SUZANNE RAND
MOJA PRZYJACIÓŁKA
On Her Own
Tłumaczyła: Wojciech Pogroszewski
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Siedzieliśmy przy długich, piknikowych stołach. Panowała zadziwiająca cisza.
Zamknęłam na moment oczy, wydawało mi się, że jestem zupełnie sama.
Wówczas głębokim basem przemówił Dirk Mitchell. Spojrzałam ukradkiem na
siedzących obok mnie nastolatków. Większość z nich przybrała dość sztuczne pozy
obojętnych czy zrelaksowanych. Atmosfera wyczekiwania kryła jednak w sobie dreszczyk
emocji.
Dirk miał jasne włosy i zmierzwioną brodę spłowiałą od słońca. Stał na środku sali.
Nie mówił dłużej niż parę minut, a już wydał mi się kimś znajomym. Aż trudno było
uwierzyć, że nie minęła nawet godzina od chwili pożegnania z rodzicami.
Mieli przed sobą jeszcze długą podróż - wyruszyli do naszego letniego domku nad
jeziorem.
Zawsze spędzaliśmy tam lato - ja, mama, tata i moja starsza siostra, Mary Beth. W
tym roku stało się inaczej. Rodzice postanowili zostać sami przez cały tydzień. Mary miała
dojechać po zdaniu egzaminów kończących pierwszy rok szkoły pielęgniarskiej. Trzeci
tydzień nad jeziorem chcieliśmy przeżyć razem, chcieliśmy, żeby należał do nas wszystkich.
Potem pozostawał już tylko powrót do domu do Spring Valley w stanie Maryland.
- Za chwilę - mówił Dirk - odczytam przydział miejsc. W każdej grupie znajdzie się
dziesięć osób oraz dwóch opiekunów, jedna chata przypadnie na jedną grupę. Każda grupa
działać będzie niezależnie od pozostałych, co oznacza, że cały turnus spędzicie w zespołach
dwunastoosobowych. Prędzej czy później będziecie musieli zawierzyć tej czy innej osobie.
Każdy jest tu ogniwem w łańcuchu przetrwania. - Dirk przyjrzał się badawczo młodzieży. -
Rozpoznaję wśród was tych, którzy odwiedzili Szkołę Przetrwania ubiegłego lata. Ci, którzy
są po raz pierwszy, cieszą się myśląc pewnie: „Ach, jak wspaniale! Będziemy spali w
chatach!”
Uśmiech pojawił się na mojej twarzy, gdy usłyszałam głośno wypowiadane własne
myśli. Powinnam wiedzieć, że trzy tygodnie spędzone w łóżku pod dachem to marzenie zbyt
piękne, by mogło być prawdziwe.
- Nic z tego! - rozwiał nadzieję Mitchell. - Pozwolimy wam na nieco domowego
komfortu przez pierwsze trzy dni szkolenia, lecz potem grupy opuszczą obóz i sami będziecie
sobie radzić na odludziu. Przez dziesięć lat, odkąd funkcjonuje Szkoła Przetrwania,
przekonaliśmy się, że najlepsze wyniki osiąga się ucząc w obozie jedynie podstawowych
umiejętności. Resztę należy poznać bezpośrednio. Pod koniec drugiego tygodnia każdy z was
będzie wiedział, jak rozbić namiot, zbudować szałas, rozpalić ognisko. Jak wspinać się na
skały, uzdatniać wodę do picia, przeprawić się przez strumienie i znajdować pożywienie.
Planujemy dwudniową indywidualną wyprawę, w której każdy z was będzie zdany jedynie na
własne siły, oraz główną wyprawę grupową.
Obdarzył nas szerokim uśmiechem. Mimo to poczułam się niezbyt pewnie. Przez
moment pomyślałam, że popełniłam błąd przyjeżdżając tutaj. Nie dla mnie był to obóz. Jak
miałam sprostać tak ogromnym trudnościom?
Zauważyłam, że inni również zaniepokoili się. Zaczęłam więc podejrzewać, że nie
byłam jedyną osobą, którą ogarnęło zwątpienie. Obok, przy stole, szczupły chłopak pobladł
tak, że jego twarz zlała się z kremowym kolorem koszulki. Bezwiednie wpatrywałam się w
niego zastanawiając się, czy zemdleje. Niespodziewanie jednak jego policzki zarumieniły się.
Z pewnością szeptał: „Poradzę sobie”. Pomyślałam, że ja również jestem w stanie
podołać trudnościom i przezwyciężyć słabości. Do Szkoły Przetrwania trafiłam, gdyż sama
tego pragnęłam najbardziej w świecie. Na ten dzień czekałam niecierpliwie od ponad roku.
Ubiegłego lata byłam zbyt młoda, żeby się zapisać - warunkiem było ukończenie szesnastu
lat. Gromadziłam więc pieniądze. Pracowałam na farmie i opiekowałam się dziećmi.
Pragnęłam sprawdzić siebie, swoje możliwości - wziąć wreszcie udział w szkoleniu.
I w końcu spełniło się moje marzenie! Wciąż wydawało mi się, że śnię. Byłam
przekonana, że w pewnej chwili obudzę się i okaże się, że leżę w swoim łóżku w rodzinnym
Maryland, a nie na ogromnej polanie u podnóża gór Adirondacks. Chwilami traciłam
poczucie rzeczywistości, ponieważ prawie w ogóle nie spałam poprzedniej nocy. W pokoju
motelowym, gdzieś w Pensylwanii, emocje pozwoliły mi jedynie na parę godzin drzemki, a
potem znowu trzeba było wyruszyć w drogę. Ale nawet wtedy, gdy po raz pierwszy tęskniłam
za domem, przy rozstaniu z mamą i tatą, nie dopuszczałam myśli o rezygnacji.
Wiedząc, że jednym z zasadniczych założeń programu szkolenia był dobry początek,
wsłuchiwałam się uważnie w to, co mówił Mitchell. Niebawem czekało mnie spotkanie z
ludźmi, z którymi miałam spędzić następne trzy tygodnie.
- Najpierw wyczytam opiekunów poszczególnych grup - kontynuował Dirk - a potem
każdego z was przydzielę do którejś z nich. Bardzo prosimy o uwagę, o powstanie po
usłyszeniu swego nazwiska i dołączenie do odpowiedniego zespołu. Po skompletowaniu
składów opiekunowie wskażą wam miejsce zakwaterowania.
Przerwał na chwilę. Zapanowała oszałamiająca cisza. Atmosfera napięcia w pawilonie
sięgała zenitu.
- Zanim rozpocznę wyczytywanie nazwisk - znów rozległ się głos Dirka - chciałbym
dodać coś jeszcze. Nigdy nie zapominajcie, że program Szkoły Przetrwania przeznaczony jest
dla każdego z was, a nie dla supermanów. Wystarczy przeciętna sprawność fizyczna i
odrobina odwagi. - Uśmiechnął się, dodając nam otuchy. - Nikt nie będzie żądał od was
niczego, co przerastałoby wasze zdolności czy siły. Nikt nie będzie wyznaczał zadań
niemożliwych do zrealizowania. Zmierzycie się z własnymi słabościami. Oczywiście nie
zawsze okaże się to łatwe. Osobiście gwarantuję wam, że opuścicie to miejsce pełni wiary w
przyszłość. Nabędziecie więcej zaufania do siebie, uwierzycie w swoje możliwości. A przy
okazji wspaniale spędzicie czas. Gdyby Szkoła Przetrwania nie łączyła w sobie solidnej porcji
zabawy z ciężką praca, czyż mielibyśmy tylu chętnych i tylu powracających do nas?
Okrzyki uznania i oklaski wywołały uśmiech na twarzy Dirka. Sięgnął po rejestr
leżący na stole i rozpoczął wyczytywanie nazwisk.
„Mam nadzieję, że ma rację” - pomyślałam, wycierając ukradkiem spocone dłonie w
spodnie. Daleko mi do super - człowieka, jestem po prostu zwykłą Katie Carlisle. Nerwowo
westchnęłam.
Jedna z grup w zwartym szyku opuszczała już pawilon.
Uczestnicy dźwigali wypchane torby sportowe, plecaki. Każdy przywiózł własne
ubranie i buty do pieszych wypraw, nie zapominając o wygodniejszym obuwiu, jak mokasyny
czy tenisówki. Całą resztę zapewniała szkoła.
Parę miesięcy temu wszyscy otrzymali broszury proponujące zestaw różnych ćwiczeń
przygotowawczych i teraz, obserwując tych chyba bardziej sprawnych niosących wielkie
bagaże na ramionach, dziękowałam sobie w duchu, że wykonywałam w maju i czerwcu
wszystkie te przysiady. Uprawiałam też jogging. Może dzięki temu uda mi się nie zbłaźnić. Z
drugiej jednak strony, gdy pomyślałam sobie, że moje wyobrażenia o wyprawach ograniczają
się jedynie do niespełna kilometrowej drogi wiodącej do sklepu warzywnego w rodzinnym
Spring Valley...
Formowano trzecią grupę.
- Lisa Morison - głos Dirka brzmiał donośnie i czysto. Wysoka, szczupła dziewczyna
o sylwetce tancerki i odpowiedniej fryzurze, zgrabnie sięgnęła po swą brezentową torbę.
Uśmiechnęła się i pozdrowiła parę osób, torując sobie drogę między stołami.
„Wygląda, jakby niczego się w życiu nie bała” - pomyślałam. Sądząc po liczbie znajomych
jej osób, musiała już brać udział w zajęciach Szkoły Przetrwania, a dumny uśmiech wydawał
się potwierdzać jej dobre wyniki.
Jeżeli ja umiałabym emanować taką pewnością siebie pod koniec obozu, czułabym się
usatysfakcjonowana.
Po chwili Dirk wyczytał moje nazwisko. Niezdarnie sięgnęłam po wypchaną torbę, by
przejść na drugą stronę i zająć miejsce obok Lisy. Stała spokojna i opanowana, z rękami w
kieszeniach swych bawełnianych szortów, i biodrem wysuniętym nieco do przodu. Wyglądała
na zupełnie nieporuszoną atmosferą ogólnego podniecenia, tak jakby czekała w kolejce do
źródełka z pitną wodą.
Nieznaczny uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy zabrzmiało nazwisko: „Jake
Summers”. Kierując wzrok na zbliżającego się do nas chłopaka, nie mogłam powstrzymać się
od wrażenia, że potrafi wywołać uśmiech na twarzy każdej dziewczyny. Miał przynajmniej
metr osiemdziesiąt wzrostu, czarne, kędzierzawe włosy kłębiące się nad opalonym czołem.
Głęboko osadzone niebieskie oczy kontrastowały z ciemnymi włosami.
Nie był może najprzystojniejszym chłopakiem, ale za to wyróżniał się wyjątkową
energią i dynamizmem.
Nasza grupa była w komplecie. Opiekunowie skierowali nas do kwatery. Wlokłam się
podziwiając płynne ruchy Lisy, która niosła zupełnie swobodnie torbę równie wielką jak
moja. W sumie jednak nie przywiązywałam do tego szczególnego znaczenia. W tym
momencie czułam się po prostu szczęśliwa, że jestem w końcu uczestnikiem obozu
organizowanego przez Szkołę Przetrwania. Właśnie rozpoczynały się najważniejsze trzy
tygodnie mojego życia.
ROZDZIAŁ DRUGI
Eric Lambert posiadał chyba wszystkie cechy, jakie powinny charakteryzować
opiekuna w Szkole Przetrwania.
Potężny, opalony, o zmierzwionym brązowym zaroście, wyraźnych brwiach oraz
iskrzących się piwnych oczach. Pod bawełnianą koszulką z krótkimi rękawami prężyły się
bicepsy, a potężne łydki świadczyły o sile nóg. Przypominał trochę przyjacielsko
usposobionego niedźwiadka grizzly.
Drugim opiekunem, całkiem odmiennym, była May Chin.
Jej gładko przylizane czarne włosy i skośne oczy wskazywały na pochodzenie
azjatyckie. Delikatna, o drobnej budowie ciała, przypominała raczej postać z chińskiego
jedwabnego wachlarza. Patrząc na nią, wstępowało we mnie nieco otuchy. Jeżeli ta drobna
kobieta pełni funkcję opiekuna w Szkole Przetrwania, realizowany program nie mógł być aż
tak ciężki, jak wynikało to z broszur informacyjnych. Uznałam, że prawdopodobnie
przesadzono, by zatrzymać w domach prawdziwych tchórzy.
Eric i May pokazali nam chaty ze sprzętem, gdzie mieliśmy później skompletować
ekwipunek. Nasz domek, mówiąc delikatnie, wyglądał skromnie. Był to po prostu zadaszony
kwadratowy obszar ziemi otoczony ścianami z nie heblowanych desek. Okna stanowiły
otwory zakrywane w przypadku deszczu wodoodpornym płótnem. Pomieszczenie było
przedzielone płytą na część męską i żeńską. Z prysznica i latryny korzystaliśmy razem z
mieszkańcami drugiego domku.
Jakże odmienny wygląd miała leśna chatka naszej rodziny. No ale tu chodziło przecież
o jak najbardziej surowe warunki.
Pierwszym zajęciem było rozpakowanie i złożenie naszych rzeczy w schowkach.
Zastrzegłam sobie pryczę przy oknie, aby móc rankiem wyglądać na zewnątrz. Lisa zajęła
łóżko po drugiej stronie, obok miejsca niewysokiej i pulchnej Fran Cronin o rudych włosach.
Eric i chłopcy natychmiast udali się do swej części chaty i choć słyszałyśmy stłumione
odgłosy i okrzyki zza ściany, nie wiedziałyśmy, co się dzieje.
- Czy byłaś już kiedyś w Szkole Przetrwania? - zagadnęłam Lisę, rozpinając torbę.
Potrzebowałam pretekstu do podjęcia rozmowy. Dwa razy spędzałam wakacje na obozie
letnim i tam nauczyłam się, że im szybciej nawiąże się przyjacielskie kontakty, tym lepiej.
Poza tym ta piękna, pewna siebie dziewczyna intrygowała mnie.
Lisa oderwała wzrok od stosu ubrań uśmiechając się, jakby także zadowolona z
możliwości porozmawiania.
- Ale nie na trzytygodniowym obozie letnim - wyjaśniła. - Brałam udział w
tygodniowym specjalnym obozie zimowym. Brrr! Mam raz na zawsze dość tego zimna! -
Podniosła parę grubych, wełnianych skarpet. - Odkryłam, jak bardzo są potrzebne.
Przysięgam, że nigdy ich więcej nie włożę.
Pokiwałam głową ze zrozumieniem.
- Nie nosi się raczej wełnianych rzeczy w lipcu, nieprawdaż? Ale w informatorze
piszą, że należy nakładać grube skarpety na bawełniane, bo inaczej można się szybko nabawić
strasznych pęcherzy.
- Będziesz miała pęcherze tak czy siak - Lisa prychnęła - możesz mi wierzyć!
Powątpiewającym spojrzeniem obrzuciła moje buty, połyskujące nowością.
- Rozchodziłaś je trochę, mam nadzieję? W przeciwnym razie czeka cię katorga.
- Naturalnie. Chodziłam w nich wszędzie przez ponad tydzień - odpowiedziałam,
starannie układając bieliznę w schowku.
- Czeka nas wiele pieszych wędrówek. Lecz przynajmniej nie będziemy musiały
budować igloo. O rety, to jest dopiero ciężka praca!
Zaciekawiona Fran, z widocznym niedowierzaniem podniosła wzrok.
- Igloo? Chyba żartujesz! - zawołała.
- Ależ skąd. Igloo jest jednym z najlepszych schronień w zimie. W środku jest
naprawdę przytulnie. Jedyna trudność polega na jego wybudowaniu - odparła Lisa.
- Ładne mi wakacje! - Fran z hukiem zatrzasnęła drzwiczki schowka. - Przyjechałam
tutaj dzięki namowom mojego chłopaka, Burta. Sądziłam, że będziemy razem przez całe trzy
tygodnie. Trudno uwierzyć, iż okazałam się na tyle głupia, by nie przewidzieć możliwości
trafienia do różnych grup. Poinformowano nas wprawdzie, że nie mamy co liczyć na
znalezienie się w tym samym zespole, ale stało się to już po złożeniu przez nas podań.
- I on jest w innej grupie? - zapytałam. Fran potwierdziła ze smutkiem.
- Sądzę jednak, że nie jest to takie istotne - dodała. - Poza tym, w obecnej sytuacji
zawsze mogę przechwalać się, jakże wspaniałą okazałam się traperką, a Burt nigdy nie dowie
się, czy to prawda, czy nie.
Cała nasza trójka zachichotała. Fran z pewnością nie należała do osób, które zbyt
długo zamartwiają się jakimś problemem. I mimo poczynionych przez nią wcześniej uwag,
nie wyglądało na to, by choć trochę przejmowała się programem obozu. Pomyślałam pełna
nadziei, że być może odwaga Lisy i nonszalancja Fran udzielą się i mnie.
May klasnęła w dłonie i zaprosiła nas do wyjścia na zewnątrz. Przez cienką przegrodę
dzielącą nas od części chaty zajmowanej przez chłopców, usłyszałyśmy grzmiący głos Erica.
- W porządku chłopcy! Uspokójcie się - zawołał.
Ustawiliśmy się za chatą na cudownej, małej polance otoczonej drzewami. Ułożone w
krąg kamienie wytyczały prowizoryczne palenisko. Kilka drewnianych kłód rozrzuconych
wokoło zachęcało, by usiąść i oprzeć się o nie wygodnie.
- Nie mamy zbyt wiele czasu na przygotowania przed wyprawą do lasu - powiedziała
May, gdy tylko dołączyli do nas chłopcy - więc nie zwlekając ruszamy z nauką paru
podstawowych umiejętności. A najbardziej elementarną z nich jest rozpalanie ogniska.
Kolejne dwie godziny minęły szybko. May i Eric na zmianę wyjaśniali zastosowanie
miękkich i twardych gatunków drewna i uczyli, jak rozpoznawać materiał na ognisko. Potem
każdy z nas indywidualnie wyruszył do lasu na poszukiwanie podpałki i drewna.
Nikt nie oddalał się zbytnio od obozowiska. Żadne z nas nie miało ochoty zabłądzić w
lesie już na samym początku. Upłynęło zaledwie kilka chwil a już gaworzyliśmy ze sobą,
jakbyśmy się znali od wieków.
- Nie dotykaj tej gałęzi! To wąż! - zażartował przystojny blondyn o imieniu Ernie.
Odskoczyłam na bok, zanim się zorientowałam, że splatał mi figla.
- Koniec z moim wychuchanym manikiurem - powiedziała Fran, wzdychając
dramatycznie, w chwili, gdy podeszłam do niej i zobaczyłam, jak zdziera łatwo odchodzącą
korę ze starego drzewa.
- Glorio, to jest świerk - tłumaczyła May jednej z dziewcząt, trzymając gałąź tak, aby
wszyscy mogli widzieć. - Nie pali się dobrze.
- Nieźle, Jake - powiedział Eric do chłopca, którego zauważyłam wcześniej w
pawilonie. - Ten mech będzie się długo tlił.
W napięciu czekałam na moją kolej. Jak się okazało, jedyny mój błąd polegał na tym,
że przyniosłam zbyt dużą gałąź. Mnie wydawała się prawdziwym trofeum.
- Musisz uważać na powalone drzewa, Katie - ostrzegła mnie May. - Zwykle
pochłaniają zbyt dużo wilgoci z gruntu. - Z wprawą eksperta zdrapała korę. - Czujesz, jakie to
mokre? Z tego jest jedynie dużo dymu, a mało ognia.
Potem rozdano nam kawałki lin, na których mieliśmy ćwiczyć wiązanie węzłów. Na
szlaku, jak wyjaśnił Eric, naszym schronieniem będą namioty konstruowane z płótna i tego,
co znajdziemy w gąszczu leśnym. Po mistrzowsku opanowałam węzeł stopujący do splatania
liny, węzeł wyblinkowy oraz dwa rodzaje supłów zaciskowych. Niespodziewanie sprawność
mych palców zawiodła mnie, gdy uczyliśmy się splatać liny w ósemkę. Czułam, jak rumienię
się z zakłopotania, wiążąc sznur w bezsensowne pętle. Modliłam się, by nikt, a zwłaszcza
Jake, nie spostrzegł, jak trudne przeżywam chwile. W żaden sposób nie mogłam się pogodzić
z myślą, że mógłby mnie wziąć za niezdarną idiotkę.
Na szczęście Lisa, siedząca obok, przyszła mi z pomocą.
- W ten sposób, Katie - szepnęła, trącając mnie łokciem. - Luźny koniec biegnie w dół
przez pierwszą pętlę, a nie do góry.
W oka mgnieniu udało mi się zawiązać parę ósemek.
- Dzięki, Lisa - zwróciłam się do niej po skończonych zajęciach, w drodze na lunch. -
Nie rozumiem, dlaczego nie udało mi się to od razu. Chyba po prostu knocę wszystko, gdy się
trochę zdenerwuję.
- Zapomnijmy o tym - odrzekła, wykonując lekceważący gest ręką. - Początki zawsze
są trudne. Możesz zwracać się do mnie, jeżeli będziesz potrzebowała pomocy.
- Trzymam cię za słowo - zapowiedziałam. Miałam jednak nadzieję, że do tego nie
dojdzie. Pragnęłam radzić sobie sama. Jednak przez cały lunch, na który składały się
frankfurtery z fasolą, nie mogłam odpędzić od siebie myśli, jak głupio bym się czuła, gdyby
ktoś zauważył moje zmagania z tak prostym węzłem. Może Lisa umiałaby to po prostu
zignorować, lecz ja czułam się tak, jakby uratowała mi życie.
Lisa, Fran i ja zasiadłyśmy do stołu w pawilonie.
Podeszła do nas niska dziewczyna o brązowych włosach. W przeciwieństwie do reszty
uczestników wyglądała na zasępioną i nieszczęśliwą. Nie potrafiła nawet wykrzesać odrobiny
uśmiechu, pytając Lisę, jej starą znajomą, czy może się przysiąść. Zastanawiało mnie
niezdecydowanie Lisy. Przedstawiła nam jednak dziewczynę, Sarę Zerbe, z którą była w
jednej grupie na obozie zimowym.
Sara wyglądała na zagubioną w swym małym wewnętrznym świecie. Z trudem
wymamrotała: „Cześć”. Potem nie odezwała się ani słowem, gdy reszta jadła i plotkowała o
swych rodzinnych miastach. (Lisa przyjechała z Phoenix, Fran z Pittsburga).
W spojrzeniu Lisy przebijało, co mnie zaskoczyło, raczej rozdrażnienie aniżeli troska.
Najpierw sądziłam, że zignoruje nastrój Sary. Lecz przygnębienie dziewczyny udzieliło się i
nam. Jak sądzę, Lisa uznała, że nie ma wyjścia i trzeba się odezwać.
- Co się dzieje, Saro? - zapytała śmiało. Sara wpatrywała się bezmyślnie w swoje ręce.
- Nie wydaje mi się, żebym dała radę... Żadna z nas nie odezwała się ani słowem.
Naprawdę nie wiedzieliśmy, co powiedzieć.
- Tak wiele pomogłaś mi w zimie - kontynuowała Sara. - Nie mam pojęcia, jak uda mi
się samotnie przetrwać nadchodzące trzy tygodnie.
- Hej, nie będzie aż tak źle - stwierdziłam, starając się przy tym podnieść na duchu tak
Sarę, jak i samą siebie.
- Ech - odparła Sara - nie przetrzymałabym nawet tygodnia bez pomocy Lisy. Robiła
za mnie po prostu wszystko. Nie przyjechałabym tu, gdyby nie wyjazd rodziców do Europy.
Nie chcieli mnie zabrać. Miałam do wyboru to miejsce albo letnią szkołę. Może powinnam
była wybrać to drugie. - Spojrzała z wyczekiwaniem na Lisę. - A może udałoby mi się
zamienić z kimś z twojej grupy?
- To byłoby wspaniałe, Saro. Pragnęłabym, żeby ci się udało - Lisa pocieszała ją. - W
każdym razie, musimy spotkać się z resztą naszej grupy, czyż nie tak, Katie?
Wcale tak nie było, ale Lisa wyraźnie szukała wymówki, by uwolnić się od tej
dziewczyny.
Sara odgadła w czym rzecz. Jej oczy wypełniły się łzami.
- Nie cieszysz się za naszego spotkania? - zapytała ze smutkiem.
- Oczywiście, że się cieszę - odparła Lisa. - Musimy już iść.
- Mam na myśli to - nalegała Sara - że przyjaźniłyśmy się zimą, a teraz zachowujesz
się, jakbyś nawet mnie nie znała.
- Co ty wygadujesz? - Lisa bawiła się papierową serwetką i wyglądała na nieco
zakłopotaną.
