — Żebym mógł cię
widzieć. Rzuć też do wody wrzosowy wianek, żebym wiedział, jak pachnie.
Pozwolił trzcinom znowu się wyprostować, ostrożnie zanurzył się w toni i tylko krąg poruszającej
się wody po nim pozostał.
Jednakowoż Wodnik, który podążał za nim po kryjomu, wynurzył się przed płaczącą dziewczyną i
rzekł: — Nie lękaj się, dziecko, nie zrobię ci krzywdy. Myśmy go pokochali, ale jego serce pragnie
powrotu na ziemię, a jeśli go zatrzymamy, umrze z tęsknoty. Czy kochasz go tak bardzo, że mogłabyś
dla niego uczynić wszystko?
— Wszystko! — odpowiedziała dziewczyna i otarła łzy.
— Słuchaj więc — powiedział Wodnik. — Wiem, że nasza krew jest zimna, tak jak krew rybia.
Niekiedy jednak pragniemy ciepła, tak jak wy pragniecie słońca. Jeśli zechcesz dać nam swoje serce,
żebyśmy wyjęli je z twojej piersi, brat twój znowu wróci na ziemię, ty jednak umrzesz cichą śmiercią.
— Nawet gdybym miała tysiąckroć umrzeć śmiercią najbardziej srogą — odpowiedziała
dziewczyna — on powinien wrócić na ziemię i radować się słońcem. Byłam bowiem dla niego jak
matka i od dzieciństwa oddałam mu swe serce.
— Jutro, o tej samej porze, bądź znów tutaj — powiedział Wodnik. A jeśli postanowisz inaczej,
nie będę się gniewał.
Następnego dnia, kiedy chłopiec znów grał na fujarce, a dziewczyna siedziała na brzegu, Wodnik
wynurzył się trzymając w dłoni nóż i przywołał do siebie przestraszonego chłopca. — Postanowiłaś
coś innego? -— zapytał dziewczynę.
— Nie — odpowiedziała dziewczyna. — Ma się stać tak, jak mówiliśmy.
Wówczas Wodnik opowiedział chłopcu wszystko i zapytał, czy zgadza się na to. W przeciwnym
wypadku nigdy nie wyjdzie z mrocznego królestwa.
Chłopiec jednak schwycił go za ramię, walczył z nim o nóż i wołał, że woli sam sobie wyciąć
serce z piersi, niżby miał dopuścić do tego, żeby jego siostrze stała się choćby najmniejsza krzywda.
Wtedy Wodnik uśmiechnął się smutno i rzekł: — Swego czasu obiecałem ci, że nie bidzie ci
zapomniane to, co zrobiłeś dla nas podczas owej srogiej zimy. Chcę ci to teraz wynagrodzić i tylko
poddałem cię próbie. Możesz znów jak niegdyś odejść przez wrzosowisko, nie zapomnij jednak, że jest
ktoś, kto chciał za ciebie oddać serce. Słyszysz? Odejdź stąd daleko, tak żebyś nigdy nie usłyszał już
naszych fujarek. Jeśli je bowiem usłyszysz, będzie ci znowu ciężko na sercu. Wśród nas są tacy, którzy
żyją w otoczeniu jednego żywiołu, inni znów żyją w drugim. Ty chciałbyś przebywać w obydwu,
ponieważ urodziłeś się na wodzie. Teraz idź i nigdy już nie uskarżaj się na pot i łzy. Urodziliście się,
żeby jedno drugiemu mogło ocierać pot z czoła i wzajemnie osuszać łzy. Ty jeszcze nie wiesz, że łzy są
najsłodsze spośród wszystkiego co zostało nam dane.
Co powiedziawszy wyniósł chłopca na nadbrzeżny piasek i bezgłośnie pogrążył się w nurcie.
Woda drgała nad nim wielkim, srebrzystym kręgiem, póki nie uniósł go prąd.
Dziewczyna objęła chłopca, uklękła przed nim i z radości zapłakała. Kiedy łzy jej spłynęły po
kolanach brata, zniknęły srebrne łuski, przysypujące niemal całe jego stopy, a naskórek jego stał się
taki, jaki był ongiś.
Potem wzięli się za ręce i poszli w górę rzeki, pozostawiając chatę i kozy.
Na zakręcie, tam gdzie wynurzył się z córkami Wodnika po raz pierwszy, by znowu zobaczyć
ziemię, w trawie leżało coś złotego i ciężkiego. Była to siekiera, którą zimową porą rąbał na rzece lód.
Wzięli ją z sobą.
Szli ciągle w górę rzeki, przez wiele dni i tygodni, aż do górskich łąk, gdzie biło źródło rzeki. Tam
z trawy, trzciny i z gałęzi zbudowali chatę, tam chcieli zamieszkać razem i zarabiać w okolicy na chleb.
Kiedy tylko złota siekiera dotykała któreś spośród drzew, natychmiast się łamało, kiedy dotykała ziemi,
rozkwitały górskie zawilce, kiedy dotykała jakiejś potrawy, natychmiast stalą się ugotowana i wonna.
Pierwszego wieczoru, gdy zapłonął ogień w chacie, chłopiec wyciągnął dłonie do płomienia, żeby
je rozgrzać i powiedział:
— Teraz musisz nauczyć mnie tego, czego oni tam nie umieli i czego ja również zapomniałem,
tego mianowicie, żebym znów mógł płakać.
Dziewczyna uśmiechnęła się, objęła go jak dawniej ramionami i rzekła:
— Nie bądź taki niecierpliwy. Kto chodzi po ziemi, sam się tego nauczy i nie musi nic robić, żeby
tak się stało...