Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
1
© by Marek Kêdzierski, Kraków 1995
© for the Polish edition by Oficyna Literacka, Kraków 1995
Projekt ok³adki Dmitrij Szewionkow-Kismie³ow
ISBN 83-7124-018-X
2
ciemno jeszcze majaczy ju¿ u progu ciê¿ka stalowa krata
bramy ciemnoœci za chwilê jeszcze chwila przy drzwiach
ju¿ drzwi ostatnie ju¿ widzia³am dom stoi jak kiedyœ wów-
czas kiedy go opuœci³am w gor¹czce myœli ostatni raz
nadszed³ œwit myœli w gor¹czce teraz dopiero ca³y ten czas
przez ca³y czas nie przysz³o mi nigdy bez troski na myœl
do chwili tej mówi teraz dopiero ciê¿ka brama z ¿elaza
zap³on¹ œwiat³a powrót taki myœli w gor¹czce mój dom
mo¿e zawsze tak by³o mniema by³a ze mn¹ myœli zawsze
w gor¹czce ja wiecznie w drodze ca³y czas przez ca³y czas
gdy mnie nie by³o. Mnie. Nie by³o. Nie by³o czasu
Rozprawi¹ siê ze mn¹. Przeprowadz¹ s¹d. Nade mn¹. Od-
powiem. Przed s¹dem. Krzywoprzysiê¿nym. Milcz¹ca.
Ka¿¹ przyznaæ siê do winy. Okazaæ skruchê. Ale i to na
nic. Z góry wiadomo. Nic mi nie pomo¿e. Nie. Uwolni od
kary. Za winê. Ka¿de s³owo. Moje s³owo. Na moj¹ krzyw-
dê. Ka¿de s³owo. Przeciwko mnie. Mojej
obecnoœci.
W mojej obecnoœci moje s³owa oskar¿¹ mnie przed s¹dem.
Œwiadek oskar¿ony. S³owa na zgubê. Moja obecnoœæ
I tak jasne. Jego szpieg mnie wyszpieguje. A potem on
sam, ca³¹ potêg¹ swej w³adzy w rozœwietlonym, najwy-
¿szym pokoju, wyda mnie na pastwê t³umu, na poœmiewi-
3
sko, na szyderstwa szyderców. Za³o¿¹ mi chustê na oczy,
grubym sznurem zwi¹¿¹ rêce. Na kolana! Potem bêd¹ py-
tali, kto wymierza mi policzek, kto zadaje dotkliwe razy,
który z nich, kto teraz? Który z nich. Na kolana, tak prze-
cie¿ chcia³am siê modliæ. Ich rubaszny œmiech, wykrzywione
twarze. Ch³osta lancknechta. Brakuje tylko akompaniamentu,
przy
akompaniamencie. Piszcza³ka i werbel. Wyblak³y
p³aszcz niebieski. Bia³a chusta na oczach. Tak chcia³am siê
modliæ
Przed tym, co dzisiaj. Raz uciek³am, ju¿ wczeœniej, ogar-
niêta nag³¹ trwog¹. A potem strachem, ¿e uciek³am. ¯e
mia³o mnie tam nie byæ. Uciek³am przedtem, ale buty roz-
sznurowane. Upad³am. Poczu³am krew. Na wardze. Jej
smak. Ucieczka. Jej smak. Przed tym. Zawsze chcia³am
wyjœæ. G³oœno domaga³am siê wyjœcia. Upomina³am o pra-
wo. Odk¹d pamiêtam
Tam, w domu. Jak wiêc by³o naprawdê? Wówczas, gdy
odesz³am. O œwicie. Jak to przyjêli? Moje odejœcie, naj-
pierw, potem moj¹ nieobecnoœæ? Zmienili siê? Jak? Jakie
by³y odt¹d ich dni, ich wieczory? Po moim odejœciu.
A moja nieobecnoœæ? Kiedy j¹ stwierdzili? Jak siê z ni¹
uporali? Jak sobie t³umaczyli? Jak t³umaczyli innym? Ich
noce? Ich ¿ycie po mnie. Czy siê zmieni³o? Czy ich zmie-
ni³o? Co zrobi¹, kiedy mnie zobacz¹? Znowu ujrz¹. Czy to
coœ zmieni? Czy ju¿ wiedzieli? Na w³asne oczy. Czy do-
wiedzieli siê, co ze mn¹ by³o? Co siê ze mn¹ dzia³o? Czy
wiedzieli? Czy spodziewaj¹ siê? Mego powrotu. Czy ju¿
wiedz¹? A mo¿e mnie przejrzeli, na wskroœ, od razu, ju¿
4
na samym pocz¹tku, jeszcze zanim sama wiedzia³am? Do-
wiedzia³am siê. ¯e pójdê? Domyœlili siê. Czy poznali
Mój pokój. Mój pokój miêdzy ich pokojami. Drzwi do ich
pokojów. Okno, przez które widzia³am wci¹¿ tylko inne
okno. Inny mur. Wyjœæ, poznaæ smak. Wyjœæ, by poznaæ
smak. Lecz przecie¿ urodzi³am siê ju¿ z tym smakiem. Od
urodzenia wiedzia³am. Z niesmakiem. Pamiêta³am go
w sobie. Nosi³am go w sobie. Tuli³ mnie do snu. Lecz
wci¹¿ od nowa. ZnaleŸæ. OdnaleŸæ. Potem ju¿ tylko szu-
kaæ. Pokazaæ, ¿e szukam. Podchodzi³am do lustra, wi-
dzia³am w nim tylko okno, i oczy znika³y, a potem do
okna. Przywiera³am do zimnej szyby. Rozpalonym czo³em.
Ramionami opieraj¹c siê o framugê. Oczy rozpalone. Po
raz nie wiem który. Ch³on¹c wci¹¿, lecz coraz mniej
³apczywie. Czasem odwracaj¹c siê z obrzydzeniem. Ze
wstrêtem. Tym przepe³niona. Zawsze w pokoju
Mój pokój wci¹¿. Œredni. Œrodkowy. Rano s³ychaæ ich
by³o, mo¿na ich by³o s³yszeæ, rano trzeba by³o ich s³uchaæ,
krz¹tanie, chodzenie, miarowe i wci¹¿ na pokaz, rano za-
wsze s³ysza³am ich, nie s³uchaj¹c, z mojego pokoju, to
przynajmniej by³o moje, ten pokój, œrodkowy, rano zawsze
ich chodzenie, dreptali. Krz¹tali siê, a ja nieruchomo,
le¿a³am, nieruchomo, wstrzymuj¹c oddech, z jednej strony
jedne drzwi, z drugiej drugie, œwita³y œciany, a ja wci¹¿
nieruchomo, wpatruj¹c siê w siny mur, oddaj¹c siê im, ca³a
zamieniona w s³uch, te dŸwiêki za drzwiami, za moimi
drzwiami, ich chodzenie. Po domu
5
Moje rzeczy w nie³adzie. Zostawione. Zastyg³e w tej chwi-
li. W tamtej chwili. Na wieki. Jak mi siê wydawa³o. Zda-
wa³o. A przecie¿ zawsze je zmienia³am, od kiedy siêgam
pamiêci¹, jednego dnia ciê¿ki stary stó³ z drewna drugiego
ju¿ ani œladu. Nazajutrz po kryjomu szklany bia³y klosz
dzieñ póŸniej ciê¿kie br¹zowe zas³ony. Nawet wczeœniej
nieustannie siê zmienia³y. Raz po obudzeniu nie mog³am
znaleŸæ wyblak³ej fotografii. Obrazu. Na obraz i podobieñ-
stwo. Innym razem, na krótko przed po³o¿eniem siê, nie
mog³am odnaleŸæ starej walizy, z po¿ó³k³ej skóry. I tak
w ko³o. Tylko lustro naprzeciw okna i samo okno, przez
które widzia³am wci¹¿ tylko inne okno, inny mur. Drzwi
do ich pokojów. Wystarczy³o, ¿eby coœ znik³o, a ju¿ na
jego miejsce pojawia³o siê coœ innego. Jego miejsce zaj-
mowa³o nastêpne. I tak w ko³o. O nie, nie, prawdziwego
ko³a nigdy nie by³o. Nie by³o nigdy
Ale mogli czekaæ na moje wyjœcie. W swoich pokojach. Je-
den w jednym, drugi w drugim. Mogli te¿ czekaæ w jed-
nym, razem, obok siebie, jeden obok drugiego, w jednym
pokoju, wstrzymuj¹c oddech, gdy dotknê³am drzwi, gdy
przekracza³am próg. A¿ wyjdê. Mo¿e wiedzieli lepiej ode
mnie, to znaczy jaœniej ni¿ ja o tym wiedzia³am. Wyliczyli
sobie. Albo przeczuli. Albo zostali powiadomieni. Czekali
wiedz¹c wszystko, o mnie, na wieki. Od urodzenia, jak tylko
przysz³am na œwiat, ju¿ wtedy znali prawdê o mnie, ca³¹ i nic
oprócz niej, prawdê tego pokoju w œrodku, ranka spowi-
jaj¹cego ciemnoœci¹ moje rzeczy, pokój, prawdê tego grud-
niowego œwitu, okrytego czerni¹ i pora¿onego gwiaŸdzistym
morzem. Gdy wszystko siêgnê³o zenitu. W którym oddech
6
osadza³ siê na twarzy, na brwiach i rzêsach, na wysuniê-
tych przed siebie d³oniach. Natychmiastowoœci¹ szronu
A mo¿e twardo po prostu spali, unosz¹c ciê¿ko piersi, ka¿-
dy spowity w³asn¹ poœciel¹, nie, jego poœciel¹, samym
sob¹ obezw³adniony, zniewolony samym sob¹, mo¿e spali
gdy wsta³am przesz³am przez pokój na lewo otworzy³am
nastêpne drzwi i kilka innych nim dotar³am do spi¿arni,
a stamt¹d nie dbaj¹c ju¿ o nic nie przygotowawszy sobie
niczego nie rozpaliwszy ognia otworzy³am pierwsze drzwi.
W milczeniu s³ychaæ by³o moje puste kroki. S³ucha³am ich
gdy rozbrzmiewa³y, jak rozbrzmiewaj¹. Rozlewa³y siê,
rozprzestrzenia³y, na tej ziemi przed domem, rozlega³y
z ³oskotem, a ja wiedzia³am ju¿, ¿e oni ju¿ nie s³ysz¹. Nie
potrzebuj¹c ich. Ju¿. S³ysza³am, jak siê rozlega³y. W krêgu
œwiat³a
Mo¿e jednak wiedzieli o nich. Wiedzieli. Poszli spaæ, ciê¿-
ko z³o¿yli g³owy na poduszkach, poszli spaæ, wiedz¹c, do-
skonale wiedz¹c, jak bêdzie, z najdrobniejszymi szcze-
gó³ami, albo bez szczegó³ów, zostawiaj¹c je na póŸniej,
by delektowaæ siê nimi póŸniej, gdy bêd¹ wymieniaæ miê-
dzy sob¹ porozumiewawcze spojrzenia i dopytywaæ
o szczegó³y, jakby ich ju¿ nie znali, poszli wiedz¹c spaæ,
po upewnieniu siê, ¿e moja niewiedza, choæ nie daje ¿ad-
nej gwarancji, to przecie¿ rokuje najlepsze nadzieje, wiê-
cej, daje im pewnoœæ, któr¹ wreszcie mieli, b¹dŸ któr¹ za-
wsze mieli, b¹dŸ któr¹ zawsze wprawdzie mieli, lecz nigdy
do tego stopnia. Oni w pokoju obok mnie, on w pokoju na
górze, w najwy¿szym pokoju, na samym szczycie, w odda-
li, z dala ode mnie, lecz przecie¿ sprawuj¹c nade mn¹
7
ca³kowit¹ w³adzê. Tak przecie¿ by³o, tak musia³o byæ, co-
kolwiek wówczas twierdzi³am, komukolwiek to t³uma-
czy³am. Sobie
Mo¿e jednak tylko on wiedzia³, on jeden wiedzia³ o tym,
doskonale, oni spali b³ogo, w niewiedzy, albo wiedz¹c tyl-
ko mgliœcie, wychodz¹c z za³o¿enia, b¹dŸ dochodz¹c do
wniosku, ¿e istniej¹ poszlaki, nie, istnia³y, zaczê³y istnieæ,
dopiero jak to siê sta³o, wiedz¹c ju¿, ¿e to siê sta³o i roz-
myœlaj¹c, rozpatruj¹c, roztrz¹saj¹c. Jak to siê sta³o. Jak
mog³o siê staæ. To wszystko. On wiedzia³, zaœ oni spali
w niewiedzy, jak ja w niewiedzy, tylko ¿e ja musia³am
wstaæ i otworzyæ drzwi, przekroczyæ próg. A mo¿e i oni
wstali, a przynajmniej siê obudzili, od razu obaj siê obu-
dzili, b¹dŸ jeden z nich, tylko jeden, us³yszawszy moj¹
krz¹taninê, mój œlepy marsz, ju¿ wtedy, moje dreptanie
w miejscu, a najpóŸniej, gdy ciszê przerwa³o otwarcie i za-
mkniêcie drzwi, gdy ciszê przerwa³y drzwi, zamykane
przeze mnie cicho, lecz przecie¿ w takiej ciszy. Nieby-
wa³ej
Gdy us³yszeli, jak dotknê³am klamki, jak zamknê³y siê za
mn¹ drzwi, gdy dotar³o to do ich uszu, najpierw, i do nich
samych, chwilê póŸniej, gdy us³yszeli,
bo przecie¿
us³yszeli, nawet jeœli nie s³uchali, wówczas poszli do niego
i cali przejêci z³o¿yli swój raport, a on, ze zrozumia³ych
wzglêdów, nie zachêca³ ich do poszukiwañ, do poœcigu,
bowiem wiedzia³, gdy¿ — wiedz¹c przecie¿ — zacz¹³ ich
uspokajaæ, ¿eby siê nie gor¹czkowali, zbytnio, nadmiernie,
jakby by³a miara w gor¹czce, poprosi³ o przedstawienie
sprawy bez nadmiaru emocji, bez gniewu i stronniczoœci,
8
wzywa³, by nie dali siê zastraszyæ, ponieœæ namiêtnoœciom,
oddaæ we w³adanie rozbuchanym uczuciom, jak mówi³,
on, licz¹c na ich litoœæ i trwogê, uspokaja³ ich, co za spe-
ktakl, mówi¹c, ¿e na pewno wychodzê tylko na chwilê, ¿e
zaraz pewnie wrócê, okazuj¹c wyrozumia³oœæ dla moich
s³aboœci, do których zalicza³ te¿, mniejsza o to, pokazuj¹c
tym samym swe ludzkie oblicze, dowodz¹c tym samym, ze
nie pozbawiony by³ do cna ludzkiego oblicza, w istnienie
którego, u niego, tak wielu mia³o jeszcze czelnoœæ w¹tpiæ.
Nim zamknê³y siê drzwi. Za mn¹
Najpewniej jednak w przystêpie gniewu tylko ich strofo-
wa³, obarcza³ win¹ za wszystko, wymachuj¹c rêkami
i krzycz¹c, ¿e za póŸno przychodz¹. Choæ dobrze wiedzia³,
¿e jeszcze nie by³o za póŸno. Wówczas. Jeszcze by³am
Móg³ te¿ sam wszystko jeszcze perfidniej ukartowaæ,
mo¿e wrêcz, wszystko wiedz¹c o mnie, przejrzawszy mnie
ju¿ na samym pocz¹tku, obarczy³ ich dzieñ wczeœniej,
b¹dŸ tydzieñ, wiele tygodni wczeœniej, zadaniem czuwania
nade mn¹, ob³udnie, ¿eby zapobiec mojej ucieczce, bo tak
to póŸniej nazywa³, b¹dŸ, co za przebieg³oœæ, kaza³ im
nade mn¹ czuwaæ, rzekomo z powodu mego nadwerê¿one-
go zdrowia, okazuj¹c tym samym zwyk³¹ sobie troskli-
woœæ, sobie-troskliwoœæ, sobie zwyk³¹, o siebie, choæ nie-
którzy, oszczercy rzecz jasna, pomawiali go, oczywiœcie, o
brak ludzkich uczuæ, mo¿e wrêcz powierzy³ im — powie-
rzy³! — zadanie czuwania nade mn¹, obserwowania mnie,
na ka¿dym kroku, pilnowania ka¿dego mojego kroku, spra-
wdzania ka¿dego oddechu, rzekomo kieruj¹c siê nadzwy-
czajn¹, acz zwyk³¹ sobie, wrodzon¹, wbrew pomówie-
9
niom, trosk¹, wieczorem zaœ, na krótko przed moim ode-
jœciem, zaledwie kilka godzin, niewiele, poi³ ich winem,
celowo poi³ winem, umyœlnie rozwi¹za³ jêzyki i pozwoli³
tym folgowaæ najbrudniejszym pasjom, jakie siê jeszcze
w nich tli³y, zaledwie jeszcze tylko tli³y, tylko po to, by
póŸniej str¹ciæ ich w otch³añ obezw³adniaj¹cego snu, aby
siê sami stoczyli, aby spali ¿elaznym snem, aby spali ¿ela-
znym snem o œwicie, gdy ja przy parali¿uj¹cym mrozie ze
schylonym czo³em nie myœl¹c o niczym o niczym ju¿
wówczas nie myœl¹c wychodzi³am sama otwiera³am drzwi
przekracza³am próg wychodzi³am powoli sama nie zatrzy-
mywana przez nikogo gdy sama przekroczy³am próg gdy
wysz³am pozostawiaj¹c za sob¹ uchylone drzwi nie zatrzy-
mywana przez nikogo nie zatrzymana wolna. Wolna wre-
szcie wolna powoli wolna nagle gdy zamknê³y siê drzwi
gdy na palcach z opuszczonym czo³em dotar³am do ciê¿-
kiej metalowej bramy i w milczeniu s³ucha³am swych stóp.
