Bartłomiej Radziejewski - Przemoc symboliczna
Dyskretny urok przemocy.
Przemoc przybiera we współczesnej Polsce postaci szczególne, dotykając nie tylko ludu, ale też elit, a co za tym idzie –
całych środowisk i formacji politycznych. Żyjemy w państwie cichej, wyrafinowanej przemocy, co samo w sobie ma
daleko idące konsekwencje, nasuwając zarazem pytanie o zasadność warunków, które ten stan rzeczy wytwarzają.
W wydanej tuż przed wojną pracy na temat położenia chłopów w II Rzeczypospolitej, socjolog Józef Chałasiński
zwrócił uwagę na rolę systemu oświatowego w reprodukcji podziałów społecznych. Wyróżnił model
uprzywilejowanych dziedziców dominującej kultury (wzór ucznia) i model wydziedziczonych (wzór pastucha).
Chłop, niezależnie od tego, jak był inteligentny i pracowity, ze względu na wygląd, sposób mówienia, pochodzenie -
słowem: przez brak kapitału kulturowego, nosił w szkole piętno „pastucha". Jeśli był ambitny i próbował
rywalizować z przedstawicielami warstw wyższych, napotykał na liczne bariery kulturowo-symboliczne – nie
merytoryczne – co zwykle skłaniało go w końcu do rezygnacji i pogodzenia z „naturalnym" położeniem.
Pierre Bourdieu nazwałby to przemocą symboliczną. W pracy „Reprodukcja" wyjaśnił, że ma ona miejsce wtedy, gdy
grupy dominujące wytwarzają takie systemy znaczeń, w których rzeczywisty układ sił, będący podstawą ich
dominacji, jest szczelnie ukryty pod pozorem sprawiedliwego ładu i dzięki temu powszechnie odbierany jako
prawomocny. Z kolei grupy poddane dominacji, a tym samym skazane na odtwarzanie swojego niskiego statusu,
postrzegają ten stan rzeczy jako naturalny. Zaś dopóki tak jest, nie są w stanie wygenerować ani alternatywnego języka
opisu rzeczywistości, ani tym bardziej alternatywnego programu działania. Mówiąc inaczej, przemoc symboliczna jest
tym skuteczniejsza, im bardziej jest ukryta.
Ten szczególny rodzaj przemocy występuje w każdym narodzie, nieodłącznie towarzysząc hierarchii społecznej. Jednak
we współczesnej Polsce przybiera postaci szczególne, dotykając nie tylko ludu, ale też elit, a co za tym idzie – całych
środowisk i formacji politycznych. Żyjemy w państwie cichej, wyrafinowanej przemocy, co samo w sobie ma daleko
idące konsekwencje, nasuwając zarazem pytanie o zasadność warunków, które ten stan rzeczy wytwarzają. (...)
Reprodukcja zamiast rewolucji
Po dekadzie bardzo intensywnych reform mających zmierzać ku wolności i demokracji, arystokracja „trzeciej
Polski" okazała się być zaledwie nieco poszerzoną elitą schyłku PRL-u. Jak wyliczył socjolog Jacek Wasilewski, w
roku 1998 (czyli podczas rządów postsolidarnościowej koalicji i już po zasadniczym kryzysie postkomunistycznej
oligarchii gospodarczej) około połowa elity politycznej, administracyjnej i gospodarczej była nią już dziesięć lat
wcześniej, a jedna trzecia awansowała z drugiego szeregu. Awans z niższych pozycji społecznych dotyczył jedynie
11 procent, podczas gdy 7 procent nie rozpoczęło jeszcze w ostatnim roku socjalizmu kariery zawodowej lub miało
przerwę w pracy. Tak więc to pierwszy i drugi szereg PRL-owskiej elity, ówcześni kierownicy i specjaliści, byli
głównymi beneficjentami transformacji. Oto reprodukcja pod pozorem rewolucji.
(...) Nowe kryteria wykluczenia okazały się zupełnie inne niż wówczas, gdy o nich mówiono, szukając społecznego
mandatu do rozmów okrągłostołowych. Zdefiniował je w słynnym eseju „Trzy fundamentalizmy" guru lewicy
laickiej Adam Michnik.
