Ernst Bloch
Pamiętnik dla Elzy
Bloch von Stritzky,
zmarłej 2 stycznia
1921 r.
Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej
WARSZAWA 2010
Ernst Bloch – Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r. (1921 rok)
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej
– 2 –
Fragmenty „Pamiętnika dla Elzy Bloch von
Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r.” napisane
przez Ernsta Blocha w latach 1921-1922 i
opublikowane już po śmierci Blocha w sierpniu
1977 roku przełożyła Anna Czajka-Krzyżanowska.
Podstawa niniejszego wydania: „Literatura na
świecie” nr 7 (123), lipiec 1981 r.
Ernst Bloch – Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r. (1921 rok)
Uśmiechała się.
Nie wiedziałem często, czemu. Cieszyła się, była czasem bez powodu radosna, pytałem wtedy, czy
znów liczy sobie palce. Nikt, kto widział jej uśmiech, nigdy już potem nie mógł go zapomnieć.
*
Kilka dni po jej śmierci, 2 stycznia 1921, miałem pierwszy sen o Elzie. Obudziłem się, niejasno i
bezkształtnie przypomniałem go sobie. Pozostała tylko świadomość, przyjemne uczucie, że coś się
powiodło, że jest w porządku.
Dziś nad ranem, 17 stycznia, wyraźny już sen o Elzie. Zawieszaliśmy stare modele żaglowców na
bożenarodzeniowych choinkach (dobry obraz nas dwojga). Znów bardzo pogodnie. Później, w
wypełnionych hałasem godzinach rannych, sen bardzo rozwichrzony: jechałem, jechałem złym
pociągiem, wysiadałem, bezwolnego doprowadzano mnie do innych pociągów i kolejek elektrycznych,
znów jechałem w złym kierunku, a jednak byłem zadowolony – taki jakiś sen o umieraniu z kolejowymi
wspomnieniami.
*
Bardzo rzadko ktoś bywa kochany tak, jak ja przez nią, a nikt jeszcze nie był kochany bardziej,
głębiej.
14.I.21: Odkąd Elza jest na tamtym świecie, nie boję się już niczego. Ani wszelkiego rodzaju
niesamowitości (nocnych szmerów, tajemniczych plam świetlnych), ani śmierci. Wprost przeciwnie, co
ona zniosła, będzie mi znieść łatwiej, skoro poszła przede mną. Jej obraz i istota jawią mi się coraz
wspanialszymi – w pełni uduchowiona, święta kobieta, a przy całej najgłębszej czci, nie ma we mnie ani
odrobiny bojaźni, gdyż Elza jest przecież mną niemal, mą najukochańszą i najbliższą, mą świąteczną
codziennością.
List do Lukácsa z 26.I.21: „Odkąd Elza nie żyje, czuję, że także moje życie dobiegło kresu.
Wszystko, cokolwiek jeszcze przyjść może, zanim ją znów odnajdę, będzie małą poprawką, tak jakby
praca była gotowa i dopisywało się jeszcze zapomniane notatki lub też jak gdyby dojrzewało coś, co
minione – a także przeżywanie, rozważanie, produktywne przypominanie sobie, w większości nie należy
już do tego życia, jest już Epimeteuszem po drugiej stronie. Ty, nasza przyjaźń, nasz jedyny w swym
rodzaju kontakt duchowy, identyczność niemalże, stereoskopiczna identyczność należą też do dawnego
kompleksu przeżyć i są dla mnie jedynym, co jako życie, życie duchowe, a nie tylko wspominanie, trwa
nadal”.
11.II.21: Moją istotę niemalże bardziej jeszcze określa Elza „umarła” niż żywa. Jest nieprzerwanie
we mnie, w każdym przeżyciu, uczynku, myśli – określa, oczyszcza, identyfikuje, jest to doprawdy
złączenie na wieczność. Uzupełnieniem „zewnętrznym” jest to, że – po nieszczęsnych tygodniach rozłąki
wiosną i latem i pojedynczych mych seksualnych zwrotach ku innym kobietom – życie moje z Elzą
począwszy od tej jesieni, realnie spełniło wszystko, o czym wtedy marzyłem, tak, że nie pozostało mi już
żadne życzenie. Gdyby przyszła po mnie, nie zastanawiałbym się ani chwili i poszedłbym za nią: w
śmierć jako stan równości, w którym ją przecież odnajdę. Przez śmierć – „wznieś się ku wysokości, jeżeli
on cię przeczuwa, podąży za tobą”.
Życie jest krótkie i cieszę się z tego. Jakże często i ona cieszyła się, że będzie mogła zrzucić, że
zrzuci to, co bolesne, nękające, wyczerpujące, niegodne w cielesności – jak czysta, jak błoga musi lśnić
teraz i dźwięczeć.