Ich skargi. Ju¿ wiedz¹c, ¿e ju¿ po wszystkim, lecz boj¹c
siê jeszcze, ¿e inni jeszcze s³ysz¹. Te stopy. Wszyscy inni.
Sama
Czy spa³, gdy siê rozwidnia³o? Czy spa³ wówczas? Mo¿e
oni spali, bezwiednie, on zaœ patrzy³ w szarzej¹ce niebo,
w tê przemianê z czerni w stalow¹ szaroœæ, która mia³a ju¿
siê nie rozwidniæ, zatrzymana tak nieruchomo a¿ do nocy,
pierwszej, jak¹ mia³ powitaæ ju¿ beze mnie, beze mnie pod
jednym dachem. Co im powiedzia³? Jeœli im nie kaza³ pil-
nowaæ, mnie, co im powiedzia³, budz¹c ich z ciê¿kiego
snu, obwieszczaj¹c nowiny, które musia³y ich zaskoczyæ
i z powodu których czeka³o ich mo¿e wiele bezsennych
10
nocy. Co im powiedzia³? Czy ³aja³, ka¿dego z osobna, za
niepilnowanie, czy te¿, sam czuj¹c siê winny, wydawa³ siê
sk³onny do zgody, liczy³ na ich wspó³czucie, jak podobni
mu. Opuszczeni przez gnêbionych. Przez was mówi³
Mo¿e da³ im znacznie wiêcej, pozwoli³ tym razem na to,
czemu siê zawsze tak surowo sprzeciwia³? Albo w³aœnie
tym surowiej ³aja³, ¿e sam czu³ siê winny, albo ¿e nie czu³
siê winny, lecz o winie wiedzia³, swej winie, której moja
wina siê przeciwstawia³a. Sprzeciwi³a. Moja wina
Ale czy przys³uchiwa³ siê memu wyjœciu, czy o nim wie-
dzia³, czy je widzia³, w tym szarzej¹cym powietrzu, które
nasta³o zaraz po moim wyjœciu, w czasie mego wyjœcia,
gdy wychodzi³am, czy s³ysza³ moje wyjœcie. Czy je
Jeœli nie spa³ myœla³ ¿e oto drzwi otwieram i przekraczam
próg przechodzê przez ciê¿k¹ bramê z ¿elaza bez dŸwiêku
ona rozstêpuje siê przede mn¹ po mnie ma siê zamkn¹æ
ca³a w odg³osie niemych kroków i pochyleniu czo³a. Jesz-
cze ca³a ale od tej chwili rozdarta miêdzy tym co pozosta-
wia a tym co j¹ czeka ju¿ nie ma myœli. Ju¿ nie moja. Czy
myœla³ tak o mnie. Pomocnik grobowy
A jeœli wiedzia³? Czy ¿a³owa³, ¿e mnie nie widzi, bo wi-
dzieæ mnie nie móg³, ze swego okna, najwy¿ej œwit, tam
w dole, tu u mnie, u nas, to powietrze mroŸne, które i mnie
towarzyszy³o, albo dziêkuj¹c, ¿e nie musi mnie widzieæ, ¿e
mnie nie towarzyszy, ¿e wie dok¹d idê gdy ja tego nie wie-
dzia³am przez wiele lat mia³am nie wiedzieæ szmat czasu
zdaj¹c sobie sprawê ¿e nie dowiem siê o tym nie poznam
nie znajdê nawet nie bêdê szukaæ zapomnê o szukaniu.
11
Albo przypuszczaj¹c, ¿e nie bêdê wiedzia³a, ¿e siê nie do-
wiem, a raczej ¿ywi¹c nadziejê, nie, albo ¿ywi¹c nadziejê,
podsycaj¹c j¹, swoj¹, a wiêc moj¹ zabijaj¹c, albo moj¹ za-
bijaj¹c, a zabiwszy ju¿ spokojny, œpi spokojnie zabiwszy
moj¹ nadziejê. Ja nie. Ju¿ nie¿ywa
Jeœli jednak myœla³, ¿e nie wyjdê, ¿e nigdy nie przekroczê
tego progu, b¹dŸ jeœli pomyli³ siê w obliczeniu, bo wci¹¿
oblicza³, ale tym razem b³êdnie, wiedz¹c, ¿e wyjdê, lecz
myœl¹c, ¿e kiedy indziej, ¿e póŸniej, nie wtedy w³aœnie,
gdy wysz³am, myl¹c siê co do daty, lecz przewiduj¹c, ¿e to
siê stanie, przewiduj¹c, ¿e to nast¹pi, wszak¿e licz¹c siê
z moim wyjœciem jeszcze nie teraz, licz¹c na moje wyjœcie
póŸniejsze, zaskoczony jeszcze bardziej, ni¿ gdyby nie
przewidywa³? Nie wiedzia³. Ale mo¿e to ja siê przeli-
czy³am. Pomyli³am czas. On przewidzia³. Wróg potê¿ny
A mo¿e spodziewa³ siê du¿o, du¿o wczeœniej, jeszcze
w innym czasie, w innym millenium, ¿e wyjdê, a teraz,
a potem, z czasem, nabra³ przekonania, ¿e moja chwila ju¿
minê³a, ¿e j¹ przegapi³am, w swoim czasie, jego, ¿e pozo-
stanê na zawsze, ju¿ na zawsze, skoro dotrwa³am do chwi-
li, któr¹ on uzna³ za moj¹. I któr¹ mo¿e sama przeoczy³am,
ja sama, zanim dojrza³a we mnie decyzja, du¿o póŸniej,
tak póŸno, za póŸno, z góry skazana na niepowodzenie po
prostu dlatego, ¿e za póŸno. Bo w innym kalendarzu. Gre-
ckim. W moim kalendarzu zapisane by³o póŸniej. A u nie-
go wczeœniej. Na podorêdziu
Jeœli wiedzia³, co siê ze mn¹ dzieje, co siê mi zdarza, co
dzieje siê we mnie, gdy wsta³am przesz³am przez drzwi
12
najpierw jedne potem nastêpne i tylnymi drzwiami nie
zagl¹daj¹c do spi¿arni nie zatrzymuj¹c siê ani na chwilê
z pochylonym czo³em wydosta³am siê na zewn¹trz prze-
dar³am, czy widzia³ jak opada mnie powietrze mroŸne
ranne jak zamarza mój oddech w powietrzu, powietrzem
które tak ma³o zna jak w tym samym œwietle co on czu³am
w p³ucach coœ czego nie zna³ i on nie zna³ nie by³ œwiado-
my nawet gdy nie spa³ nawet jeœli nie nie spa³ i patrz¹c
przed siebie rozpoznawa³ szarzenie siê œwiat³a b¹dŸ nie
patrz¹c o œwicie mego odejœcia nawet gdy wyobra¿a³ sobie
— wiedzia³ o niej — tê mg³ê w któr¹ wchodzi³am sama
jednoczeœnie j¹ tworz¹c sama j¹ wzbogacaj¹c j¹ która
mnie spowi³a zaraz po rozst¹pieniu siê bramy te krople
mego oddechu wtapiaj¹ce siê w mg³ê tamt¹ s¹cz¹c¹ siê
z nieba odk¹d siêgam pamiêci¹. Od zarania
Czy widzia³, czy wyobra¿a³ sobie, jak wychodzê przed
rozstêpuj¹c¹ siê z wolna przede mn¹ ciê¿k¹ bram¹, jak
wychodzê nie patrz¹c przed siebie, z pochylonym czo³em,
nie ogladaj¹c siê za siebie, z rozpalon¹ twarz¹ w tej jednej
tylko chwili przekraczania bramy, lecz ju¿ przecie¿, chwilê
póŸniej, w jednej chwili, poza ni¹, ju¿ przecie¿, gdy tylko
j¹ zobaczy³am — ju¿ dawno poza ni¹. Czy s¹dzi³, ¿e skoro
nie wysz³am wczeœniej, nie wyjdê i tym razem, teraz, kie-
dy wszystko stracone, skoro wszystko stracone? Wiêc jed-
nak nie przewidzia³? Jaka skaza w jego wizerunku w³as-
nym. Jeœli tak istotnie by³o. Drzwi. Tysi¹ce
Nie przewidzia³, ¿e jednak wyruszê, wczeœniej, gdy by³o
jeszcze po co, gdy mog³o siê zdawaæ, mnie, mog³o siê zda-
waæ, jemu mog³o siê zdawaæ, ¿e mnie mo¿e siê zdawaæ, ¿e
13
jest jeszcze po co, b¹dŸ póŸniej, gdy ju¿ by³o pewne, ¿e
nie ma ju¿ po co, kiedy by³ pewien, kiedy by³ przekonany,
¿e ju¿ siê o tym przekona³am, na w³asnej skórze odczu³am,
po wsze czasy, jak pewnie myœla³. A przecie¿ móg³ siê po-
myliæ w obliczeniu, i jemu przecie¿ zdarza siê b³êdnie obli-
czyæ, i on ³atwo mo¿e siê zagalopowaæ, oddaj¹c siê swym
myœlom, puszczaj¹c wodze myœli. Wydany na ich ³up, odda-
ny na pastwê. Myœli. Mechanizm, który, raz wprawiony
w ruch, wymyka siê jego kontroli, biegnie w³asnym torem,
któremu i on sam z trudem tylko mo¿e sprostaæ, a mo¿e
i nie, który mo¿e siê ca³kowicie wymkn¹æ spod jego kon-
troli, w najbardziej nieoczekiwanym momencie, w nieobli-
czalny sposób narastaj¹c sam z siebie potoczyæ siê lawin¹,
grzebi¹c go pod sob¹, jego, co ust¹pi³ pod jej naporem,
pod ich naporem, myœli, wiêc ja mog³am ju¿ stwierdziæ,
znacznie wczeœniej ni¿ on to sobie wyobra¿a³, w najœmiel-
szych obliczeniach, wiêc ja mog³am w³aœnie wtedy, a na-
wet du¿o wczeœniej, stwierdziæ, i¿ nie ma ju¿ po co,
i wskutek tego mogê opuœciæ ten dom, nie boj¹c siê ju¿,
bez lêku, o nic, gdy¿ ju¿ przecie¿ nie mo¿na mnie ukaraæ.
Nie mo¿na ju¿ by³o ukaraæ. Mnie
A przecie¿ teraz siê waham, teraz dr¿ê, mo¿e ze strachu,
co teraz bêdzie, bo wówczas wiedzia³am, ¿e nie mo¿na ju¿
mnie ukaraæ, ¿e nie mo¿na ju¿ by³o mnie ukaraæ, a teraz
wiem przecie, ¿e kary siê bojê, teraz wyznajê przewinie-
nie. I nie szkodzi, ¿e sama odczu³am to na w³asnej skórze,
na w³asn¹ rêkê odkry³am, z w³asnej woli nie pozna³am, bo
mo¿e przecie¿ wszystko to by³o z jego woli, wszystko,
gdy¿ on istnia³, zanim go opuœci³am, gdy¿, takim jak by³,
14
spowodowa³, ¿e wówczas wysz³am, i byæ mo¿e to, ¿e teraz
wracam, on równie¿ spowodowa³. Z samej przyczyny
I teraz on, w³aœnie on ma racjê, on i nikt inny ni¿ on, a ja
jestem w b³êdzie, jak zawsze, tak przed wyjœciem jako i te-
raz, znowu u bramy, i kto wie, teraz mo¿e nie by³abym
taka dumna, mo¿e zezwoli³abym na dotkniêcie, taka jak¹
by³am, bez obrzydzenia, które wstrz¹sa³o mn¹ d³ugo po
tym, w czasie moich nocnych niepokonanych nocy, bez
œwiat³a, w pokoju zape³nionym moimi, b¹dŸ wybranymi
przeze mnie, b¹dŸ przyjêtymi przeze mnie przedmiotami,
i które nie da³o mi spaæ czêsto, gdy ju¿ widzia³am jak,
gdy wstanie dzieñ, on bêdzie na mnie patrzy³, b¹dŸ chcia³
patrzeæ, b¹dŸ bêdzie chcia³, mo¿e teraz, tak oczyszczona,
jak nigdy nie chcia³am byæ, mo¿e teraz sta³oby mi siê to
mi³e, jak wtedy w dzieciñstwie,
gdy œni³y mi siê
wyci¹gniête ramiona, obejmuj¹ce mnie niemal na od-
leg³oœæ, odleg³e a w mgnieniu oka obejmuj¹ce mnie, mo¿e
i teraz, mo¿e teraz nocami nie mog³abym zmru¿yæ oka,
czekaj¹c, a¿ to siê ziœci, b¹dŸ przybita oczekiwaniem.
Wiedz¹. ¯e siê nie ziœci
Tak, wczeœniej, b¹dŸ póŸniej, lecz nie w³aœnie w ów czas,
nie akurat tej nocy, z tej nocy w ten œwit, prosto w objêcia
ch³odu, prosto z domu, przez rozwieraj¹c¹ siê przede mn¹
bramê, prosto z domu w to œwiat³o, nie przewidzia³, tak
jak ja nie przewidzia³am, choæ by³am mo¿e do tego goto-
wa, dwiedzia³am, ¿e wystarczy nacisn¹æ klamkê, a drzwi
otworz¹ siê same, o wczesnej grudniowej porze przejœæ
przez dziedziniec, nie ogl¹daj¹c siê za siebie, nie patrz¹c
przed siebie, z pochylonym czo³em, uginaj¹c kolana, aby
15
nie patrzeæ, aby widzieæ tylko stopy, poruszaj¹ce siê po
ziemi, widzieæ jak co chwila jedna z nich odrywa siê od
czarnej zamarzniêtej ziemi a potem druga za ni¹ druga. Od
czarnej zmarz³ej ziemi. Zamar³ej. Odrywa siê
Nie przewidzia³, ¿e wystarczy nacisn¹æ klamkê, a otworz¹
siê drzwi, przejœæ przez dziedziniec, nie ogl¹daj¹c siê za
siebie, nie patrz¹c przed siebie, z pochylonym czo³em, zo-
stawiæ to wszystko, wszystko za sob¹, i wreszcie gdzie
oczy ponios¹, na z³amanie karku, na cztery wiatry, byle siê
za siebie nie ogl¹daæ. Nie s¹dzi³ bowiem, ¿e ruszê w drogê,
w³aœnie tego grudniowego poranka, zaniedba³ swych obo-
wi¹zków, przez siebie sobie narzuconych. Przez siebie. A im,
braciom, w przeddzieñ, dos³ownie, podziêkowa³, nie, nie
otwarcie, nie by³by sob¹, tylko da³ do zrozumienia, za su-
mienne wywi¹zywanie siê z powierzonych im, braciom,
zadañ. I da³ im wina. Ich wina
Czy sam bra³ w tym udzia³? Czy sam pi³ wino? Jeœli tak,
i tak nigdy przecie¿ chyba na niego ono nie dzia³a³o, w ka-
¿dym razie nikt o tym nie wiedzia³, mo¿e i on nawet, nie
wiedzia³, wbrew temu, czego nas uczono, jak siêgam pa-
miêci¹, mo¿e i jego g³owa stawa³a siê ciê¿ka i w pewnym
momencie, choæ deklarowa³ chêæ odejœcia od sto³u, nie
by³by w stanie. Wiedzia³ jednak, ¿e nie pozwoliliby mu,
sam bowiem ustali³ regu³y, które im nastêpnie wpojono.
Zreszt¹ i tak nikt nie móg³ byæ równie szybko upojony jak
bracia, gdy dawano im wino. A im niewiele wystarcza³o.
Czasem zaniedbywali nawet najœwiêtsze obowi¹zki, zapo-
minali o powinnoœciach, których niewype³nienie sami, nie
mówi¹c ju¿ o nim, uznaliby, nawet wyrwani z najciê¿sze-
16
go snu, za najciê¿sze przewinienie. Gdyby pamiêtali, gdy-
by tylko pamiêtali, o tym, ¿e nieraz zdarza³o siê im —
w niewiedzy — zapomnieæ o nocnych lampach (wówczas
on musia³ to widocznie robiæ, ale dlaczego w takim razie
nigdy ich za to póŸniej nie ³aja³?), pod wp³ywem wina, ob-
winialiby siê póŸniej ca³ymi latami, drêczyli samych siebie
w nocy w samotnoœci, a jeden drugiego w dzieñ. A gdyby
mo¿na by³o zbudziæ ich z tych snów w upojeniu, z upoje-
nia, i powiedzieæ, jakich dopuœcili siê zaniedbañ, wówczas
równie¿, wiem o tym, wiem, czerwieniliby siê ze wstydu,
i znowu od¿egnywali, mo¿e wiêc nie móg³ im tego powie-
dzieæ, i dlatego sam to za nich robi³, zdawa³ sobie z tego
sprawê, na pewno, bez w¹tpienia. To znaczy, ¿e gdyby to
zrobi³ teraz, po moim wyjœciu, to rozmyœlnie. Realizowa³
kolejny ze swych monstrualnych planów, starannie zama-
skowanych, tak, aby nie tylko ukryæ prawdê, prawdê zata-
iæ, lecz przedstawiæ jako prawdê coœ odmiennego, ca³ko-
wicie jej siê przeciwstawiaj¹cego, coœ, czemu ona zawsze
by siê przeciwstawia³a. Prawda. Spe³nia³. Wprowadza³
w ¿ycie. Bez ¿ycia
Gdy wiêc otworzy³ drzwi i ujrza³ rzeczy, pozostawione
przeze mnie w nie³adzie, na wieki, jak mi siê zdawa³o, rze-
czy, a poœród nich nie dojrza³ ju¿ mnie, wówczas, to wów-
czas zda³ sobie wreszcie sprawê z nieodwracalnoœci tego
co siê sta³o. By³o ono bowiem nieodwracalne, nawet gdy-
bym ja mia³a powróciæ. Jest nieodwracalne, nawet teraz.
