G艁UPI MACIU艢
By艂 sobie zamo偶ny wie艣niak, kt贸ry mia艂 trzech syn贸w: dw贸ch rozumnych, a trzeciego wszyscy za g艂uptaska mieli.
Ojciec wzdycha艂, matka p艂aka艂a patrz膮c na niego, bracia si臋 艣miali, ludzie ramionami wzruszali i m贸wili: co z tego biedaka b臋dzie?
Maciek mia艂 dobre serce, powolny by艂, pos艂uszny, praco颅wity, ale wygada膰 si臋 jak inni nie umia艂, i co mu kto powiedzia艂, wszystkiemu wierzy艂.
Gdy poszed艂 w pole do roboty, a mia艂 z sob膮 w koszyku albo w dwojaczkach jedzenie - spotka艂 ubogiego albo nawet g艂odne psisko, zaraz cz臋stowa艂, dzieli艂 si臋, czasem i wszystko odda艂, a sam powraca艂 g艂odny. Ale 艣mia艂 si臋 z tego i wes贸艂 by艂, a drudzy te偶 wy艣miewali si臋 z niego. Nigdy si臋 nawet za to nie pogniewa艂 i powiada艂 im: 鈥濶a zdrowie!" Litowano si臋 nad nim powszechnie, bo stary ojciec przewidywa艂, 偶e gdy umrze, a Maciek zostanie sam na kawa艂ku gruntu, z gospodarstwem nie da sobie rady i zejdzie pr臋dko na dziady. Na opiek臋 starszych braci niewiele mo偶na by艂o liczy膰, bo ci go lekcewa偶yli, a my艣leli tylko o sobie. Matka te偶 pop艂akiwa艂a nad przysz艂ym jego losem, frasuj膮c si臋, co z niego b臋dzie.
Rodzice ju偶 nie byli m艂odzi, wi臋c najprz贸d staruszce si臋 zmar艂o, a ojciec, zat臋skniwszy za ni膮, wkr贸tce si臋 po艂o偶y艂 i na 艣mier膰 si臋 dysponowa艂. Nim za艣 nadesz艂a ostatnia godzina, zawo艂a艂 jeszcze wszystkich syn贸w do siebie, starszym zalecaj膮c, aby nad Ma膰kiem opiek臋 mieli, nie opuszczali go pami臋taj膮c, 偶e on jest im rodzonym bratem.
Po 艣mierci ojca, pogrzebie i stypie, zacz臋li bracia dzieli膰 si臋 ojcowizn膮.
Maciek tam oczywi艣cie 偶adnego g艂osu nie mia艂, siad艂 pod piecem i powiedzia艂: 鈥濩o mi dacie, to wezm臋".
Bracia, niedobrzy ch艂opcy, my艣leli tylko, jakby si臋 Ma膰ka pozby膰. Gruntu mu dawa膰 nie chcieli, pieni臋dzy nie znale藕li w skrzyni; gdyby i by艂y jakie, pewnie by ich Ma膰kowi nie wydzielili. Z byde艂ka, roboczych wo艂贸w i koni, co by艂o, tego potrzebowali do gospodarstwa, kt贸re mi臋dzy sob膮 na po艂ow臋 rozdzielili. Ma膰ka chcieli wykwitowa膰 lada czym, i starszy mu rzek艂:
- Co ty b臋dziesz robi艂? G艂upi jeste艣, poszed艂by艣 w 艣wiat po rozum, mo偶e by艣 go na drodze napyta艂. My ci臋 za parobka wzi膮膰 nie mo偶emy, boby ludzie na to sarkali...
- Ruszaj sobie gdzie艣 na s艂u偶b臋! Ju偶ci, na drog臋 co艣 ci si臋 da rzek艂 m艂odszy - aby艣 nie biedowa艂, p贸ki znajdziesz s艂u偶b臋... Dostaniesz ko偶uszyn臋 przenoszon膮, a bodaj i star膮 siermi臋g臋 po ojcu, a czapka nieboszczyka te偶 niez艂a... no i kij jego w dodatku, aby艣 si臋 mia艂 czym psom op臋dza膰.
Nie bardzo si臋 Ma膰kowi z tej chaty chcia艂o i艣膰, do kt贸rej by艂 nawyk艂, prosi艂 wi臋c, aby go cho膰 za parobka lub pastucha zostawili, ale c贸偶, kiedy bracia si臋 na to w 偶aden spos贸b zgodzi膰 nie chcieli.
- Z ciebie dla naszego rodu tylko po艣miewisko; 偶aden z nas 偶ony nie dostanie, p贸ki ty tu w chacie b臋dziesz. Ruszaj, gdzie ci臋 oczy ponios膮!
Naglili tak i nastawali, 偶e w ko艅cu zgodzi艂 si臋 Maciek i艣膰 precz, byleby mu dali si臋 czym okry膰 i jaki grosz na drog臋.
Gdy Ma膰ka ju偶 w podr贸偶 trzeba by艂o wyprawia膰, bracia poszli do komory i wybierali odzienie co najstarsze i najgorsze 艣miej膮c si臋, a opowiadaj膮c, 偶e to jeszcze dla niego a偶 nadto dobre by艂o. Maciek si臋 ani spiera艂, ani napiera艂, bra艂, co mu dawali.
Dosta艂 wi臋c, jak postanowili, star膮 ko偶uszyn臋 wynoszon膮 po ojcu, star膮 jego siermi臋g臋, czapk臋 barani膮 i kij, buty jedne podarte i par臋 艂apci na zapas.
Nie straciwszy mimo to serca do braci, pi臋knie si臋 z nimi po偶egna艂, starszego w r臋k臋 poca艂owa艂, m艂odszego u艣cisn膮艂, nawet z psem Burkiem, kt贸ry go za wrota przeprowadzi艂, przystojnie si臋 rozgada艂, no i poszed艂 w 艣wiat.
Na drog臋 dali mu bracia dziesi臋膰 trzygroszniak贸w.
Szed艂 tedy Maciu艣 polem, borem, gdzie oczy nios艂y, ale naprz贸d zawr贸ci艂 pod wsi膮 na cmentarz, aby si臋 na grobie ojca i matuli pomodli膰. A by艂 dzie艅 wiosenny pi臋kny i na tej bo偶ej roli tak kwiatki buja艂y i ros艂y jak na najweselszej 艂膮ce, i pachnia艂o doko艂a, i ptasz臋ta 艣piewa艂y.
Znalaz艂 Maciek w rogu cmentarza mogi艂臋, na niej krzy偶, kt贸ry on sam z drzewa wyciosa艂, przykl膮k艂 tedy, zm贸wi艂 Anio艂 Pa艅ski, a potem siad艂 odpoczywa膰 i duma膰. Kiedy tak sobie my艣li o ojcu i matuli, i o tym, co ze sob膮 robi膰 b臋dzie i gdzie ma chleba szuka膰, patrzy, a偶 tu siad艂a na ogrodzeniu sroczka i kiwa do niego g艂贸wk膮, jakby si臋 z nim wita艂a. Maciek si臋 te偶 jej pok艂oni艂, bo sroka srok膮, a ka偶demu dobrze 偶yczy艂 i nikomu uchybi膰 nie chcia艂. Patrzy艂 on na ni膮, a偶 otworzy艂a dziobek i poczyna gaw臋dk臋:
- Jak si臋 masz, Ma膰ku?
- B膮d藕 zdrowa, sroczko! B贸g zap艂a膰.
- Co艣 ty taki markotny?
- Ano widzisz, szukam s艂u偶by. Nie wiem, czy znajd臋. Braciom trzeba by艂o ojcowizny ust膮pi膰, id臋 w 艣wiat.
- No, no - odezwa艂a si臋 siedz膮ca na p艂ocie sroczka - przecie偶 ty tak biedny nie jeste艣. Ojciec wiedzia艂 dobrze, 偶e ci bracia dadz膮 pewnie jego star膮 siermi臋g臋. Popatrz no w niej dobrze; ca艂e 偶ycie w ni膮 dukaty zaszywa艂. Porozpruwaj r臋kawy i ko艂nierz, znajdziesz za co sobie chatk臋 i kawa艂 gruntu kupi膰...
Zakr臋ci艂a sroka ogonkiem, za艣mia艂a si臋 i polecia艂a.
My艣li tedy Maciek - a mo偶e i prawda. Bo ptaki r贸偶ne rzeczy wiedz膮.
Wzi膮艂 si臋 tedy do siermi臋gi i pocz膮艂 pru膰, a偶 posypa艂y si臋 obr膮czkowe dukaty, a by艂o ich tyle, 偶e w dobry skraj koszuli zawi膮zawszy je, nabra艂o si臋 z p贸艂 garnca.
Podzi臋kowawszy tedy ojcu poszed艂 wprost Maciek do pobliskiego dworu i chat臋 z ogrodem jak nale偶y i z kawa艂kiem gruntu kupi艂, a jeszcze mu przy gar艣膰 zosta艂a na pocz膮tek gospodarstwa. Trzeba by艂o i koni, i wo艂贸w, i owieczki, i 艣winki, i wszystkiego, co w podw贸rku i chlewkach by膰 powinno. Musia艂 tedy i艣膰 na targ do miasteczka, a 偶e mu bez ch艂opca w chacie trudno by艂o samemu, a trafi艂 si臋 sierotka, wzi膮艂 go sobie do pomocy. Dopiero偶 ani dnia, ani nocy nie szcz臋dz膮c do roboty si臋 j膮艂 Maciek, jako to na swym w艂asnym, z wielk膮 ochot膮. A sz艂o mu wszystko jak z p艂atka. Nie wyszed艂 rok, gdy ju偶 g艂upi Maciek tak zasobny by艂 i tak u niego wszystko 艣licznie si臋 udawa艂o, 偶e mu s膮siedzi zazdro艣cili. Ju偶 mu tedy i 偶on臋 swatano, ale nie chcia艂 si臋 偶eni膰, dop贸ki si臋 dobrze nie rozpatrzy.
Jednego wieczora, gdy na przyzbie sobie siad艂szy chleb zajada艂, a serem przygryza艂, patrzy: drog膮 jedzie w贸z, krowa chuda z wo艂em do niego zaprz臋偶ona, a na wozie jeden z jego braci siedzi napity, drugi le偶y - jad膮 i k艂贸c膮 si臋. Zobaczywszy Ma膰ka zdziwili si臋 mocno i stan臋li...
- C贸偶 to, ty tu s艂u偶ysz, a jak si臋 gospodarz zowie, co ci臋 wzi膮艂?
Na to Maciek 艣miej膮c si臋 powiada:
- Tak si臋 zowie jako i ja... Nie ma go teraz w chacie, wst膮pcie, prosz臋, bo oto ch艂opak wieczerz臋 szykuje, b臋dzie na nas trzech.
Bracia z wozu wylaz艂szy, do chaty szli dziwuj膮c si臋 zamo偶no艣ci i porz膮dkowi; zasiedli tedy za sto艂em. Maciek piwa kaza艂 przynie艣膰 i braci cz臋stowa艂. Gadu a gadu, pocz膮艂 im rozpowiada膰 o gospodarstwie, o zbiorze, o dostatkach, a偶 w ko艅cu 艣miej膮c si臋 do艂o偶y艂:
- Widzicie, 偶e mi Pan B贸g poszcz臋艣ci艂, bo gospodarzem, u kt贸rego s艂u偶臋, ja sam jestem, wszystko, co tu widzicie, moje!
- Jak偶e to by膰 mo偶e! - zawo艂ali bracia - kiedy艣 go艂y jak palec z domu wyszed艂.
- Ano, dali艣cie mi przecie偶 star膮 ojcowsk膮 siermi臋g臋, a w niej znalaz艂em, co mi nieboszczyk tatulo przeznaczy艂.
Porwali si臋 bracia za w艂osy, widz膮c, 偶e si臋 oszukali przez chciwo艣膰 swoj膮, bo chata i gospodarstwo Ma膰kowe wi臋cej by艂o warte ni偶 ojcowizna. Pocz臋li tedy krzycze膰 i wymy艣la膰, 偶e oszuka艂 ich i okrad艂.
- Wiecie co? - rzek艂 na to Maciek - ojcowizna, m贸wicie, gorsze gospodarstwo, krow臋, widz臋, do wozu zaprz臋gacie. M贸wicie, 偶em was pokrzywdzi艂 - g艂owa na g艂ow臋 zamie艅my si臋.
Bracia poszli si臋 rozpatrze膰. Ma膰kowa cz臋艣膰 lepsza od ich obu razem.
- Zgoda! - zawo艂ali. - Ruszaj ty do naszej chaty, my bierzemy twoj膮, a wyno艣 si臋 zaraz, jak stoisz!
- Tylko star膮 siermi臋g臋 ojcowsk膮 zabior臋 z sob膮 i bywajta zdrowi! - rzek艂 Maciek. - Milsza mi ojcowizna, cho膰 n臋dzna, ni偶 wszystko. Szcz臋艣膰 Bo偶e!
Skin膮wszy tedy na sierot臋 swego poszed艂 do woza krow膮 zaprz臋偶onego, chc膮c go z sob膮 zabra膰, bo mu si臋 on nale偶a艂 wedle umowy, ale bracia i tego nie dali. Przep臋dzili go kijem za wrota.
Szed艂 tedy Maciek znowu, ale co by si臋 mia艂 smuci膰, radowa艂 si臋 wielce. Dopiero gdy do chaty dobi艂 si臋, a zobaczy艂 j膮 pust膮, ko艂kiem podpart膮, w oborach n臋dz臋, w stodole pustki, wsz臋dzie brud i nie艂ad, serce mu si臋 okrutnie 艣cisn臋艂o. Jeszcze obchodzi艂 powy艂amywane p艂oty doko艂a, gdy na jednym z nich, patrzy: siedzi sroczka i ogonem wywija.
- Dobry dzie艅, Ma膰ku!
- A nie bardzo on dobry - westchn膮艂 nowy gospodarz - widzicie, co tu za bieda, r膮k nie ma za co zaczepi膰, jak ja sobie rad臋 dam?
- Ale, ba! - odpar艂a jejmo艣膰 z bia艂ym ko艂nierzykiem - a Bo偶a opieka? Jako艣 to b臋dzie. W komorze, w rogu pod艂ubcie, jest tam garnuszek dla was, co go matula zakopa艂a.
Roze艣mia艂a si臋 poczciwa sroczka i frun臋艂a. Maciek, cho膰 do艣wiadczy艂, 偶e nie k艂ama艂a, ale nie bardzo chcia艂 wierzy膰. Jednak do komory poszed艂, 艂opat膮 poruszy艂 ziemi臋, no - i garnuszek znalaz艂, ale dukat贸w w nim nie by艂o, tylko talary; dobra miara, oko艂o garnca. Panu Bogu tedy dzi臋kowa艂, odwagi nabra艂, i dopiero ca艂e gospodarstwo na nowo wielk膮 prac膮 i zachodem zacz膮艂 podnosi膰. A sz艂o mu i tak jak z p艂atka. Nieraz zdawa艂o mu si臋, 偶e ojca i matul臋 ko艂o siebie widywa艂, jakby czasem mu co szeptali i podpowiadali, a cieszyli si臋; niekiedy sroczka na p艂ocie siada艂a i weso艂膮 z nim rozpoczyna艂a rozmow臋, a zawsze jak膮艣 dobr膮 da艂a rad臋. S膮siedzi niezmiernie si臋 dziwowali, 偶e g艂upi Maciek by艂 tak rozumny i szcz臋艣liwy, ale 偶e si臋 wygada膰 i chwali膰 nie umia艂, nazywali go przecie g艂upim Ma膰kiem i 偶artowali z niego. Markotno mu to by艂o, bo ju偶 si臋 dla gospodarstwa i z t臋sknoty, 偶e si臋 sam jeden zosta艂, 偶eni膰 chcia艂, a za g艂upiego Ma膰ka nikt c贸rki nie chcia艂 da膰. Gdzie si臋 tylko zeswata艂, odprawiano go z kwitkiem, a偶 jednego razu id膮c poza wsi膮, pod p艂otem, patrzy: siedzi dziewcz膮tko obdarte i p艂acze. Stan膮艂 tedy i pyta:
- Co艣 ty za jedna? co ci jest?
Nierych艂o mu, dla wielkiej 偶a艂o艣ci i p艂aczu, pocz臋艂a rozpowiada膰 powoli, 偶e j膮 matula odumar艂a i tak sama jedna zosta艂a na 艣wiecie.
Serce mu si臋 艣cisn臋艂o na t臋 niedol臋 patrz膮c, a 偶e sam jej skosztowa艂, ulitowawszy si臋 nad sierot膮, wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i poprowadzi艂 do so艂tysowej 偶ony, Barciechy.
- Barciecho, matko - rzek艂 - oto biedna sierota jest, kt贸ra przytu艂ku nie ma, mnie jej do chaty bra膰 nie godzi si臋, bo tam matki i opieki nie znajdzie, przyjmijcie wy j膮 i hodujcie jak najlepiej, a ja zap艂ac臋... I cho膰by nie wiem co mia艂o kosztowa膰 - niech u was sierocie dobrze b臋dzie!
Zgodzi艂a si臋 na to so艂tysowa zmiarkowawszy zaraz, 偶e i pos艂ug臋 mie膰 b臋dzie, bo jej sierota i ziela przyniesie, i g臋si popasie, i wody zaczerpnie, i Maciek g艂upi zap艂aci jeszcze. Sierotka tedy zosta艂a u niej, a Maciek si臋 o ni膮 raz wraz dowiadywa艂, i tak mu w oczach ros艂a i pi臋knia艂a, 偶e ju偶 my艣le膰 zacz膮艂, 偶eby si臋 z ni膮 o偶eni膰. Sierotka przez wdzi臋czno艣膰 bardzo si臋 do niego przywi膮za艂a i, gdy mia艂 przyj艣膰, czeka艂a na niego na drodze z u艣miechem i dobrym s艂owem. So艂tysowa te偶 si臋 jej odchwali膰 nie mog艂a, bo by艂a pracowita, zr臋czna i roztropna.
Up艂yn臋艂o par臋 lat, gospodarstwo Ma膰kowe sz艂o znowu doskonale, a ojcowizna tak si臋 polepszy艂a, 偶e mu s膮siedzi zazdro艣cili.
- Nie ma to, jak by膰 g艂upim - m贸wili - cz艂owiek ma szcz臋艣cie. Ot, i ten Maciek, niezdara, trzech zliczy膰 nie umie, a tak mu idzie jak po ma艣le.
Jednego razu, gdy Maciek wraca艂 z pola i chcia艂 sierotk臋 sw膮 odwiedzi膰, nie znalaz艂 jej iak zwykle w podw贸rku ani przy studni. Patrzy, w progu so艂tysowa stoi i fartuchem 艂zy ociera. Tkn臋艂o go co艣, zbli偶y艂 si臋.
- Nie ma naszej Marysi! - rzek艂a. - Wczoraj jacy艣 wielcy pa艅stwo przyjechali i wzi臋li j膮 jak swoj膮, powiadaj膮c, 偶e ich by艂a. Nawet jej si臋 z tob膮 po偶egna膰 nie pozwolili, z czego mocno p艂aka艂a i kaza艂a tylko powiedzie膰, 偶e p贸ki 偶ywa o tobie nie zapomni.
Poczciwy Maciek co by by艂 mia艂 si臋 zgry藕膰, 偶e j膮 utraci艂, pocz膮艂 Panu Bogu dzi臋kowa膰, 偶e j膮 szcz臋艣cie spotka艂o, ale poszed艂 do domu jak struty... Nic mu ju偶 w smak nie by艂o...
Jako艣 wpr臋dce potem, jednego dnia, kiedy siedzia艂 nad mis膮 klusek i je艣膰 mu si臋 nie chcia艂o, pos艂ysza艂 huk wielki: wpadli do chaty bracia jego, kt贸rzy ju偶 gospodarstwo od niego odebrane zmarnowali, precz go wygnali z ojcowizny jak przyw艂aszczyciela odgra偶aj膮c si臋, 偶e zabij膮, je偶eliby si臋 艣mia艂 pokaza膰 i o cokolwiek upomina膰. Maciek nawet nie zaprzeczaj膮c za kij wzi膮艂 i poszed艂 w 艣wiat.
Idzie tedy, idzie polem - a偶 sz贸stego dnia spotka艂 dziewcz膮tko przy dworze, niby ow膮 sierotk臋, ale tak wystrojon膮 i wypi臋knia艂a, 偶e mu j膮 trudno by艂o pozna膰. Ta za艣 Ma膰ka z dala poznawszy rzuci艂a mu si臋 na szyj臋 i gwa艂tem do swej rodziny zaprowadzi艂a jako dobroczy艅c臋, co j膮 w biedzie ratowa艂.
Zosta艂 tedy Maciek przy dworze, niby w s艂u偶bie, a jak go lepiej rodzice poznali, 偶e sierotka bardzo go kocha艂a, wydali j膮 za niego...
Trudno uwierzy 膰, ale tak ci by艂o, bo i mnie na wesele prosili, i ja tam by艂em, mi贸d i wino pi艂em... po brodzie ciek艂o, a w g臋bie nic nie by艂o... I koniec.
O OBRUSIE SAMOKARMIE, R脫ZDZE SAMOCH艁OSTCE, PASIE SAMOP艁YWIE I O KAPELUSZU SAMOPALE
By艂 sobie pasterz trzody kr贸lewskiej i mia艂 trzech syn贸w: dwaj starsi byli rozumni, a trzeci - g艂upi.
Synowie rozumni byli pomoc膮 ojcu, bo wsp贸lnie z nim trzody pa艣li; a g艂upi by艂 ni to, ni owo: hultaj i 艣pioch co si臋 zowie, jakiego ani oko widzia艂o, ani ucho s艂ysza艂o.
Ca艂e dni i noce ca艂e w s艂odkim mu 艣nie up艂ywa艂y, a ciep艂y piec tak mi艂owa艂, 偶e bez nag艂ej potrzeby lub musu nie opuszcza艂 go nigdy, i czasami tylko, kiedy mu przypiek艂o albo g艂贸d lub pragnienie dokuczy艂o, z boku na bok si臋 przewraca艂 o straw臋 lub nap贸j prosi艂.
Nie zawsze jednak dostawa艂, bo go ojciec nie lubi艂, darmozjadem nazywa艂, a bracia cz臋sto krzywdzili, gwa艂tem z pieca 艣ci膮gali, je艣膰 mu i pi膰 nie dawali.
Tylko matka, zawsze tkliwa, kochaj膮ca, lito艣ciwa, do serca go przytula艂a, drogim synem nazywa艂a, i to jawnie, to skrycie, karmi艂a go sowicie.
Bo czy偶 jego to wina, 偶e si臋 g艂upcem urodzi艂?... zreszt膮, kto wiedzie膰 mo偶e, jakie zrz膮dzenie Bo偶e: czasem rozumu w艂adza by膰 szcz臋艣liwym zawadza, czasem za艣 g艂upstwo istne bywa dobre, korzystne, zw艂aszcza kiedy cnotliwe.
Raz bracia przyszli z pola, g艂upca z pieca 艣ci膮gn臋li, w kapot臋 go odziali, czapk臋 na艅 nasun臋li, na dziedziniec wywiedli, wytargali, wybili, wprost za bram臋 wywlekli i pchn膮wszy go w kark, rzekli:
- Nie marnuj, g艂upcze, czasu, bez noclegu, popasu, ruszaj prosto do lasu, grzyb贸w nazbieraj.
G艂upiec stan膮艂, poduma艂, bo nie ca艂kiem zrozumia艂, co mu bracia m贸wili.
Jednak po kr贸tkiej chwili poskroba艂 si臋 po g艂owie i ruszy艂 ku d膮browie.
K臋dy tylko rzuci wzrokiem, ka偶dym dziwi si臋 widokiem, wszystko nowo艣膰 dla niego.
Idzie, idzie, wtem pie艅 zoczy艂: stan膮艂, poduma艂, przyskoczy艂, ciep艂膮 sw膮 czapk臋 na艅 wt艂oczy艂 i rzecze:
- Ka偶de drzewo w tym lesie gdzie艣 tam w ob艂oki pnie si臋 i ma czapk臋 zielon膮, a ty艣 bez niej niebo偶臋! ch艂贸d zaszkodzi膰 ci mo偶e; ty mi臋dzy bra膰mi twymi jak ja mi臋dzy swoimi g艂upcem pewnie艣 si臋 urodzi艂... masz wi臋c czapk臋 ode mnie!
I obj膮wszy go czule, szczerze biedak zap艂aka艂.
Wtem d膮b przy pniu rosn膮cy nagle zaskrzypia艂, zaszumia艂 - g艂upiec podwin膮wszy po艂y chcia艂 ju偶 drapn膮膰 z przestrachu, gdy d膮b ludzkim rzek艂 g艂osem:
- St贸j, nie uciekaj! chwilk臋 zaczekaj, s艂uchaj co膰 rzekn臋: ten pie艅 - me dzieci臋 przed czasem 艣ci臋te, marnie uschni臋te... pr贸cz mnie biednego nikt syna mego nie po偶a艂owa艂... ty艣 si臋 zlitowa艂, 艂zami go艣 zrosi艂 - o cokolwiek by艣 wi臋c prosi艂, otrzymasz, rzeknij tylko:
D臋bie z艂oto偶o艂臋dny!
Ty艣 mi w biedzie niezb臋dny,
B艂agam ci臋 w imi臋 nieba,
Daj wnet, czego mi trzeba.
Skoro g艂upiec wyrzek艂 te s艂owa - zaszumia艂o, zahucza艂o i z艂otych 偶o艂臋dzi tyle si臋 nasypa艂o, 偶e g艂upiec zanadrze nimi nape艂ni艂, pok艂oni艂 si臋, podzi臋kowa艂 i do domu pow臋drowa艂.
- St贸j, g艂upcze - jeden z braci zawo艂a艂 - gdzie twe grzyby?
- Grzyby z d臋bu zebrane, w zanadrzu mam schowane.
- Jedz偶e grzyby d臋bowe, nic dzi艣 wi臋cej nie dostaniesz, A gdzie czapka?
- Sta艂 pie艅 bez czapki przy drodze, 偶eby wi臋c nie zzi膮b艂 na ch艂odzie, odda艂em czapk臋 niebodze.
To m贸wi膮c g艂upiec wlaz艂 na piec, po艂o偶y艂 si臋 i gdy 偶o艂臋dzie z zanadrza wysypa艂 - jak od s艂o艅ca izba ca艂a z艂otym blaskiem zaja艣nia艂a...
Gdy to bracia spostrzegli, wnet do g艂upca przybiegli, mimo d膮s贸w i krzyku 偶o艂臋dzie odebrali, ojcu swemu oddali, a ojciec, pasterz kr贸lewski, skoro trzod臋 do dworu przyp臋dzi艂, z艂ote 偶o艂臋dzie zani贸s艂 do kr贸la i powiedzia艂, 偶e mu je syn jego, g艂upiec, z lasu przyni贸s艂.
Do bliskiej zatem d膮browy wysy艂a kr贸l ca艂膮 stra偶 z dworu i daje rozkaz surowy, 偶eby z艂oto偶o艂臋dny d膮b odszuka艂a.
Pr贸偶na jednak by艂a praca, stra偶 z niczym do kr贸la wraca i m贸wi, 偶e w lesie, mi臋dzy d臋bami, ze z艂otymi 偶o艂臋dziami 偶adnego d臋bu nie ma.
Tego kr贸l si臋 nie spodziewa艂, zrazu si臋 wi臋c by艂 zagniewa艂, ale wreszcie gniew u艣mierza i po trzody swej pasterza posy艂a i rzecze:
- Powiedz synowi-g艂upcowi, by dzi艣 jeszcze do wieczora, czy z d膮browy, czy tam z boru, prosto do mojego dworu beczk臋 do samych kraw臋dzi przyni贸s艂 z艂otych 偶o艂臋dzi; a za spe艂nienie mej woli ni na chlebie, ni na soli, ni na kr贸lewskiej wam 艂asce nie zbraknie.
Ojciec objawi艂 g艂upcowi rozkaz kr贸lewski, a on na to;
- Kr贸l, jak widz臋, tani kupiec, kiedy chce, 偶eby mu g艂upiec, kt贸remu kaza艂, nie prosi艂 - za obiecanki cacanki z艂otych 偶o艂臋dzi nanosi艂 - nie p贸jd臋!
I tak si臋 upar艂, 偶e ni pro艣by, ni gro藕by nie pomaga艂y mu wcale.
Dwaj wi臋c bracia przyskoczyli, g艂upca z pieca 艣ci膮gn臋li, w kapot臋 go odziali, now膮 czapk臋 w艂o偶yli, na dziedziniec wywiedli, wytargali, wybili, wprost za bram臋 wywlekli i pchn膮wszy go w kark, rzekli:
- Nie marnuj, g艂upcze, czasu, bez noclegu, popasu, ruszaj prosto do lasu i bez z艂otych 偶o艂臋dzi nie wracaj!
C贸偶 mia艂 robi膰? - pop艂aka艂, pomrucza艂, prze偶egna艂 si臋 i do lasu ruszy艂.
Idzie, idzie, wtem spostrzega: przy drodze pie艅 w czapce stoi, a tu偶 przy nim d膮b mu znany.
Zdj膮艂 zatem czapk臋, pok艂oni艂 si臋 i rzecze:
D臋bie z艂oto偶o艂臋dny!
Ty艣 mi w biedzie niezb臋dny,
B艂agam ci臋 w imi臋 nieba,
Daj wnet, czego mi trzeba.
Zaszumia艂o, zahucza艂o i zamiast z艂otych 偶o艂臋dzi do r膮k g艂upca spada obrus, i d膮b rzecze:
- Obrus, co膰 daj臋, niechaj zostaje tylko u ciebie, i tak w potrzebie mawiaj do niego:
Obrusie samokarmie!
Kto tu pragnie, kto tu 艂aknie,
Niech mu na niczym nie braknie.
D膮b umilk艂, g艂upiec pok艂oni艂 si臋, podzi臋kowa艂 i na powr贸t pow臋drowa艂.
Idzie sobie g艂upiec i rozmy艣la, co te偶 teraz bracia mu powiedz膮 i jak matka b臋dzie rada, gdy si臋 dowie, 偶e posiada obrus samokarmny.
Wtem w p贸艂 drogi napotyka go ubogi i prosi: - Otom starzec osiwia艂y, chory, obdarty, zg艂odnia艂y, b艂agam ciebie w imi臋 nieba o grosz lub kawa艂ek chleba!
G艂upiec samokarmny obrus na murawie przydro偶nej rozes艂a艂 i rzecze:
Obrusie samokarmie!
Kto tu pragnie, kto tu 艂aknie,
Niech mu na niczym nie braknie.
Zaszumia艂o, mign臋艂o i w mgnieniu oka stan臋艂o jakby na uczcie u dworu: mn贸stwo potraw do wyboru, szklanice miodu pe艂niutkie, w kielichach wina s艂odziutkie i przykrycie okaza艂e, ze srebra i z艂ota ca艂e!
G艂upiec z ubogim obaj usiedli, prze偶egnali si臋, pojedli i gdy si臋 miodu i wina napili, w jednej chwili zaszumia艂o, mign臋艂o, wszystko z obrusa znikn臋艂o!... G艂upiec obrus pr贸偶ny zwin膮艂 i ju偶 chcia艂 i艣膰 dalej, gdy ubogi rzek艂 do niego:
- Oddaj mi ten obrus samokarmny, a ja dam ci za niego t臋 oto r贸zg臋 samoch艂ostk臋, kt贸ra, gdy takie a takie wym贸wisz s艂owa, rzuci si臋 na wskazan膮 osob臋 i tak膮 jej ch艂ost臋 sprawi, 偶e byle si臋 od raz贸w uwolni膰, wszystko odda.
G艂upiec chc膮c swych braci r贸zg膮 samoch艂ostk膮 uraczy膰, wzi膮艂 j膮, obrus samokarm odda艂 i poszed艂 w sw膮 drog臋, a ubogi w swoj膮.
Po chwili, kiedy ubogi by艂 ju偶 daleko, g艂upiec zacz膮艂 rozmy艣la膰, 偶e mu d膮b z艂oto偶o艂臋dny samemu tylko z obrusa u偶ytkowa膰 kaza艂 i 偶e bez niego nie b臋dzie m贸g艂 swej matce mi艂ej niespodzianki sprawi膰 - rzek艂 wi臋c do r贸zgi:
R贸zgo, r贸zgo samoch艂ostko!
Po m贸j obrus w pogo艅 le膰,
Chc臋 go zn贸w na powr贸t mie膰.
R贸zga w pogo艅 si臋 rzuci艂a, ubogiego dop臋dzi艂a i jak zacznie go ch艂osta膰, a ch艂oszcz膮c przymawia膰:
Za cudzy obrus, co膰 w gu艣cie!
Masz oszu艣cie! Masz oszu艣cie!
Zrazu ubogi drapn膮艂 by艂 w nogi. Lecz gdy mu to nie pomaga, bo go r贸zga ci膮gle smaga i jedno a jedno prawi - cho膰 wi臋c obrus by艂 mu mi艂y, rzuci艂 go i co mia艂 si艂y znowu ucieka膰 zacz膮艂.
R贸zga samoch艂ostka z obrusem samokarmem do g艂upca wr贸ci艂a; g艂upiec wzi膮艂 j膮 do r臋ki, obrus w zanadrze schowa艂 i zn贸w sobie pow臋drowa艂.
Idzie g艂upiec i rozmy艣la, jak swych braci, gdy zobaczy, samoch艂ostk膮 wnet uraczy i jak matka b臋dzie rada, gdy si臋 dowie, 偶e posiada obrus samokarmny.
Wtem jaki艣 z dala podr贸偶ny, trzymaj膮c w r臋ku trzos pr贸偶ny, rzecze do niego:
- Ach, cz艂owieku, st贸j, dla Boga, daleka mi jeszcze droga, trzos m贸j ca艂kiem wypr贸偶niony, a jam tak srodze zg艂odzony, 偶e b艂agam ci臋 w imi臋 nieba o grosz lub kawa艂ek chleba.
G艂upiec sw贸j obrus roz艣ciela i rzecze:
Obrusie samokarmie!
Kto tu pragnie, kto tu 艂aknie,
Niech mu na niczym nie braknie.
Zaszumia艂o, mign臋艂o i w mgnieniu oka stan臋艂o jakby na uczcie u dworu: mn贸stwo potraw do wyboru, szklanice miodu pe艂niutkie, w kielichach wina s艂odziutkie i przykrycie okaza艂e, ze z艂ota i srebra ca艂e.
G艂upiec z podr贸偶nym obaj usiedli, prze偶egnali si臋, pojedli i, gdy si臋 miodu i wina napili, w jednej chwili zaszumia艂o, mign臋艂o i wszystko z obrusa znikn臋艂o!... G艂upiec obrus samokarm zwin膮艂 i chcia艂 i艣膰 dalej, wtem rzek艂 podr贸偶ny:
- Oddaj mi ten obrus samokarm, a ja dam ci za niego ten oto pas samop艂yw, do kt贸rego gdy rzekniesz:
Pasie, pasie samop艂ywie,
Ku potrzebie, nie zabawie,
Niech w 艂odzi p艂ywam po stawie!
zmieni si臋 w staw g艂臋boki i b臋dziesz po nim p艂ywa艂 w 艂odzi.
G艂upiec chc膮c ten pas ojcu podarowa膰, by pas膮c kr贸lewskie trzody nie brak艂o mu dla nich wody - wzi膮艂 pas samop艂yw, przepasa艂 si臋 nim, obrus samokarm odda艂 i z r贸zg膮 samoch艂ostk膮 w r臋ku poszed艂 dalej, a podr贸偶ny w swoj膮 ruszy艂 drog臋.
Po chwili, kiedy podr贸偶ny by艂 ju偶 daleko, g艂upiec zacz膮艂 rozmy艣la膰, 偶e mu d膮b z艂oto偶o艂臋dny samemu tylko z obrusa u偶ytkowa膰 kaza艂 i 偶e bez niego nie b臋dzie m贸g艂 swej matce mi艂ej niespodzianki sprawi膰 - rzek艂 wi臋c do r贸zgi:
R贸zgo, r贸zgo samoch艂ostko!
Po m贸j obrus w pogo艅 le膰,
Chc臋 go zn贸w na powr贸t mie膰.
R贸zga w pogo艅 si臋 rzuci艂a, podr贸偶nego dop臋dzi艂a i jak zacznie go ch艂osta膰, a ch艂oszcz膮c przymawia膰:
Za cudzy obrus, co膰 w gu艣cie!
Masz oszu艣cie! Masz oszu艣cie!
Podr贸偶ny z b贸lu i trwogi zrazu rzuci艂 si臋 w nogi, lecz gdy mu to nie pomaga, bo go r贸zga ci膮gle smaga i jedno a jedno prawi - cho膰 wi臋c obrus by艂 mu mi艂y, rzuci艂 go i co mia艂 si艂y znowu ucieka膰 zacz膮艂.
R贸zga samoch艂ostka z obrusem samokarmem do g艂upca wr贸ci艂a, g艂upiec wzi膮艂 j膮 do r臋ki, pas na sobie poprawi艂, obrus w zanadrze schowa艂 i szcz臋艣liwie pow臋drowa艂.
Idzie g艂upiec i rozmy艣la, jak to swych braci, gdy obaczy, samoch艂ostka wnet uraczy; jak ojciec rad b臋dzie z pasa, gdy czy w polu, czy w艣r贸d lasu, dla kr贸lewskiej swojej trzody b臋dzie mia艂 dostatek wody, i jak matka b臋dzie rada, gdy si臋 dowie, 偶e posiada obrus samokarmny.
Wtem z daleka 偶o艂nierz biedny i kaleka, g臋sto bliznami okryty, niegdy艣 wojak znakomity, rzecze do niego:
- Otom 偶o艂nierz ubogi, uciska mnie los srogi, bo przez m艂odo艣膰 m膮 ca艂膮 bi艂em si臋 z wielk膮 chwa艂膮 i c贸偶 przez to zyska艂em?... ot, kalek膮 zosta艂em i na bezludnej drodze udr臋cza mnie g艂贸d srodze - zlituj si臋 wi臋c nade mn膮, niech nie prosz臋 daremno, cho膰 kawa艂ek daj mi chleba.
G艂upiec na murawie siada, obrus samokarm rozk艂ada i rzecze:
Obrusie samokarmie!
Kto tu pragnie, kto tu 艂aknie,
Niech mu na niczym nie braknie.
Zaszumia艂a, mign臋艂o i w oka mgnieniu stan臋艂o jakby na uczcie u dworu: mn贸stwo potraw do wyboru, szklanice miodu pe艂niutkie, w kielichach wina s艂odziutkie i przykrycie okaza艂e, ze srebra i z艂ota ca艂e.
G艂upiec z 偶o艂nierzem obaj usiedli, prze偶egnali si臋, pojedli i, gdy si臋 miodu i wina napili, w jednej chwili zaszumia艂o, mign臋艂o, wszystko z obrusa znikn臋艂o!... G艂upiec obrus samokarm zwin膮艂 i chcia艂 i艣膰 dalej, gdy 偶o艂nierz rzek艂 do niego:
- Oddaj mi ten obrus samokarm, a ja ci dam za niego ten oto sze艣cioro偶ny kapelusz samopa艂, kt贸ry, gdy na g艂owie pokr臋cisz m贸wi膮c:
Kapeluszu samopale!
Czy ci nie 偶al, czy ci 偶al,
Kogo wska偶臋, tego pal!
wystrzeli tak celnie, 偶e wr贸g cho膰by by艂 o mil臋, wkr贸tce ujrzy si臋 w mogile, bo od wystrza艂贸w polegnie.
G艂upiec chc膮c ten kapelusz posiada膰, by czasem w smutnej potrzebie broni膮c kr贸la, kraj lub siebie, m贸g艂 go przeciw wrogowi u偶y膰 - wzi膮艂 kapelusz samopa艂, w艂o偶y艂 go na g艂ow臋, obrus samokarm odda艂, pas samop艂yw sobie poprawi艂, z r贸zg膮 samoch艂ostk膮 idzie dalej, a 偶o艂nierz ruszy艂 w swoj膮 drog臋.
Po chwili, kiedy 偶o艂nierz by艂 ju偶 daleko, g艂upiec zacz膮艂 rozmy艣la膰, 偶e mu d膮b z艂oto偶o艂臋dny samemu tylko z obrusa u偶ytkowa膰 kaza艂 i 偶e nie b臋dzie m贸g艂 swej matce mi艂ej niespodzianki sprawi膰 - rzek艂 wi臋c do r贸zgi:
R贸zgo, r贸zgo samoch艂ostko!
