TAJEMNICA HERBU GOLENIOWA
Rozłożyste drzewo, wyrastające z "pokładu statku kupieckiego, stanowi jeden z dwóch herbów
miejskich Goleniowa. Niektórzy uważają, i chyba słusznie, że jest to usymbolizowanie źródeł
bogactwa średniowiecznego miasta: lasów i żeglugi.
Podanie chce inaczej. Mówi ono, że ongiś żył w Goleniowie niezwykle zachłanny kupiec, który
nie tylko oszukiwał kontrahentów i wyzyskiwał pracowników, ale również — nie tracąc żadnej
możliwości wzbogacenia się — zawarł umowę z diabłem i obiecał mu swą duszę w zamian za
pomoc przy nieuczciwych transakcjach.
Gdy wreszcie po upływie ustalonego terminu diabeł zgłosił się po duszę bogacza, ten nie widząc
ratunku wykrzyknął z wściekłością: »,Bodajbym się w drzewo zamienił, nim dałem się zwieść
pokusie!"
I stało się. W miejscu, gdzie znajdował się przed chwilą wystraszony człowiek, wyrosło drzewo,
zapuściwszy korzenie w pokład statku. Na próżno diabeł usiłował wyrwać je i unieść ze sobą.
Trzeszczały wiązania pomostów, ale drzewo nie dawało oderwać się od statku.
O świcie diabeł odleciał, a mieszkańcy Goleniowa odprowadzili nawę kupca Mikołaja na
martwe koryto Iny. Zarosło ono wkrótce spełnię, a gęsty bór otoczył okręt i jego przemienionego
właściciela.
WIENIEC ZGODY
Przy szosie wiodącej ze Szczecina do Stargardu, w pobliżu północnego krańca jeziora Miedwie,
w dolinie rzeki Miedwinki, znajduje się rozległa wieś Kobylanka. Jest bardzo stara, mó-i o tym
jej kształt owalnicy.
Takie wioski na Przyodrzu zakładali tylko Słowianie. Kto dokładnie obejrzy wieś ten jeszcze
dziś odszuka jej centrum ze słowiańskim tiawsiem" zajętym przez kościół.
W środku osady, w pobliżu kościoła, przy drodze do Reptowa rosnie kilka ogromnych drzew.
Jedno z nich — stara kpa, zwana Wień-em Zgody, liczy podobno około sześciuset lat. Obwód jej
wynosi ponad sześć metrów. Wiąże się z nią wiele starych podań z czasów, gdy lieszczanie
Szczecina i Stargardu toczyli ze sobą ustawiczne walki. W XIV wieku Stargard był potężnym
ośrodkiem handlowym, 'o portu na rzece Inie wpływały liczne statki, przywożące towary
odległych krajów, a zabierające z powrotem słynną pyrzycką szenicę. Miasto rosło szybko w
zamożność ku niezadowoleniu kupców Szczecina, którzy uważali, iż na mocy książęcych
przywilejów dko oni mają prawo do handlu zbożem.
W wieku XV szczecinianie, chcąc uniemożliwić Stargardowi wywóz pszenicy zniszczyli w
porcie na Inie statki stargardzkich kupców
Ich przeciwnicy w odwecie uwięzili właśnie w Stargardzie szczecińskich kupców.
Rada miejska Szczecina uznała takie postępowanie stargardzian za samowolę wołającą o pomstę
do nieba. Zebrano więc straż miejską, wzmocniono ją posiłkami cechów i gildii kupieckich, by
ostatecznie zniszczyć gród nad Iną. Wyprawa udała się w części: Stargard splądrowano, ale go
nie zniszczono. Walki między miastami i ciągnęły się jeszcze przez długie lata.
Wreszcie zarówno w Stargardzie, jak i w Szczecinie znaleźli się mieszczanie dążący do ugody.
Rozpoczęto rozmowy, które podobno toczyły się w Kobylance — na granicy wpływów obydwu
miast, i osiągnięto ostateczne porozumienie potwierdzone aktem ugody na piśmie.
Fakt ten uczczono przez zasadzenie drzewa lipowego, które nazwano Wieńcem Zgody. Miało
ono przyszłym pokoleniom przypominać wydarzenia z okresu nierozsądnych walk ich ojców i
wskazywać na konieczność zgodnej współpracy. Był to rok 1460.
SKĄD POCHODZI NAZWA MIASTA KAMIEŃ
W bardzo dawnych czasach, kiedy całą wyspę Wolin pokrywały jeszcze nieprzebyte bory, na
rozlewisku rzeki Dziwny pojawił się straszliwy potwór. Była to ropucha, ale ropucha ogromna,
wielka jak dom. Grasowała ona najczęściej w pobliżu Wyspy Chrząszczewskiej, mąciła szeroko
tu rozlane wody Dziwny i zatruwała je swym jadem. Ryby na obszarze całego rozlewiska, aż hen
do ujścia Dziwny do Bałtyku, zaczęły ginąć i całe ich ławice pływały po powierzchni wody,
bielejąc wzdętymi brzuchami. Ropucha pożerała je wówczas i rozrastała się coraz bardziej.
W osadzie rybackiej, leżącej na stałym lądzie na wprost Wyspy Chrząszczewskiej, zapanowały
głód i srogi lament. Biadać zaczęli również i wieśniacy, którzy nie mogli poić swego bydła w
zalewie Dziwny, gdyż woda stała się brudna i cuchnąca i powodowała liczne
choroby u zwierząt.
Zrozpaczeni mieszkańcy osady zebrali się na wiec i radzili, jak pozbyć się groźnego potwora.
Lecz nic nie uradzili, doszli jedynie do przekonania, że są bezsilni wobec potwornej ropuchy.
Wysłali więc posłów do świętego chramu boga Trygława, który panował na południowym cyplu
Wolina i miał szczególną pieczę nad rybakami. Posłowie, starzy rybacy, złożyli w darze u stóp
posągu Trygława pięknego jesiotra, wyrzezanego misternie w jantarze, oraz garniec lipcowego
miodu.
Ulitował się Trygław nad niedolą rybaków i ustami kapłanów przyrzekł im swą pomoc.
Następnego dnia, gdy ropucha wynurzyła się z wody, i zaczęła pożerać zatrute przez siebie ryby,
z nieba spadł nagle ognisty piorun i strzaskał jej łeb. Ropucha drgnęła i zastygła w wielki,
brunatny kamień, który osiadł na mieliźnie tuż koło Wyspy Chrząszczewskiej.
Uradowali się rybacy i odetchnęli z ulgą. Następnie złożyU dziękczynne modły Trygławowi, a
na pamiątkę wyzwolenia się od wodnego potwora nadali swej osadzie miano Kamień.
Z osady tej wyrósł z czasem sławny gród nadbałtycki zwany Kamie niem Pomorskim. A potężny
głaz, tak jak przed wiekami, wyrasta z dna Dziwny tuż obok Wyspy Chrząszczewskiej i
kształtem swym przypomina ogromą, skamieniałą ropuchę.
Drugie podanie tłumaczy tę nazwę inaczej. Działo się to w okresie, kiedy misja Bolesława
Krzywoustego przybyła na Pomorze Zachodnie, aby ustanowić nowe porządki i wiarę
chrześcijańską. Praca to była ciężka, gdyż lud przywiązany był mocno do swych starych tradycji.
Misji przewodził biskup Otton z Bambergu, dawny kapelan ojca Bolesława Krzywoustego.
Zebrawszy garstkę wiernych, postanowił w okolicy obecnego Kamienia wybudować katedrę.
Dowiedział się o tym diabeł pilnujący tych obszarów i rozgniewał się srodze. Poleciał do
Szwecji i przyniósł stamtąd olbrzymi kamień, którym zamierzał zdruzgotać osadę.
Zamieszkiwali tam jednak dobrzy i pracowici ludzie, którzy nie wiedzieli, co to zło. Dobre
duchy więc ulitowały się nad nimi. Zrobiło się bardzo ciemno i diabeł nie mógł znaleźć osady.
Zmęczony poszukiwaniami, cisnął kamień do wody w okolicy Wyspy Chrząszczewskiej.
W swym gniewie rzucił jeszcze wiele mniejszych kamieni, lecz ani razu nie mógł trafić.
Wszystkie te głazy leżą dziś wzdłuż brzegów Dziwny jako nieme świadectwo tego, co się tu
zdarzyło. A od największego kamienia pobliską osadę ochrzczono imieniem Kamień.
O MORZU CZERWONYM W STARGARDZIE
Stargard Szczeciński posiada zachowane aż po dziś dzień fragmenty średniowiecznych murów
obronnych. W kompleksie umocnień znajduje się też piękna wieża kamienna, od wieków
nazwana przez ludność miejscową Morzem Czerwonym. Ta dziwna nazwa wieży stała się
źródłem kilku podań.
Jedno z nich głosi, iż w wieku XVII, w czasie okrutnej wojny trzydziestoletniej, która
rozgrywała się nie tylko na obszarze Cesarstwa Niemieckiego, ale i na terenach Pomorza
Zachodniego, wojska Wallensteina stoczyły w pobliżu wieży zażartą bitwę ze Szwedami. Fosą u
stóp wieży popłynęło wówczas tyle krwi, że dla upamiętnienia tego wydarzenia nazwano to
miejsce Morzem Czerwonym. Z czasem pole bitwy utożsamiono z wieżą, która przyjęła
wspomnianą nazwę. Inne podanie wywodzi nazwę wieży od rozruchów miejskich W
Stargardzie. Ze szczytów owej wieży zrzucono podobno na bruk pojmanych buntowników, tak
że całe jej podnóże zabarwiło się krwią Oba podania są jednak mało prawdopodobne, gdyż
badania starych akt miejskich wykazały, iż nazwa wieży Morze Czerwone przyjęła się zaraz po
jej wybudowaniu, a więc jeszcze przed wojną trzydziestoletnią. Można jednak tę nazwę wyjaśnić
inaczej. W wiekach średnich wiele wód i bagien nazywano morzami. Jeśli w bagnie
występowała domieszka rudy żelaznej, wówczas otrzymywało ono zabarwienie czerwone, co
mogło w rezultacie dać nazwę Morze Czerwone. Prawdopodobieństwo takiej genezy nazwy jest
o tyle większe, iż w wiekach średnich budowano wieże obronne nie tylko na wyniosłych
wzgórzach czy nad jeziorami, ale również nad rozległymi bagnami, które często nie zamarzały
przez całą zimę, a więc broniły grodu lepiej niż woda.
Tak mogło być i z wieżą stargardzką. Mówiono najpierw: wieża nad Morzem Czerwonym, a gdy
moczary z biegiem czasu wyschły, nazwę przeniesiono na samą wieżę.
Tak czy owak, nazwa Morze Czerwone zachowała się aż do czasów współczesnych i budzi
wśród turystów, zwiedzających Stargard, nie mniejsze zainteresowanie niż sama archaiczna
budowla.
BASZTA KASZANA W TRZEBIATOWIE
Trzebiatów leży nad rzeką Regą w odległości około dziesięciu kilometrów od jej ujścia do morza.
Jest to stare miasto, posiadające wiele zabytków przeszłości. Wśród resztek starych murów
obronnych znajduje się okrągła ceglana baszta, zwana niegdyś Prochową. W nieco późniejszym
okresie ludność miasta nadała jej nazwę Kaszanej. Dziś u stóp tej baszty znajduje się piękny bar
z malowidłami opartymi na motywie powstałego przed wiekami podania.
A zaczęło się tak: w XV wieku rada miejska Trzebiatowa orzekła, że statki handlowe gryficzan
przeszkadzają w pracy miejscowych młynów, i poleciła zablokować ujście rzeki Regi. Chodziło
o to, aby pobierać opłaty składowe od obcych, którzy w ten sposób musieliby rozładowywać swe
statki w Trzebiatowie. Gdy nie pomogły liczne odwołania i skargi, a nawet interwencje u papieża,
gryficzanie zorganizowali wyprawę zbrojną przeciw tym, którzy utrudniali im swobodny handel
morski. Posiadłości Trzebiatowa zostały spustoszone, lecz samego miasta nie udało się im
zdobyć, choć podeszli doń skrycie nocą. Szczegółowego przebiegu tych wydarzeń nie udało się
ustalić, głos należy oddać więc podaniu.
Pamiętna noc była ciemna i cicha. Mieszkańcy miasta pogrążeni
już byli we śnie, jedynie wśród gęstwiny drzew rozlegało się pohukiwanie sów, a od czasu do
czasu dudniły po bruku kroki pachołków miejskich, czyniących obchód po wewnętrznej stronie
murów obronnych. Nawet straż czuwająca w wartowniach usnęła Tylko w jednej baszcie
Prochowej błyskało światełko. Czuwał W niej rzemieślnik, który nie cieszył się najlepszą opinią
w swoim cechu. Uważany był powszechnie za strasznego nicponia i bałamuta. Miał on
energiczną, i bardzo zazdrosną żonę, która robiła mu ciągłe awantury o to, ze zalecał się do
wszystkich napotkanych dziewek.
Tej nocy baszta posłużyła nicponiowi za miejsce schadzki. Para kochanków zajęta była sobą, nie
przeczuwając, że na zewnątrz murów gromadzą się zbrojni, by podstępnie zaatakować
Trzebiatów. Atak postanowiono rozpocząć od wieży, w której widać było blaski ognia.
W tym samym czasie zazdrosna żona skradała się cicho by skontrolować swego męża.
Zobaczywszy ćwierkających kochanków krewka jejmość niewiele myśląc złapała garnek z
wrzącą wodą wiszący nad ogniem i cisnęła go w niewiernego małżonka. Ten zdołał się uchylić i
garnek wyleciał oknem poza mury, prosto w szykujących się do ataku napastników z Gryfic.
Poparzeni nieśli krzyk, myśląc, że zostali odkryci. Strażnik widząc, co się stało zaalarmował
miasto, które zdołało zorganizować pośpieszną obronę. W ten to sposób skryty atak gryficzan
został udaremniony, a niewierny małżonek urósł w oczach mieszczan na bohatera. Żona
darowała mu jego przewinienia i od tej chwili żyli zgodnie. A na pamiątkę szczęśliwego ocalenia
miasta basztę nazwano Kaszaną i tak zostało
po dzień dzisiejszy.
SKARBY ZAMKU DRAHIMSKIEGO
Zamek drahimski przez kilka wieków stał na straży północno-zachodnich granic
Rzeczypospolitej. Wiek XVII jednak przyniósł poważne zmiany w układzie sił politycznych i
militarnych nad południowym Bałtykiem. W roku 1637 zmarł książę Bogusław XIV, ostatni
władca Pomorza Zachodniego, i państwo jego rozpadło się: część zachodnią wraz ze Szczecinem
oraz wyspami Rugią, Uznamem i Wolinem zagarnęła' Szwecja, natomiast reszta ziem
pomorskich stała się łupem Brandenburgii. Polska, zajęta wojną z Moskwą, a następnie z
Kozakami i Turcją, nie miała siły ani możliwości, by wystąpić w obronie grabionego Pomorza.
Zemściło się to straszliwie na Rzeczypospolitej, gdyż Szczecin stał się wkrótce główną bazą
wypadową króla szwedzkiego, Karola Gustawa, przy organizowaniu najazdu na Polskę, znanego
w naszej historii pod mianem potopu. Wspomagał go w tym najeździe zdradziecki lennik Polski,
Fryderyk Wilhelm Pruski.
Gdy jednak losy wojny zmieniły się, a Szwedzi zostali przepędzeni Fryderyk Wilhelm przeszedł
na stronę Polski i ofiarował jej nawet pomoc finansową. Ale nie za darmo, zastrzegł sobie
bowiem, iż w razie nieoddania długu weźmie sobie w zastaw starostwo drahimskie. Polska,
wyniszczona wieloma wojnami, nie była istotnie w stanie zwrócić na czas zaciągniętej pożyczki.
Lecz starostą drahimskim był wówczas dzielny Jakub Potocki, który poprzysiągł, że póki żyje,
zamku drahimskiego Brandenburczykom nie odda.
I słowa dotrzymał.
Podanie głosi iż starosta drahimski przed śmiercią swoją kazał zebrać wszystkie skarby i
kosztowności i zakopać je w ziemi. Ale gdzie? —tego nikt nie wie.
Gdy wojska brandenburskie, na wieść o śmierci Jakuba Potockiego, przystąpiły do szturmu na
zamek, nieliczna załoga polska podpaliła drewniane zabudowania zamkowe i wycofała się
oddając w ręce wroga tylko nagie mury forteczne. Skarby pozostały w ziemi.
W wiele lat później pewien mieszkaniec Czaplinka miał sen, iż skarby drahimskie zostały
zakopane tuż przy bramie zamkowej. Wybrał się którejś ciemnej nocy i skarb odkopał. Ale nie
umiał sachować tajemnicy, więc skarby przepadły, podobno jeszcze głębiej skryły się pod ziemię.
Z zamku drahimskiego przetrwały do dziś tylko ruiny i podanie a nim. Głosi ono, iż skarby
starościńskie spoczywają nadal w ziemi i czekają na potomka w prostej linii Janka z Czarnkowa,
pierwszego starosty drahimskiego. Potomek ten kiedyś tu przyjdzie, skarby wydobędzie i
przekaże prawowitej władzy polskiej.
AMBONA W RADACZU
W Radaczu na ziemi szczecineckiej jest osiemnastowieczny kościół. Do ostatniej wojny była
przechowywana w nim osobliwa pamiątka po wielkim królu polskim, Janie Sobieskim. W roku
1683, po wyprawie Jana III pod Wiedeń, stolica Austrii chciała wyrazić królowi polskiemu swą
wdzięczność za uratowanie miasta od pogromu tureckiego i ofiarowała mu wspaniały rydwan
zwycięstwa na pozłacanych kołach. Na froncie widniał napis: Currus Triumphalis Johannis
Sobiesky Regis Polonorum.
Wóz triumfalny był ozdobiony godłem Królestwa Polskiego oraz herbem rodowym Sobieskich,
Janiną, a także postaciami alegorycznymi i złoceniami. Miał kosztować miasto Wiedeń trzy
tysiące dukatów. Po śmierci króla najstarszy syn jego, Jakub, przewiózł ten cenny dar do swoich
dóbr w Oławie na Śląsku. Lecz wóz nie był tam długo. W czasie pierwszej wojny śląskiej
między Prusami i Austrią triumfalny rydwan Sobieskiego został zdobyty w 1741 roku przez
wojska pruskie pod dowództwem generała Aleksandra Kleista, pochodzącego z Radacza na
Pomorzu.
Fryderyk Wielki miał zamiar zabrać rydwan do Berlina i umieścić go w Alei Zwycięstwa, ale
generał Kleist oparł się tym żądaniom i zwrócił się do króla z prośbą, by mu go ofiarował. Chciał
go umieścić w kościele, który właśnie zbudowano w jego majątku rodzinnym w Radaczu.
Fryderyk Wielki, mając na uwadze zasługi Kleista w czasie jen śląskich, przychylił się do jego
prośby 1 W ten sposób triumfalny Iwan Sobieskiego został przewieziony ze Śląska na
Pomorze.
W roku 1777 nadwozie rydwanu wbudowano w ścianę kościelną Radaczu jako ambonę, a
pozłacane koła umieszczono za ołtarzem.
tego czasu pamiątka po Sobieskim stała się największą osobliwością Radacza.
W czasie kampanii napoleońskiej przeciw Prusom w 1807 roku pozłacane koła rydwanu
Sobieskiego podobno zostały przewiezione Paryża i umieszczone pod Łukiem Tryumfalnym, ale
sam rydwan formie ambony ocalał.
W okresie ostatniej wojny światowej zabytkowa ambona koscioła w Radaczu uniknęła
zniszczenia w czasie działań frontowych, lecz później, w bliżej nie znanych okolicznościach,
uległa uszkodzeniu i przepadła bez wieści. Pozostała jedynie na obrazie olejnym w Szczecinku,
a także w opowieści krążącej wśród mieszkańców Radacza Może opowieść ta przyczyni się do
odnalezienia sławnej pamiątki po wielkim królu polskim.
O WIDMIE NA GRODŹCU
Z miejscem, gdzie wznoszą się mury starego zamku nowogardzkiego, związane jest następujące
podanie: Co noc zegary biją godzinę dwunastą, ukazuje się. przed murami zamkowymi widmo
dziewczyny trzymającej na ręku maleńkie dziecko bez głowy. Dziewczyna rzewnie płacze,
przytula i całuje dziecko, szepcze do niego najczulsze słowa i nagle znika z przeraźliwym
krzykiem trwogi.
Podanie mówi, że właśnie w tym miejscu, przed wiekami, stracono pewną ubogą dziewczynę z
Nowogardu,' zamieszkałą na południowym przedmieściu przy szosie stargardzkiej. Zarzucano jej,
iż zamordowała swoje nowo narodzone dziecko.
Według opowieści dziewczyna była niewinna. Sprawczynią zabójstwa była jej matka, która
chciała uchronić córkę przed pogardą środowiska. Sędziowie nie uwierzyli zeznaniom matki.
Dziewczynę skazano na etanie pod murami zamku przez trzy dni z trupkiem dziecka na ręku, a
potem wykonano na niej wyrok śmierci. Pochowano ją obok miejsca egzekucji, na dnie fosy
zamkowej.
Od tej pory nieszczęsna wychodzi co noc z mogiły, aby opłakiwać dziecko i protestować
przeciw niesprawiedliwości wyroku.
O ZBÓJCACH Z GÓRY CHEŁMSKIEJ I MOSIĘŻNYM ROGU
Nawałnica zdawała się nie mieć końca. Gęste chmury przewalały się po niebie i pogłębiały
ciemności. Wiatr wył jak potępieniec i siekł strugami deszczu, a wzbierające potoki wody
rozmywały koleiny na drodze. Kto żyw, chronił się pod dachem. Nawet Psa by nie wypędził w
taką porę!
Tego właśnie wieczoru pewien samotny wędrowiec zmierzał do Koszalina. Czuł się już
zmęczony uciążliwym marszem i walką z wichrem, który szarpał na wszystkie strony chroniącą
go od deszczu opończę. Szedł niemal po omacku — z najwyższym trudem odnajdując drogę. W
pewnej chwili wiatr jakby nieco osłabł, natomiast szum wzmógł się jeszcze bardziej. Podróżny
zorientował się szybko że dotarł w pobliże Góry Chełmskiej. Przyspieszył więc kroku, bowiem
został mu do przebycia dość krótki wprawdzie, ale najtrudniejszy i najbardziej niebezpieczny
odcinek drogi.
Ponura sława tego miejsca znana była w całej okolicy — od Słupska aż po Kołobrzeg. Tutaj, w
niedostępnych uroczyskach, mieli swoje siedlisko różni rabusie i złoczyńcy, którzy mordowali
podróżnych, zabierając wszystko, co im w ręce wpadło. W owych czasach władza książęca
mocno osłabła, cała pomorska kraina była ogarnięta anarchią — nie było więc siły aby ich
poskromić.
Szedł więc samotny wędrowiec z trwogą w duszy, ale i nadzieją, a pogoda zniechęciła — być
może — owych złoczyńców do urządziła nocnych zasadzek. Marzył o tym, żeby znaleźć się jak
najszybciej w zacisznej gospodzie, rozgrzać się kubkiem gorącego wina ułożyć się do snu w
czystej pościeli.
Już widział z daleka oświetlone okna zabudowań miejskich, gdy d szumu wichru dobiegł do jego
uszu wzmagający się zgiełk, w nim było tętent końskich kopyt, trzask łamanych gałęzi Gdzieś
dzikie okrzyki. Podróżny znów przyspieszył kroku, zgiełk tak przybliżał się coraz bardziej, aż
nagle gdzieś niedaleko przerwy zew rogu rozdarł powietrze. Wtedy rzucił się do ucieczki,
zważając na błoto ani kałuże wody. Ostatkiem sił dopadł do murów miejskich i zaczął tłuc
pięściami w dębowe, żelaznymi ćwiekami wrota.
Po chwili, która wydała mu się wiecznością, usłyszał wreszcie od-kroków nocnej straży.
— Otwórzcie na miłość Boga! — zawołał wędrowiec.
i—Kimże jesteś, człowieku, że się po nocy włóczysz? — odezwał głos strażnika.
-— Idę od Sławna — odpowiedział podróżny. — Wichura i deszcz trzymały mnie w drodze, a
teraz uciekam przed zbójcami. Czy nie słyszycie, jak trąbią na rogu? Wpuśćcie mnie za bramę,
dobrzy ludzie!
— A może i ty do nich należysz?
— Jestem sam, nie mam żadnej broni, spójrzcie! Szczęknęły zasuwy i po chwili samotny
wędrowiec znalazł się bezpiecznym miejscu. Na nocleg udał się do pobliskiej gospody. W izbie
było ciepło i prawie pusto—jedynie na ławie pod pieca siedziało kilku młodzieńców. Sądząc z
ubiorów — byli to celnicy, którzy spotkali się po pracy i teraz spędzali wolny wieczór przy
kubkach wina, przekomarzając się z ładną, lecz biednie ubraną dziewczyną — najpewniej
służącą właściciela gospody.
Kiedy spostrzegli obcego człowieka, który blady i rozstrzęsiony siadł przy sąsiednim stole,
przerwali rozmowę i z zainteresowaniem zaczęli się dopytywać o przyczynę jego obecnego stanu.
Podróżny opowiedział swą przygodę. Jednakże podochoceni winem młodzieńcy nie okazali mu
współczucia. Przeciwnie, zaczęli z niego
żartować i trącając się łokciami, wypowiadać różne uszczypliwe u-wagi.
Wędrowca dotknęły prześmiewki niedowarzonych młodzieńców,, nic jednak nie odpowiedział,
tylko coś w myślach rozważał. W końcu podniósł się z miejsca, sięgnął ręką za pas i wyciągnął
mieszek pełen pieniędzy. Potem zdjął chustę, którą miał zawiązaną na szyi-Czeladnicy zamilkli i
przyglądali się przybyszowi, który położywszy pieniądze i chustę na stole, rzekł spokojnym
głosem:
— Całą sumę podaruję temu spośród was, kto w tej chwili odważy się pójść na Górę Chełmską i
w dowód swojej obecności zawiąże na szczycie wieży tę oto chustę. Zgadzam się nawet, by
zabrał z sobą. towarzysza. Proszę, kto ? was się decyduje?
Pyszałkowatym młodzieńcom zrzedły miny. Z jednej strony znaczna suma pieniędzy kusiła do
podjęcia wyprawy, z drugiej jednak strach paraliżował chęci. Wszyscy bowiem mieszkańcy
Koszalina, wiedzieli o okrucieństwie zbójców, a donośny głos rogu, przy pomocy którego
zwoływali się na wyprawy, często słyszano wśród nocy. Toteż, oglądali się z wahaniem jeden na
drugiego i nie wiedzieli, co odpowiedzieć.
Świadkiem tej niemiłej sceny była służąca właściciela gospody,, która przez cały czas stała pod
piecem i uważnie słuchała ich rozmowy. Wstyd jej się zrobiło za owych znajomych
młodzieńców, którzy najpierw wyśmiewali obcego człowieka za brak odwagi, a potem sami
stchórzyli. Pomyślała też, że oto zdarza się jej okazja uzyskania sumy, która stanowiła dla niej
prawdziwy majątek. Podeszła więc do stołu, wzięła w rękę chustę i rzekła:
— Skoro nie ma wśród was odważnych, ja pójdę!
Wtedy czeladnicy zerwali się z ławy i zaczęli dziewczynie tłumaczyć, by nie narażała się na
niebezpieczeństwo. Ona jednak nie dała się odwieść od powziętego zamiaru. Podróżny najpierw
ze zdziwieniem a potem z wyraźną sympatią obserwował jej zachowanie.
— Przyrzekłem nagrodę jednemu z nich... — powiedział zwracając się do dziewczyny.
— Ja również byłam przy tym — przerwała mu natychmiast. Podróżny uśmiechnął się.
— Nie cofam swego przyrzeczenia — rozstrzygnął. — Nie mogę też.
Serce odważnej dotąd dziewczyny zamarło z przerażenia. Potykając się o korzenie drzew,
smagana po twarzy pędami krzewów — biegła w dół po zboczu chcąc jak najszybciej? oddalić
się od niebezpiecznych miejsc.
Nagle tuż obok ujrzała osiodłanego konia, który stał przywiązany do drzewa i niecierpliwie
szarpał uzdą. Nie namyślając się ani chwili, odwiązała wodze od pnia i siadła na grzbiecie
rumaka, kierując go w stronę miasta.
Teraz jednak spostrzegli ją złoczyńcy i ruszyli w pogoń. Ich pełne wściekłości okrzyki mieszały
się z parskaniem koni i tętentem kopyt. Cała gromada rozsypała się półkolem, chcąc jak
najszybciej dopaść uciekającej dziewczyny i odciąć jej możliwość ucieczki.
Wypadli na otwartą przestrzeń i znów skupili się w zwartą grupę. Dziewczyna pochyliła się
nisko nad grzywą rumaka i rwąc galopem dotarła do wrót miasta, które strażnicy, powiadomieni
o tej .wyprawie, skwapliwie otwarli.
Tymczasem ścigający ją zbójcy tak się zaślepili w swym gniewie,, że nawet nie spostrzegli,
kiedy przekroczyli bramę. To właśnie stało się ich zgubą. Znaleźli się w ślepej uliczce miasta i
tutaj zostali otoczeni przez uzbrojoną straż. Wszyscy też zostali pojmani i wtrąceni do więzienia.
Na wieść o tym wydarzeniu zapanowała wśród koszalinian wielka radość. Następnego dnia
zebrała się rada miejska i przyznała odważnej dziewczynie wysoką nagrodę za uwolnienie okolic
miasta od zmory grabieży. Tłumnie udali się wszyscy na Górę Chełmską, gdzie zniszczono
siedlisko zbójców. Znaleziono tam wiele cennych rzeczy, zagrabionych przez zbójców, a wśród
nich ogromny mosiężny róg, który odtąd przez wiele, wiele lat był używany przez straże nocne.
Jednakże jego głos nikogo już nie straszył.
O GŁAZIE KOŁYSKĄ ZWANYM
Nadchodził wieczór. Ostatnie promienie słońca kładły się złotą łuską na falach Binowskiego
Jeziora i złociły pnie starych drzew. Cisza panowała w Bukowej Kniei. Nagle z pomroki boru
dobył się tętent koni, skrzyp kół i trwożne bzyki. Niebawem po leśnej drodze przemknęła
podróżna kolasa, stłoczona garstką wystraszonych sług. Za nimi narastały coraz bardziej hałas i
krzyki pogoni. To banda rozbójników gnała śladem podróżnych.
W kolasie półżywa ze strachu siedziała kasztelanowa, która z daleka jechała z chorym synkiem
do cudownego źródła w Binowie. Nie bacząc na przestrogi, jechała wieczorem przez Knieję
Bukową, by jeszcze przed nocą dobić do Binowa. Banda rozbójników zbliżała się z każdą chwilą.
Strwożeni słudzy, zupełnie potraciwszy głowy, miast bronić swej pani, rozpierzchli się po lesie.
Kasztelanowa puszczona przez wszystkich, wyskoczyła co żywo z kolasy i z dzieckiem na ręku
rzuciła się w mrok boru. A był to już czas najwyższy, nie minęły dwa pacierze, gdy spoza
zakrętu drogi wypadł rój czartych postaci, które z wrzaskiem rzuciły się na porzuconą kolasę.
Jeden z rozbójników dostrzegł uciekającą niewiastę, zeskoczył konia i puścił się do lasu w
pogoń. Liczył na to, że kobieta swe najcenniejsze rzeczy, pieniądze i klejnoty, unosi ze sobą,
więc jego łup będzie najbogatszy.
Nieszczęsna matka, słysząc przyśpieszone kroki i łamanie gałęzi, dobywała resztek sił, aby
ocalić życie dziecka. Uciekała dalej i dalej w gąszcz, raniąc nogi o ciernie krzaków, rozrywając
szaty o wystające sęki. Gałęzie chłostały ją po rozpalonej twarzy, pokaleczone ręce mdlały od
ciężaru dziecka. Lecz strach dodawał sił. Brnęła więc dalej przez chaszcze i kluczyła po ostępach,
aż w końcu rozbójnik zgubił jej ślad i złorzecząc zawrócił. Gdy ucichły odgłosy pogoni, kobieta
bez ducha upadła przy wielkim głazie, który zagrodził jej drogę.
Ale niedługo trwało miłosierne omdlenie, dziecko żałosnym kwileniem zaczęło dopominać się
jedzenia, a rany krwawiły i piekły boleśnie. Nieszczęśliwa matka, opuszczona przez wszystkich,
sama jedna wśród nocy w strasznej puszczy, oparła głowę o głaz i zapłakała gorzko. Wtedy
zimny głaz wzruszył się wielką niedolą ludzką i zmiękł jak wosk. Na jego powierzchni powstało
obszerne wgłębienie, które kobieta wymościła mchem i ułożyła jak w kołysce synka, sama zaś
legła obok. Rano przybyła pomoc.
Do dziś dnia w Kniei Bukowej, niedaleko Binowa, leży ogromny głaz z wgłębieniem. Ludzie
nazywają go Kołyską.
ROZBÓJNIK
Dziwowali się wszyscy, gdy stary Kwiatek, potomka się po ćwierci wieku bezpłodnego
małżeństwa doczekawszy, książęcym imieniem Bogusława go ochrzcił. Wytykali to rodzicom,
ale stary ramionami jeno ruszał, a Kwiatkowa z gębą nawet wyskakiwała:
—Już ta się o syneczka mojego nie trapcie! — wykrzykiwała —jeszcze mu i imienia, i losu
zawidzieć będziecie! Niech jeno lat dojdzie, to i książęcy dwór mu za wielki nie będzie!
Prześmiewali się jeno ludziska na babskie gadanie, ale niechta!
— Tyle lat się kobiecisko brakiem dzieciaków trapiło, to i rachuje sama nie wiedzieć na co —
mówili.
Wyrósł z Bogusława chłop na schwał — aż dziw, skąd tyle urody krzepy przy rodzicielskiej
biedzie mu się wzięło. Bo czasy były ciężkie. Nie wróżyło nic dobrego choćby i książęce imię,
kiedy sam książę Bogusław, ostatni z rodu, schorowane ciało ledwo dźwigał, a księstwo,
ciągłymi przemarszami wojsk to cesarskich, to szwedzkich rujnowane, ku upadkowi się chyliło.
Nie oparł się złemu losowi i nasz Bogusław: porwali go jak owego żołdacy Wallensteina i do
regimentu wcielili. Pod kijem podoficera, w marszach i potyczkach ciągłych trzydzieści
lat prawie przesłużył, nim z plejzerami srogimi w całym zysku do dom powrócił.
A tu źle się działo ludności Pomorza. Jak początkowo błogosławili zmarłego księcia Bogusława,
że tarczą szwedzką od zaborczości brandenburskiej ich osłonił, Gustawowi Adolfowi księstwo
testamentem dając, tak prędko w pełni odczuli szwedzki ucisk. Nie przelewało się chłopu i
przedtem — ale teraz nowi panowie skórę z nich żywcem zdzierali. Nasłuchał się wnet
Bogusław gadek o zdzierstwie, napatrzył biedy, a już co najgorsze i czego znieść nie mógł —
dziecińska krzywda i płacz głodnych niebożątek na każdym kroku go raniły. Nie strzymał tego.
Poczuł, że coś zdziałać musi. Poszedł do plebana po radę i pomoc — ale ten jeno ręce rozłożył,
własną biedę mu ukazując. Chciał wojak namówić sąsiadów, żeby z nim do dziedzica poszli po
dobroci o ulżenie doli prosić — nie śmieli.
— Do dawnego byśmy szli — tłumaczyć — ale do tego ?
Bo nie stało już starego, dziedzicznego pana. Dobra zagarnął szwedzki szlachetka, z małego
panka wielkim dziedzicem się stając, a ludzką krzywdą się tucząc. Udał się do niego Bogusław
w pojedynkę, ale ledwo sprawę przedstawił, kazał go Szwed sługom pojmać, wy-chłostać, palce
w kurek do muszkietu wkręcać, a na koniec ze wsi wypędzić z zakazem powrotu.
Wypchnięty za wrota odwrócił się Bogusław i pięścią z dala pogroził:
— Zobaczysz, ty wywłoko szwedzka! Nie za swoją, ale za ludzką krzywdę ci odpłacę!
Nietrudno było zebrać bandę z włóczących się po gościńcach byłych gemajnów i uciekających
spod ucisku chłopów. Wnet też stanął Bogusław na czele grupy obeznanych z walką, gotowych
na wszystko straceńców. Ujął ich w karby żelaznej dyscypliny, do jakiej w wojsku przywykł,
przysięgą srogą do posłuszeństwa zobowiązał i rozpoczął żywot na pół zbójecki, na pół rycerski.
Niczym zbójcy kryli się w lesie, w lepiankach nad rzeką Myślą zamieszkawszy, i niczym
rycerze--mściciele napadali jeno na złych panów, pomoc biedocie dając z zagrabionego dobra.
Otoczyła ich wnet miłość ogólna, ale znalazł się zdrajca, co wskazał ich ukrytą siedzibę.
Ściągnięte przez panów aż dwa regimenty szwedzkie okrążyły las, w zażartej walce trupem padli
Jednak dobra żadnego przy nich nie znaleziono bo wszystko od razu dzielili między
potrzebujących.
STRACHY NAD JEZIOREM GLICKO
uhuuu...! — Przeciągłe nawoływanie zawisło w powietrzu. Z oddali dobiegał plusk wioseł.
Łodzie płynęły jedna za drugą, kierując się w stronę porośniętych trzciną brzegów. Przepadały w
zielonej gęstwinie jak stado szpaków uganiających się za owadami. Potem słychać było chlupot
nóg, bełtających przybrzeżną płyciznę, i charakterystyczny szurgot wyciąganych na suchy ląd
łodzi.
— Hej, Odrzyk, jesteś? — odezwał się czyjś głos.
— A ino...
— Nie zgubiłeś czego po drodze?
— Niii...
— To zabieraj swoje i chodź co prędzej, bo się będą złościć, że tyle czasu zmarudziliśmy.
— Idę, już idę... Tylko łódkę zakołkuję, żeby jej woda nie zniosła. Zarzucili worki na plecy i
poszli ledwie widoczną ścieżką w głąb
Jadu. Niedaleko między drzewami błyskał ogień, wokół którego siedzieli jacyś ludzie. Przez
twarze ich przelatywały czerwone ,błyski. Mogłoby się wydawać, że to rybacy wyruszyli na
nocny połów i rozmową przy ognisku skracają sobie czas oczekiwania, kiedy to z zastawionych
sznurów będą mogli zbierać grube jak ręka węgorze. Wystarczyło jednak przyjrzeć się im bliżej,
a natychmiast wszelkie złudzenia rozwiewały się bez ładu. Długie zmierzwione brody, dzika
błyszczące oczy i niechlujny ubiór wyraźnie wskazywały, czym się w rzeczywistości zajmują.
Nie odzywali się prawie wcale. Od czasu do czasu któryś z nieb grzebał kijem w popiele i
wyciągał stamtąd pieczone ziemniaki. Kawałkiem drewna opukiwał je następnie z warstwy'
spalenizny i zjadał na gorąco, trzymając w obu rękach.
Nieco dalej od ogniska, na płaskim kamieniu, siedział ktoś wyglądający na przywódcę. Długa
broda zakrywała mu połowę twarzy, a włosy opadały na czoło. Szerokie bary znamionowały
niepospolitą siłę i wzbudzały respekt. Biada, kto by się z nim mierzyć próbował
Kiedy usłyszał szelest od strony ścieżki i następnie ujrzał dwie zgarbione pod jakimś ciężarem
sylwetki, podniósł głowę i czekał w milczeniu. Obaj przybysze podeszli do niego i zrzucili na
ziemię przyniesione worki.
— Coście przywieźli ? — zapytał.
— Kaszę! — odpowiedział Uściech za siebie i Odrzyka.
— Dużo tego było ?
— I... niewiele, tylko dwa worki. "Wiózł je jakiś chłopak. Był sam jeden na wozie. Wtedy my...
— Dobrze, dobrze! — przerwał herszt niepotrzebne gadanie. — Coście z nim zrobili?
— Nic, puściliśmy wolno.
— Nie patrzył za wami?
— Gdzie tam! Zaciął konie i leciał, aż się za nim kurzyło! Siedzący przy ogniu rabusie
zarechotali, klepiąc się po bokach,
tylko sam przywódca spoglądał obojętnie i coś medytował. Zauważyli to i umilkli.
— Dobre i to — rzekł po pewnej chwili — ale na drugi raz niech się żaden z was w takie głupie
rzeczy nie miesza. Chłopak narobi hałasu, a zdobycz nijaka.
Podniósł się z kamienia, wyprostował plecy i ziewnął na cały głos.
— No, chłopcy!—rozkazał — a teraz na spoczynek! Jutro pojadą drudzy, może im się
poszczęści.
Przy ogniu został jeden na straży. Reszta posłusznie rozeszła się do szałasów, zbudowanych z
sitowia i drobnych gałęzi. Nad jeziorem Glicko zapanowała cisza.
Złe to były czasy, straszne dla okolicznych mieszkańców. Cała ludność żyła w ustawicznej
obawie o życie i mienie. Toteż trudno było znaleźć śmiałka, który by się zgodził zaprząc konia
do wozu i wyjechać po zachodzie słońca na drogę między Nowogardem i Truskolasem. Nawet
pieszy wędrowiec nie mógł liczyć na to, że uda mu się cało i zdrowo przebyć tę drogę. Chyba
tylko biedak, którego całym majątkiem zgrzebna kapota na grzbiecie. Nawet biały dzień nie
chronił podróżnych przed czyhającym na każdym zakręcie niebezpieczeństwem -—jak owego
chłopaka, który wiózł kaszę.
Opuszczali więc ludzie dziedziczone z ojca- na syna zagrody i całymi rodzinami przenosili się w
dalsze, bardziej bezpieczne strony. Straszni byli ci rozbójnicy, okrutni i bezwzględni. Mieli
kryjówkę w pobliżu jeziora Glicko, skąd robili napady. Nie oszczędzali nawet pojedynczych
zagród, które po obrabowaniu puszczali z dymem. Któż w owych czasach mógł ich. poskromić?
Władza książęca mocno podupadła, rozbój panoszył się wszędzie, toteż złoczyńcy pewni byli
swojej bezkarności i tym śmielej poczynali z bezbronną ludnością. Gdybyż jednak chcieli się
zadowolić tylko rabunkiem. Niestety, mieszkańcom tych okolic groziły znacznie większe
niebezpieczeństwa. Mimo poczucia swobody i bezkarności przebiegli zbrodniarze starali się, by
wieść o ich czynach nie docierała zbyt daleko. Toteż raz schwytanej ofiary nie wypuszczali już z
rąk, lecz po obrabowaniu mordowali, a następnie do zwłok przywiązywali wielki kamień i topili
w głębokich wodach jeziora. W ten sposób pozbywali się świadków i zacierali za sobą ślady
zbrodni.
Mijały lata. Rozbójnicy bez przeszkód gromadzili łupy i starzeli się z roku na rok. Wiek dawał
im się coraz bardziej we znaki, coraz trudniej było czatować godzinami w zaroślach podczas
zimowych nocy lub dźwigać ciężką zdobycz do odległej kryjówki. Postanowili więc zaprzestać
rozboju i do końca życia spokojnie korzystać z na-grabionych bogactw. Ale przy podziale łupów
wybuchła straszliwa kłótnia, chwycili za drągi i noże, co kto miał pod ręką, i pozabijali się
wzajemnie.
Ludzie odetchnęli z ulgą. Lecz nie był to koniec ich udręki. Odtąd nikt już wprawdzie nie
napadał ani w dzień, ani w nocy, lecz za to w pobliżu jeziora zaczęły się dziać jakieś dziwne
rzeczy. Czasem ktoś z mieszkańców Nowogardu czy Truskolasu, wracający do domu późnym
wieczorem, wpadał nagle do chaty blady i drżący ze strachu. Daremnie próbowano dowiedzieć
się czegośkolwiek od niego: na wszystkie pytania odpowiadał milczeniem, i nie wiadomo było,
czy mówić nie chce, czy też strach odebrał mu pamięć. Zdarzało się nawet, że ten i ów w ogóle
do domu nie wrócił. Ludzie zachodzili w głowę i nie mogli zrozumieć, co się nad jeziorem dzieje.
Po kilku latach okazało się, że to upiory potępionych zbójców ciągle krążą w pobliżu jeziora
Glicko, przybierając rozmaitą postać, zastępują podróżnym drogę i wabią nieostrożnych w
głębiny wodne. Któregoś razu — a było to na przedwiośniu — wracał do domu pewien
gospodarz z Truskolasu. Mrok zapadł wcześnie, porywisty wiatr szarpał korony drzew,
wilgotny ziąb przenikał do szpiku kości.
Droga była szeroka, lecz grząska i błotnista, przymrozek ściął jej powierzchnię, ale cienka
powłoka lodu załamywała się pod ciężarem nóg.
Gospodarz szedł markotny, tłumiąc w duszy narastający gniew-Wolałby w tej chwili siedzieć w
domu i grzać się przy kominie lub sączyć kubek piwa w nowogardzkiej gospodzie, niż wlec się
tędy samotnie po ciemku. A do domu miał jeszcze spory kawałek drogi.
— Czemu się tak zasiedziałem ? Czemu za dnia nie wyszedłem ? — mruczał.
Próżno jednak narzekał, próżno czynił sobie wyrzuty — ulgi mu to wcale nie przyniosło. Wiatr
jakby trochę przycichł, lecz dokuczliwe zimno przenikało nadal aż do skóry i kurczyło twarz.
Właśnie przechodził w pobliżu jeziora — ścięta lodem tafla wody szarzała niewyraźnie między
drzewami.
— Gdybym miał teraz konia — pomyślał — czułbym się zupełnie inaczej. Siedziałbym sobie na
jego grzbiecie i jechał wygodnie, zamiast brnąć przez błoto.
Zaledwie o tym pomyślał, gdy nagle usłyszał parskanie konia. Stanął, rozejrzał się wokoło. Tuż
blisko siebie ujrzał wspaniałego rumaka bez jeźdźca. Zdumiony nieoczekiwanym zjawiskiem
gospodarz szeroko otworzył oczy. Koń lekkim kłusem przebiegł obok niego, po czym zatrzymał
się i zwrócił ku niemu głowę.
Ale gospodarz przypomniał sobie krążącą wśród ludzi opowieść o duchach znad jeziora i zląkł
się nie na żarty. W mig zrozumiał, że ten wspaniały rumak to nic innego, tylko upiór, który chce
go podstępnie zwabić w bezdenną głębię wód. Nie czekając ani chwili ruszył prosto przed siebie.
Próżno koń wabił go i kusił, próżno przebiegał obok, to znowu zatrzymywał się, mądry
gospodarz nie zwracał na niego uwagi i szedł naprzód, jak wiodła droga. Drzewa po obu
stronach zgęstniały, jezioro zostało z boku.
Wtedy rumak zatrzymał się, zarżał niesamowicie i nagle pełnym galopem ruszył w stronę jeziora.
Przez pewien czas słychać było głośny tętent, po czym rozległ się trzask pękającego lodu.
Gospodarz zebrał się na odwagę i spojrzał w bok: rumak skoczył wprost do jeziora, aż fontanna
wody trysnęła w górę, i po chwili znikł w głębinie.
Przez długi jeszcze czas złe duchy znad jeziora wabiły w zdradliwą toń. Ale ludzie wiedzieli już,
jak trzeba z nimi postępować. Toteż po paru latach wyniosły się gdzie indziej.
CZARNY LEWIATAN
Nazywano go Czarnym Lewiatanem. Kim był w istocie, człowiekiem czy upiorną zjawą
prześladującą wszystkich żeglarzy pływających na wodach rozległego Bałtyku — nikt o tym
nie wiedział. Jego czarny, wysmukły okręt zjawiał się wszędzie niepostrzeżenie szybko,
doskakiwał błyskawicznie do swej ofiary i ...Kolebał się jakiś czas ogołocony wrak, silniej
trącany dziewiątą falą, a potem szedł na dno tworząc nad sobą głęboki, szumiący wir. Lewiatan
nie brał ludzi w niewolę. Zwykle wszyscy znajdowali śmierć wśród wodorostów, pod
żyrandolami meduz. Leżeli nieraz obok siebie odważni wikingowie, Wenedzi i Germanie.