W godzinê powrotu
A mo¿e nie wchodzi³. Tylko zawo³a³, jakby przeczuwaj¹c
coœ w tej ciszy, ¿e w tej ciszy z³a wró¿ba, krzyk, w tej ci-
17
szy p³yn¹cej z ich pokojów, nieodbiegaj¹cej, w pierwszej
chwili, od tej, która spowija³a mój pokój od wieków, za-
wsze, która ogarnê³a go — mnie — w godzinê mego przyj-
œcia i zaw³adnê³a mn¹ i panowa³a w nim dzieñ w dzieñ, gdy
przestawa³am myœleæ o dniu poprzednim, rano, gdy zaczy-
na³am widzieæ, nowy dzieñ, wieczorem. Nas³uchiwaæ ¿ycia
w s¹siednich pokojach, w ich pokojach. Wbrew sobie. Je-
œli jednak spali, upojeni winem tak bardzo, jak jeszcze nig-
dy ich nie widziano, ja nie widzia³am, jak siêgam pamiê-
ci¹, mo¿e w³aœnie dlatego uderzy³a go cisza, mojego mil-
czenia, nie nabrzmia³a obecnoœci¹ tak jak ich cisza przy-
musowego delirium, tylko cisza, ¿e mnie nie ma, nie na-
brzmia³a ciê¿kim oddechem, rytmicznym podnoszeniem
siê piersi, unoszonej i opuszczanej, ciê¿ko, jednostajnie
choæ nerwowo, poruszanej wysi³kiem, by pozbyæ siê tego
ciê¿aru, p³uc wype³niaj¹cych siê powietrzem, mo¿e nie-
chcianym, powietrzem, tak, tym zasta³ym powietrzem, na
które i mnie skaza³. Tylko cisza, ¿e mnie nie ma. Milcze-
nie. Tak, na które mnie skaza³, dziêki któremu prze-
trwa³am, utrzyma³am siê przecie¿, przy ¿yciu. Na które on
mnie skaza³. A¿ odesz³am
Taka sama, lecz inna. Wtedy bowiem wiedzia³, wyczu³ to
na pewno b³yskawicznie, tak doœwiadczony, ¿e jeœli tam
jestem, ju¿ muszê zdawaæ sobie sprawê, nawet jeœli jesz-
cze nie zadawa³am sobie, b¹dŸ jemu, pytania, czy tak jest,
¿e o mnie myœli, ¿e chce, bym siê odezwa³a, da³a mu znak,
naznaczy³a swoj¹ obecnoœci¹ owo milczenie, potwierdzi³a,
¿e jestem, a dobrze wiedzia³, ¿e nie zdoby³abym siê na
opór, nie staæ mnie by³o, nie potrafi³abym siê zdobyæ, gdy-
18
bym tam by³a, gdybym zajmowa³a miejsce w swoim poko-
ju, przypisana na zawsze, przygotowane do koñca. ¯e na-
wet jeœli w czymœ innym mog³am byæ krn¹brna, nieufna,
nawet buntownicza, w tym by³am zobowi¹zana us³uchaæ,
w tym byæ pos³uszna, pos³uchaæ go, odezwaæ siê, aby
mnie us³ysza³, wydaæ z siebie
krzyk, wydobyæ na
zewn¹trz, albo do wewn¹trz, ku niemu, gdy ws³uchiwa³ siê
w to. Co panowa³o w moim pokoju
Myœla³ wiêc mo¿e tak. Jest tam w swoim pokoju, w œrod-
kowym pokoju, poniewa¿ jednak w pokojach braci panuje
taka cisza, niesamowita, niespotykana, niebywa³a, unoszo-
nych miarowo piersi, nieby³a, uwa¿a pewnie, ¿e coœ siê
zmieni³o, musia³o siê zmieniæ, ¿e nie czuwa³a tak jak daw-
niej, ¿e przeoczy³a ten moment, w którym to siê sta³o, to
siê zmieni³o, albo próbuje ze wszystkich — w¹t³ych — si³
dociec, co siê w³aœnie zmienia, co ulega zmianie, tak ule-
ga, stwierdziæ, ¿e coœ siê w³aœnie zmienia. Myœla³ wiêc
mo¿e tak.
Zaskoczona tym przeoczeniem, sprawdza mo¿e usilnie,
uparcie, panicznie, kto wie, pewnej odpowiedzi udzieliæ
sobie bowiem sama nie mo¿e, czy jest jeszcze tam, w œro-
dkowym pokoju i chce siê upewniæ, z ca³¹ pewnoœci¹
stwierdziæ, ¿e gdy siê obudzi³a, nic siê nie zmieni³o, ¿e
zanim siê obudzi³a, w tê bezsenn¹ noc, nic siê nie zmie-
ni³o, b¹dŸ — jeœli siê zmieni³o — stwierdziæ co, co napra-
wdê, okreœliæ w³aœciwe rozmiary. Na prawdê
Jeœli nie jest pogr¹¿ona we œnie, a nie jest — pogr¹¿ona
we œnie — zastanawia siê usilnie, czy spa³a, sprawdza
19
wiêc, z lêkiem, mo¿e z lêkiem, czy to prawda, rozgl¹da siê
naoko³o, na œwitaj¹ce œciany, raz jeszcze, drzwi, okno, ob-
raz, wszystkie rzeczy, z którymi nie mo¿e siê nigdy uporaæ
(choæ niejeden obstawa³by przy tym, ¿e siê z nimi z¿y³a),
wœród których czuje siê zagubiona, dotyka powiek, ust,
nosa, skroni, potem ramion, sk³ada d³onie na przeciw-
leg³ych ramionach, krzy¿uj¹c rêce na piersiach, potem
wyci¹ga je wzd³u¿ bioder i dalej po zewnêtrznej stronie
uda, siêgaj¹c niemal do kolan, lustruje korpus, jak to pew-
nie nazywa, chc¹c siê upewniæ, ¿e nic nie zasz³o, w tym
czasie brzemiennym, ¿e nic siê jej nie przydarzy³o. Ona siê
nie upiera. ¯e siê przydarzy³o. I ¿e to nie sen. ¯e to sen.
We œnie
Jest teraz w swoim œrodkowym pokoju i widzi, nie, odczu-
wa, nie konstatuje, ¿e, gdy siê obudzi³a, bo siê obudzi³a,
bo spa³a, to siê zmieni³o, to musia³o siê zmieniæ, to, co
musia³o siê zmieniæ, albo coœ innego, jest tam, tak, i boi
siê, ¿e ktoœ to odkryje, lêka siê, ¿eby nikt tego nie odkry³,
zalêkniona, ¿e ktoœ to odkryje, ¿e ktoœ siê o tym dowie,
nieruchomo tkwi wiêc, tak, w œrodku pokoju, na plecach,
w œrodkowym pokoju, nie rusza siê, ws³uchuje, w ciszê,
z³owieszcz¹, w pokojach, braci, mo¿e te¿ za oknem, ogar-
niêta parali¿em nie mo¿e wstaæ, nie chce i nie mo¿e, kto
wie, ani nie mo¿e ani nie chce, mo¿e jej jedyn¹ myœl¹ jest
jak w takiej sytuacji zamkn¹æ siê w pokoju, podejœæ do
drzwi i przekrêciæ klucz, zamkn¹æ siê, by zyskaæ na czasie,
by odwlec, wyjœcie na jaw, zyskaæ na czasie — zyskaæ na
czasie? — przesun¹æ moment odkrycia, prawdy, prawdy
nieprawdy, niewiarygodnego odkrycia, na póŸniej, prze-
20
sun¹æ w czasie, do po³udnia, do czasu po³udniowego
posi³ku, a mo¿e i d³u¿ej, do koñca dnia, do wieczora, gdy
cia³a jej, tak nagle tak zmienionego nie bêdzie ju¿ mo¿na
odró¿niæ od przedmiotów, wszystkich przedmiotów, gdy
powstan¹, rzeczy wype³niaj¹cych jej pokój, bez reszty.
Usta, nagle uwydatnione, powtarzaj¹ bezbarwnym g³osem,
w pokoju, bez zapa³ek, w ciemnoœci, szukaj¹c wyjœcia.
Z jej pokoju. S³owa
Jeœli jednak wiedzia³, o wszystkim, o tym wyjœciu, o przy-
gotowaniach, celowo im kaza³ pilnowaæ, jeœli pilnowali
tego ju¿ od dawna i przekazywali codzienne raporty, jeœli
napoi³ ich winem, a po tym odejœciu ³aja³, po to by po tym
odejœciu ³ajaæ, czy wiedzia³, ¿e nie wiedzia³a dok¹d idzie,
dok¹d mia³a iœæ, z pochylonym czo³em, dok¹d oczy po-
nios¹, w ten œwit, z zamkniêtymi oczami? I o powrocie
Czy wiedzia³, ¿e wrócê, ¿e kiedyœ znowu siê tu pojawiê,
nie dbaj¹c o karê, nie troszcz¹c siê o siebie, nie zwa¿aj¹c.
Na nic
A mo¿e s¹dzi³, ¿e gdy wysz³am, gdy wyjdê, pchnê drzwi,
zobaczê, wszystkie drzwi stoj¹ otworem, brama rozstêpuje
siê przede mn¹, i nikt, ¿aden dozorca nie wychodzi mi na-
przeciw, nie zastêpuje mi drogi, kiedy nie zobaczê jak, ¿e
brama zawar³a siê za mn¹, uznam, ¿e to nie dzieje siê napra-
wdê, b¹dŸ, ¿e nie mnie siê to przydarza, ¿e ogarnie mnie
strach, i z przera¿eniem rzucê siê, w panicznym strachu,
do ucieczki, ¿e z najwiêkszym lêkiem pobiegnê z powro-
tem, do œrodka, z powrotem, do wnêtrza, przewracaj¹c siê
na schodach, kalecz¹c, poczujê smak krwi, na wargach, ¿e
21
w panicznym strachu rzucê siê przed niego, szlochaj¹c,
ca³a we ³zach, dr¿¹cym g³osem prosiæ bêdê o przebacze-
nie, z ³kaniem rzucê siê do jego stóp. Jak wtedy, gdy wy-
bieg³am w nie zasznurowanych butach. Prosz¹c o przeba-
czenie. Bêdê wi³a siê u jego stóp
Mo¿e myœla³, ¿e doprowadziwszy mnie do ucieczki, bo to
on mnie do niej doprowadzi³, zamkn¹wszy drzwi, a jeœli
nie zamkn¹wszy to zakazawszy wyjœcia, jeœli nie jawnie,
to skrycie, bo przecie¿ jeœli wiedzia³, ¿e wyjdê, i temu nie
zapobieg³, to do wyjœcia mnie doprowadzi³, wiêc mo¿e
myœla³, ¿e doprowadzaj¹c mnie do ucieczki udzieli mi le-
kcji, pokazowej, raz na zawsze, wychowa, wytrenuje, os-
woi, da mi nauczkê, to jego nauczka, jak szczepienie, prze-
ciw febrze, ¿e wówczas, jeœli sprawa przybierze obrót
taki, jaki jest po jego myœli, nie bêdzie ju¿ musia³ pilno-
waæ drzwi, zawsze bêd¹ sta³y otworem, ja nimi nie wyjdê,
nie przejdê przez nie, choæ œwiat stoi otworem, perfidny,
gdy¿ œwiat stoi otworem, doœwiadczê bowiem na w³asnym
ciele, co znaczy byæ pozostawion¹, samej sobie, tak, pew-
ny, ¿e dla mnie te drzwi stoj¹ce otworem, bêd¹ stanowiæ
przeszkodê nie do przebycia, na ca³e ¿ycie, bardziej ni¿
gdyby je zaryglowa³ na siedem spustów i co noc stawia³
wartê, i kaza³ mnie pilnowaæ, nas³uchiwaæ ka¿dego szme-
ru, tu¿ przy drzwiach do mego pokoju, nawet gdyby kaza³
im staæ ca³¹ noc, oprzeæ siê o drzwi, i czyhaæ. U moich
drzwi. Pu³apka. Czyhanie. Na mnie
Tak, wiedzia³, ¿e lepsz¹ kar¹ jest daæ mi iœæ, bez prze-
szkód, wiedzia³, ¿e nie obejrzê siê, dobrze wiedzia³, ze
przekroczê bramê, nie podnosz¹c g³owy, ¿e dozorca nie
22
przez przypadek, b¹dŸ zaniedbanie, tak j¹ zostawi³, by
rozst¹pi³a siê ca³a przede mna, i zawar³a za mn¹ po chwili,
¿e przekroczê j¹, lecz wrócê, w póŸniejszym czasie, ¿e
przekroczê j¹ i wrócê w póŸniejszym czasie, ¿e przekro-
czê j¹, by wróciæ w póŸniejszym czasie, kto wie, mo¿e
o dok³adnie okreœlonej godzinie, w dok³adnie przewidzia-
nej porze, dnia i nocy, ¿e wrócê na pewno, a on mnie ska-
rze, ¿e ja wrócê, by on mnie skara³, kara ju¿ siê zaczê³a, ¿e
wymierzy mi karê, b¹dŸ ka¿e im mnie ukaraæ, wykonaæ
karê, ale wpierw mnie os¹dzi, nie ma kary bez s¹du, u niego,
ka¿e mnie os¹dziæ, zanim kara zostanie wykonana, do koñ-
ca, bo ju¿ siê zaczê³a, tak, ka¿e mnie os¹dziæ, im, samym
w panicznym strachu, i tak, bez tego, w panicznym strachu,
¿e im ka¿e, b¹dŸ ka¿e, bym sama wymierzy³a sobie karê,
on j¹ dla mnie znajdzie, wypowie, jeœli mu przejdzie przez
usta, on j¹ znajdzie, albo te¿ ka¿e, bym sama j¹ sobie zna-
laz³a, sama dla siebie wybra³a, mo¿e karê, któr¹ sama so-
bie bêdê zadawaæ. Wiêc teraz kara. Sama sobie
Czy wie przeto, ¿e to ju¿ teraz, ¿e ja ju¿ u progu, ¿e wró-
ci³am, ¿e znowu jestem? Czy czekaj¹ na mnie? Spodzie-
waj¹ siê mojego powrotu? Marnotrawnego. Przybycia do
domu, który opuœci³am. On, przynajmniej on powinien
oczekiwaæ mego przyjœcia, chyba jest na nie przygotowa-
ny. Lecz oni? Czy im powiedzia³? Czy raczej wola³, bym
ich zaskoczy³a, oczywiœcie bowiem to on ich zaskoczy, to
on, zadufany, bêdzie obserwowa³ ich twarze, ten wyraz
ca³kowitego zaskoczenia na ich twarzach. Znienacka
Wiêc ich nie uprzedzi³. O moim przybyciu. Nie powiedzia³
im, wiêc teraz œpi¹, jak wówczas, gdy wychodzi³am. W
23
nocy. W noc. O œwicie. Gdy wysz³o na jaw. A mo¿e
w swym okrucieñstwie posun¹³ siê do tego, ¿e kaza³ im
czuwaæ, wypatrywaæ mego powrotu. Od lat nie maj¹ dnia
wolnego od troski, bez troski nocy. Dni up³ywaj¹ im na
wypatrywaniu mego powrotu, po nocach nie œpi¹
nas³uchuj¹c. Po nocy
Z tego œwitu. W noc. Z objêæ ch³odnych prosto do domu,
przez bramê rozwieraj¹c¹ siê bez najl¿ejszego odg³osu.
