JADWIGA COURTHS-MAHLER
Sprzedane dusze
Róża Rietberg miała dwanaście lat, gdy umarł jej ojciec; matkę
straciła dwa lata wcześniej. Matka umarła przy urodzeniu syna,
którego wydała na świat po trzynastu latach małżeństwa. Mąż jej tak
gorąco pragnął tego syna, że gdy oznajmiono mu, iż się urodził,
uważał się za najszczęśliwszego w świecie człowieka. Uradowany
pobiegł do łoża swej żony, którą bardzo kochał i obsypał jej ręce
pocałunkami.
Spojrzała z bladym uśmiechem na męża i spytała cicho:
— Teraz chyba niczego nie brak ci do szczęścia, ukochany
Albercie?
— Nie, jestem niewypowiedzianie szczęśliwy — odparł
małżonek.
Ponieważ kazano mu wyjść z pokoju, przycisnął raz tylko do
serca swego małego synka, po czym spiesznie się oddalił. Podążył do
swej córeczki Róży i oznajmił jej, że urodził się braciszek.
Dziewczynka ucieszyła się ogromnie nie przeczuwając, że
przyjdzie jej drogo okupić tę radość. Ojciec również nie spodziewał
się, że w tak krótkim czasie zostanie rozbite jego szczęście, że
szybkim krokiem zmierza cierpienie.
Jeszcze tego samego wieczoru zmarła jego żona, a następnego
rana i maleńki synek. Może też mała delikatna duszyczka wiedziała,
jak źle bywa na świecie bez pieszczoty macierzyńskiej, w każdym
razie — maleństwo umarło.
Wypadki te zrobiły wielkie wrażenie na Róży Rietberg. Była zbyt
młoda, aby móc pojąć cały ogrom nieszczęścia, lecz dość rozumna, by
odczuć całą głębię bólu i zorientować się, jak wielką poniosła stratę.
Po śmierci matki i brata, ojciec jej omal nie stracił zmysłów z
rozpaczy, a boleść jego widziało i rozumiało dziecko.
Dziesięcioletnia wówczas, ogromnie subtelna i wrażliwa
dziewczynka, szybko dojrzała podczas owych okropnych dni.
Wyczuwała intuicyjnie, że powinna zapełnić życie złamanemu na
duszy człowiekowi, że powinna uczynić wszystko, aby się uspokoił i
przyszedł do siebie. Nie rozumiała, dlaczego ojciec oskarża się, że stał
się przyczyną śmierci ukochanej żony. Mówił, iż Bóg ukarał go za to,
że nie zadowolił się dotychczasowym szczęściem i posiadaniem
dobrej żony i maleńkiej córeczki.
Te
namiętne
oskarżenia,
zgoła
niestosowne
dla
uszu
dziesięcioletniej dziewczynki, sprawiły na Róży głębokie wrażenie,
aczkolwiek nie mogła jeszcze wtedy ogarnąć myślą, ani nawet
przeczuć przyszłych wypadków życia. Dziecko to stało się prawdziwą
bohaterką, usiłując pocieszyć ojca, choć samo było smutne i
przygnębione.
Ojciec jednak od chwili, gdy spotkał go straszny cios, nie
odzyskał już wesołości, ani nawet spokoju. Róża podczas ostatnich
dwóch lat, które spędziła u jego boku, dojrzała w cieniu cierpienia.
Stała się cicha, zrównoważona, gotowa do każdej ofiary i
poświęcenia. Z natury żywa i wesoła, starała się zwyciężyć panującą
w domu atmosferę smutku i cierpienia. A gdy udawało się jej
wywołać blady, smętny uśmiech na ustach ojca, wówczas uważała to
za najwspanialszą nagrodę za swoje starania, bowiem uświadamiała
sobie, że wniosła trochę słońca w jego smutne życie.
W dwa lata po śmierci żony, dokładnie w rocznicę tego dnia, gdy
powiła syna, Albert Rietberg uległ wypadkowi, jadąc samochodem na
uniwersytet. Był on profesorem, wybitnym filologiem —
językoznawcą. Uchodził za znakomitość, a przed ślubem podróżował
po całym świecie, studiując rozmaite języki i narzecza.
Po katastrofie przewieziono go do domu w stanie bardzo
groźnym. Zostało mu jednak tyle czasu, żeby sporządzić testament.
Spadkobierczynią swego bardzo znacznego majątku mianował Różę,
przy czym uczynił jej opiekunem Herberta Rietberga, swego kuzyna,
jedynego krewnego z linii męskiej, który pozostał przy życiu.
Przywołano go szybko do łoża umierającego, a Herbert Rietberg
przyrzekł, że będzie się serdecznie i troskliwie opiekował Różą.
Profesor Rietberg udzielił mu jeszcze kilku rad i wskazówek,
dotyczących przyszłości córki i jej wychowania. Nie znał dobrze
swego kuzyna, lecz uważał go za uczciwego, szlachetnego człowieka.
Wiedział, że nie posiada on majątku, lecz zajmuje dobrze płatną
posadę i żyje w dobrych warunkach. A ponieważ był jedynym jego
krewnym przeto sądził, że nadaje się w zupełności na opiekuna Róży.
Róża siedziała z szeroko otwartymi, przerażonymi oczyma przy
łożu swego ojca, nie zwracając uwagi na nikogo. Przeczuwała, pełna
strachu, że oto śmierć wyciąga znowu ręce, aby zabrać jej
najdroższego człowieka, jedynego, który pozostał jej na świecie. Z
trudem tłumiła głośny szloch, zachowując się cicho, przez wzgląd na
ukochanego ojca. Albert Rietberg wydał ostatnie tchnienie, trzymając
w stygnącej dłoni rękę córeczki. Gdy powiedziano Róży, że ojciec nie
żyje, padła bez jednego słowa przed łóżkiem na kolana, spoglądając z
lękiem w jego martwą, bladą twarz...
Nie krzyczała, nie płakała, lecz osunęła się koło zwłok ojca,
bezsilna i złamana, przygnieciona okrutnym bólem, który zalewał jej
małe serduszko. Zmartwiała z lęku, przed strasznym losem, który
wydzierał jej po kolei wszystkich bliskich ludzi. Nie wypuszczała z
rąk dłoni ojca, póki wreszcie nie poczuła martwego chłodu. Wtedy
cała drżąca pozwoliła się wyprowadzić do innego pokoju. Nie
potrafiła jednak serdecznie zapłakać, nie znalazła ani jednej łzy.
Mówiono, że Róża jest dziwnym dzieckiem.
Kuzyn ojca, który został jej opiekunem prawnym, zaprowadził ją
do swej żony. Z początku ciotka przyjęła dziewczynkę bardzo
nieprzychylnie, gniewając się na męża, że przysporzył jej tyle kłopotu.
Róża słyszała to, a oschłość ciotki dotknęła boleśnie drżące, zbolałe
dziecko. Wuj pozostawił Różę pod opieką służącej, a sam wyszedł z
żoną do innego pokoju.
Tam między małżonkami odbyła się długa rozmowa, a gdy
ukazali się znowu, zachowanie ciotki wobec Róży uległo zupełnej
zmianie. Zbliżyła się serdecznie do dziewczynki, obsypując ją
pieszczotami, lecz wrażliwe dziecko wyczuło instynktownie, że
tkliwość ciotki jest udana i nieszczera. Róża nie potrafiła jakoś nabrać
serca do tej kobiety, ani też do jej męża i to nie tylko dlatego, że
dawniej widywała ich bardzo rzadko i że byli jej obcy.
Dziewczynka wyczuwała intuicyjnie fałsz i obłudę we wszystkich
objawach czułości, których nie szczędzili jej krewni. Nie mogła się w
ich słowach doszukać szczerego uczucia, toteż zamknęła się w sobie.
Ten stosunek nigdy nie uległ zmianie, choć Róża była spokojnym i
posłusznym dzieckiem. Skrywała przed nimi trwożliwie swoje życie
wewnętrzne. Nie mogła się do nich w żaden sposób zbliżyć, choć nie
słyszała nawet o czym wuj Herbert rozmawiał owego pamiętnego dnia
ze swoją żoną.
Rozmowa ta potoczyła się w ten sposób, że pani Helena obsypała
swego małżonka wyrzutami. Miała mu bardzo za złe, że przyjął
obowiązek wychowania córki Alberta Rietberga i że przysparza jej
trosk i kłopotów. Mąż jednak, po wysłuchaniu tych wymówek,
odpowiedział:
— Posłuchaj spokojnie, Heleno, a na pewno zmienisz zdanie.
Róża jest spadkobierczynią swego ojca, który pozostawił jej o wiele
więcej, niż się tego można było spodziewać, sądząc po skromnym
trybie życia, jaki prowadził. Zalecił on w testamencie, aby Róża
otrzymała staranne wykształcenie, aby nie szczędzono wydatków na
jej wychowanie, aby prowadziła takie życie, jak dotychczas. Każdego
lata ma odbywać piękną podróż i używać wszelkich rozrywek i
przyjemności, na jakie mogą wystarczyć odsetki od kapitału.
Odsetki z jej majątku mogą być wydane na koszt jej utrzymania i
wykształcenia. Albert wiedział, że nie jesteśmy zamożni i że
posiadam jedynie moją pensję, toteż uczynił wszystko, aby nam ulżyć.
Urządzimy się tak, abyśmy także w przyszłości mogli żyć z tych
procentów, a przy tym będziemy żyć znacznie lepiej niż obecnie.
Pojmujesz chyba, ile będziemy mieli korzyści, gdy Róża zamieszka u
nas, pod naszą opieką. Ona ma prowadzić wystawne życie, więc i my
będziemy je prowadzili, będziemy z nią razem podróżowali i
zakosztujemy wszelkich rozrywek i przyjemności.
Dziewczyna liczy obecnie lat dwanaście, możemy więc aż do jej
pełnoletności, to znaczy przez dziewięć lat, utrzymywać się na jej
koszt. Odsetki wynoszą około piętnastu tysięcy marek rocznie. Moją
pensję będziemy składali do banku, więc sobie trochę grosza
zaoszczędzimy. Cały majątek małej jest złożony w pewnych
papierach. Przy tym Albert przed śmiercią zaproponował mi, żebyśmy
się przeprowadzili do jego mieszkania, aby dziecko nie musiało
zmieniać otoczenia, do którego przywykło.
To
ci
chyba
odpowiada?
Pomyśl
tylko,
to
piękne,
siedmiopokojowe mieszkanie, w eleganckiej dzielnicy, urządzone z
komfortem, przepysznie umeblowane... Komorne będzie oczywiście
płacone z dochodów Róży. Nasze meble oddamy na przechowanie,
odbierzemy je dopiero w razie potrzeby. Pojmujesz chyba teraz, że
przyjmując Różę do siebie, nie będziemy mieli żadnego kłopotu.
Nigdy nie zdarzy nam się taka sposobność, żeby poprawić trochę
nasze skromne warunki. Dzieci nie mamy, Róża wydaje się cichą,
posłuszną, uległą dziewczynką, nietrudną do prowadzenia. Nie
będziesz z nią miała wiele kłopotu, bo możemy przecież przyjąć
jeszcze jedną służącą. Cóż ty na to?
Pani Helena wysłuchała stów męża z zapartym tchem. Oczy jej
zalśniły chciwością.
— W domu tym jest przecież mnóstwo kryształów, srebra,
porcelany... Czy będziemy mogli tego używać? — spytała.
Mąż skinął głową.
— Naturalnie moja droga. Przez dziewięć lat będziemy mieli w
tym mieszkaniu nieograniczoną władzę...
Helena była zadowolona.
— Jeśli tak, to inna sprawa — rzekła — oczywiście, że nie
możemy nie skorzystać z takiej okazji. A teraz chodź ze mną do
dziecka, musimy je pocieszyć.
Tak się też stało, lecz subtelna Róża, wyczuła w czułościach
ciotki nutę fałszu. Zauważyła, że ta kobieta musiała mieć zapewne
jakiś powód, który skłonił ją do zmiany zachowania. Jej serdeczność
była nienaturalna.
Dziecko wykazywało w stosunku do wuja i ciotki bierność. Było
ciche i zamknięte w sobie, lecz takie usposobienie dogadzało obojgu
chciwym ludziom. Po pogrzebie Alberta Rietberga, wujostwo
wprowadzili się natychmiast do mieszkania zmarłego. Róża mieszkała
nadal w swoim pokoju, w pozostałych zaś zagospodarowała się pani
Helena, czując się tak swobodnie, jak we własnym domu.
Róża była zadowolona, gdy zostawiano ją samą w jej pokoiku.
Sprawiało jej przykrość, gdy patrzyła jak ciotka i wuj zadomowili się
w pokojach, które dawniej zajmowali rodzice. Wuj Herbert siedział
przy biurku ojca, leżał na kanapie, na której ojciec po obiedzie
drzemał, pił wodę z jego szklanki. A ciotka Helena szperała w toaletce
matki, otwierała jej szafę, pielęgnowała jej kwiaty. Przy stole
zajmowali miejsca zmarłych rodziców.
Wszystko to wydawało się Róży przykre. Cierpiała i stawała się
coraz bledsza, coraz mizerniejsza. Często wymykała się do swego
pokoiku, gdzie w samotności zalewała się łzami. A przy tym
wydawała się samej sobie niewdzięczna i zła, bo wuj i ciotka
obsypywali ją pieszczotami. Mimo to, nie mogła nabrać do nich
przekonania. Od czasu śmierci ojca czuła się samotna i opuszczona, a
gdy wuj i ciotka pieścili ją, doznawała uczucia, że powinna od nich
uciec, gdzie oczy poniosą.
Nie wiedziała, że wujostwo w niesłychany sposób wyzyskują ją
materialnie, gdyż nie miała jeszcze pojęcia o wartości pieniądza. Nie
byłaby tego nawet zauważyła, gdyby nie służba, która nieraz w
obecności dziecka rozmawiała na ten temat.
Służące pozostały te same. Były to sprytne wygadane dziewczęta,
które zdawały sobie jasno sprawę ze stosunków panujących w domu.
Nieraz wyśmiewały się z państwa Rietberg za ich chciwość. Róża nie
chciała tego słuchać i uciekała do siebie. Kpiły z jej wuja i ciotki, że
prowadzą oni wystawne życie, chodzą na bale, koncerty i do teatru,
wyprawiają u siebie eleganckie przyjęcia, — a wszystko to za
pieniądze Róży.
Róża nie przykładała do tego wagi. Bolał ją jedynie brak
pietyzmu, jakiego dopuszczali się Rietbergowie używając rzeczy,
które należały do zmarłych rodziców. Nie troszczyła się o to, że
wykorzystują ją materialnie. Nie pytała nigdy o cenę żadnej rzeczy,
nie wtrącała się zupełnie do spraw pieniężnych. Raz tylko wystąpiła
energicznie, gdy ciotka Helena chciała, aby Róża przestała się uczyć
języków i muzyki, bo lekcje te są zbyt kosztowne.
— Po cóż się masz niepotrzebnie męczyć, moje dziecko, na co ci
te lekcje? Napiszemy twoim profesorom, żeby nie przychodzili —
perswadowała ciotka.
Róża jednak sprzeciwiła się temu kategorycznie.
— Mój ojciec nigdy by się na to nie zgodził. Odziedziczyłam po
nim zdolności do języków i pragnę je rozwijać. Muszę mówić tymi
czterema językami, których zaczęłam się uczyć. A lekcji muzyki także
się nie wyrzeknę, bo ojciec życzył sobie, abym grała.
Pani Helena doszła wreszcie do wniosku, że w tym wypadku nic
nie wskóra. Na ogół Róża nie sprzeciwiała się nigdy zarządzeniom
wuja i ciotki, zgadzała się na wszystko, toteż oboje sądzili, że mają na
nią wielki wpływ. Tym razem zaprotestowała i w dalszym ciągu
pobierała lekcje.
Byłoby zresztą szkoda, gdyby je przerwała, gdyż odziedziczyła po
ojcu jego wielkie zdolności do języków. Jeszcze za życia profesora
Rietberga, rozmawiała z nim po francusku, angielsku, włosku i
hiszpańsku, aby się wprawić. Uczyniła w językach tych takie postępy,
że z łatwością czytała książki, które pozostawił ojciec. Przy tym była
bardzo muzykalna, grała biegle na fortepianie i posiadała miły
mezzosopran.
Gdy rok dobiegał końca, wuj oświadczał jej zawsze, iż odsetki
zostały wydane i że wystarczyły na pokrycie kosztów jej utrzymania i
nauki. Róża spokojnie przyjmowała te wiadomości, gdyż nie zdawała
sobie zupełnie sprawy z wartości pieniądza. Na szczęście profesor
nakazał w swoim testamencie, że nie wolno naruszać kapitału córki,
ani też spekulować nim: gdyby nie to, Herbert Rietberg byłby się w
swej chciwości posunął jeszcze dalej i na pewno zagarnął majątek
sieroty.
Opiekun Róży i jego żona musieli wcześniej zrezygnować ze
zbytku, niż się tego spodziewali. Wybuchła wojna, a wskutek
wzrastającej wciąż drożyzny, należało oszczędniej gospodarować.
Herbert Rietberg nie mógł już odkładać do banku swej pensji, a gdyby
to nawet czynił, to niewiele by miał z tego pożytku. Zarówno jego
oszczędności, jak też i kapitał Róży stopniały w czasie inflacji. Jedyną
deską ratunku stało się uposażenie, które podczas inflacji
odpowiednio wzrosło.
Róża tymczasem ukończyła szkołę i oddała się całkowicie nauce
języków obcych, pogłębiając wciąż swoje wiadomości. Studiowała w
każdej wolnej chwili książki, które były spuścizną po ojcu. Jednak,
gdy odsetki od jej kapitału stawały się coraz mniejsze, wujostwo
stanowczo zabronili dalszej nauki. W miarę, jak zmniejszały się
dochody Róży, wuj i ciotka znacznie dla niej ochłodli.
Zwracano się do niej szorstko, a gdy zwolniono służbę, Róża
musiała spełniać wszelkie czynności, które dawniej wykonywały
służące. Wyprzedawano po kolei meble, kosztowne dywany i srebra,
które należały do rodziców Róży. Do mieszkania wstawiono dawne
urządzenie wuja. Herbert Rietberg oraz jego żona tak bardzo
przywykli do zbytkownego życia, że nie przebierali w środkach, aby
je nadal móc prowadzić.
Gdy wszystkie źródła dochodów zostały wyczerpane, zasypywali
wyrzutami biedną Różę. Wymawiali jej, że przeliczyli się, biorąc ją do
siebie, że jest ona tylko zbytecznym ciężarem. Teraz dopiero Róża
pojęła, że służące miały słuszność. Przekonała się obecnie, że wuj i
ciotka dbali jedynie o jej majątek i dlatego udawali serdeczność.
Ciotka Helena narzekała na drogie mieszkanie, które zostało im
narzucone użalając się, że ma mnóstwo roboty ze sprzątaniem. Jednak
najcięższą robotę wykonywała Róża, która pracowała od świtu do
późnej nocy. Ciotka nigdy nie była z niej zadowolona, bezustannie
łajała dziewczynę.
Róża przystosowała się bez szemrania do zmienionych warunków
życia. Widziała przecież, że wszyscy prawie znajdowali się obecnie w
podobnym położeniu. Czuła coraz większy żal i pustkę w sercu.
Między Herbertem Rietbergiem, a Heleną dochodziło coraz częściej
do przykrych scen, po których wuj całą swoją złość wylewał na Różę.
Miał do niej pretensje, że doszczętnie zubożała.
Róża przysłuchiwała się ze wstydem kłótniom między wujem, a
ciotką. Spory te dotyczyły przeważnie jej osoby. Dziewczyna
cierpiała, że stała się im ciężarem i byłaby chętnie ulżyła im w jakiś
sposób. Nie zdawała sobie sprawy, że właściwie zarabiała na siebie,
gdyż wykonywała w domu wszystkie, najniższe nawet posługi. Nie
wzdragała się przed żadną pracą, pragnąc zdobyć sobie prawo bytu w
domu.
Dla Róży nastały teraz bardzo ciężkie czasy. Wuj i ciotka
traktowali ją jak służącą. Wskutek inflacji papiery Róży staniały, cały
kapitał, który ojciec w nich ulokował przedstawiał wartość
makulatury. Sierota była całkowicie zdana na łaskę i niełaskę
krewnych. Pomimo ciężkich warunków życia, wyrosła Róża na
bardzo ładną dziewczynę. Wysmukła, zręczna, posiadała wspaniałe
blond włosy o ciepłym metalicznym połysku złota i prześliczną,
delikatną cerę.
Oczy miała szare, błyszczące, ocienione długimi rzęsami, rysy
bardzo regularne. Każdy jej ruch odznaczał się wdziękiem. Urodę
dziewczyny owiewał jednak jakiś smutek. Rzadko kiedy na jej twarzy
gościł uśmiech. Ona, która była dzieckiem wesołym i figlarnym,
przycichła i przygasła, jakby wśród bólu i cierpienia. Gdy wujostwo
byli wobec niej niesprawiedliwi, usta jej drgały boleśnie, lecz nigdy
nie zdobyła się na słowo obrony.
Raz tylko, kiedy znowu czynili jej wymówki, że jest im ciężarem.
Róża wyrwała się ze swego zwykłego odrętwienia i rzekła głosem
drżącym ze wzburzenia:
— Pozwólcie mi odejść. Poszukam sobie zajęcia. Posiadam wiele
rozmaitych wiadomości, które mogę spożytkować. Zarobię na
chleb...
Ciotka jednak zaczęła na nią fukać, dowodząc, że znajomość
języków obcych — to za mało, by otrzymać posadę, że potrzebne są
jeszcze inne kwalifikacje.
Róża zebrała się na odwagę:
— Jeżeli mam jakieś braki, to chętnie je uzupełnię. Wiem, że
znając dobrze języki obce, otrzymam na pewno jakieś zatrudnienie.
To zirytowało ciotkę:
— Aha, taka jest twoja wdzięczność za wszystkie ofiary,
któreśmy ponieśli dla ciebie... Teraz chcesz odejść i zostawić mnie w
tym wielkim mieszkaniu, choć wiesz, że nie mogę sobie pozwolić na
trzymanie służącej... Chcesz, żebym się zapracowała na śmierć... Czy
ci nie wstyd okazać się tak niewdzięczną?
Róża spojrzała ze zdumieniem na ciotkę, po czym odparła:
— Przecież mówicie wciąż, że jestem wam ciężarem. Chciałam
wam ulżyć... Skoro jednak ciocia uważa że jestem potrzebna, w takim
razie zostanę...
I Róża została i dalej pracowała w domu. Oprócz zajęć
domowych, które całkowicie prawie spoczywały na jej barkach,
naprawiała także bieliznę i przerabiała suknie ciotki i swoje. Nie
mogły sobie teraz sprawić nic nowego, lecz z zapasów garderoby,
pozostałych z lepszych czasów, można było jeszcze korzystać. Róża
była bardzo zręczna, mimo to zbierała zamiast pochwał wyrzuty.
Przestała się tym wreszcie przejmować, doszła bowiem do wniosku,
że nie tylko nie jest ciężarem, lecz jest bardzo potrzebna w domu.
Czuła się w tym czasie bardziej samotna i opuszczona niż
kiedykolwiek, toteż zrobiło na niej wrażenie, gdy pewnego dnia
posłyszała rozmowę wuja i ciotki, mówiących o jednej z kuzynek
Herberta Rietberga. Przypomniała sobie wówczas, że i ojciec
opowiadał jej niegdyś o tej krewnej, mieszkającej w Argentynie.
Zdziwiła się słysząc, że wuj i ciotka wyrażają się o niej bardzo
niepochlebnie, ojciec jej w swoim czasie mówił o kuzynce z wielkim
uznaniem i sympatią.
Dziewczyna doznawała miłego uczucia, myśląc o tym, że owa
kuzynka Józefina jest właśnie jej ciotką. Cieszyła się, że posiada
jeszcze kogoś, z kim łączą ją więzy krwi. Ojciec Józefiny był bratem
jej dziadka, a ojciec wuja Herberta kuzynem ich obu. Róża była więc
bliżej spokrewniona z Józefiną, niż wuj Herbert i ciotka Helena. Ta
świadomość stanowiła niejaką pociechę dla samotnej dziewczyny.
Chociaż nie widziała i nie znała tej ciotki, choć zapewne nigdy nie
miała jej zobaczyć — cieszyła się jednak, że gdzieś daleko, na innej
półkuli posiada krewną, o której ojciec tak dobrze się wyrażał.
Wprawdzie ojciec nigdy o nikim źle nie mówił i wszystkim
ludziom wierzył, dopóki nie zawiedli zaufania. Dlatego właśnie oddał
swoje jedyne dziecko pod opiekę Herbertowi. Lecz ta ciocia Józefina
mogła być jednak dobrą, szlachetną kobietą... I Róża stworzyła w swej
wyobraźni idealną postać, którą wyposażyła we wszelkie zalety, aby
mieć jakąś ostoję w swoim samotnym życiu.
Tymczasem wuj Herbert stracił posadę. Został zredukowany i
doszłoby zapewne do ostatecznej ruiny, gdyby nie spotkał się
przypadkowo ze swoim przyjacielem z młodych lat, który podczas
inflacji dorobił się olbrzymiego majątku. Przyjaciel ten, niejaki pan
Brickner posiadał fabrykę samochodów i przyjechał do Berlina, żeby
tu założyć filię swego przedsiębiorstwa. Mianował Herberta Rietberga
kierownikiem tej filii i dał mu znacznie wyższą pensję od tej, którą
pobierał dawniej. Brickner uczynił to, gdy odwiedził Rietberga i
zobaczył Różę, która od razu wywarła na nim ogromne wrażenie.
Był to mężczyzna, który przekroczył już czterdziestkę, niski,
krępy, o pospolitej twarzy, grubych wydatnych wargach i małych,
bystrych oczkach. Wydawał się Róży bardzo nieprzyjemny. Alfred
Brickner od pierwszego wejrzenia zapałał namiętnością do Róży.
Dotąd nie miał nigdy czasu, żeby zajmować się kobietami, bo dążył
jedynie do zrobienia coraz większego majątku. Teraz po zdobyciu
olbrzymiej fortuny, po osiągnięciu celu, poczuł nagłą skłonność do
pięknej dziewczyny. Ta delikatna, cicha istota o wielkich smutnych
oczach wydawała mu się najpiękniejszą, najbardziej godną pożądania
kobietą pod słońcem.
Nie ukrywał przed Rietbergiem, że zakochał się w Róży.
Podobała mu się szczególnie dlatego, że nawet w swoich skromnych
sukienkach wyglądała tak dumnie i wytwornie. Wyobrażał sobie, że
będzie jeszcze piękniejsza, gdy zostanie jego żoną, gdy włoży
kosztowną toaletę i cenną biżuterię. W myślach widział już, jak Róża
przechadza się po wspaniale umeblowanych apartamentach jego willi,
urządzonej z ogromnym przepychem.
Zaczął bywać coraz częściej u przyjaciela i teraz dopiero zaczął
się dla Róży najgorszy okres w jej życiu. Ciotka i wuj nalegali wciąż,
żeby okazywała względy Bricknerowi, żeby była miła i uprzejma.
Twierdzili, że to jej obowiązek, gdyż pan Bruickner dał wujowi
posadę i dzięki temu pozbyli się troski o byt. Tłumaczyli, że taka
szansa zdarza się tylko raz w życiu, że nie wolno jej odrzucać jego
ręki. Mówili, że Róża może się stać bogata, znacznie bogatsza, niż
była, że będzie mogła mieć wszystko, czego zapragnie, a przede
wszystkim pomóc „swoim dobroczyńcom".
Z przerażeniem słuchała tych wywodów. Gdy wuj po raz
pierwszy powiedział, że wywarła wielkie wrażenie na Bricknerze,
który zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, dziewczyna
zdziwiła się bardzo.
— Mylisz się chyba, wujaszku, przecież pan Brickner jest twoim
rówieśnikiem. To niemożliwe, żeby się miał zakochać w tak młodej
osobie jak ja.
— Dlaczego? Brickner jest człowiekiem w średnim wieku, a
przede wszystkim niezmiernie bogatym. Będzie mógł ofiarować swej
żonie, czego tylko zapragnie.
— Bogactwo nigdy nie zdoła zaspokoić tych pragnień, o których
marzę. Nie powinieneś mi, wuju, wspominać o panu Bricknerze. Jest
mi przykro, gdy ten okropny człowiek rzuca na mnie pożądliwe
spojrzenia.
— Jak możesz nazywać „okropnym" człowieka, który dał mi
posadę i stał się w ten sposób także twoim dobroczyńcą? Nie
zapominaj, że uchronił nas wszystkich od nędzy.
Róża zbladła.
— Masz słuszność, nie powinnam była tego mówić, gdyż mamy
mu wiele do zawdzięczenia. Niech jednak przestanie myśleć nawet o
tym, że zostanę kiedykolwiek jego żoną. Wolałabym umrzeć, niż
poślubić tego człowieka.
— Jesteś przesadna, zawsze to mówiłam — odezwała się ciotka
Helena — a przy tym niezmiernie zarozumiała. Powinnaś Bogu na
kolanach dziękować, że człowiek stateczny i przyzwoity pragnie ci
złożyć u stóp swój majątek.
Róża przycisnęła dłonie do serca.
— Nie, ciociu, nigdy nie wyjdę za niego. Czuję do niego głęboką
odrazę.
— Ach, tak! A co się z nami stanie? Jeżeli go odtrącisz, wuj na
pewno straci posadę.
— Ciociu — zawołała dziewczyna, przerażona — on chyba tego
nie zrobi! Nie może przecież czynić wuja odpowiedzialnym za to, że
ja nie chcę za niego wyjść za mąż.
— Uczyni to z pewnością.
— W takim razie, to zły człowiek, o marnym charakterze.
— Nie gadaj głupstw. Powinnaś wreszcie nabrać rozumu i
zastanowić się nad tym, ile nam masz do zawdzięczenia.
Utrzymujemy cię od wielu lat, widzę, żeś o tym zapomniała.
Pani Helena zapomniała, że do niedawna korzystała wyłącznie z
majątku Róży i nie przypisywała temu żadnego znaczenia.
Siostrzenica spojrzała na nią z przestrachem.
— Nie będziesz chyba wymagała ode mnie, ciociu, żebym się
sprzedała mężczyźnie, który wzbudza we mnie wstręt, tylko dlatego,
aby wam okazać moją wdzięczność?
— Już ci raz powiedziałam, żebyś nie była taka przesadna.
Przyjmiesz oświadczyny pana Bricknera. Chwała Bogu, wujaszek
jest twoim opiekunem prawnym i także ma w tej sprawie słówko do
powiedzenia.
Herbert Rietberg spostrzegł, że żona daje mu jakieś znaki i
zrozumiał natychmiast, o co chodzi.
— Tak, Różo, jestem twoim opiekunem i nie pozwolę, abyś
odrzuciła tak świetną partię. Powiem panu Bricknerowi, że się
zgadzasz, a ty wówczas będziesz musiała ustąpić. Robię to wyłącznie
dla twego dobra. Młodzi ludzie często bywają nierozsądni, trzeba
czuwać nad ich szczęściem. Oświadczyny zaskoczyły cię, musisz się
dopiero oswoić z tą myślą. Powiem więc dziś jeszcze panu
Bricknerowi, że dziękujesz mu za tak wielki zaszczyt i że zostaniesz
jego żoną, lecz prosisz o cztery tygodnie zwłoki, gdyż pragniesz się
skupić i przygotować do nowej godności. Powiem mu to naturalnie w
bardzo delikatny sposób, żeby się nie obraził i nie cofnął. Zaręczyny
twoje odbędą się za cztery tygodnie, a wkrótce potem wyprawimy
wesele. Basta!
Róża chciała coś odpowiedzieć, lecz wuj Herbert ją ofuknął.
— Milcz! Nie chcę słuchać tych głupstw, jestem zmęczony!
Dziewczyna zacisnęła mocno usta i wyszła z pokoju. Nikt nie
wiedział, jaka była przybita i nieszczęśliwa. Mimo to, powzięła
niezłomne postanowienie. Tak, raczej umrzeć, niż poślubić tego
człowieka! Zdawała sobie jednak sprawę, że uporem nic nie wskóra, i
że żaden sprzeciw w tym wypadku nie pomoże.
Herbert Rietberg spotkał się tego samego dnia ze swoim nowym
zwierzchnikiem i rzekł do niego:
— Powiedziałem mojej pupilce, że pan pragnie ją poślubić.