16.II.21: Elza wierzyła mocno w absolutną prawdę mojej filozofii. Wydawało się jej, że myśli
moje i Biblia pochodzą z tej samej krwi i tych samych regionów, że może więc Biblię tłumaczyć sobie
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej
– 3 –
Ernst Bloch – Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r. (1921 rok)
moją filozofią, a moją filozofię Biblią. Elza była całkowicie przeniknięta wiarą chrześcijańską, była
pobożna i oczekiwała cudu jak dziecko, a przy tym nie było w niej śladu infantylności, żadnej dewocji.
Przy całym swym oddaniu pozostawała zawsze na wskroś sobą, zachowała też dziecinność,
baśniowy ton, głęboką osobistą poezję. Wyniosła je, uratowała (jak gdyby umarła i już tu na ziemi była
przemieniona) z cierpienia, trosk i najgłębszych wewnętrznych rozstrzygnięć, z ciężkiej choroby, z
problemów moralno-religijnych, których bolesność i bezpośredniość przeżywania mogłem tylko w
maleńkiej części przeczuwać, na tyle, na ile sądziłem, że znam krąg i zakres tych problemów. Jej mocna
wiara w prawdę mojej filozofii objawiała się także w taki oto sposób: kiedy skreślałem jakieś miejsce w
rękopisie czy wydrukowanej już książce, wzdrygała się lekko. Dlatego tylko, że to czyniłem, że ja
stawiałem coś innego na miejsce przekreślonego, że łagodziłem, poprawiałem. Jej szacunek, jej cześć dla
mego dzieła tak były bezwzględne i tak bezgraniczne jak jej miłość. Trudne, religijno-metafizyczne
rejony mojej filozofii pojmowała najłatwiej, były jej najbliższe. Męcząc się z logiką, której zagadnienia
mogła współprzemyśliwać dzięki swemu talentowi pojmowania formy, widocznemu także w jej
rysunkach i pracach plastycznych, pytałem ją: „Co byś zrobiła, gdybym ciężko zachorował, a od tego, czy
dokończysz tę logikę, zależało moje życie?” Machnęła ręką z dezaprobatą i śmiejąc się powiedziała:
„Wtedy chyba modliłabym się tak długo, aż nawiedziłby mnie mądry anioł, który by mi pomógł i razem z
nim mogłabym napisać tę książkę”.
– Wspomnienie jej miłości: Była straszna burzliwa noc w Interlaken. Powiedziałem: „Gdyby ci
powiedziano, że leżę w Isetwald (3-4 godziny od Interlaken) ze złamaną nogą, sądzę, że poszłabyś tam i
nawet byś mnie przyniosła”. „Ależ oczywiście”, odpowiedziała. Ja: „Ale gdybyś to ty tam leżała,
przyszłabyś tu nawet w nocy ze złamaną nogą, abym ja nie musiał wychodzić w burzę”. Śmiała się i też
uznała to za oczywiste. – Któregoś ranka opowiadała mi w Grünwald, że obudziła się w nocy i zobaczyła,
że koło jej łóżka przy małym stoliczku siedziały dwa stare krasnale z białymi brodami i w czerwonych
turbanach, które od czasu do czasu przyglądały się jej i coś potem pilnie pisały. Nie bała się wcale, to były
dobre duchy. I ja tak, jak owe krasnale ze snu, opisywałem jej istotę, przyglądałem się jej i opisywałem.
Dawniej mało dbałem o sferę duszy, a myśl moja koncentrowała się na przedmiotach, na tym, co
zewnętrzne – bez Elzy nigdy bym nie dojrzał, nie przeczuł spotkania ze sobą samym, metafizyczności,
postaci niekonstruowalnego problemu. Jeszcze w roku 1914, kiedy kupowałem dla nas antyki (Elza
długie już miesiące leżała w łóżku i o wszystko zabiegałem sam), na końcu znalazły się w naszym domu
tylko rzeczy do stawiania przy ścianie, do oglądania, same obiektywności: skrzynie, komody, grzmiące
szafy; o krzesłach, kanapach, sofach, a więc „subiektywnościach” zapomniałem zupełnie – tak jak bliższą
od wewnętrznego, głębokiego Bacha była mi wtedy arcymuzyka Händla. Ale tu przemienił mnie trwały
wpływ Elzy, przemienił mnie bardziej jeszcze niż zawdzięczane Kierkegaardowi i Lukácsowi spojrzenie
na „Rozumienie-się-w-egzystencji”.
