Baśnie Ernst Wiechert


ERNST WIECHERT

BAŚNIE

ERN!

■IVi =

i

ERNST WIECHERT

BAŚNIE

Wybór i przekład

TADEUSZ OSTOJSKI

POJEZIERZE OLSZTYN 1983

Przekład z oryginału

Ernst "Wiechert

MARCHEN

Verłag Kurt Desch, Munchen 1945

Ilustrowała BARBARA LIS-ROMAŃCZUKOWA

ISBN 83-7002-123-9 © Copyright £or tfie polłsch edltion by Wydawnictwo Pojezierze, Olsztyn 1983

(Z przedmowy autora)

Książkę tę rozpocząłem podczas ostatniej wojennej zimy, kiedy nienawiść oraz ogień spalały ziemię i serca. Napisana została dla wszystkich nieszczęśliwych dzieci wszystkich nieszczęsnych narodów, ale i dla własnego serca, które nie straciło wiary w prawdę i sprawiedliwość. Świat bowiem skonstruowany w baśniach nie jest przecież światem cudów i czarów, ale takim, o jakim marzyły dzieci wszystkich nacji we wszystkich czasach.

Podczas miesięcy, w których miecz wojny wbijał się w ostatnie serce, gromadziłem wszystkie radości i wszystkie smutki mego życia, osobliwie zaś wszelką miłość, by zapełnić moje stodoły przyszłym chlebem dla dzie-ci [...].

ERNST W1ECHERT

SIEDMIU SYNÓW

Pewna kobieta miała siedmiu synów, wszyscy byli udani, silni i zdrowi, tylko jeden, najmłodszy, pogrobowiec, był delikatnym i marzycielskim dzieckiem. Kiedy tamci oddawali się solidnie swoim zajęciom, podczas rybaczenia, uprawy ziemi, w czasie polowania lub przy wyrębie drzew, przesiadywał chętnie przy nich, nad brzegiem jeziora albo na skraju pola, wystukiwał wierzbową fujarkę i przyglądał się w milczeniu, jak ponad rozległą krainą przeciągają białe, letnie chmury. Bracia kochali go za to osobliwie, jako że wśród ich pełnej gwaru krzątaniny pozostawał zawsze cichy i przyjazny, a kiedy odrywali oczy od swojej czynności i zwracali je ku niemu, zdawało im się, że oto siedzi tam mały świątek albo czarodziej, który jednoczy ich wszystkich w miłości.

Ojciec dawno już nie żył, ale matka była jeszcze krzepką niewiastą, kierującą nimi wszystkimi silną i sprawiedliwą ręką. Ona także musiała jednak przyznawać, że nikt na świecie nie był bliższy jej sercu jak ów najmłodszy, a że inni synowie byli mu też życzliwi, nie wydawało się to jej krzywdzące i żyli sobie w spo-

7

koju i zgodzie, póki synowie nie wyrośli na młodzieńców, przy czym jeden był ładniejszy i postawniejszy od drugiego.

Pewnego dnia, kiedy wszystkich siedmiu synów krzątało się nad brzegiem jeziora budując nową łódź do połowu ryb, matka siedziała na przyzbie i przędła, a gdy spojrzenia jej biegły ku wodzie i widziała, jak prężą się ich młode ciała i słyszała, że synowie nawołują się przyjaźnie, rosło jej serce. Wcale by się też nie zdziwiła, gdyby wełniana nić zmieniła się między jej palcami w złoto.

Zaraz jednak stłumiła w sobie dumę, kiedy zaś chmura nasunęła się na słońce, przeniknął ją chłód i modliła się do podziemnych mocy, by nadal zechciały trzymać opiekuńczą dłoń nad nis-skim dachem jej domu.

Lęk ogarnął jej serce, kiedy dostrzegła nadchodzącą od pustkowia starą, przygarbioną kobietę. Wydało się jej nagle, że oto przemija letnia pora, że nie wypłakała jeszcze wszystkich łez w swoim życiu. syn spog

Kobieta szła powoli przez pustkowie, zboczyła w stronę jeziornego brzegu i zatrzymała się na chwilę koło siedmiu braci. Matkę jeszcze raz przeniknął chłód, kiedy ujrzała, że żaden z jej synów zdawał się nie zauważać staruszki. Starła fartuchem, do czysta, ławkę koło siebie i przędła dalej, ale palce jej dygotały, nić zaś się plątała.

Staruszka stanęła przed nią i przyglądała się jej. Wyglądała jak inne kobiety, tyle że była bardzo stara. W oczach jej nie było nic złego, tylko wielki, cichy smutek.

— Cóż przędziesz, córko? — zapytała wreszcie.

Matka wskazała jej miejsce na ławce, koło siebie, i odrzekła, że przędzie na koszule dla synów.

ziarno spa

dzieciom i

nem, a nie

-Żal

8

^^5

— Uprządź po jednej dla każdego — powiedziała staruszka. — Zadbaj, by były tak długie, żeby przykrywały stopy.

Przestraszyła się matka do głębi serca, gdyż tylko śmiertelne koszule robiono tej długości, nie zapytała jednak, czemu miałyby być takie długie.

Wtenczas staruszka wydobyła ze swego koszyka siedem pszenicznych źdźbeł, a były one wysmukłe i zielone; ciężkie kłosy też jeszcze były zielone i niedojrzałe. Kiedy staruszka potrząsnęła nieco pierwszym z źdźbeł, z kłosa wypadły co do jednego zielone ziarna, źdźbło zaś zwiędło i zwisło w jej dłoni.

Matka przycisnęła wówczas rękę do serca i popatrzyła w stronę brzegu jeziora i dojrzała, że właśnie najstarszy syn unosi w górę ciężką siekierę.

Stara kobieta potrząsnęła następnie drugim źdźbłem i znowu wysypały się zielone ziarna z młodego kłosa.

Matka popatrzyła w stronę brzegu jeziora i dojrzała, że drugi syn spoglądając w górę ustawia wysmukły maszt.

Trzymała więc rękę na sercu, póki stara kobieta nie wytrząsnęła ziaren z sześciu źdźbeł. Kiedy jednak zwiędła, pomarszczona dłoń sięgnęła po źdźbło siódme, matka krzyknęła, padła przed nią na kolana i zaczęła prosić, by raczej wzięła jej własne życie niźli najmłodszego.

Staruszka wahała się chwilę, potem jednak dała jej źdźbło i powiedziała: — Wszystko jedno gdzie padają ziarna i tak każde ziarno spada na ziemię. Nie zapomnij wszakże, iż człowieczym dzieciom przystoi posłuszeństwo, są bowiem tylko siewnym ziarnem, a nie plonem.

— Żal mi ciebie ^- powiedziała po chwili — dlatego chcę ci

9

w

dać coś dla każdego, co jednak mu nie pomoże, ten bowiem kto mnie przysłał, silniejszy jest niźli my wszyscy.

Wydobyła z kosza trzy złote orzechy i dała je matce. — To dla trzech najstarszych — powiedziała. — Ty zaś dopilnuj, by zawsze nosili je przy sobie.

Następnie wyjęła z kosza trzy złote strzały, takie jakich używa się strzelając z łuku. Wręczyła je matce mówiąc to co przedtem. — Dla najmłodszego — stwierdziła — nie mogę ci nic dać, gdyż dałam ci jego kłos. Sama musisz o niego się zatroszczyć.

Podniosła się, jeszcze raz zatroskana popatrzyła ku jeziornemu brzegowi i rzekła: — Prządź dalej, córko. Kiedyś i nam potrzebne będą takie koszule.

Odeszła znów przez pustkowie nie zatrzymując się już koło siedmiu braci.

Matka zaniosła pszeniczne źdźbło do swojej izby, zasadziła je w doniczce, przywiązała starannie do kijka i podlała wodą oraz własnymi łzami.

Kiedy pod wieczór synowie wrócili znad jeziora, nakryła stół białym obrusem, zapaliła siedem świec i postawiła co miała najlepszego w kuchni oraz w piwnicy. Zasiadła w swej czarnej ślubnej sukni na pierwszym miejscu za stołem, synowie zaś przelękli się i zapytali, co też się jej stało.

W milczeniu wskazała im miejsca, ułamała dla każdego z nich chleba, poprosiła, by byli weseli i żeby jedli. Dopiero kiedy talerze i miski opustoszały, wydobyła z torby orzechy oraz strzały, rozdzieliła je tak, jak zostało nakazane i powiedziała: — Czy nad jeziorem nie zauważyliście starej kobiety, która stała wśród was i przyglądała się wam?

Zdumieni pokręcili głowami, nie widzieli bowiem nikogo.

— Tak-wiła dary dl zostawi;; Dla ciebie nie miała,: jego serca, dzia]

— Rze Topii

Poz< i chci ze sm bywać

Zan i tak od jej poleciła.

Zado dzieci, 11 niu. Docit swoich szkatuła

Ty\ko TVu.\tt№ stało, wyszedł kilka dzikich róż, Kiedy już chciał op pecie donicę z psz myślony, aż matka' baczyła.

Przytuliła go z pfa który pozostawiła dl.

10

— Tak — rzekła matka — potem siedziała przy mnie i zostawiła dary dla sześciu spośród was; nie powinniście ich nigdy pozostawiać, ale stale nosić je przy sobie oraz strzec jak źrenicy oka. Dla ciebie jednak — powiedziała do najmłodszego — niczego już nie miała, musisz więc jak dotychczas pozostawać w bliskości mojego serca. To właśnie najpiękniejszy podarek dla ciebie, powiedziała tamta.

— Rzekła słusznie — odparł chłopiec i ukląkł koło matki. — To piękniejsze niźli wszystkie złote orzechy i strzały.

Pozostali zaczęli się z nim przekomarzać, że mówi tak tylko i chcieli ciągnąć losy o orzechy i strzały, matka jednak powiedziała ze smutkiem: — Czy zapomnieliście tak szybko, że nie wolno pozbywać się wam tych rzeczy?

Zaniechali więc i zapytali, czemu matka przysposobiła wszystko tak odświętnie, ona zaś odpowiedziała cicho, że tamta kobieta tak jej poleciła.

Zadowolili się tym i przez cały wieczór bawili się podarkami jak dzieci, naradzali się też wspólnie, jak je najlepiej ukryć w odzieniu. Dociekali, czy też królewski skarbnik ma coś podobnego w swoich szkatułach.

Tylko najmłodszy zauważył w oczach matczynych, że coś się stało, wyszedł na dwór i wśród resztek wieczornych zorzy zerwał kilka dzikich róż, które zaniósł do jej izby i położył koło łóżka. Kiedy już chciał opuścić pomieszczenie, dostrzegł stojącą na parapecie donicę z pszenicznym źdźbłem. Zatrzymał się przed nią zamyślony, aż matka zaczęła go szukać, weszła do izby i tam go zobaczyła.

Przytuliła go z płaczem i zwierzyła się, że to właśnie jest dar, który pozostawiła dlań tamta kobieta, że zapewne owo pszeniczne

11

I

}

źdźbło jest wizerunkiem jego życia. O innych rzeczach mu nie powiedziała.

Nie zmiarkowała, co odgadł, ale zanim ją opuścił, pocałował ją i powiedział czule: — I my, matko, ścinamy źdźbła, żeby mieć chleb. Nie smuć się, że ktoś i nas kosi.

Następnego ranka dzień wstał jak zwykle, a pod wieczór sześciu braci nie pomyślało już nawet o swoim podarku, chyba że któryś nieuważną dłonią dotknął sakiewki, gdzie był schowany.

Gdy lato zaczęło przemijać, przybyli pewnego ranka królewscy posłańcy, którzy przemierzali kraj zwołując pod broń wszystkich mężczyzn i młodzieńców. Król bowiem postanowił wraz z radą narzucić wojnę sąsiedniemu państwu, wydawało się im bowiem nazbyt silne i potężne.

Trzej starsi uszykowali się z radością, że kończy się jednostaj-ność ich dni, że będą mogli zdobyć sławę i zaszczyty. Matka obchodziła ich w milczeniu, z pobladłą twarzą, spakowała niewielkie węzełki i zasiadła na ławce przed domem, dłonie opierając na kosturze, który po raz pierwszy trzymała między kolanami.

Podeszli trzej synowie, uklękli przed nią i poprosili o błogosławieństwo. Kiedy już ich pobłogosławiła, przypomniała synom o trzech złotych orzechach, obmacała każdego pierś, na której ukrywali dar i rzekła: — Jeśli już tak być musi, spełnijcie to z honorem. Nie wiem jednak, czy tak musi być.

Mimo ciężkiego serca synowie żartowali sobie mówiąc, że król wie to zapewne, nawet jeśli wszyscy inni nie wiedzą. Na pewno też niedługo powrócą.

Matka skinęła, wiedziała bowiem, że mówią prawdę.

Po ośmiu dniach przybył człowiek z sąsiedztwa. Był ranny i podążał z trudem przez pustkowie, podpierając się dwoma kijami.

Kiedy cokolwiek trzej zabici. Obol są bez skazy, Wtenczas ku zd wydobyli coś zło' przyjaciół. Ci, mię. Potem jed tam, nawet po ś:

Matka pod; pój i zawołał strzałę. — Idźcie do domu.

Kiedy szli przez szące się szerokie

Potem udała się ła z szopy dwie ło;

On łagodnie mieniem i rzekł: —

Poprowadził ją dębów zasadzonych matka zobaczyła t

Przestraszyła się synu?

Odparł, że tak,

Chciał ją chłop i i przesiedziała u \ tuliła do jednego z d wpatrywała się w ucichło wodne ptactwo, i

12

^^^^^

Kiedy cokolwiek odpoczął na ławce, opisał miejsce, w którym legli trzej zabici. Obok siebie, tak jak obok siebie walczyli. Mówił, że są bez skazy, że bronili się, póki nie skruszył się ostatni ich oręż. Wtenczas ku zdumieniu innych wszyscy trzej sięgnęli w zanadrze, wydobyli coś złotego, podobnego do kamienia, i rzucili tym w nieprzyjaciół. Ci, których trafili, natychmiast przewrócili się na ziemię. Potem jednak bracia padli pod ciosami wielu dzid i leżeli tam, nawet po śmierci piękni i nieupokorzeni.

Matka podziękowała zwiastunowi, podała mu orzeźwiający napój i zawołała owych trzech synów, którzy nosili na piersi złocistą strzałę. — Idźcie teraz — powiedziała — i przynieście tamtych do domu.

Kiedy szli przez pustkowie, długo spoglądała za nimi i na kołyszące się szerokie nosze z jodłowych drągów.

Potem udała się do swojej izby, podlała pszeniczne źdźbło, wzięła z szopy dwie łopaty i zawołała najmłodszego syna.

On łagodnie wyjął łopaty z jej dłoni, objął jej barki prawym ramieniem i rzekł: — Chodź, matko, dla ciebie są one nazbyt ciężkie. Poprowadził ją ku wzgórzu nad jeziorem, gdzie rosło siedem dębów zasadzonych przez ojca. A kiedy weszli na szczyt wzgórza, matka zobaczyła trzy mogiły wykopane w białym piachu.

Przestraszyła się i powiedziała: — Czyżbyś był wiedział, mój synu?

Odparł, że tak, że wiedział. Dokładnie jak ona. Chciał ją chłopiec zaprowadzić z powrotem do chaty, jednak przesiedziała u wezgłowia mogił cały dzień i całą noc. Głowę przytuliła do jednego z dębów, dłonie splotła na podołku i bez ruchu wpatrywała się w dal za jeziorem. Słońce zaszło, w trzcinach ucichło wodne ptactwo, gwiazdy uroczyście sunęły ponad lasami.

13

!po-

M ją [mieć

leściu łłóryś

|wscy kich na-na-

staj-Ibcho-fielkie

ikos-

(gosła-

lynom Której [zho-

b król

kwno

fipo-fcjami.

Kiedy cokolwiek odpoczął na ławce, opisał miejsce, w którym legli trzej zabici. Obok siebie, tak jak obok siebie walczyli. Mówił, że są bez skazy, że bronili się, póki nie skruszył się ostatni ich oręż. Wtenczas ku zdumieniu innych wszyscy trzej sięgnęli w zanadrze, wydobyli coś złotego, podobnego do kamienia, i rzucili tym w nieprzyjaciół. Ci, których trafili, natychmiast przewrócili się na ziemię. Potem jednak bracia padli pod ciosami wielu dzid i leżeli tam, nawet po śmierci piękni i nieupokorzeni.

Matka podziękowała zwiastunowi, podała mu orzeźwiający napój i zawołała owych trzech synów, którzy nosili na piersi złocistą strzałę. — Idźcie teraz — powiedziała — i przynieście tamtych do domu.

Kiedy szli przez pustkowie, długo spoglądała za nimi i na kołyszące się szerokie nosze z jodłowych drągów.

Potem udała się do swojej izby, podlała pszeniczne źdźbło, wzięła z szopy dwie łopaty i zawołała najmłodszego syna.

On łagodnie wyjął łopaty z jej dłoni, objął jej barki prawym ramieniem i rzekł: ■— Chodź, matko, dla ciebie są one nazbyt ciężkie.

Poprowadził ją ku wzgórzu nad jeziorem, gdzie rosło siedem dębów zasadzonych przez ojca. A kiedy weszli na szczyt wzgórza, matka zobaczyła trzy mogiły wykopane w białym piachu.

Przestraszyła się i powiedziała: — Czyżbyś był wiedział, mój synu?

Odparł, że tak, że wiedział. Dokładnie jak ona.

Chciał ją chłopiec zaprowadzić z powrotem do chaty, jednak przesiedziała u wezgłowia mogił cały dzień i całą noc. Głowę przytuliła do jednego z dębów, dłonie splotła na podołku i bez ruchu wpatrywała się w dał za jeziorem. Słońce zaszło, w trzcinach ucichło wodne ptactwo, gwiazdy uroczyście sunęły ponad lasami.

13

nozmyśTała o nieżyjących synacń, o tym, czy też król wie już, czy musiało stać się to co zrobił i nakazał. Żadnej odpowiedzi jednak nie znalazła.

Kiedy już nad jeziorem rozpostarła się jutrzenka, przez pustkowie nadeszli trzej bracia z zabitymi, a matka jeszcze raz zamknęła im cczy. Potem ich pogrzebali, pokrywając ich krwawe rany kopcami białego piasku.

Po kilku dniach przemierzył kraj nowy posłaniec króla i zażądał następnych trzech synów, wojna bowiem nie przebiegała tak, jak sobie król umyślił. Matka spytała, czy myślenie królewskie zawsze będzie opłacone krwią. Posłaniec nie znał jednak odpowiedzi.

Uszykowali się więc trzej synowie i weselili się tak jak przedtem owi zabici, ufali bowiem w swą młodzieńczą siłę oraz trzy złote strzały, zamyślali też być mądrzejszymi niźli ich bracia.

Matka zasiadła znowu na ławce przed chatą, splotła ręce na kosturze, a włos jej posiwiał w ciągu nocy.

Synowie podeszli, uklękli przed nią i poprosili o błogosławieństwo. Kiedy ich pobłogosławiła, zaklęła klęczących, by pamiętali o złotych strzałach i dłonią obmacała pierś każdego. — Jeśli już tak być musi — powiedziała — spełnijcie to z honorem. Nie wiem jednak, czy tak musi być.

Synowie żartowali sobie, choć ze łzami w oczach, i sądzili, że wkrótce wrócą.

Matka wiedziała, że mówią prawdę.

Po ośmiu dniach przyniesiono z drugiego brzegu jeziora człowieka, który miał strzaskane oba kolana. Odpoczął trochę w cieniu chaty, a kiedy wypił kubek wody opisał miejsce, na którym legli trzej zabici. Jeden obok drugiego, a u żadnego nie można się doszukać nijakiej skazy.

— Kied} zan,

cięciw

Wtci o tym

Ona jedr niejedno z!

Pod: łeciła mu, umarłych.

Pod z szop

Kir

trzeci osłon nu. R karw miała suci

Kiedy ju przybył 7. im oczy.

Potem  kiem.

I znów і i zażądał i stolicy.

Uszy i cia, mat!. musi bov,

14

— Kiedy skruszył się ich oręż — powiedziała matka — sięgnęli w zanadrze i wydobyli trzy złote strzały. Założyli te strzały na cięciwę i zabili nimi najbliższych wrogów. Tak to było?

Wtenczas zdumiał się ów człowiek i zapytał, skąd też mogła o tym wiedzieć.

Ona jednak spojrzała ponad nim na pustkowie i odparła, że wie niejedno z tego, czego nie wie nawet król.

Podziękowała zwiastunowi, zawezwała najmłodszego syna i poleciła mu, by pożyczył konia, zaprzągł go do noszy i przywiózł umarłych.

Potem udała się do swojej izby, podlała pszeniczne źdźbło, wzięła z szopy łopaty i poszła na wzgórze nad jeziorem.

Kiedy doszła do dębów i spostrzegła, że obok mogił najstarszych trzech synów wykopane są w białym piasku trzy nowe groby, osłoniła głowę i przesiedziała cały dzień oraz długą noc na wzgórzu. Rozmyślała o pierwszych latach swego małżeństwa, o tym jak karmiła każde ze swych dzieci, a choć chciało się jej płakać, oczy miała suche. Tylko włosy zbielały jej przez noc.

Kiedy już nad jeziorem rozpostarła się jutrzenka, od pustkowia przybył z zabitymi najmłodszy syn, a matka jeszcze raz zamknęła im oczy.

Potem ich pogrzebali, pokrywając krwawe ich rany białym piaskiem.

I znowu po ośmiu dniach przemierzył kraj królewski posłaniec i zażądał ostatniego syna wdowy, gdyż nieprzyjaciel stał już u bram stolicy.

Uszykował się chłopiec, choć nie z taką radością jak tamci bracia, matka zaś poleciła mu, by pilnował chaty, póki nie wróci, musi bowiem dokądś pójść, zanim nie zostanie całkiem samotna.

15

Zobowiązała go też, by nie zapomniał o pszenicznym źdźble, lec zadbał o nie co rano i wieczorem. Po czym odeszła w swej czarnej sukni, a chłopiec zauważył, że kiedy kroczyła przez pustkowie opierała się ciężko na kosturze.

Gdy zniknęła w lesie, wziął z szopy łopatę, poszedł na wzgórze] pod dąby. Tam, w białym piasku wykopał siódmy grób, a że oboa sześci-u grobów me było ycn miejsca, wykopał go poniżej długiego szeregu, u stóp trzeciego i czwartego brata.

Pracował pilnie i w milczeniu, a kiedy skończył, siadł koło kupy wydobytego przez siebie białego piasku i przyglądając się jezioru, oraz lasom, które tak bardzo kochał, przesiewał między palcami w bezcelowej igraszce jedną garść piachu do drugiej.

Potem ruszył do domu i zatroszczył się o pszeniczne źdźbło. Drugiego dnia wieczorem matka przyszła do królewskiego grodu, który był już oblężony przez wroga, ale gdy powiedziała, że przyszła prosić o siódmego syna, pozwolono jej przejść przez warty, o zmierzchu zaś stanęła przed królem.

Siedział w wielkiej komnacie, w której paliły się już świece, otoczony przez swoich dostojników. Wyglądał staro i był znużony, kiedy zaś przedłożyła swoją prośbę, oczy jego nie spojrzały na nią przyjaźnie.

— Dużo tego, co już dałaś — powiedział wreszcie — lecz dobry poddany powinien dać wszystko, a nie tylko dużo.

— A ty dajesz wszystko? — zapytała spokojnie i mocno oparła się na kosturze, gdyż była zmęczona zmartwieniem i wędrówką.

— Nie mów tak wiele, kobieto — powiedział zagniewany. —i Czyż nie wiesz, że stoisz przed swoim królem?

— W obliczu śmierci nikt nie jest królem — odrzekła. — Ty zaś wydajesz się nie wiedzieć, że siedzisz przed matką.

16

І

— Cóż to dla mają rodzić, bo

— A ty, czyś szym dziele? Mi oczy?

Dostojnicy zacz uniósł dłoń i wyp: stanie pod bramą,

Kiedy już stalą bronią — rzekła

tą świecą, zgasną

belki, a krw Wzięła jedną

ją oddechem i rzu

wej posadzce d/І^ wosku, przez pni rzyszący jej drod

Zanim zdoh:

— 

do swego najn słańca, które, też pójść do ki Cokolwi< Chłopiec i

w jej łom

przygiąć!.

ukrywał s

że to nie

2 _ Baśnie

— Cóż to dla mnie matka — odezwał się pogardliwie. — Matki mają rodzić, bo takie ich dzieło.

— A ty, czyś rodził — zapytała — że wiesz cokolwiek o naszym dziele? Masz ty matkę, która by ci zamknęła zakrwawione oczy?

Dostojnicy zaczęli szemrać i trzaskać mieczami, król zaś, ponury, uniósł dłoń i wyprosił ją z sali. — Jeśli w ciągu trzech dni nie stanie pod bramą, ty to odpokutujesz — powiedział.

Kiedy już stała w progu, jeszcze raz się odwróciła: — Stanie pod bronią — rzekła — ale gdyby miał moje serce, serce matki, pierwszą strzałę wypuściłby w twoje gardło. Ale tak samo jak ja gaszę tę świecę, zgasną w tej sali wszystkie świece i zwalą się na ciebie belki, a krwawe twoje oczy przysłoni kurz, nie zaś matczyna dłoń.

Wzięła jedną ze świec, które paliły się w ościeży drzwi, zgasiła ją oddechem i rzuciła do komnaty, aż potoczyła się po marmurowej posadzce do stopni tronu. I choć była z delikatnego pszczelego wosku, przez pałac przetoczył się jakby podziemny grzmot towarzyszący jej drodze, a dostojnicy państwowi przerazili się.

Zanim zdołano ją doścignąć, matka znikła.

— Możesz postąpić tak, jak chcesz — powiedziała po powrocie do swego najmłodszego. — Możesz się ukryć, ja zaś każdego posłańca, którego przyślą po ciebie, zabiję własnymi rękami. Możesz też pójść do królewskiego grodu i uczynić to, co zrobili twoi bracia. Cokolwiek zrobisz, będę zadowolona.

Chłopiec ukląkł przed nią jak za dziecięcych czasów, wtulił twarz w jej łono i powiedział: — Kochana matko, nie chciałabyś, żebym przyglądał się, jak używasz mojej broni. I nie życzysz mi też, bym ukrywał się niby ścigane zwierzę. Wiesz także, tak samo jak i ja, że to nie król jest tym, który woła, ale ktoś inny. Wobec niego

2 — Baśnie

17

król jest niby żebrak, podobnie jak i ja, tyle że tego nie wie. Myj jednak oboje wiemy, więc kiedy los został rzucony, podejmijmy go posłuszną dłonią.

Wówczas związała jego rzeczy, ucałowała jego oczy i odprawiła go. Siadła na ławce, patrzyła za nim, a choć w jej oczach nie było łez, nie dostrzegała go, tylko wielką ciemność, tak jakby była oślepła pod dotykiem jakiejś niewidzialnej dłoni.

Wieczorem obmyła stopy, podlała wodą doniczkę z pszenicznym źdźbłem, przysłoniła twarz czarnym welonem i ruszyła w drogę, choć bardzo bolały ją nogi.

Znalazła w górze jaskinię, o której w jej dzieciństwie poszepty-wali całkiem starzy ludzie, znalazła też Wielką Mistrzynię, która znużona siedziała na swoim legowisku, z wyschłą głową wspartą na kościstych rękach i patrzyła smętnie na tysiące świec jarzących się w sali.

Matka zatrzymała kroki, gdyż nigdy, przez całe życie nie słyszała ciszy tak straszliwej, jak w tej olbrzymiej sali. Tylko serce jej biło głośnym młotem; przycisnęła więc dłonie do piersi, by stłumić ów ton.

Większość świec paliła się spokojnym płomieniem, a choć przez jaskinię nie przeciągał żaden wiew powietrza, wiele jednak migotało niespokojnie tam i sam. One też były już nisko wypalone. Od czasu do czasu jedna z nich gasła, czasem gasły naraz całe rzędy. Wówczas z wygaszonych knotów unosiła się delikatna biała mgła i bezgłośnie szybowała ku górze, by w końcu rozpłynąć się i zniknąć.

Matce przestało bić serce, podeszła więc szybko bliżej, by nie stracić drogocennego czasu.

18

brotl

że tam

Śmierć nie zwróciła ku niej głowy, ale odezwała się cichym, dobrotliwym głosem: — Czegóż chcesz, moja ty biedna?

Uklękła więc przed nią i zaczęła prosić o życie ostatniego syna.

Śmierć zwróciła oczy ku blaskowi płonących świec, ujęła ją w milczeniu za rękę i poprowadziła do kąta, gdzie na wąskim, kamiennym wykuszu jarzyła się duża jasna świeca. Obok niej zaś mała, a płomień jej migotał już z trudem, koło niej zaś leżały wygasłe knoty sześciu świec, jeden koło drugiego, tak jak osunęły się w ostatnim wysiłku swego istnienia.

Ze smutkiem popatrzyła na ów szereg, a potem powiedziała: — Sądzisz, że jestem mistrzynią, ale ja jestem zaledwie sługą. Znużoną sługą. Nogi moje są tysiąckroć bardziej zmęczone niżli twoje, choć widzę, że krwawią po twycH wędrówkach. Muszę być posłuszna, podobnie jak ty, a że muszę być posłuszna, nie mogę ci pomóc, choć budzisz moją litość i choć nie wiem, czemu przypadł ci tak gorzki los.

Wówczas matka zapytała załamującym się głosem, do kogo należy owa duża świeca.

— Jest twoja — odpowiedziała śmierć, tak jakby dziwiła się, że tamta nie wie.

— Pozwól mi przyjrzeć się jej trochę — poprosiła. Tamta skinęła tylko i wolno wróciła do swego legowiska. Kiedy tylko odwróciła się plecami, matka zaczęła rozgrzewać

w dłoniach dużą świecę, póki się nachyliła i nie zaczęła kapać 3ó wgłębienia małej świecy, której knot już zaczynał się pochylać. Chociaż skapywała własne życie, tamten płomyk nie rósł, tylko rozpływał się w nieokreślony kształt, a niekiedy chciał zgasnąć pod kroplami spadającymi z góry na nikły ogienek.

Matka zaszfocńafa wtenczas i sięgnęła dłonią do płomienia dużej świecy, by go zgasić.

Śmierć podeszła cicho od tyłu, ujęła jej dłoń i odciągnęła. — Biednaś ty, naiwna — powiedziała. — Czy wierzysz, że mogłabyś odwrócić przeznaczenie, jeżeli nawet ja go odwrócić nie mogę?

— Byli tacy młodzi — szlochała tamta. — Tacy młodzi, piękni, ■ jeszcze nie wzeszedł ich siew. Nie mogłaś zaczekać aż do pory ich żniwa?

Śmierć popatrzyła na nią przeciągle i rzekła: — Czyż ciągle jeszcze nie wiecie, że to u mnie jest szczęście nie zaś na waszej Ziemi? Ujęła jej dłoń i poprowadziła aż do krańca jaskini. Tam, całkiem spokojnym płomieniem paliły się wysokie świece, a w kamiennej ścianie osadzone było duże, okrągłe lustro, z wypolerowanego, bardzo jasnego metalu.

— Zajrzyj w nie — powiedziała śmierć.

Najpierw matka dostrzegła coś, co wyglądało niby z wolna przeciągająca mgła. Kiedy mgła zrzedła, zobaczyła wielką wodę, tak rozległą jak morze, pośrodku zaś tej wody łódkę ze złamanym masztem i ciemne, zwieńczone pianą fale, które nacierały na łódź, póki jej nie przewróciły.

Burty trzymał się człowiek z twarzą pobielałą ze strachu, a oczy jego z przerażeniem wpatrywały się we wzburzone fale. Wisiał tak długo, póki nie rozwarły się powoli zmęczone dłonie i póki nie utonął ze śmiertelnym krzykiem. Matka rozpoznawała jego twarz, a była to twarz najstarszego syna.

Przysłoniła oczy dłońmi i jęknęła z bólu.

— Zajrzyj w nie — powiedziała śmierć.

Zobaczyła przed sobą rozkwitłe wrzosowisko, nad którym niby wielka chmura unosiło się stado wron. Pod nim pięciu mężczyzn

20

wyglądających dziko i zaniedbanie otaczało szóstego, który przyodziany był bogato i miał ładne oblicze. Owych pięciu mężczyzn nacierało toporami i nożami na tego szóstego. Bronił się mieczem, ale było ich zbyt wielu, osunął się więc w końcu na kwitnące wrzosowisko, a tamci rzucili się nań niby wilki na jagnię.

Matka rozpoznała jego twarz, a była to wykrzywiona bólem twarz jej syna.

Przysłoniła oczy dłońmi i zajęczała z bólu. — Patrz tam — mówiła śmierć.

Matka już jednak nie chciała, więc śmierć powiodła ją powoli do wyjścia. — Czy teraz widzisz, jak ci dobrze życzę? — zapytała. Matka skinęła głową i podziękowała. Stały już przy wyjściu, gdzie na zewnątrz rozciągał się spokojny, słoneczny świat. Śmierć rzekła: — Chcę ci przynajmniej powiedzieć, gdzie go odnajdziesz. Kiedy szłaś do króla, na wzgórzu, z którego po raz pierwszy popatrzyłaś na miasto, rosły trzy lipy. Znajdziesz go tam. Idź więc w spokoju.

Zmierzchało już, kiedy doszła do trzech lip. Poniżej widziała ogień buchający z miasta, słyszała też gwar walki. Pod drzewami panowała jednak cisza niby w jakiś niedzielny wieczór, a zabici leżeli spokojnie, jak uśpieni. Najbardziej spokojny wśród wszystkich był jej najmłodszy syn.

Siadła obok niego i ułożyła jego głowę na swym łonie. Położyła mu dłonie na oczach i siedziała cicho, aż wzeszedł księżyc, a ciała zmarłych zaczęły rzucać cienie.

Zanim wzięła syna na barki, uniosła do gwiazd prawe ramię i zacisnęła pięść nad królewskim grodem. Kiedy zacisnęły się jej palce, tam w dole buchnął z domów wysoki płomień, a deszcz

21

iskier wzniósł się aż pod gwiazdy, nad ziemią zaś przetoczyło się głuche dudnienie podobne do podziemnego grzmotu.

Potem poszła ze zmarłym do domu, krok za krokiem, bo chociaż był mizernym chłopcem, legł ciężarem na jej ramionach, krokom zaś matki ciążyło nie tylko jego ciało.

Zastała wykopaną mogiłę, złożyła go w niej i dłońmi ostrożnie nagarnęła białego piasku na młode ciało.

Kiedy weszła do swojej izby, spostrzegła, że pszeniczny kłos jest pusty, ziarna zaś leżą na podłodze.

Wzięła kądziel i siadła na ławce przed drzwiami. Nad wodą jaśniała już wieczorna zorza, tak jakby za jeziorem płonęło niebo. Gdy patrzyła w ową czerwoną poświatę, znużona i stara, usłyszała nagle w przestworzu szum i dźwięk brzmiący jak ton jakiejś wielkiej harfy, którą muska wiatr. Kiedy uniosła oczy, zobaczyła, że z wieczornej zorzy wyłania się siedem białych łabędzi. Pod każdym uderzeniem ich skrzydeł powietrze dźwięczało niby wspaniała mu: zyka.

Zbliżały się coraz bardziej, wysoko ponad dachem chaty, w po-: łyskliwym przeorującym czerwone niebo kluczu. Ostatni spośród siedmiu łabędzi zniżył się i zatoczył wokół dachu chaty migotliwe kolisko, matce zaś wydało się, że na głowie jego dostrzega małą,

złotą koronę.

Potem zniknęły we wschodnim niebie, błękitnym jeszcze od dziennej poświaty, a cichy przestwór rozbrzmiewał długo poszumem czternaściorga skrzydeł.

Wtenczas matka uśmiechnęła się pobladłymi wargami, ujęła nić w trzęsące się palce i zaczęła prząść swoją śmiertelną koszulę.

MATCZYNE SERCE

Dawno, dawno temu, nad wielką rzeką żyli bardzo ubodzy mężczyzna i kobieta. Mężczyzna był flisakiem i kiedy drwale przyciągali przed jego pochyloną od wiatru chatę wielkie drzewne pnie, związywał je łozowymi powrósłami, na ostatniej tratwie klecił dach z sitowia, brał garnek oraz czarny chleb i spławiał tratwę z prądem.

Nigdy nie żegnał się z żoną, ubóstwo bowiem i ciężka praca spowodowały, iż zamilkły jego usta, a serce stało się złe. Dniem i nocą nie myślał o niczym innym tylko o tym, jak by się wzbogacić szybko i na zawsze. Nawet jeśliby miało to kosztować życie innego człowieka.

Dwa razy do roku spławiał długą i ciężką tratwę w dół rzeki aż do morza, gdzie królewscy kupcy wypłacali mu należność. Niewiele talarów, które dostawał, zawiązywał w skórzaną sakiewkę, chował ją na piersi i ruszał w długą powrotną drogę w górę rzeki Nigdy nie zachodził do żadnej gospody, nie odzywał się ani słowem do napotkanych ludzi, tylko od wczesnego ranka do późnego wieczora rozglądał się po drodze na prawo i lewo, czy aby ktoś

23

nie zgubił sakiewki ze zlotem, albo czy przed jaskinią me siedzi jakiś gnom, któremu mógłby zrabować strzeżony przezeń skarb. Kiedy w końcu przybywał do domu, nie zważał na powitanie żony, tylko zasiadał u pieca, chmurny i zgarbiony, wpatrywał się w torfowy żar i nie dostrzegał tam niczego poza kopą złotych monet, które rozpadały się z wolna i zamieniały w rozpalone strugi mieniące sią kolorami niczym wieczorna tęcza.

W pierwszych latach, widząc męża tak siedzącego, kobieta śmiała SIC І Żartowała, próbowała też odciągnąć go od ognia za długą, ciemną brodę. Później jednak cichła coraz bardziej, niby krzak łozy we mgle, a kiedy męża nie było, często przesiadywała na progu chaty, podpierała głowę dłońmi i cichutko płakała.

Dniem i nocą nie pragnęła dla siebie niczego, tylko dziecka. Pozostawała jednak bezpłodna.

Pewnego chłodnego, zimowego dnia, kiedy szron pokrył wszystkie drzewa, spostrzegła rudzika siedzącego wśród tarniny rosnącej w ogródku i wpatrującego się mądrymi oczkami w okienko chaty. A że serce miała litościwe dla wszelkiego stworzenia, wzięła garść z posiadanej reszty gryczanej kaszy, otworzyła okno i rozsypała'ziarenka na parapecie. Potem cofnęła się ostrożnie, oparła się o kuchenny piec i patrzyła, jak mały ptaszek pomału lecz starannie wydziobuje pokarm. Kiedy już zniknęło ostatnie ziarenko, rudzik nie odfrunął, ale wleciał przez otwarte okno do chaty, usiadł na prawym ramieniu kobiety i tak przytulił swoje ciałko do jej szyi, że zdawało się, iż wyczuwa naskórkiem bicie jego małego serca.

Stała spokojnie, zaczęła ją przenikać dojmująca szczęśliwość i nawet nie potrafiąc sobie tego wyjaśnić poczuła, iż jest w błogosławionym stanie.

24

Vx

Potem, gdy ptaszek wyfrunął z cichym świergotaniem, spoglądała nań, kiedy leciał ponad ogrodem do lasu, a szron strącany skrzydełkami opadał połyskując na ziemię.

Ptaszek nigdy już nie wrócił, a najbliższej jesieni urodziła owa kobieta ślicznego chłopczyka. Kiedy była sama i kiedy kołysała go w ramionach, długo wpatrywała się w jego ciemnobrązowe oczy, całowała go i pieszczotliwie szeptała: „mój ty rudziku"...

Chłopiec był ładnym i spokojnym dzieckiem nie odstępującym matki na krok. Kiedy jednak podrósł, wziął go pewnego dnia ojciec za rękę, zawiódł nad wodę i polecił, by mu pomagał przy codziennej pracy. Musiał więc wiązać łozami ciężkie i gładkie pnie, musiał wyplatać maty z sitowia, rano zaś i wieczorem przesiadywać z wędką nad brzegiem, by nałowić ryb na potrawę. I chociaż praca przy tratwach wśród porannej mgły i w zimnej wodzie była ciężka, choć z początku koziołkował do wody z oślizgłych pni, przecież znosił to łatwiej niźli chwytanie ręką zimnych i srebrzyście błyszczących ryb i wyciąganie z ich krwawiących skrzeli ostrego haka. Często też wypuszczał skrycie z dłoni schwytaną zdobycz i patrzył szczęśliwy, kiedy podobna srebrnej smudze przemykała przez mroczną wodę i niknęła w tajemniczej głębinie.

Kiedy mały wiklinowy koszyk nie był wypełniony po brzegi, •ojciec bił go, ale chłopiec znosił to bez skargi, po czym chronił się na chwilę u matki, tulił głowę do jej piersi i nasłuchiwał bicia jej serca, które stukało mu w ucho niby wołanie kukułki rozlegające się wczesnym latem nad wielkimi lasami.

Gdy był już starszy, ojciec zabierał go w podróże tratwą, nie iżby cieszył się nim, ale dlatego, że był mu pomocny, a nadto był kimś, kogo mógł do woli łajać i bić, kiedy tylko złe serce go do tego skłoniło.

25

A chociaż kierowanie topornym sterem długiej tratwy było dla -rc&o&ych. ctIot&lćw cYAopca -uc\ą7.\v*ie, poActame ^ak o&pjckan\e^ pni długim drągiem od mielizn i brzegów, przecież zapominał o całym tym trudzie podczas bezgłośnych nocy, kiedy ogienek płonął u jego stóp, ojciec spał w trzcinowym szałasie, srebrzyste gwiazdy przebywały w górze swoje drogi, a ich odbicie pławiło się w toni pod stopami.

Jeśli wracali długą drogą w górę rzeki, szedł za ojcem, często w takiej odległości, że tracił go z oczu, zbierał jagody w mrocznych lasach, pomagał starej kobiecie nieść wiązki chrustu i odnajdywał się dopiero wieczorem, kiedy nocowali w jakimś stogu siana, a choćby tylko w zaroślach u pylistego skraju drogi.

Jak długo by go nie było, matka martwiła się i lękała, że może go spotkać jakieś nieszczęście albo że czarownicy i wiedźmy sprowadzą go z drogi i zgubią. Każdego też wieczora modliła się nad brzegiem do podziemnych mocy, by nie przytrafiło mu się zło.

Tak mijał rok za rokiem, aż chłopiec przeobraził się w młodzieńca z ogorzałą twarzą i jasnymi włosami, ludzie zaś w portowym mieście i na brzegach rzeki przystawali i patrzyli za nim, wyglądał bowiem ładnie i przyjemnie obok swego ponurego ojca.

Pewnego dnia, kiedy ten znowu z powodu jakiejś niewielkiej przewiny podniósł na chłopca rękę, powiedział ów spokojnym, ale zdecydowanym głosem, że na to on już jest nazbyt duży, że chce już uchodzić za mężczyznę, pan ojciec powinien więc takich postępków zaniechać.

Ojciec zrazu przypatrywał się mu bez słowa, ręka zawisła w powietrzu, tak jak był ją uniósł, potem jednak roześmiał się drwiąco i zauważył, iż wkrótce zobaczy się, jak to jest z ową dorosłością. Nie uderzył go jednak więcej od tamtej pory.