Po m贸j obrus w pogo艅 le膰,
Chc臋 go zn贸w na powr贸t mie膰.
R贸zga w pogo艅 si臋 rzuci艂a, 偶o艂nierza wnet dop臋dzi艂a i jak zacznie go ch艂osta膰, a ch艂oszcz膮c wci膮偶 przymawia膰:
Za cudzy obrus, co膰 w gu艣cie!
Masz oszu艣cie! Masz oszu艣cie!
呕o艂nierz, mimo ran do艣膰 偶wawy, stan膮艂 wnet do rozprawy, by na odwet swej urazy razami odpiera膰 razy - ale r贸zga samoch艂ostka, jak gdyby 偶aka podrostka, jak go zacznie smaga膰 - 偶o艂nierz z b贸lu, nie z trwogi, cisn膮艂 obrus i w nogi!...
R贸zga samoch艂ostka z obrusem samokarmem do g艂upca wr贸ci艂a, g艂upiec wzi膮艂 j膮 do r臋ki, obrus w zanadrze schowa艂 i zn贸w sobie pow臋drowa艂.
Idzie g艂upiec, idzie, wyszed艂 z lasu, wszed艂 na pole i ju偶 domek widzia艂 w dali, wtem go bracia napotkali i skwapli颅wie zapytali:
- Gdzie, g艂upcze, 偶o艂臋dzie z艂ote?
G艂upiec spojrza艂, za艣mia艂 si臋, wzni贸s艂 r贸zg臋 i rzecze:
R贸zgo, r贸zgo samoch艂ostko!
Kto da艂 pow贸d do urazy,
Sypnij temu t臋gie razy!
R贸zga z r膮k g艂upca 艣mign臋艂a, ku rozumnym poskoczy艂a i jak zacznie ich ch艂osta膰, a ch艂oszcz膮c tak przymawia膰:
Krzywdzili艣cie brata nieraz,
Macie teraz! macie teraz!
Rozumni jak wrz膮tkiem zlani krzykn臋li, wrzasn臋li i tak szybko drapn臋li, 偶e si臋 wznios艂a kurzawa, i wkr贸tce w niej znikn臋li.
Wi臋c z powr贸con膮 r贸zg膮 samoch艂ostka g艂upiec do domu przybywa, wlaz艂 na piec, matk臋 przywo艂uje i opowiadaj膮c jej Wszystko, rzecze:
Obrusie samokarmie!
Kto tu pragnie, kto tu 艂aknie,
Niech mu na niczym nie braknie.
Zaszumia艂o, mign臋艂o i w oka mgnieniu stan臋艂o, jakby na uczcie u dworu: mn贸stwo potraw do wyboru, szklanice miodu pe艂niutkie, w kielichach wina s艂odziutkie i przykrycie okaza艂e, ze srebra i z艂ota ca艂e.
G艂upiec z sw膮 matk膮 obok usiedli, prze偶egnali si臋, pojedli i gdy si臋 miodu i wina napili, w jednej chwili drzwi si臋 na o艣cie偶 otworzy艂y, wchodzi ojciec g艂upca, pasterz trzody kr贸lewskiej.
Stan膮艂, patrzy zdziwiony, lecz wkr贸tce zaproszony zacz膮艂 wsp贸lnie ucztowa膰 i, gdy si臋 ju偶 nasyci艂 - zaszumia艂o, mign臋艂o, wszystko nagle znikn臋艂o, jak gdyby nic nie by艂o!
Powr贸ciwszy pasterz do dworu to, co widzia艂 i wiedzia艂, kr贸lowi wnet opowiedzia艂.
艢le kr贸l do g艂upca wojewod臋, kt贸ry, znalaz艂szy go na piecu, rzecze:
- S艂uchaj, je艣li膰 mi艂e zdrowie, co pose艂 kr贸lewski powie: 贸w obrus, co sprawia gody, niech przez r臋ce wojewody przejdzie w kr贸lewskie w艂adanie, a kr贸l tak tutaj jak wsz臋dzie w swojej ci臋 艂asce mie膰 b臋dzie; je艣li si臋 tak nie stanie, g艂upiec g艂upcem pozostanie i w przypadku co艣 dostanie, co zwykle s艂u偶y dla t艂umu, by go nauczy膰 rozumu!...
- O, rozumiem! I odpowiem tak, jak umiem:
R贸zgo, r贸zgo samoch艂ostko!
Kto da艂 pow贸d do urazy,
Sypnij temu t臋gie razy!
R贸zga z r膮k g艂upca 艣wisn臋艂a i jak b艂yskawica w艂a艣nie, trzykro膰 po twarzy jak chla艣nie!... Wojewoda drapn膮艂 w nogi, lecz nim przeby艂 g艂upca progi, samoch艂ostka wci膮偶 ch艂osta艂a, a ch艂oszcz膮c tak przemawia艂a:
Obiecanki - czcze cacanki,
Nie szafujcie nimi, panki!
To oszustwo zbyt wam w gu艣cie 鈥
Masz oszu艣cie! masz oszu艣cie!
Zafukany, osmagany, jakby p臋dem wichru gnany, wojewoda zadyszany pro艣ciutko do kr贸la wpada i wszystko mu . opowiada.
Kr贸l jak si臋 tylko dowiedzia艂, 偶e g艂upiec r贸zg臋 samoch艂ostk臋 posiada, tak jej zapragn膮艂, 偶e o obrusie samokarmie zapomnia艂 i przyboczn膮 stra偶 sw膮 posy艂a, 偶eby j膮 koniecznie od g艂upca dosta艂a i niezw艂ocznie mu przynios艂a.
Wchodzi stra偶 zbrojna do chatki g艂upca, znajduje go na piecu i m贸wi:
- Oddaj nam wnet r贸zg臋 samoch艂ostk臋, kr贸l zap艂aci za ni膮, ile zechcesz; je艣li za艣 dobrowolnie nie oddasz, przemoc膮 ci j膮 odbierzemy.
Zamiast odpowiedzi, g艂upiec pas samop艂yw poprawi艂 i rzecze:
Pasie, pasie samop艂ywie,
Ku potrzebie, nie zabawie,
Niech w 艂odzi p艂ywam po stawie!
Zaszumia艂o, mign臋艂o, wszystko sprzed oczu znikn臋艂o, a po艣r贸d 艂膮k i zaro艣li nagle stan膮艂 staw nad stawy: jak d艂ugi i szeroki, wsz臋dzie r贸wno g艂臋boki, w brzegi bij膮 wci膮偶 fale, a po jego krysztale z per艂owymi oczkami, z t臋czowymi skrzelami, 膰ma z艂otych rybek igra; na 艣rodku za艣 toni, ze z艂otym wios艂em w d艂oni, w srebrnej 艂odzi cz艂ek p艂ywa.
Stra偶, co u brzegu sta艂a, w cz艂eku g艂upca pozna艂a - czas wi臋c jaki艣 postawszy, z niczym wr贸ci膰 musia艂a.
Jak si臋 kr贸l dowiedzia艂, 偶e cuda przez stra偶e opisane by艂y to skutki pasa samop艂ywa, kt贸ry g艂upiec posiada艂 - tak go wnet mie膰 za偶膮da艂, a za rad膮 wojewody zbrojn膮 rot臋 wojska wyprawi艂 i kaza艂, 偶eby g艂upca oskoczy艂a, pojma艂a go, skr臋powa艂a, i ze wszystkim, co przy nim b臋dzie, niezw艂ocznie przed kr贸lem stawi艂a.
呕o艂nierze g艂upca pojmali, i gdy ju偶 go skr臋powali, g艂upiec kapelusz pokr臋ci艂, i rzecze:
Kapeluszu samopale!
Czy ci nie 偶al, czy ci 偶al,
Kogo wska偶臋, w tego pal.
Nagle b艂ysn臋艂o, hukn臋艂o, sto kul w powietrzu gwizdn臋艂o, jedni 偶o艂nierze polegli, inni w lasy si臋 rozbiegli i, co s艂yszeli, widzieli, kr贸lowi opowiedzieli.
Kr贸l si臋 gniewa, d膮sa, z偶yma, 偶e na g艂upca rady nie ma, a chcia艂by jednak koniecznie, i偶by wnet posiada艂 wiecznie: obrus samokarm, r贸zg臋 samoch艂ostk臋, pas samop艂yw, a najbardziej 贸w sze艣cioro偶ny kapelusz samopa艂, co sam na nieprzyjaciela jakby z tysi膮ca dzia艂 strzela.
Pomy艣lawszy czas niejaki kr贸l wpada na pomys艂 taki:
- Powiedz synowi-g艂upcowi - rzek艂 kr贸l do przywo艂anej matki g艂upca - 偶e ja, kr贸l i moja c贸rka, prze艣liczna kr贸lewna, zasy艂amy mu uk艂ony, by sam przyby膰 do nas raczy艂, swoje nam cudne rzeczy pokaza艂 i je艣li mi je odda, ja mu po艂ow臋 kr贸lestwa zapisz臋, swym go nast臋pc膮 mianuj臋, a c贸rka za swego m臋偶a go obierze.
Bie偶y matka do syna, wszystko mu opowiada i czule prosi, by nie zwlekaj膮c ni chwili, ze wszystkim, co posiada, szed艂 natychmiast do kr贸la.
G艂upiec przepasa艂 si臋 pasem samop艂ywem, obrus samokarm schowa艂 w zanadrze, kapelusz samopa艂 na g艂ow臋 w艂o偶y艂 i wzi膮wszy w r臋k臋 r贸zg臋 samoch艂ostk臋 idzie do dworu.
Kr贸l na贸wczas nie by艂 w domu, wi臋c w zast臋pstwie wojewoda spotka艂 go na ganku, stra偶 honory mu odda艂a, muzyka nagle zabrzmia艂a, s艂owem, tak by艂 przyj臋ty, jak si臋 ani spodziewa艂.
Wszed艂szy do komnaty tronowej g艂upiec zatrzyma艂 si臋 przed tronem, zdj膮艂 sw贸j kapelusz sze艣cioro偶ny, pok艂oni艂 si臋 i rzek艂:
- Spe艂niam kr贸la 偶膮danie - jak chcia艂, niech si臋 tak stanie: u podn贸偶a jego tronu sk艂adam r贸zg臋 samoch艂ostk臋, pas samop艂yw, obrus samokarm i kapelusz samopa艂!... a za te ofiary moje niech 艂aska kr贸la mojego sp艂ynie na mnie niegodnego.
- Powiedz偶e mi, g艂upcze, przecie, za te wszystkie twe rupiecie wiele by艣 pieni臋dzy 偶膮da艂?
- U mnie, g艂upca, pieni膮dz - fraszka, nie mami mnie ta igraszka!... za te za艣 liche rupiecie wszak偶e kr贸l obieca艂 przecie... po艂ow臋 kraju darowa膰, nast臋pc膮 swoim mianowa膰 i z kr贸lewn膮 o偶eni膰 - tego te偶 偶膮dam.
Wojewoda, zazdroszcz膮c szcz臋艣cia g艂upcowi, nagle r臋k膮 na stra偶 skin膮艂, stra偶 wnet ch艂opca chwyci艂a, na dziedziniec wywlek艂a, szablami go posiek艂a - zab臋bni艂a, zatr膮bi艂a i wnet ziemia go przykry艂a.
Kiedy jeden z 偶o艂nierzy ci膮艂 go w serce pa艂aszem - krew z piersi trysn臋艂a i kilka kropli a偶 przed oknem kr贸lewny upad艂o.
Kr贸lewna to widzia艂a, gorzko wi臋c zap艂aka艂a i gdy miejsce krwi膮 zlane 艂zami zrosi艂a - cud nad cudy ujrza艂a!
Z owych kilku krwi kropel wyros艂a jab艂o艅 tak spora, 偶e zielone jej ga艂膮zki w par臋 godzin o szyby okna kr贸lewny zaszele艣ci艂y, o po艂udniu pi臋knym i wonnym kwieciem zakwit艂a, a ku wieczorowi 艣liczne rumiane jab艂uszko wyda艂a.
Odemkn膮wszy okno kr贸lewna nie mog艂a si臋 widokiem tak pi臋knego jab艂uszka nacieszy膰; wtem jab艂uszko jakby 偶ywe, gdy je kr贸lewna dotkn臋艂a, powoli si臋 poruszy艂o, z ga艂膮zki swej zeskoczy艂o i przed kr贸lewn膮 stan臋艂o.
Kr贸lewna pi臋knym jab艂uszkiem ci膮gle si臋 bawi, a tymczasem s艂onko zasz艂o, ca艂kiem ju偶 zmierzch艂o, w ca艂ym pa艂acu wszyscy posn臋li pr贸cz stra偶y, wojewody i kr贸lewny.
Stra偶 nie spa艂a, bo czuwa膰 musia艂a; kr贸lewna jab艂uszko lube to otacza, to podrzuca i spa膰 si臋 jej nie chce; a wojewoda, cho膰 si臋 po艂o偶y艂, nag艂y go szelest wnet strwo偶y艂, patrzy: r贸zga samoch艂ostka przed nim stan臋艂a, rozmacha艂a si臋, skoczy艂a i tak go kropi膰 zacz臋艂a, 偶e biegaj膮c po pokojach nie m贸g艂 miejsca znale藕膰 sobie - wsz臋dzie go samoch艂ostka 艣ciga, do艣cign膮wszy go ch艂oszcze, a ch艂oszcz膮c tak przemawia:
Wojewodo, nic dobrego!
Nie zazdro艣膰 艂ask kr贸la twego,
Nie czy艅 - co niesprawiedliwe,
Nie zwij prawd膮 - co fa艂szywe,
Nie przyw艂aszczaj - co nie twoje,
Masz za swoje! masz za swoje!
Wojewoda j臋czy, b艂aga - nic to jednak nie pomaga, samoch艂ostka wci膮偶 go smaga!...
Kr贸lewna j臋k pos艂ysza艂a, z rozrzewnieniem zap艂aka艂a, wtem - o nowe cudo!...
Jab艂uszko tak ulubione, od 艂ezki kr贸lewny zroszone, nagle mign臋艂o, b艂ysn臋艂o, i oto z jab艂uszka sta艂 si臋 ch艂opiec ho偶y - ten sam, kt贸rego rano przed jej oknami zabito!...
- Pozdrawiam ci臋, pi臋kna kr贸lewno! - odezwa艂 si臋 g艂upiec odrodzony - z艂o艣膰 wojewody rano mnie zabi艂a, ty艣 mi 艂z膮 偶alu 偶ycie przywr贸ci艂a, ojciec tw贸j przyrzek艂 da膰 mi ci臋 za 偶on臋 - czy zgadzasz si臋 na to?
- Je艣li taka kr贸la wola, zgodz臋 si臋 - kr贸lewna rzek艂a, za r臋k臋 jego uj臋艂a i czule mu w oczy spogl膮da.
Na g艂os g艂upca drzwi si臋 otwieraj膮, na g艂ow臋 mu kapelusz samopa艂 wlatuje, pas samop艂yw sam si臋 ko艂o niego okr臋ca, obrus samokarm wpada mu w zanadrze; r贸zga samoch艂ostka skacze do r臋ki i tu偶 za ni膮 wpada kr贸l zadyszany i na widok g艂upca wraz z kr贸lewn膮 stan膮艂 jak wryty.
G艂upiec l臋kaj膮c si臋 pierwszego wybuchu gniewu kr贸la zawo艂a艂:
Pasie, pasie samop艂ywie,
Ku potrzebie, nie zabawie,
Niech w 艂odzi p艂ywam po stawie!
Zaszumia艂o, mign臋艂o, wszystko sprzed oczu znikn臋艂o, a po艣r贸d 艂膮k i zaro艣li nagle stan膮艂 staw nad stawy: jak d艂ugi i szeroki, wsz臋dzie r贸wnie g艂臋boki, w brzegi bij膮 wci膮偶 fale, a w w贸d jego krysztale z per艂owymi oczkami, z t臋czowymi skrzelami, 膰ma z艂otych rybek igra; na 艣rodku za艣 w贸d toni ze z艂otym wios艂em w d艂oni w srebrnej 艂odzi g艂upiec z kr贸lewn膮 p艂ywa.
Kr贸l, stoj膮c tu偶 u brzegu, pomy艣la艂, pomy艣la艂 i skin膮艂, by g艂upiec ku niemu p艂yn膮艂.
G艂upiec z kr贸lewn膮 oboje do n贸g kr贸lowi upadli, wszystko mu opowiedzieli, wzajemn膮 ku sobie mi艂o艣膰 wyznali i gdy kr贸l im b艂ogos艂awi艂, nagle staw znikn膮艂 i znowu si臋 w kr贸lewskim pa艂acu, w pokoju kr贸lewny ujrzeli.
Kr贸l przywo艂a艂 sw膮 rad臋, wszystko jej opowiedzia艂, po艂ow臋 kr贸lestwa g艂upcowi zapisa艂, nast臋pc膮 go swym mianowa艂, sw膮 mu c贸rk臋 zar臋czy艂, a wojewod臋 do wi臋zienia wtr膮ci艂.
G艂upiec odda艂 kr贸lowi obrus samokarm, r贸zg臋 samoch艂ostk臋, pas samop艂yw i kapelusz samopa艂; nauczy艂, jak ich w potrzebie u偶ywa膰, jakie do nich s艂owa zakl臋cia wymawia膰.
Nazajutrz wszystko, co si臋 偶yczy艂o, co do s艂owa si臋 spe艂ni艂o: g艂upiec z kr贸lewn膮 si臋 o偶eni艂, po艂ow臋 kr贸lestwa otrzyma艂 i nast臋pc膮 ca艂ego zosta艂; kr贸l za艣 艣wietn膮 uczt臋 wyda艂, mn贸stwo go艣ci sprosi艂 i tak wszystkich serdecznie przyjmowa艂, 偶e ani oko widzia艂o, ani ucho s艂ysza艂o, tak si臋 tam pi艂o, jad艂o i hula艂o.
O SIEDMIU KRUKACH
Pewien wie艣niak mia艂 siedmiu zdrowych, 艣licznych syn贸w, lecz i on, i 偶ona jego gor膮co pragn臋li c贸rki, wi臋c gdy po niejakim czasie urodzi艂a si臋 dziewczynka, rado艣膰 ich nie mia艂a granic. Dziecko by艂o w膮t艂e i delikatne, tote偶 rodzice kochali je bardzo i otaczali niezwyk艂ym staraniem, zaniedbuj膮c ch艂opc贸w.
Raz dziewczynka zachorowa艂a i spa艂a snem niespokojnym, a braciszkowie jej bawili si臋 przed chat膮; wtem, 艣miej膮c si臋 i swawol膮c, z impetem wpadli do izby. Dziewczynka zbudzi艂a si臋 wystraszona. Matka rozgniewana, 偶e ch艂opcy przerwali sen jej pieszczotce, zawo艂a艂a niebacznie: 鈥瀊odajby艣cie si臋 w kruki zamienili, utrapione ch艂opaki".
Zaledwie s艂owa te wyrzek艂a, ch艂opcy znikn臋li, us艂ysza艂a szum skrzyde艂 i ujrza艂a siedem kruk贸w, odlatuj膮cych do lasu z 偶a艂osnym krakaniem. Przel臋k艂a si臋 nieszcz臋艣liwa kobieta i 艂zami si臋 zala艂a, nie mog艂a ju偶 cofn膮膰 zakl臋cia i rozpacz j膮 ogarn臋艂a, 偶e taki los okrutny zgotowa艂a dzieciom. Wkr贸tce nadszed艂 ojciec z pola i na wie艣膰 o tym nieszcz臋艣ciu 偶al jego nie mia艂 granic. Jedyn膮 os艂od膮 w ich cierpieniu by艂a im c贸reczka, kt贸ra 艣licznie si臋 rozwija艂a i co dzie艅 stawa艂a si臋 pi臋kniejsza. By艂a ona bardzo dobrym dzieckiem; widz膮c smutek rodzic贸w, kt贸rego przyczyny nie zna艂a, bo rodzice nigdy nie wspominali przy niej o synach, stara艂a si臋 rozwesela膰 ich figlami, pieszczot膮 - i czasem udawa艂o jej si臋 u艣miech na ich stroskane twarze wywo艂a膰.
Ju偶 siedem lat mia艂a, gdy przechodz膮c raz ko艂o domu s膮siad贸w us艂ysza艂a, jak rozmawiali o niej: 鈥瀋ho膰 dziewczynka dobra jest i mi艂a, zawsze膰 to ona winna nieszcz臋艣ciu swych braci".
Ma艂a p臋dem pobieg艂a do matki z zapytaniem, czy mia艂a kiedy艣 braci i co si臋 z nimi sta艂o? Biedna matka nie mog艂a d艂u偶ej prawdy tai膰, uspokoi艂a jednak c贸reczk臋, 偶e by艂a ona tylko po艣redni膮 przyczyn膮 nieszcz臋艣cia, a winna by艂a jedynie ona, matka.
Dziewczynka zmartwi艂a si臋 szczerze; my艣l o nieszcz臋艣liwym losie braci nie opuszcza艂a jej ani na chwil臋, utraci艂a dawn膮 weso艂o艣膰 i swobod臋, ci膮gle tylko my艣l膮c nad tym, jak braciszk贸w odnale藕膰 i wybawi膰.
Pewnego ranka powiedzia艂a rodzicom, 偶e nic jej powstrzyma膰 nie zdo艂a, 偶e musi i艣膰 na poszukiwanie braci, 偶e cho膰 s膮 w kruk贸w postaci, pozna ich i wr贸ci rodzicom.
Nie pomog艂y pro艣by i 艂zy rodzic贸w, dziewczynka po偶egna艂a ich serdecznie, zabra艂a bochenek chleba i dzbanuszek na wod臋 i ruszy艂a w drog臋. Sz艂a dzie艅 jeden, sz艂a drugi, wesz艂a na szczyt wysokiej g贸ry i zapyta艂a s艂o艅ca, czy nie widzia艂o jej braciszk贸w, lecz s艂o艅ce pali艂o 偶arem i milcza艂o samotnie na niebie. Dziewczynka sz艂a jeszcze dzie艅 ca艂y i wieczorem zwr贸ci艂a si臋 do ksi臋偶yca; ksi臋偶yc by艂 lodowato zimny i mrukliwy.
- Nic nie wiem o twoich braciach - odrzek艂 na jej pytanie odejd藕 st膮d.
Biedne dziewcz膮tko upada艂o ze znu偶enia, ale odwa偶nie sz艂o dalej i zwr贸ci艂o si臋 do gwiazdek. Gwiazdki mruga艂y uprzejmie, ale tak偶e nic o jej braciach nie wiedzia艂y i dopiero gwiazdka poranna widz膮c smutek dziewczynki podnios艂a si臋 i rzek艂a:
- Czy braciszk贸w swoich szukasz, dziecino? Siedem kruk贸w znajdziesz daleko, daleko, w kryszta艂owej g贸rze, to s膮 w艂a艣nie bracia twoi. Masz tu oto z艂oty kluczyk, bez niego nie mog艂aby艣 kryszta艂owej g贸ry otworzy膰, ale jak masz braciszk贸w z zakl臋cia wybawi膰, tego nie wiem.
Dziewczynka podzi臋kowa艂a gwiazdce i chcia艂a ruszy膰 dalej, ale tak j膮 ju偶 nogi bola艂y, 偶e i艣膰 dalej nie mog艂a.
- Oto chmurka mknie - doda艂a lito艣ciwa gwiazdka - si膮d藕 na ni膮, a wietrzyk j膮 zagna do kryszta艂owej g贸ry.
I liliowa chmurka pomkn臋艂a z wiatrem, i ponios艂a dziewczynk臋 hen, daleko, a偶 do kryszta艂owej g贸ry. Dziewczynka z艂otym kluczykiem bram臋 zamkow膮 otwiera, ciekawie i trwo偶nie rozgl膮da si臋 wko艂o.
We wn臋trzu g贸ry sta艂a ma艂a chatka, a na progu siedzia艂 krasnoludek w czerwonym ubraniu z d艂ug膮 brod膮 jak srebro l艣ni膮c膮.
- Czego chcesz, male艅ka? - zapyta艂.
- Szukam kruk贸w, braci moich.
- Pan贸w kruk贸w nie ma w domu, ale je艣li chcesz czeka膰 na nich, to wejd藕 do izby.
Dziewczynka wesz艂a i 偶eby nie sp艂oszy膰 kruk贸w, ukry艂a si臋 za drzwiami; krasnoludek tymczasem przygotowywa艂 dla nich jedzenie.
Wtem da艂 si臋 s艂ysze膰 szum skrzyde艂 i krakanie - siedem kruk贸w wlecia艂o i 偶ar艂ocznie rzuci艂o si臋 na jad艂o. Dziewczynce stoj膮cej za drzwiami mocno zabi艂o serduszko i 艂zy cisn臋艂y si臋 do oczu; widzia艂a braci-kruk贸w, ale nie umia艂a przywr贸ci膰 im ludzkiej postaci.
Gdy s艂o艅ce skry艂o si臋 za g贸r臋 z kryszta艂u, nagle czarne pi贸ra z nich opad艂y, zakrzywione dzioby znikn臋艂y i wko艂o sto艂u ujrza艂a dziewczynka swoich braciszk贸w.
- Ach - m贸wi najstarszy - ci臋偶ki jest nasz los! Ta jedna godzina, kiedy wolno nam wr贸ci膰 do ludzkiej postaci, mija szybko jak chwila; 偶yjemy w wiecznej t臋sknocie za naszymi kochanymi rodzicami, a i oni t臋skni膮 za nami; widzieli艣cie, gdy艣my dzi艣 przelatywali nad polem naszym, jak biedny ojciec przygarbi艂 si臋 i posiwia艂? Ci臋偶ko mu tak pracowa膰 na stare lata, a z nas mia艂by ju偶 dzielnych pomocnik贸w. I pomy艣le膰, 偶e tak trwa膰 b臋dzie wiecznie, gdy偶 wybawi膰 nas mo偶e tylko istota niewinna, kt贸ra nie l臋ka艂aby si臋 niczego i podczas tej godziny, gdy w ludzkiej jeste艣my postaci, pi贸rka by nasze spali艂a.
Na te s艂owa wbieg艂a do izby dziewczynka i nie witaj膮c nawet braci, z obawy, aby tymczasem nie min臋艂a godzina, pochwyci艂a pi贸ra i w ogie艅 je wrzuci艂a. Potem, p艂acz膮c ze szcz臋艣cia, rzuci艂a si臋 w obj臋cia odzyskanych braciszk贸w i natychmiast wraz z uradowanymi ch艂opcami w powrotn膮 drog臋 si臋 wybra艂a. Pierwszy i ostatni raz 偶a艂owali ch艂opcy, 偶e skrzyde艂 nie maj膮, aby lotem ptak贸w do rodzic贸w polecie膰.
Jaka tam rado艣膰 by艂a w chacie, opisywa膰 wam nie b臋d臋, bo sami si臋 domy艣lacie.
O KR脫LEWICZU-KMIOTKU, PIESKU-SZCZECZKU, KOTKU-MRUCZKU I CZARODZIEJSKIM PIER艢CIENIU
By艂 sobie kmiotek poczciwy, tak uczynny, lito艣ciwy, 偶e chocia偶 szczerze pracowa艂, z ka偶dym si臋 groszem rachowa艂, ni颅gdy go jednak d艂ugo nie uchowa艂, bo to odda艂 ubogiemu, to udzieli艂 potrzebnemu, to wspar艂 wdow臋 lub sierot臋 - s艂owem wyda艂 to na to, to na to, a za to, cho膰 zawsze zdr贸w i weso艂y, bywa艂 jednak偶e tak go艂y, 偶e si臋 z niego na艣miewano i szydz膮c, kr贸lewiczem-kmiotkiem nazywano.
Szed艂 raz drog膮 kmiotek z dwoma trojakami w kieszeni, wtem spotyka cz艂owieka nios膮cego na ramieniu worek, w kt贸颅rym tak si臋 co艣 szamoce, 偶e ciekawie zapyta艂: co by w nim ni贸s艂 takiego? A ten na to:
- Nios臋 koteczka-Mruczka, czarniutkiego jak 偶uczka, miota si臋 jak w ukropie, bo wie, 偶e go utopi臋.
- Ach, cz艂owieku, dla Boga, za c贸偶 kara tak sroga? Wiesz co? Dam ci trojaka, tylko wypu艣膰 biedaka.
Cz艂owiek si臋 nie targowa艂, wzi膮艂 trojaka i schowa艂, i wy颅pu艣ciwszy kota, dalej w 艣wiat pow臋drowa艂.
Kot, jak 偶uczek czarniutki, by艂 tak zgrabny, 艂adniutki, jak rzadko kt贸ry z kotk贸w; wzni贸s艂 ogon, zamrucza艂, przyszed艂 do r膮k wybawcy i mordk膮 muska膰 go zacz膮艂.
Kmiotek cieszy si臋 z kota, chleba kawa艂ek doby艂, na d艂oni swojej nadrobi艂, nakarmi艂 go i dalej ruszy艂. A kot, rze藕wy, weso艂y, pobieg艂 naprz贸d i przed nim wci膮偶 bie偶y. Idzie kmiotek, a idzie, a w kieszeni mia艂 ju偶 tylko ostatniego trojaczka, wtem znowu napotyka cz艂owieka, kt贸ry jak 贸w pierwszy niesie na ramieniu worek, a w tym worku co艣 szamoce si臋 偶ywego; wi臋c ciekawie zapyta:
- Powiedz, dobry cz艂owieku, co to niesiesz w tym worku? On na to:
- Pieska-Szczeczka, niezdar臋; chocia偶 psisko niestare, nie chce zaj臋cy tropi膰, musz臋 go wi臋c utopi膰.
- Szkoda, szkoda biednego! Wiesz co? dam ci za niego ostatnie trzy grosze, tylko pu艣膰 go, pu艣膰 prosz臋.
Cz艂owiek si臋 nie targowa艂, wzi膮艂 trojaka i schowa艂 i wypu艣ciwszy pieska dalej w 艣wiat pow臋drowa艂. Pieseczek wypuszczony by艂 jak mleko bielutki, a tak zgrabny, 艂adniutki jak rzadko kt贸ry z piesk贸w; skoro kmiotka zoczy艂, wnet ku niemu przyskoczy艂 i 艂asi膰 si臋 zacz膮艂. Kmiotek, ciesz膮c si臋 z pieska, ostatki chleba doby艂, na d艂oni swej nadrobi艂, nakarmi艂 go i dalej ruszy艂; a kotek i piesek, obaj rze藕wi, weseli pobiegli naprz贸d i przed nim wci膮偶 biegn膮. Idzie sobie kmiotek, wtem s艂o艅ce zasz艂o, zmierzcha膰 si臋 zacz臋艂o, a na polu, jak okiem rzuci膰, nigdzie wioski ani chatki nie wida膰. Usiad艂 wiec, pieska-Szczeczka i kotka-Mruczka przywo艂a艂 i bawi膮c si臋 nimi rzecze do siebie:
- Co tu pocz膮膰? Jest wprawdzie gdzie odpocz膮膰, noc ciep艂a, nie brak murawy, lecz ni chleba, ni strawy, a g艂贸d co艣 tak dokucza!...
Wtem piesek nagle kopa膰 zacz膮艂, wygrzeba艂 co艣 b艂yszcz膮cego i poda艂 kmiotkowi. Patrzy kmiotek - a偶 tu pier艣cie艅 szczeroz艂oty, bardzo misternej roboty, z zewn臋trznej, owalnej strony w nieznane g艂oski rze藕biony, a tak 艣wiec膮cy jaskrawie, 偶e l艣ni si臋 jak gwiazda prawie!
Co艣 ten pier艣cie艅 niezwyczajny, czy nie czarodziejski, kt贸ry, gdy na serdeczny palec lewej r臋ki w艂o偶ysz i czo艂o nim potrzesz, wszystko, co za偶膮dasz, wnet si臋 stanie. 鈥 Kmiotek tak pomy艣la艂, w艂o偶y艂 pier艣cie艅 na lewy palec serdeczny i potar艂 nim czo艂o m贸wi膮c:
Na usilne me 偶膮danie,
A pier艣cienia rozkazanie,
Niech tu wnet gospoda stanie!
Nagle b艂ysn臋艂o, mign臋艂o, 偶e a偶 si臋 w oczach za膰mi艂o; spojrzy, a偶 zamiast przy drodze na kamieniu, siedzi sobie sam jeden w gospodzie przy stole, jarz膮ce pal膮 si臋 艣wiece, z pos艂ugi nikogo nie ma, a st贸艂 sam si臋 nakrywa, potrawa za potraw膮 staje, mi贸d si臋 do szklanek nalewa. Kmiotek, co chce, bierze, kraje, do syto艣ci najad艂 si臋, napi艂, Szczeczka i Mruczka nakarmi艂 i zawo艂a艂:
- Dosy膰! Czas by ju偶 wypocz膮膰.
Wszystko ze sto艂u wnet znikn臋艂o, 艂贸偶ko si臋 samo wnios艂o przy 艣cianie stan臋艂o i pos艂a艂o si臋 jak nale偶y. Kmiotek rozebra艂 si臋, wzi膮艂 Szczeczka i Mruczka do siebie, po艂o偶y艂 si臋 i zasn膮艂
Nazajutrz z rana wsta艂, ubra艂 si臋, 艂贸偶ko si臋 wynios艂o i st贸艂 znowu sam si臋 nakry艂. Kmiotek podjad艂, napi艂 si臋, Szczeczka i Mruczka nakarmi艂 i skoro pier艣cie艅 zdj膮艂 z palca, nagle wszystko znikn臋艂o. Przez puste pole ci膮gnie si臋 droga, Szczeczek i Mruczek po niej biegn膮, a kmiotek za nimi idzie i weso艂o piosnk臋 nuci.
Idzie kmiotek dzie艅 jeden, drugi i trzeci; na niczym mu nie zbywa, bo z pomoc膮 czarodziejskiego pier艣cienia ma co je艣膰 i pi膰; czwartego dnia przychodzi do wioski, a偶 w niej skupi艂 si臋 lud zebrany, a goniec kr贸lewski do zgromadzonych tak m贸wi:
- S艂uchajcie, wierni poddani! Oto z dopuszczenia Boga niezliczone t艂umy wroga nagle obieg艂y stolic臋; kto j膮 oswobodzi i nieprzyjaci贸艂 pokona, za tego kr贸l sw膮 c贸rk臋 wyda i nast臋pc膮 go mianuje.
Og艂osiwszy to, goniec na konia wskoczy艂, dalej pop臋dzi艂; a kmiotek ze Szczeczkiem i Mruczkiem 艣piesznie ku stolicy idzie i ujrzawszy ze wzg贸rza nieprzyjaciela, kt贸ry stolic臋 otoczy艂, pierwsze wa艂y ju偶 zdoby艂 i zniszczeniem reszcie grozi - czarodziejski pier艣cie艅 w艂o偶y艂, potar艂 czo艂o i zawo艂a艂:
Na usilne me 偶膮danie,
A pier艣cienia rozkazanie,
Niech tu liczne wojsko stanie.
Zahucza艂o, zaszumia艂o, gdzie艣 tam w dali zat臋tni艂o i wnet wojsko, cudu dzie艂o, oblegaj膮cych okr膮偶a膰 zacz臋艂o tak, 偶e wr贸g tym przera偶ony nagle pierzchn膮艂 w r贸偶ne strony. Kr贸l ze stolicy cz臋艣膰 swego wojska w pogo艅 za wrogiem wys艂a艂, a z reszt膮 na spotkanie wybawcy wyje偶d偶a i pyta:
- Kto jest tego wojska wodzem? Niech wiem, komum winien ocalenie i jak膮 mu za to wdzi臋czno艣膰 mam okaza膰.
Kr贸lewicz-kmiotek w srebrnym pancerzu i z艂otym szyszaku, na dzielnym rumaku podje偶d偶a wprost ku kr贸lowi, oddaje mu honory i m贸wi:
- Jam w贸dz tego wojska i pogromca twych wrog贸w, za okazan膮 ci pomoc chc臋, by艣 pod艂ug przyrzeczenia wyda艂 za mnie sw膮 c贸rk臋 i swym po sobie nast臋pc膮 mianowa艂.
Kr贸l po g艂owie si臋 poskroba艂, poduma艂, na koniec r臋k臋 mu poda艂, do pa艂acu z nim przyby艂, kr贸lewnie go przedstawi艂 i nie czekaj膮c ju偶 d艂ugo, tego偶 jeszcze wieczora kr贸lewicz-kmiotek z kr贸lewn膮 si臋 o偶eni艂, a kr贸l czule ich pob艂ogos艂awi艂, huczn膮 uczt臋 sprawi艂, na kt贸rej tak si臋 bawili, ta艅czyli, jedli i pili, 偶e nikt we dworze ani w stolicy nie spostrzeg艂, gdzie kr贸lewicza-kmiotka wojsko si臋 podzia艂o: jakby si臋 we mgle rozwia艂o, 艣ladu po nim nie zosta艂o.
Kr贸lewicz-kmiotek z prze艣liczn膮 sw膮 偶on膮-kr贸lewn膮 szcz臋艣liwie sobie 偶yje, smacznie je i pije, i nieodst臋pnych swoich przyjaci贸艂, pieska Szczeczka i kotka Mruczka, hojnie karmi.
VIRAVARA
Jest na 艣wiecie wielki gr贸d Caphavati. Panowa艂 w nim pot臋偶ny kr贸l imieniem Sudraka.
S艂awa jego zwyci臋stw i bogactw brzmia艂a w ca艂ym 艣wiecie, od Himalaj贸w po 艣wi臋ty Ganges.
Sudraka by艂 w艂adc膮 m膮drym i sprawiedliwym. Pod jego w艂adz膮 ziemia kwitn臋艂a i ludzie byli szcz臋艣liwi.
Pewnego razu zaw臋drowa艂 do kr贸la Sudraki, przyjaciela wszystkich m臋偶nych, pewien rycerz z wy偶yn Malawy i poleci艂 mu swoje us艂ugi.
Nazywa艂 si臋 on Viravara, ma艂偶onk膮 jego by艂a Dharmavatti, syn jego zwa艂 si臋 Sattravara, co znaczy odwa偶ny, c贸rka za艣 mia艂a imi臋 Viravatti.
Viravara mia艂 wielki miecz u boku, a w r臋ku dzier偶y艂 pot臋偶n膮 tarcz臋.
Kr贸l Sudraka przyj膮艂 go na s艂u偶b臋 i przeznaczy艂 do ochrony swego pa艂acu.
Viravara od wczesnego ranka z mieczem w r臋ku pe艂ni艂 stra偶 u bram kr贸lewskich.
Pewnego razu ujrza艂 go kr贸l Sudraka z tarasu pa艂acowego.
Burza szala艂a nad 艣wiatem, straszliwy wicher wyrywa艂 drzewa z korzeniami i na wszystko, co 偶yje, pad艂 strach.
Skro艣 grzmoty us艂ysza艂 m臋偶ny Viravara g艂os kr贸lewski:
- Hej, kto tam stoi u wr贸t mego pa艂acu?
- To ja, Viravara, kr贸lu m贸j i panie!
Wtedy w艂adca pomy艣la艂:
- Zaiste, wielka jest odwaga i wierno艣膰 mego s艂ugi!
Nast臋pnego dnia, gdy ciemno艣膰 zaleg艂a dziedzi艅ce pa艂acu,
zn贸w da艂 si臋 s艂ysze膰 glos Sudraki:
- Kto tam stoi u mych wr贸t?
I zn贸w skro艣 ciemno艣膰 nocy us艂ysza艂 kr贸l odpowied藕 Viravary:
- To ja, kr贸lu m贸j i panie!
Cieszy艂 si臋 kr贸l Sudraka, 偶e posiada tak wiernego i dobrego s艂ug臋.
Min臋艂o wiele czasu.
Viravara z r贸wn膮 pogod膮 znosi艂 po艂udniowy 偶ar s艂o艅ca jak rz臋siste strugi ulewy w porze deszczowej. Nieraz noc膮 hucza艂y straszliwe grzmoty na niebie, a z d偶ungli dochodzi艂y ochryp艂e ryki tygrys贸w, lecz Viravara nie rusza艂 si臋 z miejsca i sta艂 niewzruszony na posterunku.
