Podania i legendy z Pomorza Zachodniego

background image

Topielica z jeziora Barlineckiego

Urodziło się kiedyś dziecko przez nikogo nie chciane i nie kochane. To była dziewczynka.
Rosnąc piękniała, ale i cierpiała. Piękność była dla niej ciężarem, którego nie mogła udźwignąć.
Budziła wokół zawiść i zazdrość kobiet, zaś mężczyźni nie dawali jej spokoju. Tak na nią
patrzyli, że ledwo oczu nie pogubili, lecz żaden jej nie kochał.
Pewnego dnia urodziła dziecko, które nie miało ojca. Darzyła je wielką miłością i rosła w niej
nadzieja na wzajemność.
Zawiść i zazdrość mają moc niszczycielską. Podejrzliwe, rozhisteryzowane kobiety, czując się
zagrożone, wygnały ją z osady plując, wyzywając, obrzucając kamieniami. Jak żyć w chronić
dziecko nie mając miejsca na ziemi? Rozpacz sięgała dna, a życie traciło sens. Tułała się po
lasach, póki hojna przyroda pozwalała jej korzystać ze swoich plonów, karmiąc ją i dziecko. Gdy
późna jesień owoce szronem ścięła, a woda zaczęła zamarzać, zdesperowana kobieta tuląc
płaczące dziecko, zanurzyła się w zimną topiel jeziora.
Nikt więcej nie widział pięknej dziewczyny. Złe duchy zmieniły ją w złą, brzydką i mściwą
rusałkę, opanowaną przez nienawiść i chęć zemsty. Jej dusza nie mogła zaznać spokoju. Nocą zła
rusałka wynurzała się z topieli i - ukryta w przybrzeżnych zaroślach - naśladowała płacz i
kwilenie dziecka. Głos niósł się po wodzie, niepokoił, przywoływał. Gdy z pomocą spieszył
mężczyzna, rusałka wlokąc za włosy wciągała go w topiel. A jakież tortury wymyślała! I nikt się
nie dowiedział, bo ofiary były zmęczone. Tylko ciała odnajdowano w odległym krańcu krańcu
jeziora.
Gdy wieść obiegła miasto, z nastaniem zmierzchu droga przy jeziorze pustoszała i daremne były
kwilenia i przywołania. Opanowana żądzą zemsty rusałka zaczęła wychodzić rzeczką
wypływającą z jeziora zbliżała się coraz bardziej do miasta. Porywała dzieci, szczególnie te,
które były przez rodziców darzone wielka miłością.
Z czasem złagodniała. Dziecko ukryte pod jedną z wysp rosło i zmiękło jej zatwardziałe serce.
Któregoś dnia mała, piękna dziewczynka zapragnęła wyjść z wody, by poznać świat. Przerażona
matka z obawy, by dziecko nie zaznało zła, rozczarował i krzywd - słowem losu, który ją spotkał
– zmieniła je w kamień i ukryła na dnie, w najgłębszym miejscu jeziora. Sama, dźwigając swoją
troskę i zmęczenie, snuje się rzeczką z nadzieją znalezienia sposobu na szczęście dla swego
dziecka. Dopiero wtedy je odczaruje.
Uważa, że lepiej aby było kamieniem niż człowiekiem z zatrutym sercem. Nienawiść w niej
wystygła, ale nieszczęście rozum wyżarło.
Tak sie przyzwyczaiła do szukania szczęścia, że nie umie przestać. Można ją spotkać w czasie
pełni księżyca o północy. Ciągną się za nią, jak mgła, długie siwe włosy. U stóp wyrosły jej
płetwy i słychać jak chlupie brodząc, gdzie woda jest płytka. Czasem wlecze za sobą jakieś
gałęzie, by przegrabić tą wodną drogę zaśmieconą za dnia prze ludzi. Zatrzymuje się przy
każdym mostku, rozgląda, wzdycha, potem się pochyla i przechodzi pod nim. Najdłużej
zatrzymuje się pod torem kolejowym, gdzie rzeczka przepływa tunelem sklepionym w łuk i
przecina aleję Kasztanową.*
Tam brodzi, chlapie, przekłada gałęzie, zbiera kasztany. Nie jest groźna, raczej zasępiona. Jeżeli
ktoś przechodzi przez mostek o północy, nie chce zobaczyć rusałki, powinien wrzucić do wody
kasztan, by odwrócić jej uwagę.
Znika wraz ze świtem. Wraca do swojego zaklętego w kamień dziecka, by mu opowiadać jak źle
jej jest na ziemi.

background image


* Między ulicą Ogrodową i Słoneczną w pobliżu dawnego przedszkola



Stworzenie świata według Słowian

Na początku istniało tylko światło, bezkresne morze i krążący pod postacią łabędzia nad
przepastną odchłanią bóg Świętowit. Krążącemu nad wodami bogowi dokuczała samotność. Po
chwili spostrzegł on na wodzie swój cień. Postanowił więc oddzielić cień i ciało związane z
cieniem. W ten sposób powstali bogowie Swaróg i Weles.
Swaróg ze światła uplótł łódź i zamieszkał w niej kołysząc się na falach. Weles zanurkował w
głębiny i tam spędzał większość czasu. Jednakże obu bogom znudziła się monotonia morza i
zapragnęli stworzyć stały ląd. Swaróg namówił Walesa, aby ten zanurkował aż na samo dno
odchłani i przyniósł mu garść piasku. W czasie zbierania piasku Weles miał wypowiedzieć
formułę z magicznych słów, która by zawierała ziarno współpracy. Wales miał wyrzec formułę
"Z mocą Swaroga i moją". Weles długo nurkował i nie mógł dosięgnąć dna bezkresnego morza.
Dopiero w trzeciej próbie udało mu się dosięgnąć dna odchłani i schwycić garść piasku. Jednakże,
czy to z roztargnienia, czy to z zawiści chwytając piasek wyrzekł tylko "Z moją mocą". Weles
chciał stworzyć ziemię tylko dla siebie więc kilka ziaren piasku ukrył w ustach Po wynurzeniu
się Weles wyciągnął dłoń ku Swarogowi. Swaróg wziął z jego dłoni kilka ziaren piasku i
rozrzucił po powierzchni wody. Piasek po zetknięciu z wodą zamieniał się w suchy ląd i rósł.
Również ziarnka piasku w ustach Welesa zaczeły rosnąć. Weles zmuszony był do wyplucia
pęczniejących ziaren. Tam gdzie splunął zaczęły piętrzyć się góry. Kolebka świata stworzona
przez bogów była niewielka. Na tej niedużej wysepce dwaj bogowie ledwie się mieścili.
Samolubny Weles postanowił sam zapanować nad światem i postanowił że zepchnie Swaroga do
morza i utopi w otchłani. Kiedy tylko Swaróg zapadł w sen Weles postanowił umyślony przez
siebie plan wprowadzić w życie. Podniósł śpiącego Swaroga i zaczął nieść go w kierunku brzegu.
Ale jak tylko próbował zbliżyć się do brzegu, to brzeg odsuwał się daleko w morze. Świat osiągał
coraz to większe rozmiary w miarę tego, jak zdesperowany Wales coraz bardziej chciał utopić
Swaroga. W końcu Wales musiał zrezygnować z próby pozbycia się Swaroga i zepchnięcia go z
lądu w głębiny morza.
Kiedy Swaróg obudził się to spostrzegł, że ląd się powiększył. Wales z radością przekazał mu
wiadomość o tym, że świat stale się powiększa. Na początku obaj byli zadowoleni, ale Swaróg po
pewnym czasie zaczął się niepokoić, że niebo stanie się zbyt małe i nie będzie zdolne dłużej
przykrywać lądu. Pomimo tego, że Swaróg podzielił się z Walesem swoim niepokojem, to Wales
nie chciał go słuchać i niczym się nie przejmował. Swaróg zaczął więc podejrzewać, że Wales
coś przed nim ukrywa i stworzył pszczołę, którą wysłał na przeszpiegi. Pszczoła siadła cicho na
ramieniu Walesa i patrzyła co Wales poczynia. Wales z morskich fal stworzył kozła i zaczął z
nim rozmawiać. Smiał się z głupiego boga Swaroga, który nie potrafi powstrzymać rozrastania
się świata. Wales opowiedział kozłowi, że wystarczy kijem wyznaczyć wszystkie strony świata,
aby ten przestał się rozrastać.
Kiedy pszczoła wróciła do Swaroga i opowiedziała mu o tym, co słyszała, ten skręcił z fal i ze
światła kij, wyznaczył nim wszystkie strony świata i rzekł "Wystarczy Ziemi". Świat przestał się
rozrastać i stał się takim jakim go dzisiaj widzimy. Bogowie popatrzyli na siebie i zaczęli sie
kłócić o panowanie nad niebiosami. Ale tego Swietowit nie mógł już ścierpieć. Zawołał Swaroga

background image

i Walesa do siebie i podzielił pomiędzy nimi władanie ziemią. Swaróg miał panować nad lądem,
a Wales miał rządzić pod ziemią. W ten sposób krainy bogów zostały rozdzielone i Walesowi
przypadła w udziale Nawii, kraina gdzie bóg mógł wypasać na niwijskich łąkach dusze zmarłych
ludzi. Swaróg zaś stał się bogiem ognia słońca i ziemi.

Cud w młynie

Dawno, o bardzo dawno temu, kiedy Pan Jezus wraz ze świętym Piotrem w ubogich przebraniach
wędrowali po świecie i badali serca ludzi, dotarli aż na Pomorze i wstąpili do młyna, który
znajdował się nad bystrą w tym miejscu rzeczką Grabową w pobliżu Darłowa. Jak to wśród
biednych wędrowców bywało zaczęli prosić bogatego młynarza o skromne chociażby
wspomożenie. Ale młynarz był wprawdzie bogaty, ale jeszcze bardziej chytry i ze złością
powiedział: zbierajcie się stąd, idźcie z Bogiem. Tylu was tu teraz chodzi, że i na jałmużnę nie
starczyłoby. I ostro nakazywał im aby się zbierali. W tym czasie do młyna podjechał biedny
chłopina z niedalekiej wsi, by zemleć ćwiartkę żyta. Zobaczył wędrowców, żal mu się ich zrobiło,
więc zawołał chodźcie tu niebożęta, cos wam odsypię. I zaczął im odsypywać z worka trochę
tego ziarna. Wsypał już prawie całą miarkę ale biedni wędrowcy nie przestali podtrzymywać
swojej torby. Co jeszcze wam dosypać i sypnął raz jeszcze tak z miarkę, ale wędrowcy nadal
worek podstawiają. Odsypał im więc chłop po raz trzeci, tak że już jemu samemu zupełnie nie
wiele ziarna pozostało.
Obaj wędrowcy odeszli, gorąco dziękując swemu dobrodziejowi i zatrzymali się niedaleko.
Młynarz pomyślał a to dureń chłop tyle tego dał wędrowcom. Przecież ja też coś wezmę za
zmielenie, więc co dla niego pozostanie? Wziął ziarno od chłopa, wsypał ja na kamienie
młyńskie i zaczął mielić. Miele, miele, wydaje mu się, że czas już minął , że powinien już być
koniec, atu mąka sypie się i sypie bez końca. Cóż to za dziwy! Przecież ziarna wszystkiego było
ćwierć korca najwyżej, a mąki namełło się ze dwadzieścia ćwierci, a i to jeszcze nie wszystko
mąka nadal sypie się bez końca...
Biedny chłopina napożyczał wiele worków, załadował czubaty wóz i rozradowany, kłaniając się
nisko wędrowcom, pojechał do domu. Wędrowcy odeszli od młyna i jakby rozpłynęli się wśród
niedalekiego brzeziniaka. A wieść o cudownym rozmnożeniu się mąki w młynie rozeszła się
szeroko po całym Pomorzu.

O dwóch braciach rycerzach i ich niesławnej śmierci

Wschodzące słońce rumieniło mury darłowskiego zamku. Park tonął w zieleni, drobne kropelki
rosy migotały na liściach drzew. Majowy poranek rozbrzmiewał świergotem ptaków, ukryty w
gęstwinie słowik - przyjaciel wszystkich zakochanych - wyśpiewywał trele na cześć życia i
miłości.
Żwirowanymi alejami parku, zbiegającymi aż do brzegów Wieprzy, przechadzali się dwaj bracia;
jeden z nich miał na imię Wilhelm, drugi zaś Ryszard. Od dzieciństwa bardzo się kochali, a i
później wędrowali razem po wojennych szlakach, ochraniając się wzajemnie i pomagając w
potrzebie jeden drugiemu. Cóż więc spowodowało, że oto teraz rozeszły się ich drogi? Czemu na
twarzy popędliwego Wilhelma maluje się gniew, czemu pełen nienawiści wzrok kieruje w stronę
młodszego brata?
Przyczyną braterskiej waśni stała się obecność księżniczki Gertrudy, która przed paru tygodniami
przyjechała z Kamienia Pomorskiego, aby odwiedzić swego wuja, księcia Bogusława. Jej wdzięk

background image

i uroda podbiły serca wszystkich dworzan. Nic tedy dziwnego, że obaj bracia zakochali się w niej
bez pamięci.
Piękna księżniczka znalazła się w nie lada rozterce, gdyż sama nie wiedziała, który z rycerzy
podoba jej się bardziej; władczy i męski Wilhelm, czy też subtelny niebieskooki Ryszard. Toteż -
nie mogąc się zdecydować - jednakową sympatią obdarzała obu braci i w ten sposób
nieświadomie pogłębiała narastającą między nimi wrogość.
W jednym z zamkowych okien uchyliła się firanka, a po chwili na sąsiednim balkonie ukazała się
dziewczęca postać. Właśnie przechodził tamtędy Ryszard. Ujrzawszy ją skłonił się nisko i
zawołał z uśmiechem:
-Witaj, Gertrudo! Przy twej urodzie blednie majowy poranek!
Księżniczka zarumieniła się i opuściła głowę. Przez chwilę bawiła się różą, którą trzymała w
dłoni. Potem spojrzała na rycerza i uśmiech jak promień słońca rozjaśnił jej dziewczęce lica.
- Witaj, trubadurze! - odpowiedziała żartobliwie. - Oto nagroda za twe miłe słowa!
Pąsowy kwiat upadł pod nogi młodzieńca. Ten podniósł go, ucałował i schował na piersi. Raz
jeszcze spojrzał w górę, lecz na balkonie ani w oknie nie dostrzegł nikogo, tylko firanka
poruszała się lekko, jakby kołysał ją wiatr.
W tym czasie Wilhelm stał ukryty za drzewem. Zazdrość i gniew całkowicie owładnęły jego
myślami. Słyszał ich głosy, widział uśmiechy, a lot pąsowej róży nasycił jego oczy krwawym
odblaskiem. Nie panując już nad sobą, wybiegł z ukrycia, zastąpił drogę Ryszardowi i zawołał:
-Skończyła się moja cierpliwość, teraz wiem już wszystko!
Ryszard stał osłupiały, nie mogąc wymówić słowa. Jeszcze nigdy nie widział brata tak
wzburzonego.
- Czego chcesz ? - zapytał wreszcie.
- Krwi...! - krzyknął Wilhelm. - Nie masz dla nas obu miejsca przy jej boku. Niech więc miecz
rozstrzygnie, komu to miejsce przypadnie!
Pobladła twarz łagodnego Ryszarda, a jego oczy napełniły się łzami. Spojrzał na brata i rzekł:
- Czemuż, nieszczęsny, pragniesz rozlewu krwi ? Serca Gertrudy mieczem nie zdobędziesz.
Pójdźmy do niej, niechaj wybiera między nami. A może odrzuci i ciebie, i mnie?
Ale Wilhelm był nieubłagany.
- Na nic twoje tłumaczenia! - krzyknął dobywając miecza. - Stawaj do walki!
Lecz Ryszard nie mógł znieść myśli, że oto przychodzi mu walczyć z rodzonym bratem.
- Błagam cię. Wilhelmie, zastanów się! To, co chcesz uczynić, jest zbrodnią!
Ale wzburzonego Wilhelma nic już nie mogło powstrzymać.
- Stawaj do walki, ty tchórzu! - rzucił obelgę. Twarz Ryszarda oblała się szkarłatem. Teraz już
wiedział, że nie zdoła uniknąć walki.
- Dobrze więc, skoro tak chcesz! - zawołał. - Proszę cię tylko o jedno; nie czyńmy tego tutaj, w
pobliżu niej.
- Więc gdzie?
- Jedźmy pod bramy Stargardu, gdzie pola dosyć i od zamku daleko. Resztę niech los rozstrzyga.
Natychmiast wyruszyli z zamku, każdy inną drogą. Zrozpaczony Ryszard chował w sercu cień
nadziei, że może w drodze brat się rozmyśli, że gdy ochłonie z gniewu, zmieni swe nieszczęsne
zamiary i będzie skłonny do pojednania.
Niestety, jego nadzieje okazały się płonne. Kiedy ujrzał w oddali mury Stargardu, czekał tam już
na niego Wilhelm, który na widok zbliżającego się brata dobył miecza, spiął konia ostrogami i z
furią rzucił się do walki.

background image

- Zatrzymaj się. Wilhelmie! - zawołał Ryszard. - Jeszcze tutaj możemy dojść do zgody!
- Broń się! - odkrzyknął Wilhelm.
Rozpoczęła się walka na śmierć i życie. Kurz wzbił się pod niebo, jak gdyby chciał zakryć przed
ludzkimi oczyma ów straszny obraz. Niekiedy wynurzały się z niego sylwetki jeźdźców, by
zewrzeć się znowu na otwartej przestrzeni. Miecz szczękał o miecz tak głośno, że wywołał
mieszkańców grodu, którzy wyszli na mury i obserwowali w milczeniu przebieg śmiertelnego
pojedynku.
Ryszard bronił się dzielnie, lecz w końcu uległ. Przeszyty mieczem, upadł na ziemię nieżywy.
Wtedy dopiero Wilhelm ochłonął. Zsiadł z konia i stanął nad stygnącymi zwłokami brata,
trzymając w dłoni skrwawiony miecz. Teraz zrozumiał, jak straszną popełnił zbrodnię. Uląkł na
ziemi .spojrzał w jego zasnute bielmem śmierci oczy i gorzko zapłakał.
- O, bracie mój, nieszczęsny Ryszardzie! - wołał w rozpaczy.
- Czemu przedtem nie usłuchałem twej rady! Na moich dłoniach braterska krew, której nic we
zmaże. Po tym, co zrobiłem, nie masz już dla mnie życia!
To mówiąc przebił się własnym mieczem i legł martwy obok. Czerwony blask zachodzącego
słońca oświetlał pole walki i zwłoki obu rycerzy.
Gdy dokonało się krwawe dzieło, mieszczanie wyszli zza murów i pochowali w polu
nieszczęsnych braci, wkładając do wspólnego grobu splamione braterską krwią miecze.
Wieść o tym wydarzeniu szybko dotarła do mieszkańców darłowskiego zamku, wywołując
zgrozę. Księżniczka Gertruda zamknęła się w swej komnacie i przez wiele tygodni nie
pokazywała się nikomu. Nie mogła wprost uwierzyć, że oto nigdy już nie usłyszy gorących
wyznań Wilhelma ani też nie ujrzy uśmiechu Ryszarda, któremu w ów nieszczęśliwy dzień
podarowała kwiat róży. W głębi duszy czuła się współwinną niesławnej śmierci obu rycerzy.
Pewnej nocy nawiedził ją dziwny sen. Jakaś niewytłumaczona a przemożna siła kazała jej
opuścić komnatę i wyjść na balkon. Gdy to uczyniła, wówczas ujrzała na zalanym księżycową
poświatą dziedzińcu postacie Wilhelma i Ryszarda. Bracią wyciągali do niej ręce i prosili o
ratunek.
- Cóż mam dla was uczynić? - zapytała Gertruda pełnym lęku głosem.
- Każ przenieść nasze ciała do kaplicy zamkowej - usłyszała odpowiedź podobną do tchnienia
wiatru. - Wtedy uzyskamy spokój.
Następnego dnia książę wysłał do Stargardu zbrojny oddział i wozy z dwiema trumnami, i polecił
przywieźć do Darłowa ciała obu rycerzy. Po otwarciu grobu okazało się jednak, że ciała gdzieś
zniknęły, natomiast zostały jedynie oba naruszone już przez rdzę miecze. Przywieziono je do
zamku i zamurowano w stopniach kaplicy.
Od tego czasu dusze obu braci odzyskały spokój, księżniczkę zaś przestały nawiedzać złe sny.

O księżnej Zofii i Janie z Maszewa

Wiele podań dworskich i mieszczańskich na Pomorzu Zachodnim wiąże się z osobą księżnej
Zofii, córki Bogusława IX. Na ogół są to opowieści przedstawiające piękną panią w bardzo złym
świetle. Niemieccy autorzy legend nie mogli darować jej, że przeciwstawiła się czynnie naporowi
niemczyzny, że wychowała swego syna Bogusława X w polskim duchu, że wysłała go na dwór
krakowski, gdzie uczył się u Długosza. Dziełem jej było także małżeństwo Bogusława z Anną -
córką Kazimierza Jagielończyka.
Księżna była bardzo żywego usposobienia i lubiła podróże. Zaglądała często do zamku w
Słupsku, Sławnie, Szczecinie, Dąbiu, Kołbaczu i Trzebiatowie. W Darłowie urządziła przepiękną

background image

rezydencję letnią, a później, gdy jej mąż Eryk II mimo jej próśb, zawarł przymierze z
Krzyżakami, przeprowadziła się tam, aby /jak pisze Długosz/ nie dzielić łoża z człowiekiem,
który splamił się zdradą.
W Darłowie zamieszkał w tym czasie Jan z Maszewa, sławny rycerz szczeciński, któremu
wróżono wielką przyszłość. Porzucił on również dwór renegata Eryka. Jedni twierdzili, że
skłoniły go do tego względy polityczne, inni że miłość do księżnej Zofii.
Przez wiele lat przebywali oni w Darłowie. Podróżowali często. Wiele podań mówi o tym okresie
życia Zofii. Dziś ukazuje się podobno na kasztelance /wzgórze zamkowe w Maszewie/, w
pałacyku myśliwskim w Dąbiu oraz w ogrodzie pałacu trzebiatowskiego. Niektórzy widzieli ją w
ostępach leśnych koło Goleniowa i nad morzem w okolicy Trzęsacza, gdzie bywała wraz z
Janem. Najczęściej widywano ją w zamku darłowskim, łatwo ja poznać: ubrana jest w strojne
szaty, falistą długą suknię z bursztynowym naszyjnikiem. W ręku trzyma lichtarz z płonącą
świecą. Wychodzi ze ściany lub wyłania się zza drzewa, stąpając w lekkich pantoflach. Chociaż
jest zjawą, można rozpoznać dokładne szczegóły jej stroju i ozdoby sukni. Dąży - jak kiedyś na
tajemne spotkanie z Janem. Źrenice jej rozsiewają blask. Nie patrzy na przygodnych świadków
swych nocnych schadzek i nie budzi w nich trwogi.




O strażniku Kłąbie ....fałszywa karta

Strażnik Kłąb obserwował nocą miasto z kościelnej wieży. Przed nim rozciągał się widok na
zabudowania Darłowa, całe miasteczko miał przed sobą jak na dłoni, ale wzrok biegł dalej aż po
odległy brzeg morza, nad którym wisiały gęste, szare mgły.
Kłąb zaprosił dwóch kompanów - czeladnika szewskiego i krawieckiego na karty i piwo.
Krawczyk przegrywał i wreszcie krzyknął głośno: "Niech mnie diabli porwą, jeśli teraz nie
wygram." Przegrał również. Kiedy wybiła północ usłyszeli, że ktoś utykając na jedną nogę
próbuje wejść na schody. Po chwili w izbie zjawił się wysoki mężczyzna ubrany w długą,
brunatną szatę dziwnego kroju. Zagrał z nimi w karty i wygrywał. Gdy krawczyk schylił się pod
stół po upuszczoną kartę spostrzegł, że obcy ma jedną nogę w kształcie kopyta. Wtedy zrozumiał
wszystko i zawołał zaklęcie, które usłyszał z ust babci: "Na ziarenko gorczycy, na kąkol w
pszenicy, na szczurzym sadle zjeżdżaj diable". W izbie rozległ się huk, gość znikł pozostawiając
za sobą obłok dymu.
Od tego czasu Kłąb spędzał samotnie wieczory i noce, gdyż koledzy nie chcieli go więcej
odwiedzać.
Ludzie opowiadają, że ów diabeł zjawia się co kilka lat w wieży Kościoła Mariackiego w
Darłowie przybierając postać wielkiej sowy. Z pewnością szuka strażnika, by z nim zagrać w
karty.

O Sydonii von Bork

Sydonia von Bork urodziła się w 1548 roku w Strzmielach. Tam, na zamku swego ojca,
wychowywała się wraz z siostrą Urszulą i bratem Ulrichem. Gdy podrosła zamieszkała na
dworze Księcia Filipa I w Wołogoszczy. Była to dziewczyna niezwykła, powszechnie uważano
ją za najpiękniejszą pannę na Pomorzu Zachodnim. Do tego posiadała ponadprzeciętną

background image

inteligencję oraz królewskie maniery. Każdy młodzieniec, który miał okazje ja poznać,
natychmiast ulegał jej urokowi.
Sydonia posiadała już jednak swojego wybranka. Był nim Książe Ernest Ludwik, syn Filipa I.
Dziewczyna kochała go ponad wszystko, on zaś odwzajemniał to uczucie. Złożył jej obietnice
ślubu, a tym samym miał umożliwić jej wstąpienie do panującego na Pomorzu rodu Gryfitów. Do
owego ślubu nigdy jednak nie doszło. Ernest Ludwik uległ swoim krewnym, według których
związek z Borkówną byłby mezaliansem. Posłuchał udzielonych mu rad i wkrótce ożenił się z
księżniczka niemieckiego pochodzenia.
Zdruzgotana, pełna żalu Sydonia, czym prędzej opuściła dwór książęcy. Owa Niemka nie mogła
się z nią równać pod żadnym względem. Ucierpiała również jej duma. Borkowie był to bowiem
ród słowiański, szlachetny, równie stary, co ród Gryfitów, choć nie książęcy. Dziewczyna
wróciła do rodzinnego domu. Podjęła decyzje, że nikomu już nie odda swego serca i pozostanie
panną do końca życia.
Kiedy zmarli jej rodzice, wraz z siostra rozpęczał spór z bratem o rodzinny majątek. Gdy Ulrich
się ożenił, siostry nie przypadły do gustu nowej pani, niechęć ta była odwzajemniona. Sydonia
postanowiła opuścić dom na zawsze. Tak rozpoczęła się jej długoletnia tułaczka. Na początku
zamieszkała w klasztorze w Marianowie. Później osiedlała się jeszcze w Stargardzie
Szczecińskim, w Szczecinie, oraz w Resku, jednak nigdzie nie została na zbyt długo. W końcu w
1604 roku, w wieku 56 lat, ponownie zamieszkała w Marianowie, by tam doczekać końca swoich
dni.
Nie było jej jednak dane doczekać ich w spokoju. W rodzinie książęcej coraz częściej zaczęły
zdarzać się nagłe zgony. Umarł Książe Filip I, umarł jego syn, oraz wielu innych spośród
Gryfitów. Podejrzenia padły na Sydonie, która, Choć już nie młoda, nadal energicznie spierała
się z bratem o majątek, ponadto, zajmowała się ziołolecznictwem. W 1617 roku po raz pierwszy
oskarżona ją o uprawianie czarnej magii oraz rzucenie klątwy na ród Gryfitów. Proces był długi,
uciążliwy, oraz bezowocny. Dwa lata później Sydonię oskarżono po raz drugi. Pod zbrojną
eskortą została przewieziona z Marianowa do Oderburga. Tam poddano ją torturom, umęczona,
prawie nieprzytomna Sydonia przyznała się do winy. Gdy jednak oprzytomniała odwołała swoje
zeznania. Torturowano ją jeszcze kilkakrotnie. Ostatecznie wyrok zapadł, a Sydonię uznano za
winna. Ponoć po odczytaniu wymierzonej jej kary, kobieta miała zwrócić się do Księcia
Franciszka, i przepowiedzieć mu, że i on, niedługo po niej, utraci życie.
Książe okazał się wspaniałomyślny. Mając na względzie szlachetne pochodzenie wiedźmy,
rozkazał ją ściąć, a dopiero później jej szczątki spalić na stosie. Lud był pod wielkim wrażeniem
tej łaski. Sydonia jednak, obojętna, pełna pogardy dla wszystkich, nie zwróciła na to najmniejszej
uwagi. Ścięto ją 28 września 1620 roku, niedaleko miejsca, gdzie dziś znajduje się Muzeum
Narodowe. Jej ciało spalono na Psim Wzgórzu, a prochy rozsypano na polach. Książe Franciszek
zmarł dwa miesiące po egzekucji.
10 marca 1637roku ludność Siecina wyległa na ulice, skupiła się wokół zamków i w kościołach.
Wszyscy słuchali bicia dzwonów. Dzwonów, które obwieszczały śmierć Bogusława XIV,
ostatniego księcia z rodu Gryfitów.
Tak dopełniła się klątwa Sydonii. Do dziś jest ona nazywana białą dama szczecińskiego zamku.
Czasem można ją spotkać w białej, zwiewnej sukni, jak spaceruje po zamkowym dziedzińcu.
Podobno uśmiech gości na jej twarzy.

Romanse księcia Kazimierza

background image

Kazimierz Pomorski, to niewielka , schludna wioska znajdująca się w odległości 10 km od
Koszalina, przy szosie do Kołobrzegu. Swą nazwę zawdzięcza pierwszemu właścicielowi,
księciu Kazimierzowi VII z dynastii Gryfitów, która wywodziła się z pomorskich, słowiańskich
władców plemiennych, a panowała na obecnym Pomorzu Zachodnim od IX do XVII wieku,
przez co najmniej 700 lat.
Książę Kazimierz mając niewiele ponad 17 lat został przy podziale Księstwa, pod koniec XVI w
- biskupem kamieńskim. Tytuł biskupi był wówczas już bardzo formalny, lecz na rzecz
tytularnego biskupa płynęły niemałe dochody z miast, rozległych posiadłości ziemskich i
zakładów rolnych. Rezydował książę w Koszalinie, ale wybudował sobie właśnie w Kazimierzu
Pomorskim, obszerny i wygodny zameczek myśliwski, w którym najczęściej przebywał wraz z
licznym dworem. Okolice Kazimierza otoczone były wielkimi lasami, w których nie brakowało
zwierzyny. Książę prowadził bardzo swobodny tryb życia, polował, balował, nie gardził
wdziękami kobiet. O jego licznych romansach z czasem zaczęły krążyć legendarne wprost
opowieści.
Trwał w kawalerskim stanie, chociaż przedstawiciele wielu dynastii europejskich zabiegali o
wyswatanie księcia z królewną lub księżniczką. Książę cenił sobie wolność, przyjmował
znamienitych swatów nadzwyczaj gościnnie, ale do ożenku się nie kwapił.
Pewnego letniego dnia książę wraz z licznym dworem udał się do nadmorskiej wsi Gąski.
Wyprawa miała na celu wypoczynek na plaży i w pobliskim lesie. Rozbito wielki namiot dla
księcia, kilka innych dla dworu i służby, rozpalono ognisko. Biesiadowano z rozmachem,
wznoszono rozliczne toasty za zdrowie księcia pana, przygrywała niewielka kapela, która zwykle
towarzyszyła księciu. Zabawa rozwijała się pomyślnie, ale zaczął padać deszcz. Na razie nikt się
tym nie przejmował, lecz wkrótce deszcz zmienił się w wielka ulewę. Wiatr potargał namioty.
Joachim Damicz, marszałek dworu książęcego zaproponował, aby schronić się w niedalekim
pałacyku, zwanym Nowym Dworkiem w Gąskach, stanowiącym własność rodziny Damiczów,
nieco dalszych krewnych Joachima.
Pod strugami ulewy, dość szybko dotarto do pałacyku. W obszernym holu, przemoczonego
księcia i jego dworzan przywitała piękna, wysoka brunetka, jak się później okazało Krystyna
Damiczowa, właścicielka pałacyku i wsi. Szybko zorganizowano suchą odzież, ciepłe napoje i
obfity posiłek. Piękna pani, dyskretnie śmiejąc się, energicznie dysponowała służbą, bardzo
starając się, aby książę, jego dworzanie i służba doszli szybko do siebie po dotkliwym
przemoknięciu. Książę Kazimierz z uznaniem przyjmował starania oraz wyraźnie zainteresował
się piękna i gościnną niewiastą. Gospodyni zaproponowała nocleg, bowiem ulewa wprawdzie
przeszła, ale deszcz uporczywie padał.
Dyskretnie polecił panu Joachimowi wzmocnienie miejscowej kuchni własnymi trunkami i
wiktuałami. Sam wdał się w rozmowę z panią Krystyną. Dowiedział się, ze jest od paru lat
wdową, przy pomocy rządcy daje sobie nieźle radę z wielomorgowym majątkiem, regularnie
uczęszcza do kościoła w niezbyt odległym Łęknie i wcale nie rzadko nudzi się. Podano
znakomitą kolację. Rozmowa i zupełnie niedwuznaczny flirt przeciągnęły głęboko w noc.
Następnego dnia książę szarmancko podziękował za opiekę i gościnę oraz zaprosił panią
Krystynę do swego zameczku w Kazimierzu Zaproszenie zostało przyjęte, chociaż z pewnym
wahaniem, bowiem gospodyni coś tam wiedziała o swobodnym życiu księcia. Za kilka dni
przyjechała jednak do Kazimierza. Książę i jego dwór przyjęli panią z wielką rewerencją Starano
się zrewanżować z nawiązką za pomoc i gościnność w Gąskach.
Wszyscy z księciem na czele dwoili się i troili, aby piękna pani czuła się dobrze. Posiłki
przygotowywano starannie i wykwintnie, służba uwijała, się wśród usługujących nie było

background image

niewiast, książę wprost rozpływał się w grzecznościach . Wygodnym powozikiem odbywali
tylko we dwoje przejażdżkę okolicznymi alejkami i dróżkami . Wieczorem dyskretnie
przygrywała kapela, a książę pan osobiście i bardzo daleko odprowadził panią Krystynę.
Wzajemne wizyty stały się z czasem coraz częstsze. Książę zachowywał się szarmancko.
Zabierał Krystynę do Koszalina, na dworskie bale, przyjęcia i spacery w przyzamkowym parku
Urządzał także polowania i leśne biesiady. Obdarowywał Krystynę biżuterią, często ze złota i
bursztynu, bowiem Kołobrzeg i Słupsk słynęły wówczas z wyrobu pięknych precjozów.
Organizował również przejażdżki łodziami po morzu i jeziorze Jamno. Wyraźnie i jednoznacznie
starał się o względy pięknej pani, a i jej książęce starania sprawiały przyjemność.
Podczas kolejnej wizyty w Gąskach książę Kazimierz trafił do sypialni pięknej pani.. Doszło do
gorących pocałunków i coraz odważniejszych pieszczot... Kochali się zapamiętale, rozmawiali
szeptem, zapewniali się wzajemnie o miłości... Dopiero nad ranem zmorzył ich sen. Krystyna
okazała się niewiastą z ogromnym temperamentem . Zapewne lata wdowieństwa, a także wielkie
uczucie Kazimierza zrobiły swoje.
Krystyna przeniosła się do książęcego zameczku. Kazimierz zauroczony jej wdziękami, zrzekł
się funkcji biskupa kamieńskiego na rzecz swego bratanka księcia Franciszka. W zamian
otrzymał dożywotnio we władanie małe księstwa w Darłowie i w Bytowie. Znajdowały się tam
okazałe zamki, w których niebawem witano księcia Kazimierza i jego ukochaną. Komentarze
braci książęcych oraz dworu i ludu były bardzo różne. Wielu gorszyło się grzesznym związkiem,
ale inni z podziwem, a nawet z zazdrością odnosili się do książęcego romansu.
Po śmierci swego brata Barnima X książę Kazimierz nabył prawa do księstwa szczecińskiego,
lecz po kilku dniach zrezygnował z niego. Odbiło się to głośnym echem po Pomorzu, Polsce i
wielu krajach europejskich. Dość jednoznacznie oceniono, że za decyzją księcia kryło się uczucie
do pięknej Krystyny, bowiem o małżeństwie nie mogło być mowy. Książę dał wyraz, że bardziej
ceni uczucie Krystyny niż koronę... Piękne chwile i lata przerwała ciężka choroba księcia. Po
pewnym okresie musiał się udać na kurację do znanego dolnośląskiego uzdrowiska w Cieplicach.
Po powrocie z kuracji niezbędnymi okazały się różne zabiegi i masaże. Marszałek książęcego
dworu wyszukał w Kołobrzegu wykwalifikowaną pielęgniarkę, córkę jednego z mieszczan.
Młoda, zgrabna Katarzyna o bujnych blond włosach przyjechała do Darłowa, gdzie przebywał
Książę. Piękna pani Krystyna niezbyt przychylnym wzrokiem patrzyła na pielęgniarkę. Zabiegi
jednak były konieczne. Krystyna bardzo dyskretnie obserwowała księcia i Katarzynę. Przez dość
długi okres, przynajmniej Katarzyna zachowywała się wzorowo, skrupulatnie wypełniając swe
pielęgniarskie obowiązki. Krystyna pozbyła się swych obaw. Czas jednak biegł, zabiegi
odbywały się codziennie i pewnego dnia Krystyna zastała księcia i Katarzynę w sytuacji, którą
trudno było potraktować jako zabieg leczniczy...
Z ogromna złością i wielką pogardą popatrzyła na bardzo niekompletnie ubrana parę. Gdyby
wzrok mógł zabijać padliby martwi. Z całej siły trzasnęła drzwiami i natychmiast wyjechała do
Gąsek. Książę czynił próby jakiś gestów pojednawczych i przeprosin, ale urażona do żywego
Krystyna - nie odpowiedziała na książęce starania.
Książę z nową wybranką pozostali na zamku w Darłowie. Z czasem Katarzyna stała się dla
księcia bez mała żoną. Książęcy bracia nadal robili wymówki, komentarze były najprzeróżniejsze,
ale niczego to nie zmieniło. Nowy romans książęcy okazał się wyjątkowo trwały, bowiem
przetrwał ponad 9 lat.
Książę Kazimierz zmarł w Darłowie, mając niespełna 50 lat. Pochowany został w podziemiach
kościoła św. Ottona w Szczecinie.

background image

O dalszych losach pięknej Krystyny nie ma żadnych informacji. Natomiast Katarzyna, po
pewnym czasie wyszła za mąż i dożyła sędziwego wieku. Po książęcym zameczku myśliwskim
w Kazimierzu Pomorskim nie ma niestety ani śladu. Natomiast zapewne swoistym echem
dworku w Gąskach, jest obecny pensjonat "Morski pałac". Gąski obecnie znane są między
innymi z pokładów "leczniczej" glinki. Czasami złośliwie opowiada się, że glinka z Gąsek
bardzo źle wpływa na stałość męskich uczuć...