26

^^^

Kilka dni później, kiedy królewscy ludzie wypłacili zarobek, wręczył flisak synowi ciemną, postrzępioną skórzaną sakiewkę z talarami i powiedział: — Ponieważ chcesz być mężczyzną, zachowaj pieniądze na piersi, póki nie znajdziemy się w domu. Strzeż się jednak je zgubić, jeśli ci życie miłe!

Potem, jak zwykle, powędrowali w górę rzeki.

Chyba po tysiąckroć co dnia dotykał chłopiec dłonią sakiewki 7 talarami, choć przy każdym kroku ciche pobrzękiwanie monet upewniało go, że posiada jeszcze ów skarb.

Raz, kiedy nie byli już daleko od chaty, chłopiec usłyszał rozlegające się w przydrożnym świerkowym zagajniku lękliwe nawoływanie małego ptaszka, tak żałosne, jak gdyby ów znajdował się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Kiedy przedarł się spiesznie przez krzewy, zobaczył srokę trzymającą w szponach rudzika i zamierzającą się dziobem, by go zabić.

Chłopiec miał w rękach jedynie wycięty przez siebie pręt wikliny. Rzucił nim w rabusia, nie trafił go jednak i pobiegł za migającym ptakiem, który ciągle trzymał zdobycz, przez gęstwę i rza-dzizny, przez korzenie i spróchniałe pnie, aż dostrzegł kamień leżący w ciemnym mchu. Podniósł go w biegu, rzucił nim tak dokładnie, że sroka spadła na ziemię z krzykiem bólu i legła z rozpostartymi skrzydłami.

Kiedy ją podniósł, była już martwa, a spod jej połyskliwych piór wyplątał się rudzik, wzleciał na niską świerkową gałąź i zaczął ćwierkać wesołą piosenkę przypatrując się swojemu wybawcy mądrymi, okrągłymi oczkami, tak jakby pragnął mu coś powiedzieć.

Ten jednak schylając się nad martwą sroką uświadomił sobie natychmiast okropną stratę, zauważył bowiem, że sakiewka nie

27

uciska mu już piersi, nie słychać cichego pobrzękiwania ciężkich monet. Przez chwilę stał nieruchomo jak stare drzewa, które go otaczały. Potem odrzucił srokę, pochylił się nisko nad torfowiskiem i pobiegł z powrotem drogą, którą przybył. Po kilku jednak krokach każdy krzak wyglądał jak sąsiedni, każdy pień drzewa tak znajomy jak inny i kiedy dotarł w końcu do polnej drogi, spocony i z podartą odzieżą, miejsce wydało mu się obce, a nie to, w którym usłyszał nawoływanie rudzika. Wiedział już, iż nigdy nie odnajdzie zguby, chyba że przez przypadek lub z woli nieznanej, czarodziejskiej siły.

Gdy tak stał i po raz pierwszy próbował przekląć swoje współczujące serce, z przydrożnych zarośli, w których odpoczywał, wyszedł ojciec, ujrzał go stojącego i z miejsca schwycił za odzienie, tam gdzie schowana była skórzana sakiewka. Uderzył go mocno w twarz i potrząsał nim obiema garściami. — Złodziej talarów! — krzyczał. — Złodziej talarów! Oto jak wygląda twój pierwszy męski postępek! — I zaklinał się, że jeśli wróci do domu bez pieniędzy, zabije go i rzuci rakom na pożarcie.

Chłopiec długo siedział na pieńku u drogi i gorzko płakał. Nie z powodu talarów, tylko ze względu na matkę, która cierpiałaby serdecznie i płakałaby po nim stojąc u kuchennego pieca.

Nagle poczuł coś ciepłego i miękkiego na ramieniu, blisko szyi i posłyszał, jak rudzik mówi: — Nie płacz już! Wprawdzie nie jestem wystarczająco mądry, bym ci odnalazł to, co zgubiłeś, ale zaprowadzę cię do sowy. To najmądrzejszy ptak w całym lesie i jeśli ktokolwiek może ci pomóc, to właśnie ona.

Po czym uniósł się z jego ramienia i pofrunął na najbliższą gałąź leszczyny, z której spoglądał nań pocieszająco.

Chociaż chłopiec nigdy nie słyszał ptaka o ludzkim głosie, prze-

28

cięż teraz, w potrzebie w jakiej się znalazł, nie wydało mu się to dziwne. Podniósł się i z nową nadzieją podążył za małym przewodnikiem.

Zatrzymał się jednak w środku lasu, wpadło mu bowiem do głowy pewne pytanie. — Czemu jednak — powiedział — odzywasz się do mnie jak człowiek i chcesz mi pomóc?

— Uratowałeś mi życie — odparł ptak. — Uwolniłeś też las od złego. Ale to jeszcze nie wszystko, kocham cię bowiem jak własne dziecko.

Chłopiec roześmiał się po raz pierwszy, był przecież duży i silny, jakże więc mógł być dzieckiem tak malutkiego ptaszka?

Rudzik upomniał go jednak. W miłości nie ma spraw wielkich i małych, a pomaga mu nie przez wzgląd na niego, lecz ze względu na jego matkę, która boleje z jego powodu, jakby już był umarły.

Kiedy chłopiec chciał się dowiedzieć, co tamten wie o jego matce, ptaszek zamilkł i pofrunął przed nim powoli w głąb lasu, gdzie stały prastare wypróchniałe dęby, gdzie można było usłyszeć tylko stukanie dzięciołów i gdzie od czasu do czasu spoza szarego dębowego pnia wyzierała czerwona czuprynka dzięcioła.

W końcu zatrzymali się przed jakimś dębem, zapewne tysiącletnim. Jego pień, którego nie zdołałoby objąć nawet wielu mężczyzn, był rozłupany, mroczna dziupla wysklepiała się ku górze wypełniona próchnem, a na dnie leżało wiele kostek, białych i połyskliwych, niby na cmentarzu myszy i ptaszków. Wieczorny powiew ciągnął szmerliwie przez zmierzchający las, chłopca ogarnąłby więc strach, gdyby rudzik nie zanucił na dębowym konarze, ponad nim, cichej, budzącej ufność melodii.

Musieli poczekać, by zmierzch stał się jeszcze głębszy, sowy

29

bowiem lękają się dziennego światła, w końcu poruszyło się coś nad nimi w jednej z dziupli pnia i chrypliwy, nieprzyjemny głos zapytał, co to znaczą te hałasy, czy aby filigranowy młokos z czerwonym gardziołkiem nie ma już dość życia.

Wówczas urwał rudzik swoją melodię, skłonił się grzecznie na uschniętym konarze, skinął na chłopca, by się zbliżył. — Pani Matko, pozwól opowiedzieć sobie... — rozpoczął.

I opowiedział wszystko, jak było. Że sroka, jeden z najgorszych i najbardziej niezmożonych nieprzyjaciół Pani Matki, już nie żyje. Że polując na złośnicę chłopiec zgubił pieniądze. Że ojciec zagrodził, iż go zabije, matka zaś wylewa teraz z powodu dziecka gorzkie łzy. A że wszystkie zwierzęta i wszyscy ludzie wiedzą, iż so■■; wa to najmądrzejsze zwierzę lasu, oczy zaś jej bystrzejsze są niźli sokole, przeto obaj proszą serdecznie, by Pani Matka zechciała poszukać zguby, zanim nie zawloką jej do swojej kryjówki lis albo kruk.

Tymczasem sowa wysunęła się cała ze swojej dziupli, a chłopieć dostrzegł, jak jej wielkie oczy świecące matowym blaskiem zwracają się ku niemu, by go uważnie obejrzeć, uszy zaś, delikatnie opierzone, poruszają się, jak gdyby nie chciała uronić żadnego dźwięku delikatnego głosu.

Kiedy rudzik skończył, przez długi czas pod mrocznymi drzewami panowało milczenie, świetliki przelatywały bezgłośnie z krzaka na krzak, z mokradła niby zatopiony dzwonek zaczęła nawoływać kumka, pierwsze gwiazdy zajaśniały pod ciemnymi koronami dębów.

Chłopiec marzł trochę w podartym odzieniu, bał się też wielkich oczu, które błyszczały jak zbutwiałe drewno i nieruchomo wpatrywały się w niego. Jeszcze straszniej robiło mu się, kiedy od



czasu do czasu na blask tych oczu nasuwała się cienka błonka, jak gdyby jakaś dłoń przesłaniała światło i zdawało mu się, że chyba nie zrobił dobrze okazując zaufanie małemu, mówiącemu ptaszkowi.

Potem jednak sowa zaczęła mówić. — Nie lubię człowieczych dzieci — odezwała się swoim ochrypłym, przeziębionym głosem, — Rzucają we mnie kamieniami i kijami, kiedy ujrzą mnie w dzień: mówią, że jestem ptakiem zmarłych i wołam konających. Ponieważ jednak jest możliwe, że masz serce czyste, pragnę ci pomóc»

:— Tak, pomóż mi — prosił chłopiec — przez wzgląd na moją matkę.

— Nie ze względu na twoją matkę uzyskasz pomoc — odpo~; wiedziała sowa — ale dlatego, że masz czyste serce, jeśli się okaże, że je masz.

— Tego nie wiem — odparł cicho chłopiec.

— Ja jednak będę wiedziała, zanim jesień ogarnie las. I jeszcze czegoś będziesz musiał dowieść, tego że jesteś mądry i bez lęku. Tak jak my. Na nic się bowiem nie zdaje pomaganie głupcom i tchórzom tej ziemi. Wyślę cię tedy po trzykroć z tego lasu, byś wykonał trzy zadania, które ci zlecę. Potem, kiedy je wykonasz, zadam ci trzy pytania. Jeśli nie spełnisz jednego z zadań albo udzielisz fałszywej odpowiedzi na jedno z pytań, będziesz musiał pozostać w lesie, póki nie odnajdziesz sakiewki albo nie umrze twój ojciec. Może i twoja matka też. Jeśli jednak będziesz mądry i posłuszny, ja zaś w głębi twego serca nie odnajdę złości lub fałszu, pomogę ci osiągnąć więcej, niźli odszukanie sakiewki z talarami. Teraz powiedz, czy chcesz uczynić to, co ci zapowiedziałam?

Chłopiec obiecał i dostrzegł, że rudzik mu przytaknął.

— Słuchaj mnie więc dobrze — ciągnęła sowa. — Kiedy wyj-

31

dziesz z tego lasu i podążysz za Gwiazdą Polarną, po trzech miesiącach trafisz na wielką równinę, w jej zaś środku dostrzeżesz biały zamek. Co ranka koło twego legowiska będzie leżał świeży chleb, byś nie cierpiał głodu. Jeśli po drodze spotkasz ludzi, zwierzęta albo jakieś istoty pośrednie między dwoma rodzajami, a one zapytają, dokąd podążasz, powinieneś tylko odpowiedzieć, że masz przynieść „to co duże". Nic więcej. Strzeż się, by cię nie zwiedziono na inną drogę niźli ta, nad którą stoi Polarna Gwiazda. Zrozumiałeś mnie?

Chłopiec skinął głową. — Biały zamek — mówiła sowa w dalszym ciągu — ma jedną; jedyną bramę, a jest ona ze złota. Z daleka pomyślisz, że to słońce tam wschodzi. Umyj stopy u źródła, które wytryska przy bramie i zapukaj po trzykroć. Otworzy się i będziesz mógł wejść. Przejdziesz przez wiele sal, wszędzie zaś będą leżeli uśpię ii młodzieńcy oraz dziewczyny. W ostatniej sali, na złotym tronie będzie siedział czarownik. Poznasz go po niebieskich okularach. Masz mi przynieść te okulary, bym mogła widzieć wszystko i przy dniu, a sama nie być dostrzeganą. Okulary, to dla mnie właśnie „to co duże", przestanę bowiem być ślepa.

— Jak mam je od niego dostać? — zapytał chłopiec.

— To twoja sprawa i nic ci więcej nie powiem. Kto mądry, nie potrzebuje podpory.

— Spróbuję więc — powiedział chłopiec — ale jeśli się nie uda...

— Jeśli się nie uda, będziesz spał z tamtymi, aż do sądnego dnia.

Chłopiec wyruszył. Rudzik towarzyszył mu aż do krańca lasu. — Bądź nieustraszony — przestrzegł go. — Po drodze ukręć sobie wierzbową fujarkę. Nie zapomnij!

32

Chłopiec podziękował i ruszył na wędrówkę. Nocą spoglądał na Gwiazdę Polarną, za dnia natomiast kierował się według słońca. Wędrował przez wielkie mroczne bory i rozległe niziny. Nigdzie nie dostrzegł domów, nigdzie ludzi, co rano jednak u jego legowiska leżał chleb, zrywał też jagody i jadł je pełną garścią. Nie czuł strachu, ale odczuwał samotność, często ogarniała go tęsknota za matką i znajomym rytmem jej serca.

Potem ukręcił sobie wierzbową fujarkę i nieraz, kiedy o zmroku skradał się lęk, grał sobie jedną z tych łagodnych melodii, które grywał nad brzegiem rzeki.

Pod koniec pierwszego miesiąca, kiedy wczesnym rankiem wyszedł z wielkiego lasu, zobaczył chłopaka, młodego i pięknego, siedzącego w niskiej trawie pod krzakami leszczyny. A że było to pierwsze żywe stworzenie, które dostrzegł podczas wędrówki, podszedł bliżej, by przyjrzeć się, co też ów nieznajomy chłopiec robi. Ten zaś sięgał wąską, białą dłonią ku krzewom pełnym orzechów, a kiedy je zerwał zamieniały się pod jego palcami w złoto. Napełnił już nimi pleciony koszyczek, a kiedy flisaczek się zbliżył, wysypał wszytkie złote orzechy na trawę, tak że słońce odbijało w nich swój blask i wyglądało to przepięknie.

— Chodź ze mną — powiedział obcy chłopiec — a ja ci dam tyle koszy tego, ile zechcesz. Nie trzeba iść dłużej niźli pół godziny.

Flisaczek zawahał się. „Jeśli będę miał taki koszyczek — pomyślał — nie będę potrzebował iść aż do tamtego białego zamku, a posiądę tysiąc razy więcej niźli zgubiłem..."

Przypomniał sobie jednak słowa sowy i potrząsnął głową. — Nie mogę — powiedział zatroskany. — Nie mogę zejść z drogi, mam bowiem przynieść ,,to co duże".

t — Baśnie

33

Po tych słowach obcy chłopiec utracił całą swoją krasę. Zbladł, a' jego piękne młode ciało skurczyło się tak szybko, jak kwiat w powiewie burzy, a w końcu w trawie leżało coś niby szara, wyschnięta gałązka. Również złociste orzechy straciły swój blask i pozostała po nich tylko kupka kamyczków.

Chłopiec uniósł do ust fujarkę i poszedł dalej równiną pozostawiając słońce po prawej.

Pod koniec drugiego miesiąca na jego drodze stanął o porannym brzasku osiodłany koń, tak czarny jak węgiel z mielerza, a jego siodło i uprząż były ze szczerego złota. — Chodź ze mną — powiedział koń — pragnę cię ponieść do białego zamku tak szybko, że osiągniesz go jeszcze dzisiaj o wieczornej zorzy.

Znowu zawahał się chłopiec, nogi miał bowiem zmęczone i krwawiące po długiej drodze. Ale podziękował i powiedział, że musi przynieść „to co duże", 'a dojść do tego należy piechotą.

I znowu na dźwięk tych słów skurczyła się owa cudowna zjawa i nic po niej nie zostało tylko kawałek węgla na drodze, otoczonego wyschłymi źdźbłami trawy.

Chłopiec uniósł do ust fujarkę i powędrował dalej.

Pod koniec trzeciego miesiąca, kiedy siedział o zmierzchu nad brzegiem strugi i chłodził w niej stopy, rozchyliła się przed nim ciemna woda, wyłoniła się z niej przecudna dziewczyna z rozpuszczonym złocistym włosem, uniosła twarz sponad mokrej otchłani i spojrzała nań smutnymi oczami. A że białe jej ciało nie miało osłonek, przestraszył się chłopiec ogarniającej go głębokiej błogości i nie był w stanie odwrócić wzroku.

— Czego chcesz ode mnie? — zapytał cicho.

— Jeśli siądziesz na mych barkach — powiedziała dziewczy-

34

na — zaniosę cię aż pod złocistą bramę i będę cię po drodze pieścić, ile tylko zechcesz.

Znowu zawahał się chłopiec, dłużej niż w poprzednich dwu przypadkach, ciężko zrobiło mu się na sercu i opanowała je nieznana słodycz. Dostrzegł jednak w ostatnich promieniach zmierzchu padających na wodę, że piękne ciało dziewczyny zakończone jest srebrzystym rybim ogonem, odparł więc cicho, że przecież musi przynieść „to co duże", dziewczyna zaś mogłaby poczekać, aż wróci.

Spieniła się woda niby w mrocznej bystrzynie, a zamiast białego ciała dziewczyny stał u jego stóp wielki szczupak z gniewnymi oczami i pokazywał długie, spiczaste zęby.

Zerwał się chłopiec i odszedł, a melodia jego fujarki rozlegała się daleko ponad równiną, w wieczornym zmierzchu pod gwiaździstym niebem.

Po trzech dniach dostrzegł rankiem przed sobą biały zamek,, jego złota brama świeciła jak wschodzące słońce. I znalazł wszystko, o czym mu mówiono, a kiedy obmył stopy u źródła, zastukał trzy razy do bramy i wkroczył między bezgłośnie rozwierającymi się jej skrzydłami do kwiecistego ogrodu. Wśród krzewów i drzew siedziały tysiące kolorowych ptaków śpiewających tak pięknie, że aż mu dech zaparło i zawstydził się swojej fujarki. Najpiękniejsza wydała mu się jednak roziskrzona fontanna tryskająca ze srebrnej czaszy. Połyskliwe strumienie wody unosiły wielką złotą kulę.

Nie mógł się od niej oderwać i dopiero gdy daleki dzwon odezwał się upominająco, wspiął się szerokimi marmurowymi schodami do zamku i wszedł do cichych sal. Tak jak mu powiedziano, wszędzie pod ścianami widział pogrążonych w głębokim śnie mło-

35

dzieńców i dziewczęta, pięknych na twarzy i ciele, a na licu każdego spoczywała łza, jak gdyby zakrzepła w zimowym mrozie.

Im dalej szedł, tym smutniejsze było jego serce; myślał, że i on będzie spał tutaj aż do sądnego dnia, jeśli nie uda mu się zdobyć ,,tego co duże".

W ostatniej sali, na złotym tronie siedziała nieruchomo postać otulona ciemnymi szatami. Miała białe włosy i brodę, wpatrywała się weń milcząco przez niebieskie okulary, chłopiec zaś nie mógł rozpoznać czy spoza barwnych szkieł patrzą na niego oczy, czy też puste oczodoły trupa.

— Czego chcesz — zapytał w końcu głęboki głos rozbrzmiewający z oddali, jakby mówił daleko za ścianą z marmuru.

Dreszcz wstrząsnął chłopcem. Chciał odpowiedzieć, że przybył, by zabrać „to co duże", ale pomyślał, że czarownik wie doskonale, co to oznacza. A że nie wiedział, co ma mówić, uniósł do ust wierzbową fujarkę i zaczął grać taneczną melodię, którą matka, zapamiętawszy z czasów dziewczęcych, śpiewała mu.

Kiedy rozbrzmiały pierwsze tony, serce omal mu nie stanęło i ledwie zdołał przebierać dalej palcami po szarej korze. Po pierwszych bowiem dźwiękach czarownik podniósł się ze swego tronu, zstąpił po schodach i zaczął na błyszczącej jak zwierciadło marmurowej posadzce obracać się coraz szybciej, im żwawiej grał chłopiec. Ciemne szaty jak niesamowite skrzydła nietoperza wirowały dookoła, białe zaś i długie włosy otoczyły czoło niby srebrna tarcza. Niebieskie okulary zsunęły się i spadły na marmurową posadzkę do stóp chłopca, który ujrzał, że czarownik zamiast żywych ludzkich oczu ma dwa puste oczodoły wpatrujące się w niego w sposób budzący grozę.

Podniósł z posadzki „to co duże" i ciągle grając poszedł powoli

36

■■■і

z powrotem, coraz dalej, przez wszystkie drzwi i wszystkie sale; a poza sobą dostrzegł uśpionych młodzieńców i dziewczęta, jak podnoszą się z poduszek, najpierw powoli, niby we śnie, potem padają sobie w objęcia, a z wszystkich tych sal doszedł go wielogłosowy okrzyk radości: — On jest ślepy. On jest ślepy! Chłopie»-zabrał mu „to co duże".

I tak ciągle grając przeszedł ogród oraz złotą bramę, aż znalazł się na równinie i zobaczył w dali wielkie lasy. Schował okulary na sercu i pobiegł, coraz dalej i coraz szybciej, póki nie zmiarkował, że nikt go nie ściga.

Znowu po trzech miesiącach rozpoznał już z daleka sowi las, rudzik wyfrunął mu ze śpiewem naprzeciw, aż na wrzosowisko, siadł na prawym ramieniu, tak że mógł wyczuć bicie małego serduszka i podśpiewywał: — Wesel się, wesel się! Matka twoja jest zdrowa.

Chłopcu zdawało się, że przytulił policzek do matczynej piersi i radośnie mu było i lekko na młodym sercu.

— Byłeś dzielny i mądry — powiedziała sowa wkładając okulary na wygięty nos. — Teraz widzę wszystko co jest ponad ziemią, a ty nie będziesz tego żałował.

Po trzech dniach jednak, kiedy chłopiec już wypoczął, poprosił o drugie zadanie, a sowa powiedziała: — Słuchaj mnie teraz dobrze! Kiedy wyjdziesz z tego lasu i ciągle będziesz szedł w stronę Gwiazdy Zarannej, przybędziesz po trzech miesiącach nad ogromne morze, tysiąc razy większe od długości twojej rzeki. Na tym morzu dostrzeżesz wyspę z zamczyskiem z czerwonego marmuru, tak że z daleka pomyślisz, iż zachodzi tam słońce. Obmyj nogi na morskim brzegu i wstąp w odmęty. W zamczysku przejdziesz przez wiele sal, a wszędzie na srebrnych basztach siedzieć będą rozmai-

37

tych gatunków ptaki, wszystko co żyje na ziemi i ma tak jak ja cztery palce. Będą spać.

W ostatniej sali na tronie będzie siedziała księżniczka w rękawiczkach na dłoniach. Jest ona bowiem piękna ponad wszelką mia-ię, ale ma u każdej dłoni tylko cztery palce, tak jak ja, i dlatego nosi rękawiczki z ludzkiej skóry.

Masz mi te rękawiczki przynieść, bym nie marzła zimą, a wraz z tym obudzą się wszystkie ptaki w salach i będą wybawione. Rękawiczki te są dla mnie „tym co miłosierne", nikt bowiem nie zobaczy, że Bóg nie dopatrzył czegoś przy moich łapach.

Również i tym razem każdego ranka będzie leżał świeży chlel u twego legowiska, byś nie cierpiał głodu. Jeśli ktoś się zapyl dokąd idziesz, powinieneś mu jedynie powiedzieć, że masz . nieść „to co miłosierne". Nic więcej. Wówczas pozwolą ci Strzeż się jednak, byś nie oddał nic z twojego chleba, nawet 0 bardzo będą cię o to prosić. Oni bowiem nie pragną twojego chi: ba, tylko twojej duszy. Zrozumiałeś mnie dobrze?

Chłopiec przytaknął. — Ale jak mam te rękawiczki ściągnąć księżniczce z dłoni? — zapytał zmartwiony.

— To twoja sprawa — odparła sowa. — Dzielni nie potrzebują tarczy.

— Będę próbował — powiedział chłopiec. — A jeśli mi się nie

uda?

— Jeśli ci się nie uda, stracisz u każdej dłoni serdeczny palec i będziesz spał z tamtymi ptakami aż do sądnego dnia.

Wówczas chłopiec wyruszył. Znów rudzik towarzyszył mu aż do wyjścia z lasu. — Bądź nieustraszony — przestrzegał go. — Zbieraj też po drodze ziarnka dzikiego maku, tyle ile zdołasz. Nie zapominaj!

38

Chłopiec podziękował i ruszył na wędrówkę.

Tym razem szedł ku wschodzącemu słońcu, wieczorem zaś cień, który rzucał, wyprzedzał go długi i ciemny. Rankiem leżał u legowiska świeży chleb, a gdzie tylko przy drodze zobaczył główki dzikiego maku zrywał je do skrzynki z brzozowej kory, kiedy zaś były już dojrzałe i suche wysypywał do skrzynki nasiona, a makówki wyrzucał.

Pod koniec pierwszego miesiąca o wieczornej godzinie dostrzegł nagle rudzika siedzącego obok drogi na jałowcowym krzaku. Kiedy się zatrzymał uradowany, że mały kompan jest znowu przy nim, ptak powiedział: — Daj mi trochę chleba, żeby mi się dzieci nie zagłodziły.

Chłopiec wydobył szybko z torby resztkę chleba, ale przypomniał sobie słowa sowy i odrzekł: — Odfruń tam, gdzie przesiadujesz najchętniej.

Rudzik jednak powtórzył". — Daj mi trocłią cMeba.

Wówczas chłopiec powiedział, że nie wolno mu dać niczego, wysłano go bowiem, by przyniósł „to co miłosierne".

Kiedy to wyrzekł, skurczył się ptak w mgnieniu oka i nie zostało po nim nic poza ciemną jagodą na nagim krzewie.

Pod koniec drugiego miesiąca, znów o wieczornej godzinie, na jego drodze stanął mały piesek, czarny, z puszystym ogonem, taki jakiego miał na tratwie będąc dzieckiem. Pomachał przyjaźnie ogonem i poprosił: — Daj mi trochę chleba, żeby mi się dzieci nie zagłodziły.

— Mój kochany, szpicu, znowu tu jesteś? ■— zapytał radośnie chłopiec i wyciągnął szybko resztkę chleba z torby. — Pokaż mi jednak swoją najładniejszą sztuczkę, którą wykonywałeś zawsze, kiedy jeszcze byłem mały.

39

^^- :" 

Pies jednak powtórzył tylko: — Daj mi trochę chleba. Wówczas opamiętał się chłopiec, opuścił rękę i rzekł:

— Niczego nie mogę ci dać, gdyż posłano mnie, bym przyniósł „to co miłosierne".

Kiedy to wypowiedział, skurczył się piesek w mgnieniu oka i nie zostało po nim nic poza ciemną świerkową szyszką w zielonym mchu.

Wreszcie pod koniec trzeciego miesiąca, kiedy o wieczornej zorzy wyszedł na puste wrzosowisko, zobaczył siedzącą przy drodze starą kobietę, z twarzą otuloną w chustę, zmęczoną i zgarbioną. Pomarszczone dłonie splotła na lasce i odezwała się cicho: ■— Daj mi trochę chleba, bym mogła nakarmić zaginionego syna.

Chłopcu stanęło serce, a kiedy ręka sięgnęła po resztkę chleba, padł wśród wrzosów na kolana i powiedział: — Matko kochana, czy to ty? — Bowiem tak jak owa stara kobieta siadywała nad rzeką jego matka, kiedy nań czekała.

— To ja jestem — odrzekał stara kobieta.

Wydobył chleb z torby, nasączył go łzami i wyciągnął do niej dłoń. Kiedy jednak chciała sięgnąć po pożywienie, dostrzegł, że palce jej są wyschnięte, mają długie paznokcie, że nie jest to dłoń jego matki.

Odezwał się szybko: — Powiedz, które miejsce było mi najmilsze, kiedy byłem przy tobie.

— Ale stara kobieta powtórzyła tylko: — Daj mi trochę chleba! Wówczas chłopiec odrzekł pełen lęku: — Niczego nie mogę ci

dać, gdyż posłano mnie, bym przyniósł „to co miłosierne". Kiedy to wypowiedział, skurczyła się kobieta w mgnieniu oka i nie pozostało po niej nic poza kupką popiołu, który wiatr uniósł i rozwiał nad wrzosowiskiem.

40

Po kilku dniach chłopiec stanął nad brzegiem morza i przed sobą zobaczył wyspę wśród błękitnej toni. Przeląkł się wielkiej wody, tak ogromnej, że nigdy takiej jeszcze nie widział i siadł strwożony na piasku, po którym igrała biała piana. Czerwone zamczysko jaśniało tak, jak gdyby wśród ogrodów na wyspie zachodziło słońce.

Zdobył się jednak na odwagę, obmył stopy w chłodnej wodzie, zamocował na włosach skrzyneczkę z kory, pełną maku, a także swoją odzież i popłynął ku wyspie.

Tam ubrał się i poszedł przez milczące ogrody, wśród fontann i barwnych namiotów, kroczył przez wszystkie sale, w których na srebrnych basztach siedziały ptaki i stanął przed księżniczką trzymającą na podołku splecione dłonie w białych rękawiczkach. Poraziła go piękność jej twarzy oraz wielka otaczająca cisza.

— Czego chcesz — zapytał łagodny głos. Podczas ostatniego dnia wędrówki chłopiec miał serdeczne palce obu dłoni okręcone źdźbłem trawy tak mocno, że u nasady palców widać było wąskie, czerwone wklęśnięcie, niby bliznę po nacięciu.

Wyciągnął w stronę księżniczki obie dłonie i powiedział: — Słyszałem, że Bóg sprowadził na ciebie nieszczęście. I mnie ono dotknęło, ale zostałem uzdrowiony. Widzisz jeszcze miejsce, w których przyrosło to, czego mi brakowało. Przybyłem więc, by i ciebie uzdrowić.

Księżniczka szybko osłoniła dłonie złotolitą tkaniną, oczy jej lgnęły jednak z wielkim pożądaniem do dłoni chłopca. — W jaki sposób zostałeś uleczony? — zapytała.

— Są takie nasiona pewnej rośliny — odparł chłopiec — a jest to roślina miłosierna. Kiedy wypijesz kubek gorącego wina zmie-

41

szanego z nimi, staniesz się znów taka sama jak inni, a serce twoje wyzbędzie się troski.

— Daj mi trochę tego — powiedziała spiesznie księżniczka. I kiedy podgrzewała w złotym kubku czerwone wino, póki nie pojawiły się pęcherzyki, chłopiec roztarł między dwoma marmurowymi kamieniami mak, który zebrał, wsypał go do kubka i powiedział księżniczce, by wypiła.

Już kiedy wypiła połowę gorącego wina, zamknęły się jej oczy, chłopiec zaś pochwycił kubek, który wysunął się z jej dłoni. Odczekał, aż głowa jej opadła do tyłu, na oparcie tronu, po czym ściągnął powoli i ostrożnie rękawiczki. Zobaczył, że u każdej dłoni brakuje serdecznego palca, ukrył delikatną skórkę na piersi i pomału ruszył z powrotem, coraz dalej, przez wszystkie drzwi i sale, a za sobą widział ptaki, jak poruszają się na basztach, zrazu niby we śnie, potem trzepoczące skrzydłami, z wszystkich zaś sal doszedł go wielogłosowy okrzyk radości: — Ona śpi! Ona śpi! Chłopiec zabrał jej „to co miłosierne".

I poszedł przez ogrody aż do brzegu, przepłynął ponownie morską cieśninę i pobiegł, coraz dalej, coraz szybciej, póki nie zmiarkował, że nikt go nie ściga.

Znowu po trzech miesiącach przybył mu naprzeciw rudzik, siadł na prawym ramieniu, tak że mógł wyczuć bicie małego serduszka i nieustannie podśpiewywał: — Wesel się! Wesel się! Matka twoja jest zdrowa.

Chłopcu było radośnie i lekko na młodym sercu. — Byłeś dzielny i mądry — powiedziała sowa i naciągnęła miękkie rękawiczki. — Teraz nikt już nie będzie wiedział, że Bóg nie dopatrzył czegoś przy moich łapach.

42

Po trzech dniach sowa rzekła: — Słuchaj mnie dobrze! Kiedy wyjdziesz z tego lasu i ciągle będziesz szedł w stronę Gwiazdy Wieczornej, po trzech miesiącach przybędziesz na wielką pustynię, gdzie oczy twoje nie dostrzegą nic prócz piasku. W najgłębszym pustkowiu tej pustyni zobaczysz górę tak stromą, że będziesz miał trudności z wdrapaniem się na jej szczyt. Na szczycie zobaczysz jednak siedzącą starą kobietę, tak starą i cichą, jakby już była umarła. Twarz jej będzie osłonięta, a dookoła na zboczach góry dostrzeżesz stojące małe dzieci, które będą czerpać piasek do wielkich koszy srebrnymi sitami, ale nie będzie się to im udawało.

Stara kobieta w prawej dłoni będzie miała ukryte pszeniczne ziarno.

Wówczas obmyj dłonie łzami dzieci czerpiących piach, weź ziarno z dłoni kobiety, bym podczas ciężkiej zimy miała pożywienie. Kiedy je zdobędziesz, wszystkie sita dzieci zamienią się w srebrne szufle, będą radośnie napełniać nimi kosze i zostaną wybawione. Ziarno bowiem, które masz mi przynieść, jest „tym co wieczne", spoczywa zaś niepotrzebnie i bezpłodnie w zwiędłej dłoni.

Przestrzegła, by nie pił wody, którą podadzą mu na pustyni, nawet gdyby miał ginąć z pragnienia.

— A jeśli mi się nie uda? — zapytał chłopiec.

— Jeśli ci się nie uda, staniesz się dzieckiem takim jak tamte i będziesz sitem czerpał piach, aż do sądnego dnia.

Znowu pocieszał go rudzik, aż do wyjścia z lasu. — Bądź nieustraszony — ćwierkał. — Bądź zupełnie nieulękły! Nie zapomnij jednak zbierać własnych łez, które wylejesz po drodze. Nie zapomnij!

Chłopiec podziękował i ruszył na wędrówkę. Każdego ranka le-

43

żał świeży chleb u jego legowiska, on jednak był zatroskany przez cały czas, nie potrafił bowiem płakać i pusta pozostawała muszla, którą podniósł, by zbierać w nią łzy.

Ale już pod koniec pierwszego miesiąca opuścił lasy oraz wrzosowiska i dotarł do ogromnej pustyni. Nie było tam ani cienia, ani strumyka; słońce grzało bezlitośnie w nie osłonięte ciemię. Co wieczór leżał wycieńczony śmiertelnie na piaskowym łożu i gorzko płakał, a muszla wnet napełniła się słonymi łzami,

Kilka dni później, w najgorętsze południe zobaczył w dolinie, u stóp, cudowny, cienisty ogród, rozpoznał owoce na drzewach i pobiegł dobywając ostatnich sił, jak tylko mógł szybko, aż dotarł do cienia. Przy pierwszej z fontann siedziała dziewczyna, która była piękna jak anioł. Napełniła srebrny kubek chłodną wodą, tak chłodną, że srebro kubka pokryło się rosą i podała mu tę wcdę do picia.

„Nawet gdybym miał umrzeć — pomyślał chłopiec — napiję się tej wody..." Przestraszył się jednak, dłoń bowiem, która podawała mu kubek, była wprawdzie biała i wąska, ale pełna brodawek. Powiedział z wolna: — Napiłbym się, ale muszę przynieść ,,to co wieczne".

Kiedy wyrzekł te słowa zniknęły ogród, woda, owoce i dziewczyna, a u stóp jego leżał biały zwierzęcy szkielet, po którym przetaczały się ziarnka piasku.

Padł wówczas na gorący piach i gorzko zapłakał. Potem jednak wyruszył dalej i szedł do wieczora, a rozżarzony piasek palił mu nagie stopy.

Miesiąc później, znowu w najgorętszej południowej porze, napotkał siedzącego w piasku, przy drodze, pielgrzyma, który był stary i tak słaby, że nie mógł nawet poruszyć ręką. Obok niego

44

stał gliniany dzban, tak chłodny, że aż spływały po nim krople rosy.

— Moje dziecko — powiedział pielgrzym gasnącym głosem — niech cię Bóg pobłogosławi, żeś przyszedł w ostatniej minucie. Unieś dzban do mych ust, bym się napił, ręka moja bowiem jest już za słaba, by podnieść go do warg.

„Tego mi nie zakazano — pomyślał chłopiec" i podniósł dzban do ust umierającego, poczuł, że dłonie stają się chłodne, zobaczył jak pielgrzym pije, a krople ściekają mu z warg. Dostrzegł też, że wycieńczona postać pijącego prostuje się i staje się świeża oraz silna, jak zdrowego człowieka.

— Napij się również — powiedział pielgrzym — i niech cię Bóg wynagrodzi.

Wówczas jednak chłopiec dojrzał pod suknią pielgrzyma zwijającego się węża, który zimnymi drżącymi oczami wpatrywał się w wyciągniętą dłoń. Opuścił dzban i odrzekł ze łzami w oczach, że został wysłany, by przynieść ,,to co wieczne", że mu, na Boga, zakazano pić.

I patrzcie, ledwie to wyrzekł, zniknął i pielgrzym, i dzban, tylko w piasku siedział nieruchomo wielki pająk-krzyżak trzymający w łapach martwą muchę, omotaną białą, jakby jedwabną nicią.

Chłopiec przełknął wówczas łzy i pobiegł przez góry i doliny odwracając się od czasu do czasu, czy też potworny pająk nie podąża za nim.

Pod koniec trzeciego miesiąca, kiedy już Gwiazda Wieczorna wzeszła ponad rozpalone wzgórze, zobaczył, że nad doliną majaczącą u jego stóp krąży stado sępów, zataczając koła coraz ciaśniej-sze i niższe, a choć serce ledwie mu biło, zbiegł z góry ostatkiem sił. W blasku wieczornej zorzy dostrzegł leżącą na piachu młodą

45

kobietę, która obejmowała wychudzonymi ramionami troje małych dzieci i tuliła je do wychudłej piersi. Dzieci wyglądały jak szkielety z zapadłymi oczami, ogarnęła go tedy przenikająca do głębi duszy litość. Nad nimi krążyły wygłodzone sępy, ale u stóp biło z piasku cicho pluszcząc czyste źródło, a stopa kobiety ozdobiona złotą bransoletą sięgała aż do wody. Kobieta usiłowała podciągnąć nogę do tułowia, tak by dzieci mogły się napić kropli przyczepionych do skóry. Była jednak zbyt słaba.

— Niech Bóg błogosławi twoje kroki — zaszeptała. — Umieram, przyłóż jednak usta moich dzieci do źródła, by mogły się napić i by nie umarły.

„Tego mi nie zakazano" — pomyślał chłopiec, uniósł małe stworzonka, które patrzyły nań wielkimi oczami, położył je u źródła, podtrzymywał ich czoła obiema dłońmi i patrzył, jak piją pyszną wodę spękanymi wargami.

— Ty też się napij — powiedział zaczerpnąwszy wody splecionymi dłońmi i podał ją kobiecie.

Ona jednak potrząsnęła głową. — Jeśli wypiję, zanim napijesz się ty — powiedziała — zamieni się ona w ogień i spali moje ciało. Jeśli więc nie chcesz, bym umarła, napij się, na Boga, pierwszy, nawet jeśli byś miał tylko zwilżyć wargi. „Nie zakazano mi zwilżyć warg" — pomyślał chłopiec i dygocąc z pragnienia uniósł złożone dłonie ku ustom.

Ale patrzcie, kiedy podniósł dłonie, dzieci zaczęły śmiać się cicho i ukradkiem, on zaś zauważył, jak z kącików ich ust wypływa krwawa ślina.

Przeraził się i bryznął wodą przed siebie. Wówczas sępy odleciały z potwornym skrzekiem sponad wieczornych wzgórz. Zniknęła kobieta, znikły dzieci, zamiast zaś źródła stała wśród piasku

46

mętna, cuchnąca kałuża, a na płytkim jej dnie siedziały cztery ropuchy. Jedna duża, trzy małe i oskubywały białe, zbutwiałe ludzkie kości spoglądając na chłopca czerwonymi, podstępnymi oczami.

Znowu uciekł przerażony i gorzko płakał w mrocznej kotlinie między wydmami, aż łzy dawno już przelały się przez brzegi muszli, a ponad wzgórze wzeszedł wielki czerwony księżyc, samotny niby zapomniana w trupiarni lampa.

Kiedy wreszcie ujrzał przed sobą stromą, piaskową górę, wszystko było tak, jak powiedziała sowa. Nad głową stało słońce, a w jego do białości rozpalonym blasku zobaczył tysiące malutkich, nieszczęsnych dzieci skulonych wśród gorącego piasku i daremnie szuflujących do koszyczków ten biały piasek srebrnymi sitami. Nie zwracały na niego uwagi. Oczy ich, duże i smutne, przepełnione były łzami i wpatrzone w sypki piasek, a od ruchu tysięcy srebrnych sit po wszystkich zboczach góry niosło się nieustające błyskanie, jak gdyby tysiąc sierpów żęło na dziecięcym polu.

Sapiąc bez tchu wspiął się chłopiec na zbocze. Czasem dotknął którąś z owych nóżek lub dłoń zaciśniętą na srebrnym sicie, dłonie te jednak i stopy były lodowato zimne, tak jakby już dawno były martwe.

— O wy, biedacy, co tu robicie? — odezwał się z płaczem chłopiec. — Porzućcie swój trud daremny, inaczej pęknie mi serce. Dzieci jednak nadal zanurzały sita w piasek, tak jakby nie słyszały ani słowa, nie usuwały rąk i nóg z jego drogi, tak jakby były ślepe. Zauważył też, że ciała ich nie rzucały cienia.

Na wierzchołku, gdzie powietrze było takie jak w ognistym piecu, siedziała stara kobieta, cicha i osłonięta, jej prawa wyschnięta dłoń mocno ściskała coś, czego nie widział.

Stał bezradny i przestraszony. Nie otworzyła ust, by go o cokol-

wiek zapytać, tylko gorący wiatr zwiewał z cichym szmerem ziarnka piasku z rozpalonego wierzchołka.

Kiedy padł, by zemrzeć lub zostać zamienionym w małe zdrętwiałe stworzonko, poczuł nagle, że coś twardego uciska mu piersi, a była to muszla napełniona łzami.

Wtenczas przypomniał sobie słowa sowy, obmył ręce łzami, ujął muszlę w prawą dłoń i wysączył kroplami łzy swojej wędrówki na zamkniętą dłoń kobiety.

I patrzcie, kobieta zniknęła nagle, rozpłynęła się w rozpalonym powietrzu, a zamiast niej wśród gołego piasku stało źdźbło pszenicy, prosto i dumnie. W jego kłosie tkwiło jedno, jedyne pszeniczne ziarno, które chłopiec zabrał i ukrył na piersi.

Od razu też wszystkie srebrne sita zamieniły się w małe, połyskliwe szufelki, biały piasek zaczął napełniać koszyczki, wszystkie dzieci śmiały się i cieszyły, a ponad zboczami ognistej góry unosił się jednogłośny radosny okrzyk: — Ono rośnie! Ono rośnie! Chłopiec zabrał jej „to co wieczne!"

Zszedł w milczeniu z góry, a gdzie postawił stopę pustynia zamieniła się w kwiecisty ogród, wszędzie tryskały z trawy chłodne źródła, klękał więc przed nimi i pił wodę życia wyschłymi wargami.

I znowu po trzech miesiącach przybył mu naprzeciw rudzik, siadł na prawym ramieniu i zaśpiewał radośniej niż zazwyczaj: — Wesel się, wesel się! Wkrótce zobaczysz matkę.

— Byłeś dzielny i mądry — powiedziała sowa trzymając złote pszeniczne ziarno w swej na biało przyodzianej łapie. — Odtąd nie będzie już głodu ziemi, przyniosłeś bowiem „to co wieczne". Dzisiaj możesz spać w moim domu, jutro, rankiem, postawię ci

48

trzy pytania, zważaj, Byś odpowiedział na nie prawidłowo, a zakończysz czas swojej próby.