Wypłukiwała im woda oczodoły, zaglądały w nie drobne, ciekawe kraby. Monotonna barwa
wody pochłaniała chciwie światło słoneczne, a nad dnem morskim trwała tylko daleka,
zielonkawa poświata.
Pustoszało coraz bardziej morze, coraz rzadziej mewy spotykały żagle. Do tętniącej zwykle
bujnym życiem Winety tylko od czasu do czasu zawinął jakiś korab, który chyłkiem posuwając
się wzdłuż brzegów unikał pogromu. Zdawało się, że Lewiatan jest wszędzie. Ta jego
wszechobecnośó przekonała ludzi, że jest to jakiś zły duch Bałtyku i tylko modłami i czarami
można go pokonać. Kupcy wineccy nie szczędzili darów Trygławowi. Kapłani bezustannie
odprawiali modły. Jednak bezskutecznie. Gdy przybijał do portu jakiś statek, tłumy
mieszkańców ciągnęły na brzeg pytając przybyszów: —¦ Nie widzieliście ? Nie widzieliście ?
— Nie! Nie! — odpowiadali trwożnie. — Dajcie mu spokój! Nie jątrzcie zła. Noce bezsenne,
dnie trwożne za nami!
Lecz pewnego razu do portu wineckiego przybył nie lada śmiałek. Był to Erik — Syn Wiatru,
jak go pospolicie nazywano. Przywiózł na swym pokładzie piękne skórki zwierząt północnych i
miał zamiar zakupić większą ilość bursztynów. Płynął najbliższym rejsem, pod pełnymi żaglami,
a załoga jego, składająca się z tęgich chłopów, podczas drogi śpiewała pieśni i piła wino. Tak,
przybyli do Winety.
— Hej, dobrzy ludzie! — śmiał się Erik stojąc na beczce omszałej. — Jaki głupiec wymyślił
Czarnego Lewiatana? Zmierzyłem wszerz i wzdłuż Bałt ogromny. Płynąłem dniem i nocą,
srebrne moje żagle były widoczne daleko, a Lewiatan mnie nie zauważył. Jak myślicie, może
oślepł?...
— Nie igraj, bo doigrasz się! — pokrzykiwano z tłumu.
— Ja doigram się?... Ja, Syn Wiatru? Chociaż nie pierwszy raz tu jestem, lecz widzę, że mnie
jeszcze nie znacie. Nawet gdyby Czarny Lewiatan istniał, mam na niego takie sposoby, o jakich
wam się nie śniło. W jednej chwili, jeśli tego zechcę, na popiół i dym mogę go zamienić.
— Ho, ho! Nie chwal się tak!
. — Właśnie, że mogę się chwalić. Widzicie ten przedmiot na moim korabiu podobny do
olbrzymiego, zgiętego ramienia? On to miota kulą ognistą na setki długości okrętu.
— Lewiatan jest duchem, przeciwko któremu wszystkie siły ziemskie są bezskuteczne. Nic mu
nie uczynią twoje kule ogniste.
— Jeżeli Lewiatan jest duchem — śmiał się dalej Syn Wiatru — to jedzie zawsze z nami kapłan
Odyna biegły w modłach i zaklęciach. Zapewniam was jeszcze, że Czarny Lewiatan nie istnieje.
Spłodziła go wasza chora wyobraźnia, niepokój, niecierpliwość. I zapewniam was również, że
jeżeli on istnieje, to właśnie ja i tylko ja go pokonam!
¦
— Pyszałek! — mówili jedni.
— Bohater — mówili drudzy.
— Aby przywrócić wam utraconą radość — ciągnął dalej zamorski przybysz — tę oto beczkę
wina wypijemy wspólnie. Niech żyje Wineta!
— Niech żyje Syn "Wiatru! — ryknięto chórem i każdy kto żyw mknął za co potężniejszym
rogiem.
Kiedy pijatyka osiągnęła swój punkt szczytowy, a bogaci kupcy wineccy, nie chcąc być
dłużnymi, przytoczyli również parę dużych beczek wina — sprytny Erik rozpoczął targ o
bursztyny.
— Dziś nie będziemy targować się dużo! Sześć garści jantaru za jedną kunę! Zgoda? —
powiedział kupiec z Winety.
— Dziesięć! Tylko dziesięć! Gdyby był tutaj Właścibor, dałby mi dwanaście — targował się
Erik.
— No więc osiem! Właścibor teraz biedę klepie.
— Ostatecznie: dziewięć!
— Ha, niech będzie! No i jeszcze po rogu wina. Na zgubę Czarnemu Lewiatanowi!
Skoro świt okręt Erika podnosił żagle. Komory jego pełne były drogocennego kruszcu,
kupionego za bezcen. Syn Wiatru uwijał się zadowolony po pokładzie, przesypując w dłoniach
żywiczne bryłki. Jak cudownie łamał się na ich powierzchni blask zorzy, która krwawo
podnosiła się od wschodu, zawisając nad powierzchnią morza na kształt krwawego topora.
— Hej tam! Pośpieszyć się — zakrzyknął Erik w obawie, by przebudzeni i otrzeźwieni kupcy
wineccy nie zjawili się na brzegu z żądaniem dopłaty za bursztyn — nie brać mi nic więcej na
pokład!
Dźwigali już ciężką kotwicę, kiedy nie wiadomo skąd przybyła stara, chuda, brudna kobiecina.
Stanęła przed nimi i wyciągnąwszy kościste ręce prosiła:
— Weź mnie ze sobą, dostojny panie! Jechać muszę tam, gdzie i ty jedziesz. Weź mnie, panie.
Ten oto tobołek mam tylko ze sobą — wskazała na zawiniątko — lekka jestem jak skrzydło
mewie. Weź mnie!...
— Odejdź, babo!—warknął Erik.
— Weź mnie, panie — uczepiła się cienkimi palcami mostku.
— Precz! — kopnął staruchę. — Odpływać!
W chwilę potem kupcy wineccy tłumnie zjawili się na brzegu,
a nie zastawszy Syna Wiatru, wygrażali pięściami w stronę morza, gdzie zniknął korab Erika.
Erik nie wszystkim kupcom oddał należne im futerka kun. Słowem — oszukał! Stali więc
zagniewani, miotający przekleństwa. W tej wialnie chwili podeszła ku nim owa chuda kobiecina
i rzekła:
— Nie martwcie się, Syn Wiatru wróci... —t Głupi byłby! — uśmiechali się z goryczą.
— Wróci, wróci. I to szybko! —- kiwnęła swoją pokraczną głową, podobną do wysuszonej,
olbrzymiej gruszki.
Mówiła prawdę — Erik wrócił...
Było to trzeciego dnia od opisanego poranka, słońce skłaniało się ku zachodowi. Morze
zabarwione czerwienią wyglądało niesamowicie. Z gromadki ludzi stojących na nabrzeżu nagle
wyrwały się zatrwożone okrzyki:
-—Co to być może? Ryba, nie ryba?
Dalekowidz Bogodar przysłoniwszy dłonią oczy długo badał powierzchnię morza, aż naraz
zbladł i krzyknął: . —Człowiek!
— Prędzej biegnijcie po łódź!... Dawać sznury! Prędzej! Prędzej!
—'Płynie na jakiejś belce. Nie rusza się — obserwował dalej Bogodar.
— Przy brzegu zwykle tworzą się wiry. Jeżeli w nie wpadnie — to już koniec.
Rozbitka uratowano. Był nim Erik. Gdy ocknął się, długo błądził wzrokiem po twarzach
zjadliwie uśmiechających się kupców i nagle wyszeptał:
— Czarny Lewiatan!... I nie duch... Korsarz! Zwyczajny chciwy korsarz!
— A gdzież miałeś swoje ogniste kule ? — pytano.
—r Pewno je bursztynami zasypał! — odpowiedziano ironicznie.
— Chciwy, bardzo chciwy korsarz —> westchnął raz jeszcze i zapadł ponownie w omdlenie, by
już nigdy więcej nie otworzyć oczu. Zmarł na złotym piasku, zaciskając w pięści kilka jasnych
bursztynów.
— Skoro Czarny Lewiatan jest korsarzem, zwołajmy radę wojenną — rzekł Godzisław,
szlachetny rycerz winecki. — Należy go zniszczyć.
— Dość chyba mamy ostrzeżeń, by poniechać z nim walki — wskazał ktoś na trupa Erika.
— Jak to? Długo będziemy dusić się na tej wyspie nie mogąc w świat wypłynąć?! Nie I
Zwołajcie radę wojenną!
Zwołano więc radę. Postanowiono: co najprzedniejsi wojownicy, pod wodzą Godzisława,
natychmiast mają wyruszyć na morze, by pokonać Czarnego Lewiatana lub zginąć. Nazajutrz
podnoszono żagle.
— Weź mnie ze sobą, dostojny panie — zjawiła się ta sama starowina. — Jechać muszę tam,
gdzie i ty jedziesz. Ten oto tylko tobołek mam ze sobą. Lekka jestem jak skrzydło mewie.
— Hm, skoro musisz ze mną płynąć — odrzekł Godzisław — to siadaj. Ale pamiętaj, że na bój
jedziemy. Zginąć więc możesz...
— Wiem o tym — usiadła cicho w kątku i wyciągnąwszy kromkę czarnego chleba żuła go
łapczywie — wiem o tym. Ale nie myślcie o mnie.
Ruszyli. Nie upłynęli daleko, gdy tuż przed zachodem —jak czarna chmura zwalił się na nich
Czarny Lewiatan. Wszystko to trwało nie dłużej niż błysk oczu tego korsarza. Godzisław nie
zdążył nawet unieść miecza, gdy legł obezwładniony. Ten sam los spotkał jego załogę.
Godzisław dobrze zapamiętał sobie twarz Lewiatana. Była straszna w otoku czarnego zarostu,
rozwianego na wichrze. Wystarczyło mu raz zajrzeć w źrenice, by przekonać się, że umierający
Erik miał rację — Lewiatan dotknięty był obłędem chciwości i on go uczynił takim strasznym
korsarzem. Godzisława zabolały mięśnie. Jęknął i obróciwszy się w drugą stronę ujrzał, jak
korsarze łupią jego okręt. Wzdrygnął się, kiedy z pokonanych rozpoczęto zdzierać szaty. Nie
omijali nikogo. Ukończywszy rabunek Lewiatan dojrzał wtuloną w kąt kobiecinę.
— A ty co? Dawaj tobołek!
— Nie zabierajcie mi go, panie! Kilka w nim czarnych sucharów...
— Brać go — warknął wściekle i kopnął nogą staruchę. — Ster ich okrętu ustawić na skały,
niech płynie!
Gdy to uczyniono, Lewiatan opuścił ogołocony korab. Ostatni na pokład zwycięskiego żaglowca
wstąpił korsarz niosący tobołek starowiny. Podniesiono haki wiążące, i oba korabie drgnąwszy
odskoczyły od siebie. Lecz nagle stała się rzecz nieoczekiwana. Korsarz jęknął pod
zwiększonym ciężarem tobołka i runął na pokład. Lewiatanowy okręt przechylił się
błyskawicznie, że nikt nie zdążył wydać okrzyku przerażenia, i poszedł na dno wśród bełkotu
rozjątrzonej wody. A na porzuconym na stracenie korabiu Godzisława starowina zwlókłszy się
ujęła ster w dłonie i rzekła:
—-Nie bójcie się, nie zginiecie, bo nie jesteście chciwi!
OKRĘT WIDMO
Pewnego jesiennego dnia płynął po Bałtyku trzymasztowy żaglowiec. Jego rejs prowadził z
Rugii do Gdańska. Statek był ciężko załadowany towarem. Wszędzie, gdzie tylko znalazło się
trochę miejsca, poskładano skrzynie, beczki i wory. Lekka bryza zachodnia żwawo niosła
żaglowiec ku wyznaczonemu celowi. Wszystkie żagle fokowe i topowe napełniły się wiatrem.
Podróż odbywała się pomyślnie, aż nagle na wysokości Ustki pogoda się zepsuła. Zaczął dąć
wiatr z północnego wschodu. Kapitan wydawał rozkazy zmniejszając wciąż ilość rozpiętych
żagli.
W niedługim czasie prawie wszystkie żagle zostały ściągnięte i na pokładzie stały trzy nagie
maszty. Wicher ciężko uderzał w kadłub statku i szarpał liny. Marynarze po ciężkiej pracy zeszli
do kubryka, aby odpocząć. Na pokładzie pozostali kapitan i wachta.
Kapitan z troską patrzył, jak jego żaglowiec stopniowo staje się igraszką wzburzonych fal. Dziób
co chwila to wznosił się wysoko, to opadał. Doświadczony sternik starał się utrzymać statek
przeciwko fali, gdyż uderzenie z boku groziło przewróceniem. Gwałtowne przechyły ciskały
ładunkiem, który przesuwał się pod pokładem.
Wkrótce zrobiło się ciemno i kapitan nie wiedział już, gdzie się znajduje. Chcąc się naradzić z
bosmanem, zszedł do kubryka.
— Jak myślicie — zapytał bosmana — na jakiej wysokości możemy teraz być?
— Nim się burza zaczęła — odpowiedział zapytany — żeglowaliśmy w pobliżu Ustki.
— To ja wiem, ale przecież ten wściekły sztorm stale spycha nas na południe, a tam są te
niebezpieczne brzegi koło Jarosławca.
W tej chwili dał się słyszeć straszny łoskot i statek się silnie przechylił. Wszyscy wyskoczyli na
pokład. Oczom ich przedstawił się smutny widok. Wichura złamała jeden z masztów, który
padając przywalił marynarza.
Ten wypadek załoga uważała za zły znak. Kapitan jednak szybko opanował panikę. Rannego i
jęczącego z bólu marynarza kazał zanieść do kubryka, zarządził usunięcie złamanego masztu i
podjął przerwaną rozmowę z bosmanem. Obaj doszli do wniosku, że trzeba tak manewrować,
aby statek nie został rzucony na wysoki brzeg jarosławski. Jelli już nie można było uniknąć
rozbicia, chcieli żeglować jeszcze bardziej: na zachód, gdzie brzeg był niższy.
Kapitan; skierował statek ku zachodowi na tyle, na ile pozwalał sztorm. Przez pewien czas
żaglowiec płynął wzdłuż wybrzeża nie zbliżając się do niego zanadto. Jednak w chwilach
lekkich przejaśnień widać było Unię brzegu,; i marynarze patrząc w tamtą stronę mówili z
przestrachem:
— A nuż jest ta właśnie to straszne wybrzeże jarosławieckie ? Jeżeli tam rzuci nas wichura,
zginiemy.
Kapitan wciąż rozważał sytuację: musiał albo pozostać na morzu na łasce szalejącej wichury,
albo dobijać do brzegu ryzykując rozbicie. Nagle wachtowy wykrzyknął radośnie
— Światło z lewej burty!
Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Istotniej na brzegu płonęło wielkie ognisko.
Jeszcze przed zmrokiem zebrali się na wybrzeżu mieszkańcy Jarosławca i z uwagą patrzyli na
morze. Widzieli trzymasztowy żaglowiec walczący z burzą. Stali i czekali, jaki będzie wynik tej
walki. Wcale im nie zależało, aby załodze pośpieszyć z pomocą. Myśl ich krążyły wokół towaru,
jaki znajdował się na statku. Pragnęli, aby ten towar stał się ich łupem. W pewnej chwili ktoś z
nich zawołał:
— Zapalmy ogień! Oni będą myśleli, że tu przystań, skierują statek na mieliznę, a wtedy towaru
będziemy mieli w bród.
Dziesiątki rąk pośpiesznie zgromadziły chrust, ktoś wydobył krzesiwo i krzemień, podpalił stos,
i wysoki płomień strzelił ku niebu. Równie silnie jak ogień stosu płonęły oczy zebranych ludzi,
paliła się w nich chciwość nie pomna na cudze nieszczęście.
Kapitan rzeczywiście wziął kurs na ognisko. Cieszył się, że życzliwi ludzie wskazali mu
dogodne miejsce do lądowania. Wśród radosnego nastroju całej załogi żaglowiec płynął ku
brzegowi. Trwało to bardzo krótko, nastąpił gwałtowny wstrząs, statek wpadł na mieliznę.
Załoga rozpaczliwie szukała ratunku. Nie było już łodzi ratunkowych, bo zerwał je sztorm.
Wciąż jeszcze myśląc, że stało się coś nieoczekiwanego, kapitan i marynarze starali się
przekrzyczeć huk morza i wołali ku lądowi o pomoc. Nikt jednak nie odpowiadał i nikt nie
spieszył z pomocą. Co więcej, stopniowo gasł ogień i robiło się zupełnie ciemno. Wtedy
zrozumieli, że umyślnie zwabiono ich w to miejsce, że stali się ofiarą pułapki. Niektórzy
skoczyli do wody licząc na to, że dopłyną do brzegu. Odległość była zbyt wielka, a fala zbyt
wysoka i wszyscy po kolei ginęli. Najdłużej ostał się kapitan, który bez przerwy trwał na swym
posterunku, próbując jeszcze ratować innych. Wreszcie i jego pochłonęło morze.
Rozbójnicza ludność stróżowała na wybrzeżu całą noc. Chciwi łupu mieszkańcy Jarosławca
przyczaili się i czekali, gdyż prawo ówczesne pozwalało zabierać rzeczy z rozbitego statku.
Kiedy wreszcie wzeszło słońce, zobaczyli, że statek leży przewrócony na mieliźnie, częściowo
zaryty w piasku. Nie było już na nim żywej duszy. Wtedy pospychali na morze swoje łodzie i
popłynęli ku niemu. Tu jeszcze raz ostrożnie zbadali, czy przypadkiem kto nie ocalał, a
upewniwszy się, że zginęli wszyscy, że na statku panuje cisza i pustka, odważyli się wejść.
Stwierdzili z radością, że towaru jest dużo. Liczne, dygocące z podniecenia ręce zaczęły znosić
do łodzi wory, skrzynie i beczki. Bogate łupy zawożono do domu.
Ale długie jeszcze lata sumieniem tych ludzi wstrząsało niezwykłe zjawisko. Zawsze, gdy miała
nadejść wielka burza lub gdy miało się wydarzyć jakieś poważne nieszczęście, z głębin morskich
wyłaniał się rozbity trójmasztowiec, wznosił się wyżej i wyżej, aż stawał w powietrzu przed
oczyma ludzi przerażonych tym upiornym widokiem. Widzieli dwa całe maszty i jeden złamany,
widzieli pokład i wszystkie szczegóły budowy, widzieli nawet kapitana stojącego na mostku z
rozwichrzoną głową i załogę walczącą z żywiołem. Potem statek powoli płynął nad falami,
oddalał się i nagle znikał.
SIEDMIU ŁEBIAN W NIEBIE
Na piaszczystym wybrzeżu Bałtyku, koło Łeby, żyło niegdyś siedmiu rybaków. Połowami
trudnili się rzadko. Głównym ich zajęciem było wyławianie przedmiotów i skrzyń z żywnością
pochodzących z rozbitych okrętów, gdyż dno morskie w pobliżu Łeby pełne było mielizn i skał,
o które rozbijały, się żaglowce i łodzie. Opowiadano po kryjomu, że łebianie umyślnie
powodowali wypadki. Na przykład przywiązywali kaganek do ogona krowy i wyganiali bydlę w
nocy na wybrzeże. Załogi we mgle błądzących statków kierowały się na zwodnicze światło i
najczęściej ginęły tragicznie. Wówczas siedmiu rybaków-rozbójników siadało do łodzi i
wyłaniało, co się da.
— Wiecie — rzekł razu pewnego jeden z nich zwany Kitą — może byśmy zaprzestali z tym
kagankiem. Dręczy mnie sumienie...
— Prawdę mówisz — przytaknął Stosław. — Toć ludzie przez nas giną. Co innego, jak korab
sam się roztrzaska.
— Nie wypuszczajmy więcej krowy — dorzucił Wizimiir.
— A gdzie jest Upiór? Co on nam powie? Zawołajcie Upiora. Zanim ktoś ruszył z miejsca,
wpadł do izby wspomniany rybak
i zakrzyknął:
— Rozbitki na brzegu! Prędzej do łodzi!
Porwali się wszyscy i wnet wypłynęli na morze. Tym razem korab
rozbił się w biały dzień, osiadając na podwodnej skałę. Z dala widać było tylko dwa potężne
żagle, do połowy skryte pod wodą. W pewnej chwili ujrzeli olbrzymią skrzynię płynącą na
wschód. Simy wiatr bił o lewą burtę łodzi. Wokół we wklęśnięciach fal tańczyły olbrzymie płaty
płynnego słońca...
— Wiosłujcie ku skrzyni, bo nam umknie, a niechybnie w niej tęgi łup się znajduje.
W tej chwili daleko od płynącego przedmiotu, rozległo się wołanie:
— Ratunku! Ratunku! Kita wstrzymał ruch wioseł.
— Ktoś woła pomocy?... Pewnie z korabia... Zawróćmy.
— Skrzynia ucieknie — burknął Upiór.
— Człeka tonącego trza ratować. Chociaż jesteśmy rozbójnikami, nie możemy pozostawić go
bez pomocy.
Zawrócili więc i pozostawiwszy skrzynię popłynęli w kierunku tonącego. Nie żałowali rąk. Za
chwilę ujrzeli rozbitka trzymającego się kurczowo kawałka złamanej rei. Kiedy tonący znalazł
się w łodzi, Stosław spojrzawszy na jego twarz szepnął z przejęciem:
— Spójrzcie, jaki blask od jego czoła! Kto to być może? Kiedy uratowany otworzył oczy, ujrzał
nad sobą siedem twarzy
w otokach rudego zarostu.
— Kto wy? — spytał.
— Jesteśmy rybakami łebskimi.
— A dlaczego — pytał rozbitek powstając — nie mówicie, że jesteście również rozbójnikami,
czyhającymi na mienie rozbitków ? Nic nie skryjecie przede mną, bo jestem Synem Boga
Jedynego.
— Panie! — struchleli łebianie.
-—Że jednak uratowaliście tonącego, w nagrodę dam wam moc słów „nie chcemy". Jeżeli
czegoś nie będziecie chcieli, nikt was do tego nie zmusi. Powiecie tylko „nie chcemy". Musicie
jednak zaprzestać rozbójnictwa, a wziąć się do połowu ryb.
Wypowiedziawszy te słowa Chrystus znikł.
Jakiś czas łebianie pamiętali o przestrodze, lecz wkrótce powrócili do dawnego trybu życia.
Nadal wypuszczali krowę z kagankiem u ogona. Raz po raz któryś z nich wpadał do izby gdzie
przesiadywali inni, i krzyczał:
— Rozbitki na: brzegu!
Aż razu pewnego podczas burzy utonęli wszyscy w Bałtyku. Zafrasowali się wielce i spoglądali
bezradnie na siebie.
— I cóż — chrząknął Upiór — pójdziemy do piekła...
— Nie należy nigdy tracić nadziei — podniósł głowę Kita—idziemy do nieba. Może przez
nieuwagę wpuszczą... Najgorsze jest to, że człek tam nigdy za życia nie był, to i nie wie, jakie są
tam porządki, komu się trzeba pokłonić.
— Powiadają, że święty Piotr ma klucze od bramy. Trza z nim grzecznie... Może byśmy mu
kilka ryb zanieśli?
Przytaknęli wszyscy temu projektowi i wkrótce siedmiu łebian ruszyło w daleką wędrówkę. Szli
wolno, z obłoku na obłok, jak po olbrzymich marmurowych schodach. Czasami poprzez
seledynową mgłę ujrzeli ziemię. Starali się dojrzeć swoją osadę—na próżno. Było gorąco.
Ocierali pot rękawami wytartych siermięg. Zmierzch przyniósł chłód. Odetchnęli. Skończyły się
obłoki, więc stąpali z gwiazdki na gwiazdkę, aż gdzieś przed północą wyszli na Mleczną Drogę.
Teraz już lekko było kroczyć po szlaku równym, jasnym i utartym. Ani spostrzegł, jak stanęli
przed złotą bramą wysadzaną ametystami.
— Toście tutaj przyszli, zbóje przebrzydli! —'Zakrzyknął święty Piotr i zamierzył się rózgą
wiklinową, którą przepędzał natrętnych — precz mi stąd!
Ale Kita pokazał ryby świętemu Piotrowi i rzekł: pokornie:
— Nie przyszliśmy wpraszać się do nieba, jeno przechodząc obok
przynieśliśmy wam trochę rybek z dalekiego Bałtyku. Pono lubicie
rybki, święty Piotrze.
Zaśmiały się staremu oczy na widok pięknych dorszy, a Kitą
ciągnął dalej:
— Trza tylko gdzieś tutaj rozpalić ogień i upiec je na rożnie. Toć nie ma smaczniejszej potrawy
ponad rybę pieczoną na rożnie...
— Hm, tak mówicie... — przełknął ślinkę klucznik. —A jak myślicie, gdzie tutaj rozpalić
ognisko ?
Kita poskrobał się w głowę.
— Myślę, że najlepiej będzie uczynić to poza bramą, gdyż tutaj wiatr jest zbyt duży.
Zgodził się święty Piotr, otworzył bramę do nieba, a kiedy zajął
się rozpalaniem ogniska — nie spostrzegł, jak siedmiu łebian zniknęło w cieniu rajskiego ogrodu.
Dopiero po jakimś czasie, kiedy podniósł głowę znad płomienia, spostrzegł ich nieobecność.
Rozgniewał się staruszek, potrząsnął rózgą i ruszył na poszukiwanie. Wreszcie dojrzał ich
siedzących pod rajską jabłonią.
— Wynoście się natychmiast z raju, rozbójnicy i oszuści. Natychmiast!
Ale oni rozparli się jeszcze wygodniej i rzekli chórem:
— Nie chcemy!
Odszedł święty Piotr z niczym, bo przeciwko mocy Chrystusowej nic nie mógł uczynić. Wrócił
do ogniska, ale ryby spaliły się na rożnie. Zamknął więc bramę, zatknął klucz za pas, usiadł na
złotym stołku i patrzał' przed siebie.
Tak dostali się łebianie do nieba. Wokół panował niezmącony spokój, pachniały kwiaty,
rozbrzmiewały nabożne pieśni. Nic też dziwnego, że byłych rabusiów ogarnęła wkrótce nuda i
zniechęcenie.
— Jak to pięknie było rybki łapać — westchnął Upiór. — Mój Boże! Bałtyk teraz huczy przy
łebskim brzegu, wiatr w muszelkach pogwizduje. Mewy krzyczą. Baby kłócą się w osadzie...
— Aha! — potwierdzili inni kiwając nogami.
— Albo deszcz ciapie, gnilizną i solą pachnie. Woda klaszcze w błękitne łapska...
— Dajże spokój!—krzyknęli inni i łzy puściły się im z oczu ciurkiem, jak gdyby wypływał z
nich srebrny różaniec. — Nie trzeba było więcej łakomić się na mienie rozbitków. Chrystus
pokarał!
I tak siedzieli na jednym miejscu długie, długie lata, aż wreszcie
powstali wszyscy.
— Trza coś czynić, bo inaczej poginiemy z nudy. Trza się rozglądać, poznać niebo. Niechaj
każdy z nas idzie w inną stronę, a wieczorem spotkamy się na tym samym miejscu.
I poszli...
Przyszedł wieczór — byli znów razem. Brakowało tylko Kity. Wszyscy mieli miny jeszcze
bardziej żałosne. Nagle ujrzeli biegnącego Kitę.
— Znalazłem morze! Morze jest w niebie! —krzyknął zadyszany. Od tej chwili ożywili się
łebianie. Cały czas brodzili po złotym wybrzeżu, włóczyli sieci zrobione z długich łodyg
kwiatowych. Ponieważ byli zazdrośni o morze — przepędzili stąd aniołów, poturbowali ich
nawet dotkliwie. Ci udali się na skargę do Archanioła. Przyleciał srebrny Archanioł, błysnął
ognistym mieczem i zakrzyknął surowym głosem:
— Wychodźcie natychmiast z nieba, rozbójnicy!
Ale siedmiu łebian podparło się pod boki i rzekło chórem:
— Nie chcemy!
Cóż mógł poradzić Archanioł na moc Chrystusową? Odleciał na stronę i pocieszał
zapłakanych aniołów. Zaś łebianie rozmawiali między sobą:
— Widzicie — mówił Elita—jaki Pan Jezus był i jest dla nas dobry, a myśmy nie wysłuchali na
ziemi jego przestrogi. Kto wie, czy to nie on właśnie przygotował dla nas morze w niebie.
Chwalić go po wsze czasy musimy i słuchać jego przykazań. Wiecie, właśnie w tej chwili czuję,
jak gdybym stał się lepszy. A wy?
— My również — szepnęli z przejęciem łebianie. Tymczasem Archanioł, nie zdoławszy
uspokoić aniołów, którzy
żądali wypędzenia łebian, udał się do świętego Piotra.
— Słyszeliście, co ci zbóje czynią?— spytał staruszka.
— A słyszałem. Ale cóż, rady nie ma!
— A gdyby tak — przybliżył się Archanioł — za bramę ich wywołać, a potem wierzeje
zatrzasnąć?
— He, he, nie są głupcami! Nie wyjdą.
— Wyjdą. Wystarczy tylko krzyknąć: „rozbitki na brzegu"! Runą zaraz wyławiać mienie
tonących, jak to dawniej czynili. Trza tylko dodać, że na brzegu Bałtyku...
— Rzeczywiście! — zachwycił się święty Piotr. — Że też nie pomyślałem sam o tym!
Któregoś dnia, kiedy siedmiu łebian przechodziło koło bramy niebiańskiej, usłyszało poza nią
okrzyk:
— Rozbitki na brzegu Bałtyku!
Wówczas jakby grom strzelił w rybaków. Wybiegli poza bramę i gnali przed siebie ile sił w
nogach. Piotr i Archanioł szybko zatrzasnęli bramę i uśmiechnęli się tryumfująco.
— Czy okręt tam naprawdę tonie? — spoważniał staruszek.
—Tak— odpowiedział Archanioł — wpadł na skałę koło Łeby... Siedmiu łebian skręcało już z
Mlecznej Drogi ku schodom z gwiazd, kiedy drogę im zastąpił Pan Jezus.
— Dokąd spieszycie ? — zapytał surowo.
— Panie — runęli mu do kolan — okręt tonie! Pozwól nam ratować rozbitków!
— Ach, ratować rozbitków — uśmiechnął się Chrystus, aż wszystkie gwiazdy rozbłysnęły
jaśniej. — Skoro tak, to i ja z wami pobiegnę na ziemię.
O URODZIWEJ STENCE —KORSARCE
WOLIŃSKIEJ
na zachodnim krańcu polskiego Bałtyku leży wyspa Wolin, słynąca z pięknych krajobrazów,
bogatej fauny i flory oraz licznych uzdrowisk. Wolin szczyci się też prastarą historią, osnutą
wieloma podaniami i legendami.
Jedno z tych podań wiąże się z małym jeziorkiem Gardno, leżącym około sześciu kilometrów na
wschód od Międzyzdrojów. Osobliwością jeziorka jest to, że jest ono oddalone od morza
zaledwie dwieście pięćdziesiąt metrów, a wznosi się ponad jego poziom około siedemnastu
metrów; leży więc na wzgórzu. Kształt ma również dziwny: wielkiej gwiazdy otoczonej wokoło
bukowym lasem, który nadaje wodzie piękny, modroliliowy odcień.
Na środku jeziora jest wyspa. Za dawnych, może jeszcze pogańskich czasów stał na owej wyspie
gród, po pomorsku gard, stąd też i nazwa jeziora — Gardno. Inne podanie głosi, iż znajdował się
tu święty chram Światowita i jego biały koń, wróżący kneziom i rycerzom tajemną przyszłość
ich wypraw wojennych.
Najpiękniejsze podanie wiąże się jednak z imieniem Stenki-korsarki.
Opowieść o niej tak się zaczyna:
Żył był w sławnym grodzie pomorskim Kamieniu, który leży nie-
daleko ujścia rzeki Dziwny do morza, ubogi rybak Boguchwał. Miał nędzną chatę na skraju
Zalewu Kamieńskiego, lichą łódź, którą nie Imiał wypływać na morze, i kilka starych, wiecznie
łatanych sieci. Lecz miał za to córkę jedynaczkę, urodziwą jako jutrzenka, tak że kto na nią
spojrzał, oczu od niej oderwać nie mógł. Nie miała już matki i gospodarzyła się razem z ojcem,
naprawiając mu sieci i warząc jadło codzienne. Miała na imię Stenka.
Nie raz i nie dwa przychodzili młodzi rybacy, by pokłonić się do stóp Boguchwałowi i prosić o
rękę córki.
Ta śmiała się im w oczy i odpowiadała stale jedno i to samo:
— Albo to mi źle u ojca?
Pewnego dnia jechał konno brzegiem Dziwny dworak książęcy, Kędrzyn, wielki ladaco, znany
w całym grodzie.
Ujrzawszy na przyzbie chaty Stenkę naprawiającą z ojcem sieć rybacką, zatrzymał rumaka i
zapatrzył się w dziewczynę jak w tęczę:
— Hej, Boguchwale! — zakrzyknął do rybaka. — A skąd to macie taką piękną córkę?
— Bóg taką dał — odrzekł poważnie rybak.
— A nie chcielibyście oddać córki na dwór księcia ? — zapytał chytrze. — I jej byłoby lepiej, i
wam dostatniej.
— Chleb, sól i ryby mamy, a więcej nam nie trza — odparł spokojnie rybak — chyba że ona by
chciała, Stenka.
— I mnie dobrze z tatkiem — odrzekła śmiejąc się dziewczyna — na dwór książęcy za wysokie
progi dla mnie.
Dworak Kędrzyn odjechał z niczym, ale od tego dnia coraz częściej zjawiał się przed chatą
Boguchwała.
Któregoś poranka przybył nagle z pergaminem, przy którym zwieszała się woskowa pieczęć
książęca.
— Kneź i pan nasz — przemówił do rybaka — rozkazuje wam, byście oddali Stenkę do służby
dworskiej. W razie nieposłuszeństwa wtrąci was oboje do lochu!
Strwożył się Boguchwał, posmutniała i Stenka, lecz nie znając wielkiej sztuki czytania i pisania,
uwierzyli Kędrzynowi na słowo.
Wzięła więc Stenka w węzełek ubogie swoje szaty niewieście, okryła się chustą i pożegnawszy
się z ojcem, poszła za dworakiem do grodu.
W miesiąc później dowiedziała się od służby dworskiej, iż kneź żadnego pisma po nią nie
wysyłał, że jest to tylko chytry podstęp Kędrzyna.
— Już on nie jedną tak zwabił do siebie — zwierzyła się służebna dworska. — I nic z nim,
dziewczyno, nie poradzisz, bo możny to pan i książę mu ufa. Taka jest widać nasza
dziewczyńska dola. Nie ty pierwsza, nie ty jedna!...
Za późna to była wiadomość, bo zły Kędrzyn uwiódł już Stenkę, a potem wracać kazał do dom»
Lecz jakże tu teraz wracać do ojca ? Rozżalił się stary Boguchwał nad niedolą córki i poszedł do
księcia kamieńskiego ze skargą na złego Kędrzyna, ale służba dworska nie dopuściła go nawet
przed oblicze pańskie i śmiejąc się precz wyrzuciła za dworskie wrota. Wrócił Boguchwał do
swej zagrody, obszedł wszystkie kąty pustej chaty, a potem wsiadłszy na swą starą łódź rybacką,
wypłynął z sieciami na morze.
I już go nikt więcej w Kamieniu nie widział.
Stenka płakała długo nad dolą swoją nieszczęsną, lecz gdy łzy
obeschły, postanowiła pomścić się i za ojca, i za siebie, i za innych
pokrzywdzonych. Zmówiła się więc z giermkiem książęcym, który
zakochał się w niej ,i zabili nocą złego Kędrzyna, a potem zbiegli precz na drugi brzeg Dziwny,
w niedostępne bory wolińskie.
Bezludna wyspa na jeziorze Gardno stała się dla nich najlepszą kryjówką, lud okoliczny prawił
bowiem, iż jest to zaczarowane uroczysko, na którym straszy biały koń Swiatowita. Omijano
więc okolice Gardna z zabobonnym lękiem.
Wkrótce po rozległym pobrzeżu bałtyckim od Rugii aż po Kołobrzeg rozniosła się wieść o
bandzie piratów morskich, którzy napadają na statki kupieckie, tak pomorskie, jako i duńskie,
szwedzkie czy hanzeatyckie, rabując je doszczętnie i wycinając w pień załogę. Opowiadano przy
tym dziwy niezwykłe o zuchwalstwie i odwadze piratów, którzy napadali na statki przy pomocy
szybkich i zwrotnych łodzi. Banda miała baczyć około dwustu dobrze uzbrojonych ludzi.
Hersztem była jasnowłosa dziewczyna Stenka. Nie była to przy tym zwykła banda rabusiów,
gdyż piraci część łupów rozdawali ubogim i pokrzywdzonym.
Próżno książę kamieński słał we wszystkie strony zbrojne straże, próżno za głowę herszta
wyznaczono wysoką nagrodę -—nie dawało to żadnego rezultatu. Nie znana wciąż była
kryjówka piratów.
Któregoś letniego wieczoru, gdy nagła burza rozszalała na Bałtyku, straż piracka doniosła Stence,
że widać na horyzoncie jakiś statek.
— Rozpalcie na cyplu nadbrzeżnym, gdzie są podwodne skały, wielkie ognisko i baczcie, dokąd
statek płynie.
Wkrótce nadbiegł następny goniec z wieścią, że żaglowiec płynie wprost na ognisko.
— Czekać, aż statek wpadnie na skały! Łodzie mieć w pogotowiu w przybrzeżnych zaroślach!
Sygnałem do boju będzie płonąca pochodnia, rzucona z urwiska w kierunku żaglowca.
Wielki dwumasztowiec hanzeatycki gnany północno-zachodnim wichrem pędził pod pełnymi
żaglami wprost na płonące ognisko i rósł niemal w oczach. Za chwilę rozległ się głuchy trzask, i
statek gwałtownie przechylił się na lewą burtę. Załoga żaglowca teraz dopiero zrozumiała, że
wciągnięto ją w pułapkę. Majtkowie szybko spuszczali szalupy ma spienione fale. Rozległy się
krzyki o pomoc i ratunek. Lecz oto płonąca pochodnia oderwała się od urwistego brzegu i
zatoczywszy ognisty łuk spadła z sykiem do morza.
Powietrze rozdarł okropny wrzask i pięćdziesiąt łodzi pirackich pomknęło do rozbitego statku.
Walka nie trwała nawet godziny. Piraci nie oszczędzali nikogo. Grzmoty raz po raz przewalały
się po niebie. W oślepiającym blasku błyskawic czarne postacie piratów uwijały się szybko na
kształt zgrai szatanów.
Przez całą noc, mimo wysokiej fali, piraci rabowali statek kupiecki i przewozili cenne towary na
wyspę na jeziorze Gardno.
Rzęsisty deszcz, który spadł nad ranem, zatarł wszystkie ślady napadu. Tylko na skalistym
wybrzeżu wolińskim czerniał rozbity doszczętnie wrak żaglowca.
Na wyspie gardneńskiej piraci zacierali z zadowolenia ręce i dzielili się bogatym łupem. Połowę
zdobyczy, przynależną dowódcy, Stenka poleciła rozdać po kryjomu ubogim chłopom
okolicznym.
Lecz radość piratów była przedwczesna, nie wiedzieli bowiem, że pośród bitewnego zamętu
udało się kuchcikowi żaglowca przemknąć wśród ciemności i dopaść do brzegu.
Upłynęło kilka dni spokojnych wśród ucztowania i znów późnym wieczorem jakiś statek
kupiecki ukazał się na widnokręgu. Stenka rozkazała ponownie rozpalić wielkie ognisko na
urwistym cyplu i być w pogotowiu bojowym. Lecz tym razem morze było spokojne. Żaglowiec
sunął wprost na płonący stos, ale ominął zręcznie niebezpieczne skały podwodne i wpłynął do
maleńkiej zatoki.
Stenka płonącą.pochodnią dała hasło do szturmu, i łodzie pirackie pomknęły ze wszystkich stron
do żaglowca.
Lecz oto na pokładzie statku wyrosły jak spod ziemi szeregi zbrojnych łuczników i
oszczepników i deszcz strzał z łuków i kusz spadł na piratów.
Spostrzegła Stenka, że tym razem sama wpadła w pułapkę, i dała znak do odwrotu. Tylko
niewielka część piratów zdołała pod osłoną nocy przedrzeć się do łodzi na brzegu jeziora Gardno
i dobić do wyspy, reszta dała gardła w walce lub poszła na powróz. Ocaleni z pogromu piraci
wiedzieli jednak, że to są ich ostatnie godziny, odkryto bowiem ich kryjówkę.
Stenka zebrała niedobitków i podziękowała im za wierną służbę.
— Nie znaleźliśmy prawa i sprawiedliwości we własnej ojczyźnie, więc musieliśmy bronić się i
mścić krzywdy nasze. Potrafiliśmy wiele razy zwyciężać, jutro musimy pokazać, że potrafimy
zginąć.
Następnie rozkazała potopić w jeziorze wszystkie skarby pirackie i przygotować się do walki.
Sama czuwała przez całą noc, zasłuchana w głuchy szum morza, który docierał aż tu na wyspę.
Przez sito wspomnień przesiewała dzień po dniu całe swoje krótkie i smutne życie.
— A przecież wszystko mogło być inaczej — szepnęła.
I nagle zdało jej się, że widzi ojca swego, Boguchwała, jak na wątłej, słabej łodzi płynie na
spotkanie ogromnego morza.
— Wkrótce się zobaczymy — uśmiechnęła się w zadumie.
0 świcie łucznicy i oszczepnicy księcia kamieńskiego przypuścił szturm na wyspę.
Piraci walczyli zawzięcie, raniąc wrogów z ukrycia, lecz musieli ulec wielokrotnej przewadze.
Zginęli w walce co do jednego.
Zwycięzcy, zdobywszy wyspę, na próżno szukali herszta piratów. Skoro tylko pierwsze czółno
oszczepników dobiło do brzegu wyspy, Stenka skoczyła w nurty jeziora i przepadła bez śladu.
Podanie głosi, iż na dnie jeziora Gardno znajduje się po dzień dzisiejszy wielki skarb piratów.
Kto go wydobędzie, musi połowę skarbów przekazać, zgodnie z ostatnią wolą Stenki, ubogim i
pokrzywdzonym.
O UBOGIM GOSPODARZU I BURSZTYNOWYCH SKARBACH
Od wielu wieków, jak tylko ludzka pamięć sięga, pasma wzgórz, ciągnące się w okolicach
Polanowa, zamieszkiwał ród karzełków. Mieszkały one pod ziemią i posiadały niezliczone
skarby, którymi czasem dzieliły się z ludźmi. Niewielu jednak miało szczęście oglądać je na
własne oczy, ponieważ były bardzo lękliwe i w ogóle prowadziły tajemniczy tryb życia.
Lato tego roku było suche, upalne. Ledwie zakończono sianokosy — już trzeba było zaczynać
żniwa. Mieszkańcy Przybrodzia żwawo zabierali się do pracy. Głomacz — chłop robotnymi
zapobiegliwy — już od świtu znajdował się na swym przyległym do wzgórza polu i szerokim
zamachem ramion odkładał jeden pokos za drugim, aż ostrze kosy błyskało w słońcu. Robota
szła mu raźno :— był zadowolony, że zboże w tym roku udało się nad podziw i plony będą jak
nigdy. Nie zagraża więc głód, a gospodarstwo, choć niewielkie, przecież rodzinę wyżywi.
Zbliżało się południe. Właśnie na drodze, prowadzącej od wsi,
ukazała się sylwetka kobiety zmierzającej wyraźnie w jego kierunku.
— Pewnie Borzyna niesie obiad! — domyślił się Głomacz, lecz nie
przerywał pracy, choć upał dokuczał mu niemiłosiernie, a rozłożyste
buki wabiły cieniem i chłodem.
Nie mylił się — była to rzeczywiście Borzyna, jego żona. Szła pro sto na pole, niosąc w ręku
gliniany garnek, a w nim smakowitą grochówkę ugotowaną na wędzonym boczku.
— Obiad przyniosłam! — zawołała z daleka. Głomacz na chwilę wyprostował plecy.
— Postaw garnek obok sosny! — odpowiedział. — Muszę najpierw skończyć pokos.
— Dzieci czekają...!
— Więc idź do domu. Gdy będę wracał z pracy, zabiorę garnek.
— Nie zapomnij!
Kobieta postawiła garnek pod sosną i poszła z powrotem do wioski. Kilka razy obejrzała się za
siebie, a potem znikła za pagórkiem.
W tym czasie Głomacz przerwał pracę. Położył kosę na ziemi, Otarł pot z czoła i wolnym
krokiem ruszył w kierunku lasu.
Nagle zatrzymał się zdziwiony. Spostrzegł, że w miejscu, gdzie Borzyna postawiła garnek z zupą,
coś się porusza. Z daleka nie mógł jednak rozróżnić kształtów — wydawało mu się tylko, że owo
coś ma jak gdyby czerwoną barwę, bardzo zresztą niewyraźną.
— Czyżby to lis dobierał się dc mojej zupy? — pomyślał i schował się w zbożu, po czym zaczął
się skradać niewidoczną wśród kłosów miedzą.
Był już bardzo blisko, gdy znowu zatrzymał się zdumiony. Oto przy garnku ujrzał kilku
maleńkich ludzi, ubranych w czerwone kurtki i takie same czapeczki z długim szpicem. Wszyscy
oni z zainteresowaniem skupili się wokół garnka i — unosząc pokrywkę — zaglądali do środka.
Równocześnie głośno pociągali nosami i wąchali wydobywającą się parę.
— Wiecie, że to wygląda całkiem dobrze! — rzekł jeden z nich.
— To pachnie wspaniale! —¦ dodał drugi.
Inny jeszcze ujął ręką łyżkę, zanurzył ją w zupie, a potem ostrożnie spróbował.
— Słuchajcie — krzyknął uradowany — to również doskonale smakuje!
Przez chwilę radzili o czymś, a potem otoczyli garnek. Każdy po kolei sięgał łyżką do środka,
zjadał jej zawartość i następnie ,przekazywał łyżkę innemu, po czym wracała ona znowu do
pierwszego. Oblizywali się przy tym i cmokali z zachwytu.
Głomacz starał się nie czynić najmniejszego ruchu, aby nie spłoszyć mimowolnych
współbiesiadników, i rozbawionym wzrokiem obserwował ich niezwykłą krzątaninę. W końcu
jednak musiał pomyśleć również o sobie. Podniósł się więc i stanął za nimi, zakładając ręce do
tyłu.
— A cóż to za liski dobrały się do mego obiadu? — zapytał niespodzianie.
Wśród karzełków zapanował popłoch. Rzuciły łyżkę i w mgnieniu oka znikły w pobliskich
krzakach. Głomacz roześmiał się i w tej chwili spostrzegł na trawie jakiś czerwony przedmiot.
Schylił się więc i wziął do ręki czerwoną czapeczkę, którą jeden z karzełków zgubił w czasie
ucieczki.
— Marny to zastaw — rzekł do siebie — ale lepszy rydz niż nic. Schował do kieszeni
karzełkową zgubę, po czym usiadł pod sosną
i najspokojniej zabrał się do jedzenia resztki zupy, która pozostała w garnku.
Właśnie skończył obiad i oblizał łyżkę, gdy nagle poczuł, że ktoś go z tyłu ciągnie za koszulę.
Obejrzał się -— za nim stał jeden z karzełków bez czapki na głowie.
— Oddaj mi moją zgubę — prosił karzełek.
— Ejże! — odpowiedział Głomacz tłumiąc śmiech, aby go nie przestraszyć. — A cóż otrzymam
za wspaniałą grochówkę, którą mi zjedliście ?
— Otrzymasz dużo więcej, niż twa zupa była warta — rzekł karzełek — wpierw jednak oddaj mi
czapkę.
— Chciałbym przedtem zobaczyć to, co mi ofiarujesz — przekomarzał się wieśniak.
— Zgoda, pójdź więc ze mną!