Z tego œwiat³a
A mo¿e jeszcze perfidniej, co noc powtarza z nimi, powta-
rza rytua³ mojego znikniêcia, co wieczór nakazuje pilno-
waæ, bym nie odesz³a, potem rano ³aja ich za to, ¿e moje
odejœcie przespali, nie donieœli o moim wykroczeniu. I gdy
wolno im w ci¹gu dnia zmru¿yæ oczy, zasz³e krwi¹ z po-
wodu nie przespanych nocy i ustawicznej koniecznoœci
znoszenia potulnie
jego obraŸliwych uwag, scen
uw³aczaj¹cych ich czci, scen, w których doszczêtnie ich
upokarza³, wci¹¿ ³ajaj¹c za coœ, co sam spowodowa³, co
wydarzy³o siê dawno temu i nie z ich winy, i nie bez jego
wiedzy, i nie bez jego winy, jeœli bowiem nale¿a³o kogoœ
obci¹¿yæ za to win¹, to jego, w pierwszym rzêdzie, potem
zaœ mnie, a nie Bogu ducha winnych braci, gdy wolno im
w ci¹gu dnia zmru¿yæ oczy nie dlatego, ze on im pozwala,
lecz w³aœnie dlatego, ¿e zabrania, wydaje bowiem wyraŸny
zakaz, potem jednak daje do zrozumienia, ¿e na chwilê bê-
dzie nieobecny, ¿e myœlami bêdzie gdzie indziej, tym sa-
mym jakby zachêcaj¹c ich do drzemki, która jednak musi
byæ zawsze z³amaniem zakazu, przewinieniem, z powodu
którego zawsze bêd¹ odczuwaæ winê, zw³aszcza, ¿e nigdy
24
nie ukara³ ich za ni¹ (dobrze wiedz¹c, ¿e bez niej, niewa¿-
ne jak krótkotrwa³a, nie wy¿yliby, bez niej nigdy nie utrzy-
maliby siê przy ¿yciu), poniewa¿ jednak mieli podstawy
s¹dziæ, ¿e skrzêtnie notuje ich przewinienia, mogli s¹dziæ,
¿e i te gdzieœ s¹ zapisane i ¿e kara za nie, za tak¹ masê
spiêtrzonych przewinieñ, bêdzie stokroæ, tysi¹ckroæ suro-
wsza ni¿ kary, które ich, jak zawsze dawa³ im do zrozu-
mienia, spotka³y, dotychczas. Po wsze czasy
Mo¿e jednak w domu wszystko siê zmieni³o. Zapanowa³y
inne porz¹dki. Inny nieporz¹dek. Bez³ad. Bezw³ad. Mo¿e
za moim przyk³adem, mo¿e dziêki mnie wreszcie siê wy-
zwolili, mo¿e choæ ja sama wróci³am — nie maj¹c nawet
pewnoœci, ¿e zgodzi siê, czy zgodzi siê wspania³omyœlnie,
mnie przyj¹æ, nawet jeœli ta wspania³omyœlnoœæ mia³aby
byæ okraszona stekiem przekleñstw i upokorzeñ, których
nigdy mi nie szczêdzi³, lecz których ja przecie¿ zawsze
szuka³am (mo¿liwe, ¿e tak nauczona, ale mo¿liwe, ¿e od
urodzenia). Choæ sama ponios³am sromotn¹ pora¿kê —
zas³u¿enie, jeœli pomyœleæ o moich motywach i celach —
to przecie¿ wskaza³am im drogê, której nie byli œwiadomi,
a jeœli byli jej œwiadomi, to s¹dzili pewnie, ¿e nigdy siê na
to nie zdobêd¹, po prostu dlatego, ze nigdy siê to im nie
uda, ma³o tego, ¿e im to w ogóle niepotrzebne. Mo¿e wiêc
odeszli. I oni
Niewykluczone, ¿e po ich odejœciu i on siê wyniós³, a ra-
czej przeniós³, gdzie indziej, gdzieœ w inne miejsce, o któ-
rym nie mia³am pojêcia, takie, o którym nawet nie mia³am
pojêcia, ¿e istnieje, ¿e mo¿e istnieæ. Mo¿e ju¿ ich tam nie
ma. Tam
25
Nieobecni. Lecz sam dom stoi, jak przedtem. Jak wtedy,
gdy nie obejrza³am siê, by spojrzeæ za siebie, nie odwa-
¿y³am siê, po raz ostatni (mo¿e z obawy, ¿e pojmê od razu,
¿e to nie jest po raz ostatni, ¿e nie po raz ostatni odchodzê,
nie po raz ostatni na niego spogl¹dam). Kolos. Na glinia-
nych nogach
Mo¿e i oni odeszli, poszli moim œladem, wyszli za mn¹,
nie by mnie œcigaæ i odnaleŸæ, nawet nie po to, by goniæ,
lecz od razu zrozumiawszy, ¿e nadszed³ czas na nich, nad-
szed³ równie¿ i dla nich. Ten moment. Ostatecznie
Ale mo¿e dzia³ali w sposób bardziej przemyœlany, mo¿e
od dawna nosili siê z tym zamiarem, odejœcia, mo¿e od da-
wna dojrzewa³ on w nich, nawet jeœli konkretnej formy na-
bra³ stosunkowo póŸno, jeœli w ogóle jej nabra³, nawet jeœli
mówiæ o nim zaczêli jeszcze póŸniej, nawet jeœli w ogóle
o nim nie mówili. Tak, porozumieli siê bez s³owa, wystar-
czy³y spojrzenia. Wiedzieli bez s³ów. Przez ca³y czas knuli
ten spisek. Nawet jeœli zaczêli o nim mówiæ stosunkowo
póŸno, przed samym odejœciem.
Po moim odejœciu.
¯ywio³owo, spontanicznie. A mo¿e tak jak ja, mnie obra-
wszy sobie za przyk³ad, moim kieruj¹c siê wzorem, nie
tyle mnie naœladuj¹c, albo nie tylko mnie naœladuj¹c, ale
jeszcze innym kieruj¹c siê przyk³adem, kogoœ innego obra-
wszy sobie za przyk³ad, kto wie, mo¿e kieruj¹c siê tym sa-
mym co ja, gdy¿ i ja mog³am kierowaæ siê przyk³adem,
przyk³adem kogoœ, kogo nie mog³am sobie przypomnieæ,
przyk³adem, o którym ju¿ nie pamiêtam, ju¿ wtedy nie pa-
miêta³am, gdy wychodzi³am, lecz przecie¿ przetrwa³ on
w mej pamiêci, zdarzeniem, które zna³am od lat, zacho-
26
wa³am na zawsze. Mój przyk³ad by³ jednak dla nich naj-
œwie¿szy, wiêc w pierwszym rzêdzie przeze mnie, przeze
mnie to wszystko, przeze mnie, to wszystko, dlatego ¿e ja,
i oni poszli moim œladem. Mnie ju¿ nie by³o! Zaskoczeni,
zanim bowiem wysz³am mieli w³aœnie mówiæ ze mn¹,
o tym w³aœnie, niewykluczone. Prawdopodobnie
Nie, przecie¿ chyba jednak uczynili to na w³asny rachunek,
tak, na w³asny rachunek, ale moim kosztem, lecz nie, to ja
odesz³am, ja pope³ni³am swój czyn ich kosztem, ich ko-
sztem, i ich za mój czyn musia³a dosiêgn¹æ kara, choæ kara
mog³a dosiêgn¹æ ich za nic, nawet gdybym nie odesz³a,
nawet gdybym mia³a pozostaæ, móg³ ich ukaraæ, ju¿
s³yszê, jak mówi, jemu wolno, on ma prawo, nawet jeœli
nie zawsze z tego prawa korzysta³, zawsze narzucaæ im
karê, za przewinienie, którego siê nie dopuœcili, lecz za
które on móg³, zawsze, obarczyæ ich win¹, najpierw, a na-
stêpnie ukaraæ, bez przewinienia, z ich strony, tê winê, na
nich zrzucon¹, musieli przyj¹æ na siebie, po to, ¿eby móg³
ich ukaraæ, za winê, której nie pope³nili, tylko w ni¹ popa-
dli, uczyniwszy coœ, b¹dŸ, jeszcze czêœciej, czegoœ nie
uczyniwszy, czêsto za to, ¿e byli œwiadkami, jego, jego
oskar¿enia, oskar¿ania, oskar¿eñ, jego, który bezkarnie
móg³ narzucaæ im najwiêksze kary, obarczaæ ciê¿arem nie
do udŸwigniêcia, który do tego jeszcze drwi³ przy tym
z nich, bezlitoœnie siê wyœmiewa³, który nader chêtnie pa-
stwi³ siê nad nimi, ch³osta³ niemi³osiernie, s³owami, jed-
nym s³owem potrafi³ wyprawiæ ich na katorgi, tysiêczne
zadawaæ katusze, choæ wiedzia³, ¿e czêœæ winy, czêœæ
przynajmniej, winy, któr¹ na nich zrzuca³, w nim mia³a
27
swe Ÿród³o, on by³ pierwszym jej motorem, on alf¹
i omeg¹, on sprawc¹ przeto, a oni musieli zamkn¹æ oczy,
na jego winê, i wyznaæ w³asn¹, im przypisan¹, przez nie-
go, lecz przecie¿ nieraz i przez swych towarzyszy niedoli.
Jego œwiadkowie. W niedoli. Ca³e zastêpy
Mieli mo¿e wiêcej powodów, by opuœciæ ten dom i tego,
co obarcza³ ich wci¹¿ win¹, b¹dŸ przez którego sami obar-
czali siê win¹, nieraz i nie raz win¹ w jego imieniu, przez
wzgl¹d na niego powsta³¹, wtedy gdy, mówi¹c jego s³owa-
mi, b¹dŸ jemu przypisywanymi, nisko upadali, prowadzeni
potulnie na wodzy swych zachcianek, mieli wiêcej powo-
dów ni¿ ja, byæ mo¿e dlatego, ¿e ja, w ich mniemaniu, nie
zazna³am niczego innego, do tego by³am przeznaczona, bo-
wiem taki w³aœnie los, w milczeniu œrodkowego pokoju, dla
mnie on pomyœla³. Nies³ychane
Mo¿e przeze mnie poszli moim œladem, pewnego ranka za-
trzasnêli za sob¹ drzwi, te same, które wczeœniej, w grud-
niowy œwit, zostawi³am uchylone, nim brama rozst¹pi³a siê
przede mn¹, a potem zawar³a, za mn¹, mnie wypluwszy
z domu zamknê³a siê za mn¹, i przeszli przez bramê, nie
ogladaj¹c siê za siebie, a mo¿e i ogl¹daj¹c, lecz nie mog¹c
zawróciæ z tej drogi, ¿a³uj¹c i p³acz¹c, z ¿alem i w p³aczu,
przeklinaj¹c swój los, w p³aczu, zgrzytaj¹c zêbami, ju¿ od
razu, po przest¹pieniu progu ¿a³uj¹c i p³acz¹c i zgrzytaj¹c
zêbami. O Bo¿e nie
Albo, œwiadomie, w pe³ni œwiadomi, a przynajmniej œwia-
domi po czêœci, wystêpuj¹c przeciw jego panowaniu, po-
wstali przeciwko niemu i obalili jego odwieczne rz¹dy, na-
28
rzucone im tak dawno, tyle lat temu — lecz przecie¿ pa-
miêtali jeszcze czasy bez niego, coœ, o czym ja mog³am
wiedzieæ tylko z podañ, nielicznych ju¿ opowieœci, niegdyœ
niezliczonych, choæ bowiem nie urodzi³am siê w tym
domu, wesz³am w jego progi tyle lat temu, przed wiekami
przyby³am z daleka, odleg³a o lata œwietlne, i zapomnia³am
natychmiast, lecz oni przecie¿ musieli jeszcze pamiêtaæ
czasy bez niego, czasy jeszcze bez niego, i kto wie, mo¿e
przez tê pamiêæ powstali ostatecznie przeciw jego panowa-
niu i otwarcie stawili mu czo³o, otwarcie, chocia¿ to ja wy-
prowadzi³am ich stamt¹d, jeœli odeszli, bo dziêki mnie,
w³aœnie dziêki mojemu odejœciu wreszcie mu siê sprzeci-
wili, wreszcie zjednoczeni, razem przeciwko jego panowa-
niu, czuj¹c mo¿e, ¿e taka by³aby i moja wola, ¿e choæ
odesz³am, we mnie znaleŸliby oparcie, i obalili jego rz¹dy,
tyrana, z³amali je, stan¹wszy ramiê w ramiê, stanêli przed
nim twarz¹ w twarz, dorós³szy wreszcie, po latach, wresz-
cie doroœli, by stawiæ mu czo³a, naraz czuj¹c pogardê dla
samych siebie, dla takich, jakimi byli przedtem, Bogu
dziêki przedtem, zniewoleni przez niego, to prawda, lecz
ulegli wiêcej ni¿ trzeba by³o, ni¿ by³o nieodzowne by
przetrwaæ, zachowaæ, zniewolone cia³a. Zniewolony umys³
Czy nie dlatego tak siê sta³o, a przynajmniej czy nie u³atwi³
tego fakt, ¿e on by³ ju¿ s³aby, kolos na glinianych nogach,
ju¿ nie tym by³, co dawniej, ¿e z trudem chwyta³ oddech,
czego ju¿ — zawsze taki skrzêtny mistrz w ukrywaniu —
nie móg³ przed nimi zataiæ. Ju¿ nie ten sam. Kto wie,
mo¿e moje odejœcie by³o ostatnim ciosem, œmiertelnym,
albo pierwszym wiêkszym ciosem, przedœmiertnym, który
29
do niego dotar³, który musia³ przyj¹æ, tak nagle, choæ wy-
mierzony na œlepo, w gor¹czce. Moje odejœcie, cios, który
go — zawsze, przez wieki ca³e, oszczêdzanego, przez los
— powali³. Na ca³e wieki. Ostatecznie
Mo¿e, dowiedziawszy siê o moim odejœciu gdy znalaz³ siê
sam tylko pomyœla³ ¿e nikt go nie widzi s¹dz¹c tak nie-
ostro¿ny ¿e jest nie widziany zacz¹³ siê miotaæ jak zranio-
ny niedŸwiedŸ kalecz¹c siê o ciê¿kie twarde przedmioty
z którymi ju¿ sobie nie radzi³. Albo, us³yszawszy moje mi-
lczenie wtargn¹³ do mojego pokoju ³ami¹c tym ustanowio-
ne przez siebie prawo i natychmiast zrozumiawszy co siê
sta³o nim powiadomi³ braci zanim zbudzili siê z kamienne-
go snu siedzia³ w mroku wœród moich przedmiotów po raz
pierwszy ogl¹daj¹æ mój pokój z mojej perspektywy zrozu-
miawszy wreszcie dlaczego odesz³am. Po³o¿y³ siê tam
gdzie ja zwykle le¿a³am nas³uchuj¹c odg³osów i oddycha³
powietrzem z którym przez lata tak bardzo siê z¿y³am.
Mo¿e myœla³ b¹dŸ sobie wyobra¿a³ ¿e ja ju¿ nie¿ywa.
Mo¿e jednak myœla³ ¿e tam jestem tkwiê gdzieœ pok¹tnie,
pokryta kurzem b³otem ca³kowicie pokrywaj¹cym moj¹
szar¹ skórê której nie o¿ywi³yby wody oceanów i w ocea-
nie tkwiê pok¹tnie
udaj¹c ¿e pad³am wœród rzeczy
w g¹szczu moich rzeczy rzeczy zwi¹zanych ze mn¹ rzeczy
z którymi zwi¹za³ siê mój pobyt odwieczny lecz jak siê
okaza³o nie na wieki wiêc wszed³ i po³o¿y³ siê maj¹c jesz-
cze nadziejê zrazu g³oœn¹ potem nieœmia³o ¿e mnie tam
odnajdzie kto wie nawet mo¿e przy³apie na gor¹cym
uczynku gdy udajê ze umar³am upodobniona bez reszty.
Do drewna, muru, metalu, szk³a
30
A wszed³, ³ami¹c ustanowione przez siebie regu³y, myœla³
bowiem, ¿e przy³apie mnie w czasie modlitwy, niechybnie,
wreszcie przy³apie na cichej modlitwie. B¹dŸ na ca³y g³os,
takiej od której dr¿¹ mury, w tysiêcznych echach roz-
brzmiewaj¹cej wœród tysiêcznych przedmiotów — choæ do
jego uszu nigdy przedtem, nigdy nie dochodz¹cej, poza
moim pokojem nies³yszanej. Mo¿e, jeœli cokolwiek zapla-
nowa³, to w³aœnie to, wtargn¹æ do mego pokoju i zobaczyæ,
jak siê modlê, i us³yszeæ, w³aœnie tej nocy, dlatego poi³ ich
winem, by nie byli œwiadkami, choæ bowiem zawsze móg³
wyt³umaczyæ z³amanie obowi¹zuj¹cego zwyczaju powo³u-
j¹c siê w³aœnie na ducha, na jakiœ istotny charakter tego
zwyczaju, na jego ukryt¹ istotê pozornie sprzeczn¹ z jego
charakterem, tym razem czu³, ¿e w przysz³oœci (bo choæ
twierdzi³, ¿e ona trwa wiecznie, ju¿ dawno musia³ przestaæ
w to wierzyæ) mo¿e go to obci¹¿yæ, ¿e ich oczom, jeœli nie
myœlom, ods³oni prawdê, o sobie, a wiêc i o mnie i o nich.