Chłopiec spał w dziupli dębowego pnia, widział gwiazdy przeciągające przed wąskim okienkiem i już mu było obojętne, czy jest to Gwiazda Zaranni. c"źy Gwiazda Wieczorna.

Jednak najbliższego rahEa, kiecfy Jeszcze rosa połyskiwała w krżewacH,- Sowa §uż siedziała na krawędzi dziupli. Na zakrzywió--nyrri Sżiobie miała okulary, na łapach rękawiczki, a w prawicy złote ziarnS pszeniczne. Spojrzała przyjaźnie na chłopca obmywającego rosą poranione stopy i rzekła; — Teraz słuchaj mnie dobrze, Byś się nie pomylił. Czy wiesz, co jest na ziemi najcięższe?

Chłopiec pomyślał najpierw ó głazach na dnie rzeki, jednakże rudzik siedzący obok dęSowegó pnia, na gałęzi leszczyny, lekko pokręcił głową.

„Musi to być coś takiego, co ciąży nie tylko naszym rękom" —■ pomyślał chłopiec. I nagle przypomniały mu się długie, męczące drogi wędrówki, pragnienie i strach, a na sercu ciężar długiej tęsknoty za matką. Wówczas' powiedział głośno: — Najcięższy na świecie jest ciężar na sercu. Sowa przytaknęła przyjaźnie i odłożyła na bok okulary. — Trafiłeś w sedno ■— rzekła ■— tylko tak dalej. A czy wiesz, co jest najbardziej gorzkie na ziemi?

Chłopieć pomyślał ó leśnych ziołach, które znał, chciał powiedzieć, że najbardziej gorzki na ziemi jest piołun, ale rucizik zHÓw pokręcił głową, więc zamilczał.

Potem pomyślał, że chyba najbardziej gorzkie są głód i pragnienie, ale ptaszek znów pokręcił głową.

Wtenczas dłoń jego wyczuła pustą muszlę schowaną w ubraniuf tę którą przyniósł z ostatniej wędrówki i już wiedział, co powi-

4 — Baśnie

49

nien odpowiedzieć: — Najbardziej gorzkie na ziemi — rzekł cicho — są łzy wypłakane przez osamotnionego.

Sowa przytaknęła przyjaźnie, ściągnęła z łap rękawiczki i położyła je 'obok niebieskich okularów.

— Trafiłeś w Sedno — powiedziała — tylko tak dalej. A czy wiesz, co jest na ziemi najgorętsze?

Chłopiec pomyślał o słońcu, o tym jak paliło mu ciemię w czasie ostatniej wędrówki. Rudzik jednak łagodnie pokręcił głową, więc zamilczał. Wtenczas przypomniał sobie ogień na kuchennym piecu o wieczornej porze w chacie nad rzeką, to, jak o jesiennym dniu bywało tam ciepło nad wodą. I rozchylił wargi, by odpowiedzieć.

Rudzik krzyknął wówczas głośno, jakby znowu w gąszczu pojawiła się zła sroka, czmychnął na prawe ramię chłopca i przytulił ciepłe ciałko do jego szyi, tak blisko, że ów wyczuł naskórkiem ciche a mocne bicie ptasiego serca.

Chłopcu jakby bielmo spadło z oczu i już się nie zastanawiając powiedział spokojnie, a pewnie: — Na ziemi najgorętsze jest serce matki.

Wtenczas sowa pochyliła się nad nim nisko, upuściła w jego splecione dłonie złote ziarno pszenicy i rzekła:

— Zdałeś wszystko, co pomyślane było jako twój egzamin, otrzymasz więc też wszystko, coś mi przyniósł, a do tego sakiewkę ze zgubionymi talarami. Nie myśl, że kazałam to przynieść dla siebie ani że moc tych rzeczy jest tak niewielka, jak powiedziałam. Niebieskie okulary bowiem nie są po to, bym w dzień widziała tak jak w nocy. Kto je nosi, rozpozna co jest złe, a co dobre w ludziach, zwierzętach i sprawach. Ty masz je nosić.

Rękawiczki nie są po to, by otulały moje łapy i ogrzewały je.

Kto je nosi, może powstrzymywać nie tylko ogień i wodę, cnoroby i niedomaganie, ale może też zatamować krew i łzy. To znaczy wiele na tej złej ziemi. Ty masz je nosić.

Ziarno pszenicy nie zostało po to stworzone, bym cieszyła się ową grudką złota, ale jeśli zostanie wysiane dobrą dłonią, urodzi w ciągu roku tysiąckrotny plon na polu tak wielkim jak te lasy. Skończy się głód na ziemi, bieda i niepomyślność. Ty masz je wysiać. Byłeś bowiem mądry i dzielny, wierny i posłuszny oraz litościwy dla wszystkich cierpiących.

Sowa złożyła okulary i rękawiczki w jego dłonie, w których trzymał już ziarno pszenicy i znowu wyglądała staro i samotnie jak dawniej.

Chłopiec skłonił się jednak przed nią" głęboko i powiedział: —i Dziękuję ci, Pani Matko, że tak dobrze ó mnie myślisz. Jeśli jednak można, proszę cię z całego serca, pozwól, bym zatrzymał tylko ziarno pszenicy. Resztę zabierz sobie z powrotem. Nie przystoi bowiem, bym wiedział co 'dobre, a co złe, będzie też dla mnie le-^ piej, jeśli dowiem się tego obcując z ludźmi, nawet jeśli dostarczy mi to cierpienia i trosk.

Nie przystoi mi też powstrzymywać wody i ognia, tamować krwi i łez zaczarowaną tkaniną. Jeśli przeleję krew, powinienem to odpokutować, jeśli spowoduję, że popłyną łzy, będę musiał ta£ długo czynić dobro, aż płynąć przestaną.

Chcę jednak wysiać pszeniczne ziarno, by wszyscy ludzie mieli pożywienie, bym już nie musiał oglądać dzieci tak biednych i nędznych jak tamte na pustynnej górze.

Wtenczas spojrzała nań sowa, skinęła i rzekła, że niechaj tak będzie, jak powiedział.

Założyła też okulary na zakrzywiony dziób i pofrunęła przed

Pi

nim. Zatrzymała się nad niskim świerkowym zagajnikiem i trzepotała w powietrzu, póki chłopiec nie pochylił się nad czymś ciemnym i zbutwiałym, a była to zagubiona sakiewka. Zamiast talarów wśród skórzanych rzemyczków połyskiwało jednak złoto.

Krzyknął radośnie, podziękował tysiąckroć, pożegnał się i polną drogą pobiegł wzdłuż rzeki ku matczynej chacie, a nieszczęścia ostatniego roku wydały mu się małe i już zapomniane. Rudzik został z nim i polatywał przodem ponad nabrzeżnymi łozami, z gałązki na gałązkę, wypełniając poranek pełną wesołości piosenką.

Kiedy chłopiec dotarł do chaty, matka siedziała na progu, tak jak siedziała na pustym wrzosowisku tamta stara kobieta, zmęczona i przygarbiona. Twarz jej otulona była chustą. Padł przed nią i wszystkim co mógł jej powiedzieć, były słowa: — Kochana matko... kochana matko...

I płakali z radości, póki nie nadszedł znad rzeki flisak. Nie powiedział nic. Wyciągnął tylko swoją nagniotkami pokrytą rękę, oczy zaś jego były jeszcze bardziej ponure niż zwykle.

Wydobył chłopiec sakiewkę zza pazuchy i zobaczyli, jak czerwone złoto błyszczy między rzemyczkami. Flisak wyrwał mu z dłoni sakiewkę. Kiedy ją jednak ujął, złoto natychmiast rozżarzyło się jak roztopiony metal, z flisaka wystrzelił w górę wysoki biały płomień i spalił go, między jednym a drugim uderzeniem serca, na kupkę popiołu.

Zanieśli go w brzozowym koszyczku ku dębom na skraju lasu i tam pochowali.

Ziarno pszenicy zasiali wieczorem w glebę i już rankiem następnego dnia zielone uprawne pole rozciągało się daleko, jak wzrok sięgał. Skowronki unosiły się nad nim radośnie, ku błękitnemu niebu.

KRÓLEWSKI WIATRAK

■•'■

.:."■■'

Przed dawnymi czasy żył król łagodny i dobrotliwy dla całego swego narodu, a wszyscy poddani wielcy i mali, biedni i bogaci kochali go. Rękę miał zawsze hojną dla potrzebujących, serce otwarte dla zatroskanych. Granice jego państwa były pewne, skarbiec zapełniony, próg który przestępowała jego noga mieszkańcy uznawali za błogosławiony.

Miał trzech synów i bardzo ich kochał, nie wiedział jednak, któremu spośród nich pozostawić państwo. Najstarszy był bowiem astrologiem i niewiele troszczył się o ziemskie sprawy. Drugi był uczniem magów, poszukiwał kamienia filozoficznego i pierścienia zapewniającego spełnienie życzeń. Trzeci był flecistą i pieśniarzem, zazierał tylko w oczy kobiet i dziewcząt wypatrując najpiękniejszej.

Przesiadywał więc król nieraz w swoich rozkwitłych ogrodach, nad wielkim srebrnym basenem, w którym rosły lilie wodne i pływały złote ryby, opierał głowę na dłoni i z troską rozmyślał o przyszłości.

Kiedy siedział tak pewnego dnia samotny, bez dostojników dworu, podeszła po trawie obca kobieta, pozdrowiła go i przysiadła na

53

krawędzi basenu. — Czego życzyłbyś swojemu ludowi, kiedy już zemrzesz? — zapytała.

Król przypatrzył się jej ze zdumieniem, usiłował przypomnieć sobie, czy widział ją już kiedyś u stóp tronu albo w którejś z chat swego kraju, a w końcu powiedział: — Kiedy myślę o tych wielu dzieciach w moim państwie, wówczas życzę memu ludowi, by mu nigdy nie brakło chleba.

Kobieta zanurzyła dłoń w wodzie, poruszyła nią lekko tam i sam, po czym spojrzała nań z zadumą. — Być może jest to dobre życzenie — rzekła — możliwe jednak, że są lepsze. Ale niech się stanie tak, jak powiedziałeś.

— Kim jesteś — spytał król — że możesz sprawić, by wszystko się stało jak zechcesz?

— Nie wszystko — odparła kobieta. — Mam jednak moc spełnienia jednego z twoich życzeń, jeśli i ty spełnisz jedno moje.

— Nie widziałem cię nigdy w życiu — powiedział król.

— Przypomnij sobie tylko — odrzekła kobieta. — Przed wieloma laty byłeś na polowaniu i ścigałeś łanię, która zmęczona, śmiertelnie wycieńczona padła nad frzegiem strugi. A kiedy już naciągałeś cięciwę łuku, stanęła przy tobie pewna stara kobieta, która zbierała zioła, i powiedziała ci: „Nie zabijaj!". Wpierw byłeś niezadowolony, ale potem opuściłeś łuk i powiedziałeś: „Masz rację. Zabijanie to sprawa kata, nie króla. Dziękuję ci." To ja byłam ową kobietą, łania zaś moim dzieckiem.

Król przypomniał to sobie, a na wspomnienie minionych młodych lat zrobiło mu się ciepło na sercu. — Młody byłem wówczas — powiedział cicho. — Ty jednak wtedy byłaś stara, teraz zaś jesteś młoda. Życie to barwna igraszka...

Kobieta przytaknęła. — Daje wszakże każdemu to, co mu należ -

54

ne — powiedziała. — Ty już niedługo spoczniesz, przedtem jednak pragnę spełnić twoje życzenie. Kiedy obudzisz się jutro, dostrzeżesz wiatrak stojący na jednym ze wzgórz. Wówczas poszukaj w swoim kraju trzech młynarzy i osadź ich w tym wiatraku. Powinni być niemi. Ludowi nakaż, by nie mełł ziarna w domu, na żarnach, ale worki zawoził tam właśnie. Powiedz, że temu, czyje ziarno będzie najcięższe i najczystsze, do jednego spośród worków mąki nasypany zostanie złoty pył. Tak będzie się działo raz do roku, a zdarzy się tylko jednemu. W ten to sposób lud twój będzie zabiegał o uprawę najcięższego i najczystszego ziarna, dzieciom zaś nigdy nie zbraknie chleba.

Król podziękował i poprosił, by spędziła wieczór z nim i jego najbliższymi, ale że widział już tylko wśród traw starą kobietę, schylającą się po zioła, pozwolił jej odejść.

Kiedy obudził się rankiem, od razu podszedł do okna i zobaczył wiatrak stojący na wzgórzu. Jego skrzydła obracały się szybko i lekko, u stóp wzgórza stał zaś lud i przyglądał się cudowi, jaki zda-: rzył się w tym kraju.

Król zwołał synów oraz dostojników swego państwa, po czym opowiedział im, jak ma się rzecz z wiatrakiem. Kazał też poszukać trzech niemych młynarzy, a potem ogłosić ludowi, że odtąd ma tam przynosić swe ziarno.

Od tamtego jednak wieczoru król czuł, że nadchodzi jego pora. Przygotował wszystko na wypadek śmierci, a ponieważ żaden z trzech synów nie pragnął tronu, postanowił, że państwem mają rządzić wszyscy trzej, zalecił im jedność, łagodność oraz sprawiedliwość i zmarł.

Wiatrak mełł dzień i noc, niemi młynarze sypali ziarno, po roku zaś zadęli trębacze na blankach pałacu, a lud zaczął się tłoczyć na

55

■ ■ ^„-;-

ulicach, radosny, wśród wielu bowiem worków, jakie tego dnia napełniły się białą mąką, był jeden, w którym połyskiwał czysty złoty pył. Ten, któremu przytrafiło się to szczęście był biednym chałupnikiem; teraz przystroili jego wóz i starego konia girlandami i wiedli radując się przez ulice. Podeszli również młodzi królowie oraz dostojnicy państwowi, życzyli mu szczęścia; sami też przesypywali złoty pył palcami.

Działo się tak rok po roku, wiatrak obracał się dniem i nocą. Złoty los padł raz na wielkiego obszarnika, kiedy indziej znowu na biednego chałupnika, to na ubogą wdowę. Lud wiedział, iż kamieni młyńskich nie obraca przypadek, lecz potężna, nieznana, sprawiedliwa dłoń i bez zazdrości pozwalał oddalać się szczęśliwcom. A że każdy z wszystkich sił zabiegał o owe ziarno, państwo kwitło, dzieci miały rumiane policzki i błogosławiły pamięć zmarłego króla.

Tylko wśród wojennych najemników było wielu takich, którzy czasami kręcili głowami, ale ponieważ każdy miał co jeść i z radością oddawał się codziennej pracy, nikt nie chciał stanąć pod broń. Tam bowiem nie można było zyskać wora ze złotym pyłem, jako że mógł on przypaść tylko temu, kto trudził się na roli. Najstarszy spośród królewskich braci schodził też co ranka ze swej dostrzegalni z zatroskanym obliczem, zdawało mu się bowiem, że wśród sfer niebieskich dostrzega nadciągające nieszczęście i śmierć.

Tylko najmłodszy spośród braci wydawał w kwiecistych ogrodach przyjęcie po przyjęciu i każdy bywał nań zapraszany jednakowo, bogaty czy biedny, byleby miał ładną postać i twarz oraz był wesoły.

Pewnego jednak dnia od południowej granicy przybyli do królewskiego miasta chłopi i pasterze przyprowadzając resztę swych

56

bliskich i trzód. Byli zakrwawieni i wyczerpani. Opowiadali, że obcy władca napadł granice ze swymi najemnymi hufcami, a pozostaje za nim tylko śmierć i zniszczenie. Tym, co czyni go szczególnie straszliwym, są trzy wilki biegnące przy nim, zwierzęta nienaturalnej wielkości, czarne i z krwawymi oczami, rozdzierające ludzi i bydło, pijące ich krew i porzucające trupy wśród trawy. Żadna strzała, żadna dzida nie jest w stanie uczynić szkody ich cielskom.

Zeszli się razem trzej młodzi królowie i powołali naród pod broń, a nie było nikogo, kto by się uchylił przed tym wezwaniem. Kiedy stanęli u stóp wiatracznego wzgórza, a najmłodszy król wesoło kłusował wśród szeregów podnosząc od czasu do czasu flet do warg, wiwatowali radośnie, byli pełni dobrej nadziei i wołali, że oto wiatrak będzie mełł wkrótce wrogą krew zamiast ziarna.

Kiedy jednak w oddali nad obcymi zdobywcami uniosła się chmura kurzu, kiedy słońce rozbłysło w ich broni od jednego krańca pustkowia do drugiego, kiedy toczyli się milczący i groźni na kształt morskiej fali, przed nimi zaś jechał na olbrzymim bojowym siodle i w czarnej zbroi mężczyzna nie otoczony przez nikogo prócz trzech wielkich wilków o długich wychudłych łapach, kiedy ów mąż podniósł w milczeniu dłoń i wysłał wyjące wilki przed siebie i można było dostrzec pianę wokół ich pysków, zadrżały serca królewskiego ludu, a wszyscy, którzy chętnie stawili się na rozkaz, rzucili się w dzikiej ucieczce na łeb i szyję i nikt nie został na swoim posterunku prócz trzech królów ze swymi dostojnikami oraz starymi wojownikami.

Wiedzieli dobrze, że są zgubieni, a z nimi całe państwo, miecze ich jednak rozbłysły jak za dawnych czasów. Kiedy zaś w czasie walki spoglądali na stronę, dostrzegali skrzydła wiatraka obra-

57

cające się cicho w wieczornej zorzy. Wówczas wydało im się, że nie miele on już ani ziarna, ani złota, tylko krew, widzieli też, że ta krew jest ich krwią.

Ginęli jeden po drugim, na końcu zaś trzej młodzi królewicze, których rozdarły wilki. Kiedy słońce już zachodziło, leżeli wszyscy zlcho na wrzosowisku, a ostatni blask połyskiwał smutnie w ich martwych oczach. Zdobywcy stanęli na krwawym polu, otarli broń z krwi i ponuro patrzyli na milczące miasto, ponad którym obracały się bezgłośnie skrzydła wiatraka.

Potem wkroczyli do opuszczonego pałacu, kazali przerażonym sługom przygotować ucztę zwycięstwa i zabawiali się do porannego brzasku. Teraz oni byli panami i pozostali nimi.

Tej samej nocy chodziła jednak skrycie po bitewnym polu stara, zgarbiona kobieta. W mdłym świetle księżyca przechodziła od jednego zabitego do drugiego, aż odnalazła trzech królewiczów. Leżeli blisko siebie, tak jak razem walczyli. Klękła, otarła im krew z warg, poszarpane przez wilki ciała okryła szatami. Potem siadła wśród nich, ułożyła ich pobladłe głowy na łonie i zrosiła zimne czoła swoimi łzami. Kiedy jak przez mgłę dostrzegała skrzydła wiatraka obracające się na tle księżycowej tarczy, mamrotała umarłym tajemne zaklęcia, a każde z nich kończyło się słowami: „Dzisiaj chleb, jutro krew... dzisiaj chleb, jutro krew..."

Rankiem cudzoziemiec kazał trzech królewiczów zanieść do wiatraka i wrzucić ich między młyńskie kamienie, lud zaś zmusił, by ten nadal przynosił swoje ziarno do wiatraka, a ludzie z płaczem patrzyli, jak do każdego worka z białą mąką spadały trzy krople krwi, dzień po dniu, noc po nocy. Wiedzieli, że byli to królewicze i odtąd wiatrak nosił u nich nazwę królewskiego wiatraka.

Cudzoziemiec ukorzył ich tak, że czołami dotykali pyłu, a nie zna-

58

lazł się nikt, kto by mu się oparł. Przed trzema bramami pałacu dniem i nocą leżały trzy wilki i wybierały swój żer spośród niewinnych, tak że za każdym z nich, niby biały grobowiec piętrzyła się sterta kości i czaszek. Każdego ranka przychodził kat cudzoziemiec i kijem mierzył wysokość tego pomnika, a potem żłobił nożem znak na złotej bramie.

Śmiech i wesołość umarły w mieście i kraju. Starzy umierali, dzieci się nie rodziły, nikt bowiem nie chciał, by syciły się nimi wilki. Wysychały studnie, zamierały źródła. Tylko dzbany napełniały się łzami i aż się przelewały. A wiatrak obracał dniem i nocą swoje skrzydła, a niemi młynarscy parobcy sypali ziarno między kamienie i w milczeniu patrzyli, jak do każdego worka spadają trzy czerwone krople krwi.

Od czasu do czasu młodzieńcy szlachetnego ducha buntowali się i atakowali wilki, chcąc dotrzeć do cudzoziemca i zabić go. Kiedy jednak wszelka broń nie imała się ich, nawet kamienie z poświęco-nej,pasterskiej procy i naga pięść, odwaga opuściła nawet najdzielniejszych i lud poddał się w milczeniu ponuremu losowi.

Wielu postanowiło raczej umrzeć, niż znosić niewolę i hańbę, po dniach więc i nocach słychać było stukot krosien, na których tkano śmiertelne całuny. Pewnego wieczora najstarszy spośród całego ludu wziął wszystkie płótno, które był utkał i poszedł przez pustkowie nad strugę płynącą wśród dębiny, by wyprać tkaninę i wybielić. Znał on był starego króla, kiedy ów jeszcze nie nosił korony, na jego oczach wzrosło radośnie wiele pokoleń i wiele w spokoju odeszło. Teraz siadł nad strugą znużony starością, pracą i drogą, widział, jak woda spokojnie przepływa, jak igrają ryby, jak na piaszczystym dnie majaczą kamienie. Całe życie człowieka i narodu wydało mu się głupstwem i bezsensowną zabawą

59

jak ta, kiedy dzieci ścinają patykami oset lub rzucają ogień na wyschłe wrzosowisko.

Westchnął i wspomniał z żalem swoje młodzieńcze dni oraz to, że więdnie każdy wieniec, a każde płótno bieleje. Jego stare, na wpół oślepłe oczy cicho zapłakały.

Kiedy jednak łzy wpadły do strugi u jego stóp, siadła koło niego stara kobieta zbierająca chrust i splotła dłonie na podołku. Stary człowiek zawstydził się łez i otarł je po kryjomu rękawem, a ona odezwała się doń: — Jeszcze przez trzy lata będziecie płakać i cierpieć. Pod koniec pierwszego roku wiatrak nie namiele worka pełnego złotego pyłu, tylko pełen popiołu, którym macie posypać sobie głowy.

Pod koniec drugiego roku namiele zamiast worka pełnego złotego pyłu worek pełen łez, którymi macie zwilżyć oczy waszych dzieci.

Pod koniec trzeciego roku nie namiele worka pełnego złotego pyłu, tylko worek pełen krwi, na której upieczcie swój chleb.

Tego też roku macie spośród waszych dzieci wyszukać i wyv próbować te, które są czystego serca. Takie też macie posłać między wilki i wszystko jedno, czy będą miały w dłoni miecz czy też lilię. Ostatnie bowiem zło na tej ziemi zwyciężone będzie nie za pomocą miecza, ale czystego serca.

— Ty chyba wiesz — powiedział starzec — że łatwiej znaleźć tysiąc nieustraszonych mieczy, niźli jedno, jedyne czyste serce.

— Dlatego też macie szukać przez trzy lata — odparła kobieta. — Jeżeli w ciągu trzech lat nie zdążycie, będziecie szukali lat trzydzieści, a jeśli nie znajdziecie w ciągu trzydziestu lat, będziecie szukali przez lat trzysta.

60

m

Stary człowiek podziękował, a kiedy wypłukał już swoje płótno, kobieta zniknęła.

Lud podniósł wtedy głowę i zaczął szukać dziecka o czystym sercu.

Pod koniec pierwszego roku cudzoziemiec stanął we wiatraku ze swymi pomocnikami i katami, pragnął bowiem złotego pyłu, o którym doszła go niejedna wieść. Stał od rana do wieczora, ale dopiero kiedy wieczorna zorza padła na ślepe okna, do napiętego worka należącego do jednego z chłopskich parobków zaczęła płynąć złota struga.

Lud westchnął, ale gdy ręka cudzoziemca sięgnęła po złoto, zamieniło się ono w popiół, tak że zaraz cofnął poszarzałą dłoń. Nie powiedział nic, tylko skinął na swoich katów, ci zaś związali nieszczęsnego parobka i powiesili na jednym ze skrzydeł wiatraka.

Spośród ludu każdy wziął szczyptę popiołu między czubki palców, poniósł skrycie do domu i uczynił tak, jak nakazała stara kobieta.

Znowu po roku stanął cudzoziemiec we wiatraku i ponury czekał na wieczorną zorzę, ale gdy ręka jego sięgnęła po złoto, zamieniło się ono w gorzkie łzy, które z worka kapały na deski podłogi i wówczas cofnął wilgotną dłoń.

Kaci związali ubogą żonę chałupnika i powiesili ją na drugim skrzydle wiatraka.

Spośród ludu każdy wziął jedną z łez do kubka, poniósł ją troskliwie do domu i uczynił tak, jak nakazała stara kobieta.

I znów po roku stanął we młynie cudzoziemiec. Czekał w milczeniu na wieczorną zorzę, ale gdy ręka jego sięgnęła po złoto, zamieniło się ono w krew, która z worka kapała na deski podłogi i wówczas cofnął okrwawioną dłoń.

61

Kaci związali biednego pastuszka i powiesili go na trzecim skrzydle wiatraka.

Spośród ludu każdy wziął jednak trochę krwi w dłoń, poniósł troskliwie do domu, a nocą upieczono chleb, który potajemnie jedzono o porannej godzinie; dla jednego z młodzianków był to już posiłek ostatni. Był bowiem jednym z trzech, których lud uznał za takich, co mają czyste serce. Pierwszy spośród nich wspiął się z obnażonym mieczem, następnej nocy, po schodach pałacu.

Że jednak przy całej swej szlachetności przede wszystkim myślał o tym, iż zyska sławę wśród ludu, odeszła go czystość i rozdarły go wilki.

Poszedł przeto następnej nocy drugi spośród nich na pałacowe schody, w ręku zaś dzierżył połyskującą dzidę. Że jednak przy całej swej szlachetności przede wszystkim pomyślał, że oto ukochana wije wieniec na jego głowę, odeszła go czystość i rozdarły go wilki.

Tedy trzeciej nocy poszedł najmłodszy i najuboższy spośród nich, który był synem pasterza i niósł w ręku procę. Że jednak był młody i ubogi, pomyślał o tym, iż odtąd rodzice jego co dzień będą jadali pszenny chleb, odeszła go czystość i rozdarły go wilki.

Lud opuścił w smutku rozległy plac, na którym czekał w milczeniu, i rozczarowany, bez nadziei odszedł do swoich domowych ognisk.

Na pustkowiu, za królewskim wiatrakiem, żyła wszakże uboga wdowa, która miała córkę, dziecko jeszcze. Matka przez cały dzień musiała się mozolić, by nie ucierpiały głodu i nie miała nawet czasu pomyśleć, czy dziecię jej jest czystego serca, zapewne też nie wiedziała, co to takiego. Obie bowiem nie czyniły żadnej nieprawości, nie wiedziały też, że można by żyć inaczej.

W ciągu trzech nocy, w których ginęli tamci chłopcy, dziecku

62

śnił się zawsze taki sam sen. Oto stała w swoim ogródku, pielęgnowała białą różę i strzegła jej. Róża była niezwykle urocza, a kwiat jej zapełniały krople rosy o osobliwie żółtawej barwie. Spośród traw wypełzł długi, czarny wąż, napił się owej żółtawej rosy, zwinął się kurczowo i zdechł.

I znowu dziecko stało w swoim ogrodzie strzegąc białej róży, krople zaś rosy były jasne niby woda albo łzy. Przypełzł przez trawy drugi czarny wąż, napił się białej rosy, zwinął się w kurczach i zdechł.

Po raz trzeci stało dziecko w swoim ogrodzie strzegąc białej róży, a krople były czerwone jak krew. Przez trawy przypełzł trzeci czarny wąż, napił się czerwonej rosy, zwinął się w kurczach i zdechł.

Wówczas, rano, podeszła córka do matki i rzekła: — Kochana matko, trzy razy śniło mi się coś dziwnego. Upiecz mi z naszej ostatniej mąki mały chleb, wmieszaj na koniec popiół, łzy i krew z młyna. A potem pozwól mi pójść do królewskiego zamku oraz stanąć wobec trzech wilków.

Załamała matka ręce, klękła przed dzieckiem i zaklinała je, by odstąpiło ód zamiaru, który oznaczał pewną śmierć.

Córka jednak pocałowała ją, objęła ramionami i prosiła, by przestała się sprzeciwiać, ponieważ serce nakazuje jej udać się w tę trudną drogę.

Gdy matka wśród gorzkich łez zapytała, czy jest ona aby czystego serca, tak jak mówi proroctwo, dziecko pokręciło ze śmiechem głową i rzekło: — Nikt mnie nie uczył, co to takiego znaczy, być czystego serca. Wiem tylko, że bije ono tak samo spokojnie jak wówczas, kiedy trzymałaś mnie w swych ramionach.

Nocą podeszła w górę po pałacowych stopniach trzymając mocno

63

w dłoniach mały upieczony chleb. Lud stał w milczeniu i z ciężkim sercem przyglądał się, jak wstępuje stopień po stopniu, a blask księżyca połyskiwał na jej bosych stopach.

Podniósł się warcząc pierwszy z wilków i zapytał: — Co niesiesz w dłoni?

— Niosę pokarm dla ciebie — odpowiedziała dziewczynka — upieczony z popiołu, łez i krwi.

— To dobra przystawka, zanim nie pożrę ciebie — powiedział wilk i wyszedł jej naprzeciwko.

— Wpierw zrób dla mnie jeszcze coś dobrego — poprosiła dziewczynka. — Moje czoło pokryte jest potem, tak się boję. Obetrzyj je, bym się nie lękała.

Wówczas wilk oblizał ją gorącym, czerwonym językiem, a kiedy dotknął jej twarzy osunął się na ziemię, zwinął się w kurczach i zdechł.

Wtedy powiedział drugi wilk: — Nasz brat jest zmęczony, ale ja chcę spróbować twojej potrawy.

— Wpierw jednak zrób dla mnie coś dobrego — poprosiła dziewczynka. — Policzki moje mokre są od łez, tak bardzo się bowiem zasmuciłam. Obetrzyj je, bym stała się wesoła.

Wówczas wilk zlizał gorącym językiem łzy z jej policzków, a kiedy dotknął jej twarzy osunął się na ziemię, zwinął się w kurczach i zdechł.

Powiedział więc trzeci wilk: — Moi bracia są zmęczeni, przeto ja chcę spróbować twojej potrawy.

— Wpierw jednak zrób dla mnie coś dobrego — poprosiła dziewczynka i potajemnie ukłuła się igłą w palec.

— Krew jest na mojej dłoni, bo szłam przez ciernisty gaj. Obetrzyj ją, bym była dla ciebie bez skazy.

64

— Krew to dobra potrawa — powiedział wilk i zlizał krew z jej dłoni gorącym językiem. Kiedy jej jednak dotknął, osunął się na ziemię i zdechł.

Lud zakrzyknął radośnie i ruszył po schodach do królewskiej komnaty. Cudzoziemiec siedział na tronie i patrzył na nich jak ktoś konający. Na czole i licach perlił mu się śmiertelny pot, dłonie wyglądały tak, jakby je był zanurzył we krwi.

Wtenczas zabili go oraz wszystkich jego ludzi, zwłoki wynieśli na pustkowie i do świtu spalili.

Szukali dziecka, by posadzić je na szczerozłotej tarczy i ponieść przez miasto, znaleźli je śpiące na progu wiatraka. Trzymała je na łonie jakaś stara kobieta, dłoń mu położywszy na oczach, żeby nie zobaczyło ognia.

Gdy prosili starą kobietę, aby je zbudziła, tak by mogli włożyć mu na głowę starą koronę, kobieta wyciągnęła naprzeciwko nim dłoń i powiedziała: — Czyste serce nie potrzebuje korony.

Odstąpili więc, a potem patrzyli, jak kobieta z dzieckiem szła do lasu, a dziecko trzymało ją za rękę, drugą dłonią natomiast zrywało kwiaty. Młyn nie mełł już złotego pyłu, lud zaś zasadził koło owego progu biały różany krzew. Rósł coraz wyżej i wyżej, aż dosięgną! skrzydeł. Kiedy się obracały, ścinały czasem biały pączek. Dzieci podnosiły go, wkładały do dzbana z wodą, a kiedy rozkwitał mówiły: — Rozkwitło czyste serce. — Tak bowiem nazwały ten gatunek róż.

5 — Baśnie

PTAK „JUZ NIGDY"

W dalekim kraju żył swego czasu wielki król, a był on nie tylko potężny i bogaty, lecz posiadł od wielkiego czarownika, którego więził, takie mnóstwo tajemnych mocy, że nikt na ziemi nie mógł mu się oprzeć. Miał miecz, który w każdej z bitew zwyciężał sam tysiąc mężczyzn, on zaś nawet nie potrzebował ruszyć ręką. Miał pierścień zamieniający wodę w wino, a ziemię w chleb, tak że jeśli tylko obrócił go na placu, nikt w jego krainach nie musiał głodować. Miał laskę, która stukała w ziemię wszędzie tam, gdzie skryte było złoto i skarby, toteż nie znał biedy i mógł pozwolić sobie na wszystko, czego tylko zapragnęło serce.

Nie uczyniło go to jednak ani pokornym, ani wdzięcznym, był natomiast dumny i zatwardziałego serca, uważał się bowiem za wszechmocnego, jego poddani byli zaś pyłem, który zdmuchiwał, jeśli tak mu się podobało.

W stolicy jego nie panowały radość oraz wesołość, dziewczęta nie tańczyły w kwiecistych ogrodach, mężczyźni nie przesiadywali wieczorami na przyzbie, by pogadać z sobą lub posłuchać bajarza. Wszystkie twarze były zalęknione i skryte, każdy zamykał się w

66

domu, a tam gdzie rozlegały się kroki królewskiej straży, ludzie kryli się za bramy, nawet psy uciekały na podwórka i skomlały ze strachu przed włóczniami żołnierzy.

Król stał na blankach swojego pałacu i zaśmiewał się widząc, jak ludzie i zwierzęta kryją się przed jego władzą.

— Dobrze jest tak! Tak powinno być! — mówił król do swego podkomorzego. — Tylko ten, kto żyje w strachu przed władcą, jest dobrym poddanym.

Podkomorzy skłaniał się, splatał ręce na piersi i mówił: — Imię twoje jest wielkie, o panie, Ziemia jest tylko pyłem u twych stóp...

Miał jednak król małżonkę, która nie tylko miała ładne i miłe oblicze, ale nadto jej serce było tak miękkie, jak twarde było serce króla, przeto z oczu jej i dłoni płynęło samo miłosierdzie dla nędzarzy, dzieci i sponiewieranych. Ubóstwiano ją więc niby kogoś nieziemskiego. Wszelkie dobro, jakie czyniła, mogła była wyświadczać jedynie w wielkiej tajemnicy, gdyż jeśli tylko król się dowiedział, karał obdarowanego śmiercią, królową zaś wyzywał ciężkimi słowami i na jakiś czas zamykał w ponurej wieży, by nauczyła się posłuszeństwa oraz szacunku dla niego.

Królowa urodziła mu trzech synów; najstarszy miał dziesięć, najmłodszy pięć lat, a że byli podobni do matki jak krople wody, odziedziczyli też przyjazny uśmiech i łaskawą rękę, pozostawali królowi nienawistni. Zmierzał on do tego, by małżonkę wraz z dziećmi pod jakimś pozorem odtrącić, a dziedzica swego państwa uzyskać od innej niewiasty.

Podkomorzy, który wiedział, co się dzieje w sercu króla, pomyślał, że ma ładną córkę i stałoby się dlań dobrodziejstwem, gdyby to ją król poślubił, po śmierci zaś króla nie byłoby mu trudno zabić własne dziecko i samemu zasiąść na tronie.

I tak, kiedy pewnego razu król wrócił z wojennej wyprawy, opowiedział mu w pełnych troski słowach, iż królowa jest go niegodna, gdyż w czasie jego nieobecności utrzymywała poufne kontakty z najwyższym kapłanem, zachęcając go, by podburzył naród do obalenia budzącej grozę władzy. Był tego wszystkiego świadkiem i chce to potwierdzić przysięgą.

Król długo mierzył go ponurym wzrokiem, potem podziękował za wierność, nakazał milczenie i na początek rozkazał ściąć mieczem najwyższego kapłana wraz z najznamienitszymi spośród duchownych.

Potem zamknął w wieży małżonką razem z }e} trzema synami oświadczając, że nazajutrz klękną na placu kaźni, złamała bowiem wierność, którą mu ślubowała.

Na wieczór przygotował wielki obchód zwycięstwa, kazał przyjść bajarzom i tancerkom, córkę podkomorzego posadził u swego boku, śmiał się, żartował i wołał do podkomorzego, że nazajutrz wierność jego zostanie wynagrodzona. Nagroda będzie taka, jaka człowiekowi może się trafić tylko raz w życiu.

W tym samym czasie, w wieży, słudzy i dziewki klęczeli przed królową, z płaczem całowali dłonie swojej pani i zrozpaczeni szukali drogi ratunku. Ale niżej położone pomieszczenia zapełnione były przez straż przyboczną króla, tak że nawet szpilki nie mógłbyś między nimi przecisnąć.

Królowa pocieszała płaczących, rozdzieliła między nich szaty oraz klejnoty i tylko kiedy patrzyła na swoje dzieci, łzy płynęły jej z oczu. Wzdychała też z głębi serca nad losem małolatków, które miały tak rychło zemrzeć krwawą śmiercią.

Około północy, gdy z pałacu dochodziły coraz bardziej nieokiełznane śmiechy i dźwięki trąb, ukląkł przed królową najstarszy ze

63

I tak, kiedy pewnego razu król wrócił z wojennej wyprawy, opowiedział mu w pełnych troski słowach, iż królowa jest go niegodna, gdyż w czasie jego nieobecności utrzymywała poufne kontakty z najwyższym kapłanem, zachęcając go, by podburzył naród do obalenia budzącej grozę władzy. Był tego wszystkiego świadkiem i chce to potwierdzić przysięgą.

Król długo mierzył go ponurym wzrokiem, potem podziękował za wierność, nakazał milczenie i na początek rozkazał ściąć mieczem najwyższego kapłana wraz z najznamienitszymi spośród duchownych.

Potem zamknął w wieży małżonkę razem z jej trzema synami oświadczając, że nazajutrz klękną na placu kaźni, złamała bowiem wierność, którą mu ślubowała.

Na wieczór przygotował wielki obchód zwycięstwa, kazał przyjść bajarzom i tancerkom, córkę podkomorzego posadził u swego boku, śmiał się, żartował i wołał do podkomorzego, że nazajutrz wierność jego zostanie wynagrodzona. Nagroda będzie taka, jaka człowiekowi może się trafić tylko raz w życiu.

W tym samym czasie, w wieży, słudzy i dziewki klęczeli przed królową, z płaczem całowali dłonie swojej pani i zrozpaczeni szukali drogi ratunku. Ale niżej położone pomieszczenia zapełnione były przez straż przyboczną króla, tak że nawet szpilki nie mógłbyś między nimi przecisnąć.

Królowa pocieszała płaczących, rozdzieliła między nich szaty oraz klejnoty i tylko kiedy patrzyła na swoje dzieci, łzy płynęły jej z oczu. Wzdychała też z głębi serca nad losem małolatków, które miały tak rychło zemrzeć krwawą śmiercią.

Około północy, gdy z pałacu dochodziły coraz bardziej nieokiełznane śmiechy i dźwięki trąb, ukląkł przed królową najstarszy ze

62

sług, długo z nią szeptał, po czym załadował duży kosz podróżny odzieżą oraz sprzętem. Kazał go sobie włożyć na plecy, zszedł w dół stromymi schodami i ruszył skroś komnaty, w której hałasowały straże. Zatrzymany powiedział, że królowa poleciła, by zaniósł jej szaty, klejnoty i kosztowne sprzęty do pałacu, jako dowód jej podporządkowania i posłuszeństwa.

Starszy strażnik nakazał mu mrukliwie, by opróżnił kosz, potem, by ponownie go załadował, a następnie wyrzucił kopniakiem z pomieszczenia.

Działo się tak trzy razy. Za trzecim nikt już jednak nie troszczył się o sługę, tylko strażnik u bramy chciał włócznią przebić kosz. Sługa zakazał mu. — Jeśli przekłujesz szaty królowej tym żelazem — powiedział — strzeż się, żeby król nie kazał cię rano powiesić w tym koszu i przebić włóczniami.

Wówczas ów pozwolił mu przejść.

Kiedy jednak sługa wyszedł po raz czwarty, pod jedwabistymi szatami leżał najmłodszy spośród królewiczów, na ramieniu zaś miał cienką złotą bransoletkę, która jego matce była szczególnie droga.

Pozostali dwaj synowie wahali się opuścić matkę, najmłodszy jednak, który nie rozumiał niczego z tych wszystkich łez i żalów, wszedł posłusznie do kosza, a tym co sobie później przypominał jako ostatnie wrażenie, były gorące, pożegnalne łzy matki, które paląc i mocząc jednocześnie padły na jego ciemię. Gdy sługa opuścił już miasto tajemnymi drogami i szedł całą noc, chłopiec spał spokojnie i bez snów w swoim koszu, kiedy zaś od czasu do czasu otwierał znużone oczy, widział ponad sobą jedynie srebrne gwiazdy wyhaftowane na ciemnej opończy nieba. — Dokąd mnie niesiesz —: pytał za każdym razem sługę. Ów zaś za każdym razem odpowia-

dał: — Do krasnali, do krasnali. — Niósł go jednak do pewnego samotnego węglarza, w głąb najciemniejszego boru. Był ów towarzyszem dziecięcych zabaw jego żony i jakkolwiek uchodził za cudaka zadającego się z krasnoludkami, znany był jako dzielny i prawy człowiek, a do jego oddalonej od świata samotni nie docierała nawet stopa myśliwego.

W tymże czasie, kiedy sługa stawiał koło dymiącego mielerza kosz ze śpiącym dzieckim, w stolicy królową wraz z dwom synami zaprowadzono na plac kaźni. Słudzy pytani o miejsce pobytu najmłodszego dziecka odpowiedzieli, że najstarszy spośród nich wynosił na polecenie królowej jej szaty i sprzęty, że zapewne wśród żałości i zamieszania najmłodsze dziecko poszło za nim. Za to zwierzchnikowi straży nałożono kajdany, w mieście został przeszukany każdy dom, a że sługa oraz dziecko zniknęli, król nakazał przyspieszenie wykonania wyroku oraz odłożenie poszukiwań na później.

Ponieważ nakazano ludowi, żeby zgromadził się na miejscu kaźni, rozległy plac wypełniony był tłumem, a kiedy skazanych wprowadzono na pagórek, na którym stał szafot, lud padł w milczeniu na kolana unosząc ku swej królowej złożone dłonie. Choć król wysłał opancerzonych jeźdźców między stłoczone szeregi i wielu zmarło żałosną śmiercią, lud pozostał w tej samej postawie i żaden głos nie uniósł się ponad rozległe pole, poza pobrzękiwaniem broni i prychaniem przestraszonych rumaków.

Piękna królowa, zanim złożyła głowę na pniu, pobłogosławiła synów i lud. Potem wyciągnęła rękę w stronę króla i rzekła: — Masz wprawdzie moc zabicia nas, tak jak wilk jest władny zabić jagnię, wiesz jednak, że jestem niewinna. Toteż nigdy już radość nie przepełni twego serca, nigdy łagodna drzemka nie zamknie ci

70

oczu, nigdy u twoich stóp nie siądzie bez strachu niewinne dziecię. Nie zapomnij: już nigdy!