*
Znów niedzielne popołudnie, siódme od śmierci Elzy. Cały dzień przepracowałem. Na dworze
jasny, smętny, przedwczesny, przedwiosenny wieczór, dzwonią kościelne dzwony. Już od dzieciństwa
późne słońce, dźwięk dzwonów kojarzyły mi się z jesienią, śmiercią i w niepojęty, lecz zniewalający
sposób z Rawenną, z klasztornym, wczesnym katolicyzmem. Oczywiście w ogóle nie znałem Rawenny,
ale kiedy tam pojechałem (1912), zobaczyłem natychmiast, a raczej wróciłem pamięcią do tego, co
zapomniane, jak „prawidłowo” antycypowałem to wszystko: resztki północnego gotyku, bizantyjskie
mury i łuki, pustkowie, samotność i bliskie morze, przeszłość. Czy była w tym już śmierć Elzy? tego nie
wiem. Widzę za to, że mój żal po niej niewzruszenie trwa od tygodni, wczoraj wieczorem, gdy
spojrzałem na ostatnie wiersze w „Münzerze”, napisane jeszcze za jej życia, był nie do zniesienia.
Gdybym tak mógł mieć teraz jedną tylko z tylu godzin, które obok mnie i ze mną przeżyła. Spij, moja
dziewczyno, ceglany mur cmentarza Ostfriedhof oświetlony jest teraz smutnym, późnym, bizantyjskim
słońcem.
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej
– 4 –
Ernst Bloch – Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r. (1921 rok)
½ 6
h
. 20 II 21
Żyję jednocześnie w różnych warstwach psychiki i usiłuję zdać sobie z tego sprawę. Jestem teraz
„przygnębiony”, co się nawet ujawnia, i tylko niekiedy w dobrym towarzystwie i wśród ludzi, których
znam z czasów pogodnej młodości, jak Burschell, wracają mi dawne siły i organiczna radość, przesłane z
na wskroś zdrowego ciała i z niezakłóconego organicznego procesu życia. Kto mnie takim widzi, nie wie
nic o cierpieniu życia, świata.
Przez krótki, lecz trudny czas Elza pozostawała w cieniu mej świadomości. Chmurną wiosną i
latem 20 roku leżała w szpitalu w Wiesbaden, był to czas jej wielkiego cierpienia. Nie wierzyła już, że
wyzdrowieje, tamtejszym siostrom powiedziała: wrócę jesienią by umrzeć. Na jej radości powstała wtedy
rysa, także dla mnie dostrzegalna: w jej zawsze tak lekkiej, eleganckiej, rokokowej istocie, w której żyło
wiele wspomnień XVIII wieku.
To jednak dla mnie nieskończone szczęście, coś najpiękniejszego i najgodniejszego, co mogło i
musiało się wydarzyć, że nadeszły jeszcze ostatnie miesiące z Elzą. Przeżyte, jakby były pierwszymi i
ostatnimi jednocześnie, dzieciństwem, pierwszą miłością i wspólnym późnym wiekiem w jednym.
Niczego teraz nie idealizuję, lecz przypominam sobie dokładnie, że takie były moje bezpośrednie
odczucia w tym czasie. Często pudrowała sobie włosy na biało i była starą, bardzo wytworną damą, i
wiedzieliśmy, jak od bardzo, bardzo już dawna żyliśmy wspólnie i jak bardzo na wieczność. A jakie kręgi
przemierzyliśmy już tylko czysto zewnętrznie w ciągu tych niewielu lat! 1911 – zależność jeszcze od
moich rodziców, 1912 – wielkopańskie, uczone, kawalerskie życie z Lukácsem, 1913 – Elza,
olśniewający dom, dzień i noc goście, arystokratyczny luksus, tworzony i prowadzony przez Elzę.
1915/16/17: głębokie ukrycie w Grünwald w dolinie Izary w naszym małym, samotnym, otoczonym
łąkami i lasami zameczku z wieloma pokojami i wspaniałymi meblami, dywanami – tam pisany Duch
utopii. 1918/19: emigracja w Szwajcarii, nędza i ubóstwo (mówiłem wtedy, że rewolucja rosyjska
kosztowała mnie wiele milionów, ale też tyle jest dla mnie warta), fatalne mieszkanie, często głód,
wszystko co było, przepadło (właśnie to, co łatwo popsułoby inne małżeństwa, nasze umocniło jeszcze),
wejście w nowe kręgi, Ententa, Międzynarodówka, polityka, codzienne pisanie do gazet, Elza tak często
chora i bezradna w naszym nieopalanym pokoju na poddaszu w Thun (a potem wreszcie w Interlaken),
którego szerokość pod pochyłym dachem mieściła tylko łóżko i szafkę nocną. Pod koniec znaleźliśmy
dobrych i miłych szwajcarskich przyjaciół, którzy nam pomagali w miarę swych skromnych możliwości,
często się jednak zdarzało, że nie wiedzieliśmy, z czego przyjdzie żyć jutro.