Ogłosił, że od tej pory już nie komuniści, na walce z którymi zbudował swoje znaczenie i uzyskał mandat do
prowadzenia z nimi rozmów, lecz ci, z którymi w dużej mierze dzielił dotychczas los bojownika o wolność i w imieniu
których sięgał po władzę i wpływy, są zagrożeniem dla demokracji i wolności. Piętnując narodowców (fundamentalizm
nacjonalistyczny) i wszystkich zwolenników polityki opartej na moralności (fundamentalizm moralistyczny) oraz
potrzeby istnienia religii w sferze publicznej (fundamentalizm religijny), odebrał prawomocność wszystkim głównym
punktom widzenia, z których można było wówczas dokonać zasadniczej krytyki nowego ładu.
Tak powstał system, w którym po dziesięciu latach od uzasadniających jego istnienie przemian czterech na pięciu
przedstawicieli elity wywodziło się z oligarchii komunistycznej, a przytłaczająca większość pozostałych – ze wskazanej
przez jej kierownictwo „konstruktywnej" opozycji. Jak można było uwierzyć w jego prawomocność? I w to, że
dominująca w nim elita jest arystokracją?
Wytwarzanie prawomocności
Michael Hardt i Antonio Negri zauważyli, że obok tradycyjnie wyróżnianych w teorii polityki sposobów legitymizacji
władzy pojawił się w naszej zmediatyzowanej epoce nowy: komunikacyjny. A więc opinia publiczna jest skłonna
uważać za prawomocne to, o czym mówi się, że takim jest. Zatem ani tradycja, ani charyzma, ani demokracja nie jest
niezbędnym warunkiem wytworzenia poczucia naturalności ładu symbolicznego. Wystarczy kontrola nad językiem. A
ściślej rzecz ujmując: zapewnienie korzystnemu dla siebie językowi dominującej pozycji.
Jak ją osiągnąć? Za pomocą przemocy symbolicznej: wystarczy „wydziedziczyć" wszystkie alternatywne dyskursy.
Czyli nadać im status antyjęzyków - dialektów plebejskich, niecywilizowanych. A każdego, kto ich używa, napiętnować
jako „pastucha". Można to zrobić, gdy ma się decydujące słowo w najważniejszych polach, z których składa się ład
symboliczny. To zaś dominująca elita osiągnęła na samym starcie (1988-91), zagospodarowując arbitralnie pola:
polityczne, gospodarcze, intelektualne, medialne, artystyczne.
W efekcie szeregi „pastuchów" po 1989 r. szybko pęczniały. W pierwszej kolejności zdegradowano krytyków
samego Okrągłego Stołu, następnie zwolenników dekomunizacji i lustracji, a także przeciwników tzw. reformy
gospodarczej. Każdy, kto głośno kwestionował zasadność „miłosierdzia" dla komunistów, jednostronnego znoszenia ceł
czy uwłaszczenia nomenklatury mógł się spodziewać etykietki „barbarzyńcy", „obskuranta" czy „oszołoma", a w
konsekwencji utraty szacunku i publicznego znaczenia. Oburzający się na fakt, że francuska burżuazja reprodukuje się
za pomocą mającego wyrównywać szanse szkolnictwa, Bourdieu byłby zapewne zaskoczony niewinnością
piętnowanych przez siebie praktyk, obserwując, jaki użytek z przemocy symbolicznej zrobiła elita III RP. Zepchnąć do
pozycji „pastuchów" nie tylko miliony niezadowolonych z przebiegu transformacji robotników, ale też całe zastępy
profesorów, redaktorów i polityków – to dopiero dominacja!
Zastanawiając się nad możliwością poprawy losu chłopów międzywojnia, Chałasiński wyróżnił trzy możliwe
strategie, jakie „pastuchy" mogą obrać wobec kultury dominującej. Pierwsza to pogodzenie się z wydziedziczeniem.
Druga polega na akceptacji systemu połączonej z próbą indywidualnego awansu. Strategia trzecia, którą socjolog
osobiście popierał i głosił (jako agraryzm młodochłopski) to
odrzucenie dominującej arbitralności i
przeciwstawienie jej własnego systemu wartości
oraz wynikających z niego instytucji. Koncepcja ta doskonale pasuje
do naszych realiów.