- Wiem, co mówię - rzekła Sara, wstając od stołu - ale zaczynam rozumieć, jaka
naprawdę jesteś. Sądziłam, że faktycznie zależy ci na mnie. Ach, jakże się myliłam. Okazało
się, Liso Morison, że jesteś dziwną koleżanką.
Zawiedziona dziewczyna wybiegła na zewnątrz.
- Uff - odetchnęła Lisa.
- Poniosły ją emocje - stwierdziła Fran. - Na pewno nie było łatwo mieć ją w swej
grupie.
- Czy w zimie też tak się zachowywała? - zapytałam.
- Nie. - Lisa potrząsnęła głową. - Wcale nie paliła się do ciężkiej pracy, ale nie była z
niej taka beksa. Nie znałam jej od tej strony - dodała szybko.
- Dziwne - zauważyła Fran. - Najpierw zachowuje się, jak najlepsza przyjaciółka na
świecie, a potem znika poirytowana.
- Może chciała podkreślić, że bez ciebie ogarnia ją strach - powiedziałam. - Jeśli
pomogłaś jej tak bardzo ostatnim razem, prawdopodobnie wpadła w panikę na myśl, że teraz
zostanie sama.
- No cóż, rzeczywiście robiłam z nią prawie wszystko - odrzekła Lisa. - W lesie
zupełnie nie da sobie rady.
- To ładnie z twojej strony - odezwała się Fran. - Ja prawdopodobnie próbowałabym
się jej pozbyć.
- Co by nie powiedzieć - skwitowała Lisa - temat Sary Zerbe jest zbyt przygnębiający.
Szkoda słów. Zapomnijmy o niej.
Tego popołudnia długo myślałam o Sarze. Zastanawiałam się też, co może mnie
spotkać, co może się zdarzyć.
ROZDZIAŁ TRZECI
Ledwo zdążyłyśmy z Fran i Lisą wejść do naszej chaty, a już energiczna May
wypędziła nas z powrotem na zewnątrz.
- Wkrótce mnóstwo czasu będziemy spędzać pod gołym niebem - wyjaśniła. - Im
szybciej przywykniecie do tego, tym lepiej.
Niektórzy z naszej grupy siedzieli już na polance.
Zgromadzony przez nas opał leżał opodal i, jak wynikało z wyjaśnień May, miał
stanowić materiał na ognisko. Usiadłam i oparłam się plecami o drzewo, słuchając opowieści
Erica o wyprawie tratwą po spienionych wodach, w której wziął udział wiosną.
Spięta emocjami i onieśmielona nie miałam odwagi przyjrzeć się rano wszystkim.
Teraz jednak, wsłuchując się tylko częściowo w to, co mówił opiekun, studiowałam sylwetki
ludzi, z którymi miałam przeżyć najbliższe trzy tygodnie.
Były oczywiście Fran i Lisa. Pasowałyśmy do siebie.
Gloria, blondynka, mistrzyni szkoły w nurkowaniu, o czym nam wcześniej
powiedziała, trzymała się blisko innej dziewczyny w naszej grupie, Doris - poważnej i
spokojnej. Jak dotąd, nie odezwała się chyba ani razu.
Ernie, który raz już mi dokuczył, był traperską wersją klasowego błazna. Matt, o
wyglądzie intelektualisty, przeciwnie, okazał się wspaniałym, wszechstronnym sportowcem i
kapitanem koszykarskiej drużyny juniorów w swej szkole.
W Daveyu przypominającym przystojniaka o łagodnym usposobieniu, uderzyła mnie
przewaga tężyzny fizycznej nad intelektem. Phil poinformował nas chłodno, że wstąpił do
Szkoły Przetrwania, żeby zdobyć kolejną sprawność harcerską. Pragnął udowodnić całej
reszcie, że posiadał już wszystkie umiejętności, których tu uczono. I Jake Summers...
Przyglądałam się mu. Uważnie chwytał każde słowo Erica. Miałam wrażenie, że
całkowicie oddawał się wszystkiemu, co się tutaj działo. Pomyślałam, że... byłoby cudownie,
gdyby ktoś taki jak on zakochał się we mnie.
Poczułam rumieńce na twarzy. Przeraziłam się, że być może Jake potrafi czytać w
moich myślach! Szybko odwróciłam wzrok. Poza tym mógł mieć stałą sympatię gdzieś tam,
skąd pochodził. Okazałabym się idiotką, gdybym naprawdę straciła głowę dla jakiegoś
chłopaka i zlekceważyła szkolenie z tego powodu.
Myśl o doskonaleniu siebie ściągnęła mnie z powrotem na ziemię. Eric
entuzjastycznie opisywał spływ tratwą przez szczególnie niebezpieczne odcinki rwącego
potoku.
- Byłem przekonany, że się wywrócimy - opowiadał podekscytowany. - Skotłowana i
spieniona woda przewalała się nad naszymi głowami, a tratwa kręciła się w koło tak szybko,
że nie było szans, by zatrzymać ją wiosłami.
A ponadto otaczały nas granitowe skały, brzegi zbyt wysokie i gładkie, by móc się na
nie wspiąć. - Roześmiał się. - Nie sądziłem, że wyjdę z tego żywy!
Pozostali również się roześmiali i mogłabym przysiąc, że widziałam zazdrość w
oczach niektórych. Na pewno nie przesłyszałam się, gdy Gloria szepnęła do Doris: „Wiem
już, co robić w przyszłe wakacje. To brzmi niezwykle interesująco.”
Przeświadczenie o mojej nieuchronnej porażce natychmiast powróciło ze
zwielokrotnioną siłą. Całe opowiadanie Erica przyprawiało o zawrót głowy. Gdy skończył, a
May podniosła się, aby zabrać głos, z trudem przełknęłam ślinę, zastanawiając się, jak
straszny test przygotowali dla nas.
Usłyszeliśmy, że reszta popołudnia upłynie na kompletowaniu ekwipunku. Oznaczało
to wędrówkę ze sprzętem od jednej chaty do drugiej, by pobrać plecaki, stelaże i całą resztę.
Wszyscy mieli zostać wyposażeni w brezentową płachtę, liny do namiotu i śpiwór.
Każdy miał otrzymać własny zestaw talerzy kempingowych i sztućców, latarkę
sygnalizacyjną, zapasowe baterie, matę do spania, apteczkę, toporek, nóż, kompas, papier
toaletowy, rację żywnościową, gwizdek, środek przeciwko insektom, zapałki i tak dalej.
Każdy musiał też zabrać kilka przyborów kuchennych. May powiedziała, że bagaż będzie
ważył około dziesięciu kilogramów.
- Eric i ja dokonamy podziału wspólnego wyposażenia - zarządziła. - Uczynimy
wszystko, by przypilnować, aby to, co niesiecie, odpowiadało waszemu wzrostowi i wadze.
Proszę najpierw pobrać plecaki i stelaże.
Pierwsza dziesiątka ruszyła w kierunku chaty ze sprzętem. Lisa schowała się za
plecami Fran. W kolejce stały tylko dwie grupki z naszego zespołu. Nie spotkałyśmy się z
ekipą Sary.
- Coś mi się wydaje, że niektórzy pobrali sprzęt rano - odezwała się Fran. - Nie widzę
Sary, Liso, więc możesz skończyć już z tym ukrywaniem się.
Lisa wyprostowała się i odetchnęła z ulgą.
- Dzięki Bogu! Nie zniosłabym jej po raz drugi tego samego dnia...
Przewiesiła plecak przez ramię i podążyła ścieżką w kierunku chaty ze śpiworami i
pościelą. Uznałam, że najlepiej będzie na początku wziąć wyposażenie z chaty najbardziej
oddalonej, czyli tej z zapasami na końcu ścieżki.
Inni najwyraźniej także wpadli na ten sam pomysł. Zanim dotarłam na miejsce, w
ogonku stało już przynajmniej tuzin osób. Ustawiłam się w końcu i przygotowałam na długie
czekanie. Nie przeszkadzał mi fakt, że zostałam sama. Mimo dużej sympatii do Lisy i Fran,
spędzenie na konwersacjach całego dnia z dwiema dziewczynami, które poznałam dopiero
dzisiejszego ranka, stanowiło pewnego rodzaju próbę.
W głównym obozie panował spokój. Wysokie drzewa rzucały nieco cienia, chroniąc
przed prażącym, letnim słońcem. Słychać było łagodny, ptasi śpiew i monotonne brzęczenie
owadów. Nawet ciężar bagażu na plecach, będący nowym, nieznanym dotąd
doświadczeniem, dodawał otuchy, mimo że aluminiowy, chłodny stelaż wciskał się między
łopatki.
Niezwykle mocno zapragnęłam wreszcie wyruszyć na podbój przygody. Zamiast się
bać, chciałam już poznać magię przebywania i nocowania w głębokim leśnym gąszczu.
Poczułam większą niż kiedykolwiek satysfakcję, że zdecydowałam się tu przyjechać.
Lekkie stukanie w ramię wyrwało mnie z marzeń.
- Nie chciałbym ciebie niepokoić, ale czy zauważyłaś, że powstała parometrowa luka
w kolejce?
Popatrzyłam ze zdziwieniem, które szybko przeszło w zakłopotanie. Błądziłam
myślami a kolejka znacznie się posunęła do przodu. Za mną czekało pięć osób, łącznie z
chłopcem, który dotknął mego ramienia. Był to... Jake Summers.
- Och, przepraszam - wydusiłam z siebie. - To dlatego, że jest tu tak ładnie. Po prostu
zapomniałam, gdzie jestem. - Moje słowa zabrzmiały głupio. - Wiesz, co mam na myśli -
dodałam nieporadnie.
Byłam wdzięczna Jake’owi, że nie roześmiał się i nie zareagował w sposób
świadczący, że palnęłam coś kretyńskiego. Przeciwnie, skinął poważnie głową.
- Doskonale cię rozumiem. To jest właśnie najwspanialsze w Szkole Przetrwania.
Niewiele pozostało miejsc, gdzie można jeszcze znaleźć prawdziwy spokój i ciszę.
- Brałeś już udział w szkoleniu, nieprawdaż? - zapytałam.
- To był tylko obóz zimowy - wyjaśnił. - Mam wrażenie, że ten okaże się o wiele
lepszy. Więcej zajęć w lesie, no i w ogóle. Uważam, że powstaje świetna grupa. A propos,
jestem Jake Summers.
- Katie Carlisle - powiedziałam na tyle chłodno, na ile potrafiłam w tym momencie.
Miałam zarazem nadzieję, że usta nie zadrżą mi, gdy będę próbowała odwzajemnić się
przypadkowym, przyjacielskim uśmiechem.
- Pierwszy raz bierzesz udział w czymś takim?
- Tak. Jestem podniecona jak małe dziecko - przyznałam. - Do dzisiaj słowa w
broszurce informacyjnej były jedynie słowami. Lecz teraz naprawdę czuję, jakby następne
trzy tygodnie miały zmienić moje życie. Czy to nie brzmi idiotycznie?
- Wcale - zaprzeczył stanowczo, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. - W zasadzie
tydzień spędzony tu przeze mnie zimą zmienił bardzo wiele. Czuję się w lesie jak w domu i
wiem, że byłbym w stanie poradzić sobie w trudnych chwilach, gdyby zaistniała taka
sytuacja. Ten tydzień zmienił zupełnie moje podejście do życia. Może to zabawne, ale czuję
się bardziej dorosły. I przy okazji znacznie lepiej poznałem siebie. - Spojrzał w kierunku
chaty. - Oho! Już twoja kolej.
Gotowa byłam stanąć na szarym końcu kolejki, żeby tylko móc z nim nieco dłużej
porozmawiać.
- Miło mi się z tobą rozmawiało - odpowiedziałam i odwróciłam się, spiesząc do
kontuaru, gdzie wydawano sprzęt. Z zadowoleniem spostrzegłam, że Jake stał dostatecznie
daleko za mną, by nie zauważyć drżenia mych rąk, kiedy zdejmowałam plecak z ramion i gdy
go otwierałam, by załadować ekwipunek.
Reszta dnia minęła na wspaniałej krzątaninie. Krążyłam od miejsca do miejsca,
wypełniając plecak i wykreślając ołówkiem poszczególne pozycje z listy, ale wciąż przed
oczami widziałam Jake’a. Wyobrażałam sobie jego postać, oczy niebieskie jak błękit nieba,
lśniące, zmierzwione loki czarnych włosów i szczery, przyjazny uśmiech.
Spotykałam się już naturalnie wcześniej z chłopcami, od połowy ósmej klasy. Z
jednym chłopcem, Chetem Parksem, chodziłam oficjalnie przez dwa miesiące w zeszłym
roku. Z Chetem znałam się od dziecka. Jego pocałunek czy dotyk dłoni w żaden sposób nie
dorównywał emocjom, jakie Jake wywoływał, na przykład uśmiechając się do mnie.
Jake ujął mnie nie tylko swym wyglądem. Było coś jeszcze, coś szczególnie dla niego
charakterystycznego, coś, co wyróżniało go z tłumu. Przede wszystkim nie był zarozumiały
czy arogancki tak, jak to często bywa w szkole z niektórymi przystojniakami. Zdawał sobie
sprawę z tego, co sobą reprezentuje, satysfakcjonowało go to, ale nie zadzierał nosa.
Dotarłam wreszcie do naszej chaty, Lisa i Fran leżały zmęczone już na łóżkach i
przeglądały dopiero co pobrany sprzęt, plotkując o swych chłopakach.
- Aż nie mogę uwierzyć, że znalazłam się na wspólnych wakacjach z Burtem i nawet
nie będę mogła się z nim widywać. - Fran narzekała.
Pomyślałam, że to na pokaz. W rzeczywistości już się dobrze bawiła.
- Chodzimy ze sobą od siódmej klasy i nigdy nie rozstawaliśmy się na tak długo!!
- Czy to jego pierścień? - zapytała Lisa.
- Tak. Należał nawet do jego dziadka. Czy ty nie masz pierścionka od swojego
chłopaka?
- Jeszcze nie. Z Kevinem zaczęłam chodzić na randki niedawno.
- Mam nadzieję, że obie poznacie Burta przed wyjazdem do domu. Oszalejecie na jego
punkcie. Jest taki cudowny! - Fran uśmiechnęła się.
- A co z tobą, Katie? Nie masz nikogo na stałe, kto odliczałby dni do twojego
powrotu? - zapytała Lisa.
- Już nigdy więcej. Chodziłam z kimś w ubiegłym roku, lecz oboje zdecydowaliśmy
się na rozstanie.
- Cóż, może spotkasz tego wymarzonego właśnie tu, na obozie - wtrąciła Fran. -
Chociaż szanse są niewielkie. Ten Phil wygląda na prawdziwego snoba. - Ściszyła głos, tak
żeby nie było nic słychać w drugiej połowie chaty, należącej do chłopców. - Ernie zaczyna mi
działać na nerwy swoimi ciągłymi wygłupami. Co do Daveya i Matta, wydają się w porządku,
ale tym, który naprawdę przyciąga moją uwagę, jest Jake. Och, czyż on nie jest idealny?
- Jest fajny, z pewnością - wymamrotałam zastanawiając się, czy mam opowiedzieć o
naszym spotkaniu.
Lisa mówiła, a ja wciąż nie mogłam się zdecydować.
Chwilę później jednak ucieszyłam się, że niczego nie wypaplałam.
- Jake jest świetny. Wiem coś o tym - powiedziała Lisa z niewyraźnym uśmieszkiem
na ustach. - Zakochaliśmy się w sobie bez pamięci ostatniej zimy. Z niego jest prawdziwy
pożeracz serc.
Już tylko z daleka docierało do mnie, jak Fran błagała Lisę, by ta jej wszystko
opowiedziała, jak Lisa zachwycała się jego pocałunkami. Jakże niewiele brakowało, a
zrobiłabym z siebie straszną idiotkę.
Bardzo pragnęłam zapytać, czy to wszystko między nimi było prawdą, ale nie mogłam
wydobyć z siebie głosu. Szukając swetra w schowku pomyślałam sobie, że to nie ma
znaczenia.
Z pewnością nie zamierzam rywalizować z taką dziewczyną jak Lisa Morison.
Jake po prostu starał się być przyjacielski. Skoro pozwoliłam sobie na romantyczne
fantazjowanie po paru minutach zwykłej rozmowy, to już moja wina. Przysięgłam sobie więc
rozwiązać ten problem jak najszybciej, traktując go na równi z innymi chłopcami w grupie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Nie chciałabym sprawiać wrażenia, że rewelacje Lisy mną wstrząsnęły. Ponieważ
miała kogoś na stałe, problem wydawał się rozwiązany. Nie mogłam się jednak pozbyć
uczucia, że część moich nadziei została rozwiana. Wyznania Lisy rzucały nowe światło na
sytuację. Jake, o ile wciąż o nią zabiegał, znalazł się poza sferą moich zainteresowań. Nie
wiedziałam, co przyniosą najbliższe dni, ale postanowiłam, że nie poświęcę zbyt wiele czasu
na rozmyślania o tym chłopcu.
W każdym razie, byłam zbyt zajęta przez kilka kolejnych dni, by Jake mógł zaprzątać
mi głowę swoją osobą. Zbyt pochłaniało mnie zdobywanie nowych umiejętności. Nasz krótki
pobyt przypominał raczej piknik w porównaniu z tym, co czekało nas później w lasach - tak
mnie wyczerpał, że wykorzystywałam każdą dłuższą przerwę na odpoczynek. Kładłam się na
pryczę, nie mając nawet siły przykryć się kocem. Wieczorem większość z nas marzyła o
chwili, w której będziemy mogły przyłożyć głowy do poduszki. W pięć minut po znalezieniu
się w łóżkach zapadała idealna cisza. Wiedząc, że następnego ranka już o wpół do szóstej
trzeba wstać, nie traci się wieczorem czasu na pogaduszki.
Zawsze marudziłam, gdy wybijała siódma trzydzieści i trzeba było wstawać do szkoły.
Tutaj jednak bez oporów zaczynałam dzień od porannej toalety w lesie. Okrzyk May:
„Wszyscy wstawać!” budził nas, kiedy na dworze było jeszcze zupełnie ciemno. Zaspane,
biadoląc pod nosem, chwytałyśmy ręczniki i ubrania, a następnie wlokłyśmy się w
mokasynach lub rozsznurowanych tenisówkach w kierunku pryszniców dla dziewcząt.
Najcudowniejszą chwilą w ciągu dnia był dla mnie moment, kiedy opuszczałam chatę
z natryskami czysta i odświeżona. Wtedy właśnie świtało, a drzewa i krzaki, oświetlone
pierwszymi promieniami, sprawiały wrażenie obrazka z książki z baśniami. Strącone z
wysokiej trawy krople rosy moczyły stopy i łydki. Lubiłam przeżywać te chwile w
samotności. Zostawiałam ręcznik, piżamę i udawałam się do pawilonu, stając po śniadanie na
końcu długiej już kolejki.
Dwa dni przed opuszczeniem obozu, Sara Zerbe nadal zachowywała się z rezerwą
wobec Lisy, mimo że wszystkie wspólnie spożywałyśmy posiłki. Lisa również nie
wspominała o niej. Czasem obserwowała Sarę siedzącą przy piknikowym stole.
Wydawało mi się, że znalazła sobie przyjaciółkę, a kiedy śmiała się i rozmawiała z
innymi dziewczynami, jej szczupła twarz nie wyrażała już cierpienia. Dwa razy chyba
zdarzyło się, że spoglądała na Lisę z grymasem szyderstwa na ustach.
Była ucieleśnieniem prawdziwej nienawiści, jaką mogłam sobie tylko wyobrazić.
Nie wspominałam o tym Lisie, ale ze względu na nią samą zadowolona byłam, że jest
w naszej grupie. Stwierdziłam, że to po prostu zazdrość. Kto nie czułby zazdrości o Lisę z jej
aksamitnymi włosami i pewnością siebie?
Cieszyłam się, że stałam po stronie Lisy. Zawsze służyła mi pomocą. Zdecydowanie
odrzucała moje podziękowania za czynione przysługi, jak choćby pomoc w obsłudze
kompasu czy pokazanie, jak należy trzymać toporek.
Dużo czasu w ciągu pierwszych dni poświęcaliśmy na opanowanie rutynowych
czynności, które miały nam pomóc w późniejszej wyprawie do lasu. Raz za razem Eric lub
May kazali nam rozpakowywać sprzęt i rozwijać śpiwory tylko po to, by je po chwili znowu
zapakować. Po dwóch dniach ćwiczeń nawet ja potrafiłam rozłożyć sprzęt w zaledwie parę
minut.
Moja wiara w siebie wciąż rosła, choć zdarzało się kilka nieprzyjemnych wpadek.
Jedna z nich szczególnie wryła mi się w pamięć. Rozdzieliliśmy się na cztery grupy po trzy
osoby, wliczając Erica i May. Naszym zadaniem było zbudowanie prowizorycznego mostu
linowego na wysokości półtora metra nad ziemią. Dwie osoby miały zawinąć końce liny
wokół dwóch drzew, wycinając najpierw toporkiem karby w pniu dla lepszego umocowania
sznurów. Druga lina miała być przymocowana do tych samych drzew na takiej wysokości, by
osoba znajdująca się na moście mogła się jej trzymać. Zadanie dwóch osób na ziemi polegało
na utrzymaniu mostu nieruchomo.
Trzecia osoba miała przejść, stąpając po jednej linie niczym linoskoczek i trzymając
się drugiej dla zachowania równowagi. Wszystko polegało na tym, że dolny sznur nie mógł
być zbytnio napięty.
- Może się zdarzyć, że będziecie musieli wykonać to przy złej pogodzie, na przykład
w czasie porywistego wiatru - wyjaśnił Eric. - Chcemy więc dobrze nauczyć was tego,
żebyście dali sobie radę w najtrudniejszych warunkach.
Lisa, Fran i ja znalazłyśmy się w tym samym zespole. Najpierw każda z nas ćwiczyła
na ziemi, aby oswoić się z przesuwaniem obu rąk po linie z jednoczesnym marszem po linii.
Następnie próbowałyśmy kolejno wspinać się na drzewo, by zamocować sznur we
właściwym miejscu. Fran pierwsza zgłosiła się na ochotnika. Posuwała się centymetr po
centymetrze, tracąc raz równowagę i zawisając na linie w walce o swe drogie życie. Gdy
miała już ciężką próbę za sobą, wybuchnęła niekontrolowanym chichotem radości i ulgi.
- Ufff! - odsapnęła, wycierając ręką spocone czoło. - Z pewnością nie chciałabym tego
robić nad wąwozem czy potokiem. To faktycznie zapiera dech. - Ze współczuciem spojrzała
na swe mocno zaczerwienione dłonie. - Nie chcę nawet wspominać, co dzieje się z rękami.
Wyraźnie wiedziałam, że dla Fran była to zaledwie błahostka, natomiast ja, usiłując za
wszelką cenę zachować spokój, czułam, że zaczyna oblewać mnie zimny pot. Jeżeli tak
sprawna osoba jak Fran obawiała się próby, to co ja miałam powiedzieć?
- Kolej na ciebie, Liso - powiedziałam sprytnie, mając nadzieję, że prawie drżący głos
nie zdradzi mojego przerażenia. Lisa jednak nie dała się zwieść.
- Przedłużenie męczarni, tak? - zapytała z uśmiechem, ale chętnie ruszyła do próby. -
Powinnyście zasmakować tego zimą, gdy lód pokrywa linę - stwierdziła. - To jest tortura w
czystej postaci.
Naszą uwagę przyciągnęły okrzyki dobiegające z niedaleka. Ujrzeliśmy jak Ernie,
straciwszy oparcie dla nóg, wczepiony w górną linę, wisiał machając nogami i próbował
podciągnąć się z powrotem. Budził powszechną wesołość, dyndając na linie niczym ryba na
żyłce, by w końcu się poddać i runąć na ziemię.
- Nie wiem, czy to właśnie Ernie nie ubawił się najbardziej - powiedziała Fran. - Jak
go znam, ześlizgnął się celowo.
Pomyślałam, że to nie miało znaczenia w przypadku kogoś takiego jak Ernie,
ponieważ cały czas i tak wygłupiał się niczym klown. Lecz gdyby wszyscy skierowali swoją
uwagę na mnie, by obserwować, jak szarpię się na linie, umarłabym ze wstydu.
- Jazda, mała - powiedziała Lisa, podsuwając koniec sznura.
Patrząc na linę zawieszoną nad głową, zrobi - łam głęboki wdech. Ach, jakbym
pragnęła wykręcić się mówiąc, że czuję się źle, tak jak to czyniłam w dzieciństwie, nie
odrobiwszy lekcji. Ale w tym tkwiła idea Szkoły Przetrwania: przełamać się i przystąpić
śmiało do dzieła, a poza tym zdawałam sobie sprawę, jak okropnie czułabym się, próbując się
wycofać.
