PIEŚŃ SWANTIBORA
Przedmową napisał'.
STANISŁAW SWIHKO
A t>
PRZEDMOWA
Baśnie, podania i legendy, podobnie jak pieśni ludowe, przysłowia czy zagadki, należą w ogromnej swej masie do rozległej dziedziny anonimowej twórczości ludowej, określanej dość często mianem folkloru (ang. folk — lud, lorę — nauka). Początki poszczególnych wątków baśniowych, podaniowych czy legendarnych giną zazwyczaj w zamierzchłej przeszłości. Wiadomo jedynie, iż jedne z nich powstały na gruncie ojczystym, a inne należą do wątków wędrownych. Nie znamy też najczęściej ich pierwotnych autorów, a jedynie opowiadaczy czy popularyzatorów, przy czym do tych ostatnich należą zarówno niepiśmienni gawędziarze, ludowi, jak i najwybitniejsi literaci.
Baśnie należały zawsze do ulubionej lektury wszystkich narodów i wszystkich czasów. Znały je dzieje starożytne, uprawiało z upodobaniem Średniowiecze, a i my dzisiaj, w epoce radia, kinematografii i telewizji, chętnie je czytamy.
W czym tkwi tajemnica wiecznej ich młodości i aktualności, jaką me mogą poszczycić się nieraz utwory nawet najwybitniejszych pisarzy Bwiatowych? Chyba przede wszystkim w tym, iż stwarzają one człowiekowi perspektywy wyjścia poza szarą rzeczywistość dnia powszedniego, że realizują — oczywiście w granicach fikcji literackiej — marzenia ludzkie o świecie lepszym, doskonalszym. W baśniach biedak zdobywa majątek, nieszczęśliwy znajduje szczęście, chory w cudowny sposób odzyskuje zdrowie, a słaby i pokrzywdzony zostaje księciem lub królem.
W baśniach nie obowiązują też normy przestrzeni i caasu ani surowe prawa natury. Bohater baśniowy przenosi się z miejsca na miejsce, jak chce i kiedy chce, jest wiecznie miody, umie zmieniać swą postać fizyczną, a nawet potrafi osiągać nieśmiertelność — słowem, włada nie-
5
9
-opz 'puaSaj i UBpod 'ni8Bq ljoiqz azssii azsAuaid ais A^iAiBtod zaj •BAviSMBuzopn| nfoMzoj aisajijo m 'n^am XIX ¦**¦ ojaidop oq 'ouzod ogop jCaniBJaijj feuizpaizp bj ais ojatsz CaiuAiOłuruS t fazjazg -npojBU
l[OitM.lOSB{Ai op d&JS-M. Oy\B\ apfAAYZ at OUBAYOppjJJj •jCzSAł.BZOOd B5[
qOAaAvopna '
iosaTAvodo M. aiizoj :aufiSipj •d^i qoB3uaiurpo luizpoizp z ij[ibav auzai{ z d 'ausBjAi. atoA\.s btera -omqosopo 'ojoizaf -bCz az hnzoJLjo\sii[
b 'ataizp f BAiopuaSa| izo BAi.oraBpod-oAiojnsBq
•BAiosjnniBS osouzajeu^zad
oijBjsn ze jaru onptuj az ąv\ 'q98ods iCzsłiBrazoafBU m. feqos z &is fefnz;i 3Aiopua9a| i 8AVOjuBpodł'OAioiu8Bq i5[ibai uiasBzo 'q»BTOBłsod ni 'qDAisoad qoAAvs m. BĘndaislAi ipuaSaj i BiiiBpod 'anisBq 3zsavbz
•auut i
o 'qoii9iAvs 'qaB5(inuaz3&ni 'i{3B}OłaodB o nj[n?[ oiausp Aiofaizp z ouzoijAj5|odB ainzBAvazjd avciiz bs puaSa] feuaraog 'qoB.ioidn 'qoBq3BJis o :qoAAiopn| uazj faAvoiuBpod isjjCjBraaj O(j •ataizp oSaiBis Xuina Aza azjoSzAi an p3uiam Xjn3aj 2 •iuiXA\ouajai iuibsjsim. bzbiay ara;aqa ozpaBq BiuBpo,j
•uiajz peu Bjqop
:oSaA\opnj n;aii|8jout qoBiusBq av i oa oSaraBs oSał raaiuBAios ojbbz z 'BTJOłsiq psu ijudod xoa npfes bqojd tBzaXAVZBZ auo bs tanraiai^j 1 uazjBpz jCnaDO Buaiitj^ anzoAiSBiuBj 'ausejM o nioaBdo m iosojzs ZBjqo Dfetnł{BłZ8H 'bzoji am 5is omł^qz ^Bnpaf irajCuzoXioisxq iraei 2 •TjJOisit[ o i[Xz3 'ojzsazjd od '0{Xq znf oa 'mii o [bz31avzbz bimoiu 1 BiuBpod aj^ł o 'ioso{zs^zjd mj {9S0 bh &is bCbobjaiz atusBq a^i q afa^unj auuauupo ooara bCbiu — psaji aaA^sBłuBj 1 t uioiii8Bq ai5jsipq sjbj — ^CpuaSaj t Biuspo
•jnsBq i uazjBtu azjajs ai
szazsaf isaf nsouiso^ nfoqpod 1 fapjsraaiz ajtiibu tapa autBAvou 'Asbzo 9zsbu oja\dop ą»pazjd fetnzipaa qoBUBAvAp naiofelBłis^ o o iij^ -a8oap 05|Bfaiu faf afnjoi t i^ngu fazsBU foAvzoj ^}stAvXzoazi 1 pjaiAi zsaara ajBa o bjci^j 'faisjzpnj ijslui fepjsS
-HBA1B BUZO^silJlB JSaf '.tpilJZ I U3ZIBUI 'ifzBłUBJ TOBIBIMS IHIOAIS UlAjBO Z
*H8Eq uilAioapi i ralAiopsajj raopsoAviasB{Ai raXj uipjłsIzsAi i5jaizQ
| .lq taiuzod z iaqop uj
•3IMS Ai 318 B5[A4Od8 8ZSA1BZ 8IU 3[3IA10{ZD imi5|Bt Z 'anZO^ła BAiBjd
bywając sobie coraz większe uznanie. Literaci zainteresowali się nimi jako wdzięcznym tworzywem artystycznym, historycy kultury widzieli w nich cenne informacje, a językoznawcy — kapitalny materiał do badań dziejów kształtowania się języka.
Nasza współczesna, powojenna literatura baśniowo-podaniowa rozwija się coraz pomyślniej, a jej okazały, wielowiekowy bilans ilustruje najlepiej systematyka polskiej bajki prof. J. Krzyżanowskiego, której drugie, poszerzone wydanie ukazało się właśnie w druku.
Niezmiernie interesujący z punktu widzenia literackiego i historycznego, a i nie bez znaczenia dla naszej narodowości, jest fakt, iż coraz częściej pojawiają się obecnie regionalne zbiory baśni, podań i legend z obszaru naszych ziem zachodnich i północnych: z Dolnego Śląska, Opolszczyzny, Ziemi Lubuskiej, Pomorza czy Warmii i Mazur.
Pomorze Zachodnie — w przeciwieństwie do Pomorza Kaszubskiego, nierozdzielnie związanego z Polską — należy do tych regionów Polski, gdzie pobratymczy żywioł słowiański został w ciągu wieków biologicznie wytępiony lub prawie doszczętnie zgermanizowany. Pozostały jednak po nim bogate zabytki kultury materialnej w postaci wspaniałej architektury, pozostały wykopaliska archeologiczne, kroniki historyczne i wresz-eie historia nieoficjalna, anonimowa, w postaci baśni, podań i legend.
Opowieści te, zbierane przez wieki przez miłośników folkloru, etnografów i językoznawców — i to zarówno Polaków, jak i Niemców — a następnie gromadzone w archiwach czy też publikowane w różnych kalendarzach i czasopismach regionalnych, przetrwały do naszych czasów, by świadczyć o wspólnej historii i wspólnej kulturze słowiańskiej tych ziem.
Wśród powojennych zbiorów baśni, podań i legend, dotyczących Pomorza Zachodniego i Kaszubskiego, wymienić można choćby publikacje I. Krzyżanowskiej czy ks. Wl. Łęgi, a o randze naukowej tych problemów świadczy najwymowniej wspaniałe dzieło prof. G. Labudy pt.: Źródła, sagi i legendy do najdawniejszych dziejów Polski.
Zbiorek Gracjana Fijalkowskiego pt.: Pieśń Swantibora, zawierający trzydzieści jeden baśni, podań i legend z Pomorza Zachodniego, jest nowym, cennym ogniwem historycznego łańcucha, spajającego kulturę Polski centralnej z kultufą dawnej dzielnicy piastowskiej, odzyskanej dla Macierzy.
Jest to opracowanie popularne i może zainteresować każdego czytelnika. Tematyka poszczególnych opowieści zbiorku jest historycznie dość rozległa. Najstarsze wątki podaniowe dotyczą wieku XII, a więc
okresu, gdy na pogańskim Pomorzu krzewiono wiarę chrześcijańską. Należą tu: podanie o legendarnym Urbs Venetorum na wyspie Wolin, opowieść o Arkonie na Rugii, stolicy kultu słowiańskiego Światowida, czy wreszcie obrazek z czasów nawracania Pomorza Zachodniego przez biskupa Ottona z Bambergu (Kląska białego boga). Inne podania są znacznie późniejsze, choć wieku ich nie da się bliżej określić.
Topografia baśni, podań i legend G. Fijałkowskiego jest dość wymowna: wyspy — Rugia, "Wolin i Uznam; miasta — Świnoujście, Pyrzyce, Stargard Szczeciński, Goleniów, Nowogard, Świdwin, Koszalin i kilkanaście pomniejszych miejscowości; jeziora — Miedwie, Wierz-chowskie, Jamno, Łeba — słowem, cały obszar Pomorza Zachodniego od dawnych granic Polski aż po Odrę i Zalew Odrzański.
Wątki baśniowe czy podaniowe, występujące w zbiorku G. Fijaikow-skiego, znane są przeważnie i w innych regionach Polski, co oczywiście jest argumentem za ich wspólnym, słowiańskim pochodzeniem. Na przykład podanie o niezwykłym zarybieniu jeziora Miedwie siejami (Opat Bruno z Koibacza) jest znane również folklorowi pogranicznej Ziemi Lubuskiej i okolicom jeziora Wigry na Suwalszczyźnie; rycerze--olbrzymy mają swych krewniaków w stolimach kaszubskich, a opowieści
0 odmieńcach, upiorach czy zmorach należą do wątków wierzeniowych, popularnych w całej Polsce. Piękne natomiast podanie o Swantiborze
1 Dobiegniewie jest przykładem wątku wędrownego, wywodzącego się z mitu greckiego o Leandrze i Hero, parze kochanków znad Helles-pontu.
Autor operuje barwnym, potoczystym językiem, władając swobodnie forma opowiadania, dialogiem czy opisem. Nie sili się na archaizowanie swych opowieści, co w stosunku do języka zachodniopomorskiego byłoby rzeczą dość ryzykowną, a dawnośe opisywanych czasów akcentuje jedynie symbolicznie starosłowiańskimi imionami swych bohaterów.
W całości książka G. Fijałkowskiego jest nową, cenną pozycją młodej folklorystyki zachodniopomorskiej i należy życzyć jej, by znalazła przychylne przyjęcie wśród czytelników i godnycfi naśladowców wśród pisarzy regionalnych. Bo opowieści zaprezentowane przez autora nie wyczerpują zasobów baśniowych Pomorza Zachodniego. Na pewno wiele jeszcze starych baśni, podań i legend znajduje się w archiwach i bibliotekach i czeka na swoich odkrywców. Na zebranie i opracowanie czekają leż baśnie i podania przyniesione po ostatniej wojnie na teren Pomorza Zachodniego przez ludność napływową, a szczególnie gęsto tu osiadłych mieszkańców dawnych województw wschodnich Polski. Gdy postulaty te zostaną zrealizowane i gdy dawny folklor pomorski zwiąże się z współ-
8
czesnym, Ziemi Pomorskiej nie zabraknie pięknej lektury regionalnej. Początek jest już zrobiony.
Na świeżo odbudowanym z gruzów zamku piastowskim w Szczecinie stróże nocni widują w księżycowe noce biały cień niewieści, przesuwający się po górnych krużgankach i basztach. "Wieść gminna głosi, iż jest to duch opiekuńczy księżniczki Elżbiety, żony księcia pomorskiego, Bogusława V, a córy Kazimierza Wielkiego.
Ziemia Pomorska porasta w nową, żywą legendę wiążącą jej przeszłość z teraźniejszością.
STANISŁAW ŚWIRKO
PODANIE O ZŁOTYM GRODZIE
o morzu Bałtyckim płynął samotny okręt o przedziwnie smukłych kształtach. Żagle trzepotały na wietrze i niosły go hen na południe, ku niewidocznym brzegom. Ląd musiał być niedaleko, bowiem nad masztami unosiły się już krzykliwe mewy i natarczywie domagały się żeru.
Na pokładzie stało dwoje ludzi. Jeden z nich, ubrany w kosztowne szaty, zdawał się być kimś znacznym. Wysunął się nieco do przodu, założył ręce na piersi, osłoniętej kutym w srebrze półpancerzykiem, i patrzał milcząco na wodę. Na jego młodej, niemal dziecięcej twarzy malował się wyraz jakiegoś oczekiwania, oczy jaśniały niezwykłym blaskiem, policzki krasił rumieniec widoczny pod delikatnym zarostem. Raz po raz opuszczał lewą rękę i kładł na rękojeści mieczyka przypasanego do boku. Ruch ten był jednak łasodny — snadź nie w wojennych zamiarach płynął młody rycerz ku pomorskim wybrzeżom. Może poselstwo jakoweś sprawował? A może chciał na własne oczy zobaczyć ów złoty gród, o którym dziwne wieści krążyły po całym świecie? Próżno dociekać, z jaką tajemną misją płynął duński książę do złotych bram Winety.
11
Tuż za dostojnym młodzieńcem stał człowiek odziany w szary habit przepasany konopnym sznurem. Pod nasuniętym na głowę kapturem widać było jego suchą, wiatrami spaloną twarz, zapadłe w głąb oczy i poruszające się modlitewnym szeptem usta. Jakaś surowość biła od tej wysokiej postaci, a może tylko szmat gorzkiego, pełnego wyrzeczeń i umartwień żywota? Hej, ileż to krain przewędrował ojciec Gaudenty, nim został opiekunem i nauczycielem młodego królewicza! Niegdyś za młodu zrywał kiście winogron na słonecznych pagórkach Italii, potem wędrował wśród piasków afrykańskiej pustyni, oglądał przepych na królewskich dworach Kastylii i Navarry...
Odbiegło gdzieś daleko modlitewne skupienie. Powoli z mgły wspomnień wyłaniały się obrazy — drobne ścieżki, zagubione na dalekich pielgrzymich szlakach. Jedne świeże jeszcze i barwne, inne szare, niewyraźne. Dla siebie — kostur pątniczy i kromka suchego chleba, dla ludzi — wszystko. I teraz, gdy ojcowskim spojrzeniem ogarniał sylwetkę młodego księcia, rysy jego twarzy łagodniały, na ustach zaś pojawiał się uśmiech.
— Ojcze Gaudenty...
Myśli pielgrzyma wróciły z dalekich krain. Znów widział przed sobą postać duńskiego królewicza, znowu stopami dotykał pokładu okrętu.
— Słucham cię, książę! — odpowiedział głosem, w którym nie znać było śladu przeżytych wzruszerŁ
Eryk odwrócił się w stronę opiekuna, lecz po chwili znowu skierował wzrok na morze. W jego oczach malował się wyraz jakiejś nieuchwytnej tęsknoty i jednocześnie ciekawości.
— Powiedz mi, ojcze, prawda to, że w grodzie onym, który dziś jeszcze oglądać nam przyjdzie, bramy pałaców złotym kruszcem wykładane, że blask od nich wspaniały jako od słońca bije?
12
— Prawda to, panie — odpowiedział mnich.
— I bogactw tam ponoć mnogość nieprzebrana?
— Ściany pałaców z marmuru budowane...
— A ludzie jacy? *
Ojciec Gaudenty zamilkł i odwrócił twarz.
— Czemu zamilkłeś? Powiedz!
— O ludziach?
— Tak.
— Młody jesteś, książę, lecz rozum masz stateczny, godny dojrzałego męża. Dopłyniesz, obaczysz, sam sobie odpowiesz.
Eryk nie pytał więcej.
Tymczasem krąg słoneczny powoli schodził w dół. Morze zmieniło barwę: stało się granatowe, niemal czarne. Okręt odkładał na boki równe skiby wody, a wiatr jakby trochę przycichł.
Nagle w oczach Eryka pojawił się błysk ożywienia. Zrobił krok naprzód i gwałtownie wyciągnął rękę przed siebie.
— Spójrz tylko, ojcze... ziemia! — zawołał drżącym z podniecenia głosem.
Wzrok Gaudentego pobiegł we wskazanym kierunku. Przed nimi rysowały się coraz wyraźniej brzegi wysp Uznam i Wolin. Odblask zachodzącego słońca złocił wysmukłe wieże i dachy jakiegoś wspaniałego grodu otoczonego zielenią lasów. Fale uciszyły się zupełnie, powierzchnia morza była gładka jak lustro.
Z piersi obu podróżników uniosło się westchnienie zachwytu, a usta wyszeptały jednocześnie tę samą nazwę:
— Wińeta...! *
Poprzez bramy grodu, w stronę portu i z powrotem, po ulicach przelewała się niezmierzona ciżba ludzka. U stóp wałów obronnych, szerokim pierścieniem opasujących Winetę, i w spotykanych co krok gospodach — wszędzie słychać było
* Objaśnienia na końcu książki.
13
różnojęzyczny gwar. Tu ormiańscy kupcy zachwalali przywiezione z dalekiego wschodu towary, tam znowu, ubrani w długie, białe szaty, przechadzali się ciemnolicy Arabowie, Gdzie indziej jeszcze kosztowny diadem, wpięty w jedwabny turban, świadczył o bogactwie i dostojności przybysza zza mórz i lądów. Złoto i srebro, drogie kamienie pełnymi garściami wędrowały z rąk do rąk, a trzosy miejscowych kupców i szyn-karzy pęczniały nieustannie. W gospodach lało się strumieniami najprzedniejsze wino, a piękne Greczynki w przeźroczystych szatach tańczyły przy dźwięku uderzających o siebie czar.
Książę Eryk wraz z ojcem Gaudentym przeciskali się przez rozkrzyczany i rozgorączkowany tłum. Oglądali towary rozłożone na straganach lub wprost na ziemi pod murami grodu, wstępowali do gospod, słuchali pijanych wrzasków, kłótni handlarzy i wyzwisk oszustów.
Eryk chłonął nieprawdopodobny obraz szeroko otwartymi oczyma. Przyzwyczajony do surowych obyczajów północnego kraju, ze zgrozą słuchał tego wszystkiego i rozglądał się wokoło na pół przytomny.
— Czy śnię? — pytał raz po raz swego opiekuna i nauczyciela.
Ojciec Gaudenty szedł z opuszczoną głową i tylko uśmiechał się z goryczą.
— Patrz, książę, na wszystko, co się wokół ciebie dzieje, i miej uszy otwarte — pouczał młodego rycerza. — Chciwość i żądza bogactw wypleniły z tych ludzi|wszelkie inne uczucia. Nie masz tu miejsca na miłosierdzie i pomoc ubogim, nie znajdziesz współczucia dla nieszczęśliwych. Każdy tutaj chce się wynieść nad innych, stąd zawiść, przekupstwo i niesprawiedliwość na każdym kroku.
— Czemu więc nie użyją swych bogactw na dobro?
— Zapomnieli!
W tejże chwili obaj ujrzeli rozstępujący się tłum. Gdzieś
14
w głębi ulicy słychać było głośne jęki. Ktoś wołał płaczliwym głosem:
— Ratujcie, dobrzy ludzie, nie dajcie zginąć!
Wkrótce ukazał się człowiek wleczony pod ręce przez kilku uzbrojonych pachołków. Twarz miał siną i spuchniętą, do czoła przylepiały się skrwawione kosmyki włosów. Pod podartą na strzępy koszulą widać było gęste ślady uderzeń kijem. Zakute w łańcuchy nogi zaledwie mogły udźwignąć ich ciężar.
— Cóż takiego uczynił ów człowiek? — zapytał Eryk.
— Nie wiem — odrzekł Gaudenty. — Posłuchajmy, co ludzie mówią.
Tłum na ulicy powiększył się. Już teraz mniej było strojnych w jedwabie kobiet i opasłych kupców. Z pobliskich bram wylegli szaro ubrani ludzie.
— Tetkę wiodą do lochu! — odezwał się ktoś z boku.
— Jakiego Tetkę?
— Tego od szynkarza Bardoka. Służył u niego przeszło pół roku za darmo, a jak się upomniał o swoje, to go do lochu.
— Bogacz przeklęty! Żeby się złotem udławił! Żeby go...
— Cicho! Jeszcze ktoś doniesie. Bardok mocny. Radę przekupi i ciebie też za nim wyśle! — odezwał się czyjś ostrzegawczy głos.
Obaj przybysze usunęli się z tłumu i poszli dalej, bo już na nich zwracano uwagę.
— Źli tutaj ludzie! — powtarzał ojciec Gaudenty. — Źli i mściwi. Jednym bogactwo, innym żądza władzy odebrała serce i rozum. Stąd też zło wszelkie jak chwast się pleni.
— Jakże tedy kara na nich nie spadnie? — zapytał Eryk.
— Nie nasza w tym moc, miłościwy książę.
Idąc ulicą znaleźli się niespodzianie obok pewnej gospody. Z jej wnętrza wytoczyło się kilkunastu mocno podpitych kompanów. Dostatnie ubiory i pewność siebie, z jaką patrzyli wokoło, świadczyły, że posiadają w grodzie nie byle jakie znaczenie. Ludzie usuwali się na boki, lecz Eryk z Geudentym,
15
zajęci rozmową, nie zauważyli ich dość wcześnie i zetknęli się z nimi prawie oko w oko.
Nastąpił krótki moment wahania. Wtem jeden z kompanów wystąpił nieco naprzód, przekrzywił głowę z drwiącym uśmiechem i szarpnął mnicha za ramię.
— A cóż to za cudak w szarym worku włóczy się po ulicy z gołowąsem u boku? — zawołał.
Pozostali ryknęli pijackim śmiechem. Twarz Eryka poczerwieniała z gniewu. Już chciał sięgnąć po mieczyk, lecz jego opiekun nieznacznym ruchem ręki powstrzymał go.
— Przecie wam w drogę nie wchodzim — odrzekł spokojnie. Chciał przejść obok, lecz napastnik zaszedł go z przodu.
— Hejże! — zawołał — a cóżeś to taki hardy? Gadaj, coś za jeden!
Ojciec Gaudenty złożył przed sobą ręce i nisko pochylił głowę.
— Sługa Chrystusowy — odpowiedział z pokorą w głosie.
— Jakiego Chrystusa? Nie znamy takiego!
— Boga chrześcijan, którego wiarę głoszę.
Oczy kompanów zapaliły się złym ogniem. Podeszli bliżej zaciskając pięści. Dookoła zebrał się tłum ciekawych.
— Precz z grodu! — wrzasnął nagle jeden z napastników. — Mamy swoich bogów, nie trzeba nam innych. Nie trzeba nam żadnych bogów! Ludzi tu burzyć przyszedłeś, hę? Precz stąd, precz! — krzyczał, aż piana wystąpiła mu na usta.
— Nie bluźnij — rzekł mnich spokojonie — bom nie wojować tu przyszedł. Bóg chrześcijański miłosierdzie czynić każe i pokutę za nieprawości ludzkie. Bacz, byś nieszczęścia...
Rzucony czyjąś ręką kamień uderzył Gaudentego w głowę. Po twarzy spłynęła strużka ciepłej krwi. Mnich zachwiał się na nogach i byłby upadł, gdyby go Eryk natychmiast nie podtrzymał.
— Zostaw miecz, Eryku — szepnął cicho. — Niech im to
16
będzie darowane, a ty się w walkę nie wdawaj, boć wielu ich na ciebie jednego. Pamiętaj, po coś tu przybył.
Usłuchał książę Eryk rady opiekuna i podtrzymując go wyprowadził z tłumu. Za nimi goniły śmiech i wyzwiska.
W kajucie panowała nieznośna duchota. Gaudenty z trudnością poruszał się na łożu i co chwila budził. Rana, mimo że opatrzona, dokuczała niezmiernie. Męczył się tak od paru godzin. Czasem na chwilkę wracała przytomność. Wówczas zwilżał wargi łykiem wody ze stojącego obok kubka i znów zapadał w pełen majaków sen.
Lecz oto w pewnym momencie otoczyła go nagle jakaś przedziwna jasność i jakby gdzieś z oddali dobiegł wyraźny głos:
— Dopełniła się miara złego i wyrok na Winetę został wydany. Podnieście kotwicę i odpływajcie co rychlej!
Gaudenty przebudził się raptownie. Z trudem zebrał rozproszone myśli. Ból pod czaszką ustał, lecz tajemniczy głos dźwięczał wyraźnie w uszach powtarzającym się wciąż ostrzeżeniem:
— Odpływajcie natychmiast, odpływajcie!
Zwlókł się z posłania i nie czekając udał się do księcia. Rękami obmacywał ściany, kierując się pamięcią, wokoło bowiem otaczała go nieprzenikniona ciemność.
— Co to? — zawołał Eryk, zbudzony głośnym stukaniem.
— Kto zakłóca mi sen?
— To ja, książę! Wieść ważną przynoszę.
•— Jakże możesz, ojcze, chodzić w takim stanie! — zawołał stroskany Eryk, gdy poznał głos opiekuna. — Pójdź, pomogę ci się położyć. Jutro skoro świt udam się do dowódcy zbrojnej załogi grodu. Napastnicy muszą ponieść karę!
— Porzuć, książę, troskę o mnie — rzekł na to Gaudenty
— bowiem czuję się dobrze. Nie szukaj też sprawiedliwości, gdyż wyroki już zapadły.
— Jakież to wyroki? :— zdziwił się Eryk.
1 Pwtt Swaotibora
11
— Nie pytaj o nic, tylko każ zaraz podnieść kotwicę i wypłynąć na morze.
— Teraz?
— Natychmiast, jeśli mamy ocaleć.
Wyszli na pokład. Owionął ich powiew świeżego powietrza.
— Wiatr wieje od lądu — powiedział Gaudenty. — Odpływajmy, Eryku, odpływajmy natychmiast! Nad złotym grodem zawisła kara!
Noc była księżycowa. Wiatr unosił w morze samotny okręt i zostawiał za nim iskrzącą się na wodzie smugę.
Eryk wraz z opiekunem spoglądali w milczeniu na oddalającą się Winetę. W powietrzu wisiała jakowaś groza, choć przecież nic nie wskazywało na to, by za chwilę miało się coś wydarzyć.
Nagle nad złotym grodem ukazała się jasna łuna. Spływała gdzieś z niebieskich wyżyn, opadała coraz niżej. Dachy i wieże rozbłysły całą wspaniałością. Lecz równocześnie rozszumialy się morskie głębiny. Złowrogi pomruk wzmagał się coraz bardziej, potężniał z każdą chwilą, aż wreszcie przemienił się w ogłuszający huk. Na oczach odpływających żeglarzy gród zapadał powoli w otchłań. Po pewnym czasie w miejscu, gdzie jeszcze niedawno błyszczały smukłe wieże, rozpostarły się nieprzeniknione ciemności.
JESIOTBY BRACISZKA URBANA
I
rzyszedł brat Urban nad brzegi Zalewu. Zarzucił wędki na wodę — ot tak, z przyzwyczajenia. Chodziło mu nie tyle o złowienie ryby, ile o chwilę wytchnienia, o wypoczynek dla skołatanej różnymi zmartwieniami głowy.
Miał brat Urban tych kłopotów co niemiara, oj miał! Od wielu lat pełnił funkcję kucharza w tutejszym klasztorze i już mu to wszystko bokiem wychodziło. Jeszcze w letnich, a szczególnie jesiennych miesiącach — pół biedy. Poczciwi wieśniacy daninę zewsząd sami przynosili, owocami swej pracy na wodach i roli z klasztorem się dzielili. Czynili to nawet ochotnie, bez przymusu, bo i wiele dobrego od owych świątków zyskali. Znali ci przybysze znau Warty i innych dalekich krain wiele pożytecznych rzeczy: rolę po nowemu uprawiać nauczyli, że plony w dwójnasób rodziła, ludzi i domowe zwierzęta ziołami leczyć umieli, toteż na wdzięczność tutejszych mieszkańców
19
rzetelnie sobie zasłużyli. Miał tedy brat Urban w spiżarni nie najgorsze zapasy i mógł współbraciom dogodzić.
spadały na niego w okresacŁ wielkiego postu, kiedy surowa reguła zakonna, pilnie przez opata przestrzegana, nakazywała umartwianie ciała i wstrzemięźliwość w jedzeniu. Co się wówczas nasłuchał utyskiwań i żalów! Starczyło tego na cały rok. A przecież nie mógł inaczej, tylko tak, jak miał przykazane.
Poszedł więc biedaczysko nad wielką wodę, by trochę w samotności odpocząć i choćby na jakiś czas uwolnić się od dokuczliwych nagabywań braciszków. Panująca wokoło cisza i świeży powiew, płynący od strony Zalewu, działały kojąco. Założył ręce na piersiach i zapatrzył się przed siebie. Myślami uleciał hen w ojczyste strony, gdzie wieże poznańskiego grodu królują nad szeroką równiną, a Warta toczy swe płowe wody, dążąc do starszej siostrzycy Odry. Poczuł jakąś dziwną tęsknotę chwytającą za serce.
Koło zachodu słońca brat kucharz chciał zwijać wędki i wracać do zwykłych zajęć, gdy nagle na lśniącej wodzie zauważył jakiś ruch. Nie raz już przyglądał się zabawom drobnych rybek, które pod wieczór wpływają tuż pod samą powierzchnię i pląsają jak tanecznice. Czasem umykają przed okoniem czy też innym drapieżnikiem i wtedy rozsypują się jak piasek po wodzie. Jednakże to, co teraz spostrzegł, tak dalece różniło się od zwykłych przejawów podwodnego życia, że natychmiast zmienił zamiar; zbliżył się jeszcze bardziej do brzegu i patrzył, co się dzieje. Gładką powierzchnię pruły dwa ostre grzebienie. Cięły ją płynąc obok siebie na kształt podwodnych statków i zostawiały za sobą rozszerzające się klinowate bruzdy.
— Nie do wiary! — szepnął do siebie brat Urban, gdy w niewielkiej odległości ujrzał dwa ogromne jesiotry. Płynęły wprost na niego i po chwili tłukły się przy brzegu w płytkiej fali przyboju.
20
Urbanowi aż dech zaparło w piersiach. Powolutku, by ich nie spłoszyć, wyciągnął wędki z wody, włożył świeżą przynętę i zarzucił w pobliżu pływających ryb. Czekał z bijącym sercem. Raptem jeden z jesiotrów porwał hak z przynętą i pociągnął za sobą wędkę, drugi natomiast plasnął ogonem i gdzieś zniknął.
Brat Urban nie oglądał się już na drugą wędkę, lecz całą uwagę skupił na schwytanej rybie. Złapał za sznur — w dłoni poczuł lekkie szarpnięcie. Ciągnął bardzo ostrożnie, zważając na każdy ruch. Ale, rzecz dziwna, ogromny jesiotr poddawał się prawie bez oporu. Tego doświadczony rybak nie mógł zupełnie zrozumieć. Znał przecież to rzemiosło od dziecka. Czasem szczupak, który zaledwie wystarczał na jeden skromny posiłek, walczył tak zajadle, że musiał użyć całego doświadczenia i sprytu, by go wreszcie z wielkim trudem wyciągnąć. Ten zaś olbrsym szedł za ręką jak drobna płoć i bez najmniejszego oporu dał się ująć pod skrzela.
Rozjaśniło się oblicze brata Urbana. Czym prędzej zwinął wędki, przerzucił przez ramię ciężką zdobycz i poszedł boczną ścieżką do klasztoru. Zależało mu, by go nikt po drodze nie spotkał — chciał braciszkom przygotować niespodziankę, o jakiej nawet nie marzyli. Oj ucieszą się zgłodniali bracia, ucieszą! Sam opat na pewno pochwali zmyślnego kucharza!
Wszedł małą furtką ukrytą w klasztornym murze, przebiegł chyłkiem przez opustoszały dziedziniec i natychmiast zamknął się w kuchni. Powrócili braciszkowie z codziennych zajęć, kręcili się pod drzwiami, pukali, stukali — nie wpuścił nikogo.
— Zostawcie mnie w spokoju, polewka mi się przypaliła! — odpowiadał natarczywym. — Poczekajcie godzinkę, będzie świeża. )
Chodzili więc po korytarzach markotni i zagniewani, bo już się pora wieczerzy zbliżała. Cóż jednak mieli robić? Radzi, nie radzi, musieli czekać. Tymczasem brat Urban zwijał się jak w ukropie, śmiejąc się w duchu ze swego pomysłu.
21
Kiedy wreszcie zakonni bracia siedli przy stołach w oczekiwaniu na skromny posiłek, ze zdziwieniem spoglądali na puste miski stojące przed nimi. Zwrócili twarze w stronę kuchennego wejścia i czekali niecierpliwie, kiedy wreszcie ukaże się brat kucharz z pomocnikami i gar postnej polewki.
Na koniec otworzyły się drzwi i oto popłynął stamtąd tak niezwykły zapach, że zgromadzeni w refektarzu mnisi szeroko otworzyli oczy i w niemym zdumieniu zaczęli spoglądać jeden na drugiego. Nozdrza łechtała wspaniała woń gotowanej ryby, lecz jeszcze sami sobie nie wierzyli. Dopiero kiedy w drzwiach ukazała się tryumfalnie uśmiechnięta twarz kucharza, który ruchem ręki przywołał do siebie pomocników — zapanowała wśród braci powszechna radość. Brat Urban z namaszczeniem rozdzielał porcje i po chwili każdy z zakonników miał już przed sobą kawałek pachnącej, smakowicie przyrządzonej ryby. Nawet surowy zwykle i milczący przeor siedział uśmiechnięty i trzymał rybę w palcach, wyjmując z niej co grubsze ości.
— Jakżeś to, bracie Urbanie, taką niespodziankę nam zgotował? — zapytał łaskawie, kiedy wszyscy zaspokoili już pierwszy głód.
— Sam tego zrozumieć nie mogę, przewielebny ojcze — odpowiedział Urban, skłaniając się pokornie — coś podobnego wydarzyło mi się po raz pierwszy w życiu.
— Jakże się tedy rzecz miała?
Brat Urban nie zamierzał niczego ukrywać. Dokładnie opowiedział przełożonemu i zaciekawionymi braciszkom o swej wyprawie nad Zalew i przedziwnym połowie. Na głowę uszczęśliwionego kucharza posypały się tak gorące pochwały, że aż przeor musiał je nieco powstrzymać. Powstał z ławy i podniósł w górę obie dłonie. Gwar w refektarzu uciszył się natychmiast.
— Słuszna radość wypełnia serca wasze, bracia moi — rzekł składając ręce do modlitwy — nic w niej złego nie widzę.
22
Wprzódy jednak Stwórcy za jego szczodrobliwość podziękować nam należy, iż łaskę nam zechciał okazać.
Głowy mnichów pochyliły się w kornej modlitwie.
Następnego roku podczas wielkiego postu znowu podpłynęły w pobliże klasztoru dwa wielkie jesiotry i znów wygłodniali mnisi z radością powitali na stołach kucharskie dzieło brata Urbana. Kiedy co roku powtarzało się to samo — poznali w tym zakonnicy wyraźną pomoc Stwórcy. Tym pilniej więc wykonywali swe obowiązki, dla wyrażenia zaś wdzięczności postanowili raz na zawsze tylko jednego jesiotra każdego roku odławiać, aby łakomstwem ni chciwością nie grzeszyć.
Tak postępowali przez wiele lat. Tymczasem brat Urban powrócił w swoje rodzinne strony, inni starsi bracia również zostali odwołani do macierzystych klasztorów. Niektórzy pomarli i spoczęli snem wiecznym na pomorskiej ziemi, a ich miejsce zajęli młodsi.
Pewnego roku — jak zwykle w czasie wielkiego postu — pojawiły się na wodach Zalewu dwa szczególnie wielkie jesiotry. Dla braci wybór był trudny: którego złowić, a którego zostawić w spokoju?
— Słuchajcie! — rzekł wówczas jeden z młodszych. — Dlaczego właściwie nie mamy skorzystać z nadarzającej się okazji? Spróbujmy złowić obie ryby, może nam się uda! Po co będziemy oglądać się na to, co dawniej było!
Powodowani chciwością -— pierwszy raz bracia zakonni złamali ustalony od wielu lat porządek i złowili oba jesiotry. Radość ich nie miała granic. Kiedy później siedzieli przy pełnych misach smacznej ryby, jeden przez drugiego dziwili się własnej głupocie, że w poprzednich latach nie postępowali tak samo.
-— Na przyszły rok zrobimy podobnie! — obiecywali sobie.
Lecz w następnym roku daremnie czekali. Ryby nie pojawiły się w wodach Zalewu ani tego roku, ani w dalszych
23
latach. Wówczas zrozumieli lekkomyślni bracia, że nadużyli dobroci Bożej i sami sobie tym sposobem wyrządzili szkodę. Skruszeni karą, pewnego roku szczególnie umartwiali się i pokutowali. Wówczas dobry Bóg ulitował się nad nimi i później znów co roku jesiotry pojawiały się w wodach Zalewu.
*
To wszystko działo się przed wielu, wielu laty na wyspie Uznam, w klasztorze Grabowo, zbudowanym przez księcia Ra-cibora i jego małżonkę Przybysławę, polską królewnę, córkę Bolesława Krzywoustego.
O ZACZAROWANEJ KSIĘŻNICZCE SYGRYDZIE
a południe od Świnoujścia wznosi się porośnięte lasem wzgórze, które tutejsza ludność od niepamiętnych czasów nazywa Górą Chełmską. Na szczycie owego wzgórza stał przed wiekami wspaniały zamek rycerski. Jego złocone wieże i baszty obronne górowały nad całą nadmorską krainą, a znak rodowy, zatknięty na najwyższej z wież, dumnie łopotał w powiewach wiatru. Stugębna wieść o niezmierzonych bogactwach księcia Sobibora i urodzie jego córki Sygrydy biegła daleko w świat. Wspominano o nich często na zachodnich dworach królów i udzielnych książąt.
Któryż więc z młodych i dzielnych rycerzy, szukających po świecie damy swego serca, mógł się oprzeć pokusie odwiedzenia dumnej siedziby i ubiegania się o rękę pięknej Sygrydy? Przyjeżdżali tedy znamienici rycerze, wsławieni w bojach i dworskich turniejach, hołdy księżniczce składali, bardowie zaś układali pieśni, sławiąc ich czyny.
Daremne jednak były starania rycerzy. Pieśni bardów i tru-
25
ba durów zostawały bez echa. Dumny książę Sobibor odtrącał po kolei wszystkich konkurentów, bowiem żaden z nich nie wydawał mu się godny ręki córki. W żadnym z nich nie widział dziedzica licznych włości i nagromadzonych bogactw. Czekał na królewicza, by złota korona mogła spocząć na skroniach córki. Wówczas dopiero jego niezmierzona pycha byłaby zaspokojona.
Jednakże oczekiwany królewicz się nie zjawił. Jedna za drugą mijały pory roku, coraz rzadziej zaglądali młodzi rycerze do nieprzystępnej siedziby, księżniczce Sygrydzie przybywało lat. Wraz z upływem czasu zmieniało się również jej usposobienie. Więdła uroda, grymas zniechęcenia i gniewu coraz częściej pojawiał się na jej licach. Nie jeden raz służba musiała słuchać gorzkich wymówek swej pani, bardzo często w chwilach niepohamowanego gniewu księżniczka wymierzała niesprawiedliwe kary za najdrobniejsze uchybienia. Pustka, nuda i echa barwnej przeszłości wyzierały z każdego kąta —
komnatach.
Kiedy śmierć okryła cieniem powieki Sobibora, wydawało się, że po okresie żałoby w zamkowe mury na nowo zawita życie. Jak przed laty otworzą się szeroko zamkowe wierzeje, komnaty rozbrzmiewać będą pieśniami bardów i wesołym gwarem ucztujących gości.
Niestety, nadzieje okazały się próżne. Mimo że dawno upłynął okres żałoby, nic się w książęcej siedzibie nie zmieniło. Daremnie Sygryda wyglądała przez okna, oczekując przybycia konkurentów. Ci, którzy się niegdyś starali o jej rękę, zdążyli już uwić własne gniazda, młodszym zacnie uśmiechały się zaloty do przywiędłej i znanej z kapryśnego charakteru księżniczki. Nawet jej wielkie bogactwa nie wabiły nikogo. Sygryda zamknęła w sobie urażoną dumę i stała się jeszcze bardziej cierpka.
Aż razu pewnego zjawił się w okolicy jakiś nieznany rycerz. Widać było, że przybywa z dalekiego kraju — świadczyły
26
o tym nie oglądane w tych stronach ubiór i rynsztunek. Kiedy przejeżdżał przez pomorskie osiedla, wszyscy mieszkańcy z zaciekawieniem przyglądali się rosłemu, karemu rumakowi i srebrzystej zbroi, okrytej czarnym płaszczem. Musiał to być zapewne ktoś znamienity, towarzyszyło mu bowiem dwóch giermków, również bogato odzianych.
Przybył nieznany rycerz w zamkowe progi. Zeskoczył z konia, pokłonił się godnie Sygrydzie i rzekł:
— Piękność twoja, księżniczko, znana jest w wielu krajach na równi ze sławą, jaka otacza twą wspaniałą siedzibę. Wieść
0 tym kazała mi się udać w daleką drogę i przybyć tu, by wszystko na własne zobaczyć oczy.
Sygryda również z godnością pochyliła głowę i odpowiedziała dwornie:
— Miło mi słyszeć te piękne słowa, nieznany rycerzu, choć wiele w nich przesady. Zechciej, proszę, rozgościć się tutaj, boś, mniemam, zdrożon wielce, jako też i poczet twój odpoczynku potrzebuje.
Rycerz podziękował za zaproszenie i udał się do wskazanej komnaty. Tymczasem służba zamkowa zajęła się jego ludźmi
1 końmi.
*
Obiad przeciągnął się do późnych godzin wieczornych. Siedzieli we dwoje przy wielkim stole zastawionym wyszukanymi potrawami w srebrnych i złotych naczyniach. Gość rzadko sięgał po puchar z winem, jadł powściągliwie, natomiast wiele opowiadał o dworach, na których bywał, i rycerskich turniejach, w których brał udział. Chociaż starał się mówić cicho, jednakże głos jego rozlegał się echem po pustej komnacie i ginął wysoko wśród łuków sklepienia.
Po skończonym obiedzie wyszli na krużganek i stanęli w miejscu, skąd mogli swobodnie patrzeć na rozciągające się u stóp zamku pola. Oboje milczeli zatopieni we własnych myślach.
27
„Niechaj zobaczy nie włości ów rycerz z dalekiej krainy, niech o nich opowiada po powrocie w swe strony —¦ rozmyślała księżniczka. — Może przyjedzie tu ktoś godny, komu oddam serce i rękę."
Lecz obcy rycerz inne zamiary ważył w sercu swoim. Odwrócił wzrok od roztaczającego się przed nim widoku i rzeki do Sygrydy:
— To wszystko, com się obaczyć spodziewał, przeszło moje oczekiwania, jak i gościnność, którą mi okazać raczyłaś. Hołd oddając twej piękności i szlachetności, proszę o twoją rękę. Towarzyszyć ci pragnę do końca moich dni.
Ona jednak pozostała nieczuła na brzmienie tych gładkich oświadczyn. Spojrzała na swego gościa chłodnym wzrokiem i pogardliwie wykrzywiła usta.