Zamek na Wzgórzu Wisielców

Dzień chylił się już ku zachodowi, ostatnie promienie słońca złociły trawę na Wzgórzu
Wisielców. Widok było naprawdę przepiękny. Jednak nikt bywały w tamtych stronach nie dałby
się zwieść. Wzgórze było owiane złą sławą, każdy znał jego historię, nikt w nią nie wątpił. W
każdym razie nikt bywały w tamtych stronach...
Stary człowiek wyrwał się z zadumy, gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi wejściowych gospody.
Niechętnie oderwał wzrok od okna i majaczącego gdzieś na horyzoncie wzniesienia by spojrzeć
na przybysza. Nie rozpoznał młodego mężczyzny, stwierdził więc, iż musi być on tu przejazdem.
Obcy wyglądał na zmęczonego, zapewne miał za sobą długą podróż.
Wędrowiec podszedł do baru i zamówił piwo, po czym usiadł ciężko przy jednej z ław. Stary
człowiek zastanawiał się chwilę, po czym podniósł własny kufel i ruszył w stronę owego
mężczyzny. Młodzian oczy miał przymknięte i wyglądał, jakby drzemał. Staruch postanowił go
jednak obudzić.
- Z daleka jedziesz, dobry Panie? - zapytał.
Podróżny otworzył leniwie oczy, by zobaczyć, kto mu przeszkadza.
- Z Krakowa - odpowiedział, patrząc, jak stary człowiek siada naprzeciwko niego. Nie wyglądał
groźnie...
- Daleka więc za Panem droga, zmęczenie pewnie do gospody skierowało.
Wędrowiec nic nie odpowiedział, pokiwał jedynie głową.
- Dzisiaj już chyba waćpan nie wyrusza? Ot, słoneczko zaszło prawie, noc zapada - powiedział
starzec, wskazując ręką okno, przez które sam jeszcze przed chwilą obserwował wzgórze.
- Widzę - mruknął mężczyzna, i uświadomił sobie, że nie tak łatwo pozbędzie się niechcianego
kompana - lecz do Zalewu już niedaleko, śpieszno mi czym prędzej podróż zakończyć.
Staruch zachłysnął się piwem, wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. Lub z przerażenia.
- Ależ, Panie, nie chcecie chyba po nocy podróżować... Toż jedyna droga do Zalewu obok
Wzgórza Wisielców wiedzie!
Młodzian zadarł głowę i spojrzał hardo na swojego rozmówcę.
- I cóż z tego? Ja nikomu nie wadzę, a i pieniędzy już nie mam, nawet obrabować nie ma mnie z
czego.
- Widać, żeś nie tutejszy, Panie - starzec pokręcił głową i ściszył nieco głos, jakby miał zamiar
wyjawić jakąś tajemnicę - Wiedz więc, że jeszcze się taki nie urodził, co zebrałby się na odwagę,
by po nocy, samotnie, Wzgórze Wisielców nawiedzać...
- A czegóż mam się obawiać? Czas nagli, zwlekać dłużej nie mogę... Bywaj, dobry człowieku.
Już chciał wstać, kiedy staruch chwycił go mocno za ramię, coś w jego twarzy kazało
młodzianowi pozostać na miejscu i wysłuchać go do końca.
- Jeśli wola taka, niech Pan jedzie, nie będę zatrzymywać. Ale najpierw niech waćpan lepiej
wysłucha pewnej historii, której skutki do dzisiaj nierozważni ponoszą. Widzisz Pan tamto
wzgórze? To, za którym słońce się właśnie chowa? Wzgórzem Wisielców, lub tez Strasznym

background image

Wzgórzem jest nazywane, nie bez przyczyna miano takie uzyskało... Dawno temu, w miejscu, w
którym wzniesienie owo się znajduje, stał kiedyś zamek. W zamku owym...
***
W zamku owym mieszkał kiedyś bogacz, człowiek równie skąpy, co okrutny. Jego ulubionym
zajęciem było gromadzenia skarbów i ciągłe powiększanie swojego majątku. Względów nie miał
dla nikogo, nie znał współczucia ani łaski. Choć posiadał niemal wszystko, a jego skarbce i
spiżarnie były wypełnione po same brzegi, biedniejszym od siebie pomocy nie udzielał nigdy.
Miał on jedną córkę, piękność nad pięknościami, lecz serca złego i zatwardziałego. Wdała się
ona w ojca, i w miarę upływu czasu stała się gorsza nawet od niego. Ona to była w posiadaniu
kluczy otwierających wszystkie skarbce i spiżarnie. Cały dzień przechadzała się po zamku, a
klucze przywieszone do jej paska podzwaniały wesoło. Zajmowała się również przydzielaniem
jedzenia poszczególnym osobom. Panom i gościom zamku nie skąpiła niczego, jednak liczna
służba cały czas cierpiała głód. Poddani, osłabieni ciężką pracą i głodowymi racjami, pomstowali
często na dziedziczkę. Czasem ktoś, zebrawszy się na odwagę, szedł do pana na skargę, prosząc
o jedzenia dla siebie i towarzyszy. Zawsze jednak spotykał się z odmową.
Pewnego razu, gdy panna dowiedziała się o skardze jednego ze sług, wpadła we wściekłość.
Zaczęła ubliżać służbie i zagroziła, że jeśli zdarzy się to jeszcze raz, to powie ojcu, że zamiast
wykonywać swoje obowiązku, śpią tylko i odpoczywają.
Przy okazji następnej skargi spełniła swoja groźbę. Ojciec bez wahania uwierzył swojej córce.
Poddani, którzy przyszli z prośbą o jedzenia, zostali wychłostani. Prosili o łaskę, dziedziczka
śmiała się tylko i kazała pachołkom kijów nie szczędzić. Słudzy byli bici aż do utraty
przytomności. Jeden z nich, człek niemłody, który z reki swego pana niejedno już wycierpiał,
uniósł nagle prawicę do góry i straszne przekleństwo rzucił na dziewczynę i jej ojca, życząc im,
aby ziemia pochłonęła ich z całym majątkiem.
Wtedy niebo nagle pociemniało, mrok raz po raz rozświetlały błyskawice, a krzyk ludzi
zagłuszały gromy. Wszyscy zaczęli uciekać w panice, chcąc jak najszybciej opuścić zamek. Na
próżno Pan nawoływał poddanych, żaden z nich nawet się nie obejrzał. A gdy w zamku pozostał
tylko on i jego córka, ziemia pochłonęła ich oboje, budowlę i cały dobytek w niej zgromadzony.
Od tego czasu znajduje się w tym miejscu wzgórze. Nikt nigdy nie wyraził ochoty, aby się
osiedlić w jego okolicy. Dlatego stało się ono miejscem egzekucji, od czego później wzięła się
jego nazwa.
Ponoć w ciemną, burzliwą noc można czasem ujrzeć na szczycie piękna dziewczynę,
potrząsającą pękiem kluczy i uśmiechem uwodzącą nierozważnych młodzieńców. Zjawa zwabia
ich ponoć do podziemi, mówiąc, że w zamku czekają na nich niezliczone bogactwa. Nikt jednak
nigdy z podziemi nie powrócił, aby potwierdzić tę pogłoskę.
***
Wędrowiec roześmiał się, gdy starzec dramatycznym szeptem zakończył swoją opowieść.
- To tylko historia przez ludzi wymyślona, aby dzieci straszyć, dobry człowieku. Jeśli chcesz
wiedzieć, ja właśnie po to przybyłem, aby zdobyć skarby pod wzgórzem zaległe. A gdy będę
wracać, wstąpię do tej karczmy i wyprawię ucztę, jakiej nikt jeszcze w tej mieścinie nie przeżył!
Po czym owinął się szczelniej płaszczem i wyszedł z karczmy wprost w objęcia nocy. Od tamtej
pory już nikt go nigdy nie widział.

background image



Podanie o złotym grodzie

Po morzu Bałtyckim płynął samotny okręt o przedziwnie smukłych kształtach. Żagle trzepotały

na wietrze i niosły go hen na południe, ku niewidocznym brzegom. Ląd musiał być niedaleko,

bowiem nad masztami unosiły się już krzykliwe mewy i natarczywie domagały się żeru.

Na pokładzie stało dwoje ludzi. Jeden z nich, ubrany w kosztowne szaty, zdawał się być kimś
znacznym. Wysunął się nieco do przodu, założył ręce na piersi, osłoniętej kutym w srebrze
półpancerzykiem, i patrzał milcząco na wodę. Na jego młodej, niemal dziecięcej twarzy malował
się wyraz jakiegoś oczekiwania, oczy jaśniały niezwykłym blaskiem, policzki krasił rumieniec
widoczny pod delikatnym zarostem. Raz po raz opuszczał lewą rękę i kładł na rękojeści
mieczyka przypasanego do boku. Ruch ten był jednak łagodny — snadź nie w wojennych
zamiarach płynął młody rycerz ku pomorskim wybrzeżom. Może poselstwo jakoweś sprawował?
A może chciał na własne oczy zobaczyć ów złoty gród, o którym dziwne wieści krążyły po
całym świecie? Próżno dociekać, z jaką tajemną misją płynął duński książę do złotych bram
Winety. Tuż za dostojnym młodzieńcem stał człowiek odziany w szary habit przepasany
konopnym sznurem. Pod nasuniętym na głowę kapturem widać było jego suchą, wiatrami
spaloną twarz, zapadłe w głąb oczy i poruszające się modlitewnym szeptem usta. Jakaś surowość
biła od tej wysokiej postaci, a może tylko szmat gorzkiego, pełnego wyrzeczeń i umartwień
żywota? Hej, ileż to krain przewędrował ojciec Gaudenty, nim został opiekunem i nauczycielem
młodego królewicza! Niegdyś za młodu zrywał kiście winogron na słonecznych pagórkach Italii,
potem wędrował wśród piasków afrykańskiej pustyni, oglądał przepych na królewskich dworach
Kastylii i Navarry...

Odbiegło gdzieś daleko modlitewne skupienie. Powoli z mgły wspomnień wyłaniały się obrazy
— drobne ścieżki, zagubione na dalekich pielgrzymich szlakach. Jedne świeże jeszcze i barwne,
inne szare, niewyraźne. Dla siebie

— kostur pątniczy i kromka suchego chleba, dla ludzi — wszystko. I teraz, gdy ojcowskim

spojrzeniem ogarniał sylwetkę młodego księcia, rysy jego twarzy łagodniały, na ustach zaś

pojawiał się uśmiech.

— Ojcze Gaudenty...

Myśli pielgrzyma wróciły z dalekich krain. Znów widział przed sobą postać duńskiego

królewicza, znowu stopami dotykał pokładu okrętu.

— Słucham cię, książę! — odpowiedział głosem, w którym nie znać było śladu przeżytych
wzruszeń

Eryk odwrócił się w stronę opiekuna, lecz po chwili znowu skierował wzrok na morze. W jego

oczach malował się wyraz jakiejś nieuchwytnej tęsknoty i jednocześnie ciekawości.

— Powiedz mi, ojcze, prawda to, że w grodzie onym, który dziś jeszcze

oglądać nam przyjdzie, bramy pałaców złotym kruszcem wykładane, że blask od nich wspaniały

jako od słońca bije?

— Prawda to, panie — odpowiedział mnich.
— I bogactw tam ponoć mnogość nieprzebrana?
- Ściany pałaców z marmuru budowane...

— A ludzie jacy? Ojciec Gaudenty zamilkł i odwrócił

background image

twarz.

— Czemu zamilkłeś? Powiedz!

— O ludziach?

— Tak.

— Młody jesteś, książę, lecz rozum masz stateczny, godny dojrzałego męża. Dopłyniesz,
obaczysz, sam sobie odpowiesz.

Eryk nie pytał więcej.

Tymczasem krąg słoneczny powoli schodził w dół. Morze zmieniło barwę: stało się granatowe,

niemal czarne. Okręt odkładał na boki równe skiby wody, a wiatr jakby trochę przycichł.

Nagle w oczach Eryka pojawił się błysk ożywienia. Zrobił krok naprzód i gwałtownie wyciągnął

rękę przed siebie.

— Spójrz tylko, ojcze... ziemia! — zawołał drżącym z podniecenia głosem. Wzrok Gaudentego

pobiegł we wskazanym kierunku. Przed nimi rysowały się coraz wyraźniej brzegi wysp Uznam i

Wolin. Odblask zachodzącego słońca złocił wysmukłe wieże i dachy jakiegoś wspaniałego grodu

otoczonego zielenią lasów. Fale uciszyły się zupełnie, powierzchnia morza była gładka jak lustro.

Z piersi obu podróżników uniosło się westchnienie zachwytu, a usta wyszeptały jednocześnie tę
samą nazwę
— Wineta...!

Poprzez bramy grodu, w stronę portu i z powrotem, po ulicach przelewała się niezmierzona ciżba

ludzka. U stóp wałów obronnych, szerokim pierścieniem opasujących Winetę, i w spotykanych
co krok gospodach — wszędzie słychać było różnojęzyczny gwar. Tu ormiańscy kupcy

zachwalali przywiezione z dalekiego wschodu towary, tam znowu, ubrani w długie, białe szaty,

przechadzali się ciemnolicy Arabowie, Gdzie indziej jeszcze kosztowny diadem, wpięty w

jedwabny turban, świadczył o bogactwie i dostojności przybysza zza mórz i lądów. Złoto i

srebro, drogie kamienie pełnymi garściami wędrowały z rąk do rąk, a trzosy miejscowych

kupców i szynkarzy pęczniały nieustannie. W gospodach lało się strumieniami najprzedniejsze

wino, a piękne Greczynki w przeźroczystych szatach tańczyły przy dźwięku uderzających o

siebie czar. Książę Eryk wraz z ojcem Gaudentym przeciskali się przez rozkrzyczany i

rozgorączkowany tłum. Oglądali towary rozłożone na straganach lub wprost na ziemi pod

murami grodu, wstępowali do gospod, słuchali pijanych wrzasków, kłótni handlarzy i wyzwisk
oszustów.

Eryk chłonął nieprawdopodobny obraz szeroko otwartymi oczyma. Przyzwyczajony do surowych

obyczajów północnego kraju, ze zgrozą słuchał tego wszystkiego i rozglądał się wokoło na pół
przytomny.

— Czy śnię? — pytał raz po raz swego opiekuna i nauczyciela.

Ojciec Gaudenty szedł z opuszczoną głową i tylko uśmiechał się z goryczą.

— Patrz, książę, na wszystko, co się wokół ciebie dzieje, i miej uszy otwarte — pouczał młodego
rycerza. — Chciwość i żądza bogactw wypleniły z tych ludzi| wszelkie inne uczucia. Nie masz tu

miejsca na miłosierdzie i pomoc ubogim, nie znajdziesz współczucia dla nieszczęśliwych. Każdy

tutaj chce się wynieść nad innych, stąd zawiść, przekupstwo i niesprawiedliwość na każdym
kroku.

— Czemu więc nie użyją swych bogactw na dobro?

background image

— Zapomnieli!

W tejże chwili obaj ujrzeli rozstępujący się tłum. Gdzieś

w głębi ulicy słychać było głośne jęki. Ktoś wołał płaczliwym głosem:

— Ratujcie, dobrzy ludzie, nie dajcie zginąć!

Wkrótce ukazał się człowiek wleczony pod ręce przez kilku uzbrojonych pachołków. Twarz miał
siną i spuchniętą, do czoła przylepiały się skrwawione kosmyki włosów. Pod podartą na strzępy
koszulą widać było gęste ślady uderzeń kijem. Zakute w łańcuchy nogi zaledwie mogły
udźwignąć ich ciężar.
— Cóż takiego uczynił ów człowiek? — zapytał Eryk.

— Nie wiem — odrzekł Gaudenty. — Posłuchajmy, co ludzie mówią. Tłum na ulicy powiększył

się. Już teraz mniej było strojnych w jedwabie

kobiet i opasłych kupców. Z pobliskich bram wylegli szaro ubrani ludzie.
— Tetkę wiodą do lochu! — odezwał się ktoś z boku.
— Jakiego Tetkę?

— Tego od szynkarza Bardoka. Służył u niego przeszło pół roku za darmo, a jak się upomniał o
swoje, to go do lochu.

— Bogacz przeklęty! Żeby się złotem udławił! Żeby go...

— Cicho! Jeszcze ktoś doniesie. Bardok mocny. Radę przekupi i ciebie też za nim wyśle! —

odezwał się czyjś ostrzegawczy głos.

Obaj przybysze usunęli się z tłumu i poszli dalej, bo już na nich zwracano uwagę.

— Źli tutaj ludzie! — powtarzał ojciec Gaudenty. — Źli i mściwi. Jednym
bogactwo,

innym żądza władzy odebrała serce i rozum. Stąd też zło

wszelkie jak chwast się pleni.
— Jakże tedy kara na nich nie spadnie? — zapytał Eryk.
— Nie nasza w tym moc, miłościwy książę.

Idąc ulicą znaleźli się niespodzianie obok pewnej gospody. Z jej wnętrza wytoczyło się
kilkunastu mocno podpitych kompanów. Dostatnie ubiory i pewność siebie, z jaką patrzyli
wokoło, świadczyły, że posiadają w grodzie nie byle jakie znaczenie. Ludzie usuwali się na boki,
lecz Eryk z Gaudentym, zajęci rozmową, nie zauważyli ich dość wcześnie i zetknęli się z nimi
prawie oko w oko.

Nastąpił krótki moment wahania. Wtem jeden z kompanów wystąpił nieco naprzód, przekrzywił

głowę z drwiącym uśmiechem i szarpnął mnicha za ramię.

— A cóż to za cudak w szarym worku włóczy się po ulicy z gołowąsem u boku?
— zawołał.

Pozostali ryknęli pijackim śmiechem. Twarz Eryka poczerwieniała z gniewu. Już chciał sięgnąć
po mieczyk, lecz jego opiekun nieznacznym ruchem ręki powstrzymał go.

— Przecie wam w drogę nie wchodzim — odrzekł spokojnie. Chciał przejść obok, lecz

napastnik zaszedł go z przodu.

— Hejże! — zawołał — a cóżeś to taki hardy? Gadaj, coś za jeden! Ojciec Gaudenty

złożył przed sobą ręce i nisko pochylił głowę.

— Sługa Chrystusowy — odpowiedział z pokorą w głosie.
— Jakiego Chrystusa? Nie znamy takiego!
— Boga chrześcijan, którego wiarę głoszę.

Oczy kompanów zapaliły się złym ogniem. Podeszli bliżej zaciskając pięści. Dookoła zebrał się

tłum ciekawych.

background image

— Precz z grodu! — wrzasnął nagle jeden z napastników. — Mamy swoich bogów, nie trzeba

nam innych. Nie trzeba nam żadnych bogów! Ludzi tu burzyć

przyszedłeś, hę? Precz stąd, precz! — krzyczał, aż piana wystąpiła mu na usta.

— Nie bluźnij — rzekł mnich spokojnie — bom nie wojować tu przyszedł. Bóg chrześcijański

miłosierdzie czynić każe i pokutę za nieprawości ludzkie. Bacz, byś nieszczęścia...

Rzucony czyjąś ręką kamień uderzył Gaudentego w głowę. Po twarzy spłynęła strużka ciepłej

krwi. Mnich zachwiał się na nogach i byłby upadł, gdyby go Eryk natychmiast nie podtrzymał.

— Zostaw miecz, Eryku — szepnął cicho. — Niech im to będzie darowane, a ty się w walkę nie
wdawaj, boć wielu ich na ciebie jednego. Pamiętaj, po coś tu przybył.

Usłuchał książę Eryk rady opiekuna i podtrzymując go wyprowadził z tłumu. Za nimi goniły

śmiech i wyzwiska.

W kajucie panowała nieznośna duchota. Gaudenty z trudnością poruszał się na łożu i co chwila
budził. Rana, mimo że opatrzona, dokuczała niezmiernie. Męczył się tak od paru godzin. Czasem
na chwilkę wracała przytomność.

Wówczas zwilżał wargi łykiem wody ze stojącego obok kubka i znów zapadał w pełen majaków
sen.

Lecz oto w pewnym momencie otoczyła go nagle jakaś przedziwna jasność i jakby gdzieś z

oddali dobiegł wyraźny głos:

— Dopełniła się miara złego i wyrok na Winetę został wydany. Podnieście kotwicę i odpływajcie
co rychlej!

Gaudenty przebudził się raptownie. Z trudem zebrał rozproszone myśli. Ból pod czaszką ustał,
lecz tajemniczy głos dźwięczał wyraźnie w uszach powtarzającym się wciąż ostrzeżeniem:
— Odpływajcie natychmiast, odpływajcie!

Zwlókł się z posłania i nie czekając udał się do księcia. Rękami obmacywał ściany, kierując się

pamięcią, wokoło bowiem otaczała go nieprzenikniona ciemność.

— Co to? — zawołał Eryk, zbudzony głośnym stukaniem.
— Kto zakłóca mi sen?
— To ja, książę! Wieść ważną przynoszę.

•— Jakże możesz, ojcze, chodzić w takim stanie! — zawołał stroskany Eryk, gdy poznał głos
opiekuna. — Pójdź, pomogę ci się położyć. Jutro skoro świt udam się do dowódcy zbrojnej

załogi grodu. Napastnicy muszą ponieść karę!

— Porzuć, książę, troskę o mnie — rzekł na to Gaudenty

— bowiem czuję się dobrze. Nie szukaj też sprawiedliwości, gdyż wyroki już zapadły.

— Jakież to wyroki? :— zdziwił się Eryk.
— Nie pytaj o nic, tylko każ zaraz podnieść kotwicę i wypłynąć na morze.

— Teraz?
— Natychmiast, jeśli mamy ocaleć.
Wyszli na pokład. Owionął ich powiew świeżego powietrza.

— Wiatr wieje od lądu — powiedział Gaudenty. — Odpływajmy, Eryku, odpływajmy

natychmiast! Nad złotym grodem zawisła kara!

Noc była księżycowa. Wiatr unosił w morze samotny okręt i zostawiał za nim iskrzącą się na

wodzie smugę.

Eryk wraz z opiekunem spoglądali w milczeniu na oddalającą się Winetę. W powietrzu wisiała

jakowaś groza, choć przecież nic nie wskazywało na to,

background image

by za chwilę miało się coś wydarzyć.

Nagle nad złotym grodem ukazała się jasna łuna. Spływała gdzieś z niebieskich wyżyn, opadała
coraz niżej. Dachy i wieże rozbłysły całą wspaniałością. Lecz równocześnie rozszumialy się
morskie głębiny. Złowrogi pomruk wzmagał się coraz bardziej, potężniał z każdą chwilą, aż
wreszcie przemienił się w ogłuszający huk. Na oczach odpływających żeglarzy gród zapadał
powoli w otchłań. Po pewnym czasie w miejscu, gdzie jeszcze niedawno błyszczały smukłe
wieże, rozpostarły się nieprzeniknione ciemności


Jesiotry braciszka Urbana

Przyszedł brat Urban nad brzegi Zalewu. Zarzucił wędki na wodę — ot tak, z przyzwyczajenia.
Chodziło mu nie tyle o złowienie ryby, ile o chwilę wytchnienia, o wypoczynek dla skołatanej
różnymi zmartwieniami głowy. Miał brat Urban tych kłopotów co niemiara, oj miał! Od wielu lat
pełnił funkcję kucharza w tutejszym klasztorze i już mu to wszystko bokiem wychodziło. Jeszcze
w letnich, a szczególnie jesiennych miesiącach — pół biedy. Poczciwi wieśniacy daninę zewsząd
sami przynosili, owocami swej pracy na wodach i roli z klasztorem się dzielili. Czynili to nawet
ochotnie, bez przymusu, bo i wiele dobrego od owych świątków zyskali. Znali ci przybysze znad
Warty i innych dalekich krain wiele pożytecznych rzeczy: rolę po nowemu uprawiać nauczyli, że
plony w dwójnasób rodziła, ludzi i domowe zwierzęta ziołami leczyć umieli, toteż na
wdzięczność tutejszych mieszkańców rzetelnie sobie zasłużyli. Miał tedy brat Urban w spiżarni
nie najgorsze zapasy i mógł współbraciom dogodzić.

spadały na niego w okresach wielkiego postu, kiedy surowa reguła zakonna, pilnie przez opata

przestrzegana, nakazywała umartwianie ciała i wstrzemięźliwość w jedzeniu. Co się wówczas

nasłuchał utyskiwań i żalów! Starczyło tego na cały rok. A przecież nie mógł inaczej, tylko tak,

jak miał przykazane.

Poszedł więc biedaczysko nad wielką wodę, by trochę w samotności odpocząć i choćby na jakiś
czas uwolnić się od dokuczliwych nagabywań braciszków. Panująca wokoło cisza i świeży
powiew, płynący od strony Zalewu, działały kojąco. Założył ręce na piersiach i zapatrzył się
przed siebie. Myślami uleciał hen w ojczyste strony, gdzie wieże poznańskiego grodu królują nad
szeroką równiną, a Warta toczy swe płowe wody, dążąc do starszej siostrzycy Odry. Poczuł jakąś
dziwną tęsknotę chwytającą za serce.

Koło zachodu słońca brat kucharz chciał zwijać wędki i wracać do zwykłych zajęć, gdy nagle na
lśniącej wodzie zauważył jakiś ruch. Nie raz już przyglądał się zabawom drobnych rybek, które
pod wieczór wpływają tuż pod samą powierzchnię i pląsają jak tanecznice. Czasem umykają
przed okoniem czy też innym drapieżnikiem i wtedy rozsypują się jak piasek po wodzie.
Jednakże to, co teraz spostrzegł, tak dalece różniło się od zwykłych przejawów podwodnego
życia, że natychmiast zmienił zamiar; zbliżył się jeszcze bardziej do brzegu i patrzył, co się
dzieje. Gładką powierzchnię pruły dwa ostre grzebienie. Cięły ją płynąc obok siebie na kształt
podwodnych statków i zostawiały za sobą rozszerzające się klinowate bruzdy.

— Nie do wiary! — szepnął do siebie brat Urban, gdy w niewielkiej odległości ujrzał dwa

ogromne jesiotry. Płynęły wprost na niego i po chwili tłukły się przy brzegu w płytkiej fali

przyboju. Urbanowi aż dech zaparło w piersiach. Powolutku, by ich nie spłoszyć, wyciągnął

wędki z wody, włożył świeżą przynętę i zarzucił w pobliżu pływających ryb. Czekał z bijącym

sercem. Raptem jeden z jesiotrów porwał hak z przynętą i pociągnął za sobą wędkę, drugi

background image

natomiast plasnął ogonem i gdzieś zniknął.

Brat Urban nie oglądał się już na drugą wędkę, lecz całą uwagę skupił na schwytanej rybie.
Złapał za sznur — w dłoni poczuł lekkie szarpnięcie. Ciągnął bardzo ostrożnie, zważając na
każdy ruch. Ale, rzecz dziwna, ogromny jesiotr poddawał się prawie bez oporu. Tego
doświadczony rybak nie mógł zupełnie zrozumieć. Znał przecież to rzemiosło od dziecka.
Czasem szczupak, który zaledwie wystarczał na jeden skromny posiłek, walczył tak zajadle, że
musiał użyć całego doświadczenia i sprytu, by go wreszcie z wielkim trudem wyciągnąć. Ten zaś
olbrzym szedł za ręką jak drobna płoć i bez najmniejszego oporu dał się ująć pod skrzela.

Rozjaśniło się oblicze brata Urbana. Czym prędzej zwinął wędki, przerzucił przez ramię ciężką
zdobycz i poszedł boczną ścieżką do klasztoru. Zależało mu, by go nikt po drodze nie spotkał —
chciał braciszkom przygotować niespodziankę, o jakiej nawet nie marzyli. Oj ucieszą się
zgłodniali bracia, ucieszą! Sam opat na pewno pochwali zmyślnego kucharza!

Wszedł małą furtką ukrytą w klasztornym murze, przebiegł chyłkiem przez opustoszały
dziedziniec i natychmiast zamknął się w kuchni. Powrócili braciszkowie z codziennych zajęć,
kręcili się pod drzwiami, pukali, stukali

— nie wpuścił nikogo.

— Zostawcie mnie w spokoju, polewka mi się przypaliła! — odpowiadał natarczywym. —

Poczekajcie godzinkę, będzie świeża.
Chodzili więc po korytarzach markotni i zagniewani, bo już się pora wieczerzy zbliżała. Cóż
jednak mieli robić? Radzi, nie radzi, musieli czekać. Tymczasem brat Urban zwijał się jak w
ukropie, śmiejąc się w duchu ze swego pomysłu.

Kiedy wreszcie zakonni bracia siedli przy stołach w oczekiwaniu na skromny posiłek, ze
zdziwieniem spoglądali na puste miski stojące przed nimi. Zwrócili twarze w stronę kuchennego
wejścia i czekali niecierpliwie, kiedy wreszcie ukaże się brat kucharz z pomocnikami i gar
postnej polewki. Na koniec otworzyły się drzwi i oto popłynął stamtąd tak niezwykły zapach, że
zgromadzeni w refektarzu mnisi szeroko otworzyli oczy i w niemym zdumieniu zaczęli
spoglądać jeden na drugiego. Nozdrza łechtała wspaniała woń gotowanej ryby, lecz jeszcze sami
sobie nie wierzyli. Dopiero kiedy w drzwiach ukazała się tryumfalnie uśmiechnięta twarz
kucharza, który ruchem ręki przywołał do siebie pomocników — zapanowała wśród braci
powszechna radość. Brat Urban z namaszczeniem rozdzielał porcje i po chwili każdy z
zakonników miał już przed sobą kawałek pachnącej, smakowicie przyrządzonej ryby. Nawet
surowy zwykle i milczący przeor siedział uśmiechnięty i trzymał rybę w palcach, wyjmując z
niej co grubsze ości.
— Jakżeś to, bracie Urbanie, taką niespodziankę nam zgotował? —
zapytał łaskawie, kiedy wszyscy zaspokoili już pierwszy głód.

— Sam tego zrozumieć nie mogę, przewielebny ojcze — odpowiedział Urban, skłaniając się
pokornie — coś podobnego wydarzyło mi się po raz pierwszy w życiu.

— Jakże się tedy rzecz miała?
Brat Urban nie zamierzał niczego ukrywać. Dokładnie opowiedział
przełożonemu i zaciekawionymi braciszkom o swej wyprawie nad Zalew i przedziwnym
połowie. Na głowę uszczęśliwionego kucharza posypały się tak gorące pochwały, że aż przeor
musiał je nieco powstrzymać. Powstał z ławy i podniósł w górę obie dłonie. Gwar w refektarzu
uciszył się natychmiast.

— Słuszna radość wypełnia serca wasze, bracia moi — rzekł składając ręce do modlitwy — nic

w niej złego nie widzę.

Wprzódy jednak Stwórcy za jego szczodrobliwość podziękować nam należy, iż łaskę nam

zechciał okazać.

background image

Głowy mnichów pochyliły się w kornej modlitwie.

Następnego roku podczas wielkiego postu znowu podpłynęły w pobliże klasztoru dwa wielkie

jesiotry i znów wygłodniali mnisi z radością powitali na stołach kucharskie dzieło brata Urbana.

Kiedy co roku powtarzało się to samo — poznali w tym zakonnicy wyraźną pomoc Stwórcy.

Tym pilniej więc wykonywali swe obowiązki, dla wyrażenia zaś wdzięczności postanowili raz na

zawsze tylko jednego jesiotra każdego roku odławiać, aby łakomstwem ni chciwością nie

grzeszyć. Tak postępowali przez wiele lat. Tymczasem brat Urban powrócił w swoje rodzinne

strony, inni starsi bracia również zostali odwołani do macierzystych klasztorów. Niektórzy

pomarli i spoczęli snem wiecznym na pomorskiej ziemi, a ich miejsce zajęli młodsi.

Pewnego roku — jak zwykle w czasie wielkiego postu — pojawiły się na wodach Zalewu dwa

szczególnie wielkie jesiotry. Dla braci wybór był trudny: którego złowić, a którego zostawić w
spokoju?

— Słuchajcie! — rzekł wówczas jeden z młodszych. — Dlaczego właściwie nie mamy

skorzystać z nadarzającej się okazji? Spróbujmy złowić obie ryby, może nam się uda! Po co

będziemy oglądać się na to, co dawniej było!

Powodowani chciwością -— pierwszy raz bracia zakonni złamali ustalony od wielu lat porządek

i złowili oba jesiotry. Radość ich nie miała granic. Kiedy później siedzieli przy pełnych misach

smacznej ryby, jeden przez drugiego dziwili się własnej głupocie, że w poprzednich latach nie

postępowali tak samo.


-— Na przyszły rok zrobimy podobnie! — obiecywali sobie.

Lecz w następnym roku daremnie czekali. Ryby nie pojawiły się w wodach Zalewu ani tego
roku, ani w dalszych latach. Wówczas zrozumieli lekkomyślni bracia, że nadużyli dobroci Bożej

i sami sobie tym sposobem wyrządzili szkodę. Skruszeni karą, pewnego roku szczególnie

umartwiali się i pokutowali. Wówczas dobry Bóg ulitował się nad nimi i później znów co roku

jesiotry pojawiały się w wodach Zalewu.

To wszystko działo się przed wielu, wielu laty na wyspie Uznam, w klasztorze Grabowo,
zbudowanym przez księcia Racibora i jego małżonkę Przybysławę, polską królewnę, córkę
Bolesława Krzywoustego.

O ZACZAROWANEJ KSIĘŻNICZCE SYGRYDZIE

Na południe od Świnoujścia wznosi się porośnięte lasem wzgórze, które tutejsza ludność od
niepamiętnych czasów nazywa Górą Chełmską. Na szczycie owego wzgórza stał przed wiekami
wspaniały zamek rycerski. Jego złocone wieże i baszty obronne górowały nad całą nadmorską
krainą, a znak rodowy, zatknięty na najwyższej z wież, dumnie łopotał w powiewach wiatru.
Stugębna wieść o niezmierzonych bogactwach księcia Sobibora i urodzie jego córki Sygrydy
biegła daleko w świat. Wspominano o nich często na zachodnich
dworach królów i udzielnych książąt. Któryż więc z młodych i dzielnych rycerzy, szukających po
świecie damy swego serca, mógł się oprzeć pokusie odwiedzenia dumnej siedziby i ubiegania się
o rękę pięknej Sygrydy? Przyjeżdżali tedy znamienici rycerze, wsławieni w bojach i dworskich
turniejach, hołdy księżniczce składali, bardowie zaś układali pieśni, sławiąc ich czyny.

Daremne jednak były starania rycerzy. Pieśni bardów i trubadurów zostawały

bez echa. Dumny książę Sobibor odtrącał po kolei wszystkich konkurentów,

bowiem żaden z nich nie wydawał mu się godny ręki córki. W żadnym z nich

nie widział dziedzica licznych włości i nagromadzonych bogactw. Czekał na
królewicza, by złota korona mogła spocząć na skroniach córki. Wówczas

dopiero jego niezmierzona pycha byłaby zaspokojona.

background image

Jednakże oczekiwany królewicz się nie zjawił. Jedna za drugą mijały pory roku, coraz rzadziej
zaglądali młodzi rycerze do nieprzystępnej siedziby, księżniczce Sygrydzie przybywało lat. Wraz
z upływem czasu zmieniało się również jej usposobienie. Więdła uroda, grymas zniechęcenia i
gniewu coraz częściej pojawiał się na jej licach. Nie jeden raz służba musiała słuchać gorzkich
wymówek swej pani, bardzo często w chwilach niepohamowanego gniewu księżniczka
wymierzała niesprawiedliwe kary za najdrobniejsze uchybienia. Pustka, nuda i echa barwnej
przeszłości wyzierały z każdego kąta — komnatach.

Kiedy śmierć okryła cieniem powieki Sobibora, wydawało się, że po okresie żałoby w zamkowe

mury na nowo zawita życie. Jak przed laty otworzą się szeroko zamkowe wierzeje, komnaty

rozbrzmiewać będą pieśniami bardów i wesołym gwarem ucztujących gości.

Niestety, nadzieje okazały się próżne. Mimo że dawno upłynął okres żałoby, nic się w książęcej
siedzibie nie zmieniło. Daremnie Sygryda wyglądała przez okna, oczekując przybycia
konkurentów. Ci, którzy się niegdyś starali o jej rękę, zdążyli już uwić własne gniazda,
młodszym zacnie uśmiechały się zaloty do przywiędłej i znanej z kapryśnego charakteru
księżniczki. Nawet jej wielkie bogactwa nie wabiły nikogo. Sygryda zamknęła w sobie urażoną
dumę i stała się jeszcze bardziej cierpka.

Aż razu pewnego zjawił się w okolicy jakiś nieznany rycerz. Widać było, że przybywa z
dalekiego kraju — świadczyły o tym nie oglądane w tych stronach ubiór i rynsztunek. Kiedy

przejeżdżał przez pomorskie osiedla, wszyscy mieszkańcy z zaciekawieniem przyglądali się

rosłemu, karemu rumakowi i srebrzystej zbroi, okrytej czarnym płaszczem. Musiał to być

zapewne ktoś znamienity, towarzyszyło mu bowiem dwóch giermków, również bogato
odzianych.

Przybył nieznany rycerz w zamkowe progi. Zeskoczył z konia, pokłonił się godnie Sygrydzie i

rzekł:

— Piękność twoja, księżniczko, znana jest w wielu krajach na równi ze sławą, jaka otacza twą

wspaniałą siedzibę. Wieść

0 tym kazała mi się udać w daleką drogę i przybyć tu, by wszystko na własne zobaczyć oczy.

Sygryda również z godnością pochyliła głowę i odpowiedziała dwornie:

— Miło mi słyszeć te piękne słowa, nieznany rycerzu, choć wiele w nich przesady. Zechciej,

proszę, rozgościć się tutaj, boś, mniemam, zdrożon wielce, jako też i poczet twój odpoczynku
potrzebuje.

Rycerz podziękował za zaproszenie i udał się do wskazanej komnaty. Tymczasem służba
zamkowa zajęła się jego ludźmi i końmi.
Obiad przeciągnął się do późnych godzin wieczornych. Siedzieli we dwoje przy wielkim stole
zastawionym wyszukanymi potrawami w srebrnych i złotych naczyniach. Gość rzadko sięgał po
puchar z winem, jadł powściągliwie, natomiast wiele opowiadał o dworach, na których bywał, i
rycerskich turniejach, w których brał udział. Chociaż starał się mówić cicho, jednakże głos jego
rozlegał się echem po pustej komnacie i ginął wysoko wśród łuków sklepienia.

Po skończonym obiedzie wyszli na krużganek i stanęli w miejscu, skąd mogli swobodnie patrzeć

na rozciągające się u stóp zamku pola. Oboje milczeli zatopieni we własnych myślach.

„Niechaj zobaczy nie włości ów rycerz z dalekiej krainy, niech o nich opowiada po powrocie w
swe strony —¦ rozmyślała księżniczka. — Może przyjedzie tu ktoś godny, komu oddam serce i
rękę."

Lecz obcy rycerz inne zamiary ważył w sercu swoim. Odwrócił wzrok od roztaczającego się
przed nim widoku i rzeki do Sygrydy:

— To wszystko, com się obaczyć spodziewał, przeszło moje oczekiwania, jak i gościnność, którą

mi okazać raczyłaś. Hołd oddając twej piękności i szlachetności, proszę o twoją rękę.

background image

Towarzyszyć ci pragnę do końca moich dni.

