JADWIGA COURTHS-MAHLER
Zagadka w jej życiu
Przekład Eugenia Solska
1
- Muszę porozmawiać z mecenasem Scholzem. Zadzwoń, Walu, i powiedz, że czekam
na niego jutro przed południem.
Waleria z niepokojem i troską spoglądała na chorą.
- To cię zbytnio zmęczy, mamo. Zaczekaj, aż poczujesz się lepiej.
Matka uśmiechnęła się z trudem, niewyraźnie.
- Wciąż nalegasz, bym nie spieszyła się z testamentem, a ja przystaję na to. Teraz
jednak uważam, że dość było zwlekania.
- Naprawdę nie ma powodu do pośpiechu. Niebawem wyzdrowiejesz i wtedy zajmiesz
się, czym tylko zechcesz. mamo...
Twarz chorej zmieniła się tak, jakby kobieta poczuła naraz przypływ dawno utraconej
energii - od spisania jej ostatniej woli zależało dużo więcej, niż przypuszczała Waleria.
Powiedziała zatem równie spokojnie, co stanowczo:
- A jednak muszę! Muszę, Waluniu! Nie zapominaj, że każda choroba może zakończyć
się śmiercią.
Waleria zbladła.
- Nie mów tak, mamo, moja najdroższa! Masz dopiero pięćdziesiąt pięć lat, zostało ci
jeszcze dużo czasu. Będziesz znowu zdrowa, uwierz mi!
- Daj Boże, żebyś miała rację. Niemniej jednak powinno się załatwić wszystkie ważne
sprawy wtedy, kiedy ma się jeszcze dość siły. Dłuższa zwłoka... Walu, twoja przyszłość...
muszę ci ją zabezpieczyć!
Waleria nie potrafiła ukryć zdumienia.
- Moją przyszłość? Mamusiu, przecież jestem jedynaczką, jeśli zaś pragniesz dać coś
komuś innemu, to mi po prostu powiedz, o kim mam pamiętać i ile przeznaczasz na to. Wiesz
przecież, że cię nie zawiodę. I naprawdę załatwimy to wszystko, gdy tylko wrócisz do zdrowia.
Oczy Dory Lorbach wyrażały ogromne znużenie. Wyszeptała:
- Och, dziecko! Usiądź koło mnie, muszę ci wyjaśnić, co stałoby się w przypadku,
gdybym nie zdążyła sporządzić testamentu.
Waleria opierała się jeszcze, ale wobec stwierdzenia matki, że to, co musi wyznać,
przyniesie ulgę jej schorowanemu, zbolałemu sercu - uległa. Przysiadła na krześle obok łóżka,
2
ujęła obie dłonie chorej w swoje ręce i rzekła z prostotą:
- No dobrze już, dobrze. Tylko nie denerwuj się więcej.
Pani Lorbach patrzyła na nią przez chwilę bez słowa. Waleria nie była wprawdzie
klasyczną pięknością, ale rysy jej twarzy promieniowały ciepłem i wdziękiem, wzbudzającym
sympatię. Jaka szkoda, że nie u wszystkich! Paru ludzi traktowało tę dziewczynę z niekłamaną
zawiścią, zazdrościło jej beztroskiego życia, choć Waleria nie miała o tym pojęcia. To
wiedziała tylko matka, darząca ją bezgraniczną miłością. Uścisnęła rękę Walerii i westchnęła
głęboko.
- Posłuchaj zatem, Walu. Ale przedtem przyrzeknij mi, że cokolwiek usłyszysz, to i tak
nie przestaniesz mnie kochać.
- Ja? Ależ to byłoby niemożliwe, mamo! - Słowom tym towarzyszył czuły pocałunek. -
Kocham cię przecież najbardziej na świecie i tak będzie zawsze.
- Gdybym mogła być tego pewna, łatwiej byłoby mi powiedzieć to, co powiedzieć
muszę.
- Możesz być tego pewna - stwierdziła z mocą Wala, choć nagle ogarnęło ją jakieś złe
przeczucie. Znowu, jak już parę razy wcześniej, wydało się jej, że między nią a matką czai się
coś obcego, ciążącego im obu ponad miarę. Czy miało to może związek z pewnym
młodzieńcem, którego Waleria poznała niedawno i za którym od chwili przypadkowego
spotkania tęskniła?
Nie, nie, jeśli nawet serce zabiło mocniej dla tamtego młodego człowieka - wzmogło to
tylko jej zdolność kochania w ogóle, także wobec matki. Poczucia obcości doznawała przecież
znacznie wcześniej, jeszcze zanim parę miesięcy temu poznała mężczyznę swego życia, nie
dając mu odczuć, jak wielkie wywarł na niej wrażenie.
Dora Lorbach nie domyślała się nawet, co dzieje się z Walerią, jak sprzeczne targają
nią uczucia. Pogładziła czule jej rękę i zbierając się na odwagę, wypaliła prosto z mostu:
- Zacznijmy więc od najgorszego, Walu... Ja... ja nie jestem twoją matką!
Waleria drgnęła przerażona. Pobladła niczym opłatek, a jej świetliste szare oczy stały
się niemal czarne, jak zwykle w momentach najwyższego wzburzenia.
- Nie jesteś moją matką? - powtórzyła pełnym niedowierzania szeptem.
3
- Nie, kochanie. Kiedyś spotkało mnie wielkie nieszczęście. Najpierw umarła mi
córeczka, a zaledwie kilka tygodni później mąż. Byłam bardzo nieszczęśliwa i samotna,
chciałam nade wszystko mieć kogoś bliskiego, kto należałby tylko do mnie. Zbyt mocno
kochałam męża, by zdecydować się na powtórne zamęście, choć owdowiałam tak młodo...
Aby nie poddać się do końca rozpaczy, aby jakoś przetrwać, wzięłam cię do siebie i
wychowywałam jak rodzone dziecko. Walu, ja... ja cię kupiłam...
Walerię wstrząsały dreszcze.
- Kupiłaś mnie? Odkupiłaś? Moi rodzice oddali mnie... za pieniądze? Pozbyli się
zbędnego balastu? Tak?
- Walu, byli biedni i mieli jeszcze inne dzieci... Po cóż ta gorycz? Wiedzieli przecież, że
ja mogę zapewnić ci dużo lepszy los niż oni, chodziło im o twoje dobro. Walu, dziecko moje,
byłaś taka śliczna, miła, że od razu przylgnęłam do ciebie całym sercem i nawet nie mogłabym
znieść myśli o rozstaniu z tobą. A ty? Czy teraz...
- Och, teraz kocham cię bardziej niż kiedykolwiek. Ty mi dałaś to, co tylko matka może
dać dziecku, więcej od tej kobiety, która mnie urodziła...
- Walu, dajże spokój. Wiedziałam, że ta wiadomość cię poruszy do głębi, nie chciałam,
żeby przekazali ci ją ludzie obcy, co tak czy owak musiałoby nastąpić po mojej śmierci. A
wtedy już nie mogłabym cię ani pocieszyć, ani uspokoić.
Wala, wzruszona i wstrząśnięta, ucałowała chorą najserdeczniejszym ze wszystkich
dotychczasowych pocałunków.
Nagle odsłoniła się tajemnica, rozwiązała zagadka - wiedziała już, czemu czasem
między nią a matkę wkradało się coś obcego, wyrastał jakiś niewidzialny mur...
- Mamo, jesteś dobra, cudowna, dałaś mi tyle czułości, takie poczucie bezpieczeństwa,
wszystko, do czego właściwie nie miałam prawa. Ale teraz powiedz mi, powiedz, kim
naprawdę jestem?
Dora Lorbach tkliwym gestem odgarnęła włosy z rozpalonego czoła dziewczyny.
- Jesteś moim dzieckiem. I pozostaniesz nim. Ale wiem, o co pytasz. Urodziłaś się w
małej wiosce, w Turyngii. Rodzice mieli kawałek gruntu i nędzną chatkę, z trudem wiązali
koniec z końcem. Ujrzałam cię pewnego dnia, siedzącą przed domem. Nie miałaś wtedy
4
nawet roczku. Musiałam ci się spodobać, boś wyciągnęła do mnie rączki. Byłam tam na
leczeniu sanatoryjnym po moich ciężkich przejściach. Od chwili, kiedy się spotkałyśmy,
codziennie przechadzałam się tamtędy, wyczekując chwili, kiedy twoja mama wyniesie cię,
abyś wygrzała się na słonku. Hałaśliwe, zupełnie niepodobne do ciebie rodzeństwo, drażniło
cię, patrzyłaś tak, jakbyś oczekiwała ode mnie pomocy. Toteż któregoś razu zdecydowałam się
porozmawiać z twoimi rodzicami, którzy po długich namowach, za pewną sumę pieniędzy,
zgodzili się na to, abyś została moim dzieckiem.
Chcąc zaoszczędzić Walerii przykrości, pani Lorbach nie wspomniała nawet o tym, z
jaką chciwością jej rodzice przyjęli pieniądze, jacy byli uradowani faktem, że raz na zawsze
pozbędą się małej. Nie chciała potęgować w dziewczynie uczucia przygnębienia,
rozczarowania i goryczy.
- Ich nazwisko brzmiało Hartmann. Mam adres, ale nigdy tam nie byłam z obawy, że
zechcą mi ciebie odebrać. Prawdę mówiąc, uważam, że ty także nie powinnaś nawiązywać z
nimi kontaktu. Należysz teraz do innej sfery, przywykłaś do innego towarzystwa. Wróćmy
jednak do rzeczy. Byłam za młoda na to, aby móc cię zaadoptować, potem... Potem zabrakło
mi odwagi. Bałam się, że krewni mego męża będą mi czynić wyrzuty i urządzać przykre sceny.
Zawsze mieli mi za złe, że tak bardzo cię kocham. Sądzę, że już teraz zaczynasz rozumieć,
dlaczego testament jest rzeczą niezbędną i ogromnie ważną. Prawie cały majątek
odziedziczyłam po mężu, fabryka, w której był dyrektorem naczelnym, należała do teścia.
Szwagierka otrzymała duży posag, lecz uważała zawsze, iż należy jej się więcej. Jej mąż był
najpierw prokurentem w fabryce, po moim owdowieniu zaś zaczął nią zarządzać i, muszę
przyznać, robił to doskonale, uważając ją za dziedzictwo swoich własnych dzieci. Przy okazji
ja również skorzystałam, bo i moje dochody z fabryki szybko wzrosły. Walu, mąż pozostawił mi
w spadku wszystko, pod warunkiem jednak, że jeśli umrę bezdzietnie, cały majątek przejdzie
w ręce szwagierki i jej rodziny. Oto dlaczego obawiali się zawsze, że cię zaadoptuję, oto czym
mogłam ich szantażować, nawet broniąc cię przed zbyt wczesnym poznaniem okrutnej
prawdy. Teraz także trapi ich lęk, że mogłabym sprzeniewierzyć się ostatniemu życzeniu
swego męża i wszystko zapisać tobie.
Waleria westchnęła.
5
- A zatem z tego powodu mnie nienawidzą?
- Tak, w tym tkwi przyczyna ich niechęci i zawiści. Jak bardzo się mylą! Gdybym nawet
cię adoptowała, ich spadek nie doznałby żadnego uszczerbku. Dla ciebie przeznaczyłam tylko
to, co stanowiło mój posag oraz oszczędności całego życia. Ale i ta kwota wydaje im się zbyt
wygórowana, gdyż zapewnia ci dostatek. Sama widzisz, że alternatywa jest jedna. Muszę cię
albo zaadoptować, albo czym prędzej sporządzić testament. Wszelka dalsza zwłoka może być
niebezpieczna. Zaprosisz więc na jutro mecenasa Scholza, prawda?
Waleria pogładziła matkę po policzku.
- Nie dręcz się tak, mamo. Dzięki wykształceniu jakie mi zapewniłaś, potrafię sama
zarabiać na chleb. Nie pragnę wcale, abyś zapisywała mi cokolwiek, nie chcę, żeby ktoś
patrzył na mnie wrogo. Proszę cię!
- Oni cię wcale nie znają, są bardzo niesprawiedliwi wobec ciebie. Ja znam twoją dumę
i cenię cię za wielkoduszność, lecz musiałabym nie mieć chyba sumienia, aby pozostawić cię
bez środków do życia. Życzę sobie, abyś i po mojej śmierci egzystowała tak, jak cię do tego
przyzwyczaiłam. A teraz podaj mi szkatułkę z biżuterią.
Waleria musiała spełnić to życzenie, ponieważ wyrażone zostało tonem nie znoszącym
sprzeciwu. Chora wysypała na kołdrę kosztowności, po czym rozdzieliła je na dwie części.
Jedną z nich schowała na powrót, drugą podsunęła córce.
- To są rzeczy po mojej matce, a także takie, które sama kupiłam. Weź je, Walu.
Pozostałe klejnoty należą się rodzinie mego męża.
- Mamo - próbowała oponować Waleria. - Mamo, dostałam już od ciebie tak wiele...
- ...drobiazgów - dokończyła pani Dora. - Były one odpowiednie dla młodziutkiej
panienki, ale kiedyś, gdy już wyjdziesz za mąż, będziesz musiała nosić rzeczy naprawdę
wartościowe. Ja już z nich na pewno nie skorzystam. Bądź tak dobra i podaj mi jeszcze wykaz
biżuterii. Muszę wykreślić to, co ci podarowałam, żebyś i z tego powodu nie miała żadnych
nieprzyjemności. Napiszę wyraźnie: ofiarowane mojej przybranej córce Walerii Hartmann,
posługującej się nazwiskiem Lorbach. Nikt nie będzie mógł mieć do ciebie o to pretensji.
Waleria automatycznie wykonywała wszystkie kolejne polecenia matki, choć czyniła to
niechętnie, w przekonaniu, że chora naraża się na zbytni wysiłek i nadmierne zdenerwowanie.
6
Przyniosła swoją kasetkę, schowała do niej otrzymane dopiero co klejnoty, po czym obie
szkatułki ukryła we wmurowanej w ścianę skrytce.
Dopiero po dopełnieniu owych formalności pani Dora opadła na łóżko, oddychając z
wyraźną ulgą. Waleria poprawiła poduszki, ucałowała matkę i powiedziała cicho:
- Dam ci lekarstwo. Musisz troszkę pospać. To było naprawdę wielkie i niepotrzebne
zdenerwowanie dla ciebie.
- O nie, teraz właśnie czuję się lepiej i mam nadzieję, że spokojnie zasnę. Obiecaj mi
tylko, że nie zapomnisz powiadomić adwokata.
- Mamo, pomówimy o tym, kiedy się zbudzisz. Mamy dużo czasu na te mało ważne
sprawy.
Dora Lorbach przytuliła Walerię mocno do siebie.
- Powiedz, czy naprawdę nadal kochasz mnie tak jak rodzoną matkę?
Dziewczyna z trudem powstrzymywała się od łez.
- Najmilsza moja, najlepsza, jakże mogłabym cię nie kochać? Ale postaraj się już
zasnąć, na pewno masz gorączkę!
Pani Dora posłusznie zacisnęła powieki. Na jej ustach pojawił się uśmiech.
Uświadomiła sobie, że jest prawdziwie szczęśliwą matką, chociaż to nie ona dała życie temu
dziecku.
Waleria siedziała obok, dopóki chora nie zasnęła. Dopiero słysząc jej równomierny
oddech, wycofała się na palcach do swego pokoiku, sąsiadującego z pokojem matki.
***
Z westchnieniem rozejrzała się wokół siebie. Wszystko, każdy sprzęt i poduszeczka,
najdrobniejszy bibelocik na eleganckiej toaletce, świadczyło o staraniach troskliwej matki,
pragnącej stworzyć swemu dziecku miły, przytulny kąt. Ileż szlachetności wykazała ta kobieta,
do której od lat mówiła “mamo”, gdy tymczasem własna matka sprzedała ją!
Sprzedała...
Waleria zadrżała mimo woli, odczuwając nagle samotność człowieka niechcianego i
7
opuszczonego. Jakkolwiek złożona teraz niemocą Dora Lorbach zapewniła jej szczęśliwe
dzieciństwo i beztroską młodość, to w sercu dziewczyny pojawiła się nieoczekiwanie tęsknota
za tą daleką nieznajomą, co odepchnęła ją od siebie. Czy naprawdę chodziło tylko o
pieniądze? Nie chciała w to uwierzyć, bowiem byłby to czyn nazbyt okrutny. Nie, nie - na
pewno takie postępowanie podyktowała ogromna miłość macierzyńska, przemożna chęć
zaofiarowania wszystkim dzieciom lepszego losu za cenę bolesnego rozstania się z jedną
córką.
Walerii była potrzebna taka wiara, bo nie chciała być nieszczęśliwa, bo nie umiała
pogodzić się z myślą, iż wydała ją na świat kobieta bez serca. Znacznie łatwiejsza do
przyjęcia zdawała się świadomość, że matka zdobyła się na nadludzką wręcz ofiarę i że
obecnie gotowa byłaby do jeszcze większych poświęceń, jeżeli mogłaby w ten sposób
odzyskać utracone dziecię... A rodzeństwo? Tak, chora wspominała i o rodzeństwie.
Postanowiła zapytać ją, czy byli to bracia czy siostry. A może brat i siostra? Waleria znowu
odczuła nieodparte pragnienie poznania tych ludzi, z którymi łączyły ją więzy krwi. Gdy tylko
mama wyzdrowieje, poprosi, aby wybrały się razem do tamtego domu, gdzie zobaczy
przynajmniej swoich najbliższych. Matkę. Rodzeństwo. Ojca.
Boże, jakież to cudowne, że ma jeszcze ojca! Jest wprawdzie najzwyklejszym
wieśniakiem, ale na pewno mimo skromnych warunków życia cechują go uczciwość oraz
rzetelność. To z całą pewnością mężny i pracowity człowiek. Po domostwie krząta się matka,
dorodna, silna niewiasta... Waleria wyobrażała sobie ich wszystkich w małej, lecz lśniącej od
czystości izbie. Na świeżo wyszorowanym stole obrus, pośrodku stołu wielka misa ze
smakowitym, choć niewymyślnym jadłem. Rodzice spoglądają na siebie z miłością i
wzdychają czasem na myśl o swojej Walerii... Dzieci może nawet nie wiedzą, że gdzieś tam
mają jeszcze jedną siostrę, której wiedzie się o niebo lepiej niż im. Dzieci?! Waleria
uśmiechnęła się w duchu. Były przecież starsze niż ona, one także zdążyły już wyrosnąć. Brat
- jeśli ma brata - siedzi właśnie przy stole ze zmierzwioną gęstą czupryną. Wrócił dopiero co z
pola i nie miał nawet czasu przygładzić włosów. A siostra? Ma pewnie długie złociste
warkocze, upięte w koronę, gdyż w dalekiej turyngijskiej wiosce nikt nawet nie słyszał o
fryzurze “na chłopczycę” ani o trwałej ondulacji.
8
Zatopiona w tych myślach, pozwalająca się unosić falom wyobraźni, Waleria
zapomniała zupełnie, że nie jest już bardzo majętną panną, za jaką się zawsze uważała. A
kiedy wreszcie przypomniała sobie o tym, zamiast rozgoryczenia odczuła ulgę. Nie sprawiała
jej bynajmniej przyjemności świadomość, iż jej urok własny ginie w cieniu posiadanego
bogactwa i że nigdy nie będzie pewna, czy mężczyzna, który zapragnie ją poślubić, uczyni to
z miłości do niej, czy też w celu zagarnięcia posagu. A tak bardzo chciała, aby ktoś pokochał
ją samą, nie zaś jej pieniądze! Teraz wszystkie myśli Walerii skierowały się ku temu, któremu
oddała swoje serce, mimo iż znała go zaledwie od paru miesięcy. Spotkali się po raz pierwszy
w styczniu. Było to podczas przyjęcia, na które została zaproszona wraz z matką. Fred Gerold
podał jej ramię, kiedy podchodzili do stołu, a wówczas jej serce zabiło mocno i niespokojnie.
Już przedtem zwróciła uwagę na tego interesującego mężczyznę. Nie był piękny, ale rysy jego
twarzy wyrażały pewność siebie i stanowczość. Wąskie wargi miał zaciśnięte tak mocno, jakby
chciał powstrzymać się od wszelkiego zbytecznego słowa. Pan domu, przyjaciel Gerolda,
powiedział mu coś, o czym Waleria oczywiście nie wiedziała.
- Wyszukaliśmy ci, Fredzie, nie tylko najładniejszą, ale i najbogatszą panienkę. To
jedyna córka i spadkobierczyni pani Dory Lorbach. Bądź wobec niej miły, gdyż to odpowiednia
partia dla ciebie, a już najwyższa pora, abyś się ożenił.
Tak, Waleria nie wiedziała o tym. Nie domyślała się również, iż ta uwaga była powodem
chłodnej rezerwy, z jaką Fred Gerold odnosił się do niej przy stole. Wysiłki krewnych i
przyjaciół, zmierzające do ożenienia młodzieńca z posażną panną, napawały go odrazą i
niesmakiem, gdyż na razie żenić się nie zamierzał, a jeżeli już, to na pewno nie z kobietą
bogatą.
Według niego majętne dziedziczki były tylko zbędnym dodatkiem do własnych
finansów, a istniały wyłącznie po to, aby miał kto uszczęśliwiać łowców posagowych, do jakich
on sam z całą pewnością nie należał. Zawsze starał się być niezależny, co zresztą
przychodziło mu bez specjalnego trudu.
Wierny swym zasadom, traktował sąsiadkę przy stole z oziębłą galanterią, aczkolwiek
musiał przyznać w duchu, że to osoba zajmująca, sympatyczna i pełna wdzięku, z którą na
dodatek przyjemnie było pogawędzić. Zachowywała się z prostotą, odsłaniała w uśmiechu
9
prześliczne ząbki, a jej promienne oczy wprost go urzekały - musiał w nie nieustannie patrzeć,
zapominając nawet chwilami, że oto ma u swego boku “dodatek do posagu”. Pod koniec
wieczoru Fred doszedł do wniosku, że te jasne oczy nadają twarzy dziewczyny wyraz
niezwykłego uduchowienia.
Potem jednak Fred Gerold miał wiele poważniejszych spraw na głowie niż
wspominanie swojej uroczej sąsiadki.
Czasem jeszcze świtały mu w pamięci szare oczy i promienny uśmiech, czasem
przypominał sobie brunatne, metalicznie połyskujące włosy Walerii Lorbach, zawsze jednak
odganiał od siebie ten obraz. Po cóż miałby myśleć o kimś, kto winien uszczęśliwić człeka,
łaknącego bogactwa? Nie miał czasu ani ochoty na zawracanie sobie głowy Walerią Lorbach.
Nie domyślał się nawet, że wzbudził w niej miłość od pierwszego wejrzenia.
Jeszcze kilkakrotnie spotkali się tej zimy, dzięki czemu miał okazję przekonać się, że
Waleria jest i dobrą, i rozumną istotą. Nie chciał poddać się jej czarowi. To paradoksalne, ale
właśnie głębokie wrażenie, jakie wywarła na nim, było przyczyną zajadłej walki, którą toczył
sam z sobą. Fred Gerold nie znosił bowiem żadnego przymusu!
Wczesną wiosną do Walerii dotarła wiadomość, że Fred wyruszył na prowincję z
cyklem odczytów o swojej geologicznej ekspedycji naukowej, którą zorganizował przed
kilkoma laty. Po zakończonych wojażach miał zamiar udać się na jakiś czas do majątku
jednego z przyjaciół, aby pracować w spokoju nad dziełem o kulturze ras.
Znikł zatem z życia Walerii równie szybko, jak się w nim pojawił, ale mimo to wiedziała,
że nie potrafi go ani zapomnieć, ani też pokochać innego mężczyzny. Skąd jednak Fred
Gerold miałby wiedzieć o tym?
Nie wiedział, czemu Waleria była rada, nie należała bowiem do kobiet wylewnych, nie
czuła też potrzeby nawiązywania przelotnych flirtów, a nieomylny instynkt podpowiadał jej, że
zainteresowanie Freda i jego sympatia były powierzchowne. Sprawiało jej to ból, lecz nawet
sama przed sobą nie przyznawała się do tego.
Z ogromnym przejęciem czytała w różnych pismach jego prace i artykuły o nim. Z
pewnego tygodnika ilustrowanego wycięła i schowała wśród najdroższych sobie skarbów jego
dość udaną fotografię - nieraz wpatrywała się skrycie w twarz ukochanego. Teraz także
10
wyciągnęła zdjęcie Freda. Jakże kochała to oblicze o wyrazistych, męskich rysach, te
stanowczo zaciśnięte usta, to mądre, przenikliwe spojrzenie... Czy zobaczy go jeszcze
kiedykolwiek? Nie wiedziała nic o miejscu jego aktualnego pobytu, czytała jedynie
sprawozdania z doskonałych odczytów, które wygłosił w Berlinie, Lipsku, Dreźnie i
Frankfurcie. Podróż Freda miała trwać jeszcze czas jakiś, potem krótki wypoczynek u
przyjaciela i długa, żmudna praca nad książką o tematyce naukowej. Krótko mówiąc, będzie
on stracony dla świata, a w każdym razie dla tego świata, w którym żyła Waleria.
Waleria ogarnęła tęsknym spojrzeniem ogród za oknem. Pierwsze krokusy wychylały
główki z zielonych osłonek, ziemia pachniała mocno i ożywczo, zapowiadając jakby rozkwit
całej przyrody. W sercu dziewczyny wzbierało uczucie czułości, ogarniającej zarówno Freda
Gerolda, jak i całą jej, nowo odkrytą rodzinę w Turyngii.
Naraz z sąsiedniego pokoju dobiegł cichy, przeciągły jęk chorej. Zerwała się i
pospieszyła czym prędzej do łoża matki. Oczy kobiety lśniły niezdrowym, gorączkowym
blaskiem.
- Mamo, czy źle się czujesz? - głos Walerii drżał z niepokoju i przestrachu.
- Kłuje mnie w piersiach. Och, Walu, to takie bolesne.
Puls chorej był znacznie przyspieszony. Wylękniona dziewczyna spojrzała na zegarek.
- Zaraz powinien być tu lekarz, na pewno ci pomoże - powiedziała pragnąc pocieszyć
matkę. Pieszczotliwie musnęła palcami rozpalone czoło pani Dory, która z trudem zmusiła się
do uśmiechu.
- To nic, kochanie, nie martw się. Grypie często towarzyszy wysoka gorączka.
- A może napiłabyś się czegoś, mamusiu?
Chora skinęła głową, Waleria napoiła ją więc kilkoma łyżeczkami lemoniady. W chwilę
później panią Dorę chwyciły silne torsje, dziewczyna przytrzymywała jej głowę i uspokajała
matkę, choć sama była bardzo zaniepokojona, lekarz powiedział bowiem, że gdyby wystąpiły
wymioty, należy go bezzwłocznie zawezwać do pacjentki.
Waleria przez cały czas choroby sama pielęgnowała matkę, gdyż pani Dora źle znosiła
obecność ludzi obcych. Teraz należało działać błyskawicznie. SzczęśLiwym trafem, zanim
Waleria zdążyła wykręcić numer telefonu lekarza, doktor zjawił się sam we własnej osobie.
11
Wysłuchawszy informacji o torsjach, oświadczył, iż doszło do zapalenia płuc, którego
od dawna się lękał. Temperatura wzrastała ustawicznie, chora skarżyła się na dokuczliwe
kłucie w piersiach, kaszlała i oddychała z wyraźnym trudem.
Waleria nie odrywała wzroku od twarzy doktora, która wydawała jej się niewzruszona.
Były to jednak pozory - w istocie rzeczy lekarz żywił nader poważne obawy, gdyż pani Dora po
ciężkich życiowych przejściach, stracie męża i dziecka, miała bardzo osłabione serce.
Wypisał receptę na jakieś lekarstwo, polecił przykładać kompresy i zażądał
natychmiastowego sprowadzenia wykwalifikowanej pielęgniarki. Pani Lorbach spojrzała z
przerażeniem na Walerię, która uśmiechnęła się do niej z wysiłkiem.
- Nie bój się, mamo. Ja się tobą zajmę.
- To ponad pani siły - zaoponował stanowczo doktor. - Matka musi być teraz pod stałą
opieką, w dzień i w nocy. Pielęgniarka jest bezwzględnie potrzebna, ponieważ i pani musi się
choćby kilka godzin zdrzemnąć.
- Umówmy się więc tak, że sprowadzimy wprawdzie pielęgniarkę, ale będzie ona
czuwała przy mamie tylko podczas jej snu. Gdy się przebudzisz, mamusiu, natychmiast
przyjdę do ciebie. Będę tu cały czas, w swoim pokoju. Zgoda?
Chora pokiwała głową, gładząc rękę Walerii. W spojrzeniu, jakim obrzuciła lekarza,
malowało się błaganie.
- Proszę, niech pan natychmiast zatelefonuje do mecenasa Scholza. Ja muszę z nim
pomówić.
- Nie, mamo, na to się nie zgodzę - wykrzyknęła Waleria. - Nie wolno ci się teraz
denerwować żadnymi głupstwami...
- Muszę pomówić z adwokatem - matka przerwała jej gwałtownie. - Panie doktorze,
chodzi o testament, przed którego sporządzeniem Waleria wciąż mnie powstrzymuje. Muszę
wyjaśnić jeszcze kilka szczegółów i zapewniam pana, że nie uspokoję się, dopóki nie załatwię
tej sprawy.
Doktor uśmiechnął się dobrodusznie i wyrozumiale.
- Ależ oczywiście, droga pani. Wprawdzie uważam, że czasu byłoby dosyć i po
wyzdrowieniu, jednakże pojmuję ten niedostatek cierpliwości. Wstąpię więc po prostu sam do
12
mecenasa Scholza i poproszę go, by zajrzał tutaj jak najszybciej. Naprawdę nie chciałbym
pani narażać na pogorszenie stanu zdrowia i dalszy wzrost temperatury. Rozumiemy się?
Chora spojrzała nań z wdzięcznością.
- Dziękuję panu - rzekła. - Mój spokój zależy istotnie od rozmowy z adwokatem.
Lekarz udzielił Walerii jeszcze kilku nieodzownych wskazówek, obiecał, że przyśle na
noc dobrą oraz taktowną pielęgniarkę, po czym się pożegnał.
Waleria odprowadziła go do wyjścia. W holu zadała pytanie, pełne troski:
- Czy stan mamy jest bardzo poważny, panie doktorze?
- Och, panno Lorbach, przy grypie niczego nie da się przewidzieć. W każdym razie
należy zachowywać daleko posuniętą ostrożność, wystrzegać się wszystkiego, co mogłoby
chorą zdenerwować. Niech pani przestrzega ściśle wszelkich moich zaleceń.
- No tak, lecz właśnie rozmowa z prawnikiem może stać się przyczyną nadmiernego
wzburzenia. Matka zamartwia się tym, iż rodzina odmówi mi prawa do spadku. Czyż nie jest to
sprawą bagatelną w porównaniu z możliwością pogorszenia się jej zdrowia?
Lekarz popatrzył na mówiącą uważnie i serdecznie.
- To bardzo ładnie, iż ma pani na względzie wyłącznie dobro mojej pacjentki, sądzę
jednak, że niemożność porozumienia się z adwokatem zirytuje ją bardziej niż rozmowa z nim.
Musi załatwić tę sprawę, aby zrzucić ciężar z serca. Uprzedzę pana Scholza, by był bardzo
delikatny i dołożył wszelkich starań, żeby nie zdenerwować chorej.
Chciał wyjść, lecz Waleria zatrzymała go jeszcze.
- Czy życiu mamy zagraża niebezpieczeństwo?
- Miejmy nadzieję, że nie, ale nie zapominajmy przy tym o jej słabym sercu. Nigdy dość
przezorności! Wstąpię ponownie jutro rano, gdyby jednak zaszło coś niespodziewanego,
proszę mnie natychmiast wezwać telefonicznie. Odwagi, panno Lorbach, nie wolno tracić
wiary w Opatrzność, w Boga. I proszę wystrzegać się zarażenia, gdyż nie byłoby dobrze,
gdyby i pani zachorowała.
Lekarz wyszedł, Waleria natomiast powróciła do matki, leżącej z zamkniętymi oczyma i
oddychającej z trudem. Mimo rychłego przybycia pielęgniarki nie odstąpiła od łoża chorej
czując, że jej obecność stanowi dla matki pewną pociechę. Kobieta cierpiała, popadała w
13
coraz głębszą apatię, każdy napad kaszlu wzmagał nieznośny ból i kłucie w boku.
Tymczasem zadzwonił adwokat z wiadomością, że przyjdzie nazajutrz w godzinach
południowych, gdyż lekarz odradził mu składanie wizyty wieczorem, kiedy to panią Lorbach
dręczy wysoka gorączka.
Kiedy matka obudziła się, Waleria przekazała jej tę informację, co przyjęte zostało z
zadowoleniem i wyraźną ulgą. Wprawdzie Waleria spróbowała raz jeszcze wyperswadować
chorej ów pomysł, jednakże Dora Lorbach uparcie trwała przy powziętym zamiarze.
W nocy gorączka wzrosła, bóle zaczęły się potęgować, pielęgniarka, osoba
doświadczona i nie ulegająca łatwo panice, a poza tym wiedząca dobrze, jak ważną rzeczą
dla lekarza jest nie zakłócony niczym nocny wypoczynek, wytłumaczyła zlęknionej Walerii, iż
w tej chwili pomoc specjalisty nie jest konieczna i że można z tym spokojnie poczekać do
rana.
Waleria tej nocy nawet nie zmrużyła oka. Matka majaczyła, wodziła wokół
nieprzytomnym wzrokiem, zrywała się, ogarnięta jakimś niepojętym strachem, wskazywała
bolące miejsce, mówiła coś, co trudno było zrozumieć.
Gdy zaczęło świtać, chora uspokoiła się nieco i zasnęła. Waleria również przespała tę
godzinę w fotelu przy łóżku matki. Wczesnym rankiem przyszedł lekarz, pocieszył trochę
dziewczynę, choć spojrzenie, jakim porozumiał się z pielęgniarką, było wymowniejsze od słów.
Pielęgniarka w lot pojęła, że sytuacja jest groźna, toteż bez zdziwienia zareagowała na jego
oświadczenie:
- Gdy przyjdzie mecenas Scholz, proszę go koniecznie wpuścić do pacjentki. Podczas
wczorajszej rozmowy nie ukrywałem przed nim stanu chorej. Jest to sprawa wielkiej wagi.
Chodzi mianowicie o to, aby pani Lorbach zdążyła sporządzić testament.
Siostra skinęła głową ze zrozumieniem.
- Zastosuję się do pańskiego życzenia, doktorze.
Adwokat przybył koło jedenastej i został bezzwłocznie wprowadzony do pokoju chorej.
Waleria prosiła go usilnie, by za wszelką cenę starał się uspokoić matkę. Scholz łagodnie
pogładził ją po ręce.
- Tak, tak, panno Waluniu. Jednakże mamusia postępuje właściwie i wie, czego chce. A
14
zatem, droga Doro, co pani ma do powiedzenia w wiadomej sprawie?
Oczy Dory Lorbach świeciły gorączkowym blaskiem.
- Niech pan zaraz spisze mój testament, panie mecenasie, trzymając się tego, cośmy
omówili przed kilkoma tygodniami. Pan przecież wie doskonale, o co mi chodzi, wszystko
zostało zanotowane. I to, co najważniejsze: kiedy mógłby pan dostarczyć mi dokument gotowy
do podpisania?
Adwokat zmarszczył czoło z namysłem.
- Postaram się działać bardzo szybko, a to dlatego, by pani uspokoiła się, gdyż
właściwie nie ma gwałtu. Skoro jednak wiem, jak bardzo ta sprawa leży pani na sercu,
obiecuję, że jutro o tej porze będzie pani mogła złożyć swój podpis.
- Dziękuję panu. I... nieprawdaż, gdyby coś mi się przytrafiło... nie opuści pan Wali...
będzie pan jej pomagał... Dobrze?
- Daję pani słowo!
- Jeszcze jedno... już wczoraj podarowałam Walerii tę biżuterię, którą przeznaczyłam
dla niej. Z wykazu wykreśliłam odpowiednie pozycje oraz potwierdziłam darowiznę... Czy to
wystarcza? Czy niczego jej nie zabiorą?
- Wystarcza całkowicie, ale nadmienię o tym także w testamencie. A teraz pójdę już,
musi pani wypocząć. Jutro o jedenastej zjawię się znowu.
- Błagam o to, panie mecenasie.
Adwokat pożegnał obie panie, pozostawiając Walerię przy łożu chorej.
Kiedy jednak przybył nazajutrz, pani Lorbach była nieprzytomna. Jej płonące od
gorączki oczy były wprawdzie szeroko otwarte, ale nie poznała adwokata. Waleria wyszeptała:
- Jak pan sam widzi, mecenasie, nie sposób w tej chwili zaprzątać mamy takimi
sprawami. Jest w malignie.
- Poczekam więc, aż odzyska przytomność, panno Walu. Właśnie dlatego, że znajduje
się w tak krytycznym stanie, uważam za konieczność podpisanie przez nią testamentu.
- Och, nie, panie mecenasie! Musimy teraz unikać wszystkiego, co mogłoby zaszkodzić
mamie!
- Panno Walu, pani chyba nie zdaje sobie sprawy, jak ważną rzeczą dla pani właśnie
15
jest podpisanie tego dokumentu.
Waleria spojrzała na staruszka z powagą.
- Wiem. Panie mecenasie, kilka dni temu mama wyznała mi wszystko. Wiem, że nie
jestem jej dzieckiem, ona zaś w swej bezgranicznej miłości i dobroci chciałaby zabezpieczyć
mi przyszłość. Wiem jednak również, jak zapatrują się na to krewni jej męża, którzy uważają,
że czynię starania, aby wyłudzić od mamy spadek. To jest powód mej niechęci do
sporządzenia przez matkę jakiegokolwiek zapisu na moją korzyść, tym bardziej że i we
własnym przekonaniu nie przysługuje mi prawo do majątku kobiety, z której szlachetności i
dobroci i tak korzystałam dość długo. Jak mniemam, pojmuje pan doskonale, że
odczuwałabym raczej przykrość niż przyjemność, gdybym dzięki uporowi mamy zyskała część
własności, należnej rodzinie.
- Ależ dziecinko, wszak w przeciwnym przypadku pozostanie pani bez środków do
życia!
- Panie mecenasie, nie wolno zapominać, że matka zapewniła mi staranne
wykształcenie, że nauczyłam się bardzo dużo i z powodzeniem mogłabym pracować na swoje
utrzymanie.
Uścisnął z uśmiechem rękę Walerii.
- Zuch-dziewczyna! Szanuję panią za te słowa, ale w dzisiejszych trudnych czasach
nie jest łatwo o zarobek! Niech pani będzie rozsądna!
- Nie jestem aż tak nierozważna, jak się panu wydaje, mecenasie. Mama przeznaczała
zawsze tyle pieniędzy na moje osobiste wydatki, że nigdy ich nie wykorzystywałam w pełni.
Na jej życzenie lokowałam oszczędności w banku, co pozwoliło mi zgromadzić sumę przeszło
dziesięciu tysięcy marek. Wie pan przecież, że poza tym ofiarowała mi część swych niezwykle
wartościowych kosztowności, które w najgorszym razie mogłabym również spieniężyć. Boże
broń, bym miała narażać choćby na chwilę niepokoju chorą matkę jedynie w samolubnym celu
zapewnienia sobie dziedzictwa, które słusznie należy się innym ludziom. Mieliby oni wtedy
prawo pomyśleć, iż pragnę podstępnie wyłudzić spadek.
- Jakże pani może mówić w ten sposób?! Dora Lorbach zawsze uważała panią za
własne dziecko i już samo to, że respektując życzenie swego zmarłego męża, oddaje jego
16
rodzinie wszystko, co odziedziczyła po nim, jest aktem dobrej woli, godnym najwyższego
szacunku. Ma natomiast absolutne i niezaprzeczalne prawo zapisać pani to, co stanowi jej
osobistą własność, pani zatem nie powinna żywić żadnych skrupułów w tym względzie.
Waleria była bardzo blada.
- Wolałabym jeszcze raz omówić wszystko z mamą. Nie miałam po temu żadnej
sposobności, gdyż wyjawiła mi całą prawdę przed kilkoma zaledwie dniami, kiedy była już
bardzo chora, a ja, ze zrozumiałych względów, nie chciałam jej denerwować jaką bądź
dysputą. Zdawało mi się, że przyjdzie jeszcze na to odpowiedni moment. Teraz w te, jakże
przyziemne problemy, wmieszała się siła wyższa, stan matki uniemożliwia jej złożenie
podpisu. Czy odejdzie pan stąd ze spokojnym sumieniem, jeśli obiecam solennie, iż po
odzyskaniu przez mamę świadomości, powiem jej, że był pan tu z gotowym testamentem?
- Wybaczy pani, ale mimo wszystko zostanę, ponieważ wiem, jak bardzo zależy mojej
klientce na załatwieniu tej sprawy. Poza tym testament zawiera też legaty dla innych jeszcze
osób, a spadkobiercy na pewno nie zechcą ich wypłacić, jeżeli nie zostanie podpisany. Skoro
już pani nie dba o własne interesy, to proszę przynajmniej pomyśleć o starej i wiernej służbie.
Waleria rozłożyła bezradnie ręce.
- Istotnie, nie chcę krzywdzić tych ludzi, zwłaszcza że nie zmienia to mojej sytuacji,
ponieważ tak czy owak zawsze mogę zrzec się spadku. W takim razie proszę pozostać, panie
mecenasie, i czekać, aż mama przyjdzie do siebie... Ja... ja jestem zabezpieczona
dostatecznie, największym nieszczęściem, jakie może mnie spotkać, byłaby utrata matki...
Waleria zatrzymała adwokata na obiedzie. Mijały godziny, lecz chora wciąż nie
odzyskiwała przytomności. Gorączka rosła, oddech stawał się coraz bardziej świszczący, pani
Lorbach jęczała - zapewne z bólu. Wieczorem przyszedł lekarz, przede wszystkim obejrzał
uważnie wykres temperatury, potem porozmawiał chwilę z pielęgniarką, wreszcie zwrócił się
do czekającego cierpliwie staruszka.
- Panie mecenasie, proszę spokojnie udać się do domu. Wedle mego rozeznania,
chora z pewnością tej nocy pozostanie nieprzytomna. Powrotu świadomości możemy się
spodziewać najwcześniej jutrzejszego ranka, a gdyby to nastąpiło, siostra natychmiast
powiadomi pana telefonicznie.
17
- Czy ma pan poważne obawy, doktorze?
- Owszem, i to nawet bardzo poważne, gdyż biorąc pod uwagę stan serca pacjentki,
lękam się kryzysu i komplikacji.
- Uważa pan zatem, że nie istnieje możliwość, by mogła obecnie podpisać testament?
- Pan wie lepiej ode mnie, iż taki podpis nie będzie ważny wobec prawa, gdyż każdy
testator musi być przy zdrowych zmysłach, w pełni świadom tego, co czyni. Może pani
Lorbach jutro jeszcze, na jakąś godzinę, odzyska przytomność, ale dzisiejszej nocy uważam
to za wykluczone.
Adwokat oddalił się więc, nie załatwiwszy sprawy, z którą przyszedł.
Waleria zatelefonowała tymczasem do szwagierki matki, powiadamiając ją o ciężkim
stanie chorej. Klara Wolfram była przede wszystkim niezadowolona z faktu, że dowiaduje się o
tym tak późno.
- Myślałam, że to lekka niedyspozycja, a mama nie życzyła sobie odwiedzin z obawy,
abyście nie zarazili się od niej. Mówiłam ci już o tym, ciociu Klaro. Teraz jednak, skoro doktor
jest pełen najgorszych przeczuć, uznałam za swój obowiązek przekazanie wam tej smutnej
wiadomości.
- Mój Boże, czy to naprawdę wygląda tak groźnie?
- Mamusia ma czterdzieści jeden stopni gorączki i jest wciąż nieprzytomna.
Pani Klara rozmyślała intensywnie. Z jednej strony chciała dopilnować swoich spraw
majątkowych, z drugiej znowu obawiała się infekcji. Wreszcie podjęła decyzję.
- Pomówię z mężem. Pospieszyłabym bez zwłoki do naszej Dory, lecz niestety, sama
jestem przeziębiona. Wiemy zresztą, że otaczasz ją najczulszą opieką. Uważaj tylko, żebyś
się nie zaraziła, i telefonuj do nas codziennie. Nie zapomnij o tym, Walu!
- Dobrze, ciociu Klaro.
Waleria walczyła z chęcią płaczu, wierzyła bowiem niezłomnie, że Dora Lorbach
odzyska przytomność, a wtedy mogą ją zaniepokoić czerwone od łez oczy i obrzmiałe powieki
córki. Z niezmierną przykrością uświadomiła sobie, że zarówno ciotka Klara, jak i jej mąż oraz
ich syn Kurt, nigdy nie nazywali w rozmowie pani Lorbach jej matką. Jedynie Herma, siostra
Kurta, odnosiła się do Walerii z sympatią. Herma nie należała właściwie do osób uprzejmych,
18
a otoczenie zrażała do siebie zwłaszcza zwyczajem mówienia bez ogródek tego, co uważała
za stosowne. Owo “fanatyczne umiłowanie prawdy” bywało nieraz w towarzystwie kłopotliwe,
mimo to pani Lorbach lubiła najbardziej z całej rodziny właśnie Hermę.
Waleria obmyła twarz zimną wodą i weszła do pokoju chorej, aby umożliwić chwilę
wytchnienia pielęgnhiarce.
- Niech się pani trochę zdrzemnie, siostro Berto. Ja spałam dziś kilka godzin i czuję się
zupełnie dobrze. Będę czuwać przy mamie.
Siostra przeszła do innego pomieszczenia, Waleria zaś zajęła miejsce przy łóżku
chorej. W domu panowała głęboka cisza, przerywana jedynie ciężkim, głośnym oddechem
pani Dory. Chwilami kobieta majaczyła, wypowiadając jakieś słowa bez związku, między
którymi raz po raz przewijało się imię Walerii. Dziewczyna, ogarnięta wzruszeniem, tuliła w
dłoniach rozpalone ręce matki.
Przez noc miała dużo czasu na zadumę, rozmyślanie o wszystkim, czego się
dowiedziała i co przeżyła w ciągu ostatnio minionych dni. Zdążyła jeszcze przed utratą
świadomości zapytać panią Lorbach o rodzeństwo. Okazało się, że miała brata i siostrę. Z
danych wynikało, jak obliczała Waleria, że chłopiec musiał mieć obecnie jakieś dwadzieścia
pięć lat, siostra zaś była o rok od niego młodsza. Możliwe, że wyszła już za mąż i
wychowywała własne dzieci. Kto wie, czy i brat nie jest również żonaty, na wsi ludzie przecież
nie zwlekają z ożenkiem. Ach, gdyby tak Waleria zdołała dowiedzieć się więcej szczegółów!
Nie mogła teraz zadawać matce żadnych pytań, gdy jednak pani Lorbach wyzdrowieje,
wówczas pojadą obie do małej wioski... Chyba matka, zawsze tak wyrozumiała i serdeczna,
zgodzi się na to?
Kiedyż jednak mama powróci do zdrowia? I czy to w ogóle nastąpi? Czy jej słabe serce
przetrzyma kryzys? Waleria zadrżała, ogarnięta nagłym lękiem. Co się stanie, jeśli na zawsze
utraci tę najlepszą z matek? Dobiegnie kresu beztroska młodość, odejdą w niepowrotną dal
urocze dni, jakie zawsze starała się jej uprzyjemnić zacna pani Lorbach! Jakże Waleria
kochała ją, jak bardzo była jej wdzięczna za ogrom dobroci! To Dora Lorbach pielęgnowała
swą przybraną córkę w chorobie, ratując być może niejednokrotnie jej życie, to ona była blisko
w każdej złej i dobrej chwili wspólnie przeżytego czasu... Dobra, ukochana i kochająca matka!
19
Potem myśli Walerii zwróciły się ku mężczyźnie, któremu oddała serce. Fred Gerold!
Gdzie jest, czy może czasem ją wspomina? Pewno nie, znali się przecież tak krótko, tak mało!
Nie różniła się niczym od wielu innych znajomych pań, z którymi gawędził od czasu do czasu.
Z całą pewnością dawno już o niej zapomniał...
Ostatnio nawet z czasopism nie można się było dowiedzieć nic o młodym uczonym.
Raz tylko podano lakoniczną wiadomość, że przebywa w majątku przyjaciela, kończąc tam
rozprawę naukową o kulturze ras. Ponieważ jednak Waleria nie wiedziała, gdzie znajduje się
owa posiadłość - Fred Gerold był dla niej stracony! Zapewne nie spotka go już nigdy...
Westchnęła głęboko, dziwiąc się sama sobie, że tak chętnie wraca myślą do człowieka,
z którym nic jej właściwie nie łączyło. A jednak wspomnienia o nim dodawały jej otuchy
właśnie teraz, w chwili, gdy tak boleśnie odczuwała swoją samotność.
Tak minęła noc. O oznaczonej godzinie Waleria podała matce lekarstwo, poprawiła
poduszki i dotknęła czoła chorej. Było wciąż tak samo rozpalone.