Na s³aniaj¹cych siê nogach. Ja, w jakiœ sposób, dowie-
dzia³am siê o tym, w jakiœ sposób to do mnie dotar³o i dla-
tego w³aœnie wsta³am, przesz³am przez niezliczone drzwi
i nie ogl¹daj¹c siê za siebie, z pochylon¹ g³ow¹, nie napo-
tkawszy dozorcy, wysz³am z domu. Z nocy w œwit prosto
w objêcia ch³odu przez bramê. To œwiat³o tylko
Mo¿e jednak, w³aœnie dlatego, ¿e poprzednio, tak upojeni
winem tak szybko zasnêli, obudzili siê teraz, us³yszawszy
odg³osy z mojego pokoju, ju¿ teraz jego odg³osy i przypo-
mniawszy sobie zadanie, którym ich obarczy³, natych-
miast, prawie jednoczeœnie, otworzyli w jednej chwili
drzwi do mojego pokoju i stwierdziwszy jego obecnoϾ,
31
wyst¹pili przeciw niemu, obarczaj¹c go win¹, za moje zni-
kniêcie. Wreszcie
Ale i bez tego, bez jego wtargniêcia do mojego pokoju,
obaj mieli powody, do wyjœcia, jeœli nawet, jego zdaniem,
rzecz jasna, nie mieli prawa. Gdy stwierdzili, ¿e mnie nie
ma, ¿e ju¿ mnie nie ma, ogarnê³a ich, nimi, sp³ynê³a na
nich jasnoœæ, której Ÿród³a nie mogli poj¹æ, nigdy nie mieli
poj¹æ, i naraz zrodzi³a siê pewnoœæ, w ufnoœci, we w³asne
si³y. Tak, pokaza³am im drogê, poszli ni¹ sami, beze mnie,
ja wróci³am, lecz gdyby nie ja, nigdy by siê na to nie zdo-
byli. Poszli moj¹ drog¹, przeszli przez bramê i zostawili
go, tak jak stali, tam gdzie by³, zostawili go takim jakim
by³ ju¿ wówczas, kolos na glinianych nogach, poszli moim
œladem, dokonali tego samego. Z tym ¿e ja zostawi³am go
z nimi, nie zostawi³am go zdanego na samego siebie, nato-
miast oni zostawili go bez œrodków, bez s³u¿by, na pastwê
losu, za zamkniêtymi drzwiami,
przy zamkniêtych
drzwiach, na pastwê samotnoœci, samego z sob¹, sami we-
sel¹c siê, na sam¹ myœl, ¿e on zacznie teraz oskar¿aæ sie-
bie samego, obwiniaæ nieustannie, na siebie bior¹c winê,
nie mog¹c niczym innym wype³niæ pustki swych ustawicz-
nych godzin. Nie na Boga
Po ich wyjœciu pozosta³ sam, bez nich, beze mnie, bez nich,
gdy¿ beze mnie. A taki by³ pewien, ¿e nas poró¿ni³ na za-
wsze. Na zawsze sk³óci³. Wyszliœmy. Ró¿ni
Mo¿e jednak i oni zamyœlali to, co ja, w skrytoœci ducha,
obaj oddzielnie, niezale¿nie od siebie — choæ, poniewa¿
zawsze, wbrew wszelkim swym usi³owaniom, w ostatecz-
32
nym rachunku, jak widaæ nie udanym, nieustannym pró-
bom, stworzenia pozorów, ¿e jest tak jak nie jest, bo
w ostatecznym rachunku nie zdo³a³ ich sk³óciæ, traktowal
ich jednakowo — tu trzeba przyznaæ, ¿e w tym by³ spra-
wiedliwy — obaj mieli jednakowe powody, by knuæ te
plany, jak by siê on wyrazi³, obaj wiêc, niezale¿nie od sie-
bie, w najwiêkszej skrytoœci, ukrywaj¹c to jeden przed
drugim, od dawna nosili siê z myœl¹, by przy pierwszej na-
darzaj¹cej siê sposobnoœci, natychmiast go opuœciæ. Przy
czym taka sposobnoœæ nadarza³a siê, wbrew pierwszemu
os¹dowi sytuacji, nie w dni, kiedy dochodzi³o do wybu-
chów gniewu, kiedy bez uzasadniaj¹cego tak krañcow¹ re-
akcjê powodu wybucha³
gniewem, wówczas bowiem,
zdaj¹c sobie sprawê, ¿e doprowadza ich niemal do ostate-
cznoœci, wzmaga³ sw¹ i tak wielk¹ czujnoœæ i tak¹ okazy-
wa³ podejrzliwoœæ wobec wszystkiego, co mówili i czynili,
¿e doprowadza³o to do nowych wybuchów, przez co okre-
sy takiego napiêcia trwaæ mog³y ca³ymi tygodniami, by
pewnego dnia, z równ¹ nag³oœci¹, z jak¹ siê pojawi³y,
ustaæ, a gdy ustawa³y wychodzi³ najczêœciej z domu i nie
wraca³ ca³ymi dniami, co przyprawialo ich, a i mnie cza-
sem, o poczucie winy, jakiego, jakiej kilka godzin wczeœ-
niej nikt nie by³by w stanie w ogóle sobie wyobraziæ. Nie,
sposobnoœæ taka nadarza³a siê w³aœnie w chwilach wzglêd-
nego spokoju, pozornego spokoju, nosz¹cego ju¿ w sobie
zal¹¿ki burzliwych sporów, ordynarnych oskar¿eñ, brutal-
nego ³ajania. Które niestety, skoro go wreszcie opuœcili,
nie by³y, jak siê okaza³o, bez podstaw, opuœcili go bowiem
wreszcie, choæ by³o to zabronione, trzeba przyznaæ, bez
wzglêdu na to, ¿e przecie¿ ich do tego zmusi³, swoj¹ nieuf-
33
noœci¹, sprowokowa³ zarzutami, które, umêczeni, postano-
wili wreszcie wprowadziæ w ¿ycie, przynajmniej w kwestii
ich lojalnoœci wobec niego. Najdogodniejszym by³ wiêc
okres zawieszenia broni. Musia³, widaæ, zdawaæ sobie
z tego sprawê, wybuchy jego zawsze bowiem by³y nag³e,
dziwnym trafem potrafi³ dzia³aæ za ka¿dym razem w odpo-
wiednim momencie, w chwili, w której oni, po okresie
ca³kowitego oniemienia tym, ¿e oszczercze kampanie na-
gle siê skoñczy³y, nie zd¹¿yli jeszcze, bez gniewu, posta-
nowiæ, ¿e tak byæ nie mo¿e i ¿e jednym wyjœciem jest do-
browolna — i samowolna — banicja. Jak moja
Mo¿e od dawna, w zakamarkach swego — pokrêtnego,
w jego mniemaniu, bo tak je przecie¿ czêsto nazywa³ —
myœlenia, gotowali coœ na tê chwilê, od dawna oczekuj¹c,
¿e ktoœ zdo³a wreszcie opuœciæ tê przeklêt¹ koloniê karn¹,
od dawna ko³ata³o siê coœ w ich g³owach, zrazu nie sprecy-
zowane, lecz coraz wyraŸniejszych nabierajace kszta³tów,
coraz oczywistsze, bardziej dotykalne, choæ wci¹¿ o nie-
odgadnionym kszta³cie. A¿ przyszed³ œwit mojego ode-
jœcia. Choæ nie wiedzieli, ¿e to akurat moje odejœcie dosta-
rczy im tego istotnego impulsu. I brama rozst¹pi³a siê
Kryli swe myœli, taili przede mn¹ swe zamiary. A mo¿e
sami nie dopuszczali tych myœli, tych najskrytszych zamia-
rów, do siebie, nie wiem. Na pewno jednak, z wielkim po-
wodzeniem, trzeba im to przyznaæ, ukryli wszystko przede
mn¹, ca³y czas uwa¿aj¹c, ¿e poniewa¿ nie pamiêtam, jak
oni, godzin nieubezw³asnowolnienia, bo wydawa³o siê, ¿e
nie pamiêta³am tego, co przed przybyciem, nawet samo
przybycie pamiêta³am wyj¹tkowo mgliœcie, choæ wszystko
34
pamiêta³am mgliœcie, nie mia³abym powodu, ¿eby po-
wstaæ. Bo moje odejœcie — w tym wzglêdzie nie mia³am
¿adnych z³udzeñ — musia³o zostaæ poczytane za bunt, zro-
zumiane jako powstanie przeciwko niemu. Mia³am jednak
powód, przecie¿ jednak mia³am, mój powód by³ we mnie,
ze mn¹, towarzyszy³ mi przez wszystkie nieme lata, spê-
dzone w œrodkowym pokoju. A ponadto, niezale¿nie od
tego, mia³am wszelkie powody, ¿eby ich uwa¿aæ za tchó-
rzy, zdrajców niemal, którzy zaprzedali swe m³odzieñcze
idea³y, wyzbyli ich siê w zamian za wiernopoddañcze
ho³dy na klêczkach, na czworakach gdyby zasz³a potrzeba,
gdyby to siê okaza³o nieodzowne, plackiem, na ziemi, tak,
zdo³a³ rzuciæ ich na kolana w zamian za przygarniêcie do
domu niewoli, w zamian za ohydne, zapuszczone legowi-
ska. Kto wie, mo¿e to dziêki niemu znaleŸli siê na ulicy,
mo¿e to on sam zburzy³ ich domy. Przedtem
Mo¿e wiêc przypuszczali, ¿e ja zakwestionowa³abym pa-
tos ich planu, dostrzegaj¹c od samego pocz¹tku, ¿e fa³szy-
wie uto¿samiaj¹ bunt przeciwko niemu z opuszczeniem
tego domu, którego on uczyni³ siê, b¹dŸ zosta³ uczyniony,
samowolnym w³adc¹, opuszczeniem, które równa³o siê
ucieczce i które niektórzy mogliby wrêcz uznaæ za tchórz-
liwe. Ja mia³abym, mo¿e tak myœleli, prawo takiego
os¹dzania dlatego w³aœnie, ¿e odk¹d siêgam pamiêci¹, on
by³ zawsze tam, ponad nami. Choæ bowiem nie urodzi³am
siê w tym domu, w nim s¹dzone mi by³o umrzeæ, pok¹tnie,
w œrodkowym pokoju, w lesie rzeczy, upodobniwszy siê
do kurzu, choæ bowiem nie urodzi³am siê tam, odk¹d tam
by³am i o n tam by³, a tego co przed nim, poza domem,
35
nie mog³am pamiêtaæ, oni natomiast pamiêtali jeszcze pe-
wno czas bez niego, w domu. Odk¹d ja tam by³am i on
by³, i rz¹dzi³, wiêc nie znaj¹c niczego innego nie mog³am
siê wiêc temu jego samow³adztwu w ¿aden sposób prze-
ciwstawiæ. Darzyli mnie wiêc od pocz¹tku nieufnoœci¹
swego pokolenia, skrywaj¹c przede mn¹ swe plany, cho-
cia¿ ja nie os¹dzi³abym ich tak, wiem to teraz, po odejœciu,
i teraz, gdy wróci³am, wracam pe³na skruchy, nagle zrozu-
miawszy, ¿e nagle wróciæ muszê, nie myœl¹c jeszcze o ka-
rze, lecz coraz wyraŸniej czuj¹c jarzmo, obecne jarzmo,
dzisiejsze, zaciskaj¹c¹ siê na szyi pêtlê, niechybnie dla
mnie przygotowan¹. Nie wybra³am tej drogi, by siê zbun-
towaæ, a ju¿ najmniej w imiê przesz³oœci. Oni natomiast,
dla nich wszystko wygl¹da³o inaczej. Tam urodzonych
Mo¿e zreszt¹ nie byli wcale zgodni, obaj jednakowo trakto-
wani, niejednakowo odczuwali swój dzieñ powszedni.
Mo¿e jednak tylko jeden poszed³ moim œladem, obaj
chcieli, lecz jeden tylko poszed³, b¹dŸ jeden tylko chcia³,
gdy ten drugi, podczas gdy ten drugi, ju¿ ca³kiem zaprzed-
any, nieprzyjaŸnie patrzy³ na jego przygotowania. A mo¿e
wrêcz by³ im wrogi, gdy¿ ba³ siê, ¿e przez brata i on po-
padnie w nie³askê. Do tego stopnia, ¿e gotów by³ donieœæ
o zamierzonych planach towarzysza, niedoli, które nazy-
wa³, tu pozostaj¹c wiernym uczniem swego mistrza, kno-
waniami. Do tego stopnia, ¿e doniós³by, gdyby o tym wie-
dzia³, dlatego ten pierwszy, pierwszy, który pod¹¿y³ moim
œladem, dobrze zdaj¹c sobie z tego sprawê, b¹dŸ obawiaj¹c
siê, instynktownie, komukolwiek je zdradziæ, ods³oniæ swe
myœli, wyjawiæ swe plany, nie maj¹c dowodów przeciw
36
swemu bratu, przeczuwaj¹c jednak, ¿e nie powinien nic
mówiæ, nigdy ich nie wyjawi³. Jak ja
Mo¿e go ju¿ nie zobaczê, mo¿e go ju¿ nie ma, odszed³ na
zawsze, gdy ja znowu tutaj, ko³aczê u drzwi, choæ przecie¿
wiem, nie dlatego, ¿e tu jest moje miejsce, ¿e tu... nale¿ê.
Jeden tylko, on jeden, on jeden poszed³ moim œladem, od-
szed³, i ju¿ nie wróci. Ale przecie¿ mo¿e i on, mo¿e i on
wróci, jak ja, którykolwiek z nich odszed³, móg³ pójœæ
moim œladem, dok³adnie moim œladem, do koñca, i wróciæ,
zaraz po mnie, lub nawet wczeœniej, przede mn¹, kto wie,
mo¿e ju¿ na mnie czeka. Mo¿e tam jest. Jak ja. Wieczo-
rem. Po dniu mozolnego chodzenia. Znu¿ony. Ju¿ tam na
miejscu. Wszyscy trzej
Jak wejdê, bêd¹ udawaæ, ¿e nic siê nie zdarzy³o, ¿e nigdy
nie wysz³am spod tego dachu, on oczywiœcie bêdzie prze-
konany, ¿e nie wiem nic o jego wtargniêciu do mojego po-
koju, o tym, ¿e przeszukiwa³ moje rzeczy, dotyka³ ich, pa-
trzy³ na nie, czu³ ich zapach, który ma, mia³ tyle ze mn¹
wspólnego, próbowa³ pokarmu, co by³ kiedyœ moim. Nie
s¹dzi³ pewnie, ¿e zjawi siê tam wczeœniej ni¿ w dniu,
w którym znajd¹ mnie martw¹, wœród mebli i tysiêcznych
przedmiotów szczelnie wype³niaj¹cych mój pokój, zmie-
niaj¹cych siê z dnia na dzieñ, z godziny na godzinê,
w dniu, w którym nie bêdzie ju¿ mo¿na odró¿niæ, czy od-
grywam sw¹ œmierc czy j¹ rozgrywam, do-grywam upodo-
bniwszy siê do drewna, szk³a, metalu, papieru, zagubiona
w kawa³kach kory, porzucona na zawsze, równie¿ przez
siebie, przywrócona ju¿ na wsze czasy spokojowi rzeczy,
sobie samej, sama. Dogorywam. Zlewaj¹c siê barw¹, two-
37
rzywem, kszta³tem, powierzchni¹, ciê¿arem, z przestrze-
ni¹, z któr¹ siê zlejê w jedno. Bêdzie wówczas móg³ doty-
kaæ mnie wszêdzie, we wszystkim mnie widzieæ, bez oba-
wy, ¿e ja na niego patrzê, bez nadziei, ¿e z³o¿ê lekko palce
na jego czole, przywracaj¹c mu gwiazdy, których beze
mnie nie widzia³. Z mojego powodu ba³ siê ich. Wyrzec
Móg³ wiêc teraz z³o¿yæ swe spojrzenie na moich rzeczach,
bezkarnie przeszukiwaæ mój pokój, obdarzony sposobno-
œci¹, jakiej siê nie spodziewa³, z jak¹ siê nie liczy³, pokój,
w którym mnie zamkn¹³, nakazawszy wpierw wznieœæ
wokó³ niego mury, powierzaj¹c braciom opiekê nade mn¹.
Niepotrzebnie
Jeœli lêka³ siê mnie takiej, jak¹ by³am przedtem, to z po-
wodu mego spojrzenia. Dotyka³o go, gdy zapada³a cie-
mnoœæ. Gdy stawa³o siê ciemno na dole, we wszystkich
korytarzach, w moim pokoju, we wszystkich pokojach,
z wyj¹tkiem mo¿e tylko jego pokoju. Ale tam jasnoœæ
mog³a byæ bardziej nieznoœna ni¿ mrok, tutaj. Czu³ siê
w ubraniu nie na swoj¹ miarê. Wzbrania³ siê
Wzbrania³ siê przed nim, kaza³ mnie zamkn¹æ w œrodko-
wym pokoju, postawi³ mur naprzeciw jedynego okna, nig-
dy nie zjawi³ siê nawet na progu, wszystko to w obawie
przed moim spojrzeniem. Choæ wiedzia³, co siê ze mn¹
dzieje, choæ wiedzia³, w jakim jestem stanie, nie móg³
mnie widzieæ tak¹ jak by³am, wœród moich przedmiotów,
tak, wiedzieæ i widzieæ, stanowi³o to widocznie dla niego
wiêksz¹
ró¿nicê ni¿ mog³am przypuszczaæ. Od razu
pojê³am. W lot. Czy mog³am siê broniæ? Wzbraniaæ. Ze
38
skrzy¿owanymi rêkami, z³o¿ywszy d³onie na ramionach,
siedzia³am
nas³uchuj¹c zd³awionych dŸwiêków do-
chodz¹cych z zewn¹trz pomimo braku œwiat³a. To wciœniê-
ta g³êboko w fotel, to z uchem raz u jednych drzwi, raz
u drugich, to przywieraj¹c do twardego materaca, to opie-
raj¹c rozgor¹czkowane czo³o o wych³odzon¹ taflê okna,
nas³uchiwa³am przygaszonych, lecz tym wyraŸniejszych
g³osów. A teraz, niepomna przedmiotów, nieœwiadoma
œcian, drzwi, nawet okna, gdy nic ju¿ nie ma, tylko mój
wzrok. Wysoko zawieszone lustro
Moje pocz¹tki? Czy pamiêtam, czy znam coœ przed tym
domem? Czy widzia³am coœ po tym domu? Kiedy, wbrew
temu, co on usi³owa³ nam wpoiæ, obstawa³am przy swojej
prawdzie, ¿e zawsze ka¿dy mo¿e zabroniæ mi wstêpu —
on, bracia, dozorca, tysi¹ce tych, których obecnoœæ wyczu-
wa³am w obrêbie tych murów, których oczy zdawa³o siê
dotyka³y okien, kiedy odchodzi³am o œwicie — ¿e zawsze
mo¿na mi by³o zabroniæ wstêpu, lecz nigdy wyjœcia, ¿e
nikt nie by³by w stanie zabroniæ mi wyjœcia, zaryglowaæ
drzwi prowadz¹ce na zewn¹trz, by³y bowiem tysi¹ce
drzwi, które otwiera³y siê na zewn¹trz, o ka¿dej godzinie.