- Ustaw dobrze stopę i nie patrz w dół - zachęcała Fran, ale spóźniła się z
ostrzeżeniem. Zanim zrobiłam choć malutki krok, spojrzałam na środkowy odcinek liny. Jej
kołysanie się na wietrze tam i z powrotem przyprawiało mnie o zawrót głowy i mdłości.
„Chyba zzieleniałam na twarzy” - pomyślałam. Następnie przesunęłam stopę do
przodu o około dziesięć centymetrów. Przez jedną trzecią trasy wszystko szło nieźle. W
pewnej chwili zastygłam. Zawroty głowy spowodowały, że przed oczami zrobiło mi się
ciemno - zaczęłam się modlić, by nie zemdleć. Rękami wczepiłam się w linę tak mocno, że
czułam, jak paznokcie boleśnie wpijają mi się w dłonie, a włókna sznura zdzierają skórę.
Przesuwałam ręce nie ważąc się poluźnić uchwytu. Wiedziałam, że muszę iść dalej. W ciągu
paru sekund wszyscy zorientowali się, że zamarłam ze strachu.
Chyba wieki minęły, nim zrobiłam kolejny krok i wtedy niespodziewanie
spostrzegłam, że coś się zmieniło. Dolna lina naprężyła się, co uczyniło przejście po niej
chyba z pięćdziesiąt razy łatwiejszym. Popatrzyłam na Lisę stojącą przy drzewie, i
zobaczyłam, że opasana jest w połowie liną. Z mojego wyrazu twarzy musiała wyczytać
trwogę, gdyż uśmiechając się, mrugnęła do mnie i mocniej napięła sznur. Ogarnęło mnie
uczucie wdzięczności, kiedy bliska sukcesu pokonywałam ostatni odcinek mostu.
- Chyba powinnam być z siebie dumna - powiedziałam cicho, kiedy stanęłam na
ziemi. - Byłam przegrana, gdybyście nie naciągnęły liny w odpowiednim momencie.
- No tak, ale co zrobisz, jeżeli w lesie zostaniesz zmuszona do przejścia po luźnej linie
albo w czasie silnego wiatru? - zapytała z troską Fran.
Nie wiedziałam, co powiedzieć, lecz z pomocą przyszła mi Lisa.
- Nie martw się. Nigdy nie będą wymagać od nas w czasie kursu naprawdę
niebezpiecznych rzeczy. Wiadomo przecież, że najbardziej zależy im na tym, by nikomu nic
się nie stało.
Tak to wyglądało. Po raz kolejny udało mi się przebrnąć następny sprawdzian, nie
tracąc opanowania, na które się zdobyłam. A zawdzięczam wszystko Lisie.
Codziennie biegaliśmy po szlaku otaczającym cały obóz, dla wyrobienia kondycji na
wielokilometrowe wyprawy, jakie nas czekały. Poznawaliśmy dalsze tajniki wiązania
węzłów, uczyliśmy się także zbierania drewna, rozbijania namiotów, wbijania palików,
rozpalania ognia, zacierania własnych śladów, odczytywania wskazań kompasu,
przewidywania pogody na podstawie chmur i kierunków wiatru, montowania wędziska,
wielu, wielu innych rzeczy. Odnosiłam wrażenie, że poznałam w ciągu tych paru dni więcej,
niż byłam w stanie zapamiętać.
Naturalnym się wydawało, że Jake był właśnie tą osobą, na którą spoglądałam
czujniejszym niż na innych okiem. Widziałam, jak uważnie przysłuchiwał się, gdy ktoś
mówił. Poświęcał przy tym jednakową uwagę wszystkim członkom grupy. Nawet nad wyraz
chłodny Phil rozgrzewał się nieco w rozmowach z nim. Jake miał taki wpływ na ludzi. Jego
nieskrępowany sposób bycia pozwalał odprężyć się.
Ubiegłej nocy analizowałam w myśli zachowanie Jake’a, jego stosunek do innych, i
naszły mnie dwie refleksje. Pierwszą, jak się obawiałam, będącą jedynie moim pobożnym
życzeniem, było wrażenie, że Jake częściej rozmawiał ze mną niż z innymi dziewczynami,
mimo że nigdy nie wymieniliśmy w sumie więcej niż parę zdań, zwykle dotyczących akurat
wykonywanych zajęć. Nawet jeżeli odzywała się moja wyobraźnia, zamigotała we mnie
malutka iskierka nadziei na to, że Jake zaczął darzyć mnie sympatią i odpowiadało mu moje
towarzystwo.
Druga refleksja, wprawiająca mnie w zdumienie, nie była w tym przypadku, jak sądzę,
postrzeganiem rzeczy nie istniejących. Jake i Lisa zdawali się czynić wszystko, co w ich
mocy, by spędzać ze sobą jak najmniej czasu. Nie potrafiłam przypomnieć sobie ani jednej
sytuacji, w której odezwaliby się do siebie choć jednym słowem. Na dodatek Lisa nie
wspominała już ani razu o ich ostatniej zimie, przynajmniej nie w mojej obecności.
Zastanawiałam się, co mogło wydarzyć się między nimi. Czyżby sprawy potoczyły się
aż tak źle, że nie mogli już patrzeć na siebie? A może unikali się nawzajem, ponieważ wciąż
trwała ich szalona i gorąca miłość? Wówczas chcieliby zapewne zataić swe namiętności.
Kojące cykanie świerszczy, dobiegające z lasu przez okna osłonięte siatką, działało na mnie
usypiająco. Miałam przeczucie, że cokolwiek się wydarzyło między nim a Lisa poznam
prawdę. Z tą myślą zapadłam w sen.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- A teraz, proszę, obserwujcie mnie uważnie. Nie chciałbym, żeby ci w drugim rzędzie
rozpoczynali przeprawę, zanim ja nie przejdę na drugą stronę. Davey, będziesz ostatni, więc
nie zapominaj, że to właśnie ty musisz mieć przywiązany sznur do pasa. - Eric szarpnął za
koniec grubej, opasującej go liny i poprawiwszy plecak, rozpoczął przeprawę przez rwący
nurt potoku.
Był to nasz pierwszy dzień w lesie. Maszerowaliśmy od siódmej rano z godzinną
przerwą na lunch, na który składał się tuńczyk i chleb.
Sięgnęłam do olbrzymiej kieszeni moich szortów i wyjęłam tubkę z kremem,
chroniącym przed oparzeniami słonecznymi.
Następnie, nie spuszczając oczu z Erica, któremu spieniona woda sięgała już po uda,
posmarowałam nos odrobiną kremu. Czułam, jak gorące promienie przypiekają mi twarz.
Spojrzałam do góry na słońce, oceniając, że jest mniej więcej trzecia. Zerknęłam też na
zegarek, minęła piętnasta trzydzieści. Jak na razie nieźle mi szło w określaniu czasu.
- Mógłbym wziąć trochę, Katie? - odezwał się Jake, stojący za mną w kolejce. - Swój
zostawiłem przy bagażach.
- No pewnie - wręczyłam mu krem, a następnie zaczęłam przypatrywać się Doris,
która rozpoczęła przeprawę okrzykiem przerażenia w momencie, gdy lodowata woda oblała
jej gołe nogi. Mocno trzymała się liny rozpiętej między opiekunem - już na przeciwległym
brzegu - a Daveyem, stojącym obok nas.
- Niezła zabawa z tą przeprawą - skwitował Jake chichocząc i oddał mi krem. - Czuję
się, jakbyśmy przywędrowali tu pieszo z Hongkongu.
- Wiem, wiem. Bez sensu byłoby teraz odpaść. Zdajesz sobie sprawę, jak bardzo się
żałuje, gdy jest już po wszystkim, a ty wcześniej wycofałeś się? - Poprawiłam stelaż na
obolałych ramionach. Nie minęło więcej niż parę godzin od momentu, gdy rozpływałam się z
podziwu nad tym, jak lekki był mój plecak i jak łatwo maszeruje się z całym ekwipunkiem.
Teraz wydawało mi się, że dźwigam olbrzymi głaz.
Nadeszła moja kolej na sforsowanie potoku. Raźno wskoczyłam do wody, trzymając
się - tak jak nas uczono - cały czas liny i sprawdzając stopą każde miejsce, w którym miałam
stanąć całym ciężarem ciała.
Poczułam orzeźwiający chłód wody oblewający moje gołe łydki i nogawki spodenek.
Miałam ochotę popływać, lecz zbyt dużo kamieni i głazów leżało w wodzie. May
wspominała coś o miejscu do kąpieli, do którego mieliśmy dotrzeć za parę dni - już teraz
myślałam o tym z przyjemnością. O ile byłoby przyjemniej nie mieć na sobie tych ciężkich,
wodoodpornych butów traperskich. Byłam przekonana, że mam już pęcherz na pęcherzu.
Stopy paliły mimo podwójnej warstwy bawełny i wełny.
Pokonałam już połowę drogi i czułam, że mogę zostać tam do zmierzchu. Potok nie
był niebezpieczny latem, a tylko wiosną, jak mówił Eric, kiedy roztopy wypełniły koryto
wodą po brzegi. Największe niebezpieczeństwo stanowiła utrata równowagi. Zabezpieczenie
w postaci liny - zgodnie z tym, co nam powiedziano - wydawało się niezbędne.
W chwilę później błogosławiłam jej obecność. Mój obcas natrafił na śliski kamień i
nagle znalazłam się w wodzie. Byłam przemoczona do suchej nitki.
Silne ręce chwyciły mnie od tyłu w pasie. Ktoś pomógł mi wstać.
- Czy wszystko w porządku, Katie? - zapytał Jake.
- Nic się nie stało, tylko trochę mi wstyd - zapewniłam go.
Cała drżałam, czułam ciepło płynące z jego rąk. Nie mogłam nawet odwrócić się, w
obawie, że zauważy moje podniecenie.
- Cóż, najgorsze jest za nami - powiedział. - Minęliśmy połowę trasy.
Na drugim brzegu wszyscy pościągali buty, skarpety i moczyli nogi w wodzie.
Słowa nie są w stanie oddać przyjemności, jaką niosło zdjęcie z pleców bagażu,
klapnięcie na ziemię i pozbycie się ciężkich buciorów.
Nieco na prawo od miejsca, gdzie zebrała się grupa, wyrastała płaska, wąska półka
skalna. Postanowiłam tam czmychnąć, w przekonaniu, że skała jest gładka i przyjemnie
chłodna.
- Mogę iść z tobą? - zapytał Jake.
Miał na sobie luźne spodnie w kolorze khaki, z nogawkami podwiniętymi do kolan i
buty w ręku. Po raz pierwszy od czasu, gdy poznaliśmy się, wyglądał na skrępowanego i
zażenowanego. Nie miałby się co obrażać, gdybym dała mu teraz kosza!
- Do licha, czyż to nie wspaniałe uczucie! - westchnął, gdy woda obmywała mu stopy.
- Warto przejść katusze, by móc potem rozkoszować się taką chwilą.
- Kiedy jest po wszystkim, zwykle w pierwszym rzędzie czuje się satysfakcję -
odparłam.
Z politowaniem pokręcił głową.
- Czułbym się lepiej, gdybym ubrał dziś szorty. A teraz mokre spodnie kleją mi się do
nóg.
- Szybko wyschną, słońce wciąż mocno grzeje. Poza tym - dodałam - zobaczysz, jak
wynagrodzona została moja przezorność nakazująca założyć szorty. - Wyjęłam nogę z wody.
Cała sieć zadrapań od ostrych kolców jeżyn pokrywała zewnętrzną stronę łydki.
- Okropne - skrzywił się. - Sądzę, że to kwestia wyboru mniejszego zła. Przemoczony
czy podrapany!?
Pochylił się i delikatnie dotknął jednej ranki.
- Zdaje się, że boli?
- Nawet nie poczułam, kiedy to się stało - odparłam.
Po raz drugi dzisiaj moje ciało przeszył dreszcz.
- Byłam zbyt zdenerwowana, by nie wyjść na idiotkę, stałam się niewrażliwa na ból.
- Nie powinno cię to tak martwić - rzekł poważnie. - Rzecz w tym, że gdybyś potrafiła
już wszystko, nie byłoby ciebie tutaj, prawda?
- Wcale nie, wiesz o tym. To właśnie ja wpadłam do wody. Nie widziałam jeszcze,
żebyś się gdzieś wyłożył lub coś spartaczył.
- O tak, ja nie, broń Boże! - Zaśmiał się. - Po prostu wykonuję wszystko idealnie. Weź
na przykład założenie przeze mnie długich spodni, w rezultacie czego przemieniłem się w
ludzką gąbkę.
Oboje zachichotaliśmy i, mimo rozlicznych dolegliwości oraz zmęczenia, z pewnością
czułam się cudownie. Mogłabym z nim zostać na tej skale na zawsze, do końca życia.
Jednak Eric i May nie pozwolili nacieszyć się nam tą chwilą.
- Uwaga, grupa! - krzyknęła May donośnie. - A teraz przystępujemy do prania skarpet.
Weźcie około jednej czwartej łyżeczki proszku i wypierzcie obie pary. Jak wiecie, wszystkie
środki z naszego wyposażenia nie szkodzą naturalnemu środowisku.
Pokazała nam też jak rozłożyć skarpety z tyłu na plecaku, by szybko wyschły w czasie
marszu.
- Jakiego marszu? - jęknął Ernie z pucołowatą twarzą niezdrowo zaróżowioną od
słońca.
- Czyżbyś miała na myśli, że nie rozbijemy tu obozu?
- To właśnie mam na myśli - potrząsnęła głową May, lecz uśmiech skierowany w
stronę Erniego wyrażał życzliwość i troskę. - Nie martw się. Trasa biegnie po rozległym,
równym terenie, przypomina niemal chodnik. Ponadto nie zamierzamy dzisiaj pokonać więcej
niż dwa kilometry. Musimy odpocząć przed jutrzejszym dniem. Szlak zacznie piąć się w górę.
Westchnęliśmy ciężko, lecz nikt już więcej nie marudził.
Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że nie było sensu zgrywać pokrzywdzonych. O
ile chcieliśmy uniknąć całkowitego upokorzenia i powrotu do bazy, gdzie wezwani zostaliby
rodzice.
Jake pomógł mi założyć plecak.
- Wiesz, jeszcze dziś rano cieszyłam się, że mam taki lekki bagaż... - przyznałam się,
dzieląc się z nim moją wcześniejszą refleksją.
- Wiem, o co ci chodzi. Ja sam mam wrażenie, że dotarłem tu piechotą z samego
Greenfields.
Stanęłam jak wryta.
- Czy Greenfields w stanie Maryland?
- Zgadza się - odrzekł zdziwiony. - Znasz to miasto?
- Czy znam? Przecież to moje strony. Pochodzę ze Spring Valley! - zawołałam.
Uśmiechając się, z niedowierzaniem potrząsnął głową.
- A to ci dopiero! Założę się, że chodzisz do ogólniaka w Spring Valley, tak?
- A ty w Central - odparłam. - Świat jest taki mały!
- Nie żartujesz chyba? - Wciąż kręcił z niedowierzaniem głową. - Nie rozumiem,
dlaczego nie spotkaliśmy się wcześniej na jakimś meczu, czy czymś w tym rodzaju. W
Central występuję w drużynie piłkarskiej.
- Faktycznie, dziwne - przyznałam, nie mówiąc mu, że nigdy nie byłam zbyt wielkim
sympatykiem futbolu, zaliczając w ubiegłym roku góra dwa mecze. Po co wyciągać teraz
takie sprawy, skoro czułam już, że stanę się prawdziwym fanatykiem piłki nożnej.
To, co powiedział Jake, podekscytowało mnie do tego stopnia, że zbliżając się do
reszty grupy, prawie nie zauważyłam wesołości na twarzy Lisy. Śmiała się i szczebiotała.
Dopiero później uświadomiłam sobie, na czym polegało jej rozbawienie. Odwróciła się, by
pomóc Fran, która nie potrafiła ułożyć na plecaku swych grubych, wełnianych skarpet.
Uznałam, że moja osoba nie miała nic wspólnego z zachowaniem Lisy.
Potem, gdy wyruszaliśmy szukać chrustu na ognisko, dowiedziałam się, że to
wszystko miało jednak związek ze mną.
- O czym tak gaworzyliście, ty i Jake, dziś po południu - zapytała - zupełnie jak starzy
przyjaciele?
Możliwe, że nienaturalnie obojętny i lekceważący ton jej głosu sprawił, że nie za
bardzo pragnęłam podzielić się z nią wrażeniami.
- O tym i owym - odpowiedziałam również beznamiętnie.
Dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Skupiłam całą uwagę na pierwszej lepszej gałęzi. W
sumie przecież Jake i ja nie mieliśmy żadnego sekretu, czy czegoś w tym rodzaju.
To, co miała teraz do powiedzenia, stanowiło dla mnie zagadkę. Do mych uszu dotarły
jednak słowa, których nigdy w życiu bym się nie spodziewała.
- Wiesz - odezwała się cicho - nie uświadamiałam sobie dotychczas, jak bardzo zależy
mi na Jake’u. Nasza wspólna obecność tutaj przekonała mnie, że wcale się między nami nic
nie skończyło.
- Nie?
- Oczywiście, że nie - odezwała się po chwili.
- Dlatego też chciałam wiedzieć, o czym rozmawialiście. Zastanawiałam się, czy
dopytywał się o mnie.
- Nie - stwierdziłam uczciwie. - Twoje imię nie padło ani razu.
Pomogła mi wywlec próchniejący kawał drewna, jak się wydawało, dostatecznie
suchy, by mógł posłużyć za rozpałkę. Z niecierpliwością oczekiwałam powrotu na polanę,
gdzie rozłożyliśmy nasz obóz. Nie chciałam, by Lisa powiedziała jeszcze cokolwiek. Nagle
ścisnęła mnie lekko za ramię, nie pozwalając odejść.
- Tobie, jako jedynej, zamierzam coś wyznać, Katie - wyszeptała - ponieważ uważam
ciebie tutaj za przyjaciółkę, bliższą niż Fran. Widzisz, wiem, że Jake wciąż się mną interesuje.
Zauważyłam, jak często spogląda na mnie i jestem przekonana, że nadal mu na mnie zależy.
- A co z Kevinem? - zapytałam.
- Och, nie jest nikim szczególnym - Lisa zapewniła mnie. - Zresztą, nie można
oczekiwać ode mnie, żebym zachowywała się jak stara służąca tylko dlatego, że Jake i ja
mieliśmy głupią sprzeczkę i postanowiliśmy zerwać ze sobą. Czy nie mam racji?
- Przecież nawet nie widziałaś go od zimy - wydukałam pełna determinacji, żeby
udowodnić, przynajmniej sobie, że nic już ich nie łączy. - Skąd ci przyszedł do głowy taki
pomysł, Katie? - Lisa spojrzała zdumiona. - Po raz ostatni widziałam się z nim w kwietniu.
Pracował w weekendy, by móc przylecieć do Phoenix i spędzić ze mną Wielkanoc. To musi
być miłość, prawda?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Zagłębialiśmy się w dzikie ostępy leśne. Każdy dzień stawiał przed nami większe
wymagania, przynosił nowe doświadczenia. Nigdy nie uważałam siebie za mieszczucha, ale
tu dopiero zaczęłam uzmysławiać sobie, ile straciłam, nie zauważając piękna przyrody. Rzecz
w tym, że w domu w Spring Valley nigdy bym nie pomyślała, żeby wykrzykiwać do siostry,
Mary Beth, lub mamy czy taty: „Hej, spójrzcie na ten różowy wawrzyn, tam na zboczu! Czyż
nie jest zachwycający?” Natomiast tu w Szkole Przetrwania nawet Phil ożywiał się, widząc
majestatycznego orła zataczającego kręgi nad naszymi głowami.
Rosło uznanie dla zdolności pedagogicznych Erica i May.
Niejeden z moich szkolnych nauczycieli wiele mógłby się od nich nauczyć. Podawali
nam wiedzę małymi partiami, w sposób niezwykle naturalny. Na przykład May, chcąc nam
wskazać miejsce na kopanie dołu kloacznego, nie mówiła po prostu: „Kopcie przy tamtym
drzewie”, lecz zawsze wymieniała gatunek drzewa, określając dokładnie nazwę: „przy
tamtym świerku”, lub: „tu przy tych orzechach”. Podświadomie chłonęliśmy wiedzę
przekazywaną przez opiekunów, choć właściwie nigdy nie zamierzaliśmy poznać nazw drzew
i roślin. Niebawem jednak większość występujących w okolicy gatunków stała się nam znana.
Wciąż miewałam okresy zwątpienia i, mimo że reagowałam równie entuzjastycznie
jak inni na każdą nową formę zajęć, skłamałabym nie przyznając, że przerażała mnie
zbliżająca się wyprawa indywidualna. Perspektywa znalezienia się w pojedynkę w leśnym
gąszczu budziła lęk. Ukryty niepokój nie opuszczał mnie ani na chwilę.
Tradycyjnie już z pomocą przyszła Lisa. Ilekroć jednak widziała, że Jake rozmawia ze
mną, jej dłonie zaczynały drżeć. Nie zmieniła swojego sposobu zachowania, aby mu się
przypodobać. W gruncie rzeczy wydawała się wciąż unikać go, niezależnie od faktu, że
przyłapałam ją ze dwa razy na pełnym tęsknoty spojrzeniu w jego kierunku.
Do mnie odnosiła się w taki sposób, jakby Jake nigdy nie był tematem naszej
rozmowy. Może wydawało się jej, że on się mną nie interesuje, i tak długo jak ona nie
wspominała o nim, tak też i ja tego nie robiłam. Wolałam unikać trudnych dyskusji.
Nie udawało mi się spędzać z nim tyle czasu, ile bym sobie życzyła. Szkoła
Przetrwania preferowała pracę grupową. Gdy jakiekolwiek ćwiczenia wymagały połączenia
się w pary, Lisa z góry zakładała, że ja będę jej partnerką - co stawało się coraz bardziej
denerwujące.
Chociaż z wdzięcznością przyjmowałam pomoc Lisy, zdawałam sobie sprawę, że nie
jest to droga do samodzielności. Nigdy nie pozostawiała mi dość czasu, bym zdążyła
spróbować zrobić coś na własną rękę.
Powoli uzmysłowiłam sobie, że uzależniam się od niej.
Przewyższała mnie znacznie umiejętnościami oraz pewnością siebie. Poświęcenie w
wykonywaniu najtrudniejszych zadań zachęcało do skorzystania z jej pomocy. Wiedziałam,
że moje lenistwo utrudniało i powstrzymywało mnie od uzyskania samodzielności, lecz działo
się tak może dlatego, że w pełni odpowiadał mi taki stan rzeczy.
Jake i ja znaleźliśmy się, raz czy dwa, w tej samej parze.
Mieliśmy wykonać jakieś drobne zadanie: kopanie dołu czy rąbanie drzewa.
Zauważyłam wówczas jego absolutne zaangażowanie w wykonywaną pracę. Nie pomagał mi
jak Lisa: po prostu zakładał, że sama dam sobie radę.
Nie chciałam stwarzać wrażenia, jakoby cała moja uwaga i czas podzielony został
tylko i wyłącznie między Jake’a i Lisę. Poznawałam też innych. Miałam bzika na punkcie
Fran, która sama się określała jako „chroniczna zrzęda”, lecz zawsze była dobrą kumpelką i
nigdy nie traciła poczucia humoru. Nie przepadałam natomiast za Doris, choć ceniłam jej
pracowitość. Gloria rozkręcała się w miarę upływu czasu i nie trudno było zauważyć jej
zainteresowanie Mattem. Rumieniła się, ilekroć popatrzył w jej stronę. Spędzała większość
czasu z Doris, zawsze jednak potrafiła niepostrzeżenie znaleźć się w miejscu, gdzie pracował
Matt, a także zająć pozycję bezpośrednio za lub przed nim, gdy ustawialiśmy się w szeregu.
Matt zachowywał spokój, nie wydawał się szczególnie skrępowany, spędzał mnóstwo czasu
na rozmowach z Glorią.
Wpadłam na pomysł, że tak oto będziemy mieli przynajmniej jeden romans przed
powrotem do bazy.
Przynajmniej jeden, gdyż niezależnie od tego, jak bardzo przejmowałam się Lisą,
prawdą było, że Jake nie rozwiał moich nadziei do końca. Serdeczny uśmiech i gorące
spojrzenia zdawały się mieć szczególną wymowę.
To zabawne, lecz byłam pochłonięta wyobrażaniem sobie, co mogły one oznaczać.
Usiłowałam nie zdradzać się z moim zainteresowaniem jego osobą w obawie przed
ośmieszeniem.
Gdyby okazało się, że jego serce wciąż należy do Lisy...