Gdyby policzyć wszystkich wykluczonych w III RP według wyżej wymienionych zasad, sumując zdegradowane
symbolicznie osoby publiczne i ich zwolenników, otrzymalibyśmy prawdopodobnie kilkunasto- albo nawet
kilkudziesięciomilionową armię pierwotnych i wtórnych „pastuchów" z wszystkich orientacji światopoglądowych i
warstw społecznych. Teoretycznie, jeśliby to „wojsko" miało generałów, z łatwością wygrałoby każdą wyborczą bitwę i
było w stanie po swojemu urządzić Polskę.
Jednoczycieli droga przez mękę
Tak jednak nie jest i nie będzie. Kultura dominująca karmi się bowiem skłanianiem wykluczonych do wyboru strategii
pierwszej, dąży do wytworzenia w nich trwałej dyspozycji do dokonywania takiego wyboru. Symboliczne
wydziedziczenie oznacza jednocześnie odpodmiotowienie polityczne. Ma to pewien związek z mechanizmem
psychologicznym, który sprawia, że osoba poniżona najczęściej odreagowuje poprzez autodeprecjację, a nie –
zwrócenie się przeciwko poniżającemu. Apatia oraz kulturowe i polityczne desinteressment są zatem przede wszystkim
i w pierwszej kolejności skutkami przemocy, a nie odwrotnie, jak to się często przedstawia. Można więc przypuszczać,
że po półwieczu przemocy w PRL-u i dwudziestu latach w III RP, duża część zwykłych obywateli została trwale
zdemobilizowana. To samo dotyczy zapewne wielu potencjalnych działaczy, publicystów czy intelektualistów.
Co więcej, teoria stygmatyzacji mówi, że osoba trwale naznaczona jako dewiant, nawet fałszywie, z czasem
wykształca w sobie cechy, które otoczenie jej przypisuje. Tłumaczy to liczne przypadki rozsądnych początkowo
polityków, którzy po długotrwałym wmawianiu im np. histerii stali się podręcznikowymi przykładami histeryków. A
także wiele zachowań ludu związanych z „wściekłością", „nienawiścią" i tym podobnymi etykietkami, które stopniowo
zaczęły odpowiadać rzeczywistości. Choć, gwoli ścisłości, należałoby powiedzieć, że to rzeczywistość zaczęła
odpowiadać im.
Z drugiej strony polityczne „pastuchy" o wysokich aspiracjach stają często przed szansą łatwego awansu na
„dziedziców", jeśli wyrzekną się buntowniczych zamiarów i zdecydują na afirmację dominującego ładu.
Potwierdzają to liczne przykłady polityków i publicystów, którzy w zamian za przyjęcie do „towarzystwa" zmienili
orientację światopoglądową. Innymi słowy, gdy wykluczeni nie wybierają strategii pierwszej, system oferuje im drugą.
Mutacja tego dylematu dotyczy też zwykłych ludzi, zwłaszcza gdy są niepewni swojego statusu. W książce „O
telewizji" Bourdieu zwrócił uwagę na fakt, że taka niepewność jest typowa dla przedstawicieli klasy średniej – wciąż
zastanawiają się oni, czy aby na pewno w wystarczającym stopniu „mają klasę". Ich lęk przed degradacją sprawia, że
chętnie zwracają się przeciwko klasom niższym, których deprecjacja oznacza dla nich samopotwierdzenie.
Stąd klasa średnia (w tym zaliczający się do niej w większości dziennikarze) najczęściej bywa społecznym
zapleczem zorganizowanej pogardy dla biedoty. Polskiego, nieopierzonego jeszcze i wciąż bardzo wątłego
mieszczaństwa, skłonnego do wątpienia w siebie nawet w reakcji na stosunkowo łagodne bodźce towarzysko-
środowiskowe, dotyczy to w szczególnym stopniu. Nieprzypadkowo to właśnie na nim, oraz na z natury najbardziej
niepewnej swego statusu młodzieży, oparła po 2007 r. swoją politykę pogardy Platforma Obywatelska, wszczynając
tragikomiczny konflikt „młodych, wykształconych, z wielkich miast" ze „starymi, niewykształconymi, z
prowincji".
Wcielenie w życie strategii trzeciej, czyli zjednoczenie wykluczonych, jest bardzo trudne także z tego powodu, że
stanowią oni zbiorowość mocno zróżnicowaną. Samo wykluczenie jest podobieństwem dość powierzchownym, a
sojusze budowane na jego podstawie są zwykle nietrwałe i niejednoznaczne.