Zaciekawiony Głomacz podniósł się z miejsca. Obaj wąską ścieżką udali się w głąb lasu — do
miejsca, gdzie stała gruba sosna. U jej podnóża leżały dwa wielkie głazy, oplecione gęsto
korzeniami. Wśród nich widać było otwór podobny do lisiej jamy, prowadzący w głąb ziemi.
— Poczekaj chwilkę!—rzekł karzełek i zniknął w jamie. Po jakimś czasie wrócił niosąc w
dłoniach wielki, złocisty bursztyn.
Weź go sobie—powiedział karzełek.
Wieśniak trzymał w rękach drogocenny przedmiot i coś w myślach rozważał.
— Nie chodziło mi o nagrodę! — rzekł w końcu.—-Jeśli chcecie, możecie częściej jeść; moją
zupę. Starczy dla mnie i dla was.— Skorzystamy; czasem z twej gościnności — odparł karzełek.
—Wiemy też, że w domu twoim nie przelewa się. Jeśli więc będziesz w potrzebie, przychodź tu
koło południa i krzyknij do jamy: pomóżcie! Nie czyń tego jednak zbyt często, a przede
wszystkim zachowaj w tajemnicy nasze spotkanie i w ogóle naszą znajomość.
Uszczęśliwiony wieśniak wrócił tego dnia wcześniej z pola i nic nie mówiąc żonie ani dzieciom,
udał się do Polanowa. Okazały bursztyn wzbudził wielkie zainteresowanie i Głomacz uzyskał za
niego sporą sumę pieniędzy.
Od tej pory stale pamiętał o karzełkach i za każdym razem, kiedy pracował w polu, stawiał swój
obiad w zasłoniętym krzakami miejscu, aby nikt nie zakłócił spokoju jego dobroczyńcom. A
kiedy spostrzegł, że karzełki jadły z jego garnka, wówczas cieszył się, ponieważ był to
oczywisty dowód, że są mu przychylne. Gdy zaś czasem potrzebował koniecznie pieniędzy na
zakup inwentarza albo narzędzii— wówczas udawał się w pobliże starej sosny i wołał w głąb
jamy: pomóżcie! Za każdym razem jakaś niewidzialna ręka wyrzucała stamtąd piękny okaz
bursztynu.
Mijały lata. Głomaczowi wiodło się dobrze i wszyscy w Przyhrodziu uważali go za jednego z
najlepszych gospodarzy. Trzeba też przyznać, że nie nadużywał dobroci karzełków, lecz nadal
pilnie pracowała do ich pomocy odwoływał się rzadko i tylko wówczas, kiedy naprawdę był w
potrzebie.
Pewnego razu oboje z żoną zostali zaproszeni na wesele do sąsiadów. Przy stole było bardzo
wesoło, podpici weselnicy opowiadali sobie różne ucieszne opowiastki, a nierzadko chełpili się
ponad miarę swymi umiejętnościami i dostatkiem.
Głomaczowi również udzielił się panujący w izbie nastrój, czuł się na równi z innymi ważnym
gospodarzem.
— Powiedzcie, Głomaczu — zagadnął go jeden z sąsiadów — jakże
to sobie radzicie z gospodarką ? Pamiętamy przecież, że kiedyś byliście biedakiem, a i dziś
ziemię macie nie najlepszą. A jednak wiedzie wam się znacznie lepiej niż innymi
Głomacz pociągnął z dzbana duży haust piwa, otarł usta i spojrzał z góry na pytającego
— Trzeba mieć tu...! — odparł ze śmiechem i plasnął dłonią w czoło.
Chełpliwa odpowiedź Głomacza nie podobała się innym, choć sami o sobie wyrażali się
podobnie.
— Jakże to?— odezwały się liczne głosy. — Czyżbyście uważali siebie za mądrzejszego od nas?
— Nie o to chodzi—-tłumaczył się pojednawczo. — Może i nie jestem od was mądrzejszy, ale
za to mam dobrych pomocników.
—-Gdzie...» jakich pomocników? — dopytywano się natarczywie, bo przecież wszyscy
wiedzieli, że Głomacz żadnego parobka nie zatrudnia.
Podpity i zaplątany w swoje własne słowa, gospodarz tym razem nie potrafił utrzymać języka za
zębami i mimo ostrzeżenia karzełków opowiedział sąsiadom całą historię z jedzeniem i
bursztynami. Jednakże nikt mu nie uwierzył.
— Kpiny z nas robi, widocznie za dużo wypił! — mówił jeden do drugiego, pokładając się ze
śmiechu.
Urażony Głomacz podniósł się zza stołu.
— Mówię prawdę! — rzekł głośno. — Jeśli nie wierzycie, pójdźcie sprawdzić!
Wówczas zaciekawieni sąsiedzi odsunęli ławy i powstali z miejsc.
— Dobrze, pójdziemy!
W tej chwili Głomaczowi zrobiło się nieswojo. Zrozumiał, że niepotrzebnie dał się ponieść
próżności i zdradził swych dobroczyńców, lecz nic już nie mógł poradzić.
Wszyscy gospodarze poszli wraz z Głomaczem do lasu. Kiedy znaleźli się pod grubą sosną w
pobliżu otworu, jeden z sąsiadów krzyknął głośno: pomóżcie!
Wówczas na oczach zdumionych gospodarzy wyleciał w górę kawał bursztynu i upadł pod nogi
wołającego.
— Nie do wiary! — rozległ się szmer podziwu.
Po nim spróbował inny z podobnym skutkiem. Gdy jednak trzeci zawołał: pomóżcie! — z głębi
jamy odezwał się przytłumiony głos:
— Odejdź! Na dzisiaj dosyć!
Niefortunnemu amatorowi bursztynów zrzedła mina. Poczuł się zawiedziony i oszukany, a do
tego jeszcze naraził się na śmiech. W porywie niepohamowanego gniewu zaczął wymyślać"
karzełkom oraz wrzucać do jamy gałęzie i kamienie. Jego prośby i groźby pozostały jednak bez
odpowiedzi.
Od tego czasu karzełki przestały Głomaczowi pomagać. Próżno zostawiał jedzenie obok starej
sosny, próżno wywoływał swych dotychczasowych dobroczyńców. Karzełki nie pokazały się
więcej.
Tak bywa, gdy ktoś nie umie utrzymać języka za zębami.
UBOGI BEDNARZ Z KOŁBACZA, KTÓRY OSADĘ SOWNO ZAŁOŻYŁ
W jednej z wiosek należących do wielkich dóbr klasztoru kołbackiego mieszkał ubogi bednarz.
Głód i nędza nie opuszczały jego chaty. Żona I dzieci stale chorowały. Gdy tylko zmierzch
zapadał, a żona i dzieci posnęły, bednarz wymykał się cicho z domu i błąkał się po okolicy,
daremnie szukając pomocy. Jego żałosne jęki przypominały raczej zawodzenie sowy niż
człowieka, toteż przezwano go Sową.
Pewnego wieczoru późnej jesieni, gdy zmierzch otulił ziemię, w chatach jak zwykle zabłysnęły
nikłe światełka. Jedynie w nieco na uboczu stojącej chatce bednarza było ciemno i ponuro. Żona
jego już od paru dni nie wstawała z łóżka, choroba zmogła ją zupełnie. Zziębnięte dzieci usnęły
skulone i przytulone do siebie. Tylko ojciec, głowa rodziny i domu, nie spał. Zgryzoty odebrały
mu sen. Czuwał, myślał i wymyślić nic nie mógł. Długo tak siedział, wreszcie wstał i prawie
bezszelestnie wysunął się z chaty. Zaledwie drzwi za sobą zamknął, usłyszał czyjeś kroki
zbliżające się w jego stronę. Z ciemności wyłoniła się ledwie widoczna postać mnicha.
— Pan Bóg was zesłał chyba, dobry człowieku — powiedział do bednarza. — Ależ dziś pogoda,
ale wietrzysko i deszcz zacina, a ciemno, choć oko wykol!
445
— A co was, ojcze, sprowadza do osady? Szukacie może kogoś? Chętnie wam pomogę, spać i
tak nie będę.
— Dziękuję wam, dobry człowieku. Powiedzcie mi, gdzie mieszka bednarz, którego Sową
nazywają. Mam bardzo pilną sprawę do niego.
— Właśnie ja nim jestem.
— No to zbierajcie się szybko, weźcie ze sobą narzędzia bednarskie i ruszajmy w drogę.
— A po co? — zapytał bednarz.
— Jakaś robota jest u nas w klasztorze, którą właśnie tobie chce powierzyć nasz wielebny opat.
— I to teraz, tak nagle, w nocy ? Lepiej za dnia, jak będzie widno. Cóż to za robota po ciemku.
— Ja tam nie wiem, opat kazał mi ciebie zaraz przyprowadzić, żebym miał nawet spod ziemi
wyciągnąć.
— No, jeżeli tak mówicie, to jużci, że musi być coś bardzo pilnego. Poczekajcie tedy chwilkę,
przysposobię narzędzia i zaraz pójdziemy.
W kilka chwil później ruszyli w drogę. Zakonnik ledwie nadąża za bednarzem, który, szedł
wielkimi krokami, chcąc jak najszybciej znaleźć się w klasztorze. Serce wesoło kołatało mu w
piersiach. No, nareszcie trafiła się jakaś robota. Opat na pewno dobrze zapłaci, może starczy na
przyodziewek dla dzieci na zimę i na zapasy. A robota, widać, musi być pilna, skoro po nocy
przysyła po mnie mnicha — myślał bednarz uśmiechając się radośnie.
Nie czuł ani chłodnego jesiennego wiatru, ani niemiłosiernie siekącego deszczu. Wreszcie dotarli
do klasztoru. Wprowadzono ich od razu do opata, który lekko skinął głową na powitanie
zginającemu się w pokłonach bednarzowi.
— Podobno Sową ciebie nazywają, a to dlatego, że ponoć ludziom spać nie dajesz, tylko błąkasz
się po nocach i zawodzisz jak sowa, czy to prawda?
— A juści, że prawdą, ale ja nie dlatego jęczę, abym chciał im sen spokojny zakłócać. To samo
wydobywa się ze mnie. Nie gniewajcie się, wielebny opacie.
— Ani myślę o gniewie — ciągnął z uśmiechem opat. — Słyszałem również, że straszna bieda i
nędza u ciebie. Żona i dzieci stale chorują. Dobry! ponoć fachowiec, tylko niezaradny i żadnej
pracy znaleźć nie możesz,
— Wszystko to prawda, wielebny opacie.
— Rad bym ci pomóc, dlatego ciebie wezwałem. Musisz jednak wiedzieć o tym, że bez pracy
nie ma kołaczy. A teraz zbliż się do mnie, Zawiążę ci oczy, a później sprowadzę ?? podziemi
naszego klasztoru, gdzie czeka na ciebie robota. Pamiętaj tylko, o nic nie pytaj.
Bednarz posłusznie zbliżył się do opata, który starannie zawiązał mu oczy i poprowadził. W
milczeniu i ciszy szedł Sowa prowadzony
za rękę przez opata. Zdawało mu się, że wędrówce w podziemiu nie będzie końca. "Wyczuwał
tylko, że stale kołują i kręcą się w jakimi wąskim korytarzu. Zdawało mu się chwilami, że często
wracają do tego samego miejsca, gdzie już byli poprzednio, ale o tym nawet nie pisnął. Bał się
głośniej odetchnąć, żeby nie urazić opata, bał się» aby nie zrezygnowano ż jego pracy. Z góry
przecież zapowiedziano mu, ażeby o nic nie pytał.
Wreszcie stanęli. Opat zdjął chustę z oczu bednarza. Sowa zamrugał kilkakrotnie powiekami,
światło płonących jasno łuczyw oślepiało go. Powoli rozejrzał się dookoła. Wiedział już, że
znajduje się w olbrzymiej piwnicy, zapełnionej pod sam sufit ogromnymi beczkami.
— Widzisz, bednarzu, te beczki?
— A juści, że widzę.
— Trzeba je wszystkie sprawdzić, czy nie rozsychają się, a te, które wymagają naprawy,
zreperować. Tak musisz naprawić, żeby nie zaglądać do środka. Pamiętaj, że jeżeli zajrzysz
chociaż do jednej beczki, natychmiast będziesz musiał opuścić klasztor i przepadnie cały twój
zarobek. Zrozumiałeś?
— Tak jest, wielebny opacie, zrozumiałem. Tylko chciałem zapytać, ile dacie czasu na
wykonanie tej pracy.
— Postaraj się zrobić jak najszybciej, ale robota musi być staranna. Wiedz jedno, że nie za czas
płacić ci będę, a za dobre i solidne wykonanie. Im prędzej skończysz, tym prędzej dostaniesz
zapłatę i wcześniej wrócisz do domu. Zrozumiałeś ?
— Tak jest, wielebny opacie, zrozumiałem. Tylko że żona nic nie wie o mojej pracy w
klasztorze. Wychodząc z domu zostawiłem ją bardzo chorą, nawet nie zrozumiała, co do niej
mówiłem. W spiżarni nie ma żadnych zapasów, a tu nie wiadomo, jak długo przyjdzie mi
pracować.
— Nie martw się, jutro z samego rana pójdzie do niej jeden z braci, który zna się na wszystkich
chorobach i dolegliwościach, wie on, jakimi lekami trzeba je leczyć. Zapewniam cię, iż żona
twoja i dzieci będą miały co jeść przez cały czas twojego pobytu w klasztorze.
Bednarz rzucił się do nóg opatowi, dziękując mu za pomoc.
— No dobrze, już dobrze, wstań. Zostawiam tutaj brata Marcina, który będzie mógł w razie
potrzeby służyć ci pomocą lub radą. Pamiętaj jednak, za wiele z nim nie rozmawiaj, bo szkoda
czasu, i nie wypytuj o nic. Bierz "się od razu do roboty i niech Bóg ciebie wspomaga.
Mówiąc ostatnie słowa uczynił znak krzyża i oddalił się. Długo jeszcze niosło echo kroki po
krętych korytarzach podziemia.
Bednarz z energią i zapałem zabrał się do roboty. Ogromna ciekawość paliła biedaka, co też
może być w tych beczkach. Niejednokrotnie chęć zajrzenia do środka była tak silna, że gdyby
nie baczne oko mnicha, zajrzałby już nie raz do reperowanych beczek.
Robota paliła się w jego rękach. Nawet nie zdawał sobie sprawy, ile to już dni spędza w
podziemiach klasztoru. Dzień i noc nic nie różniły się od siebie. Był bardzo zmęczony, kładł się
na ławie i zasypiał. "Wstawał i znów brał się do roboty. Mnich przynosił posiłki, które jedli w
milczeniu. Bednarz nie jeden raz miał chęć zapytać o coś swojego współtowarzysza, ale pomny
na słowa opata milczał.
— No, nareszcie skończyłem — powiedział pewnego dnia do towarzyszącego mu mnicha.
— To dobrze. Zaraz przyjdzie brat Hilary z posiłkiem, to zawiadomi wielebnego opata, że
zadanie wykonałeś.
I rzeczywiście, zanim bednarz zdążył poskładać swoje narzędzia, pojawił się zakonnik z jadłem i
winem. Mnich i bednarz jak zwykle w ciszy i milczeniu spożywali posiłek. Chociaż przebywali
ze sobą dłuższy czas w podziemiach, nie zamienili zbyt wielu słów.
Mnich, nie spuszczając spojrzenia z bednarza, odprawiał modły przed jedzeniem, przesuwając w
palcach duże paciorki różańca. Sowa zajęty był posiłkiem i myślami. Pomny przestrogi opata,
spoglądał spode łba na swojego nieodłącznego towarzysza. Zaledwie zdążyli zjeść i odstawić
puste naczynia, zjawił się opat.
— Zostałem powiadomiony, że już wykonałeś powierzoną ci pracę.
— Tak, wielebny opacie. Starałem się zrobić jak najdokładniej i najszybciej.
— To dobrze, zaraz sprawdzę — powiedział opat i ruszył przed siebie.
Przechodził wzdłuż i wszerz między rzędami równo ustawionych beczek. Przeglądał je, dotykał,
opukiwał. Wreszcie skończył swój obchód i powiedział:
— Zadowolony jestem z ciebie i twojej roboty. Szybko i solidnie
wykonałeś, co do ciebie należało. Przy tym nie pytałeś o nic brata Marcina, który ci towarzyszył.
Potrafiłeś też tak wszystkie beczki naprawić, aby nie zajrzeć do środka. Za to należy ci się sowita
zapłata. Przynoszę również przyjemną nowinę dla ciebie. Otóż żona twoja jest już zdrowa i
czeka twego powrotu z niecierpliwością, a i dziatkom, chwalić Boga, niczego nie brakuje.
Biedak rzucił się do nóg opatowi, począł dziękować z całego serca, a gorące łzy wzruszenia
spadały na zimną posadzkę piwniczną.
— Wstań już, dobry człowieku, i popatrz na te trzy pękate beczki — wskazał je dłonią. — W
jednej jest żyto, w drugiej jęczmień, a w trzeciej groch. Za dobrą pracę masz prawo wybrać
jedną z nich i nasypać do swojego fartucha tyle, ile zdołasz unieść.
Wydłużyła się mina bednarza, nie o takiej zapłacie myślał. Sądził, że zostanie wynagrodzony w
złotych dukatach. Długo jednak nie zastanawiał się, nie chciał, aby opat poznał, że nie jest
zachwycony taką zapłatą. Wskazał ręką beczkę, w której znajdował się groch.
— No to chodź bliżej i podaj fartuch, niech ci nasypię — powiedział opat, podchodząc do beczki.
Bednarz zawiązał swój fartuch, tak aby nie wysypywały się z niego ziarenka grochu.
— Dziękuję ci, wielebny opacie, już dosyć, więcej nie udźwignę. Ciężki jest ten wasz groch
klasztorny.
Opat nic nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko i poklepał bednarza po ramieniu. Biedak
zawiązał mocno fartuch i zarzucił go na plecy.
— Uradzisz ?
— Uradzę. Będziemy mieli trochę zapasu na zimę. Dzieciaki moje przepadają za grochem, a i ja
z żoną też nie gardzimy tym przysmakiem.
— Wobec tego jestem zadowolony, że dogodziłem ci zapłatą — powiedział opat.
Potem podszedł do bednarza i zawiązał mu oczy.
Znów wędrowali po podziemiach i korytarzach. Sowa coraz bardziej uginał się pod ciężarem,
który dźwigał na plecach. Nawet nie przypuszczał, że groch może być tak ciężki. Nie pytał już o
nic, pragnął tylko, aby jak najprędzej wydostać się z podziemi klasztoru i być już za jego bramą.
Czuł, że musi koniecznie odpocząć. wstydził się, wszak powiedział, że udźwignie groch, dany
mu jako zapłatę, okazało się jednak, że przeliczył się ze swoimi siłami.
Nareszcie bednarz poczuł świeże powietrze i odetchnął głęboko. Opat odwiązał mu chustę.
— W noc przyszedłeś i nocą odchodzisz. Życzę ci szczęścia i myślę, że już nigdy w życiu nie
będziesz błąkał się po okolicy nie dając ludziom spać swoim zawodzeniem.
— Postaram się, aby tak było, wielebny opacie—powiedział Sowa. Nisko pochylił się w ukłonie
pożegnalnym i ruszył przed siebie.
Do domu nie było zbyt daleko, lecz biedak co chwila odpoczywał, zdejmując swój tobołek z
pleców. Spoglądał na niego i myślał:
— Musiałem się mocno namęczyć przy naprawie beczek, skoro tak ciężko mi unieść tych parę
garści grochu, jakie dostałem od opata.
Nie odpoczywał jednak długo, ponaglały go niecierpliwość i troska o dom, co też tam zastanie.
Na progu oczekiwała już żona, która powitała go radośnie i wesoło, po czym wprowadziła do
izby.
— No, a teraz pochwal się, drogi mężu, czym ci zapłacił opat za pracę w klasztorze —
powiedziała widząc, że z trudem zdejmuje z pleców tobołek i kładzie na ziemi.
— Ot, trochę grochu w fartuchu przyniosłem, a ciężkie to, że ledwie udźwignąć mogłem.
Najważniejsze jednak, że ciebie przy zdrowiu zastałem.
— Żartujesz! Grochu nie mogłeś unieść, który jest w tym fartuchu?— roześmiała się. —
Dworujesz sobie ze mnie.
Chciała podnieść węzełek, lecz nie mogła go nawet ruszyć z miejsca.
— No widzisz, wcale nie takie lekkie.
— Ależ mężu, to chyba kamienie, a nie żaden groch! Opat musiał z ciebie srodze zakpić. Za dwa
tygodnie ciężkiej pracy fartuch kamieni! Ale to nic, i tak wynagrodził nas suto. Dał nam opału na
całą zimę, ciepły przyodziewek i żywności pełne spiżarnie. Wyleczono mnie. Jestem zdrowa, to i
w gospodarstwie będę ci pomocą.
Nachyliła się nad fartuchem i ciekawa, jak to każda kobieta, rozwiązała go szybko.
— Drogi mężu! — krzyknęła—toż to nie groch, nie żadne kamienie, a szczerozłote dukaty!
Słyszysz? Dukaty, złote dukaty!
Odtąd już nigdy bieda nie zawitała do domu bednarza. Dobrobyt i bogactwo otaczały jego
rodzinę. Za otrzymane dukaty kupił szmat ziemi na skraju Puszczy Goleniowskiej, wybudował
tam piękny do m i warsztat. Żona obdarzyła go licznym potomstwem. "Wiele lat już minęło, jak
przestał chodzić po nocy zawodząc jak sowa. Z pewnością zapomniałby o tym, gdyby nie
przezwisko, które do niego przylgnęło na zawsze.
Pozostało ono nie tylko przy nim, ale i przy jego potomkach którzy osiedlili się tam na stałe. I
osadę, którą założyli, Sownem nazwali. Nazwa ta przetrwała aż po dzień dzisiejszy, jak również
i wieś^ w której ponoć jeszcze do niedawna zamieszkiwali potomkowie bednarza Sowy.
KAMIEŃ SZCZĘŚCIA
Przed wielu laty mieszkał w okolicach Polanowa pewien gospodarz. Był to człowiek uczciwy,
bogobojny i pracowity jak rzadko — a mimo to nie wiodło mu się w gospodarstwie. To burza
gradowa zniszczyła dojrzewające zboże, to znów padła krowa, kiedy indziej najstars/emu synowi
sieczkarnia obcięła dwa palce u ręki i teraz nie miał kto pomóc w pracy. Słowem —jedno
nieszczęście goniło za drugim. Cokolwiek by nie przedsięwziął, wszystko obracało się wniwecz.
Gospodarka upadała, natomiast rosły długi.
—¦ Cóż za nieszczęsny los mnie prześladuje! — mawiał nieraz z goryczą sam do siebie. —
Ciężko pracuję, niczego nie zaniedbuję, nikt też nie może powiedzieć, bym mu krzywdę
wyrządził, a jednak Pan Bóg zsyła na mnie różne plagi. Nie wiem doprawdy, czym zawiniłem!
Wreszcie —jak gdyby nie dość było wszystkiego — pewnego dnia padł mu koń. Kiedy rano
przyszedł do stajni, by jak co dzień napoić go i nakarmić, zwierzę leżało zimne i martwe. Z
rozpaczy ścisną głowę obiema rękami i siedział przez dłuższy czas bez ruchu. W końcu jednak
zebrał się w garść, gdyż rozumiał, że rozpacz ani narzekania nikomu jeszcze nie pomogły.
Trzeba było jakoś zaradzić, i to szybko, gdyż bez konia nie można było nic w polu zrobić. —
Trochę pieniędzy mam! — pomyślał. — Chowałem je na czarną
godzinę i oto przyszła pora, że trzeba je wydać. Resztę dopożyczę, ale już teraz muszę się
rozejrzeć za kupnem innego konia. Inaczej doprowadzę gospodarstwo do ruiny.
Wyjął z kuferka chudy mieszek, nacisnął czapkę na głowę i udał się do Polanowa. Wstąpił w
niejedno miejsce, pieniądze dostał, lecz sprawy nie załatwił. Był to akurat okres pilnych prac w
polu, więc o konia było trudno.
Tak zmarnował cały dzień. Kiedy wracał do domu, zrobiło się już zupełnie ciemno. Aby skrócić
drogę, wybrał wąską ścieżkę prowadzącą przez Świętą Górę. Nie obawiał się zbłądzenia,
ponieważ wiele razy tędy przechodził. Teraz mimo ciemności szedł również śmiało naprzód,
wspinając się po dość stromym zboczu.
Kiedy znalazł się na szczycie wzgórza, w miejscu gdzie przed wielu laty stała drewniana
kapliczka, nagle ujrzał jakieś światło. Przed nim na wysokości oczu lekko kołysał się ognik—jak
gdyby ktoś podniósł latarnię, by oświetlić sobie drogę. Jednak — rzecz dziwna — ów ognik
wcale nie oświetlał otoczenia, lecz istniał po prostu sam dla siebie.
Gospodarz zatrzymał się i pilnie nasłuchiwał. Wokoło panowała niezmącona cisza, nawet liście
zasnęły na gałęziach drzew. Wówczas przypomniał sobie, że ktoś opowiadał o podobnym
wydarzeniu na Świętej Górze. Ow człowiek był przekonany, że to duchy w postaci błędnych
Ogników unoszą się wśród drzew i sprowadzają nieostrożnych na manowce. Zrobiło mu się
nieprzyjemnie. Czym prędzej minął niewielką polanę i zaczął schodzić w dół. Błyszczący ognik
stale unosił się przed nim.
Raptem światełko zgasło. Gospodarz zatrzymał się i w tej samej chwili usłyszał wyraźny rozkaz,
dochodzący jakby spod ziemi:
— Weź to z sobą! — Pod nogi wędrowca upadł jakiś przedmiot. Gospodarz przeraził się i stał
jak sparaliżowany, bojąc się ruszyć
z miejsca. Potem jednak ochłonął z zaskoczenia.
— Przecież nic złego nie zrobiłem, więc co mi się może stać? — uspokoił sam siebie.
Schylił się i zaczął rękami szukać przedmiotu, który mu podrzucono. Po krótkich
poszukiwaniach znalazł niewielki kamień. Przez chwilę trzymał go w dłoni, nie wiedząc, co z
nim począć w końcu jednak schował w domu.
W izbie okazało się, że był to rzeczywiście zwykły mały kamień, jakich pełno znajduje się na
polach. Rozczarowany—już chciał go wyrzucić przez okno. Gdy jednak zastanowił się nad
okolicznościami, w jakich go znalazł, zmienił poprzedni zamiar.
— To kamień ze Świętej Góry! — pomyślał. — Na pewno posiada jakąś tajemniczą siłę, której
na razie jeszcze nie znam. Najlepiej będzie, jeśli go zakopię pod progiem stajni. A może mi
przyniesie szczęście?
Nic nie mówiąc żonie ani dzieciom—poszedł do stajni i wykonał, co zamierzał. Kiedy
następnego dnia rano otworzył wrota — ujrzał przy żłobie mocno zbudowanego konia, który na
jego widok obrócił głowę i zarżał wesoło.
Od tego czasu sytuacja gospodarza zmieniła się nie do poznania. Zboża i jarzyny obrodziły jak
nigdy, inwentarz pomnażał się, a koń pracował za dwóch. Wszyscy sąsiedzi winszowali mu
dobrych wyników i chwalili gospodarność. Przyjmował ich słowa z uśmiechem, ponieważ sam
tylko wiedział, w czym leży tajemnica jego powodzenia.
Tak dożył późnej starości i do końca życia wiodło mu się dobrze.
SKARBY PODZIEMNEGO ZAMKU
Dzień był sierpniowy, słoneczny i upalny. Już od tygodni ani jedna kropla deszczu nie upadła na
spragnioną wilgoci ziemię. Zamarło miasto w rozpalonej czerwieni murów, a rozległe łąki,
ciągnące się od Koszalina aż do połyskujących w oddali wód jeziora Jamno, straciły barwę.
Soczyste, przetykane różnobarwnym kwieciem trawy, stanowiące pożywienie dla licznych stad
owiec, stały się teraz rude, pozbawione wilgoci. Tylko widoczna na horyzoncie Góra Chełmska
dźwigała pod niebo swe zielone zbocza, kusząc wszystko co żywe chłodem panującym pod
gęstymi koronami buków.
Zbliżało się południe, najgorętsza pora dnia. Sułek otarł rękawem pot, który obficie spływał mu
z czoła, i obszedł wokoło powierzone jego pieczy stado. Owce zbiły się w gromadę i ciężko
oddychały. Widać było wyraźnie, że upał daje się biednym zwierzętom mocno we znaki.
Niektóre od czasu do czasu schylały głowy w poszukiwaniu świeższych pędów trawy, inne
kładły się i leżały nieruchomo. A kiedy pasterz przechodził obok, wiodły za nim oczyma jak
gdyby w oczekiwaniu pomocy.
Trzeba je zapędzie pod drzewa na Chełmskiej Górze, niech trochę odetchną!—pomyślał Sułek.
Gwizdnął na psa i ruchem pasterskiej laski zatoczył szerokie koło, wskazując mu równocześnie
właściwy kierunek.
— Pogoń no je, Bury! — zawołał.
Mądre zwierzę natychmiast zrozumiało rozkaz swego pana i po pewnym czasie wszystkie owce
znalazły schronienie pod zielonym dachem drzew. Tutaj pokładły się na. ziemi i skubały gałązki
krzewów.
Sułek usiadł pod pniem starego buku. Oparł eię o niego plecami, zamknął oczy i nawet nie
spostrzegł, kiedy zmorzył go sen.
Nagle obudziło go głośne szczekanie. Natychmiast oprzytomniał, zerwał się z miejsca i z
niepokojem zaczął rozglądać się wokoło.
— Bury, do nogi!
Ale posłuszny zwykle pies tym razem nie usłuchał wezwania. Przystanął na moment, lecz zaraz
nastawił uszy i warcząc rzucił się w pobliskie krzaki.
— Pewnie jakiś złodziej podkrada się do owiec! — pomyślał Sułek i bez namysłu pobiegł
śladem Burego. — Już ja sięz nim rozprawię! — groził zagniewany, ściskając w dłoni swą
pasterską laskę.
Zaledwie jednak przebiegł kilkanaście kroków, zatrzymał się zdziwiony. Zupełnie
niespodziewanie ujrzał przed sobą wielki kamień, ukryty w gęstych krzakach. Pies biegał wokół
niego, doskakiwał to z jednej, to z drugiej strony i warczał zawzięcie, drapiąc ziemię pazurami.
— Czego on tam szuka ? — zastanawiał się Sułek — przecież nie złodzieja, boby się tam nie
schował. A może wytropił lisa?
Zaciekawiony obejrzał kamień ze wszystkich stron, lecz nic nadzwyczajnego w nim nie
dostrzegł. Był on podobny do innych i chyba od dawna tu leżał, gdyż nawet u dołu obrósł
warstwą mchu. Żeby jednak pozbyć się resztek wątpliwości, oparł się o kamień ramieniem i
spróbował ruszyć go z miejsca.
Lecz oto kamień ustąpił z niespodziewaną łatwością i oczom pasterza ukazał się wówczas dość
szeroki otwór, prowadzący w głąb ziemi. Klęknął nad nim, pochylił się nisko i wtedy poczuł 'na
twarzy wiejący stamtąd strumień chłodnego powietrza.
— To na pewno jakiś podziemny ganek! — pomyślał Sułek. — Nie może być inaczej. Lecz jak
to się stało, że dotychczas nikt jeszcze na niego nie natrafił? Dokąd prowadzi, kto go zbudował i
dla jakich celów? A może to jakaś diabelska sprawa?
Usiadł nad krawędzią, lochu i zaczął się zastanawiać nad swym odkryciem. Z początku
zamierzał przesunąć kamień na dawne miejsce i nie zawracać sobie głowy tą dziwną historią,
lecz jednak ciekawość przemogła. Położył więc laskę w poprzek otworu i — trzymając ją
oburącz — zaczął powoli zsuwać się w dół. Jeszcze ramiona i głowa pozostawały na
powierzchni, gdy poczuł pod nogami stopnie schodów, jak gdyby ludzką ręką wykute w
kamiennym gruncie.
Tym razem obleciał go lekki strach, a że jednak był z natury młodzieńcem odważnym i silnym,
postanowił opanować niemiłe uczucie i zbadać tajemnicę, którą odkrywało przed nim wnętrze
Góry Chełmskiej.
Schody wiodły istotnie w głąb podziemnego korytarza. W miarę oddalania się od powierzchni
ziemi stawał się on coraz węższy i wyższy, tak że po pewnym czasie Sułek mógł się już
swobodnie wyprostować. Przy tym — rzecz dziwna — panował tu szary półmrok, w którym
wyraźnie dostrzegał wydłużające się kamienne ściany o lekko chropowatej powierzchni.
Raptem schody skończyły się. Sułek ujrzał przed sobą ciężkie, kute w błyszczącym metalu
wierzeje. Pokrywały je liczne płaskorzeźby o dziwnym i niezrozumiałym rysunku. Zamknięcie
stanowiła zwykła sztaba, którą na pierwszy rzut oka wystarczyło jedynie podnieść, by wejść do
środka.
Znowu nastąpił moment zawahania: iść dalej czy zostawić wszystko i wracać ? Sułek stał
niezdecydowany, lecz w końcu energicznym ruchem ujął sztabę.
W tej samej chwili wierzeje jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozsypały się w proch —
zdumiony pasterz stanął na progu wielkiej podziemnej komnaty. Jej ściany pokrywały wspaniałe
malowidła, przedstawiające sceny polowania na nieznane zwierzęta, podobne do grzywiastych
krów, lecz z wyglądu bardzo groźne — z krótkimi, zakrzywionymi do środka rogami. Między
malowidłami wisiały oszczepy, łuki i przeróżna broń. Kiedy jednak spróbował zdjąć ze ściany
jeden z oszczepów, ten natychmiast rozsypał mu się w rękach. Wolnym krokiem przeszedł
wzdłuż całą komnatę, starając się już niczego nie dotykać. Wokoło panowała niezmącona cisza i
tylko nie wiadomo skąd płynęło łagodne światło, ukazujące oczom pasterza całą wspaniałość
otoczenia.
Idąc dalej natrafił znów na inne drzwi, które podobnie jak za pierwszym razem rozsypały się
przy dotknięciu. Następną komnatę wypełniały bogato rzeźbione sprzęty, w głębi zaś na
wysokim fotelu siedział nieruchomo dziwnie ubrany mężczyzna. Miał na sobie długą ciemną
szatę, na głowie kapelusz z szerokim rondem, przystrojonym . w niezwykłej długości pióro. Był
to człowiek niestary, wskazywała na to krótko przystrzyżona czarna broda, nadająca jego twarzy
dostojny wyraz, W ręce, która zwisała miękko z poręczy fotela, trzymał pożółkłą kartę, zwiniętą
na obu końcach i pokrytą licznymi znakami.
Powoli, krok za krokiem, Sułek zbliżył się do owej postaci, chcąc dokładniej -przyjrzeć się
wyrysowanym na karcie znakom. Zaledwie jednak uczynił ostatni krok — wszystko rozleciało
się w pył.
Odważny pasterz postanowił zbadać do końca tajemnicę podziemnego zamku. Poszedł więc
dalej i znów natrafił na drzwi, które tym razem nie rozsypały się przy dotknięciu, lecz ustąpiły
bez oporu otwierając widok na inną komnatę.
Sułek stanął oniemiały, bowiem to, co ujrzał, mogło rzeczywiście przyprawić o zawrót głowy.
Pod ścianami stały otwarte skrzynie, pełne nieprzebranych skarbów. Czegóż tam nie było! W
jednych mieniły się barwami tęczy szlachetne kamienie, w innych połyskiwały miękkim
blaskiem stosy złotych pieniędzy. Pośrodku stały dębowe stoły, na których rozstawione były, jak
gdyby do uczty, szczerozłote misy, puchary i inne naczynia.
Podszedł do jednej ze skrzyń i napełnił garście złotymi monetami. Nie mógł ich jednak zabrać,
bo nawet nie miał kieszeni. Postanowił więc wrócić tą samą drogą na powierzchnię ziemi i
przyjść tu z workiem następnego dnia.
Daremnie jednak starał się nazajutrz i w dni następne odnaleźć wejście do podziemnego zaniku.
Zniknął gdzieś ów kamień wskazujący drogę. Góra Chełmska pod Koszalinem zachowała do
dziś tajemnicę znajdujących się w jej wnętrzu skarbów.
W starej kniei nie ma już wiekowych drzew, przed osiemdziesięciu laty wycięto ostatnie
olbrzymy. Jasna tafla wody prześwieca między wiotkimi pniami. Warto zatrzymać się tutaj i
przypomnieć sobie opowieść o skarbie Dziewiców, zakopanym podobno gdzieś w pobliżu.
Jak mówi stara klechda, skarb Dziewiców został ukryty tutaj w XVI wieku przez jednego z
członków tej rodziny, posiadającego u nóg po sześć palców.
Nagrobek tego rycerza, znajdujący się w kościele w Dobrej, potwierdza pogłoskę o anatomicznej
osobliwości jego stóp.
Podanie głosi dalej, że skarb na Wodnicy (tak nazywa się wzniesienie), może wykopać tylko
ktoś, kto również posiada po sześć palców u nóg. Podobno w czasie wojny trzydziestoletniej
znalazł się taki wśród żołnierzy szwedzkich, którzy zatrzymali się na popas w pobliskiej wsi
Bienice.
Pewnego dnia o północy wybrał się on wspólnie z dwoma kamratami do starej kniei i zaczęli
poszukiwania. Los mu sprzyjał. Ledwo zaczął kopać, łopata zgrzytnęła o wieko potężnej skrzyni.
Lecz zanim ją zdołał wyciągnąć, kompani jego zadali mu kilka ciosów. Myśleli, że uda im się
zagarnąć cały skarb dla siebie. Gdy jednak porwali za uchwyty skrzyni, zaczęła ona zapadać się
w głąb, pociągając morderców za sobą. Nie mogli oderwać od niej rąk splamionych krwią ani
wołać ratunku. Wzgórze zamknęło się nad nimi.
Od tej pory nikt nie próbował poszukiwać skarbu Dziewiców. Niektórzy mówią zresztą, że może
zakopano go nie na Wodnicy, a na Górze Zamkowej w Dobrej.
O SKAMIENIAŁYM CHCIWCU Z KARSKA
Przy dawnej drodze książęcej z Kamienia do Nowogardu, w odległości trzech kilometrów od
prastarej Dąbrowy, leży Karsk, wieś o kilkusetletniej historii. Osobliwością tu jest niewielkie
jeziorko w samym środku wsi, przydające jej malowniczego wyglądu.
Naprzeciw kościoła, na rozstaju dróg, przysiadł wielki głaz narzutowy, przypominający swym
kształtem klęczącą postać. O kamieniu tym istnieje kilka starych, podań ludowych. Oto jedno z
nich:
Działo się to już w owych czasach, gdy pierwsi władcy pomorscy jeździli do Nowogardu z
nowej stolicy w Szczecinie, a stara droga z Kamienia przybrała nazwę Biskupiej.
W Karsku hodowano owce. Tereny pastwisk nie były jednak zbyt rozległe, a w dodatku jedni
mieli duże obszary łąk, innym zaś nie wystarczało paszy dla zwierząt. Stąd częste zatargi o
miedze łąkowe i wzajemne skargi o wypasanie owiec na cudzych gruntach.
Żył wówczas we wsi kowal Hans Ryżobrody, znany powszechnie t. ogromnej chciwości.
Pewnego dnia wracał on dobrze podchmielony z Nowogardu. Był na zamku grafa i udało mu się
wyprosić przywilej na wyłączność usług kowalskich dla mieszkańców nie tylko Karska, ale i
pobliskiej Dąbrowy. Od tej pory nikt z okolicznych chłopów nie będzie miał już prawa iść do
innego kowala, tylko do niego, Hansa Ryżobrodego.
Wprawdzie przywilej kosztował, trzeba bowiem było sypnąć dukatami, a również zobowiązać
się do nowych stałych świadczeń w naturze na rzecz zamku, ale Hans nie wątpił, że koszta te
odbije sobie na sąsiadach z nawiązką.
Dobry interes trzeba było dobrze oblać. Wstąpił więc Hans w drodze powrotnej do karczmy i ze
spotkanym tam kumem młynarzem uraczył się godnie.
W drodze powrotnej nogi plątały, ale wzrok czujnie przebiegał po przestrzeni własnych łąk, na
których — jak stwierdził zaraz z zadowoleniem — dostrzegł trzy owce bez pasterza. Poznał je
od razu.
— To tej nędzarki Boguchwały. Nie będzie nawet miała czym zapłacić, bo chora, a bieda w
chałupie aż piszczy. Nie szkodzi, albo da chłopaka do mnie na służbę, albo nie oddam owieczek.
Podszedłszy bliżej zobaczył jednak, że owce pasą się nie na jego> łące, ale na wąskim skrawku
pastwiska należącego do Boguchwały.
— A gdyby je tak trochę popędzić na moją stronę? — pomyślał. Nie zastanawiając się dłużej,
pognał ku owcom.
W przeświadczeniu, że posiada już prawo zabrania zwierząt, podniósł krzyk na całą wieś. Wtedy
właśnie obudził się mały Wisław, synek wdowy, który drzemał znużony całonocnym czuwaniem
przy chorej rodzicielce. Przestraszone dziecko rzuciło się do owiec i zaczęło je pędzić w stronę
chaty. Za nimi biegł w rozwianej kapocie Ryżobrody, a dalej zwabieni krzykiem ludzie z
najbliższych zagród.
Przed mieszkaniem Boguchwały zaczęły się spory. Kowal sypał przekleństwami i groźbami,
chłopak bronił się z płaczem. Sąsiedzi stali niezdecydowani. Sympatia ogółu była po stronie
biedaków, obawiano się jednak zadzierać z możnym Hansem. Nikt zresztą nie wiedział, gdzie
naprawdę znajdowały się owce w chwili, gdy kowal naszedł śpiącego Wisława. Zdecydowano,
że rozstrzygnie sąd boży Był to zwyczaj szeroko praktykowany w średniowieczu w wypadkach,
gdy nie można było rozwikłać szczególnie trudnych spraw.
Hans poczuł się nieswojo.
— Po co tu sąd boży? — krzyknął — sprawa jasna! Jeśli nie znalazłem tych parszywych owiec
na mojej łące, to niech się w tej chwili w kamień zamienię! Powtarzam: niech się w kamień
zamie...
Nie dokończył. Nagle zgięły mu się kolana, skurczył się, przypadł do ziemi. Zanim obecni
zorientowali się, co się stało, kowal poszarzał, zatarły mu się rysy twarzy i skamieniał.
Przerażeni mieszkańcy Karska przenieśli głaz na cmentarz kościelny, gdyż podobno o północy
słyszano, jak kamień jęczy i przeklina, wyje i zgrzyta.
Niedługo jednak stał ukarany chciwiec między nagrobkami. Pewnej nocy sierpniowej znikł z
poświęconego miejsca i pojawił się przy drodze do Nowogardu. Młody Mateusz, powracający od
dziewczyny przed pianiem kogutów, opowiadał potem, iż widział ów głaz wolno sunący drogą w
stronę Nowogardu i miotający pogróżki na całą wieś. Podobno szedł skarżyć się grafowi.
Wysłuchawszy tej opowieści mieszkańcy Karska przenieśli skamieniałego kowala na rozstaje
dróg. Stoi tu już od wieków i tylko czasami o północy można ponoć zobaczyć, jak kręci się w
miejscu, nie wiedząc, którą drogą ma ruszyć na skargę w sprawie owiec.
O STRAŻNIKACH SKARBU I PRACOWITYM SZEWCZYKU
Szybko zapadał zmierzch, dżdżysty, listopadowy. Chmury osunęły się jeszcze niżej i zaczął
siąpić drobny, przenikliwie chłodny deszcz. Jaśko przyśpieszył kroku. Wtuliwszy głowę w
kołnierz wyszarzałej kurtki, mocniej przycisnął do boku torbę-z narzędziami, a oczy co chwila
odbiegały od kałuż rozlanych szeroko na drodze.
Daleko jeszcze ten Świdwin, nie uda się dojść przed nocą. Zanikną bramę. Trzeba będzie czekać
do świtu na deszczu. Chyba że jakiś zagajnik się trafi, osłoni trochę od wiatru i wilgoci. A tu jak
na złość po obu stronach drogi ciągną się rozległe łąki i ścierniska, bezdrzewne, puste.
Spojrzenie wracało znowu ku ziemi, ostrzegając w ostatniej chwili przed czyhającą kałużą. Nie
zawsze udało się uskoczyć, ominąć.
ociemniało już zupełnie, gdy zmęczony, głodny i ochlapany błotem dojrzał iskrzące się w dali
światełko. Potem zarysowały się potężne kontury baszt i murów. Wielki zamek wyglądał na
zupełnie opuszczony. Tylko ten ognik, błyszczący w jednym z okien.
Ruszył w tamtą stronę, nim jednak zbliżył się do murów, wyrosła po drodze wielka chata. Nie
dojrzał jej przedtem, zapatrzony w wyniosłą budowlę, zresztą było już zupełnie mroczno, a
zasunięte szczelnie okiennice chaty nie przepuszczały na zewnątrz nawet najwęższej strużki
światła.
— Może dadzą tu dobrzy ludzie jaki kąt do spania. Choćby w stodole czy obórce — pomyślał z
nadzieją. Czuł, że przenika go na wylot wilgoć deszczu.
Zastukał.
W chacie rozległy się kroki. Z cichym zgrzytnięciem uchylono drzwi i Jaśko ujrzał wąsatą,
szeroką twarz. Okrągłe oczy patrzyły na niego dobrodusznie.
— Cóż to, chłopcze, sam tak wędrujesz po nocy? — usłyszał. — Wchodź do izby. Aleś
przemókł, niebożę. No, masz szczęście, żeś trafił do starego Wojciecha. Karczma w Golicy nie
zamyka przed nikim swych podwoi.
Jaśko przekroczył próg i nieśmiało stanął pod ścianą.
— Siadaj sobie! Siadaj. 0 tu, na tej ławie. Popatrz, matka, jaki zdrożony. I pewnie bez obiadu, co?
Zaraz ci zgotujem posiłek. Hanka! — zawołał w kierunku drugiej izby. — Podaj no sera, jaj i coś
do picia.
— Nie trza, panie gospodarzu — zaprotestował chłopak. — Poproszę tylko o jakie miejsce do
spania, najtańsze — dodał, przeliczając w myśli ubogą zawartość swej sakiewki. Czy aby starczy
na opłacenie noclegu ? — Jam niegłodny wcale...
— Niegłodnyś ? Aha! Widać to akurat ze ślepiów. Powiedz, młodzieńcze, zwyczajnie: „nie mam
grosiwa". Zresztą, czy trza to mówić? Łacno rozpoznać — obrzucił spojrzeniem jego ubiór. •—
No, nic! Mogę cię ugościć! Jeszcze mnie stać. Hanka, zasnęłaś czy co? Podawaj.'
— Ależ, mości gospodarzu, ja —jeszcze opierał się Jaśko, lecz już bardzo słabo, bo głód dał się
odczuć mocniej w wyniku rozmowy o jedzeniu.
— Dość już o tym — przerwał mu karczmarz. — Będziesz się tu sprzeciwiał starszemu! Co to za
młódź dzisia! — westchnął z udanym oburzeniem. — A nie myśl se, że ci jakowąś łaskę
wyświadczam. Będziesz kiedyś zamożny, to oddasz komu potrzebującemu. Masz chyba swój
zawód, co ? — spojrzał na wypchaną torbę Jaśkową, złożoną na ławie.
— Ciżmy szyć umiem. I naprawiać. By najwięcej starte, dam im radę. Tak se wędruję z miejsca
na miejsce, od wioski do wioski, czasem bywa, że i do miasta zajrzę. Roboty zawdy trocha się
znajdzie. Jeno o zapłatę trudniej. Ludziskom też się nie przelewa. Tu dadzą grosz, gdzie indziej
coś ze strawy czy odzieży. Jakoś się żyje... A może i wy, panie, macie coś do naprawy, z serca
odwdzięczę się za poczęstunek i łaskawość.