Pewnej nocy kr贸l przed spoczynkiem wyszed艂 na taras pa艂acu i patrzy艂 w noc. Z do艂u dochodzi艂y go miarowe kroki Viravary, kt贸ry czuwa艂, jak zawsze, u wr贸t.
Nagle uszu kr贸la dobieg艂o rozpaczliwe 艂kanie kobiece.
- Kt贸偶 to by膰 mo偶e - pomy艣la艂 kr贸l zdziwiony - co p艂acze tak gorzko w mym szcz臋艣liwym kr贸lestwie? Viravaro! czy s艂yszysz? Tam w dali p艂acze jaka艣 kobieta. P贸jd藕 i zapytaj j膮 o przyczyn臋 smutku, i przyprowad藕 przed moje oblicze!
Viravara z mieczem i tarcz膮 w d艂oni ruszy艂 w stron臋, sk膮d s艂ycha膰 by艂o p艂acz.
Szed艂 ci膮gle przed siebie, a偶 znalaz艂 si臋 za miastem, w g臋stej d偶ungli nad rzek膮.
Nagle z g艂臋bi wody wy艂oni艂a si臋 posta膰 kobiety.
- O bohaterze, o lito艣ciwy, o wspania艂y!
- Kto jeste艣? - pyta Viravara.
- Jestem bogini膮 tej ziemi. I p艂acz臋 nad losem kr贸la Sudraki i jego kr贸lestwem. Bo umrze膰 musi kr贸l, zanim s艂o艅ce trzy razy uka偶e sw膮 z艂ot膮 twarz, a ziemi臋 jego zaleje straszliwa pow贸d藕.
Przera偶ony Viravara pyta:
- Czy偶 nic nie uchroni mego pana i mego kraju przed zag艂ad膮?
Na to Ziemia odpowiedzia艂a:
- Tylko w twojej to jest mocy, o m臋偶ny Viravaro!
- Powiedz, co mam uczyni膰, by ocali膰 ojczyzn臋 i kr贸la?
- A wi臋c pos艂uchaj. W ogrodzie pa艂acowym wzni贸s艂 kr贸l 艣wi膮tyni臋 bogini Czandiko. Lecz lata mija艂y, deszcze pada艂y, s艂o艅ce pali艂o, liany i pn膮cze oplot艂y mury i stara 艣wi膮tynia leg艂a w gruzach. Gniewna bogini zsy艂a teraz kar臋 na wasz kraj. Aby j膮 przeb艂aga膰, musisz po艣wi臋ci膰 jej swego jedynego syna, Sattravar臋. Inaczej zginie kr贸l i lud ziemi Latty, nim s艂o艅ce wzejdzie trzy razy.
- Id臋 ju偶, o bogini - rzecze Viravara.
Bohater pobieg艂 szybko do domu i opowiedzia艂 o wszystkim ma艂偶once swej Dharmavatti i synowi Sattravara.
- Ojcze, ch臋tnie po艣wi臋c臋 swe 偶ycie w ofierze za ojczyzn臋! - rzek艂 m艂odzieniec staj膮c przed ojcem.
Viravara u艣cisn膮艂 syna w milczeniu, Dharmavatti t艂umi膮c 艂kanie przytuli艂a go do piersi.
O zmierzchu Viravara uda艂 si臋 wraz z ca艂膮 rodzin膮 do starej, rozwalonej 艣wi膮tyni bogini Czardiko i tam na o艂tarzu z艂o偶y艂 Sattravar臋.
- Oby ta ofiara przeb艂aga艂a twe serce, o bogini - szepn膮艂 bladymi usty - odwr贸膰 sw贸j gniew od mego kraju i od mego pana!
Viravatti - c贸rka Viravary - nie mog艂a prze偶y膰 艣mierci ukochanego brata i serce jej p臋k艂o z 偶alu. Pad艂a bez j臋ku na cia艂o m艂odzie艅ca. Ma艂偶onka Viravary, biedna Dharmavatti, widz膮c zgon swych dzieci rzek艂a do m臋偶a:
- O pozw贸l mi umrze膰 wraz z nimi!
I z 艂kaniem rzuci艂a si臋 na p艂on膮cy przed o艂tarzem bogini stos ofiarny.
M臋偶ny Viravara zosta艂 samotny przed 艣wi膮tyni膮. Smutek ogarn膮艂 jego serce. Wydoby艂 miecz z pochwy i przebi艂 nim sw膮 pier艣.
Kr贸l Sudraka, gdy wie艣膰 go dosz艂a o bohaterstwie Viravary, pad艂 na kolana przed pos膮giem bogini i zawo艂a艂:
- Wielka pani, zawsze by艂em twym wiernym s艂ug膮. Spe艂nij jedyn膮 moj膮 pro艣b臋. - Przywr贸膰 偶ycie m臋偶nemu Viravarze, jego dzielnemu synowi Sattravarze, ma艂偶once jego Dharmavatti i c贸rce Viravatti. Indie, o pani, nie maj膮 wi臋kszych bohater贸w!
Zaleg艂a cisza w 艣wi膮tyni i nagle z popio艂贸w stosu powsta艂 Viravara, jego ma艂偶onka Dharmavatti, jego syn Sattravara i c贸rka Viravatti.
Viravara jakby ze snu obudzony wzi膮艂 miecz do r臋ki i tarcz臋 drewnian膮 i po艣pieszy艂 do pa艂acowych bram, by pe艂ni膰 stra偶 jak co dnia. I zn贸w skro艣 ciemno艣膰 nocy zabrzmia艂 g艂os kr贸la Sudraki:
- Kto tam stoi u mych wr贸t?
- To ja, Viravara, kr贸lu m贸j i panie. Kaza艂e艣 mi szuka膰 p艂acz膮cej niewiasty, lecz rozp艂yn臋艂a mi si臋 w mg艂臋 i nie mog艂em jej znale藕膰.
A wielki Sudraka pomy艣la艂:
鈥瀂aiste, prawdziwy bohater milczy o swych czynach!"
BA艢艃 O TRZECH SYNACH
M贸wimy, 偶e艣my m膮drzy, a starzy powiadaj膮: nie, my艣my m膮drzejsi od was byli; a bajka m贸wi, 偶e kiedy jeszcze dzia颅dowie nasi si臋 nie uczyli i praszczurowie nie urodzili, za dziewi膮t膮 g贸r膮, za dziewi膮t膮 rzek膮 by艂 sobie taki staruszek, co trzech swych syn贸w czytania nauczy艂 i wszelakiej ksi膮偶kowej m膮dro艣ci. 鈥濶o, dzieci - m贸wi艂 im - kiedy umr臋, przychod藕cie czyta膰 na moj膮 mogi艂臋". 鈥濪obrze, dobrze tato" - odpowiedzia艂y dzieci.
Starsi dwaj bracia byli zuchy nie lada: i ro艣li, i dorodni! A za艣 m艂odszy Jasiek od ziemi nie odr贸s艂, chudy by艂 jak kur颅cz臋 oskubane - nie uda艂 si臋. Stary ojciec umar艂. A w艂a艣nie w tym czasie od kr贸la wie艣膰 przysz艂a, 偶e jego c贸rka Helena, pi臋kna kr贸lewna, pa艂ac sobie zbudowa膰 kaza艂a z dwunastu kolumnami, z dwunastu wiankami; zasi膮dzie ona w tym pa艂acu na tronie wysokim i b臋dzie czeka艂a oblubie艅ca, pi臋knego m艂o颅dzie艅ca, kt贸ry by na r膮czym koniku od jednego zamachu po颅ca艂owa艂 j膮 w same usteczka. Poruszy艂o si臋 wszystko, co m艂ode, drapie si臋 za uchem i my艣li: Komu te偶 taki honor przypadnie?
- Bracia - powiada Jasiek - ojciec pomar艂, kto z nas p贸jdzie czyta膰 na mogi艂臋?
- A kto si臋 pyta, niech idzie i czyta! - odpowiedzieli bracia.
I Jasiek poszed艂.
A starsi bracia ju偶 sobie konie uje偶d偶aj膮, loki zawijaj膮, pucuj膮 si臋 i pod 艂okcie bior膮...
Przysz艂a druga noc.
- Bracia! Ja ju偶 czyta艂em - powiada Jasiek - na was teraz kolej, kt贸ry z was p贸jdzie?
- Niech idzie, kto doradza, a nam niech nie przeszkadza.
Czapki z fantazj膮 nasun臋li, spi臋li konie i polecieli, pocwa艂owali szczerym polem! Ja艣ko czyta艂 znowu; i trzeciej nocy tak samo. A bracia uje藕dzili konie, w膮sa podkr臋cili i dzi艣 -jutro gotuj膮 si臋 ju偶 swej zr臋czno艣ci przed Helen膮, pi臋kn膮 kr贸lewn膮, dowodzi膰.
鈥濩zy zabra膰 m艂odszego? - my艣l膮. - Nie, gdzie tam jemu! I nam wstyd przyniesie, i sam si臋 o艣mieszy; pojedziem lepiej sami".
Pojechali. A Ja艣kowi bardzo si臋 chcia艂o popatrze膰 na Helen臋, pi臋kn膮 kr贸lewn臋; i zap艂aka艂 gorzkimi 艂zami, i poszed艂 na ojcow膮 mogi艂臋.
Us艂ysza艂 go ojciec w grobie, wyszed艂 do艅, strz膮sn膮艂 z siebie py艂 ziemi m贸wi:
- Nie turbuj si臋, Jasiu, ja ci w twojej trosce pomog臋.
I zaraz starzec si臋 wypr臋偶y艂, wyprostowa艂 jak m艂odzian, gwizdn膮艂, w r臋ce klasn膮艂 - i ju偶 nie wiedzie膰 sk膮d ko艅 r膮czy biegnie, a偶 ziemia dr偶y, a z nozdrzy i uszu p艂omie艅 bucha. Parskn膮艂 ko艅, stan膮艂 przed starcem jak wryty i pyta: - Co rozka偶esz?
Wlaz艂 Jasiek koniowi w jedno ucho i wyszed艂 przez drugie, i taki si臋 zrobi艂 zuch z niego, 偶e ani w ba艣ni opowiedzie膰, ani to pi贸rem opisa膰!
Dosiad艂 konia, pod bok si臋 uj膮艂 i niby sok贸艂 polecia艂 prosto do Heleny, pi臋knej kr贸lewny. Rozp臋dzi艂 si臋 i skoczy艂 - dwu wiank贸w nie dosi臋gn膮艂.
Zawr贸ci艂, zn贸w wzi膮艂 rozp臋d, skoczy艂 drugi raz - jednego
wianka nie dosi臋gn膮艂; i jeszcze raz si臋 zwin膮艂, i jeszcze raz ko艂o zatoczy艂, jak piorun przed oczyma przelecia艂, wymierzy艂 celnie i w same usta poca艂owa艂 Helen臋, pi臋kn膮 kr贸lewn臋.
- Kto to? Kto to? Trzymaj! 艁apaj!
A po nim ju偶 ani 艣ladu. Przycwa艂owa艂 na gr贸b ojcowski, konia pu艣ci艂 swobodnie na pole, a sam do ziemi przypad艂, g艂ow臋 nisko pochyli艂 i ojcowskiej rady prosi. I doradzi艂 mu ojciec. Wr贸ci艂 Jasiek do domu, jakby nigdy nic. Bracia rozpowiadaj膮, gdzie byli i co widzieli, a ten jakby s艂ysza艂 pierwszy raz w 偶yciu.
Nazajutrz znowu zbiegowisko: bojar贸w i szlachty przed pa艂acem kr贸lewny tyle, 偶e okiem obj膮膰 trudno. Pojechali starsi bracia, poszed艂 i m艂odszy skromnie, zwyczajnie, na piechot臋, jakby to nie on kr贸lewn臋 poca艂owa艂. Przysiad艂 daleko w k膮ciku; Helena, pi臋kna kr贸lewna, wzywa oblubie艅ca; Helena, pi臋kna kr贸lewna, chce go ca艂emu 艣wiatu pokaza膰, p贸艂 kr贸lestwa chce mu podarowa膰, a oblubieniec nie przychodzi. Szukaj膮 go mi臋dzy bojarami, mi臋dzy genera艂ami, wszystko przetrz膮sn臋li - nigdzie go nie ma.
A Jasiek tylko si臋 u艣miecha i czeka, a偶 sama oblubienica do niego przyjdzie.
- Je偶elim - powiada - by艂 jej mi艂ym junakiem, niech mnie teraz pokocha prostakiem.
Wsta艂a sama kr贸lewna, jasnym spojrzeniem powiod艂a doko艂a, wypatrzy艂a w艣r贸d wszystkich swego oblubie艅ca, posadzi艂a go obok siebie i zaraz by艂o wesele.
A jaki zuch si臋 zrobi艂 z owego Ja艣ka, jaki by艂 m膮dry i 艣mia艂y, a jaki pi臋kny!... Jak dosi臋dzie czasem swego rumaka, czapk臋 na ucho nasunie, a pod bok si臋 ujmie - nic tylko kr贸l, kr贸l prawdziwy! Uwierzy膰 trudno, 偶e to kiedy艣 by艂 prosty Jasio.
M膭DRALINKA
Zyli dwaj bracia: jeden by艂 bogaty, a drugi biedny. Ubogiego wcze艣nie odumar艂a 偶ona i osieroci艂a c贸rk臋 siedmioletni膮, a 偶e dziewczynka by艂a bardzo m膮dra, przezwano j膮 M膮dralink膮.
Bogacz ulitowa艂 si臋 nad ni膮 i podarowa艂 jej chudego cielaka. M膮dralinka karmi艂a go, poi艂a i hodowa艂a, a偶 po pew颅nym czasie z chudego cielaka wyros艂a pi臋kna krowa, a ta znowu mia艂a ciel膮tko o z艂otych kopytkach.
Pewnego razu przysz艂y do chaty w odwiedziny c贸rki bo颅gacza; gdy ujrza艂y ciel膮tko o z艂otych kopytkach, szybko po颅bieg艂y do domu i opowiedzia艂y o tym ojcu. Wkr贸tce potem przyby艂 do ubogiego brata bogacz i za偶膮da艂 od niego ciel膮tka o z艂otych kopytkach.
- Ono jest moje - pieni艂 si臋 ze z艂o艣ci bogacz - podaro颅wa艂em twej c贸rce cielaka, wi臋c przych贸wek jest m贸j!
Biedak zn贸w krzycza艂, 偶e ciel膮tko nale偶y do niego,
i w ko艅cu postanowili uda膰 si臋 do wojewody, aby ten roz颅strzygn膮艂 ich sp贸r.
Wojewoda uwa偶nie wys艂ucha艂 obu braci, a po d艂ugim na颅my艣le odrzek艂:
- Zadam wam trzy zagadki; kto je odgadnie, do tego b臋dzie nale偶a艂o ciel膮tko o z艂otych kopytkach.
- Powiedzcie mi, co jest najszybsze na 艣wiecie? Jutro o 艣wicie musicie mi rozwi膮za膰 t臋 zagadk臋.
P贸藕n膮 noc膮 wr贸ci艂 biedak smutny do domu.
- Co ci jest, ojcze? - zapyta艂a go M膮dralinka.
- C贸ruchno, c贸ruchno - wojewoda da艂 mi tak膮 zagadk臋, 偶e trudno mi j膮 odgadn膮膰, b臋d臋 musia艂 odda膰 naszego cielaka.
- A c贸偶 to za zagadka? - zapyta艂a.
- Co jest najszybsze na 艣wiecie?
- Nie martw si臋, ojcze - ranek jest m膮drzejszy od wieczora - uspokoi艂a go c贸rka.
Jak tylko dnia艂o, obudzi艂a ojca.
- Tatusiu, wsta艅, 艣piesz do wojewody i powiedz mu, 偶e najszybsza na 艣wiecie jest my艣l.
Ch艂op co tchu pobieg艂 do wojewody i tam zasta艂 ju偶 swojego brata.
- Czy odgadli艣cie ju偶, co jest najszybsze na 艣wiecie? - zapyta艂 wojewoda.
Wtedy wyst膮pi艂 bogacz i powiedzia艂:
- Ach, wiem, to m贸j rumak, kt贸rego nikt nie dogoni.
- A ty co powiesz? - zwr贸ci艂 si臋 wojewoda do biedaka.
- My艣l jest najszybsza na 艣wiecie - powiedzia艂 nie艣mia艂o biedak.
Zadziwi艂 si臋 wielce wojewoda:
- A kto ci to powiedzia艂?
- Moja c贸rka, M膮dralinka - odrzek艂 biedak.
- Dobrze, odgad艂e艣 - a teraz z kolei musicie rozwi膮za膰 nast臋pn膮 zagadk臋. Co jest najt艂ustsze na 艣wiecie?
Bracia wr贸cili do domu. Gdy tylko biedak zjawi艂 si臋 w chacie, ju偶 c贸rka przybieg艂a do niego i zapyta艂a:
- Jak膮 zagadk臋 masz odgadn膮膰 teraz, ojcze?
- O, teraz ju偶 nie zgadn臋, ju偶 po naszym cielaku o z艂otych kopytkach, bo nigdy si臋 nie domy艣l臋, co jest najt艂ustsze na 艣wiecie.
- Nie martw si臋, ojcze - pociesza艂a go M膮dralinka - ranek jest m膮drzejszy od wieczora.
Ledwie za艣wita艂o, a ju偶 budzi ojca.
- Szybko wstawaj, tatusiu, i le膰 do wojewody; powiedz mu, 偶e najt艂ustsza na 艣wiecie jest ziemia, gdy偶 ona nas wszystkich karmi.
Ch艂op pobieg艂 w te p臋dy do wojewody, a nied艂ugo po nim zjawi艂 si臋 brat bogacz.
- No, czy odgadli艣cie? - zapyta艂 wojewoda.
Bogacz, jak zwykle pewny siebie, odpowiedzia艂 pierwszy:
- Wiem, wiem! zabi艂em wieprza, on jest chyba najt艂ustszy na 艣wiecie.
- A ty co powiesz? - zwr贸ci艂 si臋 do biedaka wojewoda.
- Ziemia jest najt艂ustsza, gdy偶 ona nas wszystkich 偶ywi - odpowiedzia艂 biedak.
Wojewoda nie m贸g艂 si臋 do艣膰 nadziwi膰.
- A kto ciebie takich m膮dro艣ci nauczy艂? - zapyta艂.
- Moja c贸rka - odpar艂 biedak.
- No, dobrze, a teraz macie jeszcze jedn膮 zagadk臋 do odgadni臋cia: Co jest najwi臋kszym szcz臋艣ciem dla cz艂owieka?
Ch艂opi wr贸cili do domu. I zn贸w biedak 偶ali艂 si臋 przed M膮dralinka:
- O, teraz ju偶 przepad艂o - powiedzia艂. - Sk膮d mog臋 wiedzie膰, co jest najwi臋kszym szcz臋艣ciem dla cz艂owieka?
- Nie martw si臋, ojcze - pociesza艂a go c贸rka - prze艣pij si臋, ranek jest m膮drzejszy od wieczora.
Zaledwie 艣wita艂o, a ju偶 budzi ojca.
- Wstawaj, ojcze, le膰 do wojewody i powiedz mu, 偶e najwi臋kszym szcz臋艣ciem dla cz艂owieka jest sen, gdy偶 we 艣nie cz艂owiek zapomina o wszystkich swoich smutkach.
Biedak pobieg艂 do wojewody, a wkr贸tce po nim przyszed艂 jego brat.
- No, odgadli艣cie - zapyta艂 wojewoda - co jest najwi臋kszym szcz臋艣ciem dla cz艂owieka?
Wtedy bogacz pierwszy szybko zawo艂a艂:
- O, ja wiem - pieni膮dz!
Wojewoda roze艣mia艂 si臋 i zwr贸ci艂 si臋 do biedaka:
- A ty co powiesz?
- Sen jest najwi臋kszym szcz臋艣ciem dla cz艂owieka - odpowiedzia艂 biedak.
A偶 si臋 zdumia艂 wojewoda, tak m膮dra by艂a odpowied藕 ch艂opa.
- A kto ci臋 tego nauczy艂? - zapyta艂.
- A c贸rka moja - odpowiedzia艂.
Gdy to us艂ysza艂 wojewoda, poszed艂 do swojej komnaty, po chwili wr贸ci艂 stamt膮d z du偶ym sitem pe艂nym jaj.
- Daj to c贸rce twojej i powiedz jej, aby do jutra wyl臋g艂y si臋 z jaj piskl臋ta.
Ch艂op z p艂aczem wr贸ci艂 do domu i opowiedzia艂 c贸rce, czego to od niego 偶膮da wojewoda. Gdy to dziewczynka us艂ysza艂a, jak nie zacznie go pociesza膰, 偶e si臋 a偶 biedak u艣miechn膮艂 przez 艂zy.
Rano o 艣wicie obudzi艂a go.
- Ojcze, id藕 do wojewody, zanie艣 mu troch臋 prosa i powiedz, 偶e piskl臋ta si臋 wkr贸tce wyl臋gn膮, ale musz臋 je karmi膰 艣wie偶ym ziarnem, dlatego prosz臋 go, aby od razu zasia艂 troch臋 prosa, a za p贸艂 godziny, kiedy ziarno b臋dzie dojrza艂e, niech mi je przy艣le.
Stary wsta艂 i poszed艂 do zamku.
Gdy go wojewoda ujrza艂, ju偶 go z daleka pyta:
- No, a gdzie s膮 piskl臋ta?
Wtedy biedak powt贸rzy艂 mu wszystko, co mu poleci艂a c贸rka.
- Ale czy to mo偶liwe, aby w p贸艂 godziny wyros艂o i dojrza艂o ziarno? - zapyta艂 wojewoda zdumiony.
- A czy to mo偶liwe - zapyta艂 nie艣mia艂o ch艂opek - aby w ci膮gu nocy wyl臋g艂y si臋 piskl臋ta?
I zrozumia艂 wojewoda, 偶e go M膮dralinka przechytrzy艂a.
Wtedy wpad艂 na inny pomys艂 - da艂 biedakowi troch臋 prz臋dzy i rzek艂:
- Powiedz twojej c贸rce, aby do jutra utka艂a p艂贸tno i uszyj膮 mi koszul臋.
I zn贸w wr贸ci艂 ch艂op smutny do domu, i opowiedzia艂 wszystko c贸rce.
- Ojcze, nie smu膰 si臋, ranek jest m膮drzejszy od wieczora, a teraz po艂贸偶 si臋 spa膰.
O 艣wicie obudzi艂a ojca.
- Ju偶 pora p贸j艣膰 do wojewody - rzek艂a - zanie艣 mu troch臋 nasion lnu i powiedz, 偶e koszula gotowa, ale 偶e nie mam czym obdzierga膰 ko艂nierza. Niech zasieje len, by natychmiast wyr贸s艂, tak 偶eby ju偶 za p贸艂 godziny m贸g艂 mi przes艂a膰 nici.
Ojciec powt贸rzy艂 wszystko wojewodzie tak, jak mu poradzi艂a c贸rka.
Gdy to us艂ysza艂 wojewoda, zawo艂a艂:
- Czy to mo偶liwe, aby len wyr贸s艂 w ci膮gu p贸艂 godziny tak, by z niego mo偶na by艂o uprz膮艣膰 nici?
- A czy mo偶na w ci膮gu nocy utka膰 p艂贸tno i uszy膰 koszul臋? - zapyta艂 ch艂op.
I zrozumia艂 wojewoda, 偶e go M膮dralinka zn贸w przechytrzy艂a.
- Id藕 do domu, powiedz swojej c贸rce, aby przysz艂a do mnie nie pieszo i nie na koniu, nie w saniach i nie na wozie, nie nago i nie ubrana, nie z podarkiem i nie bez podarku.
Ojciec wr贸ci艂 do domu i o wszystkim opowiedzia艂 c贸rce.
Nast臋pnego dnia skoro 艣wit M膮dralinka owin臋艂a si臋 w g臋st膮 sie膰 ryback膮, wzi臋艂a ze sob膮 go艂臋bia i pobieg艂a na wrotkach do wojewody. Przysz艂a do niego i da艂a mu go艂臋bia, ale go艂膮b wyrwa艂 si臋 od razu z r膮k wojewody i pofrun膮艂.
Wojewoda nie m贸g艂 wyj艣膰 z podziwu, tak mu si臋 spodoba艂a m膮dra dziewczyna. I odda艂 jej ojcu ciel膮tko o z艂otych kopytkach.
Nazajutrz zajecha艂 wojewoda przed chat臋 biednego ch艂opa.
Daremnie szuka艂 miejsca, aby przywi膮za膰 konia, gdy偶 nie by艂o ani podw贸rza, ani p艂otu, tylko sanie i w贸z sta艂y przed domem.
- Hej! - zawo艂a艂 wojewoda - powiedz mi, dziewczyno, gdzie mam przywi膮za膰 konia?
- Mi臋dzy zim膮 a latem - krzykn臋艂a z daleka M膮dralinka i znikn臋艂a.
D艂ugo my艣la艂 wojewoda nad tym, co ma oznacza膰 zima i lato i w ko艅cu wpad艂 na to, 偶e pewnie figlarka mia艂a na my艣li sanie i w贸z. Wojewoda przywi膮za艂 konia mi臋dzy wozem a saniami i wszed艂 do izby.
- Gdzie tw贸j ojciec? - zapyta艂 M膮dralinki.
- Ojciec w mie艣cie; je艣li pojedzie okr臋偶n膮 drog膮, b臋dzie wkr贸tce w domu, a je艣li pojedzie prost膮, to nie wiem, czy za trzy dni wr贸ci.
- Co to ma znaczy膰, dziewczyno, kpisz sobie ze mnie w 偶ywe oczy! - powiedzia艂 zagniewany wojewoda.
- Wcale nie - odpowiedzia艂a - prosta droga prowadzi przez g艂臋bokie bagno, dlatego jest ci臋偶sza.
Tak mu si臋 M膮dralinka spodoba艂a, 偶e postanowi艂 j膮 po艣lubi膰, ale pod jednym warunkiem - 偶eby si臋 nie miesza艂a w jego sprawy.
- Je艣li nie dotrzymasz przyrzeczenia, to ode艣l臋 ci臋 z powrotem do ojca. B臋dziesz mog艂a zabra膰 wtedy ze sob膮 tylko to, co ci najdro偶sze.
I zamieszkali w zamku po hucznym weselu.
Pewnego razu poprosi艂 jaki艣 ch艂op s膮siada o po偶yczenie konia dla zwiezienia burak贸w z pola. S膮siad po偶yczy艂 mu konia.
Do p贸藕nej nocy zwozi艂 ch艂op buraki i postanowi艂 dopiero rankiem zwr贸ci膰 s膮siadowi konia. Na noc przywi膮za艂 go do swojego wozu. Kiedy nad ranem wsta艂, ujrza艂 pod wozem male艅kie 藕rebi膮tko. Zawo艂a艂 s膮siada i powiedzia艂:
- 殴rebi膮tko jest moje, bo znalaz艂em je pod moim wozem.
- 殴rebi膮tko jest moje, bo ko艅 jest m贸j - odpar艂 s膮siad. Ca艂y dzie艅 sprzeczali si臋 ze sob膮, a偶 w ko艅cu postanowili p贸j艣膰 do wojewody. Wojewoda rozstrzygn膮艂 sp贸r nast臋puj膮co:
- 殴rebi膮tko nale偶y do tego, pod czyim wozem le偶a艂o. Gdy to us艂ysza艂a M膮dralinka, z oburzeniem powiedzia艂a m臋偶owi, 偶e wyrok jego by艂 nies艂uszny.
Wojewoda rozgniewa艂 si臋 i kaza艂 jej natychmiast opu艣ci膰 zamek, gdy偶 nie dotrzyma艂a warunku i miesza艂a si臋 w jego sprawy.
Tego samego dnia wojewoda po sutym obiedzie usn膮艂 snem twardym. W贸wczas M膮dralinka kaza艂a go ostro偶nie przenie艣膰, po艂o偶y膰 na wozie i zawie藕膰 do swojego domu. Jakie by艂o zdziwienie wojewody, kiedy po kr贸tkim czasie obudzi艂 si臋 w chacie biedaka!
- A sk膮d ja si臋 tu wzi膮艂em? - zapyta艂.
- Ja ci臋 tu przywioz艂am - odpowiedzia艂a jego 偶ona. - Pami臋tasz nasz膮 umow臋? Pozwoli艂e艣 mi wtedy zabra膰 ze sob膮 tylko to, co mi jest najdro偶sze. No, i zabra艂am ciebie.
O PASTUSZKU ASZWILIM, CO MIA艁 CUDOWNY SEN
Zy艂 raz pewien ch艂opiec, imieniem Aszwili, kt贸ry mia艂 z艂膮 macoch臋.
Pewnego razu macocha wysypa艂a zbo偶e na klepisko i ka颅za艂a mu go pilnowa膰.
Aszwili siedzia艂 d艂ugie godziny przed stodo艂膮, a偶 wreszcie zasn膮艂.
Przysz艂y kury i zacz臋艂y dzioba膰 ziarno.
Nagle zjawi艂a si臋 macocha i gdy to zobaczy艂a, zacz臋艂a ok艂a颅da膰 pasierba kijem.
- Mamo, przesta艅 mnie bi膰, opowiem ci co艣 - rzek艂 Aszwili. - 艢ni艂o mi si臋, 偶e jedn膮 nog膮 sta艂em w Bagdadzie, a drug膮 nad Morzem Czarnym. Nad Bagdadem 艣wieci艂o s艂o艅颅ce, a nad morzem wschodzi艂 ksi臋偶yc, a gwiazdy trzyma艂em w r臋ku.
Macocha przesta艂a bi膰 ch艂opca i powiedzia艂a:
- Musisz mi odda膰 sw贸j sen.
- Ale偶 mamo, jak偶e mog臋 to uczyni膰, przecie偶 to niemo偶liwe! - p艂aka艂 Aszwili.
Wtedy z艂a macocha wygna艂a ch艂opca z domu.
D艂ugo w臋drowa艂 Aszwili g贸rami i lasami, a偶 ujrza艂 pa艂ac kr贸la.
- Dok膮d idziesz i czego szukasz, ch艂opcze? - zapyta艂 go kr贸l.
Wtedy ch艂opiec opowiedzia艂 kr贸lowi o z艂ej macosze, kt贸ra go wygna艂a z domu, i o swoim cudownym 艣nie.
Kr贸l wys艂ucha艂 go i powiedzia艂:
- Ch艂opcze, podoba mi si臋 bardzo tw贸j sen. Oddaj mi go!
- Ale偶 kr贸lu, jak偶e mog臋 to uczyni膰? - odpowiedzia艂 przera偶ony Aszwili.
Wtedy kr贸l rozkaza艂 wrzuci膰 m艂odzie艅ca do lochu.
A mia艂 kr贸l pi臋kn膮 c贸rk臋. Kiedy si臋 dowiedzia艂a o losie Aszwilego, przynosi艂a mu potajemnie do lochu po偶ywienie, gdy偶 serce mia艂a dobre.
O r臋k臋 kr贸lewny stara艂 si臋 pod贸wczas wielki w艂adca Wschodu. Pewnego razu pos艂a艂 on w darze w艂adcy Zachodu, ojcu kr贸lewny, cztery wspania艂e arabskie klacze, i kaza艂 powiedzie膰, 偶e kr贸l musi zgadn膮膰, kt贸ra z tych klaczy jest matk膮, kt贸ra jest starszym 藕rebi臋ciem, a kt贸ra 艣rednim i najm艂odszym. Gdy kr贸l nie odgadnie, wtedy kr贸lewna musi zosta膰 偶on膮 w艂adcy Wschodu.
Zrozpaczony kr贸l opowiedzia艂 o tym swej c贸rce. Kr贸lewna zala艂a si臋 艂zami, bo nie chcia艂a zosta膰 偶on膮 w艂adcy Wschodu.
Pod wiecz贸r, kiedy jak zwykle zanosi艂a Aszwilemu jedzenie, rzek艂a do niego:
- Biedny Aszwili, co teraz b臋dzie z tob膮? Nied艂ugo zabierze mnie daleki w艂adca Wschodu, a ty, biedaku, umrzesz z g艂odu!
I opowiedzia艂a Aszwilemu histori臋 czterech klaczy.
- B膮d藕 spokojna, ksi臋偶niczko - odpowiedzia艂 Aszwili. - Pomog臋 ci! Trzeba konie porz膮dnie nakarmi膰, lecz do owsa dosypa膰 du偶o soli i potem zamkn膮膰 je w stajni. Nie wolno klaczy wypu艣ci膰 a偶 do nast臋pnego dnia. A gdy je wypu艣cicie, to b臋dziecie wiedzieli, 偶e pierwsza wybiegnie pi膰 matka, za ni膮 najm艂odsze 藕rebi臋, po nim 艣rednie, a w ko艅cu najstarsze.
Kr贸lewna opowiedzia艂a swojemu ojcu o tym, co jej poradzi艂 Aszwili.
Tak si臋 te偶 sta艂o. Kr贸l odgad艂 bez trudu wiek klaczy.
Wtedy w艂adca Wschodu pomy艣la艂 o innym sposobie zdobycia kr贸lewny. Wypu艣ci艂 z 艂uku strza艂臋, kt贸ra tak mocno wbi艂a si臋 w gzyms pa艂acu ojca kr贸lewny, 偶e nikt nie m贸g艂 jej wyci膮gn膮膰.
Je艣li w ci膮gu dnia nikt nie wydob臋dzie strza艂y z muru, kr贸lewna b臋dzie musia艂a zosta膰 偶on膮 w艂adcy Wschodu.
I zn贸w zmartwiona kr贸lewna posz艂a po rad臋 do Aszwilego.
- Nie smu膰 si臋 - rzek艂 do niej m艂odzieniec. - Wypu艣膰 mnie tylko potajemnie z lochu, a wyci膮gn臋 strza艂臋 na pewno.
I tak te偶 zrobi艂. Wyci膮gn膮艂 strza艂臋 bez trudu, a potem wr贸ci艂 do swojego lochu.
Kiedy kr贸l zobaczy艂, 偶e strza艂臋 wyci膮gni臋to, rzek艂 uradowany:
- Temu, kto to uczyni艂, oddam moj膮 c贸rk臋 za 偶on臋.
Wielu z dworzan pragn臋艂o r臋ki kr贸lewny. Wielu twierdzi艂o, 偶e to oni wyci膮gn臋li strza艂臋. Ale stary kr贸l by艂 przezorny... I doda艂:
- Ale ten, kto j膮 wyci膮gn膮艂, musi strza艂臋 st膮d odrzuci膰 a偶 do granic kr贸lestwa Wschodu.
Wielu pr贸bowa艂o, ale nikt nie m贸g艂 ruszy膰 strza艂y z miejsca, na kt贸rym po艂o偶y艂 j膮 Aszwili.
- Ojcze - rzek艂a kr贸lewna - pozw贸l, niech przyjdzie Aszwili.
Kr贸l zgodzi艂 si臋 na to, wys艂a艂 giermka po m艂odzie艅ca.
Aszwili przyszed艂, lekkim ruchem podni贸s艂 strza艂臋, naci膮gn膮艂 艂uk i strza艂a ze 艣wistem przeszy艂a powietrze.
Utkwi艂a w pa艂acu w艂adcy Wschodu.
Wtedy kr贸l odda艂 Aszwilemu sw膮 c贸rk臋 za 偶on臋.
Kilka lat 偶yli szcz臋艣liwie, ale zazdrosny w艂adca Wschodu pali艂 i niszczy艂 ziemi臋 s膮siada. Pewnej nocy napad艂 na pa艂ac, w kt贸rym mieszka艂a siostra kr贸lewny, i porwa艂 j膮 do swego kraju. Tam uwi臋zi艂 j膮 w wie偶y gdy偶 nie chcia艂a zosta膰 jego 偶on膮.
Wtedy rzek艂 Aszwili do kr贸la:
- Musz臋 pokona膰 w艂adc臋 Wschodu i wyrwa膰 biedn膮 kr贸lewn臋 z jego mocy. Inaczej nigdy nie b臋d臋 mia艂 spokoju.
I wyruszy艂 na dalek膮 wypraw臋.
W drodze spotka艂 ch艂opa, kt贸ry bronowa艂 pole i co chwila potyka艂 skib臋 ziemi.
- Cz艂owieku - rzek艂 Aszwili - co ty robisz? Przecie偶 ziemi si臋 nie je, to niemo偶liwe!
- Biedny sierota Aszwili dokaza艂 wi臋kszych rzeczy. Po艣lubi艂 c贸rk臋 w艂adcy Zachodu i teraz pono膰 idzie na wojn臋 z kr贸lem Wschodu, jak gadaj膮 w wiosce - odpar艂 ch艂op.
- To ja jestem Aszwili, p贸jd藕 ze mn膮 i b膮d藕 moim przyjacielem.
Ch艂op, kt贸ry jad艂 skiby ziemi, zgodzi艂 si臋 i poszli dalej.
W drodze spotkali cz艂owieka, kt贸ry siedzia艂 nad morzem i chciwie 艂yka艂 s艂one fale.
- To niemo偶liwe! - wykrzykn膮艂 Aszwili. - Pi膰 tyle s艂onej wody to 艣mier膰!
- Nic to wobec czyn贸w, jakich dokona艂 biedny sierota Aszwili, kt贸ry poj膮艂 za 偶on臋 c贸rk臋 naszego kr贸la, a teraz idzie podobno na wojn臋 z w艂adc膮 Wschodu - odpar艂 cz艂owiek.
- To ja jestem Aszwili, p贸jd藕 ze mn膮, dobry cz艂owieku i b膮d藕 moim przyjacielem.
I poszli dalej we tr贸jk臋.
Wtem ujrzeli cz艂owieka, kt贸ry mia艂 do n贸g przywi膮zane ci臋偶kie g艂azy i mimo to lekko jak jele艅 p臋dzi艂 za zaj膮cem.
- Och, to chyba strasznie ci臋偶ko tak biega膰 z kamieniami u n贸g? - rzek艂 do艅 Aszwili.
- Eh, to drobnostka wobec tego, co uczyni艂 Aszwili, biedny sierota, kt贸ry poj膮艂 za 偶on臋 c贸rk臋 naszego kr贸la, a teraz pono膰 idzie na wojn臋 z w艂adc膮 Wschodu - odpar艂 cz艂owiek.
- To ja jestem Aszwili, p贸jd藕 ze mn膮 i b膮d藕 moim przyjacielem.
I ca艂a czw贸rka posz艂a w dalsz膮 drog臋.
Wtem zauwa偶yli cz艂owieka, kt贸ry le偶a艂 na trawie, przyk艂ada艂 ucho do ziemi i przy tym co艣 szepta艂 po cichu.
- Co ty czynisz? - zapytali go wszyscy zdziwieni.
- Tam pod ziemi膮 mr贸wki wypowiedzia艂y sobie wojn臋, a ja im pomagam i udzielam rad.
- To chyba bardzo trudno! - rzek艂 Aszwili.
- O, to fraszka wobec tego, czego dokona艂 biedny sierota Aszwili, kt贸ry poj膮艂 za 偶on臋 c贸rk臋 w艂adcy Zachodu, a teraz idzie pono膰 na wojn臋 z w艂adc膮 Wschodu.
- To ja jestem Aszwili, p贸jd藕 ze mn膮 i b膮d藕 moim przyjacielem!
I poszli dalej ju偶 w pi膮tk臋.
Pod lasem spotkali my艣liwca; trzyma艂 w r臋ku 艂uk i z zadart膮 g艂ow膮 艣ledzi艂 co艣 w powietrzu.
- Czego ty tam szukasz? - zapytali.
- Trzy dni temu wypu艣ci艂em strza艂臋 z 艂uku i w艂a艣nie widz臋, jak leci z powrotem.
- Dokona艂e艣 wielkiej rzeczy - powiedzia艂 Aszwili.
- O! to g艂upstwo wobec czyn贸w, jakich dokona艂 biedny sierota Aszwili, kt贸ry poj膮艂 za 偶on臋 c贸rk臋 naszego kr贸la, a teraz pono膰 idzie na wojn臋 z w艂adc膮 Wschodu.
- To ja jestem Aszwili, p贸jd藕 ze mn膮 i b膮d藕 mi przyjacielem!
My艣liwiec zgodzi艂 si臋 i poszli dalej.