I położyła głowę na pniu i przyjęła cios miecza. Po niej obaj synowie.

Król, choć bardzo pobladły, kazał zbliżyć się podkomorzemu i powiedział: —- Obiecałem ci nagrodę taką, jaka człowiekowi może się trafić tylko raz w życiu. Teraz ją otrzymasz. — I skinął na kata i kazał mu odrąbać podkomorzemu głowę, nie bacząc na to, jak bardzo ów błagał i opłakiwał swoje życie.

W śmiertelnej ciszy, jaka zaległa teraz nad miejscem kaźni, takiej, że słychać było ciche kapanie krwi z pnia, wszystkich ludzi, straż przyboczną i króla doszło nagle z dalekiego lasu pełne skargi i smutku nawoływanie nieznanego ptaka.

Brzmiało jak głos fletu, były to tylko trzy tony opadające w dół w żałosnym następstwie, moc ich była jednak tak duża, że nawet najtwardsi mężczyźni osłonili głowy, a między klęczącym ludem przepłynął dreszcz bólu, tak jak cichy wiatr przechodzi przez wykłoszone pole.

Trzy razy powtórzyło się owo osobliwe wołanie, a potem stało się cicho jak w grobie.

Odwrócił się król i otoczony przyboczną strażą pokłusował do pałacu. Ciała królowej i jej synów pochowano w zaniedbanym ogrodzie na skraju miasta, a przy grobie postawiono strażników. I chociaż trumny zasypano tylko białym piachem, następnego ranka cały grób pokryły róże i lilie, tak gęsto, że nie dało się dostrzec nawet ziarnka piasku.

Jeden ze straży pobiegł do króla, na którego polecenie kwiaty zostały zniszczone, piasek odrzucony szuflami daleko, gołe zaś trumny zarzucono kamieniami. Następnego ranka wszystkie szcze-

71

liny między kamieniami wypełnione były fiołkami i zawilcami, tak że cały ogród przepełniła ich cudowna woń.

Król nakazał, by straże zostały odwołane od grobu, by zburzono mury ogrodu, do niego zaś wpędzono wszystkie bezpańskie psy z całego miasta. Kwiaty kwitły jednakże tak jak przedtem, przy południowym wietrze zapach ich przeciągał wszystkimi miejskimi ulicami, a ludzie poszeptywali cicho jeden do drugiego: — Oto błogosławi nas nasza królowa.

W stolicy zamarły resztki tej radości, jakie tam jeszcze były. Świeciło słońce, nikt jednak nie zwracał na nie uwagi. Śpiewały ptaki, ale nikt ich nie słuchał. Nowa królowa przejeżdżała wraz z malutkim synem przez ulice, ale nikt jej nie pozdrawiał, jako że wszyscy kryli się po domach. Nie widziała tedy nic prócz milczących murów, tak że zdawało się jej, że spaceruje po jakimś grobowcu. Król śmiał się jeszcze i pokrzykiwał, co jednak brzmiało jak skryty płacz, dostojnicy zaś patrząc na to odwracali oczy. Wszędzie dookoła stolicę nazywano miastem umarłych.

Nieznanego ptaka nikt już nie słyszał, lud nazywał go jednak w skrytości ptakiem „Już nigdy".

Najmłodszego dziecka królowej nie odnaleziono, jakkolwiek król nakazał, by przeszukano potajemnie cały kraj.

Ono tymczasem przebywało w wielkim, ciemnym lesie, samotne, tylko z węglarzem i jego ciotką, która była stara i zgarbiona, twarde jej dłonie były jednak łagodne, kiedy głaskały po głowie królewicza. — Moja ty niezapominajko — mówiła ze smutkiem i obracała w palcach wąską złotą bransoletkę, którą dziecko nosiło na ramieniu. — Tego nie zapomnij, tego nie zapomnij!

Gdy jednak dziecko pytało, czego to nie miałoby zapomnieć, kręciła tylko siwą głową albo szeptała coś, co brzmiało jak: —

72

Tej krwi... tej krwi... — Niczego więcej nie mówiła, węglarz zaś był tak milczący, jak wysokie jodły wokół mielerza.

Dziecko z początku płakało, wspominało bowiem matkę i braci, złote talerze i kubki oraz zabawki, przy których spędzało dnie. Minione lata powoli zasnuwały się jednak mgłą i tylko ostała się na zawsze smutna twarz matki pochylająca się nad koszem, a także ciepły dreszcz, który przeszedł go, kiedy jej palące łzy padły mu na ciemię.

Raz do roku przychodził stary sługa i za każdym razem ze swego koszyka wyjmował coś dla królewicza. To szatę, to barwną chustę, to pierścionek albo złotego bączka. Klękał wówczas przed dzieckiem, całował jego małą rączkę i wpatrywał się z żałością w młode lica swymi starymi, jasnoniebieskimi oczami. — Oni czekają — mówił z szacunkiem — oni czekają...

— Kto czeka — pytało dziecko.

— Ubodzy i mogiły.

Pogrążał się znowu w mrocznym lesie, dziecko długo za nim patrzyło, a serduszko przepełniał mu tajemny smutek.

Tak mijał rok za rokiem. Królewicz wyrósł na chłopca, z chłopca na młodzieńca. Pomagał węglarzowi przy jego pracy, zbierał drewno dla ciotki, przekopywał ogródek. W wolnym czasie zaczął też chodzić po lesie, który nie miał początku ni końca. Przyjaciółmi były mu wszystkie zwierzęta, wszystkie zioła były mu znane, skłaniały się przed nim z poszumem wierzchołki wysokich jodeł, u bosych stóp szemrały ufnie czyste źródełka. Ciągle jednak zdawało mu się, że to jeszcze nie wszystko. Jak gdyby któregoś dnia miały owe zwierzęta i zioła, drzewa i źródła zacząć doń mówić, a wówczas rozchyli się bezgłośnie tamta ściana mgły, która przesłania mu wspomnieriis..

73

Pewnego razu, wieczorem, daleko od chaty węglarza napotkał starą kobietę, która męczyła się usiłując zarzucić wiązkę chrustu na zgarbione plecy, ta jednak była za ciężka. Kobieta wsparta na lasce stanęła zrezygnowana.

i— Pozwól, że ci poniosę, pani ciotko — powiedział królewicz. — Jestem młody i silny, barki moje nawet tego nie poczują.

Kobieta skinęła przyjaźnie i rzekła: — Państwo waży więcej ni-źli wiązka drewna. Szczęśliwy ten, kto uczy się dźwigać za młodu. — I poszła powoli naprzód wspierając się laską, aż do głębokiego wąwozu, gdzie nie docierał już żaden promień słońca. Stanęła przed poszarzałą chatą, zdjęła wiązkę chrustu z barków królewicza, zerwała szyszkę z jodły stojącej blisko dachu, wręczyła ją chłopcu i powiedziała: — Dziękuję ci. A kiedy będziesz w potrzebie, rzuć to w górę i zawołaj mnie!

Chłopiec schował szyszkę na piersi i poszedł z powrotem długą drogą starając się ją zapamiętać, jeśliby naszła go chęć przyjścia tu znowu.

W domu, kiedy zasiedli do kolacji za dębowym stołem, mówił o swoim spotkaniu i z uśmiechem opowiedział, jakie toteż dziwne dostał wynagrodzenie. Kiedy jednak wydobył szyszkę zza pazuchy i położył na stole, okazało się, że leży tam szyszka ze złota. W. blasku kuchennego ognia czerwonawo połyskiwały jej łuski.

Ciotka przestraszyła się, węglarz zaś skłonił swoje zwaliste ciało przed chłopcem i rzekł: — Błogosławieństwo towarzyszy twoim śladom.

Innym razem, chyba po roku, jak zwykle o takiej porze, przyjechały ciężkie wozy furmanów z dalekich nizin, żeby zabrać drzewny węgiel. Furmani byli nieokrzesanymi osobnikami, węglarz więc ukrywał zawsze królewicza, by go nie zauważyli.

74

■ ^^^

Wieczorem, kiedy leżeli na mchu za chatą, pili i hałasowali, chłopiec dostrzegł ze swojego schowka, że jeden spośród koni pasących się pod drzewami unosi od czasu do czasu przednią prawą nogę, po czym stawia ją powoli, jak gdyby w bólu, z powrotem. Podkradł się nie zauważony do niego, pogłaskał końską szyję, uniósł kopyto i zobaczył, że u nasady tkwi ostry cierń. Wyciągnął go ostrożnie, zmoczył chustkę w pobliskim zdroju, ochłodził ranę i cicho przemówił do konia słowami pociechy.

Wtenczas koń wtulił miękkie nozdrza w dłoń chłopca i powiedział: ■— W sercach ludu tkwi więcej niźli jeden leśny cierń. Szczęśliwy ten, kto już za młodu uczy się uzdrawiać. — Kiedy zaś przestraszony chłopiec spojrzał w jego wielkie, wilgotne oczy, rzekł: — Dziękuję ci. Weź jeden włos z mojej grzywy, a kiedy będziesz w potrzebie, owiń go dookoła lewego nadgarstka i zawołaj mnie.

Wieczorem, kiedy już furmani odjechali, mówił o swoim spotkaniu i powiedział z uśmiechem, że to również dziwne wynagrodzenie. Węglarz jednak powtórnie skłonił się przed chłopcem i powiedział:

— Błogosławiona twoja dłoń.

I znów po roku, gdy chłopiec chodził po lesie, usłyszał pełne skargi wołanie. Podążył za nim przez splątane zarośla i znalazł czarnego dzięcioła z czerwonym kapturkiem na smukłym łebku. Uwiązł on był skrzydłem w jednej z pułapek na wilki postawionych przez węglarza, w dziobie zaś trzymał dziwnie ukształtowany korzeń wyglądający tak jak ludzkie stworzenie.

Chłopiec z wielkim trudem otworzył pułapkę, wziął ptaka w dłonie, mówił mu słowa pociechy i dziwił się temu, jak mądrze i ciepło oczy ptaka wpatrują się w jego oczy. Potem ptak położył

75

korzeń na dłoni chłopca i powiedział: — Ręka króla ma do dźwigania więcej niźli ciężar pułapki. Szczęśliwy ten, kto za młodu uczy się dźwigać. Następnie, widząc że chłopiec z przestrachem wpatruje się w korzeń, powiedział: — Dziękuję ci. Zachowaj go, a jeśli kiedyś trafisz na coś co zamknięte, dotknij nim zamknięcia, a otworzy się przed tobą.

Z tymi słowy uniósł się z dłoni chłopca i pofrunął w las, a z oddali słychać było jego żałosny śpiew, tak że chłopca przeniknął dreszcz i pobiegł szybko do chaty węglarza.

Wieczorem mówiąc o swoim spotkaniu powiedział ze śmiechem, że dziwne jest znów to wynagrodzenie, potem położył korzeń na stole. Ten nie przemienił się wprawdzie w złoto, pozostał szary, niepozorny, podobny do małego człowieczka, ale ciotka i węglarz zakrzyknęli cicho, węglarz zaś skłonił się nisko przed chłopcem i rzekł: — Błogosławione twoje serce. A potem wyszeptał coś, z czego chłopiec zrozumiał tylko początek:

— Otwieraj rygle i przepaście, otwieraj groby i krypty...

Reszty nie pojął. Zauważył jednak, że przed kuferkiem, w którym przechowywał dary, stał odtąd zawsze talerz z chlebem i kubeczek ze źródlaną wodą, o nowiu zaś węglarz przyodziewa skrycie człowieczka w jedwabną chustę, spośród tych, które posiadał chłopiec.

Tego samego roku, gdy stary sługa znowu ukląkł przed królewiczem, dotknął ostrożnie czubkami palców złotej bransolety, którą chłopiec nosił już nie na ramieniu, lecz na nadgarstku, choć i tam stała się nazbyt ciasna, tak że stare dłonie mogły ją ledwie powoli obrócić.

7(5

— Oto i pora — powiedział cicho. — Kiedy nie daje się już obrócić, jest już pora.

— Jaka pora? — zapytał królewicz.

— Żebyś powrócił do domu, królewiczu.

— A gdzie ten dom?

— Tam, gdzie czekają ubodzy i mogiły, w mieście umarłych. Chłopiec przestraszył się i o nic więcej nie pytał.

W siedemnaste urodziny węglarz ujął rankiem ostrożnie lewą jego rękę w swe duże, czarne dłonie i delikatnie obrócił cienką złotą bransoletę. A że nie dała się już poruszyć, spojrzał zatroskany na chłopca i zaprowadził do kuferka, w którym leżały dary. Powiedział: — Dziś weź sobie korzeń, ukryj za pazuchą i udaj się w głąb lasu.

Chłopiec usłuchał go, zmył sadzę mielerza ze swych dłoni, wziął człowieczka i pogrążony w myślach ruszył w ciemny las, dalej i dalej. Ponad wyniosłymi wierzchołkami niebo było błękitne, ptaki śpiewały jak zazwyczaj, chłopcu było jednak nieswojo na sercu; raz się ono ściskało, raz rozkurczało, a kiedy rozpoznał drogę, postanowił udać się do chaty starej kobiety, której poniósł był drewno. Chciał zapytać, co też go spotyka.

Choć drogę rozpoznał dokładnie, a nawet jodłę, która wyrastała wysoko ponad niski dach, nie znalazł nawet śladu chaty, zamiast niej sterczała szara kamienna ściana porośnięta bluszczem. Przetarł więc zdumione oczy, czy aby nie śni,

W końcu siadł oparty plecami o szare kamienie, spojrzał ku wysokim wierzchołkom drzew, korzeń zaś, bawiąc się nim bezmyślnie, obracał w dłoniach. Słońce świeciło mu na bose stopy, zdawało mu się, że z oddali słyszy śmiech czarnego dzięcioła i tak trwał długo, widział przed sobą twarz matki, czuł na ciemieniu

77

jej łzy. Siedział, póki stopy jego znowu nie znalazły się w cieniu.

Wówczas wyprostował się, dłonie oparł na kamieniach za sobą, chciał wstać, ale w tej samej chwili, w której prawica trzymająca korzeń dotknęła kamienia, dał się słyszeć cichy dźwięczny odgłos, kamień się rozwarł, a przestraszony królewicz zerwał się na równe nogi, odwrócił się i dostrzegł wejście do głębokiej jaskini ciągnącej się daleko w głąb ziemi. Była ona oświetlona malutkimi, ozdobnie kutymi lampkami.

W wejściu stała mała postać krasnoludka, starego, z białą brodą, z lampką u pasa. Ów pokłonił się nisko nie zdejmując czapki. — Wejdź — powiedział przyjaźnie — czekamy na ciebie.

Królewiczowi wydawało się to snem, usłuchał jednak, a kiedy wszedł, kamienna ściana zamknęła się za nim bezgłośnie. Pod niskim sklepieniem zalegał mrok, każda jednak spośród licznych komnat na prawo i lewo od korytarza oświetlona była lampką, przy każdej zaś lampce siedział krasnoludek zajęty swym artystycznym rękodziełem. Niektóre były kowalami, inne osadzały w kunsztownych oprawach szlachetne kamienie, jeszcze inne znowu szyły malutkie szaty lub sporządzały kierpce. Nie próżnował żaden, wszystkie skłaniały się milcząco przed królewiczem, kiedy przechodził obok nich.

Gdy obejrzał już wszystko, również niewysoką salę, w której krasnoludki jadały, przewodnik przysiadł na niskim kufrze i powiedział: — Na światło dzienne będziesz mógł wyjść natychmiast, kiedy sobie zażyczysz, na drogę powrotną damy ci zaś podarki. Możesz też przebywać u nas w ciągu dnia, byśmy nauczyły cię wszystkiego, co sami umiemy. Dobrze jest bowiem, jeśli król potrafi coś więcej niźli nosić koronę i ogłaszać to, co ludzie nazywają prawem.

78

■■■■■^■^■■■■■■

Chłopiec chętnie zgodził się pozostać i uczyć się jednego rzemiosła po drugim, co też postanowiono. Od tego czasu co rano udawał się pod kamienną ścianę, a wieczorem znów wracał do chaty węglarza, że zaś nikt go nie pytał, nie opowiadał więc o swoich przeżyciach. Gdy jednak węglarz przechodząc kiedyś odezwał się jakby do siebie: „Wobec tych małych ludzików trzeba być zawsze uprzejmym i dobrze wychowanym", chłopiec zmiarkował, że nie ukryło się przed nim nic. Był z tego nawet zadowolony.

Trwało to przez cały rok, a chłopcu spodobało się tak milczenie, jak i nauka. Krasnoludki były bowiem ludzikami bardzo milczącymi i skupiającymi się na pracy oraz na tym, by nauczył się wszystkiego starannie. Podczas obiadów w niskiej sali opowiadał któryś z nich jakąś historię z zamierzchłych czasów, pozostałe natomiast przysłuchiwały się w milczeniu i tylko brody ich poruszały się, kiedy kiwały potakująco głowami. Wśród spokojnych, małych ludzików było chłopcu dobrze, nieraz też myślał, że pozostałby u nich chętnie na zawsze. Przy codziennej pracy pilnych rąk, spokojnej drodze przez las, przed siebie, głębokim śnie bez snów w chacie koło mielerza.

Kiedy jednak minął rok, dokładnie co do dnia, rankiem zastał małe komnaty opuszczone, a wszystkie krasnoludki zebrane w sali. Patrzyły przed się uroczyście, najstarszy zaś spośród nich powiedział: — Czas twojej nauki się skończył, dłużej niż rok nie może przebywać u nas żadne ludzkie dziecko. W nagrodę, że byłeś pilny i cichy oraz że nie byłeś ciekawski, możesz zażyczyć sobie cokolwiek spośród tego, co posiadamy i zabrać to na swą ziemską drogę.

Potem zaprowadziły go do wielkiego skarbca, w którym piętrzy-

7o

ło się złoto i szlachetne kamienie, kunsztowne zabawki, miecze i kolczugi, tak że aż mu się oczy zaćmiły.

W końcu spojrzenie zatrzymało się na złocistej klatce zawieszonej pod sufitem, w której siedział ptak cudnej piękności, z długim ogonem, a wszystkie barwy nieba i ziemi lśniły rozsiane na jego piórach.

— Co to za ptak? — zapytał cicho. — Zrazu krasnoludki milczały i długo patrzyły przed siebie, ale potem zaczął mówić najstarszy: — Ptak ten nazywa się „Już nigdy" i jego to jako ostatniego zobaczyli Adam i Ewa opuszczając raj. Siedział na wysokiej bramie, u głowy anioła z mieczem ognistym, a kiedy pierwsi ludzie odchodzili, pofrunął z nimi śpiewając smutną melodię składającą się z trzech tylko tonów. Piosenka ta nazywa się „Już nigdy". Jeśli by dzisiaj trafił na Ziemię i zaśpiewał ją komuś, z kim się związał, wszystko co ów by właśnie w czasie tej piosenki czynił albo znosił, życzył sobie lub zapragnął, zrobiłby on, zaniósłby, zażyczyłby sobie lub zapragnął po raz ostatni. A potem już nigdy. Widzisz więc, jakiego to nielekkiego daru pragniesz. Nie powinien on trafić w żadne ludzkie ręce, ale to co obiecaliśmy, ma być dotrzymane. Możemy ci go jednak tylko wypożyczyć, kiedy zaś wykona swoją powinność, sam uleci i wróci do nas. Nie potrzebuje picia ani jedzenia, tylko każdego ranka musisz stanąć przy jego klatce i powiedzieć: „Oto ja, biedny, grzeszny człowiek, proszę cię, byś milczał lub śpiewał, jeśli Bóg pozwoli". Zapamiętaj to sobie dobrze i nie zapomnij!

Chłopiec gorąco podziękował, pożegnał się z wszystkimi krasnoludkami i niosąc w raku klatką wyszedł przez kamienną ścianę do zielonego, słonecznego lasu.

Ciotka zdziwiła się ponad wszelką miarę, węglarz jednak zacho-

"0

wał się tak, jakby już był wcześniej o wszystkim wiedział. Wieczorem usiadł z westchnieniem u palącego się pieca i szeptał coś, chłopiec zaś dosłyszał, że brzmiało to jak „Pora... pora..." I znów„ „pora... pora..."

Kiedy ciotka odeszła na spoczynek, zdobył się na odwagę i zapytał węglarza, co też miał na myśli. Ten patrzył na niego zatroskany, wypuszczał z fajki wielkie kłęby dymu, ale wreszcie powiedział: — Nadeszła wieść, że już pora na ciebie, byś mnie opuścił. Jutro rano masz wziąć swoją jodłową szyszkę, złoty włos, korzeń oraz ptaka i ruszyć w stronę słońca. Tam gdzie ono wschodzi. Dojdziesz do wielkiego miasta, które nazywają miastem umarłych. Zobaczysz tam ludzi zalęknionych i smutnych, ciebie jednak przyjmą dobrze. Zapytaj o starego sługę, który mieszka koło zaniedbanego ogrodu. On powie ci wszystko, co powinieneś wiedzieć.

Była to najdłuższa mowa, jaką wygłosił węglarz w swoim życiu, a potem przysypał ogień popiołem i poszedł do mielerza.

Rankiem królewicz pożegnał się z obojgiem, podziękował za wszystko co dobre, obiecał też, że nie zapomni o nich.

Nie napotykając niebezpieczeństw przebył wielkie pustkowie rozciągające się ku wschodowi. Trzeciego dnia z jakiegoś zagajnika wypadło stado wilków, które idąc w ślad najstarszego z nich rzuciło się na chłopca. Nie rosło tam żadne drzewko, na którym mógłby szukać ratunku, nie było jaskini, która mogłaby go ukryć. Pierwszego ubił siekierką noszoną u pasa, pozostałe natychmiast rozdarły zabitego na kawałki. Chłopiec nie otarł jeszcze ostrza z krwi, a znowu go dopadły, zabił więc drugiego. Wtenczas jednak przypomniał sobie starą kobietę, wydobył zza pazuchy szyszkę, po czym podrzucił ją w górę. I patrzcie, w mgnieniu oka szyszka zamieniła się w wiązkę drewna, jaką uzbierała staruszka, każdy zaś

6 — Baśnie fit

z kijów runął na jednego spośród wilków i tłukł go tak długo, póki ten nie padł martwy na ziemię. I znów na wrzosowisku legła brunatna szyszka.

Królewicz skłonił się w stronę wielkiego lasu mówiąc: — Dziękuję ci.

Po trzech dniach zobaczył oddział jeźdźców pędzących ku niemu w chmurze kurzu. Jadący na przodzie zawołał: — Co trzymasz w dłoni tak błyszczącego?

Była to klatka z ptakiem „Już nigdy".

Zażądali od niego, by ją oddał, a kiedy się wahał, unieśli włócznie. Uderzył pierwszego spośród nich siekierką. Potem przytrzymał klatkę z ptakiem przed piersią, tak że ochroniła go przez chwilę i prawą ręką okręcił lewy nadgarstek złotym włosem

2 grzywy.

W mgnieniu oka stanął obok niego koń sprzed chaty węglarza, przykląkł tak nisko, że mógł zasiąść w złotym siodle, jak wichura przebiegł pomiędzy przerażonymi jeźdźcami i nie zatrzymał się, póki na horyzoncie nie dostrzegł wież królewskiego pałacu. Koń przykląkł znowu i ledwie królewicz zdążył pogłaskać w podzięce jego nozdrza, rozpłynął się w wieczornym przestworze, na pustkowiu zaś nawet śladu po nim nie można było zauważyć.

Skłonił się królewicz w stronę wielkiego lasu i powiedział: — Dziękuję ci.

Zmierzchało już, kiedy wszedł do dużego miasta. Wieczorna zorza rzucała jeszcze jasny blask na dachy, on zaś rozglądał się zdumiony, gdyż wszystko tu, po długim bytowaniu w lesie, było dlań nieznane i nie słyszane. Kiedy ujrzał blanki pałacu zrobiło mu się ciężko na sercu, zdawało mu się bowiem, że widział je już kiedyś we śnie.

82

Na ulicach i placach nikogo nie można było dostrzec, tylko zorza wieczorna łagodnie kładła się na całej tej pustaci. Szedł pomału dalej, aż usłyszał dochodzące z jednego podwórka uderzenia siekiery, którą rąbano drewno. Zbliżył się po cichu i zobaczył leciwego człowieka. Ukłonił się mu i zapytał o starego sługę mieszkającego w zaniedbanym ogrodzie.

Mężczyzna przestraszył się tak, że aż mu siekiera z rąk wypadła. Potem zaczął się weń wpatrywać, jak gdyby był duchem, padł na kolana, pocałował w rękę i powiedział płacząc: — O, królu mój młody i panie! Czyżbyś zmartwychwstał?

Chłopiec nie zrozumiał go i stał zmieszany, póki nie wyszła z domu żona tamtego człowieka wraz z dziećmi. Uczynili to samo, a potem szybko wprowadzili do domu, żeby tam poczekał do zmroku. Prosili, by powstrzymał się z pytaniami, póki nie zaprowadzą go do starego sługi, obmyli mu stopy ciągle się weń wpatrując ze łzami szczęścia. — O królowo — szlochała kobieta — o ukochana nasza pani, któraś go urodziła...

Nocą zaprowadzili go skrajem miasta do zaniedbanego ogrodu, który wypełniony był słodkim i przecudnym zapachem kwiatów. Stała tam chata, do której drzwi cicho zastukali. Kiedy stary sługa otworzył, oddalili się szybko i skrycie.

Siadł chłopiec u domowego ogniska i wysłuchał historii swojej matki oraz braci, również tego, jakim to cudownym sposobem sam został uratowany. Dał się zaprowadzić do mogił, gdzie skłonił czoło ku kwitnącym kwiatom, przy czym życzył sobie, by i on mógł w tym miejscu leżeć.

Potem ze słów sługi dowiedział się, że ani miasto, ani cały kraj nigdy nie uwierzyły w jego śmierć, że jedynie nadzieja na jego

83

powrót utrzymywała przy życiu owo miasto umarłych. Nadzieja zarówno na powrót, jak i na zemstę.

— Co to takiego zemsta? — spytał królewicz.

A potem pokręcił głową. Nie, nie po to został ocalony, lecz dlatego, by prawo znów stało się prawem, by ustała przemoc, by ubodzy dźwignęli się z prochu. Długo wpatrywał się w ptaka drzemiącego w złotej klatce, a w końcu powiedział, że zdaje mu się, iż potrafi docenić pomysł krasnoludków.

Zachowywał się spokojniej, niżby się tego można było po nim spodziewać. Najpierw przekopał zdziczały ogród, zaczął go obsadzać, rękę miał przy tym błogosławioną, i już kilka tygodni później wszędzie z ziemi wyrosły kwiaty, a ze szczątków obalonego muru zwieszały się pierwsze owoce. Wszystkim, którzy co noc przychodzili do niego, mówił, że jeszcze nie pora, że powinni zachować cierpliwość.

Nie udało się uniknąć, by przy całej ostrożności i wierności nie zaczęły docierać do króla niejasne pogłoski o tym, że jakiś obcy młodzieniec żyje w tamtym wyjętym spod prawa ogrodzie i posiada w złotej klatce dziwnego, barwnego ptaka. A że tamten krwawy czyn sprzed trzynastu lat nigdy nie zatarł się w pamięci króla, przestraszył się i wysłał podkomorzego wraz z częścią przybocznej straży, żeby przywiedli doń nieznajomego razem z ptakiem.

Kiedy królewicz wszedł do sali, król siedział na tronie, ponury i blady, ze swą drugą małżonką u boku. Chłopak, trzymając w ręku klatkę, pokłonił się i spokojnie podszedł do stopni tronu.

Na pytanie kim jest i skąd przybywa odpowiedział, że nie zna swego nazwiska, a przychodzi z pewnego wielkiego lasu.

Skąd złota bransoleta, którą ma na nadgarstku?

34

І

ї ■

' • Jest to bransoleta krwi, odparł chłopiec i niczego więcej mu nie powiedziano.

Co to za ptak?

Jest to ptak „Już nigdy", a mówi się, że pochodzi z raju.

Król roześmiał się drwiąco, królowa jednak oparła brodę na prawej dłoni i rzekła: — Ponieważ zawładnąłeś ogrodem, który do ciebie nie należy, ponieważ przyszedłeś do miasta nie pytając o pozwolenie, masz, zanim nie zostaniesz ukarany na ciele i życiu, pozostawić tutaj tego ptaka jako zastaw, że nie uciekniesz.

Chłopiec pokłonił się i powiedział, że jest zadowolony, tylko musi tu wracać każdego ranka, by przemówić do ptaka, który w przeciwnym razie umrze.

Zezwolono mu na to i opuścił pałac. Król spędził cały dzień, milczący i ponury w swoich komnatach, rozkazał też, by wieczorem urządzono wielką uroczystość na cześć wysłańca raju.

Kiedy wszyscy państwowi dostojnicy zasiedli wokół stołu i dziwili się, że nie widzą niczego poza srebrną miską z ziemią i srebrnym kubkiem z wodą, przekręcił król czarodziejski pierścień na swojej dłoni, a wówczas w mgnieniu oka ziemia w misce zamieniła się w najwspanialsze potrawy i owoce, a woda w kubku w wonne wino, którym napełniły się złote naczynia i czarki. Wśród wszystkiego leżały porozrzucane na białym obrusie kwiaty, goście zaś zaklaskali z radości w dłonie i wznieśli okrzyki na cześć króla.

On roześmiał się i polecił, by ptakowi też dano coś z owoców, żeby zobaczył, do czego jest zdolny królewski raj.

Ledwie jednak podkomorzy napełnił miskę owocami i podniósł się, żeby zanieść ją ptakowi, który siedział obok stołu na wyniosłej marmurowej kolumnie, rozległą salę wypełnił cichy, żałosny

85

głos fletu składający się z trzech tonów, opadających w dół w pełnym skargi następstwie, cichy ale tak przemożny, że zaczęły migotać płomyki tysiąca świec.

W tej samej chwili znikły potrawy, owoce, kwiaty i wino, jakby zmiecione niewidzialną dłonią, a na pustym stole nie zostało nic, prócz miski z ziemią i kubka z wodą. Król uniósł się na wpół ze swego siedzenia, wpatrzył się przygasłymi oczami w opustoszały stół i drżącą dłonią zaczął obracać pierścień na palcu. Ile by nie obracał, cud się nie dział, stół pozostawał pusty, goście siedzieli z rękami uniesionymi, tak jak trzymali w nich potrawy i napoje.

— Już nigdy — zaszeptał jakiś drżący głos, a wówczas goście oddalili się w milczeniu. Stuliły się zasłony u drzwi, świece znowu zapłonęły jasno i spokojnie, król i królowa siedzieli nad białym pustym stołem niby nad trupim całunem.

— Zabij go — zaszeptała królowa, król jednak nie usłyszał. Od tej pory każda z potraw na królewskim stole, wnoszona

przez kucharzy i pasztetników, zamieniała się w chleb, każde wino, które rozlewał podczaszy, w wodę.

Chłopiec zjawiał się co ranka w sali pałacu, skłaniał się przed ptakiem i cicho mówił: — Oto ja, biedny, grzeszny człowiek, proszę cię, byś milczał lub śpiewał, jeśli Bóg pozwoli.

Lud zbierał się od czasu do czasu na skraju rozległego placu przed pałacem i w milczeniu długo wpatrywał się w puste okna, za którymi niewidzialna dłoń rozpoczęła wydawanie wyroków.

Po tygodniu król polecił, by znów zaproszono na wieczór dostojników jego państwa, a nadto owego obcego chłopca. Stół nie był nakryty, dostojnicy stali za tronem króla i w milczeniu czekali na chłopca.

Kiedy wszedł i spokojnie zaczął kroczyć w stronę tronu, król

86

ujął zaczarowany miecz, który leżał obnażony na jego kolanach, po czym podniósł go w górę na znak, że ma uderzyć. Miecz uniósł się posłusznie, kiedy jednak z błyskiem opadał na chłopca, rozległa sala znów wypełniła się cichym, żałosnym głosem fletu, tak że zamigotał płomień tysiąca świec. Miecz rozsypał się w powietrzu, kawałki jego spadły .z brzękiem na biały marmur posadzki.

Chłopiec odrzucił je na bok stopą, pokłonił się przed tronem i powoli opuścił zamarłą w śmiertelnej ciszy salę.

— Już nigdy — zaszeptał drżący głos, a goście znowu oddalili się w milczeniu. Stuliły się zasłony u drzwi, świece znowu zapłonęły jasno i spokojnie, król i królowa siedzieli wśród tysiąca spokojnych płomyków niby w trupiarni.

Nocą król bardzo ciężko zachorował, a żaden z lekarzy nie znał środka przeciwko jego cierpieniu. Rozkazał więc, by zawołano chłopca, żeby stawił się przed nim i ochrypłym głosem zapytał go:

— Co to są za słowa, które mówisz ptakowi każdego ranka? Chłopiec powtórzył słowa usłyszane od krasnoludka: — Oto

ja, biedny, grzeszny człowiek, proszę cię, byś milczał lub śpiewał, jeśli Bóg pozwoli.

Król rozkazał mu, żeby powiedział ptakowi, by już nigdy nie śpiewał.

Tego zrobić nie mogę ani też nie chcę — odparł królewicz.

— Dlaczego nie chcesz?

— Kto łamie prawo, sam będzie złamany, kto przeleje krew, i jego krew zostanie rozlana.

Król zamilkł, a po długim czasie rzekł: — Tedy proszę, bym przynajmniej znowu ozdrowiał oraz żebym mógł się śmiać i sypiać jak dawnymi czasy.

Kiedy to wypowiedział, dobiegło z odległej sali, przez wszyst-

87

kie drzwi i rygle, żałosne nawoływanie fletu i dotarło aż do okazałego królewskiego łoża boleści, on zaś otulił ciało poduszkami i zaczął jęczeć w męczarniach.

Od tego ranka słyszano, jak ptak co godzina śpiewa swoją smutną piosenkę. Usiadł na najwyższym z pałacowych blanków, by głos niósł się daleko ponad wielkim miastem. Król bowiem rozkazał rano, żeby ptaka zabito, ale gdy przyszli pachołcy, rozwarły się złote pręty klatki, ptak wyfrunął na swych połyskliwych skrzydłach, a teraz siedział wysoko nad miastem niby mieniący się w olbrzymiej koronie klejnot.

Gdy król pragnął napić się czegoś przeciw gorączce, ptak śpiewał. Gdy król rozpoczynał mówić, ptak śpiewał. Gdy zażądał, by otarto mu pot z rozpalonego czoła lub podano kawałek chleba umaczany w winie albo żeby otworzono okna, gdyż się dusi, zawsze śpiewał ptak. I stało się tak, jak oznajmiły krasnoludki, że cokolwiek ten z kim się ptak zwiąże będzie czynił, znosił, życzył sobie albo pragnął, po raz ostatni to uczyni, zniesie, zażyczy sobie lub zapragnie.

Lud stał od rana do wieczora na rozległym placu przed pałacem, widział ptaka połyskującego w słońcu, słyszał jego smutną piosenkę powtarzającą się często i wspominał ową godzinę, w której krew kapała z dębowego pnia, a daleki głos po raz pierwszy zawołał z lasów.

Wieczorem król nakazał dostojnikom, by wynieśli go na taras, stanął tam z trudem, oparty, w wieczornej zorzy, przeklął swój lud i rzucił się na miecz.

Wszyscy zobaczyli, jak ptak uniósł się w przestworza z dźwięcznym wołaniem, opisał nad pałacem koło, a potem pofrunął ku wieczornej zorzy, dalej i dalej. Barwy gasnącego nieba rozświetliły

88

go tak, że na tle zachodu wyglądał jak błyszcząca gwiazda, a potem znikł.

Lud udał się do kwitnącego ogrodu i padł na kolana przed królewiczem, który stał pod murem wpatrując się w wieczorną poświatę. Ucałował jego ręce, złożył mu hołd i zaniósł na ramionach do opuszczonego pałacu. Kiedy weszli do sali, tysiąc świec płonęło spokojnie jak zazwyczaj. Królowa i dostojnicy stali w pętach u stóp tronu, przed nimi zaś stała w milczeniu stara kobieta, złocisty koń oraz krasnoludek z siwą brodą, trzymający w ręku złotą klatkę ptaka.

Pokłonili się młodemu królowi, a stara kobieta powiedziała: — Oddaj nam to co nasze, gdyż nie jest ci już potrzebne. Nie potrzebujesz niczego prócz czystego serca, ono zaś otrzymałeś od matki. Zachowaj je i żyj szczęśliwie!

Wówczas król wydobył zza pazuchy jodłową szyszkę i złoty włos, wręczył je im i pogłaskał też dłonią złotą klatkę.

Potem ci troje pozdrowili go i ruszyli przez salę oraz szerokie schody, a owi spętani szli w milczeniu za nimi. Długo było słychać na wieczornych, opustoszałych ulicach miasta ich smutne stąpanie aż, coraz bardziej dalekie, zagubiło się w pustkowiu i nocy.

-

CHŁOPIEC I WODNIK

Nad brzegiem pewnej spokojnej rzeki żyli kiedyś mężczyzna i kobieta. Mieli troje dzieci, dwóch chłopców i dziewczynkę, owa zaś dziewczynka była najmłodsza spośród rodzeństwa. Ojciec łowił ryby oraz raki, przekładał je starannie liśćmi sałaty albo pokrzyw w koszyczkach z sitowia i niósł do miasta, na sprzedaż. Mieli też kilka kóz, a także skrawek zachwaszczonej roli, żyli więc z tego jako tako.

Zimą jednak, kiedy rzeka pokrywała się lodem, ogród zaś, wrzosowisko, lasy i dróżki zasypane były głębokim śniegiem, nie wiedzieli niekiedy, co włożyć do garnka. Wówczas ojciec chodził z obydwoma chłopcami do lasu, zastawiał sidła i nieraz w ciemnościach przynosił do domu zająca lub wygłodzoną sarnę. Wszyscy się wtedy cieszyli, podnosili w górę martwe zwierzę i obliczali, ile też obiadów będą z niego mieli.

Dziewczynka patrzyła jednak smutnie na martwe zwierzę, głaskała wilgotną sierść i mówiła, że to źle, jeśli żywe stworzenie porywa się spośród jego bliskich i oddaje się je śmierci w męczarniach tylko po to, by się najeść.

Wówczas wyśmiewali dziewczynkę, naigrywali się z jej łez, bili

PO

^^^^^

ją nawet, kiedy wzbraniała się jeść pieczyste. W biedzie stali się ludźmi twardego serca.

Kiedy słońce ciepłym blaskiem oświetlało trawę i sitowie, dziewczynka często przesiadywała nad brzegiem rzeki, wpatrywała się w cicho płynącą wodę i uskarżała się w skrytości, że jest zupełnie samotna, bracia bowiem chodzą tylko po łupy i na polowanie, zamiast bawić się z siostrą.

Pewnego dnia, gdy tak siedziała objąwszy chudymi rękami opalone kolana, spostrzegła, jak z prądem rzeki spływa niewielki, upleciony z sitowia koszyczek, niewiele większy od tych, w jakich ojciec nosił ryby do miasta. Czasami obracał się z wolna dookoła, czasem zaczepiał o wysokie źdźbła trzcin rosnących w rzece. Ciągle się jednak wyswobadzał, a kiedy przypłynął bliżej, dziewczynka zauważyła, że coś się w nim znajduje, coś co porusza się od czasu do czasu.

Zerwała się szybko, a serce zaczęło jej walić. Gdy koszyk miał już przypłynąć obok, podkasała krótką sukienkę, weszła do rzeki i schwytała koszyk za obrzeże.

W koszyku leżał chłopiec przyodziany w krótką, cienko tkaną koszulę i spokojnie bawił się białą wodną lilią.

Wyjęła go z koszyka, przytuliła pełna radości i szybko poniosła do chaty. Zdawało się jej, że słońce świeci dwakroć piękniej, a wszystkie drozdy w pobliskim lesie śpiewają dwakroć przyjemniej.

W chacie nie było tak wielkiej, jak myślała, radości z powodu tego co znalazła. Rodzice pomacali markotnie płótno koszuli, bracia zaś natychmiast odwrócili koszyk sprawdzając, czy pod sitowiem nie znajduje się skarb albo choćby sztuka złota. Że jednak były tam tylko wilgotne łodygi sitowia i nie ponadto, wzruszyli

91

ramionami, odrzucili koszyk stopami na stronę, starszy nadto chciał unieść dziecko do góry za nogi, tak jakby było zającem, który wpadł w sidła.

Siostra -uderzyła ąo po dłoni, "\*. dziecko  \ ^<>-™\.\\,  c\ice je wychować sama, nikt też nie będzie miał z nim najmniejszej fatygi i kłopotu.

Rodzice zrzędzili z powodu niepotrzebnej gęby do jedzenia, ojciec nadmienił, że lepiej by było włożyć dziecko z powrotem do koszyka i oddać na łaskę rzeki. W końcu zgodzili się jednak z życzeniem córki, prosiła bowiem usilnie, nadto myśleli być może skrycie, że z owym chłopcem to jakaś osobliwa historia, którą później rusałki sowicie im wynagrodzą.

Dziewczynka urządziła sobie legowisko w stodółce na sianie, w pobliżu chaty, zabrała chłopca, karmiła go i pielęgnowała, tak jakby był jej własnym dzieckiem. Doiła dla niego kozy, zbierała dlań jagody, a kiedy tylko miała chwilę wolną od pracy, siadała przy nim w słońcu, plotła mu wianki albo budowała wózek z rzecznych muszli. Była dla niego jak matka, pełna dobroci, dbałości i delikatności.

Chłopiec okazywał jej w podzięce wielką miłość.

Był dzieckiem bardzo delikatnym, cichym i skrytym. Im bardziej doroślał, tym częściej przesiadywał nad brzegiem rzeki, wkładał stopy do płytkiej wody i wpatrywał się dużymi, smutnymi oczami w mroczne wiry przepływające z cichymi westchnieniami. Siostra, przepełniona troską, pytała go często, czy mu czegoś nie brakuje, ale kręcił tylko głową, uśmiechał się, a co najwyżej mówił, że nad wodą ogarnia go tęsknota, nie wie zresztą za czym.

Rodzicom i braciom stał się z wolna nienawistny, gdyż często,

92

po niedługiej chwili, robota wypadała mu z ręki, on zaś oddawał się marzeniom. Gdzie go tylko spostrzegli, popychali go, nakazywali mu też najcięższą pracę, na którą inni nie mieli ochoty. Byli na niego źli, jako że nikt nie potrafił wytrzymać przeciągłego spojrzenia jego dużych oczu, które kierował na swoich dręczycieli. Nadto uważali, że jest w nim coś osobliwego i obawiali się, że może zaczarować ich nocą, tak że rano obudzą się jako ryby lub salamandry w rzece.

Siostra chroniła go przed połajankami i razami, jak tylko mogła, chętnie biorąc na siebie wiele spośród tego, co było mu przeznaczone.

Mijał rok za rokiem, aż nadeszła zima tak mroźna, że ptaki zamarzały w powietrzu, w lesie zaś pękały od mrozu stare dęby. Oboje cierpieli w swoim legowisku z siana takie zimno, że jak zwierzątka w lesie tulili się do siebie i ogrzewali, jedno drugiego, własnym oddechem. Wtenczas to chłopiec po raz pierwszy oznajmił, że odejdzie, aby jej było łatwiej, żeby też nie zbierała wyzwisk i razów za niego. Że bardzo chciałby przebywać tam, gdzie wszyscy ludzie byliby dla niego dobrzy, a jeśliby takie miejsce znalazł, przyszedłby którejś nocy, żeby i ją zabrać.