— Wielki mi czynisz zaszczyt, dostojny rycerzu —¦ odpowiedziała — jeśli jednak w tym celu tutaj przybyłeś, próżna była twoja droga. Nie pragnę zamążpójścia, a przy tym sława,
0 której mówiłeś, nie wydaje mi się równa godności, którą chciałbyś osiągnąć. Przyjmij tedy chwilową gościnę, a potem wracaj w swoje strony.
Rozgniewał się rycerz na te dworskie wprawdzie, łeess uwłaczające jego dumie słowa. Wyprostował się i stanął przed księżniczką jak złowróżbny kruk. Jego czarne oczy rozbłysły, a cała postać wyrażała jakąś niezwykłą i groźną potęgę.
—- Nieszczęsna Sygrydo! — rzekł. — Chciałem ci oddać nie tylko serce, ale i moc tajemną, którą władam, a która większa jest niż wszelka ziemska władza. Lecz ciebie zaślepiła pycha
1 nie znajdujesz godnych twej ręki. Niechaj więc spotka cię kara, na którą swym postępowaniem zasłużyłaś. Utracisz bogactwa i będziesz się odtąd błąkać po ziemi tak długo, aż w świętojańską noc zjawi się taki człowiek, który potrafi wybawić cię z mocy mego zaklęcia.
Twarz Sygrydy pobladła, zdrętwiałe z przerażenia usta nie
28
mogły wymówić słowa. Rycerz zaś owinął się czarnym płaszczem i zawołał wielkim głosem:
Nim miesiąc pierwsze obudzi sowy Będzie złamana duma twa, pani. Przybądźcie dąby, osiki, brzozy Niechaj sią stanie!
W tej samej chwili wściekłe uderzenie wichru przygięło korony drzew. Zadrżały zamkowe wieże, snopy błyskawic oświetliły niebo i wśród ogłuszających grzmotów cały zamek pogrążył się w ziemi.
Umarli ludzie, którzy byli świadkami tego wydarzenia. Na szczycie Góry Chełmskiej wyrósł nowy las i zatarł wszelki ślad po zamku. Tylko wśród ludu zachowała się pamięć o dumnej księżniczce Sygrydzie, która czeka na wybawienie z mocy zaklęcia. Czasami ukazuje się ona w różnych postaciach samotnym wędrowcom albo pastuszkom. Ale jeszcze nikt nie potrafił jej pomóc.
Kilkadziesiąt lat temu stała u stóp wzgórza niewielka gospoda, którą utrzymywała pewna wdowa z synem. Był właśnie wieczór, gospodyni kończyła porządki w obejściu, gdy nagle zauważyła jakąś staruszkę. Szła powoli, krok za krokiem, podpierając się kijem. Widać było, że przybywa z daleka i że podróż bardzo ją zmęczyła. Zatrzymała się przy furtce i spoglądała na gospodynię przygasłym wzrokiem.
— Pozwólcie mi przenocować, choćby tylko dzisiaj — prosiła. —- Już ze zmęczenia nóg nie czuję.
Gospodyni dziwiła si$ starowinie, że tak samotnie wybrała się w podróż, ale nie pytała, co ją tu sprowadza i kogo w tych okolicach szuka. Widząc, że jest biedna, nie liczyła na zapłatę i postanowiła przenocować ją na sianie w gospodarskim budynku. Tymczasem zaprosiła do izby i postawiła miskę gorącej zupy, którą staruszka zjadła z wielkim apetytem.
29
Okazało się, że obca kobieta zna dokładnie historię zamku i księżniczki Sygrydy. Ponieważ właśnie przypadała noc świętojańska, więc przybyła tutaj, by księżniczkę uwolnić. Nie zdradziła jednak zaklęcia, przy pomocy którego można było to uczynić.
Gospodyni pilnie słuchała opowieści staruszki i nie przerywała jej żadnym pytaniem. Potem zaprowadziła ją na nocleg.
Kiedy wrócił syn, matka natychmiast opowiedziała mu o wszystkim czego się dowiedziała od nieznajomej staruszki.
— A może stara mówi prawdę? — rzekła na zakończenie. — Pilnuj jej, synku, i uważaj, co zrobi. Jeśli pójdzie do lasu, idź za nią ostrożnie, żeby cię nie spostrzegła. Wygląda na zwykłą wiejską kobietę, czuję jednak, że wie o wiele więcej, niż można przypuszczać. Jeśli uda nam się odkryć jej tajemnicę, możemy dużo na tym zyskać.
Usłuchał chłopiec rady doświadczonej matki i obserwował przez okno, co się dzieje na podwórzu. W pewnej chwili ujrzał staruszkę, która nie oglądając się za siebie, żwawym krokiem podążyła w kierunku Chełmskiego wzgórza. Wówczas cichutko otworzył drzwi chaty i poszedł za nią.
Wąska ścieżka pięła się pod górę. Wokoło panowała cisza. Chłopiec szedł śladem obcej kobiety, starając się nie trącać gałązek, by nie wywołać szmeru.
Wtem staruszka znikła mu z oczu. Zaskoczony młodzieniec rozglądał się bezradnie wokoło. I wtedy tuż obok niego wysunęła się z krzaków głowa łani. Po chwili ujrzał ją całą na skrawku wolnej od zarośli przestrzeni. Stała spokojnie, nie zdradzając chęci do ucieczki. Chłopiec ukrył się za pniem drzewa i przyglądał się zwierzęciu.
Już chciał iść dalej i nawet zrobił kilka kroków, gdy zauważył coś, co go wprawiło w osłupienie: łania nie tylko nie zamierzała uciekać, lecz nawet próbowała zastąpić mu drogę»
30
Była to jakaś niezwykła łania. Miała gładką, jasną, niemal białą sierść i niebieskie oczy. Przyglądała się zaskoczonemu chłopcu.
Tego już za wiele! Przestraszony chłopak zawrócił i co sił w nogach pobiegł do domu. Kiedy znalazł się w izbie, przetarł oczy ze zdumienia: oto matka wraz ze starą kobietą najspokojniej siedziały przy stole i popijały ranne, świeżo przegotowane mleko.
Dysząc jeszcze ze zmęczenia i przejęcia zaczął opowiadać, co mu się w lesie przydarzyło. Wtedy stara podniosła się z miejsca i powiedziała:
— Nadszedł czas, by uwolnić księżniczkę Sygrydę od działania czaru. Idź, chłopcze, do lasu, otrzymałeś bowiem od niej wyraźny znak. Ona ci wskaże, co masz dalej robić. Idź natychmiast, na co jeszcze czekasz? — ponaglała. — Jeśli tego zaraz nie uczynisz, kto wie, czy będzie kiedykolwiek uwolniona!
Chłopiec zerwał się od stołu i pobiegł do lasu. Próżno jednak krążył wśród drzew do samego wieczora. Nigdzie nie spotkał księżniczki ani też nie otrzymał od niej żadnego znaku. Wrócił do domu zmartwiony i zawiedziony, domyślił się bowiem, że ranne spotkanie z niezwykłą łanią było właśnie tą okazją, kiedy mógł uwolnić Sygrydę. Cóż, kiedy zamiast wówczas zostać i czekać na dalszy znak, uciekł przestraszony.
Staruszka tymczasem opuściła gospodę i odtąd nikt jej więcej nie widział.
Któregoś razu księżniczka pod postacią łani ukazała się pewnej dziewczynie, gdy pasła krowy na zboczu wzgórza. Dziewczyna nie przelęłlła się zwierzęcia, zdziwiła się tylko niezmiernie, kiedy biała łania odezwała się do niej ludzkim głosem:
— Idź zaraz do miasta i przynieś mi ze sklepu zwój białego płótna. Gdy powiesz, że to dla księżniczki, kupiec nie będzie
31
żądał zapłaty. Pamiętaj jednak, że nie wolno ci żądać niczego
Pasterka zostawiła krowy i natychmiast pobiegła do kupca, by spełnić jej polecenie. Jednakże przy tym poprosiła o kilka igieł, które jej samej były potrzebne. Kupiec bez sprzeciwu da! wszystko.
Kiedy wróciła, zamiast łani ujrzała przed sobą piękną ko-^ bietę w kosztownych szatach. Położyła więc przed nią przyniesiony zwój płótna, ta jednak ze smutkiem opuściła głowę i rzekła do dziewczyny:
— Gdybyś dokładnie wykonała moje polecenie i nie zażądała dodatku, byłabym już dzisiaj uwolniona od zaklęcia, ty zaś zamieszkałabyś ze mną w pięknym zamku. Twój nieostrożny czyn pogrzebał wszystko.
Po tych słowach znikła za drzewami i długo jeszcze słychać było w oddali jej płacz.
Mijają lata, a księżniczka Sygryda wciąż błąka się pośród drzew na Górze Chełmskiej i czeka na wybawienie. Czasem można ją zobaczyć przy wielkim kamieniu na szczycie wzgórza lub też w pobliżu źródełka u jego stóp. Gdy słońce mocniej przygrzeje, wówczas chroni głowę pod płatem kory drzewnej. Zwykle towarzyszy jej biała wiewiórka.
ODMIENIEC
obna zapatrzyła się w płonące kawałki drewna. Na jej pobladłej twarzy malował się wyraz przygnębienia. Nie odzywała się ani słowem, tylko od czasu do czasu bezwiednie dotykała ręką kołyski, w której leżało niemowlę.
— Co ci jest, Dobna? — zapytała wreszcie najstarsza z sąsiadek. — Zawsze byłaś wesoła i skora do śmiechu, a dzisiaj widać, że ci coś dolega.
Gospodyni opuściła z rezygnacją obie ręce.
— Ot, kiedy sama nie wiem, co powiedzieć — rzekła. Sąsiadki spojrzały po sobie wzruszając ramionami.
— Czemu więc jesteś taka smutna i nie odzywasz się do nas. Czyżby cię spotkała jaka krzywda?
— E... co to, to nie! — młoda kobieta podniosła wzrok znad paleniska — tylko coś się w domu dzieje, czego zrozumieć nie mogę. }
Zaciekawione kobiety przysunęły się bliżej.
— Powiedz, Dobna! Przecie wiesz, że ci dobrze życzymy. Dobna przez chwilę wahała się, lecz w końcu nie wytrzymała.
Pieśń Sv?an!iborł
33
— Dobrze, powiem, ałe się ze mnie nie śmiejcie.
— Nie do śmiechu nam, kiedy cię tak zatroskaną widzimy! — zapewniały kobiety.
— To się przytrafiło dwie niedziele temu — zaczęła Dob-na. — A że był to dzień świąteczny i miesiąc właśnie małemu upłynął, chciałam lepszy obiad zgotować. Przyrządziłam kapustę świeżo z pola zebraną, ziemniaki i kawałek kiełbasy ze spiżarni. Kiedy już wszystko stało gotowe na stole, wyszłam na podwórze, aby zawołać Radgosta, który wtenczas studnię na zimę oplatał. Przychodzimy do domu, patrzę i oczom własnym nie wierzę: nie ma kapusty, nie ma kiełbasy ani ziemniaków, miski na stole czyste, jakbym je przed chwilą umyła. Radgost spojrzał na mnie i chyba pomyślał, że jestem niespełna rozumu, a ja nie wiem, co się stało, boć przecie prócz dziecka nikogo w domu nie było. Powiedziałam tedy, że na następną niedzielę przygotuję taki sam obiad, a tymczasem usmażyłam parę jajek, podałam chleb i tak jedliśmy, co było pod ręką.
— Jakże to? — zdziwiły się kobiety. — Więc powiadasz, że nikogo w domu nie było?
— Ano nie było. Ale słuchajcie dalej. W ciągu tygodnia roboty było dużo, zapomnieliśmy oboje o tym wydarzeniu. Kiedy nadeszła niedziela, przygotowałam taki sam obiad jak wtedy. Znowu Radgost coś robił na podwórku, więc wyszłam po niego. Przychodzimy do domu, a tu na stole miski puste, jakby je pies wylizał.
— Nie do wiary! — krzyknęły wszystkie sąsiadki. Dziecko w kołysce poruszyło się niespokojnie, lecz zaraz ucichło.
— I mnie samej uwierzyć trudno — ciągnęła swą opowieść Dobna — ale przecie psa ani innego stworzenia w domu nie było, nikt tam nie wchodził! Przeszukaliśmy oboje wszystkie kąty, nigdzie żywej duszy, tylko mały nie spał i nam się przyglądał. Z tego wszystkiego Radgost się rozgniewał i dzisiaj pojechał do Świnoujścia. Siedzi tam pewnie w karczmie i pije ze zgryzoty, choć przecie nigdy tego nie robił. Więc poradźcie,
34
co mam czynić, bo nijak tego wszystkiego zrozumieć nie mogę.
Po tych słowach Dobna ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Próbowały ją pocieszać, ale same nie wiedziały jak, bo również nie mogły sobie wytłumaczyć tych dziwnych wydarzeń.
Nagle stara Ostrzeszowa klasnęła w ręce. Wszystkie kobiety spojrzały na nią pytająco i nawet Dobna przestała płakać,
— Wy coś wiecie, Ostrzeszowa? — zaczęły pytać jedna przez drugą. — Powiedzcie, co to znaczy. Nie ukrywajcie!
Ale stara nie spieszyła się. Powoli uniosła się z ławy i podeszła do kołyski, w której leżało niemowlę. Otoczyły ją kołem w milczeniu, bo wiedziały, że nie lubi zbytniej natarczywości. Ostrzeszowa długo przyglądała się dziecku, kręcąc głową jakby w zakłopotaniu, aż wreszcie rzekła:
— Ani chybi, to odmieniec!
Wtedy dopiero zrobił się ruch w izbie. Wszystkie kobiety pochyliły się nad dzieckiem, a ono spoglądało na nie mądrymi oczyma dorosłego człowieka.
— Patrzcie, toż to prawdziwy odmieniec! —- zawołały wszystkie naraz. — Przyjrzyjcie się jego oczom!
Skurcz przerażenia ścisnął serce Dobny i strach o los własnego dziecka owładnął jej myślami. Że też nie poznała od razu, nie odczuła matczynym instynktem, że to nie jej dziecko! Dopiero w tej chwili przypomniała sobie coś, co w kłopotach zwykłego dnia całkowicie wyleciało jej z głowy.
To było kilka dni po urodzeniu małego. Radgost wyjechał na targ do Świnoujścia i nie zostawił zapalonego kaganka przy kołysce dziecka. Ona sama zasnęła i wówczas na pewno złośliwe karły skorzystały ą okazji: ukradły małego, podkładając w kołyskę jednego z towarzyszy.
Rosnący niepokój wzbierał w niej jak burza. Odwróciła się od ognia, nagłym ruchem odepchnęła sąsiadki i pochylając się nad kołyską zawołała:
s*
35
— Wstrętny odmieńcze, przebrzydły karle, powiedz natychmiast, gdzie jest moje dziecko! Gdzie moje biedne maleństwo?
Ale ten milczał uparcie i tylko wzrokiem wodził od jednej twarzy do drugiej.
Zaczęły więc kobiety radzić, jak tu zmusić podrzutka do mówienia. Odsunęły kołyskę w najdalszy kąt izby, żeby nie słyszał, o czym radzą i jakich sposobów szukają, by go nakłonić do wyjawienia, gdzie jest dziecko Dobny.
Jedna szepnęła:
— Trzeba wziąć nić konopną i rozwiesić nad kominem. Kiedy nić się spali, wówczas karzeł przemówi.
Druga poradziła:
— Trzeba wziąć skorupę jajka, nalać w nią wody i postawić nad paleniskiem. Gdy się woda zagotuje, złośliwiec nie wytrzyma i wyjawi tajemnicę.
Sprawę rozstrzygnęła jak zwykle stara Ostrzeszowa. Zdjęła z nogi zniszczony skórzany chodak i podając go zmartwionej matce, rzekła po cichu:
— Weź, Dobna, ten stary chodak, włóż go do garnka i zagotuj. Ale pamiętaj, musisz koniecznie przysunąć kołyskę z odmieńcem do samego ognia, żeby widział wszystko, co czynisz. Myślę, że to pomoże.
Dobna wzięła do ręki ofiarowany przedmiot i odruchowo położyła go z boku nie wiedząc, co odpowiedzieć, Ostrzeszowa pogłaskała ją po twarzy, a następnie zwróciła się do sąsiadek:
— Chodźmy już stąd. Niech Dobna*zostanie sama, bo inaczej karły się wystraszą i uciekną. Wtedy biedaczka nigdy swego dziecka nie odzyska.
Po tych słowach opuściła izbę, a za nią wszystkie kobiety.
Dobna została sama. Siedziała na ławie i zapatrzyła się znowu w trzaskające smolaki. Nie mogła sobie darować, że od razu nie spostrzegła zamiany. Im dłużej rozmyślała, tym większy gniew ogarniał ją na widok tego odmieńca, który na-
36
dal leżał spokojnie w kołysce i przygląda! się jej tak, jak gdyby nie się nie stało. Wreszcie postanowiła pójść za radą doświadczonej sąsiadki, która — jak ją wszystkie znały -— nigdy nie mówiła na próżno.
Podłożyła do ognia kilka kawałków drewna, przegarnęła pogrzebaczem węgle i przysunęła kołyskę bliżej pieca. Następnie zdjęła z półki spory garnek, włożyła doń stary trzewik, zalała wodą i postawiła na ogniu.
Czekała cierpliwie. Woda w garnku zaczęła parować, zabulgotała raz i drugi, aż wreszcie zakipiała przelewając się przez brzegi.
Tego już odmieniec nie wytrzymał. Od pewnej chwili zdradzał niepokój i wiercił się w kołysce. Teraz jednak uniósł się, siadł na posłaniu i wrzasnął na cały głos:
— Jestem starszy od najstarszego dębu w lesie, ale jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś stary kapeć w garnku gotował!
Dobna tylko na to czekała. Chwyciła w rękę drewnianą kopyść i zaczęła nią okładać podrzutka.
— A masz! A masz, przeklęty odmieńcze! — wołała, nie żałując razów. Odmieniec wyskoczył z kołyski i skomląc jak skarcony pies, usiłował skryć się w kącie izby. Dobna chwyciła go za kark i bila, ile wlezie.
Tymczasem inne karły, które mieszkały pod fundamentami domu, usłyszały krzyk swego współtowarzysza i zrozumiały, że całe oszustwo wyszło na jaw. Już dłużej nie mogły trzymać w ukryciu skradzionego dziecka. Zabrały je więc z sobą i przez piwnicę dostały się do izby. Korzystając z tego, że gospodyni była zajęta rozprawą z| odmieńcem, niepostrzeżenie włożyły dziecko w kołyskę, po czym zapiszczały i natychmiast uciekły.
Usłyszał podrzutek znak współtowarzyszy, a widząc, że wykonali swój zamiar, zaczął prosić:
— Nie bij mnie już więcej i puść na swobodę. Zobacz sama, twoje dziecko leży w kołysce całe i nietknięte!
57
Kiedy uszczęśliwiona matka ujrzała cudem odzyskane dziecko, puściła odmieńca i chwyciła je w ramiona, tuląc we łzach do piersi. Ten zaś czym prędzej czmychnął przez uchylone
drzwi komory.
*
Odtąd Dobna i Radgost żyli szczęśliwie, mały zaś rósł i chował się zdrowo. Złośliwe karły wyniosły się gdzie indziej i nikt już we wsi więcej o nich nie słyszał.
KLICHOWY SICARB
f
I
licłi przewraca się niespokojnie z boku na bok. Promień księżyca zagląda przez
il i
t______ otwarte okno w głąb izby i
lonkawym blaskiem jego mokrą od potu twarz.
g oświetla zie-
39
Przymknięte powieki Klicha drgają, usta poruszają się bezdźwięcznie, na twarzy maluje się wyraz ogromnego wysiłku. Och, jak trudno jest iść, jak ciężko! Szeroka, leśna droga w księżycowej poświacie prowadzi go gdzieś w nieznane. Och, jak trudno oddychać! Chciałby się zatrzymać, odpocząć choćby przez chwilę, ale nie może, jakaś siła pcha go bezustannie naprzód. Idzie więc leśną drogą wprost przed siebie, a nogi grzęzną w piasku tak głęboko, że ledwie można je wyciągnąć. Z jednej i drugiej strony czernieje ściana boru. Coś się za nią czai — nie wiadomo co. Ale Klich nie odczuwa żadnego strachu. On wie, że to coś jest mu przyjazne, choć nie rozumie dlaczego.
Piaszczysta droga wyprowadza go na obszerną leśną polanę. Obok majaczy w ciemności kanciasty kształt jakiegoś budynku — jego sylwetka wydaje mu się znajoma. Ach tak, to jest przecież piekarnik wioskowy! Wszystko niby to samo, choć jakby inne. Ale po co tutaj przyszedł, czego po nocy szuka? Próżno usiłuje zebrać pierzchające myśli.
Lecz oto powietrze napełnia jakiś głos. Brzmi tak donośnie, że niemal rozsadza głowę.
— Człowieku, zatrzymaj się! Tu znajdziesz złoto!
Ten dziwny głos posiada zniewalającą moc. Klich zatrzymuje się na środku polany. Chce zapytać niewidzialnego, gdzie Mukać złota, ale nie może wydobyć głosu. Rozgląda się oło i nagle obraz gmatwa mu się w oczach, czuje, że ktoś szarpie go za zdrętwiałe ramię i coś do niego mówi. Unosi się na posłaniu, odruchowo zgarnia z czoła zmierzwione włosy i z trudem otwiera oczy. Tuż obok łóżka spostrzega Krasno-rade. która ubrana w długą, białą koszulę, pochyla się nisko i przygląda mu się z niepokojem w oczach.
— Co się stało? — pyta Klich, przytomniejąc już zupełnie. — Jeszcze ciemno, za wcześnie do roboty!
— Śpij, śpij! — odpowiada kobieta. — Chciałam cię jeno
:U
uspokoić, bo krzyczysz przez sen i łomocesz nogami w szczyt łóżka, aż w całej izbie dudni. Jeszcze mi dzieci pobudzisz!
— Dobrze, dobrze, połóż się i ty! — mamrocze Klich i odwraca się na drugi bok. ^
Obudził się jak zwykle wczesnym rankiem, wiadrem zimnej wody zmył z siebie resztki nocnych widziadeł i raźnie zabrał się do pracy. Słoneczne dni sprzyjały sianokosom, toteż Klich korzystał z pogody i mimo panującego upału, sprawnie odkładał jeden pokos za drugim. Tuż obok niego Krasnorada przetrząsała grabiami na pół wysuszone siano. Jeszcze kilka takich pogodnych dni — i jego mizerny dobytek będzie miał zapewnioną karmę na całą zimę.
Pochłonięty całkowicie pracą zapomniał Klich o tym, co mu się wczoraj przyśniło. Lecz oto następnej nocy sen się powtórzył. Znowu wędrował leśną drogą do tego samego miejsca, znów tajemniczy głos kazał mu szukać złota. Mimo to nie przywiązywał wagi do nocnych majaczeń, boć był człowiekiem prostym wprawdzie, lecz roztropnym i miał dość na głowie kłopotów, by jakoś w domu koniec z końcem związać.
— Ot, nic innego, jeno upał tak mnie zmordował — mówił sam do siebie. — Nawet nie warto wspominać! Na noc przysunę łóżko bliżej okna i tyle. Będzie więcej tchu, to i majaki przejdą.
Ale nadzieje rozsądnego wieśniaka okazały się płonne; trzeciej nocy powtórzyło się to samo. I wtedy Klich utracił spokój. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się w życiu, aby jakiś sen prześladował go tak uparcie przez szereg nocy. Tego dnia zostawił Krasnoradę w podwórzu przy układaniu brogu i sam poszedł na łąkę, chciał bowiem wszystko dokładnie przemyśleć i zastanowić się nad dalszym postępowaniem. Jednakże praca nie szła mu, kosa w jego rękach poruszała się niemrawo, ślizgała gię czubkiem po źaźbłach trawy. Wreszcie dał spokój bezsensownej pracy, odłożył kosę na bok, siadł na ziemi i podparł głowę rękami.
41
— A może mnie biedakowi rzeczywiście sądzone jest żyć \ep\ej mi dotychczas? — pomyślał. — Może swoją ciężką pracą zasłużyłem na lepszy los? — I postanowił przyjąć tajemniczy nakaz.
— Dzisiejszej nocy pójdę do lasu — rzekł sam do siebie — i zobaczę, czy mój sen się sprawdzi.
Decyzja wywołała w nim nowy przypływ sił. Podniósł się z ziemi i od tej chwili pracował jak w gorączce, oczekując z niecierpliwością nadejścia nocy. Słońce wspięło się już wysoko, wszyscy mieszkańcy Wolina przebywali na łąkach, z oddali dobiegał brzęk ostrzonych kos i wesołe pokrzykiwania. Ludzi cieszyła piękna pogoda i obfite zbiory. Ale Klich nie zamierzał dzisiaj przyłączać się do sąsiadów, chciał w samotności przemyśleć wszystkie szczegóły zamierzonej wyprawy po złoto.
— Co ci jest, Klichu? — pytała Krasnorada. Właśnie przyniosła w pole dzbanek mleka z południowego udoju i sporą pajdę chleba z kawałkiem słoniny. — Siedzisz tu sam jak sobek, nie idziesz do innych?
Ale Klich zwlekał z odpowiedzią. Powolnym ruchem sięgnął po dzbanek, łyknął trochę mleka, chleb natomiast odłożył z powrotem do koszyka.
— Głowa mnie od tego upału rozbolała i gadać mi się nie chce — skłamał. — Posiedzę trochę sam, przejdzie mi, a wtedy i robota pójdzie lepiej.
— Dobrze — zgodziła się Krasnorada niczego nie podejrzewając. — Jeno zanadto się nie męcz i przed zachodem wracaj do domu. *
Zabrała nie zjedzony posiłek i podążyła w kierunku zagrody.
Było widno jak w biały dzień. W izbie panowała cisza. Dzieci ukryły nosy w poduszkach, zmęczona całodzienną pracą Krasnorada oddychała równo i spokojnie, podłożywszy rękę pod głowę.
42
Klich wysunął się ostrożnie z łóżka. Na nogi włożył chodaki, przepasał się sznurem i wyskoczył oknem na podwórze. Szedł szybkim krokiem przez pole oddzielające zabudowania wioskowe od lasu i rozmyślał nad tym, gdzie szukać ukrytego skarbu. Może w piekarniku? Chyba nie, tam przecież kobiety codziennie wypiekają chleb i dzieci kręcą się wokoło. Więc może trzeba będzie kopać w ziemi? Na wszelki wypadek zabrał ze sobą łopatę.
Ani się nie obejrzał, kiedy znalazł się w lesie. Tu było ciemniej. Przystanął na chwilę, żeby przyzwyczaić oczy do mroku. Kiedy już zaczął odróżniać poszczególne pnie drzew i zarysy leśnej drogi, ruszył powoli naprzód.
Szedł i szedł, aż znalazł się na znajomej polanie. Usiadł pod ścianą piekarnika, odłożył na bok łopatę i czekał. Już sen zaczął mu kleić powieki, gdy wtem do uszu jego dobiegł przytłumiony turkot wozu. Podniósł się z ziemi i uważnie nasłuchiwał. Turkot zbliżał się, ale —- rzecz dziwna —• dobiegał nie od strony drogi, lecz z głębi lasu. Wkrótce na polanie ukazał się wóz naładowany wysoko sianem. W zaprzęgu dreptał mały osiołek. Na wozie ani obok niego nie było żadnego woźnicy. Zwierzę trudziło się niewymownie, ciągnąc po piaszczystej drodze ciężar przekraczający jego siły.
Klich stał wciąż pod ścianą piekarnika i z zaciekawieniem przyglądał się temu wszystkiemu, ale nie przyszło mu do głowy pomóc osiołkowi. Dziwił się tylko, skąd o północy w głębi lasu ten samotny i nie znany mu zupełnie wóz?
Nagle osiołek i naładowany sianem po brzegi pojazd gdzieś znikły. Klich przetarł oczy ze zdumienia i rozejrzał się wokoło, sam sobie nie wierząc: na polanie nie było żywej duszy. Podszedł więc do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą dreptało zwierzątko, i nagle tuz przed sobą zobaczył szczerozłotą pod-kówkę na piasku pośrodku drogi. Jarzyła się w księżycowej poświacie miękkim, żółtym blaskiem. Schylił się szybko, podniósł ją i schował do kieszeni, potem poszedł śladami osiołka.
43
I
1 t
Yv7tedy rozległ się w Jesie niesamowity jazgot. Coś wyło, jęczało, mlaskało. Naraz wszystkie głosy przytłumił jakiś piekielny wrzask. Kiichowi serce zamarło i dreszcz przerażenia zjeżył włosy na głowie. Chciał się zerwać, uciekać, lecz nogi jakby wrosły w ziemię. Nadludzkim wysiłkiem opanował się i pędem, nie zważając na bijące po twarzy gałęzie, pobiegł do piekarnika. Szarpnął za skobel, wskoczył do środka, zamknął za sobą drzwi i podparł łopatą.
Jazgot nie ustawał. Czasem tylko przycichał, to znów się wzmagał. Nieszczęsny poszukiwacz skarbów trząsł się ze strachu jak liść osiki. Coś tłukło o ściany piekarnika, łomotało w drzwi i próbowało gwałtownie dostać się do środka. Zlany zimnym potem Klich całym ciężarem ciała naciskał trzon łopaty, odpierając ataki nieczystych sił.
Po pewnym czasie ucichł jazgot, ustało łomotanie, ale wystraszony Klich długo jeszcze siedział bez ruchu, zamknięty w swojej „twierdzy". Kiedy wreszcie odważył się uchylić drzwi, ujrzał przez szparę sączący się brzask. Teraz wiedział już, że może spokojnie wracać do domu. Wszystkie duchy boją się dziennego światła.
Wieść o nocnej przygodzie Klicha lotem błyskawicy rozeszła się po wiosce. Natychmiast zebrała się cala starszyzna i Klicli musiał opowiedzieć dokładnie wszystko od początku. A kiedy sięgnął do kieszeni, by pokazać znaleziony skarb, ze zdumieniem spostrzegł, że trzyma w ręce zwykłą żelazną podkówkę.
— Rety! — zawołał — przecieżem złotą z ziemi podnosił! fStarsi obejrzeli ją dokładnie i tyljco pokiwali głowami.
— Oj Klichu, Klichu! Miałeś ty więcej szczęścia niż rozumu. Gdybyś pomógł osiołkowi, może zyskałbyś wiele pieniędzy i złe duchy nie czyhałyby na ciebie. Teraz możesz się tylko cieszyć, żeś cały i żywy z tej przygody wyszedł.
Zawstydzony Klich poszedł do domu i już więcej złota w lesie nie szukał.
WODNICA I BIEDNY RYBAK
le dmucha!
— Co to będzie? Jak tak dalej pójdzie, potracimy wszystko!
— Leje, że świata Bożego nie widać!
Siedzieli przy stole i spoglądali na siebie ponurym wzrokiem. Odsunęli nie dopite kufle. Stary Jamroz, co już od lat czterdziestu rybaczył na wodach Odry i Zalewu, podparł głowę obiema rękami i pogrążył się w niewesołych myślach.
Tymczasem na dworze strugi deszczu tłukły o szyby karczmy. Już od kilku dni sztormowy wiatr niósł od strony Zalewu spiętrzone masy wód, zatapiając przybrzeżne pola. Nawet najstarsi mieszkańcy Glinki nie pamiętali takiej nawałnicy.
— Jak myślicie, Jamroz, długo będzie wiało?
Stary podniósł głowę znad stołu i spojrzał w zapluskane deszczem okno. Zmarszczki na jego twarzy, spalonej przez słońce i wiatry, pogłębiły się jeszcze bardziej, bezzębne szczęki zacisnęły się tak, że siwa broda niemal dotykała nosa.
— Cóż ja wam powiem, bracia kochani! Wody zalewają pola, wymyją całkiem zasiewy. Jak się do niedzieli nie uspokoi, to i ryba pójdzie precz. Wtedy jeno sieci na kołkach zwiesić i zmiłowania Bożego czekać.
Wiedział Jamroz, co mówi — dźwigał przecież na grzbiecie
45
już ósmy krzyżyk i nie po próżnicy krakał. Wprawdzie po niedzieli wiatr się uspokoił i wody rzeki z powrotem spłynęły w koryto — jednakże wszystkie ryby gdzieś się wyniosły. Próżno rybacy co dnia wypływali na Odrę i Zalew, próżno zastawiali sieci. Mijał jeden tydzień za drugim, a oni za każdym razem wracali z niczym. Nie było ryby na stół, nie mieli również co wozić na targ. Do wioski zajrzała bieda.
Siedział Czestek na przyzbie chałupy — zadumany, zapatrzony w dalekie wody. Oj, niewesoło młodemu, niewesoło! Bieda, która dotknęła wszystkich mieszkańców Glinki, jemu chyba dokuczała najbardziej. Cóż z tego, że ma dwoje rąk młodych, silnych i do pracy ochotnych? Nie wyżywią jałowe wody ani jego, ani starej matki, która jak tylko może, ukrywa niedostatek przed synem.
Nie oszukasz, dobra matko, młodego rybaka, nie przywrócisz mu spokojnego snu, nie wyrzucisz z serca troski!
Poszedł Czestek do starego Jamroza i mówi:
— Poradźcie coś, dziadku, na tę moją biedę. Wiecie, żem-robotny i zabiegliwy. Ale co robić, kiedym najbiedniejszy ze wszystkich? Nie o siebie mi chodzi, jeno o staruszkę, co w oczach marnieje.
A Jamroz:
— Nic ci poradzić nie mogę, choć wiesz, że cię lubię, boś chłopak dobry. Twarde jest nasze rybackie życie, samemu trza się z nim porać. Ale idź do Stęsza, on jest bogatszy, może ci coś pomoże. *
Poszedł Czestek do Stęsza i jeszcze do innych, ałe nic nie zyskał. Ten i ów poklepał go po ramieniu, coś niecoś zagadał i na tym się skończyło.
Siedział więc młody rybak na kamieniu, co go woda na brzeg Odry wyrzuciła, i dumał nad swoim losem.
— Tak dalej być nie może — rzekł w końcu do siebie. — Samym rozmyślaniem nic nie zwojuję. Zepchnę łódź na wodę,
46
popłynę, gdzie mnie oczy poniosą, i będę łowił tak długo, dopóki ryby nie znajdę.
Jak postanowił, tak zrobił. Opatrzył łódź, zatkał najmniejsze przecieki i całą dokładnie wysmarował smołą. Następnie przygotował sieć i wszystek sprzęt, aby nazajutrz z samego rana wypłynąć na wodę. Widzieli jego zabiegi starsi rybacy i tylko z politowaniem kiwali głowami.
— Oj Czestek, Czestek! — mówili do niego. — Już ci się całkiem pokręciło w głowie. Dokąd płyniesz? Co chcesz złowić? Widzisz przecie, że od tygodni nikt nic nie przywiózł, a chyba nie powiesz, że starzy rybacy łowić nie umieją. Zawróć, Czestek, po próżnicy twoja cała robota!
Ale młody rybak nie dał się odwieść od raz powziętego zamiaru. Uśmiechnął się tylko przyjaźnie do stojących w pobliżu rybaków, kiwnął ręką na pożegnanie i mocnym pchnięciem wiosła odbił od brzegu.
Wkrótce znalazł się na środku rzeki i płynął głównym nurtem. Lekki, wiejący od południa wiatr pomagał mu w drodze. Czestek skierował łódź na wody Domiąży, gdzie dawniej były najlepsze łowiska. Ale próżno zarzucał sieć to w jedno, to w drugie miejsce — ani jedna ryba nie wpadła w jej oka. Już dawno minęło południe, chłopak zaczął odczuwać głód, a połów wciąż był daremny. Wreszcie wyciągnął sieć i zniechęcony zupełnie zaczął wiosłować w stronę domu. Rozejrzał się wokoło: na wodzie, jak okiem sięgnąć, nie było widać żadnej innej łodzi.
Nagle spostrzegł, że prąd rzeki staje się coraz silniejszy. Mimo że wiosłował z całych sił, łódź jakby stanęła w miejscu. Wtedy po raz pierwszy chyba opanował go strach. Co będzie, jeśli straci siły, nie pokona żywiołu i nie dopłynie do wioski? Dokąd zaniosą go wody wielkiej rzeki? Och, nie tyle obawiał się o siebie, ile o los starej matki, czekającej na jego powrót. Zebrał się w garść i wiosłował z całych sił, lecz wciąż jakaś siła trzymała go w miejscu.
47
Wtem ujrzał coś, co wprawiło go w nieopisane zdumienie, aż mało nie upuścił wiosła. Tuż obok łodzi wynurzyła się z wody głowa przepięknej kobiety. Jej długie, zielone włosy połyskiwały \? słońcu. \]nios\a nv górę ramiona i wsparła się o burtę łodzi, a potem spojrzała na młodego rybaka pełnymi światła oczyma i zapytała melodyjnym głosem:
— Czemu pływasz po wodach, zarzucasz sieci i mącisz mi spokój? Czy nie wiesz, że wszystkie ryby odpłynęły stąd w czasie sztormu i wrócą tylko wtedy, kiedy im rozkażę?
Czestek osłupiały przyglądał się zjawie i nie mógł wymówić słowa. W końcu jednak odważył się i zapytał nieśmiałym głosem:
— Jesteś boginią tych wód?
— Do mnie one należą i wszystko, co w nich żyje — odpowiedziała wodnica.
— Wybacz, że zakłóciłem twój spokój. Jeśli rozkażesz, natychmiast odpłynę. Troska o matkę zmusiła mnie do wyjścia na wodę. W mojej wiosce głód wielki panuje, niedostatek z każdego kąta wyziera. Co będzie, jeśli nic nie złowię? Biedna staruszka nie pożyje długo.
— Więc tak bardzo kochasz swoją matkę?
— Oddałbym wszystko, by jej zdrowie i życie ratować. Wodnica uważnie słuchała jego gorących słów i patrzyła
mu prosto w oczy. Jednakże nie wyczytała w nich nic innego. tylko szczerość i prawość uczciwego człowieka.
— Rzuć sieci jeszcze raz — powiedziała, po czym znikła w głębinie.
Młody rybak nie namyślał się ani chwili. Po pewnym czasie poczuł zupełnie wyraźne drganie sieci. Zaczął więc wyciągać ją z wody. Była tak ciężka, że ledwie mógł udźwignąć. Zaparł się nogami we wręgę i ciągnął z całych sił, aż krople potu wystąpiły mu na czoło. Wreszcie udało się. Ciężko oddychając usiadł na ławce i z radością spoglądał na niezwykły połów.
48
•
— Dziękuję ci za twoją dobroć, wodna boginko! na cały głos.
zawołał
Kiedy następnego dnia Czestek wraz z matką siedzieli przy stole i jedli złowioną wczoraj rybę — nagle przez otwarte okno ujrzeli jakiegoś człowieka, który spokojnym krokiem zbliżał się do ich ubogiej chatki.
— Toż to Stęsz ku nam idzie! — zawołał Czestek, poznając z daleka niespodziewanego gościa i ze zdziwienia aż łyżkę upuścił na stół. — Cóż go w nasze progi sprowadza?
Stęsz był jednym z najbogatszych gospodarzy w Glince. Mieszkał na drugim końcu wioski i w trudnych czasach pożyczał niekiedy biedniejszym trochę ziarna na wysiew, a czasem i pieniądze. Później odbierał to sobie z nawiązką. Nigdy nie bratał się z biedotą, toteż jego odwiedziny były dla młodego rybaka wydarzeniem, którego się zupełnie nie spodziewał.
— Jakże się miewacie? — rzekł Stęsz łaskawie. Schylił się nisko, przechodząc przez próg, by głową o belkę nie zawadzić.
— Bogu dziękować, prosimy — odpowiedział grzecznie Czestek, robiąc miejsce na ławie. Bogacz usiadł nie spiesząc się zbytnio i niby od niechcenia rzucił okiem na stół.
— 0, widzę, że wam się nieźle powodzi — rzekł z przekąsem. — Nawet świeżą rybę macie. Gdzież to tyle złowiłeś? — zapytał Czestka wprost, bo już słyszał o powodzeniu młodego rybaka.
— Tak mi się jakoś na Domiąży udało — szczerze odrzekł Czestek. — Ale nic by z tego nie wyszło, gdyby...
Tu młody rybak opowiedział Stęszowi swoją przygodę z wodnicą, sławiąc jej dobroć.
— Tak, tak! Rzeczywiście, udało ci się — mruknął Stęsz po wysłuchaniu Czestkowej opowieści. — Ano, czas na mnie,
4 Pieśń Swastibor*
49
bywajcie w zdrowiu — rzekł i podniósł się z ławy. Za odchodzącym skrzypnęła furtka.
Świt różowił obłoki, gdy nad wodą rozległ się chlupot i głuche stukanie — jakiś wyolbrzymiony przez mgłę cień uwijał gię na brzegu. To chytry Stęsz, skuszony powodzeniem młodego rybaka, w największej tajemnicy przygotował łódź i teraz wypływał na wody Domiąży.
Lekki wietrzyk rozwiewał mgły, dzień budził się piękny, słoneczny. Stęsz płynął jak niespokojny duch z jednego miejsca w drugie i uderzając wiosłem o powierzchnię wody, zawodził płaczliwym głosem:
— Pomóż, wodna boginko, ulituj się nad nieszczęśliwymi Oto ja i dzieci moje przymieramy głodem i nie masz nikogo5 kto by nam pomoc okazał. Od ciebie jej oczekuję, dobra pani!
Na próżno jednak chytry bogacz skarżył się i prosił, próżno Mrciąż płynął tu i tam — wodnicy nigdzie nie było. Daremnie też próbował zarzucać sieci — za każdym razem wyciągał puste.
— Tą drogą nic nie wskóram — pomyślał. — Trzeba się chwycić innego sposobu.
Przerwał bezcelowy połów, wyciągnął sieć, wiosło wsunął pod ławkę i zaczął się zastanawiać, jak zmusić wodnicę do ukazania się. Wreszcie pewna myśl błysnęła mu w głowie.
— Przyjdź, wodna bogini i pomóż mi! — zawołał głośno. — Jeśli dziś ryby nie złowię, nie| pozostanie mi nic innego, jak rzucić się w głębinę i zginąć marnie!
Zaledwie wypowiedział te słowa, wodnica wynurzyła się z wody, objęła go ramionami i wciągnęła w otchłań razera z łodzią. Od tej pory słuch o nim zaginął.
OLBRZYM, DIABEŁ I PRZEMYŚLNY KARZEŁEK
awne to były czasy.
Na jednym ze wzgórz, których pasmo rozciąga się w pobliżu dzisiejszej miejscowości Brzesko, stał wspaniały zamek. Ponieważ mieszkał w nim olbrzym, więc i zamek ów przerastał swym ogromem inne budowle, rękami zwykłych ludzi wznoszone. Jego potężne baszty niemal sięgały chmur, z okien zaś roztaczał się przepyszny widok na całą okolicę — hen daleko, aż po sine wody Odry.
51
Spokojnie się tutaj żyło, bezpiecznie. Nie było wojen ani sąsiedzkich sporów, ziemia rodziła obfite plony. Żył więc i Olbrzym szczęśliwie i wygodnie, a jedynym jego zmartwieniem były nieprzebyte bagna, rozdzielające przynależne do zamku włości.
Pewnego dnia stał Olbrzym nad skrajem bagnistej topieli i długo patrzał na położone po drugiej stronie pola. Potem usiadł na jednym z głazów i zamyślił się głęboko. Popołudniowe słońce przygrzewało jeszcze mocno, dookoła panowała cisza i tylko od strony mokradeł słychać było kłótliwe głosy błotnego ptactwa.
Skorzystał z tej okazji diabeł, który lubi zjawiać się wszędzie, gdzie go nie posiano. Ukrył się za jednym z sąsiednich głazów i przyglądał się bacznie zatopionemu w myślach Olbrzymowi. Wreszcie podszedł do niego i kłaniając się grzecznie, zapytał:
— O czym tak rozmyślasz, panie? Wydaje mi się, że masz jakieś zmartwienie.
— Myślę właśnie — odpowiedział Olbrzym nie poznając diabła — nad rozwiązaniem sprawy, która od dawna przysparza mi wiele kłopotów.
— Cóż to za sprawa, jeśli wolno wiedzieć?
— Chciałbym drogę przez bagna zbudować albo przynajmniej most nad nimi przerzucić.