— Obaczym — mruknął karczmarz. — Bierz się za jadło! Podsunął mu koszyczek z chlebem,
kubek, talerz drewniany, nóż. ¦— Pokrzep się nieco — dodał — a o robocie pogwarzym jutro,
jak się prześpisz. Tu ci naszykuję posłanie, w rogu izby. A jakbyś słyszał jakoweś głosy za
oknem... — dodał na odchodnym — czy chodzenie, to nie trwóż się! To... nic takiego. Odwróć
się do ściany i śpij.
Zastanowiły Jaśka słowa starego Wojciecha, ale nie miał kiedy nad nimi rozmyślać. Ledwie
ułożył się na posłaniu, zapadł w kamienny sen. Zbudził go dopiero jakiś ruch w izbie. Wnętrze
karczmy ożywiały wesołe blaski pogodnego dnia. Deszcz musiał odpłynąć wraz z nocą.
— Już zara południe — zdał sobie sprawę. — Nie godziło się spać tyli szmat czasu! Co sobie
gospodarz pomyślą? Zacny z niego człowiek, nie kazał budzić utrudzonego.
Przy stołach krzątała się Hanka, czarnooka córa karczmarza.
— Nie śpisz już ? — powiedziała wesoło. — To i dobrze. Ino patrzeć, jak goście zjadą. Słali
pachołka przodem. Zacny orszak ciągnie od Białogardu.
Prędko zerwał się z posłania.
— Studnia jest za karczmą — objaśniła. — Jak się umyjesz, przychodź do kuchni. Śniadanie już
czeka... Aha — dodała — ociec powiadał, żebyś zaczekał na niego. Ninie poszedł na wieś, nie
rychło wróci.
W istocie długo nie przychodził. W progi zajazdu zwaliła się barwna kawalkada zbrojnych.
Napełnili izbę i obejście donośnym gwarem, jedli potężnie, a gąsiorki Jt winem, opróżniane
błyskawicznie, odstawiali jeden za drugim. Wreszcie odjechali rozśpiewani, beztroscy.
— Takim to dobrze — myślał Jaśko, patrząc, jak barwy ich strojów znikają w kurzu
podnoszącym się spod kopyt. — Co tam mają
na głowie? Tylko łowy, zabawy, gry rycerskie. A mnie czas do roboty. Trza wyprosić od
gospodyni jakie podarte chodaki, prędzej czas zleci przy zajęciu.
Nie musiał długo prosić. Usiadł na przyzbie i wziął się do żelowania. Szło mu nieźle,
podśpiewywał sobie ochoczo. Tak zastała go Hanka.
— Dobra robota — oceniła z uznaniem, siadając obok. — Matula już chciała te trepy w ogień
cisnąć, a tu jak nowe. Majster z ciebie.' I zawsześ taki wesół?
Potwierdził zdziwiony: czemu pyta ? A bo to smutek co komu pomógł?
— I niczego się nie lękasz ?
— Lękać się ? Tylko dla tchórzów są strachy.
— A dzisia w nocy nicżeś nie słyszał? Teraz on spojrzał uważnie.
— W nocy ?
Przypomniał sobie słowa karczmarza wczoraj przed pójściem spać. . Prawda, trzeba ją prosić o
wyjaśnienie. Co to za tajemnica ? Z początku nie chciała mówić. Długo nalegał.
— No, jeśliś taki ciekaw... — zgodziła się w końcu. — Widzisz ten zamek?
— Widzę. Godny kasztel. Kto tam mieszka?
— Nikt nie mieszka. Od dawna.
— Bajesz — uśmiechnął się. — Bajesz, Hanka. Ale mnie nie zmylisz. Jakże? Sam widziałem
wczora, jak się świeciło w oknie.
— Widziałeś? To źle, bardzo źle. Wiesz co... — nachyliła się ku niemu i wyszeptała trwożnie:
— mówią, że tam straszy. W podziemiu leży pono wielki skarb. Tylko w dzień go nie znajdziesz.
A nocą... — jeszcze bardziej ściszyła głos — nie jeden szedł już tam nocą. Śmiałkowie chcieli
zdobyć skarb, wędrowców zwodziło światełko, myśleli, że znajdą schronienie. Nikt nie wyszedł
żyw. Więc ciebie też kusiło? Jak to dobrze, żeś nie dał się zwieść.
— To i co — powiedział — i tak jeszcze tam pójdę. Choćby i zara! — odstawił naprawione
trzewiki. — I poczekam do rana.
— Nie mów! — chwyciła go za ramię. — Coś ty? Nawet pomyśleć się o tym nie godzi. W nocy
to oni nieraz i pod karczmę przychodzą.
— Kto
— Kto taki?
— No, ci... strażnicy skarbu. Czarne ponoć mają zbroje. Stukają w okno, łażą po zagrodzie. A
już tam, na zamku... — popatrzyła ze zgrozą na ciemniejące chmury, za którymi kryła się tarcza
słoneczna.
Nie dał się odwieść od powziętego zamiaru. Wziął jeszcze jedną parę trzewików do naprawienia
i poszedł ścieżką wiodącą ku tajemniczej budowli. Hanka odprowadziła go do połowy drogi.
Jeszcze raz próbowała namówić, aby wrócił. Potem długo stała, patrząc, jak wchodzi we wrota,
słyszała głośne trzaśniecie drzwi, jakby ktoś miotnął nimi z niezwykłą siłą. Strach ją zdjął
ogromny, ale nie odchodziła jeszcze. Po chwili w oknie na pierwszym piętrze ukazał się Jaśko.
Kiwał jej ręką, uśmiechnięty junacko.
Zrozumiała, że nie da za wygraną. Odwróciła się gwałtownie i pobiegła do domu. Łzy płynęły
jej po policzkach, skurcz ściskał gardło. Biedny, głupi chłopak! Po co mu ten upór, ta
zuchwałość? Drogo za to zapłaci. Nie wróci już stamtąd! To piekielne miejsce. I idzie noc, a z
nią w lochach budzą się upiory.
W wielkich, łukowato sklepionych komnatach zamku ścieliła się pustka. Odgłosy samotnych
kroków brzmiały głucho, powtarzane echem w sąsiednich pokojach. Wieczorny wiatr wpadał
przez okna i hulał po zamku.
W jednej z komnat, obok zrujnowanego kominka, leżała sterta cegieł. Można z nich było ustawić
sobie miejsce do siedzenia i niewielki stolik. Dokonawszy tego, zabrał się Jaśko do trzewików.
Gdy ściemniło się zupełnie, wygrzebał z torby świeczkę i krzesiwo, zapalił i dalej pracował,
pogwizdując skoczną melodię.
Czas płynął wśród ciszy przerywanej stukaniem młotka.
— Pewnikiem jest już po północy — pomyślał wreszcie, ale omylił się. Dopiero po pewnym
czasie gdzieś z góry dobiegły głębokie, metaliczne uderzenia zegara.
— Źe też go nie zauważyłem — zawstydził się —jak ja patrzyłem? Z ostatnim, dwunastym
uderzeniem usłyszał od strony drzwi szmer
jakichś kroków. Do komnaty weszło dwóch rycerzy w czarnych zbrojach, połyskujących w
blasku świeczki. Stawiali kroki sztywno, nienaturalnie. Wolno zbliżyli się do szewczyka i
postawili przed pięknie ozdobioną trumnę. Odkryli wieko i złożyli je na ziemię, po czym odeszli
bez słowa.
Jaśko zajrzał do trumny. Była pusta.
— To dla mnie—pomyślał. Zrobiło mu się nieprzyjemnie. Nie, ' to nie był strach. Któż jednak
nie odczuje działania niesamowitego nastroju, siedząc obok własnej trumny, zdany na łaskę i
niełaskę groźnych mieszkańców opustoszałego zamczyska, nieważne: upiorów czy żywych ludzi?
Kim byli ? Stąpali tak cicho, że zdawało się to nieprawdopodobne, zwłaszcza że obuwie mieli
żelazne.
Po chwili kroki znów się rozległy, równie ciche jak przedtem. Wracali obydwaj dźwigając
pokaźny wór. Na środku komnaty rozwiązali go i wysypali na posadzkę całą brzęczącą
zawartość. Zalśniły złociste monety.
— Przyszedłeś tu, bo jesteś śmiały — usłyszał Jaśko głos wydobywający się spod opuszczonej
przyłbicy jednego z rycerzy. Słowa były ciche, przytłumione. — Obaczym, czy i liczyć potrafisz.
Masz tu do podzielenia skarb tego zamku. Ułożysz go w dwóch równych stosach.
— W zupełnie równych — dodał drugi. — Dziel sprawiedliwie. A pomylisz się czy zechcesz nas
oszukać, to pomnij: czeka cię straszna śmierć. Trumna już gotowa, popatrz! Nawet za ładna jak
na takiego oberwańca. Ale nie mamy innej. Będziesz w niej leżał, jeśli nie skończysz pracy do
pierwszego piania kogutów.
Odeszli.
Znów cisza zapanowała w komnacie. Jaśko wstał i podszedł do okna. Noc była jasna^ wysoko
świeciły gwiazdy. Nie czas na patrzenie! — pomyślał. Zaczerpnął powietrza i wrócił na środek
sali.
Szybko zaczął rozkładać monety. Wkrótce na posadzce wyrosły dwa lśniące stosy. Niestety,
pozostał jeszcze niewielki pieniążek. .Co z nim zrobić? Nie medytował długo. Włożył monetę w
kleszcze obcążkowe, nacisnął. Nie puszczała, twarda. Oparł więc obcęgi o parapet okna i
kilkakrotnie uderzył w nie młotkiem. Przecięty pieniążek spadł na ziemię. Podniósł obie części i
porównał je. Były jednakowe. Dołączył je do rozłożonego skarbu, po jednej do każdej części.
Gdy w opłotkach karczmy po raz pierwszy zapiał kur, czarni rycerze wkroczyli do komnaty.
Okute w stal prawice spoczywały na rękojeściach mieczy. Zbliżyli się do skarbu i od razu
dojrzeli przecięty pieniążek. Nie sprawdzali już reszty.
— Udało ci się, szewczyku — rzekł jeden z nich. — Tobie pierwszemu. Wielu zuchwalców nie
wyszło z życiem z tej komnaty.
— I naszej pokucie nie było końca — uzupełnił jego towarzysz. — Tyś nas uwolnił z zaklęcia.
Bierz zatem skarb i czyń z nim, co zechcesz. Jeśli jednak pragniesz, by te pieniądze dobrze ci
posłużyły, zatrzymaj sobie tylko tę połowę — wskazał — resztę rozdaj ubogim. A nam
wystarczy tylko to...
Kogut piał powtórnie, gdy rycerz wziął w rękę połówkę rozciętej monety. Ledwie jej dotknął,
zbroja zamgliła się, zaczęła tracić kontury, rozpływać się w szarości przedświtu.
— Nie zapomnij tego, coś usłyszał — powiedział pozostały rycerz i nachylił się po drugą połowę
pieniążka.
Od strony wsi biegł trzeci sygnał budzącego się dnia. Jaśko rozejrzał się. Był sam w pustej
komnacie. Tylko przed nim złociły się starty lśniących monet.
Hanka nie mogła uwierzyć oczom. Ścieżką od strony zamku szedł Jaśko, uginając się pod
ciężarem wielkiego worka. Więc wraca! Niepotrzebnie płakała całą noc, niesłusznie wątpiła w
jego odwagę. I dzielność. Nie dał się widmom, pokutującym tam od wieków.
Wybiegła na ścieżkę.
— Już nigdzie nigdy nie pójdziesz! — wołała śmiejąc się przez łzy — już nigdy! Co ja
przeżyłam, Jaśko! Przyrzeknij, że ostaniesz u nas. Ociec się zgodzili! Pomożesz nam w pracy...
Jaśko — spojrzała prosząco.
— Ostanę — potwierdził. — Dla ciebie ostanę, Hanka. Ale nie myśl, że będę wam ciężarem.
Popatrz!
Rozwiązał wór. Zajrzała i oniemiała z wrażenia.
— To wszystko jest nasze — powiedział — a ninie poproś ojca o konie. Pojedziem pod zamek i
zabierzem coś dla biednych. Jest tego brugie tyle co tu. Mniemam, iż w Świdwinie nie braknie
ubogich, starców, chorych... A z tego, co tu mamy, część oddam twoim rodzicielom. Muszę
przecie odpłacić za gościnę. Za resztę zbudujemy dom, tu w pobliżu. I warsztat. Nie będę
próżnował, choć mam pieniądze. Co wart człowiek, gdy się wałkoni? Wiesz... — dodał —
gdybym nie zabrał ze sobą roboty i narzędzi na zamek, nie oglądałabyś mnie tutaj. Czym
podzieliłbym pieniążek, ten ostatni?
DZWON
Łącku koło Słupska znajdował się stary dzwon o dźwięku tak pięknym, że kiedy głos jego
rozbrzmiewał, ludzie przystawali i słuchali w skupieniu. Dziwna się z nim łączy opowieść.
Mieszkał tu niegdyś zdolny ludwisarz, czyli rzemieślnik, który odlewał dzwony. W jego
warsztacie pracy było pod dostatkiem, gdyż wciąż nowe zamówienia napływały z bliższej i
dalszej okolicy. Ludwisarz odlał już wiele dzwonów dla»kilkunastu kościołów, a wtedy i
miejscowa parafia w Łącku zamówiła u niego nowy dzwon.
Mistrz postanowił, że dla większej chwały swej rodzinnej miejscowości stworzy arcydzieło
sztuki ludwisarskiej o niezwykłej sile i pełności dźwięku. Jak najstarannej wykonał formę
dzwonu: podwójny płaszcz gliniany z wolną w środku przestrzenią, która miała być wypełniona
stopem. Potem przemyślnie zmieszał nie tylko miedź i cynk — co dałoby dość pospolity dźwięk
— ale także dołożył sporo srebra, aby uzyskać piękniejszy ton. Kiedy uznał, że stop jest już
należycie przygotowany, zawołał ucznia swego, Józka i razem z nim wlał wrzącą zawartość
kotła w glinianą formę.
Poczekawszy, aż stop całkowicie stężeje, odbił glinianą powłokę swego najnowszego dzieła.
Wyłuskał dzwon całkowicie, a następnie zbadał szczegółowo. Niestety, dzwon miał skazę, w
jednym bowiem miejscu kruszec nie wyszedł gładko, ale był lekko pogłębiony i chropowaty.
Mistrz wiedział, jak potrafi to zepsuć dźwięk. Istotnie, gdy zawiesił dzwon na małym
rusztowaniu i rozkolebał, przekonał się, że praca mu się nie udała. Bez wahania rozbił dzwon i
zabrał się od nowa do dzieła.
Z jeszcze większą uwagą lepił następną formę i topił kruszec. Nie żałował cierpliwości i
wysiłków, włożył całą swą wiedzę. Ale i drugi odlew rozczarował mistrza. Także i ta praca
poszła na marne.
Zabrał się po raz trzeci. Pomagał mu uczeń Józek. Razem lepili formę i topili spiż. W niedługim
czasie gliniany kształt dzwonu był gotowy i czekał na gorący płyn spiżowy. Wtedy mistrz kazał
uczniowi rozpalić ogień pod wielkim kotłem, w którym znajdowały się już kawałki porąbanego
kruszcu. Kiedy z ogniska buchnęły jasne płomienie, oczy mistrza i ucznia zwróciły się na kocioł.
W miarę jak się on nagrzewał, kruszec topniał niby lód.
Nagle odwołano mistrza w ważnej i pilnej sprawie. Odszedł przykazując Józkowi pieczę nad
gotującym się stopem. Wkrótce miał wrócić. Nie wracał jednak. Daremnie wypatrywał go Józek,
niepokojąc się coraz bardziej, bo bryły kruszcu już się rozpłynęły i lada chwila należało stopioną
masę przelać do formy. A mistrza wciąż nie było. Gdy stop doszedł do tego stanu, kiedy już
koniecznie należało go przelać, Józek uznał, że nie może dłużej czekać, bo zmarnuje się cala ich
praca. Przywołał więc kogoś do pomocy i ostrożnie wlał spiż w gliniany płaszcz. Była to wielka
chwila w jego życiu, gdyż dokonał najważniejszej części dzieła, tej, która zawsze przypadała w
udziale mistrzowi sztuki ludwisarskiej. Rozgorączkował się z podniecenia, pytał sam siebie:
— Co z tego będzie?... Co powie mistrz?
Kiedy ludwisarz wrócił do warsztatu i zastał dzwon już odlany, wpadł w złość. Nie panując nad
sobą obrzucił Józka wyzwiskami:
— Ty smarkaczu, zuchwalcze, pyszałku! Jak śmiałeś brać się do tego, co jedynie mistrzowi
przystoi?... Zepsułeś moje dzieło!
Kiedy po ostygnięciu powłoki wyłuskano nowy dzwon — o dziwo! — okazało się, że tym razem
dzieło udało się doskonale, gdyż dzwon posiadał ten właśnie ton, jakiego mistrz tak bardzo
pragnął.
Wiadomość o powodzeniu ucznia rozeszła się wnet szeroko po okolicy. Skutek był ten, że
parafie zamiast u mistrza, zamawiały teraz dzwony u jego ucznia, który tymczasem został
czeladnikiem. Rosła sława Józka, ale i rosła zazdrość w sercu starego ludwisarza.
Wzmagały się między nimi nieporozumienia, z błahej nieraz przyczyny dochodziło do kłótni.
Józek wykonywał wszystkie prace na równi z mistrzem, czy chodziło o formę, czy o stop, ale
miał więcej szczęścia od niego, a może i lepiej opanował tajniki sztuki ludwisarskiej. Czuł mistrz,
że kończy się jego sława i przechodzi na Józka.
Kiedy pewnego razu świeżo przez Józka odlany dzwon wydał dźwięk tak wspaniały, że
radowało się serce, a drugi, wykonany przez mistrza, zupełnie się nie udał, krew uderzyła do
głowy staremu ludwisarzowi. Twarz jego stała się purpurowa, ręce mu drżały. W szaleństwie
porwał ciężki młot i uderzył nim czeladnika. Józek zdążył tylko krzyknąć. Upadł i brocząc krwią
wyzionął ducha.
W tej chwili mistrz ochłonął. Przeraził się swego uczynku, a przede wszystkim jego skutków,
które musiały przyjść. Rozejrzał się, czy nikt nie widział, co się stało. Nie spostrzegłszy nikogo
uspokoił się nieco. Zaczął zastanawiać się, jak ukryć ciało Józka i ujść przed ręką
sprawiedliwości.
Wyszukał duży worek, włożył do niego zwłoki czeladnika i zawlókł do piwnicy. Tam wykopał
głęboki dół i wsadził do niego worek. Zasypał dół. Usiadł wyczerpany zdarzeniami dnia.
Okazało się jednak, że Józek ma sprzymierzeńca i mściciela. Był nim dzwon odlany jego ręką w
nieobecności mistrza, ten sam, który wciąż wzbudzał powszechny podziw. Dawniej i mistrz
pomimo zawiści — chętnie przysłuchiwał się dźwięcznym tonom. Ale teraz dzwon zaczął
przemawiać do mistrza niejako ludzkim głosem, robiąc mu wymówki i oskarżając o zbrodnię.
Z rana, w południe i wieczorem z wieży kościelnej płynął głos wyrzutu, a stary ludwisarz mienił
się na twarzy, to bladł, to czerwieniał. Nigdzie nie mógł schronić się przed słowami, które
dźwięczały w jego uszach:
Co mnie lal,
życie dal, .
w lochu schowany
nie pogrzebany.
Nikt nie poszukiwał Józka. Wówczas ludzie nieraz znikali, w sposób niewytłumaczony, a młody
czeladnik nie miał bliskiej rodziny. Ale dzwon głęboko przenikał do duszy mistrza i targał jego
sumieniem. Ilekroć usłyszał on spiżowy głos — stawał się niespokojny, patrzał z trwogą na żonę
i na innych ludzi, chcąc w ich oczach wyczytać, czy i oni rozumieją skargę dzwonu. Bywało
niekiedy, że gdy dzwonienie zaskoczyło go przy stole, zrywał się jak oparzony. Żona dziwiła się
temu i pytała z troską:
— Co ci się stało?... Może jesteś chory?
Nie smakowało mu jedzenie, nie cieszyły go rozmowy, unikał ludzi, chudł, czerniał, gorzkniał.
,W końcu nie wytrzymał wyrzutów sumienia, poszedł do władz i wyznał swoją zbrodnię, a
ponieważ okazał wielką skruchę i sam się przyznał, darowano mu życie, skazując tylko na karę
więzienia.
ZŁOTE JEZIORO
Za borem wysokim i czarnym leżała łąka. Porastające do pasa trawy ginęły jesienią, gniły,
przetwarzały się na pokarm nowym wiosnom. Zostawały tylko co grubsze badyle łamiące się na
mrozie. Oprócz kilku drzew akacji nic nie rosło, było pusto. Wzrok nie mógł wypatrzeć żadnej
ścieżki. Tłukł się tu tylko nie wiadomo skąd przybyły, zamknięty ścianami lasu jak oddech w
piersi — wiatr. Poza łąkami wznosiły się wzgórza — nagie, kamieniste, rdzawe. Nie rosły tam
nawet trawy — królował jedynie fioletowy głóg. Człowiek tu nigdy nie zaglądał — lękiem
przejęłoby go pustkowie. Tylko czasem cienkonogi jeleń przemknął nad murawą jak jaskółka i
zapadł w niezgłębione czeluście lasu.
Za pagórkami leżało jezioro. Posiadało ono zadziwiającą barwę. Było złote. Kiedy padały na nie
promienie słońca — lśniło jak olbrzymia tarcza. Nawet tatarak i trzcina miały złote łodygi i ??i?.
Czas upływał. Przemijał nie kończący się łańcuch lat — woda promieniowała niezmiennie. Co
wieczór przelatywały nad .nią dzikie kaczki. Czasem zataczały koła i siadały na falach pośród
soczystego kwiecia lilii. Niektóre z tych ptaków zagnieździły się tutaj. Odlatywały jednak często
i wracały tuż przed świtem. Skąd? Nie wiadomo... Ich powrotny lot był ciężki, powolny od
wyczerpania daleką wędrówką
Pewnego razu zza płaskowzgórza, leżącego opodal jeziora, wyłoniły się dwie ludzkie postacie.
Mężczyzna i kobieta. Byli młodzi, zdrowi i piękni. Z ich ruchów można było wnioskować, że są
nadzwyczaj zmęczeni. Ogorzałą twarz mężczyzny zalewał pot. Spojrzenie niespokojne
wybiegało naprzód. Zatrzymali się.
— Słuchaj, Miłoście, wypuśćmy tę ostatnią kaczkę-złotonogę. Mam wrażenie, żeśmy zbłądzili.
Na noc zastawimy znów sidła w szuwarach.
— Ostatnią? Ano... leć Zatrzepotał gwałtownie uwolniony ptak i pomknął ku nizinie.
— Tak! To w tamtej stronie jest gdzieś płynne złoto! Tam one maczają pióra. Chodźmy!
Chodźmy czym prędzej!
Nie bacząc na raniące głogi i kamienie pobiegli naprzód. Miłost wyprzedził towarzyszkę, ominął
krzak akacji, zatrzymał się nagle, rozrzucił ramiona i zakrzyknął:
— Patrz! Patrz! Złote jezioro!
Istotnie, w promieniach słońca łyskały jasne fale. Miłost, nie czekając na młodą żonę — runął
naprzód. Pierś mu rozsadzał tryumf. Miłost był chciwy, pragnął bogactwa, i oto teraz przed nim
dobry los otworzył skarbiec — owo tajemnicze złote jezioro. Biegł więc coraz szybciej, potykał
się, upadał. Nie zważał na nic. "Wreszcie dopadł brzegu. Zachłysnął się uczuciem szczęścia. W
szalonej radości zanurzył obie ręce w wodzie po łokcie. Cofnął. Pozostał na nich ślad złota.
Miłost zgiął się jeszcze bardziej nad jeziorem i uderzając dłonią o fale śmiał się i krzyczał.
— Sławo! Szczęście! Patrz, szczęście!
Sława, gdy dobiegła zdyszana, zatrzymała się również olśniona. Szeroko rozwartymi oczami
patrzyła, jak mąż przez pałce przelewa blaski.
— Chodź! Chodź i ty zanurz dłonie! Poczuj na ręku ciężar i chłód tego skarbu.
Zanim żona jego zdołała uczynić krok naprzód, by spełnić żądanie męża, stanął między nimi
starzec siwobrody. Sękatym kijem zagrodził drogę kobiecie.
— Ktoś ty ? — oburzył się Miłost. — Wynoś się stąd, włóczęgo, i ani słówkiem nie piśnij o tym
jeziorze. Słyszałeś?
— Żal mi was— pokiwał głową starzec.
— Żal ci chyba tych bogactw, których staliśmy się posiadaczami. Żal ci, sknero, tej tajemnicy,
której nie zdołałeś ustrzec. Trzeba ci było więcej uważać na kaczki.
— Żal mi was — powtórzył siwobrody — młodzi jesteście. Nie to jest waszym skarbem. Idźcie
stąd, póki nie jest jeszcze za późno.
— To ty uciekaj czym prędzej! W przeciwnym razie stracę cierpliwość i kark ci spróchniały
ukręcę.
— Żal mi was, lecz widzę, że jesteście butni. Przyjdę wówczas, kiedy wyzbędziecie się pychy —
powiedział spokojnie i znikł.
— Co za wstrętny dziadyga — zacisnął Miłost pięści — sprowadzi nam jeszcze rywali. Zło biło
mu z oczu.
— Raczej dobro—zauważyła nieśmiało Sława. — Może zastanowimy się nad tym, co on
powiedział?
Miłost wybuchnął namiętnie:
— Teraz, kiedy osiągnęliśmy szczyt marzeń, mamy się zastanawiać nad pustymi słowami? Nie,
Sławo! Bierzmy się jak najszybciej do roboty. Na dnie tego jeziora musi znajdować się
nieprzebrana ilość złota. Im szybciej je wy dźwigniemy, tym prędzej staniemy się szczęśliwi.
Od tej chwili małżonkowie bezustannie bobrowali po jeziorze. Tak, jego dno było całe ze
szlachetnego kruszcu. Nurzając się, z niemałym trudem zdołali wydźwignąć kilka brył złota.
Miłosta ogarnął szał. Wątłe ręce Sławy mdlały od wysiłku, słabe płuca nie mogły wytrzymać
pod wodą. Miłost złościł się. Lecz góra złota rosła i rosła na brzegu. Trwało to tak parę tygodni.
Któregoś wieczoru, zdążając do prowizorycznie skleconego szałasu, małżonkowie z trwogą
spojrzeli na siebie.
— Jakaś ty straszna! — zatrzymał się Miłost. — Jesteś jak martwy złoty posąg. Dopiero teraz to
zauważyłem.
— Ty również jesteś odpychający. Od pierwszego zanurzenia w wodzie. Przykro mi było tylko o
tym wspomnieć.
— Widziałem gdzieś tu niedaleko zwykły strumyk. Musimy się natychmiast umyć.
— Oczy twoje też zmieniły barwę...
— Zdaje ci się — odrzekł zdenerwowany Miłost. — Chodźmy!
Przebiegli okwieconą łąkę. Opodal tryskało źródło. Ich ręce z drżeniem zanurzyły się w
przeźroczystej wodzie. Na próżno!
— Natrzyj to piaskiem, szoruj kamieniem! Przecież tak nie może zostać. To byłoby
przekleństwem!
— Ręce już mi krwawią, Miłoście. — Niech krwawią, trzyj!
Niestety, nie pomagało nic. Miłost kamieniał wprost ze zgrozy Podbiegł do Sławy i wpił się
palcami w jej ramię.
— Jak to ? Ty nie miałabyś już nigdy tej zarumienionej twarzyczki, białej szyi, błękitnych oczu?
Tylko... wszystko, wszystko złote? Sławo! Sławo! — szarpał ją coraz silniej. — Sławo,
odpowiedz!
Po złotym policzku nieszczęśliwej kobiety spłynęły dwie duże łzy.
— Widzisz, jak się nieszczęśliwie stało. Gdybyś był wiedział... Mężczyzna schwycił się za
głowę.
— Potopię na powrót te wszystkie skarby. Chcę tylko ciebie mieć taką, jaką byłaś. Tylko taką,
jaką byłaś!
W szalonych skokach pobiegł w stronę jeziora. Sława złamana ruszyła za nim.
— Żal mi was — usłyszała za sobą znajomy głos. Odwróciła się. Stał znowu przy niej siwobrody
starzec. W jednej chwili zrozumiała wszystko.
— O panie — załamała ręce — ratuj!
— Was już nie mogę uratować,! lecz przyszłe pokolenie zbawię od złotego jeziora.
Powiedziawszy to cisnął swój kostur w fale. Wspięły się one gwałtownie, opadły i straciły swój
blask. Od tej chwili nic już nie różniło wody tego jeziora od innych wód. Litościwy starzec
zmienił Sławę i Miłosta w kwiaty przybrzeżnych kaczeńców.
I dziś kwitną one, soczyste i barwniejsze niż dawniej. Tylko na odwiecznym pustkowiu wyrosło
ciche miasteczko Maszewo, leżące na szlaku Stargard-Nowogard, a złote-jezioro nazywa się
Młyńskie. Nikt już tutaj nie wierzy, że w pradawnych czasach było ono złote. Legendy jednak
nie powstają z niczego i skłonny jestem wierzyć, że jeszcze i dzisiaj są takie jeziora — siedliska
bogactw i nieszczęść.
ŚLEPIEC Z ŁĘKNICY
Jesienne słońce grzęzło w wypłowiałym błękicie. Liście przeżarte żuchwami różnorodnych
żuków i larw przesiewały przez ocalałe włókna łagodne, blade promienie. Niespodzianie skądś,
na dziw po prostu, wyleciał rdzawy motyl. Zalśnił w powietrzu i zapadł bezszelestnie w pożółkłą,
bezwonną już miętę. Żadne oko nie mogło go teraz odszukać wśród barw jesiennych. Górą, nad
snem motyla, przeleciał klucz wrzaskliwych żurawi, zszywając ściegiem klucza znużony błękit.
Parę nitek babiego lata zawisło na badylu głogu, a obok bór stał milczący, zasłuchany w jesieni.
— Hej, ho!... Heeeej, hoooo!... eeeej, oooo! —'rozległo się splątane z echem nawoływanie.
Od wschodniej strony wzgórza ukazał się myśliwy, a bliżej lasu — drugi. Obaj byli okryci
skórami wilczymi. U grubych pasów majtały się luźno zawieszone torby — proste łubie, w
których były łuki z jesionowych pędów.
Myśliwy idący od lasu przystanął wykonując przyzywający ruch ręką.
— Bywaj!
Tymczasem od jeziora Łekna szedł jakiś dziadyga. Szedł wolno, z wyciągniętym przed siebie
kosturem. Raz po raz z jego piersi dobywał się suchy kaszel. Wówczas dziad łapał się ręką za
piersi i zgarbiony wstrząsał się cały.
— Ślepiec, czy co ? — wlepił wzrok Jaropełk.
— Chi, chi, chi... — roześmiał się Tetka — też go skręca, jak pieczeń ze starego rogacza! Musi
mieć roków... A niech go! Chi, chi, chi...
— Głupiś — ofuknął go Jaropełk—jeżeli ze starości się śmiejesz. Sam będziesz próchnem.
Stary był już bardzo blisko. Jaropełk wyszedł mu na spotkanie.
— A kto wy? — przystanął dziadyga, unosząc nieco ramiona. Prawe przy tym uniósł wyżej, jak
gdyby chciał odepchnąć słońce.
-—Widzicie nas? Nie jesteście ślepi? — zdziwił się Jaropełk.
— A niech go! — zaklął Tetka.
— By człeka odgadnąć przed sobą, nie trza oczu. Widzicie, ślepym, alem was zoczył.
— Chi, chi, chi... — zaniósł się ponownie śmiechem głupkowaty Tetka. — Toć tak tylko głupcy
mogą mówić. Dajże mu spokój. Wieczór ręką sięgnąć. Niech sobie idzie. Marzanna nas czeka...
— Tetka! — zgromił go straszliwym spojrzeniem Jaropełk.
— Pomnij — gorzko wyrzekł ślepiec — że nie trza zbyt pochopnie wymawiać tego imienia. Na
złe to wychodzi wymawiającemu.
— Nie kr... — zaczął Tetka, lecz mu Jaropełk zamknął dłonią usta.
— A do Łęknicy jeszcze daleko? — spytał nagle ślepiec.
— Kęs drogi. Wam trza do Łęknicy ?
—- Trza mi i nie trza... lecz ludowi tamtejszemu trza mego przyjścia...
Tetka przestępując z nogi na nogę wybałuszył oczy.
— Dałbym wam kęs syra, ale widzę, że sporą torbę z żydłem macie u waszego boku. Nie wiem,
czyście głodni...
— Cha, cha, cha... — zaśmiał się nagle starzec — po torbach poznajecie, jak kto w żydło
zaopatrzon? Nie zawsze, mój synu, żydło jest w torbie. Alem niegłodny, nie. Trza mi tylko do
Łęknicy...
Wiedziony ciekawością Jaropełk poprosił starca, by się do nich przyłączył, jako że oni są z
Łęknicy i kierują się w stronę domu. Ślepiec przystał. Na wieczór byli w osadzie.
Nędzna to była osada, chyba najnędzniejsza między Łęknicą a Odrą. Chałupy podbite palami
wznosiły się nad ziemią. W ten sposób ochroniono się przed niemal co wiosnę nawiedzającą
powodzią. Dachy wsparte na czterech słupach, zwanych sochami, były plecione z treści czyli
trzciny i źle chroniły od deszczu, chociaż mieszkańcy zalewali je gęsto żywicą. Miało to również
swoją złą stronę. Wystarczyła bowiem podczas posuchy jedna iskierka, by osada poszła z
dymem. Tak też już nieraz bywało. Aby uniknąć klęsk ognia, łekniczanie rozbudowali swoje
zagrody na większej przestrzeni. Utrudniało to współżycie, niemniej jednak do pewnego stopnia
chroniło przed pożarem. Ta ustawicznie trwająca nędza uczyniła z tutejszych mieszkańców ludzi
zgryźliwych, niezadowolonych z życia. Zdawało im się, że są najnędzniejszymi istotami na
świecie. Marzyli ciągle o wzbogaceniu się, lecz ręce im nie lgnęły do pracy. Zniechęcała ich
uprawa pól i hodowla, nie nęciło rybołówstwo, nużyło myślistwo. Chaty wewnątrz były niemal
puste. Stało tam parę nędznych nar wysłanych suchymi paprociami i piece zadymiające ściany i
pułapy. Okna zasłonięte błonami z pęcherzy lub skór zwierzęcych skąpo przepuszczały światło.
Kilka ław, czasem poły i żarna — słowem, nędza!
Lecz w domach tych widziało się czasem przedmioty naprawdę piękne. Były nimi wyroby
gliniane, misy, dzbany, figurki i bliżej nieokreślone cacka. Miały bardzo harmonijne kształty.
Przyozdabiały je wyszukane rzeźby, wyobrażające najczęściej wszystkie dole i niedole
łeknickiego ludu. Ba! Można nawet było dojrzeć na szyjach kobiet wisiorki z błękitnej glinki, w
kształcie ptasich główek, gwiazd lub kwiatów. A wszystko to było dziełem rąk jednego
człowieka — garkolepa Tuczą, kulawego pokraki. Gadali w osadzie, że kiedy pewnego razu
zawitał tutaj jakiś pan wielki, zoczywszy różne gliniane cuda, kazał przywołać kuternogę, a gdy
ten wlókł się zbyt powoli, sam wyszedł mu na spotkanie, zabrał ile się dało wyrobów glinianych,
a Tuczowi dał ogromne trzy sztuki srebra. Mówiono, że pan ten nosił się z zamiarem zabrania
Tuczą na dwór książęcy, lecz zginął gdzieś w potyczce od kamienia z niemieckiej procy.
Do tej osady przybył z pomocą Jaropełka kaszlący ślepiec. Kiedy mu dano popić wody z
rzeźbionego dzbanka, długo obracał go w swych chudych palcach, pieszcząc płaskorzeźbę i
uśmiechając się tkliwie.
— Mistrz jest u was, mistrz... Jako żywię, nic podobnego moje ręce nie dotykały. Glinie swą
duszę oddaje... He, he! Mistrz...
485
—Z daleka jesteście?—pytała go długonosa Ziweonia.
— Z krańca świata... — mruknął stary.
— Z krańca świata, gadacie? I czegoście się tutaj przywlekli? Stary obrócił swe szklane,
niewidzące oczy w stronę, skąd dochodził go głos i po długim namyśle rzekł:
— Pozwólcie mi zostać w waszej osadzie, to kiedyś wam powiem, ezegom tutaj przyszedł.
I został.
Chodził, gadał, pobudzał ludzi do pracy, przekonywał, że łekniczanie są szczęśliwi, lecz ci
kręcili głowami i pogrążali się w coraz to większej biedzie. Często starzec wychodził do
dalszych osad, lecz po jakimś czasie wracał. Nikt nie znał jego imienia, więc przezwano go
Ślepcem z Łęknicy.
— Gadaliście kiedyś, że nam powiecie, czegoście tu przyszli —irytowała się Ziweonia.
— Powiem wam, powiem. Jeszcze dzisiaj powiem. Zwołajcie tylko więcej luda.
Zakipiało w osadzie.
-— Cóż dziadulek nam rzeknie ? — pytano wkoło.
— A no, usłyszymy.
Kiedy wieczorem, przy blasku księżyca, zebrali się wszyscy na polanie usłanej postrącanymi
liśćmi z buków, ślepiec zapytał:
— Mówicie, że szczęścia wszelakiego wam brakuje?
— Tak! Tak! — zakrzyknięto chórem. — Jesteśmy nieszczęśliwi!
— Wszyscy ?
— Ja jestem szczęśliwy — wystąpił kaleka Tucz. — Ja szczęśliwy... — zamamrotał raz jeszcze i
poszedł na stronę.
— A kiedy bylibyście szczęśliwi?
— Jak mielibyśmy dużo złota i drogich kamieni!
— Takich jak te?... — otworzył nagle swą torbę dziadowską, a w poświacie miesiąca zalśniły
kosztowności.
Okrzyk zachwytu wydarł się z ust zebranych.
— Mogę wam wskazać miejsce, gdzie są te skarby. Ale cóż z tego, skoro tylko ślepcy mogą je
dojrzeć...
— To pozbawimy się wzroku! — zakrzyknęli wszyscy.
— Nie żal wam oczu ?
— Co nam po oczach, kiedy nędza nas gnębi. Mając złoto będziemy syci i ubrani. Czego więcej
ludziom potrzeba?
— Więc pragniecie ślepoty ?
— Pragniemy skarbów! Pragniemy skarbów! Starzec uniósł rękę.
— Więc bądźcie ślepi — rzekł cicho — oprócz szczęśliwego Tuczą.
— Jak ciemno — zaszemrali wszyscy.
— Ślepi już jesteście. Chodźmy po skarby.
Ruszyli za głosem starca w stronę jeziora. Po chwili kostur ślepca trącił o kamień.
— Podnieście tę płytę. Jest pod nią podziemne przejście aż pod jezioro Łekno. Tam są te skarby.
Idźcie, już idźcie!...
Tak stali się łekniczanie bogaczami. Wydźwignęli z podziemi drogie kamienie, szlachetne
metale, lecz zostali ślepcami. Cóż z tego, że byli syci i pięknie odziani, kiedy nie mogli niczego
dojrzeć. Tak przyszła wiosna.
Pewnego razu siedzący przed chatą Jaropełk usłyszał kroki. Młody ślepiec podniósł smutno
zwieszoną głowę.
— A kto tam? — zapytał jak gdyby obudzony.
— Po krokach mógłbyś poznać, że to ja, Tucz. Jaropełk znowu pochylił głowę.
— Słuchaj, Tucz, ty jeden w naszej osadzie świat widzisz. Powiedz, już wiosna?
—¦ Wiosna, wiosna! O tutaj, u nóg twoich kaczeńce żółte kwitną...
— Żółte kaczeńce! Żółte kaczeńce! — wybuchnął gwałtownym płaczem Jaropełk O, jakim ja
nieszczęśliwy!
I wkrótce cała osada powtarzała:
— O, jacyśmy nieszczęśliwi!...
Wówczas po raz drugi zjawił się stary ślepiec i zwołał wszystkich na łąkę pod bukami.
— Poznaliście sami, jaką nikłą wartość mają złoto i drogie kamienie. Czegóż teraz chcecie,
nieszczęśliwi ?
— Przejrzeć! Ujrzeć niebo i zieleń! Pracować!
— Daję wam ostatnią możliwość odzyskania wzroku. Lecz odnieście z powrotem skarby i prawą
rękę dajcie pod topór...
— Oddamy! Lewą będziemy pracować. Byle widzieć!
— A więc idźcie — powiedział z mocą. A potem dźwignąwszy ponad tłum ślepców dłoń swoją
chudą, wyszeptał ledwo ruszając wargami:
— Iżeście prawdę poznali, prawice wam daruję, ale skarby podziemne na zawsze zatopię.
SZCZĘŚCIE NA MOŚCIE
Na przedmieściu Słupska, tuż nad rzeką Słupią, stała za dawnych czasów uboga chata, zwana
przez Słowińców checzą. Mieszkał w niej biedny chłop z żoną i trojgiem dzieci. Miał kawałek
pola, na którym siał trochę żyta i sadził ziemniaki, oraz skrawek łąki nad rzeką, gdzie pasła się
chuda koza, główna żywicielka rodziny. Co roku na wiosnę, gdy nastawał przednówek, do
checzy zaglądała tak okrutna bieda, że dzieci po kilka tygodni nie widziały kawałka chleba.
Jedynym pożywieniem całej rodziny była wówczas polewka z owsianej mąki zabielona kozim
mlekiem i kilka gruli w łupinach ze szczyptą soli jako jedyną okrasą.
Właśnie nadeszła jedna taka wiosna. W checzy Wojciecha — bo tak miał ów gospodarz na imię
— było zimno i głodno, brakło nawet kilku groszy na sól do gruli.
Po śniadaniu Wojciech wziął wędę i poszedł nad rzekę. — Może uda mi się złapać choć jedną
rybkę, będzie na polewkę, na obiad dla dzieci. — Ale było zimno i wiał ostry wiatr od morza,
więc ryby przestraszone wichurą pochowały się gdzieś pod wykrotami przybrzeżnych olszyn i
ani myślały o żerowaniu. Wojciech przesiedział tak nad brzegiem Słupi aż do zachodu słońca
zapatrzony w pławik od wędki i myślał z uporem:
- A może spotka mię dziś szczęście i złapię choć nędzną płotkę lub okonka? Toż to będzie
uciecha w checzy!
Lecz oto słońce zgasło nad borem i szara, zimna mgła poczęła otulać Słupię, a żadna ryba nie
tknęła nawet przynęty.
Zmarznięty Wojciech zwinął wędkę i powlókł się ociężale do chaty. Ucieszył się, że było
ciemno i wszyscy już spali. Przynajmniej nie spotka głodnego wejrzenia dziecięcych oczu.
Położył się na swym legowisku i wkrótce zasnął.
W nocy śniło mu się, że ktoś mówił do niego:
— Idź dó Szczecina, tam na wielkim moście znajdziesz swoje szczęście!
Rankiem Wojciech przypomniał sobie, co mu się śniło, i machną! pogardliwie ręką:
— Sen mara, Bóg wiara!
I poszedł z wędą nad rzekę, by co ułowić. Ale skutek był ten sam I — nie złowił nic. W nocy sen
się powtórzył jota w jotę ten sam — < słyszał, jak ktoś mówił do niego;
— Idź do Szczecina, tam na wielkim moście znajdziesz swoje ' szczęście.
Chłop zerwał się o świcie z barłogu:
— Już mi się chyba od głodu klepki w głowie mieszają! — mrukną} ze złością i przywdziawszy
kapotę powlókł się do krewniaka w Ryczewie, by pożyczyć choć pół ćwierci gruli. Przyrzekł, że
odrobi l sumiennie przy żniwach. Wracał do domu wesoły, dźwigając na plecach całą ćwiartkę
ziemniaków, a w garści kwaterkę rzepakowego oleju. Tego wieczora wszyscy, po raz pierwszy
od miesiąca, poszli na spoczynek syci, a, właściwie opchani ziemniakami z olejem.
Lecz i tej nocy sen się powtórzył, ten sam jak poprzednio. Wojciech, ocknąwszy się rankiem,
począł medytować:
— Bez trzy noce śni mi się cięgiem jedno i to samo! Coś w tym musi być!
Postanowił zwierzyć się swojej kobiecie:
__Wiesz co, memko? Już trzecią noc z rzędu śni mi się jeden i ten
sam sen. Jakiś głos mówi mi we śnie: „Idź do Szczecina, tam na wielkim moście znajdziesz
swoje szczęście".
Wojcieszyna popatrzyła uważnie na męża:
— Ha, może jest w tym jaki palec Boży, dyć nacierpieliśmy się już nędzy co niemiara. Zresztą
po niedzieli jest jarmark w Szczecinie, może coś niecoś zarobisz przy jakiej posłudze choć na
bochenek chleba. Więc jedź z Panem Bogiem — dorzuciła.
O świcie następnego dnia Wojciech przysiadł na furmankę kuma Macieja, który jechał do
Szczecina, by kupić sobie krowę. Trzeciego dnia rankiem byli na miejscu.
Na moście szczecińskim Wojciech podziękował za przysługę i wysiadł z wozu. Rozejrzał się
wkoło, lecz nie było ani żywej duszy. Uzbroił się więc w cierpliwość i czekał, spoglądając na
lewo i na prawo, czy nie nadchodzi skąd jego wyśnione szczęście.
Na kościołach szczecińskich zegary jeden po drugim poczęły wydzwaniać południe, ale na
moście było pusto i głucho, jeno od czasu do czasu zaturkotała spóźniona furmanka śpiesząca na
jarmark.
Wojciech poczuł, że aż go mdli z głodu, więc sięgnął do kapoty i zjadł z apetytem zimne grule,
które mu jego białka wsadziła na drogę do kieszeni.
A potem oparł się o poręcz mostu i spoglądał w zadumie na barki i tratwy płynące po spienionej
Odrze.
Miało się już ku wieczorowi i chłód ostry ciągnący od wody począł dojmować Wojciecha aż do
szpiku kości, gdy wtem podszedł do niego jakiś nieznajomy jegomość i zapytał:
— A czegóż to, gospodarzu, stoicie tak dzień cały na tym moście ?
— Ano, bez trzy noce śni mi się cięgiem jedno i to samo, że tu na moście szczecińskim najdę
swoje szczęście. Więc przyjechałem i szukam go.
Nieznajomy roześmiał się wesoło.
— A dyć ja miałem podobny sen i takoż bez trzy noce: śniło mi się, że za Słupskiem, przy
drodze do Ryczewa, stoi bardzo stara checza, a w niej pod kominem jest zakopany garniec
złotych dukatów. Ale kto by tam wierzył w gusła, szkoda nawet czasu na drogę!
Wojciech wnet zmiarkował, że nieznajomy mówi o jego rodzinnej chacie. Ale nie wspomniał mu
p tym ani słowa, jeno skłoniwszy się grzecznie, podziękował za radę i zawrócił do domu.
Po drodze dopędził go kum Maciej wracający z jarmarku. Krowy nie kupił, ale wiózł za to
czworo rasowych prosiąt pokwikujących w półkoszku. Widać było, że nie ominął też karczmy,
ob był wesoły i rozmowny. Zaprosił Wojciecha na wóz i po kilku dniach przed południem byli z
powrotem w Słupsku.
Dzieci wybiegły przed dom ze swoją mamką, podglądając uważnie, co też im ojciec przywiózł z
jarmarku, ale chłop nie spojrzał nawet na nich, jeno chwycił za topór tkwiący w pniaku przed
progiem' wszedł do chałupy i począł rozwalać komin, na którym stały puste garnki.
Na odgłos topora dzieci z matką wpadły do izby, a widząc rozwalony komin, podniosły lament
okrutny, że ich tatko zwariował.