Dziewczynka bardzo płakała i prosiła na wszystko w świecie, żeby jej nie opuszczał. Pocieszał ją więc, że przecież jeszcze nie pora, ale niczego nie obiecał, tylko przytulił jej twarz do piersi i, tak jak się dało, okrył swoim surdutem. ~-=

Zima była tak sroga, że aż zamarzła studnia i należało wodę nosić z rzeki. A że była to ciężka praca, ponieważ każdego rana i wieczora trzeba było wyrąbywać przerębel, nakazano ją wychowankowi. Dostał wielką siekierę, dwa ciężkie, drewniane wiadra

^^^^^^^^^^^^

do napełnienia, a ponieważ nie miał rękawic, dłonie przymarzały mu czasem do żelaznych pałąków wiader.

Nie chciał jednak, żeby siostra wyręczała go w pracy i kiedy tylko wyrąbał w lodowej skorupie czterokątny otwór, a białe, połyskliwe kawałki wybrał gołymi rękami lub wepchnął pod lód, gdzie prąd zabierał je bezgłośnie, stał długo nad mrocznym otworem i pogrążony w myślach patrzył, jak czarną wodę rozjaśnia blask wieczornej zorzy albo jak wiotka łodyga wodorostu unosi się bezgłośnie z głębiny, a potem znowu opada.

Chociaż dygotał z zimna, nie potrafił oderwać się od tego mrocznego widoku, tak jakby tam coś na niego czekało, co mógłby przeoczyć, jeśliby odszedł za wcześnie.

Pewnego wieczoru, gdy z wielkim trudem rozkuł lód, a łzy przy-marzły mu do policzków, wykrzyknął nagle cicho, bo w mrocznej, płynącej głębi ukazała się blada, stara twarz, uniosła się aż do samej powierzchni wody, skinęła doń przyjaźnie i rzekła: — Kiedyś wynagrodzimy ci to dobro, które dla nas czynisz. Gdybyś bowiem nie przychodził tu co rano i wieczór, musielibyśmy umrzeć, gdyż wszystko jest skute lodem.

Chłopiec pochylił się nisko i wydało mu się, że kiedyś, przed wieloma laty, spoglądał w to stare oblicze, nie przestraszył się też ani trochę, gdy blada dłoń Wodnika powoli wyciągała się aż do jego dłoni i dostrzegł między jej palcami błony pławne. To że dłoń była zimna, też go nie przestraszyło. — Zawsze będę przychodził — wyszeptał — każdego rana i wieczoru, a jeśli zechcesz, przyjdę i o północy jeszcze raz, żebyś nie musiał umrzeć.

Wodnik lekko pokręcił głową i pomógł mu nabrać obydwa wiadra. Potem pomachał dłonią i pogrążył się w milczeniu w głębinę, tak jak pogrąża się wielka ryba. W ostatnim blasku wieczornej

94

zorzy chłopiec dostrzegł, że Wodnik nie ma nóg tylko rybi ogon, który błysnął jak srebro, zanim nie zniknął.

Stał jeszcze długo w dojmującym zimnie i wpatrywał się w czworokątny otwór oraz szmerliwie przepływającą w nim czarną wodę, na sercu zaś zrobiło mu się ciepło, a jednocześnie ciężko.

Wieczorem, kiedy kobieta przelała wodę z wiadra do dużej kadzi, nie odstawiła go jak zazwyczaj, tylko pochyliła się nad nim nisko, jakby dostrzegła na jego dnie coś dziwnego. Sięgnęła potem dłonią i wydobyła coś błyszczącego, co wyglądało jak łuska dużej ryby, było zaś ze szczerego złota.

Stłoczyli się wszyscy, dotykali jej pełni zdumienia i chciwości i opróżnili drugie wiadro. Również na jego dnie spoczywała złota łuska.

Wypytywali chłopca o to i owo, on jednak kręcił głową i nie powiedział niczego.

Następnego wieczoru znowu było tak samo, a że ciągle wszystkiemu zaprzeczał, obydwaj bracia ukryli się wśród wiklinowego gąszcza i usłyszeli, że chłopiec z kimś rozmawia, czy wzywa kogoś, kto nie chce się ukazać.

Wtenczas uradzili potajemnie z rodzicami, że pod przeręblem rozpostrą sieć, żeby schwytać ów twór głębinny i zdobyć jeszcze więcej złota.

Dziewczynka podsłuchała ich jednak i kiedy w szopce z sianem układali się do snu, ogarnięta smutkiem i strachem opowiedziała wszystko chłopcu.

Nie chciał czekać do rana i choć go prosiła i błagała, wstał, obwiązał szyję chustą i wziął siekierę.

Dziewczynka ucałowała go na pożegnanie i powiedziała z płaczem: — Wiem, że nie wrócisz. Nie zapomnij jednak, że oddam

95

wszystkie moje łzy i wszystką krew, żeby cię wyzwolić, jeśli cię tam zatrzymają.

Srebrny księżyc w pełni stał wysoko na niebie, kiedy chłopiec poszedł powoli ku rzece, a za nim podążał czarny i cichy jego własny cień. W dębowym borze szczekały lisy, na czarnym niebie migotały gwiazdy, chłopiec był smutny jak jeszcze nigdy.

Powoli rozbił cienką warstwę lodu, którą już zarósł był otwór i dostrzegł odbicie gwiazd w czarnym nurcie. Pełen zgryzoty zawołał Wodnika i pomyślał, że jeśliby go tutaj dostrzegli bracia, wepchnęliby go w mroczną toń po to, żeby już nigdy nie oglądać jego twarzy.

Gdy stare blade lico wynurzyło się wśród drżących refleksów gwiazd, poprosił z załamanymi rękami, żeby zechciał zabrać go ze sobą do swego królestwa, gdyż życie wśród ludzi nie daje mu radości.

— Człowiecze dziecię, człowiecze dziecię — powiedział Wodnik z przestrogą — czy wiesz, czego pragniesz? Łatwo do nas zstąpić, trudno zobaczyć znów słońce.

— Już nie chcę go oglądać — odparł gwałtownie chłopiec. — Chcę wrócić tam, gdzie mnie znaleziono, a prawdopodobnie urodził mnie ktoś spośród was.

— Waszym przeznaczeniem jest życie wśród pracy i łez, przeciwnie niż naszym — powiedział Wodnik. — Kiedyś zatęsknisz znów za łzami. My bowiem, co musisz wiedzieć, nie płaczemy.

— Dość się napłakałem — odrzekł chłopiec. — Zabierz mnie więc albo, jeśli wolisz, pozwól mi utonąć.

Co powiedziawszy zsunął się w mroczną głębinę, Wodnik jednak schwycił go w ramiona i zaniósł do błękitnego zamku, w którym żył. A gdy tylko chłopiec objął go za szyję, przestał marznąć.

96

Mógł otworzyć oczy i widzieć wszystko, co znajdowało się na dnie rzeki, lśniące muszle i stare omszałe kamienie. Ryby przepływały obok niego bez lęku, a kiedy zimne ich ciała ocierały się o jego skórę, odczuwał to tak, jakby dotykała go ciepła ludzka dłoń.

Uszczęśliwiony westchnął głęboko i usnął na szerokiej, zimnej piersi Wodnika tak spokojnie, jak ongiś na ciepłym siostrzanym sercu.

Kiedy się obudził, nie wiedział, gdzie się znajduje ani też czy jest dzień, czy też noc. Leżał na białym posłaniu usypanym z białych pnączy; nad nim rozciągnięto błękitny pułap ozdobiony liliami wodnymi i drobniutkimi muszelkami. U wezgłowia dostrzegł filary wysokiej, błękitnej groty, a u jej mieniącego się sufitu wisiały krągłe lampy oświetlające bladym jak poświata księżyca światłem całe sklepienie. Stoły, łoża i naczynia zrobione były ze szczerego złota. Wokół, jak słudzy, pływały bezgłośnie wielkie ryby, których oczy lśniły niby szlachetne kamienie.

Cała bowiem grota wypełniona była wodą stojącą tak cicho jak w studni, a jednak chłopiec oddychał tak samo lekko jak w świetle słońca i było mu tak ciepło, jak w samo południe na rozkwitłym wrzosowisku.

Zrazu myślał, że śni i wyciągnął rękę, by dotknąć siostry leżą-: cej na legowisku z siana, ale wówczas z boku doszedł go cichy, srebrzysty śmiech i spostrzegł przepiękną dziewczynę leżącą bez ruchu, w wodzie, obok jego posłania. Na jej srebrzystym rybim ogonie poruszały się lekko płetwy, tak jak to się dzieje u ryb, kiedy stoją w nurcie.

Wiedział już, gdzie się znajduje i westchnął głęboko ze szczęścia, choć w tej samej chwili stanął przed nim wizerunek opuszczonej siostry.

? — Baśnie

9?

^^^І^^^^^^^^^^^*

— Czy jestem w waszym domu? — zapytał cicho.

Ale córka Wodnika znów się zaśmiała, pogłaskała białą dłonią jego jasne włosy i powiedziała: — O, dziecię człowiecze, to się jeszcze zobaczy.

Szybko odrzucił przykrycie i przyjrzał się swoim stopom, ale były one takie jak przedtem, jedynie kilka małych, srebrnych łusek połyskiwało na kolanach. Chciał je zetrzeć dłonią, jednak stanowiły część naskórka, cofnął więc spiesznie ręką.

Potem rusałka zabrała go ze sobą i popłynęła z nim powoli przez wszystkie groty, z których jedna była ładniejsza od drugiej, we wszystkich zaś jaśniało u sufitu blade światło okrągłych lamp. Dołączyły do nich jeszcze dwie siostry, tak samo wesołe jak pierwsza, a gdy przybyli do ostatniej groty, leżący tam na szerokim złocistym posłaniu i bawiący się z czerwonymi rybkami Wodnik skinął doń przyjaźnie i powiedział:

— Zadomów się wśród nas, ludzkie dziecię, i zadbaj o to, byś zapomniał o słońcu.

Chłopiec żył tam w spokoju i bez kłopotów, dostawał jedzenie w złotych miseczkach, bawił się z rusałkami, nie marzł i nigdy nie był łajany. Niekiedy rusałki płynęły z nim w dół rzeki, blisko dna, gdzie było ciemno i gdzie panowała grobowa cisza. Dostrzegał wówczas tylko ich rybie ciała połyskujące w głębokim mroku.

Nieraz myślał o słońcu, o tym jak w młodej dębinie śpiewają drozdy i o tym także, jak daleko niesie się nad wrzosowiskiem wołanie kukułki. Nie mówił jednak nic, tylko prosił, by zechciały już wrócić do błękitnych grot, gdzie przyjemnie świeciły lampy.

Rusałki pocieszały go i prosiły, żeby poczekał do wiosny. Wtenczas będą razem leżeć ukryci w gąszczu trzcin i grać na zrobionych

98

^^

z nich fujarkach, ludzie zaś przyjdą na brzeg i pełni tęsknoty będą się temu przysłuchiwać.

A kiedy podczas wietrznej, wiosennej nocy zaczął pękać na rzece lód, lampy zaś w grocie kołysały się łagodnie, dziewczyny zaczęły z radości tańczyć i powiodły srebrzysty korowód wśród błękitnej wody trzymając go za ręce, by radował się wraz z nimi. Był im posłuszny, ale czuł dziwny niepokój w sercu. Często przesiadywał na progu groty i spoglądał w górę, skąd skroś wody padała niewyraźna poświata, a niekiedy niby skośna belka przebijała rzekę złota smuga.

Po upływie pewnego czasu dziewczyny znów ujęły go za ręce, popłynęli w górę rzeki i wynurzyli się w trzcinowym gąszczu. Leżeli w nim na starych, zielono omszałych kamieniach, w oddali widzieli las, a słonce odbijało się złociście w ich wilgotnych ciałach. Kiedy zaś w pokrytej młodą zielenią nadbrzeżnej lipie zaczął gwizdać kos, chłopcu wydało się, ze mu łzy napływają do oczu, ale oczy jego D*yły suche. Uniósł się ze swego kamienia i przez zielone źdźbła trzcin popatrzył na' przeciwległy brzeg. Zobaczył tonące w słońcu zielone lasy, rozciągające się wokół nich brunatne wrzosowiska, białe obłoki na błękitnym niebie, wysoko zaś w przestworzu krążącego drapieżnego ptaka.

Uniósł ramiona, tak jakb*y sam chciał pofrunąć, a w krtani za-, łamał mu się cichy szloch. Dziewczęta, przestraszone, pociągnęły; go z powrotem, żeby go nikt nie dostrzegł, dały trzcinową fujarkę i oto wspólnie zagrali jedną spośród ich smutnych melodii, która brzmiała tak, jak smutny bieg wody ponad zatopionymi kamieniami i poruszyła chłopcu serce tak, że pomyślał o opuszczonej siostrze, o tym że może w oddali siedzi ona nad brzegiem i nasłuchuje splatających się tonów.

99

Od tej pory prosił każdego dnia, żeby płynęły z nim do trzcinowiska, czasem sam wymykał się potajemnie, siadał na jednym z kamieni i przyglądał się łuskom, których coraz więcej było pod jego kolanami i chował twarz w dłonie nie wiedząc już, czy życie ma przyjemne czy nieszczęsne.

Wodnik wiedział o wszystkim. Często legiwał, tak że chłopiec o tym nie wiedział, w wysokich trzcinach i przyglądał się, jak oczy jego tęsknie ogarniają rozsłoneczniony świat. Uśmiechał się gorzko nad nierozumnością ludzkiego rodzaju, który wśród pracy i łez dąży do wolności, z wolności zaś znów do pracy i łez.

Chłopcu nie dawał jednak niczego odczuć, gdyż go lubił.

Ów zaś pewnego razu popłynął w górę rzeki dalej niż zwykle, a kiedy wynurzył się na jej łagodnym łuku i rozchylił dłońmi źdźbła trzcin, cicho krzyknął, zobaczył bowiem chatę pod dębem, w której żył tak długo, sieci rozwieszone do suszenia oraz białe kozy chodzące wolno po wrzosowisku. I żuraw studzienny też był, którym musiał wyciągać ciężkie wiadra. Jego stare, ciężkie ramię czerniło się na tle błękitnego nieba.

Żeby nie krzyknąć głośno, musiał przycisnąć dłońmi serce, ale oczy miał suche, choć bardzo chciało mu się płakać. I już nie przyszło mu nic innego na myśl, jak tylko unieść do warg trzcinową fujarkę i rozpocząć jedną z owych smutnych melodii, których nauczyły go rusałki.

Ptaki zamilkły wokół, trzcina przestała cicho szemrać, wiatr, który przeciągał nad wrzosowiskiem, zamarł, wszystkie zwierzęta, drzewa i trawy zdawały się wsłuchiwać w ową skargę zabłąkanego człowieczego dziecka, które zasiadło na skraju swoich rodzinnych stron i nie mogło ich przebłagać.

Gdy już tak chwilę pograł, zobaczył dziewczynę przyodzianą

100

w starą, czerwoną sukienkę nadbiegającą przez wrzosowisko, tak lekko i szybko jak niegdyś, a była to jego siostra, która przyszła na brzeg, jakby wiedziała, że ją woła.

Weszła bosymi stopami w wodę, wyciągnęła ręce i zawołała: — Bracie, kochany bracie, gdzie jesteś?

On ostrożnie przygiął trzcinę, tam gdzie leżał zanurzony po piersi w wodzie i odezwał się: — Siostro, kochana siostro, jestem tutaj.

Rozpłakała się z radości i bólu, chciała wejść głębiej do wody, dotrzeć aż do niego, ale przestraszony zabronił jej tego.

— Przyjdź więc ty do mnie — prosiła — i zostań ze mną jak niegdyś!

Smutnie pokręcił głową. — Jeśli opuszczę wodę, będę musiał umrzeć — powiedział. — Wyzwolony mogę być tylko wówczas, jeśli ktoś inny pójdzie za mnie do błękitnej groty. Tak mówił Wodnik.

— Ja chcę być tą, która pójdzie — zawołała szybko. — Byłam dla ciebie jak matka, kiedy byłeś malutki, a umrzeć za swoje dziecko to dla matki nie tak wiele.

Znowu pokręcił głową. — Przychodź tu tylko od czasu do czasu — prosił. — Żebym mógł cię widzieć. Rzuć też do wody wrzosowy wianek, żebym wiedział, jak pachnie.

Pozwolił trzcinom znowu się wyprostować, ostrożnie zanurzył się w toni i tylko krąg poruszającej się wody po nim pozostał.

Jednakowoż Wodnik, który podążał za nim po kryjomu, wynurzył się przed płaczącą dziewczyną i rzekł: — Nie lękaj się, dziecko, nie zrobię ci krzywdy. Myśmy go pokochali, ale jego serce pragnie powrotu na ziemię, a jeśli go zatrzymamy, umrze z tę-

101

sknoty. Czy kochasz go tak bardzo, że mogłabyś dla niego uczynić wszystko?

— Wszystko! ■— odpowiedziała dziewczyna i otarła łzy.

— Słuchaj więc — powiedział Wodnik. — Wiem, że nasza krew jest zimna, tak jak krew rybia. Niekiedy jednak pragniemy ciepła, tak jak wy pragniecie słońca. Jeśli zechcesz dać nam swoje serce, żebyśmy wyjęli je z twojej piersi, brat twój znowu wróci na ziemię, ty jednak umrzesz cichą śmiercią.

— Nawet gdybym miała tysiąckroć umrzeć śmiercią najbardziej srogą — odpowiedziała dziewczyna — on powinien wrócić na ziemię i radować się słońcem. Byłam bowiem dla niego jak matka i od dzieciństwa oddałam mu swe serce.

— Jutro, o tej samej porze, bądź znów tutaj — powiedział Wodnik. A jeśli postanowisz inaczej, nie będę się gniewał.

Następnego dnia, kiedy chłopiec znów grał na fujarce, a dziewczyna siedziała na brzegu, Wodnik wynurzył się trzymając w dłoni nóż i przywołał do siebie przestraszonego chłopca. — Postanowiłaś coś innego? -— zapytał dziewczynę.

— Nie — odpowiedziała dziewczyna. — Ma się stać tak, jak mówiliśmy.

Wówczas Wodnik opowiedział chłopcu wszystko i zapytał, czy zgadza się na to. W prz"ećiwnym wypadku nigdy nie wyjdzie z mrocznego królestwa.

Chłopiec jednak schwycił go za ramię, walczył z nim o nóż i wołał, że woli sam sobie wyciąć serce z piersi, niżby miał dopuścić do tego, żeby jego siostrze stała się choćb"y najmniejsza krzywda.

Wtedy Wodnik uśmiechnął się smutno i rzekł: — Swego czasu obiecałem ci, że nie bidzie ci zapomniane to, co zrobiłeś dla nas podczas owej srogiej zimy. Chcę ci to teraz wynagrodzić i tylko

102

poddałem cię próbie. Możesz znów jak niegdyś odejść przez wrzosowisko, nie zapomnij jednak, że jest ktoś, kto chciał za ciebie oddać serce. Słyszysz? Odejdź stąd daleko, tak żebyś nigdy nie usłyszał już naszych fujarek. Jeśli je bowiem usłyszysz, będzie ci znowu ciężko na sercu. Wśród nas są tacy, którzy żyją w otoczeniu jednego żywiołu, inni znów żyją w drugim. Ty chciałbyś przebywać w obydwu, ponieważ urodziłeś się na wodzie. Teraz idź i nigdy już nie uskarżaj się na pot i łzy. Urodziliście się, żeby jedno drugiemu mogło ocierać pot z czoła i wzajemnie osuszać łzy. Ty jeszcze nie wiesz, że łzy są najsłodsze spośród wszystkiego co zostało nam dane.

Co powiedziawszy wyniósł chłopca na nadbrzeżny piasek i bezgłośnie pogrążył się w nurcie. Woda drgała nad nim wielkim, srebrzystym kręgiem, póki nie uniósł go prąd.

Dziewczyna objęła chłopca, uklękła przed nim i z radości zapłakała. Kiedy łzy jej spłynęły po kolanach brata, zniknęły srebrne łuski, przysypujące niemal całe jego stopy, a naskórek jego stał się taki, jaki był ongiś.

Potem wzięli się za ręce i poszli w górę rzeki, pozostawiając chatę i kozy.

Na zakręcie, tam gdzie wynurzył się z córkami Wodnika po raz pierwszy, by znowu zobaczyć ziemię, w trawie leżało coś złotego i ciężkiego. Była to siekiera, którą zimową porą rąbał na rzece lód. Wzięli ją z sobą.

Szli ciągle w górę rzeki, przez wiele dni i tygodni, aż do górskich łąk, gdzie biło źródło rzeki. Tam z trawy, trzciny i z gałęzi zbudowali chatę, tam chcieli zamieszkać razem i zarabiać w okolicy na chleb. Kiedy tylko złota siekiera dotykała któreś spośród drzew, natychmiast się łamało, kiedy dotykała ziemi, rozkwitały

103

^^^^^^■1

górskie zawilce, kiedy dotykała jakiejś potrawy, natychmiast stalą się ugotowana i wonna.

Pierwszego wieczoru, gdy zapłonął ogień w chacie, chłopiec wyciągnął dłonie do płomienia, żeby je rozgrzać i powiedział:

— Teraz musisz nauczyć mnie tego, czego oni tam nie umieli i czego ja również zapomniałem, tego mianowicie, żebym znów mógł płakać.

Dziewczyna uśmiechnęła się, objęła go jak dawniej ramionami i rzekła:

— Nie bądź taki niecierpliwy. Kto chodzi po ziemi, sam się tego nauczy i nie musi nic robić, żeby tak się stało...

KAMIENNA DŁOŃ

Pewna wdowa miała syna jedynaka, który był jej pociechą i radością serca, od kiedy męża jej zabito w czasie sprzeczki. Chłopiec był posłuszny, miał dobre serce, ale był jednocześnie niecierpliwy, porywczy i zawzięty, tak jak jego ojciec, który przepłacił to życiem. Matka często upominała chłopca i przemawiała doń przyjaźnie, on z całego serca obiecywał poprawę, ale kiedy narowiły się kozy, gniew zapalał się w jego oczach taki, że łamał na zwierzętach pasterską laskę, a zdarzało się, że rzucał w nie siekierą. Kiedy jakieś narzędzie odmawiało mu posłuszeństwa, łamał je rzucając kawałki na trawę albo w ogień i złorzecząc tak, jakby było żywym stworzeniem.

Matka przyglądała mu się ze smutkiem i mówiła: — Czyżbym i ciebie miała stracić z powodu gorącości twojej krwi? Czy nie dość, że już jednego umarłego położyli mi u progu?

Zgrzytał jeszcze chwilę zębami, potem jednak się wstydził albo mówił zasmucony, że to nie jego wina.

Tak to ciągnęło się od lat, nic się nie zmieniając, a że żyli w samotności i tylko z rzadka przychodził do nich jakiś człowiek,

105

^ІІІ

do sprzeczek z nikim nie dochodziło, poza tymi z kozami albo opornymi sprzętami.

Kiedyś jednak przyszło mu wyszczotkować surdut zmarłego ojca, który matka wydobyła ze skrzyni, poniosła wśród łez ku ścianie domu i zawiesiła na kołku.

No i stało się, iż chłopiec tak porywczo i spiesznie zabrał się do pracy, że aż surdut spadł mu z kołka do stóp. Podniósł go i znowu zawiesił, ale po chwili powtórzyło się to samo. Chłopiec, który chciał pobiegać po wrzosowisku, podniósł go jeszcze raz i powiedział z groźbą w głosie:

— Zostań tam, gdzie cię zawiesiłem, bo będzie z tobą źle! Surdut spadł po raz trzeci i wówczas nie starczyło hamulców.

Chłopiec zaczął go deptać, odrzucił na bok i krzyknął: — Ty tworze diabelski, czy naprawdę nie możesz robić tego, co ci każę?

Matka, która stała u progu, podeszła doń, pierwszy raz w życiu podniosła nań rękę i uderzyła go w płonący gniewem policzek.

Zrazu zamarł, niczym zlodowaciały, potem pociemniało mu w oczach i odwzajemnił uderzenie.

Zaledwie stała się ta okropność, ramię mu opadło jak sparaliżowane. Przyglądał się swojej dłoni, a była ona tak biała jak krzemyki nad rzeką. Dotknął jej lewą ręką, ale poczuł tylko lodowaty chłód, który od prawicy wędrował coraz wyżej i dalej, aż do serca. Próbował poruszyć palcami, lecz nie były mu posłuszne. Udało mu się zgiąć je tylko tak dalece, że w dłoni utworzyło się zagłębienie, zupełnie jakby chciał nabrać nią wody.

Spojrzał na matkę, ona jednak była schylona nad leżącym w kurzu surdutem, płakała i nie patrzyła na syna.

— Matko — powiedział błagalnie — moja ręka...

— Kto bije rodziców, temu ręka wyrośnie z grobu — powie-

106

'

działa cicho i przygarnęła surdut do piersi. — Tak mawiała moja matka, tak mawiała do niej moja babka. — Co rzekłszy poszła do domu, a barki jej były tak zgarbione, jakby dźwigała przez próg jakiś ogromny ciężar.

Chłopiec stał jeszcze przez chwilę i zdawało mu się, że ciężar praw7ej dłoni ciągnie całe prawe ramię ku ziemi. Potem z wolna ruszył na wrzosowisko. Szedł coraz dalej, jak wypędzony na wieki, wiedział bowiem, że nie będzie mógł wrócić, póki kara nie minie.

Nie wiedział jednak, dokąd ma iść. Opustoszał dlań cały wielki, szeroki świat i wydawało mu się, że wypełnia go bez reszty tamta ciężka, kamienna dłoń. Przelatujące nad nim ptaki zdawały się tylko na nią spoglądać i wieść o niej roznosić z jednego lasu do drugiego. Wydawało się też, iż słońce wokół niej się obraca, pszczoły zaś na wrzosowisku, które nadlatywały z brzękiem, oddalały się zagniewane, kiedy trafiły na jej lodowaty chłód i niosły wiadomość od kwiatu do kwiatu.

Wsunął rękę za surdut, by ją ukryć, było mu jednak za ciężko i musiał ją wydobyć, ona zaś znowu pociągnęła całe ramię ku ziemi.

Wówczas zrozumiał, że musi iść do wielkiego lasu, gdzie mrok i cisza, i gdzie tylko wiewiórki oraz dzięcioły dowiedzą się o jego hańbie. W lesie mieszkają też ci, o których słyszał, jak i o tym, że posiadają nadludzkie możliwości: trzech węglarzy u czarnego mielerza albo trzy siostry przędzące złote nici, albo krasnoludki poszukujące w ziemi szlachetnych kamieni. Któreś z nich, być może, potrafi mu pomóc.

Wędrował całkiem samotnie przez głęboki las, z lipowego zaś łyka uplótł mocną pętlicę, którą założył na kark, tak by móc

107

umieścić w niej swoją kamienną dłoń. Gdy na nią spoglądał, za każdym razem zwidywała mu się twarz matki, a wówczas serce ciążyło mu tak, jakby w głębi piersi niósł jeszcze jeden kamień. I tak przybył o zmroku na polanę, gdzie ponad mielerzem unosił się powoli, pionowo biały dym. Przestraszył się, gdyż już z daleka zobaczył trzech węglarzy siedzących przed chatą, a byli tak wielcy, że głowami dotykali górnej belki ościeży. Węglarskie drągi zaś, niczym młode drzewa, wystawały ponad dach.

Zdobył się na odwagę, życzył dobrego wieczoru i prosił, by wolno mu było trochę z nimi posiedzieć.

Najstarszy popatrzył na niego białym okiem wyzierającym z usmolonej twarzy, skinął głową i powiedział łagodnie: — Wydajesz się dość duży na to, byś znalazł się na ogniu na patelni.

— Zgodziłbym się chętnie — powiedział chłopiec — jeśliby to tutaj znów w waszym ogniu ożyło. — Wyjął dłoń z temblaka i pokazał ją im.

Przerazili się i powiedzieli, że przytrafiła mu się rzecz straszna. Wtenczas musiał im opowiedzieć, jak do tego doszło.

Pokręcili czarnymi głowami, cicho się między sobą naradzili i powiedzieli mu: — Wydaje się nam, że powinieneś na jeden raz dłoń tę wsadzić do mielerza. W mielerzu bowiem tkwi uzdrawiająca siła i być może zdejmie z ciebie przekleństwo. Nie wolno ci będzie wyrzec ani jednego słowa, nawet gdybyś miał utracić kawałek ręki.

Obiecał to, kazali mu się więc położyć koło mielerza, tak żeby dłoń dosięgła żaru. Leżał w ten sposób przez całą noc. Dym gryzł go w oczy do łez, gwiazdy zaś wydawały mu się koliskami drgającymi w czarnej toni. I rozżarzyła się ręka w upale mielerza, a jemu się zdawało, że już tego nie zniesie.

108

Wytrzymał dzielnie, węglarze zaś przychodzili od czasu do czasu i próbowali go pocieszyć.

Rankiem, gdy już słońce stało ponad lasem, wyciągnął drżąc dłoń z mielerza, ale była taka sama jak przedtem, tylko sczerniała od żaru, ramię zaś pokryło się pęcherzami oparzelin.

Węglarze posmarowali mu rany olejem i pokiwali głowami:

— Ogień jest za słaby — powiedzieli. — Musisz spróbować z krwią. Śmiertelne przewiny zawsze obmywa się krwią.

Wskazali mu drogę do trzech sióstr przędzących złote nici. Są one mądrzejsze niż ubodzy węglarze i na pewno coś dla niego wymyślą. Dali mu kawałek czarnego chleba oraz słoniny i pozwolili odejść.

Znowu był osamotniony i jeszcze bardziej wyzbyty nadziei niźli poprzedniego dnia. Nigdy nie wiedział, co to grzech śmiertelny poza tym, że jest to coś straszliwego, a teraz był już tego świadomy. Kilka łez napłynęło mu do oczu, lecz że nie nawykł do płaczu, otarł je szybko lewą ręką i bacznie pilnował drogi. „Siostry już mi pomogą" — pomyślał; zjadł kawałek chleba i odważnie ruszył naprzód.

Wieczorem dotarł do małego, szarego domu, który był cały obrośnięty dzikimi różami. W oknach odbijało się zachodzące słońce. Przed drzwiami siedziały trzy siostry, tak stare jak jego ciotka. Miały surowe oczy i patrzyły nań w milczeniu. Nie przestały obracać kądzieli, tak że słychać było coś na kształt brzęczenia trzech ociążałych trzmieli wśród traw, złociste zaś nici, które przędły, pięknie połyskiwały w wieczornej zorzy.

Stanął przed nimi zalękniony i nie wiedział, jak ma im opowiedzieć o swoim nieszczęściu.

109

■— Dlaczego nosisz dłoń na pętlicy? — zapytała nareszcie najstarsza.

Wówczas opowiedział o wszystkim, niczego ze swej przewiny nie tając.

— To bardzo niedobra rzecz — powiedziały i popatrzyły nań tak, jak gdyby zabił człowieka. Gdy jednak" łzy napłynęły mu znów do oczu, stały się bardziej przyjazne i zaczęły się po cichu naradzać.

— Ogień jest dobry na niewielkie przewiny — powiedziała najstarsza. — Ale nie na grzech śmiertelny,. Śmiertelne grzechy trzeba obmyć krwią. Słuchaj więc! Co noc do owiec dających nam wełnę przychodzi wilk, my zaś nie jesteśmy w stanie obronić się przed nim. Jest on bowiem większy i bardziej dziki niźli wszystkie leśne wilki. Jego to musisz pokonać, otworzyć mu brzuch i w ciągu całej nocy kąpać dłoń w jego krwi. Być może odżyje ona znowu. To już wszystko, co możemy ci poradzić.

Podziękował, wziął w lewą dłoń siekierę, którą mu dały i poszedł na pustkowie, gdzie zobaczył owce w zagrodzie. Leżał wśród nich, póki na niebie nie zabłysły gwiazdy, a potem zasiadł w bramce z siekierą na kolanach i z oczyma skierowanymi na las.

Gdy owce się stłoczyły, rozpoznał, że już pora, wstał i ujął siekierę lewą dłonią. Najpierw zauważył oczy wilka, dwa zielone światła nisko nad wrzosowiskiem, a potem skradający się bezgłośnie wielki, czarny cień. Podniósł siekierę i uderzył z rozmachem, jednak ostrze rozsypało się na łbie zwierzęcia, które cofnęło się tylko o krok. Nie znalazł lepszego wyjścia, walnął więc swoją kamienną pięścią w łeb wilka i w tej samej chwili zwierzę legło martwe u jego stóp.

Przeraził się, że taka siła tkwi w pozbawionej życia dłoni i do-

110

piero po chwili był w stanie pochylić się, rozciąć martwy kadłub oraz włożyć dłoń w ciepłą krew. Choć ogarnęło go obrzydzenie, przez całą noc leżał tak jak wyschnięta kłoda, czuł, że rosa powoli osiada mu na włosach, widział, jak srebrzyste gwiazdozbiory wschodzą powolutku, a potem zachodzą za lasem.

Rano, gdy słońce już wzniosło się nad pustkowiem, wydobył dygocząc dłoń z ciała wilka, ale była ona taka sama jak przedtem, tylko czerwona od krwi, rany zaś po oparzeniach zagoiły się.

Zasmucony poszedł z powrotem do sióstr i nie wiedział, jak sobie poradzić. One jednak go pocieszały, dziękowały, że zabił wilka i skierowały do krasnoludków, które żyły u stóp gór. — Mieszkają pod ziemią — powiedziały — będą więc o śmiertelnych przewinach wiedzieć więcej niż my.

Z wdzięczności splotły mu nowy temblak ze złotych nici, stary bowiem z lipowego łyka zesechł już i skruszał. Włożył weń swoją ciężką dłoń i odszedł z nową nadzieją.

Po wielu dniach wędrówki dostrzegł wznoszące się przed nim góry, wysokie i błękitne. Zdumiał się, ile to jest na świecie do oglądania. Wchodził coraz wyżej, wśród łąk pokrytych błękitnym kwieciem, przez modrzewiowe lasy i niskie zarośla, aż zobaczył wznoszącą się przed nim pierwszą skalną ścianę.

Siadł na chwilę, dygotały mu bowiem kolana, napił się chłodnej, źródlanej wody i ruszył dalej w poszukiwaniu krasnoludków.

Szukał tu i tam, aż wreszcie usłyszał z oddali ciche podzwania-nie, jak gdyby srebrnego młoteczka uderzającego w kowadełko. Udał się w tamtym kierunku, a kiedy obszedł załom góry, spostrzegł je siedzące niemalże u jego stóp.

Były to trzy krasnoludki, jeden starszy od drugiego, wszystkie wyklepywały złotą i delikatną jak tchnienie bransoletkę.

111

— Czego pragnie to ludzkie stworzenie? — zapytał jeden i spojrzał nań surowo spod siwych brwi.

Chłopiec powiedział wówczas o swoim nieszczęściu i o tym, że przysyłają go trzy siostry.

— To me&ctora sprawa — &і sią długi \ oskomie udetT^\ w kamienną dłoń swoim młoteczkiem. — To bardzo niedobra sprawa, czegoś takiego nie spotkaliśmy jeszcze.

Otoczyły go we troje, dotykały dłoni i kręciły małymi głowami. — Moglibyśmy wykuć dla ciebie dłoń z żelaza i przyprawić ci ją — powiedział najstarszy — albo i srebrną, nie zdałoby się to jednak na nic, gdyż nie mógłbyś nią poruszać. Idzie o to, żeby usunąć z dłoni występek, który uczynił ją martwą.

Wzięły go przyjaźnie w środek i wprowadziły do wnętrza góry. Chłopcu na widok skarbów i cudowności oczy wyszły na wierzch, nadal jednak ciążyło mu serce, gdyż nie wiedział, co pocznie jeśli i tu mu nie pomogą.

Krasnoludki powiodły go przez liczne korytarze i sale, aż do wspaniałego pomieszczenia, rozjaśnionego srebrnymi lampami. Pośrodku, na złotym łożu leżał prastary krasnoludek, całkiem osłabły ze starości i choroby. Był najmądrzejszy spośród wszystkich.

Opowiedziano mu o śmiertelnym występku chłopca i o tym, że

nie znajduje rady.

Starzec popatrzył zatroskany na chłopca i powoli przesunął pomarszczoną dłonią po kamiennej ręce. — Czyżbyś nie wiedział — zapytał cichym głosem — że to matka cię urodziła? A ile się dla ciebie nacierpiała? Być cierpliwym i cierpieć, to jest to samo. Ten kto włożył dłoń w ogień, jeszcze nie nauczył się cierpliwości. I kto zanurzył ją we krwi, też jeszcze nie nauczył się cierpliwości. Będziesz musiał zrobić jeszcze coś innego, a co, powiedzą tamci. —

112

Co rzekłszy skinął mu, zatroskany, głową, a krasnoludki wyprowadziły go z jaskini i kazały siąść na kamiennej ławie. Stała ona pod nawisem głazów, skąd rozciągał się rozległy widok na lasy i doliny, aż po daleki, błękitny nieboskłon.

Kiedy tak siedział, z sercem bijącym z podniecenia, położyły na kamienną dłoń kilka ziaren jakiejś rośliny, której nie znał i kazały mu siedzieć dopóty, dopóki nie nakaże mu się czegoś innego.

Siedział więc i rozmyślał o matce i o tym, że serce jej przepełnia zmartwienie. Pod wieczór przyfrunął mały, barwny ptak, siadł na dłoni, przyjrzał mu się ufnie, schwycił w dziób jedno ziarno i odleciał.

Krasnoludki przyniosły jedzenie, napój, okrycie na plecy i pokłoniwszy się pozostawiły go w samotności.

Brama jaskini zamknęła się za nimi, nad mrocznymi dolinami przesunęły się gwiazdy, z księżyca bezgłośnie opadała rosa. Chłopak zaś siedział cichusieńko i czekał na poranek.

Rankiem znowu przyfrunął ptak, zabrał jedno ziarno, a kiedy wziął już ziarno ostatnie, zaczął mościć kamienną dłoń mchem i źdźbłami traw, aż uwił ciepłe gniazdo. Rozsiadł się w nim, a kiedy czasem odlatywał do źródła, żeby się napić, chłopiec widział trzy barwne jajka leżące w gniazdku, krągłe i tak piękne jak barwne krzemyki. Trzymał też dłoń całkiem spokojnie, by się nie przemieszały.

Gdy skorupki jajek popękały, a w gnieździe widać było leżące trzy pisklęta, ledwie się ważył oddychać, żeby się tylko nie przestraszyły. Przyglądał się też, zdumiony, jak niezmordowanie i cierpliwie ptak przynosi pokarm dla małych.

Lato się kończyło i dopiero gdy igły na modrzewiach zaczęły

8 — Baśnie

113:

żółknąć, młode ptaki uniosły się z gniazda i niezręcznie trzepocząc pofrunęły ku najbliższym konarom.

Chłopiec odetchnął głęboko, przeciągnął członki i uśmiechnął się do trzech krasnoludków, które właśnie przechodziły i ostrożnie wyjęły z kamiennej dłoni opuszczone gniazdo.

Wtenczas cicho krzyknął, czubki palców bowiem były zaczerwienione, a kiedy jeden z krasnoludków uderzył w nie łagodnie młoteczkiem, poczuł chłód metalu.

— To już wszystko co można nam było dla ciebie zrobić — powiedziały krasnoludki — ale to już przynajmniej początek. Zejdź w dół od tego źródła, tak daleko aż strumień zamieni się w rzekę. Tam gdzie rosną nad brzegiem trzy bardzo stare, pokrzywione wierzby zobaczysz siedzącą kobietę przyodzianą w czerń żałoby po zmarłej córeczce, która tamże utonęła. Opowiedz jej o swojej potrzebie, a potem zrób to, co ci powie.

Chłopiec podziękował, umieścił dłoń w złotej pętlicy i zszedł z gór. Długo wędrował, zanim zdrój nie przeobraził się w strumień, a jeszcze dłużej zanim nie stał się rzeką. Minęła zima i część wiosny.

Na brzegu kwitły już niezapominajki, śpiewały trzciniaki wśród trzcin, a w przepływającym nurcie odbijały się białe obłoki, kiedy w oddali dostrzegł trzy krzywe wierzby, pod nimi zaś czarno przyodzianą kobietę siedzącą na korzeniach i trzymającą w dłoniach zwiędły wianek pozostały po dziecku.

Zbliżył się powoli, gdyż zalękniony był jeszcze bardziej niż u krasnoludków, czy u trzech sióstr. Kobieta miała twarz tak skamieniałą z bólu jak jego dłoń, oczy były tak puste, jakby zostały oślepione. Jemu wydało się, że jeśli kiedykolwiek wróci do domu,

114

tak samo wyglądać będzie jego matka i łzy popłynęły mu z oczu po raz pierwszy od czasu, kiedy mógł pomyśleć, że klęknie przed nią i złoży swoją ciężką dłoń na jej łonie. Kobieta spojrzała na niego jakby z oddali swymi pustymi oczami i cicho zapytała: — Czemu płaczesz?

Gdy wszystko jej opowiedział, pogłaskała go delikatnie po włosach i powiedziała: — Biedne dziecko, nie wiedziałeś, co robisz. Teraz siedzi tam ona i płacze za tobą, ty zaś nie wiesz jeszcze, jak gorzkie są łzy. Wiesz jakie?

Nie, tego nie wiedział.

— Wiedz, że ja jednak wiem — powiedziała smutno i musnęła palcami zwiędły dziecinny wianek.

— A ponieważ wiem, chcę ci pomóc. Nie mogły cię uzdrowić ani ogień, ani krew, ani cierpliwość, której nauczyłeś się u krasnoludków i która tak ci jest potrzebna. Jednak i one nie znały najważniejszego, gdyż żaden z nich nie urodził i nie stracił dziecka. Posłuchaj mnie więc. Płakałam tak długo, przez całe lata, że nie mam już łez. Tylko kiedy księżyc świeci pełnią w połowie najjaśniejszej nocy, z moich oczu padają dwie łzy. Dwanaście razy w ciągu roku. A są to łzy krwawe, pochodzą bowiem nie z oczu, ale z mojego serca. Te oto łzy do końca roku masz zbierać do swej biednej, utraconej dłoni. Masz. je zanieść, idąc krok za krokiem do swojej matki i obmyć nimi jej lica, te które uderzyłeś. Kiedy to zrobisz, twoja dłoń stanie się taka sama jak kiedyś, klątwa zaś będzie z ciebie zdjęta. Chcesz tak postąpić?

Obiecał jej to wszystko z wzruszeniem w sercu, sklecił sobie pod wierzbami legowisko z trzcin i każdej nocy zważał tylko, czy księżyc już się wypełnił. Podczas nocy najjaśniejszej ukląkł przed ko-

115

bielą i o północnej godzinie pochwycił obie ciężkie łzy w swą dłoń. Były czerwone, a jemu wydawało się, że go pieką, przepalając kamienną dłoń, w samo serce.

Potem siedział cicho, jakby był cały z kamienia, a nie tylko jego dłoń, i trzymał obie czerwone łzy jeszcze spokojniej i staranniej niż jaja tamtego ptaka albo puszyste pisklęta. Kobieta podawała mu strawę i napój oraz ogrzewała go tuląc do piersi w czasie chłodnych nocy.