Jakoś nigdy nie dotarło do mnie, że mógłby uznać, iż nie darzę go zbytnią sympatią.
Sytuacja zapewne nie zmieniłaby się do końca pobytu tutaj, gdyby Jake nie odważył
się przejść do ofensywy.
Byliśmy na szlaku prawie od tygodnia i tego ranka, jak zwykle, wstaliśmy o świcie.
Chcieliśmy coś przekąsić, zanim słońce znajdzie się wysoko na niebie i zacznie dokuczać
upał. Poprzedniego wieczoru Eric i May poinformowali, że czeka nas prawie
dwudziestokilometrowa wędrówka pod górę, szczególnie uciążliwą trasą, i że odcinek ten
pokonać mamy samodzielnie, bez ich pomocy. Utworzone miały zostać dwie grupy, w skład
których wchodzili opiekunowie pełniący rolę eskorty. Każda z ekip dokonać miała
przemarszu inną drogą do miejsca spotkania oddalonego o ponad dziesięć kilometrów.
Liderzy grup zostali wyłonieni w tajnym głosowaniu. Nikogo nie zdziwił fakt, że
wybrano Jake’e i Matta. Podejrzewałam, że Lisa też może mieć szanse na zwycięstwo, gdyż
również była ekspertem w sztuce traperskiej. Po wyczytaniu nazwisk nie wyglądała jednak na
rozczarowaną. Tak czy owak, oddałam swój głos na Jake’a.
Z samego rana Jake i Matt rozpoczęli tworzenie swych zespołów i dla rozstrzygnięcia,
kto zacznie, rzucili monetę. Wypadło na Jake’a, i ku memu zdziwieniu nazwisko „Katie
Carlisle” padło z jego ust jako pierwsze. Tuż obok usłyszałam westchnienie Lisy.
„Czy była zła, ponieważ Jake wybrał mnie? - zastanawiałam się. - A może
przeczuwała, że nie znajdziemy się w jednej grupie?”
Cokolwiek stanowiło przyczynę jej rozdrażnienia, nic już nie mogła na to poradzić.
Wybrana została przez Matta trzecia z kolei. Rzucając monetę po raz drugi wyłonili naszego
przewodnika. Los uśmiechnął się do Erica. Rozpoczęliśmy przygotowania.
Oczekiwałam ostrej reakcji ze strony Lisy z powodu tego, że znalazłam się w zespole
Jake’a. Wydawała się jednak lekko poruszona.
- Wszystko będzie w porządku, Katie, prawda? - zapytała w końcu, spoglądając na
mnie.
- Jasne, dlaczego by nie? - odpowiedziałam pytaniem.
Wzruszyła ramionami.
- No nie wiem, to trudny teren i w ogóle. Martwię się, że możesz potrzebować
pomocnej ręki.
- Wszystko będzie w porządku - zapewniłam ją. - Ale szkoda, że nie jesteśmy razem.
Dobrze, że chociaż Fran znalazła się z tobą w grupie.
- Uważaj jednak. Trzymaj się Phila. Cóż, to tylko niecałe dwadzieścia kilometrów. -
Uśmiechnęła się, ale mówiąc prawdę, jej słowa wstrząsnęły mną. Przywykłam bowiem do
korzystania z jej pomocy. Wiedziałam, że Jake oczekiwać będzie od każdego takiej
samodzielności, jaką on sam przejawiał.
Nie miałam co liczyć na jego wsparcie, chyba że sama bym go o to poprosiła. I niech
mnie licho weźmie, gdybym się na to zdecydowała!
Gniew Lisy mógł wyniknąć z faktu, że Jake wybrał mnie do swojej ekipy, a to właśnie
ona przez cały czas opiekowała się mną. Wykazując nieustanną troskę, mogła być więc nieco
zazdrosna, co z kolei budziło we mnie przeświadczenie o niewdzięczności.
Poczucie winy pogłębiała perspektywa spędzenia z Jake’em całego dnia. Byłam
rozdarta między dwoma skrajnymi uczuciami: moje mocno bijące serce zdecydowanie
przytłumiło wyrzuty sumienia.
Oprócz Erica, Phila, Jake’a i mnie w grupie znaleźli się Doris i Ernie, co czyniło
zespół bardzo urozmaiconym.
Już na wstępie Doris przylgnęła do mnie. Nie miałam nic przeciwko temu. Od dawna
wiedziałam, sądząc po tym, jak peszyła się w rozmowach z chłopcami, że nie potrafi się
przełamać. Miałam jednak nadzieję, że da mi odetchnąć w miarę upływu czasu.
Wyruszyliśmy na trasę, która pięła się stopniowo w górę. Była tak wąska, że musieliśmy iść
gęsiego. Znalazłam się między Doris a Philem. Jak na razie nie przeszkadzało mi to, chociaż z
pewnością nie marzyłam o tym, by spędzić cały dzień w ten sposób.
Oczywiście na czele naszej małej kolumny szedł Jake, niosąc jasnoczerwony plecak.
Eric podążał tuż za nim na wypadek, gdyby zaistniała konieczność udzielania pomocy.
Przez półtorej godziny pięliśmy się nieustannie w górę, zatrzymując się tylko na
rozwidleniu szlaków. Jake analizował mapę. Jednym pstryknięciem palców otwierał skórzany
futerał z kompasem i odczytywał kierunek.
Zatrzymaliśmy się po raz drugi. Jake i Eric pochylili głowy nad mapą. Reszta
rozlokowała się na ziemi, wyciągnęła manierki, by zaspokoić pragnienie. Woda zaczerpnięta
wcześniej ze strumyka o łagodnym, ale dość głębokim nurcie, była już letnia i miała delikatny
posmak tabletek oczyszczających, zawsze stosowanych przez nas do uzdatniania wody.
Jednak po paru godzinach wydawała się błogosławieństwem.
Jake zamknął pudełko z kompasem, a następnie złożył mapę i wetknął ją z powrotem
do kieszeni. Odwrócił się do nas.
- Jeszcze około godziny, a potem zatrzymamy się, żeby coś przekąsić - oznajmił.
- Przekąsić? - zaskomlał Ernie. - Przecież jeszcze nie ma nawet dziesiątej. Co to ma
być, śniadanio - lunch?
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- Wiem, że to nietypowa pora na posiłek - zgodził się Jake - ale jeżeli na mapie nie ma
żadnego błędu, ani też ja się nie pomyliłem, szlak przed nami powinien obfitować w owoce
leśne i tym samym stworzyć warunki do poszukiwania pokarmu we własnym zakresie.
- O nie, znowu zielsko! - jęknął Ernie, a zbiorowe zawodzenie uzupełniło jego
komentarz.
Szukanie leśnego pokarmu było z pewnością najmniej ulubioną formą ćwiczeń. Nie
trafiały nam do przekonania żadne argumenty wychwalające zalety dziko rosnących
korzonków i liści, i nadal uważaliśmy, że bardziej nadają się do sklepu zielarskiego niż na
talerz.
- No to w drogę! - po raz pierwszy tego dnia odezwał się Eric. - Przecież nie jest winą
Jake’a, jak wiecie, że musimy szukać pożywienia w lesie. Trzeba zachować podstawowe
zapasy żywności, nie muszę wam chyba tego tłumaczyć. A może wolicie zostać z niczym w
czasie indywidualnej wyprawy?
To zamknęło nam usta. Zadrżałam na samą myśl o solówce. Ustalenie przez Jake’a
kierunku według kompasu przypominało mi o kolejnej dziedzinie, w której czułam się bardzo
niepewnie. Lisa brylowała w pracy z mapą i kompasem, jak również w określaniu odległości
między dwoma stałymi punktami jedynie za pomocą słońca. Teraz jasno rysowała się przede
mną konieczność nadrobienia zaległości w wyznaczaniu kierunku, zanim znajdę się w
sytuacji, gdzie zdana będę tylko na siebie.
Jak to zwykle bywa, nie szukaliśmy zbyt intensywnie pokarmu w lesie, ani też nie
musieliśmy jeść nic szczególnie obrzydliwego.
W pobliżu polany, na której zatrzymaliśmy się, znajdował się zagajnik pełen
dojrzałych i soczystych poziomek. Umieliśmy już wszyscy rozpoznawać dziką cykorię, tak
typową dla bardziej nizinnych terenów. Eric znalazł trochę jadalnych grzybów rosnących przy
niektórych drzewach, ale zaraz ostrzegł nas, byśmy w trakcie indywidualnej wyprawy nie
próbowali na własną rękę odróżniać trujących od jadalnych, gdyż wszystkie wyglądają w
sumie niewinnie. Rozpoznawanie ich wymagało lat praktyki.
Dodając raczej skromną ilość suszonej wołowiny, którą zabraliśmy ze sobą,
przyrządziliśmy całkiem niezłą sałatkę wzbogaconą o sok cytrynowy w proszku oraz
niewielką ilość oliwy z naszych cennych zapasów. Kolejna porcja proszku cytrynowego z
odrobiną cukru zmieniła się, po dodaniu wody, w gotową do picia cytronadę.
Jedliśmy, siedząc w kręgu i nie miałam żadnej szansy, nawet najmniejszej, by
porozmawiać z Jake’em, choćby przez chwilę, na osobności. Nie potrafiłam sobie
odpowiedzieć na pytanie, czy wybór przez niego mojej osoby ma jakieś znaczenie, czy też
nie. Może zrobił to celowo, aby wzbudzić zazdrość Lisy. Ale, jak sama sobie tłumaczyłam,
Jake nie był zdolny do tego. Nigdy nie podejrzewałabym go o fałsz, ani o to, że mógłby się
bawić w coś podobnego.
Wciąż liczyłam na okazję spędzenia z nim choćby paru chwil. Nagle wydało się to
bardziej prawdopodobne, ponieważ, ku memu zdziwieniu, Phil i Doris zapomnieli o bożym
świecie pochłonięci rozmową. Wyjaśniali sobie, że ich dziwne zachowania wynikały z
nieśmiałości.
Niestety, ostatni kawałek jedzenia zniknął z naszych talerzy, Eric szepnął coś do
Jake’a, a ten poprosił nas o uwagę.
- Resztkami wody z manierki możecie przepłukać naczynia - ogłosił. - Potem
spakujcie się i ruszamy w drogę. - Podniósł rękę, by uciszyć jakikolwiek głos sprzeciwu. -
Nie obawiajcie się, nie idziemy daleko, a Eric prosił, bym wam przyrzekł, iż teren, którym
wiedzie nasza trasa, wart jest zwiedzenia.
Nie mając zatem cienia szansy na odezwanie się do Jake’a choćby słowem, znowu
znalazłam się na szlaku, z plecakiem na grzbiecie. Posuwałam się mozolnie, lecz wytrwale.
Ścieżkę tak zarastały krzaki i pokrzywy, że ponownie zmuszeni zostaliśmy do marszu
gęsiego. Doris zręcznie wysunęła się na przód, dzięki czemu szła za Philem, a mnie przypadło
w udziale zamykanie kolumny.
Z czasem zaczął doskwierać mi upał i zmęczenie. Z wściekłością kopnęłam gałąź
leżącą na ścieżce. Zrobiłam to jednak z taką siłą, że podskoczyła do góry i trafiła w
nieosłonięte nogi Doris.
- Przepraszam - wymamrotałam uświadamiając sobie, iż jedyną osobą, której było mi
żal, jestem ja sama. Pomyślałam, że Jake mógł celowo wybrać mnie do grupy, by potem w
okrutny sposób zignorować. Wydawało się to jednak bezsensowne.
Ścieżka rozszerzała się w pewnym momencie, co obwieszczone zostało radosnym
okrzykiem tych na przodzie. Przyśpieszyłam, by zorientować się w sytuacji.
Moim oczom ukazał się widok zapierający dech w piersi.
W małym wąwozie przed nami drzewa przerzedzały się nieco.
Środkiem płynął szaroniebieski strumień. Wpadał do niewielkiego jeziorka ginącego
za zakrętem. Wystające skały uformowały szeroką ścianę, a spiętrzona woda wydostawała się
w postaci delikatnego płaszcza, tworząc wodospad rozpryskujący się w strumieniu.
Mój zły nastrój minął natychmiast. Teraz myślałam jedynie o wygrzebaniu stroju
kąpielowego i poszukaniu odosobnionego miejsca, gdzie mogłabym się przebrać.
Całkowicie olśniona widokiem szemrzącego potoku, nie zauważyłam, że Jake
odłączył się od grupy i stanął przy mnie.
- Tak, to jest niespodzianka, na którą warto było poczekać, prawda? - zapytał.
- Bez wątpienia! Czy wiedziałeś wcześniej, czy też Eric ci powiedział? To miejsce jest
zaznaczone na mapie?
- Poczciwy Eric wybrał to miejsce. Z mapy wynikało jedynie, że jest tu woda, ale nie
miałem pojęcia o istnieniu tak cudownego basenu.
- Hej! Przebierzmy się! - zawołał Ernie, zdejmując plecak z ramion. Wszyscy poszli w
jego ślady. Jake ścisnął mnie za przegub.
- Zaraz wrócę - wyszeptał.
Przebiegł kawałek, stając na wprost przed rozgorączkowanymi, śpieszącymi się
piechurami.
- Jeszcze jedna sprawa, zanim się rozejdziecie - powiedział.
Spostrzegłam, że wszyscy zatrzymali się nagle, spodziewając się zakazu kąpieli lub
czegoś jeszcze gorszego.
- Chodzi o przestrogę udzieloną mi przez Erica. Miejscami woda jest dość głęboka -
mówił Jake - i uważajcie na zdradliwe prądy podwodne spowodowane nachyleniem dna.
Dobierzcie się najlepiej w pary i w wodzie trzymajcie się blisko swego partnera. - Szybciej
niż bym się spodziewała, odwrócił się do mnie i mrugnął okiem. - Moją parą będzie Katie.
Macie pół godziny czasu dla siebie, więc bawcie się dobrze.
Pędziłam do lasu, gdzie można się było przebrać. Ciężkie traperskie buty, które
jeszcze tak niedawno ważyły chyba tonę, teraz sprawiały wrażenie skrzydeł doczepionych do
nóg.
Jake ogłosił, że najbliższe pół godziny spędzę z nim sam na sam.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Woda była czysta jak kryształ. Jake stał już na brzegu jeziora, kiedy wyszłam z lasu w
stroju kąpielowym. Bladobłękitny kolor kostiumu idealnie pasował do mojej karnacji.
- Proszę, tylko nie proponuj ścigać się na drugą stronę jeziorka - poprosiłam łagodnie.
- Po całym dzisiejszym przedpołudniu, nie starczy mi sił na nic więcej, niż na relaksowe
pływanie pieskiem. - Nie dodawałam już, że nawet w najbardziej sprzyjających warunkach
nie zaliczam się do pływaków światowej klasy.
- Nic podobnego. Sam jestem wykończony. Ja z kolei powiedziałbym, że styl, na który
mnie teraz stać, to „na topielca”. - Jego białe zęby błysnęły na moment w uśmiechu.
Przebiegł parę metrów po płyciźnie, rzucił się do przodu i dał nura, jak na zawodach
pływackich. W chwilę później wynurzył się.
- To cię ochłodzi - zapewnił. - Chodź Katie, tu jest dostatecznie płytko, można
dosięgnąć dna.
Już miałam pójść za jego namową, gdy nagle usłyszałam krzyk. Gloria, w białym,
dwuczęściowym, plisowanym kostiumie, zacierała ręce z zimna, stojąc po kolana w wodzie.
- Za zimno! - wrzasnęła po raz drugi do Daveya i Erniego, którzy się już zanurzyli. -
Chyba skostnieliście z zimna.
„Głupia dziewucha” - pomyślałam i zrobiłam parę kroków do przodu... „Zimna”, to
nie było właściwe określenie.
- Czy nie trzeba przypadkiem wstąpić najpierw do Klubu Morsów, by móc tu
popływać? - zapytałam i śmiejąc się zaczęłam wycofywać się na brzeg.
- Nic podobnego! - odkrzyknął Jake. - Musisz się zamoczyć od razu, cała. Jeśli
będziesz to robić stopniowo, tak jak Gloria, przeżyjesz szok. No jazda! Złapię cię.
Przysięgam, że nie pozwolę ci utonąć.
Nie wiem, co mnie do tego skłoniło: pragnienie wpadnięcia w jego ramiona czy strach
przed kompromitacją. W każdym razie, w ciągu sekundy znalazłam się w wodzie. Oczywiście
przez cały czas wiedziałam, że Jake ma rację. Najgorsze są pierwsze chwile i najlepiej mieć je
za sobą jak najszybciej.
Objął mnie delikatnie.
- Możesz sięgnąć dna - zapewnił. - Ostrożnie stawiaj stopy, pełno tu kamieni,
odłamków skał.
- Ach, jak wspaniale! - westchnęłam z zachwytu, uświadamiając sobie, że tylko ja
wiem, iż chodzi przede wszystkim o jego ramiona. Uwolnił mnie ze swoich objęć, gdy
stanęłam na dnie. Czułam, jak kostnieję z zimna.
- Musisz się bez przerwy ruszać, aż się przyzwyczaisz. Popłyńmy tam, do wodospadu.
Nie chodzi wcale o wyścig.
Ruszyłam za nim, trzymając głową nad wodą. Widziałam jak z niebywałą sprawnością
przecinał wodę płynąc klasycznym kraulem. W odległości około pięciu metrów od
wodospadu jezioro zwężało się tworząc strumień, a woda stawała się coraz płytsza. Cały
chłód, który jeszcze odczuwałam, ustąpił, kiedy Jake wziął mnie za rękę.
- Teraz musisz już iść - powiedział. - Sprawdzimy czy można wślizgnąć się za
wodospad.
Moje ciało przeszywały dreszcze.
- Tak, jak myślałem - stwierdził Jake, spoglądając przez zasłonę spadającej wody. -
Wygląda jak przejście, coś w rodzaju korytarza.
Przeszliśmy po szerokim, kamiennym progu bokiem, niczym kraby, aż znaleźliśmy się
za kurtyną wodospadu.
Na krótką chwilę zapomniałam nawet o obecności Jake’a. Za srebrnym parawanem
wody było tak cudownie. Powstająca mgiełka osiadła na twarzy i ramionach, tworząc
malutkie kropelki spływające w dół. Szum spadającej wody oszałamiał nas. Trafiliśmy jakby
do innego świata, zaczarowanego królestwa, w którym nie było widać ani słychać naszej
grupy. Miałam wrażenie, że znajdujemy się tysiące kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji.
Czułam ciepło jego dłoni. Wiedziałam, co się wydarzy.
Bardzo wolno odwróciłam się. Objął mnie i poczułam jego usta na swoich. Był to
najsłodszy pocałunek na świecie. Towarzyszyły mu miliony drobnych kropelek chłodnej
wody pieszczącej nasze ciała.
- Katie, jesteś wprost fantastyczna - wyszeptał mi prosto do ucha, tak że słyszałam go
mimo łoskotu wody. - Mam nadzieję, że będziemy częściej się spotykać po powrocie do
domu.
- Ja też mam taką nadzieję - wyszeptałam. - Jeżeli...
Miałam zamiar powiedzieć: jeżeli wszystko między tobą a Lisą będzie naprawdę
skończone. Ale wówczas zajrzałam w jego niebieskie oczy błyszczące od atłasowego blasku
wody i wolałam niczego nie mówić. Nie chciałam psuć nastroju.
Znowu pocałowaliśmy się, tym razem bardziej delikatnie, wyrażając jakby
niewypowiedzianą obietnicę nowych pocałunków w przyszłości.
Okrzyki dochodzące z „kąpieliska” przebijały się przez ścianę wodospadu. Czar prysł.
Jake delikatnie odgarnął moje mokre włosy z czoła i odezwał się już wyraźniejszym, mniej
rozmarzonym głosem.
- Lepiej wracajmy do reszty grupy - wyszeptał - bo gotowi są wysłać za nami ekipę
poszukiwawczą.
W rzeczywistości nikt chyba nie zauważył naszej nieobecności. W pierwszej chwili
zaskoczyło mnie to, gdyż wydawało mi się, że zniknęliśmy na wieki. Nagle dotarło do mnie,
że spędziliśmy razem nie więcej niż trzy lub cztery minuty. Wydawało mi się, że znalazłam
się w raju. Gdy przebraliśmy się i wyruszyliśmy ponownie na szlak, spostrzegłam zmianę w
zachowaniu Jake’a. Nie podchodził do wszystkich tak rzeczowo i oficjalnie, stał się bardziej
subtelny i romantyczny. Często nasze oczy spotykały się i za każdym razem jakby delikatny
prąd przebiegał między nami przekazując wiadomość: „Lubię cię, i to bardzo”.
Szczęście nie oszołomiło mnie aż tak, aby w czasie wędrówki znów nie odezwały się
we mnie wyrzuty sumienia z powodu Lisy. Tak naprawdę to nie wierzyłam, że wciąż kocha
Jake’a. Oczywiście sama twierdziła, że tak, ale jakoś nie mogłam dostrzec przejawów jej
uczucia. Nie za bardzo także przejmowała się faktem, że nie rozmawiali ze sobą zbyt często.
A poza tym miała chłopca. Bez względu na to, co mówiła, nie sprawiała wrażenia zakochanej
do szaleństwa. W dodatku sama wspomniała Fran i mnie o jej spotkaniach z Kevinem w
kwietniu - akurat w tym samym czasie, kiedy Jake poleciał do Phoenix zobaczyć się z nią.
Żałowałam, że nie wypytałam wcześniej Lisy, co naprawdę łączy ją z Jake’em.
Zdawałam sobie sprawę, że teraz już nie mogę nalegać. Byłoby to nieuczciwe, gdyż w
obecnej sytuacji miałabym w tym ukryty cel. Cokolwiek łączyło Lisę Morison i Jake’a
Summersa, należało już do przeszłości.
Docierając do szczytu wzgórza, skąd roztaczał się widok na dolinę, pomyślałam, że
nie powinniśmy afiszować się z uczuciami, jakimi darzyliśmy się nawzajem.
Nie widziałam powodu, dla którego Lisa miałaby o czymkolwiek wiedzieć.
Oczywiście powinnam podejrzewać, że stanie się inaczej. Nigdy nie potrafiłam tłumić
swych emocji. Nie sądzę, żeby teraz mi się to udało.
Docierając do miejsca w dolinie, gdzie mieliśmy spędzić noc, pierwszą rzeczą, którą
każdy z nas zauważył, było stałe palenisko wybudowane z cegieł.
- A, to co - zażartował Ernie - komforcik domowy?
Eric wyjaśnił obecność paleniska, w chwili, gdy druga grupa dołączyła do nas.
Siedziałam na ziemi między Jake’em, a Doris. Łatwo przyszło mi zignorować nadejście Lisy
oraz fakt, że nie było przy mnie wolnego miejsca dla niej. Z uwagą słuchałam Erica.
- Ponieważ było to jedno z najlepszych stanowisk w okolicy na kamping - mówił Eric
- i ponieważ tak bardzo oddalone jest od zalesionych zboczy, postanowiono zbudować tu
palenisko.
- Jeżeli potrzebujesz czegoś na rozpałkę, weź te buty - zażartował Ernie. - Z radością
ujrzałbym je w płomieniach za to, co uczyniły moim biednym stopom.
- Obawiam się, że będę cię musiał rozczarować, kolego - odrzekł Eric. - Oboje z May
mamy w bagażach kilka puszek sterno, specjalnego paliwa.
- No cóż, butki - zamruczał Ernie, spoglądając na nie - ale nikt nie może zarzucić mi
braku dobrej woli.
- Czy to oznacza, że nie musimy wyruszać do lasu? - rozpoznałam pełen nadziei głos
Fran.
- Zgadza się - wtrąciła May. - Wraz z Ericem mamy dla was kolejną niespodziankę w
naszych plecakach. Dziś w menu naleśniki i kiełbaski!
Zapowiedź May spotkała się z okrzykami aplauzu i wiwatami, które echem rozniosły
się po lesie. Ucieszyłam się bardzo. Naleśniki i kiełbaski zdarzały się nam naturalnie w domu
raz czy dwa razy w miesiącu w niedzielę na śniadanie, ale po niemal tygodniu jedzenia
wyłącznie tego, co było dostępne na szlaku, to znaczy odwodnionej żywności w proszku,
różnego rodzaju roślin oraz ryb, które udało się nam niekiedy złowić, wszystko, co
przypominało normalny posiłek, stanowiło dla nas wielkie wydarzenie. Ponadto fakt, że nie
musieliśmy iść na poszukiwanie drewna na ognisko, oznaczał, iż nie zostanę sama z Lisą.
Szczególnie teraz nie miałam zbyt wielkiej ochoty na rozmowę z nią.
Nie wiem, czy z powodu zahartowania wielodniową już wyprawą, czy też na wieść o
specjalnej uczcie, wstąpiły w nas nowe siły. Na propozycję rozegrania meczu siatkówki
wszyscy ochoczo poderwali się na równe nogi nie grymasząc ani nie narzekając.