Wojciech nie zważał na nich, ale usuwał cegłę po cegle aż do fundamentów, a potem zaczął
grzebać rękoma w ziemi. Za chwilę wyciągnął z jamy wielki gliniany garniec, postawił go na
środku izby i zdjął glinianą pokrywę. W izbie zażółciło się od szczerozłotych dukatów'
W jednej chwili niedawny płacz dzieci i matki zamienił się w radość: wszyscy oto wzięli się za
ręce i tańczyli wkoło ojca i garnca ze złotem. A Wojciech wsparł się w boki i spoglądając na
nich rzekł z dumą:
— Widzicie, że jednak znalazłem szczęście na moście, co mi się bez trzy noce śniło.
Potem schował garniec z pieniędzmi do dębowej skrzyni, a zapowiedziawszy żonie i dzieciom,
by nie wychodzili z chaty i pary z gęby nikomu nie puścili, pobiegł do Słupska. Wkrótce wrócił
dźwigając w kobiałce bochen świeżego chleba i ogromne pęto ciepłej jeszcze i pachnącej
jałowcem kiełbasy. Usiedli w piątkę wokół rozwalonego kominka i pałaszowali jadło ż apetytem,
że aż im się uszy trzęsły.
Wojciech opowiedział dzieciom o swoim spotkaniu na moście, a później zaczął zastanawiać się,
w jaki sposób garniec z pieniędzmi znalazł się pod ich piecem.
Wreszcie przypomniał sobie, co opowiadano w rodzinie, gdy był jeszcze małym knopem. Chatę
zbudował jego dziadek Wojciech, po którym otrzymał imię. Mówiono o nim, że był bardzo
skąpy i że miał dużo pieniędzy.
Pewnej zimy wybrał się do Szczecina, bo chciał sobie w tym mieście otworzyć gospodę. W lesie
napadli go zbójcy i zabili. Ciało jego znaleziono dopiero wiosną, gdy stopniały śniegi. Wkoło
gadali, że stary Wojciech wiózł z sobą wszystkie swoje oszczędności na gospodę i że zrabowali
je zbójcy. A on tymczasem ukrył je w garncu pod piecem.
— A wiesz, tatku — rzekł najstarszy z chłopców — ten nieznajomy na moście to na pewno był
duch twojego dziadka.
— Tak, tak — przywtórowali wszyscy — to był na pewno nasz pradziadek.
Uradzili więc wspólnie, że przeniosą się do Szczecina i tam, wedle mostu, na którym Wojciech
znalazł swoje szczęście, zbudują gospodę, tak jak to chciał uczynić ich pradziadek.
Jak uradzili, tak i zrobili. Wkrótce około szczecińskiego mostu nad Odrą stanęła piękna,
murowana gospoda „Pod złotym garncem". Odwiedzali ją wszyscy flisacy i żeglarze szczecińscy.
A w rodzinie Wojciecha panowały odtąd dobrobyt i szczęście.
O SKARBIE I SZUBIENICY NA SERBSKIEJ GÓRZE
Na wschodnim skraju Gryfina wyrasta wyniosłe I wzgórze. Wiążą się z nim liczne opowieści.
Jedna z nich mówi, że pewnej nocy trzech l młodych rzemieślników wybrało się tu na
poszukiwanie skarbu. Zachęceni tajemniczym wezwaniem, które po- I przedniej nocy wyrwało
ich ze snu, zabrali z sobą łopaty, kilofy j i sznury, wspięli się na szczyt wzniesienia i czekali na
moment, gdy I z wieży kościelnej rozlegnie się dwanaście uderzeń zegara.
Na ten sygnał zaczęli kopać w samym środku wzniesienia. Nie było to łatwe. Najpierw zerwał
się porywisty wicher. W jego szumie słychać było przerażające jęki, zawodzenia i wycie. Potem
wszystko ucichło, ale wzgórze zaczęło trząść się. Trudno było utrzymać się na nogach. Nie
zważali i na to. W końcu i to ustało. Ale właśnie wtedy zobaczyli sześciu mężczyzn o
zasłoniętych twarzach i ubranych j na czarno. Tajemniczy przybysze rozlokowali się koło
młodzieńców, j rozłożyli narzędzia stolarskie i zabrali się do wznoszenia szubienicy.
Skończyli pracę jednocześnie: drzewo śmierci było gotowe, a łopaty kopiących uderzyły o coś
twardego. Jeszcze chwila — i nie było wątpliwości: w ziemi leżała skrzynia. Obkopali ją i
założyli sznury. Zanim jednak skarb Serbskiej Góry wyjrzał na powierzchnię, do uszu
młodzieńców dobiegły słowa rozmowy. Mówili czarni:
Szubienica już gotowa...
— I co teraz ?
— Trzeba by sprawdzić, czy dobrze działa.
— Słusznie. Ale kiedy ?
— Choćby zaraz. "Widzicie tych trzech junaków?
— Akurat «tyłu, ile tu mamy miejsc...
Po ostatnich słowach ruszyli w sześciu ku rzemieślnikom, którzy kończyli już wyciąganie
skrzyni z dołu. Tamci nie czekali jednak na nich. Wypuścili z rąk sznury, zostawili wszystkie
narzędzia i zaczęli uciekać ku miastu. Rano znaleziono ich na pół żywych przed bramą Bańską.
Jeden ponoć ze strachu umarł nazajutrz, drugi stracił mowę i tylko trzeci mógł opowiedzieć o
przygodzie owej nocy. Na wzniesieniu nie odnaleziono śladów szubienicy. Dół pozostał, nie
było jednak skrzyni i tylko w piasku leżał samotnie mały złoty pieniążek.
DOBRYCH KARZEŁKACH ZNAD BRZEGÓW JAMNA
Padające przez całe lato deszcze niszczyły plony. Gniło zboże
był to rok klęski i nieurodzaju. że na polach i trawy na łąkach, a skoszone siano pływało w
rozlewiskach wody. Pod strzechy mieszkańców Jamna, Łabusza i innych wiosek, rozrzuconych
wzdłuż morskiego" wybrzeża, zajrzała bieda. Każdego ranka skoro świt wychodzili ludzie z
domów i spoglądali bezradnie w górę. Wiatr gnał od morza strugi siekącego deszczu, a niebo
było szare, nabrzmiałe grubą warstwą chmur.
— Niedługo wszystko nam zmarnieje! — mówili między sobą.— Gdy przyjdzie zima, nie
będzie chleba dla ludzi ni karmy dla zwierząt.
— Już teraz ryczą z głodu. Nie wypędzisz ich z obór w taką wodę...
— Co tu robić? — pytali jedni drugich.
— Nic! Trzeba czekać, może się kiedyś wypogodzi.
— Ale wtedy nie będzie co zbierać!
— Przyjdzie głód, oj, przyjdzie!
Słuchały ludzkich narzekań karzełki, które od niepamiętnych czasów mieszkały w głębi starego
kurhanu przy drodze z Jamna do Łabusza. Mieszkańcy tych stron wiedzieli o nich i nazywali
małych człowieczków Julkami. Nikt ich jednak na własne oczy nie widział, a to dlatego, że nie
chciano im zakłócać spokoju.
Obcy człowiek, który znalazłby się przypadkiem w pobliżu kurdybanu, nigdy by nie dostrzegł
starannie ukrytych wejść tuż pod sosnami na wzgórku. Wejścia te — małe, okrągłe otwory —
prowadziły do podziemnej siedziby karzełków.
Natomiast obcy człowiek mógłby zauważyć niewielki staw, otoczony wokoło kamieniami, nigdy
by jednak się nie domyślił, że stąd I karzełki biorą wodę dla potrzeb swego podziemnego
gospodarstwa.
Mieszkańcy Łabusza i Jamna utrzymywali w tajemnicy istnienie julków. Nie pozwalali nawet
dzieciom bawić się w pobliżu kurhanu. Dobre karzełki otaczały bowiem opieką mieszkańców
obu wiosek, j W czasach głodu i klęski nieraz przychodziły im z pomocą, dzieląc się zapasami
żywności, zgromadzonej w podziemnych spichrzach.
Skończył się wreszcie okres szarugi. Odpłynęły chmury, ciepłe promienie słońca osuszyły zalane
wodą pola. Jednakże pogoda przyszła zbyt późno — sczerniałe i porośnięte zboże nie nadawało
się już do niczego. Zbiory ziemniaków zapowiadały się również nie najlepiej. Wiadomo było, że
nadchodząca zima przyniesie z sobą głód.
Zebrały się więc karzełki na naradę. Wyszły ze swego podziemnego grodu, siadły na kamieniach
otaczających staw i zaczęły rozmyślać nad tym, jak by tu pomóc dobrym ludziom.
— Słuchajcie! — rozstrzygnął sprawę najstarszy z rodu julków. — Obliczyłem dokładnie nasze
zapasy. Mamy dość żywności na całą zimę i następne lata. Pomożemy biednym ludziom, którzy
przez całe życie ciężko pracują i nikomu krzywdy nie czynią.
— Zgoda, zgoda! — odezwały się liczne głosy. — Zawsze byliśmy ich przyjaciółmi i nie
powinniśmy zostawiać ich w potrzebie.
Z oddali dobiegł turkot wozu jadącego drogą. Julki zerwały się z miejsc i natychmiast znikły w
głębi kurhanu.
Nadeszła zima. Opadły Uście, zasnęły drzewa w lesie. Mróz ściął lodem powierzchnię jeziora
Jamno. Ustały prace w polu, przerwano połowy ryb. Ludzie zaczęli przymierać głodem.
Najbardziej jednak dokuczała bieda pewnej staruszce, mieszkającej na samym skraju wioski
Janino. Nie miała krewnych, żyła sama jedna na świecie. Wiek i choroby odebrały jej siły do
pracy, toteż
często musiała korzystać z pomocy sąsiadów, czasem nawet jałmużny.
Dobrzy ludzie pamiętali o niej od czasu do czasu ktoś z nich przyniósł kobiecinie opałkę mąki na
placki, niekiedy nawet owiniętą w płótno osełkę masła.
Teraz jednak było szczególnie trudno i sąsiedzi nie mieli czym ię dzielić. Toteż staruszka nie
dziwiła się niczemu i z pokorą znosiła swój los.
Pewnego ranka nie miała siły nawet wstać z łóżka.
— Już mi chyba zemrzeć przyjdzie — pomyślała bez żalu. Mimo o ostatkiem sił podniosła się,
ażeby napalić w piecu. Małe okienka były pokryte szronem i przepuszczały niewiele światła do
wnętrza.
— Jakże mi ciemno w oczach — szepnęła. Zachwiała się na nogach i byłaby upadła, gdyby się
nie wsparła o krawędź stołu. Nagle...
—¦Skądże to się wzięło ? — zawołała drżącym głosem.
Na stole leżał bochenek świeżego chleba. Dotknęła go skostniałą dłonią — był jeszcze gorący,
jakby wprost z pieca wyjęty. Obok niego stała miska z przegotowanym mlekiem.
Rozejrzała się wokoło, myśląc, że ktoś z sąsiadów wyświadczył jej tę przysługę. Chciała
podziękować za okazaną dobroć. Ale w izbie nie było żywej duszy.
Uchyliła drzwi do sieni. Na podłodze widać było smugi nawianego w ciągu nocy śniegu, którego
nie naruszyła ludzka stopa.
Wówczas staruszka domyśliła się, komu zawdzięcza tę niespodziewaną pomoc.
Wielu jeszcze biedakom pomogły dobre karzełki. Za to następnego roku była piękna pogoda,
dopisały zbiory i julki mogły odnowić zapasy, którymi dzieliły się z mieszkańcami Jamna i
Łabusza.
NIEZWYKŁE WESELE
Budowie, na południowy wschód od Słupska, mieszkał niegdyś etary człowiek niewysokiego
wzrostu, o żywych ruchach i bystrym spojrzeniu. Był to owczarz Jarosz. Zasłynął on w całej
okolicy dzięki temu, że jako jeden z ostatnich grywał na dudach. Czy to w domu*, czy w polu
zawsze można było go spotkać z tym rzadkim już wówczas instrumentem. Trzymając przed sobą
skórzane worki z długimi trąbkami, niby koźlę rogate, przebierał palcami i wydobywał dźwięki
raz radosne i skoczne, to znów poważne i smętne.
Co rano Jarosz z domu wychodził i wędrując po wsi od jednego do drugiego zabudowania
zwoływał grą na dudach owce chłopskie, by je zaprowadzić na paśnik. Owce znały ten głos i
same garnęły się do swego pasterza.
I tak każdego rana skoro świt wyruszał wesoły pochód, do którego często przyłączały się dzieci,
chcąc posłuchać trochę muzyki i pobawić się.
Jarosz umilał ludziom życie przy różnych okolicznościach. Dziewczęta urządzały cotygodniowe
prządki, na których przędły wełnę. Przychodzili też knopi, by pożartować z dziewczętami i
potańczyć. Dwie panienki, wystrojone w haftowane fartuszki, grzecznie zapraszały Jarosza:
— Dzisiaj dach?
— Jak ? Kiedy
— No,
— Dziś Wieczorem
— Dzisiaj będą u nas prządki. Czy możecie zagrać nam na dudach ?
— Jak się ładnie uśmiechniecie, to zagram — odpowiadał stary. Kiedy rozbrzmiewał srebrzysty
śmiech dziewcząt, Jarosz też się
śmiał i mówił:
— No, to niech będzie, przyjdę na prządki. A dokąd?
— Dziś zbieramy się u Katarzyny.
Wieczorem owczarz brał dudy pod pachę, szedł do wskazanej chaty, siadał gdzieś w kąciku i
przebierając palcami grał to tańce, to śpiewki, a młodzież tym ochotniej pracowała. A kiedy
Jarosz się zmęczył i przestał grać, jak stado ptaszków zrywał się śpiew dziewcząt. Tak
uzupełniały się: warczenie kołowrotków, buczenie dud i raźne melodie pieśni. Po skończonej
pracy rozlegał się tupot nóg bijących o podłogę w ożywionym tańcu.
Niekiedy zapraszano też Jarosza na wesele, ale zamożniejsi gospodarze coraz częściej już
sprowadzali muzykantów ze skrzypcami, klarnetami i basem. W końcu Jarosz dudlił tylko dla
najbiedniejszych, których nie stać było ha zamówienie orkiestry.
Pewnego dnia po południu, kiedy Jarosz na pastwisku, otoczony owcami, w zadumaniu grał na
swych nieodstępnych dudach, spostrzegł zbliżającego się knopa. Wyjął z ust munsztuk swego
instrumentu i zapytał:
— Czego ty chcesz, knopie ?
Przybysz podszedł bliżej, i wtedy Jarosz zauważył, że ma on dziwny wygląd. Był bowiem
ubrany w modre buksy, zieloną jakę, a na głowie nosił spiczastą, czerwoną muce. Chociaż był
mały jak prawdziwy knop, twarz miał jakby dorosłego mężczyzny, starą i zmarszczoną. Jarosz
pełen zdziwienia spozierał na niego to z jednej, to z drugiej strony. Wtedy przybysz, a był to
krasnoludek, odezwał się grzecznie:
— Przyszedłem do was z prośbą, abyście byli tak dobrzy i zagrali nam na dudach na naszym
weselu.
Owczarz zdziwił się jeszcze bardziej. Nic nie słyszał o żadnym weselu, a przecież gdy się
urządza we wsi taką uroczystość, to wszystkie wróble o tym ćwierkają. Spytał więc niepewnie.
— Gdzie się odbywa to wesele ?
' ' 503
— A tu, niedaleko, chodźcie, to zobaczycie.
Jarosz znał całą okolicę jak własną kieszeń i wiedział dobrze, iż w pobliżu nie ma żadnej
chałupy, jego ciekawość nie miała więc już granic. Jeszcze jednak się wymawiał:
— Jeno kto będzie pilnował owiec?
— Nie bójcie się, zaczekają na was.
Stary pastuch podniósł się z ziemi i trzymając przed sobą dudy poszedł za knopem. Ten
zaprowadził go kilkanaście kroków dalej, gdzie znajdowało się stare rumowisko kamieni i cegieł.
Ku najwyższemu zdumieniu Jarosza otwarła się szeroka szczelina, w której ukazały się
kamienne schody, prowadzące w dół jak do piwnicy. Po nich zeszli do obszernej izby, gdzie
rzeczywiście zgromadzeni byli goście weselni. Jaroszowi oczy wyszły na wierzch i błyszczały
jak szlifowane bursztyny. Rozglądał się na wszystkie strony, patrzał i patrzał.
Był tam długi i niziutki stół nakryty obrusem haftowanym ko-loroWo w tulipany, serca i
koszyczki z Wiatami. Na stole stały filiżaneczki jak naparstki, talerzyki jak muszelki, dzbanuszki
jak kielichy lilii. A naokoło siedziały kraśnięta, nie wyższe nad łokieć, z młodą parą pośrodku:
mirzyca z wianuszkiem mertowym i welonikiem tiulowym, mirza z ruchelką merty na piersiach,
jak to przyjęte jest na Pomorzu.
Widząc to wszystko owczarz aż mrugał oczyma. Najróżniejsze myśli przelatywały mu przez
głowę. Pytał sam siebie: sen to czy jawa? Jednocześnie chciało mu się śmiać i niemal zawołał:
— Knopy bawią się w wesele! — Ale ugryzł się w język, bo twarze były poważne i uroczyste.
Tak się na to wszystko zagapił, że zupełnie zapomniał, po co tu go wezwano. Ale przypomniał
mu to krasnoludek. Podszedł ku niemu i rzekł:
— Młodzi chcą tańczyć, zagrajcie.
Rozejrzał się Jarosz po izbie, pragnął gdzieś usiąść, a tu krzesełka i ławeczki jak w pokoju lalek.
Usiadł więc na podłodze, oparł plecy o ścianę i zaczął dmuchać w swoje dudy i przebierać
palcami. Grał tak jak na innych weselach. Najpierw polkę, potem walca, a widząc, jak te figurki,
niby z porcelany, kręcą, się w takt muzyki, dziwił się ich zręczności. Zapytał jednego z kraśniąt:
— Skąd wy umiecie tak ładnie tańczyć ?
— A bo to nie dość" przyglądaliśmy się, jak ludzie wywijają na weselach ?
— Ale gdzie?-Chodzę na wszystkie wesela, a nikogo z was nigdy nie widziałem.
— Bo my jesteśmy niewidzialne, siedzimy cichutko pod kominkiem, patrzymy i uczymy się.
— Dobrze, źe ja to wiem — odpowiedział owczarz i krzyknął, aż się kraśnięta poderwały:
— Teraz tańczymy szewczyka!
I o dziwo! Pary zaraz umiały dostosować się do- taktu jego dud, choć taniec ten mało był znany.
Szewiec, szewiec, pink, pink, pink Za dwa dętki cały dzień Kręci dratew, szyje buty. Tra la la la,
tra la la la.
Gdy przetańczyły jedną zwrotkę, drugą razem z dudami śpiewały swymi cienkimi głosikami o
szewcu, co robił obuwie. Przy słowach: „pink, pink, pink" — kraśnięta tupały zgrabnymi
nóżkami i uderzały piąstką o piąstkę naśladując szewca, który młotkiem wbija gwoździe w
podeszwę. Buzie ich śmiały się, oczka błyszczały radością. Kolorowe ubranka migały to w jedną,
to w drugą stronę, aż Jarosza oczy bolały.
Stary dudziarz tak był zachwycony przyjęciem, z jakim spotkała się jego muzyka, że grał bez
przerwy. Wreszcie palce mu zdrętwiały i wargi nabrzmiały. Kiwnął głową raz i drugi — i zasnął.
Nie pamiętał, jak długo spał. ,
Kiedy się obudził, było już ciemno. Siedział na ziemi w tym samym miejscu, skąd krasnolud
zabrał go na wesele. Naokoło stały zbite w gromadę kędzierzawe owce i patrząc wielkimi,
wybałuszonymi oczami dziwiły się, że pasterz jeszcze ich nie prowadzi do domu, pomimo że
pora powrotu już minęła.
Zerwał się Jarosz, dudy wsunął pod pachę i wyciągając nogi spiesznie ruszył ku wsi, a korowód
owiec posłusznie ciągnął za swym opiekunem.
Późnym wieczorem, gdy Jarosz rozbierał się w swoim mieszkaniu,
w kieszeni znalazł garść kłaków konopnych. Zdumiał się, bo nie przypominał sobie, aby je tam
kiedykolwiek włożył. Namyślał się chwilę, potem rozgniewany, że ktoś spłatał mu figla,
wyrzucił konopie na śmiecie.
Ale następnego dnia jeszcze bardziej się zdumiał, kiedy przypadkowo wsunął rękę do drugiej
kieszeni. Tam znalazł szczerozłote, błyszczące dukaty. Zrozumiał, że była to zapłata
krasnoludków: one wsunęły mu kłaki konopne, które przez noc zamieniły się w złoto.
Zaczął gorączkowo szukać kłaków wyrzuconych poprzedniego wieczoru, ale już ich nie odnalazł.
po śmierci żony nie obejrzał się za drugą, lecz z całym poświęceniem pracował na niewielkim
zagonie i wychowywał dwie córeczki sieroty. Mądry to był człowiek, życzliwy i uczynny dla
wszystkich.
Dziewczęta szczerze kochały swego ojca i starały się, jak tylko mogły, dopomóc mu w pracy i
odpędzały od niego wszelkie zmartwienia. Toteż nieraz uśmiech rozrzewnienia ukazywał się na
twarzy Miłosta, gdy widział, jak ochoczo krzątają się w gospodarstwie i uprzedzają wszelkie
jego życzenia.
Wydawało się, że nic nie zamąci rodzinnego spokoju. Dziewczęta rosły i piękniały z roku na rok.
Upłynie jeszcze jakiś czas, Miłost wyda je za mąż i spokojnie dożyje starości w otoczeniu
wnuków.
Niestety, zły los przyniósł z sobą troski i zmartwienia. Pewnego dnia zachorowały mu naraz obie
córki. Nie wiadomo, co było przyczyną tego nieszczęścia, boć przecież ani w Drawsku, ani w
całej okolicy nie słyszano wówczas o żadnej zarazie. Może ktoś rzucił urok na dom Miłosta?
Daremnie strapiony ojciec usiłował dowiedzieć się, co córkom dolega. Rzucały się w gorączce i
nie odpowiadały na żadne pytania.
Usiadł Miłost za stołem, podparł głowę rękami i począł zastanawiać się, co mu czynić należy.
Wreszcie poszedł po radę.do najbliżej mieszkających sąsiadek.
— Pomóżcie mi! — prosił. — Nie znam się na leczeniu chorób. Już głowę z tego wszystkiego
tracę.
Doświadczone kobiety nie odmówiły pomocy. Natychmiast udały się do domu Miłosta,
zagotowały odpowiednie zioła i podały chorym dziewczętom do picia. Jednakże mimo wszelkich
zabiegów choroba nie ustępowała — widać było, że obie córki coraz bardziej tracą siły. Miłost
nieustannie czuwał po nocach, zaniechał wszelkiej pracy w obejściu i całe dnie spędzał przy
chorych, ale to nic nie pomogło. W końcu zrozumiał, że nie odwróci losu, że przyjdzie mu
stracić obie ukochane córki. Złamany nieszczęściem i zrezygnowany zupełnie, pragnął tylko
jednego: aby, jeśli już jest taka wola niebios, przynajmniej po śmierci odwiedzały od czasu do
czasu samotnego i steranego pracą ojca.
Wkrótce dopełniła się miara przeznaczenia. Dziewczęta zmarły niemal równocześnie i razem
zostały pochowane na tutejszym cmentarzu tuż obok grobu matki.
Przygnieciony dotkliwą stratą Miłost wrócił do pustego domu i bezradnie rozejrzał się po kątach.
— Dla kogo teraz będę pracował ? — pytał sam siebie. — Komu przekażę trud mego całego
życia?
Czas mijał i powoli łagodził ból. Gospodarz dalej zajmował się swoim dobytkiem i po dawnemu
wszystkiego sam doglądał. Przy- ( garbił się tylko i posiwiał jeszcze bardziej, a na życzliwe i
współczujące słowa mieszkańców odpowiadał smutnym uśmiechem.
Pewnego ranka siedział właśnie przy śniadaniu, żuł wolno kromkę czarnego chleba i popijał
mlekiem.
Wtem z wielkim zdziwieniem zobaczył nad obsypaną kwieciem gałęzią wiśni dwa śnieżnobiałe
gołębie. Przez chwilę zawisły nad koroną drzewa, potem lekko opadły i zaczęły stukać
dziobkami w szybę.
Serce biedaka ogarnęło jakieś niezwykłe wzruszenie. Od razu pojął, że to jego dwie córki
przybrały postać gołębi i nadleciały z niebiańskich krain, by pocieszyć zatopionego w smutku
ojca. Natychmiast podniósł się i szeroko otworzył okno. Dwa białopióre ptaki frunęły do środka
izby, usiadły na stole i zaczęły skrzętnie zbierać okruszynki chleba na lnianym obrusie. Potem
jeszcze jakiś czas krążyły po izbie, aż wreszcie wyleciały oknem i zniknęły na błękitnym niebie.
Następnego dnia powtórzyło się to samo i odtąd białe gołębie przylatywały każdego ranka pod
dach gospodarza, żywiąc się okruszynkami chleba i wypełniając szumem skrzydeł jego
samotność.
Biegły dni i tygodnie. Dobry gospodarz przebolał stratę córek i rad, że nawet w zaświatach nie
zapomniały o jego samotności, dalej pracował na swym gospodarstwie. Odzyskał nawet pogodę
ducha i nie narzekał na swój los.
Wydawało się, że teraz nic już nie zmąci Miłostowego spokoju. Lecz stało się inaczej. Dwaj źli
chłopcy z sąsiedztwa zauważyli codzienne odwiedziny gołębi i postanowili je złowić.
Pewnego ranka ukryli się pod oknem gospodarza i czekali na stosowną chwilę. Niebawem
ukazały się na niebie dwa białe punkciki i za chwilę dwie siostrzyczki stukały dziobkami w okno.
Wtedy źli chłopcy wyskoczyli z ukrycia i usiłowali schwytać trzepoczące się o szyby ptaki. Już,
już mieli je w swych rękach, gdy nagle zwinne gołębie wymknęły się im i natychmiast uleciały
w powietrze.
Od tego czasu nie pojawiły się już więcej pod ojcowym dachem.
LESTEK NA KRÓLEWSKIM DWORZE
Kiedy nad Sławnem zapadła noc, Lestek rozłożył na ziemi swój pasterski kożuch i ułożył się na
nim wygodnie. Szeroko otwartymi oczyma patrzył w górę na roje gwiazd — szukał wśród nich
tej jednej, szczęśliwej. Owce leżały spokojnie w swym ogrodzeniu i nie sprawiały kłopotu
czuwającemu pasterzowi. Mały, kudłaty piesek spał obok zwinięty w kłębek.
W gruncie rzeczy nie miał Lestek powodów do narzekania. Lato było pogodne, gospodarz ufał
mu i rzadko kiedy na pastwisko zaglądał, karmił nie najgorzej i dach nad głową zapewnił —
czegóż więc jeszcze żądać? Pewnie, przydałoby się mieć odświętne ubranie, buty porządne na
zabawę, ale skąd na to wziąć ? Może jesienią, kiedy skończą się letnie wypasy. Wtedy owce
wrócą pod dach, a gospodarz obliczy, ile to Lestek przez ten czas zarobił.
Nagle pies podniósł głowę i zaczął węszyć. Lestek siadł na kożuchu i rozejrzał się wokoło.
—- No, ruszamy w obchód! — rzekł do czworonożnego pomocnika. Pies zerwał się natychmiast
i merdając z radości ogonem, krążył w pobliżu swego pana.
Byli już chyba w połowie drogi, gdy wtem gdzieś niedaleko rozległo się krótkie, urywane
szczekanie. Lestek przyspieszył kroku, niepokój psa wskazywał bowiem wyraźnie, że ktoś obcy
zbliża się do trzody.
— Kto to może być ? — pomyślał chłopak, gdy w pewnej chwili ujrzał przed sobą wysokiego,
mocno zbudowanego mężczyznę. Odblask księżyca spływał po jego długiej, płomiennej brodzie,
całą postać okrywał płaszcz czerwonej barwy.
Stali naprzeciw siebie. Obcy powolnym ruchem uniósł w górę rękę i wyjął fajkę z ust. Potem
dmuchnął strugą dymu, a następnie obrócił się do tyłu i cicho gwizdnął. W tej samej chwili
stanęło przy nim pięć wielkich czarnych psów o oczach błyszczących jak rozżarzone węgle. Z
nozdrzy sypały im się snopy iskier. Przerażonemu chłopcu wydawało się, że teraz oto nadeszła
ostatnia godzina jego życia.
Lecz człowiek w czerwonej szacie nie zdradzał względem Lestka żadnych wrogich zamiarów.
Przez dłuższą chwilę przyglądał się młodemu pasterzowi jakby trochę ubawiony jego strachem,
aż wreszcie rzekł:
— Nie lękaj się, chłopcze! Żadna krzywda nie spotka cię z mej strony.
Głos przybysza brzmiał łagodnie i chłopak się uspokoił.
— Chciałbym z tobą porozmawiać — ciągnął dalej Rudobrody. — Czy nie ma tu w pobliżu
nikogo więcej ?
— Nie. Sam jeden pilnuję trzody.
— Więc...?
— Służę wani, panie — zgodził się Lestek — ale zechciejcie wprzód przytrzymać psy.
Tajemniczy człowiek uśmiechnął się lekko i skinął ręką. Natychmiast pięć czarnych psów
ułożyło się posłusznie u jego nóg.
— Potrzebna mi jest twoja pomoc. Jeśli się na nią zgodzisz, otrzymasz sowitą nagrodę. Jeśli
odmówisz, poszukam innego.
Lestek zdziwił się bardzo. Czego mógłby od niego żądać ów nieznajomy? Równocześnie jednak
odczuł nagle jakiś niewytłumaczony przypływ zaufania do tego czerwono odzianego człowieka.
Toteż odpowiedział:
— Chętnie ci, panie, dopomogę, jeśli tylko potrafię.
— Doskonale!—rzekł na to Rudobrody. — Wobec tego przygotuj się do podróży. Tej jeszcze
nocy odwiedzimy siedzibę królewską w Anglii, gdzie pomożesz mi otworzyć pewne drzwi.
Lestek słuchał z niedowierzaniem tych dziwnych słów i zastana* wiał się, czy obcy przypadkiem
nie kpi z niego.
— Do Anglii...? — zawołał. — Ależ to gdzieś na końcu świata! To przecież niemożliwe!
Ale Rudobrody mówił całkiem poważnie.
— Dla mnie niemożliwe ? Bądź pewien, że do fana będziemy tutaj z powrotem.
— No tak, ale owce... — martwił się jeszcze Lestek. — Co będzie, jeśli gospodarz dowie się o
tym ? A niech tylko która owca zginie, na pewno wyrzuci mnie ze służby. -
Człowiek w czerwonym płaszczu pokiwał głową.
— Oj chłopcze, chłopcze! — zawołał. — Czyż nie masz swego psa, a ja aż pięciu takich
strażników? Przypilnują!
Resztki oporu zostały przełamane — Lestek zgodził się na wszystko. Rudobrody^ rozstawił swe
psy po wszystkich rogach ogrodzenia, natomiast piesek owczarza miał pilnować samego wejścia.
W ten sposób trzoda była zabezpieczona przed rozproszeniem.
Teraz Rudobrody podszedł do chłopca i podając mu dużą białą chustę, rzekł:
— Zawiąż sobie szczelnie oczy i uszy. Lepiej będzie dla ciebie, jeśli najmniej zobaczysz i
usłyszysz.
Chłopiec uczynił, jak mu rozkazano. Potem Rudobrody zarzucił go sobie na plecy jak worek ze
zbożem.
— Trzymaj się mocno!—krzyknął tylko i w tej samej chwili Lestek uczuł wyraźnie, że lecą obaj
w powietrzu. Szybki lot zapierał oddech w piersiach, policzki stężały od zimna.
Nie wiadomo, jak długo to wszystko trwało. "Wreszcie zatrzymali się, chłopiec znowu poczuł
ziemię pod nogami. Odwiązał chustę z oczu i z wielką ciekawością zaczął rozglądać się wokoło.
Znajdowali się przed jakąś wysoką, kutą w żelazie bramą, za którą w blasku księżyca widoczna
była szeroka, wysadzana po obu stronach drzewami aleja, prowadząca do wspaniałego pałacu.
Lestek przyglądał się urzeczony, albowiem po raz pierwszy w życiu oglądał podobnie piękny
budynek. Kiedy się już dość napatrzył, Rudobrody trącił go w ramię.
— Otwórz mi tę bramę! — rzekł cicho, podając chłopcu klucz. Zgrzytnął zamek, brama z
lekkim skrzypieniem otworzyła się,
droga w głąb parku stała otworem.
Szli dość prędko żwirowaną aleją do samych drzwi pałacu. Rudobrody pchnął je ręką: były
otwarte. Przez odsłonięte okna zaglądał księżyc i oświetlał wnętrze jakiejś obszernej komnaty.
— Chodź ze mną i nie odzywaj się ani słowem — szepnął. Lestek szedł za nim krok w krok, jak
najciszej. W głębi pod ścianą
stała bogato rzeźbiona szafa, zamknięta metalową zasuwą w kształcie krzyża.
— Odsuń ten krzyż i otwórz drzwi szafy! — rzekł Rudobrody. Lestek spojrzał na niego
zdziwiony.
— Uczyń, o co cię proszę!—powtórzył z naciskiem. — Ja sam tego uczynić nie mogę.
Wydało się to owczarzowi dziwne, lecz nie zastanawiał się jwiele. Ostatecznie przyrzekł obcemu
pomoc, więc musi dotrzymać słowa. Toteż wykonał to polecenie.
— A teraz wyjdź z komnaty i czekaj, aż cię wezwę — rozkazał.
Po jakimś czasie usłyszał znowu głos Rudobrodego, przyzywający go do siebie. Lestek wszedł
więc z powrotem, zamknął drzwi szafy metalowym krzyżem i obaj opuścili pałac. Na chwilę
jeszcze zatrzymali się przy bramie — Lestek przekręci! klucz w zamku i oddal go Rudobrodemu.
Potem zawiązał sobie oczy i uszy, jak poprzednio. Rozpoczął się lot powrotny.
Zanim świt obielił wzgórza, Lestek był już znowu przy swoich owieczkach. Rudobrody
uśmiechnął się przyjaźnie i poklepał chłopca po ramieniu.
— Jesteś dzielnym młodzieńcem — rzekł do niego. — Oddałeś mi wielką przysługę, za którą
należy ci się obiecana nagroda. Otrzymasz tyle złota, ile tylko zmieści twoja czapka.
Ukrył ręce pod płaszczem i po chwili wyciągnął stamtąd pełne garście złotych monet. "Wsypał
je do podstawionej czapki, aż utworzył się nad nią błyszczący stożek.
— To wszystko dla ciebie za to, że mi pomogłeś — mówił Rudobrody do osłupiałego z podziwu
Lestka. — Pamiętaj jednak, żebyś nikomu nie opowiadał o wydarzeniach dzisiejszej nocy, bo
wtedy wszystko stracisz.
To powiedziawszy zniknął wraz ze swymi pięcioma psami
Odmieniło się teraz życie ubogiego pasterza. Ubrał się dostatnio, wyglądał w dzień świąteczny
jak syn bogatego gospodarza. Zaczął bywać na zabawach. Dziewczęta, na które dawniej z daleka
tylko mógł popatrzeć, teraz same ubiegały się o jego względy.
Zdobyte w tak niezwykły sposób pieniądze nie zawróciły jednnym w głowie rozsądnemu
chłopakowi. Lestek ukrył je głęboko na dnie j swego kuferka i pozostawał nadal na służbie u
gospodarza.
Ale nagła poprawa w życiu Lestka zwróciła uwagę zarówno jego i rówieśników, jak i bogatych
gospodarzy. Szczególnie jednak kobiety interesowały się przyczyną niespodziewanej
zamożności pastucha.
— Patrzcie no, patrzcie, Lestek w nowym kapeluszu! — zaczepiły j go którejś niedzieli, gdy
przechodził wiejską drogą. — Powiedz no, skąd ty na to wszystko bierzesz? Może jakie skarby
znalazłeś?
Lestek śmiał się tylko z uszczypliwych pytań i nie zamierzał ni- I komu zdradzić tajemnicy,
pamiętał bowiem o zakazie Rudobrodego. ;
— Gdzie tam! — odpowiadał najczęściej. — Po prostu oszczędzałem przez dłuższy czas i teraz
mogę sobie to i owo sprawić.
Zapewnienia chłopaka nikogo nie przekonały, a ciekawość kobieca [ jeszcze bardziej wzrosła.
Za wszelką cenę chciały się dowiedzieć i o źródłach jego dobrobytu i pilnowały każdej
nadarzającej się okazji.
Pewnego niedzielnego popołudnia wybierał się Lestek na zabawę do sąsiedniej wioski. Spieszył
się bardzo, bo już było późno, i przez roztargnienie zostawił klucz w zamku swego kuferka. Nie
oglądając się wybiegł z komory.
— No, teraz dowiem się prawdy! — szepnęła do siebie gospodyni, która przez cały czas
podpatrywała chłopca.
Stała w oknie tak długo, póki nie znikł jej z oczu ??? zakręcie drogi. Wtedy natychmiast pobiegła
do Lestkowej izdebki i zabrała się do przeszukiwania jego kuferka. Gorączkowo przewracała
koszule, skarpety, odrzuciła na bok nową zimową kurtkę, aż wreszcie na samym dnie... tak! O to
właśnie chodziło złej i ciekawej kobiecie! W rękach trzymała pokaźnych rozmiarów mieszek, w
którym brzęczały złote pieniądze. Ważyła go w dłoniach, a oczy jej błyszczały z chciwości
— Tyle złota...-tyle złota...! — cedziła przez zaciśnięte zęby.— Skąd on to ma? Gdzie zdobył
tyle pieniędzy?
Zawołała męża. Oboje długo zastanawiali się i rozważali, jak postąpić. Nie mogło im się w
głowie pomieścić, ażeby zwykły pastuch był zamożniejszy od swego chlebodawcy.
— Wiem już, co zrobię! — rzekł w końcu gospodarz. — Na pewno, niegodziwiec, zdobył ten
skarb nieuczciwą drogą. Wobec tego zabierzemy mu połowę tych pieniędzy. Jeśli nawet
spostrzeże brak, nie będzie mógł nas oskarżyć w obawie o własną skórę.
Jeden złoty pieniądz wypadł złodziejom z rąk i potoczył się na dno kuferka.
Kiedy Lestek zauważył swą szkodę, bardzo się zasmucił. Domyślił się od razu, czyja to sprawka,
lecz nie mógł z nikim podzielić się swym zmartwieniem. Jakże tu oskarżyć własnych
chlebodawców? Przecież nie chwycił ich na gorącym uczynku, a gdyby nie zdołał udowodnić im
winy — mógłby wówczas stracić pracę i ponieść jeszcze surowszą karę.
Nie wspominał więc Lestek nikomu o swojej krzywdzie i jak gdyby nic się" nie stało, wyszedł
na cały tydzień z owcami na pastwisko.
Była piękna, księżycowa noc. Siedział na kożuchu i rozmyślał nad tym, jak by tu odzyskać
ukradzione pieniądze.
Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się obok niego Rudobrody ze swymi pięcioma psami. Lestek
zerwał się z ziemi i powitał go serdecznie.
— Wiem, co cię spotkało — rzekł Rudobrody, uprzedzając zwierzenia chłopaka. — Czy nie
domyślasz się, kto ci tę krzywdę wyrządził?
— Jestem przekonany, że to...
— Twój gospodarz ?
— Prędzej chyba gospodyni. Nie jeden raz nagabywała mnie, skąd mam pieniądze na nowe
odzienie.
— Mylisz się, chociaż niezupełnie. Znalazła gospodyni, ukradł gospodarz. Ale nie martw się, już
go za to ukarałem. Wczoraj właśnie
strąciłem go z drabiny, kiedy był w stodole, i teraz leży w domu ze złamaną nogą. Abyś nie
poniósł szkody, dam ci dziś trzykrotnie więcej pieniędzy niż za pierwszym razem. Porzuć jednak
niewdzięczną służbę i zajmij się własnym gospodarstwem.
To powiedziawszy wręczył młodemu pasterzowi ciężki mieszek i znikł podobnie jak poprzednim
razem.
Usłuchał Lestek rady tajemniczego przyjaciela. Podziękował gospodarzom za służbę, zabrał
swoje rzeczy i wyniósł się do Kląpczewa, w świdwińskie strony. Tam kupił piękne
gospodarstwo, liczną trzodę owiec i żył spokojnie, otoczony powszechnym szacunkiem.
TAJEMNICA CZARNEJ WODY
Hej, chłopcze, a dokąd to?
Zatrzymał się pośrodku drogi i spojrzał w stronę, skąd padło pytanie. Na miedzy, rozdzielającej
łany dojrzałych zbóż, siedziała trupka żniwiarzy. Kosy leżały obok — oni zaś trzymali w
dłoniach pajdy razowego chleba i popijali mleko, które hoże dziewczęta rozlewały z dzbanków.
— Boże pomagaj! — odpowiedział pozdrowieniem, jak to było w zwyczaju. — Do Główczyc
idę.
— Na żniwa ?
— E, nie...! Kościół maluję. Spojrzeli na niego z ciekawością.
— Więc ty jesteś malarzem, który maluje nasz kościół?
— Ja.
— Oglądaliśmy twoją pracę w niedzielę. Podoba nam się. Widać, że znasz swoje rzemiosło,
choć jesteś młody.
Malarz uśmiechnął się z zadowoleniem.
— To jeszcze nic — odpowiedział. — Zobaczycie, gdy skończę. Ale teraz muszę już iść", robota
czeka. Bywajcie!
— Z Bogiem!
Odszedł już kawałek drogi. Słonko przygrzewało, malarz poczuł
pragnienie —jednakże nie chciało mu się wracać do żniwiarzy i prosić o kubek mleka. Droga
biegła akurat przez szczyt pagórka — rozejrzał się więc wokoło i dostrzegł w pobliżu niewielki
staw, ukryty wśród łanów zboża. Nie namyślając się długo, poszedł w tym kierunku.
Woda w stawie była czysta jak kryształ. Malarz klęknął na brzegu, nachylił się nad lustrem i pił,
czerpiąc dłońmi orzeźwiający napój.
Kiedy ugasił pragnienie, podniósł się z kolan i w tej chwili ujrzał jakiegoś mężczyznę, który
siedział na kamieniu niedaleko brzegu i przyglądał mu się uważnie.
Był to jakiś dziwny człowiek. Mimo upału siedział owinięty w długą, brunatną opończę — na
głowie zaś miał kapelusz z szerokim rondem, spod którego połyskiwało dwoje czarnych jak
węgiel oczu. Jego spojrzenie podobne do wzroku jastrzębia oraz rysy twarzy miały w sobie coś
odpychającego.
— Ki diabeł...!—pomyślał młody malarz. Czuł się zaskoczony i nie wiedział, co właściwie
powinien uczynić: zachować się spokojnie czy uciekać, gdzie pieprz rośnie.
Po chwili nieznajomy wyciągnął rękę, wskazał miejsce przy sobie i rzekł krótko:
— Siadaj!
Jakkolwiek obcy człowiek nie okazywał wobec niego wrogich zamiarów, to jednak malarzowi
nie podobał się ani on sam, ani też jego rozkazujący ton.
— Po co ? — zapytał.
— Usiądź, proszę, obok mnie — tym razem głos nieznajomego brzmiał znacznie łagodniej. —
Chciałbym z tobą pomówić o pewnych sprawach.
Malarz wzruszył ramionami, nie domyślał się bowiem celu tej rozmowy, niemniej jednak spełnił
życzenie i usiadł na trawie. Jedną ręką trzymał worek, z którego wystawały końce owiniętych
szmatką pędzli.
— Wiem, że jesteś malarzem... — zaczął nieznajomy.
— Przecież mnie nie znasz — przerwał zdziwiony młodzieniec.
— Wiem o wszystkim! — odparł. — Teraz malujesz kościół w Główczycach, później może
przeniesiesz się gdzie indziej. Spod twego pędzla ukazują się wdzięczne sylwetki aniołów i pełne
natchnienia twarze Młodzieńcowi zaczęło coś świtać w głowie.
— Kimże więc jesteś ? — zapytał.
— Czyżbyś się jeszcze nie domyślał?
Teraz dopiero wszystko stało się jasne: malarz zrozumiał, że oto ma obok siebie diabła we
własnej osobie. Z początku opanował go strach, ale ponieważ diabeł nadal nie zdradzał wrogich
zamiarów, postanowił zrezygnować z ucieczki, która i tak nie przyniosłaby rozwiązania.
— No, dobrze — odparł — powiedz mi jednak, dlaczego miałbym namalować cię w innej
postaci?
Diabeł rozejrzał się wokoło, jak gdyby chciał sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje, potem
rzekł cicho:
— Uczyń, o co cię proszę, a wówczas nie pożałujesz. Staniesz się sławny, bogaty, wszyscy będą
ci zazdrościć powodzenia. Spełnię każde twoje życzenie!
Młodzieniec zastanawiał się przez dłuższy czas, jakiej odpowiedzi udzielić diabłu. Wykonać
jego prośby nie zamierzał, a odmawiać w tej chwili nie chciał, żeby nie ściągnąć na siebie
jakiegoś nieszczęścia.
— Pomyślę nad twoją propozycją — odparł wreszcie. —-Spotkamy się tu za miesiąc o tej samej
godzinie i wówczas dowiesz się, co z tego wyszło.
— Zgoda...! — ucieszył się diabeł. — Stawię się punktualnie!
Malarz pracował bez wytchnienia. Już wczesnym rankiem można go było ujrzeć na
rusztowaniach, z których schodził tylko na chwilę, by spożyć posiłek. Kończył wielki obraz
przedstawiający sąd ostateczny. Z jednej strony unosiły się wśród obłoków zastępy aniołów
śpiewających hymn szczęścia i radości. W tym kierunku zdążali sprawiedliwi, ubrani w białe,
powłóczyste szaty, zapatrzeni w niebo. Po drugiej stronie czerniała otchłań. Tę część obrazu
zostawił malarz na sam koniec. Zamknął się wówczas w kościele i nie pozwolił nikomu wejść do
środka. Próżno ciekawscy dobijali się do drzwi, chcąc śledzić postępy jego pracy.
— Nie przeszkadzajcie mi teraz! — odpowiadał na liczne pytania
mieszkańców Główczyc. — Zobaczycie obraz, kiedy będzie już całkiem skończony.
Wreszcie nastąpił uroczysty moment. Opadły rusztowania zasłaniające obraz. W miejscu, gdzie
malarz namalował otchłań, ludzie ujrzeli straszliwą poczwarę wyciągającą niezliczone macki po
dusze potępionych. Widok był tak przerażający, że wszystkim ciarki przechodziły po grzbiecie,
dzieci zaś kryły twarze w fartuchach matek. Nawet proboszcz czuł się nieswojo i prosił malarza,
by zechciał nieco złagodzić obraz piekła, gdyż inaczej ludzi z kościoła wystraszy.
Malarz poprosił księdza o chwilę rozmowy na osobności i wyjaśnił mu powód, dlaczego tak
właśnie uczynił. Przyrzekł też poprawić obraz, lecz prosił, by do tego czasu drzwi kościoła
pozostały stale otwarte.
Umówionego dnia o oznaczonej godzinie malarz przyszedł na spotkanie z diabłem. Zastał go
siedzącego jak przedtem na kamieniu. Wokoło panowała cisza, nie tknięte jeszcze kosą zboże
zasłaniało brzegi stawu.
— Jestem! — rzekł malarz stając za jego plecami. Diabeł zerwał się jak oparzony.
— Czy spełniłeś moją prośbę? — zapytał niecierpliwie.
— Idź i zobacz.
— Przecież nie wejdę do kościoła!
— Nie potrzebujesz. Drzwi są otwarte, możesz zajrzeć do środka. Diabeł pobiegł natychmiast w
kierunku Główczyc. Tymczasem malarz ukrył się w zbożu i czekał, co się stanie. Oczyma
wyobraźni widział już minę diabła, gdy ujrzy swą podobiznę. Na myśl o tym ogarniał go śmiech,
lecz jednocześnie obawa, czy nie zaryzykował zbyt wiele.