Dziewczyna szaleje ze szczęścia, takie wrażenie zrobiły na niej
pańskie oświadczyny. Jest ona w ogóle bardzo wrażliwa, musi się
dopiero oswoić z tą myślą. Dlatego zechce pan jeszcze trochę
poczekać...
Oczy Bricknera zabłysły. Pogładził z zadowoleniem podbródek.
— No, no, nic dziwnego, że straciła głowę, skoro ją spotyka
takie szczęście. Dziewucha będzie miała forsy jak lodu. Pracowałem
jak koń przez długie lata, a to com zebrał, dostanie teraz moja żona.
Dla takiej biednej dziewczyny to wielki los. Podoba mi się jednak, że
się trochę droży, inne baby zaraz się człowiekowi rzucają na szyję, a
ta jest nie taka... Jak długo mam czekać na pierwszego buziaka?
— No, powiedzmy jakieś cztery tygodnie, drogi panie.
— Hm, troszkę długo, ale trudno, zgadzam się. Dziś jeszcze
wyjadę, tu bym chyba nie wytrzymał. Od dziś za miesiąc wyprawi się
zaręczyny.
— Dobrze, proszę pana.
— Nie nazywaj mnie wciąż panem, przecież byliśmy w młodości
przyjaciółmi, a teraz zostaniemy krewnymi. No, nie wyjdziesz źle na
tym pokrewieństwie, będę dbał o rodzinkę mojej żonusi. Wiesz
przecież, że dobry ze mnie chłop.
Herbert Rietberg nie był wprawdzie tak mocno przekonany o
dobroci Bricknera, lecz na razie wystarczyło mu zapewnienie, że
będzie dbał o rodzinę żony. Postanowił korzystać w miarę możności z
bogactwa Bricknera. Był pewny, że w przeciągu czterech tygodni uda
mu się całkowicie przełamać opór siostrzenicy. Znajdzie już na nią
jakiś sposób. Na razie przecież był jeszcze jej opiekunem, choć opieka
ta dobiegała już końca. Róża miała wkrótce już zostać pełnoletnią,
toteż należało szybko działać, żeby skłonić ją wcześniej do
małżeństwa z Bricknerem.
Róża siedziała w swoim pokoju i tępym wzrokiem patrzyła przed
siebie. W pokoju panowały ciemności, ciotka Helena gasiła
wieczorem światło, aby zaoszczędzić prąd i nie płacić wysokich
rachunków za elektryczność.
Wujostwo od dawna już położyli się do łóżka i sądzili, że Róża
także śpi. Lecz dziewczyna, mimo zmęczenia, nie mogła się uspokoić.
Już przeszło godzinę siedziała nieruchomo wśród mroku, a w głowie
jej krążyły niespokojne myśli. Tego wieczoru doszło znowu do
przykrej sceny z wujem Herbertem. Oświadczył Róży, iż w jej
imieniu przyjął oświadczyny pana Bricknera i że zaręczyny odbędą się
za cztery tygodnie. Raz jeszcze próbowała go przebłagać, lecz nie dał
jej dojść do słowa. Wtedy Róża zamilkła, a wuj z zadowoleniem
doszedł do wniosku, że „dziewczyna nabrała wreszcie rozsądku".
Teraz siedziała w ciemności, drżąca ze wzburzenia i chłodu.
Otuliła się szczelnie szerokim szalem. Szukała gorączkowo jakiegoś
wyjścia z sytuacji. Zdawała sobie jasno sprawę, że nigdy nie zgodzi
się na wstąpienie w związek małżeński z Bricknerem. Wolała już
umrzeć... Była jednak młoda i kochała życie, choć od chwili śmierci
rodziców zaznała tyle cierpienia. Tak, kochała życie i spodziewała się,
jak wszyscy młodzi ludzie, że i dla niej może kiedyś nadejdą lepsze
dni.
Co jednak miała począć? Uciec z domu? Ale dokąd? Modliła się
do zmarłych rodziców, prosząc ich o opiekę i pomoc. Nie miała
przecież na całym świecie nikogo, nie wiedziała, gdzie się schronić...
Miała jeszcze ciotkę, która mieszkała w Argentynie... W sercu Róży
zamigotał słaby płomyk nadziei, który szybko zgasł... Jakże tu dotrzeć
do owej ciotki? A gdyby się jej nawet udało, to nie wiadomo przecież,
czy ta krewna zechciałaby jej dopomóc?
Nie znała jej wcale, słyszała o niej jedynie od wuja i od swego
ojca, których zdania były bardzo sprzeczne. Ojciec nazywał ciotkę
Józefinę szlachetną i dzielną istotą. Przypomniała sobie słowa
zmarłego, zdawało się jej, że słyszy wyraźnie jego głos. Opowiadał jej
wtedy, jak kochał jej matkę, która mu była wszystkim. Mówił ze
smutkiem, że obecnie, gdy stracił ukochaną żonę, nie posiada na
świecie żadnej bliskiej istoty i że jego maleńka Różyczka powinna mu
ją zastąpić. Wtedy Róża zapytała:
— Czy nie mamy, tatusiu, żadnych krewnych z wyjątkiem wuja
Herberta i ciotki Heleny?
— Mam jeszcze jedną kuzynkę — odparł — która mieszka w
Argentynie. Jest ze mną bliżej spokrewniona niż z Herbertem, nasi
ojcowie byli braćmi. Nazywa się Józefina i była niegdyś bardzo
piękna. Lubiłem ją bardzo, lecz byłem wówczas tak pochłonięty
własnym szczęściem, że nie potrafiłem myśleć o niczym innym.
Słyszałem potem, że uciekła w świat z ukochanym człowiekiem,
ponieważ chciano ją zmusić, żeby poślubiła innego, bogatego, którego
nie kochała. Odważna, szlachetna istota... Dobrze uczyniła. Należy
zawsze iść za głosem serca i nie sprzeniewierzać się swoim uczuciom.
Róża nagle doznała wrażenia, jakby ręka ojca przesunęła się
pieszczotliwie po jej włosach. Serce jej przestało na chwilę bić.
Wydawało się jej, że ojciec powtarza te słowa, lecz wymawia je z
większym naciskiem niż wówczas...
Tak, należało zawsze słuchać głosu serca!
— Ojcze, tatusiu mój najdroższy, wiem już dlaczego dziś właśnie
przypomniały mi się te słowa... Pragniesz mnie upomnieć, żebym się
nie sprzeniewierzała moim zasadom. Jesteś w tej chwili przy mnie,
żeby mi powiedzieć, że lepiej uciec, jak owa nieznana krewna, niż dać
się zmusić do związku z niekochanym człowiekiem. Pomóż mi,
tatusiu, pomóż mi, najdroższa mamo... Wy oboje patrzycie na mnie z
nieba i nie opuścicie waszego jedynego dziecka... Dzięki ci za to
ostrzeżenie, drogi ojcze. Pójdę w świat, lecz za żadną cenę nie
poślubię tego okropnego człowieka.
Ach, gdyby Róża wiedziała, jak dotrzeć do owej nieznajomej
krewnej! Przyszło jej znowu na myśl, co mówiła o ciotce Józefinie
ciotka Helena. Nazywała ją istotą bez czci, opowiadała, że uciekła z
domu z jakimś ubogim inżynierem, choć wuj Herbert przedstawił jej
bogatego konkurenta, który chciał się z nią ożenić. Wuj Herbert
pragnął jej dobra, próbował wszystkich środków, żeby ją przywieść
do rozsądku, ona jednak nie chciała go posłuchać. Jej ukochany
otrzymał posadę w Argentynie, dokąd z nim wyjechała.
Zawiadomienie o ślubie przysłała z Buenos Aires, przed tym jednak
była kochanką swego męża. Ciotka Helena nazywała ją lekkomyślną,
godną potępienia osobą.
To zawiadomienie o ślubie dało początek rozmowy na temat
ciotki Józefiny. Ciotka Helena szperała w szufladzie i z pliku starych
papierów wypadło owo zawiadomienie. Róża patrzyła z dziwnym
uczuciem na pożółkły papier. Mąż ciotki nazywał się Jan Werth,
wobec tego ona sama zwała się dziś Józefina Werth. Józefina Werth w
Buenos Aires!
Było to wszystko, co wiedziała o tej krewnej. Powtórzyła raz
jeszcze nazwisko i doznała przy tym uczucia ogromnej sympatii dla
ciotki Józefiny, której los był tak podobny do jej losu. Stanowczym
ruchem podniosła głowę. Tak, ona również wolała uciec, niż należeć
do mężczyzny, którego nie kochała. Musiała się przecież dla niej
znaleźć jakaś praca. Była młoda, zdrowa i chciała pracować.
Wiedziała wprawdzie, że dziś trudno jest o posadę, bo przecież, kiedy
zredukowano wuja, on także przez długi czas nie mógł znaleźć nic
odpowiedniego. Nasłuchała się wtedy dosyć o tym, jak wielka jest
liczba poszukujących pracy i jak mało posad do objęcia. Ciotka
powtarzała wtedy nieraz:
— Tylko na służbę domową jest zawsze popyt. Służących jest
mało, one zawsze znajdują miejsce.
Wobec tego, Róża postanowiła na razie szukać miejsca w
charakterze służącej, dopóki nie znajdzie czegoś odpowiedniejszego.
U obcych ludzi nie mogło być przecież gorzej niż u wuja i ciotki. W
każdym razie należało się śpieszyć. Powinna była dostać posadę w
ciągu tych czterech tygodni, aby wuj nie mógł jej zmusić do
poślubienia Alfreda Bricknera.
Należało się także postarać, aby wujostwo nie dowiedzieli się o
jej miejscu pobytu, a w każdym razie, zanim Róża nie dojdzie do
pełnoletności. Do tego czasu podlegała jeszcze władzy wuja Herberta.
Za sześć tygodni miała ukończyć dwadzieścia jeden lat, a wówczas
opiekun nie będzie miał już prawa rozstrzygać o jej losach.
Znowu zapadła w głęboką zadumę. Przypomniała sobie, że
widziała w pobliżu domu wystawę sklepową, zasłoniętą szarą żaluzją.
Nad drzwiami wisiał szyld: Kantor Służby Domowej. Przechodziła
tam codziennie gdy szła po zakupy na obiad. Postanowiła, że jutro
zdobędzie się na odwagę i wejdzie do kantoru, aby się zapytać o
jakieś zajęcie.
Powziąwszy to postanowienie, uspokoiła się i poszła nareszcie
spać. Była tak zmęczona, że mimo trosk, natychmiast usnęła.
Nazajutrz rano, po załatwieniu wszystkich sprawunków, Róża weszła
do Kantoru Służby Domowej. Za biurkiem siedziała starsza kobieta w
okularach, która wpisywała szeregi cyfr do grubej księgi. Była to
właścicielka przedsiębiorstwa, pani Siebenberg.
— Czego panienka sobie życzy? — zapytała, podnosząc wzrok
znad księgi i spoglądając na Różę.
— Chciałabym zapytać, czy pani mogłaby wystarać się dla mnie
o jakieś zajęcie?
— A o jakie zajęcie panience chodzi? — zapytała pani
Siebenberg.
— Wszystko mi jedno. Chciałabym dostać się do jakiegoś domu
jako pomocnica w gospodarstwie, lecz jeżeli nic takiego się nie trafi,
to mogę również pracować jako służąca.
Pani Siebenberg zaczęła dokładnie rozpytywać dziewczynę, chcąc
się dowiedzieć jakie ma kwalifikacje. Róża wyliczała wszystko co
potrafi; powiedziała, że umie sprzątać, szyć, i gotować,
przypuszczając, że to jej najbardziej ułatwi otrzymanie posady. Nie
wspominała, że jest muzykalna i zna cztery języki obce, w obawie, że
będzie to brzmiało zbyt pretensjonalnie i stanie jej tylko na
przeszkodzie.
Pani Siebenberg kiwała głową, a wreszcie zapytała Różę o
świadectwa. Zanim dziewczyna zdołała odpowiedzieć, do lokalu
wszedł jakiś pan z panią i stanęli obok Róży.
— Nie mam świadectw — szepnęła Róża, zmieszana — nigdzie
jeszcze nie służyłam...
— A gdzie pani mieszka? — pytała dalej pani Siebenberg, nie
zwracając uwagi na przybyłych. Na pierwszy rzut oka poznała, że byli
to państwo, którzy zapewne poszukiwali służącej. Takiej klienteli pani
Siebenberg miała pod dostatkiem, brakło jedynie służby domowej.
— Nie mam rodziców, więc mieszkam z wujem i ciotką. Ale oni
nie powinni się dowiedzieć, że staram się o pracę, bo byliby z tego
niezadowoleni. Ja jednak wiem, że jestem tylko ciężarem i pragnę
sama pracować na siebie.
— Niech mi panienka jednak poda swój adres, żebym wiedziała
jak panienkę zawiadomić, jeżeli się znajdzie coś odpowiedniego.
Pan i pani zamienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenia i w
dalszym ciągu przysłuchiwali się z zainteresowaniem rozmowie.
— Może pani pozwoli, żebym codziennie przychodziła i
dowiadywała się, czy znalazło się dla mnie jakieś miejsce.
— Dobrze. Choć, prawdę mówiąc, trudno będzie coś znaleźć, bo
panienka nie ma referencji. Postaram się jednak wyszukać miejsce dla
panienki. Proszę uiścić wpisowe.
Róża przelękła się. Nie miała przy sobie ani grosza.
— A ile wynosi wpisowe?
Pani Siebenberg wymieniła kwotę. Róża odetchnęła. Postanowiła
zdobyć w jakiś sposób pieniądze. Posiadała jeszcze trochę biżuterii po
matce. Nie chciała, aby te drobiazgi dostały się w ręce wuja i ciotki,
więc od razu je ukryła. Biżuteria ta nie miała wielkiej wartości, mogła
za nią dostać najwyżej kilkaset marek. Wyzbywała się niechętnie tych
drobiazgów, które stanowiły jedyną spuściznę po matce. Nie było
jednak innej rady. Postanowiła sprzedać broszkę z brylancikami, gdyż
zmarła matka najmniej ją lubiła.
Tymczasem przybyli obserwowali bacznie Różę, po czym szybko
porozumieli się spojrzeniem. Zbliżyli się oboje do młodej
dziewczyny, a obca pani zwróciła się do niej:
— Czy panienka wyjechałaby za granicę?
Pani Siebenberg zmarszczyła gniewnie brwi:
— W moim kantorze pertraktacje są prowadzone jedynie przeze
mnie. Ta panienka już się zapisała.
Nieznajoma zaśmiała się.
— Przecież słyszałam, że panienka dopiero jutro ma się zapisać.
Ale niech się pani nie gniewa, przecież nie chcemy pani krzywdzić i
zapłacimy wszystko, co się będzie należało za pośrednictwo.
Pragniemy się porozumieć z tą panienką.
Pani Siebenberg uspokoiła się.
— A, to co innego!
Nieznajoma znowu zwróciła się do Róży:
— Więc jak, panienko, czy przyjęłaby panienka miejsce za
granicą?
Róży mocno zabiło serce. Więc miała sposobność wyruszyć w
świat. Doznała nagle wrażenia, jakby w tej nieznanej dali czekało ją
wielkie szczęście.
— Ależ tak, pojadę! Im dalej, tym lepiej! — zawołała.
Teraz nieznajomy pan zbliżył się także do dziewczyny. Nie
spuszczał on przez cały czas wzroku z Róży. On i jego towarzyszka
zorientowali się od razu, że Róża nie jest zwykłą służącą. Była
wprawdzie bardzo skromnie ubrana, lecz robiła wrażenie osoby
wytwornej. A przede wszystkim była piękna, zwłaszcza jej złote
włosy przyciągały wzrok. Miała przy tym delikatną, z lekka
zaróżowioną cerę i śliczne oczy. Źrenice mężczyzny błysnęły
pożądliwie, opanował się jednak i, przybierając dobroduszny uśmiech,
rzekł:
— Jeżeli o to chodzi, to panienka będzie zadowolona, gdyż
wybieramy się do Argentyny.
Róża drgnęła. Do Argentyny? Tam, dokąd wyjechała ciotka
Józefina, gdy krewni chcieli ją zmusić do małżeństwa z niekochanym
człowiekiem! Jakież to było dziwne!
— Do Argentyny? — wyjąkała.
Nieznajomy zaśmiał się dobrotliwie.
— No i cóż, to się panience jednak wydaje zbyt daleko?
Róża gwałtownie potrząsnęła głową.
— Nie o to chodzi, proszę pana. Tylko nie mam świadectw, więc
nie wiem, czy podołam moim obowiązkom. Nie wiem, jakie państwo
mają wymagania.
Na ustach mężczyzny pojawił się osobliwy uśmiech, który
powinien był ostrzec Różę, gdyby miała więcej doświadczenia.
Dziewczyna jednak pragnęła gorąco otrzymać miejsce właśnie u tych
ludzi, gdyż jechali do Argentyny. Zdawało się jej, że niebo zesłało jej
tych chlebodawców.
Oczy mężczyzny prześlizgnęły się po całej postaci dziewczyny.
Odparł powoli:
— Sądzę, że panienka podoła wszystkiemu. Szukamy dla mojej
teściowej, która mieszka w Argentynie, odpowiedniej towarzyszki.
Staruszka czuje się bardzo samotna i pragnęłaby mieć przy sobie
młodą dziewczynę, aby ją pielęgnowała i dotrzymywała jej
towarzystwa. Czy panienka jest może muzykalna?
— O, tak, gram na fortepianie i śpiewam. Bardzo chętnie
przyjęłabym miejsce u starszej osoby. Jestem młoda, zdrowa i nie
lękam się pracy.
Zapewne Anioł — Stróż dziewczyny czuwał nad nią, gdyż i w tej
chwili nie wspomniała, że mówi czterema językami. Ta drobna
okoliczność miała jej w przyszłości wyjść na dobre.
Nieznajomy dał teraz znak swej towarzyszce, która z uprzejmym
uśmiechem zwróciła się do Róży:
— Panienka nam się bardzo podoba i przypuszczam, że moja
matka prędko się do panienki przyzwyczai. Matka moja jest
Niemką, więc nie będzie się panienka czuła u niej obco. Mam dla niej
także zaangażować pokojówkę. Jesteśmy teraz w odwiedzinach u
krewnych, więc obiecaliśmy, że wystaramy się jej przy tej
sposobności, o służącą i towarzyszkę. Dobrze się składa, że trafiliśmy
na panienkę. Ale czy krewni zgodzą się, żeby panienka pojechała do
Argentyny?
— Och, nie powinni się oni wcale domyślać, że staram się o
posadę, ponieważ sobie tego nie życzą. Mój wujaszek jest
jednocześnie moim opiekunem prawnym i mógłby mi przeszkodzić w
wyjeździe.
— Ach, więc pani nie jest jeszcze pełnoletnia? — spytał
nieznajomy, najwidoczniej niemile zaskoczony.
— Za sześć tygodni będę pełnoletnia — odparła szybko Róża.
— Hm! Więc za sześć tygodni?... Trzeba się wystarać, żeby pani
mimo wszystko otrzymała wizę, może się to uda, gdyż mamy stosunki
w konsulacie. Spodziewam się, że pani posiada dowód osobisty?
Róża zarumieniła się.
— Tak, ale nie mam go przy sobie. Mogę jednak przynieść
wszystkie potrzebne dokumenty, wiem, gdzie wuj je przechowuje...
— Dobrze. Zapewne trzeba będzie przedłużyć termin paszportu i
wystarać się o wizę. Powinna pani z wszystkimi dokumentami pójść
razem z nami do biura paszportowego. Czy będzie to możliwe?
— Mogę przyjść jutro przed południem o tej samej porze.
Zabiorę potrzebne papiery...
— Przepraszam pana — wtrąciła się do rozmowy pani
Siebenberg — ale pozwolę sobie powiedzieć słowo w tej sprawie.
Ostrzegają nas ze wszystkich stron, aby czuwać nad młodymi
dziewczętami, które poszukują posady za granicą. Uważam za swój
obowiązek powiedzieć o tym tej panience...
Nieznajomy roześmiał się na pozór dobrodusznie.
— Szanowna pani ma zupełną słuszność. Ale w tym wypadku
obawy są zbyteczne. Podamy pani referencje, może pani zasięgnąć
informacji o nas. Niech pani zadzwoni do radcy Horsta, pod numer
96-94 i do pana profesora Jadę, telefon 39-35. Proszę się zapytać o
państwo Petri, oto nasze paszporty... Państwo Petri z Buenos Aires, w
Argentynie...
Pani Siebenberg uspokoiła się trochę, gdy posłyszała nazwisko
radcy Horsta. Dla porządku przejrzała dokładnie dowody osobiste
państwa Petri i chciała zanotować sobie numery telefonów.
— Proszę mi powtórzyć numery — rzekła.
— Może pani przecież od razu zatelefonować. Podam pani
numer, po co to zapisywać. A więc przede wszystkim 96-94, do pana
radcy Horsta...
Pani Siebenberg zgodziła się, a otrzymawszy połączenie,
zapytała:
— Czy mogę poprosić pana radcę Horsta?
— Oczywiście. Panie radco, proszą pana do telefonu — odezwał
się jakiś głos. Po chwili zabrzmiał w aparacie inny głos:
— Tu radca Horst. Kto mówi?
— Siebenbergowa, biuro pośrednictwa pracy. W tej chwili
znajdują się u mnie państwo Petri z Buenos Aires, którzy pragną
zaangażować służbę do Argentyny. Podali mi nazwisko pana radcy,
prosiłabym więc o referencje. Czy mogę śmiało powierzyć im młode
dziewczęta?
—
Ależ
naturalnie!
Państwo
ci
prowadzą
wielkie
przedsiębiorstwo w Argentynie, a matka pani Petri jest bardzo
zamożną i powszechnie szanowaną obywatelką. Służącym będzie u
nich doskonale. Czy pani pragnie się jeszcze czegoś dowiedzieć?
— Nie, dziękuję, panie radco. Te informacje wystarczą mi w
zupełności.
Pani Siebenberg była już zupełnie przekonana, że ma do czynienia
z uczciwymi ludźmi. Zwróciła się nieśmiało do nieznajomych.
— Przepraszam, że zadzwonię jeszcze w to drugie miejsce. Nie
chciałabym jednak zaniedbywać swoich obowiązków...
— Oczywiście, oczywiście, pani ma zupełną słuszność... A więc
proszę, numer 39-35, do pana profesora Jade...
Pan profesor sam podszedł do telefonu i udzielił również jak
najlepszych referencji o państwu Petri. Pani Siebenberg powtórzyła
wszystko Róży, po czym dała się wciągnąć w tak zajmującą rozmowę
z nieznajomymi, że zapomniała zupełnie o nazwiskach i numerach
telefonu.
Petri zaangażowali Różę i omówili z nią sprawę wynagrodzenia
oraz inne warunki. Róża musiała się zgodzić, że zostanie u nich przez
trzy lata, gdyż inaczej nie opłacałyby się duże koszty podróży. Gdyby
jednak po upływie tego czasu pragnęła powrócić do kraju, wówczas
miała otrzymać całkowitą zapłatę za przejazd.
— Wątpię jednak, czy pani będzie chciała wracać, tym bardziej,
że pani nie posiada bliższej rodziny — rzekła pani Petri z uśmiechem.
— Nie, nie mam właściwie nikogo bliskiego. Powiem pani
szczerą prawdę, dlaczego pragnę wyjechać. Mój opiekun żąda, abym
poślubiła człowieka, którego nie mogę znieść. Dlatego chciałabym
wyjechać jak najdalej.
Róża chciała jeszcze wspomnieć, że ciotka jej mieszka w
Argentynie, przyszło jej jednak na myśl, że nie wypada nudzić
przyszłych chlebodawców swymi prywatnymi sprawami, toteż
przemilczała ten fakt.
— Aha, więc z tego powodu pani chce wyjechać? Ma pani
zupełną słuszność. Kto wie, może za granicą spotka panią szczęście.
Jak brzmi pani nazwisko?
— Róża Rietberg.
— A więc, panno Różo, doszliśmy do porozumienia. Jutro
załatwimy wszystkie formalności w biurze paszportowym.
Ponieważ otrzymuje pani u nas stałą posadę, więc nie napotkamy ze
strony konsulatu na żadne trudności, dotyczące wyjazdu. My musimy
jeszcze wyjechać do krewnych i za tydzień powrócimy do Berlina,
aby zabrać panią. Wtedy zdążymy w samą porę na okręt. Jutro jeszcze
omówimy szczegóły. W każdym razie musi pani się przygotować do
podróży.
Róża obiecała, że będzie gotowa. Pani Petri prosiła jeszcze, aby
pani Siebenberg postarała się dla niej o jakąś służącą. Ponieważ
zapłaciła z góry dość wysoką kwotę za pośrednictwo, więc pani
Siebenberg chętnie się na to zgodziła.
— Chciałam jakąś przystojną, czystą dziewczynę, możliwie
blondynkę. Moja matka ma słabość do blondynek, dlatego właśnie
panna Rietberg od razu przypadła mi do gustu. No i trzeba oczywiście
znaleźć taką, która by się nie bała pojechać do Argentyny.
Pani Siebenberg zamyśliła się, po czym zaczęła przeglądać
książki.
— Hm! Zdaje się, że najodpowiedniejsza będzie Marta Preller.
Jest to ładna, świeża, jasnowłosa dziewczyna, a przy tym sierota.
Doskonała z niej służąca, dzielna, pracowita, ma świetne świadectwa.
Zdaje się, że miałaby ochotę na wyjazd...
— Dobrze, dobrze — odparła z uśmiechem pani Petri — na
świadectwach najmniej nam zależy. Polegamy na naszej znajomości
ludzi...
— Zapewne — rzekła pani Siebenberg — lecz wszędzie państwo
wymagają świadectw. Jutro każę się zgłosić Marcie, spodoba się pani
na pewno. Jeżeli się nie mylę, to chętnie przyjmie posadę za granicą.
Pan Petri tymczasem udzielał Róży rozmaitych wskazówek,
dotyczących bagażu. Potem powiedział:
— Naturalnie, że możemy pani zapewnić podróż tylko w drugiej
klasie, gdyż przejazd jest bardzo kosztowny. My również jeździmy
zawsze drugą klasą, posiłki dają tam bardzo dobre, bo na wielkich
parowcach w ogóle nie brak żadnych wygód.
— Ależ proszę pana, zgodzę się na wszystko, pragnę, aby
państwo mieli jak najmniej wydatków. Proszę robić to, co uważa pan
za stosowne.
Róża była uszczęśliwiona, że nareszcie stanie się samodzielna.
Nikt nie będzie już jej zmuszał, aby poślubiła Alfreda Bricknera. A
przy tym życie w domu wuja Herberta było po prostu nie do
zniesienia. Dziewczynie wydawało się, że znalazła doskonałą posadę i
nie posiadała się z radości. Informacje, które pani Siebenberg
otrzymała od radcy i profesora brzmiały przecież ogromnie
zachęcająco.
Nie mogła mieć pojęcia o tym, w jaki sposób zostały udzielone te
referencje. Dwaj serdeczni przyjaciele państwa Petri udali się do
dwóch sklepików i przedstawili się właścicielom jako radca Horst i
profesor Jade, prosząc, aby mogli tu poczekać na wezwanie. Numery
telefonów zdążyli już poprzednio podać panu Petri, toteż pani
Sibenberg, a wraz z nią i Róża, zostały wprowadzone w błąd.
Róża była przecież jeszcze mniej doświadczona od pani
Siebenberg i bardziej od niej ufała ludziom. Nie przyszło jej na myśl,
że pan Petri i jego małżonka nie są bynajmniej ludźmi nieskazitelnej
uczciwości, i że nie zasługują na zaufanie.
Wuj Herbert i ciotka Helena wybierali się tego wieczoru do teatru.
Pan Brickner ofiarował im bilety, nie mógł z nich skorzystać,
ponieważ wyjechał. Róża mogła więc bez przeszkód poszukać swoich
dokumentów. Otworzyła biurko i wyjęła potrzebne papiery, lecz miała
przy tym wyrzuty sumienia. Mimo to, nie cofnęła swego
postanowienia. Pragnęła za wszelką cenę pojechać do Argentyny.
Szukając w szufladzie swego dowodu osobistego, znalazła
przypadkiem zawiadomienie o ślubie ciotki Józefiny. Patrzyła na nie
przez dłuższą chwilę. Czy też ciotka Józefina znalazła szczęście? A
jakiż będzie jej własny los, jak się ułoży jej życie w tym obcym
dalekim kraju?
Nie chciała tracić czasu na rozmyślania. Najważniejsze, że nie
będzie musiała wychodzić za mąż za pana Bricknera. Spodziewała się,
że wszystko ułoży się jak najlepiej. Należało się postarać, żeby się
zwolnić jutro na całe przedpołudnie. Trzeba było załatwić wszystkie
formalności! Jeżeli uda się jej wyjść z domu, wtedy wszystko pójdzie
gładko. Wiedziała, że ciotka będzie się gniewała, jeżeli Róża się
spóźni, lecz nie przejmowała się tym zbytnio.
Ku wielkiej radości Róży wuj i ciotka wybierali się nazajutrz
przed południem na próbną przejażdżkę jednym z samochodów
Bricknera. Powiedzieli, że powrócą dopiero na obiad.
Wujostwo wyjechali z domu przed odejściem Róży. Dziewczyna
pośpiesznie sprzątnęła mieszkanie i przygotowała wszystko do
obiadu, po czym udała się do pani Siebenberg. Zastała tam państwa
Petri, którzy właśnie omawiali warunki z Martą Preller, ładną,
rumianą blondynką o wesołych, roześmianych oczach. Marta
oświadczyła od razu, że chętnie wyjedzie do Argentyny, zwłaszcza,
gdy pani Siebenberg zawiadomiła ją, że otrzymała o nowych
chlebodawcach doskonałe referencje.
Gdy poznała się z Różą, zawołała ze śmiechem:
— Więc odbędziemy razem tę długą podróż, ogromnie się z tego
cieszę. Zawsze marzyłam o dalekich podróżach, żeby mnie tylko ta
morska choroba nie złapała. Tego to się trochę boję, to podobno
wstrętna rzecz. Ale tak, to nie lękam się niczego, tylko się cieszę. A
panienka?
Róża, spoglądając w jasne, wesołe oczy Marty, nabrała otuchy.
— Ja także się cieszę, a morskiej choroby nie bardzo się boję.
Płyniemy przecież na dużym okręcie, więc nie będziemy na nią
narażone.
— To mi właśnie już pani powiedziała — odparła Marta.
— Tak, tak, niech się panienka nie obawia — wtrąciła pani Petri.
Marta Preller wybuchnęła śmiechem.
— E, co bym się tam miała bać? Ino mnie obrzydliwość bierze,
jak pomyślę o tym szkaradzieństwie. Panno Różo, musimy ze sobą
trzymać sztamę. Podobno i panna jest sierotą? Kto wie, może nas tam
spotka szczęście, bo tu u nas nie ma wielkiej nadziei na poprawę.
Państwo Petri wraz z dziewczętami pojechali do biura
paszportowego, gdzie wszystko dało się pomyślnie załatwić. Petri
miał w podobnych sprawach wiele rutyny. Potem umówiono się, że
gdy państwo Petri powrócą po upływie tygodnia, dziewczęta stawią
się u nich w hotelu. Pożegnano się w doskonałym nastroju.
Róża była rada, że powróciła na czas i mogła się jeszcze zająć
obiadem, zanim wuj i ciotka przyszli do domu.
Nazajutrz zabrała się ukradkiem do pakowania rzeczy. Na strychu
stały jeszcze dwie płaskie walizy, które kupił ojciec Róży, wybierając
się z nią w podróż po Morzu Śródziemnym. Teraz się bardzo
przydały. Codziennie, gdy ciotka wychodziła z domu, Róża przenosiła
część swoich rzeczy na strych i pakowała je do walizek. Zabrała ze
sobą drobne pamiątki po rodzicach oraz ich fotografię.
Podczas tych ostatnich dni rozmawiano wiele o Bricknerze, lecz
Róża była dość rozsądną i nie robiła żadnych uwag, ani też nie
sprzeciwiała się wujowi. Krewni doszli do wniosku, że dziewczyna
pogodziła się z losem i okazywali jej znowu wiele serdeczności, licząc
na to, że w przyszłości Róża zapewni im dostatnie życie.
Pewnego popołudnia Róża, siedząc w pokoju ciotki Heleny,
sprowadziła zręcznie rozmowę na temat ciotki Józefiny. Pragnęła się
dowiedzieć o niej jakichś szczegółów.