- Co powiecie na pozostanie w takich składach, w jakich dzisiaj maszerowaliście? -
zawołał Davey.
Nie byłam jedyną, która wlepiła wzrok w Phila. Chodziło o to, że prawie nigdy się nie
odzywał, a tym bardziej nie występował na forum grupy z żadnymi propozycjami. Zdołałam
też spostrzec przelotny, pełen zadowolenia uśmiech Doris i prawie zachichotałam. Nieraz
zastanawiałam się, jak bardzo Jake i ja pragnęliśmy być razem, a tu się nagle okazuje, że
ponad połowa całej ekipy połączyła się w nieoficjalne pary.
Z wyjątkiem Lisy. Natrętna myśl przypomniała mi o niej.
Bez wątpienia, na równi z Doris, zachwycona byłam pomysłem Phila. Z lekkich
aluminiowych stelaży plecaków skonstruowaliśmy słupki podtrzymujące siatkę, którą z kolei
wykonaliśmy, wiążąc dwie moskitiery, używane w czasie noclegów pod pałatkami.
Rozegraliśmy dobry mecz. Niestety przegraliśmy z drużyną przeciwną - nawet Jake w
swej wspaniałej formie nie mógł się równać z Daveyem. Udało mi się jakoś na pewien czas
przestać myśleć o Jake’u. Lisa natomiast wydawała się prawie w ogóle nie zwracać na mnie
uwagi. Według mojej oceny, wszystko szło wręcz znakomicie.
Jak sądzę, obracałam się w czymś, co moja mama zwykła określać „rajem głupców”.
Prawda wyglądała tak, że stosunek Lisy do mnie bardzo się ochłodził, lecz bujałam wysoko w
obłokach i nie potrafiłam tego wychwycić.
- Jak się udała wyprawa waszej grupy? - zagadnęłam wesoło, sadowiąc się obok niej
na ziemi. Trzymałam talerz z gorącymi plackami w syropie na kolanach.
- Och, świetnie - odparła beztrosko.
- Pływaliśmy w tym cudownym jeziorku - kontynuowałam, niezupełnie orientując się
jeszcze, że coś jest nie w porządku. - Wydawało mi się to niesprawiedliwe, do momentu
kiedy Eric zapewnił nas, że wasza grupa także natrafi na miejsce do kąpieli. Jak było?
- Cudownie.
- Czy woda była lodowato zimna? Nasza tak.
- W sam raz. - Wzruszyła ramionami. Obserwowałam, jak Jake napełnił swój talerz i
skierował się do miejsca, w którym Matt siedział z Glorią i Daveyem.
Tym razem nie czułam się urażona. Już zdawałam sobie sprawę, że bez względu na to,
co zdarzyło się między nim a Lisą, oboje pragnęli zachować dystans między sobą.
- Pyszne jedzenie, hm? - nadziałam kolejny kawałek soczystej kiełbasy.
- Niezłe - odparła Lisa.
Sądzę, że to doskonale ilustruje całą sytuację. Tak było przez dobre pięć minut - ja
zadawałam jej błahe pytanie, a ona odpowiadała. Jej chłód odebrał mi apetyt.
Wiedziałam, że zachowuję się w taki sposób z powodu Jake’a. Domyśliła się, jak
sądzę, że interesuje się mną. Na wojnie i w miłości wszystko jest dozwolone... Nietrudno
wmówić sobie coś takiego, ale o wiele trudniej rzeczywiście tak czuć. Nie mogłam dłużej
tego tolerować i już chciałam ją zapytać w czym rzecz. Zaczęła jednak sama.
- Wiesz, Katie - mówiła jednostajnie - to naprawdę nie moja sprawa, jak postępujesz,
ale muszę ci zwrócić uwagę, że w żenujący sposób robisz z siebie idiotkę przy Jake’u.
- Co masz na myśli? - zapytałam autentycznie zdumiona.
- Ależ Katie! - Wyglądała na zdegustowaną. - Przecież wszyscy widzą, jak mu się
narzucasz.
- Wcale nie! - odparłam wzburzona.
Lisa patrzyła teraz na mnie z politowaniem, potrząsając głową w sposób szczególnie
irytujący.
- Och, Katie, tak przykro było na ciebie patrzeć. Wszędzie podążałaś za nim jak kukła
i plotłaś bzdury. A sposób w jaki na niego patrzysz... - Ponownie potrząsnęła głową.
- A jak się to ma do ciebie? - odpowiedziałam ostro, zbyt mocno dotknięta jej słowami
i prawdą, którą mogły zawierać. Nie potrafiłam zapanować nad tym, co mówię. - Nie
uważam, żebyś choć trochę przejmowała się tym, czy wyglądam śmiesznie, czy też nie.
Sądzę, że po prostu jesteś zazdrosna.
- Jesteś niesprawiedliwa! - zaprotestowała. - Właśnie, że zależy mi na tym. Nie chcę
żebyś robiła z siebie idiotkę, Katie. Bądź co bądź, jesteś moją najbliższą przyjaciółką w tym
zespole. A co do zazdrości - wycedziła - nie wiem, czy w ogóle potrafiłabym być zazdrosna.
Jeżeli naprawdę uważałabym, że Jake cię lubi, wtedy może. Wszyscy jednak widzą, że on się
dostraja do ciebie. Na tym polega jego wrażliwość. Z pewnością wie o twoim szaleństwie na
jego punkcie i nie chce zrobić niczego, co by cię uraziło.
Gdybym to ja myślała w ten sposób, trzymałabym język za zębami i pozwoliła, by
sprawa ucichła w naturalny sposób, lecz nie mogłam w ogóle zebrać myśli. Nie potrafiłam
zapanować nad sobą w chwili, gdy Lisa demonstracyjnie stwierdziła, że budzę litość.
- Liso Morison, niczego nie rozumiesz - powiedziałam wstając. - Jake lubi mnie tak
bardzo, jak ja jego. Wcale nie ma w tym przesady. Wyraził swe uczucia wystarczająco jasno
dziś po południu!
Następnie, nie czekając na jej reakcję, ani nie dając jej szansy na powiedzenie
chociażby jednego słowa, odwróciłam się na pięcie i odmaszerowałam w kierunku balii do
mycia naczyń. Powinnam cieszyć się z sukcesu. Postawiłam bowiem sprawę jasno i otwarcie.
Chciało mi się jednak płakać.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Tego wieczora nawet nie spojrzałam na Lisę, nie wspominając już o jakiejkolwiek
rozmowie z nią. Byłam zbyt wściekła, by wdawać się w przyjacielskie pogaduszki, i zła na
siebie za to, że dałam się ponieść nerwom.
Eric i May wyjęli następnych parę puszek ciekłego paliwa. Powstał płomień
wystarczająco duży tak, że wszyscy mogli ulokować się wokół ogniska. Czyniliśmy podobnie
co wieczór na szlaku. Nieraz podśpiewywaliśmy sobie przy akompaniamencie harmonijki, na
której grał Eric. Innym razem omawialiśmy to, co przydarzyło się nam w ciągu dnia.
Nie miałam jednak ochoty na rozmowy z kimkolwiek. Nie umiałam się pozbierać.
Nawet nie wiedziałam, gdzie usiąść, kiedy wszyscy zaczęli się gromadzić. Nie potrafiłam się
przemóc, by usiąść koło Jake’a. Zdawałam sobie sprawę, że stojąc w miejscu i Przestępując z
nogi na nogę, prędzej czy później przyciągnę czyjąś uwagę. W końcu przycupnęłam między
Ernim a Glorią. Pomyślałam, że może jego poczucie humoru mogłoby wpłynąć na poprawę
nastroju. W dodatku Ernie zawsze ściągał na siebie całą uwagę.
Z powodu ogólnego zmęczenia po długim dniu, wszystkich zadawalały proste gry
słowne nie wymagające zbytniej koncentracji.
Fran siedziała między Glorią a Lisą. Pochyliła się i przesłała mi pytające spojrzenie.
Wiedziałam, że zastanawia się, dlaczego nie siedzę, jak zwykle, obok Lisy. W obecności
Glorii nie śmiała jednak zapytać. Bez wątpienia Lisa nie powiedziała jej o naszej kłótni z
powodu Jake’a, więc Fran musiała pomyśleć, że jestem jakaś dziwna. Zebrałam się na
beztroski uśmiech, odwracając się w jej stronę.
Jedyną inną osobą wprawioną w zdumienie był Jake. Nie wynikało to zapewne z
faktu, że nie usiadłam obok niego, lecz z przekonania, że jak zwykle trzymać się będę blisko
Lisy i Fran. Przebijając wzrokiem oddzielający nas słup ognia, dostrzegłam, że Jake
pogrążony głęboko w myślach wpatruje się we mnie, a jego twarz wyraża powagę i zadumę.
Uznałam, że nikt nas nie obserwuje, posłałam mu przeciągły, szczery uśmiech. „A
niech diabli wezmą Lisę i jej zjadliwe komentarze! - pomyślałam. - Nie dopuszczę do
paranoicznej sytuacji, w której patrząc na niego, udawałabym, że on nie istnieje, zadając mu
w ten sposób ból.” W chwili, gdy dojrzał mój uśmiech, twarz rozjaśniła się mu raptownie, a
sympatyczny wyraz radości wyparł powagę.
Wiedziałam już na pewno, że szaleję za nim. Dlaczego jednak moja słabość do Jake’a
miała oznaczać koniec przyjaźni z Lisą? Przez pozostałą część wieczoru mój uśmiech był
maską, pod którą krył się zupełnie inny stan ducha - cierpienie i zażenowanie.
Ponieważ ukształtowanie terenu uniemożliwiało postawienie dużego, zbiorowego
namiotu, każdy z nas miał spędzić tę noc w swoim własnym. Nie była to może wiadomość, z
której należałoby się szczególnie cieszyć, ale mimo wszystko zadawalała mnie. Nie
mogłabym spędzić całej nocy pod jednym dachem z Lisą.
Zastanawiałam się, czy naprawdę była zazdrosna, czy też, zgodnie z tym co mówiła,
uważała moje zachowanie za rzeczywiście upokarzające? Nieszczęśliwa i pełna napięcia,
przeciągając się już w śpiworze, wciąż zadawałam sobie to pytanie. Zanim zdołałam znaleźć
na nie jakąś odpowiedź, zapadłam w sen.
Obudziłam się wcześnie rano. Na dworze, tak jak w moim sercu, było ciemno i
ponuro. Teraz, kiedy opuściła mnie Lisa, wiedziałam, że dalszy pobyt w Szkole Przetrwania
stanie się o wiele trudniejszy. Przyjaźń i zgodność całej grupy mogła lec w gruzach - i to
wszystko z mojego powodu.
Wymknęłam się z namiotu. W głębokim półmroku budzącego się dopiero dnia
mogłam dojrzeć skupisko wielkich głazów po prawej stronie, w odległości około dwudziestu
pięciu metrów. Po cichu, by nikogo nie obudzić, skierowałam się w tamtą stronę. Chciałam
przemyśleć wszystko.
Posuwałam się pogrążona w tak głębokiej zadumie, iż nawet nie usłyszałam, że ktoś
idzie za mną. Niemal krzyknęłam, gdy poczułam rękę na ramieniu. Zatrzymałam się nagle.
Nerwy napięte miałam do granic wytrzymałości. Odwróciłam się i zobaczyłam... Lisę.
- Przykro mi, Katie - powiedziała niskim głosem. - Nie chciałam cię przestraszyć.
Uwierz mi.
- Dlaczego więc idziesz za mną?! - zapytałam chłodno. - Żeby znowu powiedzieć mi,
jaka jestem głupia?
- Nie. Przyszłam, bo chcę przeprosić ciebie.
Niepotrzebnie nagadałam wczoraj tyle głupstw.
- Głos Lisy stał się miękki, ale stanowczy. - Nie winię ciebie za to, że byłaś na mnie
taka wściekła, Katie - kontynuowała - lecz nie chcę niszczyć naszej przyjaźni!
- A Jake? - zapytałam.
Zmusiła się do uśmiechu i wzruszyła ramionami.
- Jeżeli faktycznie lubi ciebie, z pewnością nie mogę prosić, żebyś się z nim już nie
spotykała, prawda? To byłoby nie w porządku.
- Czy uważasz, że ty i ja nadal możemy być przyjaciółkami mimo tego, że będę się z
nim widywała? - zapytałam, nie mogąc uwierzyć słowom Lisy. Jeżeli właśnie to miała na
myśli, wszystko ułożyłoby się wręcz fantastycznie!
- Zgadza się - zapewniła. - Słuchaj, Katie, usiądź, a spróbuję ci wszystko wyjaśnić.
Siadłyśmy obie na kamieniach. Lisa zaczęła się zwierzać.
- Wiesz, wciąż zależy mi na Jake’u - powiedziała. - Sądzę, że zawsze zależało mi na
nim. Z Kevinem zaczęłam się spotykać po tym, jak Jake zerwał ze mną. Stwierdził po prostu,
że składanie sobie jakichkolwiek obietnic nie ma sensu, dzielą nas bowiem tysiące
kilometrów. Rozgniewał mnie oczywiście sposób, w jaki do tego podchodził, więc
postanowiłam utrzeć mu nosa. - Zaśmiała się smutno i pokręciła głową. - Czy możesz sobie
wyobrazić, jak się czułam, kiedy dowiedziałam się, że Jake przyjechał ponownie do Szkoły
Przetrwania, i co więcej, jest w tej samej grupie co ja?! Wręcz niesamowite! - Wzięła głęboki
oddech. - Uważam, że oszukiwałam samą siebie wierząc, iż Jake kręci się koło ciebie po to,
by wzbudzić we mnie zazdrość. Wciąż nie mam pojęcia, co właściwie łączy was oboje, i nie
chcę wiedzieć. Jedno jest pewne: sytuacja ta fatalnie wpływa na moje samopoczucie. Nie
oznacza to jednak, że chcę zrezygnować z przyjaźni, Katie.
Głos jej załamał się, odwróciła się. Zdawało mi się, że uroniła kilka łez, ale była zbyt
dumna, by się z tym zdradzić. Chciałam coś powiedzieć, ale nie wiedziałam co. Chyba byłam
górą, lecz czy na pewno? Nie poprawiło to mojego samopoczucia, wiedziałam bowiem, że
Lisa naprawdę cierpi. Świadomość, że moje szczęście sprawia jej ból, wcale mnie nie
radowała.
- Może już na samym początku powinnaś była poprosić o przeniesienie do innej grupy
- powiedziałam wolno, jakby bardziej do siebie niż do Lisy. Bez wątpienia musiała czuć się
podle. Zdawałam sobie sprawę, że w przypadku, gdyby Jake zerwał ze mną i byłabym
zmuszona obserwować go z inną dziewczyną, nie przeżyłabym tego.
- O tak, teraz wiem o tym - stwierdziła drżącym głosem - lecz na początku nie
podejrzewałam, że sprawy przyjmą taki obrót. Naprawdę wierzyłam, że Jake wciąż mnie lubi,
że to tylko kwestia czasu, że wyzna swe uczucia i wróci do mnie. Nigdy nawet nie przyszło
mi do głowy, że mogę być mu obojętna. - Głośno odetchnęła. - Tak więc widzisz, jeżeli ktoś
tu jest idiotką, to właśnie ja.
- No dobrze, ale co zamierzasz zrobić? - zapytałam.
- Nie wiem - wyszeptała Lisa. - Pragnę tylko, żeby między nami wszystko dobrze się
układało.
- Pochyliła się, a jej śliczne oczy posmutniały. Nawet nie wyobrażasz sobie, Katie, jak
podle i nikczemnie czułam się po wczorajszym spięciu między nami. Bez względu na to, jak
mocno kocham Jake’a, nie powinno się to w żaden sposób odbijać na tobie. Ja po prostu nie
jestem w stanie znieść waszego widoku razem, co dzień, we dwójkę! Rani mnie to do głębi.
Nie wiem, co zrobić.
- Gwałtownie wstrząsnęła głową. - Może udam, że jestem chora i wyjadę do domu.
Może nie skończę nawet szkolenia.
- Liso, nie możesz tego zrobić! - Ogarnęła mnie panika. Nigdy bym sobie nie
wybaczyła, gdyby Lisa teraz wyjechała. Poczucie winy nie dałoby mi spokoju do końca życia.
Muszę przyznać, że pragnienie, by Lisa nie odjeżdżała, nie było tak zupełnie
bezinteresowne. Wkrótce czekała nas wyprawa indywidualna, a zaraz potem grupowa. Wciąż
czułam się jak żółtodziób; przerażała mnie myśl, że Lisa miałaby mi nie pomóc. Nie mogłam
pozwolić, aby Jake zorientował się, jak nieporadna byłam bez wsparcia.
- Cóż więcej mogę zrobić? - wpatrywała się we mnie, a jej blady wyraz twarzy
wyrażał cierpienie. - Nie chcę wyjeżdżać, Katie, ale to straszne budzić się rano ze
świadomością, że znów zobaczę was razem. Sama myśl o tym wyciska mi łzy z oczu.
- Czy czułabyś się lepiej, gdybym nie spotykała się już z nim więcej? - zapytałam.
W ułamku sekundy jej twarz rozjaśniała.
- Ależ naturalnie, że tak! - Nagle spoważniała. - Ale jak ja mogę ciebie o to prosić? To
byłoby podłe z mojej strony. - Zrobiła pauzę. - Oczywiście...
- Oczywiście co? - wolno zapytałam, nie pragnąc wcale usłyszeć jej odpowiedzi.
- Cóż, ty i Jake mieszkacie stosunkowo blisko siebie w Maryland, zgadza się? -
kontynuowała Lisa. - Rzecz w tym, że to jest dość mały stan.
- Jak się okazało, nie mieszkamy zbyt daleko od siebie - przyznałam.
- A czy nie mogłabyś po prostu na razie nie spotykać się z nim? - zapytała z nadzieją. -
Przecież wrócę do Arizony, a czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, przynajmniej nie tak
bardzo. Jak sądzisz, mogłabyś to zrobić dla mnie? Zostało już mniej niż dwa tygodnie... - Jej
głos ucichł, lecz błagalne spojrzenie, pełne oczekiwania, pozostało.
„Biedna Lisa” - pomyślałam. - „Jak bardzo musi kochać Jake’a!” Zawsze silna, teraz
okazała się całkowicie bezbronna.
Odseparować się od Jake’a? Tęskniłam za każdą chwilą spędzoną z nim. Z drugiej
strony, miałam pewność, że coś nas łączy, że coś się zaczyna budzić między nim a mną.
Gdyby rzeczywiście tak było, moglibyśmy poczekać. Wcale zresztą nie miałam ochoty
przeżywać mojej wielkiej miłości na oczach dziesięciu osób. Niestety, po zakończeniu kursu
zamierzałam wyjechać nad jezioro, a nie bezpośrednio do Spring Valley. Zaledwie na jeden
tydzień. A potem, po powrocie do domu, będę mogła poświęcić czas, Jake’owi Summersowi.
Lisa wpatrywała się we mnie, czekała na moją odpowiedź.
- Sądzę, że trochę rezerwy w stosunku do Jake’a nie zaszkodzi.
Lisa objęła mnie i mocno przytuliła.
- Och, Katie, kocham cię za to! Jesteś najlepszą przyjaciółką, jaką można sobie
wymarzyć. Nigdy ci tego nie zapomnę, obiecuję.... Ale jest coś jeszcze - dodała, opuszczając
ręce i przybierając posępny wyraz twarzy.
- O co chodzi?
- Hm, właściwie to głupia sprawa. - Spuściła wzrok zażenowana.
- Głupia? - zapytałam uśmiechając się. Po raz pierwszy czułam, że sytuacja odwróciła
się. Tym razem Lisa przyszła prosić mnie o pomoc. Naprawdę nie chciałam jej skrzywdzić.
Wyprostowała się i spojrzała na niebo. Zdawałam sobie sprawę, że trudno jej jest
wyrazić myśli.
- Wierzę, że nie uznasz tego za głupie, jeśli spróbujesz postawić się w mojej sytuacji.
Teraz kiedy wiem, że Jake bardziej interesuje się tobą niż mną, bardzo bym nie chciała, żeby
się dowiedział, jak mi wciąż na nim zależy. Rozumiesz?
- Oczywiście - odparłam szczerze. Pamiętałam przecież, jak bałam się, żeby Jake nie
spostrzegł mojego zaangażowania.
- Mówiąc całkiem otwarcie, umarłabym, gdyby się dowiedział, że o nim myślę - Lisa
mówiła dalej. - Więc gdybyś mogła zachować w tajemnicy...
- Ależ Liso, jak mogłabym tak postąpić? - Zaskoczyła mnie jej prośba. - Jak możesz
oczekiwać, że zerwę z nim na jakiś czas nie wyjaśniając dlaczego?
- Och, to nie powinno być takie trudne, Katie - stwierdziła z przekonaniem. - Spróbuj
zasugerować, że całą uwagę chcesz skupić na realizacji programu szkolenia. To nie wyda się
dziwne, prawda? Bądź co bądź, wydałaś kupę forsy, by tu przyjechać, więc oczywiste jest, że
chcesz skorzystać jak najwięcej.
- To prawda - zgodziłam się niechętnie. - Ale...
- Jake przyjmie to, zwłaszcza jeśli dasz mu do zrozumienia, że potem nie będzie ci na
niczym bardziej zależeć, niż na jak najczęstszym widywaniu się z nim już po powrocie do
Maryland.
Lisa przedstawiła to w tak rzeczowy sposób, że gdybym nie przystała na jej plan,
chyba uznałaby mnie za potwora. Nie mogłam jej za to winić. Sama nie chciałam, żeby
chłopak porzucił mnie widząc, jak mi na nim zależy.
- Dobrze - odezwałam się. - Umowa stoi.
- Obiecujesz?
- Obiecuję.
Na znak porozumienia po raz kolejny padłyśmy sobie w ramiona, po czym
skierowałyśmy się do obozowiska. Słońce wschodziło, kropelki rosy na każdym źdźble trawy
migotały jak diamenty i choć wszyscy byli jeszcze w namiotach, słyszałyśmy stłumione
głosy, co oznaczało, że pozostali członkowie grupy zaczęli budzić się ze snu.
Lekkim krokiem sunęłam obok Lisy. Całe zmęczenie odeszło. Zawsze czułam się
fatalnie, kłócąc się z kimś i spierając, dlatego też teraz, po pojednaniu z Lisą i ponownym
nawiązaniu przyjacielskich stosunków, wydawało mi się, że zdjęto z moich ramion potężny
ciężar - najcięższy plecak na świecie.
Dzięki Bogu wszystko było znów w porządku. Życie codzienne wróciło do normy, i
gdy zastanawiałam się nad tym, czego pragnęła ode mnie Lisa, uznałam to za całkiem
sensowne. Już nic złego nie mogło się wydarzyć. O tym jednak miałam się dopiero
przekonać.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Zdarzyło się to w dwa dni po mojej rozmowie z Lisą. Wszyscy rozproszyli się wzdłuż
szerokiego strumienia w nadziei na złapanie pstrągów. Całkowicie pochłonięta zarzucaniem
wędki, nie usłyszałam kroków Jake’a.
Zaskoczona, wypuściłam wędzisko. Szybko jednak nachyliłam się, by pochwycić je,
zanim zostanie porwane przez prąd rzeki.
- O co chodzi, Katie? Czyżby dotknęła mnie zaraza lub coś w tym rodzaju?
- Naturalnie, że nie, Jake - odpowiedziałam, a serce waliło mi jak młotem. - Tyle
mieliśmy ostatnio zajęć.
- Słuchaj, Katie, proszę cię, powiedz mi, jeżeli źle to rozumiem, zgoda? Byłem pod
wrażeniem tego, że coś się między nami zawiązuje. A potem, zupełnie znienacka jakbyś się
wycofała. Czy zrobiłem coś, z czego nie zdaję sobie sprawy?
- O nie Jake o nic takiego nie chodzi! - poważnym i błagalnym głosem nalegałam, by
uwierzył mi. - Uważam, że jesteś kapitalny. Wiesz przecież o tym.
- Czyżby? - Jego spojrzenie wyrażało wątpliwość. - Czy chcesz przez to powiedzieć,
że fajny jestem jako kolega i na tym się kończy nasza znajomość? - Patrzył na mnie ze
smutkiem.
Sądzę, że Jake źle odczytał moje milczenie. Wzruszył ramionami.
- Cóż, nie będę cię zatem więcej niepokoił - powiedział.
Odszedłby, gdybym nie chwyciła go za ramię.
- Nie, zaczekaj, Jake! - wyszeptałam błagalnie. - Naprawdę lubię ciebie, Jake. Nie
jesteś tylko moim przyjacielem. Lubię cię w sposób, w jaki dziewczyna może darzyć
sympatią chłopaka. - Zarumieniłam się. Nigdy nie wyznałam niczego podobnego żadnemu
chłopcu.