Ona jednak pozostała nieczuła na brzmienie tych gładkich oświadczyn. Spojrzała na swego

gościa chłodnym wzrokiem i pogardliwie wykrzywiła usta.

— Wielki mi czynisz zaszczyt, dostojny rycerzu —¦ odpowiedziała — jeśli jednak w tym celu

tutaj przybyłeś, próżna była twoja droga. Nie pragnę zamążpójścia, a przy tym sława,


0 której mówiłeś, nie wydaje mi się równa godności, którą chciałbyś osiągnąć. Przyjmij tedy

chwilową gościnę, a potem wracaj w swoje strony. Rozgniewał się rycerz na te dworskie

wprawdzie, łeess uwłaczające jego dumie słowa. Wyprostował się i stanął przed księżniczką jak

złowróżbny kruk. Jego czarne oczy rozbłysły, a cała postać wyrażała jakąś niezwykłą i groźną

potęgę.

—- Nieszczęsna Sygrydo! — rzekł. — Chciałem ci oddać nie tylko serce, ale i moc tajemną,

którą władam, a która większa jest niż wszelka ziemska władza. Lecz ciebie zaślepiła pycha

1 nie znajdujesz godnych twej ręki. Niechaj więc spotka cię kara, na którą swym postępowaniem

zasłużyłaś. Utracisz bogactwa i będziesz się

odtąd błąkać po ziemi tak długo, aż w świętojańską noc zjawi się taki człowiek, który potrafi

wybawić cię z mocy mego zaklęcia.

Twarz Sygrydy pobladła, zdrętwiałe z przerażenia usta nie mogły wymówić słowa. Rycerz zaś
owinął się czarnym płaszczem i zawołał wielkim głosem:

Nim miesiąc pierwsze obudzi sowy Będzie złamana duma twa, pani. Przybądźcie dąby, osiki,

brzozy Niechaj się stanie!

W tej samej chwili wściekłe uderzenie wichru przygięło korony drzew. Zadrżały zamkowe

wieże, snopy błyskawic oświetliły niebo i wśród ogłuszających grzmotów cały zamek

pogrążył się w ziemi.


Umarli ludzie, którzy byli świadkami tego wydarzenia. Na szczycie Góry
Chełmskiej wyrósł nowy las i zatarł wszelki ślad po zamku. Tylko wśród ludu zachowała się
pamięć o dumnej księżniczce Sygrydzie, która czeka na wybawienie z mocy zaklęcia. Czasami
ukazuje się ona w różnych postaciach samotnym wędrowcom albo pastuszkom. Ale jeszcze nikt
nie potrafił jej pomóc. Kilkadziesiąt lat temu stała u stóp wzgórza niewielka gospoda, którą
utrzymywała pewna wdowa z synem. Był właśnie wieczór, gospodyni kończyła porządki w
obejściu, gdy nagle zauważyła jakąś staruszkę. Szła powoli, krok za krokiem, podpierając się
kijem. Widać było, że przybywa z daleka i że podróż bardzo ją zmęczyła. Zatrzymała się przy
furtce i spoglądała na gospodynię przygasłym wzrokiem.

— Pozwólcie mi przenocować, choćby tylko dzisiaj — prosiła. —- Już ze zmęczenia nóg nie

czuję.

Gospodyni dziwiła się starowinie, że tak samotnie wybrała się w podróż, ale nie pytała, co ją tu
sprowadza i kogo w tych okolicach szuka. Widząc, że jest biedna, nie liczyła na zapłatę i
postanowiła przenocować ją na sianie w gospodarskim budynku. Tymczasem zaprosiła do izby i
postawiła miskę gorącej zupy, którą staruszka zjadła z wielkim apetytem.

Okazało się, że obca kobieta zna dokładnie historię zamku i księżniczki Sygrydy. Ponieważ
właśnie przypadała noc świętojańska, więc przybyła tutaj, by księżniczkę uwolnić. Nie zdradziła
jednak zaklęcia, przy pomocy którego można było to uczynić.

Gospodyni pilnie słuchała opowieści staruszki i nie przerywała jej żadnym pytaniem. Potem

zaprowadziła ją na nocleg.

Kiedy wrócił syn, matka natychmiast opowiedziała mu o wszystkim czego się dowiedziała od
nieznajomej staruszki.

— A może stara mówi prawdę? — rzekła na zakończenie. — Pilnuj jej, synku, i uważaj, co zrobi.

background image

Jeśli pójdzie do lasu, idź za nią ostrożnie, żeby cię nie spostrzegła. Wygląda na zwykłą wiejską

kobietę, czuję jednak, że wie o wiele więcej, niż można przypuszczać. Jeśli uda nam się odkryć

jej tajemnicę, możemy dużo na tym zyskać.

Usłuchał chłopiec rady doświadczonej matki i obserwował przez okno, co się dzieje na

podwórzu. W pewnej chwili ujrzał staruszkę, która nie oglądając się za siebie, żwawym krokiem

podążyła w kierunku Chełmskiego wzgórza.
Wówczas cichutko otworzył drzwi chaty i poszedł za nią.

Wąska ścieżka pięła się pod górę. Wokoło panowała cisza. Chłopiec szedł śladem obcej kobiety,

starając się nie trącać gałązek, by nie wywołać szmeru.

Wtem staruszka znikła mu z oczu. Zaskoczony młodzieniec rozglądał się bezradnie wokoło. I

wtedy tuż obok niego wysunęła się z krzaków głowa łani. Po chwili ujrzał ją całą na skrawku

wolnej od zarośli przestrzeni. Stała spokojnie, nie zdradzając chęci do ucieczki. Chłopiec ukrył

się za pniem drzewa i przyglądał się zwierzęciu.

Już chciał iść dalej i nawet zrobił kilka kroków, gdy zauważył coś, co go wprawiło w osłupienie:

łania nie tylko nie zamierzała uciekać, lecz nawet próbowała zastąpić mu drogę»

Była to jakaś niezwykła łania. Miała gładką, jasną, niemal białą sierść i niebieskie oczy.
Przyglądała się zaskoczonemu chłopcu.

Tego już za wiele! Przestraszony chłopak zawrócił i co sił w nogach pobiegł do domu. Kiedy
znalazł się w izbie, przetarł oczy ze zdumienia: oto matka wraz ze starą kobietą najspokojniej
siedziały przy stole i popijały ranne, świeżo przegotowane mleko.

Dysząc jeszcze ze zmęczenia i przejęcia zaczął opowiadać, co mu się w lesie przydarzyło. Wtedy

stara podniosła się z miejsca i powiedziała:

— Nadszedł czas, by uwolnić księżniczkę Sygrydę od działania czaru. Idź, chłopcze, do lasu,

otrzymałeś bowiem od niej wyraźny znak. Ona ci wskaże, co masz dalej robić. Idź natychmiast,
na co jeszcze czekasz? — ponaglała.

— Jeśli tego zaraz nie uczynisz, kto wie, czy będzie kiedykolwiek uwolniona! Chłopiec zerwał
się od stołu i pobiegł do lasu. Próżno jednak krążył wśród drzew do samego wieczora. Nigdzie
nie spotkał księżniczki ani też nie otrzymał od niej żadnego znaku. Wrócił do domu zmartwiony i
zawiedziony, domyślił się bowiem, że ranne spotkanie z niezwykłą łanią było właśnie tą okazją,
kiedy mógł uwolnić Sygrydę. Cóż, kiedy zamiast wówczas zostać i czekać na dalszy znak, uciekł
przestraszony.

Staruszka tymczasem opuściła gospodę i odtąd nikt jej więcej nie widział. Któregoś razu

księżniczka pod postacią łani ukazała się pewnej dziewczynie, gdy pasła krowy na zboczu

wzgórza. Dziewczyna nie przelękła się zwierzęcia, zdziwiła się tylko niezmiernie, kiedy biała

łania odezwała się do niej ludzkim głosem:

— Idź zaraz do miasta i przynieś mi ze sklepu zwój białego płótna. Gdy powiesz, że to dla

księżniczki, kupiec nie będzie żądał zapłaty. Pamiętaj jednak, że nie wolno ci żądać niczego

Pasterka zostawiła krowy i natychmiast pobiegła do kupca, by spełnić jej polecenie. Jednakże

przy tym poprosiła o kilka igieł, które jej samej były potrzebne. Kupiec bez sprzeciwu da!
wszystko.

Kiedy wróciła, zamiast łani ujrzała przed sobą piękną kobietę w kosztownych szatach. Położyła

więc przed nią przyniesiony zwój płótna,

ta jednak ze smutkiem opuściła głowę i rzekła do dziewczyny:

— Gdybyś dokładnie wykonała moje polecenie i nie zażądała dodatku, byłabym już dzisiaj

uwolniona od zaklęcia, ty zaś zamieszkałabyś ze mną w pięknym zamku. Twój nieostrożny czyn

pogrzebał wszystko.

background image

Po tych słowach znikła za drzewami i długo jeszcze słychać było w oddali jej płacz.

Mijają lata, a księżniczka Sygryda wciąż błąka się pośród drzew na Górze Chełmskiej i czeka na
wybawienie. Czasem można ją zobaczyć przy wielkim kamieniu na szczycie wzgórza lub też w
pobliżu źródełka u jego stóp. Gdy słońce mocniej przygrzeje, wówczas chroni głowę pod płatem
kory drzewnej. Zwykle towarzyszy jej biała wiewiórka.

Wolin: historia o przybyciu do miasta biskupa Ottona

W 1124 roku do miasta Wolin przybyła misja biskupa Ottona z Bambergu , który na polecenie
Bolesława Krzywoustego chrystianizował Pomorze. Gdy biskup pojawił się w mieście po raz
pierwszy, by nawracać mieszkańców na nieznaną im religię, ci obrzucili go kamieniami. Jeszcze
przez długi czas Wolinianie, którzy byli Słowianami, czcili Światowida oraz tajemniczego
Trzygłowa, władcę trzech światów: Nieba, Ziemi i Podziemia. W końcu jednak dali się
przekonać do nowej wiary- a 16 lat później powstało w Wolinie nowe biskupstwo.

Kamień Pomorski: legenda o nawróceniu mieszkańców Kamienia

Mieszkańcy Kamienia i jego okolic bardzo długo nie chcieli wyrzec się pogańskich wierzeń
i bożków na rzecz religii chrześcijańskiej. Wszystko zmieniło się pewnego dnia, kiedy to kobieta
z sąsiedniej wsi, pracująca w niedzielę, nagle znieruchomiała i na miejscu padła trupem. To
wydarzenie wywarło ogromne wrażenie na okolicznych mieszkańcach; zapanował ogólny lęk
przed groźnymi skutkami kary boskiej, a biskup Otto miał nielada zajęcie przez kolejnych 14
tygodni. Mieszkańcy Kamienia i okolicznych wsi zaczęli masowo przyjmować chrzest.


O kościele w Trzęsaczu i Zielenicy.

Historia kościoła w Trzęsaczu nie jest legendą szczecińską, jednak legendą zachodniopomorską
zdecydowanie. W związku z tym, że czujemy się wszyscy związani nie tylko ze Szczecinem, ale
generalnie z Pomorzem Zachodnim, to i ta legenda zostanie tu przedstawiona. Kościół, którego
pozostałością jest ceglana ściana stojąca na urwisku szarpanym przez fale Bałtyku, był trzecim z
kolei który powstał w Trzęsaczu. Pierwszy drewniany zbudowano w XII wieku, drugi murowany
w 1270 roku, lecz uległ zniszczeniu. Kościół, którego dotyczy nasza legenda został wzniesiony w
1401 roku w odległości dwóch kilometrów od brzegu morza. Jak doszło do tego, że morze
dotarło pod samą świątynię i zabrało ją cegła po cegle? O tym właśnie jest ta historia...

A było to za czasów kiedy ziemie te zamieszkiwane były wciąż przez ludy pogańskie wielbiące
swych bogów. Mieszkańcy wybrzeża trudnili się połowem ryb i rolnictwem. Upraszając sobie
łaskę u władcy wód - Pluskona - wracali z połowów z pełnymi sieciami dorodnych ryb, które

background image

zapewniały byt całym rodzinom. Ryby nie były oczywiście jedynymi stworzeniami
zamieszkującymi Bałtyk. W błękitnej toni żyły piękne syreny, które zamiast nóg miały rybi ogon
pokryty srebrzystymi łuskami. Ludzie nazywali je Zielenicami. Czasem wypływały na
powierzchnię i dało się wtedy słyszeć ich piękny śpiew. Mieszkańcy wioski traktowali syreny ze
szczególnym szacunkiem i podziwem. Nie raz zdarzało się, że Zielenica zaplątała się w sieci
rybackie. Wtedy rybacy ostrożnie uwalniali syrenę i pozwalali jej odpłynąćKiedy na Pomorze
dotarła chrystianizacja w okolicy zaczęły powstawać kościoły. Również w wiosce o której mowa
zbudowano świątynię. Mieszkańcy byli nawracani na nową wiarę, a autorytet nowych władz
religijnych rósł w siłę wraz z upływem lat. Księża kościelni stwierdzili, że Zielenice tak jak i

reszta mieszkańców Pomorza nie powinny być pogankami, dlatego wydali polecenie aby każdą
zaplątaną w sieci syrenę natychmiast przynosić do kościoła. Zdarzyło się więc pewnego razu, iż
piękna panna z srebrzystym ogonem wpadła w sieci rybackie. Rybacy nie chcieli jej robić
krzywdy jednak przestrzegali poleceń kapłanów i dlatego wyłowili Zielenicę na łódź i zawieźli ją
na brzeg, a następnie zanieśli do kościoła. Nie pomogły płacz i błagania pięknej syreny by
wrzucili ją z powrotem do morza. W kościele ksiądz z miejsca przystąpił do nawracania i
nauczania nowej wiary, po czym ochrzcił syrenę. Zielenica jednak jako stworzenie morskie nie
potrafiła żyć na lądzie i z godziny na godzinę opadała z sił. Nie wzruszyło to jednak kapłana i
syrena została zamknięta na noc w kościele. Przejęci całym zdarzeniem mieszkańcy wioski
wyruszyli po zmierzchu do kościoła i siekierami rozbili drzwi kościoła, było jednak już za późno.
Z tęsknoty za morzem Zielenica zmarła. Gdy mieszkańcy chcieli wrzucić jej ciało z powrotem do
morza, gdyż uważali iż nie należy ono do nich, ksiądz zdecydowanie zaoponował i postanowił
pochować ją na przykościelnym cmentarzu jak każdego innego chrześcijanina. Tak też się stało.
Gdy o całym zdarzeniu dowiedział się władca mórz - Pluskon - rozkazał Bałtykowi i jego falom
tak długo bić o brzeg i zabierać go po trochu aż do momentu odzyskania ciała Zielenicy. I tak
przez lata Bałtyk zabierał ląd kawałek po kawałku, przesuwając brzeg coraz bliżej kościoła aż
pochłonął i sam kościół. Drżąca od fal ziemia dała nazwę wiosce - Trzęsacz. Ciało Zielenicy
zostało odzyskane, jednak Zielenice zamilkły na zawsze i ich śpiewu nikt już nie słyszał, a gniew
Bałtyku nie minął i do dziś podmywa ruiny kościoła aż do całkowitego zniszczenia nieszczęsnej
pamiątki.

Legendy Goleniowa, zachodniopomorskie

O DZWONACH Z GOLENIOWSKIEJ FARY

Było to w czasie wojny trzydziestoletniej, kiedy Zachodnie Pomorze, okupowane przez wojska
Wallensteina, stało się w końcu terenem niszczycielskich walk Cesarstwa ze Szwecją.
Przemarsze wojsk Gustawa Adolfa i niemieckich najemnych oddziałów księcia Holsztynu,
długotrwałe kwaterowanie regimentów cesarskich i pożoga wojenna, morowe powietrze i

background image

grabieże, jakich dopuszczali się zarówno niemieccy, jak i szwedzcy żołdacy, zrujnowały
gospodarczo zachodniopomorskie księstwa. Najwięcej strat poniosła uboższa ludność miasteczek
i wsi. Wojna nie szczędziła jej cierpień i głodu, a mienie często bywało łupem najeźdźców. W
ogólnym zamęcie ucierpiały nawet kościoły. Szwedzi zabierali z nich nie tylko złote naczynia
liturgiczne i wota, ale także dzwony. Przetapiali je podobno na armaty i broń. Toteż nic dziwnego,
że mieszkańcy Goleniowa, dowiedzieli się o rabunkach w kościołach, srodze się zaniepokoili.
Gotycka fara Św. Katarzyny bowiem, licząca podówczas około trzystu lat, miała trzy wspaniałe
spiżowe dzwony o tak pięknym brzmieniu, że słynęły w całym księstwie. Co robić, aby uratować
je przed Szwedami?
Kadzili nad tym ojcowie Goleniowa, radzili i uradzili. W tajemnicy przed wszystkimi
postanowili wywieźć je w nocy i ukryć poza obrębem miejskich murów. Hen za nimi ciągnęły się
wzgórza porosłe młodziutkimi sosenkami. Tam upatrzyli miejsce na schowek. Noc była ciemna,
bezgwiezdna, kiedy trzy naładowane sianem wozy ruszyły spod plebani - każdy inną bramą, by
spotkać się u sosnowych wzgórz. Zakopano dzwony głęboko w suchym piasku, owinąwszy
uprzednio i obłożywszy sianem. Polezą miesiąc, dwa i wrócą do fary, gdy wojska odejdą. Kiedy
Szwedzi zaczęli plądrować goleniowski kościół, weszli również na wieżę. Nie znalazłszy
dzwonów, posłali po proboszcza, ale ten poszedł właśnie z ostatnią pociechą do umierającego.
Posłali tedy po organistę, ale ponoć dwa dni temu pojechał na wieś do chorej matki. Rozgniewani
poszli do burmistrza, lecz ten umarł tego właśnie ranka. Goleniów bowiem nawiedziło morowe
powietrze i co raz to słyszało się o czyjejś śmierci. Nic nie wskórawszy, Szwedzi postanowili
sami szukać dzwonów, rychło jednak poniechali zamiaru, kiedy się dowiedzieli o zarazie
grasującej w miasteczku i okolicy, i jeszcze tego samego dnia uciekli z Goleniowa.
Tymczasem śmierć zbierała wokół obfite żniwo. Umierali dorośli i dzieci, starzy i młodzi,
kobiety i mężczyźni, pomarli ojcowie miasta, proboszcz i organista, i wiele innych osób.
Pogrzeby odbywały się co dnia. Spiżowe dźwięki dzwonów nie doprowadziły zmarłych do
miejsca wiecznego spoczynku. Pusto i głucho było teraz w Goleniowie.
Kiedy wreszcie morowe ustąpiło z miasta, przy życiu ostała li tylko znikoma garstka
mieszkańców, okryta żałobą po stracie najbliższych. Życie nieprędko wracało do normy. Czasy
były jeszcze wciąż niespokojne, a ludzie przygnębieni kataklizmem wojny i zarazy.
Minęło wiele, wiele lat, zanim nadeszła sposobna pora, by pomyśleć o odkopaniu dzwonów.
Ludzie wiedzieli, że są one ukryte w głębi piaszczystych wzgórz sosnowych, ale jak przyszło co
do czego, okazało się, że nikt nie zna miejsca schowania. Wzgórza były rozległe, i choć
goleniowianie skopali je na chybił trafił niemal całe, na nic się zdała ich praca. W końcu stracili
nadzieję i zamówili u ludwisarza nowe dzwony. Nie były już tak wspaniałe jak tamte, toteż
wszyscy, którzy jeszcze je pamiętali, opowiadali o nich dzieciom, dzieci wnukom, i historię ich
znano w całej okolicy.
łxazu jednego wybrał się na sosnowe pewien młodzieniec. Podniecony przedziwnymi
opowieściami o dzwonach, chciał je odszukać, by potem wywieźć cichcem daleko stąd i sprzedać
jakiemuś ludwisarzowi. Była jesienna noc, ciemna i bezgwiezdna. Młodzieńcowi zrobiło się
trochę nieswojo, kiedy znalazł się wśród wilgotnego gąszczu drzew. Ale że nie należał do
płochliwych, szedł dalej, gdy nagle wydało mu się, że coś cichutko dzwoni: dyń... dyń...
Przystanął. Wtedy usłyszał nieco mocniejsze - bim... bimmm..., a potem jeszcze głośniejsze
bam... bammm... -Toć przecie zakopane dzwony! - zawołał radośnie. Nie wiedział, że była to
właśnie któraś rocznica ich ukrycia. -Pójdę za ich głosem, to i odnajdę - postanowił. I zaczął
wspinać się po najwyższym zboczu, skąd dobiegało go ciche teraz i drżące - bimmm... bimmm...
Wzgórze, od nowa porosłe młodym zagajnikiem, było niedostępne. Ale młodzieniec przedzierał
się dzielnie, rozgarniał gałęzi, które kłuły go w ręce, bryzgały w twarz zimnymi kroplami wody.

background image

Kiedy zdało mu się, że już całkiem blisko słyszy dzwonienie, drogę mu zaszedł karzełek i
powiedział: - Choć, poprowadzę cię. Młodzieniec ruszył za nim. Wędrówka ich trwała ledwie
parę minut, kiedy nagle rozległ się zwielokrotniony echem szyderczy śmiech - cha, cha, cha!- i
chłopak spostrzegł, że karzełek zniknął, jak się był pokazał, a on sam jest w zupełnie obcym
sobie miejscu. Dopiero teraz zląkł się na dobre i pognał co sił przed siebie, zaplątując się w
gęstych chaszczach, potykając o wykroty. Zaczęło już świtać, a on ciągle jeszcze nie mógł
znaleźć drogi. Przez wiele godzin błąkał się po pustym lesie, aż wreszcie koło południa trafił na
znajomy goleniowski trakt od strony Bramy Wolińskiej. Wrócił przejęty do domu i opowiedział
o zdarzeniu. Zataił jedynie zły zamiar przywłaszczenia sobie dzwonów. Wieść o przygodzie
młodzieńca obiegła cały Goleniów. Rada w radę postanowili pójść gromadą i od nowa
przeszukać wzgórze. Młodzieniec ich zaprowadził. Ale wyprawa okazała się daremna. Chłopak
ani rusz nie mógł trafić na to miejsce, skąd owej pamiętnej nocy dobiegało go dzwonienie. I tak
pozostały dzwony z goleniowskiej fary Św. Katarzyny po dziś dzień w głębi piaszczystego
wzniesienia, które odtąd nazywano Górą Dzwonów, a tajemniczego karzełka strażnika dzwonów.
Starzy ludzie powiadają, że raz do roku, w rocznicę zakopania, dzwony wynurzają się spod ziemi
i cicho dzwonią.

O RZECE INIE

Jeden z ostatnich prawobrzeżnych dopływów Odry nazywa się Ina. Wyplywa z góry Głowacz
znajdującej się tuż obok jeziora Ińsko (najwyższa góra w zachodnopomorskim 180m npm) tuż
koło miasteczka Ińsko i płynie wprost na południe, następnie skręca raptownie na północny
zachód, przyjmuje po drodze lewobrzeżny swój dopływ - Inę Małą, przepływa malowniczo przez
Stargard Szczeciński, pod Goleniowem skręca raptownie na zachód i na północ od jeziora Dąbie
wpada do macierzystej Odry.
Ludzie w różny sposób starali się wytłumaczyć sobie dziwną nazwę rzeki, którą ochrzczone
zostało dodatkowe jezioro i miasteczko. Jedni wywodzili jej imię od starosłowiańskiego wyrazu
"iny", to znaczy młody. Określenie to pasuje do rzeki, ale tylko w górnym jej biegu, gdy płynie
ona przez Wyżynę Ińska. Wtedy istotnie ma postać wąskiego, chyżego młodzieńczego strumienia.
Lecz skręciwszy za miasteczkiem Rzecz ku północnemu zachodowi, płynie dalej przez łąki i
mokradła ospale i leniwie i nurt jej nie ma nic wspólnego z młodzieńczą werwą.
A o licznych jej zakrętach, pętlicach i rozlewiskach w środkowym i dolnym biegu istnieje nawet
podanie, iż są tworem diabła.
A było to tak.
Pewnego dnia, przez wielu, wielu setkami lat, wezwał do siebie Belzebub jednego z
pomniejszych diabłów i dał mu następujące zlecenie:
- Musisz znacznie pogłębić Inę, by utrudnić Pomorzanom przeprawy. Zaczną kląć i pomstować, z
czego oczywiście będziemy mieli swój piekielny profit.
Diabeł podrapał się markotnie po rogatym łbie i ośmielił się zwrócić uwagę diabelskiemu księciu:
- Strasznie ciężka to praca i jako żywo nie dam sam rady.
Zadumał się srodze Belzebub, po czym rzekł:
- Dostaniesz więc do pomocy dwie czarownice. Za młodu nagrzeszyły na ziemi co niemiara, a
teraz w piekle także czynią intrygi i niesnaski wśród poczciwej czarciej czerady, że już
wytrzymać z nimi nie można.
- Poznałem to najlepiej na własnej skórze, mości Belzebubie. Już ja im odpłacę pięknym za
nadobne!
Zmajstrował więc sobie w kuźni piekielnej ogromny pług z żelaza, zaprzęgną! do niego dwie

background image

przydzielone mu czarownice i dalejże pogłębiać dno Iny.
Lecz praca szła ciężko i powoli, jako że musieli wykonywać ją po ciemku, nocą, a przed
pierwszym pianiem kurów zmykać, gdzie gorzki pieprz rośnie. Najwięcej jednak kłopotów
sprawiły diabelskiemu oraczowi niesforne czarownice: gdy jedna ciągnęła w prawo to druga w
lewo, gdy tamta zagłębiała się po pas w muł rzeczny, to ta znów wyskakiwała nad powierzchnię
rzeki, jak gdyby chciała lecieć na

Łysą Górę. Nie pomogły napomnienia oracza ani trzaskanie z piekielnego bicza. Po miesiącu
diabeł już nie mógł wytrzymać z czarownicami i pobiegł do piekła na skargę. Przyszedł Belzebub
na inspekcję i złapał się za głowę.
- Podłe nieroby! Toć to Ina jest teraz bardziej kręta i płytsza, niż była dawniej!
Przepędził całą brygadę z miejsca pracy i wydał surowy wyrok na winowajców.
- Przez cały rok będziecie w piekielnym areszcie obkuwać traktat o dobrej robocie, a potem
wrócicie tu i wykonacie zlecenie jak się patrzy.
Że jednak dobrymi chęciami jest piekło brukowane, więc też i zarządzenie Belzebuba, zapisane
gdzieś skrupulatnie w aktach piekielnych, nie zostały wykonane.
A Ina płynie sobie dalej po dolinie szczecińskiej krokiem tanecznicy raz na lewo, raz na prawo.
Pod kępami olch i wierzb tworzy niebezpieczne doły, to znów rozlewa się szeroko po
przybrzeżnych ługach, że przejść ją można w bród po kolana.


ŚMIERĆ KSIĘCIA

Legenda ta poświęcona jest Barnimowi, który zginął w kościele Św. Katarzyny w Goleniowie.
Jak to się stało, niech będzie opowiedziane.
Bogusław wiedział, że to już koniec i nic nie uchroni go od klęski dlatego, że Barnimowi IV na
pomoc przyszły wojska Warcisława. Bogusław starał się jak najszybciej dojść do Goleniowa, by
schronić się za jego murami. Przypuszczał, że nie będą oni zdobywać miasta lecz odstąpią od
jego murów, gdyż taka czynność nie przystoi rycerzom.
Bogusław zatrąbił w róg lecz również odgłos rogu usłyszeli Warcisławowi rycerze, pochylili
konie i co tchu rzucili się między walczących, żeby utrudnić ucieczkę. Bój ustal, a droga stała się
drogą gonitwy, jednak wezwani zawołaniem Bogusława jego dróżnicy zdołali się oderwać od
wojów Warcisława. Jednak nie na długo, bowiem zwarła się z nimi w krótkim starciu. Bogusław
jednak za namową Kaźka nie zatrzymał się i pojechali dalej. Potem dopiero Kaźko się zatrzymał
a Bogusław zaczął się przedzierać przez krzaki by ujść pogoni. Szedł smutno rozmyślając : Gdy
rano wyruszał na bój, mieszkańcy Goleniowa żegnali go z nadzieją, że pokona on wojska
Barnima otoczonego niemieckimi doradcami i przywiedzie swój kraj ku jedności z Koroną
polską. Obecnie po tamtych rycerzach nie zostało śladu, a on sam uchodzi pogoni. Była już noc
gdy dotarł do miasta, wpuszczono go przez Bramę Wolińską. Bogusław udał się do Domu
Żeglarza i kazał zwołać naradę. Zaledwie się wszyscy zebrali, gdy od strony Bramy Wolińskiej
rozległy się głosy alarmu. Wszyscy pobiegli na mury, na czele biegł Bogusław, jednak pod
murami nie stały wojska Bogusława lecz Barnima IV. Na razie obrońcy na murach milczeli.
Wysłano poselstwo lecz Barnim nie chciał dukatów, tylko wydania swego brata. Wtedy to
zrobiono podstęp. Bogusława wsadzono do trumny, że niby umarł, a dwaj posłowie udali się do
Barnima IV by zakomunikować mu, że Bogusław nie żyje. Wówczas o tym fakcie Barnim
zawiadomił swoich rycerzy. Wójt, który wchodził również w skład poselstwa powiedział, żeby
Barnim wszedł do miasta, tylko żeby nie wprowadzał za mury rycerzy. Barnim udał się tam z

background image

Bolkiem i Urlychem - pojechali prosto do kościoła. Gdy Barnim zaczął modlić się przy trumnie
brata, wówczas ciało w trumnie poruszyło się i zmarły wstał. Barnim od razu się domyślił, że
przed nim stoi brat żywy a nie martwy, a dlatego tak strasznie wyglądał, gdyż był cały pobielony.
Chwycił wtedy za miecz, lecz Bogusław zręcznie go odparował a zeskakując z trumny uderzył w
odsłoniętą pierś brata. Sztych był celny, trafiony Barnim zatrzepotał rękami i padł bez jęku.
Wtedy do kościoła wtargnęli mieszczanie gdyż już ktoś zaniósł wieść o zakończeniu wojny
domowej. Wszyscy z tego zwycięstwa bardzo się cieszyli, gdyż położyło ono kres walkom o
Goleniów.

LEGENDY O HERBIE GOLENIOWA


Pierwsza legenda głosi, że dawno, dawno temu pomorski książę Barnim I, polując w puszczy
goleniowskiej, zapuścił się zbyt daleko i zgubił drogę. Po wielu godzinach błądzenia, już nocą,
dotarł nad brzeg jeziora. Noc była piękna, gwieździsta. Gładki jak lustro w wodzie odbijały się
księżyc i gwiazdy. Książę tak był oczarowany tym widokiem, że postanowił wybudować w tym
miejscu gród.
Co prawda Goleniów powstał nie nad brzegiem jeziora i wiele lat wcześniej, ale faktem jest że
prawa miejskie osadzie nad Iną nadał Barnim I, zaś dla upamiętnienia tego legendarnego, a może
prawdziwego wydarzenia, herbem miasta są dwa półksiężyce i cztery gwiazdy (jakby odbite w
wodzie ciała niebieskie). Tajemnica herbu
Rozłożyste drzewo, wyrastające z pokładu statku kupieckiego, stanowi jeden z dwóch herbów
miejskich Goleniowa. Niektórzy uważają, i chyba słusznie, że jest to usymbolizowanie źródeł
bogactwa średniowiecznego miasta: lasów i żeglugi.
Podanie chce inaczej. Mówi ono, że ongiś żył w Goleniowie niezwykle zachłanny kupiec, który
nie tylko oszukiwał kontrahentów i wyzyskiwał pracowników, ale również - nie tracąc żadnej
możliwości wzbogacania się - zawarł umowę z diabłem i obiecał mu swą duszę w zamian za
pomoc przy nieuczciwych transakcjach.
Gdy wreszcie po upływie ustalonego terminu diabeł zgłosił się po duszę bogacza, ten nie widząc
ratunku wykrzyknął z wściekłością: "Bodajby się w drzewo zmienił, nim dałem się zwieść
pokusie !"
I stało się. W miejscu, gdzie znajdował się przed chwilą wystraszony człowiek, wyrosło drzewo,
zapuściwszy korzenie w pokład statku. Na próżno diabeł usiłował wyrwać je i unieść ze sobą.
Trzeszczały wiązania pomostów, ale drzewo nie dawało oderwać się od statku.
O świcie diabeł odleciał, a mieszkańcy Goleniowa odprowadzili nawę kupca Mikołaja na martwe
koryto Iny. Zarosło ono wkrótce zupełnie, a gęsty bór otoczył okręt i jego przemienionego
właściciela.

LIPA ANNA W KLINISKACH

Pod koniec XV w. władcą Pomorza Zachodniego był Bogusław X Wielki. Córkę króla polskiego
- Annę poznał na dworze w Krakowie. Gdy Bogusław objął tron pomorski zaczął dążyć do
umocnienia swej pozycji wobec niemieckich sąsiadów. Zwrócił się przeto do króla polskiego, by
dał mu Annę za żonę.
Gdy pewnego dnia poselstwo polskie przybyło do Szczecina do Bogusława, to na zamku w
Szczecinie zastało tylko Annę, gdyż Bogusław udał się na polowanie. Wówczas księżna wybrała

background image

się wraz z posłami do puszczy, by tam spotkać męża. Obozowisko rozłożyli w pobliżu potężnej
już wówczas lipy. Na pamiątkę tego wydarzenia lipę tę nazwano "Anna".

Legenda o pogańskim bożku Belbuku


Nie znalazł Belbuk schronienia pod konarami świętych dębów w puszczy głębokiej. Pewnego
dnia na drodze wzdłuż brzegów jeziora ukazał się tuman kurzu.Z oddali dobiegł chrzęst zbroi i
parskanie koni. To biskup Otto z Bambergu zbliżał się na czele rycerskiej drużyny do siedziby
białego boga. Gdy ujrzał przed sobą święte wzgórze i bramę w drzewie rzeźbioną, zatrzymał się.
Przez chwilę myślał nad czymś głęboko, a potem obrócił się twarzą do stojących za nim wojów i
rzekł: Niechaj Bóg wszechmocny pomoże nam zetrzeć z ziemi to gniazdo pogaństwa. Zwołajcie
wszystkich ludzi z okolicy, aby i oni poznali światło prawdziwej wiary! To mówiąc zsiadł z
konia i drągiem zniszczył rzeźby zdobiące drewniane wierzeje. Wejście do świątyni Belbuka
stało otworem. Wtedy na placu gdzie zwykle składano ofiary, zgromadził się tłum przerażonych
kmieci. Siedzieli półkolem na ziemi, jak im przykazano i spoglądali po sobie, myśląc, że oto
nadeszła ostatnia ich godzina. Biskup klęczał na ziemi z twarzą ukrytą w dłoniach. Kiedy
podniósł się z kolan i stanął pośród nich, ze zdumieniem ujrzeli jak gdyby postać innego
człowieka. Na jego policzkach wystąpił rumieniec, a oczy błyszczały jakąś ogromną wewnętrzną

mocą. Mówił im długo o jedynym Bogu, który mieszka w niebie i ludziom pokój przynosi. O
Chrystusie, synu człowieczym, który przyjął na siebie winy wszystkich ludzi i za nich na krzyżu
umarł, by ich odkupić i drogę do wiecznego szczęścia otworzyć. A mówił tak pięknie, że szloch
się dookoła rozległ. Niektórzy młodzi zaciskali pięści gotowi pomścić niewinną śmierć Jezusa.
Widział to wszystko biskup Otton i pomyślał, że oto nadeszła pora, by-serca poruszywszy-na
rzecz śmiałą się ważyć.-Słuchajcie mnie ludzie! zawołał-Przynoszę wam dobrą nowinę, której
rozum ludzki zgłębić nie zdoła. Ukrzyżowany Chrystus zmartwychwstał w chwale i wszelkie złe
moce pokonał. Abyście zaś moim słowom uwierzyli, władzą przez niego nadaną rozkazuję tego
kamiennego bożka, który jest niczym innym ,jak tylko dziełem rąk ludzkich, strącić z miejsca i
zatopić w wodach jeziora! Skinął ręką i natychmiast kilku rycerzy podeszło do posągu. Wydobyli
go z ziemi, podnieśli do kołyszącej się przy brzegu łodzi, a potem wypłynęli na głębinę. Raz

jeszcze struchlały lud ujrzał kamienną postać Belbuka, a potem wody jeziora Lubicko z głośnym
pluskiem zamknęły się nad jego grobem. Ludzie wciąż jeszcze trwali w milczeniu. Obawiali się
bowiem, że znieważone bóstwo ukarze śmiałków. Jednakże nic się takiego nie stało. Wówczas
wszyscy uwierzyli w potęgę nowego Boga i przyjęli chrzest, którego udzielił im wielki misjonarz

z Bambergu.

background image




O głazie kołyską zwanym

Nadchodził wieczór. Ostatnie promienie słońca kładły się złotą łuską na falach Binowskiego
Jeziora i złociły pnie starych drzew. Cisza panowała w Bukowej Kniei. Nagle z pomroki boru
dobył się tętent koni, skrzyp kół i trwożne bzyki. Niebawem po leśnej drodze przemknęła
podróżna kolasa, tłoczona garstką wystraszonych sług. Za nimi narastały coraz bardziej hałas i
krzyki pogoni. To banda rozbójników gnała śladem podróżnych. W kolasie półżywa ze strachu
siedziała kasztelanowa, która z daleka jechała z chorym synkiem do cudownego źródła w
Binowie. Nie bacząc na przestrogi, jechała wieczorem przez Knieję Bukową, by jeszcze przed
nocą dobić do Binowa. Banda rozbójników zbliżała się z każdą chwilą. Strwożeni słudzy,
zupełnie potraciwszy głowy, miast bronić swej pani, rozpierzchli się po lesie. Kasztelanowa
puszczona przez wszystkich, wyskoczyła co żywo z kolasy i z dzieckiem na ręku rzuciła się w
mrok boru. A był to już czas najwyższy, minęły dwa pacierze, gdy spoza zakrętu drogi wypadł
rój czartych postaci, które z wrzaskiem rzuciły się na porzuconą kolasę.
Jeden z rozbójników dostrzegł uciekającą niewiastę, zeskoczył konia i puścił się do lasu w
pogoń. Liczył na to, że kobieta swe najcenniejsze rzeczy, pieniądze i klejnoty, unosi ze sobą,
więc jego łup będzie najbogatszy. Nieszczęsna matka, słysząc przyśpieszone kroki i łamanie
gałęzi, dobywała resztek sił, aby ocalić życie dziecka. Uciekała dalej i dalej w gąszcz, raniąc nogi
o ciernie krzaków, rozrywając szaty o wystające sęki. Gałęzie chłostały ją po rozpalonej twarzy,
pokaleczone ręce mdlały od ciężaru dziecka. Lecz strach dodawał sił. Brnęła więc dalej przez
chaszcze i kluczyła po ostępach, aż w końcu rozbójnik zgubił jej ślad i złorzecząc zawrócił. Gdy
ucichły odgłosy pogoni, kobieta bez ducha upadła przy wielkim głazie, który zagrodził jej drogę.
Ale niedługo trwało miłosierne omdlenie, dziecko żałosnym kwileniem zaczęło dopominać się
jedzenia, a rany krwawiły i piekły boleśnie. Nieszczęśliwa matka, opuszczona przez wszystkich,
sama jedna wśród nocy w strasznej puszczy, oparła głowę o głaz i zapłakała gorzko. Wtedy
zimny głaz wzruszył się wielką niedolą ludzką i zmiękł jak wosk. Na jego powierzchni powstało
obszerne wgłębienie, które kobieta wymościła mchem i ułożyła jak w kołysce synka, sama zaś
legła obok. Rano przybyła pomoc. Do dziś dnia w Kniei Bukowej, niedaleko Binowa, leży
ogromny głaz z wgłębieniem. Ludzie nazywają go Kołyską.