Koło piątej nad ranem zjawiła się pielęgniarka, aby zastąpić znużoną czuwaniem
dziewczynę. Siostra Berta przekonała ją, iż powinna bezwzględnie wypocząć, to bowiem
pozwoli jej zgromadzić odpowiedni zapas sił na potem. Powiedziała także, że na razie nic nie
wskazuje na to, iżby stan chorej miał ulec jakiejkolwiek zmianie.
Waleria przeszła tedy do swej sypialni, śmiertelnie wyczerpana osunęła się na kanapę i
natychmiast zasnęła. Mniej więcej po trzech godzinach przebudził ją kaszel matki. Już w
chwilę później była przy jej łóżku. Pani Dora spoglądała dość przytomnie i nawet uśmiechnęła
się słabo do córki. Pielęgniarka taktownie wycofała się, nie chcąc przeszkadzać tym dwóm,
bliskim sobie nad wyraz istotom. Waleria krzątała się przy matce, aż wreszcie pani Dora,
wycieńczona ogromnie, opadła na poduszki. Przez dłuższy czas jednak zachowywała pełną
jasność umysłu. Siostra Berta była przekonana, że teraz właśnie powinien przyjść adwokat, jej
pacjentka bowiem mogła podpisać testament...
Waleria nie myślała o tym wcale, uszczęśliwiona, że spieczone usta matki raz po raz
wymawiają szeptem jej imię. Z radosnym, pełnym nadziei uśmiechem patrzyła na chorą.
- Jestem przy tobie, mateczko. Spróbuj zasnąć.
Matka posłusznie przymknęła powieki. W chwilę potem znowu zaczęła bredzić, znowu
20
pogrążyła się w nieświadomości. Jej ręce niespokojnie szarpały jedwabną kołdrę. Przez cały
dzień była nieprzytomna.
Temperatura, która z rana opadła trochę, znowu wzrosła. Pani Dora rzucała się w
gorączce.
***
Adwokatowi Scholzowi nie udało się natrafić na moment, w którym mógłby podsunąć
Dorze Lorbach testament do podpisania. Stan chorej pogarszał się z dnia na dzień, z godziny
na godzinę. O świcie odzyskiwała na krótko przytomność, wyczerpana trawiącą ją gorączką.
Kiedy była świadoma, patrzyła z miłością na zmęczoną, pobladłą twarz Walerii.
Dziewczyna, pomna swej obietnicy, telefonowała codziennie do rodziny, informując
szczegółowo panią Klarę o stanie matki. Pani Klara starała się usprawiedliwić, że nie
odwiedza szwagierki, Waleria zaś ułatwiała jej zadanie mówiąc, iż chora jest wciąż
nieprzytomna, nie wiedziałaby więc nawet o odwiedzinach. Raz telefon odebrała Herma.
- To zwykłe tchórzostwo z naszej strony, że zostawiamy cię samą z ciotką Dorą.
Rodzice nie pozwalają mi przyjść z obawy, żebym się nie zaraziła, ale ja się tego po prostu
wstydzę. Niestety, muszę przyznać, że także jestem wielkim tchórzem, Walu. Nie gniewaj się
na mnie!
- Cóż znowu, Hermo. Mówiłam już twojej mamie, że wasza wizyta teraz mijałaby się z
celem. Przyjdziecie do nas, kiedy mamusia poczuje się lepiej, a ja przeprowadzę przedtem
gruntowną dezynfekcję mieszkania. Ach, chciałabym, żeby stało się to jak najprędzej!
- Na pewno jesteś już bardzo zmęczona pielęgnowaniem cioci... Mam rację, Walu?
- Przecież to mój obowiązek, mamusia nieraz siedziała przy mnie, gdy chorowałam
jako dziecko. Obecnie mogę jej się choć trochę odwdzięczyć za tyle trudu i starania. Poza tym
pomaga mi siostra Berta, która także czuwa przy mamie, dzięki czemu sypiam po parę godzin
dziennie.
- To mnie nieco uspokaja, ale uważaj na siebie, Walu.
- Naturalnie, Hermo, nie mogę przecież zachorować, bo mama ciągle mnie potrzebuje.
21
Rozmawiały jeszcze kilka minut. Herma starała się w serdeczny sposób dodać otuchy
Walerii.
Dziewczyna czuła się naprawdę pokrzepiona tą pogawędką z osobą, która jako jedyna
z całej rodziny okazywała jej zawsze wiele sympatii, choć mówiła bez osłonek to, co myśli.
Waleria nie miała jednak za złe słów prawdy, wiedziała bowiem, że Herma jest przynajmniej
szczera i uczciwa.
Dwa dni później nastąpiło przesilenie. Stało się to wczesnym rankiem. Temperatura
raptownie spadła, a osłabione serce nie wytrzymało tej nagłej zmiany. Pani Dora Lorbach,
pomimo zastrzyków z kamfory, nie odzyskała już przytomności ani sił. Wycieńczona ciężką
chorobą - zmarła.
Waleria nie mogła się z tym pogodzić, nie potrafiła zrozumieć, że oto straciła ukochaną
opiekunkę, którą do niedawna uważała za rodzoną matkę.
Mecenas Scholz nie zdążył dać pani Lorbach testamentu do podpisania, Waleria była
więc wydziedziczona, wyzuta z wszelkich praw. Zdruzgotana bólem nie myślała jednak o tym.
Adwokat i lekarz na próżno starali się pocieszyć nieszczęśliwą. Do Walerii nie docierało
nic, była jakby skamieniała. Zdołała jedynie wyszeptać prośbę, by pan Scholz zechciał
zawiadomić o śmierci pani Lorbach jej rodzinę.
Adwokat spełnił to życzenie. Do telefonu podszedł sam Ernest Wolfram, który właśnie
wraz z najbliższymi spożywał śniadanie.
- Ta wiadomość wstrząsnęła mną do głębi - rzekł, po chwili milczenia zaś spytał z
niezmiernym ożywieniem: - A skąd pan właściwie telefonuje, panie mecenasie? Czemu
Waleria nie zawiadomiła nas o tym?
- Bo nie może mówić spokojnie, jest całkowicie załamana. Telefonuję z domu żałoby,
na prośbę panny Walerii.
- Ach, pan jest w domu żałoby?
- Owszem, bywałem tu ostatnio często, gdyż chodziło o załatwienie pewnej sprawy,
związanej z testamentem.
Nastąpiła chwila ciszy, po czym Ernest Wolfram zapytał głosem ochrypłym z
tłumionego wzburzenia:
22
- Zatem moja szwagierka pozostawiła testament?
- Dowie się pan wszystkiego po przyjściu tutaj - odparł adwokat.
- A można przyjść? Czy nie ma obawy, że się zarażę? - sondował Wolfram.
Ironiczny grymas pojawił się na twarzy adwokata. Przez cały czas miał za złe rodzinie
pani Lorbach to, że tak mało troszczą się o chorą i że pozostawiają Walerię samą w tych
najcięższych chwilach.
- Panna Waleria nie odstępowała łoża chorej, nie lękając się zarażenia. Lekarz,
pielęgniarka i ja także, nie zaniedbaliśmy swoich obowiązków względem pani Lorbach.
- No tak, jestem pełen uznania, powiedziano nam wszakże, iż moja szwagierka nie
odzyskuje przytomności, ponadto zaś nie życzy sobie, byśmy ją odwiedzali, w trosce o nasze
zdrowie...
- Oczwiście, ma pan słuszność! Spieszę zatem uspokoić pana, że doktor zarządził już
dezynfekcję wszystkich pomieszczeń, toteż sądzę, iż po południu będzie można tu przyjść bez
obawy. Ciało pani Lorbach zostanie za godzinę przewiezione do krematorium. Kiedy więc
można spodziewać się pańskiego przybycia, panie Wolfram?
- Dziękuję za informację, panie mecenasie. Przyjdziemy o szesnastej.
- Do zobaczenia zatem, panie Wolfram. I proszę złożyć całej rodzinie w moim imieniu
najszczersze kondolencje.
Powiedziawszy to, niezmiernie rozgniewany mecenas Scholz odwiesił słuchawkę.
Gdy zwłoki pani Lorbach spoczęły w trumnie, którą odtransportowano do krematorium,
Waleria doznała takiego uczucia, jakby całe jej serce zaczęło broczyć krwią. Musiała się
położyć, a ogromne znużenie fizyczne i psychiczne sprawiło, że zasnęła natychmiast. Ocknęła
się dopiero koło drugiej po południu. Patrzyła wokół siebie z przerażeniem. Wszystko to
zdarzyło się naprawdę, czy też było tylko koszmarnym snem? Och, nie, to prawda, straciła
matkę, która leżała teraz w zimnej, pustej kostnicy sama, tak bardzo sama! Dziewczyną
wstrząsnął dreszcz. Przestało bić zacne, szlachetne serce, najlepsza z kobiet spoczywała
samotnie, a ona...
Ona nie ujrzy już nigdy matki!
Z oczu Walerii znowu popłynęły łzy. Ból wydawał się łatwiejszy do zniesienia, gdy
23
mogła płakać. To przynosiło ulgę, zrzucało jakieś straszliwe brzemię z jej duszy. Nic jednak nie
mogło stłumić w niej wrażenia, iż jest kimś obcym, przybłędą, że powinna jak najszybciej stąd
odejść. Tu był jej dom rodzinny, dopóki żyła pani Lorbach. Obecnie Waleria utraciła wszelkie
prawa. O nie, nie będzie czekać, aż prawowici spadkobiercy wypędzą ją za próg, dziś jeszcze
im powie, że wyprowadzi się niezwłocznie po pogrzebie matki...
Ale dokąd pójdzie, gdzie powinna pójść?
I nagle przypomniała sobie o małej wiosce w Turyngii. W ostatnich dniach trwogi i
smutku całkiem o tym zapomniała. Teraz znowu pomyślała o rodzicach i rodzeństwie,
ogarnięta rozpaczliwą tęsknotą za tymi, których nie znała. Tak, pojedzie tam, pozostanie u
nich przynajmniej do czasu, aż znajdzie sobie jakąś pracę. A może rodzice wcale nie puszczą
jej od siebie, może tak dobrze przyjmą swą cudem odnalezioną córkę, że w ogóle nie będzie
chciała rozstać się z nimi? Nie zastanawiała się nad tym, że przyjdzie jej zamieszkać w
ubogiej, chłopskiej zagrodzie, gotowa była zostać tam na zawsze, gdyby tylko ci “najbliżsi”
okazali jej odrobinę miłości...
Przez chwilę wprawdzie ogarnął ją strach, że może stać się ciężarem dla nich, szybko
jednak odegnała tę myśl. Wszak musi znaleźć się dla niej jakieś miejsce na świecie, a gdzież
mogłaby szukać lepszego niż u własnych rodziców? Nie miała przecież zamiaru się
wylegiwać, chciała pracować w polu i w domu, potem zaś wystarać się o jakieś zajęcie w
okolicy. Mniejsza zresztą o to, byle tylko ją przyjęli i pokochali.
Przebrała się szybko, zwilżyła zimną wodą piekące powieki i natarła skronie wodą
kolońską. Wciąż czuła się niezmiernie znużona i wyczerpana. “Na miłość boską, nie wolno mi
się teraz rozchorować” - myślała, wychodząc z pokoju.
Kazała pootwierać wszystkie okna, aby do przesyconego zapachem środków
dezynfekcyjnych mieszkania wpuścić trochę świeżego powietrza. W jadalni poczyniła
niezbędne przygotowania do godnego przyjęcia rodziny zmarłej. Zarządziła, by w przypadku,
jeśli państwo zechcą pozostać trochę dłużej, o piątej podano herbatę. Wobec faktu, że
testament nie został podpisany, martwiła się ogromnie o legaty dla służby, których pan
Wolfram z pewnością nie zechce wypłacić. Poza tym na pewno państwo Wolframowie
wprowadzą się do domu Dory Lorbach i kto wie, czy znaczna część wiernych służących nie
24
znajdzie się na bruku. Waleria niepokoiła się bardziej o los tych ludzi niż o własną przyszłość.
Z zadumy wyrwało ją oznajmienie o przybyciu spodziewanych gości. W chwilę później
pojawił się także mecenas Scholz, czemu Waleria była wielce rada, lękała się bowiem sceny,
jaka nastąpi, chociaż właściwie nie wiedziała dlaczego.
Powitanie z ciotką Klarą i Kurtem wypadło uprzejmie, z wujem natomiast chłodno.
Wyglądał on bardzo poważnie i surowo. Herma uściskała ją serdecznie, ale oczywiście nie
omieszkała przy sposobności wyrazić swego zdania:
- Walu, wyglądasz wręcz okropnie. Blada, mizerna, jakbyś się postarzała co najmniej o
dziesięć lat. Przeżyłaś wprawdzie ostatnio straszne chwile, ale odnoszę wrażenie, że
wyglądałabyś znacznie korzystniej, gdybyś się trochę przespała.
- To nie jest skutek zmęczenia, Hermo. Ja... ja po prostu straciłam matkę...
Mówiąc te słowa, Waleria z trudem powstrzymywała łzy. Herma patrzyła na nią z
niekłamanym współczuciem, wiedziała bowiem doskonale, że dopiero teraz dziewczyna
będzie musiała przełknąć dawkę gorzkiej prawdy. To właśnie od Hermy rodzice zażądali, aby z
właściwą sobie otwartością wyjaśniła Walerii, że nie jest córką pani Lorbach, ale ona
stanowczo odmówiła.
- Moi drodzy, nie zrobię tego. Lubię mówić prawdę, lecz innego rodzaju. W tym
wypadku uważam, że najlepiej będzie, jeśli mama w możliwie delikatny sposób wyjaśni Wali
całą sytuację.
Ale pani Klara również nie chciała podjąć się tej mało zaszczytnej misji.
- MyśLę, że uczyni to ojciec - powiedziała.
Herma wzruszyła ramionami.
- Ojciec? Ojciec zachowa się na pewno bezwzględnie. Ostatecznie jednak kat może
obchodzić się ze swoją ofiarą okrutnie, nie wkładając przy tym białych rękawiczek.
Wolframowie byli także zadowoleni z obecności adwokata, gdyż spodziewali się, że
zakomunikuje on treść testamentu pani Dory. Wymieniono kilka zdawkowych frazesów,
dotyczących pogrzebu, po czym wuj Ernest, siląc się na obojętność, spytał:
- Wspominał pan, mecenasie, o testamencie, pozostawionym przez naszą drogą
zmarłą. Czy moglibyśmy się dowiedzieć szczegółów tej sprawy? Spodziewam się, że
25
wszystko, co nieboszczka otrzymała po swym mężu zostanie zwrócone jego siostrze, a mojej
małżonce? Zapewne ten warunek nie został zapomniany ani pominięty przez Dorę?
Adwokat z niechęcią obserwował wyraz chciwości na obliczu pana Wolframa. Herma
poruszyła się niespokojnie na krześle, czując nieodpartą chęć powiedzenie ojcu kilku słów
prawdy. Pragnęła zwrócić mu uwagę, że przed pogrzebem najzwyczajniej w świecie nie
wypada poruszać spraw spadkowych. Znów obrzuciła współczującym spojrzeniem Walerię,
która blada, milcząca, w czarnej sukience wyglądała jak uosobienie nieszczęścia. Tej to,
zbolałej dziewczynie, ojciec zamierzał zadać jeszcze jeden, ostateczny cios... Czy naprawdę
było to konieczne?
- Mogę panu odczytać testament - rzekł adwokat. - Mam odpis dokumentu,
sporządzonego zgodnie z ostatnią wolą pani Dory Lorbach.
Państwo Wolframowie skierowali obecnie całą uwagę na Scholza, chociaż dotąd pani
Klara rozglądała się po pokoju planując, jak go przemebluje, kiedy tu zamieszka. Dom ten
został zbudowany przez jej brata, a zatem musiał wrócić do niej, o czym zapewnił ją mąż
przed południem.
Kurtowi także śpieszno było do poznania treści testamentu.
- To sprawa ogromnej wagi dla nas - mówił tymczasem Ernest Wolfram. - Prosiłbym
jednakże o chwilę zwłoki, ponieważ muszę przedtem pomówić z Walerią. Pańska obecność,
mecenasie, nie przeszkadza nam, zechce więc pan pozostać.
Waleria podniosła głowę i jej oczy spotkały się ze wzrokiem adwokata, który
uśmiechem starał się dodać dziewczynie otuchy. Ernest Wolfram zwrócił się tymczasem do
niej tonem pełnym wzniosłego patetyzmu i namaszczenia:
- Droga Walu, jestem zmuszony wyjawić coś, co być może sprawi ci przykrość, ale,
niestety, musisz dowiedzieć się prawdy. Gdyby to zależało ode mnie, wiedziałabyś już dawno,
jak się sprawy mają, jednakże nasza ukochana zmarła nie pozwoliła na to, powodowana
nadmierną miłością i przywiązaniem do ciebie. Dlatego też wzrastałaś w mniemaniu, że jesteś
córką Dory. To jednak kłamstwo. Z przykrością oznajmiam, że byłaś tylko jej przybranym
dzieckiem.
Herma, spodziewając się jakiegoś gwałtownego wybuchu, znowu spojrzała na Walerię
26
z trwogą i współczuciem. Waleria zbladła tylko, ale zachowała spokój i wysoko uniosła głowę.
Jakże była w tej chwili wdzięczna matce za to, że w porę wyznała jej wszystko i że w tej chwili
słowa Ernesta Wolframa nie mogły już jej ani dotknąć głęboko, ani tym bardziej zranić.
Spojrzała nań z wielką powagą i odparła:
- Wiedziałam o tym, wuju, jeśli oczywiście pozwolisz się jeszcze tak nazywać. Mama
powiedziała mi wszystko na początku choroby, gdyż zapewne już wówczas przeczuwała swój
rychły koniec.
Ernest Wolfram był rozczarowany, gdyż liczył na to, że jego słowa wywrą piorunujące
wrażenie. Nienawidził Walerii, traktował ją z zawiścią i dlatego cieszył się, iż nareszcie będzie
mógł sprawić jej bolesną przykrość. Jakaż szkoda, że został pozbawiony tej upragnionej
satysfakcji.
- Ach, więc wiedziałaś o tym? - spytał niemile dotknięty.
- Tak - wtrącił ironicznie adwokat. - Mógł pan sobie z powodzeniem zaoszczędzić tego
wyznania, wyrażonego w tak... tak subtelny sposób.
Ernest Wolfram nie był człowiekiem głupim. Pojąwszy w lot, że mecenas całym sercem
jest po stronie Walerii, postanowił mieć się na baczności. Wyprostował się na swoim krześle i
rzekł:
- Nie wiedziałem, lecz oczywiście sprawę tę uważam za wyjaśnioną. Jeśli pan taki
łaskaw, to proszę nam teraz odczytać testament mej szwagierki.
Herma tymczasem usiadła obok Walerii, objęła ją i przytuliła do siebie.
- Moja biedna Walu! - szepnęła cichutko.
Waleria z wdzięcznością uścisnęła jej rękę, starając się uśmiechnąć. Adwokat wyjął z
portfela testament, żałując po raz kolejny, że pani Lorbach nie zdołała go podpisać. Nie
zdradził jednak, iż dokument w świetle prawa nie posiada wartości, chciał bowiem zirytować
treścią tego urzędowego pisma Wolframa, chociaż prawowitymi spadkobiercami byli jego żona
i dzieci.
Spokojnie i powoli odczytywał ostatnią wolę zmarłej. Wszystko było tu jak najdokładniej
wyszczególnione. Majątek po mężu przechodził na jego krewnych, majątek pani Dory
przypadał w udziale Walerii. Wyszczególniono też legaty dla służby. Biżuterię miały otrzymać
27
w równych częściach pani Klara i Herma, z wyłączeniem tych kosztowności, które już
otrzymała Waleria.
Ernest Wolfram spoglądał z niechęcią na dziewczynę. Przez tę przybłędę on i jego
rodzina musieli wyrzec się niezłej sumki! Herma natomiast uścisnęła dłoń Walerii, szepcząc z
najgłębszym przekonaniem:
- Cieszę się bardzo, że ciocia Dora do końca myślała o tobie i zabezpieczyła ci
przyszłość.
- Skończyłem - oświadczył adwokat. - Spodziewam się, że nie macie państwo żadnych
zastrzeżeń. Wszystkie notatki, własnoręcznie spisane przez panią Lorbach, znajdują się w
moim archiwum. Możecie się państwo przekonać, iż tak w istocie rzeczy brzmiała jej ostatnia
wola, aczkolwiek wskutek ciężkiej choroby i przedwczesnej śmierci, nie mogła, nie zdołała i
nie zdążyła podpisać swego testamentu.
Przy ostatnich słowach mecenasa Ernest Wolfram poderwał się nagle, podczas gdy
resztę rodziny ogarnęło zdumienie.
- Nie podpisała! - głos Wolframa drżał z podniecenia. - Ależ w takim razie ten dokument
jest nieważny!
- Niestety, ma pan rację - przytaknął mecenas. - Sądzę jednak, że ostatnia wola pani
Dory Lorbach powinna być rzeczą świętą dla jej rodziny.
- Bynajmniej, bynajmniej, panie mecenasie. Ani myślę krzywdzić własnej żony i dzieci,
pozbawiając ich majątku, do którego mają niezaprzeczalne prawo. Szczęśliwym trafem
wmieszała się w to wszystko siła wyższa i nie pozwoliła Dorze podpisać dokumentu, dzięki
któremu jej majątek otrzymałaby całkiem obca osoba. Moja szwagierka uczyniła doprawdy aż
nadto dla Walerii, ale na tym koniec. Testament jest nieważny!
Twarz Hermy pokryła się ciemnym rumieńcem.
- Nie mówisz chyba serio, drogi ojcze! Wiesz tak samo dobrze, jak my wszyscy, że
ciocia Dora uważała zawsze Walerię za własną córkę. Musisz uznać ostatnią wolę zmarłej!
- Nie wtrącaj się! - warknął Ernest Wolfram. - Chodzi tu o ważne sprawy, na których się
nie znasz. Milcz, Hermo!
- Ależ, ojcze!
28
Waleria podniosła się nagle i ujmując rękę Hermy, rzekła:
- Uspokój się, Hermo. Dziękuję ci za twoją wspaniałomyślność, ale powiedziałam już
panu mecenasowi, że nawet gdyby mama podpisała ten testament, to ja i tak zrzekłabym się
spadku.
Adwokat zaśmiał się ponuro.
- Istotnie, panna Wala wciąż odwlekała moment podpisania tego papieru i uczyniła
wszystko, abym nie doczekał się chwili, kiedy chora odzyska przytomność. Gdy tylko
dowiedziała się, że nie jest córką Dory Lorbach, oświadczyła, iż w żadnym razie nie zgodzi się
po niej dziedziczyć.
Herma była pełna podziwu dla Walerii, państwo Wolframowie osłupieli ze zdziwienia.
- Psiakość! - syknął Kurt, patrząc z uznaniem na Walę.
Jego matka poczuła, że ogarnia ją wstyd, Ernest Wolfram zaś wykrzyknął ochryple:
- Czemuś tego od razu nie powiedziała? Mogłaś sobie zaoszczędzić przykrości...
- ...pan zaś mógłby wtedy zdobyć się przynajmniej na pozory szlachetności - dokończył
adwokat.
Waleria, drżąc jak w ataku febry, na powrót usiadła. Nastąpiła długa chwila ciszy, którą
przerwało dopiero pełne triumfu stwierdzenie Ernesta Wolframa:
- A więc jesteśmy jedynymi spadkobiercami!
- Tak - potwierdził prawnik. - Nie dotyczy to jednak biżuterii, którą zmarła przeznaczyła
dla panny Walerii.
- A niby dlaczego? To rzeczy niezwykle wartościowe i nie widzę powodów, dla których
miałbym pozbawiać swoją rodzinę tych klejnotów!
- Nie może pan tego zmienić, panie Wolfram. Dora Lorbach jeszcze za życia ofiarowała
pannie Walerii swoje kosztowności. Oddam teraz panu wszystkie klucze, a pan będzie
uprzejmy wydać pannie Wali jej własność, ukrytą w schowanku.
- Ani mi się śni! Każdy mógłby przyjść i powiedzieć, że dostał klejnoty w prezencie!
- Ależ, ojcze! - zawołała znowu Herma, a tym razem nawet pani Klara i Kurt nie byli w
stanie przyznać racji głowie rodziny.
- Milcz! To nie twój interes! Ja mam tu coś do powiedzenia!
29
- Mnie się zdaje, że mówić powinna przede wszystkim mama, gdyż ona jest
spadkobierczynią - rzekła odważnie Herma. - Mamusiu, nie pozbawisz przecież Wali
wszystkiego, prawda?
Pani Klara spojrzała błagalnie na męża.
- Musimy wszak uczynić coś dla Walerii, Erneście.
- Tak, tak. Damy jej parę tysięcy marek, żeby nie została bez grosza przy duszy.
Zapewne zechce udać się obecnie do swoich rodziców, którzy tak długo nie musieli troszczyć
się o nią, że zdołali chyba coś uciułać!
Waleria chciała już, chroniąc własną dumę i godność, zrzec się wszystkiego, lecz
adwokat Scholz pospieszył jej z pomocą.
- Moi państwo, nie ma powodu do kłótni, gdyż akurat ta rzecz jest bezsporna. Znam
doskonale pannę Walerię i wiem, że na pewno nie przyjęłaby jałmużny. Kosztowności
natomiast prawnie jej się należą, czego dowiodę natychmiast. Proszę, niech pan przejrzy
wykaz biżuterii, należącej do pani Lorbach. Zaznaczyła wszędzie, co podarowała swej
przybranej córce, i wykreśliła te przedmioty ze spisu. O ile mi wiadomo, ofiarowane klejnoty
zostały już nawet przełożone do szkatułki panny Walerii.
Jeszcze dobrą chwilę Ernest Wolfram złościł się, zanim godząc się z losem uznał, że
biżuteria jest własnością Wali.
Dziewczyna zwróciła się teraz do ciotki:
- Mam do ciebie wielką prośbę, ciociu Klaro. Jak słyszałaś, wuj Ernest powiedział, że
gotów byłby wypłacić mi kilka tysięcy marek...
- To chyba zostało załatwione, skoro otrzymałaś biżuterię - przerwał jej gwałtownie
Wolfram.
Waleria drgnęła, nie pozwoliła się jednak zbić z tropu i ciągnęła dalej, zwracając się
wyłącznie do pani Klary:
- Nie chodzi o mnie, bo ja nie wezmę od was niczego. Dobrodziejstwa mamy nie były
dla mnie upokorzeniem, gdyż ona mnie kochała... Mniejsza o to. Chciałam po prostu prosić,
abyście wypłacili służącym ich legaty. Sprawiłoby mi to ulgę, gdyż właściwie testament nie
został podpisany z mojej winy, a nie chciałabym w żadnym razie skrzywdzić wiernej, starej
30
służby. Zwracam się z tym do ciebie, ciociu, jako do jedynej, legalnej spadkobierczyni.
Pani Klara nie spojrzała nawet na męża, obawiając się słusznie, że każe jej odrzucić tę
prośbę. Czuła się ogromnie zażenowana i zawstydzona szlachetnością oraz prawością
Walerii.
- Przyrzekam ci to, Walu. Ty sama, naturalnie, także pozostaniesz w naszym domu tak
długo, jak zechcesz.
- Dziękuję, ciociu, nie mogę jednak przystać na tę propozycję. Postaram się z bożą
pomocą jak najszybciej stanąć na własnych nogach i zacząć zarabiać. Nie chcę być nikomu
ciężarem.
Kurt w milczeniu spoglądał na Walę, która zaimponowała mu ogromnie. Wstydził się za
całe swoje dotychczasowe postępowanie wobec niej. Zmieszany wstał od stołu, jakby chcąc
zaznaczyć, że nie ma nic wspólnego z pozbawieniem tej dziewczyny wszelkich praw.
Pomyślał również, że ojciec mógłby zdobyć się na odrobinę szlachetności w stosunku do
dziewczyny, której w gruncie rzeczy zawdzięczali więcej niż ona im.
Tymczasem zegar wybił piątą. Lokaj wsunął do pokoju wózek na kółkach z zastawą do
herbaty. Waleria zwróciła się do ciotki:
- Kazałam podać wam herbatę. Jeśli ci to nie odpowiada, ciociu, zechciej wydać
służącemu inne polecenia.
- Ależ Walu, to nadzwyczaj uprzejme, że pomyślałaś i o tym. Bardzo chętnie orzeźwimy
się herbatą. Siądź, proszę, razem z nami.
- W żadnym razie nie chciałabym przeszkadzać, toteż pozwól, ciociu, że się oddalę...
Sądzę, że będzie mi wolno pozostać tutaj do pogrzebu? Potem wyprowadzę się natychmiast.
- Nie ma przecież pośpiechu, ani trochę nam nie zawadzasz. Zostań dłużej, gdyż
zajdzie może potrzeba omówienia dodatkowych szczegółów.
Sam widok Walerii wzbudzał litość.
- Wolałabym jednak odejść. Wszystkie klucze przekazałm panu mecenasowi, a
gdybyście potrzebowali jeszcze jakichś informacji, to proszę mnie pytać, tylko... Tylko nie
teraz... czuję się bardzo źle... Przepraszam.
Mówiąc te słowa, dziewczyna ukłoniła się i prędko wyszła z pokoju, ale nikt z
31
pozostałych tam nie sprawiał wrażenia osoby uszczęśliwionej. Ernest Wolfram był zły na
Walerię, adwokat wściekły z całkiem odmiennych powodów, pani Klara i jej dzieci odczuwały
niewymowny wstyd.
Wreszcie Herma zerwała się z krzesła. Ciemne oczy gorzały oburzeniem. Przełykając z
trudem dławiące ją łzy, odezwała się porywczo:
- Brawo! Muszę przyznać, że kat okazał się prawdziwym mistrzem w wykonywaniu
swego rzemiosła, a tej dramatycznej sceny nie starano się bynajmniej upiększyć nawet
odrobiną serdeczności!
Mecenas spojrzał na nią z zainteresowaniem. Dotąd przeczuwał jedynie, teraz zaś
pojął w całej pełni, że panna Wolfram nie zgadza się ani trochę z rozumowaniem i
postępowaniem swego ojca. Twarz Ernesta spurpurowiała z wściekłości:
- Zabraniam ci mówić w taki sposób - warknął gniewnie.
Wargi Hermy zadrżały. Podeszła do okna. Pani Klara usiłowała zażegnać wiszącą w
powietrzu awanturę.
- Usiądź, córeczko, jesteś zdenerwowana. Napij się herbaty, ochłoń trochę. Wszak my
wszyscy współczujemy Walerii.
Herma odwróciła się.
- O nie, ja wcale, nawet wprost przeciwnie. Zazdroszczę jej odwagi i hartu ducha. I
mnie, i wam dowiodła niezbicie, że nigdy nie zależało jej na spadku, a tym bardziej na jego
wyłudzeniu. Jest nadzwyczaj wartościowym człowiekiem.
Mecenas Scholz zbliżył się do Hermy.
- Ma pani zupełną słuszność. Panna Waleria nigdy nie dopuściłaby się czynu
nieszlachetnego. Mnie również zaimponowała swoim zachowaniem.
Potem podszedł do stołu, położył przed Ernestem Wolframem odpis testamentu oraz
klucze i rzekł chłodno:
- Muszę teraz państwa pożegnać, gdyż czeka mnie moc pilnych spraw w kancelarii.
Jeżeli potrzebowałby pan dalszych wyjaśnień, proszę zadzwonić do mnie lub też osobiście
pofatygować się do mego biura. Wstąpię jeszcze tylko na chwilę do panny Walerii, aby złożyć
jej wyrazy uszanowania. A zatem do zobaczenia, moi państwo.
32
Skłonił się i wyszedł. Herma patrzyła w ślad za nim płonącymi oczyma.
- Przez całe życie będziemy się czuć zawstydzeni wobec tego człowieka - rzekła cicho.
Ojciec uderzył ręką w stół tak mocno, aż zabrzęczały filiżanki.
- Zapominasz, że cokolwiek uczyniłem, zrobiłem to dla waszego dobra!
Herma spojrzała nań z milczącą powagą. Zapanowała kłopotliwa cisza. Wszyscy czuli
się zmieszani, jedynie Kurt nie mógł oprzeć się urokowi małych ciasteczek i ponętnie
wyglądającym kanapkom. Podczas konsumowania tych pyszności uspokoił się nieco,
aczkolwiek musiał przyznać w duchu, że właściwie wszyscy, poza Walerią, adwokatem i
Hermą w głównej mierze najedli się wstydu.
Herma opróżniła duszkiem swoją filiżankę herbaty, po czym spiesznie wstała.
Usłyszała przedtem turkot powozu, z czego wywnioskowała, że poczciwy pan Scholz już
odjechał, a zatem Waleria jest sama.
- Zajrzę do Walerii, wyglądała tak mizernie - zwróciła się do pani Klary.
Matka skinęła przyzwalająco głową, Ernest Wolfram natomiast nie krył swego
rozdrażnienia. Udawał teraz troskliwego ojca rodziny, którego nikt nie chce ani nie potrafi
docenić.
***
Wala skryła się szybko u siebie, pragnąc nade wszystko wypłakać się w samotności.
Delikatne pukanie do drzwi wyrwało ją z tego stanu beznadziejnej rozpaczy. Wchodzący
adwokat obrzucił ją pełnym zatroskania, życzliwym spojrzeniem.
- Wiedziałem, panno Walerio, że zastanę panią we łzach - powiedział, ściskając
serdecznie jej drżącą rękę.
Dziewczyna westchnęła cicho. Ze wszystkich sił starała się zapanować nad sobą.
- To po prostu nerwy, panie mecenasie. Dziś było tyle spraw, które wytrąciły mnie z
równowagi...
- No cóż, miała pani po temu wszelkie powody. Ale jeśli nadal będzie pani tak mężną
dziewczyną jak dotychczas, to Bóg z pewnością pani dopomoże. Przyszedłem tu nie tylko
33
dlatego, aby się pożegnać. Chciałem powiedzieć, że mój dom stoi przed panią otworem. Żona
ucieszy się bardzo, jeśli zgodzi się pani u nas zamieszkać, bowiem córki mamy już zamężne,
a synów żonatych. Krótko mówiąc, wszystkie pisklęta wyfrunęły z gniazda. Proszę skorzystać
z naszej gościny przynajmniej do czasu, aż zdecyduje pani o swej przyszłości.
- Z całego serca dziękuję, panie mecenasie, ale nie mogę skorzystać z tego miłego
zaproszenia. Wiem już zresztą, co zrobię. Przede wszystkiim odszukam rodziców.
Dowiedziawszy się, że nie jestem rodzoną córką mamy, poczułam, iż muszę odnaleźć swój
dom rodzinny, znaleźć sobie jakieś miejsce na ziemi.
Adwokat popadł w niewesołą zadumę. Obawiał się, że tę dzielną dziewczynę spotka
nowy zawód, że bardzo prędko dozna ona głębokiego rozczarowania. Sądząc z tego, co
mówiła Dora Lorbach, rodzice Walerii nie należeli do ludzi specjalnie godnych szacunku.
Gdyby byli inni, nie oddaliby swego dziecka w zamian za pieniądze. Pani Lorbach zataiła wiele
szczegółów przed Walerią, nie czyniła z nich jednak tajemnicy wobec swego radcy prawnego.
Lękał się o Walerię, ale czuł zarazem, że nic nie zdoła jej odwieść od powziętego
zamiaru.
- Niech więc pani przynajmniej posłucha rady starego człowieka. Proszę zachować
ostrożność, panno Walerio. Niech pani nikomu nie mówi o dziesięciu tysiącach oszczędności
ani o posiadanej biżuterii, wartej przeszło trzy razy tyle. To całe zabezpieczenie do czasu, aż
znajdzie pani jakieś odpowiednie dla siebie zajęcie. I proszę nie zapominać, że ja zawsze
chętnie pospieszę pani z pomocą, jeśli zajdzie taka potrzeba.
- Nigdy nie zapomnę pańskiej dobroci, panie mecenasie. Jeśli pan pozwoli, to będę co
jakiś czas przysyłała panu wiadomości o sobie.
- Ja wręcz o to proszę, panno Walerio. Spotkamy się jeszcze na pogrzebie matki pani.
Biedna Dora Lorbach, gdyby wiedziała, jak jej rodzina potraktowała panią, z pewnością nie
zaznałaby spokoju w grobie. Chwała Bogu, że przynajmniej klejnoty pozostały przy pani.
Panna Herma walczyła o panią jak lwica, czym, muszę przyznać, byłem mile zaskoczony...
Cóż, do widzenia, panno Walerio. Gdyby pani potrzebowała mojej pomocy, wystarczy jeden
telefon...
Pożegnał się z dziewczyną i zostawił ją samą.
34
Wkrótce potem rozległo się powtórne pukanie do drzwi. W progu stanęła przygnębiona
Herma.
- Walu, czy mogę wejść?
- Oczywiście, Hermo. Proszę.
- Chciałam ci tylko powiedzieć, jak mi wstyd za rodziców, za nas wszystkich zresztą.
Uwierz, że nic nie szło po mojej myśli. Gdyby to zależało ode mnie, ostatnia wola cioci Dory
zostałaby spełniona co do joty. Ale z moim ojcem nie ma co gadać, mama zaś jest zbyt słaba,
by mu się przeciwstawić. Kurt natomiast to istne cielę, godzące się ze wszystkim i na
wszystko, choć w gruncie rzeczy niezły z niego chłopak. No więc, Walu, przyszłam cię
zwyczajnie przeprosić. Jeśli nie uznasz tego za wygórowane życzenie, to chciałabym, abyśmy
zostały przyjaciółkami. Jeszcze nikt nie zaimponował mi tak jak ty i doprawdy nie znam
nikogo, kogo szanowałabym bardziej od ciebie. Kiedyś myślałam, że udajesz niewiniątko,
teraz uświadomiłam sobie, iż krzywdziłam cię bardzo takim posądzeniem. Czy zechcesz
zostać moją przyjaciółką? Po raz pierwszy w życiu zwracam się do kogoś z taką propozycją, a
wiadomo ci przecież, że zawsze postępuję uczciwie i prostolinijnie.
Wyciągnęła rękę do Wali, patrząc na nią z ogromną prośbą. Po chwili obie dziewczyny
przytuliły się do siebie w serdecznym uścisku.
- Hermo, ja także nie doceniałam cię dotąd. Dopiero teraz poznałam cię naprawdę. I
cieszę się z zaofiarowanej przyjaźni, bo obecnie brak mi bardzo jakiejś bratniej duszy.
- A czy pozostaniesz z nami? Mama także byłaby temu rada, a ojciec... Nie obawiaj się
mego ojca, potrafię cię przed nim obronić!
- Jesteś dobra, Hermo, lecz nie chciałabym stać się powodem żadnych rodzinnych
waśni i nieporozumień. Poza tym duma nie pozwala mi na korzystanie z cudzej łaski, pragnę
usamodzielnić się jak najszybciej. Jedynie mama miała prawo do mojej wdzięczności, gdyż ją
darzyłam bezgranicznym przywiązaniem.
Usiadły na kanapie i gawędziły ze sobą. Okazało się nagle, że mają sobie bardzo wiele
do powiedzenia.
Herma pytała Walę o plany na przyszłość. Waleria odparła zgodnie z prawdą, iż
pragnie pojechać do Turyngii, aby odnaleźć swoich najbliższych, których chciałaby poznać.
35
- Mam nadzieję, że pokochają mnie choć trochę. Może i oni myślą z utęsknieniem o
spotkaniu ze mną, a nie odzywali się dotąd, ponieważ mama im tego raz na zawsze zabroniła.
Hermie, podobnie jak staremu prawnikowi, przyszło na myśl, że Waleria dozna
kolejnego rozczarowania.
Gdyby ci ludzie byli kochającymi rodzicami, za żadne skarby nie oddaliby swego
dziecka w obce ręce. Zawsze prawdomówna, tym razem wszakże ugryzła się w język i spytała
tylko:
- A gdybyś nie potrafiła żyć z nimi w zgodzie oraz harmonii? To przecież całkiem
możliwe po tak długiej rozłące... Co poczniesz wtedy?
- Znajdę sobie jakieś zajęcie. Znam doskonale języki obce, wiele podróżowałam.
Spodziewam się, że będę miała z tego pożytek.
- Musisz jednak mieć trochę pieniędzy na początek. Rozumiem, że nie przyjmiesz nic
od mego ojca, ale chyba ja, jako przyjaciółka, mogę ci zaoferować swoje drobne
oszczędności? Mnie nie odmówisz, prawda?
- Przykro mi, Hermo, lecz tobie także odmówię. Naprawdę nie chcę wobec nikogo
zaciągać długów wdzięczności. Lecz nie martw się, dysponuję pewną sumą, ulokowaną w
banku. To mi na razie wystarczy, a potem znajdę jakieś źródło zarobku, gdyż nie chciałabym
sprzedawać biżuterii, ofiarowanej mi przez mamę.
- Walu, niezmiernie mi przykro, że nie mogę ci w żaden sposób pomóc.
- Nie powinno ci być przykro. Pozwól mi na samodzielność. Uczucie niezależności jest
dla mnie czymś niesłychanie ważnym, ono podtrzymuje mnie na duchu.
- Pojmuję to doskonale, ale przyrzeknij, że w razie czego, zwrócisz się do mnie.
- Przyrzekam. Och, kochana Hermo! Mecenas Scholz również zaoferował mi pomoc i
gościnę we własnym domu. Widzisz więc, że nie jestem aż taka samotna i opuszczona, jakby
się wydawało.
- Widzę, że jesteś wspaniałą dziewczyną, którą wszyscy muszą polubić. Wyjątek
stanowi mój ojciec, bo zapewniam cię, że mama zachowałaby się całkiem inaczej. Ona ma
bardzo słabą wolę i zawsze ulega ojcu.
- Przecież twój ojciec miał na względzie dobro rodziny - obiektywnie zauważyła
36
Waleria.
- Tak mówisz, gdyż chcesz mnie pocieszyć - odparła Herma z goryczą. - On jest chciwy
i zależało mu na tym spadku. Zapewniam cię, że nadal będzie skąpić mamie każdego grosza,
nie mówiąc już o nas. Och, Walu, nie powinno się aż tak dobrze znać własnych rodziców!
Waleria spojrzała ze współczuciem na przyjaciółkę i nagle poczuła przypływ dziwnego
lęku.
Nie powinno się aż tak dobrze znać własnych rodziców? Czy to mogło dotyczyć
również jej rodziców? Może, kiedy ich pozna, roczaruje się także? Odegnała tę myśl, starając
się wmówić sobie, że jej rodzice i rodzeństwo okażą się prawymi, godnymi poważania ludźmi.
W przeciwnym razie zostałaby pozbawiona na całe życie oparcia moralnego...
Herma podniosła się z kanapy.
- Pójdę, bo rodzice gotowi się rozgniewać. Zobaczymy się na pogrzebie. Wtedy się
pożegnamy. Nie zapominaj tylko, że ja naprawdę dobrze ci życzę. Do widzenia, Walu!
Ucałowały się serdecznie. Herma powróciła do jadalni, gdzie nie zastała już jednak
swych najbliższych, gdyż ci w sąsiednim pokoju oglądali meble, dywany i obrazy z dumą
prawowitych właścicieli. Pan Wolfram zdążył już złajać żonę za to, że na prośbę Walerii
zgodziła się wypłacić legaty służbie. Tym razem jednak pani Klara wykazała zadziwiającą
stanowczość.
- Dotrzymam tej obietnicy. Będzie to zapewne jedyne moje samodzielne posunięcie, bo
o ile cię znam, nie dopuścisz mnie do zarządzania spadkiem.
Herma nie posiadałaby się z radości, gdyby usłyszała słowa matki. Dowiedziała się
jednak o tym dopiero później, od Kurta. Oczy jej zabłysły i rzekła:
- Musimy się postarać, aby mama miała więcej swobody, gdyż ojciec ją tyranizuje.
Spodziewam się, że od dziś przestaniesz go naśladować!
- O, możesz być tego pewna, Hermo! Otrzymałem dzisiaj nauczkę, której nie zapomnę
do końca życia...
- Cieszę się, mój drogi - zawołała Herma, rzucając się bratu na szyję.
- Wiesz, Hermo, Wala zaimponowała mi nadzwyczajnie, słyszałaś, jak przystopowała
naszego tatę? Zdaje się, że dotąd nie ochłonął z wrażenia.
37
Rozmowa ta odbyła się wieczorem w domu państwa Wolframów. Herma
przysłuchiwała się potem, jak ojciec ocenia wartość każdego sprzętu, jak postanawia zmienić
urządzenie mieszkania Dory Lorbach. Zmarszczyła posępnie czoło, wreszcie zauważyła:
- Słuchając tego, co mówisz, ojcze, odnoszę wrażenie, że to ty odziedziczyłeś to
wszystko, a nie mamusia...
- Zachowujesz się niemożliwie - wykrzyknął pan Ernest. - Ale już ja potrafię przytrzeć ci
nosa, poczekaj tylko...
- Zdaje się, że twoje pogróżki chybiają celu, ojcze. Dwadzieścia jeden wiosen mam za
sobą, jestem pełnoletnia. Nie możesz zabronić mi mówienia prawdy!
- Ale mogę zaprzestać dawania ci pieniędzy. Uspokoisz się wówczas na pewno!
- Wykluczone, ojcze. Po pierwsze, pieniądze otrzymuję od mamy, po drugie zaś
poradziłabym sobie i bez nich. Poszłabym w ślady Walerii i zaczęłabym sama zarabiać na
siebie.
- Ładnie wychowałaś swoje dzieci! - wycedził pan Wolfram, pieniąc się ze złości.
Jednakowoż tego dnia szczęście mu nie dopisywało. Żona, zamiast przyznać
małżonkowi rację jak zwykle, spojrzała nań z pewną dozą krytycyzmu. Doznał przykrego
uczucia, że coś się jej w nim nie podoba. Kiedy zaś później wrócił do tematu zmian w
urządzeniu mieszkania, zaprotestowała kilka razy i wreszcie udało się jej postawić na swoim.
***
Po pogrzebie pani Dory Lorbach Waleria wróciła do domu spakować swoje rzeczy.
Ponieważ matka zawsze dokładała starań, by Wali nie zbywało na niczym, uzbierało się tego
co niemiara. Sukni, bielizny, torebek, wachlarzy i futer, a także rozmaitych drobiazgów nie dało
się pomieścić w kufrach dziewczyny, wobec czego ciotka Klara postanowiła, że Wala ma
zabrać również kufry zmarłej. Waleria prosiła ją o przybycie w celu sprawdzenia, czy istotnie
pakuje jedynie to, co bezsprzecznie do niej należy, ale pani Wolfram oświadczyła dobitnie:
- Wiem, że nie wzięłabyś nawet szpilki, która nie jest twoja.
Tak więc Wali przy wyprowadzce pomagała tylko Herma. Powiedziała, że wyraziła
38
życzenie zamieszkania w jej dawnym pokoiku, na co matka zgodziła się od razu.
- Walu, mam wrażenie, że w naszej rodzinie coś uległo zmianie. Ojciec został
zdetronizowany, mama zaś przestaje być pokorna. Nie ukrywam, że wystąpiłam trochę w roli
buntownika, przy czym mogłam, o dziwo, liczyć na wsparcie Kurta. Zmienił się, ciebie
podziwia bezgranicznie, więc możliwe, że stanie się kiedyś całkiem porządnym człowiekiem.
Waleria uśmiechnęła się.
- Rada jestem, że zaczynacie dochodzić do porozumienia. Przecież najbliżsi krewni
powinni kochać się i żyć w zgodzie. Ja życzyłabym sobie tylko tego, by moja rodzina okazała
mi trochę serca...
- Tak, Walu, ale nie oczekuj od nich zbyt wiele, gdyż mogłabyś rozczarować się za
bardzo. Musisz brać pod uwagę, że wychowałaś się w zupełnie innych warunkach niż twoje
rodzeństwo. Różnią cię od tych ludzi przyzwyczajenia, poglądy, wykształcenie...
- To tylko zewnętrzne różnice, Hermo. Najważniejsze, żeby mnie kochali. Ponieważ
sama tęsknię za nimi, bez trudu wyobrażam sobie, że i oni całymi latami tęsknili za mną.
Herma nie chciała trwożyć przyjaciółki, zatem napomknęła jedynie, iż warto być
przygotowanym na wszystko, zło bowiem nigdy nie jest czymś mniej prawdopodobnym niż
dobro. Wyznała jej również, że na Kursach Języków Obcych poznała młodego adwokata, do
którego zapałała żywszym uczuciem.
- On jest nadzwyczajny, Walu! To prawdziwy mężczyzna. Jesteśmy do siebie pod
wieloma względami podobni i rozumiemy się doskonale. Mam wrażenie, że i ja mu się
podobam, choć dotąd nie wspomniał o tym ani słowa...
- Życzę ci szczęścia, Hermo, a według mnie największym szczęściem kobiety jest
uczucie takiego mężczyzny, któremu z całą ufnością można powierzyć swój los.
W głosie Walerii było coś, co zastanowiło Hermę. Obejmując przyjaciółkę, spytała:
- Powiedziałaś to tak dziwnie... Walu, czyż i ty jesteś zakochana?