W Bernie napisałem kilka prac (koncepcja dobroci duszy, problemu Hioba, Münzera), w Thun:
Logika formalna, ukończona w Interlaken, artykuły polityczne i broszury, koncepcja teorii poznania,
drugie wydanie Ducha utopii, koncepcja pewnej historii o heretykach. W styczniu 1919 Elza zachorowała
ciężko, a zaraz po niej ja. Wstała mimo gorączki, pielęgnowała mnie, dopóki nie wydobrzałem i
przygotowała wszystko do wyjazdu do Niemiec. Czas jakiś spędziła u swego ojca w Wiesbaden, wkrótce
potem znalazła się w szpitalu, ja zmuszony byłem do włóczęgi po kraju, który stał się dla mnie obcy i
bezmyślny. Często jeżdżąc do Wiesbaden widywałem Elzę zawsze tylko w otoczeniu nam najbardziej
obcym, w szpitalu, schorowaną, nieszczęśliwą, zrozpaczoną, przełamującą się, bez słowa lub choćby
jednego spojrzenia skargi. Najgorsza dla niej była świadomość, że żyję w złych warunkach i jestem
nieszczęśliwy. Potem znów z nią, wrzesień, szaleńcza podróż do Schwarzwaldu w poszukiwaniu
mieszkania, miejsca do życia, wszystko na próżno, pierwszy azyl w naszym starym Garmisch, znów
dawna bliskość i ścisła więź, potem ostatnie miesiące w Monachium: ranek, południe i wieczorna zorza
jednocześnie – tak odeszła ode mnie.
Dziś, 21.II., byłem u lekarza w szpitalu, gdzie umarła, aby jeszcze raz zapytać go o jej ostatnie
godziny. Powiedział, że okropne wymioty, występujące zazwyczaj po operacji, mniej ją zmęczyły niż
innych pacjentów. Nie skarżyła się też na nic ani przed nim, ani przed siostrami. Niczego to nie dowodzi
w przypadku tej kobiety-samuraja, ale możliwe, że tak właśnie było, zjawiska jak te dają się przecież
obiektywnie stwierdzić, a Elzę głęboko deprymowało to tylko, że j a widzę ją w złym stanie. Możliwe,
obym się nie mylił! Dalej: pod koniec nie cierpiała, w każdym razie ból nie był ogromny; to znaczy, że
śmierć jej była lekka, była zaśnięciem, jak się często zdarza w przypadku starych ludzi, było to coś
zbliżonego do śmierci ze starości. Agonia dopiero w ostatnich minutach, a najprawdopodobniej utrata
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej
– 5 –
Ernst Bloch – Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r. (1921 rok)
przytomności lub tylko szybko postępujące zmącenie świadomości, zgaśniecie. Pozostała po niej
zrzucona suknia, w której nic już nie płynęło, Elzę, jej istotność, wyczuwało się w innym miejscu.
Po drodze od lekarza przeszedłem znów koło szpitala Josefinum, co robiłem już nieraz, aby
zobaczyć wielkie drzwi, przez które wieczorem weszła ze mną, pogodna i opanowana, i na lewo od nich
bardzo malutkie, niepozorne, przez które pięć dni później wyniesiono trumnę. Bardzo zwyczajne
wydarzenia, a niesamowite treści.
10.III.21: Ilekroć spoglądałem na Elzę, wiedziałem, bądź wiedza o tym współbrzmiała ze mną: ta
dusza nie może przeminąć. Wobec bardzo niewielu osób miałem tak pewne odczucie. A Elza teraz
jeszcze zrobiła dla mnie coś największego, czym można obdarować człowieka: rozjaśniła tamten świat,
dała mi organ śmierci, abym śmierć mógł pojąć, aby w swej niezmierzoności stanęła przede mną. Mam
pewność, że moje ostatnie „słowo” nie dotyczy niczego stąd, lecz że jest radością z tego, że idę do niej.
Pamiętam jak kiedyś wieczorem jechałem z Berlina na przedmieście do dziewczyny, pierwszy raz,
kolejka miejska jechała przez Szprewę czy Hawelę, szeroka rzeka, kolorowo wieczorne obłoki, w oddali
już trochę świateł – odczuwałem wszystko przepełniony wielkim szczęściem, a ze słów „jazda do
ukochanej” znikła wszelka banalność. Jest przecież czymś nadzwyczajnym móc umierać zbliżając się do
tej radości, tej jawności: właśnie to, co najstraszliwsze w śmierci, jest tym samym pokonane; to, o czym
Tołstoj opowiada w swoich pamiętnikach, że obudził się w nocy i nie mógł od razu znaleźć zapałek,
wtedy ogarnął go niewypowiedziany strach i zjawiło się pytanie: „Czy kiedyś także śmierci wyjdziesz
naprzeciw z zapałkami?” Tak, tak zrobię, oświetliła moje kroki, jej uśmiech stoi u kresu drogi i rzuca
światło, dźwięczy muzyka i czarodziejski flet, łagodnieją fale wód i ognia, a jej królestwo, moje
królestwo otwiera się.