O zakopanym dzwonie i dzielnych rycerzach Bogusława I.

Noc rozkrwawiła się łuną. Czerwony blask narastał w południowej stronie, intensywniał i
rozlewał się coraz szerzej. Dostrzegły go straże na wałach Starego Tarnowa (najprawdopodobniej
obecnie stare Tarnowo to obecnie Tarnowo). Uderzono na alarm. Na plac przy czatowni biegli
zbudzeni mieszkańcy miasta, mężowie, niewiasty, młódź niedorosła. — Przemoczę gore! —
poniosło się po tłumie.— To nie jest zwykła pożoga.— Zali wróg kraj najechał?— Ani chybi
wojsko margrafa! Brandenbury!— Jeszcze przed jutrznią tu staną. Trza im dać odpór.— Nie
zajdą nas znienacka!— Na wały! Na wały! Kasztelan Dobiesław wezwał starszyznę grodową.
Spiesznie rozdzielono zadania. Gdy rada i rycerze opuszczali dwór, przywołał młodego Barcza.

background image

— Gnaj co koń wyskoczy do Goleniowa! Nie tajno mi, iż stoi tam książę Bogusław. Trza mu dać
znać o napaści.Rzeknij, coś widział: Przemoczę gore, my gotowi do obrony. Nie znamy, jak silna
drużyna margrafa. Nie czas wszakże minie, by wieść tę zyskać. To jedno masz obwieścić, że
miasta nie damy. Póki żywota! Skinął ręką, że to już wszystko i że czas ruszać.— A nie jedź sam!
— krzyknął za odchodzącym. — Zda się wziąć paru co lepszych druhów. Świt niedaleko, nie Iza,
by was ubili. Nie zbiegło dwa pacierze, jak piątka konnych stanęła przed bramą. Utworzono im
szybko i jeszcze prędzej zamknięto za ostatnim. Rwali pełnym galopem. Wkrótce las zakrył za
nimi blaski pochodni płonących na wałach miasta. O pierwszym brzasku wyjechali z puszczy.
Goleniów było widać jak na dłoni. Podjechali ku wałom od strony gródka nad Iną. Opowiedzieli
się gwałtownym głosem rogu. Dźwierza uchyliły się bez zwłoki. Na dziedzińcu ogarnął ich
wesoły gwar. Plac wypełniali rycerze, sokolnicy, giermkowie, służba dworska. Niektórzy
dosiedli już rumaków, inni gwarzyli z ożywieniem o czekających ich łowach i chwalili się
dawnymi przewagami. Tu i ówdzie buchała kaskada śmiechu. Ujadały psy, trzymane na uwięzi
przez pachołków. Brzęczała broń. Z okien wychylały się niewiasty żegnając myśliwych
uśmiechami, wzrokiem i gestami rąk. Na widok starotarnowian gwar przycichł. Wszyscy
zwrócili się z ciekawością w stronę gości, przybywających o tak dziwnej porze.— Prowadźcie do
księcia! — wyrzucił Barcz zdyszanym głosem. —- A bystro! Pilną wieść przynosim.— Nie trza
prowadzić — zabrzmiał głos w drzwiach dworu. Wyrosła w nich wysoka sylwetka w stroju
łowieckim.— Gadajcie, w czym rzecz! Słucham. Zeskoczyli z koni i pochylili się w pokłonie.—
Brandenbury w granicach, mości książę — słowa płynęły szybko, napierały na siebie. — Spalili
Przemoczę, może i inne sioła. Ninie pewnikiem biorą już Stare Tarnowo. Imć Dobiesław kazał
rzec waszej miłości, że będzie trzymał gród do ostatniej krwi, przecz nie wie, zali długo
wydzierży. Książę spojrzał badawczo.— Niemiec pod Starym Tarnowem, powiadasz ? Trudno
dać wiarę. Zaprawdę… — zamyślił się. — Przecie insze grody strzegą dostępu. Stargard,
Pyrzyce, Gryfino. Jakim sposobem mógł margraf dojść aż tutaj, w głąb puszczy?— Pewno
wataha jakowaś się przedarła, wasza miłość — nachylił się ku władcy kanclerz dworu.—Wataha?
Może to być. Za się mniemam, iż to więcej znaczy — dodał drugi urzędnik książęcy. — Czy za
nią większa siła nie postępuje? Może już i tamte grody w opresji…Bogusław przeniósł wzrok na
dziedziniec. Oczy mu zabłysły.— Jedziem na łowy, mili towarzysze! — zawołał. — Ino nie na
leśnego zwierza. Ruszajcie migiem po pawęże i zbroje. Nie damy czekać na odsiecz tym, co już
leją.Wśród zgiełku i bieganiny kanclerz znów pochylił się ku księciu.— Zważ dobrze, miłościwy
panie. W nie lada tarapaty możem popaść. Zdałoby się wprzód pchnąć podjazdy, wywiedzieć się,
co i jak. Bogusław pokręcił głową.— Wyzwolim z opresji Stare Tarnowo, to i na podjazdy czas
przyjdzie. Nie pora zwlekać, gdy sukurs pilny! Dostrzegły go straże na wałach Starego Tarnowa
(najprawdopodobniej obecnie stare Tarnowo to obecnie Tarnowo). Uderzono na alarm. Na plac
przy czatowni biegli zbudzeni mieszkańcy miasta, mężowie, niewiasty, młódź niedorosła.—
Przemoczę gore! — poniosło się po tłumie.— To nie jest zwykła pożoga.— Zali wróg kraj
najechał?— Ani chybi wojsko margrafa! Brandenbury!— Jeszcze przed jutrznią tu staną. Trza im
dać odpór.— Nie zajdą nas znienacka!— Na wały! Na wały! Kasztelan Dobiesław wezwał
starszyznę grodową. Spiesznie rozdzielono zadania. Gdy rada i rycerze opuszczali dwór,
przywołał młodego Barcza. — Gnaj co koń wyskoczy do Goleniowa! Nie tajno mi, iż stoi tam
książę Bogusław. Trza mu dać znać o napaści. Rzeknij, coś widział: Przemoczę gore, my gotowi
do obrony. Nie znamy, jak silna drużyna margrafa. Nie czas wszakże minie, by wieść tę zyskać.
To jedno masz obwieścić, że miasta nie damy. Póki żywota!Skinął ręką, że to już wszystko i że
czas ruszać.— A nie jedź sam! — krzyknął za odchodzącym. — Zda się wziąć paru co lepszych
druhów. Świt niedaleko, nie Iza, by was ubili. Nie zbiegło dwa pacierze, jak piątka konnych
stanęła przed bramą. Utworzono im szybko i jeszcze prędzej zamknięto za ostatnim. Rwali

background image

pełnym galopem. Wkrótce las zakrył za nimi blaski pochodni płonących na wałach miasta. O
pierwszym brzasku wyjechali z puszczy. Goleniów było widać jak na dłoni. Podjechali ku wałom
od strony gródka nad Iną. Opowiedzieli się gwałtownym głosem rogu. Dźwierza uchyliły się bez
zwłoki. Na dziedzińcu ogarnął ich wesoły gwar. Plac wypełniali rycerze, sokolnicy, giermkowie,
służba dworska. Niektórzy dosiedli już rumaków, inni gwarzyli z ożywieniem o czekających ich
łowach i chwalili się dawnymi przewagami. Tu i ówdzie buchała kaskada śmiechu. Ujadały psy,
trzymane na uwięzi przez pachołków. Brzęczała broń. Z okien wychylały się niewiasty żegnając
myśliwych uśmiechami, wzrokiem i gestami rąk. Na widok starotarnowian gwar przycichł.
Wszyscy zwrócili się z ciekawością w stronę gości, przybywających o tak dziwnej porze.—
Prowadźcie do księcia! — wyrzucił Barcz zdyszanym głosem. —- A bystro! Pilną wieść
przynosim.— Nie trza prowadzić — zabrzmiał głos w drzwiach dworu. Wyrosła w nich wysoka
sylwetka w stroju łowieckim.— Gadajcie, w czym rzecz! Słucham. Zeskoczyli z koni i pochylili
się w pokłonie.— Brandenbury w granicach, mości książę — słowa płynęły szybko, napierały na
siebie. — Spalili Przemoczę, może i inne sioła. Ninie pewnikiem biorą już Stare Tarnowo.
Imć Dobiesław kazał rzec waszej miłości, że będzie trzymał gród do ostatniej krwi, przecz nie
wie, zali długo wydzierży. Książę spojrzał badawczo.— Niemiec pod Starym Tarnowem,
powiadasz ? Trudno dać wiarę. Zaprawdę… — zamyślił się. — Przecie insze grody strzegą
dostępu. Stargard, Pyrzyce, Gryfino. Jakim sposobem mógł margraf dojść aż tutaj, w głąb
puszczy?— Pewno wataha jakowaś się przedarła, wasza miłość — nachylił się ku władcy
kanclerz dworu.—Wataha? Może to być. Za się mniemam, iż to więcej znaczy — dodał drugi
urzędnik książęcy. — Czy za nią większa siła nie postępuje? Może już i tamte grody w
opresji…Bogusław przeniósł wzrok na dziedziniec. Oczy mu zabłysły.— Jedziem na łowy, mili
towarzysze! — zawołał. — Ino nie na leśnego zwierza. Ruszajcie migiem po pawęże i zbroje.
Nie damy czekać na odsiecz tym, co już leją.Wśród zgiełku i bieganiny kanclerz znów pochylił
się ku księciu.— Zważ dobrze, miłościwy panie. W nie lada tarapaty możem popaść. Zdałoby się
wprzód pchnąć podjazdy, wywiedzieć się, co i jak. Bogusław pokręcił głową.— Wyzwolim z
opresji Stare Tarnowo, to i na podjazdy czas przyjdzie. Nie pora zwlekać, gdy sukurs pilny!
Przyprowadzono wierzchowca. Z budynków wybiegali rycerze, spiesznie dopinając zbroje.
Giermkowie podawali im miecze już na konie. W pośpiechu wkładano hełmy.Pokoje dworu
opustoszały, niewiasty wybiegły na dziedziniec. Wygasły uśmiechy, stężały spojrzenia.
Wiadomo, nie każdy powróci. W większości sądzono ostać w kniei, nad brzegami rzek, na łęgach
dalekich, w miejscach toczących się bitew. Kanclerz dosiadł konia i podjechał ku księciu.—
Narażacie swą osobę, wasza miłość — szepnął.— Mój kraj jest zagrożony, moi ludzie giną —
usłyszał w odpowiedzi. — Jam nie kunktator… Jedziemy, mości panowie! Zatętniły głośno
kopyta na moście. Długi orszak rycerski mknął w stronę puszczy. Starli się wręcz tuż za
przeprawą przez Inę. Rozległe łąki nadrzeczne pozwoliły jednym i drugim dojrzeć z oddali
zbliżających się przeciwników. Żołnierze margrabiego zerwali konie do galopu, ale nie zdążyli
nad brzeg przed przejściem rycerzy pomorskich na drugą stronę rzeki. Walczono na wrzosowisku,
którego barwy rozelśniły się krwią padających z -koni, tratowanych.Krótko trwała bitwa. Nie
wytrzymali Brandenburczycy impetu przeciwnika. Nie dziw. Na odsiecz Tarnowa ciągnął
przecież orszak przyboczny księcia — mistrzowie w sztuce szermierczej, godni towarzysze
młodego władcy, najlepsi z najlepszych. Nierówny był też zapał bojowy dwu stron walczących.
Bogusławowi nacierali z wściekłością, owładnięci żądzą pomsty za zdradziecką napaść. Nie
mogły długo im się opierać szyki wroga. Rozłamały się, skłębiły. Zaczął się odwrót.

background image

Trupy ścieliły się teraz wzdłuż drogi leśnej, którą ścigano szczątki watahy. Jedni i drudzy
dobywali resztek sił z utrudzonych koni. Pomorzanie gnali naprzód z jedną myślą: aby prędzej do
Starego Tarnowa, aby zdążyć! Może broni się jeszcze oblężone miasto? Wreszcie pojaśniało na
drodze. Przez rozrzedzające się drzewa przenikało coraz więcej słonecznych promieni. Przed
drużyną nie było już uciekających Niemców. Ci, którzy nie dali głowy pod miecz, pozeskakiwali
z koni i ukryli się w lesie. Nie szukano ich. Wszystkimi siłami naprzód, do Starego Tarnowa!
Dopalały się ostatnie bierwiona dworu kasztelańskiego, gdy odsiecz wjeżdżała do miasta. W
rozwalonej bramie natknięto się na pierwszych żołnierzy margrafa. Inni kupami chodzili wśród
zgliszcz, obdzierając zwłoki i dobijając rannych. Na widok odsieczy rzucili się do koni. Za późno!
Wycięto ich błyskawicznie. Książę ruszył w stronę dworu. Przed wejściem leżały spiętrzone
trupy obrońców i szturmujących. Skądś, z ruin dobiegł jęk rannego. Bogusław skinął, aby go
podniesiono i wzięto w opiekę. Jechał dalej w milczeniu na czele zmartwiałego orszaku. Nie było
już miasta. W popielisku leżały domy bogaczy i chatki biedoty staro tarnowskiej, ogień
pochłonął kramy i składy, zwęglił kościół i wieże czatowni. Tylko wały zataczające krąg wokół
dymiącego rumowiska wskazywały, że do niedawna było to miasto obronne.— Spójrzcie, nawet
dzwon stopił się w ogniu — usłyszał książę za sobą. — Śladu nie ma po nim. Tyli dzwon!—
Prawie gadasz — odpowiedział drugi głos. -— Zasię jak to być może ? Bogusław wzdrygnął się.
Powrócił ku pamięci obraz sprzed kilku lat. Na nowej wieży starotarnowskiej fary zawieszano
potężny dzwon. Przybył na tę uroczystość, bo wyznaczono ją na dzień świętej Anastazji, patronki
jego żony, córy Mieszkowej. Gdy zabrzmiały pierwsze głębokie dźwięki spiżu, Nastka nachyliła
się ku niemu i powiedziała: „Ten dzwon będzie płoszył nie tylko czarty, ale i wszystkie
niebezpieczeństwa, jakie zagrażają naszej krainie. Czuję to. Nie upadnie księstwo, dopóki
słychać będzie ten śpiew potężny”. Uśmiechnął się wtedy. Co ma dzwon do losów księstwa? Ale
pomyślał, że dobrze będzie powtórzyć te słowa zgromadzonym. Uczynił tak. A teraz — czemu
spochmurnieli jego rycerze? Czyżby przypomnieli sobie również tamte słowa? Nie zabrzmi już
ten dzwon… A zatem — co z księstwem ? Podania różnie tłumaczyły zaginięcie dzwonu. Na
ogół mówiono, iż nie uległ on stopieniu, lecz zapadł się pod ziemię łub zakopano go widząc, że
wały nie wstrzymają naporu atakujących. Dodawano przy tym, że od tej pory zaczął się
nieszczęśliwy okres dla księstwa Gryfitów. Bogusław I został zmuszony do złożenia hołdu
lennego cesarzowi, a w kilka lat potem — królowi duńskiemu. W wielkiej bitwie morskiej uległa
zniszczeniu wspaniała flota książęca, panująca do tej pory na Bałtyku. Potem przyszły
bratobójcze walki, rozpoczął sio napływ obcych kolonistów; wojska najeźdźców tratowały
ziemię pomorską, a morowe powietrze i głód dziesiątkowały ludność. Wreszcie wymarł ród
książęcy Gryfitów, zniemczyli się mieszkańcy miast. W długiej i upartej walce z przemocą trwał
jeszcze przez kilkaset lat lud pomorski. I wreszcie u schyłku XIX wieku, na łące koło wsi
Lutkowo, zbudowanej w pobliżu dawnego grodu starotarnowskiego, dokonano niezwykłego
odkrycia. Jeden z pasterzy, który zapuścił się na mokradła w poszukiwaniu wierzbowej witki,
dojrzał jakiś metalowy przedmiot, wystający z trawy. Cóż to być mogło? Garnek, nie garnek,
może jakiś kocioł z niezłego metalu? Kto by jednak przyniósł zepsute naczynie na to odludzie?
Można było wyrzucić je bliżej, nie nakładając drogi. Zaciekawiony zbliżył się do tajemniczego
naczynia i spróbował je wyciągnąć. Ani drgnęło. — Mocno siedzi — szepnął i zaczął
odgrzebywać otaczającą je wilgotną ziemię. Zajęty tą pracą zapomniał o stadzie, którego miał
strzec. Ogarnęła go gorączka odkrywcy.— A może to skarb ? — przebiegło mu przez
głowę.Zdarzało się, że właśnie tutaj znajdowano w ziemi jakieś narzędzia prostego kształtu,
misterne wisiorki z metalu i bursztynu, skorupy glinianych urn. Raz nawet ktoś wygrzebał
drobny pieniążek ze szczerego srebra. Nie była to zwyczajna łąka. Nazywano ją nawet dziwnie:
„Stare Tarnowo”, a bajarze opowiadali, że rośnie na miejscu, gdzie wznosiło się kiedyś miasto,

background image

dawno, wtedy, gdy nie było jeszcze ani Lutkowa, ani pobliskiego Tarnowa czy Tarnówka. Do tej
pory nie wierzył w te zmyślenia, ale teraz? Pomyślał, że może coś być z prawdy w tych gadkach.
Przecież i głosy różne odzywały się tu raz po raz spod ziemi, osobliwie nad wieczorem. Czyżby
jemu przypadło właśnie odkryć skarb schowany przez dawnych mieszkańców ? Więc będzie
bogaty, bardzo bogaty… Co tam bydło! Nie zginie. Co mu gospodarz! Sam stanie się
gospodarzem całą gębą. Niestrudzenie drążył rów wokół dziwnego przedmiotu. Zmierzch zapadł,
a do końca było daleko. — Trzeba będzie jutro cichaczem przynieść łopatę — zdecydował—
rękami nie dam rady. Wstał, otrzepał się z błota, spędził krowy i ruszył do wsi podśpiewując pod
nosem.— Głupi! — powitała go gospodyni. — Do nocy pasł bydlęta, utapłał się w błocie jak
nieszczęście i jeszcze se podśpiewuje. — Zawdy gadałem, że przygłup i nic więcej —
potwierdził małżonek. Pasterz uśmiechnął się. Niech mówią, że głupi. To i lepiej. Nie dojdą,
czemu wesół. A gdy mu się uda ze skarbem, obaczym, kto głupi! Przez całą noc nie zmrużył oka.
O świcie nie musiano ściągać go z pościeli. Zerwał się, zaledwie pierwsze blaski dnia położyły
desenie okien na podłodze. Popędzając senne, ociężałe krowy, ukrywał łopatę pod płachtą
narzuconą na ramiona. Praca poszła teraz o wiele prędzej. Na powierzchni okopywanego
przedmiotu ukazały się jakieś znaki, pewno litery. — Gdybym umiał czytać… — pożałował. —
E, głupstwo, co tam! — pocieszył się zaraz. — Grunt, co jest w środku. Szybko odrzucił ziemię.
I nagle stanął jak wryty. Poznał. Toż to nie żadna skrzynia żelazna, a dzwon, wielki, stary dzwon
wrośnięty w mokrą łąkę. Co tchu pognał do wsi. Przeminęły nadzieje, trudno, ale co za odkrycie!
Niech się dowiedzą wszyscy, że to on znalazł, on zwany niedojdą, głupkiem, ciemięgą. Wieść
niosła się szybko. Z chat i pól zbiegali lutkowianie, aby przyjrzeć się znalezisku. Zaroiło się na
łące. Kilku najtęższych chłopów próbowało wydobyć dzwon. Na próżno! Zaprzężono więc konie,
najpierw dwa, potem cztery. Nawet się nie ruszył. Gdy wzięto się za łopaty, zaczął zapadać się
głębiej. Odrzucono je na bok. I wtedy z tłumu wystąpił jeden z mieszkańców pobliskiego
Tarnowa.— To nie jest zwykły dzwon — powiedział. — Może ciąży na nim jakieś zaklęcie.
Konie i narzędzia nie dadzą rady. Trzeba inaczej! Pozwólcie — zwrócił się do mieszkańców
Lutkowa — że teraz my spróbujemy. Na łące byli już chyba wszyscy mieszkańcy i tamtej wsi.—
Podejdźcie bliżej! —wezwał, nie słysząc sprzeciwu ze strony lutkowian. — Wszyscy: chłopy,
baby, starcy! I wy, dzieciuchy, także! Bierzcie za liny! Czemu nie spróbować? Chętnie słuchano
rozkazów. Metalowy kształt zaczął wychylać się z ziemi lekko, bez oporu. Wielki był. W
żadnym z okolicznych kościołów takiego nie widziano. Duma wezbrała w sercach tarnowian.
Lutkowianie patrzyli z nieukrywaną zawiścią. Co mieli jednak rzec? Sam los tak zrządził. Kto
wyciągnął, ten niech zabiera. Załadowano zdobycz na dużą platformę i przewieziono do Tarnowa,
gdzie wisi do dziś w miejscowym kościele. Po wiekach sprawdziły się słowa księżnej Anastazji.
Majestatyczne dźwięki średniowiecznego dzwonu, biegnące nad polami, wieściły bliskie już
wyzwolenie Pomorza. Minęły 44 lata następnego stulecia i przyszedł czas ucieczki najeźdźców.
W marcu 1945 roku w Tarnowie pojawili się żołnierze z polskimi orłami na hełmach. Szli przez
łąki tarnowskie o zmierzchu, z bronią gotową do strzału. Gdzieś za lasem przewalał się głuchy
jęk kanonady, lecz tu opary mgielne podnosiły się jak zwykle w nastroju godziny
przedwieczornej. — Widzisz, Magda — powiedział do jasnowłosej dziewczyny Pietrek, robotnik
przywieziony tu aż spod Zamościa, wczorajszy niewolnik, fornal w pobliskim junkierskim
majątku. — Idą już nasi. Nie trzeba będzie dłużej się ukrywać.

O śpiących rycerzach znad Odry

background image

Na północ od Widuchowy rozciąga się nad Odrą malownicze pasmo polodowcowych wzniesień,
porośniętych lasem. Stara klechda głosi, że po przegranej bitwie schronili się do wnętrza tych
wzgórz rycerze pomorscy. Nikt nigdy nie odnalazł wejścia do podziemnych lochów. Przybyli tu
osadnicy nazwali wzniesienia Serbskimi Górkami przez analogię do Serbskich Gór na Łużycach,
w których pono drzemie ostatni słowiański władca tej krainy. Widuchowskie Serbskie Górki
bardzo długo, bo aż do początku XX wieku były miejscem zabaw i igrzysk ludowych. Rodzime,
polskie zwyczaje zachowały się tu dłużej niż w innych miejscach na Pomorzu Zachodnim.
Towarzyszyło im podanie o wędrówkach rycerzy, którzy — zawsze po dwóch — mieli wynurzać
się niespodziewanie z lasu na zboczu wzgórza. Wszyscy konno i zbrojno, we wspaniałych
płaszczach i z orlimi skrzydłami na hełmach, mknęli po drogach i wertepach. Opowiadano, że
pełnią straż nad tą ziemią i wypatrują, czy już czas wyjść z podziemi na bój z odwiecznym
wrogiem. Dziś nikt już nie widuje widm rycerzy. Ostatni raz pokazały się w czasie marcowej
bitwy wyzwoleńczej w 1945 roku. Teraz odpoczywają w spokoju na wolnej Ziemi Pomorskiej.

Jak rycerz Bartłomiej z Dębogóry wypędził Brandenburczyków

Było to blisko pięćset lat temu. Pomorze Zachodnie toczyło wówczas ciężkie boje z
Brandenburczykami, którzy chcieli zagarnąć Szczecin i w ten sposób uzyskać dostęp do Bałtyku.
Polska pomagała książętom zachodniopomorskim w ich walce, ale warunki polityczne nie
układały się pomyślnie dla władców panujących na ziemiach nad Bałtykiem i Dolną Odrą.
Pomorze Zachodnie było politycznie rozbite. W Szczecinie rządził książę Otton III, który zmarł
mając zaledwie dwadzieścia lat. Nie pozostawił on następców, toteż Brandenburczycy
postanowili wykorzystać tę okazję i zagarnąć miasto. Ale drobna szlachta i lud pomorski
udaremnili im ten zamiar. Władzę w Szczecinie objęli słowiańscy książęta pobliskiej
Wołogoszczy — Warcisław i Eryk. Lud Szczecina złożył im hołd poddańczy, wierząc, iż będą
dobrze rządzili Ziemią Pomorską. Lecz Brandenburczycy nie dali za wygraną i podstępnie
opanowali Gardziec, miasto nad Odrą, uważane za klucz do Szczecina. Podeszli nawet pod sam
Szczecin, by go również zająć podstępem, ale czujność ludu szczecińskiego nie dopuściła do tego.
Żona księcia Eryka, Zofia, która miała wielki wpływ na Kazimierza Jagiellończyka — ubiegała
się w Polsce o pomoc. Polska udaremniła Brandenburczykom zajęcie Szczecina. Wojna
jednak wciąż wisiała na włosku. Pomorzanie przede wszystkim myśleli o tym, by
Brandenburczykom odebrać Gardziec. Ale dowódca brandenburski, Werner Schulen-burg, pilnie
strzegł bram miasta. I dopiero przypadek przyszedł Pomorzanom z pomocą. Komendantowi
Gardźca, Wernerowi Schulenburgowi, urodził się syn. Ojciec postanowił urządzić huczne
chrzciny z zabawą i tańcami. Na ucztę zaprosił wielu gości z bliskiej i dalszej okolicy.
Przybywali znajomi z wszystkich stron, a każdy konno, razem ze sługami i taborem. Zabawa
zapowiadała się doskonale. Bito woły i barany, przygotowywano beczki z winem i piwem.
Również i koniom trzeba było przygotować większą ilość obroku, ale w mieście zabrakło owsa.
Schulenburg polecił swoim ekonomom poczynienie większych zapasów owsa. Obrok
postanowiono nabyć w pobliskiej wsi, położonej po wschodniej stronie Odry, u rycerza
Bartłomieja w Dębogórze. Tam też pchnięto posłańca z zamówieniem. Bartłomiej chętnie się
zgodził na dostawę i obiecał, iż obrok dostarczy w poniedziałek wczesnym rankiem. Posłaniec
zgodził się na termin Bartłomieja i wrócił do Gardźca. Bartłomiej natomiast, który był wiernym
sługą książąt pomorskich, zawiadomił o całej wyprawie Szczecin i zaproponował wykorzystanie
tej okazji w celu zdobycia Gardźca. W krótkim czasie ułożono wspólny plan i przystąpiono do
jego realizacji.

background image

Bartłomiej załadował na wozy ludzi z okolicy i przykrył ich workami z otrębami i owsem. Na
kozłach usiedli również młodzi, zdolni do walki. Jeszcze w nocy wyprawa ruszyła w kierunku
Gardźca. Droga wiodła najpierw brzegiem Odry, a następnie przez dwa koryta rzeki i
Międzyodrze. Łącznie do Gardźca trzeba było przebyć kilka mil. ymczasem w Gardźcu trwała
uczta. Bawili się wszyscy: szlachetnie urodzeni goście, żołnierze, mieszczanie i słudzy. A po
zabawie i tańcach posnęli wraz z całą załogą miasta. Gdy wozy rycerza Bartłomieja dotarły do
pierwszej strażnicy brandenburskiej, trudno się było dobudzić mocno śpiących żołnierzy.
Wreszcie knechci ocknęli się i wpuścili wozy z obrokiem za rzekę ku zwodzonemu mostowi. Ten
niestety był właśnie w naprawie. Ale Bartłomiej uprosił cieśli, by szybko ułożyli deski, po
których można by wjechać do miasta. Suty napiwek sprawił, że po chwili deski były na miejscu i
wozy wjechały w bramę miejską. W tym samym czasie od Szczecina w kierunku Gardźca
płynęły barki z uzbrojonymi szczecińskimi rzemieślnikami, a drogą lądową posuwały się wojska
pomorskie. Gdy tylko wozy wjechały przez otwartą bramę do miasta, natychmiast z barek
wybiegli szczecinianie i opanowali wejścia do grodu. Szybko dążyli oni do innych bram
miejskich i na zamek, by opanować najważniejsze punkty Gardźca i tym samym uniemożliwić
obronę Brandenburczykom. Brandenburczycy za późno zorientowali się w sytuacji. Piwo i wino
jeszcze im mocno szumiało w głowach i z trudem zdawali sobie sprawę z wszystkiego, co się
działo, wiedzieli jednak, że Pomorzanie są w mieście i że trzeba się bronić. Werner Schulenburg
zebrał najbliższych sobie żołnierzy i zamknął się w jednej z bram miejskich. Również na zamku
broniła się znaczna część załogi. Samo miasto zostało jednak opanowane. Zawiadomiono o
wydarzeniach księcia Warcisława, który szybko zjechał do Gardźca i przyjął od mieszczan
przysięgę wierności. Pod zamkiem trwały jeszcze walki przez kilka dni, a Werner Schulenburg
bronił się nawet około dwóch tygodni. Ale wreszcie musiał się poddać, ponieważ zabrakło
żywności, a pomoc brandenburska, na którą tak Liczył, nie nadchodziła. Gardziec znalazł się
ponownie w rękach Pomorzan. Zdobycie tego grodu było pięknym dowodem wierności ludu
pomorskiego dla słowiańskich książąt. W Dębogórze, na środku wsi, wznosi się do dziś
renesansowy kościół, zbudowany w 1731 roku. Świątynię otaczają wieńcem stare wiązy, rosnące
na przykościelnym cmentarzu. Największe z drzew nazwano wiązem rycerza Bartłomieja. Ponoć
na tym miejscu, gdzie zbudowano kościół, Bartłomiej układał z towarzyszami plany zdobycia
Gardźca i zorganizował wyprawę. Tyle mówi historia i dawne podanie o wiosce noszącej nazwę
Dębogóra. Kiedyś podobno rosła tu na wzniesieniu knieja dębowa, a wśród niej wznosił się dwór
rycerza Bartłomieja. I dlatego osadę zwano Dębogórą. Niestety, po dworze i dąbrowie nie zostało
śladu.

Baszta Kaszana w Trzebiatowie.

Trzebiatów leży nad rzeką Regą w odległości około dziesięciu kilometrów od jej ujścia do morza.
Jest to stare miasto, posiadające wiele zabytków przeszłości. Wśród resztek starych murów
obronnych znajduje się okrągła ceglana baszta, zwana niegdyś Prochową. W nieco późniejszym
okresie ludność miasta nadała jej nazwę Kaszanej. Dziś u stóp tej baszty znajduje się piękny bar
z malowidłami opartymi na motywie powstałego przed wiekami podania. A zaczęło się tak: w
XV wieku rada miejska Trzebiatowa orzekła, że statki handlowe gryficzan przeszkadzają w
pracy miejscowych młynów, i poleciła zablokować ujście rzeki Regi. Chodziło o to, aby pobierać
opłaty składowe od obcych, którzy w ten sposób musieliby rozładowywać swe statki w
Trzebiatowie. Gdy nie pomogły liczne odwołania i skargi, a nawet interwencje u papieża,

background image

gryficzanie zorganizowali wyprawę zbrojną przeciw tym, którzy utrudniali im swobodny handel
morski. Posiadłości Trzebiatowa zostały spustoszone, lecz samego miasta nie udało się im
zdobyć, choć podeszli doń skrycie nocą. Szczegółowego przebiegu tych wydarzeń nie udało się
ustalić, głos należy oddać więc podaniu. Pamiętna noc była ciemna i cicha. Mieszkańcy miasta
pogrążeni już byli we śnie, jedynie wśród gęstwiny drzew rozlegało się pohukiwanie sów, a od
czasu do czasu dudniły po bruku kroki pachołków miejskich, czyniących obchód po wewnętrznej
stronie murów obronnych. Nawet straż czuwająca w wartowniach usnęła. Tylko w jednej baszcie
Prochowej błyskało światełko. Czuwał W niej rzemieślnik, który nie cieszył się najlepszą opinią
w swoim cechu. Uważany był powszechnie za strasznego nicponia i bałamuta. Miał on
energiczną, i bardzo zazdrosną żonę, która robiła mu ciągłe awantury o to, ze zalecał się do
wszystkich napotkanych dziewek. Tej nocy baszta posłużyła nicponiowi za miejsce schadzki.
Para kochanków zajęta była sobą, nie przeczuwając, że na zewnątrz murów gromadzą się zbrojni,
by podstępnie zaatakować Trzebiatów. Atak postanowiono rozpocząć od wieży, w której widać
było blaski ognia. W tym samym czasie zazdrosna żona skradała się cicho po schodach
skontrolować swego męża. Zobaczywszy ćwierkających kochanków krewka jejmość niewiele
myśląc złapała garnek z wrzącą wodą wiszący nad ogniem i cisnęła go w niewiernego małżonka.
Ten zdołał się uchylić i garnek wyleciał oknem poza mury, prosto w szykujących się do ataku
napastników z Gryfic. Poparzeni nieśli krzyk, myśląc, że zostali odkryci. Strażnik widząc, co się
stało zaalarmował miasto, które zdołało zorganizować pośpieszną obronę. W ten to sposób
skryty atak gryficzan został udaremniony, a niewierny małżonek urósł w oczach mieszczan na
bohatera. Żona darowała mu jego przewinienia i od tej chwili żyli zgodnie. A na pamiątkę
szczęśliwego ocalenia miasta basztę nazwano Kaszaną i tak zostało po dzień dzisiejszy.

O żołnierzach zamienionych w drzewa.