W drodze ujrzeli cz艂owieka, kt贸ry zakrad艂 si臋 do stada go艂臋bi i pozamienia艂 im skrzyd艂a, ale tak zr臋cznie, 偶e ptaki tego nawet nie zauwa偶y艂y.
- O, to jest sztuka! - rzek艂 Aszwili.
- E, to fraszka wobec tego, czego dokaza艂 biedny sierota Aszwili, kt贸ry poj膮艂 za 偶on臋 c贸rk臋 kr贸la Zachodu, a teraz pono膰 wyrusza na wojn臋 przeciwko w艂adcy Wschodu.
- To ja jestem Aszwili, p贸jd藕 ze mn膮 i b膮d藕 moim przyjacielem.
I poszli dalej. By艂o ich ju偶 siedmiu.
Nagle us艂yszeli 艣piew i ujrzeli wielki ko艣ci贸艂. Po nabo偶e艅stwie kap艂an wzi膮艂 ko艣ci贸艂 na plecy i poszed艂 do s膮siedniej wioski.
Zdumieli si臋 w臋drowcy i m贸wi膮 do kap艂ana:
- Jeste艣 wielkim si艂aczem, chyba ci bardzo ci臋偶ko taki gmach d藕wiga膰 na plecach?
- Och, to nic wielkiego. Trudniej by艂o Aszwilemu po艣lubi膰 c贸rk臋 wielkiego kr贸la Zachodu. S艂ysz臋, 偶e teraz pono膰 wyrusza na wojn臋 z w艂adc膮 Wschodu.
- To ja jestem Aszwili, p贸jd藕 ze mn膮 i b膮d藕 moim przyjacielem!
Kap艂an si臋 zgodzi艂 i poszli dalej. By艂o ich o艣miu.
Przybyli do pa艂acu w艂adcy Wschodu i za偶膮dali uwolnienia siostry kr贸lewskiej.
- Dobrze, oddam j膮 wam - rzek艂 kr贸l - ale przedtem musicie spe艂ni膰 moje polecenia. W przeciwnym razie poucinam wam g艂owy. Rozka偶臋 piekarzowi pa艂acowemu napiec w ci膮gu trzech dni i nocy chleba, a wy musicie go zje艣膰 w ci膮gu godziny.
Wtedy wszyscy spojrzeli na zjadacza ziemi i rzekli:
- Je艣li mog艂e艣 je艣膰 skiby ziemi, to chyba dasz sobie rad臋 i z chlebem?
- Ale偶 to g艂upstwo! Nie zostawi臋 nawet okruszynki!
S艂udzy kr贸lewscy znosili olbrzymie g贸ry chleba, a po偶eracz ziemi po艂yka艂 je lekko i bez wysi艂ku.
Po godzinie nie zosta艂o nawet okruch贸w.
- Dobrze - powiedzia艂 kr贸l. - A teraz musicie si臋 napi膰 troch臋 wina. Je艣li na jednej uczcie wypijecie wino, jakie wam zwioz膮 na sze艣ciu arbach (wozach), to oddam wam kr贸lewn臋.
- 艢wietnie - powiedzieli przyjaciele i spojrzeli na po艂ykacza morskich fal.
Gdy zobaczy艂 konwie wina, u艣miechn膮艂 si臋 tylko i w mig opr贸偶ni艂 wszystkie.
- A teraz pos艂uchajcie - rzek艂 kr贸l. - Wy艣lecie kogo艣 ze swoich, a ja swego s艂ug臋, po wod臋, kt贸ra znajduje si臋 o trzy dni drogi. Je艣li z wod膮 pierwszy wr贸ci wasz s艂uga, to oddam wam siostr臋 kr贸lewsk膮.
- To ja p贸jd臋 - wyst膮pi艂 ten, kt贸ry z kamieniami u n贸g goni艂 zaj膮ca.
I ruszy艂 w drog臋 wraz ze s艂ug膮 w艂adcy Wschodu.
Min膮艂 dzie艅. Goniec kr贸lewski by艂 ju偶 zm臋czony, a 艂owca zaj臋cy, jakby nigdy nic, bieg艂 w podskokach przed siebie. Wtedy s艂uga obmy艣li艂 taki podst臋p:
- Wiesz co? Odpocznijmy - rzek艂.
艁owca zaj臋cy zgodzi艂 si臋 ch臋tnie. Usiedli na trawie, posilili si臋 i popijali wino. Ale chytry s艂uga wsypa艂 艂owcy zaj臋cy do wina proszku nasennego. Szybkobiegacz wypi艂 wino i usn膮艂 pod drzewem.
Tymczasem s艂uga wsta艂 i pu艣ci艂 si臋 w drog臋 po wod臋.
Bieg艂 dwa dni, a偶 przyby艂 do 藕r贸d艂a. Nape艂ni艂 naczynie i wraca艂 do pa艂acu. Ju偶 dzie艅 ca艂y by艂 w drodze powrotnej, a 艂owca zaj臋cy jak spa艂, tak spa艂.
Wtem Aszwili, kt贸ry wyszed艂 im naprzeciw, rzecze do my艣liwego, co to strzela艂 z 艂uku, a mia艂 tak bystre oko, 偶e widzia艂 strza艂臋, o trzy dni drogi w dali:
- Sp贸jrz no! Czy mnie wzrok nie myli? Zdaje mi si臋, 偶e wraca goniec kr贸lewski, ale gdzie jest nasz 艂owca zaj臋cy?!
My艣liwy spojrza艂 i rzecze:
- Biada! On usn膮艂 i le偶y pod drzewem na po艂owie drogi, a goniec z wod膮 powraca i jest ju偶 blisko.
- Ratunku! - krzykn臋li wszyscy.
Wtedy strzelec napi膮艂 艂uk i wypu艣ci艂 strza艂臋. Strza艂a pomkn臋艂a jak wiatr i zad藕wi臋cza艂a na kamieniach przywi膮zanych do st贸p 艂owcy zaj臋cy.
D藕wi臋k obudzi艂 go. Zerwa艂 si臋 szybko na nogi i jak wicher polecia艂 do 藕r贸d艂a po wod臋. Nape艂ni艂 naczynie i pu艣ci艂 si臋 w drog臋 powrotn膮. W minut臋 przegoni艂 s艂ug臋 kr贸lewskiego, kt贸ry ostatkiem si艂 wl贸k艂 si臋 do zamku. W podskokach przybieg艂 do kr贸la i postawi艂 przed nim naczynie z wod膮.
- No, dzielnych masz przyjaci贸艂, kr贸lu Aszwili - rzek艂 w艂adca Wschodu. - Ust臋puj臋. Oddam ci siostr臋 kr贸lewsk膮, ale przedtem musz臋 was ugo艣ci膰 i wyprawi膰 wam uczt臋 po偶egnaln膮.
I rozkaza艂 swoim ludziom potajemnie dosypa膰 trucizny do mis go艣ci.
Ale to polecenie us艂ysza艂 cz艂owiek, kt贸ry rozmawia艂 z mr贸wkami. Powt贸rzy艂 to temu, kt贸ry pozamienia艂 skrzyd艂a go艂臋biom, a on tak zr臋cznie poprzestawia艂 p贸艂miski, 偶e zatrute dosta艂y si臋 kr贸lewskim dworzanom. Wielu z nich rozchorowa艂o si臋 po uczcie.
- No - rzecze kr贸l, gdy przyjaciele zabierali si臋 do odjazdu - kto艣 z was musi ud藕wign膮膰 skarby, jakie daj臋 siostrze kr贸lewskiej, aby o mnie pami臋ta艂a.
Wtedy wyst膮pi艂 kap艂an, kt贸ry nosi艂 na plecach ko艣ci贸艂.
- Tylko dajcie, a wszystko ud藕wign臋. - I wzi膮艂 skarby wielkie na plecy razem z ko艣cio艂em.
Wszyscy przyjaciele wyruszyli w drog臋 powrotn膮 nios膮c w z艂otej lektyce siostr臋 kr贸lewsk膮.
Droga trwa艂a pi臋膰 lat. Tymczasem na dworze Aszwilego biega艂 ju偶 jego ma艂y synek.
Kiedy Aszwili wr贸ci艂 do zamku, zapanowa艂a wielka rado艣膰.
Ojciec wyprawi艂 wspania艂膮 uczt臋. Aszwili usiad艂 na tronie, po prawej stronie posadzi艂 swoj膮 偶on臋, po lewej siostr臋 kr贸lewsk膮, a u st贸p jego bawi艂 si臋 ma艂y synek.
Wtedy Aszwili rzecze do kr贸la:
- Pami臋tasz m贸j sen, kt贸ry chcia艂e艣 mi zabra膰? Oto po prawej mej r臋ce s艂o艅ce, po lewej ksi臋偶yc, a u st贸p gwiazdy.
O TYM, JAK DRWAL OSZUKA艁 CZARODZIEJA I O呕ENI艁 SIE Z KR脫LEWN膭
Pewnego razu zauwa偶y艂 drwal w lesie tch贸rza. Pobieg艂 za nim i chcia艂 go zabi膰. Ale w 偶aden spos贸b nie m贸g艂 go dogoni膰. Tymczasem 艣ciemni艂o si臋 i trzeba by艂o my艣le膰 o noclegu.
Wdrapa艂 si臋 na wierzcho艂ek drzewa i tam u艂o偶y艂 si臋 do snu w艣r贸d ga艂臋zi. 艢wita艂o ju偶, gdy obudzi艂y go jakie艣 krzyki. Drwal spogl膮da z przestrachem w d贸艂, a tu lew, wy偶e艂, kot, orze艂, kogut, mr贸wka i dzi臋cio艂 stoj膮 nad martwym jeleniem i k艂贸c膮 si臋 ze sob膮.
- Ja mu za艣piewam pie艣艅 pogrzebow膮! - Nie, to ja chc臋 mu za艣piewa膰! - krzyczy jeden przez drugiego.
Mucha drze si臋, 偶e to ona ma pierwsze艅stwo, bo ca艂e 偶ycie brz臋cza艂a jeleniowi nad uchem, wy偶e艂 zn贸w, 偶e on, gdy偶 cz臋颅sto bieg艂 z nim w zawody, orze艂 i mr贸wka jako najbli偶si jego s膮siedzi w puszczy, a kot, 偶e przyja藕ni艂 si臋 z jego 偶on膮. Wszystkie zwierz臋ta przekrzycza艂 kogut.
- Kukurykuu! Cicho! Ja mam najpi臋kniejszy g艂os z was i ja mu za艣piewam pie艣艅 偶a艂obn膮!
Drwal siedzia艂 ca艂y czas cichutko na drzewie i czeka艂, a偶 sko艅czy si臋 k艂贸tnia i b臋dzie m贸g艂 nareszcie zle藕膰 z drzewa.
Nagle zwierz臋ta zauwa偶y艂y go i zwr贸ci艂y si臋 do niego z pro艣b膮, aby zszed艂 do nich na d贸艂 i poradzi艂 im, kto z nich ma od艣piewa膰 pie艣艅 nad martwym jeleniem.
Drwal zlaz艂 z drzewa, namy艣li艂 si臋 i powiedzia艂:
- Najlepiej b臋dzie, kiedy ja sam j膮 od艣piewam!
- Wspaniale! - zawo艂a艂y zwierz臋ta - to jest 艣wietny pomys艂! A za to, 偶e nam tak m膮drze poradzi艂e艣, damy ci takie ziele, 偶e ile razy zechcesz zamieni膰 si臋 w lwa, much臋, or艂a, wy偶艂a, dzi臋cio艂a i koguta, wystarczy ci je pow膮cha膰 i pomy艣le膰 o kt贸rym艣 z nas, a natychmiast 偶yczenie twe b臋dzie spe艂nione.
Drwal zanuci艂 nad jeleniem tak pi臋kn膮 pie艣艅 偶a艂obn膮, 偶e wszystkie drzewa, ptaki i zwierz臋ta pop艂aka艂y si臋 ze smutku.
Gdy tylko sko艅czy艂 pie艣艅, pow膮cha艂 cudowne ziele i pomy艣la艂 o lwie. W tej samej chwili przybra艂 jego posta膰 i wybieg艂 p臋dem z puszczy.
Gdy ju偶 by艂 na skraju lasu, ujrza艂 p艂acz膮cego rzewnie pastuszka.
- Co ci jest, ch艂opcze? - zapyta艂 zamieniwszy si臋 w drwala.
- Czarodziej porywa mi ci膮gle jak膮艣 owieczk臋 z mej trzody. Wkr贸tce nie b臋d臋 mia艂 ju偶 co pa艣膰!
- Jak to si臋 sta艂o? - zapyta艂 drwal.
- A, bo winien jest sam kr贸l - odrzek艂 pastuszek. - By艂o to tak: przed kilkoma dniami kr贸l zab艂膮dzi艂 w lesie. Kiedy si臋 ju偶 艣ciemni艂o, zjawi艂 si臋 czarodziej i powiedzia艂: "Wyprowadz臋 ci臋 z lasu, ale musisz mi przyrzec, 偶e codziennie dostan臋 od ciebie owieczk臋, a je偶eli nie b臋dzie ju偶 owiec w twoim stadzie, to musisz da膰 mi swoj膮 c贸rk臋 za 偶on臋".
Kr贸l zgodzi艂 si臋 na ten warunek i czarodziej wyprowadzi艂 go z lasu.
Gdy tylko wr贸ci艂 do pa艂acu, kaza艂 obwie艣ci膰 w ca艂ym kraju, 偶e kto zabije czarodzieja - temu odda r臋k臋 swej c贸rki.
Gdy to us艂ysza艂 drwal, poszed艂 do pa艂acu kr贸lewskiego i prosi艂 kr贸la, aby pozwoli艂 mu strzec jego trzody.
Kr贸l zgodzi艂 si臋. Ju偶 zdawa艂o si臋, 偶e pierwszy dzie艅 minie w spokoju. Nagle wyskoczy艂 czarodziej i porwa艂 owieczk臋 ze stada. Wtedy drwal pogna艂 ca艂膮 trzod臋 do domu, a sam pow膮cha艂 cudowne ziele, przybra艂 posta膰 wy偶艂a i jak wicher pogoni艂 za czarodziejem.
- Dobry wiecz贸r, drogi wy偶le, widzisz, jaki ci臋偶ar d藕wigam na sobie? - rzek艂 czarodziej.
- Ci臋偶ar nie ci臋偶ar - nie pora teraz o tym m贸wi膰. Za siedmioma lasami, na skraju 贸smego lasu, chce si臋 wyrwa膰 wilk z potrzasku, ale nie mo偶e. Pole膰 lepiej tam do niego, zamiast m臋czy膰 si臋 t膮 g艂upi膮, ma艂膮 owieczk膮, kt贸ra ci starczy na jeden k臋s.
- Drogi wy偶le, czy to aby prawda? Potrzymaj mi, prosz臋 ci臋, t臋 owieczk臋, pobiegn臋 tam migiem i wnet b臋d臋 z powrotem. Podziel臋 si臋 z tob膮 owieczk膮 w zamian za przys艂ug臋.
Wy偶e艂 wzi膮艂 owieczk臋 na plecy.
Gdy tylko czarodziej znik艂 w lesie, pies zamieni艂 si臋 zaraz w drwala i pogna艂 owieczk臋 do domu.
Nast臋pnego dnia zn贸w zjawi艂 si臋 czarodziej i porwa艂 owieczk臋. Wtedy drwal przemieni艂 si臋 w or艂a, zatoczy艂 nad nim wielki 艂uk w powietrzu i zapyta艂:
- Czy ju偶 tak 藕le z tob膮, 偶e musisz porywa膰 n臋dzne owce? Kiedy dzi艣 fruwa艂em nad drugim 艣wiatem, us艂ysza艂em straszny p艂acz: to czarny kruk porwa艂 jakiego艣 jelonka. Pole膰 tam i zabierz go.
- Czy to aby prawda, drogi orle? - zapyta艂 czarodziej. Wyrwa艂 z ziemi d膮b, do jamy wrzuci艂 owieczk臋 i co tchu pop臋dzi艂 na drugi 艣wiat.
Tymczasem orze艂 zamieni艂 si臋 w drwala, zabra艂 owieczk臋 i zadowolony wr贸ci艂 do domu.
Trzeciego dnia nie zjawi艂 si臋 jako艣 czarodziej. Ju偶 zmrok zapada艂, ju偶 drwal wr贸ci艂 z ca艂ym stadem do domu, ale w drodze pomy艣la艂 sobie:
- Co艣 w tym musi by膰! Na pewno przyjdzie w nocy. Musz臋 przemieni膰 si臋 w koguta i czeka膰 na p艂ocie.
Oko艂o p贸艂nocy zjawi艂 si臋 czarodziej. Wtedy kogut zapia艂 i czarodziej uciek艂. Ale na nieszcz臋艣cie kr贸lewna, zbudzona pianiem koguta, podesz艂a do okna. Czarodziej porwa艂 j膮 i uni贸s艂 z sob膮 do lasu.
Gdy to zobaczy艂 drwal, pu艣ci艂 si臋 za nim w pogo艅.
Szed艂, szed艂, a偶 ujrza艂 przed sob膮 wysok膮 samotn膮 g贸r臋.
A gdy podszed艂 do niej blisko, zauwa偶y艂 male艅k膮 szczelin臋. Szybko pow膮cha艂 ziele, zamieni艂 si臋 w much臋, usiad艂 na ziarenku i w艣lizn膮艂 si臋 do wn臋trza.
Oniemia艂 z zachwytu. Znajdowa艂 si臋 przed wspania艂ym kryszta艂owym pa艂acem. W oknie pa艂acu siedzia艂a kr贸lewna i gorzko p艂aka艂a.
-Dlaczego p艂aczesz? - zapyta艂 drwal, kt贸ry szybko zrzuci艂 z siebie posta膰 muchy.
Kr贸lewna pozna艂a go natychmiast.
- Odejd藕 st膮d szybko, bo jak przyjdzie czarodziej, to ci臋 zabije - powiedzia艂a.
Gdy tylko wym贸wi艂a te s艂owa, zjawi艂 si臋 czarodziej.
Wtedy drwal szybko przemieni艂 si臋 w lwa, rzuci艂 si臋 na czarodzieja i zabi艂 go.
Szcz臋艣cie kr贸lewny nie mia艂o granic. Z ca艂ego serca dzi臋kowa艂a szlachetnemu drwalowi, 偶e wyrwa艂 j膮 z r膮k czarodzieja.
Ale wnet zasmuci艂a si臋:
- Jak my si臋 wydostaniemy teraz na bo偶y 艣wiat?
I nagle przypomnia艂a sobie tajemnic臋, kt贸r膮 sowa powierzy艂a swoim siostrom, a kt贸r膮 opowiedzia艂a jej stara piastunka, 偶e w gnie藕dzie na najwy偶szej topoli le偶y per艂owy kamyczek. A ma on tak膮 w艂a艣ciwo艣膰, 偶e gdy tylko dotkn膮膰 nim listk贸w topoli, to mo偶na wraz z podziemnym pa艂acem wznie艣膰 si臋 w g贸r臋.
Gdy to us艂ysza艂 drwal, szybko pow膮cha艂 cudowne ziele i przemieni艂 si臋 w dzi臋cio艂a. Polecia艂 do gniazda i przyni贸s艂 stamt膮d w dziobku per艂owy kamyczek.
Kr贸lewna dotkn臋艂a kamyczkiem listk贸w topoli i natychmiast uni贸s艂 si臋 podziemny pa艂ac kryszta艂owy w g贸r臋 i stan膮艂 na ziemi.
Drwal o偶eni艂 si臋 z kr贸lewn膮 i 偶yli d艂ugo i szcz臋艣liwie w kryszta艂owym pa艂acu, a 偶aden czarodziej nie trapi艂 ich do ko艅ca 偶ycia.
K艁AMIESZ
By艂 pewnego razu kr贸l, kt贸ry mia艂 m膮dr膮 i dowcipn膮 c贸rk臋.
Gdy by艂a ju偶 doros艂a i trzeba by艂o pomy艣le膰 o ma艂偶e艅stwie, o艣wiadczy艂a ojcu:
- Wyjd臋 za m膮偶 tylko za tego, kt贸ry mnie potrafi zadziwi膰, kt贸ry b臋dzie umia艂 wymy艣la膰 takie nieprawdopodobne historie, 偶e mu b臋d臋 musia艂a powiedzie膰: to nie mo偶e by膰, k艂amiesz!
Kr贸l kaza艂 obwie艣ci膰 w ca艂ym kraju o postanowieniu jedy颅naczki.
Najm膮drzejsi, najprzebieglejsi i najdowcipniejsi ksi膮偶臋ta, w艂adcy dalekich stron i bliskich, przewin臋li si臋 przez dw贸r kr贸lewski staraj膮c si臋 o r臋k臋 kr贸lewny. Zabawiali j膮 najcu颅downiejszymi i nieprawdopodobnymi opowie艣ciami.
Kr贸lewna s艂ucha艂a wszystkiego z oboj臋tn膮 i znudzon膮 mink膮 i od czasu do czasu rzuca艂a:
- To nic dziwnego! Phi! To wszystko mog艂o si臋 zdarzy膰
rzeczywisto艣ci!
Pewnego razu postanowili dwaj m艂odzi ksi膮偶臋ta spr贸bowa膰 szcz臋艣cia. Wyruszyli do kraju, w kt贸rym mieszka艂a kr贸lewna. Niedaleko stolicy p艂yn臋艂a rzeka. Aby nie okr膮偶a膰 zbyt daleko, postanowili ksi膮偶臋ta przeprawi膰 si臋 przez rzek臋 wozem.
Gdy tak stali i szukali brodu - ujrzeli na 艂膮ce pastucha.
- S艂uchaj, ch艂opcze - krzykn臋li - czy b臋dzie mo偶na przeprawi膰 si臋 przez t臋 rzek臋?
- Ale偶 po co? Przecie偶 droga okr臋偶na jest kr贸tsza - odpar艂 pastuch.
Ale ksi膮偶臋ta nie s艂uchali pastucha i skierowali w贸z w wod臋.
Na 艣rodku rzeki ugrz膮z艂 w贸z w mule i d艂ugie godziny min臋艂y, nim z pomoc膮 pastucha ruszyli z miejsca.
- A m贸wi艂em wam przecie偶, 偶e droga okr臋偶na b臋dzie kr贸tsza. Gdyby艣cie ni膮 jechali, ju偶 byliby艣cie w pa艂acu rzek艂 艣miej膮c si臋 pastuch.
Ksi膮偶臋tom tak si臋 spodoba艂 m膮dry ch艂opak, 偶e postanowili przebra膰 go w szaty ksi膮偶臋ce i p贸j艣膰 z nim do pa艂acu.
Zaprowadzono go przed oblicze kr贸la.
- Kr贸lu, przychodz臋 z dalekiego kraju, chc臋 m贸wi膰 z twoj膮 c贸rk膮!
- Kr贸lewna jest w ogrodzie - odpar艂 w艂adca.
Pastuch sk艂oni艂 si臋 i wyruszy艂 na poszukiwanie kr贸lewny, Znalaz艂 j膮 w sadzie, gdzie sta艂a nad grz膮dkami kapusty. Przebrany za ksi臋cia pastuch sk艂oni艂 si臋 nisko i pozdrowi艂 j膮:
- Pi臋kna jest twoja kapusta, o pani! Ale u mego ojca obrodzi艂y w zesz艂ym roku tak pi臋kne i wielkie g艂owy, 偶e dwunastu kowali mog艂o pracowa膰 w ich cieniu i jeden nie s艂ysza艂, jak drugi uderza艂 m艂otem w kowad艂o.
- To dobrze - rzek艂a kr贸lewna.
- To wcale nie by艂o tak dobrze - rzecze pastuch - bo kiedy ojciec chcia艂 zrobi膰 zapasy na zim臋, nie m贸g艂 znale藕膰 nigdzie tak wielkiej beczki.
- O, to 藕le.
- Nie tak zn贸w 藕le, gdy偶 ojciec m贸j wpad艂 na pomys艂: sprzeda艂 wszystkie grz膮dki i zostawi艂 sobie tylko jedn膮. Za pieni膮dze kupi艂 las bukowy, wynaj膮艂 tysi膮c bednarzy. Ka偶dy bednarz przyszed艂 z trzema czeladnikami i zrobili tak wielk膮 beczk臋, 偶e aby zmierzy膰 jej szeroko艣膰, trzeba by艂o j膮 obchodzi膰 trzy dni wko艂o, wysoka za艣 by艂a na p贸艂 dnia podr贸偶y. Gdy beczka by艂a gotowa, wtedy ojciec m贸j, ja i wszyscy s膮siedzi wt艂oczyli艣my poszatkowan膮 kapust臋 do beczki.
- No, to bardzo dobrze - mieli艣cie przynajmniej du偶o kapusty - rzek艂a kr贸lewna.
- Dobrze? To by艂o bardzo 藕le. M臋czyli艣my si臋 strasznie, zanim udeptali艣my kapust臋 i przygnietli艣my j膮 kamieniami. Ca艂y miesi膮c musieli艣my zwozi膰 te kamienie na stu wozach. Stu ludzi i sto koni pracowa艂o przy zw贸zce i wielu przy tym porani艂o si臋 o g艂azy.
- O, to 藕le!
- Nie tak zn贸w 藕le, gdy偶 przy wykopywaniu ska艂 i g艂az贸w ludzie natrafili na s艂one 藕r贸d艂o.
- To dobrze, mieli艣cie s贸l.
- Tak, ale do beczki dali艣my zbyt wiele soli i kapusta by艂a nie do u偶ytku.
O, to 藕le - rzecze kr贸lewna.
- Nie tak zn贸w 藕le, bo ojcu memu przysz艂o na my艣l wytoczy膰 beczk臋 na rol臋 i wyrzuci膰 z niej kapust臋, aby w ten spos贸b u偶y藕ni膰 pole.
- No, to dobrze zrobili艣cie!
- Dobrze, ale nie bardzo, bo okaza艂o si臋, 偶e pomylili艣my si臋 i nawie藕li艣my cudz膮 ziemi臋, nie nasz膮.
- A, to 藕le!
- Nie tak zn贸w 藕le, bo wtedy podnie艣li艣my rol臋 wraz z kapust膮 tak jak prze艣cierad艂o i przenie艣li艣my na nasze pole.
- To dobrze!
- Tak, ale zgni艂a kapusta tak cuchn臋艂a, 偶e nie mo偶na by艂o Wytrzyma膰. Mieszka艅cy stu okolicznych wsi musieli w臋drowa膰 dalej i porzuci膰 swoje domy.
- O, to 藕le!
- 殴le, ale nie bardzo, bo gdy zapach wywietrza艂, ziemia by艂a tak urodzajna, 偶e ojciec m贸j nawet jej nie musia艂 bronowa膰, a tylko zasia艂 zbo偶e i mia艂 taki urodzaj, 偶e sto tysi臋cy ludzi nie mog艂o go z偶膮膰.
- To bardzo dobrze.
- Wcale nie, gdy偶 m贸j ojciec tak si臋 wzbogaci艂, 偶e nie wiedzia艂, co pocz膮膰 z tym maj膮tkiem, i zupe艂nie zg艂upia艂.
- A, to 藕le!
- Tak, ale ojciec po ca艂ym 艣wiecie szuka艂 najwi臋kszego konia, kt贸ry by m贸g艂 zwie藕膰 to zbo偶e do stodo艂y. W ko艅cu znalaz艂 takiego konia. By艂 on tak d艂ugi, 偶e od ogona do 艂ba trzeba by艂o w臋drowa膰 ca艂y bo偶y dzie艅.
- To dobrze!
- O, to wcale nie by艂o dobrze, bo dla tego konia nie by艂o odpowiedniego wozu. Ile to m贸j ojciec musia艂 si臋 nam臋czy膰, zanim znalaz艂 kowala i ko艂odzieja, kt贸rzy by mu zmajstrowali najwi臋kszy na 艣wiecie w贸z. Wyda艂 na to wszystkie swoje pieni膮dze do ostatniego grosza.
- To 藕le!
- Et, to wcale nie tak 藕le, przynajmniej nie m臋czy艂 si臋 d艂u偶ej tym maj膮tkiem i m贸g艂 nareszcie 偶y膰 w spokoju. Na to, czego nie m贸g艂 dokona膰 dawniej na stu wozach i przy pomocy dwustu koni, teraz wystarczy艂 mu jeden w贸z i jeden ko艅.
- To dobrze!
- Tak, ale dawne powodzenie przewr贸ci艂o memu ojcu w g艂owie i teraz trudno mu si臋 by艂o przyzwyczai膰 do nowego 偶ycia. Pewnego razu, gdy wracali艣my z lasu z wozem na艂adowanym pniami d臋b贸w, kt贸re zr膮bali艣my dla zbudowania nowej chaty, memu ojcu zachcia艂o si臋 koniecznie przeprawi膰 si臋 wozem przez rzek臋, zamiast jecha膰 prost膮 drog膮. Oczywi艣cie w贸z ugrz膮z艂 w mule na 艣rodku rzeki. Ok艂adali艣my konia biczem ile wlezie, ale nic nie pomaga艂o. Ko艅 m臋czy艂 si臋 strasznie i nie m贸g艂 wyci膮gn膮膰 wozu. Gryz艂 w臋dzid艂o, pian臋 toczy艂 z pyska i nagle ta piana zamieni艂a si臋 w bia艂y kawa艂ek papieru. By艂 to list, w kt贸rym kto艣 napisa艂, 偶e tw贸j ojciec - obecny kr贸l, by艂 przez siedem lat pastuchem u mego ojca.
- K艂amiesz! - przerwa艂a mu z oburzeniem kr贸lewna. K艂amiesz! To nie mo偶e by膰!
- No, je艣li ja k艂ami臋 - to ty musisz zosta膰 moj膮 偶on膮 - odpar艂 pastuch ze 艣miechem.
O Z艁OTORUNYM BARANKU
Pewnego razu my艣liwy polowa艂 w lesie. Nagle ujrza艂 przed sob膮 barana o z艂otej we艂nie. My艣liwy napi膮艂 艂uk i wypu艣ci艂 strza艂臋 chc膮c zabi膰 barana. W贸wczas baran rzuci艂 si臋 na niego i przebi艂 go rogami.
呕ona my艣liwego przechowywa艂a d艂ugo 艂uk m臋偶a, a kiedy podr贸s艂 jej syn Marko i chcia艂 wzi膮膰 艂uk ojcowy, by p贸j艣膰 na polowanie, matka wyrwa艂a mu bro艅 z r臋ki.
- Tw贸j ojciec zgin膮艂 w lesie, a teraz ty chcesz zgin膮膰. Nie pozwol臋 na to.
Pewnego dnia jednak ch艂opiec zdj膮艂 艂uk ze 艣ciany i pota颅jemnie poszed艂 na polowanie.
Zaledwie znalaz艂 si臋 w lesie na polanie, zast膮pi艂 mu drog臋 z艂oty baran i przem贸wi艂 do niego:
- Przed laty zabi艂em twego ojca, a teraz ciebie zabij臋!
Dzielny m艂odzieniec nie przestraszy艂 si臋, lecz napi膮艂 艂uk i zabi艂 barana. Zdj膮艂 z niego sk贸r臋 i uradowany poszed艂 do domu.
Wiadomo艣膰 o czynie ch艂opca i z艂otej we艂nie dotar艂a do dworu cesarskiego. Cesarz da艂 rozkaz, aby m艂odzieniec na颅tychmiast stawi艂 si臋 na dworze ze sk贸r膮 barana.
Gdy Marko zjawi艂 si臋 u cesarza trzymaj膮c w r臋ku z艂ote runo, cesarz zapyta艂:
- Powiedz mi, m艂odzie艅cze, co chcesz otrzyma膰 w zamian za t臋 z艂ot膮 we艂n臋?
- Nie ma takiej ceny na 艣wiecie, za kt贸r膮 odda艂bym m贸j skarb komukolwiek.
A mia艂 cesarz doradc臋, kt贸ry by艂 cz艂owiekiem okrutnego serca. Powiedzia艂 cesarzowi:
- Je艣li ten m艂odzik nie zechce odda膰 sk贸ry swemu w艂adcy, to daj mu, o panie, taki rozkaz, kt贸rego nie b臋dzie m贸g艂 spe艂ni膰.
Cesarz zawezwa艂 m艂odzie艅ca i rozkaza艂 mu zasadzi膰 winn膮 latoro艣l. A po up艂ywie siedmiu dni mia艂 mu przynie艣膰 z tej winnicy m艂ode wino do picia. W przeciwnym razie wtr膮ci go do lochu i odbierze mu z艂ote runo.
Daremnie b艂aga艂 Marko cesarza, aby zmieni艂 sw贸j rozkaz i nie 偶膮da艂 ode艅 rzeczy niemo偶liwych do spe艂nienia.
Cesarz by艂 nieub艂agany.
Zrozpaczony m艂odzieniec powr贸ci艂 do domu i opowiedzia艂 o wszystkim swojej matce.
- Tak, wiedzia艂am, 偶e ten 艂uk przyniesie ci nieszcz臋艣cie tak jak twemu ojcu - rzek艂a matka w strapieniu.
Marko opu艣ci艂 dom matki i uda艂 si臋 w drog臋. Nagle ujrza艂 przed sob膮 pi臋kn膮 dziewczyn臋, kt贸ra wysz艂a z lasu.
- Dlaczego jeste艣 taki smutny? - zapyta艂a.
Pocz膮tkowo nie chcia艂 jej nic m贸wi膰, ale tak nalega艂a.
i okaza艂a mu tyle wsp贸艂czucia, 偶e opowiedzia艂 jej o rozkazie cesarza.
- S艂uchaj - rzek艂a wtedy dziewczyna - wr贸膰 na dw贸r cesarski i zapytaj, gdzie masz zasadzi膰 t臋 winnic臋. Za偶膮daj, aby ci wytyczono to miejsce. We藕 ze sob膮 ga艂膮zk臋 basilicum * (* 鈥瀂iele kr贸lewskie" o cudownym zapachu.), wetknij j膮 w ziemi臋, na kt贸rej masz zasadzi膰 winnic臋 i po艂贸偶 si臋 tam pod drzewem. Po siedmiu dniach b臋dziesz mia艂 dojrza艂e winogrona.
M艂odzieniec uczyni艂 wedle s艂贸w dobrej dziewczyny. Poszed艂 na dw贸r cesarski, tam wytyczono mu miejsce pod winnic臋, posadzi艂 ga艂膮zk臋 basilicum i po艂o偶y艂 si臋 spa膰. Gdy si臋 obudzi艂 o 艣wicie - ujrza艂 nad sob膮 wyros艂膮 bujnie winn膮 latoro艣l. Nast臋pnego dnia zieleni艂y si臋 ju偶 ma艂e winogrona, a po siedmiu dniach owoce by艂y ju偶 s艂odkie i dojrza艂e.
Zerwa艂 wspania艂e ki艣cie, wycisn膮艂 je i poda艂 cesarzowi dzban m艂odego wina i ga艂膮zki 艣wie偶ych winogron. Cesarz wraz z ca艂ym dworem nie mogli wyj艣膰 z podziwu.
Ale okrutny doradca zn贸w podszepn膮艂 cesarzowi nowe polecenie.
Cesarz wezwa艂 m艂odzie艅ca zn贸w do siebie i poleci艂 mu zbudowa膰 pa艂ac z ko艣ci s艂oniowej.
I zn贸w Marko wr贸ci艂 zrozpaczony do swej matki i opowiedzia艂 jej o wszystkim.
Matka zap艂aka艂a gorzko nad synem, ale poradzi膰 mu nic nie umia艂a.
M艂odzieniec opu艣ci艂 dom rodzinny i wyruszy艂 w drog臋, sam nie wiedz膮c dok膮d.
- Dlaczego zn贸w jeste艣 smutny? - us艂ysza艂 g艂os dziewczyny, gdy przechodzi艂 pod wielkim d臋bem na polanie le艣nej.
By艂a to ta sama dziewczyna, kt贸ra go pierwszym razem wybawi艂a.
Marko opowiedzia艂 jej o okrutnym cesarzu i swej doli nieszcz臋snej.
- Nic 艂atwiejszego - powiedzia艂a dziewczyna - za偶膮daj od cesarza statku, trzystu tysi臋cy beczek wina, trzystu tysi臋cy galon贸w w贸dki i dwunastu cie艣li. Wsi膮d藕 na statek i wyp艂y艅 na rzek臋. Przep艂yniesz mi臋dzy dwiema g贸rami i wjedziesz do p艂ytkiego rozlewiska rzeki. Tu wyczerp wod臋 wiadrami, a na jej miejsce wlej w贸dk臋 i wino. Wieczorem przyjd膮 tam s艂onie do wodopoju, upij膮 si臋 w贸dk膮 i usn膮. Wtedy rozka偶 cie艣lom, by szybko odpi艂owali im k艂y. Przewieziesz potem ko艣膰 s艂oniow膮 na miejsce, w kt贸rym ma stan膮膰 pa艂ac. Tam po艂贸偶 si臋 pod drzewem, a po siedmiu dniach ujrzysz pi臋kny, gotowy pa艂ac i ko艣ci s艂oniowej.
Marko uczyni艂 tak, jak mu poradzi艂a dziewczyna. Poszed艂 do cesarza, za偶膮da艂 statku, trzystu tysi臋cy beczek wina, trzystu tysi臋cy galon贸w w贸dki i dwunastu cie艣li. Przyp艂yn膮艂 do rzecznego rozlewiska, wla艂 w贸dk臋 i wino do osuszonego bajora. Potem zaczeka艂 do wieczora. Przysz艂y s艂onie, upi艂y si臋 w贸dk膮 i zasn臋艂y. Wtedy cie艣le odpi艂owali im k艂y. Marko przywi贸z艂 ko艣膰 s艂oniow膮 na miejsce, na kt贸rym mia艂 zbudowa膰 pa艂ac, po艂o偶y艂 si臋 pod drzewem i zasn膮艂.
Po siedmiu dniach pa艂ac by艂 gotowy.
Kiedy cesarz ujrza艂 bia艂y pa艂ac, nie posiada艂 si臋 z rado艣ci.
Ale okrutny doradca jeszcze raz szepn膮艂 mu do ucha:
- Daj mu jeszcze trzecie, ostatnie zadanie do spe艂nienia.
Cesarz zawezwa艂 Marko i powiedzia艂:
- Je艣li mi nie przywieziesz ksi臋偶niczki, kt贸ra mieszka za g贸rami, za lasami, w z艂otym pa艂acu, a na jej ramieniu siedzi bia艂y go艂膮b, ka偶臋 ci臋 zabi膰 i odbior臋 ci z艂ot膮 we艂n臋.
Marko smutny wr贸ci艂 do swej matki i opowiedzia艂 jej o nowym rozkazie cesarza.
Stara matka zap艂aka艂a nad synem i rzek艂a:
- Id藕, m贸j synu, dobra wr贸偶ka i tym razem ci pomo偶e.
I zn贸w wyruszy艂 Marko w podr贸偶.
Kiedy przechodzi艂 pod d臋bem na polanie, us艂ysza艂 g艂os dzieweczki:
- Dlaczego zn贸w jeste艣 smutny?
Marko opowiedzia艂 jej o wszystkim.
- Id藕 do cesarza, za偶膮daj ode艅 wielkiego statku, ka偶 na statku rozbi膰 dwana艣cie namiot贸w, w ka偶dym namiocie rozwie艣 najpi臋kniejsze jedwabie i z艂otog艂贸w. Potem za偶膮daj, by ci dano dwunastu wspaniale ubranych, najpi臋kniejszych w kraju m艂odzie艅c贸w. Ka偶dy z nich b臋dzie sprzedawc膮 w namiocie. Kiedy wszystko b臋dzie gotowe, udaj si臋 w drog臋. W drodze spotkasz cz艂owieka, kt贸ry b臋dzie ni贸s艂 偶ywego or艂a. Zapytaj go, czy zechce ci go sprzeda膰. Je艣li si臋 zgodzi - to kup or艂a. Potem spotkasz cz艂owieka w cz贸艂nie, kt贸ry b臋dzie mia艂 karpia o z艂otych 艂uskach. I tego karpia musisz dosta膰 za wszelk膮 cen臋. Na ko艅cu spotkasz cz艂owieka, kt贸ry b臋dzie ni贸s艂 偶ywego go艂臋bia. Ten go艂膮b musi by膰 tw贸j. Je艣li to wszystko zdob臋dziesz, to wyci膮gnij z ogona or艂a jedno pi贸ro, z grzbietu karpia we藕 z艂ot膮 艂usk臋, z lewego skrzyd艂a go艂臋bia wyrwij pi贸ro, a potem pu艣膰 or艂a, go艂臋bia i karpia na wolno艣膰. Gdy tylko przyjedziesz do kr贸lestwa ksi臋偶niczki, ka偶 rozbi膰 dwana艣cie namiot贸w. Wtedy zejd膮 si臋 wszyscy mieszka艅cy pa艂acu i b臋d膮 podziwiali twoje towary. I rozniesie si臋 wie艣膰, 偶e dotychczas nie widzieli jeszcze tak pi臋knego statku, tak cudownych kupc贸w i tak wspania艂ych towar贸w.