15.III.21: Z początkiem wiosny, którego nie lubię, mam znów to dziwne uczucie: tak jest,
wychodźmy stąd, to przecież nie jest nasze życie! Lecz ten wewnętrzny napór nie pcha mnie nigdy na
„pole walki, coraz to piękniej przybrane”. Życie w swej monotonii było mi często dlatego tylko znośne,
że zużywałem je jako środek do pracy, przełamywania nudy, a przede wszystkim dlatego, że wiedziałem,
iż to, tamto i następne nie jest przecież prawdziwym życiem. Moja filozofia była mi zaś zawsze i jest jak
pałac, w którym mieszkam, po którego komnatach i ogrodach się przechadzam, który dobudowując
powiększam wewnątrz bezustannie, przystrajam i każę „znaczyć”, czynię „znaczącym”. Tak też Elza żyła
ze mną, wiedliśmy potrójne życie, a składały się na nie: natura, to co przemijające, gratia, to co
filozoficzne, gloria, do głębi duszy świadome, zupełnie inne życie.
Co do mego myślenia, to często doświadczałem, że jego „pole” rzeczywiście było polem, krainą,
nieodkrytą krainą, w której nikt jeszcze nie był. Tym bardziej zdumiewam się niekiedy, gdy śledząc jakiś
problem, jakąś intencję (a ta pojawia się u mnie prawie zawsze wcześniej niż problem, którego dotyczy),
zauważam: tu był już ktoś przed tobą, widzę ślady, jest droga, niewyraźna, lecz przecież przetarta i można
ją jeszcze rozpoznać. Tak było przy studiowaniu problemu Jeszcze-Nie-Świadomego: poczułem nagle, że
przestałem być sam, ujrzałem ślady wcześniejszej obecności, starego opracowania: Spinoza! zawołałem.
W rzeczy samej, był już tam przede mną, przedstawienie idei adekwatnych jest jego sprawozdaniem z
podróży. Ale tak jak nikt, kto sam nie „podróżował” filozoficznie, nie zrozumie, nie pojmie tego, co w
filozofowaniu najgłębsze, tak dla mnie to nagłe rozpoznanie „poprzednika” nie było przypomnieniem z
historii filozofii, lecz nagłym, spontanicznym odkryciem wyprzedzenia własnej ekspedycji.
Niedziela, 20.III.21: aby dać obraz Elzy, na wieczną dla mnie pamiątkę jej siły i istotności, kopiuję
jeden z jej listów do mnie, pisany w Wiesbaden w szpitalu św. Józefa 27.IV.20, dzień przed przedostatnią
operacją:
„Moje Kochanie, mój Pudelku, nie mogę Ci już wiele pisać, gdyż jutro rano o 9.15 mam być
gotowa. Kiedy to czytasz, jest już po wszystkim. Wszyscy mnie uspokajają, ja także wierzę, że nie będzie
źle. Chciałabym Ci jeszcze tak dużo napisać, ale czuję się zmęczona różnorakimi przygotowaniami,
jestem też odrobinę podenerwowana. Nie wolno mi Cię jednak znowu martwić, nie, nie, wyzdrowieję, a
za kilka tygodni będziemy znów radośni razem i pójdziemy na jarmark, jeśli będzie. Kochany, kochany,
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej
– 6 –
Ernst Bloch – Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r. (1921 rok)
Ty się przecież nie denerwujesz? Widzisz, gdybyś był tutaj, nie dopuszczono by Cię do mnie, a potem, na
pierwszej wizycie, nie ucieszyłabym Twego wzroku i byłabym niespokojna o Ciebie.
Mój Niedźwiedziu, tak Cię kocham! Chcę i muszę uwolnić Cię od cierpiącej żony i kochanki,
najprościej będzie, kiedy to zrobię zdrowiejąc, a Ty wiesz, że mam silną wolę życia. Gdyby jednak miało
stać się inaczej, tak Niedźwiadku, jakże mam Ci napisać to, co zaledwie potrafię powiedzieć? Myśl wtedy
o tym, że było mi u Ciebie bardzo dobrze, i że zostaję tu przecież z dobrymi życzeniami dla Ciebie,
zdejmuję tylko stare suknie, a wracam w piękniejszych. Twoja filozofia łatwym mi czyni umieranie. – Ale
ja zostanę jeszcze z Tobą i nie chcę Ci pisać tych myśli. Gdyby jednak nie miało być ze mną dobrze,
wtedy proszę Cię, przyjedź, ale zabierz może z sobą panią Lederer. Ale ze mną na pewno wszystko
będzie dobrze, w Heidelbergu dobrze przetrzymałam dużo gorszą i niebezpieczniejszą operację. Ciągle
będę tylko myśleć: wyzdrowiej dla twego Niedźwiadka.