— Och, to chyba nietrudno! — zauważył diabeł.
— Nietrudno, powiadasz? Tak ci się tylko wydaje! — odparł Olbrzym. — Kiedyś próbowałe^n zbudować tu groblę. Znosiłem kamienie z całej okolicy, ale wszystkie tonęły w bezdennej głębinie. Tak samo wiele furmanek żwiru rozpłynęło się w błocie bez śladu. A dużo dałbym za to, żeby nie objeżdżać tyle mil wokoło.
Kusemu aż oczy rozbłysły z radości. Oto trafia mu się gratka, jakiej od dawna szukał w swoich wędrówkach po ziemi. Miał już z tego powodu wiele gorzkich wymówek ze strony
52
starszyzny piekielnej, że tak słabo się stara i dusz ludzkich do bram podziemnego państwa nie sprowadza. Toteż natychmiast ułożył sobie w głowie plan, który postanowił bez chwili zwłoki wprowadzić w życie.
— Mówiłem już, że to sprawa nietrudna... — zaczął chytrze.
— Ejże! — przerwał mu zaciekawiony Olbrzym.
— Tak jest! — odpowiedział diabeł z przekonaniem w głosie. — Jeśli tylko zechcesz, jeszcze w ciągu tej nocy gotów jestem spełnić twoje życzenie. Jutro o świcie, nim pierwszy kur zapieje, będziesz miał nad bagnami most. I to nie byle jaki, lecz ze szczerego złota! — dodał.
Wtedy dopiero Olbrzym domyślił się, że ma obok siebie diabła we własnej osobie. Ponieważ jednak uważał jego zapewnienia za zwykłą przechwałkę, postanowił z niego zadrwić.
— Głupstwa opowiadasz! — zawołał ze śmiechem. — Nigdy nie potrafisz tego uczynić!
—¦ Idę o każdy zakład, że potrafię! — odpowiedział diabeł nie tracąc spokoju.
— Jakże się o tym przekonam? — śmiał się Olbrzym. — Ja sam, choć przecie sił mi nie brak, tyle razy bezskutecznie podejmowałem budowę, a ty chcesz to samo wykonać w ciągu jednej nocy?
— Nie zapominaj, że jestem od ciebie silniejszy — odpowiedział diabeł.
— To już przechodzi wszelkie pojęcie! — zawołał Olbrzym rozgniewany na dobre. — Cóżi ty sobie myślisz?
Odpowiedź Olbrzyma niezmiernie ucieszyła diabła, przekonał się bowiem, że uderzenie było celne. Postanowił dalej ciągnąć rozpoczętą grę.
— Nie unoś się, panie! -—¦ odrzekł z niezmąconym spoko-
jem, sił?
— Skoro mi nie wierzysz, może zgodzisz się na próbę
Świetnie! — zawołał Olbrzym bez chwili zastanowienia.
53
— Zaraz zobaczymy, kto z nas dwóch silniejszy. Wybieraj sposób, z góry nań przystaję.
Diabeł rozejrzał się wokoło i wskazał ręką na leżące w pobliżu głazy.
— Weź jeden z nich — powiedział — i rzuć go jak najdalej. Ja zrobię to samo. Zobaczymy, kto zwycięży.
Olbrzym chwycił w ręce wielki blok skalny, napiął mięśnie i ze straszliwą siłą wyrzucił głaz w powietrze. Kamień zakreślił wielki łuk, wyleciał pod niebo, zmalał w oczach i upadł w miejscu, gdzie teraz wznoszą się zabudowania Brzeska. Miotacz ocenił odległość rzutu, uśmiechnął się zadowolony i spojrzał tryumfująco na diabła, oczekując jego kolejki.
Jednakże diabeł pokazał co potrafi. Wybrał olbrzymi głaz, którego część tkwiła głęboko w ziemi. Gdy go swoją końską nogą wydobył na powierzchnię, okazało się, że jest trzy razy większy niż ten, którym rzucał Olbrzym. Ten właśnie kamień uniósł diabeł w górę i wyrzucił go w powietrze z taką siłą, że upadł przynajmniej dwa razy dalej, niż głaz poprzednika.
Tego się Olbrzym nie spodziewał. Długo oglądał zagłębienie pozostałe w ziemi i kręcił głową ze zdumienia i podziwu. Wreszcie rzekł:
— Przekonałeś mnie. Teraz wierzę, że potrafisz zbudować most w ciągu jednej nocy, i chętnie na to przystaję. Powiedz tylko, co chcesz w zamian.
— Och, niewiele! — odrzekł diabeł. — Przyrzekam, że jutro rano, nim pierwszy kur zapieje, most będzie gotowy. Nie będziesz potrzebował mi niczym fłacić, jedynie po śmierci oddasz mi duszę na własność.
Olbrzymowi nie pozostało teraz nic innego, jak przyjąć podyktowany warunek. W ten sposób układ z diabłem został zawarty.
Zapadła noc. Ziemię okryły ciemności, przygasły światła w zamkowych oknach. Olbrzym przewracał się niespokojnie
54
na swym szerokim łożu i nadaremnie próbował zasnąć. Z wolna, lecz nieustannie narastało w jego duszy uczucie niepokoju. Coraz bardziej rozumiał, że lekkomyślnie zawarty pakt z diabłem prowadzi go do nieuchronnej zguby. Wiele dałby teraz za to, żeby mógł się zeń wycofać, lecz żaden rozsądny pomysł nie przychodził mu do głowy.
Wreszcie nie wytrzymał. Wstał z łoża, ubrał się i po cichu wyszedł z zamku. Ledwie widoczna w ciemnościach droga zawiodła go na miejsce, gdzie kilka godzin temu rozmawiał z diabłem. Westchnął głęboko, usiadł na jednym z głazów i pogrążył się w niewesołych myślach.
Nagle w świetle księżyca, który właśnie wypłynął zza chmur, spostrzegł przed sobą postać maleńkiego człowieczka, sięgającego mu zaledwie do kolan. Olbrzym wiedział, że okoliczne wzgórza i lasy zamieszkuje od niepamiętnych czasów ród karzełków, ukryty w jamach i ziemnych rozpadlinach. Jednakże dotąd nigdy ich na własne oczy nie widział. Mały człowieczek stał teraz przed nim w odległości wyciągniętej ręki i przyglądał mu się z ciekawością.
— Cóżeś za jeden? — zapytał Olbrzym. — Czego chcesz ode mnie?
•— Niczego od ciebie nie żądam, panie -— odpowiedział karzełek. — Chcę tylko powiedzieć, że wiem, co ci dolega i dlaczego nie możesz znaleźć spokoju.
— Skąd wiesz o moich kłopotach? — zdziwił się Olbrzym.
— Słyszałem twoją wczorajszą! rozmowę z diabłem.
— Jakże to? Przecież nikogo przy nas nie było!
— Ukryłem się pod jednym z głazów i dlatego mnie nie zauważyłeś. Nie o to jednak chodzi. Chcę ci dopomóc, gdyż byłeś dla nas dobry, choć może sam o tym nie wiesz. Dzięki tobie mamy zawsze dość żywności na polach i w stodołach...
Olbrzym uśmiechnął się ze smutkiem w oczach.
— Skoro słyszałeś, o czym tutaj była mowa, tedy wiesz,
55
że mi już żadna siła nie pomoże. Nic na to nie poradzisz, mały człowieczku.
Ale karzełek energicznie potrząsnął głową.
— Zaufaj mi tylko i pozwól działać! — zawołał gorąco. — Zobaczysz, że uda mi się uratować cię z rąk diabła!
— Nie sprzeciwiam się — odpowiedział Olbrzym z rezygnacją w głosie. — Trudno mi jednak uwierzyć, by ci się to udało.
— Wkrótce się przekonasz! — rzekł karzełek i znikł wśród głazów.
Tymczasem diabeł pracował bez chwili wytchnienia. Chciał jak najszybciej zbudować most, żeby być całkowicie pewnym swej zdobyczy. Chi chi chi — już więcej w piekle nie będą narzekać na jego nieróbstwo! Fruwały więc w powietrzu przęsła, a promienie księżyca złociły je tak, że wyglądały jak spadające z nieba gwiazdy. Most wydłużał się i widać było, że robota zostanie na czas ukończona.
Pobladła twarz księżyca, jakby się przeraziła postępami diabelskiej pracy, zszarzał mrok nocy i niebo po wschodniej stronie zaczęło przybierać delikatną różową barwę. Na jaśniejącym coraz bardziej tle widać było pochyloną ku ziemi sylwetkę Olbrzyma, który po spotkaniu z karzełkiem wciąż jeszcze siedział na kamieniu i w końcu zasnął ze zmęczenia i zgryzoty.
Jeszcze trzeba było wbudować tylko dwa przęsła, gdy nagle zapiały koguty. Rozwścieczony diabeł, któremu pewna zdobycz wyrywała się z rąk, przerwał robotę i rozejrzał się wokoło: na każdym kamieniu siedział jeden biały ptak i piał donośnym głosem.
W tym momencie Olbrzym zbudził się i półprzytomnym wzrokiem powiódł dokoła. Natychmiast jednak otrzeźwiał, zerwał się na nogi i... ze zdumienia osłupiał! Poranny brzask odsłonił przed nim niezmierzoną topiel, w której powoli toną!
56
szczerozłoty most. Równocześnie zerwał się nagle silny wicher i tuż nad jego głową przeleciała czarna chmura, przewracając go na ziemię.
Kiedy po długim czasie podniósł się, wokoło panowała niczym nie zmącona cisza. Olbrzym zrozumiał, że ocaliły go karzełki. Odtąd już nigdy nie wchodził w konszachty z diabłem.
#
Oba głazy, którymi rzucał Olbrzym i diabeł, leżały przez wiele lat na polach w pobliżu Brzeska. Na jednym z nich widoczne były odciski kopyt — z całą pewnością ślady diabelskiej nogi. Drugi mniejszy, leżał nie opodal. Mieszkańcy Brzeska byli przekonani, że głaz ten jest siedzibą karzełków, które pomagały Olbrzymowi w rozprawie z diabłem. Ktoś nawet przechodząc raz tędy o świcie słyszał pianie koguta i widział małego człowieczka, jak wyskoczył spod ziemi i siadł na owym kamieniu.
Dzisiaj nie ma już śladu po obu głazach. Przed kilkudziesięciu laty zostały rozsadzone i użyte do budowy drogi. Ale w okolicach Brzeska podobno można jeszcze znaleźć w ziemi kawałki złota, pozostałe po zniszczonym przez diabła moście. Wieść o tym uporczywie krąży wśród ludzi, tylko że nikt dotąd nie trafił na właściwe miejsce.
KAMIENNA CHATKA
f".
łody był jeszcze, wyglądał zdrowo i krzepko, choć życie chyba nie najlepiej się z nim obeszło. Świadczyły o tym głębokie zmarszczki na czole pod gęstwą jasnych włosów i uśmiech jakiś dziwny, smutny, zaprawiony goryczą.
Zatrzymał się na niewielkim pagórku. Złożył na ziemi swój podróżny tobołek, zdjął z pleców siekierę na konopnym sznurze i usiadł obok. Potem wyjął z zawiniątka kromkę czarnego chleba i żuł ją powoli, rozglądając się wokoło. Jak okiem sięgnąć -— pustka, nigdzie żywej duszy. Czasem tylko wśród leśnych gałęzi mignęła w locie barwna sójka lub gdzieś daleko rozległo się gruchanie siniaka.
Długo siedział samotny wędrowiec i nad czymś rozmyślał. Kiedy wreszcie podniósł się z ziemi, na twarzy jego malował się wyraz zdecydowania. Zniknął z n|bj ślad goryczy, w oczach pojawił się blask.
— Tu pozostanę! ¦— rzekł sam do siebie.
Szybko biegły tygodnie, miesiące. Pociemniała zieleń bukowych liści, zszarzała barwa traw na pastwiskach. Babie lato — znak nadchodzącej jesieni ¦—- snuło się nad ziemią, niesione wiatrem.
58
Owczarze z Brzeska i Kosina, którzy pędzili stada, zauważyli jakiegoś ebcego człowieka, który bez niczyjej pomocy trudził się nad budową chatki pod lasem. Któregoś razu zbliżyli się do niego i pozdrowili dobrym słowem. Odpowiedział przyjaźnie podobną do tutejszej mową, ale do pogawędki nie miał ochoty. Posiedzieli więc trochę i odeszli za owcami. Opowiadali później sąsiadom o obcym człowieku, który sobie chatkę pod lasem zbudował i żył sam na świecie jak palec. Było trochę gadania, boć przecie nie wiadomo skąd przybył i co zamierzał. Wkrótce jednak zapomniano o nim zupełnie, gdyż nikomu nie wadził, a ziemi wszędzie było pod dostatkiem. Obcy do nikogo nie chodził i o nic nie prosił.
Upłynęło wiele lat. Pomarli w obu wioskach starzy ludzie, biegające po polach dzieci dorosły i założyły własne rodziny. Tylko obcy żył wciąż samotnie. Nie trzymał nawet owiec ani innych domowych zwierząt, żywił się tym, co mu nieprzebyty bór przynosił w dani. Czasem drobną zwierzynę złowił, miód z leśnych barci dzikim pszczołom podbierał, przynosił na zimę orzechy, które później z łupin wyłuskiwał. Bijące w pobliżu źródełko dostarczało wody. Dobrze mu było, niczego więcej od życia nie pragnął.
I tak pomalutku, krok za krokiem, nadchodził kres jego ziemskiej wędrówki. Przygarbiły się plecy pod ciężarem lat, srebrny szron osiadł na włosach i oczy straciły blask.
Do drzwi samotnika zapukała starość. Wiedział, że nie ma przed nią ucieczki, toteż żal mu było spokojnych lat i chat-ki, którą własnymi rękami zbu- ( dował. Będzie musiał stąd odejść. Po nim przyjdzie tu może ktoś inny — dobry lub zly — urządzi wszystko inaczej, zatx-ze ślad po prawym właścicielu.
Im dłużej stary człowiek zastanawiał się nad tą sprawą, tym większy ogarniał go żal. I właśnie wtedy przypomniał sobie o Bogu. Z głęboką skruchą rozmyślał nad tym, że w ciągu ostatnich łat nie potrafił wykrzesać z siebie iskry wdzięczności za odzyskany i tak bardzo upragniony spokój. Dopiero teraz, kiedy poczuł zbliżającą się śmierć, myśli jego skierowały się znowu ku Stwórcy. Klęknął na ziemi, złożył ręce i zaczął się modlić:
—- Daj, dobry Panie Boże, abym po śmierci na zawsze pozostał w tej chatce wraz ze wszystkim, co moje ręce przez wiele lat tutaj zrobiły.
Ulitował się Bóg nad losem biednego człowieka, co wiele w życiu przecierpiał. Wysłuchał jego prośby i w tej samej chwili zamienił go w kamień wraz z chatką i wszystkim, co się w niej znajdowało. Potem już tylko leśne ptaki ćwierkały zdziwione, gdy w czasie mrozu i śniegu na próżno stukały dziobkami w kamienne okna.
Około stu lat temu mieszkańcy tych okolic mogli jeszcze oglądać wielki, szary kamień, którego kształty do złudzenia przypominały chatkę samotnego przybysza z dalekich stron. Pęknięcia i rysy, widoczne na jego powierzchni, ukazywały kontury drzwi i okien.
Dziś nikt już nie znajdzie śladu po kamiennej chatce. Dawni gospodarze tej ziemi rozbili ją i zużyli na budowę dróg. Podobno od tego czasu duch jej właściciela ukazuje się nocą na pagórku w czasie pełni księżyca. A gdy brzask rozjaśni wschodnią stronę nieba, zjawa rozpływa się w powietrzu.
KSIĘGA TAJEMNEJ WIEDZY
uczne wesele Jakuba i Doroty trwało trzy dni. Przez trzy dni krewni i sąsiedzi pili specjalnie na tę uroczystość warzone piwo, dobrze zaprawione chmielem, zajadali kiełbasę z kapustą, pieczone szynki i chwalili gospodarza, że niczego nie poskąpił. A kobiety po kątach dziwowały się, jakim to sposobem udało się Dorocie zdobyć serce młodego i bogatego gospodarza, o którym w skrytości marzyła każda wiejska dziewczyna. Coś tam wprawdzie szeptano, że Jakub trzyma z duchami i stąd jego powodzenie i zamożność, jednak w gruncie rzeczy nic pewnego nie można było o tym powiedzieć. Zresztą młody gospodarz nikomu nie dokuczył, przeciwnie, jeszcze temu lub owemu dopomógł w potrzebie, do gospody czasem zajrzał i dzban piwa postawił. Toteż nikt się pokątnym gadaniem nie przejmował, wszyscy Jakuba lubili i chętnie z nim przestawali.
Wreszcie wesele się skończyło, goście syci i zadowoleni rozeszli się do domów. I
— Nareszcie mamy spokój! — powiedział Jakub do młodej żony i rozejrzał się trochę bezradnie po umajonej zielenią izbie. Brzozowe gałęzie utraciły swą świeżość, przywiędłe listki zwisały w dół. Na biesiadnym stole pozostały resztki nie doje-dzonych potraw, stosy brudnych misek i naczyń, tu i ówdzie leżał przewrócony kubek, z którego sączy! się jeszcze na podłogę nie dopity trunek.
61
Dorota uśmiechnęła się wyrozumiale:
— Nie narzekaj, Jakubie. Wszyscy goście byli zadowoleni, złego słowa nie usłyszałam, boś godnie ich przyjął, jak na prawdziwego gospodarza przystało. W mig zrobię porządek, ani się obejrzysz!
Postawiła na ogniu garnek świeżej wody, włożyła fartuch i zaczęła sprzątać ze stołu. Nim zapadł wieczór — izba była czysta, porządnie zamieciona, na stole zaś stały umyte naczynia.
Tymczasem Jakub siadł na ławie i zdrzemnął się nieco, bo już nóg ze zmęczenia nie czuł, a przy tym wypite piwo szumiało mu w głowie. Dorota od czasu do czasu spoglądała na niego z czułością i rada, że jej nie przeszkadza, sprawnie robiła porządki.
— Gdzie ja to wszystko pomieszczę? — zadawała sobie pytanie, patrząc na stos naczyń.
Tuż obok komina dostrzegła w kącie izby jakąś starą szafkę. Wsunięta pod półki, na których gospodynie ustawiają miski, wyglądała całkiem zwyczajnie. Dorota podeszła bliżej, odsunęła zasuwkę i zajrzała do środka: szafka była pusta, tylko w jej górnej części znajdowała się nie zabezpieczoxia zamkiem szuflada. Odruchowo wysunęła ją do przodu i... natychmiast zamknęła.
W izbie panowała cisza, przerywana jedynie trzaskiem płonących drewien. Jakub spal oparty o stół. Zaskoczona Dorota stała nieruchomo obok szafki. Coś ostrzegało ją i mówiło: nie dotykaj tego, nie ruszaj! — lecz równocześnie kobieca ciekawość tłumiła głos rozsądku.
Wreszcie nie wytrzymała. Raz jeszcze spojrzała ukradkiem na śpiącego męża i drżącymi z podniecenia rękami powoli otworzyła szufladę. Przed nią leżała gruba księga, oprawna w poczerniałą i spękaną ze starości skórę.
Oczy Doroty błyszczały zaciekawieniem. Dotknęła palcami chropowatej oprawy, po czym ostrożnie wyjęła księgę z szu-
62
r
flady. Była gruba i ciężka — mosiężna klamra spinała obie okładki, których rogi chroniły również metalowe okucia.
Cóż to za tajemnicza księga? Co może zawierać? — medytowała Dorota. Jakub nigdy o tym nie wspominał, nawet wówczas, kiedy wprowadzał ją do swego domu. Mimo rosnącej z każdą chwilą ciekawości bała się jednak zajrzeć do środka.
Tymczasem Jakub obudził się. Przeciągnął się i ziewnął szeroko, rozglądając się po izbie na pół przytomnym wzrokiem. W tym samym momencie ujrzał Dorotę z księgą w dłoniach i nagle zerwał się z miejsca jak oparzony.
—- Nie dotykaj tego! — krzyknął, wyrywając księgę z rąk przerażonej kobiety. — Kto ci pozwolił?
— Nic złego nie chciałam uczynić —- odparła Dorota ze łzami w oczach. —- Szukałam tylko miejsca na garnki i niechcący zobaczyłam tę księgę. Nic rai o niej nie wspominałeś..,
— Zostaw to i nie pytaj! —- Jakubie...
—• Nie pytaj, powtarzam, nic ci powiedzieć nie mogę. Tak lepiej dla ciebie.
— Dobrze więc — zgodziła się Dorota. — Nie zajrzę tu więcej, skoro taka twoja wola.
Jakub schował księgę i udobruchany już zupełnie pogładził młodą żonę po głowie.
— Zapomnijmy o tym! —- powiedział.
i
Od tego zdarzenia upłynęło kilka tygodni. Dorota szybko przyzwyczaiła się do mężowskiego domu. Dobrze jej było tu, na swoim, toteż mieszkanie i całe obejście wkrótce nabrały innego wyglądu. Wszędzie odczuwało się kobiecą rękę, a Jakub chodził rad, że znalazł sobie dobrą i pracowitą żonę.
Pewnego popołudnia wybrał się do Pyrzyc. Ciągnęło go do przyjaciół, dawnym więc zwyczajem zaszedł do gospody, gdzie
63
niegdyś często zaglądał i niejeden dzban piwa wysączył Powitano go radośnie i zaraz zrobiono miejsce przy stole.
— Hej, Jakubie! — wołali dawni kompani. — Odkąd znalazłeś sobie żonę, jużeś całkiem o nas zapomniał. Nie godzi się tak postępować, przyjacielu! — strofowali go żartobliwie.
Jakub siedział wśród nich rozweselony i uśmiechał się przyjaźnie.
— Zrozumcie — tłumaczył — że przeciem najpierw musiał się zająć domem...
— Ejże! — roześmiali się wszyscy chórem. — A może więcej młodą żonką, co?
— Już mi dajcie spokój! — bronił się Jakub. — Starsi z was sami najlepiej wiedzą i tłumaczyć im nie trzeba, a młodsi zobaczą, jak się ożenią!
— Jakub słusznie mówi! — rozstrzygnął stary Ciech żartobliwe spory. — Już wy go nie przegadacie.
Na stole pojawiły się dzbany świeżego piwa.
Tymczasem zapadający zmierzch otulił pobliskie poła i zabudowania wioski. Dorota zakończyła już codzienną pracę i siadła przy stole, oczekując powrotu Jakuba. Co pewien czas wyglądała przez okno, lecz na drodze nikogo nie było. Dła zabicia nudy postawiła przed sobą koszyk, w którym leżały dwa kłębki wełny, i rozpoczęła robotę na drutach. Ogień w kominie migotał wesoło i oświetlał wnętrze izby.
— Co się dzieje z Jakubem? Gdfcie przebywa tak długo, czemu do domu nie wraca? — pomyślała z troską.
Rozejrzała się po izbie, jakby czegoś szukała. Przypadkiem skierowała wzrok na stojącą pod półkami szafkę, gdzie ukryta głęboko w szufladzie leżała tajemnicza księga. Ciekawość obudziła się w niej na nowo, tym silniejsza, że wstrzymywana surowym mężowskim zakazem. Co właściwie zawiera tajemnicza księga, czemu Jakub tak się wówczas zezłościł i zabronił
64
jej dotykać? To wszystko jeszcze bardziej plątało myśli w głowie i podniecało ciekawość.
Znowu wyjrzała przez okno — Jakuba wciąż nie było widać. Odłożyła robotę do koszyka, podniosła się z miejsca i zwalczając w sobie resztki oporu, powoli zbliżyła się do szafki. Jeszcze krótka chwila wahania i ciekawość wzięła górę nad obawą.
Znowu, jak wtedy, trzymała w rękach zakazaną księgę. Przysunęła stołek bliżej komina i położyła ją na kolanach. Drżącymi palcami nacisnęła spinającą okładki klamrę — odskoczyła bez oporu. Na pożółkłych ze starości kartach czerniały zwykłe litery, starannie wypisane ręką nieznanego pisarza. Równe linijki biegły jedna pod drugą, układając się w jakieś niezrozumiałe zdania.
— Co to może znaczyć? — pomyślała Dorota i przeczytała głośno pierwsze zdanie. W tym momencie coś zaszeleściło w głębi izby i na brzegu stołu siadł wielki, czarny jak sadza kruk. Uczepił się pazurami jego krawędzi i znieruchomiał, spoglądając w ogień błyszczącymi oczyma.
Pochylona nad księgą młoda kobieta nie usłyszała szelestu i nie spostrzegła siedzącego na stole ptaszyska. Z wypiekami na policzkach odczytywała na głos jedno zdanie za drugim — lecz wciąż nie mogła zrozumieć zawartej w nich treści. Czytała coraz prędzej, gorączkowo przewracała karty, starając się bezskutecznie rozwiązać dręczącą tajemnicę. Marszczyła czoło w wielkim wysiłku, a pod czaszką czuła kłujący ból.
W miarę upływu czasu coraz więcej ptaków pojawiało się w izbie. Po każdym przeczytanym przez Dorotę zdaniu słychać było szelest i nie wiadomo skąd nadlatywał jeszcze jeden kruk. Siedziały nieruchomo na stole, na półkach, obsiadły wszystkie domowe sprzęty i w końcu nie mieściły się już na podłodze. Zrobiło się w izbie ciasno, strasznie.
Z otworu komina wypadło na podłogę rozżarzone polano.
Stuknęło o deski i potoczyło się wprost pod nogi Doroty.
S Pieśń Svantibor«
65
Młoda kobieta przerwała czytanie i schyliła się, by je podnieść i wrzucić do pieca. Oderwała wzrok od stronic księgi, rozejrzała się wokoło i... wszystka krew spłynęła jej do serca. Rój czarnych ptaków otaczał ją zwartym pierścieniem — milczący, skamieniały w bezruchu, zapatrzony w ogień. Dorota chciała się zerwać, wołać o pomoc, lecz nogi odmówiły jej posłuszeństwa i głos uwiązł w gardle. Ukryła twarz w kartach księgi i zastygła w bezruchu.
Kompanom w gospodzie rozwiązały się języki. Piwo szumiało w głowach, na stole pojawiał się jeden dzban za drugim. Opowiadaniom i żartom nie było końca.
W pewnej chwili Jakub spojrzał w okno i widząc panujące na dworze ciemności, przypomniał sobie, że miał dziś właśnie wcześniej powrócić do domu. Ni stąd, ni z owad poczuł się nagle jakoś nieswojo. Podochocony piwem, nie przywiązywał do tego zbytniej wagi. Nie spodziewał się w domu niczego złego, przecież zostawił wszystko w porządku. Toteż machnął tylko ręką, jakby muchę sprzed nosa odpędzał, i dalej zabawiał się z przyjaciółmi.
Jednakże uczucie niepokoju nie odbiegało. Przeciwnie — myśli jego zaczęło drążyć niewytłumaczone przeświadczenie, że coś się w domu stało. Postanowił więc rozstać się z wesołym towarzystwem.
— Darujcie, sąsiedzi — rzekł wstając od stołu. — Już pora na mnie. Późno się zrobiło! j
— Siedźże, Jakubie, gdzie ci się tak spieszyć — odezwało się kilka podchmielonych głosów. — Żonka w domu poczeka, nikt ci jej nie ugryzie!
-— Nie o to mi chodzi, ale mogło się coś zdarzyć.
— Odkąd się taki trwożliwy zrobiłeś? — zaśmiali się inni. — Siadaj, nie marudź! Przecie chyba nie ogień, byłoby już do tej pory krzyku co niemiara!
66
— Ogień, nie ogień, muszę już iść — zdecydował Jakub. —- Bywajcie!
Wyszedł. Dookoła cicho, na niebie nie widać żadnej luny. Mimo to niepokój coraz bardziej ogarniał myśli Jakuba, toteż przyspieszał kroku, by jak najprędzej znaleźć się w domu.
W ciemnościach zamajaczyły już kształty zabudowań. Tutaj również było spokojnie, w oknie izby migota! słaby odblask światła. Jakub otworzył drzwi izby i stanął przerażony. Obiegł wzrokiem wszystkie kąty w poszukiwaniu Doroty. Ujrzał ją w pobliżu komina, siedzącą nieruchomo na stołku.
W mig zrozumiał, co się stało. Roztrącając czarne ptaszyska, podbiegł do Doroty i chwycił ją w ramiona. Młoda kobieta zadrżała i z wysiłkiem otworzyła oczy. Kiedy ujrzała nad sobą schyloną postać Jakuba, łzy napłynęły jej do oczu. Upuściła księgę i przytuliła się do niego, nie mówiąc słowa. Jakub nie odzywał się również, a początkowy gniew topniał w nim z wolna na widok jej bezradności i strachu.
Kiedy Dorota uspokoiła się trochę, gospodarz podniósł z ziemi tajemniczą księgę i czytał ją na głos, zaczynając od końca. Za każdym odczytanym zaklęciem przepadał jeden kruk i wkrótce po strasznych ptaszyskach nie pozostało śladu.
— Wybacz mi, Jakubie, że złamałam twój zakaz — rzekła wreszcie Dorota, kiedy już całkiem wróciła jej przytomność. — Nie sądziłam nigdy, że ciekawość sprowadzi na mnie tyle strachu. Za nic w świecie nie dotknę więcej tej księgi!
Jakub gładził ją po głowie i siedział bez słowa, zamyślony nad czymś głęboko. Wreszcie |po długiej chwili podniósł się z miejsca i rzekł do żony:
— Teraz już wiesz, co zawiera ta księga. Leży tu ona od niepamiętnych czasów. Od wieków służyła mym przodkom. Nigdy jednak kobieta nie miała jej w rękach.
—¦ Niechże więc leży dalej! — odezwała się Dorota.
— Słusznie mówisz — potwierdził Jakub. — Jednakże nie chcę już więcej korzystać z usług tajemnych mocy, które
s* 67
o mało nie przyniosły nam nieszczęścia. Odtąd własną ludzką pracą będziemy utrzymywać nasze gospodarstwo.
To mówiąc schował księgę w dawne miejsce, szufladę zaś przybił gwoździami. I nigdy więcej nie zaglądali do niej.
Wieś o tajemniczej Szóstej i Siódmej Księdze Mojżesza przez wiele wieków krążyła wśród mieszkańców Pyrzyc i okolicy. 0 jej dalszych losach nic jednak nie wiadomo.
OPAT BRUNO Z KOŁBACZA
iepomiernie zasmucił się opat Bruno, kiedy za powołaniem wyższym przyszło mu opuścić rodzinne strony i wy- jechać daleko na północ, nad morze Bałtyckie, gdzie klimat surowy i słońce nie zawsze świeci. Od tego czasu przepadł bez śladu jego dotychczasowy humor, znikło gdzieś dobre samopoczucie, w sercu zaś zagnieździła się gorycz i głęboka uraza do wszystkiego i wszystkich. Nie dostrzegał zupełnie, że i tutaj co roku wiosna rozwija pąki drzew, a słonko zsyła życiodajne promienie, że i tu jesień rozsiewa wśród lasów całą gamę najpiękniejszych barw. Nie słyszał również śpiewu słowików w ciepłe majowe noce. Zgorzkniały i zamknięty w sobie przebywał myślami pod niebem południa, wśród oliwkowych gajów.
Bardzo przykre były dla niego godziny wspólnych posiłków. Siedział wówczas pośród zakonnych współbraci niemy i obojętny na wszystko, odsuwając wzgardliwie miskę z tłustą wieprzowiną czy też twardą pieczenia z jelenia lub innej dziczyzny. Jeśli już głód zmusił go do jedzenia, wówczas ledwie dotykał najlepszych kąsków, żując je jakby od niechcenia, z wyrazem niesmaku na twarzy. Zakonnicy ukradkiem spoglądali jeden na drugiego i dziwili się wielce swemu przełożonemu, ale nic mówić nie śmieli.
69
1
Najcięższe jednak chwiłe przeżywał w okresie wielkiego postu. Z głębokim obrzydzeniem patrzał na braciszków zakonnych, jak z apetytem zdrowych chłopów jedli wielkimi kęsami razowy chleb, i to nawet bez żadnej omasty. Sącząc małymi łykami kubek cienkiego piwa, z pogardą myślał o tych pobożnych prostakach z północnej krainy. Skądże ci tutaj mogli mieć pojęcie o smakołykach, jakie codziennie przynoszono na stoły w jego ojczystej Italii! Na tę myśl łzy żalu same napływały mu do oczu.
Pewnego dnia, a był to właśnie czas wielkiego postu, wyszedł opat do ogrodu klasztornego i zasmucony niezmiernie, długo krążył tam i z powrotem wysypanymi żwirem ścieżkami. Na podniebieniu czuł jeszcze obrzydliwy smak owsianej zupy, którą brat kucharz podał na wieczerzę.
Właśnie miał wracać do celi, gdy nagle ujrzał przed sobą jakiegoś człowieka w cudzoziemskim odzieniu. Jego wysoką postać okrywała brązowa peleryna, sięgająca do samej ziemi. Na głowie miał trójgraniasty kapelusz, spod którego wyglądała smagła twarz o regularnych rysach.
— Kim jesteś, panie — zapytał zdumiony opat — i co tu robisz w klasztornym ogrodzie?
Cudzoziemiec zdjął z głowy kapelusz i skłonił się głęboko. Opat zauważył jego długie, do góry uczesane, czarne włosy, pod którymi jak gdyby coś ukrywał. Jednakże nie przywiązał do tego szczegółu baczniejszej uwagi i czekał na odpowiedź przybysza. ,
— Kłaniam się nisko, świątobliwy ojcze — rzekł gładko nieznajomy — i przywożę pozdrowienia z twych rodzinnych stron.
— Czyżbyś przybywał z mojej słonecznej Italii? — ożywi! się nagle Bruno.
— Jest tak, jako rzekłeś. Stamtąd przywiodła mnie droga do północnej krainy.
— Jakże się cieszę z tego spotkania! — rzekł opat i ująwszy
70
niezwykłego gościa pod ramię, posadził go na stojącej obok ławeczce. — Opowiedz mi, proszę, o wszystkim, co się w moim kraju dzieje, bo już od wielu lat tamtych stron nie oglądam.
— Znam w dalekiej Italii niewielki, lecz piękny klasztor, położony nad morskim wybrzeżem wśród zielonych winnic i łagodnych pagórków...
— Jako żywo! — zawołał wzruszony opat. — Toż to jest właśnie klasztor, w którym wiele lat przebywałem i który ze łzą w oku wspominani. Zechciej mi opowiedzieć, co się tam teraz dzieje, a wielką radość sercu memu sprawisz.
Przybysz nie odpowiedział jednak zaraz, lecz zapatrzył się w dal i milczał przez dłuższy czas. Ciekawość opata rosła z każdą chwilą i ledwie nad sobą panował, by własnej godności niecierpliwym pytaniem na szwank nie narazić.
— Dobrze się tam żyje waszym współbraciom, wielebny opacie — zaczął wreszcie przybysz swą opowieść. —-Jadła co przedniejszego i win najlepszych mają tam pod dostatkiem. Drób delikatny, na rożnie pieczony, indyki, kapłony; wszystko tak wspaniale przyrządzone, że aż się zapach po całej okolicy rozchodzi. A oprócz tego różne owoce: złociste pomarańcze, figi, cytryny... Mają doprawdy w czym wybierać! Na wielki zaś post, który przecie jednakowo tu i tam się obchodzi, codziennie prawie mają na stołach sieję rozmaicie przyrządzaną...
— Sieję, powiadasz... — podchwycił opat i ślina pociekła mu po brodzie. — Mów dalej, proszę, mów!
— O, to przecież zwykła u nich ryba! — ciągnął dalej przybysz, a twarz jego oblekł wyraz zdziwienia. — Czyżbyście jej tutaj nie mieli?
— Ach, cudzoziemcze...! — westchnął opat z goryczą.
Obcy podniósł się z ławki i stanął przed Brunonem.
— Ależ to nic łatwiejszego! — zawołał. — Jeśli tylko zechcesz, mogę jej wam w każdej chwili dać tyle, że starczy dla wszystkich.
71
Smak ulubionej ryby tak zawładnął wyobraźnią Brunona, że nie panując już nad sobą zawołał:
— Wszystko, co zechcesz, oddam za potrawę z siei!
— Zgoda! — rzekł wówczas cudzoziemiec i skłonił się głęboko, trzymając kapelusz w ręce. Opat dostrzegł w tej chwili zupełnie wyraźnie końce rogów, wystające spod jego włosów.
— Do jutra rana zatem! Nim pierwszy kogut zapieje, przyniosę ci ulubioną rybę, ty zaś po śmierci oddasz mi swą duszę na własność. Trzymam cię za słowo!
Zrozumiał wówczas opat, że wpadł w diabelskie sidła. Już teraz nie miał innego wyjścia, jak zgodzić się na jego warunek. Resztki oporu zwyciężyło uczucie głodu i wymarzony smak ryby, za którą od tak dawna tęsknił.
W tej chwili diabeł klasnął w dłonie, zwinął się w powietrzu i wzniecając tumany kurzu zniknął opatowi z oczu.
Przez długi czas opat Bruno siedział bez ruchu na ogrodowej ławeczce. Blady strach padł jak nieznośny ciężar na jego duszę. Jakże on — opat i przełożony klasztoru — mógł się dopuścić podobnego występku? Jak mógł tak się dać uwieść diabelskim słowom? W tej chwili zrozumiał z całą jasnością, że nieopanowane łakomstwo i zaniedbanie obowiązków duchownego stanu sprowadziły go z drogi uczciwości i przyniosły zgubę. Oczyma wyobraźni widział już siebie w mękach potępienia, widział, jak diabeł bierze go na widły i wrzuca do olbrzymiego kotła z gotującą się sr^ołą.
Prawie nieprzytomny podniósł się z ławki i chwiejnym krokiem udał się do kościoła. Tam przed ołtarzem upadł na twarz i leżał przez wiele godzin.
Było już dobrze po północy. Jeden z młodszych braciszków, pomocników kuchennych, szedł właśnie do studni po wodę. Rozpalił przed chwilą ogień pod kuchnią i zabierał się do
72
przygotowania polewki z owsa na śniadanie dla mnichów. Przechodząc obok kościoła ze zdziwieniem zauważył otwarte drzwi i nikły blask świecy migocący w głębi nawy. Zaciekawiony wszedł do środka i ujrzał na posadzce zakonnika leżącego krzyżem przed głównym ołtarzem. Braciszek podszedł jeszcze bliżej. Jakież było jego zdziwienie, gdy w leżącym rozpoznał samego opata. Zaniepokojony, a jednocześnie onieśmielony tym niespodziewanym spotkaniem, dotknął ręki leżącego. Opat uniósł się na kolana i wówczas ukazała się jego zalana łzami i wykrzywiona udręką twarz.
— Cóż to wam jest, przewielebny ojcze? — zapytał braciszek nieśmiałym głosem.
Zgnębiony nieszczęściem, opat Bruno zapomniał o swej wysokiej godności.
— Zgrzeszyłem, synu! — zawołał gromko. — Zgrzeszyłem ciężko i nic mnie już od piekła nie wybawi!
Młody braciszek słuchał tych niezwykłych słów z prawdziwym zdumieniem. Że jednak był dość sprytnym młodzieńcem, a pochodził z niskiego stanu, pomyślał tedy, że nadarza mu się oto jedyna chyba w życiu okazja, by zyskać łaski u możnego opata. Toteż klęknął przy nim i rzekł:
— Pozostanę tu przy was, przewielebny ojcze, i w największej pokorze uczynię, co tylko zechcecie, by od was nieszczęście odegnać.
Wówczas skruszony opat wyznał szczerze ubogiemu braciszkowi, że uległ diabelskim pokusom i teraz czeka go wieczne potępienie. Ten słuchał wszystkiego cierpliwie, a później rzekł:
— Zechciej mi, wasza wielebność, zaufać. Wychowałem się w ubogiej wiosce, gdzie ludzie wiele sposobów na czarta znają. Mam więc nadzieję, że i teraz, jako dawniej bywało, poradzę sobie ze starym wygą.
— Rób, synu, co uważasz za najlepsze — odpowiedział Bruno z błyskiem nadziei w oczach — a zyskasz moją wdzięcz-
73
H
ność do końca życia. Ja zaś będę się do rana modlił za powodzenie twycb zamiarów.
W czasie gdy pogrążony w modlitwie opat klęczał przed ołtarzem, braciszek po cichu wyszedł z kościoła, usiadł na klasztornym murze i uważnie nasłuchiwał. Właśnie niebo na wschodzie zaczęło różowieć, gdy poczuł oddech ciepłego powietrza od południowej strony. Oddech ten stawał się coraz silniejszy i gorętszy. I wtedy sprytny braciszek ujrzał nad wodami jeziora Miedwie diabła w postaci jastrzębia. Dźwigał w szponach jakiś ciężar.
— Tuś mi, bratku! — zawołał. — Poczekaj, zaraz cię przywitam!
To mówiąc zeskoczył z muru i zaczął udawać kwilenie jastrzębia. Natychmiast w klasztornym kurniku odezwały się koguty, przeraźliwie ostrzegając ptasi ród przed niebezpieczeństwem. Nad jeziorem nie było już widać olbrzymiego jastrzębia, tylko czarną chmurę, a potem rozległ się straszliwy głos, miotający dzikie przekleństwa, i coś się zaczęło sypać do wody. Po chwili na dziedziniec upadł pusty worek. Chmura odpłynęła i wszystko ucichło.
Tak to dzięki przemyślności prostego braciszka łakomy opat uniknął piekielnych mąk, a przyniesiona z Italii sieja do dziś mieszka w wodach jeziora Miedwie.
ŚPIEWAJĄCY PRZETAK
choczo i raźno wracał Sławisz do domu i z radości zacierał ręce. Udało mu się dzisiaj, nie ma co mówić! Jak to dobrze, że nie pożałował trudu i wybrał się na targ do Stargardu — za te pieniądze nie kupiłby nigdzie lepszej krowy. Zwierzę było młode, rosłe, dobrze utrzymane, więc mleka nie poskąpi. Byle tylko karmić je jak należy, a z tym, jako doświadczony gospodarz, nie będzie miał żadnego kłopotu. "W brogach leżał spory zapas tegorocznego siana, kartofle i buraki zieleniły się na starannie uprawionych zagonach, zbiory na jesień zapowiadały się jak najlepiej. Do tego ma jeszcze znajomego młynarza w Odargowie, więc mąki ni otrąb nie zabraknie. Nie będzie biedy w zimie ani na przednówku, wszystkiego starczy.
Szedł więc Sławisz raźnie do swojej wioski. W jednej ręce miał kij, w drugiej postronek, którego drugi koniec oplótł wokół rogów zwierzęcia. Krowa szła za nim posłusznie, nie trzeba było jej ciągnąć. Do domu miał daleko, musiał iść przez całą noc. Na drodze terkotały jeszcze zapóźnione furmanki powracających z targu wieśniaków, ale wkrótce i to się skończyło.
Mrok okrył już wioski i pola, ptactwo zapadło w gąszczu drzew i krzewów. Na niebo wypłynął księżyc. Sławisz widział na ziemi wydłużony cień własnej postaci, towarzyszący mu
75
bezustannie krok za krokiem. Tuż za nim kiwał się powiększony ogromnie łeb zwierzęcia. Sławisz przyglądał się wędrówce obu cieni i w myślach obliczał, ile dochodu przyniesie mu nowy nabytek.
Mijały godziny. Droga biegła teraz jasną smugą między dwiema ścianami sosnowego lasu. Niedługo poranny brzask oświetli wierzchołki drzew. Sławisz znajdował się już niedaleko Pęzina, gdy w pewnej chwili usłyszał dziewczęcy śpiew. Zdziwiło go to niezmiernie, wokoło bowiem nie było widać żywej duszy. Zatrzymał się i nasłuchiwał uważnie. Głos przybliżał się. I oto nagle zdumiony Sławisz ujrzał na drodze niezwykły widok: wąską ścieżką, biegnącą wzdłuż koleiny po drugiej stronie, toczył się po ziemi przetak. Im bardziej się zbliżał, tym głośniej brzmiał dziewczęcy śpiew.