Wieczór wschodził ciszą. Śnieg nie topniał już pod butami, zwarł się, przymarzł i towarzyszył
krokom cichym skrzypieniem. Na widnokręgu widniała ściana lasu i rosła, w miarę jak zbliżali
się ku niej. Sił im nie brakło. Szli obaj równym, sprężystym krokiem, szybko przemierzając
przestrzeń ośnieżonego ścierniska. W oddali zamigotało ‚światełko przebijające się przez ciemną
linię drzew. Przystanęli. — Tam jest jakaś osada — powiedział Jakub. Czy aby dobrze idziem?
Znasz te strony, gadałeś.
— Tak. Poznaję… — Jaśko przypatrywał się uważnie, jakby odgrzebując w pamięci dawny
obraz. — Zatrzymywalim się tu nie jeden raz. To świeci karczma w Osowie. Może i dziś by się
zdało odsapnąć nieco.
Tamten żachnął się.
— Co pleciesz! Przecie trza nam uchodzić co rychlej. W każernie już pewnikiem zoczyli, że nas
nie ma. Znasz Kocha. Zaraz pchnie pościg.
— Kocha znam, ale żeby on ino znał, gdzie nas szukać — roześmiał się Jaśko.
— Ej, chłopcze! Wiesz, że u niego ślipia jak u kota. I po ciemku wyśledzi. A wleźć mu w pazury,
brrr…
— Nie potom szedł z tobą, aby mnie chwycił. Do naszych for-poczt już musi blisko. Czata
doniosła wczoraj, że w Dobrej stoją Francuzi, a ze Stargardu chmara Italianów wali na Maszewo.
Koch nie wychyli nosa z Nowogardu. A może i uszedł już z całą pruską komendą.
— Może i to być. Ale ja tam wolę nie ubezpieczać się zbytnio. Dojedziem do naszych, to będzie
czas na popas.

background image

Widząc, że nie przekona towarzysza, Jaśko zmarkotniał. Głód doskwierał mu już porządnie, a i
napić się na rozgrzewkę przecie też by nie zawadziło. Niewiele. Tyle, aby krew żywiej poruszyć.
Spojrzał smutno na mrugające zachęcająco dobrze znane światełko.
— Jako chcesz — westchnął udając, że nie nalega— ale rzeknij, czy nie może być, że w Osowie
siedzą już huzary lub szasery Napoleona. Jak nie zajdziem do wsi, to dalej trza nam będzie brnąć
po lasach i polach. Na darmo. I o pustych kiszkach. Może by tak zajrzeć, czy nie ma ich w
karczmie?
— A no, sprawdzić można. — Kuba nie był zupełnie przekonany, ale nie miał już argumentów.
— Tylko trza cichcem…
— To idziem.
Ruszyli bystro. Mrok już był prawie zupełny. Nawet masyw boru, choć coraz bliższy, zatarł się w
ciemni i tylko okienko karczmy wskazywało kierunek marszu.
Zatrzymali się przy pierwszych opłotkach. — Zajazd jest przy głównej drodze — objaśniał Jaśko.
— Jeszcze siedem czy osiem zagród przed nami. No i dwór. Przez wieś możem iść śmiało. Tu
Szwabów nie ma. A potem cicho pod murem, żeby jakiś z tych psów ze służby nie zoczył. Zaraz
by doniósł.
— A potem… ?
— Zwyczajnie. Jak nie będzie naszych w karczmie czy na drodze to lecim dalej… No, chodź…
Ino pomnij, com rzekł.
Ruszyli jeden za drugim, postępując w odległości paru kroków. Wieś spała. Posuwali się jak
duchy w swych długich, jasnych płaszczach piechoty regimentu kołobrzeskiego. Koło
zabudowań dworskich zwolnili kroku. Trzeba było uważać, by nie zadźwięczały pałasze, by but
nie stuknął o kamień ukryty w śniegu. Obaj myśleli o tym samym. Z radosną nadzieją chwycili
wzrokiem sylwetkę jeźdźca, która zamajaczyła na drodze. Kawalerzysta stał na pikiecie z bronią
wspartą o kark wierzchowca. Twarz jego zwrócona była w inną stronę, nie mógł więc ich
zauważyć. Czujnie wypatrywał czegoś u wylotu drogi, nieporuszony, wyprężony w siodle, pełen
gotowości do podniesienia alarmu. W mroku nie można było dostrzec barw jego munduru.
— Któż by to był…?
— Psset…
Usunęli się w cień rozłożystego drzewa. Chwilę odpocząć. Pomyśleć, co czynić. Co czynić?
Gdybyż to był pierwszy ujrzany żołnierz nacierającej, zwycięskiej armii. Od dawna marzyli o
chwili, gdy będą mogli wreszcie dotrzeć do przednich straży napoleońskich i zrzucić
znienawidzone mundury pruskie. Parę razy, od chwili gdy porozumieli się tajemnie, wybierali
moment ucieczki. Zawsze jednak coś udaremniało zamiar, krzyżowało plany. Przed nimi uciekali
już inni, i dowódca oddziału, lejtnant Schill, zrobił się podejrzliwy i ostrożny. Chwytano zresztą
niektórych zbiegów, przepuszczano ich przez kije i wieszano na rynku staromiejskim nad
jeziorem. Były i inne przeszkody. A to nagły wymarsz, to alarm w kompanii, to niespodziewane
wyznaczenie na wartę. Dopiero dziś, gdy wysłano ich obu na patrol, zdecydowali, że nie można
rezygnować z okazji. Wszystko sprzyjało zamysłowi przedarcia się do swoich. Trasa patrolu
wiodła w kierunku Golczewa — na północ. Tam więc będą ich szukać, gdy po sześciu godzinach
nie zjawią się z powrotem w Nowogardzie. Szybko zeszli z gościńca i lasami okrążając miasto
dobrnęli do drogi wiodącej do Dobrej, po czym znów oddalili się od traktu i polami, zagajnikami,
pod osłoną wzniesień i lasów dążyli na południe, byle dalej od miejsca, gdzie kwaterują jeszcze
Prusacy. A teraz, na środku Osowa, ten jeździec. Francuz, Włoch, rodak? Niedziwne by było.
Ale trzeba wiedzieć na pewno. A potem — wyjść z cienia, zerwać wrogie znaki z mundurów, z
szyneli i z czap! Znaleźć się między swoimi! I wracać do Nowogardu, do Gryfic, Kołobrzegu,
nad morze! Razem! W gromadzie bratniej. Z giwerem w dłoni, pod narodową komendą! Z

background image

pieśnią wolnych na ustach. Wyzwoleńczym marszem i ogniem wyzwolicielskiej broni rozwalać
resztki obcej władzy! Oczy rozbłysły obrazem bliskiej już chwili. Może to zaraz… Jeśli tylko to
awangarda wojsk cesarza Francuzów. Lecz jeśli…
— Zaczekaj tutaj — szept Jaśka starał się być jak najcichszy. — Ja częściej chodziłem na zwiad.
Podejdę bliżej, obaczę. Gdy będzie źle, bacz, Kuba, tam jest park dworski. Goń ku niemu, nie
czekaj. To blisko. Ujdziesz. Od parku zaraz bór. Nie zgonią. A teraz mnie nie wstrzymuj. Po co
oba mamy ginąć? Nie zwracając uwagi na niemy protest począł skradać się, zapadając raz po raz
w osłonę drzew, załomy chat, cienistość płotów. Szedł cicho, aż dziw, że śnieg nie skrzypiał pod
ciężkimi butami. Był coraz bliżej jeźdźca. — Oby tylko tamten nie odwrócił się, nie dojrzał —
pomyślał Jakub, gdy kompan znalazł się na nie osłoniętym odcinku drogi i musiał przejść,
kilkanaście kroków do następnego dębu. Widział, jak przyspiesza kroku. Głośny chrobot śniegu
przybiegł naglę do uszu Jakuba, ale usłyszał go i kawalerzysta. Błyskawicznie odwrócił się.
Jaśko był dopiero w połowie drogi i widać było,że zawahał się na chwilę, co czynić.
— Wer da? Halt! — szczęknęło wśród ciszy. Kuba skoczył do tyłu.
— Halt! Halt! — darł się jeździec.
Zanim uciekający zdołał skryć się za najbliższym drzewem, huknął strzał. Kuba wyrzucił w górę
ręce i wolnym gestem sylwetka jego przegięła się, złamała i opadła na śnieg.
Wrzask alarmującej czujki rozniósł się po wsi.
Jaśko mierzył w niego długo, uważnie. Strzelił. Musiał trafić, bo jeźdźca zmiotło z siodła. Koń
jego zakręcił się w miejscu i ruszył z kopyta, wlokąc Niemca w strzemionach.
Na drodze zakotłowało się. Z karczmy wybiegli żołnierze dzwoniąc szablami.
— Zaraz będziem ich mieć na karku — obok leżącego Kuby wyrósł jak spod ziemi Jaśko. — No,
nie udało się. Wiejem do parku i w las! Tyś żyw?
— Nie dorósł Szwab, aby mnie ustrzelić. Zmyliłem go. Przeskoczyli przez drogę. Gdy byli na
zakręcie, buchnęło kilka strzałów. Przenosiły górą. Gorsze było to, że zauważono kierunek ich
ucieczki. Niemcy zdążyli już zorientować się, że mają do czynienia nie z podjazdem
napoleońskim, lecz z uciekinierami. Nabrali odwagi. Znów zagwizdały kule.
— Strzelają z koni. Nie ucelują. — Ale mogą doścignąć. — Zobaczym. Juzem się spod pierwszej
śmierci wywinął. Może i tu się uda. Biegli co sił w nogach. Znów zakręt. Płot zagradza drogę.
Przesadzić! Teraz w pole. Park jest tuż, tuż. Byle dojść.
Z tyłu zbliżał się tętent. Przyniósł się odgłos łamanego płotu. Jakieś krzyki i przekleństwa. Coraz
głośniejsze. Znowu strzał, samotny, przeciągłym echem odbity od ściany lasu. Stukot kopyt
bliżej, coraz bliżej.
— Dognają…!
— Biegnij, nie gadaj!
— Dognają!
— Strzelaj! — szepnął Kuba łapiąc oddech. — W tego pierwszego… Ja naładuję. Trza ich na
czas wstrzymać. Czarne, szamerowane złotem mundury dragonów widać było już wyraźnie. Po
pierwszym wystrzale ten, który już dopadał do uciekinierów, znikł pod grzbietem końskim. Kuba
wolał nie ryzykować. Ugodził konia następnego jeźdźca. Było już o trzech mniej. Ale pozostali
nie zamierzali rezygnować z pościgu. Dopadli zbiegów pod ogromnym, starym dębem.
Kilkunastu konnych utworzyło wielkie koło. Zbliżali się powoli, z palcami na cynglach
karabinów.
Jaśko znów strzelił. Nie trafił.
Dragoni byli coraz bliżej.
— Die Wehr ab! — krzyknął oficer.

background image

— Akurat, rzucić broń — i Kuba wymierzył w niego. — Vorwarts! — ryknął tamten do swoich.
Aber nicht schiessen! Wir miissen im Leben dieses verfluchte Pommern haben!
Strzał Kuby trafił go w rękę. Inni zeskoczyli z koni i coraz cia-śniejszym kręgiem zaczęli zbliżać
się do dębu. Pomorzanie odrzucili karabiny.– Naprzód! Ale nie strzelać! Musimy wziąć żywcem
tych przeklętych Pomorzan!
Pomorzanie odrzucili karabiny i też dobyli pałaszy. Zaszczekały ostrza. Jeszcze jeden z
napastników runął na ziemię, a kolejny odskoczył z draśniętym policzkiem. Walczono w
milczeniu. W pewnej chwili sztych przeciął Kubie dłoń. Ręka wypuściła broń i zwisła
bezwładnie. Jaśko wysforował się do przodu, miłując osłonić przyjaciela. Przeciw niemu
wysunęły się klingi. Wrogowie nie spieszyli się. Usiłowali ciąć po ręku, tracąc okazję do zadania
śmiertelnych uderzeń. Dłoń drętwiała i mdlała. Oczy traciły ostrość obrazu. Czarne i krwawe
plamy zaczęły wirować w źrenicach. — Gdyby być jak to drzewo — przemknęło mu przez myśl.
Czuł twardość dębu za plecami. — Nieruchome ono, wrośnięte mocno w ojczystą ziemię.
Szczęśliwe drzewo. Przetrwa czas zimy i na wiosnę rozzieleni Idę znowu. Będzie to już inna
wiosna. Bez Prusaków. Ale zanim przyjdzie, nas obu powiodą na kaźń do miasteczka. Już sił
braknie do odbijania ciosów. Żeby być jak to drzewo. Czarne i krwawe plamy, migające przed
oczami, zgasły nagle. Ręka zesztywniała zupełnie. Opuściła się wzdłuż tułowia, przylgnęła do
boku. Spojrzał z rozpaczą na towarzysza. Nie zobaczył go już obok siebie. Dostrzegł natomiast
jak przez mgłę cofających się w przestrachu dragonów. Ich osłupiałe spojrzenia utkwione były
właśnie w niego.— Cóż się stało ? — zadziwił się. Skierował wzrok ku swemu mundurowi,
butom, szabli, dłoniom, ale nie zobaczył już nic prócz stężałej w mroźnym powietrzu kory
młodego drzewa. Po dziś dzień w parku pałacowym w Osowie koło Dobrej Nowogardzkiej stoją
dwa buki zrośnięte z pniem potężnego dębu. Podanie mówi, że prastare to drzewo, pragnąc
ochronić Pomorzan przed wpadnięciem w ręce prześladowców, zmieniło ich w buki swą
czarodziejską mocą. Przerażeni Prusacy uciekali od tego miejsca, jakby goniła ich cała dywizja
francuska, ale obaj przyjaciele nie mogli już przybrać z powrotem ludzkiej postaci. Pozostali tu
zespoleni ze swym wybawcą. Opowieść ta wyrosła na kanwie autentycznych wydarzeń
historycznych. W owym pamiętnym roku 1807 setki młodych Pomorzan, wcielonych
przymusowo w szeregi znienawidzonej armii pruskiej, z narażeniem życia przekradało się do
wojsk napoleońskich, by walczyć o wolność ojczystej ziemi pod sztandarami polskiej Legii
Północnej, tworzonej w okolicach Szczecina i Stargardu. Wielu z nich poległo, zanim dostąpili
szczęścia walki wyzwoleńczej, zanim mogli spotkać się z wrogiem w otwartej walce na długość
bagnetu. Jak nazywali się, kim byli ci dwaj, o których tak długo musiano opowiadać w Osowie,
że powstała z tego legenda?…

O lubińskiej syrence i zakonniku


Było to dawno, bardzo dawno temu, gdy na piastowskim stolcu władał jeszcze chrobry kneź
Bolko Krzywogęby, a na świecie mniej było ludzi, a więcej dziwów przeróżnych, o jakich się
filozofom nie śniło. Na zachodnim cyplu wolińskiego ostrowu, tuż pobok kasztelu Lubin osiadł
pewien zakonnik, by nawracać Pomorzan na wiarę Chrystusową. Przybył z dalekiego południa, a
młody był i pełen zapału do pracy duszpasterskiej wśród pogan. Czarne jego źrenice gorzały im
żarliwej wiary, a serce przepełniała wielka miłość do ubogich ludzi, których nauczał Ewangelii.
— Bóg jest miłością! — głosił zebranym — a największą cnotą chrześcijanina jest kochać
bliźniego jako siebie samego.

background image


Mieszkał w ubogiej pustelni skleconej z bukowych bierwion, ozdobionej jedynie krzyżem u
szczytu. Żywił się wyłącznie owocami leśnymi, chlebem jęczmiennym i rybą, a spał na ławie
dębowej przykrytą wilczą skórą. Jakie było jego nazwisko rodowe, tego nikt nie wiedział, znano
tylko jego imię zakonne: brat Dominik.

Pewnego razu, a było to wiosną, brat Dominik zerwał się z ławy skoro świt i udał się nad Zalew
Odrzański na swe poranne pacierze. Ubrany był skromnie w białą płócienną szatę przepasaną
rzemieniem, a jego stopy odziane w drewniane sandały żłobiły wilgotnym piasku głębokie ślady.

Słońce ledwie że wyjrzało znad boru i cisza głęboka panowała jeszcze wokoło, gdy braciszek
pochylił się ponad wodą, by obmyć z twarzy resztki snu nocnego. Nagle ujrzał wynurzającą się z
fal przedziwną istotę. Miała duże zielone oczy, koralowe usta i długie złociste włosy; spod wody
wyglądał rybi ogon pokryty srebrną łuską.

Brat Dominik przetarł powieki, lecz widząc, że go wzrok nic muli, nakreślił krzyż w powietrzu i
zawołał:

— Idź precz, szatanie!...

Odpowiedział mu dźwięczny śmiech, jakoby tysiąc srebrnych dzwoneczków rozdzwoniło się
nagle nad wodą.

— Nie jestem żadnym szatanem, jestem panną wodną, Świetlaną, najmłodszą z siedmiu cór króla
Bałtyku. Czy nigdy o mnie nie słyszałeś ?

Dominik, oczarowany niezwykłą istotą, stał w milczeniu jak skamieniały.

— A ty kim jesteś biały młodzieńcze o oczach z czarnego diamentu ? — zapytała syrena
ponownie.

Braciszek ostatnim wysiłkiem woli otrząsnął się z czarodziejskiego omamienia i żegnając się
pośpiesznie, pobiegł ku swej pustelni. Odtąd już więcej nie przychodził nad brzeg Zalewu
Odrzańskiego ani o świcie, ani wieczorem.

Lecz Świetlana, która od pierwszego wejrzenia zakochała się na amen w urodziwym zakonniku,
nie zamierzała dać za wygraną. Co noc, gdy srebrzysty miesiąc wtoczył się na niebo, a gwiazdy
zapalały się zarówno w błękicie, jak i w seledynowej toni Zalewu, podpływała cicho pod sam
brzeg w pobliże pustelni i zaczynała śpiewać swą nocną balladę. A była to pieśń tak piękna i
tęskna, i pełna niewymownego czaru, że wola ludzka topniała pod jej wpływem jako topnieje pod
promieniami słońca.

Dominik jedyny ratunek widział w modlitwie i pracy. Modlił się więc coraz żarliwiej i coraz
goręcej głosił nową wiarę wśród okolicznych pogan, leczył też ubogich, a rolników nauczał
uprawy winorośli i południowych jarzyn. By umartwić jeszcze bardziej swe ciało, a wzmocnić
ducha, zaczął pościć surowo ponad nakazaną reguł zakonną, a pod płócienną suknię wdział
pokutną włosiennicę. Schudł przy tym i poczerniał na twarzy.

background image


Lecz czarodziejski śpiew Świetlany niepokoił go nieustannie, brzmiał mu w uszach, wdzierał się
przemocą do mózgu, odbierał sen.

Wówczas biedny braciszek poprosił miejscowych rybaków, by przenieśli jego pustelnię w głąb
boru, na niewielki pagórek porosły kępą karłowatych sosen. Syreni śpiew nie sięgał już do jego
pustelni, znalazł wreszcie upragniony spokój.

Lecz tu spotkała go inna przygoda, która miała się stać źródłem jego nieszczęścia.

U podnóża pagórka tryskało kryniczne źródło, do którego przybywali okoliczni mieszkańcy,
woda Zalewu była bowiem przed wiekami, tak jak i dzisiaj, nieco słona. Wśród przychodzących
Dominik zauważył smukłą dziewczynę o lnianych warkoczach spływających jej aż do kolan.
Zjawiała się co dzień o świcie, gdy braciszek odmawiał właśnie swe poranne modlitwy, nabierała
dwie konwie wody i szybko schodziła w dół ku leśnej drożynie.

Któregoś jednak dnia nie przyszła po wodę. Nie przyszła i nazajutrz. Dnia trzeciego w południe
zjawił się w pustelni wyrostek prosząc usilnie zakonnika do chorego. Brat Dominik wziął torbę z
lekami i ruszył za przewodnikiem. Przed chatą rybacką oczekiwała go dziewczyna z lnianymi
warkoczami. Bez słowa wprowadziła zakonnika do chorego. Leżał nieprzytomny na posłaniu, a
na piersiach spoczywała opuchnięta mocno dłoń. Zakłuł się rybią ością. Dominik nakazał
rozpalić ognisko na kamiennym trzonie, opalił nad nim wyjęty z torby nóż i przeciął wrzód na
dłoni. Następnie przyłożył na ranę płócienny plaster z maścią, którą sam przyrządzał z lnianego
oleju i świeżego pszczelego wosku.

Przed odejściem dowiedział się, iż dziewczyna ma na imię Bogdana, a chory jest jej ojcem.

Nazajutrz o świcie Bogdana jak dawniej przyszła z konwiami do źródła. Oznajmiła braciszkowi,
iż chory odzyskał przytomność i czuje się lepiej oraz podziękowała za leki i opiekę. Dominik
dopiero teraz spostrzegł, że dziewczyna ma duże niebieskie oczy o przedziwnym wyrazie
jakiegoś wielkiego spokoju i zadumy, a miękko zarysowane usta zdradzały wrodzoną łagodność i
dobroć.

Tak zaczęła się ich przyjaźń nie mająca w sobie nic ziemskiego. Dominik kilkakrotnie jeszcze
odwiedzał rybaka, dopóki ten nie odzyskał całkowicie zdrowia, a w drodze powrotnej do pustelni
rozmawiał dużo z Bogdaną o misji chrystianizacyjnej na Pomorzu biskupa Ottona z Bambergu.
Dziewczyna zwierzyła się braciszkowi, iż chciałaby również poświęcić się wyłącznie Bogu.
Przyrzekł, iż w czasie najbliższej bytności w Szczecinie postara się o przyjęcie jej do klasztoru.

Pewnego dnia, a było to jak raz w wigilię św. Jana, rozmawiając o najbliższej przyszłości,
zawędrowali aż na cypel lubiński, gdzie stęskniona syrena pląsała po falach Zalewu daremnie
wypatrują Dominika. Gdy spostrzegła go w towarzystwie córki rybaka, zapałała straszliwą
zazdrością i gniewem i poprzysięgła zemstę obojgu. W te pędy popłynęła ze skargą do ojca
swego, króla głębin wodnych.

I nagle rozszalała się ogromna burza. Chociaż nie było jeszcze południa, ciemności nocne
spowiły ziemię, a po niebie raz po raz przetaczały się z grzmotem ogniste zygzaki piorunów. Za

background image

chwilę deszcz lunął jak z cebra.

Dominik i Bogdana skryli się przed nawałnicą pod przybrzeżną sosną, lecz oto ogromna fala
wtargnęła z hukiem na ląd i zagarnęła ich w głębinę razem z sosną i kawałem podmytego brzegu.

Gdy burza ucichła i wygładziła się powierzchnia Zalewu Odrzańskiego, mieszkańcy Lubina na
próżno poszukiwali brata Dominika i Bogdany. Zniknęli bez śladu. Wówczas źli i niewdzięczni
ludzie — a gdzie ich nie ma! — orzekli, iż jest to niechybnie kara boża za złamanie ślubów
zakonnych przez Dominika. Jedynie ojciec Bogdany, zrozpaczony rybak Dobromysł, znający
cały Zalew jak swą własną chatę, wyjaśnił, iż jest to niewątpliwie sprawka zawistnej syreny-
Świetlany. Tak też było istotnie. Mściwa syrena porwała ich do swego kryształowego pałacu na
dnie Zalewu i uwięziła w dwóch przeciwległych wieżycach. Dominik i Bogdana, nawykli do
długich, przyjacielskich rozmów, mogą odtąd jedynie z oddali spoglądać siebie poprzez
szmaragdowe fale. a każde ich spojrzenie śledzi zazdrosna syrena. A ludzie prości opowiadają, że
co roku w noc wigilijną świętego Jana kryształowy pałac wypływa na powierzchnię wód, a
Świetlana ofiarowuje wolność dla obojga za jeden jedyny pocałunek, który braciszek Dominik
złoży na jej ustach. Zakonnik jednak ciągle odmawia.

Lecz syrena nie traci nadziei, wierzy że Dominik ulegnie kiedyś jej błaganiom, i przez cały rok
następny znów stroi się w najpiękniejsze swe szaty i śpiewa najcudniejsze ballady morskie przed
więźniem kryształowego pałacu.

Może dlatego coraz rzadziej widują ją ludzie na powierzchni Szczecińskiego Zalewu.



Legenda o urodziwej Stence, korsarce wolińskiej


Na zachodnim krańcu polskiego Bałtyku leży wyspa Wolin, słynąca z pięknych krajobrazów,
bogatej fauny i flory oraz licznych uzdrowisk. Wolin szczyci się też prastarą historią, osnutą
wieloma podaniami i legendami.

Jedno z tych podań wiąże się z małym jeziorkiem Gardno, leżącym około sześciu kilometrów na
wschód od Międzyzdrojów. Osobliwością jeziorka jest to, że jest ono oddalone od morza
zaledwie dwieście pięćdziesiąt metrów, a wznosi się ponad jego poziom około siedemnastu
metrów; leży więc na wzgórzu. Kształt ma również dziwny: wielkiej gwiazdy otoczonej wokoło
bukowym lasem, który nadaje wodzie piękny, modroliliowy odcień.

Na środku jeziora jest wyspa. Za dawnych, może jeszcze pogańskich czasów stał na owej wyspie
gród, po pomorsku gard, stąd też i nazwa jeziora — Gardno. Inne podanie głosi, iż znajdował się
tu święty chram Światowita i jego biały koń, wróżący kneziom i rycerzom tajemną przyszłość ich
wypraw wojennych.

Najpiękniejsze podanie wiąże się jednak z imieniem Stenki-korsarki.

Opowieść o niej tak się zaczyna:

background image


Żył był w sławnym grodzie pomorskim Kamieniu, który leży niedaleko ujścia rzeki Dziwny do
morza, ubogi rybak Boguchwał. Miał nędzną chatę na skraju Zalewu Kamieńskiego, lichą łódź,
którą nie śmiał wypływać na morze, i kilka starych, wiecznie łatanych sieci. Lecz miał za to
córkę jedynaczkę, urodziwą jako jutrzenka, tak że kto na nią spojrzał, oczu od niej oderwać nie
mógł.

Nie miała już matki i gospodarzyła się razem z ojcem, naprawiając mu sieci i warząc jadło
codzienne.

Miała na imię Stenka.

Nie raz i nie dwa przychodzili młodzi rybacy, by pokłonić się do stóp Boguchwałowi i prosić o
rękę córki.

Ta śmiała się im w oczy i odpowiadała stale jedno i to samo:

- Albo to mi źle u ojca?

Pewnego dnia jechał konno brzegiem Dziwny dworak książęcy, Kędrzyn, wielki ladaco, znany w
całym grodzie.

Ujrzawszy na przyzbie chaty Stenkę naprawiającą z ojcem sieć rybacką, zatrzymał rumaka i
zapatrzył się w dziewczynę jak w tęczę:

- Hej, Boguchwale! — zakrzyknął do rybaka. — A skąd to macie taką piękną córkę?

- Bóg taką dał — odrzekł poważnie rybak.

- A nie chcielibyście oddać córki na dwór księcia ? — zapytał chytrze. - I jej byłoby lepiej, i wam
dostatniej.

- Chleb, sól i ryby mamy, a więcej nam nie trza — odparł spokojnie rybak — chyba że ona by
chciała, Stenka.

- I mnie dobrze z tatkiem — odrzekła śmiejąc się dziewczyna — na dwór książęcy za wysokie
progi dla mnie.

Dworak Kędrzyn odjechał z niczym, ale od tego dnia coraz częściej zjawiał się przed chatą
Boguchwała.

Któregoś poranka przybył nagle z pergaminem, przy którym zwieszała się woskowa pieczęć
książęca.

- Kneź i pan nasz — przemówił do rybaka — rozkazuje wam, byście oddali Stenkę do służby
dworskiej. W razie nieposłuszeństwa wtrąci was oboje do lochu!

background image

Strwożył się Boguchwał, posmutniała i Stenka, lecz nie znając wielkiej sztuki czytania i pisania,
uwierzyli Kędrzynowi na słowo.

Wzięła więc Stenka w węzełek ubogie swoje szaty niewieście, okryła się chustą i pożegnawszy
się z ojcem, poszła za dworakiem do grodu.

W miesiąc później dowiedziała się od służby dworskiej, iż kneź żadnego pisma po nią nie
wysyłał, że jest to tylko chytry podstęp Kędrzyna.

— Już on nie jedną tak zwabił do siebie — zwierzyła się służebna dworska. — I nic z nim,
dziewczyno, nie poradzisz, bo możny to pan i kniążę mu ufa. Taka jest widać nasza
dziewczyńska dola. Nie ty pierwsza, nie ty jedna!...

Za późna to była wiadomość, bo zły Kędrzyn uwiódł już Stonkę, a potem wracać kazał do dom.
Lecz jakże tu teraz wracać do ojca?

Rozżalił się stary Boguchwał nad niedolą córki i poszedł do księcia kamieńskiego ze skargą na
złego Kędrzyna, ale służba dworska nie dopuściła go nawet przed oblicze pańskie i śmiejąc się
precz wyrzuciła za dworskie wrota. Wrócił Boguchwał do swej zagrody, obszedł wszystkie kąty
pustej chaty, a potem wsiadłszy na swą starą łódź rybacką, wypłynął z sieciami na morze.

I już go nikt więcej w Kamieniu nie widział.

Stenka płakała długo nad dolą swoją nieszczęsną, lecz gdy łzy obeschły, postanowiła pomścić się
i za ojca, i za siebie, i za innych pokrzywdzonych. Zmówiła się więc z giermkiem książęcym,
który zakochał się w niej, zabili nocą złego Kędrzyna, a potem zbiegli precz na drugi brzeg
Dziwny, w niedostępne bory wolińskie.

Bezludna wyspa na jeziorze Gardno stała się dla nich najlepszą kryjówką, lud okoliczny prawił
bowiem, iż jest to zaczarowane uroczysko, na którym straszy biały koń Światowita. Omijano
więc okolice Gardna z zabobonnym lękiem.

Wkrótce po rozległym pobrzeżu bałtyckim od Rugii aż po Kołobrzeg rozniosła się wieść o
bandzie piratów morskich, którzy napadają na statki kupieckie, tak pomorskie, jako i duńskie,
szwedzkie czy hanzeatyckie, rabując je doszczętnie i wycinając w pień załogę. Opowiadano przy
tym dziwy niezwykłe o zuchwalstwie i odwadze piratów, którzy napadali na statki przy pomocy
szybkich i zwrotnych łodzi. Banda miała liczyć około dwustu dobrze uzbrojonych ludzi.
Hersztem była jasnowłosa dziewczyna Stenka. Nie była to przy tym zwykła banda rabusiów,
gdyż piraci część łupów rozdawali ubogim i pokrzywdzonym.

Próżno książę kamieński słał we wszystkie strony zbrojne straże, próżno za głowę herszta
wyznaczono wysoką nagrodę — nie dawało to żadnego rezultatu. Nie znana wciąż była kryjówka
piratów.

Któregoś letniego wieczoru, gdy nagła burza rozszalała na Bałtyku, straż piracka doniosła Stence,
że widać na horyzoncie jakiś statek.

background image

- Rozpalcie na cyplu nadbrzeżnym, gdzie są podwodne skały, wielkie ognisko i baczcie, dokąd
statek płynie.

Wkrótce nadbiegł następny goniec z wieścią, że żaglowiec płynie wprost na ognisko.

- Czekać, aż statek wpadnie na skały! Łodzie mieć w pogotowiu w przybrzeżnych zaroślach!
Sygnałem do boju będzie płonąca pochodnia, rzucona z urwiska w kierunku żaglowca.

Wielki dwumasztowiec hanzeatycki gnany północno-zachodnim wichrem pędził pod pełnymi
żaglami wprost na płonące ognisko i rósł niemal w oczach. Za chwilę rozległ się głuchy trzask, i
statek gwałtownie przechylił się na lewą burtę. Załoga żaglowca teraz dopiero rozumiała, że
wciągnięto ją w pułapkę. Majtkowie szybko spuszczali szalupy na spienione fale. Rozległy się
krzyki o pomoc i ratunek. Lecz oto płonąca pochodnia oderwała się od urwistego brzegu i
zatoczywszy ognisty łuk spadła z sykiem do morza.

Powietrze rozdarł okropny wrzask i pięćdziesiąt łodzi pirackich pomknęło do rozbitego statku.
Walka nie trwała nawet godziny. Piraci nie oszczędzali nikogo. Grzmoty raz po raz przewalały
się po niebie. W oślepiającym blasku błyskawic czarne postacie piratów uwijały się szybko na
kształt zgrai szatanów.

Przez całą noc, mimo wysokiej fali, piraci rabowali statek kupiecki i przewozili cenne towary na
wyspę na jeziorze Gardno.

Rzęsisty deszcz, który spadł nad ranem, zatarł wszystkie ślady napadu. Tylko na skalistym
wybrzeżu wolińskim czerniał rozbity doszczętnie wrak żaglowca.

Na wyspie gardneńskiej piraci zacierali z zadowolenia ręce i dzielili się bogatym łupem. Połowę
zdobyczy, przynależną dowódcy, Stenka poleciła rozdać po kryjomu ubogim chłopom
okolicznym.

Lecz radość piratów była przedwczesna, nie wiedzieli bowiem, że pośród bitewnego zamętu
udało się kuchcikowi żaglowca przemknąć wśród ciemności i dopaść do brzegu.

Upłynęło kilka dni spokojnych wśród ucztowania i znów późnym wieczorem jakiś statek
kupiecki ukazał się na widnokręgu. Stenka rozkazała ponownie rozpalić wielkie ognisko na
urwistym cyplu i być w pogotowiu bojowym. Lecz tym razem morze było spokojne. Żaglowiec
sunął wprost na płonący stos, ale ominął zręcznie niebezpieczne skały podwodne i wpłynął do
maleńkiej zatoki.

Stenka płonącą pochodnią dala hasło do szturmu, i łodzie pirackie pomknęły ze wszystkich stron
do żaglowca.

Lecz oto na pokładzie statku wyrosły jak spod ziemi szeregi zbrojnych łuczników i
oszczepników i deszcz strzał z łuków i kusz spadł na piratów.

Spostrzegła Stenka, że tym razem sama wpadła w pułapkę, i dała znak do odwrotu. Tylko
niewielka część piratów zdołała pod osłoną nocy przedrzeć się do łodzi na brzegu jeziora Gardno

background image

i dobić do wyspy, reszta dała gardła w walce lub poszła na powróz. Ocaleni z pogromu piraci
wiedzieli jednak, że to są ich ostatnie godziny, odkryto bowiem ich kryjówkę.

Stenka zebrała niedobitków i podziękowała im za wierną służbę.

- Nie znaleźliśmy prawa i sprawiedliwości we własnej ojczyźnie, więc musieliśmy bronić się i
mścić krzywdy nasze. Potrafiliśmy wiele razy zwyciężać, jutro musimy pokazać, że potrafimy
zginąć.

Następnie rozkazała potopić w jeziorze wszystkie skarby pirackie i przygotować się do walki.

Sama czuwała przez całą noc, zasłuchana w głuchy szum morza, który docierał aż tu na wyspę.
Przez sito wspomnień przesiewała dzień po dniu całe swoje krótkie i smutne życie.

- A przecież wszystko mogło być inaczej — szepnęła.

I nagle zdało jej się, że widzi ojca swego, Boguchwała, jak na wątłej, słabej łodzi płynie na
spotkanie ogromnego morza.

- Wkrótce się zobaczymy — uśmiechnęła się w zadumie.

O świcie łucznicy i oszczepnicy księcia kamieńskiego przypuścił szturm na wyspę.

Piraci walczyli zawzięcie, raniąc wrogów z ukrycia, lecz musieli ulec wielokrotnej przewadze.
Zginęli w walce co do jednego.

Zwycięzcy, zdobywszy wyspę, na próżno szukali herszta piratów. Skoro tylko pierwsze czółno
oszczepników dobiło do brzegu wyspy, Stenka skoczyła w nurty jeziora i przepadła bez śladu.

Podanie głosi, iż na dnie jeziora Gardno znajduje się po dzień dzisiejszy wielki skarb piratów.
Kto go wydobędzie, musi połowę skarbów przekazać, zgodnie z ostatnią wolą Stenki, ubogim i
pokrzywdzonym.

O DZWONACH Z GOLENIOWSKIEJ FARY


Było to w czasie wojny trzydziestoletniej, kiedy Zachodnie Pomorze, okupowane przez wojska
Wallensteina, stało się w końcu terenem niszczycielskich walk Cesarstwa ze Szwecją.
Przemarsze wojsk Gustawa Adolfa i niemieckich najemnych oddziałów księcia Holsztynu,
długotrwałe kwaterowanie regimentów cesarskich i pożoga wojenna, morowe powietrze i
grabieże, jakich dopuszczali się zarówno niemieccy, jak i szwedzcy żołdacy, zrujnowały
gospodarczo zachodniopomorskie księstwa. Najwięcej strat poniosła uboższa ludność miasteczek
i wsi. Wojna nie szczędziła jej cierpień i głodu, a mienie często bywało łupem najeźdźców. W
ogólnym zamęcie ucierpiały nawet kościoły. Szwedzi zabierali z nich nie tylko złote naczynia
liturgiczne i wota, ale także dzwony. Przetapiali je podobno na armaty i broń. Toteż nic dziwnego,
że mieszkańcy Goleniowa, dowiedzieli się o rabunkach w kościołach, srodze się zaniepokoili.

background image

Gotycka fara Św. Katarzyny bowiem, licząca podówczas około trzystu lat, miała trzy wspaniałe
spiżowe dzwony o tak pięknym brzmieniu, że słynęły w całym księstwie. Co robić, aby uratować
je przed Szwedami?
Kadzili nad tym ojcowie Goleniowa, radzili i uradzili. W tajemnicy przed wszystkimi
postanowili wywieźć je w nocy i ukryć poza obrębem miejskich murów. Hen za nimi ciągnęły się
wzgórza porosłe młodziutkimi sosenkami. Tam upatrzyli miejsce na schowek. Noc była ciemna,
bezgwiezdna, kiedy trzy naładowane sianem wozy ruszyły spod plebani - każdy inną bramą, by
spotkać się u sosnowych wzgórz. Zakopano dzwony głęboko w suchym piasku, owinąwszy
uprzednio i obłożywszy sianem. Polezą miesiąc, dwa i wrócą do fary, gdy wojska odejdą. Kiedy
Szwedzi zaczęli plądrować goleniowski kościół, weszli również na wieżę. Nie znalazłszy
dzwonów, posłali po proboszcza, ale ten poszedł właśnie z ostatnią pociechą do umierającego.
Posłali tedy po organistę, ale ponoć dwa dni temu pojechał na wieś do chorej matki. Rozgniewani
poszli do burmistrza, lecz ten umarł tego właśnie ranka. Goleniów bowiem nawiedziło morowe
powietrze i co raz to słyszało się o czyjejś śmierci. Nic nie wskórawszy, Szwedzi postanowili
sami szukać dzwonów, rychło jednak poniechali zamiaru, kiedy się dowiedzieli o zarazie
grasującej w miasteczku i okolicy, i jeszcze tego samego dnia uciekli z Goleniowa.
Tymczasem śmierć zbierała wokół obfite żniwo. Umierali dorośli i dzieci, starzy i młodzi,
kobiety i mężczyźni, pomarli ojcowie miasta, proboszcz i organista, i wiele innych osób.
Pogrzeby odbywały się co dnia. Spiżowe dźwięki dzwonów nie doprowadziły zmarłych do
miejsca wiecznego spoczynku. Pusto i głucho było teraz w Goleniowie.
Kiedy wreszcie morowe ustąpiło z miasta, przy życiu ostała li tylko znikoma garstka
mieszkańców, okryta żałobą po stracie najbliższych. Życie nieprędko wracało do normy. Czasy
były jeszcze wciąż niespokojne, a ludzie przygnębieni kataklizmem wojny i zarazy.
Minęło wiele, wiele lat, zanim nadeszła sposobna pora, by pomyśleć o odkopaniu dzwonów.
Ludzie wiedzieli, że są one ukryte w głębi piaszczystych wzgórz sosnowych, ale jak przyszło co
do czego, okazało się, że nikt nie zna miejsca schowania. Wzgórza były rozległe, i choć
goleniowianie skopali je na chybił trafił niemal całe, na nic się zdała ich praca. W końcu stracili
nadzieję i zamówili u ludwisarza nowe dzwony. Nie były już tak wspaniałe jak tamte, toteż
wszyscy, którzy jeszcze je pamiętali, opowiadali o nich dzieciom, dzieci wnukom, i historię ich
znano w całej okolicy.
łxazu jednego wybrał się na sosnowe pewien młodzieniec. Podniecony przedziwnymi
opowieściami o dzwonach, chciał je odszukać, by potem wywieźć cichcem daleko stąd i sprzedać
jakiemuś ludwisarzowi. Była jesienna noc, ciemna i bezgwiezdna. Młodzieńcowi zrobiło się
trochę nieswojo, kiedy znalazł się wśród wilgotnego gąszczu drzew. Ale że nie należał do
płochliwych, szedł dalej, gdy nagle wydało mu się, że coś cichutko dzwoni: dyń... dyń...
Przystanął. Wtedy usłyszał nieco mocniejsze - bim... bimmm..., a potem jeszcze głośniejsze
bam... bammm... -Toć przecie zakopane dzwony! - zawołał radośnie. Nie wiedział, że była to
właśnie któraś rocznica ich ukrycia. -Pójdę za ich głosem, to i odnajdę - postanowił. I zaczął
wspinać się po najwyższym zboczu, skąd dobiegało go ciche teraz i drżące - bimmm... bimmm...
Wzgórze, od nowa porosłe młodym zagajnikiem, było niedostępne. Ale młodzieniec przedzierał
się dzielnie, rozgarniał gałęzi, które kłuły go w ręce, bryzgały w twarz zimnymi kroplami wody.
Kiedy zdało mu się, że już całkiem blisko słyszy dzwonienie, drogę mu zaszedł karzełek i
powiedział: - Choć, poprowadzę cię. Młodzieniec ruszył za nim. Wędrówka ich trwała ledwie
parę minut, kiedy nagle rozległ się zwielokrotniony echem szyderczy śmiech - cha, cha, cha!- i
chłopak spostrzegł, że karzełek zniknął, jak się był pokazał, a on sam jest w zupełnie obcym
sobie miejscu. Dopiero teraz zląkł się na dobre i pognał co sił przed siebie, zaplątując się w
gęstych chaszczach, potykając o wykroty. Zaczęło już świtać, a on ciągle jeszcze nie mógł

background image

znaleźć drogi. Przez wiele godzin błąkał się po pustym lesie, aż wreszcie koło południa trafił na
znajomy goleniowski trakt od strony Bramy Wolińskiej. Wrócił przejęty do domu i opowiedział
o zdarzeniu. Zataił jedynie zły zamiar przywłaszczenia sobie dzwonów. Wieść o przygodzie
młodzieńca obiegła cały Goleniów. Rada w radę postanowili pójść gromadą i od nowa
przeszukać wzgórze. Młodzieniec ich zaprowadził. Ale wyprawa okazała się daremna. Chłopak
ani rusz nie mógł trafić na to miejsce, skąd owej pamiętnej nocy dobiegało go dzwonienie. I tak
pozostały dzwony z goleniowskiej fary Św. Katarzyny po dziś dzień w głębi piaszczystego
wzniesienia, które odtąd nazywano Górą Dzwonów, a tajemniczego karzełka strażnika dzwonów.
Starzy ludzie powiadają, że raz do roku, w rocznicę zakopania, dzwony wynurzają się spod ziemi
i cicho dzwonią.

