Michael J. Sullivan
Tom czwarty Odkryć Riyrii.
Szmaragdowy sztorm
Tytuł oryginalny: Emerald Storm
Tłumaczył: Edward Szmigiel
Książkę dedykuję Robin, za danie mi powodu do pisania i zdziwienie po zdobyciu tak wysokiej
nagrody, uczynienie Merricka mądrzejszym i postawienie wyzwania dla uczynienia dobrej książki
jeszcze lepszą. Peterowi DeBrule za próbę pocieszenia mnie w 1989 roku i zaproponowanie cyklu
opowieści o dwóch facetach, którzy chodzą do tawerny. I członkom społeczności członkom the good
blogging community za danie szansy nowemu autorowi małego wydawcy i sprawienie, że czuję się
jak Sally Fields na odbiorze Oscarów.
Rozdział 1. Skrytobójca.
Merrick Marius włożył bełt do niewielkiej kuszy, a następnie schował broń pod połą płaszcza. Na tle
sierpa księżyca przesuwały się kłębiaste chmury, spowijając jego i plac Główny w ciemności.
Mężczyzna zlustrował ulice, przy których stały rozpadające się budynki. Nie chciał, by kręcili się tu
ludzie. Ale o tej porze miasto było opustoszałe. Może Ratibor to dziura, pomyślał, ale przynajmniej
łatwo się tu pracuje.
Po niedawnym zwycięstwie nacjonalistów poprawiły się tu warunki życia. Zniknęli imperialni
strażnicy, a bez nich ustały regularne patrole. W mieście brakowało nawet doświadczonego szeryfa,
ponieważ burmistrzyni nie zgodziła się na wynajęcie ludzi do pilnowania tak zwanego prawa i
porządku. Zamiast tego postanowiła zdać się na pomoc sprzedawców, szewców i mleczarzy. Merrick
uważał to za mało rozsądne, ale czego można się było spodziewać po niedoświadczonej arystokratce.
Wcale jednak nie narzekał. Wręcz przeciwnie, był wdzięczny za pomoc.
Mimo tej niefortunnej decyzji podziwiał Aristę Essendon za to, co osiągnęła. W Melengarze, gdzie
rządził jej brat król Alric, jako niezamężna księżniczka nie posiadała realnej władzy. Przyjechała
zatem tutaj i obmyśliła rewoltę, a potem wieśniacy, którzy ocaleli w walkach, w nagrodę przekazali
jej klucze do miasta. Była przedstawicielką obcego rodu królewskiego, a oni dziękowali jej za to, że
przejęła nad nimi władzę. Genialne. Sam nie zdołałby tego lepiej rozegrać.
W kącikach ust Merricka pojawił się nieznaczny uśmiech, gdy stojąc na ulicy, obserwował
księżniczkę. Na pierwszym piętrze ratusza paliła się jeszcze świeczka, choć było już bardzo późno.
Niewyraźna postać Aristy przesunęła się za zasłonami, gdy wstała od biurka. Już niedługo, pomyślał.
Przesunął dłonią po broni, która miała zaledwie pół metra długości, a łuczysko jeszcze krótsze, przez
co brakowało jej siły przebicia tradycyjnej kuszy. Powinna jednak wystarczyć. Cel nie nosił zbroi i
siła uderzenia nie była tak istotna. Ząbkowany stalowy grot bowiem pokrywała maść z zarazkami
ospy vendeńskiej. Zdaniem Mariusa trucizna ta była godna pożałowania jako środek skrytobójczego
zamachu, ponieważ ani nie zabijała szybko, ani nie paraliżowała ofiary. Powodowała śmierć dopiero
po jakimś czasie, który dla Merricka wydawał się nieprofesjonalnie długi. Nigdy wcześniej jej nie
używał, ale wiedział z wiarygodnego źródła, że jad nie ulegnie nawet najpotężniejszym zaklęciom i
czarom, bo był odporny na magię. Zważywszy na ofiarę, była to najważniejsza kwestia.
Do pokoju weszła druga osoba i Arista nagle usiadła. Merrick pomyślał, że właśnie otrzymała jakąś
ciekawą wiadomość, i już zamierzał przejść na drugą stronę ulicy, żeby podsłuchać pod oknem, gdy
za jego plecami otworzyły się drzwi gospody, z której wyszło dwóch klientów. Po ich chwiejnym
kroku i hałaśliwym zachowaniu zorientował się, że tej nocy wypili więcej niż po jednym kuflu.
- Nestor, kto się tam opiera o słup? - spytał jeden, wskazując palcem w stronę Merricka.
Był tłusty i miał nos w kolorze i kształcie truskawki. Przymrużył oczy w przyćmionym świetle i
ruszył niepewnym krokiem naprzód.
- Skąd mam wiedzieć? - odpowiedział jego chudy kompan, na którego wąsie wciąż lśniła piana od
piwa.
- Co on tu robi o tej porze?
- To też skąd mam wiedzieć, kretynie?
- No to go zapytaj.
Wysoki mężczyzna wystąpił.
- Co pan tu robisz? Podtrzymujesz słup, żeby weranda się nie zawaliła? - Parsknął śmiechem i
pochylił się do przodu, opierając ręce na kolanach.
- Prawdę mówiąc - odparł Merrick niemal grobowym głosem - czekam, żeby przyznać tytuł
miejskiego kretyna temu, kto zada mi najgłupsze pytanie. Gratuluję. Wygrałeś.
Chudzielec poklepał kamrata po ramieniu.
- Widzisz? Cały wieczór powtarzałem ci, jaki potrafię być zabawny, a ty ani razu się nie roześmiałeś.
Teraz dostaję nową posadę... prawdopodobnie lepiej płatną od twojej.
- O tak, jesteś całkiem zabawny - zapewnił go kompan, gdy oddalali się chwiejnym krokiem, znikając
w ciemności. - Powinieneś zgłosić się na przesłuchanie do teatru. Będą grać dla burmistrzyni Spisek
przeciw Koronie. Jak cię zobaczę na scenie, to się dopiero ubawię!
Uwaga o Spisku popsuła Merrickowi nastrój. Widział tę sztukę przed kilkoma laty. Choć
przedstawieni w niej dwaj złodzieje występowali pod innymi nazwiskami, Marius był pewny, że
chodziło o Royce’a Melborna i Hadriana Blackwatera. Royce był jego najlepszym przyjacielem w
czasach, gdy zabijali na zlecenie Diamentu. Kres tej znajomości nastąpił siedemnaście lat temu, w
ciepłą letnią noc, gdy Royce zamordował Nefryt.
Choć Merricka przy tym nie było, milion razy wyobrażał sobie tę scenę. Royce jeszcze wtedy nie
miał białego sztyletu i używał kharolli z czarnymi rękojeściami. Merrick wystarczająco znał jego
technikę, by wiedzieć, jak bezszelestnie przeciął Nefryt dwoma ostrzami naraz. Nie interesowało go,
że ktoś wrobił Royce’a ani że Melborn nie wiedział, kogo zabija, bo nie widział twarzy ofiary.
Marius pamiętał jedynie, że zginęła jego kobieta, a zabił ją jego najlepszy przyjaciel.
Od tamtego dnia minęło prawie dwadzieścia lat, a jego wciąż dręczyło wspomnienie o Nefryt i
Roysie. Nie potrafił myśleć o nich oddzielnie i nie mógł o wszystkim zapomnieć. Miłość i nienawiść
splotły się w nim na zawsze w węzeł zbyt silny do rozsupłania.
Hałasy i krzyki dochodzące z gabinetu Aristy przywróciły go do rzeczywistości. Sprawdził broń, po
czym przeszedł na drugą stronę ulicy.
* * *
- Wasza Wysokość? - odezwał się żołnierz, wchodząc do gabinetu.
Księżniczka Arista ze splątanymi włosami i podkrążonymi oczami podniosła głowę znad zagraconego
biurka. Przez chwilę taksowała gościa wzrokiem: na twarzy mężczyzny w źle dopasowanej zbroi
malował się wyraz niesłabnącego poirytowania. Nie obejdzie się bez zgrzytów, pomyślała.
- Posłałaś po mnie? - spytał z częściowo tylko skrywanym rozdrażnieniem.
- Tak, Renquist - odparła też nieco zirytowana. Nie spała od dwóch dni i miała trudności ze
skupieniem uwagi. - Poprosiłam, żebyś tu przyszedł, aby...
- Wasza Wysokość, nie możesz tak mnie wzywać. Muszę kierować armią i wygrać wojnę. Nie mam
czasu na pogawędki.
- Pogawędki? Nie wzywałabym cię bez ważnego powodu.
Renquist przewrócił oczami.
- Musisz usunąć wojsko z miasta.
- Co takiego?
- Nic na to nie poradzę. Twoi ludzie sprawiają kłopoty. Codziennie dostaję zgłoszenia o żołnierzach
gnębiących kupców i niszczących mienie. Jest nawet jedno oskarżenie o gwałt. Musisz wyprowadzić
swoich ludzi poza mury, gdzie będzie można nad nimi zapanować.
- Moi ludzie ryzykowali życie, walcząc z imperialistami. Jedzenie i zakwaterowanie to niewielka
cena, jaką płaci to wszawe miasto. A teraz chcesz, żebym pozbawił ich także łóżek i dachu nad
głową?
- Kupcy i gospodarze nie chcą ich karmić, bo nie mogą - wyjaśniła Arista. - W chwili przejęcia
władzy nad Ratiborem imperialiści skonfiskowali zapasy, a deszcze i wojna zniszczyły większość
tegorocznych zbiorów. Miasto nie może wyżywić swoich obywateli, a co dopiero armię. Jesień za
pasem, nadchodzą zimne dni. Ci ludzie zastanawiają się, jak przetrwają zimę. A jak mają zadbać o
siebie, gdy tysiąc żołnierzy plądruje ich sklepy i gospodarstwa? Jesteśmy wam wdzięczni za pomoc
przy zdobywaniu miasta, ale wasza dalsza obecność grozi zniweczeniem tego, w imię czego
narażaliście życie. Musicie stąd odejść.
- Jeśli na siłę wyślę ich z powrotem do obozów, gdzie będzie brakowało jedzenia i przez płócienne
dachy zacznie przeciekać woda, połowa zdezerteruje. Już i tak wielu przebąkuje o powrocie do domu
na żniwa. Chyba nie muszę ci mówić, że w razie zniknięcia tej armii imperium odbije miasto.
Arista pokręciła głową.
- Gdy nacjonalistyczną armią dowodził Degan Gaunt, jego podkomendni żyli miesiącami w
podobnych warunkach i nie stanowiło to żadnego problemu. Tu, w Ratiborze żołnierze stają się
wygodni. Może czas, żebyście ruszyli do Aquesty?
Renquist zesztywniał na taką sugestię.
- Pojmanie Gaunta komplikuje zdobycie Aquesty. Potrzebuję czasu na zebranie informacji i czekam
na posiłki oraz zapasy z Delgosu. Zdobycie stolicy nie przebiegnie tak łatwo jak Vernesu czy
Ratiboru. Żołnierze będą walczyć do ostatniego człowieka, żeby bronić swojej imperatorki. Nie.
Musimy tu zostać dopóty, dopóki nie będę w pełni przygotowany.
- Jeśli musicie, to czekajcie, ale nie tutaj - oświadczyła kategorycznie.
- A jeśli odmówię? - spytał, mrużąc oczy.
Arista odłożyła pergaminy na biurko, ale nie odpowiedziała.
- To moja armia wyzwoliła to miasto - oświadczył z naciskiem. - Ty masz władzę tylko dlatego, że ja
na to pozwalam. Nie słucham twoich rozkazów. Nie jesteś tu księżniczką, a ja nie jestem twoim
wasalem. Odpowiadam przed swoimi ludźmi, a nie przed tym miastem i już na pewno nie przed tobą.
Arista powoli wstała.
- Jestem burmistrzynią Ratiboru - rzekła władczym tonem - wybraną przez jego mieszkańców.
Ponadto jestem namiestniczką i pełniącą obowiązki władcy całego Rhenyddu, także za zgodą ludzi,
którzy tu mieszkają. Ty i twoja armia przebywacie tu tylko dzięki mojemu zezwoleniu.
- Jesteś księżniczką z Melengaru! Ja przynajmniej urodziłem się w Rhenyddzie.
- Bez względu na twoje osobiste nastawienie do mnie uszanujesz władzę tego urzędu i postąpisz tak,
jak każę.
- A w przeciwnym razie? - spytał chłodnym tonem.
Reakcja Renquista nie zdziwiła Aristy. Był zawodowym żołnierzem, który przed przyłączeniem się
do nacjonalistów po upadku Kilnaru służył królowi Urithowi, jak również imperialistom. Po
zniknięciu Gaunta został głównodowodzącym. Nigdzie indziej nie mógł liczyć na takie stanowisko.
Teraz zaś zaczynał zdawać sobie sprawę z posiadanej władzy i pokazywać, na co go stać. Arista
miała nadzieję, że okaże takiego samego ducha co Emery, ale Renquist zdecydowanie nie był prostym
człowiekiem o szlachetnym sercu. Jeżeli teraz nie podejmie działania, może stanąć w obliczu
wojskowego przewrotu.
- To miasto dopiero co wyzwoliło się spod władzy jednego tyrana i nie pozwolę, żeby dostało się
pod but następnego. Jeśli odmówisz wykonania mojego rozkazu, znajdę na twoje miejsce innego
dowódcę.
- W jaki sposób?
Arista uśmiechnęła się nieznacznie.
- Dobrze się zastanów... Na pewno zgadniesz.
Renquist dalej na nią patrzył, ale gdy domyślił się, co miała na myśli, otworzył szeroko oczy, a na
jego twarzy pojawił się strach.
- Tak - powiedziała. - Krążące o mnie plotki są prawdą. A teraz zabierz swoją armię z miasta, zanim
uznam, że powinnam udowodnić, do czego jestem zdolna. Masz jeden dzień na wyprowadzenie
wojska. Wywiadowcy znaleźli odpowiednią dolinę na północy. Proponuję, żebyście rozbili obóz
tam, gdzie rzeka krzyżuje się z drogą. Taka odległość zapewni wszystkim spokój. Przy okazji wybór
miejsca bliżej docelowej Aquesty podniesie morale twoich ludzi.
- Nie mów mi, jak mam dowodzić armią - warknął, choć już nie tak głośno ani pewnie, jak
wcześniej.
- Wybacz. - Skłoniła głowę. - To była tylko propozycja. Opuszczenie miasta to jednak rozkaz.
Dobranoc, sir.
Renquist zawahał się, oddychając z trudem i zaciskając dłonie w pięści.
- Powiedziałam: „Dobranoc, sir”.
Wymamrotał przekleństwo i trzasnął za sobą drzwiami.
Wycieńczona Arista opadła ciężko na krzesło. Dlaczego wszystko musi być takie trudne? Teraz każdy
czegoś od niej chciał: jedzenia, schronienia, zapewnień, że wszystko się ułoży. Była dla ludzi
źródłem nadziei, lecz sama widziała jej niewiele. Nieustannie nękały ją problemy i czuła się
prawdziwie osamotniona.
Położyła głowę na biurku i przymknęła oczy.
- Zdrzemnę się na kilka minut. Potem wstanę, zastanowię się, jak poradzić sobie z niedoborem ziarna,
i przeczytam zgłoszenia o maltretowaniu jeńców.
Odkąd została burmistrzynią, musiała zajmować się setkami spraw, na przykład przyznaniem komuś
prawa do zbierania plonów z pól gospodarzy poległych w czasie bitwy. W obliczu braku żywności i
groźby nadejścia surowej jesiennej pogody musiała znaleźć szybkie rozwiązanie.
Problemy te przynajmniej pozwalały jej zapomnieć na chwilę o własnej stracie. Jak wszyscy w tym
mieście Arista nie potrafiła przestać rozpamiętywać bitwy. Nie odniosła widocznych ran. Źródłem
jej bólu było wspomnienie widzianej w nocy twarzy. Serce bolało ją, jakby je przebito, i rana ta
nigdy się w pełni nie zagoi. Do końca życia Aristy pozostanie po niej wyraźna blizna.
Gdy w końcu zasnęła, nawiedziły ją sny o Emerym. Jak zwykle siedział w nogach łóżka, skąpany w
świetle księżyca. Arista zaczęła szybciej oddychać w oczekiwaniu na pocałunek. Ale gdy pochylił
się do przodu z uśmiechem na ustach, nagle zesztywniał i z kącika ust wypłynęła mu kropla krwi. Z
jego piersi wystawał bełt. Próbowała krzyknąć, lecz nie mogła wydobyć z siebie głosu. Przebieg snu
był zawsze taki sam, lecz tym razem Emery przemówił: „Nie ma już czasu”, powiedział do niej z
wyrazem determinacji na twarzy. „Teraz wszystko zależy od ciebie”. Usiłowała zapytać, o co mu
chodzi, gdy...
- Wasza Wysokość.
Poczuła, jak ktoś delikatnie pociąga ją za ramię. Otworzywszy oczy, zobaczyła Orrina Flatly’ego.
Miejski skryba, który kiedyś liczył uderzenia biczem wymierzane buntownikom na placu Głównym,
zgłosił się na ochotnika na stanowisko jej sekretarza. Z początku wahała się, ponieważ jego
skuteczność połączona była z obojętnością, ale w końcu uświadomiła sobie, że rzetelne
wykonywanie pracy to nie zbrodnia. Jej decyzja okazała się trafna, ponieważ Orrin okazał się
lojalnym i sumiennym pomocnikiem. Ale poczuła się nieswojo, widząc teraz jego beznamiętną twarz.
- O co chodzi? - spytała, przecierając oczy i sprawdzając, czy tak jak zwykle nie ma na policzkach
łez.
- Ktoś przyszedł się z tobą zobaczyć. Wyjaśniłem, że jesteś zajęta, ale nalegał. Nie sposób go... -
Orrin przestąpił z zakłopotaniem z nogi na nogę -... zlekceważyć.
- Kto to taki?
- Nie chciał podać nazwiska, ale powiedział, że go znasz, a jego sprawa jest najwyższej wagi.
Upiera się, że musi niezwłocznie z tobą porozmawiać.
- Dobrze. - Arista skinęła ospale głową. - Odczekaj chwilę, a potem go wprowadź.
Po wyjściu Orrina wygładziła suknię, aby choć w niewielkim stopniu godnie się prezentować. Tak
długo żyła jak człowiek z ludu, że poziom tego, co uważała za dopuszczalne, przerażająco się
obniżył. Sprawdzając fryzurę w lustrze, zastanawiała się, gdzie podziała się księżniczka Melengaru i
czy jeszcze kiedyś powróci.
Gdy doprowadzała się do porządku, otworzyły się drzwi.
- W czym mogę pomóc...
W wejściu stał Esrahaddon w tej samej szacie, której koloru Arista nigdy nie potrafiła określić, i jak
zwykle skrywał przedramiona w jej lśniących fałdach. Miał dłuższą brodę i siwe pasemka we
włosach, przez co wyglądał starzej, niż go pamiętała. Nie widziała czarnoksiężnika od poranka,
kiedy rozmawiała z nim na brzegu Nidwaldenu.
- A co ty tu robisz? - zapytała, zmieniając ton z serdecznego na lodowaty.
- Mnie też miło cię widzieć, Wasza Wysokość.
Wpuściwszy czarnoksiężnika, Orrin pozostawił otwarte drzwi. Po jednym spojrzeniu Esrahaddona
same się zamknęły.
- Widzę, że ostatnio lepiej sobie radzisz bez rąk - zauważyła.
- Człowiek przystosowuje się do warunków życia - odparł, siadając naprzeciwko niej.
- Nie prosiłam, żebyś usiadł.
- Nie prosiłem o zezwolenie.
Krzesło Aristy uderzyło ją od tyłu w nogi, wskutek czego gwałtownie na nie opadła.
- Jak to robisz bez pomocy rąk i głosu? - spytała, ulegając ciekawości.
- Nauka się skończyła. A może nie pamiętasz, jak sama to oświadczyłaś przy naszym ostatnim
spotkaniu?
- Pamiętam - Arista znów przybrała surowy ton. - Myślałam też, że dałam wyraźnie do zrozumienia,
że nie chcę cię więcej widzieć.
- Tak, tak, wszystko się zgadza, ale potrzebuję twojej pomocy w odnalezieniu spadkobiercy.
- Znów go zgubiłeś?
Esrahaddon puścił przytyk mimo uszu.
- Możemy go odnaleźć za pomocą podstawowego zaklęcia lokalizacyjnego.
- Nie interesują mnie twoje gierki. Zarządzam miastem.
- Musimy niezwłocznie to zrobić. Nawet tutaj, w tej chwili. Domyślam się, gdzie przebywa, ale
czasu jest mało i nie mogę sobie pozwolić na wybór błędnego kierunku. Posprzątaj na biurku i
możemy zaczynać.
- Nie mam najmniejszego zamiaru.
- Aristo, wiesz, że nie dam rady sam. Potrzebuję twojej pomocy.
Księżniczka spiorunowała go wzrokiem.
- Trzeba było o tym pomyśleć, zanim zaaranżowałeś morderstwo mojego ojca. Powinnam skazać cię
na stracenie.
- Nie rozumiesz. W grę wchodzą tysiące istnień ludzkich. To ważniejsze od twojej straty. Ważniejsze
od straty stu królów i tysiąca ojców. Nie tylko ty cierpisz. Myślisz, że miło mi było gnić w więzieniu
przez tysiąc lat? Tak, wykorzystałem ciebie i twojego ojca, żeby uciec. Zrobiłem to z konieczności,
bo ochraniam najważniejszą osobę na świecie. A teraz daj spokój z tą błazenadą. Nie mamy na to
czasu.
- Tak się cieszę, że ci nie pomogę. - Uśmiechnęła się z wyższością. - Nie potrafię przywrócić ojca do
życia i wiem, że nie mogłabym nigdy cię zabić ani nie dałbyś się wtrącić ponownie do więzienia. To
prawdziwy prezent: okazja, żeby odpłacić ci za to, co mi odebrałeś.
Esrahaddon westchnął i pokręcił głową.
- Tak naprawdę nie żywisz do mnie nienawiści, Aristo. Zżera cię poczucie winy. Świadomość, że
miałaś tyle samo wspólnego ze śmiercią swojego ojca, co ja. Ale winny jest Kościół. To on
pokierował wydarzeniami tak, abym uciekł i doprowadził go do spadkobiercy. Zwabili cię do
Gutarii, bo wiedzieli, że cię wykorzystam.
- Precz! - Arista wstała czerwona na twarzy. - Orrin! Straże!
Skryba mocował się z drzwiami i udało mu się je uchylić, ale po jednym spojrzeniu Esrahaddona
znów się zatrzasnęły.
- Wasza Wysokość, sprowadzę pomoc - rzucił Orrin zza drzwi.
- Musisz sobie wybaczyć, Aristo.
- Wynoś się! - wrzasnęła.
Machnęła ręką i drzwi biura gwałtownie się otworzyły, wypadając niemal z zawiasów. Esrahaddon
podniósł się i ruszył do wyjścia.
- Musisz zrozumieć, że nie odpowiadasz za śmierć swojego ojca bardziej ode mnie - dodał.
Po jego wyjściu Arista znów zatrzasnęła drzwi i usiadła na podłodze, opierając się o nie plecami.
Miała ochotę wrzasnąć: „To była moja wina! - choć wiedziała, że to nieprawda. Przez kilka lat się
oszukiwała, ale już dłużej nie mogła. Choć trudno jej było to przyznać, Esrahaddon miał rację.
* * *
Czarnoksiężnik wyszedł z ratusza na pogrążony w ciemności plac Główny. Spojrzał przez ramię i
westchnął. Naprawdę lubił Aristę. Żałował, że nie może jej powiedzieć wszystkiego, ale ryzyko było
zbyt duże. Choć uwolnił się z Gutarii, obawiał się, że Kościół wciąż podsłuchuje jego rozmowy - nie
każde słowo, tak jak w czasie jego pobytu w więzieniu, ale Mawyndule dysponował taką potęgą, że
olbrzymie odległości nie były dla niego przeszkodą. Dlatego Esrahaddon założył, że musi być
ostrożny. Jedną nieprzemyślaną uwagą, jednym nieopatrznie wymienionym nazwiskiem mógł
wszystko zepsuć.
Czasu było coraz mniej, ale przynajmniej teraz nie ulegało wątpliwości, że Arista naprawdę stała się
cenzarem. Zasiał ziarno i gleba okazała się żyzna. Jej zdolności domyślił się rano w dniu bitwy o
Ratibor, gdy Hadrian wspomniał, że deszcz ma nie przestać padać. Podejrzewał, że Arista rzuciła
zaklęcie przyczyniające się do zwycięstwa nacjonalistów. Od tamtej pory docierały do niego
pogłoski o nienaturalnych mocach nowej burmistrzyni, ale dopiero teraz, gdy prostym machnięciem
ręki przerwała jego zamykające zaklęcie, zyskał pewność, że w końcu pojęła moc sztuki.
Oprócz Arcadiusa i niego nie było już więcej czarnoksiężników należących do ludzkiej rasy, a oni
dwaj i tak tworzyli dosyć żałosną parę. Arcadius zaliczał się do starych ramoli, nazywanych przez
cenzarów w języku elfów faquinami, czyli najbardziej nieudolnymi magikami posiadającymi wiedzę,
ale ani krzty talentu. Faquinom nigdy nie udawało się przejść od materialnej alchemii do prawdziwej
kinetycznej wersji sztuki.
Ale Esrahaddon nie był ani trochę lepszy. Bez rąk był zwykłym inwalidą, również w kwestii magii.
Teraz jednak, wraz z pojawieniem się Aristy w świecie czarnoksięstwa, ludzkość znów zyskała
osobę naprawdę uzdolnioną w dziedzinie sztuki. Księżniczka była jeszcze nowicjuszką, ale nie
ulegało wątpliwości, że z czasem jej talent się rozwinie, a pewnego dnia stanie się potężniejsza od
każdego króla, imperatora, wojownika czy kapłana razem wziętych.
Świadomość tego, że księżniczka może zapanować nad całą ludzkością, była jednak niepokojąca. W
czasach starego imperium istniały zabezpieczenia. Wielka Rada Cenzarów nadzorowała ludzi
biegłych w sztuce i zapewniała jej właściwy użytek. Teraz cenzarów nie było. Jego koledzy, a nawet
pomniejsi magowie nie żyli. I hierarchowie Kościoła, pozbawiając Esrahaddona możliwości
działania, myśleli, że wyeliminowali też zagrożenie z ich strony. Aż tu nagle pojawiła się prawdziwa
adeptka sztuki i czarnoksiężnik był niemal pewny, że nikt nie rozumiał, jakie niebezpieczeństwo
stanowi Arista. Potrzebował jej i choć ona jeszcze tego nie wiedziała, ona potrzebowała jego. Mógł
jej wyjaśnić, skąd się wzięła sztuka i jak doszło do tego, że zaczęto jej używać. Cenzarowie byli
opiekunami, strażnikami i obrońcami. Strzegli tajemnic, które ochronią ludzkość, kiedy dobiegnie
kresu Uli Vermar.
Gdy Esrahaddon poznał prawdę, dawno temu, poczuł ulgę, że to nie on będzie musiał stawić czoło
temu problemowi, ponieważ dzień rozliczenia miał nastąpić za wiele stuleci. Na ironię zakrawał
fakt, że uwięzienie go w wolnym od upływu czasu lochu Gutarii przedłużyło mu życie do tych
czasów. To, co kiedyś wydawało mu się odległą przyszłością, miało wydarzyć się za kilka miesięcy.
Roześmiał się gorzko, po czym poszedł na środek placu, żeby usiąść i zebrać myśli.
Jego plan był bardzo niepewny, ale wszystkie elementy układanki znajdowały się na właściwych
miejscach. Arista po prostu potrzebowała czasu, żeby opanować uczucia. Wtedy się przekona.
Hadrian zaś, gdy się dowiedział, że jest opiekunem spadkobiercy, okazał się godny tego dziedzictwa.
No i pozostawał jeszcze spadkobierca - wybór osoby był z pewnością niespodziewany, ale w jakiś
sposób całkowicie logiczny. Tak, wszystko będzie dobrze, doszedł do wniosku. Sprawy zawsze się w
końcu układają. Przynajmniej zawsze tak mawiał Yolric.
Yolric był najmądrzejszy z nich wszystkich i żarliwie wyznawał pogląd, że świat potrafi sam się
naprawiać. Po upadku starego imperium Esrahaddon najbardziej obawiał się jego przejścia na stronę
Venlina. To, że potomek imperatora wciąż żył, dowodziło, iż mistrz Esrahaddona nie pomógł
patriarsze w odnalezieniu chłopaka. Czarnoksiężnik uśmiechnął się szeroko. Brakowało mu starego
Yolrica.
Esrahaddon rozprostował nogi i spróbował oczyścić umysł z wszelkich myśli. Musiał odpocząć, ale
już od wielu stuleci to mu się nie udawało. Odpoczynkiem cieszyli się tylko ludzie czystego sumienia,
a on miał na rękach za dużo niewinnej krwi. Ale zbyt wielu ludzi oddało za niego życie, by miał
teraz, po tym wszystkim, doznać porażki.
Wspomnienie Yolrica otworzyło drzwi do przeszłości Esrahaddon zobaczył w myślach twarze od
dawna nieżyjących ludzi: swojej rodziny, przyjaciół i kobiety, którą miał nadzieję poślubić. Jego
egzystencja sprzed upadku wydawała się zwykłym snem, ale być może to jego obecny stan był
koszmarem, w którym tkwił uwięziony. Może pewnego dnia obudzi się i stwierdzi, że znów jest w
pałacu, a z nim Nevrik, Jerish i jego ukochana Elinya.
Czy przeżyła zburzenie miasta? Chciał w to wierzyć, mimo że taka możliwość wydawała się mało
prawdopodobna. Przyjemnie było wyobrażać sobie, że Elinya uciekła przed zagładą, ale nawet ta
myśl dawała mu niewielkie pocieszenie. A jeśli uwierzyła w to, co potem mówili na jego temat? Czy
wyszła za kogoś innego, czując się zdradzona? Czy zmarła wiele lat później, żywiąc do mnie
nienawiść?
Powinien przestać myśleć w ten sposób i spróbować się przespać. Powiedział Ariście prawdę: ich
poświęcenia nic nie znaczyły w porównaniu z celem.
Wstał i ruszył w kierunku gospody. Chmura przesłoniła księżyc, przyćmiewając jego i tak już nikłe
światło. W tym momencie Esrahaddon poczuł ukłucie w plecach. Krzyknął z bólu i upadł na kolana.
Skręcając się w pasie, poczuł, że szata przykleja mu się do ciała i robi coraz wilgotniejsza.
Krwawię.
- Venderia - szepnął i od razu jego ubiór zajaśniał, rozświetlając plac.
Na obrzeżu blasku dostrzegł mężczyznę w ciemnym płaszczu. Z początku pomyślał, że to może być
Royce. Miał taką samą postawę świadczącą o nieugiętej determinacji, ale był wyższy i szerszy w
ramionach.
Esrahaddon wymamrotał klątwę i cztery belki podpierające dach werandy rozleciały się w drzazgi.
Ciężki strop zawalił się tuż po tym, jak mężczyzna wyszedł spod niego. Uderzające o ziemię
fragmenty zadaszenia wywołały podmuch, który jedynie załopotał jego płaszczem.
Esrahaddon, zlany potem i dręczony bólem w plecach, usiłował wstać, by stawić czoło napastnikowi,
który zbliżał się swobodnym krokiem w jego kierunku. Skupił się i znów przemówił. Z pyłu na placu
utworzyła się wirująca trąba, która zaczęła sunąć w stronę zamachowca, a gdy go pochłonęła,
mężczyzna zapłonął. Czarnoksiężnik poczuł piekielny żar, kiedy stup spęczniał, a bijące od niego
światło zalało plac żółtym blaskiem. W środku stała postać spowita niebieskimi językami płomieni,
ale gdy ogień przygasł, mężczyzna ruszył dalej, bez śladu oparzeń.
Dotarłszy do Esrahaddona, zamachowiec spojrzał nań z zaciekawieniem, jak dziecko przyglądające
się dziwnemu robakowi przed jego rozdeptaniem. Nie odezwał się, lecz pokazał srebrny medalion,
który nosił zawieszony na łańcuszku na szyi.
- Poznajesz? - spytał. - Podobno to ty go zrobiłeś. Niestety spadkobierca nie będzie go już
potrzebował.
Esrahaddon z trudem złapał oddech.
- Gdybyś tylko miał ręce, mógłbyś mi go zerwać z szyi. Wtedy byłbym w poważnych tarapatach,
prawda?
Rumor walącego się dachu i rozbłyski światła zbudziły kilku ludzi w okolicznych domach. Zapaliły
się świeczki w oknach i otwarły drzwi wychodzące na plac.
- Regenci kazali mi cię poinformować, że nie jesteś już potrzebny.
Mężczyzna w ciemnym płaszczu uśmiechnął się okrutnie, po czym bez słowa odszedł, znikając w
labiryncie ciemnych ulic.
Esrahaddon był zdezorientowany. Wydawało mu się, że nie został ugodzony śmiertelnie. Mógł z
łatwością oddychać, więc strzała nie trafiła go w płuca i ominęła serce. Wprawdzie krwawił, ale nie
obficie. Ból był dotkliwy jak przy oparzeniu, ale czarnoksiężnik miał czucie w nogach i był pewny,
że da radę chodzić.
Czemu pozostawił mnie przy życiu? Dlaczego...? Trucizna! Esrahaddon skupił się i wymamrotał
formułę. Nie podziałała. Za pomocą kikutów usiłował wyczarować silniejsze zaklęcie. Nic to nie
dało. Zaczął czuć działanie trucizny, gdy rozeszła mu się w plecach. Bez rąk był bezradny.
Kimkolwiek był człowiek w płaszczu, dokładnie wiedział, co robi.
Esrahaddon spojrzał przez ramię na ratusz. Nie mógł umrzeć. Jeszcze nie teraz.
Hałas na ulicy zwrócił uwagę Aristy. Wciąż siedziała oparta o drzwi biura, gdy z placu dobiegły ją
głosy i krzyki. Nie było jasne, co tam się stało, ale gdy usłyszała „umiera”, od razu wstała.
Na schodach zebrał się niewielki tłum, na którego środku jarzyło się dziwne pulsujące światło, jakby
na plac Główny spadł kawałek księżyca. Gdy Arista podeszła bliżej, zobaczyła Esrahaddona. To
świeciła jego szata. Rozbłyskiwała, a następnie przygasała, po czym znów jaśniała w rytm
powolnych, ciężkich oddechów czarnoksiężnika. W bladym świetle Arista dostrzegła kałużę krwi, a
obok niej bełt. Esrahaddon leżał na plecach. Miał trupio bladą twarz i sine usta. Z pomiętych
rękawów wystawały mięsiste kikuty jego rąk.
- Co tu się stało? - spytała.
- Nie wiemy, Wasza Wysokość - odparł ktoś z tłumu. - Chciał cię zobaczyć.
- Idźcie po doktora Geranda - rozkazała, po czym uklękła przy Esrahaddonie i delikatnie opuściła
jego rękawy.
- Za późno - wyszeptaj, wpatrując się intensywnie w jej oczy. - Nie można mi pomóc... trucizna...
Aristo, posłuchaj... nie ma czasu - wypowiadał słowa pospiesznie, usiłując złapać między nimi
oddech. Na jego twarzy malował się wyraz determinacji połączonej z desperacją jak u tonącego
człowieka, który próbuje się czegoś chwycić. - Weź moje brzemię... znajdź... - Zawahał się,
spoglądając na twarze ludzi w tłumie. Skinął, żeby się do niego zbliżyła. Gdy przysunęła ucho do
jego ust, ciągnął: - Znajdź spadkobiercę... Zabierz go ze sobą... Bez niego wszystko przepadnie. -
Zakaszlał i z trudem złapał oddech. - Znajdź róg Gylindory... Spadkobierca musi go znaleźć... Jest
pogrzebany z Novronem w Percepliquis... - Znów złapał powietrza. - Pośpiesz się... Podczas
zimonaliów kończy się Uli Vermar... - Kolejny oddech. - Przyjdą... Bez rogu wszyscy zginą. - Jeszcze
raz wciągnął powietrze. - Tylko ty teraz wiesz... Tylko ty możesz uratować... Patriarcha... jest taki
sam...
Następnego oddechu już nie było. I słów też nie.
Pulsujące światło wydzielane przez szatę Esrahaddona zgasło i wszyscy pogrążyli się w mroku.
* * *
Mimo że w gabinecie nie było przeciągu, Arista patrzyła, jak cuchnący dym o barwie kredy kieruje
się prosto ku północnej ścianie, w którą jakby wniknął. Zaklęcie lokalizacyjne wymagało spalenia
cząstki poszukiwanej osoby. Kosmyk jasnych włosów wydawał się oczywistym wyborem, ale
paznokcie lub nawet skóra też by się nadawały.
Nazajutrz po śmierci Esrahaddona Arista poprosiła o wszystkie rzeczy osobiste pozostawione przez
zaginionego przywódcę armii nacjonalistycznej. Parker przysłał parę ubłoconych znoszonych butów,
postrzępioną koszulę i wełniany płaszcz Degana Gaunta. Buty były bezużyteczne, ale w koszuli i
płaszczu kryło się wiele skarbów. Arista odnalazła na ich powierzchni kilkadziesiąt włosów i setki
fragmentów naskórka, które pieczołowicie zebrała i włożyła do aksamitnego woreczka. Wtedy
wmawiała sobie, że chce tylko zobaczyć, czy zaklęcie podziała. Teraz nie była pewna, co dalej robić.
Dla Esrahaddona spadkobierca był wszystkim. Po ucieczce z Gutarii czarnoksiężnik poświęcił życie
na odszukanie potomka imperatora, zmuszając nawet Aristę do tego, aby pomogła mu przy rzucaniu
zaklęcia w Avemparcie w celu odkrycia jego tożsamości. Opiekuna od razu rozpoznała jako
Hadriana, ale spadkobiercy nigdy wcześniej nie widziała. Obraz blondyna w średnim wieku był tylko
twarzą aż do czasu bitwy o Ratibor, gdy dowiedziała się, że to Degan Gaunt, przywódca
nacjonalistów. Nie ulegało wątpliwości, że za zniknięciem Gaunta stało nowe imperium, a kolor
dymu potwierdzał, że mężczyzna żyje i jest przetrzymywany gdzieś na północy, w odległości kilku dni
drogi od jej miasta. Spojrzała na ścianę, w którą wniknął dym.
- To szaleństwo - powiedziała na głos w pustym pokoju. - Nie mogę szukać spadkobiercy. Jest w
rękach imperium. Gdy tylko mnie zobaczą, zabiją. Zresztą jestem potrzebna tutaj. Czemu miałabym
się przejmować obsesją Esrahaddona?
Gdyby chciała, mogłaby ogłosić się królową Rhenyddu i obywatele z radością by ją przyjęli.
Mogłaby rządzić na stałe królestwem większym od Melengaru i cieszyć się zarówno bogactwem, jak
i miłością poddanych. A po jej śmierci jej imię przetrwałoby w opowieściach i pieśniach, jej
wizerunek zaś zostałby uwieczniony w formie posągów i w książkach.
Spojrzała na starannie złożoną szatę leżącą na rogu jej biurka. Przyniesiono ją po pogrzebie
Esrahaddona. Ten kawałek tkaniny stanowił cały jego ziemski dobytek. Czarnoksiężnik poświęcił
wszystko poszukiwaniom, a i tak po dziewięciu stuleciach zginął, nie spełniwszy swojego zadania.
Dręczyło ją to zadanie. To niemożliwe, żeby Esrahaddon kierował się tylko fanatyczną lojalnością
wobec potomka władcy sprzed tysiąca lat. Arista na pewno o czymś nie wiedziała.
„Przyjdą”. Co to znaczyło? Kto przyjdzie? „Bez rogu wszyscy zginą”. Wszyscy? To znaczy kto? Nie
mógł mieć na myśli wszystkich, prawda? Może bełkotał. Tak się dzieje, gdy ludzie umierają.
Przypomniała sobie jego oczy. Jasne i skupione spojrzenie jak u... Emery’ego.
„Nie ma już czasu. Teraz wszystko zależy od ciebie. Tylko ty teraz wiesz... Tylko ty możesz
uratować...” - gdy Esrahaddon wypowiadał te słowa, Arista właściwie go nie słuchała, lecz teraz nie
słyszała nic innego. Nie mogła zignorować faktu, że czarnoksiężnik tuż przed śmiercią wyjawił jej
tajemnice, których strzegł przez tysiąc lat. Czuła, że podarował jej mieniące się klejnoty o
niezmiernej wartości, ale bez jego wiedzy były to jedynie matowe kamyki. Choć nie potrafiła
odgadnąć sensu jego słów, nie mogła zlekceważyć tego, co należało zrobić. Musiała odejść. Po
odkryciu miejsca uwięzienia Gaunta będzie mogła wysłać wiadomość Hadrianowi i zdać się na
niego. Przecież to on był opiekunem, a Gaunt jego problemem.
Włożyła do torby jedyny przedmiot, na którym jej zależało - pochodzącą z Tur Del Furu szczotkę do
włosów z perłową rączką. W pośpiechu przygotowała pismo z rezygnacją z urzędu i zostawiła je na
biurku. Przy drzwiach zatrzymała się i odwróciła głowę. Zabranie tej rzeczy wydawało się
właściwe... niemal konieczne. Przeszła na drugą stronę gabinetu i wzięła szatę starego
czarnoksiężnika. Materiał zwisał swobodnie w jej ręce, szary i matowy. Choć nikt go nie uprał,
Arista nie dostrzegła ani śladu krwi. Co dziwniejsze, nie widziała też dziury po strzale. Przez chwilę
zastanawiała się nad tą zagadką - nawet po śmierci czarnoksiężnik pozostawał dla niej tajemnicą.
Narzuciła szatę na suknię i zdziwiła się, że idealnie do niej pasuje, choć Esrahaddon przewyższał ją
o głowę. Odwróciła się plecami do biura, a następnie wyszła, znikając w mroku nocy.
Jesienne powietrze było chłodne. Arista owinęła się szczelnie szatą i włożyła kaptur na głowę. Nigdy
nie spotkała się z takim materiałem - był lekki, miękki, a przy tym cudownie ciepły i wygodny.
Pachniał również przyjemnie, salifanem.
Zastanawiała się, czy nie wziąć konia ze stajni. Nikt by jej nie żałował wierzchowca, ale miejsce, do
którego musiała dotrzeć, nie mogło znajdować się daleko, a długi spacer jej odpowiadał. Esrahaddon
podkreślał potrzebę pośpiechu, ale pędzenie na łeb na szyję w nieznane zakrawało na brak rozwagi.
Piesza wędrówka wydawała się rozsądnym sposobem na stawienie czoła temu, co tajemnicze.
Będzie miała czas, żeby się zastanowić. Poza tym Esrahaddon pewnie zdecydowałby się na to samo.
Napełniła bukłak wodą ze studni i spakowała trochę jedzenia. Gospodarze, którzy sprzeciwiali się
dostarczaniu prowiantu żołnierzom, zawsze zostawiali niewielką daninę na schodach ratusza.
Większość potraw Arista rozdawała biedakom. Skutek tego był taki, że przynoszono jej więcej
żywności. Wzięła kilka gomółek sera, dwa bochenki chleba oraz trochę jabłek, cebuli i rzepy. Żadna
tam królewska uczta, ale dzięki temu przetrwa.
Wsunęła pełny bukłak na ramię, wzięła worek z jedzeniem i ruszyła w stronę północnej bramy.
Słyszała wyraźnie odgłos własnych kroków i inne nocne hałasy. Już i tak bardzo niebezpieczne,
wręcz ryzykanckie było opuszczenie Medfordu nawet w towarzystwie Royce’a i Hadriana. A oto
teraz, ledwie kilka tygodni później zapuszczała się samotnie w mroczną okolicę. Wiedziała, że
ścieżka zaprowadzi ją na terytorium wroga, ale miała nadzieję, że podróżując samotnie, nie zwróci
niczyjej uwagi.
- Wasza Wysokość! - zdziwił się strażnik, gdy zbliżyła się do północnej bramy.
Uśmiechnęła się słodko.
- Możesz otworzyć?
- Oczywiście, milady. Ale dlaczego? Dokąd się wybierasz?
- Na spacer - odparła.
Wartownik spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Na pewno? To znaczy... - Spojrzał przez ramię. - Jesteś sama?
Skinęła głową.
- Zapewniam, że nic mi nie będzie.
Mężczyzna wahał się przez chwilę, po czym ustąpił i odsunął rygiel. Oparł się plecami o olbrzymie
dębowe drzwi i naparł na nie, otwierając z wysiłkiem jedno skrzydło.
- Musisz uważać, milady. W pobliżu kręci się jakiś obcy.
- Obcy?
- Jakiś nieznajomy zjawił się tu kilka godzin po zachodzie słońca i chciał wejść. Ukrywał twarz pod
kapturem. Zorientowałem się, że ma złe zamiary, więc go odesłałem. Pewnie czai się w pobliżu i
czeka, aż otworzę bramę o wschodzie słońca. Uważaj, proszę, Wasza Wysokość.
- Dziękuję, ale na pewno nic mi się nie stanie - odrzekła, przechodząc obok niego.
Gdy znalazła się na zewnątrz, strażnik zamknął za nią bramę.
Trzymała się drogi. Szła najszybciej i najciszej, jak umiała. Pomimo czyhających na nią
niebezpieczeństw czuła radość. Opuszczenie Ratiboru bez pożegnania było najlepszym
rozwiązaniem. W przeciwnym razie mieszkańcy nalegaliby, aby wyznaczyła następcę i pozostała
przez pewien czas w charakterze doradcy. Choć nie uważała sprawy za aż tak pilną, by brać konia,
martwiła się, że zbyt długa zwłoka byłaby błędem. Poza tym nie mogła ryzykować, że imperialny
szpieg odkryje jej plan i rozstawi swych ludzi w celu jej pojmania.
Z jednego względu czuła się bezpieczniej na drodze niż w biurze - była pewna, że nikt nie wie, gdzie
jest ani dokąd zmierza. Ta myśl pokrzepiała ją nie mniej niż szata starego czarnoksiężnika. Po śmierci
Esrahaddona zaniepokoiła się, że też może stać się celem zamachu. Skrytobójcy nie schwytano, a
jedynym śladem po nim była mała kusza znaleziona w beczce na deszczówkę na placu Wschodnim.
Była przekonana, że zabójca to agent nowego imperium, którego wysłano w celu wyeliminowania
uporczywego zagrożenia. Ona zaś była uczennicą Esrahaddona, pomogła udaremnić próbę przejęcia
Melengaru przez Kościół i stanęła na czele rewolty w Ratiborze. Na pewno ludzie u władzy pragnęli
także jej śmierci.
Wkrótce dostrzegła światło niedaleko drogi - niewielkie ognisko. Człowiek, którego nie wpuszczono
do miasta? Zamachowiec?
Szła ostrożnie dalej, nie spuszczając wzroku z ognia. Niebawem minęła wzgórze i światło zniknęło
za jej plecami. Po kilku godzinach osłabło też jej podniecenie wywołane przygodą i zaczęła ziewać.
Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin, wyjęła więc z torby koc i poszukała miękkiego miejsca,
żeby się położyć.
Czy tak wyglądała każda noc Esrahaddona? Nigdy nie czuła się taka samotna. W przeszłości zawsze
towarzyszył jej jak cień Hilfred, ale przede wszystkim zatęskniła za Royce’em i Hadrianem,
pospolitym złodziejem i dawnym najemnikiem. Była dla nich jedynie zamożną klientką, ale oni dla
niej najbliższymi przyjaciółmi. Przywołała w pamięci obraz Royce’a znikającego między drzewami,
żeby sprawdzić okolicę. Ale jeszcze bardziej pragnęła mieć przy boku Hadriana. Wyobraziła go
sobie, jak z ironicznym uśmiechem przygotowuje swój straszny gulasz. Przy nim zawsze czuła się
bezpiecznie. Przypomniała sobie, jak przytulił ją na wzgórzu Amberton Lee i przy zbrojowni po
bitwie o Ratibor. Była przemoczona, ubłocona i umazana krwią Emery’ego, a on wziął ją w ramiona.
Nigdy wcześniej nie czuła się tak okropnie i niczyj uścisk nigdy jej tak nie pokrzepił.
- Szkoda, że cię tu nie ma - szepnęła.
Leżąc na plecach, spojrzała na gwiazdy rozsiane po bezkresnym niebie niczym ziarnka piasku. Na ich
widok poczuła się jeszcze bardziej samotna. Przymknęła oczy i niemal natychmiast zasnęła.
Rozdział 2. Pusty zamek.
Poranny wietrzyk kolebał drewnianym szyldem przedstawiającym kolczastą łodygę i wyblakły kwiat.
Tablica była podniszczona i należało wysilić wyobraźnię, by się domyślić, że namalowany kwiat to
róża. Gospodę, którą obwieszczał znak, cechowała taka sama potrzeba odnowy co pozostałe budynki
przy ulicy Przekornej. Na krzywej, wąskiej drodze było pusto. Poruszały się po niej jedynie
rozwiewane przez wiatr jesienne liście.
Hadriana zdziwił brak ruchu. O tej porze roku w Dzielnicy Dolnej w Medfordzie zwykle roiło się od
handlarzy sprzedających jabłka i jabłecznik, dynie i twarde drewno. Po dachach powinni chodzić
kominiarze, obserwowani z lękiem i podziwem przez dzieci. Zamiast tego drzwi kilku sklepów były
zabite gwoździami i ku jego konsternacji nawet gospoda Róża i Cierń była nieczynna.
Hadrian westchnął, pętając konia. Jako że zrezygnował ze śniadania, aby wcześniej wyruszyć w
drogę, miał teraz ochotę na gorący posiłek w przytulnym pomieszczeniu. Liczył się z tym, że wojna
zbierze swoje żniwo i Medford też będzie musiał ponieść jej skutki, ale nigdy się nie spodziewał, że
„Róża i Cierń”...
- Hadrian!
Rozpoznał głos, zanim się odwrócił i zobaczył Gwen, uroczą Caliankę, która w błękitnej sukni
przypominała bardziej żonę rzemieślnika niż właścicielkę domu publicznego. Zeszła szybko po
schodach „Domu Medford”, jednego z niewielu czynnych lokali. Hadrian uścisnął ją, unosząc jej
drobne ciało w powietrze.
- Martwiliśmy się o ciebie - powiedziała. - Co cię tak długo zatrzymało?
- Po co w ogóle wróciłeś?! - zawołał Royce, wychodząc na werandę.
Gibki i smukły złodziej był boso. Miał na sobie jedynie czarne spodnie i luźną tunikę nieprzewiązaną
w pasie.
- Arista mnie przysłała, żebym się upewnił, czy dotarłeś cały i zdołałeś przekonać Alrica do
wysłania armii na południe.
- Sporo ci to zabrało. Jestem tu już od kilku tygodni.
Hadrian wzruszył ramionami.
- Cóż, siły Alrica przystąpiły do oblężenia Colnory tuż po moim przyjeździe. Trochę trwało, zanim
wykombinowałem, jak się stamtąd wydostać.
- A więc jak...
- Royce, pozwólmy Hadrianowi usiąść i coś przegryźć - wtrąciła się Gwen. - Nie jadłeś śniadania,
prawda? Wezmę szal i każę Dixonowi rozpalić w piecu.
- Od kiedy gospoda jest zamknięta? - spytał Hadrian, gdy Gwen zniknęła w środku.
Royce uniósł brew i pokręcił głową.
- Nie jest zamknięta. Ruch się zmniejszył, więc lokal otwiera się w porze obiadu.
- Mam wrażenie, że przybyłem do wymarłego miasta.
- Wielu ludzi wyjechało, spodziewając się najazdu - wyjaśnił Royce. - Większość z tych, którzy
pozostali, wcielono do wojska tuż przed wymarszem armii.
Gwen wyszła z szalem zarzuconym na ramiona i poprowadziła ich przez ulicę do gospody. W mroku
Hadrian dostrzegł jakiś ruch. W stertach śmieci spały skulone postaci. W przeciwieństwie do
Royce’a, który bez problemu mógł uchodzić za człowieka, u tych istot w łachmanach widać było
nieomylne cechy elfów: zgięte uszy, wydatne kości policzkowe i oczy w kształcie migdałów.
- W wojsku ich nie chcieli - skomentował Royce, widząc spojrzenie Hadriana. - Nigdzie ich nie
chcą.
Gdy Gwen otworzyła drzwi gospody, zobaczyli Dixona, który zdejmował już krzesła ze stołów.
Wysoki, krępy barman i zarządca stracił przed kilkoma laty prawe ramię w bitwie o Medford.
- Hadrian! - wykrzyknął tubalnym głosem.
Najemnik instynktownie wyciągnął lewą rękę, żeby się z nim przywitać.
- Jak się masz, chłopcze? Dałeś im popalić w Ratiborze, co? Gdzie się podziewałeś?
- Zostałem, żeby posprzątać - odparł Hadrian z mrugnięciem i uśmiechem.
- Jest już Denny? - spytała Gwen, przechodząc obok Dixona i przetrząsając szufladę za barem.
- Nie, tylko ja. Pomyślałem, że szkoda go fatygować. Chcecie wszyscy śniadanie? Dam radę, jeśli
macie ochotę.
- Tak - odparła Gwen. - I przyszykuj trochę więcej jedzenia.
Dixon westchnął.
- Karmisz ich i ciągle się tu kręcą.
Puściła jego uwagę mimo uszu.
- Harry przywiózł wczoraj piwo?
- Tak.
- Trzy beczki?
Gdy Gwen rozmawiała z Dixonem, Royce objął ją w talii i delikatnie uścisnął. Dla nikogo nie było
tajemnicą, że ją kocha, ale nigdy wcześniej przy ludziach nawet nie chwyciłby jej za rękę. Hadrian
zauważył, że przyjaciel także inaczej wygląda. Chwilę trwało, zanim się zorientował, o co chodzi.
Royce się uśmiechał!
Gdy Gwen poszła za Dixonem do spiżarni, żeby pomówić o zapasach, niedawni wspólnicy zabrali
się do zdejmowania kolejnych krzeseł ze stolików. Hadrianowi prawdopodobnie zdarzyło się
siedzieć na każdym z nich i pić z każdej czarki i cynowego kufla, które wisiały za barem. Od ponad
dziesięciu lat gospoda „Róża i Cierń” była jego domem i dziwnie się czuł, składając w niej zwykłą
wizytę.
- Już postanowiłeś, co będziesz teraz robił? - spytał Royce.
- Odnajdę spadkobiercę.
Royce znieruchomiał z krzesłem w ręce.
- Uderzyłeś się w głowę podczas bitwy o Ratibor? Zapomniałeś, że spadkobierca nie żyje?
- Okazuje się, że żyje. I nawet wiem, kto to jest.
- Ale kapłan powiedział nam, że spadkobiercę zamordowali przed czterdziestu laty rycerze Sereta -
zaoponował Royce.
- To prawda.
- Czy ja o czymś nie wiem?
- Urodziły się bliźniaki - wyjaśnił Hadrian. - Jeden z pary został zabity, ale akuszerka uratowała
drugiego.
- A więc kto jest spadkobiercą?
- Degan Gaunt.
Royce otworzył szeroko oczy, a po twarzy przebiegł mu sardoniczny uśmiech.
- Przywódca nacjonalistycznej armii zdecydowany zniszczyć nowe imperium jest imperialnym
spadkobiercą, który ma nim rządzić? Co za ironia. Tobie to też nie na rękę, że imperiale go porwali.
Hadrian skinął głową.
- Okazuje się, że Esrahaddon pomagał mu odnosić te wszystkie zwycięstwa w Rhenyddzie.
- Esrahaddon? Skąd wiesz?
- Tuż przed bitwą o Ratibor spotkałem go w obozie Gaunta. Wygląda na to, że stary czarnoksiężnik
planował osadzenie Degana na tronie siłą.
Skończyli zdejmować krzesła i usiedli przy stoliku pod oknem. Na zewnątrz samotna sprzedawczyni
jabłek pchała wózek, przypuszczalnie w drodze do Dzielnicy Szlacheckiej.
- Mam nadzieję, że nie wierzysz Esrahaddonowi. Nigdy nie można mieć pewności, co ten
czarnoksiężnik knuje - zauważył Royce.
- Nie... Cóż, tak... Potwierdził, że spadkobierca żyje, ale odkryłem jego tożsamość dzięki siostrze
Gaunta.
- Jak zamierzasz go odnaleźć? Powiedzieli ci, gdzie przebywa?
- Nie. Ale jestem przekonany, że Esrahaddon wie albo się domyśla, lecz nie chciał mi zdradzić. A po
bitwie już go nie widziałem. Powiedział, że wkrótce będzie nas potrzebował. Sądzę, że zechce
pomóc w uwolnieniu Gaunta. Nie pojawił się tutaj, prawda?
Royce pokręcił głową.
- Z przyjemnością oświadczam, że go nie widziałem. To dlatego przyjechałeś do miasta?
- Niezupełnie. Na pewno może mnie wszędzie znaleźć. Przecież odnalazł nas w Colnorze, gdy chciał,
żebyśmy przyjechali do Dahlgrenu. Jadę do Myrona do opactwa. Kto, jeśli nie on, zna historię
spadkobiercy? Dostałem też list, który mam dostarczyć Alricowi.
- List?
- Gdy tkwiłem uwięziony w Colnorze podczas oblężenia, twoi starzy przyjaciele pomogli mi się
wydostać.
- Diament?
Hadrian skinął głową.
- Koszt załatwił mi ucieczkę w zamian za dostarczenie listu. Wolał, żebym to ja ryzykował życie niż
któryś z jego chłopaków.
- Co w nim było? Kto go napisał?
Hadrian wzruszył ramionami.
- Skąd miałbym wiedzieć?
- Nie przeczytałeś go? - spytał Royce z niedowierzaniem.
- Nie, był przeznaczony dla Alrica.
- Masz go?
Hadrian pokręcił głową.
- Po drodze dostarczyłem go do zamku.
Royce podparł twarz rękami.
- Czasami ja po prostu... - Royce pokręcił głową. - Nie do wiary.
- Co się stało? - spytała Gwen, dołączając do nich.
- Hadrian to idiota - odrzekł Royce przytłumionym głosem.
- To na pewno nieprawda.
- Dziękuję, Gwen. Widzisz? Przynajmniej ona mnie docenia.
- Hadrian, opowiedz mi o Ratiborze. Royce wspomniał o powstaniu. Jak poszło? - spytała Gwen z
uśmiechem podekscytowania.
- Zginął Emery. Wiesz, kim był?
Gwen skinęła głową.
- Poległo też wielu innych, ale zdobyliśmy miasto.
- A Arista?
- Nie odniosła ran, ale ciężko to przeżyła. Stała się bohaterką dla tamtejszych ludzi. Oddali jej
władzę nad całym królestwem.
- To niezwykła kobieta - stwierdziła Gwen. - Nie sądzisz, Hadrianie?
Zanim zdążył odpowiedzieć, z kuchni dobiegł ich łoskot i Gwen westchnęła.
- Przepraszam, pójdę pomóc Dixonowi.
Zaczęła się podnosić, ale Royce wstał szybciej.
- Zostań - powiedział i pocałował ją w czubek głowy. - Ja mu pomogę. Pogadajcie sobie.
Gwen spojrzała zdziwiona, ale tylko odparła:
- Dziękuję.
Royce szybko się oddalił, wołając nienaturalnie dobrotliwym tonem:
- Dixon! Co się tak guzdrzesz? Przecież masz jeszcze drugą rękę, prawda?
Gwen i Hadrian wybuchnęli śmiechem, spoglądając na siebie ze zdziwieniem.
- A więc co nowego słychać? - spytał najemnik.
- Niewiele. W zeszłym tygodniu odwiedził nas Albert ze zleceniem od szlachcica na podłożenie
kolczyków mężatki w pokoju sypialnym kapłana, ale Royce się nie zgodził.
- Poważnie? Uwielbia takie zadania. To łatwy zarobek.
Wzruszyła ramionami.
- Sądzę, że po twoim wycofaniu się z branży jest...
Na zewnątrz nagle ucichł narastający tętent i po chwili do gospody, wyraźnie utykając, wszedł
człowiek w stroju królewskiego kuriera. Zatrzymał się tuż za drzwiami z wyrazem zaskoczenia na
twarzy.
- Czym mogę służyć? - spytała go Gwen, wstając.
- Mam wiadomość od Jego Królewskiej Mości dla królewskich obrońców. Powiedziano mi, że tu ich
znajdę.
- Ja ją odbiorę - powiedziała Gwen, występując.
Kurier zesztywniał i pokręcił głową.
- Jest przeznaczona wyłącznie dla królewskich obrońców.
Gwen przystanęła i Hadrian dostrzegł wyraz poirytowania na jej twarzy.
- Na pewno jesteś nowy. - Hadrian wstał i wyciągnął rękę do kuriera. - Jestem Hadrian Blackwater.
Posłaniec skinął głową, wyjął z sakwy zalakowany zwój i podał go Hadrianowi, po czym wyszedł.
Najemnik usiadł i złamał pieczęć z wizerunkiem sokoła.
- Zlecenie, prawda? - Gwen spochmurniała i spojrzała na drzwi.
- Nic wielkiego. Alric chce się z nami zobaczyć - wyjaśnił Hadrian.
Calianka podniosła głowę i dostrzegł w jej oczach mieszaninę gwałtownych emocji, których nie
potrafił odgadnąć.
- Gwen, o co chodzi? - zapytał łagodnym tonem.
W końcu odpowiedziała prawie szeptem:
- Royce poprosił mnie o rękę.
Hadrian odchylił się na krześle.
- Serio?
Przytaknęła i szybko dodała:
- Pewnie pomyślał, że skoro ty się wycofałeś z Riyrii, on też tak zrobi.
- To... wspaniała wiadomość! - wykrzyknął, zerwał się na nogi i objął dziewczynę. - Gratuluję!
Nawet mi o tym nie wspomniał. Będziemy jak rodzina! Już najwyższy czas, żeby to zrobił. Sam bym
się tobie oświadczył lata temu, ale wiedziałem, że na drugi dzień już bym się nie obudził żywy.
- Gdy mnie poprosił, to było tak, jakby... Cóż, jakby spełniło się życzenie, którego nie śmiałam nigdy
wypowiedzieć. Tyle problemów rozwiązanych, tyle bólu ukojonego. Naprawdę nie sądziłam, że się
kiedyś zdecyduje.
Hadrian skinął głową.
- Bo nie tylko jest idiotą, ale też niedowidzi.
- Nie. Chciałam powiedzieć, że... Cóż, znasz Royce’a.
- Właśnie o to mi chodziło. Nie jest typem żonkosia, prawda? Najwyraźniej masz na niego ogromny
wpływ.
- Ty też - przyznała, chwytając jego rękę. - Czasami mówi słowa, które na pewno powtarza za tobą.
Na przykład „odpowiedzialność” i „żal”. Wcześniej nie było ich w jego słowniku. Ciekawa jestem,
czy w ogóle wie, skąd je wziął. Gdy was poznałam, był zamknięty w sobie, bardzo ostrożny.
Hadrian przytaknął.
- Niełatwo przychodzi mu zaufanie innym.
- Ale się tego uczy. Wiem, że miał bardzo ciężkie życie. Zdradzili go i porzucili ci, którzy powinni go
kochać. Nie rozmawia na ten temat, przynajmniej ze mną, ale ja to wiem.
Hadrian pokręcił głową.
- Ze mną też nie. Czasami coś wychodzi w rozmowie, ale zwykle unika wspominania swojej
przeszłości. Chyba próbuje wyrzucić ją z głowy.
- Zbudował wiele zapór, ale wydaje się, jakby co roku padała kolejna. Nawet zebrał się na odwagę i
wyznał mi, że jest po części elfem. Kruszą się mury jego fortecy, a on spogląda na mnie z jej środka.
Chce się uwolnić. To kolejny krok. Jestem z niego bardzo dumna.
- Kiedy ślub?
- Zamierzaliśmy pobrać się za kilka tygodni w klasztorze, aby Myron mógł poprowadzić ceremonię.
Ale będziemy musieli to przełożyć, prawda?
- Dlaczego tak mówisz? Alric chce się z nami tylko zobaczyć. To nie oznacza...
- Potrzebuje was do jakiegoś zadania - przerwała mu Gwen.
- Nie. A nawet jeśli, to my się wycofaliśmy. Mam inne rzeczy do zrobienia, a Royce... cóż, Royce
musi zacząć nowe życie... z tobą.
- Pojedziesz i musisz zabrać Royce’a z sobą - rzekła z nietypowym dla niej smutkiem.
Hadrian się uśmiechnął.
- Słuchaj, Alric nie może mnie niczym przekonać, ale jeśli to mu się uda, wykonam zlecenie w
pojedynkę. To będzie mój prezent ślubny. Nie musimy nawet mówić Royce’owi o wizycie kuriera.
- Nie! - wybuchnęła. - Royce musi pojechać. W przeciwnym razie zginiesz.
W pierwszej chwili Hadrian chciał się roześmiać, ale rozmyślił się, gdy zobaczył wyraz jej twarzy.
- Niełatwo mnie zabić, wiesz? - Mrugnął do niej.
- Pochodzę z Calisu, Hadrianie, i wiem, o czym mówię. - Jej spojrzenie powędrowało w stronę
okien, ale on miał wrażenie, że ich nie widzi. - Nie mogę odpowiadać za twoją śmierć. Nasze życie
potem... - Pokręciła głową. - Tak, Royce musi z tobą jechać - powtórzyła kategorycznie.
Hadrian nie był przekonany, ale wiedział, że nie ma sensu dalej się spierać. Gwen nie należała do
kobiet, które lubią dyskutować. Jej sposób myślenia cechowała jasność. Z jej zachowania
jednoznacznie wynikało, że już odbyła podróż do nieuniknionego wniosku i czekała uprzejmie, aż
rozmówca do niej dołączy. Na swój sposób przypominała w tym względzie Royce’a, z wyjątkiem
uprzejmego czekania.
- Po waszym wyjeździe będę miała czas na zorganizowanie pierwszorzędnego wesela - powiedziała
z napięciem w głosie, nerwowo mrugając. - Trochę potrwa wybór odpowiedniego koloru sukni dla
byłej prostytutki.
- Wiesz co, Gwen? - zaczął Hadrian, chwytając jej dłoń. - Poznałem wiele kobiet, ale tylko dwie z
nich podziwiam. Royce jest wielkim szczęściarzem.
- Royce jest człowiekiem na krawędzi - odparła w zamyśleniu. - Widział zbyt dużo okrucieństwa i
zdrady. Nie zaznał nigdy litości. - Uścisnęła jego rękę. - Ty musisz to zrobić, Hadrianie. Ty musisz mu
okazać litość. Jeśli to zrobisz, wiem, że go uratujesz.
* * *
Royce i Hadrian weszli na dziedziniec zamku Essendonów, niegdyś miejsce procesu księżniczki
Aristy o czary. Po tamtym nieszczęsnym dniu nie zostało nic oprócz niewielkiego wzniesienia, na
którym stał pal i leżał stos drewna. Od tego czasu minęły zaledwie trzy lata i wtedy też robiło się już
zimno. Dopiero co zamordowano Amratha Essendona, a nowe imperium pozostawało w sferze
marzeń imperialistów.
Strażnik przy bramie skinął głową i uśmiechnął się do nich.
- Nie cierpię tego - wymamrotał Royce.
- Czego?
- Nawet nie przyszło im do głowy, żeby nas zatrzymać. Wręcz się uśmiechnęli. Już nas znają z
widzenia. Dawniej Alric miał na tyle przyzwoitości, by przekazywać wiadomości dyskretnie i
przyjmować nas bez zapowiedzi. Teraz umundurowani za dnia pukają do naszych drzwi, machają
rękami i mówią: „Witaj, mamy dla ciebie zlecenie”.
- Nie machał rękami.
- Jeszcze trochę i zacznie... machać i szczerzyć zęby w uśmiechu. Pewnego dnia Jeremy będzie
stawiał kolegom z wojska piwo w „Róży i Cierniu”. Zadomowi się tam cały oddział wartowników,
wszyscy będą się śmiali, uśmiechali, kładli nam ręce na ramionach i prosili, żebyś zaśpiewali razem
z nimi „Calide Portmore”. „Jeszcze raz, z werwą! A w którymś momencie jakiś wyjątkowo spocony
wielkolud uściśnie mnie i powie, jaki to dla niego zaszczyt przebywać w naszym towarzystwie.
- Jeremy?
- No co? Tak ma na imię.
- Znasz imię żołnierza przy bramie?
Royce się nachmurzył.
- Widzisz, co chcę powiedzieć? Tak, znam jego imię, a oni znają nasze. Równie dobrze moglibyśmy
włożyć mundury i wprowadzić się do starej komnaty Aristy.
Weszli po kamiennych schodach do głównego wejścia, gdzie żołnierz szybko otworzył przed nimi
drzwi i lekko się ukłonił.
- Pan Melborn, pan Blackwater.
- Czołem, Digby. - Hadrian kiwnął ręką do niego. Dostrzegłszy chmurne spojrzenie Royce’a, dodał: -
Przepraszam.
- Dobrze, że obaj się wycofaliśmy. Wiesz, nie bez powodu wszyscy słynni złodzieje nie żyją.
Stukot obcasów Hadriana na wypolerowanej posadzce odbijał się echem na korytarzu, Royce stąpał
bezszelestnie. Przeszli przez zachodnią galerię, mijając rząd zbroi i salę balową. Zamek wydawał się
równie pusty jak reszta miasta. Gdy dotarli do sali przyjęć, Hadrian dostrzegł Mauvina Pickeringa,
który zmierzał w ich stronę. Młody szlachcic wyglądał na chudszego, niż Hadrian go pamiętał. Miał
zapadłe policzki i cienie pod oczami, ale na głowie tę samą grzywę splątanych włosów.
- Najwyższy czas - przywitał ich młodzieniec. - Alric właśnie mnie po was wysłał.
Minęły dwa lata od śmierci jego brata Fanena, a Mauvin wciąż ubierał się na czarno. Większość
jednak nie zauważyłaby udręki w jego oczach. Tylko ci, którzy go znali przed konkursem w
Dahlgrenie, dostrzegliby różnicę. Wydarzyło się to, gdy wartownik Luis Guy napadł z oddziałem
rycerzy Sereta na Hadriana i Mauvin oraz Fanen chwycili za broń, by pomóc Blackwaterowi. Bracia
walczyli po mistrzowsku, tak jak to mieli w zwyczaju Pickeringowie, Mauvin jednak nie mógł
uratować brata przed śmiertelnym ciosem. Do tamtej pory Mauvin Pickering był energicznym
młodzieńcem, który wciąż się uśmiechał i rzucał światu wyzwanie swoim specyficznym
mrugnięciem. Teraz stał przygarbiony ze spuszczoną głową.
- Znów go nosisz? - Hadrian wskazał na miecz Mauvina.
- Nalegali.
- Ćwiczyłeś?
Mauvin spojrzał na swoje stopy.
- Ojciec mówi, że to bez znaczenia. Jest pewny, że w razie potrzeby się nie zawaham.
- A ty jak myślisz?
- Przeważnie staram się o tym nie myśleć.
Mauvin pchnął drzwi, otwierając je na oścież.
We trójkę minęli oficjalistę i strażników i weszli do sali przyjęć. Przez wysokie okna wpadało
światło późnego poranka, znacząc parkiet jasnymi smugami. Pod ścianą wciąż leżały zrolowane
wielkie gobeliny, pozostawione w nadziei na powrót lepszych czasów. Zamiast nich na ścianach
wisiały mapy z czerwonymi liniami i niebieskimi strzałkami skierowanymi na południe.
Alric był sam i przechadzał się pod oknami. Głowę w koronie miał pochyloną, a płaszcz ciągnął za
sobą po ziemi jak król, pomyślał Hadrian. Gdy weszli, spojrzał na nich i kciukiem przesunął
królewski diadem na tył głowy.
- Czemu tak długo to trwało?
- Jedliśmy śniadanie, Wasza Królewska Mość - odparł Royce.
- Jedliście śnia... Nieważne. - Król wyciągnął w ich kierunku zrolowany pergamin. - Powiedziano
mi, że dziś rano dostarczyliście do zamku tę przesyłkę.
- Ja nie - zaprzeczył Royce.
Po rozwinięciu zwoju znalazł dwa pergaminy i zaczął je czytać.
- Ja ją przywiozłem - przyznał Hadrian. - Właśnie przyjechałem z Ratiboru. Twoja siostra panuje nad
wszystkim, Wasza Królewska Mość.
Alric się nachmurzył.
- Kto to wysłał?
- Nie mam pewności - odrzekł Hadrian. - Dostałem to od człowieka o imieniu Koszt w Colnorze.
Royce skończył czytać i podniósł głowę.
- Sądzę, że przegrasz tę wojnę - oświadczył, nie fatygując się, by dodać przepisową formułkę „Wasza
Królewska Mość”.
- Nie mów głupstw. To pewnie jakiś kawał. Prawdopodobnie stoi za tym Ecton. Uwielbia patrzeć,
jak robię z siebie głupca. Nawet jeśli ta wiadomość jest autentyczna, to po prostu ktoś wysuwa
absurdalne hipotezy, żeby wydobyć trochę złota od władz nowego imperium.
- Nie sądzę. - Royce podał list Hadrianowi.
Królu Alricu!
Znaleziono to u kuriera jadącego z Calisu do Aquesty. Zamiatacze napadli na niego w Alburnie, ale
nie docenili przeciwnika. Zginęło trzech ludzi z Diamentu. Dopadli go dopiero sprzątacze, którzy
znaleźli przy nim ten list adresowany do regentów. Klejnot pomyślał, że chciałbyś poznać jego treść.
Szacowni Regenci!
Upadek Ratiboru był niespodziewany i niefortunny, ale jak wiecie, nie przesądza sprawy. Na razie
dostarczyłem Degana Gaunta i wyeliminowałem czarnoksiężnika Esrahaddona. Tym samym
wypełniłem dwie trzecie zobowiązań wynikających z naszej umowy, ale najlepsze dopiero przed
nami.
„Szmaragdowy Sztorm” stoi zakotwiczony w porcie Aquesty gotowy do żeglugi. Po otrzymaniu tej
wiadomości przekażcie na statek zapłatę wraz z zapieczętowanymi rozkazami, które pozostawiłem.
Po załadunku statek wypłynie, losy wojny się zmienią i wasze zwycięstwo będzie pewne. Po
wyeliminowaniu nacjonalistów będziecie mogli sobie wziąć Melengar.
Ja mam mnóstwo czasu, ale wy lepiej się pospieszcie, żeby nie zgasł płomień, który nazywacie
nowym imperium.
Merrick Marius
- Merrick? - wymamrotał Hadrian i spojrzał na Royce’a. - Czy to...?
Royce skinął głową.
- Znasz tego Mariusa? - spytał Alric.
Royce znów przytaknął.
- Dlatego wiem, że masz kłopoty.
- I wiesz, kto to wysłał?
- Cosmos DeLur.
- Czy nie jest on zamożnym kupcem z Colnory?
- A także przywódcą gildii złodziei znanej pod nazwą Czarny Diament.
Alric przystanął, żeby się nad tym zastanowić, po czym znów zaczął się przechadzać.
- Czemu miałby mi to wysyłać? - zdziwił się.
- Diament chce się pozbyć imperiali z Colnory. Pewnie po zniknięciu Gaunta Cosmos uznał, że
przyda ci się ta informacja.
Alric pogładził brodę w zamyśleniu.
- Co to za jeden ten Merrick? Skąd go znasz?
- Przyjaźniliśmy się, gdy należałem do Diamentu.
- Wyśmienicie. Odszukaj go i wypytaj, o co tu chodzi.
Royce pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia, gdzie jest Merrick, i już nie jesteśmy w dobrych stosunkach. Nic mi nie powie.
Alric westchnął.
- Nie obchodzi mnie, w jakich jesteście stosunkach. Znajdź go, pogódźcie się i zdobądź dla mnie
informacje, których potrzebuję.
Royce nic nie powiedział, ale Hadrian dodał z wahaniem:
- Merrick posłał Royce’a do Manzantu po tym, jak Royce przez pomyłkę zabił jego ukochaną.
Alric przystanął i spojrzał na niego.
- Chodzi ci o więzienie Manzant? Przecież stamtąd nie można uciec.
- Na to liczył. Z radością sprawiłem mu zawód - odparł Royce.
- Obecnie Royce i Merrick mają niepisaną umowę, że nie będą sobie wchodzić w paradę.
- Skąd zatem mam wiedzieć, czy ten Merrick tylko się przechwala, czy Melengar jest naprawdę w
niebezpieczeństwie?
- Merrick nie jest chwalipiętą. Jeśli twierdzi, że może odwrócić losy wojny na korzyść nowego
imperium, to może. Proponuję traktować go serio. - Po chwili zastanowienia dodał: - Na twoim
miejscu wysłałbym kogoś, żeby dostarczył tę wiadomość, a potem zamustrował się na ten statek i
zobaczył, dokąd ten trop doprowadzi.
- Świetnie, zrób tak. Przekażesz mi, czego się dowiedziałeś.
Royce pokręcił głową.
- Wycofaliśmy się z branży. Zaledwie przed tygodniem przyszedłem tu i wyjaśniłem, w jaki sposób...
- Nie bądź śmieszny! Każesz traktować jego groźbę poważnie, więc potrzebuję mojego najlepszego
człowieka, to znaczy ciebie.
- Wybierz kogoś innego - nie ustępował Royce.
- No dobrze, ile chcesz? Tym razem chodzi o ziemię, prawda? Świetnie. Tak się składa, że kilka
tygodni temu poległ w bitwie baron Milborough z Trzech Brodów. Nie miał synów, więc dam ci jego
posiadłość, jeśli się spiszesz. Dostaniesz ziemię, tytuł, słowem wszystko.
- Nie chcę ziemi. Nic nie chcę. Wycofałem się.
- Na Mara, człowieku! - krzyknął Alric. - Od tego może zależeć przyszłość królestwa. Jestem władcą
i...
- Ja to zrobię - przerwał mu Hadrian.
- Co takiego? - spytali Alric i Royce jednocześnie.
- Powiedziałem, że pojadę.
* * *
- Nie możesz przyjąć tego zlecenia - stwierdził Royce, gdy wracali do „Róży i Ciernia”.
- Muszę. Jeśli Esrahaddon nie żyje, to Merrick jest moją jedyną szansą na odnalezienie Gaunta.
Sądzisz, że naprawdę mógł tego dokonać?
- Merrick nie kłamałby klientowi w sprawie zlecenia.
- Ale Esrahaddon był czarnoksiężnikiem. Żył tysiąc lat. Nie mieści mi się w głowie, że zginął z ręki
pospolitego zabójcy.
- Powiedziałem, że chodzi o Merricka, a on nie jest pospolity.
Gdy przemierzali pusty plac Szlachecki, nawet dzwony katedry Mares milczały.
Hadrian westchnął.
- Muszę odnaleźć spadkobiercę. Podążenie tropem zapłaty dla Merricka znacznie mnie przybliży do
tego celu.
- Hadrian. - Royce położył rękę na ramieniu przyjaciela, zatrzymując go w pół kroku. - To nie dla
ciebie. Nie znasz Merricka. Zastanów się przez chwilę. Jeśli potrafił zabić czarnoksiężnika, który
nawet bez rąk umiał wyczarować słup ognia, to jakie ty masz szanse? Jesteś dobrym, nie, jesteś
wielkim wojownikiem, najlepszym, jakiego w życiu widziałem, ale Merrick to geniusz, a do tego jest
bezwzględny. Jeżeli będziesz go ścigał, dowie się o tym i cię zabije.
Znajdowali się naprzeciw starego sklepu z galanterią męską Lestera Furia przy ulicy Rzemieślników.
Kiedyś pracował w nim mnich Myron. Nad wejściem wciąż wisiał szyld przedstawiający ozdobiony
piórem kapelusz z szerokim rondem, ale w środku było pusto.
- Słuchaj. Nie proszę, żebyś ze mną jechał. Wiem, że żenisz się z Gwen. Ŕ propos, moje gratulacje.
Pozwolę sobie dodać, że najwyższa pora. To nie twój problem, lecz mój. Po to się urodziłem. Do
tego wyszkolił mnie ojciec. Muszę ochraniać Gaunta i znaleźć sposób na umieszczenie go na tronie,
takie jest moje przeznaczenie.
Royce przewrócił oczami.
- Wiem, że w to nie wierzysz, ale ja tak.
- Gaunt może już nie żyć, wiesz? Jeśli Merrick zabił Esrahaddona, mógł też poderżnąć gardło
Gauntowi.
- Mimo to muszę jechać. Teraz to nawet ty musisz to rozumieć.
* * *
Gdy dotarli do „Róży i Ciernia”, Gwen czekała na nich na werandzie. Na jej twarzy malował się
niepokój, a ramiona skrzyżowała na piersi, ściskając w dłoniach szal. Jesienny wiatr poruszał jej
suknią i włosami. Za jej plecami, w ciemnym wnętrzu gospody klienci głośno rozmawiali przy barze.
- W porządku - uspokoił ją Hadrian, gdy podeszli. - Ja biorę zlecenie, a Royce zostaje. Przy
odrobinie szczęścia wrócę...
- Jedź z nim - powiedziała stanowczym tonem do Royce’a.
- Nie, naprawdę, Gwen - sprzeciwił się Hadrian. - To nic takiego...
- Musisz z nim jechać.
- O co chodzi? - spytał Royce. - Myślałem, że bierzemy ślub. Nie chcesz?
Gwen przymknęła oczy, roztrzęsiona, a następnie zacisnęła dłonie w pięści i się wyprostowała.
- Musisz jechać. W przeciwnym razie Hadrian zginie i wtedy ty... ty...
Royce wziął ją w ramiona i przytulił, gdy zaczęła płakać.
- Musisz jechać - powiedziała przytłumionym głosem, opierając głowę na jego ramieniu. - Nic nie
będzie dobrze, jeśli tego nie zrobisz. Nie będę mogła za ciebie wyjść... nie wyjdę za ciebie, jeśli
zrezygnujesz. Powiedz, że pojedziesz, Royce, proszę...
Royce spojrzał zaskoczony na Hadriana i powiedział szeptem:
- Dobrze.
- Proszę, zrobiłam dla ciebie.
Gwen podała Royce’owi złożony kawałek dzianiny. Znajdowali się w jej pokoju na piętrze Domu
Medford
- Royce dopiero co skończył się pakować.
- Szalik? - spytał, unosząc materiał.
Gwen się uśmiechnęła.
- Skoro mam wyjść za mąż, to pomyślałam, że powinnam się zająć robótkami na drutach. Słyszałam,
że porządne żony robią właśnie takie rzeczy dla swoich mężów.
Royce się roześmiał, ale spoważniał, gdy zobaczył wyraz jej twarzy.
- To dla ciebie ważne, prawda? Wiedz, że zawsze byłaś lepsza od tych wszystkich damulek w
Dzielnicy Kupców. Posiadanie męża nie czyni z nich wyjątkowych osób.
- Nie o to chodzi. Po prostu... wiem, że miałeś niełatwe dzieciństwo, tak jak ja. Chcę, aby naszym
dzieciom żyło się lepiej. Chcę, aby nasze ognisko domowe było doskonałe lub przynajmniej na tyle
dobre, na ile może im to zapewnić taka para jak my.
- Sam nie wiem. Poznałem dziesiątki arystokratów, którzy mieli idealne dzieciństwo, mimo to
wyrośli na okropnych ludzi. Natomiast ty jesteś najwspanialszą osobą, jaką znam.
Uśmiechnęła się do niego.
- To miłe, ale bardzo wątpię, czy byłbyś zadowolony, gdyby nasza córka tu pracowała. I czy
naprawdę byś chciał, żeby nasz syn miał takie samo dzieciństwo jak ty. Możemy je właściwie
wychować. Dorastanie w porządnym domu nie oznacza od razu, że będą okropnymi ludźmi. Ty
będziesz stanowczy, a ja kochająca. Dasz klapsa małemu Eliasowi, gdy się zachowa niegrzecznie, a
ja scałuję jego łzy i dam mu ciasteczka.
- Eliasowi? Już nadałaś imię naszemu synowi?
- Wolałbyś Sterling? Nie mogę się zdecydować, które wybrać. Ale imię dziewczynki nie podlega
dyskusji. Musi być Mercedes. Zawsze je uwielbiałam. Sprzedam ten dom i pozostałe mienie. Razem
z twoimi pieniędzmi, które przechowuję, nigdy niczego nam nie zabraknie. Będziemy mogli wieść
spokojne, szczęśliwe, proste życie... To znaczy jeśli chcesz tak żyć. Chcesz?
Spojrzał jej w oczy.
- Gwen, jeśli tylko będę z tobą, nie ma dla mnie znaczenia, gdzie będziemy żyli ani czym będę się
zajmował.
- A więc postanowione. - Gwen uśmiechnęła się szeroko i oczy jej pojaśniały. - Zawsze o tym
marzyłam... Nas dwoje w domku w jakimś bezpiecznym i przyjemnym miejscu, z gromadką dzieci.
- Mówisz o nas jak o wiewiórkach.
- Tak, właśnie! Rodzina wiewiórek w przytulnym gniazdku w jakimś pniu drzewa, podczas gdy troski
świata będę nas omijały. - Jej dolna warga zadrżała.
Royce przytulił ją mocno, a ona przycisnęła twarz do jego ramienia. Pogłaskał ją po głowie, czując,
jak jej włosy przywierają do koniuszków jego palców. Pomimo całej siły i odwagi, jakie miała w
sobie Gwen, Royce’a zawsze zdumiewało, jaka potrafiła być krucha. Nigdy nie znał kogoś takiego
jak ona. Zastanawiał się, czy nie powiedzieć Hadrianowi, że się rozmyślił.
- Gwen...
- Nawet o tym nie myśl - odparła. - Nie możemy zbudować nowego życia, jeśli nie skończysz ze
starym. Hadrian cię potrzebuje, a ja nie chcę być winna jego śmierci.
- Nie mógłbym cię nigdy o nic winić.
- Nie zniosłabym, gdybym czuła, że mnie nienawidzisz, Royce. Wolałabym umrzeć, niż do tego
dopuścić. Obiecaj mi, że pojedziesz. Obiecaj, że zaopiekujesz się Hadrianem. Obiecaj, że nie
wpadniesz w rozpacz i doprowadzisz wszystko do porządku.
Royce opuścił głowę, opierając ją o czoło Gwen. Głębiej odetchnął i poczuł znajomy zapach jej
włosów.
- W porządku, ale musisz się zgodzić na wyjazd do opactwa, gdy zrobi się niebezpiecznie. Tak jak
wcześniej.
- Dobrze. - Przytuliła się mocniej do niego. - Tak się boję - szepnęła.
- Zawsze gdy wyjeżdżałem, mówiłaś mi, że się nie martwisz - zauważył Royce ze zdziwieniem.
Podniosła głowę. Miała łzy w oczach i wyraz twarzy winowajcy.
- Kłamałam.
Rozdział 3. Kurier.
Hadrian stał w poczekalni, czekając w kolejce, by dostarczyć przesyłkę. Oficjalista był niskim,
pulchnym, łysiejącym mężczyzną z poplamionymi atramentem palcami i dwoma zapasowymi piórami
zatkniętymi za każdym uchem. Siedział za ogromnym biurkiem, gryzmoląc coś w dokumentach i
mrucząc do siebie. Nie przejmował się rosnącą liczbą ludzi.
Gdy przyjechali do Aquesty, Hadrian zaofiarował się, że dostarczy przesyłkę. Royce miał czekać na
niego w umówionym miejscu z końmi w gotowości. Choć Hadrian wykonywał zadania dla wielu
arystokratów, niewielu z obecnych w tym miejscu mogło go rozpoznać. Riyria zawsze prowadziła
interesy anonimowo, wyręczając się innymi, na przykład wicehrabią Albertem Winslowem, który
strzegł tożsamości jej członków. Hadrian wątpił, czy Saldur by go rozpoznał, ale Luis Guy na pewno.
Dlatego znał na pamięć najkrótszą drogę do najbliższego wyjścia i liczbę imperialnych strażników
dzielących go od wolności.
W siedzibie nowego imperium panował spory ruch. Członkowie pałacowej służby przemykali
pośpiesznie, wchodząc i wychodząc przez liczne drzwi. Biegali lub szli tak szybko, jak dyktowała
potrzeba i pozwalała godność. Niektórzy skręcali w stronę Hadriana, ale tylko na chwilę. Wiedział z
doświadczenia, że uwaga poświęcana przez człowieka innym jest odwrotnie proporcjonalna do jego
pozycji społecznej. Lord szambelan i wielki kanclerz przeszli obok, nie zaszczycając go nawet
spojrzeniem, natomiast służący przypatrywał mu się przez dłuższą chwilę, a młody paź gapił się z
zaciekawieniem prawie przez minutę. Choć najwyżej postawione osoby nie zauważyły go, zaczynał
czuć się nieswojo. To trwa za długo, uznał.
Dwaj kurierzy dotarli do początku kolejki, szybko położyli swoje sakwy i wyszli. Następny był
kupiec z miasta, który przyszedł z zażaleniem. Zabrało to trochę czasu, ponieważ urzędnik zadawał
wiele pytań i skrupulatnie zapisywał każdą odpowiedź. Potem była kolej młodej, niezbyt ładnej
kobiety stojącej bezpośrednio przed Hadrianem.
- Powiedz szambelanowi, że życzę sobie audiencji - oświadczyła.
Nie była umalowana, przez co jej twarz wyglądała nijako. Włosy ściągnięte do tyłu i zebrane w
siatce tylko podkreślały jej pospolity wygląd. Miała figurę w kształcie gruszki, którą uwydatniała
suknia rozpięta na wielkiej rogówce.
- Lord szambelan jest na spotkaniu z regentami i nie można mu przeszkadzać, jaśnie pani.
Słowa były właściwe, ale wypowiedziane lekceważącym tonem. Modulowane „jaśnie” zabrzmiało
szczególnie uszczypliwie. Kobieta albo tego nie zauważyła, albo to zignorowała.
- Unika mnie od ponad tygodnia - stwierdziła oskarżycielsko. - Trzeba coś zrobić. Potrzebuję
materiału na nową suknię dla imperatorki.
- Z moich zapisków wynika, że dość pokaźna kwota już poszła ostatnio na tej cel. Prowadzimy wojnę
i mamy ważniejsze wydatki.
- Tamta była przeznaczona na jej wystąpienie na balkonie. Nie może w niej chodzić. Ja mówię o
sukni dziennej.
- Mimo to była bardzo kosztowna. Chyba nie chcesz odejmować jedzenia od ust naszym żołnierzom
tylko po to, żeby imperatorka miała kolejny ładny strój?
- Kolejny? Ma dwie znoszone suknie!
- To więcej niż wiele z jej poddanych, prawda?
- Imperium wydało fortunę na przebudowę tego pałacu. Na pewno kupno kawałka materiału nie
zrujnuje państwowych finansów. To nie musi być jedwab. Wystarczy len. Każę krawcowej...
- Jestem przekonany, że gdyby lord szambelan uważał, że imperatorka potrzebuje kolejnej sukni,
zadbałby o jej dostarczenie. Skoro tego nie zrobił, to znaczy, że Modina jej nie potrzebuje. A teraz,
Amilio - dodał bezczelnie - wybacz, ale jestem zajęty.
Kobieta zgarbiła się, czując się pokonana. Lecz gdy za ich plecami rozległy się kroki, z twarzy
oficjalisty zniknął wyraz samozadowolenia. Hadrian odwrócił się i zobaczył wiejską dziewczynę,
którą kiedyś znał jako Thrace. Szła w ich kierunku w asyście uzbrojonego strażnika. Zgodnie ze
słowami Amilii jej suknia była wypłowiała i postrzępiona, ale młoda kobieta kroczyła dumnie
wyprostowana i niespeszona. Gestem kazała strażnikowi poczekać, a sama podeszła na przód kolejki
i stanęła przed urzędnikiem.
- Lady Amilia mówi w moim imieniu - odezwała się. - Spełnij, proszę, jej prośbę.
Urzędnik miał zmieszaną minę. Jego jasne oczy przeskakiwały nerwowo z jednej kobiety na drugą.
- Na pewno nie chcesz odmówić spełnienia życzenia swojej imperatorki, prawda? - ciągnęła Thrace.
Skryba zniżył głos, ale wciąż pobrzmiewała w nim nuta irytacji, gdy zwrócił się do Amilii:
- Jeśli myślisz, że uklęknę przed twoim szkolonym psem, to się mylisz. Jest tak pomylona, jak mówią.
Nie jestem taki ciemny jak personel zamkowy i nie dam sobą manipulować hołocie. Obie się
wynoście. Dziś rano nie mam czasu na głupoty.
Amilia wyraźnie się skuliła, ale Thrace ani drgnęła.
- Powiedz mi, Przepiórko. Sądzisz, że pałacowi strażnicy mają o mnie takie samo zdanie jak ty? -
Spojrzała przez ramię na żołnierza. - Gdybym go zawołała i oskarżyła cię o... dajmy na to... zdradę, a
potem... niech pomyślę... kazała cię stracić na miejscu, jak myślisz, co by zrobił?
Oficjalista spojrzał podejrzliwie na Thrace, jakby usiłował przeniknąć wzrokiem maskę.
- Nie ośmieliłabyś się - odparł, spoglądając to na jedną, to na drugą kobietę.
- Nie? A to dlaczego? - spytała Thrace. - Przecież sam przed chwilą powiedziałeś, że jestem
pomylona. Nie wiadomo, co mogę zrobić ani dlaczego. Od tej chwili będziesz traktował lady Amilię
z szacunkiem i wykonywał jej rozkazy, jakby pochodziły od najwyższej władzy. Rozumiesz?