— Prawda, ciociu — zagaiła, — że ciotka Józefina mieszkała w
Argentynie?
— Tak — potwierdziła ciotka Helena.
— Ciekawe, czy jeszcze tam mieszka, czy w ogóle jeszcze żyje?
Na twarzy pani Heleny odmalował się wyraz nienawiści.
— A naturalnie, że żyje i mieszka nadal w Argentynie, tylko, że
przeniosła się z Buenos Aires do Rosario.
— Czyście mieli od niej jakieś wiadomości?
— Kiedy nam było tak źle, napisaliśmy do niej z prośbą o pomoc.
Sądziliśmy, że może jej warunki zmieniły się na lepsze. Opisaliśmy
jej nasze okropne położenie a list wysłaliśmy pod jej dawny adres do
Buenos Aires. Rzecz dziwna, otrzymała nasz list, choć przeniosła się
do Rosario, jak się przekonaliśmy z jej odpowiedzi, która była stamtąd
datowana. Adresu swego jednak nie podała. Donieśliśmy Józefinie, że
przygarnęliśmy do siebie córkę naszego kuzyna Alberta, że się u nas
wychowuje. Lecz wyobraź sobie, że ta niegodziwa kobieta odpisała,
że choć mogłaby nam dopomóc, nie uczyni tego, gdyż nie zapomniała
jeszcze, że to wuj Herbert wygnał ją z ojczyzny. Takie niewdzięczne
stworzenie! Przecież wuj pragnął jedynie, aby poślubiła bogatego
człowieka. Wykręciła się po prostu, bo nie chciała nam pomóc. Byłam
zła, że namówiłam wuja Herberta, by zwrócił się do Józefiny. Mogła
przecież uczynić cośkolwiek dla ciebie, jest twoją krewną, tak jak my.
Ale to osoba bez serca!
Róża słuchała z ogromnym napięciem opowiadania ciotki.
Pomyślała przy tym, że nie jest wykluczone, iż wuj Herbert ponosił w
tej sprawie pewną winę. Gdyby nie on, ciotka Józefina nie miałaby
potrzeby opuszczać kraju. Przecież i ona sama zmuszona jest
wyruszyć w świat, bo wuj Herbert namawia ją do małżeństwa z
Bricknerem. W każdym razie jednak, ta nieznana ciotka nie musiała
być osobą dobrą. Nie należało pokładać w niej wielkich nadziei. Róża
zresztą nie miała zamiaru zwracać się do niej o pomoc, chyba w
ostateczności.
— Czy Rosario jest bardzo oddalone od Buenos Aires? —
zapytała.
— Nie! Wuj Herbert powiada, że najwyżej tak, jak Berlin od
Hamburga. No, chwała Bogu, że nie potrzebujemy zwracać się o
pomoc do ciotki Józefiny. Ty wyjdziesz za mąż i będziesz mogła dać
nam dowody twej wdzięczności. A wujaszek otrzyma u twego męża
wysokie stanowisko. Prawda, Różo, że będziesz rozsądna?
Róża zawahała się, po czym odparła dyplomatycznie.
— Zostaw mi tylko jeszcze trochę czasu, ciociu.
— Ależ naturalnie, drogie dziecko, masz jeszcze przeszło trzy
tygodnie przed sobą i możesz się oswoić z myślą o małżeństwie. Pan
Brickner nie jest wprawdzie Adonisem, lecz bardzo przyzwoitym
człowiekiem a jeżeli będziesz mądra, to będziesz go wodziła za nos.
Nie zapomnisz chyba, jakie ofiary ponieśliśmy dla ciebie i że tylko
dzięki znajomościom wuja poznałaś twego męża.
Róży zrobiło się bardzo smutno. Było jej przykro, że w tajemnicy
przed ciotką Heleną miała opuścić dom, lecz wiedziała, że nie ma
innej rady. Czuła w ogóle obawę przed daleką podróżą i pocieszała się
myślą, że w Argentynie ma krewną. Postanowiła, że gdy przybędzie
do Buenos Aires napisze do ciotki Józefiny i wyzna jej szczerze,
dlaczego uciekła z domu.
Ciotka powinna była lepiej, niż ktokolwiek zrozumieć i ocenić jej
pobudki, wszakże i ona sama nie chciała się sprzedać bogatemu
konkurentowi. Róża nie przywiązywała zbyt wielkiej wagi do słów
ciotki Heleny i spodziewała się, że nieznana krewna okaże jej trochę
sympatii. Nie przypuszczała, że ją odtrąci; ojciec przecież powtarzał
nieraz, że Józefina jest szlachetną, dobrą kobietą. A Róża bardziej
wierzyła ojcu, niż ciotce Helenie.
Ostatni tydzień minął bardzo szybko. Na dzień przed wyjazdem,
Róża korzystając z nieobecności ciotki Heleny, zawiozła swoje
walizki na dworzec i oddała je do przechowalni bagażu. Dziewczyna
drżała z obawy, że wujostwo mogą spostrzec brak dokumentów w
biurku, lecz na szczęście obawy te okazały się płonne. Wieczorem,
przed wyjazdem, Róża napisała list do wujostwa.
Kochany Wujaszku i Kochana Ciociu!
Wybaczcie mi, ze nie mogę spełnić Waszego życzenia i wyjść za
mąż za pana Bricknera. Powiedziałam Wam, że wolę umrzeć, niż
zostać jego żoną, a ponieważ chcieliście mnie zmusić do małżeństwa,
więc nie miałam innej drogi, jak tylko opuścić ukradkiem Wasz dom.
Nie chcę Wam dłużej być ciężarem, toteż postarałam się o posadę. Po
ukończeniu dwudziestu jeden lat, podam Wam miejsce mego pobytu.
Nie macie potrzeby niepokoić się o mnie, gdyż objęłam posadę
panny do towarzystwa u pewnej starszej osoby. Mam otrzymać dość
wysokie wynagrodzenie, sądzę więc, że dam sobie jakoś radę. Wolę
pracować, niż być Wam ciężarem. Jeżeli jestem Wam jeszcze coś
winna, to sprzedajcie spuściznę po moich rodzicach i zatrzymajcie
sobie pieniądze. Wybaczcie mi, lecz nie mogłam postąpić inaczej.
Proszę również przeprosić pana Bricknera. Mam nadzieję, że mój
krok w niczym Wam nie zaszkodzi. Dziękuję Warn za wszystko, coście
dla mnie uczynili. Pozdrawiam Was serdecznie
Wasza siostrzenica Róża.
Skończywszy ten list, Róża odetchnęła. Ogarnęło ją uczucie
wstydu, było jej bardzo przykro, że musiała ukradkiem opuścić dom.
Wiedziała jednak, że wuj nigdy by jej dobrowolnie nie pozwolił
odejść.
Tej nocy Róża nie zmrużyła oka. Nazajutrz wstała wcześniej niż
zwykle i posprzątała prędko pokoje. Pieszczotliwym ruchem gładziła
sprzęty, które przypominały jej szczęśliwe dzieciństwo u boku
kochających rodziców. Potem podeszła do biurka, gdzie leżała
onyksowa pieczątka do laku, którą ojciec tak często trzymał w ręku.
Wzięła ją na pamiątkę, a także i złoty naparstek matki, który
przywłaszczyła sobie, jak wiele innych rzeczy, ciotka Helena.
Wybiło wpół do dziewiątej... O tej godzinie Róża wychodziła
codziennie po zakupy na obiad. Drżała, myśląc o tym, że właśnie dziś
ciotka Helena mogłaby ją zatrzymać. Półprzytomna omawiała z
ciotką, co na dziś należy kupić w mieście. Wreszcie i ta rozmowa się
skończyła. Róża szybko wpadła do swego pokoju i przebrała się.
Włożyła najlepszy kostium, jaki posiadała. Postanowiła go nosić
podczas podróży. Teraz zdjęła ją obawa, że ciotka mogłaby się
zapytać, dlaczego Róża, wychodząc po zakupy, przebiera się. Lecz
przypuszczenie to nie sprawdziło się: ciotka Helena siedziała w
swoim pokoju i przeglądała gazetę.
Róża szybko włożyła kapelusz. Wyglądała bardzo ładnie, należała
bowiem do tych nielicznych kobiet, które nawet w najskromniejszej
sukni robią wytworne wrażenie. Wreszcie opuściła mieszkanie, w
którym spędziła słoneczne dzieciństwo i smutną młodość. Gdy
schodziła na dół, nogi uginały się pod nią. Doznawała uczucia, że
zmarli rodzice czuwają nad każdym jej krokiem i zanosiła do nich
żarliwe modlitwy o pomoc i opiekę.
Zanim wyszła, położyła list do wujostwa na środku stołu.
Obawiała się wciąż jeszcze, że ucieczka jej zostanie przedwcześnie
odkryta, że zdołają ją zatrzymać. Podążyła spiesznie do kolejki
podziemnej, która znajdowała się w pobliżu domu. Przed kilkoma
dniami sprzedała broszkę po matce. Resztę biżuterii i część
posiadanych pieniędzy ukryła w małym skórzanym woreczku, który
nosiła na piersi.
W portmonetce zachowała jedynie trochę drobnych na małe,
codzienne wydatki. Sądziła, że nie będzie miała potrzeby sprzedawać
wszystkich klejnotów matki, których wartość oceniła na kilkaset
marek. Za broszkę otrzymała sto pięćdziesiąt marek, przy czym jubiler
ją oszukał. Wydała jednak około trzydziestu marek, gdyż musiała
odświeżyć trochę swoje sukienki.
Weszła niebawem do hotelu, gdzie czekali już na nią państwo
Petri. Przywitali ją bardzo uprzejmie; po chwili stawiła się także
Marta Preller. Dziewczęta i państwo Petri zjedli śniadanie, po czym
pan Petri wręczył im bilety do Hamburga i paszporty.
— Moja żona i panie będą mogły najbliższym pociągiem
wyjechać do Hamburga, aby się zaraz udać na pokład okrętu. Ja mam
jeszcze coś do załatwienia, więc pojadę nocnym pociągiem. Zdążę w
samą porę, gdyż parowiec odpływa dopiero jutro w południe. Pani,
panno Różo, będzie na pewno chciała opuścić jak najprędzej Berlin?
— Oczywiście, proszę pana. Przykro mi jednak, że z mego
powodu ma się pan rozłączyć ze swoją małżonką.
— Niech się pani nie martwi, mam kilka spraw do załatwienia.
Moja żona przeszkadzałaby mi tylko...
I pani Petri oraz dziewczęta pojechały na dworzec, gdzie przede
wszystkim został nadany ich bagaż. Potem dopiero zajęły miejsca w
pociągu. Dziewczęta nie miały pojęcia w jakie ręce wpadły. Róży
było z początku ciężko na duszy, lecz w towarzystwie wesołej Marty
Preller rozchmurzyła się zupełnie, a nawet kilka razy się roześmiała.
Podróż minęła bardzo przyjemnie. Marta bawiła swoje
towarzyszki. Miała niezwykle pogodne usposobienie i potrafiła się
cieszyć z każdej drobnostki. Ta, od dzieciństwa osierocona
dziewczyna, nie straciła humoru nawet wtedy, gdy samotna i
bezdomna musiała się tułać u obcych ludzi.
Po przybyciu do Hamburga, pani Petri udała się z dziewczętami
na pokład okrętu. Tu trzeba było załatwić szereg formalności i poddać
bagaż rewizji celnej. Wszystko to jednak szybko zostało załatwione,
gdyż pani Petri miała w takich sprawach wiele rutyny. Mimo to,
odetchnęła z ulgą, gdy nareszcie mogła wraz z Różą i Martą udać się
do kabiny.
Dziewczęta otrzymały wspólną kabinę, bardzo niską i ciasną.
Okienko jej nie wychodziło na morze, lecz na korytarz. Pani Petri
jednak powiedziała, że lepsza jest taka kabina, niż większa, w której
musiałyby mieszkać jeszcze z innymi pasażerkami. Nadmieniła, że
pomieszczenie to służy jedynie do spania, bo w dzień dziewczęta
mogą korzystać ze wszystkich sal drugiej klasy, które są bardzo
przestronne i wygodne.
Róża bez szemrania zastosowała się do sytuacji, Marta jednak
zaczęła narzekać, twierdząc, że nigdy jeszcze nie spała w tak ciasnej
komórce.
— Toć to istna klatka dla małp — oświadczyła z niechęcią.
Róża usiłowała ją przekonać. Wytłumaczyła Marcie, jak droga
jest podróż na okręcie, nawet w tak prymitywnej kabinie. Wtedy
Marta roześmiała się dobrodusznie, mówiąc:
— Ano, jeżeli pani nic nie gada, to ja także stulę buzię. Przecież
pani na pewno lepiej przyzwyczajona ode mnie.
Dziewczęta urządziły się w kabinie, po czym ciągnęły losy, która
z nich ma spać na górnym łóżku, a która w dolnym. Róża otrzymała
ku swej radości miejsce na górze.
Dziewczyna przypomniała sobie podróż, którą odbywała wraz z
ojcem. Lekarze zalecili mu wtedy przejażdżkę po morzu
Śródziemnym dla uspokojenia nerwów. Zabrał ze sobą córeczkę, z
którą nie chciał się rozstać. Oczywiście, że wtedy Róża odbywała
podróż w kabinie pierwszej klasy. Cóż robić, te czasy dawno minęły,
trzeba się było pogodzić z losem... Na razie Róża była zadowolona, że
znajduje się na pokładzie parowca; doznawała teraz dopiero uczucia
zupełnego bezpieczeństwa, gdyż była pewną, że opiekun tutaj nie
będzie jej mógł odszukać.
Po
rozpakowaniu
rzeczy,
dziewczęta
poszły
obejrzeć
pomieszczenia, przeznaczone dla pasażerów drugiej klasy. Ku
zadowoleniu Marty okazało się, że życie na okręcie mogło upływać
bardzo przyjemnie. Klasa druga posiadała przestronny salon,
bibliotekę, palarnię, a nawet pokój dla pań. Wszystkie sale były jasne i
wygodnie umeblowane.
Z pokoju dla pań wychodziło się wąskim korytarzem na pokład
drugiej klasy. Stały tam taborety i leżaki, lecz nie brakło swobodnej
przestrzeni, toteż pasażerowie mogli używać przechadzki. Na razie
pogoda była niepewna, jak zwykle w marcu, więc podróżni mało
przebywali na świeżym powietrzu.
Największym i najwygodniejszym pomieszczeniem drugiej klasy
była jadalnia. Stały tu długie stoły oraz małe stoliczki, nakryte dla
kilku osób. Przy małych stoliczkach zajmowały miejsce całe rodziny.
Obrusy i naczynia były czyste, choć nie tak wytworne jak nakrycia w
pierwszej klasie. Sala była jasno oświetlona. Mogło się w niej
pomieścić około pięćdziesięciu osób.
Róża stwierdziła, że na tym wielkim okręcie druga klasa była
prawie tak dobrze i wygodnie urządzona jak pierwsza klasa na małych
parowcach, którymi. odbywała podróż po Morzu Śródziemnym.
Podzieliła się tą uwagą z Martą; która się zupełnie rozchmurzyła. Gdy
Róża wspomniała jej o swej wycieczce z ojcem, Marta spojrzała na
nią badawczo, po czym rzekła:
— Poznałam od razu, że pani na pewno pamięta lepsze czasy...
Skapowałam to od pierwszego wejrzenia...
Róża skierowała szybko rozmowę na inny temat. Marta
rozglądała się ciekawie po jadalni, aż wreszcie oświadczyła:
— Spodziewam się, że poznamy na okręcie jakich morowych
facetów. Wtedy nam się czas nie będzie dłużył...
Róża spojrzała z westchnieniem na świeżą, miłą twarzyczkę
jasnowłosej Marty. Ta dziewczyna z ludu, posiadająca pogodne,
wesołe usposobienie, wydawała się jej godną zazdrości....
Gdy obie wychodziły z jadalni, spotkały panią Petri, która
zapytała ze śmiechem:
— No i cóż? Obejrzały panie już okręt? Prawda, że tu bardzo
przyjemnie?
Róża zapewniła ją, że nie przypuszczała, aby w drugiej klasie
było tyle rozmaitych dogodności. Pani Petri skinęła potakująco.
— Zawsze wychodzi się lepiej, gdy się podróżuje większym
parowcem. Na mniejszych pierwsza klasa jest gorzej urządzona niż
tutaj druga. Podróżowaliśmy niegdyś na małych okrętach, lecz nie
byliśmy zadowoleni...
— Pani zapewne wiele już podróżowała? — zagadnęła Róża.
Pani Petri przygryzła wargi, po czym odparła spiesznie:
— Dawniej, przed laty, gdy matka moja jeszcze mieszkała
w Niemczech odwiedzałam ją od czasu do czasu...
Po czym przeszła na inny temat. Gdy po chwili Róża została sama
z Martą, ta ostatnia rzekła:
— Niech się pani nie zdaje, panno Różo, że nasza stara zawsze
będzie dla nas taka słodka jak teraz... To się zmieni, może pani być
pewna.
Róża spojrzała pytająco na swoją towarzyszkę.
— Czy sądzi pani, że zmieni swoje postępowanie względem nas?
Marta zaśmiała się głośno.
— A co pani myśli? Ja dobrze znam państwa. Z początku każdy
jest jak cukier z miodem. Wiem o tym dobrze, osiem razy zmieniałam
miejsce, a zawsze było to samo. Ale najgorszy jest los
wychowawczyni, albo panny do towarzystwa. Na takie, to stara
wylewa cały swój zły humor, bo służby się boi. Wiadomo, służąca nie
da sobie w kaszę dmuchać, jak biedna panna do towarzystwa. Niech
pani korzysta z moich rad, bo pani pierwszy raz godzi się do
obowiązku. A ta nasza pani Petri?... Bo ja wiem, co to za jedna? Taka
mi coś niewyraźna, licho wie, co w niej siedzi... Pokaże ona jeszcze
rogi, ale ja się tam tego nie boję... Pracy się nie lękam, ale
szykanować się nie pozwolę. A pani także nie powinna się na
wszystko zgadzać... Trzeba się trochę stawiać, z państwem inaczej nie
można...
— Ależ w ten sposób można łatwo stracić posadę.
— Niech się pani nie boi, panno Różo. Nie wyleją nas tak
prędko, przecież jesteśmy im potrzebne, inaczej nie wydaliby takiej
kupy forsy na naszą podróż. A jak nawet nas zwolnią, to znajdziemy
sobie inne miejsce, kto chce pracować, ten zawsze coś znajdzie...
Wiem o tym, bo ze mnie stary praktyk... A pani to robi wrażenie,
jakby nie potrafiła pisnąć słówka. To niedobrze, panno Różo. Nie
trzeba nigdy zapominać języka w gębie, bo by starzy pani na głowę
wleźli... Kapuje pani?
Róża doznała nagle dziwnego wrażenia. Przyszło jej na myśl, że
w sposobie zachowania pani Petri było coś nieszczerego,
wymuszonego. Ogarnął ją niewytłumaczony lęk. Na szczęście Marta
zaczęła znowu coś opowiadać i Róża zapomniała o swoich obawach.
Marta wywierała na nią dobroczynny wpływ, dodawała jej swoją
wesołością otuchy i chęci do życia. Ta dzielna dziewczyna z ludu nie
dorównywała Róży pod względem wykształcenia, lecz lepiej od niej
znała życie. Wzięła ona swoją delikatną i wątłą towarzyszkę pod
opiekę a Róża była jej za to serdecznie wdzięczna.
Obie dziewczyny opowiadały sobie nawzajem swoje koleje. Róża
dowiedziała się, że Marta straciła rodziców podczas pożaru. Liczyła
wówczas niespełna trzy lata i została oddana do przytułku dla sierot.
W sierocińcu przebywała do szesnastego roku życia, po czym poszła
na służbę. Nie znała wcale życia rodzinnego, a choć była sama na
świecie, żyła zawsze w zależności od ludzi. Zachowała jednak we
wszystkich okolicznościach pogodę ducha, a jej wrodzony humor
pomógł jej znieść wszelkie przeciwności.
Róża poczuła się zawstydzona. O ileż miała lepsze warunki niż
Marta! Do dwunastego roku życia znajdowała się pod czułą opieką
rodzicielską, spędziła przy boku kochających rodziców beztroskie,
słoneczne dzieciństwo...
Opowiadała teraz Marcie rozmaite szczegóły ze swego życia, nie
wspominając jej jednak ani słowem o ciotce Józefinie. Nie uczyniła
tego, gdyż nie znała zupełnie tej krewnej i nie wiedziała, czy pragnie
się ona przyznać do pokrewieństwa. Obawiała się, że Marta mogłaby
się śmiać z tej ciotki, która dla Róży przez tyle lat pozostała obca.
Róża nie powiedziała także o tej krewnej państwu Petri. Nie wyjawiła
także ani im, ani Marcie, że zna języki obce, gdyż była z natury
bardzo skromna. Lękała się, aby ktokolwiek nie pomyślał, że pragnie
się pochwalić tymi wiadomościami.
Tymczasem na pokład okrętu napływali wciąż nowi pasażerowie.
Dziewczęta stanęły przy balustradzie, przypatrując się nowo
przybywającym. Uwagę obu zwrócił pewien młody mężczyzna,
mogący liczyć lat trzydzieści kilka. Powierzchowność jego wywarła
na dziewczętach wielkie wrażenie. Nie wyglądał wcale, na pasażera
drugiej klasy. Nosił wprawdzie skromny ubiór podróżny, lecz jego
wyniosła postać zdawała się górować nad tłumem.
Steward wskazywał mu kabinę, która znajdowała się w tym
samym korytarzu, co kabina Marty i Róży, lecz po przeciwległej
stronie. Okno jej wychodziło na morze. Przechodząc obok dziewcząt,
nieznajomy przystanął na chwilę i obrzucił Różę zdumionym
spojrzeniem szarych, głębokich oczu. Potem spiesznie się oddalił.
Róża i Marta z zaciekawieniem oglądały się za nim.
— Panno Różo — odezwała się Marta — ten facet, to się chyba
pomylił. Taki wielki pan i także w drugiej klasie? Ale wygląda
świetnie, inaczej niż wszyscy. A gapił się na panią, że ha! Zobaczy
pani, jeszcze się ubawimy na tym statku.
Róża oblała się rumieńcem. Nie odpowiedziała jednak ani słowa,
lecz starała się zwrócić uwagę Marty na coś innego. Znowu zaczęły z
ożywieniem gawędzić.
Wkrótce potem dziewczęta udały się po raz pierwszy na
spoczynek. Martę wszystko ogromnie bawiło, toteż co chwila
wybuchała śmiechem. Jej wesołość udzieliła się także Róży, która
śmiała się tak głośno i serdecznie, jak już od wielu lat się nie śmiała.
Trwało dość długo, zanim dziewczęta wreszcie ułożyły się do snu.
Nazajutrz wczesnym rankiem przybył na pokład pan Petri. Zjawił
się on wraz z większą liczbą pasażerów. Róża przypadkiem zauważyła
jak przechodził. Zdziwiła się ogromnie, gdyż pan Petri znajdował się
w towarzystwie dwóch młodych panienek. W kilka chwil później,
ujrzała, że Petri rozmawia z jakimś dwoma panami, którzy również
przybyli z kilkoma młodymi kobietami.
Petri zdawał się w tej chwili nie troszczyć wcale o żonę. Zależało
mu najwidoczniej na tym, żeby jak najprędzej odprowadzić do kabin
obie panienki. Róża podeszła do pani Petri i powiedziała:
— Małżonek pani przybył przed chwilą. O, idzie po tamtej stronie
pokładu w towarzystwie dwóch panienek...
Pani Petri wyczuła zdziwienie, które brzmiało w głosie Róży.
Odpowiedziała swobodnie:
— Tak, mój mąż dlatego właśnie zatrzymał się przez wczorajszy
dzień w Berlinie, aby podpisać kontrakt z tymi dwiema paniami.
Przyjęliśmy je jako biuralistki, do naszej hurtowni w Argentynie. We
wszystkich gałęziach daje się tam odczuwać brak wykwalifikowanego
personelu. Namyślaliśmy się dość długo, czy opłaci nam się w tym
wypadku ponosić tak znaczne koszta podróży, lecz potrzeba nam
koniecznie zdolnych urzędniczek, a ponieważ one zobowiązały się,
podobnie jak pani, że pozostaną u nas przez trzy lata, więc wydatki
związane z przejazdem jednak się amortyzują.
Róża przyglądała się z zaciekawieniem młodym biuralistkom,
które przechodziły właśnie z panem Petri. Obie były bardzo ładne i
elegancko ubrane.
— Ale mają państwo, swoją drogą, dużo kosztów! — zauważyła.
— Trudno, inaczej być nie może. Muszę teraz powitać mego
męża...
Gdy pani Petri odeszła, Marta zbliżyła się do Róży.
— Widziała pani, panno Różo? Pan Petri przyjechał z jakimiś
panienkami?
Róża powtórzyła jej przebieg swojej rozmowy z panią Petri.
Marta nie dopatrzyła się w tych wyjaśnieniach niczego podejrzanego i
zawołała z triumfem:
— Widzi pani, jak tam trudno o porządnych pracowników i
o służbę. Teraz nie mamy się czego bać, a jeżeli nam się nie będzie
podobało, to odejdziemy...
— Ależ panno Marto, zobowiązałyśmy się, że zostaniemy przez
trzy lata.
— Więc co? A starzy zobowiązali się, że będą się z nami
przyzwoicie obchodzili. Jeżeli dotrzymają słowa, to i ja dotrzymam
mojej obietnicy.
Marta teraz odwróciła się i zaczęła się znowu przyglądać
nadchodzącym pasażerom. Stwierdziła przy tym z wielką radością, że
na pokładzie znajdowało się więcej panów niż pań. Zdawało się, że
brakło młodych dziewcząt. Poza Martą, Różą i dwiema
biuralistkami, znajdowały się tylko jeszcze owe panie, które przybyły
w towarzystwie znajomych pana Petri.
— Panno Różo! — zawołała nagle Marta, która im się bacznie
przyglądała. — Te pannice wyglądają jak jakieś „girlasy" z kabaretu.
Niech no pani spojrzy, przecież są wymalowane, aż strach...
Róża, choć bardzo niedoświadczona, zauważyła, że owe panie
nosiły bardzo jaskrawe suknie i wyglądały ogromnie wyzywająco.
Gdy w kilka dni potem, rozmawiała na ten temat z panią Petri i
powtórzyła jej uwagę Marty, pani Petri odparła z dziwnym
uśmiechem:
— Panna Marta jest bardzo spostrzegawcza, bo choć te panie w
kabarecie nie występują, lecz są aktorkami i należą do zespołu
teatralnego, który jedzie na gościnne występy do Argentyny. Znamy
przypadkiem tych panów, w których towarzystwie stale przebywają.
Są to dyrektorzy teatralni, których łączą dosyć zażyłe stosunki z
moim mężem. W każdym razie jednak, nie chciałabym, żeby pani
zawierała z nimi bliższą znajomość, to nie towarzystwo dla porządnej
osoby. Niech pani już lepiej trzyma się Marty. Jest ona wprawdzie
tylko służącą, lecz bardzo przyzwoitą, solidną dziewczyną. Za te
damulki nie ręczę, jak również i za obie biuralistki. Lepiej już, żeby
się pani trzymała od nich z daleka, nieprawdaż?
Róża była bardzo wdzięczna za tę troskliwość. Powtórzyła potem
słowa pani Petri Marcie, która zapewniła ją ze śmiechem, że ma sama
oczy i dobrze widzi.
Na pokładzie panował taki ruch i zgiełk, że Róża niebawem
poczuła się znużona. W nocy wcale nie spała, gdyż rozmaite szmery
na okręcie przeszkadzały jej zasnąć. Rozmyślała bardzo wiele i z
zazdrością patrzyła na śpiącą spokojnie Martę. Gdy powiedziała
nazajutrz swej towarzyszce, że spędziła bezsenną noc, gdyż tak wiele
myślała, Marta zawołała:
— Indyk myślał i zdechł, niech się pani odzwyczai od myślenia,
to dobre zajęcie dla państwa, którzy nic innego nie mają na głowie.
My musimy mieć siły do roboty, a jak człowiek się nie wyśpi, to
poteni chodzi osowiały. Ja tam zawsze śpię jak suseł, ledwie przytknę
nos do poduszki, zaraz zasypiam.
— Tak — odparła Róża ze śmiechem — powinnam się naprawdę
odzwyczaić od myślenia. Ach, ale to łatwiej powiedzieć niż
wykonać...
Tymczasem zebrali się powoli wszyscy podróżni. Na pokładzie
pierwszej klasy kapela okrętowa zagrała marsza. Turbiny zaryczały,
rozległ się świst syreny... Okręt powoli odpłynął z portu.
Róża patrzyła tępym wzrokiem przed siebie, podczas gdy Marta
wesoło nuciła melodię marsza. Ta biedna sierota miała pewną
wyższość nad innymi ludźmi; nie odczuwała ona bólu rozstania, gdyż
nie miała domu rodzinnego, ani nikogo bliskiego na świecie.
Ale Róża pozostawiła w ojczyźnie dwie drogie mogiły. Myślała w
tej chwili o swym szczęśliwym, słonecznym dzieciństwie, wobec
którego bladły wszystkie troski i cierpienia, jakich doznała potem.
Zanim zdołała się otrząsnąć ze smutnych wspomnień, stanęła przed
nią pani Petri.
— A więc, płyniemy już, panno Różo. Podczas drogi niewiele
będziemy się mogli troszczyć o panie, gdyż zarówno mój mąż, jak i
ja, posiadamy dużo znajomych wśród pasażerów. Niech się pani
dobrze bawi i spędza czas według swego upodobania. Gdy staniemy u
celu, wówczas znowu zaopiekujemy się panią i panną Martą. Na razie
możecie obie rozporządzać swoim czasem.
Skinęła głową i oddaliła się. Marta patrzyła za nią, po czym
zawołała uradowana:
— No, muszę przyznać, że to bardzo przyzwoicie ze strony
naszych państwa. Inni żądaliby na pewno, żeby im podczas podróży
usługiwać. Mamy płatny urlop z wiktem i podróżą. Prawdziwy raj!
Zawsze o tym marzyłam. Upiekło się nam, co tu gadać, prawda,
panno Różo?
Róża była również bardzo zadowolona z takiego obrotu rzeczy.
Nie dziwiła się wcale, że państwo Petri wcale się nimi nie zajmowali.
Podczas całej podróży pan Petri nie zamienił z dziewczętami ani
słowa, a jego żona również bardzo rzadko z nimi rozmawiała.
Zarówno biuralistki, jak i aktorki nie czyniły żadnych kroków,
żeby nawiązać znajomość z Różą i Martą. Dziewczęta nie miały
potrzeby unikać ich towarzystwa. Nie przyszło im na myśl, że pani
Petri uprzedziła tamte osoby, aby się nie zadawały z nimi. Państwo
Petri osiągnęli swój cel, dziewczęta nie zapoznały się ze sobą.
Marta Preller okazała się wesołą, nieocenioną towarzyszką
podróży. Choć stopień wykształcenia Róży i Marty był różny, to
jednak obie wiedziały wzajemnie o sobie, że są porządnymi,
uczciwymi dziewczętami. Marta rzekła raz:
— Wie pani, panno Różo, mam takie przeczucie, że tam za
morzami znajdziemy obie szczęście. Byłam przed wyjazdem u
kabalarki i powiedziała mi, że moje szczęście leży za daleką drogą i że
wyjadę z jakąś blondynką. Widzi pani, już się dużo spełniło. Ta
blondynka, to właśnie pani, no i wyruszyłam przecież w daleką drogę.
Może i reszta się spełni? Powiedziała mi także, że wyjdę za bruneta na
dobrym stanowisku. Oj, żeby to była prawda! Okrutnie lubię
brunetów, może dlatego, że sama jestem blondynką. A pani jakich
woli? Brunetów czy blondynów?
Róża roześmiała się.
— Muszę przyznać, że nigdy nie zastanawiałam się nad tym —
odrzekła, po czym nagle się zamyśliła. Przypomniała sobie
nieznajomego, który wchodząc na pokład, tak dziwnie na nią patrzył.
Nie widziała go więcej od czasu owego przypadkowego spotkania.
Marta Preller spojrzała na nią filuternie.
— Ejże, czy to możliwe? Przecież o tym myśli każda dziewczyna.
E, pani tylko nie chce o tym rozmawiać. A może już pani kogo
znalazła? Chociaż to nieprawdopodobne, bo jakby tak było, to by pani
nie wyjeżdżała do Argentyny.