Sławisz nie odczuwał żadnego lęku. Miał przecież w ręce kij wycięty w dniu świętego Jana, był więc w zupełności zabezpieczony przed działaniem czarów. Gdy przetak znalazł się tuż obok niego, skoczył naprzód i wywrócił go kijem. Przetak ułożył się płasko na ziemi.
To, co się w tej chwili wydarzyło, wprawiło gospodarza w nieopisane zdumienie: przed nim stanęła najmłodsza córka znajomego młynarza z Odargowa.
— Mira! — krzyknął Sławisz. —¦ Co tutaj robisz, czego szukasz w lesie o tej porze?
Nie dokończył. Dziewczyna zaniosła się płaczem i chwyciła go za ręce:
— Pomóżcie mi, Sławiszu! Los zrządził, że poznaliście moją tajemnicę.
— Nie obawiam się czarów. Opowiedz, co ci dolega, może znajdziemy radę.
— Nie umiem tego nazwać — zaczęła mówić cichym głosem. — Każdej nocy coś mnie budzi. Nakaz, któremu oprzeć się nie mogę, zmusza mnie do opuszczenia domu. Wówczas zdejmuję ze ściany przetak i później, nie wiem jak, znajduję
76
się w izbie młodego młynarza w Kurcewie. Nad ranem znowu w niewytłumaczony sposób wracam do domu i tak jest ci
e.
— Ach, więc jesteś zmorą? — zapytał Sławisz pełnym współczucia głosem.
— Tak! — zapłakała Mira.
— I nie możesz się od tego uwolnić?
— O, gdybyż to było możliwe! Wróciłaby mi radość życia!
— Jakże ci tedy mam pomóc?
— Zbliża się ranek — rzekła dziewczyna. — Gdy brzask rozjaśni niebo, muszę być w domu, gdyż rodzice moi o niczym nie wiedzą. Och, gdyby się o tym dowiedzieli, zgryzota zatrułaby im każdą chwilę. Proszę was, Sławiszu, odwróćcie przetak obręczą do góry. Wówczas pobiegnę dalej bez przeszkód.
Ulitował się Sławisz nad losem nieszczęsnej Miry i spełnił jej prośbę. W tej samej chwili dziewczyna znikła mu z oczu, a przetak potoczył się dalej.
Słonko podeszło już wysoko, gdy Sławisz ujrzał w oddali znajomą kępę drzew. Tam wśród zieleni ukrywał się młyn starego Ciecha. Ściągali doń gospodarze nawet z odległych okolic, jako że młynarz cieszył się powszechnym szacunkiem. Miarę uczciwą dawał, nikogo nie oszukiwał, a kiedy powiedział: przyjedź za tydzień — to wiadomo było, że czasu się nie zmitręży i zboże na czas będzie przemielone.
Ciech siedział właśnie na ławce przed domem i popijał chłodne mleko, przyniesione w dzbanku przez jedną z córek. Wyglądał jeszcze krzepko i zdrowo pomimo swoich sześćdziesięciu lat. Spojrzał w kierunku biegnącej przez pola drogi i zobaczył jakiegoś człowieka z krową zbliżającego się wyraźnie do jego zabudowań. Podniósł się tedy z ławy i ręką oczy przysłonił, ażeby się przybyszowi dokładnie przyjrzeć.
Tymczasem Sławisz, który po wydarzeniu z przetakiem zdrzemnął się był godzinkę na leśnym mchu, żwawym krokiem
77
I
szedł teraz do młyna. Właściwie nie zamierzał tutaj wstępować, bo nie miał po co, jednakże los nieszczęśliwej dziewczyny i chęć udzielenia jej pomocy nasunęły mu pewną myśl, z wykonaniem której nie chciał długo zwlekać.
— Witajcie, Ciechu, jak wasze zdrowie? — zawołał wchodząc na podwórze. — Wczoraj w Stargardzie kupiłem krowę i po drodze umyśliłem sobie zajrzeć do was. Chyba nie zawadzam?
— Gdzieżbyście tu wadzić mieli! — obruszył się stary. — Przywiążcie krowę do płotu i siadajcie przy mnie, boicie pewnie zdrożeni.
Sławisz usiadł na ławie. Ciech obejrzał dokładnie zwierzę, pomacał po grzbiecie i bokach, zbadał nogi i racice.
—- Ładna sztuka! — zawyrokował. Sławisz uśmiechnął się zadowolony. — Będzie z niej pożytek.
Zawołał córkę, by przyniosła drugi kubek. Napełnili je mlekiem i popijając gwarzyli o różnych sprawach.
— Rosną wam córki, rosną — zauważył Sławisz w pewnej chwili. — Niedługo za mąż wydawać je przyjdzie.
Na twarzy Ciecha pojawił się wyraz przygnębienia. Zawahał się nagle: mówić, czy milczeć? Wreszcie nie wytrzymał.
— Byłoby dobrze, nie ma co narzekać, jeno największe zmartwienie mam z najmłodszą, Mirą.
— Macie z nią jakieś kłopoty? — zapytał Sławisz udając, że o niczym nie wie.
— Ano, coś z tą dziewczyną jest nie w porządku. Sam nie wiem co, bo nic powiedzieć nie chle. Ani matce, ani mnie. Będzie już miesiąc, może trochę więcej, jak się zmieniła nie do poznania. Pamiętacie ją przecież, zawsze była wesoła, śpiewała i radowała się, czasem aż nazbyt wiele. Dziś nie zobaczycie uśmiechu na jej twarzy. Całe dnie chodzi blada i nawet ust nie otworzy. Każesz jej coś robić w obejściu, pójdzie, ale jakby z wielkiego musu. Coś ją odmieniło, coraz więcej razem z żoną o nią się martwimy.
78
Sławisz cierpliwie słuchał i nie przerywał opowieści. Kiedy stary skończył, milczał dłuższą chwilę. Potem powiedział:
— Ot, widzicie, dlatego właśnie zboczyłem z drogi, by się z wami zobaczyć.
— Nie może być! — zdziwił się zmartwiony ojciec. Skądże o tym wiecie?
— Od bardzo niedawna — odparł Sławisz. — Powiem wam jeszcze więcej: wiem, co waszej córce dolega i jak trzeba temu zaradzić.
— Będę wam wdzięczny do końca życia, jeśli pomożecie mi w nieszczęściu! — zawołał strapiony ojciec.
—- Wasza córka jest zaczarowana, Ciechu! — rzekł cicho Sławisz. Przy tym obejrzał się na wszystkie strony. Ale w podwórzu nie było nikogo, tylko stadko kur grzebało ziemię w poszukiwaniu robaków.
Słowa Sławisza przeraziły biednego ojca. A kiedy jeszcze dowiedział się, co się z jego Mirą dzisiejszej nocy działo, w gorących słowach błagał go o pomoc.
— Powiem wam, co należy czynić — rzekł Sławisz. — Odejdźmy gdzieś na bok, żeby ktoś nie usłyszał naszej rozmowy i nie popsuł nam wszystkiego.
Obaj ukryli się w położonym niedaleko sadzie. Tam długo o czymś gadali. Gdy Sławisz żegnał się z młynarzem i odchodził w drogę, towarzyszyło mu jego wdzięczne spojrzenie i rozjaśniona nadzieją twarz.
Długo trzeba było czekać n$ odpowiednią chwilę. Kiedy znowu nadeszła pełnia księżyca, młynarz zawołał do siebie swego pomocnika, chłopaka bystrego i odważnego.
— Słuchaj uważnie, co ci powiem — rzekł do niego -— i wykonaj wszystko akuratnie, tylko się przed nikim nie zdradź. Jak pójdzie dobrze, otrzymasz podwójną zapłatę i jeszcze coś na dodatek.
— Zrobię dokładnie, co tylko każecie! — uśmiechnął się
79
chłopak, bo wiedział, że jego chlebodawca nie rzuca słów na wiatr. Błysk ciekawości zapalił się w jego oczach i z podniecenia nie mógł usiedzieć w miejscu. Gdy zapadła noc i księżyc wypłynął na niebo — szybko osiodłał konia i natychmiast wyruszył w drogę, jak mu stary młynarz przykazał. Jechał ostrym kłusem, uważnie patrząc przed siebie, i wkrótce dogonił toczący się szybko po ścieżce przetak. Tuż za nim wpadł na podwórze młyna w Kurcewie.
Nagle spostrzegł, że przetak zamienił się w jaskółkę. Zbliżył się jeszcze bardziej i obserwował pilnie, co zrobi to małe stworzenie. Ptaszek trzepotał skrzydełkami o ścianę domu tuż przy oknie, za którym znajdowała się izba syna właściciela młyna. Przez chwilę słychać było jeszcze uderzenia skrzydełek i oto jaskółka znikła.
Sprytny chłopak zeskoczył z konia i uwiązał go do płotu, po czyni zbliżył się do okna i wodząc dłonią po ścianie, natrafił na mały otwór.
— Już mi teraz nie uciekniesz! — pomyślał.
Zalepił znaleziony w ścianie otwór, potem zaczął silnie stukać do drzwi.
Przez jakiś czas nikt się nie odzywał. Wreszcie w jednym z okien błysnęło światło. W głębi domu słychać było kaszel i jakieś kroki, drzwi jednak wciąż się nie otwierały.
Nagle męski głos odezwał się z wnętrza:
— Kto tam po nocy stuka?
— Otwórzcie, panie! — zawołał głośno chłopiec. — Przyjechałem z Odargowa od młynarza|Ciecha. Wiadomość dla was ważną przywiozłem.
Po chwili zgrzytnęły odsuwane rygle i w drzwiach ukazał się gospodarz. Był zaniepokojony i z pewnym zdziwieniem spoglądał na posłańca.
— Co się stało? — zapytał.
— Zaraz wam powiem, tylko puśćcie mnie do środka. Ruch, jaki powstał w izbie, obudził żonę młynarza. Kiedy
80
oboje rodzice dowiedzieli się o wszystkim, zdumienie ich nie miało granic. I oni zauważyli również, że od pewnego czasu coś się z ich synem dzieje, lecz nie mogli sobie tego wytłumaczyć. Nie zwlekając postanowili udać się do izby syna, by do końca wyświetlić zagadkę.
Posłaniec przywiózł prawdziwą wiadomość. Kiedy wszyscy troje otworzyli drzwi i oświetlili izbę, oczom ich przedstawił się niezwykły widok. Mały ptaszek, który rozpaczliwie szukał otworu w ścianie, by uciec przed światłem i ludźmi, zamienił się nagle w żywą dziewczynę, w której obecni bez trudu poznali najmłodszą córkę młynarza z Odargowa, Mirę. Dziewczyna zapłakała i upadła na kolana przed łóżkiem zbudzonego ze snu chłopca.
— Wypuść mnie — błagała. — Już ja ciebie więcej po nocach dręczyć nie będę, ponieważ tajemnica czaru została odkryta. Gdy mnie wypuścisz drogą, którą weszłam, ja również zostanę od jego działania uwolniona.
— A jeśli nie spełnię tego, o co mnie prosisz? — zapytał chłopiec, któremu dziewczyna bardzo się podobała. — Co będzie, jeśli cię zatrzymam?
— Och, nie rób tego, proszę! — zawołała Mira. — To może sprowadzić na ciebie nieszczęście, którego przecież nie pragnę, ja zaś będę skazana na to, by znów dręczyć innego młodzieńca.
— Nie będę więc zatrzymywał cię siłą — rzekł syn młynarza — ale może kiedyś wrócisz tu zwykłą, ludzką drogą?
To mówiąc, ugunął bryłkę ziemi, zalepiającą otwór w ścianie. Na oczach wszystkich dziewczypa natychmiast znikła. Po chwili drogą do Odargowa toczył się znowu zaczarowany przetak i słychać było pośród nocy dziewczęcy śpiew. Za przetakiem kłusował konno posłaniec Ciecha.
W domu czekali na powrót córki niespokojni rodzice. Kiedy znów ujrzeli ją w izbie całą i zdrową, odetchnęli z ulgą, a gdy dowiedzieli się jeszcze o wydarzeniu w Kurcewie, radość ich nie miała granic.
6 Pieśń Swantihcrn
81
Od tego czasu upłynął niespełna rok. Mira została wyzwolona od działania czarów. Odzyskała wesołość i siły, świeży rumieniec kwitł na jej licach. Czasami tylko zamyślała się i spoglądała w stronę Kurcewa. Podobno i syn młynarza z Kurcewa patrzał tęsknie przez okno i bezustannie myślał o tej, która bez reszty owładnęła jego sercem.
Stało się więc to, co się stać musiało. Odbyło się huczne wesele, na które zjechali się gospodarze z całej okolicy. Jedli i pili przez cały tydzień i zgodnie chwalili mądrego Sławisza, który w tym wszystkim największą miał zasługę.
DUSZA W KAMIEŃ ZAKLĘTA
uskego znali dobrze wszyscy mieszkańcy Nowogardu. Każde dziecko mogło go wskazać palcem, starsi zaś często korzystali z jego rady i pomocy, kiedy chodziło o załatwienie jakiejś sprawy u burmi-
83
strza lub w radzie miejskiej. Kuske umiał czytać i pisać, co się w dawnych czasach nieczęsto zdarzało. Miejskie statuta znal aa pamięć, w każdej sprawie doradził jak należy. Szanowano go więc w całym mieście i okolicy, a gospodarze z pobliskich wiosek nazywali go po swojemu: Kózka.
Któż więc mógł przypuszczać, że ten przyzwoity mieszczanin prowadzi w rzeczywistości podwójne życie? Kto mógł wiedzieć, co się nocną porą dzieje za zamkniętymi drzwiami i zasłoniętymi oknami w jego skromnym domku? Raz trzej mieszczanie wracając późno do domu słyszeli u Kuskego huczną muzykę, ale że byli mocno podochoceni piwem, więc myśleli, że im się tylko tak zdawało.
A jednak działy się tam rzeczy niezwykłe, od których włosy ze strachu jeżyły się na głowie.
To wszystko zaczęło się jeszcze przed wielu laty. Nie wiadomo, co skłoniło spokojnego mieszczanina do zawarcia zgubnego paktu z piekielnymi mocami. Chyba nie ambicja i chęć zaszczytów lub władzy, gdyż pozostał na miejscu w swoim małym domku i wydawało się, że niczego więcej nie pragnie. Jak tam było, tak było, w każdym razie Kuske zawarł z diabłem układ na okres trzydziestu lat. Nieczyste moce zobowiązały się służyć mu w tym czasie we wszystkim, czego tylko zapragnie. Po wygaśnięciu układu dusza mieszczanina miała przejść na własność piekieł.
Używał więc Kuske życia na swój sposób, posługując się tajemnymi sztukami. Gdy tylko zapadały nocne ciemności, mocą zaklęcia zamieniał swą skromną izbę na wspaniałą salę, przewyższającą przepychem najpiękniejsze komnaty zamku królewskiego. Wówczas przybywali tu goście z podziemnego królestwa, złote puchary napełniały się winem, a oni jedli, pili i bawili się hucznie przy dźwiękach muzyki aż do samego rana. Potem wszystko wracało do poprzedniego wyglądu, domek stał znowu cichy, spokojny.
W miarę upływu czasu zaczynało go to jednak wszystko co-
84
raz bardziej męczyć. Znudziło mu się piekielnie towarzystwo, znudziły ciągłe uczty i zabawy. Uczucie wstrętu i obrzydzenia potęgowało się, im bliższy był termin wyrównania rachunku z diabelskimi siłami. Każdej nocy, gdy zegar na wieży kościelnej wybijał godzinę dwunastą, siadał nad oprawioną w skórę księgą i zgodnie z zawartym układem zapisywał w niej gęsim piórem jeden dzień za drugim. A czas biegł uparcie naprzód.
Tego wieczoru staranniej niż zwykle zaryglował drzwi, zamknął okiennice, potem siadł w fotelu i pogrążył się w nie wesołych myślach. Obok na stole stał kałamarz, w którym tkwiło gęsie pióro. Mijały godziny jedna za drugą, a Kuske wciąż siedział nieruchomo i spoglądał przybitym wzrokiem na gęsto zapisane stronice księgi. Zazwyczaj bez dłuższego namysłu, jednym pociągnięciem pióra żegnał upływający dzień, dziś jednak szczególnie trudno przychodziło mu to ticzynie. Nic dziwnego, był to bowiem zapis ostatni, poprzedzający rozrachunek z piekłem. Toteż kiedy nadeszła godzina północy, nie ujął w rękę pióra i nie zapisał w księdze ostatniej daty. Chciał diabła oszukać, odwlec smutną konieczność, zyskać jeszcze jeden dzień ludzkiego życia przed drogą, z której nie będzie już powrotu.
Biedny, naiwny Kuske!
Zegar na kościelnej wieży zaczął wydzwaniać godzinę dwunastą. Rozlegające się w nocnej ciszy dźwięki przenikały do wnętrza mieszkania, Kuske odczuwał je jak uderzenia młotem w głowę.
Jeszcze nie przebrzmiał ostatni dźwięk, gdy nagle gęsie pióro samo wyskoczyło z kałamarza i szerokim rozmachem przebiegło na krzyż wszystkie daty, wypisane w księdze. Nieszczęsny człowiek przekonał się w sposób dotkliwy, że w konszachtach z diabłem każdy podstęp skazany jest na niepowodzenie, i teraz, chce czy nie chce, musi płacić rachunek za
85
trzydzieści lat beztroskiego życia. Po plecach przebiegł mu dreszcz zgrozy.
Przez szpary okiennic zaglądał świt. Dzień wstawał radosny, pogodny, lecz dla Kuskego stał się dniem najczarniejszej rozpaczy. Siedział biedak przy stole i spoglądając w zapisaną księgę, przekreśloną złowrogim znakiem, przypominał sobie całą przeszłość. Okna i drzwi pozostawił zamknięte, by nie oglądać pogodnego nieba ani roześmianych ludzkich twarzy.
Czas mijał. Kuske siedział ciągle w swoim fotelu i liczył uciekające godziny. Słońce biegło zbyt szybko przez niebieskie pola, jakby chciało przyspieszyć klęskę człowieka. Wkrótce zaczerwienione ze wstydu lub może gniewu ukryło się za odległą ścianą lasu. Mieszkańcy Nowogardu ułożyli się do snu. Kuske wsłuchiwał się w uderzenia zegara, a strach coraz silniej oplatał jego myśli. Roztrzęsione wargi powtarzały szeptem tylko jedno słowo: przepadło, przepadło...
Znowu dźwięk zegara zakłócił ciszę. Wybiła godzina jedenasta. Przy pierwszym uderzeniu jakaś potężna siła pchnęła podwójnie zaryglowane drzwi izby. Drugie uderzenie wyrwało z kałamarza gęsie pióro. Jak złowróżbny ptak uniosło się ono w powietrze, a następnie uleciało przez otwarte drzwi. Po trzecim uderzeniu księga porwana tajemniczym tchnieniem podążyła za uciekającym piórem. W izbie zrobiło się duszno, strasznie.
Kuske siedział w fotelu i patrzył na to przerażony. Skulił się jeszcze bardziej, głowę ukrył w ramionach, trzymał się kurczowo poręczy. Gdy zegar wydzwoni! godzinę, wszystko się uspokoiło. Nikt się po niego nie zjawił.
— Może jeszcze nie wszystko stracone? Może uda mi się w ostatniej chwili wywinąć z rąk diabła? Najlepiej uciec stąd, zanim wybije północ.
Wolno podniósł się z fotela i skradał się do drzwi. Oglądał się na wszystkie strony, gdy schodził po drewnianych stopniach na ulicę. Coraz bardziej przyspieszał kroku i w końcu
86
biegł wprost przed siebie pustymi i ciemnymi uliczkami miasta, aby jak najprędzej oddalić się od domu.
Wreszcie znalazł się za rogatkami miejskimi. Pędził ledwie widoczną drogą do Błotna. Pot zalewał mu oczy, szeroko otwarte usta z trudem chwytały powietrze, a serce kołatało się w piersi ze strachu i zmęczenia. Wokół panowała niepokojąca cisza, nie mącił jej nawet najlżejszy powiew wiatru.
Kuske był właśnie akurat na rozstaju dróg do Błotna i Dąbrowy, w ciemności rysowała się już nawet przed nim sylwetka błoteńskiego kościoła, gdy nadeszła północ i zegar wybił pierwsze uderzenie. Jakaś przemożna siła zatrzymała go nagle w miejscu. Chciał jeszcze biec dalej, lecz nogi stały się ciężkie jak kamień i nawet największym wysiłkiem nie mógł oderwać ich od ziemi. Próbował podnieść ręce w górę, by błagać Boga
0 ratunek, lecz i one ołowiem ciążyły w dół.
Tymczasem uderzenia zegara rozbrzmiewały w nocnej ciszy
1 bezlitośnie odmierzały ostatnie sekundy. W powietrzu unosił się jazgotliwy śmiech. To moce piekielne cieszyły się zwycięstwem. Kuske czuł, jak ciało jego obejmuje kamienny chłód. Myśli rozpierzchły się i wraz z ostatnim uderzeniem zegara rozstał się z życiem.
Następnego dnia przechodzący tędy ludzie zatrzymywali się i ze zdumieniem oglądali kamień, który do złudzenia przypominał postać człowieka i nie wiadomo jak się tu znalazł.
NAD JEZIOREM-GŁICK'0
uhuuu...! — Przeciągłe nawoływanie zawisło w powietrzu. Z oddali dobiegał plusk wioseł. Łodzie płynęły jedna za drugą, kierując się w stronę porośniętych trzciną brzegów. Przepadały w zielonej gęstwinie jak stado szpaków uganiających się za owadami. Potem słychać było chlupot nóg, bełtających przybrzeżną płyciznę, i charakterystyczny szurgot wyciąganych na suchy ląd łodzi.
— Hej, Odrzyk, jesteś? — odezwał się czyjś głos.
— A ino...
— Nie zgubiłeś czego po drodze?
— Mii...
— To zabieraj swoje i chodź cl» prędzej, bo się będą złościć, że tyle czasu zmarudziliśmy.
— Idę już, idę...! Tylko łódkę zakołkuję, żeby jej woda nie zniosła.
Zarzucili worki na plecy i poszli ledwie widoczną ścieżką w głąb lądu. Niedaleko między drzewami błyskał ogień, wokół którego siedzieli jacyś ludzie. Przez twarze siedzących przelatywały czerwone błyski. Mogłoby się wydawać, że to rybacy
88
wyruszyli na nocny połów i rozmową przy ognisku skracają sobie czas oczekiwania, kiedy to z zastawionych sznurów będą mogli zbierać grube jak ręka węgorze. Wystarczyło jednak przyjrzeć się im bliżej i natychmiast wszelkie złudzenia rozwiewały się bez śladu. Długie, zmierzwione brody, dziko błyszczące oczy i niechlujny ubiór wyraźnie wskazywały na to, czym się w rzeczywistości zajmują. Nie odzywali się prawie wcale. Od czasu do czasu któryś z nich grzebał kijem w popiele i wyciągał stamtąd pieczone ziemniaki. Kawałkiem drewna opukiwał je następnie z warstwy spalenizny i zjadał na gorąco, trzymając w obu rękach.
Nieco dalej od ogniska, na płaskim kamieniu, siedział ktoś wyglądający na przywódcę. Długa broda zakrywała mu połowę twarzy, a włosy opadały na czoło. Szerokie bary znamionowały niepospolitą siłę i wzbudzały respekt. Biada temu, kto by się z nim mierzyć próbował!
Kiedy usłyszał szelest od strony ścieżki i następnie ujrzał dwie zgarbione pod jakimś ciężarem sylwetki, podniósł głowę i czekał w milczeniu. Obaj przybysze podeszli do niego i zrzucili na ziemię przyniesione worki.
— Coście przywieźli? — zapytał.
— Kaszę! — odpowiedział Uściech za siebie i Odrzyka.
— Dużo tego było?
— I... niewiele, tylko dwa worki. Wiózł je jakiś chłopak. Był sam jeden na wozie. Wtedy my...
— Dobrze, dobrze! — przerwał herszt niepotrzebne gadanie. — Coście z nim zrobili? |
— Nic, puściliśmy wolno. .— Nie patrzył za wami?
— Gdzie tam! Zaciął konie i leciał, aż się za nim kurzyło!
Siedzący przy ogniu rabusie zarechotali, klepiąc się po bokach, tylko sam przywódca spoglądał obojętnie i coś medytował. Zauważyli to i umilkli.
— Dobre i to — rzekł po pewnej chwili — ale na drugi raz
89
niech się żaden z was w takie głupie rzeczy nie miesza. Chłopak narobi wiele hałasu, a zdobycz nijaka.
Podniósł się z kamienia, wyprostował plecy i ziewnął na cały głos.
— No, chłopcy! — rozkazał — a teraz na spoczynek! Jutro pojadą drudzy, może im się poszczęści.
Przy ogniu został jeden na straży. Reszta posłusznie rozeszła się do szałasów, zbudowanych z sitowia i drobnych gałęzi. Nad jeziorem Glicko zapanowała cisza.
Złe to były czasy, straszne dla okolicznych mieszkańców. Cała ludność żyła w ustawicznej obawie o życie i mienie. Toteż trudno było znaleźć śmiałka, który by się zgodził zaprząc konia do wozu i wyjechać po zachodzie słońca na drogę między Nowogardem i Truskolasem. Nawet pieszy wędrowiec nie mógł liczyć na to, że uda mu się cało i zdrowo przebyć tę drogę. Chyba tylko biedak, którego całym majątkiem zgrzebna kapota na grzbiecie. Nawet biały dzień nie chronił podróżnych przed czyhającym na każdym zakręcie niebezpieczeństwem — jak owego chłopaka, który wiózł kaszę.
Opuszczali więc ludzie dziedziczone z ojca na syna zagrody i całymi rodzinami przenosili się w dalsze, bardziej bezpieczne strony.
Straszni byli ci rozbójnicy, okrutni i bezwzględni. Mieli kryjówkę w pobliżu jeziora Glicko, skąd robili napady. Nie oszczędzali nawet pojedynczych zagród, które po obrabowaniu puszczali z dymem. Któż w owylh czasach mógł ich poskromić? Władza książęca mocno podupadła, rozbój panoszył się wszędzie, toteż złoczyńcy pewni byłi swojej bezkarności i tym śmielej poczynali z bezbronną ludnością.
Gdybyż jednak chcieli zadowolić się tylko rabunkiem! Niestety, mieszkańcom tych okolic groziły znacznie większe niebezpieczeństwa. Mimo poczucia swobody i bezkarności przebiegli zbrodniarze starali się, by wieść o ich czynach nie do-
90
cierała zbyt daleko. Toteż raz schwytanej ofiary nie wypuszczali już z rąk, lecz po obrabowaniu mordowali, a następnie do zwłok przywiązywali wielki kamień i topili w głębokich wodach jeziora. W ten sposób pozbywali się świadków i zacierali za sobą ślady zbrodni.
Mijały lata. Rozbójnicy bez przeszkód gromadzili łupy i starzeli się z roku na rok. Wiek dawał się im coraz bardziej we znaki, coraz trudniej było czatować godzinami w zaroślach podczas zimowych nocy lub dźwigać ciężką zdobycz do odległej kryjówki. Postanowili więc zaprzestać rozboju i do końca życia spokojnie korzystać z nagrabionych bogactw. Ale przy podziale łupów wybuchła straszliwa kłótnia, chwycili za drągi i noże, co kto miał pod ręką, i pozabijali się wzajemnie.
Ludzie odetchnęli z ulgą. Lecz nie był to koniec ich udręki. Odtąd nikt już wprawdzie nie napadał ani w dzień, ani w nocy, lecz za to w pobliżu jeziora zaczęły się dziać jakieś dziwne rzeczy. Czasem ktoś z mieszkańców Nowogardu czy Trusko-lasu, wracający do domu późnym wieczorem, wpadał nagle do chaty blady i drżący ze strachu. Daremnie próbowano dowiedzieć się czegośkolwiek od niego: na wszystkie pytania odpowiadał milczeniem i nie wiadomo było, czy mówić nie chce, czy też strach odebrał mu pamięć. Zdarzało się nawet, że ten i ów w ogóle do domu nie wrócił. Ludzie zachodzili w głowę i nie mogli zrozumieć, co się nad jeziorem dzieje.
Po kilku latach okazało się, że to upiory potępionych, zbójców ciągle krążą w pobliżu jeziora Glicko, przybierają rozmaitą postać, zastępują podróżnym drogę i wabią nieostrożnych w głębiny wodne. Przekonano się też, że najlepiej nie oglądać się wtedy na boki ni w tył, tylko iść prosto przed siebie. Wówczas upiory są bezsilne.
Któregoś razu — a było to na przedwiośniu — wracał do domu pewien gospodarz z Truskolasu. Mrok zapadł wcześnie,
91
porywisty wiatr szarpał korony drzew, wilgotny ziąb przenikał do szpiku kości. Droga była szeroka, lecz grząska i błotnista, przymrozek ściął jej powierzchnię, ale cienka powłoka lodu załamywała się pod ciężarem nóg.
Gospodarz szedł markotny, tłumiąc w duszy narastający gniew. Wolałby w tej chwili siedzieć w domu i grzać się przy kominie lub też sączyć kubek piwa w nowogardzkiej gospodzie, niż wiec się tędy samotnie po ciemku. A do domu miał jeszcze spory kawałek drogi.
— Czemu się tak zasiedziałem? Czemu za dnia nie wyszedłem? — mruczał.
Próżno jednak narzekał, próżno czynił sobie wyrzuty — ulgi mu to wcale nie przyniosło. Wiatr jakby trochę przycichł, lecz dokuczliwe zimno przenikało nadal aż do skóry i kurczyło twarz. Właśnie przechodził w pobliżu jeziora — ścięta lodem tafla wody szarzała niewyraźnie między drzewami.
— Gdybym miał teraz konia — pomyślał — czułbym się z\rpeVn\e inaczej. Siedzia\\>ym soY>ie na jego grzbiecie i jecliai wygodnie, zamiast brnąć przez błoto.
Zaledwie o tym pomyślał, gdy nagłe usłyszał parskanie konia. Stanął, rozejrzał się wokoło. Tuż blisko stał wspaniały rumak bez jeźdźca. Zdumiony nieoczekiwanym zjawiskiem gospodarz szeroko otworzył oczy. Koń lekkim kłusem przebiegł obok niego, po czym zatrzymał się i zwrócił ku niemu głowę, jakby zapraszał.
Ale gospodarz przypomniał sobie krążącą wśród ludzi opowieść o duchach znad jeziora i złą$~ł się nie na żarty. W mig zrozumiał, że ten wspaniały rumak to nic innego, tylko upiór, który chce go podstępnie zwabić w bezdenną głębię wód. Nie czekając ani chwili ruszył prosto przed siebie.
Próżno koń wabił go i kusił, próżno przebiegał obok, to znowu zatrzymywał się — mądry gospodarz nie zwracał na niego uwagi i szedł naprzód, jak wiodła droga. Drzewa po obu stronach zgęstniały, jezioro zostało z boku.
Wtedy rumak zatrzymał się, zarżał niesamowicie i nagle pełnym galopem ruszył w stronę jeziora. Przez pewien czas słychać było głośny tętent, po czym rozległ się trzask pękającego lodu. Gospodarz zebrał się na odwagę i spojrzał w bok: rumak skoczył wprost do jeziora, aż fontanna wody trysnęła w górę, i po chwili znikł w głębinie.
Przez długi jeszcze czas złe duchy znad jeziora Glicko wabiły w zdradliwą toń. Ale ludzie wiedzieli już, jak trzeba z nimi postępować. Toteż po paru latach wyniosły się gdzie indziej.
PAS WILKOŁAKA
ora mi do dom, przyjaciele! — rzekł Cieszko, wyglądając przez okno. Śnieg sypał drobny, lecz gęsty, wiatr miotał nim we wszystkie strony. Zanosiło się na niezgorszą kurzawę.
Bywaj, Cieszko! — odpowiedzieli chórem. — A zajrzyj -tu znowu, kiedy będziesz w Goleniowie.
— Obaczym! Jak się trochę uspokoi, przyjdę za parę dni, Bywajcie w zdrowiu!
Wyszedł na dwór, zamykając za sobą trzeszczące od mrozu drzwi. Nagły podmuch wiatru sypnął mu garścią śniegu prosto w oczy, aż zakłuło pod powiekami. Siekł lodowatymi igiełkami po rozgrzanych policzkach, wfaził do uszu, wciskał się za kołnierz. Podniósł go więc do góry i czapkę głęboko nacisnął na czoło, że ledwie mógł patrzeć przed siebie.
— Ale ziąb! — mruknął pod nosem.
Jeszcze nie minął ostatnich zabudowań Goleniowa, gdy usłyszał w pobliżu gwałtowne ujadanie psów i czyjś płaczliwy głos, wzywający pomocy. Zdziwiony podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać.
94
— Kie licho tłucze się po nocy? — pomyślał i przyspieszył kroku. Szczekanie rozlegało się zupełnie blisko na drodze, którą właśnie kroczył.
Raptem ujrzał tuż przed sobą starą kobietę, otoczoną przez kilka rozjuszonych psów. Bezradna, z gołymi rękami, na próżno usiłowała opędzić się od atakujących ją zawzięcie zwierząt. Co chwila któreś z nich doskakiwało i szarpało ją za spódnicę. W pobliżu nie było żywej duszy, a mieszkańcy podczas zadymki mogli nie usłyszeć ujadania, a tym bardziej wołania o pomoc.
Cieszko nie namyślał się ani przez chwilę. Ujął kij mocna garścią i skoczył odważnie między rozzłoszczone psy.
— Precz mi stąd, przeklęte kundle! Jak was poczęstuję, to wam jucha pójdzie! — krzyczał na cały głos, rozdzielając na prawo i lewo mocne uderzenia. Jeden z psów, najwidoczniej trafiony celnym ciosem, zaskowyczał nagle i głośno skomląc uciekał z podwiniętym ogonem. Po chwili drugiego spotkał podobny los. Reszta atakujących zwierząt zawahała się i węsząc porażkę — wycofała się z pola walki.
— Dzięki ci, młody człowieku! — zawołała staruszka drżącym z przerażenia głosem. — Gdyby nie twoja pomoc, te dzikie bestie zagryzłyby mnie na śmierć.
— No, tak źle może by i nie było — odpowiedział Cieszko z nutką zadowolenia w głosie — ale mogły was te bestie zdrowo potarmosić, nimby ktoś się zjawił. Mieliście szczęście, że się w samą porę nawinąłem. Ą gdzież to, babciu, mieszkacie?
— Niedaleko, chłopcze, niedaleko! — odpowiedziała staruszka nieco spokojniejszym głosem. — Boję się teraz iść sama, bo mnie te gady znowu po drodze opadną, a wtedy kto mi pomoże?
— Nie lękajcie się, babciu! Odprowadzę was do samych drzwi.
95
To mówiąc ujął samotną kobiecinę pod rękę i poprowadził we wskazanym kierunku.
Za opłotkami osady, położona całkiem ńa uboczu, stała niewielka chatka. Może przed śnieżną zawieją wiodła tędy jakaś dróżka, ale śnieg zasypał ją całkowicie i nie pozostawił po Tiie^ ia«3ave%o ś\a&u. Cie&zko sz,e&\ -wice -wed\wg -wskazówek starowiny, starając się zapamiętać drogę, by potem nie błądzić po ciemku. Wreszcie znaleźli się oboje przed drzwiami samotnej chatki.
— No, to ostańcie w spokoju — rzekł Cieszko — ja już pójdę.
— Zaczekaj! — staruszka namyślała się przez chwilę. ¦— Winna ci jestem wdzięczność za to, coś dla mnie uczynił.
— Ojej...! — przerwał Cieszko. — Przecieżem nic wielkiego nie zrobił! Zwykła to rzecz pomóc człowiekowi w potrzebie.
— Zaczekaj! — powtórzyła stara, jakby nie słysząc jego słów. — Wejdź ze mną do chaty, nie pożałujesz!
Zdziwił się nieco Cieszko, bo nie wiedział, po co miałby wstępować do chaty. Że jednak był trochę ciekawy, a przy tym żal mu się zrobiło ubogiej starowiny, więc nie chciał robić jej przykrości odmową.
— Czemu nie! — rzekł. — Wstąpię na chwilę do was, ale nie na długo, bo jeszcze mam do domu kawał drogi.
W chatce było ciepło i przytulnie. Gospodyni w mig poprawiła ogień i po chwili migotliwe światło rozjaśniło wnętrze izby. Cieszko siadł na ławie przysuniętej do stołu i dopiero teraz mógł się przyjrzeć kobiecie. Wiele już lat musiała dźwigać na swych plecach, bowiem jej przygarbiona postać nisko chyliła się ku ziemi. W tej starczej twarzy o krogulczym nosie zadziwiały jedynie czarne jak węgiel i lśniące młodzieńczym blaskiem oczy. Ruchy jej, mimo przygarbienia, były również sprawne i żywe jak u młodej dziewczyny. Cieszko przyglądał się jej ze wzrastającą ciekawością i z lekką obawą.
96
— Nie nazywam ja się Cieszko — pomyślał — jeśli ta starucha nie ma czegoś wspólnego z czarami.
Jakiś wewnętrzny głos kazał mu iść stąd czym prędzej, lecz chłopak wstydził się tchórzostwa.
— Przecie mi krzywdy nie zrobi, kiedy jej w potrzebie pomogłem! — wytłumaczył to sobie w myślach. — Czemu mam zaraz uciekać? Zobaczę, czego chce ode mnie.
Tymczasem starucha podeszła do skrzyni w kącie izby. Zdecydowanym ruchem otworzyła wieko i wyciągnęła stamtąd stary pasek z żelazną sprzączką.
-— Chcę ci się odwdzięczyć — rzekła i zaśmiała się tak dziwnie, że chłopakowi zrobiło się nieswojo.
-— Spójrz na ten pas — ciągnęła dalej — oddaję ci go na własność.
— A na co mi on? — zapytał zdziwiony Cieszko.
Stara zaśmiała się znowu i pokiwała głową. \*
— Oj chłopcze, chłopcze! — rzekła z politowaniem. — Gadasz i nie wiesz co. Popatrz tylko, niczym on się nie różni od innych starych rzemieni. A jednak posiada tajemniczą moc, która może ci się w życiu przydać. Jeśli cię ktoś napadnie, wówczas przepasaj nim biodra, a natychmiast zyskasz ostrość wilczych zębów. Nie lękaj się! —- dorzuciła spiesznie, widząc błysk obawy w oczach chłopca.
— Jakże to? — zapytał Cieszko. — Więc przez ten rzemień odmienię moją ludzką postać?
— Nie przerażaj się, mówię. W każdej chwili wrócisz do niej znowu, gdy tylko ktoś zawoła cię po imieniu. Pamiętaj, taka okazja jak dzisiaj nie zdarzy ci się więcej.
Cieszko miał już dosyć tej niesamowitej rozmowy. Żeby się jak najprędzej wydostać z chałupy, bez dalszych pytań zabrał ofiarowany rzemień i wsunął go do kieszeni, po czym poprawił czapkę na głowie, chwycił kij w rękę i poszedł do domu.
7 Piećń Swantihora
Od tego wydarzenia minęło kilka tygodni. Gieszko zupełnie zapomniał o swej przygodzie z psami i dziwnej kobiecie. Pewnego wieczoru siedział właśnie pośród przyjaciół przy dzbanie piwa. W czasie rozmowy odruchowo sięgnął do kieszeni i poczuł w dłoni ów rzemień, o którym w ciągu tego czasu ani razu nie pomyślał.
— Słuchajcie! — zawołał — opowiem wam przygodę, jaką miałem niedawno.
Zaciekawieni przyjaciele skupili się wokół Cieszka. Ten poczekał chwilę, aż się w izbie uspokoiło, potem wyciągnął z kieszeni stary rzemień ze sprzączką i położył go przed sobą. Spojrzeli na niego nie rozumiejąc. Wówczas opowiedział im o nocnym spotkaniu sprzed paru tygodni. Uśmiali się serdecznie i oglądali rzemień na wszystkie strony.
— Co chcesz z tym zrobić? — zapytali.
— Sam nie wiem — odpowiedział szczerze.
— Najlepiej wrzuć do ognia — poradził jeden.
— Mogę wrzucić! — zgodził się Cieszko i już chciał podejść do komina, gdy wtem z końca stołu podniósł się rudowłosy pomocnik karczmarza, który dotychczas siedział na uboczu i nie brał udziału w ogólnej wesołości.
— Zaczekajcie! — zwrócił się do kompanów. — Po co się spieszyć? A może zrobimy próbę?
— Dobra myśl! — przyklasnęli wszyscy. — Hej, Cieszko! Włóż no ten pas na siebie. Zobaczymy, co będzie.
Cieszka nie trzeba było namawiać. Wszedł na stół i obracał się wokoło, trzymając pas w rękach, by wzbudzić jeszcze większą wesołość. W izbie huczało od śmiechu. Potem opasał się rzemieniem i powoli zapinał sprzączkę.
Nagle zrobił się w izbie niesamowity rumor. Na oczach oniemiałych z wrażenia wesołków ogromny wilk skoczył ze stołu wprost do okna, jednym uderzeniem łba wybił szybę i nim ktokolwiek zdołał krzyknąć słowo, znikł w ciemnościach nocy.
W karczmie zapanowała śmiertelna cisza. Wszyscy spoglą-
98
dali w czarny otwór okna, przez które wdzierał się do izby zimny strumień powietrza i wywiewał z zamroczonych głów resztki piwnych oparów. Kiedy wreszcie oprzytomnieli i wy-1 biegli na dwór, wilkołak był już daleko za górami i lasami. ?l
Wieść o nadzwyczajnym zdarzeniu obiegła -wszystkich mieszkańców Goleniowa. Przed karczmą zebrał się tłum ciekawych, lecz równocześnie zaniepokojonych ludzi. Obawiano, się, że krążący po okolicy wilkołak będzie atakował ludzi, i zwierzęta. Na szczęście Cieszko zdążył przedtem powiedzieć, w jaki sposób można odwrócić zaklęcie. Wszyscy postanowili^ zgodnie, że ktokolwiek spotka samotnego wilka, natychmiast głośno wykrzyknie jego ludzkie imię. Wtedy Cieszko, odzyska swą dawną postać, a ludzie uwolnią się od lęku.
Mijał rok za rokiem, a wilkołak nie ukazywał się nikomu,, Lubiany przez wszystkich Cieszko pozostawał nadal, pod władzą zaklęcia. Nie wiadomo było, gdzie go szukać i jak ratować. Próżno przyjaciele, którzy czuli się winni jego nieszczęścia, wybierali się nocą w dalekie wędrówki. Po ich dawnym kompanie nie było śladu.
W trzy lata po tym wydarzeniu, kiedy już z wolna zacierała się wśród ludzi pamięć o nieszczęśliwym Cieszku, jechał karczmarz do młyna z workami ziarna na przemiał. Konie biegły lekkim truchtem, nozdrza ich dymiły parą, sanie ślizgały się po dobrze przetartej drodze. Ho młyna był spory kawałek drogi. Karczmarz przełożył lejce przez rękę, owinął się szczelnie kożuchem i drzemał spokojnie, odurzony ostrym powietrzem.
Nagle z przydrożnych zarośli wyskoczył ogromny wilk. Nie wydając żadnego głosu, błyskawicznie rzucił się na konie i pierwszemu z brzegu skoczył wprost do gardła. Konie za-chrapały przerażone i targnęły saniami w bok.
99
Nagły wstrząs wytrącił karczmarza z drzemki. Gdy zobaczył, co się dzieje, obrócił bicz drugim końcem i próbował odpędzić atakującego wilka. W tej samej jednak chwili przypomniało mu się wydarzenie sprzed trzech lat. Zatrzymał konie i krzyknął:
— Cieszko!
W tym momencie wilk znikł, jakby się pod ziemię zapadł. Przed zdumionym karczmarzem stał znajomy chłopak — bla-)dy i wystraszony, lecz już z uśmiechem radości w oczach.
— Jakże mi wam dziękować! — zawołał do karczmarza i wyciągnął obie ręce. — Już myślałem, że nigdy nie wrócę do ludzkiej postaci!
Natychmiast zerwał z siebie zaczarowany pas i wsiadł na sanki. Obaj zawrócili konie i czym prędzej udali się do osady.