Skryba skinął powoli głową.
Gdy Thrace odwróciła się, żeby odejść, zobaczyła Hadriana i stanęła w miejscu, jakby wpadła na
niewidzialną ścianę. Napotkała jego spojrzenie i się zachwiała. Amilia wyciągnęła rękę, żeby ją
podtrzymać.
- Modino, co się stało?
Thrace nie odpowiedziała. Wpatrywała się dalej w Hadriana, a do oczu napłynęły jej łzy i usta
zaczęły drżeć.
Otwarły się drzwi do głównego biura.
- Nie chcę już ani słowa o tym słyszeć! - zagrzmiał Ethelred, który wraz z Saldurem i Archibaldem
Ballentyne’em wszedł do poczekalni.
Hadrian spojrzał w stronę okna, obliczając, ile musiałby zrobić kroków, by do niego dotrzeć.
Stary duchowny zauważył Thrace.
- Co tu się dzieje? - spytał.
- Odprowadzam Jej Imperialną Mość do jej komnaty - odparła Amilia. - Wydaje mi się, że nie czuje
się dobrze.
- Zażądały materiału na nową suknię - rzekł oficjalista oskarżającym tonem.
- Widać, że jej potrzebuje. Czemu wciąż chodzi w tym łachmanie? - spytał Saldur.
- Lord szambelan odmawia... - zaczęła Amilia.
- A po co ci on? - nachmurzył się Saldur. - Po prostu każ skrybie zamówić to, czego potrzebujesz. Nie
musisz zawracać głowy Bernardowi takimi błahostkami.
- Dziękuję, Wasza Ekscelencjo - powiedziała Amilia.
Jedną ręką objęła Thrace w pasie, drugą podtrzymała jej łokieć i zaczęła powoli odprowadzać
imperatorkę, która nie spuszczała wzroku z Hadriana, odwróciwszy jeszcze głowę i spoglądając
przez ramię. Saldur podążył za jej spojrzeniem i zerknął z zaciekawieniem na Hadriana.
- Wyglądasz mi znajomo - rzekł, robiąc krok w stronę Blackwatera.
- Jestem kurierem - odezwał się Hadrian.
Serce biło mu w opętańczym tempie. Ukłonił się i wyciągnął wiadomość przed siebie, jakby
zasłaniał się tarczą.
- Prawdopodobnie był tu już kilkanaście razy, Sauly. - Ethelred capnął złożony pergamin i mu się
przyjrzał. - To od Merricka!
Gdy Ethelred rozkładał list, wszyscy trzej stracili zainteresowanie Hadrianem.
- Wasze lordowskie moście. - Hadrian ukłonił się, a następnie odwrócił i szybko oddalił, mijając
Amilię i Thrace.
Zanim skręcił za rogiem, znikając z widoku imperatorce, przy każdym kroku czuł jej spojrzenie na
swoich plecach.
* * *
- Jakieś problemy? - spytał Royce, gdy Hadrian dołączył do niego na dworze.
- Niewiele brakowało. Widziałem Thrace - odparł Blackwater. - Nie wygląda dobrze. Jest chuda,
właściwie wychudzona, i blada. Dopraszała się o ubranie u jakiegoś biadolącego urzędniczyny.
Royce spojrzał za siebie z zaniepokojeniem.
- Rozpoznała cię?
Hadrian skinął głową.
- Ale nic nie powiedziała. Po prostu się gapiła.
- Przypuszczam, że gdyby zamierzała nas aresztować, już by kazała to zrobić - uznał Royce.
- Aresztować? Na litość Maribora, mówimy o Thrace.
- Trzymają ją od ponad roku. Teraz jest imperatorką Modiną.
- Tak, ale...
- Co takiego?
- Sam nie wiem - odrzekł Hadrian, przypominając sobie wyraz twarzy Thrace. - Nie wygląda dobrze.
Nie wiem, co się dzieje w pałacu, ale chyba nic dobrego, a obiecałem jej ojcu, że będę jej pilnował.
Royce pokręcił głową sfrustrowany.
- Możemy skupić się na jednej misji ratunkowej? Jak na człowieka, który przeszedł w stan
spoczynku, jesteś naprawdę zajęty. Poza tym przekonanie Therona wymagało załatwienia jego
najstarszemu synowi zakładu bednarskiego. Myślę, że ewentualnie zadowoliłby się koronowaniem
jego córki na imperatorkę. No dobrze, pozbądźmy się tych koni i ruszajmy na nabrzeże. Musimy
znaleźć „Szmaragdowy Sztorm”.
Rozdział 4. Wyścig.
Choć imperialna stolica nie dorównywała wielkością ani bogactwem Colnorze, była
najpotężniejszym miastem w Avrynie. Pałac pochodził sprzed epoki Glenmorgana i pierwotnie
stanowił rezydencję gubernatora w czasach novrońskiego imperium. Uczeni z dumą wskazywali na
zamkowe fundamenty z szarej skały i przechwalali się tym, w jaki sposób imperialni inżynierowie z
Percepliquisu je położyli. Tutaj, w Highcourt Fields w czasie każdych zimonaliów urządzano wielkie
turnieje. Z całego Apeladornu zjeżdżali się najlepsi rycerze, by rywalizować w walce na kopie,
zawodach szermierczych i innych konkurencjach zręcznościowych. Te trwające tydzień imprezy były
połączone z nieprzerwanym biesiadowaniem i dawały spore dochody kupcom, którzy wystawiali
swoje towary na ulicach. Aquesta zamieniała się w wesołe miasteczko pełne niezwykłych widoków i
dźwięków przyciągających gości z okolic odległych nawet o setki mil.
Głównym źródłem sukcesu gospodarczego stolicy był największy i najruchliwszy port morski w
Avrynie. Przy nabrzeżach roiło się od najróżniejszych jednostek pływających. Kotwiczyły tam brygi,
trałowce, statki handlowe i do przewozu zboża, a także okręty wojenne. Na południu znajdowała się
ogromna stocznia, a przy niej wytwórnie lin, sieci i żagli. Północny kraniec zatoki zajmowała
przystań, w której pobliżu rozlokowano magazyny ryb, zagrody z żywym inwentarzem, składy
drzewne i kotły do podgrzewania smoły. Nie brakowało przedstawiciela żadnej branży związanej z
morzem i żeglugą.
- Który to „Szmaragdowy Sztorm”? - spytał Hadrian, spoglądając na las masztów i lin przy
nabrzeżach.
- Zapytajmy w biurze informacji. - Royce wskazał kciukiem na tawernę ulokowaną na skraju
nabrzeża.
Drewniane ściany gospody były białe od soli, a pokrzywione deski okapu przypominały kształtem
fale oceanu. Drzwi przyczepione za pomocą skórzanych zawiasów zwisały ukośnie, a nad nimi
widniał podniszczony szyld w kształcie ryby z napisem: „Słona Makrela”.
W tawernie było niewiele okien, przez co w środku panował półmrok i unosił się dym. Na każdym
stoliczku stała stopiona świeczka, a w okrągłym kominku z cegieł na środku pomieszczenia tlił się
wątły ogień. Tłoczyło się tam sporo mężczyzn w luźnych spodniach, długich kraciastych koszulach i
kapeluszach z szerokim rondem i błyszczącym denkiem. Wielu siedziało z fajkami w zębach i nogami
na stole. Niektórzy stali oparci o filary. Po wejściu Hadriana i Royce’a wszyscy odwrócili głowy i
najemnik uświadomił sobie, jak bardzo on i jego przyjaciel wyróżniają się w swoich tunikach i
płaszczach.
- Dzień dobry. - Hadrian uśmiechnął się, usiłując zamknąć drzwi. Wiatr wtargnął ze świstem do izby
i zgasił trzy najbliższe świeczki. - Przepraszam, ale przydałyby się lepsze zawiasy.
- Żelazne od razu tu rdzewieją - odrzekł barman, chudy, przygarbiony mężczyzna, który jedną ręką
przecierał ladę, a drugą zbierał puste kufle. - Czego chcecie?
- Szukamy „Szmaragdowego Sztormu” - odezwał się Royce.
Weszli nie dalej niż na krok do środka, bo na żadnej z wymizerowanych twarzy nie było widać oznak
życzliwości i Hadrian czuł się bezpieczniej w pobliżu drzwi.
- Co wam do niego? - spytał inny mężczyzna.
- Słyszeliśmy, że to dobry statek, i zastanawialiśmy się, czy nie ma na nim wolnych miejsc dla
marynarzy.
To wywołało wybuch gromkiego śmiechu.
- A gdzie ci marynarze, co szukają roboty? - dobiegł tubalny głos z ciemnych oparów. - To na pewno
nie takie kraby piaskowe jak wy.
Kolejna salwa śmiechu.
- Chcesz powiedzieć, że nic nie wiesz o „Szmaragdowym Sztormie”. Dobrze zrozumiałem? - odpalił
ostrym tonem Royce i w tawernie zapadła cisza.
- „Sztorm” to imperialny statek, chłopcze - powiedział przygarbiony barman - i ma już załogę w
komplecie. Teraz przyjmują jedynie wilków morskich. Jeżeli w ogóle zostało tam jeszcze jakieś
miejsce.
- Jeśli szukacie pracy, rybacy zawsze potrzebują ludzi do patroszenia ryb. To robota najbliższa
żeglowania, na jaką możecie liczyć.
Po raz kolejny tawernę wypełnił hałaśliwy śmiech. Hadrian spojrzał na Royce’a, który pchnął drzwi
i wyszedł z kwaśną miną.
- Dzięki za radę - syknął Hadrian i podążył za wspólnikiem.
Usiedli na schodach „Słonej Makreli” i zapatrzyli się na rząd statków po drugiej stronie ulicy.
Drewniane iglice masztów owinięte płótnem skojarzyły się Hadrianowi z wyszykowanymi na bal
damami w zasznurowanych gorsetach.
- Co teraz? - spytał cicho.
Royce siedział przygarbiony, podpierając brodę rękami.
- Myślę - odparł lakonicznie.
Za ich plecami rozległo się skrzypnięcie drzwi. Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł Hadrian, był
kapelusz z szerokim rondem podpiętym z jednej strony okazałym niebieskim piórem. Twarz pod
kapeluszem była znajoma i Royce od razu rozpoznał mężczyznę.
- Wyatt Deminthal.
Wyatt zawahał się, spoglądając Royce’owi w oczy, jedną nogą bowiem stał jeszcze w tawernie.
Wydawało się, że nie zdziwił się na ich widok, lecz zwyczajnie rozważał, czy warto iść dalej - jak
dziecko, które podszedłszy do psa, usłyszało niespodziewane warknięcie. Przez ułamek sekundy nikt
się nie odzywał, po czym Wyatt zazgrzytał zębami i zamknął za sobą drzwi.
- Mogę was wprowadzić na „Sztorm” - powiedział szybko.
Royce przymrużył oczy.
- Jak?
- Jestem sternikiem. Brakuje im kucharza, a jeszcze jeden człowiek do obsługi marsli zawsze się
przyda. Statek będzie gotowy do rejsu, gdy tylko przyjdzie przesyłka z pałacu.
- Dlaczego to robisz?
Wyatt przełknął ślinę, a jego ręka powędrowała bezwiednie do gardła.
- Wiem, że mnie zobaczyliście. Przyszliście po pieniądze, które jestem wam winien, ale ja ich nie
mam. Wystawienie was w Medfordzie nie było osobistą sprawą. Głodowaliśmy, a Trumbul zapłacił
złotem. Nie wiedziałem, że was aresztują za zamordowanie króla. Ja tylko wynająłem was do
wykradzenia miecza i nic poza tym. Sto złotych tenentów to mnóstwo pieniędzy. I szczerze mówiąc...
cóż, nigdy w życiu nie odłożyłem takiej sumy i wątpię, czy kiedyś to mi się uda.
- A więc myślisz, że wprowadzenie nas na „Szmaragdowy Sztorm” jest warte sto złotych tenentów?
Wyatt oblizał usta, przenosząc szybko wzrok z jednego na drugiego.
- Nie wiem. A jest?
* * *
Royce i Hadrian przeszli, omijając wozy, na drugą stronę ulicy i zaczęli się wspinać po pomoście
zawieszonym na linach. Deski podskakiwały i falowały pod ich stopami. Mieli na sobie luźne
drelichowe spodnie, zbyt obszerne lniane koszule, nieprzemakalne kapelusze marynarskie ze wstążką
i chustki na szyję, zawiązane w jakiś tajemny sposób, który przysporzył Wyattowi trochę kłopotu.
Obaj nieśli duże, ciężkie marynarskie worki z płótna ze swoimi starymi rzeczami, a Hadrian schował
w jednym trzy miecze, ale bez broni miał trudności z zachowaniem równowagi i czuł się nagi.
Kluczyli między ludźmi tłoczącymi się na nabrzeżu, zmierzając według wskazówek Wyatta na koniec
pirsu. „Szmaragdowy Sztorm” był eleganckim, świeżo pomalowanym okrętem z trzema masztami,
czterema pokładami i złotym galionem w kształcie kobiety ze skrzydłami. Żagle były zwinięte i na
każdym maszcie powiewała zielona chorągiewka. Niewielka armia ludzi windowała worki z mąką i
beczki z soloną wieprzowiną na pokład, gdzie załoga chowała zapasy. Słychać było krzyki jakiegoś
oficera, który kierował pracami, i innego mężczyzny, egzekwującego rozkazy za pomocą mocnej
rattanowej trzciny. Rampy pilnowało dwóch imperialnych żołnierzy.
- Macie tu jakąś sprawę? - zapytał jeden, gdy podeszli.
- Tak - odrzekł Hadrian niewinnie z nadzieją w głosie. - Szukamy pracy. Słyszeliśmy, że na tym statku
załoga jest niekompletna. Kazano nam porozmawiać z panem Temple’em.
- Co tu się dzieje? - zainteresował się niski, krępy mężczyzna w wyświechtanym ubraniu. Miał
krzaczaste brwi i głos, który po latach krzyku na słonym powietrzu brzmiał jak zgrzyt żwiru. - Ja
jestem Temple.
- Chodzą słuchy, że szukacie kucharza - powiedział Hadrian przyjemnym tonem.
- Szukamy.
- A więc dziś jest wasz szczęśliwy dzień.
- Aha. - Temple skinął głową z kwaśną miną.
- A mój przyjaciel umie... obsługiwać marsie.
- Poważnie? - Temple przyjrzał się Royce’owi. - Mamy wolne miejsca, ale tylko dla
doświadczonych marynarzy. W normalnej sytuacji chętnie bym przyjął żółtodziobów, lecz na ten rejs
nie możemy zabierać szczurów lądowych.
- Ale my jesteśmy żeglarzami... Służyliśmy na „Śmiałku”.
- Żeglarze, tak? - powątpiewał master. - Pokażcie ręce.
Przyjrzał się różnym odciskom i szorstkim miejscom na dłoniach Hadriana, od czasu do czasu
chrząkając.
- Musiałeś spędzić większość czasu w kambuzie. Nie robiłeś nic konkretnego przy linach - orzekł.
Potem spojrzał na dłonie Royce’a i uniósł brew.
- Czy ty kiedykolwiek byłeś na statku? - zdumiał się. - Na pewno nie miałeś w ręku szota i nie
obsługiwałeś kabestanu.
- Royce to... - Hadrian wskazał do góry na takielunek -... facet, który tam wchodzi.
Master pokręcił głową i wybuchnął śmiechem.
- Jeśli wy dwaj jesteście marynarzami, to ja jestem księciem Percepliquisu!
- Ależ są, panie Temple - oznajmił Wyatt, wychodząc z forkasztelu i podbiegając do nich truchtem.
Jaskrawobiała koszula mocno kontrastowała z jego śniadą cerą i czarnymi włosami. - Znam tych
ludzi, to moi starzy kompani. Ten mały to Royce Melborn, doskonały topmen, a duży to, aa...
- Hadrian - uzupełnił Royce.
- Racja, oczywiście. Hadrian to znakomity kucharz, panie Temple.
Master wskazał na Royce’a.
- To ma być topmen? Żarty sobie stroisz, Wyatt?
- Nie, sir. Zalicza się do grona najlepszych.
Temple nie wyglądał na przekonanego.
- Może pan kazać mu to udowodnić, sir - zaproponował Hadrian. - Może ścigać się z pana
najlepszym topmenem na linach.
- Chciałeś powiedzieć „wantach” - poprawił go Wyatt.
- Jasne.
- Chciałeś powiedzieć „tak jest”.
Hadrian westchnął i już się nie odezwał.
Master nie zauważył pomyłek Hadriana, ponieważ skupił uwagę na Royce. Zlustrował go od stóp do
głów, po czym krzyknął:
- Derning!
Jego silny szorstki głos niósł się w oceanicznym powietrzu. Niezwłocznie przybiegł wysoki, chudy
mężczyzna o chropawej skórze.
- Tak, sir? - odezwał się z uszanowaniem.
- Ten jegomość twierdzi, że wejdzie, postawi marsel i wróci szybciej od ciebie. Co ty na to?
- Myślę, że się myli, sir.
- Przekonajmy się. - Master odwrócił się do Royce’a. - Nie spodziewam się, żebyś pokonał
Derninga. Jacob to jeden z najlepszych topmenów, jakich widziałem. Ale jeśli się spiszesz, to
przyjmę was obu na statek. Gdyby jednak okazało się, że marnujecie mój czas, wrócicie na brzeg
wpław. Derning, idź na prawą burtę, Royce, na lewą. Zaczniemy, jak porucznik Bishop da
pozwolenie.
Temple poszedł w stronę pokładu rufowego, a Wyatt ześlizgnął się po poręczy schodków i stanął
obok Royce’a.
- Pamiętaj, czego cię wczoraj uczyłem i co powiedział Temple. Nie musisz pokonać Derninga.
Hadrian poklepał przyjaciela po plecach, szczerząc zęby w uśmiechu.
- Chodzi tylko o to, żeby odpiąć żagiel i wrócić na dół cało i zdrowo.
Royce skinął głową i spojrzał niespokojnie na górujący nad nim maszt.
- Mam nadzieję, że nie masz lęku wysokości - uśmiechnął się szeroko Wyatt.
- W porządku, panowie! - krzyknął Temple, zwracając się do załogi ze swojego nowego stanowiska
na pokładzie rufowym. - Mamy zawody.
Wyjaśnił szczegółowo zasady, podczas gdy Royce i Jacob stanęli przy grocie. Royce spojrzał do góry
z grymasem na twarzy, który wzbudził u pozostałych śmiech.
- A mówiąc poważnie, chyba nie boi się wysokości, co? - spytał Wyatt z zatroskaną miną. - Wiem, że
wygląda to przerażająco i... Cóż, będzie tam wchodził po raz pierwszy, ale to nie takie trudne, jeśli
człowiek uważa i się nie boi.
Hadrian uśmiechnął się szeroko i powiedział jedynie:
- Chyba ci się to spodoba.
Na pokładzie rufowym zjawił się oficer, który stanął obok mastera.
- Można zaczynać, panie Temple.
Master odwrócił się w stronę pokładu głównego i ryknął:
- Postawić marsel!
Royce wydawał się zaskoczony, jakby nie zdawał sobie sprawy, że był to rozkaz do rozpoczęcia
rywalizacji. Tym samym Jacob zyskał nad nim przewagę, wchodząc szybko po wyblinkach jak małpa.
Royce odwrócił się, ale nie rozpoczął wspinaczki. Zamiast tego obserwował przez kilka sekund
Jacoba, któremu kibicowała większość załogi. Kilku marynarzy jednak, być może ci, którzy usłyszeli,
że będą mieli kucharza, jeśli nieznajomy wygra, ponaglało Royce’a, żeby zaczął się wspinać, i
wołało do niego jak do psa: „Dalej, chłopcze! Właź do góry, ty przeklęty głupcze!”. Niektórzy zaś
śmiali się i robili niewybredne uwagi na temat jego matki.
Wydawało się, że Royce w końcu pojął, o co chodzi, i przystąpił do działania. Wykonał długi skok
nad pokładem i zaczął raczej wbiegać, niż wspinać się, po wyblinkach. Wydawało się, że jego ruchy
są sprzeczne z prawem ciążenia, gdy przeskakiwał po siatce z taką łatwością, jakby pokonywał
schody. Gdy dotarł do podwantek, prawie zrównał się z Jacobem. Tutaj liny odchodziły od masztu
ukośnie na zewnątrz, do skraju niewielkiej drewnianej platformy znanej jako mars. Obaj mężczyźni
wisieli plecami do dołu, przytrzymując się wyblinek, i Royce stracił rozpęd, nie mogąc posuwać się
bez pomocy rąk.
Jacob podciągnął się na podest, doskoczył do wanty stengi i znów zaczął wspinać się jak małpa. Gdy
Royce stanął na marsie, Derning już sporo go wyprzedzał. Złodziej jednak nadrobił stratę, gdy znów
nie musiał przytrzymywać się rękami i mógł wbiegać po wyblinkach jak po stopniach. Dotarli do rei
równocześnie i pobiegli po wąskiej belce jak akrobaci w cyrku. Niektórzy członkowie załogi głośno
westchnęli, patrząc ze zdumieniem, jak obaj mężczyźni balansują trzydzieści metrów nad pokładem.
Royce przystanął i obrócił się, żeby zobaczyć, co robi przeciwnik. Derning położył się na brzuchu w
poprzek rei, sięgnął rękami do sejzingów, żeby odwiązać liny zmniejszające wydęcie żagla. Royce
zaczął go naśladować i obaj przesuwali się po rei, uwalniając białe płótno, na którym widniała
ciemnozielona korona. W końcu rozwinięty żagiel załopotał na wietrze. Royce i Jacob wstali i
przeszli na koniec rei. Każdy chwycił się brasu - liny przyczepionej do noku rei - i ześlizgnął na
pokład przy akompaniamencie wiwatów załogi. Obaj dotknęli pokładu równocześnie.
Temple krzyknął, żeby przywołać rozbrykaną załogę do porządku. Nie miało znaczenia, kto wygrał.
Obaj konkurenci zdobyli uznanie imponującym pokazem zręczności. Nawet Hadrian klaskał.
Zobaczył, że Wyatt gapi się z rozdziawionymi ustami. Temple skinął głową w stronę Hadriana i
Wyatta.
- Do kabestanu! - krzyknął porucznik Bishop, przywracając porządek. - Postawić żagle przednie!
Załoga na reje! Postawić marsie!
Marynarze rozbiegli się, wracając do swoich obowiązków. Przy handszpakach drewnianego bębna
kabestanu stanęło kilku ludzi, przygotowując się do podniesienia kotwicy. Wyatt podszedł szybko do
steru, podczas gdy reszta, w tym Jacob, zaczęła wspinać się na wanty trzech masztów.
- A wy dwaj na co czekacie? - spytał, gdy Hadrian dołączył do Royce’a. - Słyszeliście porucznika:
postawić te żagle. Hadrian, zajmij pozycję przy kabestanie.
Gdy pobiegli wykonać polecenia, Temple wskazał w kierunku Royce’a i powiedział do Wyatta:
- Nic dziwnego, że nie ma szorstkiej skóry na rękach. W ogóle ich nie używa!
Na pokładzie rufowym pojawił się kapitan statku. Stanął obok porucznika z rękami splecionymi za
plecami, piersią wysuniętą do przodu i brodą narażoną na podmuchy słonego wiatru, który targał mu
mundurem. Będąc niemal przeciętnego wzrostu, wydawał się przeciwieństwem porucznika. Bishop
był wysoki i chudy, kapitan zaś - niski i pulchny, z podwójnym podbródkiem i obwisłymi policzkami,
które szybko zaczerwieniły się na wietrze. Patrzył, jak załoga wykonuje swoje obowiązki, po czym
skinął głową do swojego pierwszego oficera.
- Wyprowadzić statek, panie Bishop.
- Podnieść kotwicę! - ryknął porucznik. - Ster na burt!
Hadrian znalazł sobie miejsce wśród ludzi przy kabestanie i naparł na drewniany handszpak,
obracając wraz z innymi wielki bęben unoszący kotwicę z dna portu. Gdy kotwica została już
wyrwana, ster położony na burtę, a szoty żagli przednich wybrane przez załogę z forkasztelu,
„Szmaragdowy Sztorm” obrócił dziób i po uzyskaniu sterowności oddalił się od nabrzeża. Wpłynął
na wolną przestrzeń głównego kanału i marynarze odpowiadający za takielunek postawili pozostałe
żagle. Wielkie płachty drżały i łopotały na wietrze jak trzy dzikie białe bestie.
- Do bras! - warknął Temple i ludzie chwycili liny, obracając reje, aż żagle nabrały wiatru i się
wybrzuszyły.
Hadrian poczuł szarpnięcie pod stopami, gdy statek gwałtownie przyspieszył.
Płynęli wzdłuż wybrzeża, mijając gospodarzy i wyrobników, którzy przerywali na chwilę pracę, by
spojrzeć na sunący obok nich piękny żaglowiec. Wyatt kręcił kołem sterowym, kierując
„Szmaragdowy Sztorm” ku pełnemu morzu. Marynarze przy brasach korygowali ustawienie rei tak, że
nie łopotał ani jeden żagiel, a statek pruł fale, oddalając się szybko od lądu.
- Kurs południowy zachód ku południu, sir - zameldował Wyatt Temple’owi i master powtórzył
informację porucznikowi, a ten kapitanowi, który skinął głową na znak aprobaty.
Ludzie odeszli od kabestanu i Hadrian pozostał sam. Rozejrzał się, nie wiedząc, czym się zająć.
Royce zszedł na pokład obok niego. Żaden nie miał pewności, co powinien robić, gdy statek już
płynął. Ale nie miało to większego znaczenia, ponieważ porucznik, kapitan i Temple byli zajęci na
pokładzie rufowym. Pozostali marynarze poruszali się teraz bez pośpiechu. Czyścili olinowanie,
kończyli chowanie zapasów i mówiąc ogólnie, aklimatyzowali się.
- Czemu nie braliśmy nigdy pod uwagę zawodu marynarza? - spytał Hadrian Royce’a, podchodząc do
burty i wystawiając twarz do wiatru. Z przyjemnością zaczerpnął głęboko powietrza i się
uśmiechnął.
- To miłe. O wiele lepsze od spoconego, obleganego przez muchy konia. I tylko spójrz na mijany
krajobraz! Jak szybko twoim zdaniem płyniemy?
- Nie martwi cię to, że tkwimy tu uwięzieni i możemy uciec jedynie do morza?
Hadrian spojrzał przez burtę na rozkołysane fale.
- Do tego momentu nie martwiło. Czemu musisz wszystko zepsuć? Nie mogłeś dać mi się
rozkoszować chwilą?
- Przecież mnie znasz. Po prostu jestem realistą.
- Płyniemy na południe. Domyślasz się, dokąd zmierzamy?
Royce pokręcił głową.
- To tylko znaczy, że nie będziemy najeżdżać Melengaru, ale docelowy port może być wszędzie. -
Jego uwagę zwrócił ktoś wychodzący na pokład. - A to kto?
Człowiek w czerwieni i czerni wszedł po schodkach na pokład rufowy. Wyróżniał się na tle
pozostałej załogi bladą skórą i jedwabnymi szatami, które były zbyt eleganckie w takiej scenerii i
falowały jak serpentyny na jarmarku. Chodził zgarbiony, a jego pochylone ramiona kojarzyły się
Hadrianowi z drepczącym po gałęzi krukiem. Mężczyzna miał wąsy i krótką kozią bródkę. Zaczesane
do tylu ciemne włosy podkreślały zaawansowaną łysinę.
- Herb z pękniętą koroną - zauważył Hadrian. - Seret.
- Czerwona sutanna - dodał Royce. - Wartownik.
- Przynajmniej to nie Luis Guy. Trudno byłoby się ukryć na statku takiej wielkości.
- Gdyby to był Guy, nie musielibyśmy się ukrywać. - Royce uśmiechnął się złowrogo.
Hadrian dostrzegł, że Royce zerknął nad burtą na wodę, która pieniła się i kotłowała.
- Jeśli na pokładzie jest wartownik - ciągnął Royce - możemy przyjąć, że są też sereci. Oni nigdy nie
podróżują samotnie.
- Może pod pokładem.
- Może przebrani za marynarzy - zauważył Royce.
Na prawej burcie jakiś mężczyzna upuścił dźwigany ciężar na pokład i starł szmatką pot z czoła.
Dostrzegłszy Royce’a i Hadriana, podszedł do nich.
- Dobry jesteś - pochwalił Royce’a. - Jeszcze nikt nie pokonał Jacoba.
Był opalony i chudy, miał tatuaż kobiety na przedramieniu i srebrny kolczyk w uchu.
- Nie pokonałem go. Zeszliśmy równocześnie - poprawił go elf.
- Tak jest, to było sprytne. Nazywam się Grady. A wy?
- Jestem Royce, a to Hadrian.
- Ach tak, kucharz. - Grady skinął głową do Hadriana, po czym znów skierował wzrok na elfa: -
Royce, co? Dziwię się, że nigdy nie słyszałem twojego imienia. Z takimi umiejętnościami powinieneś
być sławny. Na jakich statkach służyłeś?
- Na żadnych, które pływają po tych wodach - odparł Royce.
Grady spojrzał na niego z zaciekawieniem.
- A więc gdzie? W Cieśninie? W Zatoce Dagastańskiej? Na Morzu Sharońskim? Możesz śmiało
powiedzieć, sam byłem w niejednym miejscu.
- Przykro mi, ale mam kłopoty z zapamiętywaniem nazw.
Grady uniósł brwi.
- Nie pamiętasz nazw statków, na których służyłeś?
- Wolałbym o nich nie mówić.
- W porządku, możesz uważać temat za zakończony. - Spojrzał na Hadriana. - Pływaliście razem?
- Od pewnego czasu współpracujemy.
Grady skinął głową.
- Zapomnijcie, że w ogóle coś powiedziałem. Nie będę wam wchodził w paradę. I możecie postawić
kasę na słowo Grady’ego.
Marynarz mrugnął do nich, po czym odszedł, spoglądając kilkakrotnie z szerokim uśmiechem przez
ramię.
- Wydaje się miły - ocenił Hadrian. - Dziwny i niejednoznaczny, ale miły. Myślisz, że wie, po co tu
przyszliśmy?
- Chciałbym - odparł Royce, patrząc, jak Grady wraca do swoich zajęć. - Mógłby nas wtedy
oświecić. Wiem jednak z doświadczenia, że w trakcie pościgu za Merrickiem zdarzały się jeszcze
dziwniejsze rzeczy. Jedno jest pewne: ten rejs będzie ciekawy.
Rozdział 5. Przerwane milczenie.
Choć było wcześnie, Nimbus już czekał z naręczem pergaminów przed zamkniętymi drzwiami biura
Amilii. Uśmiechnął się promiennie, gdy podeszła.
- Dzień dobry, jaśnie pani - przywitał ją z najniższym ukłonem, jaki mógł złożyć bez upuszczenia
zwojów. - Piękny dzień, nieprawdaż?
Amilia chrząknęła w odpowiedzi. Nie zaliczała się do rannych ptaszków, a plan tego dnia obejmował
spotkanie z regentem Saldurem. Jeżeli coś mogło jej zepsuć dzisiaj nastrój, to właśnie to spotkanie.
Otworzyła drzwi do swojego biura, które było nagrodą za udane wystąpienie imperatorki niespełna
miesiąc wcześniej, kluczem noszonym na łańcuszku na szyi.
Modina była bliska śmierci, gdy Saldur mianował Amilię jej asystentką. Młoda władczyni w ogóle
się nie odzywała, była potwornie wychudzona i miała niezmienny wyraz twarzy, który można by
określić jako apatyczny. Amilia zapewniła jej lepsze warunki życia i dołożyła wszelkich starań, by
nakłonić ją do jedzenia. Po kilku miesiącach kondycja dziewczyny zaczęła się poprawiać. Udało się
jej nawet zapamiętać krótką przemowę przewidzianą na dzień jej wystąpienia, ale zignorowała
przygotowany tekst i publicznie wyróżniła Amilię, ogłaszając ją bohaterką.
Nikogo to bardziej nie zaskoczyło od samej Amilii, ale Saldur sądził, że to właśnie jej sprawka. Nie
wyładował jednak na niej złości, lecz jej pogratulował. Od tamtego dnia zmieniło się jego
nastawienie do Amilii - jakby wykupiła sobie wstęp do ekskluzywnego klubu ambitnych ludzi o
nieuczciwych zamiarach. Według niego nie tylko potrafiła manipulować umysłowo niestabilną
władczynią, ale wręcz chętnie to robiła. Dzięki takiej poprawie swojej reputacji otrzymała nowe
obowiązki i nowy tytuł - została główną imperialną asystentką imperatorki.
Słuchała poleceń Saldura, ponieważ Modina pozostawała zamknięta w ciemnych zakamarkach
swojego szaleństwa. Do jednego z jej nowych obowiązków zaliczało się czytanie korespondencji
adresowanej do imperatorki i odpowiadanie na nią. Saldur przydzielił jej to zadanie, gdy tylko
odkrył, że Amilia potrafi czytać i pisać. Stała się także oficjalną odźwierną imperatorki.
Decydowała, kto może, a kto nie powinien spotkać się z Modiną. Normalnie było to niezwykle ważne
stanowisko, lecz w jej przypadku równało się farsie, ponieważ do władczyni nigdy nikogo nie
dopuszczano.
Pomimo napuszonego nowego tytułu biuro Amilii stanowiła klitka, w której znajdowały się jedynie
stare biurko i dwie półki na książki. Pokoik był zimny, wilgotny i bardzo skromny, ale miała ten kącik
na własność. Każdego ranka, gdy siadała za biurkiem, rozpierała ją duma - doznanie, którego Amilia
wcześniej nieczęsto doświadczała.
- Kolejne listy? - spytała.
- Niestety tak - odparł Nimbus. - Gdzie je położyć?
- Na tę stertę pozostałych. Już rozumiem, dlaczego Saldur przydzielił mi to zadanie.
- To bardzo prestiżowe zajęcie - zapewnił ją Nimbus. - Jesteś de facto głosem nowego imperium,
który słyszą poddani. To, co piszesz, jest odbierane jako słowo imperatorki, a tym samym traktowane
jako głos boga wcielonego.
- Chcesz powiedzieć, że teraz jestem głosem boga?
Nimbus uśmiechnął się w zamyśleniu.
- W pewnym sensie...
- Masz szalony sposób widzenia świata, Nimbusie. Naprawdę.
Zawsze umiał podnieść ją na duchu. Jego ubranie w dziwacznych kolorach i idiotyczna pudrowana
peruka wywoływały na jej ustach uśmiech nawet w najbardziej ponury dzień. Ponadto ekscentryczny
mały dworzanin w jakiś cudaczny sposób potrafił się wszystkim cieszyć - ślepy na nieuchronne
katastrofy, które według Amilii czyhały na nich za każdym rogiem.
Nimbus włożył listy do pojemnika przy biurku Amilii, po czym wyjął tabliczkę i rzucił na nią okiem.
- Dziś rano masz spotkanie z lady Rashambeau, baronową Fargal i hrabiną Ridell. Nalegały na
rozmowę z tobą w sprawie ich oddalonych petycji dotyczących prywatnej audiencji u Jej Najwyższej
Imperialnej Mości. Masz także wygłosić w południe przemowę w imieniu imperatorki przy nowym
pomniku na placu Stołecznym. Przywieziono też materiał, ale musisz jeszcze podać krawcowej
szczegóły kroju nowej sukni. No i oczywiście po południu spotykasz się z regentem Saldurem -
relacjonował.
- Domyślasz się, czego może ode mnie chcieć?
Nimbus pokręcił głową.
Amilia oklapła na krześle. Była pewna, że Saldur chce się z nią spotkać w sprawie bury, jaką
Modina dała poprzedniego dnia kanceliście. Nie miała pojęcia, jak wyjaśnić zachowanie
imperatorki. Odezwała się po raz pierwszy od czasu swego wystąpienia.
- Pomóc ci w pisaniu odpowiedzi? - spytał Nimbus ze współczującym uśmiechem.
- Nie, sama to zrobię. Nie możemy oboje odgrywać bogów, prawda? Poza tym masz własną pracę.
Każ przyjść krawcowej za cztery godziny do komnat Modiny, bo chcę z nią porozmawiać. Przez ten
czas powinnam trochę zmniejszyć ten stos listów. Przenieś spotkanie z damami dworu na krótko
przed południem.
- Ale w południe masz wygłosić przemówienie.
- Właśnie.
- Doskonałe planowanie - pochwalił ją Nimbus. - Czy mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić?
Amilia pokręciła głową. Nimbus ukłonił się i wyszedł.
Stos listów z każdym dniem rósł. Wzięła jeden z góry i przystąpiła do odpisywania. Praca nie była
trudna, ale monotonna i nużąca, ponieważ Amilia pisała zawsze to samo: „Biuro imperatorki z żalem
informuje, że Jej Najjaśniejsza Imperialna Mość Imperatorka Modina Novrońska nie będzie mogła
się spotkać ze względu na brak czasu wynikający z konieczności zajęcia się ważnymi i
niecierpiącymi zwłoki sprawami wagi państwowej”.
Odpowiedziała zaledwie na siedem listów, gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Do biura
zajrzała niepewnie nowa służąca. Pracę zaczęła dzień wcześniej i wykonywała ją po cichu, za co
Amilia była jej wdzięczna. Amilia skinęła głową i dziewczyna weszła bez słowa z wiadrem,
szczotką i przyborami do czyszczenia, starając się nie uderzać nimi o drzwi.
Amilia przypomniała sobie, jak sama usługiwała w zamku. Jako pomoc kuchenna rzadko sprzątała w
komnatach, ale czasami musiała zastąpić chorą pokojówkę. Nie cierpiała pracować w obecności
arystokratów. To ją zawsze onieśmielało i przerażało. Nigdy nie wiedziała, co może im przyjść do
głowy. W jednej chwili mogli wydawać się przyjaźnie nastawieni, a w następnej kazać człowieka
wychłostać. Amilia nadal nie rozumiała, jak mogli być tacy kapryśni i okrutni.
Patrzyła, jak dziewczyna zabiera się do pracy. Uklękła i zaczęła szorować podłogę szczotką. Jej
spódnica natychmiast nasiąknęła mydlaną wodą. Amilia miała stos listów, którymi musiała się zająć,
ale służąca rozpraszała jej uwagę. Czuła się winna, że ignoruje jej obecność. Wydawało jej się to
niegrzeczne. Powinnam z nią porozmawiać, pomyślała, ale zaraz uświadomiła sobie, że byłby to
błąd. Ta nowa dziewczyna widziała w niej szlachciankę, główną imperialną asystentkę, i
przeraziłaby się, gdyby Amilia choćby powiedziała do niej „dzień dobry”.
Dziewczyna, być może kilka lat starsza od Amilii, była szczupła i ładna, choć ocenę utrudniał strój,
który nosiła. Miała na sobie luźną suknię i płócienny fartuszek, skrywające jej prawdziwą figurę.
Taki styl przyjmowały wszystkie służące z wyjątkiem głupich lub ambitnych. Gdy się pracowało w
salonach tych, którzy brali wszystko to, co chcieli, najlepiej było unikać rzucania się w oczy.
Amilia dociekała, czy dziewczyna jest mężatką. Po przemowie Modiny zniesiono zakaz opuszczania
zamku przez służących i być może ta służąca miała rodzinę w mieście. Zastanawiała się, czy wraca
do niej na noc, czy tak jak Amilia zostawiła wszystko i wszystkich, żeby żyć w zamku.
Prawdopodobnie miała kilkoro dzieci - ładne dziewczyny ze wsi wychodziły młodo za mąż.
Amilia zestrofowała się za to, że obserwuje służącą, a nie pracuje, ale z jakiegoś względu
dziewczyna przykuwała jej uwagę. Jej sposób chodzenia i wysoko uniesione czoło nie pasowały do
wykonywanej przez nią pracy. Asystentka imperatorki obserwowała, jak dziewczyna zanurza
szczotkę w wodzie, a następnie przeciera podłogę, wykonując ruchy z boku na bok jak malarka. Tylko
rozmazywała wodę, a brud pozostawał. Edith Mon kazałaby ją za to wychłostać. Amilia
niejednokrotnie dostawała od ochmistrzyni w skórę za mniejsze przewinienia. Już choćby z tego
powodu współczuła biednej dziewczynie. Aż za dobrze wiedziała, co ją czeka.
- Dobrze cię tu traktują? - spytała Amilia, mimo że wcześniej postanowiła się nie odzywać.
Dziewczyna podniosła głowę i rozejrzała się po pokoju.
- Tak, do ciebie mówię - potwierdziła Amilia.
- Tak, milady - odparła służącą, spoglądając jej w oczy.
Patrzy na mnie, pomyślała Amilia oszołomiona. Pomimo tytułu i pozycji równej baronowej Amilia
wciąż miała trudności z odwzajemnianiem spojrzenia nawet najniżej stojącym w hierarchii
szlachciankom, a ta dziewczyna zerkała prosto w jej twarz.
- Jeśli nie, to możesz mi śmiało powiedzieć. Wiem, jak to jest... - przerwała, uświadamiając sobie,
że dziewczyna jej nie uwierzy. - Rozumiem, że inni czepiają się nowych służących i im uwłaczają.
- Nic złego mnie tu nie spotyka, milady - odparła dziewczyna.
Amilia uśmiechnęła się, próbując ją uspokoić.
- Nie chciałam sugerować niczego innego. Jestem z ciebie bardzo zadowolona. Po prostu wiem, że
czasami może być trudno, gdy się zaczyna pracować w nowym miejscu. Wiedz, że mogę ci pomóc,
gdybyś miała jakieś kłopoty.
- Dziękuję - odparła służąca, ale Amilia usłyszała w jej głosie nutę podejrzenia.
Oferowana przez szlachciankę pomoc prawdopodobnie ją zaskoczyła. Na jej miejscu Amilia
uważałaby to za pułapkę, być może próbę, żeby się przekonać, czy będzie obmawiała innych. Gdyby
przyznała, że ma problemy, szlachcianka mogłaby ją usunąć z pałacu. W każdym razie Amilia nigdy
nie wyznałaby arystokratce niczego niezależnie od tego, jak uprzejma ta mogłaby się wydawać.
Raptem poczuła się głupio. Między szlachcicami a prostymi ludźmi przebiegała linia graniczna i
Amilia zaliczała się teraz do grona tych pierwszych. Nic na to nie mogła poradzić. Postanowiła więc
przestać męczyć biedną dziewczynę i wrócić do pracy. Wtedy jednak służąca odłożyła szczotkę i
wstała.
- Jesteś lady Amilia, prawda?
- Tak - odparła zdziwiona nagłą impertynencją.
- Jesteś główną asystentką imperatorki?
- Jesteś świetnie poinformowana. To dobrze, że zapoznajesz się z nowym miejscem pracy. Ja
potrzebowałam na to więcej czasu...
- Jak się miewa?
Amilia się zawahała. Przerywanie było bardzo niestosowne, a obcesowe wypytywanie o Jej
Imperialną Mość niewiarygodnie zuchwałe. Ale być może ta dziewczyna nie przywykła do kontaktów
ze szlachetnie urodzonymi. Prawdopodobnie pochodziła z jakiejś zapadłej wioski, w której nigdy nie
widziano szlachcica. Denerwujący sposób wytrzymywania spojrzenia Amilii świadczył o tym, że nie
znała reguł dworskiej etykiety. Edith Mon w mig by ją jej nauczyła. Amilię jednak wzruszyła troska
służącej o zdrowie Modiny.
- Dobrze - odparła, po czym zwyczajowo dodała: - Była chora i jeszcze nie wyzdrowiała, ale jej stan
poprawia się z dnia na dzień.
- Nigdy jej nie widzę - ciągnęła dziewczyna. - Widziałam ciebie, kanclerza, regentów i lorda
szambelana, ale jej nigdy nie widzę w salach lub przy stole bankietowym.
- Strzeże swojej prywatności. Musisz zrozumieć, że wszyscy chcieliby się osobiście z nią spotkać.
- Domyślam się, że przemieszcza się tajnymi przejściami.
- Tajnymi przejściami? - Amilia zachichotała, rozbawiona śmiałym przypuszczeniem dziewczyny. -
Nie, nie korzysta z takowych.
- Ale słyszałam, że pałac jest bardzo stary i pełno w nim ukrytych schodów i korytarzy, które
prowadzą do najróżniejszych sekretnych miejsc. Czy to prawda?
- Nic o tym nie wiem - odrzekła Amilia. - Skąd ci to przyszło do głowy?
Służąca od razu zakryła dłonią usta, zażenowana, i spuściła pokornie wzrok na podłogę.
- Wybacz mi, pani. Nie chciałam być zuchwała. Wrócę do swojej pracy.
- Nic nie szkodzi - powiedziała Amilia, gdy dziewczyna zanurzyła szczotkę w kuble. - Jak masz na
imię, moja droga?
- Ella, pani - odparła cicho, nie przerywając pracy i nie podnosząc głowy.
- Cóż, Ello, jeśli będziesz miała problemy lub pytania, możesz zwracać się z nimi do mnie.
- Dziękuję, pani. To bardzo uprzejmie z twojej strony.
Amilia wróciła do swojej pracy i pozwoliła służącej kontynuować swoją. Po krótkim czasie
dziewczyna skończyła i poskładała przybory, przygotowując się do wyjścia.
- Do widzenia, Ello - odezwała się Amilia.
Służąca uśmiechnęła się, słysząc swoje imię, i skinęła z wdzięcznością głową. Gdy wychodziła,
Amilia spojrzała na jej ręce, w których trzymała kubeł i zmywak, i zdziwiła się na widok długich
paznokci. Ella dostrzegła to i szybko wyszła z komnaty.
Amilia przez pewien czas patrzyła za nią, zastanawiając się, w jaki sposób pracująca dziewczyna
zdołała wyhodować takie ładne paznokcie. W końcu odsunęła od siebie tę myśl i wróciła do listów.
* * *
- Zdajesz sobie sprawę, że się domyślą? - powiedziała Amilia, gdy krawcowa skończyła brać miarę
z Modiny i opuściła komnatę.
Główna asystentka robiła porządek w sypialni imperatorki, podczas gdy ta siedziała pod wąskim
oknem w jedynym snopie światła słonecznego wpadającego do środka. To właśnie w tym miejscu
Amilia widywała ją najczęściej. Imperatorka przesiadywała tu godzinami i tylko obserwowała
chmury i ptaki. Amilii pękało serce za każdym razem, gdy docierało do niej, jak Modina tęskni do
świata, od którego ją odcięto.
Imperatorka nie zareagowała na uwagę Amilii. Zniknęła jej jasność umysłu z poprzedniego dnia. Ale
usłyszała ją. Amilia nie miała co do tego żadnych wątpliwości.
- Nie są głupi - ciągnęła, spulchniając poduszkę w rękach. - Po twojej przemowie i wczorajszym
incydencie z oficjalistą przypuszczam, że to tylko kwestia czasu. Lepiej by było, gdybyś została w
swojej komnacie i pozwoliła mi zająć się sprawą.
- Nie posłuchałby cię - odezwała się Modina.
Amilia upuściła poduszkę. Odwróciła jak najspokojniej głowę i spojrzała przez ramię na
imperatorkę, która wciąż patrzyła przez okno z wyrazem apatii na twarzy. Znów zaczęła spulchniać
poduszkę, zanim odważyła się powiedzieć:
- Może trochę by to trwało, ale na pewno udałoby mi się go nakłonić, żeby dostarczył nam materiał. -
Wstrzymała oddech, nasłuchując.
Cisza.
Gdy nabrała już pewności, że był to tylko jeden z rzadkich przypływów przytomności umysłu
imperatorki, Modina ponownie przemówiła:
- Nigdy by przed tobą nie ustąpił. Boisz się go i on o tym wie.
- A ty nie?
Ponownie cisza. Amilia czekała.
- Już nie obawiam się niczego - odparła w końcu imperatorka słabym głosem.
- Możesz się nie obawiać, ale zmartwiłabyś się, gdyby zakazali ci patrzenia przez to okno.
- Tak - odparła Modina lakonicznie.
Amilia obserwowała, jak władczyni przymyka oczy i odwraca twarz do słońca.
- Jeśli Saldur odkryje twoją maskaradę, jeśli pomyśli, że udajesz obłąkaną i od ponad roku zwodzisz
regentów, może się przestraszyć i zamknąć cię w odosobnionym miejscu, gdzie nie będziesz
stanowiła zagrożenia. Mogą wsadzić cię na zawsze do jakiejś ciemnej nory.
- Wiem - przyznała Modina z wciąż przymkniętymi oczami i uniesioną głową. Wydawało się, że
pogrążona w promieniach słońca sama emanuje blaskiem. - Ale nie pozwolę, żeby cię skrzywdzili.
Chwilę trwało, nim do Amilii dotarł sens jej słów. Usłyszała je wyraźnie, ale ich przekaz był tak
nieoczekiwany, że usiadła na łóżku, nie rozumiejąc z początku ich znaczenia. Gdy cofnęła się
pamięcią, doszła do wniosku, że to powinno być dla niej oczywiste, ale dopiero teraz dotarło do niej,
co zrobiła Modina. Imperatorka swoją przemową chciała sprawić, aby Ethelred i Saldur nie mogli
usunąć lub zabić Amilii.
Niewielu ludzi kiedykolwiek wstawiło się za nią. Nie mieściło jej się w głowie, że Modina -
obłąkana imperatorka - podjęła takie ryzyko. Było to równie prawdopodobne, co zmiana kierunku
przez wiatr w celu dostosowania się do życzenia dziewczyny lub prośba słońca o jej pozwolenie na
świecenie.
- Dziękuję. - Tylko taka odpowiedź przyszła jej do głowy. Po raz pierwszy poczuła się niezręcznie w
obecności Modiny. - Pójdę już.
Skierowała się do drzwi. Gdy dotknęła zasuwy, Modina znów się odezwała:
- Wiesz, ja nie całkiem udaję.
Amilia, czekając w biurze regenta, uprzytomniła sobie, że nie słyszała ani jednego słowa na
spotkaniu z damami czy w trakcie późniejszego wystąpienia - w takie osłupienie wprawiła ją
rozmowa z Modiną. Jej dekoncentracja jednak minęła w chwili, gdy pojawił się Saldur.
Regent robił imponujące wrażenie w swojej eleganckiej sutannie i fioletowo-czarnym mucecie. Białe
włosy i pobrużdżona twarz nadawały mu ojcowski wygląd, ale w jego oczach nie było śladu
dobroduszności.
- Dzień dobry, Amilio - przywitał się, mijając ją i siadając za biurkiem.
Gabinet regenta prezentował się niezwykle okazale. Był dziesięć razy większy od klitki Amilii i
elegancko urządzony. Wypolerowaną podłogę z twardego drewna pokrywał wzorzysty dywan, a obok
sof i foteli stały liczne stoliki. Na jednym z nich leżała szachownica z misternie rzeźbionymi
bierkami. Szeroki kominek wykonano z przepięknie obrobionego marmuru. Oprócz grubych ksiąg na
półkach stały karafki z alkoholami. Przestrzenie między regałami a oknami zajmowały malowidła o
tematyce religijnej. Jedno przedstawiało znaną scenę namaszczania Novrona przez Maribora.
Ogromne biurko z polerowanego ciemnego mahoniu ozdabiał bukiet świeżych kwiatów. W gabinecie
unosił się silny zapach kadzidła, który Amilia miała okazję poczuć tylko raz w życiu - gdy była w
katedrze.
- Wasza Ekscelencjo - odparła z uszanowaniem.
- Usiądź, moja droga - zaprosił ją Saldur.
Spojrzała na krzesło i niemal na nie opadła. Każdy mięsień jej ciała był napięty. Żałowała, że rano
Modina z nią rozmawiała - w przeciwnym razie mogłaby zasłaniać się niewiedzą. Amilia bowiem
nie umiała kłamać i nie wiedziała, jak powinna zareagować na pytania Saldura, aby kara dla niej i
imperatorki była jak najłagodniejsza. Wciąż rozważała swoją ewentualną odpowiedź.
- Mam dla ciebie pewną wiadomość - oznajmił Saldur, składając ręce na biurku i pochylając się do
przodu. - Poddani usłyszą ją dopiero za kilka tygodni, ale ty musisz już teraz wiedzieć, abyś mogła
rozpocząć przygotowania. Chcę, żebyś na razie zachowała ją dla siebie, rozumiesz?
Amilia skinęła głową, jakby naprawdę rozumiała.
- Prawie za cztery miesiące, w trakcie uroczystości zimonaliowych Modina poślubi regenta
Ethelreda. Chyba nie muszę ci wyjaśniać, jaka to ważna okazja. Sam patriarcha przyjedzie, żeby
poprowadzić uroczystość. Oczy wszystkich będą skierowane na ten pałac i imperatorkę.
Amilia nie odezwała się, ledwie zdołała nieznacznie skinąć głową.
- Twoim obowiązkiem jest pilnowanie, żeby nie dochodziło do niezręcznych sytuacji. Na razie jestem
bardzo zadowolony z twojej pracy i w związku z tym daję ci okazję do kolejnego wykazania się.
Tobie powierzam organizację ceremonii. Ty będziesz odpowiadała za ułożenie listy gości i
przygotowanie zaproszeń. Zwróć się w tej sprawie o pomoc do lorda szambelana. Będziesz musiała
także uzgodnić potrawy z pałacowymi kucharzami. Rozumiem, że jesteś w dobrych stosunkach z
kuchmistrzem...
Jeszcze raz przytaknęła.
- Świetnie. Mają być dekoracje, rozrywka, na pewno muzyka, być może magik albo trupa akrobatów.
Ceremonia odbędzie się tutaj, w wielkiej sali. To powinno ci trochę ułatwić sprawę. Będziesz
musiała również kazać uszyć suknię ślubną godną imperatorki. - Widząc napięcie na twarzy
dziewczyny, dodał: - Spokojnie, Amilio, tym razem musisz ją nakłonić do wypowiedzenia tylko
jednego słowa: „Tak”.
Rozdział 6. „Szmaragdowy Sztorm”.
Gdy statek znów wykonał gwałtowny skok naprzód, Hadrian potknął się i omal nie uderzył głową o
belkę sufitową. Byłby to już trzeci raz tego dnia. Dolne pokłady były niskie i dosyć ciemne.
Mieszkalny wyglądał jak jeden wielki tor przeszkód utworzony przez natłok kufrów marynarskich,
worków żeglarskich, prymitywnych drewnianych ław, zawieszonych na linach stolików i blisko stu
trzydziestu mężczyzn. Hadrian kierował się w stronę rufy, omijając członków wachty prawej burty.
Większość z tych ludzi spała w hamakach zawieszonych na tych samych grubych belkach
poprzecznych, o które najemnik omal nie rozbił sobie czaszki. Ale Hadrian szedł chwiejnie nie tylko
z powodu tłoku i kołysania się statku. Odkąd zaszło słońce, zbierało mu się na wymioty.
„Szmaragdowy Sztorm” był na morzu od prawie piętnastu godzin i powoli wyjaśniała się tajemnica
życia na statku. Hadrian spędził wiele lat w towarzystwie zawodowych żołnierzy i wiedział, że
każda wojskowa formacja ma własny żargon, tradycje i cechy. Nie pływał jednak nigdy na statku,
dlatego dwie rzeczy były pewne: musiał się sporo nauczyć i miał na to niewiele czasu.
Już dowiedział się kilku ważnych rzeczy, na przykład gdzie załatwiać naturalne potrzeby. Ku jego
zdziwieniu okazało się, że na dziobie statku, co było niebezpieczne, ponieważ musiał wisieć nad
wodą pod bukszprytem. Może „dla marynarzy było to całkiem naturalne i Royce’owi nie sprawiało
żadnych trudności, ale Hadrianowi dało do myślenia.
Kolejnym bardzo przydatnym odkryciem było pobieżne zrozumienie systemu dowodzenia. Hadrian
zobaczył, że oficerowie - przeważnie szlachcice - są wytrawnymi fachowcami i mają wyższą rangę
od ogółu żeglarzy, ale dostrzegł też podział w tych sporych grupach. Istniały różne rangi oficerów, a
nawet subtelniejsze poziomy starszeństwa, wpływów i władzy. Nie mógł oczekiwać, że już w
pierwszym dniu połapie się w takiej złożonej hierarchii, ale udało mu się ustalić, że za dopilnowanie
wykonywania obowiązków przez marynarzy odpowiadają bosman i jego matowie, którzy dość łatwo
zyskiwali posłuch biczami z krótkimi sznurkami i nie spuszczali załogi ani na chwilę z oka. Dlatego
to im się najbardziej przyglądał.
Załoga statku dzieliła się na dwie wachty. Podczas gdy jedna pracowała, druga spała lub jadła
posiłek. Porucznik Bishop przydzielił Royce’a do warty prawej burty, która pilnowała grotmarsla.
Do jego obowiązków należało zajmowanie się olinowaniem na środkowym maszcie. Podlegał
bosmanowi Bristolowi Bennetowi i jego trzem matom. Hadrian już widział takich. Pijacy, włóczędzy
i zbiry; na lądzie niewiele znaczyli, ale na statku mieli status i władzę. Okazja do odegrania się za
wszelkie doznane na ziemi krzywdy sprawiała, że byli okrutni i skorzy do karania innych. Hadrian
jeszcze czekał na przydział do wachty, ale miał nadzieję, że dostanie się do tej samej co Royce.
Do tej pory miał szczęście. W pierwszym dniu przygotowanie posiłków ograniczało się do
podzielenia na porcje świeżego jedzenia pozostałego po niedawnym postoju w porcie. Nie musiał
gotować. Po prostu rozdał owoce, świeże pieczywo i solone mięso. Tym samym jego kulinarne
umiejętności pozostały utajnione, ale czas uciekał. Oczywiście potrafił gotować. Przez lata
przygotowywał posiłki na ogniu, lecz głównie dla siebie i Royce’a. Nie umiał gotować dla całego
statku. Chcąc się dowiedzieć, jakie są oczekiwania żeglarzy, poszedł poszukać Wyatta.
- Teraz tam rządzi księżniczka Melengaru - usłyszał młody głos.
Chłopak wyglądał najwyżej na szesnaście lat. Miał rzadkie bokobrody, piegi pociemniałe od
długotrwałego przebywania na słońcu i kręcone włosy krótko przycięte na górze, a z tyłu związane
czarnym sznurkiem w koński ogon. Siedział z Wyattem, Gradym i kilkoma innymi mężczyznami wokół
chybotliwego stołu, na którego środku stała świeczka przyklejona woskiem do miedzianego talerza.
Grali w karty, a rzucane przez nich olbrzymie cienie tylko myliły Hadrianowi drogę.
- Nie rządzi Ratiborem. Jest burmistrzynią - poprawił chłopaka Wyatt, kładąc kartę na stosiku przed
sobą,
- Co za różnica?
- Została mianowana, chłopcze.
- Co to znaczy? - spytał młodzieniec, próbując się zdecydować, jak zagrać. Trzymał rękę tak blisko
klatki piersiowej, że ledwie sam widział karty.
- To znaczy, że nie przejęła miasta. Mieszkańcy poprosili ją, żeby stanęła u steru władzy.
- Ale wciąż może kazać stracić ludzi, prawda?
- Tak sądzę.
- No to wygląda na to, że tam rządzi. - Chłopak położył kartę z szerokim uśmiechem świadczącym o
jego przekonaniu, że zagrał zadziwiająco dobrze.
- Wygląda na to, że mieszkańcy Ratiboru są głupi jak but - orzekł burkliwie Grady. Wyraz jego twarzy
wskazywał, że poirytowało go zagranie chłopaka. - Zrzucili jedno jarzmo z grzbietu i od razu proszą
się o następne.
- Grady! - zawołał mężczyzna z białą chustką na głowie. - Ja pochodzę z Ratiboru, ty ośle!
- No właśnie! Dzięki, że dowiodłeś mojej racji, Bernie - odparł Grady, śmiejąc się z własnego żartu
i uderzając dłonią z kartą o stół tak mocno, że kilku marynarzy śpiących w pobliżu jęknęło w
hamakach.
Reszta przy stole zachichotała dobrodusznie, z wyjątkiem Berniego z Ratiboru.
- Hadrian! - powitał go serdecznie Wyatt. - Właśnie rozmawialiśmy o sprawach na lądzie. Większość
tych nieszczęsnych łajdaków już ponad rok nie była na brzegu i właśnie uzupełnialiśmy ich wiedzę na
temat wojny.
- Mamy szczęście jak cholera, bo w ogóle o niej nie wiedzieliśmy - dodał Grady, udając oburzenie.
- Przecież dopiero co byliśmy w porcie - zdziwił się Hadrian. - Myślałem...
- To nic nie znaczy - wtrącił się inny marynarz. Prawie zupełnie łysy i z kilkoma zębami wydawał się
najstarszy przy stoliku, a może nawet na statku. Miał srebrny kolczyk, który połyskiwał w świetle
świecy, i wytatuowaną syrenę oplatającą mu przedramię. Też nosił białą chustkę na głowie. -
Większość załogi jest tu pod przymusem. Kapitan byłby głupi, gdyby pozwolił im zejść na suchy ląd
w porcie. On i pan Bishop musieliby sami otaklować statek!
Pozostali przy stole wybuchnęli śmiechem, a ci, którzy usiłowali spać, mruknęli rozdrażnieni.
- Nie wyglądasz zbyt dobrze - zwrócił się Wyatt do Hadriana.
Najemnik pokręcił nieszczęśnie głową.
- Już dawno nie byłem na statku. Czy na „Szmaragdowym Sztormie” zawsze tak kołysze?
- Hm? - Wyatt zerknął na niego, po czym wybuchnął śmiechem. - To ma być kołysanie? Za kilka dni
nawet tego nie zauważysz. - Spojrzał, jak sąsiad przy stole kładzie kartę. - Jesteśmy jeszcze w
cieśninie. Poczekaj, aż wypłyniemy na pełne morze. Lepiej usiądź. Jesteś spocony.
Hadrian dotknął twarzy i poczuł wilgoć.
- Dziwne, ale jest mi raczej chłodno.
- Usiądź - ponowił propozycję Wyatt. - Poe, ustąp mu miejsca.
- Czemu ja? - obruszył się młodzieniec.
- Bo ja tak mówię.
Wyraz twarzy chłopaka świadczył o tym, że takie wyjaśnienie mu nie wystarcza. Nie chciał łatwo
oddać jednego z niewielu miejsc siedzących.
- I dlatego że jestem sternikiem, a ty marynarzem, ale co najważniejsze dlatego, że pan Bishop
mianował cię pomocnikiem kucharza.
- Naprawdę? - Poe zamrugał, a po jego twarzy przebiegł uśmiech.
- Gratuluję - powiedział Wyatt. - A teraz zrób dobre wrażenie na swoim nowym szefie i rusz swoją
piekielną dupę!
Chłopak wstał i udał, że czyści ławkę niewidzialną ścierką.
- Proszę, sir! - rzucił i przesadnie się ukłonił.
- Czy on umie gotować? - spytał z powątpiewaniem Hadrian, siadając.
- No pewnie! - oświadczył Poe żywiołowo. - I to jeszcze jak. Tylko poczekaj, to zobaczysz.
- To dobrze, bo na razie nie czuję się na siłach, żeby zajmować się jedzeniem - westchnął Hadrian i
oparł głowę na rękach.
Staruszek obok Wyatta rzucił kartę na środek i pozostali jęknęli z udręką.
- Drew, ty cholerny draniu! - warknął do niego Grady, ciskając resztę swoich kart na stół.
Pozostali zrobili tak samo.
Drew uśmiechnął się szeroko, ukazując kilka pożółkłych zębów, i zgarnął stosik srebrnych tenentów.
- Mam dość, chłopaki. Dobranoc.
- Dobranoc, Drew, ty wszawy prymitywie z Lanksteeru! - syknął Grady, odpędzając staruszka jak
jakiegoś robaka. - Pogadamy przy śniadaniu, co?
- Jasne, Grady - zgodził się Drew. - Coś mi się przypomniało. Jak wieczorem refowałem marsel,
słyszałem coś zabawnego. Będziemy brali pasażera do pomocy przy odnalezieniu rogu. Co za głupcy
te szczury lądowe! Przecież ten rogowaty cypel znają wszyscy, co pływają po Sharonie! Tak czy
owak przypomnij mi przy śniadaniu, to ci opowiem. Koń by się uśmiał. No, to dobranoc.
Większość graczy też się rozeszła i pozostali tylko Wyatt, Grady, Poe i Hadrian.
- Powinieneś iść spać - zwrócił się Wyatt do chłopaka.
- Nie jestem zmęczony - zaprotestował młodzieniec.
- Nie pytałem, czy jesteś zmęczony.
- Chcę zostać i uczcić awans.
- Zmykaj, zanim zamelduję o twojej niesubordynacji wobec przełożonego.
Poe nachmurzył się i odszedł, szukając swojego hamaka.
- Ty też, Grady - dodał Wyatt.
Stary marynarz spojrzał podejrzliwie na Wyatta, po czym pochylił się i cicho zapytał:
- Czemu próbujesz się mnie pozbyć, Deminthal?
- Bo mam już dość oglądania twojej krzywej gęby.
- Bzdura! - syknął. - Chcesz pogadać bez świadków sam wiesz o czym, co? Obaj w tym tkwicie, już
ja to widzę. I ten Royce też w tym siedzi. Ilu jeszcze masz, Wyatt? Znajdzie się miejsce dla jeszcze
jednego? Umiem dobrze walczyć.
- Stul pysk, Grady - zbeształ go Wyatt. - Za takie gadanie możesz zawisnąć.
- Dobra, dobra - zreflektował się Grady, unosząc dłonie w obronnym geście. - Tylko cię informuję.
Wstał i spoglądając kilka razy przez ramię, ruszył do własnego hamaka, aż zniknął w gąszczu
kołyszących się ludzi.
- O co mu chodziło? - spytał Hadrian, wskazując kciukiem za Gradym.
- Nie wiem - odrzekł Wyatt. - Na każdym statku znajdzie się jakiś żeglarz, który wypatruje oznak
buntu. Na „Szmaragdowym Sztormie” jest nim chyba Grady. Odkąd się zamustrował, węszy spisek,
głównie dlatego, że sam chciałby w nim uczestniczyć, jak sądzę. Nie lubi zwierzchników. - Wyatt
zaczął zbierać rozrzucone karty. - A jaka jest twoja historia?
- Co masz na myśli? - spytał Hadrian.
- Po co ty i Royce tu jesteście? Nadstawiłem karku, żebyście zostali przyjęci. Chyba mam prawo
poznać powód.
- Myślałem, że zrobiłeś to w ramach spłaty długu.
- Prawda, ale wciąż mnie ciekawi, czemu chcieliście się dostać na „Szmaragdowy Sztorm”?
- Szukamy bezpieczniejszego zajęcia i przyszło nam do głowy, że spróbujemy na morzu - odparł
Hadrian, ale od razu zorientował się po minie Wyatta, że go nie przekonał. - Wykonujemy zlecenie,
ale więcej nie mogę ci powiedzieć.
- Czy to ma związek z sekretnym ładunkiem?
Hadrian zamrugał.
- Możliwe. Co to za sekretny ładunek?
- Broń. Miecze, ciężkie tarcze, imperialne kusze, zbroje... Dość, żeby wyposażyć sporej wielkości
armię. Przywieziono je w ostatniej chwili, załadowano w środku nocy przed naszym wypłynięciem.
- Ciekawe - zastanawiał się Hadrian. - Wiesz, dokąd zmierzamy?
- Nie, ale to nic niezwykłego. Kapitanowie zwykle zatrzymują tę informację dla siebie. Mnie też
Seward tego nie zdradził, choć jestem sternikiem. - Wyatt tasował w roztargnieniu karty. - A więc ty
też nie znasz docelowego portu i nic nie wiedziałeś o ładunku. Niewiele informacji podano ci na
temat tego zlecenia, prawda?
- A ty? - Hadrian odwrócił sytuację. - Co ty tu robisz?
- Mógłbym odpowiedzieć, że zarabiam na życie, i w moim przypadku miałoby to sens, ale tak jak ty
szukam odpowiedzi.
- Na jakie pytanie?
- Gdzie jest moja córka. - Wyatt przerwał na chwilę, spoglądając na świeczkę. - Allie zniknęła
tydzień temu. Nie było mnie w domu, bo szukałem pracy, i wtedy zabrali ją imperiale.
- Zabrali? Dlaczego?
Wyatt zniżył głos.
- Allie jest mieszańcem, a nowe imperium nie jest przychylnie nastawione do elfów. Zgodnie z
obecnym prawem każdy, kto ma w żyłach choćby jedną kroplę ich krwi, podlega aresztowaniu.
Wyłapują takie osoby i odstawiają je na statki, ale nikt nie wie, dokąd je wywożą. Dlatego tu jestem.
- Ale dlaczego sądzisz, że ten statek popłynie w takie miejsce?
- Domyślam się, że jeszcze nie zapuściłeś się do ładowni na śródokręciu. - Poczekał chwilę, po czym
dodał: - To na dnie statku, poniżej linii wody. Są tam magazyny, a także żywy inwentarz, na przykład
kozy, kurczaki i krowy. Marynarze wezwani do raportu muszą za karę wypompowywać wodę z zęzy.
To paskudna robota, bo woda miesza się w zęzie z nawozem. I to właśnie tam, w pomieszczeniu o
połowę mniejszym od tego, przebywa w tej chwili ponad stu elfów zakutych w łańcuchy.
Hadrian skinął głową, krzywiąc się na myśl o takich warunkach przewozu.
- Ty i Royce kiedyś darowaliście mi życie z powodu mojej córki. Dlaczego?
- To była decyzja Royce’a. Musisz jego zapytać. Choć na razie bym tego nie robił. Czuje się jeszcze
gorzej ode mnie. Nigdy nie widziałem go w takim opłakanym stanie. Przez to całe pływanie na statku
stał się drażliwy. Cóż, bardziej drażliwy niż zwykle.
Wyatt skinął głową.
- Moja córka też źle znosi pobyt na morzu. Biedne maleństwo, przypomina wtedy kotkę na dryfującym
kawałku drewna. Potrzebuje mnóstwa czasu, żeby przywyknąć do kołysania - przerwał na chwilę i
zapatrzył się na świeczkę.
- Na pewno ją odnajdziesz, nie martw się. - Hadrian spojrzał na stłoczonych ludzi i zniżył głos do
szeptu: - Wykonujemy ważne zlecenie i nie możemy się rozpraszać, ale jeśli będziemy mieli okazję,
to pomożemy. Coś mi mówi, że nie będę miał kłopotu z namówieniem do tego Royce’a. - Znów
poczuł mdłości, co musiało się uwidocznić na jego twarzy.
- Nie przejmuj się. Choroba morska zwykle trwa tylko trzy dni - zapewnił go Wyatt, chowając talię
kart do kieszeni na piersi. - Potem przejdzie wam obu.
- Jeżeli wcześniej nie wyrzucą nas za burtę. Nie znam się na gotowaniu dla załogi.
Wyatt się uśmiechnął.
- Bez obaw. Załatwiłem ci zabezpieczenie. Poe wykona większą część roboty. Wiem, że wygląda
młodo, ale jeszcze cię zadziwi.
- Jakim cudem dostałem pomocnika?
- Jako kucharz okrętowy jesteś w stopniu podoficera. Nie ciesz się jednak za bardzo. Wciąż
podlegasz bosmanom i ich matom, ale ciebie musi słuchać marynarz Poe. Nie musisz też pełnić
wacht. A to oznacza, że dopóki posiłki będą wydawane zgodnie z planem, dopóty będziesz
dysponował swoim czasem wolnym. Musisz wiedzieć, że śniadanie podaje się punktualnie przy
pierwszym wybiciu dzwonu porannej wachty. - Wyatt zrobił pauzę. - To jedno uderzenie, które
usłyszysz po wybiciu ośmiu tuż po pojawieniu się słońca nad horyzontem. Tak więc każ chłopakowi
rozpalić ogień w kambuzie krótko po psiej wachcie. Będzie wiedział, kiedy to jest. Każ mu
przygotować kleik owsiany. Nie zapomnij o sucharkach. Do każdego posiłku podawaj sucharki.
Osiem uderzeń dzwonu informuje ludzi o śniadaniu. Każda mesa przyśle do ciebie kogoś z czymś w
rodzaju drewnianego kubła. Twoim zadaniem będzie rozdanie jedzenia. Każ chłopakowi zaparzyć też
herbaty. Przy obiedzie i kolacji ludzie będą pili piwo i rum, ale nie przy śniadaniu. I nikt nie
zaryzykuje wypicia zwykłej wody.
- Zaryzykuje?
- Woda stoi w beczkach przez wiele miesięcy, a w trakcie długiego rejsu - lat. Jest nieświeża.
Herbata i kawa są w porządku, bo robi się je na wrzątku i mają trochę smaku. Kawa jednak jest
droga i zarezerwowana dla oficerów. Załoga i midszypmeni jedzą pierwsi. Potem przyjdzie Basil,
kucharz oficerów, żeby przyszykować posiłki dla poruczników i kapitana. Nie plącz mu się pod
nogami. Na obiad ugotuj wieprzowinę. Niech Poe zacznie ją przyrządzać zaraz po wyjściu Basila. Z
solonego mięsa odejdzie gruba warstwa tłuszczu. Połowa tego idzie na smarowanie takielunku.
Drugą połowę możesz zatrzymać i sprzedać za kilka groszy handlarzom łojem w najbliższym porcie,
ale nie dawaj marynarzom. Polubiliby cię, ale mogą od tego dostać szkorbutu, a kapitanowi to by się
nie spodobało. Niech Poe ugotuje trochę warzyw i poda je jako gulasz. I nie zapomnij o sucharkach.
- A więc mówię chłopakowi, co ma przyrządzić, i to rozdaję, ale sam nie zajmuję się gotowaniem?
Wyatt się uśmiechnął.
- To korzyść, jaką daje stanowisko podoficera. Ale niestety dostaniesz tylko wypłatę marynarza. Na
kolację podaj to, co zostało z obiadu, grog i oczywiście sucharki. Potem każ Poemu posprzątać i tak
jak powiedziałem, resztę dnia masz dla siebie. Łatwe?
- Może i łatwe, gdybym mógł ustać na nogach, a żołądek nie podchodziłby mi do gardła.
- Słuchaj Poego. On się tobą zajmie. A teraz najlepiej wracaj do hamaka. Wierz mi, to pomaga. Aha,
tak dla twojej wiedzy, byłeś w błędzie.
- W jakiej sprawie? - spytał Hadrian.
- Kiedy myślałeś, że pływanie po morzu to bezpieczniejsze zajęcie.
* * *
Było jeszcze ciemno, gdy kapitan zawołał:
- Wszystkie ręce na pokład!
Kilka godzin przed świtem zaczął wiać zimny wiatr i padać lekki deszcz, który spryskiwał pokład,
dokładając mokry chłód do nieszczęsnej choroby morskiej, przez jaką Hadrian prawie w ogóle nie
spał. W nocy „Szmaragdowy Sztorm” minął wyspę Niel i teraz zbliżał się do Cypla Człowieka. Była
to zdradliwa mielizna przy przylądku wyznaczającym koniec Zatoki Avryńskiej i początek Morza
Sharońskiego. W ciemności trudno było dostrzec płyciznę, ale odgłos nie pozostawiał żadnych
wątpliwości. Z przodu dobiegał rytmiczny huk fal rozbijających się o cypel.
Dolne pokłady opustoszały, gdy bosman i jego matowie, nie szczędząc przy tym kańczugów, obudzili
wszystkich z obu wacht i zapędzili ich na stanowiska.
- Do zwrotu! - krzyknął kapitan z pokładu rufowego.
Pełen godności porucznik Bishop powtórzył rozkaz, a po nim Temple.
- Ster na zawietrzną! - wrzasnął kapitan i znów powtórzono komendę jak echo na całym pokładzie.
Wyatt obrócił wielkie koło sterowe statku.
- Do halsów i szotów! - warknął Bishop do załogi.
Porucznicy przy fokmaszcie, grotmaszcie i bezanmaszcie wykrzykiwali kolejne polecenia, które
bosmani powtarzali jeszcze głośniej.
Hadrian stał na pokładzie głównym w ciemności i siąpiącym deszczu. Nie miał pewności, gdzie jest
jego stanowisko i czy w ogóle je ma. Był przecież kucharzem, ale wydawało mu się, że w razie
konieczności to nawet od kucharza oczekiwano pomocy na pokładzie. Wciąż nie czuł się dobrze, ale
Royce wyglądał jeszcze gorzej. Hadrian patrzył, jak bosman Bristol, wielki krzepki mężczyzna, każe
elfowi wchodzić po linach, wymachując groźnie swoim krótkim biczem. Pobladła twarz i ręce
Royce’a były wyraźnie widoczne w ciemności. Oczy miał puste, wzrok mętny. Niechętnie wszedł na
wyblinki grotmasztu i zaczął się wspinać, ale już bez popisów akrobatycznych. Wydawało się, że
wręcz pełzał, i w połowie drogi przystanął. Chwiał się na mokrych linach, jakby za chwilę miał
spaść. Bristol obrzucał go przekleństwami, aż w końcu elf ruszył dalej w górę. Hadrian pomyślał, że
im wyżej Royce się wspina, tym większe musi odczuwać przechyły statku. Gdy dodał do tego śliskie
liny i zimny zacinający deszcz, serdecznie współczuł przyjacielowi.
Kilku ludzi obsługiwało liny kontrolujące kierunek ustawienia żagli, lecz pozostali tak jak Hadrian
czekali bezczynnie w szeregach, które sformowali bosmani. W milczeniu załogi wyczuwało się
wyraźnie napięcie. Grzmoty fal rozbijających się o skały cypla były coraz głośniejsze i bliższe i
przypominały uderzenia gigantycznego młota lub serca jakiegoś boga. Wydawało się, jakby pędzili na
oślep do paszczy ogromnej niewidocznej bestii, która połknie ich w całości. Hadrian pomyślał, że
jeśli podpłyną za blisko do mielizny, takie porównanie może okazać się trafne.
Wszyscy patrzyli wyczekująco na kapitana Sewarda. Hadrian zorientował się po kierunku wiatru i
deszczu, że statek się obraca. Dotychczas pełne i napięte żagle zaczęły łopotać, gdy okręt ustawił się
dziobem do wiatru.
- Grota wybierać! - krzyknął nagle kapitan i załoga puściła buliny i brasy.
Hadrian domyślił się, na czym miał polegać manewr. Próbowali zrobić zwrot przez sztag, co
oznaczało, że wiatr będzie pchał kadłub w stronę zdradliwych skał, podczas gdy oni będą starali się
przestawić żagle, żeby złapać go z drugiej strony. Niebezpieczeństwo wynikało z chwilowego braku
sterowności. Bez pomocy wiatru płetwa sterowa nie będzie mogła stawić oporu wodzie i obrócić
okrętu. A bez pełnego obrotu statek nie zdoła złapać ponownie wiatru w żagle i zdryfuje na mieliznę,
a wtedy kadłub pęknie jak skorupka jajka, a załoga i ładunek wpadną do ciemnego, rozgniewanego
morza.
Hadrian chwycił bras i wraz z pozostałymi ludźmi w swoim szeregu zaczął obracać reje,
przestawiając żagle tak, aby jak najszybciej chwyciły wiatr. Lina była śliska, a wichura szarpała nią
tak gwałtownie, że do bezpiecznego ustawienia rei potrzeba było rąk wszystkich marynarzy w
szeregu.
Rozległ się kolejny ogłuszający huk i w niebo wystrzeliła biała fontanna, gdy woda rozbiła się o
dziób od strony lewej burty. Teraz statek obracał się szybko, usiłując oddalić się od piany. Gdy tylko
dziób odsunął się od linii wiatru, Hadrian usłyszał komendę kapitana:
- Teraz! Kontrować sterem!
Jego głos został prawie zagłuszony, gdy kolejna potężna fala grzmotnęła o skały tuż obok nich,
podbijając dziób „Szmaragdowego Sztormu” tak gwałtownie, że ludzie się zachwiali. Na pokładzie
Wyatt wykonał rozkaz i obrócił koło sterowe w przeciwną stronę, żeby statek nie okręcił się za
bardzo i rufa nie rozbiła o skały.
Hadrian usłyszał wrzask nad głową.
Podniósł ją i zobaczył sylwetkę człowieka spadającego z olinowania grota. Ciało uderzyło o pokład
z głuchym odgłosem w odległości kilkunastu kroków od najemnika. Wszyscy na nie spojrzeli, ale nikt
nie śmiał zejść ze stanowiska. Hadrian wytężył wzrok, żeby zobaczyć, kto to jest, lecz mężczyzna
leżał twarzą w dół i w słabym świetle trudno było go rozpoznać.
Czy to Royce? Normalnie nie wątpiłby w umiejętności wspinaczkowe przyjaciela, ale zważywszy na
jego chorobę morską, kołysanie się statku i brak doświadczenia, nie można było wykluczyć, że się
poślizgnął.
- Zmienić kurs! - krzyknął Temple, nie zwracając uwagi na pechowca.
Marynarze pociągnęli za szoty i brasy i żagle znów nabrały wiatru. Hadrian poczuł szarpnięcie pod
stopami i statek zaczął oddalać się w stronę otwartego morza.
- Doktor Levy na pokład! - krzyknął Bishop.
Gdy Hadrian już mógł opuścić stanowisko, ruszył biegiem do leżącego ciała, ale zatrzymał się w pół
drogi, dostrzegłszy syrenę na przedramieniu nieboszczyka.
- To Edgar Drew, sir. Nie żyje, sir! - zameldował Bristol, klęcząc przy zwłokach.
Kilku marynarzy zebrało się wokół ciała, spoglądając do góry na wanty grota, aż maci bosmana
kazali im wracać do pracy. Hadrianowi wydawało się, że widzi Royce’a przy marsrei, ale z powodu
ciemności nie mógł mieć pewności. Elf jednak musiał być blisko, gdy Drew spadł.
Bosman rozpędził ciekawskich i Hadrian, znów nie wiedząc, co należy do jego obowiązków, stał
przez chwilę bezczynnie. Pojawiło się pierwsze światło świtu, ukazując matowe szare niebo nad
matowym szarym morzem, kołyszącym się i falującym jak straszna ciemna bestia.
- Kucharz! - warknął ktoś.
Hadrian odwrócił się i zobaczył młodego chłopaka, niewiele starszego od Poego, ale noszącego
kurtkę ze sznurem oficera. Młodzieniec stał z zaciśniętą szczęką i w postawie tak sztywnej, jakby był
wystrugany z drewna. Policzki miał zaczerwienione od chłodnego nocnego powietrza, a z czubka
nosa kapały mu krople deszczu.
- Tak, sir? - odparł Hadrian, domyślając się, że taka odpowiedź będzie właściwa.
- Marynarze są wolni. Możesz rozpalić piec i przygotować posiłek.
- Tak jest - odrzekł po prostu najemnik, po czym ruszył do kambuza.
- Kucharz! - warknął młodociany oficer z dezaprobatą.
Hadrian obrócił się jak najszybciej na pięcie, przypominając sobie swoje szkolenie wojskowe.
- Tak, sir? - odparł jeszcze raz, czując się trochę głupio z powodu ograniczonego słownictwa.
- Nie oddałeś mi honorów - zauważył wzburzony młodzieniec. - Zgłaszam cię do raportu. Jak się
nazywasz?
- Hadrian, sir. Blackwater, sir.
- Wyegzekwuję od was szacunek, nawet gdybym musiał was wychłostać! Rozumiesz? A teraz pokaż,
jak salutujesz.
Hadrian przypomniał sobie, jak inni to robili, i przyłożył knykcie do czoła.
- Już lepiej, marynarzu. Żeby to było ostatni raz.
- Tak jest, sir.
Miło było schronić się przed deszczem i wiatrem. W drodze do kambuza Hadrian spotkał Poego.
Chłopak znał kuchnię jak własną kieszeń i to niewątpliwie dlatego Wyatt go zaproponował. Rozpalili
piec i Hadrian obserwował, jak Poe gotuje poranną owsiankę, dodając masła i brązowego cukru w
odpowiednich proporcjach i prosząc Hadriana o spróbowanie potrawy. Pomimo swojej nazwy kleik
owsiany był zaskakująco smaczny. Ale tego samego nie można już było powiedzieć o twardych jak
skała sucharkach. Okrągłe kamienie nie były dziełem Poego. Przyniósł je tylko z pomieszczenia,
gdzie były przechowywane w skrzyniach. Po latach wojaczki Hadrian do nich przywykł. Nie psuły
się, ale nie można było się nimi najeść. Były tak twarde, że przed ugryzieniem trzeba je było maczać
w herbacie łub zupie.
Po przyszykowaniu posiłku przyszli stewardzi z mesy, żeby zabrać jedzenie i zanieść je na dolne
pokłady. Hadrian zawędrował na pokład mieszkalny, pomagając stewardowi przynieść ostatnie
porcje.
- Cholerny zgrywus nie mógł nawet wejść po linach - powiedział głośno Jacob.
Marynarze obsługujący topżagle i podoficerowie siedzieli razem przy stołach zgodnie ze swoim
statusem, natomiast pozostali leżeli między workami i kuframi, trzymając w rękach miedziane talerze.
Wyglądało to tak, jakby Jacob prowadził rozprawę sądową przy środkowym stole. Wszyscy patrzyli
na niego, kiedy przemawiał, żywo gestykulując. Tak jak pozostali członkowie załogi zajmujący się
żaglami na fokmaszcie miał na głowie jasnoniebieską chustkę.
- Już nie jest taki dobry, jak fala jest większa, a liny mokre - ciągnął. - Wtedy nie bryka.
- Wydawał mi się przerażony - dodał bosman Bristol. - Myślałem, że będę musiał tam wejść i
porządnie go zdzielić, żeby ruszył dalej.
- Royce’owi nic nie było - odezwał się chudy jak tyka i niezgrabny mężczyzna z białą chustką na
głowie i sumiastym blond wąsem. Hadrian nie znał jego nazwiska, ale rozpoznał go jako dowódcę
obsady grotmasztu. - Po prostu dokuczała mu choroba morska. Jak już wszedł, zrefował marsel bez
zarzutu, choć trochę nietypowo.
- Możesz go tłumaczyć, jak chcesz, Dime - stwierdził Jacob, wysuwając palec w kierunku chudzielca
- ale jest dziwny i wydaje mi się podejrzane, że w pierwszym dniu, kiedy pracował na górze, spadł
jego towarzysz.
- Sugerujesz, że Royce zabił Drew? - spytał Dime.
- Nic takiego nie twierdzę, tylko myślę, że to dziwne. Oczywiście ty wiesz lepiej, co się tam stało,
co, Dime?
- Nie widziałem wypadku. Bernie był z nim na marsrei, kiedy spadł. Mówi, że Drew był nieostrożny.
Już nieraz widziałem głupców, którzy dokazywali między szotami. Bernie mówi, że Drew akurat
szedł po rei, gdy statek odskoczył od mielizny. Stracił równowagę. Bernie próbował go przytrzymać,
ale wyślizgnął mu się, bo obaj mieli mokre ręce.
- Drew szedł po rei podczas burzy? - Jacob wybuchnął śmiechem. - To mało prawdopodobne.
Dime pokręcił głową.
- Nie wiem, zobaczyłem go dopiero później, gdy się pojawił przy marsie.
- Bernie grał z nim wczoraj w karty, prawda? Słyszałem, że Drew odszedł od stołu ze sporą sumką.
- Teraz twierdzisz, że to Bernie go zabił? - zapytał marynarz z czerwoną chustką na głowie.
Hadrian wcześniej go nie widział, ale domyślił się, że to musi być dowódca załogi obsługującej
bezanmaszt, ponieważ wszyscy dowódcy i bosmani nadzorujący marynarzy zajmujących się
poszczególnymi masztami jadali przy tym samym stole.
- Nie, ale mówię, że był tam kucharz, a on i Royce są kolegami, prawda? Myślę... - Jacob szybko
urwał, dostrzegłszy Hadriana. - Cholerne szczęście, że jesteś lepszym kucharzem niż twój kompan
topmenem, bo pan Temple kazałby was obu wyrzucić za burtę.
Hadrian się nie odezwał. Rozejrzał się za Royce’em, ale elfa tam nie było. Wcale się nie zdziwił.
Domyślał się, że przyjaciel nie miał najmniejszej ochoty przebywać w pobliżu jedzenia.
- Możesz powiedzieć koledze, że poprosiłem Bristola, żeby porozmawiał o nim z panem Berylem.
- Berylem? - zdziwił się Bristol. - Zamierzałem porozmawiać z Wesleyem.
- Pieprzyć to - powiedział Jacob. - Wesley jest do niczego. Wesley to kiepski żart, co?
- Nie mogę go pominąć i iść bezpośrednio do Beryla - zaoponował Bristol. - To Wesley był oficerem
wachtowym, gdy zdarzył się ten wypadek.
- Oszalałeś? Czego się boisz? Myślisz, że Wesley doczepi się do ciebie za to, że poszedłeś do
Beryla? Wesley jedynie zgłosi cię do raportu. To jego stała zagrywka. Jest jeszcze młokosem i nie
wykształcił sobie kręgosłupa w tym swoim mundurze midszypmena. Jest na „Sztormie” tylko dlatego,
że jego tatuś to lord Belstrad.
- Musimy teraz obsłużyć midszypmenów - przypomniał Poe Hadrianowi, ciągnąc go natarczywie za
rękaw. - Jedzą w mesie na rufie.
Najemnik zawiesił drewniany kubeł na haczyku tak, jak to robił Poe. Gdy rzucił Jacobowi ostatnie
spojrzenie, napotkał jego złośliwy uśmiech.
Mesa midszypmenów, znacznie mniejsza i niewiele wygodniejsza od kwatery załogi, znajdowała się
na tyłach pokładu mieszkalnego, który skrzypiał głośno, gdy kadłub przeskakiwał nad falami.
Normalnie Basil sam przynosił oficerom ugotowane przez siebie jedzenie, ale tego ranka był zajęty
przygotowaniem posiłku dla poruczników i kapitana i poprosił ich o pomoc.
- Co ty tu robisz? - zapytał nagle największy midszypmen na widok Hadriana i Poego.
Najemnik już miał odpowiedzieć, gdy uświadomił sobie, że pytanie nie było skierowane do niego. Za
nimi wszedł młody oficer, który wcześniej zgłosił Blackwatera do raportu.
- Przecież masz wachtę, Wesley.
- Porucznik Green zwolnił mnie wcześniej, żebym zdążył zjeść ciepły posiłek.
- A więc przyszedłeś, żeby się wtrynić między lepszych od siebie, tak? - spytał wielkolud,
wywołując salwę śmiechu u swoich kompanów.
Hadrian domyślił się, że to Beryl. Był najstarszym midszypmenem - starszym od pozostałych co
najmniej o dziesięć lat.
- Będziesz nam uprzykrzał rejs, prawda, chłopcze? Myśleliśmy, że teraz zjemy sobie w spokoju. A ty
co, poskarżyłeś się Greenowi, że boli cię brzuszek, bo wczoraj nie daliśmy ci nic do zjedzenia?
- Nie, ja... - zaczął Wesley.
- Zamknij się! Nie chcę słyszeć twojego skamlenia. Ty, kucharz! - warknął Beryl. - Nie podawaj
Wesleyowi żadnego jedzenia, nawet okrucha sucharka, rozumiesz?
Hadrian skinął głową, domyślając się, że Beryl stoi wyżej w hierarchii od Wesley a, chociaż obaj
nosili takie same mundury.
Wesley się wściekł, ale nic nie powiedział. Odwrócił się w stronę swojego kufra.
- O tak - powiedział Beryl, wstając od stołu i ruszając w stronę Wesleya.
Hadrian dostrzegł na jego policzku starą bliznę po cięciu, które omal nie pozbawiło go oka.
- Już od dawna zamierzałem przejrzeć twoje rzeczy, żeby sprawdzić, czy nie masz czegoś, co by mi
się spodobało.
Wesley odwrócił się, zamykając szybko kufer.
- Otwórz go, chłopcze, żebym mógł zajrzeć.
- Nie, nie masz prawa!
Siedzące przy stole lizusy Beryla zaczęły szydzić z młodego. Wielki midszypmen zrobił krok do
przodu i Hadrian zorientował się po jego postawie, co zamierza. Ale Wesley niczego się nie
domyślał. Beryl uderzył młodego tak mocno w twarz, że ten przeleciał przez kufer, upadając na plecy.
Obrócił się na bok, czerwony z wściekłości, ale zdążył się podnieść tylko na kolana, ponieważ Beryl
znów wymierzył mu cios, tym razem tak silny, że młodemu midszypmenowi popłynęła z nosa krew.
Ponownie upadł z jękiem na podłogę i leżał zwinięty w kłębek, trzymając dłonie przy twarzy.
Pozostali midszypmeni wiwatowali.
Beryl przerzucił zawartość skrzyni Wesleya.
- I to wszystko? Myślałem, że jesteś synem lorda. To żałosne. - Wyjął białą płócienną koszulę i
obejrzał ją dokładnie. - Nie jest zła, przyda mi się nowa. - Zatrzasnął wieko kufra i wrócił do
śniadania.
Oburzony Hadrian już ruszał na pomoc Wesleyowi, ale przystanął, widząc, że Poe kręci energicznie
głową. Młody marynarz chwycił go za ramię i prawie wywlókł na pokład główny. Słońce wzeszło
już tak wysoko, że musieli zmrużyć oczy w jaskrawym świetle.
- Nie wtrącaj się w sprawy oficerów - powiedział z przejęciem pomocnik. - Mają taki status jak
arystokraci na lądzie. Uderz któregoś, a zawiśniesz. Wierz mi, wiem, co mówię. Mój starszy brat Ned
jest sternikiem na „Nieśmiertelnym”. Opowiadał mi takie przerażające historie, że człowiekowi aż
się niedobrze robi. Do diaska, zachowujesz się, jakbyś był pierwszy raz na statku.