- Tak, Hermo - na bladych policzkach Walerii pojawił się rumieniec.
- Czy i tobie można życzyć szczęścia?
- Nie - odparła Wala ze smutkiem. - Nie ma powodu. Widziałam zaledwie kilka razy
człowieka, któremu oddałam swoje serce. Spędziłam z nim parę błogich chwil, po czym znikł z
39
mego życia. Przypuszczam, że dawno zapomniał o mnie. Ale ja nie zdołam wymazać go z
pamięci i wiem dobrze, iż nie poślubię nigdy innego mężczyzny.
- Och, Walu, czasem zdarzają się cuda! Nie chciałabym dla ciebie losu starej panny!
Albo spotkacie się jeszcze i on będzie musiał cię pokochać, albo też oddasz serce i rękę
komuś równie godnemu tego zaszczytu, co tamten.
- Wątpię - rzekła Waleria, uśmiechając się smutno. - Mimo to, Hermo, nie lituj się nade
mną. Pewnym rodzajem wielkiego szczęścia jest już sama możność pokochania kogoś ze
wszystkich sił.
- Jeszcze niedawno powiedziałabym, że to głupi sentymentalizm. Teraz jednak znam
Jana Burgharta, więc pojmuję, co odczuwasz. Nie tracę zresztą nadziei, że wszystko ułoży się
pomyślnie. A teraz, Walu, przejdźmy do konkretów, czyli do pakowania twoich kapeluszy.
Wszystkie rzeczy Walerii zostały starannie spakowane i wyekspediowane na dworzec.
Poprzedniego dnia Wala załatwiła już inne sprawy. Napisała krótki list do swoich rodziców z
zawiadomieniem o śmierci przybranej matki i o tym, że wkrótce ich odwiedzi. Podjęła też
pewną kwotę z banku i, idąc za radą Scholza, złożyła swoje kosztowności do przechowania w
sejfie. Stary prawnik przestrzegł ją raz jeszcze, by na razie nikomu nie zwierzała się z ilości
posiadanych pieniędzy i biżuterii. Przyrzekła mu solennie, że posłucha tej rady.
Herma pojechała z nią na dworzec, gdzie pożegnały się bardzo serdecznie. Chwilę
przed odjazdem pociągu pojawił się Kurt, który w imieniu rodziców wręczył Walerii kwiaty, a od
siebie paczkę słodyczy.
Dziewczyna była wzruszona do łez.
- Dobrze zrobiłeś, Kurcie - pochwaliła brata Herma. - Cieszy mnie twój rycerski gest,
gdyż prawdę mówiąc, nie spodziewałam się tego po tobie.
Pociąg ruszył. Waleria wilgotnymi oczyma wpatrywała się w Hermę i Kurta, którzy
machali rękoma na pożegnanie.
- Zobaczymy się na pewno, Walu! - zawołała jeszcze Herma.
W czasie powrotu do domu rzekła nagle do brata:
- Nie mogę się cieszyć z tego spadku, mając świadomość, jak bardzo pokrzywdzona
została Waleria.
40
- Postępowanie ojca było jednak zgodne z prawem.
- W imię prawa popełniono już niejedną niesprawiedliwość, mój drogi.
- Nie mów tylko tego swemu adwokatowi, Hermo.
- A właśnie, że mu powiem. I w dodatku jestem pewna, iż przyzna mi rację.
- W takim razie jest on kimś zgoła fantastycznie wyjątkowym.
- Chwała Bogu, jest!
Nazajutrz Herma, spotkawszy się z Janem Borghartem na kursie, istotnie opowiedziała
mu historię spadku po ciotce Dorze. Wysłuchał jej uważnie, następnie zaś rzekł:
- Pani ma słuszność, panno Hermo. Dopuszczono się straszliwej niesprawiedliwości w
całym majestacie prawa. Niestety, niczego już nie można zmienić.
- Zmiana byłaby możliwa, gdyby mój ojciec nie trzymał się tak kurczowo bezdusznych
przepisów.
- Jednak panna Lorbach, zgodnie z pani słowami, i tak zrzekłaby się dziedzictwa.
- Uczyniłaby to na pewno, ale mnie jest przykro, że to myśmy ją skrzywdzili.
- Cieszę się bardzo, że tak właśnie zapatruje się pani na tę sprawę - powiedział Jan,
tuląc dłoń dziewczyny w gorącym uścisku. Zarumieniona Herma rzekła prędko:
- Pora wziąć się do pracy.
Oboje pochylili głowy nad jakimś ćwiczeniem gramatycznym, przepełnieni radością, że
oto i tym razem zrozumieli się doskonale.
***
Na skraju małej wioski w Turyngii znajdowała się niesamowicie zapuszczona zagroda
Hartmanna. Krzywe ściany chałupy zapadały się w ziemię, dziurawy dach straszył
niechlujnymi łatami z papy. Szare od kurzu szyby przysłaniały równie brudne firanki, całe w
strzępach. W porośniętym chwastami ogrodzie gdakało kilka kur, po błocie tarzała się maciora
z parą prosiąt.
Mieszkańcy tego domostwa siedzieli właśnie przy południowym posiłku. Pośrodku stołu
gospodyni ustawiła misę kartofli w łupinkach, na każdym z czterech fajansowych talerzy leżały
41
skwarki słoniny. Przy stole siedzieli Hartmann, jego żona oraz ich potomstwo - Karol i Hanka.
Obrzękła i zniszczona twarz ojca znamionowała wyraźnie alkoholika. Oparty łokciami o
stół obierał ziemniaki. Żona jego wyglądała na kobietę co najmniej pięćdziesięcioletnią, choć
dopiero niedawno przekroczyła czterdziestkę. Siwe włosy, upięte niedbale nad karkiem, co i
rusz opadały kosmykami na oczy. Także obierała kartofle, wycierając palce w niebieski,
przybrudzony fartuch.
Hanka była rosłą, tęgą dziewczyną o czarnych, sprytnych oczach i ciemnych włosach.
Miała czerstwe, rumiane policzki, wydatne, zmysłowe usta i zadarty nos. Czarnooki i
ciemnowłosy Karol był ładnym, smukłym młodzieńcem. Kolor włosów oboje odziedziczyli po
ojcu, gdyż matka była niegdyś blondynką.
W izbie panował bałagan. Kubrak syna leżał na komodzie, sukmana ojca walała się po
podłodze. Ubiór Hanki i jej uczesanie nie różniły się niczym od odzienia ani fryzury matki, choć
na jej usprawiedliwienie trzeba dodać, że od rana uwijała się w polu. Hartmannowie zabrali się
bowiem wreszcie do wiosennej orki. Zwykle odkładali wszystko na ostatnią chwilę, gdyż nie
przepadali za pracą. Jedynie matka dbała o jaki taki ład, ale jej dla odmiany brakowało sił do
roboty.
Podczas posiłku panowało milczenie. Młodzi jedli z dużym apetytem, popijając piwem z
wysokiego dzbana. Nie korzystano ze szklanek, aby zaoszczędzić sobie trudu zmywania.
Ojciec od czasu do czasu wyjmował z kieszeni butelkę wódki i pociągał z niej potężnie. Nie
umiał się bez tego obejść, a tak bardzo przywykł do trunków, że wchłaniając nawet dużą ich
ilość, nie upijał się przy tym. Jedynie każdej niedzieli “zalewał się w pestkę” - jak mawiały
dzieci. Miał głos nałogowego pijaka - zawsze pobrzmiewał w nim ton rozdrażnienia. Wiecznie
niezadowolony, był skłonny do ataków furii, wrzeszczał często na żonę i dzieci, nie szczędząc
im plugawych wyzwisk.
Po posiłku Hanka uprzątnęła naczynia, których zmywanie należało do jej codziennych
zajęć. Właśnie wtedy matka odezwała się mrukliwie:
- Na śmierć zapomniałam, że przynieśli list. Zobacz no, Karol, pewno leży pod twoją
kapotą. Musi od jakichś wielkich państwa, bo śmierdzi perfumą. A adres taki, że pęknąć ze
śmiechu można: Wielmożny pan Gottlieb Hartmann z małżonką. No, Karol, zajrzyj tam, ja nie
42
miałam czasu, żeby przeczytać.
Karol list znalazł, rozdarł kopertę i najpierw, jako najbardziej piśmienny, przeczytał go
sam sobie. Tymczasem rodzice i siostra spoglądali nań z rosnącym zaciekawieniem. Wreszcie
Karol wybuchnął gromkim śmiechem.
- Wiecie, od kogo ten list? To od Walerii!
- Psiakrew! - zaklął ojciec. - A ta znowu co ma za interes?
Karol zabrał się do głośnego czytania, siląc się przy tym na ton tyleż patetyczny, co
drwiący.
“Kochani Rodzice! Wiem dopiero od niedawna, że nie jestem rodzoną córką pani Dory
Lorbach i że nazywam się Waleria Hartmann. Moja opiekunka zmarła nagle, ale na kilka dni
przed śmiercią wyznała mi prawdę. Postanowiłam Was odszukać, musimy bowiemk się
poznać. Tęsknię za Wami, Kochani Rodzice, a także za moim rodzeństwem. Będę rada, jeśli
pokochacie mnie, gdyż bardzo pragnę Waszej miłości. Cieszy mnie myśl, że wkrótce się
zobaczymy po tak długiej rozłące. Pozdrawiam Was, Najdrożsi, oraz przesyłam ukłony dla
siostry i brata.
Wasza Waleria
Gdy tylko Karol skończył czytać, Hanka zaśmiała się hałaśliwie. Twarz starej
Hartmannowej wyrażała wielkie niezadowolenie.
- Tego nam tylko brakowało! Co my z nią poczniemy? Nie ma tu miejsca dla takiej
rozpieszczonej pannicy!
- Znajdzie się miejsce! Wraca przecież do rodzinnego domu! - zagrzmiał
niespodziewanie ojciec.
Spojrzeli na niego ze zdumieniem, po czym znowu wybuchnęli głośnym śmiechem.
Rozgniewany Hartmann walnął pięścią w stół.
- Przyjedzie i trzeba ją dobrze przyjąć! Zrozumiano? Baby, brać się za porządki, bo
może zjawi się już dzisiaj. Skoro jej przybrana matka umarła, to na pewno zapisała
dziewczynie jakąś grubszą forsę. Waleria jest dobrym dzieckiem i nie odmówi pomocy swoim
starym rodzicom. Powinna być wdzięczna, że dzięki nam dostała się do bogatego domu...
Prawda, matko?
43
Poklepał żonę po ramieniu, obrzucając ją przy tym porozumiewawczym spojrzeniem.
Jego rodzina dopóty nie mogła pojąć tego przypływu wspaniałomyślności, dopóki nie
wspomniał o pieniądzach. Wówczas dopiero na wszystkich twarzach odmalował się wyraz
chciwości. Hartmannowa zachichotała, ojciec zaś począł wszystkich zapędzać do roboty.
Karol i Hanka wynieśli się do kuchni. Wtedy Hartmannowa zwróciła się szeptem do męża:
- Co teraz będzie, Gottliebie? Co się stanie, kiedy prawda wyjdzie na wierzch?
- Ot, głupie babsko! Nikt przecież nie wie! Pani Br~uckner od dawna nie żyje, kto więc
miałby nas wydać? A my musimy skorzystać z takiej gratki, zwłaszcza że dziewucha tylko nam
ma do zawdzięczenia swoje bogactwo.
- Niby tak, ale...
- Przestań krakać, babo! Zamilcz! Ja nie wiem, ty nie wiesz i basta!
Hartmannowa skuliła się jak zbity pies, który pragnie uniknąć kolejnego ciosu z ręki
pana. Potem poustawiała na stole naczynia do kawy, gdy tymczasem Hanka w kuchni zabrała
się do pieczenia wafli. Ojciec rodziny usadowił się wygodnie na ławie i pociągał raz po raz z
butelczyny.
Tak minęła godzina. Wszyscy przypuszczali, że Waleria przyjedzie tym pociągiem,
który zatrzymywał się na ich małej stacyjce koło czwartej. Nikomu jednak nie wpadło do głowy,
by wyjść po nią na stację.
Wreszcie wafle były gotowe, a Hanka przyozdobiła stół dzbankami z kawą i mlekiem.
- Co będzie, jeśli dziś wcale nie przyjedzie? - spytała z przekąsem.
- Spałaszujemy wszystko sami - roześmiał się Karol.
Matka posypała drewnianą podłogę piaskiem. Hanka włożyła odświętną sukienkę i
przewiązała włosy kolorową wstążką. Hartmannowa również zmieniła fartuch, ale najwyraźniej
nie była zachwycona persektywą spotkania z córką. Karol przy oknie czytał gazetę, gdy wtem
dojrzał na gościńcu kilka osób.
- Pociąg pewno już przyjechał, bo ludzie idą z tamtej strony - zauważył.
Wtedy zaczęli się cisnąć do okna, wypatrując niecierpliwie bogatej córki i siostry.
***
44
Waleria odbywała całą drogę jakby we śnie. Wciąż wyobrażała sobie rodziców i
rodzeństwo oraz serdeczne przyjęcie, jakie jej zgotują. Gdy pociąg zatrzymał się na małej
stacyjce, wyjrzała z okna swego przedziału. Na peronie nie dostrzegła jednak nikogo, kto
czekałby na nią. Waleria zaczęła się rozglądać wokół, ogarniając spojrzeniem całą wioskę.
Potem wzrok jej sięgnął jeszcze dalej, przez porośnięte lasem góry. Na wysokim wzgórzu
wznosił się jakiś wspaniały, zachwycający swym pięknem zamek. Wyglądał niezwykle
malowniczo na tle umajonych pierwszą zielenią drzew. Wioska u podnóża góry sprawiała z
daleka wrażenie bardzo ładnej i czystej. W oddali rysowały się ośnieżone szczyty górskie.
Waleria doznała nagle uczucia, że tu właśnie jest jej ojczyzna, co napełniło ją ogromnym
rozrzewnieniem. Nareszcie była u siebie, w domu.
Wysiadła szybko z jedynego przedziału drugiej klasy. Pasażerowie kolejki
wąskotorowej spoglądali na nią z podziwem. Wysmukła, elegancka panienka w żałobie
zwraca powszechną uwagę.
- Pewno przyjechała do państwa z zamku - odezwał się jeden z podróżnych. Niski,
krępy zawiadowca stacji podbiegł usłużnie do Walerii. Dziewczyna pokazała mu swój kwit
bagażowy i spytała uprzejmie:
- Czy jest tu jakiś tragarz, który mógłby przewieźć moje kufry?
- Zapewne do zamku? - zauważył domyślnie zawiadowca.
- Nie, proszę pana. Prosiłabym o przetransportowanie rzeczy do wsi, a konkretnie do
państwa Hartmannów - odparła Waleria, wprawiając tym zawiadowcę w stan niebotycznego
zdumienia.
- Sądziłem, że pragnie pani udać się do zamku. Tragarz oczywiście zajmie się
bagażem. Ma na to dość czasu, bo przed wieczorem nie będzie tu już żadnego pociągu.
Waleria wręczyła mu kwit z prośbą:
- Czy pan byłby tak uprzejmy i załatwił mi to? Przepraszam najmocniej, że pana
fatyguję.
Zawiadowca pomyślał, że może ta panienka wynajęła u Hartmannów letnisko. Na
pewno nie zabawi tam długo. Hartmann to znany pijanica, nie mówiąc już o tym, że nikt z jego
45
rodziny nie cieszył się w okolicy dobrą opinią. Mniejsza z tym. Skoro nieznajoma nie wybierała
się do zamku, nie było właściwie powodu do okazywania aż tylu względów, ale jej szare oczy i
miły uśmiech po prostu zniewalały człowieka. Nic dziwnego zatem, że zawiadowca mimo
wszystko wziął kwit i poszedł z Walerią po kufry. Na widok eleganckich waliz zdumiał się
znowu. Cóż to za dziwaczny pomysł wstawiać tak piękne rzeczy do nory Hartmannów? Nie
posiadając się ze zdumienia, obiecał jednak Walerii, że bagaż zostanie dostarczony pod
wskazany adres.
- Dziękuję panu - powiedziała grzecznie Waleria i oddaliła się prędko.
Szła teraz gościńcem. Zdawało się, że tęsknota niesie ją na swych skrzydłach.
Wiedziała, że domek rodziców leży na skraju wsi, znalazła bowiem dokładny opis w notesie
pani Dory. Miała przed sobą jakiś kwadrans drogi. I rzeczywiście, mniej więcej po upływie tego
czasu ujrzała w dolinie pierwszą z brzegu chatę, zupełnie różną od tej, jaką sobie wyobrażała.
Już z daleka było widać, że zagroda jest straszliwie zaniedbana. Waleria zwolniła nagle kroku,
poczęła się wahać. Doznała raptownego wrażenia, że powinna natychmiast zawrócić, oddalić
się, uciec przed czymś ogromnie przykrym. Jednocześnie wyrzucała sobie małostkowość.
Czyżby miała wstydzić się własnych rodziców dlatego tylko, że są ubodzy? Musieli być
przecież bardzo biedni, skoro oddali dziecko w obce ręce... Zapewne i dziś nie przelewa się u
nich. Należy im pomóc! Waleria ujrzała nagle za brudnymi firankami kilka głów. Uniosła rękę w
geście pozdrowienia. Tymczasem cała rodzina cofnęła się w głąb izby i wszyscy patrzyli na
siebie z osłupieniem.
- Ta panna? Toż ona powinna zamieszkać w zamku, nie u nas - oświadczyła w końcu
Hanka. Jeszcze nie dokończyła zdania, a już ojciec zdążył obdarzyć ją tęgim szturchańcem.
- Stul pysk, Hanka! Będzie mieszkać z nami, rozumiesz? Musimy ją powitać, wszak to
nasze dziecko, któregośmy nie widzieli od dwudziestu lat.
I Hartmann wyszedł chwiejnym krokiem z chałupy, zamykając za sobą drzwi. Zawiasy
przeraźliwie zaskrzypiały.
Waleria drgnęła nerwowo, usłyszawszy ten dźwięk, chwilę później zdrętwiała zaś z
przerażenia widząc starczą, obrzękłą na skutek przepicia twarz Hartmanna. Ów niechlujnie
przyodziany starzec wyciągnął ku niej ramiona.
46
- Moje ukochane dziecko! Nareszcie odnalazłaś drogę do rodzicielskiego domu!
Podejdź, niech cię uściskam!
Wszystko, co nastąpiło potem, przypominało koszmar senny, w niczym niepodobny do
wyobrażeń Walerii. Od mężczyzny, który przytulił ją do siebie, cuchnęło wódką i machorką;
odzież chlipiącej ze wzruszenia matki zalatywała odorem stęchlizny, świadczącym, iż
mieszkanie nader rzadko wietrzono. Zmieszani brat i siostra tylko spozierali ciekawie na
Walerię i w ogóle nie wiedzieli, jak się wobec niej zachować. Wreszcie oboje umknęli do izby,
gdzie rodzice wprowadzili także i ją.
- No, dzieciaki, cmoknijcie siostrę - zachrypiał ojciec, śmiejąc się przy tym rubasznie jak
z najprzedniejszego dowcipu. Waleria nie mogła jednakże pokonać odrazy przed pocałunkiem
w usta, więc nadstawiła tylko policzek, o który Hanka otarła się wilgotnym nosem. Karol
dłuższą chwilę chichotał zakłopotany, aż wreszcie wycisnął na twarzy dziewczyny
konwencjonalnego całusa. Matka, jakby przepraszając Walę za tę całą, dość niezręczną
sytuację, powiedziała:
- Nie przywykliśmy do takich ceregieli. Nasze życie jest ciężkie.
Zabrzmiało to tak chłodno, że sprawiło Walerii wielką przykrość. Postanowiła mimo
wszystko uzbroić się w cierpliwość wobec tych bardzo biednych ludzi, godnych litości. Gotowa
była im pomóc, choć nie wzbudzali bynajmniej sympatii, a już szczególnie ojciec, którego
oddech, przesycony zapachem alkoholu, przyprawiał ją o mdłości.
Wszyscy zasiedli przy stole. Hartmann jął wypytywać Walerię o rozmaite rzeczy,
przede wszystkim jednak pragnął dowiedzieć się, kiedy umarła pani Lorbach i ile zapisała
córce. Waleria, pomna przestróg mecenasa Scholza, oznajmiła tylko, że Dora Lorbach nie
zdążyła podpisać testamentu.
- Tak?! - wrzasnął ojciec. - To po coś przyjeżdżała tutaj? Głodnych gęb do wykarmienia
mamy dosyć i bez ciebie, a ty na dodatek nic nie potrafisz zrobić ani w polu, ani w obejściu!
- Nie będę wam ciężarem - odparła cicho Waleria. - Umiem dość dużo i na pewno
zarobię na chleb. Mam zresztą trochę pieniędzy, które muszą mi wystarczyć, dopóki nie
znajdę zajęcia. Co do mego przyjazdu, to chciałam was zobaczyć i zaskarbić sobie trochę
uczucia. Jestem przecież waszym dzieckiem.
47
Matka zerwała się i chciała coś powiedzieć, ale ojciec groźnym spojrzeniem zmusił ją
do milczenia. Udobruchał się w tym samym momencie, kiedy usłyszał o pieniądzach, pewien,
że uda mu się wycyganić od Walerii trochę grosza.
- Nie na ciebie się przecież gniewam. Złości mnie ta cała pani Lorbach, bo obiecywała,
że będzie cię wychowywać jak własne dziecko, a potem wystawiła nas wszystkich do wiatru.
To świństwo!
- Spełniła swą obietnicę, ojcze. Nie jest jej winą, że zmarła przedwcześnie. Nikt nie
wybiera sobie dnia ani godziny śmierci...
- No, tak. A ile masz gotówki.
- Osiemset marek...
Oczy starego rozbłysły chciwością, matka natomiast i rodzeństwo spojrzeli na Walę z
szacunkiem. Suma, wymieniona przez nią, zdawała się tym ludziom olbrzymim kapitałem.
Ojciec złagodniał od razu i rzekł z udawaną życzliwością:
- Chwała Bogu, że masz przynajmniej trochę grosza. Daj mi te pieniądze na
przechowanie.
Zaniepokojona Waleria uniosła głowę i jej oczy spotkały się na chwilę ze spojrzeniem
Hartmannowej. Dziewczyna pojęła błyskawicznie, że kobieta ostrzega ją przed pochopną
decyzją, co stanowiło dowód, iż matka jest mimo wszystko po stronie Walerii. To dodało jej
otuchy.
- Będę ci płaciła co tydzień za swoje utrzymanie, ojcze. Nie wiem jeszcze, jak długo tu
zostanę, a przecież muszę mieć coś na własne wydatki.
- Niby po co? Jeść i pić dostaniesz darmo. Skoro są pieniądze, to powinny być dla
rodziny. Nasz domek trzeba na przykład trochę wyremontować i odnowić.
- To zrozumiałe, ojcze. Obejrzę zagrodę i zobaczę, co trzeba zrobić. Jeśli tylko moje
środki okażą się wystarczające, to z chęcią pokryję wszystkie koszty. Jeszcze dziś, po
wypakowaniu rzeczy, zapłacę ci z góry za pierwszy tydzień - rzekła Waleria, a matka była
najwyraźniej zadowolona z tej odpowiedzi. Hartmann za to, zły i rozdrażniony, mamrotał coś
gniewnie pod nosem. Po chwili nieśmiało odezwała się Hanka:
- Pewnie nic nam nie przywiozłaś?
48
- Wśród moich rzeczy znajdzie się niejedno, czym zdołam sprawić wam przyjemność.
Po ich rozpakowaniu będziesz mogła sobie coś wybrać.
Hanka natychmiast postanowiła, że nie będzie zbyt skromna przy dokonywaniu
wyboru, gdy tymczasem Karol pomyślał, że wśród fatałaszków siostry nie znajdzie z
pewnością nic odpowiedniego dla siebie, toteż zamiast prezentu będzie musiał wyłudzić od
niej trochę marek.
Wkrótce zajechał tragarz z bagażami Walerii. Gdy przy pomocy Karola wszystko
zostało wyładowane i wniesione do domu, Waleria spytała z wahaniem:
- Gdzie będzie mój pokój, mamo?
- Nie możesz mieć osobnego pokoju - odparła zakłopotana nieco kobieta. - Musisz
spać z Hanką na poddaszu.
Hanka przystała na to z gotowością, zachęcona widokiem wspaniałych kufrów.
- Ależ oczywiście, pomieścimy się obie, Walerio.
- Mówcie do mnie po prostu: Wala.
Rodzina zgodziła się, chociaż ten skrót wydawał się wszystkim bardzo śmieszny.
Hanka z Walerią udały się do siebie, na pięterko, gdzie wniesiono już rzeczy nowo
przybyłej. Na schodach podeszła do nich Hartmannowa.
- Walu, nie dawaj ojcu pieniędzy, bo on z miejsca wszystko przepije, a potem weźmie
się do bicia - szepnęła.
Serce dziewczyny wezbrało gorącym współczuciem dla tej steranej życiem,
przedwcześnie postarzałej kobieciny. Serdecznie uścisnęła jej rękę.
- Dobrze, mamo. Pomówimy o tym jeszcze, kiedy będziemy same.
Pokoik Hanki znajdował się na strychu. Umeblowany był prostym drewnianym łóżkiem,
zasłanym wysoko poduszkami w kraciastych poszewkach, szafą, komódką oraz dwoma
krzesłami. Na trzecim krześle stała miednica. W skrzynce pod oknem Hanka przechowywała
drugą parę obuwia i pończochy. Od zapachu stęchlizny Walerii zakręciło się w głowie. Zbladła.
- Czy mogę uchylić trochę okno? - spytała.
Hanka spojrzała na nią ze zdumieniem, gdyż wietrzenie uważała za niedorzeczność.
Mimo to odparła obojętnie:
49
- A otwórz sobie.
Po otwarciu okna Waleria zaczęła rozglądać się wokół.
- Tu jest tylko jedno łóżko, Haniu. Gdzież ja będę spać?
Hanka roześmiała się.
- Ty przecież jesteś wielką panią, więc nie pozostaniesz u nas długo. Przez ten czas ja
się świetnie wyśpię na podłodze. Położę sobie siennik i już!
- Nie mogę się na to zgodzić. Wracasz do domu po ciężkiej pracy i należy ci się
wygodny wypoczynek.
- Ech, tam, Walu. Nie martw się. Ja nawet na gołych deskach śpię jak suseł. Lepiej
bierzmy się do rozpakowania kufrów.
- Doprawdy nie wiem, co począć. Tu przecież nie ma miejsca. Zostawię chyba
wszystko tak, jak jest.
- No i proszę! - żachnęła się Hanka. - Mówiłaś, że mi coś podarujesz, a ja przynajmniej
chciałabym obejrzeć te śliczności...
- Wiesz, Haniu, wypakujemy wszystko i poukładamy na łóżku. Kiedy już wybierzesz
coś dla siebie, znowu ułożymy rzeczy w kufrach.
Tak się też stało. Oczy Hanki rozszerzyły się z zachwytu, kiedy Waleria zaczęła
wyjmować sukienki. Jedna podobała jej się bardziej od drugiej, najchętniej wzięłaby wszystkie.
Najbardziej jednak przypadła Hance do gustu wspaniała kreacja wieczorowa z głębokim
dekoltem, haftowana srebrną nicią.
- Tę suknię musisz mi dać! - wykrzyknęła.
- Na cóż ci ona, Hanko? Przy jakiej sposobności zamierzasz ją włożyć?
- Na tańce po kiermaszu albo na wieczorynkę podczas jarmarku. A to się ludziska będą
dziwowali! Rety!
- Ale właśnie tej sukienki nie da się przerobić, a z pewnością jest za wąska dla ciebie!
Weź lepiej tę niebieską z wyhaftowanymi różyczkami. Dla mnie jest trochę za szeroka, za to
na ciebie będzie w sam raz.
Hanka z bólem serca dała się w końcu przekonać. Poza niebieską dostała jeszcze
dwie inne sukienki, bardziej praktyczne, a także torebkę, kapelusz oraz futrzany żakiet, który
50
zyskał jej największe uznanie. Matce Waleria sprezentowała piękną, mięciutką w dotyku i
ciepłą chustkę, kilka fartuchów, torbę i płaszcz jesienno-zimowy. Karolowi wsunęła wieczorem
do ręki dwadzieścia marek, mówiąc:
- Kup sobie coś, bo ja przecież nie wiem, czym bym ci sprawiła przyjemność.
- Dziękuję ci, Walu, tylko nie mów o tym ojcu. Zaraz mi wszystko zabierze i przepije.
Nazajutrz Wala przebudziła się dosyć późno, z bólem głowy. Ubrała się najskromniej
jak mogła i zeszła na dół. Matka, w wyblakłym, przybrudzonym fartuchu, zajęta była
zamiataniem.
- Dzień dobry, mamo. Przepraszam, że spałam tak długo.
- Cóż, przywykłaś przecież do tego.
- Pozwól sobie pomóc, dobrze? Póki tu jestem, chciałabym zastąpić cię w
obowiązkach.
- Walu, najlepiej byś zrobiła wyjeżdżając stąd czym prędzej. Nie pasujesz do nas,
przyzwyczaiłaś się do czegoś lepszego. Ojciec wyciągnie od ciebie choćby ostatni grosz,
potem nie będziesz miała już nic.
- Nie martw się, mamo - odparła Waleria, wzruszona jej troskliwością. - Później zacznę
zarabiać. Nie oddam ojcu wszystkich pieniędzy, ale za to odnowię dom, zanim odjadę.
- Nie wystarczy na to osiemset marek.
- Póki mam pieniądze, będę je wydawać na to, by zaprowadzić tu jaki taki ład i
porządek. Chciałabym dopomóc zwłaszcza tobie, droga mamo.
W czasie rozmowy Waleria zamiatała, czyniąc to niezwykle starannie. Wymiotła nie
tylko śmieci i kurz, ale i piasek, którym wczoraj posypano podłogę. Matka przyglądała jej się
uważnie, wycierając nos rogiem fartucha i odgarniając z czoła nieposłuszne kosmyki. Waleria
uśmiechnęła się do niej.
- Zapewne byłaś blondynką, mamo?
- Tak, ale dawno już osiwiałam.
- A ile masz lat?
- Wkrótce skończę czterdzieści dziewięć.
Wala, przekonana dotąd, że matka dobiega sześćdziesiątki, pogładziła ją nieśmiało po
51
głowie.
- Wcześnie postarzałaś się, musisz trochę więcej odpoczywać, żeby nabrać sił i
zdrowszego wyglądu. Pewnie po tobie mam te jasne włosy, chociaż tak naprawdę to chyba
nie jestem podobna ani do ciebie, ani do ojca...
- Bo też i skąd miałoby ci się wziąć to podobieństwo - wykrztusiła Hartmannowa i zaraz
przygryzła wargi.
- Nie rozumiem cię, mamo...
- Och, dość już tego gadania. Lepiej przyniosę ci śniadanie! - Hartmannowa szybko,
jakby uciekając przed czymś, wybiegła z izby.
Po chwili wróciła, niosąc filiżankę kawy i bułkę z masłem dla córki.
- Siądź koło mnie, mamo. Po śniadaniu przejdziemy się razem i pokażesz mi wszystko,
co trzeba naprawić. Ojcu nie dam pieniędzy, ale tobie... Weź, proszę, sto marek ode mnie na
wszelki wypadek.
Waleria wyjęła banknot stumarkowy z torebki i podała go matce. Kobieta rozpłakała
się, poruszona do głębi.
- Nie, nie chcę... To za dużo... Zostaw sobie, może ci się przydać!
- Weź, mamo, weź... Schowaj je tylko dobrze.
- O, mój ty Boże! Będę mogła teraz oddać dług w sklepiku. Winna jestem kupcowi
czterdzieści trzy marki.
Waleria uściskała ją. Wydało jej się, że wreszcie dostrzegła w sercu matki jakiś drobny
płomyczek uczucia dla siebie i że z tej iskierki da się może kiedyś wykrzesać coś znacznie
większego, cieplejszego...
- Ureguluję ten dług za ciebie, a sto marek schowaj, mamo.
- Jesteś zbyt dobra, Walu. Uciekaj stąd, dziecko, bo obedrą cię ze skóry!
- Nie lękaj się, mamo. Postanowiłam już przecież, że dopóki tu jestem, będę wam
pomagać. A teraz przystąpmy do oględzin.
Wyszły obie z domu. Waleria stwierdziła, że obejście i zagroda są wprawdzie wielce
zaniedbane, lecz sam remont nie będzie ani wielki, ani kosztowny. Poszły wraz z matką do
wsi, aby nająć rzemieślników do roboty. Znalazło się wielu chętnych, ponieważ Waleria
52
obiecała, że zapłaci od razu za wszystko. Natychmiast też po wsi gruchnęła wieść, że do
Hartmannów zjechała ich “bogata córka”.
W sklepiku oddały dług, po czym Waleria nabyła sporo wiktuałów na zapas. Kupiła też
paczkę herbaty, gdyż kawa w domu rodzicielskim wydawała jej się czymś zgoła okropnym, nie
do przełknięcia. Matka wprawdzie nie mogła pojąć, że ktoś w ogóle pije herbatę, którą ona
sama uważała za lekarstwo, jednakże w niczym nie sprzeciwiała się córce.
Po dokonaniu sprawunków wróciły do domu. Hartmannowa ukryła natychmiast pod
dachem obory sto marek, które wydawały jej się niewyczerpanym skarbem. Następnie zabrała
się do obiadu. Na cześć Walerii poświęciła jedną ze starych kur, którą gotowała teraz w rosole
z ryżem. Zagniotła też ciasto na pszenne kluski. Była to uczta, jaką w domu Hartmannów
urządzano jedynie z okazji świąt.
Waleria tymczasem krzątała się po izbie. Pościerała kurze, nakryła stół obrusem,
pośrodku zaś ustawiła gliniany dzban pełen młodych gałązek wierzbiny.
Na ten widok matka wykrzyknęła zdziwiona:
- Przecież to nie Zielone Świątki, Walu!
- Mimo wszytko mamy święto. Po pierwsze twoja córka wróciła, a po drugie zwróciłaś
dług. Poza tym chciałabym, żeby w naszym domu zawsze było czysto i ładnie, może z
czasem wy również przyzwyczaicie się do tego...
- Ale obrusy na co dzień, to przecież marnotrawstwo. Mydło jest takie drogie!
Waleria po raz kolejny zorientowała się, jak ogromne ubóstwo znoszą jej najbliżsi.
Znowu postanowiła, że będzie ich wspomagać w miarę możliwości.
W południe ojciec i rodzeństwo wrócili z pola. Zmęczeni, o twarzach purpurowych z
wysiłku, szybko zrzucili wierzchnią odzież, po czym ze zdumieniem spojrzeli na odświętnie
nakryty stół.
- To wygląda tak, jakbyśmy wyprawiali chrzciny! - zawołała wreszcie Hanka.
Ojciec i brat obserwowali z zakłopotaniem poczynania Walerii. Schyliła się, podniosła
ich kurtki, i powiesiła je na haczyku, wbitym w ścianę. Kręcąc z niedowierzaniem głowami
zasiedli obaj do stołu. Waleria pomogła przynieść matce z kuchni skromną strawę i rzekła,
zmuszając się do wesołego tonu:
53
- Dzisiaj, z okazji mego powrotu do domu, mamy odświętny obiad!
Zręcznie pokrajała kurę i zaczęła ją dzielić. Najlepszy kawałek położyła na talerzu
matki, która jednak koniecznie chciała go odstąpić mężowi. Waleria zaprotestowała
stanowczo:
- Nie, mamo, musisz się najeść. Pracowałaś tak samo jak inni, chociaż masz najmniej
sił.
Hartmann zerknął zazdrośnie na znaczny kąsek i mruknął gniewnie:
- Praca w domu nawet nie umywa się do roboty na roli!
- Ale matka jest bardzo słaba i musi się pokrzepić - odparła Waleria.
Wszyscy zajadali z apetytem. Kości obgryzano, trzymając je w ręku. Hanka i Karol
obserwowali co prawda, w jaki sposób je ich siostra, lecz nie starali się tego naśladować. Po
obiedzie Waleria uprzątnęła naczynia i zmyła je, wykonując wszystko precyzyjnie i dokładnie,
jakkolwiek nie była przyzwyczajona do tych czynności. Później umyła ręce, oczyściła
paznokcie i wróciła do izby, gdzie podczas jej nieobecności wszyscy, poza matką, stroili sobie
z niej żarty. Gdy broniąc Walerii matka powiedziała o uregulowanym długu, Hartmann
rozwścieczył się na dobre.
- Też coś! Co się odwlecze, to nie uciecze. Zmarnuje od razu taki szmat pieniędzy! Już
ja jej powiem do słuchu!
Kiedy tylko Waleria stanęła w progu, stary wrzasnął:
- Po coś zapłaciła sklepikarzowi? Mógł poczekać. Skoro nie umiesz obchodzić się z
pieniędzmi, to mi je oddaj!
- Nie, ojcze. Porządny gospodarz przede wszystkim nie powinien zaciągać długów, a
jeżeli już, to trzeba je na czas zwrócić.
- Pleciesz! Nie potrzebuję twoich kazań, od tego mam pastora. Dawaj zaraz, co masz,
słyszysz?
- Jestem zmuszona ci odmówić, ojcze. Ale jeśli zechcesz mi towarzyszyć, to pokażę,
co postanowiłam naprawić oraz odnowić. Jutro już przyjdą fachowcy - powiedziała spokojnie
Waleria. Smukła, wyprostowana, stała na środku izby i wpatrywała się bez lęku w
zagniewanego Hartmanna.
54
Stary mruknął po chwili:
- Roztrwonisz wszystko i tyle!
- Wierzaj mi, ojcze, że te pieniądze na pewno nie pójdą na marne. Chodźże ze mną,
pokażę ci wszystko i porozmawiamy jeszcze o rozmaitych szczegółach.
Stary podniósł się niechętnie. Rodzinę zdumiał wprawdzie brak oczekiwanego ataku
furii, tym razem jednak wszyscy byli po stronie Walerii, wiedzieli bowiem dobrze, że jeśli
zagroda nie zostanie w porę doprowadzona do porządku, to grozi im zupełna ruina.
Waleria oprowadzała ojca, wyjaśniając mu, jaki zarządziła remont. Hartmannem targała
coraz większa złość, w końcu zawołał:
- Na to nie wystarczy twoich osiemset marek, bo wypadnie dużo drożej! Skończy się
tym, że ja będę musiał płacić za twoje idiotyczne fanaberie!
- Musi wystarczyć, ojcze. Ty zresztą na pewno nie poniesiesz żadnych kosztów!
Możesz być spokojny!
- I co z tego? I tak nie zobaczę złamanego grosza! - krzyknął rozsierdzony.
- Będziesz miał za to większe dochody ze sprzedaży żywności odstawianej do miasta,
co powinno wystarczyć nie tylko na utrzymanie domu, lecz i na twoje osobiste wydatki -
tłumaczyła mu łagodnie Waleria.
Gottlieb Hartmann pojąwszy, że traci raz na zawsze sposobność przepicia okrągłej
sumki, wpadł w szewską pasję. Klnąc i wymyślając zostawił Walę na dziedzińcu, sam zaś,
rozjuszony, wpadł do domu. Drzwi z hukiem zatrzasnęły się za nim. Walerii opadły ręce. Ach,
o ileż byłoby lepiej, gdyby nie dowiedziała się, kim są jej rodzice...
Opanowała się jakoś, dodając sobie animuszu myślą, że nigdy nie należy tracić odwagi
i nadziei. Ojciec uspokoi się może i kiedyś zrozumie, że miała na względzie wyłącznie jego
dobro. Nie wolno jej się załamywać, jeżeli chce choć trochę ulżyć doli tych ludzi.
Wolnym krokiem udała się do izby. Mokry, zgnieciony obrus leżał na podłodze razem z
połamaną wiązanką, z rozbitego dzbanka wyciekała strużka wody. Matka uwijała się jak w
ukropie, Hanka wyglądała przez okno, a Karol siedział na zydlu. Ojciec wściekle łypnął okiem
na wchodzącą.
Dziewczyna bez słowa podniosła zmięty obrus i zaczęła go składać. Wytarła mokry
55
stół. Wkrótce nie było nawet śladu po awanturze i bałaganie.
- Psiakrew, przestań wreszcie! - huknął Hartmann. - Zaoszczędź sobie tej fatygi, dobrej
dla bogatych próżniaków. Nam to niepotrzebne!
- Mylisz się, ojcze. Każdy powinien dbać o porządek chociażby dlatego, żeby umilić
sobie życie. O wiele przyjemniej przebywa się w miłym otoczeniu.
- Tere-fere! Mnie przyjemnie, jak mogę zwilżyć gardło i zalać robaka. Gwiżdżę na
wszystko inne. Ale ty żałujesz rodzonemu ojcu marnej flaszki wódki, nie pozwalasz mu
zapomnieć o kłopotach!
- Nie gniewaj się, ojcze. Jestem przekonana, że gorzałka raczej potęguje zmartwienia.
Do usunięcia trosk i kłopotów potrzeba trzeźwej głowy. Alkohol jest bardzo niezdrowy, wręcz
szkodliwy - rzekła Waleria cicho. Wtedy Hartmann zerwał się tak gwałtownie, że przewrócił
stół.
- Wynoś się stąd, przybłędo! Wracaj tam, skąd przyszłaś! - zawołał i wypadł na dwór,
trzaskając drzwiami.
Waleria zbladła, matka sprawiała wrażenie mocno przybitej, natomiast Hanka i brat
parsknęli śmiechem.
- Nie martw się, Walu - pocieszała ją siostra. - Ze starym zawsze jest tak, kiedy nie ma
wódki. A jak się schleje, to robi się jeszcze gorszy.
Po godzinie rodzeństwo znowu wyruszyło w pole. Skinęli Walerii głową, a w ich oczach
malowało się coś na kształt podziwu. Waleria została sama z Hartmannową.
- Połóż się teraz - poprosiła matkę.
- Ależ, dziecko, mam robotę. Muszę skopać ogródek.
- Pokaż mi tylko, jak to się robi, a ja z chęcią cię zastąpię, mamo.
- Szkoda twoich delikatnych rąk.
- Nie przesadzaj, mamo. One także staną się szorstkie.
- Walu, nie mówiłaś ojcu o tych stu markach?
- Cóż znowu! Nie powiem mu na pewno. Ale ty nie możesz być taka płochliwa,
powinnaś się przeciwstawić, żeby się nad tobą nie znęcał. Nic dziwnego, że się tak
zachowuje, skoro wszyscy okazujecie mu ślepe posłuszeństwo.
56
- Tak, ty jesteś odważna - westchnęła matka. - Mnie brak już sił, a Karol i Hanka nie
wtrącają się, bo wiedzą, że nie ma rady.
- Czy ojciec zawsze był pijakiem?
- O, nie! Nauczył się tak pić podczas wojny.
- Więc był na wojnie?
- Tak, ponad dwa lata.
- W takim razie trzeba być wobec niego cierpliwym i wiele mu wybaczać.
- Możliwe, ale pieniędzy mu nie dawaj, bo to niebezpieczne.
- Dobrze, mamo. A może kiedy ojciec zobaczy odnowioną zagrodę, zmieni się na
lepsze. Gdyby przypadły mu do gustu nowe porządki...
- Może tobie uda się go zmienić - powiedziała matka z zadumą. - Jesteś dobrą i dzielną
dziewczyną.
- Nikomu z nas nie wolno tracić odwagi, mamo.
Waleria poszła do ogródka i zabrała się do kopania.
Matka patrzyła za nią ze smutkiem.
- Gdyby wiedziała! Dawno by stąd uciekła...
Ogarnęła zamyślonym spojrzeniem wspaniały zamek, pyszniący się na wzgórzu.
Potem szepnęła znowu sama do siebie:
- A gdyby oni wiedzieli... Święty Boże, czasem myślę, że to dlatego tak marnie nam się
wiedzie...
Wzdychając ciężko wyszła do ogródka, gdzie Waleria już na nią czekała. Dłonie
osłoniła rękawiczkami. Po chwili obserwowania wyjęła motykę z rąk matki. Hartmannowa
podążyła do domu, aby się trochę zdrzemnąć.
***
Waleria nie czuła się dobrze w domu rodzinnym, aczkolwiek matka i rodzeństwo
traktowali ją serdecznie, gdyż pojęli, że dziewczyna naprawdę pragnie ich dobra.
Minęło parę tygodni. Mecenas Scholz przesłał jej listem poleconym dziesięć banknotów
57
stumarkowych, które odebrała na poczcie z obawy, że wizyta listonosza może obudzić
podejrzenia ojca i wzmóc jeszcze jego chciwość. Adwokat ponownie radził Wali oszczędność,
oraz pozostawienie sobie pewnego zapasu gotówki na czarną godzinę.
Waleria pokryła wszelkie koszty remontu, lecz mimo to pozostało jej jeszcze kilkaset
marek.
Otrzymała w tym czasie dwa listy od Hermy. Przyjaciółka prosiła ją o powrót i
zamieszkanie w domu wujostwa, gdzie podobno zapanowały teraz inne stosunki dzięki
energicznemu przeciwstawianiu się pani Klary wszechwładnemu dotąd małżonkowi. Waleria
mogłaby zatem przyjechać nie narażając się na żadne przykrości, ale wysłała odpowiedź
odmowną, dziękując jednocześnie Hermie za zaproszenie.
Zagroda wyglądała obecnie całkowicie inaczej. Dach pokryty świeżą papą, ściany
wymalowane, zabudowania gospodarskie odnowione, ogródek uprawiony. W samym domu
także było czysto i schludnie. Hanka i Karol widząc, iż siostra nie wzdraga się przed żadną
pracą, chętnie pomagali jej we wszystkim. Jedynie ojciec nigdy nie kiwnął nawet palcem.
- Czy nie cieszy cię to wcale, że u nas jest teraz tak ładnie? - zagadnęła go kiedyś
Waleria.
- Myślałby kto, że to twoja zasługa! Obeszłoby się i bez ciebie - mruknął niechętnie
stary i prędko wyszedł.
- Nic sobie nie rób z tego, Walu - starała się pocieszyć siostrę Hanka.
- Może i ojciec się kiedy odmieni - dodał Karol, poklepując przyjaźnie Walerię po
ramieniu.
Waleria siadła pod oknem z zamiarem łatania uszkodzonych sztuk bielizny. Zanim
jednak zabrała się do szycia, wyjrzała na zewnątrz. Jej wzrok powędrował w stronę
imponującej budowli na wzgórzu.
- Do kogo należy ten zamek, mamo?
Hartmannowa, wyglądająca znacznie młodziej i zdrowiej niż przedtem, ponieważ córka
namówiła ją do większej dbałości o siebie, niespokojnie drgnęła, usłyszawszy to pytanie.
- A cóż on może nas obchodzić? - odparła na pozór obojętnie.
- Prezentuje się tak pięknie na tle zieleni. Patrzę nań z wielką przyjemnmścią. Wyobraź
58
sobie, mamo, śniło mi się niedawno, że wspinam się pod górę, do tego zamku. Jak się
nazywa właściciel?
- Nie zawracaj sobie głowy głupstwami, Walu. Co ci z tego przyjdzie?
- Sama nie wiem, po prostu jestem ciekawa. Jak się więc nazywa?
- To pan von Waldheim.
- A w jakim może być wieku?
- Cóż, właściciel jest stary, ma chyba z siedemdziesiąt lat, ale majątkiem zarządza
wnuk, którego ojciec już nie żyje. Ten był najdumniejszy i najgorszy ze wszystkich. Twoja
matka mogłaby powiedzieć na ten temat niejedno!
- Ty, mamo? Czy wyrządził ci jakąś krzywdę?
Pani Hartmann nagle zaczerwieniła się, potem równie rapotownie zbladła i trwożnie
rozejrzała się wokół.
- Mnie? Co znowu! Czasem człowiek palnie jakieś głupstwo. Zresztą, dość tej
gadaniny! Daj mi spokój!
Waleria zdziwiła się dostrzegłszy, jak matka mieni się na twarzy. Chętnie dowiedziałaby
się czegoś więcej, ale widząc, że Hartmannowa jest zniecierpliwiona, a jej czoło przecina
gniewna zmarszczka - zaniechała dalszych pytań. Po dłuższej chwili dopiero zagadnęła
nieśmiało:
- A którędy biegnie droga do zamku? Czy można wejść na wzgórze?
- Nie, nie próbuj nawet. Zamek jest strzeżony... Parku pilnują złe psy...
- Ale przecież obok parku można chyba spacerować? Zdaje mi się, że droga pod górę
przebiega koło kościoła.
- Tak, ale radzę ci dobrze, nie chodź tam.
Walerię ogarniała jednak coraz większa chęć wybrania się na przechadzkę w okolice
zamku. Skończywszy naprawianie bielizny, rzekła:
- Wpadnę teraz do nauczyciela. Obiecałam jego żonie, że ich odwiedzę.
Młoda małżonka nauczyciela była przez czas jakiś guwernantką w Anglii i tak samo jak
Walerii sprawiało jej przyjemność konwersowanie po angielsku oraz po francusku.