Jake spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Więc, o co chodzi, Katie? - zapytał. - Dlaczego mnie unikasz? Tylko proszę, nie
próbuj mi wmówić, że jest inaczej. Wszystko jest zbyt oczywiste.
Stojąc tak, wyglądał wspaniale i uroczo. Pragnęłam powiedzieć mu prawdę. Nie
mogłam się jednak przyznać do rozmowy z Lisą, zwłaszcza, że obiecałam jej dochować
tajemnicy.
- Chodzi po prostu o to, że chcę maksymalnie skorzystać z tej wyprawy - wyjaśniłam.
- Wiesz przecież, że większy ze mnie domator niż traper, i że po wydaniu niemal wszystkich
moich oszczędności na Szkołę Przetrwania, nie chciałabym wrócić do domu z
przeświadczeniem, że mogłam osiągnąć więcej, gdybym bardziej przyłożyła się do ćwiczeń.
- To znaczy, że nie jesteś w stanie jednocześnie widywać się ze mną i skupić nad
zajęciami? - W pytaniu brzmiała niepewność. - Czy rzeczywiście uważasz, że jedynym
sposobem osiągnięcia tutaj czegoś jest ignorowanie mnie?
- Nie miałam tego na myśli, Jake - usilnie starałam się wyjaśnić. - Mówię uczciwie,
uwierz mi. Ale... - zawahałam się. Tak naprawdę marzyłam, by resztę obozu spędzić u jego
boku. - Mieszkamy tak blisko siebie, że będziemy mogli po zakończeniu kursu spotykać się
do woli, jeżeli zechcesz, nawet każdego dnia.
- Czy będziesz w Spring Valley przez cały sierpień?
- Po wyjeździe stąd, spędzę tydzień w naszym letnim domku, ale to wszystko.
– I rzeczywiście zechcesz widywać się ze mną po powrocie do domu? Nie mówisz tego
tylko po to, żeby się mnie pozbyć?
- Ależ nie, Jake! - zapewniłam go, tym razem zupełnie szczerze. - Ogromnie tego
pragnę.
Czekałam z zapartym tchem na to, co odpowie. Pozwoliłam całemu mojemu ciału
odprężyć się. Czułam zawroty głowy, kiedy Jake wreszcie uśmiechnął się.
- Brzmi to wszystko bardzo dziwacznie - odezwał się. - Ale jeżeli chcesz tego i
mówisz szczerze o nas, razem, po powrocie do domu...
- Ależ tak! - zapewniłam. - jak najbardziej szczerze!
- Nie ma zatem co się zadręczać. Skoro mówisz, że lepiej wykorzystasz czas tutaj w
taki sposób, o którym mówiłaś, nie pozostaje mi nic innego, jak zaakceptować to.
- Jesteś wspaniały, Jake - powiedziałam miękko. - Absolutnie i nieskończenie
wspaniały.
- Ty również, Katie - wyszeptał.
Sądzę, że pocałowałby mnie wtedy, gdyby Lisa nie zawołała mnie.
- Katie, chodź, zobacz, jakiego pstrąga złapałam! - wrzeszczała rozentuzjazmowana.
Obróciłam się tak, żeby nie widziała, i pocałowałam Jake’a w policzek.
- Przeprowadzimy jeszcze szczerą rozmowę, zanim przyjedzie do mnie siostra, zgoda?
- Zgoda - przystał na moją propozycję.
Nie wyglądał na zbytnio uradowanego. Patrzył w kierunku Lisy. Chciałam już odejść.
- Hej, Katie, uważaj na nią. - Usłyszałam.
- Na kogo? - zapytałam zaskoczona. - Na moją siostrę?
- Nie, ależ skąd. Na Lisę. Wiesz, ona jest...
- Słuchaj, muszę lecieć - przerwałam i poczłapałam w kierunku Lisy. Nie chciałam
słyszeć niczego, co Jake miałby do powiedzenia o niej, tym bardziej, że wiedziałam jak go
kocha. W momencie, gdy zaczniemy spotykać się, ona będzie już daleko w Phoenix, gdzie za
sprawą Kevina, który uczyni ją szczęśliwą, zapomni o Jake’u.
- Patrz jakie rozkoszne maleństwo! - szczebiotała, podnosząc siatkę, w której trzepotał
mały pstrąg. Przykryła górę ręką, aby przez przypadek ryba nie wyskoczyła.
- Wspaniały. - Pomachałam wędką. - Nie miałam nawet ani jednego brania. - Potem,
widząc, jak zżera ją ciekawość, wyjaśniłam:
- Właśnie oznajmiłam mu, że zbytnio pochłonięta jestem kursem i nie mam czasu dla
niego.
- Będziemy przyjaciółkami do końca życia Lisa przysięgała z wypiekami na twarzy. -
Fajna z ciebie kumpelka, Katie. Naprawdę tak uważam.
- Ty też jesteś świetna - odwzajemniłam się. W ciągu ostatnich dwóch dni Lisa
uczyniła dla mnie wszystko, co w jej mocy, wykonując nawet moją część pracy, gdy nie
obserwowali nas Eric i May, jak również tuszowała błędy, które popełniałam.
Za dwa dni miały rozpocząć się wyprawy indywidualne, a zaraz po ich zakończeniu -
niezwykle trudna ekspedycja grupowa. Miała być dokładnie zaplanowana po
przedyskutowaniu wyników solówki. Posługując się mapą terenu, mieliśmy wyznaczyć, przez
bezdroża, trasę powrotną do bazy, wybierając już oczywiście inną drogę. Eric i May mieli
przejrzeć wytyczne marszruty, a potem zostawić nam wolną rękę, podążając jednak za nami,
w takiej odległości, by w razie zagrożenia przyjść z pomocą.
Każdy z nas został już przygotowany do pobytu w lesie w pojedynkę. Obawiałam się
jednak tych dwóch dni samotności. Czułam się tak, jakby Lisa i Jake nie spuszczali mnie z
oczu. Lisa, jak sądzę, obserwowała mnie, by upewnić się, czy dotrzymuję danego jej słowa.
Co do Jake’a, wydawało mi się, że starał się mnie rozszyfrować.
Wytłumaczenie mojego zachowania nie odniosło w pełni zamierzonego skutku. Od
czasu rozmowy w strumieniu aż do wyprawy indywidualnej, Jake nie uczynił żadnego kroku,
by zostać ze mną sam na sam; traktował mnie niemal na równi z innymi. Wyjątek stanowiła
jedynie Lisa, gdyż wciąż zachowywał dystans w stosunku do niej. Zdawałam sobie sprawę z
tego, że obserwuje mnie przez cały czas, tak jakby miało mu to pomóc w rozwiązaniu
zagadki.
Szczególną uwagę zwracał na moje kontakty z Lisą, albo może tak mi się tylko
wydawało.
Nadszedł poranek zwiastujący naszą wyprawę indywidualną. Nikt nie miał problemów
z rozbudzeniem się, wszyscy oczekiwali zbliżających się wydarzeń. Namioty i posłania
zostały zwinięte jeszcze przed śniadaniem. Sama czułam się co najmniej dziwnie, gdy Fran,
która prawie nie ruszyła jedzenia na talerzu, podeszła do mnie rozgorączkowana.
- Nie podejrzewałam, że tak mocno udzieli mi się ta atmosfera. Jestem trochę
podenerwowana. Tu w okolicy nie ma niedźwiedzi, prawda? Zapytała szeptem.
- Nie sądzę - miałam nadzieję, że zabrzmiało to dostatecznie przekonywująco. - Nie
zapomnij również, że zawsze ktoś będzie blisko ciebie. Sama poczułabym się pewniej,
gdybym wiedziała, że mogę liczyć na czyjąś pomoc. - Uspokajałam ją, sama nie wierząc w to,
co mówię.
Wyprawa indywidualna wymagała od każdego uczestnika samodzielnego odnalezienia
drogi, za pomocą mapy i kompasu. Eric i May wyznaczali szlak. Trasy nasze nie mogły się
przecinać ani zbiegać ze sobą w żadnym punkcie.
Oczywiście, tysiące osób przeszło już przez coś takiego i nadal żyją, ale to wcale nie
ułatwiało nam zadania. Po pierwsze, istniał cały szereg wyimaginowanych obaw, które
należało przezwyciężyć. Strach Fran przed niedźwiedziem był zaledwie jedną z nich. Co by
się działo na przykład, gdyby osa lub szerszeń ukąsił mnie i okazało się, że jestem uczulona?
A co z kolei, gdybym wpadła do jakiegoś wąwozu i złamała nogę? Albo gdyby jakiś
psychopata uciekł ze szpitala i krążył po okolicy żądny krwi?
Poza tym, to nie było wszystko, czego mogliśmy się obawiać. A co, jeżeli zacznie
padać? Co się ze mną stanie, jeżeli przez te dwa dni nie zdołam znaleźć w lesie niczego do
jedzenia? Co będzie, jeżeli zabłądzę i nie znajdę drogi do miejsca spotkania? Co sobie
wszyscy pomyślą, jeśli okaże się, że nie wytrzymałam psychicznie i powiesiłam czerwony
balonik, wzywając Erica i May na pomoc?
Przydzielono nam po dwa opakowania baloników i specjalnych wstążek
sygnalizacyjnych.
Można ich było użyć w nagłym wypadku. Wyposażeni zostaliśmy oprócz tego w trzy
flary, na wypadek konieczności wezwania pomocy nocą lub w sytuacji, gdyby nie można było
posłużyć się balonikami i wstążkami. Na przykład, mogłabym wpaść do wąwozu: nie
umiałabym wspiąć się na drzewo, by przekazać wiadomość, więc istniała jeszcze możliwość
odpalenia flary. Ponadto nauczono nas, jak przekazywać sygnały SOS za pomocą lusterka.
Oprócz czerwonego, każdy z nas posiadał pakiet sygnalizacyjny innego koloru. Ernie
miał jasno - turkusowy, Gloria ciemnoniebieski, Lisa żółty, Jake pomarańczowy, a ja biały.
Obowiązkowo mieliśmy cały czas oznaczać trasę, tak by May i Eric zawsze wiedzieli, gdzie
jesteśmy, i mogli nas odnaleźć. Najważniejsze, że był to system absolutnie pewny.
Ani May, ani Eric nie pokazywali nam swoich map, które, według Erniego, były po
mistrzowsku wykonanymi planami, z grubsza wyznaczającymi trasy przemarszu każdego z
nas. Zostaliśmy podzieleni na dwie grupy. Moja przypadła May.
W zespole Erica, który wyruszył pierwszy, znalazła się Lisa i Jake. Z zapartym tchem
przypatrywałam się, jak dwoje ludzi najbardziej mnie obchodzących z całej grupy znika w
oddali. Miałam przeczucie, bezpodstawne zresztą, że nie zobaczę ich już więcej.
Następnie nasza ekipa - Fran, Davey, Doris, Matt i ja - wyruszyła za May, skręcając z
trasy naszych poprzedników o sto osiemdziesiąt trzy stopnie. Po około dwudziestu minutach
marszu May zatrzymała się.
- W porządku, Fran - powiedziała wesoło. - Tutaj się rozstajemy.
Stojąca obok mnie Fran, spojrzała wokoło na otaczający nas bezkresny gąszcz leśny.
Głęboko odetchnęła i oplotła się ramionami, jakby ją przejął dreszczem niespodziewany
chłód.
- Nie martw się - wymamrotałam. - Będzie świetnie.
- Prawdopodobnie Drakula mówił to samo swoim wieczornym gościom - wydusiła
przez zaciśnięte zęby. - W każdym razie dzięki. Miło, że myślisz o mnie.
Gdy odchodziliśmy, obejrzałam się za Fran - wciąż stała tak, jak ją zostawiliśmy.
Wiedziałam, że niebawem znajdę się w podobnej sytuacji. Cieszyło mnie jednak to, że nie
mnie zostawiono pierwszą.
Jedno za drugim pozostawaliśmy wśród dzikich ostępów. Ponieważ kiepsko
określałam kierunki i odległości, nie miałam pewności, jak daleko byliśmy od siebie oddaleni.
Zostałam z May do końca, co uznałam za bardzo korzystne dla mnie.
W końcu dotarłyśmy do wąwozu pojawiającego się w moich koszmarach. Ale tak
naprawdę nie był to wąwóz, lecz podmokły teren. Przez drzewa prześwitywały skaliste góry.
Na samą myśl, że będę sama musiała się wspiąć, przeszył mnie zimny dreszcz.
Tak, jak miało to miejsce w przypadku innych, May wyjęła mapę, którą mi wręczyła.
Na pierwszej stronie zauważyłam moje nazwisko.
- Zobaczymy się za dwa dni, Katie - stwierdziła, uśmiechając się tak radośnie, że aż
miałam ochotę jej przyłożyć.
Potem uczyniła coś, co mnie zdziwiło. Chociaż z nikim nie żegnała się dłużej, tym
razem spojrzała mi prosto w oczy.
- Nie przejmuj się, mała. Nie jest to takie trudne, jak się wydaje. Łatwe też nie, ale
wierzę, że jesteś w stanie poradzić sobie. Będę w pobliżu.
Odwróciła się, zostawiając mnie samą.
Przysiadłam na pniu starego, zwalonego drzewa, by przemyśleć znaczenie jej słów. Na
początku uznałam, że jest kochana, przejmując się mną i zostawiając mnie przy sobie do
samego końca. Miała się znajdować przez cały czas najbliżej mnie, co dodawało mi otuchy.
Wówczas dotarło do mnie prawdziwe znaczenie jej słów i, mimo iż zostałam sama,
zakryłam twarz rękami nie chcąc, by nawet drzewa czy ptaki dostrzegły moje przerażenie.
May wiedziała, że Lisa pomagała mi przez cały czas!
Musiała wiedzieć, bo w przeciwnym razie nie zapewniałaby mnie, że mogę wykonać
zadanie bez niczyjej pomocy. Czułam się słaba, bezbronna i bezradna.
Ale w głosie May nie zabrzmiała ironia. Wyczuwało się raczej nutkę współczucia i
litości, jakby faktycznie życzyła mi powodzenia. Cóż, musi mi się udać, przysięgłam sobie,
wciąż nieprzytomna ze wstydu po odkryciu, że May zdawała sobie ze wszystkiego sprawę.
Może byłoby mi łatwiej, gdybym mogła liczyć na pomoc Lisy, ale nie oznaczało to wcale, że
nie zamierzam uwierzyć w siebie.
Od tej chwili więc, nieważne jak ciężka, niebezpieczna, czy męcząca okazałaby się
dalsza część szkolenia, Katie Carlisle wszystkie zadania wykonywać będzie samodzielnie:
samodzielnie troszczyć będzie się o pożywienie i samodzielnie odnajdzie drogę.
Przypomniałam sobie dzień nad jeziorem i rozmowę z Jake’em. Staliśmy koło siebie.
Lisa złapała drugiego pstrąga i nalegała, bym go wzięła.
- Nie bądź głupia, Katie - powiedziała, widząc moje niezdecydowanie. - Nie chcesz
pochwalić się wszystkim rybą?
Ostatecznie przyjęłam ją, ale miałam moralnego kaca.
Zdawałam sobie sprawę, że za namową Lisy postępuję niewłaściwie, chwaląc się jej
zdobyczą. Czułam się jak kryminalistka, gdy Matt potrząsnął moją ręką.
- Gratuluję, Katie - mówił. - Jak na pierwszy raz, wyśmienicie.
Jakże mogłam tak kłamać?
Rozłożyłam mapę w nadziei ustalenia obecnej pozycji i miejsca docelowego.
Najistotniejsze było uświadomienie sobie wreszcie, że postępowałam źle i czas od zaraz
wszystko zmienić.
Bez względu na zapewnienia Lisy o jej bezinteresownej pomocy, byłam przekonana,
że nasze stosunki poprawią się bardziej niż kiedykolwiek w momencie, gdy przestanę liczyć
na jej wsparcie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Zdjęłam plecak i wyszukałam baloniki i wstążki. Po dwa z każdego koloru. Dwie flary
zamknęłam bezpiecznie na guzik w kieszeniach szortów. Chciałam zabezpieczyć się przed
ewentualnością, gdybym musiała w razie potrzeby dostać się do plecaka. Poszukałam
odpowiedniego do wspinaczki drzewa.
Wybór padł na masywny dąb o ogromnej koronie. Dolne gałęzie były zbyt grube, by
uchwycić je dłońmi. Dlatego też zaplotłam ręce i nogi wokół konaru, niczym leniwiec.
Dotarłam do pnia. Pomyślałam, że Lisa wybrałaby najsolidniejszą, a zarazem najbardziej
wymagającą gałąź. Tym razem jednak nie poczułam się jak idiotka. Przypomniałam sobie, iż
nie jestem Lisą i nie mam zbyt dużego doświadczenia traperskiego. Lepiej mierzyć siły na
zamiary.
Wolno i ostrożnie posuwałam się w górę. Na początku byłam zdeprymowana faktem,
iż na dole nie ma nikogo, kto śledziłby moje poczynania. Dotarłszy na tyle wysoko, na ile się
odważyłam, ostrożnie rozpięłam jedną kieszeń, przywarłam do drzewa w obawie o swe cenne
życie. Wyjęłam biały balonik z odpowiednią wstążką. Nadmuchałam i zawiązałam go na
dole, ale zawsze groziło niebezpieczeństwo przebicia w czasie wspinaczki.
Gdy balonik zawisł już na swoim miejscu, zaczęłam powoli schodzić na dół. W końcu
dotarłam na ziemię i odszukałam mapę.
Z początku w ogóle nie mogłam się w niej połapać. Z wyjątkiem miejsca pobytu,
punktu przeznaczenia oraz pewnych naturalnych form przydatnych w wytyczeniu trasy,
potoków, strumieni, terenów zarzuconych skałkami, drzew, wąwozów i tym podobnych - nic
wyraźnie nie zostało zaznaczone. W górnym prawym rogu mapy przedstawione były kierunki
geograficzne. Wynikało z nich, że muszę pójść mniej więcej na południowy wschód.
Usiadłam na pniu i ołówkiem wykreśliłam trasę. Wyglądało na to, że będę musiała
pokonać wąwóz, co mogło okazać się kłopotliwe. Ale według prowizorycznego planu, który,
jak miałam nadzieję i modliłam się, odczytałam poprawnie, w przybliżeniu w połowie drogi
między moim obecnym miejscem a punktem docelowym wąwóz przechodził w szeroką,
płytką nieckę. Gdybym teraz wyruszyła tą trasą, jutro mogłabym przebyć wąwóz, a pojutrze
dotrzeć na miejsce zbiórki.
Złożyłam mapę i wetknęłam ją do kieszeni wraz z kompasem. Założyłam plecak,
zaczerpnęłam kilka łyków z manierki i wyruszyłam w drogę. Starając się wydostać z nisko
leżących mokradeł na trasę, kierowałam się w stronę wzgórz niewyraźnie przezierających
przez drzewa. Dopiero po dotarciu tam chciałam za pomocą kompasu ustalić południowo -
wschodni kierunek marszu.
Przedzierając się przez krzaki, szybko zorientowałam się, że May pozostawiła mnie w
jednym z bardziej suchych miejsc. Słychać było chlupot i plaskanie spod moich ciężkich
butów rozdeptujących błoto, mech i grubą warstwę butwiejących liści. Zwracałam baczną
uwagę, czy nie ma żmij, gdyż podmokłe miejsca, jak wiedziałam, stanowią wyborną
kryjówkę dla węży. Zapewniono nas, że jadowite węże nie stwarzają aż tak wielkiego
zagrożenia, jeżeli się uważa. „Rzadko atakują bez powodu - pamiętałam słowa Erica - i z
ziemi nie są w stanie uderzyć powyżej cholewek wysokich butów”. Mając w perspektywie
noc w lesie, było to niewystarczająco pocieszające, jak sobie uświadomiłam. Nasłuchałam się
aż nadto historii - może prawdziwych, a może zmyślonych - o wężach, nieproszonych
lokatorach śpiworów niczego nie podejrzewających obozowiczów. Nigdy nie poświęcałam
gadom zbyt wiele uwagi, przebywając zwykle w towarzystwie ludzi. Dopiero teraz, będąc w
pojedynkę, przejęłam się.
Las stawał się bardziej gęsty, niż sądziłam. Przyspieszyłam kroku. Nie bardzo miałam
ochotę utknąć na noc w podmokłym, ciemnym lesie. Teraz było to miejsce zapewniające
chłód i wytchnienie, ale z nadejściem nocy przemieniłoby się bez wątpienia w krainę grozy.
Po około godzinie przystanęłam na krótką przerwę i sprawdziłam kierunek, używając
kompasu, ponieważ nie dowierzałam już własnym oczom i nie mogłam w poszukiwaniu
słońca przebić się wzrokiem przez zielony baldachim liści nad moją głową. Bardziej niż
kiedykolwiek żałowałam mego lekceważenia zajęć z określania stron świata, ale nareszcie
wydawało mi się, że idę we właściwym kierunku.
Pierwszą część dnia mogłam uważać w sumie za udaną. Po spędzeniu tak długiego
okresu wśród ludzi, samotność okazała się całkiem miła, a okolica, choć nasączona wilgocią
niczym gąbka, nie stwarzała większych problemów. Posuwałam się naprzód, wolno ale
nieustannie, zatrzymując się jedynie w celu zamocowania sygnałów. W końcu około drugiej
po południu osiągnęłam skraj gęstego lasu. Z mapy wynikało, że jeżeli przetnę mały zagajnik
niskich, rozłożystych drzew, idąc w kierunku wyżej położonego terenu, droga będzie
prowadzić wzdłuż strumienia. Stwarzało to okazję do napełnienia manierki.
W tym względzie nie mogłam jednak zbytnio ryzykować. „Szkoła Przetrwania nie jest
wylęgarnią bohaterów - mówił Eric już na samym początku obozu - masz obawy, nie rób
niczego. Oto nasza dewiza”.
Dzień był ciepły i bezchmurny, ale wciąż drżałam z chłodu, który mnie przeniknął w
czasie przedzierania się przez błotnisty las. Wyszukałam więc nie zacienione miejsce porosłe
trawą, gdzie mogłam usiąść i zjeść lunch. Sięgnęłam po parę sucharów i plasterki suszonej
wołowiny, uzupełniając danie kubkiem lemoniady, na którą poszła prawie cała racja wody. Po
posiłku postanowiłam trochę odpocząć, delektując się cudownym krajobrazem.
Małe, brązowe ptaszki skakały po krzakach z gałązki na gałązkę w poszukiwaniu
nasion. Na łące całe zastępy białych motyli unosiły się nad koniczyną i jaskrami. Zerwałam
trzy lub cztery koniczynki i wyssałam słodki nektar z każdego purpurowego kwiatu.
Myśli moje skupiły się na Jake’u. Zastanowiłam się, co robił w tej chwili. Mógł brnąć
przez strumień, zanurzony po kolana w kryształowej wodzie, lub ostrożnie wspinać się po
skalnej ścianie, torować sobie toporkiem albo nożem drogę przez gęste zarośla, czy też
wspinać się na drzewo. Zrywając w zamyśleniu koniczynę, spostrzegłam nagle, że trafiła mi
się jedna czterolistna.
Przymknęłam natychmiast oczy i wypowiedziałam życzenie: „Cokolwiek robi teraz
Jake, niech pomyśli o mnie, przynajmniej przez chwilę!” W magiczny sposób poczułam się
blisko niego, a po ostrożnym włożeniu czterolistnej koniczynki między dwie strony małego
notesu, który nosiłam w plecaku, pozbierałam rzeczy i udałam się w kierunku zagajnika w
poszukiwaniu strumienia i świeżej wody.
Dopiero około piątej po południu zaczęłam odczuwać samotność. Znalazłam strumień,
w którym przemyłam twarz czystą, orzeźwiającą wodą, a następnie napełniłam manierkę.
Odkryłam płytkie miejsce o szerokim nurcie, idealne wprost na sforsowanie potoku. Większe
kamienie pozwoliły mi przedostać się na drugi brzeg suchą stopą. Rozpoczęła się wspinaczka
pod górę. Z jednej strony wyrastały groźne skały, z drugiej teren obniżał się łagodnie na
odcinku dwunastu lub piętnastu metrów. Poniżej dostrzegłam wąwóz. Co pewien czas, gdy
ścieżka prowadziła nieco w dół, ku zboczu, migał mi widok urwiska po przeciwległej stronie.
Na szczęście ani razu nie musiałam zbytnio zbliżać się do krawędzi. Gdyby zaistniała taka
konieczność, wolałabym chyba wspinać się na skały. Głębokość wąwozu budziła respekt i
nakazywała trzymać się z daleka.