Hadrian nic nie powiedział, idąc za nim z powrotem do kambuza.
- To twój pierwszy raz, prawda? - zapytał nagle chłopak.
- Kim jest ten duży? To Beryl? - Hadrian próbował zmienić temat.
Poe zrobił chmurną minę, po czym westchnął.
- Tak, jest starszym midszypmenem.
- A więc Beryl jest szlachcicem?
- Tego nie wiem. Większość to trzeci lub kolejni synowie, którzy nie nadają się do turniejów ani
życia w klasztorze. Zgłaszają się na ochotnika do służby, licząc na to, że kiedyś zdobędą tytuł
kapitana, obejmą dowództwo nad statkiem i zarobią trochę grosza. Większość po pięciu latach
rzeczywiście awansuje na porucznika, ale Beryl jest midszypmenem chyba już od dziesięciu lat.
Pewnie dlatego jest taki drażliwy. Nawet jeśli w jego żyłach nie płynie błękitna krew, jest oficerem,
a na tym statku to wychodzi na jedno.
* * *
- Royce? - szepnął Hadrian.
Elf leżał w hamaku blisko dziobu statku. Na głowie wciąż miał białą chustkę - atrybut obsady
grotmasztu. Drżał i był spocony, a jego rzeczy przemoczone.
- Royce - powtórzył Blackwater, potrząsając wspólnikiem za ramię.
- Jeszcze raz to zrobisz, a utnę ci grabę - warknął zniekształconym głosem.
- Przyniosłem ci kawy i chleba. Włożyłem do niego rodzynki. Lubisz rodzynki.
Royce wysunął głowę spod cienkiego koca i spiorunował go wzrokiem. Spojrzał na posiłek i
natychmiast odwrócił się z grymasem na twarzy.
- Przepraszam, po prostu wiedziałem, że od wczoraj nie jadłeś. - Hadrian postawił tacę z dala od
przyjaciela. - Dali ci dodatkowe obowiązki, prawda? Byłeś na górze dłużej niż inni.
- Bristol ukarał mnie za to, że wczoraj się ociągałem. Jak długo tam byłem?
- Co najmniej dwanaście godzin. Słuchaj, myślałem, że rozejrzymy się po ładowni. Wyatt mi
powiedział, że sereci ukrywają tam specjalny ładunek. Jak twój żołądek się uspokoi, to może
otworzysz dla mnie kilka zamków?
Royce pokręcił głową.
- Najpierw musi się skończyć to kołysanie. Jak wstaję, świat wiruje mi przed oczami. Muszę się
przespać. Jakim cudem ty nie jesteś chory?
- Jestem, ale nie aż tak jak ty. Chyba krew elfów i woda nie pasują do siebie.
- Możliwe - odparł Royce, znikając pod kocem. - Jeśli wkrótce nie poczuję się lepiej, podetnę sobie
żyły.
Hadrian okrył własnym kocem trzęsącego się przyjaciela i już zamierzał wracać na górny pokład, ale
przystanął i spytał:
- Wiesz, co się przydarzyło Edgarowi Drew?
- Temu, który spadł?
- Tak, niektórzy z załogi myślą, że to mogło być morderstwo.
- Nic nie widziałem. Zasadniczo trzymałem się kurczowo masztu. Kiepsko się czułem. I wciąż jest mi
niedobrze. Spadaj stąd i daj mi się przespać.
Było późno i służbę pełniła wachta lewej burty, ale jej członkowie w większości spali na pokładzie
albo między olinowaniem. Tylko kilku musiało czuwać: trzech obserwatorów na bocianim gnieździe,
pomocnik sternika, który stał przy kole pod nieobecność Wyatta, i oficer. Hadrian prawie wpadł na
tego ostatniego, gdy wychodził na pokład.
- Panie Wesley, sir - powiedział, przesuwając tacę, aby móc przepisowo zasalutować.
Midszypmen miał zaczerwienioną twarz, spuchnięty nos i podbite oczy, a Hadrian wiedział, że dostał
dodatkową wachtę. Kiedy najemnik szedł wcześniej do Royce’a, słyszał, jak porucznik Bishop
wypytuje młodzieńca o burdę, ale ponieważ ten nie chciał wyjawić nazwiska współwinnego, sam
poniósł karę.
- Panie Wesley, pomyślałem, że może będzie pan miał ochotę coś przekąsić. Domyślam się, że
niewiele pan dziś jadł.
Oficer przez chwilę piorunował go wzrokiem, po czym spojrzał na tacę. Zobaczywszy parę unoszącą
się z filiżanki, otworzył usta i momentalnie je zamknął.
- Kto cię tu przysłał? Beryl? To ma być zabawne?
- Nie, sir. Po prostu wiem, że nie jadł pan śniadania, a w trakcie pozostałych posiłków pełnił pan
służbę. Musi pan padać z głodu.
- Dostałeś rozkaz, żeby nie dawać mi jedzenia.
Hadrian wzruszył ramionami.
- Kapitan także kazał mi pilnować, aby załoga była najedzona i zdolna do pracy. Jest pan na nogach
od wielu godzin. Człowiek może zasnąć na stojąco, jeśli nie wspomoże się czymś, co nie pozwoli mu
zamknąć oczu.
Wesley znów spojrzał na tacę.
- To kawa, prawda? - spytał zdumiony. - Na całym statku nie ma jej więcej niż kilka funtów i
większość z tego jest zarezerwowana dla kapitana.
- Po południu ubiłem mały interes z ochmistrzem i udało mi się utargować zapas na kilka filiżanek.
- Czemu mi ją oferujesz?
Hadrian spojrzał na nocne niebo.
- Noc jest zimna, a kara za zaśnięcie może być dotkliwa.
Wesley skinął poważnie głową.
- Na tym statku midszypmena karze się chłostą.
- Sądzi pan, że taki jest plan Beryla, sir? Za to, że dziś rano postawił mu się pan w obecności
pozostałych oficerów.
- Być może. Beryl to tyran najgorszego sortu i libertyn, który roztrwonił rodzinny majątek.
Przypuszczam, że nawet by mnie nie zauważył, gdyby nie mój brat. Bijąc mnie, myśli, że jest kimś
lepszym od niego.
- Pana bratem jest sir Breckton Belstrad?
Wesley przytaknął.
- Ale Beryl jest w błędzie. Jestem zupełnie inny niż brat, więc pokonanie mnie to żaden wielki
wyczyn. Gdybym był podobny do Brecktona, nie pozwoliłbym, żeby gnębił mnie taki cham.
- Niech pan weźmie kawę i chleb, sir - poradził Hadrian. - Nie mogę powiedzieć, żebym lubił
Beryla, więc jeśli zdenerwuje go to, że dziś pan nie zaśnie, zaliczę ten dzień do udanych. Rozkazy
kapitana są ważniejsze od rozkazów starszego midszypmena.
- Mimo to będę musiał zgłosić cię do raportu za dzisiejsze zaniedbanie. Nie zmieni tego twoja
uprzejmość.
- Nie liczyłem na to, sir.
Młodzieniec przyglądał się Hadrianowi z zaciekawieniem.
- W takim razie dziękuję - powiedział, biorąc jedzenie.
* * *
Dovin Thranic szedł przez ładownię na śródokręciu. W ciemnym i ciasnym pomieszczeniu na dnie
statku cuchnęło zwierzęcymi odchodami i słoną wodą.
Przestępując wręgi, aby nie zamoczyć butów, próbował ominąć dziesięciocentymetrową warstwę
mazi w biegnącym przez środek ścieku. Następnego dnia każe Bishopowi wysłać grupę ludzi do
wypompowania wody z zęzy, żeby nie musiał codziennie przez to przechodzić. Był wartownikiem
Kościoła Nyphrona, obecnie jednym z dwóch ludzi, którym wolno było osobiście rozmawiać z Jego
Świątobliwością Patriarchą. Mimo to brnął w rynsztoku.
Kłopoty z żołądkiem jeszcze bardziej pogarszały sprawę. Myślał, że po kilku dniach spędzonych na
pokładzie „Szmaragdowego Sztormu” przycumowanego przy nabrzeżu uodporni się na chorobę
morską, ale objawy od razu wróciły, gdy statek zakołysał się w nierównym rytmie na otwartych
wodach. Chociaż mdłości były już słabsze niż na początku, wiedział, że popsują mu radość z
wykonywanej pracy.
Nie miał z sobą świeczki, ale nie była mu potrzebna. Latarnie strażnika na drugim końcu ładowni
wystarczająco oświetlały mu drogę. Minął kilku sztywno wyprostowanych seretów, którzy stali na
straży i nie zwracali na niego uwagi.
- Wydają się dzisiaj spokojni. Nie sprawiali kłopotów? - spytał, podchodząc do klatek.
- Nie, sir - odparł dowódca, rozluźniając się tylko na chwilę. - Dokucza im choroba morska. Źle się
czują.
- Tak - rzucił Thranic z pewną dozą odrazy, przyglądając się więźniom. - Widzą mnie nawet w
ciemności. Mają bardzo dobry wzrok.
Odpowiedź nie była konieczna, toteż seret milczał.
- Widzę po ich twarzach, że mnie rozpoznają i się boją. Dopiero pierwszy raz tutaj przychodzę, ale
oni już wiedzą, kim jestem. Wyczuwają we mnie moc Novrona. Ukryte w nich zło instynktownie kuli
się ze strachu. Jakbym był świeczką, której płomień odpycha ciemność.
Thranic zbliżył się do klatek. We wszystkich elfy były tak stłoczone, że musiały na zmianę stać i
leżeć. Te, które stały, opierały się o siebie brudnymi, nagimi ciałami, żeby się nie przewrócić. Ciasno
zbici samce, samice i dzieci tworzyli odrażającą, drżącą jak galareta masę. Wartownik patrzył z
rozbawieniem, jak skomlą i jęczą, usiłując się cofnąć, gdy do nich podchodził.
- Widzisz? Jestem światłem, przed którym cofają się ich zgniłe mroczne dusze. - Thranic przyglądał
się ich wymizerowanym i zapadłym z głodu twarzom. - To obrzydliwe stwory, wybryki natury,
których nie powinno w ogóle być. Już samo ich istnienie to obraza dla ludzi. Czujesz to, prawda?
Musimy oczyścić świat z tego plugastwa. Musimy postarać się usunąć to uwłaczające wszystkim
źródło brudu. Musimy okazać się godni. - Thranic już nie patrzył na elfy, lecz na własne ręce. -
Oczyszczenie zaś nigdy nie jest łatwe, ale zawsze konieczne - wymamrotał melancholijnie, po czym
rozkazał: - Przyprowadźcie tamtego wysokiego samca bez jednego zęba. On będzie pierwszy.
Strażnicy wywlekli elfa z klatki i związali mu łokcie za plecami. Za pomocą zapasowego krążka
podciągnęli pechowego więźnia na linach pod belkę sufitową, wyrywając mu przy tym ramiona ze
stawów. Nieszczęśnik wrzasnął z bólu. Słysząc jego jęki, nawet sereci odwrócili wzrok, ale Thranic
obserwował ofiarę ze stoickim spokojem, zaciskając usta z aprobatą.
- Rozhuśtajcie go - rozkazał.
Elf poczuł jeszcze większy ból i zawył przeraźliwie. Wartownik znów spojrzał na klatki, w których
inne elfy łkały. Jedna kobieta, napotykając spojrzenie oprawcy, wystąpiła:
- Dlaczego nie zostawisz nas w spokoju?
Thranic przyglądał się jej twarzy z wyrazem szczerego współczucia.
- Maribor domaga się, aby naprawić błąd jego brata. Jestem tylko jego narzędziem.
- To czemu... czemu nie każesz nas zwyczajnie zabić, żeby mieć to z głowy?! - zawołała do niego z
dzikością w oczach.
Thranic milczał. Jeszcze raz spojrzał z zadumą na swoje dłonie, najpierw na ich wierzch, a potem na
wnętrze. Milczał tak długo, że nawet sereci odwrócili się w jego kierunku. W końcu podniósł głowę i
spojrzał na kobietę. Miał mętny wzrok, a usta mu drżały.
- Niektóre plamy wymagają bardzo mocnego szorowania. Weźcie ją w następnej kolejności.
Rozdział 7. Zgniłe jaja.
Dla imperatorki Modiny wszystko zmieniło się miesiąc temu, gdy stanęła na balkonie i przemówiła
do obywateli nowego imperium. Dzięki nieustannemu utyskiwaniu Amilii udało się złagodzić
narzucone przez regentów ograniczenia i władczyni cieszyła się teraz bezprecedensową swobodą.
Przechadzała się, kiedy tylko miała na to ochotę, odziana w swój nowy strój. Nie wybierała nigdy
konkretnego celu i często po powrocie nie potrafiła sobie przypomnieć, gdzie była. Ale choć tęskniła
za dotykiem trawy pod stopami, nie pozwalano jej opuszczać murów pałacu. Była pewna, że żaden
strażnik by jej nie zatrzymał, gdyby próbowała wyjść, obawiała się jednak, że regenci wyładowaliby
swój gniew na Amilii, więc przestrzegała zakazu.
Spacerowała z wdziękiem w nowej sukni, milcząca i zamyślona, pełna dostojeństwa, jakiego
oczekiwano po imperatorce. Gdy schodziła po kręconych kamiennych stopniach, czuła, jak przesuwa
się po nich skraj sukni. Nowe stroje zawdzięczała Amilii. Asystentka osobiście nadzorowała
krawcową przy ich projektowaniu i zapobiegała wszelkim próbom ozdabiania ich koronką lub
haftem. Każda kreacja była śnieżnobiała i cechowała się prostym, aczkolwiek wykwintnym krojem.
Amilia kładła nacisk na to, aby suknie były wygodne, tak więc krawcowa skupiła się na
zaprojektowaniu nieskomplikowanych, lecz dobrze dopasowanych rzeczy i zrezygnowała ze
sztywnych kołnierzy, ciasnych staników czy gorsetów.
Choć swoboda i nowe suknie stanowiły miłą odmianę, najbardziej uderzającą różnicą w życiu
Modiny był sposób, w jaki ludzie reagowali na jej widok. Po wyjściu z sypialni władczyni minęła
dwie młode kobiety ze stosem pościeli i pazia z naręczem butów. Chłopak upuścił buty, gdy tylko
dostrzegł imperatorkę, a podekscytowane dziewczyny zaczęły szczebiotać. Na ich twarzach ujrzała to
samo, co u pozostałych: wiarę w to, że została wybrana przez Maribora.
Gdy pierwszy raz zjawiła się w pałacu, wszyscy unikali jej. Od przemowy ci nieliczni, na których się
natknęła, spoglądali na nią z czułością, podziwem i głęboką wyrozumiałością, jakby przyznawali, że
w końcu pojęli motywy jej wcześniejszego zachowania. Poza tym nowe suknie sprawiły, że podziw
ludzi przekształcił się w uwielbienie, ponieważ czysta biel i skromna prostota nadawały Modinie
anielską aurę. Przemieniła się z szalonej imperatorki w świątobliwą - choć zmartwioną - najwyższą
kapłankę.
Wszyscy przypisywali wyzdrowienie Modiny uzdrowicielskim mocom Amilii, co imperatorka
wyznała na balkonie. Amilia ją naprawdę uratowała - choć to słowo nie było do końca właściwe,
Modina bowiem nie czuła się uratowana.
Po wydarzeniach w Dahlgrenie utonęła w koszmarach, którym nie potrafiła stawić czoła. Amilia
wyciągnęła ją na brzeg, ale nikt nie mógł nazwać jej egzystencji życiem. Bardzo dawno temu
powiedziałaby, że życie niesie z sobą nadzieję na lepsze jutro, ale dla niej nadzieja była marzeniem,
które rozwiało się w jedną letnią noc. Pozostały jedynie okropieństwa wracające do niej i grożące
tym, że znów zepchną ją w otchłań.
Łatwo byłoby się poddać; zamknąć oczy i jeszcze raz opaść na dno. Ale jeśli udawanie żywej osoby
mogło pomóc Amilii, to ona będzie udawać. Amilia stała się światełkiem w morzu ciemności, jedyną
gwiazdą, którą kierowała się Modina, i nie miało znaczenia, dokąd ona ją zaprowadzi.
Tego dnia jak niemal każdego Modina przechadzała się po opuszczonych korytarzach i komnatach
niczym duch poszukujący czegoś dawno zapomnianego. Słyszała, że ludzie po utracie kończyn czuli
świerzbienie w urojonej ręce lub nodze. Może z nią było podobnie? Może w ten sposób usiłowała
wrócić do życia, które utraciła?
Zapach pożywienia świadczył o tym, że znalazła się blisko kuchni. Nie pamiętała, kiedy ostatnio
jadła, ale nie czuła głodu. Duchom głód nie doskwiera, przynajmniej nie głód fizyczny. Zeszła na dół
schodów. Po prawej stronie było małe pomieszczenie z kredensami, w których znajdowały się
talerze, czarki, świeczki i sztućce. Po lewej wisiały półki ze złożoną bielizną stołową. W kuchni
krzątali się służący i unosiła się para, było tam gorąco i panował zgiełk.
Modina dostrzegła wielkiego elkhunda śpiącego w narożniku i od razu przypomniała sobie, że ma na
imię Red. Nie była od czasu, gdy Saldur przyłapał ją na karmieniu psa. Był to pierwszy dzień od
śmierci ojca, który pamiętała wyraźnie. Wcześniej nic... nic, tylko... zgniłe jaja.
Doleciał do niej nieświeży zapach i rozejrzała się z większym zainteresowaniem. Okropny fetor
wywołał u niej wspomnienie niewielkiego pomieszczenia bez okien, w którym było zimno i ciemno.
Prawie czuła smak tamtego powietrza.
Podeszła do drewnianych drzwi i drżącą ręką je otworzyła. Ujrzała małą spiżarnię, w której
znajdowały się worki z mąką i ziarnem. To nie była tamta klitka, ale Modina poczuła silniejszy
smród.
Było jeszcze jedno miejsce - też takie małe - ciemne i złe. Myśl ta uderzyła ją z siłą powracającego
koszmaru, w którym dominowały czerń, ziemia, chłód, złowieszcze echo chlapnięć i skrzypnięć, jęki
zagubionych dusz nadaremno błagających o litość. Była jedną z tych dusz. Krzyczała w ciemności, aż
straciła głos. W nozdrzach czuła zapach ziemi, a na skórze wilgoć gliniastego podłoża. Z nagłym
wstrząsem uświadomiła sobie, co to za miejsce. Przypomina mi się mój grób! Nie żyję. Jestem
duchem.
Spojrzała na swoje ręce - tak nie wyglądało życie. Zewsząd napierała na nią coraz mroczniejsza
ciemność, która ją wchłaniała, przytłaczała.
* * *
- Nic ci nie jest, Wasza Imperialna Mość?
- Myślisz, że znów jest chora?
- Zgłupiałaś? Jest tylko rozstrojona. Przecież to widać, no nie?
- Biedactwo, jest taka delikatna.
- Nie zapominaj, o kim mówisz. To dziewczę ukatrupiło Zgubę Rufusa!
- To ty nie zapominaj, o kim mówisz. „To dziewczę!”, na brodę Maribora, to imperatorka!
- Z drogi - warknęła Amilia, rozpędzając tłum jak stadko kurczaków na podwórku.
Nie była w nastroju do uprzejmości. Wskutek strachu jej głos stał się ostry i brakowało w nim
koleżeńskiego tonu. Krzyknęła jak rozgniewana szlachcianka. Służący się rozpierzchli. Modina
siedziała na podłodze, oparta plecami o ścianę. Cicho łkała, zakrywszy twarz dłońmi.
- Co jej zrobiliście? - rzuciła oskarżająco, piorunując ich wzrokiem.
- Nic! - odparł Leif obronnym tonem.
Rzeźnik i pomocnik kucharza w jednej osobie był mizernym małym mężczyzną, który na ramionach i
klatce piersiowej miał gęste ciemne włosy, a na głowie łysinę. Amilia nigdy nie pałała do niego
szczególną sympatią i myśl, że on lub ktokolwiek z nich mógł skrzywdzić Modinę, doprowadzała ją
do wściekłości.
- Nikt się do niej nawet nie zbliżył. Przysięgam!
- To prawda - potwierdziła Cora. Mleczarka była uroczą prostą dziewczyną, która codziennie rano
ubijała masło i zawsze dodawała do niego za dużo soli. - Zwyczajnie usiadła i zaczęła płakać.
Amilia nie dowierzała Leifowi, ale Corze można było ufać.
- W porządku - zwróciła się do nich. - Zostawcie ją w spokoju i wracajcie do pracy.
Ociągali się, dopóki Amilia nie rzuciła im groźnego spojrzenia.
- Dobrze się czujesz? Co się stało? - spytała, klękając przy Modinie.
Imperatorka podniosła głowę i nie mogąc opanować szlochu, zarzuciła ręce na szyję Amilii.
Dziewczyna przytuliła ją i pogłaskała po włosach. Nie wiedziała, co się stało, ale musiała
zaprowadzić władczynię do jej komnaty. Gdyby Saldur się dowiedział lub - jeszcze gorzej - gdyby
teraz wszedł... Usiłowała o tym nie myśleć.
- Już dobrze. Jestem przy tobie. Spróbuj się uspokoić.
- Czy ja żyję? - spytała Modina, spoglądając na asystentkę błagalnym wzrokiem.
Przez ułamek sekundy Amilia myślała, że Modina żartuje, ale dwie rzeczy nie pasowały do takiego
wytłumaczenia. Po pierwsze - spojrzenie Modiny, a po drugie - imperatorka przecież nigdy nie
żartowała.
- Oczywiście, że tak - zapewniła ją. - A teraz chodź. Położysz się do łóżka.
Amilia pomogła jej się podnieść. Modina stała na nogach jak nowo narodzona sarenka, słaba i
niepewna. Gdy wychodziły, rozległy się podniecone szepty. Będę musiała niezwłocznie coś zrobić w
tej sprawie, pomyślała asystentka imperatorki.
Zaprowadziła Modinę na górę. Gerald, strażnik przyboczny władczyni, spojrzał na nie z
zatroskaniem, gdy otwierał im komnatę.
- Dobrze się czuje? - spytał.
- Jest zmęczona - odparła Amilia, zamykając przed nim drzwi.
Imperatorka usiadła na brzegu łóżka i zapatrzyła się przed siebie, ale to nie było jej dawne spojrzenie
bez wyrazu. Amilia zauważyła, że Modina nad czymś się zastanawia.
- Chodziłaś we śnie? Miałaś koszmar?
Władczyni po chwili namysłu pokręciła głową.
- Coś mi się przypomniało. - Jej głos był słaby i subtelny. - Coś złego.
- Coś związane z bitwą?
Amilia po raz pierwszy poruszyła ten temat. Szczegóły legendarnej walki Modiny z bestią, która
zniszczyła Dahlgren, były zawsze niejasne lub zaciemnione przez tyle dogmatów i propagandę, że
odróżnienie prawdy od fikcji graniczyło z cudem. Amilia więc tak jak wszyscy obywatele imperium
była po prostu ciekawa. Zgodnie z krążącymi opowieściami Modina zabiła potężnego smoka
złamanym mieczem. Amilia, oceniając imperatorkę po wyglądzie, wiedziała, że to nie mogła być
prawda, ale była pewna, że wydarzyło się tam coś strasznego.
- Nie - odparła Modina cicho. - To było później. Obudziłam się w dziurze, w strasznym miejscu. To
był chyba mój grób. Nie lubię wracać do tego pamięcią. Będzie lepiej dla nas obu, jeśli nie będę
próbować.
Amilia skinęła głową. Odkąd Modina zaczęła się odzywać, większość ich rozmów dotyczyła życia
Amilii w Dolinie Tarinu. Gdy Amilia odważała się zapytać władczynię o przeszłość, ta natychmiast
pochmurniała, a jej oczy traciły blask. Czasami milczała potem przez kilka dni.
- Cóż, zatem nie myśl o tym - powiedziała Amilia uspokajającym tonem. Usiadła obok imperatorki na
skraju łóżka i przeczesała palcami jej włosy. - Cokolwiek to było, należy do przeszłości. Teraz jesteś
tutaj, ze mną. Robi się późno. Myślisz, że uda ci się zasnąć?
Imperatorka skinęła głową, ale w jej oczach wciąż malował się niepokój.
Upewniwszy się, że Modina odpoczywa spokojnie, Amilia wymknęła się z jej komnaty. Zignorowała
pytające spojrzenie Geralda i zbiegła po schodach do kuchni.
Bez dokładniejszych informacji pomywaczki zaczęłyby rozsiewać plotki po pałacu, a asystentka nie
mogła sobie pozwolić na to, żeby o sprawie dowiedział się Saldur.
Amilia już od dłuższego czasu nie odwiedzała kuchni. Wilgotne opary i zapach cebuli oraz tłuszczu,
kiedyś takie znajome, teraz ją przytłaczały. Na wieczornej zmianie pracowało osiem osób. Dostrzegła
kilka nowych twarzy, przeważnie młodych chłopców ściągniętych prosto z ulicy i dziewcząt, od
których wciąż było czuć nawozem. Nie przykładali się do pracy, ponieważ absorbowała ich
rozmowa, którą prowadzili, przekrzykując odgłos gotujących się garnków i szczęk patelni. Umilkli,
gdy weszła.
- Amilia! - odezwał się tubalnym głosem Ibis Thinly, gdy tylko ją zobaczył.
Stary kucharz okrętowy był olbrzymim mężczyzną o klatce piersiowej w kształcie beczki. Na jego
fartuchu widniały plamy z krwi i tłuszczu. W jednej ręce trzymał ręcznik, w drugiej - łyżkę.
Pozostawił duży garnek na piecu i podszedł do niej z szerokim uśmiechem.
- Jesteś balsamem dla moich starych, zmęczonych oczu, dziewczyno! Jak się z tobą obchodzi życie i
czemu nie wpadasz tu częściej?
Podbiegła do niego. Nie zwracając uwagi na brudny fartuch i ignorując dworski protokół, mocno go
objęła.
Młody nosiwoda upuścił oba kubły i głośno westchnął. Ibis zachichotał.
- Jakby zapomnieli, że tu pracowałaś. Jakby myśleli, że ich stara Amilia zmarła, a nowa główna
asystentka imperatorki wzięła się z powietrza. - Odłożył łyżkę i chwycił ją za rękę. - Jak się masz,
dziewczyno?
- Prawdę mówiąc, bardzo dobrze.
- Słyszałem, że masz elegancką komnatę z wszystkimi udogodnieniami we wschodnim skrzydle. Z
czegoś takiego to można być dumnym. Pniesz się w górę w święcie. Trudno temu zaprzeczyć. Mam
tylko nadzieję, że nie zapominasz o nas tu, na dole.
- Jeśli zapomnę, to przypal moje jedzenie, a wtedy od razu pomyślę o tych, którzy są naprawdę
ważni.
- Ŕ propos przypalenia! - Ibis użył ręcznika, żeby szybko zdjąć parujący garnek z pieca. - Przecież
nie chcemy zepsuć sosu do przepiórki marszałka dworu.
- Jak wam tu idzie?
- Po staremu. - Przestawił garnek na kamienną ławkę i uniósł pokrywkę, spod której buchnął kłąb
pary. - W kuchni nic się nie zmienia. I wybrałaś dobrą porę na odwiedziny. Edith jest na piętrze i
krzyczy na nową pokojówkę.
Amilia przewróciła oczami.
- Już dawno powinni zwolnić tę kobietę.
- Tego nie wiem, ja tylko kieruję kuchnią i nie mogę się wtrącać do tego, co robi Edith. Za to ty, na
swoim stanowisku...
Pokręciła głową.
- Nie mam realnej władzy. Tylko opiekuję się Modiną.
Ibis nabrał łyżką sosu do spróbowania, po czym znów przykrył garnek.
- Wiem, że nie przyszłaś gadać ze mną o Edith Mon. Chodzi o to, że imperatorka niedawno tu płakała.
Chyba nie przez grochówkę, którą jej ugotowałem?
- Nie - uspokoiła go Amilia. - Uwielbia twoje potrawy. Ale rzeczywiście chciałam wyjaśnić pewne
rzeczy. - Odwróciła się do pozostałych członków personelu i powiedziała głośniej: - Imperatorce nic
nie dolega. Usłyszała dziś złą wiadomość i zrobiło jej się smutno. Ale już czuje się dobrze.
- Czy chodziło o wojnę? - spytał Nipper.
- Założę się, że miało to związek z jeńcami w Ratiborze - snuł domysły Knob, piekarz. - Księżniczka
z Melengaru kazała ich stracić, prawda? Wszyscy wiedzą, że to wiedźma i morderczyni. Nic by sobie
nie robiła z egzekucji niewinnych ludzi. To dlatego imperatorka płakała, prawda? Bo nie mogła ich
uratować?
- Kochane biedactwo - odezwała się żona rzeźnika. - Ma złote serce, więc nic dziwnego, że tak się
martwi wszystkim. Mariborowi dzięki, że ty się nią opiekujesz, lady Amilio. Jesteś prawdziwym
dobrodziejstwem.
Amilia uśmiechnęła się i zwróciła do Ibisa:
- Czy to nie ona zawsze na mnie wrzeszczała za to, jak myłam noże jej męża?
Ibis zachichotał.
- A także zeszłej wiosny oskarżyła cię o kradzież polędwicy wieprzowej. Powiedziała, że należałoby
cię wychłostać. Chyba o tym zapomniała. Mam zresztą wrażenie, że wszyscy potracili pamięć. To
przez tę suknię. Wyglądasz w niej tak dostojnie, że nawet ja muszę się hamować, żeby odruchowo się
nie ukłonić.
- Nie powstrzymuj się - powiedziała - bo już nigdy więcej tu nie przyjdę.
Ibis uśmiechnął się szeroko.
- Dobrze cię znowu widzieć.
* * *
We śnie Modina zobaczyła, jak bestia podchodzi od tyłu do jej ojca. Usiłowała krzyknąć, ale z jej ust
wydobył się jedynie cichy, przytłumiony jęk. Chciała podbiec do niego, lecz jej stopy ugrzęzły w
gęstym, zielonym, cuchnącym biocie. Potwór za to bez problemu ruszył do ataku, zbiegając ze
wzgórza. Ze zdumieniem i bólem Modina spostrzegła, że Theron nie zwraca uwagi na to, że ziemia aż
drży od kroków stwora. Bestia pożarła jej ojca jednym klapnięciem paszczy. Dziewczyna upadła na
ziemię. Gdy z trudem oddychała, jej nozdrza wypełnił stęchły zapach. Czuła pod sobą wilgotną
ziemię. Usłyszawszy w ciemności odgłosy chlapania, wiedziała, że potwór idzie w jej stronę.
Mężczyźni i kobiety wokół niej wyli i krzyczeli ze zgrozy i strachu. Bestia zamierzała dopaść ich
wszystkich. Chlap, skrzyp, chlap, skrzyp - potwór szedł dokończyć dzieła, szedł pożreć także
Modinę.
Monstrum było głodne. Bardzo głodne. Musiało jeść. Oni wszyscy musieli jeść, ale nigdy nie
wystarczało jedzenia. Mieli tylko trochę nieświeżego kleiku, który okropnie cuchnął - jak zgniłe jaja.
Drżała z zimna i łkała. Płakała tak mocno i tak długo, że z jej oczu przestały płynąć łzy. Nie miała już
po co żyć... A może jednak?
Obudziła się w swojej ciemnej komnacie. Drżała zlana zimnym potem. Co noc dręczył ją ten sam sen
i to z jego powodu bała się zamknąć oczy. Wstała i ruszyła w stronę okna, przez które wpadało
światło księżyca. Gdy doń dotarła, uświadomiła sobie, że coś się zmieniło. Usiadła w tym samym
miejscu co zwykle i wyjrzała na dziedziniec. Było późno i widziała tylko strażników na służbie.
Usiłowała przywołać w pamięci koszmar, lecz przypomniała sobie jedynie zapach zgniłych jaj.
Rozdział 8. Róg.
Po kilku pierwszych chaotycznych dniach na „Szmaragdowy Sztorm” powrócił ustalony porządek.
Każdy poranek rozpoczynał się od szorowania górnego pokładu, choć ten nigdy nie zdążył się
zabrudzić. Następnie było śniadanie, po którym zmieniały się wachty i przystępowano do dalszego
szorowania, tym razem dolnych pokładów. W południe porucznik Bishop lub inny oficer ustalał
pozycję na podstawie położenia słońca i potwierdzał ją u kapitana. Później marynarze doskonalili
swoje umiejętności na masztach i rejach, spuszczali szalupy na wodę, ćwiczyli abordaż i odpieranie
ataku wroga, strzelanie z łuku i balisty oraz walkę wręcz. Hadrian oczywiście zyskał wysokie noty w
szermierce i łucznictwie, a jego pokaz zręczności nie uszedł uwagi Grady’ego, który kiwnął do niego
porozumiewawczo głową.
Od czasu do czasu dźwięk bębna wzywał wszystkich na pokład główny, żeby byli świadkami
wymierzania kary. Dotychczas wychłostano cztery osoby, ale Hadrian znał je tylko z nazwiska. Po
południu załoga dostawała grog - mieszankę rumu z posłodzoną wodą - a wieczorem profos robił
obchód, sprawdzając, czy pogaszono wszystkie ogniska.
Dni w większości były podobne do siebie, z kilkoma zaledwie wyjątkami. W czasie wolnym od zajęć
kapitan dawał załodze dodatkowe godziny na zacerowanie dziur w ubraniach lub oddawanie się
pasjom, takim jak rzeźbienie w drewnie lub wyrabianie ozdób z muszelek. W dniu prania marynarze
doprowadzali swoje rzeczy do czystości. Ponieważ zakazano używania świeżej wody, a nie było
mydła, koszule i spodnie zwykle lepiej się prezentowały po pracy w deszczu niż po praniu.
Wszyscy już znali swoje obowiązki i wykonywali je całkiem dobrze. Hadrian i Royce z
przyjemnością odkryli, że nie są jedynymi nowicjuszami. Ludzie niedawno wcieleni na siłę do służby
stanowili prawie jedną czwartą część załogi. Wielu pochodziło z takich odległych królestw, jak
Alburn i Dunmore, a większość z nich nigdy wcześniej nie widziała oceanu. Ich nieudolność oraz
pomoc Wyatta maskowały początkowo brak doświadczenia Hadriana i Royce’a. Teraz jednak obaj
znali już standardowe sposoby postępowania i swoje zadania na tyle dobrze, by radzić sobie
samemu.
„Szmaragdowy Sztorm” płynął elegancko przechylony przez wiatr wiejący od lewej burty. Był
cudownie ciepły dzień i albo zapuścili się już daleko na południe, gdzie pora roku jeszcze się nie
zmieniła, albo jesień podarowała im ostatnie tchnienie ładnej pogody. Na dźwięk pierwszego
dzwonu na pokładzie zjawili się podoficer i pomocnik ochmistrza, żeby rozdać załodze grog.
Mniej więcej po czterech dniach rejsu Royce’owi w końcu przeszła choroba morska. Wróciły mu
rumieńce na policzki, ale nawet po upływie ponad tygodnia wciąż był w kiepskim nastroju.
Przyczyniały się do tego między innymi ciągłe oskarżenia Jacoba Derninga o to, że jest winny śmierci
Drew.
- Mogę poderżnąć mu gardło i wyrzucić ciało do morza - powiedział zdawkowo elf do Hadriana.
Marynarze odebrali grog i rozlokowali się na górnym pokładzie, odpoczywając w jasnym słońcu.
Royce i Hadrian znaleźli sobie ustronne miejsce na śródokręciu, między szalupą a grodzią, gdzie
żaglomistrz i jego pomocnicy zostawili stos zapasowego płótna, na którym można było wygodnie się
położyć i oglądać czyste błękitne niebo ozdobione fantazyjnymi chmurkami.
- Wywalę go w nocy i zniknie na zawsze. Ciało nawet nie wypłynie na brzeg, bo zajmą się nim
rekiny. To lepsze od kadzi z ługiem.
- W porządku, powiem to jeszcze raz. - Hadriana zmęczyła już ta rozmowa. - Nie możesz zabić
Jacoba Derninga. Nie mamy jeszcze pojęcia, co jest grane. A jeśli jest wtyczką Merricka? A więc
dopóki się czegoś - czegokolwiek - nie dowiemy, nie możesz nikogo usuwać.
Royce nachmurzył się i skrzyżował ręce na piersiach sfrustrowany.
- Wróćmy do tego, co wiemy - ciągnął Hadrian.
- Na przykład to, że Bernie Defoe należał kiedyś do Czarnego Diamentu? - odparł Royce.
- Serio? To ciekawe. Zastanówmy się... Mamy ładownię pełną elfów, dość broni na wyposażenie
całej armii, wartownika z grupą seretów, Tenkina i byłego członka Diamentu. Sądzę, że Thranic
bierze w tym udział. Wątpię, żeby wybrał się w rejs wycieczkowy.
- Nie sądzę, żeby był w to zamieszany, bo za bardzo się wyróżnia.
- W porządku, zaliczmy go do kategorii „być może”. Zatem na szczycie listy figuruje Bernie. Był w
gildii w tym samym okresie co ty i Merrick?
Royce skinął głową.
- Ale nigdy z nim nie pracowaliśmy. Prawie w ogóle go nie widywałem. Bernie był kopaczem,
specjalizował się w okradaniu krypt, a potem zajął się poszukiwaniem zakopanych skarbów. Nauczył
się czytać, żeby móc wyszukiwać wskazówek w starych księgach. Odnalazł Narożnik Gable’a i
Kryptę Lyrantiańską, ponoć zakopane gdzieś na wzgórzach Vilan. Wrócił z kilkoma ładnymi rzeczami
i bujdami o duchach i goblinach. W końcu poróżnił się z Klejnotem i wkrótce zaczął działać na
własny rachunek. Potem już nigdy o nim nie słyszałem.
- Ale Merrick go znał?
- Tak.
- Myślisz, że cię rozpoznał?
- Nie wiem. Możliwe. I tak nie dałby poznać tego po sobie. Nie jest głupi.
- Może zaczął nowy rozdział w życiu i zajął się pływaniem na statkach?
- To tak samo prawdopodobne jak w moim przypadku.
Hadrian przyglądał się przez chwilę przyjacielowi.
- Umieściłem go na szczycie listy.
- A co z Tenkinem? - spytał elf.
- Kolejna dziwna sprawa. On...
- Ziemia na horyzoncie! - krzyknął obserwator na fokmaszcie, wskazując palcem nad lewą stroną
dziobu.
Royce i Hadrian wstali i spojrzeli we wskazanym kierunku. Najemnik widział jedynie cienką szarą
linię, ale wydawało mu się, że dostrzega dwie bliźniacze wieże wznoszące się w oddali.
- Czy to...
- ... Drumindor - potwierdził Royce, spoglądając przez ramię, po czym usiadł z powrotem.
- Poważnie? Jesteśmy już tak daleko na południu? Trochę wody upłynęło od naszego pobytu w tych
okolicach.
- Nie przypominaj mi.
- No dobra, w fortecy nie bawiliśmy się zbyt dobrze, ale w mieście było miło. Musisz przyznać, że
Tur Del Fur jest lepszy od Colnory. Piękny klimat, budynki w jasnych kolorach. No i to republikański
port. Musisz uwielbiać kosmopolityczne miasta.
- Tak? Pamiętasz, ile razy uderzyłeś się mocno w głowę?
Hadrian zmarszczył czoło.
- Naprawdę nienawidzisz krasnoludów, prawda? Szczerze mówiąc, dziwię się, że pozwoliłeś
Magnusowi pozostać w opactwie. W porządku, jest tam trochę za dużo krasnoludzkiej architektury,
ale miasto dobrze wygląda. Musisz to przyznać. I zasmakowało ci wino, pamiętasz?
Royce wzruszył ramionami.
- Co chciałeś powiedzieć o Tenkinie? - spytał.
- A tak, nazywa się Staul.
- Nie wygląda na żeglarza.
- Właśnie. Jest wojownikiem tak jak większość Tenkinów. Chodzi o to, że Tenkini nigdy nie
opuszczają Gur Emu.
- Czego?
- Nie byłeś nigdy w Calisie, prawda? Cała jego wschodnia połowa to las tropikalny, którego
najgęstszą dżunglę nazywają Gur Em. Po raz pierwszy widzę Tenkina poza Calisem, co skłania mnie
do wniosku, że Staul jest wyrzutkiem.
- Nie wygląda na takiego, z którym Merrick robiłby interesy.
- A więc Bernie pozostaje na pierwszym miejscu. - Hadrian zastanawiał się przez chwilę. - Myślisz,
że miał coś wspólnego ze śmiercią Drew?
- Możliwe - odrzekł Royce, biorąc łyk rumu. - Był wtedy na grotmaszcie, ale zbyt kiepsko się czułem,
żeby go obserwować. Sądzę, że Bernie byłby zdolny do zepchnięcia Drew. Ale musiałby mieć jakiś
powód.
- Wcześniej tamtego wieczoru Drew i Bernie grali razem w karty. Drew zgarnął pulę i jeśli Bernie
jest złodziejem...
Royce pokręcił głową.
- Bernie nie zabiłby go z powodu przegranej. Chyba że chodziłoby o naprawdę duże pieniądze.
Miedziaki i srebrne, które prawdopodobnie były stawką, to za mało. Ale nie znaczy to, że go nie
zabił. Tylko nie z powodu gry. Coś jeszcze się wydarzyło przy stole?
- Właściwie nie, choć Drew wspomniał, że nazajutrz rano porozmawia z Gradym o kimś, kto
przyszedł na statek, żeby pomóc w odnalezieniu rogu. Drew uznał to za zabawne. Uważał, że róg
można łatwo znaleźć. Zamierzał porozmawiać o tym przy śniadaniu.
- Może Drew usłyszał coś, czego zdaniem Defoe nie powinien. To bardziej prawdopodobny powód.
Ale róg?
* * *
Podeszli do Wyatta przy kole sterowym. Nie miał na głowie swojego kapelusza z piórem, a biała
płócienna koszula łopotała na nim jak żagiel na wietrze. Utrzymywał statek na kursie,
przeciwstawiając sile wiatru opór steru. Patrzył szklanym wzrokiem na ląd w oddali, ale gdy
dostrzegł Royce’a i Hadriana, od razu opuścił głowę, spoglądając na szafkę kompasu, i szybko
wytarł twarz rękawem.
- Wszystko w porządku? - spytał Hadrian.
- Tak - odparł skrzeczącym głosem, po czym odchrząknął i dodał: - Świetnie. - Pociągnął jeszcze
nosem i też wytarł go rękawem.
- Są spore szanse, że ją odnajdziesz - zapewnił go Royce.
- Widzisz? - wtrącił się Hadrian. - Nawet pan cynik jest dobrej myśli co do twoich szans. To nie byle
co.
Wyatt zdobył się na wymuszony uśmiech.
- Mamy do ciebie pytanie - powiedział Royce. - Wiesz, co to jest róg?
- Pewnie, właśnie na niego patrzycie - odparł Wyatt, wskazując przylądek. - To Róg Delgosu. Gdy
tylko go miniemy, kapitan prawdopodobnie rozkaże wykonać zwrot i halsować na wiatr.
Royce zmarszczył brwi.
- Załóżmy na chwilę, że słabo się znam na żeglowaniu, dobrze?
Wyatt zachichotał.
- Skręcimy w lewo i popłyniemy na wschód.
- Skąd wiesz?
Wyatt wzruszył ramionami.
- Róg to najdalej na południe wysunięty skrawek lądu. Jeśli pozostaniemy na obecnym kursie, to
wypłyniemy na otwarte morze. A tam są tylko wiry, Dakka i węże morskie. Jeśli wykonamy zwrot, to
znaczy skręcimy w lewo, popłyniemy wzdłuż wschodniego wybrzeża Delgosu.
- A co tam jest?
- Niewiele. Klify, które widzicie, ciągną się aż do Vandonu, drugiego jedynego portu w Delgosie.
Nie tylko jest tam centrala Vandońskiej Kompanii Korzennej, lecz również siedziba piratów lub -
ściślej mówiąc - ich port macierzysty. Tam też nie popłyniemy. „Sztorm” to szacowny statek, ale
hieny ścigałyby nas jak stado wilków dopóty, dopóki byśmy się nie poddali lub one by nas nie
zatopiły.
- Jak kompanii udaje się handlować, skoro wokół grasują piraci?
- A jak myślicie? Kto nią kieruje?
- Aha.
- Co jest dalej? - spytał Royce.
- Zatoka Dagastańska i całe wybrzeże Calisu z portami w Wesbaden i Dagastanie. Potem człowiek
opuszcza cywilizację i wpływa do archipelagu Ba Ran, gdzie nie zapuszczają się nawet piraci.
- I jesteś pewny, że to tutaj to jest róg?
- Tak, wie to każdy żeglarz, który pływał po Morzu Sharońskim. Nie można przegapić starego
Drumindoru.
Choć wybrzeże znajdowało się wciąż w odległości wielu mil, pradawna budowla krasnoludów była
teraz znacznie wyraźniejsza. Hadrian nigdy nie widział wyższej konstrukcji. Uśmiechnął się,
dostrzegając w tym ironię: budowniczymi były krasnoludy. Masywne wieże miały prawie dwieście
pięćdziesiąt metrów wysokości, licząc od skalistej podstawy, o którą rozbijały się fale, do czubka
kopuły, i wyglądały tyleż na fortyfikację, co na pomnik. Pod pewnymi względami budowla
przypominała dwa masywne koła zębate leżące na boku, olbrzymie cylindry z pionowymi zębami
wystającymi w stronę morza.
Ze szczytu każdej wieży unosił się dym. W środkowej części znajdowały się łukowate płetwy z
otworami, przypominające gigantyczne dzioby czajnika skierowane na ocean. Bliźniacze konstrukcje
łączył jednoprzęsłowy kamienny most podobny do nadproża nad wejściem do portu.
- Są tak oświetlone, że nawet w nocy trudno ich nie zauważyć. Powinniście je zobaczyć przy pełni
księżyca, kiedy zostają otwarte odpowietrzniki. To dopiero widok. Stoją na wulkanie i
odpowietrzanie zapobiega powstawaniu zbyt dużego ciśnienia. Kapitanowie często dopasowują
prędkość swoich statków do tego, by minąć to miejsce przy pełni księżyca i móc podziwiać
niesamowity widok. Ale też nie podpływają zbyt blisko. Krasnoludy, które zbudowały tę fortecę,
wiedziały, co robią. Żaden statek nie może wpłynąć do zatoki Terlando, jeśli nie zechcą tego
włodarze Drumindoru. Mogą pryskać stopioną skałą na setki metrów i w kilka minut spalić flotę
statków na popiół.
- Wiemy, jak to działa - powiedział Royce oziębłym tonem.
Wyatt uniósł brew.
- Złe wspomnienia?
- Kiedyś wykonywaliśmy tam pewne zadanie - odparł Hadrian. - Krasnolud o imieniu Gravis
zdenerwował się, że ludzie bezczeszczą krasnoludzkie arcydzieło. Musieliśmy wejść, żeby
powstrzymać go przed dokonaniem aktu sabotażu.
- Włamaliście się do Drumindoru? - Wyatt nie krył podziwu. - Myślałem, że to jest niemożliwe.
- Prawie - odparł Royce. - I nie dostaliśmy wystarczającej zapłaty za moją gehennę.
Hadrian się żachnął.
- Twoją? To ja omal nie zginąłem, wykonując tamten skok. Ty tylko tam wisiałeś i się śmiałeś.
- Jak się tam dostaliście? Słyszałem, że straże pilnują tego miejsca bardziej niż Cornelius DeLur
swojej sakiewki - dopytywał się Wyatt.
- Łatwo nie było - mruknął Royce. - Po tym zleceniu znienawidziłem krasnoludy. Cóż, tam i... -
urwał, rozcierając sobie w roztargnieniu lewe ramię.
- Za kilka tygodni będzie księżyc żniwny. Może uda nam się zobaczyć ten widok w drodze powrotnej
- powiedział Wyatt.
Obserwator zawołał, że widzi żagle. W bezpiecznym miejscu przy forcie zebrało się kilka statków,
ale znajdowały się tak daleko, że było widać tylko ich marsie.
- Według mnie kapitan powinien już rozkazać zmienić kurs. Za bardzo się tam zbliżamy.
- Chyba z Drumindoru nie można strzelać aż tak daleko? - spytał Hadrian.
- Nie, ale forteca to nie jedyne niebezpieczeństwo - zauważył Wyatt. - Statek imperialny nie jest
bezpieczny na tych wodach. Delgos nie jest formalnie w stanie wojny z nami, ale wszyscy wiedzą, że
DeLurowie popierają nacjonalistów i... cóż... zdarzają się wypadki.
* * *
Płynęli dalej na południe. Kapitan pojawił się na pokładzie rufowym dopiero wtedy, gdy przylądek
pozostał daleko w tyle i prawie zniknął z widoku. Teraz miało się okazać, dokąd się skieruje
„Szmaragdowy Sztorm”.
- Stawać w dryfie, panie Bishop! - rozkazał.
- Ustawić grot pod wiatr! - krzyknął porucznik i załoga zabrała się szybko do pracy.
Hadrian po raz pierwszy usłyszał takie komendy i cieszył się, że jako kucharz okrętowy nie musi ich
wykonywać. Wkrótce zobaczył przebieg manewru. Ustawienie grota pod wiatr powodowało, że
żagiel chwytał wiatr przednią stroną. Gdyby fok i bezan też zostały ustawione pod wiatr, statek
popłynąłby w odwrotnym kierunku, a tak siła wiatru rozkładała się równo na wszystkie żagle i okręt
znieruchomiał na wodzie.
Gdy „Szmaragdowy Sztorm” już stał w dryfie, kapitan rozkazał odczytać jego pozycję; po czym
zniknął w swojej kabinie, pozostawiając porucznika Bishopa na pokładzie rufowym.
- To tyle, jeżeli chodzi o wybór kierunku - wymamrotał pod nosem Hadrian.
Pozostali w dryfie do końca dnia. O zachodzie słońca kapitan Seward rozkazał wciągnąć światła do
góry, ale nic więcej nie powiedział.
Hadrian podał kolację - znów gulasz z solonej wieprzowiny. Nawet jemu znudziło się to menu, ale
skarżyli się jedynie niedawno przyjęci załoganci, którzy jeszcze nie przywykli do twardych reguł
życia na morzu. Hadrian przypuszczał, że większość weteranów nawet na lądzie nie zerwałaby z
rutyną i zamówiła to danie.
- Dlatego że jest mordercą!
Hadrian usłyszał krzyk Staula, gdy wchodził z ostatnimi porcjami posiłku na dolny pokład. Tenkin
stał na lekko ugiętych nogach na środku kwatery załogi. Był bez koszuli i Hadrian dostrzegł liczne
tatuaże i wyraźnie zarysowane mięśnie. W prawej ręce trzymał nóż, a lewą owinął sobie kawałkiem
płótna.
Miał przyspieszony oddech, uśmiech szaleńca na twarzy i złowrogie spojrzenie. Naprzeciw niego
stał Royce.
- Zabił Edgara Drew. Wszyscy to wiedzą. Teraz sam zginie.
Elf trzymał ręce luźno splecione przed sobą, jakby był jednym ze świadków zdarzenia. Nie spuszczał
jednak oczu z noża. Śledził go tak, jak kot mógłby obserwować ruch drgającej struny. Po chwili
Hadrian zrozumiał dlaczego. Staul trzymał nóż za ostrze. Intuicja sprawiła, że Hadrian rozejrzał się
dokoła i zobaczył Berniego Defoe, który stał z lewej strony za Royce’em i ukrywał rękę za plecami.
Staul na chwilę odwrócił wzrok od elfa, ale Hadrian dostrzegł, że przenosi ciężar ciała na tylną nogę.
Miał tylko nadzieję, że jego przyjaciel też to widzi. Po chwili Staul rzucił nożem. Wycelował z
idealną precyzją, tylko że Royce zdążył się uchylić i ostrze wbiło się w drewniany słup.
Wszyscy patrzyli na Staula, który wpadł we wściekłość i głośno przeklinał. Hadrian zignorował
Tenkina i rozejrzał się za Berniem. Odnalazł go dzięki błyskowi ostrza w tłumie. Defoe podkradł się
od tyłu do Royce’a i ruszył do przodu. Elf obrócił się na pięcie - niezwiedziony podstępem
zamachowca, stanął na wprost dawnego kompana z gildii z nożem Staula w ręku. Bernie zatrzymał
się w pół kroku, zawahał, po czym cofnął, znikając w tłumie. Hadrian wątpił, żeby ktoś inny
zauważył, że Defoe współdziałał ze Staulem.
- Dobrze tańczysz! - krzyknął Tenkin i się roześmiał. - Ale może następnym razem się potkniesz, co?
Napięcie zostało rozładowane, ale zanim ludzie się rozeszli, Jacob Derning odezwał się dostatecznie
głośno, by wszyscy go usłyszeli:
- Dobrze wiedzieć, że nie jestem jedyny, który uważa, że to on zabił biednego Drew.
- Royce! - zawołał Hadrian, nie spuszczając wzroku z Jacoba. - Może powinieneś zjeść posiłek na
pokładzie. Tam jest chłodniej.
* * *
- To była miła odmiana - zauważył Hadrian, gdy dotarli bezpiecznie do kambuza i zamknęli za sobą
drzwi.
- Co? - spytał Poe, rozdzielając resztę gulaszu dla midszypmenów.
- Nic takiego. Kilku załogantów właśnie próbowało zamordować Royce’a.
- Co takiego? - Poe omal nie wypuścił pełnego kociołka z ręki.
- Czyli ja też już mogę zabijać? - spytał Royce, podchodząc do narożnika i opierając się plecami o
ścianę. Patrzył złym wzrokiem.
- Kto próbował to zrobić?
- Bernie - odparł elf. - I co teraz? Mam nie spać w nocy i czekać, aż on i jego kumple - przepraszam,
jego matowie - mnie zadźgają?
- Poe, czy ja i Royce możemy spać tutaj?
- W kambuzie? Sądzę, że tak. Nie będzie zbyt wygodnie, ale jeśli Royce zawsze zdąży na wachtę, a ty
powiesz panu Bishopowi, że chcesz go do pomocy przy nocnym gotowaniu, porucznik może się na to
zgodzi.
- Świetnie. Poe, a czy mógłbyś przynieść nam hamaki, które tu zawiesimy? Royce, może sklecisz
jakiś zamek do drzwi?
- To lepsze niż bycie przynętą.
* * *
Royce pracował zarówno na ostatniej psiej wachcie, jak i na pierwszej, przez co nie spał od zachodu
słońca do północy. Gdy zszedł po służbie, Hadrian już miał zgodę na to, żeby elf spal w kambuzie.
- I jak? - spytał Royce, wchodząc do ciemnego kambuza i zastając Hadriana wiszącego w hamaku.
- Hm? - odezwał się wyrwany ze snu Hadrian. - Może być. Dla mnie ta klitka jest za wąska i czuję
się tak, jakbym był zgięty wpół, ale tobie powinno być wygodnie. Jak ci minęła wachta? Widziałeś
Defoe?
- Nie spuszczałem wzroku ze starego Berniego - odparł elf, uśmiechając się szeroko i omijając
garnek, który zwisał z belki sufitowej.
Hadrian wiedział, że Royce musiał mieć frajdę. Jeśli było jakieś miejsce, w którym miał bezspornie
przewagę nad wrogiem, to na pewno na wysokości trzydziestu metrów nad pokładem, pośród belek i
lin, w ciemnościach nocy. Zmienił pozycję, przez co hamak się zakołysał.
- Co zrobiłeś?
- Właściwie nic, ale właśnie to doprowadziło go do szału. Wciąż się poci.
- A więc cię rozpoznał.
- O tak, i miałem wrażenie, jakby dziś świeciły dwa księżyce, bo miał bardzo bladą facjatę.
Royce sprawdził linki i mocowania hamaka, który Poe dla niego zainstalował, i wyglądał na
zadowolonego.
- Szczerze mówiąc, dziwi mnie, że Bernie przypadkowo nie spadł - zauważył Hadrian.
Royce pokręcił głową.
- Drugi wypadek na moim maszcie wyglądałby podejrzanie. Poza tym nie on próbował mnie zabić.
- Ale ja miałem takie wrażenie. Wyglądało to na zorganizowaną akcję.
- Tak sądzisz? - spytał elf, siadając na skrzyni z sucharkami, które Poe przyniósł na śniadanie
następnego dnia. - Ja bym to urządził inaczej. Po pierwsze, po co urządzać walkę przy wielu
świadkach? Gdyby mnie zabili, skończyliby na stryczku. Po drugie, po co napadać na mnie na dolnym
pokładzie? Jak już wspominałem, morze to idealne miejsce na pozbycie się ciała, a im bliżej relingu
zapędzisz ofiarę, tym łatwiej tego dokonać.
- To co twoim zdaniem chcieli osiągnąć?
Royce zacisnął usta i pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia. Jeśli to miało odwrócić naszą uwagę, żeby mogli przeszukać nasze rzeczy, to
czemu nie wywołali burdy na górnym pokładzie? Zresztą po co w ogóle mieli zaprzątać sobie głowę
odwracaniem naszej uwagi? Mogli zrobić nam rewizję wiele razy, kiedy byliśmy na pokładzie.
- Myślisz, że chcieli nas nastraszyć?
- Jeśli tak, to nie wymyślił tego Bernie. Powszechnie wiadomo że grożenie mi śmiercią i
niedokończenie roboty kończy się tragicznie dla delikwenta. Na pewno o tym słyszał.
- A więc działali na zlecenie Derninga?
- Może, ale... Nie wiem. Derning nie wygląda na osobę, której rozkazów słuchałby Bernie.
Zwłaszcza takich głupich rozkazów.
- Brzmi sensownie. A zatem...
Zerwali się na nogi, słysząc przytłumiony odgłos uderzenia, jakby kolejne ciało spadło na pokład.
Hadrian otworzył drzwi kambuza i ostrożnie wyjrzał.
Służbę pełniła wachta lewej burty, ale zamiast tak jak zwykle podzielić się na tych, którzy czuwają, i
tych, którzy kimają, wszyscy ciężko pracowali, ćwicząc spuszczanie lodzi ratunkowej. Wywindowali
szalupę do góry i wysunęli ją za burtę, gdzie obita się o okrężnicę, zanim została opuszczona na
wodę.
- Dziwna pora na ćwiczenia z szalupą - stwierdził Wyatt, idąc do nich od strony forkasztelu.
- Nie możesz zasnąć? - spytał Royce.
Wyatt wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Tylko spójrzcie, kto jeszcze jest na służbie - powiedział do nich, wskazując na pokład rufowy, gdzie
rozmawiali wartownik Thranic, Beryl, doktor Levy i Bernie Defoe.
Obeszli forkasztel, zmierzając szybko na dziób. Spoglądając ponad relingiem, Hadrian dostrzegł
sześciu mężczyzn wiosłujących w kierunku pobliskiego światła.
- Inny statek - wymamrotał Royce.
- Naprawdę?
- Mały jednomasztowiec bez bandery.
- Czy jest coś na szalupie? - spytał Hadrian. - Jeśli to zapłata dla...
Royce pokręcił głową.
- Tylko załoga.
Patrzyli i słuchali, aż ucichł odgłos zanurzanych wioseł, a potem czekali. Hadrian wytężał wzrok,
usiłując przeniknąć mrok, ale widział jedynie podskakujące światełko łódki i latarnię punktu
docelowego.
- Łódź wraca - oznajmił Royce. - Jest na niej dodatkowa osoba.
Wyatt zmrużył oczy.
- Kogo by odbierali w środku nocy z Delgosu?
Obserwowali wracającą szalupę. Tak jak Royce powiedział, znajdował się na niej jeszcze jeden
człowiek - pasażer, którego owinięto kocami. Był to mały i szczupły mężczyzna o pociągłej,
ciastowatej twarzy i rozczochranych białych włosach. Wyglądał bardzo staro, zbyt staro, by przydać
się na coś na statku. Wszedł na pokład i wdał się w długą rozmowę z Thranikiem i doktorem Levym.
Rzeczy staruszka postawiono obok niego. Jedna z toreb się obsunęła i na wyblakłe deski pokładu
wypadły dwie ciężkie, oprawne w skórę księgi.
- Ostrożnie, chłopcze - napomniał marynarza mężczyzna. - Są jedyne w swoim rodzaju i tak jak ja
bardzo stare oraz, niestety, delikatne.
- Zbierzcie jego rzeczy i zanieście je do kwatery doktora Levy’ego - rozkazał Thranic.
Gdy spojrzał w stronę dziobu, stanął jak wryty. Spiorunował ich wzrokiem, oblizując w zamyśleniu
cienkie wargi, po czym ruszył wolno w ich kierunku. Jednocześnie owinął się szczelniej ciemnym
płaszczem, unosząc ramiona, żeby ochronić szyję przed zimnym wiatrem. Z przygarbionymi plecami
przypominał drapieżnego ptaka.
- Co robicie na pokładzie? Żaden z was nie należy do wachty lewej burty.
- Jesteśmy po służbie, sir - odparł za nich Wyatt. - Zażywamy świeżego powietrza.
Thranic spojrzał na Hadriana i zrobił krok w jego kierunku.
- Jesteś kucharzem, prawda?
Hadrian odruchowo dotknął swojego boku w miejscu, w którym powinien natrafić na rękojeść
miecza.
Coś w wartowniku spowodowało, że się wzdrygnął. Strażnicy zawsze robili przerażające wrażenie,
ale na widok tego krew marzła w żyłach. W jego oczach czaiło się szaleństwo.
- Zamustrowałeś się na ten statek razem z... - Thranic przeniósł wzrok na Royce’a. - No właśnie, z
tym zwinnym gościem, który świetnie się wspina. Jak się nazywasz? Melborn, tak? Royce Melborn?
Słyszałem, że cierpiałeś na chorobę morską. Dziwna sprawa.
Royce się nie odezwał.
- Naprawdę bardzo dziwna.
- Wartowniku Thranic? - odezwał się staruszek tak słabym głosem, że był ledwo słyszalny na drugim
końcu pokładu. - Wolałbym schronić się przed tym wilgotnym wiatrem, jeśli można - powiedział i
zakaszlał.
Thranic patrzył przez chwilę na Royce’a, po czym obrócił się na pięcie i odszedł.
- Lepiej, żeby ktoś taki się tobą nie interesował, prawda? - powiedział Wyatt.
Po wciągnięciu szalupy na pokład na pokładzie rufowym zjawił się kapitan, który rozkazał obrać
nowy kurs - na wschód, pod wiatr.
Rozdział 9. Ella.
- Kolejna przesyłka od sir Brecktona, sir - oznajmił oficjalista, wręczając niewielki zwój
imperialnemu kanclerzowi.
Starszawy mężczyzna wrócił do biurka w swoim małym gabinecie. Przeczytawszy list, zrobił kwaśną
minę.
- Ten człowiek jest niepoprawny! - wybuchnął, po czym wyjął czysty arkusz pergaminu i zanurzył
pióro w kałamarzu.
Wtem otworzyły się drzwi i kanclerz podskoczył.
- Nie umiesz pukać?
- Przepraszam, Biddings. Przestraszyłem cię? - spytał hrabia Chadwick ubrany w wytworną długą
pelerynę, której dolny skraj ciągnął się po ziemi. Na przedramieniu miał przewieszoną parę białych
rękawiczek, a w dłoni trzymał jasnoczerwone jabłko.
- Zawsze mnie straszysz. Sądzę, że czerpiesz z tego sadystyczną przyjemność.
Archibald się uśmiechnął.
- Widziałem, że przyszła przesyłka. Są jakieś wieści ze „Szmaragdowego Sztormu”?
- Nie, to wiadomość od sir Brecktona.
- Brecktona? Czego chce?
Archibald usiadł w fotelu naprzeciwko kanclerza i nie zdejmując butów, oparł stopy na podnóżku.
- Chociaż powtarzam mu setki razy, żeby cierpliwie czekał, nie chce przyjąć do wiadomości, że my
wiemy więcej od niego. Domaga się zgody na zaatakowanie Ratiboru.
Archibald westchnął.
- Znowu? Chyba teraz widzisz, co musiałem znosić przez te wszystkie lata. On i Enden są tacy uparci,
że ja...
- Byli - poprawił go kanclerz. - Sir Enden zginął w Dahlgrenie.
Ballentyne skinął głową.
- Straciliśmy zacnego człowieka. - Ugryzł jabłko i z pełnymi ustami ciągnął: - Mam do niego
osobiście napisać? W końcu jest moim rycerzem.
- A może by mu wyjawić, dlaczego nie musi atakować?
Archibald pokręcił głową.
- Saldur i Ethelred wciąż nalegają, aby trzymać wszystko w tajemnicy...
Kanclerz przerwał mu, unosząc rękę. Gdy Archibald się zdziwił, wskazał na pokojówkę, która
szorowała na kolanach podłogę pod oknami w jego biurze.
Ballentyne wywrócił oczami.
- No nie, proszę. Naprawdę myślisz, że ta służąca jest szpiegiem?
- Zawsze uważałem, że ostrożności nigdy za dużo. Ona nie musi być szpiegiem, żeby cię wysłać na
stryczek za zdradę.
- Nawet nie wie, o czym rozmawiamy. Zresztą spójrz na nią. Nie wygląda na taką, co to chodzi
wieczorem do gospody i przechwala się na wszystkie strony. Mam rację, dziewuszko?
Ella przytaknęła, ale nie podniosła głowy, więc twarz wciąż przesłaniały jej przepocone, splątane
kasztanowe włosy.
- Widzisz? - triumfował Archibald. - To tak, jakbyś cenzurował własne wypowiedzi, bo w pokoju
stoi kanapa lub krzesło.
- Miałem na myśli subtelniejsze niebezpieczeństwo - sprostował Biddings. - Gdyby stało się coś
niedobrego, przez co plan spaliłby na panewce, zawsze ktoś ponosi za to winę. Cóż to byłby za
szczęśliwy traf, gdyby znalazł się gadatliwy hrabia, który wypaplał szczegóły przy bezmyślnej
pokojówce.
Uśmiech wyższości od razu znikł z twarzy Archibalda.
- Trzeci syn zhańbionego barona nie doszedłby do godności imperialnego kanclerza, gdyby był głupi -
powiedział Biddings.
- Przyjmuję argument. - Archibald zerknął na służącą z odrazą. - Najlepiej będzie, jeśli wrócę do
biura Saldura, bo będzie mnie szukał. Szczerze mówiąc, Biddings, naprawdę przestaje mi się
podobać pobyt w tym pałacu.
- Wciąż nie chce się z tobą zobaczyć?
- Nie dopuszcza mnie do niej jej asystentka. Ta lady Amilia jest przebiegła. Udaje łagodną i
niewinną, ale strzeże imperatorki z bezwzględną determinacją. A Saldur i Ethelred nic nie pomagają.
Upierają się, że imperatorka zamierza wyjść za Ethelreda. To nie może być prawda. Po prostu nie
mogę sobie wyobrazić, żeby Modina chciała poślubić tego starego grzyba.
- Zwłaszcza że mogłaby wybrać takiego młodego byczka jak ty.
- Właśnie.
- A ty, oczywiście, pałasz do niej prawdziwą miłością. W ogóle nie zastanawiałaś się nad tym, że po
ślubie z Modiną zostałbyś imperatorem?
- Dziwię się, że jako trzeci syn barona podniesiony do godności kanclerza w ogóle o to mnie pytasz.
- Archie! - ryk regenta Saldura odbił się echem od ścian korytarza.
- Jestem u Biddingsa! - odkrzyknął Archibald przez otwarte drzwi. - I nie nazywaj mnie... - przerwał,
słysząc głośne kroki służącej uciekającej z biura z kubłem w ręku. - Wygląda na to, że też nie lubi
Saldura.
* * *
Arista rozlała sobie wodę na suknię, przez co szorstki materiał przylgnął jej do nóg. Gdy biegła
korytarzem, jej kapcie z cienkiego płótna nieprzyjemnie plaskały. Dźwięk głosu Saldura
spowodował, że zwiększyła tempo.
Ledwie zdążyła uciec. Zastanawiała się jednak, czy nawet Saldur, który znał ją od urodzenia,
zdołałby ją rozpoznać. Za jej przemianą nie kryła się żadna magia, ale efekt i tak nie był wcale
gorszy. Miała na sobie brudne łachmany, a jej ongiś lśniące włosy przypominały zlepek kołtunów
wyblakłych pod wpływem tego samego słońca, które przyciemniło jej cerę. Ale chodziło o coś
więcej niż tylko wygląd. To sama Arista się zmieniła. Gdy czasami widziała swoje odbicie, przez
chwilę nie była pewna, czy to ona, czy jakaś wieśniaczka. Zamiast jasnookiej dziewczyny z lustra
spoglądała na nią zmaltretowana dziewczyna opętana przez mrocznego, złowieszczego ducha.
Ale to stanowiło jej najlepsze zabezpieczenie. Nikt by nie uwierzył, że żyjąca w wygodzie
księżniczka z własnej woli zgodziła się szorować podłogi w pałacu wroga. Wątpiła, by nawet Saldur
potrafił sobie wyobrazić taką mistyfikację. Choć dla niektórych ludzi wyglądała znajomo, ich umysły
po prostu nie potrafiły się nagiąć do tak absurdalnego rozwiązania. Stwierdzenie, że Ella sprzątaczka
to księżniczka Melengaru, było równie niedorzeczne, jak to, że świnie potrafią mówić lub Maribor
nie jest bogiem. Rozpatrywanie takiej ewentualności wymagałoby otwartości umysłu, a w pałacu nikt
nie był do tego zdolny.
Oprócz Saldura martwiła ją tylko jedna osoba: asystentka imperatorki. Różniła się od innych -
zauważyła Aristę, przejrzała jej grę pozorów. Regent najwidoczniej otoczył władczynię swoimi
najlepszymi i najbystrzejszymi ludźmi, dlatego Arista starała się jej unikać.
Prawie miesiąc temu księżniczka przyłączyła się do grupy uciekinierów na prowadzącej na północ
drodze z Ratiboru i przybyła z nią do Aquesty. Zaklęcie lokalizacyjne zaprowadziło ją prosto do
pałacu. Ale potem sprawy się skomplikowały. Gdyby bardziej ufała magii i swoim zdolnościom w
tym względzie, mogłaby od razu wrócić do Melengaru z wiadomością, że Gaunt jest więziony w
imperialnym pałacu. A tak czuła potrzebę, żeby zobaczyć Degana na własne oczy. Udało jej się
zatrudnić w roli pokojówki i miała nadzieję, że powtórzy zaklęcie lokalizacyjne w różnych miejscach
wewnątrz zamku, tylko że nic z tego nie wyszło. Będąc pod ścisłą obserwacją ochmistrzyni Edith
Mon, miała niewiele wolnego czasu i swobody. Przy kilku okazjach, gdy już się jej udało
wypowiedzieć magiczną formułę, dym wskazał kierunek, ale labirynt korytarzy uniemożliwiał
podążanie jego śladem. Skoro nie mogła w pełni skorzystać z magii, usiłowała ustalić miejsce pobytu
Gaunta na podstawie podsłuchanych rozmów. Jednocześnie zapoznawała się z terenem.
- Co zmalowałaś tym razem?! - krzyknęła Edith Mon, gdy Arista weszła do pomywalni.
Księżniczka nie miała pojęcia, jak wygląda goblin, ale domyślała się, że prawdopodobnie
przypomina tę krępą i silną kobietę. Jej olbrzymia głowa spoczywała na barkach jak głaz, zgniatając
szyję, którą ochmistrzyni być może kiedyś miała. Dziobata i krostowata twarz zaś stanowiła idealne
podłoże pod szeroki nos z szeroko rozwartymi nozdrzami, przez które Edith Mon głośno wciągała
powietrze, tak jak w tej chwili.
Ochmistrzyni wyrwała kubeł z rąk Aristy.
- Ty mała niezdaro! Obyś oblała tylko siebie, bo jak się dowiem, że zostawiłaś brudną kałużę na
korytarzu...
Edith już trzy razy groziła Ariście, że ją wychłoszcze, ale zawsze ktoś jej w tym przeszkodził -
dwukrotnie kuchmistrz. Mimo to księżniczka zastanawiała się, co by zrobiła w takiej sytuacji.
Szorowanie podłóg to jedno, ale kara cielesna z rąk starej jędzy to całkiem inna sprawa. Gdyby Edith
spróbowała chłosty, mogłaby odkryć, że jej nowa pokojówka jest kimś więcej, niż ochmistrzyni
myślała. Dla rozrywki Arista często zastanawiała się, która klątwa najbardziej by się nadawała dla
tej starej wiedźmy. Teraz rozważała zalety podskórnych robaków, ale powiedziała jedynie:
- Czy mam dziś jeszcze coś zrobić?
Kobieta spiorunowała ją wzrokiem.
- Uważasz, że jesteś lepsza od nas, że twoja rzyć lśni jak srebro? A właśnie że nie! Nawet nie masz
rodziny. Wiem, że mieszkasz w zaułku z pozostałymi uchodźcami. Jeden krzywy uśmiech i pójdziesz
zarabiać na chleb na ulicę, więc uważaj, kochanie!
Kilka osób w kuchni zachichotało, ryzykując, że gniew Edith zwróci się przeciwko nim, bo
przerwały pracę, żeby popatrzeć na połajankę. Pomywaczki, posługaczki i pokojówki odpowiadały
przed ochmistrzynią. Pozostali, na przykład kucharz, rzeźnik, piekarz i cześnik, podlegali Ibisowi
Thinly’emu, ale trzymali stronę Edith - w końcu Ella była nową dziewczyną. Wśród ludzi
pracujących w pomywalni oglądanie cudzej kary uchodziło za rozrywkę.
- To znaczy tak czy nie? - spytała Arista spokojnie.
Edith groźnie zmrużyła oczy.
- Nie, ale jutro zaczniesz od czyszczenia wszystkich nocników w pałacu. I nie chodzi tylko o ich
opróżnienie. Chcę, żeby były wyszorowane do czysta.
Arista skinęła głową i ruszyła do wyjścia. Gdy mijała ochmistrzynię, Edith wylała na nią cały kubeł
brudnej wody. Wybuchł ogólny śmiech.
- Szkoda, że to nie była czysta woda. Przydałaby ci się kąpiel - powiedziała kobieta i zarechotała.
Wrzawa momentalnie ucichła, gdy z piwnicy wyłonił się Ibis.
- Co tu się dzieje? - zapytał tubalnym głosem.
- Nic wielkiego, Ibis - odparła Edith. - Tylko szkolę jedną z moich dziewczyn.
Kucharz dostrzegł Aristę stojącą w kałuży, mokrą od stóp do głów. Ze zwisających jej przed twarzą
włosów skapywała brudna woda. Księżniczka skrzyżowała ręce na piersiach, ponieważ cienki
materiał przykleił się jej do ciała, zbytnio uwydatniając jego kształty. Ibis spojrzał groźnie na Edith.
- O co chodzi, Ibis? - Kobieta wyszczerzyła do niego zęby w uśmiechu. - Nie podobają ci się moje
metody szkoleniowe?
- Nie mogę zaprzeczyć. Czemu musisz je zawsze traktować w ten sposób?
- Co zrobisz? Weźmiesz Ellę pod swoje skrzydła tak jak tę łajzę, Amilię? Może ta zostanie
arcybiskupem!
Wybuchła kolejna salwa śmiechu.
- Cora! - warknął Ibis. - Przynieś obrus, żeby okryć Ellę.
- Uważaj, Ibis. Jeśli ona go zniszczy, szambelan dobierze ci się do skóry.
- A jeśli Amilia usłyszy, że nazwałaś ją łajzą, możesz zapłacić za to głową.
- Ta mała oszustka nie może mi nic zrobić.
- Możliwe - odparł szef kuchni - ale teraz jest jedną z nich, a założę się, że każda szlachcianka, która
usłyszy, że obraziłaś jedną z ich stanu... Cóż, mogą to wziąć do siebie.
Uśmiech zniknął z twarzy Edith i równocześnie ucichł śmiech personelu. Cora wróciła z obrusem,
który Ibis złożył na pół, a następnie położył na ramionach Aristy.
- Mam nadzieję, że masz w domu suknię na zmianę, Ella, bo dziś wieczorem będzie zimno.
Arista podziękowała mu i skierowała się do drzwi pomywalni.
Było już ciemno i zgodnie z przewidywaniami Ibisa zimno. Jesień zadomowiła się na świecie i
dziewczyna zadygotała, czując chłodne nocne powietrze na mokrej skórze. Na dziedzińcu zamkowym
było prawie pusto. Tylko kilku furmanów wyprowadzało swoje wozy przez główną bramę. Paź
biegał między stajniami a zamkiem z naręczami drewna, ale poza tym nie było typowej dla dziedzińca
krzątaniny. Arista przeszła przez wielkie bramy, przy których strażnicy jak każdego wieczoru nie
zwrócili na nią uwagi. Gdy dotarła do mostu i opuściła mury warowni, poczuła pełną siłę wiatru.
Zacisnęła zęby, żeby stłumić okrzyk, i objęła się rękami, których palce już robiły się czerwone.
Dygotała tak mocno, że trudno jej było iść. Podskórne robaki to za mała kara, stwierdziła.
- Dobry Mariborze! - wykrzyknęła pani Barker i podbiegła do Aristy, gdy dziewczyna pojawiła się w
zaułku Brisbane. - Co się stało, dziecko? Chyba nie znowu Edith Mon?
Arista skinęła głową.
- O co poszło tym razem?
- Rozlałam trochę brudnej wody po myciu.
Pani Barker pokręciła głową i westchnęła.
- Spróbuj się osuszyć przy ogniu, zanim umrzesz z przeziębienia.
Zaprowadziła Aristę do wspólnego ogniska. Zaułek Brisbane był dosłownie końcem drogi w
Aqueście, marnym spłachetkiem ubitej ziemi za garbarnią Bricktona, gdzie fetor solankowanych skór
odstręczał wszystkich z wyjątkiem najbardziej zdesperowanych. Osiedlali się tam przybysze bez
pieniędzy, krewnych lub znajomości. Szczęśliwcy mieszkali stłoczeni pod plandekami i furmankami,
którymi przyjechali. Reszta kuliła się przy ścianie garbarni, próbując osłonić się przed wiatrem
podczas snu - Arista również, dopóki nie przygarnęli jej Barkerowie.
Brice Barker wykrzykiwał ogłoszenia na ulicach miasta za siedem miedziaków dziennie. Cały jego
zarobek szedł na zakup jedzenia dla jego żony i trójki dzieci. Lynnette Barker przyjmowała wszelkie
prace krawieckie. Gdy zrobiło się chłodniej, zaoferowali Ariście miejsce pod swoim wozem. Znała
ich zaledwie od kilku tygodni, ale już pokochała jak własną rodzinę.
- Proszę, Ella - powiedziała Lynnette, podając jej swoją starą suknię z postrzępionym obrąbkiem.
Arista poszła za róg i zdjęła mokre rzeczy. Suknia pani Barker nie chroniła przed chłodem, ale szata
Esrahaddona, którą włożyła księżniczka, od razu wyparła wilgotny ziąb.
- To naprawdę cudowna szata, Ella - powiedziała Lynnette z zachwytem, obserwując, jak materiał
migocze i odbija kolory w świetle ogniska. - Skąd ją masz?
- Dostałam po śmierci przyjaciela.
- Przykro mi - zasmuciła się pani Barker, a potem na jej twarzy odmalował się wyraz zatroskania. -
Coś mi się przypomniało. Szukał cię jakiś człowiek.
- Człowiek? - zdziwiła się Arista, składając obrus. Gdyby coś się z nim stało, Edith dopilnowałaby,
żeby Ibis pokrył straty.
- Zagadnął mojego męża, kiedy Brice pracował na ulicy, i wspomniał, że szuka młodej kobiety.
Opisał cię bardzo dokładnie, choć - wyobraź sobie - nie znał twojego nazwiska.
- Jak wyglądał? - Arista miała nadzieję, że w jej głosie nie było słychać niepokoju.
- Cóż - zawahała się Lynnette. - W tym rzecz. Miał ciemny kaptur na głowie, a twarz zasłonił szalem,
więc Brice nie przyjrzał mu się dobrze.
Arista owinęła się szczelnie szatą. Zabójca mnie wyśledził?
Lynnette dostrzegła zmianę w jej zachowaniu.
- Masz kłopoty, Ella? - spytała.
- Czy Brice mu powiedział, że tu mieszkam?
- Oczywiście, że nie. O moim mężu można wiele powiedzieć, ale nie to, że jest głupi.
- Czy nieznajomy się przedstawił?
Lynnette pokręciła głową.
- Możesz porozmawiać z Brice’em, jak wróci. Poszedł z Werym kupić mąkę. Powinni niedługo tu
być.
- Ŕ propos - odezwała się Arista, wyjmując z mokrej sukni monety. - Trzy miedziane tenenty.
Zapłacili mi dziś rano.
- Och, nie. Nie moglibyśmy...
- Ależ tak! Pozwalacie mi spać pod waszym wozem i pilnujecie moich rzeczy, kiedy jestem w pracy.
Nawet pozwalacie mi z wami jeść.
- Ale aż trzy?! To twoja cała zapłata, Ello. Nic ci nie zostanie.
- Poradzę sobie. Czasami dają mi jeść w pałacu, a moje potrzeby są małe.
- Ale będziesz potrzebowała nowych rzeczy i butów, bo nadchodzi zima.
- Twoje dzieci także, a nie będzie cię na to stać bez dodatkowych trzech miedziaków tygodniowo.
- Nie, nie możemy. To bardzo miło z twojej strony, ale...
- Mamo! Mamo! Chodź szybko! Chodzi o Wery’ego!
Finis, najstarszy syn Barkerów, biegł ulicą i krzyczał. Wyglądał na przestraszonego, a w oczach miał
łzy.
Lynnette uniosła suknię i ruszyła pędem, a Arista za nią. Pobiegły na ulicę Coswall, gdzie przed
piekarnią zebrał się tłum. Przepchnęły się między ludźmi i zobaczyły nieprzytomnego chłopca
leżącego na bruku.
- Kochany Mariborze! - wykrzyknęła pani Barker, padając na kolana obok syna.
Brice klęczał i trzymał Wery’ego w ramionach. Na jego rękach i tunice była krew. Chłopiec miał
zamknięte oczy, a jego splątane włosy były śliskie, jakby ktoś wylał na nie czerwony atrament.
- Spadł ze strychu piekarza - wyjaśnił Finis drżącym głosem. - Zdejmował ciężki wór z mąką, bo
piekarz powiedział, że w zamian sprzeda nam dwie miarki w cenie jednej. Tats i ja powiedzieliśmy
Wery’emu, żeby na nas zaczekał, ale jak zawsze nie posłuchał. Ciągnął worek bardzo mocno, aż
płótno wyślizgnęło mu się z rąk i... - Finis mówił szybko, coraz wyższym tonem, aż głos mu się
urwał.
- Uderzył głową o bruk - dokończył nieznajomy w białym fartuchu i z latarnią w ręku.
Arista pomyślała, że to może być piekarz.
- Naprawdę mi przykro. Nie sądziłem, że chłopak zrobi sobie krzywdę.
Lynnette nie zwracała na niego uwagi. Wzięła Wery’ego z rąk męża i przytuliła do piersi. Kołysała go
jak noworodka.
- Zbudź się, kochanie - szepnęła cicho. Jej łzy spadły na zakrwawione policzki syna. - Proszę,
skarbie, na litość Maribora, obudź się! Proszę, proszę...
- Lynn, kochanie... - odezwał się Brice.
- Nie! - krzyknęła do niego i uścisnęła mocniej chłopca.
Arista obserwowała całą scenę, a do oczu napływały jej tak szybko łzy, że widziała wszystko jak
przez mgłę. Wery był wspaniałym chłopakiem, wesołym, przyjaznym. Przypominał jej Fanena
Pickeringa, co tylko pogarszało sprawę. Ale Fanen zginął z mieczem w ręku, a Wery miał zaledwie
osiem lat i prawdopodobnie nigdy nie dotykał broni w swoim krótkim życiu. Nie potrafiła zrozumieć,
dlaczego takie rzeczy przytrafiają się dobrym ludziom. Łzy spływały jej po policzkach, gdy patrzyła
na drobne ciało chłopca umierającego w ramionach matki. Przymknęła oczy. Gdy je otworzyła,
zobaczyła, że kilku ludzi w tłumie się cofnęło.
Jej szata się jarzyła.
Połyskujący bladym światłem materiał rzucał na otaczających ją ludzi biały blask. Lynnette
dostrzegła poświatę i na jej twarzy odmalował się wyraz nadziei. Spojrzała na Aristę błagalnym
wzrokiem.
- Ello, czy... czy możesz go uratować? - spytała. Usta jej drżały, a w oczach miała wyraz desperacji.
Arista już chciała odpowiedzieć „nie”, ale pani Barker szybko dodała:
- Możesz! Wiem, że tak! Zawsze wiedziałam, że jesteś inna. Zorientowałam się po tym, jak mówisz i
się zachowujesz, po tym, jak zapominasz własnego imienia. No i ta... ta szata! Możesz go uratować.
Ja to wiem. Proszę, Ello - przerwała i przełknęła ślinę, trzęsąc się tak mocno, że głowa Wery’ego
zaczęła podskakiwać. - Ello, ja wiem... ja wiem, że to znacznie więcej niż trzy miedziaki, ale to moje
dziecko! Pomożesz mu, prawda? Proszę, Ello.
Arista miała trudności z oddychaniem. Czuła, jak serce jej wali, a ciało drży. Wszyscy obserwowali
ją w milczeniu. Nawet Lynnette przestała ją błagać.
- Połóż go - poprosiła księżniczka drżącymi ustami.
Lynnette delikatnie opuściła ciało Wery’ego na ziemię. Ręce chłopca były bezwładne, głowa
obrócona na bok. Z rany wciąż sączyła się krew.
Arista uklękła obok chłopca i położyła mu rękę na piersi: oddech Wery’ego był płytki. Księżniczka
przymknęła oczy i zaczęła nucić. Słyszała mamrotanie ludzi w tłumie i po kolei oddalała od siebie
ich głosy. Wyczuwała bicie serca otaczających ją mężczyzn i kobiet i je też odepchnęła. Skupiła się
na dźwięku wiatru, który cicho i łagodnie przemykał między budynkami, pędząc ulicą i prześlizgując
się po bruku. Nad głową wyczuła mruganie gwiazd i uśmiech księżyca. Jej ręka spoczywała na ciele
chłopca, ale pod palcami czuła struny instrumentu, na którym pragnęła zagrać.
Łagodny wiatr się nasilił, przechodząc w wir i w końcu osiągając siłę trąby powietrznej. Włosy
Aristy tańczyły opętańczo, ale ona tego nie zauważała. Miała przed sobą pustkę, za którą coś
świeciło w oddali. Widziała go w ciemności - matową sylwetkę na jaskrawym tle, która malała, gdy
się oddalał. Krzyknęła do niego. Zatrzymał się. Trąciła struny i postać zawróciła. Wtem z całych sił
klasnęła w dłonie i rozległ się grzmot.
Po otwarciu oczu zobaczyła, że wydzielane przez szatę światło zgasło, a tłum wiwatuje.
Rozdział 10. Upadła gwiazda.
- Żagiel na horyzoncie! - krzyknął obserwator z bocianiego gniazda.
Dwa tygodnie po opuszczeniu Aquesty „Szmaragdowy Sztorm” przemierzał spokojne wody Morza
Ghazelskiego. Wiatr wciąż wiał od południowego wschodu i po okrążeniu Rogu Delgosu płynęli
powoli, bo statek żeglował na wiatr. Załoga obsługująca żagle miała ręce pełne roboty, gdyż Temple
wydawał często komendy do zmiany halsu, żeby utrzymać okręt na kursie. Hadrian przypuszczał, że
żwawo maszerujący człowiek posuwałby się szybciej.
Było przedpołudnie i marynarze, którzy nie obsługiwali takielunku ani w inny sposób nie
uczestniczyli w manewrowaniu statkiem, szorowali pokład kostkami z piaskowca lub usuwali z niego
wodę miotłami. Wszyscy midszypmeni znajdowali się na pokładzie rufowym i pobierali lekcję
nawigowania od porucznika Bishopa.
Hadrian usłyszał zawołanie obserwatora, gdy wrócił do kambuza po przekazaniu wieprzowego
tłuszczu z poprzedniego wieczoru. Podszedł do lewej burty i dojrzał biały kwadracik na horyzoncie.
Bishop od razu przerwał lekcję i spojrzał przez lunetę, po czym wysłał midszypmena do kajuty
kapitana. Dowódca statku zjawił się tak szybko, że jeszcze poprawiał sobie kapelusz na głowie, gdy
wchodził na pokład rufowy. Przystanął na chwilę, wygładził mundur i powąchał powietrze,
marszcząc nos.
- Obserwator, melduj! - zawołał w stronę bocianiego gniazda.
- Dwa statki, od lewego dziobu, sir!
Hadrian znów spojrzał i w tej samej chwili, gdy obserwator zakończył meldować, zauważył drugi
żagiel, który był teraz widoczny nad linią wody.
- Na pierwszym widać dwa czworokątne żagle. To chyba lugier. A na tym za nim... widzę dwa
czerwone żagle łacińskie. Jeden pokład. Być może to tartana. Płyną z wiatrem i szybko się zbliżają,
sir.
- Jaką mają banderę?
- Nie widzę, sir. Płyną prosto na nas.
Hadrian zdumiał się prędkością, z jaką zbliżały się do nich statki. Już widział je wyraźnie.
- Mogą być kłopoty - oznajmił Poe, którego pojawienia się obok najemnik nie zauważył.
Chudy jak szczapa chłopak związywał sobie włosy czarną wstążką w koński ogon.
- Jak to?
- Przez te czerwone żagle.
- A to dlaczego?
- Tylko Dakkowie ich używają, a oni są gorsi od wszystkich piratów.
- Przygotować się do walki, panie Bishop - rozkazał kapitan.
- Załoga na stanowiska! - krzyknął porucznik. - Przygotować się do walki!
Hadrian usłyszał dźwięk werbla, podczas gdy bosmani ze swoimi matami robili porządek na
pokładzie. Midszypmeni rozeszli się na stanowiska i wykrzykiwali rozkazy do swoich załóg.
- Dalej! - ponaglał go Poe.
Na osłoniętym środku forkasztelu leżał stos brykietów. Hadrian podpalił je gorącymi węglami z
pieca w kambuzie, gdy tylko otaczającą powierzchnię pokładu polano wodą morską. Wokół ogniska
stanęli łucznicy, którzy zanurzyli groty w oleju. Marynarze przynieśli kilkadziesiąt kubłów z morską
wodą, a także wiadra z piaskiem i rozstawili je na obwodzie statku. Przygotowania do walki trwały
zaledwie kilka minut i potem wszyscy czekali.
Statki znajdowały się teraz całkiem blisko, ale bandery wciąż były niewidoczne. Na „Szmaragdowym
Sztormie” panowała śmiertelna cisza. Źródłem jedynych dźwięków były fale, wiatr i skrzypiący
kadłub. Bandera lugra załopotała pod wpływem podmuchu.
- Mają na maszcie flagę Gribbona z Calisu, sir! - krzyknął obserwator.
- Panie Wesley - zwrócił się kapitan do midszypmena na pokładzie rufowym. - Uczył się pan
sygnałów?
- Tak, sir.
- Niech pan weźmie lunetę i wejdzie na maszt. Panie Temple, niech pan poda naszą nazwę i zażąda,
żeby podali swoją.
- Tak jest, sir.
Wciąż nikt się nie ruszał ani nie odzywał. Wszystkie oczy były skierowane na zbliżające się statki.
- Pierwszy statek to „Jasna Gwiazda”. Drugi... - Wesley się zawahał. - Druga jednostka nie
odpowiada, sir.
- Ster dwa rumby na lewo! - krzyknął nagle kapitan i Wyatt obrócił koło, ustawiając statek możliwie
najostrzej do wiatru i kierując go wprost na lugier.
Marynarze obsługujący żagle zaczęli wspinać się po wyblinkach jak stado pająków, pełzając wzdłuż
want i próbując pochwycić nawet najlżejszy podmuch wiatru.
- Nowy sygnał z „Jasnej Gwiazdy”! - krzyknął Wesley. - Za nimi wrogi statek!
Na przejrzystym niebie pojawiły się smużki dymu. Z tartany wypuszczano strzały w stronę „Jasnej
Gwiazdy”, ale nie osiągały celu, spadając do morza dobrych dwieście metrów za rufą jednostki.
- Przygotować balistę na dziobie! - rozkazał kapitan.
Kilku marynarzy na forkasztelu zaczęło obracać niewielki kołowrót, za pomocą którego naciągnęli
grubą cięciwę. Rozniecili ogień w jeszcze jednym koksowniku i załadowali do katapulty strzałę
zapalającą. Następnie czekali, ponownie obserwując zbliżające się do nich okręty.
Wszystko na statku Dakków trąciło egzotyką. Na wykonanym z ciemnego drewna kadłubie
połyskiwały namalowane złotą farbą artystyczne wzorki. Okręt był obwieszony ozdobami w
krzykliwych kolorach. Na szkarłatnym grocie widniał stylizowany obraz czarnego smoka w locie, a
na bukszprycie - głowa upiornej bestii o zielonych oczach. Żeglarze wyglądali równie
ekscentrycznie. Byli ciemnoskórymi silnymi barbarzyńcami, którzy nosili jedynie czerwone przepaski
na biodrach.
