O SIEDMIU KRUKACH
(Według zbioru baśni i legend Waychert-Szymanowskiej)
Pewien wieśniak miał siedmiu zdrowych, ślicznych synów, lecz i on, i żona jego gorąco pragnęli córki, więc gdy po niejakim czasie urodziła się dziewczynka, radość ich nie miała granic. Dziecko było wątłe i delikatne, toteż rodzice kochali je bardzo i otaczali niezwykłym staraniem, zaniedbując chłopców.
Raz dziewczynka zachorowała i spała snem niespokojnym, a braciszkowie jej bawili się przed chatą; wtem, śmiejąc się i swawoląc, z impetem wpadli do izby. Dziewczynka zbudziła się wystraszona. Matka rozgniewana, że chłopcy przerwali sen jej pieszczotce, zawołała niebacznie: „bodajbyście się w kruki zamienili, utrapione chłopaki".
Zaledwie słowa te wyrzekła, chłopcy zniknęli, usłyszała szum skrzydeł i ujrzała siedem kruków, odlatujących do lasu z żałosnym krakaniem. Przelękła się nieszczęśliwa kobieta i łzami się zalała, nie mogła już cofnąć zaklęcia i rozpacz ją ogarnęła, że taki los okrutny zgotowała dzieciom. Wkrótce nadszedł ojciec z pola i na wieść o tym nieszczęściu żal jego nie miał granic. Jedyną osłodą w ich cierpieniu była im córeczka, która ślicznie się rozwijała i co dzień stawała się piękniejsza. Była ona bardzo dobrym dzieckiem; widząc smutek rodziców, którego przyczyny nie znała, bo rodzice nigdy nie wspominali przy niej o synach, starała się rozweselać ich figlami, pieszczotą - i czasem udawało jej się uśmiech na ich stroskane twarze wywołać.
Już siedem lat miała, gdy przechodząc raz koło domu sąsiadów usłyszała, jak rozmawiali o niej: „choć dziewczynka dobra jest i miła, zawszeć to ona winna nieszczęściu swych braci".
Mała pędem pobiegła do matki z zapytaniem, czy miała kiedyś braci i co się z nimi stało? Biedna matka nie mogła dłużej prawdy taić, uspokoiła jednak córeczkę, że była ona tylko pośrednią przyczyną nieszczęścia, a winna była jedynie ona, matka.
Dziewczynka zmartwiła się szczerze; myśl o nieszczęśliwym losie braci nie opuszczała jej ani na chwilę, utraciła dawną wesołość i swobodę, ciągle tylko myśląc nad tym, jak braciszków odnaleźć i wybawić.
Pewnego ranka powiedziała rodzicom, że nic jej powstrzymać nie zdoła, że musi iść na poszukiwanie braci, że choć są w kruków postaci, pozna ich i wróci rodzicom.
Nie pomogły prośby i łzy rodziców, dziewczynka pożegnała ich serdecznie, zabrała bochenek chleba i dzbanuszek na wodę i ruszyła w drogę. Szła dzień jeden, szła drugi, weszła na szczyt wysokiej góry i zapytała słońca, czy nie widziało jej braciszków, lecz słońce paliło żarem i milczało samotnie na niebie. Dziewczynka szła jeszcze dzień cały i wieczorem zwróciła się do księżyca; księżyc był lodowato zimny i mrukliwy.
- Nic nie wiem o twoich braciach - odrzekł na jej pytanie odejdź stąd.
Biedne dziewczątko upadało ze znużenia, ale odważnie szło dalej i zwróciło się do gwiazdek. Gwiazdki mrugały uprzejmie, ale także nic o jej braciach nie wiedziały i dopiero gwiazdka poranna widząc smutek dziewczynki podniosła się i rzekła:
- Czy braciszków swoich szukasz, dziecino? Siedem kruków znajdziesz daleko, daleko, w kryształowej górze, to są właśnie bracia twoi. Masz tu oto złoty kluczyk, bez niego nie mogłabyś kryształowej góry otworzyć, ale jak masz braciszków z zaklęcia wybawić, tego nie wiem.
Dziewczynka podziękowała gwiazdce i chciała ruszyć dalej, ale tak ją już nogi bolały, że iść dalej nie mogła.
- Oto chmurka mknie - dodała litościwa gwiazdka - siądź na nią, a wietrzyk ją zagna do kryształowej góry.
I liliowa chmurka pomknęła z wiatrem, i poniosła dziewczynkę hen, daleko, aż do kryształowej góry. Dziewczynka złotym kluczykiem bramę zamkową otwiera, ciekawie i trwożnie rozgląda się wkoło.
We wnętrzu góry stała mała chatka, a na progu siedział krasnoludek w czerwonym ubraniu z długą brodą jak srebro lśniącą.
- Czego chcesz, maleńka? - zapytał.
- Szukam kruków, braci moich.
- Panów kruków nie ma w domu, ale jeśli chcesz czekać na nich, to wejdź do izby.
Dziewczynka weszła i żeby nie spłoszyć kruków, ukryła się za drzwiami; krasnoludek tymczasem przygotowywał dla nich jedzenie.
Wtem dał się słyszeć szum skrzydeł i krakanie - siedem kruków wleciało i żarłocznie rzuciło się na jadło. Dziewczynce stojącej za drzwiami mocno zabiło serduszko i łzy cisnęły się do oczu; widziała braci-kruków, ale nie umiała przywrócić im ludzkiej postaci.
Gdy słońce skryło się za górę z kryształu, nagle czarne pióra z nich opadły, zakrzywione dzioby zniknęły i wkoło stołu ujrzała dziewczynka swoich braciszków.
- Ach - mówi najstarszy - ciężki jest nasz los! Ta jedna godzina, kiedy wolno nam wrócić do ludzkiej postaci, mija szybko jak chwila; żyjemy w wiecznej tęsknocie za naszymi kochanymi rodzicami, a i oni tęsknią za nami; widzieliście, gdyśmy dziś przelatywali nad polem naszym, jak biedny ojciec przygarbił się i posiwiał? Ciężko mu tak pracować na stare lata, a z nas miałby już dzielnych pomocników. I pomyśleć, że tak trwać będzie wiecznie, gdyż wybawić nas może tylko istota niewinna, która nie lękałaby się niczego i podczas tej godziny, gdy w ludzkiej jesteśmy postaci, piórka by nasze spaliła.
Na te słowa wbiegła do izby dziewczynka i nie witając nawet braci, z obawy, aby tymczasem nie minęła godzina, pochwyciła pióra i w ogień je wrzuciła. Potem, płacząc ze szczęścia, rzuciła się w objęcia odzyskanych braciszków i natychmiast wraz z uradowanymi chłopcami w powrotną drogę się wybrała. Pierwszy i ostatni raz żałowali chłopcy, że skrzydeł nie mają, aby lotem ptaków do rodziców polecieć.
Jaka tam radość była w chacie, opisywać wam nie będę, bo sami się domyślacie.