Co widzia³am po wyjœciu? Kiedy o tym powiem? Czy ktoœ
mnie zapyta? Czy w ogóle wychodzi³am? Czy te¿ stojê
wci¹¿, wci¹¿ tu, na progu, oderwana od swego pokoju œro-
dkowego i tysiêcznych rzeczy, lasu przedmiotów, od tam-
tego œwitu, i zamiast odejœæ, mówiê? Ur¹gam niebiosom?
Wymyœlam, w czasie przeznaczonym na odejœcie. Zamiast
odejœæ — mówiê, jednak wracam — zawracam mow¹. Za-
wroty g³owy. Przed powrotem. Nawrócona
39
Czy wiedzia³, ¿e kiedyœ, tak dawno, czeka³am? Le¿a³am
nieruchomo w œrodku nocy i czeka³am, a¿ otworzy drzwi
i stanie, tu¿ obok. By³y chwile, kiedy myœla³am, ¿e jest,
w³aœnie dotyka klamki, przyszed³ tu nies³yszanym krokiem
i bezg³oœnie oddycha za drzwiami, tu¿ tu¿, przy drzwiach, za-
raz w nich stanie, w milczeniu. Bezszelestnie. W ka¿dej
chwili by³am gotowa na to, przygotowana, ¿e otworzy
drzwi i pojawi siê tam, czekaj¹c. W takiej ciszy s³ysza³a-
bym najs³abszy szelest. Czy zdawa³ sobie z tego sprawê?
I w³aœnie dlatego, ¿e tak, ¿e sobie zdawa³, nigdy siê nie
zjawi³, mimo i¿ sam z trudem siê powstrzymywa³, nigdy
siê nie zjawi³ t³umacz¹c to, sobie, w³asnym interesem.
Lecz mo¿e, pomny niebezpieczeñstw, nie chcia³ tego,
wbrew sobie, w pewnym sensie, chcia³ bowiem, jak sam to
okreœla³, mojego dobra, mojego bezpieczeñstwa. A takie
przyjœcie mnie raczej, nie jego, nara¿a³o na niebezpieczeñ-
stwo, dla mnie, nie dla niego, by³o groŸne. A potem zabro-
ni³ mi. Wychodziæ
Wiedzia³am o tym, zawsze. Jak tylko pamiêtam, zawsze
o tym wiedzia³am, lecz nie pamiêtam, kiedy mi zabroni³,
nigdy mi nie pozwoli³, to prawda, ale nigdy te¿ nie zabro-
ni³, nigdy nie mogê odnaleŸæ w pamiêci jego zabraniam
ci. A jednak up³ywa³y lata, a ja wci¹¿ tam by³am, nie
maj¹c najmniejszej w¹tpliwoœci, ¿e mi nie wolno. ¯e on na
to nie pozwoli. Jednoczeœnie wiedz¹c, ¿e mam do tego
prawo, i ¿e nikt nigdy nie bêdzie mnie w stanie zatrzymaæ.
Na zawsze
Czy zamkn¹³ mnie dlatego, ¿e myœla³, ¿e jestem s³aba, dla-
tego, ¿e myœla³, ¿e k³amiê, ¿e coœ przed nim ukrywam?
40
Czy te¿ przeciwnie, poniewa¿ wiedzia³, b¹dŸ s¹dzi³, ¿e
wie, ¿e jestem za silna, równie silna jak on, mo¿e nawet,
mo¿e silniejsza od niego, no i poniewa¿ musia³ przecie¿
po jakimœ czasie zrozumieæ, ¿e nie k³amiê, nawet w moich
k³amstwach bowiem odnajdowa³ prawdê o sobie, nawet
one œwiadczy³y o nim, nawet on musia³ siê przecie¿ tego
domyœlaæ, tej prawdy domyœlaæ przynajmniej. Silniejsza
od niego
¯e tak czêsto zmienia³am skórê, by u¿yæ jego okreœlenia,
¿e nie pamiêta³am o z³o¿onych obietnicach, o tysi¹ckrotnie
dawanych przyrzeczeniach? Przecie¿ by³y wymuszone,
w d³ugich ciê¿kich rozmowach, z których po jakimœ cza-
sie, w miarê jego wysokiego lotu, po³owy nie rozumia³am
zupe³nie, a druga dociera³a do mnie w tak nieprzejrzystej
postaci, zakoñczonych tym zasadniczym pytaniem, na któ-
re mog³am odpowiedzieæ w najlepszym razie tylko tak lub
nie, najczêœciej tak, b¹dŸ powtórzyæ, jak echo, jego ostanie
s³owa. Zostaæ ze mn¹. A poza tym, to on tylko widzia³
mnie w tej skórze, to on akurat, pod³ug swego widzimi-
siê, nie mogê tego inaczej okreœliæ, tê skórê we mnie, na
mnie, znajdowa³. Opuszczona przez wodê, pokryta kurzem
Czy zda³ sobie sprawê z tego, ¿e na-niego-czeka³am, na
jego wejœcie w œrodku nocy, w œrodek nocy, dopiero wte-
dy, gdy przesta³am czekaæ i uzna³am widaæ owo czekanie
za zamkniêty rozdzia³, dopiero wtedy pojê³am, ¿e cze-
ka³am na niego, gdy przesta³am czekaæ, dopiero wtedy on
poj¹³, ¿e czeka³am na niego ca³y ten czas, czas wype³niony
nocami wype³nionymi czekaniem, pe³en nocy. Lecz prze-
cie¿ skoro rzeczywiœcie zawsze, jak mówi³, by³ w stanie
41
przejrzeæ mnie na wskroœ, nie patrz¹c ogarnia³ mnie ca³¹
swoim spojrzeniem, widzia³ ca³¹ jak na d³oni, skoro mia³
mnie w swoim rêku, czy¿ nie zdawa³ sobie sprawy, ¿e na
jego wejœcie czeka³am. Czy dlatego nie przyszed³, wzniós³
mury doko³a mego pokoju, postawi³ œcianê przed moim
oknem, obarcza³ win¹ za moj¹ s³aboœæ i za to, ¿e k³amiê?
Obwinia³ mnie, a przecie¿ musia³o do niego dotrzeæ, ¿e
w³aœnie za moj¹ si³ê, za moje prawdy, objawione, mnie ob-
winia³, wzbrania³ siê przed wchodzeniem do mego pokoju.
A braciom tak bezwzglêdnie poleci³ ze mn¹ postêpowaæ.
A ja? Czeka³am
Czy nie myœla³, ¿e nieustannie myœlê dlaczego, dlaczego
zgotowa³ mi taki los, bo przecie¿ mi go zgotowa³, a w ka¿-
dym razie nie przeciwstawi³ siê, nie przeciwstawi³ siê ni-
czemu. Poniewa¿ siê mu nie przeciwstawi³. Czy dlatego
tak post¹pi³, lub pozostawi³ to w³asnemu biegowi, nienatu-
ralnemu biegowi, a wiêc nie post¹pi³ inaczej, ¿e by³am ju¿
od pocz¹tku w jego oczach taka, jaka jestem teraz, a tym
samym skaza³am siê sama, w jego oczach, na siebie, sama
zgotowa³am sobie ten los. Mój los? Nie mia³o to mo¿e naj-
mniejszego znaczenia. Taka jaka by³am, od urodzenia, od
pierwszego do ostatniego dnia, od pierwszego do ostatnie-
go s³owa, jak¹ siê sta³am, jak¹ bym by³a, gdybym nie by³a,
b¹dŸ nie sta³a siê, tym, czym by³am jak odesz³am, to bez
znaczenia, i tak post¹pi³by w ten sam sposób, mog³am byæ,
ju¿ wtedy, gdy nieproszona pojawi³am siê pod tamtym da-
chem, mog³am byæ nieo¿ywion¹ materi¹, na widok której,
b¹dŸ raczej przez wzgl¹d na któr¹, nie, z powodu której,
nie, równie¿ nie z powodu której, ale w pewnym sensie
42
w zwi¹zku z któr¹, post¹pi³ tak, w³aœnie tak a nie inaczej,
choæ trudno powiedzieæ, jakby post¹pi³, gdyby nie ja, gdy-
bym wtedy nie pojawi³a siê pod jego dachem, kto inny bo-
wiem, b¹dŸ co innego, mog³o nasun¹æ mu inne rozwi¹za-
nie, swego problemu, bo to przecie¿ by³a jego sprawa,
mnie potrzebowa³ tylko jak lakmusa, aby upewniæ siê o so-
bie samym, choæby powierzchownie, nies³ychanie powierz-
chownie, wiedzia³ przynajmniej jaka jest powierzchnia,
a sk¹d wiadomo, ¿e mia³aby byæ inna ni¿ wnêtrze, a tym
bardziej, ¿e mia³a siê temu, co wewn¹trz, w g³êbi, przeciw-
stawiæ. Od pocz¹tku
A mo¿e on czeka³ na moje odejœcie z równ¹ skryt¹ nad-
ziej¹ teraz jak ja na jego przyjœcie wówczas na d³ugo nim
zda³am sobie sprawê ¿e na to czekam czeka³am d³ugo
i przesta³am. Czekaæ. I z równ¹ nadziej¹ jak wtedy gdy
czeka³am na jego wejœcie mo¿e on mia³ jakieœ niejasne
nadzieje ¿e ja zjawiê siê u niego myœla³ o tym raz gdy
obudzi³ siê ze snu i zda³ sobie nagle sprawê ¿e przez jeden
moment jestem tam z nim razem mo¿e nawet obok niego
bez przebrania bez udawania obna¿ona poniewa¿ wiedzia³
¿e by³o to zupe³nie niedorzeczne moja obecnoœæ w³aœnie
wtedy postanowi³ ¿e przekreœli ostatecznie tê mo¿liwoœæ
¿e nigdy nie przekroczy progu mojego pokoju chyba bym
umar³a ostatecznie wmiesza³a siê w las
rzeczy b¹dŸ
odesz³a. Wreszcie
Dó³ kryjomy. Gdy mówi³ o rzeczach, narzuca³ im sw¹
wolê, wyczytywa³ z nich, nie, wpisywa³ w nie to, co rze-
komo w sobie kry³y, czemu swoj¹ obecnoœci¹ usi³owa³y
zaprzeczyæ, odczytywa³ je, wyczytywa³ z nich. Ja wœród
43
nich przez d³ugie godziny, oddawa³am siê im, wysta-
wia³am na poœmiewisko, zna³y mnie tak¹ jak¹ by³am,
nag¹. Jego pokój pusty, mój zat³oczony. O Bo¿e
A gdy odesz³am, œwiêtowa³ ca³y tydzieñ, i wreszcie wyja-
wi³ braciom, ¿e czeka³ na moje odejœcie, ¿e odt¹d nic nie
zak³óci ju¿ spokoju tego domostwa, waszego domostwa,
mówi³, ale brzmia³o to jak mojego, nie zatruje atmosfery
tego domu, ¿e nie móg³ sam tego uczyniæ, ze zrozumia³ych
wzglêdów, lecz teraz widzi, ¿e wszystko samo siê roz-
wi¹za³o. I mo¿e wtedy poczu³ to uk³ucie, mo¿e wtedy
przeszy³ go drobny, lecz niezwykle dokuczliwy ból, na
myœl, A jeœli wróci? Na chwilê przynajmniej, choæ s¹dzi³,
¿e na d³ugo, uda³o mu siê od³o¿yæ na póŸniej swój niepo-
kój, sw¹ niepewnoœæ, choæ musia³ przeczuwaæ, ¿e gdy po-
wróci, to ze zdwojon¹ si³¹, naprêdce konstatuj¹c, ¿e ju¿ jej
wtedy nie wpuœci, ¿e poleci dozorcy, aby jej nie wpusz-
cza³, mówi¹c na przyk³ad, ¯adnych nieproszonych obcych
twarzy. Najwa¿niejsze bowiem, ¿e ju¿ mnie tam nie ma,
nie wpuœciæ du¿o ³atwiej ni¿ wypêdziæ. Wyrzuciæ
Najpierw musia³ siê jednak upewniæ, ¿e nie le¿ê gdzieœ
obok domu, ¿e — nieprzywyk³¹ do otwartej przestrzeni —
zwyciê¿y³o mnie surowe powietrze, nie daj Panie przy sa-
mej bramie, jeœli bowiem tak jak wczeœniej, gdy upad³am
potkn¹wszy siê na schodach, upad³am wewn¹trz, u nas, jak
mówi³, w domu, w naszym domu, pod naszym dachem,
móg³by zawsze pos³aæ dozorcê, by w miarê delikatnie do-
prowadzi³ wszystko do porz¹dku, móg³ zawsze na nim po-
legaæ, przynajmniej tak mówi³, gorzej gdybym le¿a³a
gdzieœ obok domu, bez czucia, z powodu nag³ego zawrotu
44
g³owy, natychmiastowego, od razu przy bramie, ale po
drugiej stronie, przynosz¹c tym nies³awê ca³emu domowi,
choæ oczywiœcie zawsze mia³ do dyspozycji pe³ny zestaw
argumentów, arsena³ œrodków retorycznych, po które siê-
ga³ bez wahania, w normalnych okolicznoœciach, wola³
jednak przecie¿ nie musieæ, nie byæ zmuszonym do tego
siê posuwaæ. Uciekaæ. Przyznawaæ
Musia³ jednak domyœlaæ siê, nie, wiedzieæ, ¿e wrócê, skoro
zna³ mnie tak dobrze, tego bowiem nie by³abym w stanie
ukryæ, przed nikim, takie rzeczy, jak mówi³, wypisane
mia³am na twarzy. Móg³ to wyczytaæ. Z mojej twarzy.