Trzeba przyznać, że widok był zdumiewający. Popołudniowe promienie słońca
uwypuklały obraz postrzępionych skał, a otchłań przepaści wypełniały szybujące lub pikujące
ptaszyska, jastrzębie albo duże kruki, połyskujące w świetle. Piękny widok zyskał na
szczególnych barwach, czy nawet uległ przejaskrawieniu, za przyczyną mojej samotności.
Tego rodzaju samotności nie doświadczyłam wcześniej. Nigdy przedtem nie byłam
tak całkowicie i zupełnie sama. Czułam się jak pierwszy człowiek na ziemi. Krajobraz
wyglądał tu jak przed milionami lat, zanim człowiek zbudował autostrady i miasta.
Zgodnie z tym, co mówili Eric i May, jedno z nich zawsze miało znajdować się o kilka
kilometrów od miejsca mojego pobytu, lecz fakt ten nie umniejszył poczucia samotności.
Czułam się jak malutka mrówka jedyna na całej kuli ziemskiej. Dopiero teraz, w wieku
szesnastu lat, po raz pierwszy zrozumiałam, dlaczego ludzie poświęcają tak dużo energii, by
nie mieć do czynienia z tak wszechogarniającą pustką. Nasze pogawędki, chwile wesołości,
spotkania z innymi ludźmi są ucieczką właśnie przed nią.
Poczułam się lepiej, gdy szlak zaczął biec w dół. Bujna roślinność sprawiła, iż częściej
słychać było odgłosy zwierząt i ptaków. Od ścieżki odbiła się wiewiórka i jednym susem
znalazła się na pniu drzewa, szczebiocąc po swojemu. W gąszczu uschłych krzaków
zaszeleścił szop, wychylając się do połowy. Obdarzył mnie spojrzeniem swych szeroko
rozstawionych oczu z ciemnymi obwódkami i dał nura z powrotem w gęstwinę.
W miarę, jak słońce obniżało się coraz bardziej, przyłapałam się na przyśpieszeniu
tempa marszu. Zatrzymywałam się wyłącznie by oznaczyć trasę białymi balonikami i
wstążkami. Nie chciałam spędzić nocy na wyżynach. Teren niżej położony wydawał się
bezpieczniejszy, co było niezbyt mądre, gdyż wąwóz znajdował się na tyle daleko, że nie
mogłam do niego wpaść nawet lunatykując w nocy.
Zapadał zmierzch, kiedy w końcu zdecydowałam się zatrzymać. Byłam wycieńczona,
bolały mnie ramiona i łydki. Nie ufałam swoim zdolnościom traperskim na tyle, by pozwolić
sobie na rozkładanie po ciemku obozowiska.
Wybrałam mały obszar płaskiego, porośniętego trawą terenu około trzydziestu metrów
od wąwozu, który na tym odcinku bardziej już przypominał duży rów, nie głębszy niż cztery
metry i nie szerszy od trzypasmowej autostrady. Oceniłam, że jutro bez trudu znajdę
bezpieczne miejsce, by go pokonać.
Zasadniczy problem, przed którym właśnie stanęłam, stanowiła nadchodząca noc.
Nazbierałam drewna na ognisko oraz sporą ilość czarnych jagód do jedzenia,
rosnących w mocno przerzedzonym lasku z tyłu mojego „prywatnego kempingu”. Było
jeszcze wciąż widno, zegarek wskazywał dopiero za dwadzieścia ósmą. Dobrze się składało,
ponieważ musiałam przecież rozbić namiot. Do jego budowy użyłam rurek stelaża plecaka -
ponieważ nie znalazłam w okolicy niczego odpowiedniego.
Nigdy sama nie rozpalałam ogniska. Teraz desperacko usiłowałam przypomnieć sobie,
jak zabrać się do tego. Najsuchsze i najbardziej delikatne kawałki drewna szły na wierzch.
Wszystkie liście, na które się natknęłam, były mokre. Nie dawały się podpalić. Z każdą
nieudaną próbą, oznaczającą utratę kolejnej bezcennej zapałki, rosła moja panika. Zachodzące
słońce mobilizowało do walki. Nie mogłam spędzić w ciemnościach całej nocy.
W przypływie natchnienia wygarnęłam wszystkie nadpalone, mokre liście. Za pomocą
noża wyjęłam jeden z najsuchszych kawałków drewna, który udało mi się znaleźć, i zaczęłam
go szybko zestrugiwać, przygotowując w ten sposób hubkę własnej roboty. Mając już
pokaźną ilość strużyn, obsypałam nimi drewno na rozpałkę. Następnie pełna nadziei
zapaliłam kolejną zapałkę.
Chciało mi się krzyczeć z radości na widok tlących się strużyn, które płonęły na tyle
długo, by ogień mógł przenieść się na resztę drewna. Ukucnęłam na piętach i wpatrywałam
się w dzieło moich rąk. Byłam z siebie dumna. Ognisko dobrze się paliło. Powinno płonąć
przez całą noc. A co najważniejsze dokonałam tego sama!
Godziny mijały wolno, a ja popadałam na przemian w dobry albo beznadziejny
nastrój. Wierząc, że strumień, który jutro przekroczę, roić się będzie od szczupaków,
sięgnęłam po porcję rosołu wołowego w proszku. Rondelek z rosołem zawiesiłam nad
ogniskiem na gałęzi, której koniec uprzednio dokładnie nasączyłam wodą. Tu, w samym
sercu bezludzia, żywność była zbyt cenna, by pozwolić sobie na jej marnotrawstwo.
Nadpalona gałąź mogła spowodować, że cały posiłek runie do ogniska.
Spałaszowałam cały obiad nie tyle z głodu, co dla zabicia czasu i uniknięcia
rozmyślań nad swoją samotnością. Na deser miałam lemoniadę i czarne jagody. Starannie
wytarłam rondelek, wykorzystując i tak bezużyteczne liście. Nie mogłam stracić skromnej
rezerwy wody na mycie garów. Musiałam poczekać na dostęp do bieżącej wody. Manierka
wypełniona była zaledwie w jednej czwartej, więc nie mogłam nawet przemyć twarzy,
czarnej jak smoła od dymu ogniska i potu. Dalsza wędrówka bez odrobiny wody byłaby
niemożliwa. Dla zabicia czasu wyjęłam notes, żeby napisać list do domu. Chociaż ognisko
dawało dostatecznie dużo światła, by odstraszyć ciekawskie zwierzęta, które mogłyby tu
zawędrować, jego blask nie wystarczył na pisanie. Notes trafił z powrotem na swoje miejsce.
Następnie spróbowałam policzyć gwiazdy i rozpoznać konstelacje. Odnalazłam
Wielką i Małą Niedźwiedzicę oraz Gwiazdę Polarną. Doliczyłam jedynie do czterdziestu, bo
znudziło mnie to. Niebo było tak czyste i wyraźne - z księżycem nad moją głową, że
mogłabym prawdopodobnie doliczyć do tryliona, gdybym tylko zechciała.
- Dam sobie spokój z tymi gwiazdami - wymamrotałam na głos w przypływie
rozdrażnienia i irytacji. Solówka to nic wielkiego. Nie czułam niczego poza zmęczeniem,
samotnością i przygnębieniem. Gdyby na ścieżce pojawił się mój najgorszy wróg,
przyjęłabym go z wielką radością. Pragnęłam otworzyć do kogoś usta i było mi zupełnie
obojętne do kogo.
Zaczęłam śpiewać. Głośno. Prawie wszystkie piosenki, jakie znałam. Najpierw
skautowskie, potem rockowe, a następnie melodie z przedstawień na Broadwayu. Szybko
przeleciałam cały swój repertuar i nadal w ogóle nie chciało mi się spać, chociaż czułam
zmęczenie.
Zaczynałam się niemal bać. Rzecz w tym, że przebywanie w zupełnej samotności jest
dziwnym uczuciem.
Uważałam, że prowadzę z kimś rozmowę po to tylko, żeby usłyszeć własny głos.
Nagle umilkłam w pół słowa. Co by pomyślała sobie May, gdyby zakradła się tutaj, by
sprawdzić co ze mną, i usłyszała, jak bełkocę sama do siebie? Uznałaby, że zbzikowałam.
Zastanawiałam się, co robią inni. Czy doznają podobnych wrażeń? A może czują się
zupełnie swobodnie porzuceni gdzieś w lesie?
W pobliżu trzasnęła gałązka.
- May? - zawołałam, najpierw niepewnie, a potem zdecydowanie głośno.
Nie otrzymałam odpowiedzi. Usiadłam i wsłuchiwałam się w odgłosy lasu. Jak
mogłam wcześniej nie usłyszeć wszystkich tych hałasów? Było ich tak wiele, drobnych,
pojedynczych odgłosów ptaków i małych zwierząt.
Dorzuciłam do ognia, a następnie wykonałam kilka ćwiczeń. W skłonie dotknęłam
dwadzieścia razy palców nóg, wykonałam kilka podskoków, zrobiłam przebieżkę w miejscu.
Nie zdołałam jednak oszukać czasu. Gdy skończyłam, minęła dopiero dziewiąta trzydzieści.
W efekcie, zbyt wykończona, by zająć się jeszcze czymkolwiek, po prostu usiadłam i,
pogrążając się w myślach, wlepiłam wzrok w ogień. Powoli zaczynałam się uspokajać.
Migocące płomienie przynosiły ukojenie. Czułam się niemal zahipnotyzowana. Strzępy myśli
krążyły mi po głowie. Wspominałam swych bliskich, Mary Beth. Ciekawiło mnie, czy dobrze
spędzają czas. Zastanawiałam się nad przyszłym rokiem szkolnym i nauczycielami, z którymi
chciałam mieć zajęcia. Pomyślałam o Jake’u, starając się wyobrazić sobie, jak wygląda jego
dom i rodzina, jego pokój, ojciec i mama oraz malutka siostra. Pomyślałam o Lisie i rancho
pod Phoenix, będącym własnością jej rodziców. Wspomniałam May oraz Erica i zaraz
nasunęło się pytanie: co skłoniło ich do zostania instruktorami w Szkole Przetrwania, skoro
oboje mieli swoich ukochanych.
W sumie rozmyślałam o wszystkim, co przyszło mi do głowy, nie skupiając się za
bardzo na niczym. Po prostu dumałam w ten sam leniwy sposób, w jaki obserwowałam błyski
i migotanie w ognisku pomarańczowych, niebieskich i żółtych płomieni. I wiecie co? Po
upływie niezbyt długiego czasu nie przeszkadzała mi już samotność. Nawet ją polubiłam.
Hałasy docierające do moich uszu brzmiały swojsko. Zwarta ściana ciemności nie wydawała
się złowrogą siłą. Zdaje się, że zaczynałam rozumieć, gdzie tkwił sens tej indywidualnej
wyprawy.
O dziesiątej piętnaście zrzuciłam mokasyny z nóg i ustawiłam je obok butów
traperskich. Wcisnęłam się do śpiwora i położyłam na brzuchu, by móc obserwować żar
ogniska. Pogrążyłam się we śnie. Przespałam smacznie i spokojnie całą noc.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Ku memu zdziwieniu wyprawa indywidualna, zgodnie z tym, co słyszałam wcześniej,
okazała się szczególnym wydarzeniem. Następnego ranka wyszukałam dogodne miejsce na
przeprawienie się przez wąwóz. Cały dzień minął bez większych niespodzianek.
„Większych”, ponieważ uniknęłabym ich, gdybym była lepiej przygotowana.
Wszelkie niepowodzenia muszę złożyć na karb tego, że Lisa wyręczała mnie w różnych
czynnościach.
Na przykład: natrafiłam na potok, gdzie urządziłam sobie wspaniałą kąpiel, ale już
znacznie gorzej było z łapaniem ryb. O Boże! Gdyby wszyscy ci, którzy wierzyli, że
schwytałam tego śliskiego pstrąga, ujrzeli mnie, jak młócę wodę w pogoni za tłustym,
leniwym szczupakiem!
Na pewno od tego czasu przestaliby polegać tylko na słowach. W tych okolicach, jak
twierdził Eric, „prawie same wskakują na patelnię”. Gdy całą grupą łowiliśmy szczupaki,
zdołałam złapać tylko jednego, małego i wymizerowanego - musiało mu brakować płetwy,
czy czegoś podobnego - gdyż prawie sam nadział się na haczyk.
Dziękowałam opatrzności, że przebrałam się w strój kąpielowy przed podjęciem próby
połowów na własną rękę.
Łapanie ryby pochłonęło o wiele więcej czasu, niż przypuszczałam, co zmuszało mnie
do pokonania po południu dwa razy dłużej trasy. Nagle szczupak wyleciał nad powierzchnię
wody i z pewnością zerwałby się, gdyby nie wylądował szczęśliwym trafem na brzegu.
Moja wrażliwość nie pozwoliła mi obserwować jego śmierci, więc zostawiłam go
trzepoczącego się w trawie, przebierając się w tym czasie. Wił się nadal, gdy szłam do
strumienia, aby wyprać brudne skarpety. Po chwili słabnące ruchy szczupaka utwierdziły
mnie w przekonaniu, że nie potrwa to długo. Bez przeszkód mogłabym się za niego zabrać. W
końcu śnięta ryba jest jedynie przedmiotem. Całą trudność jednak stanowiło patroszenie.
Z powodu upału zdecydowałam się nie przetrzymywać „Moby Dicka” do obiadu, lecz
upiec go od razu. Rozpaliłam niewielkie ognisko. Następnie uplotłam mały grill z gałązek
pozbawionych kory, podobnie jak to czyniliśmy na szlaku, przygotowując pożywienie dla
całej grupy. Na tym kończył się łatwy etap przygotowań. Przedtem nie kto inny tylko Lisa
patroszyła rybę. Przystąpiłam do dzieła, ale jedno spojrzenie na moją pobladłą twarz i
niewprawne ruchy wystarczyłoby, aby przekonać się, że nie miałam pojęcia, jak się do niego
zabrać. Z pewnością też nie przepadałam za tą czynnością.
Ręce Lisy poruszały się ze zręcznością chirurga, gdy patroszyła rybę jednym
zdecydowanym cięciem. Wszystko co robiła, wydawało się bardzo proste.
Teraz siedziałam, trzymając w jednej ręce nóż, w drugiej „Moby Dicka”, i
zastanawiałam się, co dalej. Czy przypadkiem nie zemdli mnie, czy będę mogła jeść po
grzebaniu się we wnętrznościach?
- Teraz albo nigdy - powiedziałam do szklistego oka wpatrującego się we mnie. -
Przepraszam cię, Moby Dicku, stary przyjacielu, ale umieram z głodu.
Łuski wcale nie odchodziły łatwo. Na dodatek, co chwila musiałam wyciągać je spod
paznokci.
Z półprzymkniętymi oczami rozpłatałam rybie brzuch. Następnie, nie patrząc na
rozlaną krew, szybko ruszyłam do strumienia, by wypłukać ręce w potoku.
W końcu usmażyłam mięso. Straciłam tyle czasu, że nie chciałam już marnować ani
minuty więcej na grzebanie w plecaku w poszukiwaniu dodatkowej porcji jedzenia. Lunch
trwał tak długo, gdyż nie bardzo wiedziałam, jak pozbyć się ości z tego piekielnego dania.
Wyjadałam więc białe, słodkie mięso po jednej stronie, a potem po drugiej, przeżuwając
ostrożnie małe kawałki w obawie, że drobniutkie, sprężyste igły mogą utknąć mi w gardle.
Gdy została już jedynie głowa, ogon i szkielet, wrzuciłam te nieszkodliwe dla środowiska
resztki w krzaki.
W trakcie mojej dalszej wędrówki uświadomiłam sobie nagle, że w pełni dopisuje mi
humor. Ha, nawet sobie nuciłam.
Radosny nastrój nie opuszczał mnie przez cały dzień i nic nie było w stanie
wyprowadzić mnie z równowagi. Pozbawiona pomocy Lisy musiałam sama dochodzić do
wszystkiego. Zrozumiałam, że moja nerwowość z pewnością w niczym nie pomaga. Okazało
się, że mogę poradzić sobie ze wszystkim. Taka właśnie idea przyświecała Szkole
Przetrwania.
Cieszyłam się, że wreszcie to do mnie - choć z trudem - dotarło. Nie przeżywałam już
tak mocno słów May. Zrozumiałam, że jej rozczarowanie dotyczyło nie tyle mojej osoby, co
rezultatów przeze mnie osiąganych. Sama, z własnej winy, straciłam tak wiele, nie
przykładając się do ćwiczeń lub pozwalając na wykonanie ich przez innych. Trwałam
jednocześnie w przeświadczeniu, że to moje dzieło. „Ale wszystko od dzisiaj się zmieni” -
pomyślałam.
Nie raz traciłam orientację i ostatnim wysiłkiem woli udawało mi się dławić panikę w
zarodku. Uspokajałam się wtedy wyrównując oddech, po czym sięgałam po mapę i kompas.
Wiedziałam, że prędzej czy później minę naturalne znaki terenowe naniesione na papier i z
powrotem znajdę się na właściwym szlaku.
Ostatniego wieczoru, na pół drzemiąc, wsłuchując się w pohukiwanie sowy gdzieś w
oddali, pomyślałam także o May. Zastanawiałam się, czy zgodnie z tym, co mówiła,
rzeczywiście nas kontroluje. Gdyby tak było, dyskrecja, z jaką to robiła, sięgała mistrzostwa.
Nie miało to już dla mnie znaczenia, gdyż tak czy inaczej, zawarłam z przyrodą niepisany
układ. Uświadomienie sobie tego faktu pozwoliło mi uznać ją za przyjaciela.
Drugiego dnia odczuwałam niemal smutek, że wyprawa indywidualna dobiega końca.
Przemierzając ostatnie kilometry, rozmyślałam nad wzięciem udziału w kursie Szkoły
Przetrwania dla zaawansowanych w przyszłym roku. Trwać miał prawie sześć tygodni i
odbywać się w górach Colorado Rockies. Z broszury, która wpadła mi w ręce, wynikało, że
kurs ten przypomina raczej piknik. Zadaniem uczestników było pokonywanie wysokich gór,
pływanie na tratwie i canoe, a nawet eksploracja jaskiń. Żadna z tych rzeczy już mnie nie
przerażała.
W miarę zbliżania się do miejsca zbiórki, żal z powodu zakończenia wyprawy
indywidualnej zastąpiony został przez chęć skonfrontowania swych doświadczeń z
doświadczeniami innych. Pragnęłam spotkać się z przyjaciółmi. Ponadto nadchodził moment,
jak nas zapewniano, najbardziej wymagającej części szkolenia, to znaczy powrotnej wyprawy
do obozu wyjściowego bez pomocy May i Erica. Z niecierpliwością oczekiwałam nowego
wyzwania.
May, Ernie, Matt, Gloria i Davey leżeli akurat rozciągnięci na łące pełnej dzikich
kwiatów.
Przywitali mnie z aplauzem, a ja, zamiast zakłopotania, czułam się dumna. Tym razem
zasłużyłam sobie na to.
- Jak było? - zapytał Matt, jak zwykle raźnie i bezpośrednio.
- Doskonale - odpowiedziałam. - Naprawdę świetnie. Wprost nie da się opisać. I nie
pożarłam nawet całego zapasu żywności - dodałam ze śmiechem, kierując te słowa na pozór
do całej grupy, ale tak naprawdę głównie do May.
Musiała o tym wiedzieć, przesłała mi pogodny uśmiech zadowolenia.
- Zuch dziewczyna!
- Ale proszę się przyznać, podpatrywała pani? - zapytałam śmiejąc się. - Nigdy nie
byłam pewna, czy jest pani w pobliżu. Musiała się pani poruszać jak kot.
Wyglądała na autentycznie zadowoloną, choć nieco speszoną tym, co powiedziałam.
Zastanowiłam się, dlaczego wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że opiekunowie na równi
z nami łasi są na pochwały.
- No tak, byłam tam przynajmniej cztery razy. Podsłuchiwałam nawet, jak
przemawiałaś do starego Moby Dicka. - Mrugnęła okiem.
Zamiast wić się ze wstydu, wybuchnęłam śmiechem.
- Stary, dobry Moby Dick!
- Moby? - Ernie otworzył szeroko oczy. - Co ci się przytrafiło? Spotkałaś kogoś na
szlaku? Ja miałem szczęście napotkać jedynie parę pszczół, które na powitanie użądliły mnie
w ramię! - Na dowód podwinął jeden z luźnych rękawów, odsłaniając dwa opuchnięte,
czerwone miejsca.
- Nie martw się. Moby stanowił jedynie mój lunch. Jak widzisz - pokazałam
okaleczoną rękę - ja także odniosłam parę ran.
- To zadrapanie wygląda paskudnie, Katie. - May złapała mnie za rękę. - Czy dobrze
przemyłaś ranę?
- Obmyłam ją od razu wodą z manierki, a następnie dokładnie wyszorowałam zaraz po
dotarciu do strumienia. Nie jest tak źle. Może będzie to dla mnie przestroga na przyszłość.
- Mimo wszystko przydałoby ci się trochę wody utlenionej. A także maść i bandaż.
Usiadłam pozwalając May na przemycie rany i zabandażowanie ręki. Nie sądziłam, że
zadrapanie wymaga aż takiej troski, ale May z pewnością lepiej wiedziała, co robić, a poza
tym, wcale nie miałam ochoty, by wdało się zakażenie.
Bandaż był pierwszą rzeczą, którą po przybyciu zauważyła Lisa. Wyglądała tak
świeżo, jakby właśnie przebudziła się po dwunastogodzinnym śnie.
- Och, Katie, skaleczyłaś się! - Padła na kolana przede mną. Biedactwo ty moje! To
okropne. Czy musiałaś wystawić czerwony balonik na pomoc?
Roześmiałam się, widząc wyraz nadzwyczajnej troski na jej zwykle ślicznej, a w tej
chwili wykrzywionej buzi.
- Nie, to nic takiego, po prostu poślizgnęłam się. Liso, posłuchaj lepiej. Wszystko
zdołałam zrobić sama, nawet złowić rybę i wypatroszyć ją. Nigdy nie będziesz już musiała
robić czegokolwiek za mnie.
Jej wyraz twarzy zmienił się, lecz zamiast, jak się spodziewałam, uśmiechu od ucha do
ucha, na ustach zawitał niewyraźny uśmieszek.
- Och, to świetnie. Wiesz, lepiej pójdę zameldować się u May.
W pierwszej chwili zdumiało mnie, że Lisa tak szybko podniosła się i oddaliła.
„Musi być bardziej zmęczona, niż po niej widać - pomyślałam. - I naturalnie przeraziła
się na widok mego skaleczenia. Jej szczególne zachowanie wynika prawdopodobnie z
przemęczenia. To wyjaśnia sprawę.”
Nie mogłam natomiast wytłumaczyć sobie radości, z jaką Lisa powitała Fran, jakby
była szczęśliwsza widząc ją niż mnie. Po krótkiej rozmowie z May wróciła i usiadła przy
mnie, tylko pozornie zadowolona z mojego sąsiedztwa. Czułam, że coś jest nie w porządku.
Wypytywała innych o wrażenia z solówki, jakby moje w ogóle ją nie interesowały.
To była dla mnie pierwsza niespodzianka. Na drugą nie musiałam długo czekać.
Spostrzegłam Jake’a. Towarzyszył mu Eric, który dołączył do niego na szlaku tuż
przed obozem. Obaj byli pochłonięci rozmową. Gdy zbliżyli się, zaczęliśmy klaskać i
wiwatować, a moje serce waliło jak szalone na widok jego śniadej twarzy.
„Teraz odwróci się i powie mi cześć” - pomyślałam. Zanim zdążył zrobić cokolwiek,
usłyszałam głos Lisy.
- Jake, jak wypadła solówka? - zadała to pytanie cedząc słowa. - Czy dobrze minął ci
czas w całkowitej samotności?
Zaskoczona byłam słysząc, w jaki sposób Lisa mówi do Jake’a. Ton jej głosu, pełen
insynuacji, zadziwił mnie jeszcze bardziej. Zupełnym zaskoczeniem okazała się reakcja
Jake’a, gdyż jego twarz spłonęła rumieńcem.
- W porządku - wyjąkał, spoglądając na stopy. Wstrzymałam oddech aż do chwili, gdy
podniósł wzrok i dostrzegł mnie.
- Cześć, Katie, jak leci? - powiedział, siląc się na uśmiech. Nagle niespodziewanie
spoważniał, odwrócił się na pięcie i szybko ruszył w kierunku May.
Nie miałam zielonego pojęcia, co wpłynęło na takie zachowanie Jake’a. Spojrzałam na
Lisę, chcąc odgadnąć z wyrazu jej twarzy, o co chodzi. Uśmiechała się bez cienia
zakłopotania, w sposób sugerujący, że zna pewien sekret.