ŚMIERĆ KSIĘCIA


Legenda ta poświęcona jest Barnimowi, który zginął w kościele Św. Katarzyny w Goleniowie.
Jak to się stało, niech będzie opowiedziane.
Bogusław wiedział, że to już koniec i nic nie uchroni go od klęski dlatego, że Barnimowi IV na
pomoc przyszły wojska Warcisława. Bogusław starał się jak najszybciej dojść do Goleniowa, by
schronić się za jego murami. Przypuszczał, że nie będą oni zdobywać miasta lecz odstąpią od
jego murów, gdyż taka czynność nie przystoi rycerzom.
Bogusław zatrąbił w róg lecz również odgłos rogu usłyszeli Warcisławowi rycerze, pochylili
konie i co tchu rzucili się między walczących, żeby utrudnić ucieczkę. Bój ustal, a droga stała się
drogą gonitwy, jednak wezwani zawołaniem Bogusława jego dróżnicy zdołali się oderwać od
wojów Warcisława. Jednak nie na długo, bowiem zwarła się z nimi w krótkim starciu. Bogusław
jednak za namową Kaźka nie zatrzymał się i pojechali dalej. Potem dopiero Kaźko się zatrzymał
a Bogusław zaczął się przedzierać przez krzaki by ujść pogoni. Szedł smutno rozmyślając : Gdy
rano wyruszał na bój, mieszkańcy Goleniowa żegnali go z nadzieją, że pokona on wojska
Barnima otoczonego niemieckimi doradcami i przywiedzie swój kraj ku jedności z Koroną
polską. Obecnie po tamtych rycerzach nie zostało śladu, a on sam uchodzi pogoni. Była już noc
gdy dotarł do miasta, wpuszczono go przez Bramę Wolińską. Bogusław udał się do Domu
Żeglarza i kazał zwołać naradę. Zaledwie się wszyscy zebrali, gdy od strony Bramy Wolińskiej
rozległy się głosy alarmu. Wszyscy pobiegli na mury, na czele biegł Bogusław, jednak pod
murami nie stały wojska Bogusława lecz Barnima IV. Na razie obrońcy na murach milczeli.
Wysłano poselstwo lecz Barnim nie chciał dukatów, tylko wydania swego brata. Wtedy to
zrobiono podstęp. Bogusława wsadzono do trumny, że niby umarł, a dwaj posłowie udali się do
Barnima IV by zakomunikować mu, że Bogusław nie żyje. Wówczas o tym fakcie Barnim
zawiadomił swoich rycerzy. Wójt, który wchodził również w skład poselstwa powiedział, żeby
Barnim wszedł do miasta, tylko żeby nie wprowadzał za mury rycerzy. Barnim udał się tam z
Bolkiem i Urlychem - pojechali prosto do kościoła. Gdy Barnim zaczął modlić się przy trumnie
brata, wówczas ciało w trumnie poruszyło się i zmarły wstał. Barnim od razu się domyślił, że
przed nim stoi brat żywy a nie martwy, a dlatego tak strasznie wyglądał, gdyż był cały pobielony.
Chwycił wtedy za miecz, lecz Bogusław zręcznie go odparował a zeskakując z trumny uderzył w
odsłoniętą pierś brata. Sztych był celny, trafiony Barnim zatrzepotał rękami i padł bez jęku.
Wtedy do kościoła wtargnęli mieszczanie gdyż już ktoś zaniósł wieść o zakończeniu wojny
domowej. Wszyscy z tego zwycięstwa bardzo się cieszyli, gdyż położyło ono kres walkom o
Goleniów.

background image



LEGENDY O HERBIE GOLENIOWA


Pierwsza legenda głosi, że dawno, dawno temu pomorski książę Barnim I, polując w puszczy
goleniowskiej, zapuścił się zbyt daleko i zgubił drogę. Po wielu godzinach błądzenia, już nocą,
dotarł nad brzeg jeziora. Noc była piękna, gwieździsta. Gładki jak lustro w wodzie odbijały się
księżyc i gwiazdy. Książę tak był oczarowany tym widokiem, że postanowił wybudować w tym
miejscu gród.
Co prawda Goleniów powstał nie nad brzegiem jeziora i wiele lat wcześniej, ale faktem jest że
prawa miejskie osadzie nad Iną nadał Barnim I, zaś dla upamiętnienia tego legendarnego, a może
prawdziwego wydarzenia, herbem miasta są dwa półksiężyce i cztery gwiazdy (jakby odbite w
wodzie ciała niebieskie). Tajemnica herbu
Rozłożyste drzewo, wyrastające z pokładu statku kupieckiego, stanowi jeden z dwóch herbów
miejskich Goleniowa. Niektórzy uważają, i chyba słusznie, że jest to usymbolizowanie źródeł
bogactwa średniowiecznego miasta: lasów i żeglugi.
Podanie chce inaczej. Mówi ono, że ongiś żył w Goleniowie niezwykle zachłanny kupiec, który
nie tylko oszukiwał kontrahentów i wyzyskiwał pracowników, ale również - nie tracąc żadnej
możliwości wzbogacania się - zawarł umowę z diabłem i obiecał mu swą duszę w zamian za
pomoc przy nieuczciwych transakcjach.
Gdy wreszcie po upływie ustalonego terminu diabeł zgłosił się po duszę bogacza, ten nie widząc
ratunku wykrzyknął z wściekłością: "Bodajby się w drzewo zmienił, nim dałem się zwieść
pokusie !"
I stało się. W miejscu, gdzie znajdował się przed chwilą wystraszony człowiek, wyrosło drzewo,
zapuściwszy korzenie w pokład statku. Na próżno diabeł usiłował wyrwać je i unieść ze sobą.
Trzeszczały wiązania pomostów, ale drzewo nie dawało oderwać się od statku.
O świcie diabeł odleciał, a mieszkańcy Goleniowa odprowadzili nawę kupca Mikołaja na martwe
koryto Iny. Zarosło ono wkrótce zupełnie, a gęsty bór otoczył okręt i jego przemienionego
właściciela.

Legenda o Kamieniu Pomorskim

W bardzo dawnych czasach, kiedy całą wyspę Wolin pokrywały jeszcze nieprzebyte bory, na
rozlewisku rzeki Dziwny pojawił się straszliwy potwór. Była to ropucha, ale ropucha ogromna,
wielka jak dom. Grasowała ona najczęściej w pobliżu Wyspy Chrząszczewskiej, mąciła szeroko
tu rozlane wody Dziwny i zatruwała je swym jadem. Ryby na obszarze całego rozlewiska, aż hen
do ujścia Dziwny do Bałtyku, zaczęły ginąć i całe ich ławice pływały po powierzchni wody,
bielejąc wzdętymi brzuchami. Ropucha pożerała je wówczas i rozrastała się coraz bardziej. W
osadzie rybackiej, leżącej na stałym lądzie na wprost Wyspy Chrząszczewskiej, zapanowały głód
i srogi lament. Biadać zaczęli również i wieśniacy, którzy nie mogli poić swego bydła w zalewie
Dziwny, gdyż woda stała się brudna i cuchnąca i powodowała liczne
choroby u zwierząt. Zrozpaczeni mieszkańcy osady zebrali się na wiec i radzili, jak pozbyć się
groźnego potwora. Lecz nic nie uradzili, doszli jedynie do przekonania, żesą bezsilni wobec
potwornej ropuchy. Wysłali więc posłów do świętego chramu boga Trygława, który panował na

background image

południowym cyplu Wolina i miał szczególną pieczę nad rybakami. Posłowie, starzy rybacy,
złożyli w darze u stóp posągu Trygława pięknego jesiotra, wyrzezanego misternie w jantarze,
oraz garniec lipcowego miodu. Ulitował się Trygław nad niedolą rybaków i ustami kapłanów
przyrzekł im swą pomoc. Następnego dnia, gdy ropucha wynurzyła się z wody, i zaczęła pożerać
zatrute przez siebie ryby, z nieba spadł nagle ognisty piorun i strzaskał jej łeb. Ropucha drgnęła i
zastygła w wielki, brunatny kamień, który osiadł na mieliźnie tuż koło Wyspy Chrząszczewskiej
Uradowali się rybacy i odetchnęli z ulgą. Następnie złożyli dziękczynne modły Trygławowi, a na
pamiątkę wyzwolenia się od wodnego potwora nadali swej osadzie miano Kamień. Z osady tej
wyrósł z czasem sławny gród nadbałtycki zwany Kamieniem Pomorskim. A potężny głaz, tak jak
przed wiekami, wyrasta z dna Dziwny tuż obok Wyspy Chrząszczewskiej i kształtem swym
przypomina ogromną, skamieniałą ropuchę. Drugie podanie tłumaczy tę nazwę inaczej. Działo
się to w okresie, kiedy misja Bolesława Krzywoustego przybyła na Pomorze Zachodnie, aby
ustanowić nowe porządki i wiarę chrześcijańską. Praca to była ciężka, gdyż lud przywiązany był
mocno do swych starych tradycji. Misji przewodził biskup Otton z Bambergu, dawny kapelan
ojca Bolesława Krzywoustego. Zebrawszy garstkę wiernych, postanowił w okolicy obecnego
Kamienia wybudować katedrę. Dowiedział się o tym diabeł pilnujący tych obszarów i rozgniewał
się srodze. Poleciał do Szwecji i przyniósł stamtąd olbrzymi kamień, którym zamierzał
zdruzgotać osadę. Zamieszkiwali tam jednak dobrzy i pracowici ludzie, którzy nie wiedzieli, co
to zło. Dobre duchy więc ulitowały się nad nimi. Zrobiło się bardzo ciemno i diabeł nie mógł
znaleźć osady. Zmęczony poszukiwaniami, cisnął kamień do wody w okolicy Wyspy
Chrząszczewskiej. W swym gniewie rzucił jeszcze wiele mniejszych kamieni, lecz ani razu nie
mógł trafić. Wszystkie te głazy leżą dziś wzdłuż brzegów Dziwny jako nieme świadectwo tego,
co się tu zdarzyło. A od największego kamienia pobliską osadę ochrzczono imieniem Kamień.

Legenda "O białym orle nad cmentarzem olbrzymów" (Dobra, Łobez)

Woda ustępowała. Z wolna, prawie niedostrzegalnie. Jezioro było ogromne, nie darmo nadano
mu nazwę Wielkiego. Nie tak łatwo było odebrać mu rozległą zwierciadlaną toń i odsłonić dno
pokryte wodnymi poroślami, między którymi rozlega się trzepot przerażonych ryb.
Nigdy od czasu lodowca wzrok ludzki ni oddech wiatru nie dotarły tutaj, nie dotknęły tajemnic
głębiny. A teraz woda spływa drenującymi rowami, uchodzi do Uklei, Regi i dalej, do Bałtyku.
Już przy brzegach majaczą zarysy wysepek wyłaniających się z wody, wkrótce urosną we
wzgórza i nie poznają potomni, że były to tylko płycizny dna istniejącego tu ongiś potężnego
zbiornika wód. Nie tylko jednak dzisiejsze wyspy wychylają się ku słońcu. Oto w pobliżu
Wodnicy, starego cypla lądu, wrastającego w jezioro, wynurzyły się niedawno jakieś pale, gęsto
wbite w dno, krzepkie jeszcze, ustawione długim szeregiem. Zbiegli się zaciekawieni gapie.
Najpierw młodzież i dzieci, potem poniektórzy ze starszych mieszkańców miasteczka; wreszcie
nad wieczorem, po poobiedniej drzemce, nadszedł sam burmistrz Dobrej w otoczeniu kilku
rajców i sekretarza.
Stali, oglądali, medytowali.

- Cóż to może być? Pewnie jakiś most pradawny...
- Most? Przez jezioro?
- I to w najszerszym miejscu?
- Nie do wiary!
- Ale widać ślady na palach. Wyraźnie. Jakieś belki na nich leżały, to pewne.

background image

Rada w radę, pismo do Szczecina, do muzeum. Niech przyjadą, zobaczą. Może wyjaśnią.
Niecodzienna to rzecz taki pomost, o którym ani wzmianki w kronice nie ma, ani najstarsi ludzie
od swych dziadów nie usłyszeli. I przyjechali archeologowie. Stanęli nad brzegiem. Czegoś
takiego na Zachodnim Pomorzu nie widzieli. Zaczęli robić pomiary, wydobyli kilka belek na
brzeg, odrysowywali je pracowicie, z żarem w oczach. Coś szeptali o sensacji, o wielkiej sensacji.
Zasłyszano od nich, że nie był to most, lecz resztki osady palowej. Potem zaczęli chodzić po
całej Wodnicy, przyglądać się wzniesieniu, wyrastającemu na środku półwyspu, odgrzebywać
ziemię. Tu znowu pokazały się belki, potężne, kładzione na zrąb.

- Szwedzkie okopy - szeptano w tłumie.
- Nie szwedzkie - zaprzeczył kierownik ekipy. - Dużo starsze. Może i tysiąc lat mają.

To stare słowiańskie grodzisko.

Słowiańskie? Więc wzgórze owo nie jest ani naturalnym pagórkiem, ani fortyfikacjami z wojny
trzydziestoletniej? Więc wznosił się tu jakiś wielki grud przodków tych wszystkich, którzy
mówią tu jeszcze gwarą Wendów, najuboższych mieszkańców miasteczka. I oni, ich
pradziadowie, budowali takie potężne twierdze? Ci sami, którzy pozostawili miastu
niezrozumiałą dla Niemców nazwę oraz nazwiska, noszone do dziś przez
Dombrowskich,Popchałów, Borków, Strzepańskich, Lipków, Racławów, Uciechów, Loszyńskich,
Cieszków, nazwiska, które trudno wymówić urzędnikom rady i biura landrata. Ktoś przypomniał,
że starzy ludzie nazywają jeszcze wzniesienie na Wodnicy Drewnianą Dobrą, i chodzą gadki, że
mieli tam swoją siedzibę olbrzymi. Wkrótce potwierdziła się ta część opowieści. A wszystko
przez dzieci. Zachęcone przykładem archeologów rozpoczęły zabawę, „w wykopaliska". Kopały
na Wodnicy, gdzie tylko się dało, spędzając tu cały dzień. Patrzono na to z uśmiechem. Niech się
bawią. Lepsze to, niż miałyby obrzucać się kamieniami. Do odnalezionego grodziska i tak ich nie
dopuszczono. A trzeciej osady przecież chyba już nie będzie. Nie było. Natomiast pod ruszoną
ziemią ukazały się czaszki i inne kości ludzkie. Naukowcy i widzowie skupili się w tym miejscu.
Tylko dzieciakom nie wyszło to na dobre. Wypędzono je z półwyspu nie bacząc na to, że właśnie
dzięki nim odkryto cmentarzysko olbrzymów. Z olbrzymami było trochę przesady. Odnalezione
kości nie przedstawiały ich takimi, jacy występowali w podaniach. Ale od współczesnych
mieszkańców różnili się potężniejszymi kształtami. Żaden ze szkieletów nie liczył mniej niż dwa
metry długości. Wykopano ich kilkanaście, gdy nad opadające wody jeziora zajechał
dystyngowany starszy pan w binoklach.

- Profesor Rudolf Virchow - poinformował kolegów któryś z archeologów.
- No, nie ma w całym państwie lepszego antropologa.
- A może i w Europie - dodał drugi.
Uczony poszedł do wykopaliska. Nachylił się, podniósł jedną z czaszek i zbliżył ją do oczu.
Właśnie wtedy, w pełną uwagi ciszę wdarł się niespodziewanie donośny krzyk ptaka.
Zawtórował mu łopot rozłożystych skrzydeł. Olbrzymi orzeł opuszczał się ku gromadzie
otaczającej otwarte groby. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. Nawet profesor oderwał wzrok
od czaszki i przeniósł w górę. Zdawało się, że orzeł celuje prosto w niego. Nagle zmienił
kierunek lotu i poniósł się ku koronom drzew, zatoczył koło nad polaną i znów zakrzyczał
smutno, przygnębiająco. Śledzono jego lot. Od dawna nikt w okolicy nie widział tak wielkiego
ptaka. Skąd mógł przylecieć? Akurat teraz w czasie robót wykopaliskowych? Dlaczego krąży bez
przerwy?

background image

Niestrudzenie, czemu tak żałobnie woła?

- Zapowiada coś?

Rozbiegły się szepty, zwieńczone lękliwymi spojrzeniami.

(...) Orzeł zniknął. Zjawił się jednak nazajutrz i przylatywał codziennie, od rana, towarzysząc
pracom wykopaliskowym. Zniżał się tuz nad ziemią, przemykał miedzy głowami i kołował znów
nad lasem. Aż do zmierzchu. Wreszcie zniecierpliwiło to nie na żarty robotników i archeologów.
Zaczęto rzucać w ptaka kamieniami, a gdy po pewnym czasie powracał na nowo, urządzono na
niego polowanie. Myśliwi przynieśli dubeltówki, policjant Franz wydobył swój potężny pistolet i
rozpoczęła się strzelanina. Nie udało się jednak trafić białopiórego przybysza. Wzniósł swój lot,
ale nie uciekał. Noce spędzał na szczycie murów starej części zamku, będącej w ruinie. Stąd też
przylgnęła do nich nazwa Orlej Ściany. Opuszczał rumowisko o świcie i znów płynął nad lasem,
nie zaprzestając swego żałosnego wołania. Było ono tak donośne, że współczesny kronikarz
zapisał, iż słyszano je nawet w Nowogardzie, odległym o szesnaście kilometrów od miasta. Gdy
skończono ekshumację szkieletów, orzeł zniknął. Nikt go więcej tu nie widział. Przez dłuższy
czas opowiadano tylko różne podania, tworzone na poczekaniu. Według nich krzyk orła nie
oznaczał żałoby po zmarłych, lecz pogróżki pod adresem żywych.(...)

Wałeckie legendy

Wałeckie jeziora

Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze nie było miasta Wałcza, tylko rybacka osada Wolczen
zwana, jeziora Zamkowe i Raduńskie stanowiły jedno duże jezioro, bardzo zasobne w ryby.
Jedna rodzina rybacka zarzucała sieci po jednej stronie jeziora, druga po drugiej, czasem
wypływali aż na środek jeziora. Żyli zgodnie, do pewnego jednak czasu. Zbyszko, pochodzący z
pierwszej rodziny upatrzył sobie Ryfkę z drugiej rybackiej familii. Piękna to była dziewczyna,
wielu za nią oczy wypatrywało. Jej ojciec obiecał ją jednak Wojsławowi z sąsiedniej osady,
wobec którego dług wdzięczności miał za uratowanie życia. Dopóki Ryfka nie zauważyła
gorących spojrzeń Zbyszka, nie sprzeciwiała się ojcowskiej woli. Kiedy jednak raz i drugi
Zbyszko piękny uśmiech jej posłał a miłym słowem zagadnął, w sercu Ryfki zaczęło uczucie
kiełkować i coraz mniej jej się uśmiechało za Wojsława wychodzić. Mijały dni, młodzi coraz
bardziej ku sobie się mieli. To na spacer wymknęli się do lasu, to nad jeziorem razem posiedzieli,
śpiewu ptaków albo i rusałek jeziornych posłuchali i plany snuli, jak to pięknie będzie, kiedy
razem zamieszkają. Ryfka miała nadzieję, że ojciec się jej błaganiom nie oprze i obietnicę dana
Wojsławowi zastąpi jakim hojnym podarunkiem. Kiedy jednak ojciec się o zamiarach młodych
dowiedział, zawrzał gniewem:
- Słowo dane, ważniejsze nad wszystko! Wojsław mi życie uratował. Honor nie pozwala mi na
złamanie przysięgi!
- Ojcze, tu idzie o moje szczęście, o moje życie całe. Mogę-li kochając Zbyszka za innego iść?
I Ryfka zaniosła się od płaczu. Nie pomogła jednak rozpacz dziewczyny, nie udało się i matce
zmienić decyzji ojca.
- Tu o honor idzie! - powtarzał ojciec.
Ryfka jednak wyżej ceniła miłość. Uciekła więc ze Zbyszkiem. Zamieszkali samotnie nad
innym jeziorem. Zbyszko zbudował chatę i żyli razem a choć miłość ich była wielka, szczęście

background image

mąciły wieści o tym, co się w rodzinnej osadzie dzieje.
Obie rodziny zaczęły spory i kłótnie – zaczęło się od pretensji o ucieczkę Ryfki i Zbyszka,
później każda sprawa stawała się pretekstem do dalszych nieporozumień. Kłótnie przeniosły się
też nad jezioro. Wcześniej rybacy nie wchodzili sobie w drogę, teraz to łowili na wodach, które
wedle zwyczaju do drugiej rodziny należały, to uszkadzali sobie nawzajem sieci...
Bardzo to przykre dla Zbyszka i Ryfki było, a że żyjąc nad jeziorem często widywali panny
wodne, któregoś dnia opowiedzieli im o swym kłopocie.
- Zaradzimy temu – odrzekła najstarsza rusałka – jutro rano wasze rodziny przestaną kłócić się o
łowiska.
Jak obiecała, tak się stało. Nocą wody jeziora nagle się rozstąpiły się i wyłonił się pas ziemi
wilgotnej, zamulonej przecięty rzeczką, łącząca powstałe w ten sposób dwa oddzielne jeziora.
Rybacy przerażeni tym, co się stało, zrozumieli to jako znak, by zaprzestać wreszcie sporów.
Jedna rodzina łowiła odtąd ryby na jednym jeziorze, druga na drugim i kłótnie ustały.
Zbyszko i Ryfka żyli długo i szczęśliwie a ziemia, która niegdyś była pod wodami jeziora
pozostał na długo podmokła a do dnia dzisiejszego istnieje przepływ między jeziorem
Raduńskim i Zamkowym.

Łabędzie na jeziorze Zamkowym

Dawno, dawno temu w wałeckie lasy przybył na polowanie książę Waromir ze swą drużyną.
Lasy te były piękne, zasobne w zwierzynę a i okolice zachęcały do wypoczynku, rozbili więc
obóz nad jeziorem, aby pozostać tam na kilka dni.Traf chciał, że wybrali ulubione miejsce
spacerów Radomiły – pięknej dziewczyny, mieszkającej w osadzie rybackiej, która później miała
się przeobrazić w miasto Wałcz.Gdy Radomiła zobaczyła księcia siedzącego przy ognisku
przystanęła zdziwiona i trochę wystraszona. Waromir usłyszał szelest, podniósł oczy, spojrzał na
dziewczynę i był pewien – to właśnie ja chce pojąć za żonę. Ujrzała dziewczyna zachwyt w jego
oczach i zrozumiała. Jej serce zabiło inaczej. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Wolno,
bez słowa, jak we śnie szli ku sobie.
- Jam książę Waromir, proszę cię, nadobna pani o twą rękę.
Radomira tylko skinęła głową. To były pierwsze chwile ich znajomości, potem były długie
rozmowy – opowiadali o sobie, swym życiu, planowali wspólną przyszłość. Uradzili, że Waromir
pojedzie do swego zamku i powróci, zanim księżyc w nowiu stanie. Przyjedzie z darami, by
prosić ojca dziewczyny o jej rękę. Wymienili się pierścieniami. I odjechał książę ze swoją
drużyną, a Radomira zaczęła przygotowania do zrękowin. Przygotowała piękny biały płócienny
strój a na głowę wieniec z białych kwiatów. Podobnie przystroić się miały druhny. Lecz oto
księżyc do nowiu doszedł a Waromir się nie zjawiał.Czekała Radomira całą noc a rozpacz, gniew
i wstyd o lepsze w jej sercu walczyły. Tak nadszedł świt. Zmęczona czuwaniem zasnęła
Radomira a z nią i jej druhny. Wtem zbudził je łopot łabędzich skrzydeł. Tuż przy nich
wylądowało stado łabędzi. Największy, najpiękniejszy łabędź, kołysząc się na swych krótkich
łapach podszedł do panny Radomiry i wtedy zobaczyła ona wśród piór jego skrzydła pierścień,
który dała Waromirowi! Łabędź patrzył smutno w jej oczy, jakby pytał: Rozumiesz?
Pobiegła dziewczyna do wiedźmy mieszkającej nad drugim jeziorem, prosząc o pomoc.
Rozpaliła wiedźma ognisko, dosypała tajemnych ziół do ognia, zapatrzyła się w migające
płomienie, zasłuchała się w ich szept. Opowiedziała Radomirze historię, jaka się wydarzyła:
Otóż, kiedy Waromir wrócił na zamek i ogłosił, że znalazł najpiękniejszą dziewczynę na świecie
i wkrótce będzie wesele, rozgniewała się tymi wieściami czarodziejka Lemora, która tam
mieszkała. Kochała ona księcia i od dawna usiłowała zdobyć jego serce. Teraz zrozumiała, że nic

background image

z tego. Zjawiła się jednak u Waromira, usiłując odwieźć go od zamiaru małżeństwa i zwrócić
jego myśli ku sobie. Gdy jej się to nie udało, Lemora pełna złości rzuciła czar na księcia i jego
drużynę, zamieniając ich w stado łabędzi.
- Czy możesz zdjąć z nich ten czar? - z nadzieją zapytała Radomira.
- Nie, ten czar jest zbyt silny, moc Lemory przewyższa moją moc – pokręciła smutno głowa
wiedźma.
- W takim razie zamień mnie w łabędzia... To jedyny sposób, abym była z tym, którego kocham i
któremu obiecałam, że będę z nim na dobre i na złe...
W ten sposób i Radomira stała się pięknym, białym łabędziem a całe stado zamieszkało nad
jeziorem, obecnie zwanym Zamkowym. Od tych wydarzeń minęły wieki, ale do tej pory
mieszkają tu łabędzie, choć książęcej pary ze złotymi pierścieniami już dawno nikt wśród nich
nie widział...

Zamek w Wałczu

Wałcz, jak i wiele innych miast na Pomorzu, miał niegdyś piękny zamek. Zamek ten stał u
nasady półwyspu na jeziorze zamkowym zwanym. Na zamku tym król osadził starostę, by ten
dbał o bezpieczeństwo miasta i jego mieszkańców. Starosta wałecki był człowiekiem mądrym i
prawym. Rządził dobrze i sprawiedliwie, na zamku i w mieście dobrze więc się działo. Staraniem
starosty i jego służby piękniał zamek z dnia na dzień, lecz wszyscy mówili, że brak tu jeszcze
niewiasty, która by przy staroście jako małżonka na zamku zamieszkała i kobiecym sposobem
wszystkiego dopatrzyła. Staroście również znudził się kawalerski żywot, zabrał się więc za
poszukiwania panny młodej. Przebierał, wybierał, aż w końcu pannę z dalekich stron przywiózł.
Urodziwa to panna była i wesoła, szybko więc podbiła serca dworzan. Tylko sędziwy Kazimir
kręcił głowa i szeptał „Oj, ta Pani nie przyniesie nam szczęścia...” . Ale nikt nie słuchał jego
mruczenia. Mijały miesiące... pani na zamku nadal piękna była, ale coraz mniej wesoła –
narzekała, że nudno, że smętnie a ona chciałaby zabawy, tańców, śpiewów, muzyki. Ożywiała się
jeno wtedy, gdy na zamek przybywali grajkowie, trubadurzy i wędrowni aktorzy. Cieszyła się,
klaskała, śpiewała z nimi. Mieszkańcy zamku zaczęli prosić niebo o potomstwo dla starosty i
jego pięknej żony, mając nadzieję, że wtedy może spoważnieje ona i stanie się prawdziwą
władczynią na zamku. Wiele dni nie minęło a starosta wieść ogłosił „potomek w drodze”. Czas
płynął szybko, ani się wszyscy obejrzeli, a urodził się chłopczyk, tak urodziwy jak jego matka.
Piękna pani kilka tygodni zajmowała się z przejęciem niemowlęciem, nawet mamki do niego nie
wołając. Starosta szczęśliwy, że się jego małżonka odmieniła, postanowił coś dobrego dla miasta
uczynić i wyruszył do Krakowa, aby wyprosić u króla prawo do kolejnych jarmarków dla miasta.
Wyprawa miała potrwać kilka miesięcy, ale starosta był pewien, że mu się powiedzie. I wszystko
dobrze by się zakończyło, gdyby na zamek nie przybył wędrowny trubadur. Piękne piosneczki
śpiewał a i sam był jak malowany. Spodobało się pani jego granie, spodobało się jego śpiewanie
a wkrótce i on sam tak jej myślami zawładnął, że ta o swoim dziecku potrafiła zapomnieć,
patrząc na grajka i słuchając jego pieśni.Pewnego dnia wzięła starościna swego synka, by razem
z nim nad brzegiem jeziora cieszyć się pieśniami trubadura. Słuchając, zastygła wręcz w
zachwycie, ale maluchowi szybko się znudziło i tak jak potrafił, na czworakach powędrował nad
jezioro, na mostek, który był nieopodal. A gdy wiedziony ciekawością pochylił się nad lustrem
wody, cichy tylko plusk obwieścił moment, gdy wpadł do jeziora i pożegnał się z życiem...
Dopiero gdy zmierzch nadszedł i pora była do zamkowych komnat wracać, pani przypomniała
sobie o synku. Zaczęła szukać synka, zrazu spokojnie, później coraz bardziej rozpaczliwie.
Znalazła – niestety, dziecko już nie żyło...

background image


Co robić? Przypomniała sobie, jak opowiadano na zamku, że na końcu półwyspu w jasną
księżycową noc można spotka rusałki, które wychodzą z jeziora na brzeg, by śpiewać i pląsać w
blasku srebrnych promieni księżyca. Pomyślała z nadzieją – może i dzieci rusałek wtedy
wychodzą na brzeg? Może mogłabym zabrać jedno, by mąż się nie dowiedział o mojej
lekkomyślności i utracie potomka? Jak pomyślała, tak postanowiła zrobić. Za kilka dni była
pełnia. Starościna podkradła się ku zaroślom na końcu półwyspu i aż zamarła z zachwytu –
piękne jeziorne rusałki pląsały w świetle księżyca, ich stroje lśniły perłowym blaskiem, a śpiew
brzmiał tak pięknie, że słuchać by go można bez końca. Godzinę trwała w bezruchu. W końcu
jednak przypomniała sobie, po co tu przybyła i rozejrzała się – i oto w grupie bawiących się
małych rusałek zobaczyła dwoje maluchów w wieku swego zmarłego dziecka. Gdyby jeszcze
któreś było chłopcem... Przyjrzała im się uważnie. Tak! jedno z nich z pewnością mogłoby
zastąpić jej synka. Przesunęła się ostrożnie, by nie spłoszyć malucha i powoli wyciągnęła w jego
kierunku rękę z bransoletą z ametystów. Kolorowe kamyki błysnęły zachęcająco. Jeziorne
dziecko spojrzało z zainteresowaniem i ruszyło w ich kierunku a gdy było już blisko kobieta
szybko go pochwyciła i pobiegła ile sił w nogach na zamek. Rusałki, zajęte tańcem, zobaczyły to
o chwilę za późno i choć ruszyły bardzo szybko, brama zamku zatrzasnęła się przed nimi z
hukiem. Ich rozpacz i gniew nie miały granic, nie mogły zrozumieć, dlaczego nagle pani z
zamku zabiera im dziecko. Tyle wieków żyły spokojnie w jeziorze Zamkowym, a ludzie
nigdy nie czynili im krzywdy. Postanowiono, że Euriel, matka porwanego dziecka, pójdzie za
dnia na zamek upomnieć się o swoje dziecko. Następnego dnia na zamku było wielkie święto.
Wrócił starosta, przywiózł miastu nadane przez króla prawo do kolejnych jarmarków. Witała go
żona z dzieckiem na ręku. Wszyscy się cieszyli, wiwatowali, gdy nagle pojawiła się Euriel. –
Oddajcie mi moje dziecko! - powiedziała spokojnie, ale stanowczo.
- O czym ona mówi? Jakie dziecko – zdziwił się starosta.
Euriel wyciągnęła ręce ku swemu maleństwu.
- To moje dziecko, nie oddam go nigdy! - krzyknęła starościna, odwracając się plecami do Euriel,
aby dziecko nie widziało swej prawdziwej matki. Zaczął się spór. Starosta, choć miotały nim
różne uczucia – od przerażenia po gniew, chciał zachować zimną krew i aby przekonać się, kto
mówi prawdę postanowił skorzystać ze sposobu Salomona. Rzekł więc:
– Skoro obie chcecie być matkami dla tego dziecka – podzielimy je na pól, żeby było
sprawiedliwie.
- Niech się stanie! - zawołała pani
- Nigdy! – krzyknęła w tym samym momencie rusałka – nigdy tego nie uczynicie! Na pół falami
jeziora niech zostanie przecięty wasz zamek! W tym momencie z jeziora zamkowego podniosła
się wielka fala i stało się tak, jak powiedziała Euriel. Pod naporem tej fali zamek rozpadł się na
dwie połowy, które woda błyskawicznie zabrała. Jedna połowa zamku zniknęła w wodach jeziora
po jednej stronie półwyspu, druga po drugiej... I tak przestał istnieć wałecki zamek wraz z jego
mieszkańcami. Ponoć czasem w pogodną księżycową noc, z półwyspu w wodach jeziora, można
zobaczyć jak w obu częściach zamku bawią się rusałki, które od tej pory już nigdy nie wychodzą
tu na ląd. Zaś imię pani tego zamku, przez którą przestał on istnieć, mieszkańcy Wałcza
wymazali z wszelkich kronik, nie chcąc jej wspominać. Dlatego w tej legendzie występuje jako
bezimienna.

Złocienieckie legendy

O Srebrnej Syrenie i złocienieckim zajączku

background image

Było to bardzo dawno. Może czterysta, a może pięćset lat temu. Na wyspie, na jeziorze Siecino,
leżało kilka głazów, na których lubiła wygrzewać się srebrna Syrena. Rybacy, łowiąc ryby w
jeziorze, widywali ją niejednokrotnie. Zwykle czesała swoje bujne włosy i śpiewała pięknym,
melodyjnym głosem nieznane rybakom pieśni. Pewnego razu w czasie niepogody, srebrna
Syrena wpadła razem z rybami do rybackich sieci. Rybacy przestraszyli się niezwykłego połowu.
Złowiona Syrena miała srebrzyste z zielonkawym odcieniem ciało, przepiękne piersi ramiona.
Złotoblond włosy lśniły wszystkimi odcieniami słonecznych promieni, a dół tułowia, zakończony
rybim ogonem z rozdwojonymi płetwami, połyskiwał wszystkimi kolorami tęczy.

Wyciągnięta na brzeg, omotana sieciami Syrena, zaczęła prosić rybaków o uwolnienie. Prosząc o
darowanie wolności, pięknie śpiewała. Rybacy, oczarowani śpiewem, byli skłonni wypuścić ja
do jeziora, ale sprzeciwił się temu proboszcz kościoła w Cieszynie. Widocznie chciał się
przypodobać biskupowi w Kamieniu Pomorskim i dlatego postanowił nawrócić pogańską boginię
na wiarę chrześcijańską. Syrenę uwięziono w kadzi z jeziora i zawieziono do miejscowego
kościoła. Od tego dnia proboszcz uczył ja modłów, przykazań i pieśni kościelnych.

Niespodziewanie dla wszystkich, coś dziwnego zaczęło się dziać w jeziorze. Ryby pochowały się
w wodnej otchłani. Przy brzegach nie ostał się nawet ślad okonia, leszcze czy marnej płoci.
Nawet raki gdzieś się zapodziały. Grodowi Złocieniec, a zwłaszcza rybakom w Cieszynie,
zagroził głód i niedostatek. Ludzie zaczęli szemrać. Proboszcz trwał w uporze. Pewnego dnia
skropił Syrenę święconą wodą i wtedy przejmujący śpiew, pełen tęsknoty i żalu, zatrwożył
mieszkańców wsi. Syrena, zamknięta w murach kościoła, zawodziła tak rozpaczliwie, że
słuchającym ludziom truchlały serca, szczególnie nocami.

Pewnego dnia rybacy nie wytrzymali i chwycili za topory. Porąbali drzwi wejściowe do kruchty,
chcąc uwolnić Syrenę z rak księdza. Niestety, było już za późno. Kiedy rybacy wtargnęli do
zakrystii, Syreny już nie było. Kadź stała pusta. Zajęci rozbijaniem drzwi, nawet nie zauważyli
wybiegającego zająca, który co sił w nogach mknął w kierunku Złocieńca.

Różnie później o tym niezwykłym wydarzeniu mówili ludzi. Jedni, że to bożek Trygława, inni,
że diabeł lub czarownica ulitowali się nad rozpaczającą Syreną i zamienili ją w zajączka, ażeby
ułatwić jej ucieczkę z kościoła w Cieszynie.

Uciekający zając, już po paru kilometrach, zaczął rozpaczać. Nie mógł pogodzić się z tym, że już
nigdy nie będzie wspaniałą, srebrną Syreną pływającą w głębinie Jeziora Siecino, lecz stale
uciekającym przed swoimi wrogami zającem. Biegł przed siebie i płakał złorzecząc czarownicy.

Dobiegł wreszcie na skraj lasu. W oddali widać było zamek i mury obronne Złocieńca. Tu
właśnie dosięgła niewdzięcznego zajączka złość czarownicy. Za karę zamieniła go w kamień.

Stoi tam jak drogowskaz i uszami pokazuje podróżnym dwie drogi wiodące do miasta.

Legenda o Wedlównie i krawczyku Raciborze

Zapewne miało kto wie, że ruinami zamku w Złocieńcu związana jest niewiarygodna legenda.
Było to dawno, bardzo dawno temu, gdy miasto i zamek były własnością potężnego rodu

background image

Wedelów. Jak mówi legenda, jeden z Wedelów miał córkę wyjątkowej urody. Toteż nic w tym
dziwnego, że swojej pięknej jedynaczce nie szczędził niczego. Wiedząc o tym, kupcy jadący do
Kołobrzegu po bursztyn czy sól, często zatrzymywali się w złocienieckim zamku. Zawsze mogli
liczyć na to, że stary Wedel kupi pięknej córce sznur bursztynów, sztukę jedwabiu lub sukna.

W owych czasach, w złocienieckim grodzie mieszkało wielu sukienników, wśród nich rodzina
słynnych na całą okolicę krawców. Wyróżniał się w niej syn starego krawca – Racibor. Właśnie
on, szył najpiękniejsze suknie, umiejętnie ozdabianie bursztynami.

Gdy stary Wedel się o tym dowiedział, któregoś dnia wezwał na zamek młodego Racibora i
polecił wziąć miarę na suknię dla córki – Kingi. Miała to być srebrzysta jak światło Księżyca,
piękna suknia z najlepszej, wschodniej tkaniny. Racibor, chłopiec na schwał, o wyjątkowej
urodzie, wziął miarę, a potem jeszcze wiele razy przychodził na zamek z przymiarką. Kinga
zakochała się w urodziwym Raciborze.

Trzeba było widzieć purpurową ze złości twarz starego Wedla, gdy Racibor, wręczając uszytą,
szykowną nad podziw suknię, jednocześnie poprosił o rękę Kingi. Ojciec z wrażenia zaniemówił.
Przestraszona służba myślała, że odjęło mu mowę. Gdy po pewnym czasie odzyskał głos, kazał
młodego zuchwalca wtrącić do lochu, skazując go na straszną, głodową śmierć. Wtedy, jak głosi
legenda, córka Kinga przypadła ojcu do kolan i tak długo błagała, molestowała, płakała i prosiła,
aż stary Wedel, który kochał córkę bardziej niż siebie, dał się w końcu udobruchać. Kazał
wypuścić młodego krawca lochu, a nawet zgodził się na małżeństwo, pod warunkiem, że młody
junak uszyje drugą suknię swej przyszłej żonie w pomieszczeniu zamkowej wieży, w której
zostanie zamurowane jedyne okno.