— Widzi pani, panno Marto, że to wykluczone.
— To przecież tylko od pani zależy. Taka morowa dziewczyna
jak pani, to na pewno ma dziesięciu amatorów.
— Przecież pani jest także bardzo ładną dziewczyną, taką świeżą,
wesołą i miłą. Powinna pani także mieć konkurentów.
Marta wzruszyła ramionami.
— Mieć, to bym już miała, tylko nie do ślubu. O tym żaden
słyszeć nie chce. A ja nie frajerka, żeby tylko dla samej zabawy, o
nie... Rodziców nie mam, żeby mnie pilnowali, muszę sama mieć
honor... Podobno w Argentynie jest mało kobiet, tam może łatwiej
znajdę męża. Powiem szczerze, że głównie dlatego pojechałam, bo
strasznie chciałabym wyjść za mąż. Przez całe życie byłam sama, jak
ten kołek i chciałabym mieć kogoś bliskiego. No i dzieciaki także bym
chciała mieć, takie tłuściutkie, różowe bębny... Nigdy przecież nie
miałam nikogo, kto by mnie kochał.
No, ale dość tego, z takim gadaniem nikt daleko nie zajdzie. Uszy
do góry, panno Różo, to najważniejsze! Płyniemy teraz po tej wielkiej
wodzie, a może tam za tą drogą już na mnie ktoś czeka. Morowo tu
jest na tym okręcie. Możemy sobie przez kilka tygodni odpoczywać,
zanim się zacznie znowu harowanie. Ale pani, panno Różo, to na
pewno pamięta lepsze dni! Z pani to prawdziwa wielka dama.
— Nie, panno Marto, jestem ubogą, samotną dziewczyną, która
musi pracować na chleb. Dawniej było inaczej, to prawda... Nie chcę
jednak o tym mówić, ani nawet myśleć. Trzeba zacisnąć zęby i
wytrwale dążyć przed siebie.
— To mi się podoba, panno Różo. Pani mi w ogóle przypadła do
serca, choć wiem, że nie jestem dla pani odpowiednią towarzyszką.
Niech pani nie zważa, jeżeli czasem wyrwie mi się jakieś ostre
słówko, bo to nie ze złego serca.
Róża uśmiechnęła się do niej.
— Poznałam panią dobrze i wiem, że pani jest poczciwą
dziewczyną. Pragnę z całej duszy, żeby pani znalazła za oceanem
szczęście, choć prawdę mówiąc, nie wierzę w przepowiednie
kabalarek.
— Niech pani tego nie mówi, panno Różo, bo niektóre są bardzo
mądre. A zresztą przecież u mnie wiele się sprawdziło.
— Życzę, żeby i reszta się sprawdziła — odparła Róża.
Podczas obiadu na okręcie, wszystkie miejsca w jadalni były
zajęte. Róża zauważyła, że państwo Petri wraz z owymi dwoma
panami, których pani Petri określiła jako dyrektorów teatru, zajęli
miejsca przy oddzielnym małym stoliku. Jakżeby się Róża zdziwiła,
gdyby się dowiedziała, że byli to właśnie owi ludzie, z którymi
porozumiewała się telefonicznie pani Siebenberg, aby zasięgnąć
informacji. Róża nie miała o tym pojęcia i orzekła jedynie w duszy, że
panowie ci mają bardzo nieprzyjemne fizjonomie. Po raz pierwszy
pomyślała również, że i pan Petri nie wywiera dobrego wrażenia.
Wkrótce jednak zapomniała o tym, pochłonięta obserwacją innych
pasażerów. Obie biuralistki siedziały oddzielnie przy jednym z
małych stolików, aktorki zaś zajęły miejsce w przeciwległym końcu
sali.
Do Róży i Marty zbliżył się teraz steward i wskazał im miejsca,
które miały zajmować stale, podczas posiłków. Krzesło obok Róży
było jeszcze wolne. Po chwili jednak steward podprowadził jakiegoś
pana, który natychmiast usiadł przy niej. Młody człowiek skłonił się
przed Różą, która podniosła ku niemu wzrok.
Twarz jej pokryła się lekkim rumieńcem, poznała bowiem
nieznajomego, którego widziała dnia poprzedniego i który od razu
przykuł jej uwagę. Był to wysoki, szczupły mężczyzna o energicznej,
smagłej twarzy, raczej brzydkiej, niż pięknej. Twarz jego mimo to
była pociągająca, gdyż nosiła wyraz niezwykłej inteligencji. Miał
szerokie, myślące czoło i głęboko osadzone, piękne, szare oczy.
Zdawało się, że oczy jego wpatrują się w jakiś daleki, z góry
wytknięty cel. Wyzierała z nich jakaś moc i ogromna siła woli,
niekiedy jednak uśmiechały się jasno i pogodnie, co dodawało wiele
uroku tej zazwyczaj surowej twarzy. Nieznajomy odsłaniał wtedy
przepyszne białe zęby; wargi miał wąskie i zaciśnięte, ściągnięte
wyrazem bólu i goryczy. Widać było, że nieznajomy wiele już
przecierpiał w życiu i stoczył niejedną poważną walkę. Gdy zaciskał
wargi, robił wrażenie, że pragnie zapanować nad sobą.
Ubrany był stosownie do okoliczności i bardzo starannie, lecz nie
podług ostatniej mody. Można było na pierwszy rzut oka poznać w
nim człowieka wykształconego, o wysokiej kulturze. Postawa jego
była dumna, a ręce silne i muskularne. Z całej postaci biła wielka siła.
Róży wydawał się bardzo interesującym człowiekiem, a ponieważ
podczas całej podróży miał zajmować to samo miejsce, więc też
dziewczyna mogła był zadowolona z tak miłego sąsiedztwa.
Zaledwie Róża podniosła oczy na nieznajomego, młody człowiek
poznał ją natychmiast i rzekł do niej, kłaniając się uprzejmie:
— Zdaje się, że przez cały czas trwania podróży będziemy
sąsiadami przy stole? Pozwoli więc pani, że się jej przedstawię.
Jestem Wendland.
Oczy jego spoczęły na twarzy dziewczyny z wyraźnym
upodobaniem, toteż Róża pod wpływem tego spojrzenia spłonęła
rumieńcem. Pochyliła głowę w ukłonie i odparła:
— Nazywam się Róża Rietberg.
— Pani zapewne odbywa tę podróż dla przyjemności?
— O, nie! Jestem ubogą dziewczyną, która musi na siebie
pracować. Jadę do Argentyny, aby objąć tam posadę...
— Czy podobna? Nigdy bym nie przypuszczał, patrząc na panią.
Ktokolwiek spojrzy na panią, ten musi od razu poznać, że należy pani
do najlepszej sfery towarzyskiej. Ma pani posturę wielkiej damy.
— Podróżuję przecież drugą klasą — zauważyła Róża z
uśmiechem.
— Cóż z tego? Jestem przekonany, że w pierwszej klasie
podróżuje mnóstwo pań, które można zaliczyć do drugiej klasy
towarzyskiej. Panią jednak na pierwszy rzut oka zaliczyłem do
pierwszej, choć podróżuje pani drugą.
— A jednak jestem tylko ubogą dziewczyną, która musi sama
pracować na chleb.
— Zapewne taki stan rzeczy datuje od niedawna. Posiadam
pewną znajomość ludzi; odgadłem, że pani dorosła w zupełnie innych
warunkach...
— Tak, ale to należy do przeszłości. Faktem jest, że objęłam
posadę i będę odtąd zależna od moich chlebodawców.
— Dlaczego pani wyjeżdża tak daleko? Czy w kraju nie znalazła
pani odpowiedniego zajęcia? — pytał ze współczuciem, spoglądając
na jej wdzięczną twarzyczkę.
— Nie miałam innego wyjścia — odparła Róża z westchnieniem.
Te pełne rezygnacji słowa wzruszyły go do głębi. Róża od
pierwszej chwili wzbudziła w nim zainteresowanie, które teraz jeszcze
się wzmogło.
— Więc pani również wybiera się do Argentyny?
— Tak, do Buenos Aires.
— Ja udaję się do Rosario — rzekł Wendland.
Słysząc te słowa, Róża drgnęła. W Rosario mieszkała przecież jej
ciotka Józefina. Róża nie wspomniała o tym jednak swemu sąsiadowi.
— Rosario nie jest zbyt odległe od Buenos Aires.
— Nie. Podróż koleją trwa zaledwie kilka godzin. Można
również pojechać parowcem, lecz komunikacja wodna trwa nieco
dłużej.
— Czy pan po raz pierwszy jedzie do Argentyny?
— Tak jest. Jadę objąć posadę inżyniera w pewnej wielkiej
fabryce maszyn rolniczych. Czy słyszała pani przypadkiem o firmie
„Argro"?
— Nie," proszę pana.
— Nazwa „Argro" stanowi połączenie dwóch pierwszych sylab
wyrazów „Argentyna" i „Rosario".
— Ach, tak! Jest to zapewne bardzo wielkie przedsiębiorstwo?
— Sądzę, że tak.
— Znajdzie pan więc tam szerokie i interesujące pole do pracy.
— Mam nadzieję, panno Różo, że tak będzie.
— A gdzie ukończył pan politechnikę?
— W Charottenburgu. Tam otrzymałem dyplom inżynierski.
— W takim razie będę pana nazywała inżynierem.
— Tytuł ten był mi jedynie potrzebny do otrzymania posady. W
towarzystwie jest on zupełnie zbędny.
Uśmiechnęła się filuternie.
— Nie będę go jednak pomijała, skoro się on panu z urzędu
należy.
— Jak pani sobie życzy, panno Różo.
— Szkoda, że nie mógł pan znaleźć żadnego odpowiedniego
zajęcia w kraju — zauważyła Róża, pragnąc przedłużyć rozmowę z
inżynierem Wendlandem.
— Mówi to pani zapewne dlatego, że w takim wypadku nie
zostałbym pani sąsiadem przy stole — rzekł z miłym uśmiechem.
— Nie sądzę, żeby mnie pan uważał za osobę tak źle wychowaną,
aby się pan spodziewał potwierdzenia tego zdania.
— Widzę, że z pani cięta osóbka. Przepraszam panią bardzo.
Odpowiem pani jednak szczerze, co mnie skłoniło do wyjazdu. Jestem
człowiekiem samotnym, rodziny nie posiadam, a w kraju naprawdę
nie mogłem znaleźć odpowiedniego stanowiska. Przyjąłem więc
korzystną posadę w Rosario. Zresztą, dla mężczyzny to nic dziwnego,
jeżeli wyjeżdża w świat, aby spróbować swoich sił. Pani jednak
zapewne z ciężkim sercem opuściła kraj rodzinny.
Róża rzuciła mu tak smutne spojrzenie, że poczuł się wzruszony
do głębi serca.
— A jednak i ja jestem zupełnie samotna. W kraju pozostały
jedynie dwie mogiły moich rodziców.
— Jednak kobiecie jest trudniej powziąć takie postanowienie i
wyjechać za granicę. Czy pani podróżuje sama?
— Nie. Ci państwo, którzy zaangażowali mnie, jako pannę do
towarzystwa dla ich matki, znajdują się również na pokładzie.
Oprócz tego jedzie ze mną również panna Preller, ta panienka która
siedzi obok mnie. Została ona przyjęta jako służąca w domu tej samej
starszej osoby.
Werner Wendland spojrzał z zaciekawieniem na Martę, która
rozmawiała z ożywieniem z jakimś młodym człowiekiem, siedzącym
przy niej.
— Panna Preller nie odczuwa zbytnio rozstania z krajem
rodzinnym — zauważył z uśmiechem.
— Jest sierotą i nie posiada żadnych krewnych. A przy tym jest z
natury ogromnie wesoła i pogodna. Uważa, iż nie należy zatruwać
sobie życia.
— Nie jest to jednak dla pani odpowiednia towarzyszka — rzekł
stanowczo, gdyż poznał od razu, że Marta jest prostą, niewykształconą
dziewczyną.
Róża uśmiechnęła się.
— Niech pan tego nie mówi. Jestem bardzo rada, że Marta
zajmuje ze mną wspólną kabinę. Potrafi odegnać wszystkie moje
smutne myśli. Dzięki niej, mogę się powoli oswoić z moim nowym
położeniem i przywyknąć do tego, że w przyszłości będę zależna od
ludzi. Spodziewam się, że stanę się przynajmniej pożyteczną siłą.
Oczy jego zabłysły.
— Nie wątpię w to ani na chwilę. Kobiety mają zdumiewającą
zdolność przystosowania się do każdych warunków, a pani z
pewnością wdroży się prędko w zakres swych nowych obowiązków.
Mimo to, dziwi mnie ta przyjaźń z prostą służącą.
— A jednak właśnie Marta przekonała mnie, że wśród służby
można natrafić na przyzwoitych, wartościowych ludzi. Pragnęłabym
stać się do niej podobną. Zresztą, żadna praca nie hańbi.
Werner obrzucił Różę gorącym spojrzeniem, w którym malował
się podziw.
— Nie, żadna praca nie hańbi. Można spełniać najniższe posługi,
a jednak nie stracić nic z własnej godności. Należy tylko szanować
pracę, którą się wykonuje i spełniać uczciwie swój obowiązek.
W oczach Róży błysnęła gorąca wdzięczność, która wynagrodziła
Wernerowi jego ostatnie słowa.
— Tak właśnie i ja myślałam, gdy zdecydowałam się przyjąć tę
posadę. Gdybym nie znalazła innego zajęcia, byłabym się zgodziła
jako prosta służąca.
— Jest to zapewne pani pierwsza posada?
Pytania Wernera nie sprawiały Róży przykrości, nie wydawały się
jej niedyskretne ani też niedelikatne. W głosie jego brzmiało wiele
życzliwości i współczucia, które wzbudzały w niej głęboką
wdzięczność. Nie przywykła do tego, aby ktoś okazywał jej tyle
zainteresowania.
— Tak, to moja pierwsza posada i cieszyłam się ogromnie, że ją
dostałam. Nie miałam wielkich szans, gdyż wszędzie wymagane są
świadectwa, których nie posiadam.
Na twarzy Wernera ukazał się uśmiech pełen gorącej sympatii,
który dziwnie upiększył jego oblicze.
— Każdy człowiek, posiadający pewną znajomość ludzi,
przyjąłby panią na posadę. Dość tylko popatrzeć na panią.
Rozmowa została przerwana przez stewarda, który obnosił
półmiski. Teraz Marta zwróciła się nagle do Róży:
— Jak to przyjemnie, kiedy tak człowiekowi przy jedzeniu
usługują. Chciałabym, żeby się ta podróż nigdy nie skończyła. Nigdy
się jeszcze tak dobrze nie czułam. A mój sąsiad jest bardzo miły.
Odwiedził swoją matkę i powraca do Argentyny. Jest rolnikiem i
pracuje na wielkim folwarku. Podobno, w Argentynie jest bardzo
dobrze, tylko trzeba ciężko pracować. Ten facet wcale nie jest dumny
i rozmawiał ze mną, choć powiedziałam mu, że jestem zwykłą
służącą. Powiada, że poczciwa, pracowita dziewczyna będzie w
przyszłości dobrą żoną.
— I ma zupełną słuszność, panno Marto — odparła Róża z
uśmiechem.
Marta odwróciła się znowu do swego sąsiada i zaczęła z nim
żywo rozmawiać. Oboje śmieli się wesoło. Inżynier Wendland rzekł
do Róży:
— Czy to pani pierwsza podróż morska?
Potrząsnęła przecząco głową.
— Nie. Przed laty odbywałam wraz z moim ojcem podróż po
Morzu Śródziemnym. Byłam wtedy jeszcze małą dziewczynką.
Jechaliśmy jednak wówczas na mniejszym parowcu, który nie miał
tych wszystkich wygód, co nasz okręt. Pierwsza klasa nie była tak
dogodnie urządzona, jak tutaj druga.
— Ach, wtedy ta czarująca istota mogła sobie jeszcze pozwolić
na pierwszą klasę — pomyślał Werner, po czym dodał głośno:
— Tak, znajdujemy się na pokładzie jednego z najnowszych i
największych okrętów pasażerskich. Czy podczas owej przejażdżki po
Morzu Śródziemnym dopisywała pani pogoda?
— Na ogół tak. Mieliśmy wówczas tylko jeden pochmurny
i burzliwy dzień.
— Czy cierpiała pani na morską chorobę? — zagadnął z
uśmiechem.
Potrząsnęła głową.
— Nie, choć większość pasażerów chorowała, w tej liczbie
niestety i mój ojciec. Stan jego zdrowia pozostawiał w ogóle wiele do
życzenia, nic dziwnego, że nie okazał się odporny. Wyjechaliśmy
wówczas za granicę dla poprawy zdrowia mego ojca, który cierpiał na
skutek silnej depresji duchowej po śmierci mojej matki. Mnie, na
szczęście, ominęła morska choroba, spodziewam się, że i tym razem
jej uniknę.
— Sądzę, że panią to minie, jeżeli pani zniosła dobrze podróż na
mniejszym parowcu. Na naszym okręcie nie będziemy prawie czuli
kołysania, choć o tej porze roku musimy być przygotowani na burze.
Rozmowa została ponownie przerwana przez stewarda, który
obnosił półmisek z mięsem. Róża nałożyła sobie mięsa na talerz, a ze
sposobu w jaki to uczyniła i jak jadła, można było zauważyć, że
należy do wyższej sfery towarzyskiej. Maniery inżyniera Wendlanda
również były bez zarzutu; on także zdradzał swoim wyjątkowym
obejściem, że należy właściwie ,,do pierwszej klasy".
Marta Preller i jej towarzysz nałożyli sobie na talerze czubate
porcje i zajadali z wielkim apetytem. Marta, zauważywszy, że Róża
nabrała sobie tylko dwa plasterki mięsa, zawołała:
— Niech pani sobie nie żałuje, panno Różo. Mój sąsiad powiada,
że to kosztuje tak samo...
Marta była zdania, że trzeba należycie wykorzystać wszystkie
dobre strony tej podróży.
Werner Wendland posłyszał ostatnie słowo Marty i spojrzał na
Różę. Oboje wybuchnęli śmiechem, a młody inżynier rzekł:
— Towarzyszka pani potrafi odnajdywać przyjemne strony życia.
Powinniśmy właściwie pójść za jej przykładem.
Od tego dnia w sercu Róży zbudziło się niezwykle błogie uczucie.
Wydawało się jej, że nie jest już sama jedna na świecie. Werner
Wendland okazywał jej wiele starań, otaczał ją czułą opieką. Robił to
jednak w sposób niezmiernie delikatny, aby nie zwracać niczyjej
uwagi. Wiedział, że ludzie chętnie zajmują się plotkami, a nie chciał
Róży narazić na obmowę.
Sprytna Marta zauważyła jednak po krótkim czasie, że „ten
morowy inżynier", jak zwykła w duchu określać Wernera, przebywa
wiele w towarzystwie Róży. Czasami przekomarzała się z Różą na ten
temat, choć Róża prosiła ją, by dała spokój tym żartom.
— Przecież ja nie żartuję z pani, panno Marto, a jednak pani
sąsiad ciągle z panią przebywa.
Marta śmiała się.
— Ej, niechże pani nie udaje i niech się pani na mnie nie gniewa.
Nie chciałam pani wcale wyrządzić przykrości. Przecież wiadomo, że
każda dziewczyna pragnie mieć jakiegoś „chłopaka dla serca". A
inżynier pasuje do pani jak ulał. Te dwie biuralistki zawsze, podczas
obiadów zerkają zazdrośnie w jego stronę. Przystojny to on tam,
według mego gustu, nie jest, ale za to bardzo elegancki. On i pani, to
jedyni prawdziwi wielcy państwo w drugiej klasie. Znam się na tym,
służyłam zawsze w przyzwoitych domach. Ten inżynier to wygląda na
takiego, co przywykł rozkazywać innym ludziom. Jak spojrzy tymi
swoimi szarymi oczyma, to człowieka ciarki przechodzą i chciałby się
schować do mysiej nory. To nie dla mnie. Wolę już mego sąsiada,
pana Weisskanta. Wesoły jest, gada bez przerwy i w ogóle morowy
z niego facet.
— Ale jest przecież blondynem, a kabalarka wywróżyła pani
bruneta. Co będzie teraz, panno Marto?
Marta zaśmiała się niefrasobliwie.
— E, ja się tym nie przejmuję. Przyjdzie jeszcze i kolej na
bruneta. Bo z panem Weisskantem nie wyjdzie nic poważnego.
Powiedział mi otwarcie, że szuka żony, która by miała trochę
pieniędzy, gdyż chciałby kupić mały folwarczek. Weisskant mówi, że
człowiek jego fachu musi pracować na swoim, taka ciągła zależność
to nie dla rolnika. Rozumiem to doskonale, ale w każdym razie to
przyzwoicie z jego strony, że powiedział prawdę. Inny by tylko mnie
niepotrzebnie bałamucił. Jak wylądujemy, wtedy każde pójdzie w
swoją stronę. On nie zatrzymuje się w Buenos Aires, bo zaraz jedzie
dalej. Co mi tam z tego przyjdzie? Na razie zabawimy się oboje, to
przecież nie grzech. Nie, nie, wolę jeszcze trochę poczekać na mojego
bruneta. Może to będzie jakiś Hiszpan? Bo Weisskant mówił, że w
Argentynie mieszka bardzo dużo Hiszpanów, którzy okropnie lecą na
blondynki...
I Marta myśląc o tym, że mogłaby poślubić Hiszpana,
wybuchnęła szalonym śmiechem:
— O, Jezu! Ja będę gadać po naszemu, a on po hiszpańsku. To ci
dopiero będzie zabawa — wołała, ocierając sobie łzy z oczu.
Róża znowu poczuła zazdrość. Tak, zazdrościła Marcie jej
wesołego usposobienia, jej niefrasobliwości. Bo Różę w ostatnich
dniach ogarnęło uczucie troski, którego nie potrafiła otrząsnąć.
Werner Wendland wywarł na niej głębokie wrażenie, serce jej biło
zawsze mocno i szybko, ilekroć zbliżał się do niej.
A zbliżał się do niej bardzo często i najwyraźniej szukał jej
towarzystwa. Spotykała go ciągle na swej drodze, cały dzień prawie
spędzali razem. Rozmawiali ze sobą chętnie, znajdując ogromną
przyjemność w tej wzajemnej wymianie myśli. Czego zaś nie zdołały
wypowiedzieć usta, to zdradzały bezwiednie oczy obojga, które
posyłały sobie nawzajem coraz wymowniejsze, coraz gorętsze
spojrzenia.
Państwo Petri, podczas całej podróży nie zbliżali się do Marty i
Róży. Dziewczęta nie zauważyły również, aby ich chlebodawcy
przebywali kiedykolwiek w towarzystwie obu biuralistek. Gdyby
Marta i Róża miały więcej doświadczenia, byłyby może zwróciły
baczniejszą uwagę na to dziwne zachowanie. Werner Wendland do
dziś dnia nie wiedział jeszcze, jak wyglądają chlebodawcy Róży
Rietberg.
Pewnego popołudnia Róża siedziała na leżaku, stojącym na
pokładzie. Owinęła się szczelnie grubym pledem i wdychała z
rozkoszą słone, orzeźwiające powietrze morskie. Na pokładzie
znajdowało się jeszcze parę osób, gdyż o tej porze słońce
przygrzewało najmocniej i najcieplej.
Wkrótce obok Róży zjawił się, niby przypadkiem, Werner
Wendland. Ostry wiatr z nad morza owiewał jego smukłą, muskularną
postać. Młody inżynier nie nosił płaszcza ani kapelusza, toteż wiatr
targał niemiłosiernie jego gęste, ciemne włosy.
Róża poczuła mocne bicie serca. Jak dumnie kroczył przez
pokład, ileż godności było w jego wyniosłej postawie. Nigdy nie
spotkała mężczyzny, który by się jej tak podobał i który by jej tak
imponował, jak Werner Wendland.
Teraz zbliżył się do niej i przysunął sobie taboret do jej leżaka.
— Czy pani się dobrze otuliła? — zapytał troskliwie.
Skinęła mu z uśmiechem głową.
— O tak! Pięknie tu na pokładzie. Powietrze tak czyste i
orzeźwiające, że oddycha się z prawdziwą przyjemnością.
— Policzki pani zaróżowiły się od wiatru, a spod czapeczki
wysuwają się takie małe złociste kędziorki. Bardzo pani z tym do
twarzy — mówił, wpatrując się z niekłamanym zachwytem w piękną
buzię młodej dziewczyny.
Policzki Róży pokryły się teraz ciemnym rumieńcem. Szybko
przeszła na inny temat. Przez chwilę oboje gawędzili z wielkim
ożywieniem. Nagle Róża spostrzegła państwa Petri, którzy ze swymi
znajomymi przechadzali się po pokładzie. Nie widzieli Róży, lecz
mimo to dziewczyna drgnęła, ogromnie zmieszana ich obecnością.
Potem wyprostowała się szybkim ruchem i podniosła się z miejsca.
— Co się pani stało? — spytał Werner, patrząc ze zdumieniem na
Różę.
Odgarnęła włosy z czoła, po czym odparła cicho:
— Nic, nic... Tylko tam przechodzą właśnie moi chlebodawcy...
Werner obrzucił przenikliwym spojrzeniem państwa Petri oraz ich
przyjaciół.
— Jak to? Więc u tych ludzi objęła pani posadę? — zapytał.
Potwierdziła skinieniem głowy.
— Tak, to właśnie państwo Petri, a tamci dwaj panowie to ich
znajomi. Podobno są dyrektorami w jakimś teatrze.
Werner nie mógł dokładnie przyjrzeć się twarzom wskazanych
przez Różę osób, a przy tym zajmowało go w tej chwili coś innego.
Doznawał uczucia ogromnej przykrości, myśląc o tym, że Róża
będzie pracowała u owych nieznajomych ludzi. Ogarnęło go wielkie
współczucie dla młodej dziewczyny. On również podniósł się z
miejsca i podążył za Różą do małego saloniku. Zalany słońcem
pokład stracił nagle dla obojga cały urok.
Salonik był prawie pusty; tylko przy oknie siedziała jakaś pani w
podeszłym wieku i czytała książkę. Róża zdjęła pełnym wdzięku
ruchem berecik i zaczęła poprawiać włosy, które potargał wiatr.
— Muszę jednak na chwilę wejść do kabiny i poprawić uczesanie
— rzekła po chwili.
— Spodziewam się, że pani wkrótce powróci — rzekł Werner, a
w głosie jego brzmiała gorąca prośba.
Róża zarumieniła się, skinęła mu głową i odeszła.
Werner postanowił podczas jej nieobecności wyjść jeszcze raz na
pokład. Zaledwie się tam znalazł, gdy spotkał znowu państwa Petri
oraz ich przyjaciół. Przypatrywał się im bacznie, jakby chcąc tym
spojrzeniem przeniknąć ich na wskroś. Ogarnęło go przy tym jakieś
przykre uczucie. Znał on lepiej ludzi, niż Róża, więc uderzył go
natychmiast nieprzyjemny wyraz twarzy tych czterech osób. Pani
Petri wywarła na nim bardzo złe wrażenie, a jej towarzysze jeszcze
gorsze. Werner nie wiedział, który z trzech mężczyzn jest panem
Petri, lecz żaden z nich nie wzbudził w nim sympatii ani zaufania.
Przeszli oni tak prędko obok niego, że nie zdołał dokładnie
obejrzeć rysów ich twarzy. Przy tym pochłaniały go zupełnie inne
myśli. Wiatr targał mu włosy i smagał jego twarz, młody inżynier
jednak nie zważał na to, spoglądając z zadumą w dal.
Zdawał sobie sprawę, że nie powinien był zajmować się tak wiele
złotowłosą Różą Rietberg. Czuł, że z dnia na dzień przywiązywał się
coraz bardziej do tej delikatnej, uroczej istoty. Wiedział, że nie miało
to sensu. Dotychczas kobiety zajmowały w jego życiu mało miejsca.
Spędzał z nimi przelotne godziny, po czym zapominał o nich. Żadnej
z nich nie zdołał pokochać... Musiał staczać ciężką walkę o byt i nie
miał czasu na miłość.
Wstąpił na politechnikę na krótko przed wybuchem wojny, ale
zmuszony był przerwać studia. Matkę stracił bardzo wcześnie, ojca
podczas wojny. Rodzice nie pozostawili mu majątku, toteż Werner
oszczędzał każdy grosz ze swego żołdu i uciułał sobie trochę
pieniędzy na czarną godzinę. Po skończeniu wojny młodzieniec
powrócił do przerwanej nauki. Bywały dnie, że głodował, poznał w
tym czasie nędzę i niedostatek. Zaciskał jednak zęby i dążył wytrwale
do celu. W owym okresie nie gardził żadnym zajęciem, brał wszystko,
co mu się tylko nadarzyło, aby zarobić kilka groszy. Posiadał ogromną
siłę fizyczną, i starał się ją spożytkować.
Wreszcie ukończył politechnikę i otrzymał posadę. Wtedy zabrał
się do pracy dyplomowej. Otrzymawszy dyplom, zaczął się rozglądać
za jakimś lepszym stanowiskiem. Przekonał się wkrótce, że w kraju
trudno jest o pracę. Wskutek ciężkiej sytuacji ekonomicznej, która
szczególniej dotknęła przemysł, trudno było Wernerowi znaleźć
odpowiednie zajęcie, zwłaszcza, że ambitny młodzieniec pragnął się
wybić. Podczas wolnych godzin pracował nad pewnym wynalazkiem,
doszedł jednak do wniosku, że w kraju nie będzie go mógł
wykorzystać.
Postanowił więc wyjechać za granicę. Jeden z profesorów
politechniki, który bardzo cenił młodego inżyniera wystarał mu się o
posadę w firmie „Argro". W fabryce tej wyrabiano nowoczesne
maszyny rolnicze, którymi zaopatrywano cały rynek Ameryki
Południowej. Firma „Argro" miała zapotrzebowanie na zdolnych,
wykształconych inżynierów, toteż zwracała się nieraz w tej sprawie do
politechniki w Charlottenburgu. Ponieważ Werner Wendland znał się
dobrze na budowie maszyn, przeto zaproponowano mu objęcie owej
posady. Ofiarowano mu bardzo korzystne warunki i młodzieniec bez
namysłu podpisał umowę.
— Tam może pan zrobić karierę; w Argentynie potrzeba
zdolnych, inteligentnych ludzi — powiedział wówczas jego profesor.
Obecnie Werner jechał właśnie do Argentyny, owej ziemi
obiecanej. Zdawał sobie jasno sprawę, że nie powinien sobie zaprzątać
głowy Różą, lecz dążyć wytrwale do celu. Pragnął przecież pracować
tak usilnie i wytrwale, żeby zapomnieć o całym świecie. Czuł w sobie
olbrzymi zapas niespożytej siły, chciał nareszcie znaleźć odpowiednie
pole do pracy, marzył o czynach. Wiedział, że czeka go walka, lecz
nie obawiał się jej zupełnie. Uświadamiał sobie również, że podczas
tej walki, nie wolno mu było związać się z kobietą, która by jedynie
tamowała swobodę jego ruchów.
Nie potrafił jednak stłumić swego uczucia do Róży. Ach, jakże
kochał tę słodką, bezbronną dziewczynę, którą byłby najchętniej nosił
na rękach, aby stopy jej nie dotknęły ziemi! Ach, jakżeby to było
rozkosznie, gdyby została jego żoną! Ale, nie, nie... Nie wolno mu
było na razie nawet marzyć o tym. Musiał przede wszystkim uzyskać
pewną niezależność, musiał zdobyć wyższe stanowisko, aby móc
zabezpieczyć byt tej skromnej, czarującej dziewczynie...
Powziąwszy to postanowienie, Werner mimo wszystko powrócił
do małego saloniku, aby oczekiwać tam nadejścia Róży. Gdy stanęła
przed nim lekko zaróżowiona, gdy spojrzał w jej szare, lśniące oczy,
doznał znowu rozkosznego uczucia. Gorąca fala krwi napłynęła mu do
serca, pojął w tej chwili, że teraz dopiero znalazł dopełnienie
własnego życia. Zapomniał o wszelkich postanowieniach i
rozkoszował się znowu obecnością Róży. Rozmawiając z nią o
rozmaitych błahych rzeczach, czuł się niezmiernie szczęśliwy, tym
bardziej, że w oczach Róży wyczytał głębokie, szczere uczucie.
Przez godzinę rozmawiali ze sobą, a nikt im nie przeszkadzał.