Kiepsko dowodzona „Jasna Gwiazda” zgubiła wiatr i utraciła prędkość, przez co tartana zdołała się
do niej przybliżyć. W powietrzu pojawiły się wstążki dymu, gdy Dakkowie wystrzelili kolejny grad
strzał. Tym razem kilka z nich trafiło w rufę „Jasnej Gwiazdy”, a jedna nawet w grot i zapaliła żagiel.
Choć tartana pokonała lugra, jej dowódca zdecydował się uciec przed podpływającym
„Szmaragdowym Sztormem”. Statek Dakków odwrócił się w przeciwnym kierunku i Hadrian
zobaczył, jak kapitan Seward ocenia odległość, gdy „Szmaragdowy Sztorm” przybliżał się powoli do
tartany. Mimo straty czasu potrzebnego na wykonanie zwrotu statek Dakków pozostawał poza
zasięgiem balisty.
- Ster na zawietrzną. Przygotować się do zwrotu! - krzyknął kapitan. - Do halsów i szotów!
„Szmaragdowy Sztorm” ustawił się na takim samym halsie co tartana, ale nie miał ani pędu, ani
zwrotności mniejszej jednostki i jego załoga mogła jedynie patrzeć, jak Dakkowie się oddalają.
Kapitan Seward, widząc straconą okazję, rozkazał ustawić „Szmaragdowy Sztorm” w dryfie i
spuścić szalupy. Grot i maszt „Jasnej Gwiazdy” płonęły jak gigantyczna pochodnia. Pękły wanty i
brasy, a krzyki ludzi obwieściły upadek ogarniętego przez ogień płótna na pokład. Mimo to statek siłą
rozpędu przesunął się za rufą „Szmaragdowego Sztormu”, którego załoga patrzyła na przerażonych
żeglarzy usiłujących bezskutecznie zgasić płomienie pochłaniające pokład. Jeszcze przed
spuszczeniem szalup „Jasna Gwiazda” przemieniła się w morze ognia, a większa część załogi
wskoczyła do wody.
Łodzie wróciły z oszalałymi ze strachu ludźmi. Prawie wszyscy mieli śniadą cerę i ciemne oczy oraz
nosili białe i szare rzeczy. Leżeli na pokładzie, kaszląc, wypluwając wodę i dziękując Mariborowi
oraz wszystkim członkom załogi „Szmaragdowego Sztormu”, którzy znajdowali się w pobliżu.
* * *
„Jasna Gwiazda” był niezależnym okrętem handlowym z Wesbaden, wracającym do macierzystego
portu w zachodnim Calisie z ładunkiem kawy, trzciny i indygo. Pomimo szybkiej interwencji
„Szmaragdowego Sztormu” ponad jedna trzecia jej małej załogi zginęła. Kilku marynarzy udusiło się
w dymie, walcząc z płomieniami, inni zostali uwięzieni pod pokładem. Kapitan „Jasnej Gwiazdy”
zginął od jednej z płonących strzał Dakków. Pozostało tylko dwunastu ludzi, z których pięciu
poparzonych trafiło pod opiekę doktora Levy’ego.
Temple ocenił sprawnych fizycznie rozbitków i wcielił ich do załogi. Royce wrócił do pracy na
rejach, a Hadrian dokończył podawanie obiadu. Niefrasobliwe usposobienie najemnika i hojność w
kwestii rozdawania tłuszczu zyskały mu kilku przyjaciół. Nie było więcej zamachów na Royce’a i
choć nadal nie wiedzieli, kto i dlaczego się na niego zasadził, na razie wystarczało im, że Bernie,
Derning i Staul trzymali się w bezpiecznej odległości od nich.
- Tak, to Calis, a nie Avryn. - Hadrian usłyszał ostry, chropawy głos jednego z nowych marynarzy,
gdy przyniósł ostatni kubełek zjedzeniem. - Tutaj światło cywilizacji jest słabiutkie jak płomyk
świeczki na dującym od wschodu wietrze. Im dalej na wschód, tym bardziej wieje, aż świeczka
gaśnie i stoisz w ciemności!
Sporo marynarzy po wachcie zebrało się wokół stołu na rufie, przy którym siedziało trzech nowych
żeglarzy.
- Tak więc przybyliście do świata dzikich - ciągnął caliski gość. - Dziwne miejsce, chłopaki,
naprawdę dziwne. Surowe, burzliwe morze i zatoczki z groźnie poszczerbionymi skałami ciasno
otoczonymi przez gęstą dżunglę. Piekło Ba Ran Ghazelów, jądro ciemności, miejsce niedoli i
rozpaczy, więzienie, do którego Novron wtrącił bestie i skazał je na wieczną karę. Ciągle próbują się
stąd wydostać. Patrzą wygłodniałym wzrokiem na wybrzeża Calisu i znajdują przyczółki. Wkradają
się jak porosty i rozrastają na wszystkie strony. Caliańczycy próbują odeprzeć ich najazd, ale
przypomina to walkę z chmarą much za pomocą packi albo utrzymywanie wody w rękach. - Złożył
dłonie, udając, że coś mu przecieka między palcami.
- To nienaturalne, żeby goblin i człowiek żyli tak blisko siebie - dodał inny żeglarz.
Pierwszy skinął z powagą głową.
- Ale w dżungli nic nie jest naturalne. Za długo się stykali. Synowie Maribora i pomiot Uberlina w
jednej chwili wojowali z sobą, a w następnej handlowali. Żeby przeżyć, caliscy watażkowie przyjęli
zwyczaje goblinów i rozpowszechnili przeklęte praktyki Ba Ranów wśród swoich pobratymców.
Niektórzy są teraz bardziej goblinami niż ludźmi. Nawet czczą mrocznego boga, paląc liście tulanu i
składając ofiary. Żyją jak dzikie zwierzęta. W nocy światło księżyca powoduje u nich atak szału, a w
ciemności ich oczy jarzą się na czerwono!
Niektórzy głośno wyrazili niedowierzanie.
- To prawda, chłopaki! Przed wiekami, gdy upadło imperium, wschodnich władców pozostawiono na
łasce losu. I w ciemnych gęstwinach caliskich dżungli utracili ludzkie cechy. Teraz w wielkich
kamiennych fortecach na wybrzeżu Morza Goblinów, które niegdyś strzegły stałego lądu przed
najazdem, mieszkają tenkińscy watażkowie: potwory w połowie ludzkie, w połowie goblinie.
Odwrócili się plecami do Maribora i przyjęli zwyczaje Ghazelów. Tak, przyjaciele, Calis jest w
strasznej sytuacji. Dziękujemy więc za wasz śmiały czyn dobroci, bo bylibyśmy na łasce losu,
gdybyście nie wyciągnęli nas z morza. Gdyby nie wasza odwaga, na pewno bylibyśmy martwi... Albo
jeszcze gorzej.
- Nie trzeba było wiele odwagi - odezwał się Daniels. - „Szmaragdowy Sztorm” mógłby załatwić
tych gnojków przy martwej ciszy z połową załogi pijaną, a drugą chorą na febrę.
- Tak myślisz? - spytał Wyatt.
Hadrian nie zauważył wcześniej sternika, który siedział cicho w mroku, poza kręgiem światła
świecy.
- Wszyscy tak myślicie? - zapytał dziwnie ostrym, wręcz wyzywającym tonem, po czym westchnął,
pokręcił z poirytowaniem głową, wstał i wspiął się po drabinie na pokład.
Hadrian, uporawszy się z kubełkami, poszedł za nim. Znalazł sternika na forkasztelu. Deminthal
zaciskał ręce na relingu i wpatrywał się w migoczący rąbek księżyca na falującej czarnej wodzie.
- O co w tym wszystkim chodzi?
- Mamy kłopoty i... - przerwał, wskazując gniewnie na pokład rufowy, ale opanował się i zacisnął
zęby, jakby w ten sposób mógł uwięzić słowa w ustach.
- Jakie kłopoty? - Hadrian zerknął we wskazanym kierunku.
- Kapitan nie chce, żebym cokolwiek mówił. To przeklęty głupiec, który jest głuchy na głos rozsądku.
Powinienem nie wykonać jego rozkazów i zmienić w tej chwili kurs statku. Nikt by się nie
dowiedział, aż do czasu określania pozycji jutro w południe.
- Wesley by się zorientował. - Hadrian wskazał na młodego mężczyznę wspinającego się na pokład
rufowy podczas wykonywania nocnego obchodu w charakterze oficera pierwszej wachty. - W mig
kazałby cię zaprowadzić do pana Bishopa.
- Poradziłbym sobie z Wesleyem, gdybym musiał. Nie wiesz, że pokład jest śliski?
- Zaczynasz mówić jak Royce. Co się dzieje?
- Skoro rozważam zabójstwo midszypmena, złamanie rozkazu kapitana dotyczącego milczenia nie ma
już pewnie znaczenia, co? - Wyatt jeszcze raz spojrzał na morze. - Wracają.
- Kto?
- Dakkowie. Nie uciekli. Przegrupowują się. - Spojrzał na Hadriana. - Farbują żagle krwią swoich
wrogów. Wiedziałeś o tym? Setki małych czerwonych łodzi stoją w zatoczkach i portach ich wyspy.
Wiedzą, że trzymamy się blisko brzegu i płyniemy pod wiatr. Ruszą za nami w pościg jak wilki.
Dziesięć, dwadzieścia tartan z ożaglowaniem łacińskim złapie wiatr, który będzie nieosiągalny dla
nas. „Sztorm” będzie bez szans.
- Skąd ta pewność? Może się mylisz. Kapitan musi mieć ważny powód, żeby pozostawać na kursie.
- Nie mylę się.
Rozdział 11. Człowiek w kapturze.
Człowiek w kapturze znów odszedł.
Arista skryła się głębiej w mroku pod schodami gospody. Chciała zniknąć, stać się niewidzialna. Jej
szata przybrała obskurny brązowy odcień, stapiając się z kolorem brudnego drewna. Wsunęła kaptur
na głowę i czekała. To był on - człowiek opisany przez Lynnette. Szukał jej. Usłyszała odgłos jego
butów na bruku. Zwolnił, zawahał się, a następnie cofnął.
Znów wracał.
Na końcu uliczki po raz trzeci pojawiła się wysoka ciemna sylwetka. Mężczyzna przystanął i Arista
wstrzymała oddech. W świetle latarni stała przerażająca postać w czarnym płaszczu z kapturem i
grubym szalem zakrywającym twarz. Mężczyzna nosił pod płaszczem miecz - rozpoznała ten odgłos.
Zrobił niepewny krok w stronę jej kryjówki, potem jeszcze jeden, a następnie przystanął. W świetle
latarni widać było białe obłoczki wydobywające się z jego szala. Spojrzał na boki, potem stał przez
kilka sekund, po czym obrócił się na pięcie tak gwałtownie, że zrobił obcasem niewielkie wgłębienie
w żwirze, i odszedł. Po kilku pełnych napięcia minutach Arista ostrożnie wysunęła się spod
schodów.
Zniknął.
Na wschodzie pojawiło się pierwsze światło brzasku. Gdyby tylko zdołała wrócić do pałacu...
Przynajmniej tam byłaby bezpieczna przed skrytobójcą i nie zadawano by nieuniknionych pytań:
„Kim ona jest?”, „Jak to zrobiła?”, „To wiedźma?”.
Opuściła zaułek Brisbane, zanim ktokolwiek pomyślał o pytaniach. Ale co będzie później? Zwróciła
na siebie zbyt wielką uwagę i choć wątpiła, aby ktoś pokojarzył fakty, jawne użycie magii wywołało
poruszenie.
Zdjęła szatę, starannie ją ukryła pod schodami gospody i ruszyła w stronę pałacu. Strażnicy jak
zwykle ją zignorowali i bez przeszkód zabrała się do pracy. Z początku miała szczęście i niewiele
osób ją zauważało, ale w południe do zamku dotarły wieści o wydarzeniach z poprzedniego
wieczoru. Wszyscy rozprawiali o zamieszaniu na ulicy Coswall. Wieczorem zaś krążyły już pogłoski,
że sprawczynią ożywienia chłopca jest czarownica z Melengaru. Na szczęście nikt nie podejrzewał
sprzątaczki Elli o przestępstwo poważniejsze od niezwrócenia pożyczonego obrusu.
Arista była wycieńczona nie tylko dlatego, że nie spała, ukrywając się przed zabójcą. Odratowanie
Wery’ego nadwerężyło jej siły. Po skończeniu pracy wróciła do zaułku i wzięła szatę
czarnoksiężnika. Nie śmiała jej włożyć z obawy, że ktoś mógłby ją rozpoznać. Zrolowała ją więc i
przycisnęła do piersi, po czym ruszyła na skraj szerokiej alei, nie mogąc się zdecydować, co dalej
robić. Pozostanie w mieście byłoby czystą głupotą. Poza tym wieki minęły od jej pobytu w domu i
chętnie by zobaczyła znajomą twarz, usłyszała głos brata, odpoczęła.
Wiedziała, że powinna odejść, i to niezwłocznie, ale była bardzo zmęczona. Nie mogła znieść myśli
o wyruszeniu w drogę w chłodzie i mroku, głodna i sama. Rozpaczliwie potrzebowała bezpiecznego
miejsca do snu, gorącego posiłku i widoku przyjaznej twarzy, a to oznaczało tylko jedno: Barkerów.
Zresztą nie mogła odejść bez szczotki do włosów z perłową rączką - ostatniej pamiątki po ojcu.
Na końcu zaułka Brisbane nic się nie zmieniło. Uliczka była wciąż usiana małymi ogniskami i pełna
wielkich cieni rzucanych przez prowizoryczne namioty, furmanki i beczki. Ludzie poruszali się w
narastającej ciemności, zerkając czasami na nią, gdy przechodziła, ale nikt ani jej nie zagadnął, ani
do niej nie podszedł. Odnalazła wóz Barkerów, z którego jak zawsze rozciągał się wielki brezent na
kształt zadaszenia. Dostrzegł ją jeden z chłopców, a po chwili wybiegła Lynnette. Bez słowa
zarzuciła Ariście ręce na szyję i mocno ją uścisnęła.
- Wejdź, zjedz coś - poprosiła, wycierając policzki i prowadząc księżniczkę za rękę. Postawiła
garnek na ogniu. - Zachowałam trochę na wszelki wypadek. Musiałam oczywiście zrobić to w
tajemnicy, bo sępy by wszystko pożarły. Nie byłam jednak pewna, czy wrócisz...
Wokół ognia zebrali się pozostali Barkerowie. Finis i Hingus usiedli po drugiej stronie. Brice,
ubrany jak zwykle w białą koszulę i szare spodnie, usiadł na odwróconej klatce i strugał kawałek
drewna. Nikt się nie odzywał. Arista zajęła miejsce na skrzyni. Czuła się niezręcznie. Czy w ich
oczach widoczny jest niepokój, czy strach?
- Ella - zaczęła w końcu Lynnette cicho, niepewnie. - Kim jesteś?
- Nie mogę powiedzieć - odparła księżniczka po długiej przerwie.
Myślała, że będą narzekać albo dalej ją naciskać, lecz wszyscy skinęli w milczeniu głowami, jakby
spodziewali się takiej odpowiedzi. Podobnie jak ona ich pytania.
- Nie obchodzi mnie, kim jesteś. Jesteś zawsze mile widziana przy tym ognisku - oświadczył Brice.
Nie spuszczał oczu z płomieni, ale jego słowa zdradzały uczucia, jakich się po nim nie spodziewała.
Mężczyzna, który zarabiał na życie wykrzykiwaniem przez cały dzień na ulicach, rzadko kiedy sam
się odzywał.
Lynnette podała Ariście podgrzany gulasz.
- Żałuję, że nie ma więcej. Gdybym tylko wiedziała, że wrócisz.
- Jak się czuje Wery? - spytała Arista.
- Spał całą noc, ale przez większą część dnia biegał i dokazywał jak zwykle. Wszyscy, którzy go
widzieli, mówią to samo: to był cud.
- Wszyscy? - spytała Arista zaniepokojona.
- Ludzie wpadali tu przez cały dzień, żeby go zobaczyć i popytać o ciebie. Wielu mówiło, że mają
chore dzieci albo umierających bliskich. Jeden tak się rozgniewał, że strącił daszek i prawie
przewrócił wóz, zanim Finis sprowadził Brice’a, żeby go wyrzucił.
- Przykro mi.
- Niepotrzebnie! Proszę... Niech ci nigdy nie będzie przykro - powiedziała Lynnette. Do oczu znów
napłynęły jej łzy. - Już nie będziesz mogła u nas zostać, prawda?
Arista przytaknęła.
- Człowiek w kapturze?
- I inni.
- Szkoda że nie mogę pomóc - żałowała pani Barker.
Arista pochyliła się i ją objęła.
- Pomogłaś... Bardziej niż ci się wydaje. Gdybym mogła się przespać przez noc, to potem...
- Oczywiście, że możesz. Połóż się w wozie. Choć tyle możemy dla ciebie zrobić.
Arista była zbyt zmęczona, żeby się spierać. Weszła pod plandekę i włożyła szatę, żeby odegnać
chłód nocy. Następnie wczołgała się na nierówne posłanie z szorstkiego płótna, od którego czuć było
ziemniakami i cebulą, i wreszcie się położyła. Przyjemnie było zamknąć oczy i się odprężyć.
Słyszała, że Barkerowie na zewnątrz rozmawiają szeptem, nie chcąc jej przeszkadzać.
- Jest służebnicą Maribora - powiedział jeden z chłopców. Nie umiała rozpoznać który. - Dlatego nie
może powiedzieć. Bogowie nigdy nie pozwalają im mówić.
- Albo może być Kile’em, przebranym bogiem, który robi dobre uczynki - dodał drugi syn. -
Słyszałem, że za każdy dostaje pióro z płaszcza Muriel.
- Sza! Usłyszy was - strofowała ich Lynnette. - Idźcie umyć garnek.
Arista zasnęła przy ich szeptach, zbudziły ją zaś podniesione głosy.
* * *
- Powtarzam, że nie wiem, o czym mówicie! Nic nie wiem o wiedźmie - mówił Brice i sprawiał
wrażenie przestraszonego.
Arista wyjrzała z wozu. Brice zagradzał drogę imperialnemu żołnierzowi, który stał z pochodnią w
ręku. Kawałek dalej na ulicy inni żołnierze walili pięściami do drzwi garbarni i wdzierali się do
pozostałych namiotów.
- Sierżancie! - zawołał najbliższy. - Tutaj!
Trzech żołnierzy ruszyło w stronę Brice’a szybkim krokiem, podzwaniając przy tym zbroją i stukając
obcasami o bruk.
- Rozwalić i przeszukać tę budę - rozkazał sierżant. - Zrobić to samo z pozostałymi. I tak powinno się
usunąć to szkaradzieństwo.
- Zostawcie ich w spokoju - powiedziała Arista, wychodząc z wozu. - Nic nie zrobili.
- Ella! - warknął Brice. - Nie wtrącaj się.
Sierżant ruszył żwawo w stronę Aristy, ale Barker zagrodził mu drogę.
- Zostawcie moją córkę w spokoju - zagroził.
- Brice, nie - szepnęła Arista.
- Przyszedłem tu tylko po wiedźmę - powiedział żołnierz. - Ale skoro nalegacie, to z radością spalę
wszystkie namioty na tej ulicy.
- Nie jest wiedźmą! - wykrzyknęła Lynnette, przyciskając Wery’ego do swojego boku. - Uratowała
moje dziecko. Jest służebnicą Maribora!
Sierżant przyglądał się Ariście przez chwilę.
- Związać ją! - rozkazał.
Dwóch z jego ludzi wystąpiło z kawałkiem sznura i chwycili Aristę za ramiona. Ale momentalnie
krzyknęli z bólu, puścili ją i zatoczyli się do tyłu - szata Esrahaddona jarzyła się głęboką pulsującą
czerwienią. Strażnicy gapili się na księżniczkę przerażeni, potrząsając zranionymi dłońmi.
Arista, dostrzegając swoją szansę, przymknęła oczy i zaczęła się koncentrować. Skupiła się na
zablokowaniu dostępu dźwiękom ulicy i na...
Ból przeszył jej twarz. Upadła na plecy oszołomiona. W oczach jej pociemniało, w uszach
zadzwoniło.
- Nic z tego! - oświadczył sierżant.
Załzawionymi oczami zobaczyła, że stoi nad nią i rozciera sobie knykcie. Wyjął miecz i wycelował
ostrze w Brice’a.
- Nie pozwolę, żebyś rzucała swoje zaklęcia, wiedźmo. Ani dźwięku więcej i zdejmuj tę szatę. W tej
chwili! Jak będzie trzeba, to rozbiorę cię do rosołu. Żadnych gwałtownych ruchów lub dźwięków, bo
na miejscu zetnę temu człowiekowi głowę.
Lynnette stała gdzieś po jej prawej stronie i Arista usłyszała jej okrzyk przerażenia.
- Szata. Zdejmuj ją!
Arista wykonała polecenie, pozostając jedynie w cienkiej sukni Lynnette. Sierżant podszedł bliżej.
- Czy moi ludzie będą mieli z tobą jeszcze jakieś kłopoty?
Ponownie uniósł czubek miecza w stronę Brice’a. Arista pokręciła głową.
- To dobrze. Zwiążcie ją mocno. Owińcie nadgarstki i palce i znajdźcie jakiś knebel.
Strażnicy znów podeszli do Aristy i szarpnęli jej ramiona za plecy tak brutalnie, że krzyknęła.
- Proszę, nie róbcie jej krzywdy - błagała Lynnette. - Nie zrobiła nic złego!
Skrępowali jej nadgarstki, owijając sznur wokół palców i zaciskając go, aż poczuła bolesne
szczypanie skóry. Sierżant w tym czasie rozkazał Lynnette, żeby podała mu szatę. Jeden z żołnierzy
pociągnął Aristę za włosy, żeby wstała, inny oderwał jeden z jej rękawów.
- Otwórz usta - rozkazał, odchylając głowę księżniczki.
Gdy się zawahała, wymierzył jej policzek. Zachwiała się i gdyby nie drugi strażnik, który wciąż
trzymał ją za włosy, mogłaby upaść. Policzek był znacznie mniej bolesny od uderzenia sierżanta, ale
znów poczuła łzy w oczach.
- A teraz otwieraj!
Wepchnął materiał Ariście do ust tak głęboko, że omal się nie udusiła. Następnie owinął sznur wokół
jej głowy i z przodu wcisnął go między jej wargi. Gdy poczuła powróz wokół szyi, wystraszyła się,
że mogą powiesić ją na miejscu.
- Teraz powinniśmy być bezpieczni - oświadczył sierżant. - Po dotarciu do pałacu utniemy ci dłonie,
a po przesłuchaniu chyba też język.
Gdy ją wlekli, zebrał się tłum i Arista słyszała płacz Lynnette. Kiedy dotarli na Coswall, z gospody
Baileya wyszli klienci, żeby popatrzeć. Stali na werandzie z kuflami w ręku, a gdy ich mijała, więcej
niż raz usłyszała, jak mamroczą słowo „wiedźma”.
Na placu Bingham Ariście brakowało już tchu i się dusiła. Gdy została z tyłu, strażnik trzymający
powróz szarpnął nim tak mocno, że upadła. Uderzyła lewym kolanem o bruk i krzyknęła, ale słychać
było tylko przytłumiony jęk. Skręciwszy ciało, wylądowała na ramieniu, chroniąc przed zranieniem
twarz. Leżąc na boku, wrzasnęła z bólu, który przeszył jej lewą nogę.
- Wstawaj! - rozkazał żołnierz. Szorstki sznur zaciśnięty na jej gardle rozcinał jej skórę. - Do góry,
leniwa dupo!
Pociągnął za powróz mocniej, wlokąc ją kijka centymetrów po bruku. Sznur zacisnął się jeszcze
bardziej. Usłyszała pulsowanie krwi w uszach.
- Wstawaj, niech cię szlag!
Poczuła, jak sznur wrzyna jej się w szyję. Ledwie mogła oddychać. Łomotanie w uszach
przypominało walenie w bębny.
- Bruce! - zawołał jeden ze strażników. - Postaw ją na nogi!
- Próbuję!
Po kolejnym pociągnięciu Arista zdołała usiąść, ale była oszołomiona. Ulica chwiała się i
przechylała. Ciemność na skraju jej pola widzenia poszerzała się i księżniczka coraz gorzej widziała.
Usiłowała powiedzieć im, że się dławi, ale wyszedł z tego jedynie żałosny jęk.
Próbowała uklęknąć, lecz wtedy nasiliły się zawroty głowy. Ziemia przesunęła się i pochyliła. Arista
upadła, znów uderzając ramieniem o kamienie, i przetoczyła się na plecy. Spojrzała błagalnym
wzrokiem na żołnierza, który trzymał powróz, ale w odpowiedzi zobaczyła jedynie gniew i wstręt.
- Wstawaj albo... - przerwał.
Spojrzał nagle na prawo. Coś go zaskoczyło. Puścił powróz i zrobił krok do tyłu.
Po rozluźnieniu sznura łomotanie osłabło i Arista mogła znów oddychać. Leżała na ulicy, miała
zamknięte oczy i była szczęśliwa, że żyje. Jej uwagę przyciągnął dopiero szczęk metalu i szuranie
stóp. Podniosła głowę i zobaczyła, jak niedoszły dusiciel pada na zmienię obok niej.
W odległości ramienia stał zakapturzony człowiek z zakrwawionym mieczem. Dobył zza pasa sztylet
i nim rzucił. Gdzieś za plecami usłyszała stęknięcie, a potem odgłos jak przy upadaniu worka z mąką
na ziemię.
Człowiek w kapturze śmignął obok niej. Jej uszu dobiegł okrzyk bólu. Metal uderzył o metal, po czym
rozległo się kolejne stuknięcie, a po nim odgłos gulgotania i przekręcone słowa. Kolejny szczęk,
następny krzyk. Obróciła się na brzuch. Znów go zobaczyła. Stał na środku placu, trzymając w jednej
ręce miecz, a w drugiej sztylet. Na ziemi leżały trzy ciała. Pozostało dwóch żołnierzy.
- Coś ty za jeden?! - krzyknął sierżant do nieznajomego. - Jesteśmy imperialnymi żołnierzami
wykonującymi oficjalne rozkazy.
Człowiek w kapturze nie odpowiedział. Pobiegł tylko naprzód, wymachując mieczem, po czym zrobił
unik na prawą stronę i zatrzymując broń sierżanta wysoko w powietrzu, dźgnął go sztyletem w szyję.
W tym czasie drugi żołnierz zamachnął się na niego. Zakapturzony mężczyzna wykrzyknął i odwrócił
się rozwścieczony. Natarł na ostatniego strażnika, który cofnął się pod naporem pełnego furii ataku.
Żołnierz odwrócił się i zaczął uciekać. Człowiek w kapturze ruszył w pościg. Strażnik dobiegł
prawie do końca ulicy, nim został pchnięty w plecy. Gdy już leżał, napastnik dalej dźgał krzyczącą
ofiarę, aż żołnierz umilkł.
Arista siedziała bezradnie na środku placu, gdy zakapturzony człowiek podszedł do niej z
zakrwawionym mieczem i płaszczem. Pomógł jej wstać i zaprowadził ją w wąską uliczkę.
Oddychał ciężko, wciągając ze świstem powietrze przez szal. Wyczerpana fizycznie i psychicznie
Arista nie stawiała oporu. Świat wirował jej przed oczami, a noc stała się jakby czymś nierealnym.
Nie wiedziała, co się dzieje ani dlaczego, i przestała próbować to zrozumieć.
Zawlókł ją do stajni i oparł o szorstką ścianę. Para koni przesunęła się przestraszona zapachem krwi.
Mężczyzna przytrzymał mocno Aristę i przyłożył jej do gardła nóż. Przymknęła oczy i wstrzymała
oddech. Poczuła na skórze nacisk zimnej stali, gdy nieznajomy przeciął powróz. Obrócił ją, uwolnił
jej nadgarstki, a następnie usunął sznur przytrzymujący knebel.
- Chodź szybko - szepnął, ciągnąc ją za rękę.
Skonfundowana ruszyła za nim chwiejnym krokiem. Głos mężczyzny wydawał jej się znajomy.
Poprowadził ją przez labirynt ulic, wokół ciemnych budynków i przez drewniane płoty. Wkrótce
straciła orientację. Przystanął w ciemnym narożniku, przykładając palec do zakrytych szalem ust.
Poczekali chwilę, po czym poszli dalej. Wiatr wzmógł się, przywiewając odór ryb, i Arista usłyszała
odgłos fal. Dostrzegła z przodu nagie maszty zakotwiczonych statków podskakujących przy nabrzeżu.
Po dotarciu do zrujnowanego budynku zaprowadził ją tylnymi schodami do jakiegoś pokoiku i
zamknął drzwi.
Stała sztywno i patrzyła, jak mężczyzna rozpala ogień w żelaznym piecyku. Jego ręce, ramiona i
sposób, w jaki przechylał głowę, rodziły w niej nieodparte wrażenie, że go zna. Po podsyceniu
płomieni odwrócił się i zrobił krok w jej stronę. Rozpoznała jego oczy.
Zdjął kaptur i odwinął szal. Na widok jego twarzy Aristę ogarnęło współczucie. Zniekształcona i
poznaczona strasznymi bliznami wydawała się zlepkiem czerwonych plam. Mężczyźnie brakowało
jednego ucha, brwi i sporej części włosów. Jego usta nie miały naturalnego bladoróżowego koloru.
Wybawiciel Aristy wyglądał strasznie, ale jednocześnie księżniczka nie potrafiła znaleźć słów, by
wyrazić radość z jego spotkania. Rozpłakała się i zarzuciła mu ręce na szyję, ściskając go tak mocno,
jak tylko pozwalały jej na to siły.
- Mam nadzieję, że to cię nauczy, żeby nie uciekać beze mnie, Wasza Wysokość - powiedział Hilfred.
Długo płakała i go obejmowała, przyciskając twarz do jego piersi. Hilfred powoli uniósł ręce i
odwzajemnił uścisk. Podniosła głowę, a on odgarnął jej z twarzy kosmyki przesiąkniętych łzami
włosów. Przez ponad dziesięć lat, kiedy był jej obrońcą, nigdy nie dotykał jej tak intymnie. Jakby
uświadamiając to sobie, wyprostował się i odprowadził ją powoli do krzesła, a potem sięgnął po
szal.
- Chyba nie wychodzisz z powrotem? - spytała ze strachem.
- Nie - odparł. - W mieście pojawi się wielu strażników i nie będzie tam bezpiecznie ani dla mnie,
ani dla ciebie. Przez pewien czas lepiej nie pokazujmy się publicznie. Tutaj nic nam nie grozi.
Okoliczne budynki to pustostany, a to mieszkanie wynająłem od ślepca.
- To po co się zakrywasz?
Milczał przez chwilę, spoglądając na szal.
- Na widok mojej twarzy ludzie... czują się nieswojo, a chciałbym, byś czuła się swobodnie i
bezpiecznie. Taką mam pracę, pamiętasz?
- I wykonujesz ją doskonale. Widok twojej twarzy nie deprymuje mnie.
- Nie uważasz, że oglądanie jej jest... nieprzyjemne?
Arista uśmiechnęła się ciepło.
- Hilfred, twoja twarz to najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widziałam.
* * *
Zajmowane przez Hilfreda mieszkanie było bardzo małe - tylko jeden pokój i ustęp. Wnętrze
wyłożono surowymi sosnowymi deskami, które z wiekiem na ścianach poszarzały, a na podłodze
wytarły się do gładkości od chodzenia. Były w nim chybotliwy stolik, trzy krzesła i okrętowy hamak.
Jedyne okno zmatowiało od działania morskiej soli i wpadało przez nieprzyćmione szare światło.
Hilfred nie chciał zapalać świeczki, żeby nie przyciągnąć czyjejś uwagi. Dzięki piecykowi w nocy w
tej ruderze było znośnie ciepło, ale przed świtem Hilfred gasił ogień, by ktoś przez przypadek nie
wypatrzył dymu.
Przez dwa dni siedzieli w tym nędznym pokoiku, słuchając, jak wiatr obija się o gonty i wyje nad
rurą od piecyka. Hilfred ugotował zupę z małży i ryb, które poszedł kupić u starego ślepca. Poza tym
nie opuszczali klitki. Arista dużo spała. Wydawało jej się, że minęły lata od momentu, gdy ostatni raz
czuła się bezpieczna, i jej ciało poddało się skrajnemu zmęczeniu. Hilfred przykrywał ją i chodził
ostrożnie po pomieszczeniu, klnąc pod nosem, kiedy zrobił jakiś hałas. Wieczorem drugiego dnia
Arista zbudziła się, gdy upuścił łyżkę. Spojrzał na nią w zakłopotaniu i skulił się na widok jej
otwartych oczu.
- Przepraszam, podgrzewałem zupę. Pomyślałem, że będziesz głodna.
- Dziękuję - powiedziała.
- Dziękuję?
- Nie tak się mówi, jak ktoś ci wyświadczy przysługę?
Uniósł resztki brwi.
- Jestem twoim służącym od ponad dziesięciu lat i ani razu nie słyszałem z twoich ust „dziękuję”.
To była prawda i Aristę zabolały te słowa. Jakże niegodziwie się dawniej zachowywała.
- Chyba najwyższa pora. Nie sądzisz? Sprawdzę twój bandaż.
- Po jedzeniu, Wasza Wysokość.
Spojrzała na niego i się uśmiechnęła.
- Bardzo za tobą tęskniłam - powiedziała i zobaczyła wyraz zdziwienia na jego twarzy. - Wiesz, w
czasie dorastania zdarzały się chwile, kiedy cię nienawidziłam. Głównie po pożarze. Za to, że nie
uratowałeś mojej matki. Później nie cierpiałam tego, że zawsze za mną chodziłeś. Wiedziałam, że
meldujesz o każdym moim posunięciu. To straszna sytuacja dla nastolatki, jak starszy chłopak
przygląda się jej w milczeniu, jak je, śpi... Zna jej największe tajemnice. Zawsze byłeś cichy, zawsze
czujny. Wiedziałeś, że podkochiwałam się w tobie, gdy miałam czternaście lat?
- Nie - odparł szorstko.
- Byłeś zabójczym siedemnastolatkiem. Próbowałam wszystkiego, żeby wzbudzić twoją zazdrość.
Ganiałam za wszystkimi szlachcicami na dworze, udając, że mnie pragną, ale żaden nie pragnął. A
ty... byłeś takim obrzydliwie doskonałym dżentelmenem. Stałeś w pobliżu ze stoickim spokojem i to
mnie doprowadzało do wściekłości. Chodziłam spać upokorzona, wiedząc, że stoisz tuż za drzwiami.
Gdy byłam starsza, traktowałam cię jak mebel. Mimo to twoje zachowanie się nie zmieniło. Podczas
procesu... - Dostrzegła jego wzdrygnięcie i postanowiła nie kończyć myśli. - A później myślałam, że
uwierzyłeś w to, co o mnie mówili, i mnie znienawidziłeś.
Hilfred odłożył łyżkę i westchnął.
- O co chodzi? - spytała przestraszona.
Pokręcił głową, a po jego ustach przemknął nieznaczny smutny uśmiech.
- Nic takiego, Wasza Wysokość.
- Mów do mnie Arista.
Znów uniósł to, co mu zostało z brwi.
- Nie mogę. Jesteś moją księżniczką, a ja twoim sługą. Zawsze tak było.
- Hilfred, znasz mnie od dziesiątego roku życia. Chodziłeś za mną w dzień i w nocy. Widziałeś mnie
wcześnie rano. Widziałeś mnie przesiąkniętą potem, gdy miałam gorączkę. Sądzę, że możesz się do
mnie zwracać po imieniu.
Wyglądał prawie na przerażonego i wrócił do mieszania zupy w garnku.
- Hilfred?
- Przykro mi, Wasza Wysokość. Nie mogę tak się do ciebie zwracać.
- A jeśli ci rozkażę?
- A rozkazujesz?
- Nie - westchnęła Arista. - Dlaczego mężczyźni nie chcą mówić do mnie po imieniu?
Hilfred spojrzał na nią.
- Znałam go tylko przelotnie - wyjaśniła, nie wiedząc dlaczego. Nigdy wcześniej nie rozmawiała z
nikim o Emerym. - Szmat czasu przeżyłam sama i nigdy mi to nie przeszkadzało. Nigdy nikogo nie
było... aż do niedawna.
Hilfred spuścił wzrok i mieszał zupę.
- Zginął. Od tamtej pory czuję pustkę. Okropnie się bałam tamtej nocy. Myślałam... nie, byłam pewna,
że zginę. Straciłam nadzieję, a wtedy ty się zjawiłeś. Naprawdę przydałby mi się przyjaciel. A
gdybyś nazywał mnie...
- Nie mogę być twoim przyjacielem, Wasza Wysokość - powiedział oziębłym tonem Hilfred.
- Dlaczego?
Nastąpiła długa przerwa.
- Nie mogę ci powiedzieć.
Zapadła cisza.
Arista wstała, przytrzymując koc owinięty wokół ramion. Wpatrywała się w plecy Hilfreda, aż -
jakby pod wpływem jej uporczywego spojrzenia - odwrócił się do niej twarzą, ale unikał jej wzroku.
Ustawił półmiski na stole. Stanęła przed nim, zagradzając mu drogę.
- Hilfred, spójrz na mnie.
- Zupa gotowa.
- Nie jestem głodna. Spójrz na mnie.
- Nie chcę, żeby się przypaliła.
- Hilfred.
Nie odezwał się i patrzył bez przerwy na podłogę.
- Co takiego zrobiłeś, że nie możesz spojrzeć mi w twarz?
Milczał.
Gdy odpowiedź zaświtała Ariście w głowie, poczuła się zdruzgotana. Nie przyszedł tam, żeby ją
ratować. Nie był jej przyjacielem. Zdrada była prawie nie do zniesienia.
- To prawda - powiedziała drżącym głosem. - Naprawdę wierzysz w opowieści o mnie. Że jestem
wiedźmą, że jestem zła, że zabiłam ojca z chęci zagarnięcia tronu. Pracujesz dla Saldura czy kogoś
innego? Wydostałeś mnie z rąk strażników pałacowych dla jakichś korzyści politycznych? A może to
jakiś plan, żeby mną manipulować, żebym ci zaufała i coś wyjawiła?
Jej słowa wywarły potężny skutek. W jego oczach ukazał się ból, jakby zasypano go gradem ciosów.
Twarz miał napiętą, szczęki zaciśnięte.
- Mógłbyś przynajmniej powiedzieć mi prawdę - stwierdziła. - Chyba jesteś tyle winien, jeśli nie
mnie, to mojemu ojcu. Ufał ci. Wybrał cię na mojego strażnika przybocznego. Dał ci szansę, żebyś
stał się kimś. Cieszyłeś się przywilejem dworskiego życia z powodu jego wiary w ciebie.
Hilfred miał trudności z oddychaniem. Odwrócił się od niej i chwytając szal, ruszył do drzwi.
- Tak, idź, no dalej! - krzyknęła. - Powiedz im, że nic z tego nie wyszło. Powiedz, że nie dałam się
nabrać. Powiedz Sauly’emu i reszcie tych drani, że nie jestem głupią dziewczynką, za którą mnie
brali! Nie powinieneś mnie rozwiązywać i wyjmować mi knebla, Hilfred. Będzie ci trudniej zawlec
mnie na stos, niż myślisz!
Strażnik uderzył ręką w futrynę i Arista podskoczyła. Odwrócił się do niej. Takiego dzikiego i
wściekłego spojrzenia jeszcze nigdy u niego nie widziała. Cofnęła się.
- Wiesz, dlaczego cię uratowałem?! - krzyknął trzęsącym się głosem. - Wiesz?
- Żeby... przekazać mnie i dostać...
- Nie! Nie teraz. Wtedy - powiedział, machając ręką.
- Wiele lat temu, gdy palił się zamek. Wiesz, dlaczego cię wtedy uratowałem?
Nie odpowiedziała.
- Nie byłem tam sam. Byli też żołnierze, kapłani, służący. Wszyscy stali i patrzyli. Wiedzieli, że
jesteś w środku, ale ani jeden nie kiwnął palcem. Tylko obserwowali, jak zamek plonie. Biskup
Saldur zobaczył, jak biegnę w tamtą stronę, i mnie zatrzymał. Powiedział, że jest za późno, że zginę.
Wierzyłem mu, naprawdę, ale i tak wszedłem. Wiesz dlaczego? Wiesz?! - krzyknął do niej.
Pokręciła głową.
- Bo miałem to gdzieś! Nie chciałem żyć, gdybyś ty umarła. - Po jego pokiereszowanej twarzy
spłynęły łzy. - Ale nie proś mnie, żebym był twoim przyjacielem. To zbyt okrutna tortura. Dopóki
będę mógł utrzymać bezpieczną odległość... dopóki między nami będzie ściana - nawet jeśli
zbudowana tylko ze słów - dopóty będę mógł to znieść. - Hilfred wytarł oczy szalem. - Twój ojciec
wiedział, co robi. O tak, wiedział dokładnie, co robi, kiedy mianował mnie twoim strażnikiem
przybocznym. Umarłbym i tysiąc razy, żeby cię ochronić. Ale nie proś mnie o wdzięczność dla niego
za życie, które mi dał, bo było ono pełne bólu. Żałuję, że nie zginąłem tamtej nocy, wiele lat temu
albo choćby w Dahlgrenie. Wtedy byłby koniec. Nie musiałbym patrzeć na ciebie. Nie musiałbym
budzić się codziennie, żałując, że nie urodziłem się synem wielkiego rycerza lub ty córką biednego
pasterza. - Zasłonił oczy i oparł głowę o futrynę.
Arista przeszła przez pokój, ujęła jego twarz w dłonie i stając na palcach, pocałowała go w usta. Nie
poruszył się, ale drżał. Nie oddychał, ale głośno westchnął.
- Spójrz na mnie - poprosiła, rozkładając ręce, żeby pokazać poplamioną i podartą suknię. - Nie
sądzisz, że nawet córka pasterza wygląda lepiej ode mnie? - Chwyciła i pocałowała jego rękę. - Czy
kiedyś mi wybaczysz?
Spojrzał na nią skonfundowany.
- Co?
- Że byłam taka ślepa.
Rozdział 12. Wilki morskie.
„Szmaragdowy Sztorm” od wielu dni płynął na wschód, posuwając się powoli pod wiatr, który nie
chciał zmienić kierunku. Utrzymanie kursu wymagało częstych zmian halsu, przez co załogi
obsługujące reje pracowały przez całą noc. Royce jak zwykle dostał późną zmianę. Nie winił za to
Dime’a. Doszedł do wniosku, że dowódca obsady grotmasztu był uczciwym człowiekiem. To Royce
był najnowszym członkiem załogi, w której obowiązywała zasada starszeństwa. Zmiana mu nie
przeszkadzała. Lubił spędzać noce na górze. Powietrze było świeże, a w ciemności między linami
czuł się swobodnie jak pająk w sieci. Miał okazję, żeby się odprężyć, zastanowić, a od czasu do
czasu zabawić dręczeniem Berniego, który panikował za każdym razem, gdy tracił z oczu swojego
starego kompana z gildii.
Royce siedział między podwantkami ze stopami dyndającymi w otwartej przestrzeni trzydzieści
metrów nad pokładem. W górze było widać gwiezdny pył, natomiast na horyzoncie wschodził księżyc
w nowiu - kocie oko zerkające na Royce’a ponad wodą. W dole migotały latarnie na dziobie,
pokładzie rufowym i rufie, tworząc obrys „Szmaragdowego Sztormu”. Po lewej stronie elf widział
ciemne wybrzeże Calisu. W niektórych miejscach gęstą roślinność przerywał klif lub błyszczący
biały pióropusz wodospadu, na który padało światło księżyca.
Choroba morska mu przeszła. Nie przypominał sobie gorszego okresu w swoim życiu od pierwszego
tygodnia na statku. Nudności i zawroty głowy przypominały mu stan upojenia alkoholowego, którego
nie cierpiał. Większą część pierwszej nocy spędził na obejmowaniu galionu i wymiotowaniu z
dziobu. Po czterech dniach jego żołądek się przyzwyczaił, ale Royce był odwodniony i łatwo się
męczył. Dopiero po kilku tygodniach wspomnienie tej męki częściowo się zatarło, lecz teraz, kiedy
siedział między linami i spoglądał na ciemne morze, zapomniał o tym wszystkim całkowicie. Dziwił
się, jak piękne mogą być czarne fale, z wdziękiem pulsująca powierzchnia całowana przez
bezwstydny księżyc pod baldachimem usianym gwiazdami. Tylko jeden widok mógł być piękniejszy.
Co ona teraz robi? Patrzy na ten sam księżyc i myśli o mnie?
Sięgnął ręką pod tunikę, wyjął szalik i potarł go między palcami, a następnie przyłożył do twarzy i
głęboko wciągnął powietrze. Miał jej zapach. Royce trzymał go w ukryciu - swój maleńki skarb,
miękki i ciepły. W te noce, kiedy dokuczała mu choroba morska, leżał w hamaku i przyciskał go do
policzka jak magiczny talizman, który miał go uwolnić od cierpienia. Tylko dzięki niemu mógł zasnąć.
Otworzył się luk pokładu oficerskiego i Royce dostrzegł Beryla wychodzącego na nocne powietrze.
Beryl lubił spać i jako starszy midszypmen rzadko pełnił późną wachtę. Stał i rozglądał się po całym
pokładzie. Rzucił okiem do góry na grotmars, ale Royce wiedział, że jest niewidoczny w ciemnej
plątaninie lin. Beryl zauważył Wesleya robiącego obchód na forkasztelu. Przeszedł przez śródokręcie
i wszedł po schodkach. Wesley wyglądał na zaniepokojonego jego wizytą, ale trzymał się dzielnie.
Może tej nocy chłopak znowu dostanie lanie. Męki, które Beryl dla niego zaplanował, nie były
sprawą Royce’a i elf pomyślał, że może nadeszła już pora, żeby znów nastraszyć Berniego.
- Nie zrobię tego - oświadczył Wesley, przyciągając uwagę Royce’a.
Beryl jeszcze raz zerknął nerwowo do góry. Czego pan szuka, panie Beryl? Royce odhaczył się od
podwantek i obrócił, żeby samemu spojrzeć do góry. Bernie jak zwykle trzymał się od niego z dala.
Tam nie ma zagrożenia.
Elf wspiął się na reję, poszedł na jej koniec i tak jak to zrobił podczas wyścigu z Derningiem, zsunął
się po linie, żeby móc ich podsłuchać.
- Mogę ci uprzykrzyć życie na tym statku - zagroził Beryl. - A może zapomniałeś o swoich dwóch
bezsennych nocach? Ludzie gadają, że zostanę pełniącym obowiązki porucznika, i jeśli uważasz, że
twoje życie jest teraz ciężkie, to wyobraź sobie, jakim koszmarem stanie się po moim awansie. I
dopilnuję, żeby nie było zgody na żadne przeniesienie.
- Nie rozumiem.
- Nie musisz. Właściwie tak jest lepiej. W ten sposób wydasz się szczery, jeśli kapitan cię
przesłucha. Po prostu dopatrz się u niego jakiejś winy: niewłaściwe postępowanie, brak szacunku...
Jest mi to obojętne. Zgłosiłeś do raportu jego koleżkę kucharza za nieoddanie honorów. Niech to
będzie coś podobnego. Tylko że tym razem to musi być przewinienie karane chłostą.
- Ale dlaczego ja? Czemu ty nie możesz wymyślić takiego zarzutu?
- Bo jeśli oskarżenie wyjdzie od ciebie, kapitan i Bishop nie będą go kwestionować. - Wyszczerzył
zęby w uśmiechu. - A jeśli będą, to ty dostaniesz po tyłku, nie ja.
- I to ma mnie skusić?
- Nie, ale dam ci spokój. Jeśli się nie zgodzisz, nie będziesz jadł ani spał i staniesz się podatny na
wypadki. Na morzu czyha wiele niebezpieczeństw. W trakcie naszego ostatniego rejsu midszypmen
Jenkins stracił oba kciuki, gdy się poślizgnął z liną. Dziwna sprawa, bo w tamtym dniu nie zajmował
się linami. Wymyśl zarzut i przedstaw go tak wiarygodnie, żeby nie uniknął chłosty.
- A dlaczego chcesz takiej kary dla niego?
- Już ci mówiłem. Moi przyjaciele chcą krwi. Umowa stoi?
Wesley, patrząc na Beryla, głęboko wciągnął powietrze.
- Nie mogę fałszywie oskarżać człowieka, a już na pewno nie mojego podkomendnego po to tylko,
żebym uniknął własnej niewygody.
- To będzie coś znacznie gorszego od niewygody, ty gnojku!
- Najlepiej będzie, jeśli zapomnę o tej rozmowie. Ale gdyby przeciw marynarzowi Melbornowi
wniesiono niezwykłe albo bezpodstawne oskarżenie, będę zmuszony zgłosić ten incydent kapitanowi.
Przypuszczam, że nie spodobają mu się twoje próby szerzenia niesubordynacji na tym statku. Może je
uznać za zalążki buntu, a obaj wiemy, jaka za to grozi kara.
- Nie wiesz, z kim masz do czynienia, chłopcze. Choćbyś bardzo chciał, nie jesteś Brecktonem. Jeśli
mi się nie przydasz, przepadniesz.
- To wszystko, panie Beryl? Muszę teraz zmienić hals.
Beryl splunął pod nogi młodszego midszypmena i odszedł wolnym krokiem. Wesley stał sztywno i go
obserwował. Po zniknięciu Beryla pod pokładem chwycił się relingu i zdjął kapelusz, żeby zetrzeć
pot z czoła. Zaczerpnął głęboko powietrza, włożył kapelusz, wygładził surdut i krzyknął wyraźnie:
- Do brasów!
Royce miał do czynienia z wieloma ludźmi w życiu, od kmieci do królów, i niewielu potrafiło go
zaskoczyć. Wiedział, że może zawsze liczyć na ich chciwość i słabość, i rzadko spotykał go zawód.
Wesley był pierwszą osobą od wielu lat, która wprawiła go w zdumienie. Choć młody midszypmen
nie mógł tego zobaczyć, Royce jemu pierwszemu od chwili zamustrowania na statku oddał szczerze
honory.
Elf wspiął się do marsla, żeby poluzować bras rei w oczekiwaniu na następną komendę Wesleya, gdy
dostrzegł pewną nieregularność na horyzoncie. W nocy, przy prawie niewidocznym księżycu trudno
było komukolwiek rozpoznać, gdzie kończy się niebo, a zaczyna morze. Royce jednak potrafił
dostrzec różnicę. Daleko przed „Szmaragdowym Sztormem” czarna sylwetka przesłoniła fragment
usianego gwiazdami firmamentu.
- Żagiel na horyzoncie!
- Co takiego? - spytał Wesley.
- Żagiel od prawego dziobu! - krzyknął Royce, wskazując na południowy wschód.
- Ma światło?
- Nie, sir, trójkątny żagiel.
Wesley podszedł do relingu na prawej burcie.
- Nic nie widzę. Jak daleko?
- Na horyzoncie, sir.
- Horyzoncie?
Wesley wziął lunetę i zlustrował morze. Na statku słychać było jedynie skrzypienie dębowych desek,
gdy załoga czekała w milczeniu. Midszypmen wymamrotał coś pod nosem, składając szybkim ruchem
lunetę, i pobiegł na pokład rufowy. Grzmotnął pięścią w drzwi kajuty kapitana. Chwilę poczekał i
znów uderzył. W otwartych drzwiach stanął bosy kapitan w nocnej koszuli.
- Panie Wesley, wpłynęliśmy na mieliznę? Jest bunt?
Steward kapitana podbiegł do niego ze szlafrokiem.
- Nie, sir. Na horyzoncie jest żagiel, sir.
- Co takiego?
- Trójkątny żagiel, sir. Tam.
Wesley wskazał kierunek, podając kapitanowi lunetę.
- Na horyzoncie, mówisz? Ale jak... - Seward podszedł do relingu i spojrzał. - Na Mara! Ależ ty
masz bystry wzrok, chłopcze!
- Właściwie to pierwsza zauważyła go załoga grotmarsu, sir. Chyba marynarz Melborn, sir.
- Niech mnie kule biją. To wygląda na trzy statki, panie Wesley. Niech pan wezwie całą załogę.
- Tak jest, sir!
Wesley zbudził Bristola, a ten resztę załogi. W ciągu minuty ludzie zajęli swoje stanowiska.
Porucznik Bishop jeszcze zapinał guziki surduta, gdy dotarł do pokładu rufowego, a za nim Temple.
- O co chodzi, sir?
- Wrócili Dakkowie.
- Rozkazy, sir? - zapytał obcesowo Wyatt, który przejmował ster.
- Uważaj na swój ton, sterniku! - warknął Temple.
- Tylko pytam, sir.
- Prosisz się o chłostę! - ryknął Temple. - I dostaniesz ją, jeśli nie będziesz baczył na swój język.
- Zamknijcie się. Muszę się zastanowić.
Seward zaczął chodzić po pokładzie rufowym z opuszczoną głową. Jedną ręką bawił się paskiem od
szlafroka, drugą gładził po ustach.
- Sir, mamy tylko jedną szansę, i to niewielką - zauważył Wyatt.
Temple chwycił swoją trzcinę i ruszył w jego kierunku.
- Dość tego, panie Temple! - rozkazał kapitan, a następnie spojrzał na Wyatta. - Wyjaśnij to, sterniku.
- Z takiej odległości, w dodatku ze względu na to, że za nami jest ląd, Dakkowie nie mogą widzieć
„Szmaragdowego Sztormu”, jedynie latarnie.
- Dobry Mariborze! Masz rację, zgasić...
- Nie, chwileczkę, sir! - powstrzymał go Wyatt. - To nam jest na rękę. Opuścimy szalupę i ustawimy
na dziobie i rufie tyczki, na których zawiesimy zapalone latarnie, jednocześnie zgasimy nasze i
odpłyniemy. Dakkowie będą kierować się na światło. My zaś zdołamy wykonać zwrot, złapiemy
wiatr i dotrzemy do bezpiecznej Zatoki Wesbadeńskiej.
- Ale to nie tam mamy płynąć.
- Do diabła z naszymi rozkazami, sir! Jeśli nie chwycimy wiatru, Dakkowie dopadną nas jutro
wieczorem.
- To ja jestem kapitanem tego statku! - ryknął Seward. - Jeszcze jeden taki wybuch i nie przytrzymam
ręki pana Temple’a. - Spojrzał na czekającą załogę. Wszystkie oczy były zwrócone na niego. Znów
zaczął chodzić z opuszczoną głową.
- Sir? - odezwał się Bishop. - Jakie rozkazy?
- Nie widzisz, że myślę, człowieku?
- Tak, sir.
Wiatr załopotał żaglami, gdy statek zaczął zbliżać się do linii wiatru.
- Spuścić szalupę - rozkazał wreszcie Seward. - Ustawić na niej tyczki z latarniami.
- A nasz kurs?
Seward postukał się palcem w usta.
- Chyba nie ma potrzeby panu przypominać, kapitanie Seward - odezwał się Thranic, przyłączając się
do nich na pokładzie rufowym - że musimy niezwłocznie dotrzeć do portu w Dagastanie.
Seward jeszcze raz postukał się w usta.
- Wysłać szalupę z czteroosobową załogą i kazać im wiosłować z całych sił w kierunku Wesbaden.
Dakkowie pomyślą, że ich zauważyliśmy, i będą oczekiwać, że popłyniemy w tamtą stronę, ale nasz
statek utrzyma swój kurs. Na pokładzie nie ma być żadnego światła bez mojego rozkazu i nakazuję
bezwzględną ciszę. Słyszycie? Ani jednego dźwięku.
- Tak jest, sir.
Seward spojrzał na Wyatta, który pokręcił głową z niezadowoleniem. Kapitan zignorował go i
zwrócił się do porucznika:
- Proszę tego dopilnować, panie Bishop.
- Tak jest, sir.
- Powinieneś próbować dostać się do załogi szalupy - szepnął Wyatt do Hadriana. - Wszyscy
powinniśmy.
Było wciąż ciemno i sierp księżyca dawno już utonął w morzu. Zgodnie z rozkazem kapitana na statku
panowała cisza. Nawet wiatr ucichł i statek kołysał się lekko i bezgłośnie w ciemności.
- Nie masz zaufania do decyzji Sewarda? - spytał Hadrian szeptem.
- Dakkowie są sprytniejsi od niego.
- Na razie przynajmniej nie możesz odmawiać mu przywileju wątpliwości. Może pomyślą, że
skręciliśmy i uciekliśmy.
Wyatt stłumił śmiech.
- Gdybyś był kapitanem i postanowił uciekać przed szybszymi statkami w środku nocy, pozostawiłbyś
zapalone latarnie? Fortel z nimi uda się tylko wtedy, jeśli oni pomyślą, że ich nie zauważyliśmy.
- Nie pomyślałem o tym - przyznał Hadrian. - Wkrótce się dowiemy, czy połknęli przynętę. Rozjaśnia
się.
- Gdzie Royce i jego sokole oczy? - spytał Wyatt.
- Poszedł spać po swojej zmianie. Po latach nauczyliśmy się spać i jeść, gdy jest taka możliwość,
żeby później nie żałować straconej okazji.
Gdy zrobiło się jaśniej, spojrzeli na wodę.
- Może kapitan miał rację - powiedział Hadrian.
- Co masz na myśli?
- Nie widzę ich.
Wyatt się roześmiał.
- To dlatego że nic nie widać, nawet horyzontu. Na wodzie jest mgła. To się zdarza o tej porze roku.
Gdy zrobiło się jeszcze jaśniej, Hadrian zobaczył, że Wyatt miał rację. Otaczały ich gęste szare
chmury. Porucznik Bishop wspiął się na pokład rufowy i zastukał cicho do drzwi kajuty kapitana.
- Miałem pana zbudzić o brzasku, sir - szepnął.
Tym razem kapitan w pełnym rynsztunku dumnie wkroczył na mostek.
- Mgła, sir.
Kapitan spojrzał na niego groźnie.
- Widzę, panie Bishop. Nie jestem ślepy.
- Tak jest, sir.
- Wysłać kogoś z lunetą na grotmaszt.
- Panie Wesley - zawołał Bishop cicho i midszypmen przybiegł. - Niech pan wejdzie z tą lunetą na
bocianie gniazdo i melduje.
- Tak jest, sir.
Kapitan Seward, kołysząc się na piętach i wpatrując w mgłę, stał z ręką za plecami.
- Na razie wygląda to obiecująco, prawda, panie Bishop?
- Rzeczywiście, sir. Mgła jeszcze bardziej pomoże nam się ukryć.
- Co teraz powiesz, sterniku? - spytał kapitan Wyatta.
- Chyba poczekam na meldunek pana Wesleya. Jeśli nie ma pan nic przeciwko, sir.
Seward skrzyżował ręce z rozdrażnieniem i zaczął chodzić. Krótkie nogi i gruby brzuch sprawiały, że
daleko mu było do wizerunku dowódcy wydającego rozkazy.
Wesley dotarł do bocianiego gniazda i rozłożył lunetę.
- No i co?! - zawołał Seward, ulegając niecierpliwości.
- Nie umiem powiedzieć, sir. Mgła jest za gęsta.
- Powiadają, że Dakkowie potrafią używać magii do jej wywoływania - szepnął Poe do Hadriana. -
Pewnie wykorzystują ją, żeby się do nas podkraść.
- A może po prostu dziś rano powietrze jest chłodniejsze - odparł najemnik.
Poe wzruszył ramionami.
Załoga stała bezczynnie i w milczeniu przez godzinę, zanim Temple rozkazał Hadrianowi podać
poranny posiłek. Ludzie zjedli, a potem włóczyli się po pokładzie jak duchy w świecie bieli. Tak
samo było z posiłkiem południowym. Cały czas spowijała ich mgła. Hadrian właśnie skończył
sprzątać, gdy usłyszał krzyk Wesleya z bocianiego gniazda:
- Żagiel!
Wynurzywszy się spod pokładu, poczuł chłodny powiew, gdy wiatr ruszył mgłę, odsłaniając jedną
białą zasłonę za drugą. To jedno słowo postawiło wszystkich w stan gotowości.
- Dobry Mariborze, człowieku! - krzyknął Seward. - Jaki?
- Czerwone żagle łacińskie, sir!
- Do diabła! - zaklął kapitan. - Ile?
- Pięć!
- Pięć? Pięć! Jakim cudem pięć?
- Nie, chwileczkę! - krzyknął Wesley. - Sześć po nawietrznej! I kolejne trzy od lewego dziobu.
Kapitan zbladł.
- Dobry Mariborze!
W tym momencie Hadrian dostrzegł skupisko żagli na wodzie.
- Rozkazy, panie kapitanie? - spytał Wyatt.
Seward rozejrzał się rozpaczliwie wokół siebie.
- Panie Bishop, ustawić statek na lewy hals.
Wyatt pokręcił buntowniczo głową.
- Musimy złapać wiatr.
- Niech cię szlag! - Seward zawahał się tylko na chwilę, po czym krzyknął: - Niech będzie! Ster lewo
na burt. Przygotować się do zwrotu!
Wyatt obrócił koło. Łańcuchy pociągnęły za ster i statek zaczął zmieniać kurs. Temple wykrzykiwał
rozkazy do załogi. „Szmaragdowy Sztorm” był niemrawy i tracił prędkość, aż stanął w dryfie. Ludzie
pobiegli z brasami zawietrznymi na rufę, obracając reje. Grot chwycił wiatr i się wydął. Statek
głośno zaskrzypiał, gdy maszty przejęły obciążenie.
„Szmaragdowy Sztorm” nabrał prędkości w połowie obrócony i skierowany ku wybrzeżu. Mimo to
Wyatt trzymał ster maksymalnie wychylony. Wiatr napierał na żagle i przechylał okręt pod
niebezpiecznym kątem. Woda uderzyła o reling, rozbryzgując się, i ludzie chwytali się, czego mogli,
żeby ustać, ponieważ pokład stale przechylał się na bok. Kapitan spiorunował Wyatta wzrokiem,
chwytając się wanty bezanmasztu, ale nic nie powiedział.
Wyatt pozwalał, by wiatr dął z pełną siłą we wszystkie ustawione żagle, a jednocześnie
przytrzymywał koło sterowe w jednej pozycji, przez co statek przechylił się na boczną krawędź.
Bishop i Temple przenieśli wzrok z Wyatta na Sewarda, a potem znów na sternika, ale żaden nie
śmiał wydać komendy w obecności kapitana.
Hadrian też chwycił się relingu, żeby nie ześlizgnąć się po pokładzie. Martwił się, że Wyatt wywróci
statek do góry dnem. Kadłub jęczał od naprężeń, maszty skrzypiały od nacisku, ale statek nabrał
prędkości.
Z początku podskakiwał na falach, a na pokładzie rozbryzgiwała się woda, ale potem przyspieszył, aż
przeskakiwał po grzbietach fal, mając wiatr prosto od rufy. W końcu Wyatt popuścił ster i przywrócił
pokład do poziomu. Okręt ustawił się w kierunku wiatru i popłynął z uniesionym dziobem.
- Wybrać żagle - rozkazał porucznik.
Ludzie znów zabrali się do pracy, sprawdzając co jakiś czas, jak daleko są wrogie statki.
- Panie Bishop! - zawołał Seward. - Proszę wydać ludziom broń i dodatkową rację grogu.
Royce ruszył na swoje stanowisko na rejach, gdy załoga lewej burty schodziła po zmianie.
- Jak myślisz, kiedy nas dopadną? - spytał Hadriana, spoglądając za rufę na ścigającą ich małą
armadę statków z czerwonymi żaglami.
- Nie wiem. Nigdy wcześniej tego nie robiłem. A twoim zdaniem?
Royce wzruszył ramionami.
- Może za kilka godzin - ocenił.
- Nie wygląda to dobrze, co?
- A ty chciałeś zostać żeglarzem.
* * *
Hadrian zajął się przygotowywaniem wieczornego posiłku, pamiętając o tym, że to może być ostatnia
kolacja tych ludzi. Nieobecny od dłuższego czasu Poe wszedł pospiesznie do kambuza.
- Gdzie się podziewałeś?
Chłopak miał zakłopotaną minę.
- Rozmawiałem z Wyattem. Te statki Dakków szybko się zbliżają. Na pewno dopadną nas dziś w
nocy.
Hadrian skinął ponuro głową. Poe zaczął pomagać przy krojeniu solonej wieprzowiny, a po chwili
dodał:
- Wyatt ma plan. Nie wszyscy się uratują, właściwie tylko garstka, i może nic z tego nie wyjść, ale
lepsze takie coś niż nic. Chce wiedzieć, czy w to wchodzisz.
- A Royce?
- On też.
- Co to za plan?
- Żagiel! - Nawet z kambuza usłyszeli krzyk Wesleya. - Dwie kolejne tartany z przodu!
Tak jak wszyscy na statku wyszli na pokład i zobaczyli, jak Wesley wskazuje w kierunku prawego
dziobu. Dwa czerwone żagle wychynęły z ukrytych zatoczek na wyspie Dakków, żeby zagrodzić im
drogę ucieczki. Tartany, płynąc chyżo na wiatr, zamierzały przeciąć drogę „Szmaragdowemu
Sztormowi”.
- Przygotować się do walki! - krzyknął Seward, ścierając pot z czoła.
Ludzie biegali po pokładzie, jeszcze raz przynosząc kubły z piaskiem i wodą. Łucznicy zajęli pozycje
na forkasztelu, naciągając luki. Przygotowano olej i gorące węgle.
- Musimy ich ominąć - zdecydował kapitan. - Sternik...
- Potrzebujemy prędkości, sir - przerwał mu Wyatt.
Seward się skrzywił.
- Uważaj, Deminthal, bo zamienię chłostę, którą jestem ci winien, na szubienicę!
- Z całym szacunkiem, już zeszłej nocy oddał pan ten przywilej Dakkom. Zmiana kursu tylko
przyspieszy sprawę.
- Na Maribora! Panie Temple... - kapitan przerwał, widząc, że tartany zaczynają skręcać.
- Spodziewali się, że zmienimy kurs - powiedział do niego Wyatt.
Gdy Dakkowie zdali sobie sprawę ze swojego błędu, usiłowali wrócić na poprzedni kurs, ale było
za późno. Między nimi a „Szmaragdowym Sztormem” zrobiła się luka.
Seward sarknął i spojrzał groźnie na Wyatta.
- Sir? - spytał Temple.
- Nieważne. Tak trzymać, panie Bishop. Niech łucznicy celują w statek po stronie lewej burty! Jeśli
zdołamy jeden zapalić, może ich spowolnimy.
- Tak jest, sir!
Hadrian pobiegł na forkasztel. Ponieważ udowodnił już, że jest jednym z najlepszych łuczników
pośród załogi, został wyznaczony na pozycję na środku lewej burty. Wybrał mocny, solidny łuk i
sprawdził siłę naciągu cięciwy.
- Wiatr trochę odchyli tor lotu strzał w kierunku dziobu - odezwał się Poe, przygotowując kubeł
żarzących się węgli. - Chyba lepiej celować trochę z przodu, co?
- Teraz jesteś też moim giermkiem?
Poe uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Widziałem, jak ćwiczysz. Myślę, że tutaj jest teraz najbezpieczniej. Będę podawał ci strzały
nasączone olejem. Ty tylko strzelaj.
Tartany Dakków sunęły po falach, a czerwone trójkątne żagle wydymały się na bok, gdy agresorzy
usiłowali płynąć ostro do linii wiatru, żeby maksymalnie wykorzystać wiatr od czoła. Ciemne
sylwetki biegały jak mrówki po pokładach i linach mniejszych statków.
- Przygotować strzały! - krzyknął porucznik Bishop.
Hadrian włożył pierwszą i naciągnął cięciwę.
Gdy tartany przybliżyły się do „Szmaragdowego Sztormu”, zaczęły się obracać wokół własnej osi z
maksymalnie wychylonymi rejami i sterami. Dakkowie wykonywali manewr podobny do Wyatta,
tylko że ich był bardziej imponujący, ponieważ oba statki poruszały się w idealnej harmonii jak
tancerze wykonujący równocześnie piruet.
- Zapalić strzały!
Hadrian przytknął owinięty kawałkiem płótna grot do rozżarzonego węgla i błysnął płomień. Ludzie
na lewej burcie stali rzędem w gotowości. Smuga czarnego jak sadza dymu z zapalonych strzał
unosiła się w kierunku rufy.
- Cel! - rozkazał Bishop, gdy statki Dakków znalazły się w zasięgu.
Na pokładach tartan też stały rzędy łuczników z płonącymi strzałami.
- Pal!
W błękitne niebo poleciał łuk ognia, za którym ciągnął się czarny dym. Jednocześnie Dakkowie
wystrzelili grad własnych pocisków i strzały minęły się w powietrzu. Hadrian usłyszał wokół siebie
odgłos grotów wbijających się w drewno. Załoga z kubłami pobiegła gasić płomienie, a na górze
Royce zsunął się po linie, żeby usunąć kopnięciem strzałę z marsa i nie dopuścić do zapalenia się
grota.
Poe przygotował następną strzałę. Hadrian ją zapalił, wycelował i posłał w reję grota wroga. Po
prawej stronie rozległ się trzask ogromnej balisty, z której wyleciał olbrzymi płonący pocisk i
uderzył w bok tartanu, rozłupując jego kadłub i wpadając do środka.
Hadrian usłyszał syk przy uchu. Za jego plecami z kubła wytrysnął płonący olej. Poe odskoczył do
tyłu, gdy zapaliły mu się spodnie. Hadrian chwycił najbliższy kubeł i zadusił ogień piaskiem.
Kolejny grad strzał zasypał pokład. Bosman Bristol w trakcie naciągania balisty padł martwy ze
strzałą w gardle, a jego włosy się zapaliły. Basil, kucharz oficerów, został trafiony w pierś, a
marynarz Bliden wrzasnął, gdy jedna strzała ugodziła go w udo, a druga przebiła mu rękę na wylot.
Hadrian podniósł głowę i zobaczył, że ta salwa została wystrzelona z drugiego statku.
Poe, wstrząśnięty, ale bez poważnych obrażeń, przyniósł następny kubeł z olejem. Gdy obie tartany
podpłynęły bliżej, Hadrian znalazł to, czego szukał: kubeł przy nogach łuczników. Wycelował,
wstrzymał oddech i puścił cięciwę. Wiadro na tartanie eksplodowało. Hadrian dostrzegł młodego
Dakkę, który próbował ugasić płomienie wodą. Momentalnie ogień ogarnął cały pokład, a marynarze
„Szmaragdowego Sztormu” obsługujący balistę, którzy tym razem załadowali wiele pocisków do
katapulty, wystrzelili okrutny grad na przepływających wrogów. Rozległy się wrzaski i statek
popłynął dalej, pozostawiając za sobą płonące tartany.
Jeszcze raz załoga wzniosła okrzyki zwycięstwa, ale było ono połowiczne. Między poczerniałymi
miejscami przypaleń od strzał na pokładzie leżało kilkunastu zabitych. Nie wymknęli się z pułapki
bez szwanku, a czerwone żagle za nimi były coraz bliżej.
* * *
Po nadejściu nocy kapitan rozkazał, żeby załoga niepełniąca wachty, w tym Hadrian i Royce, zeszła
pod pokład i się przespała. Po drodze elf i najemnik wzięli swój stary ekwipunek z kambuza i
skorzystali z okazji, żeby przebrać się w tuniki i płaszcze. Hadrian przypiął sobie miecze. Kilku ludzi
spojrzało na niego z zaciekawieniem, ale nikt się nie odezwał.
Nikt jednak nie położył się, a niewielu nawet usiadło. W większości chodzili z pochylonymi
głowami, żeby nie uderzyć się o sufit, ale być może - choć wydawało się, że wielu członków załogi
wierzy w przesądy, ale żaden nie był religijny - tym razem również się modlili.
- Czemu nie popłyniemy do brzegu? - zapytał Davis pozostałych marynarzy. - To zaledwie kilka mil.
Moglibyśmy tam przybić i uciec do dżungli.
- Przy wybrzeżu Calisu są rafy koralowe - wyjaśnił Banner, skrobiąc nożem blat stołu. - Milę od
brzegu rozprulibyśmy dno „Szmaragdowego Sztormu” i Dakkowie mieliby nas na tacy. Zresztą
kapitan nie porzuci statku i nie ucieknie.
- Kapitan Seward to dupa!
- Uważaj, co mówisz, chłopcze!
- Bo co? Co może mi zrobić gorszego od Dakków?
Na to Banner nie miał odpowiedzi. Inni też. Załogę obleciał strach - przed pewną śmiercią i trucizną,
która sączy się z bezczynnego czekania na kostuchę. Hadrian wiedział z doświadczenia po
niezliczonych bitwach, że to szaleństwo nie dawać ludziom zajęcia i zostawiać ich z własnymi
myślami.
Otworzył się luk. Wszyscy podnieśli głowy i zobaczyli Wyatta i Poego.
- Jakie wieści? - spytał Davis.
- Już niedługo, ludzie. Przygotujcie, co potrzeba. Spodziewam się, że wkrótce kapitan wezwie
wszystkich na stanowiska.
Wyatt przystanął u dołu drabiny i rozmawiał cicho z Gradym i Derningiem. Skinęli głową i poszli na
rufę. Następnie sternik dał znak oczami, żeby Hadrian i Royce poszli za nim na dziób. W ciasnej
przestrzeni były tylko puste hamaki, więc mogli porozmawiać bez świadków.
- A więc co to za plan? - szepnął Royce.
- Nie pokonamy ich - oznajmił Wyatt. - Możemy jedynie liczyć na ucieczkę.
- Mówiłeś, że „Szmaragdowy Sztorm” ich nie prześcignie - przypomniał mu Hadrian.
- Nie planuję prześcignąć ich naszym statkiem.
Hadrian i Royce wymienili spojrzenia.
- Dakkowie będą chcieli zagarnąć statek i ładunek. Dlatego tak łatwo przedostaliśmy się przez
blokadę. Próbowali nas spowolnić, a nie zatrzymać. Gdybym wykonał rozkazy Sewarda, już byśmy
wszyscy nie żyli. A tak zapewniłem nam kilka godzin, ale potrzebnych.
- Potrzebnych do czego? - spytał Royce.
- Do zapadnięcia zmroku. Dakkowie nie widzą w nocy lepiej od nas i w trakcie ich ataku na
„Szmaragdowy Sztorm” uciekniemy. Sprowadzą jak najwięcej swoich statków, żeby pokonać nas
liczebnie. Po ich wejściu na pokład grupa wybranych przeze mnie ludzi weźmie jedną tartanę.
Odetniemy ją i przy odrobinie szczęścia oddalimy się od „Szmaragdowego Sztormu”, zanim nas
zobaczą. W ciemności i zgiełku walki to się może udać.
Obaj skinęli głowami.
- Chcę, żebyś poprowadził oddział abordażowy. Dam ci sygnał z pokładu rufowego - Wyatt zwrócił
się do Hadriana.
- A co ty będziesz robił? - spytał Royce.
- Chciałeś powiedzieć: co my będziemy robili? Nie przebyłem całej tej drogi, żeby nie odnaleźć
Allie. Ty i ja wykorzystamy okazję, żeby włamać się do kajuty kapitana i ukraść wszystkie rozkazy i
pergaminy, które tam znajdziemy. Obserwuj mnie. Zorientujesz się kiedy.
- A co z elfami w ładowni? - spytał Royce.
- Nie martw się o nich. Dakkowie chcą statek w nienaruszonym stanie. Według wszelkiego
prawdopodobieństwa potraktują ich lepiej, niż to zrobiło nowe imperium.
- Kto należy do twojego zespołu? - spytał Hadrian.
- Poe oczywiście, Banner, Grady...
- Wszystkie ręce na pokład! - krzyknął do nich Temple, gdy zagrzmiały bębny.
- Do zobaczenia na górze, panowie - powiedział Wyatt, zmierzając do ładowni.
Niebo było czarne. Niewidoczne chmury przesłaniały gwiazdy i rąbek księżyca. Ciemność spowiła
morze - mroczną otchłań, gdzie tylko piana przy dziobie ujawniała obecność wody. Za statkiem
Hadrian nie widział niczego.
- Łucznicy na pokład rufowy!
Najemnik dołączył do innych przy relingu, gdzie ustawili się w szeregu ramię przy ramieniu i patrzyli
ponad kilwaterem „Szmaragdowego Sztormu”.
- Zapalić strzały! - zabrzmiała komenda.
W pewnej odległości usłyszeli jakiś odgłos i po chwili wokół Hadriana rozległy się krzyki, gdy rufę
zasypał grad strzał.
- Ognia! - rozkazał Bishop.
Unieśli łuki i wystrzelili równocześnie, posyłając płonące groty na ślepo w ciemność. Strumień
płomieni zatoczył długi łuk w powietrzu. Niektóre zgasły z sykiem, wpadając do morza, inne wbiły
się w drewno, oświetlając statek około trzystu metrów za „Szmaragdowym Sztormem”.
- Tam! - krzyknął Bishop. - Tam jest cel!
Wymieniali serię za serię. Ludzie padali martwi na obu statkach, przerzedzając szeregi łuczników. Na
tartanie wybuchły małe pożary, oświetlając statek i jego załogę. Dakkowie byli niscy, szczupli i
krzepcy, mieli szorstkie długie brody i włosy afro. W ogniu ich naga spocona skóra lśniła
demonicznie.
Gdy tartana znalazła się mniej więcej pięćdziesiąt metrów za rufą „Szmaragdowego Sztormu”, jej
grotmaszt zapalił się i płonął jak uschnięte drzewo. Silny ogień rozjaśnił morze we wszystkich
kierunkach i załoga przestała wiwatować, gdy zobaczyła pozycje pozostałych statków Dakków.
Cztery tartany podpłynęły już do ich burty.
- Przygotować się do odparcia ataku abordażem! - krzyknął Seward.
Wyjął szpadę i machnął nią nad głową, biegnąc do bezpiecznego schronienia przy ścianach
forkasztelu.
- Podnieść sieci! - rozkazał Bishop.
Załoga obsługująca olinowanie podciągnęła siatki po obu stronach pokładu, tworząc zaporę. Pod
wodzą swoich oficerów ludzie zajęli pozycje na pokładzie śródokręcia, unosząc kordy.
- Przeciąć ich pęta! - zawołał Wesley, gdy Dakkowie zaczepili na relingu haki.
„Szmaragdowy Sztorm” zatrząsł się, gdy tartany uderzyły o jego kadłub. Przez burtę wskoczyła na
pokład zgraja krępych mężczyzn, którzy mieli na sobie jedynie skórzane zbroje i byli pomalowani
czerwoną farbą. Wrzasnęli z wściekłością, gdy ich szpady natrafiły na kordy.
- Teraz! - krzyknął Wyatt do Hadriana.
Najemnik odwrócił się i zobaczył, że sternik pokazuje na tartanę przywiązaną do lewej burty
„Szmaragdowego Sztormu” przy rufie, pierwszą jednostkę Dakków, która do nich dopłynęła.
Większość jej załogi już weszła na pokład „Szmaragdowego Sztormu”. Poe, Grady i pozostali w
grupie Wyatta czekali, obserwując Hadriana.
- W drogę! - zawołał najemnik, chwycił bras bezanu i przeciął go, po czym zeskoczył ze statku i
przeleciał nad wodą, lądując na rufie tartany.
Zdumiony sternik Dakków sięgnął po swój kordelas, ale Hadrian poderżnął mu gardło. Ruszyli na
niego dwaj kolejni. Hadrian zrobił unik, wykonując jednocześnie pchnięcie i wbijając pałasz
głęboko w brzuch pierwszego. Drugi dostrzegł swoją szansę, ale najemnik zablokował jego cięcie
mieczem bastardowym, który trzymał w lewej ręce, a następnie wyjął pałasz z brzucha pierwszej
ofiary i machnął nim w poprzek, odcinając Dakkowi głowę.
W czasie walki Hadriana Poe i reszta opanowali statek i odcięli liny łączące go ze „Szmaragdowym
Sztormem”. Po przecięciu ostatniej Poe wziął tyczkę i odepchnął tartanę od kadłuba.
- A co z Royce’em i Wyattem? - spytał Hadrian, schodząc na śródokręcie.
- Popłynęli wpław i zabierzemy ich po drugiej stronie - wyjaśnił Poe, biegnąc na rufę. - Ale teraz
musimy skryć się w mroku!
Poe wszedł po krótkiej drabince na małą nadbudówkę tartany i chwycił rumpel.
- Wychylić bom! - rozkazał głośnym szeptem. - Wybrać żagle!
- Znamy naszą pracę o wiele lepiej od ciebie, chłopcze! - syknął do niego Derning.
On i Grady już wybierali grot, usiłując opanować żagiel, który łopotał jak chorągiewka na wietrze,
uderzając z brzękiem remizkami o maszt.
- Banner, Davis! Ustawcie żagiel przedni do prawego halsu.
Hadrian nie znał się na olinowaniu i stał bezczynnie, podczas gdy pozostali biegali po pokładzie. Ale
nawet gdyby choć trochę orientował się w takielunku, nic by to nie pomogło. Tartana Dakków miała
zupełnie inną konstrukcję. Oprócz mniejszych rozmiarów jej kadłub był ukośny jak na statku do
połowu ryb, za to z dwoma pokładami. Miała też tylko dwa żagle: przedni, wsparty na pochylonym
do przodu maszcie, i główny. Oba były trójkątne i zawieszone na długich zakrzywionych rejach,
biegnących względem masztów pod takimi kątami, że z profilu statek wyglądał jak głowice dwóch
toporów przecinających powietrze. Pokład był z ciemnego drewna. Hadrian, rozglądając się,
zastanawiał się, czy Dakkowie tak jak żagle wysmarowali go również krwią. Zobaczywszy
takielunek ozdobiony ludzkimi czaszkami, doszedł do wniosku, że tak.
Na „Szmaragdowym Sztormie” bitwa przybrała nieciekawy obrót. Co najmniej połowa załogi leżała
martwa lub umierająca. Nie było widać płótna, ponieważ oddział abordażowy w pierwszej
kolejności spuścił żagle. Na pokładzie roiło się od półnagich krępych ludzi, którzy z pochodniami
otoczyli forkasztel, uchylając się przed strzałami podczas forsowania nadburcia.
Poe wychylił rumpel tartany w przeciwną stronę, oddalając dziób od „Szmaragdowego Sztormu”.
Żagle nabrały wiatru i mały statek łagodnie odpłynął. Ponieważ „Szmaragdowy Sztorm” stał
nieruchomo, łatwo go było okrążyć. Załogi na pozostałych jednostkach Dakków były teraz równie
mało liczne co na porwanej tartanie, ale to i tak nie miało większego znaczenia, gdyż wszyscy
wpatrywali się w „Szmaragdowy Sztorm”. Hadrian był przekonany, że nikt ich nie zauważył.
- Przygotowuję się do zwrotu - powiedział Poe. - Hadrian, stań przy tamtej linie i wszyscy
wypatrujcie w wodzie Wyatta i Royce’a.
- Royce’a? - zapytał ze wstrętem Derning. - Czemu zabieramy tego mordercę? Sam sobie poradzę z
takielunkiem.
- Bo Wyatt tak kazał - odparł Poe.
- A jeśli ich nie znajdziemy? Jeśli zginą, zanim uda im się opuścić statek? - spytał Davis.
- Wtedy podejmę decyzję - odrzekł pomocnik kucharza.
- Ty? Jesteś stuknięty, chłopcze. Niech mnie diabli, jeżeli będę słuchał rozkazów takiego gnojka jak
ty! Cholerny Davis przepływał więcej lat od ciebie, a i tak jest ciołkiem. Jeśli nie znajdziemy
Deminthala po pierwszym przejściu, będziesz słuchał moich rozkazów.
- Już mówiłem - powtórzył Poe. - To ja podejmę decyzję.
Derning wyszczerzył się groźnie, ale Hadrianowi nie wydawało się, by stojący na rufie Poe zobaczył
to w ciemności.
* * *
Na sygnał Royce zszedł szybko na pokład.
- Nie mamy wiele czasu - powiedział Wyatt. - Najważniejsza jest kajuta kapitana.
Otworzył drzwi kopnięciem, roztrzaskując framugę.
Wyłożony w całości dywanem cały tył statku był jednym luksusowym apartamentem. Ściany
przykrywały wzorzyste jedwabie w odcieniach złota i brązu, do których dobrane były wyściełane
meble i również jedwabna narzuta na łóżko. Na jednej ścianie wisiał obraz przedstawiający
człowieka skąpanego w blasku słońca, który z wyrazem zachwytu na twarzy chwytał białe pióro
opadające z nieba. Nad ogromnymi oknami rufowymi kołysały się srebrne latarnie. Po jednej stronie
stało łóżko, po drugiej - duże biurko.
Wyatt szybko omiótł kajutę wzrokiem, po czym podszedł do biurka. Przetrząsnął szuflady.
- Rozkazy schował na pewno w bezpiecznym miejscu.
- Na przykład w sejfie? - spytał Royce i odsunął kotarę, za którą znajdowały się drzwiczki wielkości
luku z zamkiem. - Zawsze chowają je za zasłonami.
- Umiesz otworzyć?
Royce uśmiechnął się z wyższością. Wyjął narzędzie zza pasa i po kilku sekundach sejf stał otworem.
Wyatt sięgnął do środka po plik pergaminów i schował go do torby.
- Wynośmy się stąd - powiedział, ruszając do drzwi. - Skacz z prawej burty. Poe nas zabierze.
Po wyjściu z kajuty zastali chaos. Pomalowani na czerwono krępi mężczyźni z krótkimi pałaszami lub
toporami, którymi cięli wszystko, co napotkali po drodze, wchodzili tłumnie na statek. Na
śródokręciu była zaledwie garstka marynarzy „Szmaragdowego Sztormu”. Reszta wycofała się do
pozornie bezpiecznego forkasztelu. Ci, którzy stawiali opór, zginęli. Royce wyszedł na pokład akurat
w chwili, gdy Dime, dowódca obsady jego marsla, został rozpłatany prawie na pół ciosem topora z
góry. Porucznik Bishop i pozostali oficerowie usiłowali dobiec do ścian forkasztelu. Green został
dźgnięty w plecy. Padając, wyciągnął ręce, żeby złapać się czegokolwiek. Natrafił na nogi
przebiegającego midszypmena Beryla i ściągnął go za sobą na pokład. Beryl zaklął i uwolnił się od
Greena kopniakiem, ale wstał za późno. Dakkowie zdążyli go otoczyć.
- Pomocy! - krzyknął.
Royce patrzył, jak załoga go ignoruje i biegnie dalej - wszyscy z wyjątkiem jednego. Midszypmen
Wesley pojawił się w porę, by dźgnąć najbliższego Dakkę, którego zaskoczyła nagła zmiana
zachowania uciekającej ofiary. Następnie, trzymając oburącz szpadę, przeciął poziomo pierś
kolejnego napastnika i odkopnął go na bok.
- Beryl! Tędy, biegiem! - krzyknął.
Beryl zamachnął się na Dakków, po czym pobiegł do Wesleya. Wrogowie szybko ich otoczyli,
odpychając coraz bardziej od forkasztelu. Czyjaś strzała dosięgła Dakkę, ratując Wesleya przed
obcięciem głowy. Pod naporem przeważającej siły wroga wycofali się aż do relingu.
Ostrze Dakki rozcięło Berylowi ramię, a potem biodro. Midszypmen wrzasnął, upuszczając szpadę.
Wesley rzucił się między niego a napastnika, tnąc na oślep i usiłując bronić starszego midszypmena.
A potem sam został trafiony. Zatoczył się do tyłu i wyciągnął rękę, żeby złapać łańcuchy od siatki, ale
nie udało mu się i wypadł za burtę. Samotny i bezbronny Beryl krzyknął, gdy Dakkowie natarli na
niego hurmem i odrąbali mu głowę.
Nikt nie zauważył, jak Wyatt i Royce obchodzą w mroku rufę, szukając dogodnego miejsca do skoku.
Przykucnęli tuż nad oknami kajuty kapitana. Royce już chciał skoczyć, gdy dostrzegł Thranica
wychodzącego z ładowni. Wartownik trzymał w ręce pochodnię, jakby jedynie zastanawiał się, co to
za hałasy. Zaprowadził seretów na pokład główny, gdzie szybko go obstawili. Na widok posiłków
Dakkowie zebrali się do ataku. Natarli, ale ginęli na mieczach przeciwników. Rycerze Nyphrona nie
byli żeglarzami ani galernikami. Umieli za to korzystać z broni i tworzyć szyki.
Wyatt przycisnął torbę do piersi i skoczył ze statku.
- Royce! - krzyknął z wody.
Royce obserwował walkę seretów z Dakkami. Był pod dużym wrażeniem odwagi i umiejętności
rycerzy. Wydawało się, że mogą przesądzić losy bitwy. Wtem Thranic wrzucił płonącą pochodnię do
ładowni. Rozległ się syk, jakby statek zaczerpnął głęboko powietrza, a następnie głęboki ryk, od
którego aż zadrżały deski pokładu. Ze wszystkich włazów i luków buchnęły płomienie, a statek
rozdarły krzyki i wrzaski. W blasku palącego się drewna i płonących ciał Royce zobaczył uśmiech na
ustach wartownika.
* * *
Hadrian i mała załoga skradzionej tartany dopiero co dotarli na prawą burtę „Szmaragdowego
Sztormu”, gdy statek stanął w płomieniach i zrobiło się jasno. Po minucie ogień ogarnął pokład.
Ludzie na rejach nie mieli wyboru, jak tylko skakać. Z takiej wysokości ich ciała uderzały o wodę z
trzaskiem. Żagle zapaliły się, liny pękły, a reje odłamały i pospadały jak płonące pnie drzew.
Ciemność bezgwiezdnego morza rozświetliło ognisko, w jakie przemienił się „Szmaragdowy
Sztorm”. W nocnym powietrzu słychać było wrzaski, krzyki, trzask i syk ognia.
Hadrian, spoglądając ponad czarną powierzchnią pełną ruchliwych odbić, dostrzegł kątem oka
rudawe włosy i ciemny mundur w wodzie.
- Panie Wesley, niech pan chwyta! - zawołał, rzucając linę.
Na dźwięk swojego nazwiska Wesley odwrócił się z takim samym wyrazem oszołomienia, jak
człowiek budzący się ze snu. Zauważył Hadriana i chwycił rzuconą linę. Został przyciągnięty jak
ryba i wyjęty z wody na tartanę.
- Miło pana widzieć na pokładzie, sir - powitał go Hadrian.
Wesley zaczerpnął powietrza i obrócił się na brzuch, wymiotując wodą.
- Domniemywam, że pan też się cieszy.
- Wyatt! - krzyknął Poe.
- Royce! - zawołał Hadrian.
- Tam! - powiedział Derning, pokazując palcem.
Poe wychylił rumpel i popłynęli do miejsca, z którego dochodził plusk.
- To Bernie i Staul - oznajmił stojący na dziobie Grady.
Obaj niezwłocznie wspięli się po linach tartany.
- Plusk z tamtej strony! - wskazał Davis.
Poe nie musiał zmieniać kursu, ponieważ rozbitkowie szybko się do nich zbliżali. Davis pierwszy
wyciągnął rękę, żeby im pomóc, i został dźgnięty w pierś, a następnie ściągnięty za burtę. Wtedy
Hadrian ich dostrzegł - śniadych, pomalowanych barbarzyńców z długimi sztyletami. Mokra skóra
Dakków połyskiwała w świetle płomieni. Chwycili się siatki i zaczęli wspinać jak szczury na burtę.
Hadrian wyjął miecz i zamachnął się na najbliższego napastnika, ale ten zrobił unik i uparcie
kontynuował wspinaczkę. Staul, tenkiński wojownik, dźgnął kolejnego w twarz i Dakka krzyknął, po
czym spadł do wody. Bernie i Wesley przyłączyli się do walki, siekąc na wszystkie strony, aż
Dakkowie zrezygnowali i odskoczyli, znikając w ciemności.
- Pilnować drugiej strony! - krzyknął Wesley.
Staul i Bernie zajęli pozycje na prawej burcie, ale nie dostrzegli żadnego ruchu.
- Widać Davisa? - spytał Hadrian.
- Już nie żyje - orzekł Staul. - Uważaj, do kogo podpływasz, co?
- Bulard! - rzucił Bernie, wskazując na kolejnych ludzi w wodzie.
- I jeszcze trzech tam - dodał Wesley, dostrzegając twarze we wzburzonej wodzie. - Pierwszy to
Greig, cieśla, drugi - doktor Levy, a ostatni...
Hadrian nie potrzebował wzroku Royce’a, żeby rozpoznać trzeciego. Piekielne światło bijące od
płonącego statku pasowało do twarzy rozbitka. W ich stronę płynął wartownik. Kaptur miał
odrzucony do tyłu, a jego blada twarz błyszczała. Nie dość, że mieli już Derninga, Berniego i Staula,
to jeszcze zwalił im się na głowę Dovin Thranic.
Seret bez pomocy wdrapał się zwinnie na burtę w przemoczonym płaszczu i ze srogą miną. Hadrian
doszedł do wniosku, że gdyby Thranic był psem, teraz by warczał, i ta myśl sprawiła mu
przyjemność. Bulard, człowiek, który przybył na pokład w środku nocy, był jeszcze bledszy niż
wcześniej. Powód stał się oczywisty, gdy położono go na pokładzie i krew zmieszała się z morską
wodą. Levy podszedł do niego i nacisnął na ranę.
- Hadrian... Poe! - dobiegł głos Wyatta z wody.
Poe skierował tartanę w odpowiednią stronę, a pozostali stanęli gotowi do walki. Tym razem jednak
nie było takiej potrzeby. Wyatt i Royce płynęli sami.
- Gdzie się podziewaliście? - spytał sternik, wchodząc na pokład.