Mimo, że drugą suknię miał szyć w ciemności, zakochany w Kindze Racibor zgodziła się
natychmiast. Ustalono, że jak suknia zostanie uszyta, młody junak zastuka do drzwi celi w
zamkowej wieży. Racibor zabrał za sobą tkaninę, nici, nożyce, igłę i wszedł do przygotowanego
w wieży pomieszczenia. Usiadł na podłodze w ciemnym pomieszczeniu i zaczął obmyślać jak w
zupełnej ciemności, najlepiej wykona zadaną pracę.

Straż zamknęła drzwi do celi i stanęła obok. Przysiadła się do nich Kinga, która postanowiła
czekać tak długo, aż Racibor uszyje suknię. Czekali wszyscy. Po pewnym czasie usłyszeli jak
młody Krawczyk, krojąc materiał, wesoło gwiżdżę. Robota paliła mu się w rękach. Szył po
omacku, nie widział igły. Robił wszystko na wyczucie. Robota szybko posuwała się naprzód. Już
góra sukni była gotowa. Szybko uporał się rękawami i pozostało mu tylko zaobrębienie dołu.
Jeszcze tylko parę ściegów igłą – tu Racibor rozmarzył się wizja ukochanej Kingi i perspektywą
bliskiego małżeństwa. Igła wysunęła mu się z ręki. Zdenerwowany schylił się i zaczął
gorączkowo szukać jej na podłodze, lecz nie znalazł.

Gdy po paru dniach, na polecenie starego Wedela, straż otworzyła drzwi, ich oczom przedstawił
się straszny widok. Opary o mur zamkowej wieży siedział martwy Racibor i trzymał w dłoniach
ukończoną, piękną suknię. W szczelinie, między cegłami, odbitym światłem, pobłyskiwała igła.

Myślę, że warto zadumać się nad miłością krawca Racibora do pięknej Wedelówny, gdy
przechodzimy obok ruin zamku w Złocieńcu. Podobnych do tej legendy, krążyło niegdyś bardzo
wiele wśród ludności Pojezierza Drawskiego. Niestety, zachowały się tylko nieliczne.

background image

Legendy Kołobrzegu

LEGENDA O ODKRYCIU ŹRÓDEŁ SOLANKOWYCH
W bardzo dawnych czasach, kiedy całe Pomorze pokrywały jeszcze nieprzebyte bory, urządzono
tu książęce polowania na grubego zwierza. Pewnego razu polowano na tury, które uciekały przed
psami przez podmokłą łąkę, leżącą nieopodal ujścia Parsęty. Sfora psów dopadła jednego z nich.
Zwierzę broniło się dzielnie, raniąc atakujące psy. Myśliwi celnymi strzałami z łuków dokończyli
dzieła. Jakież było ich zdziwienie, kiedy spostrzegli, że poranione i brodzące krwią psy stały przy
wytryskającym z ziemi źródełku i obmywały swe rany. Myśliwi posmakowali wody – była słona.
Rany psów po paru dniach zagoiły się. Przy słonym źródle myśliwi założyli osadę i zaczęli
odparowywać słoną wodę. Solanka ( odkryta przez psy) miała dać początek miastu, bogactw jego
mieszkańcom oraz sławę w kraju i za granicą.

LEGENDA O KAPRYŚNYCH WIATRACH
Latem, podczas spokojnej pogody powstaje wir wietrzny, który często jest tak silny, że porywa z
plaży koce, przewraca kosze plażowe i wzbija w powietrze tumany piasku. Po kilku minutach
przestaje wiać, a na plaży znów czuć przyjemnie muskającą bryzę. Sprawcą tego zamieszania jest
pomorski diabeł Purtek. Podania mówią, że podróżuje on w trąbie powietrznej. Purtka
charakteryzuje szczególnie przewrotna natura. Jego nazwa wywodzi się od słowa purtać, czyli
puszczać wiatr, stąd za jego sprawą taka zmienność pogody w krótkim czasie.

LEGENDA O ADABARZE
We wrześniu 1524 roku w Kołobrzegu miał miejsce bunt mieszczan, którego celem było
ukrócenie poczynań rady miejskiej. Na czele zbuntowanych stanął wójt biskupi Jakub Adebar.
Rodzina Adebarów była jedną z najbogatszych w Kołobrzegu i od lat rywalizowała o wpływy z
równie wielkim rodem Schlieffenów, której członkowie do lat piastowali funkcję burmistrza.
Buntownicy odnieśli niebywały sukces rada miejska przystała na ich żądania. Adebar został
wybrany przewodniczącym nowo utworzonego kolegium mieszczańskiego, którego zadaniem
było doradzać radzie miejskiej, a faktycznie sprawować władzę w mieście. Nasz bohater zaczął
prowadzić podwójną grę i dążył do faktycznego przejęcia urzędu burmistrza. Swoimi
nieprzemyślanymi uczynkami zniechęcił do siebie swoich dawnych sprzymierzeńców. Nie bez
znaczenia w narastaniu wrogości do niego były jego zdobycze miłosne wśród pięknych kobiet
miasta. Wielu rajcom miejskim przyprawiał on przysłowiowe rogi. Kiedy sława Adebara zaczęła
przygasać, w grudniu 1524 roku w ratuszu miejskim odbył się sąd nad nim. Za jego niecne
uczynki skazano go na śmierć przez ścięcie toporem katowskim. Wyrok wykonano za ratuszem.
Na głowicy jednej z kamiennych półkolumn ratuszowych, w miejscu gdzie dokonano egzekucji,
nieznany kamieniarz wyrzeźbił jego głowę. Wizerunek tej głowy miał pełnić funkcję
odstraszającą przed surową ręką sprawiedliwości władz miejskich. Z biegiem lat wytworzył się
kult Adebara, a kolumna, zachowana do dziś, nosi jego imię. Zgodnie z tradycją, pogłaskanie jej
przynosi spełnienie życzenia, jest też gwarancją powrotu do Kolobrzegu. A więc, drogi Gościu,
by powrócić do naszego miasta, nie musisz wrzucać monet do fontanny czy studni wystarczy
pogłaskać z uśmiechem głowę Adebara.

]

background image

Legendy gryfickie

Legenda gryficka.

Spotykali się codziennie przy Kamiennej Bramie, która zamykała mury miasta od strony
Trzebiatowa.
- Widzisz powiedział kiedyś Andreas, wskazując palcem na tykający w górze zegar – jaki on jest
śmieszny. Przez całe dwanaście godzin wskazówki jego poruszają się w jedną stronę, później
cofają się znowu przez pół doby – Spojrzał z czułością na kobietę i dodał:
- Kocham cię Natbiani. Już dziesięć lat cię kocham.
Christiane chciała coś powiedzieć, ale mężczyzna poprosił cicho:
- Milcz lepiej. To boli.
Kobieta samotnie wychowywała dwoje dzieci. W miasteczku powiadali, pomaga jej cieśla i
Krząszcz. Różnie mówiono o tej pomocy. Andreas nie chciał słyszeć o niczym. Bardzo kochał
Christianę i miłość ta zastępowała mu wszystko.
Gdy wyszedł z jej chaty nad ranem, zaniepokoiły go dziwne odgłosy dobiegające zza bramy. Nad
miasteczkiem unosiła się mgła. Przez jej powłokę dostrzegł sylwetkę statku przycumowanego do
brzegu. Po jego pokładzie przechadzał się strażnik. Przebijające się przez opary słońce odbijało
się na jego pancerzu. Do Gryfickiego portu często przybijały kupiecki statki pływające po całym
Bałtyku. Tutaj także ładowano na nie towary przywiezione z głębi lądu, które miały być
odprawione za morze. Handel odbywał się w obydwie strony, a mieszkańcy miasteczka stawiali
przez to bardziej bogatsi. Dobitnym tego powodem był zegar na Kamiennej Bramie. Nie każde
bowiem miasteczko mogło w owym czasie pozwolić sobie na taki cud techniki. Nagle po
przeciwnej stronie bramy rozległ się gwizd. Obce twarze pojawiły się na szczycie murów.
Uzbrojeni w miecze i topory trzebiatowianie rozpoczęli szturm. Wytrąceni z porannego snu
mieszkańcy Gryfic zaczęli pokazywać się przed chatami. Ten i ów zrozumiał cały dramat
sytuacji i szybko wrócił po oręż. Po chwili dołączył do tłumu ziomków, by stawić czoło
napastnikowi. Na statku również rozległ się gwar. Zeskoczyło dwóch mnichów z mieczami i
skoczyło na pomoc gryficzanom. Kilku innych zniosło z pokładu jakieś kufry i poniosło w stronę
Baszty Prochowej. Nikt nigdy nie dowiedział się, co mieli ukrytego w tych kufrach, kim byli,
skąd i po co przybyli. Zaraz po zakończeniu walki wsiedli bowiem na statek i odpłynęli. Andreas
nie zastanawiał się nawet przez chwilę. Porwał bowiem zagubioną przez kogoś siekierę i pobiegł
ochraniać Christianę. Zastukał do jej drzwi raz i drugi. Gdy odpowiedziało mu milczenie, bez
namysłu walnął obuchem z całej siły w zamek. W izbie, przy zastawionym wódkom i kiełbasom
stole siedział cieśla. Z jego kolan zerwała się kobieta. Andreas widział białe piersi wyłuskane za
bluzki. - Ty gadzie! – krzyknął i skoczył w kierunku rywala. Cieśla nie należał do ułomków.
Chwycił podniesioną do ciosu dłoń przeciwnika i ścisnął mocno. Wtedy do izby wpadli
trzebiatowianie.
Legenda nie mówi, jak skończyło się starcie Andreasa z cieślą i trzebiatowianami. Dziennikarz
poszedł bowiem tropem opowieści i udało mu się bowiem ustalić tylko pewne fakty. Nie
wszystkie jednak. Z całą pewnością żyli jednak kiedyś w Gryficach Christiane i Andreas, może
tylko pod innymi imionami. Żył także cieśla i jego Zausznik Krząszcz. Trzebiatowianie często
toczyli zbrojne utarczki z Gryficzanami. Przyczyną zbrojnych sporów był zazwyczaj zatarg o
dominacje nad ujściem Regi. Obydwa miasta miały bowiem własne przystanie do których mogły
wpływać morskie okręty. W dokumentach historycznych można również znaleźć wzmiankę o
udziale mnichów z mieczami w zbrojnym starciu miedz Gryficami i Trzebiatowem. Wzbudziła
wtedy ogromną sensacje. Jak to, mnich z mieczem w dłoni? Autentyczna jest także wzmianka o

background image

zegarze wiszącym na Kamiennej Bramie. Zegar ten został wywieziony z Gryfic dopiero w latach
osiemdziesiątych XX wieku. Czy tajemniczy mnisi, którzy ponieśli w kierunku Baszty
Prochowej kufry byli templariuszami, trudno dziś ustalić. Czy kufry zawierały, jakieś skarby
trudno dziś ustalić. Oparta na faktach jest informacja, że komandoria ich znajdowała się w Rurce
koło Goleniowa, a majątek ziemski w Gozdowicach pod Mieszkowicami. A więc w pobliżu
Gryfic. Historia także zaświadczy że po likwidacji zakonu templariuszy przez Filipa Piątego,
króla Francji, w posiadłościach ich nie znaleziono ani odrobiny szlacheckiego kruszcu lub
pieniędzy. Powszechnie wiadomo, że templariusze byli bardzo bogaci bardzo bogaci. Gdzie
zatem podziało się złoto? Podobno na dzień przed aresztowaniem wszystkich Rycerzy Świątyni,
z ich głównej siedziby w Paryżu, w kierunku Marsylii wyruszyły jakieś wozy załadowane sianem.
Że coś ładowano tam na statek. Czy było to siano? W Średniowieczu Pomorze Zachodnie
cieszyło się opinią odpowiednika dzisiejszej Szwajcarii. Władcy byli w zasadzie neutralni. Nie
wdawali się w spory. Mogło zatem Pomorze stać się przystanią dla kogoś, lub czegoś, co miało
zostać ukryte przed okiem profanów. Mogło ale nie musiało.

Jak Pasterka uratowała miasto.

Działo się to w wigilię Świętego Jana ostatni dzień urzędowania burmistrza Gryfic. Nowi rajcy
nie wybrali go ponownie na urząd bo już się przekonali że dba on tylko o własne i garstki
podobnych jemu niemieckich patrycjuszy interesy. Sprawy miasta i jego mieszkańców były mu
całkiem obojętne. Po cóż więc im taki burmistrz. Sam burmistrz tak naprawdę nienawidził miasta
i mieszkających tu ludzi. Dominowała tu jeszcze słowiańska biedota żyjąca w nędzy i
wykonująca najgorsze posługi nie mająca co włożyć na grzbiet ale harda żądna władzy
domagająca się praw na równi z bogatym niemieckim patrycjatem. Stał teraz w oknie
najokazalszej w rynku kamienicy i patrzył na znienawidzone miasto. Nic go tu już nie trzymało
kosztowności wraz z żoną i dziećmi wysłał już do rodzinnej Nadrenii składy już puste jutro
opuści to miejsce bez żalu. Musiał tylko dopilnować ostatniej sprawy jaką miał do załatwienia w
tym mieście. Zaplanował że o świecie gdy pasterze wyprowadzą zwierzęta na pastwiska przez
nie zamkniętą bramę wejdą do miasta zbiry von Ostena. Zrobią tu porządek wytną kogo trzeba
spalą domy i składy tych którzy narazili się burmistrzowi. Zawarł już z Ostenem układ a
przeddzień posłał mu przez zaufanego pachołka ostatnie dyspozycje. Ostenowi ludzie pewno są
już pod miastem, czekając świtu myślał doborowi to zabijacy. Sami złodzieje i mordercy
niejedne stał już pod pręgierzem odbierał chłostę cudem uniknął katowskiego topora czy stryczka.
Wielu z nich miało też osobiste porachunki z gryfickim katem ławnikami czy rajcami. Ale jutro
rachunki zostaną wyrównane. Teraz sprawiedliwość oni będą wymierzać. Tymczasem usłyszał
burmistrz usłyszał jakiś odgłos wewnątrz izby. Gwałtownie odwrócił się zaniepokojony.
Ujrzawszy jednak pachołka którego posłał dziś do Ostena uspokoił się. Załatwiłeś wszystko co ci
poleciłem? Tak panie rzekł przybyły. Pan von Osten przybędzie pod miasto jeszcze dzisiejszej
nocy. Pismo wasze panie też mu oddałem. Przeczytał pokiwał głową i powiedział no dobrze.
Dobrze się sprawiłeś pochwalił burmistrz pamiętaj jednak że najważniejsze zadanie czeka cię
dzisiejszej nocy. Wiesz co masz czynić. Tak panie. Gdy otworze rano Bramę Wodną pasterzom
mam jej nie zamykać by ludzie pana von Ostena mogli spokojnie wejść do miasta. Dobrze ale
masz też nie dopuścić by ktoś tę bramę zamknął. Możecie panie być spokojni. Wartę pełnił dziś z
dwoma chłopakami. Znam ich dobrze wiem jak ich przekonać. Wystarczą dwa trzy gąsiorki wina
by spali do południa. Masz tu na wino burmistrz podał pachołkowi kilka monet i spraw się
dobrze a jutro nie minie cię nagroda. Tak panie pachołek skłonił się. No idź już idź. Bacz tylko
by ktoś nie zobaczył cię jak stąd wychodzisz. Gdy chłopak wyszedł burmistrz się uśmiechnął.

background image

Nagroda. Tak dostaniesz nagrodę. Gdybyś słowiański kundlu umiał czytać wiedziałbyś że jako
pierwszy na liście którą zawiodłeś Ostenowi do zabicia jesteś ty. Zapadła noc. W strażnic na
Bramie Wodnej oprócz Kuby zaufanego pachołka burmistrza wartę trzymali kulawy Bartek,
pomocnik rzeźnika i kaletnik Jasiek, brat urodziwej pasterki Anusi w której Kuba podkochiwał
się od dawna. Dziewka jednak nie zwracała na niego uwagi co doprowadziło pachołka do
wściekłości. Będziesz miała jutro swojego księcia z bajki pomyślał mściwie Kuba zanim wyjadę
z miasta odbiorę sobie co mi jesteś winna… z zadumy wyrwał go głos kulawego Bartka który
wznosił w dłoni pełny pucharek z winem. Za zdrowie Jaśka. Wszak to jego święto. Na zdrowie.
Na stole stał pękaty antałek wina pod ściana trzy podobne. Z pewnością wystarczy to by o świcie
obaj mocno spali i nie przeszkadzali we wpuszczeniu za bramę Ostenowych ludzi. Wszystko
odbyło się zgodnie z planem. Na długo przed świtem zaniósł do loszku pod bramą upitych
wartowników. Wyjrzał przez okienko nic jednak nie dostrzegł. Wokół panowała niczym nie
zmącona cisza. Ostenowi ludzie od dawna siedzieli ukryci w zaroślach. Najbliżej bramy
ulokowali się piechurzy nieco dalej jezdni. Sam von Osten z grupą kilku zaufanych stał na
Szubienicznej Górze, oddalonej od Bramy Wodnej nie więcej niż ze sto metrów. Był to
doskonały punkt obserwacyjny. Wszystko widać było niemal jak na dłoni. Świtało już. Ulicami
ku niewielkiemu placykowi przy bramie zmierzali pasterze gnając zwierzęta wyprowadzane na
pastwiska przed murami miasta. Tu zbierali się wszyscy zanim w ustalonym porządku po
otwarciu bramy wygnali krowy i owce na łąki najpierw stada miejskie potem najbogatszego
patrycjatu a na końcu pojedyncze sztuki słowiańskiej biedoty. Już czas pomyślał Kuba i wolno
zszedł otwierać bramę. Sprawdził czy na placyku są już pasterze otworzył Bramę Wodną i
poszedł otworzyć wrota przedbramia. Ruszyły stada. Kawalkade zamykała Anusia poganiająca
chudą nędzną krowinę. Mijają ją podochocony alkoholem Kuba krzyknął: dziś będziesz moja.
Zaledwie przez bramę przeszła ostatnia krowa poganiana przez Anusię z krzaków przy murach
wyskoczyli Ostenowi ludzie z krzykiem zbliżając się do wrót. Anusia odwróciła się i
spostrzegłszy zagrożenie zawołała do Kuby: Niemcy zamykaj bramę. Chłopak stał jednak oparty
o mur i zdawał się nie słyszeć jej słów. Kuba Prędzej Prędzej. Kuba nie reagował śmieją się tylko.
Dziewczyna zostawiła krowinę i wróciła do bramy. Z trudem w ostatniej chwili udało jej się
zawrzeć wrota przedbramia. Knechci Ostena już byli przy nich i rąbali toporami. Wiedziała że
wrota długo nie wytrzymają. Trzeba jak najszybciej dobiec do bramy i opuścić żelazną
kratownicę- pomyślała. Wiedziała jak to się robi Jasiek pokazywał jej kiedyś. Wystarczy zwolnic
dźwignię blokującą kołowrót. Czasu było niewiele a tu Kuba jeszcze chwycił ją swoimi łapami.
Mówiłem ci że dziś będziesz moja. Niech to tylko ludzie Ostena zrobią porządek w mieście a ja
zajmę się tobą. Nie dokończył skuliwszy się z bólu uderzony przez dziewczynę w czułe miejsce.
Anusia wyrwała mu się i biegła już ku bramie. Knechci tymczasem sforsowali wrota przedbramia
i szybko zbliżali się mostem nad rzekę. Dziewczyna dobiegła do szeroko otwartej bramy.
Chwyciła dźwignię. Brona zaczęła opuszczać się na linach. Tymczasem Kuba był już przy niej.
Chwycił mocno dziewczynę i odciągną rzucając pod ścianę. Anusia z trudem utrzymała
równowagę. Podbiegła do pachołka wyrwała wsunięty za jego pasek topór i z całej siły uderzyła
w głowę podciągającego bronę zdrajcy. Kuba zachwiał się i upadł na bruk. Z rozbitej głowy lała
się krew. Dziewczyna drżała na całym ciele. Z trudem zwolniła blokadę i brona wolno ruszyła w
dół. Jednak pierwsi napastnicy zdążyli wejść. Nie zwracając uwagi na dziewczynę wbiegli na
ulicę miasta. Następni dobiegli już do brony. Byli właśnie pod nią gdy olbrzymi ciężar zwalił ich
z nóg przygniatając do ziemi. Teraz od strony miasta spieszyli ku bramie strażnicy miejscy z
kuszami. Od dawna bowiem biły już kościelne dzwony u franciszkanów i w farze wzywając do
obrony grodu. Ze wszystkich stron podążali uzbrojeni mieszczanie . napotkanych Ostenowych
ludzi kładli trupem. W ciągu kilku zaledwie minut z murów przy Bramie Wodnej posypał się na

background image

napastników istny grad strzał. Obserwując z daleka walkę von Osten uciekł z najbliższymi za
nimi wycofali się jezdni a następnie kilku knechtów pozostałych jeszcze przy życiu. Pod murem
leżało pokotem kilkudziesięciu atakujących. Część z nich jeszcze żyła. Tych pojmali mieszczanie
i przed Bramą Kamienną wprowadzili do miasta jako jeńców. Domyślając się swego losu
złorzeczyli burmistrzowi który sprowadził ich do miasta i nie dopilnował by mogli je zając.
Przeklinali też głupia pasterkę która opuściła bronę. Przypomniano sobie wówczas o Anusi i
kilku mieszczan pobiegło ku bramie. Ujrzeli jak dziewczyna trzymając się kurczowo dźwigni
brony bezwładnie zwisa z niej przebita strzałą któregoś z napastników. Trzeba było siłą odrywać
jej dłonie by przenieść jej ciało do ratusza. Tymczasem inni mieszkańcy pojmali próbującego
uciekać byłego burmistrza. Jeszcze tego samego dnia jego odciętą głowę kat zawiesił na Bramie
Kamiennej jako przestrogę dla innych którzy odważyliby się zdradzić swe miasto. Przez wiele
miesięcy wisiała tam a gdy się rozpadła w jej miejsce umieszczono kamienna rzeźbę
wyobrażającą głowę zdrajcy gdzie można ją zobaczyć do dziś.

PŁOMIEŃ.

Szeroko rozsiadła się nad rzeką Gardeminką,, w pobliżu jej ujścia do Regi, osada Baszewice.
Zamożni mieszkańcy wznosili sobie obszerne, trwałe, ciepłe i zasobne domostwa. Połączone z
zabudowaniami gospodarskimi w jedną zawartą całość, przypominającą małe, trudno dostępne
warownie. Toteż żyjąc sobie bezpiecznie i wygodnie , jednej się tylko lękali rzeczy – pożaru,
który mógłby strawić ich dobytek. Zapędził się kiedyś późną jesienią w tamte strony jakiś
wędrowiec. Długa opończa, zakrzywiony kij i obszyty pasem muszelek płaski kapelusz
wskazywały na pamiątkę z Ziemi Świętej wracającego. Gdy pierwszego wieczoru zasiadł w
baszewickiej gospodzie i począł bajać cuda niewidy o krajach dalekich, gorących i czarnych, o
poganach a Saracenach, na wszystkich ludzi uczciwych z diabelskiego poduszczenia zażartych,
od razu znalazł chętnych, dzień w dzień na opowieści łasych, jadłem i napitkiem częstujących a i
do chudej kaletki grosik, jakiś wsunąć gotowych. O wszystkich tedy swych podróżach
opowiadając, o tym tylko pątnik nie wspomniał, ze wyrwali się tu z pobliskiego Kamienia
Pomorskiego, Biskupskiej siedziby. Nie lubił o tym mówić, bo i złe miał stamtąd wspomnienia.
Darowałby jeszcze , ze biskup nie uwierzył w prawdziwość sprzedawanych przez niego relikwii,
jako to : pęk słomy ze strzechy betlejemskiej stajenki, szczypta mąki użytej do Ostatnie
Wieczerzy, kawałki drewna z Krzyża Świętego, garść kręconych jako wełna owcza kłaków z
grzywy lwa. co Danielowi krzywdy nie uczynił, czy – pokazywane tylko na rycerskich dworach
– kopyta rumaka, na którym Święty Jerzy walczył ze smokiem. Przebaczyłby niewiarę
pocieszając się ,że biskup srodze za nią pokutować w ogniu piekielnym będzie. Ale gorzej go
zabolało wtrącenie do lochu, skąd ledwo się wydostał, klucznikowi cudowny przepis na trapiącą
go dolegliwość dostarczając , a na skutek leczenia czekając nie chcąc. Tak go jednak pobyt w
podziemiu wyczerpał , że ledwo do Baszewic dotarł, tu właśnie, rozpatrzywszy się , pozostać
sobie na cała nawet zimę postanowił.
Zmiarkował bowiem szybko bywały pielgrzym obawę baszewiczan przed ogniem, a czując ze
strzykania w kościach, ze jesień będzie słotna , szerzeniu się pożarów nie sprzyjającą,
półsłówkami zaczął napomykać, jakie są sposoby cudowne, jemu jednemu w całym księstwie
znane. Aby na wieki zabezpieczyć domostwa przed pożogą. Na rękach go nosić za zdradzenia
tego sposobu obiecywali baszewiccy , ale on w skromności swojej na żadne hołdy zgodzić się nie
chciał. Przystał jedynie na pieniężne datki, służyć mające wykupieni niewolników ze srogiej
saraceńskej niewoli, o której ze łzami opowiadał, pomny swych przeżyć kamieńskich. Obiecywał
tedy w każdej zagrodzie czas przepędzić, tak go sobie wyliczywszy, aby przez zimę wszystkie

background image

obsłużyć, a przed pierwszą wiosenną burzą w świat się wynieść. Przy rozkisłych zaś w jesieni
drogach a okropnych śniegach w zimie- sąsiedztwa z Kamieniem mógł się nie obawiać.
Jakich sposobów używał, tego nikt podpatrzeć nie zdołał, bo srogo zakazywał przebywać w Izie,
gdy koło paleniska się kręcił. Tyle wiedzieli ,ze obkładając je kazał wysoką i grubą
warstwą kamieni i gliny, których zapas zlecił przygotować, nim mróz ziemie ścisnął. To
widziano i rozumiano. Ale jak zamawiał ogień , zanim wieczorem szczyptę gorącego popiołu
wyniósł pod leżący pośrodku wsi, pod dębem, wielki kamień, o tym różne chodziły plotki, choć
nikt nic pewnego nie wiedział. Minęła zima, skończyło się zamawianie, a zachwyceni pątnikiem
baszewiczanie ani go puścić nie chcieli. Aż tu pewnego gorącego dnia chmury czarne wytoczyły
się na niebo. Ledwo zdążono zawrzeć zgonione z pastwiska bydło, gdy rozszalała się straszna
burza. Śmiało patrzyli mieszkańcy na przecinające niebo zygzaki błyskawic, od piorunów i
pożarów zabezpieczeni, gdy naraz jak nie błysnie1 Jak nie huknie1. W jednej chwili dąb, nad
owym kamieniem rosnący, rozgorzał jak wielka pochodnia. Krzyknęli wszyscy z trwogi ale
zagłuszył ich nagły szumu ulewnego deszczu, gaszącego natychmiast płomienie. Rzucili się po
burzy oglądać rozdarty od góry do dołu dąb i osmolony kamień, a potem rozbiegli się, szukając
pątnika, by mu cześć i podziękę wyrazić. Gdy go jednak znaleźć nie mogli, bo przy pierwszej
chmurze Baszewice przezornie opuścił, rozeszła się wieść, ze jakoby żywcem do nieba został
uniesiony, co niektórzy na własne widzieli oczy. A osmolony kamień otrzymał na pamiątkę
nazwę Płomień.

Klejnoty Regi.

Słonce chyliło się ku zachodowi, gdy okręty młodego księcia Mścisława dobijały do brzegu.
Książę był w doskonałym nastroju. Wiózł na swój wspaniały zamek młodą, urodziwą i bardzo
kochaną żonę. Księżniczka, słodka, złotowłosa Karen, szczęśliwa jechała do nowej ojczyzny,
kraju swego męża.
Długa, uciążliwa podróż zmęczyła ją mocno, jednak ciekawość nie zezwalała na spoczynek,
Bardzo była zaintrygowana tym, co czeka ją przy boku małżonka.
Mścisław pragnął powitać małżonka jako gospodarz w swych posiadłościach. Postanowił więc,
że sam pospieszy do brzegu, pozostawiając Karen pod opieką wiernego przyjaciela i sługi,
starego Mikołaja. Księżniczka niechętna była temu jednak na prośbę ukochanego przystała na to.
Zabrał więc Mścisław rycerzy stanowiących orszak książęcy i popłynął ku ujściu Regi, gdzie z
daleka lśniło w konającym słońcu, potężne zamczysko.
Dłużyła się Mścisławowi podróż morska. Z wielkim ożywieniem i pospiechem dosiadał konia
podprowadzonego przez giermka. Już chciał być w zamczysku, już czekać ukochanej. Koń niósł
lekko, szybko, zwinnie. Płaty piany zwisały z pyska, gdy wjechał na zamkowy dziedziniec.
Książę jak młode chłopię wbiegł na kamienne schody. Był wesoły. Pragnął jak najszybciej
znaleźć się w wieży, by śledzić zbliżający się okręt z ukochaną. Nareszcie stanął w oknie, skąd
roztaczał się widok na daleki, jednostajny morski widnokrąg.
Z lewej strony, u zachodniej części podnóża zamczyska, leniwie płynęła Rega , wiodąc swe
wody na zjednoczenie z morzem. Dziwna cisza wisiała w powietrzu. Nawet zwykły ryk fal, z
Loskotem walących się na piaszczyste brzegi, zdawał się cichszy, łagodniejszy. Mścisław nie
zauważył tego jednak. Umysł jego zajęty był wyłącznie tą, której oczekiwał. Postał chwilę w
oknie, wpatrując oczy w ciemną dal wód.
Nagle przeniknęła go jakby szalona myśl, oderwał się od okna i znikł w głębi zamczyska.
Po pewnym czasie jednak powrócił, niosąc wielką, ciężką szkatułę, pięknie zdobioną drogimi
kamieniami. Spojrzał w okno. Lecz nie zauważywszy na horyzoncie niczego, otworzył jej wieko.

background image

Błysnęło złoto… Zamigotały rubiny…
Mścisław zanurzył ręce w szkatule. Powoli, z lubością wyciągał dłoń od dna. Między palcami
przelewały się klejnoty jak perliste krople wody. Błyszczały niczym rosa na słońcu…
- To wszystko dla Ciebie, jak cudnie lśnić będą w twych pięknych włosach, na długiej, śnieżnej
szyi…
Cieszył się ogromnie, że obsypie ukochaną klejnotami, obdaruje drogimi szatami.
- Piękne one, ale tyś piękniejsza, świeższa – myślał z miłością. Niecierpliwiło go jednak to, że
dotąd okręt wiozący Karen nie podszedł do linii horyzontu. Zbyt długo oczekiwał ukochanej z
daleka rozścielała swe skrzydła cicha, czarna nadmorska noc. Mścisław znieruchomiał w wieży.
Świt zastał go wpatrującego błękitne koloru morskiej toni, oczy. Wzrok miał otępiały z bólu i
zmęczenia. Przywołał służbę, rycerzy. Najwierniejszych druhów na morze.
- Przywieźcie mi najgorsze nawet. Przywieźcie mi choćby jej ciało. Znowu minęła długa, ciężka
doba oczekiwania. Smutne nadeszły wieści z rozbitego o skały okrętu zostały drobne kawałki
drewna. Księżniczki nie znaleziono… Biedny Mścisław nie ruszył się z miejsca. Bez słowa,
zmrużonymi z wysiłku oczyma wpatrywał się w morze.
- Uścielę ci łoże klejnotami… Twoje były… - sięgnął po szkatułę. Zrazu po jednym ściskać
zaczął w fale pierścienie, wisiory, szpile… Zanurzył dłonie w szkatule i całe garście kamieni i
złota rzucił do Regi…
- Ustrój się w nie… Ustrój! Twoje są… - szeptał. Zalśniła od złota woda w rzece. Zaszemrały
fale jakby przerażone nagłym blaskiem. Zburzyła się toń, wchłaniając żarłocznie w swą głębię
skarby zbolałego Mścisława. Ukryła je głęboko. Dziś w każdy pogodny dzień do słońca w każdą
srebrzystą nic do gwiazd i księżyca wysyła bezcenne promienie z głęboko ukrytych w dnie
swoim niezmierzonych klejnotów nieszczęsnej Karen. Spróbujcie ich poszukać. Może wam
przyniosą szczęście?…

Legenda o herbie Płotów

Prastare podanie piękne wyjaśnia pochodzenie herbu Płotów. Pewnego razu Rycerz Żelisław
wyruszył na zwiady ze swoją drużyną do Puszczy Goleniowskiej. Gdy postanowili odpocząć,
usłyszeli donośne krakanie dziwnych ptaków siedzących na najwyższym dębie. W gnieździe
znajdowała się para dziwnych stworzeń. Były podobne do małych lwów, ale ze skrzydłami,
głową i pazurami orła. Żelisław postanowił powiadomić księcia o nadzwyczajnym odkryciu.
Przybyły książę był tak zachwycony tajemniczymi ptakami, iż postanowił ptaka „gryfem”
nazywanego uznać za swój znak herbowy. Od tych czasów minęły setki lat, zmienili się władcy
Zachodniego Pomorza, ale dawny herb przetrwał i do dnia dzisiejszego wiele miast Pomorza, w
tym również Płoty, ma herb z gryfem.

Legenda o zatopionym zamku pod Płotami

Niedaleko za Płotami, po lewej stronie drogi prowadzącej do Gdańska, znajduje się pagórek
porośnięty krzakami i pokryty dużymi kamieniami. Tutaj prawdopodobnie znajduje się zatopiony
zamek, w którym pędził żywot okrutny rycerz. W pobliżu stał jeszcze drugi zamek. Panowie z
obu zamków żyli z sobą w niezgodzie. Właściciel zatopionego zamku porwał córkę tego
drugiego i kazał ją zamurować. Teraz tę pannę podobno widuje się w nocy na wzgórzu. Jest ona
ubrana na biało, a włosy ma długie i zwisające, chodzi płacząca pomiędzy leżącymi dookoła
kamieniami.

background image

Przed wielu laty robotnik dniówkowy znalazł w tym miejscu końskie kopyto ze złotą podkową.
Od tej chwili mężczyzna ten został opętany przez złego ducha i wkrótce z tego powodu zmarł.

Biała Dama „Starego Zamku”

Jeden z właścicieli zamku Dinies Osten jako rycerz służył u króla Eryka Pomorskiego,
późniejszego władcy Danii, Szwecji i Norwegii. Na jego polecenie regularnie odbywał misje w
różnych stronach, w związku tym często przebywał poza swoim zamkiem w Płotach.
Jego córka Kinga, niepospolitej urody dziewczyna, miała wielu kandydatów do swej ręki. Jednak
ojciec, jak to zazwyczaj bywa, chciał ją wydać za kawalera zacnego, majętnego, a przy tym
wywodzącego się z dobrego rodu. Niestety rzadko bywając na zamku nie był w stanie należycie
baczyć na piękną córkę aby nie wdała się w żadne niestosowne znajomości. Ostenówna
zakochała się w mieszczaninie, który nie był bogaty, ale za to powabny i zaczęli się potajemnie
spotykać. Dinies Osten dowiedział się o tym wróciwszy z kolejnej podróży i oczywiście
natychmiast zabronił córce tych kontaktów. Ta jednak, zrozpaczona, nie mogąc przełamać oporu
ojca, rzuciła się w dół z zamkowej wieży, ponosząc śmierć. Uważni nocni spacerowicze pomimo
upływu wieków, z pewnością dostrzegą bladą postać wchodzącą nocą do zamku. To oczywiście
duch Kingi, która nie bacząc na publiczny charakter instytucji mieszczących się w Starym Zamku
w Płotach nadal odwiedza swoją komnatę. Gdy do niej idzie, schody ponoć żałośnie skrzypią.
Może uginają się pod ciężarem jej nieszczęścia?

Legenda z Golczewa o żabie

Dawno temu, przed wiekami, w golczewskim zamku mieszkał młody rycerz szlacheckiego rodu.
Niestety był pospolitym rabusiem i napadał na karawany bogatych kupców, zdążających z
dalekiej Wielkopolski do Kamienia Pomorskiego. Pewnego dnia, wraz ze zgrają jemu podobnych
niegodziwców, w podgolczewskim lesie napadł na powóz zaprzężony w parę koni. Powozem
jechały panie. Wśród nich była młoda, energiczna białogłowa. Rozbójnicy – rycerze, wraz ze
swoim przywódcą, bez litości obrabowali bezbronne kobiety z klejnotów, zabrali kufry z odzieżą
oraz konie. Śliczna białogłowa bezskutecznie błagała herszta bandy o nie krzywdzenie jej oraz
pozostałych towarzyszek wyprawy, gdyż rozbójnicy nie znali słowa „litość”. Wszyscy bardzo się
zdziwili, gdy okazało się, że panna posiada wielką moc. Rzuciła na rycerza zaklęcie i ten
zamienił się w żabę, a po chwili zniknął podążając do okolicznego lasu. Przerażeni rycerze
zostawili łupy i w popłochu uciekli. Wieść o zdarzeniu rozeszła się po całej okolicy, a w
pobliskim jeziorku u podnóża wzgórza pojawiły się tysiące żab. Rycerze – rabusie raz na zawsze
wynieśli się z Golczewa, a mieszkańcy na pamiątkę tego zdarzenia wznieśli pomnik, który stanął
na skrzyżowaniu dróg u podnóża zamku. Wieść niesie, że śliczna panna, która czule ucałuje żabę
znalezioną w podgolczewskim lesie, odczaruje zaklętego rycerza

.