Hartmannowa na wiadomość o tym, że Wala zna inne języki poza ojczystym, nie posiadała się
59
ze zdumienia, tak wielkie uczyniło to na niej wrażenie. Rodzeństwo natomiast podziwiało
Walerię i było dumne ze swej mądrej, eleganckiej siostry.
Pani Hartmann nie cieszyły co prawda częste wizyty Walerii w domu nauczyciela, ale
świadoma tego, że córka potrafi być niekiedy nadzwyczaj uparta i stanowcza - nie wyrażała
sprzeciwu.
Wala poszła zatem do domu, w którym jak zwykle przyjęto ją z radością. Gospodarze
lubili z nią gawędzić i prosili zawsze, aby im opowiadała o swoich podróżach. Rozmawiali
także o jej kłopotach rodzinnych. Waleria była ciekawa, czy ojca można byłoby w jakiś sposób
odzwyczaić od picia.
Nauczyciel twierdził, że nieraz już próbował wpłynąć na Hartmanna, ale spotykał się z
jego zaciętym uporem, a nawet wyzwiskami.
Waleria porozmawiała chwilę z młodą parą, po czym zapytała ich o drogę na górę
zamkową. Kiedy wytłumaczono jej dokładnie, którędy tam się idzie, zagadnęła jeszcze, czy
przypadkiem o tej porze psy nie są spuszczone z łańcucha.
- Psy? - zdziwił się nauczyciel. - Nigdy nie widziałem tam psów, mimo że niemal
codziennie bywam w zamku.
Wówczas Wala pojęła, że matka wymyślała historię ze złymi psami, aby ją odstraszyć
od chodzenia tą drogą. Co też mogło być przyczyną zmieszania i zniecierpliwienia
Hartmannowej, kiedy pytała ją o zamek i jego właścicieli? Swoje wątpliwości zachowała
jednak dla siebie.
- Widocznie się przesłyszałam. Zdawało mi się, iż ktoś mówił, że zamku strzegą złe
psy.
Pożegnawszy swych uprzejmych rozmówców, podążyła szybko cienistą drogą leśną.
Co pewien czas zatrzymywała się, zachwycona jakimś szczególnie pięknym widokiem. W dole
rozpościerała się wioska, z dali wyzierał malowniczy łańcuch gór.
Gdy doszła do połowy drogi, przystanęła znowu. Stąd widać było szczególnie urokliwy
pejzaż. Ponieważ znajdowała się tu również wygodna ławeczka, Waleria usiadła. Zamyślona,
wodziła wokół rozmarzonym spojrzeniem. Oto jej piękna, czarująca ojcowizna! Dziwne, ale
tutaj na górze czuła się bardziej u siebie niż w rodzinnej chacie.
60
Naraz owładnęło nią przemożne uczucie przygnębienia. Do tej pory nie miała czasu na
zastanowienienie, teraz dopiero po raz pierwszy uświadomiła sobie, jak bardzo zmieniło się jej
życie od chwili śmierci ukochanej opiekunki, jak bolesnego doznała zawodu, wracając pod
dach rodziców. Jakkolwiek obecna matka i rodzeństwo odnosili się do niej znacznie życzliwiej
niż na początku, to ojciec parokrotnie dał Walerii wyraźnie do zrozumienia, że byłby rad, gdyby
nareszcie wyjechała. Wprawdzie nie liczyła nigdy na wdzięczność z jego strony, mimo to
choćby parę słów uznania sprawiłoby jej przyjemność. Próżno starała się uspokoić myślą o
wojnie, która ojca wykoleiła, bo to pocieszenie nie trafiało jej jakoś do przekonania. Jeszcze
bardziej bolała nad tym, że sama nie potrafi pokochać swoich krewnych. Użalała się nad dolą
Hartmannowej, lecz czuła, że nie jest to bynajmniej głębokie przywiązanie dziecka do matki,
jakie żywiła względem zmarłej opiekunki. Jeżeli czyniła tak wiele dla swej rodziny, to nie z
potrzeby serca, a jedynie z silnie zakorzenionego poczucia obowiązku. Musiała również
przyznać, że właściwie marzy o dniu, w którym opuści na zawsze tę wioskę...
Ów wymarzony dzień wkrótce nastąpi. Tylko co dalej? Waleria wyruszy w świat,
jeszcze bardziej samotna i opuszczona.
Po raz pierwszy od chwili przyjazdu była sama i miała czas na rozmyślanie o tych
smutnych sprawach. W ostatnim czasie zużyła tak dużo sił oraz energii, że nagle poczuła się
całkowicie wyczerpana. Nerwy odmówiły jej posłuszeństwa i zapłakała gorzko. Była sama, nikt
nie mógł zobaczyć jej i dowiedzieć się, jak bardzo jest zrozpaczona.
Widok pięknego krajobrazu, roztaczającego się przed jej pełnymi łez oczyma, sprawiał
jej teraz po prostu przykrość. Wstrząsana łkaniem, odwróciła się, ukrywając twarz w dłoniach.
Płakała tak mocno i boleśnie, jak płakać może tylko człowiek naprawdę nieszczęśliwy. Nie
zauważyła, że drogą z zamku zmierza w jej stronę wysoki, szczupły mężczyzna. Zbliżywszy
się do ławki przystanął, zaskoczony niepohamowanym szlochaniem dziewczyny. Nie bardzo
wiedział, jak powinien postąpić. Cóż mogło być przyczyną takiego wybuchu rozpaczy? Może
ktoś skrzywdził tę młodą osóbkę, może upadła, uderzyła się i teraz płacze z bólu? O, nie,
najwidoczniej było to wyrazem duchowego cierpienia!
Zakłopotany, zmieszany i pełen wahania, nie mógł jednak oddalić się obojętnie, gdyż
kłóciłoby się to z jego poczuciem rycerskości. Ruszył więc zdecydowanym krokiem, a zbliżając
61
się do płaczącej nieznajomej, zorientował się natychmiast, że to ktoś z lepszej sfery
towarzyskiej - prawdopodobnie jakaś dama, która wynajęła na wsi letnisko. Zauważył też, że
jest w żałobie. Znów ogarnęły go wątpliwości: a może to sprawa, do jakiej w żadnym razie nie
powinny się mieszać osoby postronne?
Już, już miał zawrócić, gdy coś go jednak wstrzymało. Schylona postać dziewczyny
wyrażała tak beznadziejną boleść, że nie mógł oderwać od niej wzroku. Zdobył się wreszcie
na odwagę i rzekł:
- Przepraszam najmocniej, jeśli przeszkadzam, ale może pani potrzebuje pomocy?
Waleria drgnęła i podniosła ku niemu zalaną łzami twarz, na której malował się
przestrach. Przez chwilę patrzyli na siebie z bezgranicznym zdumieniem. Mężczyzna
opanował się pierwszy.
- To pani, panno Lorbach? Tutaj, na zamkowej górze? Czy podobna? - zapytał.
- Nie może pan być bardziej zdziwiony ode mnie, panie doktorze - wykrztusiła Waleria,
czując, że serce chce jej wyskoczyć z piersi, albowiem stał przed nią młodzieniec, którego
kochała skrycie, za którym wciąż tęskniła. Był to Fred Gerold.
Nie domyślał się, czym było dla Walerii jego pojawienie się właśnie teraz, gdy czuła się
taka samotna i nieszczęśliwa. Niekiedy wspominał ją mile, ale daleki był od miłości.
Przedstawiono mu pannę Lorbach jako rozpieszczoną, posażną pannę, a jak wiadomo tej
kategorii dziewcząt nie darzył nadmierną sympatią. Potem miał sposobność przekonać się, iż
Waleria nie jest płytką i kapryśną istotą, jakimi wydawały mu się zawsze bogate jedynaczki,
mimo to znali się za krótko, by zaczął myśleć o niej z żywszym zainteresowaniem. Teraz
dostrzegł w niej przede wszystkim kobietę, której należało pomóc. Z serdecznym uśmiechem
ujął dłoń Walerii.
- Ja mogę z łatwością wyjaśnić, skąd się tutaj wziąłem. Goszczę u mego przyjaciela,
Henryka von Waldheima, i pośród leśnej ciszy spokojnie pracuję. Jakimż jednak sposobem
pani, wielkoświatowa panna, dostała się na to pustkowie?
Bolesny półuśmiech przewinął się po jej ustach, torując sobie jednocześnie drogę do
jego serca.
- Prawdę mówiąc, nie byłam nigdy dumną wielkoświatową panną, panie doktorze, choć
62
w czasie, gdyśmy się poznali, nie miałam o tym pojęcia. Przeżyłam dużo, poznałam smutek i
gorycz. A te łzy... są po prostu skutkiem braku opanowania. Nie wiem dlaczego, ale ten cudny
krajobraz uświadomił mi, jak bardzo jestem samotna, i zupełnie niepotrzebnie rozczuliłam się
nad sobą.
Waleria powiedziała to z taką prostotą, że Gerold odczuł silne wzruszenie.
- Pani samotna i nieszczęśliwa? Posażna panna na wydaniu, otoczona rojem
wielbicieli, wzbudzająca zawiść innych panienek... Nie mogę tego pojąć!
Waleria nie wiedziała sama, co spowodowało, że wyznała mu wszystko. Na ogół nie
była skłonna do zwierzeń, lecz gdy w momencie największego zwątpienia ujrzała Freda,
zapragnęła nagle otworzyć przed nim swoje serce. Spojrzała nań ze smutkiem.
- Wyjaśnię to, panie doktorze. Dora Lorbach zmarła, ja zaś kilka dni wcześniej
dowiedziałam się, że nie jestem jej córką. Moi prawdziwi rodzice mieszkają w tej wiosce i są
bardzo biedni. Nie uważałabym tego za rzecz straszną, gdyby nie fakt, że dom rodzinny, gdy
tu przyjechałam, był nadzwyczaj zaniedbany, matka i rodzeństwo z początku traktowali mnie
jak obcą, a ojciec... Ojciec mój znany jest w całej okolicy jako pijak. Słabą pociechę stanowi to,
że wyniósł ów nałóg z czasów wojny. Moje próby odzwyczajenia go od picia spełzły na
niczym. Krzyczy na mnie i chce, abym sobie wreszcie poszła z jego domu.
Ogromne współczucie ogarnęło Freda; ta pobladła, zapłakana dziewczyna wzbudzała
w nim litość.
- Czemu pani nie odjedzie stąd, panno Walerio? Rozumiem doskonale, że tutaj musi
się pani czuć obco, niełatwo bowiem przywyknąć do sfery, z której się dawno wyszło. Wszak
posiada pani zapewne wielki majątek, odziedziczony po swej przybranej matce...
W krótkich słowach opowiedziała mu, jak się warunki zmieniły, jak tęskniła za
najbliższymi i z jakimi nadziejami przyjechała do nich. Nie tając swego rozczarowania,
oznajmiła jednak i to, że uważa za obowiązek pomaganie im. Wysłuchał wszystkiego uważnie,
co przyniosło Walerii pewną ulgę. Potem spytał poważnie:
- Dlaczego czyni pani tak wiele dla tych ludzi, choć obecnie nic was nie łączy?
- Bo chciałabym okazać wdzięczność wobec losu, który zaoszczędził mi tego
wszystkiego. Czysty przypadek sprawił, że nie wyrosłam w tych samych warunkach co oni.
63
Wszakże moi krewni nie są winni temu, iż nie mają pojęcia o wznioślejszych wartościach
życia!
- Nie wiadomo tylko, czy nie wyświadczy im pani niedźwiedziej przysługi, odkrywając
przed nimi szersze horyznonty - powiedział rozrzewniony.
- Och - odrzekła Waleria. - Matka i rodzeństwo już zmienili się na korzyść. Są dla mnie
o wiele lepsi, cieszą się wracając do czystego domu, nauczyli się solidnej pracy. Matka szuka
u mnie pomocy, gdy pijany ojciec zamierza ją bić.
Fred pomyślał, że kiedy Waleria odjedzie, w jej domu rodzinnym zapanują znowu stare
porządki. Znał wiele takich przypadków, nie chciał jednak zachwiać jej ufności w słuszność
tego, co robiła. To jej należało pomóc! Nie była już teraz rozgrymaszoną pannicą, lecz istotą,
która ponosiła ofiarę za ofiarą, nie zdając sobie przy tym sprawy z tych bezcelowości.
Podziwiał ją za olbrzymi hart ducha - ona, która wychowała się w zbytku i dostatkach, musiała
przywyknąć do mniej niż skromnych warunków bytowania! I jak to dobrze, że przewidujący
mecenas Scholz zabronił jej wspominać o pieniądzach oraz biżuterii - krewni wydarliby jej
wszystko, zwłaszcza ten, pożal się Boże, ojciec!
- Musiał to być dla pani okropny cios - zauważył ze współczuciem. - Pomijając już
biedę, trzeba było przecież przeżyć ten nieszczęsny powrót do domu i jego następstwa.
Po twarzy Walerii przemknął uśmiech, który wydał mu się niezwykle uroczy.
- Nie martwi mnie to, że jestem uboga, ponieważ mam odwagę samodzielnie zarabiać
na chleb. Poza tym proszę nie posądzać mnie o mazgajstwo dlatego tylko, że płakałam. Było
to chwilowe zdenerwowanie. I niech się pan nie gniewa, że zanudzałam pana zwierzeniami.
Wiem, że jest pan dobrym, szlachetnym człowiekiem, który pojmie bez trudu, iż sprawiło mi
ulgę zrzucenie tego ciężaru z serca. Dziękuję bardzo, że pan tak cierpliwie słuchał. Nie będę
pana dłużej zatrzymywać.
- Pani mnie wcale nie zatrzymuje, bo wyszedłem, aby zażyć trochę świeżego
powietrza. Mogę to przecież uczynić w towarzystwie pani. Wszystko, co usłyszałem,
wzbudziło we mnie żywe współczucie. Dałbym wiele za to, aby pomóc, toteż rad jestem, że te
zwierzenia przyniosły pani ulgę. Czy mogę pozostać tak długo, póki się pani zupełnie nie
uspokoi?
64
Policzki dziewczyny zapłonęły rumieńcem. Patrzyła nań ufnie swymi szarymi oczyma,
co tylko wzmogło w nim uczucie szczerej sympatii.
- Dziękuję, panie doktorze. Pospacerujmy więc trochę, to mi dobrze zrobi.
- Czy pani zna okolice zamku?
- Nie. Dziś po raz pierwszy weszłam tu na górę. Matka moja nie życzyła sobie tego,
gdyż ktoś jej powiedział, że w parku są złe psy. Uwierzyłam nauczycielowi, który twierdzi, że to
bzdura, bo w pobliżu zamku nie ma w ogóle psów. Muszę przyznać, iż nie zdołałam oprzeć się
pokusie i postanowiłam zobaczyć zamek z bliska.
- Chętnie podejmę się roli przewodnika. Historię o psach istotnie należy między bajki
włożyć. Pójdziemy ścieżką wzdłuż parku. Będzie pani mogła dokładnie obejrzeć zamek.
Wstali oboje i zaczęli się wspinać pod górę. Wala poruszała się niczym w słodkim śnie.
Aczkolwiek zdawała sobie jasno sprawę, jak wielka przepaść dzieli ją, córkę nałogowego
alkoholika, od tego młodego, a już znakomitego naukowca, to jednak nie potrafiła oprzeć się
uczuciu wszechogarniającego szczęścia. Ciesząc się z ponownego spotkania Freda,
postanowiła, że będzie przechowywać wspomnienie tej chwili niby najdroższy skarb. Bliskości
człowieka, którego kochała całą duszą, przypisywała także przedziwne wrażenia, jakiego
doznawała, idąc u jego boku: zdawało jej się, że widziała już kiedyś ten zamek, że tu właśnie
jest to miejsce na ziemi, jakiego bezskutecznie szuka.
Nie domyślała się, że w ciągu godziny zaledwie uczucia Freda względem niej uległy
raptownej przemianie. Starał się zachować zimną krew i opanowanie, ale czuł, że zbudziło się
w nim coś, czego dotąd nie odczuwał jeszcze wobec żadnej kobiety.
Zawsze pociągali go ludzie bezbronni, a taką właśnie, łaknącą wsparcia istotą,
wydawała mu się Waleria. Zastanawiał się bezustannie, jak ulżyć jej ciężkiemu losowi.
Zbliżyli się do miejsca, skąd świetnie było widać cały zamek - potężną budowlę o
grubych murach i dwóch basztach narożnych.
- Jakiż jest piękny i wspaniały! - rzekła z podziwem Waleria.
- To jeden z niewielu tak dobrze zachowanych zamków w Turyngii. Waldheimowie
natomiast są również jednym z niewielu starych rodów, którym po dziś dzień udało się
utrzymać dawną fortunę. Mój przyjaciel, Henryk, jest jedynakiem. Ojciec jego miał siostrę,
65
która jednak przepadła bez wieści. Wbrew woli ojca i brata poślubiła wychowawcę Henryka i
wraz z nim uciekła z domu, za co rodzina wyrzekła się jej raz na zawsze.
- To bardzo romantyczna historia - uśmiechnęła się Waleria. - Dziwna jak na dzisiejsze
czasy. Ludzie, dumni ze swego szlachectwa, muszą się bardzo źle czuć w naszej
demokratycznej epoce.
- Henryk nie ma żadnych przesądów. Uważa, że już dawno należało znieść
uprzywilejowanie pewnych warstw społecznych. Ojciec jego był całkiem odmiennego zdania, a
Henryk stara się wpoić swoje przekonania dziadkowi. Staruszek odczuwa wielką skruchę, bo
przez te przesądy właśnie stracił córkę, którą wypędził z domu jedynie za to, że poślubiła
skromnego nauczyciela. Mówi się wprawdzie, że był to człowiek bardzo wyrachowany i
zależało mu wyłącznie na majątku panny von Waldheim, tego jednak już dziś nie sposób
dowieść. Henryk twierdzi, iż tylko jego dumny i wyniosły ojciec zawinił w tej sprawie. Gdyby
brat nie czuł się znieważony, ojciec na pewno przebaczyłby córce i wezwał ją do powrotu.
Zaczęli schodzić wolno z zamkowej góry. Gdy stanęli u jej podnóża, Waleria podała
Fredowi rękę.
- Do widzenia, panie doktorze. Proszę się już dalej nie trudzić. Jeszcze raz dziękuję
bardzo za dodanie mi otuchy.
- Uczyniłem doprawdy niewiele, a nawet nic zgoła. Proszę powiedzieć, czy mógłbym
coś dla pani zrobić, być w czymś pomocnym?
Zaczerwieniała się najpierw, potem zbladła. Odparła z powagą:
- Pan jest bardzo dobry, ale ja muszę sobie poradzić sama.
- Lecz zobaczymy się jeszcze, nieprawdaż? Dopóki pani tu będzie, możemy się
przecież spotykać na godzinkę miłej rozmowy?!
- Nie chciałabym zabierać panu cennego czasu.
- Gawędzenie z panią uważałem zawsze za przyjemność. Umówmy się najlepiej od
razu. A może pani woli, abym odwiedził ją w domu rodziców?
- Nie, nie! Nie chcę, żeby pan się spotkał z ojcem, zwłaszcza gdyby był nietrzeźwy...
Proszę mi zaoszczędzić tego upokorzenia!
- Zgoda, chociaż nie sądzę, aby to było poniżające dla pani. A więc spotkajmy się za
66
dwa dni na tym samym miejscu co dziś. Już dzisiaj cieszę się, że będziemy mogli pomówić z
sobą.
- Co panu przyjdzie z tego, panie doktorze?
- Pozwoli pani, że będę miał na ten temat własne zdanie, od którego nikt mnie nie
odwiedzie. Cieszę się naprawdę, że spotkałem panią znowu w zmienionych warunkach.
Spojrzała na niego z wielką powagą.
- Pan to robi z litości. Dobroć skłania pana do tego, żeby mnie trochę rozerwać i
skierować moje ponure myśli na inne tory.
- Proszę sobie myśleć, co się pani żywnie podoba, jednakże niech mi pani przyrzeknie,
że się pojutrze spotkamy!
Niczego nie pragnęła bardziej niż tego spotkania. Wspomnienie każdej chwili
spędzonej z nim zabierze potem ze sobą w samotną przyszłość! I jakkolwiek była święcie
przekonana, że Fred kieruje się tylko współczuciem, wyraziła zgodę.
- Dobrze, obiecuję panu, że przyjdę. Pojutrze o piątej będę na górze przy ławce.
Uścisnął rękę Walerii i popatrzył na dziewczynę niezwykle serdecznie. To spojrzenie
zabrała ze sobą do smutnego domu.
***
Matka z niepokojem wyglądała już powrotu Wali.
- Tak długo zasiedziałaś się u nauczyciela? - zapytała.
- Nie, mamo, byłam tam tylko chwilę. Potem zdjęła mnie ochota, aby pójść na górę
zamkową, więc się przespacerowałam. Obejrzałam z bliska zamek. Jest wspaniały!
Waleria zauważyła, że matka zachowuje się dziwnie i niespokiojnie. Dlaczego?
- Nie powinnaś tam chodzić, Walu - powiedziała Hartmannowa z olbrzymim
niezadowoleniem.
- Czemu, mamo? Droga stoi otworem dla wszystkich.
Matka znowu obrzuciła ją badawczym i trwożnym zarazemk spojrzeniem.
- Nie chcę tego, Walu. Co będzie, jeśli spotkasz kogoś z państwa?
67
- Postaram się nie spotkać, ale będę tam chodzić. Na górze jest cudownie!
Waleria nie wspomniała słowem o Geroldzie, choć nie wiedziała sama, jaka to siła
zamyka jej usta. Wciąż myślała o nim, a pobyt w wiosce przestał wydawać jej się przykrością.
Pewność, że zobaczy jeszcze kilka razy Freda, dodała jej skrzydeł. Nabrała znowu odwagi, a
gdy wrócił do domu ojciec z rodzeństwem, otoczyła ich jeszcze większym staraniem i
troskliwością niż zazwyczaj. Ojciec i Karol dostali po kawałku marynowanego śledzia, co
szczególnie lubili. Wprawiło to Hartmanna w dobry humor, dzięki czemu wieczór, był mniej
ponury od poprzednich. Dziś zresztą Waleria przygotowała dla swej rodziny niespodziankę:
udało się jej nabyć okazyjnie radio z głośnikiem. Sam kupiec zajął się instalacją. Aparat stał na
komodzie, przykryty chustką. Podczas kolacji Wala niepostrzeżenie włączyła głośnik.
Audycja była bardzo wesoła, toteż wszyscy wysłuchali jej z przyjemnością. Waleria
spodziewała się, że zajmie to i ojca, odbierając mu ochotę na wysiadywanie w szynku. Stary
rzeczywiście został w domu, ale złościł się, gdy nadawano przez radio poważne odczyty.
Wtedy zerkał z utęksnieniem na drzwi, bo do wódki ciągnęło go nieprzeparcie. Pozostali
członkowie rodziny cieszyli się bardzo tego urozmaicenia.
Waleria niecierpliwie wyczekiwała na dzień spotkania z Fredem. Pracowała gorliwie,
ale o oznaczonej godzinie poderwała się i pożegnała z matką. Hartmannowa patrzyła za nią
długo, spojrzenie jej wyrażało troskę i niepokój. Szepnęła do siebie:
- Żeby to się tylko dobrze skończyło! Zwariowała zupełnie z tym łażeniem na górę!
Pewno dziś też tam poszła!
Waleria nie myślała o matce ani o jej niepokoju. Było jej dziwnie lekko na sercu. Pełna
radosnego oczekiwania, pięła się pod górę, aż nagle ogarnęło ją zwątpienie. Czy aby Fred
Gerold nie zapomniał o spotkaniu, na które umówił się zapewne powodowany współczuciem?
Czuła, że będzie niepocieszona, jeśli go tam nie zastanie.
Nie miała jednak powodu do obaw, ponieważ Fred Gerold czekał na to spotkanie tak
samo niecierpliwie jak ona.
Owego dnia, gdy pożegnał się z Walerią, po powrocie do zamku wpadł na Henryka,
który właśnie wychodził z gabinetu.
- Przejrzałeś już swoje księgi, Heniu?
68
- Tak, Fredzie, właśnie skończyłem rachunki. Jest to za każdym razem ogromna praca,
aż mi w głowie huczy od tych wszystkich cyfr. Jako dobry gospodarz nie mogę się jednak
wymigać od tej roboty. A ty? Byłeś na spacerze?
- Owszem, i to w bardzo miłym towarzystwie.
- No, no! Czyżby w damskim?
- Tak.
- Tutaj. Na górze zamkowej?
- Właśnie tu. Spotkałem koło ławki pewną panienkę, którą znam od dawna.
- Aha! - zaśmiał się Henryk.
- Nie masz powodu do śmiechu - zganił go Fred. - To bardzo smutna sprawa.
- W takim razie zaczynam się lękać.
- Do strachu też nie ma powodu. Masz trochę czasu? Jeśli chcesz, to ci wszystko
opowiem.
- W porządku, teraz akurat jestem wolny. Dziadek spaceruje po parku. Usiądziemy
sobie w salonie, tam nikt nam nie przeszkodzi.
Obaj panowie zasiedli w salonie i zapalili po papierosie. Fred zrelacjonował
przyjacielowi historię Wali. Henryk słuchał z uwagą, a gdy Gerold skończył, rzekł zamyślony:
- Do licha, biedna dziewczyna! Wyrwana z dobrobytu i przeniesiona nagle do domu
tego pijusa Hartmanna. Doprawdy, to okropne!
- Czy znasz tych ludzi, Henryku?
- Naturalnie. Hartmann był kiedyś całkiem porządnym człowiekiem, choć ludzie mieli
mu za złe, że oddał własne dziecko w zamian za pieniądze. Potem zaczęło im się nawet lepiej
powodzić, o czym opowiadał mi ojciec. Aż kiedyś znaleziono spitego do nieprzytomności
Hartmanna na drodze. Później poszedł na dwa lata do okopów. Z wojny powrócił już jako
nałogowy alkoholik. Wtedy, jak to zwykle bywa w takich razach, zaczął się początek ruiny.
Teraz wszyscy go unikają. Tłucze żonę, dawniej bił także dzieci, ale teraz się ich boi.
Najgorzej wychodzi na tym Hartmannowa. Biedna dziewczyna! Mam nadzieję, że jej nie bije.
- Myślisz, że to byłoby możliwe? - wykrzyknął przerażony Fred.
- U takiego pijaka wszystko jest możliwe.
69
- Co więc można uczynić? - w głosie Freda słychać było niepokój.
- Namówić to biedactwo do jak najszybszego wyjazdu.
- Ale ona ma tak silnie rozwinięte poczucie obowiązku, że nie chce opuścić rodziny w
biedzie. Przeprowadziła remont, wpłynęła pozytywnie na matkę i rodzeństwo...
- Z ojcem jej się to nie uda.
- A gdyby tak z nim porozmawiać?
- Nic nie pomoże. Spróbuj jednak, skoro chcesz iść za głosem serca.
- Serca? Nie wiem. Dotychczas uważałem ją za rozpieszczoną, dumną i majętną
pannę. Rozmawiałem z nią chętnie, ale nigdy nie darzyłem żadnym głębszym uczuciem. Dziś
jednak, gdym ujrzał ją smutną, strapioną i bezradną, istotnie zbudziło się coś w moim sercu.
- Radzę ci zatem trzymać serce na wodzy. Bo i do czego mogłoby to doprowadzić? Nie
zapominaj, że jest córką pijczka.
- Grozisz mi teorią dziedziczności i w zasadzie masz rację. Pamiętaj jednak, że
Hartmann stał się nałogowcem dopiero podczas wojny, a wtedy Waleria była już na świecie. O
ile wiem, ma ona dwadzieścia dwa lata.
- Nazywa się Waleria? - przerwał mu Henryk ze zdumieniem.
- Tak.
- Dziwne, w jaki sposób ci ludzie na to wpadli. To bardzo rzadkie imię w naszej okolicy.
Moja babka miała na imię Waleria, odziedziczyła je po jakiejś prababce francuskiego
pochodzenia.
- Może je kiedyś usłyszeli i uznali za wyjątkowo ładne.
- Możliwe. W każdym razie nie powinieneś się z nią żenić, a o czym innym zapewne
nie może być mowy, prawda?
- Och, nie! Waleria jest damą w najlepszym tego słowa znaczeniu. A czemu właściwie
nie powinienem się z nią ożenić? Kto mi zabroni?
- Twój własny rozsądek. Przecież wraz z nią poślubiłbyś tę całą przemiłą rodzinkę.
- Gdybym jednak nie zważając na nic chciał ją poślubić... Tu chodzi przecież o
ratowanie człowieka... Mam ją skazać na poniewierkę?
- Zawsze byłeś obrońcą uciśnionych, Fredzie. Bądź jednak rozumny i jeżeli już
70
zdecydujesz się na tak nierozważny krok, to przynajmniej postaraj się jak najprędzej wyrwać
ją z tego otoczenia.
- Pomyślę o tym. Właściwie to dopiero podczas naszej rozmowy przyszła mi do głowy
ta forma pomocy. Przedtem nie zastanawiałem się wcale nad małżeństwem z tą słodką
dziewczyną.
- No, jeżeli określasz ją już takim mianem... Ty przecież nigdy nie mówisz w ten sposób
o kobietach.
- Zasługuje na to, wierzaj mi, Henryku!
- Skoro doszedłeś do takiego wniosku, to w rzeczy samej jesteśmy właśnie na etapie
zaręczyn.
- O nie! Na pewno nie uzyskam tak prędko jej zgody. To jedna z kobiet, które mogą
przystać na małżeństwo tylko z miłości, a ja pojęcia nie mam, czy uda mi się wzbudzić w niej
uczucie. Jeśli nawet tak by się stało, to i tak mi odmówi właśnie dlatego, że jej ojciec nie jest
człowiekiem bez skazy.
- Zobaczymy, zobaczymy. Wszystko się jakoś ułoży. A teraz coś na inny temat. Pytałeś
niedawno, czy nie mamy żadnej kroniki rodzinnej. Dziś szperałem w archiwum, gdzie
przechowuje się różne pamiątki, złe i dobre, smutne i wesołe. Archiwum mieści się w piwnicy.
Wydaje mi się, że znajdziesz tam dużo ciekawego materiału do swoich badań. Jak chcesz, to
możemy zaraz zejść na dół.
- Byłbym ci bardzo wdzięczny.
- No to chodźmy.
Panowie udali się do biblioteki, skąd małe, kręte schodki prowadziły do archiwum.
Henryk zapalił światło. W długiej sali stało mnóstwo półek, zawalonych różnymi,
staroświeckimi przedmiotami i całymi stertami starych foliałów.
- To przecież cudowne! - zawołał Fred z entuzjazmem.
- Gusta bywają różne. Jako mały chłopiec nazywałem archiwum salą strachów. Czy
widzisz te portrety na ścianach? Są to portrety moich szanownych przodków, którzy z różnych
powodów powaśnili się z rodziną. Za karę zawieszono tutaj ich podobizny.
- Może powody te nie były takie straszne i ludzie ci nie zasługiwali na tak dotkliwą karę
71
- zauważył z rozbawieniem Fred.
- Ja też tak sądzę. Gdy zostanę panem zamku, przeniosę te obrazy na górę, do sali
portretowej. A przede wszystkim portret ciotki Małgorzaty, siostry mego ojca. Jak wiesz,
popełniła ona to wielkie przestępstwo, że uległa głosowi serca. Obraz jest zresztą arcydziełem
sztuki malarskiej. Widzisz tę niszę za zasłoną? Tam właśnie mój ojciec kazał umieścić ów
wizerunek. Dziadek nawet po śmierci ojca nie miał odwagi przewiesić go. Zdaje się jednak, że
często tu zagląda i wpatruje się w portret ukochanej córki.
- Czy można zobaczyć ten obraz?
- Ależ proszę, zaraz odsunę kotarę.
Henryk uczynił to i już po chwili w głębi niszy ukazał się wizerunek młodej, smukłej
kobiety. Była tak piękna i pełna wdzięku, iż zdawało się, że jej portret wnosi nieco życia do
tego ponurego archuwum. Fred, na widok prześlicznej twarzyczki, krzyknął ze zdumienia.
Patrzył jak urzeczony na portret, oddychając przy tym ciężko.
- Co się stało, Fredzie? - spytał przerażony Henryk.
- Nic, nic, za chwilę zrozumiesz, o co chodzi... otóż wyobraź sobie, że Waleria
Hartmann jest tak łudząco podobna do damy z portretu, jakby była jej bliźniaczą siostrą. Dziś
może, blada, zapłakana i w żałobie, wyglądała odrobinę inaczej, lecz gdym ją spotkał przed
paroma miesiącami, miała na sobie niemal identyczną białą suknię, a jej ramiona również
okrywał szal... Och, nie pomyśl tylko, że zwodzi mnie podobieństwo stroju! To są takie same
złote, połyskujące włosy i szare, promienne oczy... Doprawdy, coś zadziwiającego! Takich
oczu nie spotyka się co dnia, a już rzeczą niemożliwą według mnie jest to, aby dwie różne
osoby spoglądały tak samo... Naprawdę, jestem zaskoczony...
Henryk słuchał go, osłupiały, jakby niezupełnie pojmował sens słów, wypowiadanych
przez przyjaciela.
- Masz pewność, Fredzie, że się nie mylisz?
- Musisz koniecznie poznać Walerię Hartmann, a wówczas sam się przekonasz, że
mam słuszność!
Henryk w zamyśleniu przyglądał się portretowi, wreszcie rzekł:
- To istotnie dziwne. Panna Hartmann nosi imię mojej babki i jest niezwykle podobna do
72
ciotki Małgorzaty.
- Tak, niczym bliźniaczka.
- Zdumiewająca sprawa. Muszę naprawdę poznać tę dziewczynę. Może przypadkiem
trafiliśmy na ślad jakiejś tajemnicy? Przypominam sobie właśnie, iż pani Hartmann za młodu
była pokojówką w zamku. Matka moja także i potem korzystała niekiedy z jej pomocy przy
sprzątaniu. Może...
- Co masz na myśli?
- No, wiesz - zaśmiał się Henryk, trochę zmieszany. - Zdarza się przecież, że dziedzic
poczuje słabość do służącej... Zważ przy tym, iż matka nie była pięknością, ojciec zaś ożenił
się z nią jedynie dlatego, że pochodziła z nadzwyczaj arystokratycznego rodu i wniosła duży
posag. Nie przypominam sobie wprawdzie, by tatuś miewał awanturki miłosne, ale jeśli
Hartmannowa była ponętną osóbką... Może w żyłach jej córki płynie krew Waldheimów? Tym
dałoby się także wytłumaczyć, czemu nadała dziecku to rzadkie imię...
- Kto wie? W każdym razie podobieństwo jest uderzające!
- Mój drogi, z takiego zbiegu okoliczności ty najbardziej mógłbyś się ucieszyć, gdyż
okazałoby się, iż Hartmann wcale nie jest ojcem Walerii. Na dodatek, Fredzie, stalibyśmy się
powinowatymi.
- Coś sobie jeszcze przypomniałem, Henryku.
- Co takiego? Mówże...
- Matka panny Hartmann ostrzegała ją, aby nie wchodziła na tę górę i nie zbliżała się
do zamku. Opowiedziała dziewczynie zmyśloną historyjkę o złych psach, grasujących w
parku. Może i ona zauważyła już podobieństwo Walerii do rodziny Waldheimów i teraz lęka
się, żeby ktoś z was nie zwrócił na to uwagi?
- To potwierdza moje domysły.
- Muszę wybadać trochę pannę Walerię, dowiedzieć się czegoś o jej matce, bo chyba
co do tego, że Hartmannowa jest jej matką, nie mamy żadnych wątpliwości...
- Oczywiście. - Henryk zasłonił portret Małgorzaty von Waldheim. Tymczasem Fred
zabrał się do przeglądania grubych foliałów, wśród których znalazł kronikę rodzinną.
- Henryku, chętnie bym ją przeczytał, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
73
- Proszę cię bardzo, tylko powiedz mi, jeśli znowu wpadniesz na trop jakiejś naszej
tajemnicy rodowej. A ja w sprawie zagadki, związanej z portretem ciotki Małgorzaty, rozpocznę
dyplomatyczne dysputy z dziadkiem. Może on udzieli mi jakichś wyjaśnień w tej materii.
Wrócili tą samą drogą, którą przyszli. Fred zaniósł kronikę do swego pokoju i zamknął
ją w szufladzie. Potem udał się do salonu, gdzie czekał już na niego starszy pan wraz z
wnukiem. Przed kolacją gawędzili jeszcze z godzinę, umilając sobie czas paleniem cygar. Nie
poruszono jednak tych kwestii, które zajmowały tak żywo obu przyjaciół.
Dwa kolejne przedpołudnia Fred poświęcił wertowaniu starej kroniki oraz pisaniu swej
rozprawy. W annałach rodzinnych nie znalazł nic szczególnie godnego uwagi. Trzeciego dnia
po obiedzie oznajmił przyjacielowi, że nie będzie go, niestety, na herbacie. Henryk ze
zrozumieniem skinął głową.
- Skorzystam ze sposobności i spróbuję wyciągnąć coś od dziadka.
Fredowi było tak spieszno, że znalazł się w miejscu spotkania na długo przed
umówioną godziną. Obawy Walerii pierzchły więc natychmiast, gdyż już z daleka dostrzegła
Gerolda, który powitał ją uprzejmie i z oznakami wyraźnej radości.
- Cieszę się, że znów panią widzę, panno Walerio.
- Naprawdę? Zdawało mi się, że to współczucie zmusiło pana do umówienia się ze
mną...
- Pani przez skromność nie docenia samej siebie. Ja cały czas radowałem się myślą,
że dzisiaj panią ujrzę.
- A mnie od chwili naszego spotkania przestało się wydawać, iż jestem najbardziej
samotną i bezbronną istotą pod słońcem. Matce nawet nie wspomniałam o panu, ponieważ i
tak gniewała się bardzo, że postąpiłam wbrew jej radzie oraz przestrogom.
- Czy ten zakaz przebywania w pobliżu zamku nie zdaje się pani czymś dziwnym?
- Owszem, zapytałam nawet matkę o powody. Odparła, że nie chce, abym zetknęła się
przypadkowo z dziedzicami tej posiadłości. Przyrzekłam, iż postaram się tego uniknąć, co też
uczynię. Pana jednak nie zaliczam do właścicieli...
Ucieszył się, widząc jej uroczy uśmiech, który - jak się zdawało - rozgrzewa mu serce.
- I słusznie, gdyż jestem tylko gościem w zamku.
74
- Obawiam się, że i to przeraziłoby moją matkę. Nie wiem, na czym polega ów
niezwykły szacunek dla państwa, prawdopodobnie jest on pozostałością z czasów
pańszczyźnianych. Przyznam, że ja ani tego nie podzielam, ani nie pojmuję.
- Panią po prostu inaczej wychowano, choć ja także uważam, że szanowna pani
Hartmann przesadza.
- Podzielam pańskie zdanie. Nie rozumiem tego lęku, z jakim czasem patrzy na mnie.
Ona również nie jest zadowolona z mego przyjazdu, a chwilami zachowuje się w sposób
wręcz zagadkowy. Niedawno na przykład spytałam ją o nazwisko właściciela zamku. Stało się
to jeszcze przed naszym spotkaniem. Odpowiedziała niechętnie, dodając przy tym, iż ojciec
pańskiego przyjaciela był człowiekiem najbardziej dumnym i wyniosłym z całej rodziny
Waldheimów. Dorzuciła jeszcze: “Matka twoja mogłaby na ten temat powiedzieć niejedno”.
Fred łowił każde jej słowo z największym napięciem, starając się jednakże o
zachowanie pozorów obojętności.
- Co chciała przez to zasugerować? - jego pytanie zabrzmiało niewinnie.
- Zrozumiałe, że zapytałam od razu, czy wyrządził jej jakąś krzywdę. Wtedy bardzo
zmieniła się na twarzy i zażądała, bym zostawiła ją w spokoju. Albo ukrywa coś przede mną,
albo też jest już tak bardzo zmęczona życiem, że boi się wszystkich i wszystkiego.
- Czy matka wie, że pani dzisiaj znowu wybrała się tutaj?
Waleria potrząsnęła głową.
- Nic nie powiedziałam, choć nie odważyłaby się mi tego wyraźnie zabronić, ponieważ
zbyt wielkim poważaniem otacza swą “elegancką” córkę. Zresztą ojciec tak bardzo maltretuje
ją i gnębi, że w ogóle już nie potrafi nikomu przeciwstawić własnej woli. Odchodząc,
odwróciłam się raz jeszcze. Stała na progu, wylękniona. To w gruncie rzeczy miłe, że troszczy
się o mój los, co traktuję jako dowód miłości macierzyńskiej, której na ogół mi nie okazuje. A
przecież matka powinna kochać dziecko, nawet jeżeli nie widziała go przez wiele lat... Jak pan
sądzi?
Spojrzała na Freda z niepokojem.
Wszystko, co opowiedziała, zdawało się potwierdzać podejrzenia Henryka von
Waldheima. Ta kobieta bała się zapewne, iż każdy z domowników zamku, ujrzawszy Walerię,
75
będzie zaskoczony jej podobieństwem do Małgorzaty, którą musiała widywać w młodości.
Chcąc jednak uspokoić Walę, odparł z uśmiechem:
- Matka z pewnością kocha panią, lecz tacy prości, zapracowani ludzie nie potrafią dać
wyrazu swym uczuciom. Są skryci, surowi, a każdy objaw uczucia uważają za oznakę
słabości. Nie powinna pani do nich przykładać swojej własnej miarki.
Waleria znowu potrząsnęła głową, tym razem ze smutkiem.
- Najbardziej przerażające jest to, że ja ich także nie kocham, chociaż powinnam.
Dawniej niekiedy zdawało mi się, że między mną a moją najdroższą opiekunką znajduje się
jakiś niewidzialny mur obcości. Dowiedziawszy się później, iż nie jestem jej rodzoną córką,
zrozumiałam wreszcie, na czym to polegało. Łudziłam się, że w domu rodzicielskim znajdę to
wszystko, czego mi brakowało, stało się jednak inaczej. Łączy nas najściślejsze
pokrewieństwo, więc czemu czuję się tak obco wśród swoich? Nie jestem też do nich ani
trochę podobna. Brat i siostra mają czarne włosy i oczy jak ojciec. Matka, zanim posiwiała,
była blondynką, ale oczy ma niebieskie...
Fred słuchał uważnie, zadowolony, że Waleria sama z siebie mówi mu o tym, czego
chciałby się dowiedzieć. Jej uderzające podobieństwo do Małgorzaty von Waldheim nie mogło
być dziełem przypadku!
- Zdarza się dość często, zwłaszcza w rodzinach wielodzietnych, że jedno z tych dzieci
nie jest do nikogo podobne. Może ktoś z przodków pani spoglądał na świat takimi szarymi,
bardzo pięknymi oczyma?
Zaczerwieniła się mocno.
- Czy pan wie, że to pierwszy komplement, jaki usłyszałam z pańskich ust?
Jego poważne oblicze rozjaśniło się uśmiechem.
- A pani, naturalnie, przywykła do pochlebstw i teraz, na tym odludziu, odczuwa ich
brak!
- Nie uwierzy mi pan pewnie, jeśli powiem, że nigdy nie cierpiałam bezmyślnych
komplementów.
Spojrzał jej głęboko, przeciągle w oczy.
- Jest pani naturą tak prawą, tak uczciwą, iż wierzę każdemu pani słowu.
76
- Jeżeli mogę tego uniknąć, staram się nie kłamać - znowu stanęła w posach.
- Gdyby nawet usta pani skłamały, oczy nie uczyniłyby tego nigdy - rzekł serdecznie.
Waleria mocno, aż do bólu, zacisnęła dłonie. Na litość boską - nie wolno jej się cieszyć
tym, co powiedział, musi stłumić w sobie kiełkującą nieśmiało nadzieję. Przecież ją i Freda
dzieli przepaść nie do przebycia!
Zmusiła się do swobodnego tonu, zmieniając szybko temat rozmowy na inny, mniej
osobisty. Skąd mogła wiedzieć, że tymczasem Fred Gerold utwierdza się w przekonaniu, iż
nigdy dotąd żadna kobieta nie wywarła na nim aż tak głębokiego wrażenia, że - sam już
zakochany - postanowił zasłużyć sobie na jej wzajemność?
Podjął rozmowę o rzeczach obojętnych, ale nie umknęło jego uwadze, że Waleria nie
umie spokojnie patrzeć mu w oczy. Ocenił to jako dobry znak dla siebie i był tym
uszczęśliwiony.opowiadał jej o swojej pracy, wspomniał również, że przyjaciel dał mu do
przejrzenia kronikę rodu Waldheimów, mówił, iż po zakończeniu swego dzieła ma zamiar
gruntownie ją przestudiować.
Z uwagą słuchała jego słów, zadając od czasu do czasu pytania, na które udzielał
szczegółowych i przystępnych odpowiedzi.
Ani się spostrzegli, jak zegar na wieżyczce kościoła wybił szóstą. Wala szybko
podniosła się z ławki.
- Teraz muszę już powrócić do domu.
- Zejdziemy razem na dół, jeżeli oczywiście nie ma pani nic przeciwko temu. I proszę
powiedzieć, kiedy zobaczę panią znowu?
- Czy pan istotnie chce mi poświęcić jeszcze trochę czasu?
Zaśmiał się i spojrzał na nią wesoło.
- Mam właśnie taki zamiar. Pani zaś zrobi dobry uczynek, odrywając mnie od pracy,
gdyż stanowczo za dużo ślęczę nad książkami.
Uśmiechnęła się słodko, uroczo - tak nie potrafił się uśmiechać nikt inny na całym
świecie.
- Cóż na to powie pański przyjaciel, młody dziedzic? Czy nie będzie się gniewał?
Jego oczy rozbłysły filuternie. Był to zupełnie inny Fred Gerold niż ten, którego kiedyś
77
poznała Waleria. Nigdy przedtem nie widziała jego chłopięcego uśmiechu ani swawolnego
wyrazu twarzy. Nie wiedziała, który z nich podoba jej się bardziej - Fred poważny czy też Fred
przekorny? W każdym razie dla nich obu jej serce biło bardzo mocno, toteż postanowiła nagle,
że wykorzysta każdą minutę szczęścia, zwłaszcza że ma ich przed sobą tak mało...
- Mój przyjaciel zarządza ogromnym majątkiem, ma tysiące spraw na głowie, więc
najbardziej wdzięczny jest mi wtedy, kiedy nie zabieram mu dużo czasu.
- A stary pan von Waldheim?
Oczy Freda znów zabłysły wesoło.
- Może pani jednak zdoła zrozumieć, że mając do wyboru towarzystwo młodej, uroczej,
mądrej i dowcipnej dziewczyny, albo staruszka, żyjącego przeszłością - wybieram bez
wahania to pierwsze. Nigdy nie przypuszczałem, że pani jest taka niedobra i bez mrugnięcia
powieką zechce mnie pozbawić radości przebywania z sobą.
Sprawiała wrażenie przestraszonej.
- Ależ ja tego wcale nie pragnę! Czyżby pan nie domyślał się, jaka to dla mnie
przyjemność, gdy mogę porozmawiać z kimś, kto należy do tych kręgów towarzyskich, w
jakich kiedyś się obracałam?
- W takim razie spotkanie będzie miłe dla nas obojga. Kiedy ono nastąpi?
- Powiedzmy, pojutrze o tej samej porze.
- Dopiero pojutrze? - w jego pytaniu było i rozczarowanie, i prośba.
- Nie powinno się nadużywać niczego, co dobre - odrzekła żartobliwie.
- No tak, ale obawiam się, że już niedługo będę miał w zasięgu ręki te dobre rzeczy.
Kiedy pani zamierza opuścić wioskę?
Zanim Wala spotkała Freda Gerolda, planowała, że wyjedzie w najbliższych dniach.
Teraz to on właśnie działał na nią niby potężny magnes. Nie chciała stracić ani jednej
drogocennej chwili, którą mogłaby spędzić w towarzystwie kochanego mężczyzny.
Oczywiście, nie mogła mu tego powiedzieć otwarcie.
- Właściwie... właściwie chciałam wyjechać wkrótce, ale może spróbuję jeszcze raz
skłonić ojca do porzucenia zgubnego nałogu.
- Może mógłbym pani w tym pomóc?
78
- Och, nie! Nie! Nie zniosłabym tego, gdyby zachował się wobec pana grubiańsko,
gdyby powiedział panu coś przykrego... Umie być bardzo nieprzyjemny, gdy ktoś mu wchodzi
w drogę...
- Pani sądzi, że mnie to przeraża? Proszę pamiętać, że podczas ekspedycji
naukowych miałem do czynienia z rozmaitymi ludźmi, nawet dzikusami, ale zawsze jakoś
dawałem sobie radę. Nieokrzesanie bynajmniej nie napawa mnie strachem, a pani z całą
pewnością nie ma podstaw do niepokoju. Postaram się zresztą zawrzeć znajomość z pani
ojcem poza jego domem i nie w pani obecności. Niech mi pani zaufa, panno Walerio!
Waleria westchnęła głęboko.
- Ale ja... Och, Boże... tak, ja wstydzę się za ojca...