Kiedy już księżyc zaokrąglił się dwanaście razy, dno dłoni wypełnione było jej łzami, zwolniła go więc nakazując, by niczego nie uronił, choć w drodze będzie przez cały rok.

Pożegnał się, podziękował i ruszył w dół rzeki, krok za krokiem, tak powoli jakby niósł w dłoni płonącą świecę.

Ptaki nie hałasowały nad jego głową, tylko spoglądały nań, czasem, gdy szedł cichutko i prosto przed siebie, na ramieniu siadała mu zięba i ćwierkała mu nad uchem, a potem odlatywała.

Uznał to za dobry znak.

Gdy zaś buki nad rzeką zaczęły kolorowieć, dostrzegł z oddali dom, zobaczył, że dach pochylił się, a wichury tu i ówdzie zerwały trzcinową strzechę. Znowu zrobiło mu się ciężko na sercu, że tak długo był nieobecny i nikt nie pomagał matce.

Kiedy stanął u progu nie wiedząc, czy ma wejść czy też nie, wyszła matka, postarzała, z siwym włosem na skroniach.

Rozpłakał się gorzko, padł przed nią na kolana i prosił, żeby mu przebaczyła.

Ona zaś przytuliła go szybko do piersi, ucałowała i zaczęła pocieszać, a kiedy ocierała mu z oczu łzy zanurzył czubki palców lewej dłoni we łzach wypełniających skamieniałą prawicę i potarł nimi lica matki.

116

Policzki jej znowu zakwitły, białe włosy na skroniach stały się znów złote, jego zaś prawą dłoń odeszła drętwość i stała się żywa jak ongiś.

Zakrzyknął z radości oraz szczęścia i zaczął prosić matkę, by pozwoliła włożyć mu dłoń w obie jej dłonie, aby wiedział, że mu przebaczyła.

Objęła go ramionami i cicho doń powiedziała: — Czyżbyś nie wiedział, że kiedyś ta dłoń spoczywała pod moim sercem? Czy mógłbył uwierzyć, że matka byłaby w stanie kiedykolwiek zapomnieć o tym, którego nosiła pod sercem?

I przyniosła miskę z wodą, by obmyć jego poranione, zakurzone stopy.

TOPNIK

Pewna kobieta miała córkę, która była ładnym dzieckiem, ale ze zwichniętym biodrem, inne zaś dzieci wołały na nią kuternoga. Kiedy przyszła z płaczem do matki, ta zwymyślała ją i zapytała drwiąco, czy też dzieci powinny nazywać ją na przykład „łabędzim skrzydłem". Była bowiem kobietą dumną i wstydziła się, że ma ułomne dziecko.

— Wszystkiemu winien jest bagienny czart — powiedziała ze złością. — Kiedy cię nosiłam, szłam pewnej nocy przez moczary, zabłąkała się tam bowiem jedna z kóz, a z prawej i lewej migotały błędne ogniki, żeby zwabić mnie do bagna. Wzięłam kamień i rzuciłam go w błękitny płomyk. Coś krzyknęło jak dziecko, a z dali głos Topnika zawołał: — Ugodziłaś moje dziecko w biodro. Strzeż się teraz, wraz z dzieckiem, które nosisz!

— A kto to jest Topnik? — zapytało dziecko.

— Tego nie wie nikt — odparła strapiona matka. — Mówią, że daleko wśród moczarów ma chatę, wydobywa torf, a wygląda jak człowiek nieokrzesany. Nikt spośród nas go jednak nie widział, gdyż tam gdzie mieszka, bagno jest głębokie. Ludzie zaś wierzą, że błędne ogniki to dusze dzieci, które zwabił do bagna i pożarł.

118

— Może jest to jakiś biedny człowiek — powiedziała cicho córka.

Matka jednak zagniewała się. — Możesz tam pójść i poczesać mu włosy z sitowia ;—: powiedziała. — Z pewnością nie ma on takich włosów jak zwykły człowiek.

Dziewczynka zachowała te słowa w sercu, a że nieustannie była samotna, aby nie być wyśmiewaną, dniami i nocami rozmyślała o Topniku, o tym, że jedno spośród jego dzieci prawdopodobnie musi znosić taką samą krzywdę, choć właściwie samo jest temu winne. Rozmyślała też często, czy nie dałoby się pomóc jej, a także tamtemu dziecku unieszczęśliwionemu przez rzucony kamień.

Kiedy nadeszła wiosna, dziewczynka często pozostawiała kozy, które pasła na skraju moczarów i odważała się chodzić na to brunatne pustkowie, które teraz zazieleniło się jak i cała kraina. Rosły tam nieznane kwiaty, smutnie podśpiewywała czajka. Powoli rozpoczęła wyznaczać wierzbowymi witkami bezpieczną ścieżkę, którą co dzień wyszukiwała, tak że wchodziła coraz głębiej i głębiej w pustkowie. Z początkiem lata doszła już tak daleko, że nikt ze skraju moczarów nie mógł jej dostrzec wśród wysokiego sitowia i brzózek.

Dziewczynka cieszyła się, że jest z dala od ludzi, że nie ma tam nikogo, kto mógłby ją wyśmiewać i wołać na nią kuternoga. Często przesiadywała długo na jakimś wyschniętym i rozsypującym się torfowym wzgórku i patrzyła na moczary życząc sobie, by nadszedł Topnik. Trochę się bała, gdyż nie wiedziała, czy będzie wyglądał jak człowiek czy też jak wilk.

Nie dostrzegała go jednak, tylko czasami wczesnym rankiem albo późnym wieczorem słyszała jakiś nieznany i daleki głos, który nawoływał znad moczarów głucho i żałośnie jak bąk. Kiedy go

119

słyszała, robiło się jej strasznie. Nie mogła jednak zrozumieć, co ów głos woła i czego chce.

Że więc podczas dnia nie udawało się jej dostrzec Topnika albo któryś z błękitnych błędnych ogników, zdobyła się pewnej nocy na odwagę i kiedy księżyc w pełni oświetlił jej kołdrę, cichutko się ubrała, drżącymi palcami odsunęła drewniany rygiel u drzwi i bez szmeru wyślizgnęła się przez zmurszałą bramę.

Nigdy jeszcze nie widziała świata w takim srebrzystym świetle, na skraju zaś moczarów zatrzymała się na chwilę, z rękami splecionymi na bijącym sercu i obejrzała się. Stały tam stare jodły, czarne jak z metalu, a z ich gałęzi zdawały się padać bezgłośnie na mokradło srebrzyste krople. Nad moczarami połyskiwała mgła, a sowa szukająca myszy rzucała czarny cień na zroszoną trawę.

Najpiękniejsze jednak były gwiazdy świecące tysiącami ponad głową dziecka, które stało tam długo, gdyż dotąd nie wiedziało, jak piękna jest Ziemia, kiedy śpią ludzie.

Potem poszła powoli ścieżką, którą wytyczyła w moczarach wierzbowymi witkami.

Wszystko było inne niż za dnia. Torfowe wzgórki wznosiły się jak ciemne góry, kałuże wody były wielkie niby jeziora, sitowie, z którego wyplatała wianki, sterczało w świetle księżyca jak połyskliwe lance.

Kiedy dziewczynka weszła już daleko w moczary, spostrzegła po lewej błękitne ogniki, których tak bardzo pragnęło jej serce. Świeciły niedaleko ścieżki i wyglądały tak, jakby wiły się w korowodzie. Nie towarzyszyła jednak temu wesoła piosenka, wszystko odbywało się w ciszy, jak taniec umarłych.

Znowu dziewczynka zdobyła się na odwagę i odeszła na kilka

120

kroków od ścieżki. Wówczas jednak grunt stęknął niesamowicie pod jej stopami, a w świetle księżyca widać było, jak z głębi podniosły się srebrzyście obrzeżone ciemne bąble.

Przestraszyła się, stanęła, poczuła, że stopy ma mokre i cicho zawołała: — Kto jest tu moją siostrzycą? Chcę objąć jej biodro i prosić o przebaczenie.

Kiedy wyrzekła te słowa, ustał taniec błędnych ogników, wszystkie płomyki paliły się spokojnie wśród traw i źdźbeł niby zaczarowane świece.

Dziewczynka zawołała jeszcze raz: — Kto jest tu moją siostrzy-cą?

Wówczas usłyszała daleki, smutny głos: — Chodź do mnie, żeby mnie pocieszyć, my zaś cię dotkniemy, żebyś była zdrowa jak inne dzieci.

— Ale jaką ścieżką mam iść? — zapytała dziewczynka.

Głos był teraz o wiele bliższy, dochodził całkiem z bliska, spośród źdźbeł trzciny. Mówił: — Idź prosto, ja zaś rozpostrę ramiona, by cię podtrzymać!

Kiedy jednak ruszyła tam, skąd rozlegał się głos, chybotliwy grunt zakołysał się pod nią i rzuciła się z powrotem wykrzyknąwszy ze strachu.

Wtenczas wszystkie błękitne ogniki naraz zgasły i tylko srebrne mgły falowały upiornie tu i tam. Kiedy dziewczynka zanurzyła się już po biodra i złożyła dłonie do śmiertelnej modlitwy, stanął w sitowiu wielki, mroczny człowiek, wyciągnął swoją silną dłoń, objął jej tułów i przytulił do szerokiej piersi.

— Czego szukasz wśród tutejszych — zapytał, a głos jego był ochrypły jak głos wilka, ale nie brzmiał nieprzyjaźnie.

Dziewczynka opowiedziała mu, jak to się wyprawiła, by prosić

121

^І

siostrzycę o przebaczenie, w skrytości zaś żywiła nadzieję, że spotka Topnika.

— Dlaczego chciałaś go spotkać? — zapytał człowiek.

— Bo myślę, że jest to człowiek biedny, skoro jego głos tak smutno nawołuje rankiem i wieczorem.

— Czemu obchodzi cię jego smutek? — zapytał człowiek.

— Nie chcę, żeby inni byli smutni — powiedziała dziewczynka — gdyż wiem, jak to boli.

Człowiek przypatrywał się jej przez chwilę, nie mogła jednak dostrzec jego twarzy, jako że ciemna broda porastała ją aż do oczu. — Masz czyste serce — powiedział w końcu — odmienne niźli inne człowiecze dzieci, jeśli więc zechcesz mi służyć i być pokorną, możesz u mnie pozostać.

Dziewczynka zgodziła się chętnie. — Ale nie powinieneś wołać na mnie kuternoga — powiedziała — i musisz mi rzec, co to takiego „być pokorną".

— Nie będę wołał na ciebie kuternoga, tylko człowiecze dziecko — powiedział człowiek, zaś pokorne jest wszystko, co nie jest twoją matką. Znaczy to nie być zbyt dumnym wobec żadnej pracy, nie być zbyt dumnym wobec jakiegokolwiek cierpienia. Nie mniemać, że się jest czymś znaczniejszym niźli źdźbło trawy niosące kroplę rosy.

Dziewczynka złożyła obietnicę, a Topnik poniósł ją przez moczary do trzcinowej chaty, która stała wśród kilkorga niewysokich brzóz i jałowców. Na kalenicy krzywego dachu siedziała wielka sowa, która poruszyła piórami na uszach i chrapliwie zaskrzeczała: Ludzkie dzieci są smakowite!

Dziewczynka zadrżała i przypomniała sobie, co ludzie opowiadali o Topniku.

122



On jednak przepłoszył ptaka swą dużą dłonią i pocieszył dziewczynkę: — Czyń swoją powinność i nie słuchaj tego nocnego zwierza.

— Czy jednak ten kto chce naprawdę być pokorny powinien dać się zjeść? — zapytała dziewczynka.

— Powinien na pewno — odrzekł człowiek.

W chacie nad kuchennym piecem płonęło łuczywo, człowiek wzruszył posłanie z liści, osuszył i roztarł stopy dziewczynki, a następnie okrył ją jagnięcymi skórami. — Śpij spokojnie — powiedział — i nie przestrasz się, kiedy przyjdą moi goście.

Dziewczynka jeszcze przez chwilę czuwała leżąc i dziwiła się, co też za gości mógł oczekiwać nocą, na moczarach, ów człowiek, potem jednak zamknęła oczy, wtuliła się pod ciepłe futra i zasnęła.

Obudził ją chłodny powiew i zobaczyła, że drzwi są otwarte, w dali zaś mgła i gwiazdy. Na progu siadła sowa, położyła na glinianej polepie kuropatwę, skłoniła się i rzekła: — Dla władcy żywych.

Topnik siedzący przy ogniu, palił krótką fajkę i tylko skinął głową.

„Możny to człowiek" — pomyślała dziewczynka i znowu zasnęła.

Ponownie obudził ją chłodny powiew, zobaczyła otwarte drzwi, za nimi zaś mgłę i gwiazdy, tyle że gwiazdy przesunęły się dalej ku zachodowi. W progu stał lis, który położył na podłodze zająca i powiedział: — Dla władcy umarłych.

Topnik nadal siedział przy ogniu, palił i też tylko skinął.

„To możny człowiek" — pomyślała dziewczynka, trochę się przelękła, ale zasnęła znowu.

123



І jeszcze raz obudził ją chłodny powiew. Zobaczyła drzwi stojące otworem, a za nimi mgłę i gwiazdy, tyle że gwiazdy już były pobladły, a poza mgłą jaśniała czerwonawa poświata. Na progu stał wilk, który złożył na glinianej polepie młodą sarnę, pokłonił się i rzekł:

— Dla władcy tych co nie są ani umarli, ani żywi. Człowiek u ognia tylko skinął.

„To straszliwy mężczyzna" — pomyślała dziewczynka, zadrżała ze strachu, w końcu jednak ponownie zasnęła.

Kiedy się obudziła, znowu drzwi stały otworem, ale nad moczary wzniosło się już czerwone słońce, przepłoszyło mgłę i połyskiwało we wszystkich kroplach rosy. Topnik wsparty na ciężkiej łopacie do kopania torfu stał koło posłania i przyglądał się dziewczynce. — Już pora — powiedział przyjaźnie. — Posprzątaj teraz chatę, nastaw wodę i ugotuj dla nas zupę. Gdy skończysz, zawołaj mnie.

Zrobiła, jak nakazał, a kiedy skończyła, dojrzała go wycinającego torf niedaleko chaty. Zawołała go więc i zasiedli oboje na przyzbie i jedli trzymając miski na kolanach. Dziewczynka dostrzegła w dali wysoki jodłowy las, w którym żyła, i spytała, co też zrobi matka, kiedy zobaczy puste łóżeczko.

— Prawdopodobnie pójdzie na moczary i będzie rzucała kamienie — powiedział człowiek. — To jej sposób. — I polecił przygotować na obiad kuropatwę oraz zająca, a także nie wpuszczać do chaty nikogo, póki on będzie pracował.

Dziewczynka posłuchała, była pilna i wesoła, od czasu do czasu zaś wychodziła przed chatę i z podziwem patrzyła, jak piękne są moczary, kiedy świeci słońce i pokrzykują czajki. Nie było też nikogo, kto by mógł ją wykpić, łajać albo bić.

124

.^ІІ

Kiedy tak znowu stanęła na dworze, by popatrzeć na mężczyznę kopiącego w oddali torf, spostrzegła nagle, że poruszyło się sitowie, a wśród łodyg stanęło dziecko o ładnej, miłej buzi, tak jednak przejrzyste, że przez jego ciało widać było sitowie i krzewy jałowca.

Dziecko uniosło białą dłoń, skinęło nią, a kiedy dziewczynka podeszła bliżej, powiedziało: — Co robisz w tym naszym świecie.

Dziewczynka opowiedziała swoją historię.

Dziecko uśmiechnęło się powściągliwie i powiedziało: — Jemu jednak nie wierz. Dziś wieczór wyostrzy swój nóż i zabije cię. Nas również zabił i zjadł, przecież widzisz, że nie mamy już ciała.

Dziewczynka bardzo się przelękła, ale zganiła dziecko. — To nieprawda — powiedziała. — Jest dobry, osuszył mi stopy, nigdy też nie zrobi mi nic złego.

Dziecko uśmiechnęło się jeszcze bardziej skrycie i rzekło: — Schowaj nóż! Leży na podłodze za piecem kuchennym.

Pomachało ręką i zniknęło wśród sitowia; dziewczynka zauważyła, że jest kulawe, że ma zwichnięte lewe biodro.

Stała bezradna i zmieszana, nie wiedząc, co ma myśleć. Do wieczora chodziła jak we śnie, także jak we śnie zabrała nóż i ukryła pod jagnięcymi skórami.

Wieczorem Topnik zakrzątnął się koło kuchennego pieca, potem siadł milczący za stołem, a jej wydawało się, że oczy jego są smutniejsze niż zwykle.

— Brakuje ci czegoś? — zapytała nieśmiało.

Spojrzał na nią zmartwiony i tylko powiedział: — Człowiecze dziecko... człowiecze dziecko...

Wówczas dziewczynka rozpłakała się głośno, pobiegła do posłania, wydobyła nóż spod jagnięcych futer i położyła go na stole. —

125

Zrób ze mną, co zechcesz — powiedziała płacząc. — Tylko nie bądź smutny.

Wtenczas mężczyzna położył na jej włosach swą szorstką dłoń i rzekł: — Dlaczego boisz się mnie? Dlaczego dajesz posłuch wszystkiemu, co ci mówią podziemne stworzenia? Śpij spokojnie i nie dziw się na widok gości, którzy do mnie przyjdą.

Dziewczynka szlochała jeszcze chwilę na swoim posłaniu, potem jednak otuliła się jagnięcymi skórami, złożyła dłonie i zasnęła.

Obudził ją chłodny powiew, zobaczyła w otwartych drzwiach mgłę i gwiazdy, na progu zaś starą, pochyloną, garbatą kobietę, która położyła na polepie długi nóż i powiedziała: — Zęby kroił głębiej.

Topnik siedział przy ogniu, palił i tylko skinął głową.

Dziewczynka westchnęła z lekka, pomyślała jednak: >}to mnie nie dotyczy" i znowu zasnęła.

Ponownie obudził ją chłodny powiew i ujrzała stojącego na progu krasnoludka w spiczastej czapce. Położył na podłodze osełkę i powiedział: — Żeby ciął ostrzej.

Mężczyzna skinął głową.

Dziewczyna westchnęła jeszcze głębiej, potem jednak zasnęła.

Gdy po raz trzeci obudził ją chłodny powiew, zobaczyła klęczącego na progu Wodnika. Postawił na podłodze misę i powiedział: — Żeby nie przelała się krew.

Mężczyzna tylko skinął.

Wtenczas dziewczynka westchnęła tak głęboko, że Topnik zwrócił głowę w stronę posłania, ale ona tymczasem już zasnęła.

Kiedy następnego przedpołudnia stanęła na progu, znowu coś poruszyło się w sitowiu i znów wyjrzała zeń twarzyczka o skrytym uśmiechu. — To jeszcze nie był ten właściwy nóż — powie-

126

działa — ale dzisiaj w nocy dostał właściwy. Misę także, żeby zbierać w nią krew. Przygotuj się teraz, mała kuternogo!

— To nieprawda — odrzekła dziewczynka. — Ty zaś nie powinieneś nazywać mnie tak, jak to czynią ludzie.

Dziecko uśmiechnęło się znowu, pomachało białą dłonią i znikło w sitowiu.

Dziewczynka narwała całe naręcze niezapominajek, ułożyła błękitne kwiecie w srebrnej misie i przystroiła tym stół do kolacji.

Kiedy Topnik wrócił do domu, trochę się zdziwił, ale nie powiedział nic. Po jedzeniu zaś siadł przy ogniu, ujął w dłoń osełkę i zaczął ostrzyć ów długi nóż, który w nocy przyniosła garbata kobieta. Po chwili odwrócił się i powiedział: — Mogłabyś mnie trochę uczesać, człowiecza dziecino. Nikt nie dba o moje włosy. Podał dziewczynce duży rogowy grzebień, tak wielki i ciężki jak ogrodowe grabie.

Serce dziewczynki ogarnął niepokój, jednak szybko rzekła: — Masz prawdziwe włosy, a nie jakieś sitowie!

Topnik odwrócił się i powiedział: — Dlaczego to miałbym zamiast włosów mieć sitowie?

— Tak mówiła moja matka.

— Mądrą kobietą jest twoja matka — powiedział Topnik — tyle że nie ma rozumu. To się często zdarza ludziom. — I nadal szlifował ostrze noża.

Gdy już dziewczynka uładziła trochę jego włosy, wzięła swój własny grzebyczek i przeciągnęła nim po ciemieniu Topnika.

— Tak dobrze to już dawno nie miałem — powiedział i odłożył nóż. — Dobrą masz rękę, człowiecze dziecko.

Potem udali się na spoczynek.

W nocy znowu jednak przyszli goście. Wąż z żółtą plamą na

127

gardle, ropucha i salamandra. Na podłodze położyli długi żelazny gwóźdź, młotek i chustę. Wszyscy troje mówili tylko jedno: — To na ostatnią godzinkę.

Dziewczynka trzęsła się ze strachu, Topnik zaś tylko kiwał głową, więc znów zasypiała.

Następnego przedpołudnia wśród sitowia nie zjawiło się tamto dziecko, ale za to rankiem na kominie chaty przysiadła sroka, gdy zaś dziewczynka zakrzątnęła się koło kuchennego pieca zawołała do niej przez komin: — Twoja siostrzyca nie może już przyjść, gdyż podczas ostatniej nocy zabił ją i zjadł. Dziś kolej na ciebie.

— Kłamiesz — zawołała dziewczynka.

— Nigdy nie kłamię — odrzekła sroka. — Wszystkie zwierzęta z moczarów to mówiły. Wilk, sowa, lis i wąż. Przed śmiercią siostrzyczka pomyślała jeszcze o tobie i przysłała ci gwóźdź, młotek oraz chustę. Dziś wieczór masz zapytać, czy nie powinnaś go znów uczesać, a potem masz mu tym młotkiem wbić gwóźdź w głowę. Tylko tam jest jego śmiertelne miejsce. Krew masz zebrać chustą i przyłożyć do swojego biodra. Wtenczas będziesz uleczona, wszystkie błędne ogniki będą wybawione, mokradło wyschnie i stanie się urodzajne. Będzie ziarno dla wszystkich ubogich. Jeśli jednak tego nie uczynisz, zabije cię, moczary będą się rozrastać i pochłoną wszystkie chaty dookoła, twoje zaś imię będzie przeklęte przez ludzi po wsze czasy.

Dziewczynka zamknęła klapę komina i uklękła zmartwiona koło pieca nie wiedząc, co ma robić. Modliła się, aż do bólu załamując ręce.

Sroka zaś fruwała tu i tam, zaglądała do chaty przez okno i stukała dziobem w drzwi. — Gwóźdź i młotek — skrzeczała. — Gwóźdź i młotek, a na końcu chusta!

128

Kiedy wieczorem wrócił do domu zmęczony Topnik, sroka od-frunęła nisko, między krzakami i sitowiem, tak że nikt nie mógł jej dostrzec.

— Czy się coś stało, człowiecze dziecko? — zapytał Topnik i spojrzał bacznie na dziewczynkę.

Ona jednak pokręciła tylko głową, zaczęli więc jeść gryczaną kaszę.

Po jedzeniu Topnik zasiadł przy ogniu i znów ostrzył nóż na osełce, dziewczynka zaś cicho zapytała, czy ma mu znowu uczesać włosy.

Topnik skinął głową, dziewczynka zaś stanęła za nim i delikatnie przeciągnęła swoim grzebyczkiem po jego zwichrzonych włosach.

— Czemu drży twoja dłoń, człowiecze dziecko? — zapytał mężczyzna.

— Zimno mi — odparła cicho dziewczynka.

— Powinnaś więc pomyśleć o czymś dobrym — powiedział mężczyzna — a wówczas rozgrzeje się znów twoje serce.

Ona jednak popatrywała na gwóźdź oraz młotek i zdawało się-jej, że jakaś przemożna siła ciągnie jej dłonie ku obu tym przedmiotom.

— Dlaczego opuściłaś swój grzebyk? — zapytał Topnik.

— Bo mi się zmęczyły dłonie — odrzekła cicho dziewczynka.

— Powinnaś złożyć je do modlitwy, a nie obejmować nimi trzonek młotka — powiedział mężczyzna. — Wówczas znowu staną się silne.

Wtenczas dziewczynka uklękła przed nim, objęła go za kolana i zaczęła gorzko płakać. — Nie chcę i nie mogę — szlochała — nawet gdybym miała umrzeć tej nocy.

9 — Baśnie

129

Topnik położył na jej głowie swą twardą dłoń i powiedział-' — Bądź, człowiecze dziecko, pokorna, tak jak ci mówiłem na początku. Pokorna i nic więcej, choćby nie wiadomo co miało stać się w nocy.

Sam otulił dziewczynkę jagnięcymi skórami i zapytał, czy jej ciepło.

Potem znowu usiadł cicho koło torfowego płomienia, podparł dłońmi swą ciężką głowę i zapalił fajkę.

Tej nocy nie przyszli już goście, tylko niespokojny wiatr dął ponad moczarami, poruszał łodygi sitowia i użalał się w kominie chaty. Dziewczynka długo przysłuchiwała się temu, a kiedy obeschły jej łzy, poleciła serce wszystkim dobrym duchom i spokojnie zasnęła.

Obudził ją chłodny powiew, lecz to nie otwarte drzwi ją zbudziły, ale Topnik, który stanął przy posłaniu, odrzucił na bok jagnięce skóry, w dłoniach zaś trzymał nóż i srebrną misę.

— Jeśli okażesz się całkiem pokorna, będę mógł to uczynić — powiedział.

— Zrób wszystko, co zechcesz — odparła łamiącym się głosem.

Wówczas Topnik zsunął na bok jej zgrzebną koszulę i nożem zrobił na chorym biodrze dziewczynki głębokie nacięcie, a kiedy zaczęła płynąć ciepła krew, podstawił srebrną miskę i zbierał ją do niej.

Dziewczynka leżała spokojnie i nie wydała żadnego głosu.

Wtenczas mężczyzna zanurzył w misie chustę, a potem przyłożył ją ostrożnie do chorego biodra. Na chustę wysączył zaś kilka kropli z małej buteleczki, którą wyjął z zanadrza. Potem narzucił jagnięce skóry, pogłaskał dziewczynkę po głowie i wrócił do swojego ognia.

130

^

Dziewczynka oddychała głęboko, a serce jej zaczęła ogarniać wielka błogość. Jeszcze próbowała odwrócić głowę w stronę ognia, ale już zasnęła i spała, póki słońce nie zaświeciło przez okienko.

Topnik nie poszedł do pracy. Trzymał w ręku procę, a na podłodze leżała przed nim zabita sroka.

Dziewczynka zerwała się z posłania, nie ugotowała bowiem jeszcze porannej zupy, a kiedy stanęła na równe nogi, krzyknęła głośno, gdyż zwichnięte biodro było takie samo zdrowe jak drugie. Uklękła przed Topnikiem, objęła go ramionami i powiedziała: — Topniku, kochany Topniku, nie zabiłeś mnie, ale mnie uzdrowiłeś. Bądź moim ukochanym ojcem.

Topnik uśmiechnął się wówczas i z uczuciem przytulił ją do siebie. — Zawierzyłaś mi — powiedział — nawet wówczas, kiedy wszyscy próbowali przepełnić twe serce wątpliwością. Musiałem poddać cię próbie, ale byłaś pokorna i tak oto wszystko się dobrze skończyło.

— A moja siostrzyczka — zapytała dziewczynka. — Co z nią?

— To nie twoja siostrzyczka, człowiecze dziecię. Wszystkie błękitne ogniki to moje dzieci, ale matka ich była zła, więc i one są złe od najwcześniejszej młodości. Kiedy jednak dzisiejszej nocy powiedziałaś „zrób ze mną wszystko co zechcesz", zgasły i pogrążyły się w bagnisku. Byłaś bowiem pokorna, a to pokorni zbawią świat.

Gdy już zjedli poranną zupę, mężczyzna wziął dziewczynkę za rękę i poprowadził z powrotem przez mokradło. — Musisz wrócić do swojej matki — powiedział — bo martwi się o ciebie. Będzie dla ciebie dobra, gdyż ozdrowiałaś.

Dziewczynka płakała jednak i nie chciała od niego odejść.

Topnik pokręcił głową i powiedział: — Zdaj się na mnie w dal-

131

5 _vr *°w"ff" -''  | -

szym ciągu, człowiecze dziecię. Kiedyś przyjedzie po ciebie książę złocistą karocą, a póki to się nie stanie, nie powinnaś żyć u torfowego ogniska. O każdej jednak pełni księżyca masz mnie odwiedzać i pozostać przez noc u mnie. Kiedy już będziesz księżną, przyjdę ja do ciebie i będę strzegł twoich ogrodów, lasów i moczarów. I tym się musisz zadowolić.

Z zanadrza wydoSył długi gwóźdź, który dziewczynka miała mu wbić w ciemię, a kiedy przesunął po nim dłonią, przemienił się w ciężką złocistą szpilkę do włosów. Wetknął ją ostrożnie we włosy dziewczynki i powiedział: — Weź na pamiątkę, Scfffbni cię przed wszelkim cierpieniem. A kiedy będziesz trzymała ją w dłoni, przypomnij sobie za każdym razem, że łatwiej czynić nieprawość niż nieprawość znosić. Ten jednak kto chce uzdrowić świat, powinien wpierw cierpieć, bardzo cierpieć, by doświadczył, jak to czują się biedacy, którym każdego dnia wbija się gwóźdź w serce.

Pomachał dziewczynce ręką i wolno ruszył z powrotem w moczary.

NIESPOKOJNE SERCE

Żył sobie kiedyś król, który wszystko potrafił, był szanowany i kochany w wielu krajach. Jego wojownicy byli najlepsi, pola najbardziej urodzajne, kapłani i poeci najmądrzejsi, a kiedy w jakimś środowisku wyłoniły się kłopoty albo wątpliwości, szło się do niego, słuchało jego rady i wracało się w spokoju. Jeśli idzie o to, kto był najmądrzejszy, on nim był; jeśli idzie o to, kto był najdzielniejszy, on był nim również; jeśli zaś idzie o dobre serce i tylko o nie, tak wiele miłości, ile u niego, nie można było znaleźć nigdzie.

Przecież nie było tak zawsze, gdyż w swojej młodości często bywał gwałtowny i lekkomyślny. Kiedy jednak już się postarzał, zrozumiał, że szczęście toczy się kołem, a mądrość jest lepsza od przemocy.

Mógłby być szczęśliwy, państwo jego było bowiem królestwem pokoju, kwitło i rozwijało się, a dorastający synowie i córy byli radością ludu.

A jednak nie był szczęśliwy. Przynajmniej nie w takim stopniu, by serce jego w każdej godzinie dnia i nocy mogło pozostawać ciche i spokojne. Miał wszystko, czego tylko zapragnął, ale niejed-

133

J(S- ?■

^

nego ranka, kiedy wstawał ze swego okazałego łoża, przykro mu było przyodziewać znowu purpurową szatę i nakładać koronę. Niejednego też wieczoru, kiedy przesiadywał w sali, a przez otwarte okna kląskały słowiki, żałował, że przebywa tutaj, a nie gdzie indziej, że jest już stary, nie zaś młody, że jest królem zamiast jednym z rybaków stawiających na rzece sieci i śpiewających wesołą, wieczorną pieśń.

Chociaż mówił sam sobie, że takie myśli niegodne są człowieka mądrego, wracały wciąż i wciąż, tak jak powraca cień rzucany przez chmurę, który dostrzega się, zanim ją się zobaczy.

Najchętniej przesiadywał w ogrodzie koło basenu ze złotymi rybami, podpierał głowę lewą ręką, spoczywającą na marmurowym obrzeżu zbiornika i patrzył, jak z rury fontanny tryska srebrzysta woda, a potem znowu opada. Jak złota kula unoszona przez tę wodę wydaje się wisieć w powietrzu, niepewna jak szczęście i tak jak szczęście jaśniejąca.

Od czasu do czasu podchodziły doń cicho jego dzieci albo dostojnicy z pytaniem, czy mu czegoś nie brakuje. Uśmiechając się kręcił głową i mówił tylko, że serce jego nie jest tak spokojne jak głaz w głębinie, że chyba też musi się jeszcze bardziej zestarzeć, żeby się tego nauczyło.

Pewnego razu siedział o zmierzchu nad wodą wpatrzony w złotą kulę, w której odzwierciedlała się wieczorna zorza i rozmyślał o swoim życiu. Kiedy sobie uprzytomnił, ile zaniedbał albo zrobił źle, serce zaciążyło mu jeszcze bardziej niż zazwyczaj i zaczął zazdrościć rybom, które swoimi złocistymi płetwami poruszały tak leciutko, jakby spały.

Kiedy z westchnieniem zwrócił oczy na ogród, zobaczył stojącą obok staruszkę. Wyglądała jak kobieta z ludu. Była ubrana czysto

134

i skromnie, twarz miała tak piękną i łagodną, że zdało mu się, iż takiej jeszcze nie widział.

— Skąd przybywasz? — zapytał zdumiony. — I jak to się stało, że przepuściła cię straż?

— Mnie żadna straż nie zatrzymuje —■ odparła. — Dostrzegają mnie bowiem tylko ci, którym ciąży serce. Głos jej brzmiał głęboko i spokojnie, jak dzwon.

Król chwilę milczał, a potem powiedział cicho: — Przyszłaś żeby mi pomóc?

— Może — odparła — tylko mi powiedz, czego byś chciał? Król zastanawiał się długo, a potem łagodnie powiedział: —

Jestem zmęczony, bardzo zmęczony. Panowałem przez całe życie, teraz pragnę przez całe życie służyć. Chętnie zostałbym człowiekiem świątobliwym.

Kobieta spojrzała nań powrażnie i niemal smutnie, dotknęła dłonią jego czoła i rzekła: — Bądź nim więc, a kiedy się znużysz, zawołaj mnie znów.

Kiedy to wyrzekła, zniknął ogród i marmurowy basen, zniknęła purpurowa szata oraz korona. Król siedział przed skalną jaskinią, przyodziany w żebracze szaty. Przed jego oczami rozciągała się bezkresna pustynia oświetlona wieczornym słońcem, tu i ówdzie skąpy cień rzucały na piasek cierniste krzewy. I chociaż król uświadomił sobie, kim jest i jaki stał się jego nowy byt, przed oczami miał jednak ciągle, jak sen, minione życie. Nieustannie też widział ogród i ową kobietę, mógł to przywodzić sobie na pamięć każdego dnia i o każdej godzinie.

Westchnął więc, jak dziecko kiedy śni, złożył dłonie i modlił się długo, póki słońce nie zaszło.

Potem poszedł powoli do jaskini, znalazł legowisko z twardej

135

■■^^^■■■^^^^^^^^^^^^І^

trawy, szorstkie okrycie, kawałek czerstwego chleba oraz źródełko wytryskujące spomiędzy kamieni. U stóp legowiska stała w szczelinie trupia czaszka i kiedy układał się do snu, patrzyła nań pustymi oczodołami. Zanim zasnął, położył lewą dłoń na sercu i wydało mu się, że bije ono tak spokojnie jak jeszcze nigdy w życiu.

Znalazł się więc tam i tam też pozostał na wiele lat życia. Już w kilka dni po jego przybyciu przyszli doń chorzy, dzieci i strapieni z bliska i z daleka, siadali u jego stóp, prosili, by ich pobłogosławił, a potem pocieszeni odchodzili. Spostrzegł, że na świecie było wciąż tak samo: możni byli tymi, którzy biją, ale i możni bywali bici. Przeważnie uderzała ludzka dłoń, często jednak ręka losu albo nawet śmierci. Nie działo się też tak, że możni tej ziemi cierpieli bardziej niż biedacy lub dzieci. Gdy nieraz klękał przed nim trędowaty albo dziecko żałośnie płakało pokazując pręgi na ciele, serce jego ogarniało zwątpienie i zdawało mu się, że przecież ręka króla łacniej zdołałaby pomóc niźli świątobliwego męża.

Porzucał jednak znowu tę myśl, nie rezygnował z miłosiernych uczynków i został pokochany tak, jak kochano go, gdy był królem. Włos mu posiwiał i niekiedy rankiem budząc się na twardym legowisku oraz wpatrując się milcząco w trupią czaszkę czuł, że jest nazbyt zmęczony, by wstać i znaleźć się wobec pochodu pielgrzymów, który niby wąska, ciemna wstęga ciągnął przez pozbawioną cienia pustynię.

Wówczas ogarniał go lęk, modlił się głęboko, w skupieniu i okazywał szczególną dobroć wszystkim ubogim oraz cierpiącym.

Wieczorem siadywał przed jaskinią czekając na orła; przylatywał on zawsze o tej samej godzinie po pożywienie, które pielgrzymi obficie składali przed jaskinią. Kiedy opuszczał się coraz ciaś-

136

І^І 

niejszymi koliskami obracając ku pustelnikowi swe dumne oko, ów nie potrafił odwrócić od niego spojrzenia, tak bowiem piękne wydawały się mu połyskliwe skrzydła, szlachetność ptaka i wielka pustka, w której znowu ginął.

Pewnego razu zjawiła się przed nim grupa starych i przygarbionych ludzi proszących, by udał się do miasta, gdzie srogi król gnębił ich i prześladował z powodu wiary, jaką wyznawali.

Świątobliwy mąż wysłuchał prośby, pożegnał się z jaskinią i dotarł do miasta, kiedy kat królewski ustawiał właśnie krzyż z przybitym doń mężczyzną.

Ulitował się nad cierpiącym, ukląkł pod krzyżem i mówił umierającemu słowa pociechy: że żadna przemoc na świecie nie jest silniejsza od prawego serca, że kiedyś on właśnie zasiądzie wobec sędziów, tak jak oni siedzieli przed nim.

Schwytali go wówczas siepacze i zaprowadzili przed króla. Zaklinał go, by poniechał przemocy i pokierował się miłosierdziem tak jak on, który złożył koronę, żeby zostać sługą, ale i król, i jego dostojnicy wykpili go, wrzucili do więzienia, następnego zaś ranka miał zostać ukrzyżowany w tym samym miejscu co ów, o którego prosił.

Siedział więc o wieczornym zmierzchu przy zakratowanym okienku, głowę oparł na dłoniach, jak wówczas gdy przesiadywał na skraju marmurowego basenu, i rozmyślał, jak próżne jest wszystko na świecie, jak bezsilna jest ręka żebraka. Zaciążyło mu serce i przepełniło się niepokojem, nie żeby się bał czekającej go śmierci, ale dlatego że uświadomił sobie, iż nie zdołał usunąć z ziemi nieprawości, że również serce świętego nie jest spokojne niby głaz w głębinie.

Poczuł się zmęczony życiem, a kiedy przetarł starczą dłonią oczy,

137

dostrzegł w mroku stojącą obok staruszkę, a twarz jej była tak łagodna i piękna jak w pałacowym ogrodzie.

Król powiedział cicho: — Przyszłaś, żeby mi pomóc?

Kiedy odpowiedziała, głos jej też był tak głęboki i łagodny jak wówczas. — Być może. Powiedz mi jednak, czego chcesz?

Wówczas świątobliwy człowiek poskarżył się na swoją niedolę i na to, że ludzkiemu sercu nie jest dane być tak spokojnym jak głaz leżący na dnie. Przypomniał sobie orła z pustyni i powiedział, że chciałby być taki jak on, cieszący się radosną swobodą skrzydeł, nikomu nie podporządkowany, tylko przestworzu i wiatrom unoszącym jego ciało.

Kobieta popatrzyła nań poważnie i niemal smutnie, po czym powiedziała: — Bądź więc takim, a kiedy się znużysz, zawołaj mnie znowu.

Kiedy to rzekła, znikło więzienie, znikły pęta i żebraczy przyodziewek, nad miastem zaś zaczął zataczać szerokie koła orzeł. Pogasły światła, nie widział więc nic oprócz gwiazd. Rozwinął wspaniałe skrzydła i poszybował do dalekiego lasu, gdzie rosły prastare dęby i gdzie siadł na jednym z wierzchołków, by zasnąć.

Przed oczami miał jednak ciągle, niby sen, życie króla i życie świątobliwego człowieka. Było to odległe wspomnienie, w którym dostrzegał i słyszał wszystko minione, a które wydało mu się nędzne i pełne omyłek w obliczu otaczającej go przepięknej i bezbrzeżnej samotności.

Rano z krzykiem radości rozpostarł skrzydła, popatrzył na zielone morze koron drzew roztaczające się pod nim, na pola, wrzosowiska oraz pustynie i widniejący w oddali błękitny rąbek morza. Wznosił się coraz wyżej, aż ogrzało go słońce. Nad nim przeciągały

138

złoto obrzeżone białe chmury. Wówczas zlożyl skrzydła i runął jak strzała w zionącą głębię, schwycił w szpony sarenkę z wrzosowiska i zaczął pochłaniać jeszcze ciepłe pożywienie.

Kiedy jesienią serce jego przepełniła tęsknota, udał się na południe, dalej i dalej, ponad górami i morzami, aż otoczyła go obca słoneczna kraina, w której żył, jak poprzednio, silny i samotny.

Z wiosną, kiedy powrócił, oddawał się jak w minionych czasach miłosnym igraszkom, a kiedy pora ich przeminęła, znowu pozostał sam, rabuś królewski, na którego nastawali, nie mogąc go jednak ująć, pasterze, myśliwi i rybacy.

Po w7ielu latach, o czasie, w którym żniwo zostało już zwiezione z pól, dotarł w dalekim locie ponad pustynię, na której skraju żył ongiś jako mąż świątobliwy; rozpoznał wejście do jaskini i usiadł z wolna na ciepły, pobliski piach. Z potraw, jakie złożyli tam pielgrzymi, niczego już nie można było dostrzec, poza kilkoma zbutwiałymi plecionymi koszykami. Ruszył tedy powoli do wnętrza jaskini, w której przeżył niemal całą wieczność. Jeszcze było tam legowisko, szorstkie okrycie, chłodne źródełko w głębi, a u stóp posłania tkwiła między skałami trupia czaszka, nie naruszona i nie zmieniona, patrząc nań pustymi oczodołami.

Przeraził się do głębi serca i wydało mu się, że oto trzy jego żywoty, niby napięte nici biegną od owych pustych oczu ku niemu. Wszystkie były pełne węzłów i splątań, żadna nie była gładka i bez skazy, jak być powinny. Serce jego ogarnęło zwątpienie i siedział bez ruchu do wieczornego zmierzchu i rozmyślał, że oto przeżył tu życie jako człek świątobliwy, lecząc i błogosławiąc, a teraz szpony jego były krwawe, zwrócił się bowiem ku przemocy, od której był wtenczas odszedł.

139

І^^^

Potem pofrunął na ociężałych skrzydłach z powrotem nad pustynię, ale że nawet w smutku poczuł głód, runął na skraju lasu na sarenkę, która spała wśród traw.

Kiedy wbił szpony w zdobycz, świsnęła z zarośli strzała i trafiła go w lewe skrzydło tak, że oszołomiony z trudnością osiągnął dający schronienie las, gdzie ukrył się wśród traw.

Myśliwi nie odnalazłszy go poszli trochę złorzecząc, trochę triumfując z powrotem, został więc sam; trapiony bólem i pragnieniem patrzył, jak gwiazdy wschodzą i zachodzą nad pustkowiem.

Zawsze jest ktoś — rozmyślał — kto jest potężniejszy niż my, niźli królowie i święci, i orły. Wszystko przemija, wszystko jest marnością, tylko serce bije nieustannie, ciągle tak samo niespokojnie jak przedtem.