Kończę, bo już nie mogę pisać, na dworze strasznie wyje wiatr, a tu jest tak cicho, że słychać, jak
śpiewa własna krew. Powinieneś jeszcze tylko wiedzieć, że jestem z Tobą wszystkimi moimi myślami i
dobrymi życzeniami, z Tobą, mój najlepszy przyjacielu, do którego należy cała moja miłość.
Całuję Cię, jak zawsze, dziękuję Ci za wszystko i pozostaję Twoją żoną, matką, czasem także
Twym dzieckiem.
Twoja Elza”.
Oto jej list, czuję się przez nią pobłogosławiony, zupełnie, jak bym otrzymał błogosławieństwo od
prawdziwej matki, i więcej jeszcze, czuję, że święta zawsze jest przy mnie z mocą „dobrych życzeń”.
Dreszcz mnie przenika, kiedy w tym głębokim czasie teraźniejszym piszę teraz to, co umknęło czasowi z
jej zdania: „Zostaję tu przecież z dobrymi życzeniami dla Ciebie, zdejmuję tylko stare suknie, a wracam
w piękniejszych”. I znów, gdy wspominam jej lekki, uśmiechnięty, tajemniczy sposób, w jaki żyła w
swym świecie baśni, złotego powietrza i miłości, gdy spoglądam wstecz, gdy domyślam się jej trudnego i
przeczystego świata problemów moralno-religijnych, przychodzi mi na myśl, że przecież wedle
wszelkiego medycznego doświadczenia operacja, jaką Elza musiała przejść już w Heidelbergu w 1913
roku, pociąga za sobą zwykle ciężkie zaburzenia psychiczne, rozdrażnienie, kapryśność, wreszcie cały
kompleks histerii. I oto ta świetlana istota, ta promieniująca obfitość najpełniejszego psychicznego
zdrowia, dogłębnego zrównoważenia. Jak bardzo duch, który budował to ciało, nie dopuszczał go do
złego słowa, którego można się było spodziewać. W jak dużym też stopniu do każdego schorzenia
psychicznego przyłączyć się musi określona, sprzyjająca mu dyspozycja charakterologiczna.
Święte centrum jej istoty nie mogło ulec przemianie, było pozbawione losu, uszło losowi. Nie
znałem zresztą człowieka, który by o niej nie pamiętał, jeśli ją raz tylko zobaczył, który by w niej nie
przeczuwał promienistości, przebijającego światła innego świata.
23.V.21: Seeshaupt nad Jeziorem Starnberg: Ostatnio często dręczy mnie myśl, czy dostatecznie
długo i głęboko zajmowałem się Elzą. Ale sądzę, że chyba jednak nie powinienem się tym zamartwiać.
Nie tylko dlatego, że Elza nigdy niczego nie żądała dla siebie, że żyła jednym małym dobrym spojrzeniem
lub słowem i tysiąckrotnie odwdzięczała się za to – nie odchodziłem przecież od niej w najmniejszym
stopniu oddając pracy tak wiele czasu. Ona w tej pracy przecież współ-żyła. Często też grałem i
śpiewałem jej muzykę, jak ją słyszę (najczęściej pasję św. Mateusza, Fidelia, Meistersingerów), i zawsze
rozjaśniały się przed nią przestrzenie mej filozofii – współposiadała ze mną życie, przeżycia, płaszczyznę
wysokiego bytowania, co najmniej w tym stopniu, co Clara Schumann w pierwszych latach swej miłości,
o których właśnie czytałem.
Koniec maja: pora i dni są podobne jak wtedy, kiedy przed dokładnie dziesięcioma laty na
Wzgórzu Konrada w Baierbrunn w dolinie Izary poznałem Elzę. Zobaczyłem ją siedzącą przy stole,
szczupłą i wytworną. Przyjechałem z Bonn, opowiadałem o tamtych stronach, rozmawiałem z nią o mojej
interpretacji Kanta, rozdarłem Steinera. Na ławce nad Izarą pierwszy raz ją całowałem, na pięknej
starofrankońskiej sofie w moim pokoju, podczas burzy, pierwszy raz leżałem przy niej. I oto minęło
dopiero dziesięć lat, a w przyszłym miesiącu, w czerwcu, minie osiem lat od naszego ślubu. Jaka
nieskończoność zaszła w tym czasie, ile przemian przeżyłem w Elzie, i jakich głębin dzieła dotknąłem!
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej
– 7 –
Ernst Bloch – Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r. (1921 rok)
Obraz Elzy dzielnie na mnie spogląda, z nią jako wspomnieniem i nadzieją mogę żyć dalej, i
wszystko co tworzę, jej jest najgłębiej poświęcone, jej przedstawione, jako niepomierność oddana
niepomiernością.