- Dzieci nie odpowiadają za rodziców, wręcz przeciwnie. Rodzice ponoszą
odpowiedzialność za swoje potomstwo, ojciec pani zaś wyrzekł się tego obowiązku, oddając
panią w obce ręce. Czemu więc miałaby pani odczuwać wstyd? Pijaństwo? Postaramy się
oboje odzwyczaić go od tego nałogu, ale każde z nas będzie działać na własną rękę. Mnie
może dopisze więcej szczęścia. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, zwłaszcza wojnę,
trzeba się zdobyć na cierpliwość i wyrozumiałość.
Podała mu szybko rękę.
- Pan jest taki dobry, nie wiem doprawdy, jak podziękować...
- Zamiast wdzięczności proszę mi pozostawić całkowitą swobodę działania. Sądzę, że
lepiej będzie, żeby ojciec ani pozostali krewni pani nie wiedzieli, iż się znamy. Moja obecność
mogłaby ich krępować, a tego chciałbym uniknąć.
Znowu wyciągnęła do niego dłoń.
- Nie mogę stawiać sprzeciwu, panie doktorze, bo wciąż żywię nadzieję, że ojciec...
Może panu się rzeczywiście uda. Ja... ja zachowywałam się pewnie trochę niezręcznie,
gniewało go też, że córka ośmiela się zwracać mu uwagę. Przyjmuję zatem pańską
propozycję, proszę spróbować, choć dręczą mnie wyrzuty sumienia, że zrzucam na pana
barki ogromny ciężar...
- Jestem przekonany, że się nie załamię pod tym brzemieniem. Jedynie pani musi
zachować absolutny spokój, szczególnie na wypadek, gdybyśmy się spotkali. Przy rodzinie
79
pani musimy udawać nieznajomych.
Oczy Walerii były pełne łez.
- Jakże ja się panu zdołam odwdzięczyć?
Fred patrzył na nią uporczywie, płomiennym wzrokiem.
- Przy sposobności zażądam nagrody, panno Walerio, i proszę mi wierzyć, że wtedy
będę miał bardzo wysokie wymagania!
Serce dziewczyny zabiło szybko i mocno. Opanowała się wszakże i rzekła spokojnie:
- Musimy się teraz rozstać. Skorośmy postanowili zachować naszą znajomość w
tajemnicy, nie byłoby dobrze, gdyby widziano nas razem.
- Do widzenia, panno Walerio! Odwagi i jeszcze raz odwagi! Dla pani także zaświeci
słońce!
Uścisnęli sobie ręce. Wala prędko ruszyła przed siebie. Nie ośmieliła się obejrzeć, ale
czuła, że mężczyzna odprowadza ją spojrzeniem, Fred Gerold począł wreszcie z wolna
wspinać się pod górę.
***
Po wspólnym posiłku przyjaciele mieli okazję zostać sam na sam. Fred podzielił się z
Henrykiem wiadomościami uzyskanymi od Walerii. Młody von Waldheim pokiwał głową.
- Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, iż moje przypuszczenia są słuszne.
Niestety, od dziadka, mimo zastosowania różnych dyplomatycznych wybiegów, dowiedziałem
się mało.
- Zatem nie powiedział ci nic takiego, dzięki czemu postąpilibyśmy choć krok do
przodu?
- Nie. Bezsporny jest jedynie fakt, że małżeństwo moich rodziców było raczej nieudane,
za co dziadek obwinia swego syna, a mego ojca. Był to człowiek wyniosły, zimny i surowy.
Nadzwyczaj dumny ze szlacheckiego pochodzenia, nie mógł się pogodzić ze skasowaniem po
wojnie przywilejów tego stanu i przypłacił to życiem. Zmarł na kamienie żółciowe jako
pięćdziesięciolatek, matka moja opuściła ten ziemski padół parę lat wcześniej. Natomiast
80
dziadek twierdzi stanowczo, że ojciec nie mógł mieć żadnych miłostek, gdyż kłóciłoby to się w
sposób rażący z jego purytańskimi zasadami. Nie chciałem zbytnio niepokoić staruszka, więc
dałem spokój drążeniu tej sprawy. Wobec tego jednak, że poruszyliśmy kwestie rodzinne,
dziadek pofolgował swemu sercu i opowiedział mi wszystko o cioci Małgorzacie. Zakochała
się w moim nauczycielu, doktorze Siebercie. Dziadek nie wyrażał zgody na ten związek,
wobec czego jego zdesperowana córka którejś nocy uciekła wraz z ukochanym.
Potem Siebert przysłał zawiadomienie o ślubie z Małgosią, a przy tym zażądał w
ostrym tonie wypłacenia żonie posagu, ponieważ - jak się okazało - zdecydował się na to
małżeństwo powodowany chęcią zdobycia majątku. Pan doktor był wyjątkowo przystojnym,
wykształconym i czarującym młodzieńcem, bez trudności więc zawrócił w głowie młodziutkiej,
niedoświadczonej panience, ogromnie żywej i uczuciowej, w przeciwieństwie do mego ojca.
Zdawało mu się, że przez ożenek z moją ciotką utoruje sobie drogę do olbrzymiego bogactwa.
Pomylił się jednak okrutnie. Dziadek odpisał krótko, że wyrzeka się córki i nie pozwoli jej
przestąpić progu swojego domu, a jeśli, to tylko w przypadku rozwodu. Siebert spróbował
jeszcze raz szczęścia i zwrócił się do dziadka z prośbą o wypłacenie Małgorzacie
przynajmniej równowartości przypadającego jej zgodnie z prawem spadku. Dziadek
odpowiedział, że doktorowa Siebert oczywiście otrzyma swoją część dziedzictwa, lecz nie
wcześniej niż po jego śmierci. Nadmienił, że panna von Waldheim umarła dla niego, jak
również dla całej rodziny. Dodał, by doktor Siebert zaoszczędził sobie dalszej fatygi, gdyż na
kolejne listy nie otrzyma już żadnej odpowiedzi.
Staruszek wyznał mi szczerze, że już wkrótce pożałował, iż był tak bezwzględny.
Chciał to naprawić, ale uległ perswazjom mego ojca, który był ogromnie oburzony postępkiem
siostry i jej lekkomyślnością.
Listy Sieberta nadawane były z Francji. Kiedy zgodnie z życzeniem dziadka, zaprzestał
korespondencji, wszelki słuch po ciotce Małgorzacie zaginął. Dziadek, nękany wyrzutami
sumienia i tęsknotą za ukochaną córką, codziennie chodzi do archiwum i przesiaduje przed jej
portretem. Wciąż ma nadzieję, że ciocia da jakiś znak życia.
Kiedy wyznał mi to wszystko, poradziłem mu, aby zwrócił się do jakiejś agencji
wywiadowczej, która mogłaby odnaleźć ślad zaginionej. Moja rada tak go ucieszyła, że teraz
81
właśnie siedzi u siebie w gabinecie i płodzi to pismo, dzięki któremu ma nadzieję odszukać
córkę i naprawić wyrządzoną jej krzywdę. Daj Boże, żeby mu się udało, bo to na pewno
przedłużyłoby jego życie.
Gdy Henryk skończył swą relację, Fred ze zrozumieniem pokiwał głową.
- My także miejmy nadzieję, że tak się stanie, Heniu. Pojmuję dobrze, jak twój dziadek
musi boleć nad skutkami tamtej dawnej, nieprzemyślanej decyzji.
- Och, i na dodatek wyobraź sobie, że posądzał mnie, iż niczym mój ojciec wezmę mu
to za złe! Był naprawdę uradowany, gdy przekonał się, że mam do tego zupełnie inny
stosunek. Rozmawialiśmy szczerze ponad godzinę i zbliżyliśmy się do siebie bardziej niż
podczas długich lat spędzonych pod jednym dachem. Ponieważ głównym impulsem tej
rozmowy była twoja panna Waleria Hartmann, ma ona u mnie za to ogromnego plusa!
Młodzi ludzie spędzili później jeszcze czas jakiś ze starym panem von Waldheimem,
który tego wieczoru był wyjątkowo wesoły i pełen ożywienia. Staruszek czuł się tak dobrze w
ich towarzystwie, że nieco później niż zwykle udał się na spoczynek. Wkrótce potem także
przyjaciele poszli spać.
Przy okazji kolejnego spotkania Waleria i Fred rozprawiali o literaturze, polityce oraz
postępach w pracy badawczo-naukowej Gerolda. Następnie młodzieniec opowiedział Wali
historię córki pana von Waldheima, nie wspominając ani słowem o podobieństwie jej samej do
zaginionej bez wieści Małgorzaty. Obawiał się bowiem, że Waleria z wrodzoną sobie
przenikliwością mogłaby domyślić się, iż ona i Henryk von Waldheim są dziećmi jednego ojca.
Niewątpliwie odczuwałaby z tego powodu przykrość, ponieważ ów fakt rzucałby niekorzystne
światło na jej matkę.
Jakkolwiek Henryk obstawał przy swoim, twierdząc, iż istnieje jedno tylko
wytłumaczenie niezwykłego podobieństwa dwu kobiet, to jednak nie miał na to dowodów, a
domysłami nie warto było zaprzątać głowy Walerii.
Młodzi spotykali się co drugi dzień na górze zamkowej. Fred starał się tymczasem
zawrzeć znajomość z ojcem dziewczyny, ale na razie bez rezultatu, ponieważ Hartmann całe
dnie spędzał przy pracach polowych, wieczorami zaś Fred nie dysponował wolnym czasem.
Pewnego razu Fred nie doczekał się przybycia Walerii na umówione spotkanie.
82
Ogarnął go wielki niepokój, który rozwiać mógł wszelkie wątpliwości co do uczuć, jakie żywił
względem Walerii. Nie mogąc znieść nękającej go niepewności wyruszył w drogę do zagrody
Hartmanna, aby dowiedzieć się, czemu Waleria nie przyszła. Przypomniały mu się słowa
Henryka: “Biedna dziewczyna. Mam nadzieję, że jej nie bije!” Na samą myśl o tym odczuł
przypływ przerażenia. Nie wiedział, że tego właśnie dnia jest jarmark w sąsiedniej wsi, na
który stary wybrał się wraz z Karolem i Hanką. Waleria musiała pomóc siostrze, strojącej się
na tę uroczystość, bowiem Hanka chciała koniecznie wystąpić na zabawie po jarmarku w
sukni, otrzymanej w prezencie. Po pierwsze nie potrafiła dać sobie rady z jej wkładaniem, po
wtóre prosiła, aby Waleria uczesała ją na bal. Zabrało to tyle czasu, że Waleria z ciężkim
sercem musiała zrezygnować z zobaczenia się z Fredem, gdyż było już zbyt późno. Matka nie
poszła na “bal”, ponieważ nie zależało jej na takich rozrywkach, wybrała się za to po zakupy.
Waleria została sama. Posępna i smutna siedziała na ławce przed domem. Poza
godzinami przyjazdu pociągów nikt tędy nie przechodził. Jak okiem sięgnąć, nie było widać
żywej duszy. Dziewczyna pogrążyła się w niewesołej zadumie. Może Fred będzie się gniewał,
że go zawiodła? Może się obraził? Lękała się, że już nigdy więcej go nie zobaczy...
Zatopiona w smutnych rozmyślaniach, nie dostrzegła, iż drogą do wsi biegnie niemal
Fred Gerold, gnany ogromnym lękiem o ukochaną, prawie pewien, że ojciec upił się i nie
pozwolił jej wyjść z domu. Możliwe, że spotkała ją jakaś przykrość... Odetchnął z ulgą, widząc
Walę przed domem. Ponieważ w pobliżu nie było nikogo, zatrzymał się przy płocie.
- Panno Walerio! - rzekł półgłosem.
Drgnęła przestraszona, ale już w chwilę później jej oczy zalśniły radością. Doznawała
uczucia wielkiego szczęścia.
- Jak to dobrze, że pan przyszedł! Mogę przynajmniej usprawiedliwić się i przeprosić za
zawód, jaki panu sprawiłam! Mimo najszczerszych chęci dziś naprawdę nie mogłam przyjść
na górę zamkową.
Zbliżyła się do Freda.
- Ja natomiast cieszę się, że widzę panią całą i zdrową. Bałem się o panią,
wyobrażałem sobie, iż coś się stało!
- Nic się nie stało, panie doktorze. Ojciec z rodzeństwem wybrali się na jarmark do
83
Ringhausen, a siostra moja poprosiła, abym pomogła jej wystroić się na zabawę. Nie mogłam
odmówić tej prośbie, ale tymczasem zapadł zmrok, chociaż śpieszyłam się bardzo. Nie
zdążyłam...
Fred uśmiechnął się tkliwie.
- Znowu bardziej myślała pani o innych niż o sobie. Mam mimo to szczęście, skoro
wszyscy są na jarmarku, a ja zastałem panią samą.
- Mama wyszła tylko po sprawunki do sklepiku. Lubi wprawdzie zatrzymywać się i
poplotkować z sąsiadkami, lecz jej nieobecność nie potrwa długo.
- Cóż, możemy jednak chwilę pogawędzić. Widzę ślady łez i martwi mnie to, że pani
znowu płakała.
Waleria zarumieniła się, ale rzekła otwarcie:
- Było mi smutno, że nie zobaczę pana, że ominie mnie przyjemność miłej rozmowy...
- Chwała Bogu, że to jedyna przyczyna łez! Mnie także nie było do śmiechu, gdy nie
zastałem pani na zwykłym miejscu. Wiem przecież, że nie kazałaby mi pani czekać na próżno
bez powodu.
- Z całą pewnością nie!
- A jak się pani czuje?
- Teraz doskonale. Lękam się tylko, że ojciec wróci pijany, a ja będę musiała ukryć
matkę w jakimś bezpiecznym miejscu.
- A co z panią? Czy pani nic nie grozi, kiedy ojciec znajduje się w stanie nietrzeźwym? -
spytał z niepokojem.
Ach, jakież to było przyjemne, że troszczył się o nią!
- Ja postępuję ostrożnie i rozważnie.
- Niestety, mnie dręczy wciąż obawa, żeby ojciec nie podniósł na panią ręki...
Twarz Walerii spłonęła ciemnym rumieńcem, oczy rozbłysły.
- Niech tylko spróbuje! Ale wiem, że się na to nie odważy, ponieważ mnie jednej
okazuje coś w rodzaju szacunku. Już nieraz dawał mi wyraźnie do zrozumienia, iż czas
najwyższy, abym się wyniosła, nigdy jednak nie tknął mnie nawet palcem. Zdaje się, że nie
może znieść mego spojrzenia...
84
- Dlaczego pani stąd nie wyjeżdża? Proszę zrozumieć wreszcie, że to nie jest
odpowiednie miejsce dla pani!
Co odpowiedzieć? Przecież nie wyjeżdża dlatego, że chce widywać Freda. Trwa tutaj
mężnie wyłącznie z jego powodu...
- Postaram się jeszcze jakiś czas wytrzymać - rzekła cicho.
I nagle Fred doznał jakby olśnienia. Zrozumiał wszystko! Waleria nie wyjeżdża przez
niego! Z rozkoszą byłby ją przytulił do siebie i ucałował jej usta, o czym marzył od dawna. Nie
chciał jednak wprawiać jej w zakłopotanie, powiedział więc tylko:
- Ja byłbym bardzo zmartwiony niemożnością widywania pani.
Waleria oparła dłonie na niskim płocie. Och, gdyby wiedział, jak ona cierpi na samą
myśl o rozstaniu! Na pewno bardziej niż on, choć nie może mu przecież tego powiedzieć...
Fred patrzył na jej białe, piękne ręce i nagle, pochyliwszy się, musnął je pocałunkiem.
Oczy Walerii wyrażały trwożną niepewność. Gerold uśmiechnął się do niej.
- Musiałem choć raz pocałować te rączki, które są tak piękne i delikatne, choć zapewne
nie gardzą żadną pracą!
- To znowu komplement, panie doktorze! Muszę jednak przyznać otwarcie, że byłoby
mi przykro, gdyby moje dłonie były zniszczone i zaniedbane. Staram się zawsze znaleźć czas
na ich pielęgnację.
- Postępuje pani słusznie - powiedział. Zamienili jeszcze kilka słów, po czym Waleria
rzekła, spoglądając niespokojnie na gościniec:
- Pora odejść, lada moment może nadejść matka, a nie chciałabym, żeby tu pana
zastała. I tak bezustannie czyni mi wyrzuty za spacery w pobliżu zamku; wciąż przestrzega, iż
mogę spotkać kogoś z jego właścicieli. Dziś przed południem zapytała, kiedy wyjadę,
twierdząc, iż dalszy pobyt nie ma sensu, gdyż ojciec wyłudzi ode mnie wszystkie pieniądze.
- Dziwne, że matka pani aż tak boi się ewentualnego spotkania córki z mieszkańcami
zamku.
- Ja tego również nie pojmuję. Przed kilkoma dniami ojciec przyszedł do domu
podchmielony. Spojrzał na mnie ze złością i rzekł: “Po coś właściwie przyjechała do nas?
Ruszaj na zamek, ty jaśnie panienko!” I, proszę sobie wyobrazić, moja matka jakby
85
zapominając o całym strachu, z jakim zwykle odnosi się do pijanego męża, podbiegła do
niego, chwyciła za ramię i zaczęła nim potrząsać. Krzyczała, aby zamilkł, bo sam nie wie, co
wygaduje, że ściągnie na nas wszystkich nieszczęście. Niech pan sam powie, czy to
normalne?
Tak. Fred utwierdził się w przekonaniu, że przypuszczenia Henryka są trafne. Co
więcej, Hartmann prawdopodobnie wie o tym, że Waleria nie jest jego córką. Aby nie niepokoić
jeszcze bardziej Wali, odparł jednak rzeczowo:
- Pijani zwykli pleść niestworzone rzeczy. Matka przelękła się pewnie, aby ojciec nie
zaszkodził rodzinie jakimś niedorzecznym słowem!
- Nazajutrz zapytałam matkę, o co mu chodziło. Znów wyglądała na przestraszoną.
Później dodała, że chociaż uczyniłam dla nich dużo dobrego, to teraz zrobiłabym najlepiej
wyjeżdżając. Podobno działam ojcu na nerwy, ponieważ jestem zbyt delikatna i za elegancka.
Dlatego po pijanemu mówi rozmaite głupstwa.
- Och, to wszystko nie ma znaczenia, panno Walu. Przekonany jestem, że stosunki w
waszej rodzinie prędzej czy później się unormują. Widzę, że muszę energicznie postępować i
jak najszybciej zawrzeć znajomość z pani ojcem. Chciałbym, aby pani pozostała tu dopóty,
dopóki nie osiągnę swego celu. Być może pani obecność okaże się przydatna.
- Zgoda, zostanę. Ale teraz naprawdę musi się pan oddalić, gdyż matka na pański
widok gotowa umrzeć ze strachu.
- Dobrze, pójdę sobie, lecz pojutrze widzimy się o zwykłej porze. Waleria skinęła głową
i podała Fredowi rękę, którą on znowu przycisnął do ust. Dziewczyna była bardzo zmieszana.
- Niech pan więcej tego nie robi, panie doktorze. Ja już nie jestem wielką damą...
- Dla mnie pani jest zawsze taka sama. A więc do zobaczenia pojutrze!
- Tak. Do widzenia!
Fred odszedł szybko, nie chcąc, aby Hartmannowa widziała go w pobliżu zagrody. To
mogłoby w niej wzbudzić niepożądane podejrzenia.
Mimo wszystko nie uniknął spotkania z matką Walerii. Wchodząc do wsi ujrzał jakąś
przygarbioną kobietę z ciężkim koszem. Gdy się mijali, spojrzała na nieznajomego ze
zdziwieniem, gdyż w wiosce, zwłaszcza o tej porze roku, rzadko widywano tak wytwornych,
86
młodych panów. Co innego latem, kiedy kręciło się wielu turystów... Fred również obrzucił
przechodzącą kobietę zaciekawionym wzrokiem, domyślał się bowiem, iż to jest właśnie
Hartmannowa. Głębokim współczuciem przejął go widok przygarbionej sylwetki i pobrużdżonej
zmarszczkami twarzy niewiasty, która nie dobiegła jeszcze pięćdziesiątki. Już, już miał jej
zaoferować swoją pomoc przy dźwiganiu kosza z zakupami, ale powstrzymał się od tego
zamiaru, aby nie zwracać na siebie uwagi. Wiedział przecież, iż nie była do tego
przyzwyczajona i że nawet wyręczanie siebie przez Walerię przyjmowała z dużą niechęcią.
Przeszli zatem mimo siebie obojętnie. Fred pomyślał, że trudno sobie wyobrazić, aby
ojciec Henryka von Waldheima mógł pałać do tej kobiety kiedykolwiek żywszymi uczuciami.
Chociaż, kto wie, dwadzieścia lat temu mogła być przystojna, świeża i pełna wdzięku...
Henryk nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Gdy Fred powtórzył mu, czego
dowiedział się od Walerii, przyjaciel umocnił się jeszcze w swych przypuszczeniach.
***
Tego wieczoru Gerold nie mógł sobie znaleźć miejsca. Wydawało mu się, że Hartmann
w drodze powrotnej z jarmarku zahaczy pewnie o gospodę, aby po zaczęciu libacji w
sąsiedniej wiosce, dokończyć jej we własnej.
Po kolacji Fred przeprosił zatem swoich gospodarzy i wyruszył na wieś. Henrykowi
zwierzył się ze swoich planów, a starszemu panu powiedział, iż dolega mu ból głowy, dlatego
też przejdzie się trochę po świeżym powietrzu.
Zaopatrzony w dobrą latarkę kieszonkową, zbiegł szybko na dół i podążył do oberży.
Dziś dopisało mu szczęście: Gottlieb Hartmann znudził się na jarmarku, wstąpił więc dla
poprawy nastroju do miejscowej gospody.
Fred usiadł przy stoliku w kącie. Mocno podpity mężczyzna ochrypłym i donośnym
głosem opowiadał swoje wrażenia z jarmarku, nie przebierając przy tym bynajmniej w
słowach. Kiedy zaczął się w końcu chełpić powodzeniem swojej córki Hanki, wystrojonej jak
wielka dama, Fred zorientował się, że to Hartmann.
- Tak, tak, moi państwo. A jednak suknia zdobi człowieka - powtarzał stary raz po raz.
87
Pijący z nim chłopi pokpiwali sobie trochę z niego, ale raczej dobrodusznie. Na
szczęście Hartmann był jeszcze na tyle trzeźwy, by odróżnić żart od złośliwości.
Fred przysłuchiwał się kilka minut rozmowie, aż wreszcie wyciągnął woreczek z
tytoniem, nabił krótką fajkę i zaczął się rozglądać wokół, niby to w poszukiwaniu zapałek. W
końcu podszedł do stolika, przy którym rozprawiał Hartmann, i uprzejmie poprosił o ogień.
Dostał to, czego potrzebował. Rozbawieni wieśniacy zaczęli sobie teraz stroić żarciki z
eleganckiego panicza, co jednak ani trochę nie zbiło Freda z tropu. Odpowiadał dowcipnie, po
czym zaproponował, że się dosiądzie do wesołego towarzystwa, ponieważ samemu jest mu
nudno.
Wpadł od razu we właściwy ton, toteż chłopi bez zbytnich ceregieli podsunęli mu zydel.
Opowiedziawszy kilka zabawnych dowcipów, zyskał sobie względy całej kompanii. Wszyscy
pękali ze śmiechu, Hartmann zaś poufale klepał go po ramieniu, domagając się wciąż nowych
dykteryjek. Jako że na nikim nie zależało mu bardziej niż na Hartmannie, Fred nie dał się
długo prosić. Stary rozochocił się do tego stopnia, że zaczął opowiadać swoje przygody
wojenne. Tak się tym przejął, że zapomniał nawet dolać sobie wódki.
Współbiesiadnicy początkowo tylko słuchali, ale potem każdy próbował wtrącić swoje
trzy grosze. Niejeden z nich był na wojnie i niejedno przeżył. Fred okazywał wszystkim żywe
zainteresowanie, ale koniec końców powiedział do Hartmanna, iż chętnie by się spotkał z nim
jeszcze, bo bardzo zajmująco brzmią jego opowieści.
To mile pogłaskało próżność starego. Kiwnął z uznaniem głową i przysunął się bliżej do
Freda.
- Ale pan tu jest obcy. Nieczęsto spotykamy u nas takich wytwornisiów, chyba że w
sezonie, jak zjadą na letnisko.
- Tak - odparł Fred. - Przyjechałem nabrać sił, gdyż zdrowie mi trochę szwankuje.
Zostanę przez jakiś czas, żeby dobrze wypocząć.
- A czym jest pan z zawodu? Na oko bym powiedział, żeś pan komiwojażer...
Fred parsknął śmiechem.
- W pewnym sensie. Także dużo podróżuję.
- No to się pan najeździsz przez cały rok. Pewno widział pan ładny kawał świata?
88
- O, tak! Chyba już zwiedziłem wszystkie jego cztery strony.
Wieśniacy popatrzyli nań z podziwem. Hartmann znowu trzepnął go po ramieniu i
zawołał:
- To musisz nam pan opowiedzieć o swoich podróżach, jeżeli oczywiście pan nie buja!
- Jasne, że nie bujam. Przyniosę całą masę fotografii z krajów, w których byłem, to się
pan naocznie przekona, że mówię prawdę. Teraz jednak już pójdę, bo mnie okropnie boli
głowa. Wczoraj wypiłem ciut za dużo i jeszcze nie mogę dojść do siebie. Pospaceruję
godzinkę, co mi pewnie pomoże. Ale wie pan co, panie Hartmann? Chodźmy razem. Na
świeżym powietrzu lepiej nam się będzie rozmawiało... No jak, pójdzie pan?
Hartmann zawahał się. Z jednej strony schlebiało mu, że taki elegancki pan zaprasza
go na wspólną przechadzkę, z drugiej jednak... żal wódki!
Fred uśmiechnął się szeroko, demonstrując zebranym piękne, białe i zdrowe zęby.
Słyszał przedtem, jak stary przechwalał się swoim końskim zdrowiem oraz tężyzną fizyczną,
toteż pojął bez trudu, że chcąc go zachęcić do spaceru, trzeba mu podrażnić ambicję.
- Rozumiem - powiedział. - Pan był przecież na jarmarku i zapewne ta, krótka zresztą,
droga wyczerpała pańskie siły. Widocznie przeceniłem pana wytrzymałość. Trudno. Pójdę
sam.
- Co? Co takiego? Ja słaby? Ja zmęczony? No to pan nie znasz Gottlieba Hartmanna.
Z panem zawsze jeszcze mogę się zmierzyć i przekonamy się, kto mocniejszy!
- Ho, ho, wątpię!
- Załóżmy się, paniczu!
- Dobrze. Pójdziemy teraz na spacer. Po godzinie okaże się, który z nas jest bardziej
wytrzymały.
Hartmann zarechotał.
- Godzina? Po godzinie? Ja jeszcze mogę łazić dwie albo i trzy godziny!
- W porządku, załóżmy się. Ja twierdzę, że pan dwóch godzin nie przetrzyma. Jeśli pan
wygra zakład, to jutro stawiam. Zgoda?
- Zgoda.
- No, to ruszajmy w drogę!
89
- Ruszajmy!
Hartmann natychmiast wstał od stołu. Myśl, że jutro będzie się mógł spić jak bela na
koszt nieznajomego, trzymała go na nogach. Cieszył się z góry, że znowu spędzi miły wieczór
w gospodzie. Pozostali spoglądali spode łba, wyróżnienie Hartmanna wyraźnie było im nie w
smak. Fred wyczuł natychmiast tę wrogą atmosferę i rzekł:
- Panów zapraszam również. Bawiłem się świetnie w waszym towarzystwie. Czekam
jutro na wszystkich, proszę mi nie odmawiać. Dobranoc, panowie!
Wziął pod ramię Hartmanna i pociągnął go za sobą, wypuszczając kłęby dymu ze
swojej fajki. Wieśniacy odprowadzili wzrokiem wychodzących. Potem jęli rozprawiać z
ożywieniem.
- To jakiś morowy chłop, wcale nie zadziera nosa! Nie to, co inni komiwojażerowie,
którzy zawsze odstawiają wielkich panów!
- Od razu poznał, że ma do czynienia z ludźmi jak się patrzy!
Nie mogli tylko pojąć jednej rzeczy, a mianowicie, dlaczego nieznajomemu przypadł do
gustu Hartmann i czemu to jego właśnie zaprosił na przechadzkę, aczkolwiek radowało ich, że
nie oni muszą teraz jeszcze parę godzin wałęsać się po nocy. Byli zmęczeni ciężką pracą na
roli, ale trudno wymagać od miastowego panicza, żeby to zrozumiał.
Hartmannowi przynajmniej gorzałka wywietrzeje z głowy i po jego powrocie do domu
obejdzie się bez awantury. Jakoś ostatnio los dla niego łaskawy! Córka przyjechała z
majątkiem, kupę pieniędzy władowała w chylące się ku upadkowi gospodarstwo i trzeba
przyznać, że teraz zagroda Hartmannów wygląda całkiem przyzwoicie.
Rozmowa na ten temat ciągnęła się dosyć długo. Jedno było pewne - Fred zaskarbił
sobie sympatię wszystkich, toteż nikt nie miał zamiaru zrezygnować z jego zaproszenia.
Panicz nie był dumny, potrafił uszanować chłopa, a to mu się tylko chwaliło.
Tymczasem Gerold oprowadził Hartmanna wokół całej wsi, zabawiając go barwnymi
historyjkami. Staremu z wolna wracała przytomność umysłu. Nim upłynęło pół godziny,
wytrzeźwiał niemal zupełnie. O to właśnie chodziło Fredowi, który chciał zaoszczędzić
kobietom kolejnej pijackiej burdy. Dopiąwszy celu pomyślał, iż dalsze spacerowanie nie ma
sensu i niepostrzeżenie jął podprowadzać swego towarzysza do jego własnego domostwa.
90
- Mówiąc szczerze, panie Hartmann - odezwał się w pewnej chwili - nie mogę panu
dotrzymać kroku. Wygrał pan zakład. Ledwo się ruszam, lecz zanim się pożegnamy,
odprowadzę pana do domu. Gdzie pan mieszka?
Jego słowa stary skwitował głośnym, drwiącym chichotem.
- Oj, ci miastowi! Niedołęgi, a lubią rżnąć zuchów! Ja mógłbym jeszcze bez zadyszki
chodzić do rana. No, dobra, bardziej się już pan nie zmęczy, bo tu właśnie mieszkam.
Fred także zaczął się śmiać.
- Coś podobnego! Zdaje mi się, że to bardzo ładne obejście, chciałbym je sobie
obejrzeć w dzień. A co by było, gdybym tak jutro wstąpił po pana i razem poszlibyśmy do
gospody?
Hartmannowi ogromnie pochlebiła ta propozycja. Już od dłuższego czasu nikt nie
poświęcał mu tyle uwagi i nie odnosił się doń z takim szacunkiem.
Po raz pierwszy był zadowolony, że Wala doprowadziła wszystko do ładu. Mógł się
obecnie pochwalić zadbanym gospodarstwem przed nowym znajomkiem.
- To pan jutro wstąpi po mnie? Załatwione. Tylko żeby pan przyszedł dosyć wcześnie,
bo trzeba trochę czasu na obejrzenie całej zagrody.
- Wpadnę koło siódmej. Czy to panu odpowiada?
- Może być. Posiedzimy najpierw u mnie, a potem pójdziemy do gospody.
Pożegnali się mocnym uściskiem dłoni. Fred obrzucił spojrzeniem cały dom. Wydało
mu się, że w okienku na poddaszu poruszyła się firanka. Może to pełna trwogi Wala
wypatrywała powrotu ojca? Zabłysło światło, do okna podeszła jakaś smukła postać
niewieścia, która po chwili znikła w głębi pokoju. Fred odszedł szybko, zadowolony z tego, że
oszczędził ukochanej dziewczynie ciężkiej przeprawy z ojcem. Będzie miała przynajmniej
spokojną noc...
***
Następnego wieczoru Fred wyruszył do Hartmanna, obawiając się nieco reakcji Walerii
na jego widok.
91
Wala była już jednak trochę przygotowana do tego spotkania, gdyż ojciec od samego
rana chełpił się nowo zawartą znajomością. Rozpływał się nad elegancją, mądrością i
manierami młodego człowieka, co to zna się na żartach i nie stroi fochów z powodu
mocniejszego słówka jak niektóre inne osoby. Tu spojrzał wymownie na Walerię. Wala
domyśliła się, kim był ten nowy przyjaciel.
- Zajdzie po mnie wieczorem i pójdziemy razem na wódkę. Trzeba wam wiedzieć, że
mu się strasznie spodobałem. To prawdziwie wielki pan, ale nie wywyższa się nad nikogo i
potrafi uszanować człowieka. Mój przyjaciel chciałby obejrzeć nasze gospodarstwo, więc
zakrzątnijcie się, żeby wszystko tu wyglądało na medal. Zrozumiano?
Serce Walerii biło jak młotem. Fredowi udało się zdobyć zaufanie starego. Jakiż on jest
dobry, jaki szlachetny! Spełnił daną jej obietnicę i czyni, co może, aby wyrwać ojca ze szpon
nałogu. Czemu to robi, dla kogo? To przecież oczywiste, że dla niej. Tylko dla niej!
Słowa te brzmiały w duszy Walerii niczym czarowna pieśń. Nie posiadała się ze
szczęścia pojąwszy nagle, że Fred Gerold zaczyna odwzajemniać jej uczucie.
Potem jednak na tę radość padł cień. To źle, że Fred ją kocha, nie powinna była
dopuścić do tego. Uczucie, jakim ją darzy, nie przyniesie mu szczęścia, zostanie przez nie
skazany na rozterkę i cierpienie. Już lepiej byłoby, gdyby pozostał obojętny. O związku między
nimi nie mogło być przecież mowy. Nie ma na całym świecie takiej drogi, która prowadziłaby
od wybitnego młodego naukowca do niej - córki pijaka Hartmanna.
Waleria szybko otrząsnęła się ze smutku. Wkrótce wyjedzie, zniknie mu z oczu, a co z
oczu, to i z serca...
Pozostaną jej słodkie wspomnienia, z których będzie czerpać otuchę przez całe swoje
przyszłe, samotne życie!
Z biciem serca czekała zapadnięcia zmroku. Ojciec z rodzeństwem wrócił dziś
wcześniej z pola, na które, prawdę mówiąc, wyszli niechętnie, zmęczeni wczorajszą zabawą.
Hanka mówiła bez końca o swoim powodzeniu. Nie mogła się wprost opędzić od tancerzy,
oczarowanych jej urodą, strojem i fryzurą. Ojciec sekundował Hance z wyraźną dumą.
- Jak się człowiek ubierze, to zaraz inaczej wygląda. Jesteś przecież ładną dziewuchą,
Hanka, gdzie tam Walerii do ciebie! Cerę masz zdrową, rumieniec niby krew z mlekiem, a ona
92
zawsze blada i chuda jak śledź. Twój mąż będzie miał żonę na schwał, nie weźmie sobie byle
czego.
Wala przywykła już do tego, że ojciec traktuje ją lekceważąco. Nie przejmowała się
jego złośliwymi uwagami, ponieważ w gruncie rzeczy nie sprawiały jej przykrości. Karol
pomyślał, że wcale nie zgadza się ze zdaniem ojca na temat urody obu sióstr, ale zatrzymał to
dla siebie. Matka natomiast z takim uszczęśliwieniem popatrzyła na Hankę, iż Waleria
natychmiast pojęła, że Hartmannowa znacznie bardziej kocha starszą córkę. I to jej jednak nie
zabolało, gdyż od dawna przestała śnić o cudownym domu rodzinnym i o miłości, jaką otoczą
ją najbliżsi, zwłaszcza że sama nie odczuwała nic podobnego w stosunku do nich.
Ucieszyła się za to widząc, że ojciec przebiera się na przyjęcie gościa. Umył się
staranniej niż zwykle, włożył czystą koszulę i miękki kołnierzyk, jeden z wielu, zakupionych
dlań przez Walę, na które dotąd patrzył z odrazą. Potem zabrał się do zawiązywania krawata,
ale tak niezręcznie, że Waleria musiała uczynić to za niego. Później miała pełne ręce roboty z
Hanką. Znowu ją uczesała i pomogła włożyć skromną, lecz elegancką sukienkę, choć Hanka
najchętniej wystąpiłaby w tym samym stroju, co na wczorajszej potańcówce. Pragnęła też
obciąć włosy i czesać się modnie jak Waleria, ale ojciec nawet słuchać nie chciał o tym.
- Dziewucho, spiorę cię na kwaśne jabłko, jeśli pozbędziesz się swoich pięknych
warkoczy. Zostaw to dla tych, co mają mysie ogonki! - to także odnosiło się do Walerii.
Matka, ulegając prośbom Walerii, przypasała nowy fartuch, ramiona zaś okryła
ciepłym, miękkim szalem. Siedziała na ławie niczym ucieleśnienie nieszczęścia, spodziewając
się najgorszego. Trapiło ją złe przeczucie, że nowy znajomek męża może okazać się jakimś
oszustem, który w sobie tylko wiadomym celu zabiega o względy Hartmanna.
W końcu przyszedł Fred. Gottlieb Hartmann stał w wielkopańskiej pozie, otoczony
krewnymi.
Waleria trzymała się od nich z dala, na uboczu.
Fred spojrzał na nią krótko, porozumiewawczo, chcąc chociażby tym sposobem dodać
odwagi dziewczynie.
Stary przedstawił przybyłemu małżonkę, Hankę i Karola, lecz nie uznał za stosowne
wspomnieć również o młodszej córce. Wówczas gość zbliżył się do niej i rzekł z ukłonem:
93
- Pozwoli pani, że się przedstawię. Jestem Fred Gerold.
Potem szybko dorzucił po francusku:
- Niech się pani nie lęka, wszystko pójdzie jak z płatka.
Waleria odpowiedziała mu w tym samym języku:
- Ufam panu w zupełności, ale proszę, aby pan starał się nie zwracać na mnie uwagi.
Fred skłonił się w milczeniu, po czym, zanim obecni zdążyli ochłonąć z podziwu, w jaki
wprawiła ich ta niezrozumiała konwersacja, zajął miejsce przy stole. Pochwalił modną,
elegancką sukienkę Hanki, zapewnił Karola, iż nie posiada się z radości, że go poznał, nawet
na twarzy matki udało mu się wywołać słaby uśmiech. Wspomniał, że wczoraj minęli się na
gościńcu i miał ochotę pomóc jej przy dźwiganiu koszyka ze sprawunkami, lecz zabrakło mu
odwagi. Gottlieba Hartmanna traktował w taki sposób, jakby byli serdecznymi przyjaciółmi od
lat.
Oczarował wszystkich. Dobrze patrzyło mu z oczu, więc i matka przestała się
zamartwiać, że to oszust.
Chciała go zapytać, u kogo we wsi wynajął mieszkanie, ale wrodzona nieśmiałość
zamykała jej usta. Wreszcie stary Hartmann zabrał gościa ze sobą, aby mu pokazać całe
gospodarstwo.
Ledwie zamknęły się drzwi za wychodzącymi, z ust domowników niczym grad sypnęły
się pochwały. Gerold wywarł na wszystkich oszałamiające wrażenie. Orzekli jednogłośnie, że
przyjaciel ojca jest nadzwyczaj wytwornym i miłym mężczyzną.
- O wiele przystojniejszy od dziedzica z zamku. Szkoda, że go wcześniej nie poznałam
- oświadczyła Hanka. - Musiałby pójść ze mną na zabawę. Dziewczyny by pękły z zazdrości,
jakbym przyszła z takim chwackim kawalerem... Walu, a o czym tyś z nim gadała w jakimś
obcym języku?
Waleria zdążyła się już całkowicie opanować. Rzekła spokojnie:
- Och, to tylko kilka kurtuazyjnych słów powitania. Zgodnych z obyczajem wyższych
sfer towarzyskich.
- A po jakiemu to było?
- Po francusku.
94
- Swoją drogą to dobrze, że potrafisz tak ni z gruszki, ni z pietruszki zatrajkotać po
francusku. Od razu przynajmniej poznał, że my też nie wypadliśmy sroce spod ogona.
Trwało dość długo, nim Hartmann z Geroldem powrócili do domu. Fred wyrażał głośno
swój zachwyt, podziwiał panujący wszędzie wzorowy porządek.
Hartmann w głębi duszy był teraz zadowolony ze wszystkiego, co uczyniła Waleria. Nie
wspomniał jednak ani słowem, co ma do zawdzięczenia młodszej córce. Gawędzili czas jakiś,
aż Fred rzekł niby od niechcenia:
- Ta panienka, którą widziałem u państwa, to pewnie letniczka, prawda? A może
przyjaciółka córki?
Hartmann trochę się stropił.
- Nie, ona także należy do rodziny, tylko że wychowywała się w mieście. Jedna pani
wzięła ją do siebie i opiekowała się nią jak rodzonym dzieckiem. Niedawno ta pani zmarła, no
to ona wróciła do domu...
- Wyobrażam sobie, jak pan musiał się cieszyć! Musi to być wykształcona panna, skoro
powitała mnie po francusku.
- Po francusku, mówi pan? No, ona umie gadać w różnych językach. Pan też?
- A jakże. Podróżowałem wszak bardzo dużo. Muszę więc porozmawiać z tą panienką
po francusku...
- Niech pan sobie pogada!
Cała rodzina przysłuchiwała się tej rozmowie i podziwiała Walerię, Hartmann zaś miał
taką pyszałkowatą minę, jakby to wszystko było jego osobistą zasługą. Wkrótce jednak
zniecierpliwił się, i zaczął przynaglać Freda do wyjścia, nadmieniając, że reszta kompanii
oczekuje już zapewne ich przybycia do karczmy.
Gerold pożegnał obecnych ukłonem. Chyląc głowę przed Walerią, szepnął:
- Proszę się nie niepokoić. Ojciec wróci dzisiaj trzeźwy.
- Jak mam panu dziękować? Doprawdy nie wiem, czym zasłużyłam na to...
- Czynię to z ochotą. Spotkamy się jutro, nieprawdaż?
- Tak...
- Zatem jutro po południu o piątej, na zwykłym miejscu.
95
- Przyjdę na pewno. Do widzenia.
- Do widzenia pani!
Kiedy mężczyźni wyszli, Hanka chciała dowiedzieć się szczegółów dialogu między
siostrą a nieznajomym, ale Waleria zbyła ją twierdzeniem, iż była to zwykła towarzyska
paplanina, pozbawiona głębszych treści i znaczenia. Musiała jej jednak powtórzyć kilka razy
po francusku “do widzenia”, aż wreszcie Hanka przyswoiła sobie ten zwrot. Wtedy zaśmiała
się radośnie i zawołała:
- Mamo, słyszałaś? Umiem już także gadać po francusku!
Matka przytaknęła jej z dumą, lecz Karol wykpił siostrę.
- Coś mi się zdaje, że będziesz się musiała jeszcze trochę poduczyć. Dosyć marnie ci
to idzie...
***
Nawet sam Fred nie umiał sobie później wytłumaczyć, jakim cudem udało mu się
powstrzymać Hartmanna przed wypiciem nadmiernej ilości alkoholu. Dość na tym, że bez
względu na podstępy, do których musiał się uciekać, odprowadził go prawie trzeźwego do
domu. Pojutrze mieli się znowu spotkać w gospodzie.
Prawdę mówiąc, Fredowi chodziło nie tylko o próbę odzwyczajenia Hartmanna od
nałogu.
Przede wszystkim zdawało mu się, że stary któregoś dnia uchyli rąbka tajemnicy,
osłaniającej życie Walerii. Nie wątpił, iż w tym wszystkim musi kryć się jakaś zagadka...
Spotkali się jak zwykle. Dziewczyna była tak wzruszona dobrocią Freda, że nie
znajdowała słów, jakimi mogłaby wyrazić wdzięczność. W jej pięknych oczach ukazały się łzy.
- Nie wolno płakać, panno Walerio. Przecież wszystkie moje starania zmierzają do
tego, by oszczędzić pani powodu do łez.
- Ale pan marnuje swój cenny czas, spędzając go w towarzystwie mego ojca...
- Jeżeli pani sądzi, że naprawdę się poświęcam, to czynię to wyłącznie dla pani!
- Tak, wiem. Pan jest szlachetny, dobry, a ja...
96
- Przestańmy już o tym mówić, panno Walerio. Ciekaw jestem, skąd rodzicom przyszło
na myśl, aby nadać pani tak rzadkie, dźwięczne imię?
- Pojęcia nie mam, chociaż także zastanawiałam się nad tym.
Popatrzył na nią uważnie, przeciągle.
- Ale ja zawsze będę panią nazywał Walą. Zgoda?
- Och, panie doktorze, jesteśmy wszak starymi przyjaciółmi. Nie czuję się skrępowana,
kiedy zwraca się pan do mnie w ten sposób.
- Jako stary przyjaciel mam dziś do pani pewną prośbę...
- Jaką?
- Przyjaciele przyjaciół są naszymi przyjaciółmi, a zatem proszę, aby pozwoliła pani
przedstawić sobie Henryka von Waldheima. Obiecał, że przyjdzie tutaj.
Waleria zapłoniła się, ogarnięta trwogą. Przypomniała sobie przestrogi matki.
Właściwie mogła zataić przed nią to spotkanie, lecz mimo to było jej nieprzyjemnie. Na
dodatek miała wątpliwości innego rodzaju. Spytała z wahaniem:
- Mój Boże, a cóż on sobie pomyśli, widząc mnie w pańskim towarzystwie?
- Na pewno nic złego, panno Walu. Zna zresztą panią z moich opowiadań i podziwia za
odwagę oraz hart ducha. Henryk bardzo chciałby panią poznać.
- W takim razie zgadzam się. Jestem pewna, iż pan nie uczyniłby nic, co mogłoby
narazić na szwank moje dobre imię, czyli jedyny skarb, jaki mi pozostał. Muszę dbać o swoją
opinię... Czy pan mnie rozumie?
- Rozumiem panią doskonale, lecz nie pojmuję tej nagłej trwogi. To chyba wpływ matki,
prawda?
Waleria uśmiechnęła się, trochę zakłopotana.
- Pewnie tak. Nie chcę nawet wyobrażać sobie, jakby zareagowała... Ale i ja mam
prośbę do pana.
- Słucham, każde życzenie pani jest dla mnie rozkazem.
- Proszę, niech pan w obecności pana von Waldheima nie zwraca się do mnie per
“panno Walu”...
Fred pochylił się przed nią w ukłonie.
97
- Tego i tak bym nie uczynił. Fakt, że pani pozwala mi się nazywać tym skrótem
imienia, uważam za wielkie wyróżnienie. Nigdy nie ośmieliłbym się nadużywać zaufania pani
w obecności osób trzecich. Chcę sam korzystać ze swoich przywilejów. Czy jest pani
zadowolona?
Skinęła głową, podnosząc ku niemu oczy z bezgraniczną ufnością.
- Pan jest taki dobry dla mnie. Chciałabym wiedzieć, czym zasłużyłam sobie na takie
poświęcenie i tyle względów...
- Spodziewam się, że pewnego dnia pani sama zrozumie moje pobudki i pojmie,
dlaczego postępuję tak, a nie inaczej.
- Być może, lecz na razie nie rozumiem tego wcale. W pańskim zachowaniu nastąpiła
wielka zmiana od czasu, gdy dowiedział się pan, że jestem ubogą dziewczyną. Dopóki
uważana byłam za bogatą pannę, stosunek pana do mnie cechowała chłodna uprzejmość...
- Bo też na ogół bogate panny niewiele mnie obchodzą, nie mam dla nich
najmniejszych względów. Ale istoty samotne i potrzebujące pomocy mogą zawsze liczyć na
moje współczucie oraz opiekę. Wszystko, co słabe i bezbronne, jest niezmiernie bliskie memu
sercu.
Na Walerię spłynęła raptownie fala szczęścia, przemieszana z uczuciem niepokoju o
przyszłość. Co się stanie, jeżeli Fred Gerold naprawdę ją pokocha? Czy nie powinna jak
najszybciej wyjechać, aby oszczędzić mu bólu! Rozstanie, odłożone na później, będzie tym
boleśniejsze. Ale nie było jej stać na podjęcie decyzji o rozłące, nieuniknionej, lecz przecież
tak trudnej... Jeszcze tylko parę dni... Jeszcze tylko parę godzin cudownej pewności, że
znajduje się pod opieką ukochanego mężczyzny. Później... później ona wyruszy w świat i nie
ujrzy go już nigdy...
Na zapłakanej twarzyczce Walerii wyraźnie malowała się rozterka. Fred postanowił na
dziś skończyć z wyznaniami. Za chwilę nadejdzie Henryk von Waldheim, przy którym
dziewczyna powinna być absolutnie spokojna i opanowana. Był ciekaw, czy i przyjaciel odkryje
to niezwykłe podobieństwo Wali do ciotki Małgorzaty... Pragnąc jeszcze bardziej je podkreślić,
poprosił nagle:
- Niechże pani zdejmie kapelusz, panno Walu. Uciska tak skronie, że to chyba musi
98
być męczące.
Z uśmiechem spełniła jego prośbę.
- Ma pan słuszność. Gdy tylko zrobi się cieplej, te obcisłe kapelusze stają się bardzo
niewygodne.