Na wieść o odnalezieniu Cieszka zbiegli się jego przyjaciele i znowu tłum ludzi zebrał się pod oknami karczmy. Daremnie jednak wypytywano Cieszka, co się z nim przez tyle lat działo. Chłopak nic nie mógł powiedzieć, gdyż całkowicie w tym czasie utracił ludzką świadomość.
Kiedy się trochę uspokoiło, wyjął z kieszeni nieszczęsny pas i długo mu się przyglądał. Potem zażądał noża, a gdy mu go dostarczono, pociął rzemień w kawałki i wrzucił w ogień, ieby już więcej nikomu nie przynosił nieszczęścia.
DZIWNA HISTORIA OWCZARZA KOSTKA
uż od paru dni stary Woj-bor chodził zatroskany i nie odzywał się do nikogo. Łąki wokół Storkowa, jak okiem sięgnąć, zieleniły się soczystą trawą, a tymczasem jego trzoda przebywała jeszcze w zagrodzie. Cóż jednak mógł na to poradzić, skoro ze wszystkich pastuchów został mu tylko jeden Kazko? Sam chłopak nie da rady upilnować owiec, żeby się nie rozbiegły i nie pogubiły w okolicznych lasach. A kto je na noc do domu zagoni, kto będzie strzygł, gdy przyjdzie pora? Nie poradzi sobie Wojbor bez pastuchów!
Siedział więc stary na przydrożnym kamieniu, pogrążony w niewesołych myślach. Obok niego stał Kazko i iiijem kreślił na piasku nieduże, zgrabne kółka. Ciągnęli go inni w szeroki świat, ale on wolał zostać na miejscu, bo się do starego przywiązał i dobrze mu tu było. Pasał więc jego owce, które teraz tłoczyły się przy ogrodzeniu zdziwione, że jeszcze są w zamknięciu.
Lecz oto na drodze ukazał się jakiś cień. Wojbor podniósł oczy. Przed nim stał młody, biednie ubrany chłopak z przewieszoną przez ramię torbą. Przybył z daleka — świadczyły o tym zakurzone łapcie i wyraz zmęczenia na twarzy. Zdjął
101
czapkę i trzymał ją w rękach, jednakże w tym ruchu nie było zakłopotania — chłopiec jasnymi oczyma patrzył ufnie przed siebie.
— No i czego tak stoisz? — zapytał Wojbor po chwili milczenia.
Nieznajomy uśmiechnął się i jakby nie dosłyszał szorstkiego pytania.
— Szukam gospodarza, którego Wojborem zowią — odrzekł.
— Po co?
Mówiono w wiosce, że pastucha do owiec potrzebuje. Zostałbym u niego, gdyby mnie przyjął. ; — A skądżeś ty?
Chłopiec zrobił nieokreślony ruch ręką i znowu uśmiechnął się smutno.
— Ze świata. Nie mam swoich.
Wojborowi przypadł jakoś do serca ten młody wędrowiec o jasnym spojrzeniu, świadczącym o uczciwości, przeto od razu zdecydował się go przyjąć.
— Dobrze, żeś do mnie trafił — rzekł podnosząc się z miejsca. — Zajmiesz się owcami, tylko mi się dobrze sprawuj!
' — O, dzięki wam z całego serca, Wojborze! — zawołał młody człowiek z błyskiem radości w oczach, rzucając się do rąk starego. — Zobaczycie, zawodu wam nie zrobię! A wołajcie na mnie Rostek, jako że od dzieciństwa tak mnie nazywają.
Rostek pilnował trzody jak żaden z dotychczasowych pastuchów Wojbora. Nie włóczył się po okolicznych wioskach, a na fujarce grał tak pięknie, że nikt się z nim w tej sztuce nie mógł równać. Od razu też zaprzyjaźnił się z Kazkiem i obaj zamieszkali w chatce tuż obok zagrody. Płynęły spokojne dni, nie zmącone żadnym przykrym wydarzeniem. } Lecz — jak to często w życiu bywa — złe nie śpi i lubi
102
niespodziewanie dokuczyć ludziom. Zbliżał się już koniec lata, gdy Kazko spostrzegł, że jego przyjaciel i współtowarzysz pracy zmienił się nie do poznania. Od pewnego czasu Rostek stracił radość życia. Przestał się uśmiechać, nie grywał na fujarce, każdego zaś ranka wyglądał jak po nie przespanej nocy i ledwie wlókł się za owcami. Kazko z niepokojem go obserwował, nie śmiał jednak pytać o przyczynę, choć wiedział, że przecież Rostek nigdzie nocami nie wychodzi.
Pewnego ranka Rostek nie wstał do pracy. Na próżno Kazko usiłował go zbudzić: chłopak leciał mu przez ręce i ledwie otworzył oczy, natychmiast znowu zapadł w głęboki sen. Wreszcie z trudem udało mu się przywrócić go do przytomności.
— Co się z tobą dzieje, Rostek? — zapytał. — Możeś chory, powiedz!
Chłopiec zaprzeczył leniwym ruchem głowy.
— Nie jestem ja chory, przyjacielu! — odparł zmęczonym
głosem.
— Cóż ci więc dolega? Przecież widzę, jak mi w oczach
marniejesz.
— Oj, marnieję ja, marnieję, i jeśli tak dalej będzie, to
długo nie pociągnę.
— Czemu? Co się stało?
. -— Zdradzę ci tajemnicę, bo wiem, żeś mi życzliwy. Tylko nikomu nie mów, a już Boże broń Wojborowi, boby mnie chyba z pracy wyrzucił. Może mi coś poradzisz?
— Pomogę ci, w czym tylko będę mógł!
— Słuchaj więc: wszystko jest dobrze, póki wieczorem nie położę się do łóżka. Gdy już mam zasypiać, naraz czuję jakiś ciężar. Kładzie mi się na piersi, nie daje oddychać, i tak się męczę przez całą noc. Rano wszystko mija, ale wtedy jestem tak zmęczony, że nie mam siły podnieść się. Powiedz, co to może być i jak się od tego uwolnić.
— Hej, Rostku, przyjacielu! — głos Kazka pełen był współ-
103
czucia. — Prawdziwe nieszczęście na ciebie spadło, a ty do tej pory milczałeś, zamiast się zwierzyć i razem szukać wyjścia. To zmora co noc przychodzi do ciebie i tak się nad tobą znęca. Ale nie bój się, mam na nią sposób.
— Jaki? — zapytał Kostek z nadzieją w głosie.
— Dziś jeszcze na noc zabiorę swoje łóżko, przeniosę się do twej komory i będziemy spać razem.
— Dobrze... co dalej?
— Dalej zapamiętaj, co ci powiem: gdy się położysz, udawaj, że zasnąłeś. Zmora przyjdzie i nie wiedząc, że czuwasz, zacznie cię dusić. Wtedy nie lękaj się, chwyć ją mocno rękami i nie wypuszczaj. Ja również będę czuwał. Razem na pewno damy sobie z nią radę.
Jak uradzili, tak zrobili. Minęła jedna noc, potem druga, lecz zmora nie pojawiła się wcale. Ale obaj przyjaciele nie dali się tym oszukać i czekali wytrwale. Wreszcie trzeciej nocy, kiedy zmęczony czuwaniem Rostek już miał zasypiać, poczuł, że coś weszło do jego łóżka i pełznie wolno od stóp po tułowiu. Natychmiast oprzytomniał, lecz dalej leżał bez najmniejszego ruchu, by nie spłoszyć nocnej zjawy. Kiedy wreszcie poczuł, że zmora kładzie mu się na piersi, nagłym ruchem chwycił ją obiema rękami i ścisnął z całych sił.
— Mam ją! — krzyknął na cały głos.
W tej samej chwili Kazko zerwał się z posłania, skoczył do drzwi i przygotowanym zawczasu kawałkiem gliny zalepił dziurkę od klucza.
— Już nam teraz nie ucieknie! —* zawołał. — Trzymaj ją w rękach i nie wypuszczaj. Zaraz zapalę światło, zobaczymy, jak wygląda.
Kiedy błysk kaganka oświetlił wnętrze izdebki, okazało się, że Rostek ściska w rękach niezwykłej wielkości gruszkę. Obracali ją na wszystkie strony i zupełnie nie wiedzieli, co z nią zrobić. W końcu położyli ją na stole. Rostek kręcił głową z powątpiewaniem. -
*
104
tir
— To rzeczywiście jakieś czary — rzekł do przyjaciela. — Nic z tego nie rozumiem. Więc taka zwyczajna gruszka męczyła mnie przez tyle nocy?
— Ja też niewiele z tego rozumiem — przyznał Kazko — chociaż to na pewno nie jest zwykła gruszka. Popatrz, jaka duża. Może ją skądś przyniosłeś?
— Ale skąd! Gdzie się takie rodzą?
— Widzisz... To wszystko jest dziwne, pamiętam jednak radę pewnej staruszki, u której kiedyś mieszkałem.
— Cóż ci poradziła?
— Powiedziała mi, że jeśli kogoś dręczy zmora, niech zalepi gliną dziurkę od klucza. Wtedy odzyska spokój.
— Wierzysz w to naprawdę?
— Słyszałem, że pomaga.
Uspokojeni więc i pewni, że się pozbyli zmory, obaj przyjaciele zgasili kaganek i twardo zasnęli. Jakież jednak było ich zdumienie, kiedy po przebudzeniu się ujrzeli w blasku rannego słońca piękną dziewczynę na krawędzi Rostkowego łóżka. Padający przez okno promień złocił się w jej długich, swobodnie opuszczonych na ramiona włosach. Gdy tylko spostrzegła, że chłopiec się obudził, objęła go rękami i zaczęła prosić:
— Puść mnie, miły, puść z powrotem, nie trzymaj po niewoli.
Obaj przyjaciele zerwali się z łóżek i początkowo ze zdumienia nie mogli wymówić słowa, ł
— Skądżeś się tu wzięła? — zapytał wreszcie Rostek, odzyskując mowę.
— Daleko jest moja ojczyzna — odpowiedziała dziewczyna — aż u skalistych brzegów Brytanii. Puść mnie, miły, już moja matka trzy razy wzywała mnie tej nocy.
— Przecie cię nie trzymam, idź, skoro musisz!
— Nie mogę odejść tak po prostu, jak ci się wydaje — od-
105
rzekła. — Muszę wyjść tylko tą drogą, którą przyszłam. Odlep dziurkę od klucza, a wówczas opuszczę chatkę i wrócę do swoich. Ulituj się nade mną — prosiła.
—- Czemu więc nie zrobiłaś tego, kiedy spaliśmy obaj?
— Nie wolno mi samej — szepnęła cicho.
Prośby dziewczyny wzruszyły Rostka. Już gotów był spełnić jej życzenie, lecz tu nagle wtrącił się Kazko, który dotąd się nie odzywał. Odepchnął przyjaciela od drzwi i zawołał:
— Nie proś go i nie błagaj, nic z tego nie będzie! Jeśli cię wypuścimy, wrócisz tu znowu i będziesz nadal męczyć ludzi po nocach.
— Dziewczyna siadła w nogach łóżka i zaczęła gorzko płakać, lecz Kazko pozostał niewzruszony.
— Idziemy do roboty — powiedział, wypychając Rostka za drzwi — a ty sprzątnij izbę i przygotuj wieczerzę, kiedy wrócimy z pastwiska.
Stało się więc, że Stina — bo takie było imię owej dziewczyny — pozostała w chatce owczarzy. Po jakimś czasie pogodziła się z losem, przestała tęsknić i płakać. W chatce zapanował spokój, Rostek szybko odzyskał siły. Jak dawniej grywał na fujarce, a w jego oczach można było wyczytać iskierki budzącego się do dziewczyny uczucia. Stina również nie pozostawała obojętna — można to było poznać po uśmiechu i szczególnej dbałości, jaką otaczała Rostka. Kilka miesięcy później została jego żoną i razem zamieszkaj w izdebce, dawniej przez niego zajmowanej. Stary Wojbor wyprawił im sute wesele i był bardzo zadowolony z tego wydarzenia. Teraz wiedział, że na pewno nie utraci dobrego owczarza. Przy tym nie domyślał się zupełnie, jaką drogą dziewczyna trafiła do chatki Rostka i Kazka. Obaj przyjaciele postanowili tajemnicę Stiny na zawsze zachować przy sobie.
Minęło kilka lat. Umarł stary Wojbor, a że nie miał rodziny,
106
więc cały dobytek podzielił między Kazka i Rostka, których pokochał jak własnych synów. Odtąd całą chatkę zajmował Rostek wraz ze Stiną, Kazko zaś przeniósł się do domku Woj-bora. Stina prowadziła gospodarstwo i wychowywała dwoje małych dzieci, Rostek zaś pracował rzetelnie i z roku na rok powiększał swój dobytek. Wydawało się, że nic już rodzinnego szczęścia nie zakłóci.
Pewnego zimowego wieczoru, była to właśnie niedziela, położyli dzieci nieco wcześniej do łóżek i sami siedli przy kominku, by pogwarzyć we dwoje. Ogień płonął wesoło i strzelał iskrami na podłogę. Ze wzruszeniem wspominali pierwsze trudne lata. Stina objęła męża za szyję i przytuliła się do niego.
— Popatrz, miły — rzekła zapatrzona w płomień. — Oto mamy już domek własny i dziatki zdrowo nam się chowają. Jakże ci mam dziękować za miłość i zaufanie? Powiedz, czy mi wierzysz naprawdę?
— Czemu miałbym ci nie wierzyć? — zapytał Rostek że zdziwieniem. — Skąd ci to do głowy przyszło?
— Ależ nic, tylko tak sobie pomyślałam, że...
— Co pomyślałaś?
-— Że trzymasz stale zalepioną dziurkę od klucza w drzwiach izby. Czyżbyś mi po tylu latach nie ufał? Rostek uśmiechnął się z lekkim zakłopotaniem.
— Zupełnie zapomniałem! Jeśli jednak o tym wspominasz, usunę ten ostatni ślad, by nie zaprzątał twych myśli.
Podniósł się z ławy i paroma uderzeniami młotka rozbił skamieniałą glinę. t
— Och, dziękuję ci! —. zawołała Stina. — Wiedz, że nigdy ¦o twej dobroci nie zapomnę i kochać was nie przestanę, cokolwiek by się stało.
Tej nocy dręczyły Rostka jakieś dziwne sny. Wydawało mu się, że chodzi po polu zasłanym białym całunem i zbiera ko-
107
i §
lorowe kwiaty. Zebrał ich całe naręcze, łecz zamiast do domu, niesie je do obory, gdzie stoją owce. Patrzy, a tu wśród zwierząt stoi Kazko, grozi mu palcem i mówi: — Nie rzucaj kwiatów, zanieś je do domu. — Ale wszystkie kwiaty wysypują mu się z rąk. Potem wszystko znika mu sprzed oczu...
Było już dość późno, kiedy się obudził. Pierwsze jego spojrzenie padło na łóżko, gdzie spała Stina. Było puste. Nasłuchiwał przez chwilę, czy nie dobiegnie go stuk garnków na kominie, lecz w całym domu panowała cisza. Tknięty złym przeczuciem zerwał się z łóżka i zajrzał do sąsiedniej izby. Dzieci spały spokojnie, lecz matki przy nich nie było. Nie było jej również w obejściu. Nie przyszła ani w dzień, ani następnej nocy. Wtedy Rostek zrozumiał, że przez własną nieostrożność sprowadził na nowo działanie zaklęcia i utracił Stinę na zawsze.
Przez cały tydzień chodził jak nieprzytomny, złamany nieszczęściem, które go spotkało. Lecz kiedy następnej niedzieli z samego rana podszedł do dziecięcych łóżeczek, znalazł na poduszkach dwie nowe koszulki i sukienki. Wówczas ogarnęło go jakieś niezwykłe wzruszenie i łzy same napłynęły do oczu. „Cokolwiek by się stało, zawsze będę o was pamiętała..." — przypomniał sobie ostatnie słowa Stiny.
Odtąd w każdą niedzielę rano znajdował na łóżeczkach świeże koszulki i sukienki tak długo, póki dzieci nie dorosły. A gdy pytały o matkę, mówił im, że umarła, kiedy były jeszcze bardzo maleńkie.
\
O DWÓCH BIAŁYCH GOŁĄBKACH
d wielu już lat życie ciężkim brzemieniem kładło się I\ " llllliJI '" na barki sędziwego Miłosta. k Znali go wszyscy mieszkańcy
Drawska i obdarzali powszechnym szacunkiem. A mieli go za co poważać: po śmierci żony nie obejrzał się za drugą, lecz z całym poświęceniem pracował n| swym niewielkim zagonie i wychowywał dwie córeczki sieroty. Mądry to był człowiek, dobry i uczynny dla wszystkich.
Dziewczęta szczerze kochały swego ojca i starały się, jak tylko mogły, dopomóc mu w pracy i odpędzić od niego wszelkie zmartwienia. Toteż nieraz uśmiech rozrzewnienia ukazywał się na twarzy Miłosta, gdy widział, jak ochoczo krzątają się w gospodarstwie i uprzedzają wszelkie jego życzenia.
109
Wydawało się, że nic już nie zamąci rodzinnego spokoju. Dziewczęta rosły i piękniały z roku na rok. Upłynie jeszcze jakiś czas, Miłost wyda je za mąż i spokojnie dożyje starości w otoczeniu wnuków.
Niestety, zły los przyniósł z sobą troski i zmartwienia. Pewnego dnia zachorowały mu naraz obie córki. Nie wiadomo, co było przyczyną tego nieszczęścia, boć przecież ani w Drawsku, ani w całej okolicy nie słyszano wówczas o żadnej zarazie. Może ktoś rzucił urok na dom Miłosta?
Daremnie strapiony ojciec usiłował dowiedzieć się, co córkom dolega. Rzucały się w gorączce i nie odpowiadały na żadne pytania.
Usiadł Miłost za stołem, podparł głowę rękami i począł zastanawiać się nad tym, co mu czynić należy. Wreszcie udał się po radę do najbliżej mieszkających sąsiadek.
— Pomóżcie mi! — prosił. — Nie znam się na leczeniu chorób. Już głowę z tego wszystkiego tracę.
Doświadczone kobiety nie odmówiły pomocy. Natychmiast udały się do domu Miłosta, zagotowały odpowiednie zioła i podały chorym dziewczętom do picia. Jednakże mimo wszelkich zabiegów choroba nie ustępowała, widać było, że obie córki coraz bardziej tracą siły. Miłost nieustannie czuwał po nocach, zaniechał wszelkiej pracy w obejściu i całe dnie spędzał przy chorych, ale to nic nie pomogło. W końcu zrozumiał, że nie odwróci losu, że przyjdzie mu stracić obie ukochane córki. Złamany nieszczęściem i zrezygnowany zupełnie, pragnął tylko jednego: aby, jeśli już jest taka wola|niebios, przynajmniej po śmierci odwiedzały od czasu do czasu samotnego i steranego pracą ojca.
Wkrótce dopełniła się miara przeznaczenia. Dziewczęta zmarły niemal równocześnie i razem zostały pochowane na tutejszym cmentarzu tuż obok grobu matki.
Przygnieciony dotkliwą stratą Miłost wrócił do pustego domu i bezradnie rozejrzał się po kątach.
110
— Dla kogo teraz będę pracował? — pytał sam siebie. — Komu przekażę trud mego całego życia?
Czas mijał i powoli łagodził ból. Gospodarz dalej zajmował się swoim dobytkiem i po dawnemu wszystkiego sam doglądał. Przygarbił się tylko i posiwiał jeszcze bardziej, a na życzliwe i współczujące słowa mieszkańców odpowiadał smutnym uśmiechem.
Pewnego ranka siedział właśnie przy śniadaniu, żuł wolno kromkę czarnego chleba i popijał mlekiem.
Wtem z wielkim zdziwieniem nad obsypaną kwieciem gałęzią wiśni zobaczył dwa śnieżnobiałe gołębie. Przez chwilę zawisły nad koroną drzewa, potem lekko opadły i zaczęły stukać dziobkami w szybę.
Serce biedaka ogarnęło jakieś niezwykłe wzruszenie. Od razu zrozumiał, że to jego obie córki przybrały postać gołębi i nadleciały z niebiańskich krain, by pocieszyć zatopionego w smutku ojca. Natychmiast podniósł się i szeroko otworzył okno. Dwa białopióre ptaki frunęły do środka izby, usiadły na stole i zaczęły skrzętnie zbierać okruszynki chleba na lnianym obrusie. Potem jeszcze jakiś czas krążyły po izbie, aż wreszcie -wyleciały oknem i zniknęły na błękitnym tle nieba.
Następnego dnia powtórzyło się to samo i odtąd białe gołębie przylatywały każdego ranka pod dach gospodarza, żywiąc się okruszynkami chleba i wypełniając szumem skrzydeł jego samotność.
Biegły dni i tygodnie. Dobry gospodarz przebolał stratę córek i rad, że nawet w zaświatach nie zapomniały o jego samotności, dalej pracował na swym gospodarstwie. Odzyskał nawet pogodę ducha i nie narzekał na swój los.
Wydawało się, że teraz nic już nie zmąci Miłostowego spokoju. Lecz stało się inaczej. Dwaj źli chłopcy z sąsiedztwa zauważyli codzienne odwiedziny gołębi i postanowili je złowić.
Pewnego ranka ukryli się pod oknem gospodarza i czekali na stosowną chwilę. Niebawem ukazały się na niebie dwa białe
111
punkciki i za chwilę dwie siostrzyczki stukały dziobkami w okno. Wtedy źli chłopcy wyskoczyli z ukrycia i usiłowali schwytać trzepoczące się o szyby ptaki. Już, już mieli je w swych rękach, gdy nagle zwinne gołąbki wymknęły im się i natychmiast uleciały w powietrze.
Od tego czasu nie pojawiły się już więcej pod ojcowym dachem.
PŁACZĄCE DZWONY
fka stała nad brzegiem, zasłuchana w panującą dokoła ciszę. Zostawiła na boku puste kobiałki, w których odnosiła zwykle złowioną rybę — po wypłukaniu zostały jeszcze na prętach drobne przyschnięte łuski i mdły, słodkawy zapach. Związała chustką płowe warkocze, żeby nie nasiąkły wilgocią porannej mgły, i zeszła niżej, gdzie łagodna fala obmywała żółtą łachę piasku. Jej bose stopy wyciskały na gładkiej płaszczyźnie głębokie ślady, w których zbierająca się woda tworzyła maleńkie, podłużne sadzawki.
— Hej... o hej! O hej... — W mlecznej topieli dało się słyszeć jakieś dalekie wołanie.
— O hej... o heeeej!
Ofka podniosła głowę. Usłyszała miarowy plusk wioseł, z gęstniejącej coraz bardziej mgły wynurzył się ciemny kadłub Blizborowej łodzi. Jeszcze jedno pchnięcie, i obciążona zdobyczą łódź mocno osiadła na przybrzeżnym piasku. Jarko szybko wyskoczył na brzeg i przy pomocy konopnej linki zacumował ją sprawnie do wbitego na brzegu kołka.
— Ofka! — uśmiechnął się do dziewczyny i oczy pojaśniały mu radośnie — a zobacz no, co wieziem!
8 Pieśń Swantibora
113
Zajrzała do łodzi. Na dnie srebrzyły się płocie o grubej łusce i czerwonookie wzdręgi, spłaszczone jak łopaty leszcze i zielonkawe okonie, które jeżyły kłujące płetwy i biły ogonami o burty, jako że ryba ta bardziej od innych żywotna. Pod drobnicą widać było wrzecionowate, centkami nakra-pianę szczupaki.
Blizbor również opuścił łódź. Żylastymi rękami targnął za dziób, osadzając ją mocniej na brzegu, po czym zaczął wybierać co ładniejsze sztuki, wrzucając je do przyniesionych przez córkę kobiałek.
— Do świątków pójdziesz, Ofka — powiedział — zaniesiesz, co należy.
Jarko stał obok z opuszczoną głową.
— Ja bym... — odezwał się nagle.
— Co?
— Ja bym... — powtórzył ciszej, nieco stropiony surowym spojrzeniem Blizbora. — Toć wiecie — nie wytrzymał i łzy zaszkliły mu się pod powiekami — że oni tylko brzuchy pasą, jadła wszelkiego ani napitku sobie nie skąpią, chwały Bożej zapominając. Nawet rano ni wieczorem na pacierz nie dzwonią. Po co tedy naszą pracę...
— Głupiś...! — przerwał mu ostro Blizbor. — Głupiś i gadasz od rzeczy! Nie nasza to, prostych ludzi sprawa. Z woli księcia i pana tutaj siedzą, a prawo książęce — prawo święte. Idź już Ofka, idź — powtórzył łagodniejszym tonem — a pokłoń się pięknie i wracaj prędko.
Posłusznie wzięła kobiałki i wkrótce znikła za zakrętem drogi. *
Wracała Ofka do ojcowej zagrody. Puste kobiałki zarzuciła na plecy, chustkę z głowy zdjęła, bo słonko wspięło się już wysoko i upał zaczynał dokuczać. Piaszczysta droga wiła się wśród zielonych łąk i pól uprawnych, wbiegała na pagórki, to znów spadała w doliny. W oddali widać było zręby szcze-
114
cineckiego grodu, spiczaste wieże kościołów strzelały wysoko w górę.
Nagle tuż za zakrętem drogi ujrzała nieznanego człowieka na przydrożnym kamieniu. Podeszła bliżej i serce jej zamarło z przerażenia. Starzec podniósł się wolno i obrócił się ku niej. Był ogromnego wzrostu, potężny, barczysty. Gęsta, siwa broda okalała jego spaloną przez słońce i wiatry twarz. Najdziwniejsze jednak w tej groźnej, ale zarazem kamiennej twarzy były oczy czarne jak węgiel. Płonęły niesamowitym blaskiem.
— Kim jesteś, dziewczyno? — zapytał głosem, co huczał jak dzwon. Patrzył przy tym gdzieś w przestrzeń, jakby jej nie widział.
— Blizbora rybaka córka — odpowiedziała. -— Ofką mnie nazywają.
— Od nich wracasz? — wskazał sękatym kosturem na bielejące wśród drzew mury klasztoru.
— Zaniosłam dań, jako ojciec kazał.
—- Nie będziesz już tam więcej nosić dani! — głos starca zahuczał znowu. -— Zginie, przepadnie dzisiejszej nocy to gniazdo nieprawości i ślad po nim tylko w ludzkich gadkach zostanie!
Ofka dygotała ze strachu. Chciała się zerwać, uciec jak najdalej, lecz jakaś przemożna siła trzymała ją w miejscu.
— A tobie przykazuję — ciągnął dalej starzec — żebyś nikomu o tym nie mówiła, dopóki się moje słowa nie spełnią. I pilnuj swego lubego, by onej godziny został w domu. Inaczej nieszczęście mu grozi. $
Teraz dopiero opuścił dziewczynę paraliżujący strach. Przetarła oczy ze zdumienia i rozejrzała się wokoło. Ogromna postać starca znikła, jakby się pod ziemię zapadła.
— Przyśniło mi się, czy co? — pytała nie dowierzając sobie. W pobliżu nie było żywej duszy. Postanowiła nikomu o tym nie wspominać i szybko pobiegła do rodzinnej wioski.
115
Noc była parna, niespokojna. Gwiazdy zagasły i głuchy grzmot przewalał się od czasu do czasu po niebie. Zwierzęta w oborach tłukły się i porykiwały ogarnięte jakąś trwogą. Ludzie w wiosce również odczuwali niesamowity nastrój tej burzliwej nocy i wcale nie kładli się spać. Jakaś niewytłumaczona groza wisiała w powietrzu.
Nagle od strony jeziora dobiegł szum. Zakipiały wody i w świetle błyskawic, które rozdzierały teraz całe niebo, przerażeni rybacy ujrzeli piętrzące się zwały-wód, które z hukiem toczyły się w stronę klasztoru na wzgórzu. Wkrótce szalejący żywioł pochłonął zabudowania i tylko wieża kościelna sterczała jak wyspa nad kipiącą topielą.
— Kara Boża... kara Boża! — pobiegło szeptem wśród stłoczonych w gromadę łudzi.
Gdy szum wody przycichł na chwilę, w powietrzu rozległ się jęk dzwonów. Jeden z nich, o głębokim, niskim dźwięku, niósł żałobną wieść, drugi natomiast srebrzystym tonem trzepotał się jak uciekający przed burzą ptak.
— Słuchajcie... słuchajcie, jak płaczą dzwony! — rozległ się dookoła szloch kobiet. — Na śmierć, na zgubę tak płaczą!
Wtem do uszu strwożonych wieśniaków przedarł się daleki krzyk:
— Przybywajcie, dobrzy ludzie! To wołali zakonnicy.
— Ratujcie nas... giniemy!
W zbitej gromadzie ludzkiej zapanowało poruszenie. Rybacy pobiegli natychmiast do |wych łodzi i zepchnęli je z brzegu na głębinę.
Wyrwana ze snu Ofka nagle przypomniała sobie wróżbę spotkanego w drodze starca. Opanowana trwogą wybiegła z izby i sama nawet nie wiedziała, kiedy znalazła się nad brzegiem jeziora.
Ale przybyła za późno: na spienionych falach kołysały się już łodzie, płynąc na ratunek zakonnikom. Na jednej z nich
116
— o losie nieszczęsny — ujrzała wyniosłą postać owego starca, który nie wiadomo jakim sposobem znalazł się pośród rybaków. Stał teraz na dziobie łodzi ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, a błyskawice oświetlały czerwonym blaskiem jego siwe, rozwiane przez wiatr włosy. Za nim stał Jarko i uderzeniami wiosła popędzał łódź w kierunku klasztoru.
— Jarku... wróć! Jarku... tam śmierć! — wołała Ofka z całych sił, starając się przekrzyczeć grzmot piorunów i wycie wichru. Nadaremnie. Jej błagalne wołanie splatało się z jękiem dzwonów i ulatywało w przestrzeń.
Dziewczyna osunęła się bezsilnie na kolana z załamanymi w rozpaczy rękami.
Rybacy tymczasem dotarli do klasztornych zabudowań. Nie znaleźli już wołających o pomoc zakonników — pochłonęło ich jezioro.
Postanowili tedy dobrzy ludzie uratować płaczące dzwony. Niesłychanym wysiłkiem udało im się zdjąć je z wieży i umieścić na łodziach.
Już płynęli z powrotem, gdy nagle stała się rzecz straszna. Oto jedna z łodzi obróciła się w stronę klasztoru i głos nieznanego starca zabrzmiał tak donośnie, że przewyższył siłą huk grzmotu:
— Przeklęte niechaj będzie to gniazdo wiarołomne! Niech zginie w niepamięci wszystko, co doń należy!
I oto w miejscu, gdzie stał klasztor, otworzyła się niezgłębiona czeluść. Zapadły
¦fMN
117
w nią mury kościelne i wieża ze znakiem krzyża. Zapadły łodzie z dzwonami i jezioro zamknęło się nad nimi.
Odtąd w każdą świętojańską noc wychodzi Ofka na brzeg Trzesieckiego jeziora. Klęka na ziemi i pełnym tęsknoty głosem przyzywa swego lubego. Wówczas z głębi wód wydobywa się jęk dzwonów, śpiewających smutną pieśń o niespełnionej miłości.
KLĘSKA BIAŁEGO BOGA
h
awne to były czasy. Lud puszczański żył wtedy swobodnie i nie miał nad sobą władzy nijakiej, prócz starszyzny rodowej i dalekiego księcia. Nieprzebyty bór dostarczał malin, jagód, ostrężyn i wszelkich innych owoców, zwierz łowny tłukł się po leśnych ostępach, a ryb w jeziorach było tyle, że tylko ręką zagarniać. Szli tedy Pomorzanie w knieje, aby miód pszczołom podbierać z barci, gromadzić zapasy orzechów na zimę lub też z oszczepami na grzywiastego żubra wespół się zaczaić. Potem składali Belbukowi daninę z miodu i płatów bielonego na słońcu płótna, by gniew jego odwrócić, zjednać życzliwość dla siebie, a często wróżby na przyszłe losy zasięgnąć. Jemu poświęcali pola i szumiące lasy, jemu powierzali własne smutki i radości.
Królował więc Belbuk na wyniosłym uroczysku w pobliżu jeziora Łubicko, gdzie dzisiaj wzbijają się pod niebo dymy wioski Łubowo. Siedzibę jego otaczał wysoki płot, zdobiony rogami żubrów i wieńcami jeleni, a rzeźbiona brama otwierała widok na obszerny plac, gdzie dostęp miał tylko kapłan i ofiarnicy. Cień świętych dębów strzegł kamiennego boga przed żarem słońca i wzrokiem przygodnych ludzi. I nikt nie mógł się zbliżyć do niego, tylko sam kapłan, który w jego imieniu przyjmował ofiary i ogłaszał wyroki.
119
Nadszedł rok dobry, pogodny. Zgiełk wojenny nie zakłócał życia, cała kraina oddychała spokojem. Nawet rycerze z książęcej drużyny rzadko tutaj zaglądali. Łany dojrzewających zbóż złociły się w słońcu, ciepły wiatr przyginał ku ziemi napełnione ziarnem kłosy. Cieszyli się kmiecie z przepowiedni urodzaju i tym gorliwiej dziękowali Belbukowi za okazaną łaskę, obiecując hojne dary z przyszłych zbiorów.
Lecz oto pewnego dnia rozeszła się wśród ludu wieść dziwna i trwożna. Przywiózł ją stary Kazko, który co tydzień woził rybę na targ do szczecineckiego grodu. Szepnął kilka słów najbliższym sąsiadom — i zaraz wieczorem koło jego zagrody zebrali się mieszkańcy całej okolicy. W ich spojrzeniach, zazwyczaj ufnych i pogodnych, malowało się teraz oczekiwanie połączone z obawą.
Szmer ucichł, gdy na progu domu pojawił się gospodarz. Stary rybak powiódł wzrokiem po zebranych, a potem bezradnym ruchem rozłożył ręce i zaczął kiwać głową jakby w wielkim zakłopotaniu. Cóż tu mówić o sprawach, które nawet jemu samemu nie mieszczą się w głowie? A przecież trzeba było.
— Widziałem ja już wiele w życiu — zaczął po długim milczeniu — lecz to, czego byłem dzisiaj świadkiem, jeszcze mi się nie zdarzyło. Więcej wam powiem: idą nowe czasy. Dobre czy złe, któż może wiedzieć? Nie będzie jutrem to, co nam dzień wczorajszy przyniósł.
Twarze pobladły, głowy pochyliły się ku ziemi.
— Około południa — ciągnął dalej Kazko — gdy targ już się kończył i pora była wracać, usłyszałem nagle głos trąb. Zbiegli się ludzie ze wszystkich stron i patrzyli, co się dzieje. Oto przez szeroko otwarte bramy grodu wjechała drużyna prześwietnych rycerzy, wśród których ujrzałem dostojnego męża na białym jak śnieg koniu. Przed nim jechał mło-
120
dzieniec trzymający w ręce dziwny, z dwóch ramion złożony znak, który w słońcu złotem się mienił.
— Może sam książę do swych dziedzin przybył? — zapytał ktoś nieśmiało.
— O, nie, to nie był książę! — zaprzeczył Kazko.
— Skąd wiesz?
— Bo przy księciu zawsze jego znak na drzewcu powiewa. To byli obcy rycerze, z dalekich stron przywiodła ich droga.
— Chyba na wojnę... Znowu nędza i głód nas czekają! — zapłakały kobiety. Dzieci przytuliły się do matek, wszyscy znieruchomieli, oczekując złej wieści.
— Uspokójcie się! — zawołał Kazko. — Nie przyszli ci rycerze po to, by mieczem wojować. Namiestnik księcia i cała grodowa starszyzna jako przyjaciół ich witała.
— Czemu więc niepokój wśród nas siejesz? — zapytał jeden z mężczyzn. — Co nam, kmieciom, do rycerskich spraw!
—- To już nie rycerskie sprawy...
— Jak to?
— Bo ów mąż dostojny, którego oni Ottonem nazywają, nie jest wodzem, tylko wielkim kapłanem jakiegoś potężnego Boga.
— Co mówisz? Przecie mamy swoich bogów, którzy moc posiadają i opiekują się nami. Czy sam Belbukowi ofiar nie składasz? — rozległy się zewsząd pełne niedowierzania okrzyki.
— Nie wiem... — odparł Kazko zmęczonym głosem. — Powiadają w grodzie, że nic s|ę przed nowym Bogiem nie
ostoi. Walą się pod ciosami święte dęby, upadają dawni bogowie. Nie wiem, nie wiem... Zobaczymy, co nam czas przyniesie.
Ludzie rozeszli się w milczeniu, zadumani, niespokojni.
Nie znalazł Belbuk schronienia pod konarami świętych dębów ni w puszczy głębockiej. Minęło parę dni i oto na drodze wzdłuż brzegów jeziora ukazał się tuman kurzu. Z oddali dobiegał chrzęst zbroi i parskanie koni. To biskup Otton z Bambergu zbliżał się na czele rycerskiej drużyny do siedziby białego boga. Gdy ujrzał przed sobą święte wzgórze i bramę w drzewie rzeźbioną, zatrzymał się. Przez chwilę myślał nad czymś głęboko, a potem obrócił się twarzą do stojących za nim wojów i rzekł:
— Niechaj Bóg wszechmocny pomoże nam zetrzeć z ziemi to gniazdo pogaństwa. Zwołajcie natychmiast wszystkich ludzi z okolicy, aby i oni poznali światło prawdziwej wiary!
To mówiąc zsiadł z konia i drągiem zniszczył rzeźby, zdobiące drewniane wierzeje. Wejście do świątyni Belbuka stało otworem. Wtedy na placu, gdzie zwykle składano ofiary, zgromadził się tłum przerażonych kmieci. Siedzieli półkolem na ziemi, jak im przykazano, i spoglądali po sobie, myśląc, że oto nadeszła ich ostatnia godzina.
Biskup Otton klęczał na ziemi z twarzą ukrytą w dłoniach. Kiedy podniósł się z kolan i stanął pośród nich, ze zdumieniem ujrzeli postać jak gdyby innego człowieka. Na jego policzki wystąpił rumieniec, a oczy błyszczały jakąś ogromną wewnętrzną mocą.
Mówił im długo o jedynym Bogu, który mieszka w niebie i ludziom pokój przynosi. 0 Chrystusie, synu człowieczym, który przyjął na siebie winy wszystkich ludzi i za nich na krzyżu umarł, by ich odkupić i drogę do wiecznego szczęścia otwrorzyć. A mówił tak pięknie, podobnym do tutejszego języ-
122
Przy-zdoła.
kiem, że szloch się dookoła rozlegał. Niektórzy młodzi zaciskali pięści, gotowi pomścić niewinną śmierć Jezusa.
Widział to wszystko biskup Otton i pomyślał, że oto nadeszła pora, by — serca poruszywszy — na rzecz się ważyć.
— Słuchajcie mnie, dobrzy ludzie! — zawołał. — noszę wam nowinę, której rozum ludzki zgłębić nie Ukrzyżowany Chrystus zmartwychwstał w chwale i wszelkie złe moce pokonał. Abyście zaś moim słowom uwierzyli, władzą przez Niego mi daną rozkazuję tego kamiennego bożka, który jest niczym innym, jak tylko dziełem rąk ludzkich, strącić z miejsca i zatopić w wodach jeziora!
Skinął ręką i natychmiast kilku rycerzy podeszło do posągu. Wydobyli go z ziemi, ponieśli do kołyszącej się przy brzegu łodzi, a potem wpłynęli na głębinę. Raz jeszcze struchlały lud ujrzał kamienną postać Belbuka, a potem wody jeziora z głośnym pluskiem zamknęły się nad jego grobem.
Ludzie wciąż jeszcze trwali w milczeniu. Obawiali się bowiem, że znieważone bóstwo ukarze śmiałków. Jednakże nic się nie wydarzyło, żaden grom nie uderzył z nieba.
Wówczas wszyscy uwierzyli w potęgę nowego Boga i przyjęli chrzest, którego im udzielił wielki misjonarz z Bambergu.
I
PIEŚŃ SWANTIBORA
itki babiego łata srebrzą się nad polami, z których sprzątnięto już zboża. Gdzieś bokiem przebiega locha ze stadkiem podrosłych warchlaków, czasem płowy jeleń przeskoczy na drugą stronę, kładąc na grzbiecie swój wspaniały wieniec. Hej, łowy jeno rozpocząć i bór dostojny, w ciszy zastygły, pieśnią myśliwskiego rogu napełnić!
Czemuż tedy milczy wódz drużyny i rycerz nad rycerze, waleczny Swantibor? Rzucił wodze na szyi rumaka, ręce złożył na piersiach i patrzy zadumany. A wierny siwek — jakby rozumiał tajemną troskę swego pana — sam kroku przyspiesza i pewną drogą prowadzi drużynę.
Smutne są myśli rycerza Swantibora. Echo dawnych wspomnień i budząca się na nowo tęsknota pajęczą nicią oplatają jego duszę, tłumią radość zwycięstwa i szczęśliwego powrotu. Bo i cóż mu z rycerskiej sławy i łupów bogatych, jeśli nie może złożyć ich w darze u stóp swej ukochanej, pięknej Dobiegnie wy?
Póki żył dzielny Micław, widywał ją nieraz u boku ojca w czasie dworskich zabaw i wówczas zapominał o całym świecie, wpatrzony w jej niebieskie, zawsze roześmiane oczy. Lecz stary, wiekami uświęcony obyczaj nakazywał wpierw
124
zdobyć sławę rycerską, a potem dopiero do nóg Micława o rękę córki godnie się pokłonić. Więc walczył Swantibor u boku księcia i w nagrodę za okazane w bojach męstwo z rąk jego władzę nad wierzchowskim grodem otrzymał. Tymczasem jednak poległ w wyprawie waleczny Micław i w małym zameczku nad Wierzchowskim jeziorem została jeno piękna Dobiegniewa ze złą macochą.
A zła macocha niechętnie widzi młodego rycerza, sama bowiem chce do końca swego życia władać zamkiem i przyległymi doń włościami. Nie pozwala na jego odwiedziny. Smutek tedy i ukrywana tęsknota czają się w oczach Dobie-gniewy, błąkają się za nią po pustych komnatach zamkowych — smutek gości w duszy wracającego właśnie z bojowych szlaków Swantibora. Chowa go jednak w sobie, by niewieściej słabości nie okazywać i nie mącić wesołego nastroju towarzyszy.
Poprzez zieloną gęstwinę puszczy przeświecają już skrawki błękitu. Wkrótce ciemna ściana boru pozostaje w tyle i przed oczyma jadących ukazuje się szeroka, wolna przestrzeń. Okrzyk radości wyrywa się z piersi wojów, uśmiech rozjaśnia zasępioną twarz Swantibora. Przed nimi w słońcu rozciąga się błękitna toń z widocznym pośrodku warownym zamkiem na wyspie jeziora. Wiedzie doń drewniany pomost na potężnych słupach, oddzielony od bram grodziszcza zwodzonym mostem. Jest już spuszczony, a bramy grodu szeroko otwarte. Radosny zgiełk i wielka ciżba mieszkańców witają powracającą z wojennej wyprawy drużynę.
Idzie Dobiegniewa nad brzeg jeziora. Wiedzie doń z zamku stroma ścieżka, ukryta wśród drzew i krzewów porastających zbocze wzgórza. Rzadkie to są chwile, kiedy może się uwolnić spod czujnych oczu macochy i zostać sama z własnymi myślami. Siada pod konarami starego dębu — jego liście dają
125
przyjemny chłód i osłonę przed ludzkim wzrokiem. Nad pasmem przybrzeżnych trzcin przelatują z wielkim szumem stada szpaków w pogoni za żerem. W oddali widnieją zręby wyspiarskiego grodu. Wśród panującej dookoła ciszy słychać z tamtej strony gwar.
— Gdzie jesteś w tej chwili, miły mój? Bawisz się pewnie i ucztujesz z przyjaciółmi po wojennych trudach! Daj mi jakiś znak, żeś nie zapomniał o dziewczynie, której myśli biegły za tobą w dalekie kraje, za góry wysokie i rzeki głębokie! Patrz, miły! Oto dzieli nas ludzka złość i nieprzebyta głębia wód. Kto nam wskaże drogę, na której się spotkamy?
Usłyszał płacz dziewczyny mały ptaszek, co siedział na gałęzi dębu wśród zielonych liści. Sfrunął na ziemię i ku zdumieniu Dobiegniewy ludzkim głosem zaćwierkał:
— Otrzyj łzy i nie płacz więcej! Spełnią się twoje życzenia. Dobiegniewa milczy zaskoczona.