Albo ze swojej, w³asnej, poczuæ to w swoim sercu,
w z³oœliwych, teraz i jemu samemu nieprzyjaznych arte-
riach, w swoich pergaminowych stawach, odczytaæ z d³oni
podstawionej pod same krótkowzroczne niedowierzaj¹ce
oczy. Moj¹ ucieczkê
Dzisiaj mo¿e mój powrót, mo¿liwoœæ mojego powrotu,
nieodzownoœæ mojego powrotu, przyprawia³a go o dr¿enie,
o nies³ychany lêk, mo¿e zawsze od tamtej chwili, od tego
wyjœcia w grudniowy poranek, od czasu, gdy brama
rozst¹pi³a siê przede mn¹, od mojego stopienia siê z moro-
wym powietrzem, wpada³ w panikê, mimowolnie, bez-
wiednie, ilekroæ dociera³a do niego myœl zrazu powolna
i niejasna, potem coraz uporczywsza, natrêtna, wrêcz doty-
kalna, myœl, która spêdza³a mu sen z oczu, zaw³adnê³a
nim ca³kowicie podczas d³ugich nocy mej nieobecnoœci,
myœl, ¿e wrócê, ¿e przyjdê po niego, i w panice tej traci³
orientacjê, zagubiony w labiryncie swej w³asnej twierdzy,
wzniesionej, by go chroniæ po wsze czasy, by móg³ gnêbiæ
45
tych, którzy mu zawierzyli, albo którzy po prostu nie mieli
innego wyjœcia. Z lêku
Mo¿e potyka³ siê o sprzêty, gdy tylko opuœci³ w³asny, je-
dyny, ostatni swój pokój, w którym nikt inny nie bywa³,
i który musia³ byæ pusty, szeœæ doskonale pustych œcian,
doskonale pusty szeœcian, pokoj s³u¿¹cy
tylko jemu,
a w³aœciwie pokój, któremu on sam s³u¿y³, którego dosko-
na³oœci, wbrew swym ambicjom, nie stanowi³, lecz zawsze
tylko pragn¹³ byæ ekstensj¹, mo¿e potyka³ siê o progi nie-
zliczonych przedpokojów, popychany przez lampy, wyszy-
dzany przez zas³ony, mo¿e drwi³y z niego krzes³a, sprzeci-
wia³y siê mu sto³y, zastawia³y mu drogê chodniki, usta-
wia³y sie na jego drodze taborety, zatrzymywa³y go wydy-
maj¹ce siê kotary, nawet koronkowe firanki smaga³y jak
naprê¿one ¿agle jego twarz, gdy tylko odwa¿y³ siê opuœciæ
w³asny jedyny ostatni swój pokój, w którym powoli stawa³
siê ju¿ te¿ niepewny swego bezpieczeñstwa i swej kontro-
li, nie, nie z powodu ciemnoœci, bowiem, po³o¿ony na sa-
mym szczycie, pokój ten œci¹ga³ najwiêksz¹ iloœæ œwiat³a,
lecz z powodu coraz marniejszego wzroku, s³abowitych
oczu, teraz, po moim wyjœciu, niezdolnych nawet do tego
zadania, lustracji owego centrum, najwy¿szego szczytu,
kto wie, oczu os³abionych w³aœnie byæ mo¿e owym jaskra-
wym œwiat³em, które nie dochodzi³o nigdy do mojego po-
koju, ani braci, ani innych, tych, co kiedykolwiek przekro-
czyli próg tego domu, albo w jego wnêtrzu siê narodzili,
albo nawet te¿ w jego czeluœciach zostali sp³odzeni,
os³abionych œwiat³em, które teraz jego pokona³o. Dlatego,
¿e nie zas³u¿y³. Jak my
46
Mo¿e w tym w³aœnie najwy¿szym pokoju, którego nigdy
nie opuszcza³o œwiat³o, w œrodku swej najczarniejszej nocy
mia³ widzenie napawaj¹ce go trwog¹, nie, najzwyklejszym
strachem — a dot¹d tylko nam strach przypisywa³ —
mo¿e co noc przychodzi³am do niego, osaczonego ciemno-
œci¹, pod os³on¹, w ca³ej jaskrawoœci œwiat³a, w którym
siê p³awi³, zmieniona nie do poznania, przychodzi³am po
niego, wywieœæ go z domu, zbrukanego jego obecnoœci¹,
domu, przez wzniesienie którego z³ama³ prawa taki dom
mu gwarantuj¹ce, z domu niewoli tych, których gnêbi³,
chocia¿ ich rozumia³, chocia¿ wychodzi³ naprzeciw ich po-
trzebie, im naprzeciw, w potrzebie. Ogarniêty panik¹, stru-
chla³y i skulony w sobie wybiega³ ze swego pokoju wol¹c
opuszczenie, wilgoæ, mrok i ch³ód naszej czêœci, mo¿e
w nadziei, ¿e mnie znajdzie w moim œrodkowym pokoju,
b¹dŸ te¿ — co bardziej prawdopodobne — ¿e okupi swe
przewinienia cierpieniem, nie myœl¹c jednak o tym, ¿e ta-
kie cierpienie by³o naszym chlebem powszednim, ¿e jego
codzienn¹ porcjê nierzadko otrzymywaliœmy zamiast po-
wszedniego chleba. Gdy trochê och³onie w naszym mroku,
wilgoci, ch³odzie, w pe³ni naszych podupad³ych sprzêtów,
bêdzie dodawa³ sobie odwagi, udawa³, ¿e nie wiem, ¿e
przyjdê po niego, aby go zabraæ wreszcie, aby go wypro-
wadziæ z jego w³asnego domu, z naszej niewoli. Ze strachu
Bêdzie udawa³, nawet przed sob¹, zw³aszcza przed sob¹,
bo przed nami nie ma ju¿ co udawaæ, raz, ¿e przejrzeliœmy
wszystkie jego sztuczki, dwa, ¿e nas ju¿ tam nie bêdzie,
przynajmniej dla niego, dla takich jak on, wszystkich, ¿e to
nie mnie spostrzeg³ na progu, lecz jak¹œ inn¹, w ¿ebra-
47
czym stroju, ¿e to jej chce daæ szybk¹ odprawê, b¹dŸ na-
wet przyj¹æ, przygarn¹æ j¹, ale daleko od siebie, daleko od
swego pokoju na szczycie, gdzieœ do kuchni, w podziemie.
Aby siê uspokoiæ, b¹dŸ przynajmniej spróbowaæ, bo pra-
wdziwego spokoju ju¿ nigdy, i nigdzie, nie zazna, bêdzie
udawa³, przed sob¹, ¿e nigdy nie wysz³am, ¿e nigdy nie
by³o tego grudniowego poranka, bramy otwieraj¹cej siê
przede mn¹, zamglonego powietrza, w objêciach którego
znik³am o œwicie, wreszcie przygarniêta na zewn¹trz,
w œwiecie, który mnie przyj¹³, i zniszczy³, ¿e po prostu
fakt mojej nieobecnoœci, pocz¹wszy od tego œwitu, t³uma-
czyæ trzeba tym po prostu, ¿e przesta³am byæ widzialna,
dla nich i dla niego, ¿e zla³am siê z t³em, zniknê³am w tym
pokoju pe³nym sprzêtów, zagubi³am siê w lesie rzeczy, su-
cha, wtopiona w drobinê kurzu. Szaroœci¹ t³a
Nigdy nie wychodzi³am. Zreszt¹ nawet oni, nawet bracia,
moi s¹siedzi, którym on powierzy³ zadanie czuwania nade
mn¹, nigdy mnie nie widzieli, na w³asne oczy, zawsze pa-
trzyli na mnie jego oczami, przenikali jego spojrzeniem,
do cna, a¿ znika³am pod jego ciê¿arem, nie, nie a¿ zni-
ka³am, moja obecnoœæ nie by³a bowiem kwesti¹ widzenia
mnie, lecz wiedzy o mnie, nikt bowiem nigdy mnie nie wi-
dzia³, tam, w czeluœciach pokoju œrodkowego, otoczonego
innymi, do których, do którego prowadzi³y drzwi, pro-
wadz¹ce do nik¹d, lecz przecie¿ tak, tak, a¿ znika³am, cho-
cia¿ bowiem nie by³o mnie zanim na mnie spogl¹dali, pa-
trzyli na mnie, jego oczami, tak uporczywie, ¿e rozta-
pia³am siê w tym spojrzeniu, znika³am poza nim. Bez re-
szty
48
A mo¿e on ca³y czas w b³ogiej niewiedzy, nie zdaje sobie
sprawy, ¿e wysz³am. Myœli. Zatrzymawszy siê tam, gdzie
zawsze wpatrywa³a siê w okno, wypatruj¹c znaku, tego, co
mia³o j¹ wyzwoliæ, choæby znaku, a¿ znaku, i myœli sobie,
moje pocz¹tki s¹ zatajone, gdzie moje pocz¹tki, czy znam
coœ przed domem, zanim wesz³am do tego domu, czy
by³am gdzieœ przed, czy wysz³am po tym domu, dok¹d,
jak opuœci³am go, czy w ogóle wychodzi³am, czy zoba-
czy³am œwit, przekroczy³am próg, przesz³am przez bramê,
a mo¿e wymyœli³am to, w czasie wyznaczonym mi do ucie-
czki, kiedy powinnam by³a uciec, zamiast uciec mówiê,
wyszed³szy bowiem, dlaczego mia³abym nie mówiæ dok¹d,
dlaczego nie mówiê, gdzie by³am, co siê ze mn¹ dzia³o,
gdzie siê podziewa³am, po opuszczeniu domu, jeœli go na-
prawdê opuœci³am, nawet jeœli nierzeczywiœcie, jego domu
niewoli, zamiast uciec mówiê, jednak wracam, wracam
i mówiê, mow¹, od razu lêk, nie, strach i zawroty g³owy.
Mow¹ od nowa. Przed powrotem. Ma³a œmieræ
Nikt mnie nie widzia³ w te dni i noce spêdzone z nim pod
jednym dachem, gdy mieszka³am w tym pokoju, opuszczo-
nym i niezamieszka³ym sk³adem przedmiotów, które tym
tylko poœwiadcza³y moj¹ obecnoœæ, przesz³¹, ¿e to ja po-
œród nich ¿y³am, poœród nocy, przychodzi³am, utajona,
obecna, ¿e wiele z nich ja osobiœcie przynios³am, nawet
wówczas, gdy ju¿ nie wolno mi by³o wychodziæ, nawet
podchodziæ do bramy, z wyj¹tkiem wewnêtrznego dziedzi-
ñca wszystko by³o mi zabronione, choæ nie pamiêtam by
kiedykolwiek powiedzia³ mi. Nie wolno ci. Nie
49
Wpadnie w panikê, zrozumiawszy, ¿e przysz³am po niego.
Kto powiedzia³, ¿e na zawsze jego miejsce jest w tym roz-
œwietlonym pokoju, mo¿e w³aœnie w chwili mojego po-
wrotu, gdy bêdzie siê mnie z nierozumn¹ min¹ przygl¹da³,
ktoœ inny, inny uzurpator, zaw³adnie jego pokojem, ktoœ
jak on dawniej, oœlepiony od œrodka, kogo na razie œwiat³o
szczytowego pokoju nie bêdzie razi³o, wejdzie po prostu do
jego pokoju, wtargnie, nieproszony, by zaw³adn¹æ wszy-
stkim, by odt¹d w³adaæ. Ca³ym domem
Kto powiedzia³, ¿e na zawsze jego miejsce w tym domu?
Tak samo jak nale¿a³ do tego domu wówczas, równie do-
brze, choæby w tej chwili, mo¿e do niego przestaæ nale¿eæ,
równie niedobrze, nie na zawsze dano mu w³adzê, nie na
zawsze narzuci³ innym poddañstwo (on sam okreœla³ to
najczêœciej jako brzemiê misji spe³nianej w imiê dobra
wszystkich). Kto powiedzia³, ¿e nie móg³ siê stamt¹d ru-
szyæ, ¿e nie mia³ siê stamt¹d ju¿ nigdy ruszyæ, ¿e nie mo¿-
na go by³o z tego domu wyprowadziæ? Na wsze czasy
Mo¿e sam poszed³ moim œladem, nie wiedz¹c dlaczego,
ani kiedy, ani kto, kim by³ ju¿ wtedy, otworzy³ drzwi, za-
ryglowane na jego polecenie po moim wyjœciu, wymkn¹³
siê nie zatrzymany przez tak przecie¿ oddanego mu dozor-
cê, kanaliê, by nigdy nie powróciæ. Nie, nie zrobi³by tego,
nie staæ go by³o na taki krok, tylko ja mog³abym, mog³am
to spowodowaæ, stan¹wszy na progu, jakby nigdy nic, jak-
by nic siê nie sta³o owego s¹dnego dnia, ja jedna, która
wysz³am i wróci³am jak widmo, wyrzut sumienia, jawny,
nêkaj¹cy go we œnie, w tych ciê¿kich snach w czeluœci po-
koju zalanego œwiat³em, albo w tysiêcznych przedpoko-
50
jach, po których, którymi przemyka³ siê, ch³ostany drwin¹
sprzêtów, na pó³ przytomny. Po omacku
Wiêc gdy mnie teraz spostrze¿e, wpadnie w panikê, stru-
chla³y ze strachu, wiedz¹c, ¿e to ju¿ nie senne widzenie.
W tym swoim przera¿eniu nie musi mnie poznaæ, rozpo-
znaj¹c jedynie swój strach, mo¿e mnie ju¿ nie pozna, tak
siê zmieni³am, nie do poznania, wyschniêta starcza postaæ
w czerni, tak siê zmieni³am. Albo on pamiêta mnie inn¹,
inn¹ mnie zapamiêta³, a co noc jego wspomnienie o mnie
coraz bardziej zamglone, coraz bardziej blad³o, coraz wy-
raŸniej odbiega³o od mego wizerunku z czasów kiedy tam
by³am, zanim odesz³am. Tak, mój drogi, zapytasz mnie,
zapytasz siebie, czy nigdy nie wychodzi³am, czy nigdy nie
wychodzi³a, czy zawsze tu by³a. Stanê³a tak przed laty,
przy drzwiach, tu u progu jej miejsce, od lat. Nie ona mnie
poprowadzi, nie teraz mnie poprowadzi, nie za ni¹ pójdê,
nie jej plecy zobaczê zostawiaj¹c wszystko za sob¹. Mój
dom
Przecie¿ jednak, skarbie ty mój, chocia¿ powstrzymywa³eœ
siê od wejœcia do mego pokoju, to w³aœnie ja ciê st¹d wy-
prowadzê, ja ciê poprowadzê, to moje plecy zobaczysz
opuszczaj¹c ten dom, dom, który przestanie siê o ciebie
troszczyæ i który ciê wyda innym. W marszu, id¹c za mna,
bêdziesz patrzy³ na me stopy, to bêdzie twoje ostatnie
wspomnienie wyjœcia z tego domu, korytarz, moje plecy,
spody moich butów, lewy, prawy, lewy, prawy. Zapomnisz
wszystko
51
Ale to tylko fantazja. To tylko moja fantazja. To wszystko.
Twoje wyjœcie jest tylko moj¹ fantazj¹. Lecz mój powrót,
moje pojawienie siê na progu, jest twoim losem. Tak jak
jest moim losem. Przeklêty krótkowidzu, czy¿byœ by³ a¿
tak lekkomyœlny, gotowy postawiæ wszystko na jedn¹ kartê,
czy¿byœ chcia³ po prostu zapomnieæ na czas mojej nieobe-
cnoœci, ¿e wrócê, sam siebie przekonaæ, ¿e wa¿niejszy jest
spokój przez moj¹ obecnoœæ ju¿ nie zak³ócony. Wszystko
przez ciebie. Przeze mnie
A oni, czy wierzyli, ¿e ja k³amiê, czy¿ naprawdê byli tacy
œlepi? Mo¿e dla w³asnej wygody postanowili w to uwie-
rzyæ. Mo¿e jeden z nich. Przecie¿ jednak co najmniej od
czasu owego zajœcia z s¹siadami musieli sobie zdawaæ
sprawê, ¿e nie jest ca³kiem tak jak on to przedstawia³, cho-
æby dlatego, ¿e ktoœ siê za mn¹ uj¹³, chocia¿ w tak drob-
nej, pozbawionej praktycznego znaczenia postaci. Symbo-
licznej. To, ¿e ktoœ siê za mn¹ wstawi³, mog³o ich jednak
tylko rozsierdziæ. Od lat wch³aniali bezwolnie wszystko,
co im siê mówi³o, nasi¹kli tym, choæ gdyby ich pytano,
gdyby mieli g³os, stanowczo by temu zaprzeczyli. Czy ist-
nieli w ogóle jacyœ s¹siedzi? Czy to, co nie kry³o siê pod
naszym wspólnym dachem, nie by³o wytworem chorobli-
wej fantazji. Figmentem? Chimer¹? Czy nasz wspólny, ha
ha, dom, nie by³ jedynym domem? Czy nie
Dniem i noc¹, chytrze, i przebiegle, jak to zapewne sobie
wyobra¿a³, subtelnie i po grubiañsku urabia³ ich charakte-
ry, po grubiañsku, czyli tak jak najlepiej potrafi³, jak sam
przyznawa³, w chwili lirycznej zadumy, formowa³ je,
w dba³oœci o to, co dla nas wszystkich, pod jednym da-
52
chem, by³o istotne i drogie, do tego stopnia, ¿e, poniewa¿
z w³asnego doœwiadczenia, poddani tak czêsto jego nieobli-
czalnym wybrykom, wiedzieli, ¿e potrafi zbyt ³atwo sta-
wiaæ oszczercze zarzuty, zbyt lekko okrutnie karaæ Bogu
ducha winnych, nie wierzyli jego s³owom, choæ wiêkszoœæ
ich, jego s³ów, podawali w w¹tpliwoœæ, to i tak, w³asnie
jego maj¹c za wzór, nie uwierzyliby s¹siadom, ¿e u nich
jest tak jak siê mówi, lecz raczej wnosiliby, ¿e skoro ci tak
czêsto przyznaj¹ siê do sporów, musz¹ mieæ ich znacznie
wiêcej, jako ¿e on nigdy nie przyznawa³ siê do spo-
rów w naszym domu, pod naszym dachem, do tego stopnia
wiêc urabia³ ich charaktery, ¿e gdy widzieli bia³e, zdawali
sobie wprawdzie sprawê, ¿e on, twierdz¹c, ¿e to czarne,
nie mia³ racji, gdyby jednak s¹siedzi nazwali to bia³ym,
oni obstawaliby przy szarym. Lecz ja wiedzia³am. Wi-
dzia³am
Lecz teraz, jeœli obaj poszli moim œladem, jeœli on, tak bar-
dzo, wbrew temu, co sk³onny by³ przyznaæ, od nich zale¿-
ny, zdany na ich opiekê bardziej ni¿ oni na jego ³askê, do-
gorywa tam sam, jeœli teraz ja wrócê, a wiem, ¿e nie bê-
dzie mnie staæ, po tym przez co przesz³am, na to, by mu
odmówiæ pos³ug, on, skryty Pan, odwrócony od swych
owiec, z pogardliwym i zaciêtym uœmiechem na twarzy, po
olimpijsku stwierdzaj¹cy, pomimo bólu, Wiedzia³em, wie-
dzia³em o wszystkim, znana mi by³a ca³a prawda o was,
a jednak zdaje siê na was, jeœli teraz wrócê i utrzymam go
przy ¿yciu i umo¿liwiê mo¿e jeszcze jeden, dwa rozdzia³y
jego dzie³a, oni uznaj¹ mnie za zdrajczyniê, a mo¿e nawet
53
pomyœl¹, ¿e zrobi³am to umyœlnie, by ich wprowadziæ
w b³¹d. Podstêpnie. By ich wywieœæ z domu
Teraz, mog¹ sobie wyobraziæ, to na mnie sp³ynie wszelka
³aska, ja bêdê mu pos³ugiwaæ, na mnie przeleje swe
b³ogos³awieñstwa. Ani przez chwilê nie przyjdzie im to na
myœl. ¯e by³am koniem trojañskim, ofiar¹, który wreszcie
po³o¿y³ kres jego panowaniu, dziêki któremu nadszed³
kres, bezprawia. Nawet jeœli po nim, po nim nast¹pi nastê-
pne, bezprawie. Pomyœl¹ nawet, kto wie, mo¿e nigdy nie
wysz³a z domu, ukry³a siê tylko posród tysiêcznych rzeczy
œrodkowego pokoju, mo¿e nawet za jego przyzwoleniem,
a teraz, skoro ich nie ma, on znajdzie drogê do œrodkowe-
go pokoju i bez przeszkód stanie tam w po³owie nocy.