Dowie si臋 o tym ksi臋偶niczka i tak d艂ugo b臋dzie prosi艂a swego ojca, a偶 pozwoli jej obejrze膰 namioty cudzoziemskich go艣ci. A kiedy si臋 zjawi ze swymi towarzyszkami na statku, prowad藕 j膮 od namiotu do namiotu i roz艂贸偶 przed ni膮 najpi臋kniejsze i najdro偶sze materie. Zabawiaj j膮 tak d艂ugo, a偶 zmrok zapadnie. A gdy ju偶 b臋dzie zupe艂nie ciemno, rozepnij 偶agle. Ksi臋偶niczka b臋dzie mia艂a na ramieniu bia艂ego go艂臋bia, a kiedy statek zacznie odbija膰 od brzegu, wypu艣ci go ona, by opowiedzia艂 kr贸lowi o tym, 偶e j膮 chc膮 porwa膰. Wtedy spal pi贸ro or艂a, a kr贸l ptak贸w uka偶e si臋 przed tob膮 i ka偶esz mu schwyta膰 skrzydlatego pos艂a艅ca ksi臋偶niczki. Ksi臋偶niczka wrzuci wtedy do wody zaczarowany kamyczek, kt贸ry zatrzyma okr臋t w biegu. A ty spalisz z艂ot膮 艂usk臋 i ze wszystkich stron zjawi膮 si臋 karpie. Rozka偶 im poszuka膰 na dnie kamyczka. Karpie znajd膮 go i po艂kn膮, a wtedy statek ruszy.
D艂ugo b臋dziecie jechali spokojnie, a偶 zobaczycie dwie g贸ry. Tam statek zatrzyma si臋 i zamieni w kamie艅. Przestraszona ksi臋偶niczka zacznie ci臋 b艂aga膰, by艣 przyni贸s艂 jej wody ze 藕r贸d艂a 偶ycia. Wtedy spal pi贸rko go艂臋bie. W tej samej chwili nadleci go艂膮bek, daj mu buteleczk臋, a on ci przyniesie wody 偶ycia. Skropisz statek t膮 wod膮 i pop艂yniesz dalej szcz臋艣liwie a偶 do pa艂acu cesarza.
Marko uczyni艂, jak mu kaza艂a dzieweczka.
W drodze zdarzy艂o si臋 wszystko jota w jot臋 wedle jej s艂贸w.
Kiedy szcz臋艣liwie dobijali do brzegu przed pa艂acem cesarskim, ujrza艂 go cesarz i jego z艂y doradca. Rzek艂 on do cesarza:
- Gdy tylko ten 艣mia艂ek wysi膮dzie na brzeg, musisz go zabi膰, panie, inaczej zaw艂adnie twym kr贸lestwem.
Ju偶 statek zarzuci艂 kotwic臋, ju偶 wszyscy wysiedli na brzeg. Marko wysiad艂 za ksi臋偶niczk膮. Zaledwie postawi艂 stop臋 na brzegu, 艣ci臋to mu g艂ow臋 z rozkazu cesarza.
Teraz cesarz podszed艂, by przywita膰 ksi臋偶niczk臋. Wtedy ona gniewnie zawo艂a艂a:
- Co艣 ty uczyni艂 z Marko? Nie chc臋 ci臋 zna膰, z艂y kr贸lu.
Podesz艂a do cia艂a m艂odzie艅ca, skropi艂a je wod膮 偶ycia i Marko podni贸s艂 si臋 z ziemi. Jakby nowe si艂y wst膮pi艂y we艅 pod wp艂ywem wody 偶ycia, rzuci艂 si臋 z mieczem na cesarza i jego doradc臋 i zabi艂 ich.
A ksi臋偶niczka nie skropi艂a ich wod膮 偶ycia i pozostali martwi.
Marko poszed艂 na zamek wraz z ksi臋偶niczk膮. Tam wyprawili wspania艂膮 uczt臋.
Pewnego razu rzek艂 Marko do ksi臋偶niczki:
- Musz臋 i艣膰 do domu mojej matki i zabra膰 j膮 do siebie do pa艂acu. I musz臋 odszuka膰 dobr膮 wr贸偶k臋, dziewczyn臋 z le艣nej polany. Jej to zawdzi臋czam przecie偶 wszystko.
Na to ksi臋偶niczka roze艣mia艂a si臋 weso艂o i rzuci艂a mu si臋 w ramiona.
- Marko, to偶 to ja by艂am t膮 dziewczyn膮!
Teraz ju偶 nic nie m膮ci艂o ich szcz臋艣cia. Matk臋 sprowadzili na zamek, a z艂ote runo barana wisia艂o nad 艂o偶em Markowym.
O KR脫LU, CO MIA艁 ZABI膯 SWEGO WYBAWC臉, O WIERNEJ PAPUDZE I CUDOWNEJ JAB艁ONI I JASTRZ臉BIU, CO 呕YCIE OCALI艁 SU艁TANOWI
By艂 raz pot臋偶ny kr贸l. Po jego 艣mierci postanowili trzej jego synowie wyruszy膰 w 艣wiat, by szuka膰 przyg贸d. W臋drowali d艂ugo, a偶 zm臋czeni zatrzymali si臋 pod wielkim platanem.
- Wiecie co? T臋dy musia艂 przej艣膰 niedawno wielb艂膮d 艣lepy na jedno oko, gdy偶 tylko po jednej stronie drogi wyskuba艂 traw臋. Z jednego boku musia艂 by膰 ob艂adowany mio颅dem, bo widz臋 na drodze pe艂no pszcz贸艂 z pozlepianymi s艂odycz膮 skrzyde艂kami, a u drugiego boku przywi膮zano mu do siod艂a beczk臋 z octem, gdy偶 z tej strony 艣cie偶ki le偶膮 trupy ma艂ych, czarnych muszek.
- Na wielb艂膮dzie jecha艂a jaka艣 kobieta - rzek艂 najm艂odszy kr贸lewicz - i tutaj odpoczywa艂a, poznaj臋 to po wygnie颅cionej trawie.
I bracia po kr贸tkim odpoczynku ruszyli w dalsz膮 drog臋.
Wkr贸tce spotkali jakiego艣 cz艂owieka. Siedzia艂 pod drzewem i p艂aka艂.
- Dlaczego p艂aczesz? - zapytali bracia.
- Zgin膮艂 mi wielb艂膮d. Szukam go i nie mog臋 nigdzie znale藕膰. To ca艂y m贸j maj膮tek!
- Czy tw贸j wielb艂膮d by艂 艣lepy na jedno oko? - zapyta艂 najstarszy brat.
Zdumiony starzec kiwn膮艂 g艂ow膮:
- Tak, tak, widzia艂e艣 go?
- Czy tw贸j wielb艂膮d by艂 ob艂adowany miodem i octem? - zapyta艂 艣redni brat.
M臋偶czyzna zn贸w kiwn膮艂 g艂ow膮 w zdumieniu.
- Czy na twoim wielb艂膮dzie nie jecha艂a kobieta? 鈥 zapyta艂 najm艂odszy.
- Tak - starzec porwa艂 si臋 z ziemi - wy na pewno musieli艣cie natkn膮膰 si臋 gdzie艣 na mego wielb艂膮da!
- Nie widzieli艣my go na oczy! - odparli bracia.
- Je艣li go nie widzieli艣cie, to sk膮d o wszystkim wiecie? - zacz膮艂 wrzeszcze膰 w艂a艣ciciel wielb艂膮da.
Wtedy bracia opowiedzieli mu, w jaki spos贸b odgadli, 偶e wielb艂膮d by艂 ob艂adowany miodem i octem i 偶e na nim jecha艂a kobieta.
Ale w艂a艣ciciel wielb艂膮da nie chcia艂 uwierzy膰 ich s艂owom i zaprowadzi艂 ich przed kr贸la, aby Wyda艂 na nich wyrok.
Kiedy przyszli do pa艂acu i stan臋li przed kr贸lem, w艂a艣ciciel wielb艂膮da zacz膮艂 oskar偶a膰 braci o kradzie偶, a trzej kr贸lewicze opowiedzieli kr贸lowi, w jaki spos贸b domy艣lili si臋 wszystkiego.
- Zanim wam uwierz臋, musz臋 was wypr贸bowa膰 - rzek艂 kr贸l.
Wszed艂 do s膮siedniej komnaty, zawin膮艂 czerwone jab艂ko w chustk臋, pokaza艂 braciom i zapyta艂:
- Zgadnijcie, co trzymam w r臋ku?
- To musi by膰 co艣 okr膮g艂ego - rzek艂 najstarszy.
- To na pewno jest co艣 czerwonego - rzek艂 艣redni.
- To jest jab艂ko - odpowiedzia艂 najm艂odszy.
Kr贸lowi spodoba艂y si臋 odpowiedzi braci, prosi艂 ich wi臋c, aby zostali na jego dworze, a w艂a艣cicielowi wielb艂膮da kaza艂 szuka膰 prawdziwych z艂odziei.
Po pewnym czasie trzej bracia musieli po kolei odby膰 przy osobie kr贸lewskiej nocn膮 stra偶.
Pierwszy czuwa艂 najstarszy brat, ale noc min臋艂a spokojnie. Nast臋pnej nocy czuwa艂 艣redni, ale i wtedy nie zdarzy艂o si臋 nic szczeg贸lnego.
Potem przysz艂a kolej na najm艂odszego. Ju偶 kilka godzin czuwa艂 u wezg艂owia kr贸la. Nagle o p贸艂nocy do komnaty kr贸lewskiej w艣lizn臋艂a si臋 olbrzymia 偶mija i by艂a ju偶 blisko 艂o偶a 艣pi膮cego w艂adcy, kiedy m艂odzieniec w mgnieniu oka wyci膮gn膮艂 miecz z pochwy i zabi艂 偶mij臋. W tej samej chwili, gdy wsuwa艂 miecz do pochwy, obudzi艂 si臋 kr贸l. Porwa艂 si臋 z 艂o偶a i krzykn膮艂:
- Pod艂y morderco! Chcia艂e艣 mnie zabi膰!
Rozkaza艂 go zwi膮za膰 i wrzuci膰 do lochu. Zawezwa艂 nast臋pnego dnia kata, aby zg艂adzi膰 kr贸lewicza. Gdy si臋 o tym dowiedzia艂 najstarszy brat, rzuci艂 si臋 na kolana przed kr贸lem:
- Kr贸lu, nie zabijaj brata mego, zanim mnie nie wys艂uchasz!
Kr贸l rozkaza艂 katowi zatrzyma膰 si臋 chwil臋 z wykonaniem wyroku.
Wtedy najstarszy brat opowiedzia艂 kr贸lowi nast臋puj膮c膮 histori臋:
- Przed laty 偶y艂 su艂tan. Mia艂 on uczon膮 papug臋, do kt贸rej by艂 bardzo przywi膮zany. Pewnego razu su艂tan zauwa偶y艂, 偶e ptak posmutnia艂, przycich艂 i nie krzycza艂 weso艂o na jego widok.
- Co ci jest? - zapyta艂 papugi.
- Wkr贸tce ma si臋 odby膰 艣lub papuziego kr贸la. W艂a艣nie przys艂a艂 mi zaproszenie i jest mi smutno, 偶e nie mog臋 polecie膰 na to wesele.
Wtedy su艂tan zlitowa艂 si臋 nad swym ulubionym ptakiem i powiedzia艂:
- Spe艂ni臋 twoje 偶yczenie, ale musisz mi przyrzec, 偶e wr贸cisz do mnie!
Uradowana papuga przyrzek艂a su艂tanowi, 偶e wr贸ci po dniach czterdziestu i polecia艂a na 艣lub papuziego kr贸la.
- Ona ju偶 nigdy nie wr贸ci - rzek艂 wielki wezyr do su艂tana. - Mo偶e si臋 za艂o偶ymy; je艣li papuga nie wr贸ci po czterdziestu dniach, to ja zostan臋 su艂tanem, a je艣li wr贸ci, to b臋d臋 musia艂 nape艂ni膰 tw贸j skarb z艂otem i srebrem.
Su艂tan zgodzi艂 si臋 na ten zak艂ad.
Zbli偶a艂 si臋 czterdziesty dzie艅 od odlotu papugi. Zapada艂 ju偶 wiecz贸r, a niepok贸j su艂tana wzrasta艂 coraz bardziej, bo ptaka ani nie wida膰, ani nie s艂ycha膰. Nadchodzi艂a ju偶 p贸艂noc. Wtem da艂 si臋 s艂ysze膰 lekki szelest skrzyde艂 i papuga z weso艂ym krzykiem usiad艂a na ramieniu su艂tana.
Uradowany su艂tan odetchn膮艂 z ulg膮, a zasmucony wezyr musia艂 odda膰 w艂adcy swoje wszystkie skarby.
Odt膮d my艣la艂 tylko o zem艣cie nad nienawistnym ptakiem i za wszelk膮 cen臋 postanowi艂 usun膮膰 papug臋 z dworu su艂tana.
- Czy przywioz艂a艣 mi jaki艣 podarunek od swego kr贸la? - zapyta艂 su艂tan papugi.
- Tak - odpowiedzia艂 ptak - z艂ota ci nie przywioz艂am, ale za to otrzymasz ode mnie inny podarunek.
I z dziobka wyrzuci艂a ma艂e ziarenko, i prosi艂a, aby je su艂tan zakopa艂 w swoim ogrodzie.
O dziwo! Nast臋pnego dnia z tego male艅kiego ziarenka wyros艂a pi臋kna, wysoka jab艂o艅, drugiego dnia by艂a ju偶 obsypana bia艂o-r贸偶owym, cudownym kwieciem, a trzeciego zwisa艂y ju偶 z jej ga艂臋zi du偶e, wspania艂e owoce.
Stary ogrodnik zerwa艂 z rana kilka jab艂ek i po艣pieszy艂 do su艂tana, aby mu je pokaza膰. Przed pa艂acem su艂tana spotka艂 wielkiego wezyra, kt贸ry go zatrzyma艂, zabra艂 mu jab艂ka i kaza艂 mu przynie艣膰 z艂ot膮 mis臋.
Ogrodnik po chwili wr贸ci艂 ze z艂ocist膮 mis膮, a tymczasem wezyr zdo艂a艂 posmarowa膰 owoce trucizn膮 i zabroni艂 ogrodnikowi przed up艂ywem p贸艂 godziny pokazywa膰 si臋 su艂tanowi.
O oznaczonej porze zjawi艂 si臋 ogrodnik z jab艂kami u w艂adcy.
Gdy jednak uradowany su艂tan wzi膮艂 jab艂ko z misy i chcia艂 skosztowa膰, wtedy wezyr wyrwa艂 mu. je szybko z r臋ki i zawo艂a艂:
- Panie, ka偶 sprowadzi膰 ma艂pk臋 z twego ogrodu.
Su艂tan zdziwiony zgodzi艂 si臋. Przyprowadzono ma艂pk臋 i gdy tylko zjad艂a kawa艂ek jab艂ka, natychmiast pad艂a na ziemi臋 skr臋caj膮c si臋 z b贸lu.
Wtedy su艂tan rozgniewany rozkaza艂 natychmiast zabi膰 papug臋, kt贸ra przywioz艂a mu taki zatruty podarunek.
I zabito ulubionego ptaka su艂tana.
Po pewnym czasie uda艂 si臋 su艂tan do ogrodu, aby obejrze膰 cudown膮 jab艂o艅.
Kaza艂 przywo艂a膰 starego ogrodnika, ale o dziwo! Zamiast starca zjawi艂 si臋 przed nim m艂ody ch艂opak oko艂o lat czternastu.
- Czy nie widzia艂e艣 gdzie艣 mojego ogrodnika? - zapyta艂 su艂tan.
- O! Panie! to ja jestem w艂a艣nie twoim ogrodnikiem - zawo艂a艂 ch艂opak ze 艣miechem.
- Co za g艂upstwa! przecie偶 m贸j ogrodnik by艂 starcem - rzek艂 rozgniewany su艂tan.
- W艂adco m贸j! - odpowiedzia艂 ch艂opak - gdy zjad艂em jab艂ko z tej jab艂oni, w jednej chwili sta艂em si臋 taki m艂ody.
Wtedy su艂tan zerwa艂 z drzewa jab艂ko i gdy tylko je zjad艂 - zamieni艂 si臋 w pi臋knego m艂odzie艅ca. I dopiero wtedy poj膮艂, jak strasznie skrzywdzi艂 swego ukochanego ptaka i jak przedwczesny by艂 jego wyrok. Ale c贸偶! By艂o ju偶 za p贸藕no! Nie m贸g艂 go ju偶 o偶ywi膰.
Kiedy kr贸l wys艂ucha艂 opowie艣ci, spojrza艂 na m艂odzie艅ca surowo i rozkaza艂 katowi wykona膰 wyrok.
- O! lito艣ciwy m贸j panie! nie zabijaj mojego brata nie wys艂uchawszy mnie - pocz膮艂 go b艂aga膰 艣redni brat.
Kr贸l wstrzyma艂 r臋k臋 kata i pozwoli艂 m贸wi膰 艣redniemu bratu.
- 呕y艂 niegdy艣 su艂tan, kt贸ry mia艂 cudownego jastrz臋bia. Nie rozstawa艂 si臋 z nim nigdy. Ilekro膰 udawa艂 si臋 na polowanie, zabiera艂 go zawsze ze sob膮. Pewnego razu pojecha艂 su艂tan na polowanie. Wzi膮艂 ze sob膮 jastrz臋bia i z艂oty kielich. By艂o bardzo gor膮co. Nigdzie nie by艂o 藕r贸de艂ka, aby ugasi膰 pragnienie. Wtem ujrza艂 su艂tan wysok膮 ska艂臋, z kt贸rej s膮czy艂a si臋 woda.
Su艂tan podstawi艂 kielich, a kiedy ju偶 do po艂owy si臋 nape艂ni艂, jastrz膮b uderzy艂 we艅 skrzyd艂em i rozla艂 wod臋. Wtedy su艂tan podstawi艂 kielich po raz drugi. Gdy zape艂ni艂 si臋 do po艂owy, jastrz膮b zn贸w rozla艂 mu p艂yn. Wtedy rozgniewa艂 si臋 su艂tan srodze i zabi艂 jastrz臋bia, rozbijaj膮c mu kielich na g艂owie.
Potem wdrapa艂 si臋 na ska艂臋, by pi膰 z samego 藕r贸d艂a. Z przera偶eniem ujrza艂 na skale martw膮 偶mij臋. Woda by艂a zatruta.
I poj膮艂 su艂tan, 偶e m膮dry jastrz膮b dwa razy ocali艂 mu 偶ycie.
Smutny powr贸ci艂 do domu i odt膮d ju偶 nigdy nie polowa艂.
Wys艂uchawszy tej opowie艣ci kr贸l, niewzruszony w swym postanowieniu, zn贸w rozkaza艂 katowi wykona膰 wyrok.
Wtedy przem贸wi艂 skazaniec:
- O Panie! zanim umr臋, zajrzyj pod twoje 艂o偶e, a potem ka偶 mnie zabi膰.
Wtedy kr贸l zajrza艂 pod 艂o偶e i - o zgrozo! - dostrzeg艂 tam posiekan膮 na kawa艂ki 偶mij臋. I zrozumia艂, 偶e m艂odzie艅cowi, kt贸rego chcia艂 zg艂adzi膰, zawdzi臋cza swe 偶ycie, i prosi艂 go o przebaczenie. Rozkaza艂 obdarzy膰 braci z艂otem i srebrem i uczyni艂 ich swymi doradcami.
D呕ULEK BATYR
Niegdy艣 przed laty 偶y艂 sobie Ali-Bej wraz ze sw膮 偶on膮 Nirz膮. Mieli oni trzech syn贸w. Najm艂odszy nazywa艂 si臋 D偶ulek-Batyr. Od najwcze艣niejszych lat Batyr kocha艂 konie i stale przebywa艂 w stajni. A by艂a tam pi臋kna arabska klacz o bia艂ej grzywie, zwa艂a si臋 鈥濿ierna".
Dziwnym trafem ka偶de nowourodzone 藕rebi臋 w tajemniczy spos贸b znika艂o ze stajni.
Kiedy si臋 mia艂o urodzi膰 nowe 藕rebi膮tko, rzek艂 ojciec do najstarszego syna:
- Id藕, synu, do 鈥濿iernej" i czuwaj, by nikt nie porwa艂 nam znowu 藕rebi臋cia.
I poszed艂 najstarszy syn, uzbrojony w 艂uk i strza艂y, by czu颅wa膰 w stajni. Ju偶 zbli偶a艂a si臋 p贸艂noc, gdy zmorzy艂 go sen. Wtedy ukaza艂 si臋 w drzwiach stajni jaki艣 olbrzymi cie艅, pochwyci艂 藕rebi膮tko i znikn膮艂 w ciemno艣ci nocy.
Ju偶 dnia艂o. Ju偶 mu艂艂a nawo艂ywa艂 z minaretu do azanu (modlitwa poranna).
- No, m贸j synu - zapyta艂 ojciec - czy sta艂o si臋 co tej nocy?
- O, m贸j ojcze! Czuwa艂em do p贸艂nocy przy 鈥濿iernej"
i bia艂ym 藕rebi膮tku. W ko艅cu usn膮艂em i kto艣 je porwa艂.
Up艂yn膮艂 pewien czas.
I zn贸w mia艂o si臋 urodzi膰 藕rebi膮tko.
Rzek艂 wtedy ojciec do 艣redniego syna:
- Id藕, synu, do 鈥濿iernej" i czuwaj, by nikt nie porwa艂 藕rebi臋cia.
I poszed艂 艣redni syn uzbrojony w 艂uk i strza艂y, by czuwa膰 przy 鈥濿iernej".
Zbli偶a艂a si臋 p贸艂noc, gdy w ko艅cu zmorzy艂 go mocny sen. Wtedy ukaza艂 si臋 w drzwiach stajni jaki艣 potworny cie艅 i w tej samej chwili znikn臋艂o nowourodzone 藕rebi膮tko w ciemno艣ciach nocy.
Ju偶 dnia艂o. Ju偶 mu艂艂a nawo艂ywa艂 do azanu.
- No, m贸j synu - zapyta艂 ojciec - czy sta艂o si臋 co tej nocy? Czy upilnowa艂e艣 藕rebi膮tka?
- O, m贸j ojcze! czuwa艂em do p贸艂nocy przy 鈥濿iernej" i czarnym 藕rebi膮tku. W ko艅cu usn膮艂em i kto艣 je porwa艂.
I znowu up艂yn膮艂 pewien czas. I zn贸w 鈥濿ierna" mia艂a 藕re颅bi膮tko.
Wtedy rzek艂 najm艂odszy syn Ali-Beja do ojca:
- Pozw贸l mi, ojcze, czuwa膰 tej nocy w stajni!
- Nie, nie, m贸j synu! Jeste艣 za m艂ody. Przed tob膮 czuwali twoi starsi bracia i nie mogli ustrzec 藕rebi膮tka przed z艂odzie颅jem, a c贸偶 dopiero ty!
Lecz m艂ody Batyr tak d艂ugo nalega艂 i prosi艂, 偶e w ko艅cu ojciec ust膮pi艂.
Uzbrojony w 艂uk i strza艂y poszed艂 Batyr do stajni.
Zbli偶a艂a si臋 p贸艂noc, gdy Batyr poczu艂 ogromn膮 senno艣膰. Wtedy wyj膮艂 z kieszeni no偶yk, naci膮艂 sobie ma艂y palec u r臋ki, a rank臋 posypa艂 sol膮. B贸l by艂 tak straszny, 偶e odp臋dzi艂 sen z powiek Batyra. Nagle ujrza艂, 偶e do stajni wchodzi cicho jak duch jaki艣 ogromny cie艅, porywa 藕rebi臋 i unosi ze sob膮.
Batyr szybko napi膮艂 艂uk. Pad艂a strza艂a. Lecz cie艅 ju偶 znikn膮艂. Na ziemi le偶a艂 tylko odstrzelony ogon 藕rebi臋cia i olbrzymie kopyto Diva (potwora).
Ju偶 dnia艂o. Ju偶 mu艂艂a nawo艂ywa艂 do azanu.
- No, m贸j synu - zapyta艂 ojciec - czy sta艂o si臋 co艣 tej nocy?
- Ojcze - odpowiedzia艂 Batyr - zn贸w co艣 porwa艂o 藕rebi膮tko, ale odstrzeli艂em mu ogon, a potworowi kopyto.
- Co ty m贸wisz? Musz臋 zobaczy膰, jak wygl膮da kopyto Diva - rzek艂 ojciec i poszed艂 do stajni.
Kopyto by艂o ogromne, czarne, wielko艣ci wielb艂膮da. Jak偶e straszliwy musia艂 by膰 sam potw贸r!
- Ojcze, a teraz musz臋 odnale藕膰 藕rebi膮tko - powiedzia艂 Batyr.
- 殴renico mojego oka! Jak偶e mi si臋 rozsta膰 z tob膮?
- Na pewno wr贸c臋, m贸j ojcze, ze 藕rebi膮tkami - zapew颅nia艂 Batyr i wkr贸tce wyruszy艂 w drog臋.
Gdy ju偶 by艂 daleko od domu, nagle ujrza艂 swoich dw贸ch braci.
- Dok膮d idziecie? - zapyta艂.
- Postanowili艣my tak偶e wyruszy膰 na poszukiwanie 藕re颅bi膮t - odparli bracia.
I tak w臋drowali czterdzie艣ci dni i czterdzie艣ci nocy, a偶 do颅tarli do rozstajnych dr贸g w polu.
Tam ujrzeli napis na kamieniu:
Kto p贸jdzie na prawo - wr贸ci.
Kto p贸jdzie prosto przed siebie - wr贸ci albo nie.
Kto p贸jdzie na lewo - nie wr贸ci.
Najstarszy z braci poszed艂 na prawo, 艣redni wprost przed siebie, a Batyr obra艂 drog臋, sk膮d nie ma powrotu.
I znowu szed艂 bez wytchnienia czterdzie艣ci dni i czterdzie颅艣ci nocy. A偶 doszed艂 do jakiego艣 wysokiego wzg贸rza. St膮d rozejrza艂 si臋 wok贸艂 i dostrzeg艂 w dali, o trzy dni drogi od niego, wspania艂y ogr贸d.
Skierowa艂 si臋 w tamt膮 stron臋.
Wszed艂 do ogrodu i us艂ysza艂 艣piew:
Po艣r贸d gaj贸w i 艂膮k
s艂owik贸w jasny 艣piew
tr膮ca strunami ech,
lecz, ch艂opcze, uchod藕 st膮d,
gdy偶 czarny na ci臋 czyha Div
w wichury p臋dzie 鈥
gdzie skrzyd艂em tr膮ci - dziw!
艣mier膰 niesie wsz臋dzie!
To 艣piewa艂a s艂u偶ka pi臋knej Pari (nimfy). Wraca艂a w艂a艣nie od studni nios膮c wod臋 w z艂otym dzbanie. Ujrza艂a m艂odzie艅ca, kt贸ry le偶a艂 na murawie, i p臋dem przybieg艂a do Pari.
Pos艂uchaj - na polanie
jaki艣 m艂odzieniec 艣pi.
Kto on? Czy tu zostanie?
Ach! powiedz, powiedz mi!
Szybko Pari k艂adzie z艂ote pantofelki, przywdziewa bia艂y przejrzysty welon i biegnie na polan臋 w gaju.
- Sk膮d jeste艣, cudzoziemcze? - pyta Pari.
- Jestem D偶ulek Batyr, syn Alego, przychodz臋 z daleka. Jestem zm臋czony i g艂odny.
Pari odpowiada: - Przed tob膮 stoi misa mi臋siwa i dzban wina. Jedz i pij.
Patrzy Batyr, a tu na trawie jawi膮 si臋 wspania艂e naczynia pe艂ne najcudowniejszych potraw i z艂ote dzbany, i puchary kryszta艂owe.
Gdy si臋 posili艂, pyta Batyr Pari:
- Powiedz mi, kto jest panem tej krainy?
- Czarny Div - rzecze Pari.
- Sk膮d on przyb臋dzie? - pyta Batyr.
- Z dalekiego stepu przylatuje jak wicher. Batyr postanowi艂 czeka膰 na Czarnego Diva. Ukry艂 si臋 za ska艂膮 przy drodze i czeka.
Nagle w dali ukaza艂 si臋 w szumie wichury Czarny Div.
Jak chmura p臋dzi艂 przed siebie na ogromnym, czarnym koniu.
Nagle rumak: stan膮艂 d臋ba i nie chcia艂 jecha膰 dalej.
- Na pewno wietrzysz tu gdzie艣 niedaleko Batyra - powiedzia艂 Div.
Wtedy Batyr wyskoczy艂 zza ska艂y i zawo艂a艂:
- Co wolisz, Czarny Divie: czy strzela膰 si臋 ze mn膮, czy mocowa膰?
Div odpowiedzia艂: - No, strzela膰 si臋 mo偶esz z lud藕mi, ze mn膮 b臋dziesz si臋 mocowa膰!
Trzy dni i trzy noce boryka艂 si臋 Batyr z Czarnym Divem. Wichura rycza艂a i wali艂a go z n贸g trzydzie艣ci trzy razy. Za ka偶dym razem Batyr podnosi艂 si臋 i dalej walczy艂 z potworem. W ko艅cu pokonany Div leg艂 u jego n贸g. Rzek艂 wtedy Batyr do rumaka:
- Teraz m贸j 艣redni brat b臋dzie twym panem.
I uda艂 si臋 Batyr na koniu w dalsz膮 drog臋. Czterdzie艣ci dni i czterdzie艣ci nocy p臋dzi艂 bez wytchnienia, a偶 stan膮艂 u 藕r贸d艂a, kt贸re bi艂o u st贸p g贸ry. Orze藕wi艂 si臋 ch艂odn膮 wod膮 i wdrapa艂 si臋 na szczyt g贸ry. Stamt膮d ujrza艂, 偶e co艣 w dali migoce i b艂yszczy. Pr臋dko podjecha艂 tam na rumaku. By艂 to z艂oty p艂ot. Batyr przeskoczy艂 p艂ot i znalaz艂 si臋 przed wspania艂ymi wrotami ze z艂ota. Uderzy艂 d艂oni膮 we wrota, z艂ote wierzeje otworzy艂y si臋 na 艣cie偶aj i m艂odzieniec znalaz艂 si臋 przed z艂ot膮 altan膮.
A w altanie kr贸lewna
pi臋kna jak zloty sen.
Szata na niej powiewna,
w艂osy jasne jak len.
Kr贸lewna czesa艂a w艂a艣nie swe z艂ote w艂osy przed z艂otym zwierciad艂em. Nie zauwa偶y艂a m艂odzie艅ca, a on zsiad艂 z konia i nagle napad艂a go taka senno艣膰, 偶e upad艂 na muraw臋 przed altan膮 i zasn膮艂 g艂臋boko.
S艂u偶ka kr贸lewny wraca艂a w艂a艣nie od studni nios膮c wod臋 w z艂otym dzbanie. Ujrza艂a Batyra le偶膮cego na ziemi, postawi艂a dzban przed altan膮 i rzek艂a do Pari:
Pos艂uchaj - na polanie
jaki艣 m艂odzieniec 艣pi.
Kto on? Czy tu zostanie?
Ach! powiedz, powiedz mi!
Szybko Pari wk艂ada z艂ote pantofelki, przywdziewa przej颅rzysty bia艂y welon i wybiega z altany.
Budzi Batyra i pyta:
- Kto jeste艣, m艂odzie艅cze?
- Jestem D偶ulek-Batyr, syn Alego. Przychodz臋 z daleka. Jestem zm臋czony i g艂odny.
- Przed tob膮 stoi misa mi臋siwa i dzban wina z Samarkandy. Jedz i pij - zaprasza Pari.
Patrzy Batyr, a tu na trawie jawi膮 si臋 wspania艂e naczynia pe艂ne najcudowniejszych potraw i z艂ote dzbany, i puchary kryszta艂owe.
Gdy si臋 posili艂, pyta Batyr Pari:
- Powiedz mi, kto jest panem tej krainy?
- Czerwony Div - odpowiada Pari.
- Sk膮d on przychodzi?
Pari odpowiada:
Jak s艂o艅ca 偶ar jego oczy.
P艂omienie ulatuj膮 z szat.
Ognista 艢mier膰 przed nim kroczy,
od jego gniewu p艂onie 艣wiat!
Batyr postanowi艂 czeka膰 na Czerwonego Diva i ukry艂 si臋 za ska艂膮.
Nagle poczu艂, 偶e powietrze staje si臋 coraz gor臋tsze i od ziemi bije 偶ar. Ze wszystkich stron buchn臋艂y p艂omienie czerwone jak krew. W k艂臋bach dymu przybywa艂 Czerwony Div.
Jego ognisty rumak zatrzyma艂 si臋 w p臋dzie pod ska艂膮.
- Hej! - wrzasn膮艂 Div - czy wietrzysz tu Batyra?
Wtedy Batyr wyskoczy艂 zza ska艂y i zawo艂a艂:
- Co wolisz, Czerwony Divie: czy strzela膰 si臋 ze mn膮, czy mocowa膰?
Div odpowiedzia艂: - No, strzela膰 si臋 b臋dziesz z lud藕mi, ze mn膮 b臋dziesz si臋 mocowa膰.
Trzy dni i trzy noce boryka艂 si臋 Batyr z Czerwonym Divem.
Walczyli jak lwy. Batyr, mimo 偶e mia艂 osmalon膮 g艂ow臋, nie ust臋powa艂 na krok. W ko艅cu obaj poczuli tak silne pra颅gnienie, 偶e zaprzestali walki. Wtedy Batyr pierwszy pobieg艂 do 藕r贸de艂ka i wypi艂 ca艂膮 wod臋. Gdy Div nadbieg艂, w 藕r贸de艂ku ju偶 nie by艂o kropli wody.
Batyr pokrzepiony stan膮艂 zn贸w do walki i z 艂atwo艣ci膮 pokona艂 Czerwonego Diva. Zabra艂 mu ognistego rumaka i rzecze:
- M贸j starszy brat b臋dzie teraz twym panem!
Potem wr贸ci艂 do z艂otej altany, gdzie mieszka艂a Pari i sp臋颅dzi艂 tam kilka dni na odpoczynku i ucztach.
Lecz t臋sknota za bra膰mi i rodzicami nie dawa艂a mu spo颅koju.
Pewnego dnia wyruszy艂 z pa艂acu Pari w dalsz膮 drog臋. Je颅cha艂 na czarnym bachmacie, a czerwony bieg艂 luzem obok.
Jecha艂 tak czterdzie艣ci dni i czterdzie艣ci nocy. W ko艅cu znalaz艂 si臋 na szerokim stepie. W艣r贸d burzan贸w p艂yn臋艂a ogromna rzeka.
Na 艣rodku rzeki widnia艂a wysepka poro艣ni臋ta trzcin膮 i g臋颅stymi krzakami.
Batyr wjecha艂 wraz z ko艅mi w fale rzeki i podp艂yn膮艂 do wysepki.
I - o dziwo! Ujrza艂 przed sob膮 z艂ot膮 altan臋, ukryt膮 w艣r贸d rzecznego szuwaru.
A w altanie kr贸lewna
pi臋kna jak z艂oty sen.
Szata na niej powiewna,
w艂osy jasne jak len.
Kr贸lewna czesa艂a w艂a艣nie swe z艂ote w艂osy przed z艂otym zwierciad艂em. Nie zauwa偶y艂a m艂odzie艅ca, a on zsiad艂 z konia i nagle napad艂a go taka senno艣膰, 偶e upad艂 na muraw臋 przed altan膮 i zasn膮艂 g艂臋boko.
S艂u偶ka Pari wraca艂a w艂a艣nie od studni nios膮c wod臋 w z艂otym dzbanie. Ujrza艂a Batyra le偶膮cego na ziemi, postawi艂a dzban przed altan膮 i rzek艂a do Pari:
Pos艂uchaj - przy altanie
jaki艣 m艂odzieniec 艣pi.
Kto on? Czy tu zostanie?
Ach! powiedz, powiedz mi!
Szybko Pari wk艂ada z艂ote pantofelki, przywdziewa przej颅rzysty bia艂y welon i wybiega z altany.
Budzi Batyra i pyta:
- Kto jeste艣, m艂odzie艅cze?
- Jestem D偶ulek-Batyr, syn Alego. Przychodz臋 z daleka. Jestem zm臋czony i g艂odny.
- Przed tob膮 stoi misa mi臋siwa i dzban wina z Samarkandy. Jedz i pij - zaprasza Pari.
Patrzy Batyr - a tu na trawie jawi膮 si臋 wspania艂e naczy颅nia pe艂ne najcudowniejszych potraw i z艂ote dzbany, i puchary kryszta艂owe.
Gdy si臋 posili艂, pyta Batyr Pari:
- Powiedz mi: kto jest panem tej wyspy?
- Zielony Div.
- Sk膮d on przychodzi - pyta Batyr - i w jakiej postaci?
Ba艂wany wodne ma u st贸p,
a brod臋 z rzecznych traw.
Batyrze, co uczynisz? M贸w!
Czy walczy膰 z Divem pragniesz zn贸w?
Dam ci, o m臋偶ny, p艂omie艅 w darze.
Nie l臋kaj si臋 mu spojrze膰 w twarz;
ogie艅 zielone cielsko sparzy.
Od lat, nieszcz臋sna, o tym marz臋.
To m贸wi膮c Pari da艂a mu czarodziejsk膮 pochodni臋 do r臋ki. Batyr postanowi艂 czeka膰 na Zielonego Diva i ukry艂 si臋 w g膮szczu.
Wtem zapieni艂y si臋 wody, zako艂ysa艂y si臋 trzciny i w szumie fal ukaza艂 si臋 Zielony Div na bia艂ym rumaku. Z rykiem p臋dzi艂 do altany. Nagle rumak zatrzyma艂 si臋 w biegu.
- Hej! - wrzasn膮艂 Div - czy wietrzysz tu Batyra?
Wtedy m臋偶ny Batyr wysun膮艂 si臋 z ukrycia z p艂on膮c膮 pochodni膮 w r臋ku.
Siedem dni i siedem nocy walczyli ze sob膮 Zielony Div i Batyr. Zielona woda zalewa艂a ich strumieniami, lecz nieul臋k艂y Batyr nie poddawa艂 si臋. Si贸dmego dnia p艂omienie cudownej pochodni wysuszy艂y wod臋 i Div pad艂 na ziemi臋 pokonany. Ogromne zielone cielsko le偶a艂o martwe u st贸p Batyra.
Z艂otow艂osa Pari z rado艣ci膮 powita艂a m艂odzie艅ca, kt贸ry uwolni艂 j膮 z zakl臋cia i rzek艂a:
- Batyrze, sp贸jrz, Div nie ma jednego kopyta!
Rzeczywi艣cie, Div nie mia艂 jednego kopyta.
Teraz Batyr ju偶 wiedzia艂, kto porywa艂 藕rebi膮tka z ojcow颅skiej stajni. To偶 to ten sam potw贸r, do kt贸rego strzela艂 wtedy w ojcowskiej stajni.
- Powiedz, o Pari, gdzie Div trzyma 藕rebi膮tka skradzione memu ojcu?
Wtedy Pari zaprowadzi艂a go do jaskini na wyspie, gdzie przywi膮zane do 偶艂obu sta艂y trzy pi臋kne, m艂ode 藕rebaki, jak dwie krople wody podobne do 鈥濿iernej", ukochanej klaczy Batyra.
Batyr odwi膮za艂 konie z 艂a艅cuch贸w i powi贸d艂 je do z艂otej altany.
Co chwila z rado艣ci膮 g艂adzi艂 ich l艣ni膮c膮 sier艣膰 i wspania艂e grzywy.