Dusze ich coraz bardziej lgnęły do siebie.
Potem salonik zaczął się powoli napełniać. Ze wszystkich stron
nadchodzili pasażerowie. Zjawiła się także Marta Preller w
towarzystwie pana Weisskanta. Tych dwoje ludzi przekomarzało się
ze sobą, śmiejąc się beztrosko i wesoło, tak jakby na świecie nie
istniały żadne problemy do rozwikłania.
Marta spojrzała na swoją towarzyszkę, siedzącą z inżynierem
Wendlandem i z uśmiechem skinęła Róży głową. Między
dziewczętami zostało zawarte ciche porozumienie, że będą tylko
wtedy przebywały ze sobą, gdy nie znajdą innego towarzystwa.
Posiłki jednak spożywały razem.
Marta i Weisskant usadowili się przy oknie, prowadząc ożywioną
rozmowę. Wkrótce w saloniku zabrakło wolnych miejsc. Znajdowały
się tu również obie biuralistki, które rozmawiały z grupą pań i panów.
W przyległym pomieszczeniu ktoś wygrywał na fortepianie modne
tańce. Skorzystało z tego kilku młodych ludzi, którzy zaprosili do
tańca swoje znajome. Znaleźli wkrótce wielu naśladowców. Marta z
panem Weisskantem wmieszali się również w grono tancerzy.
Róża przyglądała się wirującym parom. Werner Wendland począł
żałować, że skończyła się godzina poufałej pogawędki, i starał się
ponownie nawiązać rozmowę z Różą.
— Może byśmy teraz przeszli do palarni — zaproponował — w
tym zgiełku niepodobna rozmawiać...
Spojrzała nań z uśmiechem.
— Zapewne pan ma ochotę na papierosa — zauważyła.
— Owszem, na papierosa także mam ochotę — potwierdził —
lecz przede wszystkim pragnę stąd odejść, bo nie można w tym
zgiełku rozróżnić dźwięku własnych słów. A może pani chciałaby
zatańczyć?
— Nie, nie jestem usposobiona.
Przeszli oboje do palarni. Znajdowało się tu kilku panów, którzy
grali w szachy, oraz jakaś pani, zajęta pisaniem listów.
Róża i Werner usiedli przy otwartym oknie. Z górnego pokładu,
gdzie grała kapela okrętowa, dobiegały dźwięki „Allegro Moderato"
Schumanna. Młodzi ludzie przez chwilę siedzieli w milczeli,
zasłuchani w tony muzyki. Potem jednak zaczęli znowu rozmawiać.
Róża położyła na stole książkę, którą poprzednio przyniosła z kajuty.
Werner wziął książkę do ręki.
— Czy mogę zobaczyć, co pani czyta?
— Proszę!
Otworzył tomik i spojrzał na tytuł, po czym podniósł na Różę
zdumione oczy.
— Calderon — „Książę Niezłomny"? I w języku hiszpańskim?
Czy pani włada tym językiem?
Róża spostrzegłszy zdumienie Wernera, wybuchnęła śmiechem.
— Nie władam nim, niestety, tak dobrze, jakbym tego pragnęła.
Uczyłam się hiszpańskiego bardzo krótko i zmuszona byłam
przerwać przedwcześnie te lekcje. Przypuszczam, że w Argentynie
język ten może mi się przydać, dlatego też staram się, podczas
podróży, dopełnić moje wiadomości. Chciałabym przynajmniej móc
porozumiewać się w tym języku. Ale właśnie hiszpański znam
najgorzej...
— Właśnie hiszpański? Więc pani zna jeszcze inne języki obce?
— Znam dobrze francuski i angielski i mówię wcale nieźle po
włosku.
— Ho! ho! Kiedyż pani zdążyła nauczyć się tylu języków?
— Ojciec mój był profesorem filozofii i doskonałym poliglotą.
Zaczęłam się uczyć języków obcych, gdym była jeszcze dzieckiem.
Używaliśmy zawsze w domu jednego z tych czterech języków, aby
nie wyjść z wprawy, toteż nauczyłam się ich z wielką łatwością.
Potrząsnął głową.
— Dziwi mnie — rzekł — że tak wykształcona osoba nie mogła
znaleźć odpowiedniej posady w kraju.
Róża cichutko westchnęła.
— Nie szukałam długo posady, lecz przyjęłam pierwsze lepsze
zajęcie, jakie się nadarzyło. Zależało mi, żeby jak najprędzej otrzymać
jakieś zatrudnienie.
— Więc było pani aż tak źle? — spytał cicho, a w głosie jego
zabrzmiało szczere współczucie.
Róża zbladła i dopiero po krótkiej chwili wahania zebrała się na
odwagę. Patrząc Wernerowi prosto w oczy, odparła:
— Uciekłam od stryja i ciotki, u których mieszkałam od czasu
śmierci rodziców.
Werner drgnął, opanował się jednak natychmiast i patrząc z
poczciwym uśmiechem na Różę, zauważył:
— Nigdy bym pani nie podejrzewał o coś podobnego. Nie
wygląda pani na osobę, która poszukuje przygód...
— A jednak tak było — odparła Róża niemal szorstko, gdyż
ogarnął ją strach, że Werner, dowiedziawszy się prawdy, odwróci się
od niej. Omyliła się jednak, gdyż młody inżynier rzekł spokojnie:
— Zapewne poważne powody skłoniły panią do tego kroku.
Oczy Róży zwilgotniały.
— Tak. Wuj był jednocześnie moim opiekunem prawnym, nie
jestem jeszcze pełnoletnia. Chciał mnie zmusić, abym poślubiła
człowieka, do którego czułam odrazę, tylko dlatego, że człowiek ten
był bogaty.
Werner spojrzał głęboko w oczy dziewczyny.
— Więc dlatego pani uciekła?
Skinęła twierdząco głową.
— Proszę mi wierzyć, że nie miałam innego wyjścia...
Przez chwilę panowało milczenie. Wreszcie Werner odezwał się z
powagą:
— Dziękuję pani za ten dowód zaufania. Czy nie mogłaby mi
pani opowiedzieć więcej szczegółów ze swego życia?
Róża patrzyła w milczeniu na swego towarzysza. Oczy jego
zdradzały serdeczne współczucie, a w spojrzeniu nie było zwykłej
ciekawości. Nabrała do niego w ostatnich dniach tak wielkiego
zaufania, że czuła, iż mogłaby mu powierzyć każdą tajemnicę.
Wyczuwała intuicyjnie, że Werner w żadnym wypadku nie zawiedzie
jej ufności.
Opowiedziała mu więc w krótkich słowach o tragicznej śmierci
rodziców, o tym jak zamieszkała u wuja i jak źle czuła się w jego
domu. Mówiła, że wujostwo żyli na jej koszt, że zaczęli się z nią źle
obchodzić od chwili, gdy podczas inflacji straciła majątek.
Wspomniała mu o tym, że nieraz czuła się ogromnie samotna, że nie
miała nikogo, z kim by mogła podzielić się swoim smutkiem.
Róża była na ogół zamknięta i skryta, lecz przed Wernerem nie
zataiła nic ze swego życia. Wspomniała mu, że wuj stracił posadę i że
wymawiano jej nieraz, iż stała się ciężarem dla swoich krewnych.
Wreszcie wyznała, że ciotka nie pozwoliła jej starać się o posadę,
gdyż zarówno ona jak i jej mąż, chcieli, by poślubiła Alfreda
Bricknera.
— Gdy wuj chciał mnie zmusić, abym wyszła za mąż za tego
człowieka, od którego spodziewał się dla siebie wielu korzyści
materialnych, zrozumiałam, że muszę uciec. Postanowiłam opuścić
dom jak najprędzej, zanim upłyną te cztery tygodnie, których mi
udzielono. Poszczęściło mi się, gdyż od razu otrzymałam posadę.
Zostałam zaangażowana do pewnej starszej pani, która mieszka w
Argentynie.
Na twarzy Wernera odmalowała się troska.
— A jednak popełniła pani wielką nieostrożność, panno Różo,
większą może, niż pani przypuszcza. Był to z pani strony ogromnie
ryzykowny krok. Przecież pani zupełnie nie zna swoich
chlebodawców.
— O, pani Siebenberg, właścicielka biura pośrednictwa pracy,
zasięgnęła o nich wiadomości i otrzymała doskonałe informacje —
odparła Róża.
Ta wiadomość uspokoiła trochę Wernera. Nie miał przecież
pojęcia, w jaki sposób zostały udzielone owe informacje. Mimo to,
rzekł po chwili znowu:
— A jednak postąpiła pani lekkomyślnie. Jak można było przyjąć
posadę w dalekim obcym kraju?
Po twarzy dziewczyny przemknął uśmiech.
— Ta podróż wydawałaby mi się bardziej niebezpieczna, gdyby
nie to, że przed wieloma laty ciotka moja również wyjechała do
Argentyny. Uczyniła to także dlatego, że krewni chcieli ją wydać za
człowieka, którego nie kochała. Myśl o tej ciotce dodała mi odwagi,
choć właściwie nie znam wcale mojej krewnej. Miałam wciąż
wrażenie, że nie będę się czuła obco w tym kraju, gdzie mieszka
kuzynka mojego ojca. Zerwała wprawdzie stosunki z rodziną, lecz
ojciec mój wyrażał się o niej bardzo dobrze, nazywał ją dzielną,
odważną i szlachetną istotą. Myślałam o tym, że w najgorszym razie
zwrócę się do niej. Przypuszczam, że nie odmówi mi pomocy i opieki.
Werner Wendland odetchnął z ulgą.
— To przynajmniej jakaś pociecha. W jakim mieście mieszka
pani krewna?
Róża zarumieniła się, gdyż przypomniała sobie, że miasto, w
którem mieszka ciotka Józefina, jest celem podróży Wernera.
— Mieszka w Rosario — szepnęła.
Spojrzał na nią ze zdumieniem.
— W Rosario? — zapytał.
— Tak!
— Przecież ja tam właśnie jadę.
— Wspomniał mi pan o tym.
— W takim razie — rzekł stłumionym głosem — zobaczymy się
jeszcze...
Twarz Róży oblała się zdradzieckim rumieńcem.
— Jeżeli przeznaczenie tak zechce — szepnęła.
Pochylił się ku niej całą postacią i patrząc jej ogniście w oczy,
spytał:
— Czy będzie się pani cieszyła, jeżeli się tam spotkamy?
Zapomniał w tej chwili o wszystkich rozsądnych postanowieniach
i czekał z biciem serca na odpowiedź Róży. Dziewczyna odparła po
chwili namysłu:
— Od czasu śmierci moich rodziców, nikt jeszcze nie okazał mi
tyle zrozumienia i życzliwości, co pan. Nie zdaje pan sobie nawet
sprawy, jak bardzo byłam spragniona odrobiny ciepła. Jakże więc
mogłabym się nie cieszyć z ponownego spotkania?
Podniósł się z miejsca i podbiegł do drugiego okna, jakby pragnął
uciec przed sobą. Obawiał się, że jeżeli w porę się nie oddali, gotów
jeszcze popełnić szaleństwo.
Zapragnął nagle porwać Różę w objęcia i zawołać:
— Bądź moją, nie odchodź ode mnie!...
Dziewczyna patrzyła z przestrachem na jego dziwne zachowanie.
Werner, nie chcąc, aby wyczytała z jego twarzy wzruszenie, odwrócił
się do okna. Wreszcie, po dłuższej chwili, zdołał odzyskać
równowagę, powrócił do Róży i usiadł przy niej.
— Pragnę za pani zaufanie odpłacić również zaufaniem — rzekł
— z kolei ja opowiem pani historię mego życia...
Spojrzała wyczekująco w jego twarz.
Zaczął jej opowiadać o swej smutnej, ciężkiej młodości, o
przedwcześnie zmarłej ukochanej matce. Wspomniał, że od czasu jej
śmierci nie zaznał pieszczoty ani starania, gdyż ojciec był twardym,
surowym człowiekiem, który ze względów pedagogicznych
wychowywał syna w atmosferze chłodu. Werner przemilczał lata
wojny, o których pragnął zapomnieć, opowiedział natomiast o swoich
studiach, o trudnych warunkach życiowych, o tym jak marzł i
głodował, jak otrzymał na koniec skromną posadę.
— A teraz otwierają się przede mną nowe horyzonty. Mam
trudne zadanie, lecz będę walczył i muszę zwyciężyć. Niestety, w
walce tej muszę pozostać sam — zakończył swą opowieść ochrypłym
głosem.
Podniósł głowę i obrzucił Różę spojrzeniem, które poruszyło
wszystkie tkliwe struny w jej duszy. Ogarnął ją nagle dziwny smutek.
Wyciągnęła rękę do Wernera i rzekła:
— Życzę panu, aby pan zwyciężył. Pragnę, aby spełniły się
pańskie marzenia, aby pan osiągnął swój cel...
Ujął delikatnie jej białą, wypieszczoną dłoń.
— Dzięki, serdeczne dzięki. Przeznaczeniem naszym było się
spotkać, tu, na tym okręcie. Jesteśmy oboje dwojgiem samotnych
ludzi, którzy dotychczas nie zaznali jeszcze wiele szczęścia w życiu.
Niech mi pani wierzy, że nigdy, nigdy nie zapomnę naszego spotkania
i że nigdy jeszcze nie odczuwałem tak boleśnie swego ubóstwa, jak
obecnie. Jeżeli mam jakieś życzenie, to tylko to, aby raz jeszcze
spotkać panią na drodze swego życia, wtedy, gdy będę już u celu...
Podniósł do ust jej drżącą rączkę, którą szybko cofnęła. W tej
samej chwili przeszła obok młodej pary pani Petri, lecz na szczęście
nie dostrzegła niczego.
Prysnął czar owej cichej godziny. Róża podniosła się z miejsca i,
patrząc smutnymi oczyma na Wernera, powiedziała:
— Muszę teraz odszukać pannę Preller, miałyśmy razem napić
się herbaty.
— Nie będę pani zatrzymywał, lecz spodziewam się, że się
potem zobaczymy. Rozmowa z panią sprawia mi tyle radości...
Róża wzięła książkę, skinęła głową i wyszła. Ścigał ją przez
chwilę spojrzeniem. Wyglądała jak młoda królowa, stąpała dumna,
wyprostowana, a każdy jej ruch pełen był nieopisanego wdzięku. A
jednak była tylko biedną, samotną sierotą, liściem z drzewa
oderwanym, którym wiatr pomiata. Ach, jakże pragnął porwać ją w
objęcia, czuwać nad nią, strzec jej przed troską i poniewierką.
Dręczyła go myśl, że na razie nie może nic uczynić dla Róży.
Zadowolony był jednak, że wyznał jej prawdę i powiedział, iż w
ciągłej walce o byt musi pozostać sam. Zdawało mu się, że jest Róży
winien to wyznanie, gdy zauważył od dawna, że dziewczyna nie była
względem niego obojętna.
Podniósł się z wolna i przeszedł do jadalni na herbatę. Kapela
okrętowa wygrywała właśnie melodię ze „Studenta-żebraka":
— Lecz o jedno proszę ciebie, kochaj mnie, kochaj mnie...
Słowa te wydawały się Wernerowi w jego obecnym nastroju
gorzką ironią. Tak, tak, tak! Kochał Różę Rietberg całym sercem, całą
duszą, pragnął jej każdą kroplą krwi... Myśl o tym, że nie może jej
teraz stworzyć spokojnego ogniska domowego, że nie może jej
otoczyć miłością i opieką, raniła go boleśnie. Własna bezsilność
sprawiała mu niewysłowione katusze. Nie ma bowiem nic gorszego
dla mężczyzny, jak nieubłagana świadomość, że nie może być ostoją i
oparciem dla ukochanej kobiety.
Róża weszła do kajuty, gdzie zastała Martę Preller zajętą
przyszywaniem białego kołnierzyka do jakiejś skromnej sukienki,
której pragnęła widocznie nadać odświętny wygląd. Róża zmusiła się
do swobodnego, lekkiego tonu.
— No i co, panno Marto, wytańczyła się pani za wszystkie
czasy?
Marta skrzywiła się.
— Można wytrzymać. Weisskant nie jest dobrym tancerzem,
ciągle mi deptał po nogach. U nas miałam zawsze lepszych tancerzy,
ale co robić. Wybór jest niewielki, trzeba Bogu dziękować, że się w
ogóle znalazło jakiegoś faceta.
— Ale bawiła się pani dobrze? Słyszałam kilka razy, jak się pani
śmiała.
— No, pewno. Ten Weisskant to okropny kawalarz, czasami się
oboje zaśmiewamy. Nie możemy przecież gadać o takich mądrych
rzeczach, jak pani ze swoim inżynierem. O Boże, podziwiam zawsze,
jak pani może to wytrzymać! Weisskant jest bardzo wesoły, w ogóle
byczy facet, szkoda tylko, że leci na bogaty ożenek. Ano, trudno,
trzeba być rozsądną...
I Marta Preller zanuciła wesoło:
— Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma...
Róża zaś przeglądała się w małym lustereczku i poprawiała sobie
włosy, myślała o tym, że Marta ma słuszność i że należy być
rozsądną. Ach, gdyby to było takie łatwe! Czyż można od razu wyrzec
się słodkiego uczucia, jakie nią zawładnęło?
Westchnęła. Marta spojrzała na swoją towarzyszkę i zaśmiała się.
— O Boże, a to co było?
— Co takiego? — spytała Róża, mocno zmieszana.
— Ano, to westchnienie. Oj, panno Różo, niech pani uważa.
Jeszcze się pani na śmierć zakocha w tym swoim inżynierze. On
pewno także leci na posag i z pewnością puści panią kantem... Potem
będzie panią serce bolało i tyle.
Róża uśmiechnęła się z przymusem.
— Niech się pani nie lęka. Wzdychałam z innego powodu,
panno Marto.
— W ogóle nie powinna panna Róża wzdychać. Albo to nam tu
źle? Żyjemy sobie, jak u Pana Boga za piecem, usługują nam jakby
jakimś hrabinom, teraz idziemy sobie na herbatkę, przebieramy się...
Kto by mi to przepowiedział miesiąc temu, tego bym wyśmiała. Pani
przywykła do zbytku, dlatego to nie robi na pani wrażenia, ale ja, to
jakbym się na nowo urodziła... Każdej chwili mi szkoda i dlatego nie
będę sobie psuła krwi, choć spotkałam tego Weisskanta, co szuka
bogatej... Przecież na tym okręcie jest zupełnie jak w bajce. Siada się,
przynoszą nam pod nos najlepsze kąski, nie potrzebujemy nawet
palcem ruszyć... Ja to się czasem aż szczypię w ramię, bo mi się zdaje,
że to wszystko sen... Już niech tam potem nasza stara morduje nas
choćby przez cztery tygodnie. Ja nawet gęby nie otworzę, jestem
jej wdzięczna za tę podróż na okręcie.
Róża spojrzała z uśmiechem w rozpromienioną twarz Marty.
— Cieszę się, że to wszystko sprawia pani tyle przyjemności,
panno Marto.
— A pani się może tu źle czuje? Co prawda, to pani pamięta
lepsze czasy, przyzwyczajona pani do zbytków. A swoją drogą, to
morowa z pani dziewczyna. Przecież wiadomo, że pani z innej gliny
ulepiona, a jednak wcale pani nosa nie zadziera. Te biuralistki, to by
mogły sobie wziąć przykład. Przechodzą obok mnie i ani spojrzą.
Jakbym była zapowietrzona. A przecież pani jest prawdziwie wielką
panią, a nawet u naszych nowych państwa dostaje pani całkiem inną
służbę niż ja, ale się pani nie stawia. Okrutnie panią lubię, panno
Różo.
Róża serdecznie uścisnęła jej rękę.
— Ja również bardzo panią polubiłam. Pani dobry humor dodaje
mi otuchy, nabieram jakoś chęci do życia... Bez pani byłoby mi
bardzo źle i smutno...
— Doprawdy? Cieszę się z tego. Pani pewno już dużo przeszła w
życiu?
— Właściwie nie miałam specjalnie ciężkiego życia. Straciłam
wprawdzie rodziców i cały majątek, lecz poza tym...
Róża urwała. Wydawało się jej nagle, że wszystkie straty, które
poniosła dotychczas, są niczym w porównaniu z najcięższym
przejściem, jakie ją czekało — z rozłąką z Wernerem Wendlandem.
Marta popatrzyła badawczo na swoją towarzyszkę.
— A mnie to się zawsze zdaje, że panią musiało spotkać jakieś
nieszczęście. Zawsze pani taka jakaś smutna, cicha...
— To się pani tylko zdaje, gdyż z natury nie jestem wesoła. Nie
mam, niestety, tak pogodnego usposobienia jak pani. Nieraz złoszczę
się na siebie samą, chciałabym także pośmiać się, pożartować, lecz nie
umiem. A przecież byłam niezmiernie żywym, wesołym dzieckiem...
— Ej, myślę, że się pani jeszcze rozrusza. Już ja pannę Różę
rozweselę. Ale teraz chodźmy wreszcie na tę herbatę, bo nam jeszcze
sprzątną sprzed nosa wszystkie najlepsze kąski. Ja się już cieszę, że
będę jadła dobry podwieczorek. Karmią nas tu doskonale, to trzeba
przyznać, ale ja na tym okręcie jestem wiecznie głodna.
— Morskie powietrze pobudza apetyt.
Dziewczęta zeszły do sali jadalnej i zasiadły do stołu. Marta
zaopatrywała się obficie w „smaczne kąski", łając Różę, że za mało
sobie nabiera. Położyła na talerz swej towarzyszki dużą porcję
przysmaków, mówiąc:
— Tutaj trzeba jeść, a nie dbać o szczupłą figurę. Musimy
przecież nabrać sił do roboty.
Róża jadła posłusznie wszystko, co Marta nakładała jej na talerz.
Była młoda, zdrowa, a morskie powietrze dodawało jej apetytu. Gdy
dziewczęta siedziały przy herbacie, podeszła do nich nagle pani Petri:
— Co słychać? — spytała z udaną życzliwością. — Czy panie
mają wszystko, czego potrzeba?
— Dziękujemy, pani — odparła Róża, podnosząc się z miejsca.
Marta nie wstała, lecz spokojnie spożywała podwieczorek.
— Mówiłam pannie Róży, żeby jadła porządnie, bo nie będzie
miała siły do roboty. Przecież pani woli mieć wytrwałe, mocne
pracownice — oświadczyła spokojnie.
Pani Petri obrzuciła dziwnym spojrzeniem obie dziewczyny.
— Ma się rozumieć. Niech panie sobie nie żałują — rzekła.
— A widzi pani, panno Różo! — zawołała Marta.
Pani Petri zwróciła się teraz do Róży i rzekła z powagą:
— Widziałam panią już kilka razy w towarzystwie pewnego
młodzieńca, który jest pani sąsiadem przy stole. Co to za jeden?
Róża zarumieniła się.
— Jest to młody inżynier, który udaje się do Rosario, aby objąć
posadę. Rozmawiamy od czasu do czasu...
Pani Petri spojrzała badawczo na Różę.
— Jeżeli sprawa przedstawia się rzeczywiście tak niewinnie, to
niepotrzebnie pani się rumieni. Nie mam nic przeciwko temu, żeby się
pani zabawiła, proszę go tylko nie dopuszczać do żadnych poufałości.
Wobec nieznajomych należy zachować ostrożność, a młoda
dziewczyna powinna dbać o opinię.
Róża wyprostowała się dumnie.
— Pamiętam o tym, proszę pani. Zachowanie inżyniera
Wendlanda jest bez zarzutu. Drogi nasze rozejdą się, gdy okręt
zawinie do Buenos Aires — powiedziała spokojnie.
Pani Petri skinęła głową.
— Tym lepiej, ja chciałam pani tylko dać dobrą radę. Takie
znajomości zawarte w podróży nigdy nie trwają długo. Pani, panno
Marto, powinna to sobie także zapamiętać. Widzę, że i pani znalazła
wielbiciela.
Marta była tak oburzona, że zapomniała włożyć do ust kęsa
ciastka.
— Iii, to przecież nic poważnego, proszę pani. Ten facet szuka
bogatej żony, nie trzeba mu dziewczyny, biednej jak mysz kościelna.
Ale chyba wolno mi trochę poflirtować? Przecież i te biuralistki, mają
swoich znajomych, z którymi wciąż przebywają — oświadczyła,
gotowa do dalszej ostrej wymiany słów.
— Nikt pani nie wzbrania zabawy. Używajcie rozrywek, moje
panienki, zanim spadną na was poważne obowiązki. A przede
wszystkim nie zapominajcie o tym, że wasz kontrakt upływa dopiero
po trzech latach. Nie możemy przecież za darmo ponosić tak wielkich
kosztów podróży...
— Pewnie, pewnie — przyświadczyła Marta — mówiłam to już
nawet pannie Róży. Niech się pani nie boi, odpracujemy wszystko...
Pani Petri uśmiechnęła się bardzo uprzejmie.
— Cieszy mnie, że z was takie rozsądne osóbki. A teraz muszę
odejść...
I z tymi słowy oddaliła się, a Marta posłała za nią oburzone
spojrzenie.
— Widzi pani, panno Różo, jak się ta stara zaczyna już do nas
wtrącać. Nie ma co gadać, utarła nam nosa. Jak się to ona boi,
żebyśmy jej przypadkiem nie uciekły. Nie bój się, paniusiu, nie bój,
nie czmychniemy. Nie przepadnie ci twoja forsa za drogę. Swoją
drogą, to tam musi być wielki brak służby, bo by inaczej nie wybuliła
za nas takiej kupy pieniędzy.
Róża cichutko westchnęła.
— Ja sama zastanawiałam się nad tym, że państwo Petri wydają
na nas tyle pieniędzy...
— No, o to niech pani sobie nie suszy głowy. Niech się starzy
martwią, to ich interes... Pewno im się opłaca, a zresztą naharujemy
się jeszcze dosyć. Zobaczy pani...
I Marta kazała stewardowi podać sobie jeszcze filiżankę herbaty,
po czym nałożyła na talerzyk świeżą porcję ciastek. Chciała również
dołożyć Róży, lecz ta nie zgodziła się na to. Pod wpływem słów pani
Petri przeszedł jej apetyt. Wrażliwa, delikatna dziewczyna odczuła to
napomnienie jak obelgę. Była wprawdzie z natury cicha i uległa, lecz
uważała, że pani Petri nie ma prawa wtrącać się do jej prywatnych
spraw.
Po chwili uspokoiła się trochę i zaczęła obwiniać się o
niewdzięczność. Pani Petri miała prawdopodobnie najlepsze zamiary,
a choć ton był niewłaściwy, to jednak nie chciała z pewnością
wyrządzić przykrości ani jej, ani Marcie.
Róża odzyskała spokój, lecz wspomnienie słów pani Petri, tkwiło
niby cierń w jej duszy. Zdawała sobie sprawę, że na posadzie będzie
zupełnie zależna od swojej chlebodawczyni i będzie musiała znosić
niejedną przykrość. Zaczęła sobie perswadować, że ciotka i wuj
byliby w takim wypadku użyli znacznie ostrzejszych słów, lecz te
perswazje nie pomogły.
Róża nie mogła otrząsnąć się z niemiłego wrażenia.
Od tygodni już parowiec płynął przez morze, a nawet przebył już
zwrotnik. Za kilka dni miał już zawinąć do portu. Gdy okręt
przepłynął strefę zwrotnikową, wystąpiła na morzu gwałtowna burza.
Wiele osób cierpiało na morską chorobę, między innymi również i
biedna Marta. Róża nie zachorowała i prawie cały dzień spędzała na
świeżym powietrzu w towarzystwie Wernera.
Werner cieszył się, że Róża tak dobrze znosi podróż. Miłość jego
wzrastała z dnia na dzień. Teraz już postanowił, że nie zrezygnuje ze
wspólnej przyszłości z ukochaną dziewczyną. Gdyby tylko zechciała
poczekać na niego kilka lat — a był pewny, że Róża się na to zgodzi
— wówczas będzie jej mógł stworzyć skromne, lecz dostatnie życie
przy swoim boku. A gdyby mógł sprzedać swój wynalazek, wtedy...
Werner nie chciał się zbyt daleko posuwać w swych marzeniach.
Powstrzymywał się, aby nie wyznać Róży swych najtajniejszych
uczuć. Uważał, że nie powinien jeszcze mówić z nią o tym, aby nie
czuła się z nim związana. Póki nie miał pewności, że uda mu siej
stworzyć jej odpowiednie -warunki, poty nie chciał jej przykuwać do
siebie.
Werner pocieszał się myślą, że odległość między Buenos Aires i
Rosario jest niewielka; postanowił więc, że o ile nie będzie mógł
znieść tak długiej rozłąki, wówczas odwiedzi Różę.
Podczas burzliwych dni Werner widywał rzadziej Różę, która
musiała zająć się chorą Martą. Wesoła i rezolutna dziewczyna straciła
wskutek choroby zwykłą pogodę ducha, a odwaga opuściła ją
zupełnie. Wołała co chwila, że pragnie umrzeć i tylko obecność Róży
dodawała jej sił. Róża nie zapomniała o tym, że Marta pomagała jej
znieść niejedną ciężką chwilę, toteż opiekowała się nią, starając się
uspokoić swoją towarzyszkę.
Gdy Marta zaczęła powoli przychodzić do siebie, Róża
przekomarzała się z nią, a niekiedy udawało się jej nawet wywołać
uśmiech na ustach chorej. Biedna Marta zapewniała wciąż Różę, że
nigdy w życiu nie zapomni jej dobroci.
Wreszcie po trzech dniach burza minęła, a Marta zupełnie
odzyskała zdrowie, humor i apetyt. Jadła teraz za dwie osoby, aby jak
mówiła, powetować sobie czas stracony. Róża mogła teraz znowu
przebywać częściej w towarzystwie Wernera, a oboje starali się jak
najlepiej wykorzystać każdy dzień wspólnej podróży.
Nie rozstawali się prawie, lecz nikt nie zwracał na to uwagi;
wszyscy pasażerowie zdołali już porobić znajomości, nawiązało się
mnóstwo przelotnych flirtów, każdy podróżny był wyłącznie sobą
zajęty, więc też nikt nie przeszkadzał młodej parze.
Wreszcie nadszedł ostatni dzień podróży. Nazajutrz rano parowiec
miał wpłynąć na wody Rio de la Pląta i zarzucić kotwicę w
Montevideo, skąd już tylko kilka godzin drogi dzieliło go od
ostatecznego celu podróży — od Buenos Aires.
Werner i Róża siedzieli na pokładzie. Słońce mocno
przygrzewało, więc przesunęli swoje leżaki w cień, izolując się w ten
sposób od reszty pasażerów. W ciągu ostatnich tygodni mówili ze
sobą wyłącznie po francusku lub po angielsku, aby nabrać wprawy.
Werner władał dobrze tymi dwoma językami. Róża jednak nie
poprzestawała na tym, lecz podczas podróży udzielała mu również
lekcji hiszpańskiego. Był jej za to ogromnie wdzięczny, gdyż
pojmował, że język ten może mu się w przyszłości bardzo przydać.
Nazajutrz po dniu, w którym Werner Wendland zauważył, że
Róża czyta w oryginale dzieło Calderona „Książę Niezłomny", doszło
między nimi do następującej rozmowy.
— Przypuszczam, panie inżynierze — mówiła Róża — że w
firmie „Argro" będzie pan musiał porozumiewać się z tamtejszymi
robotnikami. Jakże pan sobie da radę, nie znając miejscowego języka?
— Sam już o tym myślałem. Firmę tę założył nasz rodak, a
prowadzi ją wdowa po nim. Pracuje tam wielu Niemców, Anglików,
no i oczywiście także wielu Hiszpanów. Powiedziano mi jednak, że
znając język niemiecki i angielski, będę sobie doskonale mógł dać
radę. Mimo to, zamierzam natychmiast po przybyciu na miejsce,
rozpocząć naukę języka hiszpańskiego, aby przynajmniej móc się nim
porozumiewać.
Róża podniosła oczy na mówiącego.
— A co by pan sądził o tym, żeby skorzystać z wolnego czasu na
okręcie i zaraz rozpocząć naukę? Ja sama chętnie udzielałabym panu
początków języka hiszpańskiego.
Oczy Wernera zabłysły radością.
— Czy doprawdy chciałaby się pani tego podjąć? — zapytał.
— Ależ bardzo chętnie! Moglibyśmy codziennie godzinkę
popracować, a ja przy tych lekcjach sama nabrałabym pewnej wprawy
— odparła Róża.