— Gdy mrok zapadnie i noc otuli ziemię, zapal kaganek i postaw go w otwartym oknie swej komnaty. Potem zejdź na brzeg jeziora i tu czekaj na miłego. Ałe pamiętaj, gdy tylko gwiazdy na niebie zaczną gasnąć, natychmiast pożegnaj lubego i wróć do zamku. — Zatrzepotał skrzydełkami i zniknął.
Hucznie i wesoło obchodzą w grodzie powrót z wojennej wyprawy. Stoły uginają się pod ciężarem mis pełnych mięsiwa, kaszy i wszelkiego innego jadła. Wokoło krążą dzbany z przednim miodem, a pod ścianami biesiadnych izb stoją drewniane kadzie, pełne mocnego piwa. Ktolchce, czerpie z nich kwartami tak długo, aż odurzony zwala się z nóg.
Rojno i gwarno dziś w wierzchowskim grodzie. Tylko Swan-tibor nie podziela ogólnej radości. Gdy biesiadnikom zaszumiało w głowach — nie zauważony przez nikogo idzie na szczyt wieży obronnej, skąd roztacza się widok na całą okolicę.
Żal i przeogromna tęsknota ogarniają znowu duszę rycerza. Myśli jego biegną do ukochanej po drugiej stronie jeziora.
126
Wtem nadleciał jakiś ptaszek. Przekrzywił małą główkę i czarnymi jak paciorki oczkami przygląda się zatopionemu w myślach rycerzowi.
Patrzy Swantibor na skrzydlatego gościa i serce jego ogarnia jakieś dziwne wzruszenie.
„O ileż szczęśliwszy ode mnie jest ten mały ptaszek! — myśli. — W tej chwili siedzi tutaj, a przecież, jeśli tylko zechce, może znaleźć się tam, gdzie błądzą moje myśli. Czemu nie jestem ptakiem?"
— Leć już na spoczynek, mój mały przyjacielu — mówi Swantibor cicho, by go nie spłoszyć — bo noc się zbliża \ vjktótce \nxok okty^e x\em\^l
— Wieść tobie dobrą niosę, młody panie! — odezwał się ptaszek ludzkim głosem. — Bacz pilnie w stronę zamku i czekaj cierpliwie. A kiedy w oknie zobaczysz światełko, dosiądź rumaka i poddaj się bez obawy jego woli. On cię bezpiecznie przeniesie przez głębię wód jeziora, a płomyk wskaże ci drogę do twej ukochanej. Ufaj mi i bądź zdrów, dzielny rycerzu!
Zanim Swantibor ochłonął ze zdumienia — ptaszek zniknął.
Odtąd co wieczór wychodzi Swantibor na szczyt obronnej wieży i wpatruje się pilnie w gęstniejący mrok. A kiedy w oddali zamigoce płomyk kaganka — schodzi do stajni, gdzie niecierpliwy siwek grzebie nogą, oczekując swego pana. Razem rzucają się śmiało w odmęty wód, a płomyk jak gwiazda przewodnia wskazuje im drogę. j
Na drugim brzegu czeka Dobiegniewa. Noc i rozłożyste konary dębu chronią zakochanych. Siwek pasie się spokojnie nie opodal na łące. Gdy pierwsze oznaki nadchodzącego brzasku pojawiają się na wschodniej stronie nieba, Swantibor i jego wierny koń płyną z powrotem do wyspiarskiego grodu. Dobiegniewa gasi wtedy kaganek. Każdy nadchodzący dzień przynosi im nadzieję nowego spotkania.
127
Pewnego wieczoru jeździec i rumak zanurzyli się jak zwykle w głębinie, dążąc na umówione miejsce. Noc zapowiadała się piękna, pogodna. Już byli w połowie drogi, gdy nagle nad jeziorem Wierzchowskim rozszalała się burza. Ciężkie chmury zasnuły niebo, zerwał się wicher i wzburzył spokojne dotychczas wody. Fale rosły, potężniały, uderzały pienistymi bryzgami w oczy jeźdźca i konia, miotały nimi we wszystkie strony. Ale poprzez strugi deszczu migotało ku nim jeszcze drżące światełko nadziei.
Wtem nad walczącym rycerzem i rumakiem zawisła nieprzenikniona ciemność — to wicher gwałtownym porywem strącił kaganek z okna.
Ogarnięta trwogą i niepewnością, próżno czekała Dobiegnie-wa na przybycie ukochanego. Wschodzące słońce odkryło jej tragedię minionej nocy: oto zobaczyła wynurzający się z wody zarys końskiego grzbietu i zaciśniętą w grzywie martwą dłoń jeźdźca.
Stanęła nad brzegiem jeziora i zapatrzyła się weń martwymi, niewidzącymi oczyma. Potem zaczęła iść coraz dalej, coraz głębiej, tam gdzie bielała wśród fal martwa ręka rycerza.
Podobno w każdą księżycową noc widać na jeziorze Wierzchowskim jaśniejącą wstęgę. Tędy właśnie płynął Swantibor na spotkanie z ukochaną.
O WĘDROWNYM SZEWCZYKU
rogą do Świdwina szedł młody szewczyk. Torbę podróżną przerzucił przez plecy i uśmiechał L_ "m się wesoło, nucąc skoczną piosenkę. Nie miał
9 Pies a Sw ani łbom
129
domu ani rodziny, żył sam na świecie jak palec, bez trosk i kłopotów. Tu zreperował jakiś wysłużony chodak, tam znowu za darmo otrzymał kawałek chleba, nocował gdzie popadło: w chacie, stodole lub nawet pod przydrożnym drzewem, i tak biegło jego życie. Czasem tylko zatęsknił za własnym kątem, ale smutnemyśli mijały szybko, szczególnie wtedy, gdy słonko jasno świeciło i ptaszki śpiewały w zielonej gęstwinie.
Zbliżał się właśnie do wioski Golica, gdy na ciemniejącym niebie zarysowały się przed nim ruiny jakiegoś potężnego zamczyska. Granitowe głazy wspierały fundamenty rozległego czworoboku, a dźwigające się ku niebu baszty spoglądały groźnie oczodołami strzelnic.
— Cóż to za władca panował nad tą krainą puszcz i jezior? — pomyślał szewczyk, zatrzymując się na drodze. — Czyje ręce wznosiły mury tego ogromnego zamczyska?
Wtem ujrzał błyskające w jednym z okien światełko. Powodowany ciekawością, już chciał przerwać podróż i zatrzymać się tu na noc. Prędko jednak rozmyślił się i poszedł do wioski.
W Golicy otwarte drzwi gospody gościnnie zapraszały do wnętrza. Zawahał się szewczyk przez chwilę, nie miał bowiem ani grosza w kieszeni, ale szybko otrząsnął się z przykrych myśli. Miał przecież szczęście i zawsze trafiał na dobrych ludzi, którzy nie odmawiali miejsca ubogiemu szewczykowi. Więc wszedł do środka.
Właściciel gospody był człowiekiem dobrym i rozsądnym. Niejedno już w sjwoim długim życiu widział, nie z jednego pieca chleb jadał. Kiedy więc spost^egł siedzącego skromnie w kącie izby szewczyka, uśmiechnął się tylko domyślnie i sam podszedł do niego.
— Nie obawiaj siąl -— rzekł do cMopca, -widząc, ie teu wstaje i trwożnie spogląda ku drzwiom. — Nikt cię stąd wyganiać nie zamierza, siedź sobie dalej spokojnie.
Młody wędrowiec siadł na brzeżku ławy.
— Nie masz pieniędzy, prawda?
130
— Nie mam — odpowiedział chłopiec.
— Głodny jesteś?
— Trochę, ale...
— Dobrze, dobrze! — rzekł gospodarz i ruchem ręki przywołał służącą.
— Usmaż parę jaj, ukroj kawałek chleba i przynieś tutaj! — polecił, po czym znowu zwrócił się do chłopca.
— Powiedz mi, skąd jesteś i czym się trudnisz? Szewczyk westchnął lekko, lecz zaraz uśmiech rozjaśnił jego
prawie dziecięcą twarz.
— Nie mam ja swego domu, panie, a rodziców też nie pamiętam. Uczyłem się kiedyś szewstwa, więc teraz noszę z sobą narzędzia w tej oto torbie i naprawiam stare obuwie, wędrując z miejsca na miejsce.
— I nie smutno ci tak samemu?
— Cóż na to poradzę! — rzekł szewczyk. — Taka już moja dola.
W tej chwili służąca przyniosła jajecznicę z chlebem i postawiła na stole.
— Jedz, chłopcze, jedz! — zapraszał gospodarz. — Nie żałuj sobie.
— Powiedzcie mi, gospodarzu — rzekł szewczyk, kiedy już nasycił pierwszy głód i podziękował za posiłek — co to za ruiny, które po drodze mijałem.
— 0, to tajemnicze miejsce — rzekł gospodarz z ożywieniem. — Niejednego już kosztowało życie.
— Czemu? Opowiedzcie mi o tym — prosił szewczyk. Gospodarz nie ociągał się długo, chętnie bowiem opowiadał
o dziwnych zdarzeniach w zamku.
— Od lat — zaczął — jak tylko moja pamięć sięga, nikt w ruinach tego zamku nie mieszka...
— Jakże to? — zdziwił się szewczyk. — Przecie na własne oczy widziałem światło w oknach...
131
— Każdej nocy w ocalałej części zamku widać światło w oknach, ale mimo to nie ma tam nikogo. Wielu już ludzi próbowało zbadać tę tajemnicę. Byli odważni, którzy zdecydowali się nawet przenocować w tym zamku, aby się dowiedzieć, kto zapala owo światło. Niestety, żaden z nich nie wrócił. Następnego dnia znajdowano ich martwych. Teraz nikt już nie chce narażać własnego życia.
Oczy wędrownego szewczyka błyszczały rozbudzoną ciekawością.
— Pozwólcie mi, panie, przenocować u was — prosił. — Chciałbym juti*zejszej nocy wybrać się do zamku i o wszystkim się przekonać.
— A po cóż ci to, chłopcze! — żachnął się gospodarz. — Tak ci źle na świecie, że dobrowolnie szukasz śmierci? Chętnie cię przenocuję, ale daj spokój tym niewczesnym zamiarom. Mogę cię przyjąć na służbę, będziesz miał kawałek chleba i dach nad głową.
— Dziękuję pięknie, gospodarzu, za dobre serce — rzeki szewczyk —- ale zamiar swój wykonam! Jestem sam na świecie, nie mam nic do stracenia! Pójdę, spróbuję, może właśnie
spotka mnie tam szczęście?
Nie mogąc przekonać upartego młodzieńca, gospodarz dał za wygraną i wskazał mu miejsce do spania. Robił sobie po cichu wyrzuty, że niepotrzebnie o wszystkim opowiadał. Na dnie jego duszy tkwiła jednak I ciekawość — może tajemnica zamkowych ruin zostanie odkryta?
Następnego dnia pod wieczór szewczyk zabrał z sobą torbę z na-
rzędziami, kawałek skóry, dratwę, młotek i obcęgi. Z tym wszystkim udał się do zamku, odprowadzany zatroskanym wzrokiem gospodarza. Obaj zgodnie postanowili zachować całe przedsięwzięcie w ścisłej tajemnicy.
Po jakimś czasie znalazł się wśród porosłych trawą ruin. Obejrzał je ciekawie ze wszystkich stron, lecz nic godnego uwagi w nich nie dostrzegł. Żadnej jaskini ani nawet szczeliny. Nic, co by mogło zainteresować lub wzbudzić jakieś podejrzenia. Ot — po prostu zwykłe ruiny.
Teraz udał się do ocalałej części zamku. Wszedł do jakiejś komnaty, gdzie stał pośrodku na pół połamany staroświecki stół, przy nim zaś równie stara ława. Zdmuchnął osiadły kurz, zapalił świeczkę, bo już się zrobiło ciemno, i najspokojniej zabrał się do szycia chodaków. Był w dobrym nastroju i gwizdał wesołą piosenkę.
Mijał czas. Świeczka wypaliła się prawie do końca, a w zamku panował niczym nie zmącony spokój. Stuk młotka, którym szewczyk przyklepywał skórę, tysiącznym echem odbijał się od murów.
Raptem w głębi mrocznej komnaty coś zaszeleściło. Szewczyk przerwał robotę, podniósł głowę i uważnie nasłuchiwał. Właśnie świeczka dopaliła się do końca, wyjął więc z torby drugą i postawił na miejscu poprzedniej. Komnatę oświetlił nieco jaśniejszy blask.
Po chwili gdzieś pod sklepieniem odezwały się dźwięki zegara wybijającego północ. Zaraz też zaskrzypiały otwierane drzwi i z ciemnych zakamarków wyłoniły się postacie dwóch czarno ubranych mężczyzn. Przynieśli oni na barkach pustą, bogato ozdobioną trumnę, którą bez słowa postawili w pobliżu szewczyka. Potem odeszli i za chwilę przydźwigali ciężki wór. Chłopiec siedział na ławie bez ruchu i przyglądał się tym czynnościom. Z początku obleciał go lekki strach, jednakże szybko opanował się i nie dał nic poznać po sobie.
Obaj tajemniczy mężczyźni podeszli do stołu. Najpierw obej-
133
rzeii się wokoło — chyba po to, by stwierdzić, że w komnacie nie ma nikogo więcej. Potem unieśli worek w górę i wysypali z niego na stół mnóstwo złotych pieniędzy.
— Oto widzisz przed sobą skarb — rzekł do szewczyka jeden z mężczyzn. — Musisz go podzielić na dwie równe części. Jeśli nie zdołasz tego dokonać, wówczas zabijemy ciebie, a twoje zwłoki ułożymy w tej trumnie, która stoi obok.
Po tych słowach znikli w głębi zamku.
Szewczyka nie stropiły bynajmniej groźby tajemniczych mężczyzn — z całą pewnością strażników zamkowych ruin. Odłożył na bok swoje narzędzia i raźnie zabrał się do podziału skarbu. Nie trwało to długo: po pewnym czasie jarzyły się w mdłym blasku świecy dwie równo ułożone kupki złota.
Jednakże na tym praca się nie skończyła — wśród złotych pieniędzy był jeden miedziany grosz, który okazał się monetą nieparzystą. Szewczyk zastanawiał się, co zrobić, prędko jednak znalazł wyjście. Ujął monetę obcęgami, stuknął silnie młotkiem kilka razy i przeciął ją na dwie części, z których każdą dołączył do osobnej kupki złota.
— Skończyłem! — krzyknął głośno, zadowolony ze swego pomysłu.
Wtedy jak spod ziemi wyrośli obok niego dwaj czarno ubrani strażnicy. Przeliczyli obie części, uważnie obejrzeli połówki przeciętego grosza, sprawdzając, czy pasują do siebie. Potem jeden z nich rzekł:
— Pięćdziesięciu śmiałków próbowało przed tobą podzielić skarb, lecz żaden z nich nie potrafił tego dokonać. Czy wiesz, dlaczego?
— Nie wiem! — odpowiedział stropiony szewczyk.
— Otóż każdy z nich próbował oszustwa, ukrywając w kieszeni ów miedziany grosik. Toteż nieuczciwość przypłacili własnym życiem. Ty pierwszy okazałeś się człowiekiem nie tylko uczciwym, lecz również bystrym. Zabierz więc z sobą cały skarb, ale pamiętaj, że tylko połowę możesz dla siebie zatrzy-
134
mać, resztę natomiast musisz rozdać biednym.
Uczynię, jak mówicie — zapewnił szewczyk strażników.
Po odejściu szewczyka zmartwiony karczmarz nie mógł zasnąć przez dłuższy czas. Przewracając się z boku na bok, czynił sobie wyrzuty, że niepotrzebnie opowiadał chłopcu o zamkowych tajemnicach i przez to naraził go na nieszczęście.
Toteż gdy tylko świt zajrzał przez szyby okienne, prędko odział się i poszedł do zamku. Obawa mieszała się w jego my-śłaeh z uczuciem ciekawości: udało się chłopcu, czy nie? Zaraz jednak sam siebie strofował za niegodne myśli.
Wszedł na dziedziniec zamkowy i nagle zatrzymał się zdumiony: ktoś gwizdał wesołą piosenkę! Karczmarz przyspieszył kroku. A że bał się wejść do środka, więc tylko głowę wsunął w otwór drzwi i rozejrzał się wokoło. Na jego widok szewczyk zerwał się od stołu i podbiegł do niego wołając:
— Dziękuję wam, gospodarzu, za pomoc i dobre serce! Dzięki wam stałem się bogatym człowiekiem. Spójrzcie!
Tu wskazał ręką na skarb i opowiedział o wszystkim, co go w nocy spotkało. Uradowany gospodarz serdecznie uściskał odważnego chłopca. *
Potem szewczyk poszedł do Świdwina i przekazał Radzie Miejskiej połowę skarbu na pomoc dla najbiedniejszych. Sowicie też wynagrodził dobrodusznego karczmarza z Golicy i do końca życia wiodło mu się dobrze.
JAK RYCERZ BONIN DIABŁU DUSZĘ ZAPRZEDAŁ
ycerz Bonin, dziedzic okolicznych włości, powracał do domu z objazdu pól, położonych daleko aż na skraju wyszoborskich lasów. Noc zaskoczyła go w drodze, więc skierował konia wprost na przełaj, na podmokłą i bagnistą drogę przez przybrzeżne rozlewiska. Koń strzygł niespokojnie uszami i ostrożnie stawiał kopyta wśród trawiastych wysepek i porosłych krzewami kęp. Chlupot jego nóg w płytko rozlanych kałużach płoszył co chwila żerujące kaczki, które z głośnym kwakaniem zrywały się w górę.
Jeździec skrócił wodze, by podtrzymać potykającego się konia, i usiłował odnaleźć w ciemności zabłąkaną wśród bagien drogę. Rósł w nim gniew, brnie już od godziny, a we dworze, przy suto zastawionych stołach, czekają na niego przyjaciele i sąsiedzi. Można byłoby teraz pogwarzyć o gospodarskich sprawach, wypocząć przy pucharze dobrego miodu, gdyby nie ta błotnista, pełna zasadzek droga.
136
Wtem deresz zachrapał trwożliwie, targnął głową i nagle zapadł się w grzęzawisko po sam brzuch. Wyrzucony z siodła jeździec znalazł się niespodzianie w lepkiej, cuchnącej szlamem kąpieli. Podniósł się i ociekając brudną wodą patrzył bezsilnie na walkę zwierzęcia, usiłującego wydostać się z bagnistej topieli. Deresz bił przednimi kopytami o wodę, parskał i stękał z wysiłku, aż wreszcie udało mu się zaczepić o twardszy grunt. Jeszcze kilka gwałtownych ruchów, jeszcze jedno dźwignięcie wśród rozprysków wody, i po chwili, robiąc ciężko bokami, stał obok swego pana. Bonin ujął wodze śliskimi od błota rękami i poczłapał wraz z koniem z powrotem, na skraj bagniska. Tutaj, nie panując już nad sobą, zawołał:
— Niechże mi tu sam diabeł zbuduje drogę, a oddam mu duszę!
Zaledwie wypowiedział te słowa, zerwał się wiatr, powiał gorącym, pachnącym siarką tchnieniem, skłębił się i ucichł nagle. Rycerz przetarł oczy ze zdumienia: przed nim stała najdziwniejsza postać, jaką kiedykolwiek w życiu widział. Człowiek, nie człowiek sięgał mu zaledwie do pasa, nie był większy od miecza, który wisiał przy boku. Głowę cudaka przykrywał głęboko nasadzony cylinder, spod którego gorącym blaskiem świeciło dwoje niesamowitych oczu. Spiczasta bródka podkreślała jeszcze śmieszność tej dziwnej postaci. Spod kraciastych i kusych portek wystawały nogi: jedna zwykła, ludzka, druga natomiast zakończona końskim kopytem. Uderzała co chwila w ziemię.
— Ki bies! — krzyknął rycerl zaskoczony i ubawiony za-
odrzekła postać skrzeczącym jak żaba
razem.
— Zgadłeś, panie! głosem.
— Czego chcesz?
—- Wezwałeś mnie, więc przybyłem na twoje usługi. Rycerz podrapał się w głowę, nie wiedząc w pierwszej chwili, •eo odpowiedzieć.
137
¦— To prawda — przyznał wreszcie — wezwałem prawdziwego diabła, by mi drogę przez bagna zbudował, łecz przecie nie takiego pokrakę, co mi ledwo do pasa sięga!
Wtedy postać zaczęła gwałtownie rosnąć. Zdumiony rycerz ujrzał przed sobą olbrzyma, który przewyższał wzrostem okoliczne wzgórza i nawet zasłaniał tarczę szybującego teraz po niebie księżyca.
—-. Czary jakieś, czy co u licha? — zawołał i znów przetarł oczy, sam sobie nie wierząc. Lecz diabeł przybrał znowu poprzednią postać i kłaniając się nisko, zapytał:
— Czy teraz mi wierzysz, panie? Trzymam cię za słowo. Ty oddasz mi duszę, a ja ci do rana, nim pierwszy kur zapieje, zbuduję drogę przez bagna, w których o mało dzisiaj nie postradałeś życia.
Wspomnienie niemiłej przygody wywołało w duszy rycerza nową falę gniewu. Toteż nie namyślał się już wcale.
— Zgoda — odpowiedział — przyjmuję warunek.
W tym momencie diabeł wyjął zza pazuchy zwitek cielęcej skóry, starannie wygładził jej brzegi i podając rycerzowi gęsie pióro, rzekł:
— Aby jednak nasza umowa zyskała moc, musisz na tym oto kawałku skóry własną krwią położyć podpis.
Szczęknął miecz wydobyty z pochwy, trysnęła krew z ramienia Bonina, i układ z diabłem został zawarty. Kusy znikł, lecz po pewnym czasie zjawił się znowu od strony wzgórza Trzech Kościołów w innej już postaci. Przed sobą popychał ogromną taczkę z piaskiem, który wysypał na l)rzegu grzęzawiska, i natychmiast pobiegł z powrotem. Robota została rozpoczęta.
Tymczasem rycerz ochłonął już z pierwszego gniewu i teraz dopiero uświadomił sobie skutki nierozważnej decyzji. Przemożne uczucie strachu owładnęło jego myślami, chwyciło za gardło, zjeżyło włosy na głowie. Cóż mu z wygodnej drogi, jeśli musi za nią zapłacić zgubą własnej duszy? Stanął mu przed oczyma obraz piekielnych mąk. Postępująca praca diabła i jego
138
straszliwy pośpiech zawiodły go w rozpacz. Porzucił konia, upadł na kolana i ukrył twarz w dłoniach.
— 0 Boże — wołał w żarliwej modlitwie — cóż ja uczyniłem! Jakże się teraz uratuję od piekielnego ognia? Nie chcę już drogi przez bagna, nie chcę żadnych bogactw. Niechaj umrę jak ostatni nędzarz, byleby tylko diabeł nie przyszedł do mnie w godzinie mojej śmierci!
Tak modlił się rycerz Bonin, a łzy gorące i ciężkie płynęły po jego twarzy i wsiąkały w ziemię. Lecz niebo i ziemia mił-czały, jakby nie znajdowały już dlań pociechy.
Było już chyba po północy. Dobromiła przetarła zaspane oczy i leniwym ruchem odgarnęła z czoła wilgotne od potu włosy. Przez chwilę walczyła jeszcze z resztkami ustępującego snu. Potem uniosła się na łokciach, słoma chrzęściła głośno pod ciężarem jej ciała, i wyjrzała przez małe okienko. Zza chmur wyglądał od czasu do czasu księżyc, ogarniając mdłym światłem pogrążone w ciszy zabudowania wioski Lubiatowo.
— Czas mi już wstawać — rzekła sama do siebie. — Nim dojdę do Koszalina, zrobi się widno i inne kobiety zajmą co lepsze miejsca na targowisku.
Po cichu, by nie obudzić śpiących dzieci, wysunęła nogi z łóżka i dotknęła nimi zimnej, glinianej podłogi. Szybko ubrała się, zarzuciła jeszcze chustę na ramiona, wzięła z sobą przygotowane wczoraj kosze i wyszła^ z chaty na niewielkie podwórko. Natychmiast podbiegł do niej bury kudłacz, łasząc się i merdając z radości ogonem. Dobromiła przywiązała go mocno do ławy pod słupami podcienia.
— Zostaniesz tutaj — powiedziała klepiąc go po bokach -— i będziesz pilnował chaty, żeby się ktoś obcy tutaj nie zakradł.
Pies ułożył się posłusznie na ziemi. Tymczasem Dobromiła podeszła do kurnika i ostrożnie, by nie spłoszyć śpiącego drobiu, otworzyła drzwiczki. Szybkim, pewnym ruchem rąk chwy-
139
ciła siedzącego na samym brzegu koguta i włożyła go do koszyka z otwieranym wiekiem.
Szła Dobromiła nocną porą wzdłuż brzegu jeziora. Przed nią szarzała smuga drogi prowadzącej do Koszalina za nią ginęły w mroku zabudowania opuszczonej niedawno wioski. Idąc samotnie rozmyślała, co kupi za uzyskane na targu pieniądze.
Po paru godzinach marszu zmęczyła się. Napełnione produktami koszyki stawały się coraz cięższe. Dobromiła przekładała je z jednej ręki do drugiej.
— Dojdę tylko do dębu — pomyślała — i trochę odpocznę. Jeszcze wcześnie, zdążę na czas do miasta.
Przyspieszyła kroku. Już konary wielkiego dębu majaczyły w ciemnościach, gdy nagle... cóż to takiego? Dobromiła przystanęła trochę przestraszona, więcej jednak zdziwiona tym, co ujrzała. Tuż obok drogi klęczała na ziemi jakaś nieruchoma postać. Powodowana ciekawością chciała podejść bliżej, gdy wtem za jej plecami rozległ się tętent i głośne chrapanie konia. Przerażona kobieta aż przysiadła ze strachu i upuściła koszyki. Jeden z nich potoczył się po trawie, otworzyło się wieko i uwolniony kogut, bijąc skrzydłami, zapiał donośnym głosem.
W tym momencie rozległ się nad bagnami jakiś niesamowity krzyk. Podmuch gorącego wichru przeleciał nad głową, przygiął ku ziemi konary starego dębu, przetoczył się nad wzgórzem Trzech Kościołów i uleciał w przestrzeń. To rozwścieczony diabeł, któremu pokrzyżowały się plany, uciekał za góry i lasy.
Od tego czasu minęło wiele lat. Zaginęła pamięć o rycerzu Boninie. Pozostał tylko ślad diabelskiej pracy. Wędrowiec, który zechce odwiedzić te strony, zobaczy na południowym brzegu jeziora Lubiatowskiego wąski półwysep, głęboko wrzynający się w wodę. To jest właśnie owa droga, której diabeł nie dokończył.
UPIÓR W SUCHEJ
ebrało się ich kilku w kącie podwórza, tuż za węgłem stajni. Ramię przy ramieniu, głowa przy J głowie. Rozmawiali szeptem, rozglądając się co chwila na wszystkie strony.
— Widziałeś, jak go bił?
— Nie... Słyszałem tylko, jak wrzeszczał na cały głos, aż się po całym podwórzu rozchodziło. Potem jechał galopem przez pole, co koń wyskoczy.
— Diabeł, nie człowiek! Żeby za takie głupstwo... Umilkli na chwilę.
— Chłopak nie wyżyje nawet do wieczora. A taki był zawsze wesół...! Kobiety mówiły, że mu krew ciągle przez usta bucha.
— Ej, dola to nasza parobczańska! Panu wszystko wolno. Nie spodoba mu się coś, oćwicz^ batem, nawet zabije, i nic mu za to nie będzie.
— A może by tak sołtys... do Koszalina... przecie chyba jest jakaś sprawiedliwość? Żeby tak człowieka zabić...
— Głupiś! Myślisz, że on tam nie ma swoich? Jest sprawiedliwość, a jakże! Tylko inna dla panów, a inna dla nas.
Jeden z nich spojrzał w głąb podwórza i szturchnął pozostałych.
141
— Uważajcie, idzie kulawy Franc! Jak coś usłyszy, zaraz doniesie.
Rozeszli się chyłkiem, każdy do swej roboty.
Od tej rozmowy upłynęło kilka tygodni. Przewidywania pa-robezaków sprawdziły się co do joty — pobity przez dziedzica pastuch zmarł po kilku dniach. Urządzili mu pochówek bez żadnego rozgłosu, tak zwyczajnie, i na tym się skończyło. Wkrótce też ludzie przestali gadać, bo mieli dosyć własnych kłopotów na głowie.
Pewnego dnia sołtys wraz z Maćkiem poszli do Koszalina. Chcieli rozpytać się w mieście, co by się też stało, gdyby złożyli w sądzie skargę na dziedzica z Suchej. Dowiedzieli się, że nie warto nawet zaczynać, bo i tak pan wygra, i jeszcze do tego będzie się na nich mścił. Wracali więc do domu markotni i zniechęceni.
Zbliżał się wieczór. Zostawili już za sobą miejskie rogatki. Droga wznosiła się nieco pod górę. Szli obaj zamyśleni, nie spiesząc się wcale. Zmęczenie odebrało im chęć do rozmowy, a trochę i pamięć o nieszczęśliwym chłopaku zamykała usta. Taki był zawsze wesół, uczynny, nikomu złego słowa nie powiedział... Doprawdy, trudno było o nim zapomnieć.
Droga biegła teraz wśród leśnych drzew — z brzegu rzadkich i niskich, dalej smukłych, splatających się konarami. Zbliżali się do podnóża Góry Chełmskiej. I wtedy to nagle Macko zobaczył na wzgórku pośrodku drogi jakąś nieruchomą postać. Było w niej coś dziwnego.
— Patrzcie, sołtysie! Ktoś stoi przed nami na drodze jak słupek! — powiedział, trącając starego łokciem.
Przystanęli i przyglądali się dobrą chwilę.
— Rzeczywiście — potaknął sołtys — ani się ruszy. Podeszli jeszcze bliżej — postać wciąż stała nieruchomo,
i co najdziwniejsze, wydała im się znajoma.
— Kto to może być — zastanawiał się Macko. — Wydaje mi się, jakbym go gdzieś widział.
142
Nagle ohaj ze zdumienia szeroko otworzyli oczy, a skurcz przerażenia chwycił ich za gardła: była to jak żywa postać zmarłego pastucha! Na sobie miał odświętną kapotę, w której go pochowano, patrzał prosto przed siebie, a skrzyżowane na piersiach ręce miały woskowy, trupi kolor.
— Nie... nie... odejdź w pokoju! — mamrotał sołtys zbielałymi wargami. Chciał się przeżegnać, by odpędzić upiora, lecz nie mógł unieść ręki — była ciężka jak z ołowiu.
Nagle zjawa znikła, tak jak się ukazała, po prostu rozpłynęła się w powietrzu. Wystraszeni przyjaciele wzięli się pod ręce i szybkim krokiem poszli w stronę domu, oglądając się co chwila za siebie. Ale upiór nie pojawił się więcej.
Wiadomość o spotkaniu z upiorem szybko rozeszła się wśród mieszkańców Suchej. Od tej pory z nastaniem zmroku ludzie zamykali się w mieszkaniach i nie wychodzili na dwór aż do wschodu słońca. Ale upiór zabitego pastucha przez długi czas nie ukazał się nikomu więcej, zaczęto więc sobie potem żartować z przywidzeń obu przyjaciół.
Tymczasem w pałacu dziedzica pewnej burzliwej nocy do okna pokoju, w którym spały dzieci, ktoś nagle zaczął pukać. Powtarzało się to regularnie — coraz silniej, coraz głośniej. Dzieci budziły się ze snu i przestraszone biegły ciemnymi korytarzami do pokoju rodziców.
Początkowo dziedzic Suchej uważał to wszystko za nocne majaczenia, kiedy jednak w końcu sam usłyszał owo niesamowite pukanie, rozgnielwał się bardzo i postanowił położyć kres tym — jak uważał — wybrykom. Wezwał do siebie kilku stróży i powiedział:
— Od dzisiaj co noc będziecie pełnić służbę wokół pałacu tak długo, aż przychwycicie obwiesia, który śmie zakłócać mi spokój. Kto pierwszy złapie go na gorącym uczynku, tego na-
143
groda nie minie. Niech przyprowadzi go do mnie bez względu na porę, już ja się z nim rozprawię!
Podobny rozkaz dał również dwom służącym, które przez całą noc miały czuwać w dziecinnym pokoju.
Wszyscy stróże i obie służące czuwali pilnie nie tyle dla przypodobania się panu i uzyskania nagrody, ile z prostej ludzkiej ciekawości. Wraz z nastaniem ciemności wszyscy słyszeli wyraźnie: puk... puk... puk... — aż do nadejścia świtu, ale nikomu nie udało się widzieć sprawcy tych hałasów.
Wkrótce do opisanych wydarzeń dołączyły się inne. Dzieci w pałacu, oprócz innych potraw, dostawały na kolację ziemniaki w mundurkach. Gdy wraz z boną przychodziły do pokoju, by spożyć wieczorny posiłek — ani jeden ziemniak nie leżał na talerzu, natomiast znajdowano je rozrzucone po całym pokoju.
Wszystko to wzbudziło w dziedzicu niepokój. Widząc, że zwykłymi środkami nie może sobie dać rady, pojechał do Sianowa, by zwtócyć się o pomoc do tamtejszego pastora, który podobno umiał poskramiać nieczyste siły.
Pastorowi wielce pochlebiało zaproszenie bogatego i wpływowego ziemianina, toteż nie zwlekał i natychmiast udał się do pałacu, by zostać tam całą noc. Kazał sobie przynieść do dziecięcego pokoju wygodny fotel, wziął w ręce Biblię i zaczął się modlić w skupieniu. Wszystko było w porządku, póki nie nastały ciemności. Kiedy odezwało się pukanie w okno, pastora obleciał strach. Zerwał się z miejsca i zaczął żegnać wszystkie kąty pokoju, odmawiając przy tym modlitwy.
— Precz, duchu przeklęty... precz! — wołał głośno, a pot kroplisty wystąpił mu na czoło. — Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!
Nic nie pomogło. Ktoś łomotał w okno z taką siłą, jak gdyby miał zamiar wysadzić je z ram.
— Precz do piekieł! Precz... precz! Uciekaj! — wrzasnął pastor i wziął nogi za pas.
144
Rozgniewał się dziedzic na dobre i postanowił sprawę raz na zawsze zakończyć.
— Nie pomogły modlitwy pastora — rzekł do siebie — może poradzi ktoś inny.
Wysłał furmana do Sławna, by mu koniecznie sprowadził kata, o którym również było wiadomo, że zna czarodziejskie sztuki. Mistrz topora usłuchał wezwania i wkrótce przybył do Suchej.
— Wynagrodzę cię sowicie — rzekł dziedzic — jeśli wreszcie uwolnisz mnie i domowników od nocnych brewerii.
— Co się tu dzieje, panie? — zapytał kat.
— Jakieś licho co noc puka mi w okna. Wystawiłem straże, przywiozłem pastora i nic nie pomogło. Nocne licho jak stukało, tak i stuka.
Kat uśmiechnął się chytrze, bo już się od furmana w drodze dowiedział o zabiciu pastucha i spotkaniu z upiorem pod Górą Chełmską, ale nie dał nic znać po sobie. Skłonił się tylko i odpowiedział:
— Postaram się wykonać twoje polecenie, wielmożny panie. Sądzę, że mi się to uda. Daj mi tylko do pomocy jednego człowieka, poza tym nic więcej nie potrzebuję.
— Będziesz go miał za chwilę — odparł dziedzic.
Zapadła noc. Pogasły światła w oknach pałacu, we wsi też była cisza. Przydzielony katowi jczłowiek usiadł w parku pod drzewem — jak mu przykazano —- i czekał, co się stanie. Niewiele mógł w ciemnościach zobaczyć, dostrzegł tylko, że kat przyniósł z sobą jakiś koszyk, z którym nie rozstawał się ani na chwilę. W ręce trzymał narzędzie podobne do dużego młotka.
— Nie ruszaj się stąd, póki do ciebie nie przyjdę — rzekł kat i zaczął obchodzić pałac wokoło. W lewej ręce trzymał
10 Pieśń Swintibora
145
koszyk, prawą zaś stukał owym młotkiem w narożniki pałacu tak silnie, aż iskry sypały się całymi snopami.
— Co on tam robi? — zastanawiał się służący. Coś go popychało, by podnieść się z miejsca i przyjrzeć z bliska tajemniczym praktykom kata. Zaraz jednak odrzucił tę myśl w obawie, by sobie niewczesną ciekawością nie zaszkodzić. Jak by nie było, w grę wchodziły tutaj jakieś nieczyste siły.
Po trzecim okrążeniu kat zbliżył się do służącego. Nie miał już w rękach narzędzia, którym tłukł w narożniki pałacu, dźwigał natomiast koszyk, szczelnie przykryty zwykłym, płótnem.
— Weź to i chodź ze mną pod Kleszcze! — rozkazał. Ruszyli wąską ścieżką, rozdzielającą uprawne pola. Mimo
panujących ciemności kat szedł pewnie, jakby znał tutaj każdy kamień. Chłop podążał za nim krok w krok i uginał się pod niezwykłym ciężarem. Strugi potu płynęły mu po twarzy i szczypały w oczy, a koszula przylepiała się do pleców. Strach owładnął nim wielki, najchętniej rzuciłby wszystko i uciekł, gdzie pieprz rośnie, gdyby nie surowy nakaz.
Na granicznej miedzy kat zatrzymał się i odebrał koszyk z rąk służącego.
— Stój tutaj i nie oglądaj się! — rzekł. Następnie odwrócił się plecami i coś z koszyka wytrząsnął. Zaraz potem szybkim krokiem podążyli w stroną pałacu. Za nimi w ciszy nocnej rozlegało się niesamowite wycie.
Mylił się jednak sprytny kat sądząc, że udało mu się przy pomocy tajemnych sztuk uwięzić upiora. Mylił się także zły pan myśłąc, że odzyskał spokój.
&&A fov\ ^SNSfti) "wyjfe&isk fońfe&ńc Voimo na oV]aza poi. Było już dość ciemno, gdy w powrotnej drodze przejeżdżał właśnie w pobliżu miejsca, gdzie kat wytrząsał nocą tajemniczy koszyk. Nagle koń zachrapał pod nim trwożliwie i gwał-
146
townie zarył się kopytami w ziemię. Na granicznej miedzy stał jak żywy ów pastuch i martwymi oczyma patrzał na swego zabójcę.
— Czego chcesz ode mnie? — ze ściśniętej krtani dziedzica wydobył się na pół zrozumiały charkot.
Upiór nie odpowiedział. Powoli uniósł w górę obie ręce, stawał się coraz bardziej przeźroczysty, aż wreszcie zniknął z oczu.
W tym momencie dziedzic osunął się martwy z siodła na ziemię.
JI
O DOBSYCH KARZEŁKACH - ZNAD BRZEGÓW JAMNA
ył to rok klęski i nieurodzaju. Padające przez całe łato deszcze niszczyły plony. Gniło zboże na polach i trawy na łąkach, a skoszone siano pływało w rozlewiskach wody.
Pod strzechy mieszkańców Jamna, Łabusza i innych wiosek, rozrzuconych wzdłuż morskiego pobrzeża, zajrzała bieda. Każdego ranka skoro świt wychodzili ludzie z domów i spoglądali bezradnie w górę. Wiatr gnał od morza strugi siekącego deszczu, a niebo było szare, nabrzmiałe grubą warstwą chmur.
— Niedługo wszystko nam zmarnieje! — mówili między sobą. — Gdy przyjdzie zima, nie będzie chleba dla ludzi ni karmy dla zwierząt. }
— Już teraz ryczą z głodu. Nie wypędzisz ich z obór w taką wodę...
— Co tu robić? — pytali jedni drugich.
— Nic! Trzeba czekać, może się kiedyś wypogodzi.
— Ale wtedy nie będzie co zbierać! —- Przyjdzie głód, oj, przyjdzie!...
148
Słuchały ludzkich narzekań karzełki, które od niepamiętnych czasów mieszkały w głębi starego kurhanu przy drodze między wioskami Jamno i Łabusz. Mieszkańcy tych stron wiedzieli o nich i nazywali małych człowieczków Julkami. Nikt ich jednak na własne oczy nie widział, a to dlatego, że nie chciano im zakłócać spokoju.
Obcy człowiek, który znalazłby się przypadkiem w pobliżu kurhanu, nigdy by nie dostrzegł starannie ukrytych wejść tuż pod sosnami na wzgórku. Wejścia te — małe, okrągłe otwory — prowadziły do podziemnej siedziby karzełków.
Natomiast obcy człowiek mógłby zauważyć niewielki staw, otoczony wokoło kamieniami, nigdy by się jednak nie domyślił, że stąd karzełki biorą wodę dla potrzeb swego podziemnego gospodarstwa.
Mieszkańcy Łabusza i Jamna utrzymywali w tajemnicy istnienie julków. Nie pozwalali nawet dzieciom bawić się w pobliżu kurhanu. Dobre karzełki otaczały bowiem opieką mieszkańców obu wiosek. W czasach głodu i klęski nieraz przychodziły im z pomocą dzieląc się zapasami żywności, zgromadzonej w podziemnych spichrzach.
Skończył się wreszcie okres szarugi. Odpłynęły chmury, ciepłe promienie słońca osuszyły zalane wodą pola. Jednakże pogoda przyszła zbyt późno — sczerniałe i porośnięte zboże nie nadawało się już do niczego. Zbiory ziemniaków zapowiadały się również nie najlepiej. Wiadomo było, że nadchodząca zima przyniesie z sobą głód.
Zebrały się więc karzełki na naradę. Wyszły ze swego podziemnego królestwa, siadły na kamieniach otaczających staw i zaczęły rozmyślać nad tym, jak by tu pomóc dobrym ludziom.
— Słuchajcie! — rozstrzygnął sprawę najstarszy z rodu julków. — Obliczyłem dokładnie nasze zapasy. Mamy dość żywności na całą zimę i następne lata. Pomożemy biednym ludziom, którzy przez całe życie ciężko pracują i nikomu krzywdy nie czynią.
149
— Zgoda, zgoda! — odezwały się liczne głosy. — Zawsze byliśmy ich przyjaciółmi i nie powinniśmy zostawiać ich w potrzebie.
Z oddałi dobiegł turkot wozu jadącego drogą. Julki zerwały się z miejsc i natychmiast znikły w głębi kurhanu.
Nadeszła zima. Opadły liście, zasnęły drzewa w lesie. Mróz ściął lodem powierzchnię jeziora Jamno. Ustały prace w polu, przerwano połów ryb. Ludzie zaczęli przymierać głodem.
Najbardziej jednak dokuczała bieda pewnej staruszce, mieszkającej na samym skraju wioski Jamno. Nie miała krewnych, żyła sama jedna na świecie. Wiek i choroby odebrały jej siły do pracy, toteż często musiała korzystać z pomocy sąsiadów, czasem nawet z jałmużny. Dobrzy ludzie pamiętali o niej: nie tylko obrabiali kawałek jej roli, ale od czasu do czasu ktoś z nich przyniósł kobiecinie opałkę ziemniaków, niekiedy nawet owiniętą w płótno osełkę masła.
Teraz jednak było szczególnie trudno i sąsiedzi nie mieli czym się dzielić. Toteż staruszka nie dziwiła się niczemu i z pokorą znosiła swój los.
Pewnego ranka nie miała siły nawet wstać z łóżka.
— Już mi chyba zemrzeć przyjdzie — pomyślała bez żalu. W końcu podniosła się ostatkiem sił, ażeby napalić w piecu. Małe okienka były pokryte szronem i przepuszczały niewiele światła do wnętrza.
— Jakże mi ciemno w oczach —* szepnęła. Zachwiała się na nogach i byłaby upadła, gdyby się nie wsparła o krawędź stołu. Nagle...
— Skądże się to wzięło!? — zawołała drżącym głosem.
Na stole leżał bochenek świeżego chleba. Dotknęła go skostniałą dłonią — był jeszcze gorący, jakby wprost z pieca wyr jęty. Obok niego stała miska z przegotowanym mlekiem.