- A to si臋 ucieszy ojciec, gdy mu was przyprowadz臋! - rzek艂. - Teraz ju偶 nikt mi was nie porwie.
Batyr d艂ugo go艣ci艂 u dobrej Pari i pokocha艂 j膮 ca艂ym sercem. Ale t臋sknota za ojcem i bra膰mi nie dawa艂a mu spokoju.
- Musz臋 ci臋 po偶egna膰, Pari. Trzeba mi i艣膰 do rozstajnych dr贸g, gdzie pewnie na mnie czekaj膮 moi bracia i my艣l膮, 偶e zgin膮艂em.
Pari zala艂a si臋 艂zami i rzek艂a:
- P贸jd臋 z tob膮, drogi Batyrze! Nie zostawiaj mnie tutaj!
Wzruszony Batyr u艣ciska艂 Pari serdecznie i rzek艂:
Dzi臋kuj臋 ci, o dobra Pari,
za tyle 艂ask i dobra tyle.
Ucieszy si臋 m贸j ojciec stary
z synowej s艂odszej nad daktyle!
Wczesnym rankiem wyruszyli w drog臋. Na bia艂ym rumaku Zielonego Diva jecha艂a z艂otow艂osa Pari. Batyr jecha艂 na czar颅nym koniu i wi贸d艂 konia zdobytego na Czerwonym Divie. Przeznaczy艂 by艂 te konie ju偶 dawniej dla swoich braci. Trzy 藕rebaki w podskokach bieg艂y za nimi.
Sk贸rzane sakwy, jakie wie藕li ze sob膮, p臋ka艂y od pere艂 i diament贸w Pari.
Czterdzie艣ci dni i czterdzie艣ci nocy w臋drowali Batyr i Pari.
Wreszcie stan臋li u rozstajnych dr贸g. Przybyli drog膮, 鈥瀞k膮d nie ma powrotu".
Pod g艂azem przydro偶nym spoczywali dwaj w臋drowcy.
Szaty ich by艂y poszarpane i zakurzone, twarze wyn臋dz颅nia艂e.
Z plec贸w zwiesza艂y im si臋 sakwy 偶ebracze.
Byli to starsi bracia Batyra.
Rado艣ci nie by艂o ko艅ca. Trzej bracia zamieszkali w aule pod Samarkand膮. Batyr zbudowa艂 wspania艂膮 jurt臋, wy艂o偶on膮 dywanami i makatami. Co dzie艅 odziani w pi臋kne szaty wy颅je偶d偶ali dwaj bracia Batyra w step na wspania艂ych bachmatach zdobytych przez Batyra na Divach. Ca艂y au艂 im zazdro颅艣ci艂.
Ju偶 zbli偶a艂 si臋 dzie艅, kiedy wyruszy膰 mieli wszyscy do domu ojca.
Z wieczora starsi bracia, jak zwykle, wyjechali w step.
Wtedy rzek艂 najstarszy brat do 艣redniego:
- We藕miemy skarby i konie Batyra.
O 艣wicie, gdy mrok jeszcze zalega艂 step, wsta艂 Batyr, by przygotowa膰 karawan臋 do wyjazdu. Z daleka us艂ysza艂 t臋tent koni. To 藕li bracia odje偶d偶ali w step unosz膮c skarby swego brata, Batyra.
I posz艂a Pari z艂otow艂osa z ubogim Batyrem w daleki 艣wiat.
W臋drowali czterdzie艣ci dni i czterdzie艣ci nocy, a偶 znale藕li
si臋 przed domem ojca. 殴li bracia ucztowali weso艂o przy sto艂ach biesiadnych. Tylko ojciec siedzia艂 smutny i wspomina艂 najm艂odszego syna, co zgin膮艂 bez wie艣ci.
Gdy tylko Batyr i Pari weszli w dom, ze stajni wybieg艂y trzy 藕rebi膮tka i przem贸wi艂y ludzkim g艂osem:
- To Batyr-D偶ulek! Nasz wybawca! Pogromca trzech straszliwych Div贸w!
Gdy to us艂ysza艂 ojciec, wybieg艂 naprzeciw ukochanego syna i porwa艂 go w ramiona.
- 殴renico mego oka - synu m贸j najm艂odszy - 偶yjesz i jeste艣 zdr贸w, a jam ci臋 ju偶 op艂akiwa艂. Bracia twoi powiedzieli mi, 偶e艣 zgin膮艂 na drodze, 鈥瀞k膮d nie ma powrotu".
Wtedy Batyr i Pari opowiedzieli ojcu o wszystkim, o tym jak Batyr pokona艂 Czarnego, Czerwonego i Zielonego Diva, jak ocali艂 Pari z zakl臋cia, jak uwolni艂 schwytane 藕rebi膮tka, jak spotka艂 braci i jak oni uciekli ze skarbem.
Gdy to us艂ysza艂 ojciec, wygna艂 z艂ych syn贸w, a Batyr z Pari 偶yli w domu rodzinnym d艂ugo i szcz臋艣liwie.
O 艢WINCE, CO NIE CHCIA艁A PRZEJ艢膯 PRZEZ K艁ADK臉
Mia艂a babule艅ka 艣wink臋, ale 艣winka nie chcia艂a przej艣膰 przez k艂adk臋. Wtedy powiedzia艂a babule艅ka do pieska:
- Piesku, ugry藕 艣wink臋. 艢winka nie chce przej艣膰 przez k艂adk臋, a jest ju偶 ciemno i do domu nie trafi臋.
Ale piesek nie chcia艂 ugry藕膰 艣winki.
Posz艂a babule艅ka dalej i zobaczy艂a kij. Powiedzia艂a:
- Kiju, uderz pieska, piesek nie chce ugry藕膰 艣winki, a 艣win颅ka nie chce przej艣膰 przez k艂adk臋. Ju偶 tali ciemno, 偶e do domu nie trafi臋.
Ale kij nie chcia艂 uderzy膰 pieska.
Wtedy posz艂a dalej i zobaczy艂a ogie艅.
- Ogie艅ku kochany, spal kij, bo kij nie chce uderzy膰 pieska, piesek nie chce 艣winki ugry藕膰, 艣winka nie chce przej艣膰 przez k艂adk臋, a ju偶 tak ciemno, 偶e do domu nie trafi臋.
Ale ogie艅 nie chcia艂 tkn膮膰 kija.
Wtedy posz艂a babule艅ka dalej i stan臋艂a nad wod膮.
- Wodulo, wodulo! zaga艣 ogie艅! Ogie艅 nie chce spali膰 kija, kij nie chce pieska uderzy膰, piesek nie chce 艣winki ugry藕膰, 艣winka nie chce przej艣膰 przez k艂adk臋, a ju偶 tak ciem颅no, 偶e do domu nie trafi臋.
Ale woda nie chcia艂a ugasi膰 ognia.
Wtedy posz艂a dalej i stan臋艂a przed wo艂em.
- Wypij wod臋 - rzek艂a - woda nie chce ugasi膰 ognia, ogie艅 nie chce spali膰 kija, kij nie chce pieska uderzy膰, piesek nie chce 艣winki ugry藕膰, 艣winka nie chce przej艣膰 przez k艂adk臋, a jest ju偶 tak ciemno, 偶e do domu nie trafi臋.
Ale w贸艂 nie chcia艂 wypi膰 wody.
I posz艂a babule艅ka dalej, i spotka艂a rze藕nika.
- Rze藕niku drogi - rzek艂a - zar偶nij wo艂u! W贸艂 nie chce wypi膰 wody, woda nie chce ugasi膰 ognia, ogie艅 nie chce spa颅li膰 kija, kij nie chce uderzy膰 pieska, piesek nie chce ugry藕膰 艣winki, 艣winka nie chce przej艣膰 przez k艂adk臋, a jest tak ciemno, 偶e do domu nie trafi臋.
Ale rze藕nik nie chcia艂 zabi膰 wo艂u.
Wtedy babule艅ka posz艂a dalej i rzek艂a do sznura:
- Sznurze drogi, zwi膮偶 rze藕nika, rze藕nik nie chce zar偶n膮膰 wo艂u, w贸艂 nie chce wypi膰 wody, woda nie chce ugasi膰 ognia, ogie艅 nie chce spali膰 kija, kij nie chce uderzy膰 pieska, piesek nie chce ugry藕膰 艣winki, 艣winka nie chce przej艣膰 przez k艂adk臋, a jest ju偶 ciemno i do domu nie trafi臋.
Ale sznur nie chcia艂 zwi膮za膰 rze藕nika.
Posz艂a dalej i rzek艂a do szczura:
- Szczurku drogi, przegry藕 sznur. Sznur nie chce zwi膮za膰 rze藕nika, rze藕nik nie chce zar偶n膮膰 wo艂u, w贸艂 nie chce wypi膰 wody, woda nie chce zagasi膰 ognia, ogie艅 nie chce spali膰 kija, kij nie chce uderzy膰 pieska, piesek nie chce ugry藕膰 艣winki, 艣winka nie chce przej艣膰 przez k艂adk臋, a jest ju偶 p贸藕no i do domu nie trafi臋.
Ale szczur nie chcia艂 przegry藕膰 sznura.
Babule艅ka posz艂a dalej i rzek艂a do kota:
- Kotku kochany, z艂ap szczura, szczur nie chce przegry藕膰 sznura, sznur nie chce zwi膮za膰 rze藕nika, rze藕nik nie chce zar偶n膮膰 wo艂u, w贸艂 nie chce wypi膰 wody, woda nie chce za颅gasi膰 ognia, ogie艅 nie chce spali膰 kija, kij nie chce uderzy膰 pieska, piesek nie chce ugry藕膰 艣winki, 艣winka nie chce przej艣膰 przez k艂adk臋, a jest ju偶 ciemno i do domu nie trafi臋.
Kotek powiedzia艂: - Przynie艣 mi troch臋 mleczka, to z艂api臋 szczura.
Babule艅ka posz艂a do krowy, kt贸ra si臋 pas艂a na 艂膮ce.
Krowa powiedzia艂a: - Przynie艣 mi troch臋 siana z tego sto颅gu, co stoi naprzeciwko, to ci dam mleka.
Posz艂a babule艅ka, wzi臋艂a gar艣膰 siana i przynios艂a krowie.
Gdy tylko krowa zjad艂a siano, da艂a jej mleka, a babule艅ka zanios艂a je kotkowi. Wtedy kotek wypi艂 mleczko i zacz膮艂 艂owi膰 szczura, szczur zacz膮艂 gry藕膰 sznur, sznur chcia艂 wi膮za膰 rze藕nika, rze藕nik zarzyna膰 wo艂u, w贸艂 pi膰 wod臋, woda gasi膰 ogie艅, ogie艅 pali膰 kij, kij chcia艂 uderzy膰 pieska, piesek chcia艂 ugry藕膰 艣wink臋, a wtedy 艣winka jak nie skoczy przez k艂adk臋 i nie po颅leci z babule艅k膮 do chaty! Zanim zmrok zapad艂, babule艅ka by艂a ze 艣wink膮 w domu.
SMOLUCH
W dawnych czasach 偶y艂 na P贸艂nocy bogaty ch艂op. Mia艂 on siedmiu syn贸w i jedn膮 c贸rk臋. Najm艂odszy z syn贸w mia艂 przezwisko Smoluch. Kiedy s艂o艅ce w po艂udnie przypieka艂o i pszczo艂y brz臋cza艂y w艣r贸d lip, i nawet ma艂e muszki drzema艂y ze zm臋czenia, wtedy Smoluch lubi艂 k艂a艣膰 si臋 na ziemi, bawi膰 si臋 promieniami s艂o艅ca jak dzieci piaskiem na morskim wy颅brze偶u.
Wszyscy wy艣miewali go i krzyczeli: Smoluch! Smoluch!
Nawet rodzeni bracia dawali mu najci臋偶sz膮 robot臋 i bili go cz臋sto.
Ci臋偶kie by艂o 偶ycie Smolucha. Ale mia艂 on siostr臋, kt贸ra go bardzo kocha艂a i stara艂a si臋 ul偶y膰 jego doli. Pewnego razu straci艂 Smoluch i j膮.
A by艂o to tak: w kraju panowa艂 pot臋偶ny kr贸l. Mia艂 on je颅dyn膮 c贸rk臋, ksi臋偶niczk臋 艢licznotk臋, i nie by艂o takiego jej 偶yczenia, kt贸rego by nie spe艂ni艂, bo kocha艂 j膮 nad 偶ycie. Kiedy艣 kr贸l wraz ze 艣wit膮 uda艂 si臋 na polowanie i wzi膮艂 ze sob膮 艢licznotk臋. W艂a艣nie przeje偶d偶ali obok domu, w kt贸rym mieszka艂 Smoluch. Siostrzyczka jego wybieg艂a przed chat臋 i przygl膮da艂a si臋 z zaciekawieniem wspania艂emu orszakowi. Dziewczynka tak si臋 spodoba艂a 艢licznotce, 偶e tak d艂ugo nie da艂a ojcu spokoju, a偶 j膮 zabra艂 ze sob膮 na dw贸r.
By艂o to wielkie szcz臋艣cie dla rodziny Smolucha, ale dla biednego ch艂opca by艂 to najci臋偶szy dzie艅 w 偶yciu. Sta艂 na drodze i p艂acz膮c patrzy艂 za ni膮 d艂ugo, dop贸ki nie straci艂 jej z oczu.
Up艂yn臋艂o wiele czasu.
Nagle rozesz艂a si臋 po ca艂ym kraju straszliwa wie艣膰. Jaki艣 rybak z艂owi艂 w sw贸j niew贸d tak olbrzymiego potwora morskiego, 偶e paszcza jego spoczywa艂a na P贸艂nocnym Przyl膮dku, a ogonem dotyka艂 wybrze偶y Grenlandii. A kiedy ziewa艂, to zdawa艂o si臋, 偶e po艂knie mieszka艅c贸w wyspy: ludzi, zwierz臋ta, ptaki. Oddech jego by艂 zatruty, tak 偶e niweczy艂 wszystko wo颅k贸艂 jak po偶ar. Przera偶enie ogarn臋艂o wszystkich na my艣l o tym, 偶e potw贸r mo偶e zniszczy膰 i po艂kn膮膰 ca艂y kraj.
Kr贸l zwo艂a艂 wszystkich swoich doradc贸w. Trzy dni i trzy noce trwa艂y narady. Najstarsi m臋偶owie, nieustraszeni w boju rycerze przemy艣li wali nad sposobem uratowania ojczyzny, lecz nic nie mogli wymy艣li膰. Kiedy ju偶 mieli si臋 rozej艣膰 smut颅ni i bezradni, zjawi艂 si臋 nagle na zamku kr贸lewskim stary wr贸偶bita.
- Jedno tylko mo偶e uratowa膰 wasz kraj - rzek艂 on. - Co pewien czas musicie wybra膰 siedem najpi臋kniejszych dziewic i o zachodzie s艂o艅ca rzuci膰 je na 偶er smokowi, ale pod jednym warunkiem, 偶e p贸jd膮 one na 艣mier膰 z w艂asnej woli.
Gdy us艂yszeli ten straszny wyrok, omal nie skamienieli ze zgrozy. Ale c贸偶 by艂o robi膰?
I odt膮d siedem dziewic co jaki艣 czas dobrowolnie sz艂o na 艣mier膰. Na brzegu przywi膮zywano je do stromej ska艂y zwisa颅j膮cej nad morzem, a potw贸r z rykiem otwiera艂 paszcz臋 i po颅偶era艂 je.
- Kiedy si臋 sko艅czy nasza m臋ka? - j臋cza艂y matki i oj颅cowie. - Czy偶 nie ma innej drogi ocalenia naszej ojczyzny?
M臋偶czy藕ni z pochylonymi g艂owami stali nad brzegiem i ponuro wpatrywali si臋 w ziemi臋.
Nagle da艂 si臋 s艂ysze膰 g艂os z t艂umu:
- Je艣li nikt si臋 nie znajdzie spo艣r贸d was, dzielni m臋偶owie, kto by zabi艂 smoka i ocali艂 kraj od zguby - ja to uczyni臋!
S艂owa te wyrzek艂 Smoluch. Sta艂 on z podniesionym do g贸ry ramieniem, a niebieskie, 艂agodne jego oczy p艂on臋艂y ogniem.
- Na pewno oszala艂! - krzykn膮艂 kto艣 z t艂umu. A brat, kt贸ry si臋 tam te偶 znajdowa艂, podszed艂 do艅, uderzy艂 go pi臋艣ci膮 i rzek艂 pogardliwie:
- Wyno艣 si臋 st膮d, g艂upi Smoluchu, i id藕, dok膮d ci臋 oczy ponios膮!
Smutny wr贸ci艂 Smoluch do domu, ale my艣l o zabiciu potwora nie dawa艂a mu odt膮d spokoju.
A tymczasem smok po偶era艂 coraz nowe ofiary i ju偶 niewiele by艂o w kraju dziewic gotowych odda膰 dobrowolnie swe 偶ycie za ojczyzn臋.
I zn贸w zebra艂a si臋 rada kr贸lewska. Kr贸l wyda艂 rozkaz, aby sprowadzono wr贸偶bit臋.
Zjawi艂 si臋 na zamku i wyrzek艂 te s艂owa:
- Jeden tylko widz臋 ratunek. Niechaj kr贸l po艣wi臋ci swoj膮 艢licznotk臋, a kraj b臋dzie zbawiony.
Zaleg艂a g艂臋boka cisza.
I nagle da艂 si臋 s艂ysze膰 szloch starego kr贸la:
- To jedyne moje dziecko, lecz c贸偶, je艣li nie ma innego sposobu uratowania mego kraju, oddam je na po偶arcie smo颅kowi - rzek艂.
Wie艣膰 o tym, 偶e kr贸lewna ma umrze膰, jak b艂yskawica ro颅zesz艂a si臋 po ca艂ym kraju.
Kr贸l rozkaza艂 og艂osi膰, 偶e je艣li si臋 znajdzie kto艣 w pa艅stwie, bogaty czy 偶ebrak, stary czy m艂ody, kt贸ry si臋 odwa偶y zabi膰 smoka, otrzyma r臋k臋 艢licznotki wraz z kr贸lestwem.
Znalaz艂o si臋 trzydziestu sze艣ciu odwa偶nych rycerzy w kraju. Lecz c贸偶! Gdy tylko ujrzeli rozwart膮 paszcz臋 smoka, to dwunastu umar艂o ze strachu, dwunastu jakby skamienia艂o z przera偶enia, a dwunastu uciek艂o z ob艂膮kanym l臋kiem w oczach.
I zbli偶a艂 si臋 贸w straszny dzie艅.
Na tronie siedzia艂 kr贸l. Przywo艂a艂 do siebie swego wiernego starego druha, kt贸ry mu towarzyszy艂 w wielu bojach je颅szcze w czasach m艂odo艣ci, i kaza艂 mu wyj膮膰 ze skarbca kr贸颅lewskiego cudowny miecz 鈥濶ie chybiaj", co nale偶a艂 kiedy艣 do wielkiego Odyna.
- Kr贸lu - rzek艂 s艂uga - min臋艂y twoje lata boju. Dzie颅si膮tki zim d藕wigasz na swych plecach. Zaniechaj tego planu.
- Milcz - odrzek艂 kr贸l s臋dziwy. - Czy偶 mam z za艂o偶o颅nymi r臋koma czeka膰, a偶 zginie moje jedyne dziecko? Id藕 i czy艅 wedle mej woli!
I kr贸l wyruszy艂, aby walczy膰 z potworem.
By艂a to straszna noc. Ze wszystkich stron kraju ci膮gn臋艂y t艂umy, aby po raz ostatni zobaczy膰 kr贸lewn臋.
Jeden tylko Smoluch musia艂 pozosta膰 w domu.
- Jak偶e mi i艣膰 w tak dalek膮 drog臋? - powiedzia艂a matka Smolucha do m臋偶a.
- To nic, nie martw si臋 - odpowiedzia艂 ojciec rozgl膮daj膮c si臋 woko艂o, czy kto艣 nie s艂yszy ich rozmowy. - Wezm臋 ci臋 na konia 鈥濻zybkobiega". Kiedy chc臋, by 鈥濻zybkobieg" gna艂 jak wicher, w贸wczas daj臋 mu znak na g臋siej dudce, a kiedy chc臋, aby stan膮艂, daj臋 mu jednego klapsa po lewej stronie szyi.
Smoluch s艂ysza艂 t臋 rozmow臋 niezauwa偶ony przez rodzic贸w. Czu艂, 偶e nadesz艂a jego godzina. Z zapartym tchem wpad艂 do stajni, uprowadzi艂 cudownego konia 鈥濻zybkobiega" i jak wicher pogna艂 przed siebie.
艢wita艂o ju偶, gdy dotar艂 do morskiego wybrze偶a.
Nagle ujrza艂 przed sob膮 nisk膮 chatk臋 na skraju lasu. Drzwi by艂y otwarte. Smoluch Wszed艂 do chatki, zabra艂 z kuchni 偶e颅lazny kocio艂, w艂o偶y艂 do艅 偶arz膮cych si臋 w臋gli i pojecha艂 na brzeg. Tam zobaczy艂 艂贸d藕 kr贸lewsk膮 z rozpi臋tymi 偶aglami, strze偶on膮 przez jednego stra偶nika.
- Jaki mro藕ny poranek! - zwr贸ci艂 si臋 do niego Smoluch. - Zmarz艂e艣 zapewne, id藕, ogrzej si臋 troch臋, a ja ci臋 tu zast膮pi臋.
- Odpowiadam g艂ow膮 za t臋 艂贸d藕, nie mog臋 jej opu艣ci膰 - odpowiedzia艂 stra偶nik.
- Jak chcesz - odrzek艂 Smoluch i zacz膮艂 grzeba膰 nog膮 w piasku nadbrze偶nym, szukaj膮c muszli. Nagle podskoczy艂 i krzykn膮艂: - Z艂oto, z艂oto!
Gdy stra偶nik us艂ysza艂 te s艂owa, zapomnia艂 o wszystkim, o kr贸lu, kr贸lewnie i 艂odzi, odepchn膮艂 Smolucha i sam zacz膮艂 grzeba膰 w piasku.
Wtedy Smoluch skoczy艂 szybko do 艂odzi i odbi艂 od brzegu.
Ju偶 by艂 daleko na morzu, gdy us艂ysza艂 rozpaczliwy g艂os stra偶nika:
- 艁otrze! Oszuka艂e艣 mnie!
Tymczasem nadjecha艂 ze swymi zaufanymi kr贸l trzymaj膮c w prawicy miecz 鈥濶ie chybiaj".
Jak ogromne by艂o ich przera偶enie, gdy ujrzeli daleko na morzu p艂yn膮c膮 艂贸d藕. Smoluch 偶eglowa艂 szybko i 艂贸d藕 by艂a ju偶 blisko potwora. A kiedy smok w oczekiwaniu 偶eru rozwar艂 szeroko sw膮 potworn膮 paszcz臋, Smoluch wrzuci艂 do niej kocio艂 z 偶arem i w tej samej chwili odp艂yn膮艂 do brzegu.
P艂omienie ognia buchn臋艂y ze smoczej paszcz臋ki. Potw贸r wi艂 si臋 w straszliwych b贸lach, miota艂 si臋 na wszystkie strony, a ogie艅 spala艂 mu wn臋trzno艣ci.
Wypad艂 mu j臋zor i z tak膮 si艂膮 uderzy艂 o l膮d, 偶e na tym miejscu powsta艂a g艂臋boka szczelina, do kt贸rej wp艂ywaj膮 wody morza. Szczelina ta stanowi drog臋 wodn膮, kt贸ra 艂膮czy Dani臋 ze Szwecj膮 i Norwegi膮. Niekt贸re z臋by smoka wpad艂y na dno morza, z niekt贸rych powsta艂y wyspy zwane dzisiaj Orkneys, a z pozosta艂ych bior膮 pocz膮tek wyspy szkockie.
W ko艅cu smok zwin膮艂 si臋 z b贸lu w ogromn膮 bry艂臋 i z cia艂a jego powsta艂a wyspa Islandia. A ogie艅, kt贸ry i dzi艣 bucha na Islandii z g艂臋bi ziemi, jest to w艂a艣nie 偶ar w臋gli, kt贸rym Smoluch pokona艂 potwora.
Tymczasem na brzegu na widok zabitego smoka powsta艂a nieopisana rado艣膰. Ze 艂zami w oczach kr贸l dzi臋kowa艂 Smoluchowi, da艂 mu sw膮 c贸rk臋 za 偶on臋 i przypasa艂 do boku miecz 鈥濶ie chybiaj". A t艂umy ludu rzuci艂y mu si臋 do n贸g jako swojemu zbawcy.
O STAREJ SOWIE Z KWM KWAWLYD
W lasach Gwernabury 偶y艂 stary orze艂. Pragn膮艂 on dowie颅dzie膰 si臋, kto jest na 艣wiecie najstarszy i najm膮drzejszy spo艣r贸d zwierz膮t i ro艣lin.
A mia艂 on w Gwent wiernego przyjaciela, jelenia w Rhedynfree. Zapyta艂 go orze艂: - powiedz mi, przyjacielu, kto jest najstarszy spo艣r贸d zwierz膮t?
Jele艅 odrzek艂:
- Sp贸jrz, widzisz ten d膮b? Teraz jest on nagi, bez li艣ci i ga艂臋zi, ale pami臋tam go, gdy by艂 jeszcze m艂ody i mia艂 pi臋kn膮 koron臋; a czy wiesz ty o tym, 偶e trzystu lat potrzebuje d膮b, aby si臋 rozwin膮膰, a potem 偶yje nowych trzysta lat w pe艂nym rozkwicie i jeszcze trzysta lat minie, nim schyli si臋 ku ziemi i utraci zielon膮 szat臋, ot tak jak ten. A sowa jest jeszcze star颅sza od tego d臋bu. Ale w Llyn Llifon 偶yje m贸j przyjaciel 艂oso艣, kt贸ry jest starszy ode mnie: zapytaj go, a on ci na pewno odpowie, kto jest najstarszy na ziemi.
I poszed艂 orze艂 do 艂ososia, a on mu tak odpowiedzia艂:
- Tyle lat d藕wigam na sobie, ile 艂usek na mej sk贸rze i ile jajeczek w ikrze, ale kiedy po raz pierwszy w 偶yciu ujrza艂em sow臋, by艂a ona ju偶 wtedy bardzo stara. Ale mam przyjaciela starszego ode mnie, czarnego kosa z Kwilgwi; on wie wi臋cej o sowie ni偶 ja, id藕 do niego i zapytaj.
I poszed艂 orze艂 na poszukiwanie kosa do Kwiigwi. Kos siedzia艂 na starym g艂azie krzemiennym.
- Drogi m贸j kosie, opowiedz mi, kiedy ujrza艂e艣 po raz pierwszy sow臋?
Kos mu odpowiedzia艂:
- Czy widzisz ten g艂az, na kt贸rym siedz臋? By艂 niegdy艣 tak ogromny, 偶e aby go z miejsca ruszy膰, trzeba by艂o trzystu par wo艂贸w, a teraz jest, widzisz, ot, jaki ma艂y. A sta艂o si臋 tak dlatego, 偶e codziennie, gdy si臋 k艂ad臋 spa膰, ostrz臋 sobie m贸j dzi贸b o niego, a kiedy si臋 budz臋, ocieram moje skrzyd艂a. Ale od kiedy pami臋tam, zawsze sowa by艂a ju偶 s臋dziwa. Ale mam przyjaci贸艂k臋 starsz膮 ode mnie, ropuch臋 z Kors Fochno, ona opowie ci wszystko dok艂adnie o sowie.
I poszed艂 orze艂 do ropuchy z Kors Fochno.
- Powiedz mi, kochana ropucho, czy wiesz, odk膮d 偶yje na 艣wiecie sowa?
Na to rzek艂a mu ropucha:
- Odk膮d 偶yj臋, nic nie jem innego jak proch ziemi i nigdy jeszcze nie najad艂am si臋 do syta. Widzisz te g贸ry - olbrzymy doko艂a bagna? Pami臋tam, 偶e dawno, dawno temu, gdy by艂am jeszcze m艂od膮 偶abk膮 - by艂a to zupe艂na nizina. Ca艂膮 ziemi臋 z tych g贸r strawi艂am i z偶u艂am, ale nie pami臋tam sowy, aby by艂a kiedy艣 m艂oda. Zawsze by艂a stara i od setek lat rozlega艂 si臋 jej przera藕liwy g艂os w lasach i g贸rach Kwm Kwawlyd: uhu! uhu!
Odt膮d orze艂 wiedzia艂, 偶e najstarsze zwierz臋ta na 艣wiecie to jele艅 z Rhedenfree, 艂oso艣 z Llyn Llifon, kos z Kwiigwi, ropucha z Kors Fochno i sowa z Kwm Kwawlyd.
O Z艁OTYM JAB艁USZKU I Z艁EJ CIOTCE
Zy艂y raz dwie kr贸lowe. Ka偶da z nich mia艂a c贸rk臋. Jedna c贸rka by艂a pi臋kna, druga brzydka.
Kiedy pi臋kna kr贸lewna wyros艂a, powiedzia艂a do matki:
- Chc臋 odwiedzi膰 mego brata-kr贸la. Pozw贸l, by ciotka mnie do niego odprowadzi艂a. - Dobrze - odrzek艂a matka.
Kiedy ju偶 mia艂y wyruszy膰 w drog臋, matka kr贸lewny wsu颅n臋艂a c贸rce do kieszeni z艂ote jab艂uszko. Jab艂uszko mia艂o t臋 w艂a艣ciwo艣膰, 偶e natychmiast dawa艂o zna膰 matce, gdy tylko jej dziecku dzia艂a si臋 krzywda.
Ciotka ze sw膮 c贸rk膮 i siostrzenic膮 wsiad艂y na os艂y i poje颅cha艂y.
Kiedy ju偶 by艂y daleko od domu, kr贸lewna poczu艂a pragnienie i posz艂a do 藕r贸de艂ka, aby napi膰 si臋 wody.
A gdy si臋 nachyli艂a nad 藕r贸de艂kiem, z艂ote jab艂uszko wpad艂o do wody.
Wtedy ciotka krzykn臋艂a:
- Spiesz si臋, niezdaro, czy my艣lisz, 偶e b臋d臋 na ciebie czeka艂a?
W tej samej chwili jab艂uszko odezwa艂o si臋 g艂osem kr贸lowej, matki dziewczynki:
- Ja to s艂ysz臋, wszystko s艂ysz臋!
- Jak to? - zapyta艂a przestraszona ciotka -czy偶by matka twoja s艂ysza艂a moje s艂owa na tak膮 odleg艂o艣膰?
- Chod藕, moje ty serde艅ko - zmieni艂a nagle g艂os - pomog臋 ci znale藕膰 jab艂ko i wsi膮艣膰 na osio艂ka.
Dziewczynka wydoby艂a jab艂ko z wody i pojecha艂y dalej.
W drodze kr贸lewnie zn贸w zachcia艂o si臋 pi膰. Zsiad艂a z osio艂ka i zaczerpn臋艂a wody ze strumyka.
Ciotka zacz臋艂a zrz臋dzi膰:
- C贸偶 ty sobie my艣lisz, 偶e b臋d臋 ci膮gle czeka膰 na ciebie, ty wstr臋tna dziewczyno!
- Ach, ja to s艂ysz臋, wszystko s艂ysz臋! - zawo艂a艂o nagle z艂ote jab艂uszko g艂osem matki dziewczynki.
- Jak to? Czy偶 twoja matka s艂yszy na tak膮 odleg艂o艣膰? - zapyta艂a z przestrachem ciotka.
- Chod藕 ju偶, droga dziecino! Pomog臋 ci wsi膮艣膰 na osio艂ka. Daj mi tylko swoje z艂ote jab艂uszko, bo je w drodze zgubisz. Schowam ci je. - I wzi臋艂a od kr贸lewny z艂ote jab艂uszko, i wrzuci艂a je do g艂臋bokiego stawu.
Kiedy ju偶 by艂y blisko kr贸lewskiego zamku, ciotk膮 rzek艂a do dziewczynki:
- Je艣li odwa偶ysz si臋 powiedzie膰 kr贸lowi, 偶e jeste艣 jego siostr膮, to ci臋 zabij臋.
Gdy kr贸l dowiedzia艂 si臋 o przyje藕dzie swej ma艂ej siostrzycz颅ki, wyszed艂 z ca艂膮 艣wit膮 naprzeciw.
- Witaj, droga ciotko! Witajcie, dzieci!
Kr贸l przypatrywa艂 si臋 obu dziewczynkom i nie wiedzia艂, kt贸ra z nich jest jego siostr膮, gdy偶 nie widzia艂 jej nigdy w 偶yciu.
Wreszcie zapyta艂 ciotki:
- Powiedz mi, kt贸ra dziewczynka jest moj膮 ukochan膮 siostrzyczk膮? - Ta - odpowiedzia艂a ciotka i wskaza艂a na swoj膮 c贸rk臋, brzydk膮 i t艂ust膮, co spode 艂ba patrzy艂a na kr贸la i jego 艣wit臋.
- A tamta druga? - zapyta艂 kr贸l.
- To jest moja c贸rka. Ale jest z艂a i leniwa. Musisz jej da膰 koniecznie jak膮艣 prac臋 - rzek艂a ciotka.
- Dlaczego? C贸偶 za prac臋 mog臋 da膰 tak ma艂ej dziewczynce?
- Je艣li jej nie dasz pracy - to o 艣wicie wyje偶d偶am; nie mog臋 si臋 zgodzi膰, 偶eby zbija艂a b膮ki na zamku i nic nie robi艂a. Moja c贸rka nie ma brata na tronie i musi si臋 przyzwyczai膰 do ci臋偶kiego 偶ycia.
- Je艣li ju偶 tak koniecznie chcesz, ciotko, to niechaj偶e strze偶e g膮sek na 艂膮ce - rzek艂 kr贸l.
Wieczorem nie da艂a siostrzenicy nic do jedzenia i kaza艂a jej pos艂a膰 na s艂omie, w stajni, obok osio艂k贸w.
Nazajutrz wetkn臋艂a dziewczynce kawa艂ek suchego chleba do r膮czki.
Dziewczynka posz艂a z g膮skami na 艂膮k臋.
Tymczasem z艂ote jab艂uszko le偶膮c na dnie stawu, mog艂o tylko bardzo cicho szepta膰 matce o tym, co si臋 dzieje z jej c贸rk膮. Ale i ten s艂abiutki szept doszed艂 ucha matki.
- Z艂a ciotka dr臋czy kr贸lewn臋 - s艂yszy kr贸lowa pewnego ranka.
I biedna matka zap艂aka艂a nad losem swego dziecka.
Tymczasem dziewczynka chodzi po 艂膮ce za g膮skami i m贸wi:
- Moje 艣liczne, bia艂e g膮ski! Macie tu chleb, kt贸ry dosta颅艂am na 艣niadanie. Ju偶 dzie艅 mija, jak jestem u mego brata-kr贸la, a on nic nie wie, 偶e jestem jego siostrzyczk膮 i 偶e go bardzo kocham.
I pokruszy艂a chleb g膮skom.
Kiedy zapad艂 zmierzch, dziewczynka wr贸ci艂a z 艂膮ki z g膮skami, g艂odna, przemok艂a od rosy i zm臋czona. Po艂o偶y艂a si臋 spa膰 w stajni na s艂omie.
Na drugi dzie艅 ciotka zn贸w da艂a dziewczynce kawa艂ek suchego chleba.
Chodzi dziewczynka po 艂膮ce za g膮skami i m贸wi:
- Moje 艣liczne, bia艂e g膮ski! Macie tu chleb, kt贸ry dosta艂am na 艣niadanie. Ja sobie nazbieram jag贸dek w gaju. Ju偶 drugi dzie艅 jestem w go艣cinie u mego brata-kr贸la, a on nawet nie wie, 偶e jestem jego siostrzyczk膮 i 偶e go bardzo kocham.
Trzeciego dnia rano ciotka zn贸w wyp臋dzi艂a dziewczynk臋 na 艂膮k臋 z kawa艂kiem suchego chleba.
Chodzi dziewczynka po 艂膮ce, chodzi i m贸wi:
- Moje 艣liczne, bia艂e g膮ski! Macie, jedzcie chleb, kt贸ry dosta艂am na 艣niadanie od mojej ciotki. Ja sobie nazbieram jag贸dek. Ju偶 trzeci dzie艅 goszcz臋 w zamku mego brata-kr贸la, a on nic nie wie o tym, 偶e jestem jego siostrzyczk膮 i 偶e go bardzo kocham!
S艂owa te us艂ysza艂 kr贸l, jej brat, kt贸ry jecha艂 w艂a艣nie 艂膮k膮 do lasu na polowanie.
Porwa艂 dziewczynk臋 w ramiona i zawo艂a艂:
- Moja ukochana siostrzyczko, a wi臋c ty ni膮 jeste艣, nie tamta z艂a i niegodziwa dziewczynka, co muszkom urywa skrzyde艂ka. P贸jd藕 ze mn膮. Ju偶 nigdy nie b臋dziesz g艂odna i smutna.
I poszed艂 wraz z dziewczynk膮 do pa艂acu. Tam j膮 nakarmi艂 i napoi艂, przebra膰 j膮 kaza艂 w 艣liczne sukieneczki, a z艂膮 ciotk臋 wygna艂 z zamku.
M膭DRY ZAJ膭C I OSIEMDZIESI臉CIU TRZECH KSI膭呕膭T
Dawno temu 偶y艂o osiemdziesi臋ciu trzech ksi膮偶膮t. Byli to rodzeni bracia. Ka偶dy z nich chcia艂 zosta膰 cesarzem, dlatego te偶 dzieli艂a ich zazdro艣膰, nieufno艣膰 i k艂贸tnie.
Tylko najm艂odszy ksi膮偶臋 nie pragn膮艂 tronu. Marzy艂 on tylko o cudnej ksi臋偶niczce z prowincji Inaba. Jego osiemdziesi臋ciu dwu braci r贸wnie偶 s艂ysza艂o o pi臋kno艣ci ksi臋偶niczki i ka偶dy z nich pragn膮艂 j膮 po艣lubi膰.
Pewnego razu postanowili wszyscy wyruszy膰 do Inaba i stara膰 si臋 o r臋k臋 ksi臋偶niczki.
Najm艂odszy ksi膮偶臋, Mitsuko, b艂aga艂 ich ze 艂zami w oczach, by go zabrali ze sob膮. Zgodzili si臋 wreszcie starsi bracia, ale pod warunkiem, 偶e b臋dzie im s艂u偶y艂. Bo cho膰 stale si臋 mi臋dzy sob膮 k艂贸cili, to 艂膮czy艂a ich wsp贸lna nienawi艣膰 do najm艂odszego brata.
Smutny kroczy艂 Mitsuko za nimi, ob艂adowany tobo艂ami jak wielb艂膮d.
I tak min臋li Kap-Ketta.
Na drodze le偶a艂 zaj膮c i j臋cza艂 z b贸lu, gdy偶 mia艂 sk贸r臋 poranion膮. Bracia wy艣miali go i powiedzieli:
- Je艣li chcesz pos艂ucha膰 naszej dobrej rady, przyjacielu, to wskocz szybko do morza, wyk膮p si臋, potem po艂贸偶 si臋 na skale, gdzie wieje silny wiatr, a zobaczysz, jak ci si臋 rany zagoj膮!
Biedny zaj膮c uwierzy艂 im, podzi臋kowa艂 pi臋knie za dobr膮 rad臋 i wskoczy艂 do morza. Potem z trudem wspi膮艂 si臋 na zbocze g贸rskie, gdzie wia艂 silny wiatr. Ale wiatr wysuszy艂 szybko wod臋 na grzbiecie zaj膮ca, sucha s贸l morska w偶ar艂a si臋 w rany i biedny zaj膮c cierpia艂 jeszcze bardziej ni偶 przedtem.
Nied艂ugo potem nadszed艂 najm艂odszy ksi膮偶臋, Mitsuko.
- Co ci jest, biedny zaj膮cu? - zapyta艂 ze wsp贸艂czuciem.
- Kochany przyjacielu, zatrzymaj si臋 na chwil臋, opowiem ci histori臋 mego 偶ycia - odpowiedzia艂 zaj膮c.