10 czerwca: Znalazłem kartkę, którą położyłem na stole, kiedy pewnego razu w grudniu jechałem
do Seeshaupt, a ona akurat wyszła: „Moja kochana nieśmiertelna duszo! Jeśli masz ochotę, to jutro po
południu o piątej jest koncert w kościele Zbawiciela w Schwabing. Ale tylko, jeśli masz ochotę. W
przeciwnym razie odpoczywaj sobie lub bądź wśród dobrych ludzi, w niedzielę wieczorem znów się
zobaczymy. Spij dobrze, najukochańsza moja!” Zachowała kartkę, jak wszystko, co kiedykolwiek
napisałem lub jej dałem, znalazłem ją więc: jest w niej coś trwającego, ton, w którym z nią rozmawiałem,
którym w ogóle mówiliśmy, atmosfera wokół niej miała w sobie coś nieprzemijającego. Za tydzień jest
rocznica naszego ślubu – przed ośmiu laty, jasny ranek w Garmisch, o dziewiątej poślubieni, o dziesiątej
odjechaliśmy, Elza kwitnąco piękna, rozsiewająca blask, w białej koronkowej sukni, srebrzystym
płaszczu, róże u piersi, szeroki, z rondem kapelusz z różą kładł ciepły poblask na przecudną twarz.
Pojechaliśmy do Monachium, jedliśmy z Eisweinami w piwnicy ratuszowej. Pojechaliśmy dalej do
Würzburga, miasta mego doktoratu, zostaliśmy tam kilka dni, pokazywałem jej wszystko, opowiadałem o
mych przeżyciach, o niezłomnych postanowieniach, o walkach, burzach, przełomach w tym mieście,
właściwym miejscu mojej duchowej młodości i czasu eksperymentowania. Elza była mocno poruszona
katolicyzmem, obrazami Matki Boskiej, ciągnęło ją do słodkiej Pani, było to dla niej wołanie ku sobie
samej, lustro. Potem do Heidelbergu, na miejscu byliśmy wieczorem, pojechaliśmy do naszej kompletnie
urządzonej willi (której jeszcze nie widziała) nad Neckarem – w miesiąc potem Elza ciężko zachorowała,
była operowana, leżała siedem miesięcy, zawsze czujny szatan obudził się, ale niczego nie może mi
odebrać. „W niedzielę wieczorem znów się zobaczymy”.
W dzień sylwestrowy byłem we Frankfurcie u Grety Frankenstein, dobrej dziewczyny, dla której
nabrałem dużego szacunku. 2 stycznia, w rocznicę śmierci, poszedłem między 17.30 a 17.45, dokładnie w
godzinie zgonu do katedry, w której w roku 1914 byłem z Elzą, i której wnętrze nas zaskoczyło. W
drodze do katedry przechodziłem obok sklepu z fajkami – zrozumiałem natychmiast i kupiłem sobie, być
może dokładnie w czasie, kiedy umierała święta, piękną fajkę podobną do tej, którą podarowała mi
jeszcze na Boże Narodzenie, „na pociechę, gdy będę w klinice”. Do kliniki zabrała cztery książki,
znalazłem je tam na nocnym stoliku: Hasła Braci Morawskich, Ćwiczenia duchowne Loyoli, Ducha
utopii i jeden tom Karola Maya. Kiedy stałem przed katedrą, dzwon wybił kwadrans na szóstą, czas
umierania sprzed roku, a ja wołałem imię ukochanej w noc, gorąco i w pełni w niej ukryty. Katedra była
zamknięta.
5.I.22: Czytałem mój stary notatnik z lat 1916/17, z czasów, kiedy kończyłem Ducha utopii.
Znalazłem następujące notatki: „Żona: wiedzie wokół mnie swoje piękne, nabożne, ciche, całkiem
wewnętrzne życie. Jest to melodia Schuberta Droste Hülshoff i panny von Klettenbeg są jej siostrami. Jest
jak stal, przy tym w pełni uduchowiona, pogoda ducha sama w sobie, uśmiech przed siebie. Wszystko co
radosne jest dla niej tylko podnietą, która się w jej osobie ogniskuje i potęguje jak w zwierciadle
wklęsłym. Jest jak dziecko liczące sobie paluszki, w pełni zajęte sobą – spokój, najpogodniejsze
opanowanie. Jej uśmiech nie jest z tego świata, z jej szeroko otwartych, stalowobłękitnych oczu
przebłyskuje już inne życie”.
To wszystko spisałem w roku 1916, kiedy jeszcze nieprzerwanie miałem ją przy sobie.