Od tego dnia oboje zabrali się z zapałem do nauki. Róża okazała
się przy tym ogromnie sumienną i gorliwą nauczycielką. Werner zaś
jeszcze gorliwszym od niej uczniem. Wprawdzie podczas tych lekcji,
nieraz spoglądał zbyt głęboko w oczy Róży, lecz mimo to po pewnym
czasie zrobił znaczne postępy w hiszpańskim.
Dziś również odbyła się jedna z tych lekcji, lecz oboje byli
wyjątkowo roztargnieni, gdyż myśleli bezustannie o nadchodzącej,
bliskiej już godzinie rozstania. Podczas długich tygodni podróży,
spędzając ze sobą całe dnie, poznali się lepiej, niż inni ludzie w
przeciągu całych lat. Jedno czytało w duszy drugiego, znali dokładnie
nawzajem wszystkie swoje właściwości charakteru; Werner nie miał
nikogo, kto by mu był droższy od Róży, a młoda dziewczyna
odwzajemniała te uczucie. Oboje drżeli, myśląc o bliskiej chwili
rozłąki.
Zamilkli nagle, nie mając odwagi spojrzeć sobie w oczy.
Wreszcie Werner zapanował nad smutkiem i rzekł mocnym głosem:
— Będziemy pisywali do siebie, panno Różo. Spodziewam się,
wkrótce otrzymam list od pani.
Róża starała się również pohamować wzruszenie.
— Napiszę do pana z pewnością, proszę mi tylko podać swój
adres.
— Wystarczy jeżeli pani napisze do mnie pod adresem firmy
„Argro" w Rosario. Niech mi pani jednak także zostawi swój adres.
Spojrzała na niego trochę zmieszana.
— Niestety, nie mogę tego zrobić, gdyż nie wiem, gdzie będę
mieszkała. Państwo Petri nie podali mi ani swojego adresu, ani też
adresu swojej matki.
— Więc niech się pani o to dowie, zanim się rozstaniemy.
— Nie chciałabym zwracać się w tej sprawie do pani Petri która
by się od razu domyśliła, że pragnę panu podać adres. Obawiam się,
że sobie pozwoli znowu na jakieś nietaktowne uwagi...
— W takim razie musi mi pani, natychmiast po przybyciu na
miejsce, przesłać listownie swój adres. Dręczy mnie ogromnie myśl o
tym, że mamy się rozstać, a ja nie będę wiedział, gdzie się pani
znajduje.
Zarumieniła się mocno, lecz panując nad wzruszeniem, odparła:
— Postaram się jak najprędzej przesłać panu wiadomość, o ile
tylko starczy mi czasu na pisanie listów. Na początku będę zapewne
zajęta, lecz skorzystam z pierwszej wolnej chwili i napiszę do pana.
— Niech mi pani solennie przyrzeknie, że dotrzyma pani tej
obietnicy — nalegał.
— Daję panu słowo — szepnęła.
Szybkim ruchem podniósł do ust jej dłoń.
— Dziękuję pani.
Zmieszana, wyciągnęła rękę z jego dłoni, po czym, pragnąc
odzyskać równowagę, zmusiła się do żartobliwego tonu.
— Zdaje się, że tylko pasażerki pierwszej klasy całuje się po
rękach — rzekła.
Na twarzy Wernera odmalował się wyraz wielkiej powagi.
— Pani zawsze będzie się zaliczała do pierwszej klasy
towarzyskiej, bez względu na miejsce, w którym się pani znajdzie. A
teraz proszę, żeby mi pani przyrzekła jeszcze jedno...
— Słucham pana...
— Otóż, gdyby pani przypadkiem potrzebowała pomocy lub
opieki, proszę mnie natychmiast wezwać do siebie.
Róża odgarnęła włosy z czoła.
— Mam nadzieję, że jakoś sama dam sobie radę. Gdybym jednak
naprawdę potrzebowała kiedykolwiek pomocy, a ciotka moja nie
chciała lub nie mogła się mną zająć, wtedy... tak, wtedy z całym
zaufaniem zwrócę się do pana.
— A jeżeli pani zmieni miejsce pobytu, to zawiadomi mnie pani
także. Czy mogę na to liczyć?
— Przyrzekam to panu.
— Dzięki, serdeczne dzięki.
— Niech mi pan nie dziękuje. Nikt jeszcze nie okazał mi tyle
dobroci, co pan. Tego nie zapomnę nigdy w życiu.
— To dobrze, bo w ten sposób pani będzie o mnie pamiętała.
Myśl o tym pociesza mnie trochę. Szkoda, że jutro już kończy się
nasza piękna podróż. Jeszcze tylko jutrzejszy dzień spędzimy razem,
potem się rozstaniemy. Nie umiem pani powiedzieć, jak mi ciężko na
sercu... jak mi smutno, że zostawiam panią, samą jedną w tym
nieznanym kraju. Brak mi słów, nie potrafię określić, jak bardzo gnębi
mnie myśl o bliskim rozstaniu. Pragnąłbym pani w ogóle powiedzieć
tak wiele, a niestety, nie mogę tego uczynić. Jestem ubogim,
samotnym człowiekiem, który nie ma własnego domu. Inaczej...
inaczej, Różo, nigdy bym nie pozwolił ci odejść...
Gdy wymawiał te ostatnie słowa, głos jego drżał ze wzruszenia.
Różę przeszedł dreszcz. Wyczuła tłumioną namiętność, jaka biła z
tych wyrazów. Chciała coś odpowiedzieć, lecz nie była zdolna
wykrztusić ani słowa. Coś ją ściskało za gardło, dygotała. Zacisnęła
kurczowo ręce, starając się ukryć łzy, które nabiegały do oczu.
— Teraz pani się gniewa, że nie umiałem się opanować — rzekł
ze smutkiem.
— Gniewać się? Cóż znowu? Nikt jeszcze nie przemawiał do
mnie tak czule, tak serdecznie, jak pan. Pragnę wyryć w pamięci
każde słowo pana, aby je móc jak najczęściej wspominać.
Rozstaniemy się jutro i, kto wie, czy się jeszcze zobaczymy, lecz
wspomnienie tej podróży będzie opromieniać zawsze moje życie —
odparła dziewczyna drżącym głosem.
Ujął jej dłoń i przycisnął ją do swego czoła.
— Różo! Słodka moja Różyczko, zobaczymy się z pewnością,
musimy się zobaczyć!
Opuściła głowę, uginając się jakby przed potęgą uczucia, jakie
biło z jego słów. Po raz pierwszy przemawiał do niej w ten sposób,
lecz nie wzbraniała mu tego. Werner podniósł oczy i spojrzał na Różę,
wyczuł, że i ona go kocha, że marzy o tym, aby ciałem i duszą należeć
do niego. Ach, jakże pragnął ująć jej rękę i powiedzieć:
— Pójdziemy jedną drogą, moja słodka Różyczko, nie opuszczę
cię nigdy, kocham cię nad życie...
Potem jednak rozsądek wziął w nim górę. Zaczął sobie tłumaczyć,
że wyrządziłby Róży ogromną krzywdę, gdyby ją teraz poślubił, nie
mogąc zabezpieczyć jej bytu. Czekało go teraz w najbliższej
przyszłości życie pełne pracy i wyrzeczenia. Czy wolno mu było
skazywać Różę na to, aby dzieliła jego niepewny los? Nie, nigdy!
Toteż Werner opanował się ostatnim wysiłkiem i nie wypowiedział
swego najgorętszego życzenia.
Przez długą chwilę siedzieli, nie mówiąc ani słowa. Lecz to
milczenie pełne było najgorętszych wyznań miłosnych, pełne
najsłodszych pieszczot. Róża wiedziała, że młodzieniec, do którego
wznosiła ufnie wzrok, jak do jakiejś wyższej istoty, całym sercem ją
kocha. Rozumiała, że tylko dlatego nie wyznaje on jej swej miłości,
bo nie chce, aby dzieliła jego ciężkie życie. Ach, jakże chętnie
poszłaby z nim na głód, nędzę i poniewierkę, żeby tylko wolno jej
było przebywać wciąż z nim razem. Nie chciała jednak utrudniać mu
smutnej godziny rozstania, więc milczała.
Wreszcie zmusiła się do uśmiechu i rzekła:
— Może byśmy powrócili teraz do naszej lekcji hiszpańskiego?
Werner, który ochłonął już ze wzruszenia, odparł:
— Dobrze, jeżeli pani sobie tego życzy. Jaka pani dobra, że mi
pani poświęca tyle czasu...
— Mój pilny uczeń sprawia mi wiele pociechy — rzekła
dziewczyna.
Oboje powrócili do przerwanej nauki i przez godzinę jeszcze
rozmawiali dla wprawy po hiszpańsku.
Tego dnia nie rozłączali się ani na chwilę, zdawało się, że szkoda
im każdej minuty. Róża pozwoliła, aby ją Werner sfotografował.
Zrobił więc kilka zdjęć. Potem ofiarował jej swoją fotografię zrobioną
na krótko przed wyjazdem, do paszportu. Róża była wzruszona, biorąc
ją do rąk. Byłaby najchętniej przycisnęła do serca podobiznę
ukochanego, lecz nie chcąc tak jawnie okazywać swoich uczuć,
schowała ją do torebki. Wydało się jej, że teraz, gdy posiada jego
fotografię, nie będzie się już czuła tak samotna i opuszczona, jak
dotychczas.
Werner zaczął opowiadać o swoich planach na przyszłość, przy
czym wspomniał także o swoim wynalazku, który zamierzał sprzedać
firmie „Argro".
— Być może, iż firma „Argro" nabędzie mój wynalazek. Jeżeli mi
się poszczęści, będę mógł znacznie prędzej zdobyć pozycję. Nie chcę
się jednak łudzić nadzieją, która może nigdy się nie spełni. Od czasu,
gdym poznał panią, myślę jedynie o urzeczywistnieniu pewnego
marzenia, lecz nie chcę jeszcze mówić o tym... Obawiam się
rozczarowania... Czasami zdaje mi się, że mógłbym ruszyć z posad
ziemię, byle tylko jak najprędzej mieć panią przy sobie... Wiem
jednak, że człowiek jest bezsilny wobec przeznaczenia i dlatego nie
chcę, abyśmy oboje łudzili się nadziejami, które może nigdy się nie
ziszczą...
Podniosła na niego oczy, wilgotne od łez.
— O, proszę, niech pan dalej snuje przede mną marzenia o
przyszłości. Niech mi pan nie odbiera tej radości. To takie szczęście,
gdy świta nam płomyk nadziei, choćby nawet potem wszystko
obróciło się w niwecz. Czy nadzieja nie bywa niekiedy piękniejszą od
jej spełnienia?
Słysząc te słowa, Werner nie mógł dłużej pohamować swoich
uczuć. Ujął ręce Róży i rzekł:
— Różo, wszak pani wie o czym ja marzę, w czym pokładam
najpiękniejsze nadzieje? Och, Różo, powiedz mi, że wiesz o tym...
— Tak, wiem i taka jestem szczęśliwa, choć nie wierzę by te
marzenia miały się kiedykolwiek spełnić.
Zacisnął kurczowo palce wokoło jej dłoni.
— Słodka moja Różyczko, och, gdybym mógł otoczyć cię opieką
i staraniem — zawołał stłumionym głosem, po czym puścił jej rękę,
zerwał się z miejsca i zaczął wielkimi krokami przechadzać się po
pokładzie.
Doznawał przy tym wrażenia, że powinien w tej chwili uciec na
koniec świata, aby móc zapanować nad sobą. Zacisnął mocno wargi,
twarz jego wyglądała, jakby wyciosana z kamienia.
Patrzyła na niego oczyma, zamglonymi od łez. Ogarniała
spojrzeniem jego wysoką barczystą postać, jego surową twarz o
grubych rysach, jakby pragnąc na zawsze zatrzymać ten obraz w
pamięci. Wiedziała, dlaczego się w tej chwili oddalił, pojmowała jego
niepokój. Zacisnęła kurczowo ręce, wstrzymując z wysiłkiem okrzyk,
który cisnął się jej na usta. Pragnęła zapłakać z rozpaczy, a zarazem ze
szczęścia, czuła bowiem, jak bardzo Werner ją kocha.
Młody inżynier po chwili znowu zajął miejsce obok Róży i zaczął
z nią, na pozór spokojnie rozmawiać. Po kilku minutach przeszła obok
nich Marta Preller i zawołała:
— Czas na obiad, panno Różo!
— Do widzenia, panie inżynierze, zobaczymy się przy stole.
— Do widzenia, panno Różo.
Róża dogoniła Martę, po czym dziewczęta poszły razem do
kabiny. Marta, poprawiając włosy, wzdychała ciężko.
— Oj, panno Różo, kończy się nasze luksusowe życie. Jutro o tej
porze będziemy już w tym Buenos Aires. Żeby chociaż nazwa tego
miasta nie była taka trudna do wymówienia. Nie rozumiem w ogóle,
dlaczego składa się ono z dwóch słów, jednego przecież także byłoby
dosyć. Nie wyobrażam sobie, żeby to miasto było większe niż Berlin,
po co się więc tak dziwnie nazywa? Niechby sobie nazywało się tylko
Buenos, toby mi zupełnie wystarczało.
— Ale nie miałoby sensu. Buenos Aires oznacza „dobre
powietrze". A miasto tak się nazywa, bo powietrze jest tam podobno
wyjątkowo czyste i zdrowe.
— O Boże, skąd pani tak wszystko wie? Od pani to się człowiek
niejednego nauczy. Proszę pani, a po jakiemu pani rozmawiała z
inżynierem? Bo coś mi się zdaje, że to był obcy język. A może się
przesłyszałam?
— Nie, nie przesłyszała się pani.
— A po jakiemu to było? — powtórzyła Marta pytanie.
— Nie wiem, czyśmy wtedy rozmawiali po francusku, po
angielsku, czy po hiszpańsku.
Marta Preller szeroko otworzyła oczy.
— To pani rozumie tyle języków?
— Znam dobrze francuski i angielski, mogę się jednakże także
porozumiewać językiem włoskim i hiszpańskim.
Marta klasnęła w dłonie.
— O Jezu, jaka pani uczona! I pani potrafi się w tych wszystkich
językach dogadać, tak jakby pani mówiła po naszemu?
— Oczywiście.
— Gdzież się pani tego nauczyła?
— Mój ojciec był profesorem, a języków obcych nauczyli mnie
rodzice. Gdy uczyć się od dziecka, wtedy nauka przychodzi z wielką
łatwością.
— Ja to od razu wymiarkowałam, że pani jest prawdziwą damą.
Oj, żebym to ja tak potrafiła! Zagadałabym się na śmierć we
wszystkich językach po kolei!
Róża zaśmiała się.
— W takim razie lepiej, że ich pani nie zna. Szkoda byłoby
młodego życia...
Marta zaczęła się także śmiać, potem jednak spoważniała i rzekła
z ciężkim westchnieniem.
— Tak, tak, dziś jeszcze się śmiejemy, ale jutro spuścimy obie
nosy na kwintę.
— Dlaczego?
— No niech pani tylko nie udaje, bo rozumie pani dobrze, o co
chodzi. Przecie i pannie Róży będzie przykro rozstać się z panem
inżynierem. A cóż dopiero jemu? Jak on czasem na panią patrzy, to
człowieka aż ciarki przechodzą. A wie pani, panno Różo, że
Weisskant zakochał się we mnie po same uszy. Ciągle mi tylko stęka i
kwęka nad głową, aż słuchać nudno.
— A pani, panno Marto? Czy nie martwi panią ta rozłąka?
Marta odłożyła grzebień do szuflady, potem strzepnęła starannie
jakiś pyłek ze swej sukienki,, a wreszcie odparła:
— A co mi to pomoże? Jeżeli Weisskant koniecznie chce się
bogato ożenić, to niechże sobie teraz stęka i kwęka. Ale tacy już są
mężczyźni. Nie mają odwagi, żeby się ożenić z biedną dziewczyną, a
jak widzą, że ta dziewczyna nie płacze, nie lamentuje, to także mają
pretensję. Weisskant powiada, że ja nie mam serca i jest obrażony, że
się mało martwię. Ale ja mu przecież nie pokażę, że mnie serce boli,
człowiek ma jeszcze swój honor. Jak szuka żony z posagiem, bo chce
sobie kupić folwark, to niech myśli o folwarku, a nie o mnie. Trudno,
ja posiadam tylko dwie ręce do roboty i drobne oszczędności, które
mu się na nic nie zdadzą.
Róża spoglądała ze współczuciem na Martę. Zaimponował jej taki
hart ducha, podziwiała Martę, która w ten sposób potrafiła znieść
zawód życiowy.
— Kto wie, panno Marto, może pan Weisskant jeszcze się
namyśli. Mam wrażenie, że człowiek ten naprawdę serdecznie
przywiązał się do pani. A przy tym, sądzę, że jest zamożny, skoro
może sobie pozwolić na taką kosztowną podróż.
— A pewno, że ma forsę, a jakże! Jest zarządzającym na wielkim
folwarku, gdzie prowadzi całe gospodarstwo mleczne; pobiera wysoką
pensję, ma własne mieszkanie i całkowite utrzymanie.
— Szkoda! Miałby dobrą żonę, gdyby się zdecydował ożenić z
panią. Może jednak sam przyjdzie jeszcze do tego...
— Powiedział, że mnie kiedyś odwiedzi w Buenos Aires. Bo z tej
jego posiadłości trzeba jechać aż dziewięć godzin koleją... Prosił,
żebym mu dała adres. A może pani wie, gdzie mieszka pani Petri, to
bym mu zaraz mogła powiedzieć, gdzie może do mnie pisywać...
— Nie znam także adresu, a nie chciałabym pytać pani Petri.
— Ma się rozumieć, że nie. Domyśliłaby się zaraz, co piszczy w
trawie. Ona się bardzo boi, że się będziemy chciały spotykać z
naszymi kawalerami. Już mi parę razy mówiła, żebym sobie nie
zawracała głowy Weisskantem, bo w Argentynie mogę zrobić o wiele
lepszą partię. Jeżeli o mnie chodzi, to bym bardzo chętnie została
panią Weisskant. Ale nasza stara obawia się po prostu, że nie
wytrzymamy tych trzech lat, bo musimy przecież odpracować koszty
podróży. Rozumie pani?
— Rozumiem, rozumiem — odparła Róża z westchnieniem.
Marta nagle wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Ale z nas głupie frajerki — oświadczyła — mężczyźni wcale
nie są warci, żeby się martwić o nich. Wszyscy są jednakowi, niech
mi pani wierzy. Ja już niejedno przeszłam w życiu i wiem, co mówię.
Ale pani to się pewnie jeszcze nigdy nie kochała?
— Nie — szepnęła cichutko Róża.
— Od razu to wymiarkowałam. Za pierwszym razem człowiek
najbardziej sobie wszystko bierze do serca, potem już idzie łatwiej. Za
drugim, trzecim razem, nabiera się rozumu. Nie można się tak
przejmować, grunt odżywiać się dobrze. Chodźmy więc już na obiad,
mam zamiar najeść się dziś za wszystkie czasy, bo jutro kończy się
nasze hrabiowskie życie. Kto wie, jakie dostaniemy utrzymanie u
matki pani Petri. Może nas tam będą karmić pieprzem tureckim, albo
hiszpańskim zielem...
Ta myśl znowu rozśmieszyła Martę. Odzyskała zwykły humor,
najwidoczniej nie była zbyt zakochana w panu Weisskancie. Jadła
obiad z wielkim apetytem, rozmawiając przy tym ze swoim sąsiadem,
który rzeczywiście wyglądał bardzo smętnie. Czuł się dotknięty
wesołością Marty i wpatrywał się z wahaniem w jej ładną, różową
twarzyczkę, walcząc jakby z samym sobą. Zastanawiał się zapewne
nad tym, czy ma zrezygnować z własnego folwarku, czy też wyrzec
się ładnej, dzielnej i pracowitej dziewczyny. Marta jednak
zachowywała się z godnością i ani jednym słówkiem nie starała się
wpłynąć na jego postanowienie.
Okręt zatrzymał się w Montevideo, po czym wpłynął na wody Rio
de la Plata. Większość pasażerów znajdowała się w kajutach i
pakowała rzeczy. Róża załatwiła to już wczesnym rankiem, miała
więc teraz czas przypatrywać się potężnej rzece i spoglądać na jej
wybrzeża. Stojąc przy barierze, czekała z utęsknieniem na Wernera
Wendlanda. Nagle młody inżynier stanął przy jej boku.
— Oto kraina naszej przyszłości, panno Różo — rzekł ze
wzruszeniem.
Róża podniosła oczy.
— Dałby Bóg, żeby pan znalazł tu jasną, promienną przyszłość
— odparła serdecznie.
— Marzę o takiej przyszłości i wiem, jakby się ona przedstawiała.
Nie chcę jednak wyłącznie tylko marzyć, lecz będę się z całych sił
starał o to, aby moje najgorętsze pragnienie się ziściło. I wiem, czuję
to, że się ono spełnić musi. Niech mi pani życzy szczęścia, panno
Różo, wtedy wszystko się uda.
Podała mu rękę.
— Szczęść Boże w nowej ojczyźnie — szepnęła.
— Pragnę, żebyś w przyszłości podzieliła mój los, droga Różo.
Czy poczekasz, aż się spełni moje marzenie? Może to wprawdzie
potrwać jakieś dwa, trzy lata; czy ten okres nie wydaje ci się zbyt
długi? Nie, nie odpowiadaj, nie chcę, abyś się wiązała słowem z takim
biedakiem jak ja... Pragnę jedynie, abyś wiedziała, że myślą będę
wciąż przy tobie, że będę usilnie pracował, aby jak najrychlej dojść do
celu... A celem moim jesteś ty... Muszę dążyć do chwili, kiedy
będziesz moją, kiedy będę ci mógł stworzyć odpowiednie warunki
życia. Musiałem ci to wyznać, lecz nie chcę, abyś na to dawała mi
odpowiedź...
Zamglone łzami oczy Róży zalśniły promiennym blaskiem.
— A jednak dam ci na to odpowiedź, Wernerze, lecz i ja nie
chcę, żebyś się czuł związany tą obietnicą. Dziękuję ci za to wyznanie
i będę czekała. Jeżeli naprawdę przeznaczona mi jest jakaś lepsza,
jaśniejsza przyszłość, to znajdę ją jedynie przy tobie. Wiem o tym, że
jeśli jej doczekam, to spotka mnie rzadkie, wyjątkowe szczęście, jakie
raz na sto lat trafia się ludziom...
Przycisnął czoło do jej chłodnej dłoni, którą oparła na barierze.
Potem podniósł głowę i ogarnął tkliwym spojrzeniem postać
dziewczyny.
— Różo, najdroższa, słodka, piękna Różyczko, więc chcesz
kwitnąć dla mnie? Dziękuję ci za te słowa, nie zapomnę ich nigdy,
będą mi dodawały sił i otuchy.
Przez chwilę stali w milczeniu, patrząc sobie w oczy, tak jakby
składając nawzajem uroczyste ślubowanie. Wreszcie Werner
zapanował nad wzruszeniem i zmuszając się do spokoju, rzekł na
pozór obojętnie:
— Proszę nie zapomnieć, że mam jak najprędzej otrzymać
wiadomość od pani. Będziemy przecież korespondowali ze sobą, tak
jak mi pani przyrzekła?
— Obiecuję to panu.
— Nie będziemy się smucili i pożegnamy się już teraz. Nie, nie
pożegnamy się, lecz powiemy sobie „do widzenia". Być może, iż pani
chlebodawcy zażądają od pani w ostatniej chwili jakiejś usługi.
Spodziewam się, że nie każą pani zbyt ciężko pracować. Obawiam się
jedynie, że będą panią bardzo wyzyskiwać, bo prawdę mówiąc, ludzie
ci nie wywarli na mnie dobrego wrażenia.
— Mój kontrakt upływa dopiero po trzech latach. Jeżeli jednak
będę chciała po upływie tego czasu powrócić do kraju, wówczas
zostaną mi zapłacone koszta podróży.
— Po trzech latach? Z boską pomocą nie powróci pani już do
kraju, albo też nie powróci pani sama.
— Wszystko jest w ręku Boga.
W tej chwili zjawiła się nagle, jakby spod ziemi, pani Petri.
— Czy pani spakowała już swoje walizki, panno Różo?
— Tak, proszę pani.
— W takim razie, niech mi pani trochę pomoże. Proszę także
przywołać pannę Martę, niech przyjdzie razem z panią do mojej
kabiny.
Róża pożegnała Wernera milczącym uściskiem dłoni. Oboje byli
radzi, że zdążyli już poprzednio pożegnać się ze sobą. Od tej chwili
pani Petri nie spuszczała z oczu Róży i Marty. Musiały wciąż
przebywać przy jej boku. Pani Petri manewrowała w ten sposób, że
Werner nie mógł ani na chwilę zbliżyć się do Róży.
Weisskant również nie miał sposobności, żeby zamienić kilka
słów z Martą. Okręt zarzucił kotwicę w Buenos Aires i dziewczęta nie
mogły się już pożegnać ze swymi wielbicielami.
Werner Wendland usiłował raz jeszcze podejść do Róży w chwili,
gdy pasażerowie opuszczali pokład parowca. Zamiary jego jednak
spełzły na niczym, gdyż pani Petri stała wciąż obok dziewcząt.
Młodzieniec pożegnał więc Różę ukłonem, przy czym młodzi ludzie
zamienili ze sobą spojrzenie, w którym malował się smutek.
Podczas lądowania zapanował taki zgiełk i ścisk, że rozłączyli się
ostatecznie i Werner mógł tylko z oddali śledzić wzrokiem smukłą
postać dziewczyny. Ogarnął go nagle jakiś dziwny lęk, jakby złe
przeczucie. Miał wrażenie, że Róży grozi niebezpieczeństwo.
Usiłował się przepchnąć przez tłum i dogonić Różę, chciał podążyć za
nią, żeby się dowiedzieć, gdzie będzie mieszkała. Gdy jednak
przedostał się przez ciżbę i wyszedł z przystani, nie dostrzegł nigdzie
Róży, która odjechała już samochodem.
Przystanął, rozglądając się wokoło, po czym doszedł do wniosku,
że teraz nic już nie poradzi. A ponieważ pragnął jak najprędzej
znaleźć się u celu podróży, przeto pojechał na dworzec, aby się
dowiedzieć, kiedy odchodzi najbliższy pociąg do Rosario. Otrzymał
odpowiedź, że nastąpi to za pół godziny. Wolał pojechać koleją niż
parowcem, gdyż droga krócej trwała, a najbliższy statek odpływał
dopiero nazajutrz rano. Postanowił więc, że natychmiast uda się do
Rosario i że jutro już stawi się w firmie „Argro". Ożywiało go
pragnienie, aby jak najprędzej przystąpić do pracy.
W Buenos Aires nic go nie zatrzymywało. Nie miał ochoty
zwiedzać miasta; pomyślał, że może uczyni to kiedyś w przyszłości, w
towarzystwie Róży. Pocieszał się nadzieją, że ją wkrótce zobaczy.
Przykro mu było, że Róża zmuszona była pracować u obcych i że on
nie mógł temu zaradzić. Pragnął gorąco stworzyć dla niej dom i
otoczyć ją opieką i staraniem.
Myśli jego krążyły wciąż koło Róży. Niestety, nie wiedział wcale,
jak bardzo Róża potrzebowała w tej chwili jego opieki, inaczej nie
byłby z pewnością wyjechał do Rosario. Aczkolwiek państwo Petri
oraz ich znajomi nie wywarli na nim dobrego wrażenia, to jednak nie
wyobrażał sobie nawet w czyje ręce wpadła jego ukochana Róża.
Werner przyjechał do Rosario późnym wieczorem i przenocował
w małym, czyściutkim hoteliku. Nazajutrz wczesnym rankiem udał się
za miasto, gdzie nad brzegiem rzeki znajdowały się fabryki „Argro".
Było to olbrzymie przedsiębiorstwo, które ciągnęło się na ogromnej
przestrzeni. Przy bramie stał portier, który powiedział Wernerowi,
dokąd ma się udać. Budynek, zajmowany przez dyrekcję, znajdował
się w pobliżu bramy. Fabryka robiła wrażenie małego miasta. Teren
fabryczny przecinała rozgałęziona sieć szyn. Wszędzie panowała tu
atmosfera wytężonej pracy.
Werner ogarnął spojrzeniem liczne budynki i głęboko westchnął.
Zdawało się, że wita oczyma to miejsce, w którym miał odtąd
pracować. Przyglądał się z zaciekawieniem licznym budynkom,
zastanawiając się nad tym, w którym z nich znajduje się jego przyszły
warsztat pracy.
Potem ruszył prędko w stronę domu, zajmowanego przez
dyrekcję. Był to wysoki, piękny gmach o szerokiej fasadzie. Gdy
Werner znalazł się w westibulu, podbiegł do niego natychmiast
woźny, którego zapytał o dyrektora Hartmanna.
— Proszę, niech pan inżynier pozwoli za mną — rzekł woźny —
pan dyrektor wie, że pan przyjechał, lecz nie spodziewał się pana
inżyniera tak wcześnie.
Wszedł z Wernerem do windy i zawiózł go na pierwsze piętro. Po
przybyciu na górę, woźny wprowadził Wernera do poczekalni,
prosząc, aby się chwilkę zatrzymał, po czym odszedł. Powrócił jednak
niebawem i zaprowadził Wernera do gabinetu dyrektora Hartmanna.
Dyrektor był człowiekiem sześćdziesięcioletnim, wysokim,
siwym o pięknej, szlachetnej twarzy. Siedział przy biurku, zagłębiony
w pracy, lecz na widok Wernera powstał z miejsca i z uprzejmym
uśmiechem wyciągnął rękę do młodego inżyniera.
— Witam pana, panie inżynierze — rzekł serdecznie —
przyjechał pan wcześniej, niż się tego spodziewałem.
Werner zdziwił się, że pan Hartmann, naczelny dyrektor firmy
„Argro" jest tak dokładnie poinformowany co do jego osoby. Nie
wiedział jeszcze, że w tym przedsiębiorstwie zwracano baczną uwagę
na wszystkich urzędników, z których każdy był małym kółeczkiem w
ogromnej, skomplikowanej maszynerii.
Skłonił się uprzejmie przed tym starszym panem, który od
pierwszego wejrzenia wzbudził w nim uczucie sympatii i szacunku.
— Wylądowałem wczoraj w Buenos Aires, po czym niezwłocznie
udałem się koleją w dalszą drogę — wyjaśnił.
Po twarzy dyrektora przebiegł uśmiech.
— Jak to? Nie zwiedził pan Buenos Aires? Podobno można się
tam doskonale zabawić.
— Przybyłem, żeby pracować, a nie żeby się bawić — odparł
Werner z powagą.
Oczy dyrektora Hartmanna spoczęły z upodobaniem na twarzy
młodego inżyniera.
— Brawo, to mi się podoba! Zdaje się, że z łatwością dojdziemy
do porozumienia. Proszę, niech pan spocznie, pragnę omówić z panem
rozmaite sprawy, zanim obejmie pan swoje obowiązki.
Werner usiadł, a dyrektor Hartmann podszedł do telefonu i wydał
szybko kilka poleceń. Pan Hartmann już od trzydziestu lat mieszkał w
Argentynie, a od dwudziestu przeszło pracował w fabryce „Argro".
— Chciałbym panu powiedzieć kilka słów o naszej firmie —
zwrócił się do Wernera. — Ja zajmuję w niej stanowisko naczelnego
dyrektora. Oprócz mnie zarządza firmą jeszcze dwóch dyrektorów, z
których jeden jest Niemcem a drugi Anglikiem. Wśród urzędników i
inżynierów jest wielu naszych rodaków, poza tym pracuje także kilku
angielskich inżynierów, dwóch Szwedów i trzech Hiszpanów.
Firmę „Argro" założył w 1900 roku Jan Werth. Był to niemiecki
inżynier, który przybył do Argentyny, aby objąć posadę w jednej z
większych fabryk tutejszych. Był on niezwykle inteligentnym i
przedsiębiorczym człowiekiem, toteż zorientował się szybko, że w
tym kraju brakuje wielkiej fabryki maszyn rolniczych. Potrafił
zainteresować swoim planem kilku finansistów i w ten sposób
powstała fabryka, która niezwykle szybko się rozwinęła i doszła do
najwyższego stanu rozkwitu.
Kierownictwo handlowe objęła małżonka Jana Wertha, kobieta o
nieprzeciętnym umyśle i zdolnościach. Przeżyła ona swego męża i po
dziś dzień jest główną akcjonariuszką naszego towarzystwa. Posiada
największą ilość głosów, a żadne posiedzenie nie odbywa się bez niej.