- Przykro mi, szefie, ale to duże morze.
- Za małe - stwierdził Derning, spoglądając na resztki „Szmaragdowego Sztormu”. Światło ognia
rozjaśniało mu twarz. - Dakkowie w końcu nas dostrzegli.
Grotmaszt „Szmaragdowego Sztormu”, który palił się jak pochodnia wielkości drzewa, w końcu pękł
i się rozleciał. Ściany forkasztelu też płonęły. Seward, Bishop i pozostali albo zginęli w walce, albo
spalili się żywcem. Statek poczerniał i zaczął nabierać wody. Kadłub przechylił się na bok, tonąc od
dziobu. Zobaczyli jeszcze, jak Dakkowie na najbliższej tartanie pokazują palcem w ich kierunku i
krzyczą.
- Ster na burt! - wrzasnął Wyatt, biegnąc do rumpla. - Derning, Royce, na górę! Hadrian, Banner, do
brasów grota! Grady, do brasów foka! Kogo jeszcze tu mamy? Bernie, dołącz do Derninga i Royce’a.
Staul, pomóż przy grocie. Panie Wesley, gdyby to nie był zbyt duży kłopot, może pomógłby pan
Grady’emu przy brasach foka. Kurs wschód-północny wschód!
- Znów pójdziemy na wiatr! - zauważył Grady, gdy Wyatt już obracał statek.
- Tak, prawy hals. Mamy taki sam statek, ale mniejszą załogę, więc będziemy lżejsi i szybsi.
Obrócili jednostkę i złapali najlepszy wiatr.
- Banner, przejmij ster - polecił Wyatt, lustrując pokład. - Możemy wyrzucić trochę sprzętu i jeszcze
bardziej odciążyć statek. Kto jest obok ciebie? - Wyatt przystanął nagle, gdy zobaczył, jak Thranic
podnosi głowę. - Co on tu robi? - spytał Deminthal.
- Jakiś problem, sterniku? - zwrócił się do niego seret.
- Podpaliłeś statek! - oskarżył go Wyatt. - Royce powiedział mi, że widział, jak wrzucasz pochodnię
do ładowni. Ile rozbiłeś beczek oleju, żeby spowodować taki pożar?
- Chyba pięć. Może sześć.
- Tam były elfy... zamknięte w klatkach... uwięzione pod pokładem.
- Istotnie - potwierdził Thranic.
- Ty draniu!
Wyatt ruszył z obnażonym kordem na wartownika, ale Thranic z zaskakującą szybkością zrobił unik,
zarzucił płaszcz na głowę Wyatta i przewrócił go na pokład, wyjmując długi sztylet.
Hadrian dobył mieczy, a Staul niezwłocznie zagrodził mu drogę. Poe wyjął kord, podobnie jak
Grady, a po nich szybko zrobili to Defoe i Derning.
Nagle z góry zeskoczył w sam środek konfliktu Royce, lądując między wartownikiem a sternikiem.
Thranic utkwił w elfie iskrzący wzrok.
- Panie Wesley! - krzyknął Royce, nie spuszczając oczu z sereta. - Jakie są pańskie rozkazy, sir?!
Te słowa wszystkich przystopowały. Statek płynął dalej z wiatrem, ale załoga znieruchomiała.
Niektórzy spojrzeli na Wesleya. Midszypmen stał jak wryty na pokładzie, obserwując rozwój
wydarzeń.
- Jego rozkazy? - zadrwił Thranic.
- Kapitan Seward, porucznicy Bishop i Green oraz pozostali midszypmeni nie żyją - wyjaśnił Royce.
- Pan Wesley jest starszym oficerem. Z mocy prawa dowodzi tym statkiem.
Thranic wybuchnął śmiechem. Wesley zaczął kiwać głową.
- Ma rację.
- Zamknij się, smarkaczu! - warknął Staul. - Najwyższa pora, żebyśmy zrobili tu porządek.
Słowa Staula podziałały na Wesleya jak kubeł zimnej wody.
- Nie jestem smarkaczem! - odciął się, a następnie powiedział do Thranica: - Sir, jestem pełniącym
obowiązki kapitana tego statku i dlatego pan i wszyscy inni - spojrzał na Staula - będziecie słuchać
moich rozkazów.
Staul się roześmiał.
- Zapewniam cię, że to nie żart, marynarzu. I bez wahania polecę ukarać ciebie i każdego, kto mi się
sprzeciwi.
- A jak zamierzasz to zrobić? - spytał Staul. - To nie „Szmaragdowy Sztorm”. Nikim tu nie
dowodzisz.
- Tego bym nie powiedział. - Hadrian rzucił Staulowi przekorny uśmiech.
- Ani ja - dodał Royce.
- Ja też nie - przyłączył się Derning, a jego słowa szybko powtórzył Grady.
Wyatt powoli wstał. Spojrzał groźnie na Thranica,
- Tak, pan Wesley jest teraz kapitanem - powiedział.
Zapanowała pełna napięcia cisza. Staul i Bernie spojrzeli na Thranica, który nie spuszczał wzroku z
Royce’a.
- Niech będzie, kapitanie - odezwał się wreszcie wartownik. - Jakie są twoje rozkazy?
- Awansuję pana Deminthala na pełniącego obowiązki porucznika. Wszyscy będą wykonywać jego
polecenia w najdrobniejszych szczegółach. Panie Deminthal, pana rozkazy mają dotyczyć wyłącznie
ratowania tej jednostki przed Dakkami i utrzymania porządku oraz dyscypliny. Bez mojego
upoważnienia nie będzie żadnych egzekucji ani kar dyscyplinarnych. Czy to jasne?
- Tak jest, sir.
- Podoficera Blackwatera mianuję profosem. Proszę zebrać broń, ale trzymać ją w gotowości. Proszę
pilnować, żeby rozkazy pana Deminthala i moje były wykonywane. Zrozumiano?
- Tak jest, sir.
- Panie Grady, od tej chwili jest pan bosmanem. Doktorze Levy, proszę zabrać pana Bularda pod
pokład, aby można się nim było odpowiednio zaopiekować. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę
dać mi znać. Pan Derning będzie kierował obsługą żagli. Marynarze Defoe i Melborn zgłoszą się do
niego w celu poznania swoich obowiązków. Panie Deminthal, proszę kontynuować.
- Twoja szpada - zwrócił się Hadrian do Staula.
Tenkin zawahał się, ale gdy Thranic skinął głową, oddał broń. Roześmiał się przy tym i zaklął w
języku tenkińskim.
- Byłoby ci trudniej, niż ci się wydaje - powiedział Hadrian do Staula i w odpowiedzi zobaczył
zaskoczenie na twarzy Tenkina.
Wyatt kazał wyrzucić za burtę wszystkie zbędne i niezwiązane ze statkiem rzeczy. Następnie zarządził
ciszę i wydał szeptem komendę do zmiany halsu. Bom wychylił się w przeciwną stronę, wiatr
dmuchnął w żagle i statek skręcił ku otwartemu morzu. Za nimi, wchłonięte przez fale, zniknęło
ostatnie światło „Szmaragdowego Sztormu”. W niezbyt dużej odległości widzieli latarnie
podskakujące na ścigających ich statkach. Z krzyków jasno wynikało, że Dakkowie są niezadowoleni
z utraty zdobyczy. Po krótkim czasie dwie tartany zmieniły kurs, ale wskutek błędnej oceny skręciły
na zachód. W końcu zniknęły wszystkie latarnie.
- Odpłynęli? - szepnął Wesley do Wyatta.
Nowy porucznik pokręcił głową.
- Jedynie pogasili latarnie, ale przy odrobinie szczęścia pomyślą, że kierujemy się do lądu.
Najbliższy przyjazny port to Wesbaden na zachodzie.
- Jak na sternika to jest pan świetnym dowódcą - zauważył młodzieniec.
- Kiedyś byłem kapitanem - przyznał się Wyatt. - Straciłem statek.
- Naprawdę? W czyjej służbie, imperium czy królestwa?
- W żadnej. To był mój statek.
Wesley spojrzał zdumiony.
- Był pan... piratem?
- Oportunistą, sir. Oportunistą.
* * *
Gdy Hadrian się obudził, zobaczył, że świt jest mglisty. Tartana sunęła po falach, popychana przez
nieustający wietrzyk. Dokoła rozciągało się ogromne puste morze.
- Zniknęli - odpowiedział Wesley na niewypowiedziane pytanie. - Zgubiliśmy ich.
- Wiemy, gdzie jesteśmy?
- Około trzech dni żeglowania od Dagastanu - odparł Wyatt.
- Dagastanu? - wymamrotał Grady, podnosząc głowę. - Chyba tam nie płyniemy, co?
- Taki mam zamiar - odrzekł Deminthal.
- Ale Wesbaden jest bliżej.
- Niestety, przyznaję się, że nie znam tych wybrzeży - powiedział Wesley. - Dobrze pan je zna, panie
Deminthal?
- Jak własną kieszeń.
- To świetnie. A zatem czy pan Grady ma rację?
Wyatt skinął głową.
- Wesbaden jest bliżej, ale Dakkowie o tym wiedzą i będą czekać w tamtych okolicach. Ponieważ
jednak nie mogą nas wyprzedzić, nasz obecny kurs jest najbezpieczniejszy.
- Pomimo wcześniejszych różnic między nami zgadzam się z panem Deminthalem - odezwał się
Thranic. - Okazuje się, że pierwotnym miejscem docelowym „Szmaragdowego Sztormu” był
Dagastan, więc musimy dalej tam płynąć.
- Ale Dagastan jest znacznie dalej od Avrynu - zauważył Wesley. - Misja „Szmaragdowego Sztormu”
zakończyła się wraz z jego zatonięciem. Nie znam pierwotnego miejsca jego przeznaczenia, lecz
nawet gdybym znał, nie mogę już dostarczyć ładunku. Im dalej popłyniemy na wschód, tym większe
napotkamy trudności. Muszę mieć na uwadze zapasy.
- Ale ma pan ładunek - oznajmił Thranic. - Rozkazy „Szmaragdowego Sztormu” były takie, żeby
dowieźć mnie, pana Bularda, doktora Levy’ego, Berniego i Staula do Dagastanu. Główny ładunek
przepadł, ale pana obowiązkiem jako imperialnego oficera jest wypełnienie zadania kapitana
Sewarda, jeśli to możliwe.
- Z całym szacunkiem, Wasza Ekscelencjo, nie mam jak sprawdzić pana słów.
- Przeciwnie. - Wyatt wyjął z torby wymiętoszony plik pergaminów. - To są rozkazy kapitana
Sewarda.
- Jak je pan zdobył? - Wesley wziął wilgotny zwój.
- Wiedziałem, że będziemy potrzebowali map morskich. Przed opuszczeniem „Szmaragdowego
Sztormu” wszedłem do kajuty kapitana i w pośpiechu zgarnąłem wszystko z jego biurka. Wczoraj w
nocy odkryłem, że mam nie tylko mapy.
Wesley skinął głową, przyjmując takie wyjaśnienie, i Hadrian pomyślał, że może postanowił nie
wnikać w szczegóły. Midszypmen zastanawiał się przez chwilę, zanim zaczął czytać rozkazy.
Większość ludzi już się obudziła i usłyszawszy rozmowę, obserwowała go z wyczekiwaniem. Po
skończeniu lektury młodzieniec spojrzał na Wyatta.
- Był tam list?
- Tak, sir - odparł Deminthal, podając zalakowany zwój pergaminu.
Wesley go nie otworzył, lecz schował w surducie.
- Utrzymamy kurs do Dagastanu. Podlegając imperialnym prawom morskim, muszę dołożyć wszelkich
starań, by misja „Szmaragdowego Sztormu” została zakończona.
Rozdział 13. Wiedźma z Melengaru.
Modina jak zwykle patrzyła przez okno, obserwując świat bez większego zainteresowania. Było
późno i bała się zasnąć. Sen zawsze przynosił jej koszmary o przeszłości, o ojcu i o ciemnym
miejscu. Wiele nocy spędziła na przyglądaniu się cieniom i chmurom przesuwającym się na tle
gwiazd. Patrzyła, jak światło księżyca w nowiu przechodzi przez dziedziniec, a potem wspina na
posągi i bramę w oddali niczym płożący się bluszcz. Niegdyś zielona roślina, która miała teraz
posępny czerwony kolor, przejdzie w stan uśpienia, pozorną śmierć, ale będzie wciąż trzymała się
kurczowo kamienia, nawet po zwiędnięciu. Przynajmniej dla niej będzie trwała wiosna.
Z zadumy wyrwało ją walenie w drzwi. Odwróciła się zaskoczona. Nikt do tej pory nie pukał do jej
komnaty z wyjątkiem Geralda, który zawsze robił to lekko. Amilia często wchodziła i wychodziła,
ale nigdy nie pukała. Ktokolwiek to był, dobijał się z furią.
Uderzenia były takie gwałtowne, że zasuwa podskakiwała z wyraźnym brzękiem, grożąc pęknięciem.
Modinie nie przyszło do głowy, żeby zapytać, kto to. Nie przyszło jej też do głowy, żeby się bać.
Odsunęła zasuwę i drzwi otworzyły się do wewnątrz.
W progu stał mężczyzna, którego słabo pamiętała. Był czerwony na twarzy, patrzył szklistymi oczami
i miał rozpięty kołnierzyk koszuli.
- Tu jesteś! - wykrzyknął. - Wreszcie zostałem nagrodzony. Pozwól, że znów się przedstawię, gdybyś
mnie zapomniała. Jestem Archibald Ballentyne, dwunasty hrabia Chadwick. - Ukłonił się nisko,
robiąc niezgrabny krok w celu utrzymania równowagi. - Czy mogę wejść?
Imperatorka nie odpowiedziała i hrabia uznał to za zaproszenie, wpychając się do komnaty. Przyłożył
palec do ust.
- Sza. Musimy zachowywać się cicho, żeby ktoś nie odkrył, że tu jestem.
Stał na chwiejnych nogach i miał rozchylone usta. Zlustrował szklanym wzrokiem drobne ciało
Modiny - najpierw uniósł, a potem opuścił głowę, jakby chciał oszczędzić wysiłku oczom.
Modina miała na sobie jedynie cienką koszulę nocną, ale nie pomyślała o tym, żeby się zakryć.
- Jesteś piękna. Uznałem to już przy naszym pierwszym spotkaniu. Chciałem ci wcześniej
powiedzieć, ale nie pozwolili mi spotkać się z tobą. - Wyjął butelkę alkoholu z kieszeni na piersi i
pociągnął łyk. - A przecież jestem bohaterem twojego wojska i to niesprawiedliwe, że dostanie cię
Ethelred. Powinnaś być moja. Zasłużyłem na ciebie! - krzyknął, unosząc pięść. Przerwał i spojrzał w
stronę otwartych drzwi, po czym ciągnął: - Jakimi zasługami może poszczycić się Ethelred? To moja
armia ocaliła Aquestę i zmiażdżyłaby Melengar, gdyby mi tylko pozwolili. Ale nie chcieli. Wiesz
dlaczego? Zazdroszczą mi. A teraz Ethelred planuje ślub z tobą. Lecz ty jesteś moja. Moja, mówię! -
wykrzyknął, po czym się skulił. Ponownie przyłożył palec do ust. - Sza.
Modina obserwowała hrabiego z umiarkowanym zaciekawieniem.
- Jak możesz pragnąć jego? - Uderzył się pięścią w pierś. - Nie jestem przystojny? Nie jestem
młody? - Zachwiał się i oparł o słupek baldachimu. - Ethelred jest stary, tłusty i pryszczaty.
Naprawdę go chcesz? Nie zależy mu na tobie. Pożąda tylko korony. - Hrabia przerwał na chwilę,
żeby rozejrzeć się po pustej komnacie. - Nie zrozum mnie źle - szepnął chrapliwym głosem i pochylił
się w jej kierunku tak mocno, że musiał położyć rękę na jej ramieniu, by nie stracić równowagi. - Ja
też pragnę korony. Każdy, kto powie inaczej, to kłamca. Któż nie chciałby być władcą świata... Ale...
- uniósł kiwający się palec -... ja bym cię kochał. - Znów przerwał.
Modina poczuła jego ciepły oddech na twarzy. Oblizał usta i pogładził jej skórę przez cienką koszulę,
a następnie przesunął rękę powoli do jej szyi i zatopił palce we włosach.
- Ethelred nigdy nie spojrzy tak na ciebie. - Chwycił jej rękę i położył ją sobie na piersi. - Jego serce
nigdy nie będzie biło przy tobie tak mocno jak moje. Chcę władzy. Chcę tronu. Ale pragnę także
ciebie. - Spojrzał jej w oczy. - Kocham cię, Modino, kocham i pragnę. Powinnaś zostać moją żoną.
Przyciągnął dziewczynę do siebie i pocałował ją mocno w usta. Nie opierała się - nic ją to nie
obchodziło. Odsunął głowę i spojrzał uważnie na jej twarz. Jedyną reakcją imperatorki było
mrugnięcie.
- Modino?! - zawołała Amilia, wchodząc do komnaty. - Co tu się dzieje?
- Nic - odparł ze smutkiem Ballentyne. Znów przyjrzał się twarzy dziewczyny. - Zupełnie nic.
Odwrócił się i wyszedł.
- Nic ci nie jest?
Amilia podbiegła do imperatorki, odgarnęła jej włosy z twarzy i zlustrowała ją od stóp do głów.
- Zrobił ci krzywdę?
- Mam wyjść za regenta Ethelreda?
Amilia wstrzymała oddech i przygryzła wargę.
- Rozumiem. Kiedy zamierzałaś mi powiedzieć? W noc poślubną?
- Ja... ja dopiero niedawno się o tym dowiedziałam. Miałaś tamten incydent w kuchni i nie chciałam
cię martwić.
- Nie martwię się, Amilio, i dziękuję, że przyszłaś.
- Ale ja... - Amilia się zawahała.
- Coś jeszcze?
- Nie, ja po prostu... Nagle się zmieniłaś. Powinnyśmy o tym porozmawiać.
- O czym tu rozmawiać? Poślubię Ethelreda, żeby mógł zostać imperatorem.
- Wciąż będziesz imperatorką.
- Tak, tak, nie ma powodu do zmartwień. Czuję się doskonale.
- Nigdy tak się nie czujesz.
- Nie? To przecież doskonała wiadomość, że mam zostać panną młodą.
Amilia miała przerażoną minę.
- Modino, o co chodzi? Co się dzieje w twojej głowie?
Imperatorka się uśmiechnęła.
- Wszystko w porządku, Amilio. Wszystko ułoży się doskonale.
- Przestań używać tego słowa! Naprawdę mnie przerażasz - powiedziała Amilia, wyciągając ręce do
Modiny.
Imperatorka odsunęła się i podeszła do okna.
- Przepraszam, że sama ci tego nie powiedziałam. I za to, że przy drzwiach nie było strażnika. I że
musiałaś to usłyszeć od tego pijanego...
- Nie winię cię, Amilio. To dla mnie ważne, żebyś o tym wiedziała. Tylko ty się dla mnie liczysz. To
zdumiewające, jakie bezwartościowe wydaje się życie bez osoby, o którą można się troszczyć. Mój
ojciec to rozumiał. Ja zrozumiałam dopiero teraz.
- Co zrozumiałaś?
- Że życie samo w sobie nie ma wartości. Wartościowe staje się dzięki temu, co człowiek z nim
zrobi.
- A co ty planujesz z nim zrobić, Modino?
Imperatorka próbowała zmusić się do uśmiechu.
Ujęła głowę Amilii w dłonie i pocałowała ją delikatnie.
- Już późno. Żegnaj, Amilio.
Asystentka otworzyła szeroko oczy ze strachu. Zaczęła kręcić głową i robiła to coraz szybciej.
- Nie, nie, nie! Ja tu zostanę. Nie chcę, żebyś dziś była tu sama.
- Jak sobie życzysz.
Amilia wyglądała przez chwilę na zadowoloną, po czym znów ogarnął ją strach.
- Jutro przyślę strażnika, który będzie cię pilnował.
- Naturalnie, że tak zrobisz - odparła Modina.
* * *
Zgodnie z obietnicą Amilia pozostała w komnacie Modiny na noc, ale wymknęła się przed świtem,
gdy imperatorka jeszcze spała. Poszła bez zapowiedzi do biura funkcjonariusza porządkowego i
naskoczyła na pełniącego służbę żołnierza.
- Dlaczego zeszłej nocy przed drzwiami imperatorki nie było strażnika? Gdzie był Gerald?
- Nie mogliśmy go tam wysłać, milady. Straż imperialna jest zajęta. Szukamy wiedźmy, księżniczki
Melengaru. Regent Saldur kazał mi wykorzystać wszystkich ludzi do jej odnalezienia.
- To mnie nie obchodzi. Chcę, żeby Gerald znów pilnował jej drzwi. Rozumiesz?
- Ale, milady...
- Zeszłej nocy hrabia Chadwick wdarł się do pokoju imperatorki. Do jej komnaty! I czy przyszło
tobie... komukolwiek... do głowy, że wiedźma może przyjść zamordować imperatorkę?
Nastąpiła długa przerwa.
- Tak myślałam. W tej chwili przyślij Geralda.
Opuściwszy biuro, Amilia poszła do sali sypialnej i obudziła pokojówkę Modiny. Dziewczyna ubrała
się i popędziła za asystentką do pokoju imperatorki.
- Anno, chcę, żebyś została przy władczyni i jej pilnowała.
- Czemu miałabym jej pilnować? To znaczy, na co mam zwracać uwagę, milady?
- Uważaj, żeby nie zrobiła sobie krzywdy.
- Jak to?
- Po prostu nie spuszczaj jej z oka. Jeśli zrobi coś dziwnego lub niezwykłego, od razu poślij po mnie.
* * *
Modina usłyszała, jak Anna wchodzi po cichu do pokoju. Udawała, że śpi. Tuż przed świtem
przeciągnęła się, ziewnęła i podeszła do miednicy, żeby spryskać sobie twarz wodą. Anna szybko
podała jej ręcznik i uśmiechnęła się szeroko, zadowolona z tego, że mogła pomóc imperatorce.
- Jesteś Anna, prawda? - spytała Modina.
Dziewczyna zarumieniła się, a w jej oczach zaświeciła radość. Skinęła kilkakrotnie głową.
- Anno, umieram z głodu. Idź szybko do kuchni i zapytaj, czy mogą mi przygotować wczesne
śniadanie. Bądź taka dobra i przynieś je, gdy będzie już gotowe.
- Ja... ja...
Modina wydęła wargi i spuściła oczy.
- Przepraszam, że proszę cię o tak wiele.
- Ależ skąd, Wasza Wspaniałość, zaraz je przyniosę.
- Dziękuję.
- Nie ma za co, Wasza Czcigodność.
Modina zastanawiała się, ile jeszcze wyszukanych form grzecznościowych dziewczyna by wymyśliła,
gdyby została z nią dłużej. Zaraz po jej wyjściu zamknęła drzwi na rygiel i biorąc po drodze dzban,
podeszła do wysokiego lustra wiszącego na ścianie. Bez wahania uderzyła naczyniem w taflę
zwierciadła, roztrzaskując i jedno, i drugie. Wzięła długi kawałek szkła i zbliżyła się do okna.
- Wasza Imperialna Mość?! - zawołał Gerald za drzwiami. - Nic ci nie jest?!
Na zewnątrz słońce dopiero wschodziło. Jego jesienne promienie padały ukośnie na dziedziniec.
Modina uwielbiała słońce i pomyślała, że jego światło i ciepło będą jedynymi rzeczami oprócz
Amilii, których będzie jej brakowało. Owinęła skrawkiem sukni koniec długiego poszczerbionego
kawałka szkła, które było zimne w dotyku. Wszystko wydawało jej się zimne. Spojrzała w dół na
dziedziniec i zaczerpnęła głęboko powietrza. Poczuła zapach więdnących liści.
Strażnik dalej pukał głośno do drzwi.
- Wasza Imperialna Mość?! - powtórzył. - Wszystko w porządku?!
- Tak, Gerald - odparła. - Czuję się doskonale.
* * *
Arista weszła na dziedziniec pałacowy, licząc na to, że strażnicy przy bramie nie usłyszą łomotu jej
serca. To tak muszą się zawsze czuć Royce i Hadrian. Dziwię się, że nie piją więcej.
Trzęsła się zarówno ze strachu, jak i zimna. Szata Esrahaddona przepadła tamtej nocy, kiedy uratował
ją Hilfred, i księżniczce została tylko suknia Lynnette. Hilfred będzie wściekły, jak przeczyta list.
Już samo myślenie o nim raniło jej serce. Latami stał w jej cieniu, spełniając jej zachcianki, godząc
się na złe traktowanie, uwięziony w klatce uczuć, których nie mógł ujawnić. Dwukrotnie omal nie
zginął z jej powodu. Był dobrym człowiekiem, wspaniałym. Chciała, żeby był szczęśliwy.
Zasługiwał na szczęście. Pragnęła dać mu to, czego w najśmielszych snach się nie spodziewał.
Chciała naprawić to, co popsuła.
Przez trzy noce się ukrywali i codziennie Hilfred próbował ją przekonać, żeby wróciła do
Melengaru. W końcu zgodziła się i powiedziała, że wyjadą nazajutrz. Wymknęła się, gdy poszedł po
zapasy. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wróci przed nim i będą mogli wyjechać zgodnie z planem. W
przeciwnym razie list wszystko wyjaśni.
Dopiero ostatniej nocy przyszło jej do głowy, że nie rzuciła nigdy zaklęcia lokalizacyjnego na
dziedzińcu. Tutaj dym na pewno wskaże właściwe skrzydło zamku, a przy odrobinie szczęścia może
nawet okno Gaunta. Taka informacja byłaby bezcenna dla Royce’a i Hadriana i mogła stanowić o
różnicy między misją ratunkową a samobójczą. I choć nie chciała tego przyznać, miała dług
wdzięczności także wobec Esrahaddona. Jeśli to drobne zaklęcie pomoże ocalić niesprawiedliwie
uwięzionego człowieka, ukoi smutek po śmierci czarnoksiężnika i uwolni ją od poczucia winy,
będzie warte ryzyka.
Strażnicy nie zwrócili na nią uwagi, gdy wchodziła. Uznała to za dobry omen - nikt nie powiązał Elli
sprzątaczki z wiedźmą z Melengaru. Musiała teraz jedynie zrobić swoje i spokojnie się wycofać.
Przeszła przez wewnętrzne podwórze do ogrodu warzywnego. Żniwa nadeszły i się skończyły, zbiory
zostały zebrane, a gleba przekopana na przyszłą wiosnę. Miękka ziemia pozwoli jej narysować koło i
konieczne symbole. Rozglądając się dokoła, chwyciła woreczek z włosami, który wciąż nosiła w
kieszeni. Wszystko wyglądało normalnie. Garstka strażników na służbie nie zwracała na nią uwagi.
Zaczęła jakby od niechcenia rysować koło, przesuwając stopę po ziemi. Następnie przeszła do
żmudniejszego zadania - nakreślenie runów w ten sam sposób trwało dłużej niż ręką i kredą. Przez
cały czas martwiła się, że jej rysunek będzie wyraźnie widoczny z okien na piętrach.
Kończyła przedostatni run, gdy z pałacu wyszedł strażnik i ruszył w jej kierunku. Od razu
przykucnęła, udając, że kopie. Gdyby ją zapytał, powie, że Ibis wysłał ją po ziemniaki albo że
wydaje jej się, iż zgubiła na dziedzińcu klucz do spiżarni. Miała nadzieję, że żołnierz zwyczajnie ją
minie. Po raz ostatni potrzebowała przykrywki niewidzialnej służącej.
Ale szybko się okazało, że wartownik idzie właśnie do niej. Pomyślała o Hilfredzie i żałowała, że
nie pocałowała go na pożegnanie.
* * *
Amilia była w swoim biurze i szybko omawiała instrukcje z Nimbusem. Odfajkowali tylko kilka
pozycji z listy przygotowań do wesela. Jeśli zrzuciłaby na imperialnego nauczyciela większą część
pracy, mogłaby wrócić do Modiny. Przez cały czas czuła, że powinna koniecznie z nią być.
- Jak skończysz, przyjdź do mnie po następne zadania - powiedziała do niego szorstko. - Muszę
wracać do imperatorki. Mam wrażenie, że może zrobić coś głupiego.
Nimbus podniósł głowę.
- Imperatorka bez wątpienia jest trochę ekscentryczna, ale jeśli wolno mi coś powiedzieć, to nigdy
nie zrobiła na mnie wrażenia głupiej, pani.
Amilia przymrużyła oczy, przyglądając mu się z uwagą. Nimbus był dobrym i wiernym służącym, ale
nie spodobała jej się jego opinia.
- Chyba za dużo widzisz, Nimbusie. To niezbyt dobra cecha, gdy się pracuje w pałacu imperialnym.
Łatwiej przeżyć, gdy się niewiele wie.
- Tylko próbuję podnieść cię na duchu - odparł lekko urażony.
Amilia zmarszczyła czoło i usiadła ciężko na krześle.
- Przepraszam. Zaczynam się zachowywać jak Saldur, prawda?
- Ale musisz jeszcze popracować nad tym, żeby twoje zawoalowane groźby brzmiały bardziej
złowieszczo. Pomógłby głębszy głos lub może bawienie się sztyletem albo rzucenie kieliszkiem wina.
- Ja ci nie groziłam. Ja...
- Tylko żartuję, pani - przerwał jej Nimbus.
Amilia nachmurzyła się, a potem wzięła arkusz pergaminu z biurka, zgniotła go w kulkę i rzuciła w
imperialnego nauczyciela.
- Naprawdę nie wiem, dlaczego cię wynajęłam.
- Odnoszę wrażenie, że nie z powodu mojego poczucia humoru.
Asystentka chwyciła plik pergaminów, pióro i kałamarz i skierowała się do drzwi.
- Dziś będę pracowała w pokoju Modiny. Gdybyś czegoś potrzebował, tam mnie znajdziesz.
- Oczywiście - odparł, gdy wychodziła.
Na korytarzu zobaczyła Annę idącą z jedzeniem na tacy.
- Anno! - zawołała, podbiegając do niej. - Mówiłam ci, żebyś została z imperatorką!
- Tak, milady, ale...
- Ale co?
- Imperatorka poprosiła, żebym przyniosła jej śniadanie.
Zimny dreszcz przeszedł Amilii po plecach. Imperatorka ją poprosiła.
- Czy imperatorka już kiedyś z tobą rozmawiała?
Anna, na skraju płaczu, pokręciła głową.
- Nie, milady. Byłam bardzo zaszczycona. Nawet znała moje imię.
Amilia puściła się pędem w stronę schodów, a serce waliło jej jak młotem. Gdy wbiegła na górę i
zbliżyła się do komnaty sypialnej, dręczyła ją obawa, co zastanie w środku. Nimbus był bliski
prawdy, może bardziej, niż myślał. Modina nie była głupia i w głowie Amilii zaczęły się mnożyć
straszne ewentualności. Przy drzwiach odepchnęła Geralda i wpadła do pokoju imperatorki.
Przygotowała się na najgorsze, ale to, co zobaczyła, przekroczyło jej najśmielsze oczekiwania.
Modina i Ella siedziały razem na łóżku, trzymając się za ręce i rozmawiając.
Amilia znieruchomiała zaskoczona. Po jej wejściu obie kobiety podniosły głowę. Na twarzy Elli
pojawił się strach, ale Modina była spokojna jak zwykle, jakby się spodziewała gościa.
- Ella?! - wykrzyknęła Amilia. - Co ty robisz...
- Gerald! - przerwała jej imperatorka. - Od tej chwili nikt, absolutnie nikt nie może tu wejść bez
mojego pozwolenia. Zrozumiałeś?
- Oczywiście, Wasza Imperialna Mość - odparł i spuścił wzrok, poczuwając się do winy.
Modina machnęła ręką.
- To nie twoja wina. Nie uprzedziłam cię. A teraz zamknij, proszę, drzwi.
Skłonił się i wykonał jej polecenie.
Tymczasem Amilia stała w milczeniu z otwartą buzią.
- Usiądź, zanim się przewrócisz, Amilio. Chcę ci przedstawić przyjaciółkę. To jest Arista,
księżniczka Melengaru.
Amilia próbowała dostrzec sens w czymś, co nie miało sensu.
- Nie, Modino, to jest Ella sprzątaczka. Co się dzieje? - spytała w desperacji. - Myślałam...
pomyślałam, że może jesteś... - Jej wzrok powędrował do stłuczonego dzbana i fragmentów lustra
leżących w narożniku komnaty.
- Wiem, co pomyślałaś - powiedziała imperatorka, spoglądając w stronę okna. - To kolejny powód,
dla którego powinnaś ucieszyć się z obecności Aristy. Gdybym nie zobaczyła jej na dziedzińcu i nie
uświadomiła sobie... Cóż, w każdym razie chcę, żebyście się zaprzyjaźniły.
Amilia miała wciąż mętlik w głowie. Modina wydawała się całkowicie normalna, ale jej słowa nie
miały sensu. Może jej zachowanie tylko z pozoru było racjonalne? Może imperatorka załamała się
nerwowo. W każdej chwili mogła przedstawić Reda, elkhunda z kuchni, jako ambasadora Lanksteeru.
- Modino, wiem, że uważasz tę dziewczynę za księżniczkę, ale zaledwie tydzień temu myślałaś, że nie
żyjesz i jesteś w grobie, pamiętasz?
- Sądzisz, że postradałam zmysły?
- Ależ skąd, ja tylko...
- Lady Amilio - odezwała się Ella. - Nazywam się Arista Essendon i naprawdę jestem księżniczką
Melengaru. Twoja imperatorka nie oszalała. Ona i ja jesteśmy starymi przyjaciółkami.
Amilia stała i gapiła się na nie skonfundowana. Czy obie były obłąkane? Jak mogła... Dobry
Mariborze, to ona! Długie paznokcie, śmiałe spojrzenia i pytania o imperatorkę! Ella była wiedźmą z
Melengaru.
- Odsuń się od niej! - wrzasnęła asystentka.
- Amilio, uspokój się.
- Udawała służącą, żeby dostać się do ciebie.
- Arista nie przyszła tu, żeby mnie skrzywdzić. Mam rację, prawda? - zwróciła się do Elli, która
skinęła głową. - Widzisz? A teraz podejdź do nas. Przed nami wiele pracy.
- Thrace... - powiedziała Ella, spoglądając niespokojnie na Modinę.
Imperatorka uniosła rękę, żeby ją powstrzymać.
- Obie musicie mi zaufać - oświadczyła.
Amilia pokręciła głową.
- Ale jak mogę ci zaufać? I dlaczego? Ta... ta kobieta...
- Ponieważ - przerwała jej Modina - musimy pomóc Ariście.
Amilia roześmiałaby się, słysząc to absurdalne wyjaśnienie, gdyby imperatorka nie miała takiej
poważnej miny. Nigdy w trakcie opiekowania się nią Amilia nie widziała, żeby Modina była taka
skupiona i patrzyła takim jasnym wzrokiem. Wydawała się zupełnie inną osobą. Nie była już
apatyczna, choć wciąż mówiła od rzeczy. Amilia musiała ją uświadomić dla jej własnego dobra.
- Modino, straże szukają tej kobiety. Od wielu dni przeczesują całe miasto.
- Dlatego zostanie u mnie. Tu jest najbezpieczniej. Nawet regenci nie będą jej szukać w mojej
sypialni. I znacznie łatwiej będzie jej pomóc.
- Pomóc? W czym? - Amilia sama była na skraju obłędu, usiłując zrozumieć tę niedorzeczną
rozmowę.
- Pomożemy jej odnaleźć Degana Gaunta, prawdziwego spadkobiercę Novrona.
Rozdział 14. Calis.
Port Dagastan zaskoczył przybyszów z Avrynu, którzy myśleli, że wszystkie inne krainy są mniej
cywilizowane lub zacofane. Na ogól ci, którzy nigdy nie byli w Calisie, uważali go za prymitywną
krainę tworzoną przez zlepek plemion żyjących na bagnach lub w drewnianych chatach w gęstej i
tajemniczej dżungli. Większość doznawała szoku na widok olbrzymich kopuł i eleganckich wieżyc
wznoszących się na wybrzeżu. Miasto było zdumiewająco duże i dobrze rozwinięte. Budynki z
kamienia i szarej cegły stały w sporym zagęszczeniu na tarasowo wznoszącym się nad ładnym portem
wzgórzu. Drewniane doki Aquesty wyglądały też przy tutejszych co najmniej nędznie - cztery długie
kamienne mola wcinały się w zatokę, wzdłuż której w regularnych odstępach wznosiły się
majestatyczne wieże zbudowane z myślą o potrzebach tętniącego życiem ośrodka handlu. Maszty
ponad stu jednostek w porcie prawie bez wyjątku należały do egzotycznych gildii.
Hadrian przypomniał sobie to miasto, gdy tylko je ujrzał. Gorące prastare kamienie, pachnące
korzennymi przyprawami ulice, kobiety o oryginalnej urodzie - wspomnienia popędliwej młodości, o
której wolałby zapomnieć. Dawno temu bez żalu porzucił wschód i wracał w te okolice niechętnie.
Gdy wchodzili do zatoki, nie zaczęły bić dzwony na stojących w porcie wieżach. Nie rozbrzmiał
alarm, gdy wpływali tartaną Dakków z pomalowanymi krwią żaglami. Po prostu pojawiła się
pilotówka i ich powitała.
- En dil dual lon duclim? - zawołał do nich pilot.
- Nie rozumiem - odparł Wesley.
- Jaka nazwa waszego statku? I nazwisko kapitana? - przetłumaczył pilot.
- Aha. Niestety statek nie ma nazwy, ale ja się nazywam Wesley Belstrad.
Pilot zanotował coś na tabliczce, marszcząc czoło.
- Skąd płyniecie?
- Jesteśmy członkami załogi „Szmaragdowego Sztormu”, statku Jej Imperialnej Wysokości, który
wypłynął ze stołecznego miasta Aquesty.
- Jaką macie sprawę i jak długo tu pozostaniecie?
- Mamy coś do dostarczenia. Nie jestem pewien, ile to potrwa.
Pilot skończył ich wypytywać i wskazał, żeby popłynęli za nim do cumowiska. Na nabrzeżu czekał
kolejny urzędnik, który poprosił Wesleya o podpisanie kilku formularzy, zanim pozwolił
komukolwiek zejść na ląd.
- Zgodnie z rozkazami Sewarda mamy skontaktować się z jakimś panem Dilladrumem. Spróbuję go
poszukać - oświadczył Wesley. - Panie Deminthal, pan i marynarz Staul pójdziecie ze mną.
Marynarzu Blackwater, będziesz tu dowodził do mojego powrotu. Dopilnuj zabezpieczenia i
roztaklowania statku.
- Tak jest, sir - powiedział Hadrian i zasalutował.
Trzej mężczyźni zeszli na brzeg i zniknęli w labiryncie ulic.
- Ale nam się poszczęściło z zabraniem ocalałych na pokład, co? - odezwał się Hadrian do Royce’a,
gdy natknął się na niego na podwyższonym tylnym pokładzie.
Reszta pozostała na śródokręciu lub dziobie, rozglądając się z zafascynowaniem po porcie. A było na
co popatrzeć. Z miejskiej przestrzeni docierały do nich niezwykłe dźwięki: brzęczenie dzwonków,
gong, krzyki handlarzy w jakimś melodyjnym języku, a nad tym wszystkim niepokojący głos
człowieka śpiewającego w oddali.
Dokerzy wnosili ładunki na statki lub je wyładowywali. Większość chodziła w długich strojach w
pionowe pasy. Mieli śniadą cerę i nosili brody. Na swoją kolej czekały bele lśniących jedwabi i
innych delikatnych tkanin, jak również naczynia z kadzidłem i dzbanki z pachnącymi olejkami, których
aromat unosił się w portowym powietrzu. Kamieniarka budynków była imponująca. Prawie
wszystkie konstrukcje ozdobiono zawiłymi motywami roślinnymi i geometrycznymi. Najczęściej
spotykanym elementem architektonicznym były kopuły, niektóre inkrustowane złotem, inne srebrem
lub kolorowymi płytkami. Większe budowle posiadały ich kilka, przy czym w każdej była centralna
wieżyca skierowana ku niebu.
Po raz pierwszy od trzech dni Royce i Hadrian mieli okazję porozmawiać na osobności.
- Wykazałeś się wielkim opanowaniem, rozwiązując dyplomatycznie naszą małą wojnę domową -
zauważył Hadrian.
- Dbam o twoje bezpieczeństwo, jak prosiła Gwen. - Royce usiadł na grubym stosie zwiniętych lin.
- Wyznaczenie Wesleya na dowódcę było genialnym posunięciem - dodał Hadrian. - Żałuję, że sam
na to nie wpadłem. Lubię tego chłopaka. Widziałeś, jak wybrał Staula i Wyatta, żeby z nim poszli?
Wyatt zna port, a Staul język i prawdopodobnie miasto. Bardzo rozsądna decyzja. Poza tym ci dwaj
sprawialiby najwięcej kłopotów pod jego nieobecność. Jest bardziej podobny do brata niż myśli.
Szkoda, że urodzili się w Chadwick. Ballentyne nie zasługuje na nich.
- Sytuacja nie wygląda dobrze. Wiesz o tym, prawda? - spytał Royce. - Broń i zapłata Merricka
poszły na dno ze „Szmaragdowym Sztormem”, a wszyscy odpowiedzialni za to nie żyją. Nie wiem,
dokąd to nas zaprowadzi.
Hadrian usiadł na relingu obok wspólnika. Woda odbijała się z chlupotem od kadłuba tartany, w
górze krzyczały mewy.
- Ale wciąż mamy rozkazy Merricka i ten list. Co w nim było?
- Nie czytałem go.
- Czy to nie ty nazwałeś mnie głupcem, bo...
- Nie miałem okazji. Wyatt chwycił wszystko pierwszy. A potem musiałem sporo pływać. Teraz
dokumenty ma Wesley, a on prawie w ogóle nie śpi. Nie miałem sposobności.
- To będziemy musieli pilnować tego listu dopóty, dopóki na niego nie zerkniesz albo nie rozwiążemy
tej zagadki. To znaczy kwestii wysyłania przez imperium broni do Calisu, skoro potrzebuje jej do
walki z nacjonalistami.
- Może imperium chce przekupić Calis, żeby się do niego przyłączył?
Hadrian pokręcił głową.
- Rhenydd mógłby ich pokonać w pojedynkę w wojnie. Tu nie ma organizacji, nie ma centralnych
władz. Jest tylko zgraja rywalizujących watażków. Wszędzie panoszy się korupcja i dygnitarze
wojskowi nieustannie z sobą walczą. To niemożliwe, żeby Merrick przekonał wystarczająco wielu
przywódców do walki za nowe imperium. Większość z tych watażków nigdy nawet nie słyszała o
Avrynie. I o co chodzi z elfami? Czemu ich zabrali?
- Przyznaję, że sam chciałbym to wiedzieć - powiedział Royce.
Hadrian podążył wzrokiem za Thranikiem, gdy ten poszedł na dziób i położył się na płótnie
żaglowym, opuszczając kaptur, żeby nie raziło go słońce, i krzyżując ręce na piersiach. Wyglądał
prawie jak zwłoki, którym brakuje trumny.
- Co jest między tobą a Thranikiem? - spytał, wskazując na wartownika. - Sprawia wrażenie, jakby
naprawdę cię nienawidził. Jeszcze bardziej niż większość twoich wrogów.
Royce nie spojrzał w jego kierunku. Siedział nonszalancko, udając, że nie zwraca uwagi na świat,
jakby na statku byli tylko oni dwaj.
- Dziwna sprawa. Nigdy go nie widziałem ani o nim nie słyszałem przed tym rejsem, ale znam go
dość dobrze, a on mnie.
- Dziękuję, panie Esrahaddon. Nie znalazłeś jeszcze bardziej tajemniczej odpowiedzi?
Royce się uśmiechnął.
- Teraz rozumiem, czemu to robi. To dość zabawne. I dziwię się, że jeszcze się nie domyśliłeś.
- Czego się nie domyśliłem?
- Thranic skrywa małą paskudną tajemnicę. To przez nią jest taki nieprzyjemny, a zarazem
niebezpieczny. Zabiłby Wyatta, a może nawet i ciebie zaskoczyłby kilkoma rzeczami. Ze względu na
Staula i skradającego się Berniego nie byłem wcale pewny, czy wygram bitwę, nawet gdybym nie
słyszał w głowie głosu Gwen.
- Nie powiesz mi, prawda?
- Zepsułbym całą zabawę. A tak będziesz miał co robić. Możesz próbować się domyślić, a ja będę
się naigrawał z twojego braku inteligencji. Ale nie zastanawiaj się zbyt długo. Thranic wkrótce
zginie.
* * *
Po powrocie Wesley zwrócił się do wszystkich:
- Potrzebuję ochotników, którzy razem ze mną, wartownikiem Thranikiem, panem Bulardem,
doktorem Levym i marynarzami Staulem i Defoe zejdą na ląd. Zapuścimy się w głąb caliskich
dżungli. Podróż będzie niebezpieczna, więc nie będę nikomu nakazywał, żeby mi towarzyszył. Ci,
którzy nie będą chcieli iść, pozostaną na statku. Po moim powrocie popłyniemy do domu, gdzie
otrzymamy zapłatę.
- W jakie rejony dżungli się pan wybiera, panie Wesley? - spytał Banner.
- Muszę dostarczyć list Erandabonowi Gile’owi, który - jak się dowiedziałem - jest w tych stronach
dość znaczącym dygnitarzem wojskowym. Spotkałem się z panem Dilladruinem, który oczekiwał
naszego przyjazdu i kazał przyszykować dla nas karawanę. Forteca Gile’a jednak znajduje się
głęboko w dżungli i prawdopodobnie natrafimy na Ba Ran Ghazelów. Kto ze mną pójdzie?
Hadrian, który jako jeden z pierwszych uniósł rękę, stwierdził ze zdziwieniem, że jest wśród
większości. Nie zaskoczyła go postawa Wyatta i Poego, ale nawet Jacob i Grady przyłączyli się,
widząc pozostałych ochotników. Nie zgłosili się tylko Greig i Banner.
- Rozumiem - powiedział Wesley z lekkim zdziwieniem. - A zatem w porządku, Banner. Zostawiam
statek pod twoją opieką.
- Co mamy robić w trakcie pańskiej nieobecności, sir? - spytał Banner.
- Nic - odparł midszypmen. - Zostańcie na pokładzie i nie wychodźcie do miasta. Nie sprawiajcie
kłopotów.
Banner uśmiechnął się wesoło do Greiga.
- A więc jeśli będziemy chcieli, to możemy spać przez cały dzień?
- Nie interesuje mnie, co będziecie robić dopóty, dopóki będziecie dbali o statek i nie przyniesiecie
ujmy imperium.
Obaj ledwie zdołali ukryć swój zachwyt.
- Założę się, że teraz pozostali żałują, że podnieśli rękę.
- Wiecie, że zapasy wystarczą na niecały tydzień, prawda? - nadmienił Wyatt. - Lepiej oszczędzajcie
jedzenie.
Na twarzy Bannera pojawił się wyraz zmartwienia.
- Pospieszycie się, prawda?
* * *
Wesley poprowadził ich do miasta, nadając żywe tempo i co chwilę sprawdzając, czy wszyscy
trzymają się szeregu. Staruszek Antun Bulard był jedynym maruderem, ale wynikało to bardziej z jego
wieku niż ran, które okazały się powierzchowne.
Na drogach z portu do placu w Dagastanie widzieli namioty i zadaszenia w krzykliwych kolorach. Na
wybrukowanych dróżkach kupcy wykrzykiwali do tłumów, wymachując transparentami z
nierozpoznawalnymi symbolami. Starzy mężczyźni palili fajki pod pasiastymi baldachimami, podczas
gdy skąpo odziane kobiety z zawoalowanymi twarzami stały w prowokujących pozach na
podwyższonych platformach, kręcąc od czasu do czasu biodrami w rytm uderzeń kilkunastu bębnów,
dzwonków i cymbałów.
Zbyt wiele się działo, by móc skupić uwagę na jednej rzeczy. Zmysły były zewsząd atakowane przez
oszałamiające kolory, kuszące ruchy, upajające zapachy i ekscytującą muzykę. Urzeczeni żeglarze
maszerowali małą kolumną za Wesleyem prowadzącym ich do przewodnika, który czekał z karawaną
na wybrukowanej alei niedaleko Wielkiego Bazaru.
Dilladrum wyglądał jak otyły żebrak. Jego surdut i ciemne pumpy były wypłowiałe i połatane. Spod
bezkształtnego filcowego kapelusza wystawały jakby na znak protestu długie, brudne włosy. W
kędziorach jego równie zaniedbanej brody zagnieździły się kawałki trawy. Miał smagłą twarz i żółte
zęby, ale oczy błyszczały mu w popołudniowym słońcu. Stał na poboczu drogi przed kolumną
osobliwych zwierząt, które wyglądały na skurczone kosmate konie. Zwierzęta były obładowane i
powiązane. Sześciu niskich półnagich ludzi pomagało Dilladrumowi utrzymać karawanę w ryzach.
Nosili jedynie przepaski na biodrach z miękkiego płótna i pobrzękujące naszyjniki z kolorowych
kamyków. Podobnie jak Dilladrum uśmiechnęli się promiennie na widok żeglarzy.
- Witajcie, panowie - przywitał ich serdecznie otyły mężczyzna. - Jestem Dilladrum, wasz
przewodnik. Zanim opuścimy nasze piękne miasto, może chcielibyście przejść się po tutejszych
wspaniałych sklepach? Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami ja i moi przyjaciele Vintu będziemy
zapewniali wam jedzenie, wodę i schronienie, ale będziemy wędrowali przez wiele dni i na bazarze
można kupić rzeczy, które poprawią wam komfort podróży. Zastanówcie się nad naszymi wybornymi
winami, mocniejszymi trunkami, a może nawet atrakcyjną młodą niewolnicą mogącą uprzyjemnić
wam obozowanie.
Niektórzy żeglarze spojrzeli szacującym wzrokiem w stronę sklepów, gdzie wisiało kilkadziesiąt
kolorowych szyldów z reklamami w obcym języku. Słychać było muzykę - dziwne brzdąkanie
instrumentów strunowych i świergotanie piszczałek. Hadrian poczuł zapach jagnięciny przyprawionej
curry i przypomniał sobie, że było to tutaj popularne danie.
- Wyruszamy natychmiast - powiedział Wesley tak głośno, żeby usłyszał go nie tylko Dilladrum.
- Jak pan sobie życzy, sir.
Przewodnik wzruszył ze smutkiem ramionami i dał znak swoim pomocnikom. Mali ludzie popędzili
zwierzęta długimi rózgami i zawodzącymi okrzykami. W pewnej chwili jeden Vintu dostrzegł
Hadriana i przerwał pracę. Zmarszczył czoło, wpatrując się bacznie w najemnika, aż Dilladrum
przywołał go krzykiem do porządku.
- Co to miało znaczyć? - spytał Royce.
Hadrian wzruszył ramionami, ale elf nie dał się zbyć.
- Byłeś tu? Kiedy? Pięć lat temu? Coś się wydarzyło? Chcesz mi o czymś powiedzieć?
- Pewnie - odparł najemnik z sarkastycznym uśmiechem. - Gdy tylko wyjawisz mi, jak uciekłeś z
więzienia Manzant i dlaczego nie zabiłeś Ambrose’a Moora.
- Przepraszam, że pytałem.
- Byłem młody i głupi - powiedział Hadrian oględnie. - Ale mogę cię zapewnić, że Wesley ma rację:
dżungla jest niebezpieczna. Musimy mieć się na baczności przy Gile’u.
- Znasz go?
Hadrian skinął głową.
- Poznałem większość watażków z Gur Emu, ale na pewno wszyscy już mnie zapomnieli.
Poganiacz z karawany, jakby słysząc słowa Hadriana, jeszcze raz spojrzał przez ramię na najemnika.
* * *
- Wszystkie szlaki od Dagastanu w głąb lądu wiodą pod górę - wyjaśniał Dilladrum, kiedy karawana
szła wąską ścieżką, mijając gospodarstwa, na których stały szałasy z trawy w kształcie kopuły. - Tak
jest na całym świecie, prawda? Od morza musimy zawsze się wspinać. Dlatego droga w tamtą stronę
jest trudna, ale powrót przyjemniejszy.
Szli dwójkami - Wesley i Dilladrum, Wyatt i Poe, Royce i Hadrian na czele, natomiast grupa
Thranica za Vintu i zwierzętami. Ludzi na przodzie denerwowała obecność sereta i jego zespołu za
ich plecami, ale tak było lepiej, niż iść razem z nimi. Dilladrum nadał żwawe tempo jak na
korpulentnego mężczyznę, z wprawą podpierając się wyblakłą laską. Opuścił rondo swojego
bezkształtnego kapelusza, żeby osłonić oczy przed słońcem, przez co wyglądał jeszcze zabawniej, ale
Hadrian żałował, że sam nie ma równie niedorzecznie wyglądającej osłony na głowę.
- Panie Dilladrum, jakie dokładnie ma pan instrukcje dotyczące naszej grupy? - spytał Wesley.
- Mam doprowadzić bezpiecznie oficerów, ładunek i załogę „Szmaragdowego Sztormu” do Pałacu
Czterech Wiatrów w Dur Guronie.
- To rezydencja Erandabona Gile’a?
- Tak, forteca Pantery Dur Guronu.
- Pantery? - spytał Wyatt.
Dilladrum zachichotał.
- Tak go nazywają Vintu. To bardzo prosty lud, ale - jak widzisz - ciężko pracuje. Pantera jest dla
nich legendą.
- Bohaterem? - podsunął Wesley.
- Jeśli chodzi o panterę, to nie jest ona dla nikogo bohaterem. To wielki kot, który chowa się w
dżungli. Jest duchem dla tych, którzy go szukają, śmiertelnym zagrożeniem dla tych, na których poluje,
ale dla tych, którym daje spokój, zwyczajnym zwierzęciem zasługującym na szacunek. Gile Pantera
nie interesuje się Vintu, ale docierają do nich opowieści o jego odwadze, okrucieństwie i
przebiegłości.
- Ty nie należysz do Vintu?
- Nie. Jestem Erbończykiem. Erbon to region na północnym zachodzie, niedaleko Mandalina.
- A Tenkini? - spytał Wesley. - Czy Gile jest jednym z nich?
Dilladrum przybrał posępny wyraz twarzy.
- Tak, tak. Tenkini są wszędzie w tych dżunglach. - Wskazał na horyzont przed nimi. - Ale nie ma
powodów do zmartwień. Moi Vintu i ja znamy dobry szlak, poza tym niektóre ich plemiona są
bardziej gościnne od innych, a my przejdziemy przez jedną wioskę Tenkinów przyjaźnie do nas
nastawionych, tak jak ten, którego nazywacie Staul, tak? Dotrzemy bezpiecznie do celu.
Wspinali się coraz wyżej, aż wyszli na wielką równinę porośniętą wysoką trawą kołyszącą się
urokliwie na wietrze. Była tam olbrzymia skała, z której mieli widok na wiele mil we wszystkich
kierunkach oprócz jednego - przed nimi wznosiło się wysokie na kilkadziesiąt metrów zalesione
pasmo wzgórz.
Rozbili obóz tuż przed zachodem słońca. Dilladrum i Vintu zamienili ledwie kilka słów, lecz
poganiacze od razu zabrali się do rozbijania namiotów z haftowanymi geometrycznymi wzorkami i
gustownie obszytymi zadaszeniami. Dla każdego uczestnika wyprawy znalazło się łóżko składane z
poduszką i pościelą oraz niski stołek.
Wieczorny posiłek, ugotowany w wielkich garnkach na wolnym ogniu, miał tak ostry smak, że
Hadrianowi napłynęły łzy do oczu. Ale po tygodniach spożywania tego samego gulaszu wieprzowego
najemnik uznał, że danie jest nawet smaczne. Vintu na zmianę zabawiali wędrowców. Niektórzy grali
na instrumentach podobnych do lutni, inni tańczyli, a kilku śpiewało rytmiczne ballady. Słowa były
dla Hadriana niezrozumiałe, ale melodia piękna. Noc wypełniły odgłosy zwierząt. Skrzeki, krzyki i
pomruki rozbrzmiewały groźnie w ciemności, zawsze zbyt głośno i zbyt blisko.
* * *
W trzecim dniu podróży krajobraz zaczął się zmieniać. Równiny wygięły się do góry i coraz częściej
pojawiały się drzewa. Dotarli do linii lasów i niebawem szli mozolnie pod baldachimem wysokich
drzew, których ogromne korzenie przypominały rozcapierzone palce starego człowieka. Z początku
było przyjemnie skryć się przed słońcem, ale potem ścieżka zrobiła się skalista, stroma i trudna do
pokonania.
Po niedługim czasie wspięli się na grzbiet, a następnie zaczęli schodzić stromym zboczem. Na drugim
końcu dostrzegli wyraźną zmianę w roślinności. Podszycie było gęstsze, w kolorze głębszej zieleni.
Większe liście, winorośle i gęstwiny pnączy, które przesłaniały szlak, zmuszały Vintu od czasu do
czasu do wyjścia do przodu i wyrąbywania ścieżki.
Nazajutrz zaczęło padać i choć chwilami lało jak z cebra, a chwilami tylko mżyło, deszcz nigdy
całkowicie nie ustał.
- Zawsze wydają się zadowoleni, prawda? - zgadnął Hadrian Royce’a, gdy siedzieli pod
zadaszeniem swojego namiotu, który dzielili z Wyattem, i obserwowali, jak Vintu przygotowują
wieczorny posiłek. - Może panować piekielny skwar albo lać tak jak teraz, a im nie przeszkadza ani
jedno, ani drugie.
- Chcesz teraz powiedzieć, że powinniśmy stać się Vintu? - spytał Royce. - Nie sądzę, żeby można
było, ot tak, zwrócić się do nich o przyjęcie do plemienia. Myślę, że trzeba się w nim urodzić.
- O co chodzi? - spytał Wyatt, wychodząc na zewnątrz i wycierając kawałkiem płótna świeżo
ogoloną twarz.
- Tylko rozmyślam o Vintu i spokojnym życiu pełnym prostych przyjemności - wyjaśnił Hadrian.
- Dlaczego myślisz, że są zadowoleni? - spytał Royce. - Z mojego doświadczenia wynika, że gdy
ludzie uśmiechają się przez cały czas, to coś ukrywają. Życie tych Vintu jest prawdopodobnie marne:
muszą niemal niewolniczo pracować, obsługując zamożnych obcokrajowców. Jestem pewien, że tak
samo by się uśmiechali, podrzynając nam gardła, żeby uwolnić się od dźwigania tobołów
Dilladruma.
- Chyba za długo jesteś z dala od Gwen. Znów zaczynasz mówić jak stary Royce.
Po drugiej stronie zauważyli Staula, Thranica i Defoe. Tenkin kiwnął do nich ręką i wyszczerzył zęby
w uśmiechu.
- Widzisz? Wielki uśmiech - powiedział Royce.
- Zabawna grupa, co? - wymamrotał Hadrian.
- Tak, tworzą grupę. - Przyjaciel skinął w zamyśleniu głową. - Po co wartownik, tenkiński wojownik,
lekarz, złodziej i... kimkolwiek jest Bulard mieliby zapuszczać się w głąb dżungli Calisu, żeby
odwiedzić tenkińskiego watażkę? I jaką rolę odgrywa tu Bulard?
Wyatt i Hadrian równocześnie wzruszyli ramionami.
- Czy to nie dziwne? Przez wiele tygodni byliśmy wszyscy razem na tym samym statku, a nic nie
wiemy o tym człowieku oprócz tego, że wygląda, jakby od dziesięciu lat nie widział słońca. Może
gdybyśmy się czegoś dowiedzieli, związek między pozostałymi a tym Erandabonem stałby się jasny.
- Bernie i Bulard śpią w jednym namiocie - zauważył Hadrian.
- Hadrian, idź pogadać z Bulardem - zaproponował Royce. - Ja odwrócę uwagę Berniego.
- A ja? - spytał Wyatt.
- Porozmawiaj z Derningiem i Gradym. Nie wydają się tak bliscy pozostałym, jak z początku
myślałem. Dowiedz się, czemu zgłosili się na ochotnika.
Vintu rozdali kolację, którą załoga „Szmaragdowego Sztormu” zjadła, siedząc na stołkach. Posiłek
składał się głównie z szatkowanej wieprzowiny i zestawu niezwykłych warzyw w gęstym gorącym
sosie, od którego szczypał język.
Po jedzeniu obóz spowiły ciemności i większość poszła do swoich namiotów. Antun Bulard już był
w swoim, podobnie jak zawsze pozostawał w swojej kajucie na statku. Światło w jego namiocie
migotało - sylwetki Bularda i Berniego podskakiwały, powiększone na płóciennych ścianach. Kilka
godzin po zapadnięciu zmroku Bernie wyszedł. Po chwili Royce przyłączył się do niego.
* * *
- Jak się masz, Bernie? - przywitał się Royce. - Wybierasz się na spacer?
- Właściwie to chciałem pozbyć się ciśnienia w pęcherzu.
- Świetnie, pójdę z tobą.
- Ze mną? - spytał Bernie podenerwowany.
- Jestem znany z tego, że pomagam ludziom pozbyć się wielu rzeczy.
Elf objął go ramieniem, prowadząc w głąb lasu. Bernie jeszcze raz się wzdrygnął.
- Jesteś trochę nerwowy, co? - stwierdził Royce.
- Nie uważasz, że mam powód?
Royce uśmiechnął się i skinął głową.
- Punkt dla ciebie. Naprawdę wciąż nie mogę skapować, co zamierzałeś.
Znajdowali się poza obozem, w sporej odległości od światła ogniska, a Royce nadal prowadził
Berniego jeszcze dalej.
- Nie ja to wymyśliłem. Tylko wykonywałem rozkazy. Chyba nie sądzisz, że jestem aż taki głupi,
żeby...
- Czyj to był pomysł?
Bernie wahał się tylko przez chwilę.
- Thranica - odparł, po czym szybko dodał: - Ale on tylko chciał, żebyś krwawił. Nie chciał, żebyś
zmarł.
- Dlaczego?
- Naprawdę nie wiem.
Zatrzymali się na ciemnej polance. Nocne żaby skrzeczały niepewnie, zaniepokojone ich obecnością.
Obóz był odległym światełkiem.
- Może powiesz mi, co wy wszyscy tu robicie?
Bernie zmarszczył brwi.
- Wiesz, że nie zrobię tego nawet w celu ratowania życia. Nie byłoby warto.
- Ale powiedziałeś mi o Thranicu.
- Nie lubię go.
- A więc to nie jego się boisz. Chodzi o Merricka?
- Merricka? - Bernie wyglądał na szczerze zaskoczonego. - Słuchaj, nigdy nie winiłem cię za śmierć
Nefrytu albo wojnę, którą toczyłeś z Diamentem. Merrick nie powinien cię zdradzić, nie poznawszy
najpierw twojej wersji zdarzeń.
Royce zrobił krok do przodu. Był pewien, że w ciemności pod drzewami Bernie prawie go nie
widzi. On za to widział każdą zmarszczkę na twarzy dawnego kamrata.
- Jaki plan ma Merrick? - spytał elf.
- Już od wielu lat nie widziałem Merricka.
Royce wyjął sztylet i celowo pozwolił, żeby ostrze zazgrzytało, gdy wysuwał je z pochwy.
- Mówisz, że go nie widziałeś. Dobrze. Ale pracujesz dla niego albo kogoś innego, kto jest na jego
usługach. Chcę wiedzieć, gdzie on jest i co zamierza. I ty mi to powiesz.
Bernie pokręcił głową.
- Ja... ja naprawdę nic nie wiem o Mariusie ani o tym, co obecnie porabia.
Royce milczał. Wyraz twarzy Berniego świadczył o tym, że mówi prawdę.
- Co my tu mamy? - spytał Thranic. - Prywatne spotkanie? Trochę oddaliliście się ód obozu, drodzy
chłopcy.
Royce odwrócił się i zobaczył Thranica i Staula. Tenkin trzymał pochodnię w ręku, a seret - kuszę.
- To niebezpieczne oddalać się od przyjaciół. A może nie przyszło ci to do głowy, Royce? -
powiedział wartownik, po czym wystrzelił z kuszy w serce elfa.
* * *
- Antun Bulard, prawda? - spytał Hadrian, wsuwając głowę do namiotu.
- Hm?
Antun podniósł głowę. Leżał na brzuchu i pisał pozbawionym promieni gęsim piórem, które wskutek
zużycia miało zaledwie kilka centymetrów długości. Nosił okulary, znad których zerknął na gościa.
- Tak, to ja.
Blady to było niedokładne określenie - starzec był biały. Miał włosy koloru alabastru, a jego skóra
wyglądała jak pomarszczony kwarc. Przypominał Hadrianowi jajko - bezbarwne i kruche.
- Chciałem się przedstawić. - Najemnik wślizgnął się do środka. - Tyle czasu byliśmy razem na
morzu, a nie mieliśmy okazji się poznać. Pomyślałem, że można to nadrobić.
- Ja... Jak się nazywasz?
- Hadrian. Byłem kucharzem na „Szmaragdowym Sztormie”.
- Cóż, przykro mi to mówić, Hadrianie, ale nie zaimponowałeś mi swoim gotowaniem. Może trzeba
było dawać mniej soli i trochę wina. Nie twierdzę jednak, że to jest wielka uczta - powiedział,
wskazując na niedojedzony posiłek. - Jestem za stary na ciężkostrawne potrawy. Szkodzą mi na
żołądek.
- Co piszesz?
- To tylko notatki. Widzisz, mój umysł już nie jest taki jak dawniej. Wkrótce wszystko zapomnę i
wtedy kim będę? Historykiem, który nie pamięta własnego nazwiska. Naprawdę może tak się stać.
Przy założeniu że tak długo pożyję. Bernie uspokaja mnie, że nie dotrwam do końca tej podróży. I
prawdopodobnie ma rację. W końcu jest ekspertem w takich sprawach.
- Poważnie? W jakich?
- W eksploracji jaskiń, oczywiście. Słyszałem, że Bernie ma w tym duże doświadczenie. Razem
tworzymy zgrany zespół. On wykopuje przeszłość, a ja przelewam ją na pergamin, że tak powiem.
Antun chichotał, aż zaczął kaszleć. Hadrian nalał mu szklankę wody, którą starzec przyjął z
wdzięcznością. Gdy już doszedł do siebie, najemnik zapytał:
- Słyszałeś kiedyś o człowieku, który nazywa się Merrick Marius?
Bulard pokręcił głową.
- Nie, chyba że słyszałem, a potem zapomniałem. Był może królem lub bohaterem?
- Nie, myślałem, że może to on cię tu przysłał.
- Ależ skąd. Mamy upoważnienie od samego patriarchy, choć wartownik Thranic niewiele mi mówi.
Zważ jednak, że nie narzekam. Jak często kapłan Maribora ma okazję służyć patriarsze? Mogę
powiedzieć ci dokładnie: dwa razy. Raz, kiedy byłem znacznie młodszy, i teraz, gdy jestem bliski
śmierci.
- Myślałem, że jesteś historykiem. Jesteś też kapłanem?
- Wiem, że nie wyglądam na duchownego. Moim powołaniem było pióro, a nie sutanna.
- A więc piszesz książki?
- Tak, moją najlepszą jest wciąż Historia Apeladornu, którą oczywiście muszę nieustannie
uzupełniać.
- Znam mnicha z Wichrowego Opactwa, który chętnie by cię poznał.
- To na północy Melengaru? Jakieś dwadzieścia lat temu przejeżdżałem tamtędy. - Antun skinął w
zamyśleniu głową. - Byli bardzo pomocni, uratowali mi życie, jeśli dobrze pamiętam.
- A więc uczestniczysz w tej podróży, żeby notować to, co widzisz?
- Ależ skąd, tylko chwilowo to robię. Jak możesz sobie wyobrazić, niewiele wychodzę. Przeważnie
pracuję w bibliotekach i dusznych piwnicach pośród starych ksiąg. Przed wyruszeniem w tę
wspaniałą podróż byłem w Tur Del Furze. Teraz mam świetną okazję do spisania zdarzeń, niejako w
nich uczestnicząc. Patriarcha wie o moich badaniach nad starożytną historią imperialną i stąd moja
obecność tutaj. Jestem niejako żywą, oddychającą wersją moich książek. Chyba myślą, że po
wrzuceniu odpowiednich pytań uzyskają prawidłowe odpowiedzi, jakbym był wyrocznią.
Hadrian już miał zadać kolejne pytanie, gdy do namiotu zajrzeli Grady i Poe.
- Hadrianie - odezwał się Poe.
- Dziś mój namiot to istne centrum spotkań towarzyskich - zauważył Antun.
- Jestem zajęty. Nie możesz zaczekać? - spytał Hadrian.
- Nie sądzę. Thranic i Staul właśnie poszli za Royce’em i Berniem do dżungli.
* * *
Royce usłyszał trzask spustu kuszy i zaczął się przesuwać, jeszcze zanim rozległ się syk lecącej
strzały. Ale nie mógł przecież poruszać się szybciej od bełtu. Metalowa strzała przebiła mu bok pod
klatką piersiową. Siła uderzenia odrzuciła go do tylu i upadł.
- Masz szczęście, że cię znaleźliśmy, Bernie - powiedział Thranic do zaskoczonego złodzieja. - On
by cię zabił. Mówiłeś, że tym właśnie zajmują się sprzątacze. Nie jest ci głupio, że sądziłeś, iż nie
mogę cię ochronić?
- Mogłeś mnie trafić! - warknął Bernie.
- Przestań dramatyzować. Przecież żyjesz. Zresztą słyszałem waszą rozmowę. Niewiele było trzeba,
żebyś mnie wydał. W mojej profesji brak wiary to straszny grzech.
- W mojej aż nader często jest uzasadniony - odciął się Bernie.
- Wracaj do obozu, zanim zauważą twoją nieobecność.
Bernie sarknął i ruszył truchtem. Thranic patrzył, jak się oddala.
- Pewnie trzeba będzie coś z nim zrobić - powiedział do Tenkina. - Dziwne, że ty, mój pogański
przyjacielu, jesteś moim wiernym sojusznikiem w tym wszystkim.
- Bernie za dużo myśli. A ja? Jestem tylko chciwy i dlatego godny zaufania. Zostawimy ciało?
- Nie, jest za blisko ścieżki, którą jutro pójdziemy, a nie mogę liczyć na to, że zjedzą go zwierzęta,
zanim zwiniemy obóz. Odciągnij go. Kilka metrów powinno wystarczyć.
- Royce?! - krzyknął Hadrian ze szlaku za ich plecami.
- Szybko, idioto. Nadchodzą!
Staul popędził naprzód, wbił pochodnię w ziemię, podniósł Royce’a i wbiegł z nim w gęstwinę.
Przebył zaledwie kilkadziesiąt metrów, zanim zaklął.
Royce wciąż oddychał.
- Izuto! - syknął Tenkin, wyciągając sztylet.
- Za późno - szepnął elf.
Hadrian poprowadził ich między drzewa drogą, którą wcześniej szedł Royce. Z przodu dostrzegł
blask pochodni i pobiegł w jej kierunku. Za nim podążyli Wyatt, Poe, Grady i Derning.
- Tu jest krew - oznajmił, gdy dotarł do płonącej pochodni wbitej w ziemię. - Royce!
- Rozdzielić się! - rozkazał Wyatt. - Szukajcie w trawie dalszych śladów krwi.
- Tutaj! - krzyknął Derning, wchodząc w paprocie. - Z przodu. Dwóch, Staul i Royce!
Hadrian wyciął w gęstym podszycie ścieżkę do miejsca, w którym leżeli. Royce ciężko oddychał,
trzymając się za zakrwawiony bok. Twarz miał bladą, ale wzrok skupiony.
- Jak się masz, stary? - spytał Hadrian, klękając i podkładając ostrożnie rękę pod plecy przyjaciela.
Royce nie odpowiedział. Zaciskał zęby, wydymając policzki przy każdym oddechu.
- Chwyć go za nogi, Wyatt - rozkazał najemnik. - A teraz delikatnie podnieś. Poe, idź przodem z
pochodnią.
- A co ze Staulem? - spytał Derning.
- A co ma być? - Hadrian spojrzał na wielkiego Tenkina leżącego z rozciętym gardłem od ucha do
ucha.
Po powrocie do obozu Wesley rozkazał, żeby zanieśli Royce’a do jego namiotu, który był największy,
gdyż pierwotnie przewidziany był dla kapitana Sewarda. Chciał wysłać Poego po doktora Levy’ego,
ale Hadrian się sprzeciwił. Wesley wyglądał na zaskoczonego, ale Hadrian był najlepszym
przyjacielem Royce’a, więc młodzieniec nie nalegał.
Vintu byli zadziwiająco biegli w udzielaniu pierwszej pomocy i pod czujnym okiem Hadriana
oczyścili i opatrzyli ranę.
Bełt wszedł w ciało Royce’a i wyszedł z niego bez oporu. Elf stracił sporo krwi, ale nie miał
uszkodzonych organów wewnętrznych ani pękniętych kości. Vintu bez problemu więc zasklepili
niewielki otwór wlotowy. Gorzej było z większą poszarpaną raną przy wylocie. Musieli użyć
kilkunastu bandaży i wielu misek wody, aby zatamować krwotok, i Royce zasnął spokojnie.
- Dlaczego nikt mnie o tym nie powiadomił? Jestem lekarzem, na litość Maribora!
Hadrian wyszedł z namiotu i zobaczył, że Levy kłóci się z Wyattem, Poem, Gradym i Derningiem,
którzy na prośbę najemnika pilnowali wejścia.
- Ach, doktor Levy. Właśnie chciałem się z panem zobaczyć - zwrócił się do medyka. - Gdzie pański
szef? Gdzie Thranic?
Levy nie musiał odpowiadać, ponieważ od drugiej strony obozu właśnie szedł do nich wartownik w
towarzystwie Wesleya i Berniego. Hadrian wyciągnął miecz.
- Odłóż broń! - rozkazał Wesley.
- Ten człowiek omal nie zabił dziś Royce’a - oświadczył Hadrian, wskazując na Thranica.
- On mówi co innego - odparł Wesley. - Powiedział, że marynarz Melborn zaatakował i zabił
marynarza Staula z powodu oskarżeń o śmierć marynarza Drew. Thranic i marynarz Defoe twierdzą,
że byli przy tym.
- Niczego nie twierdzimy. My to widzieliśmy - zaznaczył oschłym tonem wartownik.
- A jak według was to się odbyło? - spytał Hadrian.
- Staul powiedział Royce’owi, że pójdzie do Wesleya z dowodami. Royce ostrzegł go, że nie dożyje
świtu. Gdy Staul odwrócił się, żeby wrócić do obozu, Royce chwycił go od tyłu i poderżnął mu
gardło. Bernie i ja spodziewaliśmy się po nim takiej zdrady, ale nie potrafiliśmy przekonać Staula,
żeby nie rozmawiał z łajdakiem. Więc poszliśmy za nim. Żeby się zabezpieczyć, wziąłem kuszę z
zapasów pana Dilladruma. Strzeliłem w samoobronie.
- Kłamie - oświadczył Hadrian.
- Byłeś tam? - spytał Thranic. - Widziałeś, jak to się stało? Dziwne, ale cię nie zauważyłem.
- Royce opuścił obóz z Berniem, a nie Staulem - sprostował Hadrian.
Thranic wybuchnął śmiechem.
- Tylko tyle potrafisz wymyślić, żeby uratować przyjaciela przed stryczkiem? Czemu nie powiesz, że
widziałeś, jak Staul - a może to byłem ja - zaatakował go bez powodu?
- Ja też widziałem, jak Royce odchodzi z Berniem, a Thranic i Staul idą za nimi - wtrącił Wyatt.
- Kłamstwo! - zaprzeczył Bernie, przekonująco udając oburzenie. - Patrzyłem, jak Royce idzie ze
Staulem. Thranic i ja poszliśmy za nimi. Pracowałem z Royce’em przy stendze. Byłem tam, kiedy
zginął Drew. Tylko Royce znajdował się blisko niego. Doszło między nimi do sprzeczki.
Widzieliście, jaki jest zwinny. Drew nie miał szans.
- Dlaczego nie zgłosiłeś tego kapitanowi? - spytał Derning.
- Zgłosiłem - oświadczył Bernie. - Ale ponieważ nie widziałem na własne oczy, jak Royce zrzuca
biednego Drew, kapitan nie chciał nic zrobić w tej sprawie.
- Cóż za dogodna sytuacja, że kapitan Seward nie żyje i nie można go o to zapytać - zauważył Wyatt.
Thranic pokręcił głową z uśmiechem politowania.
- Wesley, uwierzysz piratowi i kucharzowi, a nie wartownikowi Kościoła Nyphrona?
- Wasza Ekscelencjo - odrzekł Wesley, odwracając się twarzą do Thranica. - Będzie pan zwracał się
do mnie per panie Wesley lub sir, zrozumiano?
Wartownik zrobił kwaśną minę.
- I to ja zdecyduję, komu uwierzę. Tak się składa, że wiem o pana osobistej zemście przeciw
marynarzowi Melbornowi. Midszypmen Beryl próbował przekonać mnie, żebym wysunął fałszywe
zarzuty. Cóż, nie ugiąłem się wobec jego gróźb i niech mnie piekło pochłonie, jeśli dam się
zastraszyć pana tytułowi.
- „Piekło” to bardzo mądrze dobrane słowo, panie Wesley.
- Wartowniku Thranic - warknął do niego Wesley. - Ostrzegam, że jeśli marynarzowi Melbornowi
stanie się kolejna krzywda, która wyda się choćby minimalnie podejrzana, uznam pana za winnego i
każę stracić dostępną metodą. Czy wyrażam się jasno?
- Nie śmiesz tknąć mianowanego oficera patriarchy. Żaden król, ba, sami regenci nie sprzeciwiliby
mi się. To ty powinieneś myśleć o własnej egzekucji.
Wyatt, Grady i Derning wyjęli szpady, a Hadrian zrobił krok w stronę Thranica.
- Stójcie, panowie! - krzyknął Wesley i posłuchali jego rozkazu. - Ma pan całkowitą rację,
wartowniku Thranic. Traktuję pana zgodnie z pańskim urzędem. Gdyby pan był zwykłym marynarzem,
kazałbym pana wychłostać za brak szacunku. Doskonale wiem, że po naszym powrocie do Aquesty
może mi pan zwichnąć karierę albo kazać mnie uwięzić lub powiesić. Ale pozwolę sobie zwrócić
uwagę na to, sir, że Aquesta jest daleko stąd, a trupowi trudno czegokolwiek się domagać. Dlatego w
swoim najlepiej pojętym interesie powinienem kazać stracić pana tu i teraz. A potem po prostu
zameldowałbym, że pan i marynarz Defoe zginęliście w niebezpiecznej dżungli.
Bernie zaniepokoił się i odsunął dyskretnie od Thranica.
- Wydawało mi się, że mogę polegać na słynnym kodeksie honorowym pańskiej rodziny - powiedział
Thranic sarkastycznym tonem.
- Może pan, i tylko dzięki niemu jeszcze pan żyje. Może pan również być pewny egzekucji, jeśli znów
zagrozi pan życiu marynarza Melborna. Czy wyrażam się jasno?
Thranic był wściekły, ale nic nie powiedział. Odwrócił się i odszedł. W ślad za nim ruszył Bernie.
Wesley odetchnął głośno i wygładził kamizelkę.
- Co z nim? - spytał Hadriana.
- Śpi, sir. Jest osłabiony, ale dojdzie do siebie. I dziękuję, sir.
- Za co? - odparł Wesley. - Mam zadanie do wykonania, marynarzu Blackwater. Nie mogę pozwolić,
żeby moja załoga nawzajem się pozabijała. Marynarze Derning i Grady, weźcie kilku ludzi i
przynieście ciało pana Staula. Nie zostawiajmy go na pastwę dzikich zwierząt w tej paskudnej
dżungli.
Rozdział 15. Poszukiwania.
- Chyba go widziałam.
Arista obudziła się na dźwięk słów. Z początku nie wiedziała, gdzie się znajduje. Obróciła się i
zobaczyła Thrace w smudze światła księżyca. Imperatorka miała na sobie cienką koszulę nocną, która
trzepotała w przeciągu. Stała prosto, z rozpuszczonymi włosami, wpatrzona w jakiś daleki punkt za
oknem.
Minął prawie tydzień, odkąd Gerald zaprosił Aristę do sypialni imperatorki, i księżniczka
zastanawiała się, czy jej obecność w tamtym miejscu była znakiem, że jest na właściwej ścieżce.
Gdyby los umiał mówić, na pewno przemówiłby właśnie w ten sposób.
Thrace troszczyła się o jej bezpieczeństwo, strzegąc jej jak matka noworodka. Przez cały czas przed
drzwiami stali żołnierze, teraz parami. Mieli wyraźny rozkaz, żeby bez pozwolenia nikogo nie
wpuszczać. Do komnaty wchodzili jedynie Amilia i Nimbus, ale nawet oni pukali. Na usilną prośbę
Thrace Nimbus zanosił wiadomości Hilfredowi.
W koszuli nocnej Thrace wyglądała prawie jak dziewczynka z Dahlgrenu, ale coś się w niej zmieniło
- przenikał ją smutek, mimo to nie potrafiła go nawet w pełni odczuwać. Często siedziała i godzinami
wpatrywała się w pustą przestrzeń, a gdy się odzywała, jej słowa były bezbarwne i pozbawione
emocji. Nigdy się nie śmiała, nie płakała. W tym względzie wydawało się, że z powodzeniem
przemieniła się z żywej wiejskiej dziewczyny w prawdziwą imperatorkę - pogodną i niewzruszoną.
Jakim jednak kosztem?
- Było tak późno jak teraz - powiedziała Thrace obcym głosem, jakby była w transie. - Śniłam, ale
obudził mnie pisk. Podeszłam do okna i zobaczyłam ich na dziedzińcu. Kilkunastu ludzi z
pochodniami wtoczyło zabudowany wóz. To byli rycerze w czarno-szkarłatnych zbrojach, jak tamci
w Dahlgrenie. Mówili o człowieku w skrzyni, jakby był potworem, i choć miał kaptur na głowie i był
skuty łańcuchami, oni się bali. Po wyprowadzeniu więźnia wytoczyli wóz za bramę. - Thrace
odwróciła się twarzą do Aristy. - Do tej pory myślałam, że to sen. Miewam wiele nieprzyjemnych
snów.
- Kiedy to było?
- Trzy miesiące temu, może więcej.
Arista, drżąc, usiadła. Ogień już dawno zgasł i w kamiennych murach panował chłód. Okno było
znów otwarte. Niezależnie od pory dnia i temperatury na zewnątrz Thrace dawała do zrozumienia, że
tak chce. Nie słowami - rzadko się odzywała - ale za każdym razem, gdy Arista je zamykała,
dziewczyna je otwierała.
- To mniej więcej wtedy, gdy zniknął Gaunt. Nie słyszałaś nic więcej o tym więźniu?
- Nie, i zdziwiłabyś się, ile się słyszy, gdy człowiek milczy.
- Thrace, chodź... - urwała, widząc, jak Modina przechyla głowę i spogląda na księżniczkę z
zaciekawieniem.
- Już nikt mnie tak nie nazywa.
- Szkoda. Zawsze podobało mi się to imię.
- Mnie też.
- Wracaj do łóżka, bo się przeziębisz.
Thrace ruszyła w jej kierunku, spoglądając na miejsce, gdzie kiedyś wisiało lustro.
- Przed zimonaliami muszę kazać zawiesić nowe.
* * *
O świcie przyniesiono śniadanie, a Amilia i nauczyciel Thrace przyszli z porannymi wieściami.
Nimbus miał jasne oczy i wesołe usposobienie. Złożył przed obiema kobietami ukłon - kurtuazyjny
gest, którego Amilia odmawiała Ariście.
Główna asystentka imperialna wyglądała mizernie. Z każdym dniem pogłębiały się cienie pod jej
oczami. Z zaciśniętymi szczękami i pięściami piorunowała wzrokiem księżniczkę, która jadła
śniadanie w łóżku Thrace. Pomimo widocznej pogardy Arista nie potrafiła jej nie lubić. Dostrzegła u
niej taki sam silny instynkt opiekuńczy co u Hilfreda.
- Przestali szukać wiedźmy z Melengaru - oznajmiła Amilia, spoglądając zimno na Aristę. - Myślą, że
wyjechała albo do Melengaru, albo do Ratiboru. Wciąż chodzą patrole, ale nikt się nie spodziewa jej
znaleźć.
- A gdzie może być przetrzymywany Degan Gaunt? - spytała Arista.
Amilia zerknęła na Nimbusa, który wystąpił.
- Cóż, z moich badań w archiwum nie wynika to jednoznacznie. W czasach starożytnego imperium
Aquesta była miastem o nazwie Rionillion, a w tym miejscu stała jakaś ważna budowla. Jak na
ironię, w niektórych pergaminach określa się ją jako więzienie zniszczone we wczesnej fazie wojen
domowych po śmierci ostatniego imperatora. Później, w dwa tysiące czterysta pięćdziesiątym
trzecim roku, Glenmorgan I postawił tu fortecę jako bastion obronny przed buntownikami. To właśnie
pałac, w którym jesteśmy. W żadnych kronikach historycznych nie ma wzmianki o lochu - dziwne,
zważywszy że czasy były niespokojne. Dokładnie przeszukałem prawie wszystkie części pałacu,
rozmawiałem z pokojówkami, przestudiowałem stare mapy i plany, ale niczego nie odkryłem.
- Co się robi w Aqueście z przestępcami? - dociekała Arista.
- W mieście są trzy więzienia dla osób naruszających prawo i więzienie Warric w Whitehead dla
sprawców poważniejszych wykroczeń niekaranych śmiercią. Dla najcięższych zbrodniarzy są
niesławne więzienie Manzant i kopalnia soli w Maranonie.
- Może nie chodzi o loch ani więzienie - zastanawiała się Arista. - Może to tylko sekretna komnata.
- Chyba mógłbym się rozpytać o coś takiego.
- O co chodzi, Amilio? - spytała Thrace, dostrzegając zamyślenie na twarzy asystentki.
- Słucham? O nic... - Amilia teraz się rozgniewała. - To wypytywanie i węszenie jest bardzo
niebezpieczne. Już i tak zamawianie za każdym razem dodatkowego posiłku jest ryzykowne. Ktoś to
zauważy. Saldur nie jest głupcem.
- Ale o czym myślałaś przed chwilą, Amilio? - powtórzyła Thrace.
- O niczym.
- Amilio?
Asystentka zmarszczyła czoło.
- Ja tylko... Kilka tygodni temu mówiłaś o ciemnej dziurze...
- Myślisz, że tam byłam? W tym lochu?
- Przestań, Modino. Nie myśl o tym - błagała Amilia. - Jesteś zbyt krucha.
- Muszę spróbować. Jeśli zdołam sobie przypomnieć...
- Nie musisz nic robić. Ta kobieta... przychodzi tutaj i nie liczy się z tobą ani z ewentualnymi
konsekwencjami. Myśli tylko o sobie. Zrobiłaś aż nadto. Jeśli nie chcesz jej wydać, przynajmniej
pozwól, że ją stąd zabiorę. Nimbus i ja...
- Nie - powiedziała Thrace cicho. - Ona nas potrzebuje... a ja jej.
* * *
- Ziemia - powiedziała Thrace i się wzdrygnęła.
Arista podniosła głowę. Usiłowała zdecydować, jak zakończyć najnowszy list do Hilfreda, gdy
usłyszała to słowo. Po wyjściu Amilii i Nimbusa imperatorka klęczała cały czas przed otwartym
oknem i dopiero teraz pierwszy raz się odezwała.
- Wilgoć, chłód... straszny chłód i głosy. Pamiętam je... Płacz i łkanie, mężczyźni i kobiety, krzyki i
modlitwy. Wszędzie było ciemno. - Thrace objęła się rękami i zaczęła się kołysać. - Plusk, pamiętam
plusk, głuchy odgłos, skrzypienie, zawirowanie i plusk. Czasami z tunelu na górze dochodziły
odległe, odbijające się echem głosy. Ściany były kamienne, drzwi drewniane. Półmisek... tak,
codziennie półmisek... Zupa o nieprzyjemnym zapachu. Było tak mało do jedzenia. - Thrace kołysała
się mocniej. Jej głos drżał, oddech stał się urywany. - Słyszałam uderzenia i krzyki mężczyzn i kobiet
w dzień i w nocy, błagania o litość. A potem oprócz lamentów usłyszałam nowy głos i uświadomiłam
sobie, że należy do mnie. Zabiłam rodzinę. Zabiłam ojca. Ponosiłam karę. - Thrace zaczęła płakać.
Arista podeszła do niej. Gdy jej dotknęła, dziewczyna podskoczyła i się skuliła. Przylgnęła do ściany
i szlochając, potarła kamień rękami, mocząc go swoimi łzami. Krucha? - pomyślała księżniczka.
Thrace zniosła cios, który zabiłby większość ludzi. Bez względu na to, co uważała Amilia,
imperatorka nie była krucha. Ale nawet granit pęknie, jeśli uderzy się go dostatecznie dużym młotem.
- Nic ci nie jest? - spytała.
- Nie, wciąż szukam, ale nie mogę tego znaleźć. Nie rozumiem tych dźwięków. Brzmią bardzo
znajomo, mimo to... - urwała i pokręciła głową. - Przykro mi. Chciałam pomóc. Chciałam...
- Już dobrze, Thrace. Już dobrze.
Imperatorka zmarszczyła czoło.
- Musisz przestać mnie tak nazywać. - Podniosła głowę i spojrzała na Aristę. - Thrace nie żyje.
Rozdział 16. Wioska.
Nieprzerwanie panował półmrok. Baldachim dżungli blokował promienie słońca, które zdołały
przebić się przez deszczowe chmury. Wędrowcy szli w mgiełce, która gęstniała, gdy coraz głębiej
zapuszczali się w dżunglę. Górowały nad nimi egzotyczne rośliny o łodygach grubości ludzkiej nogi.
Otaczały olbrzymie liście ozdobione zawiłymi wzorkami i kwiaty o intensywnych barwach fioletu,
żółci i czerwieni. Hadrian czuł się tu mały, skurczony do rozmiarów owada pełzającego po ściółce
gigantycznego lasu.
Bez przerwy nękał ich deszcz. Dźwięk wody tańczącej na milionie liści przypominał grzmot. Gdy
rzeczywiście zagrzmiało, mieli wrażenie, jakby usłyszeli głos boga. Wszystko było mokre. Rzeczy
przykleiły im się do skóry i ciążyły. Przy każdym kroku chlupotało im w butach. Ręce mieli
pomarszczone jak starcy.
Royce jechał na grzbiecie gunguana, jak Vintu nazywali juczne kuce. Nie spał, ale był osłabiony.
Minął dzień od napaści, ponieważ Wesley nalegał, żeby pochować Staula - wystarczająco głęboko,
żeby dzikie zwierzęta go nie pożarły. Nikt nie narzekał na wyczerpujące przedzieranie się przez gęstą
pokrywę korzeni.
Hadrian wątpił, aby Wesley naprawdę aż tak dbał o los zwłok Staula, ale zapewnił w ten sposób
Royce’owi czas na odpoczynek, dał zajęcie załodze i utwierdził ludzi w przekonaniu, że mu na nich
zależy. Hadrian znów pomyślał o podobieństwach między midszypmenem a jego słynnym bratem.
Royce podróżował owinięty swoim płaszczem, którego kaptur po nasiąknięciu wodą zsunął mu się z
głowy. Był to niedobry znak dla Thranica i Berniego. Do tej pory Royce udawał porządnego żeglarza,
lecz zastępując białą chustkę kapturem, dał im jasno do zrozumienia, że tamta rola się skończyła.
Hadrian nie rozmawiał za dużo z przyjacielem. Od czasu napaści Royce nie był w nastroju do
jałowej dyskusji, co wcale najemnika nie dziwiło. Domyślał się, że jego kompan już kilkanaście razy
wyobraził sobie scenę wyrównania rachunków z Thranic’iem, urozmaicając sobie tę wizję
szlachtowaniem Berniego. Hadrian już kiedyś widział rannego Royce’a, dochodzącego do siebie w
tym kokonie z płaszcza z kapturem - tylko z tej osłonki bynajmniej nie wylęgnie się motyl.
Thranic, Defoe i Levy jechali na końcu i Hadrian często przyłapywał ich na szeptaniu. Trzymali się z
dala od innych, unikając zwracania na siebie uwagi. Karawanę prowadził Wesley z Dilladrumem,
który nie brał niczyjej strony ani nie formułował żadnych sądów. Przewodnik był jak zawsze wesoły i
skupiał uwagę na Vintu.
Najbardziej zdziwił Hadriana Derning. Gdy Royce był zupełnie bezbronny, jego gnębiciel ze statku
przyszedł mu z pomocą, a nie wykorzystał okazji do zemsty. A wcześniej Hadrian założyłby się o
każde pieniądze, że w kwestii winy Royce’a Derning stanąłby po stronie Thranica. Wyatt nie miał
sposobności, żeby go zapytać, dlaczego zgłosił się na ochotnika na wyprawę, ale teraz bardziej niż
kiedykolwiek Hadrian był przekonany, że Derning nie należy do grupy Thranica. Nie ulegało
wątpliwości, że należał do niej Antun Bulard, ale starzec nie cechował się taką bezwzględnością jak
pozostali. Był jedynie członkiem zespołu. Po okazaniu zainteresowania nim Hadrian stał się jego
nowym najlepszym przyjacielem.