Legendy Myśliborza

O diable i jego czynach

Z piekłem są zawsze połączone straszne opowieści o jego mieszkańcach, czyli diabłach, a
zwłaszcza o tym, co oni z ludźmi wyrabiali. Zdarzało się nieraz, że diabeł, wezwany na pomoc

background image

lub proszony o jakąś przysługę, w mig wykonywał życzenie. I tak zdarzyło się na przykład w
czasie wojny trzydziestoletniej. Przez Ziemię Myśliborską szedł jeniec wojenny od strony
Kostrzyna. Gdy doszedł do Myśliborza i zamieszkał w gospodzie (ówczesnym hotelu)
rozchorował się. Obawiał się, by go – złożonego niemocą – nie okradziono, a miał sporo złotych
dukatów zrabowanych na Zachodzie. W związku z tym poprosił właścicielkę gospody, która go
pielęgnowała w czasie choroby, by przechowała jego wojenny mająteczek. Wręczył jej więc
woreczek złotych dukatów, by na czas jego choroby przechowała je w bezpiecznym miejscu.
Kobieta przyobiecała solennie, że uczyni wszystko zgodnie z życzeniem chorego. Kiedy żołnierz
wyzdrowiał i zamierzał dalej wędrować do swoich rodzinnych stron, poprosił właścicielkę
gospody o zwrot swoich pieniędzy. Ta wyraziła zdziwienie i udawała, że nic nie wie o
pieniądzach, które rzekomo miała przechować. Ty chyba żartujesz! -wykrzykiwała – Pewnie w
czasie choroby w gorączce coś ci się przywidziało – wmawiała. Rozżalony jeniec wpadł w furię i
począł wymyślać nieuczciwej kobiecie. Wtedy do akcji wkroczył jej mąż i wyrzucił na ulicę
rozsierdzonego żołnierza. Ten, nie dając za wygraną, dobył szabli i chciał ponownie wejść do

domu owych niegodziwców, by wymusić zwrot zdeponowanych pieniędzy. Hałas i rwetes obok

gospody zwabił ciekawskich sąsiadów, którzy stanęli po stronie złodziejskich gospodarzy.
Pojmali więc oszukanego jeńca i zaprowadzili do urzędu miasta. Tam oskarżyli go o to, że nie
chciał zapłacić za pobyt w gospodzie i leczenie, a gdy ci się zapłaty dopominali, on groził im
szablą. Po takim fałszywym oskarżeniu żołnierz został zamknięty w więzieniu grodzkim. Tam
odwiedził go diabeł i obiecał, że go uwolni i spowoduje zwrot jego pieniędzy, jeżeli odda mu
swoją dusze. Więzień jednak był człowiekiem pobożnym i wolał umrzeć niż z diabłem zawrzeć
układ. Jeszcze kilkakrotnie diabeł nawiedzał więźnia, chwalił jego wytrwałość i pobożność i
obiecał, że nawet bez spisania umowy o duszę postara się go uwolnić. Spowodował więc, że
jeniec stanął przed miejscowym sądem. Kiedy go oskarżono, on odpowiedział:
– Wysoki sądzie! Ja nigdy nie miałem do czynienia z sądem, więc nie potrafię sam się obronić.
Proszę zatem o adwokata.

Wieczorem w celi oskarżonego zjawił się natrętny diabeł, ale nie jako potwór odstraszający, lecz

jako przystojny mężczyzna, w niebieskim płaszczu, w czarnym kapeluszu na głowie z białym
piórem i zaoferował mu swą pomoc. Więzień pomyślał sobie, że chyba nie zgrzeszy, jeżeli taką
ofertę przyjmie. Następnego więc dnia poprosił sędziego, zgodnie z przysługującym mu prawem
przesłuchał go przed ławą przysięgłych. Kiedy na sali sądowej trwało przesłuchanie, wszedł
mężczyzna w niebieskim płaszczu i czarnym kapeluszu z białym piórem na głowie. Przedstawił
się sędziemu jako świadek oskarżonego i opowiedział dokładnie całą historię o zdeponowanych

background image

pieniądzach. Wyjawił nawet sądowi miejsce, gdzie były przechowywane ukradzione pieniądze.
Skompromitowany i przerażony właściciel gospody próbował krzywoprzysięstwa jako ostatniej
deski ratunku. Przysięgę swoją zakończył następująco:
– Jeżeli my pieniądze ukradliśmy i je przechowujemy, to ja mogę tu zaraz diabła sprowadzić,
niech mnie żywcem porwie. Gdy tylko dopowiedział ostatni wyraz, natychmiast doskoczył do
niego „zły” w niebieskim płaszczu i czarnym kapeluszu z białym piórem, uniósł
krzywoprzysięzcę w powietrze i śmiejąc się szatańsko odleciał z nim do piekła.
Wieść rozeszła się po całym mieście i okolicy. Gospodę omijano z daleka. Przewrotna gospodyni
opuściła miasto, a karczma popadła w ruinę, której nikt już nie odbudował.


Jak kapliczka jerozolimska uratowała Myślibórz

W 1636 roku do Lipian przybył znaczny oddział kawalerii wojsk cesarskich czyli katolickich.

Otrzymał on rozkaz eskorty siostry cesarza na jej ślub. Po wykonaniu rozkazu miał połączyć się z
głównymi siłami dowodzonymi przez naczelnego wodza Gallusa. Paląc, grabiąc i mordując
wracali przez Myślibórz do Schwedt nad Odrą.
Przejeżdżając obok kapliczki jerozolimskiej żołnierze sądzili, że znajdują się w kraju katolickim
(gdyby wiedzieli , że jest inaczej prawdopodobnie puściliby Myślibórz z dymem). Oddziałem
dowodził żołnierz wyróżniający się swoim grubiańskim zachowaniem, pogardą dla wszelkich
wartości i świętości oraz bluźnierczymi przekleństwami. Można powiedzieć o nim, że był
jawnogrzesznikiem. Gdy spostrzegł kapliczkę z ukrzyżowanym Zbawicielem, zboczył z drogi,
wyciągnął długi pistolet i z bluźnierstwem na ustach wystrzelił w kierunku krucyfiksu.
Koń spłoszony stanął dęba i z wielką siłą wyrzucił z siodła jeźdźca. Żołnierz spadł głową w dół,
ponosząc śmierć na miejscu. Postać ukrzyżowanego Chrystusa pozostała nietknięta. Jego kamraci,
będąc świadkami tego wydarzenia uznali, że dokonał się „sąd Boży” nad grzesznikiem i w
popłochu uciekli z tego miejsca. Myślibórz został uratowany.


Legenda o sierotce Gertrudzie

Wrzesień tego roku był ponury i dżdżysty. Liście drzew wprawdzie prześcigały się w
przybieraniu coraz to jaskrawszych kolorów i ciekawych wzorów, lecz jak wszystko wokół
tonęły w strużkach zimnego deszczu i w błocie. Mimo tak paskudnej pogody duktem wśród
lasów wędrowała sierotka. Na imię dała jej matula Gerda. Sierotka szła opatulona w ciepłą, choć
nieco zdartą chustę, którą trzy dni wcześniej szczęśliwie znalazła przy drodze. Szła i myślała o
swej przeszłości. – Ech, gdyby matula żyła. Źle by ze mną nie miała. Ja na racach bym ją nosiła.
W piecu paliła. Strawę bym jej gotowała. W domu posprzątała. – myślała sobie biedna Gerda.
Niestety, matula zmarła jej z osiem zim wcześniej. Gerda prawie jej nie pamiętała Tylko ta

background image

melodia… Ta, co to ją mamusia do snu nuciła. Melodia, której Gerda nigdy nie zapomni… –
Aaa… Aaaaa… Aaaaaaaaa… – nuciła dziewczynka, pochlipując cicho. Tatko… też był kochany.
Starał się zawsze znaleźć czas dla swej córeczki. Z myślą o niej poszukał sobie drugiej żony.
Macocha jednak nie była dla Gerdy dobra. Miała swoje dzieci, które kochała o wiele mocniej i
które, rozpieszczane przez matkę, nigdy nic nie robiły, wysługując się tylko Gerdą. – Gerda! Ty
leniu obrzydliwy! – krzyczała macocha – nie widzisz, że drewna już brakło? Pochorujemy się tu
przez ciebie i poumieramy, jak Twoja matka! I Gerda szła w deszcz, czy śnieg, dzień, czy noc do
drewutni, nanosić drewna do domu. A inne dzieci śmiały się i drwiły z niej. Tatko tylko przytulał
ją, głaskał po głowie i… nie odzywał się. I on czule wspominał swą pierwszą żonę. Ech…
Sieroca dola. Latem tego roku i Tatkę zabrał Pan Bóg. Teraz pewnie razem z mamą śpiewają w
anielskich chórach. A biedna sierotka? Macocha wpierw przegoniła ją do drewutni, żeby tam
spała. Potem… stwierdziła, że szkoda dla niej strawy i przegnała „darmozjada”. I tak zaczął się
tułaczy los dziewczynki. Droga wiła się przez las i ciągnęła niemiłosiernie. Sporo czasu straciła
sierotka siedząc pod drzewem, by przeczekać największy deszcz. Teraz spieszyła się bardzo i co
chwila wypatrywała końca lasu, bo znak to by był, że do grodu niedaleko. Tak mówili jej ludzie,
co to pozwolili przespać się tej nocy na sianie. – Prosto drogą, aż do rozstajów. Tam w prawo…
– podniosła rękę, żeby się przeżegnać i upewnić, która to prawa – i prosto, hen w las. Jak się las
skończy, to za wzgórzem już będzie widać Sołdzin. Gerda po kilku tygodniach tułaczki bez celu
postanowiła iść do Sołdzina. Brandenburczycy, co zajęli przed laty te ziemie, postanowili tam
ponoć wielkie miasto wybudować i stolicą je obrać. Budowa miasta ponoć się posuwa w
niesamowitym tempie. Może i dla biednej sieroty znajdzie się tam jakaś robota i kawałek dachu
nad głową… – Żeby tylko zdążyć przed zmrokiem. Aż straszno pomyśleć, że w tym lesie
miałabym zostać na noc. Jakiś diabeł, płanetnik, czy kto wie co jeszcze z pewnością napadłby
biedną sierotę. A słońce już dawno stoczyło się z wyżyn, ku zachodowi. Przynajmniej tak można
było przypuszczać, bo słońca nikt, a sierotka na pewno, nie widział od kilku dni. Tylko deszcz i
deszcz… Nareszcie. Zajaśniało na końcu drogi. – Czy to już koniec lasu, czy tylko jakaś polana?
– Zatrwożyła się sierotka swej myśli Podbiegła. Na szczęście to koniec lasu. Nie było jednak
widać jeszcze grodu. – Pewnie za tą górką już zobaczę Sołdzin. I rzeczywiście. Droga wspinała
się na górkę, z której roztaczał się piękny, choć dziwny nieco widok. Gertruda aż krzyknęła z
radości. Przed nią, pomiędzy dwoma jeziorami, wznosił się warowny gród… Na niewysokim
wzgórzu wybudowany był kościół, a wokół niego nieco znacznych domostw, otoczonych
wspólnie wysokim wałem usypanym z ziemi, a wzmocnionym kołkami. Poniżej, opadając w
stronę wielkiego jeziora, ciągnęło się podgrodzie. Bezładnie pobudowane drewniane chałupy
rybaków i rzemieślników z podgrodzia otoczone były palisadą, a dodatkowo bronione przed
złymi ludźmi i zwierzętami przez brzeg jeziora i wypływającą z niego rzeczkę. Nie to jednak
nadawało widokowi niesamowitości. Oto wokół całego grodu wytyczono wielkie koło, oparte z
jednej strony o brzeg rzeki, które powoli wznosiło się kamiennym murem ku niebu. Mur nie był
jeszcze wysoki, ale w niektórych miejscach już zaczynał przerastać drzewa, rosnące nieopodal
niego. W trzech miejscach budowano wielkie bramy. Jedna z nich wznosiła się w miejscu, gdzie
droga, którą szła Gerda, znikała między murami. Gertruda pobiegła co sił w nogach. Za jeziorem
dostrzegła na czerwono zabarwione chmury. – To znak, że już zmierzcha. Zaraz zamkną bramy i
nie zdążę wejść do miasta… – pomyślała. Minęła będącą najwyraźniej wciąż w trakcie budowy
murowaną z równych, czerwonych kamieni bramę, której jeszcze nikt nie pilnował i podbiegła
do starej, drewnianej bramy grodu, wchłoniętego przez budujące się miasto. Brama była już
zamknięta… – Panie strażniku! – krzyknęła z całych sił Gerda w stronę wąsistego jegomościa
stojącego na wieży obserwacyjnej. – Otwórzcie, proszą was, wpuśćcie biedną sierotę. Co ja tu
sama zrobię? Źli ludzie napadną. albo diabeł jaki. Kto mnie wtedy obroni? – Idź precz

background image

dziewczyno! – odkrzyknął groźnie strażnik. – Otwieramy jutro rano. Wtedy sobie wejdziesz do
grodu. Teraz już za późno. I poszła przestraszona dziewczynka od bramy, by rozejrzeć się za
jakimś miejscem na nocleg. W obrębie nowo budowanych murów nie było żadnego drzewa, pod
którym mogłaby się schronić przed deszczem, który znów się rozpadał. Przed ceglaną bramą
jednak widziała rosnące przy drodze dwa buki. Tam też skierowała swe kroki. – Ot, sieroca dola.
Dobre i to. Resztki liści na gałęziach ochronią mnie przed deszczem. Świeże liście, które wiatr
już postrącał będą mym posłaniem, a ten oto kamień – poduszką. – powiedziała do siebie
Gertruda i zasnęła… Nagle, w samym środku ciemnej nocy… Sen to, czy zjawa? Jakiś blask,
jakiś mężczyzna w lśniącej, długiej białej szacie podchodzi do sierotki. Gertruda usiadła i
przetarła oczy. Nie, nie wydawało jej się. To nie sen. To naprawdę… Mężczyzna podszedł bliżej
i odezwał się spokojnym głosem. – Nie lękaj się Gerdo. Nie stanie ci się krzywda. Modlitwy
twoich rodziców i twa dobroć sprawiły, że przyszedłem cię obdarować. Spójrz na ten kamień.
Ten, na którym wsparłaś głową do snu. Pod nim ukryłem dla ciebie garniec złotych monet. Jeśli
je odkopiesz, żyć będziesz w dostatku do końca życia. Pamiętaj jednak, by pozostać zawsze taką
pracowitą i dobrą dziewczynką, jak do tej pory. W innym przypadku skarb zniknie. – Dobrze
panie, ale kim jesteś? Mężczyzna uśmiechnął się, podniósł prawą rękę do góry i… zniknął. Nie
zniknął jednak blask. Po chwili pojawiły się wokół drzew dziesiątki aniołów, śpiewając ”
Alleluja, Alleluja… ” A wśród nich Gerda zobaczyła i mamusię i tatusia, uśmiechających się
wesoło. Takich młodych… Po chwili zapadła ciemność. Gertruda długo myślała o tym, co
zobaczyła. Już nie mogła zasnąć. Jeśli to był sen, to czemu nie śpi. A jeśli prawda? Wciąż nie
mogła w to uwierzyć. Kamień, pod którym miał być ukryty skarb był zbyt duży, żeby sama
mogła go ruszyć. Co robić… Gdy nastał ranek Gerda ruszyła w stronę bram grodu. Strażnik
wyglądał jakoś inaczej. A może to był inny… Dziewczynka weszła przez bramę nie zaczepiana
przez nikogo. Szła uliczką wśród drewnianych domów, aż dotarła do głównego placu, na którym
rozłożyły się kolorowe kramy. Wszystko tam można było kupić… Ubrania, buty, chusty,
drewniane łyżki, garnki lepione z gliny, a nawet zrobione z metalu, jedzenie… No właśnie.
Gerda przypomniała sobie, że od dwóch dni nic nie jadła, poza odrobiną przypalonej kaszy, którą
wczoraj rano gospodyni, u której spała wysypała psu. Zatrzymała się przed stoiskiem z chlebem.
Przeróżne tam były smakołyki. Chleb duży i mniejszy, i kogutki zrobione z ciasta chlebowego.
Różności. Dziewczynka patrząc na to wszystko przełykała ślinę… – A czyja ty jesteś dziewczyno?
– zagadnęła do niej tęga kobieta, sprzedająca pieczywo. – Nie znam cię. Ty z Sołdzina? – Nie,
dobra pani. – odpowiedziała sierotka. – Jestem sierotą, nazywają mnie Gerda. Dopiero dziś
przyszłam do tego grodu i szukam pracy. – Pracy? – zaśmiała się kobieta. – A co ty chudzino
potrafisz zrobić? – A w gospodarstwie i w domu to wszystko… I w piecu napalić, i drzewa
urąbać, strawę ugotować, przypilnować dzieci. – Dobra… Przyjmę cię na parę dni, na próbę.
Dostaniesz kąt do spania i miskę jadła. Jak udowodnisz, ze robotna jesteś, to zostaniesz, jak
nie… to przegonię. – Kobieta groźnie machnęła ręką gdzieś w dal. – Teraz siadaj tu, na zydlu.
Masz, zjedz coś, bo ci oczy pękną jak tak się będziesz gapiła… – podała jej kawał chleba. – Za
jakiś czas przyjdzie tu Franek. Zaprowadzi cię do naszego domu. Posprzątaj tam. Potem, jak
wrócę, pogadamy. Gerda usiadła, szczęśliwa, nic nie mówiąc. Łapczywie zjadła chleb i poczęła
się rozglądać ciekawie dookoła. Gdy słońce stało już wysoko na niebie (a pokazało się nieco tego
dnia) przyszedł Franek – syn piekarza i kobiety, która przyjęła Gerdę na służbę. Zaprowadził ją
do domu na podgrodziu, opowiadając po drodze o rozbudowie Sołdzina. – Tu ma być droga,
wzdłuż której będzie się budować domy – może i z kamienia, albo z cegieł. Tam ma stanąć
zamek dla Margrabiego. To Pan tych okolic. Tam, gdzie teraz targ, tam będzie ratusz, a domy
dookoła będą wyburzone i będzie wielki plac – rynek. Gertruda przysłuchiwała się z ciekawością
słowom Franka. Cieszyła się, ze tak dobrze zaczął się jej dzień w Sołdzinie. O nocnym spotkaniu

background image

z dziwnym panem wolała nikomu nie mówić. Kiedyś sprawdzi, co jest pod głazem… Kilka lat
później Gertruda wciąż mieszkała u piekarzy w Sołdzinie. Wyrosła na piękną i pracowitą
dziewczynę. Od początku zaprzyjaźniła się z Frankiem, który teraz, jako czeladnik u swego ojca,
pracował w piekarni. Teraz, gdy została jego żoną, doszła do wniosku, że czas z kimś się
podzielić tajemniczym spotkaniem. Zaprowadziła Franka za mury miasta, pod dwa rozłożyste
buki i opowiedziała o blasku, który zobaczyła w środku nocy, o mężczyźnie w białych szatach, o
jego słowach i o aniołach. – A nie pomyślałaś, że to był sam Pan Jezus? – spytał Franek –
Pomyślałam, – odparła Gertruda. – ale mi, biednej sierocie miałby się Bóg ukazywać. Wolałam
nawet o tym nie myśleć. Zresztą, nie wiem, czy to był sen, czy jawa. – Jest tylko jeden sposób,
żeby się przekonać. Franek nie czekał długo. Zawsze prędko przechodził od słów do czynów.
Skrzyknął dwóch parobków, którzy pracowali w piekarni jego ojca. Odsunęli wielki kamień,
chwycił łopatę… Już po trzech machnięciach coś zgrzytnęło. – To jakiś garnek – krzyknął do
żony. A w garnku… pełno złotych monet. Gerda i Franek długo myśleli, co z tymi pieniędzmi
zrobić. W końcu mieli co jeść, mieli gdzie mieszkać. – Postawimy, tam pod bukami, kaplicę. -
powiedziała Gertruda. – Skoro pieniądze te od Boga pochodzą, to niech jemu służą. A jak
zostanie, to i szpitalik dla ciężko chorych i potrzebujących obok stanie. Franek zgodził się z
ukochaną żoną. I tak oto powstała kaplica, stojąca za murami Sołdzina, który dziś Myśliborzem
się zwie. Jeszcze za życia miejscowi nazywali Gertrudę świętą. Toteż, po jej śmierci, kaplicę
nazwali imieniem jej patronki – świętej Gertrudy.

Legenda Kaplicy św. Gertrudy

Pewnego dnia ludzie przybywający do miasta (Myśliborza) z różnych okolic znaleźli za Bramą

Nowogródzką zagubione dziecko płci żeńskiej, mogące liczyć około sześciu lat. Dziewczynka

nie potrafiła nic opowiedzieć o swoich rodzicach, ani nawet podać swojego imienia. Przygarnięta
przez dobrych ludzi, którzy traktowali ją jak własne dziecko, dziewczynka wyrastając chętnie
spędzała czas z rówieśnikami na zabawach i dziecięcych swawolach. Najchętniej jednak pasła
gęsi poza murami miasta. Pasąc gęsi całymi dniami siedziała w bujnej zielonej trawie,
obserwowała błękit nieba, snujące się wysoko obłoki, białe chmurki i marzyła…marzyła…
Pewnego razu oparłszy głowę na dużym kamieniu, dziewczynka zasnęła głębokim snem. Śniło
się jej, że pod kamieniem, na którym spoczywa jej głowa, znajduje się skarb. Po obudzeniu się z
wielkim trudem usunęła kamień i przyniesioną z domu łopatą zaczęła kopać ziemię w miejscu,
na którym znajdował się odsunięty głaz. Wkrótce wydobyła z ziemi dużą szkatułę napełnioną
złotymi i srebrnymi starymi monetami oraz szlachetnymi kamieniami. Gdy dorosła, z
wdzięczności dla upamiętnienia tego wydarzenia, w miejscu, na którym znalazła skarb
wybudowała kaplicę pod wezwaniem św. Gertrudy.
Dlatego pod tym imieniem, ponieważ dziewczynka znaleziona została w dniu Gertrudy, a
przybrani rodzice nadali jej takie właśnie imię, gdyż nie była w stanie podać swego właściwego
imienia, które bez wątpienia posiadała

background image

Legenda rodu Myślibora

Wileci, czy jak nas nazywają – Pomorzanie – przybyli w te okolice znad wielkiego oceanu. Na
czele wędrujących z północy na południe kroczył wiekowy starzec i mędrzec Wszesimir. Za nim
jego synowie i inne rody. Na przedzie każdego z rodów niesiono znaki rodowe: węże, ptaki oraz
broń. W czasie wędrówki Wszesimir wskazywał swoim synom miejsca, w których mieli osiąść
ze swoimi rodzinami. Wszędzie, gdzie ich wysyłał powstawały osady. Okolica była urodzajna.
Liczne lasy, rzeki i jeziora mogły zapewnić pożywienie na długi czas. Zimy były ostre, śniegi
zasypywały okolice grubą warstwą i wtedy żaden wróg nie mógł im zagrozić. Przez długi czas
walczyli z naturą. Karczowali puszczę, wypalali chaszcze, osuszali podmokłe tereny i zakładali
pola. Na polach budowali wioski, a w trudno dostępnych miejscach – grody. W kierunku
zachodzącego słońca Wszesimir wysłał dwóch najstarszych synów: Myślibora i Lipiana. Na
północ powędrowali: Świętopełek i Reczko. Kolejni trzej bracia przybyli z Wszesimirem nad
jeziora Klukom i Sowno. Wszyscy oni: Świętobór, Radomir i Dobiegniew założyli swoje grody.
Najdłużej u swojego boku mędrzec trzymał Dobiegniewa, ale w końcu i jemu pozwolił, żeby
założył własne gniazdo.
Wszesimir zamieszkał w chacie na wysokiej górze, nad jeziorem Klukom. Zanim zezwolił swoim
synom założyć własne osiedla, zebrał ich niedaleko wzgórza, w pobliżu wioski i kazał, aby każdy
z nich w jednym miejscu zasadził świętą lipę. Drzewo miało symbolizować, że pochodzą z
jednego rodu. Z biegiem czasu drzewa urosły, a rosnąc obok siebie wyglądały jakby wyrastały z
jednego pnia Odtąd też drzewa i miejsce nazwano „Lipą siedmiu braci” albo „Siedmioma
bratnimi lipami”. Każdy z braci wzniósł wielki gród obronny, który otrzymał nazwę od swego
założyciela. Dopóki żył Wszesimir pomiędzy braćmi panowała zgoda. Obchodzono wspólnie
uroczystości plemienne i wszyscy tworzyli jedno państwo rządzone przez mądrego starca. W
czasie takich uroczystości zasiadano pod lipami i bawiono się przez kilka dni. Wtedy też mędrzec
wskazywał na drzewa i upominał synów, że gdy jego zabraknie będą musieli być jako te lipy –
zawsze razem. Wtedy będą silni. Jeżeli każdy stawał będzie osobno – zginą. Wróżba mówiła, że

oni i ich potomkowie będą bezpieczni tak długo, jak długo będą rosły te lipy. Bracia wysłuchali

rad ojca, ale po jego śmierci doszło miedzy nimi do swarów i podzielili się krajem. Myślibor
pokonał Dobiegniewa. Dobiegniew zebrał wojów i ruszył na Myślibórz. Zginął w tej wyprawie a
przyczyną ich waśni była kobieta, którą obaj pokochali. Wzajemne waśnie wykorzystali też
sąsiedzi i zaczęli podbijać ziemie Pomorzan. Wojownicze plemię Dragowita, mające swoje
siedziby za Drawą, w kilku najazdach zniszczyło grody w Reczu, Raduni i Zamęcinie. Na
południu zagrażali Polanie. Wpierw pokonali Świętopełka, a potem Świętobora…

background image

Jak powstały Mieszkowice

Wysoko ponad dachami Mieszkowic wznosi się wieża wczesnogotyckiego kościoła. Stara to
świątynia, zbudowano ją przed setkami lat z pięknie ciosanych granitowych głazów. W
późniejszych wiekach rozbudowano ją znacznie i jako cenny zabytek przeszłości przetrwała do
naszych czasów. Ktokolwiek przybędzie do Mieszkowic, udaje się do kościoła, by z jego wieży
podziwiać urok średniowiecznego miasta, położonego nad wodami Kurzycy i niewielkiego
jeziorka. Z wieży rozciąga się rozległy widok aż po nadodrzańskie lasy i wzgórza położone na
skraju państwa polskiego. Na wieży wisi dzwon. Codziennie rano i wieczorem donośny jego cłos
rozlega się po okolicy. Wówczas mieszkańcy miasta mówią, iż to ich „herbowy dzwon” tak
pięknie dzwoni. A dlaczego nazywają go herbowym? Z tej przyczyny, iż stary ludwisarz, który
przed wiekami go odlewał, na zewnętrznej stronie dzwonu umieścił herb miasta przedstawiający
dwa niedźwiedzie pod dębem. Ludność Mieszkowic zna dobrze podanie związane z herbem
swego miasta. A brzmi ono mniej więcej tak. Kneź Mieszko I, twórca historycznego państwa
polskiego, wyruszył pewnej jesieni ku zachodowi, by sprawdzić gotowość bojową pogranicznych

grodów, strzegących przepraw nad dolną Odrą. A było to jeszcze przed przyjęciem

chrześcijaństwa przez Polskę. Zwiedził więc Mieszko gród obronny Cedynię, doglądając
osobiście budowy wałów obronnych z potężnych bierwion dębowych, wiązanych ze sobą

systemem hakowym, a następnie udał się do pobliskiego grodu obronnego Chojna. Tu również

rozkazał naprawić wały obronne i wieże strażnicze oraz wzmocnić załogę. Stąd ruszył z całą
swoją drużyną w kierunku południowym. Któregoś wieczoru drużyna książęca zatrzymała się na
nocleg w Kurzycku, niewielkiej osadzie nad rzeczką Kurzycą. Mieszkańcy osady donieśli
kneziowi, że w pobliskiej dąbrowie grasują dwa potężne niedźwiedzie. Mieszko, jak wszyscy
Piastowie, lubił ogromnie łowy, a już szczególnie przepadał za polowaniem na niedźwiedzie.
Skoro świt ruszył więc z całą swoją drużyną na łowy. Mijali stare dąbrowy i cisowe zagajniki, to
znów żółknące już lasy bukowe, przetykane brzeziną. Raz po raz pomykały przed myśliwymi
sarna lub jeleń, ale kneź surowo zakazał gonitwy, by nie spłoszyć grubego zwierza. Wkrótce
dotarli do małej polany puszczańskiej, na środku której rósł potężny dąb. Jeźdźcy stanęli jak
wryci: pod dębem żerowały dwa potężne, ciemnobrunatne niedźwiedzie. Mieszko zeskoczył z
konia, a chwyciwszy dwa oszczepy i zatknąwszy za pas topór myśliwski, ruszył żwawo ku
przodowi. Drużynnicy wiedzieli, że w takich razach nie trza mu było pomagać ani osłaniać, bo
gniewał się o to srodze. Sam kneź był z natury krępy, w barach szeroki, a simy jako tur. Nie
darmo przezywano go żartobliwie Miśkiem czyli niedźwiadkiem. A przy tym mistrz to był nad

background image

mistrze we władaniu oszczepem. Przecież oblicza wojów pobladły z obawy, boć niedźwiedź był
nie jeden, ale para. Kneź rysim skokiem dopadł pierwszego niedźwiedzia, gdy ten wsparty na
tylnych łapach zlizywał najspokojniej miód ściekający z barci pszczelnej po pniu. Znienacka
wziąwszy ogromny rozmach, wbił oszczep w odsłonięty kark zwierzęcia u nasady czaszki.
Niedźwiedź ryknął krótko i chrapliwie, po czym zwalił się do stóp dębu. Na ryk towarzysza
porwała się rozjuszona niedźwiedzica, żerująca po drugiej stronie dębu, i natarła z furią na
napastnika. Mieszko pochwycił drugi oszczep wbity uprzednio w ziemię i stanąwszy szeroko w
rozkroku, czekał spokojnie na spotkanie. Gdy niedźwiedzica wspięła się na zadnie łapy, chcąc
zadać śmiertelny cios napastnikowi, Mieszko pchnął straszliwie oszczepem we włochatą pierś
bestii aż po samą rękojeść brzeszczotu. Ryk straszliwy napełnił po raz drugi puszczę, tym razem
jednak okropniejszy, przeciągły. Niedźwiedzica porwała łapami za oszczep, by wyrwać go z rany,
ale myśliwy parł całą siłą do przodu. Patrzącym zdało się, iż oszczep pryśnie za chwilę w drzazgi
pod potężnymi pazurami zwierza, ale dębowe drzewce, prażone we wrzącym oleju, wytrzymało
potężny napór. Po chwili drgania konwulsyjne przebiegły po cielsku niedźwiedzicy i zwierzę,
brocząc pienistą posoką z pyska, runęło na liliowe wrzosowisko. Rogi myśliwskie zagrały pieśń
zwycięstwa, a drużynnicy kneziowi z gromkim krzykiem rzucili się ku polanie.

Mieszko wyprostował się i otarł dłonią perlisty pot z czoła. Oddychał ciężko jak drwal po znojnej

pracy, ale promieniał radością.

- Tak niechaj będzie z każdym wrogiem, który wtargnie na ziemię naszą! - rzekł do towarzyszy.

- Niechaj będzie! - odkrzyknęli wojowie.

Mieszko bystro rozejrzał się dookoła. Polanę z jednej strony łukiem otaczały wody Kurzycy, a z

drugiej wśród drzew prześwitywało jezioro.

- Na pamiątkę dzisiejszych łowów zbuduję tu gródek obronny, i te dwa niedźwiedzie pod dębem

będą jego herbem.

- I nazwiemy go Mieszkowice na cześć waszego imienia, kneziu - dorzucił jeden z wojów.

Niech i tak będzie - rzekł kneź do rycerza - a ty, Braniborze, osiądziesz tu na włodarstwie i
będziesz strzegł naszych granic polańskich. Rycerz schylił się w gorącej podzięce do kolan

knezia. Taki - według podania - był początek grodu nad Kurzycą. Ludność miasta Mieszkowice

jest z jego historii bardzo dumna i chętnie do niej nawiązuje.

Legenda o Misterium Męki Pańskiej w Baniach

background image

Wielki Piątek 1498 r. jak zwykle ściągnął do Bań tłumy. Corocznie na ulicach odgrywano tu
bowiem od niepamiętnych czasów Misterium Męki Pańskiej. Mieszkańcy wcielali się w postaci z
kart Ewangelii. Jezus niósł krzyż, spotykał swą Matkę i płaczące niewiasty, po trzykroć upadał.
Przy kaplicy św. Jerzego odgrywano scenę Ukrzyżowania, a Longinus przebijał mu symbolicznie
bok na oczach stojących pod krzyżem Marii i Jana. Przygotowując misterium, ostro
rywalizowano, komu przypadnie zaszczyt grania Jezusa. O rolę zacięcie ubiegali się syn
kramarza Heinz i snycerz Henryk, uczeń Wita Stwosza. Tym razem zwłaszcza dlatego, że w
postać Marii wcielić się miała Berta, o której rękę obaj się starali. Nie mogąc dojść do
porozumienia, ciągnięto losy. Padło na Henryka, zaś Heinzowi przypadła w efekcie rola
Longinusa. Nie mógł jednak zdzierżyć takiego rozstrzygnięcia. Zazdrość i gniew wzrastały w
nim podczas misterium. Zwłaszcza gdy zdało mu się, że Berta, stojąc pod krzyżem, patrzy na
Henryka z nie tylko macierzyńską miłością. Krew uderzyła mu wówczas do głowy. Jeśli nie ja, to
on również nie, pomyślał. I zamiast wbić włócznię w krwią napełniony pęcherz, powieszony na
boku Chrystusa, naparł całą swą mocą i przebódł Henryka na wylot. Prawdziwa krew trysnęła z
rany i tumult się wielki uczynił. Jedni ruszyli na pomoc Henrykowi, drudzy chwytać Heinza. Inni
poczęli uciekać. Henryk osunął się z krzyża w ramiona Berty, a ta w rozpaczy padła na ziemię i
zginęła zadeptana przez tłum. Grający Jana krewniak Berty rzucił się na Longina i udusił go
gołymi rękoma. Uciekając przed strażą, połamał sobie nogi, skacząc z murów i schwytany
skończył potem na katowskim kole jako morderca. Gdy wreszcie pachołkowie miejscy
zaprowadzili porządek, rannych było co niemiara. Wieść o tragedii szybko doszła do uszu księcia
Bogusława X. Zakazał on wówczas po wsze czasy odgrywania w mieście pasyjnych
przedstawień. Zaś odtąd jeśli zanosiło się na to, że sprawa zaczynająca się radośnie może mieć
żałosny koniec, zaklinano: oby nie skończyło się jak misterium w Baniach!


Dobra, zach.pomorskie

Sprytne dzwoneczki

Jak mówi legenda zamek w Dobrej oraz pobliski zamek w Mielnie były własnością rodów
parających się zbójnictwem. Pomiędzy zamkami wiódł zaś szlak kupiecki, więc nie trudno było
zdobywać łupy ale wymagało to nieustannego patrolowania szlaku. Jeden z właścicieli zamków,
legenda milczy który, wpadł na pomysł aby połączyć zamki sznurem na którego całej długości
umocowano dzwoneczki. Dzwonki wisiały w poprzek szlaku, kupcy i inni podróżujący
przejeżdżając potrącali dzwoneczki, a tym samym do mieszkańców Dobrej i Mielna docierał
sygnał, że nadjechała kolejna ofiara. I tak współpraca zbójców, co rzadkością to bywa, przyniosła
im wiele korzyści. Wiele osób straciło majątek na szlaku w okolicach Dobrej i Mielna a oba
zamki obrastały w zrabowane bogactwa.

Świdwin, zach.pomorskie

Piękna mniszka i skarby

Legenda mówi, że w miejscu zamku stał żeński klasztor. Natomiast po drugiej stronie rzeki Regi
znajdował się klasztor męski. Oba opływały w dostatek bogacąc się dzięki podatkom i nadaniom
oraz ciężkiej pracy okolicznych chłopów pracujących na rzecz zakonów. Nie mając żadnych

background image

zajęć poza modłami, czytaniem ksiąg, pisaniem oraz przygotowywaniem wybornego jadła i
nalewek zarówno mnisi jak i mniszki prowadzili beztroskie życie, często wypełniając czas

biesiadami i hucznymi ucztami. Sąsiedztwo obu zakonów sprzyjało również zaspokajaniu innych

żądz zakonników, którzy niewiele się kryjąc przed ludzkim wzrokiem częstokroć odwiedzali
zakonnice folgując swym zachciankom. Jednak nazbyt częste wzajemne odwiedzanie się
zakonników poczęło wzbudzać podejrzliwość nawet bogobojnych mieszkańców Świdwina.
Zakonnicy zdecydowali się więc wykopać tunel pod rzeką aby odtąd swobodnie móc odwiedzać
mniszki. Tak się złożyło, że najpiękniejsza mniszka stała się obiektem pożądania przeora
męskiego Nie czuła jednak na ich amory ani na klejnoty jakimi obsypywał ją przeor mniszka
pozostawała w celibacie co obu konkurentów doprowadzało do szału. W końcu Pastor, który nie
mógł konkurować z przeorem pod względem bogactwa postanowił pozbyć się konkurenta

zaprzedając duszę diabłu. Za sprawą piekielnych mocy piękna mniszka została uwięziona w

swojej celi i tylko jedno słowo mogło ją odczarować, powodując jednocześnie, że zarówno ona
jak i bogactwa klasztoru na zawsze już będą własnością tego kto słowo to zna lub odgadnie.
Pleban oczywiście za sprawą czarta słowo to znał, jednak kiedy wszedł do celi pomylił się
wypowiadając je i zamiast z piękną mniszką opuścił cele w towarzystwie diabła, który zabrał go
prosto do piekielnych otchłani.Po tym zdarzeniu w obu klasztorach rozpusta trwała nadal a w
komorach przylegających do tunelu zakonnicy gromadzili coraz to więcej skarbów. Widać Bóg
nie mógł juz dłużej znieść tak jawnie grzesznego życia zakonników i zesłał powódź, która
bezpowrotnie zniszczyła tunel łączący klasztory. Po klasztorach z czasem ślady również się
zatarły z wyjątkiem wejścia do tunelu od strony Środula (klasztoru męskiego) , gdzie do dziś dnia
w dniu św. Jana w samo południe pojawia się piękna mniszka, która chętnemu śmiałkowi szepce
do ucha tajemnicze słowo, otwiera wejście do tunelu i znika czekając w swej celi na uwolnienie.
Jednemu ze śmiałków udało sie nawet trafić jakoś do jej celi jednak jej widok tak go oszołomił,
że słowa zapomniał. O tym, że był tam naprawdę przypomina mu jedynie złoty łańcuszek na
nodze, w który przemieniła sie trawa owinięta wokół kostki. Tak piękna mniszka odwdzięczyła
się za próbę ratunku.

background image


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jezioro Szmaragdowe, przewodnik poPolsce, kolorowanka, zabawy, Legendy- Pomorze zachodnie
Legenda o Skarbku, przewodnik poPolsce, kolorowanka, zabawy, Legendy- Pomorze zachodnie
Obrońcy góry zamkowej, przewodnik poPolsce, kolorowanka, zabawy, Legendy- Pomorze zachodnie
Sydonia, przewodnik poPolsce, kolorowanka, zabawy, Legendy- Pomorze zachodnie
Baszta Siedmiu Płaszczy, przewodnik poPolsce, kolorowanka, zabawy, Legendy- Pomorze zachodnie
Stworzenie świata, przewodnik poPolsce, kolorowanka, zabawy, Legendy- Pomorze zachodnie
Jezioro Szmaragdowe, przewodnik poPolsce, kolorowanka, zabawy, Legendy- Pomorze zachodnie
Legenda o Skarbku, przewodnik poPolsce, kolorowanka, zabawy, Legendy- Pomorze zachodnie
W krainie Gryfitów Podania, legendy i baśnie Pomorza Zachodniego( fragmenty)
Pieśń Sfantibora - Baśnie i podania pomorza zachodniego, MITOLOGIE ŚWIATA
PODANIA I LEGENDY polskie, ruskie i litewskie
Podania i legendy polskie, Lektury Okresy literackie
HERBY POMORZA ZACHODNIEGO, Heraldyka
ppu kolos 2, Mity, podania, legendy
L Siemieński, Podania i legendy polskie, ruskie i litewskie
Podania i legendy polskie i litewskie
Legendy z okolic Gór Świętokrzyskich, NAUKA- RÓŻNOŚCI CIEKAWOSTKI NAUKOWE, Podania, legendy
PODANIA I LEGENDY wileńskie

więcej podobnych podstron