Będzie pan ją nieraz widywał, gdyż często udaje się na inspekcję i
obchodzi wszystkie warsztaty, kreślarnie i biura. Przed jej bacznym
okiem nie da się ukryć żaden błąd, żadne uchybienie.
Jest przy tym tak prosta i miła w obejściu, że nikt nie domyśliłby
się na pierwszy rzut oka, jaką jest dzielną i pracowitą osobą. Dba
ogromnie o cały personel i o robotników, zna doskonale tutejsze
stosunki. Każdy nowoprzybywający pracownik składa jej przede
wszystkim wizytę, taki już u nas panuje zwyczaj. Powinien pan potem
koniecznie ją odwiedzić. Czytała pańską ofertę i list polecający
profesora politechniki, ja sam dałem jej te papiery do przejrzenia. Gdy
spojrzała na pańską fotografię, dołączoną do oferty, rzekła z
uśmiechem:
— Tego sobie tutaj sprowadzimy, ten na pewno nam się przyda.
— Byłem zresztą tego samego zdania i spodziewam się, że pan
nie zawiedzie pokładanych w nim nadziei. Znam dobrze ludzi i czuję,
że na panu można całkowicie polegać. To na razie wszystko. Gdzie
pan spędził noc dzisiejszą?
Cały sposób zachowania się dyrektora Hartmanna wzbudził w
Wernerze
ogromny
szacunek.
Jednocześnie
stwierdził
z
zadowoleniem,
że
w
firmie
„Argro"
umieją
uszanować
współpracowników. Wymienił nazwę hotelu, w którym przenocował,
a dyrektor skinął głową.
— Dobrze, wydam zatem polecenie, żeby przyniesiono tu pańskie
walizy. Nasi nieżonaci inżynierowie i urzędnicy mieszkają w tym
budynku naprzeciwko, w tak zwanym „Domu Inżynierów". Pani
Werth posiada wyjątkowe zdolności organizacyjne. Każdy z panów
otrzymuje dwa pokoje do swego użytku, poza tym w domu znajdują
się jeszcze wspólne pomieszczenia: jadalnia, biblioteka, palarnia, z
których wszyscy korzystają.
Kuchnia znajduje się w suterenach. Gotuje się tam dla wszystkich
nieżonatych panów, a podobno posiłki są bardzo smaczne. Można
więc mieć bardzo tanio całkowite utrzymanie, a przy tym wiele
rozrywek, które zazwyczaj znajduje się tylko w klubie. Urządzenie to
ma wiele dobrych stron, zwłaszcza, że fabryka jest dość oddalona od
miasta. A więc, każę przede wszystkim, żeby przewieziono walizy i
zaniesiono je do pokoi, przeznaczonych dla pana.
Powinien pan teraz przede wszystkim przedstawić się pani Werth,
a potem udać się do „Domu Inżynierów". Widzi pan, znajduje się on
tam, naprzeciwko... Przewodnik oprowadzi pana po całej fabryce i
wskaże panu pracownię, w której pan będzie pracować. Czy mogę
panu jeszcze służyć jakimiś informacjami? Werner skłonił się.
— Nie, panie dyrektorze. Zdaje się, że poinformował mnie pan
zupełnie wyczerpująco i to mi na razie wystarczy. Dziękuję panu.
— Nie ma za co. To było przecież moim obowiązkiem.
— Może pan będzie łaskaw mi powiedzieć, gdzie zastanę panią
Werth.
— Wyjdzie pan bramą i będzie pan szedł wciąż na lewo, aż
dotrze pan przez las do wybrzeży Parany. Tam skręci pan na prawo i
po pięciu minutach dojdzie pan do parku, który otacza willę pani
Werth. Mieszka ona ze swoją bratową, wdową po bracie jej męża.
Szwagier pani Werth był inżynierem i pracował w naszej fabryce. Pan
Jan Werth sprowadził swego brata z żoną do Argentyny. Teraz obaj
bracia już nie żyją. Gdy wejdzie pan przez bramę parku, będzie pan
szedł prosto przed siebie, póki nie trafi pan do willi. Cała droga trwa
najwyżej kwadrans. W hallu przyjmie pana służba i zaprowadzi do
pani Werth. Zawiadomię ją natychmiast telefonicznie, że pan
zamierza się przedstawić.
Werner wstał, podziękował za informacje i uprzejmie pożegnał
dyrektora. W kilka minut później znajdował się w drodze do pani
Werth. Obrzucił wzrokiem „Dom Inżynierów", który mu przez okno
pokazał dyrektor Hartmann. Był to obszerny budynek z piaskowca o
wielu oknach, ozdobionych jasnymi storami. Robił na widzu bardzo
miłe wrażenie i Werner był rad, że tutaj zamieszka. Zadowolony był
także, iż nie będzie miał potrzeby szukać nowego mieszkania.
Pomyślał, że w firmie „Argro" życie musi upływać bardzo
przyjemnie.
Stosownie do wskazówek dyrektora Hartmanna, poszedł przez las
i wkrótce dotarł do wybrzeża rzeki. Wiła się ona niby szeroka wstęga,
unosząc na swych wodach statki i łodzie. Do Rosario dopływały
nawet niekiedy mniejsze parowce oceaniczne. W tym miejscu
znajdowała się jedna z licznych odnóg Parany, które łączą się w biegu
z innymi dopływami, tworząc razem Rio de la Plata. Ta odnoga
Parany, szeroka i spławna, przepływała obok zabudowań fabrycznych.
Wznosił się tu pomost przy którym lądowały statki towarowe.
Przywoziły one surowce do fabryki i zabierały gotowe maszyny, które
transportowano do rozmaitych krajów Ameryki Południowej.
Werner zatrzymał się na chwilę, podziwiając malowniczy
krajobraz. Potem poszedł dalej i przez wspaniały, stary park dotarł do
willi. Był to piękny dom utrzymany w baroku i robił wrażenie małego
pałacyku. W przedsionku czekał służący w ciemnej skromnej liberii.
Werner wszedł przez szerokie schody do hallu i zwrócił się do
lokaja:
— Proszę mnie zameldować pani Werth.
Podał swoją kartę wizytową.
— Pani Werth oczekuje już pana inżyniera — odparł służący z
ukłonem.
W kilka minut później Werner znalazł się w dużym, wytwornie
urządzonym salonie, którego okna wychodziły na park. Można stąd
było widzieć wstęgę Parany.
Po chwili weszła do pokoju, starsza kobieta, której twarz nosiła
ślady ogromnej piękności. Jej gładko zaczesane włosy, niegdyś
zapewne jasne, z czasem jednak pociemniały; na skroniach widać było
kilka srebrnych nitek. Miała na sobie skromną czarną suknię z
matowego jedwabiu, której jedyną ozdobę stanowił kołnierzyk z
prawdziwej koronki, spiętej piękną broszką. Sympatyczną twarz
kobiety rozświecały ogromne błękitne oczy.
Niewiasta
obrzuciła
Wernera
przeciągłym
badawczym
spojrzeniem, jak gdyby pragnęła przejrzeć go na wskroś. Potem
jednak uśmiechnęła się dobrotliwie i wyciągnęła rękę do młodego
inżyniera.
— Szczęść Boże w nowej ojczyźnie, panie inżynierze.
Spodziewam się, że pan wkrótce przywyknie do tego kraju i będzie się
tu dobrze czuł — powiedziała.
— Dziękuję pani za tak serdeczne przywitanie, którego się wcale
nie spodziewałem na obczyźnie — odparł Werner.
— Wiem, panie inżynierze, jak źle czuje się człowiek, który
przybywa w nieznane miejsce i widzi wkoło siebie obce, nieżyczliwe
twarze. Sama niegdyś to przechodziłam. Dlatego staram się zawsze
okazać trochę serdeczności ludziom, którzy do nas przyjeżdżają z
daleka. Pragnę, żeby się od razu czuli jak u siebie w domu.
— Raz jeszcze dziękuję pani.
— Proszę, niech pan spocznie. Dyrektor Hartmann powiedział mi
już przez telefon, że przybył pan wczoraj wieczorem do Buenos Aires
i że pan natychmiast ruszył w drogę do Rosario. Wiedzieliśmy
wprawdzie, kiedy przybywa pański parowiec, sądziliśmy jednak, że
zatrzyma się pan jeszcze w Buenos Aires.
— Śpieszyłem się do pracy, proszę pani.
Spojrzała na niego z uśmiechem.
— Dyrektor Hartmann wspomniał mi już, że pan przybył, żeby
pracować, a nie żeby się bawić. To mi się właśnie podoba. Nie będzie
się pan tutaj uskarżał na brak pracy, lecz nie zabraknie panu również
rozrywek. Każdemu należy się trochę zabawy i wypoczynku. Nie
chciałabym nigdy wyzyskiwać naszych współpracowników, pragnę
uprzyjemnić im życie. Oczywiście, że żądam od nich, aby przede
wszystkim spełniali swoje obowiązki. Tej zasady trzymamy się tutaj
wszyscy.
— I ja będę się trzymał tej zasady, proszę pani.
— Profesor pański określił mi pana, jako ambitnego, pracowitego
człowieka. Lubię dzielnych ludzi, którzy potrafią wytrwale dążyć do
celu. Ja sama nie umiałam nigdy siedzieć z założonymi rękami.
— Pan Hartmann mówił właśnie, że pani jest wyjątkowo czynną,
energiczną kobietą. Nie miał dosyć słów pochwały dla pani.
— No, no, tutaj stanowczo przecenia się moje zasługi. W
Argentynie kobiety na ogół nie pracują, lecz myślą o strojach i
zabawach, dlatego zapewne ja się tak wyróżniam. A jednak znałam u
nas wiele dzielnych, pracowitych kobiet.
— Kobiety powojenne wzięły się do pracy. Podczas wojny
zastępowały na wielu placówkach mężczyzn, ale i teraz nie opuściły
bezczynnie rąk.
— To mnie ogromnie cieszy. A jakże tam teraz wygląda
w kraju?
— Na ogół bez zmiany. Cierpimy wszyscy wskutek
ekonomicznego zastoju.
Westchnęła cicho.
— Tak, tak... A w dodatku te wieczne spory partyjne... Niestety,
to się nie przyczynia do wzrostu dobrobytu kraju...
— Pani ma słuszność.
— Pan zapewne zmuszony był wyjechać, nie mogąc znaleźć
odpowiedniego pola do pracy?
— Tak, proszę pani. Wyjechałem z ciężkim sercem, lecz nie
mogłem już dłużej wytrzymać. My nie żyjemy, lecz wegetujemy. Nie
jestem stworzony do takich warunków. Jestem bardzo szczęśliwy, że
pani mnie zaangażowała, gdyż spodziewam się, że nareszcie znajdę tu
możność pracy, która mi da wewnętrzne zadowolenie.
Podała mu rękę.
— Widzę, że się doskonale rozumiemy. Mam wrażenie, iż
znalazłam w panu krewną duszę. A teraz nie będę pana zatrzymywać,
pragnę, aby pan jak najprędzej objął swoje obowiązki. Chciałam pana
poznać, gdyż znam wszystkich naszych pracowników osobiście.
Jestem tak ściśle zrośnięta z „Argro", że interesuje mnie każdy
człowiek, który ma coś wspólnego z firmą. Czy dyrektor Hartmann
powiedział już panu, gdzie pan zamieszka?
— Tak, proszę pani.
— Spodziewam się, że się pan będzie dobrze czuł u nas. Przy
sposobności obejrzę pańskie pokoje. Poza tym będziemy się widywali
często w fabryce, a także i u mnie. Od czasu do czasu wyprawiam
małe uroczystości i zapraszam młodych inżynierów i urzędników.
Chwilowo nie jestem do tego usposobiona, gdyż bratowa moja, która
u mnie mieszka, ciężko zachorowała. Przebywa obecnie w sanatorium
w Cordobie i zapewne będzie się musiała poddać operacji. Jestem z
tego powodu bardzo przygnębiona. Z panem jednak zobaczę się w
najbliższej przyszłości, gdyż pragnę się wypytać o stosunki w kraju. Z
tutejszych gazet trudno się dowiedzieć prawdy, a mnie to wszystko
ogromnie zajmuje. Jestem przecież rodem z Berlina, a pan zdaje się
również pochodzi z tego miasta...
— Tak, proszę pani. Chętnie zaspokoję pani ciekawość.
— A więc, do widzenia, panie inżynierze.
— Do widzenia pani.
Werner podniósł z szacunkiem rękę pani Werth do ust, po czym
się oddalił. Udał się do fabryki, przepełniony uczuciem głębokiego
poważania dla tej wyjątkowej, a jednak tak prostej w obejściu kobiety.
Pani Werth stanęła przy oknie i wodziła za nim wzrokiem.
Podobała się jej jego wyniosła postać, elastyczny chód. Posiadała ona
ogromną znajomość ludzi i twierdziła zawsze, iż chód człowieka
zdradza jego charakter lepiej, niż rysy twarzy. Uśmiechnęła się do
siebie z zadowoleniem.
— Ten inżynier to dobry nabytek — rzekła do siebie i powróciła
do swego gabinetu.
W chwili, gdy zawiadomiono ją o przyjściu Wernera, była zajęta
pisaniem listu do swej bratowej. Pani Werth mieszkała z nią od chwili
śmierci szwagra, gdyż nie chciała przebywać w samotności. Bratowa
pani Werth nie posiadała majątku, lecz mimo to, traktowano ją w
domu jak miłego gościa.
Od pewnego czasu bratowa pani Werth cierpiała na jakąś chorobę
kobiecą. Pani Werth wezwała do niej najlepszych lekarzy, którzy
orzekli, że chora powinna udać się do sanatorium. Lecznica ta
znajdowała się w Cordobie i cieszyła się wielką sławą. Pani Werth
osobiście zawiozła tam bratową, pragnąc, aby poddała się gruntownej
kuracji; oczywiście, że wzięła na siebie wszelkie koszty związane z
leczeniem i pobytem w Cordobie.
Obie panie cierpiały bardzo z powodu rozłąki, gdyż były do siebie
nawzajem ogromnie przywiązane. Przywykły do tego, żeby powierzać
sobie wszystkie myśli i dzielić się wrażeniami; rozumiały się dobrze,
choć pani Werth pod względem umysłowym stała wyżej od swej
bratowej.
Dziś także opisywała jej wszystkie nowiny, a wreszcie zakończyła
swój list tymi słowami:
Przed chwilą był u mnie nowy niemiecki inżynier, którego ostatnio
zaangażowaliśmy. Inżynier Wendland wywarł na mnie jak najlepsze
wrażenie. Ma w całym swoim zachowaniu coś takiego, co przypomina
mi mojego Jana. Z całej jego postaci bije siła i energia, a przy tym
musi być zapewne takim uparciuchem, jakim był mój Janek za młodu.
Twarz jego nie jest piękna, lecz niezwykle ujmująca, podoba mi się jej
wyraz, zdradzający stanowczość i siłę woli. Oczy znamionują
szczerość i wielką głębię uczucia. Jestem pewna, że nie pożałujemy, iż
przyjęliśmy tego człowieka, który okaże się dzielnym, wytrwałym
pracownikiem.
Ale, ale chciałam ci jeszcze coś napisać. Otóż otrzymałam dziś
wiadomość od wywiadowni z Berlina. Okazało się, że nie pomyliłam
się w moich przypuszczeniach. Herbert Rietberg wcale nie żyje w
nędzy; zredukowano go, lecz wkrótce potem otrzymał dobrą posadę i
jest obecnie kierownikiem filii pewnej fabryki samochodów. Nie mam
powodu martwić się, że odmówiłam mu pomocy materialnej, bez
której może się doskonale obejść.
Martwiło mnie to zresztą przede wszystkim przez wzgląd na Różę
Rietberg, która się u niego wychowywała. Do Herberta mam wielki
żal, gdyż on i jego małżonka uczynili wszystko, aby mnie poróżnić z
rodziną. Herbert przedstawił mi wówczas pewnego starszego,
bogatego człowieka i chciał mnie skłonić, żebym wyszła za niego, gdyż
on sam miał mieć z tego materialne korzyści. Mój kuzyn otrzymał
obietnicę dość znacznej bezprocentowej pożyczki w wypadku, gdyby
moje małżeństwo doszło do skutku.
Naturalnie, że nie przebierając w środkach, przeprowadził brudną
intrygę, która o mały włos byłaby się przyczyniła do poróżnienia mnie
z Jankiem. Herbert bowiem powiedział Jankowi, że ja od dawna już
żałuję, iż dałam mu słowo. Nie wiedziałam jak przekonać mego
uparciucha o mojej wielkiej miłości, toteż pojechałam za nim do
Hamburga i powiedziałam mu: ,,Ciebie jednego kocham i gotowa
jestem pójść z tobą, choćby na koniec świata". Wtedy dopiero
uwierzył.
Ach, moja kochana Julio, jakież to były piękne czasy!
Ta biedna Róża na pewno nie ma słodkiego życia. Byłabym ją
chętnie wzięła do siebie, gdybym ją lepiej znała. Oczywiście mogłoby
to nastąpić dopiero wtedy, gdy skończyłaby się prawna opieka
Herberta, gdyż inaczej mój kuzyn stałby temu na przeszkodzie.
Obawiam się ogromnie, czy wychowawczy system Herberta i jego
małżonki nie spaczą charakteru tej dziewczyny. W każdym razie
mieszka ona u wujostwa i znajduje się w dobrych warunkach. Mam
zamiar nie spuszczać jej z oczu; kto wie, może się z nią kiedyś jeszcze
spotkam, a wtedy będę się mogła przekonać, czy posiada ona
szlachetne, gorące serce swego ojca, czy też przejęła zasady Herberta
i Heleny.
Muszę już skończyć ten list, droga Julio. Ogromnie mi ciebie brak,
lecz przede wszystkim należy dbać o zdrowie. Staraj się jak najprędzej
poprawić, a gdyby lekarze doradzali zabieg chirurgiczny, to napisz
mi, a natychmiast przyjadę do ciebie. Nie żałuj sobie niczego, droga
Julio, pragnę, byś szybko przyszła do siebie. Napisz mi jak się czujesz.
Przesyłam ci serdeczne uściski i pozdrowienia.
Twoja Józefina
Po ukończeniu tego listu, pani Werth przez kilka chwil jeszcze
siedziała pogrążona w głębokiej zadumie. Naczelny lekarz nie
ukrywał, że stan Julii jest bardzo poważny; nadmienił, że operacja
może rozstrzygnąć o życiu chorej. Dlatego też radził, żeby przede
wszystkim spróbować jeszcze innych zabiegów, nadmieniając jednak,
że taka kuracja jest bardzo kosztowna. Pani Werth powiedziała
lekarzowi, że koszty nie grają roli, lecz chodzi o wyleczenie bratowej.
Prosiła jedynie, żeby pacjentka o tym nie wiedziała, gdyż sprawiłoby
jej przykrość, że jej choroba pochłania' tak znaczne sumy.
Józefina Werth zdawała sobie jasno sprawę, że życie bratowej
wisi na włosku. Myślała o tym, że przyjdzie jej teraz utracić jedyną
bliską osobę, a myśli te napełniały, ją :ogromnym smutkiem. Lękała
się samotności, zastanawiała się nad tym, jak ułoży się w przyszłości
jej życie. Wprawdzie miała wkoło siebie wielu ludzi, których otaczała
prawdziwie macierzyńską opieką, lecz nie mogło to wypełnić pustki w
życiu kobiety, takiej jak pani Werth. Przed kilku laty straciła
ukochanego męża, jedyne jej dziecko zmarło w bardzo młodym
wieku... Nic dziwnego, że martwiła się bardzo stanem zdrowia swej
bratowej.
Po chwili jednak przesunęła rękę po czole, jakby odganiając
smutne myśli. Zagłębiła się w pracy i przekonała się znowu o jej
błogosławionych skutkach. Bowiem tylko w usilnej, wytężonej pracy
potrafiła znaleźć zapomnienie.
Gdy Róża i Marta opuściły pokład parowca, pani Petri zabrała im
od razu paszporty, które dziewczęta wręczyły jej natychmiast, nie
podejrzewając niczego złego. Pan Petri dziwnym trafem nie
towarzyszył żonie, która ze swymi pupilkami wsiadła do samochodu.
Pani Petri powiedziała szoferowi adres tak cicho, że dziewczęta nic
nie dosłyszały. Gdy samochód ruszył, Róża spostrzegła ze
zdumieniem, że pan Petri z obiema biuralistkami odjechał w
przeciwnym kierunku.
— Czy małżonek pani nie pojedzie z nami? — zapytała.
— Nie — odparła z pozornym spokojem pani Petri — ja udaję
się do mojej matki, a mój mąż zawozi te panienki do naszego
mieszkania, które znajduje się obok hurtowni, w innej dzielnicy
miasta.
To wyjaśnienie zupełnie uspokoiło Różę. Marta zaś wcale nie
zatroszczyła się o pana Petri, lecz wodziła wzrokiem, licząc że może
zobaczy gdzieś jeszcze pana Weisskanta. Nie było go jednak widać,
podobnie jak i pana Wendlanda.
Powoli zapadał zmrok. Przejeżdżano przez ożywione ulice, i we
wszystkich wystawach sklepowych zajaśniały światła. Potem
wyjechano na bulwary nadbrzeżne i dziewczęta ujrzały szerokie wody
Rio de la Plata połyskujące w blasku płonących lamp elektrycznych.
Droga prowadziła zapewne wzdłuż wybrzeży rzeki, lecz przeciw
prądowi.
Potem samochód znalazł się nagle w jakiejś cichej dzielnicy
miasta, najprawdopodobniej na jednym z przedmieść, oddalonym od
centrum miasta i bardzo słabo oświetlonym. Róża rozglądała się
ciekawie wokoło. Przywykła do tego, że ilekroć znalazła się w obcym
mieście, starała się w nim zorientować, aby potem nie pytać o drogę.
Usiłowała i teraz zapamiętać sobie drogę, którą jechał samochód, lecz
wśród wzrastającej ciemności musiała z tego zrezygnować. Ujrzała
tylko z daleka jakiś mały skwer, na którym wznosił się posąg z
białego marmuru.
Samochód skręcił teraz i przejechał wąską uliczkę, po czym
zatrzymał się na samotnym placyku. Znajdował się tu tylko jeden
dom, otoczony ogrodem. Szofer przystanął przed furtką ogrodową.
Pani Petri zapłaciła szoferowi, który wyniósł walizy i postawił je na
chodniku. Dziewczęta nie zwróciły uwagi, że w samochodzie nie było
pakunków pani Petri.
Z domu wyszły dwie służące, których twarze oświecał blask
lampy ocienionej czerwonym abażurem, a palącej się w przedsionku.
Poza tym cały dom tonął w ciemnościach, okna były zakryte szczelnie
zamkniętymi okiennicami. Różę ogarnął nagle niepojęty lęk. Idąc do
domu, Róża raz jeszcze obrzuciła spojrzeniem ulicę, lecz wśród
mroku nie mogła nic rozpoznać, oprócz białej figury na małym
skwerku. Paliła się tutaj jedna tylko lampa łukowa, której blask
oświecał postać kobiecą z białego marmuru; Róża odniosła wrażenie,
że posąg wyciąga rękę w jej stronę i zdaje się ją przyzywać.
Zatrzymała się na progu, jakby namyślając się, czy ma wejść, lecz
pani Petri szybko popchnęła ją do wnętrza domu, mówiąc:
— Niech się pani śpieszy, nie można zostawiać otwartych drzwi,
bo będzie przeciąg.
W czerwono oświetlonym przedsionku stały wysokie lustra i
wieszaki do ubrań. Służąca wniosła walizki na schody, pokryte
miękkim dywanem. Zatrzymano się na drugim piętrze. Pani Petri
wprowadziła tu Martę Preller do jakiegoś pokoju, do którego służąca
wstawiła jej kuferek. Róża zauważyła, że obie służące robiły wrażenie
istot starych, jakby przekwitłych. Twarze ich były zniszczone i bez
wyrazu, oczy przygasłe.
— Oto pani pokoik, panno Marto, niech się pani rozgości.
Zawołam panią później, gdy matka moja tego zażąda.
Marta Preller wchodziła spokojnie, nie przeczuwając żadnego
podstępu. Zaledwie weszła, gdy pani Petri gwałtownym ruchem
zatrzasnęła za nią drzwi. Róża znowu poczuła lęk, gdyż spostrzegła,
że drzwi nie mają klamki.
Teraz pani Petri wzięła Różę pod ramię i przeszła z nią przez
długi korytarz. Zatrzymały się znowu przed jakimś otwartym
pokojem, do którego służące wniosły teraz rzeczy Róży.
— Oto pani pokój, może się pani trochę odświeżyć i przebrać.
Kuferki są już przecież na miejscu. Muszę teraz przywitać się z matką
i zawołam panią później, albo też przyjdę tutaj z moją matką.
Róża, ociągając się, przestąpiła próg pokoju. Mimo woli chciała
przytrzymać ręką otwarte drzwi, lecz pani Petri uprzedziła ją i z całej
siły zatrzasnęła je za sobą. Twarz jej wykrzywił przy tym dziwny
kurcz, co nadawało jej okropny wyraz. Róża zadrżała, widząc
zmienioną twarz swej chlebodawczyni. Podeszła do drzwi, chcąc je
otworzyć, lecz spostrzegła z najwyższym przerażeniem, że nie miały
klamki ani zamka. Widać było tylko czworokątny otwór, do którego
zapewne wkładało się specjalny czworokątny klucz, aby je móc
otworzyć. Róża na próżno pukała i stukała: nikt nie otwierał, a z
zewnątrz nie dobiegał najlżejszy odgłos.
Dziewczyna stała z śmiertelnie bladą twarzą, przyciskając ręce do
piersi i, pełna trwogi, rozglądała się po pokoju. Ogarnęło ją nagle
przerażenie, strach, który paraliżował jej ruchy. Przed oczyma stanęła
jej wykrzywiona grymasem twarz pani Petri. Co to miało wszystko
znaczyć? Dlaczego ją tutaj zamknięto? Ją i Martę Preller? Bo widziała
przecież, że i Martę uwięziono w takim pokoju, który nie posiada u
drzwi zamka ani klamki. Uwięziono?
Serce dziewczyny biło mocno i głośno. Zaczęła się znowu
rozglądać wokoło. Pokój był bardzo elegancko urządzony, a Róży
wydawało się, że nawet zbyt elegancko, jak na pokój przeznaczony
dla panny do towarzystwa. Przy ścianie stało szerokie łóżko, zasłane
poduszkami w koronkowych powłoczkach i nakryte różową jedwabną
kołdrą. Przy łóżku stał z jednej strony nocny stolik, z drugiej zaś
marmurowa umywalnia z instalacją do bieżącej wody.
Naprzeciw łóżka był szeroki tapczan, okryty różową pluszową
narzutką. W kącie stała na ukos duża szafa z lustrem, a dalej mały
stoliczek i dwa foteliki, obite różowym adamaszkiem. Między oknami
znajdowała się prześliczna toaletka, udrapowana w fałdy różowego
jedwabiu. Cały pokój robił bardzo miłe wrażenie, choć w urządzeniu
jego było, według Róży, zbyt wiele przepychu.
Dziewczyna uspokoiła się trochę. Dlaczego właściwie zlękła się
tak bardzo, gdy pani Petri zamknęła za nią drzwi? Być może, iż w
kraju tym używano wszędzie tego rodzaju zamknięcia i że
zapomniano jej po prostu wręczyć klucz.
Usiłowała dodać sobie otuchy. Powolnym ruchem zdjęła kapelusz
i żakiecik. Potem podeszła do zwierciadła, stojącego między oknami i
zaczęła sobie poprawiać włosy. Z lustra wychyliło się ku niej własne
odbicie — twarz blada o wielkich, przerażonych oczach. Rozgniewała
się na samą siebie. Starając się opanować lęk, podeszła do jednego z
okien, żeby je otworzyć. Spostrzegła jednak, że i tutaj znajdował się
tylko okrągły otwór, do którego zapewne wkładano odpowiedni klucz.
Pomyślała, że najprawdopodobniej drzwi i okna otwierają się tutaj za
pomocą klucza śrubowego. Zapewne każdy z domowników
otrzymywał taki klucz do swego użytku.
Przytuliła do szyby rozpalone czoło i chciała wyjrzeć przez okno,
lecz ujrzała, że jest zabite okiennicami. Drugie okno również było w
ten sposób zasłonięte. Róża znowu doznała uczucia okropnego lęku, z
którym nadaremnie usiłowała walczyć. Przecież to chyba jasne, że w
tej odległej od miasta dzielnicy, zamykano szczelnie okna. Przecież
nie było w tym żadnego powodu do strachu...
Starała się wszelkimi sposobami uspokoić, lecz nie mogła
odzyskać równowagi. Osunęła się bezsilnie na jeden z fotelików. Nie
potrafiła się w tej chwili zabrać do rozpakowania rzeczy, nie miała też
ochoty się przebierać. Siedziała wciąż, jakby bezwładna, odrętwiała ze
strachu. Nagle posłyszała za drzwiami dźwięk zmieszanych głosów i
szmer kroków. Rozróżniła dokładnie głos pani Petri, oraz jeszcze
jakiejś kobiety.
Róża zerwała się z miejsca i chciała zapukać do drzwi, lecz w tej
chwili ktoś z zewnątrz otworzył je kluczem. Na progu zjawiła się pani
Petri w towarzystwie niskiej, otyłej kobiety w podeszłym wieku. Była
to silna brunetka o twarzy koloru brązu i wydatnych ustach. Nad
górną wargą czernił się dość gęsty meszek. Robiła wrażenie Kreolki.
Róża na pierwszy rzut oka poznała, że nieznajoma nie była Niemką, a
więc nie mogła być matką pani Petri. Gdy obie kobiety weszły do
pokoju, zastały Różę stojącą przy drzwiach i śmiertelnie bladą.
— No i cóż, panno Różo, widzę, że się pani jeszcze nie przebrała?
Zdawało mi się, że zastaniemy panią, zajętą toaletą — rzekła pani
Petri, uśmiechając się nieszczerze.
Róża pomyślała w duchu, że jeśli panie tego się spodziewały, to
tym bardziej powinny były zapukać do pokoju. Nie dając odpowiedzi
na pytanie pani Petri, rzekła gwałtownie:
— Dlaczego zamknięto mój pokój na klucz?
Pani Petri wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Co takiego? Pokój był zamknięty na klucz?
— Tak, nie mogłam otworzyć drzwi.
Pani Petri znowu zaniosła się nieprzyjemnym śmiechem.
— Ach, dlatego pani jest taka zdenerwowana? Nie ma pani
najmniejszego powodu do obawy. Tutaj wszystkie okna i drzwi
otwierają się specjalnym kluczem, lecz w tej chwili nie mogę go pani
jeszcze wręczyć. Wystarczy zadzwonić, a natychmiast ktoś otworzy
pani drzwi.
Te słowa powinny były uspokoić Różę, lecz mimo to nie mogła
się otrząsnąć z lęku. Stara kobieta, stojąca obok pani Petri wzbudzała
w niej, nie wiadomo dlaczego, uczucie trwogi.
— Przedstawię panią teraz jej nowej chlebodawczyni. Oto panna
Rietberg — seniora Morbida.
Z tymi słowami wskazała Róży starszą osobę w jaskrawej,
dekoltowanej sukni o szerokich luźnych rękawach. Róża spojrzała
zaskoczona na panią Petri.
— Jak to? Mojej nowej chlebodawczyni? Przecież pani
zaangażowała mnie, jako pannę do towarzystwa dla swojej matki?
Twarz pani Petri przybrała nieprzyjemny wyraz.
— To się zmieniło. Moja matka przyjęła już inną młodą osobę i
odstąpiła panią seniorze Morbida, w której domu pani się obecnie
znajduje.
— Ależ przecież pani sama powiedziała, że w tym domu mieszka
matka pani.
— Czyżbym tak doprawdy powiedziała? Zapewne wyraziłam się
nie dość jasno. Niech pani się jednak nie martwi, gdyż wyjdzie pani
dobrze na tej zamianie. Tutaj znajdzie pani więcej zabaw i rozrywek,
niż u mojej matki, która żyje bardzo samotnie. Seniora Morbida
wydaje wiele balów, urządza u siebie liczne zebrania towarzyskie, w
domu u niej bywa mnóstwo gości. Nie znudzi się pani z pewnością...