- Spójrz! Spójrz tam. - Bulard wskazał na jaskrawy kwiat nad głową. Szedł obok Hadriana, dzieląc
się z nim uwagami na temat nowo poznawanego świata. - Wspaniały, po prostu wspaniały. Widziałeś
kiedyś taki? Ja nie. Ale to niewiele wyjaśnia, prawda?
W swojej powłóczystej szacie, która zwykle falowała wokół niego, i z puszystymi białymi włosami
przyklapniętymi na deszczu Bulard przypominał Hadrianowi długowłosego kota. Był chudziutki.
Zwiędłą ręką osłaniał oczy, lustrując drzewa.
- Jeszcze jeden z tych cudownych ptaków z długimi dziobami - powiedział. - Podoba mi się sposób,
w jaki wiszą w powietrzu.
Hadrian uśmiechnął się do niego.
- Nie zdumiewa mnie to, że deszcz ci nie przeszkadza, lecz to, że go w ogóle nie zauważasz.
Bulard zmarszczył brwi.
- Moje pergaminy są w okropnym stanie. Posklejały się, a atrament się rozmył. Nie mogę nic zapisać,
a jak wspomniałem przy naszym pierwszym spotkaniu, moja głowa nie nadaje się do magazynowania
takich cudownych wspomnień. Czuję się, jakbym zmarnował życie, zamknięty w zakurzonych
bibliotekach i skryptoriach. Nie idź w moje ślady, Hadrianie. Jesteś jeszcze młody. Posłuchaj mojej
rady: bierz z życia jak najwięcej. Wdychaj powietrze, smakuj wino, całuj dziewczyny i zawsze
pamiętaj, że opowieści innych nie są nigdy tak cudowne jak własne. Przyznaję, że niepokoiłem się tą
podróżą. Nie, powiem prawdę: byłem przerażony. Zastanawiasz się, czego miałby się bać człowiek
w moim wieku? Wszystkiego. Im mniej pozostaje ci życia, tym cenniejsze ono się staje. Nie jestem
gotowy umrzeć. Ba, spójrz, ilu rzeczy jeszcze nie widziałem.
- Ale widziałeś konie i poznałeś kobiety, prawda? - spytał Hadrian z krzywym uśmiechem.
Bulard rzucił mu zaciekawione spojrzenie.
- Jestem historykiem, a nie mnichem.
Hadrian omal się nie potknął.
- Wiem, że teraz już tak nie wyglądam, ale kiedyś byłem całkiem przystojny. Właściwie byłem trzy
razy żonaty. Przeżyłem je wszystkie, kochane biedactwa. Wiesz, wciąż za nimi tęsknię, za każdą. Mój
niemądry umysł nie wymazał ich twarzy z pamięci i nie wyobrażam sobie, żeby kiedyś to zrobił.
Byłeś kiedyś zakochany, Hadrianie?
- Nie jestem pewien. Jak to poznać?
- Miłość? Ba, to jak powrót do domu.
Hadrian zastanawiał się nad odpowiedzią staruszka.
- O czym myślisz? - spytał Bulard.
Hadrian pokręcił głową.
- O niczym.
- Wcale nie. Możesz mi powiedzieć. Jestem wyśmienitą skarbnicą tajemnic. Prawdopodobnie ją
zapomnę, ale jeśli nie, cóż, jestem starym człowiekiem w dalekiej dżungli. Na pewno umrę, zanim
zdołam cokolwiek powtórzyć.
Hadrian uśmiechnął się, po czym wzruszył ramionami.
- Myślałem tylko o deszczu.
* * *
Szlak zrobił się szerszy, ukazując wielki wodospad i kilkanaście krytych trawą chat skupionych
wokół polanki. Kopulaste szałasy stały na wysokich palach i wchodziło się do nich po schodkach lub
drabinkach, zależnie od wielkości budowli i prestiżu jej właścicieli.
Środek polanki zajmował dół na ognisko otoczony pomalowanymi kamieniami i palikami
ozdobionymi skórami zwierząt, czaszkami, kośćmi na sznurkach, koralikami i długimi jaskrawymi
piórami. Mieszkańcy mieli ciemne włosy, ciemne oczy i brązową skórę. Nosili pięknie malowane
tkaniny i jedwabie. Przerwali swoje zajęcia, gdy Dilladrum zbliżał się do nich z szacunkiem.
Starszyzna wyszła mu na spotkanie przed kręgiem ogniska, gdzie wymienili ukłony.
- Jak sądzisz, co to za ludzie? - spytał Bulard.
- Tenkini - odparł Hadrian.
Bulard uniósł brwi.
Hadrian rozpoznał wioskę, choć nigdy w niej nie był. Na całym półwyspie rozsiane były setki
lustrzanych odbić tej osady. Zamieniony w gruzy wschodni Calis był ostatnią placówką starego
imperium. Po wojnach domowych, które rozdarły świat zachodni, tutaj wciąż powiewały stare
imperialne sztandary i przez stulecia kraina ta stanowiła zaporę przed postępującymi zgrajami
Ghazelów. Czas jednak sprzyjał najeźdźcom. Ostatni bastion starego świata padł, gdy starożytna
wschodnia stolica Urlineus dostała się w ręce goblinich hord przetaczających się przez dżunglę.
Gdyby nie Glenmorgan III, Ghazelowie mogliby opanować cały Avryn. Glenmorgan III bowiem
skrzyknął szlachciców i pokonał gobliny w bitwie o wzgórza Vilan. Ghazelowie wycofali się, ale
nigdy nie zostali wyparci ze stałego lądu. Glenmorgan III, zdradzony niedługo po swoim
zwycięstwie, nie dokończył zakreślania na nowo granic królestwa. Zadanie to przypadło ludziom
mniejszego kalibru, którzy kłócili się o łupy wojenne i byli zbyt rozkojarzeni, by powstrzymać
Ghazelów przed okopaniem się na pozycjach. I tak Urlineus pozostał w rękach Ghazelów, a Calis już
nigdy nie był taki sam.
Rozbita i odizolowana wschodnia połowa kraju pogrążyła się w chaosie i zamęcie wywoływanym
przez coraz silniejszy napór narodu ghazelskiego. Samozwańczy wojowniczy królowie walczyli
między sobą. W desperacji niektórzy zwrócili się o pomoc do Ghazelów, żeby pokonać rywala.
Utworzyły się więzi, rozmyły się granice i z tego wątłego sojuszu zrodzili się Tenkini - ludzie, którzy
przyjęli zwyczaje, tradycje i wierzenia Ghazelów. Z tego powodu Caliańczycy wykluczyli Tenkinów
ze swojego społeczeństwa, wypierając ich głębiej do dżungli, gdzie żyli na terenach granicznych
między młotem a kowadłem.
Wrócił Dilladrum.
- To wioska Oudorro. Byłem tu wiele razy. Choć to Tenkini, są przyjaźnie nastawieni i szczodrzy.
Poprosiłem, żeby pozwolili nam przenocować. Jutro rano ruszymy dalej do Pałacu Czterech
Wiatrów. Od tego miejsca podróż będzie znacznie bardziej uciążliwa i nieprzyjemna, więc musimy
się dobrze wyspać. Muszę jednak was ostrzec: nie róbcie niczego, co by obraziło lub sprowokowało
tych ludzi. Są uprzejmi, ale jeśli się ich rozdrażni, potrafią być gwałtowni.
Na Hadrianie zawsze duże wrażenie robił wygląd Tenkinów. Ich wojownicy mieli smukłe stalowe
mięśnie i silne, jakby wykute w kamieniu rysy twarzy. Ich pełne gracji ruchy nasuwały skojarzenia z
drapieżnymi kotami. Uroda tenkińskich kobiet zaś zapierała dech w piersi. Ich długie ciemne włosy
okalały ostro zarysowane kości policzkowe, a oczy miały kształt migdałów. Silne wrażenie robiła też
gładka jak aksamit skóra i kształtne sylwetki. W „cywilizowanym” świecie nigdy ich nie widziano.
Były pilnie strzeżonym skarbem i nigdy nie opuszczały wiosek.
Tubylcy nie okazywali ani strachu, ani niepokoju na widok obcych. Większość przyglądała im się
ciekawie w milczeniu. Kobiety były bardziej zainteresowane. Przepychały się do przodu, żeby lepiej
widzieć, i rozmawiały między sobą.
- Myślałem, że Tenkini wyglądają groteskowo - powiedział Bulard zdawkowo, jakby robił uwagę na
temat zwierząt. - Słyszałem, że to wybryki natury. Ale ci ludzie są piękni.
- To powszechnie spotykane błędne wyobrażenie - wyjaśnił Hadrian. - Ludzie opowiadają historie,
że Tenkini powstali w wyniku skrzyżowania się Caliańczyków z Ghazelami, ale gdybyś zobaczył
goblina, zrozumiałbyś, dlaczego to niemożliwe.
- Chyba nie można wierzyć we wszystko, co jest napisane w książkach. Ale nie rozgłaszaj tego, bo
stracę pracę.
Po dotarciu na środek wioski Vintu zaczęli rozpakowywać bagaże. Pracowali spokojnie i sprawnie.
Wędrowcy czekali, nasłuchując syczenia deszczu padającego na ognisko i szmeru zgromadzonego
wokół nich tłumu. Dilladrum usiłował coś zobaczyć ponad głowami tubylców. Wymienił spojrzenia z
Wesleyem, ale nic nie powiedział. Wkrótce do kręgu wszedł leciwy Tenkin owinięty skórą lamparta.
Miał wysuszoną skórę i szare włosy. Kroczył powoli z godnością i podniesionym czołem. Dilladrum
uśmiechnął się i zaczęła się szybka wymiana zdań. Następnie starszy Tenkin klasnął w dłonie i
krzyknął. Tłum cofnął się i mężczyzna zaprowadził załogę „Szmaragdowego Sztormu” do największej
chaty.
Zbudowano ją z czterech wielkich jak drzewo filarów, na których wspierała się kratownica ze
splecionych gałęzi przykrytych strzechą. W środku nie wstawiono przegród, lecz pozostawiono jedno
otwarte pomieszczenie wyłożone garbowanymi skórami i poduszkami z surowych zwierzęcych skór.
Wewnątrz czekało czworo Tenkinów. Trzej mężczyźni i kobieta siedzieli na podwyższeniu przykrytym
zbytkownymi poduszkami. Odziany w skórę lamparta przewodnik złożył głęboki ukłon przed nimi i
wyszedł. Na zewnątrz zaczęło mocniej padać i woda spływała strumieniami z dachu krytego strzechą.
Dilladrum wystąpił, składając ukłon z rękami splecionymi przed sobą, i przemówił w języku
tenkińskim, który był mieszanką staroimperialnego i mowy Ghazelów. Hadrian opanował go w
stopniu umożliwiającym porozumiewanie się, ale z powodu odległości między wioskami w każdej z
nich wykształcił się trochę inny dialekt. Choć Hadrian nie zrozumiał wielu słów Dilladruma,
domyślił się, że odbywała się formalna prezentacja osób.
- To jest Burandu - wyjaśnił Dilladrum swoim towarzyszom w języku apelańskim. - Jest seniorem. -
Zastanawiał się przez chwilę, po czym dodał: - To jak pan na włościach, ale niezupełnie. Obok niego
siedzi Joqdan, dygnitarz wojskowy, główny rycerz, że tak powiem. Zulron to oberdaza wioski. -
Wskazał na karłowatego, pokracznego mężczyznę, jedynego ułomnego Tenkina, jakiego Hadrian w
życiu widział. - Najbliższym odpowiednikiem jego urzędu w Avrynie mogliby być najwyższy kapłan i
doktor. Przy nim jest Fan Irianu. Nie macie jej odpowiednika u siebie. Jest jasnowidzem, wizjonerką.
- Witajcie, ludzie z wielki Avryn - przemówił Burandu łamaną apelańszczyzną.
Pomimo wieku, który zdradzały jedynie zaskakująco białe włosy, wyglądał na równie silnego i
przystojnego jak każdy mężczyzna w wiosce. Nosił jedwabną przepaskę na biodrach i spódnicę w
kratę, szeroki naszyjnik ze złota i przybranie głowy wykonane z długich piór w jaskrawych kolorach.
- My z przyjemnością gościć was w naszym domu - dodał.
- Dziękujemy, sir, za zaproszenie - odparł Wesley.
- Miłe nam towarzystwo ludzi, których przyprowadza Dilladrum. Kiedyś bracia w starożytnych
czasach. Dobrze jest usiąść, posłuchać, poznać się nawzajem. Chodźcie, pijmy i wspominajmy.
Zulron sypnął miałki proszek na koksownik. Buchnęły płomienie, oświetlając wnętrze chaty.
Thranic i Bernie jak zawsze trzymali się z dala od pozostałych. Siedzieli w pobliżu czworga
Tenkinów i wartownik obserwował Zulrona z wielkim zainteresowaniem. Bulard zaprosił Hadriana
obok siebie.
- To wiele wyjaśnia - powiedział stary człowiek, wskazując na dekorację w chałupie. - Ci ludzie są
zagubieni w czasie. Widzisz te ozdobione tarcze zwisające z belki z lampami olejowymi? Tak
wyglądała starożytna imperialna sala tronowa. Przywódcy Tenkinów to lustrzane odbicie rady
imperialnej, którą reprezentowali król i jego dwaj doradcy, zawsze czarnoksiężnik i wojownik. Choć
jasnowidz to prawdopodobnie dodatek wynikający z wpływów Ghazelów. Jest urocza.
Hadrian nie mógł się nie zgodzić: Fan Irianu była oszałamiająco piękna nawet według standardów
tenkińskich. Cienka jedwabna szata przylegała do jej ciała jak druga skóra.
Nieustannie donoszono dzbany z winem i talerze z jedzeniem.
- Po posiłku - powiedział Burandu do Wesleya - ja zapraszać ciebie, Dilladruma i twojego zastępcę
do mojego durbo. Ja omawiać najnowsze wieści z drogi przed wami. Ja obawiać się, że grasują
dzikie zwierzęta i wy musicie być ostrożni. Wy mi opowiedzieć o przebytej drodze.
Wesley skinął głową z pełnymi ustami, przełknął jedzenie i odparł:
- Oczywiście, Wasza aa... - zawahał się na chwilę, po czym zwyczajnie dodał: - sir.
Bulard spojrzał podejrzliwie na pokrojone mięso, które postawiono przed nim. Hadrian zachichotał,
patrząc, jak staruszek przesuwa plastry po całym talerzu.
- To wieprzowina - wyjaśnił najemnik. - W dżungli roi się od dzikich świń i Tenkini na nie polują.
Mięso jest trochę twardsze i bardziej łamliwe od tego, jakie jadasz w domu, ale smakuje dobrze.
Spróbuj.
- Skąd tyle o nich wiesz? - spytał stary człowiek.
- Żyłem w Calisie przez kilka lat.
- I co tu robiłeś?
- Sam zadaję sobie to pytanie.
Hadrian włożył sobie kawałek wieprzowiny do ust i zaczął go żuć, ale po minie Bularda widać było,
że staruszek nie rozumie, co miał na myśli. W końcu się poddał.
- Byłem najemnikiem. Walczyłem dla tego, kto najlepiej płacił.
- Wydajesz się zawstydzony. - Bulard ugryzł owoc i się skrzywił. - Profesja najemnika ma długą i
chlubną historię. Coś o tym wiem.
- Mój ojciec nigdy nie chciał, żebym wykorzystywał swoje umiejętności dla zysku. Można
powiedzieć, że w pewnym sensie uważał to za świętokradztwo. Wtedy tego nie rozumiałem, ale teraz
tak.
- Dobry byłeś?
- Z moich rąk zginęło wielu ludzi.
- Czasami bitwy są konieczne, a w walkach giną ludzie. To się zdarza. Nie masz się czego wstydzić.
Być wojownikiem i żyć to nagroda, którą Maribor daje prawym ludziom. Powinieneś być dumny.
- Tyle że nie było wojny, jedynie bitwy. Nie chodziło o sprawę, lecz o pieniądze. Nie było prawości,
tylko zabijanie.
Bulard zmarszczył brwi, jakby próbował odgadnąć sens słów najemnika, ale zanim zdążył zadać
kolejne pytanie, Hadrian wstał.
Po posiłku trzech tenkińskich chłopców przytrzymało duże gałęzie palmowe nad głową Burandu,
Wesleya, Dilladruma i Wyatta, gdy ci wyszli na deszcz. Pod nieobecność seniora pozostali uczestnicy
spotkania zaczęli się zachowywać mniej oficjalnie. Vintu wrócili do rozbijania obozu, chcąc uwinąć
się z tym zadaniem przed zapadnięciem zmroku. Po drugiej stronie izby Thranic i Levy rozmawiali po
cichu z oberdazą Zulronem, po czym we trójkę opuścili pomieszczenie. Poe, Derning i Grady wzięli
dzban wina i rozparli się wygodnie na poduszkach. Hadrian usiadł obok Royce’a.
- Spróbujesz wina?
- Jeszcze nie czas na picie - powiedział zakapturzony elf.
- Jak się czujesz?
- Niezbyt dobrze.
- Zmienić ci opatrunek?
- To może zaczekać.
- Byle nie za długo, bo rana zacznie ropieć.
- Zostaw mnie w spokoju.
- Powinieneś przynajmniej coś zjeść. Wieprzowina jest dobra. Najlepszy posiłek, jaki będziesz miał
okazję zjeść w najbliższym czasie. Pomoże ci wyzdrowieć.
Royce nie odpowiedział. Siedzieli, słuchając wiatru i deszczu padającego na trawiasty dach oraz
rozmów przerywanych sporadycznie przez śmiech i brzęk ceramicznych naczyń.
- Wiesz, że ktoś cię śledzi? - spytał Royce. - Tenkin na podwyższeniu, ten, którego Dilladrum nazwał
Joqdanem, dygnitarz wojskowy. Gapi się na ciebie, odkąd weszliśmy. Znasz go?
Hadrian spojrzał na łysego, muskularnego mężczyznę obwieszonego kilkunastoma naszyjnikami z
kości.
- Nigdy wcześniej go nie widziałem. Ale kobieta obok niego... wygląda dziwnie znajomo.
- Przypomina Gwen.
- Właśnie. Masz rację. Jest do niej bardzo podobna. Czy Gwen pochodzi...
- Nie wiem.
- Założyłem, że jest z Wesbaden. Wszyscy w Avrynie, którzy przyjechali z Calisu, pochodzą właśnie
stamtąd. Ale ona może być z takiej wioski jak ta, co? - zachichotał. - Dziwna z was para. Może Gwen
pochodzi właśnie stąd. A tamta kobieta jest jej siostrą albo kuzynką. Może spotkasz się tu przed
ślubem z rodziną panny młodej, tak jak się to normalnie odbywa. Powinieneś przyczesać sobie włosy
i się wykąpać. Zrób dobre wrażenie, a może będziecie mogli się tu osiedlić. Świetnie byś wyglądał
nagi do połowy, w spódnicy w kratę.
Hadrian oczekiwał ciętej riposty, ale usłyszał jedynie serię gwałtownych oddechów Royce’a.
Spojrzał na przyjaciela i zobaczył, że głowa mu opada.
- Hej, rzeczywiście nietęgo się czujesz, co?
Royce się trząsł. Hadrian położył mu rękę na plecach. Płaszcz elfa był przemoczony i gorący.
- Do diabła. Przekonam Wesleya, żebyśmy zostali tu dłużej. Tymczasem wysuszymy cię i położymy
do łóżka.
* * *
Oberdaza z pochodnią w ręce poprowadził Thranica i Levy’ego w stronę ściany klifu na skraju
wioski, gdzie grzmiał wielki wodospad. Nawet spadająca woda wydawała się plugawa, gdy
rozpryskiwała się na skałach, powodując powstanie mgiełki. Thranic nieustannie wycierał zbrukaną
wilgoć z twarzy. Wszystko związane z wioską było złe. Wszędzie widać było znaki, że ci ludzie
odwrócili się plecami do Novrona i wybrali jego wroga - świadczyły o tym ohydne pióra, które
nosili, symboliczne wzory na poduszkach, tatuaże na ciałach. Oni nie szeptali, ale krzyczeli, że są
wierni Uberlinowi. Thranic nie mógł sobie wyobrazić większego bluźnierstwa, choć inni byli ślepi
na występki tych ludzi. Gdyby wartownik miał sposobność, spaliłby całą wioskę na popiół, a resztki
rozrzucił po dżungli. Jeszcze przed wypłynięciem „Szmaragdowego Sztormu” próbował przygotować
się na to, co tu zastanie, ale teraz, widząc ogrom zgnilizny moralnej, miał przemożną ochotę zadać
cios w imię Novrona. Choć nie mógł bez narażania się na szwank podpalić tego gniazda żmij, mógł
wykorzenić źródło innej profanacji, i to nawet z pomocą tych czcicieli Uberlina.
Uwagę Thranica przyciągnął proszek, którym oberdaza rozpalił węgle. Zulron, tenkiński znachor,
który był także alchemikiem, różnił się od reszty pogan. Brakowało mu ich złudnej fasady, błysku
fałszywej piękności. Jedną nogę miał krótszą, przez co wyraźnie utykał, jedno ramię trzymał
uniesione aż pod podbródek, a drugie bezwładnie mu zwisało. Wyróżniał się fatalną aparycją, a
dzięki takiemu wyraźnemu uzewnętrznieniu tkwiącego w nim zła był bardziej godny zaufania od
pozostałych.
Po dotarciu do wodospadu zaprowadził ich wąską ścieżką, która biegła wokół basenu ze spienioną
wodą, do pęknięcia w ścianie urwiska. W szczelinie była jaskinia. Na jej suficie roiło się od
popiskujących nietoperzy, a podłogę przykrywała warstwa guano.
- To mój skład i warsztat - wyjaśnił Zulron, zagłębiając się w pieczarze. - Jest tu chłodniej i nie
dociera wiatr ani deszcz.
- I czego wścibskie oczy nie widzą... - dodał Thranic, domyślając się sedna sprawy. Po latach
zajmowania się skażonymi duszami rozumiał prawdziwą naturę zła.
Zulron zatrzymał się na chwilę, żeby spojrzeć nad swoim uschniętym ramieniem na wartownika.
- Widzisz wyraźniej od swoich pobratymców.
- A ty mówisz po apelańsku lepiej od swoich.
- Nie jestem stworzony do polowań. Polegam na zgłębianiu wiedzy i sporo się dowiedziałem o
waszym świecie.
- To obrzydliwe. - Doktor Levy skrzywił się, starannie wybierając miejsca, w których stawiał kroki.
- Tak - zgodził się oberdaza, idąc w guanie tak, jakby przemierzał łąkę porośniętą wiosenną trawą. -
Ale te nietoperze to moi dozorcy, a ich nawóz to moja fosa.
Niebawem jaskinia zrobiła się szersza i na podłodze nie było odchodów. Na środku pieczary stał
kopulasty piec zbudowany ze starannie ułożonych kamieni. Wokół niego znajdowało się kilkadziesiąt
olbrzymich glinianych garnków, pęki zbrązowiałych liści i ogromny stos bezładnie rzuconego
drewna. Na półkach wyrzeźbionych w kamiennych ścianach stały setki mniejszych ceramicznych
słoików i leżały rozmaite kamienie, kryształy oraz półmiski.
Zulron włożył rękę do jednego garnka, a potem sypnął garść pyłu w otwór pieca. Następnie rzucił
pochodnię koło podstawy. Zapłonął ogień, od którego oberdaza zaczął zapalać olejowe lampy. Gdy
skończył, zwrócił się do Levy’ego:
- Pokaż.
Doktor położył swoją torbę na podłodze i wyjął z niej garść zakrwawionych szmat. Zulron wziął
bandaże do ręki i przyjrzał się każdemu dokładnie, nawet przyłożył je sobie do nosa i powąchał.
- Mówisz, że należą do tego, który chodzi w kapturze? - spytał Thranica. - To jego krew?
- Tak.
- Jak został zraniony?
- Strzeliłem do niego z kuszy.
Zulron nie okazał zdziwienia.
- Nie chciałeś go zabić czy jesteś słabym myśliwym?
- Przesunął się.
Zulron uniósł jedną z ciemnych brwi.
- Jest szybki?
- Tak.
- Dobrze widzi w ciemności?
- Tak.
- I przypłynęliście statkiem? Jak się czuł na wodzie?
- Kiepsko. Słyszałem, że przez pierwsze cztery dni był bardzo chory.
- Ma spiczaste uszy?
- Nie. Nie ma cech elfów. Dlatego musisz zbadać jego krew. Wiesz jak?
Oberdaza skinął głową. Thranic żałował, że to stworzenie było takie niegodne Novrona, bo wyczuł w
nim pokrewieństwo umysłów.
- Ile to potrwa?
Zulron potarł zaschnięte bandaże między palcami.
- Kilka dni. Krew jest stara. Gdybyśmy mieli świeżą, byłoby szybciej.
- Zdobycie jej graniczy z cudem - mruknął Levy.
- Zacznę od tych szmat, ale zobaczę też, czy uda mi się zorganizować świeżą próbkę. Wkrótce będzie
potrzebował leczenia.
- Leczenia?
- Dżungla nie toleruje słabych ani rannych. Albo mnie wezwie, albo umrze.
- Ile weźmiesz za to złota? - spytał Thranic.
Zulron pokręcił głową.
- Nie potrzebuję złota.
- Jakiej chcesz zapłaty?
- Nie od was dostanę moją nagrodę. Sam ją sobie wezmę i to nie wasza sprawa.
* * *
Tenkini oddali im do użytku trzy duże chaty i Wesley odpowiednio podzielił załogę. Pomieszczenia
były zaskakująco luksusowe, z przepierzeniami z szerokich plecionych wstążek, które rodziły
wrażenie, że człowiek przebywa w koszu. Podłogę przykrywały gęsto tkane dywany z pięknymi
wzorami. W zawieszonych na krokwiach tykwach, które kształtem przypominały orzechy laskowe,
palił się olej, dając aż nadto światła.
Przekonawszy Wesleya do dłuższego postoju w wiosce, Hadrian doglądał Royce’a, który z każdą
mijającą godziną wyglądał coraz gorzej. Miał rozpaloną skórę, a z czoła spływały mu strugi potu,
mimo że trząsł się pod dwoma kocami.
- Musisz wyzdrowieć, stary - powiedział do niego Hadrian. - Pomyśl o Gwen. Albo jeszcze lepiej,
pomyśl, co ze mną zrobi, jeśli wrócę bez ciebie.
Royce milczał. Trząsł się dalej, oczy miał zamknięte.
- Móc wejść? - rozległ się cichy głos.
Hadrian widział w wejściu tylko sylwetkę i przez chwilę myślał, że to Gwen.
- Jest mu coraz gorzej, ale ty nie chcieć, żeby obejrzał go Zulron.
- Wasz oberdaza trzyma się blisko człowieka, który omal nie zabił mojego przyjaciela. Wolę, żeby go
nie leczył.
- Pozwolić mi? Ja nie mieć takich umiejętności jak Zulron, ale wiedzieć pewne rzeczy.
Hadrian skinął głową i zaprosił ją gestem.
- Być Fan Irianu - przedstawiła się, wchodząc do chaty, podczas gdy na zewnątrz czekały w deszczu
dwie inne kobiety z zakrytymi koszykami.
- Jestem Hadrian Blackwater, a to mój przyjaciel Royce.
Skinęła głową, uklękła przy Roysie i położyła mu dłoń na czole.
- Ma gorączkę - orzekła.
Wskazała na lampę olejową i Hadrian ją zdjął, po czym pomógł jej rozpiąć płaszcz elfa i podnieść
jego tunikę, odsłaniając poplamiony bandaż, który Irianu ostrożnie rozwinęła. Zobaczywszy ranę,
skrzywiła się i pokręciła głową.
- To shirlum-kath - powiedziała, naciskając lekko na skórę wokół rany, aż Royce wzdrygnął się we
śnie. - Widzieć tu? - Przesunęła długim paznokciem wzdłuż postrzału i oderwała pasożyta wielkości
grubego włosa, który skręcał się na koniuszku jej palca. - Pożerają go.
Fan Irianu skinęła na kobiety i te weszły, po czym postawiły obok niej koszyki. Po tenkińsku kazała
im przynieść jeszcze kilka rzeczy, których Hadrian nie znał, i obie szybko wyszły z chaty.
- Możesz mu pomóc?
Tenkinka przytaknęła. Wyjęła moździerz i zaczęła rozgniatać tłuczkiem coś, co wyglądało jak grudki
ziemi, fragmenty liści i kawałki orzechów.
- Shirlum-kath być często przy otwartych ranach. Pozostawione zjedzą go. On umrzeć wkrótce bez
pomocy. Ja zrobić truciznę na shirlum-kath.
Jedna z kobiet wróciła z tykwą i glinianym garnkiem, w którym Fan Irianu zmieszała i ubiła
zawartość moździerza z olejem aż do uzyskania gęstej ciemnej substancji. Następnie rozsmarowała
maść na ranie i wepchnęła ją także w otwór po bełcie. Obrócili Royce’a i zrobili to samo przy ranie
wylotowej. Następnie kobieta przyłożyła jeden duży cuchnący liść z każdej strony i razem z
Hadrianem owinęła elfa świeżym płóciennym bandażem. Royce ocknął się, gdy skończyli.
Zamroczony i zdezorientowany znów stracił przytomność.
Fan Irianu przykryła go kocami i skinęła głową z zadowoleniem.
- Teraz mu się polepszy, myślę. Ja uwarzyć napary: więcej trucizny na shirlum-kath i herbatę na
wzmocnienie. Jak się obudzi, ty mu każ wypić oba, tak? Wtedy on czuć się lepiej dużo szybciej.
Hadrian jej podziękował. Po wyjściu Tenkinki zastanawiał się, czemu Royce zawsze przyciągał
piękne kobiety, kiedy był na skraju śmierci.
* * *
Gdy Royce zbudził się nazajutrz rano, już nie miał gorączki, za to dość sił, by kląć. Według niego
trująca mikstura Fan Irianu smakowała gorzej od sfermentowanego krowiego łajna, ale herbatę wypił
z przyjemnością. Następnego dnia jadł na siedząco. Dzień później mógł chodzić bez pomocy do
wspólnego ostrium na posiłki. Nikt nie narzekał na opóźnienie, ponieważ deszcz nie przestawał
padać, ale na widok Royce’a w ostrium Grady mrugnął i zapytał Hadriana, czy to możliwe, aby jego
towarzysz miał nawrót choroby.
- Jest dobry? - spytała Fan Irianu, podchodząc do nich po kolacji.
Poruszała się z zachwycającą gracją, a jej suknia błyszczała w świetle lamp jak olej. Wszyscy
podążali za nią wzrokiem.
- Nie. Ale czuje się znacznie lepiej - odparł Hadrian.
Gdy zobaczyła jego figlarny uśmiech, na jej twarzy pojawił się wyraz zakłopotania.
- Mój język jest może nie...
- Jestem bardzo dobry, dziękuję - powiedział do niej Royce. - Zawdzięczam ci życie.
Pokręciła głową.
- Ty mi odpłacić się nabraniem sił. Ale ja mieć prośbę do twojego przyjaciela. Joqdan, wódz
wojskowy wioski, prosi, żeby rozmawiać z tobą w sarapie.
- Ze mną? - zdziwił się najemnik i spojrzał na drugą stronę ostrium, gdzie siedział mężczyzna z
naszyjnikami z kości. - Czy Royce może do nas dołączyć? Chciałbym go mieć na oku.
- Oczywiście, jeśli jest na siłach.
Hadrian pomógł przyjacielowi wstać i obaj wyszli z ostrium, za Fan Irianu, odprowadzani
zazdrosnymi spojrzeniami pozostałych. Słońce jeszcze nie zaszło, ale i tak było ciemno, ponieważ
dżungla blokowała dostęp jego promieniom. Z gałęzi zwisały lampy olejowe, oświetlając ścieżkę i
ozdabiając wioskę jak na festynie latonaliowym. Wciąż lało jak z cebra, więc wyszli z ostrium pod
osłoną gałęzi palmowych. Hadrian wiedział, że sarap to w tłumaczeniu „miejsce spotkań” lub
„miejsce rozmów”. W tym przypadku było to gigantyczne drzewo oudorro, od którego - o czym
niedawno się dowiedział - wioska wzięła nazwę.
Drzewo miało bardzo duży obwód i na jego wielu gałęziach wciąż rosły wielkie zielone liście, mimo
że pień był całkowicie pusty. Ogromna dziupla dawała schronienie przed deszczem i zapewniała
dość miejsca dla nich czworga. Środek zajmował mały, udekorowany dół na ognisko, w którym
żarzyły się węgle. Usiedli dokoła niego na zbytkownych poduszkach z jedwabiu i atlasu. Ściany
pomalowano na różne odcienie ochry i umbry - widać było, że farby wtarto w drewno palcami.
Obrazy przedstawiały ludzi i zwierzęta - poskręcane dziwne ich wyobrażenia. Widniały tam także
tajemnicze symbole i zawile wzorki. Oświetlone wnętrze drzewa wyglądało na dziwnie odrealnione,
co wywoływało u Hadriana niepokój.
Joqdan już był na miejscu. Nie czekał na chłopca z palmową gałęzią i jego goła głowa i nagi tors
były mokre. Wszyscy wymienili z szacunkiem ukłony.
- Miło jest mi - przywitał ich. - Mój mowa... jest, ach... nie dobra jak mędrców. Ja wojownik... nie
rozmawiać z obcymi. Ty jesteś... - urwał na chwilę, myśląc intensywnie -... specjalny. Ja
zaszczycony. Witam cię w Oudorro, Galenti. Ja... - znów przerwał, po czym sfrustrowany zwrócił się
do Fan Irianu.
- Wódz Joqdan żałować, że umiejętności języka nie są dość dobre, żeby uhonorować was, i prosić,
żebym mówiła słowa - wyjaśniła Tenkinka, zdejmując mokre okrycie. - On mówi, że widział twoją
walkę na arenie w Drogbonie. Nigdy nie zapomniał tego. Mieć taką legendę tutaj jest wielkim
zaszczytem. Nie nosisz lauru, więc myśli, że nie chcesz być rozpoznany. Zaprosił cię, żeby złożyć
wyrazy szacunku na osobności.
Hadrian zerknął na Royce’a, który słuchał uważnie.
- Dziękuję - zwrócił się do Joqdana. - I ma rację, wolałbym zachować anonimowość.
- Joqdan prosi o pozwolenie, żeby zadać pytanie wielkiemu Galentiemu. Chciałby wiedzieć,
dlaczego odszedłeś.
- Nadeszła pora poszukać innych bitew - odparł najemnik po krótkiej przerwie.
Gdy Fan Irianu przetłumaczyła jego słowa, wódz Oudorro skinął głową. W tym momencie coś w
wyglądzie Tenkinki przyciągnęło uwagę Royce’a, który podszedł do niej szybko. Nie poruszyła się,
choć widząc groźną postawę elfa, Hadrian domyślał się, że prawie wszyscy inni by się cofnęli.
- Skąd masz ten znak na ramieniu? - spytał Royce, wskazując na małą wytatuowaną spiralę.
- To znak jasnowidza - oświadczył Zulron, zaskakując wszystkich.
W przeciwieństwie do pozostałych mieszkańców wioski nosił długą szatę wykonaną z lśniącego
materiału. Była rozchylona tak szeroko, że widzieli jego pokraczne ciało pokryte dziwnymi tatuażami.
Na twarzy miał wyrysowaną pajęczynę.
- Fan Irianu jest wizjonerką - wyjaśnił, patrząc na nią z podziwem. - To talent i dar, jakie otrzymują
od Uberlina ci, w których żyłach płynie gorąca krew Ghazelów. Niewielu takich się rodzi w każdej
epoce, a Fan Irianu jest potężna. Potrafi zajrzeć w głąb serca i zobaczyć przyszłość narodu - przerwał
i przesunął delikatnie palcami po jej policzku. - Zna wszystko oprócz własnego przeznaczenia.
- Widzę, że nie przeszkadza ci bariera językowa - powiedział Hadrian.
Zulron się uśmiechnął.
- Jestem oberdazą. Znam ruchy gwiazd i księgi twojego świata. Wszystkie tajemnice są przede mną
odsłonięte.
- To prawda, że jesteś wizjonerką? - spytał Tenkinkę Royce.
Skinęła głową.
- Po spaleniu liści tulanu ja...
- Pokaż mu - przerwał jej Zulron, a ona spojrzała na niego surowo. - Przepowiedz jego przyszłość -
polecił, wskazując na Royce’a.
Na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia, ale skinęła głową.
Joqdan chwycił mocno Zulrona za ramię i go obrócił, ale mówił zbyt szybko, by Hadrian mógł go
zrozumieć. Tenkini spierali się, lecz najemnik wychwycił tylko jedno słowo z odpowiedzi oberdazy:
„ważne”.
Gdy Zulron znów stanął do nich twarzą, jego wzrok padł na Hadriana. Otwarcie się mu przyglądał.
- A więc jesteś legendarnym Galentim. - Uniósł brew. - Sądząc po twoim wyglądzie, rzekłbym, że
Joqdan jest w błędzie, ale wiem, że on nigdy się nie myli. Mimo to nie wyglądasz na Tygrysa
Mandalina. Myślałem, że jesteś znacznie większy. - Odwrócił się gwałtownie do Fan Irianu. - Spal
liście.
Gdy Tenkinka podeszła do kamiennej skrzyni, Zulron poprosił, żeby usiedli wokół żarzących się
węgli w kręgu ognia. Hadrian wziął Royce’a na stronę.
- Może powinniśmy stąd wyjść. Nie podoba mi się podejście pana znachora. Chyba coś knuje.
Spędza sporo czasu z Thranic’iem, co też dobrze nie wróży.
Royce spojrzał na Fan Irianu.
- Nie, chcę zostać.
- O co tu chodzi?
- Tatuaż... Gwen ma taki sam.
Hadrian niechętnie usiadł.
Fan Irianu wróciła z kilkoma dużymi suchymi liśćmi. Mimo że były kruche, miały jaskrawy czerwony
kolor. Zaczęła coś nucić i jednocześnie rozgniatała je w powietrzu, pozwalając, by spadały na węgle.
Od razu powstał obłok dymu, który nie uniósł się, lecz zawisł w powietrzu. Fan Irianu uchwyciła go
złożonymi rękami i przybliżyła do siebie, a następnie pochyliła się i wciągnęła go przez nos.
Kilkakrotnie zgarniała dym i wdychała go głęboko.
Liście spaliły się do końca i dym zniknął. Fan Irianu przymknęła oczy i zaczęła kołysać się na
kolanach, cicho nucąc. Po kilku minutach wyciągnęła ręce przed siebie.
- Dotknij jej - poinstruował Zulron Royce’a.
Elf przez chwilę się wahał. Hadrian zobaczył, że przyjaciel patrzy na nią jak na skomplikowany
zamek. Najemnik znał to spojrzenie. Im większy potencjalny skarb za drzwiami, tym większe napięcie
pojawiało się w oczach Royce’a, a w tej chwili spoglądał tak, jakby Tenkinka znała sekret do
zdobycia fortuny. Dotknął jej palcami i Fan Irianu go chwyciła.
Nastąpiła przerwa, po której wizjonerka zaczęła pojękiwać i kręcić głową - z początku powoli, a
potem coraz szybciej. Otworzyła usta i zaczęła biadolić, jakby przeżywała koszmar. Usiłowała
mówić, ale nie mogła złożyć słów. Wzdrygnęła się, a jej oczy opętańczo drgały pod przymkniętymi
powiekami. Mamrotała coraz głośniej, ale nie można było rozpoznać co.
Na twarzy Joqdana pojawił się niepokój i Hadrian zastanawiał się, czy nie dzieje się coś złego. Fan
Irianu wciąż zmagała się z sobą i Joqdan zaczął wstawać, ale powstrzymało go groźne spojrzenie
Zulrona. W końcu kobieta krzyknęła i padła na poduszki.
- Zostaw ją w spokoju! - krzyknął oberdaza po tenkińsku.
Joqdan zignorował go i podbiegł do Fan Irianu, która rzucała się na ziemi. Wrzasnęła, a potem
znieruchomiała. Joqdan przytulił ją, szepcząc jej coś do ucha. Przysunął dłoń do jej ust, żeby
sprawdzić, czy oddycha.
- Zabiłeś ją! - zawołał do Zulrona.
Bez słowa wziął wizjonerkę na ręce i wybiegł na deszcz.
- Co się dzieje? O co chodzi? - spytał Hadrian.
- Twój przyjaciel nie jest człowiekiem - oświadczył oberdaza i podszedł do Royce’a. - Po co tu
przyjechałeś?
- Jesteśmy członkami załogi „Szmaragdowego Sztormu” i jedziemy dostarczyć wiadomość do Pałacu
Czterech Wiatrów - odpowiedział za niego Hadrian.
Zulron nie spuszczał wzroku z Royce’a.
- Od trzech tysięcy lat starożytne legendy mówią o dniu rozliczenia, gdy cień z północy zstąpi na
nasze ziemie.
Weszli Derning, Grady, Poe i Bulard.
- Co się dzieje? - spytał Derning. - Usłyszeliśmy krzyk kobiety i zobaczyliśmy wielkiego mężczyznę,
który niósł ją na rękach.
- Był wypadek - wyjaśnił Hadrian.
Derning i Grady od razu spojrzeli na Royce’a.
- Nie wiemy, co jej się stało - ciągnął Hadrian. - Robiła jakiś spirytualistyczny pokaz, odgadywała
przeznaczenie Royce’a czy coś w tym guście, i zasłabła.
- Zasłabła? - powtórzył Derning.
- Wdychała dym z liści tulanu. Może były zepsute.
Zulron nie zwracał uwagi na nich i dalej wpatrywał się w Royce’a.
- Legenda Ghazelów, przekazywana ustnie z pokolenia na pokolenie od czasów pierwszego Ghazel-
Da-Ra, mówi o śmierci i zniszczeniu, o nadchodzącej zemście, o powrocie starych. Sam widziałem
znaki. Obserwuję gwiazdy i wiem. Na północy już pojawiły się zwiastuny. Estramnadon funkcjonuje i
otwarto Avemparthę. A teraz tu jest elf, w mojej wiosce, gdzie nigdy żadnego nie było.
- Elf? - spytał Derning zaskoczony.
- To przez niego zmarła Fan Irianu - rzekł Zulron. - Lub w najlepszym razie postradała zmysły.
- Co takiego?! - wykrzyknął Hadrian.
- Nie jest możliwe użycie daru jasnowidzenia na elfie. Z powodu braku duszy jasnowidz napotyka
tylko nieskończoność. Dla niej to było jak zejście z klifu w bezdenną przepaść. Jeśli przeżyje, już
nigdy nie będzie taka sama.
- Jesteś lekarzem. Nie powinieneś próbować jej pomóc?
- On chce, żeby umarła - odezwał się w końcu Royce, a potem spojrzał na Zulrona i dodał: -
Wiedziałeś.
- Co wiedział? - spytał Bulard niespokojny, a zarazem zafascynowany.
Grady i Derning też pochylili się do przodu.
- Wiedziałeś, że jestem po części elfem, prawda? Ale powiedziałeś jej, nie, zmusiłeś ją, żeby
odczytała przyszłość - syknął Royce.
Z zewnątrz dochodził do nich tupot stóp i podniesione głosy. Hadrian usłyszał, jak Wesley
przekrzykuje rozgorączkowanych Tenkinów.
- Dlaczego chciałeś, żeby umarła? - spytał Royce.
- Ja nic nie zrobiłem. To ty ją zabiłeś. A zabicie mieszkańca wioski, zwłaszcza jasnowidza, to
niewybaczalna zbrodnia karana śmiercią. - Zulron uśmiechnął się i wyszedł, a reszta podążyła za
nim.
Na zewnątrz zbierał się coraz większy tłum.
- Jest! - krzyknął Thranic, gdy tylko Royce wyszedł z pnia drzewa. Wskazał na niego i powiedział: -
Oto wasz elf! Ostrzegałem was przed nim.
- Zabił naszą wizjonerkę Fan Irianu! - oznajmił Zulron i powtórzył to po tenkińsku.
Burandu, Wesley i Wyatt przepchnęli się przez tłum.
- To prawda? - spytał szybko Wesley tonem zdradzającym podenerwowanie.
- Co? - spytał Royce.
- Jesteś elfem i zabiłeś Fan Irianu?
- Tak, i nie jestem pewien.
Tłum zgęstniał i Hadrian słyszał takie słowa, jak „sprawiedliwość”, „zemsta” i „zabić”.
- Na Mara, człowieku! - powiedział Wesley do Royce’a ze złością, ale cicho. - Co z tobą?
Przysporzyłeś nam tyle kłopotów, że powinienem pozwolić, żeby cię powiesili. - Głęboko odetchnął.
W górze błysnęło i huknął grzmot. - Co to znaczy, że nie jesteś pewien? - spytał szybko, wycierając
mokrą od deszczu twarz.
- Morderca musi zapłacić za swoją zbrodnię, Burandu - oświadczył Zulron po tenkińsku. - Przez jego
brak duszy zginęła nasza ukochana Fan Irianu. Prawo domaga się sprawiedliwości!
- Gdzie Joqdan? - spytał Burandu.
- Składa ostatnie wyrazy szacunku swojej niedoszłej żonie. Gdyby tu był, byłby tego samego zdania.
- Zulron kłamie! To on jest winny - powiedział po tenkińsku Hadrian i wszyscy spojrzeli na niego ze
zdziwieniem.
- Co oni mówią? - spytał Wesley najemnika.
- Oberdaza chce doprowadzić do naszej śmierci i Burandu chwyta przynętę.
- Przyprowadzić ich wszystkich! - krzyknął senior.
Ruszyli do nich wojownicy. Hadrian przez chwilę zastanawiał się, czy nie wyjąć mieczy, ale
postanowił tego nie robić. Rzucił spojrzenie Royce’owi, dając mu do zrozumienia, żeby nie stawiał
oporu.
Zaprowadzono ich na środek wioski, gdzie Dilladrum krzyczał:
- Puśćcie mnie! Co robicie? - Dostrzegłszy Wesleya, zapytał: - Co zrobiliście? Mówiłem, żeby ich
nie obrażać!
- Nie obraziliśmy ich - wyjaśnił Hadrian. - Zabiliśmy ich ukochaną wizjonerkę.
- Co takiego?! - Dilladrum wyglądał, jakby za chwilę miał zemdleć.
- To nieporozumienie, ale nie jestem pewien, czy będziemy mieli okazję to wyjaśnić - wtrącił
Wesley.
- Przynajmniej Thranic umrze z nami - stwierdził Royce tak głośno, żeby wartownik go usłyszał.
- Męczeńska śmierć to godziwa cena za uwolnienie świata od ciebie i twoich pobratymców.
Znów błysnęło i jaskrawe światło wydobyło na chwilę z półmroku blade twarze załogi.
Grady’ego przewrócono na ziemię. Gdy sięgnął ręką po miecz, Hadrian krzyknął:
- Nie rób tego!
- Właśnie - potwierdził Wesley. - Niech nikt nie sięga po broń, bo nas zarżną.
- I tak to zrobią - stwierdził Derning.
Poe i Hadrian postawili Grady’ego na nogi. Wokół nich wojownicy utworzyli ciasny krąg, za którym
przemoczeni mieszkańcy wioski krzyczeli i machali uniesionymi pięściami. Tłum napierał na
wojowników, a słowa mieszkańców wioski ginęły pośród ryków nienawiści. Jeszcze raz mignęła
błyskawica i rozbrzmiał jeden głos;
- Wiedziałeś!
Ludzie od razu umilkli i się rozstąpili, gdy Fan Irianu weszła do kręgu. Obok niej szedł Joqdan z
dzidą, wpatrując się ponuro w Zulrona.
- Burandu, to nie wina cudzoziemca. To Zulron powiedział, żebym odczytała przyszłość. Wiedział, że
w żyłach przybysza płynie krew elfów. Ale ja wciąż żyję!
- Ale nie... Jak mogłaś? - wyjąkał Zulron.
- On nie jest jednym ze starych - powiedziała Fan Irianu. - On jest kazem! Są w nim cechy ludzkie.
Podstawy, Zulronie, podstawy!
- Co się dzieje? - spytał Wesley Hadriana. - To nie ją zabił Royce? Co ona mówi?
- Wydaje się trochę zdenerwowana - orzekł Grady.
- Ale nie na Royce’a - zauważył Poe.
- To na kogo? - spytał Grady.
- Zulron próbował mnie zabić. Wiedziałam od pewnego czasu, że ma wielkie ambicje. Widziałam
zdradę w jego sercu, ale nie spodziewałam się, że posunie się tak daleko.
- Joqdan, co ty na to? Czy Fan Irianu mówi prawdę? - zwrócił się Burandu do wodza.
Joqdan wbił dzidę w pierś Zulrona. Długie ostrze przeszyło na wylot ciało oberdazy. Stojący w
pobliżu ludzie zaczęli się cofać w popłochu i odsuwać na boki.
Joqdan podszedł do Zulrona, oburącz chwycił go mocno za gardło i splunął mu w twarz. Światło
zgasło w oczach znachora i gdy Joqdan wyjął dzidę z jego ciała, Zulron upadł martwy.
- To odpowiedź na twoje pytanie - zauważył Poe.
Burandu spojrzał na zwłoki, a następnie na Joqdana i skinął głową.
- Joqdan nigdy się nie myli. Cieszę się, że jesteś bezpieczna, Fan Irianu - powiedział do Tenkinki, po
czym zwrócił się do Wesleya i pozostałych: - Wybaczcie hańbę złego Zulrona. Wy nie oceniać nas po
jego czynach. Wy też mieć takich ludzi w swoim świecie, tak?
Wesley spojrzał na Thranica i Royce’a.
Burandu krzyknął coś do swoich wojowników i ci rozpędzili tłum. Wielu przystawało, żeby
pocałować Fan Irianu, która - osłabiona - opierała się o Joqdana. Starała się uśmiechać, ale Hadrian
widział, że jest blada i z trudem oddycha.
Senior porozmawiał krótko z Joqdanem i Fan Irianu, po czym wódz wziął wizjonerkę na ręce i
zaniósł ją do jednej z mniejszych chat. Ciało Zulrona odciągnięto i wraz z nim odeszła większość
Tenkinów.
- To wszystko? - spytał Grady.
- Zaczekajcie - powiedział Dilladrum, gdy zobaczył, że zbliża się do nich człowiek w skórze
lamparta. Przewodnik zamienił z nim kilka słów, po czym oznajmił:
- Wioska Oudorro prosi nas o wybaczenie za nieporozumienie i pragnie dalej nas gościć.
Spojrzeli po sobie sceptycznie.
- Mówią szczerze.
Wesley westchnął i skinął głową.
- Podziękuj im za uprzejmość, ale wyruszymy jutro rano.
- Uprzejmość? - wymamrotał Derning. - Omal nie obdarli nas żywcem ze skóry. Powinniśmy stąd
zwiewać, póki możemy.
- Nie widzę korzyści w zapuszczaniu się w dżunglę w nocy - stwierdził Wesley. - Wyruszymy o
brzasku.
- A co z Melbornem? - spytał Thranic.
- Pan, doktor Levy, marynarze Blackwater i Melborn, proszę ze mną. Pozostałym rozkazuję udać się
do kwater i dobrze się wyspać.
Podbiegł do nich młody Tenkin, który porozmawiał z Dilladrumem, obserwując Royce’a.
- O co chodzi? - spytał Wesley.
- Fan Irianu poprosiła, żeby przyszli do niej Royce i Hadrian.
Wesley skinął głową w ich stronę, ale dodał:
- Tym razem nie próbujcie wszczynać wojny. Macie zgłosić się do mnie bezpośrednio po spotkaniu.
Liczę na wasz honor, panowie.
Zanim Thranic zdołał zaoponować, obaj skinęli głową i potwierdzili:
- Tak jest, sir.
* * *
Fan Irianu leżała pod cienkim białym prześcieradłem, a młoda dziewczyna zwilżała jej czoło
wilgotną szmatką, którą moczyła co pewien czas w płytkiej misce. Joqdan pozostawał przy boku
wizjonerki. Jego wielka dzida, wciąż pokryta krwią Zulrona, stała przy drzwiach.
- Naprawdę nic jej nie jest? - spytał Hadrian.
- Ja czuć się dobrze - odparła Fan Irianu. - To był straszny wstrząs. Zabierze czasu.
- Przykro mi - powiedział Royce.
- Wiem - odrzekła. Wyraz współczucia na jej twarzy graniczył ze smutkiem. - Naprawdę wiem.
- Zobaczyłaś coś?
- Gdybym ja po wdychaniu dymu tulanu dotknąć ręki Joqdana, umiałabym powiedzieć, co on jadł
wczoraj w południe i co jeść jutro. Gdybym ja dotknąć ręki Galentiego, wiedziałabym, z którą
kobietą się ożeni i kto kogo przeżyje. Znałabym także okoliczności jego śmierci. Moje zdolności
pozwalają mi widzieć szczegóły czyjegoś życia, ale nie twojego. Ty jesteś tajemnicą, chmurą.
Zaglądanie w głąb ciebie to patrzenie na łańcuch górski w gęstej mgle, widzę jedynie szczyty, ale nie
wiem, jakie są połączenia między nimi u podnóża. W języku Ghazelów jesteś kazem, a w twoim
mirem, tak? W twoich żyłach płynąć mieszanina krwi ludzi i elfów. To zapewnia ci długowieczność.
- Przerwała, żeby odpocząć, i Joqdan zmarszczył brwi. - Gdy patrzeć na drogę, widzi się dobrze
większość rzeczy: drzewa, skały, liście. Ale z tobą to jest tak, jakby tkwiło się w powietrzu i
spoglądało na horyzont, widać mało szczegółów. Mój dar nie pozwala mi widzieć całego życia kaza.
Jest za długie.
- Ale coś zobaczyłaś.
- Zobaczyłam wiele rzeczy. Zbyt wiele - odparła, obdarzając go łagodnym i ciepłym spojrzeniem.
- Powiedz - odezwał się Royce. - Proszę. Znam kobietę bardzo podobną do ciebie, ale coś ją trapi.
Nie chce o tym mówić i sądzę, że zobaczyła te same rzeczy co ty. Rzeczy, które ją niepokoją.
- Jest Tenkinką?
- Nie jestem pewien, ale nosi ten sam znak co ty.
Fan Irianu skinęła głową.
- Posłałam po ciebie z powodu tego, co zobaczyłam. Powiem ci, co wiem, a potem ja odpoczywać.
Ja spać długi czas i Joqdan nie pozwoli, by ktoś mi przeszkadzać. A więc ja mówić teraz. Być
pewna, że nie zobaczę cię więcej. Widziałam wiele, ale zrozumiałam mało, za duża odległość, za
dużo czasu. Większość to niejasne przeczucia, które trudno ująć w słowa, ale to, co wyczułam, było
potężne.
Royce skinął głową. Przerwała na chwilę, zastanawiając się, po czym ciągnęła:
- Otacza cię ciemność, wszędzie jest śmierć, która tropi cię, poluje na ciebie, ale ty karmisz się nią;
krew rodzi krew, ciemność cię pożera. W tym mroku zobaczyłam dwa światła obok ciebie. Jedno
zgaśnie. Drugie migocze, nie wolno dopuścić do jego zgaśnięcia. Musisz chronić ten płomień przed
burzą. Dostrzegłam tajemnicę. Jest... ukryta. Ten wielki skarb jest zasłonięty. Ukrywa go mężczyzna,
ale kobieta wie. Tylko ona o tym wie i się przygotowuje. Ona mówi zagadkami, które zostaną
rozwikłane - prawda na razie utajona. Przypomnisz sobie, gdy nadejdzie pora. Twój szlak już jest
wytyczony w mroku.
Joqdan powiedział coś po tenkińsku, ale Fan Irianu pokręciła głową i mówiła dalej:
- Zobaczyłam wielką wyprawę. Dziesięcioro na drodze. Ta, która ma na sobie światło, będzie
prowadzić. Droga wiedzie głęboko pod ziemię i ku rozpaczy. Waszymi krokami kieruje głos
zmarłych. Cofacie się w czasie. Znów rozpoczyna się bitwa sprzed trzech tysięcy lat. Świat dostaje
się w kleszcze chłodu, śmierć dotyka wszystkich i przed tobą jest wybór. Stoisz sam na szali i twój
ciężar ją przeważy, ale nie jest jasne, w którą stronę. Musisz wybierać między ciemnością a światłem
i twoja decyzja wpłynie na los wielu. - Przerwała, kręcąc głową. - Ile drzew w lesie, ile źdźbeł
trawy, zbyt wielu, by ich zliczyć. I boję się, że w końcu wybierzesz ciemność i odwrócisz się
plecami do światła.
- Powiedziałaś „ona”. O kim mówisz? Chodzi o Gwen? - dopytywał się Royce.
- Nie znam imion. To zwykłe przeczucia, przebłyski snu.
- Co to za tajemnica?
- Nie wiem. Jest ukryta.
- Gdy mówisz, że są dwa światła i jedno zgaśnie, czy to znaczy, że ktoś umrze?
Skinęła głową.
- Myślę, że tak. Takie mam przeczucie. Zobaczyłam stratę tak wielką, że jeszcze teraz ją czuję. -
Wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Royce’a, a po policzku spłynęła jej łza. - Twoja droga jest pełna
wielkiej udręki.
Złodziej przez chwilę milczał, po czym zapytał:
- Co to za wielka wyprawa?
Pokręciła głową.
- Żałuję, ale nie wiem więcej. Twoje życie... całe życie było pełne bólu, a jeszcze tyle cierpienia cię
czeka. Mnie być przykro, ale nie umiem więcej powiedzieć.
- Ona teraz odpoczywać - powiedział Joqdan tonem jasno sugerującym, że powinni już wyjść.
Na zewnątrz zobaczyli Wyatta.
- Czekasz na nas? - spytał Hadrian.
- Nie chciałem, żebyście przez przypadek weszli do niewłaściwej chaty - odparł, mrugając do nich.
- Reszta w łóżkach?
Skinął głową.
- A więc jesteś elfem? - zwrócił się Deminthal do Royce’a. - To wiele wyjaśnia. Czego chciała
kobieta?
- Przepowiedzieć mi przyszłość.
- Dobre wieści?
- Omal jej nie zabiły. Co ty na to?
Rozdział 17. Pałac Czterech Wiatrów.
Thranic był wściekły, ponieważ Wesley nie chciał podjąć działań przeciw Royce’owi. Wartownik
pieklił się, że zgodnie z prawem imperialnym wszystkie elfy podlegały aresztowaniu. Wesley zaś nie
mógł temu zaprzeczyć, ale dodał, że w zaistniałych okolicznościach nie dysponuje ani więzieniem,
ani łańcuchami. Zauważył także, że znajdują się poza granicami nowego imperium i dopóki tak
będzie, dopóty on będzie wyłącznym sędzią prawa.
- Moim obowiązkiem jest doprowadzenie tej misji do końca - powiedział Wesley do wartownika. -
Skrępowany więzień będzie tylko przeszkodą, zwłaszcza że jest ranny i nie przejawia chęci do
ucieczki.
Royce obserwował to wszystko z pewnym rozbawieniem. Thranic nie dawał za wygraną, aż Wesley
w końcu ustąpił i podszedł do Royce’a.
- Dasz mi słowo, że nie spróbujesz uciec ani mnie, ani wartownikowi Thranicowi przed
zakończeniem tej misji?
- Słowo honoru, sir - odparł Royce. - Za nic nie opuściłbym wartownika Thranica z własnej woli.
- Sprawa załatwiona - zakończył Wesley zadowolony.
- To elf! Jaką wartość ma słowo elfa? - Thranic wyprostował się. Górował nad Wesleyem i przybrał
minę, która sprawiła, że midszypfnen się cofnął. - Jako sekretarz spraw Erivanu mianowany przez
patriarchę mam obowiązek oczyścić imperium z tych niegodnych istot. Żądam, abyś natychmiast
oddal tego elfa pod mój nadzór!
Wesley się zawahał. Wartownicy potrafili złamać wolę wielu królów, a Thranic budził większy
strach od wszystkich, których Hadrian w życiu spotkał. Jego przygarbiona postawa sępa i
przenikliwy wzrok potrafiły prawie sparaliżować człowieka. Wiedział, że wartownik długo nie
pożyje, ale wolałby, żeby Royce sam wybrał czas i miejsce. Gdyby Wesley zgodził się oddać teraz
przyjaciela, doszłoby do walki, w której jeden z nich by zginął. Hadrian przesunął powoli palce w
stronę głowic mieczy i sprawdził, gdzie stoi Bernie.
Wesley zacisnął szczęki i odwzajemnił groźne spojrzenie Thranica.
- Może być elfem, sir, ale jest także członkiem mojej załogi.
- Twojej załogi? Już nie masz statku. Jesteś dzieckiem, które bawi się w udawanie kapitana! - ryknął
wartownik gniewnie.
Wesley zesztywniał.
- A w co pan się bawił w ładowni statku, sir? Czy to pan nazywa egzekwowaniem swojej władzy?
To zaskoczyło Thranica.
- O tak, oficerowie wiedzieli o pańskich nocnych wizytach w pomieszczeniu z „ładunkiem”. To był
mały statek, sir, i koje oficerów znajdowały się tuż nad ładownią. Co noc słyszeliśmy, jak pan ich nie
tylko torturuje, lecz również, obawiam się, robi jeszcze gorsze rzeczy. Nie jestem jakimś wielkim
sympatykiem elfów, ale - na Maribora! - istnieją granice nadużyć, na które pozwala sumienie! Nie,
sir, chyba tak szybko nie oddam marynarza Melborna pod pański nadzór. Nawet gdybym wierzył -
choć obaj wiemy, że nie mam ku temu podstaw - że będzie go pan traktował z honorem, potrzebuję
jak najwięcej ludzi.
- Żal patrzeć, jak taki młody obiecujący człowiek marnuje sobie życie - pienił się Thranic. -
Dopilnuję, żeby cię za to stracono.
- Aby tak się stało, musimy wrócić do Avrynu. I miejmy nadzieję, że obaj dożyjemy tego dnia.
* * *
O świcie załoga „Szmaragdowego Sztormu” opuściła wioskę i znów zagłębiła się w dżungli,
wędrując na północny wschód od doliny Oudorro wąską, ledwie widoczną ścieżką. Ziemia po
deszczu była rozmokła, ale wreszcie przestało padać. W trzecim dniu drogę zagrodziły im klify i
przepaście. Podążali wzdłuż linii grzbietów, gdzie potknięcie groziło upadkiem z wysokości kilkuset
metrów, przechodzili przez niebezpieczne mosty linowe nad rozhukanymi rzekami i wędrowali w dół
skalistymi rozpadlinami do ciemnych dolin. W nisko położonych wąwozach nawet w południe
panował półmrok. Cienie rzucane przez drzewa wywoływały złudzenia wzrokowe. Skały
przypominały przyczajone zwierzęta, a karłowate, powykrzywiane krzewy wyglądały jak potwory we
mgle.
Zdrowie Royce’a stale się poprawiało, choć jego nastrój pozostawał bez zmian. Mógł iść o własnych
siłach przez większość dnia, a dzięki balsamowi Fan Irianu rany nie wymagały już bandażowania.
W czwartym dniu po opuszczeniu Oudorro znaleźli ciała. Na ścieżce leżały zwłoki w strojach
podobnych do noszonych przez Dilladruma i Vintu. Wokół nich krążyły muchy i w powietrzu unosił
się smród rozkładu. Ofiary nie żyły już od pewnego czasu i wielu brakowało kończyn lub miały ślady
ugryzień.
- Robota zwierząt? - spytał Wesley.
- Możliwe. - Dilladrum spojrzał na wschód. - Ale być może Pantera nie potrafi zapanować nad
swoimi bestiami, tak jak mówił nam Burandu.
- Twierdzisz, że zrobili to Ghazelowie?
Dilladrum przystanął, żeby zlustrować otaczającą ich dżunglę.
- Nie sposób powiedzieć, ale te ciała leżą tu od kilku tygodni, a to niepodobne do dżungli, żeby
pozwalała im gnić. Zwierzęta nie lubią Ghazelów i unikają terenów, na których wyczuwają ich
zapach, nawet jeśli to oznacza stratę darmowego posiłku. Ten to Hingara. - Dilladrum wskazał na
ciało śniadego małego mężczyzny w czerwonej czapce. - Był takim przewodnikiem jak ja. Przed
kilkoma tygodniami wyruszył do Pałacu Czterech Wiatrów z grupą podobną do naszej. Był zacnym
człowiekiem. Znał dobrze dżunglę i, jak widzicie, szło z nim aż trzydziestu ludzi. Jak sądzicie, jakie
zwierzę zaatakowałoby tak dużą grupę? Może wataha wilków? Stado lwów? Nie, nic z tego. I jakie
zwierzę mogłoby zabić i nie pozostawić za sobą choćby jednego ze swoich? Ghazelowie zaś...
- Co takiego? - spytał Wesley.
- Są jak duchy. Hingara nie miał szansy, by dostrzec, że nadchodzą. Wyobraźcie sobie istoty tak
zwinne jak małpy, ale silne i okrutne jak tygrysy. Mają instynkt dzikich zwierząt, lecz inteligencję
ludzi. W deszczowy dzień potrafią wyczuć człowieka z odległości kilkunastu kilometrów. To był
bezpieczny szlak, ale obawiam się, że sytuacja się zmieniła.
- Tu jest tylko około osiemnastu ciał - zauważył Wesley. - Jeśli wyruszył z trzydziestoma ludźmi, to
gdzie reszta?
Dilladrum utkwił wzrok w oficerze marynarki.
- No właśnie, gdzie?
Wesley skrzywił się, spoglądając na trupy.
- Twierdzisz, że zabrali ich, żeby ich zjeść?
- Tak postępują. - Dilladrum wskazał na rozszarpane i okaleczone ciała. - Część zjedli na miejscu w
gorączce po bitwie, a resztę, jak sądzę, zanieśli do swojej kryjówki, gdzie mogę się tylko domyślać,
że zjedli upieczonych na rożnie, popijając podgrzaną krwią z czaszek ofiar.
- Nie wiesz tego na pewno! - zarzucił mu Wesley.
Dilladrum pokręcił głową.
- Jak powiedziałem, tylko się domyślam. Nikt tak naprawdę nie wie, co się dzieje w ich obozach, tak
jak jeleń nie wie, co się odbywa w salach jadalnych króla.
- Mówisz, jakby byli lepsi od nas.
- W tej dżungli to prawda. Tutaj oni są łowcami, a my zdobyczą. Mówiłem, że od tej chwili podróż
będzie trudniejsza. Nie będziemy rozpalać ogniska, gotować jedzenia i rozbijać namiotów. Możemy
przeżyć, tylko pod warunkiem że prześlizgniemy się niepostrzeżenie.
- Powinniśmy ich pogrzebać? - spytał Wesley.
- Czego zwierzęta nie tykają, my też nie powinniśmy. Cała dżungla dowiedziałaby się o naszej
obecności. Niemądrze jest też dłużej tu zostawać. Powinniśmy jak najszybciej iść dalej.
Teraz wędrowali stale w dół, podążając wzdłuż rzeki wartko płynącej w rozpadlinie górskiej. Im
niżej schodzili, tym ciemniej się robiło wokół nich. Odpoczęli na brzegu, gdzie rzeka wiła się wokół
skupiska głazów. Bez ogniska i namiotów miejsce postoju nie przypominało obozowiska. Kulili się
na skrawku gołego piasku odsłoniętego przez wodę po zmianie nurtu, jedząc zimne solone mięso.
Royce siedział na skraju obozu i obserwował Thranica, który nie spuszczał z niego oka.
Grali w tę grę co wieczór od chwili opuszczenia wioski. Royce był pewien, że Bernie naopowiadał
Thranicowi niestworzone historie o rządach terroru elfa w Diamencie. Wartownik wprawdzie
zachowywał się powściągliwie, ale Royce nie miał wątpliwości, że słowa Berniego zrobiły na nim
spore wrażenie. Bez Staula i z Berniem, który już nie był zaufanym sojusznikiem, pozycja Thranica
była ogromnie osłabiona. Konfrontacja z Wesleyem ujawniła też narastającą desperację wartownika,
a jego porażka stała się kolejną komplikacją. Szala się przechyliła i seret zmienił się z myśliwego w
zwierzynę, a Royce z każdym dniem był coraz silniejszy.
Elfowi ta zabawa sprawiała przyjemność. Podobało mu się, gdy widział, jak powiększają się cienie
pod oczami Thranica, ponieważ wartownik coraz mniej spał. Rozkoszy dostarczało mu to, jak seret
gwałtownie się obracał, rozglądając się gorączkowo za Royce’em, gdy tylko jakieś zwierzę
zaszeleściło liśćmi na szlaku za jego plecami. Royce nigdy nie dążył do zadawania psychicznych
tortur, ale w przypadku Thranica zrobił wyjątek.
Szybki odskok Royce’a uratował mu życie. Choć mógłby wykrwawić się na śmierć, gdyby nie
odnalazł go Hadrian z innymi, lub umrzeć, gdyby nie pomogła mu Tenkinka, sama rana była dość
niegroźna. Przez kilka dni udawał, że jest słabszy niż w rzeczywistości. Bolało go przy naciskaniu
boku i jego ruchy były wciąż ograniczone, ale poza tym czuł się jak zwykle.
Mógłby długo kontynuować tę grę, ale stawało się to zbyt niebezpieczne. Opór Wesleya zmienił układ
sił. Możliwości wartownika się kurczyły. Próba zastraszenia młodego żeglarza była jego ostatnim
gambitem. Ale dopóki Wesley pozostanie prawowitym przywódcą, tacy jak Wyatt, Grady, Derning i
Poe będą stać po jego stronie. Royce wiedział więc, że Thranic uważa Wesleya za pionka
zagradzającego mu drogę. Nadeszła więc pora, by zająć się wartownikiem.
Royce położył się do snu niedaleko pozostałych, ale wybrał miejsce zasłonięte przez niewielki
gąszcz roślin. Poleżał w ciemności tylko chwilę, po czym napchał pod koc krzewów i zniknął w
dżungli.
Thranic wybrał na spoczynek miejsce przy rzece, co Royce’owi odpowiadało, ponieważ zamierzał
pozbyć się ciała wartownika, wrzucając je do wody. Obszedł obóz, aż dotarł do miejsca, w którym
spali Bernie i Levy, ale Thranica tam nie było.
* * *
Trzask! Bełt rozłupał wąski pień drzewa.
Royce uchylił się w ostatniej chwili. Strzała wbiła się w drzewo w miejscu, w którym elf chwilę
wcześniej kucał.
Thranic w desperackim pośpiechu oparł kuszę o ziemię i napinał ponownie cięciwę za pomocą
korby.
- Myślałeś, że znajdziesz mnie w łóżku? - odezwał się. - Naprawdę myślałeś, że tak łatwo mnie
zabijesz... elfie? - Dalej kręcił korbą. - Nie powinieneś tak bardzo się mnie bać. Jestem tu, żeby ci
pomóc. To mój obowiązek pomóc wam wszystkim. Rozproszę mrok w waszych sercach. Uwolnię
was od brzemienia waszego obrzydliwego, odrażającego życia. Już nie musicie uwłaczać
Mariborowi. Zbawię was!
- A kto zbawi ciebie? - odparł Royce.
Stał kilka metrów dalej niż chwilę wcześniej. Thranic spojrzał w dół, żeby osadzić bełt w łożu, a
kiedy podniósł kuszę, Royce’a już nie było.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał wartownik z nadzieją, że przeciwnik ujawni swoje
położenie.
- Widzisz strasznie dobrze w ciemności, Thranic - odparł Royce z prawej strony rycerza.
Wartownik odwrócił się i wystrzelił, ale bełt tylko przeleciał przez gąszcz.
- Dobrze, ale nie idealnie - zauważył Royce, pojawiając się ponownie, ale znacznie bliżej.
Thranic niezwłocznie zaczął naciągać kuszę. Miał jeszcze dwa bełty.
- Udało ci się także - ciągnął elf - wślizgnąć między drzewa tak, żebym cię nie zauważył. I
podkradłeś się do mnie od tyłu. To duży wyczyn. Ile masz lat, Thranic? Założę się, że jesteś starszy,
niż można by sądzić po twoim wyglądzie.
Wartownik załadował pocisk i podniósł głowę, ale Royce znów zniknął.
- Do czego zmierzasz, elfie? - spytał Thranic, trzymając kuszę przy biodrze. Oparł się plecami o
drzewo i rozejrzał dokoła.
- Jesteśmy podobni do siebie, ty i ja - powiedział Royce za plecami sereta.
Thranic obrócił się na pięcie. Dostrzegł ruch w gęstwinie i wystrzelił, ale chybił. Zaklął i znów
zaczął naciągać kuszę za pomocą korby.
- Dlatego to robisz? - spytał Royce. - Dlatego torturujesz elfy? Powiedz mi, oczyszczasz ich... czy
siebie?
- Zamknij się!
Thranicowi ześlizgnęła się ręka i cięciwa odskoczyła, rozcinając mu palce. Teraz wartownik się
trząsł.
- Nie możesz zabić elfa w sobie, więc torturujesz i mordujesz te, które spotykasz.
Royce był już bliżej.
- Kazałem ci się zamknąć!
- Ile potrzeba krwi elfów, żeby samemu oczyścić się z grzechu bycia elfem?
Jeszcze bardziej się zbliżył.
- Niech cię szlag! - wrzasnął Thranic.
Ręce mu drżały i nie mógł sobie poradzić z kuszą. Naciągnął cięciwę, która znów mu odskoczyła.
Wsunął stopę w strzemię i zaczął desperacko naciskać na korbę koła zapadkowego, ale mechanizm
się zaciął, a gdy seret użył większej siły, pękł.
Przerażony Thranic usiłował teraz napiąć cięciwę, ciągnąc ją z całych sił rękami, ale nie mógł jej
dosunąć do karbu. Dawał Melbornowi za dużo czasu. Odrzucił kuszę i wyjął sztylet.
Czekał. Nasłuchiwał. Obrócił się na pięcie i rozejrzał.
Był sam.
* * *
- Wstań - obudził Hadriana glos Royce’a.
Znał ten ton przyjaciela, więc od razu się podniósł.
- O co chodzi?
- Mamy towarzystwo - wyjaśnił elf. - Zbudź wszystkich.
- Co się dzieje? - spytał zaspany Wesley, gdy obóz zaczął powoli wracać do życia.
- Ciszej - szepnął Royce. Kucał ze sztyletem w ręce, wpatrując się w mrok.
- Ghazelowie? - spytał Grady.
- Coś - odparł Royce. - W wielkiej liczbie.
Teraz pozostali usłyszeli trzask łamanych gałązek i szelest liści. Zerwali się na nogi, trzymając broń
w gotowości.
- Plecami do rzeki! - krzyknął Wesley.
Przed nimi pojawiło się i zniknęło światło, a potem mrugnęło następne. Kolejne dwa zamigotały po
prawej i lewej stronie. Dźwięki były coraz głośniejsze i dochodziły z coraz mniejszej odległości. Do
obozu wszedł, potykając się, Dovin Thranic i ludzi ogarnął na chwilę popłoch. Kilku spojrzało
dziwnie na wartownika, ale nikt nic nie powiedział. Wszyscy skupili uwagę na odgłosach
dochodzących spomiędzy drzew.
Z gęstwiny dżungli wyszły powoli na polankę na brzegu rzeki ciemne sylwetki z pochodniami. Ze
wszystkich stron naraz zbliżyło się do obozu dwadzieścia postaci, które z początku wydawały się
osobliwymi, potwornymi bestiami. Z bliższej odległości Hadrian zobaczył, że to ludzie: krępi
barbarzyńcy z byczymi karkami i twarzami pomalowanymi na biało.
Nosili zbroje z kości i stroiki z długich piór. Z łatwością poruszali się w gęstych zaroślach. W rękach
dzierżyli pałki, topory i dzidy. W milczeniu utworzyli krąg wokół obozu, przesuwając się powoli do
przodu.
- Przychodzimy w pokoju! - krzyknął niepewnie Dilladrum po tenkińsku. - Chcemy się zobaczyć z
wodzem Erandabonem. Przynosimy mu wiadomość.
Gdy prymitywni obcy się przybliżyli, zaczęli pokrzykiwać i wyć, potrząsając bronią. Niektórzy
obnażyli zęby, inni uderzali się w piersi lub tupali bosymi stopami. Dilladrum powtórzył swoje
oświadczenie. Jeden z większych Tenkinów, który trzymał w ręce ozdobiony topór wojenny, wystąpił
i podszedł do przewodnika.
- Jaką wiadomość? - spytał ostrym, wysokim głosem.
- Jest w zapieczętowanym liście - odparł Dilladrum. - Do rąk własnych wodza.
Mężczyzna przyjrzał się wszystkim po kolei, po czym wyszczerzył zęby w uśmiechu i skinął głową.
- Pójdziecie za mną.
Choć wszystko ułożyło się znakomicie, Dilladrum, przedstawiając wędrowcom przebieg rozmowy,
starł rękawem pot z czoła.
Tenkiński przywódca wydał piskliwym głosem rozkazy i pozostali Tenkini pogasili pochodnie i
wtopili się z powrotem w dżunglę, on zaś pozostał, czekając na podróżników, którzy zwijali obóz.
Następnie dał znak ręką, żeby poszli za nim, i wbiegł między drzewa, oświetlając sobie drogę
pochodnią. Narzucił takie tempo, że wszyscy się zasapali, Bulard zaś omal nie zemdlał. Dilladrum
krzyknął do Tenkina, żeby zrobił postój lub przynajmniej zwolnił tempo. W odpowiedzi usłyszał
jedynie śmiech.
- Nasi nowi przyjaciele nie liczą się ze starym człowiekiem - powiedział Bulard, łapiąc z trudem
powietrze.
- Dość tego! - krzyknął Wesley i podniósł rękę, żeby się zatrzymali.
Załogi „Szmaragdowego Sztormu” nie trzeba było do tego specjalnie zachęcać. Tenkin pobiegł dalej
z pochodnią, znikając między drzewami.
- Jeśli chce dalej biec bez nas, to droga wolna!
- Zatrzymał się - powiedział Royce. - Zgasił pochodnię i ukrywa się w gąszczu na przodzie. Z obu
stron pilnuje nas po kilku Tenkinów, a za nami jest jeszcze większa grupa.
- Nic nie widzę. - Wesley rozejrzał się dokoła.
Royce się uśmiechnął.
- Po co trzymać elfa w załodze, gdyby nie było z niego korzyści?
Wesley uniósł brew, znów zlustrował dżunglę, po czym dał za wygraną. Wyjął korek z bukłaka, wypił
łyk wody i puścił naczynie w obieg.
- Jak się pan czuje, panie Bulard? - zwrócił się do historyka, który siedział na ziemi zgięty wpół.
Staruszek podniósł zaczerwienioną twarz. Pocił się obficie, a rzadkie włosy przykleiły mu się do
czaszki. Nie odpowiedział, chwytając powietrze szeroko otwartymi ustami, ale zdołał się uśmiechnąć
i skinąć uspokajająco głową.
- To dobrze - powiedział Wesley. - Ruszajmy dalej, ale to my będziemy nadawać tempo. Nie
pozwólmy, żeby nas zamęczyli.
- Tak jest - zgodził się Derning, wycierając usta po wzięciu łyku wody. - To by im odpowiadało:
przegonić nas kilka razy w kółko, żebyśmy opadli z sił, a potem doskoczyć do nas i poderżnąć nam
gardła, zanim zdołalibyśmy odsapnąć.
- Może taki los spotkał tamtych nieszczęśników, których znaleźliśmy. Może to sprawka właśnie tych
dzikusów - dociekał Grady.
- Nie kręcimy się w kółko, idziemy do konkretnego celu - oznajmił Royce. - Czuję zapach morza.
Hadrian nie zwrócił wcześniej na to uwagi, ale teraz wyczuwał w powietrzu sól. Uświadomił sobie,
że to, co brał za szmer wiatru w liściach, było szumem oceanu.
- W drogę, panowie - rzekł Wesley, stając na czele.
Gdy ruszyli, znów pojawiła się pochodnia i Tenkin pognał do przodu. Wesley jednak nie pędził za
nim, lecz utrzymywał tempo wygodne dla wędrowców. Tenkin zawracał co jakiś czas w nadziei, że
nakłoni ich do szybszego marszu, ale po kilku próbach zrezygnował i dostosował się do możliwości
podróżników.
Droga biegła ostro w dół. Wkrótce znaleźli się na skalistym szlaku opadającym stromo ku ścianie
klifu. Słyszeli huk rozbijających się w dole fal. Gdy pojawiło się pierwsze światło świtu, zobaczyli
miejsce, do którego zdążali. Wysoko na skalistym cyplu, który wcinał się w ocean i strzegł dostępu
do naturalnego portu kilkaset metrów poniżej, wznosiła się kamienna forteca. Pałac Czterech
Wiatrów wyglądał na bardzo stary. Smagany wiatrem i deszczem, upodobnił się do poplamionej i
porowatej powierzchni czarnej granitowej skały, na której stał. Zbudowano go z ogromnych bloków i
trudno było sobie wyobrazić, aby zdołali tego dokonać ludzie. Budowlę cechowała typowa dla
Tenkinów prostota, wyrażająca się brakiem ornamentyki. W dużej, osłoniętej przed wiatrem zatoce
kotwiczyły setki statków, wszystkie ze zrefowanymi czarnymi żaglami.
Po dotarciu grupy do wielkiej bramy tenkiński przewodnik się zatrzymał.
- Od tego miejsca nie wolno mieć przy sobie broni.
Gdy Dilladrum to przetłumaczył, Wesley nachmurzył się, ale nie zaprotestował. Nawet w Avrynie
panował taki zwyczaj. Nikt nie liczył na to, że do zamku lorda zostanie wpuszczony uzbrojony.
Oddali więc broń. Hadrian zauważył, że Thranic i Royce tego nie zrobili.
W ostatnich godzinach wartownik zachowywał się dziwnie. Nic nie mówił i nie spuszczał oka z
Royce’a.
Weszli do twierdzy, gdzie z wałów spoglądało na nich kilkunastu dobrze wyposażonych strażników, a
wielu więcej tworzyło szpaler na ich drodze. Na zewnątrz forteca wyglądała jak ruina. Na ziemi
leżały porozbijane kamienne bloki, które kiedyś pospadały z murów. W środku zamku wystrój był
równie ponury. Tutaj też po stuleciach rozkładu wskutek zaniedbań niegdyś wspaniała budowla
przemieniła się prawie w pierwotną jaskinię. Przez szczeliny na korytarzu przebijały się korzenie i
rosły grzyby, a w narożnikach leżały kupki zwiędłych liści przywianych podczas przeciągów. Na
prastarych rzeźbach i wyrytych w skale napisach osiadły kurz, brud i pajęczyny.
Do ścian Tenkini przypięli prymitywne sztandary - długie proporce z białym toporem na czarnym tle.
Tak jak w Oudorro z sufitu zwisały rzędy tarcz jak nietoperze w jaskini. Całą jedną stronę wielkiej
komnaty zajmował olbrzymi kominek z przepastnym paleniskiem, w którym tlił się pień drzewa. Na
podłodze leżała skóra tygrysa z łbem. Martwe zwierzę miało lśniące szmaragdowe oczy i pożółkłe
kły. Po drugiej stronie sali stał kamienny tron, przechylony wskutek pęknięcia podstawy w miejscu, w
którym pnącze oplotło jego nogi. Na siedzisku przykrytym grubą warstwą skór zwierzęcych siedział
człowiek o dzikich oczach.
Miał burzę długich czarnych włosów poznaczonych białymi pasemkami i sterczących we wszystkich
kierunkach. Jego twarz nosiła ślady głębokich rozcięć i oparzeń. Gęste brwi ocieniały jasne żywe
oczy, które biegały na wszystkie strony jak szklane kulki pragnące wydostać się z oczodołów. Nagi
tors przykrywała mu jedynie wymyślna kamizelka z małych kości nanizanych na sznurki. Jego długie
palce bawiły się z roztargnieniem długim zakrwawionym toporem, który leżał na jego kolanach.
- Kto to jest? - spytał wódz w języku tenkińskim, a jego tubalny, niepokojący głos odbił się echem od
ścian. - Kto wchodzi do sali Erandabona bez zapowiedzi? Kto wkracza do lasu Erandabona jak
zbłąkana owca? Kto śmie szukać Erandabona w jego kryjówce, w jego świątyni?
Otaczali go dziwni ludzie i oczy wszystkich były skierowane na przybyszów. Bezzębni, wytatuowani
mężczyźni rozlewali napoje, podczas gdy kobiety ze splątanymi włosami i pomalowanymi oczami
tańczyły do wyimaginowanych rytmów. Jedna leżała naga na jedwabnej poduszce i szeptała do
ogromnego węża, który owijał się wokół jej ciała. Obok niej jakiś stary bezwłosy mężczyzna z
żółtymi paznokciami dorównującymi długością jego palcom malował ciekawe wzory na podłodze. W
całej sali unosił się dym palonych liści tulanu, które tliły się w piecyku na środku.
W najciemniejszych zakamarkach kryli się kolejni. Hadrian ledwie mógł ich dostrzec przez obłoki
dymu i migoczące płomienie. Gromadzili się w mroku, wydając z siebie słabe dźwięki,
przypominające ćwierkanie cykad. Hadrian dobrze znał ten dźwięk. Ale nie mógł ich zobaczyć.
Dostrzegał jedynie niewielki ruch ich cieni padających na kamień. Zachowywali się nerwowo jak
sfora wygłodniałych psów, a ich ruchy były zbyt szybkie jak na człowieka.
Dilladrum wypchnął Wesleya do przodu. Młodzieniec głęboko odetchnął i powiedział:
- Jestem midszypmenem Wesley Belstrad, pełniącym obowiązki kapitana ocalałych członków załogi
statku Jej Imperialnej Mości „Szmaragdowego Sztormu”, który wypłynął w rejs z Aquesty. Mam dla
ciebie wiadomość, wasza lordowska mość. - Ukłonił się nisko.
Hadriana rozbawiło to, że chłopak ze szlacheckim pochodzeniem pochyla głowę przed kimś takim jak
Erandabon Gile, któremu niewiele brakowało, by uznać go za szaleńca.
- Długo czekał Erandabon na wieści - powiedział po apelańsku człowiek na tronie. - Długo
Erandabon liczył księżyce i gwiazdy. Fale rozbijają się, statki przypływają i zbierają się, mrok
nastaje, a Erandabon wciąż czeka. Siedzi i czeka. Czeka i siedzi. Wielki cień rośnie na północy.
Bogowie przychodzą jeszcze raz, przynosząc wszystkim śmierć i grozę. Nieumierający zmiażdżą
świat swoimi stopami, a Erandabonowi każe się czekać. Gdzie jest wiadomość? Mów! Mów!
Wesley zrobił krok naprzód, wyciągając list z surduta, ale zobaczywszy złamaną pieczęć, przystanął.
W tym momencie chudy jak szczapa mężczyzna z pomalowanym ciałem i w stroju z piór wyrwał mu
dokument z ręki. Warknął na Wesleya jak pies, obnażając zęby:
- Nie podchodzić do wielkiego Erandabona z nieczystymi rękami!
Człowiek w ubraniu z piór podał wiadomość watażce, który studiował ją przez chwilę, szaleńczo
przebiegając oczami w tę i we w tę po pergaminie. Na jego twarzy pojawił się straszliwy uśmiech.
Podarł list na kawałki i zaczął je jeść. Nie trwało to długo i w tym czasie nikt się nie odezwał.
Przełknąwszy ostatni skrawek, Erandabon uniósł rękę i rozkazał:
- Zamknąć ich w celach.
Wesley był oszołomiony, gdy tenkińscy strażnicy chwycili go za ręce.
- Co się dzieje?! - protestował. - Jesteśmy przedstawicielami imperium Avrynu! Nie możesz...
Erandabon wybuchnął śmiechem, gdy strażnicy wlekli młodzieńca po korytarzu.
- Czekajcie! - ryknął Thranic. - To było ustalone! - Wartownik zręcznie wymknął się strażnikom i
ruszył rozgniewany w stronę watażki. - Mój zespół i ja mamy dostać przewodnika od Ghazelów,
który bezpiecznie przeprowadzi nas przez Grandanz Og!
Gdy Erandabon wstał i uniósł topór, Thranic zatrzymał się w pół kroku.
- Broń przywiozłeś? Pokarm dla licznych dostarczyłeś Erandabonowi?! - krzyknął do niego watażka.
- Statek zatonął! - wrzasnął Thranic. - A umowa nie dotyczyła broni ani elfów.
Ćwierkanie w ciemności zrobiło się głośniejsze. Wydawało się, że niepokoi nawet Tenkinów.
Bezwłosy mężczyzna przestał rysować wzory i się wzdrygnął. Kobieta z wężem głośno westchnęła.
Erandabon nie zwracał uwagi na świergot.
- Nie! Dotyczyła otwartych bram Delgosu! Jaki dowód tego? Jaki dowód ma Erandabon? Wy
czekacie tutaj. Zostajecie zamknięci i jeśli Drumindor nie padnie, wy będziecie pokarmem dla
licznych! Takie jest zarządzenie Erandabona! Kim jesteście, żeby sprzeciwiać się Erandabonowi?
- Kim jesteście, żeby sprzeciwiać się Erandabonowi? - powtórzył śpiewnie tłum.
Watażka machnął ręką w powietrzu i znów rozległo się głośniejsze ćwierkanie. Strażnicy ruszyli z
dzidami.
* * *
- Teraz wiemy, co imperium robi ze schwytanymi elfami - wymamrotał Royce, przesuwając lekko
palce po węgarze.
Tenkini zamknęli ich w celach pod fortecą. Nie było tam okien. Jedyne światło wpadało przez mały
otwór w drzwiach, za którymi migotały na ścianach pochodnie w żelaznych uchwytach. Szczęśliwym
trafem Hadrian i Royce dzielili celę z Wyattem i Wesleyem, natomiast pozostałych zamknięto w
podobnych pomieszczeniach w tym samym bloku. Ich rozmowy były słyszalne jako niewyraźny szept.
- To okropne - powiedział Wesley, siadając ciężko na kamiennej podłodze i podpierając głowę
dłońmi. - Przyznaję, że nigdy nie przepadałem za elfami - dodał, spoglądając przepraszająco na
Royce’a - ale to... to potworność, która przekracza ludzkie pojęcie. A to, że imperium mogło
zezwolić na taki podły i haniebny akt, jest... jest...
- I wiemy też, po co ta flota w zatoce - dodał Hadrian. - Planują napaść na Delgos i chyba
przywieźliśmy im rozkaz do ataku.
- Ale Drumindor jest nie do zdobycia od strony morza - przypomniał Wesley. - Myślicie, że ten
Erandabon o tym wie? Te wszystkie statki zostaną spalone na popiół, gdy tylko wpłyną do zatoki.
- Nieprawda - zaprzeczył Royce. - W Drumindorze dokonano aktu sabotażu. Gdy otworzą
odpowietrzniki przy najbliższym księżycu żniwnym, nastąpi wybuch, który zniszczy nie tylko
Drumindor, ale także przypuszczam Tur Del Fur. I wtedy armada będzie mogła bez przeszkód
wpłynąć.
- Co takiego? - spytał Wesley. - Przecież nie możesz tego wiedzieć.
Royce milczał.
- Owszem, wie - powiedział Hadrian.
Na twarzy Wesleya pojawił się wyraz świadczący o tym, że się domyślił.
- Pieczęć była złamana. Przeczytałeś list?
Royce dalej przyglądał się dokładnie drzwiom.
- W jaki sposób dojdzie do wybuchu? - spytał Hadrian.
- Zablokowano odpowietrzniki.
- Niemożliwe... - Hadrian pokręcił głową. - Tylko Gravis umiał to zrobić, a on nie żyje.
- Merrick jakoś się dowiedział. Robi to samo, czego próbował Gravis. Zablokował przegrody. Przy
próbie odpowietrzania przy księżycu żniwnym gaz i stopiona skala nie będą miały gdzie ujść. Cała
góra wyleci w powietrze. To właśnie Merrick miał na myśli, mówiąc o odwróceniu sytuacji na
korzyść imperium. Delgos popiera nacjonalistów, których hojnie finansuje Cornelius DeLur. Po
wyeliminowaniu Gaunta odcięli łeb rebelii, a teraz odetną jej nogi. Po zniszczeniu Delgosu nowe
imperium będzie musiało uporać się już tylko z Melengarem.
- Ale statki, które widzieliśmy w porcie, nie należały wyłącznie do Tenkinów, lecz w przeważającej
większości do Ghazelów - zauważył Hadrian. - Gile myśli, że może ich wykorzystać jako zbrojne
ramię, jako psy do ataku, ale goblinów nie można ujarzmić. Nie zapanuje nad nimi. Imperium oddaje
Delgos w ręce Ba Ran Ghazelów. Gdy gobliny się okopią, staną się większym zagrożeniem dla
nowego imperium od nacjonalistów.
- Wątpię, czy Merrick coś sobie z tego robi - orzekł Royce.
- Ukradłeś mi list i go przeczytałeś? - spytał go Wesley. - I pozwoliłeś, żebyśmy go dostarczyli
watażce, chociaż wiedziałeś, że będzie to sygnał do najazdu?
- Pan by go nie oddał? Takie były pańskie rozkazy zatwierdzone przez samych regentów.
- Ale oddawanie Delgosu temu... temu szaleńcowi i Ghazelom to... to...
- To pański obowiązek jako oficera nowego imperium.
Wesley miał przerażoną minę.
- Mój ojciec mawiał: „Rycerz dobywa miecza z trzech powodów: żeby bronić siebie, żeby bronić
słabych i żeby bronić swojego pana”. Ale zawsze dodawał: „Nigdy nie broń się przed prawdą, nigdy
nie broń słabości innych i nigdy nie broń pana bez honoru”. Nie widzę nic honorowego w
pozostawianiu dziecka na łasce losu goblina lub poddawaniu narodu władzy nieokrzesanych
Ghazelów.