Albo, ¿e przebieg³a w swojej perfidii, ukartowa³a to, wszy-
stko w tajemnicy równie¿ przed nim i czeka³a cierpliwie,
a¿ oni wyjd¹, zwiedzeni jej podstêpem, a on wejdzie do jej
pokoju i wtedy ona przy³apie go tam, samego poœród jej
rzeczy, albo rzeczy z ni¹ zwi¹zanych. Wreszcie w jej szpo-
nach
Mo¿e bêdzie przetrz¹sa³ jej rzeczy z chêci zdobycia mate-
ria³u, dowodu jej istnienia, ona zaœ odczyta to jako objaw
s³aboœci, starczego uniesienia wobec rzeczy tak intymnie
z ni¹ zwi¹zanych, bo i takie tam siê znajd¹. Naraz siê od-
najdzie. Zatriumfuje, poka¿e mu, ¿e jest silniejsza, ¿e
zwyciê¿y³a, nawet jeœli on zacznie miotaæ siê
z wœciek³oœci, wœciek³y, wœciekle, tym bardziej wtedy, gdy
zdyszany, potykaj¹c siê o jej przedmioty, zatrzyma siê i nie
rozumiej¹c niczego zacznie siê rozgl¹daæ. Wokó³ siebie.
To go zgubi, wyda jej na po¿arcie, wtedy ona zatopi w nim
54
swoje szpony, bêdzie mog³a ju¿ bez przeszkód zaw³adn¹æ
ca³ym domem, zapaliæ wszystkie œwiat³a, pokazaæ u swego
boku wydr¹¿on¹ kuk³ê, bezwoln¹ karykaturê d³ugiego pa-
nowania. Któ¿ bowiem by³by w stanie jej przeszkodziæ?
Bêdzie mog³a bezkarnie roztaczaæ przed jego oczami, œle-
pca, wszystkie kszta³ty. Barwy. A potem go po¿re
Czemu jednak mieliby siê tego obawiaæ? ¯e on wejdzie
w jej sid³a? Skoro go opuœcili. Gdyby go nawet mia³a za-
mordowaæ, bêdzie to po ich myœli. Skoro go opuœcili. Bo
przecie¿, w ich mniemaniu, opuszczali potwora, który nie
pozwoli³ jej, w³aœnie jej siê modliæ, odebra³ b³êkit nieba,
postawi³ naoko³o stra¿e, otoczy³ murami, a przecie¿ pomi-
mo tego nie zdo³a³ sk³oniæ jej do zaniechania modlitwy. ¯e
jego zadanie by³o trudne, gdy¿ ona zawsze z rozbrajaj¹c¹
szczeroœci¹ dawa³a do zrozumienia, ¿e nie w g³owie jej
modlitwa? Tym samym, nie stawiaj¹c oporu, pozbawiaj¹c
si³y jego uderzenie. A mog³a sobie na to pozwoliæ, bo za-
prawiona by³a w k³amstwie. W udawaniu. Czy¿ jednak nie
mówi³a prawdy?
Czy wci¹¿ nie zaœwiadcza³a, tym, ¿e tam by³a, prawdy
o nim, a wiêc o sobie te¿, i braciach. Od pierwszego do
ostatniego s³owa, tak¹, jak¹ by³a, od urodzenia, odk¹d siê-
ga pamiêci¹, od pierwszego do ostatniego s³owa. A jeœli
mówi³a, to u¿ywaj¹c jego s³ów, powtarzaj¹c to, co uda³o
jej siê zapamiêtaæ z jego s³ów. To nimi, sama wydr¹¿ona,
otacza³a siê, to im oddawa³a siê bez reszty, w zapamiêtaniu
godnym czegoœ wy¿szego, w zapamiêtaniu godnym zapo-
mnienia, nimi zape³ni³a siê ca³a, wpierw zapalczywie je
ch³on¹c, potem ze wstydem pochylaj¹c siê w oknie, wypa-
55
truj¹c migotliwego blasku, dotykaj¹c rozpalonym czo³em
ch³odnej tafli szk³a. St¹d jej udawanie, st¹d jej powrót te-
raz. U schy³ku... roku. St¹d
A gdyby znalaz³a go w swoim pokoju, nie mia³by siê czego
obawiaæ. Z³o¿y³aby palce na jego skroniach, czeka³aby
cierpliwie, a¿ siê obudzi. Ba³by siê zasn¹æ, jakby boj¹æ siê
czegoœ nieokreœlonego, ju¿ we w³adaniu snu, jeszcze pró-
bowa³by siê wzbraniaæ, spojrza³by na ni¹, w jakimœ unie-
sieniu, jakby chcia³ powiedzieæ, ¿e teraz to i tak nie ma
znaczenia. Po dniu ciê¿kiego marszu. Teraz nie
A teraz wraca. Przejdzie przez bramê. Nie zatrzymana
przekroczy próg. Na schodach uderzy j¹ cisza, ca³y œwiat
pogr¹¿ony we œnie. Jak wówczas. Przedœwit. Jeœli oni tam
bêd¹, wszyscy trzej, wszyscy trzej pogr¹¿eni bêd¹ we œnie.
Ich piersi poruszaæ siê bêd¹ miarowo. W miarowym ciê¿-
kim œnie. Wszystkie sypialnie, wszystkie pokoje, pod tym
dachem, bêd¹ siê od tego wydymaæ. Dyszeæ œciany, za-
okr¹glaæ lustra, wszystko nim, wszystko œwiadkiem, nie,
³upem tego spania. Bezg³oœnie wejdzie po schodach, otwo-
rzy ciê¿kie okute drzwi. Ust¹pi¹ z najl¿ejszym ha³asem,
jakby mówi¹c psssst. Oparta o nie, bêdzie tak trwaæ, jakby
oœwiadczaj¹c im, ¿e jest ju¿ tu, w œrodku, nieomylnie, ¿e
nie mog¹ jej myliæ œwiadectwa tego bycia, milczenie nocy,
niedostrzegalne widnienie mroku, ³agodny nacisk drzwi na
plecy, na czarnym, d³ugim p³aszczu do samej ziemi. Zosta-
wi pantofle ju¿ przy drzwiach. I nas³uchuj¹c, bêdzie siê
wci¹¿ opieraæ o drzwi. Nas³uchuj¹c
56
Wraca. Teraz przejdzie przez bramê. Nie zatrzymana przez
nikogo przekroczy próg. Na schodach uderzy j¹ cisza, ca³y
œwiat pogr¹¿ony we œnie. Jak wówczas, w ów grudniowy
œwit. Jeœli oni tam bêd¹, wszyscy trzej, wszyscy trzej
pogr¹¿eni we œnie. Ich piersi poruszaæ siê bêd¹ miarowo.
W bezruchu. W miarowym ciê¿kim œnie. Niezmiernym.
Wszystkie sypialnie, wszystkie pokoje w tym domu, pod
tym dachem, bêd¹ siê od tego wydymaæ. Dyszeæ œciany,
zaokr¹glaæ siê lustra, wszystko ogarniête nim, wszystko
œwiadkiem, nie, ³upem tego spania. Bezg³oœnie wejdzie po
schodach, otworzy ciê¿kie, okute drzwi. Ust¹pi¹ z najl¿ej-
szym ha³asem, jakby mówi¹c psssst. Oparta bêdzie trwaæ
tu w œrodku nieomylnie nie mog¹ myliæ œwiadectwa bycia
milczenie nocy ciemnoœci ³agodny nacisk drzwi na plecy
czarny d³ugi p³aszcz do ziemi. Zostawi. Przy drzwiach
nas³uchuj¹c. Raz jeszcze
Ju¿ wewn¹trz. Z zapartym oddechem przejdzie na palcach,
po omacku, bez najmniejszego potkniêcia, dotrze do drzwi
œrodkowego pokoju. Jeszcze tylko fantazja, ¿e on tam cze-
ka, na ni¹. ¯e dostrzega go nagle jak zapala bia³¹ kulist¹
lampê. Lecz pokój jest pusty z wyj¹tkiem rzeczy tak jak je
pozostawi³a. Kiedy lampa zgas³a wydawa³o siê ¿e tam stoi,
on, we w³asnej osobie ¿e bezszelestnie podchodzi do drzwi
i k³adzie rêkê na klamce. ¯e otworzy podejdzie tutaj dotk-
nie jej d³oni poci¹gnie w œlad za ni¹ bêdzie za nim sz³a na
górê. Chcia³a tego unikn¹æ za wszelk¹ cenê chcia³a tego
unikn¹æ. Wiêc podnios³a siê, przesz³a w kierunku okna.
Rozchyli³a je i w œlad za œwiat³em wdar³o siê ch³odne po-
wietrze. S³ysza³a, jak na górze zapalano œwiat³o, potem
57
rozmowy, t³umione przez niego, b¹dŸ docieraj¹ce do niej
w postaci wyraŸnego szmeru. Nie powie, co z ni¹ by³o.
Dlaczego
Wiêc zaraz tu wejdzie. Ona. Mo¿e i oni nie œpi¹. Nie za-
mykaj¹c okna rzuca siê w g³¹b pokoju. Jej pokoju. W³as-
nego. Po raz pierwszy potyka siê o rzeczy w³asne kiedyœ,
spogl¹da na nie, w nie³adzie, œlady poœpiesznego odejœcia.
Jej odejœcia. Zaraz tu wejdzie. Nie bêdzie czeka³ do rana.
Oni te¿ pewno ju¿ nie œpi¹, wiedz¹c, ¿e jest, ona, kto wie
jakim sposobem. Mo¿e myli brak œwiat³a po obu stronach
jej pokoju, s³abego œwiat³a, które dociera³o do niej rano
bladym p³omykiem przez w¹sk¹ szparê miêdzy drzwiami
a pod³og¹, zanim odesz³a, gdy zaczyna³ siê ich dzieñ.
Mo¿e, zorientowawszy siê, ¿e ju¿ jest, wróci³a, choæ nie
zapalili œwiat³a, czuwali. Jeden z nich. Nie. Obaj. Zawsze
obaj byli mu pos³uszni, w tym samym stopniu w jakim so-
bie nieufni, a jej nieprzyjaŸni. Obaj. Patrzyli sobie na rêce.
Dociera do ciê¿kiego fotela, we wnêtrzu którego spêdzi³a
a¿ tyle. A¿ tyle przesz³a. Stoi wci¹¿ na swoim miejscu.
I mówi. Jak pod dyktando. Tak on myœli. Mów swoj¹ wi-
zjê. I mówi,
Wt³aczaj¹ mnie ciê¿kie ramiona, coraz
g³êbiej, brutalnie. Z ca³¹ brutalnoœci¹. Ca³a brutalnoœæ
Ju¿ p³on¹ œwiat³a. Pe³zn¹, w¹t³e p³omyki, wkraczaj¹ w nie-
zliczone nigdy pomieszczenia. Potem ciche, st³umione kro-
ki, wyolbrzymione przez panuj¹c¹ noc. Czy oni, bracia,
s³ysz¹, czy zdaj¹ sobie sprawê. Czy do nich dociera.
A mo¿e przywarli do drzwi i okien, mo¿e jest ich wiêcej,
ca³a zgraja, ca³a armia ich tudzie¿ im podobnych? Kryj¹
siê w ka¿dym schronieniu. Wype³niaj¹ ka¿dy pokój, za ka-
58
¿dym oknem przyczajeni. Nigdy nie wychodz¹, pe³zn¹ tyl-
ko czasami w stronê okna. A mo¿e ich spojrzenia przeni-
kaj¹ mury. Mo¿e widz¹ mnie teraz, w ciemnym fotelu,
w objêciach ciemnego fotela, ze szklank¹ wody przyciœ-
niêt¹ do warg. Mo¿e wszyscy, s³ysz¹ mój oddech, przez
œciany dotykaj¹ moich r¹k, czuj¹ mój puls, w ciemnoœci
delektuj¹c siê tym widowiskiem, moim widowiskiem, tym
widowiskiem, które zas³uguje na swoj¹ nazwê. Mo¿e j¹
wypowiem, mo¿e j¹ wreszcie z siebie wyduszê. Mo¿e ju¿
wypowiedziana. S¹ tu wszyscy, s³uchaj¹ tego, co wydoby-
wa siê z moich ust. Patrz¹ mi na rêce. Tysi¹ce oczu. Wpa-
truj¹ siê w moje oczy. Odczytuj¹ ruchy moich warg.
Bezg³oœny wyrok. To on wystawi³ mnie na poœmiewisko.
Na oczach t³umu rozprawi¹ siê ze mn¹. Wyg³oœ sw¹ tyra-
dê! A potem pauza. Wygasn¹ œwiat³a. Zgaœnie ta scena.
Gdy zamilknê, padnê, gdy padnê podnios¹ siê ze swoich
miejsc i rozprosz¹ w sk¹po oœwietlonych korytarzach.
Bêd¹ je nazywali ulicami, ale naprawdê to tylko podziem-
ne korytarze. Zamkniête
Zaœ on, on za chwilê stanie przed drzwiami, otworzy je sze-
roko, wejdzie, szklanka wypadnie mi z r¹k. Zatopi sztylety
w mojej piersi. Ju¿ s³yszê jak schodzi, jak krok po kroku
zbli¿a siê, tu, do nas. Ju¿ coraz bli¿ej. Czy wszyscy s³ysz¹,
¿e s³yszê? Jak s³yszê? Jak schodzi. Wróci³am. Kruchy
kszta³t topi siê jak wosk. Zdrêtwia³a, nie mogê odnaleŸæ
wyjœcia. B³¹kam siê w labiryncie drzwi. Nie podnosz¹c siê
z fotela. Zaraz zatopi sztylety w mojej piersi. Staje przed
drzwiami. Nas³uchuje. I ja nas³uchujê. Wszyscy. To ja.
Wróci³am. Drzwi rozstêpuj¹ siê lekko. Nie
59
Nie ma sztyletów. Nie przestêpuje progu. Mam iœæ. Ka¿e
mi iœæ. Otwiera drzwi. Nie ma drzwi. Pow³óczê nogami.
Opuszczam pokój. Idê za nim. Podaje mi szalik. P³aszcz.
Nie zak³adam. Wlecze siê za mn¹. Rozstêpuj¹ siê ostatnie
drzwi. Ach tak, to jego plan. Bez s³owa. Na wygnanie. Za
ucieczkê. Ani s³owa. Skazana. Ogarnia mnie ch³ód. W bra-
mie cieñ dozorcy. Ju¿ nie widzê jego pleców. Jego stóp.
Co chwila jedna z nich odrywa siê od ziemi, powraca na
ni¹, sekunda, i druga, nim druga za ni¹, od ziemi, odrywa
siê, powraca, na ni¹. I ju¿ przez bramê. Gdzie on jest.
Gdzie jest teraz. We wszystkich mieszkaniach nadymaj¹ siê
p³uca oddychaj¹cych. Ko³ysz¹ zas³ony. Puchn¹ stropy.
Zroszone wod¹. Wydymaj¹ pokoje. Okr¹glej¹ okna. Za-
mkniête powieki. Dom. Mam go opuœciæ. Tak. Opuszczam
go. Tak. Jak wtedy, gdy tam sta³. Widzê z oddali. Ostatni
raz. Zap³on¹ oczy
roztopiê siê pod tymi spojrzeniami zapadnê siê pod ziemiê
ale i tam mnie znajd¹ i tam bêd¹ mnie szukaæ gdy tylko
zap³on¹ œwiat³a widzê z daleka ju¿ mnie nie ma, dom mój
w gor¹czce myœli taki powrót œwiat³a zap³on¹ z ¿elaza bra-
ma ciê¿ka dopiero teraz mówi do tej chwili na myœl bez-
troski nigdy mi nie przysz³o czas ca³y przez czas ten ca³y
dopiero teraz w gor¹czce myœli œwit nadszed³ raz ostatni
myœli w gor¹czce opuœci³am go kiedy wówczs kiedyœ jak
sta³ dom widzia³am ju¿ ostatnie drzwi ju¿ przy drzwiach
chwila jeszcze za chwilê ciemnoœci bramy krata stalowa
ciê¿ka u progu ju¿ majaczy jeszcze ciemno
60