Poczuł się znużony życiem i ukrył głowę pod zdrowym skrzydłem. Kiedy jednak poruszyło się jedno z pokrytych rosą źdźbeł trawy, zaraz się obudził i rozejrzał wokół, chcąc drogo sprzedać swoje życie. Ale to w blasku gwiazd stała obok niego staruszka. Ostrożnie wyciągnęła mu strzałę z rany, a była nieodmiennie, tak jak w więzieniu złego króla, piękna i łagodna.

Wówczas orzeł powiedział: — Przyszłaś, żeby mi pomóc?

I znów, jak przedtem, głos jej był głęboki i cichy: — Być może. Powiedz mi więc, czego chcesz? — odrzekła.

Kiedy to mówiła, przed jego oczami wyłoniła się nagle wiejska łąka, jaką ongiś, będąc dzieckiem, oglądał z grzbietu konia. Trawa jej była wyschnięta i zdeptana wieloma stopami. Stare platany o pniach srebrnoplamistych rozpościerały swoje chłodne cienie, a ze źródlanej rury z cichym pluskiem wypływała czysta woda. Liczne ubogie dzieci trzymając się za ręce tańczyły do wtóru dawnej piosenki, którą śpiewały. Na ławce u cmentarnego muru siedział

140

stary mężczyzna, dłonie splótł na lasce i przyglądał się im w milczeniu.

Przypomniał też sobie, jak to wówczas zatrzymał konia, jak skinął na towarzyszących mu, by milczeli, jak mu jednocześnie ogarnęły serce i lęk, i słodycz, nie znał bowiem takich zabaw, tylko przepych, bogactwo i pokornych kompanów.

Powiedział cicho kobiecie, że najchętniej chciałby być dzieckiem, ale ubogim, nieznanym. Wówczas być może serce jego mogłoby stać się tak spokojne jak głaz w głębinie.

Kobieta spojrzała nań poważnie i z nieodmiennym smutkiem dotknęła chłodną dłonią jego rany, po czym rzekła: — Bądź więc nim. Kiedy się jednak zmęczysz, znowu mnie zawołaj.

Kiedy to powiedziała, zniknęły gwiazdy, las, zroszona trawa i ból rany, on zaś znalazł się jako ubogie dziecko na posłaniu z listowia w kącie obory. Krowy pobrzękiwały cicho łańcuchami, przed nim zaś stała stara kobieta, trącała go kijem w bok i mówiła, żeby wstał i wygnał bydło.

Gdy przetarł oczy ze snu, zobaczył, niby śniąc jeszcze, króla siedzącego na złotym tronie, świątobliwego człowieka przed jaskinią kładącego dłoń na trędowatym oraz młodego orła zataczającego kręgi ponad dębowym borem. Zdumiony spostrzegł, że oto jest młodziutki i mały, a całodzienne jego zajęcie to tylko przebywanie z krowami na hali. Serce zabiło mu w piersi lekko i radośnie, tak że nie słyszał już wyzwisk kobiety, tylko dźwięk dzwonka wiszącego u szyi krowy przewodniczki.

Tak żył przez całe lato, wśród modrzewi oraz sosen otaczających chatę. Widział błękitne skaliste szczyty wypiętrzone ku niebu i orły szybujące nad nimi na rozpostartych skrzydłach. Słyszał gwizdy susłów i halny wiatr spadający w doliny. Wieczorem, kiedy

141

obrządził bydło, był tak zmęczony, że ledwo potrafił drobić swój chleb do mleka, które podsuwała mu stara i głucha gospodyni. Zagrzebywał się szczęśliwy w ciepłe legowisko na sianie i spał bez snów, póki go nie obudziło słońce.

Kiedy jednak nadeszły jesienne mgły i otuliły góry, bydło zaś spędzone zostało w niziny, trudniej udawało się znaleźć szczęśliwy sen.

Goniono go od roboty do roboty wyzwiskami i razami, dla gospodyni bowiem nigdy nie był dość szybki, a gdy przyszedł srogi mróz, marzł przeraźliwie, a czasami płakał, że nikt nie mówi mu dobrego słowa ani nie pogładzi pocieszająco głowy, jak owa kobieta nad marmurowym basenem.

Jeśli w wykradzione niedzielne godziny przyłączał się do dzieci na ślizgawce lub przy saneczkowaniu, wydrwiwały go, nazywały żebrakiem oraz pastuchem, odpychały go tak, że z płaczem bił się z nimi i uciekał do swoich krów. Przytulał czoło do ich ciepłego ciała i zbolały rozmyślał o wiośnie.

Tak przemijał rok za rokiem. Dobre lata i złe zimy, blask słońca, deszcz i śnieg. Wszystko było niby cicha, szeroka rzeka płynąca bezgłośnie, tyle że szczyty gór i ludzkie serca były po równi dalekie i twarde.

Chłopiec przekonał się, że łzy dziecka wcale nie są bardziej łagodne niźli dorosłych, że serce jego wcale nie jest spokojniejsze od serca króla, świętego, czy orła. Latem uderzało pełne lęku przed zimą, w zimie biło tęsknotą za wiosną i tak również teraz wcale nie było spokojne niczym głaz w głębinie.

A kiedy podczas srogich zimowych nocy ciężko zachorował, gdy męczył go kaszel i nikt nie pielęgnował go ani nie okazywał współczucia, poza krową stojącą najbliżej i od czasu do czasu li-

142

żącą mu dłonie, poczuł się zmęczony życiem, zwątpił w pokój tego świata i zakrył oczy dłonią, by umrzeć.

Wtenczas owionął go chłodny prąd powietrza, drzwi obory otworzyły się, a potem zamknęły. W migotliwym blasku lampy klęczała obok niego staruszka, ciągle jeszcze tak piękna i łagodna jak w lesie, gdzie wśród traw leżała sarenka.

Chłopiec powiedział cicho: — Przyszłaś, żeby mi pomóc?

Głos jej był głęboki i cichy jak wówczas. — Być może —- odparła. — Powiedz mi więc, czego chcesz?

Otworzył zmęczone oczy, popatrzył na nią długo, a potem rzekł: — Chciałbym móc jeszcze raz usiąść u marmurowego basenu i popatrzeć, jak złota kula unosi się w strumieniach fontanny. Potem chciałbym zasnąć na twojej piersi, jeszcze raz w życiu zaznać ciepła i poczuć się dobrze.

Kobieta po raz pierwszy spojrzała nań bez smutku, położyła chłodną dłoń na jego zgorączkowanym czole i rzekła: — Zasiądziesz tam, a kiedy się zmęczysz, zaśniesz, tak jak tego chciałeś.

I już nie wiedział, czy to tak głęboko i pocieszająco zabrzmiał dzwonek krowy przewodniczki, czy też dochodzący do jego ucha głos kobiety.

Gdy znów otworzył oczy, siedział u marmurowego basenu, oparty ramieniem o jego krawędź. Ogród kwitł jak ongiś, ryby łagodnie poruszały złocistymi płetwami, błyszcząca kula niby coś nierzeczywistego unosiła się na strumieniach wody. On zaś nosił znowu purpurową szatę i wyglądało tak, jak gdyby nie upłynął czas ani życie, a wszystko było jedynie snem. Tylko odczuwał ból w piersiach, obok niego zaś stała milcząc kobieta i bezwiednie muskała palcami koronę leżącą na marmurowym obrzeżu.

Westchnął głęboko i cicho powiedział: — Wszystko to była

143



próżność, wszystko było tylko wielką okrężną drogą, wszędzie nieprawość i przemoc, wesele i łzy, a wszędzie też niespokojne serce. I nigdzie głazu w głębinie. Nigdzie. Teraz chciałbym zasnąć na twojej piersi, być tylko znużonym dzieckiem, niczym więcej. Tak zmęczonym, tak zmęczonym...

Przytuliła jego głowę do piersi i spostrzegła, że włosy całkiem mu pobielały. Gdy zamknął oczy, zobaczyła, że poruszają się jego wargi, a kiedy głębiej pochyliła się nad nim, usłyszała, jak szepcą: — Teraz... teraz. — Na usta wypłynął uśmiech szczęścia.

Przez chwilę siedziała całkiem spokojnie, potem troskliwie zacisnęła mu oczy, które już zgasły.

Kiedy nadeszły dzieci królewskie i państwowi dostojnicy, znaleźli go tak, jak zwykł przesiadywać: z głową opartą na dłoniach, z zamkniętymi oczami, z dziecięcym uśmiechem na pobladłych ustach.

Był tak piękny, że wstrzymali oddech i złożyli ręce, jak gdyby ujrzeli jakiś cud albo zjawisko.

Kobiety jednak nikt spośród nich nie dostrzegł.

PTAK ZŁOTOPIÓRY

Pewien król miał trzech synów, z których pierwszy był wielkim wojownikiem, drugi wielkim uczonym, najmłodszy zaś tylko wesołym dzieckiem, tak miłym i dobrym, że wszyscy musieli mu sprzyjać. A że król był stary i schorowany, pomyślał wraz ze swymi dostojnikami, iż obaj starsi powinni wspólnie odziedziczyć państwo. Najmłodszy miał otrzymać najpiękniejsze i najbardziej urocze księstwo, by nie zaznał zbyt wielu trosk i mógł żyć radośnie.

Synowie byli z tego zadowoleni.

Wkrótce król ciężko zachorował i naszedł go wielki smutek, a nikt nie wiedział, skąd się bierze. Zwołano mędrców oraz astrolo-* gów, którzy radzili i radzili, ale w końcu pokiwali tylko głowami niczego nie wiedząc.

Wreszcie zawołano starego owczarza, sławnego w państwie daleko i szeroko z racji swoich przepowiedni, a choć uczeni wykpi-wali go, król zapragnął jednak się z nim zobaczyć, nie lekceważył bowiem nikogo.

Pewnego wieczoru przybył tedy z długą laską do pałacu, kroczył spokojnie po lśniących stopniach, a kiedy rozległ się śmiech

18 — Baśnie і

>

i drwiny, obrócił tylko na kpiarzy swe jasnobłękitne oczy, tak że zawstydzili się i zaraz umilkli. Tak bardzo zmieszali się pod wpływem siły promieniującej z jego starczego oblicza.

Potem z dłońmi splecionymi na lasce usiadł milcząc przy łożu króla, przedtem zaś uczynił tylko jedno, to mianowicie, że otworzył szeroko wszystkie okna wielkiej komnaty, by dostało się do niej łagodne, wieczorne powietrze.

— Owczarzu, czy muszę umierać? — zapytał król.

— Tak pytają jagnięta, kiedy przychodzi wilk, panie królu — odpowiedział owczarz. — Ale ja nie jestem żadnym wilkiem.

— Co widzisz, owczarzu?

— Widzę, że najważniejsze na ziemi to nie miecz ani pergamin, ale czyste i dobre serce.

— Co jeszcze widzisz, owczarzu?

— Panie królu, widzę, że jesteś smutny.

— Ale dlaczego jestem smutny? Czyż nie posiadam wszystkiego, czego pragnie moje serce?

— O swoim sercu wiemy niewiele, panie królu. Smutek zaś wyłania się z ziemi, tak jak mgła z moczarów.

— Możesz mi pomóc, owczarzu? Wynagrodzę cię szczodrze.

— Czymże byś mógł mnie wynagrodzić, panie królu? — powiedział owczarz. — Czy możesz mi dać coś lepszego niźli chleb i woda oraz ciepłe odzienie? Jutro, o tej godzinie zasiądź jednak przy tym oknie i przypatruj się swoim ogrodom. Możliwe, że przyślę ci wiadomość.

Po czym wstał, skłonił się przed królem i oświadczył, że więcej już nie przyjdzie, jego nogi są bowiem stare, a oglądanie twarzy widzianych na schodach i w salach nie sprawia mu radości.

— Rozkażę, żeby pokłonili się przed tobą do samej ziemi —

146

^^

powiedział król, od owczarza bowiem płynęło doń ukojenie i łagodziło bóle.

Owczarz dotknął już jednak progu laską. — Możesz, królu, rozkazać, by skłoniły się tamte oblicza, ale nie możesz rozkazać, by. pokłoniły się serca. Władza królewska nie jest wszechmocna, panie królu. Pozostań więc zdrów.

Król 'długo jeszcze leżał czuwając pogrążony w myślach i zdawało mu się, że oto owczarz zabrał cząstkę jego smutku, choć przecież nie dotknął go ani razu dłonią. A gdy dostojnicy państwowi jeszcze raz weszli do komnaty, by okazać mu szacunek i współczucie, odesłał ich skinieniem ręki. Kiedy zasypiał, cieszył się już jutrzejszym wieczorem. Owczarz bowiem obiecał mu wiadomość.

Gdy wieczór nadszedł, kazał pod oknem postawić jedno spośród miękkich krzeseł i usiadł na nim, z kolanami okrytymi kołdrą i z głową wspartą na dłoniach. Możliwe, że po raz pierwszy zauważył, jak piękne są jego ogrody, cień starych drzew na zielonej trawie, róże rozkwitłe wszystkimi barwami i srebrzyste strumienie fontann, na których zachodzące słońce tworzyło tęczę. Znowu ogarnął go smutek, o którym owczarz wiedział, że wyłania się niby mgła z moczarów.

Nagle, kiedy już smutek ocienił mu serce do głębi, usłyszał dochodzący z ogrodu pod oknem przecudny głos, pieśń ptaka nieskończenie piękniejszą od wszystkiego co słyszał kiedykolwiek. Można ją było przyrównać do pieśni kosa, jednak przepełniała ją taka słodycz, że aż król musiał przycisnąć dłonią serce. Nigdy, przez całe życie nie dosłuchał się czegoś podobnego i oto wydało mu się, że dostrzega, jak pod wpływem brzmienia tej pieśni spa-

147

■HHHH

dają z drzew krople rosy. Tak ujmująca była moc owych niewielu tonów.

Wyprostował się w fotelu nie czując wcale bólu i wyjrzał na zewnątrz. Kiedy oczami przebiegał od drzewa do drzewa, spostrzegł w koronie starego platanu złotopiórego ptaka. Był tak duży jak kos, dojrzał więc, jak złociste gardło łagodnie porusza się pod wpływem dźwięków. I wydało mu się, że słodki ów głos jest niby głos ludzki i jak gdyby śpiewał ciągle tylko dwa słowa: „Dziecięce serce... dziecięce serce..."

Zakrył oczy dłonią, żeby tylko słuchać i poczuł, że opuszcza go smutek, niby mgła która opada pod wpływem słońca. „To owczarz — pomyślał — dobry owczarz..."

Gdy się tak zadumał, usłyszał pod oknem liczne kroki i pieśń ustała. Zanim zdążył otworzyć usta, zobaczył strzałę pędzącą ku wierzchołkowi plątana, która jednak chybiła celu. Złotopióry ptak wyfrunął z zielonej korony i uleciał ponad ogrodem, dalej i dalej w stronę wieczornej zorzy, a potem nie można już go było dostrzec.

Król opadł na fotel, serce zaś rozbolało go ze zmartwienia i z żalu. Nakazał, by przyprowadzono strzelca i powiedział: — Cóż miałbyś z zabicia ptaka, którego głos dotarł do nas z raju?

— Był złoty, królu — odpowiedział zawstydzony dworzanin.

— Czy po wszystko co złote musicie wyciągać swoje brudne dłonie — rzekł gorzko król. — Zejdź mi z oczu, nędzniku, żebym cię więcej nie widział w tym domu!

Potem król stał się jeszcze bardziej chory i smutny niźli poprzednio. Każdego wieczora kazał się zanosić pod okno i nasłuchiwał w stronę ogrodów. Złotopiórego ptaka nie udało mu się jednak usłyszeć.

148

Jeszcze raz posłał po owczarza, ale tamten pokręcił tylko pobielałą głową. — Powiedzcie panu królowi — powiedział — że utraconego trzeba szukać.

Po upływie kilku tygodni król zawezwał najstarszego syna i rzekł: — Kochany synu, widzisz, że jestem chory, ciało zaś moje i dusza tęsknią za śpiewem, który ów głupiec przepędził swoją strzałą. Nie zechciałbyś wyruszyć, by znaleźć tamtego ptaka i przynieść mi go, żebym jeszcze raz ozdrowiał i zaznał radości na tej pięknej ziemi? Ciebie wybrałem, gdyż sądzę, że to wojownik jest najsilniejszy spośród wszystkiego stworzenia, bez względu na to czy idzie o zbroję, czy też złocistą szatę piór.

Syn pokłonił się i choć niepoważne oraz niegodne wydawało mu się to, by wojownik miał iść polować na ptaka, przyrzekł jednak nie uląc się żadnego trudu, by tylko panu ojcu dostarczyć upragniony klejnot. »

Gdy przygotowano dla niego wszystko co najlepsze, konie i sługi, oręż i żywność, wyruszył pewnego ranka niby na wojnę, a trąby jeszcze grzmiały, kiedy obłok kurzu unosił się już daleko za miastem, na pustkowiu.

Cały lud w mieście cieszył się, jako że wiedziano, iż jest dzielny oraz nieustraszony; tylko stara królewska niania siedząca na progu pokiwała głową i rzekła: — Jeszcze nikt kto nosi buty z żelaza nie wstąpił do raju.

Że jednak była bardzo stara i zdziwaczała, nie słuchano jej mowy.

Królewicz ciągnął ze sługami coraz dalej na zachód, tam gdzie zniknął złotopióry ptak, a że tu i ówdzie spotykał kogoś, kto widział owo cudo, mniemał, że jest na właściwej drodze, był dobrej myśli i nie wątpił, że podoła.

149

Pod koniec pierwszego miesiąca wyprzedził pewnego wieczoru, wraz ze sługami, starego człowieka, który niósł na plecach worek, był ubogi i bosy, a kiedy królewicz przejeżdżał, zszedł na stronę.

— Okaż litość, młody panie — odezwał się — i pozwól, abym położył na chwilę worek na twojego konia, sam zaś szedł obok. Stary jestem, a wnuki czekają na mąkę.

Królewicz spojrzał nań dumnie z siodła. — Włos twój, przyjacielu, jest biały — powiedział — ale mowa niemądra. Czyżbyś już widział kiedyś królewicza jadącego konno z workiem za sobą?

— Niejednego króla widziałem — odrzekł stary człowiek — który oddałby koronę za to, by mieć koło siebie chleb. Bacz, by nie zdarzyło ci się to samo. Zatwardziałe serce nie pozyskuje miękkiego pożywienia.

Królewicz chciał wspiąć konia ostrogami w stronę tamtego człowieka, ale nagle podniosła się gęsta mgła i nic już prócz krzewów jałowca nie było widać na wrzosowisku.

Słudzy byli przygnębieni, królewicz wyśmiał ich jednak, a wkrótce zapomnieli o starym człowieku.

Pod koniec drugiego miesiąca wyprzedzili pewnego wieczoru staruszkę, która wiodła ze sobą jagnię, a obydwoje byli zmęczeni i zakurzeni jak po długiej drodze.

Również kobieta zeszła na stronę. — Okaż litość, młody panie — powiedziała — i przytul na chwilę to jagnię do swego serca. Jest zmęczone bardziej niż ja, która pójdę obok wśród kurzu.

Królewicz pełen dumy spojrzał na nią z góry i pokazał kobiecie dłoń obleczoną w miękką skórę. — Włos twój, dobra niewiasto, pobielał — rzekł — ale masz rozum dziecka. Czyżbyś widziała już królewicza jadącego konno z jagnięciem u serca?

— Prawdę mówisz — powiedziała staruszka. — Widziałam

150

wprawdzie już niejednego króla jadącego konno z wężem przy sercu, tego jednak nie widziałam. Bacz wszakże, by nie zdarzyło ci się to samo. Urękawiczona dłoń żadnej łzy jeszcze nie osuszyła.

Królewicz zagniewał się i chciał najechać na nią koniem; ale nagle podniosła się gęsta mgła i nic już nie było widać poza ciemnymi stertami torfu na mrocznym mokradle.

Słudzy przestraszyli się i zwarli się ciaśniej, królewicz wyśmiał ich jednak, a wkrótce zapomnieli o staruszce.

Pod koniec trzeciego miesiąca dotarli na skraj ciemnego boru, o którym mówiono, że jest siedzibą złotopiórego ptaka i zaczęli opatrywać broń, tak jakby szło o schwytanie jakiegoś olbrzyma, a nie małego, bezbronnego stworzenia.

Na skraju lasu odnaleźli chatę, na progu której siedziała dziewczynka, niemal dziecko jeszcze, o miłym wyglądzie. Przędła starą kądziel i nie spojrzała, póki nie odezwał się do niej królewicz pytając o drogę.

Przerwała pracę, podniosła na królewicza błękitne oczy i powiedziała: — Pokażę wam drogę, ale wpierw uprządź nić do końca, podczas gdy ja się przygotuję. To nietrudne i potrwa tylko chwilę.

Zaśmiał się królewicz, roześmieli się słudzy, książę zaś wydobył dla zabawy miecz i ostrym jego końcem przeciął nitkę. — Królewicze zwykli prząść w ten sposób — powiedział — innych sposobów nie znam.

Dziewczynka podniosła się, odsunęła na bok kołowrotek i rzekła: — Skończy się to dla ciebie smutnie, gdyż nicią tą miałeś złotopióremu ptakowi spętać skrzydła i zanieść go do domu, do chorego ojca. Teraz wracaj, rychlej bowiem koń twój zamieni się w jagnię, zanim schwytasz złotopiórego ptaka.

Kiedy to wyrzekła, zniknęła chatka, kołowrotek i ona sama też,

151

a pozostała tylko kotlina porośnięta łąką pełną lilii niby królewski ogród.

Słudzy przerazili się i chcieli zawracać, królewicz jednak ciągle jeszcze się śmiał i tak wjechali w ciemny bór.

Gdy jechali już chwilę, usłyszeli przed sobą słodki głos złotopiórego ptaka i zakrzyknęli z radości dostrzegłszy go w koronie starego dębu, gdzie siedział w słońcu i śpiewał. Kiedy się jednak zbliżyli, pomroczniał las, jakby zasnuła go ciężka chmura, od drzewa zaś do drzewa rozciągnęły się naraz nici. Stawały się gęś-ciejsze i gęściejsze, a choć wszyscy wydobyli miecze i rozcinali nimi nici, z każdej zerwanej wyrastały zaraz tysiące nowych, że aż konie zaczęły się potykać i stawać dęba. Musieli je więc powściągać nie chcąc się podusić.

Złociste gardziołko ciągle drgało w wysokiej dębowej koronie, a im wszystkim zdawał się ów słodki głos ludzkim, śpiewającym tylko dwa słowa: „Dziecięce serce... dziecięce serce..."

I wydawało im się, że w cieniu drzew dostrzegają starego człowieka z workiem na plecach, staruszkę z jagnięciem i dziewczynkę z kołowrotkiem i jakby każde z nich poruszało prawą ręką, jak siewca, i jakby rozsiewali skroś całego lasu nitki.

Przerazili się, królewicz zawrócił więc z przekleństwem konia i uciekł stamtąd ze sługami podążającymi za nim. Długo jeszcze słyszeli za sobą słodką pieśń złotopiórego ptaka dochodzącą od dębów.

Potem błąkali się przez wiele dni w bezdrożach odludzia, skończyła się im żywność, a wszystkie leśne zwierzęta uciekały przed nimi. Kiedy jednak któregoś ranka popatrzyli na konie, każdy z nich zobaczył za siodłem złoto połyskujący chleb. Zakrzyknęli, wyciągnęli ręce, ale wypadł im z dłoni, tak był bowiem ciężki,

152

a gdy chcieli go rozkroić, ostrza łamały się. Był on bowiem z kamienia.

Przypomnieli sobie wówczas starego człowieka i gorzko pożałowali swojej pychy.

Następnego dnia usłyszeli młode jagnię beczące żałośnie w gąszczu i czekające na nich spokojnie. Kiedy jednak królewicz podniósł je i rozważał, jak by mógł je najszybciej zarżnąć, przemieniło się w węża syczącego u jego serca, więc go daleko odrzucił.

Przypomnieli sobie tedy staruszkę i zwątpili, czy wrócą do domu.

Wreszcie jednak wydostali się z odludzia, napotkali łagodnych pasterzy, a po trzech miesiącach wrócili jak pokonana wataha wojska do stolicy.

Królewicz zakazał im snucia opowieści o przygodach i stanęło na tym, że ptaka nie odnaleźli, a długo jeździli po manowcach.

Stary król posmutniał j-sszcze bardziej, kazał przyjść drugiemu synowi i tak odezwał się do niego: — Kochany synu, słyszałeś, że brat twój nie miał szczęścia, a widzisz, że jestem chory i smutny. Czy nie zechciałbyś wyruszyć, by znaleźć tamtego ptaka, żebym jeszcze raz ozdrowiał i zaznał radości na tej pięknej ziemi? Być może tak jest, że uczony to najsilniejszy spośród wszystkiego stworzenia, silniejszy niźli wojownik. Może też dzięki mądrości uda się to, czemu nie sprostowała dzielność.

Syn pokłonił się i choć niepoważne oraz niegodne wydawało mu się, by uczony miał iść polować na ptaka, przyrzekł nie lękać się żadnego trudu, żeby tylko dopomóc wyzdrowieć panu ojcu.

Przygotowano dla niego wszystko jak najlepiej: złotą lektykę, w której mieli go nieść niewolnicy, wiele zwojów pergaminu ze starodawnymi mądrościami i szacowne instrumenty, by określać

153

bieg gwiazd. Kiedy pewnego ranka wyruszył ze sługami i niewolnikami, wyglądało to tak, jakby wybrali się odkopywać jakieś zasypane miasto.

Najstarszy z braci stał obok i nie mógł w głębi serca zdecydować, czy by nie ostrzec brata. — A nie chciałbyś wiedzieć, jak to mi poszło? — zapytał w końcu.

Jednak uczony brat machnął tylko pobłażliwie ręką. — Tutaj jest wszystko zapisane — powiedział i wskazał na zwoje pergaminu. — Dziękuję ci, kochany bracie, nie sądzę jednak, bym potrzebował twojej rady.

Lud wiwatował na cześć karawany i tylko stara niania znowu pokiwała głową mówiąc: — Nikt jeszcze dzięki pergaminowi nie uzyskał wiecznego życia.

Ale nie słuchano jej mowy.

Karawana ruszyła wesoło i powoli, królewicz zaś dokładnie notował na pergaminie wszystkie zdarzenia, opisywał krajobrazy, słońce i deszcze.

On także wyprzedził pod koniec pierwszego miesiąca starego człowieka, który stał na skraju drogi i zatroskany przyglądał się zachodzącemu słońcu. — O, młody panie — rzekł i odwrócił się — czy nie zechciałbyś mi powiedzieć, dlaczego każdego wieczora słońce zachodzi w innym miejscu? Dziś za tym krzewem jałowca, jutro o szerokość dłoni bardziej w prawo? Zimą zaś znowu na odwrót?

Królewicz uśmiechnął się i powiedział: — Zbyt dużo miałbym do roboty, gdybym musiał każdemu owczarzowi i każdemu węglarzowi objaśniać niebieskie prawa. Twoja głowa nie wygląda mi też na to, byś mógł wiele z tego zrozumieć. Nie przeszkadzaj mi więc w moich wielkich rozmyślaniach.

154

-— Nie wiem, młody panie — odrzekł człowiek — czy myśli twoje są wielkie, nie zapominaj jednakże, iż życzliwe serce lepsze jest od wielkich myśli.

Królewicz rozgniewał się, ale zanim zdołał wypowiedzieć słowo, okolica zasnuła się gęstą mgłą, a karawana klnąc i biadając całą noc błądziła wśród torfowych dołów i gąszczy sitowia. Ocaliło ją dopiero wschodzące słońce.

Znowu po miesiącu napotkali staruszkę, która siedziała przy drodze i robiła pończochę z owczej wełny. Gdy przenoszono obok lektykę powiedziała: — O, młody panie, widzę, że jesteś uczony. Bardzo proszę, powiedz mi, ile oczek powinna mieć pończocha, żeby dosięgła wnuczkowi do kolan? Wnuczek mój ma dziesięć lat.

Królewicz uśmiechnął się z cichą wzgardą i odrzekł: — Sądzisz zapewne, dobra starucho, że ktoś kto oblicza gwiazdy ma dość czasu na policzenie oczek pończochy na brudną nogę chłopca z jakiejś chaty?

— Nie wiem, młody panie — powiedziała kobieta — czy to dobrze wiedzieć, ile gwiazd na niebie. Jednakże król, który nie lituje się nad zziębniętymi nogami wiejskiego chłopca, nie będzie przez potomnych nazywany dobrym królem. Pomyśl o tym od czasu do czasu!

— Usuńcie ją z drogi — rozkazał gniewnie królewicz.

Kiedy jednak słudzy chcieli ją dotknąć, pojawiły się tysiące pająków, oplatały ich dłonie i stopy białymi nićmi, tak że przestraszeni uciekli z krzykiem porywając ze sobą lektykę i nie zatrzymali się, póki nie weszli daleko między moczary.

Także dziewczynkę z kołowrotkiem spotkali na skraju boru. — Zawracajcie natychmiast — odezwała się nie podnosząc oczu od roboty. — Raj nie jest dla mędrców, ale dla dziecięcych serc.

155

A może zechcesz potrzymać mi włócznię bym ją łatwiej zwinęła? — zapytała królewicza.

On jednak zagłębił się tak bardzo w swoich rulonach pergaminu, że nawet nie dostrzegł ani nie usłyszał dziewczynki. — Naprzód — rozkazał. — Według wszelkich danych musi on być w tym borze.

Nie minęła nawet godzina, kiedy karawana wyszła znów z boru, ścigana przez tysiące srok spadających na nią niby ciemna chmura. Podarły pergamin, porozrzucały instrumenty, biły sługi skrzydłami po oczach. Z oddali, gdzie wzrok nie docierał, słychać było słodki głos ptaka, który niby głos ludzki wyśpiewywał dwa słowa: „Dziecięce serce... dziecięce serce..."

Po trzech miesiącach karawana smutna oraz poturbowana wróciła znów do stolicy i nazywało się, że pobłądzili, że nie mieli szczęścia.

Stary król był jeszcze bardziej smutny i chory. „Co by pomogło — rozmyślał — gdybym posłał też najmłodszego syna? Jest jeszcze dzieckiem i nie może udać mu się to, co nie powiodło się wojownikowi oraz uczonemu".

Kazał zaciągnąć kotary u okien i przygotowywał się na śmierć.

Gdy już zmierzchało, do komnaty wszedł najmłodszy syn, cicho, na bosaka. W ręku trzymał kij, na plecach niósł tobołek. Ukląkł przed łożem i powiedział: — Pobłogosław mnie teraz, panie ojcze, przygotowałem się bowiem do wędrówki, a czuję, że nie zabraknie mi szczęścia.

Król wzruszył się do głębi serca i rzekł: — Synu mój kochany, zapewne jeśli idzie o ciebie, bardzo się myliłem, teraz jednak widzę, jak ułomne jest nasze serce. Żaden z twoich braci nie popro-

156

sił mnie o błogosławieństwo, ty otrzymasz więc i ich część, wyruszysz w drogę pobłogosławiony trzykrotnie.

Ucałował go, położył mu dłonie na głowie, a następnie przyglądał się, jak ów przestąpił próg bosymi stopami.

Na ulicach ludzie skręcili głowami, kiedy wyruszył bez przepychu i blasku, mniemali, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Tylko stara niania przyszła późną porą do komnaty króla, posiedziała chwilę u jego łoża, a na pożegnanie rzekła: — Bądź, kochany panie, dobrej myśli, złoty klucz bywał zawsze dawany tylko pokornym i kochającym.

Królewicz od dawna przemierzał już swą długą drogę, patrzył na wspaniałość gwiazd i cicho przyśpiewywał wszystkie swoje dziecinne piosenki, które pozostały mu w pamięci.

Ludzie okazywali się dlań mili, objaśniali mu drogę, dzieci zaś, z którymi się bawił, choć były mu obce, machały doń przyjaźnie, kiedy już je zostawiał.

Pod koniec pierwszego miesiąca zobaczył przed sobą starego, zgarbionego człowieka idącego powoli i niosącego na plecach worek mąki. — To nazbyt ciężkie dla ciebie — powiedział królewicz. — Pozwól mi ponieść przez chwilę, jestem bowiem młody i bawi mnie, kiedy mogę wypróbować swą siłę.

— Niech błogosławieństwo spłynie na twoją głowę — powiedział człowiek — a każde brzemię niech okaże się takie lekkie jak to właśnie.

Królewicz ze zdumieniem poczuł, że worek jest lekki niby piórko. Nie zapytał jednak o nic i milcząc doszli do najbliższego rozstaju.

Starzec włożył tam worek na swoje barki, a kiedy królewicz

157

zaczął strzepywać z odzienia mączny pył, do dłoni jego posypały się same złote ziarnka.

— Zachowaj je dobrze — powiedział stary człowiek — nie zapomnij też, że ptaki wabi się ziarnem.

I zniknął, jak gdyby pochłonęło go mokradło.

Pod koniec drugiego miesiąca królewicz wyprzedził staruszkę wiodącą za sobą młode jagnię. Nogi obydwojga były zmęczone i krwawiły. — ~

— Nie może być — powiedział królewicz — żeby biedne zwierzę cierpiało w taki sposób. Przecież jest jeszcze młode. Wziął jagnię, przytulił do piersi i tak poszli dalej.

— Niech błogosławieństwo spłynie na twoją głowę, młody panie !— rzekła kobieta — i aby lud twój przygarnął cię do serca, tak jak ty moje jagnię.

Królewicz ze zdziwieniem poczuł, że jagnię jest tak lekkie jak kłębek wełny. Nie zapytał jednak o nic i milcząc doszli do najbliższego rozstaju.

Tam kobieta wzięła jagnię z jego ramion, a kiedy zaczął czyścić odzienie, liczne kłaczki wełny pozostały mu na dłoniach, wszystkie zaś były z czystego złota.

— Zachowaj je dobrze — powiedziała staruszka — a kiedy wstąpisz w mroczny bór, rzucaj je za siebie, a odnajdziesz powrotną drogę.

I zniknęła, jak gdyby rozwarło się pod nią wrzosowisko.

Pod koniec trzeciego miesiąca królewicz dotarł na skraj boru. Dziewczynka ciągle jeszcze tam przędła i nie podniosła nań wzroku. — Czy nie zechciałbyś uprząść nieco mojej nici, bym mogła umyć ręce u źródła?

158

— Chętnie to zrobię — odparł królewicz — jeszcze chyba pamiętam, jak matka moja przędła, zanim nie umarła.

Dziewczynka wstała, popatrzyła na niego przyjaźnie i zaledwie koło zaczęło się obracać, nitka między palcami królewicza zamieniła się w złoto.

— Dziwny masz kołowrotek, dziewczynko — powiedział nieco zalękniony.

Ona jednak patrzyła na niego spokojnie, póki nie uprządł parę łokci. Potem odcięła nitkę, zwinęła ją na dłoni i wręczyła królewiczowi. — Kto wysiewa ziarno i otacza je nićmi, zdobędzie to co najpiękniejsze — powiedziała. — Nie lękaj się więc niczego.

Królewicz wszedł w bór, tak mroczny i wyniosły, że jeszcze podobnego nie widział. Od początku zaczął też rzucać za siebie złote kłaczki jagnięcej wełny, żeby odnaleźć powrotną drogę. Kiedy szedł już chwilę i usłyszał z daleka słodką pieśń ptaka, serce zaczęło mu bić w piersi i myślał, czy też uda mu się to, co nie zostało dane braciom. Widział tysiące pajęczyn rozciągających się przed jego stopami, ale gdy dotykał je laską, znikały. Również całe chmary srok spadały nań z wrzaskiem z wierzchołków, ale wówczas zaczął śpiewać swoje dziecinne piosenki i znów wszystko ucichło.

Tak dotarł do polany, gdzie jeszcze rosa iskrzyła się wśród zielonego mchu i tu doszedł go z pobliskiej korony głos złotopiórego ptaka. Sypnął na mech złote ziarna, dookoła rozpostarł nitki otrzymane od dziewczynki i ukrył się w zaroślach.

Po chwili sfrunął spośród drzew złotopióry ptak, zatrzepotał nad ziarnkami, a potem siadł na ramieniu królewicza. — Ziarna i nitki są dobre dla niechętnych — odezwał się — ja jednak długo już czekam na ciebie. Udam się z tobą, gdyż serce twoje jest

159

^і^^^^^^^*

czyste і dobre dla biedaków. Pozbieraj więc wszystko, co rozrzuciłeś i chodźmy do domu, zanim nie będzie za późno.

Wyszli razem z boru i nie zobaczyli już ani dziewczynki, ani staruszki, ani starego człowieka. Złotopióry ptak nic już nie mówił, ale kiedy królewicz poczuł zmęczenie, zaczął śpiewać na jego ramieniu swoją słodką pieśń i kiedy tylko zadrgało złociste gar-dziołko, poszło w niepamięć całe zmęczenie i ból.

Pewnego wieczoru królewicz zdobył się na odwagę i zapytał ptaka, którego na noc przytulił do serca: — Czy przybywasz z raju?,

Ptak zanucił tylko swą starą pieśń, a chłopiec usłyszał jedynie te słowa: „Dziecięce serce... dziecięce serce..."

I tak po długich miesiącach przybyli do stolicy, której ulice zasnuł już pierwszy zmierzch. Nikt nie rozpoznał królewicza, był on bowiem zakurzony oraz opalony przez słońce, włosy zaś urosły mu aż do ramion. Cichutko zaniósł ptaka do ogrodów, pod bkno starego króla i uniósł ramię, by pofrunął na koronę drzewa. — Bądź zdrów i niech ci będą dzięki — rzekł. — Śpiewaj wszystkim ubogim i chorym, aby blask słońca dotarł również do ich serc.

Ptak wzniósł się w górę, trzykrotnie okrążył głowę królewicza i powiedział: — Przygarnij lud swój do serca, tak jak mnie przygarnąłeś, a wówczas słońce nigdy nie zajdzie dla ubogich i chorych. -•-■-.

Zanim królewicz zdążył dojść do pałacu, cudowna pieśń zabrzmiała słodko i przepięknie ponad milczącymi koronami drzew. Zdawało się, że fontanny rozszumiały się głośniej, że mocniej pachną róże wśród owych spływających na nie tonów.

Królewicz tymczasem klęczał już u ojcowskiego łoża, ojciec zaś uniósł się, odrzucił przykrycie i przycisnął obie dłonie do serca. ■— Synu mój najukochańszy — powiedział — oto czuję, jak opusz-

160

^

cza mnie smutek i ból, a słońce znowu rozjaśnia moje stare oczy,

Pobłogosławił go i przysłuchiwał się ptakowi, który śpiewał,, póki gwiazdy nie wzeszły ponad starymi drzewami.

Następnego dnia król zwołał swych synów i dostojników państwowych, po czym oznajmił im swoją wolę: — Jestem już dostatecznie stary, aby być mądrym — powiedział. — Usłuchajcie więc mojej rady. Ten kto polega tylko na mieczu, jest głupcem. Kto polega wyłącznie na mądrości, jest innego rodzaju głupcem. Polegajcie jedynie na czystym sercu, tak jak zaufał mu złotopióry ptak.

I poprosił obydwu starszych synów, by zrzekli się panowania, po czym włożył koronę na głowę najmłodszego. Następnie polecił wszystkim trzem synom, żeby opowiedzieli ludowi, co zdarzyło się podczas ich wędrówki.

Zdumiał się lud oraz obydwaj starsi bracia i pojęli mądrość starego króla. Jedynie ten uczony, astronom, objął ramieniem' młodszego brata i cicho zapytał: — Czy jednak wiedziałbyś, ile oczek potrzeba na pończochy dla chłopca?

Najmłodszy roześmiał się i odrzekł: — Kochany bracie, tego* bym nie wiedział, ale zrobiłbym sam ową pończochę, a wówczas wiedzielibyśmy oboje. Staruszka i ja.

11 — Baśnie

CZARODZIEJSKA KULA

ї sobie raz chłopiec, syn uBogicK, uczciwych ludzi. Od wczesnego dzieciństwa nie znajdował jednak radości w żadnej pracy. Włóczył się po wrzosowisku, legiwał w trawie przyglądając się chmurom, ciągle zdawało mu się, że napotka nimfy albo krasnoludka, a potem będzie wiódł wspaniałe życie. Głośno chełpił się rzeczami, które przcież widział tylko w marzeniach, mówił o wielkich czynach, których dokona. Rodzice martwili się o niego i przepowiadali mu marny koniec.

On jednak tylko machał ręką na takie słowa, jakby były rzucane na wiatr; pogwizdywał jakąś melodię i wykorzystywał pierwszą lepszą okazję, żeby wymknąć się przez dziurę w płocie i pójść polować na ptaszki albo tam, dokąd kierowała go niefrasobliwa, płocha myśl.

Przyniósłszy czasem do domu barwny krzemyk, kładł go wieczorem na dębowym stole, obracał na wszystkie strony i chełpił się, że nie miną tygodnie, kiedy przemieni go w złoto. A jeśli był to ptak, którego schwytał, nawet jeśli była nim wrona z przetrąconym skrzydłem, stawał zamyślony przed plecioną klatką i twierdził, iż jest to rajski ptak, a jeśliby nim nie był, to on w niedłu-

162

gim czasie zamieni go w takiego. Gdy była to blaszana obręcz zgubiona lub wyrzucona przez Cygana, czyścił ją długo piaskiem oraz wodą, aż wreszcie mizernie błyszczała i mówił, że wcale nie jest wykluczone, że kiedyś będzie nosił królewską koronę.

Matka wyśmiewała go jako głupca, który nie wiadomo jak trafił do jej gniazda, ojciec zaś mówił: — Bacz tylko, by ci kiedyś nie założono stryczka na szyję i nie podciągnięto na szubienicę!

Myślał wtenczas, że rodzice są prawdziwie ciemnymi ludźmi, że najwyższy czas pokazać im, iż jest ulepiony z innej gliny.

Tak mijał rok po roku, na górnej wardze zaczął mu się już sypać meszek, kiedy pewnego dnia poszedł przez pustkowie tak daleko, jak jeszcze nigdy nie był. Nagle z oddali usłyszał przepiękny dźwięk dzwonów, uderzających w trzy tony po sobie następujące, ale bardziej nieregularnie niż dzwony; niekiedy w szybkim następstwie, czasem znów z długimi przerwami.

Serce zaczęło mu walić, jak gdyby oto nadeszła jego decydująca godzina i pobiegł szybko za ich głosem, od jednego krzaka jałowca do drugiego, od jednej niskiej brzozy do następnej, żeby nikt go nie zauważył. A że miał spryt do takich rzeczy, dotarł niedostrze-żony do głębokiej kotlinki wśród wrzosów, położył się w niej i powoli uniósł głowę ponad kwitnące rośliny.

Omal mu serce nie stanęło ze zdumienia i zachwytu, dostrzegł bowiem przed sobą, na gładkiej połaci piasku trzy krasnoludki z długimi brodami i spiczastymi czapkami. Przed każdym leżała złota kula wielkości dziecięcej piąstki i tymi kulami właśnie bawiły się wesoło. Każdy toczył swoją po piasku, usiłując trafić nią w kulę drugiego i ruszyć ją z miejsca. Gdy kula uderzała w drugą, rozlegał się głęboki, piękny dźwięk, podobny do uderzenia w wielki dzwon.

163

■■■■■■■■■і

Chłopcu niemalże oczy nie wyszły na wierzch, z taką chciwością patrzył na toczące się, połyskliwe kule. Krasnoludków, których przecież szukał przez lata, z pasją i utęsknieniem, niemalże nie dostrzegał. Uszy przepełnione miał nieustającymi dźwiękami i leżał niczym we śnie, z dłońmi zaciśniętymi na wrzosach, ledwie ważąc się oddychać, opanowany strachem, że wszystko to mogłoby zniknąć i stać się nicością.