Wspomnienie: kiedy Elza po pierwszym miesiącu poważnie zachorowała i niebezpieczeństwo tak
nagliło do pośpiechu, że lekarz, który przyszedł o czwartej po południu, najpóźniej za dwie godziny, a
więc o szóstej musiał operować, Elza wstała o wpół do szóstej, podtrzymywana przez siostrę, i kazała się
zaprowadzić do szafy, ubrała się w najpiękniejszą suknię, na ramiona naciągnęła długie białe glacés,
nałożyła duży kapelusz z piórami i tak kazała się zanieść do auta. Siedziałem u jej boku, uśmiechała się
do mnie mimo potwornego bólu, chciała w blasku i piękności, które w niej kochałem, pożegnać się ze
mną, takie miało być może ostatnie po niej wrażenie. I tak mocno panowała nad sobą ta istota, że stała się
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej
– 8 –
Ernst Bloch – Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r. (1921 rok)
kwitnąco piękna, a siostry w klinice w ogóle nie rozpoznawały w niej pacjentki, kiedy podjechaliśmy
karetką. Kwadrans później leżała już pod nożem i przez siedem miesięcy potem chorowała. I także przez
tych siedem miesięcy leżała blada i promieniująca, z uśmiechem na ustach i wytworna jak położnica na
starych obrazkach, z koronką we włosach.
19 listopada 22: Tak więc po długiej przerwie znów zaczynam pisać. Byłem bowiem w Rydze.
Wyjechałem z Berlina wieczorem, z Erykiem, bratem Elzy, obudziłem się rano w Królewcu i wreszcie
dotarłem do Ejtkunów-Wierzbołowa. I tu od razu Wschód w pełni: w Kownie wysiadłem z francuskiego
wagonu sypialnego, postąpiłem kilka kroków w głąb miasta, ujrzałem pierwszy raz małe, naftowymi
lampami oświetlone sklepy z hebrajskimi napisami, mężczyzn w myckach, z brodami, i tak znajome, choć
nieznane żydowskie spojrzenia. Podły bruk, złe oświetlenie, mokro, październikowy wieczór, koniki pod
jarzmem – wszystko dziwnie znajome, choć nigdy nie widziane, i podniecające. Następnego ranka stałem
w oknie pociągu, aby pod ciężkim niebem wczesnej godziny oglądać olbrzymi bagienny krajobraz, który
ciągnie się od Jełgawy aż do Rygi: był to wewnętrzny krajobraz snów mojej młodości, tak mi bliski,
bliższy od obrazu Rawenny, pokrewny mu zresztą w pustce, samotności i bliskości morza, jako dziecko
szukałem jesienią śladów tego obrazu na skoszonych polach nadreńskiej równiny. Nie przypominam
sobie, aby Elza opowiadała mi o tym krajobrazie. Za to w Rydze widziałem tak wiele z jej opowiadań:
drewniany dworzec, nawet lokomotywy z wysokimi nasadami na kominach chroniącymi przed iskrami,
przedziwne brudnociepłe postacie w mieście, kościół świętego Piotra, w którym była chrzczona (już w
pół godziny po przyjeździe odnalazłem jego portal) i potem ulicę Mikołaja: ze świadomością, że ona zna
tu każdy kamień, a to wszystko zna ją, przypomina ją sobie. Szybko znalazłem dom, z którego przyszła
do mnie i przyniosła mi ukojenie, ciche w swej głębi szczęście naszego małżeństwa, naszego wytwornego
małżeństwa. Pełen bojaźni dotykałem klamki, w kilka dni potem oglądałem cały dom, jadalnię, a przede
wszystkim jej pokój (dom splądrowany i pusty, lecz Elza opowiadała mi przecież o brzydocie mebli).
Byłem także w ogrodzie i znalazłem owo miejsce nad małym strumyczkiem, gdzie Elza jako dziecko
potajemnie bawiła się z pewnym zwierzątkiem. Przychodziło za każdym razem, kiedy je Elza wołała –
dopóki nie wykryto i nie zabroniono spotkań ze szczurem. Wieczorem pierwszego dnia długo stałem w
oknie, błądziłem wzrokiem nad ciemnym miastem, oszołomiony wódką, do której nie przywykłem i tym
pierwszym wieczorem w Rosji (spędzonym przy stole Eryka): wszystko to nie odwodziło mnie od Niej,
wprost przeciwnie, pijany, pełen tęsknoty, wzruszony Rygą, byłem z Nią razem, rozmawiałem z Nią,
Daleką, Bliską, czułem dal, Jej ojczyznę, morze. A istota Elzy, widziana z tamtej perspektywy, była znów
nowa i bliska, przede wszystkim jej pobożność, która nie miała w sobie nic z familijności, lecz była
mnisza i mistyczna. Z pewną niechęcią słuchałem kazania w kościele świętego Piotra w czterechsetną
rocznicę wprowadzenia reformacji na Inflantach: ani tą ziemią, ani niczym innym w świecie nie da się
wyjaśnić mego łagodnego światła.
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej
– 9 –