Mitsuko usiad艂 obok niego na ziemi, a wtedy zaj膮c zacz膮艂 sw膮 opowie艣膰:
- 呕y艂em spokojnie na wyspie Oki, a偶 pewnego razu zachcia艂o mi si臋 koniecznie dosta膰 na l膮d. Ale nie wiedzia艂em, jak si臋 do tego zabra膰. Wreszcie wpad艂em na pomys艂. Zwo艂a艂em wszystkie krokodyle i powiedzia艂em im:
- Musimy policzy膰, ile krokodyli 偶yje na 艣wiecie. U艂贸偶cie si臋 wi臋c rz臋dem od wyspy Oki do Kap-Ketta. Ja b臋d臋 bieg艂 po waszych grzbietach i zlicz臋, ile was jest. Potem przelicz臋 wszystkie zaj膮ce i wtedy b臋dziemy wreszcie wiedzieli, czy jest wi臋cej krokodyli na 艣wiecie, czy zaj臋cy.
Krokodyle zgodzi艂y si臋 ch臋tnie, gdy偶 same chcia艂y wiedzie膰, ile ich jest na 艣wiecie, u艂o偶y艂y si臋 wi臋c rz臋dem tak, 偶e mog艂em po ich grzbietach swobodnie przebiec a偶 do Kap-Ketta. Kiedy ju偶 by艂em na brzegu, co艣 mnie podkusi艂o i zawo艂a艂em:
- O, g艂upie krokodyle, ale偶 was nabra艂em. Dzi臋kuje za trudy!
I to mnie zgubi艂o. Bo ostatni z brzegu krokodyl jak mnie nie schwyci za sk贸r臋, jak nie zacznie tarmosi膰 swymi k艂ami! Zerwa艂 mi ca艂膮 sier艣膰 z grzbietu, ledwie z 偶yciem uszed艂em.
- Sprawiedliwie ci uczyni艂 - zauwa偶y艂 ksi膮偶臋 Mitsuko.
- Czekaj, to jeszcze nie koniec moich nieszcz臋艣膰 鈥 pisn膮艂 zaj膮c - Kiedy tu tak le偶a艂em i j臋cza艂em z b贸lu, przechodzi艂o drog膮 osiemdziesi臋ciu dwu ksi膮偶膮t. Poradzili mi oni, 偶ebym si臋 wyk膮pa艂 w s艂onym morzu, a p贸藕niej osuszy艂 na wietrze.
Tak te偶 uczyni艂em, g艂upiec, i czuj臋 teraz tak piekielny b贸l, 偶e chyba przyjdzie mi ju偶 wyzion膮膰 ducha -zako艅czy艂 z 艂kaniem zaj膮c.
- Id藕 do najbli偶szej rzeczki, wyk膮p si臋 w s艂odkiej wodzie, potem poszukaj kwiatu trzciny wodnej, rozsyp py艂ek kwietny po ziemi i wytarzaj si臋 w nim, a wygoj膮 ci si臋 wnet rany.
Zaj膮c uczyni艂 wedle rady ksi臋cia Mitsuko. Natychmiast wygoi艂a mu si臋 sk贸ra, sier艣膰 odros艂a i by艂a nawet bujniejsza ni偶 przedtem.
Uszcz臋艣liwiony zaj膮c nie wiedzia艂 jak dzi臋kowa膰 dobremu ksi臋ciu za rad臋.
- W jaki spos贸b mog臋 ci si臋 odwdzi臋czy膰, dobry panie? - zapyta艂.
Wtedy ksi膮偶臋 opowiedzia艂 mu o wszystkim.
- Kocham pi臋kn膮 ksi臋偶niczk臋 z Inaba, ale nie 艣miem nawet marzy膰 o niej, bo na pewno r臋k臋 jej otrzyma kt贸ry艣 z moich wspania艂ych osiemdziesi臋ciu dwu braci.
Na to zaj膮c rzecze:
- Pomog艂e艣 mi, o dobry ksi膮偶臋 Mitsuko, wi臋c teraz na mnie kolej!
I poszli razem do prowincji Inaba.
W mie艣cie uda艂 si臋 ksi膮偶臋 z zaj膮cem do pa艂acu ksi臋偶niczki, gdzie by艂o ju偶 osiemdziesi臋ciu dwu jego braci.
Ksi臋偶niczka z Inaba siedzia艂a za 艣cian膮 z bambusu. W 艣cianie by艂 wyci臋ty male艅ki otw贸r. Przez ten otw贸r ksi臋偶niczka wyci膮ga艂a sw膮 r臋k臋. Ka偶dy 偶e staraj膮cych si臋 o ni膮 rycerzy musia艂 z r臋ki tej odgadn膮膰, jakie ksi臋偶niczka ma oczy, jakie w艂osy i jaki nosek.
Kto nie zgadnie, ten ze wstydem musi uchodzi膰 z Inaba.
- Ten, kto mnie kocha, na pewno odgadnie - m贸wi艂a ksi臋偶niczka.
Osiemdziesi臋ciu dwu ksi膮偶膮t siedzia艂o w sali i wpatrywa艂o si臋 w bambusow膮 艣cian臋. Tymczasem zaj膮c wskoczy艂 przez okno do pokoju ksi臋偶niczki, siad艂 u jej st贸p i zacz膮艂 jej opowiada膰 o swych przygodach. M贸wi艂 o krokodylach z wyspy Oki i o tym, jak go oszuka艂o osiemdziesi臋ciu dwu ksi膮偶膮t i o dobrym ksi臋ciu Mitsuko. Ksi臋偶niczk臋 tak zaciekawi艂a ta historia, 偶e zapomnia艂a wyci膮gn膮膰 r臋k臋 przez okno. A wtedy zaj膮c wystawi艂 czym pr臋dzej przez otw贸r sw贸j ogon.
I naraz osiemdziesi臋ciu dwu ksi膮偶膮t zawo艂a艂o:
- Ksi臋偶niczka wygl膮da jak zaj膮c!
Oburzona ksi臋偶niczka prosi艂a ojca swego, pot臋偶nego w艂adc臋 Inaba, aby wygna艂 osiemdziesi臋ciu dwu ksi膮偶膮t, co 艣mieli tak obrazi膰 jej pi臋kno艣膰.
Gdy smutni, ze zwieszonymi ze wstydu g艂owami, opuszczali pa艂ac, zapyta艂a ksi臋偶niczka zaj膮ca:
- A gdzie偶 jest 贸w m艂ody i dobry ksi膮偶臋 Mitsuko? Zaj膮c wtedy - hyc! do ksi臋cia, kt贸ry siedzia艂 samotny w purpurowej komnacie, i kaza艂 mu podej艣膰 do okienka.
Mitsuko ujrza艂 zwieszaj膮c膮 si臋 z okienka r膮czk臋 ksi臋偶niczki, pi臋kn膮 jak kwiat lotosu. I rzek艂 bez namys艂u:
- Ksi臋偶niczka z Inaba ma czarne oczy, ogromne jak gwiazdy nocne, a w艂osy jak skrzyd艂o kruka, posta膰 jej smuk艂a jak pie艅 wi艣ni, a policzki pachn膮ce jak kwiat magnolii.
Wtedy ksi臋偶niczka wychyli艂a si臋 z okienka i rzek艂a:
- Naprawd臋, musisz mnie kocha膰 szczerze, rycerzu! Kr贸l wyprawi艂 im huczne wesele, a m膮dry zaj膮c dosta艂 wspania艂膮 porcj臋 kapusty i zakropi艂 j膮 winem ry偶owym.
O TRZECH BRACIACH, KT脫RZY BYLI DO SIEBIE PODOBNI
Dawno temu 偶yli trzej bracia, a byli tak do siebie podobni, 偶e nie mo偶na by艂o ich odr贸偶ni膰. Kiedy doro艣li, postanowili p贸j艣膰 w 艣wiat szuka膰 szcz臋艣cia. Rozstaj膮c si臋 zakopali w ziemi no偶e i poprzysi臋gli, 偶e wr贸c膮 po nied艂ugim czasie, a czyj n贸偶 pokryje si臋 rdz膮, tego p贸jd膮 szuka膰 cho膰by na koniec 艣wiata. I ka偶dy z nich ruszy艂 w inn膮 stron臋.
Najm艂odszy z braci, imieniem Jurgis, uda艂 si臋 na wsch贸d. W drodze spotka艂 lwa.
- Czy mog臋 ci towarzyszy膰? - zapyta艂 lew m艂odzie艅ca.
- B臋d臋 ci bardzo rad - odpowiedzia艂 Jurgis i poszli razem.
Niezad艂ugo spotkali nied藕wiedzia.
- Czy mog臋 ci towarzyszy膰? - zapyta艂 nied藕wied藕 m艂odzie艅ca.
- B臋d臋 ci bardzo rad - odpowiedzia艂 Jurgis i wzi膮艂 nie颅d藕wiedzia ze sob膮.
Potem zaszed艂 mu drog臋 lis, w ko艅cu zaj膮c i ca艂a ta gro颅madka w臋drowa艂a wsp贸lnie. Po siedmiu dniach i nocach zna颅le藕li si臋 w du偶ym mie艣cie. D艂ugo b艂膮kali si臋 po opustosza艂ych ulicach, zanim ujrzeli cz艂owieka. By艂 on blady ze strachu i opo颅wiedzia艂 Jurgisowi, 偶e kraj ca艂y pogr膮偶ony jest w 偶a艂obie, gdy偶 zbli偶a si臋 dzie艅, w kt贸rym straszny smok ma po偶re膰 kr贸lewn臋. Gdy to us艂ysza艂 Jurgis, nie namy艣laj膮c si臋 wiele wyruszy艂 wraz ze wszystkimi zwierz臋tami na wybrze偶e morskie.
艢wita艂o ju偶, gdy ujrzeli orszak kr贸lewski zmierzaj膮cy nad morze. Gdy tylko kr贸lewna zbli偶y艂a si臋 do brzegu, straszliwy smok o sze艣ciu g艂owach wynurzy艂 si臋 z wody. Wtedy Jurgis strzeli艂 z 艂uku, zrani艂 go w 艣lepia, a zwierz臋ta rzuci艂y si臋 na potwora i rozerwa艂y go w kawa艂ki.
Jurgis poszed艂 dalej swoj膮 drog膮 nie s艂uchaj膮c dzi臋kczynnych s艂贸w kr贸lewny.
Tymczasem ocalona od 艣mierci kr贸lewna wr贸ci艂a do pa艂acu. Rado艣膰 jej ojca nie mia艂a granic.
- Ten, kto uratowa艂 m膮 c贸rk臋, b臋dzie jej m臋偶em - og艂osi膰 rozkaza艂 w ca艂ym kraju.
W贸wczas zg艂osi艂 si臋 pewien dworzanin i powiedzia艂:
- To ja zabi艂em smoka!
Wdzi臋czny kr贸l odda艂 mu r臋k臋 kr贸lewny i nazajutrz mia艂 si臋 odby膰 艣lub. Kr贸lewna p艂aka艂a po kryjomu, gdy偶 dworzanin ten by艂 bardzo z艂ym i okrutnym cz艂owiekiem. Obawia艂a si臋 go bardzo i dlatego milcza艂a, i nie opowiedzia艂a ojcu o jego k艂amstwie.
Jak wielkie by艂o zdumienie kr贸lewny, gdy nast臋pnego dnia w艣r贸d go艣ci 艣lubnych ujrza艂a m艂odego Jurgisa, swego wybawc臋! Upad艂a wtedy na kolana przed ojcem i wyzna艂a mu ca艂膮 prawd臋 Kr贸l kaza艂 wtr膮ci膰 z艂ego dworzanina do lochu.
Wkr贸tce odby艂 si臋 艣lub Jurgisa i kr贸lewny.
Pewnego dnia ujrza艂 Jurgis na niebie 艂un臋. Szybko kaza艂 osiod艂a膰 swego rumaka, zabra艂 lwa, nied藕wiedzia, lisa i zaj膮ca i wyruszy艂 w stron臋, sk膮d wida膰 by艂o ogie艅. Nie wstrzyma艂y go 艂zy kr贸lewny i pro艣by kr贸la.
By艂 ju偶 niedaleko miejsca, z kt贸rego bucha艂y p艂omienie, gdy wtem ujrza艂 staruszk臋 dr偶膮c膮 z zimna.
- Dlaczego nie grzejesz si臋 przy ogniu? - zapyta艂 Jurgis.
- Nie wolno mi - odpowiedzia艂a starucha. - Ale daj mi troch臋 sier艣ci twoich zwierz膮t, to wnet si臋 ogrzej臋.
Wtedy Jurgis da艂 jej troch臋 puchu zaj臋czego. Starucha rzuci艂a puch w ogie艅 i w tej samej chwili Jurgis i zwierz臋ta zamienili si臋 w kamienie.
Tymczasem starszy brat Jurgisa powr贸ci艂 do rodzinnego domu, wykopa艂 n贸偶 brata z ziemi i... o zgrozo! N贸偶 by艂 pokryty rdz膮! Wtedy pomy艣la艂: musz臋 go ratowa膰, cho膰bym mia艂 zaw臋drowa膰 na koniec 艣wiata!
Czterdzie艣ci dni i czterdzie艣ci nocy w臋drowa艂 艣redni brat, a偶 przyby艂 do wielkiego miasta. 呕a艂oba panowa艂a w grodzie.
- Kto tu umar艂? - zapyta艂 brat jakiego艣 mieszka艅ca.
- Ju偶 p贸艂 roku min臋艂o, jak waleczny kr贸l Jurgis, pogromca smoka, wyruszy艂 w 艣wiat i 艣lad po nim zagin膮艂 - odpowiedzia艂 cz艂owiek.
Gdy to us艂ysza艂 brat, uda艂 si臋 na dw贸r kr贸lewski, a 偶e by艂 podobny do Jurgisa jak dwie krople wody, kr贸lewna wzi臋艂a go za m臋偶a i rzuci艂a mu si臋 z p艂aczem w ramiona.
Gdy si臋 dowiedzia艂a, 偶e jest jego bratem, opowiedzia艂a mu o wszystkim. Kilka dni przebywa艂 艣redni brat na dworze kr贸lewskim. Pewnego wieczora ujrza艂 na niebie ogromn膮 艂un臋. Kaza艂 osiod艂a膰 rumaka i ruszy艂 w drog臋. Po drodze spotka艂 lwa, nied藕wiedzia, lisa i zaj膮ca. Zwierz臋ta prosi艂y, aby je zabra艂 ze sob膮, i. wszyscy razem pop臋dzili dalej.
Niedaleko ognia ujrza艂 siw膮. staruch臋, kt贸ra dr偶a艂a z zimna.
Na jej pro艣b臋 da艂 jej troszk臋 puchu z futra nied藕wiedzia. Starucha rzuci艂a puch w ogie艅 i w tej samej chwili 艣redni brat wraz z zwierz臋tami zamienili si臋 w kamienie.
Gdy bracia d艂ugo nie wracali, najstarszy brat uda艂 si臋 do domu rodzinnego, wykopa艂 oba no偶e i ze zgroz膮 dostrzeg艂 rdz臋 na ich ostrzach. W贸wczas postanowi艂 odszuka膰 swych braci cho膰by na ko艅cu 艣wiata.
Czterdzie艣ci dni i czterdzie艣ci nocy w臋drowa艂 przez g贸ry i lasy, a偶 znalaz艂 si臋 przed murami wielkiego miasta. Miasto pogr膮偶one by艂o w smutku i 偶a艂obie.
Od mieszka艅c贸w dowiedzia艂 si臋, 偶e kraj ca艂y op艂akuje swego dzielnego kr贸la, pogromc臋 strasznego smoka. Przed rokiem zgin膮艂 kr贸l bez wie艣ci. Nie namy艣laj膮c si臋 wiele poszed艂 najstarszy brat na dw贸r kr贸lewski, a 偶e by艂 podobny do Jurgisa jak dwie krople wody, kr贸lewna zemdla艂a na jego widok z rado艣ci, my艣l膮c, 偶e to jej ukochany m膮偶.
Gdy si臋 dowiedzia艂a, 偶e jest jego bratem, prosi艂a go, by zosta艂 na dworze i by艂 jej go艣ciem.
Lecz ju偶 nast臋pnego dnia o 艣wicie, gdy najstarszy brat ujrza艂 czerwon膮 艂un臋 na niebie, wyskoczy艂 z 艂o偶a, dosiad艂 rumaka i jak wicher pogna艂 do lasu. Po drodze spotka艂 lwa, nied藕wiedzia, zaj膮ca i lisa. Zabra艂 zwierz臋ta ze sob膮 i pojecha艂 dalej.
Niedaleko ognia ujrza艂 staruszk臋 dr偶膮c膮 z zimna.
- Dlaczego nie grzejesz si臋 przy ogniu? - zapyta艂.
- Nie wolno mi; tylko sier艣膰 twoich zwierz膮t mo偶e mnie ogrza膰!
- A co to za laska le偶y przy tobie? - rzek艂 najstarszy brat. To m贸wi膮c wzi膮艂 kij do r臋ki i zacz膮艂 nim ok艂ada膰 z艂膮 wied藕m臋.
- Powiedz, z艂a czarownico, co艣 zrobi艂a z moimi bra膰mi?
- Oto oni - wskaza艂a starucha na kamienie le偶膮ce przy ognisku.
- Je艣li mi ich nie o偶ywisz, zabij臋 ci臋 - zagrozi艂 wied藕mie najstarszy brat.
Czarownica przel臋k艂a si臋 s艂贸w brata i rzek艂a:
- Id藕 do 藕r贸de艂ka, kt贸re bije za si贸dma g贸ra i si贸dm膮 rzek膮, a potem nabierz wody i skrop ni膮 kamienie.
Uczyni艂 brat wedle s艂贸w wied藕my, a gdy tylko krople wody
藕r贸d艂a pad艂y na kamienie, o偶yli jego ukochani bracia i wszystkie zwierz臋ta. Skropi艂 wod膮 staruch臋, a ona w tej偶e chwili zamieni艂a si臋 w czarny kamie艅.
Uradowani bracia wr贸cili na dw贸r kr贸lewski.
Kr贸lewna nie wierzy艂a swym oczom. Bracia byli tak do siebie podobni, 偶e nie wiedzia艂a, kt贸rego jest 偶on膮.
Wtedy najm艂odszy, Jurgis, rzuci艂 si臋 jej do kolan i rzek艂:
- Ukochana! To ja jestem twoim m臋偶em!
I trzej bracia 偶yli d艂ugo w zgodzie i szcz臋艣ciu.
Ale t臋sknota za domem rodzinnym nie dawa艂a im spokoju. Po wielu latach postanowili odwiedzi膰 starego ojca, kt贸ry 偶y艂 samotnie w dalekiej krainie. Wszyscy trzej wraz z kr贸lewn膮 i zwierz臋tami wyruszyli w drog臋.
Gdy ju偶 zmrok zapad艂 i trzeba by艂o pomy艣le膰 o noclegu, znale藕li si臋 w lesie. Ujrzeli tam chatk臋 tak niziutk膮, 偶e dachem dotyka艂a ziemi. Chatka by艂a pusta. Znu偶eni u艂o偶yli si臋 do snu. Tylko najstarszy brat nie m贸g艂 zasn膮膰 i czuwa艂 przez ca艂膮 noc.
O p贸艂nocy przylecia艂y sowy i zacz臋艂y huka膰: - Pu-hu! pu-huu! o, gdyby oni wiedzieli, 偶e ich stary ojciec umiera w dalekiej stronie, to nie spaliby tak spokojnie.
Gdy to us艂ysza艂 brat, obudzi艂 wszystkich, opowiedzia艂 im o nocnej rozmowie s贸w i szybko pod膮偶yli w drog臋. Zastali ojca na 艂o偶u 艣mierci. Wtedy najstarszy brat skropi艂 ojca wod膮 ze 藕r贸de艂ka zza si贸dmej g贸ry i si贸dmej rzeki i ojciec powr贸ci艂 do zdrowia. Odt膮d wszyscy 偶yli w szcz臋艣ciu i weselu.
Z艁ODZIEJ ORZECH脫W KOKOSOWYCH
By艂 raz tygrys, a przed jego domem ros艂a olbrzymia palma kokosowa o wielkich owocach. A 偶e tygrys by艂 sk膮py, kaza艂 obwie艣ci膰 wszystkim zwierz臋tom, 偶e ka偶dego, kto zerwie cho膰 jeden kokos, rozszarpie na kawa艂ki. Nawet 偶贸艂w w skorupie o tym si臋 dowiedzia艂, ale 偶贸艂w, jak 偶贸艂w, wcale si臋 tym nie przej膮艂.
By艂o to w okresie dojrzewania kokos贸w. 呕贸艂w wybra艂 si臋 z wizyt膮 do swego wiernego przyjaciela - wy偶艂a. M贸wili o pogodzie, o z艂ych czasach...
- Drogi przyjacielu - rzek艂 nagle 偶贸艂w - ju偶 dojrza艂y orzechy tygrysa, czy nie mia艂by艣 ochoty ich skosztowa膰?
- Przyznam ci si臋, 偶e ju偶 od dawna mam na nie chrapk臋, jestem nawet got贸w p贸j艣膰 z tob膮, ale czy s艂ysza艂e艣 o gro藕bie tygrysa?
- E, to g艂upstwo, jako艣 tam b臋dzie! A wi臋c jutro o 艣wicie wyruszamy w drog臋. Ale wiesz, jak mnie ci臋偶ko z tym ran颅nym wstawaniem, wi臋c przyjd藕, drogi przyjacielu, do mnie
i obud藕 mnie.
Nazajutrz o um贸wionej porze zapuka艂 wy偶e艂 do mieszkania 偶贸艂wia.
- Ju偶, ju偶 id臋 - zawo艂a艂 偶贸艂w, wygramoli艂 si臋 przed chat臋, zawiesi艂 torb臋 przez rami臋 i ruszyli w drog臋.
W milczeniu szli przez pewien czas, wtem odezwa艂 si臋 偶贸艂w do wy偶艂a:
- Aha, by艂bym zapomnia艂! Musz臋 ci zwr贸ci膰 uwag臋, 偶e czasami zdarza si臋, i偶 orzech spada z palmy na g艂ow臋 i to jest troszk臋 bolesne. Musisz mi przyrzec, z艂otko, 偶e nie b臋dziesz krzycza艂, tylko zaci艣niesz z臋by i zaczniesz sobie nuci膰 po cichu: 鈥瀐m, hm, hm! makekenbe na motu la motu ma".
- Ale偶, czy jestem tak g艂upi, 偶eby krzycze膰? Czy偶 nie wiem, 偶e gdyby tygrys us艂ysza艂, to by艂oby po nas!?
- Tak, tak, tobie dobrze m贸wi膰, bo ty przecie偶 mo偶esz si臋 zawsze ratowa膰, ale ja na moich kr贸tkich n贸偶kach!
- Ach, nie martw si臋, przyjacielu, nawet nie pisn臋 z b贸lu - powiedzia艂 pies.
Rozmawiaj膮c tak znale藕li si臋 niedaleko palmy kokosowej. Na ziemi le偶a艂y wielkie g艂owy kokos贸w. 呕贸艂w chowa艂 orzechy do swojej sakwy, a wy偶e艂 zbiera艂 je wymachuj膮c ogonem z rado艣ci.
Nagle: stuk! To orzech spad艂 na grzbiet 偶贸艂wia. 呕贸艂w jakby nigdy nic zbiera艂 sobie dalej orzechy, gdy偶 poprzez sw贸j gruby pancerz prawie nie odczu艂 b贸lu.
Po chwileczce zn贸w da艂 si臋 s艂ysze膰 szelest w ga艂臋ziach palmy i zn贸w spad艂 olbrzymi orzech prosto tym razem na 艂eb psa.
- Hau! hau! - zawy艂 wy偶e艂, porzuci艂 torb臋, podwin膮艂 ogon i skoml膮c uciek艂 do domu.
- Ach! co on mi narobi艂! - wyszepta艂 偶贸艂w z przera偶e颅niem, gdy偶 w krzakach pos艂ysza艂 ju偶 kroki tygrysa. By艂 jeszcze na tyle przytomny, 偶e zdo艂a艂 si臋 ukry膰 w suchym listowiu mimozy.
Nagle ujrza艂 przed sob膮 tygrysa.
- A! z艂odzieje! - krzycza艂 rozw艣cieczony podnosz膮c sakw臋 psa z ziemi - ja wam poka偶臋!
Tygrys chcia艂 ju偶 wr贸ci膰 do domu, gdy nagle ze szczytu palmy dolecia艂 go 艣piew ptaka: 鈥瀙od li艣膰mi, pod li艣膰mi, ty颅grysie!"
Wtedy tygrys zawr贸ci艂 i pocz膮艂 szuka膰 z艂odzieja.
呕贸艂wiowi zrobi艂o si臋 ciemno przed oczyma, ciarki przesz艂y mu po grzbiecie, a tu ptaszek 艣piewa coraz g艂o艣niej: 鈥瀙od li艣膰颅mi, pod li艣膰mi!"
Tygrys nie mog膮c znale藕膰 nikogo, rozgniewa艂 si臋 na ptaka, gdy偶 my艣la艂, 偶e z niego drwi, urwa艂 wi臋c du偶膮 ga艂膮藕 z drzewa i rzuci艂 ze z艂o艣ci膮 w ptaka. Ale nie trafi艂.
Tymczasem 偶贸艂w przyczo艂ga艂 si臋 pod korzenie wielkiego drzewa i by艂 pewien, 偶e niebezpiecze艅stwo min臋艂o.
A tu ptak zaczyna zn贸w drze膰 si臋 ze szczytu palmy: 鈥瀙od pniem, tygrysie, pod pniem!"
W艂a艣nie tygrys przechodzi艂 pod tym drzewem, rozsun膮艂 li艣cie 艂apami i spojrza艂 wprost w oczy 偶贸艂wia.
- Aha! mam ci臋, ptaszka! - zawo艂a艂.
Zdj膮艂 torb臋 z plec贸w i chcia艂 ju偶 w niej schowa膰 偶贸艂wia (a mia艂 drug膮 star膮 i podart膮 zawieszon膮 przez plecy).
Wtedy 偶贸艂w powiedzia艂:
- Czy ci nie szkoda tej nowiutkiej torby? Ja jestem taki zab艂ocony, we藕 t臋 drug膮!
- S艂usznie! - powiedzia艂 tygrys i zamkn膮艂 偶贸艂wia w sta颅rej torbie. Zaledwie tygrys uszed艂 kilka krok贸w, gdy nasz 偶贸艂w pr臋dko wzi膮艂 si臋 do roboty i za chwil臋 odpoczywa艂 sobie na mi臋kkiej trawie. Kiedy ju偶 przyszed艂 troch臋 do siebie, uda艂 si臋 do swego przyjaciela, wy偶艂a, aby mu opowiedzie膰 o wszyst颅kim.
Tymczasem tygrys wr贸ci艂 do domu i od razu kaza艂 nastawi膰 wod臋 w garnku. Syna swego pos艂a艂 do znajomych i kaza艂 prosi膰 na uczt臋 z 偶贸艂wia.
Wszyscy zebrali si臋 ju偶 w domu tygrysa, ale jakie偶 by艂o ich zdziwienie, gdy gospodarz zamiast obiecanego 偶贸艂wia Wyj膮艂 z torby kilka orzech贸w kokosowych. Zaproszeni go艣cie w 艣miech, ale potem rozgniewali si臋, gdy偶 my艣leli, 偶e tygrys z nich zakpi艂. W艣r贸d przekle艅stw i wycia opu艣ci艂y zwierz臋ta dom tygrysa.
A tymczasem het, daleko, w swej kryj贸wce spotka艂 偶贸艂w wy偶艂a.
D艂ugo t艂umaczy艂 si臋 wy偶e艂 przed 偶贸艂wiem ze swego po颅st臋pku.
- Wiesz, gdyby mi teraz spad艂 orzech na g艂ow臋, to nawet bym nie pisn膮艂. W razie czego szepta艂bym tak jak ty: 鈥瀐m, hm, hm, makekembe la motu na motu ma" i ju偶!
Odt膮d pies i 偶贸艂w stali si臋 jeszcze serdeczniejszymi przyjaci贸艂mi. Pewnego pi臋knego ranka postanowili zn贸w wybra膰 si臋 na kokosy. O um贸wionej porze zjawi艂 si臋 wy偶e艂 u 偶贸艂wia i wyruszyli w drog臋.
Pod palm膮 by艂o cicho, na ziemi le偶a艂o du偶o orzech贸w i pies wraz z 偶贸艂wiem szybko nape艂nili swoje torby.
Nagle da艂 si臋 s艂ysze膰 szelest w艣r贸d ga艂臋zi. W tej samej chwili spad艂 wielki orzech na 艂eb psa. Wy偶e艂 zapomnia艂 o swym przyrzeczeniu i z wyciem pocz膮艂 ucieka膰. A biedny 偶贸艂w uczu艂 na grzbiecie 艂ap臋 tygrysa.
Gdy wy偶e艂 odbieg艂 ju偶 daleko, zacz臋艂y go dr臋czy膰 wyrzuty sumienia. A 偶y艂 w lesie stary, m膮dry w膮偶. Wy偶e艂 wst膮pi艂 do jego chaty i opowiedzia艂 mu o wszystkim. W膮偶 zamy艣li艂 si臋 i po chwili powiedzia艂:
- Id藕 na brzeg morza, nazbieraj du偶o wielkich muszli i kamyk贸w, nani偶 je na w艂贸kno liany, potem za艂贸偶 ten 艂a艅cuch na szyj臋, tak aby przy ka偶dym twym poruszeniu wydawa艂 g艂o艣ne d藕wi臋ki. Tak obwieszony p贸jd藕 nad rzeczk臋, tam ukry颅jesz si臋 w szuwarach i b臋dziesz czeka艂 na tygrysa. Tygrys przyjdzie do wodopoju, a wtedy zrobisz taki wrzask i szcz臋k przy pomocy muszli i kamieni, 偶e tygrys ucieknie my艣l膮c, 偶e to jaki艣 straszny potw贸r siedzi w wodzie. Nawet lew nie odwa偶y si臋 podej艣膰 do rzeczki! No, a wtedy tw贸j przyjaciel b臋dzie uratowany.
Wy偶e艂 a偶 zaszczeka艂 z zachwytu. Wywijaj膮c ogonem, pop臋dzi艂 drog膮.
Tymczasem tygrys wr贸ci艂 z 偶贸艂wiem do domu. Wprawdzie w drodze 偶贸艂w pr贸bowa艂 ucieczki, ale na pr贸偶no. Wszyscy go艣cie si臋 poschodzili i mia艂a si臋 odby膰 wielka uczta. Wtem okaza艂o si臋, 偶e nie ma w domu wody. Tygrys pos艂a艂 swe tygrysi膮tka po wod臋 do rzeczki, a sam zabawia艂 go艣ci opowiadaniem, jak to schwyta艂 偶贸艂wia pod palm膮. Biedny 偶贸艂w przechodzi艂 kolejno z pazur贸w lwa w 艂apy pantery.
Nagle pos艂yszeli wszyscy straszliwe wycie. To tygrysi膮tka wyblad艂e ze strachu wraca艂y znad rzeczki. Zaledwie mog艂y wykrztusi膰, 偶e jaki艣 straszny potw贸r chcia艂 je napa艣膰 nad wod膮.
Gdy to us艂ysza艂 lampart, powiedzia艂:
- Et, g艂upie szczeniaki, nie wiedzia艂em, 偶e takie z was tch贸rze!
I sam poszed艂 nad rzeczk臋. Ale za chwil臋 wr贸ci艂 ze zje偶on膮 sier艣ci膮 i nic nie chcia艂 m贸wi膰 z przera偶enia.
Poszed艂 potem leopard, ale wr贸ci艂 z niczym, wystraszony jak jagni臋.
Nawet goryl zawr贸ci艂 z rykiem i dr偶a艂 na ca艂ym ciele.
Wtedy lew przem贸wi艂: - Nie pozostaje mi nic innego, jak samemu p贸j艣膰 do rzeki. Wszyscy, widz臋, jeste艣cie tch贸rze!
I poszed艂. Za chwil臋 przybieg艂 ze zje偶on膮 grzyw膮 i przera偶eniem w 艣lepiach.
- D艂ugo ju偶 偶yj臋 na 艣wiecie, ale takiego potwora jeszcze nie s艂ysza艂em!
Zwierz臋ta ogarn膮艂 strach. - Co pocz膮膰?
Wtedy odezwa艂 si臋 s艂o艅: - Ja p贸jd臋, nabior臋 wody w tr膮b臋 i wr贸c臋.
W wielkim napi臋ciu oczekiwali wszyscy powrotu s艂onia. Niezad艂ugo pos艂yszeli straszliwe tr膮bienie. Nie wr贸偶y艂o to nic dobrego.
S艂o艅 za chwil臋 ukaza艂 si臋 przed domem i przerywanym g艂osem opowiedzia艂 o tym, co widzia艂 nad rzeczk膮. Tak si臋 przel膮k艂, 偶e nawet tr膮by nie rozwin膮艂, ale zaraz uciek艂 us艂y颅szawszy ryk potwora.
- Mam plan, drodzy przyjaciele - przem贸wi艂 w ko艅cu tygrys, kt贸ry przez ca艂y czas siedzia艂 cicho, zmartwiony i smutny. - Tylko wsp贸lnymi si艂ami uda si臋 nam z艂apa膰 i zabi膰 tego potwora, kt贸ry broni nam wodopoju.
W艣r贸d zwierz膮t zapanowa艂o poruszenie. Jedne by艂y za planem tygrysa, inne, co tch贸rzliwsze, protestowa艂y, w ko艅cu jednak偶e wszystkie ruszy艂y nad rzeczk臋. Na czele sta艂 lew, za nim tygrys i s艂o艅, potem reszta zwierz膮t. Wszystkie dr臋czy艂 niepok贸j. Kiedy ju偶 ostatnie zwierz臋 opu艣ci艂o dom tygrysa, wtedy 偶贸艂w, o kt贸rym wszyscy zapomnieli, wype艂z艂 z chaty i pocz膮艂 si臋 czo艂ga膰 szybko, byle jak najdalej od siedliska tygrysa.
Kiedy ju偶 by艂 daleko w d偶ungli, us艂ysza艂 weso艂e szczekanie. To jego przyjaciel wy偶e艂 bieg艂 do niego w podskokach, weso艂o wymachuj膮c ogonem.
- No, a to ich wywiod艂em w pole! Wszyscy ci g艂upcy stoj膮 opodal rzeczki i dr偶膮 ze strachu. Tygrys wypycha lwa, lew s艂onia, a s艂o艅 leoparda. A ja tymczasem pobieg艂em do chaty, gdy偶 my艣la艂em, 偶e ci臋 tam znajd臋. Domy艣li艂em si臋, 偶e uciek艂e艣 i polecia艂em twoim 艣ladem. I oto jestem.
- Ach! m贸j drogi przyjacielu, wi臋c to ty mnie ocali艂e艣 od 艣mierci? A ju偶 my艣la艂em, 偶e przyjdzie mi marnie zgin膮膰! Jak ja ci si臋 odwdzi臋cz臋!
- Ale偶 to drobnostka! Czeg贸偶 si臋 nie robi dla swych przyjaci贸艂 - odpar艂 skromnie wy偶e艂
I poszli zgodnie swoj膮 drog膮.
O M膭DRYM 呕脫艁WIU I OLIWKACH
Dawno, dawno temu mieszka艂y wszystkie zwierz臋ta w jednej osadzie, tylko olbrzymi pyton 偶y艂 samotnie w swojej w艂asnej wiosce w艣r贸d ska艂.
Pewnego roku straszny g艂贸d zapanowa艂 w ca艂ym kraju. Wszystkie zwierz臋ta mia艂y obwis艂膮 sk贸r臋 i wystaj膮ce 偶ebra, tylko pyton by艂 t艂usty i najedzony.
Kiedy zwierz臋ta nie mia艂y ju偶 nic do jedzenia w swojej wiosce, postanowi艂y wys艂a膰 na zwiady do pytona antylop臋. Ostatkiem si艂 dowlok艂a si臋 wychudzona antylopa do skalnej pieczary pytona. Olbrzymi w膮偶 wygrzewa艂 si臋 na s艂o艅cu. Sk贸ra jego l艣ni艂a i b艂yszcza艂a.
- Drogi bracie pytonie, powiedz mi, czym ty si臋 偶ywisz teraz, 偶e tak 艣wietnie wygl膮dasz, podczas gdy my umieramy z g艂odu? - zapyta艂a antylopa nie艣mia艂o.
- Bo wy nie wiecie, 偶e gdy nie ma czego innego, mo偶na je艣膰 owoce pewnego drzewa. S膮 one t艂uste i po偶ywne. Sp贸jrz, jaki mam t艂usty brzuch! - odpar艂 pyton i powoli rozwin膮艂 swe skr臋ty.
- O, dobry bracie pytonie, powiedz mi jak si臋 nazywa to drzewo, abym mog艂a ocali膰 mych g艂odnych towarzyszy - zawo艂a艂a antylopa.
- Drzewo to nazywa si臋 oliwka - odpar艂 pyton i da艂 antylopie kilka owoc贸w do spr贸bowania. Antylopa chciwie rzuci艂a si臋 na owoce i w mig je po艂kn臋艂a.
Antylopa podzi臋kowa艂a pytonowi i uradowana uda艂a si臋 do domu. W drodze przez ca艂y czas powtarza艂a sobie nazw臋 tego cudownego drzewa, kt贸re rodzi t艂uste owoce.
- Oliwka, oliwka, oliwka - szepta艂a do siebie. - Jakie to drzewo? - Oliwka - powtarza艂a. Wtem potkn臋艂a si臋 o kamie艅, kt贸ry stercza艂 nad Krokodylim Jeziorkiem, i upad艂a. I w艂a艣nie w tej samej chwili wylecia艂a jej z pami臋ci nazwa drzewa.
Zal臋kniona antylopa szepta艂a zn贸w: - Jakie drzewo? Mangan... Nie! Banan... Nie! Och! zapomnia艂am! Co to b臋dzie? I w 偶aden spos贸b nie mog艂a sobie przypomnie膰 nazwy drzewa.
Gdy by艂a ju偶 blisko wioski, wszystkie zwierz臋ta wysz艂y jej naprzeciw.
- No, czy dowiedzia艂a艣 si臋, czym si臋 偶ywi pyton, 偶e jest taki t艂usty? - pyta艂y j膮 na wy艣cigi.
Przera偶ona antylopa sk艂ama艂a i powiedzia艂a, 偶e nie mog艂a trafi膰 do wioski pytona.
I tak sz艂y coraz to inne zwierz臋ta do pytona: s艂o艅, lew, leopard, 偶yrafa, tygrys i wiele innych. Ale wszystkim przy颅darzy艂o si臋 to samo, co naszej antylopie: sz艂y, sz艂y i powta颅rza艂y sobie w pami臋ci nazw臋 drzewa oliwkowego, nagle poty颅ka艂y si臋 o kamie艅 przy Krokodylim Jeziorze i wnet zapomi颅na艂y, jak si臋 nazywa艂o to drzewo.
W ko艅cu powiedzia艂 偶贸艂w:
- Widz臋, 偶e wszyscy tu pomrzemy z g艂odu, musz臋 ja wybra膰 si臋 do pytona.
Wszystkie zwierz臋ta zacz臋艂y si臋 pok艂ada膰 na ziemi ze 艣miechu! Jak to, wi臋c one, naj艣ciglejsze, najm膮drzejsze, najprzebieglejsze by艂y ju偶 u pytona i wr贸ci艂y z niczym, a ten niezdara 偶贸艂w my艣li, 偶e co艣 wsk贸ra!
Jednak 偶贸艂w nic sobie nie robi艂 z ich 艣miechu i poszed艂 do pieczary pytona.
- Powiedz mi, drogi bracie pytonie, czym ty si臋 偶ywisz, 偶e tak 艣wietnie wygl膮dasz? - zapyta艂.
- Jem oliwki - odpar艂 pyton i podarowa艂 偶贸艂wiowi kilka owoc贸w.
- 艢wietne - mlaska艂 偶贸艂w jedz膮c chciwie - a jak si臋 nazywa to drzewo, co rodzi takie pyszne owoce?
- Drzewo oliwne - odpar艂 pyton i wyci膮gn膮艂 si臋 leniwie na s艂o艅cu.