Ale oto, po szczególnie silnym rzucie, dwie kule potoczyły się daleko na wrzosowisko, trzecia zaś, trącona w bok, osiągnęła z cichym dźwiękiem skraj kotlinki. Gdy dwa krasnoludki ruszyły spiesznie na poszukiwanie dwóch zaginionych kul, chłopiec wyciągnął po kryjomu dłoń, ujął tę trzecią dygocącymi palcami i jak wąż odczołgał się, zanim małe ludziki zauważyły stratę. Potem pobiegł do lasu przez wrzosowisko, znów od krzaka do krzaka. Kulę trzymał w obu dłoniach i zdawało mu się, że oto już niesie królewską koronę, że potrzebne mu tylko jakieś zaciszne miejsce, by mógł ją włożyć na swoją młodzieńczą głowę.

W domu schował złocistą kulę w komórce, pod drewnem na opał, i zachowywał się tak, jakby nic się nie zmieniło. A jednak matka spojrzała nań z boku badawczo i zapytała, czy aby nie spotkał jakiejś zjawy. Zaśmiał się wówczas i powiedział: — Tak, złocistą. — Po czym zajął się czymś w obejściu.

Wieczorem, sądząc że rodzice siedzą pod piecem, wyjął po kryjomu kulę ze schowka, przekładał ją z jednej dłoni do drugiej, potoczył po ziemi, a w końcu wziął mały młotek, zapragnął bowiem bardzo usłyszeć znowu cudowny dźwięk dzwonu.

Kiedy jednak uderzył w złoty metal, a przestwór rozbrzmiał daleko przepięknym, głębokim dźwiękiem, stało się coś tak okropnego, że upuścił kulę, jakby była dopiero co wyjęta z ognia i sta-

164

nął skamieniały. W tej samej bowiem chwili wszystkie zwierzęta w stajniach dobyły głosu tak donośnego i przejmującego, jakby znalazł się wśród nich jastrząb albo wilk. Koń rżał, krowa ryczała, kury darły się jak gdyby wydzierano im po kolei wszystkie pióra.

Najokropniejsze jednak było to, że ojciec i matka, którzy wyszli z domu, by popatrzeć na pola, zaczęli tańczyć, tam gdzie stali, jakby była to jeszcze pora ich narzeczeństwa i tańczyli w miejscu jak zaklęci albo zaczarowani.

Chłopiec przeraziś się, kopnął skrycie kulę w pokrzywy, a kiedy przebrzmiewał ostatni ton w dalekiej przestrzeni, wszystkie dziwne zjawiska ustały, jak uciął. Zwierzęta były tak spokojne jak głęboką nocą, stanęli cicho ojciec oraz matka i tylko ocierając pot z czoła, a z oczu sen, wpatrywali się w siebie bezradni i zmieszani.

Zapytali chłopca, ale on o niczym nie wiedział ani nie słyszał żadnego głosu dzwonów, nic nie dostrzegł, niczego nie zauważył, nie odczuł też żadnej ochoty do tańca.

Patrzyli na niego w tak dziwny sposób, jakby był obcym dzieckiem, przyniesionym na próg przez podziemne siły i cicho weszli do domu. Matka wykadziła kuchnię gałązkami jałowca, które przypaliła w ogniu, ojciec zaś zaopatrzył drzwi w mocną zasuwę.

Chłopiec długo leżał nie śpiąc i patrzył na księżyc w pełni, przesuwający się powoli przed oknem alkowy. „Zaczarowały ich przeze mnie, za karę — myślał — i mają nadzieję, że szybko odniosę im tę kulę. Ale moja głowa jest przecież tak samo mądra jak głowa krasnoludka, prawdopodobnie nawet mądrzejsza. Zapomniały przy tym sprawić, bym i ja tańczył, kiedy uderzę w kulę, i tu postąpiły głupio".

Pozwolił, by kilka dni minęło spokojnie, kulę ukrył na wrzosowisku, pewnego zaś ranka pożegnał się z rodzicami i założył na

165

plecy duży kosz. Będzie przez pewien czas nieobecny, powiedział, a może też coś do domu przyniesie. Również nicponiom niekiedy coś przypada.

Wydobył złotą kulę z ukrycia i udał się do królewskiej stolicy, wiedział bowiem, że odbywa się tam targ. Nocą przespał się trochę na wrzosowisku z kulą ukrytą za pazuchą i już wczesnym rankiem znalazł się wśród ludzi, którzy zeszli się z bliska i z daleka oglądać wystawione na sprzedaż cudowności.

Chodził od jednego krańca rynku do drugiego, jakby szukał czegoś szczególnego i zapamiętywał, gdzie leżą rzeczy, których pragnął najbardziej: owoce i wonne pieczyste, wino i ciasta, klejnoty i wymyślne zabawki. Kiedy już wiedział wszystko tak dokładnie, że mógłby sięgnąć po ciemku, ujął skrycie kulę w lewą dłoń i uderzył młoteczkiem w złotą krągłość, że aż echo odbiło się od domostw i pałaców.

Zdawało się, że na targowy plac padł jakiś niesamowity czar albo nadszedł dzień sądu ostatecznego. Wszystkie zwierzęta spędzone na targ, posiadające jakikolwiek głos lub choćby głosik zaczęły wołać z całej siły, jakby tu szło o życie, aż mury zadrżały, a korony drzew i flagi załopotały niczym w burzliwym wichrze. Zgromadzeni ludzie zaczęli pląsać w miejscu, jak gdyby wyzwoliła się jakaś sprężyna poruszająca ich członki w dzikim rytmie tam i sam. Tańczył wieśniak z wieśniaczką, którzy w wielkich koszach i dzbanach przynieśli na targ masło i miód. Tańczył sprzedający wełnę pasterz ze swą niewiastą oraz rybak pilnujący rozłożonych przed sobą karpi i szczupaków. Tańczył każdy chłop i mieszczanin, zbrojni pachołcy i księża, duży i mały, biedny i bogaty, ba nawet dzieci w kołyskach unosiły ramionka, gaworząc i pokrzykując z radości.

166

Tylko chłopiec stał spokojnie i z niejaką zgrozą przypatrywał się światu, który rozsadził swoje ramy. Potem jednak drwiąco pokiwał głową i ponowiwszy uderzenie w złotą kulę, odgłos bowiem gubił się już w oddali, zapełnił kosz wszystkimi pięknymi rzeczami, które sobie wybrał, a kiedy twarze obrabowanych wykrzywiały się w bezsilnej złości, grał im na nosie i tym staranniej uderzał młoteczkiem w czarodziejską kulę.

Dopiero gdy skradzione skarby przepełniły kosz, włożył go stękając na barki, pokłonił się tańczącym i powoli ruszył przez ich szeregi na wrzosowisko i w głąb lasu. Kiedy znalazł się w bezpiecznym miejscu, opuścił zmęczoną dłoń trzymającą młotek, rozłożył się na ciepłym mchu i zaczął jeść i pić, ile serce zapragnie, jakby odbył poprzednio czterotygodniowy post. Przespał kilka godzin, ruszył dalej i szedł cały dzień oraz całą noc, nie mógł bowiem doczekać się widoku miny, jaką zrobią rodzice.

Nie stało się jednak tak, jak się spodziewał, gdyż matka, zamiast zaklaskać w dłonie, popatrzyła smutnymi oczami, ojciec zaś zachmurzonymi na wspaniałości, które pokryły dębowy stół.

W końcu matka zapytała cicho, skąd też to wszystko wziął.

Roześmiał się i odrzekł, iż. tak mu się to przytrafiło, a teraz niech posmakują i stwierdzą, że przecież nie upadł ze wszystkim na głowę.

— Zabierz to — powiedział ojciec i oparł pięść na stole. Słowa jego zabrzmiały tak groźnie, że choć opornie, ale usłuchał. „Nie, to nie" — rzekł sobie w myśli, zaniósł kosz na wrzosowisko zjadł samotnie kolację, a resztę ukrył starannie przed lisami i ptactwem.

W domu nie mówiło się już więcej o tym, a ponieważ mieszkali

167

na odludziu, nie dotarły do nich ze stolicy żadne wieści o dziwnym zdarzeniu.

Chłopiec rozważał dniem i nocą, co by też jeszcze mógł zdobyć przy pomocy złotej kuli, poza żywnością i napitkiem. „To był zaledwie początek — myślał — musi trafić się coś lepszego".

Gdy pewnego razu szedł przez wrzosowisko, spotkał smolarza zdążającego ku rozległym lasom. Ów opowiedział, że król sposobi się do wielkiej wojennej wyprawy w celu podbicia sąsiedniego państwa. Chłopiec nastawił uszu, wypytywał tamtego człowieka, jakby sam chciał wziąć w tym udział i pożegnał go potem uprzejmie.

Wieczorem powiedział rodzicom, by zostali zdrowi, nadmienił, że niewykluczone, iż tym razem będzie nieobecny dłużej, że czasem i nicpoń może przynieść do domu coś więcej niźli jedzenie i napitki. Potem wydobył z kryjówki złotą kulę i całą noc biegł pod wygwieżdżonym niebem do miejsca, w którym wielki trakt wojenny przecinał las.

Gdy co nieco wypoczął, dostrzegł w oddali chmurę kurzu unoszącą się ponad królewską armią i zbliżającą się coraz bardziej. Skulił się w swoim ukryciu i uważnie patrzył na wszystko, co przed nim przeciągało: na wojowników i konie, juczne zwierzęta i osły dźwigające ciężary, na oporządzenie i broń. Kiedy w końcu powoli nadjechał król z synami, szybko ujął młoteczek i czarodziejskie tony uniosły się dźwięczące cudownie nad lasem.

Śmiał się serdecznie na widok możnych i prostaczków zeskakujących z siodeł tak spiesznie, jakby siedzieli na ogniu i z tego, że tysiące koni zaczęło rżeć jak na bitwę. Tak mu się to spodobało, że nie chciał zaniechać uderzenia młoteczkiem, choć dostrzegł pot spływający po czołach taneczników.

168

W końcu jednak wydało mu się, że pora zaprzestać. Ujął za wodze konia najstarszego królewicza, gdyż podobał mu się najbardziej, obładował go złotem, bronią i szatami, nie zapomniał o jadle oraz napojach i oddalił się ze śmiechem. Dźwięk dzwonu długo jeszcze unosił się ponad lasem, a nad tańczącym wojskiem trwał czar.

Kiedy wrócił w rodzinne strony, ojciec okazał gniew i w zawziętości serca wyrzucił go z domu na zawsze. Wówczas udał się do starej owczarni, która stała opuszczona i na wpół rozwalona na wrzosowisku, urządził się tam, a kiedy był głodny, dosiadał konia i jechał aż na morski brzeg, gdzie żyli rabusie i różna hołota. Tam zamieniał broń i szaty na wszystko, czego łaknął jego żołądek.

Po każdej takiej wyprawie rosło w nim zarozumialstwo, zaczął też rozważać, co by tu nabyć trwałego, coś co nie przepływałoby przez palce tak jak złoto i pomniejsza zdobycz. Chciwe oczy wciąż miał otwarte szeroko, toteż ułożenie planu nie trwało długo.

W dniu wielkiego majowego święta, kiedy król wraz z całym swoim dworem mieszał się z ludem, pozostawił konia w zaroślach nad brzegiem rzeki, wszedł między tłum i dotarł aż do festynowej łąki, gdzie król zasiadł wraz ze swoimi pod purpurowym namiotem. Najstarsza księżniczka pląsała z dziewczętami z ludu, a gdy chłopiec ją spostrzegł, podszedł bliżej, wydobył zza pazuchy kulę i uderzył młotkiem w złotą krągłość.

Rozpoczął się taniec, jakiego jeszcze nie widział i zanim księżniczka się spostrzegła, uniosły ją ramiona nieznajomego, poniosły przez roztańczoną ciżbę, coraz dalej i dalej. W końcu posadził ją na końskim grzbiecie, związał jej ręce złotym powrozem i powiódł przez wrzosowisko.

169

Kiedy ukrył w szatach kulę i młotek, zapytała gniewnie, bo to wszystko znaczy i czy aby głowa nie przeszkadza mu na szyi.

Zaśmiał się łaskawie, trzymając ją przed sobą na siodle i odparł, że zamyśla ją poślubić oraz zasiąść na królewskim tronie.

Roześmiała się pogardliwie i rzekła: — Nikt jeszcze, kto śmierdział owczymi nieczystościami tak jak ty, nie zasiadł na tronie mojego ojca.

Rozgniewany kazał jej umilknąć, nadmienił też, że sama wkrótce przekona się, jak wonieją owcze nieczystości, a wówczas opuści ją duma.

Odtąd księżniczka żyła w owczarni, musiała gotować chłopcu jedzenie, a nocami wypłakiwała gorzkie łzy; przez cały czas zastanawiała się, w jaki sposób wejść w posiadanie złotej kuli i jej czarodziejskiej mocy. Chłopiec zaś stale kładł jej w uszy, że powinna tylko wyrazić zgodę na jego plan, by żyć wśród wspaniałości i wesela u jego boku.

Pewnego razu, kiedy chłopiec pojechał znów nad morze, zamknąwszy wpierw starannie drzwi, zobaczyła siedząc u paleniska złoty promień słońca, który przez nieszczelny dach padł na polepę u jej stóp. Wstała szybko, przyniosła długą drabinę, którą dostrzegła pod starym sianem i słomą, postawiła ją na piecu, tak by sięgnęła do krokwi, rozerwała zbutwiałą trzcinę białymi rękami, zsunęła się po niskim dachu i wnet już biegła przez wrzosowisko, tak szybko jak tylko podołały jej nogi. Na sercu było jej tak wesoło, że aż zaczęła głośno śpiewać, jakby już nic na całej Ziemi jej nie zagrażało.

Kiedy oddaliła się od owczarni chyba na milę, zaczęła iść powoli i rozważać, w której toteż stronie mógłby znajdować się jej królewski dom. Szła tak niezdecydowana przed siebie i nagle zoba-

170

czyła siedzącego w piaszczystej kotlince krasnoludka, który z głową wspartą na dłoniach smutnie jej się przypatrywał. Ponieważ miała serce współczujące, podeszła bliżej i zapytała, czemu jest taki zmartwiony.

Opowiedział jej historię ze złotą kulą'i dodał, że bez niej właśnie nie ma możliwości dosięgnięcia niedobrego chłopaka.

Wtenczas księżniczka zakrzyknęła głośno, klasnęła w dłonie i opowiedziała mu o swoim losie. — On nadto cuchnie owczymi nieczystościami — dodała oburzona.

Krasnoludek ujął jej prawą dłoń swoimi starczymi rękami i rzekł: — Jeśli lubisz mnie choć trochę, nie powinnaś jeszcze iść do domu, ale musisz wrócić do owczarni. Spójrz na tę igłę, którą ci daję. Kiedy będzie spał, musisz za jej pomocą wyryć na złotej kuli taki oto znak. A potem sama zobaczysz, co się będzie działo. Przypatruj się, kiedy uderzy w nią młotkiem.

I wydrapał na jej dłoni koniuszkiem igły ów znak, wyglądający jak dwa wpisane w siebie trójkąty.

Wtenczas księżniczka przyrzekła, choć z ciężkim sercem, że zrobi, co nakazał, on zaś towarzyszył jej aż do miejsca, z którego wśród koron drzew widać było niską strzechę.

Po kilku dniach chłopiec wrócił zmęczony ze swej wyprawy, polecił księżniczce rozpakować podróżny worek, sam zaś położył się na posłaniu, strudzony szybką jazdą.

Gdy leżał pogrążony w głębokim śnie, księżniczka podkradła się cicho do jego legowiska, zobaczyła, że tuli kulę obu dłońmi do serca, wydobyła igłę i w blasku torfowego płomienia wyryła ostrożnie znak na złotej powierzchni.

Potem zaś spokojnie zasnęła.

Rankiem była taka wesoła, jak jeszcze jej nigdy nie widywał,

171

**4ij.

/

a kiedy zapytał o przyczynę, odrzekła, że chyba zmieni swoje przekonanie, przedtem jednak ma do niego pewną wielką prośbę.

To niech ją wypowie, zgodził się łaskawie chłopiec.

Otóż zanim zostanie królową, chciałaby jeszcze natańczyć się, ile serce zapragnie, on więc, żeby nogi lekko ją niosły, mógłby jeszcze raz uderzyć w kulę swoim młoteczkiem.

Chłopiec odparł, że zrobi to chętnie, wydobył kulę zza pazuchy i uderzył w nią młotkiem.

Jakże się jednak poczuł, kiedy nie zabrzmiał dźwięk dzwonu! Kiedy z czarodziejskiej kuli dobył się przytłumiony odgłos tak głuchy, jakby uderzył w skórzaną piłkę. Patrzył na cudowny twór w swojej dłoni, ale nagle, na jego oczach złoto przemieniło się w matową szarość, a złocista powierzchnia w plątaninę szarych nitek. To co trzymał w dłoniach nie było już niczym innym, tylko kłębkiem owczej wełny. Szare nitki obsuwały się z kłębka i bezgłośnie oplatały jego dłonie, jego tułów, jego nogi i musiał nawijać te nitki na rękę, coraz szybciej i szybciej, żeby go nie zadławiły i całkiem nie oplotły.

Księżniczka stała obok i śmiała się. Nie tańczyła, lecz stała spokojnie i patrzyła, jak szybko macha dłońmi. Jeszcze nigdy nie widziała nikogo, kto by tak spiesznie odwijał kłębek wełny jak on właśnie. Kłębek nie zmniejszał się, bez względu na to jak szybko migotały ręce. Ciągle był tak samo duży, podobnie jak kłębek nawijany na dłoń, który zachowywał wymiary kuli i nie powiększał się ani nie zmniejszał.

— Oto znalazłeś swoje zajęcie — powiedziała spokojnie księżniczka, zamknęła za sobą drzwi i poszła na wrzosowisko, gdzie w słońcu siedział bez ruchu czekający na nią krasnoludek. —

172

Udało się — powiedział i podziękował jej. — Teraz znowu może radować się moje serce.

Kiedy oboje wrócili do owczarni, chłopiec jeszcze tam siedział i zwijał wełniany kłębek tak szybko, jak niegdyś poruszały się nogi tańczących z jego woli. Krasnoludek przyglądał mu się przez ■chwilę, a potem rzekł: — Widzisz teraz, chłopcze, że skradzione złoto nie tuczy.

Dotknął kłębka na lewej dłoni chłopca i zaraz pod dotykiem jego ręki rozbłysła złota kula, którą wziął i ukrył za pazuchą. Drugi kłębek pozostał w dłoniach chłopca, a choć ów usiłował odwinąć zeń tamto mnóstwo nitek, narastały ciągle nowe.

— Teraz masz zajęcia na całe życie — powiedział krasnoludek — a jeślibyś przestał zwijać, nici natychmiast cię oplączą i zaduszą. Tak to dzieje się z wszystkimi, którzy wyciągają rękę po cudze dobro i chcą włożyć koronę na swą niemądrą głowę.

Pożegnał się z księżniczką, obiecał jej, że zjawi się zawsze, kiedy go tylko zawoła, polecił jej ująć w dłoń koniec nitki i tak zaprowadzić chłopca do domu swego ojca.

Nie powinna się też martwić, że jej ucieknie.

Księżniczka odwinęła więc spory kawałek nitki i wyszła na wrzosowisko, a kiedy się obejrzała, zobaczyła podążającego za nią chłopca, który przewijał wełnę obu dłońmi, jakby przez całe życie nie robił nic innego.

Do miasta zbiegły się wielkie tłumy, wielu rozpoznało go, złorzeczyło mu i życzyło sobie ujrzeć go na szubienicy. Wszyscy jednak radowali się, że oto wróciła ukochana królewna.

Król zamierzał zrazu obwiesić go na szubienicy, krukom na pożarcie, ale księżniczka wstawiła się za nim mówiąc, że przewijanie

173

wełny w ciągu całego życia to większa kara niźli przejście w mgnieniu oka od życia do śmierci.

Odtąd siedział na stopniach wiodących do tronowej sali, tak żeby mógł go oglądać cały lud i rozpamiętywał z tęsknotą dni swojej wielkości. Tym się pocieszał, że księżniczka obiecała mu, iż jeśli tylko odczuje on skruchę i zechce się poprawić, poprosi krasnoludka, by go odczarował.

Póki co posyłano go od domostwa do domostwa, tam gdzie przę-dziono właśnie wełnę, a żadna z gospodyń nie mogła sobie przypomnieć, by widziała kogokolwiek, kto by tak szybko i sprawnie zwijał wełnę w kształtne motki. Z wszystkich sąsiednich domów schodziły się kobiety z dziećmi przyglądać się, jak migocą jego dłonie. Jemu zaś, kiedy przywykł, nie wadziło wcale, że gromadzi tylu podziwiających. Chełpił się tak spędzonymi dniami i mówił: —= Zobaczycie jeszcze, co ze mnie będzie!

Wyśmiali go wówczas wołając: — Poczekaj, aż przyjdą krasnoludki!

Wówczas przestraszył się. Pochylony nad kłębkiem życzył sobie w cichości, by wszystkie kule na świecie stały się czworokątne, żeby mógł je lepiej trzymać, żeby nie wymykały się z dłoni.

Tak był głupi mimo swoich siedemnastu lat.

I takim też pozostał.

WILKI

W pewnym wielkim, mrocznym borze żyli sobie chłopiec i dziewczynka. Byli rodzeństwem i bardzo się kochali. Od czasu kiedy rodzice ich zabłądzili w śnieżnej zawiei i zamarzli, żyli w osamotnieniu, a jedno było dla drugiego radością i pociechą.

Chłopiec zbierał żywicę i smołę; sprzedawał je w królewskiej stolicy, dziewczynka zaś znała najosobliwsze zioła, które rosły w lesie i przepędzały liczne choroby. Znała też słodki miód zbierany przez dzikie pszczoły. Wszystko dostarczała pewnej staruszce, do której szło się wiele godzin, a która niosła to do miejskich domostw, dziewczynce zaś oddawała uczciwie wszystko, co uzyskała.

Żyli tak w spokoju i ubóstwie, ale kiedy staruszka doradzała im, by przenieśli się bliżej ludzi, są bowiem młodzi i urodziwi, uśmiechali się tylko przyjaźnie odpowiadając, że las oraz zwierzęta są im milsi niźli ludzie, że są też całkowicie zadowoleni.

Ponieważ jednak byli tak samotni, że nieraz przez wiele tygodni nie słyszeli głosu innego człowieka, mieli w chacie i ogródku liczne zwierzęta. Znajdowali je w trawie, kiedy były młode albo chore, pielęgnowali troskliwie, odzywali się do nich tak zażyle, jak do siebie. Całymi dniami pogwizdywały i śpiewały tam szpaki i zięby,

175

piegże i drozdy, wiewiórka przynosiła jodłowe szyszki na trzcinową strzechę, w zaroślach jez polow7ał na orzesznice. Nawet pustułka, która złamała skrzydło podlatywała od słupa do słupa i znajdowała dość pożywienia, by być dobrej myśli.

Ponieważ byli tak dobrzy dla zwierząt, również wszystkie leśne zwierzęta okazywały im przychylność, wskazywały, gdzie szczególnie złoto cieknie żywica, gdzie pod krzakami kryją się najkosztowniejsze zioła.

Tak działo się przez długi czas i myśleli niekiedy, że żyją już w tym lesie od wieków, że też na wieki tak będzie.

Pewnego ranka stało się jednak coś, o czym nawet nie śnili. Oto kiedy chłopiec napełnił już gliniany dzban złocistą żywicą i odwrócił się, by poszukać powrotnej drogi do domu, zobaczył wilka siedzącego na mrocznym mchu i wpatrującego się weń.

Wilki zapewne zawsze były w tym lesie, ale nie zauważało się ich, zachowywały się bowiem płochliwie i skrycie. Tylko w czasie szczególnie ostrych zim tu i tam słychać było, jak wyją z głodu albo napotykało się ich prosty trop w głębokim śniegu. Ludzie schodzili im z drogi, a jeśli niekiedy przepadło jakieś jagnię, nie traciło się z tego powodu wielu słów. Zwierz miał bowiem swoje prawo, o tym zaś jak dotkliwy jest głód wiedzieli wszyscy biedacy żyjący w lesie.

Stał więc chłopiec i patrzył wilkowi w ślepia, a chociaż nosił u boku nóż, w ręku zaś miał narzynkę do smoły, nie myślał o rozlewie krwi, gdyż wszystkie stworzenia były dlań jak i dla jego siostry braćmi i jeszcze nic złego nie zdarzyło się im z ich strony,

— Nie boisz się? — zapytał wilk.

Chłopiec przestraszył się wówczas po raz pierwszy, że oto zwierz może mówić ludzkim głosem, odparł jednak odważnie, że nigdy

176

nie spotka go nic złego od tego, komu sam żadnej krzywdy nie wyrządzi. On zaś jak i jego siostra nie zadali cierpienia żadnemu zwierzęciu.

— Jesteście więc bardzo młodzi — powiedział wilk — jeśli mniemacie, że krzywda rodzi się z krzywdy. Znam was wszelako i nic wam się nie stanie. Nadchodzi jednak dla ludzi w tym kraju zła pora; to chciałbym ci rzec, abyś wiedział. Bogaci gnębią biednych, możni gnębią bezsilnych. Złamali prawo, prawdę zaś wrzucili do głębokiej studni. Ich królowie wyprawiają się po łupy,, a ich kapłani nazywają to sprawiedliwością. Wszędzie gdzie tak się dzieje, zjawiam się z moimi towarzyszami i sprawiam, że strach ogarnia kraj. Ludzie bowiem są tacy, że tylko strach ich miarkuje, możni natomiast korzą się tylko wobec jeszcze możniejszych.

— Chcecie więc zabijać? — zapytał chłopiec zmartwiony.

— Tak, tego chcemy — odparł wilk. — Tak samo jak oni co dzień zabijają. Dopiero unurzani we własnej krwi przekonają się, co oznacza krew innych. Ale jeśli ty lub twoja siostra napotkacie któregoś z moich towarzyszy, który nie będzie was znał, powiedzcie tylko: — Ojciec nas strzeże — i nikt wam nic nie zrobi.

Chłopiec chciał podziękować, ale miejsce na mrocznym mchu już opustoszało, wieczorne słońce prześwietlało las, dookoła zaś cicho szeleściły liście.

Chłopca ogarnął lęk, pobiegł więc szybko do domu i opowiedział siostrze o tym, co mu się przytrafiło. — Dobrze, że nam nic nie zrobią — powiedziała po chwili — ale zrobią innym i to nie jest dobre. Ciężko mi na sercu, chciałabym, żeby matka żyła.

Chłopiec pocieszał ją, tak jak tylko potrafił, a kiedy zamknęła zasuwę, przytulili się mocno do siebie. Słyszeli jednak, jak po lesie rozchodzi się wycie, tu i tam, w licznych miejscach, wstrzy-

12 — Baśnie i 77

mywali więc oddech i nasłuchiwali w cichą noc, aż zamknęły się ich oczy i ogarnął kojący sen.

Potem usłyszeli od staruszki, że tej właśnie nocy rozpoczęło się. Wilki zaległy w lasach dookoła królewskiej stolicy i każdej nocy wpadały na ulice oraz do domostw. Rozdzierały starych i młodych, ludzi i zwierzęta, oszczędzając jednak wszystkich biedaków i maluczkich. Domy ogarniał strach i przerażenie; żadna z licznych straży rozstawionych przez króla nie mogła nic zdziałać przeciwko bezgłośnym krokom i rozżarzonym oczom.

Wówczas król powołał cały lud i kazał otoczyć wszystkie lasy. Polowali przez wiele dni od rana do nocy, nie ubili jednak żadnego z drapieżników.

Pewnego razu, gdy obozowali koło chaty rodzeństwa, zobaczyli chłopca, zawołali go i zapytali, czy nie wie czegoś o tych przeklęt-nikach, jako że żyje w głębi lasu.

Chłopiec zastanowił się przez chwilę, a potem odparł, że nie są to żadni przeklętnicy, że przybyli jako kara i bicz boży.

— Kara? Za co? — zapytał król.

— Bo złamaliście prawo, a prawdę wrzuciliście do głębokiej studni. Tak to on powiedział.

— Kto? — zapytał rozgniewany król.

— Ojciec wilków.

Nie uspokoili się, póki nie opowiedział o wszystkim, lud zaś stał kręgiem, przysłuchiwał się i ukradkiem spoglądał po sobie. Potem król rozkazał, by chłopiec wziął włócznię i tak długo chodził po lesie, póki nie spotka znów ojca śmierci i nie przebije go tym żelazem. Jeśli tego nie dokaże, zostanie zakuty w łańcuchy i zaprowadzony na miejsce straceń.

— Chcesz uwolnić się od utrapienia łamiąc na nowo prawo? —

178

zapytał bez lęku chłopiec. I obiecał tylko, że poszuka wilka i zapyta go, czy istnieje jakiś sposób na uwolnienie się od krwawej daniny.

Król przystał na to, na twarzach ludu bowiem malowała się groźba, w sercu jednak zachował gniew oraz zły zamiar i czekał tylko na właściwą porę.

— Postąpiłeś słusznie — powiedziała wieczorem siostra — ale serce moje ogarniał lęk, gdyż zauważyłam zagniewanie w twoich oczach.

Nocą wilki znów przyszły do stolicy, następnego dnia jednak ustały łowy i chłopiec poszedł do lasu, na miejsce, w którym spotkał wilka. Po chwili ów wyłonił się bezszelestnie z krzaków, siadł na mchu i powiedział: — Mówiłeś właściwie, ja zaś wcale nie przypuszczałem, że wśród tego ludu jest tak dzielne serce. Sam jednak widziałeś, że jeszcze nie pora dać im spokój i chcę ci rzec, co powinieneś przekazać ojcu zła. Powiedz mu, ze odstąpimy, jeśli następnego wieczoru najszlachetniejsza z cór tego kraju zostanie w pętach złożona na mchu, w tym tu miejscu. Na żer dla nas. A kolejnego wieczoru druga według szlachetności, następnie zaś tak samo, przez nocy dwanaście. Powiedz mu jednak, że wzgardzimy każdą, która nie będzie szlachetnego rodu, że nie będzie się liczyć, jeśli przyślą nieszlachetną.

Chłopiec przestraszył się i zaczął prosić o łaskę dla swego ludu, jako że przecież ginęłyby niewinne.

— Niewiele wiesz o winie — powiedział smutno wilk. — Tam gdzie łamane jest prawo, winni są ci, którzy je łamią, ale także winni są ci, którzy je łamać pozwalają. Zapamiętaj to sobie!

I stanęło na tym, co powiedział.

Kiedy chłopiec przekazał posłanie, w królewskiej stolicy pod-

17»

niósł się lament i biadanie. Król jednak naradził się potajemnie z wielmożami, a wieczorem zaprowadzono do lasu córkę najbogatszego w mieście kupca. Król kazał obwieścić, że jego tajna rada ustaliła, iż to właśnie jedna z najszlachetniejszych.

Lud szemrał, ale przecież w milczeniu patrzył, jak wieczorem do lasu ruszyła wyprawa, a płacz dziewczyny niósł się daleko ponad pustkowiem.

Rankiem wróciła jednak, otulona szarą opończą; przekroczyła bramę, a rosa połyskiwała jeszcze na jej włosach. Opowiedziała, że podszedł do niej wielki, szary wilk, przegryzł pęta i powiedział: — Jeśli ty jesteś najszlachetniejsza, to chyba królewskie córy zostały urodzone pod płotem. Powiedz to swojemu królowi.

Król rozzłościł się i zakasał jej mówić choćby słowo, lud jednak wiedział już wszystko, stał w milczeniu na placu przed pałacem i czekał, kogo też król ze swą tajną radą wybiorą.

Wieczorem poprowadzono w pętach przez miasto córkę biednej wdowy, król zaś kazał rozgłosić, że to mędrcy uznali ją za najszlachetniejszą, nie ze względu na urodzenie, ale z powodu zacności serca.

Lud szemrał jeszcze głośniej, ale potem w milczeniu przyglądał się, jak do lasu rusza smutny pochód. Tym razem spętana nie wydawała żadnego głosu, tylko gorzko płakała w związane dłonie.

Rankiem przekroczyła jednak bramę przyodziana w szarą opończę i opowiadała, że przyszedł wielki, szary wilk, przegryzł jej więzy i powiedział: — Jeśli biedne wdowy są królewską szlachtą, to chyba jego córki są sprzątaczkami. Powiedz to swojemu królowi.

Rozzłościł się król i zakazał jej mówić choćby słowo, ale lud

180

\

wiedział już o wszystkim i drwiącymi oczami patrzył na księżniczki, kiedy się tylko ukazywały.

Król kazał wybierać najpiękniejsze spośród córek ubogich i możnych, posyłał je po kolei do lasu i tak czynił dziesięć nocy. Wszystkie jednak wróciły.

Wówczas lud zaczął bić pięściami w pałacowe bramy, możni czynili to samo mieczami i mówili wszyscy: — Czy za twoje winy mają pokutować niewinni? Czy lud to bydlęta, żebyś go posyłał do rzeźni?

Król postanowił nie wypominać im tych słów, jeśliby tylko nieszczęście minęło, a że przed jedenastą nocą nie miał żadnego wyboru, kazał związać najstarszą córkę i zaprowadzić do lasu. Choć płakała i krzyczała, lud nie wylał ani jednej łzy, tylko przyglądał się ponuro.

Rankiem w żebraczej opończy przekroczyła bramę i opowiedziała, że przyszedł do niej wielki, szary wilk i rzekł: — Jeśli to królewski obyczaj, że królewny beczą niby kozy, mógł był twój ojciec przysłać mi kozę zamiast ciebie. Powiedz mu to, a jeśli nie, nie dożyjesz następnego ranka!

Lud śmiał się i naśladował beczenie kozy tak, że aż dobiegało do pałacowych stopni.

Król wygonił ją, zamknął się w komnacie i nie wiedział, co począć.

Na skraju miasta siedzieli tymczasem na ogrodowym przymurku chłopiec ze swą siostrą. Przyszli do miasta, by dowiedzieć się, jak mają się sprawy. Siostra powiedziała do brata:

— Kochany bracie, serce mi się ściska, że wśród niewinnych we wszystkich chatach strach i płacz. Proszę cię bardzo, nie sprze-

181

ciwiaj się, że dziś wieczorem wyruszę, by wyzwolić lud od tej rozpaczy. Matka ukazała mi się trzykrotnie we śnie i trzy razy powiedziała mi: „Dlaczego czekasz?" Pozwól, że się pożegnamy i podziękujemy sobie za każdy dobry uczjmek, jaki wyświadczyliśmy sobie. Nie bądź smutny dlatego, że serce nakazuje mi tak postąpić.

Chłopiec przestraszył się z całej duszy, objął jej kolana i gorzko zapłakał. Przemawiała doń czule, poleciła jego opiece wszystkie zwierzęta, którymi zajmowali się w chacie, a potem wstali, żeby pójść do króla.

Król przyjrzał się obojgu z pogardą, potem zaś powiedział: — Myślisz więc, że należysz do najszlachetniejszych w tym kraju? Że jesteś bardziej szlachetna niż wszystkie, którymi wzgardził ów rabuś?

— Tego nie wiem, panie królu — odrzekła dziewczynka i po-. patrzyła nań spokojnie. — Wierzę jednak, iż mam serce czyste oraz nieulękłe i być może zadowoli się tym.

— Tedy ruszaj — powiedział król zagniewany — ale jeśli wrócisz rankiem, będziecie musieli oboje na katowskim pniu, pokazać jak wyglądają wasze nieulękłe serca!

Wieczorem ulice tak były przepełnione ludźmi, że pochód mógł podążać jedynie krok za krokiem. Chłopiec płakał, a w ciżbie nie znalazł się nikt, kto by mu otarł oczy. Sios-tra siedziała na koniu spokojna i pogodna, ściskała każdą wyciągniętą do niej dłoń, prosiła też brata i lud, by nie płakali, gdyż rano okaże się, że wszystko się udało i znów im słońce zaświeci.

Chłopiec doszedł za nią na skraj lasu, tam upadł na wilgotną trawę, ukrył twarz w dłoniach i postanowił umrzeć, jeśliby siostra miała nie wrócić.

Siostra zaś leżała spokojnie na chłodnym mchu, nie spętana, tak

182

jak tego zażądała, i patrzyła ku gwiazdom, które złociste i migotliwe przeciągały jak zwykle nad lasem. Kiedy zobaczyła nad sobą cień wilka, zamknęła oczy i zaczęła prosić: — Zrób to szybko, żeby mnie niezbyt bolało, jestem bowiem młoda i bardzo kochałam życie.

Wilk jednak siadł obok niej na mchu i powiedział: — Inne dygotały i krzyczały, czemu ty leżysz tak spokojnie?

Dziewczyna odrzekła: — Sama tego chciałam.

Powiedział wilk: — Inne błagały o życie i obiecywały mi wszystko, co posiadają. Czemu ty tego nie czynisz?

Dziewczyna odparła: — Bo nie chcę swojego życia, tylko życia niewinnych.

Powiedział wilk: — A czy wiesz, co łamie wszelką przemoc?

Dziewczyna odpowiedziała: — To miłość łamie wszelką przemoc.

Wówczas wilk pochylił się nad nią, aż poczuła jego ciepły oddech i powiedział: — Bądź więc błogosławiona po wszystkie czasy.

I zapytał ją, czy nie chciałaby położyć dłoni między jego uszy, boli go bowiem głowa.

Uczyniła to chętnie.

I zapytał ją następnie, czy nie chciałaby włożyć dłoni między jego zęby, boli go bowiem jęzor.

To również uczyniła chętnie.

I zapytał jeszcze, czy zechce nóż, który jej da, wbić w jego pierś i objąć dłonią jego serce, gdyż serce bardzo go boli.

Zawahała się, oczy jej napełniły się łzami, ale potem zgodziła się uczynić to, choć niechętnie.

Wtedy podał jej nóż, a kiedy ostrze jego zagłębiło się w szarej sierści, skóra spadła z niego, szary jej kształt przeobraził się i zamiast wilka stał przed nią starzec, pięknie przyodziany w purpu-

183

rowy płaszcz. Na białym czole nosił koronę i spoglądał na nią z miłością.

— Wybawiłaś mnie po wielu smutnych dziesięcioleciach — powiedział — czyste jest bowiem twoje serce, posłuszne i nieulękłe. Chcę cię więc przygarnąć do serca jako córkę i masz też kiedyś panować nad ludem, który tak ukochałaś.

Podniósł ją, przytulił do serca pocałował, ona zaś przez łzy widziała gwiazdy jak przez mgłę.

Gdy odnalazła chłopca, ów nie chciał wierzyć własnym oczom. Stary król zadął w róg, który nosił u boku, a kiedy jego głos poniósł się daleko przez lasy, z zarośli wynurzały się bezgłośnie tysiące szarych wilków, przemieniły się w zbrojnych wojowników uderzających w tarcze i wznoszących okrzyki na cześć króla.

Jest to armia sprawiedliwości — powiedział król rodzeństwu — zjawiająca się na Ziemi zawsze, kiedy jakiś naród jada swój chleb zroszony łzami, a rolę nawozi własnym potem.

Gdy wkraczali do stolicy, słońce wyszło ponad dachy, a kiedy lud zobaczył dziewczynę na koniu przystrojoną zielenią listowia, ucieszył się tak, że aż opamiętać się nie mógł z radości i poprowadził całą tę armię do królewskiego pałacu.

Kto spośród moinycn \ najemników stawiał opór, zginął od miecza. Król jednak na widok niezmierzonych oddziałów z wilczymi futrami na ramionach rzucił się w dół z najwyższej blanki.

Wówczas król wilków ujął na oczach całego ludu dziewczynę za rękę, ucałował ją i obwieścił, że odtąd on~a będzie nosiła koronę. Koronę pokoju i miłości. I tak jak czyste dziewczęce serce gotowe było zginąć dla ludu, tenże lud powinien po wsze dobre i złe czasy być oddany swojej królowej.

Wiwaty trwały przez cały dzień, a gdy z początkiem nocy rozgo-

184

rżały radosne ogniska, chłopiec podszedł cicho do siostry, ujął jej dłoń i powiedział, że rozstaje się z nią na pewien czas. Kiedy go zaklinała, żeby został, pokręcił z uśmiechem głową i rzekł: — Chcę cię zachować i będzie właściwie, jeśli na pewien czas cię utracę. Pozwól mi więc pójść do lasu do moich zajęć, bym mógł bez skazy stanąć u twego boku.

Pogłaskała jego policzek i powiedziała: — Zawsze byłeś bez skazy, tyle że za bardzo mnie kochałeś. Proszę cię jednak, żebyś w tym wytrwał. To nie grzech, jeśli brat kocha swoją siostrę ponad wszystko na świecie.

Obiecał jej to, a kiedy odwrócił się już od drzwi, powiedział z uśmiechem:

— Jeśli wszyscy są w tej krainie szczęśliwi, dlaczegóż by nasze leśne zwierzęta i ptaki miały być smutne, bo żadne z nas nie wraca? Trochę miłości musimy znaleźć i dla tych najbiedniejszych, prawda?

і

Spis treści

<Z przedmowy autora)

Siedmiu synów Matczyne serce Królewski wiatrak Ptak „Już nigdy" Chłopiec i wodnik Kamienna dłoń Topnik  Niespokojne serce

Ptak złotopióry Czarodziejska kula .Wilki 175

7

23 53 66 90 105

133 145 162



^^^^^^^

ISBN 83-7002-123-9

© Copyright by Wydawnictwo Pojezierze, Olsztyn 1983

Wydanie pierwsze. Nakład 59 750+250 egz. Objętość 9,9 ark. wydawn. = 11,75/16 ark. druk. Przekazano do wykonania 22 marca 1982 r. Podpisano do druku w lutym 1983 r. Druk ukończono w marcu 1983 r. Składali: M. Gałęziewskl, M, Szustka, W. Koźlikowska. Matrycowali: M. Łozowski, J. Staslewicz. Drukowali: A. Koralkiewicz, L. Waśko, K. Ostrowski, L. Zaleski. Oprawę wykonał zespół pod kier. R. Maćkowiaka. Papier offsetowy ki. III, 80 g, BI 70X100 cm. Olsztyńskie Zakłady Graficzne im. Seweryna Pieniężnego 10-417 Olsztyn, ul. Towarowa 2 Zam. wyd. 251/0/82. Zam. druk. 274/E. H-3/2 Cena zł 75,—



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ernst Wiechert Kandydat na śmierć
Ernst Wiechert und sein Werk im Spiegel des autobiographischen Werkes Jahre und Zeiten Der literaris
Wiechert Ernst Wilki
Wiechert Ernst PANI MAJOROWA
Wiechert Ernst Ptak Juz nigdy
Wiechert Ernst Chłopiec i wodnik
Ernst Gombrich Obraz wizualny
Baśnie Andersena, Streszczenia
Ernst Violin Concerto Score
Baśnie 1001 nocy Opowieść o hebanowym rumaku
Basnie 1001 nocy
Wizja Śremu za 100 lat, referaty i materiały, baśnie
Scenariusz konkursu - Baśnie Andersena, plany miesięczne przedszkole
Nieoczekiwana pomoc, referaty i materiały, baśnie
Baśnie z?łego świata all
Bajki dla mniejszych dzieci, filologia polska i do poczytania, baśnie, bajki

więcej podobnych podstron