Tymczasem zły podkradł się niepostrzeżenie w pobliże kościoła. Stąpał jak po rozżarzonych
węglach, gdyż poświęcona ziemia kłuła go niemiłosiernie w stopy. Zaciskając zęby dotarł do
drzwi i ostrożnie zajrzał w głąb nawy.
Zobaczył obraz, na nim zaś swoją podobiznę. Oczy wyszły ,mu na wierzch, chwycił się za głowę
i jak szalony popędził z powrotem. Mieszkańcom Główczyc wydawało się, że to nagły huragan
przeleciał ulicami, zrywając poszycie dachów.
Malarz czekał cierpliwie. Wtem ujrzał z daleka pędzącego diabła.
Rozwiana opończa unosiła się za nim jak potworny ogon. Malarzowi serce zamarło ze strachu.
Nagle diabeł uniósł się w powietrze i z niesamowitą siłą rzucił się do stawu, aż woda uniosła się
ponad kłosy zboża. Potem wszystko
się uspokoiło. Od tego czasu woda w stawie jest czarna jak sadza. Nigdy też nie zamarza, nawet
podczas najsroższej zimy — a to dlatego, że mieszka w niej diabeł i czeka na innego malarza.
NOCNA PRZYGODA DRWALA MARCINA
Marcin obudził się w środku nocy. Siadł na posłaniu, ziewnął szeroko i przeciągnął się kilka razy,
aż w gnatach zatrzeszczało. Czuł się dziwnie rześki, jakby spał od wielu godzin. Chciał przez
okienko wyjrzeć" na podwórze, lecz szyby pokrywała gruba warstwa szronu. Chuchnął więc
kilkakrotnie w to samo miejsce, a następnie zdrapał paznokciem topniejące resztki. Na dworze
nie było nikogo.
— Chyba za wcześnie wstałem — pomyślał. — Ano trudno, już teraz kłaść się nie będę. Pójdę
do lasu sam, a nim przyjdą inni, będę miał kawał roboty za sobą.
Chciał podejść do sąsiedniego łóżka, by obudzić żonę, jednakże po krótkim namyśle zmienił
zamiar. Otworzył kuchenną szafkę, odkroi! pajdę chleba i kawałek słoniny, zapakował to
wszystko do torby, przerzucił siekierę przez ramię i po cichu wyszedł z domu.
Polna droga, prowadząca do Osieka i biegnąca przez las, wrzynała się w grubą po obu stronach
warstwę śniegu. Mróz skrzypiał pod nogami Marcina, który szedł raźnym krokiem i
pogwizdywał wesoło.
Ani się spostrzegł, kiedy wszedł do lasu. Nietrudno było znaleźć miejsce pracy — na
oświetlonym promieniami księżyca zboczu odcinały się ciemną barwą stosy zrąbanych gałęzi,
tu i ówdzie leżały jeszcze nie wywiezione wczoraj sosnowe pnie.
Marcin usiadł na grubym odziomku. Położył siekierę z boku, wy-ciągnął z torby chleb ze słoniną
i już zabierał się do śniadania, gdy nagle z głębi lasu dobiegło ujadanie psów, przeplatane
głośnym nawoływaniem. Zerwał się jak oparzony, a skóra ścierpła mu ze strachu. Przypomniał
sobie, iż przecież teraz właśnie jest godzina duchów. Z pośpiechem schował do torby nie
napoczęte śniadanie, uczynił na piersi znak krzyża, a następnie trzonkiem siekiery zakreślił na
śniegu duże koło. Nieco już spokojniejszy, stanął pośrodku i czekał, co się stanie.
Tymczasem odgłosy nocnego polowania nie milkły. Czasem tylko cichły i jakby się oddalały,
ale potem znów wybuchały całkiem blisko. Samotny drwal rozglądał się wokoło, lecz nie mógł
przebić wzrokiem czerniejącej ściany drzew i krzewów.
Nagle na pobliskiej stercie gałęzi coś się poruszyło. Zając, nie zając? Lis, nie lis? Zanim Marcin
zdążył się zorientować, ujrzał ze zdumieniem małe dzieciątko, czepiające się jego nóg. Dziecko
ubrane było jedynie w zgrzebną koszulkę i trzęsło się na mrozie jak liść osiki.
— Ratuj, dobry człowieku! — wołało maleństwo. — Nie daj mnie pochwycić!
Marcin stał bez ruchu, całkowicie zaskoczony, i nie mógł wydobyć z siebie głosu.
— Skądżeś ty tutaj ? — wykrztusił wreszcie. — Kto cię prześladuje ?
— Duch Puszczy mnie ściga i jego myśliwi — odpowiedziało dziecko. — Cała sfora psów czyha
na to, żeby mnie porwać. Jeśli im się uda, będę zgubiony na zawsze.
Serce drwala Marcina ogarnęło jakieś niezwykłe wzruszenie i łzy napłynęły mu do oczu.
Przygarnął chłopczyka do siebie, zdjął z szyi wełniany szalik i otulił nim zziębnięte dziecko.
— Bądź spokojny — powiedział. — Nikomu cię nie wydam, choćby tu sam Duch Puszczy się
zjawił. Ale wytłumacz mi, co tu robisz w lesie nagi i bosy?
— Powiem ci wszystko, szlachetny człowieku — rzekło dzieciątko ¦—bo wierzę, że mnie od
zguby uratujesz. Kiedy jeszcze żyłem na świecie...
—Jakże to? — przeraził się Marcin. — Nie jesteś więc żywym chłopcem ?
— Nie lękaj się, wpierw posłuchaj! Matka moja była kobietą złą i okrutną. Kiedy się urodziłem,
przeszkadzałem jej tylko. Postanowiła więc zgładzić mię z tego świata. Pewnego dnia wyniosła
mnie potajemnie do lasu i utopiła w bagnie, zaniedbawszy nawet chrztu świętego. Dlatego
błąkam się teraz po świecie i wciąż uciekam przed Duchem Puszczy, który czyha tylko na takich
jak ja. On właśnie chce mnie pochwycić i zamienić w psa, bym łowił dla niego inne dzieci.
Gdybym się dostał w jego ręce, byłbym zgubiony po wieczne czasy.
— Więc już nigdy nie będziesz szczęśliwy?
— 0 nie! Jeśli mnie dzisiaj uratujesz, skończy się moja tułaczka.
Teraz dopiero Marcin zobaczył na skraju zakreślonego przez siebie koła trzy czarne psy
niezwykłej wielkości. Dziecko zadrżało i mocno przytuliło się do swego wybawcy. Bestie
dysząc ciężko przyglądały mu się oczyma płonącymi jak rozżarzone węgle. Po chwili odwróciły
się i zniknęły w leśnej głębi.
Przez dłuższy czas nic się nie działo i Marcin myślał już, że złe duchy na zawsze odeszły. Lecz
oto na tle leśnej ściany ukazały się jakieś ludzkie sylwetki i po chwili w pobliżu koła stanęło
trzech uzbrojonych myśliwych. Mieli na sobie czarne ubiory i wzrostem o wiele przewyższali
normalnych ludzi.
— Oddaj nam dziecko!-—powiedział jeden z nich. Marcin nie odzywał się ani słowem.
— Oddaj nam dziecko!—powtórzył myśliwy. Ale drwal nie dał się zastraszyć.
— Podejdźcie i zabierzcie je sami — odpowiedział.
— Nie możemy tego uczynić. Zakreśliłeś koło świętym znakiem, nie mamy więc do ciebie
dostępu.
— Czego więc chcecie ?
— Byś nam oddał dziecko. Ono do nas należy.
—- Nie oddam!
Myśliwi szeptem naradzali się między sobą. W końcu jeden z nich wyciągnął z kieszeni ciężką
sakiewkę i bawił się nią podrzucając w górę.
— Spójrz na tę sakiewkę — rzekł do Marcina. — Popatrz, jaka
ciężka. Pełno w niej złota, prawdziwych złotych dukatów! Jeśli nam oddasz dziecko, sakiewka
będzie twoja.
Tego już było za wiele. Mimo że Marcina oblatywały jeszcze resztki strachu, rozgniewał się i
krzyknął na cały głos:
— Na nic wasze zabiegi! Nawet za złoto nie sprzedam tego dziecka, choć jestem taki ubogi jak
nikt z mojej wsi.
Ale prześladowca w dalszym ciągu kusił biednego drwala i nie zamierzał ustąpić. Nagle
sakiewka wypadła mu z rąk i znalazła się w obrębie koła. Marcin, chłop nie w ciemię bity,
natychmiast sięgnął po nią trzonkiem siekiery. Myśliwy zaklął szpetnie, nic jednak nie mógł
poradzić — sakiewka ze złotem była w rękach drwala.
Teraz czyhający na zgubę dziecka myśliwi przestali Marcinowi grozić, przestali nawet
perswadować, a tylko prosili, by — jeśli nie chce im oddać chłopca — przynajmniej zwrócił
sakiewkę ze złotem. Jednakże drwal nie ulegał ni prośbom, ni groźbom. Tak wykłócali się, aż
minęła godzina duchów. Wtedy ucichł w lesie zgiełk, myśliwi rozpłynęli się w brzasku
nadchodzącego dnia.
— O mój wybawco! — zawołało dziecko płacząc z radości.— Dzięki twej dobroci i odwadze
jestem uratowany! Skończył się mój lęk i ciągła tułaczka po świecie. Wiedz, dobry człowieku, że
nigdy tego nie zapomnę i będę czuwać nad tobą, byś więcej już biedy ni głodu nie zaznał.
Zamknij teraz oczy, gdyż nie godzi się, byś za życia oglądał to, co na pewno ujrzysz po śmierci.
Lecz ciekawy Marcin chciał koniecznie zobaczyć. Uchylił więc troszeczkę powiekę jednego oka,
ale poraził go tak silny blask, że upadł na ziemię i przez długi czas nie mógł odzyskać wzroku.
Kiedy wreszcie przyszedł do siebie, ucieszył się szczerze, że jego przygoda skończyła się
szczęśliwie. A że spełnił dobry uczynek, więc zabrał zdobytą sakiewkę i wrócił do domu.
Odtąd dzielny drwal Marcin stał się zamożnym człowiekiem. Kupił sobie kawał ziemi, zbudował
nowy dom, zyskał szacunek wśród gospodarzy, a jego dzieci nigdy nie zaznały głodu.
ŚPIEWAJĄCY PRZETAK
Ochoczo i raźno wracał Sławisz do domu i z radości zacierał ręce. Udało mu się dzisiaj, nie ma
co mówić! Jak to dobrze, że nie pożałował trudu i wybrał się na targ do Stargardu — za te
pieniądze nie kupiłby nigdzie lepszej krowy. Zwierzę było młode, rosłe, dobrze utrzymane, więc
mleka nie poskąpi. Byle tylko karmić je jak należy, a z tym, jako doświadczony gospodarz, nie
będzie miał żadnego kłopotu. W brogach leżał spory zapas tegorocznego siana, kartofle i buraki
zieleniły się na starannie uprawionych zagonach, zbiory na jesień zapowiadały się jak najlepiej.
Do tego ma jeszcze znajomego młynarza w Odargowie, więc mąki ani otrąb nie zabraknie. Nie
będzie biedy w zimie ani na przednówku, wszystkiego starczy.
Szedł więc Sławisz raźno do swojej wioski. W jednej ręce miał kij, w drugiej postronek, którego
drugi koniec oplótł wokół rogów zwierzęcia. Krowa szła za nim posłusznie, nie trzeba było jej
ciągnąć. Do domu miał daleko, musiał iść przez całą noc. Na drodze terkotały jeszcze
zapóźnione furmanki powracających z targu wieśniaków, ale wkrótce i to się skończyło.
Mrok okrył już wioski i pola, ptactwo zapadło w gąszczu drzew i krzewów. Na niebo wypłynął
księżyc. Sławisz widział na ziemi wydłużony cień własnej postaci, towarzyszący mu bezustannie
krok za krokiem. Tuż za nim kiwał się powiększony ogromnie łeb zwierzęcia. Sławisz
przyglądał się wędrówce obu cieni i w myślach obliczał, ile dochodu przyniesie mu nowy
nabytek.
Mijały godziny. Droga biegła teraz jasną smugą między dwiema ścianami sosnowego lasu.
Niedługo poranny brzask oświetli wierzchołki drzew. Sławisz znajdował się już niedaleko
Pęzina, gdy w pewnej chwili u-słyszał dziewczęcy śpiew. Zdziwiło go to niezmiernie, wokoło
bowiem nie było widać żywej duszy. Zatrzymał się i nasłuchiwał uważnie. Głos przybliżał się. I
oto nagle zdumiony Sławisz ujrzał na drodze niezwykły widok: wąską ścieżką, biegnącą wzdłuż
koleiny po drugiej stronie, toczył się po ziemi przetak. Im bardziej się zbliżał, tym głośniej
brzmiał dziewczęcy śpiew.)
Sławisz nie odczuwał 'żadnego lęku. Miał przecież w ręce kij wycięty w dniu świętego Jana, był
więc w zupełności zabezpieczony przed działaniem czarów. Gdy przetak znalazł się tuż obok
niego, skoczył naprzód i wywrócił go kijem. Przetak ułożył się płasko na ziemi.
To, co się w tej chwili wydarzyło, wprawiło gospodarza w nieopisane zdumienie: przed nim
stanęła najmłodsza córka znajomego młynarza z Odargowa.
— Mira!—krzyknął Sławisz.—Co tutaj robisz, czego szukasz w lesie o tej porze?
Nie dokończył. Dziewczyna zaniosła się płaczem i chwyciła go za ręce.
— Pomóżcie mi, Sławiszu! — prosiła. — Los zrządził, że poznaliście moją tajemnicę.
— Nie obawiam się czarów. Opowiedz, co ci dolega, może znajdziemy radę.
— Nie umiem tego nazwać — zaczęła mówić cichym głosem. — Każdej nocy coś mnie budzi.
Nakaz, któremu oprzeć się nie mogę, zmusza mnie do opuszczenia domu. Wówczas zdejmuję ze
ściany przetak i nie wiem jak znajduję się nagle w izbie młodego młynarza w Kurcewie. Nad
ranem znowu w niewytłumaczony sposób wracam do domu i tak jest ciągle.
— Ach, więc jesteś zmorą ? — zapytał Sławisz pełnym współczucia głosem.
— Tak! — zapłakała Mira.
— I nie możesz się od tego uwolnić?
— O, gdybyż to było możliwe! Wróciłaby mi radość życia!
— Jakże ci tedy mam pomóc ?
— Zbliża się ranek — rzekła dziewczyna. — Gdy brzask rozjaśni niebo, muszę być w domu,
gdyż rodzice moi o niczym nie wiedzą, Och, gdyby się o tym dowiedzieli, zgryzota zatrułaby im
każdą chwilę. Proszę was, Sławiszu, odwróćcie przetak obręczą do góry. Wówczas pobiegnę
dalej bez przeszkód.
.Ulitował się Sławisz nad losem nieszczęsnej Miry i spełnił jej prośbę. W tej samej chwili
dziewczyna znikła mu z oczu, a przetak potoczył się dalej.
Słonko podeszło już wysoko, gdy Sławisz ujrzał w oddali znajomą kępę drzew. Tam wśród
zieleni ukrywał się młyn starego Ciecha. Ściągali doń gospodarze nawet z odległych okolic, jako
że młynarz cieszył się powszechnym szacunkiem. Miarę uczciwą dawał, nikogo
nie oszukiwał, a-kiedy powiedział: przyjedź za tydzień — to wiadomo było, że czasu się nie
zmitręży i'zboże na czas będzie przemielone. Ciech siedział właśnie na ławce przed domem i
popijał chłodne mleko, przyniesione w dzbanku przez jedną z córek. Wyglądał jeszcze krzepko i
zdrowo pomimo swoich sześćdziesięciu lat. Spojrzał w kierunku biegnącej przez pola drogi i
zobaczył jakiegoś człowieka z krową, zbliżającego się wyraźnie do jego zabudowań. Podniósł
się tedy z ławy i ręką oczy przysłonił, ażeby się przybyszowi dokładnie
przyjrzeć.
Tymczasem Sławisz, który po wydarzeniu z przetakiem zdrzemnął się był godzinkę na leśnym
mchu, żwawym krokiem szedł teraz do młyna Właściwie nie zamierzał tutaj wstępować, bo nie
miał po co, jednakże ... Wczoraj w Stargardzie kupiłem krowę i po drodze umyśliłem sobie
zajrzeć do was. Chyba nie zawadzam?
— Gdzieżbyście tu wadzić mieli! — obruszył się stary. — Przywiążcie krowę do płotu i
siadajcie przy mnie, boście pewnie zdrożeni.
Sławisz usiadł na ławie'. Ciech obejrzał dokładnie zwierzę, pomacał po grzbiecie i bokach,
zbadał nogi i racice.
— Ładna sztuka! — zawyrokował. Sławisz uśmiechnął się zadowolony. — Będzie z niej
pożytek.
Zawołał córkę, by przyniosła drugi kubek. Napełnili je mlekiem i popijając gwarzyli o różnych
sprawach.
— Rosną wam córki, rosną — zauważył Sławisz w pewnej chwili. — Niedługo za mąż wydawać
je przyjdzie.
Na twarzy Ciecha pojawił się wyraz przygnębienia. Zawahał się nagle: mówić czy milczeć?
Wreszcie nie wytrzymał.
— Byłoby dobrze, nie ma co narzekać, jeno największe zmartwienie mam z najmłodszą, Mirą.
— Macie z nią jakieś kłopoty? — zapytał, Sławisz udając, że o niczym nie wie.
— Ano, coś z tą dziewczyną nie jest w porządku. Sam nie wiem co, bo nic powiedzieć nie chce.
Ani matce, ani mnie. Będzie już miesiąc, może trochę więcej, jak się zmieniła nie do poznania.
Pamięta i ją przecież, zawsze była wesoła, śpiewała i radowała się, czasem aż nazbyt wiele. Dziś
nie zobaczycie uśmiechu na jej twarzy. Cafe dnie chodzi blada i nawet ust nie otworzy. Każesz
jej coś zrobić w obejściu, pójdzie, ale jakby z wielkiego musu. Coś ją odmieniło, coraz więcej
razem z żoną o nią się martwimy.
Sławisz cierpliwie słuchał i nie przerywał opowieści. Kiedy stary skończył, milczał dłuższą
chwilę. Potem rzekł:
— Ot, widzicie, dlatego właśnie zboczyłem z drogi, by się z wami zobaczyć.
— Nie może być! — zdziwił się zmartwiony ojciec. — Skądże o tym wiecie ?
— Od bardzo niedawna — odparł Sławisz. — Powiem wam jeszcze więcej: wiem, co waszej
córce dolega i jak trzeba temu zaradzić.
— Będę wam wdzięczny do końca życia, jeśli pomożecie mi w nieszczęściu!— zawołał
strapiony ojciec.
— Wasza córka jest zaczarowana, Ciechu!—rzekł cicho Sławisz. Przy tym obejrzał się na
wszystkie strony. Ale w podwórzu nie było nikogo, tylko stadko kur grzebało ziemię w
poszukiwaniu robaków.
Słowa Sławisza przeraziły biednego ojca. A kiedy jeszcze dowiedział się, co się z jego Mirą
dzisiejszej nocy działo, w gorących słowach błagał go o pomoc.
— Powiem wam, co należy czynić — rzekł Sławisz. — Odejdźmy gdzieś na bok, żeby ktoś nie
usłyszał naszej rozmowy i nie popsuł nam wszystkiego.
Obaj ukryli się w położonym niedaleko sadzie. Tam długo o czymś gadali. Gdy Sławisz żegnał
się z młynarzem i odchodził w drogę, towarzyszyło mu jego wdzięczne spojrzenie i rozjaśniona
nadzieją twarz.
Długo trzeba było czekać na odpowiednią chwilę. Kiedy znowu nadeszła pełnia księżyca,
młynarz zawołał do siebie swego pomocnika, chłopaka bystrego i odważnego.
— Słuchaj uważnie, co ci powiem — rzekł do niego — i wykonaj wszystko akuratnie, tylko się
przed nikim nie zdradź. Jak pójdzie dobrze, otrzymasz podwójną zapłatę i jeszcze coś na dodatek.
Potem długo o czymś szeptali. — Zrobię dokładnie, co tylko każecie! — uśmiechnął się
pomocnik, bo wiedział, że jego chlebodawca nie rzuca słów na wiatr. Błysk ciekawości zapalił
się w jego oczach i z podniecenia nie mógł usiedzieć w miejscu. Gdy zapadła noc i księżyc
wypłynął na niebo — szybko osiodłał konia i natychmiast wyruszył w drogę, jak mu stary
młynarz przykazał. Jechał ostrym kłusem, uważnie patrząc przed siebie, i wkrótce dogonił
toczący się szybko po ścieżce przetak. Tuż za nim wpadł na podwórze młyna w Kurcewie.
Nagle spostrzegł, że przetak zamienił się w jaskółkę. Zbliżył się jeszcze bardziej i obserwował
pilnie, co zrobi to małe stworzenie. Ptaszek trzepotał skrzydełkami o ścianę domu tuż przy oknie,
za którym znajdowała się izba syna gospodarza. Przez chwilę słychać było jeszcze uderzenia
skrzydełek i oto jaskółka znikła.
Sprytny chłopak zeskoczył z konia i uwiązał go do płotu, po czym zbliżył się do okna i wodząc
dłonią po ścianie, natrafił na mały otwór.
— Już mi teraz nie uciekniesz!—pomyślał.
Gliną zalepił ów otwór, potem zaczął silnie stukać do drzwi. .Przez jakiś czas nikt się nie
odzywał. Wreszcie w jednym z okien błysnęło światło. W głębi domu słychać było kaszel i
jakieś kroki, drzwi jednak wciąż się nie otwierały.
Nagle męski głos odezwał się w przedsionku:
— Kto tam po nocy stuka ?
— Otwórzcie, panie! — zawołał głośno chłopiec. — Przyjechałem z Odargowa od młynarza
Ciecha. Wiadomość dla was ważną przywiozłem.
Po chwili zgrzytnęły odsuwane rygle i w drzwiach ukazał się młynarz. Był zaniepokojony i z
pewnym zdziwieniem spoglądał na posłańca.
— Co się stało ? — zapytał.
— Zaraz wam powiem, tylko puśćcie do środka.
Ruch, jaki powstał w izbie, obudził żonę młynarza. Kiedy oboje rodzice dowiedzieli się o
wszystkim, zdumienie ich nie miało granic. I oni spostrzegli również, że od pewnego czasu coś
się z ich synem dzieje, lecz nie mogli sobie tego wytłumaczyć. Nie zwlekając postanowili udać
się do izby syna, by do końca wyświetlić zagadkę.
Posłaniec przywiózł prawdziwą wiadomość. Kiedy wszyscy troje otworzyli drzwi i oświetlili
izbę, oczom ich przedstawił się niezwykły widok. Mały ptaszek, który rozpaczliwie szukał
otworu w ścianie,by uciec przed światłem i ludźmi, zamienił się nagle w żywą dziewczynę, w
której obecni bez trudu poznali najmłodszą córkę młynarza z Odargowa, Mirę. Dziewczyna
zapłakała i upadła na kolana przed łóżkiem zbudzonego ze snu chłopca.
— Wypuść mnie —błagała. — Już ja ciebie więcej po nocach dręczyć nie będę, ponieważ
tajemnica czaru została odkryta. Gdy mnie wypuścisz drogą, którą weszłam, ja również zostanę
od jego działania uwolniona. -
— A jeśli nie spełnię tego, o co mnie prosisz ?,— zapytał chłopiec, któremu dziewczyna bardzo
się podobała. — Co będzie, jeśli cię zatrzymam?
— Och, nie rób tego, proszę! — zawołała Mira. — To może sprowadzić na ciebie nieszczęście,
którego przecież nie pragnę, ja zaś będę skazana na to, by znów dręczyć innego młodzieńca.
— Nie będę więc zatrzymywał cię siłą — rzekł syn młynarza — ale może kiedyś wrócisz tu
zwykłą, ludzką drogą ?
To mówiąc wypchnął bryłkę gliny, zalepiającą otwór w ścianie. Na oczach wszystkich
obecnych dziewczyna natychmiast znikła. ¦ Po chwili drogą do Odargowa toczył się znowu
zaczarowany przetak i słychać było pośród nocy dziewczęcy śpiew. Za przetakiem kłusował
konno posłaniec Ciecha.
W domu czekali na powrót córki niespokojni rodzice. Kiedy znów ujrzeli ją w izbie całą i
zdrową, odetchnęli z ulgą, gdy zaś dowiedzieli się jeszcze o wydarzeniu w Kurcewie, radość ich
nie miała granic.
Od tego czasu niewiele minęło tygodni, ale zdarzyło się dużo. Mira została wyzwolona od
działania czarów. Odzyskała wesołość i siły, świeży rumieniec kwili na jej licach. Czasami tylko
zamyślała się i spoglądała w stronę Kurcewa. Podobno i syn młynarza z Kurcewa patrzał tęsknie
przez okno i bezustannie myślał o tej, która bez reszty owładnęła jego sercem.
Stało się więc to, co się stać musiało. Odbyło się huczne wesele, na które zjechali gospodarze z
całej okolicy. Jedli i pili przez cały tydzień i zgodnie chwalili mądrego Sławisza, który w tym
wszystkim największą miał zasługę.
O DWÓCH SIOSTRACH GĘSIARECZKACH
Na rozległych, ścierniskach dwie siostrzyczki pasą stadko gęsi.
Chodzą gąski po ściernisku, skubią kłosy, których nie zebrały grabie gospodarza. Wiatr im
rozwiewa śnieżnobiałe piórka, unosi skrzydła do lotu. A wiatr jesienny to figlarz nie lada! Może
zapędzić gąski na wody jeziora albo między leśne drzewa. Przyjdzie wieczór, trzeba będzie
wracać do domu, a tu gąski rozproszone, pogubione... Zmartwi się matka, pogniewa ojciec.
Biega więc jedna z sióstr po polu, odpędza gęsi od lasu i rady sobie dać nie może. Na próżno
zagradza im drogę — nieposłuszne ptaki wracają znowu drugą stroną. Już ją od tego ciągłego
biegania rozbolały nogi.
A druga siostrzyczka usiadła na przydrożnym kamieniu. Położyła na kolanach kłębek białej
wełny i przebiera na drutach sprawnymi palcami. Od czasu do czasu przerywa robotę,
bezwiednym ruchem opuszcza dłonie i patrzy przed siebie zamyślona, zasłuchana w bicie
własnego serca.
Woła pierwsza:
— Pomóż mi, siostrzyczko, zapędzić gęsi do gromadki, bo uciekną do lasu!
Nie słyszy druga wołania i dalej robi na drutach. Kłębek wełny zsunął się jej z kolan i potoczył
daleko.
— Pomóż, siostrzyczko! — prosi znowu pierwsza. — Już mi ze zmęczenia tchu zabrakło.
Lecz tamta siedzi na kamieniu i nic się nie odzywa. .
— Czemu nie chcesz mi pomóc ? Czy nie widzisz, że sama biegam po polu i nie mogę
upilnować stada?
— Nie będę ja ci gąsek pilnowała! — mówi wreszcie druga siostra. — Utkam na drutach piękną
czapeczkę, żebym się miłemu bardziej podobała. Weźmie mnie za żonę, wprowadzi do bogatego
domu. Będę gospodynią, a nie biedną pastereczką. Pal gęsi sama, siostrzyczko miła!
Rozgniewała się bardzo siostra pierwsza.
— Dobrze więc! — woła. — Siedź sobie dalej, aż się w kamień zamienisz!— i nie oglądając się
pędzi za rozproszonym po polu stadkiem.
Mijają godziny. Smutnieje czysty do tej pory błękit nieba. Słonko zniża się nad lasem, rzuca
skośne promienie na widoczne w oddali chaty Niezabyszewa. Dym z kominów unosi się wysoko
w górę, zapowiada porę wieczerzy.
Czas już wracać do domu, bo mrok jesienny zapada szybko, a do wioski jeszcze kawałek drogi.
Pogania więc pierwsza siostra białopióre stadko. Niechętnie opuszczają gęsi ściernisko, jeszcze
tu i ówdzie skubią jakiś kłc Muszą jednak słuchać głosu pasterki. Drepcą więc polną drogą, a ona
idzie za nimi krok za krokiem, milcząca i zagniewana.
— Chodźże już do domu! — woła siostrę po drodze. Lecz tamta siedzi nieruchomo, jak ją
zostawiła w kłótni.
— Czemu wciąż tak siedzisz ? Dlaczego nie odpowiadasz ? — pyta i podchodzi całkiem blisko.
Nagle wszystko rozumie:
Nie podniesie się już więcej siostrzyczka ani nie odezwie się do nikogo! W złą godzinę
wypowiedziała nieszczęsne słowa. Oto siostra została zamieniona w kamień i nie ma już na
świecie siły, która by ją życiu wróciła. Czemuż przeklęła siostrę swoją?
Nieszczęśliwa gęsiareczka gorzko płacze. Upada na kolana i łamie ręce w niemej rozpaczy, lecz
kamień jest zimny, nieczuły. Tedy podnosi się z ziemi i idzie powoli w stronę wioski. Za nią
drepcze stadko gęsi i zostawia na piasku trójpalczaste ślady.
Wieść gminna do dziś mówi o dziwnym kamieniu, który leży pod sierżańskim lasem i
przypomina swym kształtem ludzką postać. Podobno kiedyś próbowano go rozbić, ale przy
pierwszym uderzeniu ukazała się krew, więc zaniechano tej pracy.
ODMIENIEC
Dobna zapatrzyła się w płonące pod .kuchnią kawałki drewna. Na jej pobladłej twarzy malował
się wyraz przygnębienia. Nie odzywała ; się ani słowem, tylko od czasu do czasu bez więdnie
dotykała ręką kołyski, w której leżało niemowlę.
— Co ci jest, Dobna ? — zapytała wreszcie najstarsza z sąsiadek. — Zawsześ wesoła i skora do
śmiechu, a dzisiaj widać, że ci co! dolega.
Gospodyni opuściła z rezygnacją obie ręce.
— Ot, kiedy sama nie wiem, co powiedzieć — rzekła. Sąsiadki spojrzały po sobie wzruszając
ramionami.
— Czemu więc jesteś taka smutna i nie odzywasz się do nas. Czyżby cię spotkała jaka krzywda?
— E... co to, to nie! — młoda kobieta podniosła wzrok znad paleniska— tylko coś się w domu
dzieje, czego zrozumieć nie mogę.
Zaciekawione kobiety przysunęły się bliżej.
— Powiedz, Dobna! Przecie wiesz, że ci dobrze życzymy. Dobna przez chwilę wahała się, lecz
w końcu nie wytrzymała.
— Dobrze, powiem, ale się ze mnie nie śmiejcie.
— Nie do śmiechu nam, kiedy cię tak zatroskaną widzimy — zapewniały kobiety.
— To się przytrafiło dwie niedziele temu — zaczęła Dobna. —
A że był to dzień świąteczny i miesiąc właśnie małemu upłynął, chciałam lepszy obiad zgotować.
Przyrządziłam kapustę świeżo z pola zebraną, ziemniaki i kawałek kiełbasy ze spiżarni. Kiedy
już wszystko stało gotowe na stole, wyszłam na podwórze, aby zawołać Miłgosta, który
wtenczas studnię na zimę oplatał. Przychodzimy do domu, patrze i oczom nie wierzę: nie ma
kapusty, nie ma kiełbasy ani ziemniaków, miśki na stole czyste, jakbym je przed chwilą umyła.
Miłgost spojrzał na mnie i chyba pomyślał, że jestem niespełna rozumu, a ja nie wiem, co się
stało, boć przecie prócz dziecka nikogo w domu nie było. Powiedziałam tedy, że na następną
niedzielę przygotuję taki sam obiad, a tymczasem usmażyłam parę jajek, podałam chleb i tak
jedliśmy, co było pod ręką.
— Jakże to ? — zdziwiły się kobiety. — Więc powiadasz, że nikogo w domu nie było?
— Ano nie było. Ale słuchajcie dalej. W ciągu tygodnia roboty było dużo, zapomnieliśmy
oboje o tym wydarzeniu. Kiedy nadeszła niedziela, przygotowałam taki sam obiad jak wtedy.
Znowu Miłgost coś robił na podwórku, więc wyszłam po niego. Przychodzimy do domu, a tu na
stole miski puste, jakby je pies wylizał.
— Nie do wiary! —- krzyknęły wszystkie sąsiadki. Dziecko w kołysce poruszyło się
niespokojnie, lecz zaraz ucichło.
— I mnie samej uwierzyć trudno — ciągnęła swą opowieść Dobna — ale przecie psa ani innego
stworzenia w domu nie było, nikt tam nie wchodził! Przeszukaliśmy oboje wszystkie kąty,
nigdzie żywej duszy, tylko mały nie spał i nam eię przyglądał. Z tego wszystkiego Miłgost się
rozgniewał i dzisiaj pojechał do Świnoujścia. Siedzi tam pewnie w karczmie i pije ze zgryzoty,
choć przecie nigdy tego nie robił. Więc poradźcie, co mam czynić, bo nijak tego wszystkiego
zrozumieć nie mogę.
Po tych słowach Dobna ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Próbowały ją pocieszać, ale
same nie wiedziały jak, bo również nie mogły sobie wytłumaczyć tych dziwnych wydarzeń.
Nagle stara Ostrzeszowa klasnęła w dłonie. Wszystkie kobiety spojrzały na nią pytająco i nawet
Dobna przestała płakać.
— Wy coś wiecie, Ostrzeszowa? — zaczęły pytać jedna przed drugą.— Powiedzcie, co to
znaczy. Nie ukrywajcie!
Ale stara nie bpieszyła się. Powoli uniosła się z ławy i podeszła do kołyski, w której leżało
niemowlę. Otoczyły ją kołem w milczeniu, bo wiedziały, że nie lubi zbytniej natarczywości.
Ostrzeszowa długo przyglądała się dziecku, kręcąc głową jakby w zakłopotaniu, aż wreszcie
rzekła:
— Ani chybi, to odmieniec!
Wtedy dopiero zrobił się w izbie ruch. Wszystkie kobiety pochyliły się nad dzieckiem, a ono
spoglądało na nie mądrymi oczyma dorosłego człowieka.
— Patrzcie, toż to prawdziwy odmieniec! — zawołały wszystkie naraz. ¦— Przyjrzyjcie się jego
oczom!
Skurcz przerażenia ścisnął serce Dobny i strach o los własnego dziecka owładnął jej myślami. Że
też nie poznała od razu, nie odczuła macierzyńskim instynktem, że to nie jej dziecko! Dopiero w
tej chwili przypomniała sobie coś, co w kłopotach zwykłego dnia całkowicie wyleciało jej z
głowy.
To było kilka dni po urodzeniu małego. Miłgost wyjechał na targ do Świnoujścia i nie zostawił
zapalonego kaganka przy kołysce dziecka. Ona sama zasnęła i wówczas na pewno złolliwe karły
skorzystały z okazji: ukradły małego, podkładając w kołyskę jednego z towarzyszy.
Rosnący niepokój wzbierał w niej jak burza. Odwróciła się od^og-nia, nagłym ruchem
odepchnęła sąsiadki i pochylając się nad kołyską, zawołała:.
— Wstrętny odmieńcze, przebrzydły karle, powiedz natychmiast, gdzie jest moje dziecko! Gdzie
moje biedne maleństwo?
Ale ten milczał uparcie i tylko wzrokiem wodził od jednej twarzy do drugiej.
Zaczęły więc kobiety radzić, jak tu zmusić podrzutka do mówienia. Odsunęły kołyskę w
najdalszy kąt izby, żeby nie słyszał, o czym radzą i jakich sposobów szukają, by go nakłonić do
wyjawienia, gdzie jest dziecko Dobny.
Jedna szepnęła:
— Trzeba, wziąć nić konopną i rozwiesić nad kominem. Kiedy nić się spali, wówczas karzeł
przemówi.
Druga poradziła:
— Trzeba wziąć skorupkę jajka, nalać w nią wody i postawić nad
Ale stara nie spieszyła się. Powoli uniosła się z ławy i podeszła do kołyski, w której leżało
niemowlę. Otoczyły ją kołem w milczeniu, bo wiedziały, że nie lubi zbytniej natarczywości.
Ostrzeszowa długo przyglądała się dziecku, kręcąc głową jakby w zakłopotaniu, aż wreszcie
rzekła:
— Ani chybi, to odmieniec!
Wtedy dopiero zrobił się w izbie ruch. Wszystkie kobiety pochyliły się nad dzieckiem, a ono
spoglądało na nie mądrymi oczyma dorosłego człowieka.
— Patrzcie, toż to prawdziwy odmieniec! — zawołały wszystkie naraz. •— Przyjrzyjcie się jego
oczom!
Skurcz przerażenia ścisnął serce Dobny i strach o los własnego dziecka owładnął jej myślami. Że
też nie poznała od razu, nie odczuła macierzyńskim instynktem, że to nie jej dziecko! Dopiero w
tej chwili przypomniała sobie coś, co w kłopotach zwykłego dnia całkowicie wyleciało jej z
głowy.
To było kilka dni po urodzeniu małego. Miłgost wyjechał na targ do Świnoujścia i nie zostawił
zapalonego kaganka przy kołysce dziecka. Ona sama zasnęła i wówczas na pewno złośliwe karły
skorzystały z okazji: ukradły małego, podkładając w kołyskę jednego z towarzyszy.
Rosnący niepokój wzbierał w niej jak burza. Odwróciła się od ognia, nagłym ruchem odepchnęła
sąsiadki i pochylając się nad kołyską, zawołała:.
— Wstrętny odmieńcze, przebrzydły karle, powiedz natychmiast, gdzie jest moje dziecko! Gdzie
moje biedne maleństwo?
Ale ten milczał uparcie i tylko wzrokiem wodził od jednej twarzy do drugiej.
Zaczęły więc kobiety radzić, jak tu zmusić podrzutka do mówienia. Odsunęły kołyskę w
najdalszy kąt izby, żeby nie słyszał, o czym radzą i jakich sposobów szukają, by go nakłonić do
wyjawienia, gdzie jest dziecko Dobny.
Jedna szepnęła:
—Trzeba, wziąć nić konopną i rozwiesić nad kominem. Kiedy nić się spali, wówczas karzeł
przemówi.
Druga poradziła:
— Trzeba wziąć skorupkę jajka, nalać w nią wody i postawić nad
paleniskiem. Gdy się woda zagotuje, złośliwiec nie wytrzyma i wyjawi tajemnice.
Sprawę rozstrzygnęła jak zwykle stara Ostrzeszowa. Zdjęła z nogi zniszczony chodak skórzany i
podając go zmartwionej matce, rzekła po cichu:
— Weź, Dohna, ten chodak stary, włóż go do garnka i zagotuj. Ale pamiętaj, musisz koniecznie
przysunąć kołyskę z odmieńcem do samego ognia, żeby widział wszystko, co czynisz. Myślę, że
to pomoże.
Dobna wzięła do ręki ofiarowany przedmiot i odruchowo położyła go z boku nie» wiedząc, co
odpowiedzieć. Ostrzeszowa pogłaskała ją po twarzy, a następnie zwróciła się do sąsiadek:
— Chodźmy już stąd. Niech Dobna zostanie sama, bo inaczej karły się wystraszą i uciekną.
Wtedy biedaczka nigdy swego dziecka nie odzyska.
Po tych słowach opuściła izbę, a za nią wszystkie kobiety.
Dobna została sama. Siedziała na ławie zapatrzona w trzaskające smolaki. Nie mogła sobie
darować, że od razu nie spostrzegła zamiany. Im dłużej rozmyślała, tym większy gniew ogarniał
ją na widok tego odmieńca, który nadal leżał spokojnie w kołysce i przyglądał się jej tak, jak
gdyby nic się nie stało. Wreszcie postanowiła pójść za radą doświadczonej sąsiadki, która—jak
ją wszystkie znały — nigdy nie mówiła na próżno.
Podłożyła do ognia kilka kawałków drewna, przegarnęła pogrzebaczem węgle i przysunęła
kołyskę bliżej pieca. Następnie zdjęła z półki spory garnek, włożyła doń stary trzewik, zalała
wodą i postawiła na ogniu.
Czekała cierpliwie. Woda w garnku zaczęła parować, zabulgotała raz i drugi, aż wreszcie
zakipiała przelewając się przez brzegi.
Tego już odmieniec nie wytrzymał. Od pewnej chwili zdradzał niepokój i wiercił się w kołysce.
Teraz jednak uniósł się, siadł na posłaniu i wrzasnął na cały głos:
— Jestem starszy od najstarszego dębu w lesie, ale jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś stary
kapeć w garnku gotował!
Dobna tylko na to czekała. Chwyciła w rękę drewnianą kopyść i zaczęła nią okładać podrzutka.
— A masz! A masz, przeklęty odmieńcze! —wołała nie żałując razów. Odmieniec wyskoczył z
kołyski i skomląc jak skarcony pies, usiłował skryć się w kącie izby. Dobna chwyciła go za kark
i biła ile wlezie.
Tymczasem inne karły, które mieszkały pod fundamentami domu, usłyszały krzyk swego
współtowarzysza i zrozumiały, że całe oszustwo wyszło na jaw. Już dłużej nie mogły trzymać w
ukryciu skradzionego dziecka. Zabrały je więc z sobą i przez piwnicę dostały się do izby.
Korzystając z tego, że gospodyni była zajęta rozprawą z odmieńcem, niepostrzeżenie włożyły
dziecko w kołyskę, po czym zapiszczały i natychmiast uciekły.
Usłyszał podrzutek znak swych współtowarzyszy i widząc, że wykonali swój zamiar, zaczął
prosić:
— Nie bij mnie więcej i pulć na swobodę. Zobacz sama, twoje dziecko leży w kołysce zdrowe i
nietknięte!
Kiedy uszczęśliwiona matka ujrzała cudem odzyskane dziecko, puściła odmieńca i chwyciła je w
ramiona, tuląc we łzach do piersi. Ten za! czym prędzej czmychnął przez uchylone drzwi
komory.
Odtąd Dobna i Miłgost żyli szczęśliwie, mały zaś rósł i chował się zdrowo. Złośliwe karły
wyniosły się gdzie indziej i nikt już we wsi więcej o nich nie słyszał.
PAS WILKOŁAKA
Pora mi do dom, przyjaciele!—rzekł Cieszko, wyglądając przez okno. Śnieg sypał drobny, lecz
gęsty, wiatr miotał nim we wszystkie strony. Zanosiło się na niezgorszą kurzawę.
— Bywaj, Cieszko! — odpowiedzieli chórem. — A zajrzyj tu jeszcze, kiedy będziesz w
Goleniowie.
— Obaczym! Jak się trochę uspokoi, przyjdę za parę dni. Bywajcie w zdrowiu!
Wyszedł na dwór, zamykając za sobą trzeszczące od mrozu drzwi. Nagły podmuch wiatru sypnął
mu garścią śniegu prosto w oczy, aż za-kłuło pod powiekami. Siekł lodowatymi igiełkami po
rozgrzanych policzkach, właził dojuszu, wciskał się za kołnierz. Podniósł go więc do góry i
czapkę głęboko nacisnął na czoło, że ledwie mógł patrzeć" przed siebie.
— Ale ziąb! — mruknął pod nosem.
Jeszcze nie minął ostatnich zabudowań Goleniowa, gdy usłyszał w pobliżu gwałtowne ujadanie
psów i czyjś płaczliwy głos, wzywający pomocy. Zdziwiony podniósł głowę i zaczął
nasłuchiwać.
— Kie Ucho tłucze się po nocy ? — pomyślał i przyspieszył kroku. Szczekanie rozlegało się
zupełnie blisko na drodze, którą właśnie kroczył.
Raptem ujrzał tuż przed sobą starą Kobietę, otoczoną przez kilka rozjuszonych psów. Bezradna,
z gołymi rękami, na próżno usiłowała opędzić się od atakujących ją zawzięcie zwierząt. Co
chwila któreś z nich doskakiwało i szarpało ją za spódnicę. W pobliżu nie było żywej duszy, a
mieszkańcy podczas zadymki mogli nie usłyszeć ujadania, a tym bardziej wołania o pomoc.
Cieszko nie namyślał się ani przez chwilę. Ujął kij mocno garścią i skoczył odważnie między
rozzłoszczone psy.
— Precz mi stąd, przeklęte kundle! Jak was poczęstuję, to wam jucha pójdzie! — krzyczał na
cały głos, rozdzielając na prawo i lewo mocne uderzenia. Jeden z psów, najwidoczniej trafiony
celnym ciosem, zaskowyczał nagle i głośno skomląc uciekał z podwiniętym ogonem. Po chwili
drugiego spotkał podobny los. Reszta atakujących zwierząt zawahała się i węsząc porażkę
wycofała się z pola walki.
— Dzięki ci, młody człowieku! — zawołała staruszka drżącym z przerażenia głosem. — Gdyby
nie twoja pomoc, te dzikie bestie zagryzłyby mnie na śmierć.
— No, tak źle może by nie było — odpowiedział Cieszko z nutką zadowolenia w głosie — ale
mogły was te bestie zdrowo potarmosić, nimby ktoś się zjawił. Mieliście szczęście, że się w
samą porę nawinąłem. A gdzież to, babciu, mieszkacie?
— Niedaleko, chłopcze, niedaleko! — odpowiedziała staruszka nieco spokojniejszym głosem.
— Boję się teraz iść sama, bo mnie te gady znowu po drodze opadną, a wtedy kto mi pomoże?
— Nie lękajcie się, babciu! Odprowad7ę was do samych drzwi. To mówiąc ujął samotną
kobiecinę pod rękę i poprowadził we wskazanym kierunku.
Za opłotkami osady, całkiem na uboczu, stała niewielka chatka. Może przed śnieżną zawieją
wiodła tędy jakaś dróżka, ale teraz śnieg zasypał ją całkowicie i nie pozostawił po nim j żadnego
śladu. Cieszko szedł więc według wskazówek starowiny, starając się zapamiętać drogę, by
potem nie błądzić po ciemku. Wreszsie znaleźli się oboje przed drzwiami samotnej chatki.
— No, to ostańcie w spokoju — rzekł Cieszko—ja już pójdę.
— Zaczekaj! — staruszka namyślała się przez chwilę. — Winna ci jestem wdzięczność za to,
coś dla mnie uczynił.
— Ojej...!—przerwał Cieszko.— Przeciem nic wielkiego nie zrosił! Zwykła to rzecz pomóc
człowiekowi w potrzebie.
— Zaczekaj!—powtórzyła stara, jakby nie słysząc jego słów.— Wejdź ze mną do chaty, nie
pożałujesz!
Zdziwił się nieco Cieszko, bo nie wiedział, po co miałby wstępować lo chaty. Że jednak był
trochę ciekawy, a przy tym żal mu się zrobi-o ubogiej starowiny, więc nie chciał jej robić
przykrości odmową.
— Czemu nie! — rzekł. — Wstąpię na chwilę do was, ale nie na długo, bo jeszcze mam do
domu kawał drogi.
W chatce było ciepło i przytulnie. Gospodyni w mig poprawiła ogień i po chwili migotliwe
światło rozjaśniło wnętrze izby. Cieszko siadł na ławie przysuniętej do stołu i dopiero teraz mógł
się przyjrzeć kobiecie. Wiele już lat musiała dźwigać na swych plecach, bowiem jej
przygarbiona postać nisko chyliła się ku ziemi. W tej starczej twarzy o krogulczym nosie
zadziwiały jedynie czarne jak węgiel i lśniące młodzieńczym blaskiem oczy. Ruchy jej mimo
przygarbienia były również sprawne i żywe jak u młodej dziewczyny. Cieszko przyglądał się jej
ze wzrastającą ciekawością i lekką obawą.
— Nie nazywam ja się Cieszko — pomyślał — jeśli ta stara nie ma czegoś wspólnego z czarami.
Jakiś wewnętrzny głos kazał mu iść stąd czym prędzej, lecz chłopak wstydził się tchórzostwa.
— Przecie mi krzywdy nie zrobi, kiedy jej w potrzebie pomogłem! — wytłumaczył sobie w
myślach. — Czemu mam zaraz uciekać? Zobaczę, czego chce ode mnie.
Tymczasem starucha podeszła do skrzyni stojącej w kącie izby. Zdecydowanym ruchem
otworzyła wieko i wyciągnęła stamtąd stary pasek z żelazną sprzączką.