Przez ca艂膮 drog臋 powtarza艂 sobie 偶贸艂w: -jakie drzewo? - drzewo oliwne, jakie drzewo? - oliwne. Szed艂 d艂ugo, d艂ugo, bo n贸偶ki mia艂 kr贸tkie i ci臋偶ko musia艂 si臋 napoci膰 d藕wigaj膮c na grzbiecie skorup臋. Przy Krokodylim Jeziorze potkn膮艂 si臋 o kamie艅, tak jak inne zwierz臋ta, ale 偶e by艂 m膮dry, wi臋c nie zapomnia艂 mimo to nazwy drzewa.
Stamt膮d uda艂 si臋 do swej rodziny, kt贸ra w smutku i bez颅ruchu le偶a艂a w b艂otnistym bajorze, i powiedzia艂:
- Ruszajcie si臋, a 偶ywo! B臋dziemy mieli mn贸stwo jedzenia. Bierzcie kosze na grzbiet i w drog臋!
By艂a ju偶 ciemna noc, gdy 偶贸艂wie znalaz艂y si臋 w gaju oliwnym. Narwa艂y ca艂e kosze oliwek i wr贸ci艂y do domu.
Nast臋pnego dnia poszed艂 偶贸艂w do wioski zwierz膮t i powie颅dzia艂:
- To drzewo, kt贸rego nazwy nikt z was nie m贸g艂 zapa颅mi臋ta膰, nazywa si臋 oliwka.
Wszystkie zwierz臋ta zerwa艂y si臋 z miejsc i posz艂y na poszukiwanie owoc贸w do puszczy. Ale wszystkie prawie oliwki by艂y ju偶 zerwane przez rodzin臋 偶贸艂wia. Dla niepoznaki 偶贸艂w powl贸k艂 si臋 za nimi. Deszcz pada艂. Woda w rzece wezbra艂a
i 偶贸艂w nie m贸g艂 przej艣膰 na drugi brzeg.
Wtedy zwr贸ci艂 si臋 do s艂onia:
- S艂oniu, zabierz mnie ze sob膮, wsad藕 mnie do swego ucha i przenie艣 na drugi brzeg rzeki, a dam ci cz臋艣膰 moich oliwek.
S艂o艅 chwyci艂 go tr膮b膮 za kark i wsadzi艂 sobie do ucha. Kiedy ju偶 wszystkie zwierz臋ta mia艂y wraca膰 do domu i zawie颅dzione swarzy艂y si臋 ze sob膮 o oliwki, rzek艂 s艂o艅 do 偶贸艂wia:
- Daj mi zaraz te twoje oliwki, bo jestem bardzo g艂odny.
- Mam je na drugim brzegu - odpar艂 chytry 偶贸艂w - gdy mnie przeniesiesz, to ci dam.
S艂o艅 wszed艂 do wody. Na 艣rodku rzeki przypomnia艂 sobie, 偶e ju偶 raz w 偶yciu wyprowadzi艂 go w pole ten podst臋pny 偶贸艂w - i wyrzuci艂 go z ucha. 呕贸艂w wpad艂 do wody. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e uchwyci艂 si臋 wystaj膮cego s臋ka i usiad艂 na nim. Wtedy przysz艂y krokodyle i wzi臋艂y 偶贸艂wia na swe grzbiety. Zanios艂y go do chatki ojca-krokodyla. 呕贸艂w podzi臋kowa艂 im serdecznie i powiedzia艂:
- Bardzo jestem wam wdzi臋czny za ocalenie. Musz臋 wam te偶 wy艣wiadczy膰 przys艂ug臋. Przez ca艂e 偶ycie jecie tylko surowe ryby i kraby - ja wam ugotuj臋 jajka. Zobaczycie, jakie s膮 艣wietne! Tylko musicie mi wyszuka膰 taki domek, w kt贸rym by by艂o zupe艂nie ciemno.
Krokodyle wynalaz艂y mu pusty domek i naprzynosi艂y jajek.
- A teraz przynie艣cie mi ogie艅! - rzek艂 偶贸艂w.
Gdy mu przynios艂y ogie艅, rzek艂 偶贸艂w: - A teraz musicie wszyscy st膮d odej艣膰, bo zaczynam gotowa膰.
Krokodyle odesz艂y. 呕贸艂w zaryglowa艂 drzwi, wypi艂 wszystkie jajka i tak pouk艂ada艂 skorupki, 偶e nic nie mo偶na by艂o zauwa偶y膰.
Wtedy otworzy艂 drzwi i powiedzia艂:
- Wejd藕cie ju偶, ale nie wa偶cie mi si臋 niczego tkn膮膰 tak d艂ugo, dop贸ki nie b臋d臋 na drugiej stronie rzeki.
Najstarszy syn krokodyla poszed艂 z 偶贸艂wiem, wsadzi艂 go do swej kanu (cz贸艂na) i pojecha艂 na drugi brzeg. Kiedy ju偶 byli blisko brzegu, krokodyle, nie mog膮c wytrzyma膰 z cieka颅wo艣ci, zajrza艂y do chatki, w kt贸rej 偶贸艂w gotowa艂 jajka. Patrz膮, a tu puste skorupki!
Wtedy ca艂a rodzina krokodyla pobieg艂a nad rzek臋 i zacz臋艂a wo艂a膰: - Bracie, zawracaj z tym oszustem i z艂odziejem - 偶贸艂wiem!
Krokodyl, kt贸ry zaj臋ty by艂 wios艂owaniem przy pomocy swego ogona, nie s艂ysza艂 i zapyta艂 偶贸艂wia:
- Czego oni chc膮 ode mnie, dlaczego tak krzycz膮?
Chytry 偶贸艂w odpowiedzia艂:
- Oni krzycz膮, aby艣 pr臋dzej wios艂owa艂, bo chc膮 je艣膰 jajka.
Gdy ju偶 dobili do brzegu, krokodyl wysadzi艂 偶贸艂wia z k a n u, a sam powr贸ci艂 do swoich. 呕贸艂w pr臋dko schowa艂 si臋 w艣r贸d li艣ci. Tylko 偶aba zauwa偶y艂a jego kryj贸wk臋.
Kiedy m艂ody krokodyl wr贸ci艂 do domu, zapyta艂 go ojciec, w艣ciek艂y:
- Dlaczego nie s艂ucha艂e艣 i p艂yn膮艂e艣 dalej z tym z艂odzie颅jem?
I zbi艂 syna ogonem. Potem wzi膮艂 kanu, wsadzi艂 syna i pojecha艂 na to miejsce, gdzie wyl膮dowa艂 偶贸艂w.
Szukali, szukali i nie mogli znale藕膰.
- Siedzi tam, pod li艣膰mi - powiedzia艂a 偶aba. Ale g艂upie krokodyle nie rozumia艂y j臋zyka 偶ab. Zbi艂y j膮 i podrapa艂y jej plecy za to, 偶e si臋 wtr膮ca do ich spraw. Jeszcze do dzi艣 偶aby maj膮 na grzbiecie sine c臋tki.
Tymczasem 偶贸艂w potoczy艂 si臋 dalej, a偶 przyszed艂 do wioski goryla.
- Sk膮d przychodzisz? - zapyta艂 goryl.
- Przychodz臋 z daleka - odpowiedzia艂 偶贸艂w aby obejrze膰 sid艂a, kt贸re m贸j ojciec pozastawia艂 tu na ptaki.
- Ja mam du偶o side艂 w lesie, ale si臋 popsu艂y - powiedzia艂 goryl - p贸jd藕 ze mn膮 i pom贸偶 mi je naprawi膰, a dam ci du偶o zwierzyny.
I 偶贸艂w poszed艂. Wzi膮艂 si臋 do roboty, ale tak 艣miesznie wy颅gl膮da艂 ze sw膮 skorup膮 na grzbiecie i z cienk膮 szyjk膮 i tak si臋 wolno gramoli艂, 偶e gorylowa i goryl膮tka p臋ka艂y ze 艣miechu. Wtedy goryl pobi艂 je mocno 艂apami, tak 偶e j臋cza艂y z b贸lu. 呕ona goryla p艂aka艂a i k艂贸ci艂a si臋 z m臋偶em.
Wtedy 偶贸艂w powiedzia艂 do niej:
- Pozw贸l mi odej艣膰 na chwil臋, p贸jd臋 po jedno wspania艂e ziele. Natr臋 nim sk贸r臋 goryl膮tek i zaraz b臋d膮 zdrowe.
Gorylowa uradowana pu艣ci艂a go wolno i jeszcze mu da艂a na drog臋 par臋 ptaszk贸w.
- Poczekaj tu na mnie pod tym drzewem baobabu - rzek艂 偶贸艂w i odszed艂.
Zrozpaczona 偶ona goryla czeka艂a do p贸藕nej nocy, a tym颅czasem 偶贸艂w szuka艂 sobie dogodnej kryj贸wki. P艂acz gorylowej us艂ysza艂 leopard i pyta:
- Dlaczego p艂aczesz?
A gdy dowiedzia艂 si臋 o wszystkim, postanowi艂 schwyta膰 艂otra, gdy偶 o jego chytro艣ci m贸wi艂a ju偶 ca艂a puszcza i wszyst颅kie zwierz臋ta by艂y na niego oburzone.
呕贸艂w w艂a艣nie zabiera艂 si臋 do snu pod kup膮 li艣ci i gramoli艂 si臋 na pos艂anie, gdy poczu艂 nagle ci臋偶k膮 艂ap臋 na swym grzbie颅cie. By艂 to leopard.
- Mam ci臋, ptaszku! - zawo艂a艂 i porwa艂 go do swej chaty.
W domu rzek艂 do 偶ony: - Ugotuj mi tego 偶贸艂wia, a ja tymczasem odpoczn臋.
Leopardowa rzek艂a do syna: - We藕, dziecko, tego 偶贸艂wia i przynie艣 mi go do kuchni.
M艂ody leopard schwyci艂 偶贸艂wia i wzi膮艂 p臋k w艂贸kien liany, aby go zwi膮za膰.
Wtedy 偶贸艂w powiedzia艂: - Nie umiesz, ja ci poka偶臋, jak trzeba wi膮za膰.
Leopardzi膮tko pu艣ci艂o go na chwil臋, a wtedy 偶贸艂w uciek艂 i ukry艂 si臋 w d偶ungli tak, 偶e go nikt nie m贸g艂 znale藕膰. Siedzia艂 tam trzy dni i trzy noce, a potem wyw臋drowa艂 w inne okolice, bo w tych stronach by艂o ju偶 dla niego zbyt niebez颅piecznie.
NIEBIESKI KWIAT
By艂a sobie stara kobieta. Mia艂a ona synka jedynaka. 呕yli oni w wielkiej biedzie. Kiedy stara matka czu艂a ju偶 艣mier膰 blisko, przywo艂a艂a do siebie swego syna i rzek艂a:
- Synu m贸j kochany, id藕 w 艣wiat i szukaj szcz臋艣cia. Ja wkr贸tce umr臋. Nikt ci臋 nie przygarnie, bo jeste艣 synem bie颅daczki. A teraz pos艂uchaj - szepta艂a gasn膮cym g艂osem. - Przyjd藕 o p贸艂nocy na cmentarz i zerwij kwiat z mojej mogi艂ki, a pilnuj go jak oka w g艂owie, bo on przyniesie ci szcz臋艣cie.
Wkr贸tce potem stara matka umar艂a i syn pozosta艂 sam na 艣wiecie.
O p贸艂nocy poszed艂 syn na gr贸b matki. Tam ujrza艂 cudowny niebieski kwiat. Zerwa艂 go ostro偶nie i ukry艂 na swym sercu.
Zaledwie dnia艂o, gdy wyruszy艂 w daleki 艣wiat. W drodze spotka艂 kulawego wilka.
- Drogi ch艂opcze, wyjmij mi kul臋 z nogi.
Ch艂opiec wyj膮艂 kul臋 wilkowi. Wtedy wilk powiedzia艂:
- Nie wiem, jak ci mam si臋 odwdzi臋czy膰 za twe dobre serce. Wyrwij mi jeden w艂os z sier艣ci, a kiedy b臋dziesz w po颅trzebie, dmuchnij na艅, a ja ci pomog臋, czy b臋d臋 blisko czy daleko.
Ch艂opiec wyrwa艂 w艂os z sier艣ci wilka, ukry艂 go obok niebieskiego kwiatu i ruszy艂 dalej.
W臋drowa艂 dniem i noc膮, i nigdzie nie m贸g艂 znale藕膰 szcz臋艣cia.
Wspomnia艂 swoj膮 matk臋 i wyj膮艂 niebieski kwiat, kt贸ry zerwa艂 na jej mogile. Wtem kwiat ozwa艂 si臋 ludzk膮 mow膮:
- P贸jd藕 za mn膮, poka偶臋 ci, gdzie jest szcz臋艣cie.
Szed艂 ch艂opiec za kwiatem, a偶 pod wiecz贸r znu偶ony znalaz艂 si臋 pod lasem. Tam ujrza艂 lisa.
- Drogi ch艂opcze - rzek艂 lis - pszczo艂a wpad艂a mi do ucha - prosz臋 ci臋, wyjmij mi j膮, bo nie wytrzymam z b贸lu.
Gdy ch艂opiec to uczyni艂, lis rzek艂: - Nie mam ci si臋 czym odwdzi臋czy膰 za twoj膮 dobro膰, ale pos艂uchaj, co ci powiem. Wiem, 偶e szukasz szcz臋艣cia. Znajdziesz je, ale przedtem musisz s艂u偶y膰 u z艂ej Urmy (wied藕ma). B臋dziesz u niej trzy dni pod rz膮d pasa艂 krow臋 o z艂otych rogach. Ale pami臋taj, strze偶 jej pilnie, bo bez niej nie mo偶esz wr贸ci膰 do Urmy. Je艣li ci si臋 uda przez te trzy dni pa艣膰 szcz臋艣liwie t臋 krow臋, to za偶膮daj w nagrod臋 starej czapki, gdy偶 to jest czapka-niewidka.
Skoro lis to powiedzia艂, znik艂 w lesie.
O 艣wicie ujrza艂 nagle ch艂opak przed sob膮 du偶y dom z 偶elaza.
- Ukryj mnie - szepn膮艂 cichutko niebieski kwiat, kt贸ry szed艂 dotychczas w milczeniu przed ch艂opcem - i tylko wtedy, kiedy wypowiem twoje imi臋 - wyjmij mnie.
Nagle na progu domu ukaza艂a si臋 Urma.
- Czego tu szukasz? - zaskrzecza艂a.
- Szukam s艂u偶by - odrzek艂 ch艂opiec.
- Dobrze - odpowiedzia艂a Urma - mo偶esz s艂u偶y膰 u mnie. B臋dziesz codziennie pasa艂 moj膮 krow臋 ze z艂otymi rogami, ale pami臋taj, 偶e nie wolno ci bez niej wr贸ci膰, bo inaczej ci臋 zabij臋. A je艣li ci si臋 uda trzy razy powr贸ci膰 z pastwiska z krow膮, spe艂ni臋 ka偶de twoje 偶yczenie.
Nazajutrz wyprowadzi艂 ch艂opiec krow臋 na pastwisko.
Zaledwie krowa skubn臋艂a troch臋 trawy, a ju偶 chcia艂a po颅gna膰 do domu. A p臋dzi艂a tak szybko, 偶e ch艂opiec nie m贸g艂 jej zatrzyma膰. Ju偶 j膮 prawie traci艂 z oczu. Wtedy wyj膮艂 w艂os wilka zza pazuchy i dmuchn膮艂 na艅. Natychmiast zjawi艂 si臋 wilk z ca艂膮 sfor膮 szarych towarzyszy; wilki dogna艂y krow臋, otoczy艂y j膮 i zap臋dzi艂y na pastwisko. Pod wiecz贸r pomog艂y ch艂opcu zagna膰 krow臋 do domu.
Tak by艂o dnia drugiego i trzeciego.
Wtedy Urma zapyta艂a:
- Czego chcesz w zamian za pasienie mojej krowy?
Wtedy ch艂opiec szybko zdj膮艂 czapk臋-niewidk臋 z gwo藕dzia
i zanim Urma zd膮偶y艂a mu j膮 wyrwa膰, w艂o偶y艂 j膮 na g艂ow臋 i sta艂 si臋 niewidzialny.
Wtedy uda艂 si臋 w dalsz膮 drog臋. Gdy by艂 ju偶 daleko od domu Urmy, us艂ysza艂 szept niebieskiego kwiatu:
- Wyjmij mnie i p贸jd藕 za mn膮!
D艂ugo w臋drowa艂 ch艂opiec 艣ladem b艂臋kitnego kwiatu g贸rami i lasami. Ju偶 go opuszcza艂y si艂y, kiedy kwiat zatrzyma艂 si臋 na szczycie wysokiej g贸ry. Ch艂opiec po艂o偶y艂 si臋 w cieniu drzewa i usn膮艂 twardo ze zm臋czenia.
By艂a jasna, ksi臋偶ycowa noc i g贸ry by艂y pogr膮偶one w g艂臋颅bokim 艣nie. Wtem rozleg艂 si臋 przera藕liwy krzyk. Ch艂opiec zerwa艂 si臋 z ziemi i ujrza艂 przed sob膮 olbrzymi膮 ropuch臋, kt贸ra 艂apami gniot艂a male艅kiego karze艂ka, wysokiego na dwa cale. Ch艂opiec szybko chwyci艂 kamie艅, cisn膮艂 nim w ropuch臋 i uwolni艂 karze艂ka. Wzi膮艂 male艅kiego cz艂owieczka na r臋k臋.
- Uratowa艂e艣 mi 偶ycie - powiedzia艂 karze艂ek - ale teraz musimy si臋 koniecznie skry膰, gdy偶 ropucha to jest stara Urma i zabije nas.
Ch艂opiec pr臋dko w艂o偶y艂 na g艂ow臋 czapk臋-niewidk臋 i w tej samej chwili tysi膮ce ropuch wyleg艂o z ziemi i zacz臋艂o go szuka膰. Ale nikogo nie mog艂y znale藕膰 - ani ch艂opca, ani karze艂ka.
Ch艂opiec z karze艂kiem na ramieniu poszed艂 dalej, a偶 znale藕li si臋 przed wrotami wielkiej pieczary.
- Pozw贸l mi zej艣膰 z twojego ramienia - ozwa艂 si臋 karze艂ek - a uczyni臋 ci臋 bogatym i szcz臋艣liwym.
Ch艂opiec postawi艂 karze艂ka na ziemi, a on natychmiast pobieg艂 w stron臋 pieczary. Trzykrotnie zapuka艂 do wr贸t i wo艂a艂:
To ja, karze艂ek, wracam z drogi 鈥
Przyjmijcie mnie w wasze progi!
Wnet rozwar艂y si臋 podwoje jaskini, a karze艂ek szepn膮艂 ch艂opcu do ucha:
- Ukryj swoj膮 czapk臋-niewidk臋, aby ci臋 moi bracia mogli zobaczy膰 i podzi臋kowa膰 ci z ca艂ego serca.
Min臋li sze艣膰dziesi膮t wspania艂ych komnat, a偶 stan臋li przed obliczem kr贸la karze艂k贸w. Na z艂otym tronie w otoczeniu tysi臋cy karze艂k贸w siedzia艂 kr贸l o d艂ugiej, bia艂ej brodzie.
- Naj艂askawszy nasz panie! oto ten ch艂opiec ocali艂 mi 偶ycie. Z艂a Urma z g贸r zamieni艂a si臋 w ropuch臋 i chcia艂a mnie zabi膰. A ten dzielny ch艂opiec mnie wybawi艂 - rzek艂 karze艂ek wskazuj膮c na sierot臋.
- Uratowa艂e艣 偶ycie mojemu najdro偶szemu s艂udze - rzek艂 kr贸l karze艂k贸w. - Dam ci cos, co ci臋 uczyni najszcz臋艣liwszym z ludzi.
To m贸wi膮c wyrwa艂 srebrny w艂os z brody i da艂 go ch艂opcu.
- Pami臋taj, jak tylko znajdziesz si臋 w potrzebie, spojrzyj na ten w艂os, a ja wraz z ca艂ym moim ludem przyjd臋 ci z po颅moc膮.
Nast臋pnie kr贸l zaprowadzi艂 ch艂opca do srebrnej sali, tam da艂 mu srebrn膮 butelk臋 i rzek艂:
- Je艣li zwil偶ysz kamie艅 wod膮 z butelki, to zamieni si臋 on w z艂oto.
Stamt膮d uda艂 si臋 z nim do 偶elaznej komnaty.
- Masz tu 艂uk - z niego nigdy nie chybisz celu. A teraz b膮d藕 zdr贸w, bo nikt spo艣r贸d zwyczajnych ludzi nie mo偶e przebywa膰 d艂u偶ej w tym pa艂acu.
Karze艂ek, kt贸remu ch艂opiec uratowa艂 偶ycie, wyprowadzi艂 go z pieczary i wskaza艂 mu drog臋 do Szklanej G贸ry.
- Widzisz t臋 g贸r臋 tam w dali? Mieszkaj膮 tam trzy naj颅pi臋kniejsze na 艣wiecie ksi臋偶niczki. Ale c贸偶! Wi臋zi je straszli颅wy smok. Pami臋taj, je艣li znajdziesz si臋 w niebezpiecze艅stwie, wezwij nas!
To rzek艂szy karze艂ek znik艂.
A ch艂opiec ruszy艂 w drog臋 do Szklanej G贸ry. Pod wiecz贸r dotar艂 do jeziora. Znu偶ony chcia艂 u艂o偶y膰 si臋 do snu, gdy wtem ujrza艂 trzy g臋si o z艂otych pi贸rach. Napi膮艂 艂uk i zmierzy艂 do g臋si. Dwie g臋si znikn臋艂y, tylko najmniejsza, trafiona w pi贸rka, zamieni艂a si臋 w pi臋kn膮 dziewczyn臋 i przem贸wi艂a:
- Przywr贸ci艂e艣 mi ludzk膮 posta膰, kt贸r膮 odebra艂 mnie i moim siostrzycom straszny smok ze Szklanej G贸ry. B艂agam ci臋, wybaw teraz moje siostry.
M艂odzian uda艂 si臋 wraz z ksi臋偶niczk膮 do Szklanej G贸ry, gdzie smok strzeg艂 dniem i noc膮 obu pozosta艂ych si贸str.
Wtedy wyj膮艂 m艂odzian srebrny w艂os kr贸la kar艂贸w i nagle jakby spod ziemi wyros艂y przed nim gromady krasnoludk贸w z kr贸lem na czele.
- Wiem, czego 偶膮dasz od nas - zawo艂a艂 kr贸l - pragniesz si臋 dosta膰 do Szklanej G贸ry. Pomo偶emy ci!
Jak si臋 wzi臋艂y karze艂ki do roboty, jak zacz臋艂y heblowa膰, 艣widrowa膰, borowa膰, tak wydr膮偶y艂y wielki otw贸r w Szklanej G贸rze.
Z otworu wyfrun臋艂y dwie g臋si o z艂otych pi贸rach.
M艂odzieniec chwyci艂 艂uk, wycelowa艂 i obie g臋si przeobrazi艂y si臋 w dwie ksi臋偶niczki cud pi臋kno艣ci. A gdy za nimi uka颅za艂 si臋 smok, ch艂opak tak celnie strzeli艂, 偶e przebi艂 mu smocze gard艂o. Smok rozpad艂 si臋 w proch.
Rado艣膰 trzech ksi臋偶niczek by艂a nie do opisania.
M艂odzieniec poj膮艂 za 偶on臋 najpi臋kniejsz膮 ksi臋偶niczk臋 i by艂 najszcz臋艣liwszy na ziemi.
Wtedy niebieski kwiat, kt贸ry wci膮偶 nosi艂 na sercu, pewne颅go dnia przem贸wi艂 g艂osem zmar艂ej matki:
- Synu m贸j kochany, umieraj膮c przyrzek艂am ci szcz臋艣cie. Oto je znalaz艂e艣, a znalaz艂e艣 je dlatego, 偶e masz dobre serce i pomagasz zwierz臋tom i ludziom. B膮d藕 taki zawsze, a szcz臋艣cie ci臋 nigdy nie opu艣ci.
To powiedziawszy kwiat niebieski znik艂 i powr贸ci艂 do mat颅czynej mogi艂y.
O TRZECH BRACIACH
Byli sobie trzej bracia. Byli oni bardzo biedni. Pewnego dnia rzek艂 najstarszy brat, Haidi:
- P贸jd臋 w 艣wiat, a kiedy b臋d臋 ju偶 bogaty, to przyjd臋 po was.
I wyruszy艂 w daleki 艣wiat.
Dniem i noc膮 w臋drowa艂, a g艂贸d dokucza艂 mu bardzo. Zab艂膮dzi艂 w g臋stym lesie i usn膮艂 pod drzewem, zm臋czony i os艂abiony.
Nagle obudzi艂 go jaki艣 g艂os.
Wstawaj, leniuchu, ju偶 dzie艅, wstawaj!
Haidi przetar艂 oczy i ujrza艂 przed sob膮 karze艂ka z du偶膮, bia艂膮 brod膮 do pasa.
- A do czeg贸偶 mam Wstawa膰? Jestem bardzo g艂odny, a nie mam co je艣膰!
- P贸jdziesz do mojego pa艂acu - rzek艂 na to karze艂ek - tam dam ci srebra i z艂ota, ile tylko zapragniesz. Ale przedtem musisz mi rozwi膮za膰 zagadk臋.
I poszed艂 Haidi za karze艂kiem do podziemnego pa艂acu, i ujrza艂 tam 艣cian臋 ze z艂ota i ze srebra.
- A teraz s艂uchaj - rzek艂 karze艂ek - co to jest?
Lipowa deszczu艂ka,
cztery na niej w艂oski 鈥
gdy pa艂eczk膮 machniesz,
to us艂yszysz piosnki.
- Dobry karze艂ku, nie wiem - odpowiedzia艂 smutny Haidi.
- To s膮 skrzypki, a 偶e nie umia艂e艣 zgadn膮膰, wi臋c musisz u mnie s艂u偶y膰.
Ci臋偶ka by艂a s艂u偶ba u karze艂ka.
Tymczasem bracia czekali na najstarszego, a kiedy d艂ugo nie wraca艂, wyruszy艂 艣redni brat w 艣wiat, aby go odszuka膰.
Dniem i noc膮 w臋drowa艂 g贸rami i lasami, a偶 zab艂膮dzi艂 w puszczy.
Tu usn膮艂 z g艂odu i zm臋czenia pod drzewem.
- Wstawaj, leniuchu! - obudzi艂 go g艂os karze艂ka. - Dam ci z艂ota i srebra, ile tylko zechcesz, je艣li mi odgadniesz zagadk臋. Co to jest:
Nie ma n贸g -
po 艣wiecie goni,
nie dop臋dzisz
i w sto koni!
- Nie jestem taki m膮dry, nie wiem, co to jest - odpowiedzia艂 艣redni brat ze smutkiem.
- To wiatr - powiedzia艂 karze艂ek. - A dlatego, 偶e, nie zgad艂e艣, musisz zosta膰 u mnie i s艂u偶y膰 mi wiernie,
Gdy bracia d艂ugo nie wracali do domu, wtedy postanowi艂
trzeci, najm艂odszy, imieniem Aza, wyruszy膰 na poszukiwania.
鈥濧 mo偶e zapomnieli o mnie" pomy艣la艂 ze smutkiem.
Szed艂 dniem i noc膮, a偶 zaw臋drowa艂 do ciemnego boru i usn膮艂
pod drzewem.
Nagle zerwa艂 si臋, gdy偶 ujrza艂 przed sob膮 karze艂ka o d艂ugiej, bia艂ej brodzie do pasa. Karze艂ek powiedzia艂:
- Dam ci z艂ota i srebra, ile tylko zechcesz, ale musisz odgadn膮膰 zagadk臋:
Jakie to p艂贸tno,
Co na ziemi schnie 鈥
dok膮dkolwiek p贸jdziesz,
wnet przed tob膮 mknie?
- To s膮 drogi w naszym kraju 鈥 odpowiedzia艂 Aza.
- Dobrze 鈥 rzek艂 karze艂ek 鈥 jeste艣 najm膮drzejszy ze swoich braci, cho膰 jeste艣 najm艂odszy. Dam Ci z艂ota i srebra, ile tylko zechcesz.
Wielka by艂a rado艣膰 Azy, gdy w podziemnym pa艂acu ujrza艂 swych braci. Podzielili si臋 z艂otem i srebrem, i 偶yli odt膮d w zgodzie i szcz臋艣ciu d艂ugie lata.
DLACZEGO WODA MORSKA JEST S艁ONA
Daleko nad morzem 偶yli dwaj bracia, jeden bogaty, a drugi biedny
Kiedy艣, przed Narodzeniem, przychodzi biedny do bogatego i m贸wi:
鈥 Wol臋 dawa膰, bracie, ni偶 prosi膰, 偶eby mi dano. Ale tak mi si臋 w tym roku nie powiod艂o, 偶e nie mam nic dla dzieci na 艣wi臋ta. Mo偶e podarowa艂by艣 mi troch臋 jedzenia
Bogaty pomy艣la艂 i pyta:
鈥 A zrobisz to, co ci ka偶臋? Je偶eli mi przyrzekniesz, 偶e zrobisz, to ci podaruj臋 ca艂膮 szynk臋 w臋dzon膮.
鈥 Przyrzekam 鈥 odpowiedzia艂 biedny.
鈥 No to bierz t臋 szynk臋. A teraz id藕 z ni膮 do diab艂a i nie przychod藕 do mnie wi臋cej.
S艂owo si臋 rzek艂o, trzeba go dotrzyma膰. Wzi膮艂 biedak szynk臋, westchn膮艂 ci臋偶ko i poszed艂.
Idzie, idzie, diab艂a szuka, skoro brat kaza艂 i艣膰 do diab艂a.
Zaw臋drowa艂 wreszcie do podziemnej jaskini, w kt贸rej pali艂 si臋 wielki ogie艅. Obok ogniska starzec z bia艂膮 brod膮 ociosywa艂 Wod臋.
鈥 Co robisz? 鈥 zapyta艂 w臋drowiec.
鈥 Chocia偶 tu ju偶 przedsionek piek艂a, jednak偶e zachowujemy ziemskie obyczaje, wi臋c szykuj臋 k艂od臋 Jul na 艣wi膮teczne ognisko.
鈥 Kiedy tu przedsionek piek艂a, to mo偶e jest i diabe艂 ?
鈥 Diabe艂 str贸偶uje obok, w sieni. Ale pilnuj swojej szynki, bo tam g艂oduj膮 za kar臋 艂akomczuchy. Jak zobacz膮, 偶e masz szynk臋, nie op臋dzisz si臋 od nich. Najlepiej zr贸b tak: powiedz im, 偶e sprzedasz t臋 szynk臋, ale nie za pieni膮dze, tylko za stary, r臋czny m艂ynek, kt贸ry stoi u nich w sieni przy drzwiach. Pos艂uchaj mojej rady, nie po偶a艂ujesz.
Biedak wszed艂 do piekielnej sieni i zaraz dopad艂a go zgraja brudnych, wychudzonych potwork贸w ze szczurzymi ogonami. Szczerz膮c z臋by i skaml膮c stara艂y si臋 wyrwa膰 mu szynk臋 tak zapalczywie, 偶e diabe艂-dozorca nie m贸g艂 ich rozp臋dzi膰.
鈥 Oddam wam szynk臋, ale dajcie mi wasz m艂ynek 鈥 zawo艂a艂 biedak, chocia偶 co prawda troch臋 mu by艂o 偶al tej pi臋knej szynki.
Potworki zgodzi艂y si臋, porwa艂y szynk臋 i zacz臋艂y j膮 sobie wydziera膰, a biedak chwyci艂 m艂ynek pod pach臋 i uciek艂.
鈥 Zaufa艂e艣 mi i dobrze na tym wyjdziesz 鈥 powiedzia艂 starzec w przedsionku. 鈥 Co tylko rozka偶esz, wszystko ci ten m艂ynek namiele. Tylko nie zapomnij, jak si臋 go zatrzymuje, bo mia艂by艣 z nim k艂opot. Widzisz ten guziczek? Naci艣niesz go trzy razy, a wtedy m艂ynek stanie.
Biedak podzi臋kowa艂 starcowi i poszed艂. Dopiero noc膮 trafi艂 do domu z powrotem.
鈥 Gdzie偶e艣 by艂 tak d艂ugo? 鈥 spyta艂a go 偶ona. 鈥 Czekali艣my na ciebie a偶 do wieczora, wreszcie dzieci posz艂y spa膰 g艂odne. Cho膰 to dzi艣 takie wielkie 艣wi臋to, nie mia艂am nawet patyka, 偶eby rozpali膰 ogie艅 i nie mia艂am co w艂o偶y膰 do garnka.
鈥 Nie martw si臋 鈥 zawo艂a艂 biedak weso艂o. 鈥 Zaraz b臋dziesz mia艂a wszystko, o czym tylko zamarzysz.
Postawi艂 m艂ynek na stole i kaza艂 mu mle膰 r贸偶ne rzeczy po kolei. M艂ynek a偶 furkota艂, tak si臋 kr臋ci艂. Nie min臋艂a godzina, ju偶 ogie艅 pali艂 si臋 w kominie i pe艂no smako艂yk贸w gotowa艂o si臋 i piek艂o.
Na trzeci dzie艅 艣wi膮t biedacy zaprosili przyjaci贸艂 na uczt臋. Przyszed艂 tak偶e bogaty brat. Nie m贸g艂 si臋 nadziwi膰, sk膮d si臋 wzi臋艂y te wyborne potrawy. Poty wypytywa艂 brata, a偶 ten przyzna艂 mu si臋 do wszystkiego i pokaza艂 mu czarodziejski m艂ynek.
Bogaty pozazdro艣ci艂 biedakowi i zacz膮艂 si臋 naprasza膰 o m艂ynek. Nudzi艂 brata i n臋ka艂, a偶 wreszcie wytargowa艂 od niego m艂ynek za trzysta talar贸w. Tamten wym贸wi艂 sobie tylko, 偶e zatrzyma m艂ynek a偶 do sianokos贸w, bo chcia艂 sobie przygotowa膰 zapasy.
Kiedy nasta艂a pora sianokos贸w, bogaty brat zabra艂 m艂ynek. Jego 偶ona posz艂a na 艂膮k臋 z parobkami, ale on by艂 na to za leniwy. Powiedzia艂, 偶e zostanie w domu i przygotuje obiad. Wiedzia艂, 偶e si臋 nie napracuje, bo przecie偶 m艂ynek wszystko zrobi za niego.
Po艂o偶y艂 si臋 z powrotem pod pierzyn臋 i zasn膮艂. W po艂udnie rozkaza艂:
鈥 M艂ynie, zmiel zup臋 na mleku, 艣ledzie i chleb!
Czarodziejski m艂ynek zacz膮艂 mle膰, a gospodarz tylko podstawia艂 garnki i p贸艂miski, p贸ki wszystkich nie nape艂ni艂.
Ale brat zapomnia艂 mu powiedzie膰, jak si臋 m艂ynek zatrzymuje, wi臋c la艂a si臋 z niego mleczna zupa, wysuwa艂y si臋 艣ledzie i wyskakiwa艂y kromki chleba bez ustanku, chocia偶 gospodarz krzycza艂 i wali艂 go pi臋艣ciami, 偶eby przesta艂 nareszcie.
Zupa zala艂a pod艂og臋. Brodz膮c po kolana gospodarz z trudem dobrn膮艂 do drzwi, szarpn膮艂 je z ca艂ej si艂y i otworzy艂. Bia艂y strumie艅 wyla艂 si臋 przez sie艅 na podw贸rze, a z podw贸rza na drog臋, nios膮c 艣ledzie i chleb.
Gospodyni w艂a艣nie wraca艂a t膮 drog膮 z robotnikami do domu na obiad, a偶 tu na ich spotkanie p臋dzi spieniony bia艂y potok. Zacz臋艂a krzycze膰 i wzywa膰 ratunku.
Pobieg艂 bogaty brat do biednego i wo艂a z daleka:
鈥 Zabieraj z powrotem tw贸j zwariowany m艂ynek, bo nas wszystkich potopi!
鈥 Nie mam ju偶 trzystu talar贸w, 偶eby ci odda膰, kupi艂em za nie co艣 nieco艣 do gospodarki.
鈥 Oddasz, jak b臋dziesz m贸g艂, ale chod藕 co pr臋dzej i we藕 m艂ynek!
Czarodziejski m艂ynek wr贸ci艂 wi臋c znowu do biednego brata. Po jakim艣 czasie przesta艂 on by膰 biedny, postawi艂 sobie porz膮dne zabudowania, kupi艂 kawa艂 pola i 艂膮k臋, mia艂 krowy, par臋 koni i owce.
A poniewa偶 jego dom sta艂 nad samym morzem i by艂y tam przy brzegu niebezpieczne ska艂y, wi臋c kaza艂 m艂ynkowi zemle膰, co potrzeba i wystawi艂 obok domu latarni臋 morsk膮, 偶eby si臋 statki nie rozbija艂y. Pokry艂 j膮 z艂ot膮 blach膮, wi臋c i w dzie艅 艣wieci艂a z daleka.
Niezad艂ugo sta艂 si臋 s艂awny w ca艂ym kraju, wszyscy opowiadali sobie o jego m艂ynku i o latarni.
Min臋艂o par臋 lat. Kiedy艣 przyp艂yn膮艂 statkiem nieznajomy i wyl膮dowa艂 przy latarni morskiej.
鈥 Jestem kapitanem okr臋tu 鈥 powiedzia艂. 鈥 Je偶d偶臋 do dalekiego kraju po s贸l. Przeszed艂em wiele niebezpiecznych chwil, kilka razy m贸j statek omal nie uton膮艂. Chcia艂bym kupi膰, panie, tw贸j m艂ynek. Kaza艂bym mu mle膰 s贸l dla ca艂ego naszego miasta, a wtedy ja i moja za艂oga nie potrzebowaliby艣my nara偶a膰 si臋 na burze i napa艣ci korsarzy. Rozumiem, 偶e tanio tego m艂ynka nie oddasz, ale powiedz, prosz臋, swoj膮 cen臋. Je艣li tylko starczy mi maj膮tku, to go kupi臋.
Gospodarz pomy艣la艂, naradzi艂 si臋 z 偶on膮 na osobno艣ci, potem wr贸ci艂 do kapitana i powiedzia艂 tak:
鈥 Kiedy zdoby艂em ten m艂ynek, byli艣my biedni. Teraz mamy ju偶 dobytku a偶 nadto, nie zaznamy biedy do ko艅ca 偶ycia, wi臋c s艂uszne b臋dzie, je偶eli oddamy czarodziejski m艂ynek temu, kto potrzebuje go wi臋cej od nas. We藕cie go, panie, darmo.
Kapitan tak si臋 ucieszy艂, 偶e pochwyci艂 od razu m艂ynek i pobieg艂 2 nim do swego statku.
Gospodarz wyskoczy艂 z domu za nim i wo艂a艂:
鈥 Poczekajcie, kapitanie! Nie wiecie jeszcze, jak si臋 m艂ynek zatrzymuje. Wr贸膰cie si臋, to wam poka偶臋.
Ale tamten nie s艂ucha艂 i nie ogl膮da艂 si臋 za siebie. Ba艂 si臋, 偶e gospodarz mo偶e si臋 rozmy艣li艂 i dlatego odwo艂uje go z powrotem.
Wbieg艂 na statek, podni贸s艂 co pr臋dzej kotwic臋, rozwin膮艂 偶agle i odp艂yn膮艂.
Kiedy znalaz艂 si臋 na pe艂nym morzu, postanowi艂 od razu wypr贸bowa膰 sw贸j m艂ynek i kaza艂 mu mle膰 s贸l. Pos艂uszny m艂ynek zatrz膮s艂 si臋, zaterkota艂 i zacz膮艂 pracowa膰 tak gorliwie, 偶e wnet nape艂ni艂 kapitanowi sk艂ad na dnie statku. Ale sypa艂 s贸l i sypa艂 dalej bez ustanku, cho膰 kapitan pr贸bowa艂 go zatrzyma膰 na wszelkie sposoby.
Statek zasypany sol膮 by艂by zaton膮艂 pod ci臋偶arem, wi臋c kapitan z wielkim 偶alem musia艂 wrzuci膰 m艂ynek do morza, 偶eby si臋 ratowa膰.
Teraz m艂ynek le偶y na dnie i wci膮偶 miele s贸l, a fale roznosz膮 t臋 s贸l po wszystkich morzach 艣wiata.