Skierowałam wzrok na jej ręce. Natychmiast zrozumiałam, dlaczego Jake oddalił się
tak błyskawicznie.
Trzymała kawałek tasiemki, który od niechcenia przeplatała między palcami. Wstążka
ta wcale nie należała do niej. Była koloru jasno - pomarańczowego. Mogła pochodzić jedynie
z dwóch miejsc: z kieszeni Jake’a lub z jego plecaka.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Nie muszę chyba mówić, że gubiłam się w domysłach. Najboleśniejsza była
świadomość, że zostałam oszukana, ale nie wiedziałam przez kogo - czy przez Jake’a, czy
przez Lisę, czy też przez nich oboje. A może bez powodu podejrzewałam najgorsze?
Przymknęłam oczy na sekundę. Po chwili zauważyłam, że ręce Lisy są puste. Można
było pomyśleć, że nigdy nie trzymała pomarańczowej wstążki. Lisa od niechcenia wyginała
na wszystkie strony delikatną gałązkę z liśćmi.
Zanim zdążyłam się odezwać wstała, przeciągając się jak kot.
- Chodźmy, Fran - stwierdziła ochoczo - posłuchamy o wielkich przygodach Jake’a na
pustkowiu. Idziesz z nami, Katie?
- O nie, raczej nie. Posiedzę sobie tutaj - odpowiedziałam cicho.
- Biedactwo, założę się, że ręka doskwiera ci bardziej, niż twierdzisz. Lepiej nie
zdejmuj jeszcze bandażu.
- Tak zrobię - wydukałam. Potem z lekkością, jakby jej buty traperskie ważyły nie
więcej od pantofelków baletnicy, pomknęła w kierunku grupki zgromadzonej wokół May i
Jake’a.
Lisa zachowywała się w ten sam sposób, jak zawsze, jakby nic złego się nie
wydarzyło. Ale nie chodziło tu o wytwór mojej wyobraźni. Miała w ręku pomarańczową
wstążkę. Zupełnie nie wiedziałam, co o tym sądzić.
Jake odłączył się od grupy i ruszył w moją stronę. Pomyślałam, że nie mam ochoty na
rozmowę z nim. Nie teraz. Jak mogłabym go słuchać udając, że nic się nie stało, jeżeli byłam
prawie pewna, że on i Lisa spotkali się w trakcie wyprawy indywidualnej? Nie miałam
zamiaru udawać, że nie dostrzegam faktów - spłoszonego wyrazu twarzy Jake’a oraz
obwiniającego dowodu w ręku Lisy. Daleka byłam jednak od urządzenia sceny przed całą
grupą.
Zerwałam się na równe nogi i pospieszyłam w kierunku grupy, nie zważając na Jake’a.
Gdy już prawie mijaliśmy się, na jego twarzy zawitał uśmiech, lecz ja twardo maszerowałam
przed siebie.
- Hej, co się dzieje? - Złapał mnie lekko za łokieć. - Właśnie szedłem, żeby z tobą
porozmawiać.
- Wiem, że musimy sobie wiele wyjaśnić - powiedziałam z ożywieniem - ale nie chcę
przegapić tego, co mówi teraz May. Może innym razem. - Szybko oddaliłam się.
Siedziałam w kręgu, opierając podbródek na rękach, ze sztucznym uśmiechem
przylepionym do twarzy, i udawałam, że przysłuchuję się, jak wszyscy porównują swoje
notatki z wyprawy. Prawdę mówiąc, odrętwiała z bólu i upokorzenia, odbierałam zaledwie
jedną trzecią tego, co się działo. Domyśliłam się jednak, kiedy podszedł Jake i stanął za mną.
Lisa spoglądała w moją stronę.
„Wracam do domu - szalone myśli kołatały mi się po głowie. - Sytuacja sprzyja temu.
Powiem May, że wdaje się zakażenie i nie czuję się wystarczająco dobrze, by uczestniczyć w
wyczerpującej wyprawie grupowej.”
Zdecydowałam zrobić wszystko, żeby znaleźć się jak najdalej od Jake’a i Lisy.
W tym momencie May wstała.
- Więc zostajemy tu na noc. - Dotarły do mnie jej słowa. - Macie prawo do
wypoczynku. Ale lepiej gdybyście teraz nazbierali drewna na opał, żeby później móc się
rozłożyć na trawie i odpocząć.
Oczekiwałam, że Lisa pełna wesołości pozostanie przy Fran, lecz ku mojemu
zdziwieniu podbiegła do mnie.
- Chodźmy w kierunku tamtych wzgórz! - odezwała się ochoczo. - Cała masa chrustu
czeka tam na nas.
Byłam tak zdziwiona, aż odebrało mi mowę, i prawdopodobnie poszłabym z nią,
całkowicie zaskoczona, gdyby nie wkroczył Jake.
Wkroczył dosłownie, rozdzielając nas.
- Katie idzie ze mną - oznajmił.
Zdołałam dojrzeć czerwoną twarz Lisy, pełną furii.
- Może Katie nie chce iść z tobą - powiedziała słodko. Wyraźnie zaznaczył się
szyderczy uśmiech na jej ustach. - Możliwe, że sama wie, w kim upatrywać prawdziwych
przyjaciół - dodała.
Jake odwrócił się do mnie, a wyraz jego twarzy roztopił lód w mym sercu. Wyglądał
jakby miał za sobą szereg nieprzespanych nocy. Z bliska można było zauważyć duże, czarne
obwódki pod oczami.
- Byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś poszła ze mną, Katie. Muszę wyjaśnić ci parę
spraw - szepnął błagalnie.
„Chce się przyznać do tego, że kocha Lisę” - pomyślałam. Wówczas natychmiast
uświadomiłam sobie, że gdyby to była prawda, Lisa nie próbowałaby odwieść go ode mnie.
Westchnęłam głośno, ze smutkiem.
- Pójdę z tobą, Jake - powiedziałam miękko. Lisa nawet nie drgnęła, gdy ją mijaliśmy.
Stała jak słup, z zaciśniętymi ustami, w oczach miała łzy.
- Nie wierz w ani jedno jego słowo, Katie - wyszeptała, gdy przechodziłam koło niej. -
Zawsze był kłamcą.
Dotarliśmy do lasu i zniknęliśmy grupie z oczu. Ani Jake, ani ja nie odzywaliśmy się.
- Lepiej usiądź - powiedział w końcu dość oficjalnie, kierując się do miejsca
porośniętego wysoką, suchą trawą. - To może trochę potrwać.
- O co chodzi, Jake? - zapytałam drżącym głosem. - Czy ja już zwariowałam, czy też
nadal jest coś między tobą a Lisą?
- Mną a Lisą? - żachnął się. - Katie, w życiu Lisy jest miejsce tylko na jedną, wielką
miłość, miłość do samej siebie. - Palcami przeczesywał ciemne kręcone włosy. - Może zacznę
od początku, dobrze? Kiedy spotkałem Lisę w czasie zimowego kursu Szkoły Przetrwania,
oczarowała mnie swoim wdziękiem i muszę przyznać, że ta dziewczyna potrafi być czarująca.
Uległem jej urokowi. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że był to rezultat intrygi. Podobnie
stało się z biedną Sarą Zerbe, doprowadzoną do stanu, w którym bała się nawet sama
zawiązać buty bez pomocy Lisy.
- Sara Zerbe? - wykrzyknęłam. - Spotkałam ją! Jest tutaj w jednej z grup.
- Wiem - Jake przytaknął. - Spotkałem ją pierwszego dnia w pawilonie. Teraz już
także biedna Sara rozszyfrowała Lisę. Nie tylko ja byłem na tyle głupi, żeby nie połapać się
wcześniej we wszystkim.
- Nie połapać się w czym?
- Jaki z Lisy samolub - powiedział cicho i bez wyrazu. - Możesz oczekiwać od niej
czegoś tylko wtedy, gdy ona otrzyma coś w zamian. Zawsze tak bardzo pragnie znajdować się
w centrum uwagi, że nie jest w stanie myśleć o nikim innym, jak tylko o sobie.
- Czy z tego powodu wtedy z nią zerwałeś? - zapytałam jeszcze niezbyt pewna, jak
mam rozumieć jego słowa.
- Zerwałem z nią? - Tym razem śmiech Jake’a zabrzmiał szorstko. - Posłuchaj, Katie,
Lisa po prostu mnie oszukała. Nie chcę tu powiedzieć, jakobym uwierzył, że nasz związek to
wielka amerykańska love story, czy coś w tym stylu. Znałem ją przecież zaledwie od
tygodnia, ale do czasu przyjazdu tutaj sądziłem, że oszalała na moim punkcie.
Nie przerażało mnie zadawanie się z dziewczyną mieszkającą na drugim końcu kraju,
a w dodatku Lisa wciąż pisała listy po naszym rozstaniu. Opisywała jak zżera ją tęsknota za
mną, zapewniała, że nigdy nie spotkała takiego chłopca jak ja i tak dalej, i tak dalej. Nie
pozostało mi nic innego, jak uwierzyć w to. Gdy poprosiła, bym przyjechał do Phoenix na
Wielkanoc, stwierdziłem, że faktycznie zależy jej na mnie. Wiedziała, że moja rodzina nie
jest tak zamożna jak jej, więc nie śmiałem podejrzewać, że chciałaby narazić mnie na koszty
podróży pochłaniające tak ciężko zarobione pieniądze.
- Pojechałeś? - zapytałam z niecierpliwością.
- Tak, pojechałem. Pojechałem, aby upewnić się, czy warto. Nie byłem całkowicie
pewien swych uczuć, ale postanowiłem zrobić to dla niej. Sądziłem, że jest zakochana we
mnie, nie chciałem jej urazić. Wówczas właśnie spotkałem Kevina...
- Chłopaka, z którym obecnie chodzi? - Aż zapiszczałam ze zdziwienia.
- O, chodzi z nim jeszcze do dzisiaj? Nie wiedziałem o tym! - W głosie Jake’a
wyczuwało się niemal rozbawienie. - Nie sądzę, by sposób, w jaki Lisa rozumie chodzenie z
kimś, pokrywał się z twoim lub moim wyobrażeniem. Spędziłem w Phoenix pięć dni.
Posłuchaj tylko, spotkałem Kevina, a potem Roya, Boba i Lenny’ego. Następnie zjawił się
Eddi i Ralph, a nawet Tax! Przez cały ten czas Lisa starała się być dla mnie jak najmilsza.
Byłem jej kolejnym trofeum paradującym po Phoenix i prezentującym wszystkim, jak
niezwykła jest jej popularność. Kiedy wreszcie oświadczyłem, że przejrzałem jej grę, w
bardzo chłodny sposób odrzekła, że uważa mnie za zbyt niedojrzałego dla niej. Dodała, że
najlepiej gdybyśmy już nie pisali do siebie ani więcej się nie spotykali. Och, uwierz mi,
czułem się zupełnie jak kretyn.
Nie odzywałam się. Nadal nie mogłam uwierzyć, że Jake mówił o Lisie, mojej
przyjaciółce.
- Ale ona wydaje się taka... taka sympatyczna - odezwałam się cichutko.
- Nie musisz mi tego mówić. I wiedz, że nie sądzę, by sama Lisa potrafiła sobie z tym
poradzić. Chciałaby mieć przyjaciół, ale nie wie jak. Nie zdaje sobie sprawy, na czym polega
prawdziwa przyjaźń. Ludzie nie przyjaźnią się dla jakichś korzyści.
- Przecież - zaczęłam nieco zakłopotana - tyle mi pomagała w czasie kursu, a ja
niczym się jej nie odwdzięczyłam.
- Ależ tak, dałaś jej to, czego pragnęła. Prawie całą swą uwagę skupiłaś na niej i
potrzebowałaś jej tak bardzo, że niemal wyrzekłaś się mnie, kiedy cię o to poprosiła.
Wpatrywałam się w swoje stopy.
- Tak przecież było, nie możesz zaprzeczyć - stwierdził łagodnie Jake.
- Nadal, jednak sądzę, że Lisa jest dla mnie dobra. Nie wiem, co zrobiłabym bez niej
w lesie.
- O tak - odezwał się Jake z sarkazmem - ty i Sara Zerbe. Byłem świadkiem tego, co
uczyniła Sarze. Dopiero później uświadomiłem sobie, w czym rzecz. Lisa zrobiła z Sary,
powiedzmy, kalekę niezdolną do działania. A ty stałaś się następną kandydatką do tego typu
przyjaźni. Znając Lisę oraz sposób jej postępowania, dobrze wiedziałem, że na jakiekolwiek
komentarze z mojej strony odpowiedziałaby zarzutem oczerniania jej przeze mnie z powodu
naszego rozstania.
- Ale, ale... - nie dokończyłam.
- Nie oszukuj się, Katie, nie gdy chodzi o Lisę. Zrozum, że zanim przyszła ci z
pomocą, wykonując to i owo za biedną Katie, która nie może sobie poradzić, dobrze upewniła
się, czy wszyscy będą świadkami tego gestu. Chciała, by uważano ją za najsłodszą istotę
wybawiającą ciebie z tarapatów. Stara się stworzyć pozory zachowania tajemnicy, lecz w
rzeczywistości przez cały czas czuwa nad tym, by przynajmniej parę osób wszystko widziało.
Zagryzałam wargi w miarę, jak straszliwa prawda docierała do mnie.
- Podobnie było z pstrągiem, którego niby złapałaś, pamiętasz? - Jake kontynuował. -
Tak, widziałem, jak tobie go wręcza. Również Ernie i Gloria to widzieli, a także Phil. Z
wyjątkiem Matta. On nie pogratulowałby ci czegoś, o czym wiedziałby, że nie jest efektem
twojej pracy. Prawdę mówiąc, tego dnia zamierzałem ostrzec ciebie, lecz ty odeszłaś, zanim
zdążyłem to zrobić.
- Słowem, wiedziałeś, że Lisa wykonuje za mnie całą robotę, a mimo to lubiłeś mnie?
- Zapytałam zdumiona.
Po raz pierwszy od momentu rozpoczęcia rozmowy Jake uśmiechnął się. Wyciągnął
rękę i poczochrał moje włosy.
- Oczywiście, głuptasie! Nie myśl, że ja również swego czasu nie byłem przerażony,
tak jak ty, rozpoczynając Szkołę Przetrwania. Ponadto, jak mogłem oczekiwać, że zdołasz
przejrzeć dziewczynę tak koleżeńską, uczuciową i gotową do niesienia pomocy! Kiedy
powiedziałaś mi, że chcesz jak najwięcej skorzystać z kursu, i że moja osoba może ci w tym
przeszkodzić, z miejsca pomyślałem o Lisie. Nie sądziłem jednak, że mi uwierzysz. Jedyne co
mogłem zrobić, to mieć nadzieję na wyjaśnienie wszystkiego po powrocie do Maryland.
- Dlaczego ona to robi, Jake? Nie wygląda na podłą osobę.
- Zrozum, Lisa po prostu pragnie być lubiana. Nie różni się w tym od nikogo z nas.
Lecz nie zdobywa sobie przyjaciół, tak jak my to czynimy. Chce sprawować nad kimś
kontrolę. To naprawdę wyjątkowo smutne. W efekcie krzywdzi osoby, z którymi się zadaje.
Nie zniósłbym, gdyby to przytrafiło się tobie, Katie - oznajmił z przekonaniem.
- Dlaczego Lisa miała dzisiaj w rękach pomarańczową wstążkę? - zapytałam bez
ogródek. - Czy spotkałeś się z nią w trakcie solówki?
- Raczej należałoby stwierdzić, że ona spotkała się ze mną. Po kryjomu musiała
podążać za mną, ponieważ w momencie kiedy Eric zniknął z pola widzenia, wyszła z lasu.
Wtedy z pewnością dobrała się do wstążki.
- Ale dlaczego szła za tobą? - dopytywałam się. - Czyżby tak mocno pragnęła ciebie
odzyskać?
- W gruncie rzeczy wcale nie chodzi jej o mnie - odrzekł Jake. - Ona nie ma szans na
romans w trakcie tej wyprawy, więc zazdrości go nam. To odsunęłoby ją na bok i nie
stanowiłaby już centrum zainteresowania. Poza tym, przebywając ze mną, mogłaś
zorientować się, że stać cię na wykonywanie prac samodzielnie, a to oznaczałoby koniec jej
pomocy. Lisa nigdy nie ocenia spraw pod kątem drugiej osoby. Starając się nauczyć
samodzielności w lesie, czy też natrafiając na chłopca, którego możesz polubić, stwarzasz dla
niej zagrożenie. Stąd jej reakcja. Uwierz mi, proszę, że niepotrzebna ci taka przyjaciółka.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
W zdumieniu słuchałam dalszych wyjaśnień Jake’a. Lisa, będąc z nim sam na sam w
lesie, dała mu do zrozumienia, że mam w rodzinnym mieście przyjaciela i wcale nie
zamierzam spotkać się z Jake’em po skończeniu Szkoły Przetrwania.
- Roześmiała się na stwierdzenie, że nie wierzę w ani jedno jej słowo - opowiadał
Jake. - Dopiero na kategoryczne oświadczenie, że mam tego dość, i jeżeli ona nie oddali się
natychmiast, zawiadomię Erica, odeszła. Zanim to uczyniła, nie omieszkała przyrzec, że
dołoży wszelkich starań, by uświadomić ci, jaki ze mnie łotr. Jak sądzę, właśnie w tym celu
ukradła wstążkę - stwierdził na koniec. - Zamierzała doprowadzić cię do ostateczności i w
efekcie poróżnić nas. Nie podejrzewała, że potrafiłabyś ją opuścić. Bądź co bądź,
potrzebowałaś jej.
- Nie, wcale! Nic dziwnego, że wyglądała na nieszczęśliwą, gdy opowiedziałam jej,
jak pomyślny przebieg miała dla mnie wyprawa indywidualna i stwierdziłam, że jej pomoc w
zasadzie nie jest już konieczna. - Teraz wiązało się to wszystko w sensowną całość. - Ależ
Jake, jak mogę przebywać z nią choć minutę dłużej po tym, co zrobiła? Nie chcę jej już nigdy
więcej widzieć!
- Nie musisz tego tak odbierać, Katie. Przewyższasz ją we wszystkim. Nie sądzę
zresztą, by przysparzała dodatkowych kłopotów. Mogłaby jedynie podjąć próbę przekonania
Fran, że ty i ja spiskujemy przeciwko niej, nie martw się jednak.
- Ale tak nie jest! - jęknęłam. - Traktowałam ją jak najlepszego przyjaciela!
- Cały swój wysiłek skupiła w tym celu, Katie. I udało się jej.
- A dlaczego mnie to dotknęło? Czyżby rzucał się w oczy mój brak charakteru i
łatwość ulegania czyimś wpływom?
- Nie sądzę. Uważam to za zbieg okoliczności. Jednego jestem pewien: mianowicie
tego, że od samego początku byłaś dla niej swego rodzaju rywalką. Bądź co bądź, jesteś
jedyną dziewczyną w grupie tak ładną, jak ona - dodał, wywołując u mnie rumieńce. - Nie
miała innego wyjścia, jak upewnić się czy sprawuje nad tobą kontrolę. Ty i Lisa, oraz Fran,
stałyście się przyjaciółkami już od samego początku - mówił dalej.
- To dlatego, że nasze prycze w obozie wyjściowym sąsiadowały ze sobą - odparłam.
- Lisa zorientowała się w sytuacji od razu. Widząc, jak lekceważącą postawę
przejawia Fran w stosunku do szkolenia, obojętne w sumie stały się jej wzloty lub upadki.
- A u mnie dojrzała niewiarygodne zaangażowanie - dokończyłam. - Myślisz, że była
świadoma możliwości przejęcia kontroli nade mną?
- Oczywiście. Zobacz jednak co straciła, Katie, szansę na posiadanie dwóch
serdecznych przyjaciółek.
- Przedstawiasz to w taki sposób, że aż mi jej żal - przyznałam.
- Może to przesada z mojej strony, lecz uważam, że ktoś taki, jak ona nigdy nie
osiągnie szczęścia. Zawsze będzie się zamartwiać, czy aby ktoś przypadkiem nie jest lepszy
od niej, bardziej nie cieszy się życiem lub czy nie jest bardziej od niej lubiany. Stale widzieć
będzie ludzi pod kątem kontroli, jaką może nad nimi sprawować, a nie pod kątem ich
człowieczeństwa. Nigdy nie pozyska sobie wiernych przyjaciół, więc w większym stopniu
skazana jest na samotność niż ktokolwiek z nas.
Wzdrygnęłam się na wspomnienie, jaka smutna i przerażona czułam się na początku
wyprawy. Nie wyobrażam sobie całego życia w takim nastroju. I pomyśleć, że zaraz po
spotkaniu z Lisą w zasadzie zapragnęłam stać się taka jak ona!
- Żal mi jej - wymamrotałam. - Począwszy od dzisiaj, uwolnię ją od mojej osoby.
- Należy jej unikać - zgodził się Jake. - Lisa naraża każdego na kłopoty, nawet nie
uświadamiając sobie tego.
- Jestem bardzo zadowolona, że zdecydowałam się wysłuchać twoich wyjaśnień -
oświadczyłam stanowczo. - Choć, jak się zdaje, po solówce nie uległabym Lisie już tak łatwo.
Dobrze przynajmniej, że nie dałam jej szansy na wmówienie sobie steku kłamstw. No a poza
tym - dodałam innym tonem - cieszę się, że jestem tutaj z tobą.
- Gdybym miał manierkę pod ręką, zaproponowałbym toast z tej okazji - wyszeptał
Jake, nachylając się nisko. - Lecz niestety nie mam... więc wobec tego zmuszony jestem w
zamian pocałować ciebie.
Po paru minutach wróciliśmy do miejsca obozowania z naręczem pospiesznie
zgromadzonego drewna. Lisa spojrzała na nas w sposób chłodny i wyrachowany. Z
pewnością rozważała szanse ponownego podporządkowania mnie sobie. Jake i ja złożyliśmy
drewno na ziemi i następnie chwyciliśmy się za ręce. Zauważyłam, jak wzruszyła ramionami.
Pragnęłam uwierzyć, że chociaż trochę odczuła utratę mojej przyjaźni, lecz
najprawdopodobniej było jej to absolutnie obojętne. Podejrzewam, że pozbyła się wielu
przyjaciół w swoim życiu.
Od tej pory czyniłam wzmożone wysiłki, by trzymać się z dala od niej. W momentach
zwątpienia przypominałam sobie pełne nienawiści spojrzenie Sary Zerbe i uświadamiałam
sobie, jak łatwo mogłam znaleźć się w takiej jak ona sytuacji. To dopingowało mnie do
utrzymywania dystansu.
Dostrzegając teraz prawdziwy wizerunek Lisy, odkryłam również, że pozostałe osoby
w zespole także nie przepadają za nią. Czy zawsze się zachowywali w ten sposób, czy też
może podobnie jak ja - starali się rozgryźć, jaka naprawdę była? Nigdy nie udało mi się
znaleźć odpowiedzi na to pytanie.
Wyprawa zbiorowa, zapowiadana jako niezwykle trudna, okazała się pasjonującą
eskapadą. A co najważniejsze, Jake nie musiał mi w niczym pomagać! Nie raz łapałam się na
obserwowaniu Lisy, zdając sobie sprawę, że nadal nie byłam w stanie dorównać jej
zręcznością, z jaką wykonywała większość czynności.
Ostatniego ranka, już po bezpiecznym powrocie do bazy, rozpoczęłam przygotowania
do wyjazdu. Lisa popatrzyła w moim kierunku znad rzeczy układanych na posłaniu.
- Jak sądzę, ty i Jake jesteście naprawdę zakochani, czy nie tak? - zapytała wprost, a
gdy odwróciłam się do niej, zauważyłam łagodny i smutny wyraz jej twarzy. Pomyślałam, że
teraz nie może mnie już skrzywdzić. Nie ma w tym nic złego, jeżeli z nią porozmawiam.
- Za wcześnie, by to stwierdzić - odpowiedziałam równie bezpośrednio. - Nie znamy
się dostatecznie długo.
- Ale będziecie się widywać po powrocie do domu, tak? - dopytywała się.
- Tak, będziemy się widywać.
Lekko potrząsnęła głową, a ja mogłabym przysiąc, że dostrzegłam łzy w kącikach jej
oczu.
- To musi być miłe uczucie - wyszeptała - troszczyć się o kogoś i wiedzieć, że ktoś
myśli o tobie.
- Może pewnego dnia i ty tego doświadczysz, Liso - powiedziałam łagodnie. - Sądzę,
że mogłabyś uznać to za kolejną umiejętność, którą musisz posiąść.
Sięgnęłam po torbę i ruszyłam w kierunku drzwi. Wiedziałam, że Jake siedzi już za
jednym ze stołów w pawilonie, i nie chciałam, by czekał na mnie zbyt długo.