— Chcę ci się odwdzięczyć — rzekła i zaśmiała się tak dziwnie, że chłopakowi zrobiło się
nieswojo.
— Spójrz na ten pas — ciągnęła dalej — oddaję ci go na własność.
— A na co mi on? — zdziwił się Cieszko. Stara zaśmiała się znowu i pokręciła głową.
— Oj chłopcze, chłopcze! — rzekła z politowaniem. — Gadasz i nie wiesz co. Popatrz tylko,
niczym on się na pozór nie różni od innych starych rzemieni. A jednak posiada tajemniczą moc,
która może ci się w życiu przydać. Jeśli cię ktoś napadnie, wówczas przepasaj nim biodra, a
natychmiast zyskasz ostrośó wilczych zębów. Nie lękaj się! — dorzuciła spiesznie, widząc błysk
obawy w oczach chłopca.
— Jakże to ? — zapytał Cieszko. — Więc przez ten rzemień odmienię moją ludzką postać?
— Nie przerażaj się, mówię. W każdej chwili wrócisz do niej znowu, gdy tylko ktoś zawoła cię
po imieniu. Pamiętaj, taka okazja jak dzisiaj nie zdarzy ci się więcej.
Cieszko miał już dosyć tej niesamowitej rozmowy. Żeby się jak najprędzej wydostać z chałupy,
bez dalszych pytań zabrał ofiarowany rzemień i wsunął go do kieszeni, po czym poprawił czapkę
na głowie, chwycił kij w rękę i poszedł do domu.
Od tego wydarzenia minęło kilka tygodni. Cieszko zupełnie zapomniał o swej przygodzie z
psami i dziwnej kobiecie. Pewnego wieczoru siedział właśnie pośród przyjaciół przy dzbanie
piwa. W czasie rozmowy odruchowo sięgnął do kieszeni i poczuł w dłoni ów rzemień, o którym
w ciągu tego czasu ani razu nie pomyślał.
— Słuchajcie! — zawołał — opowiem wam przygodę, jaką miałem niedawno.
Zaciekawieni przyjaciele skupili się wokół Cieszka. Ten poczekał chwilę, aż się w izbie
uspokoiło, potem wyciągnął z kieszeni stary rzemień ze sprzączką i położył go przed sobą.
Spojrzeli na niego nie rozumiejąc. Wówczas opowiedział im o nocnym spotkaniu sprzed paru
tygodni. Uśmiali się serdecznie i oglądali rzemień na wszystkie strony.
— Co chcesz z tym zrobić? — pytali.
— Sam nie wiem — odpowiedział szczerze.
— Najlepiej wrzuć do ognia — poradził jeden.
— Mogę wrzucić! — zgodził się Cieszko i już chciał podejść do komina, gdy wtem z końca
stołu podniósł się rudowłosy pomocnik karczmarza, który dotychczas siedział na uboczu i nie
brał udziału w ogólnej wesołości.
— Zaczekajcie! — zwrócił się do kompanów.,— Po co się spieszyć? A może zrobimy próbę?
— Dobra myśl! — przyklasnęli wszyscy. — Hej, Cieszko! Włóż ten pas na siebie. Zobaczymy,
co będzie.
Cieszka nie trzeba było namawiać. Wszedł na stół i obracał się wokoło, trzymając pas w rękach,
by wzbudzić jeszcze większą wesołość. W izbie huczało od śmiechu. Potem opasał się
rzemieniem i powoli zapinał sprzączkę.
Nagle zrobił się w izbie niesamowity rumor. Na oczach oniemiałych z wrażenia wesołków
ogromny wilk skoczył ze stołu wprost do okna, jednym uderzeniem łba wybił szybę i nim
ktokolwiek zdołał krzyknąć słowo, znikł w ciemnościach nocy.
W karczmie zapanowała śmiertelna cisza. Wszyscy spoglądali w czarny otwór okna, przez które
wdzierał się do izby zimny strumień powietrza i wywiewał z zamroczonych głów resztki
piwnych oparów. Kiedy wreszcie oprzytomnieli i wybiegli na dwór, wilkołak był już daleko za
górami i lasami.
Wieść o nadzwyczajnym zdarzeniu obiegła wszystkich mieszkańców Goleniowa. Przed karczmą
zebrał się dum ciekawych, lecz równocześnie zaniepokojonych ludzi. Obawiano się, że krążący
po okolicy wilkołak będzie atakował ludzi i zwierzęta. Na szczęście Cieszko zdążył przedtem
powiedzieć, w jaki sposób można odwrócić zaklęcie. Wszyscy postanowili zgodnie, że
ktokolwiek spotka samotnego wilka, natychmiast wykrzyknie jego ludzkie imię. Wtedy Cieszko
odzyska swą dawną postać, a ludzie uwolnią się od lęku.
Mijał rok za rokiem, a wilkołak liie ukazywał się nikomu. Lubiany przez wszystkich Cieszko
pozostawał nadal pod władzą zaklęcia. Nie wiadomo było, gdzie go szukać i jak ratować. Próżno
przyjaciele,, którzy czuli się winni jego nieszczęścia, wybierali się nocą w dalekie wędrówki. Po
ich dawnym kompanie nie było śladu.
Trzy lata po tym wydarzeniu, kiedy już z wolna zacierała się wśród ludzi pamięć o
nieszczęśliwym Cieszku, jechał karczmarz do młyna z workami ziarna na przemiał. Konie biegły
lekkim truchtem, nozdrza ich dymiły parą, sanie ślizgały się po dobrze przetartej drodze. Do
młyna był spory kawałek drogi. Karczmarz przełożył lejce przez rękę, owinął się szczelnie
kożuchem i drzemał spokojnie, odurzony ostrym powietrzem.
Nagle z przydrożnych zarośli wyskoczył ogromny wilk. Nie wydając żadnego głosu,
błyskawicznie rzucił się na konie i pierwszego
z brzegu usiłował zagryźć Konie zachrapały przerażone i targnęły saniami w bok.
Nagły Wstrząs wytrącił karczmarza z drzemki. Gdy zobaczył, co się dzieje, obrócił bicz drugim
końcem i próbował odpędzić atakującego wilka. W tej samej jednak chwili przypomniało mu się
wydarzenie sprzed paru lat. Zatrzymał konie i krzyknął:
— Cieszko!
W tym momencie wilk znikł, jakby się pod ziemię zapadł. Przed zdumionym karczmarzem stał
znajomy chłopak — blady i wystraszony, lecz już z uśmiechem radości w oczach.
— Jakże mi wam dziękować! — zawołał do karczmarza i wyciągnął obie ręce. —*- Już
myślałem, że nigdy nie wrócę do ludzkiej postaci!
Natychmiast zerwał z siebie zaczarowany pas i wsiadł na sanki. Obaj zawrócili konie i czym
prędzej pojechali do osady.
Na wieść o odnalezieniu Cieszka zbiegli się jego przyjaciele i znowu tłum ludzi zebrał się pod
oknami karczmy.
Daremnie jednak wypytywano Cieszka, co się z nim przez tyle lat działo. Chłopak nic nie mógł
powiedzieć, gdyż całkowicie w tym czasie utracił ludzką świadomość.
Kiedy się trochę uspokoiło, wyjął z kieszeni nieszczęsny pas i długo mu się przyglądał. Potem
zażądał noża, a gdy mu go dostarczono, pociął rzemień w kawałki i wrzucił w ogień, żeby już
więcej nikomu nie przynosił nieszczęścia.
KAMIENNA CHATKA
Młody był jeszcze, wyglądał zdrowo i krzepko, choć życie chyba nie najlepiej się z nim obeszło.
Świadczyły o tym głębokie zmarszczki na czole pod gęstwą jasnych włosów i uśmiech jakiś
dziwny, smutny, zaprawiony goryczą.
Zatrzymał się na niewielkim pagórku. Złożył na ziemi swój podróżny tobołek, zdjął z pleców
siekierę przewieszoną na konopnym sznurku i usiadł obok. Potem wyjął z zawiniątka kromkę
czarnego chleba i żuł ją powoli, rozglądając się wokoło. Jak okiem sięgnąć — pustka, nigdzie
żywej duszy. Czasem tylko wśród leśnych gałęzi mignęła w locie barwna sójka lub gdzieś
niedaleko rozległo się gruchanie siniaka.
Długo siedział samotny wędrowiec i nad czymś rozmyślał. Kiedy wreszcie podniósł się z ziemi,
na twarzy jego malował się wyraz zdecydowania. Zniknęła z niej gorycz, w oczach pojawił się
blask. — Tu pozostanę! — rzekł sam do siebie.
Szybko biegły tygodnie, miesiące. Pociemniała zieleń bukowych liści, zszarzała barwa traw na
pastwiskach. Babie lato —>znak nadchodzącej jesieni — snuło się nad ziemią, niesione wiatrem.
Owczarze z Brzeska i Kosina, którzy pędzili stada, zauważyli jakiegoś obcego człowieka, który
bez niczyjej pomocy trudził się nad budową chatki pod lasem. Któregoś razu zbliżyli się do
niego i pozdrowili dobrym słowem. Odpowiedział przyjaźnie podobną do tutejszej mową, ale do
pogawędki nie miał ochoty. Posiedzieli więc trochę i odeszli za owcami. Opowiadali później
sąsiadom o obcym człowieku, który sobie chatkę pod lasem zbudował i żył sam na świecie jak
palec. Było trochę gadania, boć" przecie nie wiadomo, skąd przybył i co zamierzał. Wkrótce
jednak zapomniano o nim zupełnie, gdyż nikomu nie wadził, a ziemi wszędzie było pod
dostatkiem. Obcy do nikogo nie chodził i o nic nie prosił.
Upłynęło wiele lat» Pomarli w obu wioskach starzy ludzie, biegające po polach dzieci dorosły i
założyły własne rodziny. Tylko obcy żył wciąż samotnie. Nie trzymał nawet owiec ani innych
domowych zwierząt, żywił się tym, co mu nieprzebyty bór przynosił w dani. Czasem drobną
zwierzynę łowił, miód z leśnych barci dzikim pszczołom podbierał, przynosił na zimę orzechy,
które później z łupin wy ' łuskiwał. Bijące w pobliżu źródełko dostarczało wody. Dobrze mu
było, niczego więcej od życia nie pragnął. ,
I tak pomalutku, krok za krokiem, nadchodził kres jego ziemskiej wędrówki. Przygarbiły się
plecy pod ciężarem lat, srebrny szron osiadł na włosach i oczy straciły blask.
Do drzwi samotnika zapukała starość". Wiedział, że nie ma przed nią ucieczki, toteż żal mu było
spokojnych lat i chatki, którą własnymi rękami zbudował. Będzie musiał stąd odejść. Po nim
przyjdzie tu może ktoś inny — dobry lub zły — urządzi wszystko inaczej, zatrze ślad po prawym
właścicielu.
Im dłużej stary człowiek zastanawiał się nad tą sprawą, tym większy ogarniał go żal. Z głęboką
skruchą rozmyślał nad tym, że w ciągu ostatnich lat nie potrafił wykrzesać z siebie iskry
wdzięczności za odzyskany i tak bardzo upragniony spokój. Klęknął na ziemi, złożył ręce i
zaczął się modlić:
— Daj, dobry Panie Boże, abym po śmierci na zawsze pozostał w tej chatce wraz ze wszystkim,
co moje ręce przez wiele lat tutaj zrobiły.
Ulitował się Bóg nad losem biednego człowieka, co wiele w życiu przecierpiał. Wysłuchał jego
prośby i w tej samej chwili zamienił go
w kamień wraz z chatką i wszystkim, co się w niej znajdowało. Potem już tylko leśne ptaki
ćwierkały zdziwione, gdy w czasie mrozu i śniegu na próżno stukały dziobkami w kamienne
okna.
Około stu lat temu mieszkańcy tych okolic mogli jeszcze oglądać wielki szary kamień, którego
kształty do złudzenia przypominały chatkę samotnego przybysza z dalekich stron. Pęknięcia i
rysy, widoczne na jego powierzchni, ukazywały kontury drzwi i okien.
Dziś nikt już nie" znajdzie śladu po kamiennej chatce. Dawni gospodarze tej ziemi rozbili ją i
zużyli na budowę dróg. Podobno od te- , go czasu duch jej właściciela ukazuje się nocą na
pagórku w czasie pełni księżyca. A gdy brzask rozjaśni wschodnią stronę nieba, zjawa rozpływa
się w powietrzu.
JAK RYCERZ BONIN DIABŁU DUSZĘ
ZAPRZEDAŁ
Rycerz Bonin, dziedzic okolicznych włości, powracał do domu z objazdu pól położonych daleko
aż na skraju wyszeborskich' lasów. Noc zaskoczyła go w drodze, więc skierował konia wprost na
przełaj, na podmokłą i bagnistą dróżkę przez przybrzeżne rozlewiska. Koń strzygł niespokojnie
uszami i ostrożnie stawiał kopyta wśród trawiastych wysepek i porosłych krzewami kęp. Chlupot
jego nóg w płytko rozlanych kałużach płoszył co chwila żerujące kaczki, które z głośnym
kwakaniem zrywały się w górę.
Jeździec skrócił wodze, by podtrzymać potykającego się konia, i usiłował odnaleźć w ciemności
zabłąkaną wśród bagien drogę. Rósł w nim gniew, brnie już od godziny, a we dworze, przy suto
zastawionych stołach, czekają na niego przyjaciele i sąsiedzi. Można byłoby teraz pogwarzyć o
gospodarskich sprawach, wypocząć przy pucharze dobrego miodu, gdyby nie ta błotnista, pełna
zasadzek droga/
Wtem deresz zachrapał trwożliwie, targnął głową i nagle zapadł się w grzęzawisko po sam
brzuch. Wyrzucony z siodła jeździec znalazł się niespodzianie w lepkiej, cuchnącej kąpieli.
Podniósł się ociekający brudną wodą i patrzył bezsilnie na walkę zwierzęcia usiłującego
wydostać się z bagnistej topieli. Deresz bił przednimi kopytami w wodę, parskał i stękał z
wysiłku, aż wreszcie udało mu się zaczepić o twardszy grunt. Jeszcze kilka gwałtownych ruchów,
jeszcze jedno dźwignięcie wśród rozprysków wody, i po chwili, robiąc ciężko bokami, stał obok
swego pana. Bonin ujął wodze śliskimi od błota rękami i poczłapał wraz z koniem z powrotem
na skraj bagniska. Tutaj, nie panując już nad sobą, zawołał:
— Niechże mi tu sam diabeł zbuduje drogę, a oddam mu duszę!
Zaledwie wypowiedział te słowa, zerwał się wiatr, powiał gorącym, cuchnącym siarką
tchnieniem, skłębił się i ucichł nagle. Rycerz przetarł oczy ze zdumienia: przed nim stała
najdziwniejsza postać, jaką kiedykolwiek w życiu widział. Człowiek, nie człowiek, sięgał mu
zaledwie do pasa, nie był większy od miecza, który wisiał przy boku. Głowę cudaka przykrywał
głęboko nasadzony cylinder, spod którego gorącym blaskiem świeciło dwoje niesamowitych
oczu. Spiczasta bródka podkreślała jeszcze śmieszność tej dziwnej postaci. Spod kraciastych i
kusych portek wystawały nogi: jedna zwykła, ludzka, druga natomiast zakończona końskim
kopytem. Uderzała co chwila w ziemię.
— Eli Lhies! — krzyknął rycerz zaskoczony i ubawiony zarazem.
— Zgadłeś, panie! — odrzekła postać skrzeczącym głosem. —r Czego chcesz ?
— Wezwałeś mnie, więc przybyłem na twe usługi.
Rycerz podrapał się w głowę, nie wiedząc w pierwszej chwili, co odpowiedzieć.
— To prawda — przyznał wreszcie — wezwałem prawdziwego diabła, by mi drogę przez bagna
zbudował, lecz przecie nie takiego pokrakę, co mi ledwo do pasa sięga!
Wtedy postać zaczęła gwałtownie rosnąć. Zdumiony rycerz ujrzał przed sobą olbrzyma, który
przewyższał wzrostem okoliczne wzgórza L nawet zasłaniał tarczę szybującego po niebie
księżyca.
— Czary jakieś czy co, u Ucha? -—zawołał i znów przetarł oczy, sam sobie nie wierząc. Lecz
diabeł przybrał znowu poprzednią postać [ kłaniając się nisko, zapytał:
— Czy teraz mi wierzysz, panie? Trzymam cię za słowo. Ty oddasz mi duszę, a ja ci do rana,
nim pierwszy kur zapieje, zbuduję drogę przez bagna, w których o mało dzisiaj nie postradałeś
życia.
Wspomnienie niemiłej przygody wywołało w duszy rycerza nową falę gniewu. Toteż nie
namyślał się już wcale.
— Zgoda — odpowiedział — przyjmuję warunek.
W tym momencie diabeł wyjął zza pazuchy zwitek cielęcej skóry, starannie wygładził jej brzegi
i podając rycerzowi gęsie pióro, rzekł:
— Aby jednak nasza umowa zyskała moc, musisz na tym oto kawałku skóry własną krwią
złożyć podpis.
Szczęknął miecz wydobyty z pochwy, trysnęła krew z ramienia Bonina, i układ z diabłem został
zawarty. Kusy znikł, lecz po pewnym czasie zjawił się znowu od strony wzgórza Trzech
Kościołów w innej już postaci. Przed sobą popychał ogromną taczkę z piaskiem, który wysypał
na brzegu grzęzawiska, i natychmiast pobiegł z powrotem. Robota została rozpoczęta.
Tymczasem rycerz ochłonął już z pierwszego gniewu. Teraz dopiero uświadomił sobie skutki
nierozważnej decyzji. Przemożne uczucie strachu owładnęło jego myślami, chwyciło za gardło,
zjeżyło włosy na głowie. Cóż mu z wygodnej drogi, jeśli musi za nią zapłacić zgubą własnej
duszy? Stanął mu przed oczyma obraz piekielnych mąk. Postępująca praca diabła i jego
straszliwy pośpiech wprawiły go w rozpacz. Porzucił konia, upadł zgniębiony na kolana i ukrył
twarz w dłoniach.
— O Boże — wołał w żarliwej modlitwie — cóż ja uczyniłem! Jakże ja się teraz uratuję od
piekielnego ognia? Nie chcę już drogi przez bagna, nie chcę żadnych bogactw. Niechaj umrę jak
ostatni nędzarz, byleby tylko diabeł nie przyszedł do mnie w godzinie mojej śmierci!
Tak modlił się rycerz Bonin, a łzy gorące i ciężkie płynęły po jego twarzy i wsiąkały w ziemię.
Lecz niebo i ziemia milczały, jakby nie znajdowały dlań pociechy.
Było już chyba po północy. Dobromiła przetarła zaspane oczy i leniwym ruchem odgarnęła z
czoła wilgotne od potu włosy. Przez chwilę walczyła jeszcze z resztkami ustępującego snu.
Potem uniosła się na łokciach, słoma chrzęściła głośno pod ciężarem jej ciała, i wyjrzała przez
małe okienko. Zza chmur wyglądał od czasu do czasu księżyc, ogarniając mdłym światłem
pogrążone w ciszy zabudowania wioski Lubiatowo.
— Czas mi już wstawać — rzekła sama do siebie. — Nim dojdę do Koszalina, zrobi się widno i
inne kobiety zajmą co lepsze miejsca na targowisku.
Po cichu, by nie obudzić śpiących dzieci, wysunęła nogi z łóżka i dotknęła nimi zimnej, glinianej
podłogi. Szybko ubrała się, zarzuciła jeszcze chustę na ramiona, wzięła ze sobą przygotowane
wczoraj kosze i wyszła z chaty na niewielkie podwórko. Natychmiast podbiegł do niej bury
kudłacz, łasząc się i merdając z radości ogonem. Dobromiła przywiązała go mocno do ławy pod
słupami podcienia.
— Zostaniesz tutaj — powiedziała klepiąc go po bokach — i będziesz pilnował chaty, żeby się
ktoś obcy nie zakradł.
Pies ułożył się posłusznie na ziemi. Tymczasem Dobromiła podeszła do kurnika i ostrożnie, by
nie spłoszyć śpiącego drobiu, otworzyła drzwiczki. Szybkim, pewnym ruchem rąk chwyciła
siedzącego na samym brzegu koguta i włożyła go do koszyka z otwieranym wiekiem.
Szła Dobromiła nocną porą wzdłuż brzegu jeziora. Przed nią szarzała smuga drogi prowadzącej
do Koszalina, za nią ginęły w mroku zabudowania opuszczonej niedawno wioski. Idąc samotnie
rozmyślała, co kupi za uzyskane na targu pieniądze.
Po pewnym czasie odczuła zmęczenie. Napełnione produktami koszyki stawały się coraz cięższe.
Dobromiła przekładała je z jednej ręki do drugiej.
— Dojdę tylko do dębu — pomyślała — i trochę odpocznę. Jeszcze wcześnie, zdążę na czas do
miasta.
Przyspieszyła kroku. Już konary wielkiego dębu majaczyły w ciemnościach, gdy nagle... cóż to
takiego? Dobromiła przystanęła trochę przestraszona, więcej jednak zdziwiona tym, co ujrzała.
Tuż obok drogi klęczał na ziemi jakiś człowiek. Powodowana ciekawością chciała podejść bliżej,
gdy wtem za jej plecami rozległ się tętent i głośne chrapanie konia. Przerażona kobieta aż
przysiadła ze strachu i upuściła koszyki. Jeden z nich potoczył się po trawie, otworzyło się wieko
i uwolniony kogut, bijąc skrzydłami, zapiał donośnym głosem.
W tym momencie rozległ się nad bagnami jakiś niesamowity krzyk. Podmuch gorącego wiatru
przeleciał nad głową, przygiął ku ziemi
konary starego dębu, przetoczył się nad wzgórzem Trzech Kościołów i uleciał w przestrzeń. To
rozwścieczony diabeł, któremu pokrzyżowały się plany, uciekał za góry i lasy.
Od tego czasu minęło wiele lat. Zaginęła pamięć o rycerzu Boninie. Pozostał tylko ślad
diabelskiej pracy. Wędrowiec, który zechce odwiedzić te strony, zobaczy na południowym
brzegu Jeziora Lubiatowskiego wąski półwysep, głęboko wrzynający się w wodę. To jest
właśnie owa droga, której diabeł nie dokończył.
SZEŚĆ SIÓSTR
Niewielki był ruch w starym młynie nad strugą z jeziorka wypływającą. Osada była maleńka,
lasem, co ją od Szczecina dzielił, wkoło otoczona, plony z poletek skąpe. A do tego — co worek
zboża chłopina który przywiózł — Ucho jakieś to zastawę spuściło, że wody brakło, to koło
wstrzymywało w ruchu, to inną jaką psotę wyrządziło. Od pokoleń już tak szło i była gadka w
młynarzowym rodzie, że to wodnik, z Odry przez* chrzest wypędzony, w tym jeziorku
zacisznym się ukrył i złość swoją na ludziach wywiera.
Jakoś pod zimę zmarło się ostatniemu z młynarzowego rodu i długo trwało, zanim komornik
książęcy nowego młynarza osadził w na pół zburzonej chałupinie. Aż z dalekich stron go
ściągnął, bo z bliska nikt by na zauroczone miejsce nie poszedł.
Wziął się raźnie nowy młynarz do roboty. Chałupę wyrychtował, kobietę swoją z trzema
córkami sprowadził i do mielenia chciał się zabrać, z licha się prześmiewając, o którym mu już
wszyscy zdążyli naopowiadać. Rok jednak prawie 'minął, nim pierwsze ziarno mu przynieśli
sąsiedzi, więcej na próbę niż z przekonania, że da się je zemleć. A przez czas ten już i czwartą
córkę kobieta mu powiła, bo co rok,— to nowe dziewczę w tej rodzinie na świat przychodziło.
Wielkie to było święto we młynie, gdy pierwsze ziarno na kamienie sypnęli. Skoczył młynarz
podnosić stawidła, a cała rodzina za nim wyległa i patrzy, jak woda koło poruszać zacznie.
Skrzyp młyna obudził wodnika. Przeciągnął się na zamulonym posłaniu, wodorosty znad oczu
odgarnął, na rusałkę, co mu podle boku leżała, zezem spojrzał, bo już też i starawa była, i łeb z
wody ostrożnie wychylił. Wykrzywił złym uśmiechem gębę od ucha do ucha, już zwykłą psotę
chciał wyrządzić, gdy patrzy — dzierżąc się matczynej spódnicy trzy córeczki stoją, a czwartą
młynarzowa na ręku kołysze. Zadrgało coś w sercu wodnika. Popatrzył, popatrzył, podsunął się
bliżej i... nie spsocił nic. A potem co dzień się pod brzeg podsuwał, na dziewuszki patrząc, a
młynarzowi, by czasem nie wyniósł się gdzie indziej, tak zawdy wodę wyrychtował, że młyn
najlepszym na całe księstwo się stał. Radował się młynarz, cieszyła młynarzowa i jej córki, co
ich z roku na rok przybywało, aż przy szóstej zmarło się kobiecie. Cieszyła się także odmianą
starego i rusałka, co dobre serce mając, nieraz mu krzywdzenie ludzi wypominała. A nie
wiedziała biedna, że on co innego miał w głowie i inne snuł zamiary, z wiekiem . coraz bardziej
na młodość i dziewuszyńską cnotę nalatując. Czekał jednak cierpliwie... i
Szły lata. Młynarzowi przybywało zasobów, młynarzównom lat, aż raz przed najstarszą, gdy
wieczorem wyszła nad jeziorko, jakiś obcy stanął. Ubrany był paradnie, w zielone "cienkie
sukno, safianowe buty — takoż zielone, bo wodnik mógł ludzką 'przybierać postać, jeno że
zawdy wszystko na nim zielone być musiało. Podsunął się obcy do dziewuchy i słodkości zaczął
jej prawić. Choć mu jakimś złym, zielonkawym blaskiem z oczu biło, a z gęby trochę mułem
śmierdziało — dziewucha, harda bogactwem ojca i na parobków wsiowych nie patrząca, dała się
namówić na drugie spotkanie. Zejść się mieli u końca jeziorka nazajutrz wieczorem, bo wodnik
za dnia całkiem się wynurzyć z wody nie mógł, a i do tego, co chciał, słoneczka mu nie było
trzeba... Zacierał ręce stary wodnik, oblizywał się na myśl o spotkaniu, a nie wiedział, że rusałka
za nim idąca podpatrzyła i podsłuchała rozmowę całą.
Jeszcze przed umówioną godziną stawiła się młynarzówna, w białą szatę pięknie przystrojona i
na przybysza czekać zaczęła niecierpliwie, o darach obiecanych marząc, gdy stanęła przed nią
rusałka ręce łamiąc.
— Wróć się, nieszczęsna! Zguby swej szukasz? — szepnęła.— Uciekaj przed złym!
Ale młynarzównie ani w głowie było babskich rad słuchać. Prych-nęła jeno pogardliwie i tyłem
się do rusałki obróciła.
— Słuchać nawet nie chcesz?! — zawołała rusałka. — To stój i czekaj wiekami! — dotknęła
młynarzówny trzymaną w ręku trzciną, zaszeptała coś i skryła się w wodzie przed
nadchodzącym wodnikiem. A na miejscu panny — wysmukła, biała topola rusza nad jeziorkiem
Ustkami.
Długo czekał wodnik na kochankę, o pień białej topoli oparty, nie rozumiejąc, czemu tak
dziwnie drży drzewina, a nie doczekawszy się, zły, powlókł się z powrotem do wody.
Szukał córki młynarz, szukały siostry i cała wioska — przepadła bez wieści. A po roku, gdy
druga córka dorosła, z nią. się umówił wodnik. I znów się zgodziła lekkomyślnie dziewczyna,
znów w białą topolę zmieniła ją rusałka. W sześó lat zasię już wszystkie siostry szeleściły
topolowymi listkami nad jeziorkiem, co w końcu zmiarkowawszy, ludzie Sześcioma Siostrami
nazwali te drzewa. Gdy zaś wieść doszła aż na szczeciński dwór, dziwował się jej i książę, a
przyjechawszy obejrzeć to dziwo, jeziorko Rusałką nazwał na pamiątkę. Ale o wodniku i rusałce
słuch od tej pory zaginął, a młynarz się rozpił z rozpaczy po stracie córek i gdzieś na wojaczkę
wywędrował.
CZŁOWIEK W KAMIEŃ ZAKLĘTY
Kuskego znali dobrze wszyscy mieszkańcy Nowogardu. Każde dziecko mogło go wskazać
palcem, starsi zaś często korzystali z jego rady i pomocy, kiedy chodziło o załatwienie jakiejś
sprawy u burmistrza lub w radzie miejskiej. Kuske umiał czytać i pisać, co się w dawnych
czasach nieczęsto zdarzało. Miejskie sta-tuta znał na pamięć, w każdej sprawie doradził jak
należy. Szanowano go więc w całym mieście i okolicy, a gospodarze z pobliskich wiosek
nazywali go po swojemu: Kózka.
Któż więc mógł przypuszczać, że ten przyzwoity mieszczanin prowadził w rzeczywistości
podwójne życie ? Kto mógł wiedzieć, co się nocną porą dzieje za zamkniętymi drzwiami i
zasłoniętymi oknami w jego skromnym domu? Raz trzej mieszczanie, wracając późno do domu,
słyszeli u Kuskego huczną muzykę, ale że byli mocno podochoceni piwem, więc myśleli, że im
się tylko tak zdawało.
A jednak działy się tam rzeczy niezwykłe, od których włosy ze strachu jeżyły się na głowie.
To wszystko zaczęło się jeszcze przed wielu laty. Nie wiadomo, co skłoniło spokojnego
mieszczanina do zawarcia zgubnego paktu z piekielnymi mocami. Chyba nie ambicja i chęć
zaszczytów lub władzy, gdyż pozostał na miejscu w swoim małym domku i wydawało się,
że niczego więcej nie pragnie. Jak tam było, tak było, w każdym razie Kuske zawarł z diabłami
układ na okres trzydziestu lat. Nieczyste moce zobowiązały się służyć mu w tym czasie we
wszystkim, czego tylko zapragnie. Po wygaśnięciu układu dusza mieszczanina miała przejść na
własność piekieł.
Używał więc Kuske życia na swój sposób, posługując się tajemnymi sztukami. Gdy tylko
zapadały nocne ciemności, mocą zaklęcia zamieniał swą skromną izbę na wspaniałą salę,
przewyższającą przepychem najpiękniejsze komnaty zamku królewskiego. Wówczas przybywali
tu goście z podziemnego królestwa, złote puchary napełniały się winem, a oni jedli, pili i bawili
się hucznie przy dźwiękach muzyki aż do samego rana. Potem wszystko wracało do
poprzedniego wyglądu, domek stał znowu jak poprzednio: cichy i spokojny.
W miarę upływu czasu zaczynało go to jednak wszystko coraz bardziej męczyć. Znudziło mu się
piekielnie towarzystwo, znudziły ciągłe uczty i zabawy. Uczucie wstrętu i obrzydzenia
potęgowało się, im bliższy był termin wyrównania rachunku z diabelskimi siłami. Każdej nocy,
gdy zegar na wieży kościelnej wybijał godzinę dwunastą, siadał nad oprawioną w skórę księgą i
zapisywał w niej gęsim piórem jeden dzień za drugim. A czas biegł uparcie naprzód.
Tego wieczoru staranniej niż zwykle zaryglował drzwi, zamknął okiennice, a potem siadł w
fotelu i pogrążył się w ponurych myślach. Obok na stole stał kałamarz, w którym tkwiło gęsie
pióro. Mijały godziny jedna za drugą, a Kuske wciąż siedział nieruchomo i spoglądał przybitym
wzrokiem na gęsto zapisane stronice księgi. Zazwyczaj bez dłuższego namysłu jednym
pociągnięciem pióra żegnał upływający dzień, dziś jednak szczególnie trudno przychodziło mu
to uczynić. Nic dziwnego, był to bowiem zapis ostatni, poprzedzający rozrachunek z piekłem.
Toteż kiedy nadeszła godzina północy, nie ujął w rękę pióra i nie zapisał w księdze ostatniej daty.
Chciał diabła oszukać, odwlec smutną konieczność, zyskać jeszcze jeden dzień ludzkiego życia
przed drogą, z której nie będzie już powrętu.
Biedny, naiwny Kuske!
Zegar na kościelnej wieży zaczął wydzwaniać godzinę dwunastą. Rozlegające się w nocnej ciszy
dźwięki przenikały do wnętrza mieszkania. Kuske odczuwał je jak uderzenia młotem w głowę.
Jeszcze nie przebrzmiał ostatni dźwięk, gdy nagle gęsie pióro samo wyskoczyło z kałamarza i
szerokim rozmachem przebiegło na krzyż wszystkie daty wypisane w księdze. Nieszczęsny
człowiek przekonał się w sposób dotkliwy, że w konszachtach z diabłem każdy podstęp skazany
jest na niepowodzenie, i teraz, chce czy nie chce, musi płacić rachunek za trzydzieści lat
beztroskiego życia. Po plecach przebiegł mu dreszcz zgrozy.
Przez szpary okiennic zaglądał świt. Dzień wstawał radosny, pogodny, lecz dla Kuskego stał się
dniem najczarniejszej rozpaczy. Siedział biedak przy stole i spoglądając w zapisaną księgę,
przekreśloną złowrogim znakiem, przypominał sobie całą przeszłość. Okna i drzwi pozostawił
zamknięte, by nie oglądać pogodnego nieba ani roześmianych ludzkich twarzy.
Czas mijał. Kuske siedział ciągle w swoim fotelu i liczył uciekające godziny. Słońce biegło zbyt
szybko przez niebieskie pola, jakby chciało przyspieszyć klęskę człowieka. Wkrótce
zaczerwienione ze wstydu lub może gniewu ukryło się za odległą ścianą lasu. Mieszkańcy
Nowogardu ułożyli się do snu. Kuske wsłuchiwał się w uderzenia zegara, a strach coraz silniej
oplatał jego myśli. Roztrzęsione wargi powtarzały szeptem tylko jedno słowo: przepadło,
przepadło...
Znowu dźwięk zegara zakłócił ciszę. Wybiła godzina jedenasta. Przy pierwszym uderzeniu jakaś
potężna siła pchnęła podwójnie zaryglowane drzwi izby. Drugie uderzenie wyrwało z kałamarza
gęsie pióro. Jak złowróżbny ptak uniosło się ono w powietrzu, a następnie uleciało przez otwarte
drzwi. Po trzecim uderzeniu księga porwana tajemniczym tchnieniem podążyła za uciekającym
piórem. W izbie zrobiło się duszno, strasznie.
Kuske siedział w fotelu i patrzył na to przerażony. Skulił się jeszcze bardziej, głowę ukrył w
ramionach, trzymał się kurczowo poręczy. Gdy zegar wydzwonił godzinę, wszystko się
uspokoiło. Nikt się po niego nie zjawił.
— Może jeszcze nie wszystko stracone? Może uda mi się w ostatniej chwili wywinąć z rąk
diabła? Najlepiej uciec stąd, zanim wybije północ.
Wolno podniósł się z fotela i skradał się do drzwi. Oglądał się na wszystkie strony, gdy schodził
na ulicę po drewnianych stopniach.
Coraz bardziej przyspieszał kroku i w końcu biegł wprost przed siebie pustymi i ciemnymi
uliczkami miasta, aby jak najprędzej oddalić się od domu.
Wreszcie znalazł się za rogatkami miejskimi. Pędził ledwie widoczną drogą do Błotna. Pot
zalewał mu oczy, szeroko otwarte usta z trudem chwytały powietrze, a serce kołatało w piersi ze
strachu i zmęczenia. Wokół panowała niepokojąca cisza, nie mącił jej nawet najlżejszy powiew
wiatru.
Kuske był właśnie akurat na rozstaju dróg do Błotna i Dąbrowy, gdy nadeszła północ. Jakaś
przemożna siła zatrzymała go nagle w miejscu. Chciał jeszcze biec dalej, lecz nogi stały się
ciężkie jak kamień i nawet największym wysiłkiem nie mógł oderwać ich od ziemi. Próbował
podnieść ręce w górę, aby błagać Boga o ratunek, lecz i one ołowiem ciążyły w dół.
W powietrzu unosił się jazgotliwy śmiech. To moce piekielne cieszyły się zwycięstwem. Kuske
czuł, jak ciało jego obejmuje kamienny chłód.
Następnego dnia przechodzący tędy ludzie zatrzymywali się i ze zdumieniem oglądali kamień,
który do złudzenia przypominał postać człowieka.
OLBRZYM, DIABEŁ I PRZEMYŚLNY
KARZEŁEK
Dawne to były czasy.
Na jednym ze wzgórz, których pasmo rozciąga się w pobliżu dzisiejszej miejscowości Brzesko,
stał wspaniały zamek. Ponieważ mieszkał w nim Olbrzym, więc i zamek ów przerastał swym
ogromem inne budowle, rękami zwykłych ludzi wznoszone. Jego potężne baszty niemal sięgały
chmur, z okien zaś roztaczał się przepyszny widok na całą okolicę — hen daleko, aż po sine
wody Odry.
Spokojnie się tutaj żyło, bezpiecznie. Nie było wojen ani sąsiedzkich sporów, ziemia rodziła
obfite plony. Żył więc Olbrzym szczęśliwie i wygodnie, a jedynym jego zmartwieniem były
nieprzybyte bagna, rozdzielające przynależne do zamku włości.
Pewnego dnia stał Olbrzym nad skrajem bagnistej topieli i długo patrzał na położone po drugiej
stronie pola. Potem usiadł na jednym z głazów i zamyślił się głęboko. Popołudniowe słońce
przygrzewało jeszcze mocno, dookoła panowała cisza i tylko od strony mokradeł słychać było
kłótliwe głosy błotnego ptactwa.
Skorzystał z tej okazji diabeł, który lubi zjawiać się wszędzie, gdzie go nie posiano. Ukrył się za
jednym z sąsiednich głazów i przyglądał się bacznie zatopionemu w myślach Olbrzymowi.
Wreszcie podszedł do niego i kłaniając się grzecznie, zapytał:
— O czym tak rozmyślasz, panie? Wydaje mi się, że masz jakieś zmartwienie.
— Myślę właśnie — odpowiedział Olbrzym nie poznając diabła — nad rozwiązaniem sprawy,
która od dawna przysparza mi wiele kłopotów.
— Cóż to za sprawa, jeśli wolno wiedzieć?
— Chciałbym drogę przez bagna zbudować albo przynajmniej most nad nimi przerzucić.
— Och, to chyba nietrudne! — zauważył diabeł.
— Nietrudne, powiadasz? Tak ci się tylko wydaje! — odparł Olbrzym. — Kiedyś próbowałem
zbudować tu groblę. Znosiłem kamienie z całej okolicy, ale wszystkie tonęły w bezdennej
głębinie. Tak samo wiele furmanek żwiru rozpłynęło się w błocie bez śladu. A dużo dałbym za
to, żeby nie objeżdżać tyle mil wokoło.
Kusemu aż oczy rozbłysły z radości. Oto trafia mu się gratka, jakiej od dawna szukał w swoich
wędrówkach po ziemi. Miał już z tego powodu wiele gorzkich wymówek ze strony starszyzny
piekielnej, że tak słabo się stara i dusz ludzkich do bram podziemnego państwa nie sprowadza.
Toteż natychmiast ułożył sobie w głowie plan, który postanowił bez chwili zwłoki wprowadzić
w życie.
— Mówiłem już, że sprawa nietrudna... — zaczął chytrze.
— Ejże! — przerwał mu zaciekawiony Olbrzym.
— Tak jest! — odpowiedział diabeł z przekonaniem w głosie. — Jeśli tylko zechcesz, jeszcze w
ciągu tej nocy gotów jestem spełnić twe życzenie. Jutro o świcie, nim pierwszy kur zapieje,
będziesz miał nad bagnami most. I to nie byle jaki, lecz ze szczerego złota! — dodał.
Wtedy dopiero Olbrzym domyślił się, że ma obok siebie diabła we własnej osobie. Ponieważ
jednak uważał jego zapewnienia za zwykłą przechwałkę, postanowił z niego zadrwić.
— Głupstwa opowiadasz! — zawołał ze śmiechem. — Nigdy nie potrafisz tego uczynić!
— Idę o każdy zakład, że potrafię! —- odpowiedział diabeł nie tracąc spokoju.
— Jakże się o tym przekonam? — śmiał się Olbrzym. — Ja, sam, choć przecie sił mi nie brak,
tyle razy bezskutecznie podejmowałem budowę, a ty chcesz to samo wykonać w ciągu jednej
nocy?
— Nie zapominaj, że jestem od ciebie silniejszy —: odpowiedział diabeł.
— To już przechodzi wszelkie pojęcie! — zawołał Olbrzym rozgniewany na dobre. — Cóż ty
sobie myślisz?
Odpowiedź Olbrzyma niezmiernie ucieszyła diabła, przekonał się bowiem, że uderzenie było
celne. Postanowił dalej ciągnąć rozpoczętą grę.
— Nie unoś się, panie! — odrzekł z niezmąconym spokojem. —Skoro mi nie wierzysz, może
zgodzisz się na próbę sił?
— Świetnie! — zawołał Olbrzym bez chwili zastanowienia. — Zaraz zobaczymy, kto z nas
dwóch silniejszy. Wybieraj sposób, z góry nań przystaję.
Diabeł rozejrzał się wokoło i wskazał ręką na leżące w pobliżu głazy.
— Weź jeden z nich — powiedział — i rzuć go jak najdalej. Ja zrobię to samo. Zobaczymy, kto
zwycięży.
Olbrzym chwycił w ręce wielki blok skalny, napiął mięśnie i ze straszliwą siłą wyrzucił głaz w
powietrze. Kamień zakreślił wielki łuk, wyleciał pod niebo, zmalał w oczach i upadł w miejscu,
gdzie teraz wznoszą się zabudowania Brzeska. Miotacz ocenił odległość rzutu, uśmiechnął się
zadowolony i spojrzał tryumfująco na diabła, oczekując jego kolejki.
Jednakże diabeł pokazał, co potrafi. Wybrał olbrzymi głaz, którego część tkwiła głęboko w ziemi.
Gdy go swoją końską nogą wydobył na powierzchnię, okazało się, że jest trzy razy większy niż
ten, którym rzucał Olbrzym. Ten właśnie kamień uniósł diabeł w górę i wyrzucił go w powietrze
z taką siłą, że upadł przynajmniej dwa razy dalej.
Tego się Olbrzym nie spodziewał. Długo oglądał zagłębienie powstałe w ziemi, kręcąc głową ze
zdumienia i podziwu. Wreszcie rzekł:
— Przekonałeś mnie. Teraz wierzę, że potrafisz zbudować most w ciągu jednej nocy, i chętnie
na to przystaję. Powiedz tylko, co chcesz w zamian.
— Och, niewiele! — odrzekł diabeł. — Przyrzekam, że jutro rano, nim pierwszy kur zapieje,
most będzie gotowy. Nie będziesz potrzebował niczym mi płacić, jedynie po śmierci oddasz mi
duszę na własność
Olbrzymowi nie pozostało teraz nic innego, jak. przyjąć podyktowany warunek. W ten sposób
układ z diabłem został zawarty.
Zapadła noc. Ziemię okryły ciemności, przygasły światła w zamkowych oknach. Olbrzym
przewracał się niespokojnie na swym szerokim łożu i nadaremnie próbował zasnąć. Z wolna,
lecz nieustannie narastało w jego duszy uczucie niepokoju. Coraz bardziej rozumiał, że
lekkomyślnie zawarty pakt z diabłem prowadzi go do nieuchronnej zguby. Wiele dałby teraz za
to, żeby mógł się zeń wycofać, lecz żaden rozsądny pomysł nie przychodził mu do głowy.
Wreszcie nie wytrzymał. Wstał z łoża, ubrał się po cichu i wyszedł z zamku. Ledwie widoczna w
ciemnościach droga zawiodła go na miejsce, gdzie kilka godzin temu rozmawiał z diabłem.
Westchnął głęboko, usiadł na jednym z głazów i pogrążył się w smutnych myślach.
Nagle w świetle księżyca, który właśnie wypłynął zza chmur
spostrzegł przed sobą postać maleńkiego człowieczka, nie dosięgającego mu kolan. Olbrzym
wiedział, że okoliczne wzgórza i lasy zamieszkuje od niepamiętnych czasów ród karzełków,
ukryty w jamach i ziemnych rozpadlinach. Jednakże dotąd nigdy ich na własne oczy nie widział.
Mały człowieczek stał teraz przed nim w odległości wyciągniętej ręki i przyglądał mu się z
ciekawością.
— Góżeś za jeden? — zapytał Olbrzym. — Czego chcesz ode mnie?
— Niczego od ciebie nie żądam, panie — odpowiedział karzełek. — Chcę tylko powiedzieć, że
wiem, co ci dolega i dlaczego nie możesz zaznać spokoju.
-r-. Skąd wiesz o moich kłopotach ? — zdziwił się Olbrzym.
— Słyszałem twoją wczorajszą rozmowę z diabłem.
— Jakże to? Przecież nikogo przy nas nie było!
'— Ukryłem się pod jednym z głazów i dlatego mnie nie zauważyłeś. Nie o to jednak chodzi.
Chcę ci pomóc, gdyż byłeś dla nas dobry, choć może sam o tym nie wiesz. Dzięki tobie mamy
zawsze dość żywności na polach i w stodołach...
Olbrzym uśmiechnął się ze smutkiem w oczach.
— Skoro słyszałeś, o czym tutaj była mowa, tedy wiesz, że mi już żadna siła nie pomoże. Nic na
to nie poradzisz, mały człowieczku.
Ale karzełek energicznie potrząsnął głową.
— Zaufaj mi tylko i pozwól działać! — zawołał gorąco. —¦ Zobaczysz, że uda mi się uratować
ciebie z rąk diabła!
— Nie sprzeciwiam się — odpowiedział Olbrzym z rezygnacją w głosie. — Trudno mi jednak
uwierzyć, by ci się to udało.
— Wkrótce się przekonasz! — rzekł karzełek i znikł wśród głazów.
Tymczasem diabeł pracował bez chwili wytchnienia. Chciał jak najszybciej zbudować most,
żeby być całkowicie pewnym swej zdobyczy. Chi, chi, chi —już więcej w piekle nie będą
narzekać na jego nieróbstwo! Fruwały więc w powietrzu przęsła, a promienie księżyca złociły je
tak, że wyglądały jak spadające z nieba gwiazdy. Most wydłużał się i widać było, że robota
zostanie na czas ukończona.
Pobladła twarz księżyca, jakby się przeraziła postępami diabelskiej pracy, zszarzał mrok nocy i
niebo po wschodniej stronie zaczęło przybierać delikatną różową barwę. Na jaśniejącym coraz
bardziej tle widać było pochyloną ku ziemi sylwetkę Olbrzyma, który po spotkaniu z karzełkiem
wciąż jeszcze siedział na kamieniu i w końcu zasnął ze zmęczenia i zgryzoty.
Jeszcze trzeba było wbudować tylko dwa przęsła, gdy nagle zapiały koguty. Rozwścieczony
diabeł, któremu pewna zdobycz wyrwała się z rąk, przerwał robotę i spojrzał w stronę, gdzie
siedział Olbrzym: na każdym kamieniu ujrzał białego ptaka, który piał donośnym głosem.
W tym momencie Olbrzym zbudził się i półprzytomnym wzrokiem powiódł dookoła.
Natychmiast jednak otrzeźwiał, zerwał się na nogi i... ze zdumienia osłupiał. Poranny brzask
odsłonił przed nim niezmierzoną topiel, w której powoli tonął szczerozłoty most. Równocześnie
zerwał się nagle silny wicher i tuż nad jego głową przeleciała czarna chmura, przewracając go na
ziemię.
Kiedy po długim czasie podniósł się, wokoło panowała niczym nie zmącona cisza. Olbrzym
zrozumiał, że ocaliły go karzełki. Odtąd już nigdy nie wchodził w konszachty z diabłem.
Oba głazy, którymi rzucał Olbrzym i diabeł, leżały przez wiele lat na polach w pobliżu Brzeska.