Gawędzili, dopóki nie nadszedł Henryk. Młody von Waldheim patrzył osłupiały na
Walerię, jakby nie dowierzając własnym oczom. Fred przedstawił dziewczynie swego
przyjaciela, który jeszcze przez dłuższą chwilę nie mógł się uspokoić, bowiem zdało mu się, iż
siostra ojca opuściła ramy portretu i wybrała się na przechadzkę. Poczuł przy tym od razu
niezwykłą sympatię dla Walerii.
Potoczyła się, utrzymana w lekkim tonie, rozmowa towarzyska. Pełne życzliwości
zachowanie dziedzica podobało się Walerii. Obaj panowie odprowadzili ją do podnóża góry
zamkowej.
Fred, żegnając się z Walą, powiedział:
- Jutro znowu zajrzę do państwa. Zgodnie z obietnicą przyniosę zdjęcia z podróży. Pani
krewni bardzo mnie prosili, abym pokazał im te fotografie.
Waleria spojrzała błagalnie na Henryka, jakby spodziewając się, iż znajdzie w nim
sojusznika. Rzekła cichutko:
- Powinien pan wpłynąć na przyjaciela, panie von Waldheim. Marnotrawi cenny czas, a
moje perswazje nie trafiają mu do przekonania. Doceniam jego wspaniałomyślność, lecz wiem
również, iż cały ten trud nie da spodziewanych rezultatów. Dozna jedynie rozczarowania,
ponieważ nikt nie okaże najmniejszej wdzięczności...
Henryk zaprzeczył ruchem głowy.
- Pani nie docenia Freda. Jest to człowiek niezłomny i nikt nie zdoła go odwieść od
tego, co sobie postanowił. Tym razem robi wszystko dla pani, a czyni to z taką przyjemnością,
że doprawdy nie wiem, czemu miałbym go pozbawiać tej radości!
Waleria spoważniała raptownie.
- Zdaje mi się, że nie ustępuje pan mu w niczym i jesteście nawzajem godni swojej
przyjaźni.
- Mam nadzieję, że tak - odparł Henryk, po czym dodał: - Przy sposobności musi nas
99
pani kiedyś odwiedzić w zamku. Pragnąłbym, aby i dziadek miał przyjemność poznać panią.
Chwilowo stan jego zdrowia nie pozwala na to, lecz wkrótce...
Waleria zbladła, potem zaś zaczęła mówić szybko i chaotycznie, zwracając się przede
wszystkim do Freda.
- Panie doktorze... Nie mogę... Pan wie przecież... Pański przyjaciel jest niezwykle
uprzejmy, ale... Jestem wdzięczna, lecz nie mogę przyjąć zaproszenia... Panie doktorze,
proszę wytłumaczyć... ja...
- Niechże się pani nie denerwuje, panno Hartmann. Znowu jest pani wzburzona bez
powodu. Zapewniłem już panią, że wszystko będzie dobrze. Proszę mi ufać.
Westchnęła głęboko. Raz jeszcze skinęła głową na pożegnanie, a później prędko
ruszyła w stronę wsi.
Młodzieńcy milczeli przez całą prawie drogę powrotną. Gdy zbliżali się już do zamku,
Fred zagadnął wreszcie:
- No i co, Heniu! Czy przesadziłem choć trochę?
- Nie, Fredzie. W pierwszej chwili skamieniałem po prostu z wrażenia. Zupełnie,
jakbyśmy spotkali sobowtóra cioci Małgorzaty. Gdyby mój dziadek wpadł znienacka na pannę
Hartmann, byłby przeświadczony, że powróciła córka...
- Ile to już czasu minęło od chwili, gdy twoja ciotka uciekła z domu?
- Poczekaj, niech pomyślę... Dwadzieścia? Nie, to już dwadzieścia trzy lata temu.
Byłem wówczas dziesięcioletnim smykiem.
- A w jakim wieku mogła być twoja ciotka?
- Bo ja wiem! Miała jakieś dwadzieścia kilka lat. W całej tej sprawie najbardziej mnie
wtedy zainteresował fakt, że jednocześnie “wyjechał” mój nauczyciel.
- Jaki to był człowiek?
- Trudno mi powiedzieć. Uczniowie w ogóle rzadko przepadają za swymi
wychowawcami, ja zaś doktora Sieberta nie znosiłem, trudno jednak dziś wyciągać wnioski z
takich czy innych uczuć dziecka. Dorośli wyrażali się o nim jak najgorzej, lecz i to nie ma
większego znaczenia, gdyż w żadnym razie nie mogli być bezstronni.
- Naturalnie, że nie. A teraz ciekaw jestem twego zdania o pannie Walerii Hartmann.
100
Henryk zamyślił się.
- Doznałem dziwnego uczucia, Fredzie. Właściwie nie potrafię tego określić. Zdawało
mi się, że coś mnie łączy z tą dziewczyną, odczułem nagłą, bardzo serdeczną i szczerą
sympatię dla niej. Może to dlatego, że podejrzewam, iż jest ona moją siostrą z nieprawego
łoża... Jak sądzisz?
- To całkiem prawdopodobne.
- Sam nie wiem, co myśleć o tym.
- Sądzę, że twoje przypuszczenia są słuszne, Henryku. Słuchaj, czy ty na serio masz
zamiar przedstawić Walerię swojemu dziadkowi?
- Mówiłem najzupełniej serio. Muszę jednak przygotować jakoś dziadka, aby nie doznał
szoku na widok panny Hartmann.
- Masz słuszność. Ja jednak sądzę, że nie dojdzie do tego spotkania.
- Dlaczego?
- Waleria nie przyjmie zaproszenia.
- Czemu tak myślisz?
- Gdyż istnieje po temu parę powodów.
- Czy mógłbyś mi je wymienić?
- No cóż, mój kochany Heniu, pierwszą przeszkodą jest matka. Znam jej nastawienie,
więc wiem, że uczyni wszystko, byle tylko odwieść Walerię od zamiaru złożenia wizyty na
zamku. Waleria zaś za nic nie zechce sprawić matce przykrości. A poza tym...
- Co poza tym?
- Nie zapominaj, iż zasady, w jakich wychowano pannę Hartmann, zabraniają
odwiedzania trzech samotnie mieszkających mężczyzn...
Henryk uderzył się w czoło.
- Istotnie, porwany zapałem nie pomyślałem o tym. Ale to głupstwo. Po odpowiednim
przygotowaniu dziadka pod pierwszym lepszym pretekstem zaciągnę go do zagrody
Hartmannów. Z pewnością dokładnie wypyta gospodarzy, z jakiego to powodu ich młoda córka
jest tak uderzająco podobna do mojej ciotki. I może dowiemy się prawdy...
Fred skinął głową.
101
- Tak, to niezły pomysł. Przed jego realizacją pozwól mi jednakże spróbować jeszcze
szczęścia na własną rękę. Ostatnio w celu zapewnienia rodzinie Hartmanna świętego spokoju,
powstrzymywałem go od picia. Przy najbliższej okazji pozwolę mu jednak upić się do
nieprzytomności. Może rozwiąże mu się język po pijanemu, co umożliwi nam wyświetlić
zagadkę w życiu Walerii.
- Mnie także zależy na rozwikłaniu tej tajemnicy. Zgadzam się na twój plan. Próbuj
szczęścia ze starym. Jeśli ci się nie powiedzie, wtedy nadciągnę z posiłkami w postaci
dziadka.
***
Na Walerię wracającą ze spaceru czekał list Hermy. Przeczytała go w pokoiku na
poddaszu, spokojnie i w samotności, gdyż Hanka przebywała jeszcze poza domem. A oto co
pisała Herma:
“Kochana Walu!
Nie przesyłam Ci jak wszystkim innym oficjalnego, drukowanego zawiadomienia o
swoich zaręczynach. Tym razem długo musiałaś czekać na wiadomość ode mnie, bo działo
się tak dużo, że nie miałam czasu na pisanie. A więc zaręczyłam się z Jankiem Burghartem,
co bynajmniej nie było rzeczą łatwą. Przede wszystkim on nie chciał starać się o rękę
posażnej panny, z drugiej zaś strony mój kochany papa ubzdurał sobie, iż bogate panny winny
wydawać się za jeszcze majętniejszych kawalerów. Chwała Bogu, mama jest zgoła
odmiennego zdania, a że ostatnio nauczyła się myśleć własną głową, wszyscy troje (jako że i
Kurt mnie poparł) stawiliśmy czoło ojcu. Chcąc nie chcąc musiał się poddać, choć gniewom i
gderaniu nie było końca. Na szczęście nikt sobie z tego nic nie robił!
Pobierzemy się w październiku i zajmiemy dawne mieszkanie rodziców, które
naturalnie urządzimy po swojemu. To dobry punkt dla Janka, zwłaszcza że i na kancelarię
znajdzie się dość miejsca. My niedawno przeprowadziliśmy się do domu cioci Dory.
Janek jest nadzwyczajny. Wyrozumiale i z dużą pobłażliwością odnosi się do moich
licznych wad. Przy tym nie ma w nim nawet krzty zarozumiałości, cechującej na ogół
102
męŻczyzn. Nadal pilnie uczęszczamy na zajęcia, gdyż oboje zwykliśmy kończyć to, cośmy
zaczęli. Kursy dobiegną końca akurat przed ślubem, toteż jako młodzi małżonkowie będziemy
mogli konwersować w językach obcych, aby nie wyjść z wprawy. Myślę, że to duża
przyjemność być żoną, szczególnie kogoś tak wspaniałego, jak Janek. Wyobraź sobie, Walu,
że często łapię się na gorącym uczynku, to znaczy na sentymentalnej zadumie, choć wiem, że
to ani trochę nie przystoi nowoczesnej dziewczynie.
Dość jednak o mnie. Jak Ty się czujesz? Myślę o Tobie często i wciąż nie mogę
pogodzić się z myślą, że zakopałaś się na jakimś pustkowiu, skazana na przebywanie wśród
ludzi, z którymi nic Cię nie łączy. Wprawdzie w listach starasz się wszystko upiększyć, ja
jednak umiem czytać między wierszami i czuję, że jest Ci ciężko na sercu. Czy naprawdę nie
mogłabyś wrócić i zamieszkać u nas? Mamie zastąpiłabyś córkę... Kurt powiedział, że może
występować w roli Twojego rycerza oraz skruszyć niejedną kopię w potyczkach z ojcem.
Doprawdy, bądź rozsądna, Walu, i nie opieraj się dłużej, bo i co Ci z tego przyjdzie? Dlaczego
się tak poświęcasz? Twoi rodzice żyli tak długo bez Ciebie, że i po Twoim wyjeździe dadzą
sobie radę! Przyjedź, bardzo Cię proszę! I nie powtarzaj do znudzenia, że nie chcesz
korzystać z niczyjej łaski, ponieważ podczas tej nieszczęsnej afery spadkowej zachowałaś się
tak, że nie może być mowy o żadnej łasce! A na moje wesele to już musisz koniecznie
przyjechać, wszystkim znajomym, dopytującym się o Ciebie, powiedziałam, że zobaczą Cię na
moim ślubie. Nie spraw mi zawodu, gdyż muszę przecież dotrzymać słowa!
A jak tam Twoje serduszko? Czy nadal jeszcze tęsknisz za tym jedynym i wybranym?
Walu, Walu, ten człowiek musiał być chyba ślepy, skoro spokojnie przeszedł obok, nie starając
się zdobyć Ciebie na zawsze... Och, gdyby tak się dostał w moje ręce, to ja bym już mu
powiedziała kilka słów prawdy! Przypuszczam jednak, że sama trochę zawiniłaś, bo na pewno
zachowywałaś się tak, jakby był Ci obojętny. Tak się nie postępuje, moja droga! Mój Boże,
chciałabym, żebyś była taka szczęśliwa jak ja, bo nie znam nikogo, kto bardziej niż Ty
zasługuje na szczęście.
Muszę już kończyć ten list, ponieważ pędzę na kursy, do mojego Janka. Kiedy się
spóźniam, ten straszny chłopak wymyśla rozmaite kary, żeby nauczyć mnie punktualności. Ale
wiesz co? Jedna kara jest przyjemniejsza od drugiej!
103
Bądź zdrowa, Walu! Pozdrawiam, przesyłam całusy i życzę Ci wszelkiej pomyślności.
Twoja Herma”.
Wala z żywym zajęciem czytała list przyjaciółki. W oczach miała pełno łez, kiedy
pomyślała, jak szczęśliwa będzie Herma u boku swego mężczyzny, podczas gdy ona... Ona
musi na zawsze wyrzec się myśli o takim błogostanie! Jej uczucie było beznadziejne, ona
musi wyjechać i znaleźć sobie jakieś absorbujące zajęcie, aby dzięki wytężonej pracy
zapomnieć o Fredzie Geroldzie.
Była wzruszona zaproszeniem Hermy, chociaż nie mogła z niego skorzystać. Za żadne
skarby świata nie mogłaby zamieszkać u państwa Wolframów. Nie byłaby w stanie przełknąć
kawałka chleba, wiedząc aż nadto dobrze, że śledzi ją nieżyczliwe spojrzenie Ernesta
Wolframa!
Nazajutrz o zmierzchu Fred przyszedł znowu do Hartmannów. Przyniósł dużą tekę z
fotografiami. Miał nadzieję, że ten pokaz, uzupełniony komentarzem, wzbudzi zainteresowanie
całej rodziny i powstrzyma starego Hartmanna przed pójściem do gospody. Mówił do
wszystkich, lecz jego słowa przeznaczone były głównie dla spragnionej strawy duchowej Wali.
Waleria kiedyś dużo czytała, uczęszczała na odczyty i koncerty, obracała się wśród
ludzi wykształconych. Towarzystwo najbliższych nie wystarczało jej, żywy umysł dziewczyny
łaknął czegoś więcej. Rozmowy z Fredem uważała za prawdziwe dobrodziejstwo między
innymi dlatego, iż zaspokajały one jej duchowe potrzeby.
Teraz wyczuwała, że Gerold dzieli się swymi wrażeniami z licznych podróży właściwie
tylko z nią, za co była mu wdzięczna. Z drugiej jednak strony bała się o niego, nie chciała, aby
cierpiał. Waleria dałaby sobie raczej upuścić krwi z serca, niż narazić na udrękę ukochanego.
Zasłuchana w opowieści Freda, odpędzała od siebie te posępne myśli. Jej krewni
tymczasem oglądali zdjęcia tak, jak małe dziecko, które bawi się książką z obrazkami... Żywa
wyobraźnia Wali podsuwała jej obrazy niebezpieczeństwa, na jakie bywał narażony Gerold
podczas ekspedycji naukowych - pozostali słuchali wszystkiego niczym zajmującej bajki. Dość
szybko zresztą poczuli się znudzeni. Młody uczony, zauważywszy to, prędko schował zdjęcia i
przeszedł na inne tematy, ale i one nie interesowały Hartmannów. Matka patrzyła sennie,
Karol i Hanka bezceremonialnie ziewali. Nawet ojciec stracił humor. Wobec powyższego Fred
104
zdecydował, że już najwyższa pora się żegnać, choć chętnie pozostałby jak najdłużej blisko
Walerii.
Aby udobruchać pana domu, zwrócił się doń przy pożegnaniu:
- No, panie Hartmann, jutro musimy znowu zajrzeć do karczmy. Parę kieliszków na
pewno nam nie zaszkodzi.
Stary rozpromienił się.
- Pewnie, pewnie. Co prawda, to prawda. A więc do jutra!
Pożegnawszy się z resztą rodziny, Fred zbliżył się do Wali, mówiąc po francusku:
- Jutro po południu, tam, gdzie zwykle.
- Będę na pewno - odparła w tym samym języku.
Nazajutrz o zwykłej porze Waleria spotkała się z Fredem koło ławeczki. Natychmiast po
przywitaniu poruszyła niepokojącą ją kwestię.
- Spodziewam się, że wytłumaczył pan swemu przyjacielowi, iż nie może liczyć na moje
odwiedziny w zamku. Z pewnością okazał się wyrozumiały.
- Tak, panno Walu, zrozumiał wszystko. Przyznał, że jego propozycja była niewłaściwa.
Wzbudziła pani w nim jednak tak gorącą sympatię, że zapragnął przedstawić uroczą damę
swemu dziadkowi. Cóż, zagalopował się trochę. Tak czy owak pozna pani kiedyś starszego
pana, lecz teraz nie mówmy już o tym. Jakże się pani miewa po wczorajszym wieczorze?
- Doskonale. Ale pan znowu poniósł ofiarę, zajmując się moją rodziną. Zadaję sobie
pytanie, czy długo jeszcze będzie się pan dla nas poświęcał...
- O poświęceniu nie może być mowy, panno Walu. Przyniosłem te fotografie tylko dla
pani i jedynie do pani mówiłem. Miałem w osobie pani tak wdzięczną słuchaczkę, że zostałem
sowicie wynagrodzony za swoje trudy.
- Słuchałam naprawdę z zainteresowaniem.
- To mnie bardzo cieszy.
- A dziś zamierza pan znowu pójść z ojcem do gospody. Nie wmówi mi pan, że czyni to
dla własnej przyjemności...
Fred roześmiał się serdecznie.
- Pani wszystko bierze zbyt tragicznie, panno Walu. Nie warto przejmować się każdym
105
drobiazgiem. I proszę mi wierzyć, że czerpię z tego korzyści.
- Jakimż sposobem?
- Studiuję duszę naszego ludu. Rozmowy wieśniaków, wygłaszane przez nich sądy są
dla mnie materiałem o dużym znaczeniu. W ogóle lubię obserwować ludzi, przekonany jestem
bowiem, że w każdym człowieku można odkryć coś godnego uwagi. Jak pani widzi, wieczory
w karczmie nie są dla mnie czasem straconym. Ponadto udaje mi się przeważnie nie dopuścić
do tego, by ojciec pani wypił więcej niż może znieść jego organizm.
- Och, jego organizm! Dziwię się nieraz widząc, jakie ilości alkoholu może wchłonąć
mój ojciec. I nawet nie można powiedzieć, że jest pijany. Co najwyżej trochę podchmielony...
- To kwestia przyzwyczajenia. Poza tym ojciec ma wyjątkowo mocną głowę. Niemniej
pochlebiam sobie, że liczy się trochę z moim zdaniem.
- Och, tak! Ojciec ogromnie się szczyci znajomością z panem, ma o panu bardzo
wysokie mniemanie. Nie mówiąc już o tym, że uważa się za pańskiego przyjaciela.
- I bardzo dobrze. Zresztą nikt chyba nie życzy mu lepiej ode mnie, poza panią
oczywiście.
- Wiem, panie doktorze, i jestem wdzięczna, ale trudno człowieka zmienić od
podszewki. Przekonałam się o tym wczoraj, gdy po wyjściu pana zaczął narzekć, iż cały
wieczór stracił na te “głupie obrazki”, chociaż mógł przecież iść do karczmy, gdzie z
pewnością byłoby o wiele weselej. Tam wszyscy patrzą nań z zawiścią, bo nikogo pan nie
wyróżnia tak jak jego.
- Świetnie, panno Walu. Zależy mi, aby był o tym przekonany. Może tym sposobem uda
mi się wyleczyć go z nałogu.
Po chwili milczenia rzekła z wahaniem:
- Do czego to ma doprowadzić? Jestem i muszę być panu coraz bardziej
zobowiązana... Chyba najlepiej będzie, jeśli stąd wyjadę. Zostanę jeszcze do przyszłego
tygodnia, ani chwili dłużej. Niedawno podjęłam z banku resztę pieniędzy i z tą sumą spróbuję
się jakoś urządzić. Muszę pomyśleć o tym, aby sobie wreszcie stworzyć znośną egzystencję.
Fred ujął rękę Walerii, spojrzał jej głęboko w oczy i powiedział głosem stłumionym od
wzruszenia:
106
- A co się wtedy stanie ze mną, panno Walu?
Dziewczyna zadrżała, starając się uwolnić rękę, którą on jednak mocno trzymał w
swojej dłoni.
- Co będzie ze mną? - powtórzył.
- Ja... ja nie rozumiem, panie doktorze - szepnęła Waleria.
- Pani mnie doskonale rozumie, panno Walu... Musiała pani dostrzec, jak bardzo jest
mi potrzebna. Nie mogę żyć bez pani, panno Walu.
Waleria zbladła.
- Nie, nie... Niech pan tego nie mówi...
- Muszę, Walu. Powiadasz, że chcesz sobie stworzyć znośną egzystencję. Czy
sądzisz, że zgodzę się na to, że pozwolę ci wyjechać? Nie możesz sama wziąć się za bary z
życiem, bo ci nie starczy sił. Wychowano cię w zbytku, nie dasz sobie rady...
- Muszę sobie poradzić! - odparła z niezłomnym postanowieniem.
- Może tak, a może nie. Lepiej nie próbować. Ja w każdym razie uczynię wszystko, co
w mojej mocy, by nie dopuścić do takiej karkołomnej próby. Nie puszczę cię nigdzie, Walu, nie
pozwolę ci odjechać! Musisz zostać moją żoną!
Waleria rozpłakała się.
- Nie mogę, nie mogę...
- Dlaczego?
- Nie mogę. Pan się kieruje litością i współczuciem.
- Nie, Walu. Kocham cię. Kocham tak szczerze i gorąco, jak nigdy dotąd nie kochałem
żadnej kobiety i jak już innej nie pokocham. Czy mi wierzysz?
Twarz Walerii wyrażała bezdenną rozpacz.
- No i przyniosłam panu nieszczęście. Chciałam tego uniknąć, ale zabrakło mi siły woli.
Powinnam była wiedzieć, że tylko kochającego mężczyznę stać na tyle dowodów miłości i
oddania. Ale zrozumiałam to dopiero niedawno, postanowiłam wyjechać, żeby pan mógł
zapomnieć... Och, czemu namyślałam się tak długo?! Teraz już za późno, teraz będzie pan tak
samo nieszczęśliwy jak ja...
- Dlaczego pani chce wyjechać?
107
- Żeby zaoszczędzić panu bólu!
- Ach, Boże, przecież naprawdę nieszczęśliwy będę wówczas, kiedy pani odjedzie...
Czy jestem pani aż tak bardzo obojętny, że nie może pani mnie poślubić?
Pochyliła głowę.
- Obojętny? Ja kocham pana od dawna, od chwili, kiedyśmy spotkali się po raz
pierwszy w życiu... Wiedziałam dobrze, że to beznadziejna miłość, nieodwzajemniona, lecz
mimo to nie mogłam o panu zapomnieć. Kiedy straciłam pana z oczu, przekonana byłam, że
nasze drogi rozeszły się na zawsze i bolałam nad tym, lecz teraz widzę, iż lepiej byłoby,
gdybyśmy się ponownie nie spotkali.
- Dlaczego, Walu?
- Bo pan nie musiałby cierpieć. Za nic w świecie nie chciałabym, żeby pan był
nieszczęśliwy...
- Nie mów tak, nie mogę tego słuchać. Bez ciebie nie poznałbym przecież tego
największego szczęścia, jakie musi stać się udziałem człowieka. Bez ciebie nie wiedziałbym,
co to znaczy miłość. I wcale nie wiem, dlaczego mielibyśmy się rozstać, skoro kochamy oboje.
Zostań moją żoną!
Waleria patrzyła z bólem na Freda.
- Przecież pan wie, dlaczego muszę odmówić...
- Nic nie wiem, poza tym, że mnie kochasz!
- Panie Fredzie, niechże się pan zastanowi. Pochodzę z chłopskiej rodziny, mój ojciec
jest nałogowym alkoholikiem... Dzieli nas przepaść nie do przebycia! Czy pan tego nie
pojmuje?
- Kochamy się, Walu, i nic innego nie ma znaczenia! Czemu chcesz mnie wtrącić w
nieszczęście?
- Zrobiłabym to, wyrażając zgodę na małżeństwo. Pan poślubiłby nie tylko mnie, ale i
całą moją rodzinę, z którą musielibyśmy przecież utrzymywać kontakty. I wtedy dopiero
zacząłby pan odczuwać cały ciężar tego związku!
Fredowi przypomniała się rozmowa z przyjacielem. Henryk von Waldheim używał
wówczas tych samych argumentów co Waleria. Gerold nie dał się przekonać, a dziś mniej niż
108
kiedykolwiek był gotów do ustępstw. Energiczny i stanowczy, niełatwo zawracał z drogi do
wytkniętego celu. Odmowa i upór Walerii zachęcały go tylko do dalszej walki. Powiedział:
- Przecież i tak planowałaś wyjazd. I tak miałaś zamiar rozstać się z rodziną i nie
sądzę, żebyś utrzymywała z nimi bliższe stosunki. Więzy, które was łączą, są bardzo luźne.
Rodzice w swoim czasie po prostu sprzedali cię pani Lorbach, teraz więc ty zostań moją żoną
i zerwij z nimi. Czy to takie trudne? Wyjedziemy stąd oboje. Cóż mnie może obchodzić twoja
rodzina? Ty sama jesteś dziewczyną o kryształowym sercu i prawym charakterze. Nie masz
nic wspólnego z tymi ludźmi!
- Nie, nie mogę! - uparcie trwała przy swoim.
- Walu, uroiłaś coś sobie! Nie zadawaj mi bólu, nie dręcz mnie. Pomyśl, jacy będziemy
szczęśliwi razem!
Każde słowo Freda przenikało w głąb jej duszy. Walczyła ze sobą, z pokusą, aby nie
zważać na nic i ulec jego namowom, zaoszczędzić udręki i sobie, i jemu. Ale nie wolno! Nie
wolno! Po krótkiej walce wewnętrznej potrząsnęła głową i rzekła z rozpaczą:
- Nie! Przyjmując pańskie oświadczyny, postąpiłabym nieuczciwie. Pan pędzi na oślep,
zatem ja muszę zachować rozsądek. Przysięgam więc na moją wielką miłość do pana: tak, jak
jest prawdą, iż pijak Hartmann to mój ojciec, tak prawdą jest i to, że nigdy nie zostanę pańską
żoną...
Pobladły Fred chciał jej przeszkodzić w złożeniu tej straszliwej przysięgi. Nie zdołał
tego uczynić, a wiedział, że Waleria nie złamie słowa... Zrozpaczony i znękany, spojrzał na nią
z bólem.
- Walu, Walu, czemu mnie skrzywdziłaś? Czy nie pojmujesz, jak to boli? Dlaczego? Po
co było się zaklinać?
- Musiałam uzbroić się do walki z własnym sercem, z własną słabością. Chciałam
ratować pana i siebie przed niechybną zgubą. Czy uważa pan, że to mi łatwo przyszło?
Zapadła cisza. Młodych ludzi ogarnął smutek. Nawet Freda opuściła na moment
zwykła pewność siebie... Później jednak w jego sercu zamigotał płomyk nadziei... Na Boga,
nie wszystko jeszcze stracone! Wszak przypuszczenia Henryka von Waldheima mogły okazać
się słuszne! “Oby mi Bóg dopomógł przy rozwikłaniu tej sprawy - pomyślał żarliwie. - Oby się
109
okazało, że Henryk ma rację! Wtedy udowodnię Walerii, że nie jest córką Hartmanna, a jej
przysięga będzie nieważna. Nie wolno się załamywać!”
Wyprostował się szybkim, gwałtownym ruchem. Powiedział:
- Nie sądź, że dałem za wygraną. Nie będę czekał bezczynnie, aż szczęście wymknie
mi się z rąk. Poruszę niebo i ziemię, ale ciebie się nie wyrzeknę!
- Ułatwię panu rozstanie i wyjadę już jutro. Im prędzej zniknę, tym szybciej pan o mnie
zapomni.
Fred zaprotestował z przerażeniem.
- Nie rób tego, Walu! Powiedziałaś, że dopiero za tydzień, więc dotrzymaj tej obietnicy.
Skoro musisz wyjechać, wyjedziesz, nie wcześniej jednak niż w następną niedzielę.
Przyrzeknij, proszę, daj mi czas na oswojenie się z myślą o rozłące.
- Ale to tylko przedłuży pańską mękę!
- I cóż z tego. Wolę cierpieć przy tobie aniżeli bez ciebie. I pamiętaj, że codziennie
poświęcisz mi godzinę, tylko jedną godzinę, Walu...
- Dla mnie każda taka godzina będzie jeszcze jedną chwilą szczęścia, lecz dla pana...
Mimo wszystko nie znajduję jednak w sobie dość siły, aby odmówić spełnienia tej prośby!
Pochylił się nad jej ręką i namiętnie przywarł do niej wargami.
- Walu, mam wrażenie, że Bóg nas nie opuści, że nastąpi cud, który nas połączy. Nie
stać mnie na obsypanie cię bogactwem, gdyż odsetki z mego niewielkiego majątku
wystarczyłyby zaledwie na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Zarabiam jednak sporo, więc
mogłabyś pędzić w miarę beztroskie życie u mego boku. Byłbym taki szczęśliwy, poślubiając
ciebie! Nie mogę znieść myśli, że smutna, samotna, z dala ode mnie podejmujesz ciężką
walkę o byt, ja zaś nie będę mógł ci służyć ani radą, ani opieką... Czy rozumiesz przynajmniej,
jak okrutnie mnie to gnębi?
Waleria zadrżała.
- Proszę mnie nie dręczyć, nie utrudniać zadania. Wiem, że postąpiłam słusznie.
Wiem, że mogłaby przyjść taka chwila, kiedy oboje czynilibyśmy sobie wyrzuty, że nie
posłuchaliśmy głosu rozsądku. A tego bym nie zniosła! Czytałam dużo o teorii dziedziczności,
rozumiem więc doskonale, iż nie mogę należeć do pana!
110
Znowu pocałował ją w rękę.
- Och, Walu, gdyś ty przyszła na świat, ojciec twój nie pił jeszcze. Wszak dopiero wojna
wpędziła go w ten nałóg. Nie powinnaś była składać owej szalonej przysięgi, ale już się stało...
Wszyscy nieszczęśliwie zakochani wierzą w cud, ja także pragnę ratować się tą wiarą. Nie
tracę nadziei, Walu, że będziesz moja, bo przecież kocham cię nad życie.
Waleria rozpłakała się znowu, zakrywając twarz chusteczką. Wtedy Fred posadził ją
obok siebie na ławce, przytulił jej główkę do swej piersi i zaczął ocierać łzy, spływające z
pięknych, szarych oczu.
- Uspokój się, moja słodka. Poświęciłaś już tak wiele ze swej dumy i godności, że
więcej nie można. Pozwól, abym dbał o ciebie na razie jak kochający, oddany brat. Później
może przeznaczenie pozwoli mi otoczyć cię opieką innego rodzaju. Nie trać otuchy, maleńka.
Pomyśl, czy nie jest szczęściem już to samo, że wiemy o naszej miłości.
Wstrząsana łkaniem, nie mogła mówić. Skinęła tylko głową. Fred ciągnął dalej:
- Miłość przenosi góry, Walu! Uspokój się, może i nasz los się odmieni. Kochanie,
przestań płakać, nie mogę znieść widoku twoich łez. Bóg najchętniej pomaga odważnym,
bądź zatem dzielna!
Opanowała się z wysiłkiem, potem zaś leciutko, nieśmiało zaczęła głaskać włosy
Freda.
- Ja przecież chcę być odważna. Dawno już pogodziłam się z myślą, że muszę się
wyrzec szczęścia u boku pana. Jeżeli pan chce być także mężny i poddać się losowi, to... Ach,
Fredzie, przecież moglibyśmy pozostać wiernymi przyjaciółmi, pisywać do siebie. Dla mnie to
byłoby niezwykłym szczęściem...
Fred z uśmiechem rozrzewnienia spojrzał na Walę. Gdy poczuł na swoich włosach
pieszczotliwy dotyk jej palców, ogarnęło go uczucie niewysłowionej rozkoszy. Przyjaźń jednak
nie wystarczała mu, ponieważ kochał Walerię i jej pragnął. Chwilowo nie chciał jednak martwić
dziewczyny. Powziął natomiast niezłomne postanowienie: zanim Waleria odjedzie, Hartmann
musi powiedzieć prawdę, którą zna niewątpliwie!
Właściwie Gerold chciał już tylko jednego - żeby Gottlieb Hartmann nie był ojcem
Walerii. Wszelkie inne przeszkody dadzą się pokonać. Waleria kocha go - a to było
111
najważniejsze!
Zaczął rozmawiać z nią o błahostkach, aby dać jej sposobność do odzyskania
równowagi ducha.
Umówili się na codzienne spotkania. Wreszcie udało mu się uspokoić Walerię. Walczył
z pragnieniem ucałowania jej ust, ale opanował się ze strachu, że gotowa natychmiast
wyjechać. Ośmielił się tylko pokryć jej drobną rączkę gradem szybkich, gorących pocałunków.
Spłoszona wyrwała mu rękę i śpiesznym krokiem zaczęła schodzić z góry.
***
Fred w drodze do zamku spotkał nadjeżdżającego konno Henryka von Waldheima,
który wracał właśnie z objazdu pól. Ujrzawszy przyjaciela, zeskoczył szybko z wierzchowca i
zawołał:
- Masz za sobą miłe spotkanie, Fredzie, a ponuryś niczym chmura gradowa! Czemu to
przypisać?
Fred podniósł na niego oczy pełne troski:
- Konkurentowi, który otrzymał kosza, zazwyczaj nie jest do śmiechu...
Henryk spojrzał na niego zdumiony i zaskoczony.
- Więc ty...
Fred skinął głową.
- Tak. Oświadczyłem się Walerii i dostałem kosza.
- Nie kocha cię?
- Wręcz przeciwnie. Odmówiła, ponieważ mnie kocha. Masz może pół godziny czasu?
Chętnie bym ci się zwierzył...
- Przejdźmy się w takim razie po parku. Tam nam nikt nie przeszkodzi, będziemy mogli
swobodnie pogadać.
W czasie spaceru Fred powtórzył przyjacielowi swoją rozmowę z Walerią, nie zatajając
przed nim żadnych szczegółów. Henryk wysłuchał go z wielką uwagą oraz współczuciem.
- Mój drogi Fredzie - odezwał się w końcu. - Ta młoda osóbka odznacza się
112
niepospolitym charakterem. Gdybym nie wiedział, jak cierpisz, to powiedziałbym, że Waleria
jest o wiele roztropniejsza od ciebie.
Fred potrząsnął głową.
- Nie, nie mów tak, to było dla mnie bardzo bolesne. Znam Walę i wiem, że ta
nieszczęsna przysięga jest murem, który rozdzieli nas na zawsze. Jedyną moją pociechę
stanowi teraz myśl, że twoje przypuszczenia są słuszne i że kto inny spłodził Walerię. Teraz
muszę za wszelką cenę wydusić coś z Hartmanna. Jestem niemal pewien, że z urodzeniem
Wali wiąże się jakaś tajemnica. Postaram się rozwiązać tę zagadkę.
- Z całego serca życzę ci powodzenia. Idzie mi, o dziwo, nie tylko o ciebie, ale i o nią.
Doprawdy, los tej dziewczyny obchodzi mnie tak, jakbym był jej bratem. Nie patrz tak
na mnie, nie masz powodu do zazdrości. Moje serce jest niepodzielnie zajęte przez córkę
barona Hallera, naszego sąsiada. Obecnie moja miła przebywa od kilku tygodni na kuracji w
Kissingen. To znaczy kuracji zażywa matka, ponieważ ona sama jest zdrowa jak ryba. Nie
jesteśmy jeszcze zaręczeni, ale nie sądzę, żeby czekał mnie los, podobny do twego.
Ostatnimi czasy Kitty była wobec mnie taka szorstka, nieznośna, iż mogę mieć nadzieję.
Fred, mimo zmartwienia, roześmiał się.
- Czyżby to było oznaką miłości?
- W pewnym sensie. Kitty pragnie tym sposobem maskować swoje prawdziwe uczucia.
Widzisz, znam ją od chwili, gdy przyszła na świat, to znaczy od lat osiemnastu.
Dogadywaliśmy się zawsze doskonale, przekomarzaliśmy się, sprzeczali, po czym
następowała zgoda. Od powrotu z pensji zmieniła swój stosunek do mnie. Stała się przekorna,
niemiła, co i rusz obrzuca mnie mało pochlebnymi przezwiskami. Sprzecza się ze mną o byle
głupstwo, a przy tym rumieni się i blednie na przemian. Oświadcza ni z tego, ni z owego, że
mnie nienawidzi, a gdy ja odpowiadam, iż to bardzo dobrze, ponieważ także jej nienawidzę,
rzuca się do ucieczki. Po każdej takiej przemiłej wymianie zdań biegnę za nią i odnajduję moją
Kitty w jakimś zakątku parku, obficie zalaną łzami. Sądzę, że to wystarcza...
- Jestem także tego zdania, ale czy długo masz jeszcze zamiar trwać w stanie
wojennym?
- Widzisz, Kitty była na razie za młoda, zbyt mało doświadczona. Chciałem, żeby
113
trochę dojrzała i zobaczyła kawałek świata. W Kissingen ma okazję spotkać innych mężczyzn
poza mną, zarówno rodaków, jak i cudzoziemców. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
- A jeśli inny sprzątnie ci ją sprzed nosa?
Henryk spoważniał.
- Nie sądzę, lecz jeśli... To znaczyć będzie, że niewiele straciłem. W każdym razie po
jej powrocie spróbuję natychmiast uregulować tę sprawę.
- Szczęść ci Boże, Henryku. Myśmy obaj już dojrzeli do małżeństwa. Ja nawet, jeżeli
można tak się wyrazić, jestem przejrzały... Wala będzie moją żoną, albo... Lecz po cóż
rozważać wszelkie możliwości? Muszę wyjaśnić tę zagadkę w jej życiu! To jedyna szansa dla
mnie na dotarcie do bram raju...
Henryk ujął przyjaciela pod ramię.
- Chodźmy teraz do dziadka, Fredzie. Jest ostatnio przygnębiony. Miejmy nadzieję, że
agencja wywiadowcza trafi wreszcie na jakiś ślad ciotki.
- Życzę tego twemu dziadkowi. Bardzo trudno zapewne żyje się z poczuciem
wyrządzonej komuś krzywdy, której nie sposób naprawić.
Weszli do domu. Fred podążył natychmiast do starszego pana, Henryk zaś musiał
wprzódy pójść do siebie, aby zmienić ubranie. Kiedy dołączył do nich, dziadek pokazał mu list.
- Pierwszy słabiutki trop... Czy chcesz przeczytać, Henryku?
- Jeśli dziadzio pozwoli...
Pan von Waldheim podał pismo wnukowi.
“Udało nam się stwierdzić, iż doktor Siebert istotnie dłuższy czas przebywał w Paryżu.
Wyżej wymieniony wraz z małżonką zajmował mieszkanie w skromnym pensjonacie.
Ustaliliśmy, że obiektem tym zarządza obecnie córka byłej właścicielki.
Na szczęście dla naszych badań, matka żyje i cieszy się dobrym zdrowiem. Wedle jej
informacji państwo Siebertowie utrzymywali się z dawania lekcji. Ich warunki materialne były
podobno trudne, pożycie małżeńskie zaś tej pary informatorka określiła mianem nieudanego,
o czym świadczyć miały często zapłakane oczy młodej kobiety.
Następnie doktor Siebert udał się wraz z małżonką do Genewy, gdzie otrzymał jakąś
posadę. Wobec powyższego dalsze poszukiwania prowadzić będziemy w Genewie. Po
114
zebraniu niezbędnych danych, natychmiast porozumiemy się z panem”.
Henryk rzucił okiem na dziadka. Starzec był ogromnie wzburzony.
- To łotr! Oczywiście, że zaczął ją traktować podle, gdy tylko zorientował się, iż nie ma
co liczyć na majątek. Nie zanosiło mi się wówczas na rychłą śmierć, toteż Siebert musiałby
długo czekać na przypadającą jej część obowiązkową spadku. A tymczasem ja byłem tak
surowy dla mego biednego dziecka... Nie śmiała nawet poprosić mnie o pomoc i opiekę...
- Przestań czynić sobie wyrzuty, dziadku. Jestem przekonany, iż będziesz jeszcze miał
sposobność naprawić krzywdę, jaką pod namową mego ojca wyrządziłeś cioci Małgorzacie.
Agencja, jak widać, działa szybko oraz sprawnie, więc pewnie niedługo dowiesz się, gdzie
obecnie przebywa twoja córka... Będziesz mógł napisać do niej...
- Oby twoje słowa sprawdziły się, Henryku. Twa wyrozumiałość w tym przypadku
nadzwyczaj dobrze świadczy o tobie, ponieważ pojmujesz sam, że jeżeli odnajdę swoją córkę,
część majątku przypadnie jej w udziale, przez co ty otrzymasz mniej...
- Ależ dziadku, znasz mnie przecież i wiesz doskonale, iż z przyjemnością podzielę się
dziedzictwem z ciotką.
Fred nie wtrącał się do rozmowy. Podobnie jak Henryk zastanawiał się, co
powiedziałby staruszek widząc Walerię Hartmann... Henryk postanowił w duchu, że po prostu
musi przygotować dziadka na takie spotkanie. Liczył również na to, że Fredowi uda się
dowiedzieć czegoś od Hartmanna.
Wieczorem Fred pożegnał się z oboma panami zamku. Dziadek rzekł tonem
żartobliwej przygany:
- Drogi panie doktorze, ostatnimi czasy brak nam często wieczorami pańskiego miłego
towarzystwa.
- Pozwól mu iść, dziadku. Niech bada w spokoju duszę naszego ludu. Zbiera przecież
materiały...
- W takim razie jest pan całkowicie usprawiedliwony. Najpierw praca, potem dopiero
przyjemność.
Tym sposobem Fred bez przeszkód mógł udać się do gospody.
115
***
Gottlieb Hartmann wściekał się na przyjaciela z powodu niepunktualności. Uspokoił się
jednak, gdy tylko zobaczył nadchodzącego spiesznym krokiem Freda. Fred, po przywitaniu się
ze wszystkimi, uprzedził Walę, jak zwykle po francusku.
- Może się zdarzyć, że ojciec wróci dziś pijany do domu. Najlepiej, gdyby pani zabrała
matkę do siebie na górę. Na wszelki wypadek będę w pobliżu, więc proszę się nie obawiać
jego porywczości ani gniewu.
- No, chodźmy już młodzieńcze, bo mi zaschło w gardle - popędzał Hartmann, któremu
nigdy nie śpieszyło się nigdzie tak jak do knajpy. Ta niecierpliwość była dzisiaj Fredowi na
rękę.
- W porządku. Idziemy, ale musimy się porządnie ululać. Właśnie naszedł mnie taki
nastrój, że mógłbym wypić morze wódki...
Hartmann zarechotał ochryple.
- Mnie tam do wypitki nie trzeba namawiać!
W karczmie było pusto, gdyż Fred z resztą kompanów umówił się na następny dzień.
Tego wieczoru wolał pozostać sam na sam z Hartmannem. Właściciel lokalu już z daleka witał
szerokim uśmiechem owego dobrego, nad wyraz hojnego klienta.
- Panie gospodarzu - zwrócił się doń Fred. - Chciałbym napić się czegoś naprawdę
wyśmienitego. Niech pan nam poda dużą flaszkę rumu i takąż samą anyżówki, ale z łaski
swojej, w kubełku z lodem. Tak najlepiej smakuje.
Karczmarz zaśmiał się uradowany perspektywą solidnego zarobku i w te pędy
zrealizował zamówienie gościa. Fred zdążył już poznać gusta Hartmanna, wiedział zatem, że
jego ulubionym trunkiem jest właśnie rum zmieszany z anyżówką. On sam, czując wstręt i do
jednego, i do drugiego, poprzestawał zazwyczaj na butelce lekkiego wina. Teraz udawał, iż nic
nie sprawi mu większej rozkoszy niż spróbowanie “smakołyku” Hartmanna. Staremu było
wszystko jedno, ponieważ wiedział, że za całą libację zapłaci Fred.
- Ostrzegam, że zaleje się pan w pestkę. Mój rum z anyżówką ani chybi zwalą pana z
nóg.
116
Fred roześmiał się pozornie beztrosko.
- To się jeszcze okaże, drogi przyjacielu! Zwykle nie pijam, lecz trudno powiedzieć, bym
zawsze wylewał za kołnierz. Dziś będziemy pić na umór i zobaczymy, kto kogo przetrzyma.
- Ano, zobaczymy, tyle że pan popatrzysz na to spod stołu.
Fred napełnił po brzegi oba kieliszki, ale zawartość swego wylał chyłkiem do kubełka z
lodem. Chcąc uśpić czujność Hartmanna zaproponował mu, aby swój kieliszek także wstawił
do lodu.
- Smakuje wtedy znacznie lepiej. Im zimniejszy napój się pije, tym bardziej rozgrzewa
on żołądek.
Stary był teraz przyjaźnie nastawiony do całego świata.
- I od pana można się czegoś nauczyć, panie Gerold. A jak panu się widzi ten mój
wynalazek? Dobry, co?
- Świetny! No to na drugą nogę, żebyśmy się nie chwiali!
- Psiakrew, morowy chłop z pana. Faktycznie zimne jest lepsze! Na zdrowie! Za
przyjaźń! Przepijmy brudzia, zgoda?
Fred nie mrugnął nawet okiem. Gotów był spełnić toast choćby za zdrowie diabła, byle
tylko dopiąć swego celu. Porcje, przeznaczone dla siebie, wylewał wciąż do kubełka, lecz
Hartmann w ogóle nie zwracał na to uwagi.
Wkrótce w obu butelkach zaświeciło dno. Fred miał wrażenie, że Hartmann zdoła
jeszcze wchłonąć ilość alkoholu równą co najmniej połowie wypitego do tej pory, bez wielkiego
uszczerbku dla zdrowia.
- Hej, stary, butelki są puste. Pewno masz już dosyć?!
Hartmann zaśmiał się trochę niepewnie. Lada moment będzie pijany - pomyślał Fred.
- Ja? Dosyć? Cóż ty sobie myślisz, przyjacielu? Ja dopiero zaczynam pić!
- Tak? No to, panie gospodarzu, proszę powtórzyć po pół miary z tego samego!
Karczmarz znowu obsłużył ich stolik, choć tym razem pokręcił głową powątpiewająco.
Hartmann z pewnością wyjdzie z tego cało, ale szkoda młodzieńca... Dopiero chowając
pieniądze poczuł się uwolniony od skrupułów natury moralnej.
Fred zaczął teraz na dobre udawać pijanego, chichotał głupawo, sypał dowcipami jak z
117
rękawa, cały czas trzeźwym okiem obserwując pokładającego się ze śmiechu Hartmanna.
Potem stary jął popisywać się swoim repertuarem kawałów, przeplatając je hymnami
pochwalnymi na cześć przyjaciela. W pewnej chwili język zaczął mu się plątać. Wybełkotał
niewyraźnie:
- Jesteś wstawiony, chłoptysiu!
- Może tak, a może nie. Może ty, a może ja. Mniejsza o to. Pij, bracie!
Hartmann pozwolił, by Fred na nowo napełnił mu kieliszek. Wychylił go duszkiem. Był
prawie nieprzytomny. Ochryple zaintonował jakąś sprośną piosenkę. Nie był to popis wokalny
najwyższego lotu, niemniej stanowił dowód dla Freda, iż oto dobili do mety. Spokojnie i
stanowczo odmówił dalszego dolewania wódki.
- Masz dosyć, Hartmann - powiedział krótko.
- Tyś się schlał i dlatego ja mam dosyć? Nie, mój przyjacielu... Nic z tego... Dawaj!
Dawaj... Musimy wysączyć wszystko, do ostatniej kropelki!
- Nie, Hartmann, nie dostaniesz więcej...
- Dawaj, głupku, dawaj! Za chwilę wylądujesz pod stołem. Lejże, do cholery.
Fred schwycił nagle starego za ramiona i mocno nim potrząsnął.
- Nie dostaniesz ani kropli więcej i basta! Kto ma tak piękną, elegancką i wykształconą
córkę jak panna Waleria, temu nie wolno upijać się do nieprzytomności! Zgubi cię to pijaństwo!
- mówił wyraźnie, lecz dość cicho, aby nie słyszał karczmarz.
Hartmann wybałuszył na niego nabiegłe krwią, otępiałe ślepia.
- Nie pleć byle czego, przyjacielu! Skończ z tym, co? Ja miałbym nie wypić z powodu
Walerii? Hi, hi, hi! Tego tylko by brakowało! Też coś! To wcale nie moja córka. Nic, ale to nic
nie obchodzi nas ta głupia koza! Hi, hi, hi! Fora ze dwora, panienko! Niech wraca na zamek,
do swoich wielkich państwa! Hi, hi, hi! Hej, braciszku!
Fredowi zawirowało w głowie jak człowiekowi z nagła trafionemu obuchem. Powiedział
jednak, z trudem odzyskując panowanie nad sobą:
- Przestań wygadywać głupstwa! Waleria jest twoją córką!
- A właśnie, że nie... A właśnie, że nie... Co tak na mnie wytrzeszczasz gały, ty barani
łbie? Powiedziałem coś? Mniejsza z tym. Albo dolejesz, albo z naszą przyjaźnią kwita!
118
Fred wylał ostatki rumu do kieliszka Hartmanna.
- To już naprawdę koniec, Hartmann. Pleciesz od rzeczy, wygadujesz niestworzone
głupoty. Przecież panna Waleria to twoja córka!