Rozejrzała się wokoło, myśląc, że ktoś z sąsiadów wyświad-
czył jej tę przysługę. Chciała podziękować za okazaną dobroć. Ale w izbie nie było żywej duszy.
Uchyliła drzwi do sieni. Na podłodze widać było smugi nawianego w ciągu nocy śniegu, którego nie naruszyła ludzka stopa.
Wówczas staruszka domyśliła się, komu zawdzięcza tę niespodziewaną pomoc.
*
Wie*lu jeszcze biedakom pomogły dobre karzełki. Za to następnego roku była piękna pogoda, dopisały zbiory i julki mogły odnowić zapasy, którymi dzieliły się z mieszkańcami Jamna i Łabusza.
*#*
WKÓŻBA SWANTEWITA
agodna fala kołysała uwięzionymi na kotwicach statkami, lizała piasek przylądka, obmywała kredowe zbocza Rany. Wysoko, pośród zieleni drzew na szczycie przylądka, kryły się zabudowania świętego grodu Arkony.
Rojno i gwarno było tu dzisiaj. Najpotężniejszy ze wszystkich słowiańskich bogów okazał w tym roku szczególną hojność: odwrócił burze i zimne wichry, dał ludziom zbiory obfite. Toteż dorocznym zwyczajem przybyli tu Słowianie ze wszystkich stron, by oddać cześć wielkiemu Swantewitowi, ofiarować plony i poświęcone mu zwierzęta oraz prosić o pomoc i dobrą wróżbę na przyszłe czasy.
Obszerny plac w samym środku grodu wypełniał tłum ludzi. Jedni przechadzali się, inni siedzieli w cieniu drzew otaczających świątynię boga. Nie było słychać krzyków ani kłótni, handlarze zwinęli swoje kramy, na twarzach zebranych malowała się powaga, należna świętemu miejscu.
W różnobarwnym, przelewającym się tłumie zwracała uwagę grupa jakowychś dostatnio ubranych ludzi. Długie brody
152
i nieco odmienny strój świadczyły, że przybyli z dalekich stron, ale w ich zachowaniu się nie można było dostrzec właściwej obcym niepewności. Dźwigali z sobą kołacz przyprawiony miodem, okrągłego kształtu, a tak wielki, że prawie dorównywał wysokości człowieka.
-— To kupcy z Koszalina! — pobiegło szmerem wśród zebranych. Zaraz też zrobiono im miejsce w pobliżu wejścia do świętego przybytku. Najwidoczniej cieszyli się tu ogólnym szacunkiem, skoro dostąpili zaszczytnego wyróżnienia.
Zbliżało się południe. Dobre słońce zsyłało na ziemię oddech ciepłej jesieni, a wiatr ucichł zupełnie. Stopniowo milkły rozmowy, spojrzenia zgromadzonych na placu tłumów kierowały się teraz w stronę zdobionych płaskorzeźbami wierzei, osłoniętych w górze czerwonym dachem. Oto nadchodzi chwila, kiedy otworzą się i stanie w nich kapłan, by oznajmić ludowi wolę bóstwa. Jakie wyroki zapadły tam, gdzie nikt spośród zwykłych śmiertelników nie ma dostępu? Co im przyniesie rok, który przyjdzie: pokój i dobrobyt, czy choroby lub żagiew wojny?
Tłum zastygł w oczekiwaniu.
Świątynię wypełniał rdzawy półmrok. Dookoła unosiły się smugi pachnącego żywicą dymu. Z zewnątrz dobiegał szmer ludzkich głosów, tłumiony miękkością purpurowych zasłon, opadających do samej ziemi.
Pośrodku, owiany dymem kadzideł, królował poczerniały ze starości tors Swantewita. Ogromny, wyciosany z drewnianego pnia, unosił na barkach głowę o czterech twarzach, z których każda patrzyła w inną stronę świata. Jakaś niezwykła i groźna moc biła od niego. Lewą rękę oparł na biodrze, w prawej zaś trzymał róg z drogocennego kruszcu, napełniony miodem. Na słupach podtrzymujących tramy z zasłonami wisiały szczyty i łuki, miecze i oszczepy oraz inna broń, zdobyta
153
przez wojowników i ofiarowana w darze potężnemu bogu. Opodal widać było siodło i uzdę, widome oznaki boskości.
Przed posągiem Swantewita stał kapłan w białej szacie sięgającej do stóp obutych w rzemienne sandały. Długie, jasne włosy opadały mu na ramiona, a cała postać wyrażała nabożne skupienie. Pochylił głowę, skrzyżował dłonie na piersiach i modlił się długo, bezgłośnie poruszając wargami. Potem wolnym krokiem zbliżył się do posągu i wyjął z ręki boga złotem nabijany róg. Gdy stwierdził, że od ubiegłego święta nie ubyła w nim ani jedna kropla napoju — uśmiech radości rozjaśnił jego zmęczoną długim czuwaniem twarz. Znak to był nieomylny, że rok następny również przyniesie obfite plony, a nieprzyjaciel nie napadnie na spokojne zagrody kmieci. Wylał więc kapłan stary miód pod nogi bóstwa, nalał świeżego, po czym cofnął się znowu na poprzednie miejsce i tak zaczął się modlić:
— Dzięki ci za okazaną łaskę, wielki Swantewicie! Pomnażaj plony, chroń dobytek przed zarazą, a głód i niedostatek niechaj nigdy nie zajrzą pod strzechy twego ludu...
— Dzięki ci za mądrość, wielki Swantewicie! Niech ład i prawo zawsze panują w twoich dzierżawach. Naucz ludzi wszelkich umiejętności, a książąt sprawiedliwego władania...
— Okaż swą moc, wielki Swantewicie! Niechaj nieprzyjaciel nigdy nie narusza słowiańskich grodów ni wiosek. Daj ludowi siłę i męstwo, a wróg ojczyzny niech od granic pobity odejdzie...
— Wielki, ezterykroć wielki Swantewicie!
To powiedziawszy, jednym haustem wychylił zawartość rogu, jakby przepijając do bóstwa, po czym szybko nalał świeżego miodu i włożył naczynie w rękę Swantewita.
Bóg stał zimny, nieruchomy, zapatrzony gdzieś w daleką przestrzeń, jakby obojętny na składane hołdy.
184
Zaskrzypiały otwierane wierzeje. Szmer pobiegł falą przez tłumy i zamarł natychmiast. gdy ukazała się biała postać kapłana. Stanął pośród nich i rozejrzał się wokoło, mrużąc oczy od blasku słońca.
W tej chwili podeszli do niego kupcy z Koszalina, niosąc ów kołacz ofiarny. Kazał go kapłan postawić przed sobą tak, aby go wszystek lud widział, po czym wyciągnął w górę obie dłonie i zawołał donośnym głosem:
— Witajcie nam, bracia Ranowie! Witajcie wszyscy, którzyście przybyli z dalekich stron drogami lądowymi i przez morskie otchłanie, by oddać cześć temu, który jest naszym wspólnym bogiem, i złożyć mu w dani trud waszych rąk.
— Chwała Swantewitowi, chwała! — rozległy się zewsząd liczne okrzyki.
— Całonocnym czuwaniem i modłami — ciągnął dalej kapłan — wzywaliśmy tego, którego cztery twarze we wszystkie strony świata patrzą, by zechciał objawić ludowi swoją wolę. I oto stało się zadość naszym prośbom. Czy wszyscy widzicie kołacz, który przede mną stoi?
— Widzimy!
— Życzeniem największego z Ifogów jest, abyście w przyszłym roku znowu go mogli zobaczyć. Odwrócone są od waszych krain burze i wojny, klęska nie dotknie bydła ani plonów.
Okrzyk radości wyrwał się z tysięcy piersi. Ludzie powstali z miejsc i zwrócili się twarzami w stronę świętego przybytku, wznosząc dłonie do góry na znak dziękczynienia.
I
Kiedy w ten sposób oddali hołd bóstwu — kapłan uciszył tłumy i tak jeszcze mówił:
— Skoro więc wola Swantewita wszystkim została obwieszczona, przeto wzywam was i upominam, szlachetni mężowie, byście zawsze pamiętali o oddawaniu należnej mu czci. A jako-zwyczaj odwieczny nakazuje — każdy mężczyzna i każda kobieta niech złoży po jednym pieniądzu w ofierze. Nie zapominajcie również oddawać części zdobyczy wojennych, kiedy za łaską Swantewita pokonacie nieprzyjaciół na morzu lub lądzie I
— Przyrzekamy i wierności dochowamy! — mówili ofiar-nicy, oddając poświęcone bogu dary.
Potem nastąpiły przygotowania do wróżb. Na rozkaz kapłana przybiegli słudzy świętego chramu, niosąc na rękach pęki włóczni. Zgromadzeni na placu ludzie rozsunęli się tak, że od bramy świątyni aż do skraju lasu powstał wolny, szeroki pas. Tutaj słudzy ustawili potrójny rząd włóczni, skrzyżowanych ze sobą po dwie w każdym rzędzie, wbijając je grotami w ziemię. Natomiast kapłan udał się do stajni i odmówiwszy modlitwy, wyprowadził stamtąd konia o białej jak śnieg maści, upiększonego barwnymi rzemieniami.
Przez tłumy znowu przebiegł szmer, który natychmiast umilkł, kiedy prowadzony przez kapłana koń zbliżył się do. ustawionych rzędów włóczni. Wszyscy zwrócili spojrzenia na piękne zwierzę, obserwując uważnie jego ruchy. Jeśli przestąpi włócznie najpierw prawą nogą — każde przedsięwzięcie zakończy się szczęśliwie, jeśli lewą — trzeba będzie od zamian* odstąpić. I
Potem znowu zbliżyli się do kapłana kupcy z dalekiego Koszalina.
— Długa nas czeka droga w rodzinne strony, a wśród bezmiaru wód liczne niebezpieczeństwa grożą. Niechaj potężny bóg, który widzi przyszłe losy, ustrzeże nas przed nimi i wskaże czas żeglugi, byśmy mogli szczęśliwie wrócić do domów.
156
Kapłan skinął głową.
— Stanie się, o co prosicie! — odpowiedział i powiódł konia na ustawione włócznie. Trzykrotnie biały rumak przekroczył rzędy, za każdym razem rozpoczynając prawą nogą.
Twarze pielgrzymów promieniały radością. Odsunęli się na bok, ustępując miejsca innym.
Później jeszcze wróżono z linii kreślonych w popiele, aż wreszcie rozpoczęła się uczta pod gołym niebem. Tego dnia pobożność nakazywała folgowanie sobie we wszystkim, kto by zaś zachował wstrzemięźliwość, tego jako bezbożnika usuwano
spośród biesiadujących.
*
Następnego dnia wsiedli kupcy na swój statek i udali się w podróż powrotną do Koszalina. Jaromir, wytrawny żeglarz i przywódca wyprawy, wiódł ich bezpiecznym szlakiem, starając się nie zgubić z oczu wąskiego pasemka lądu, rysującego się na horyzoncie z prawej burty.
Podróż przebiegała pomyślnie. Minęli już widoczne z daleka zielone brzegi wysp Uznam i Wolin, zostawili za sobą szerokie ujście Odry. Jeszcze tylko jedna noc, i nad ranem zarzucą kotwicę w jamneńskiej przystani.
Zbliżał się wieczór. Niebo na zachodzie poczerniało. Ledwo widoczna mgiełka zaczęła powlekać horyzont, w górze nad okrętem ukazały się zwiewne, białe pasma.
Żeglarzy opanował niepokój. Nie pierwszy raz przecież płynęli po morzu, więc wiedzieli, że zmieniające się w oczach barwy wody i nieba zapowiadają nagłą zmianę pogody. Istotnie — morze ciemniało z każdą chwilą, stawało się granatowe, niemal czarne.
Wkrótce ostry poryw wichru zmarszczył powierzchnię wody. Rozkołysało się morze, na grzbietach rosnących fał pojawiły się białe grzywy. Statek pochylił się gwałtownie i zaraz potem zarył się dziobem w wodną górę. Naprężone liny wypełnił przejmujący świst.
/¦S
15?
— Do żagli! Zwijać! — głos Jaromira mocował się z łopotem szarpanego wichrem płótna.
Nadaremnie usiłowano wykonać rozkaz. Kilka żagłi oderwało się od rei i powiewało teraz w powietrzu jak bezużyteczne strzępy. Niebezpieczeństwo wzrastało z każdą chwilą.
— Ściąć maszt! — krzyknął Jaromir, widząc, że pierwszy silniejszy poryw wichru może wywrócić borykającą się z żywiołem łupinę.
Kto żyw, rzucił się do roboty. Czepiając się belek, chwytając lin, żeglarze piłowali twardy maszt. Ciemności powiększały grozę, przelewające się masy wodne w każdej chwili groziły im zmyciem z pokładu. Wreszcie po niesłychanych trudach podcięty maszt zwalił się z trzaskiem, a nadbiegająca fala zabrała go z sobą. Okręt stał się igraszką szalejącego morza.
Mijały godziny. Cichła burza. Kilku żeglarzy wychyliło się spod pokładu i usiłowało przebić wzrokiem czarną jak sadza przestrzeń. Nagle ktoś zawołał:
— Widzę światło!
— Gdzie? — krzyknął Jaromir.
— Z prawej burty!
— To światło na Górze Chełmskiej! Dzięki ci, Swantewicie. jesteśmy uratowani!
W tej samej chwili burza rozszalała się na nowo. Po chwili nie było już steru. Statek zaczął odpływać coraz dalej i dalejr w kierunku przeciwnym do światła.
— Jesteśmy zgubieni! — wołali żeglarze.
Rozpacz odebrała im siły i chęć do dalszej walki. Niektórzy stracili przytomność, inni z goryczą wspominali nie spełnioną wróżbę Swantewita.
Brzask powoli rozpraszał ciemności burzliwej nocy. Pozbawiona władzy łupina jakimś cudem utrzymywała się jeszcze na powierzchni. Fale niosły ją w nieznane.
Jaromir otworzył oczy i ze zdumieniem rozejrzał się. Byl w jakiejś ciepłej izbie, na łóżku, wokoło krzątali się ludzie w dziwnych ubiorach, przypominających ni to worki, ni to obszerne suknie z grubego, szorstkiego materiału.
— Gdzie jestem? — zapytał.
Jeden z krzątających się po izbie ludzi podszedł do niego. W oczach tego obcego człowieka Jaromir dostrzegł wyraz życzliwości i współczucia.
— Wśród swoich, bracie żeglarzu!
— Ale gdzie są moi towarzysze?
— Spokojnie, bracie, spokojnie! — odrzekł obcy. — Odpocznijcie teraz, boście ledwie z życiem uszli. Jeszcze się o wszystkim dowiecie.
Jaromir zamknął oczy i podobnie jak jego towarzysze zapadł w głęboki sen.
Gdy po wielu godzinach odzyskali siły, dowiedzieli się, że fale wyrzuciły rozbity statek na brzeg w pobliżu Bukowa Morskiego. Tutaj uratowali ich zakonnicy z klasztoru cyster-
sów.
Kupcy przyjęli wtedy wiarę chrześcijańską, a w podzięce za uratowanie od niechybnej śmierci, własnym kosztem wystawili kaplicę na Górze Chełmskiej pod Koszalinem.
O ZŁYCH WRÓŻKACH I CUDOWNYM ŹRÓDEŁKU
rzemykały się chyłkiem, pod osłoną nocy, na umówione miejsce. Szły pojedynczo, mijając dom za domem, i dopiero na skraju miasteczka złączyły się w jedną grupkę. Tutaj były pewne, że nikt ich nie będzie podpatrywał. Wąska dróżka, zaledwie widoczna w ciemnościach, wiodła je do samotnej chaty w polu. Każdy w Polanowie wiedział, że tu mieszka stara O drży cha, która zajmuje się wróżbami i czarami.
Rozległo się skrzypienie furtki i wreszcie wszystkie kobiety stanęły na wprost zamkniętych drzwi, ukrytych w podcieniu. Chata wyglądała jak wymarła, żaden promień światła nie przedostawał się przez szczelnie zasłonięte okna.
Jedna z przybyłych kobiet uniosła kostur w górę i trzykrotnie uderzyła nim w drewniane drzwi. Po chwili usłyszały szurgot kroków i ciche pokaszliwanie. Szczęknęła zasuwa, kobiety jedna za drugą znikły w ciemnej sieni.
160
Usiadły na ławie, skupiając się tuż pod kominem. Chusty zsunęły na ramiona — w czerwonawym blasku płonących drewien wyłaniały się z cienia pomarszczone wiekiem twarze z opadającymi na czoła pasmami siwych włosów.
Odrzycha schyliła się pod piecem. Zebrała z ziemi kilka kawałków drewna i wrzuciła je do ognia. Potem obróciła się do zebranych kobiet i powiedziała:
— Chciałam, żebyśmy uradziły, co dalej robić.
— Już tak dalej być nie może! — zaczęły mówić wszystkie na raz.
— Trzeba z tym skończyć, inaczej przepadniemy!
W izbie powstał gwar, który wkrótce przerodził się w kłótnię.
— Dość tego! — krzyknęła wreszcie Odrzycha. —- W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Skoro nie możemy poradzić same, trzeba udać się z prośbą o pomoc do tego, kto nami' rządzi i od którego wiedzę tajemną czerpiemy!
Gwar umilkł natychmiast.
— Weźcie się wszystkie za ręce, niechaj zamknie się łańcuch! — rozkazała. Sama stanęła pośrodku koła, uniosła w górę obie dłonie i wolno, słowo za słowem, zaczęła mówić zaklęcie:
— Przyjdź, władco podziemnego państwa, przyjdź, książę Ciemności, i wysłuchaj naszych próśb! Oto imieniem danej mi przez piekło władzy wzywam cię na pomoc i wołam: przyjdź, Belzebubie, i stań wśród nas!
W tej chwili czerwony płomień oświetlił wnętrze izby i w kącie obok drzwi stanęła ogromna postać, sięgająca głową aż do belek powały. Czarna opończa spływała po niej obfitymi fałdami, spod głęboko nasuniętego na głowę kaptura świeciło dwoje niesamowitych oczu.
— Oto jestem! — głos przybyłego zahuczał jak grzmot pioruna. — Któż to mnie wzywa i czego potrzebuje?
Odrzycha wysunęła się nieco do przodu i złożywszy Belzebubowi głęboki ukłon, tak zaczęła mówić:
11 Pieśń Swantibora
161
N
r
me ma
— Źle się dzieje, o panie nasz i władco! Odkąd ludzie poznali cudowną moc źródełka, które wytrysło pod Świętą Górą,
vf Poiauo"wie mve\sca dla tvr^c\\ wierny c\x sWiebnic.
to za żrócfto, \tore wiaazę moją w cień usuwa? — zapytał zdziwiony Belzebub.
— Dziwne to źródło, o panie, i moc takową posiada, której rady dać nie możemy. Kto tylko wodę z tego źródła pije, tego się żadna choroba nie ima. Nie masz więc chorych ludzi w Po-lanowie i całej okolicy. Od dawna nikt już do nas nie przychodzi i nie szuka porady, nikt nie zamawia ziół czy też innych leków. Śmieją się z naszych zaklęć i omijają nas z daleka.
Belzebub stał nieporuszony i słuchał pilnie.
— Ale to jeszcze nie wszystko — ciągnęła dalej Odrzycha,
— Ponieważ ludzie wolni od chorób i innych dolegliwości żyją, więc zmieniły się ich obyczaje. Nie przychodzą także już do nas dziewczęta, by im lubczyku zgotować i miłość chłopca zjednać. Wszyscy żyją w zgodzie i pobożności. Gdzież więc twoja władza, o panie nasz i władco? Jeśli tak dalej będzie — utracisz wszystkie dusze w tej okolicy, my zaś pomrzemy z głodu. Więc pomóż nam, wielki Belzebubie, zniszczyć to źródło dobra.
— Sprawa jest ważna — rzekł Belzebub, wysłuchawszy skargi. — Jutro zabiorę się do dzieła, wy zaś czekajcie cierpliwie.
Po tych słowach owinął się opończą i rozpłynął w powietrzu.
I
ł
Nazajutrz od samego rana przystąpił Belzebub do wykonania swych szatańskich zamiarów. Przed południem obiegł Żdżary, przyjrzał się wesołym twarzom ludzi i zszedł w dolinę, udając się do Polanowa. Nie zauważony przez nikogo przeleciał wichrem główną ulicę miasteczka i włóczył się po polach, szukając odpowiedniej okazji do wykonania swych zamysłów. Okolice Polanowa — jak okiem sięgnąć — zieleniły się świeżą
162
barwą wiosennych zasiewów. Ze szczytu Świętej Góry, gdzie stała niewielka kapliczka, dobiegał dźwięk sygnaturki, wzywający wiernych na modlitwę. Diabeł pocił się i krzywił niemiłosiernie —- jasny dźwięk wwiercał mu się w uszy, wstrząsał dreszczem od głowy aż do kopyt. Przemógł jednak ogarniający go wstręt i zbliżył się do Świętej Góry. Słyszał wyraźnie szemranie strumyka, widział łudzi, którzy schylali się nad źródełkiem i pili cudowną wodę. Tego widoku Belzebub nie mógł już znieść — w nagłym porywie wściekłości owinął się chmurą dymu i popędził nad polami.
Już chciał przelecieć nad wzgórzami Baranowskimi, by tamtędy udać się do swego podziemnego królestwa, gdy nagle na zboczu Świętej Góry ujrzał małego chłopczyka, który pasał dwie owieczki i jedną kozę. Nie namyślając się długo wskoczył w skórę kozy tak gwałtownie, że biedne zwierzę upadło na ziemię i przez dłuższą chwilę leżało nieruchomo.
A potem zaczęło się niesamowite widowisko: koza zerwała się z ziemi w dzikich podskokach i tocząc się przez łeb, spadała ze zbocza góry. Za sobą wlokła urwany postronek. Przerażony chłopiec biegł za nią bezradny. Nie wiedział, jak poskromić zwierzę.
Na szczęście przechodzili właśnie drogą dwaj mężczyźni. Widząc zapłakanego chłopca, natychmiast pospieszyli mu z pomocą. Jeden z nich zastąpił kozie drogę i chwycił ją za rogi, drugi natomiast przytrzymał za powróz u szyi. Wtedy koza potrząsnęła łbem i w oszalałych susach pobiegła ulicą miasteczka, wlokąc za sobą niefortunnych pogromców. Ludzie wybiegli z domów i pokładali się ze śmiechu, widząc, jak małe zwierzę ciągnie za sobą dwóch rosłych mężczyzn. Wreszcie jednemu z nich udało się wyrwać z opresji, drugiego natomiast koza zawlokła do własnej obory. Tam stanęła przy żłobie i zaczęła beczeć tak głośno, że zbiegło się pół miasteczka.
Nikt jednak nie umiał sobie poradzić ze zwariowaną kozą,
ii*
163
która to kładła się na grzbiecie, to stawała w żłobie wszystkimi czterema nogami, a przy tym tak niesamowicie przewracała oczyma, że ludziom ciarki po grzbiecie chodziły. Wreszcie wszyscy orzekłi, że to nic innego, tylko sprawka nieczystych sił, i postanowili sprowadzić na miejsce znachorkę.
— Idźcie po starą Odrzychę — mówili — ona na pewno znajdzie jaką radę.
Kiedy Odrzycha przybyła na miejsce, zrozumiała od razu, że to sam Belzebub ukrył się w skórze zwierzęcia.
— Wyjdźcie wszyscy z obory — powiedziała. — Muszę na jakiś czas zostać przy kozie sama.
Wynieśli się wszyscy bez sprzeciwu i cierpliwie czekali pod wrotami. Tymczasem Odrzycha przy pomocy tajemnych sposobów porozumiała się z Belzebubem, a kiedy wyszła z obory, wiedziała już, co ma czynić.
— Widzę tylko jedną radę — rzekła do stojących wokoło ludzi. — Trzeba zaprowadzić kozę do źródełka pod Świętą Górę. Woda, która uzdrawia ludzi, pomoże również zwierzęciu.
Nie czekając na nikogo, sama wzięła kozę na powróz i bez oporu zaprowadziła ją do źródełka. Tłum ludzi przyszedł za nią, ciekawy, co się stanie. Tymczasem zwierzę rozkraczyło się nad strumykiem i zaczęło pić wodę tak zachłannie, że przerażeni ludzie pouciekali jeden za drugim.
Koza piła bez przerwy. Tułów jej pęczniał, a w strumyku ubywało wody. Płynął teraz cieniutką niteczką, aż wreszcie zostało tylko kilka kropel. I te jednak jkoza zlizała swym szorstkim językiem.
Wtedy rozległ się potężny huk. Ci, którzy pozostali do końca, z przerażeniem upadli na ziemię. Nad pustym korytem strumyka, gdzie jeszcze przed chwilą stała koza, uniosła się chmura cuchnącego siarką dymu i rozległ się szyderczy śmiech. Gdy potem wiatr rozwiał chmurę, ludzie znaleźli rozciągniętą na ziemi skórę kozy i jej zwęglone zwłoki. Obok był zupełnie
164
wyraźny odcisk kopyta: z tego właśnie miejsca Zły uleciał w powietrze.
Polanów i okolice znowu nawiedziły choroby, a złe wiedźmy radośnie uprawiały swój diabelski proceder.
LESTEK NA KRÓLEWSKIM DWORZE
na roje gwiazd
iedy nad Sławnem zapadła noc, Lestek rozciągnął na ziemi swój pasterski kożuch i ułożył się na nim wygodnie. Szeroko otwartymi oczyma patrzył w górę szukał wśród nich tej jednej, szczęśliwej. Owce leżały spokojnie w swym ogrodzeniu i nie sprawiały kłopotu czuwającemu pasterzowi. Mały kudłaty piesek spał obok, zwinięty w kłębek.
W gruncie rzeczy nie miał Lestek powodów do narzekania. Lato było pogodne, gospodarz ufał mu i rzadko kiedy na pastwisko zaglądał, karmił nie najgorzej i dach nad głową zapewnił — czegóż więc jeszcze żądać? Pewnie, przydałoby się mieć odświętne ubranie i buty porządne na zabawę, ale skąd na to wziąć? Może jesienią, kiedy zakończą się letnie wypasy. Wtedy owce wrócą pod dach, a gospodarz obliczy, ile to Lestek przez ten czas zarobił.
Nagle pies podniósł głowę i zaczął węszyć. Lestek siadł na posłaniu i rozejrzał się wokoło.
i i
166
— No, ruszamy w obchód! — rzekł do czworonożnego pomocnika. Pies zerwał się natychmiast i merdając z radości ogonem, krążył w pobliżu swego pana.
Byli już chyba w połowie drogi, gdy wtem gdzieś niedaleko rozległo się krótkie, urywane szczekanie. Lestek przyspieszył kroku, niepokój psa wskazywał bowiem wyraźnie, że ktoś obcy zbliża się do trzody.
— Kto to może być? — pomyślał chłopak, gdy w pewnej chwili ujrzał przed sobą wysokiego, mocno zbudowanego mężczyznę. Odblask księżyca spływał po jego długiej, płomienno-rudej brodzie, całą postać okrywał płaszcz czerwonej barwy.
Stali naprzeciw siebie. Obcy powolnym ruchem uniósł w górę prawą rękę i wyjął fajkę z ust. Potem dmuchnął strugą dymu, a następnie obrócił się do tyłu i cicho gwizdnął. W tej samej chwili stanęło przy nim pięć wielkich czarnych psów o oczach błyszczących jak rozżarzone węgle. Z nozdrzy sypały im się snopy iskier. Przerażonemu chłopcu wydawało się, że oto nadeszła ostatnia godzina jego życia.
Lecz człowiek w czerwonej szacie nie zdradzał względem Lestka żadnych wrogich zamiarów. Przez dłuższą chwilę przyglądał się młodemu pasterzowi jakby trochę ubawiony jego strachem, aż wreszcie rzekł:
— Nie lękaj się, chłopcze! Żadna krzywda nie spotka cię z mej strony.
Głos przybysza brzmiał łagodnie i chłopak się uspokoił.
— Chciałbym z tobą porozmawiać — ciągnął dalej Rudobrody. — Czy nie ma tu w pobliżu nikogo więcej?
— Nie. Sam jeden pilnuję trzody.
— Więc...?
— Służę wam, panie — zgodził się Leatek — ale zechciejcie wprzód przytrzymać psy.
Tajemniczy człowiek uśmiechnął się lekko i skinął ręką. Natychmiast pięć czarnych psów ułożyło się posłusznie u jego nóg.
167
— Potrzebna mi jest twoja pomoc. Jeśli się na nią zgodzisz, otrzymasz sowitą nagrodę. Jeśli odmówisz, poszukam innego.
Lestek zdziwił się bardzo. Czego mógłby od niego żądać ów nieznajomy? Równocześnie jednak odczuł nagle jakiś niewytłumaczony przypływ zaufania do tego czerwono odzianego człowieka. Toteż odpowiedział:
— Chętnie ci, panie, dopomogę, jeśli tylko potrafię.
— Doskonale! — rzekł na to Rudobrody. — Wobec tego przygotuj się do podróży. Tej jeszcze nocy odwiedzimy siedzibę królewską w Anglii, gdzie pomożesz mi otworzyć pewne drzwi.
Lestek słuchał z niedowierzaniem tych dziwnych słów i zastanawiał się, czy obcy przypadkiem nie kpi z niego.
— Do Anglii...?! — zawołał. — Ależ to gdzieś na końcu świata! To przecież niemożliwe!
Ale Rudobrody mówił całkiem poważnie.
— Dla mnie niemożliwe? Bądź pewien, że do rana będziemy już tutaj z powrotem.
— No tak, ale owce — martwił się jeszcze Lestek. — Co będzie, jeśli gospodarz dowie się o tym? A niech tylko która owca zginie, na pewno wyrzuci mnie ze służby.
Człowiek w czerwonym płaszczu pokiwał głową.
— Oj, chłopcze, chłopcze! — zawołał. — Czyż nie masz swego psa, a ja aż pięciu takich strażników? Przypilnują!
Resztki oporu zostały przełamane — Lestek zgodził się na wszystko. Rudobrody rozstawił swe jpsy po wszystkich rogach ogrodzenia, natomiast piesek owczarza miał pilnować samego wejścia. W ten sposób trzoda była zabezpieczona przed rozproszeniem.
Teraz Rudobrody podszedł do chłopca i podając mu dużą, białą chustę, rzekł:
•— Zawiąż sobie szczelnie oczy i uszy. Lepiej będzie dla ciebie, jeśli jak najmniej zobaczysz i usłyszysz.
168
Chłopiec uczynił, jak mu rozkazano. Potem Rudobrody zarzucił go sobie na płacy jak worek ze zbożem.
— Trzymaj się mocno! — krzyknął tylko i w tej samej chwili Lestek uczuł wyraźnie, że lecą obaj w powietrzu.
Pędzili długo. Lestek stracił zupełnie rachubę czasu. Mimo zawiązanych uszu słyszał wyraźnie świst powietrza. Szybki lot zapierał oddech w piersiach, policzki stężały od zimna.
Nie wiadomo, jak długo to wszystko trwało. Wreszcie zatrzymali się, chłopiec znowu poczuł ziemię pod stopami. Odwiązał chustę z oczu i z wielką ciekawością zaczął rozglądać się wokoło. Znajdowali się przed jakąś wysoką, kutą w żelazie bramą, za którą w blasku księżyca widoczna była szeroka, wysadzana po obu stronach drzewami aleja, prowadząca do wspaniałego pałacu. Lestek przyglądał się urzeczony, albowiem po raz pierwszy w życiu widział podobnie piękny budynek. Kiedy się już dość napatrzył, Rudobrody trącił go w ramię.
— Otwórz mi tę bramę! — rzekł cicho, podając chłopcu klucz.
Zgrzytnął zamek, brama z lekkim skrzypieniem uchyliła się, droga w głąb parku stała otworem.
Szli dość prędko żwirowaną aleją do samych drzwi pałacu. Rudobrody pchnął je ręką: były otwarte. Przez odsłonięte okna zaglądał księżyc i oświetlał wnętrze jakiejś obszernej komnaty.
— Chodź ze mną i nie odzywaj się ani słowem — szepnął. Lestek szedł za nim krok w krok, jak najciszej. W głębi pod
ścianą stała bogato rzeźbiona szafa, zamknięta metalową zasuwą w kształcie krzyża.
— Odsuń ten krzyż i otwórz drzwi szafy! — rzekł Rudobrody. Lestek spojrzał na niego zdziwiony.
— Uczyń, o co cię proszę! — powtórzył z naciskiem. — Ja tego sam uczynić nie mogę.
Wydało się to owczarzowi dziwne, lecz nie zastanawiał się
169
wiele. Ostatecznie przyrzekł obcemu pomoc, więc musi dotrzymać słowa. Toteż wykonał i to polecenie.
— A teraz wyjdź z komnaty i czekaj, aż cię wezwę — rozkazał.
Po jakimś czasie usłyszał znowu głos Rudobrodego, przyzywający go do siebie. Lestek wszedł więc z powrotem, zamknął drzwi szafy metalowym krzyżem i obaj opuścili pałac. Na chwilę jeszcze zatrzymali się przy bramie — Lestek przekręcił klucz w zamku i oddał go Rudobrodemu. Potem zawiązał sobie oczy i uszy, jak poprzednio. Rozpoczął się łot powrotny.
Zanim świt obielił wzgórza, Lestek był już znowu przy swych owieczkach. Nie brakowało ani jednej, a psy czuwały wokół ogrodzenia. Rudobrody uśmiechnął się przyjaźnie i poklepał chłopca po ramieniu.
-— Jesteś dzielnym młodzieńcem — rzekł do niego. — Oddałeś mi wielką przysługę, za którą należy ci się obiecana nagroda. Otrzymasz tyle złota, ile tylko zmieści twoja czapka.
Ukrył ręce pod płaszczem i po chwili wyciągnął stamtąd pełne garście złotych monet. Wsypał je do podstawionej czapki, aż utworzył się nad nią błyszczący stożek.
— To wszystko dla ciebie za to, że mi pomogłeś — mówił Rudobrody do osłupiałego z podziwu Lestka. — Pamiętaj jednak, żebyś nikomu nie opowiedział o wydarzeniach dzisiejszej nocy, bo wtedy wszystko stracisz.
To rzekłszy zniknął wraz ze swymi pięcioma psami.
\
Odmieniło się teraz życie ubogiego pasterza. Ubrał się dostatnio, wyglądał w dzień świąteczny jak syn bogatego gospodarza. Zaczął bywać na zabawach. Dziewczęta, na które dawniej z daleka tylko mógł popatrzeć, teraz same ubiegały się o jego względy.
Zdobyte w tak niezwykły sposób pieniądze nie zawróciły jednak w głowie rozsądnemu chłopakowi. Lestek ukrył je głę-
170
boko na dnie swego kuferka i pozostawał nadał na służbie u gospodarza.
Ale nagła poprawa w życiu Lestka zwróciła uwagę zarówno jego rówieśników, jak i bogatych gospodarzy. Szczególnie jednak kobiety interesowały się przyczyną niespodziewanej zamożności pastucha.
— Patrzcie no, patrzcie, Lestek w nowym kapeluszu! — zaczepiły go którejś niedzieli, gdy przechodził wiejską drogą. — Powiedz no, skąd ty na to wszystko bierzesz? Może jakie skarby znalazłeś?
Lestek śmiał się tylko z uszczypliwych pytań i nie zamierzał nikomu zdradzić tajemnicy, pamiętał bowiem o zakazie Rudobrodego.
— Gdzie tam! — odpowiadał najczęściej. — Po -prostu oszczędzałem przez dłuższy czas i teraz mogę sobie to i owo sprawić.
Zapewnienia chłopaka nikogo nie przekonały, a ciekawość kobieca jeszcze bardziej wzrosła. Za wszelką cenę chciały się dowiedzieć o źródłach jego dobrobytu i pilnowały każdej nadarzającej się okazji.
Pewnego niedzielnego popołudnia wybierał się Lestek na zabawę do sąsiedniej wioski. Spieszył się bardzo, bo już było późno, i przez roztargnienie zostawił klucz w zamku swego kuferka. Nie oglądając się wybiegł z komory.
— No, teraz nareszcie dowiem się prawdy! — szepnęła do siebie gospodyni, która przez cały czas podpatrywała chłopca.
Stała w oknie tak długo, póki nie znikł jej z oczu na zakręcie drogi. Wtedy natychmiast pobiegła do Lestkowej izdebki i zabrała się do przeszukiwania jego kuferka. Gorączkowo przewracała koszule, skarpety, odrzuciła na bok nową zimową kurtkę, aż wreszcie na samym dnie... tak! O to właśnie chodziło złej i ciekawej kobiecie! W rękach trzymała pokaźnych rozmiarów mieszek, w którym brzęczały złote pieniądze. Ważyła go w dłoniach, a oczy jej błyszczały z chciwości.
171
— Tyle złota... tyle złota...! — cedziła przez zaciśnięte zęby. — Skąd on to ma? Gdzie zdobył tyle pieniędzy?
Zawołała męża. Oboje długo zastanawiali się i rozważali, jak postąpić należy. Nie mogło im się w głowie pomieścić, ażeby zwykły pastuch był zamożniejszy od swego chlebodawcy.
— Wiem już, co zrobię! — rzekł w końcu gospodarz. — Na pewno, niegodziwiec, zdobył ten skarb nieuczciwą drogą. Wobec tego zabierzemy mu połowę tych pieniędzy. Jeśli nawet spostrzeże brak, nie będzie mógł nas oskarżyć w obawie o własną skórę.
Jeden złoty pieniądz wypadł złodziejom z rąk i potoczył się na dno kuferka.
Kiedy Lestek zauważył swą szkodę, bardzo się zasmucił. Domyślił się od razu, czyja to sprawka, lecz nie mógł z nikim podzielić się swym zmartwieniem. Jakże tu oskarżać własnych chlebodawców? Przecież nie chwycił ich na gorącym uczynku, a gdyby nie zdołał udowodnić im winy — mógłby wówczas stracić pracę i ponieść jeszcze surową karę.
Nie wspominał więc Lestek nikomu o swojej krzywdzie i jak gdyby nic się nie stało, wyszedł na cały tydzień z owcami na pastwisko.
Była piękna, księżycowa noc. Siedział na kożuchu i rozmyślał nad tym, jak by tu odzyskać ukradzione pieniądze.
Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się obok niego Rudobrody ze swymi pięcioma psami. Lestek zerwał się z ziemi i powitał go serdecznie.
— Wiem, co cię spotkało — rzekł Rudobrody, uprzedzając zwierzenia chłopaka. — Czy nie domyślasz się, kto ci tę krzywdę wyrządził?
— Jestem przekonany, że to...
— Twój gospodarz?
172
I
— Prędzej chyba gospodyni. Nie jeden raz nagabywała mnie, skąd mam pieniądze na nowe odzienie.
— Mylisz się, chociaż niezupełnie. — Znalazła gospodyni, ukradł gospodarz. Ale nie martw się, już go za to ukarałem. Wczoraj właśnie strąciłem go z belki, kiedy był w stodole, i teraz leży w domu ze złamaną nogą. Abyś znów nie poniósł szkody, dam ci dziś trzykrotnie więcej pieniędzy niż za pierwszym razem. Porzuć jednak niewdzięczną służbę i zajmij się własnym gospodarstwem.
To powiedziawszy, wręczył młodemu pasterzowi ciężki mieszek i znikł podobnie jak poprzednim razem.
Usłuchał Lestek rady tajemniczego przyjaciela. Podziękował gospodarzom za służbę, zabrał swoje rzeczy i wyniósł się do Kląpczewa, w świdwińskie strony. Tam kupił piękne gospodarstwo, liczną trzodę owiec i żył spokojnie, otoczony powszechnym szacunkiem.
Jl
JAK KASZUBA SZYMANEK POBIŁ DIABŁA
słowińskiej krainie dziwów pełno i czarów. Może to sprawia zawodzący po nocach wiatr, który tłucze się i błąka nad bagnistą przestrzenią hen daleko aż po dymy Pobłocia i Główczyc? A może to nikt inny, tylko sam Zły wychodzi nocną porą ze zdradliwych topieli, włóczy się po oparzeliskach, straszy przechodzących drogą łudzi i szuka dla siebie ofiary?
Zły umie się przedzierzgnąć w każdą postać, czatuje w przydrożnych zaroślach, i biada śmiałkowi, który go napotka. Wówczas będzie kusił lub straszył tak długo, póki nieszczęśnika w bagno nie wciągnie. Chyba że ów człowiek będzie miai tyle szczęścia, co Kaszuba Szymanek z okolic Izbicy.
Tuż nad brzegiem jeziora Łeba, gdzie ląd tworzy niewielką wśród moczarów wyspę, widać drewniane, kryte zmurszałą słomą checze Izbicy. W tej właśnie wsi stała przed wielu laty sławna w całej okolicy karczma, zwana nie wiadomo dlaczego — „Pod złotą gęsią". Ponoć pierwszy jej właściciel miał w domu gęś, która pewnego razu zniosła złote jajo. Któż zresztą wie, jak z tym naprawdę było.
174
W piwnicy u starego Mateusza zawsze stały beczułki mocnego piwa, a nieraz i coś innego. Przychodzili tedy do niego gospodarcze miejscowi i z pobliskich wiosek, by przy kufelku odpocząć, o swoich sprawach pogadać, interesy załatwić.
Pewnego wieczoru pili tak tęgo, że aż się ze łbów kurzyło. Był z nimi i Szymanek — chłop na schwał, jeszcze nie stary, chociaż spod zsuniętej na tył głowy czapki wymykały się kosmyki mocno przerzedzonych włosów. Niezbyt go poważano, należał bowiem do biedniejszych gospodarzy i mieszkał osobno w małej chatce za lasem. Był już mocno pijany i spoglądał mętnym wzrokiem na siedzących współtowarzyszy. Raz po raz wymachiwał bezładnie rękami, jakby się od much opędzał, i plótł coś pod nosem, ale go nikt nie słuchał. Zgniewała go ta obojętność, więc huknął pięścią w stół, aż kufle podskoczyły, nasunął czapkę na oczy i zabrawszy pod pachę swój kij z szakła-kowego pędu, kopnął nogą drzwi karczmy. Za plecami usłyszał jeszcze śmiech, po czym ogarnęły go cisza i ciemność. Kilka razy zatoczył się i ledwie nie upadł w rozpaćkane błoto. Westchnął głęboko, obrócił się w stronę błyskających światłem okien, patrzał chwilę i medytował, czy nie zawrócić do cie-płej izby.
— Ech tam — mruknął wreszcie — nic mi po nich!! Co się będę pchał między tych bogaczy. Nawet gadać ze mną nie chcą! — I poszedł Kaszuba Szymanek do domu przez las błotnistą drogą, bacząc pilnie, by iść wciąż prosto przed siebie.
W końcu znużenie całkowi-cie owładnęło biednym chłopem. Jego krok stawał się coraz
§
I
Wik
M
-cięższy i byłby może utknął nosem w błocie, gdyby nie to, że niezbyt daleko przed sobą zobaczył na ziemi coś świecącego, jakby ogień.
Zbliżył się więc do owego ogniska, a oszołomiony sporą ilością wypitego trunku nie zauważył, że to nie był żaden ogień, lecz grudki czystego złota, jaśniejące żółtym blaskiem.
Szymanek rad, że może się nieco ogrzać, wetknął swój kij w środek i rozgarnął błyszczące grudki, aby z nich jeszcze więcej żaru wydobyć. Następnie położył się obok, schował głowę w podniesiony kołnierz i po chwili rozległo się na drodze jego głośne chrapanie.
Spał nie wiadomo jak długo. A kiedy obudził się, usłyszał jakieś pomrukiwania, przechodzące chwilami w krótki, zduszony ryk. Rozejrzał się więc dokoła i wtedy zobaczył w pobliżu rosłego buhaja. Zwierzę pochyliło do ziemi swój rogaty łeb i tłukąc racicami w błoto, krążyło w niebezpiecznej odległości.
W Kaszubę Szymanka wstąpił nagle duch jakiejś niezwykłej odwagi. Nie namyślając się ani chwili, wyrwał z ziemi kij i rzucił się na buhaja.
— A có\dziesŁ t^ ^teci! — vtrrasna$. xva. cał^ ^»&« Buhaj zatrzymał się zdziwiony, ale po chwili znowu krążył wokół.