Na jednym z nich widoczne były odciski kopyt — z pewnością ślady diabelskiej nogi. Drugi,
mniejszy, leżał nie opodal. Mieszkańcy Brzeska byli przekonani, że pod tym głazem jest siedziba
karzełków, które pomagały Olbrzymowi w rozprawie z diabłem. Ktoś nawet, przechodząc raz
tędy o świcie, słyszał pianie koguta i widział małego człowieczka, jak wyskoczył spod ziemi i
siadł na owym kamieniu.
Dzisiaj nie ma już śladu po obu głazach. Przed kilkudziesięciu laty zostały rozsadzone i zużyte
do budowy drogi. Ale w okolicach Brzeska podobno można jeszcze znaleźć w ziemi kawałki
złota, pozostałe po zniszczonym przez diabła moście.
O ZŁYCH WRÓŻKACH I CUDOWNYM
ŹRÓDEŁKU
Chyłkiem, pod osłoną nocy, przemykały na umówione miejsce. Szły pojedynczo, mijając dom za
domem, i dopiero na skraju miasteczka złączyły się w jedną grupkę. Tutaj były pewne, że nikt
ich nie będzie podpatrywał. Wąska dróżka, zaledwie widoczna w ciemnościach, wiodła je do
samotnej chaty w polu. Każdy w Polanowie wiedział, że tu mieszka stara Odrzycha, która
zajmuje się wróżbami i czarami.
Rozległo się skrzypienie furtki i wreszcie wszystkie kobiety stanęły na wprost zamkniętych
drzwi, ukrytych w podcieniu. Chata wyglądała jak wymarła, żaden promień światła nie
przedostawał się przez szczelnie zasłonięte okna.
Jedna z przybyłych kobiet uniosła kostur w górę i trzykrotnie uderzyła nim w drewniane drzwi.
Po chwili usłyszały szurgot kroków i ciche pokaszłiwanie. Szczęknęła zasuwa, kobiety jedna za
drugą znikały w ciemnej sieni.
Usiadły na ławie, skupiając się pod kominem. Chusty zsunęły na ramiona — w czerwonawym
blasku płonących drewien wyłaniały się z cienia pomarszczone wiekiem twarze z opadającymi
na czoło pasmami siwych włosów.
Odrzycha schyliła się pod piecem. Zebrała z ziemi kilka kawałków drewna i wrzuciła je do ognia.
Potem obróciła się do zebranych kobiet i powiedziała:
— Chciałam, żebyśmy uradziły, co dalej robić.
— Już tak dalej być nie może! — zaczęły mówić wszystkie naraz.
— Trzeba z tym skończyć, inaczej przepadniemy!
W izbie powstał gwar, który wkrótce przerodził się w kłótnię.
— Dość tego!—krzyknęła wreszcie Odrzycha.— 'W ten sposób do niczego nie dojdziemy.
Skoro nie możemy poradzić same, trzeba udać się z prośbą o pomoc do tego, kto nami rządzi i
od którego wiedzę tajemną czerpiemy!
Gwar umilkł natychmiast.
— "Weźcie się wszystkie za ręce, niechaj zamknie się łańcuch! — rozkazała. Sama siadła
pośrodku koła, uniosła w górę obie dłonie i wolno, słowo za słowem, zaczęła wypowiadać
zaklęcie:
— Przyjdź, władco podziemnego państwa, przyjdź, Książę Ciemności, i wysłuchaj naszych
próśb! Oto imieniem danej mi przez piekło władzy wzywam cię na pomoc i wołam: przyjdź,
Belzebubie, i stań wśród nas!
W tej chwili czerwony płomień oświetlił wnętrze zby i w kącie obok drzwi stanęła ogromna
postać, sięgająca głową aż do belek powały. Czarna opończa spływała po niej obfitymi fałdami,
spod głęboko nasuniętego na głowę kaptura świeciło dwoje niesamowitych oczu.
— Oto jestem! — głos przybyłego zahuczał jak grzmot pioruna. — Któż to mnie wzywa i czego
potrzebuje ?
Odrzycha wstała, wysunęła się nieco do przodu i złożywszy Belzebubowi głęboki ukłon, tak
zaczęła mówić:
— Źle się dzieje, o panie nasz i władco! Odkąd ludzie poznali cudowną moc źródełka, które
wytrysło pod Świętą Górą, nie ma już w Polanowie miejsca dla twych wiernych służebnic.
— Cóż to za źródło, które władzę moją w cień usuwa? — zapytał zdziwiony Belzebub.
— Dziwne to źródło, o panie, i moc takową posiada, której rady dać nie możemy. Kto tylko
wodę z tego źródła pije, tego się żadna choroba nie ima. Nie masz więc chorych ludzi w
Polanowie i całej okolicy. Od dawna nikt już do nas nie przychodzi i nie szuka porady,
nikt nie zamawia ziół czy też innych; leków. Śmieją się z naszych zaklęć i omijają nas z daleka.
Belzebub stał nieporuszony i, słuchał pilnie.
Ale to jeszcze nie wszystko — ciągnęła dalej Odrzycha. — Ponieważ ludzie żyją wolni od
chorób i innych dolegliwości, więc zmieniły się ich obyczaje. Nie przychodzą także już do nas
dziewczęta, by im lubczyku zgotować i miłość chłopca zjednać. Wszyscy żyją w zgodzie i
pobożności. Gdzież więc twoja władza, o panie nasz i władco ? Jeśli tak dalej będzie — utracisz
wszystkie dusze w tej okolicy, my zaś pomrzemy z głodu. Więc pomóż nam, wielki Belzebubie,
zniszczyć to źródło dobra.
— Sprawa jest ważna — rzekł Belzebub wysłuchawszy skargi. — Jutro zabiorę się do dzieła, wy
zaś czekajcie cierpliwie.
Po tych słowach owinął się opończą i rozpłynął w powietrzu.
Nazajutrz od samego rana przystąpił Belzebub do wykonania swych szatańskich zamiarów.
Przed południem obiegł Żdżary, przyjrzał się wesołym twarzom ludzi i zszedł w dolinę, udając
się do Polanowa. Nie zauważony przez nikogo przeleciał wichrem główną ulicę miasteczka i
włóczył się po polach, szukając odpowiedniej okazji do wykonania swych zamysłów. Okolice
Polanowa—jak okiem sięgnąć — zieleniły się świeżą barwą wiosennych zasiewów. Ze szczytu
Świętej Góry, gdzie stała niewielka kapliczka, dobiegał dźwięk sygnaturki wzywający wiernych
na modlitwę. Diabeł pocił się i krzywił niemiłosiernie — jasny dźwięk wwiercał mu się w uszy,
wstrząsał dreszczem od głowy aż do kopyt. Przemógł jednak ogarniający go wstręt i zbliżył się
do Świętej Góry. Słyszał wyraźnie szemranie strumyka, widział ludzi, którzy schylali się nad
źródełkiem i pili cudowną wodę. Tego widoku Belzebub nie mógł już znieść — w nagłym
porywie wściekłości owinął się chmurą dymu i popędził nad polami.
Już chciał przelecieć nad Wzgórzami Baranowskimi, by tamtędy udać się do swego
podziemnego królestwa, gdy nagle na zboczu Świętej Góry ujrzał małego chłopczyka, który pasł
dwie owieczki i jedną kozę. Nie namyślając się długo wskoczył w skórę kozy tak gwałtownie, że
biedne zwierzę upadło na ziemię i przez dłuższą chwilę leżało nieruchomo.
A potem zaczęło się niesamowite widowisko: koza zerwała się z ziemi w dzikich podskokach i
tocząc się przez łeb, spadała ze zbocza góry. Za sobą wlokła urwany postronek. Przerażony
chłopiec biegł za nią bezradny. Nie wiedział, jak poskromić zwierzę.
Na szczęście przechodzili właśnie drogą dwaj mężczyźni. Widząc zapłakanego chłopca,
natychmiast pospieszyli mu z pomocą. Jeden z nich zastąpił kozie drogę i chwycił ją za rogi,
drugi natomiast przytrzymał za powróz u szyi. Wtedy koza potrząsnęła łbem i w oszalałych
susach pobiegła ulicą miasteczka, wlokąc za sobą niefortunnych pogromców. Ludzie wybiegli z
domów i pokładali się ze śmiechu, widząc jak małe zwierzę ciągnie za sobą dwóch rosłych
mężczyzn. Wreszcie jednemu z nich udało się wyrwać z opresji, drugiego natomiast koza
zawlokła do własnej obory. Tam stanęła przy żłobie i zaczęła beczeć tak głośno, że zbiegło się
pół miasteczka.
Nikt jednak nie umiał sobie poradzić ze zwariowaną kozą, która to kładła się na grzbiecie, to
stawała w żłobie wszystkimi czterema nogami, a przy tym tak niesamowicie przewracała
oczyma, że ludziom ciarki po grzbiecie chodziły. Wreszcie wszyscy orzekli, że to nic innego,
tylko sprawka nieczystych sił, i postanowili sprowadzić na miejsce znachorkę.
— Idźcie po starą Odrzychę —• mówili — ona na pewno znajdzie jakąś radę.
Kiedy 0 drży cha przybyła na miejsce, zrozumiała od razu, że to sam Belzebub ukrył się w
skórze zwierzęcia.
— Wyjdźcie wszyscy z obory — powiedziała — muszę na jakiś czas zostać przy kozie sama.
Wynieśli się wszyscy bez sprzeciwu i cierpliwie czekali przed wrotami. Tymczasem Odrzycha
przy pomocy tajemnych sposobów porozumiała się z Belzebubem, a kiedy wyszła z obory,
wiedziała już, co ma czynić.
— Widzę tylko jedną radę — rzekła do stojących wokoło ludzi. — Trzeba zaprowadzić kozę do
źródełka pod Świętą Górę. Woda, która uzdrawia ludzi, pomoże również zwierzęciu.
Nie czekając na nikogo, sama wzięła kozę na powróz i bez oporu zaprowadziła ją do źródełka.
Tłum ludzi przyszedł za nią, ciekawy, co się etanie. Tymczasem zwierzę rozkraczyło się nad
strumykiem
i zaczęło pić wodę tak zachłannie, że przerażeni ludzie uciekali jeden za drugim.
Koza piła bez przerwy. Tułów jej pęczniał, a w strumyku ubywało wody. Płynął teraz cieniutką
niteczką, aż wreszcie zostało tylko kilka kropel. I te jednak koza zlizała swym szorstkim
językiem.
Wtedy rozległ się potężny huk. Ci, którzy pozostali do końca, z przerażeniem upadli na ziemię.
Nad pustym korytem strumyka, gdzie jeszcze przed chwilą stała koza, uniosła się chmura
cuchnącego siarką dymu i rozległ się szyderczy śmiech. Gdy potem wiatr rozwiał chmurę, ludzie
znaleźli rozciągniętą na ziemi skórę kozy i jej zwęglone zwłoki. Obok był zupełnie wyraźny
odcisk kopyta: z tego właśnie miejsca zły uleciał w powietrze.
Polanów i okolice znowu nawiedziły choroby, a złe wiedźmy radośnie uprawiały swój diabelski
proceder.
SABAT CZAROWNIC NA GÓRZE SŁUP
Była wietrzna, ponura noc. Wicher to napędzał znad Bałtyku kłębowiska chmur, to rozdzierał je
niczym żebracze łachmany. Wtedy w trupiej, księżycowej poświacie na oka mgnienie ukazywała
się czarna knieja, trwożliwym, niespokojnym snem tuląca się do ziemi. Głucho było wszędzie,
tylko wiatr poświstywał w koronach starych buków i tłukł się po konarach, aż trzeszczały
jękliwie.
Strach było znaleźć się wśród takiej niesamowitej nocy z dala od ludzkich sadyb.
Lecz dzielny Maciek, syn wieśniaka z Kołowa, nie bał się ani ciemności nocnych, ani
zawodzącego wichru. Kochał się w pięknej córce sąsiada i dla niej to wybrał się w tę noc
świętojańską do kniei, by znaleźć kwiat paproci, który szczęście przynosi. Szedł więc Maciek
przez najgłębsze leśne ostępy i oczy wypatrywał za czarodziejskim kwiatem. A zobaczyć go
można z daleka, bo jaśnieje w mroku niby gwiazda.
Kiedy chłopiec znalazł się w pobliżu Bukowej Góry, usiadł sobie przy rozstajnych drogach na
kamieniu, bo już zmęczony był setnie nocną wędrówką. Ale niedługo odpoczywał. Naraz
bowiem zawirowało, zaświszczało głośniej od wichru i w powietrzu ukazało się kłębowisko
przeróżnych upiorów, widm i czarownic. Cały ten rój leciał na pobliskie wzgórze iSłup na sabat
czarownic.
Kiedy czarownice dostrzegły wystraszonego Maćka, porwały go z rechotem za kołnierz i
powlokły ze sobą na Słup. Tu niebawem rozpoczęły się diabelskie harce. Do tańca przygrywały
blade widma na piszczelach ludzkich niby na fujarkach, upiory do taktu tłukły w ludzkie czaszki,
a w koronach drzew zawodził żałobnie wiatr. Musiał i strwożony Maciek grad na kobzie, którą
mu czarownice do ręki wcisnęły.
I tak do świtu -trwały upiorne tany czarownic z diabłami. Dopiero kiedy pierwszy kur zapiał,
wszystko znikło, pozostał tylko zapach siarki i smoły oraz wypalona dookoła trawa. Na wpół
żywy ze strachu Maciek spostrzegł, że zamiast kobzy trzyma w ręku zdechłego kota.
Odtąd ludzie omijali wzgórze Słup w noc świętojańską i nie znalazł się więcej żaden śmiałek,
który by miał odwagę podpatrywać harce czarownic.
O ZAMKU W SŁAWNIE
W tym miejscu, gdzie obecnie jest Stare Sławno, przed laty stał gród. Dziś już nic prawie po nim
nie zostało, bo wojny go zniszczyły, a potem nikt już nie odbudował, tak że ledwo jego dawne
zarysy można widzieć. Ale ludzie mówią, że gród ten niekiedy ukazuje się tak, jak niegdyś
wyglądał.
Pewnego razu koło góry zanikowej przechodził obywatel Sławna, z zawodu rzemieślnik. Była to
pora wieczorna, na^ świecie robiło się cicho i szaro. Tyle jednak światła jeszcze pozostało, że
rzemieślnik — ku swemu zdumieniu — zobaczył na wzniesieniu zamek oraz okazałą bramę
szeroko otwartą.
W bramie stała kobieta niezwykłej urody i ruchem ręki zapraszała owego obywatela, aby wszedł.
Po pewnym wahaniu poszedł za nią. Przekroczył bramę, potem dziedziniec, a następnie, wciąż
prowadzony przez tajemniczą kobietę, znalazł się wewnątrz zamkowego budynku.
Były tu komnaty pięknie umeblowane jak w każdym dworze, ale wszystko pokrywała gruba
warstwa kurzu. "Widać było, że nikt tu nie mieszka. Raczej urządziły tu swe królestwo pająki,
wszędzie rozciągając siatki, i myszy, które swobodnie biegały. Wionęło stęch-lizną, powietrze
było ciężkie.
Kobieta zaprowadziła go w końcu do dużej, starożytnej sali, hojnie oświetlonej tysiącami świec.
Stały tu ławy i stoły, również pokryte kurzem, i nie było widać nikogo żywego. Kobieta podeszła
do kredensu, wyjęła kryształowy kielich, nalała wina i podała rzemieślnikowi. On wziął już
puchar do rąk i chciał go właśnie wychylić, gdy wzrok jego padł na zwierciadło znajdujące się
na przeciwległej ścianie. Spojrzał — i zmartwiał z przerażenia. W lustrze zobaczył wykrzywioną
twarz diabła, który przyglądał mu się z chytrą złośliwością i wyraźnie czekał, aż on wypije
podany przez kobietę napój.
Przestraszony mieszkaniec Sławna upuścił kielich z winem i rzucił się do ucieczki. Kiedy
odetchnął już świeżym powietrzem, usłyszał za sobą silny grzmot i hałas rozpadających się
murów. Obejrzał się i stwierdził, że zniknął zamek, zniknęła brama i przepadła gdzieś kobieta.
Teraz dopiero uświadomił sobie, że to diabeł wywołał w nim to widzenie: i zamek, i kobietę.
Przeżegnał się więc i już nie oglądając się za siebie pospieszył do domu.
FAŁSZYWA KARTA
Kłąb otworzył oczy. Przetarł dłońmi obie powieki, jakby chciał w ten sposób spędzić resztki
sennych majaków, i usiadł na posłaniu» Potem ziewnął potężnie i wyciągnął ramiona, aż kości
zatrzeszczały w stawach.
Rozejrzał się dookoła. Wewnątrz izby panował półmrok, w którym zarysy sprzętów były prawie
niewidoczne. Przez zasnute parą okienko zaglądał zmierzch.
— Pora wstawać, czas na stróżowanie — mruknął. Leniwym ruchem sięgnął po skórznie i
włożył je na nogi przywiązując rzemieniem do kostek, aby się dobrze trzymały. Następnie
wciągnął kożuch i ciągle jeszcze na wpół senny, zszedł w dół po skrzypiących schodach.
Przeszedł między dzwonami, dotykał ich ręką, i wyjrzał na zewnątrz przez wąską szczelinę w
murze kościelnej wieży. Przed nim rozciągał się widok na zabudowania Darłowa, całe
miasteczko miał przed sobą jak na dłoni, ale wzrok biegł dalej, aż po odległy brzeg morza, nad
którym wisiały gęste, szare chmury.
— Będzie wiało jak się patrzy! — rzekł sam do siebie i nagle wstrząsnął nim dreszcz. — Nic,
ino kompanów zaprosić trzeba, piwa mocnego zagrzać, żeby było wesoło, i w karty zagrać dla
rozrywki. Tak będzie najlepiej!
Wrócił do izby, otworzył okienko i wystawił długi kij, do którego przywiązana była czerwona
chusta. W ten sposób dał kompanom umówiony znak.
Nie upłynęło pół godziny, gdy już na dole rozległ się szurgot. Po chwili zaskrzypiały schody i w
otwartych drzwiach izby ukazało się dwóch z miejska ubranych ludzi. Byli to czeladnicy —
szewski i krawiecki, z którymi dzwonnik przyjaźnił się od dawna.
— Bywajcie! — rzekł Kłąb wskazując ręką miejsca przy stole.
— Ale ziąb! — odezwał się jeden z przybyłych. — Wieje aż strach.
— Nawet psa by nie wypędził w taką pogodę! — potwierdził drugi. —- Tym lepiej! — wtrącił
Kłąb. — Nikt nam nie będzie przeszkadzał, a z zimnem sobie poradzimy.
Schylił się i otworzył drzwiczki kuchennego pieca. Włożył pod płytę kilka kawałków drewna,
podpalił i wkrótce przyjemne ciepło ogarnęło całą izbę. Kiedy płyta już się rozgrzała, postawił
na niej garnek, do którego utoczył z antałka sporą porcję piwa. Ponieważ ściemniło się już
zupełnie — zapalił kaganek i powiesił go na drucie tak, żeby oświetlał stół.
— Zagramy ? — spytał Kłąb.
Krawczyk spojrzał na niego i wzruszył ramionami, jak gdyby uważał pytanie za zupełnie zbędne.
Sięgnął ręką za pazuchę i wyciągnął talię zniszczonych kart. Nie spieszyli się jednak. Czekali, aż
się zagrzeje piwo i gospodarz napełni kubki.
Wolno ciągnęli smaczny, gorący napój. Zaraz też poweselały twarze, poprawił się humor, po
kościach zaś rozeszło się błogie ciepło. Każdy położył przed sobą garść miedziaków i rozpoczęli
grę. Karty plaskały o blat stołu, miedziaki wędrowały z jednej kupki do drugiej, oni zaś siedzieli
skupieni i z rzadka tylko odzywali się do siebie. Co godzina wraz z uderzeniem zegara Kłąb
przerywał grę, aby wypełnić swój obowiązek. Zostawiał wówczas karty na stole, schodził na dół
i — zatrzymując się przy każdej szczelinie — pilnie lustrował wzrokiem całą okolicę. Wszędzie
jednak panowały nieprzeniknione ciemności, tylko wicher miotał się jak opętany wokół
kościelnej wieży i strącał dachówki na bruk ulic.
— Brakowałoby tylko — pomyślał —¦ żeby teraz wybuchł gdzieś pożar. Całe miasto poszłoby z
dymem.
Na szczęście nigdzie nie było widać łuny, toteż uspokojony strażnik wracał do przerwanej gry.
Tego wieczoru szczęście wyraźnie nie dopisywało krawczykowi. Złościł się, tłukł kartami o stół,
lecz mimo to leżąca przed nim gromadka miedziaków topniała coraz bardziej. Wreszcie, kiedy w
pewnej chwili otrzymał nieco lepszą kartę, krzyknął głośno:
— Niech mnie diabli porwą, jeśli teraz nie wygram!
Nie pomogło przekleństwo, tym razem również przegrał. Siedział potem osowiały i już nie
odezwał się słowem.
Kiedy zegar na wieży wybił północ, Kłąb jak zwykle udał się w obchód. Zaledwie jednak wrócił
i usiadł do kart, gdy nagle rozległo się na dole jakieś stukanie. Kompani przerwali grę i
nadstawili uszu: słychać było wyraźnie, że ktoś, utykając na jedną nogę, próbuje wejść na
schodki prowadzące do izby.
— Ki diabeł tłucze się o tej porze ? — burknął Kłąb. Tamci wzruszyli ramionami.
— Chyba nikt z miasta... Czego by tu szukał? — odezwał się szewczyk.
Po chwili skrzypnęły drzwi i w ciemnym otworze ukazała się jakaś postać. Był to wysoki
mężczyzna, ubrany w długą, brunatną szatę dziwnego kroju. Zdecydowanym krokiem przeszedł
przez próg i skłonił się z godnością.
Wszyscy trzej kompani spojrzeli po sobie zdziwieni, nikt z nich nie znał bowiem
niespodziewanego gościa.
— Cóż cię tu, człowieku, sprowadza nocną porą? — zapytał Kłąb przybyłego.
— Nie rozumiem... — odpowiedział obcy. — Przecież wzywaliście mnie przed chwilą.
Znów spojrzeli po sobie pytającym wzrokiem. Żaden nie mógł ani rusz sobie przypomnieć, by
kogokolwiek zapraszał na dzisiejszy wieczór. W końcu gospodarz machnął ręką i rzekł:
— Nie godzi się w taką noc odmawiać dachu nad głową. Kimkolwiek jesteś — zostań tutaj, jeśli
chcesz,. Może później wiatr się uspokoi, wtedy będziesz mógł iść w dalszą drogę.
Gość nie dał sobie tego dwa razy powtarzać. Zdjął z ramion opończę, usiadł w pobliżu pieca i
przyglądał się grającym.
— Pewnie z daleka przybywasz...—zagadnął go Kłąb w pewnej chwili.
Tamten wykonał nieokreślony ruch ręką.
— Może zagrasz z nami ?
— Chętnie!
Zaczęli więc grać w czwórkę. Przybysz okazał się doskonałym graczem i — rzecz dziwna — bez
przerwy wygrywał. Z początku przyglądali mu się z uznaniem, następnie z podziwem, ale
wreszcie ciągłe szczęście obcego zaczęło im się wydawać niewiarygodne. Nic jednak nie mówili,
ponieważ ani razu nie przyłapali go na oszustwie.
W pewnej chwili upadła krawczykowi karta na podłogę. Schylił się więc pod stół, aby ją
podnieść — i wówczas przypadkowo spostrzegł, że obcy ma jedną nogę w kształcie końskiego
kopyta.
W mgnieniu oka zrozumiał wszystko: własny okrzyk podczas gry, kuśtykanie na schodach i
obecność nieproszonego gościa. Jak oparzony zerwał się z miejsca i gubiąc karty po drodze
odskoczył pod ścianę. Na szczęście przypomniał sobie dawne zaklęcia, które jako dziecko
usłyszał z ust babki. Wyciągnął przed siebie obie dłonie, jak gdyby się przed czymś zasłaniał, i
zawołał:
Na ziarnko gorczycy
Na kąkol w pszenicy
Na szczurzym sadle
Zjeżdżaj, diable!
W tej samej chwili rozległ się w izbie głośny huk. Nad miejscem, gdzie dotychczas siedział obcy,
unosił się teraz obłok śmierdzącego dymu — on sam zaś znikł sprzed oczu zaskoczonych i
przerażonych kompanów.
Od tego czasu Kłąb ku swemu wielkiemu zmartwieniu musiał samotnie spędzać wieczory i noce,
ponieważ dotychczasowi koledzy nie chcieli go więcej odwiedzać.
Ludzie opowiadają, że ów diabeł zjawia się co kilka lat w -wieży kościoła Mariackiego w
Darłowie, przybierając postać wielkiej sowy. Z pewnością szuka strażnika, by z nim zagrać w
karty. Próżne są jednak jego starania, gdyż od wielu, wielu lat nikt tam nie mieszka.
KSIĘGA TAJEMNEJ WIEDZY
Huczne wesela Jakuba i Doroty trwało trzy dni. Przez trzy dni krewni i sąsiedzi pili specjalnie na
tę uroczystość warzone piwo, dobrze zaprawione chmielem, zajadali kiełbasę z kapustą,
pieczone szynki i chwalili gospodarza, że niczego nie poskąpił. A kiedy kobiety po kątach
dziwowały się, jakim to sposobem udało się Dorocie zdobyć serce młodego i bogatego
gospodarza, o którym w skrytości marzyła każda wiejska dziewczyna — nikt nie umiał
odpowiedzieć. Coś tam wprawdzie szeptano, że Jakub trzyma z duchami i stąd jego powodzenie
oraz zamożność, jednak w gruncie rzeczy nic pewnego nie można było o tym powiedzieć.
Zresztą młody gospodarz nikomu nie dokuczał; przeciwnie, jeszcze temu lub owemu dopomógł
w potrzebie, do gospody czasem zajrzał i dzban piwa postawił. Toteż nikt się pokątnym
gadaniem nie przejmował, wszyscy Jakuba lubili i chętnie z nim przestawali.
Wreszcie wesele skończyło się, goście syci i zadowoleni rozeszli się do domów.
— Nareszcie mamy spokój! — powiedział Jakub do młodej żony i rozejrzał się trochę bezradnie
po umajonej zielenią izbie. Brzozowe gałęzie utraciły swą świeżość, przywiędłe Ustki zwisały w
dół. Na biesiadnym stole pozostały resztki nie dojedzonych potraw, stosy brudnych misek i
naczyń, tu i ówdzie leżał przewrócony kubek, z którego sączył się jeszcze na podłogę nie dopity
trunek. Dorota uśmiechnęła się wyrozumiale.
— Nie narzekaj, Jakubie. Wszyscy goście byli zadowoleni, złego słowa nie usłyszałam, boś
godnie ich przyjął, jak na prawdziwego gospodarza przystało. W mig zrobię porządek, ani się
obejrzysz!— powiedział.
Postawiła na ogniu garnek świeżej wody, włożyła fartuch i zaczęła sprzątać ze stołu. Nim zapadł
wieczór — izba była czysta, porządnie zamieciona, na stole zaś stały umyte naczynia.
Tymczasem Jakub siadł na ławie i zdrzemnął się nieco, bo już nóg ze zmęczenia nie czuł, a przy
tym wypite piwo szumiało mu w głowie. Dorota od czasu do czasu spoglądała na niego z
czułością i rada, że jej nie przeszkadza, sprawnie robiła porządki.
— Gdzie ja to wszystko pomieszczę? — zadawała sobie pytanie patrząc na stos naczyń.
Tuż obok komina spostrzegła w kącie izby jakąś starą szafkę. Wsunięta pod półki, na których
gospodynie ustawiają miski, wyglądała całkiem zwyczajnie. Dorota podeszła bliżej, odsunęła
zasuwkę i zajrzała do środka: szafka była pusta, tylko w jej górnej części znajdowała się nie
zabezpieczona zamkiem szuflada. Odruchowo wysunęła ją do przodu i... natychmiast zamknęła.
W izbie panowała cisza przerywana jedynie trzaskiem płonących drewien. Jakub spał oparty o
stół. Zaskoczona Dorota stała obok szafki. Coś ostrzegało ją i mówiło: nie dotykaj tego, nie
ruszaj! — lecz równocześnie kobieca ciekawość tłumiła głos rozsądku.
Wreszcie nie wytrzymała. Raz jeszcze spojrzała ukradkiem na śpiącego męża i drżącymi z
podniecenia rękami powoli otworzyła szufladę. Przed nią leżała gruba księga, oprawna w
poczerniałą i spękaną ze starości skórę.
Oczy Doroty błyszczały zaciekawieniem. Dotknęła palcami chropowatej oprawy, po czym
ostrożnie wyjęła księgę z szuflady. Była gruba i ciężka — mosiężna klamra spinała obie okładki,
których rogi chroniły również metalowe okucia.
— Cóż to za tajemnicza księga? Co może zawierać? — medytowała Dorota. Jakub nigdy o tym
nie wspominał, nawet wówczas, kiedy
wprowadzał ją do swego domu. Mimo rosnącej z każdą chwilą ciekawości bała się jednak
zajrzeć do środka.
Tymczasem Jakub się obudził. Przeciągnął się i ziewnął szeroko, rozglądając się po izbie na pół
przytomnym wzrokiem. W tym samym momencie ujrzał Dorotę z księgą w dłoniach i nagle
zerwał się z miejsca jak oparzony.
— Nie dotykaj tego! — krzyknął wyrywając księgę z rąk przerażonej kobiety. — Kto ci
pozwolił?
— Nic złego nie chciałam uczynić — odparła Dorota ze łzami w oczach. — Szukałam miejsca
na garnki i niechcący zobaczyłam tę księgę. Nic mi o niej nie wspominałeś...
— Zostaw to i nie pytaj!
— Jakubie...
— Nie pytaj, powtarzam, nic ci powiedzieć nie mogę. Tak lepiej dla ciebie.
— Dobrze więc — zgodziła się Dorota. — Nie zajrzę tu więcej, skoro taka twoja wola.
Jakub schował księgę i udobruchany już zupełnie, pogładził młodą żonę po głowie.
— Zapomnijmy o tym!—powiedział.
Od tego zdarzenia upłynęło kilka tygodni. Dorota szybko przyzwyczaiła się do mężowskiego
domu. Dobrze jej było tu, na swoim, toteż mieszkanie i całe obejście wkrótce nabrały innego
wyglądu. Wszędzie odczuwało się kobiecą rękę, a Jakub chodził rad, że znalazł sobie dobrą i
pracowitą żonę.
Pewnego popołudnia wybrał się do Pyrzyc. Ciągnęło go do przyjaciół, dawnym więc zwyczajem
zaszedł do gospody, gdzie niegdyś często zaglądał i niejeden dzban wina lub piwa wysączył.
Powitano go radośnie i zaraz zrobiono miejsce przy stole.
— Hej, Jakubie! — wołali dawni kompani. — Odkąd znalazłeś sobie żonę, jużeś całkiem o nas
zapomniał. Nie godzi się tak postępować, przyjacielu! — strofowali go żartobliwie.
Jakub siedział wśród nich rozweselony i uśmiechał się przyjaźnie.
— Zrozumcie — tłumaczył — że przeciera najpierw musiał zająć się domem.
— Ejże! — roześmieli się wszyscy chórem. — A może więcej młodą żonką, co?
— Już mi dajcie spokój! — bronił się Jakub. — Starsi z was sami najlepiej wiedzą i tłumaczyć
im nie trzeba, a młodzi zobaczą, jak się ożenią!
— Jakub słusznie mówi!—rozstrzygnął stary Ciech żartobliwe spory. — Już wy go nie
przegadacie.
Na stole pojawiły się dzbany świeżego piwa.
Tymczasem zapadający zmierzch otulił pobliskie pola i zabudowania wioski. Dorota zakończyła
już codzienną pracę i siadła przy stole oczekując powrotu Jakuba. Co pewien czas wyglądała
przez okno, lecz na drodze nikogo nie było. Dla zabicia nudy postawiła przed sobą koszyk, w
którym leżały dwa kłębki wełny, i rozpoczęła robotę na drutach. Ogień w kominie migotał
wesoło i oświetlał wnętrze izby.
— Co się dzieje z Jakubem? Gdzie przebywa tak długo, czemu do domu nie wraca ? —
pomyślała z troską.
Rozejrzała się po izbie, jakby czegoś szukała. Przypadkiem skierowała wzrok na stojącą pod
półkami szafkę, gdzie ukryta głęboko w szufladzie leżała tajemnicza księga. Ciekawość obudziła
się w niej na nowo, tym silniejsza, że wstrzymywana mężowskim zakazem. Co właściwie
zawiera tajemnicza księga, czemu Jakub tak się wówczas zezłościł i zabronił jej dotykać? To
wszystko jeszcze bardziej plątało myśli w głowie i podniecało ciekawość.
Znowu wyjrzała przez okno — Jakuba wciąż nie było widać. Odłożyła robotę do koszyka,
podniosła się z miejsca i zwalczając w sobie resztki oporu, powoli zbliżyła się do szafki. Jeszcze
krótka chwila wahania i ciekawość wzięła górę nad obawą. Trzymała oto w rękach zakazaną
księgę. Przysunęła stołek bliżej komina i położyła ją na kolanach. Drżącymi rękami nacisnęła
spinającą okładki klamrę — — odskoczyła bez oporu. Na pożółkłych ze starości kartach
czerniały zwykłe litery, starannie wypisane ręką nieznanego pisarza. Równe linijki biegły jedna
pod drugą, układając się w jakieś niezrozumiałe zdania.
— Co to może znaczyć ? — pomyślała Dorota i przeczytała głośno pierwsze zdanie. W tym
momencie coś zaszeleściło w głębi izby
i na brzegu stołu siadł wielki, czarny jak sadza kruk. Uczepił się pazurami jego krawędzi i
znieruchomiał, spoglądając w ogień błyszczącymi oczyma.
Pochylona nad księgą młoda kobieta nie usłyszała szelestu i nie spostrzegła siedzącego na stole
ptaszyska. Z wypiekami na policzkach odczytywała na głos jedno zdanie za drugim — lecz
wciąż nie mogła zrozumieć zawartej w nich treści. Czytała coraz prędzej, gorączkowo
przewracała karty, starając się bezskutecznie rozwiązać dręczącą tajemnicę. Marszczyła czołos w
wielkim wysiłku, a pod czaszką czuła Łłujący ból.
Tymczasem coraz więcej ptaków pojawiało się w izbie. Po każdym przeczytanym przez Dorotę
zdaniu słychać było szelest i nie wiadomo skąd nadlatywał jeszcze jeden kruk. Siedziały
nieruchomo na stole, na półkach, obsiadły wszystkie domowe sprzęty i w końcu nie mieściły się
już na podłodze. Zrobiło się w izbie ciasno, strasznie.
Z otworu komina wypadło na podłogę rozżarzone polano. Stuknęło o deski i potoczyło się
wprost pod nogi Doroty. Młoda kobieta przerwała czytanie i schyliła się, by je podnieść i
wrzucić do pieca. Oderwała wzrok od stronic księgi, rozejrzała się wokoło i wszystka krew
spłynęła jej do serca. Rój czarnych ptaków otoczył ją zwartym pierścieniem — milczący,
nieruchomy, zapatrzony w ogień. Dorota chciała się zerwać, wołać o pomoc, lecz nogi odmówiły
jej posłuszeństwa i głos uwiązł w gardle. Ukryła twarz w kartach księgi i zastygła w bezruchu.
Kompanom w gospodzie rozwiązały się języki. Piwo szumiało w głowach, na stole pojawiał się
jeden dzban za drugim. Opowiadaniom i żartom nie było końca.
W pewnej chwili Jakub spojrzał w okno i widząc panujące na dworze ciemności przypomniał
sobie, że miał dziś właśnie wcześniej powrócić do domu. Ni stąd, ni zowąd poczuł się nagle
nieswojo. Podochocony piwem, nie przywiązywał jednak do tego zbytniej wagi. Nie spodziewał
się w domu niczego złego, przecież zostawił wszystko w porządku. Toteż machnął tylko ręką,
jakby muchę sprzed nosa odpędzał, i dalej zabawiał się z przyjaciółmi.
Jednakże uczucie niepokoju nie odbiegało. Przeciwnie — myśli jego zaczęło drążyć
niewytłumaczone przeświadczenie, że coś się w domu stało. Postanowił więc rozstać się z
wesołym towarzystwem.
— Darujcie, sąsiedzi — rzekł wstając od stołu —już pora na mnie. Późno się zrobiło!
— Siedźże, Jakubie, gdzie ci się tak spieszy? — odezwało się kilka podchmielonych głosów. —
Żonka w domu poczeka, nikt ci jej nie ugryzie!
— Nie o to mi chodzi, ale mogło się coś zdarzyć.
— Odkąd się taki trwożliwy zrobiłeś ? zaśmiali się inni. — Siadaj, nie marudź! Przecież chyba
nie ogień, byłoby już do tej pory krzyku co niemiara!
— Ogień, nie ogień, muszę już iść — zdecydował Jakub. — Bywajcie!
Wyszedł. Dookoła cicho, na niebie nie widać żadnej łuny. Mimo to niepokój coraz bardziej
ogarniał myśli Jakuba, toteż przyspieszył kroku, by jak najprędzej znaleźć się w domu.
W ciemnościach zamajaczyły już kształty zabudowań. Tutaj również było spokojnie, w oknie
izby migotał słaby odblask światła. Jakub otworzył drzwi izby i stanął przerażony. Obiegł
wzrokiem wszystkie kąty w poszukiwaniu Doroty. Ujrzał ją w pobliżu komina, siedzącą
nieruchomo na stołku.
W mig zrozumiał, co się stało. Roztrącając czarne ptaszyska podbiegł do Doroty i chwycił ją w
ramiona. Młoda kobieta zadrżała i z wysiłkiem, otworzyła oczy. Kiedy ujrzała nad sobą schyloną
postać Jakuba, łzy napłynęły jej do oczu. Upuściła księgę i przytuliła się do niego nie mówiąc
słowa. Jakub nie odzywał się również, a początkowy gniew topniał w nim z wolna na widok jej
bezradności i strachu.
Kiedy Dorota uspokoiła się trochę, gospodarz podniósł z ziemi tajemniczą księgę i czytał ją na
głos, zaczynając od końca. Za każdym odczytanym zaklęciem przepadał jeden kruk i wkrótce po
strasznych ptaszyskach nie pozostało śladu.
— Wybacz mi, Jakubie, że złamałam twój zakaz — rzekła wreszcie Dorota, kiedy już całkiem
wróciła jej przytomność. — Nie sądziłam nigdy, że ciekawość sprowadzi na mnie tyle strachu.
Za nic na świecie nie dotknę więcej tej księgi!
Jakub gładził ją po głowie i siedział bez słowa, zamyślony nad czymś
głęboko. Wreszcie po długiej chwili podniósł się z miejsca i rzekł do żony:
—'Teraz już wiesz, co zawiera ta księga. Leży tu ona od niepamiętnych czasów. Od wieków
służyła mym przodkom. Nigdy jednak kobieta nie miała jej w rękach.
— Niechże więc leży dalej! — odezwała się Dorota.
— Słusznie mówisz — potwierdził Jakub. — Jednakże nie chcę już więcej korzystać z usług
tajemnych mocy, które o mało nie przyniosły nam nieszczęścia. Odtąd własną ludzką pracą
będziemy utrzymywać nasze gospodarstwo.
To mówiąc schował księgę w dawne miejsce, szufladę zaś przybił gwoździami. I nigdy więcej
nie zaglądali do niej.
Wieść o tajemniczej Szóstej i Siódmej Księdze Mojżesza przez wiele wieków krążyła wśród
mieszkańców Pyrzyc i okolicy. O jej dalszych losach nic jednak nie wiadomo.
O BŁĘDNYM OGNIKU
Jak sięgnąć pamięcią, nikt nie odważył się przejeżdżać o północy w pobliżu młyna w
Wojtaszycach. Nawet ci, co gotowi byli po pijanemu iść choćby na samego pana czarnego,
omijali to miejsce—jak mówili — nie ze strachu, ale po prostu, aby nie narażać się na kłopoty.
Cóż to za przyjemność pomylić drogę albo wjechać w głębinę niedalekiego boru? A mogło być i
gorzej. Starzy ludzie opowiadali, że wodziło i na moczary, zrzucało z kozła, a raz nawet ponoć
uniosło z końmi i wozem w powietrze.
Piesi wędrowcy też nie mieli szczęścia w tej okolicy: ktoś tam złamał nogę na prostej drodze,
inny zapalając fajkę osmalił sobie całą twarz i stracił wzrok, jeszcze inny — choć zupełnie
trzeźwy — przechodząc tamtędy styczniową północą położył się na śniegu i usnął, aż zamarzł na
śmierć.
Straszyć to tam nie straszyło. Gdzieżby? Czasem pojawił się jakiś błękitny ognik, ale tych
przecież nie brak nigdzie w pobliżu moczarów, kurhanów i cmentarzysk. Nawet występują tam
liczniej, a tu tylko ta jedna samotna iskierka.
Mogło wprawdzie zastanawiać to, że błędny ognik pojawiał się tylko w zimie, więc raczej w
porze dość niezwykłej, i że jego obecność często kojarzyła się z nieprzyjemnymi wypadkami na
drodze. Któż jednak mógł przypisywać mu związek ze złamaniem nogi czy drzemką na szosie w
puchowej, śnieżnej pościeli.
Nawet z ciąganiem po wertepach nie miał chyba nic wspólnego. Po prostu nie widziano .go
nigdy w oddaleniu od szosy. Na bezdroża i bagna wiodło jakieś złe, a ognik to ognik i tyle!
Minęło wiele lat. Koło młyna panował spokój. Nikt tamtędy nie chodził ani nie jeździł późną
nocą, więc przycichła również pamięć o dawnych wydarzeniach.
I oto pewnego roku — a było to również tak dawno, że i nie wiadomo kiedy — wypadła tamtędy
droga powracającemu z Nowogardu gospodarzowi nazwiskiem Chabek. Pochodził on ze starej
słowiańskiej rodziny, rozsiadłej gęsto po okolicznych wsiach nad Sępolna, Wierzbicą i Świętą.
Niektórzy z dawnych krewniaków poprzemieniali już sobie nazwiska na Habek lub zgoła na
Habeck, co wprawdzie po niemiecku i tak nic nie znaczyło, ale lepiej wyglądało.
Nasz Chabek — Marcin mu było na imię — nigdy by czegoś podobnego nie uczynił! Przeciwnie,
dziś na przykład miał sprawę w sądzie o'pobicie niejakiego Ernesta Wilhelma Gottlieba
Munsterberga, którego—jak głosił akt oskarżenia — „bez dania racji ciężko znieważył moralnie
i cieleśnie".
W gruncie rzeczy nie we wszystkim zgadzała się ta relacja z rzeczywistością. Pobicie było, ale
czemu ten ryżokudły drab spotkany przy szynkwasie w karczmie wyszomierskiej pchnął go
łokciem i mruknął pogardliwie: „Posuń się, ty capie pomorski".
Patrzcie go, przybłędę! „Jak Pomorzanin cap, toś ty zwykły knur szwabski. Knur trojga imion, a
to dobre!" Niemiec się zaperzył i do bicia. Ano, jak do bicia, to pokazało się, kto lepszy. A teraz
po sądach ciągają. Nawet do aresztu wsadzili i trza było zapożyczyć się na kaucję, aby wyjść na
wykopki. A ile to już było tych wyjazdów do sądu! I ten dzisiejszy jeszcze nie ostatni. Cóż z
tego, ż& Szwab trój imienny nie ma racji, że sam przecież zaczął! Sąd sprzyja swojemu, kręci,
odkłada, przewleka i oczekuje — a nuż coś się trafi, aby jego, Marcina, na dłuższy czas posadzić.
A i te wyjazdy też nielekka rzecz. Munsterberg ma do domu blisko. Wyszomierz pod bokiem
Nowogardu. Pewno już teraz siedzi
w komorze i popija z piąty kufel piwa, a ty tłucz się, człowieku, po nocy na kraj powiatu. I
jeszcze mroźno, chmury się kłębią, a ciemno, że zadów końskich nie widać. Psia dola. Jakoż
wreszcie dobrnął do Jenikowa i tu trza było stanąć na popas u- kuma. Trochę się rozgrzać nie
zawadzi, a i koniska niech wytchną.
Gdy Marcin wyjeżdżał w dalszą drogę, była już prawie północ. Za sobą zostawił światła wsi i
rozgwar bijący z izby przy karczmie. Teraz trzeba przejechać koło cmentarza, oto już i jego
przysadzisty, kamienny murek, a teraz pola, pola, pola.
Mgła ustąpiła nieco, a konie czując bliskość domu przyspieszyły biegu. Wóz zaczął podskakiwać
na wybojach i nagle... trrrach! Pół-drzemiący Marcin omal nie wyleciał na drogę. W ostatniej
chwili chwycił za deskę siedzenia i od razu oprzytomniał.
Wóz stał mocno przechylony na skraju szosy, prawie w rowie. Chłop przetarł oczy i zgramolił
się na ziemię.
— Co u Ucha ? Koło spadło czy co ? — pomyślał. — Jeszcze tego brakowało!
Przypuszczenie okazało się słuszne. Koła rzeczywiście nie było. Leżało sobie na szosie w
odległości paru metrów od wozu.
Marcin podniósł je, założył, ale nigdzie nie mógł znaleźć zatyczki.
— Nocować tu chyba przyjdzie! — pomyślał ze złością. Jeszcze raz przeszedł kilkanaście
kroków tam i z powrotem.
Na darmo! Jak tu szukać zatyczki w takiej ciemnicy? I oto naraz ujrzał przed sobą maleńkie
światełko wśród ciemności. Przesunęło się koło niego, potem zniżyło się, prawie przylgnęło do
ziemi. Skierował wzrok w tę stronę i dojrzał swoją zgubę.
— Zatyczka! —wykrzyknął podnosząc ją z ziemi. — Dziękuję ci, dobry, kochany ogniku!
Zaledwie to powiedział, iskierka zmieniła się nagle w słup blasku, który zaczął drgać, łamać się,
aż wreszcie przeistoczył się w postać dorodnej niewiasty w dziwnym; staromodnym stroju.
Lęk zdjął Marcina, a tajemnicza postać zbliżyła się do niego i kładąc mu rękę na ramieniu
powiedziała:
— To ja dziękuję ci, dobry człowieku. A wiesz, za co? Skądże możesz wiedzieć! Nie zgadniesz
nawet, kim jestem, prawda? Do dziś byłam błędnym ognikiem — uśmiechnęła się — a dawniej,
dawniej, gdy żyli tu twoi pradziadowie, byłam żoną starego młynarza. Obok młyna nad brzegiem
Sępolny stał mój dom, po którym już dawno nie ma nawet śladu. Mąż, chcąc spełnić wszystkie
moje zachcianki, oszukiwał na wadze, podwyższał opłaty za przemiał, pożyczał pieniądze na
wysoki procent, zabierał bydło i gospodarstwa swym dłużnikom. Chłopi przeklinali mnie
bardziej niż jego. Wiedzieli dobrze, że zmienił się dopiero od chwili ślubu, że to ja właśnie
jestem przyczyną ich. nędzy. Po śmierci męża wyszłam za mąż za czeladnika młodszego od
siebie. Jeszcze bardziej zaczęłam uciskać i oszukiwać ludzi. Potrzeba mi było wiele pieniędzy.
Myślałam, że tym zapewnię sobie jego wierność. Później dopiero dowiedziałam się, że i tak
mnie zdradzał. Uciekł wreszcie z inną. A mnie cóż pozostało? Już tylko starym zwyczajem
zbierać talary i gromadzić w skrzyni. Dlatego po śmierci musiałam odbyć pokutę. Jako błędny
ognik miałam straszyć nad brzegiem tej rzeki aż do chwili, gdy zamiast mówić do mnie: „Niech
to diabli porwą" — znajdzie się ktoś, kto podziękuje mi szczerze dobrym słowem za przysługę.
Długo nie mogłam się tego doczekać. Zarówno za życia, jak i po śmierci obdarzano mnie tylko
przekleństwami. Teraz nareszcie jestem wolna i odchodzę. Żegnaj, mój wybawicielu! Zanim
jednak przeniosę się w zaświaty, odwiedzę jeszcze Munsterberga. Bądź pewien, że wycofa
skargi z sądu i nikogo nigdy już nie będzie zaczepiał.
Zniknęła, pozostawiając osłupiałego Marcina wśród gęstego mroku.