Hartmann stracił do reszty świadomość tego, co robi i mówi. Przysunąwszy się bliżej
Freda, zaczął mu szeptać na ucho:
- Nie jest moją córką, możesz mi wierzyć! Nic mnie nie obchodzi pannica, która umie
tylko zadzierać nosa i nas wszystkich chciałaby przerobić na swoją modłę. Ale stul pysk,
przyjacielu! Żebyś mi pary z gęby nie puścił! Nikomu o tym nie wolno wiedzieć, nikomu!
Kapujesz, ty łbie barani? Mógłbym ci coś opowiedzieć... Hi, hi, hi! Ale chce mi się spać... hi...
spać!
Zasnął z głową na stole, pochrapując głośno.
Po chwili nadszedł właściciel gospody, spojrzał na obu mężczyzn i zwrócił się do
Freda:
- Ten się już dziś nie obudzi... Ale pan? Do licha, przecież pan jest zupełnie trzeźwy!
Fred, opanowując wzburzenie i podekscytowanie, wybuchnął gromkim śmiechem.
- Owszem. I nie sądzę, aby kiedykolwiek ujrzał mnie pan w stanie nietrzeźwym!
- Co to za mocna głowa?!
- Piłem mniej łapczywie niż Hartmann... Czy nie ma pan przypadkiem wolnego łóżka?
- Oczywiście mam. Posiadam i wozownię, i garaż, toteż szoferzy oraz stangreci nieraz
u mnie nocują. Państwo zwykle nocują w hotelu, to znaczy tam, gdzie i zapewne pan wynajął
pokój...
- Nie, ja mieszkam w zamku. Jestem gościem pana von Waldheima. - Fred uznał, że
dalsze ukrywanie miejsca pobytu nie ma sensu.
Karczmarz wyglądał na przerażonego. Ukłonił się dosyć niezręcznie.
- W zamku? Och, wielmożny panie, od razu nie wyglądał mi pan na zwykłego
komiwojażera... Ale... za przeproszeniem... że tak pan się dobrze czuje w takiej kompanii?!
- Widzi pan, przygotowywana przeze mnie rozprawa naukowa wymaga dobrej
orientacji w życiu wsi i jej mieszkańców. Gdybym jednak napomknął o tym wieśniakom, czuliby
się moim towarzystwem skrępowani, zachowaliby się nienaturalnie, a tego chciałbym uniknąć.
119
- Ach, to co innego! Jeżeli pan sobie życzy, Hartmann może przenocować u mnie. Mam
izbę z łóżkiem. Jak się prześpi, to i wódka wywietrzeje mu z głowy. Coś mi się zdaje, że nie
wstanie wcześniej niż jutro w południe.
- Niech go pan tylko nie budzi! A teraz przenieśmy go na łóżko. Zostawimy starego w
ubraniu i nakryjemy jakimś kocem. Pokryję wszystkie koszta. Kiedy się obudzi, niech go pan
uraczy mocną, czarną kawą i pożywnym śniadaniem. W żadnym razie proszę mu nie
podawać alkoholu, ani nie mówić, kim jestem. Innym wieśniakom też nie. To musi pozostać
między nami. Obiecuję, iż na pewno pan na tym nie straci!
Karczmarz zgiął się w ukłonie.
- Wszystko załatwię jak należy, wielmożny panie!
- Doskonale! A niech pan również nie zdradzi, że swoją gorzałkę wylewałem do
wiaderka z lodem. Mimo wszystko muszę przyznać, że nie mam tak mocnej głowy jak
Hartmann...
Z głośnym śmiechem przenieśli Hartmanna, ułożyli na czysto zasłanym łóżku i okryli
ciepłą derką. Potem Fred wręczył właścicielowi gospody pokaźną sumkę.
- To na razie za fatygę. Opowiem w zamku, jaki z pana usłużny człowiek. Dobranoc.
Jutro przed południem wpadnę tu i zajrzę do Hartmanna.
Fred ruszył teraz ku zagrodzie “przyjaciela”. Miał cichą nadzieję, że może uda mu się
spotkać Walę i szepnąć jej kilka słów pociechy.
Wszystko, co przeżył tego wieczora, zawierało się w jednej tylko radosnej myśli:
- “Wala nie jest córką Hartmanna! Coś łączy ją z rodziną Waldheimów. Jej przysięga
nie ma znaczenia!”
Teraz dopiero w całej pełni zdawał sobie sprawę, jak bardzo kocha tę dziewczynę.
Gorąca fala miłości zalewała mu serce.
- Słodka, jedyna Walu, będziesz jednak moja... Nastąpił upragniony cud - szeptał
wodząc rozmarzonym wzrokiem po obsypanym gwiazdami niebie. Dzisiaj już niczego więcej
nie mógłby dowiedzieć się od Hartmanna, za to jutro, kiedy tamten wytrzeźwieje... Wydrze z
niego prawdę, choćby siłą. Nie da mu spokoju, dopóki nie wyświetli tej piekielnej zagadki w
życiu Walerii. Tymczasem trzeba cieszyć się tym, że sprawa przynajmniej ruszyła z martwego
120
punktu.
Okienko na poddaszu Hartmannów wciąż jeszcze migotało światłem. Fred rozejrzał się
wokół, a nie zauważywszy nikogo, klasnął w dłonie. Wówczas w oknie pojawiła się Wala. Nie
rozebrała się jeszcze. Z przestrachem spostrzegła, że Fred jest sam. Gdzie był ojciec?
Cicho otworzyła okno. Matka spała tej nocy na łóżku Walerii, a Hanka jak zwykle na
sienniku.
- Gdzie ojciec? - spytała niespokojnie Waleria.
- Nie lękaj się, Walu, ojciec przenocuje w gospodzie. W takim stanie wolałem go
pozostawić tam, aby przespał się i wytrzeźwiał. Uspokój matkę, bo nie ma powodu do obaw.
Ojciec obudzi się najwcześniej jutro koło południa.
- Nigdy nie zdołam się panu odwdzięczyć - westchnęła.
Odpowiedział jej wzruszony.
- Musisz tylko uwierzyć, że niekiedy zdarzają się cuda. Będziesz moją żoną, ukochana.
A teraz śpij dobrze! Wszystko ułoży się po naszej myśli... Dobranoc! I do widzenia, gdyż
przecież jutro zobaczymy się znowu! Mam nadzieję, że wtedy będę mógł podzielić się jakimiś
szczegółami tego cudu, który nam się przydarzył.
- To brzmi jak bajka - szepnęła z niedowierzaniem.
- Bo jest bajką, cudną bajką, o takim mniej więcej zakończeniu: “I żyli odtąd długo i
szczęśliwie, a jeśli nie pomarli, to żyją po dziś dzień!”
- Do widzenia, panie doktorze. Dobranoc, serdecznie dziękuję za wszystko.
Jak swawolny, rozbawiony chłopak podrzucił kapelusz do góry, złapał go, po czym
przesłał Walerii dłonią pocałunek.
- Co się stało, Walu? Z kim rozmawiałaś? - spytała bojaźliwie matka, unosząc się na
posłaniu.
- To ten przyjaciel ojca. Przyszedł nas zawiadomić, że ojciec będzie spał w gospodzie,
bo znowu wypił trochę za dużo.
Hanka przewróciła się na drugi bok, narzekając, że nie pozwalają jej spać.
Dowiedziawszy się, o co chodzi, mruknęła niechętnie:
- Jutro znowu nie będzie mógł zabrać się do roboty.
121
Matka chciała wstać i zejść do siebie, ale Waleria zaprotestowała.
- Zostań tutaj, bo wybijesz się ze snu. Ja zejdę. Śpij dobrze, mamo.
Odgarnęła jej z czoła siwe kosmyki, skinęła głową na pożegnanie, wzięła ze stołu
zapaloną świecę i wyszła z pokoju.
Wiedziała dobrze, iż nie będzie mogła zasnąć. Słowa Freda brzmiały tak dziwnie...
Czyżby i on był trochę pod gazem? Nie, to niemożliwe. Cóż więc takiego się stało, że mówił o
cudzie i czarownej bajce, że słowa jego tchnęły tak wielką radością?
Zapewne chciał ją tylko uspokoić, bo wiedział przecież, co dzieje się w jej duszy...
Przepełniona gorącą miłością do Freda, złożyła ręce w żarliwej modlitwie.
- Ojcze Niebieski, spraw, żeby naprawdę stał się cud! Święty Boże, nie unieszczęśliwiaj
Freda! Niechaj wszelkie cierpienia spadną na mnie, byle tylko jemu było dobrze w życiu!
Modliła się długo. Wyglądała dziwnie w skromnym, brzydkim pokoju, gdy tak stała ze
złożonymi rękoma, oświetlona nikłym migotaniem świecy. Płomień rozpalał metaliczny połysk
jej brunatno-złotych włosów. Była tak piękna, delikatna, wielkopańska, że nikt ani przez chwilę
nie mógłby przypuścić, iż jest dzieckiem prostych wieśniaków, mieszkanką chłopskiej zagrody.
Znużona, usiadła wreszcie na starej, zniszczonej sofie. Otuliła się ciepłą chustką matki
i przymknęła oczy. Nie chciała patrzeć na nic. Po chwili zdmuchnęła płomień świecy i
pogrążyła się w słodkich marzeniach.
Poświata księżycowa wpadała do pokoju, zalewając wszystko swoim srebrzystym
blaskiem. Wala nie otwierała jednak oczu. Jej senne majaki były piękniejsze od jawy, nie
chciała więc ich płoszyć.
***
Fred śpiesznie wstępował na górę zamkową. Nie musiał korzystać z latarki, bo
wskazywało mu drogę światło księżyca. Wszystko wokół zamku, i sam zamek również,
pogrążone było w głębokim śnie. W hallu wyglądał powrotu Freda jedynie służący, do którego
obowiązków należało zaryglowanie głównej bramy wejściowej na dziedzińcu. Gerold wsunął
mu do ręki pięć marek.
122
- Dzisiaj po raz ostatni przyszedłem tak późno. Nie będziecie już musieli przeze mnie
zarywać nocy. Moje eskapady na wieś dobiegły końca. Dziękuję wam bardzo. Dobranoc.
- I ja dziękuję, wielmożny panie. Życzę spokojnego snu - rzekł z szacunkiem odźwierny.
Fred w swojej sypialni rozebrał się i położył do łóżka. Nie mógł jednak zasnąć, bowiem
wciąż jak echo powracały doń słowa Gottlieba Hartmanna: “To nie moja córka... nie moja
córka... Nic, ale to nic ona nas nie obchodzi... nie obchodzi... Niech się wynosi do zamku na
górę... na górę... Do swoich wielkich państwa...”
To brzmiało wszak absolutnie jednoznacznie. Co więcej - nie mogło być inaczej!
Waleria w żadnym razie nie była córką Hartmanna! Nic nie miało prawa łączyć jej z tym
człowiekiem, za to na pewno coś z rodziną von Waldheimów... Ale co? Jaka zagadka wiązała
się z jej urodzeniem?
Jutro! Jutro dociecze prawdy! Miał teraz Hartmanna w ręku, z pewnością uda mu się
zmusić starego do wyjawienia tajemnicy! Czy Waleria jest naprawdę przyrodnią siostrą
Henryka, dzieckiem z nieprawego łoża? Pijany chłop wyraził się jednak w sposób, dający
wiele do myślenia. Powiedział jasno: “ona nas nie obchodzi...”. Co miało znaczyć to “nas”?
Wyjaśnienie nasuwało się jedno - Wala nie była także córką Hartmannowej, od której
różniła się niczym dzień od nocy, co nie mogło być tylko wynikiem wychowania jej przez panią
Lorbach. Jego ukochana należała do innego świata, nie mogła być dzieckiem tych
nieokrzesanych, gruboskórnych prostaków!
Niemal przez całą noc Fred nie zmrużył oka, zadając sobie różne pytania, na razie bez
odpowiedzi. Zasnął dopiero nad ranem i spał do ósmej, lecz mimo to po przebudzeniu czuł się
wypoczęty. Wziął kąpiel, ubrał się i pospieszył do jadalni, gdzie zastał już młodego von
Waldheima.
Henryk patrzył na niego wyczekująco. Dziadek przychodził zazwyczaj nieco później na
śniadanie, toteż przyjaciele mogli porozmawiać spokojnie i bez przeszkód.
- No i cóż, Fredzie? Czy dowiedziałeś się czegoś nowego?
Fred usiadł obok przyjaciela.
- I to więcej, niż się spodziewałem. Hartmann wyjawił mi po pijanemu, że Waleria nie
jest jego córką.
123
Henryk, nadzwyczaj podekscytowany, odsunął talerz.
- Czyżby moje przypuszczenie okazało się strzałem w dziesiątkę?
- Nie wiem. Zdaje się, że rozwiązanie tej zagadki może być zaskakujące dla
wszystkich. Proszę, wysłuchaj mnie, Henryku.
I zrelacjonował dokładnie przebieg wczorajszego wieczoru. Na zakończenie dodał:
- Co do jednego mamy pewność, Heniu: Wala nie jest córką Hartmanna. Odnoszę
jednakże nieprzeparte wrażenie, iż to samo można powiedzieć o jego żonie. Stary podkreślił
dobitnie, że Waleria winna powędrować jak najszybciej do “swoich wielkich państwa”. Widzisz
więc, że prawda istotnie leży na dnie kielicha, niezależnie od trunku, jakim jest on napełniony.
Nie musi to być koniecznie wino...
- Ale co należy uczynić, by wreszcie cała prawda wypłynęła na wierzch?
- Pójdę potem do gospody, gdzie z pewnością zastanę jeszcze Hartmanna.
Przyciśnięty do muru, wyśpiewa wszystko. Skończę z tym odgrywaniem komedii. Postaram
się go przekonać, iż wyznanie prawdy może mu wyjść tylko na dobre.
- Najchętniej wybrałbym się tam z tobą.
- Nie, gdyż w twojej obecności Hartmann czułby się skrępowany. Ze mną pogada
otwarcie. Nie wiem jeszcze, jak się do tego zabrać, lecz wiem za to, co pragnę osiągnąć. Nie
chodzi tylko o mnie, stawką w tej grze jest szczęście Walerii. Kiedy tylko uzyskam jakieś
informacje, wrócę niezwłocznie i zdam ci szczegółowe sprawozdanie. Spodziewam się, że
rzecz cała pójdzie gładko, gdyby jednak było inaczej, wówczas zawezwę cię na pomoc. Przed
tobą stary czuje respekt, więc nie oprze się twemu nagabywaniu. Sądzę jednak, że
dobrowolne wyznanie prawdy byłoby bardziej pożądane od wymuszonego.
Henryk skinął głową przyzwalająco.
- Dobrze, pozostawiam ci pełną swobodę działania. Chyba samo przeznaczenie
przywiodło cię tutaj, abyś wyświetlił tajemnicę rodową, o której myśmy nie mieli bladego
pojęcia. Idź więc sam, ja zaś nie ruszę się z domu, żebyś mógł mnie zastać tutaj o każdej
porze.
Przyjaciele podczas śniadania gubili się w domysłach na temat pochodzenia Walerii.
Obaj byli przejęci tą sprawą, a sympatia Henryka dla dziewczyny, z którą prawdopodobnie
124
łączyły go więzy krwi, jeszcze bardziej wzrosła. Nalegał, by Fred czym prędzej pospieszył do
gospody.
- Jeśli go tam nie zastanę, odwiedzę ich domostwo. Nie wymknie mi się na pewno.
Przyjaciele rozstali się. Fred ruszył na wieś.
Karczmarz powitał go usłużnie przed lokalem.
- Czy jeszcze śpi? - zapytał Gerold bez żadnych grzecznościowych wstępów.
- Obudził się dziesięć minut temu i teraz siedzi na dole. Podałem mu śniadanie,
zgodnie z zamówieniem wielmożnego pana, ale na razie nie może niczego przełknąć poza
czarną kawą.
- Wyjdę z nim na spacer. Godzina przechadzki pewnie postawi go na nogi.
- O tak, to mu na pewno dobrze zrobi.
Fred wszedł do środka. Przy stole siedział Gottlieb Hartmann, ze zmierzwionymi
włosami i mętnym wzrokiem. Obrzucił ponurym spojrzeniem wchodzącego, który roześmiał się
głośno.
- No i co, panie Hartmann? Wyspał się pan, mam nadzieję... A ja mogę pochwalić się
mocniejszą głową, bo dzisiaj bynajmniej kac mi nie dolega!
Hartmann zapomniał oczywiście, zgodnie z przewidywaniami Freda, że wczoraj przepili
brudzia. Odburknął po chwili:
- A tak, masz pan, widać, jeszcze bardziej przepaloną grdykę niż ja. Psiakrew, wcale
bym się tego nie spodziewał po takim wymuskanym paniczyku!
Fred przysiadł się do jego stolika.
- No to posil się pan, panie Hartmann, a potem dla otrzeźwienia pochodzimy sobie
trochę...
- Znaczy się, że i pana głowa boli.
- Prawdę mówiąc, nawet bardzo. Ale to przejdzie na świeżym powietrzu.
- Świeże powietrze czeka na mnie przy robocie.
- Ech, głupstwo. Dziś pan w ogóle nie będzie pracował, zresztą kogo byłoby stać na
podobne bohaterstwo po takiej pijatyce. Robota nie zając, nie ucieknie do jutra.
- Ale muszę sadzić kartofle. Hanka i Karol na pewno już sami poszli w pole.
125
- Tym bardziej nie ma się co spieszyć. Powinien pan należycie wypocząć, to już nie te
lata...
- Co prawda, to prawda. Czuję się jak z krzyża zdjęty.
- Sam pan widzi. Trzeba się teraz porządnie najeść. Ja już zjadłem śniadanie i z
miejsca poczułem się raźniej.
- Co do mnie, to najchętniej łyknąłbym sobie jednego głębszego.
- Wykluczone. Wczoraj napompował się pan za cały tydzień...
- A pan nie?
- Ja także, ma się rozumieć. Przez najbliższych siedem dni nie wezmę do ust kropli
alkoholu.
- Uch! Zobaczę, może uda mi się coś przekąsić. Ciekawym, co na to moja stara, że nie
wróciłem na noc...
- Na pewno dano jej znać, że pan koczuje w gospodzie.
Hartmann po długim namyśle zabrał się do jedzenia. Różowa szynka, chleb i świeże
masło wyglądały tak apetycznie, że wreszcie dał się skusić. Freda aż ponosiło z
niecierpliwości, lecz mimo to dał mu spokojnie dokończyć śniadania.
Wreszcie Hartmann najadł się do syta.
- Teraz muszę iść do tych parszywych kartofli.
- Dobrze, pójdziemy razem. To nam wyjdzie na zdrowie.
Hartmann potarmosił rozczochraną czuprynę, przeciągnął się, wstał i włożył czapkę.
Fred zapłacił rachunek za śniadanie, po czym obydwaj wyszli z gospody.
Przez dłuższy czas kroczyli obok siebie w milczeniu. Dopiero gdy znaleźli się w
odludnej okolicy, gdzie, jak okiem sięgnąć, nie widać było żywej duszy, Fred zagrodził
Hartmannowi drogę. Spojrzeniem prześwidrował starego na wylot, później zaś zapytał głośno i
dobitnie:
- A teraz niech mi pan powie dokładnie, jak się przedstawia sprawa z panną Walerią.
Hartmann z przestrachem cofnął się o krok.
- Ja mam powiedzieć? O co panu chodzi?
- Chcę się dowiedzieć wszystkiego, co pan dotychczas utrzymywał w ścisłej tajemnicy.
126
- Ja? Ja coś ukrywałem? To łgarstwo!
- Wczoraj wieczorem wyjawił mi pan, panie Hartmann, iż panna Waleria nie jest pańską
córką.
Stary sprawiał teraz wrażenie złoczyńcy, przyłapanego na gorącym uczynku.
- Głupstwa jakieś... Człowiek byle co gada po pijanemu.
- Ale najczęściej mówi prawdę, panie Hartmann. Wiem zresztą od dawna, że panna
Waleria istotnie nie jest pańską córką i że w ogóle nie należy do waszej rodziny.
- A dajże mi pan święty spokój! - rozzłościł się Hartmann. - Już czuję, że z naszej
przyjaźni nici.
- Hartmann, proszę się zastanowić. Ja jestem detektywem. Czy pan wie, co to znaczy?
Stary zbladł.
- Cholera jasna, odczep się pan, kiedy mówię po dobroci. Nie chcę mieć do czynienia z
władzą, nie chcę się włóczyć po sądach!
- Nikt pana o to nie będzie pytał. Otóż pan von Waldheim wezwał mnie tutaj, abym
wyjaśnił zagadkę pochodzenia panny Walerii. Trzeba panu wiedzieć, iż ona i zaginiona przed
laty córka mego chlebodawcy są do siebie podobne niczym dwie krople wody. Dowiedziałem
się już bardzo dużo, ale prawdę chciałbym usłyszeć od pana!
Niepokój i zmieszanie Hartmanna sięgnęły zenitu.
- Od razu wiedziałem, że ta głupia koza sprowadzi nieszczęście - mruknął. - Po kiego
diabła tu przyjeżdżała? A może moja stara wygadała się ze strachu? Oj, te baby, te baby!
Czego pan, psiakrew, chce ode mnie? Za nasze dobre serce, za to, żeśmy przyjęli położnicę,
mają nas teraz ciągać po sądach, tak?
- Przyrzekam, że nic panu nie grozi, a nawet wręcz przeciwnie. Otrzyma pan wysoką
nagrodę pieniężną za opowiedzenie szczegółów całej tej historii.
- A pan von Waldheim? On też mi nic nie zrobi?
- Nie, ale pod warunkiem, że pozna całą prawdę, przekazaną bez ogródek i żadnych
wykrętów. Jeśli jednak spróbuje pan cokolwiek zataić...
Hartmann zerwał czapkę z głowy.
- Przeklęta sprawa, ale nie ma w niej naszej winy - zacharczał. - Nie puszczaliśmy pary
127
z gęby, bośmy się bali nieboszczyka dziedzica. Inaczej bylibyśmy wszystko wyznali jak na
spowiedzi. Bo i co można było zrobić? Zwaliła się kobieta w nocy, przemarznięta, zdrożona,
ledwie żywa...
Serce Freda chciało wyskoczyć z piersi. Ogarnęło go jakieś mgliste przeczucie, z
trudem opanowywał wzruszenie. Starał się jednak zachować zimną krew oraz pozory
obojętnego spokoju. Powiedział:
- O tym już wiemy i uważamy to za okoliczności łagodzące. Ale jeżeli nie chce pan
stanąć przed sądem ani pójść do więzienia, musi mi pan szczegółowo opowiedzieć przebieg
wypadków. Ja bardzo chciałbym zaoszczędzić panu kłopotów!
Stary walczył ze sobą i swoim niepokojem.
- Najpierw... najpierw musi mi pan przysiąc, że ani mnie, ani mojej żony nie spotka
żadna krzywda. Wtedy powiem wszystko.
- Dobrze, panie Hartmann. Przysięgam, że osiągnie pan korzyść. Przecież i panu
będzie lżej po zrzuceniu tego ciężaru z duszy, kiedy nareszcie będzie pan mógł spojrzeć
ludziom prosto w oczy. Czy nie mam racji?
Hartmann westchnął głęboko. Zabrzmiało to niczym jęk.
- Powiem, a potem pójdziemy do mnie i oddam panu wszystkie papiery. Kto by
pomyślał, że Waleria... Właśnie dlatego oddaliśmy ją pani Lorbach. Chcieliśmy, aby nam
zeszła z oczu. I żeby się wychowywała w pańskim domu, tak jak jej się to należało...
Fred skinął głową udając, że rozumie w zupełności te powody. Wewnętrznie dygotał z
niepokoju. Co też usłyszy za chwilę? Jak rozwiąże się zagadka? Kim jest Waleria?
- No, panie Hartmann, dalej, zaraz panu ulży. Później porozmawiamy o nagrodzie.
Wiedział, że pieniężne zadośćuczynienie będzie najlepszą zachętą dla starego. I miał
rację. Hartmann złożył szczegółowe zeznanie, nie starając się niczego ukryć. Fred słuchał z
napięciem, choć udawał, że ta sprawa jest mu w zasadzie objętna.
Kiedy Hartmann oświadczył wreszcie, że to już wszystko, Gerold z zadowoleniem
pokiwał głową. Był wstrząśnięty do głębi, lecz nie chciał, aby jego rozmówca to zauważył.
Siląc się na spokój, powiedział:
- Teraz pójdziemy do pańskiej zagrody, gdzie odda mi pan wszystkie dokumenty.
128
Pomówię też z pańską żoną, bo i ją muszę przesłuchać. Jeśli wasze zeznania okażą się
zgodne, wtedy możecie być spokojni o swój los.
- A moja nagroda? - spytał Hartmann, któremu to właśnie wydawało się najważniejsze.
- Będzie, oczywiście. Pomówię z panem von Waldheimem. Ale zastrzegam z góry: nie
dostanie pan nic, jeśli bez mego pozwolenia wtajemniczy pan kogokolwiek w tę sprawę. Pan,
żona i to wszystko! W szczególności nie życzę sobie niepokojenia czym bądź panny Walerii.
Czy pan mnie dobrze zrozumiał?
- Głupi nie jestem. Zależy mi na forsie. Póki żył ojciec pana Henryka, nie mówiłem o
tym nikomu ze strachu. Gdyby nie to, że ziemię gryzie, to i dziś nie pisnąłbym słowa,
zaręczam panu. Oj, zły to był człowiek, bez wyrozumienia dla ludzi. Zaraz pewnie kazałby
mnie przymknąć pod kluczem. Był taki srogi i dumny, że aż strach! Nie, póki żył, nie mogłem
powiedzieć prawdy. A potem? No, potem było już za późno...
Fred znowu skinął głową.
- Rzecz zrozumiała. A teraz chodźmy do zagrody.
Wkrótce stanęli przed domkiem Hartmanna. Na szczęście zastali tylko jego żonę.
Dzieci były jeszcze w polu, Waleria natomiast z wizytą u nauczyciela i jego młodej małżonki.
Hartmannowa przeraziła się bardzo, potem wszakże pokonała lęk i potwierdziła w całej
rozciągłości wersję wydarzeń, podaną przez męża. Spłakała się przy tym, co sprawiło jej
wyraźną ulgę. Wyzbyła się nareszcie swoich obaw, wraz z ciążącym na niej obowiązkiem
strzeżenia tajemnicy.
- Wystraszyłam się okropnie, kiedy Wala tutaj zjechała. Ostrzegałam ją bez przerwy,
żeby omijała z daleka zamkową górę. Chwała Bogu, że to już koniec. Może Wala nareszcie
znajdzie się tam, gdzie jest jej miejsce. Była tak dobra dla nas, że z całego serca życzę jej
powodzenia w życiu.
Hartmann wręczył Fredowi papiery, które młody człowiek pieczołowicie schował. Raz
jeszcze przypomniał wieśniakom, aby nikomu nie wspominali o tej sprawie, zwłaszcza zaś
Wali.
Postanowił, iż sam powie jej prawdę, gdy już wszystko zostanie pomyślnie załatwione.
Potem pożegnał się i odszedł. Długo patrzyli w ślad za nim. Hartmannowa odetchnęła
129
z ulgą.
- Zadowolona jestem, że się tak stało. A może naprawdę dostaniemy jeszcze jakąś
nagrodę?
- Dostaniemy, spokojna głowa. Obiecał, a nawet przysiągł mi, że otrzymamy trochę
grosza. On nie rzuca słów na wiatr. Nie ma o czym gadać, dotrzyma słowa. Jestem tego
pewny.
***
Służący oznajmił Fredowi, że Henryk von Waldheim czeka na niego w swym gabinecie.
Gerold udał się tam bezzwłocznie. Henryk zerwał się z krzesła, gdy przyjaciel wszedł do
pokoju.
- Boże, jaki jesteś blady! Co cię tak wzburzyło? Czego się dowiedziałeś?
Fred opadł bezsilnie na fotel.
- Muszę chwilkę odsapnąć, bom pędził na górę jak oszalały. Zagadka Walerii została
rozwiązana. Hartmann udzielił mi drobiazgowych wyjaśnień.
- No? Czy jest moją siostrą?
- Przygotuj się na wielką niespodziankę, Henryku. Rozumowaliśmy błędnie i poszliśmy
fałszywym tropem. Najważniejszą rzecz oznajmię ci od razu. Istotnie, jesteście spokrewnieni,
albowiem to twoja kuzynka.
Teraz Henryk pobladł ze wzruszenia.
- Czy podobna, Fredzie? Jakimż cudem?
- Waleria jest córką twej ciotki Małgorzaty.
Młody dziedzic wsparł się drżącą dłonią na ramieniu przyjaciela.
- W ogóle nie brałem pod uwagę takiej możliwości. Ale mów wszystko! Skąd się
Waleria wzięła u Hartmannów?
- Przede wszystkim muszę cię zmartwić, Henryku. Pani Małgorzata przeniosła się do
lepszego świata już wiele lat temu. Umarła podczas porodu w zagrodzie Hartmannów. Stało
się to pewnej zimowej nocy. Pochowano ją na wiejskim cmentarzu jako kobietę bezimienną.
130
Henryk zbladł jeszcze bardziej. Fred podsunął mu krzesło, aby usiadł.
- Fredzie, wiem, iż niczego nie zmyślasz i że każde twoje słowo musi być zgodne z
prawdą. Proszę cię jednak usilnie: zacznij od początku, nie będę ci przerywać tej opowieści.
Mów, mój drogi!
Fred odetchnął głęboko.
- Hartmann był w gospodzie. Po obfitym śniadaniu skłoniłem go do wspólnej
przechadzki. W pewnej chwili zagrodziłem mu drogę i spytałem rzeczowo, jaki sekret
związany jest z życiem Walerii. Początkowo kręcił, kłamał w żywe oczy i zapierał się
wszystkiego. Wówczas oświadczyłem, iż jestem detektywem, wynajętym przez panów zamku
w celu zbadania szczegółów tej sprawy, jako że jej sedno już znają. Jeśli imć pan Hartmann
chce uniknąć rozprawy sądowej, musi mówić prawdę i tylko prawdę, nie pomijając
najmniejszego nawet detalu. Zorientowałem się natychmiast, że stary czegoś boi się wręcz
panicznie i dlatego nie chce zdradzić swojej tajemnicy. Obiecałem więc, że będzie całkowicie
bezpieczny, a nawet, jako wyraz uznania za szczerość i otwartość w rozmowie ze mną,
otrzyma nagrodę pieniężną. Moja przysięga, niwelująca groźbę kary i zmieniająca ją na dobra
materialne w sensie dosłownym, rozwiązała mu język. Musiałem to uczynić, Henryku, dla
naszej sprawy. Opłaciło się, bo dopiero wtedy Hartmann zaczął mówić... Dwadzieścia dwa lata
temu, na kilka dni przed urodzinami Wali, ktoś późnym wieczorem zapukał do drzwi domu
Hartmannów. Trzymał tęgi mróz, na dworze szalała zamieć śnieżna. Było to mniej więcej o tej
porze, kiedy ostatni pociąg zatrzymał się na tutejszej stacyjce. Gospodarze leżeli już w
łóżkach i nie mieli ochoty się podnosić, ale ktoś stukał uparcie. Hartmann wstał w końcu.
Zapytał, kto tam. “Na miłość boską - odparła jakaś kobieta. - Proszę otworzyć albo zawołać
żonę. Ona mnie na pewno wpuści do środka”. Hartmannowa, stojąca obok małżonka z
zapaloną świecą w ręku, zbladła na dźwięk tego głosu i rzekła z przestrachem: “Gottliebie, na
Boga! To przecież jaśnie panienka!”
Wtedy Hartmann otworzył drzwi, chwilę później zaś trzymał w ramionach bladą,
wycieńczoną i nieprzytomną niewiastę. Wyglądała tak nędznie, że z trudem rozpoznali
zemdloną.
Przenieśli ją wspólnymi siłami do izby. Hartmannowa spodziewała się właśnie trzeciego
131
dziecka, a wydarzenia nocne zmęczyły ją tak niepomiernie, że doszło do przedwczesnego
rozwiązania. Nad ranem powiła dziewczynkę, bardzo słabowitą w odróżnieniu od dwójki
starszych dzieci. Powodem było zapewne to, iż podczas ciąży przeszła ciężką chorobę.
Twoją ciotkę złożono na łóżku Hartmanna. Okazało się, że i ona wkrótce powinna
rodzić. Zebrała resztki sił, aby powrócić do domu. Z mężem rozstała się w drodze z Paryża do
Genewy - otrzymał posadę w internacie dla chłopców, gdzie zatrudniano wyłącznie kawalerów.
Bez żadnych skrupułów zataił przed nowymi pracodawcami fakt posiadania żony, kupił
Małgorzacie bilet i odesłał ją na łono rodziny. Bez posagu straciła dla niego wszelką wartość i
nie miał najmniejszego zamiaru troszczyć się o nią. Powiedział beztrosko, że ojciec samą
przyjmie ją na pewno, nie będzie miał także nic przeciwko jej dziecku.
Biedna kobieta musiała przeżyć niejedno bolesne rozczarowanie u boku człowieka,
którego niewątpliwie gorąco kochała. Bez słowa skargi i sprzeciwu posłusznie zajęła miejsce
w pociągu, który miał ją zawieźć do domu rodzinnego. Tępo patrzyła na męża, kiedy zaś
pociąg ruszył, straciła go z oczu na zawsze.
Ten cały doktor Siebert był mężczyzną bezwartościowym, a cnoty moralne były dlań
całkowicie obce. Żonę bez majątku uważał za uciążliwy i zbyteczny balast, którego należy się
czym prędzej pozbyć. Kobiecie brzemiennej potrzeba czułości, opieki i starania, ale on zdolny
okazał się jedynie do obojętności. Skoro doszedł do wniosku, że mu zawadza, usunął ją ze
swej drogi w sposób okrutny oraz bezwzględny.
W okropnym nastroju przebyła, biedactwo, tę podróż. Bała się powrotu do ojca i brata,
miała przy sobie dwadzieścia marek i lada dzień spodziewała się dziecka. Doprawdy nie
wiedziała, do kogo się zwrócić o pomoc.
Straszliwie wyczerpana dotarła wreszcie na miejsce. Pomijając lęk, nie miała już po
prostu sił wspiąć się na górę zamkową, zwłaszcza podczas zadymki. Zagroda Hartmannów
wydała jej się ostatnią deską ratunku. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro znała gospodynię
tego domu z okresu jej służby w zamku.
Prosiła gorąco, by pozwolili jej urodzić w swojej chacie i wypocząć nieco, bowiem w
tym stanie nie ma odwagi stanąć oko w oko z krewnymi. Ulegli jej błaganiom, nie wspominając
nikomu, iż bezdomna, którą przygarnęli, jest córką pana von Waldheima. Dwa dni później
132
twoja ciotka powiła córkę, tak samo jasnowłosą jak noworodek Hartmannów. Zanim straciła
przytomność, wymogła na Hartmannach przyrzeczenie, iż małej nadadzą imię Waleria.
Dotrzymali słowa danego umierającej.
Hartmann odebrał ze stacji niewielki kuferek z rzeczami twej ciotki. Ona sama zmarła
nazajutrz z wycieńczenia. Akuszerka, która odbierała dziecko, przebywała od niedawna we
wsi i wcale nie znała panny von Waldheim. Stary, krótkowzroczny lekarz stwierdził co prawda
zgon, ale także nie wiedział czyj. Po pierwsze twoja ciotka zmieniła się nie do poznania, po
drugie zaś doktor widywał ją jedynie sporadycznie.
Hartmannowie są prostymi ludźmi. Stracili głowę, nie wiedzieli, jak sobie z tym
wszystkim poradzić. Obawiali się, że mogą być narażeni na niesamowite przykrości, gdy twój
ojciec dowie się, że przyjęli u siebie jego siostrę. Toteż Małgorzata von Waldheim została
pochowana jako bezimienna obca kobieta, a wraz z nią pogrzebano córeczkę Hartmannów,
która umarła właśnie wówczas, gdy Wala przyszła na świat. Hartmannowa wykarmiła ją
własną piersią. Cieszyła się bardzo tą ładniutką, delikatną dziewczyneczką i chętnie
zatrzymała ją u siebie zamiast własnego dziecka.
Hartmann uważał to za najlepsze z możliwych rozwiązań całej sprawy, bowiem
pozwalało ono uniknąć wszelkich kłopotów. Nie wykluczam i tego, że połakomił się na rzeczy
po zmarłej, o której nikt niczego nie wiedział.
Przywłaszczyli sobie jej kuferek, torebkę z dwudziestoma markami oraz trochę
skromnej biżuterii. Sprzedali to zresztą w sąsiednim miasteczku za bardzo małą sumę.
Nie zdawali sobie sprawy z tego, co czynią, uznając Walę za swoją. Zaczęli to
pojmować dopiero wtedy, kiedy było już za późno. Waleria nie przypominała w niczym
starszego rodzeństwa i zwracała powszechną uwagę swoim nadzwyczaj delikatnym
wyglądem. Propozycję pani Dory Lorbach, która przyrzekła zająć się tym dzieckiem jak
własnym, przyjęli niczym dar niebios. Nie bez znaczenia było oczywiście “wykupne”.
Jak wspomniałem, kuferek twej ciotki i skromną garderobę sprzedali. W bezpiecznym
miejscu ukryli tylko pamiętnik zmarłej, jej paszport, metrykę oraz inne ważne papiery. Nie mieli
odwagi zniszczyć tych dokumentów, pomyśleli zresztą, że może kiedyś okażą się przydatne.
Kazałem sobie oddać to wszystko, aby mieć jakieś dowody w ręku, choć nawet przez moment
133
nie zwątpiłem w prawdziwość tej opowieści. Po przeczytaniu pamiętnika dowiecie się, ile
zmarła przecierpiała w czasie swego nieudanego, krótkotrwałego małżeństwa. Wszystkie te
papiery przekazuję tobie, Henryku. Zapoznaj się z ich treścią, a potem przygotuj ostrożnie
dziadka. Musi się on przecież dowiedzieć prawdy, chociażby nie wiem jak była okrutna.
Jeżeli chodzi o Walerię, to pozwolisz, że ja sam z nią pomówię. Kocham ją tak samo
jak przedtem. Tyle że spadł mi kamień z serca, bo przysięga Wali nie ma obecnie
najmniejszego znaczenia. Hartmann nie jest jej ojcem!
Dziś po południu spotkam się z nią na górze koło ławeczki. Jak najoględniej i
najdelikatniej wtajemniczę ją w szczegóły jej własnego pochodzenia.
Sądzę, iż do tego czasu powiadomisz dziadka i naradzicie się w sprawie Walerii. Mam
nadzieję, że mi powiesz, jak zamierzacie ustosunkować się do niej.
Henryk odparł z wielkim przejęciem:
- Jedno mogę ci już teraz powiedzieć, Fredzie. Mój dziadek będzie bardzo
nieszczęśliwy, gdy dowie się, że córka jego od lat nie żyje, a w swoim małżeńskim pożyciu nie
zaznała ciepła ani miłości. Rzecz jasna jednak, iż będzie chciał, aby przynajmniej jego
wnuczce było dobrze. Tym sposobem postara się naprawić swoje błędy. Pójdę teraz do niego i
powiem...
- Proszę cię tylko o jedno, Henryku.
- A mianowicie?
- Zanim Waleria zostanie moją żoną, nie powinna dowiedzieć się o tym, jak złym
człowiekiem był jej ojciec. W przeciwnym razie obawiam się bowiem, że wystąpiłaby znowu z
teorią dziedziczności i wynalazła jakąś bzdurną przeszkodę, która zagrodzi mi drogę do
szczęścia. Skoro już musi się dowiedzieć, to dopiero po naszym ślubie. Wtedy będzie mi
łatwiej wyjaśnić, jak małą wagę przykładam do tego, kim był jej ojciec.
Henryk uśmiechnął się i podał mu rękę.
- Przyrzekam ci to solennie. Jesteśmy twoimi dozgonnymi dłużnikami. Bez ciebie nie
dowiedzielibyśmy się prawdopodobnie nigdy, gdzie i kiedy umarła ciotka Małgosia i kim jest w
rzeczywistości Waleria Hartmann! Biedna ciocia Małgorzata! Jakże drogo zapłaciła za swój
ulotny sen o szczęściu i miłości... I biedna ta Wala, która ciągle przechodziła z rąk do rąk.
134
Hartmann, Lorbach, Siebert... Spodziewam się jednak, że te trzy nazwiska zostaną wkrótce
zatarte przez jedno: Gerold! Musimy tylko zaczekać na decyzję dziadka. Pokażę mu te
papiery, ale sądzę, iż nie trzeba mu będzie żadnych dowodów, gdy tylko rzuci okiem na
Walerię. Na razie do widzenia, Fredzie. Zobaczymy się niebawem. Tymczasem śpieszę do
dziadka.
- Powodzenia, Henryku. Powiedz mi jeszcze tylko, czy ojciec Walerii mógłby w razie
czego powoływać się na swoje rodzicielskie prawa? Wala jest pełnoletnia...
- Nie przypuszczam. Porzucił żonę i nigdy nie dowiadywał się o dziecko. Uważam to w
ogóle za cud, że owo dziecko przyszło zdrowe na świat i się jakoś uchowało.
Przyjaciele rozstali się. Fred u siebie próbował skupić się na pracy, którą ostatnio
bardzo zaniedbał. Wciąż jednak głos serca zagłuszał wszelkie inne uczucia.
Hartmann nie był ojcem Walerii, mogła więc poślubić ukochanego! Mimo wszystko
nastąpił upragniony cud! Dzisiejszego popołudnia powie jej o wszystkim, dziś nareszcie i dla
niej zaświeci gwiazda lepszej przyszłości!
Fred byłby najchętniej podążył natychmiast do Walerii, chciał jednak wpierw
dowiedzieć się, co panowie von Waldheim postanowią o jej losie. Jeśli staruszek jest
naprawdę zacnym, szlachetnym człowiekiem, za jakiego Gerold zawsze go uważał, to Waleria
nie spędzi już najbliższej nocy pod dachem Hartmanna...
***
Henryk zastał swego dziadka w gabinecie. Starzec siedział przy biurku i przeglądał
fotografie - pamiątkę licznych podróży Freda Gerolda. Pan von Waldheim uśmiechem
przywitał wnuka.
- Twój przyjaciel doprawdy objechał świat wzdłuż i wszerz. Zdaje się, że nie ma takiego
kraju na naszej planecie, którego by nie widział. Jego zdjęcia są bardzo ciekawe, a przy tym
świadczą, że Fred oprócz wrodzonej inteligencji ma także duże poczucie humoru. Muszę
przyznać, iż zawsze go lubiłem, teraz zaś chyba po prostu przywiązałem się do niego. Ale,
ale... gdzież on się podziewa? Czy znowu poszedł na wieś studiować duszę naszego ludu?
135
- Nie, dziadziu, tym zagadnieniem zajmował się od rana. Jego studia dotyczyły
nadzwyczaj ciekawego materiału, o czym za chwilę sam się przekonasz. Odłóż zatem te
zdjęcia i pozwól, że usiądę przy tobie, bo mam ci coś ważnego do powiedzenia.
- Chcesz mówić o interesach?
- Nie, będzie to rozmowa dotycząca spraw osobistych.
- Zaciekawiasz mnie, chłopcze.
Henryk odsunął fotografie. Ujął serdecznie ręce staruszka.
- A więc, drogi dziadziu, Fred Gerold dokonał niezwykłego odkrycia. Dowiedział się
czegoś zupełnie niespodziewanego. Jeśli mi obiecasz, że zachowasz spokój i nie będziesz się
denerwować, to opowiem ci tę historię.
- To brzmi tak, jakbyś chciał mnie przygotować do wysłuchania nieprzyjemnej nowiny.
- Niestety, sprawa ta posiada również przykry aspekt, z którym jednak muszę cię
zapoznać.
- Powiedz, Heniu, o co chodzi. Jestem całkiem spokojny i przygotowany na wszystko.
- Dziadziu, badania Freda zaowocowały nieoczekiwanymi wynikami. Wyszło na jaw
coś, co dotyczy twojej Małgosi. Okazuje się, że nie ma już potrzeby kontynuowania
poszukiwań...
Starszy pan wpił kurczowo palce w dłoń wnuka.
- Czy... czy ona nie żyje? - spytał stłuminym głosem.
- Nie żyje, dziadku. Przykro mi bardzo, że muszę ci to zakomunikować.
Starzec, blady i znękany, zapadł się jakby w swoim fotelu.
- Już nigdy zatem nie odpokutuję tego grzechu - jęknął z rozpaczą.
- Mylisz się, dziadku. Będziesz mógł naprawić wyrządzoną jej krzywdę, ponieważ
zostawiła córkę...
Pan von Waldheim wyprostował się nagle. Zawołał:
- Córka? Moje dziecko umarło i zostawiło córkę? Skąd wiesz o tym, Henryku? Gdzie
jest córka Małgosi?
- W pobliżu ciebie, drogi dziadku.
- Teraz mów wszystko, całą prawdę. Jeśli zniosłem wiadomość o śmierci ukochanego
136
dziecka, to już żadna inna wieść nie wytrąci mnie z równowagi.
Henryk opowiedział mu więc o wypadkach, jakie rozegrały się w ciągu ostatnich
tygodni. Wyjawił dziadkowi, jak Fred zajął się losem Wali, w jaki sposób rozwiązał zagadkę jej
życia. Nie zataił i tego, że pokazał Geroldowi portret Małgorzaty, dzięki czemu przyjaciel odkrył
zdumiewające podobieństwo Walerii do panny von Waldheim. Dodał, iż on sam również miał
przyjemność poznać tę młodą dziewczynę, która niczym siostra bliźniacza przypomina jego
ciotkę. W pierwszej chwili sądził, że to córka ojca, poczęta ze związku pozamałżeńskiego.
Obaj z Fredem usiłowali rozwikłać tajemnicę, aż wreszcie Gerold zaczął działać na własną
rękę, bowiem pokochał Walerię. Ona jednak nie przyjęła oświadczyn młodzieńca, gdyż sądzi,
iż jako córka nałogowego alkoholika Hartmanna, mogłaby unieszczęśliwić Freda na całe
życie. Broniąc się przed własnym uczuciem przysięgła nawet, iż nigdy go nie poślubi.
- Rozumiesz, dziadku, że Fred chcąc uwolnić Walę od tej przysięgi, postanowił
udowodnić, iż nędzny pijaczyna nie jest jej ojcem. Dziś rano dopiął swego: przyciśnięty do
muru Hartmann odkrył wreszcie sekret!
Starzec słuchał z zapartym tchem. Gdy Henryk relacjonował mu historię małżeńskiego
pożycia Małgorzaty, kiedy kreślił przed nim obrazy nędzy, w jakiej żyła jego córka oraz
wizerunek męża, który okazał się człowiekiem bez sumienia, gdy mówił o tym, jak pewnej
zimowej nocy, bezbronna i umęczona, zapukała do drzwi Hartmannów - z ust starego
mężczyzny raz po raz wyrywał się jęk.
Henryk, widząc boleść dziadka, chciał przerwać swoją opowieść, lecz ten wzburzony,
roztrzęsiony, dał mu znak ręką, aby mówił dalej.
Tym sposobem wysłuchał do końca opowiadania wnuka. Wówczas Henryk wyjął z
kieszeni dokumenty oraz dziennik Małgorzaty i oddał to wszystko dziadkowi.
Starcze dłonie drżały. Pochylił się nad pamiętnikiem córki i przycisnął do niego wargi.
Wstrząśnięty do głębi Henryk serdecznym gestem pogładził siwe włosy. Przez długą chwilę
obaj trwali w milczeniu. Staruszek przyciskał do serca pamiątki po swoim utraconym dziecku.
Potem otworzył dziennik. Z bólem odczytał słowa, widniejące na pierwszej stronicy:
“Dzieje mego nieszczęśliwego małżeństwa i mojej rozpaczy, spisane dla ojca. Może
chociaż po śmierci uzyskam jego przebaczenie. Gdy przeczyta, ile wycierpiałam, wybaczy na
137
pewno błąd młodości swojej córce, Małgorzacie”.
Stary pan von Waldheim nie mógł pohamować łez. Łkanie wstrząsnęło nim całym. Na
szczęście wkrótce odzyskał panowanie nad sobą. Raz jeszcze ucałował pożółkłe kartki.
- Henryku, nie zaznam spokoju, póki córka Małgorzaty nie zamieszka w zamku. Każ
natychmiast podstawić samochód. Osobiście pojadę po Walerię i przywiozę ją tutaj, do
rodzinnego domu.
Henryk zaoponował, strapiony nieco.
- Musisz się uzbroić w odrobinę cierpliwości, dziadziu. Przyrzekłem Fredowi, że on sam
powie Walerii prawdę. Spotkają się dzisiaj po południu na górze zamkowej, a potem
przyprowadzi ją do nas. Tak będzie najlepiej. Po co miałbyś fatygować się do zagrody
Hartmanna, gdzie obcy ludzie będą się gapić na ciebie, później zaś komentować złośliwie
każdy przejaw wzruszenia z twojej strony? Słuchaj, poproszę tutaj Freda i razem omówimy
dalsze postępowanie. Nie masz chyba nic przeciwko temu?