- Dlaczego pozwoliłeś mu oddać list? - spytał Hadrian.
- Przeczytałem go dopiero dziś wieczorem, gdy zrobiliśmy postój, żeby napić się wody. To była
ostatnia szansa, abym mógł rzucić na niego okiem. Doszedłem do wniosku, że jeśli zjawimy się z
pustymi rękami, zabiją nas.
- Nie wezmę udziału w tej... tej... potworności! Musimy zapobiec zniszczeniu Drumindoru -
oświadczył Wesley.
- Ma pan świadomość, że taka ingerencja byłaby zdradą? - spytał go Royce.
- To imperatorka zdradziła swój lud, rozkazując oddać mężczyzn, kobiety i dzieci z Tur Del Furu w
ręce krwiożerczych Ba Ran Ghazelów. Ja pozostaję wierny... wierny sprawie honoru.
- Może pocieszy pana wiadomość, że to mało prawdopodobne, aby ten rozkaz wydała imperatorka
Modina - powiedział Hadrian. - My ją znamy. Poznaliśmy ją, jeszcze zanim została imperatorką.
Nigdy by nie zezwoliła na coś takiego. W dniu przed wypłynięciem z Aquesty byłem w pałacu i
widziałem, że to nie ona rządzi. Stoją za tym regenci.
- Jedno jest pewne: jeśli udaremnimy plan Merricka, nie będziemy musieli już go szukać. Sam nas
znajdzie - dodał Royce.
- To wszystko moja wina - westchnął Wesley. - Po raz pierwszy dowodzę i patrzcie, do czego
doprowadziłem.
- Niech pan nie robi sobie wyrzutów. Świetnie się pan spisał. - Hadrian poklepał go po ramieniu. -
Spełnił pan swój obowiązek. Ale od tej chwili wszystko jest kwestią pańskiego wyboru.
- Niestety nie jest on wielki - zauważył Wesley, rozglądając się po celi.
- Ile jeszcze zostało czasu do księżyca żniwnego? - spytał Hadrian.
- Według mnie około dwóch tygodni - odparł Royce.
- Powrót drogą lądową zabrałby nam dużo czasu. Ile potrwałby rejs, Wyatt?
- Przy wietrze w plecy potrzebowalibyśmy ułamek czasu, jaki zabrała nam droga w tę stronę. Półtora,
może dwa tygodnie.
- No to mamy jeszcze czas - orzekł Hadrian.
- Czas na co? - spytał Wesley. - Tkwimy zamknięci w lochu szaleńca na skraju świata. Samo
przetrwanie będzie wyczynem.
- Jak na taki młody wiek to jest pan zbyt dużym pesymistą - stwierdził Royce.
Wesley zaśmiał się krótko.
- W porządku, marynarzu Melborn. Jak proponujesz, żebyśmy przekradli się do portu, porwali statek
pełen ghazelskich wojowników i wypłynęli z zatoki pod nosem całej armady, skoro nie możemy
nawet wydostać się z tej celi?
Royce lekko pchnął drzwi, otwierając je szeroko.
- Otworzyłem je, gdy pan perorował - powiedział.
Na twarzy Wesleya odmalowało się zdumienie.
- Nie jesteś tylko marynarzem, prawda?
- Zaczekajcie tu - polecił Royce i wyślizgnął się na zewnątrz.
Nie było go kilka minut. Nic nie słyszeli, ale wrócił z Poem, Derningiem, Gradym, Dilladrumem i
Vintu. Na jego sztylecie była krew. Trzymał w ręku pęk kluczy na kółku.
- A co z resztą? - spytał Wesley.
- Bez obaw, nie zapomnę o nich - odparł Royce z szatańskim uśmiechem.
Gdy wyszedł, pozostali ruszyli za nim. Strażnik leżał martwy w kałuży krwi, a Royce już był przy
drzwiach ostatniej celi.
- Nie trzeba nas wypuszczać - dobiegł głos Defoe ze środka. - Gdybym chciał wyjść, sam bym
otworzył drzwi.
- Nie przyszedłem was wypuścić - odrzekł Royce, otwierając drzwi.
Bernie cofnął się i wyjął sztylet.
- Nie wtrącaj się, Bernie - ostrzegł go Royce. - Do tej pory wykonywałeś zlecenie i ja to rozumiem,
ale jeśli staniesz między mną a Thranic’iem, sprawa zrobi się osobista.
- Marynarzu Melborn! - warknął Wesley. - Nie mogę ci pozwolić zabić pana Thranica.
Royce zignorował go i Wesley zwrócił się do Hadriana, który wzruszył ramionami.
- Stosuję zasadę, że nie wchodzę przyjacielowi w paradę, zwłaszcza jeśli ten drugi zasługuje na karę.
Wesley odwrócił się do Wyatta, ale na jego twarzy nie było współczucia.
- Spalił elfy w ładowni i z moich informacji wynika, że odpowiada za porwanie mojej córki. Niech
umrze.
Doktor Levy odszedł na bok, pozostawiając Thranica samego w głębi celi. Wartownik miał jedynie
sztylet, którym mógł się bronić. Hadrian, widząc jego postawę i sposób trzymania broni, zorientował
się, że seret nie umie walczyć nożem. Thranic pocił się, a w jego oczach widać było napięcie, gdy
Royce wszedł.
- Wolno zapytać, dlaczego chcesz zabić pana Thranica? - spytał nagle Bulard, stając między
mężczyznami. - Ci z was, którzy chcą uciec, nie powinni tracić czasu na mordowanie człowieka w
celi, prawda?
- To zajmie tylko chwilę - zapewniał go Royce.
- Być może, ale proszę cię, żebyś odstąpił od swojego zamiaru. Nie twierdzę, że nie zasługuje na
śmierć, ale jakim prawem ty masz być katem? Thranic umrze i podejrzewam, że nastąpi to wkrótce,
zważywszy na miejsce, do którego zdążamy. Mimo to nasza misja ma zasadnicze znaczenie nie tylko
dla imperium, ale także całej ludzkości, i będziemy go potrzebować, jeśli mamy liczyć na jej
wykonanie.
- Zamknij się, stary głupcze - warknął seret.
Słowa Bularda zainteresowały Royce’a, choć nie spuszczał wzroku z Thranica.
- Co to za misja?
- Mamy odnaleźć bardzo stary i bardzo ważny relikt o nazwie Róg Gylindory, który już niedługo
będzie niestety potrzebny.
- Róg? - powtórzył Hadrian.
- Tak. W obecnej sytuacji nie wydaje mi się mądre robić wam wykład z historii. Wystarczy więc, że
powiem, iż w naszym najlepiej pojętym interesie leży to, aby Thranic pozostał przy życiu... na razie.
- Przykro mi - odrzekł Royce - ale będziesz musiał się obyć bez...
Otworzyły się drzwi do bloku i weszli dwaj żołnierze z talerzami z jedzeniem. Dostrzegłszy
martwego strażnika, odwrócili się i uciekli. Royce puścił się biegiem za nimi. Bernie szybko zamknął
drzwi celi.
- Ruszajcie! - ponaglał ich Bulard.
Więźniowie opuścili pędem blok i wbiegli po schodach. Po dotarciu na górę usłyszeli hałas na
korytarzu.
- Uciekli - mruknął Royce.
- Domyśliliśmy się po krzykach - powiedział Hadrian.
Stali na skrzyżowaniu identycznych wąskich kamiennych korytarzy. W żelaznych uchwytach na
ścianach wisiały płonące pochodnie, rozstawione w takich dużych odstępach, że długie fragmenty
tuneli były pełne ruchliwych cieni. Royce spojrzał przez ramię na blok i zaklął pod nosem.
- Tyle mi dała chwila zawahania.
- Wiesz, którędy teraz? - spytał Wyatt.
- Tędy - odrzekł Royce.
Prowadził ich w szybkim tempie, po czym raptem przystanął i pokazał ręką, żeby wszyscy weszli do
otwartej celi. Po chwili przebiegł oddział strażników. Wesley już ruszał naprzód, ale Royce go
przytrzymał. Przeszło jeszcze dwóch żołnierzy.
- Teraz idziemy - polecił - ale trzymajcie się za mną.
Royce kluczył niezliczonymi korytarzami, skręcając wielokrotnie i zatrzymując się od czasu do czasu.
Weszli jeszcze po dwóch odcinkach schodów i skryli się przed kolejną grupą żołnierzy. Hadrian
zobaczył wyraz zdumienia na twarzach pozostałych członków grupy z powodu umiejętności Royce’a.
Wyglądało to tak, jakby elf przenikał wzrokiem przez ściany lub znał położenie każdego strażnika.
Dla Hadriana nie była to żadna nowość, ale nawet na nim robił wrażenie ich szybki postęp,
zważywszy na to, że Royce prowadził za sobą sporą grupę ludzi.
Niespodziewanie otworzyły się drzwi i kilku Tenkinów dosłownie wpadło na Dilladruma i jednego z
Vintu. Przerażony przewodnik pobiegł korytarzem, a za nim ruszył Vintu. Oszołomieni Tenkini nie
byli wojownikami i - przestraszeni nie mniej od Dilladruma - wycofali się do środka. Royce
krzyknął, żeby Dilladrum się zatrzymał, ale nadaremno.
- Do diabła! - zaklął elf, ruszając za nim w pościg.
Reszta załogi też pobiegła, żeby go nie zgubić. Pędzili na oślep korytarzami, aż za którymś zakrętem
Hadrian prawie wpadł na Royce’a, któremu drogę zagradzali tenkińscy wojownicy. Na podłodze
leżały zwłoki Dilladruma i Vintu, a wokół nich powiększała się kałuża krwi. Za ich plecami
niewielka armia odcinała im odwrót.
- Kim jesteście, żeby sprzeciwiać się Erandabonowi? - recytował śpiewnie tłum tenkińskich
żołnierzy.
- Cofnijcie się! - rozkazał Hadrian, popychając ich w stronę niszy, która dawała niejakie schronienie.
Następnie zdjął pochodnię ze ściany i razem z Royce’em stanął w szyku obronnym przed
napastnikami z przodu.
Tenkińscy wojownicy ruszyli z wrzaskiem do ataku.
Wydawało się, że Royce odskoczył na bok, ale pierwszy napastnik padł martwy. Hadrian pchnął
płomień pochodni w twarz drugiego Tenkina. Elf podbił nogą miecz martwego żołnierza w stronę
Hadriana, który złapał broń w odpowiednim momencie, by ściąć głowę kolejnemu wojownikowi.
Dwóch Tenkinów natarło na Royce’a, który po prostu był nie tam, gdzie się go spodziewali, gdy
dobiegli na miejsce. Jego ruchy były tak szybkie, że wydawały się rozmazane. Hadrian przesunął się
do przodu, a Royce kopnął broń zabitych w kierunku Wyatta, Derninga i Wesleya. Teraz Hadrian stał
na środku.
Trzech zaatakowało i wszyscy padli martwi. Reszta cofnęła się w oszołomieniu, a Hadrian podniósł
drugi miecz.
Klap! Klap! Klap!
Zbliżył się do nich watażka, klaszcząc i szczerząc zęby w uśmiechu.
- Galenti, to ty. Miło, że wróciłeś!
Rozdział 18. Garnek zupy.
Amilia siedziała nadąsana w kuchni, opierając łokcie na stole piekarza i podtrzymując dłońmi głowę.
To tutaj wszystko się zaczęło, gdy poprzednia asystentka Modiny przyprowadziła imperatorkę, żeby
nauczyć ją manier przy stole. Kiedy Amilia przypomniała sobie grozę tamtych dni, z zaskoczeniem
uświadomiła sobie, że to były lepsze czasy.
Teraz zaś jakaś wiedźma ukrywała się w komnacie Modiny i wmawiała jej różne nonsensy. Była
cudzoziemką, księżniczką wrogiego królestwa, ale spędzała z Modiną więcej czasu od Amilii. Mogła
manipulować imperatorką na wiele sposobów. Amilia próbowała przemówić władczyni do
rozsądku, ale bez względu na jej argumenty dziewczyna upierała się, żeby pomóc wiedźmie w
odnalezieniu Degana Gaunta.
Amilia wolała dawne czasy, gdy Modina pozostawiała wszystko w jej gestii. Siedziała i
zastanawiała się, co powinna zrobić. Chciała donieść na wiedźmę Saldurowi, ale wiedziała, że to by
zraniło imperatorkę i mogłaby już nigdy się nie otrząsnąć po takiej zdradzie, zwłaszcza ze strony
Amilii, której ufała bez zastrzeżeń. Strata z pewnością zmiażdżyłaby jej kruchego ducha i asystentka
już widziała katastrofę na końcu każdej ścieżki. Czuta się, jakby siedziała w powozie pędzącym w
stronę urwiska, nie mając możliwości dotarcia do lejców.
- Może zrobię ci zupy? - spytał ją Ibis Thinly.
Wielki mężczyzna stał w poplamionym fartuchu i mieszał w dużym parującym garnku, do którego
wrzucał kawałki selera.
- Zbyt fatalnie się czuję, żeby jeść - odparła.
- Nie może być aż tak źle.
- Nawet sobie nie wyobrażasz. Mam z nią istne urwanie głowy. Właściwie to boję się zostawiać ją
samą. Za każdym razem, gdy wychodzę z jej komnaty, ogarnia mnie przerażenie, że stanie się coś
strasznego.
Było późno i tylko oni znajdowali się w kuchni. Na przeciwległej ścianie tańczyły cienie rzucane
przez płomienie z paleniska pieca. Było tu ciepło i przyjemnie, z wyjątkiem ohydnego zapachu
bulgoczącego bulionu gotowanego przez Ibisa.
- Nie może być aż tak źle. Nie dasz się skusić na miskę zupy? Moim zdaniem robię całkiem niezły
krupnik warzywny.
- Wiesz, że uwielbiam twoje potrawy. Po prostu mam wrażenie, że mój żołądek jest stale ściśnięty.
Niedawno zauważyłam w lustrze siwy włos.
- Daj spokój, jesteś jeszcze młodą dziewczyną. - Ibis wybuchnął śmiechem, ale po chwili się
opanował. - Chyba nie powinienem tak się do ciebie zwracać. Powinienem powiedzieć: „Tak, jaśnie
pani” albo - w tym przypadku - „Ależ skąd, jaśnie pani! Jeśli wolno mi się ośmielić i mówić
szczerze w twojej obecności, to jestem innego zdania, bo jesteś ładniutka jak garnuszek!”. Taka
odpowiedź byłaby właściwsza.
Amilia się uśmiechnęła.
- Wiesz, nigdy nie rozumiałam tego twojego powiedzenia.
Ibis wyprostował się z udawaną urazą.
- Jestem kucharzem. Lubię garnki. - Zachichotał. - Zjedz trochę zupy. Coś ciepłego w brzuchu pomoże
rozluźnić twój żołądek, co?
Spojrzała na garnek, w którym mieszał, i się skrzywiła.
- Nie sądzę.
- Ależ nie mówię o tej! Wielki Mariborze, nie! Przyrządzę ci coś smacznego.
Amilii ulżyło.
- Co gotujesz? Cuchnie jak zgniłe jaja.
- To zupa, ale nawet nie nadaje się dla zwierząt. Robię ją z najgorszych starych resztek. Smród
pochodzi od tego okropnego żółtego proszku, którego muszę używać. Próbuję ją jak najlepiej
poprawić. Wrzucam trochę selera i przypraw, żeby mieć spokojniejsze sumienie.
- Dla kogo ją robisz?
- Nie mam pojęcia, ale niedługo przyjdą po nią dwaj strażnicy. Szczerze mówiąc... Boję się pytać,
dokąd ją zanoszą. Amilio? - Przerwał na chwilę. - Amilio, co się stało?
Dziewczyna gapiła się z otwartą buzią na gar. Jej uwagę przyciągnął hałas na schodach. Do kuchni
weszli dwaj mężczyźni. Znała ich z widzenia. To byli strażnicy, którzy normalnie pilnowali korytarza
na czwartym piętrze we wschodnim skrzydle, gdzie znajdowały się pomieszczenia administracyjne
Saldura i jej. Oni też ją rozpoznali i przystanęli na chwilę, żeby się ukłonić. W odpowiedzi Amilia z
gracją pochyliła głowę. Ich miny świadczyły o tym, że zdziwiła ich jej reakcja, ale byli za nią
wdzięczni. Następnie zwrócili się do Ibisa:
- Gotowa?
- Jeszcze chwilkę - wymamrotał. - Przyszliście wcześniej.
- Od świtu jesteśmy na służbie - skarżył się jeden ze strażników. - To nasze ostatnie zadanie przed
nocą. Naprawdę nie wiem, czemu tak się starasz z tą zupą, Thinly.
- Taką mam pracę i chcę ją robić porządnie.
- Wierz mi, nikt nie będzie się skarżył. Nikogo to nie obchodzi.
- Mnie tak - powiedział Ibis ostrym tonem, ucinając rozmowę.
Strażnik wzruszył ramionami i czekał.
- Dla kogo ta zupa? - spytała Amilia.
Mężczyzna się zawahał.
- Nie mogę o tym rozmawiać, milady.
Jego towarzysz trącił go mocno łokciem.
- Przecież to asystentka imperatorki.
Pierwszy strażnik oblał się rumieńcem.
- Wybacz mi, milady. Po prostu regent Saldur czasami potrafi przerazić człowieka.
Amilia zgodziła się z tym w duchu, ale na zewnątrz zachowała powściągliwość. Kolega pierwszego
wartownika uderzył się dłonią w czoło i przewrócił oczami.
- Do diaska, James, jesteś głupcem. Wybacz mu, milady.
- Co? - James miał zakłopotaną minę. - Co ja takiego powiedziałem?
Strażnik pokręcił ze smutkiem głową.
- Za jednym zamachem obraziłeś regenta i przyznałeś, że nie szanujesz jaśnie pani.
James zbladł.
- Jak się nazywasz? - spytała drugiego mężczyznę.
- Higgles, milady. - Przełknął ślinę i znów się ukłonił.
- To może ty odpowiesz na moje pytanie?
- Zanosimy zupę do północnej wieży, tej między studnią a stajniami.
- Ilu jest tam więźniów?
Strażnicy spojrzeli na siebie.
- Nie wiemy, milady.
- A więc dla kogo ta zupa?
Higgles wzruszył ramionami.
- Zostawiamy ją rycerzowi Sereta.
- Zupa gotowa - oświadczył Ibis.
Amilia skinęła głową i strażnicy wyszli na dziedziniec. Każdy trzymał gar za uchwyt.
- A teraz przyrządzę coś dla ciebie - oznajmił Ibis, wycierając duże dłonie w fartuch.
- Hę? - spytała Amilia, wciąż rozmyślając o dwóch wartownikach. - Nie, dziękuję, Ibis -
powiedziała, wstając. - Chyba muszę coś zrobić.
* * *
Amilia pożałowała, że nie wzięła płaszcza, gdy była w połowie drogi przez wewnętrzne podwórze.
Przyjazna jesień z liśćmi w jaskrawych kolorach, przejrzystym błękitnym niebem i rześkimi nocami
zmieniła się gwałtownie w szare, lodowato zimne przedzimie.
Przez mgliste chmury przeświecał półksiężyc, gdy Amilia szła przez ogród warzywny, który teraz
bardziej przypominał cmentarz pokryty brunatną ziemią. Ostrożnie zbliżyła się do kurnika, żeby nie
spłoszyć ptaków. Nie robiła nic złego, nie było zakazu chodzenia po podwórzu w nocy, ale w tym
momencie czuła się jak złoczyńca.
Gdy James i Higgles wracali, skryła się w szopie. Po kilku minutach prześlizgnęła się obok studni i
weszła do północnej wieży, więziennej wieży, jak ją teraz nazwała.
Rzeczywiście stał tam na baczność rycerz Sereta w czarnej zbroi z czerwonym symbolem w postaci
pękniętej korony na piersiach. Ozdobiony czerwonym piórem hełm zakrywał mu twarz. Wydawało
się, że nie widzi Amilii, co było dziwne, ponieważ teraz wszyscy strażnicy jej się kłaniali. Seret nie
odezwał się, gdy ominęła go i poszła w stronę schodów. Była zaskoczona, że jej nie zatrzymał.
Wspinała się, mijając co jakiś czas cele. Żadne drzwi nie były zamknięte na kłódkę. Otwierała
niektóre i wchodziła do środka. Wszystkie pomieszczenia były małe, ze starą zgniłą trawą na ziemi.
Przez maleńkie okienka wpadało niewiele księżycowego światła. Do ścian i podłogi przymocowano
ciężkie łańcuchy. W niektórych celach stał jeszcze stołek lub kubeł, lecz w większości nie było
żadnych sprzętów. Amilia czuła się w nich nieswojo - nie z powodu chłodu, ale dlatego że obawiała
się, iż sama może skończyć w takim miejscu.
James i Higgles mieli rację. Wieża była pusta. Zeszła po schodach z powrotem do sereta.
- Przepraszam, ale czego pilnujesz? Nikogo tu nie ma.
Nie odpowiedział.
- Kto dostał zupę?
Seret wciąż milczał. Nie mogąc zobaczyć jego oczu i sądząc, że może śpi na stojąco, zrobiła krok
naprzód.
Rycerz przesunął się i szybko jak wąż wysunął z pochwy do połowy miecz. Brzęk metalu odbił się
złowieszczo echem od ścian kamiennej wieży.
Amilia uciekła.
* * *
- Powiesz jej? - spytał Nimbus.
Byli w biurze Amilii i kończyli ostatnią listę zaproszonych osób, żeby przekazać ją skrybom do
przepisania. Wszędzie leżały pergaminy. Na ścianie wisiał plan wielkiej sali, podziurawiony jak sito
od przesadzania gości.
- Nie, nie będę dokładała do szalonych wymysłów tej wiedźmy opowieści o tajemniczych
znikających garnkach zupy! Od miesięcy usiłuję przywrócić Modinę do stanu równowagi. Nie
pozwolę, żeby znów załamała się nerwowo.
- Ale jeśli...
- Przestań, Nimbusie. - Przewertowała zwoje. - Nie powinnam ci w ogóle mówić. Poszłam.
Popatrzyłam. Nic nie zobaczyłam. Wciąż nie mogę uwierzyć, że aż na tyle się poważyłam. Mariborze,
dopomóż mi. Do czego to doszło?! Goniłam w ciemności za ułudami tej wiedźmy. Z czego się
śmiejesz?
- Z niczego - odparł Nimbus. - Wyobraziłem sobie, jak skradasz się na dziedzińcu.
- Och, przestań!
- Co ma przestać? - spytał Saldur, wchodząc bez zapowiedzi i spoglądając na nich z rozbrajającym
uśmiechem.
- Nic takiego, Wasza Ekscelencjo. Nimbus po prostu żartował.
- Nimbus? Nimbus? - powtórzył Saldur, przyglądając się mężczyźnie i próbując sobie coś
przypomnieć.
- To mój asystent i nauczyciel Modiny, uciekinier z Vernesu - wyjaśniła Amilia.
Saldur spojrzał na nią poirytowany.
- Nie jestem idiotą, Amilio. Wiem, kim jest Nimbus. Zastanawiałem się nad jego imieniem. Słowo
pochodzi ze starego języka imperialnego. Jeśli się nie mylę, „nimbus” oznacza mgłę lub chmurę. Mam
rację? - Spojrzał na mężczyznę, żeby uzyskać potwierdzenie, ale ten tylko wzruszył przepraszająco
ramionami. - To nieistotne - powiedział, po czym zwrócił się do Amilii: - Chciałem się dowiedzieć,
jak postępują przygotowania do ślubu. To już za kilka miesięcy.
- Właśnie mam gotowe zaproszenia do przekazania skrybom. Ułożyłam je według miejsca
zamieszkania gości, tak więc do tych, którzy mieszkają najdalej, kurierzy powinni wyruszyć już w
przyszłym tygodniu.
- Wyśmienicie, a suknia?
- W końcu krój jest już wybrany. Czekamy na dostawę materiału z Colnory.
- A jak sobie radzi Modina?
- Świetnie - skłamała, uśmiechając się jak najmilej.
- A zatem dobrze przyjęła wiadomość o szczęściu małżeńskim?
- Wszystkie wieści odbiera mniej więcej tak samo.
Saldur skinął do niej głową.
- Tak, to prawda... prawda. - Sprawiał wrażenie dobrodusznego dziadka. Mogłaby mu z łatwością
zaufać, gdyby wcześniej nie widziała na własne oczy oznak świadczących o wulkanie drzemiącym
pod łagodną powierzchownością. Przywrócił ją do rzeczywistości, gdy zapytał: - Co robiłaś zeszłej
nocy w północnej wieży, moja droga?
W porę ugryzła się w język, żeby nie odpowiedzieć zgodnie z prawdą.
- Natknęłam się na strażników, którzy nieśli tam zupę w środku nocy, i wydało mi się to dziwne, bo...
- Bo co? - naciskał Saldur.
- Bo w wieży nikogo nie ma. To znaczy oprócz sereta, który nie wiadomo czego tam pilnuje. Czy
wiesz, o co w tym wszystkim chodzi, Wasza Ekscelencjo? - spytała, zadowolona z tego, że udało jej
się zaakcentować swoją niewinność, odbijając piłeczkę w stronę starego człowieka.
Nawet zastanawiała się, czy nie zatrzepotać szybko powiekami, ale nie chciała przeciągać struny. Nie
zapomniała, jak Saldur kiedyś rozkazał strażnikowi, żeby wyprowadził ją z kuchni. Nie wiedziała, co
to polecenie w rzeczywistości znaczyło, lecz pamiętała żal w oczach żołnierza, kiedy do niej
podszedł.
- Oczywiście, że tak. Jestem regentem. Wiem o wszystkim, co tu się dzieje.
- Chodzi o to, że... tej zupy było bardzo dużo jak dla jednego rycerza. I zniknęła razem z garnkiem
zaledwie po kilku minutach. Ale skoro już o tym wiesz, przypuszczam, że to nie ma znaczenia.
Saldur przez chwilę przyglądał jej się w milczeniu. Na jego twarzy już nie malował się znajomy
wyraz świadczący o poczuciu wyższości. W jego oczach pod zmarszczonymi brwiami Amilia
dostrzegła szacunek.
- Rozumiem - odparł wreszcie.
Zerknął jeszcze przez ramię na Nimbusa, który uśmiechał się z miną niewiniątka. Ku rozczarowaniu
Amilii jej asystent zatrzepotał szybko powiekami. Wydawało się, że Saldur nie zwrócił uwagi na tę
błazenadę. Przypomniał tylko Amilii, żeby nie sadzała diuka i lady Rochelle’ów obok księcia
Alburnu, po czym opuścił jej biuro.
- Aż ciarki przeszły mi po plecach - powiedział Nimbus po wyjściu regenta. - Zaglądasz do wieży, a
nazajutrz rano Saldur już o tym wie?
Amilia zaczęła chodzić po biurze. Mogła w nim zrobić ledwie kilka kroków w jedną stronę, ale i tak
było to lepsze od stania w miejscu. Nimbus miał rację. W wieży działo się coś dziwnego, coś, na co
sam Saldur miał baczenie. Usiłowała wymyślić inne wytłumaczenie, ale jej umysł wciąż wracał do
jednego nazwiska: Degan Gaunt.
Rozdział 19. Galenti.
Na korytarzu przed wielką salą w Pałacu Czterech Wiatrów panowała śmiertelna cisza. Grupka
stłoczonych ludzi nie wychodziła z niszy. Teraz wszyscy członkowie załogi „Szmaragdowego
Sztormu” trzymali w rękach miecze zabrane Tenkinom, wszystkie wykonane ze stali avryńskiej.
Wojownicy z imperialnymi kuszami w dłoniach zajęli strategiczne pozycje, natomiast tenkińscy
żołnierze w większości cofnęli się, żeby nie zasłaniać im widoku. Skupieni blisko siebie członkowie
zespołu Hadriana stanowili łatwy cel.
Erandabon wystąpił, ale uważał, żeby nie zagrodzić drogi bełtom.
- Erandabon nie rozpoznał cię, Galenti! Wiele lat upłynęło, ale nie straciłeś umiejętności -
powiedział, spoglądając na ciała swoich zabitych wojowników. - Czemu podróżujesz z takimi
stworzeniami, Galenti? Czemu znosisz poniżenie? To jakby Erandabon pełzał z wężami po ziemi w
lesie albo taplał się w błocie ze świniami. Czemu to robisz? Czemu?
- Przyszedłem się z tobą zobaczyć, Gile - odparł Hadrian.
Momentalnie na korytarzu rozległo się głośne westchnięcie.
- Ha, ha, ha! Używasz mojego caliskiego nazwiska. To zbrodnia karana śmiercią. Ale wybaczam ci,
Galenti! Bo ty nie jesteś taki jak ci tutaj. - Machnął ręką w nieokreślonym kierunku. - Jesteś we
wszechświecie z Erandabonem. Jesteś gwiazdą na niebie, która błyszczy prawie tak jasno jak
Erandabon. Jesteś bratem i nie zabiję cię. Musisz pójść ze mną ucztować.
- A moi przyjaciele?
Erandabon zrobił kwaśną minę.
- Nie mają miejsca przy stole Erandabona. Są psami.
- Nie zjem z tobą, jeśli zostaną źle potraktowani.
Oczy Erandabona poruszały się dziko na wszystkie strony, po czym znieruchomiały.
- Erandabon każe ich znów zamknąć, tym razem bezpiecznie, dla ich dobra. Wtedy zjesz z
Erandabonem?
- Tak.
Klasnął w dłonie i wojownicy niepewnie ruszyli naprzód.
Hadrian skinął głową i Royce oraz pozostali odłożyli broń.
* * *
Balkon, z którego roztaczał się widok na zatokę, znajdował się na wysokości przyprawiającej o
zawrót głowy. W świetle księżyca widać było ogromną flotę ghazelskich i tenkińskich statków
zakotwiczonych w porcie. Upstrzone światełkami okręty łagodnie falowały. Odległe krzyki docierały
na górę wraz z chłodnym wiatrem jako ciche szepty.
Podobnie jak pozostałe części zamku balkon stanowił relikt zapomnianej epoki. Kamienna
balustrada, być może piękna w zamierzchłych czasach, zniszczała po wielu stuleciach, stając się
niewyraźnym wspomnieniem dawnej wspaniałości. Przykrywała ją warstwa bujnych pnączy z
białymi kwiatami, które podobnie jak obrus maskujący zdezelowany stół ukrywały jej rozpad.
Niegdyś oszałamiające płytki mozaikowe teraz były brudne, wyszczerbione i popękane. Wokół
balkonu stało kilka latarni olejowych, ale wydawało się, że pełnią funkcję bardziej dekoracji niż
oświetlenia. Kamienny stół był suto zastawiony dziczyzną, owocami i napojami.
- Siadaj! Siadaj i jedz! - zachęcał Erandabon Hadriana.
Kilka tenkińskich kobiet i młodych chłopców dbało o zaspokojenie ich każdej potrzeby. Oprócz
służących nikt im nie towarzyszył. Erandabon oderwał nogę dużego pieczonego ptaka i wskazał nią w
stronę zatoki.
- Piękny widok, co, Galenti? Pięćset statków, pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy i wszyscy pod komendą
Erandabona.
- Nawet w całym Calisie nie ma pięćdziesięciu tysięcy Tenkinów - odparł Hadrian i spojrzał
podejrzliwie na jedzenie na stole, zastanawiając się, czy w menu nie ma przypadkiem potrawy z
elfów. Wybrał plaster jakiegoś owocu.
- Tak - przyznał z żalem watażka. - Erandabon musi posiłkować się Ghazelami. Są jak mrówki
wyłażące ze swoich dziur na wyspach. Erandabon nie może ufać im bardziej niż tygrysowi, nawet
jeśli Erandabon wychował ich od małego. To dzikie bestie, ale Erandabon potrzebuje ich, żeby
osiągnąć cel.
- Jaki?
- Drumindor - odrzekł bez ogródek, po czym wypił tyk wina, którego spora część spłynęła mu
niepostrzeżenie po brodzie. - Erandabon potrzebuje schronienia przed burzą, Galenti, pewnego,
bezpiecznego miejsca. Przez wiele księżyców mrówki walczą o Drumindor. Wiedzą, że może oprzeć
się naporowi wichury. Czas kończy się, piasek przesypuje się w klepsydrze i chcą desperacko uciec z
wysp. Erandabon przyrzeka, że może pomóc im go zdobyć. Erandabon mógłby mieć pięćdziesiąt,
może sto tysięcy mrówek, Galenti. Są wszędzie na wyspach. Ale Erandabonowi wystarczą ci tutaj.
Za dużo mrówek psuje piknik, co, Galenti? - Wybuchnął śmiechem.
Służąca uzupełniła wino w kieliszku, z którego Hadrian niewiele wypił.
- Co wiesz o Merricku Mariusie? - spytał.
Erandabon splunął.
- To gnój. To Świnia. To Świnia w gnoju. Obiecuje broń, nie przychodzi żadna. Obiecuje jedzenie dla
licznych, nie przychodzi żadne. Przez niego Erandabonowi trudno panować nad mrówkami.
Erandabon pragnie jego śmierci.
- Mógłbym ci w tym pomóc, jeśli mi powiesz, gdzie on jest.
Watażka gruchnął śmiechem.
- Och, Galenti, nie oszukasz Erandabona. Zrobiłbyś to dla siebie, nie dla Erandabona. Ale to nie ma
znaczenia. Erandabon nie wie, gdzie on jest.
- Spodziewasz się jego ponownej wizyty? - naciskał Hadrian.
- Nie, nie być potrzeby. Erandabon nie będzie tu długo. To miejsce jest stare. To nie jest dobre
miejsce na burzę. Stoczył z balkonu przewrócony granitowy blok. - Erandabon i jego mrówki pojadą
do wielkiej fortecy, gdzie nawet starzy nie będą mogli nas dosięgnąć. Erandabon będzie oglądał
powrót bogów i spalenie świata. Mógłbyś mieć miejsce obok Erandabona. Mógłbyś poprowadzić
mrówki.
Hadrian pokręcił głową.
- Drumindor zostanie zniszczony. Nie będzie fortecy dla ciebie i twoich mrówek. Jeśli uwolnisz mnie
i moich przyjaciół, możemy to powstrzymać.
Erandabon ryknął śmiechem.
- Galenti, robisz duży błąd. Myślisz, że Erandabon jest tępy jak mrówki? Czemu próbujesz mówić
takie kłamstwa? Powiesz wszystko, żeby tylko wyjechać stąd ze swoimi parszywymi przyjaciółmi.
Dokończył objadać nogę, ogryzając mięso do kości. Żuł je z otwartymi ustami, wypluwając chrząstki.
- Galenti, oferujesz Erandabonowi tyle pomocy. Musisz widzieć, jaki wielki jest Erandabon, i chcesz
być uczynny. Erandabonowi podoba się to. Erandabon wie o czymś, co możesz zrobić.
- Cóż takiego?
- Chodzi o jednego wodza Ghazelów. - Splunął na ziemię. - Uzla Bar sprzeciwia się Erandabonowi.
Występuje przeciw Erandabonowi o panowanie nad mrówkami. Bez jedzenia dla licznych on być
wielki problem. Uzla Bar napada na karawany z Avrynu, kradnie broń i jedzenie licznych. Robi to,
żeby osłabić Erandabona w oczach mrówek. Uzla Bar wzywa Erandabona do walki. Ale Erandabon
nie jest głupcem. Erandabon wie, że żaden z jego wojowników nie może wygrać z szybkością i siłą
Ba Ran Ghazelów. I teraz gwiazdy świecą dla Erandabona i sprowadzają cię tutaj.
- Chcesz, żebym z nim walczył?
- Wyzwanie jest tradycją Ghazelów. Erandabon widział, jak walczysz w taki sposób. Erandabon
myśli, że możesz wygrać.
- Kto będzie walczył u mego boku? Ty?
Pokręcił głową i się roześmiał.
- Erandabon nie brudzi sobie tak rąk.
- Twoi wojownicy?
- Czemu Erandabon miałby narażać swoich wojowników? Erandabon potrzebuje ich do panowania
nad mrówkami. Erandabon widział tamte psy z tobą. Walczą dobrze. Gdy grozi śmierć, wszystkie psy
walczą. Jeśli poprowadzisz psy, będą walczyć dobrze. Erandabon widział, jak wygrywasz na arenie
z gorszymi psami u boku. A jeśli przegrasz, Erandabon będzie taki sam jak przedtem.
- Czemu miałbym się na to godzić?
- Nie oferowałeś pomocy Erandabonowi już dwa razy? - Przerwał na chwilę. - Erandabon widzi, że
lubisz swoje psy. Ale ty i oni zabić wielu ludzi Erandabona. Za to musicie umrzeć. Lecz jeśli zrobisz
to... Erandabon pozwoli wam żyć. Zrób to, Galenti. Niebiosa byłyby mniej jasne bez wszystkich
swoich gwiazd.
Hadrian udawał, że rozważa propozycję. Milczał tak długo, aż Erandabon zaczął się niepokoić.
Widać było, że watażce zależy na tej walce prawie tak samo jak Hadrianowi.
- Odpowiedz Erandabonowi teraz!
Hadrian milczał jeszcze przez pewien czas, po czym powiedział:
- Jeśli zwyciężymy, chcę, żebyś nas od razu uwolnił. Nie będziesz przetrzymywał nas do pełni
księżyca. Chcę dostać mały szybki statek z pełnym zaopatrzeniem, który będzie już czekał w chwili
wygrania bitwy.
- Erandabon zgadza się.
- Chcę także, żebyś poszukał elfickiej dziewczyny o imieniu Allie. Mogła przypłynąć tu z ostatnią
dostawą z Avrynu. Jeśli żyje, chcę, żebyś ją tu sprowadził.
Erandabon spojrzał na niego wątpiąco, ale skinął głową.
- Każ uwolnić moich towarzyszy i dobrze ich traktować. I zwróć nam niezwłocznie broń i ekwipunek.
- Erandabon każe przyprowadzić tu psy, które walczyły u twego boku, żebyś mógł z nimi zjeść, gdy
Erandabon skończy posiłek. Erandabon także dać inną broń, której możesz potrzebować.
- A co z ludźmi, którzy nie walczyli przy mnie na korytarzu?
- Oni nie zabić ludzi Erandabona, więc oni nie umrzeć. Erandabon mieć z nimi układ. Oni pozostać
do zakończenia umowy. Umowa wyjdzie dobrze, oni być wolni. Umowa niedobrze, oni być pokarm
dla licznych. Dobrze?
- Tak, zgadzam się.
- Wyśmienicie, Erandabon jest bardzo szczęśliwy. Erandabon widzieć, jak Galenti walczyć na arenie
jeszcze raz.
Watażka klasnął dwukrotnie i na balkonie zjawili się wojownicy. Każdy niósł z nabożną czcią po
jednym z trzech mieczy Hadriana. Kolejni zbliżyli się z pozostałym ekwipunkiem. Erandabon wziął
do ręki miecz bastardowy i podniósł go.
- Erandabon słyszał o słynnym mieczu Galentiego. To broń w pradawnym stylu.
- Pamiątka rodowa.
Gospodarz podał broń najemnikowi.
- A to... - powiedział watażka, podnosząc sztylet Royce’a. - Erandabon nie widział nigdy takiej
broni. Należy do małego? Tego, który walczył obok ciebie?
- Tak. - Hadrian dostrzegł błysk chciwości w oczach Gile’a. - To Alverstone. I lepiej nie myśl o
zatrzymaniu go sobie.
- Ty nie walczyć, jeśli Erandabon ją zatrzyma?
- Właśnie - potwierdził Hadrian.
- Ten mały to kaz?
- Tak, i jak widziałeś, dobrze walczy. Potrzebuję go i jego broni.
Hadrian przypiął sobie miecze i od razu poczuł się pewniej.
- A więc Tygrys Mandalina będzie walczył dla Erandabona.
- Na to wygląda - odrzekł Hadrian i westchnął.
* * *
- A więc na czym to polega? - spytał Royce, oglądając dokładnie swój sztylet.
Wzeszło słońce, ale dzień był szary. Jedli w siedmiu na balkonie. Resztki pozostawione przez
watażkę nadawały się teraz dla psów.
- To będzie walka pięciu przeciw pięciu - odparł Hadrian. - Pomyślałem sobie, że Wesley i Poe nie
powinni brać w niej udziału. Są najmłodsi...
- Będziemy ciągnąć losy - oświadczył kategorycznie midszypmen.
- Wesley, nigdy wcześniej nie walczyłeś z Ba Ran Ghazelami. Są wyjątkowo niebezpieczni. Są
silniejsi od ludzi i szybsi. Żeby ich pokonać, trzeba... cóż, trzeba ich pokonać.
- Będziemy ciągnąć losy - powtórzył Wesley.
Wziął wyschniętą gałązkę i połamał ją na siedem kawałków, dwa były krótsze od pozostałych.
- Ja muszę walczyć - powiedział Hadrian. - Taki jest warunek umowy.
Wesley skinął głową i wyrzucił jeden z długich patyków.
- Ja też będę walczyć - oznajmił Royce.
- Musimy losować uczciwie - zaprotestował Wesley.
- Jeśli Hadrian będzie walczył, to ja też - oświadczył elf.
Hadrian skinął głową.
- Rozstrzygniecie to w pięciu między sobą.
Wesley zawahał się, po czym wyrzucił jeszcze jeden patyk i wyciągnął rękę. Wyatt wyciągnął
pierwszy los - długi. Następnie Poe wylosował pierwszy patyk krótki. Spokojnie się cofnął. Grady
wyciągnął długi los, a Derning drugi krótki. Ostatni długi pozostał w dłoni Wesleya.
- Kiedy walczymy?
- O zachodzie słońca - odparł Hadrian. - Ghazelowie wolą pojedynki w ciemności. Mamy zatem cały
dzień na opracowanie planu, przećwiczenie kilku rzeczy i krótką drzemkę.
- Chyba nie zasnę - westchnął Wesley.
- Ale i tak warto spróbować.
- Nigdy nawet nie widziałem Ghazela - przyznał się Grady. - Jacy oni są?
- Cóż - zaczął Hadrian - mają zabójcze kły i jeśli nadarzy im się okazja, przygwożdżą cię do ziemi i
rozszarpią zębami i pazurami. Bez skrupułów jedzą wrogów żywcem. Prawdę mówiąc, to dla nich
wielka przyjemność.
- A więc są zwierzętami? - spytał Wyatt. - Jak niedźwiedzie?
- Niezupełnie. Są także inteligentni i dobrze posługują się bronią. - Przerwał na chwilę, żeby
pozostali zapamiętali tę informację. - Zwykle wyglądają na niskich, ale to złudne wrażenie, bo
chodzą przygarbieni. Jak się wyprostują, dorównują nam wzrostem albo nas przewyższają. Są silni i
szybcy, i widzą dobrze w ciemności. Największy problem...
- Jest jeszcze jakiś większy problem? - spytał Royce.
- Tak, dziwna sprawa, ale Ghazelowie to klanowi wojownicy, więc są dobrze zorganizowani. Klan
to pięcioosobowa grupa, w której skład wchodzą wódz, wojownik, oberdaza, wykańczacz i siepacz.
Zwykle wódz nie jest taki dobry jak wojownik. I nie mylcie ghazelskiego oberdazy z tenkińskim.
Ghazelski oberdaza włada prawdziwą magią, czarną, i to jego powinniśmy zabić w pierwszej
kolejności. Nie będą wiedzieli, że jesteśmy świadomi jego znaczenia, więc to może nam dać
przewagę.
- Zostawcie go mnie - zdecydował Royce.
- Wykańczacz jest najszybszy z nich i do niego będzie należało zadanie nam śmiertelnego ciosu, gdy
będziemy zajęci wojownikami i oberdazą. Siepacz będzie uzbrojony w trilon - to ghazelska odmiana
łuku - i być może będzie też rzucał nożami. Prawdopodobnie będzie trzymał się blisko oberdazy.
Trilon nie jest precyzyjną bronią, ale można z niego szybko strzelać. Siepacz będzie raczej próbował
odwrócić naszą uwagę. Lepiej zasłaniać się przed nim tarczą.
- Będziemy mieli tarcze? - spytał Grady.
- Dobre pytanie. - Hadrian spojrzał na dostarczoną broń. - Nie widzę żadnej. Cóż, spójrzcie na to z
innej strony: będziemy mieli o jedno zmartwienie mniej, prawda? Klan jest dobrze zorganizowany i
ma doświadczenie w walce. Będą porozumiewać się cmoknięciami i świergotami, które nam się
wydadzą bezsensowne, lecz będą też rozumieć wszystko to, co my powiemy. Obrócimy to na swoją
korzyść.
- Jak zwyciężymy? - spytał Wyatt.
- Zabijając ich wszystkich, zanim oni to zrobią z nami.
* * *
Przez cały poranek trenowali. Na szczęście wszyscy znali podstawy walki. Wesley ćwiczył dawniej z
bratem i okazało się, że jest znacznie lepszym szermierzem, niż Hadrian się spodziewał. Grady był
wytrzymały i zadziwiająco szybki. Największe jednak wrażenie robił Wyatt. Posługiwał się kordem z
wielką zręcznością, którą Hadrian na własny użytek nazywał doświadczeniem w zabijaniu.
Najemnik zademonstrował kilka podstawowych ruchów, które mogły się przydać w różnych
sytuacjach. W większości chodziło o odparcie ataku z różnych stron naraz, na przykład zarówno
zębami, jak i pazurami. Było to coś, w czym nie mieli żadnej praktyki. Pokazał im także, jak strzelać z
trilonu, który dostarczył im Erandabon. Ćwiczyli po kolei i najbardziej obiecującym strzelcem okazał
się Grady.
- A więc jaki mamy plan walki? - spytał Wyatt, gdy zgłodnieli i zasiedli do kolejnego posiłku.
- Wesley i Grady pozostaną z tyłu. Grady, będziesz strzelał z trilonu.
Grady wydawał się podenerwowany.
- Zrobię, co tylko będę mógł.
- Świetnie. Po prostu nie celuj blisko nas. Nie zwracaj uwagi na walkę na środku areny i skup się na
strzelaniu do oberdazy i siepacza. Postaraj się, żeby musieli przez cały czas się ruszać. Nie musisz
ich trafić, wystarczy, że będą musieli robić uniki. Wesley, ochraniaj Grady’ego. Wyatt, ty i ja
staniemy w pierwszej linii i odciągniemy uwagę wojownika i wodza. Tylko pamiętaj, żeby mówić to,
co ci powiedziałem, i nie zbliżaj się do niego. Pytania?
- A Royce? - spytał Wyatt.
- Wie, co robić - odparł Hadrian, a Royce skinął głową. - Coś jeszcze?
Nikt się nie odezwał, więc poszli się zdrzemnąć. Po treningu nawet Wesley zasnął.
Arena była dużym owalnym placem otoczonym kamiennym murem, za którym wznosiły się trybuny.
Po przeciwnych stronach znajdowały się dwie bramy, przez które wchodziły rywalizujące z sobą
zespoły. Oświetlenie stanowiły gigantyczne koksowniki zamontowane na słupach. Pole śmierci tak
jak wszystko inne w Pałacu Czterech Wiatrów ucierpiało wskutek zaniedbania. Wokół dużych
kamiennych bloków rosły drzewka. Na środku utworzyła się płytka mętna kałuża. W świetle ognia
pobłyskiwał upiornie szkielet klatki piersiowej, który tkwił częściowo zagrzebany w piasku, a na
wystającej z ziemi włóczni wisiała czaszka.
Gdy Hadrian wyszedł na plac, opadły go wspomnienia. Zapach krwi i wiwatujący tłum otworzyły
drzwi, które uważał za zamknięte na zawsze. Po raz pierwszy stanął na arenie w wieku zaledwie
siedemnastu lat, ale dzięki solidnemu wyszkoleniu miał zapewnione zwycięstwo. Jego wiedza była
większa, a umiejętności lepsze od rywali, i tłumy go uwielbiały. Z łatwością pokonywał jednego
przeciwnika po drugim. Więksi i silniejsi mężczyźni rzucali mu wyzwanie i ginęli. Gdy walczył z
drużynami dwu- i trzyosobowymi, rezultat był taki sam. Tłumy zaczęły skandować jego nowe imię:
Galenti, czyli Zabójca.
Podróżował po całym Calisie, spotykając się z królewskimi rodami, ucztując na bankietach
wydawanych na jego cześć i sypiając z kobietami, które przyprowadzano do niego w dowód uznania.
Zabawiał swoich gospodarzy pokazami zręczności i sprawności. W końcu bitwy stały się
makabryczne. Nie wystarczali sami silni mężczyźni, by go pokonać. Wystawiano przeciwko niemu
Ghazelów i dzikie zwierzęta. Walczył z dzikami, parą lampartów i na koniec z tygrysem.
Bez mrugnięcia okiem zabił na arenie dziesiątki ludzi, ale walka z tygrysem w Mandalinie była jego
ostatnim pojedynkiem. Być może w końcu dotarło do niego, ile przelał krwi, lub wydoroślał i wyrósł
z żądzy sławy. Nawet teraz nie miał pewności, co było prawdziwą przyczyną jego decyzji. W każdym
razie wszystko zmieniło się po śmierci tygrysa.
Każdy człowiek, z którym walczył, wychodził na arenę z własnej woli, ale nie kot. Gdy patrzył na
śmierć tego królewskiego zwierzęcia, po raz pierwszy poczuł się jak morderca. Tłum na trybunach
krzyczał: „Galenti!”. Dopiero wtedy dotarło do niego znaczenie tego przydomka. W końcu zrozumiał
słowa ojca, ale Danbury zmarł, zanim Hadrian zdążył go przeprosić. Tak jak tygrys jego ojciec
zasługiwał na lepszy los.
Gdy teraz wyszedł na arenę, tłum ponownie wykrzyknął jego imię: „Galenti!”. Ludzie wiwatowali i
głośno tupali.
- Proszę pamiętać, panie Wesley, niech pan pozostaje z tyłu i ochrania Grady’ego - powiedział
Hadrian, gdy zebrali się niedaleko czaszki na włóczni.
Otworzyła się brama po drugiej stronie i na arenę wyszli Ba Ran Ghazelowie. Po wyrazie twarzy
towarzyszy Hadrian zorientował się, że nawet jego wyjaśnienia nie wystarczyły, by przygotować ich
na spotkanie ze stworami, które zmierzały w ich kierunku. Wszyscy nasłuchali się opowieści o
szkaradnych goblinach, ale nikt właściwie nie spodziewał się, że kiedykolwiek jakiegoś zobaczy -
nie mówiąc już o pięciu, którzy będą biegać w pełnym rynsztunku w czerwonym blasku gigantycznych
pochodni.
Nie byli ani ludźmi, ani zwierzętami. To były zupełnie obce istoty, jakby pochodziły z innego świata.
Poruszali się niewiarygodnie szybko, a elastyczność ich mięśni przeczyła prawom natury. Nie
chodzili, lecz raczej podskakiwali na czworakach, stukając pazurami o zagrzebane w ziemi kamienie.
Ich oczy błyszczały w ciemności - nienaturalnie żółte tęczówki otaczające owalne źrenice. Mięśnie
zarysowywały im się wyraźnie na zgarbionych plecach i ramionach o grubości ludzkiego uda. Usta
mieli najeżone rzędami ostrych jak igła zębów, które wyrastały im nawet po bokach, jakby w środku
brakowało dla nich miejsca.
Wojownik i wódz podeszli na środek. Byli duzi i nawet w przygarbionej pozycji przewyższali
Hadriana i Wyatta. Za nimi stał mniejszy oberdaza, który tańczył i nucił przystrojony dziesiątkami
wielokolorowych piór.
- Myślałem, że będą mniejsi - szepnął Wyatt do Hadriana.
- Nie zwracaj na to uwagi. Nadymają się jak żaby, próbując cię zastraszyć, żebyś pomyślał, że
przegrasz.
- Nieźle im idzie.
- Wojownik jest po lewej stronie, wódz po prawej - wyjaśnił Hadrian. - Ja się zajmę wojownikiem,
tobie pozostawiam wodza. Spróbuj trzymać się jego lewej strony, wykonuj zamachy nisko i nie
podchodź za blisko, bo prawdopodobnie cię zabije. I uważaj na strzały siepacza.
Z murów poleciała płonąca strzała, wbijając się w ziemię na środku placu, i w tym momencie
zaczęto bić w bębny.
- To znak dla nas - powiedział Hadrian i ruszył naprzód z Royce’em i Wyattem.
Wódz i wojownik czekali na nich na środku placu. Każdy miał krótkie zakrzywione ostrze i małą
okrągłą tarczę. Syknęli na Hadriana i Wyatta, gdy ci się zbliżyli. Wyatt wyjął kord, lecz Hadrian
celowo szedł do nich z mieczami schowanymi w pochwach. Wyatt spojrzał na najemnika ze
zdziwieniem.
- W ten sposób ja się nadymam.
Zanim dotarli na środek areny, Hadrian stracił z oczu Royce’a, który skręcił i skrył się w mroku za
blaskiem ognisk.
- Kiedy zaczynamy? - spytał Wyatt.
- Nasłuchuj dźwięku rogu.
Tę odpowiedź usłyszał także wódz i się uśmiechnął. Zaćwierkał do wojownika, który odpowiedział
mu tym samym.
- Nie rozumieją nas, prawda? - zacytował Wyatt wcześniej uzgodniony tekst.
- Oczywiście, że nie - skłamał Hadrian. - To tylko głupie zwierzęta. Pamiętaj, chcemy zwabić ich do
siebie, żeby Royce mógł zakraść się od tyłu do wodza i go zabić. Jego musimy załatwić w pierwszej
kolejności. To ich przywódca. Bez niego pójdą w rozsypkę. Po prostu cofaj się podczas walki, a on
pójdzie za tobą i wpadnie w pułapkę.
Ghazelowie znów zaćwierkali między sobą. Świsnęły dwie kolejne płonące strzały i wbiły się w
ziemię.
- Przygotuj się - szepnął Hadrian, po czym dobył mieczy.
* * *
Z trybun dobiegł dźwięk rogu.
Wesley patrzył, jak Hadrian i wojownik nacierają na siebie, i usłyszał szczęk metalu. Wyatt jednak
cofał się jak tancerz, trzymając w gotowości uniesiony kord. Wódz stał nieruchomo i wąchał
powietrze.
Grady wystrzelił pierwszą ze swoich strzał. Celował w odległe skupisko tańczących piór, ale
spudłował.
- Do diabła - zaklął, przykładając następną strzałę do cięciwy.
- Celuj niżej - warknął Wesley.
- Przecież nigdy nie twierdziłem, że dobrze strzelam, prawda?
Coś przeleciało ze świstem obok ucha Wesleya. Grady znów wystrzelił, ale za słabo, i strzała spadła
w pobliżu Wyatta, który udawał, że próbuje zwabić wodza. Rozległ się kolejny świst.
- Chyba strzelają do nas z luku - powiedział Wesley, odwracając się akurat w chwili, gdy czarna
strzała wbiła się w pierś Grady’ego.
Upadł na ziemię, kaszląc i wierzgając nogami. Usiłował chwycić ją, ale stracił czucie w palcach i
dłonie opadły mu bezwładnie. Szamotał się na ziemi, plując krwią i próbując oddychać. Rozległ się
syk i trzecia strzała trafiła go w but. Usiłował cofnąć nogę, ale miał stopę przygwożdżoną do ziemi.
Wesley patrzył przerażony, jak Grady dostaje drgawek, a potem nieruchomieje.
* * *
Gdy zabrzmiał dźwięk rogu, Royce był już blisko oberdazy. Po zgrzycie stali zorientował się, że
walka się rozpoczęła. Wślizgnął się za jeden z potrzaskanych kamiennych bloków, próbując znaleźć
dobrą pozycję za znachorem, gdy poczuł, że coś jest nie tak z powietrzem. Wietrzyk przestał
jednostajnie wiać, ponieważ na jego drodze znalazła się jakaś niewidoczna przeszkoda. Elf zerknął
szybko na plac i zobaczył tylko czterech Ghazelów: wodza, wojownika, oberdazę i siepacza. Uchylił
się w porę, unikając poderżnięcia gardła. Odwrócił się, przecinając powietrze Alverstone’em, ale
zobaczył, że jest sam. Instynktownie uskoczył w prawo. Coś rozcięło mu płaszcz. Gwałtownie cofnął
łokieć, uderzając nim mocno w coś miękkiego, po czym napastnik znów zniknął.
Royce obrócił się dookoła własnej osi, ale nic nie widział.
Na środku areny Hadrian stawiał czoło wojownikowi, natomiast Wyatt zwodził wodza, który wciąż
nie kwapił się do wykonania żadnego ruchu. Siepacz puszczał jedną strzałę za drugą, a obok niego
tańczył i śpiewał oberdaza.
Intuicja podpowiadała Royce’owi, żeby znów zmienił pozycję, tylko że się spóźnił. Poczuł, jak biorą
go w uścisk grube, silne ramiona, i poleciał do przodu pod wpływem ciężaru ciała napastnika.
Poślizgnął się i upadł na poplamioną krwią ziemię. Odwrócił ostrze i wykonał dźgnięcie, ale natrafił
na puste powietrze. Poczuł, jak ręce z pazurami próbują przyszpilić go do ziemi. Skręcił się jak wąż,
uwalniając z mocnego uścisku agresora. Wielokrotnie ciął sztyletem w stronę ciemnej sylwetki, ale
natrafiał na pustkę. A potem poczuł gorący oddech ghazelskiego wykańczacza.
Ostrze Hadriana ześlizgnęło się po tarczy Ghazela. Wykonał pchnięcie drugim mieczem, ale cios
został sparowany. Wojownik dobrze walczył. Hadrian nie spodziewał się, że będzie tak zręczny. Był
silny i szybki, ale co ważniejsze, co bardziej przerażające, idealnie przewidywał ruchy najemnika.
Wojownik wykonał dźgnięcie i Hadrian uskoczył do tyłu w lewo. Ghazel uderzył go tarczą w twarz,
rozpoczynając zamach, jeszcze zanim Hadrian się odwrócił. Wyglądało to tak, jakby przeciwnik
czytał w jego myślach. Najemnik zatoczył się do tyłu i odszedł na kilka kroków, żeby złapać dech.
Tłum na trybunach gwizdał, wyrażając swoje niezadowolenie z postawy Galentiego. Obok najemnika
Wyatt wciąż prowadził grę z wodzem. Wymyślony przez Hadriana podstęp dał sternikowi czas.
Wódz za bardzo bał się Royce’a, by rozpoczynać walkę, ale nie mogło to trwać długo. Hadrian
musiał szybko załatwić przeciwnika, tylko że teraz nie był nawet pewny, czy zwycięży.
Wojownik ruszył do przodu i wykonał zamach. Hadrian obrócił się na pięcie w lewo. Jeszcze raz
Ghazel przewidział jego ruch i rozciął mu ramię. Hadrian cofnął się chwiejnie i stanął za dużym
przewróconym blokiem, odgradzając się nim od przeciwnika.
Tłum gwizdał i tupał.
Coś było bardzo nie w porządku. Wojownikowi za łatwo szło. Jego forma była kiepska, ciosom
brakowało wirtuozerii, mimo to pokonywał najemnika. Ghazel znów zaatakował. Hadrian zrobił krok
do tyłu, potykając się o kamień, i ponownie wydawało się, że wojownik to przewidział i był
zawczasu gotowy do wykonania kopnięcia, po którym Hadrian przewrócił się na ziemię.
Leżał na plecach. Wojownik wydał okrzyk zwycięstwa i uniósł miecz, żeby zadać śmiertelny cios.
Hadrian zaczął skręcać się w lewo, żeby uchylić się przed dźgnięciem, ale w ostatniej chwili, gdy
jeszcze skupiał myśli na obrocie w lewo, wykonał zwrot w przeciwną stronę. Wojownik wbił miecz
w miejscu, w którym o mało co najemnik by się znalazł.
* * *
Grady nie żył i wciąż sypały się strzały.
Wesley był wstrząśnięty. Już zawiódł. Nie wiedząc, co robić, podniósł trilon, umieścił pocisk w łuku
i wystrzelił. Nie był łucznikiem. Strzała nawet nie poleciała prosto, lecz wirowała opętańczo i
spadła na ziemię nie dalej niż pięćset metrów przed nim.
Na środku pola Hadrian uchylał się przed mieczem przeciwnika, a wódz w końcu postanowił
rozpocząć walkę z Wyattem. Royce leżał na ziemi w oddali i mocował się z czymś niewidzialnym.
Bitwa nie przebiegała zgodnie z planem. Grady był martwy, a Hadrian... Wesley zobaczył, jak
wojownik unosi miecz, żeby zadać śmiertelny cios.
- Nie! - krzyknął midszypmen.
W tym momencie poczuł ostry, eksplodujący ból spowodowany przez strzałę, która przebiła mu
prawe ramię, i upadł na kolana. Zakręciło mu się w głowie, spojrzenie mu zmętniało. Złapał
powietrze i zazgrzytał zębami, gdy zaczęło mu ciemnieć w oczach. W ogłuszającej ciszy przestał
słyszeć głosy tłumu.
Oberdaza! Przypomniał sobie instrukcje Hadriana. „Ghazelski oberdaza włada prawdziwą magią,
czarną, i to jego powinniśmy zabić w pierwszej kolejności”.
Wesley chwycił rękojeść miecza, walcząc z osłabieniem, i rozkazał swoim nogom, żeby utrzymały
ciężar jego ciała. Trzęsły się i chwiały, ale posłuchały. Jego serce zaczęło bić spokojniej, a oddech
stał się głębszy. Znów zaczął wyraźnie widzieć świat i wrócił do niego ryk motłochu.
Spojrzał na znachora po drugiej stronie placu. Zerknął na trilon i wiedział, że nie zdoła go użyć.
Próbował unieść miecz, ale nie mógł ruszyć prawą ręką. Przełożył go więc do lewej. Było mu
niewygodnie, ale przynajmniej w tej ręce miał siłę. Słuchając łomotu serca, ruszył naprzód. Z
początku szedł powoli, ale z każdym krokiem coraz szybciej. Świsnęła kolejna strzała. Zignorował ją
i zaczął biec truchtem. Uderzał stopami o wilgotną ziemię. Trzymał miecz wysoko jak chorągiew.
Kapelusz spadł mu z głowy i włosy powiewały mu na wietrze.
Następna strzała wylądowała tuż przed nim i pękła, gdy nadepnął nań w biegu. Poczuł dziwny,
bolesny nacisk i uświadomił sobie, że wiatr napiera na lotki strzały, która wciąż wystawała mu z
ramienia. Skupił uwagę na tańczącym znachorze.
Kącikiem oka dostrzegł, że siepacz odkłada łuk i rusza biegiem w jego kierunku, wyjmując miecz.
Nie zdążył. Wesleyowi brakowało zaledwie kilku kroków. Oberdaza tańczył i śpiewał z zamkniętymi
oczami. Nie widział szarży Wesleya.
Midszypmen nie zwolnił. Wręcz przeciwnie, opuścił broń czubkiem do przodu i ostatkiem sił
przyspieszył, jakby atakował kopią jak jego sławny brat, tylko że pieszo. Znów zaczynała ogarniać go
ciemność i widział coraz gorzej. Siły go opuszczały, odpływały wraz z krwią.
Zderzył się z oberdazą z hukiem. Przez chwilę sunęli razem po ziemi, po czym odpadli od siebie.
Wesley już nie trzymał miecza. Strzała w jego ramieniu pękła. Poczuł smak krwi w ustach, gdy leżał
twarzą do ziemi i usiłował się dźwignąć. Przeszył go piekący ból w plecach, ale trwało to tylko
krótką chwilę, ponieważ prawie natychmiast pochłonęła go ciemność.
* * *
Royce nie mógł wyswobodzić się z pazurów, które wbijały mu się w ciało i próbowały zmusić, żeby
puścił Alverstone’a. Nie mógł złapać cienia. Ciało napastnika wydawało się płynne i śliskie, jakby
istniało tylko w tym miejscu, w którym chciało. Schwycone przez elfa rozpływało się mu między
palcami.
Po skórze Royce’a prześlizgnęły się zęby, gdy Ghazel nimi kłapnął, próbując odgryźć mu gardło. Za
każdym razem elf wiedział, kiedy się uchylić. Przy trzeciej próbie wykańczacza zaryzykował i natarł
głową naprzód. Usłyszał głuchy odgłos i poczuł ból, ale się uwolnił.
Rozejrzał się. Wykańczacz ponownie zniknął.
Royce dostrzegł, jak Wesley biegnie przez plac z wyciągniętym do przodu mieczem, i choć uchylił się
przed kolejnym ciosem Ghazela, upadł na ziemię i poczuł na sobie ciężar agresora, który tym razem
chwycił go lepiej. Tylne pazury Ghazela przyszpiliły nogi Royce’a do ziemi i elf leżał bezradnie.
Znów poczuł gorący oddech.
Niedaleko rozległ się odgłos uderzenia i szelest fruwających piór. Nagle Royce zobaczył tuż przed
sobą jaskrawożółte oczy i kły, z których kapała na niego plwocina.
- Ad haz urba! - zaszwargotał stwór.
Royce wciąż trzymał Alverstone’a. Potrzebował tylko leciutkiej swobody. Plunął Ghazelowi w oko i
skręcił ciało. Ostrze odcięło dłoń goblinowi w nadgarstku, jakby rozkrawało dojrzały owoc.
Wykańczacz zawył, tracąc punkt podparcia i padając do przodu. Royce przewrócił go na plecy.
Przytrzymał oburącz drugą łapę Ghazela i przygwoździł go kolanami do ziemi. Wykańczacz kłapał
zębami, warczał i wierzgał, ale elf odciął mu drugą dłoń i bestia wrzasnęła z bólu. Na koniec Royce
oderżnął goblinowi głowę.
* * *
Ghazelski wojownik nagle się zachwiał, choć Hadrian go nie tknął. Najemnik trzymał się na
odległość dwóch mieczy od niego, lecz ten wyraźnie się zakołysał, jakby otrzymał cios. Z jego oczu
zniknął wyraz pewności siebie.
Hadrian spojrzał przez ramię na wzgórze i dostrzegł ciało Grady’ego, ale Wesley zniknął. Zerknął
ponad ramieniem przeciwnika i zobaczył midszypmena na ziemi. Obok niego leżał oberdaza z kordem
wbitym w pierś. W tym momencie siepacz dźgnął Wesleya w plecy.
- Wesley! Nie! - krzyknął najemnik.
Następnie Hadrian wbił wzrok w wojownika.
- Życzę ci, żebyś teraz odczytał moje myśli - powiedział, chowając oba miecze.
Wojownik miał skonfundowaną minę, dopóki nie zobaczył, jak Hadrian wyjmuje duży miecz
bastardowy z pochwy na plecach. Chcąc wykorzystać okazję, wykonał zamach, ale najemnik
zablokował cios i jego długie ostrze zadźwięczało melodyjnie. Następnie Hadrian udał, że chce
wziąć zamach. Ghazel odskoczył w przeciwną stronę, tracąc równowagę, i Hadrian zrobił pełen
obrót z mieczem ustawionym poziomo na wysokości pasa przeciwnika. Ghazel nie miał dokąd uciec i
został przecięty na pół.
Wyatt walczył teraz z wodzem, a ich miecze przy każdym zderzeniu dźwięczały jak dzwon alarmowy.
Sternik po każdym ciosie coraz bardziej się cofał, aż Hadrian wbił miecz między łopatki wodza.
Tłum zerwał się z rykiem na nogi, wiwatując i klaszcząc.
Hadrian odwrócił się i zobaczył Royce’a klęczącego przy ciele Wesleya. Obok niego leżał siepacz.
Hadrian podbiegł do nich, Wyatt zaś sprawdził, co z Gradym.
Royce pokręcił głową w niemej odpowiedzi na spojrzenie przyjaciela.
- Grady też nie żyje - powiedział Wyatt, gdy do nich podszedł.
Żaden się nie odezwał.
Otworzyły się bramy i na arenę wszedł Erandabon z promiennym uśmiechem, a za nim Poe i Derning.
Jacob spojrzał na ciało Grady’ego. Erandabon uniósł ręce w kierunku trybun jak zwycięski bohater i
tłum wzniósł jeszcze głośniejsze okrzyki. Następnie zbliżył się do zwycięzców, rozradowany i
zachwycony.
- Wyśmienicie! Doskonale! Erandabon jest bardzo zadowolony!
Hadrian wystąpił.
- Zaprowadź nas natychmiast na statek. Nie dawaj mi chwili do namysłu, bo przysięgam, że osobiście
przedstawię cię Uberlinowi!
Rozdział 20. Wieża.
Modina patrzyła na Aristę siedzącą na podłodze w jej sypialni w kręgu namalowanym kredą i palącą
włosy. Razem obserwowały, jak dym się unosi.
- Cóż to za okropny zapach? - odezwała się Amilia, wkraczając do komnaty i machając sobie ręką
przed twarzą. Za nią wszedł Nimbus.
- Arista wykonała zaklęcie, żeby odnaleźć Gaunta - wyjaśniła Modina.
- Czyni magię... tutaj? - Amilia spojrzała z przerażeniem, po czym dodała: - Udało się?
- Poniekąd - odparła Arista wyraźnie rozczarowana. - Jest gdzieś na północny wschód od tego
miejsca, ale nie mogę określić dokładnej pozycji. Z tym zawsze był problem.
Amilia zesztywniała, spoglądając oskarżająco na Nimbusa.
- Nie pisnąłem słówka - powiedział do niej.
- Jeśli odnajdziesz Degana Gaunta, co zamierzasz zrobić? - spytała Amilia Aristę.
- Pomogę mu uciec.
- Jest generałem armii, która szykuje się do ataku na nas. - Zwróciła się do Modiny: - Nie rozumiem,
dlaczego jej pomagasz...
- Nie chcę, żeby wrócił do swojego wojska - wtrąciła Arista. - Musi mi pomóc w odnalezieniu
pewnej rzeczy. Czegoś, co tylko spadkobierca Novrona może odnaleźć.
- A więc ty i Gaunt wyjedziecie stąd?
- Tak - odparła księżniczka.
- A jeśli was złapią? Zdradzicie imperatorkę, ujawniając, że wam pomogła?
- Nie, oczywiście, że nie. Nigdy nie zrobiłabym niczego, przez co mogłaby jej się stać krzywda.
- Dlaczego o to pytasz, Amilio? - Modina przeniosła wzrok z asystentki na Nimbusa i z powrotem na
nią. - O czymś wiesz?
Po chwili wahania Amilia odparła:
- W północnej wieży pełni straż rycerz Sereta.
- Nie znam waszego pałacu. Czy to coś niezwykłego? - spytała Arista.
- Tam nie ma czego pilnować - wyjaśniła Amilia. - To wieża więzienna, ale w żadnej celi nie ma
skazańców. Zeszłej nocy jednak widziałam, jak dwaj strażnicy z czwartego piętra nieśli tam garnek
zupy.
- Strażnikowi?
- Nie - odparła Amilia. - Zanieśli zupę do wieży. Przyszłam tam po niecałych pięciu minutach, a
garnka już nie było.
Arista wstała.
- To było jedzenie dla więźnia. Ale mówisz, że cele w wieży są puste? Jesteś pewna?
- Całkowicie. Wszystkie drzwi były otwarte i nigdzie nikogo nie widziałam. Odniosłam wrażenie, że
tak jest od pewnego czasu.
- Muszę się dostać do tej wieży - oświadczyła Arista. - Mogłabym spalić włos w jednej z pustych
cel. Jeśli Gaunt jest w pobliżu, moglibyśmy uzyskać jakąś dokładniejszą wskazówkę.
- Nie dasz rady tam wejść - oznajmiła Amilia. - Musiałabyś przejść obok rycerza. Głównej
asystentce imperatorki mogło coś takiego ujść na sucho, ale bardzo wątpię, aby udało się wiedźmie z
Melengaru.
- Założę się, że Saldur mógłby tam wejść i wyjść bez pytania, prawda?
- Oczywiście, ale nim nie jesteś.
Arista uśmiechnęła się i zwróciła do nauczyciela:
- Nimbusie, mam list do Hilfreda i drugi do mojego brata. Napisałam je z myślą o sytuacji, gdyby coś
mi się stało. Chcę ci je teraz dać, na wszelki wypadek. Nie dostarczaj ich dopóty, dopóki się nie
dowiesz, że nie wrócę.
- Oczywiście. - Złożył ukłon.
Amilia wywróciła oczami. Arista podała listy Nimbusowi i bez szczególnego powodu pocałowała
go w policzek.
- Pamiętaj tylko, żeby nie mieszać w to Modiny, gdyby cię złapali - przypomniała asystentka,
wychodząc z nauczycielem.
- Co zamierzasz? - spytała Modina.
- Jeszcze nigdy tego nie próbowałam i nie jestem nawet pewna, czy mi się uda. Modino, nie wiem, co
się wydarzy. Może będę robiła dziwne rzeczy, więc proszę, nie zwracaj na to uwagi, dobrze?
Modina skinęła głową.
Arista uklękła i rozpostarła suknię wokół siebie. Zaczerpnęła głęboko powietrza, przymknęła oczy i
odchyliła głowę. Znowu głęboko odetchnęła, po czym znieruchomiała. Nie poruszała się przez długi
czas. Siedziała i oddychała powoli, rytmicznie. Jej dłonie otworzyły się, a ramiona poszły w górę,
jakby pociągnięte przez sznurki lub uniesione przez prądy powietrza. Zaczęła kołysać się łagodnie na
boki, a jej włosy falowały tam i z powrotem. Po krótkim czasie zaczęła nucić. Dźwięki ułożyły się w
melodię, do której doszły słowa, lecz Modina nic z nich nie rozumiała. Następnie Arista zaczęła
lśnić. Z każdym słowem światło robiło się coraz silniejsze. Suknia księżniczki przybrała odcień
czystej bieli, a jej skóra stała się błyszcząca. Niebawem jasność zaczęła razić Modinę w oczy i
imperatorka się odwróciła.
Światło zgasło.
- Zadziałało? - spytała Modina.
Odwróciła się twarzą do Aristy i głośno westchnęła.
Gdy Arista otworzyła drzwi, strażnik spojrzał na nią zaskoczony.
- Wasza Ekscelencjo, nie widziałem, jak wchodzisz!
- Powinieneś być czujniejszy - odparła Arista przerażona brzmieniem własnego głosu; bardzo
znajomym, lecz tak bardzo odmiennym.
Strażnik skłonił głowę.
- Tak, Wasza Ekscelencjo. Będę czujniejszy. Dziękuję, Wasza Ekscelencjo.
Arista zbiegła po schodach, niepewna i przestraszona. W lewej ręce ściskała trzy włosy, a w prawej
kawałek kredy. Przemierzała teraz korytarze, nie kryjąc się tak jak dotychczas, mimo to obawiała się
zdemaskowania. Nie czuła się inna. Tylko gdy spojrzała na swoje ubranie i ręce, widziała, że
zaklęcie zadziałało. Miała na sobie imperialne szaty, a palce jej starczych dłoni były ozdobione
grubymi krzykliwymi pierścieniami. Każdy mijany przez nią służący lub strażnik skłaniał z
szacunkiem głowę, mówiąc cicho: „Dzień dobry, Wasza Ekscelencjo”.
Gdy dorastała, Saldur był dla niej prawie jak wujek. I miało to tę zaletę, że znała wszystkie
zmarszczki na jego twarzy, a także jego nawyki i głos. Była pewna, że nie mogłaby tak dobrze
udawać Modiny, Amilii czy Nimbusa, nawet gdyby stali przed nią i mogłaby się na nich wzorować.
W tym przypadku miała przewagę, znała regenta.
Gdy dotarła na pierwsze piętro pałacu, zaczęła czuć się pewniej. Trapiły ją tylko dwie rzeczy: co
będzie, jeśli natknie się na prawdziwego Saldura, i jak długo będzie działać zaklęcie? Zagłębiając
się w zaawansowanej magii, kierowała się wyłącznie intuicją. Wiedziała, czego chce, i miała ogólne
pojęcie, jak to zdobyć, ale wynik był kwestią bardziej trafu niż umiejętności. Magia pod wieloma
względami opierała się na domysłach i niuansach. Arista zaczynała to teraz rozumieć i była nawet
zadowolona z siebie.
W przeciwieństwie do jej poprzednich osiągnięć to wyzwanie było czymś zupełnie nowym i nawet
nie wiedziała, czy taka rzecz jest możliwa. Rzucenie zaklęcia na siebie było przerażającą
perspektywą. A jeśli źródło sztuki zakazywało takich praktyk, a tych, którzy tego próbowali,
spotykała kara? W innych okolicznościach nawet by nie pomyślała o takim rozwiązaniu, ale teraz
była w rozpaczliwej potrzebie. Można powiedzieć, że czuła wręcz podekscytowanie, ponieważ nowe
zaklęcie jej wyszło, a na dodatek sama je wykoncypowała. Być może jeszcze nigdy nie dokonał
czegoś takiego żaden czarnoksiężnik!
- Wasza Ekscelencjo! - odezwała się zaskoczona Edith Mon, wychodząc zza narożnika i prawie
wpadając na Aristę. Niosła naręcze pościeli, która omal nie wypadła jej z rąk. - Wybacz, Wasza
Ekscelencjo! Ja... ja...
- Nic nie szkodzi, moja droga.
„Moja droga” na końcu zdania wypowiedziała nieświadomie - po prostu wydawało się ono na
miejscu. Lecz usłyszawszy własne słowa, poczuła zimny dreszcz, co tylko świadczyło o tym, że użyła
odpowiedniego tonu. Gdyby Arista śmiertelnie się nie bała, mogłaby mieć niezły ubaw z całej tej
sytuacji.
- Podobno źle traktujesz podwładnych - przyszła jej do głowy pewna myśl.
- Wasza Ekscelencjo? - spytała Edith zaniepokojona. - Ja... nie wiem, co masz na myśli.
Arista pochyliła się ku ochmistrzyni z uśmiechem, który - wiedziała to z doświadczenia - będzie się
wydawał bardziej przerażający, gdyż wyglądał na przyjazny i rozbrajający.
- Chyba nie zamierzasz kłamać mi w oczy, prawda, Edith?
- Ach... nie, sir.
- To mi się absolutnie nie podoba, Edith, bo jest źródłem niezadowolenia ludzi. Jeśli nie
przestaniesz, zastanowię się, jak skorygować twoje zachowanie. Rozumiesz mnie?
Edith z szeroko otwartymi oczami skinęła sztywno głową.
- Będę cię obserwować. Bardzo uważnie.
Po tych słowach Arista zostawiła sparaliżowaną ochmistrzynię na środku korytarza.
Strażnicy przy frontowych drzwiach ukłonili się i otworzyli je przed nią. Po wyjściu na dwór skupiła
się, żeby nie przeoczyć ewentualnych oznak świadczących o zagrożeniu. Poczuła zapach świeżo
pieczonego chleba. Po lewej stronie chłopak rąbał drewno, a przed nią dwóch młodzieńców
sprzątało w stajni, wrzucając szuflami obornik na wóz, bez wątpienia do wykorzystania w ogrodzie.
Gdy szła między murowanym kurnikiem a ogrodem, widziała obłoczki pary wydobywającej jej się z
ust przy każdym oddechu.
Dotarła do północnej wieży, otworzyła drzwi i weszła. Rycerz Sereta z groźnie wyglądającym
mieczem przypiętym do pasa stał na baczność. Nie odezwał się i Arista też milczała, rozglądając się
dokoła.
Wieża miała kształt walca. Światło wpadające przez zakończone łukiem okna odbijało się od podłogi
z polerowanego kamienia. Wysokie sklepione przejście prowadziło na spiralne schody. Naprzeciw
znajdował się mały kominek, który zapewniał strażnikowi ciepło. Przy pustym stoliku stała pokryta
pajęczynami ławka. Jedyną niezwykłą rzeczą był kamień, z którego wzniesiono mury. Z grubsza
ociosana skała w górnej części wieży miała jaśniejszy odcień od staranniej dopasowanych,
ciemniejszych bloków poniżej.
Wydawało się, że rycerz czuje się zakłopotany milczeniem Aristy.
- Wszystko w porządku? - zadała najbardziej neutralne pytanie, jakie przyszło jej do głowy.
- Tak, Wasza Ekscelencjo! - odparł z entuzjazmem strażnik.
- To bardzo dobrze - pochwaliła, po czym ruszyła do schodów i zaczęła się po nich wspinać.
Obejrzała się, żeby sprawdzić, czy strażnik idzie za nią. Pozostał na swoim miejscu i nawet nie
spojrzał w jej kierunku.
Przemierzyła jeden odcinek schodów i zatrzymała się przy pierwszej otwartej celi. Tak jak
powiedziała Amilia, pomieszczenie wydawało się od dawna opuszczone. Upewniła się, czy drzwi
się nie zatrzasną, po czym ostrożnie je zamknęła. Uklękła i szybko narysowała koło i runy. Położyła
włosy w rzędzie na podłodze. Podniosła kilka źdźbeł słomy i skręciła je ciasno w łodyżkę.
Powtórzyła formułkę, której używała od tygodni, i momentalnie na czubku słomy zapłonął ogień.
Wyrecytowała zaklęcie lokalizacyjne i przystawiła maleńką pochodnię do jednego z włosów, który
rozgrzał się do czerwoności i zamienił w popiół. Arista czekała na dym, ale nadaremno. Rozejrzała
się po celi skonfundowana. Spojrzała na dym ze słomianej pochodni - unosił się pionowo. W
pomieszczeniu nie było wiatru ani przeciągu.
Spróbowała ponownie z drugim włosem. Tym razem zgasiła słomę, ponieważ myślała, że być może
dym od niej stanowi jakąś przeszkodę. Rzuciła zaklęcie zapalające bezpośrednio na włos, po czym
wypowiedziała drugie. Włos przemienił się w popiół, ale nie powstał przy tym znajomy jasnoszary
dym.
Czy wieża blokowała jej zaklęcie? Czy mogła być więzieniem podobnym do tego, w którym
przetrzymywano Esrahaddona? Tam stare imperium kazało wyryć na ścianach skomplikowane runy
zapobiegające używaniu magii. Rozejrzała się, lecz tutaj mury były gołe. Nie, pomyślała. W takim
wypadku nie mogłabym rzucić zaklęcia zapalającego. Poza tym zaraz po wejściu przestałby działać
mój kamuflaż.
Spojrzała na ostatni włos na podłodze. Zastanawiała się, czy nie przejść do innego pomieszczenia,
gdy nagle zaświtało jej w głowie rozwiązanie. Recytując ponownie zaklęcie, podniosła go,
przytrzymała w palcach i zapaliła.
Jest!
Dym był teraz biały jak śnieg i spłynął między jej palcami jak strużka wody, opadając na podłogę, w
której natychmiast zniknął.
Usiłowała się domyślić, co to znaczy. Dym wskazał, że Gaunt jest bardzo blisko i znajduje się
bezpośrednio pod nią. Ale tam nic nie było. Zastanawiała się, czy może w kominku są drzwi, ale
doszła do wniosku, że otwór jest za mały. Pod nią po prostu nie było niczego oprócz... strażnika!
Głośno westchnęła. Upewniła się, czy ręce ma wciąż pomarszczone, a na palcach nosi okropne
pierścienie, po czym zeszła po schodach do podnóża wieży. Żołnierz stał niezmiennie jak posąg, a
hełm zasłaniał mu całą twarz.
- Zdejmij hełm - rozkazała.
Po krótkim wahaniu rycerz spełnił polecenie.
Wiedziała dokładnie, jak wygląda Degan Gaunt, ponieważ zobaczyła jego wizerunek w Avemparcie.
Gdy tylko wartownik zdjął nakrycie głowy, jej nadzieje prysły. To nie był ten człowiek, którego
widziała w wieży elfów.
Zapomniała się na chwilę i westchnęła zupełnie niepodobnie do Saldura.
- Coś się stało, Wasza Ekscelencjo?
- Ach nie, nic - odparła szybko i ruszyła do wyjścia.
- Zapewniam cię, sir, że nic jej nie powiedziałem o więźniu. Słowem się nie odezwałem.
Arista przystanęła. Gdy obróciła się gwałtownie na pięcie, długa szata zawirowała majestatycznie
wokół niej. Ten dramatyczny ruch wywarł duże wrażenie na strażniku i księżniczka w końcu
zrozumiała, dlaczego Saldur zawsze tak robił.
- Na pewno?
- Tak! - potwierdził, ale na jego twarzy odmalował się wyraz zwątpienia. - Powiedziała inaczej?
Jeśli tak, to kłamie.
Arista milczała i tylko dalej na niego patrzyła. Nie robiła tego świadomie. Po prostu zastanawiała
się, jak sformułować odpowiedź, żeby rycerz podał jakieś szczegóły. Ale strażnik nie wytrzymał jej
spojrzenia.
- No dobrze, zagroziłem, że wyjmę miecz, ale tego nie zrobiłem. Przysięgam, że wysunąłem go z
pochwy tylko do połowy. Chciałem ją tylko nastraszyć. Nic nie widziała. Spójrz. - Wysunął trochę
miecz i wskazał drugą ręką na podłogę. - Widzisz? Nic się nie dzieje.
Wzrok Aristy od razu przyciągnął duży szmaragd w jego głowicy i ugryzła się w język, żeby się
opanować. Wszystko układało się w logiczną całość. Musiała dowiedzieć się jeszcze tylko jednej
rzeczy. Pytając wprost, ryzykowała, ale uznała, że warto spróbować.
- Czy Gauntowi smakowała zupa?
Czekając na odpowiedź, wstrzymała oddech.
- Zjadł, ale jeszcze żadnemu nigdy nie smakowała.
- Bardzo dobrze - skomentowała i wyszła.
Po powrocie Aristy Modina nie odezwała się słowem. Wpuściwszy księżniczkę do komnaty, stała i
obserwowała ją ostrożnie. Arista zaczęła się śmiać, po czym podbiegła do imperatorki i
niespodziewanie ją uścisnęła.
- Znaleźliśmy go!
Rozdział 21. Drumindor.
Tenkiński wojownik prowadził szybko garstkę załogi „Szmaragdowego Sztormu”. Schodzili z Pałacu
Czterech Wiatrów szeregiem wilgotnych jaskiń do podnóża poczerniałych klifów, gdzie fale
atakowały skałę. W maleńkiej zatoczce czekał na nich slup. Jednostka była mniejsza i węższa od
statku Dakków, miała dwa pokłady, ale tylko jeden maszt. Wyatt szybko ją obejrzał i orzekł, że jest w
dobrym stanie. Poe sprawdził zapasy i stwierdził, że wystarczy ich na miesięczny rejs.
Weszli pośpiesznie na pokład. Poe i Hadrian odwiązali cumy, a Wyatt chwycił za ster. Derning i
Royce wspięli się na maszt i uwolnili żagiel przedni, który zgrabnie się rozwinął. Tuż za cyplem
wiatr dął z taką siłą, że slup skoczył naprzód, a Poe się przewrócił. Młodzieniec wstał i przeszedł na
dziób.
- Spójrzcie na nich. Są wszędzie - powiedział, wskazując na setki czarnych żagli wypełniających port
niczym rój pszczół.
- Miejmy nadzieję, że nas przepuszczą - odrzekł Derning.
- Przepłyniemy - oznajmił Hadrian.
Siedział na beczce i bez przerwy obracał kapelusz Wesleya w rękach. Nie zgodził się na
pozostawienie midszypmena i Grady’ego w rękach Erandabona. Przyniesiono ich ciała na pokład,
żeby odprawić odpowiednią ceremonię pogrzebową na morzu. Hadrian zatrzymał kapelusz Wesleya,
choć nie był w sumie pewny dlaczego.
- Był porządnym człowiekiem - stwierdził Royce.
- Fakt.
- Grady też - dodał Derning.
Małym slupem trudno się manewrowało z pięcioma osobami na pokładzie, ale wiedzieli, że po
zabraniu Bannera i Greiga w Dagastanie będzie im się płynąć idealnie. To była szybka jednostka i nie
wątpili, że dotrą do Tur Del Fur u w porę. Wydawało im się, że armada tenkińskich i ghazelskich
statków jeszcze się zbiera.
- Jacob, wybierz foka. Zmieniam kurs o dwa rumby - warknął Wyatt, chwytając koło sterowe. - I
wszyscy ruszać się, żwawo. Jesteśmy na archipelagu Ba Ran, a to nie miejsce dla tępych żeglarzy.
Po wyjściu z zatoki zrozumieli ostrzeżenie Wyatta. Tutaj morze najeżone było klifami, o które
rozbijały się fale, i nieregularnymi poszczerbionymi skałami. Z gęstej mgły wyrastały niebotyczne
turnie, a pod powierzchnią czaiły się ślepe rafy morderczych korali. Prądy zmieniały się
nieprzewidywalnie, niesforne fale rozbijały się bez ostrzeżenia i wszędzie na ciemnych wodach roiło
się od wielkich trójkątów czarnego płótna ozdobionych białymi kreskami tworzącymi rysunek
przypominający czaszkę. Statki Ghazelów dostrzegły ich, gdy tylko wypłynęli za cypel. Pięć nagle
zmieniło kurs i ruszyło w ich kierunku.
Przy czarnych jednostkach Ba Ran Ghazelów, które wręcz przeskakiwały fale, Dakkowie wyglądali
na nieudolnych przewoźników.
- Wciągnąć przeklętą banderę! - krzyknął Wyatt, lecz Royce już wywiesił cienką i długą czarną flagę
z białymi oznaczeniami.
Nastała chwila napięcia. Hadrian, obserwując zbliżające się żagle, zaczął przeklinać siebie za to, że
zaufał Erandabonowi Gile’owi. Zobaczywszy banderę, statki jednak odpłynęły na boki jak stado
rekinów i wróciły na wcześniejsze kursy.
Wyatt obracał kołem, aż obrali kurs na Dagastan, po czym rozkazał Royce’owi wejść na maszt i
wypatrywać raf. Od tej chwili nikt się nie odzywał poza Royce’em, który wykrzykiwał, jakie są
przed nimi przeszkody, i Wyattem, który szczekliwym głosem wydawał rozkazy. Już po kilku
godzinach wypłynęli ze strefy poszczerbionych wysepek, pozostawiając w tyle archipelag i czarne
żagle. Po wejściu na otwarte wody Morza Ghazelskiego niewielki slup zaczął sunąć z łatwością
naprzód.
Załoga się odprężyła. Wyatt ustalił kurs i oparł się plecami o reling. Chwycił w dłoń pryskającą spod
burty wodę i przetarł twarz, spoglądając na ocean. Obok niego siedział Hadrian ze spuszczoną
głową, nieustannie obracając kapelusz Wesleya w rękach.
Gdy zeszli z areny, Erandabon przysłał do Hadriana posłańca. Poszukiwania Allie nie dały
rezultatów. Wszystkie poprzednie ładunki dostarczono Ghazelom kilka tygodni wcześniej. Hadrian
wiedział, że kobiety, zwłaszcza młode, uważano za rzadki przysmak. Allie nie żyła, prawdopodobnie
zjadł ją żywcem wysoki rangą goblin, który rozkoszował się ucztą, utrzymując dziewczynę jak
najdłużej w stanie pełnej świadomości.
Krzyki ofiar były dla Ghazelów jak wykwintne przyprawy. Hadrian westchnął.
- Wyatt, muszę ci coś powiedzieć... Allie...
Sternik czekał.
- W ramach umowy kazałem Gile’owi poszukać twojej córki. Wyniki nie były dobre. Allie nie żyje.
Wyatt odwrócił głowę, żeby znów spojrzeć na ocean.
- Dodałeś taki punkt do umowy?
- Tak. Gile był trochę niezadowolony, ale...
- A gdyby się nie zgodził?
- Nie zamierzałem przyjmować odmowy.
- Mógł zabić nas wszystkich.
Hadrian skinął głową.
- Chodzi o twoją córkę. Gdybym był przekonany, że żyje, to, wierz mi, Royce i ja poszlibyśmy jej
szukać, nawet jeśli oznaczałoby to konieczność powrotu na wyspy Ba Ran. Ale cóż, naprawdę mi
przykro. Żałuję, że nie mogłem zrobić więcej. - Spojrzał na kapelusz, który trzymał w rękach. -
Żałuję, że nie mogłem zrobić dużo więcej.
Wyatt skinął głową.
- Możemy jednak ocalić Tur Del Fur - dodał Hadrian. - A nie mielibyśmy tej szansy bez twojej
pomocy. Jeśli nam się uda, to jej śmierć nie pójdzie na marne.
Wyatt spojrzał na najemnika. Otworzył usta, ale powstrzymał się i nic nie powiedział, tylko znów
popatrzył na wodę.
- Wiem - wyszeptał Hadrian, jeszcze raz obracając kapelusz Wesleya w rękach. - Wiem.
* * *
Greig i Banner ucieszyli się na ich widok. Nocami na małym statku Dakków było zimno, a zapasy
niebezpiecznie się kurczyły. Już zaczęli pozbywać się sieci i żagli, żeby kupić jedzenie w mieście.
Teraz szybko sprzedali tartanę, ponieważ tenkińska jednostka była znacznie szybsza i dobrze
zaopatrzona.
Wyatt skierował dziób ku domowi, chwytając w żagle silne jesienne pasaty. Im bliżej byli rodzinnych
stron, tym chłodniej się robiło. Południowe prądy, które ogrzewały Calis, nie docierały do Delgosu, i
niebawem wiatr stał się przenikliwy. Po krótkiej ulewie na szotach i relingach pozostała cienka
warstwa lodu.