— Podejdź no tylko, czarny diable! — nie przestawał mu Szymanek wymyślać. — Jak cię przez łeb zdzielę, to ci ślepia zgasną!
Próżno buhaj usiłował zastraszyć odważnego Kaszubę. Chłop wywijał kijem jak się patrzy i ani myślał ustąpić.
Walka trwała tak długo, póki nie minęła godzina duchów. Wówczas buhaj zniknął. Szymanek rzucił mu jeszcze kilka
się do snu przy rzekomym ognisku.
Tak doczekał ranka. Zziębnięty do szpiku kości, podniósł się wreszcie z ziemi i ziewnął kilkakrotnie. Najpierw spojrzał
1
176
na zabłocone odzienie, potem wokół siebie i nie mógł pojąć, co się z nim działo. Oprzytomniał jednak natychmiast, kiedy rzucił okiem pod nogi i zobaczył grudkę czystego złota. Zrozumiał, że stoczył walkę z samym Złym, który przybrał postać buhaja. Ze strachem rozejrzał się wokoło, ale wszędzie było pusto i cicho. Tedy, nie namyślając się długo, naładował kieszenie złotem, resztę włożył w czapkę i pogwizdując z radości, poszedł do domu. Odtąd stał się bogatym gospodarzem i nie jeden raz fundował innym piwo w gospodzie „Pod złotą gęsią4".
i2
TRZEJ ŁEBIANIE U NIEBIESKICH BRAM
ędrowali trzej łe-bianie Mleczną Drogą do wrót Nie-
bieskiego Grodu. Mizga, Sendek i Miłobrat, którego za życia Kosym nazywano, jako że od dzieciństwa jednym okiem w bok spoglądał. Otaczała ich jasność chłodna i przenikliwa, w której zahartowani na morzu rybacy czuli się dziwnie nieswojo i z obawą rozglądali się na wszystkie strony.
— Mizga...
— Co?
— Daleko jeszcze?
— Bo ja wiem.
— Mizga, jak myślisz, przyjmą nas do nieba?
— Bo ja wiem.
— Może tam o wszystkim wiedzą?
— Cichaj, głupi! Jeszcze kto usłyszy!
Znowu obejrzeli się wokoło. Zgromiony Sendek ucichł i tylko szczelniej zapiął kapotę pod szyją, bo mu się zimno zrobiło.
Wkrótce oczom trzech przyjaciół ukazała się złocista brama. Stanęli obok siebie, zdjęli z głów rybackie kaptury i obciągnęli kapoty, żeby się jak najlepiej pokazać. Zastukali w złotą bramę tak donośnie, że aż się echo po całej niebieskiej krainie rozniosło.
Podniósł się ze stołka siwobrody klucznik, który akurat w tym czasie ucinał sobie drzemkę. Przetarł dłońmi zaspane oczy i gniewnie zmarszczył brwi.
— Cóż to za gwałt słyszę pod bramą? — mruknął niezadowolony.
Zadźwięczały klucze u pasa świętago Strażnika, uchyliły się nieco złote wierzeje.
— Cóżeście za jedni? — zapytał, widząc przed sobą trzech chłopów prostych i mocnych jak sosnowe maszty.
— My z Łeby, święty Piotrze — rzekł Mizga, wysuwając się do przodu. — Bardzo prosimy, puść nas do nieba!
Ale święty Piotr nie kwapił się bynajmniej z przyjęciem nowych duszyczek. Jakiś czas przyglądał się bacznie spalonym
179
przez słońce i wichry twarzom, w których nie dostrzegał śladu pokory. Wreszcie — jakby sobie coś przypomniał — stuknął dłonią w czoło i zawołał:
— Znam ja was przecież, nicponie! Miast uczciwie pracować jak inni rybacy, wyście za życia tylko pili, kłócili się i grali w karty. Nawet nie mogę waszej prośby przedstawić Najwyższemu, boście jeszcze do tego wszystkiego odzierali z mienia rozbitków morskich. Szukajcie więc dla siebie innego miejsca w wieczności!
To mówiąc zamknął im bramę przed nosem i podrepta! do opuszczonego niedawno stołka.
Jednakże trzej łebianie nie przestraszyli się zbytnio gderaniem świętego. Spojrzeli tylko po sobie, mrugnęli i naraz podnieśli tak głośny lament, że postawili na nogi całe niebo, Liczne zastępy aniołów zbiegły się pod bramę i słysząc, co się dzieje, prosiły świętego Piotra, by się ulitował nad biednymi rybakami.
Długo opierał się klucznik anielskim prośbom, aż wreszcie uległ i uchylił bramy niebios.
— Puść nas do nieba, święty Piotrze! — wznieśli łebianie jeszcze głośniejszy lament. — Zobaczysz, że wszystkim będzie z nami dobrze. Potrafimy rozweselić i zabawić każdego z niebiańskich duchów.
Zza pleców Mizgi wystąpił Miłobrat, zwany Kosym. Najpierw wywracał oczyma na wszystkie strony, a potem przytknął do ust obie dłonie i naśladował głosy różnych ptaków. Wyglądał przy tym tak pociesznie, że Jvszyscy zanosili się od śmiechu. Świętemu Piotrowi zdumienie odebrało mowę, po raz pierwszy bowiem miał do czynienia z tak osobliwymi duchami. Wreszcie machnął ręką i rzekł:
— A niechże was nie znam! Wchodźcie już nareszcie i dajcie mi spokój, bo się tu zaraz całe niebo zbiegnie!
Trzej łebianie podskoczyli z radości i natychmiast zniknęli w świetlistej przestrzeni.
180
W ciągu pierwszych dni zachowywali się całkiem spokojnie. Spacerowali po niebiańskich polach, zachwycali się pięknem obłoków, słuchali anielskich chórów i spoglądali z daleka w jaśniejące promiennym światłem oblicze Stwórcy. Z wolna w ich twardych sercach zaczęła się pojawiać jakaś rzewność, dobroć i inne nie znane dawniej uczucia.
Ale po pewnym czasie to spokojne życie zaczęło ich nudzić. Obrzydły im anielskie pienia, spowszedniały piękne barwy, a od wszechwidzącego oblicza Boga Ojca woleli się trzymać z daleka, żeby się zanadto nie przypominać. Toteż włóczyli się przeważnie po niebiańskich peryferiach, szukając jakiegoś odosobnionego miejsca, gdzie mogliby sobie przypomnieć ziemskie czasy. W końcu po dłuższych poszukiwaniach odkryli położony na uboczu zakamarek, do którego żaden z aniołów nie zaglądał. Spotykali się tam coraz częściej, aż wreszcie zadomowili się na stałe. Mizga wyciągnął z kieszeni zapomnianą butelkę żytniówki, Sendek zaś talię kart, która przypadkiem ocalała i towarzyszyła mu w ostatniej wędrówce. Nie trzeba było żadnej zachęty. Wszyscy trzej pociągali z butelki, tłukli kartami i przeklinali. Najpierw cicho, powściągliwie, potem już śmiało, na cały głos.
Któregoś dnia przechodził w pobliżu święty Piotr. Usłyszał soczyste przekleństwa i zatrzymał się zdumiony. Ukryci za chmurką łebianie nie spostrzegli świętego Strażnika i pozwalali sobie, ile wlezie.
Kiedy święty Piotr zobaczył, co się dzieje, najpierw załamał ręce z rozpaczy, a potem rozgniewał się bardzo.
— Co wy tu wyprawiacie! — zawołał. — Puściłem was do nieba nie po to, żebyście tutaj swe ziemskie zwyczaje wprowadzali. Dosyć tego, rozumiecie? Gorszycie mi całe niebo!
Ale trzej kompani mieli już dobrze w czubach i nic sobie nie robili z ostrych słów świętego.
— Nnnnie przeszkadzaj nam, śśśświęty Piotrze — bełkotał
181
Kosy — i oooodczep się od nas! Mmmmamy teraz coś innego do roboty, niż słuchanie twego gderania.
Święty Strażnik poczerwieniał z gniewu, słysząc te bluźnier-stwa. — Chwycił w rękę klucze i już chciał nimi zdzielić po głowach niepoprawnych łebian, lecz przestraszył się ich groźnych spojrzeń i zaciśniętych pięści. Wolał tedy ustąpić im z drogi.
Popsuło się wszystko w niebiańskiej krainie.
Siedział Piotr pod bramą. Podparł rękami skołataną głowę i zgasłym wzrokiem zapatrzył się gdzieś daleko. Miał teraz zmartwień co niemiara. Łebianie robili, co chcieli, i wszystkie duchy musiały przed nimi uciekać.
Wtem ktoś zapukał do wrót. Święty Piotr uchylił je i ujrzał przed sobą jakiegoś rybaka w pokornej postawie.
— Skąd przybywasz? — zapytał.
— Z Łeby, święty Piotrze.
W starego klucznika jakby grom uderzył.
— Uciekaj mi stąd natychmiast! Już trzech twych rodaków mamy tutaj w niebie, i więcej, jako żywo, nie chcemy!
Przybysz wysłuchał cierpliwie słów świętego klucznika, a kiedy staruszek zakaszlał się w gniewie i przerwał potok słów, rzekł do niego spokojnie:
— Jeśli chcesz się ich pozbyć, mogę ci to ułatwić.
— Naprawdę? — zawołał Piotr z nadzieją w głosie.
— Mam na nich sposób niezawodny, wpierw jednak muszę wejść do nieba. '
— O, co to, to nie! — zastrzegł się święty.
— Jednakże — nalegał przybysz — musisz mi pozwolić wejść, gdyż inaczej nic nie zrobię.
— Dobrze więc — rzekł — puszczę cię do nieba. Jeśli uda ci się wyprowadzić tych opryszków, dam ci najlepsze miejsce w pobliżu Pana Boga.
Łebianin wszedł przez bramę i stanął pośrodku niebieskich
182
pól. Przyłożył dłonie do ust i zaczął obracać się na wszystkie strony, wołając głośno:
— Okręt na brzegu! Okręt na brzegu!
Usłyszeli wołanie trzej zajęci grą kompani. Zerwali się z miejsc, rzucili karty i wybiegli z zakamarka jak oparzeni.
— Gdzie, gdzie? — pytali rozglądając się. Ale nic nie było widać.
Pobiegli pod bramę i tutaj ujrzeli rybaka z Łeby.
— Gdzie okręt, gdzie? — pytali, szarpiąc go za ramię.
— Tam! — odpowiedział rybak, wskazując ręką za bramę. Rzucili się naprzód bez oglądania za siebie. Skorzystał z tej
okazji święty Piotr i natychmiast zamknął za nimi złote wie-rzeje. A ponieważ wiedział już, do czego niepoprawni łebianie są zdolni, przeto na wszelki wypadek podparł jeszcze bramę od wewnątrz.
— Już teraz nie dadzą rady! — rzekł, sapiąc z wysiłku. Spostrzegli trzej kompani, że wyprowadzono ich w pole.
Próżno kołatali do niebieskich wrót, przyrzekali poprawę i wznosili głośny lament. Święty Piotr był nieczuły i na ich prośby, i na przekleństwa. Z opuszczonymi głowami tedy powędrowali tam, gdzie na nich już czekano.
i ' i
O ZAKLĘTEJ KSIĘŻNICZCE
dawnych, bardzo dawnych czasach wznosił się na Kaszubach bogaty rycerski zamek. Bór go otaczał gęsty
nieprzebyty, mury potężne i baszty wysokie. Komnaty w zamku były pięknie malowane, a w nich sprzęty rzeźbione, na dębowych stołach białe jak śnieg obrusy, srebrne misy i puchary ze szczerego złota, miód przedni i piwa co niemiara. Co dzień uczty i zabawy napełniały go wesołym gwarem, co dzień w okolicznych borach rozbrzmiewał głos myśliwskiego rogu. Sam książę częstym gościem tutaj bywał.
Nad zamkiem wisiało jednak przekleństwo i ludzka krzywda. Właściciel, człowiek zły i chciwy, gnębił swych poddanych bez litości. Płakali chłopi gorzko, gdy przyszło im dzień w dzień na pańskich gruntach pracować i checze swoje mizerne i dzieci zaniedbać. A kto nie tnógł z powinności się wywiązać, tego zakuwano w żelaza i wtrącano do zamkowych lochów. Przeklinały złego pana kobiety pozbawione mężów, przeklinały dzieci pozbawione ojców. Chłopi zaciskali pięści, Gdzież jednak sprawiedliwości szukać mieli? Przecie za książęcym przyzwoleniem to wszystko się działo. Zanosili tedy modły do niebios.
I oto pewnego dnia na okrutnego pana spadła straszna kara.
184
Przyniósł ją wiatr gorący, co iot jaskółek do ziemi przygina i ludziom ochłody nie daje. Przyniósł ją w samo południe i jakby czarną płachtą okrył nagle błękit pogodnego nieba. Gdzieś blisko uderzył piorun, huk targnął powietrzem, a potem ogniste warkocze opasały ziemię z jednego krańca na drugi. Zdawało się, że nadchodzi koniec świata.
Trwoga ogarnęła wszystkich ludzi. Porzucili pracę w polu, wyprzęgli woły z pługów i uciekli z pola. Kryjąc się po che-czach, patrzyli, co się dzieje. A działy się rzeczy dziwne: żaden piorun nie uderzał w zagrody chłopskie. Wszystkie, jakby ręką kierowane, biły w zamek okrutnego pana. Wkrótce rozpostarła się nad nim krwawa łuna, a z okien wypełzły ogniste języki. Poprzez grzmoty biegły stamtąd wołania o ratunek.
Pospieszyli więc chłopi na pomoc, bo byli to ludzie dobrzy i w chwili nieszczęścia zapomnieli o własnych krzywdach. Nim jednak zdążyli tam dobiec, w niebo wystrzeliły snopy iskier i wśród ogłuszającego huku cały zamek zapadł się pod ziemię,
Minęło wiele, wiele lat. Po wspaniałym zamku pozostały tylko ziejące pleśnią jaskinie, wiodące w głąb podziemnych
ganków. Starzy ludzie powiadają, że niekiedy wychodziła z nich zaczarowana księżniczka, córka owego okrutnego rycerza, i czekała na chłopca, który by ją uwolnił od klątwy za ojcowskie winy. Raz widział ją Radgost, kiedy nocą wracał do" wsi. Przechodził akurat obok kościelnego cmentarza, gdy nagle w uchylonej furtce zobaczył jakąś biało ubraną postać, zmierzającą w jego stronę.
Zatrzymał się nie tyle przestraszony, ile zdziwiony, bo był to chłopak krzepki i bardzo odważny.
— Cóż to za dziewczyna — pomyślał — i czego tu szuka po nocy?
W świetle księżyca ujrzał jej smutną twarz o pięknych, delikatnych rysach. Dziewczyna wyciągnęła do niego obie ręce i odezwała się ciepłym głosem:
— Zechciej mi pomóc, chłopcze!
Radgost domyślał się, kogo ma przed sobą. Aby się jednak upewnić, zapytał:
— Chętnie to uczynię. Powiedz mi jednak, kim jesteś i czego ode mnie potrzebujesz?
— Jestem księżniczką podziemnego zamku — odpowiedziała dziewczyna. — Już po raz trzeci wychodzę na ziemię i czekam na tego, kto wybawi mnie z mocy zaklęcia.
Teraz już Radgost nie miał wątpliwości. Żal mu się zrobiło nieszczęśliwego dziewczęcia, więc zapytał:
— Cóż mam uczynić, aby cię wybawić?
— Weź mnie na ręce i przenieś trzy razy dookoła tej świątyni. Pamiętaj jednak, że nie wolno *ci ani razu obejrzeć się za siebie. Jeśli tego dokonasz, będę wybawiona.
Próba ta .wydała się Radgostowi śmiesznie łatwa. Nie namyślając się długo, wziął dziewczynę na ręce. Była lekka jak piórko. Odważnie wkroczył przez bramę i szedł wokół kościoła.
Za pierwszym razem nie wydarzyło się.nic szczególnego. Wszędzie panowała cisza i tylko żwir skrzypiał pod stopami.
186
Kiedy obchodził kościół po raz drugi, usłyszał nad sobą jakiś szelest, ale nie zwracał na to żadnej uwagi. Gdy jednak rozpoczął ostatnie okrążenie i już był w połowie drogi, nagle niewidoczna w ciemności gałąź uczepiła się jego ramienia. Zaskoczony tym chłopak odruchowo obejrzał się do tyłu.
"W tej samej chwili dziewczyna wysunęła mu się z rąk.
— 0, chłopcze! — zawołała. — Oto byłeś już blisko celu i jednym nieostrożnym ruchem zniweczyłeś cały swój wysiłek. Teraz już nikt nie uwolni mnie od klątwy!
Powiedziawszy to gorzko zapłakała i znikła sprzed oczu osłupiałego Radgosta.
*
Odtąd zaklęta księżniczka nie ukazała się już nikomu więcej, a mieszkańcy Budowa powiadają, że w podziemnych lochach jest siedlisko złych duchów. Dlatego boją się tara wchodzić, by nie narażać własnego życia.
NOCNA PRZYGODA DRWALA MARCINA
arcin obudził się w środku nocy. Siadł na posłaniu, ziewnął szeroko i przeciągnął się kilka razy, aż w gnatach zatrzeszczało. Czuł się dziwnie rześki, jakby spał od wielu godzin. Chciał przez okienko wyjrzeć na podwórze, lecz szyby pokrywała gruba warstwa szronu. Chuchnął więc kilkakrotnie w to samo miejsce, a następnie zdrapał paznokciem topniejące resztki. Na dworze nie było nikogo.
— Chyba za wcześnie wstałem — pomyślał. — Ano trudno, już teraz kłaść się nie będę. Pójdę do lasu sam, a nim przyjdą inni, będę miał kawał roboty za sobą.
Chciał podejść do sąsiedniego łóżka, by obudzić żonę, jednakże po krótkim namyśle zmienił zamiar. Otworzył kuchenną szafkę, odkroił pajdę chleba i kawałek słoniny, zapakował to wszystko do torby, przerzucił siekierę przez ramię i po *eichu wyszedł z domu. *
Polna droga, prowadząca do wsi Osieka w kierunku lasu, wrzynała się w grubą po obu stronach warstwę śniegu. Mróz skrzypiał pod nogami Marcina, który szedł raźnym krokiem i pogwizdywał wesoło.
Ani się spostrzegł, kiedy wszedł do lasu. Nietrudno było znaleźć miejsce pracy — na oświetlonym promieniami księżyca zboczu odcinały się ciemną barwą stosy zrąbanych gałęzi,
188
1
tu i ówdzie leżały jeszcze nie wywiezione wczoraj sosnowe pnie.
Marcin usiadł na grubym odziomku. Położył siekierę z boku, wyciągnął z torby chleb ze słoniną i już zabierał się do śniadania, gdy nagle z głębi lasu dobiegło ujadanie psów, przeplatane głośnym nawoływaniem. Zerwał się jak oparzony, a skóra ścierpła mu ze strachu. Przypomniał sobie, że przecież teraz właśnie jest godzina duchów. Z pośpiechem schował do torby nie napoczęte śniadanie, uczynił na piersi znak krzyża, a następnie trzonkiem siekiery zakreślił na śniegu duże koło. Nieco już spokojniejszy, stanął pośrodku i czekał, co się stanie.
Tymczasem odgłosy nocnego polowania nie milkły. Czasem tylko cichły i jakby się oddalały, ale potem znów wybuchały całkiem blisko. Samotny drwal rozglądał się wokoło, lecz nie mógł przebić wzrokiem czerniejącej ściany drzew i krzewów.
Nagle na pobliskiej stercie gałęzi coś się poruszyło. Zając, nie zając? Lis, nie lis? Zanim Marcin zdążył się zorientować, ujrzał ze zdumieniem małe dzieciątko, czepiające się jego nóg. Dziecko ubrane było jedynie w zgrzebną koszulkę i trzęsło się na mrozie jak liść osiki.
—¦ Ratuj, dobry człowieku! — wołało maleństwo. — Nie daj mnie pochwycić!
Marcin stał chwilę bez ruchu, całkowicie zaskoczony, i nie mógł wydobyć z siebie głosu.
— Skądżeś ty tutaj? — wykrztusił wreszcie. -— Kto cię prześladuje? \
— Duch Puszczy mnie ściga i jego myśliwi — odpowiedziało dziecko. — Cała sfora psów czyha na to, żeby mnie porwać. Jeśli im się uda, będę zgubiony na zawsze.
Serce drwala Marcina ogarnęło jakieś niezwykłe wzruszenie i łzy napłynęły mu do oczu. Przygarnął chłopczyka do siebie, zdjął z szyi wełniany szalik i otulił nim zziębnięte dziecko^
— Bądź spokojny — powiedział. — Nikomu cię nie wy-
189
dam, choćby tu sam Duch Puszczy się zjawił. Ale wytłumacz mi, co tu robisz w lesie nagi i bosy?
— Powiem ci wszystko, szlachetny człowieku — rzekło dzieciątko -— bo wierzę, że mnie od zguby uratujesz. Kiedy jeszcze żyłem na świecie...
— Jakże to? — przeraził się Marcin. — Jesteś więc duchem, a nie żywym dzieckiem?
— Nie lękaj się, wpierw posłuchaj! Matka moja była kobietą złą i okrutną. Kiedy się urodziłem, przeszkadzałem jej tylko. Postanowiła więc zgładzić mię z tego świata. Pewnego dnia wyniosła mnie potajemnie do lasu i utopiła w bagnie, zaniedbawszy nawet chrztu świętego. Dlatego błąkam się teraz po świecie i wciąż uciekam przed Duchem Puszczy, który czyha tylko na takie jak ja duchy. On właśnie chce mnie pochwycić i zamienić w psa, bym łowił dla niego inne dzieci. Gdybym się dostał w jego ręce, byłbym zgubiony po wieczne czasy.
— Więc już się nigdy do nieba nie dostaniesz?
— 0, nie! Jeśli mnie dzisiaj uratujesz, skończy się moja tułaczka i wówczas pójdę do nieba jak dusze innych dzieci.
Teraz dopiero Marcin zobaczył na skraju zakreślonego przez siebie koła trzy czarne psy niezwykłej wielkości. Dziecko zadrżało i mocno przytuliło się do swego wybawcy. Bestie dysząc ciężko przyglądały mu się płonącymi jak rozżarzone węgle oczyma. Po chwili odwróciły się i zginęły w leśnej głębi.
Przez dłuższy czas nic się nie działo i Marcin myślał już, że złe duchy na zawsze odeszły. Lecą oto na tle leśnej ściany ukazały się jakieś ludzkie sylwetki i po chwili w pobliżu koła stanęło trzech uzbrojonych myśliwych. Mieli na sobie czarne ubiory i wzrostem o wiele przewyższali normalnych ludzi.
— Oddaj nam dziecko! — powiedział jeden z nich. Marcin nie odzywał się ani słowem.
— Oddaj nam dziecko! — powtórzył myśliwy, nie ruszając się z miejsca.
190
Ale drwal nie szyć.
— Podejdźcie i zabierzcie sami — odpowiedział.
— Nie możemy tego uczynić. Zakreśliłeś koło świętym znakiem, nie mamy więc do ciebie dostępu.
— Czego więc chcecie?
— Byś nam oddał dziecko. Ono do nas należy.
— Nie oddam!
Myśliwi naradzali się szeptem między sobą. W końcu jeden z nich wyciągnął z kieszeni ciężką sakiewkę i bawił się nią, podrzucając w górę.
— Spójrz na tę sakiewkę — rzekł do Marcina. — Popatrz, jaka ciężka. Pełno w niej złota, prawdziwych złotych dukatów! Jeśli nam oddasz dziecko, sakiewka będzie twoja.
Tego już było za wiele. Mimo że Marcina oblatywały jeszcze resztki strachu, rozgniewał się i krzyknął na cały głos:
— Na nic wasze zabiegi! Nawet za złoto nie sprzedam duszy tego dziecka, choć jestem tak ubogi, jak żaden z mojej wioski.
Ale prześladowca w dalszym <^ągu kusił biednego drwala i nie zamierzał ustąpić. Nagle sakiewka wypadła mu z rąk i znalazła się w obrębie koła. Marcin, chłop nie w ciemię bity, natychmiast sięgnął po nią trzonkiem siekiery. Myśliwy zaklął szpetnie, nic jednak nie mógł poradzić — sakiewka ze złotem była w rękach drwala.
Teraz czyhający na zgubę dziecka myśliwi przestali Marcinowi grozić, przestali nawet perswadować, a tylko prosili, by
191
— jeśli już nie chce im oddać chłopca — przynajmniej zwrócił sakiewkę ze złotem. Jednakże drwal nie ulegał ni prośbom, ni groźbom. Tak wykłócali się, aż minęła godzina duchów. Wtedy ucichł w lesie zgiełk, myśliwi rozpłynęli się w brzasku nadchodzącego dnia.
— 0, mój wybawco! — zawołało dziecko, płacząc z radości. — Dzięki twej dobroci i odwadze jestem uratowany! Skończył się mój lęk i ciągła tułaczka po świecie, teraz już mogę pójść do nieba. Wiedz, dobry człowieku, że nigdy tego nie zapomnę i z wysokości niebios będę czuwać nad tobą, byś więcej już biedy ni głodu nie zaznał. Zamknij teraz oczy, gdy będę szedł do nieba, gdyż nie godzi się, byś za życia oglądał to, co na pewno ujrzysz po śmierci.
Lecz ciekawy Marcin chciał koniecznie zobaczyć, jak dusza uratowanego dziecka będzie wstępować w niebieskie progi. Uchylił więc troszeczkę powiekę jednego oka, ale poraził go tak silny blask, że upadł na ziemię i przez długi czas nie mógł odzyskać wzroku. Kiedy wreszcie przyszedł do siebie, ucieszył się szczerze, że jego przygoda skończyła się szczęśliwie. A że spełnił dobry uczynek, więc zabrał zdobytą sakiewkę i wrócił do domu.
Odtąd dzielny drwal Marcin stał się bogatym człowiekiem. Kupił sobie kawał ziemi, zbudował nowy dom, zyskał szacunek wśród gospodarzy, a jego dzieci nigdy nie zaznały głodu.
O DWÓCH SIOSTRACH GĘSIARECZKACH
a rozległych ścierniskach dwie siostrzyczki pasą stadko gęsi.
Chodzą gąski po ściernisku, skubią kłosy, których nie zebrały grabie gospoda-Wiatr im rozwiewa śnieżnobiałe
rza.
piórka, unosi skrzydła do lotu. A wiatr jesienny to figlarz nie lada! Może zapędzić gąski na wody jeziora albo między leśne drzewa. Przyjdzie wieczór, trzeba będzie wracać do domu, a tu gąski rozproszone, pogubione... Zmartwi się matka, pogniewa ojciec.
Biega więc jedna z sióstr po polu, odpędza gęsi od lasu i rady sobie dać nie może. Na próżno zagradza im drogę — nieposłuszne ptaki wracają znowu drugą stroną. Już ją od tego biegania rozbolały nogi.
A druga siostrzyczka usiadła na przydrożnym kamieniu. Położyła na kolanach kłębek białej wełny i przebiera na drutach sprawnymi palcami. Od czasu do czasu przerywa robotę, bezwiednym ruchem opuszcza dłonie i patrzy przed siebie zamyślona, zasłuchana w bicief własnego serca.
Woła pierwsza:
— Pomóż mi, siostrzyczko, zapędzić gęsi do gromadki, bo uciekną do lasu!
Nie słyszy druga wołania i dalej robi na drutach. Kłębek wełny zsunął się jej z kolan na ziemię i potoczył daleko.
13 Pieśń Swintibora
— Pomóż, siostrzyczko! — prosi znowu pierwsza. — Już mi ze zmęczenia tchu zabrakło.
Lecz tamta siedzi na kamieniu i nic się nie odzywa.
— Czemu nie chcesz mi pomóc? Czy nie widzisz, że sama biegam po polu i nie mogę upilnować stada?
— Nie będę ja ci gąsek pilnowała! — mówi wreszcie druga siostra. — Utkam na drutach piękną czapeczkę, żebym się miłemu bardziej podobała. Weźmie mnie za żonę, wprowadzi do bogatego domu. Będę gospodynią, a nie biedną pastereczką. Paś gęsi sama, siostrzyczko miła!
Rozgniewała się bardzo siostra pierwsza.
— Dobrze więc! — woła. — Siedź sobie dalej, aż się w kamień zamienisz! — i nie oglądając się, pędzi za rozproszonym po polu stadkiem.
Mijają godziny. Smutnieje czysty do tej pory błękit nieba. Słonko zniża się nad lasem, rzuca skośne promienie na widoczne w oddali chaty Niezabyszewa. Dym z kominów unosi się wysoko w górę, zapowiada porę wieczerzy.
Czas już wracać do domu, bo mrok jesienny zapada szybko, a do wioski jeszcze kawałek drogi.
Pogania więc pierwsza siostra białopióre stadko. Niechętnie opuszczają gęsi ściernisko, jeszcze tu i ówdzie skubną jakiś kłosek. Muszą jednak słuchać głosu pasterki. Drepcą więc polną drogą, a ona idzie za nimi krok za krokiem, milcząca i zagniewana.
— Chodźże już do domu! — woła siostrę po drodze. Lecz tamta siedzi nieruchomo, jak ją zostawiła w kłótni.
— Czemu wciąż tak siedzisz? Dlaczego nie odpowiadasz? — pyta i podchodzi całkiem blisko, i nagle wszystko rozumie:
Nie podniesie się już więcej siostrzyczka, ani nie odezwie do nikogo! W złą godzinę wypowiedziała nieszczęsne słowa. Oto siostra została zamieniona w kamień i nie ma już na świecie siły, która by ją życiu wróciła. Czemuż przeklęła siostrę swoją?
194
Nieszczęśliwa gęsiareczka gorzko płacze. Pada na kolana i łamie ręce w niemej rozpaczy, lecz kamień jest zimny, nieczuły. Tedy podnosi się z ziemi i idzie powoli w stronę wioski. Za nią drepcze stadko gęsi i zostawia na piasku trójpąlczaste ślady.
"Wieść gminna do dziś mówi o dziwnym kamieniu, który leży pod sierżańskim lasem i przypomina swym kształtem ludzką postać. Podobno kiedyś próbowano go rozbić, ale przy pierwszym uderzeniu ukazała się krew, więc zaniechano tej pracy.
_________________t .¦
OBJAŚNIENIA
Arkona — gród na wyspie Rana (dziś Rugia) ze świątynią Światowida,
zburzoną przez Duńczyków w r. 1168
bard — poeta i śpiewak u średniowiecznych ludów celtyckich, opiewa-
jący bohaterskie czyny przy dźwiękach instrumentu podobnego do liry
Belbuk — biały bóg, pogański bożek. Wydobyty po II wojnie światowej
z dna jeziora Łubicko, znajduje się obecnie w Muzeum Narodowym w Warszawie
Belzebub — w żydowskiej i chrześcijańskiej literaturze religijnej imię
własne złego ducha, władcy piekieł
bróg — sterta, stóg
checza — chata po kaszubsku
chram — świątynia
deresz — koń, u którego wśród włosia maści gniadej lub kasztanowatej
występuje włosie białe
dziedzina — tu: posiadłość, majętność, włość
giermek — w średniowieczu młody wojownik pełniący służbę przy rycerzu
i walczący u jego boku
giezło — obszerna szata lniana; koszula niewieścia; płócienna suknia
dziecięca; szata śmiertelna
gród — mieszkalno-obronny zespół budowli w średniowieczu. Przed
grodem lub na podgrodziu zaczątki miast; tu: również miasto
kącina — gontyna; tradycyjna nazwa pogańskiej świątyni słowiańskiej
krużganek — kryty korytarz, otwarty arkadami na zewnątrz i biegnący wokół
dziedzińca wzdłuż ścian budowli
kurhan — duża, wysoko usypana mogiła w kształcie stożka, przeważnie
z czasów przedhistorycznych; kopiec usypany na czyjąś cześć lub na pamiątkę jakiegoś wydarzenia
kwarta — dawna polska miara pojemności, czwarta część garnca, w przy-
bliżeniu równa 1 litrowi; tu: naczynie o tej pojemności
locha — tu: samica dzika
196
odmieniec
odziomek opałka
opończa
osełka
ostrążyny
Otton z Bnmbergu
poczet
podcień
przetak
przyzba Rana
rynsztunek Swanteivit
szczyt
tram
trubadur
turniej
udzielny książę uroczysko
— tu: dziecko zamienione, różniące sią od normalnych dzieci, dziwoląg
— tu: pień drzewa
— naczynie służące do opalania zboża, tzn. do oczyszczania go z kurzu i plew przez potrząsanie
— rodzaj peleryny, długie, obszerne okrycie bez rękawów, z kapturem
— tu: bryła miękkiej masy o kształcie owalnym
— jeżyny
— (1064—1139) biskup bamberski. W latach 1124—1125 i 1128 prowadził misje za namową i poparciem Bolesława Krzywo-ustego na Pomorzu Zachodnim. W roku 1189 kanonizowany
— tu: świta, drużyna, orszak. Poczet rycerza w dawnym wojsku polskim tworzyli giermek i kilku pachołków
— tu: daszek na słupkach u wejścia do domu
— tu: rodzaj sita ręcznego z większymi dziurkami czworogrania-styini, z drutów lub z łyka
— niska ława z piasku wokół domu, na zewnątrz, pod ścianą
— wyspa z zach. części Bałtyku, u wybrzeży Niemiec. W średniowieczu zamieszkana przez Słowian i Ranów (albo inaczej Ru-gian), którzy utworzyli państwo teokratyczne, odgrywające w XII w. znaczną rolę na Bałtyku. Dzisiejsza Rugia
— zbroja; uzbrojenie
— Światowit, Świętowit. U pogańskich Słowian czterogłowy bóg wojny, losu, urodzaju oraz prawdopodobnie słońca i ognia, gdyż utożsamiano go ze Swarożycem. Główne miejsce jego kultu — Arkona na dzisiejszej Rugii — słynęło z wróżb (biały koń Swantewita)
— tu: tarcza, puklerz
— tu: główna pozioma belka, podtrzymująca inne w sklepieniu
— w jednej osobie poeta,' kompozytor i śpiewak prowansalski (płd. Francja) uprawiający na dworach w XII i XIII w. pieśni o tematyce rycerskiej i miłosnej
— tu: średniowieczne zawody i igrzyska rycerskie połączone często z popisami poetyckimi
— samowładny, niezawisły pan, władca
— u pogańskich Słowian miejsce odludne, zwykle w głębi puszczy, związane z kultem jakiegoś bóstwa, tu: z kultem Belbuka. Także: miejsce tajemnicze, trudno dostępne
197
urok, uroki — tu: czary
warchlak — roczne prosię samicy dzika, miody dzik
wierzeje — wrota, drzwi, brama o dwu skrzydłach
Wineta — (z łac. Urbs Venetorum — miasto Wendów, zwane również
Julin) niegdyś miasto na Pomorzu nad Bałtykiem, zburzone w r. 1184 przez Duńczyków. Na tyra miejscu dzisiejsze miasto Wolin
wodze — krótkie lejce do jazdy konnej
woj — rycerz, wojownik, wojak
wręga — tu: poprzeczny element usztywniający szkielet łodzi, rodzaj
ramy przegrodowej
WYKAZ ŹRÓDEŁ
PODANIE O ZŁOTYM GRODZIE Haas A. Pommersche Sagen, Berlin-Friedenau 1912, Hermanna Eichblatt Verlag
Karpowicz Tymoteusz Legendy pomorskie. Szczecin 1948, Spółdzielnia Wydawnicza
„Polskie pismo i książka'4
Sielaff Erich Pommersche Sagen. Leipzig, Verlag von Hegel und Schade
JESIOTRY BRACISZKA URBANA Sielaff Erich Pommersche Sagen. Leipzig, Verlag von Hegel und Schade
O ZACZAROWANEJ KSIĘŻNICZCE SYGRYDZIE Haas A. Pommersche Sagen. Berlin-Friedenau 1912, Hermann Eichblatt Verlag
ODMIENIEC Sielaff Erich Pommersche Sagen. Leipzig, Verlag von Hegel und Schade
KLICHOWY SKARB Haas A. Pommersche Sagen. Berlin-Friedenau 1912, Hermann Eichblatt Verlag
WODNICA I BIEDNY RYBAK Karpowicz Tymoteusz Legendy pomorskie. Szczecin 1948, Spółdzielnia Wydawnicza
„Polskie pismo i książka"
Łęga Władysław Legendy Pomorza. Gdynia 1938, Wydawnictwo Morskie
Sielaff Erich Pommersche Sagen. Leipzig, Verlag von Hegel und Schade
OLBRZYM, DIABEŁ I PRZEMYŚLNY KARZEŁEK Haas A. Pommersche Sagen. Berlin-Friedenau 1912, Hermann Eichblatt Verlag
KAMIENNA CHATKA Haas A. Pommersche Sagen. Berlin-Friedenau 1912, Hermann Eichblatt Verlag
KSIĘGA TAJEMNEJ WIEDZY Haas A. Pommersche Sagen. Berlin-Friedenau 1912, Hermann Eichblatt Verlag
OPAT BRUNO Z KOŁBACZA Sielaff Erich Pommersche Sagen. Leipzigi Verlag von Hegel und Schade
ŚPIEWAJĄCY PRZETAK Sielaff Erich Pommersche Sagen. Leipzig, Verlag von Hegeł und Schade
DUSZA W KAMIEŃ ZAKLĘTA Sielaff Erich Pommersche Sagen. Leipzig, Verlag von Hegel und Schade
STRACHY NAD JEZIOREM GLICKO Haas A. Pommersche Sagen. Berlin-Friedenau 1912, Hermann Eichblatt Verlag
PAS WILKOŁAKA Sielaff Erich Pommersche Sagen. Leipzig, Yerlag von Hegel und Schade
DZIWNA HISTORIA OWCZARZA ROSTKA Sielaff Erich Pommersche Sagen. Leipzig, Yerlag von Hegel und Schade
199
O DWÓCH BIAŁYCH GOŁĄBKACH Jahn Uilricłi Volkssagen aus Pommern und Riigen. Berlin 1889, Mayer und Miiller
PŁACZĄCE DZWONY
Knoop Otto Volks$agen, Erzdhlungen, Aberglauben, Gebrduche und Marchen. Poznań 1885, Verlag von Joseph Jolowicz
Stafiński Aleksander Podania szczecineckie.„Literatura Ludowa". Warszawa 1960 nr 4—5, Polskie Towarzystwo Ludoznawcze
O WĘDROWNYM SZEWCZYKU Jahn Ullrich Volkssagen aus Pommern und Riigen. Berlin 1889, Mayer und Muller
JAK RYCERZ BONIN DIABŁU DUSZĘ ZAPRZEDAŁ Knoop Otto Volkssagen, Erzdhlungen, Aberglauben, Gebrduche und Marchen. Poznań
1885, Verlag von Joseph Jolowicz
UPIÓR W SUCHEJ Knoop Otto Yolkssagen, Erzdhlungen, Aberglauben, Gebrduche und Marchen. Poznań
1885, Verlag von Joseph Jolowicz
O DOBRYCH KARZEŁKACH ZNAD BRZEGÓW JAMNA Haas A. Pommersche Sagen. Berlin-Friedenau 1912, Hermann Eichblatt Verlag
Knoop Otto Volkssagen, Erzdhlungen, Aberglauben, Gebrduche und Marchen. Poznań 1885, Verlag von Joseph Jolowicz
WRÓŻBA SWANTEWITA Labuda Gerard Słowiańszczyzna pierwotna. Warszawa 1954, Państwowe Wydawnictwo
Naukowe
Łęga Władysław Legendy Pomorza. Gdynia 1958. Wydawnictwo Morskie
Schulze Friedrich w „Unsere Heimat" 1925, nr 6
O ZŁYCH WRÓŻKACH I CUDOWNYM ŹRÓDEŁKU Sielaff Erich Pommersche Sagen. Leipzig, Yerlag von Hegel und Schade
LESTEK NA KRÓLEWSKIM DWORZE Jahn Ullrich Volkssagen aus Pommern und Riigen. Berlin 1889, Mayer und Muller
JAK KASZUBA SZYMANEK POBIŁ DIABŁA Knoop Otto Volkssagen, Erzdhlungen, Aberglauben, Gebrduche und Marchen. Poznań
1885, Verlag von Joseph Jolowicz
TRZEJ ŁEBIANIE U NIEBIESKICH BRAM Karpowicz Tymoteusz Legendy pomorskie. Szczecin 1948, Spółdzielnia Wydawnicza
„Polskie pismo i książka"
Sielaff Erich Pommersche Sagen. Leipzig, Verlag von Hegel und Schade
BAŚST O ZAKLĘTEJ KSIĘŻNICZCE |
Knoop Otto Volkssagen, Erzdhlungen, Aberglauben, Kłebrauche und Marchen. Poznań
1885, Verlag von Joseph Jolowicz
NOCNA PRZYGODA DRWALA MARCINA Knoop Otto Volkssagen, Erzdhlungen, Aberglauben, Gebrduche und Marchen. Poznań
1885, Verlag von Joseph Jolowicz
O DWÓCH SIOSTRACH GĘSIARECZKACH Knoop Otto Volkssagen, Erzdhlungen, Aberglauben. Gebrduche und Marchen. Poznań
1885, Verlag von Joseph Jolowicz
Łęga Władysław Legendy Pomorza. Gdynia 1958, Wydawnictwo Morskie
200
SPIS RZECZY
PRZEDMOWA ................ 5
PODANIE O ZŁOTYM GRODZIE............ 11
JESIOTRY BRACISZKA URBANA............ 19
O ZACZAROWANEJ KSIĘŻNICZCE SYGR1DZIE......... 25
ODMIENIEC ................ 33
KLICHOWY SKARB............... 39
WODNICA I BIEDNY RYBAK............. 45
OLBRZYM, DIABEŁ I PRZEMYŚLNY KARZEŁEK......... 51
KAMIENNA CHATKA............... 58
KSIĘGA TAJEMNEJ WIEDZY............. 61
OPAT BRUNO Z KOŁBACZA............. 69
ŚPIEWAJĄCY PRZETAK.............. 75
DUSZA W KAMIEŃ ZAKLĘTA............. 83
STRACHY NAD JEZIOREM GLICKO............ L3
PAS WILKOŁAKA............... 94
DZIWNA HISTORIA OWCZARZA KOSTKA.......... 101
O DWÓCH BIAŁYCH GOŁĄBKACH............ 109
PŁACZĄCE DZWONY............... 113
KLĘSKA BIAŁEGO BOGA.....|......... 119
PIEŚŃ SWANTIBORA......'......... 124
O WĘDROWNYM SZEWCZYKU............. 129
JAK RYCERZ BONIN DIABŁU DUSZĘ ZAPRZEDAŁ........ 136
UPIÓR W SUCHEJ............... 14,1
O DOBRYCH KARZEŁKACH ZNAD BRZEGÓW JAMNA........ 118
WRÓŻBA SWANTEWITA.............. 152
O ZŁYCH WRÓŻKACH I CUDOWNYM ŹRÓDEŁKU........ 160
LESTEK NA KRÓLEWSKIM DWORZE........... 166
JAK KASZUBA SZYMANEK POBIŁ DIABŁA.......... 174
201
TRZEJ ŁEBIANIE U NIEBIESKICH BRAM.......... 178
BAŚŃ O ZAKLĘTEJ KSIĘŻNICZCE............. IM
NOCNA PRZYGODA DRWALA MARCINA.......... 188
O DWÓCH SIOSTRACH GĘSIARECZKACH........... 193
OBJAŚNIENIA................ 196
WYKAZ ŹRÓDEŁ................ 199
Redaktor
RYSZARDA WILCZYŃSKA
Redaktor techniczny MIŁOSZ GŁOWACKI
PrinleJfin Połand
WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE POZNAŃ 1964
Wydanie I. Nakład 20 00U + 2M egz.
Ark. wyd. 9,8 «rk. druk. 12,75
Oddano do składania 10 VI 1963
Podpisano do druku 8 XII 1963
Druk ukończono w styczniu 1964 Papier druk. mgl. kl. IV, 79 g. 70X100 z fabryki w Kluczach
Zam. nr 1220/63 P-16 Cent zł 30,—
ZAKŁADY GRAFICZNE
im. MARCINA KASPRZAKA
W POZNANIU
I