Starzec pokręcił głową z niechęcią, bez przekonania. Henryk obstawał przy swoim
zdaniu.
- My przez ten czas zajmiemy się mieszkaniem dla Walerii, dziadku. Przeznaczysz na
to pewnie dawne pokoje cioci Małgosi. Każemy je wywietrzyć i w ogóle doprowadzić do stanu
używalności. Potem zawiesimy w jednej z komnat Walerii portret jej matki, wszystkie zaś
przystroimy świeżymi kwiatami. Chciałbym, aby Wala od razu miała to uczucie, że przestąpiła
właśnie próg własnego domu.
Dziadek mocno uścisnął mu rękę.
- Dzięki ci, Henryku, że myślisz o wszystkim i okazujesz mi tyle zrozumienia.
Oczywiście, zawołaj tu Freda Gerolda, wszak niedługo stanie się on członkiem naszej rodziny.
Chcę wierzyć, iż Waleria wybaczy mi całe zło, jakie wyrządziłem jej matce...
Henryk powiadomił dziadka jeszcze dodatkowo, iż Fred życzyłby sobie, aby nie
zdradzać Walerii przed ślubem, że jej ojciec był człowiekiem bez serca. Wyjaśnił, co powoduje
taką przezorność przyjaciela. Stary von Waldheim przyznał rację Fredowi.
- Rozumiem pobudki, które go do tego skłaniają, i w zupełności uznaję ich zasadność.
Spodziewam się zresztą, że niedługo otrzymam z agencji wywiadowczej jakieś bliższe
138
informacje o tym łotrze. Wtedy ustalimy dalszy tok postępowania. W każdym razie, aczkolwiek
wnuczka moja wkrótce stanie przed ołtarzem i zmieni nazwisko, nie chciałbym, żeby to
uczyniła jako panna Siebert. Sądząc z tego, com usłyszał, jest ona nieodrodną córką von
Waldheimów, toteż ma pełne prawo do naszego imienia. Ojciec jej się wyrzekł jeszcze przed
urodzeniem, ja natomiast ją zaadoptuję.
- Cała ta sprawa spowoduje i tak olbrzymi rozgłos, dziadku. Uważam, że należałoby w
miarę możności uniknąć wywlekania jej na forum publiczne!
- Jak to sobie wyobrażasz, Henryku?
- Zwyczajnie. Zaadoptujesz po prostu córkę Hartmannów. Waleria została przecież
zarejestrowana w księgach cywilnych i kościelnych jako dziecko tych ludzi. Siebert nie będzie
mógł rościć sobie prawa do niczego, nie będzie nawet wiedział, że chodzi o jego latorośl. Nie
sądzę wprawdzie, by odezwały się w nim nagle uczucia ojcowskie, ale jestem nieomal pewny,
że starałby się z zaistniałej sytuacji wyciągnąć jakieś korzyści materialne dla siebie. Co do
mnie, to nie chciałbym narazić Walerii na kontakt z takim niegodziwcem...
Dziadek odparł po namyśle:
- To dobra myśl, Henryku, ale wyłącznie jako wersja dla osób postronnych. Najbliższa
rodzina musi znać prawdę! Poza tym będę się upierał, aby doczesne szczątki mojej biednej
Małgosi spoczęły w naszym grobowcu!
- Przypuszczam, że nie będzie z tym żadnych problemów. Poślemy jakąś ofiarę gminie
kościelnej, która bez wątpienia wyrazi zgodę.
- Mam nadzieję. A teraz przywołaj Freda.
Henryk spełnił jego polecenie. Praca Freda znowu musiała poczekać na lepsze czasy.
Gerold nie sprzeciwił się niczemu, co postanowili w sprawie Walerii jej dziadek i kuzyn.
Staruszek traktował go niczym syna, wdzięczny młodzieńcowi za rozwiązanie fatalnej zagadki.
We trzech ustalili, co powiedzieć Walerii. O ojcu miała się dowiedzieć dopiero po
zawarciu małżeństwa z Fredem.
Henryk cieszył się, że dziadek zniósł tak godnie i mężnie wszelkie nowiny, zarówno złe,
jak i dobre. Ale największe wzruszenie było jeszcze przed nim - spotkanie z Walerią, łudząco
podobną do matki. Troskliwy wnuk pocieszał się myślą, że staremu człowiekowi doda sił myśl,
139
iż ma sposobność odkupić swoją winę.
Wiele spraw należało omówić, tak więc panowie nie rozstawali się z sobą aż do obiadu.
Potem jednak starzec przeprosił towarzystwo i udał się do swego apartamentu, gdyż
coś nieprzeparcie ciągnęło go do pamiętnika córki. Pogrążony w lekturze z bólem dowiedział
się, że Siebert znęcał się nad jego Małgosią nie tylko moralnie, ale i fizycznie, posuwając się
nawet do rękoczynów. Upokarzał ją na każdym kroku, mszcząc się za swoje nieziszczone sny
o majątku. Wyznał cynicznie, że jej nie kocha ani nigdy nie kochał, a postępował jak
najbardziej typowy łowca posagu. Skoro go nie otrzymał, nie widział żadnych powodów do
odgrywania w dalszym ciągu roli czułego kochanka i lojalnego męża. Nie mógł ani też nie
chciał utrzymywać Małgorzaty, kazał jej samej zarabiać na chleb.
Nie mając innego wyjścia, zaczęła udzielać lekcji języków obcych. Młoda istota,
przyzwyczajona do zbytku, po powrocie z pracy zabierała się do gotowania na małej kuchence
gazowej. Bezlitosny tyran szydził z niedoświadczonej gospodyni. Czynił jej wyrzuty, że nie
potrafi przygotować najprostszego posiłku. Obrzucał nieszczęsną obelgami i drwił z jej łez.
Miłość Małgorzaty do męża umarła. Życie u jego boku stało się jednym pasmem udręki nie do
zniesienia. Bała się zwrócić o pomoc do najbliższych, a myśl o samobójstwie odrzucała tylko
dlatego, że spodziewała się dziecka.
Potem w postępowaniu męża nastąpiła zmiana. Był wesoły, pogodny i zadowolony.
Powiedział, że wyjadą do Genewy. Kazał jej pakować rzeczy, których pozostało niewiele, jako
że zmuszona była sprzedać wszystko, co posiadało jakąś większą wartość. Pojechali do
Dijon. Tutaj Siebert wręczył jej paszport, bilet i wsadził ją do pociągu, jadącego w przeciwnym
kierunku. Oznajmił, że z nią zrywa, gdyż jest mu kulą u nogi. Przyjął posadę wychowawcy w
pewynm internacie dla chłopców, gdzie nie zatrudniano nauczycieli, obarczonych rodziną.
Niech wraca do swoich, którzy bez małżonka przyjmą ją na pewno z otwartymi ramionami.
Zanim zdołała pojąć sens tych słów, Siebert odszedł. Pozostała sama, chora, bez środków do
życia i opieki. W najbliższych dniach miała urodzić dziecko. Im była bliżej domu, tym większa
ogarniała ją rozpacz. Znowu zastanawiała się, czy najlepszym wyjściem dla wszystkich nie
byłoby odebranie sobie życia, ale przed tym desperackim krokiem powstrzymywała ją myśl o
bezbronnym maleństwie, spoczywającym w jej łonie:
140
“Cóż mam począć, wszechmocny Boże?”
To były ostatnie słowa Małgorzaty, napisane tuż przed przyjazdem do ojczyzny. Na
końcu pamiętnika znajdowało się jeszcze kilka zdań, skreślonych tego dnia, kiedy urodziła
córeczkę.
“Niech ma imię po babci: Waleria. To była dobra i szczęśliwa kobieta! Oby i moje
dziecko zaznało szczęścia w życiu. Czuję, że moje godziny są już policzone.
Przebaczcie mi! Zbłądziłam, lecz nie wiedziałam, co czynię...”
Na tym urywał się pamiętnik Małgorzaty von Waldheim. Jej ojciec był wstrząśnięty.
Ślubował sobie w duchu, że zadośćuczyni cierpieniom matki, wynagradzając to stokrotnie jej
dziecku. Teraz dopiero pojął w całej pełni, jak okrutnie obszedł się z córką, ulegając bez
sprzeciwu namowom syna. Uznał za stosowne zaznajomić z treścią tych notatek Henryka i
Freda.
- Wy obaj powinniście wiedzieć, ile przecierpiała matka Walerii. Spotkał ją ciężki los, ja
zaś nie przypuszczałem nawet, że wróciła do ojczyzny ze złamanym sercem.
Fred przeczytał ten pamiętnik przed spotkaniem z Walą. Musiał wiedzieć wszystko o
rodzicach dziewczyny, aby nie zranić jej uczuć jakimś nieopatrznym słowem.
***
Waleria, powróciwszy z domku nauczyciela, zastała Hartmannów siedzących przy stole
w najlepszej komitywie.
Była tym mile zaskoczona, bowiem Hartmann po większej pijatyce zachowywał się
zwykle zupełnie inaczej. Zdziwiło ją też trochę, że oboje traktowali najmłodszą córkę z
wyjątkową uprzejmością.
W chwilę potem rodzeństwo powróciło z pola. Oboje byli tak spragnieni i wygłodniali, że
natychmiast zabrali się do jedzenia. Po obiedzie Wala chciała pozmywać naczynia, ale dzisiaj
Hartmannowa nie chciała na to przystać. Waleria zaśmiała się głośno.
- Dlaczego, mamo?
- Bo to robota nie dla ciebie. Nie pozwalam i basta. Zrobię to sama.
141
Wala usadowiła matkę wygodnie w fotelu.
- Wypoczniesz sobie teraz, mamo. Ładnie by to wyglądało, gdybym cię nie wyręczyła.
A Hanka jest także zmęczona.
- Matka dobrze mówi - wmieszał się naraz do rozmowy ojciec. - To nie dla ciebie. Masz
za delikatne ręce do brudnej roboty.
Dziewczyna spojrzała na niego ze zdumieniem. Ojciec, który nigdy dotąd nie miał dla
niej dobrego słowa, uśmiechał się teraz życzliwie. Pomyślała, iż tę korzystną dla siebie zmianę
zawdzięcza Fredowi, dyskretnej i troskliwej opiece, jaką nad nią roztaczał. Szkoda, że wkrótce
utraci to poczucie bezpieczeństwa...
Westchnęła i nie zważając na protesty wyniosła naczynia do kuchni, gdzie energicznie
zabrała się do ich zmywania. Szło jej to całkiem nieźle, chociaż naprawdę nie była
przyzwyczajona do tego rodzaju zajęć. Po zakończeniu pracy poszła do siebie i umyła
starannie ręce.
Następnie przeliczyła pozostałą gotówkę. Gdy zapłaci ojcu za tydzień utrzymania,
wystarczy jej pieniędzy już tylko na podróż do Berlina i jeden dzień pobytu w tym mieście.
Szczęściem czekały na nią jeszcze pieniądze w banku, poza tym miała nadzieję, iż w Berlinie
otrzyma rychło posadę. Skąd mogła wiedzieć, ilu ludzi przyjeżdża do stolicy z takimi samymi
planami i ilu z nich doznaje przykrego zawodu? Uważała, iż w Berlinie na pewno znajdzie
odpowiednie zajęcie.
Zeszła na dół, aby zapłacić ostatnią “tygodniówkę”. I oto znowu niespodzianka! Ojciec,
który już kilka dni temu upominał się o wypłatę, teraz nie chciał jej przyjąć!
- Nie chcę, Walu! Wydałaś tyle na remont i na dom. Zostało ci pewno niewiele...
Zdumiona i zarazem uradowana tą nagłą wspaniałomyślnością, wsunęła wyznaczoną
kwotę matce do ręki.
- Skoro ty, ojcze, z nich rezygnujesz, to dam je mamie. Przydadzą się niewątpliwie, ja
zaś w żadnym wypadku nie chcę być nikomu ciężarem.
Hartmannowa wzdragała się również, lecz Wala rzekła do niej z uśmiechem:
- Weź, mamo. Wiem, że ci będą potrzebne.
Kobieta pomyślała o swoim “skarbie”, ukrytym pod dachem obory. Oczy miała pełne
142
łez.
- Jesteś taka dobra, Walu. Bóg powinien ci to wynagrodzić. Będziesz kiedyś bardzo
szczęśliwa, zobaczysz...
Waleria westchnęła z powątpiewaniem. Słowa matki nie trafiały jej do przekonania,
aczkolwiek minionego wieczoru Fred zapewniał ją mniej więcej o tym samym. Nie wierzyła w
cuda, a jego czarowna bajka brzmiała nadzwyczaj nieprawdopodobnie... Pogłaskała matkę po
siwej głowie.
- Naturalnie, że jest mi lepiej niż wam, moja biedna mamo. Jestem młoda, zdrowa,
umiem dosyć dużo, więc spodziewam się, że znajdę jakieś niezłe źródło zarobkowania. W tym
celu wyjadę stąd niedługo, bo tutaj nic nie wskóram, a manna, jak wiadomo, nie spada z
nieba...
Matka spojrzała wymownie na swojego Gottlieba, ale nie zauważył tego, gdyż
pożądliwie zerkał na pieniądze. Skoro żona je przyjęła... Postanowił, że wyciągnie od niej
przynajmniej połowę tej sumy.
Tego dnia Waleria nie mogła doczekać się chwili, w której znowu zobaczy Freda. W jej
duszy tliła się słabiutka iskierka nadziei, iż może naprawdę usłyszy coś pocieszającego...
Wcześniej niż zazwyczaj podążyła na umówione spotkanie.
Mimo to Fred już tam był. Podbiegł do ukochanej i ujął mocno jej obie ręce.
- Jak to dobrze, że już jesteś, najdroższa. Płonąłem z chęci ujrzenia cię czym prędzej!
Walu, mam ci tyle do powiedzenia! Posłuchaj, bo to dobre nowiny...
- Jak pan widzi, ja także przyszłam przed czasem, choć nie wierzę w cud, o którym pan
wczoraj wspominał...
Delikatnie i czule podprowadził ją do ławki.
- A jednak dotrzymam słowa, Walu! Opowiem ci o cudzie, jaki się zdarzył. O cudzie,
który uwolni cię od niedorzecznego ślubowania! Będziesz moją żoną...
- Co by to być mogło? - wyszeptała z rezygnacją w głosie.
- Siądźmy, kochanie, bowiem słuchając mnie, możesz dostać zawrotu głowy z
wrażenia. A więc na początek to, co najważniejsze: przysięga, jaką złożyłaś, nie ma
najmniejszego znaczenia, ponieważ Hartmann nie jest twoim ojcem!
143
Zadrżała, zdjęta uczuciem podobnym do przerażenia.
- Nie jest moim ojcem?
- Nie, najdroższa. On nie jest twoim ojcem, a jego żona nie jest twoją matką!
Waleria zacisnęła kurczowo ręce. Błyskawicznie przypomniała sobie tę okropną chwilę,
w której dowiedziała się od Dory Lorbach prawdy. Znowu traciła grunt pod nogami, czuła się
niczym roślina, wyrwana z ziemi i wykorzeniona na zawsze.
- Więc kim jestem? - zawołała. - Och, Boże mój, kim jestem?! Ani dzieckiem pani Dory
Lorbach, ani córką Hartmannów? Znów samotna, bez rodziny, bez imienia. Podrzutek.
Przybłęda, skazana na wieczną tułaczkę...
Objął ją czule.
- Spokojnie, Walu. Nie denerwuj się, najmilsza! Moja słodka, niebawem odnajdziesz
drogę do domu...
Spojrzała na niego żałośNie.
- Drogę do domu? To są piękne, ale puste słowa! Gdzież jest ten dom, ci krewni gdzie
są? Gdzie jest moje własne miejsce na ziemi?
Wskazał ręką zamek.
- Tam, kochanie. Tam, gdzie Hartmannowa zabraniała ci chodzić, gdyż miała coś na
sumieniu. Przecież pamiętasz jej ustawiczny lęk przed twoim ewentualnym spotkaniem z
domownikami zamku... A wiesz, czego tak się bała, dlaczego odradzała ci spacery w tej
okolicy? Ponieważ zaraz po twym przyjeździe tutaj zobaczyła, jak bardzo stałaś się podobna
do matki...
- Do matki? Kim jest moja matka? Och, Fredzie, powiedz mi to! Błagam cię...
Nie zauważyła, że mimo woli porzuciła konwencjonalne słówko “pan”. Tak zresztą być
musiało, we Fredzie Geroldzie miała jedyną bezpieczną ostoję i podporę. Przytulił ją do siebie.
- Czy przypominasz sobie, Walu, jak opowiadałem ci dzieje panny von Waldheim?
Mówiłem, że zakochała się w wychowawcy swego bratanka, że idąc za głosem serca,
wyrzekła się domu i rodziny. Razem z umiłowanym ruszyła w szeroki świat. Krewni nie mogli
jej tego darować. Już wkrótce jednak ojciec zaczął żałować swej nieustępliwości. Niestety,
jego syn, a ojciec Henryka, znany powszechnie jako człowiek surowych zasad, wyniosły i nad
144
wyraz dumny ze szlacheckiego pochodzenia, nie dopuścił do tego, by pan von Waldheim
nawiązał ponownie kontakt z córką. Po jego śmierci staruszek obawiał się, że i Henryk może
mieć coś przeciwko temu. Mój przyjaciel nie odziedziczył wszakże charakteru po ojcu, toteż
był rad, iż dziadek pragnie pogodzić się z córką. Postanowili zwrócić się do pewnej agencji
wywiadowczej z prośbą o wszczęcie poszukiwań zaginionej bez wieści. Tymczasem ja
zauważyłem kiedyś w archiwum zamkowym portret panny von Waldheim. Byłem bardzo
zaskoczony, ponieważ ty, miła moja, wyglądasz niczym jej sobowtór. O tym uderzającym
podobieństwie powiedziałem Henrykowi, który zapragnął cię poznać osobiście. Kiedy do tego
doszło, on również był oszołomiony twoim widokiem. Usiłując dociec prawdy, snuliśmy obaj
najrozmaitsze przypuszczenia. Dziś rano udało mi się rozwiązać tę zagmatwaną zagadkę.
Jesteś, Walu, córką Małgorzaty von Waldheim, która we Francji poślubiła doktora Sieberta.
Waleria, blada jak opłatek, szeroko rozwartymi oczyma wpatrywała się we Freda.
- Mój Boże, czy to możliwe? - w jej drżącym szepcie zawierało się tyleż nadziei, co
niedowierzania.
Fred opowiedział wszystko od samego początku. Mówił, jak czyhał na Hartmanna,
jakie domysły rodziły się w wyobraźni Henryka. Stwierdził, iż punktem zwrotnym w całej
sprawie była jej przysięga, która zmusiła go do bardzo energicznego działania. Wreszcie, idąc
po nitce do kłębka, ustalił jej niewątpliwe pokrewieństwo z rodziną Waldheimów.
Waleria, cicha i drżąca, spoczywała w ramionach Gerolda. Pieszczotliwie gładził włosy,
rozpalone policzki i dłonie dziewczyny. Wyznał już jej prawdę, pomijając milczeniem jedynie
charakter doktora Sieberta oraz przyczynę powrotu Małgorzaty w rodzinne strony. Nadmienił
tylko, że właściwie nie wiadomo, co się stało z ojcem. Jeżeli nawet żyje, to w każdym razie
przepadł gdzieś bez wieści.
Jeśli natomiast chodzi o właścicieli zamku, to obaj panowie von Waldheim chcieli już
dziś przed południem zabrać Walę do domu, na co on wszakże nie wyraził zgody. Pragnął
najpierw przygotować swoją wybrankę do wielkiej, życiowej zmiany. Obecnie, kiedy już
poznała szczegóły tej dramatycznej historii, może jej powiedzieć także, że dziadek
zdecydował się zaadoptować własną wnuczkę. To pozwoli uniknąć zbytniego rozgłosu. Zwłoki
jej matki spoczną w rodzinnym grobowcu.
145
Niezmiernie wzruszona słuchała tego, o czym mówił, a łzy niepowstrzymanym
strumieniem spływały po jej bladej twarzy. Fred ograniczył się do ich ocierania, uznał bowiem,
że Waleria musi się wypłakać. Przyniesie jej to ulgę, zmywając z duszy bolesną gorycz.
Kiedy się uspokoiła, rzekł, iż teraz zaprowadzi ją do zżeranych niecierpliwością dziadka
i kuzyna. Przygotowano już dla niej pokoje, niegdyś zajmowane przez matkę. Nie pozwoli
Walerii pod żadnym pozorem wrócić do Hartmannów. Rzeczy dziewczyny zostaną
przeniesione do zamku Waldheimów, który odtąd będzie jej domem do czasu, aż we dwójkę
stworzą sobie inny, własny. Dziadek wyraził już zgodę na to małżeństwo, a teraz on, Fred,
czeka, aby i ona powiedziała w końcu “tak”.
Spojrzała nań z nieopisaną czułością, podając do pocałunku słone od łez wargi.
Gorąco, namiętnie przywarł do nich swymi spragnionymi ustami. Spotkały się z sobą oczy
mężczyzny i kobiety, promieniejące niewysłowionym szczęściem.
Ich upojenie zdawało się nie mieć granic. Między gradem pocałunków Wala zadawała
Fredowi mnóstwo pytań, na które ukochany cierpliwie odpowiadał. To, co uważali za małą
chwilkę rozkoszy, trwało w istocie godzinę - cudowną i niezapomnianą. Fred powiedział
wreszcie:
- Pora już iść, najsłodsza, bo dziadek czeka! Chodźmy na górę.
Waleria zawahała się, spłoszona.
- Tak od razu? Jakże ja wyglądam...
- Uroczo. Potargałem ci trochę włosy, ale to rzecz do naprawienia. Śladów łez nie
musimy usuwać, gdyż dziadek i kuzyn pojmą bez trudu, iż w takiej chwili musiałaś płakać.
Mam nadzieję, że były to już ostatnie łzy, jakie ścierałem z twych oczu...
Pomógł dziewczynie uporządkować fryzurę, lecz stanowczo sprzeciwił się nałożeniu
kapelusza.
- Bez tego nakrycia głowy jeszcze bardziej przypominasz swą matkę. Dlatego też
kazałem ci zdjąć kapelusz wówczas, gdyśmy mieli się spotkać z Henrykiem. No, kochanie,
teraz wyglądasz już bardzo szykownie. Bez wątpienia przypadniesz dziadkowi do serca tak
prędko jak Henrykowi. Jego gorącą sympatię zaskarbiłaś sobie z miejsca, tak że odczułem
nawet przypływ zazdrości. Uspokoił mnie wyznaniem, iż kocha inną.
146
Wala roześmiała się cicho.
- Och, Fredzie! Przecież chyba wiedziałeś, że żaden inny mężczyzna nie mógłby
zdobyć mego serca, gdyż ono niepodzielnie należy do ciebie!
Nie mógł się powstrzymać od następnego pocałunku.
- Uwielbiam twój uśmiech, Walu. To on właśnie przykuł mnie do ciebie.
- Ale nie zakochałeś się od pierwszego wejrzenia, tak jak ja?
Zaśmiał się.
- Istotnie. Wyobraź sobie, że z bogatą przyszłą spadkobierczynią pani Dory Lorbach
nie chciałem mieć nic, ale to nic wspólnego. Przekonałem się wtedy tylko, że mam do
czynienia z miłą, inteligentną osóbką, z którą można uciąć sobie przyjemną pogawędkę.
Dopiero widząc tę panienkę, całą we łzach i smutku, zrozumiałem, że ją kocham. A kiedy
udało mi się sprowokować cię do uśmiechu, nie było już dla mnie odwrotu. Po prostu
przepadłem z kretesem. Ten słodki, niewinny uśmiech związał mnie z tobą na wieki.
Przytuleni do siebie wspięli się na szczyt góry. Gdy stanęli przed bramą parku, Wala
przycisnęła rękę do piersi. Okazały zamek przyprawił ją niemal o zawrót głowy.
Fred, widząc to niezwykłe wzruszenjie dziewczyny, przytulił ją jeszcze mocniej do
siebie.
- Nie lękaj się, najdroższa. Wejdź bez wahania, gdyż tutaj naprawdę jesteś oczekiwana
z upragnieniem, tęsknotą i miłością.
Wtedy wróciła jej odwaga. Wsparta na ramieniu Gerolda doszła do portalu
zamkowego. Niemal w tej samej chwili Henryk, przeskakując po dwa stopnie, zbiegł po
schodach tarasu. Zbliżył się szybko do młodej pary i bez ceremonii chwycił Walę w objęcia.
- Witaj w domu twoich przodków, Walerio! Witaj, kochana kuzyneczko! Dziadek nie
wyszedł ci na spotkanie razem ze mną, bowiem zabrakło mu odwagi. Zaprowadzę cię do
niego i ani ja, ani Fred nie będziemy wam przeszkadzać. Dziadzio życzy sobie, abyście w tej
chwili powitania byli sami, tylko we dwoje.
Wprowadził Walerię do wielkiego hallu. Pożegnawszy ciepłym, serdecznym uściskiem
dłoni narzeczonego, szła teraz posłusznie za Henrykiem. Ze wzruszeniem patrzyła wokół.
Młodzieniec otworzył drzwi dużego salonu na parterze, pomógł Walerii przestąpić próg,
147
po czym zawołał:
- Dziadku, oto Wala!
Potem odszedł śpiesznie, zamykając za sobą drzwi. Waleria znalazła się w
przestronnym, wytwornie urządzonym pokoju, pełnym obrazów. Stał tam wysoki staruszek o
srebrnych włosach i szlachetnym obliczu, wzbudzający od pierwszego wejrzenia szacunek.
Głęboko wzruszony wyciągnął do niej ramiona.
- Małgosia! Moje dziecko! Och! Nie, nie... Waleria, dziecko mojej jedynej, umiłowanej
córki! - wykrztusił wreszcie po długiej chwili pełnego napięcia milczenia.
Wtedy Walerię ogarnęła niezwykła tkliwość. Bez namysłu podbiegła do czcigodnego
starca i rzuciła mu się w objęcia. Przytulił ją mocno.
- Najdroższa Walerio, zdaje mi się, że powróciła do mnie moja Małgosia. W tobie
odnajduję utraconą córkę. Mam wrażenie, że oto nastąpił cud! Jakże ty jesteś podobna do
swojej matki. Wyglądasz zupełnie tak samo jak ona, gdy nas opuszczała, gdy wyjechała stąd
na zawsze...
Starzec ukrył twarz w złocistych włosach dziewczyny. Jego drżące palce gładziły ręce
wnuczki:
- Jej włosy... jej oczy... jej postać... Walu droga, moja maleńka wnuczko... Jakiż jestem
szczęśliwy, że cię znalazłem, że przynajmniej ty wróciłaś do domu... Wyrządziłem twojej
mamie ogromną krzywdę... Postaram się to wynagrodzić tobie, kochane dziecko.
Bardzo długo stali przytuleni do siebie. Waleria po raz pierwszy w życiu poczuła, co
oznaczają prawdziwe więzy krwi. Między nią a tym staruszkiem nie było nic, co mogłoby ich
dzielić, kochała go tak, jakby znali się z dawien dawna.
- Dziaduniu, mój dziaduniu! Ja już nie wiem, czy to jest bajka, czy sen... Tak wiele
szczęścia naraz przekracza moją zdolność pojmowania. Och, dziadziu - szeptała.
Później siedzieli razem, w milczeniu. Trzymali się za ręce, a rozmawiały ze sobą tylko
ich oczy. Była to dla obojga wielce uroczysta, święta niemal godzina. Kiedy minęła, pan von
Waldheim zaprowadził Walerię do przeznaczonych dla niej apartamentów. W buduarze wisiał
portret Małgorzaty, przed którym dziewczyna stanęła jak wryta w ziemię.
- Och, dziadziu - rzekła z przejęciem. - Naprawdę jestem bardzo podobna do mojej
148
mamy. Na pewno nie wiesz, jakie to błogie uczucie, że patrzę na nią i mogę ją kochać... Tyle
przykrości sprawiał mi fakt, iż nie potrafię przywiązać się do tej kobiety, którą dotychczas
uważałam za matkę! Walczyłam ze sobą, starałam się choćby przyzwyczaić do niej, ale mimo
wszystko pozostała dla mnie obcą. A tutaj... to tylko obraz, który jednak pokochałam od razu.
Jakież to straszne, że moja mama nie żyje i że umarła tak młodo!
- Tak, dziecko, była w twoim wieku, kiedy przyszło jej pożegnać się ze światem.
Smutna, biedna i udręczona... Opuściłem Małgosię, pozbawiłem ją ojcowskiej opieki... Nigdy
sobie tego nie przebaczę.
Stary pan pokazał Wali jej małe królestwo, które dawno temu zamieszkiwała
Małgorzata von Waldheim. Dziewczyna spojrzała na niego z niekłamaną wdzięcznością.
- Jak to miło z twej strony, dziadziu, żeś przeznaczył dla mnie właśnie te pokoje. Duch
mamy będzie mi towarzyszył, będę myśleć, że ona ciągle przebywa wśród nas - powiedziała.
Dziadek z wnuczką zeszli na dół do saloniku, gdzie zastali Henryka i Freda. Młodzi
ludzie mieli aż nadto czasu, by omówić rozmaite kwestie, a teraz z radością powitali
wchodzących.
Henryk wysłał już służącego do Hartmannów po kufry podróżne Walerii. Nie trzeba było
niczego pakować, gdyż - jak wiadomo - na rzeczy Wali nie znaleziono miejsca w całej
zagrodzie. Służący miał także zawiadomić gospodarzy, że Wala wprawdzie zostanie już w
zamku, lecz za kilka dni przyjdzie do nich, by pożegnać się z całą rodziną.
Dziadek rzekł pół żartem, pół serio, iż Waleria na pewno wkrótce go opuści, ponieważ
Fred mu ją zabierze.
Po chwili zastanowienia dodał jednak bardzo stanowczo:
- Nie pozwolę się porzucić. Życia zostało mi już niewiele, przez ten czas jednak muszę
cię mieć w pobliżu. Tobie, Fredzie, jest przecież wszystko jedno, gdzie mieszkasz, a pracować
możesz wszędzie. W zamku jest tyle miejsca, że nawet gdyby Henryk się ożenił, starczy go
dla wszystkich. Co myślisz o tym, aby dla ciebie z Walerią urządzić lewe skrzydło? Ja bym
nadal zajmował prawe, Henrykowi zaś pozostawimy do dyspozycji dwa piętra i budynek
środkowy, gdyż jako główny przedstawiciel rodu ma prawo do największej powierzchni
mieszkalnej. Każda część zamku ma oddzielne wejście, więc nikt nikomu nie będzie
149
przeszkadzać. A jeżeli zechcemy się spotkać, nie będziemy musieli ani jeździć, ani chodzić za
daleko. No i co sądzicie o moim planie?
Wszyscy po kolei uściskali dziadka. Jego projekt przyjęto jednogłośnie. Tylko Fred
zwrócił się żartobliwie do przyjaciela:
- A co poczniesz, jeśli przyszła pani von Waldheim nie zgodzi się na to?
Henryk parsknął śmiechem.
- Moja żona będzie zawsze tego samego zdania co ja.
Dziadek spojrzał nań badawczo.
- Coś mi się zdaje, że jesteś bardzo pewny siebie. To zabrzmiało tak, jakbyś z góry
wiedział, co cię czeka i komu przypadnie w udziale zaszczyt zostania twoją małżonką.
- Masz rację dziadku. Wiem, lecz na wszelki wypadek nie wymieniam nazwiska. A
może dostanę kosza? Wolę być ostrożny...
- Chciałbym dożyć tej chwili, kiedy się ożenisz.
- Doczekasz się, dziadku. Bądź spokojny. Dziś otrzymałem wiadomość, że będę miał
wkrótce sposobność zobaczyć się z tą młodą damą. Bądź przygotowany na rychłą wieść o
moich zaręczynach, gdyż widok Wali i Freda czyni mnie zawistnym...
Stary pan von Waldheim zaczął się domyślać, o której panience napomyka Henryk. I
on dowiedział się dzisiaj, że Kitty von Haller powróciła z matką do domu. Od dawna pragnął
tego związku, choć nigdy nie rozmawiał na ten temat z wnukiem, aby mu nie narzucać swego
zdania.
Kiedy dostarczono kufry, Waleria przeprosiła panów i wyszła, aby się przebrać do
kolacji. Służba była oczywiście niezmiernie podniecona i zaintrygowana jej pojawieniem się w
zamku. Nagle znalazła się jakaś wnuczka jaśnie pana, która dotąd mieszkała, nie wiadomo
dlaczego, u Hartmannów. Ci, co poszli po bagaż, nie dowiedzieli się niczego, bowiem starzy
milczeli jak zaklęci. Karol i Hanka natomiast w ogóle nie wiedzieli, o co chodzi. Naocznie
stwierdzono jedynie to, iż panna została przyjęta w zamku z olbrzymią radością. Służbie nie
pozostawało nic innego, jak tylko czekać na dalszy rozwój wypadków.
Waleria zeszła na kolację w eleganckiej wieczorowej kreacji. Oczarowała nie tylko
trzech panów, lecz także wszystkich służących. Na jej cześć przygotowano małą ucztę.
150
Dziadek przekomarzał się z Fredem, mówiąc mu, że na oficjalne zaręczyny będzie
musiał jeszcze poczekać dopóty, dopóki nie nastąpi prawna adopcja jego narzeczonej. Na
pociechę dorzucił, że postara się, by wszystkim formalnościom stało się zadość w jak
najkrótszym terminie.
- Nie zależy mi wcale na ogłoszeniu zaręczyn, drogi dziadku - rzekł Fred z uśmiechem.
- Natomiast po zrękowinach nie chciałbym zwlekać ze ślubem.
- A kiedy mianowicie chcecie się pobrać?
Fred objął Walę gorącym, pełnym tęsknoty spojrzeniem.
- Ja? Ja chciałbym już jutro... - odparł z głębokim westchnieniem.
Panowie roześmieli się. Waleria spąsowiała.
- A może w święta Bożego Narodzenia? - spytał dziadek.
Fred westchnął znowu.
- Boże Narodzenie? Kiedyż to będzie? Chyba za sto lat... Walu, czy to konieczne,
żebyśmy czekali tak niesamowicie długo?
Teraz i ona musiała się roześmiać.
- Jestem przekonana, że dziadunio nie każe nam czekać bez końca! Fredzie mój drogi,
musisz się nauczyć cierpliwości!
- Ależ to takie trudne... Mieć szczęście w zasięgu ręki i nie móc go schwytać!
Henryk zwrócił się do przyjaciela z niewinną miną:
- Słuchaj, obiło mi się o uszy, że jesienią miałeś wyjechać z cyklem odczytów...
Czyżbym się przesłyszał?
- Niestety, słuch masz dobry! Na dodatek widzę, że cię to cieszy, niegodziwcze! I to ma
być przyjaciel?!
- Wiesz, obawiam się, że ja nie będę mógł ożenić się wcześniej, więc dlaczego
właściwie tobie miałoby się powodzić lepiej ode mnie? Ja, biedny kawaler, i ty, szczęśliwy
małżonek. Nie odpowiada mi taka kombinacja.
- Dałby Bóg, żeby ta twoja wybranka nie odmówiła ci serca ani ręki. Inaczej biada nam,
biada!
- Otóż to. Módl się, Walu, żebym czym prędzej został narzeczonym i tym samym nie
151
miał powodu wam zazdrościć!
- Dobrze, mój drogi, choć uważam, że jesteś bardzo pewny wygranej.
- Walu, nigdy nic nie wiadomo. Wszak ty sama odmówiłaś Fredowi, jakkolwiek on się
wcale tego nie spodziewał. Wy, kobiety, jesteście nieobliczalne.
Starszy pan von Waldheim wstał i rzekł, podnosząc w górę swój kielich:
- Piję za zdrowie wszystkich kobiet z rodu Waldheimów! Wznoszę toast za pomyślność
mojej wnuczki Walerii i za szczęście wszystkich potomków naszej rodziny! Fredzie i Henryku,
wypijcie ze mną!
Zabrzęczało szkło. Waleria, bliska płaczu, patrzyła na trzech mężczyzn. Ogarnięta
wzruszeniem odmawiała w duchu żarliwą modlitwę dziękczynną. Jak ogromnie, jak
bezgranicznie wdzięczna była Stwórcy, który w sposób przecudowny pokierował jej losem...
***
Po rozmowie z Walą, dziadek postanowił, że dziewczyna osobiście wręczy
Hartmannom obiecaną nagrodę, gdy pójdzie pożegnać się z nimi.
- Tak czy owak zawdzięczam dużo tym ludziom. Udzielili schronienia twej matce i
zadbali o ciebie. A jakie to szczęście, że oddali cię na wychowanie Dorze Lorbach, która
zapewniła ci odpowiedni rozwój i wykształcenie. Pomyśl tylko, jak wyglądałoby twoje życie w
wiejskiej zagrodzie! Przyznam, że ja po prostu nie mogę sobie tego wyobrazić...
Waleria zwróciła się do dziadka z prośbą, aby pozwolił jej odwiedzić Hartmannów w
niedzielę, gdyż wtedy zastanie wszystkich w domu. Dziadek wyraził zgodę pod warunkiem, iż
Fred odprowadzi narzeczoną, aby załatwić przy okazji sprawę adopcji.
W niedzielę Waleria i Fred pojechali na wieś samochodem. Gdy z auta wysiadła Wala,
Hanka pisnęła głośno z zachwytu i podziwu.
- Ojcze! Waleria z twoim przyjacielem! I przyjechała automobilem z zamku! Co się
właściwie stało?
Nie zdążyła jednak wypytać o żadne szczegóły, bowiem młodzi ludzie już weszli do
domu i przywitali się z Hartmannami. Starzy byli wyraźnie zakłopotani, Wala jednak zwracała
152
się do nich tak serdecznie, że wkrótce poczuli się raźniej. Powiedziała, że pan von Waldheim
wpłacił do banku na ich nazwisko pokaźną sumę, od której będą mogli pobierać odsetki, co
położy zapewne raz na zawsze kres ich kłopotom finansowym. Hartmann jest upoważniony do
odbioru połowy odsetków, druga połowa przypada jego żonie. Po ich śmierci obie części
majątku przejdą na Hankę i Karola.
Hanka nie posiadała się ze zdumienia.
- Ale co się stało, Walu? Czy to prawda, że mieszkasz teraz w zamku i że już tam
zostaniesz? Ale dlaczego? Powiedz, dlaczego?
Fred tym sposobem przekonał się, iż Hartmannowie dotrzymali obietnicy i nawet
dzieciom nie powiedzieli o niczym. Odparł zatem Hance tak, jak mu poradził starszy pan von
Waldheim.
- Właściciel zamku postanowił zaadoptować pannę Walerię, to znaczy będzie miała
takie same prawa, jakby była jego rodzonym dzieckiem. Dlatego też rodzice otrzymali
odszkodowanie. Poza tym panna Wala zapakowała do dużego kufra sukienki, bieliznę oraz
różne pamiątki, a wszystko to dostanie pani, panno Hanko. Karol otrzymuje bon. Proszę,
panie Karolu. Z tym papierkiem pójdziecie do sklepu w mieście i kupicie sobie wszystko,
czego wam potrzeba.
Rodzina Hartmannów była wręcz oszołomiona. Matka płakała, głaszcząc ręce Wali,
której miała tak wiele do zawdzięczenia. Hanka i Karol gotowi byli skakać z radości. Jedynie
Gottlieba Hartmanna złościło to, że pan von Waldheim podzielił nagrodę na dwie równe
części. Stało się to, oczwiście, za przyczyną Wali, która uświadomiła dziadkowi, że Hartmann
bardzo szybko roztrwoni pieniądze. Zdaniem Walerii żona znacznie lepiej gospodarowała
budżetem domowym niż jej małżonek.
Fred w mig zauważył niezadowolenie swego “przyjaciela”. Poprosił go o chwilę
rozmowy na osobności.
- Wiecie sami najlepiej, panie Hartmann, że powierzenie wam całej kwoty, to nazbyt
wielkie ryzyko. Ani się człowiek obejrzy, jak przepijecie wszystko co do grosza. Nie mówię,
oczywiście, o kieliszku czy nawet dwu, ale pan nie zna umiaru. To może mieć opłakane skutki.
Tak, mój drogi, trzeba rozpocząć nowe życie, zadbać bardziej o dom i gospodarstwo. A teraz
153
proszę podpisać ten dokument, gdyż pan von Waldheim musi mieć waszą pisemną zgodę na
adopcję Walerii. W przeciwnym razie będziecie zmuszeni stawić się w sądzie. Dzięki pannie
Wali zdobyliście już niezły kapitał. Raz były to pieniądze przywiezione przez nią od Dory
Lorbach, obecnie zaś korzystacie z dobrodziejstwa von Waldheimów. Spodziewam się, iż w
dowód wdzięczności dla niej zaczniecie się prowadzić porządniej niż dotąd.
Gottlieb Hartmann zorientował się, że nic już więcej nie zdoła wytrząsnąć z tego rogu
obfitości, toteż bez wahania podpisał papiery. Tego samego zabiegu musiał dokonać Henryk
jako prawowity spadkobierca. Dopiero wyrażona na piśmie zgoda tych dwóch mężczyzn
umożliwiała szybkie załatwienie wszelkich pozostałych formalności.
Narzeczeni pożegnali się z Hartmannami. Cała czwórka odprowadziła ich do
samochodu, który Hanka wprost pożerała spojrzeniem. Poprosiła Walę, aby zezwoliła jej
usiąść na chwilkę obok siebie. Ulokowawszy się na miękkich poduszkach, aż zapiszczała z
uciechy, Karol pomógł siostrze przy wysiadaniu. Hanka twierdziła później, że był to
najwspanialszy moment w jej życiu, kiedy siedziała tak sobie wygodnie w eleganckim aucie.
Waleria i Fred mieli już odjeżdżać, gdy dwaj lokaje przynieśli właśnie kufer z rzeczami
dla panny Hartmann. Wala obdarowała ją bardzo hojnie. Nie musiała zresztą oszczędzać,
albowiem dziadek wyznaczył jej pokaźną sumę miesięczną na “drobne wydatki”.
- Weź również kufer, żebyś miała gdzie trzymać sukienki - zawołała na odjezdnym
Waleria.
Hanka, dumna niczym paw, udała się wraz z lokajami, dźwigającymi kufer, do swego
pokoiku na poddaszu, którego nie musiała już z nikim dzielić.
***
Tymczasem Henryk pojechał do majątku barona von Hallera, aby powitać jego żonę i
córkę, które wróciły z kuracji w Kissingen. Po długich namowach udało mu się skłonić Kitty do
spaceru po parku we dwoje.
- Jakże się pani bawiła w Kissingen, panno Klaro?
- Bardzo dobrze.
154
- Pewno otaczał panią rój wielbicieli?
Kitty zerknęła na niego spod oka. Serce jej uderzało prędko i mocno, mimo to
odpowiedziała oschle jak zazwyczaj:
- Owszem, było ich mnóstwo.
- I żaden nie znalazł łaski w oczach pani?
Kitty wyniośle uniosła głowę. Co też sobie myśli ten Henryk? Może przypuszcza, że
ona tylko czeka na to, aby raczył jej się oświadczyć? O, nie! Kitty już go nauczy rozumu i
pokory!
- Nie zdecydowałam się jeszcze, któremu z nich przyznam palmę pierwszeństwa.
Mimo iż Henryk znał ją dobrze i właściwie wiedział, że udaje, to jednak z trudem
opanował wzburzenie. Odparł na pozór spokojnie:
- Życzę szczęścia, panno Kitty! Spodziewam się, że dokona pani dobrego wyboru. A
gdyby przypadkiem usłyszała gdzieś pani, że obecnie w zamku mieszka pewna śliczna
panienka, proszę uwierzyć, bo to szczera prawda. Zresztą przy okazji pozna pani osobiście tę
uroczą istotę, która już niebawem będzie się nazywała von Waldheim.
Kitty przystanęła nagle z niemal pobielałą twarzyczką. W jej oczach odmalowało się
tyle autentycznego smutku, rozżalenia i bólu, że Henryk zrezygnował z dalszego
eksperymentowania. Nie tracąc czasu porwał ją w objęcia i rzekł z uśmiechem:
- Widzę, że wszystko w porządku, Kitty. Przepraszam, że zachowałem się tak
grubiańsko, ale obawiałem się, iż gdybym postąpił inaczej, ty byłabyś gotowa dręczyć mnie
jeszcze przez lata. Nie zniósłbym tego dłużej!
I uniemożliwiając dziewczynie jakąkolwiek odpowiedź, przycisnął wargi do jej ust. Gdy
wreszcie zdołała się uwolnić z uścisku, wykrzyknęła:
- Po raz pierwszy w życiu zdarza mi się widzieć podobne zuchwalstwo!
Henryk zaśmiał się triumfalnie.
- Przyznaję, że zależało mi bardzo, aby być tym pierwszym, któremu wolno cię
pocałować!
- Wolno? A kto właściwie dał ci... dał panu pozwolenie?
- Zdawało mi się, że ty. Skoro jednak się gniewasz, to natychmiast oddam ci tego
155
skradzionego całusa...
Kolejny pocałunek sprawił, iż Kitty się roześmiała, choć oczy miała mokre od łez.
- I jeszcze na domiar złego zmyśliłeś historyjkę o pannie, która wkrótce będzie nosić
twoje nazwisko - powiedziała z urazą.
- Przysięgam ci, Kitty, że nie zełgałem ani trochę. Hej, kozaczku, poczekaj! Zaraz
opowiem ci wszystko. Potem pójdziemy do twoich rodziców, bowiem przysiągłem sobie, że
wyjdę stąd jako narzeczony albo wcale. To nie jest życie, moja kochana. Wyobraź sobie, że w
zamku mamy młodą parę, która się ciągle całuje po kątach. Czy mogę na to patrzeć bez
zawiści?
Pocałował ją znowu i opowiedział w skrócie historię Walerii. Do zamku powrócił z
tarczą, czyli już jako oficjalny narzeczony Kitty.
Nazajutrz przyszła następna informacja z agencji. Okazało się, iż doktor Siebert
pracował w internacie zaledwie dwa lata. Podczas jakiegoś buntu młodzieży, którego on był
przyczyną, został ugodzony w czoło ciężkim kamieniem. W kilka dni później zmarł, nie
odzyskawszy przytomności. Sprawcy nie znaleziono, nikt nie wiedział, kto cisnął tak celnie...
Panowie odetchnęli z prawdziwą ulgą, gdyż taką wersję można było przedstawić
Walerii, unikając mijania się z prawdą. Wala istotnie zapytała kiedyś dziadka, co się stało z jej
ojcem, a wtedy uzyskała odpowiedź, że od dawna nie żyje.
Zaprzyjaźniła się serdecznie z Kitty, przypominającą jej trochę córkę Wolframów, do
której napisała bardzo długi list.
Zawiadamiała w nim Hermę o cudownej zmianie losu, o tym, że udało jej się zdobyć
serce kochanego mężczyzny. Odpowiedź nadeszła niebawem. Herma prosiła, żeby Wala z
narzeczonym przyjechała na jej ślub.
Wszelkie formalności załatwiono błyskawicznie. Kitty pokochała bardzo Walerię von
Waldheim i cieszyła się, że wszyscy razem zamieszkają w zamku.
W październiku Fred wyruszył w podróż, aby w kilkunastu większych miastach wygłosić
cykl odczytów.
Po jego powrocie dziadek zdecydował, że nie będzie dłużej dręczyć młodych ludzi
odwlekaniem ślubu. Ustalono, iż podwójne wesele - Freda z Walerią oraz Henryka z Kitty -
156
odbędzie się w połowie listopada.
Cała wieś uczestniczyła w tej wielkiej uroczystości, którą szczególnie przejęta była
rodzina Hartmannów, zwłaszcza zaś Hanka.
Obie pary nowożeńców wybrały się jednocześnie w podróż poślubną, ale rozdzieliły się
w Berlinie.
Po czterech tygodniach miodowego miesiąca cała rodzina spotkała się znowu u siebie.
Wala była teraz prześliczną młodą mężatką. Jej uroda rozkwitła u boku Freda. Osoby
postronne nadal nie wiedziały, na czym polegała zagadka w życiu Wali, ale przyjaciele i bliscy
znajomi znali jej dzieje.
Nikt jednak nie wiedział, jak wielkiego doczekała się szczęścia, jak ogromnie kochał ją
Fred i jak ona jego kochała. Gerold, można powiedzieć, nosił na rękach żonę i czynił
wszystko, aby zapomniała o smutnej przeszłości. Dziadek radował się szczęściem obu
młodych par, szczególnie jednak uwielbiał Walerię, która starała się opromienić i osłodzić jego
starość.
Pewnego dnia państwo Geroldowie stali przy oknie, wpatrzeni w cichą wioskę u
podnóża góry.
Fred przytulił żonę i rzekł do niej czule:
- Spójrz Walu, oto twoja ojczyzna...
Wtedy młoda kobieta złożyła główkę na jego piersi, szepcząc z rozmarzeniem:
- Och, nie! Fredzie, ona jest tutaj, tu, gdzie bije twoje serce... Ileż szczęścia i rozkoszy
zaznałam w mojej cudownej ojczyźnie!
157