Wyatt stał przez cały czas przy sterze i nie chciał się nawet zdrzemnąć, aż osiągnął stan bliski
omdlenia. Hadrian doszedł do wniosku, że kompan upatrywał swojego rozgrzeszenia w ocaleniu
Delgosu. Był nawet pewien, że niemal wszyscy tak na to patrzą. W trakcie wyprawy zginęło wielu
porządnych ludzi i teraz każdy czuł potrzebę dołożenia wszelkich starań, by ich poświęcenie miało
jakiś sens. Nawet Royce, który znów cierpiał na chorobę morską, zdołał wspiąć się na szczyt grota,
gdzie zastąpił flagę Ghazelów kapeluszem pana Wesleya.
Przedstawili Greigowi i Bannerowi wydarzenia ostatnich tygodni i wyjaśnili plan Merricka oraz
konieczność dotarcia do Drumindoru przed pełnią. Co noc widzieli, jak księżyc robi się coraz
większy, z obojętnością traktując ich wyścig z czasem. Fortuna i wiatr im sprzyjały. Wyatt łapał
każdy podmuch, dzięki czemu poruszali się bardzo szybko. Dwukrotnie Royce dostrzegł czerwone
żagle od lewej rufy, ale pozostały na horyzoncie i za każdym razem znikały spokojnie z tyłu.
Z powodu niedoboru załogi i choroby morskiej przyjaciela Hadrian zgłosił się na ochotnika do pracy
przy maszcie. Derning przez kilka dni uczył go obsługiwania lin. Widać było, że Hadrian nigdy nie
będzie w tym mistrzem, bo był za duży, ale zdołał opanować podstawy. Po kilku dniach umiał już
wykonywać większość manewrów bez dodatkowych instrukcji. W nocy Poe gotował, podczas gdy
Hadrian ćwiczył wiązanie węzłów i obserwował gwiazdy.
Zamiast dotrzeć do wybrzeża przy Wesbaden, zaryzykowali i od skrajnego cypla Calisu popłynęli
wprost na zachód przez Zatokę Dagastańską. Omal nie skończyło się to katastrofą, ponieważ natknęli
się na straszny sztorm. Wyatt z wprawą sterował małym slupem, pokonując olbrzymie wściekłe fale.
Kazał zwinąć żagle do połowy i nie odchodził ani na chwilę od steru. Hadrian, widząc w blasku
błyskawicy jego smaganą deszczem twarz, zaczął się zastanawiać, czy Wyatt nie postradał zmysłów.
Rano niebo się przejaśniło i zobaczyli, że kapelusz Wesleya wciąż powiewa na wietrze.
Ryzyko się opłaciło. Dwa dni przed księżycem żniwnym okrążyli Róg Delgosu i wpłynęli do zatoki
Terlando.
* * *
Gdy przybliżyli się do brzegu, zatrzymały ich władze portowe. Nie obchodził ich ani rodzaj statku,
ani czarne żagle, nawet kapelusz Wesleya. Zatrzymano ich bezpośrednio pod przerażającymi
dymiącymi dziobami Drumindoru i na pokład weszli oficerowie, którzy dokładnie przeszukali
jednostkę, nim zezwolili im przepłynąć pod mostem łączącym bliźniacze wieże z kamienia. A nawet
wtedy eskortowano ich do cumowiska numer pięćdziesiąt osiem przy dwudziestej drugiej pochylni
portu zachodniego. Jako że Wyatt znał miasto i władze portowe, zaofiarował się, że powiadomi
oficjeli o grożącym najeździe i przestrzeże ich, żeby kazali się rozejrzeć za oznakami sabotażu.
- Skończyłem służbę, koledzy - oznajmił Derning, gdy tylko przycumowali. Przerzucił sobie mały
tobołek przez ramię.
- A co ze statkiem i zapasami? - spytał Greig. - Gdy je sprzedamy, dostaniesz działkę.
- Możecie ją zatrzymać. Mam sprawę do załatwienia.
- Ale co będzie, jeśli nie zdołamy... - Greig urwał, gdyż Derning wbiegł już w wąską uliczkę i
zniknął. - Ale mu się śpieszyło.
- Albo zwyczajnie ucieszył się z powrotu do cywilizacji - stwierdził Banner.
W żadnym innym porcie żeglarze nie byli tak mile widziani jak w Tur Del Furze. Pomalowane na
jaskrawe kolory budynki z bogactwem ozdób zapraszały ich do miasta pełnego muzyki i radości.
Większość sklepów i tawern miała wyjścia na nabrzeża i kusiła przyjezdnych atrakcyjnymi szyldami:
„Pijany żeglarz - przyłącz się do załogi! Świeża wołowina i drób! Fajki, pumpy i kapelusze! Damy z
zatoki (z nami pozbędziesz się słonych rzeczy!)”. Dla żeglarzy, którzy po dwóch latach lub jeszcze
dłuższym okresie na morzu dopiero co dostali zapłatę, oznaczało to jedno: raj! Jedyną osobliwością
pozostawały wielkość i kształty budynków. Wymyślne zachodnie dekoracje nie mogły całkowicie
ukryć faktu, że kiedyś to miasto należało do krasnoludów. Nad wszystkimi drzwiami i progami
wisiały ostrzeżenia „Uwaga na głowę”.
W powietrzu krzyczały mewy fruwające w różnych kierunkach na jasnobłękitnym niebie. Woda
odbijała się od burt statków, które skrzypiały i pojękiwały jak żywe stworzenia rozciągające się po
długim wyścigu. Hadrian zszedł wraz z Royce’em na nabrzeże.
- Człowiek się czuje, jakby zaraz miał się przewrócić, co?
- Odpowiadając na twoje wcześniejsze pytanie: sądzę, że nie powinniśmy być żeglarzami. Byłbym
szczęśliwy, gdybym nie musiał już nigdy więcej oglądać statku.
- Przynajmniej nie musisz się martwić o chorobę lądową.
- I tak mam wrażenie, jakby ziemia się pode mną kołysała.
Cała piątka kupiła sobie świeżo smażone ryby i zjadła je na pirsie. Słuchali szant dobiegających z
tawern i nie przeszkadzał im nawet ostry rybi odór płynący od portu. Gdy Wyatt wrócił na statek, był
czerwony ze złości.
- Nie zrezygnują z odpowietrzania! Nie chcieli mnie słuchać! - krzyczał, wbiegając na keję.
- A co z najazdem? - spytał Hadrian. - Nie powiedziałeś im o tym?
- Nie uwierzyli! Nawet Livet Glim, kontroler portu. A kiedyś razem pływaliśmy! Przez dwa lata
dzieliłem z nim koję, a teraz przeklęty drań nie chce się zgodzić, żeby, jak to powiedział, postawić
cały port na głowie, bo jednej osobie wydaje się, że może dojść do ataku. Mówi, że nic nie słyszeli
od załóg innych statków, i nie kiwną palcem w bucie, jeżeli inni kapitanowie nie potwierdzą
informacji o przypływającej armadzie.
- Wtedy będzie już za późno.
- Próbowałem im to wyjaśnić, ale w kółko powtarzali, że muszą wyregulować ciśnienie przy pełni
księżyca. Poszedłem do wszystkich oficjeli w mieście, ale żaden nie chciał mnie słuchać. Mam
wrażenie nawet, że zaczęli sądzić, że to ja coś knuję. Dałem spokój, gdy zagrozili, że wsadzą mnie do
więzienia. Przykro mi.
- Może gdybyśmy poszli wszyscy razem?
Wyatt pokręcił głową.
- To na nic. Dacie wiarę? Po tym wszystkim, przez co przeszliśmy? Chyba że... - Spojrzał wprost na
Hadriana.
- Chyba że co? - spytał Poe.
Hadrian westchnął i popatrzył na Royce’a, który skinął głową.
- O czym nie wiem? - spytał Poe.
- Drumindor zbudowały krasnoludy wiele tysięcy lat temu - wyjaśnił Hadrian. - W tych olbrzymich
wieżach jest pełno kamiennych kół zębatych, wyłączników i dźwigni. Władze portowe Tur Del Furu
znają przeznaczenie niewielu z nich. Umieją obniżyć ciśnienie i przedmuchać dzioby, ale nic poza
tym.
- My zaś umiemy to wyłączyć - powiedział Royce.
- Wyłączyć? - zdumiał się Poe. - Jak można wyłączyć wulkan?
- Nie wulkan, lecz układ - wyjaśnił Hadrian. - Jest tam główny wyłącznik, który blokuje cały system
przekładni. Po jego opuszczeniu w fortecy przestaje narastać ciśnienie. Wulkan odpowietrza się
samoistnie. Nie powstrzyma najazdu, ale też nie wybuchnie.
- Co to da?
- Chociażby zapobiegnie natychmiastowemu zniszczeniu miasta. Gdy zjawią się czarne żagle, ludzie
będą mieli czas na ewakuację, a może nawet zorganizowanie obrony. Po wyłączeniu systemu Royce i
ja będziemy mogli przeczołgać się do przegród, żeby sprawdzić, co zrobił Merrick. Jeśli uda nam się
to naprawić w porę, będziemy mogli podnieść główny wyłącznik i przypiec armadę bardzo
zdziwionych goblinów.
- Możemy pomóc? - spytał Banner.
- Nie tym razem - odparł Hadrian. - Dacie sobie radę z tym statkiem we czwórkę?
Wyatt przytaknął.
- Będzie trudno bez marynarzy obsługujących żagle, ale coś wymyślimy.
- To dobrze. Zatem znikajcie stąd, zanim przypłynie flota. Byłeś dobrym pomocnikiem, Poe. Trzymaj
się Wyatta, a zostaniesz kiedyś kapitanem. To zadanie musimy wykonać sami.
* * *
Według legend krasnoludy istniały na wiele stuleci przed pojawieniem się ludzi na świecie. W
czasach, gdy walczyły z elfami o panowanie nad Elanem, tworzyły potężny i poważany naród z
własnymi prawami i tradycjami, którym rządzili królowie. To był złoty wiek wielkich wyczynów,
cudownych osiągnięć i wspaniałych bohaterów. A potem elfy wygrały wojnę. Potęga krasnoludów
została zachwiana na zawsze, a pojawienie się ludzi przypieczętowało ich los. Choć krasnoludy nie
dostały się nigdy do niewoli tak jak niedobitki elfów, ludzie nie ufali synom Drome’a i ich unikali. W
obawie przed powstaniem zjednoczonego królestwa krasnoludów wypędzili je z rodzinnego Delgosu
i zmusili do prowadzenia koczowniczego życia. Pomimo ich rzemieślniczych umiejętności rozpędzali
je za każdym razem, gdy zbierały się w duże grupy, rodząc niepokój.
Chcąc przetrwać, potomkowie Drome’a nauczyli się ukrywać. Ci, którzy mogli, przyjmowali
zwyczaje ludzi i próbowali wtopić się w ich społeczność. Ich kulturę starannie niszczono przez wieki
i z ich dawnej świetności pozostały jedynie kamienne pomniki. Niewielu potomków Drome’a, a
jeszcze mniej ludzi potrafiło sobie wyobrazić czasy, w których krasnoludy rządziły połową świata,
chyba że tak jak Royce i Hadrian mieli okazję zobaczyć Drumindor.
W świetle zachodzącego słońca granit lśnił jak srebro. Strome ściany wyrastające ze skały
łożyskowej płonącej góry wznosiły się na wysokość ponad dwustu metrów. Bliźniacze wieże łączyło
coś, co z daleka przypominało cienki jak wafel most. Ze wszystkich odpowietrzników na ich
szczytach unosiły się bezgłośnie kłęby ciemnego dymu, tworząc rzadką szarą chmurę wiszącą w
powietrzu. Z bliska rozmach i mamucie rozmiary budowli zapierały dech w piersi.
Mieli noc i następny dzień na wykonanie tej samej sztuczki co przed laty. Gdy kupili wszystkie
potrzebne rzeczy, zrobiło się już ciemno. Przemknąwszy przez miasto, znaleźli się w wiejskich
okolicach. Podążając ścieżkami kóz, dotarli do podgórza, które w końcu doprowadziło ich do
podnóża wielkiej fortecy.
- To tutaj wtedy wchodziliśmy? - spytał Royce, przystając i przyglądając się bacznie podstawie
południowej wieży.
- Skąd mam wiedzieć? - odparł Hadrian, patrząc w górę.
Z bliska lita czarna ściana wznosząca się na tle nocnego nieba przesłaniała wszystkie inne rzeczy.
- Nie mogę pojąć, czemu tacy mali ludzie wznoszą takie gigantyczne konstrukcje.
- Może coś sobie tym kompensują - odrzekł Royce, upuszczając na ziemię zwoje liny.
- Do diabła, Royce. Robiliśmy to osiem lat temu. Miałem wtedy lepszą kondycję, byłem młodszy i -
jeśli się nie mylę - przysięgałem, że więcej tego nie zrobię.
- Dlatego nie powinieneś składać przysiąg. Wtedy los od razu zaczyna kombinować, jak ci je
wepchnąć z powrotem do gardła.
Hadrian westchnął, spoglądając w górę.
- Strasznie wysoka ta wieża.
- I gdyby wciąż doglądały jej krasnoludy, byłaby nie do zdobycia. Na szczęście dla nas zostawiły ją,
żeby zniszczała. Powinieneś się cieszyć. Przez ostatnich osiem lat tylko bardziej popękała. Może być
teraz łatwiej.
- To granit, Royce. W ciągu ośmiu lat ulega niewielkiej erozji.
Elf nie odpowiedział i dalej rozkładał linę. Sprawdził węzły w uprzęży i włożył na ręce nakładki z
metalowymi pazurami.
- Pamiętasz, że poprzednio omal nie spadłem? - spytał Hadrian.
- Więc teraz stawiaj stopy gdzie indziej.
- Przypominasz sobie, co ci powiedziała miła pani w wiosce w dżungli? O tym, że jedno światło
zgaśnie?
- Albo wejdziemy na te wieże, albo wybuchną. Jak dopuścimy do tego, żeby wybuchły, Merrick
zwycięży. A jak Merrick zwycięży, ucieknie i nigdy nie odnajdziesz Degana Gaunta.
- Nie sądziłem, że tak ci na tym zależy. - Hadrian znów spojrzał do góry. - Przynajmniej nie
myślałem, że aż tak bardzo.
- Szczerze? Mam to gdzieś. Te twoje poszukiwania to głupota. No więc odnajdziesz Gaunta i co
dalej? Przez resztę życia będziesz chodził za nim jako strażnik przyboczny? A jeśli jest taki jak
Ballentyne? Nie byłoby to zabawne? Przyznaję, wrażeń ci nie zabraknie, bo każdy, kto posiada miecz,
będzie chciał go zabić. Ale kogo to obchodzi? Nic na tym nie zyskasz, nie ma w tym sensu. Czujesz
się winny, poniekąd to rozumiem. Uciekłeś od ojca i nie możesz go już przeprosić. A więc za karę
będziesz chodził za tym jegomościem jak kamerdyner? Nadajesz się do lepszych rzeczy.
- Chyba w którymś momencie usłyszałem komplement, więc dziękuję. Ale jeśli nie robisz tego, żeby
pomóc mi w odnalezieniu Gaunta, to dlaczego?
Royce przez chwilę milczał. Wyjął z torby kapelusz Wesleya. Musiał go zdjąć z masztu, zanim
opuścili statek.
- Trzy razy nadstawiał za mnie karku. Ostatnim razem przypłacił to życiem. Mowy nie ma, żeby ta
forteca wyleciała w powietrze.
* * *
Nawet w ciemności Royce znajdował oparcia dla rąk i miejsca do postawienia stóp, których Hadrian
nie dostrzegłby w pełnym świetle dziennym. Wspinał się po ścianie jak pająk, aż dotarł do podstawy
pierwszej niszy. Tam osadził kotwę i opuścił linę do przyjaciela. Gdy Hadrian znalazł się przy dolnej
powierzchni niszy, Royce już wbijał następny kołek i po chwili rzucił kolejną linę. Kontynuowali
wspinaczkę, znajdując maleńkie krawędzie, które po kilku tysiącach lat erozji uwidoczniły się w
miejscach spojeń między blokami. Po dwóch godzinach drzewa w dole wyglądały jak miniaturowe
krzewy, a lodowaty wiatr chłostał ich jak dymówki. Pokonali zaś dopiero jedną trzecią drogi.
- Już czas - oznajmił Royce, przekrzykując wycie wiatru.
Osadził kotwę, przywiązał do niej linę, po czym zszedł. Hadrian jęknął.
- Nie cierpię tego etapu!
- Przykro mi, stary, ale nic na to nie poradzę. Wszystkie nisze są z tamtej strony. - Royce wskazał na
pionowe bruzdy w skale po drugiej stronie głębokiej szczeliny. Przywiązał dolny koniec liny do
swojej uprzęży. - A teraz tylko popatrz.
Chwycił linę i rozpędził się po ścianie. Odbił się od krawędzi rozpadliny i przeciął powietrze jak
wahadło zegara. Doleciał na drugą stronę przepaści i chwycił się kamiennego występu, wisząc jak
owad na gałązce. Powoli wciągnął się na skalną półkę i wbił kolejny kołek, a następnie odwiązał
linę od uprzęży i posłał ją do przyjaciela.
Gdyby Hadrian źle skoczył, poleciałby w dół i zawisł bezradnie nad przepaścią, zakładając, że lina
by go utrzymała. Siła upadku bowiem mogłaby z łatwością spowodować wyrwanie kołka ze ściany
lub nawet pęknięcie sznura. Zaczerpnął głęboko zimnego powietrza i zaczął biec. Po drugiej stronie
Royce wychylił się i wyciągnął ręce. Hadrian dobiegł do krawędzi i skoczył. Usłyszał świst wiatru,
a od pędu powietrza pociekły mu łzy po policzkach i wzrok mu się zamglił. Zderzył się ze ścianą tuż
pod skalną półką, waląc głową o mur z taką siłą, że aż zobaczył gwiazdy przed oczami. Poczuł smak
krwi w ustach i zastanawiał się, czy stracił przednie zęby. Koniuszki palców ześlizgnęły mu się z
krawędzi parapetu i zaczął spadać. Royce próbował go złapać, ale się spóźnił.
Hadrian spadł około dziesięciu centymetrów. Zawisł na linie, którą elf owinął wokół kołka w
momencie, gdy jego wspólnik wpadł na ścianę. Najemnik jęczał z bólu, ścierając krew z twarzy.
- Widzisz?! - krzyknął mu Royce do ucha. - Poszło znacznie lepiej niż ostatnio!
Ruszyli dalej, wspinając się wewnątrz kominów o trzech bokach. Znajdowali się tak wysoko, że
Hadrian widział już tylko maleńkie światełka portowego miasta. Wszystko inne ginęło w ciemności.
Zatrzymali się na krótki odpoczynek w częściowo osłoniętej niszy, po czym podjęli wspinaczkę.
Royce prowadził. Hadrian miał ręce obolałe od ściskania liny i odparzone po tym, jak kilkakrotnie
się po niej ześlizgnął. Zmęczone i osłabione nogi niebezpiecznie mu drżały. Wiatr był bezlitosny.
Wirował w kominie, próbując oderwać ich od ściany jak niewidzialna ręka. Wzeszło słońce i
Hadrian był u kresu wytrzymałości, gdy w końcu dotarli do mostu. Znajdowali się nieco powyżej
dwóch trzecich wysokości wieży, ale na szczęście nie musieli wchodzić na szczyt. Most, który z
ziemi wyglądał jak cienki pasek, miał w rzeczywistości grubość ponad dziesięciu metrów. Wdrapali
się nad krawędzią, wciągnęli liny, schronili się pod sklepionym przejściem i usiedli w cieniu, łapiąc
oddech.
- Chciałbym widzieć, jak Derning wchodzi tutaj - powiedział Royce, spoglądając w dół.
- Nie sądzę, żeby oprócz ciebie ktoś potrafił tego dokonać - odrzekł Hadrian. - Nikt nie jest też aż
taki szalony, żeby próbować.
Dziesiątki ludzi strzegły wielkich bram u podnóża wieży, ale na moście nie było nikogo. Wtargnięcie
intruzów od góry uważano za niemożliwe, a robotnicy nie wychodzili na zewnątrz z powodu zimnego
wiatru. Royce pchnął wysokie kamienne drzwi.
- Zamknięte na zamek? - spytał Hadrian.
Przyjaciel przytaknął.
- Miejmy nadzieję, że nie zmienili kombinacji.
Hadrian zachichotał.
- Zeszłym razem powiedziałeś: „To potrwa minutkę”, a zabrało ci osiemnaście godzin.
- Przypomnij mi, po co cię zabrałem z sobą - odciął się Royce, kładąc dłonie na nierównej
powierzchni. - No, jest.
Ustawił starannie palce i pchnął drzwi. Sto ton litego kamienia pojechało do wewnątrz jak na
poduszce powietrznej, obracając się bezgłośnie. Weszli i stanęli pod ogromnym sklepionym sufitem
katedralnym znajdującym się na wysokości blisko osiemdziesięciu metrów. Przez wbudowane w
kopułę świetliki wpadały snopy promieni słonecznych, ukazując skomplikowany świat mostów,
balkonów i innych przejść oraz labirynt kół zębatych. Niektóre koła leżały płasko, inne zaś stały
pionowo. Były najróżniejszej wielkości, od małych jak miedziane monety po wysokie na kilka pięter
i szersze niż dom. Kilka obracało się nieustannie, napędzanych parą powstałą z wody morskiej
podgrzewanej przez wulkan. Większość, zwłaszcza wielkie, pozostawała w bezruchu, w stanie
oczekiwania. W budowli słychać było jedynie miarowe grzechotanie i zgrzyt wielkiej machiny.
Royce rozejrzał się dokoła.
- Nikogo tu nie ma - oznajmił wreszcie.
- Ostatnim razem też nie było. Dziwię się, że nie zaostrzyli środków bezpieczeństwa.
- Pewnie, po jednym włamaniu na wiele stuleci powinni ustawić tu strażników - zadrwił elf.
- Jutro będą pluli sobie w brodę.
Znaleźli schody - niskie, płytkie stopnie zbudowane dla małych stóp. Przestępowali je po dwa i trzy
naraz. Hadrian, schylając się w niskich przejściach, musiał prawie wchodzić na czworakach do
Wielkiej Komnaty. Taką nazwę nadał temu pomieszczeniu, gdy byli tu poprzednim razem. Sala była
olbrzymia, ale jej nazwa wzięła się od głównego koła zębatego. Stało pionowo i było wysokie jak
zamkowa wieża, ale większa jego część ginęła pod podłogą i za ścianą, przez co widać było tylko
jego ćwiartkę. Grube zęby przypominały blanki muru, tylko że były od nich większe, znacznie
większe. Koło zazębiało się z dwoma innymi, które łączyły się z kilkunastoma kolejnymi
dopełniającymi układankę krasnoludów.
- Blokada była na górze, zgadza się? - spytał Royce.
- Tak sądzę... Tak, Gravis był na górze, kiedy go znaleźliśmy.
- W porządku, ja się tym zajmę, a ty patrz, czy ktoś nie idzie.
Royce wskoczył na jedno z mniejszych kół i wszedł po jego zębach jak po schodach. Przeskakiwał z
jednego koła na drugie, aż dotarł do głównego. Tam wspinaczka była utrudniona ze względu na
olbrzymie rozmiary zębów, ale dla Royce’a nie stanowiło to problemu. Niebawem elf zniknął z
widoku, a po kilku minutach rozległ się głośny zgrzyt kamienia uderzającego o kamień, gdy
gigantyczny skalny słup zsunął się z sufitu, osiadając w przestrzeni między dwoma zębami. Wielkie
koło zostało zablokowane.
Po powrocie Royce uśmiechał się uszczęśliwiony.
- Chciałbym widzieć wyraz twarzy Merricka, gdy wieża nie wybuchnie. Nawet jeśli Ghazelowie
zajmą miasto, Marius będzie się nad tym głowił miesiącami. Niemożliwe, żeby wiedział o tym
wyłączniku. Gravis wiedział tylko dlatego, że projektantem urządzenia był jego przodek.
- A my wiemy tylko dlatego, że przyłapaliśmy go na gorącym uczynku. - Hadrian zastanawiał się
przez chwilę. - Myślisz, że Merrick czeka gdzieś w pobliżu, żeby zobaczyć fajerwerki?
Royce westchnął.
- Oczywiście, że nie. Ja bym się trzymał z daleka. Nawet teraz nie chcę tu być. Bez obaw, znam go.
Jeśli góra nie eksploduje, Merrick się wścieknie. Wystarczy, że przekażemy odpowiednie informacje
nieodpowiednim osobom, a nie będziemy musieli go szukać, sam nas znajdzie. A teraz sprawdźmy,
czy uda nam się odkryć, co blokuje odpowietrzniki, żebyśmy mogli uruchomić to koło i usmażyć kilka
goblinów.
Rozdział 22. Powrót do domu.
Archibald Ballentyne wyglądał przez okno wielkiej sali. Na dworze było zimno. Brązowa trawa,
suche liście, ciężkie chmury zwiastujące opady śniegu i gęsi uciekające od szarego krajobrazu
przypomniały mu o zmianie pór roku. Do zimonaliów brakowało niespełna dwóch miesięcy. Kopnął
w kamienną ścianę. Usłyszał przytłumiony odgłos i skrzywił się, czując ból w nodze. Czemu muszę o
tym myśleć? Czemu muszę zawsze o tym myśleć?
Za jego plecami Saldur, Ethelred i Biddings o czymś dyskutowali, ale on ich nie słuchał. Już mu nie
zależało. Może powinien wyjechać? Wziąć małą świtę i wrócić do domu w Chadwick i swojego
azylu w Szarej Wieży. Pałac z pewnością był już w ruinie i hrabia mógłby się zająć naprawą szkód
wyrządzonych przez służących podczas jego nieobecności. Bruce prawdopodobnie korzystał z
zapasów koniaku, a poborcy podatkowi zaniedbali się w obowiązkach. Miło by było wrócić do
domu na święta. Mógłby zaprosić kilku przyjaciół i siostrę na... Nie dokończył myśli i zastanawiał
się, czy nie kopnąć jeszcze raz w ścianę, ale poprzednio za bardzo to zabolało.
Spanie w namiocie o tej porze roku byłoby wyjątkowo uciążliwe. Poza tym co by powiedzieli
regenci? Co by zrobili pod jego nieobecność? Już i tak źle go traktowali, gdy był na miejscu. Cóż
dopiero by uknuli przeciwko niemu, gdyby wyjechał?
W rzeczywistości nie chciał wracać do domu. W zamku Ballentyne’ów czuł się samotny, a zima tylko
potęgowała jego przygnębienie. Zwykł marzyć o tym, jak wszystko się zmieni, gdy się ożeni, gdy
będzie miał piękną żonę i dzieci. Snuł marzenia o ładnej Alendzie Lanaklin. Często też wyobrażał
sobie, że bierze za żonę córkę króla Armanda, księżniczkę Beatrice. Z pewnością była sympatyczna.
Nawet wiele razy w letnie wieczory obserwował dójki na polu i rozważał możliwość wyrwania
którejś z nędznej egzystencji i ustanowienia jej nową lady Ballentyne. Jakaż by była wdzięczna, jakaż
usłużna, jakaż posłuszna. Tak było, zanim przyjechał do Aquesty, zanim poznał imperatorkę.
Nawet sen nie przynosił mu ukojenia, gdyż teraz śnił o Modinie. Tańczył z nią na ich weselu.
Archibald już nawet nie dbał o tytuł. Zrezygnowałby z prawa do godności imperatora, jeśliby tylko
mógł zdobyć Modinę. Nawet brał pod uwagę, że zrezygnuje z tytułu hrabiego. Ale ona miała poślubić
Ethelreda!
Nie chciał spojrzeć na regenta. Głupcowi w ogóle na niej nie zależało. Jak mógł być taki
wyrachowany, żeby zmuszać dziewczynę do ślubu z nim tylko ze względu na korzyści polityczne? Ten
człowiek był łajdakiem.
- Archie... Archie! - wołał go Ethelred.
Wzdrygnął się, słysząc znienawidzone zdrobnienie, i odwrócił od okna z naburmuszoną miną.
- Archie, musisz porozmawiać z Brecktonem.
- A jaki jest z nim znowu problem?
- Odmawia wykonywania moich rozkazów. Upiera się, że służy tylko tobie. Musisz przywołać go do
porządku. Nie możemy pozwolić, żeby nasi rycerze byli lojalni wyłącznie wobec swoich panów.
Muszą uznawać zwierzchność nowego imperium i łańcuch dowodzenia.
- Wydaje mi się, że on właśnie go respektuje.
- Tak, tak, ale chodzi o coś więcej. Robi się uparty. Za kilka miesięcy zostanę imperatorem i nie
mogę pozwolić, żeby mój najlepszy generał kazał mi prosić ciebie o zgodę na wydanie mu rozkazu.
- Porozmawiam z nim - powiedział Archibald nieszczęśnie głównie po to, żeby nie musieć już
słuchać głosu Ethelreda.
Gdyby stary drań nie był takim znakomitym żołnierzem, Ballentyne rozważyłby poważnie wyzwanie
go na pojedynek, ale Ethelred walczył w dziesiątkach bitew, natomiast Archibald jedynie w
pojedynkach szkoleniowych na miecze o tępych czubkach. Więc nawet gdyby chciał popełnić
samobójstwo, z pewnością nie dałby tej satysfakcji Ethelredowi.
- A co z Modiną? - spytał Ethelred.
Na dźwięk jej imienia Archibald skupił uwagę.
- Będzie gotowa?
- Tak sądzę - odparł Saldur. - Amilia czyni z nią cuda.
- Amilia? - Ethelred poklepał się po czole. - Czy to nie służąca, którą awansowałeś na główną
asystentkę imperatorki?
- Owszem - potwierdził Saldur. - I tak sobie myślę, że po ślubie będę chciał ją zatrzymać na tym
stanowisku.
- Po ślubie nie będzie nam potrzebna.
- Wiem, ale sądzę, że mógłbym ją wykorzystać gdzie indziej. Dowiodła, że jest inteligentna i zaradna.
- Rób z nią, co chcesz. Ja na pewno nie...
- Królowe zawsze potrzebują asystentek, nawet jeśli mają mężów - wtrącił się Archibald. -
Rozumiem, że będziesz chciał przejąć całkowitą kontrolę nad nowym imperium, ale ona i tak będzie
potrzebowała pomocy.
Zaskoczony Ethelred spojrzał na Saldura.
- On nic nie wie?
- O czym? - spytał Archibald.
Saldur pokręcił głową.
- Uznałem, że im mniej ludzi się dowie, tym lepiej.
- Po ślubie - wyjaśnił Ethelred Archibaldowi - gdy zostanę koronowany na imperatora, Modinę
niestety spotka nieszczęśliwy wypadek. Śmiertelny wypadek.
* * *
- Wszystko załatwione - zameldował Nimbus.
Arista chodziła po komnacie, a Modina siedziała sama na łożu.
- Dostarczyłem mu mundur i dziś przed zachodem słońca gospodarz przewiezie Hilfreda przez bramę
na wozie z sianem.
- Będą przeszukiwać wóz? - spytała Arista, zatrzymując się na chwilę.
- Odkąd odwołali polowanie na wiedźmę, nie robią rewizji. Wszystko wróciło do normy. Znają
gospodarza. Przyjeżdża i wyjeżdża regularnie w trzecim dniu tygodnia.
Arista skinęła głową i znów zaczęła chodzić.
- Tym samym wozem wyjedziecie wszyscy przez bramy miasta o świcie. Na rozstajach dróg będą na
was czekać trzy konie, jedzenie, woda, koce i dodatkowe ubrania.
- Dziękuję, Nimbusie. - Arista objęła chudzielca, który się zaczerwienił.
- Jesteś pewna, że to się uda? - spytała Modina.
- Czemu nie? - odrzekła Arista. - Zrobię to samo, co poprzednim razem. Przemienię się w Saldura, a
Hilfred będzie strażnikiem z czwartego piętra. Na pewno wziąłeś właściwy mundur?
Nimbus przytaknął.
- Rozkażę strażnikowi otworzyć wejście do więzienia. Pójdziemy po Gaunta i opuścimy razem
wieżę. Poinstruuję sereta, żeby pozostał na stanowisku i nikomu nic nie mówił. Przez kilka godzin, a
może nawet dni nikt się nie zorientuje, że Gaunta już nie ma.
- Wciąż nie pojmuję. - Na twarzy Modiny malował się wyraz zaintrygowania. - Amilia powiedziała,
że w wieży jest więzienie, ale wszystkie cele są puste.
- W podłodze są tajemne drzwi. Bardzo sprytnie ukryte, zapieczętowane klejnotozamkiem.
- Co to jest klejnotozamek?
- Drogocenny kamień cięty w taki sposób, aby wytwarzał specjalne drgania, które po zbliżeniu go do
drzwi otwierają zamek. Sama używałam podobnego do zamykania mojej komnaty w wieży zamku, a
Kościół zastosował bardziej wyrafinowaną wersję do zapieczętowania głównego wejścia do
więzienia Gutaria. Tu też korzystają z tego rozwiązania, a kluczem jest szmaragd w głowicy miecza
noszonego przez sereta.
- A więc dziś wieczorem uciekniecie? - spytała imperatorka.
Arista skinęła głową. Modina spojrzała w dół, a w jej oczach pojawił się smutek.
- Co się stało? - zaniepokoiła się Arista.
- Nic. Po prostu będę za tobą tęsknić.
* * *
Gdy Arista wyjrzała przez okno na zachodzące słońce, poczuła ucisk w dołku. Czy postępuję głupio?
Zawsze zamierzała tylko odnaleźć Gaunta, a nie porywać go z więzienia. Skoro już wiedziała
dokładnie, gdzie przywódca nacjonalistów jest przetrzymywany, mogła wrócić do domu i kazać
Alricowi, żeby wysłał Royce’a i Hadriana w celu jego uwolnienia. Tylko że taki plan miała
wcześniej - zanim znalazła Hilfreda, spotkała się z Thrace i odkryła, że może wcielić się w Saldura.
Wydawało się, że coś tak łatwego jak wyjazd bez Gaunta byłby zbędnym ryzykiem. Dym potwierdził,
że Degan żyje, ale czy mogła mieć pewność, że za kilka tygodni nadal tak będzie?
Była sama z Modiną. Od kilku godzin siedziały w milczeniu. Coś trapiło imperatorkę, jakieś nowe
zmartwienie. Modina była uparta i żadna siła nie mogła jej zawrócić z obranej drogi. Widocznie
teraz postanowiła nic nie mówić.
Otworzyła się brama i wjechał wóz z sianem. Arista bacznie obserwowała dziedziniec. Wszystko
wydawało się w porządku - nie było strażników, nikt nie krzyczał, po prostu wjechał ciągnięty przez
osła wóz ze stosem siana. Starszy mężczyzna zatrzymał go przy stajniach, odczepił osła, zaprzągł go
do nowej fury i wyjechał ponownie przez bramę. Arista, patrząc na wóz, nie mogła się powstrzymać.
Zgodnie z planem miała zaczekać prawie do świtu, ale nie mogła zostawić tak Hilfreda leżącego w
stercie siana. Gdy zaczął wschodzić księżyc żniwny, wstała.
- Już czas - powiedziała.
Modina podniosła głowę. Arista poszła na środek komnaty i uklękła.
- Aristo, ja... - zaczęła z wahaniem Modina.
- O co chodzi?
- O nic... Powodzenia.
Księżniczka wstała, przeszła przez pokój i objęła mocno władczynię.
- Ja tobie też życzę powodzenia.
Imperatorka pokręciła głową.
- Zatrzymaj całe dla siebie. Mnie nie będzie potrzebne.
* * *
Arista zakamuflowana jako Saldur zeszła po stopniach, zastanawiając się, co Modina miała na myśli.
Była jednak tak przejęta nadchodzącymi wydarzeniami, że przeskakiwała myślami z jednej rzeczy na
drugą. Odkryła, że może udawać inną postać przez długi czas - kamuflaż znikał dopiero podczas snu.
Dzięki temu poczuła większą pewność siebie. Choć wciąż się martwiła, że natknie się na
prawdziwego Saldura, chęć ponownego ujrzenia Hilfreda była silniejsza.
Serce zabiło jej mocniej już na samą myśl o powrocie do Melengaru ze strażnikiem ponownie u jej
boku. Droga była długa i męcząca, ale księżniczki to nie przerażało. Pragnęła zobaczyć się z Alrikiem
i Julianem i znów położyć się we własnym łóżku. Przysięgła sobie, że będzie lepiej traktować
Melissę, i postanowiła dać służącej nową suknię na zimonalia. Wychodząc na dwór, układała w
głowie długą listę prezentów, którymi obdaruje wszystkich z okazji turnieju. Wielka tarcza księżyca
żniwnego oświetlała wewnętrzne podwórze, dzięki czemu Arista widziała wszystko tak wyraźnie jak
w pochmurny dzień. Gdy podkradała się do fury, na dziedzińcu nie było żywej duszy.
- Hilfred! - szepnęła.
Nie usłyszała odpowiedzi ani nie dostrzegła ruchu w sianie.
- Hilfred! - Potrząsnęła wozem. - To ja, Arista.
Czekała. Serce jej skoczyło, gdy dostrzegła, że siano się rusza.
- Księżniczka? - usłyszała niepewny głos.
- Tak, to ja. Idź za mną.
Zaprowadziła go do ostatniego boksu w stajni, który był pusty.
- Musimy tu zaczekać prawie do świtu.
Hilfred spojrzał na nią podejrzliwie, trzymając się od niej z daleka.
- W jaki sposób...? - zaczął, ale się zawahał.
- Myślałam, że Nimbus ci wyjaśnił, że będę tak wyglądać.
- Wyjaśnił. - Mimo to Hilfred zlustrował ją od stóp do głów, krzywiąc się, jakby zjadł coś kwaśnego.
- Plotki są prawdziwe - przyznała. - Przynajmniej te o stosowaniu przeze mnie magii.
- Wiedziałem o tym, ale twoje włosy, twarz, głos... - Pokręcił głową. - Doskonała imitacja. Skąd
mam wiedzieć, że nie jesteś prawdziwym Saldurem?
Arista przymknęła oczy i po chwili Saldura zastąpiła księżniczka Melengaru.
Hilfred z szeroko otwartymi oczami i ustami zatoczył się do tyłu, uderzając o tylną ścianę boksu.
- To naprawdę ja - zapewniła go.
Zrobiła krok do przodu i zobaczyła, że jej strażnik przyboczny się wzdraga. Zabolało ją to bardziej,
niż się spodziewała.
- Musisz mi zaufać - powiedziała.
- Jakim cudem? Skąd mogę mieć pewność, że to naprawdę ty, skoro tak łatwo zmieniasz
powierzchowność?
- Zadaj mi pytanie, żeby się upewnić.
Hilfred się wahał.
- Pytanie, Hilfred.
- Towarzyszyłem ci codziennie, odkąd byłem bardzo młody. Podaj mi nazwiska trzech pierwszych
kobiet, w których się zakochałem, i nazwisko tej, którą straciłem z powodu blizn na twarzy.
Uśmiechnęła się i poczuła, że się rumieni.
- Arista, Arista, Arista i żadna.
Uśmiechnął się. Nie czekała na niego. Wiedziała, że sam nigdy się na to nie ośmieli. Zarzuciła mu
ręce na szyję i go pocałowała. Po napięciu jego mięśni zorientowała się, że doznał szoku, ale nie
odsunął się od niej. Powoli rozluźnił się i wziął ją w ramiona. Przytulił ją tak mocno, że jej policzek
znalazł się przy jego twarzy, a podbródek - na jego ramieniu.
- Mariborze, dopomóż mi, jeśli w rzeczywistości jesteś Saldurem - szepnął jej do ucha.
Roześmiała się cicho, zastanawiając się, czy to nie jej pierwszy śmiech od śmierci Emery’ego.
Rozdział 23. Księżyc żniwny.
Royce i Hadrian zaczęli sprawdzać dzioby - gigantyczne tunele wydrążone w skale, przez które
stopiona lawa miała tryskać w kierunku morza. Dziesiątki biegnących w różne strony przesmyków
można było odciąć od wnętrza góry za pomocą przegród sterowanych przez koła zębate. Wspinając
się wewnątrz nich, dotarli do otworu wylotowego i ujrzeli niebo.
Słońce już wzeszło i widok z wysokości sprawił, że żołądek podszedł Hadrianowi do gardła.
Znajdowali się znacznie powyżej poziomu mostu. Świat w dole wydawał się bardzo odległy. Miasto
Tur Del Fur było niewielkim skupiskiem maleńkich budynków, które przycupnęły w zakolu zatoczki.
Za nim wznosiły się góry wyglądające jak niskie wzniesienia. Morze leżące bezpośrednio w dole
przypominało kałużę poznaczoną białymi kreskami. Hadrian dopiero po chwili uświadomił sobie, że
widzi grzbiety fal, a domniemane owady to krążące w dole mewy.
Żaden z dziobów był niezablokowany, przy żadnej przegrodzie nikt nie manipulował.
- Może chodzi o drugą wieżę? - spytał Hadrian, gdy wynurzyli się z ostatniego tunelu.
Royce pokręcił głową.
- Nawet jeśli zablokowano tamtą, odpowietrzenie nastąpi w tym miejscu. Obie muszą być zamknięte.
Nie chodzi więc o dzioby czy przegrody, tylko o coś innego... O coś, co przeoczyliśmy, co może
zablokować jednocześnie wszystkie wyloty i spowodować, że góra się zagotuje. Musi być jeszcze
jeden główny wyłącznik, który blokuje wszystkie przegrody.
- Jak mamy to sprawdzić? Widzisz, ile tu jest tych kół? To może być każde z nich. Powinniśmy
przyprowadzić z sobą Magnusa.
- Pewnie, z nim łatwo byśmy je znaleźli. Za kilka lat. Tylko się rozejrzyj!
Royce wskazał na ogromne wnętrze wieży z milionem kamiennych kół zębatych. Jedne wirowały
wokół własnej osi, drugie się obracały, jeszcze inne pozostawały prawie w bezruchu. I wszędzie
były dźwignie, również różnej wielkości - niektóre maleńkie, inne wielkie jak pnie drzew. Sterczały
pod różnymi kątami jak strzały wbite w ziemię na polu walki.
- Aż dziw, że nauczyli się odpowietrzać wnętrze góry.
- Właśnie - zgodził się Hadrian. - Już nikt nie wie, do czego większość tych elementów służy. Władze
portowe nie dotykają machiny z obawy, żeby nie zniszczyć świata, prawda? Tak więc Merrick zrobił
na pewno coś, o czym włodarze miasta nie mają zielonego pojęcia. Musi chodzić o dźwignię, której
nie ruszano od stuleci, a może nawet tysiącleci. Być może widać na niej ślady niedawnego
przestawienia, co?
- Możliwe.
- Więc musimy ją znaleźć.
Royce gapił się na przyjaciela.
- O co chodzi?
- Zostało nam tylko kilka godzin, a ty chcesz znaleźć ziarnko piasku na plaży, które ostatnio zmieniło
miejsce?
- Jak wymyślisz lepszy sposób, to pogadamy. Tymczasem zacznijmy się rozglądać.
Mijały godziny, a oni nie mogli niczego znaleźć. Sprawę utrudniało samo wnętrze Drumindoru -
labirynt korytarzy, sklepionych przejść i mostów. Często wiedzieli, dokąd chcą iść, ale nie mieli
pojęcia, jak się tam dostać. Szczęście jednak im sprzyjało, gdyż napotykali niewielu ludzi, zaledwie
garstkę robotników i jeszcze mniej strażników. Wszystkich mogli łatwo ominąć.
Wpadające przez świetliki promienie słoneczne najpierw mocno świeciły w południe, po czym
przygasły wraz z nadejściem wieczoru, a oni wciąż nie osiągnęli celu.
W końcu skierowali się do podstawy wieży.
Zdecydowali się na ten krok w ostateczności, ponieważ pierwszych trzech pięter pilnował garnizon
obronny Drumindoru. Podstawy strzegło około czterdziestu żołnierzy, o których się mówiło, że
traktują intruzów bez taryfy ulgowej. Merrick jednak najpewniej pomajstrował przy mechanizmie
sterującym upuszczaniem lawy. Zszedłszy po jeszcze jednych krętych schodach, przystanęli w
osłoniętej wnęce tuż przed dużym pomieszczeniem przypominającym wewnętrzne podwórze lub
amfiteatr z czterema balkonami ustawionymi jeden nad drugim.
- Tam. - Royce wskazał otwór w podłodze sali, z którego wydobywało się żółte światło. - To musi
być tam.
Zeszli po schodach. Wyłożoną płytkami podłogę ozdabiały misterne kwadratowe wzory z brązu i
kwarcu. Od posadzki odbijał się blask dochodzący z otwartych drzwi po drugiej stronie. Powietrze,
którego powiew poczuli na twarzy, miało intensywny zapach siarki.
- To na pewno tutaj - szepnął Royce.
Spojrzeli do góry na biegnące wokół ścian galerie ze sklepionymi wejściami, po czym powoli i
ostrożnie zaczęli iść po połyskującej podłodze w stronę jarzącego się otworu.
- Stać! - Rozkaz odbił się echem od ścian w chwili, gdy dotarli na środek komnaty. - Połóżcie się
twarzą do ziemi z rozsuniętymi rękami i nogami.
Royce i Hadrian się zawahali. Zza filarów galerii wyłoniło się dwudziestu mężczyzn z naciągniętymi
łukami wycelowanymi w nich z trzech stron. Po chwili do sali, stukając obcasami, weszła kolumna
pikinierów. Piechurzy ustawili się w dwuszeregu. Kilkunastu kolejnych uzbrojonych ludzi wynurzyło
się z bocznego korytarza drugiej od dołu galerii i zeszło dwójkami po schodach. Żołnierze
rozproszyli się, blokując odwrót intruzom.
- Kładźcie się na brzuchu albo zabijemy was na miejscu.
- Nie chcemy sprawiać kłopotów. Przyszliśmy po to, żeby... - Hadrian urwał, gdy w powietrzu
świsnęła strzała, odbijając się od kamiennej posadzki nie dalej niż trzydzieści centymetrów od ich
nóg.
- Natychmiast! - krzyknął ten sam człowiek, który wydał poprzedni rozkaz.
Położyli się i od razu podeszli do nich z przodu i tyłu żołnierze, celując w nich z łuków, i zabrali im
broń.
- Musicie nas wysłuchać. Niedługo dojdzie do najazdu...
- Już słyszeliśmy o pańskiej urojonej armadzie, panie Blackwater, i może pan sobie darować to
przedstawienie.
- Ale to prawda! Przypłyną tu dziś wieczorem i jeśli nie naprawicie wieży, zajmą Delgos!
- Skrępować ich!
Przynieśli łańcuchy, cęgi i koksownik. Przyszli kowale, którzy zabrali się do zakucia kajdan na ich
nadgarstkach i nogach.
- Wysłuchajcie mnie! - krzyknął Hadrian. - Przynajmniej sprawdźcie mechanizmy zwalniające
ciśnienie. Zobaczcie, czy czegoś nie uszkodzono.
Jedyną odpowiedzią było stukanie młotów kowalskich.
- Co szkodzi sprawdzić? - ciągnął Hadrian. - Jeśli się mylę, to i tak nie będzie miało znaczenia. Ale
jeśli mam rację, a wy nawet tam nie zerkniecie, przypieczętujecie los Republiki Delgosu. Zróbcie mi
tę jedną przyjemność. Chociażby po to, żebym się zamknął.
- To samo osiągnę, jak poderżnę ci gardło - odparł ten sam mężczyzna. - Ale wyślę robotnika, jeśli
pójdziecie z nami i nie będziecie stawiać oporu.
Hadrian nie był pewny, o jaki opór może chodzić, ale i tak skinął głową.
Padł rozkaz i strażnicy postawili ich na nogi. Chodzenie po stopniach ze skutymi nogami było trudne.
Hadrian omal nie upadł kilka razy, ale niebawem dotarli do głównej bramy w podnóża fortecy.
Gigantyczne kamienne drzwi otworzyły się bezgłośnie. W popołudniowym słońcu zobaczyli oddział
strażników portowych. Dowódca straży fortecy wystąpił i wymienił kilka słów z kapitanem portu.
- Chyba nie sądzisz, że ci faceci zawsze tu stoją, co? - szepnął Hadrian do Royce’a. - Wrobiono nas.
- Nie domyśliłeś się, gdy zwrócili się do ciebie po nazwisku?
- Merrick?
- A któż by inny?
- To trochę naciągana teoria. Skąd mógłby wiedzieć, że tu będziemy? Nawet my tego nie
wiedzieliśmy. Nie może być aż taki inteligentny.
- Jest.
Z wieży wybiegł goniec, który zameldował się u dowódcy, salutując energicznie.
- No i co? - spytał dowódca straży fortecy.
Goniec pokręcił głową.
- Nie ma problemu z wyzwalaczem ciśnienia. Wszystko działa bez zarzutu.
- Zabrać ich - rozkazał dowódca.
* * *
Więzienie Tur Del Fur znajdowało się na końcu bulwaru Avan, skryte na wzgórzu, z dala od nabrzeża
i sklepów. Wyglądało jak duża kamienna skrzynia z kilkoma oknami otoczona kolczastym żelaznym
płotem. Hadrian i Royce znali reputację tego miejsca. Większość skazanych umierała tu w pierwszym
tygodniu wskutek egzekucji, samobójstwa lub brutalnego traktowania. Rola sędziego sprowadzała się
do ustalania sposobu wykonania kary śmierci. Zwolnienie warunkowe nie wchodziło w rachubę.
Wsadzano tu tylko ciężkich zbrodniarzy. Drobne złodziejaszki, pijacy i malkontenci trafiali do
bardziej znanego i łagodniejszego więzienia portowego. Dla osadzonych w więzieniu Tur Del Fur
był to koniec drogi w sensie zarówno dosłownym, jak i przenośnym.
Royce i Hadrian wisieli od kilku godzin przykuci za nadgarstki i kostki do ściany celi numer trzy,
która była mniejsza od lochów w Calisie. Nie było tam okna, stołka ani nocnika - nawet trawy.
Zamknięto ich w kamiennej klitce z żelaznymi drzwiami. Jedyne światło dochodziło ze szpary między
drzwiami a framugą.
- Zrobiłeś się strasznie małomówny - odezwał się Hadrian w ciemności.
- Próbuję to rozgryźć - odparł Royce.
- Rozgryźć? - Hadrian wybuchnął śmiechem, mimo że metalowe łańcuchy wcinające mu się w skórę
wywoływały okropny ból w ramionach i nadgarstkach. - Wisimy przykuci do ściany, czekając na
egzekucję, Royce. Nie ma tu nad czym debatować.
- Nie o to mi chodzi. Chcę się dowiedzieć, dlaczego wszystko było w porządku z dziobami.
- Bo jest tam milion dźwigni i wyłączników, a my szukaliśmy tylko jednego?
- Nie sądzę. Co powiedziałeś, kiedy dotarliśmy do mostu? Powiedziałeś, że raczej nikt oprócz mnie
nie potrafi się wspiąć na tę fortecę. Myślę, że masz rację. Wiem, że Merrick nie zdołałby tego zrobić.
Jest geniuszem, ale nie elfem. W kwestiach sprawności fizycznej zawsze go przewyższałem.
- Co z tego?
- Odkąd nas tu przyprowadzono, nurtuje mnie pewna myśl. W jaki sposób Merrick mógł się dostać do
Drumindoru, żeby dokonać aktu sabotażu.
- Znalazł inne dojście?
- My głowiliśmy się nad tym tygodniami, pamiętasz?
- Może kogoś przekupił albo wynajął włamywacza?
- Kogo? - Royce zastanawiał się przez minutę. - Sprawa jest zbyt poważna, żeby powierzać ją komuś,
kto mógłby tego dokonać. Potrzebowałby kogoś, kto na pewno umiałby to zrobić.
- Ale skąd można wiedzieć, że ktoś coś umie, dopóki tego nie zrobi... - Hadrian przerwał, gdy w
głowie zaświtało mu rozwiązanie. - Oj, nie jest dobrze.
- Kierowaliśmy się dwoma listami, które napisał Merrick. Myśleliśmy, że pierwszy został
przechwycony i dostarczony Alricowi, ale może został do niego wysłany celowo? Wszyscy wiedzą,
że pracujemy dla Melengaru.
- To nas przywiodło na „Szmaragdowy Sztorm” - dodał Hadrian.
- Zgadza się. I tam zdobyliśmy drugi list, który miał otrzymać ten stuknięty Tenkin w dżungli. Tak się
składa, że była w nim wzmianka o wysadzeniu Drumindoru w powietrze.
- To mi się przestaje podobać - wymamrotał Hadrian.
- A jeśli Merrick wiedział o głównym wyłączniku?
- Niemożliwe. Gravis nie żyje. Jeśli dobrze pamiętam, przygniotło go jedno z tych dużych zębatych
kół.
- Tak, on nie żyje, ale żyje lord Byron. Prawdopodobnie chwalił się, jak ocalił Drumindor,
wynajmując dwóch pospolitych złodziei.
- To mi się wciąż wydaje zbyt wydumane. - Hadrian usiłował przekonać samego siebie. -
Spoglądając wstecz, wszystkie elementy układanki pasują do siebie, ale zbyt wiele rzeczy mogło się
nie udać po drodze.
- Dlatego miał na „Szmaragdowym Sztormie” kogoś, kto dopilnował, żeby wszystko wyszło.
Derninga. Widziałeś, jak szybko się zwinął, gdy wpłynęliśmy do portu? Wiedział, co się święci, i
chciał być jak najdalej stąd.
- Powinienem pozwolić, żebyś go zabił.
Cisza.
- Kiwasz głową, prawda?
- Ja nic nie powiedziałem.
- Drań - mruknął Hadrian.
- Wiesz, co jest najgorsze?
- Mam w tej chwili dość długą listę kiepskich rzeczy i nie jestem pewny, którą umieściłbym na
pierwszym miejscu, więc słucham.
- Zrobiliśmy dokładnie to, czego nie mógł zrobić sam Merrick. Wykorzystał nas do rozbrojenia
Drumindoru.
- A więc nie dokonał żadnego aktu sabotażu? To by tłumaczyło, dlaczego Gile wybuchnął śmiechem,
gdy mu powiedziałem, że Drumindor wyleci w powietrze. Wiedział, że tak się nie stanie. Merrick
obiecał mu, że dostanie fortecę nietkniętą. Merrick to przeklęty geniusz.
- Chyba już wspominałem o tym ze dwa razy.
- I co teraz? - spytał Hadrian.
- Nic. Pokonał nas. Siedzi gdzieś z filiżanką ciepłego jabłecznika i uśmiecha się, zadowolony z
siebie, trzymając nogi na stosie pieniędzy, które właśnie mu wypłacono.
- Musimy ich ostrzec, żeby odblokowali główne koło.
- Próbuj.
Hadrian krzyczał, aż otworzyły się drzwiczki kontrolne, zalewając celę światłem.
- Musimy z kimś porozmawiać. To ważne.
- O co chodzi?
- Już wiemy, że popełniliśmy błąd. Oszukano nas. Musisz powiedzieć komendantowi Drumindoru, że
zablokowaliśmy główne koło zębate. Możemy pokazać mu, gdzie ono jest i jak je odblokować.
- Nie dajecie nigdy za wygraną, co? Zastanawiam się, czy jesteście naprawdę sabotażystami, czy
zwykłymi czubkami. Jedno jest pewne: dowiemy się, jak tu weszliście, a potem was zabijemy.
Drzwiczki zamknęły się i znów ogarnęła ich ciemność.
- Świetnie ci poszło - powiedział Royce. - Już ci lepiej?
- Drań.
Rozdział 24. Ucieczka.
Większą część nocy Arista spędziła w narożniku stajni w ramionach Hilfreda, który głaskał ją po
włosach i co pewien czas bez szczególnego powodu namiętnie całował. Czuła się bezpieczna. Leżąc
tam, uświadomiła sobie dwie rzeczy: po pierwsze, mogłaby czuć się dobrze, pozostając w jego
ramionach na zawsze, a po drugie, nie była w nim zakochana.
Był dobrym przyjacielem, częścią domu, za którym tęskniła tak bardzo, że rozkoszowała się
obecnością swojego wiernego towarzysza jak spragniona osoba wodą na pustyni, ale czegoś jej
brakowało. Zdziwiła się, że doszła do takiego wniosku, będąc w jego ramionach, ale wiedziała to
bez cienia wątpliwości, Nie kochała Hilfreda i nie kochała Emery’ego. Nawet nie była pewna, czym
jest miłość, jak powinno się ją odczuwać lub czy w ogóle istnieje.
Szlachcianki rzadko znały przyszłych małżonków przed dniem ślubu. Być może po pewnym czasie
zaczynały ich kochać lub tylko tak im się wydawało. Ale ona przynajmniej wiedziała, że Hilfred ją
kocha. Jego miłość wystarczała za ich dwoje. Czuła, jak to uczucie promieniuje od niego niczym
ciepło od żarzących się węgli. Zasługiwał na szczęście po takim długim oczekiwaniu, po takich
poświęceniach, i zamierzała mu je dać. Wróci do Melengaru i go poślubi. Alric nada mu tytuł
arcyksięcia Reubena Hilfreda. Na tę myśl roześmiała się cicho.
- O co chodzi?
- Przypomniałam sobie, że masz na imię Reuben.
Hilfred wybuchnął śmiechem, po czym wskazał na swoją twarz.
- Ja tak wyglądam, a ty nabijasz się z mojego imienia?
Ujęła jego twarz w dłonie.
- Nie mów tak. Uważam, że jesteś piękny.
Znów ją pocałował.
Co jakiś czas wychodził, żeby spojrzeć na niebo i sprawdzić położenie księżyca. Po którymś
powrocie oznajmił:
- Już czas.
Skinęła głową i jeszcze raz przeobraziła się w posępnego regenta Saldura.
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć - powiedział Hilfred.
- Wiem. Jestem w tym coraz lepsza. Nie masz ochoty znów mnie pocałować? - spytała zaczepnie i
wybuchnęła śmiechem, widząc jego minę. - Pamiętaj, nic nie rób. Po prostu wejdziemy i wyjdziemy.
Bez walki, rozumiesz?
Hilfred skinął głową.
Wyszli ze stajni i Arista spojrzała w stronę okna Modiny. Pomimo ciemności była pewna, że widzi
sylwetkę imperatorki siedzącej na parapecie. Jeszcze raz przypomniała sobie ostatnie słowa Modiny
i żałowała, że nie poprosiła jej, żeby z nimi poszła. Może by odmówiła, ale Arista żałowała, że
przynajmniej nie zapytała.
Z kuchni wyszedł ziewający Nipper z dwoma pustymi kubłami na wodę. Zatrzymał się gwałtownie,
zdziwiony na ich widok. Zignorowała go i skierowała się prosto do wieży.
Tak jak poprzednio rycerz Sereta stał na baczność na środku pomieszczenia z ukrytą twarzą,
wyprostowanymi plecami i przypiętym u boku mieczem z klejnotem.
- Idę do Degana Gaunta. Otwórz wejście.
Strażnik wyjął miecz. Arista przeżyła chwilę grozy, gdy serce zabiło jej tak mocno, że pomyślała, iż
seret może to usłyszeć. Zobaczyła, że Hilfred się wzdrygnął i zbliżył rękę do własnej broni.
Następnie rycerz przyklęknął na jedno kolano i postukał głowicą miecza o podłogę. Kamienie od razu
się odsunęły, ukazując kręte schody ginące w ciemności.
- Czy mam iść z tobą, Wasza Ekscelencjo?
Arista rozważała propozycję. Nie miała pojęcia, co jest na dole. Mogła tam być jedna cela lub
labirynt korytarzy. Znalezienie Gaunta mogło jej zabrać sporo czasu. Usłyszała, jak Nipper na dworze
napełnia kubły. Zamek już budził się do życia.
- Tak, oczywiście. Prowadź.
- Jak sobie życzysz, Wasza Ekscelencjo.
Rycerz zdjął ze ściany pochodnię i ruszył w dół. Wewnątrz panowała ciemność. Schody były wąskie
i przytłaczające. Z przodu dochodziło ciche łkanie. Loch zbudowano z takich samych ciężkich
kamieni co podstawę wieży. Tutaj jednak całe ściany były ozdobione wyrytymi w kamieniu
abstrakcyjnymi wzorami. Arista odnosiła wrażenie, że już je kiedyś widziała - nie takie same, ale
podobne. A potem poczuła coś, co skojarzyło jej się ze złamaniem gałązki lub pęknięciem skorupki
jajka. W jednej chwili przebiegł ją dreszcz strachu.
Spojrzała w dół. Zniknęły ręce starego człowieka i w migoczącym świetle pochodni zobaczyła
własne palce i rękawy.
Zwrócony do nich plecami rycerz prowadził ich dalej. Zszedłszy na sam dół schodów, zaczął się
odwracać, mówiąc:
- Wasza Ekscelencjo, ja...
Zanim wykonał pełny obrót, Hilfred odsunął księżniczkę na bok. Wyjął miecz w tym samym
momencie, w którym rycerz otworzył szeroko oczy. Gdy dźgnął strażnika w pierś, czubek miecza
ześlizgnął się po czarnej zbroi i zatopił w szczelinie między napierśnikiem a prawym
naramiennikiem, przebijając seretowi ramię. Rycerz krzyknął.
Hilfred wysunął miecz z jego ciała. Seret zatoczył się, usiłując wyjąć własną broń, ale Hilfred
zamachnął się na jego szyję. Trysnęła krew, opryskując ich oboje. Seret nie wydał już żadnego
dźwięku. Zgiął się wpół i upadł.
- Co się stało? - spytał Hilfred, podnosząc pochodnię.
- Chodzi o ściany - odparła, dotykając wyrytych symboli. - Są pokryte runami jak w więzieniu
Gutaria. Nie mogę tu czynić magii. Myślisz, że ktoś usłyszał krzyk?
- Na pewno chłopak, który przyszedł po wodę - odrzekł. - Pójdzie po kogoś?
- Nie wiem. Powinniśmy zamknąć drzwi.
Podniosła miecz ze szmaragdem i spojrzała na skrawek światła na szczycie długich schodów. Droga,
którą przebyli bez problemu kilka minut wcześniej, teraz wydawała się bardzo długa i bardzo
niebezpieczna.
- Ja to zrobię - powiedziała. - Ty poszukaj Gaunta.
- Nie. Nie zostawię cię samej. Może być więcej strażników. Nie myśl o drzwiach. Razem go
odnajdziemy i opuścimy to miejsce.
Chwycił ją za lewą rękę i pociągnął za sobą. W prawej trzymała miecz.
Jedyne światło na wąskich kamiennych korytarzach pochodziło od ich pochodni. Łukowaty sufit w
najwyższym punkcie znajdował się zaledwie trzydzieści centymetrów nad głową Aristy. Hilfred
musiał iść pochylony. Po obu stronach zaczęły pojawiać się drewniane drzwi. Były tak niskie, że
wyglądały jak w zagrodach dla zwierząt.
- Gaunt! - ryknął Hilfred.
- Degan Gaunt! - krzyknęła Arista.
Biegli ciemnymi tunelami, waląc do drzwi, wołając jego imię i zaglądając do cel. Korytarz kończył
się rozwidleniem w kształcie litery T. Ale mając tylko jedną pochodnię, nie mogli się rozdzielić,
nawet gdyby Hilfred dał się do tego przekonać. Skręcili w prawo i szli dalej, napotykając kolejne
drzwi.
- Degan Gaunt!
- Stój! - Arista nagle się zatrzymała.
- Co...
- Cicho!
Usłyszeli bardzo ciche: „Tutaj!”. Pobiegli następnym korytarzem, ale dotarli do ślepego zaułka.
- To istny labirynt - stwierdziła Arista.
Zawrócili i skręcili w inną stronę. Znów zawołali Gaunta.
- Tutaj! Jestem tutaj! - usłyszeli odpowiedź, teraz już wyraźniej.
Pobiegli i ponownie natrafili na mur. Cofnęli się i poszli innym korytarzem, który powinien
prowadzić we właściwym kierunku.
- Degan! - zawołała.
- Tutaj! - odezwał się głos zza ostatnich drzwi w bloku.
Gdy do nich dotarli, Arista pochyliła się i przysunęła pochodnię. W maleńkim zakratowanym okienku
zobaczyła parę oczu. Chwyciła i pociągnęła gałkę drzwi - były zamknięte na klucz. Spróbowała użyć
klejnotu, ale nic to nie dało.
- Do diabła! - krzyknęła. - Strażnik musi mieć klucz. Jak mogłam być taka głupia? Zanim pobiegliśmy,
powinnam go przeszukać.
Hilfred zaczął walić mieczem w drzwi, ale dąb był prawie tak twardy jak kamień i ostrze zaledwie
odłupało kilka drzazg.
- Nie otworzymy ich w ten sposób. Mieczem nic nie wskórasz! Musimy wrócić po klucze.
Hilfred dalej uderzał w drewno.
- Wrócimy, Degan! - powiedziała Arista i ruszyła korytarzem z powrotem, niosąc pochodnię.
- Aristo! - krzyknął Hilfred, biegnąc za nią.
Skręcili w lewo, potem w prawo.
- Arista? - odezwał się zaskoczony Saldur, gdy prawie na niego wpadli.
Wokół niego było pięciu rycerzy Sereta z dobytymi mieczami i pochodniami, które trzymali wysoko.
Hilfred odepchnął Aristę za siebie.
- Uciekaj! - polecił.
Saldur patrzył na nich przez chwilę, po czym pokręcił głową.
- Tu nie ma dokąd uciec, drogi chłopcze. Jesteście oboje w pułapce.
Regent miał rozczochrane włosy. Na białą płócienną koszulę nocną włożył czerwoną jedwabną szatę,
którą zawiązał paskiem w talii.
- A więc to jednak byłaś ty. Nigdy bym nie uwierzył. Sprytnie to zrobiłaś, Aristo, ale zawsze byłaś
sprytną dziewczyną, prawda? Zawsze wtryniałaś nos tam, gdzie nie powinnaś. I widzę, że ty,
Hilfredzie, połączyłeś się powtórnie ze swoją księżniczką. Ryzykowanie życia w jej obronie to
cudownie rycerski gest, ale także daremny, a co może być honorowego w daremności? Z tego lochu
nie ma drugiego wyjścia. Ci ludzie to rycerze Sereta, bardzo wprawni, dobrze wyszkoleni brutalni
żołnierze, którzy zabiją cię w razie stawiania oporu. - Saldur wziął pochodnię od sereta na przodzie,
który wyjął teraz także sztylet. - Pół życia zmarnowałeś na ochranianiu tej nierozsądnej dziewuchy, a
przez jej głupotę i pochopne decyzje przeszedłeś gehennę. Odłóż miecz i się cofnij.
Hilfred zacisnął dłoń na rękojeści i stanął pewnie w rozkroku.
- Gdy miałem piętnaście lat, powiedziałeś mi, że zginę, jeśli będę próbował ją uratować. Tamtej
nocy wbiegłem w ogień. Skoro wtedy cię nie posłuchałem, to dlaczego sądzisz, że teraz to zrobię?
Saldur westchnął.
- Nie zmuszaj ich, żeby cię zabili.
Hilfred nie ustępował.
- Przestańcie, proszę. Błagam was! - krzyknęła Arista. - Sauly, zrobię wszystko, czego zażądasz.
Tylko proszę, puść go.
- Przekonaj go, żeby odłożył miecz, a spełnię twoją prośbę.
- Hilfred...
- Nie zrobię tego, nawet jeśli mi rozkażesz - powiedział poważnym tonem. - Żadna siła w Elanie nie
zdoła mnie zmusić do tego, żebym cię opuścił, ani teraz, ani nigdy więcej.
- Hilfred... - szepnęła, a z oczu popłynęły jej łzy.
Spojrzał na księżniczkę i seret wykorzystał tę chwilę, by wykonać cięcie. Hilfred się uchylił. Rozległ
się szczęk metalu uderzającego o metal.
- Nie! - krzyknęła Arista.
Hilfred zamachnął się na szyję rycerza, ale ten zrobił unik i ostrze uderzyło w ścianę, krzesząc iskry.
Rycerz dźgnął strażnika w bok. Hilfred stęknął i się zachwiał, ale zdołał wykonać pchnięcie w pierś
sereta. Czubek miecza znów się ześlizgnął po czarnej zbroi, lecz tym razem Hilfred miał mniej
szczęścia i nawet nie drasnął rycerza.
Arista patrzyła, jak drugi seret wbija miecz w brzuch Hilfreda. Ostrze przeszło na wylot, wypychając
tunikę na plecach strażnika przybocznego.
- Nie! Nie! - krzyknęła, opierając się o ścianę, gdy poczuła, że kolana pod nią się uginają.
Hilfred, brocząc krwią z ust, usiłował znów podnieść miecz. Najbliżej stojący rycerz odciął mu rękę
w łokciu i z rany trysnęła ciepła krew, opryskując twarz Aristy.
Hilfred upadł na kolana. Jego ciałem wstrząsały drgawki.
- Aris... - wybełkotał.
- Och, Hilfred... - szepnęła księżniczka, czując pieczenie w oczach.
Rycerze stanęli nad nim. Jeden uniósł miecz.
- Aristo! - krzyknął Hilfred.
Seret zadał cios z góry.
Arista upadła, jakby ostrze przebiło ich oboje. Leżała bezwładnie na podłodze. Nie mogła mówić.
Nie mogła oddychać. Wpatrywała się w martwe ciało Hilfreda, a kałuża powiększała się na
kamiennej podłodze, aż ciepła krew wpłynęła między jej palce.
- Hilfred - powiedziała bezgłośnie, ponieważ brakowało jej tchu.
Saldur westchnął.
- Zabierzcie go stąd.
- A co z nią?
- Zadała sobie tyle trudu, żeby tu wejść, to znajdźmy jej miłe lokum na resztę życia.
Rozdział 25. Najazd.
- Jak myślisz, co się stanie? - spytał Hadrian Royce’a w ciemności.
- Przypłynie flota, a z dziobów nie będzie można wystrzelić, bo nie będzie w nich ciśnienia.
Ghazelowie wylądują bez przeszkód i wszystkich zaszlachtują. W końcu dotrą i tutaj, włamią się i
nas zarżną.
- Nie - odrzekł Hadrian, kręcąc głową. - Widzisz, tu się mylisz. Ghazelowie zjedzą nas żywcem i
zrobią to powoli, rozkoszując się każdą chwilą. Wierz mi.
Wisieli przykuci do ściany i milczeli.
- Jak myślisz, która godzina? - spytał Hadrian.
- Niedługo zajdzie słońce. Było dość późno, kiedy nas tu przyprowadzili.
Cisza. Słyszeli ruchy strażników po drugiej stronie drzwi, przytłumioną rozmowę, przesunięcie
krzesła po podłodze, sporadyczne wybuchy śmiechu.
- Czemu zawsze tak się dzieje? - zapytał Royce. - Czemu wciąż wisimy przykuci do ściany, czekając
na śmierć połączoną z powolną wiwisekcją? Chcę tylko zaznaczyć, że to był twój pomysł, znowu.
- Czekałem, aż to powiesz. Ale wydaje mi się, że zabroniłem ci iść. - Hadrian przeniósł ciężar ciała
na drugą nogę i westchnął. - Chyba szanse są niewielkie, że znów przyjdzie piękna księżniczka i nas
uratuje.
- Tego asa już nie mamy w rękawie.
- Żałuję, że nie poznałem Gaunta - powiedział w końcu Hadrian. - Byłoby mi miło. Celem mojego
życia miała być jego ochrona, a nawet nie widziałem człowieka na oczy.
- Hm - westchnął Royce po chwili milczenia.
- O co chodzi?
- Hę? O nic.
- Zastanawiasz się nad czymś. Zdradź mi tę tajemnicę.
- Ciekawe, że twoim zdaniem Arista jest piękna.
- A twoim nie?
- Niczego jej nie brakuje.
- Jesteś zaślepiony Gwen.
Hadrian usłyszał westchnienie Royce’a.
- Już nadała imiona naszym dzieciom - powiedział po chwili milczenia elf. - Elias, gdybyśmy mieli
chłopca. A może Sterling? Zapomniałem. Mercedes, jeśli to będzie dziewczynka. Nawet zaczęła
robić na drutach i zrobiła mi szalik.
- Jeśli to cię pocieszy, przepraszam, że cię w to wciągnąłem.
- Chciała, żebym poszedł z tobą. Pamiętasz? Powiedziała, że muszę cię chronić, muszę uratować ci
życie.
Hadrian spojrzał na przyjaciela.
- Świetnie się spisałeś.
Usłyszeli zgrzyt przesuwanych krzeseł, kroki, trzaśnięcie drzwiami, wzburzone głosy. Hadrian
wychwycił urywki rozmowy.
- ... czarne żagle... ciemna chmura na oceanie...
- Nie, ktoś inny...
Krzesło przewróciło się na podłogę. Kolejne szybkie kroki. Cisza.
- Wygląda na to, że flota już przypłynęła. - Hadrian czekał, obserwując drzwi celi. - Zostawili nas na
śmierć, prawda? Mówiliśmy im, że do tego dojdzie. Tyle przeszliśmy, żeby tu dotrzeć i ich ocalić.
Mogliby mieć choć na tyle przyzwoitości, by nas wypuścić, gdy zobaczyli, że mieliśmy rację.
- Prawdopodobnie myślą, że za tym stoimy. Mamy szczęście, że jeszcze nas nie zabili.
- Nie jestem pewny czy można to nazwać szczęściem. W tej sytuacji szybkie ścięcie byłoby milszą
perspektywą.
- Jak sądzisz, po jakim czasie znajdą nas Ba Ran Ghazelowie? - spytał Royce.
- Spieszysz się?
- Właściwie tak. Jeśli mam być zjedzony, chciałbym to mieć już z głowy.
Hadrian usłyszał brzęk tłuczonego szkła.
- Długo nie trwało, co? - wymamrotał nieszczęśnie Royce.
Z zewnątrz dobiegł odgłos szurania nogami, potem nastąpiła cisza i znów rozległy się kroki, tym
razem bliżej drzwi. Usłyszeli odgłosy szamotaniny i przytłumiony krzyk. Hadrian zebrał się w sobie i
obserwował drzwi, gdy się otwierały. Doznał szoku na widok osoby, która stanęła w wejściu.
- Chłopaki, jesteście gotowi do drogi? - spytał Derning.
- A co ty tu robisz? - odrzekli obaj równocześnie.
- Mam sobie pójść? - Derning się uśmiechnął, a potem skrzywił, dostrzegając kajdany. - Skończone
łotry, co? Czekajcie. Gdzieś tu widziałem narzędzia.
Royce i Hadrian spojrzeli po sobie zdezorientowani.
- No dobrze, nie jest piękną księżniczką. Ale mnie to pasuje.
Usłyszeli trzaski, a potem „Aha!” i Derning wrócił z młotkiem i dłutem.
- Przypłynęła flota Ghazelów i Drumindor nie działa, ale też nie wyleciał w powietrze, więc chyba
musimy wam za to podziękować - powiedział Derning, rozkuwając ich.
- Nie ma o czym mówić. A właściwie... szkoda gadać - dodał Hadrian, krzywiąc się.
- Teraz połowa ludności, bystrzejsza połowa, bierze nogi za pas. Pozostali zamierzają walczyć. To
oznacza, że nie mamy zbyt dużo czasu na ucieczkę. Tuż za miastem czekają na nas konie i zapasy.
Pojedziemy górskim traktem na północ. Będę wam towarzyszył aż do Maranonu, a potem podążę
własną drogą.
- Ale wciąż nie rozumiem, czemu tu przyszedłeś - dopytywał się Royce, gdy Derning otworzył jedną
obręcz. - Nie pracujesz dla Merricka?
- Merricka Mariusa? - Wybuchnął śmiechem. - Zabawne. Grady i ja byliśmy przekonani, że to wy dla
niego pracujecie. - Skończył uwalniać Royce’a i odwrócił się do Hadriana. - Pracujemy dla
Corneliusa DeLura. Może go znacie. Wielki tłusty facet, ojciec Cosmosa. To on rządzi tym krajem
albo jest jego właścicielem, zależnie od punktu widzenia. Tylko wyobraźcie sobie moje zdziwienie
wczoraj, kiedy zapytałem o was i dowiedziałem się, że pracujecie dla Melengaru. DeLur miał niezły
ubaw. Stary tłuścioch ma chore poczucie humoru.
- Nie kapuję. Dlaczego byłeś na „Szmaragdowym Sztormie”?
- Gdy Diament znalazł wiadomość od Merricka, Cosmos uznał ją za ważną i przekazał swojemu
tatusiowi, a Cornelius wysłał nas, żebyśmy sprawdzili, co w trawie piszczy. Grady i ja zaczynaliśmy
jako żeglarze i wciąż jesteśmy znani na Sharonie. Byliśmy pewni, że Royce zabił Drew, i dlatego
myśleliśmy, że jesteście ludźmi Merricka. Myśleliśmy, że śmierć Drew miała związek z jego
wzmianką o rogu.
- To Bernie go zabił - powiedział Royce.
- Tak, domyśliliśmy się. No i oczywiście ten cały róg nie miał nic wspólnego z Merrickiem. Chodziło
o grupę Thranica. Gdy usłyszeliśmy o waszym aresztowaniu, nietrudno było was odnaleźć.
Skończył uwalniać Hadriana i najemnik rozmasował sobie nadgarstki.
- Chodźcie, tu jest większość waszego ekwipunku. - Wyjął Alverstone’a zza pasa i podał go
Royce’owi. - Zabrałem go strażnikowi. Chyba mu się spodobał.
W maleńkim biurze więziennym byli jedynie dwaj wartownicy. Jeden wyglądał na martwego, lecz
drugi mógł być tylko nieprzytomny. Znaleźli swoje rzeczy w skrzyniach ustawionych pod ścianą w
pomieszczeniu pełnym najróżniejszych zarekwirowanych przedmiotów.
Na dworze zaczynało świtać i ludzie biegali z tobołkami w rękach. Matki przytulały dzieci do piersi,
mężczyźni zaś z trudem pchali przeładowane wozy pod górę. W porcie zobaczyli las ciemnych
masztów. Drumindor był niemym świadkiem plądrowania miasta.
Derning prowadził ich ulicami pełnymi uchodźców. Gdy wybuchły bójki i na drogach powstały
zatory, wybrał przejście górą. Wspięli się po balkonach i przeskakiwali nad alejkami, biegnąc
truchtem po dachach krytych dachówką, aż ominęli tłum. Zeszli na ulicę i niebawem dotarli do
wschodniej bramy miasta, przez którą śpiesznie przechodziły setki ludzi z wozami zaprzęgniętymi w
osły. Były to głównie kobiety i małe dzieci w towarzystwie nastoletnich chłopców i starców.
Derning zatrzymał się tuż za bramą. Wyglądał na zaniepokojonego. Gwizdnął i w odpowiedzi rozległ
się ptasi odgłos. Zszedł z drogi i wspiął się na nasyp.
- Przepraszam, Jacob - powiedział chudy jak patyk młodzieniec, wyłaniając się z czterema końmi. -
Pomyślałem, że lepiej poczekam w ukryciu. Gdyby ktoś mnie z nimi zobaczył, długo bym ich nie
zatrzymał.
Ze wzniesienia widzieli zatokę daleko w dole. Budynki stojące najbliżej wody płonęły, buchając
gęstym dymem.
- Nie mogliśmy temu zapobiec - powiedział Derning, spoglądając na ludzi uciekających z miasta. -
Ale dzięki temu, że wy nie dopuściliście do eksplozji, a ja ostrzegłem Corneliusa, który wszczął
alarm, ocaliliśmy życie wielu.
Wsiedli na konie i Hadrian spojrzał po raz ostatni na Tur Del Fur, gdy rozdmuchiwane przez poranną
bryzę płomienie ogarniały ulice miasta.
Rozdział 26. Zapłata.
Merrick wszedł do wielkiej sali imperialnego pałacu. Służący rozwieszali zimonaliowe dekoracje,
które miały nadać komnacie świąteczny wygląd, ale Merrick wciąż uważał ją tylko za ponure
pomieszczenie z przewagą kamienia i niedoborem światła. Nigdy nie lubił Aquesty i żałował, że to
miasto będzie stolicą nowego imperium - imperium, któremu zapewnił bezpieczeństwo. Wolałby
Colnorę. Tam przynajmniej były szklane uliczne latarnie.
- Ach! Merrick - przywitał go Ethelred.
Wokół wielkiego stołu zebrali się regenci, hrabia Ballentyne i kanclerz.
- A może powinienem powiedzieć lordzie Mariusie?
- Istotnie, powinieneś - odrzekł Merrick.
- Zatem przynosisz dobre wieści?
- Najlepsze, wasza lordowska mość. Delgos padł.
- Wyśmienicie! - zachwycił się Ethelred.
Merrick podszedł do stołu i zdjął rękawiczki, zsuwając je po kolei z każdego palca.
- Pięć dni temu Ghazelowie najechali na Tur Del Fur, napotykając niewielki opór. Zajęli Drumindor i
spalili dużą część portowego miasta.
- A nacjonalistyczna armia? - spytał Ethelred, rozsiadając się wygodnie na krześle.
- Zgodnie z przewidywaniami żołnierze spakowali się i ruszyli na południe, gdy tylko dotarła do nich
wiadomość. Większość z nich ma rodzinę w Delgosie. Możecie odbić Ratibor, kiedy tylko chcecie.
Nawet nie będziecie potrzebowali armii. Wystarczy kilkuset ludzi. Breckton może skupić się na
Melengarze i zacząć planować najazd wiosną na Trent.
- Wyśmienicie! Wybornie! - cieszył się Ethelred.
Saldur i kanclerz też byli w radosnym nastroju.
Uśmiechali się do siebie z ulgą i zadowoleniem.
- A co, jeśli Ghazelowie skończą z Delgosem i postanowią pomaszerować na północ? - spytał hrabia
Chadwick. Siedział na drugim końcu stołu i nie wyglądało na to, że podziela radość swoich
towarzyszy. - Słyszałem, że przypłynęło ich sporo i są okrutnymi wojownikami. Jeśli mogą zniszczyć
Delgos, jaką mamy gwarancję, że na nas też nie napadną?
- Jestem pewny, że nacjonaliści poskromią ich ambicje, milordzie - odparł Merrick. - Ale nawet jeśli
nie, to i tak nic nam nie grozi. Ba Ran Ghazelowie są z natury przesądni i spodziewają się, że
niedługo staną w obliczu jakiejś katastrofy, która zagrozi istnieniu świata. Chcą, żeby Drumindor był
ich schronieniem, a nie bazą wypadową. To da wam czas na podbicie Melengaru, Trentu, a być może
nawet zachodniego Calisu. Nowe imperium stanie się suwerenem, a nacjonaliści - wspomnieniem.
Pozostali mieszkańcy Delgosu, ci niegdyś niezależni baronowie handlowi, będą błagać imperium o
interwencję przeciw Ghazelom i poddadzą się ochoczo waszej absolutnej władzy. Stare imperium się
odrodzi.
Hrabia nachmurzył się i usiadł.
- Jesteś rzeczywiście fenomenem i zasługujesz na swój nowy tytuł i pozycję, lordzie Mariusie.
- Jako że macie już Gaunta, a Esrahaddon nie żyje, przypuszczam, że wypełniłem swoje
zobowiązania.
- Dotychczasowe tak - potwierdzi! Ethelred. - Ale nie puszczę tak łatwo człowieka z twoimi
zdolnościami. Chcę mieć cię na dworze. Sowicie wynagrodzę ci lojalność.
- Prawdę mówiąc, już rozmawiałem z Jego Ekscelencją o stanowisku burmistrza Colnory.
- Burmistrza, hę? Chcesz mieć miasto na własność, tak? Podoba mi się ten pomysł. Myślisz, że
zdołasz utrzymać Diament w ryzach? Przypuszczam, że mógłbyś... Pewnie, czemu nie? Uważaj
sprawę za załatwioną, lordzie burmistrzu, ale nalegam, żebyś nie obejmował stanowiska dopóty,
dopóki zimonalia nie dobiegną końca. Chcę, żebyś wziął udział w uroczystościach.
- Ethelred weźmie ślub i zostanie imperatorem - wyjaśnił Saldur. - Przyjedzie sam patriarcha, żeby
dopełnić ceremonii, a gdyby tego było mało, to spalimy słynną wiedźmę.
- Za nic bym nie chciał tego przegapić.
- Wybornie! - Ethelred wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Tuszę, że lokum w mieście ci odpowiada?
Jeśli nie, szambelan znajdzie coś odpowiedniejszego.
- Dom jest bez zarzutu. Jesteś aż nadto życzliwy, milordzie.
- Wciąż nie pojmuję, dlaczego nie możesz po prostu zamieszkać w pałacu.
- Łatwiej mi prowadzić interesy, jeśli nie jestem tu zbyt często widywany. A teraz, jeśli mi
wybaczysz, muszę...
- Chyba nie wychodzisz? - spytał Ethelred rozczarowany. - Dopiero co przyszedłeś. Musimy uczcić
wspaniałe wiadomości. Nie skazuj mnie na świętowanie w towarzystwie starego duchownego i
posępnego hrabiego. Każę przynieść wino i mięsiwo. Będzie rozrywka, muzyka, tancerze i kobiety,
jeśli chcesz. Jakie lubisz, Marius? Chude czy pulchne, jasne czy ciemne, charakterne czy uległe?
Zapewniam cię, że lord szambelan może zrealizować każde zamówienie.
- Niestety, milordzie, muszę załatwić zaległą sprawę.
Ethelred zmarszczył brwi.
- No dobrze, ale pojaw się na zimonaliach. Nalegam.
- Oczywiście, milordzie.
Merrick wyszedł, a imperialni władcy złożyli sobie nawzajem gratulacje.
Na dworze czekał nowy powóz zaprzężony w cztery białe konie i powożony przez stangreta w
liberii. Na ławce leżał pakunek od miejskiego konstabla. Merrick zaoferował mu koniak i mężczyzna
ochoczo się zgodził. Butelka wybornego trunku w zamian za bezwartościowe przedmioty pozostałe
po polowaniu na wiedźmę była okazją, jaka rzadko trafiała się szeryfowi. Po rozwinięciu
opakowania Merrick przesunął palce po lśniącym materiale.
Powóz wjechał na wzgórze i skręcił w ulicę Wrzosową, która znajdowała się w jednej z bogatszych
dzielnic miasta. Domy były tu niezbyt duże, za to gustowne i eleganckie. Jeden służący czekał
posłusznie, by odebrać płaszcz od Merricka i pomóc mu zdjąć buty, inny zaś stał z kieliszkiem
ciepłego jabłecznika. Merrick już nie pił wina, piwa czy mocniejszych alkoholi i z rozbawieniem
zobaczył, że o tym też pomyślano. Usiadł w salonie wyłożonym boazerią z ciemnego drewna w
otoczeniu mebli w kolorze burgundzkiej czerwieni. Popijał trunek i słuchał trzasków w kominku.
Rozległo się pukanie do drzwi. Już chciał wstać, żeby otworzyć, gdy dostrzegł, że jeden z jego
nowych służących biegnie do holu.
- Gdzie ona jest, Merrick?! - usłyszał gniewny krzyk.
Po chwili lokaj wprowadził do salonu dwóch mężczyzn.
- Proszę, usiądźcie. - Merrick rozsiadł się wygodnie na wyściełanym krześle, ogrzewając ręce
kieliszkiem ciepłego cydru. - Czy któryś z was miałby ochotę czegoś się napić, zanim przejdziemy do
interesów? Moi służący mogą przynieść wszystko, co lubicie, ale muszę przyznać, że jabłecznik jest
wyjątkowo smaczny.
- Zapytałem, gdzie ona jest.
- Uspokój się, Deminthal, twoja córka dobrze się miewa i niedługo każę ją przyprowadzić. Świetnie
się wywiązałeś z umowy, a ja zawsze honoruję zobowiązania. Chcę tylko omówić kilka szczegółów.
Zapewniam cię, że to wyłącznie formalność. Po pierwsze, pozwól, że ci pogratuluję, Wyatt. Mogę tak
się do ciebie zwracać? Spisałeś się doskonale. Poe wystawił ci bardzo wysoką ocenę. Powiedział
mi, że to dzięki tobie Royce i Hadrian dostali się na statek, a nawet po niespodziewanym zatonięciu
„Szmaragdowego Sztormu” rozkazy i misja zostały uratowane dzięki twojemu szybkiemu myśleniu.
Szczególne wrażenie wywarło na mnie to, jak zyskałeś zaufanie Royce’a. Pozwolę sobie dodać, że to
niemałe osiągnięcie. Musisz być bardzo przekonującą osobą, co potwierdza sposób, w jaki
poinformowałeś władze portowe, że Royce i Hadrian przybyli do Tur Del Furu, żeby zniszczyć
Drumindor. Jestem przekonany, że ten manewr okazał się takim wspaniałym sukcesem tylko dzięki
twoim umiejętnościom i inteligencji. - Merrick wziął łyk jabłecznika i z szerokim uśmiechem
odchylił się na krześle. - Mam tylko jedno pytanie. Wiesz, gdzie teraz przebywają Royce i Hadrian?
- Nie żyją. Zginęli z rąk albo Ghazelów, albo urzędników Tur Del Furu, zależnie od tego, kto dopadł
ich pierwszy.
- Hm, wątpię. Royce’a niełatwo zabić. Zdarzało mu się wykaraskać ze znacznie gorszych tarapatów.
Rzekłbym, że wiedzie urocze życie, ale wiem aż za dobrze, przez co przeszedł. Mimo to
przypuszczam, że nawet śmierć nie potrafiłaby go długo przytrzymać.
- Chcę odzyskać córkę... natychmiast - powiedział cicho Wyatt przez zaciśnięte zęby.
- Oczywiście, naturalnie. Panie Poe, proszę ją przyprowadzić. Trzecie drzwi na lewo na piętrze. -
Merrick podał mu klucz. - Naprawdę, Wyatt, jesteś bardzo zdolnym człowiekiem. Mógłbyś mi się
przydać.
- Sądzisz, że zrobiłem to z przyjemnością? Ile setek ludzi zginęło z mojego powodu?
- Nie myśl o tym w ten sposób. Potraktuj to jak pracę, zlecenie, które wykonałeś koncertowo.
Nieczęsto spotykam się z takim talentem i mógłbym go wykorzystać na wiele sposobów. Przyłącz się
do mnie, a nie pożałujesz. Pracuję w tej chwili nad innym projektem dla jeszcze bogatszego
zleceniodawcy i mogę zaoferować ci mnóstwo korzyści. Ty i twoja córka będziecie żyć jak szlachta
ziemska. Co powiesz na własną posiadłość?
- Uprowadziłeś moją córkę. Interesuje mnie jedynie twoja śmierć.
- Nie dramatyzuj. Widzisz? Oto ona. Cała i zdrowa.
Poe sprowadził po schodach dziewczynkę, która miała około dziesięciu lat i jasnobrązowe włosy
upięte w kokardę. Nosiła elegancko uszytą błękitną sukienkę i trzewiki z delikatnej skóry.
- Tatusiu! - wykrzyknęła.
Wyatt podbiegł do córki i wziął ją w ramiona.
- Zrobili ci krzywdę, kochanie?
- Nie, nic mi nie jest. Kupili mi tę ładną sukienkę i trzewiki! I bawiliśmy się w gry.
- To dobrze, skarbie. - Odwrócił się do Merricka i zapytał: - A co z Eldenem?
- Nic mu się nie stało, jest wciąż w Colnorze i przypuszczam, że na ciebie czeka. Wyatt, naprawdę
musisz rozważyć moją propozycję, chociażby przez wzgląd na własne bezpieczeństwo.
Wyatt obrócił się na pięcie w jego kierunku.
- Wykonałem twoje zadanie! Przed chwilą powiedziałeś mi, że spisałem się doskonale! Czemu nadal
nam grozisz?
Merrick spojrzał na dziewczynkę.
- Poe, zabierz Allie do kuchni. Są tam ciastka, które mogą jej smakować.
Wyatt przyciągnął córkę do siebie.
- Nie martw się, zaraz wróci.
- Lubisz ciastka? - spytał ją Poe.
Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko, potakując.
Spojrzała na ojca. Wyatt skinął głową.
- W porządku. Wracaj szybko, skarbie.
Poe wyszedł z Allie, trzymając ją za rękę.
- Nie grożę ci. Jak już powiedziałem, bardzo mi imponują twoje umiejętności. Próbuję tylko cię
chronić. Pomyśl przez chwilę: A co, jeśli Royce żyje? Skojarzy fakty. Jeżeli jeszcze tego nie zrobił.
Powinieneś się bać, co zrobi tobie i twojej córce. Prawdopodobnie zabije Allie w pierwszej
kolejności i każe ci na to patrzeć.
- On taki nie jest.
Merrick zachichotał.
- Nie masz pojęcia, sir, jaki jest Royce. Przyznaję, że znajomość z Hadrianem Blackwaterem
utemperowała jego gwałtowny charakter. Dwanaście lat przebywania z tym marzycielem sprawiło, że
stał się prawie człowiekiem. Ale ja go znam. Wiem, co czai się pod powierzchnią. Widziałem rzeczy,
które wstrząsnęły nawet moim zatwardziałym sercem. Tylko go rozgniewaj, a uwolnisz demona, nad
którym nikt nie zapanuje. Wierz mi, on właśnie taki jest, a nawet gorszy. Jest zdolny do wszystkiego.
Allie wróciła z garścią ciastek posypanych cukrem. Wyatt wziął ją za rękę i ruszył w kierunku drzwi.
Przystanął na progu i się odwrócił.
- Merrick, jeśli twoje słowa o Roycie są prawdą, to czy nie ty powinieneś się bać? - rzucił, po czym
wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Merrick wziął łyk jabłecznika, ale trunek był już zimny.
RIGHT SQUARE BRACKET'7b1RIGHT SQUARE BRACKET'7d Mucet (wł. mozzetta) – narzuta
sięgająca łokci, będąca częścią stroju duchownych katolickich. (przyp. red.)