Tymczasem seniora Morbida ogarnęła Różę badawczym
spojrzeniem. Oczy jej przesuwały się po całej postaci młodej
dziewczyny, nie omijając ani jednego szczegółu. Wreszcie odezwała
się po hiszpańsku do pani Petri.
— Zostaw, Kamillo, teraz to już zbyteczne. Mamy ją w
bezpiecznym ukryciu...
Nie wpadło jej na myśl, że Róża rozumie każde słowo. Młodą
dziewczynę ogarnęło znowu przerażenie, serce jej biło w
przyspieszonym tempie. Czuła, że jest coś w tym wszystkim
podejrzanego. Pojęła natychmiast, że lepiej będzie, jeżeli się nie
przyzna, że rozumie po hiszpańsku. Tak nakazywał jej rozsądek.
— Boże drogi, dokąd ja się dostałam? — myślała, wstrząśnięta
do głębi.
Nagle usłyszała jakby z oddali głosy obydwu kobiet.
— Udał ci się połów, Kamillo — mówiła seniora Morbida do
pani Petri — chodźmy teraz obejrzeć tę drugą, a potem się
rozliczymy.
Rozmowa ta była prowadzona w języku hiszpańskim. Potem obie
kobiety oddaliły się, zamykając za sobą drzwi, zanim Róża mogła
temu przeszkodzić.
Dziewczyna opadła bezsilnie na fotel.
Zaczęła się zastanawiać nad znaczeniem słów, które usłyszała.
Znała wprawdzie nieźle język hiszpański, lecz nie mogła pojąć o co
chodzi. Co powiedziała ta ohydna kobieta? Udał ci się ten połów? Co
właściwie chciała przez to powiedzieć? Czyżby ją właśnie miała na
myśli?
Wreszcie po pewnym czasie otworzyły się drzwi i na progu
stanęła jedna ze służących, które poprzednio przenosiły walizki Róży.
Przez ramię miała przewieszoną powiewną, złotem haftowaną
sukienkę wieczorową, w ręku trzymała paczkę jedwabnej bielizny.
Róża zerwała się z miejsca, pragnąc się wydostać przez pół
przymknięte drzwi, lecz służąca zamknęła je prędko za sobą. Róża
zauważyła, że nosiła na szyi klucz, zawieszony na niklowym
łańcuszku.
Dziewczyna złożyła ręce i spoglądała błagalnie na służącą.
— Niech się pani zmiłuje, niech pani mnie wypuści! — rzekła
drżącym głosem.
Służąca spojrzała na nią ze współczuciem, lecz potrząsnęła głową
i odezwała się po angielsku:
— Nie rozumiem ani słowa.
Róża, pełna rozpaczy, pochwyciła jej rękę.
— Ja znam angielski. Błagam, zaklinam panią, proszę mnie
wypuścić. Nie wiem zupełnie, gdzie się znajduję, wiem tylko, że
sprowadzono mnie tu pod fałszywym pozorem. Muszę opuścić ten
dom, muszę, muszę! — zawołała po angielsku.
Blada zmizerowana twarz służącej pokryła się lekkim rumieńcem.
Niepewnym wzrokiem spoglądała na Różę, która w swej rozpaczy
robiła wzruszające wrażenie. Wreszcie szepnęła cichutko:
— One nie wiedziały, że panienka zna angielski, bo inaczej
byłyby przysłały tutaj jedną z hiszpańskich służących. Niech panienka
nie mówi tak głośno. Chodzi o to, aby nikt nie usłyszał, że
rozmawiamy ze sobą. Panienka jest Niemką, nieprawdaż?
— Tak. Ale proszę mi przynajmniej powiedzieć, dokąd się
dostałam! Błagam, niech pani powie mi prawdę!
Służąca ułożyła na łóżku elegancką sukienkę i jedwabną bieliznę.
Potem zbliżyła się do dziewczyny i szepnęła:
— Uspokój się panienko, mów ciszej... Postaram się pomóc
panience, muszę się tylko namyślić, jak to uczynić. Panienka pyta,
gdzie się znajduje?... O, moje biedne dziecko, w ohydnym plugawym
domu...
Róża, pół przytomna, osunęła się na krzesło. Była bliska
omdlenia.
— Wielki Boże! — zawołała — Wielki Boże, ratuj mnie!...
Potem zerwała się z miejsca i, jak szalona, podbiegła do drzwi,
mówiąc chrapliwie:
— Ja chcę stąd wyjść... wyjść... proszę mnie puścić, bo inaczej
zacznę głośno wołać o pomoc...
Służąca położyła palec na ustach i pociągnęła Różę do okna.
— To panience nic nie pomoże — szepnęła — nikt nie dosłyszy
wołania. Ja także niegdyś krzyczałam o ratunek, aż ochrypłam
wreszcie od krzyku. Nikt mi nie przyszedł na pomoc. Policja umyślnie
zatyka uszy, bo seniora dobrze płaci. Przed ośmiu laty stałam tutaj
samotna i bezradna, jak panienka w tej chwili tu stoi, lecz nikt mi nie
pomógł, nikt nie poratował... A przede mną i po mnie było tu wiele
innych dziewcząt, które się także nie zdołały ocalić. Och, oni tu
potrafią obezwładnić ofiary Kamilli, zmusić je do posłuszeństwa i
uległości...
Róża padła na kolana i wzniosła błagalnym ruchem ręce w górę.
— Zaklinam panią, niech się pani nade mną ulituje! Jeżeli pani
sama padła ofiarą tych ludzi i stała się nieszczęśliwą, to niechże pani
teraz uchroni mnie od nieszczęścia.
Twarz służącej drgnęła, oczy jej wyrażały głębokie współczucie.
Pochyliła się nad Różą i pomogła jej wstać. Stała jak urzeczona i
spoglądała na wdzięczną twarzyczkę dziewczęcia, obramowaną
jasnymi włosami. Tą niewinną, czarującą istotę miano zbezcześcić,
napiętnować, jak ją samą!
Zbudziła się w niej szalona nienawiść do seniory Morbidy i jej
pomocników, którzy niejedną młodą, piękną dziewczynę wtrącili w
otchłań rozpusty... Spychano je na drogę upadku, a potem, gdy się
zestarzały i zbrzydły, zatrzymywano w domu, jako służące. Nie mogły
nigdy odzyskać swobody, gdyż seniora twierdziła, że mają długi,
które trzeba odpracować. Nie wiadomo jakim sposobem powstawały
te długi, które wciąż rosły i nie można było się ich pozbyć.
Seniora potrafiła wyzyskać białe niewolnice, nie wypuszczała ich
ze swoich szponów, dopóki mogła jeszcze mieć z nich użytek. A teraz
chciała unieszczęśliwić tę śliczną, złotowłosą panienkę, ona zaś miała
przyłożyć do tego rękę.
Służąca zamyśliła się. Nie, nie... Stała się w ciągu lat nieszczęsną,
występną istotą, lecz nie chciała brać na siebie tego grzechu. Tym
razem seniora się przeliczyła... Pierwszy raz posłała ją do nowej
ofiary, sądząc zapewne, że zobojętniała już na wszystko, że prośby i
błagania jej nie wzruszą... A przy tym seniora nie podejrzewała, że to
biedactwo potrafi się z nią porozumieć.
Służąca wyprostowała się, a jej przygasłe oczy zalśniły nagłym
blaskiem.
— Pomogę panience. Proszę mnie we wszystkim słuchać, a dziś
jeszcze opuści panienka ten dom, zanim zdążą panience wyrządzić
krzywdę — rzekła spokojnym stanowczym głosem.
Róża znowu uklękła przed nią i ucałowała jej ręce.
— Nigdy, nigdy tego nie zapomnę... Co mam czynić?
Bessie Hollwood (tak się nazywała służąca) podeszła do drzwi,
nadsłuchując, czy nikt nie nadchodzi. Potem znowu zbliżyła się do
Róży i szepnęła:
— Niech panienka przynajmniej narzuci na siebie tę sukienkę.
Bielizny nie potrzeba wkładać... Zgnieciemy ją, żeby wyglądało, że ją
panienka miała na sobie. Ot, tak... To tylko dlatego, żeby na mnie nie
krzyczeli za to, żem jej panience nie włożyła...
Bessie zgniotła bieliznę ruchem pełnym nienawiści i ukryła ją pod
jedwabną kołdrą. Róża zrzuciła bluzkę i spódniczkę. Służąca uczesała
ją, a potem rzekła:
— Panienka zejdzie potem do salonu, na kolację. Seniora będzie
tam również. Proszę przy stole nic nie pić, ani kropelki wina, które
postawią przed panienką... W tym winie jest narkotyk, który pozbawi
panią przytomności... Ale trzeba udawać, że się pije... A potem, gdy
kieliszek zostanie opróżniony, musi panienka udawać, że ją ogarnęła
senność, że się czuje znużoną... Wtedy seniora poleci mi, żebym
odprowadziła panienkę do pokoju. Jak będę panienkę prowadziła, to
proszę udawać, że się panienka ledwie trzyma na nogach... Potem, jak
będziemy same, pomogę panience w ucieczce. Ale niech panienka
dokładnie wypełnia wszystkie wskazówki. Spodziewam się, że
wszystko pójdzie dobrze. Odwagi!
I Bessie narzuciła Róży przez głowę elegancką suknię
wieczorową. Gdy Róża ujrzała się w lustrze, dreszcz przebiegł po jej
ciele. Suknia była głęboko wycięta, widać było całe prawie plecy.
Róża objęła nagle Bessie i głośno zaszlochała:
— Błagam, niech mnie pani nie opuszcza!
Bessie pogłaskała włosy dziewczyny.
— Niech się panienka uspokoi — rzekła łagodnie — trzeba
oszczędzać siły, żeby ich potem nie zbrakło. I niech się panienka na
miłość boską nie zdradzi, że zna język angielski...
Róża opanowała się i mocno zacisnęła zęby. Bessie złożyła
porządnie bluzkę i spódniczkę Róży, po czym powiedziała jeszcze na
odchodnym:
— Panienka musi tu poczekać, póki nie zawołają na kolację. Ja
przyjdę po panienkę i zaprowadzę do salonu. Na razie jeszcze nikogo
nie ma, goście schodzą się dopiero później...
Róża skinęła głową i przejęta wdzięcznością raz jeszcze
ucałowała ręce biednej Bessie, która w chwilę później wyszła z
pokoju.
Róża zaczęła powtarzać sobie w duchu wszystkie wskazówki
Bessie, przy czym przyszła jej na myśl Marta Preller. Należało
spróbować, czy nie uda się także ocalić Marty. Na wszelki wypadek
należało ją przestrzec, żeby nie piła wina, zawierającego środek
nasenny... Ale jak to uczynić? Jak dotrzeć do Marty? Po chwili
namysłu Róża wyjęła z torebki notes, wyrwała z niego kartkę i
napisała na niej kilka słów. Postanowiła spróbować szczęścia. A może
uda się jej doręczyć Marcie karteczkę?
Róża usiadła, patrząc tępym wzrokiem przed siebie. Myślała o
Wernerze Wendlandzie. Ach, gdyby się dowiedział dokąd ją zabrali!
Róża czekała na Bessie około piętnastu minut. Potem służąca
przyszła po nią i zaprowadziła ją do salonu, znajdującego się na
pierwszym piętrze. Róża wlepiła oczy w drzwi, za którymi zniknęła
Marta Preller, myśląc, czy też zobaczy przy kolacji towarzyszkę
niedoli.
Gdy znalazły się przed drzwiami salonu, Bessie wprowadziła tam
Różę. Był to przestronny pokój, umeblowany w stylu rococo. Stały tu
marmurowe konsole, nad którymi wisiały lustra w złoconych ramach.
Wokoło stało mnóstwo małych marmurowych stolików, a pośrodku
mieścił się długi stół, nakryty do kolacji. Przy stole siedziało mnóstwo
mniej lub więcej ładnych kobiet w wyzywających, głęboko wyciętych
sukniach. Wszystkie były mocno uszminkowane, lecz Róża nie
zwróciła na to uwagi, a i one zdawały się nie patrzeć na nowo
przybyłą.
Na końcu sali siedziała seniora Morbida, a obok niej zajmowała
miejsce Marta Preller. Rezolutna i zazwyczaj wesoła dziewczyna
obrzuciła Różę lękliwym spojrzeniem i zawołała:
— Panno Różo, czy pani rozumie coś z tego? Co my tu mamy
robić? Wszystko jest inaczej, jak nam powiedziano.
Oczy Róży zwilgotniały. Zbliżyła się do Marty i objęła ją za
szyję; potem wsunęła jej nieznacznie kartkę za gors sukni, mówiąc
przy tym głośno:
— Trudno musimy się pogodzić z losem, panno Marto. Nic nie
pomoże, jeżeli się będziemy opierały...
Potem szepnęła jej nieznacznie na ucho.
— Nic nie pić! Robić wszystko to, co ja! Przeczytać potem
kartkę!...
— Proszę o spokój! Na miejsca! — krzyknęła surowo seniora,
patrząc z niezadowoleniem na obie dziewczyny.
Róża puściła Martę.
— Przepraszam panią. Gdzie mam usiąść? — spytała, na pozór
spokojnie.
Seniora złagodniała. Wskazała Róży miejsce przy stole,
znajdujące się naprzeciw miejsca Marty. Rozlewano zupę. Marta i
Róża zamieniały spojrzenia, pełne lęku. Przed każdą z nich
postawiono kieliszek białego wina. Inne panie napełniały swoje
kieliszki z butelek.
Róża przypuszczała, że wino Marty także jest zmieszane z jakimś
narkotykiem, toteż hipnotyzowała ją formalnie spojrzeniami. Potem
podniosła kieliszek do ust, wlepiła wzrok w Martę i upiła trochę wina.
Zatrzymała przez chwilę płyn w ustach, po czym, gdy seniora
odwróciła się na chwilę, przyłożyła chusteczkę do warg i wypluła
wino.
Marta z napięciem obserwowała każdy ruch Róży. Sprytna
dziewczyna domyśliła się od razu, że z winem jest coś nie w
porządku. Podobnie jak Róża zaczęła udawać, że pije, lecz wypluwała
wino do chusteczki.
Seniora, ujrzawszy, że dziewczęta piją wino, przestała zwracać na
nie uwagę. Od czasu do czasu rzucała badawcze spojrzenie na ich
kieliszki, przy czym stwierdziła z ogromnym zadowoleniem, że
zarówno Róża jak i Marta bardzo szybko je opróżniają.
Po pewnym czasie Róża zaczęła udawać, że jest bardzo znużona.
Przymykała powieki, przecierała oczy. Marta pojęła o co chodzi i
wiernie naśladowała każdy ruch, udając, że ją również ogarnęła
ogromna senność. Gdy Róża na chwilę otworzyła oczy, udając, że
ocknęła się z drzemki, ujrzała na twarzy seniory zadowolony uśmiech,
który wydał się jej ohydny. Róża powstała z miejsca i rzekła:
— Przepraszam panią bardzo, lecz jestem taka śpiąca, że
obawiam się, iż usnę przy stole. Czy pani pozwoli mi odejść do mego
pokoju? Chciałabym odpocząć...
— Ja także jestem ogromnie senna. Oczy mi się aż kleją —
powiedziała pojętna Marta.
Seniora uśmiechnęła się łaskawie.
— To nic dziwnego, jesteście zmęczone po podróży. Możecie
spokojnie przez kilka godzin wypoczywać.
Nacisnęła dzwonek i wkrótce potem zjawiła się Bessie i druga
służąca. Każda z nich, na znak dany przez seniorę, objęła jedną z
młodych dziewcząt. Bessie nie przypuszczała, iż Róży udało się
porozumieć z Martą. Sądziła, że Marta napiła się wina i naprawdę jest
odurzona narkotykiem.
Seniora Morbida rzuciła jeszcze spojrzenie na obie ofiary, po
czym dopiero zabrała się z wielkim apetytem do kolacji. Zjadła
dopiero jedno danie, a było ich kilka, gdyż w tym domu kolacja była
najważniejszym posiłkiem całego dnia. Seniora wiedziała, że
odurzone dziewczęta będą teraz przez kilka godzin spały, a potem już
nie będą robiły żadnych trudności. Potrafiła ona za pomocą swoich
szatańskich sposobów złamać wolę najoporniejszych ofiar.
Gdy Róża, wsparta na ramieniu Bessie, oraz Marta i hiszpańska
służąca przechodziły przez korytarz, Róża odezwała się głośno:
— Nie będę się wcale rozbierała, jestem zbyt senna. Położę się
spać w sukni.
Sprytna Marta, usłyszawszy te słowa, pojęła, że Róża chce jej w
ten sposób udzielić wskazówki. Postanowiła, że i ona położy się w
swojej eleganckiej wieczorowej sukni. Wtedy nareszcie zostawią ją
samą i będzie mogła przeczytać karteczkę od Róży.
Róża weszła wraz z Bessie do swego pokoju. Tam puściła
wreszcie ramię służącej, która pomogła jej zdjąć suknię wieczorową.
Róża pośpiesznie narzuciła na siebie bluzkę i spódniczkę.
Bessie drżały ręce; była tak samo zdenerwowana jak Róża.
— Niech panienka się śpieszy. Musimy wykorzystać czas kolacji,
która potrwa najwyżej jeszcze pół godziny. Teraz wszyscy siedzą przy
stole, nawet odźwierna. Tutaj jest klucz, którym otwiera się wszystkie
drzwi, a także furtkę ogrodową.
Róża wyciągnęła rękę po klucz i chciała uciekać, lecz Bessie
wstrzymała ją jeszcze.
— Proszę chwilę poczekać — rzekła.
To mówiąc wyjęła zza gorsu gruby sznur.
— Na tym powrozie chciałam się niegdyś powiesić, ale potem
zabrakło mi odwagi. Teraz nam się przyda. Niech panienka zwiąże mi
ręce i włoży mi do ust knebel... Niezbyt głęboko, żebym mogła
oddychać... Nie chciałabym, żeby mnie ukarali... A tak, to będzie
wyglądało, jakby mnie panienka napadła i związała... Potem niech
panienka prędko ucieka... Najpierw przez schody, ale cichutko, żeby
nikt nie usłyszał... Potem do drzwi... Otwierają się tym kluczem...
Potem prędko przed siebie... Walizki muszą tu pozostać, nie
udźwignie ich panienka... I proszę nie podchodzić do posterunków
policji... To wszystko płatni służalcy seniory... Nie tylko, nie pomogą,
lecz gotowi panienkę z powrotem tu sprowadzić...
Róża skinęła głową, krępując jednocześnie powrozem ręce i nogi
Bessie. Pokrywała przy tym jej ręce gorącymi pocałunkami.
— Czy panienka ma trochę pieniędzy? — spytała Bessie.
Róża potwierdziła i przycisnęła do piersi mały skórzany
woreczek, w którym przechowywała swoją niewielką, gotówkę i
biżuterie matki.
— Na razie wystarczy — powiedziała z gorączkowo
błyszczącymi oczyma.
— O, to dobrze! Ja nie mogłabym nic dać panience. W tym domu
starają się o to, żeby człowiek nie miał grosza przy duszy, tylko same
długi. Nie sposób się stąd wydostać.
Róża nagle wzdrygnęła się, przerażona.
— Ach, ale nie mam paszportu! Pani Petri zabrała mi go... Bessie
wzruszyła ramionami.
— Na to nie ma rady. Paszport zapewne ma seniora. Ale niech
panienka pójdzie do niemieckiego konsula i wszystko mu opowie.
Pomoże panience odzyskać paszport i rzeczy. Tak, czy panienka już
gotowa? Słyszę kroki mojej koleżanki, zapewne ta druga pani już śpi.
Proszę jeszcze chwilę zaczekać, aż służąca zejdzie do kuchni. Poszła
na kolację i pewno pomyśli, że ja jestem jeszcze zajęta panienką... A
teraz prędko, prędko... Niech panienka mi włoży chustkę do ust i
ucieka. Trzeba zdążyć, zanim całe towarzystwo wstanie od stołu.
— Niech pani mi tylko powie swoje imię i nazwisko. Chciałabym
zapamiętać na wieki, jak się nazywa moja zbawczyni — prosiła Róża.
— Niech panienka pomodli się za biedną Bessie Hollwood.
Były to ostatnie słowa Bessie. Róża włożyła jej chusteczkę do ust,
ucałowała raz jeszcze z wdzięcznością jej ręce, po czym włożyła
żakiet i kapelusz.
— Dzięki, stokrotne dzięki! Nigdy tego nie zapomnę! —
szepnęła.
Bessie skinęła głową, a Róża otworzyła cichutko drzwi i
wyśliznęła się na korytarz. Nie miała jednak zamiaru pozostawić w
tym domu Marty Preller. Marta, stosując się do wskazówek Róży,
padła w swoim pokoju na kanapę i udawała śmiertelne znużenie.
Służąca nakryła ją kołdrą, a widząc, że dziewczyna śpi, wyszła z
pokoju i zamknęła za sobą drzwi.
Zaledwie Marta została sama, gdy wyciągnęła spiesznie zza gorsu
kartkę Róży i przeczytała:
Wpadłyśmy w ręce handlarzy żywym towarem, którzy sprzedali
nas do tego ohydnego domu. Mam nadzieję, że uda mi się uratować
nas obie. Proszę się przebrać w ubranie podróżne i czekać na mnie.
Niech pani udaje śpiącą i w żadnym razie nic nie pije. Proszę zabrać
ze sobą pieniądze lub przedmioty wartościowe, które łatwo można
nosić. Resztę zostawić.
Marta z przerażeniem rozejrzała się wokoło.
— A to banda łajdaków! Od razu przeczuwałam, że pani Petri to
ścierwo. No, że mną nie dadzą sobie tak łatwo rady, jak zacznę się
drzeć na całe gardło, to się wszyscy zlecą. Niechby mnie te dranie
spróbowały dotknąć — myślała, nie mając o tym pojęcia, jakich
środków używa się w tym domu, aby oporne ofiary zmusić do
uległości.
Ogarnął ją jednak lęk, więc szybko przebrała się. Ukryła na piersi
swoje oszczędności, po czym zamknęła walizki na klucz i schowała
kluczyki. Zachowywała się przy tym bardzo cicho, w obawie, żeby
ktoś nie nadszedł. Potem znowu położyła się na kanapie i naciągnęła
kołdrę po uszy, aby nikt nie zobaczył, że zdążyła się przebrać. Leżała
bez ruchu, nadsłuchując, czy nie dosłyszy jakichś kroków.
Po chwili ktoś ostrożnie otworzył drzwi. Marta otworzyła oczy i
ujrzała na progu Różę. Szybko zerwała się z miejsca i podbiegła do
towarzyszki niedoli.
Róża podała jej okrycie i sama włożyła jej kapelusz na głowę.
— Prędko, prędko, chodźmy stąd... I niech pani zachowuje się
jak najciszej, inaczej będziemy zgubione... — szepnęła Róża,
pociągając za sobą Martę.
Rezolutna dziewczyna poddała się zupełnie jej woli. Skradały się
na palcach, po czym wyszły na pokryte dywanami schody. Z salonu
słychać był gwar i śmiech, a z dołu, gdzie mieściła się kuchnia,
dobiegał również szmer zmieszanych głosów kobiecych. Dziewczęta
zbiegły na parter i pełne trwogi dotarły wreszcie do sieni. Ręce Róży
drżały tak silnie, że ledwie zdołała wsunąć klucz do zamku.
Nareszcie jej się udało. Drzwi otworzyły się bezgłośnie, po czym
również cicho zamknęły się za uciekinierkami. Świeże powietrze
owionęło ich twarze. Pobiegły prędko do furtki, którą Róża otworzyła.
Pozostawiła klucz w zamku, zatrzasnęła furtkę... Obie dziewczyny
odetchnęły... Nareszcie odzyskały wolność...
— Jesteśmy ocalone! Ocalone! — wykrzyknęła Róża i, płacząc z
radości pociągnęła za sobą Martę.
Biegły teraz przed siebie, w kierunku białej figury, która z daleka
wyłaniała się z ciemności. Wokoło nie widać było żywej duszy. Róża
starała się iść w tym kierunku, z którego przywiózł je samochód.
Biegły wciąż w milczeniu, aż wreszcie znalazły się w bardziej
ruchliwej dzielnicy. O tej porze jednak i tutaj spotkały niewielu
przechodniów. Przemknęły obok posterunku policji, lecz Róża prędko
pociągnęła za sobą Martę. Pamiętała dokładnie wszystkie wskazówki
Bessie i starała się przejść niepostrzeżenie obok policjanta, tak jak
gdyby miała nieczyste sumienie.
Szły spiesznie, nie oglądając się za siebie, aż wreszcie po upływie
pół godziny znalazły się nagle na bulwarach nadbrzeżnych. Przed
oczyma ich rozpościerały się szerokie, szumiące wody Rio de la Plata.
Róża przystanęła i odetchnęła z ulgą, po czym wzniosła ręce ku
niebu.
— Dzięki Ci Ojcze Niebieski — szepnęła — pomagaj nam dalej
Wielki Boże!
Oczy jej napełniły się łzami, które wolno staczały się po
policzkach. Powoli zaczęła się uspokajać po przebytym wstrząsie.
Teraz i Marta odzyskała mowę. I ona łkała cichutko, starając się
opanować wzruszenie.
— Oj, niechże mi pani powie, panno Różyczko, skąd pani wzięła
ten klucz? Jak się to stało, żeśmy mogły zwiać? — pytała.
Róża opowiedziała jej, jak podsłuchała rozmowę, prowadzoną po
hiszpańsku i jak potem zdołała się porozumieć z Bessie Hollwood.
— Bez pomocy Bessie byłybyśmy stracone.
— A to banda łajdaków, a to szelmy — wołała Marta — a co
najgorzej, żeśmy nie mogły zabrać naszych manatków!
— To jeszcze nie najgorsze. Co mnie najbardziej martwi, to fakt,
że nie mamy paszportów.
— O Jezu! O tym nie pomyślałam nawet. Cóż my teraz
poczniemy w tym strasznym kraju?
— Na razie nie wiem. W każdym razie uniknęłyśmy okropnego
niebezpieczeństwa, a to już bardzo wiele. Pan Bóg nam jakoś
dopomoże. Nie możemy jednak stać tutaj dłużej, żeby nikt nie zwrócił
na to uwagi. Chodźmy dalej, dostaniemy się do centrum miasta. To
już blisko, widzę tam tyle świateł... Dom seniory znajduje się zapewne
na przedmieściu Buenos Aires. Bóg wie, jak spędzimy tę noc. Bez
paszportu nie możemy iść do żadnego hotelu. Na szczęście jest ciepło
na dworze. Zanim nie rozmówimy się w konsulacie, nie będę miała
odwagi wejść do jakiegokolwiek domostwa. Chodźmy Marto.
Musimy się śpieszyć, żeby nas nie zatrzymał jaki policjant, który by
mógł nas zaaresztować, bo nie mamy dowodów.
— Jezus Maria!
Ruszyły spiesznie w kierunku świateł i wydostały się z
przedmieścia Belgrano, gdzie znajdował się dom seniory Morbidy, do
bardziej ożywionej dzielnicy. Wędrowały bardzo długo, aż nagle, gdy
prawie już opadły z sił, stanęły na dworcu kolejowym.
Róża odetchnęła z ulgą.
— Chwała Bogu, teraz będziemy miały się gdzie schronić!
Jesteśmy na dworcu i przepędzimy spokojnie noc w jednej z
poczekalni. W tej chwili przyjechał właśnie jakiś pociąg. Musimy
udać, żeśmy przyjechały i, że chcemy poczekać na jeden z rannych
pociągów. Wtedy nikt nie zwróci na nas uwagi...
Marta, pełna wdzięczności, ujęła Różę za rękę.
— Oj, panno Różyczko, ja zawsze wmawiałam sobie, że zjadłam
wszystkie rozumy i jestem o wiele zaradniejsza i sprytniejsza od pani.
A tymczasem okazuje się, że bez pani pomocy zginęłabym marnie w
tym mieście.
Poszukały poczekalni i weszły tam, śmiertelnie znużone długą
wędrówką i wszelkimi przeżyciami dnia. Goniąc ostatkiem sił, zajęły
miejsce przy jednym ze stolików. Rade były, że znalazły dach nad
głową i że na razie nie grozi im żadne niebezpieczeństwo. Gdy zbliżył
się do nich kelner, zamówiły sobie kawę. Róża mówiła z nim po
hiszpańsku i spytała, czy może do rana siedzieć w poczekalni.
Powiedziała, że ma zamiar odjechać rannym pociągiem i chciałaby
sobie zaoszczędzić wydatku na hotel...
Kelner wysłuchawszy jej, skinął głową.
— Tutaj całą noc jest otwarte. Ale niech seniority usiądą dalej w
kącie, na kanapce, tam będzie o wiele wygodniej i można się oprzeć i
wypocząć.
I zaniósł kawę na wskazane miejsce.
Ta usłużność i troskliwość poczciwego kelnera wzruszyła
dziewczęta do tego stopnia, że poczuły napływające do oczu łzy.
Teraz dopiero pojęły, jak bardzo były znużone i zdenerwowane.
Wypiły kawę, żeby się trochę ogrzać. A potem przytuliły się do
siebie, jak dwa bezdomne, zbłąkane ptaki, nie wiedząc jaki los czeka
je w tym obcym kraju. W pełni świadomości swego bezpieczeństwa
zasnęły i przez kilka godzin spały. Nie były one jedynymi osobami,
które spędzały noc w poczekalni. Przy stolikach siedziało wielu
pasażerów, przeważnie pogrążonych we śnie. W sali roznosił się
zapach potraw i dymu. Nikt nie zwracał uwagi na dwie jasnowłose,
przyzwoicie ubrane dziewczyny, wtulone w róg kanapki.
W poczekalni znajdowali się przeważnie mężczyźni; jakaś
niemłoda kobieta w towarzystwie dwunastoletniej dziewczynki i jakaś
gruba, niechlujnie odziana staruszka, były oprócz Róży i Marty
jedynymi kobietami, które spędzały tę noc na dworcu. Wygląd
mężczyzn nie budził zbytniego zaufania, były to dziwne postacie
robiące wrażenie szumowin społecznych.
Nikt z obecnych nie był odpowiednim towarzystwem dla Róży
Rietberg, ani też dla uczciwej, pracowitej Marty. A jednak, kiedy
dziewczęta od czasu do czasu otwierały zaspane oczy, rozglądając się
po mrocznej poczekalni, gdy widziały drzemiących pasażerów i
znużonego kelnera, siedzącego przy bufecie, wówczas doznawały
poczucia zupełnego bezpieczeństwa i spokoju; wszystko wydawało
się im niczym w porównaniu z tym, co przeżyły. Zostały przecież
ocalone od czegoś najgorszego, co mogło je spotkać.
Tak minęła noc. Oznajmiono odjazd pierwszego rannego pociągu.
W ciszę zaspanej poczekalni wpadł donośny głos urzędnika
kolejowego, który zawołał:
— Rosario!
Róża wzdrygnęła się i otrząsnęła ze snu. Rosario! Tam przecież
bawił obecnie Werner Wendland, nie przeczuwając tego, co się jej
przytrafiło. Och, gdyby wiedział, wówczas na pewno przybyłby
bezzwłocznie na pomoc! A w Rosario mieszkała przecież także jej
ciotka. Czy nie byłoby najrozsądniej, gdyby od razu wsiadła do tego
pociągu i udała się do Rosario, żeby poprosić ciotkę o pomoc i
opiekę?
A jeżeli nie krewną, to Wernera Wendlanda? Nie, nie! Zadrżała,
przejęta lękiem. Nie, za żadną cenę nie mogła zwrócić się do Wernera
Wendlanda, nie mogła mu wyznać, dokąd ją zwabiono, skąd uciekła.
Przebywała wprawdzie tylko kilka godzin w domu seniory, lecz sam
fakt, że jakiś czas tam spędziła, wzbudzał w niej uczucie wstydu i
grozy... Nie mogła o tym powiedzieć Wernerowi. A przy tym nie
chciała mu się stać ciężarem. On sam objął nowe stanowisko, musiał
przywyknąć do zmienionych warunków otoczenia. Nie chciała mu
przeszkadzać.
A do ciotki? Czyż mogła po tym okropnym przejściu zwrócić się
do niej? Nie! nie! Róża ocknęła się z zadumy i spojrzała na śpiącą
towarzyszkę niedoli. Nie mogła przecież opuścić teraz Marty Preller,
która by sama nie dała sobie rady. Musiała tu zostać, choćby przez
wzgląd na Martę. Postanowiła, że z nią razem uda się do niemieckiego
konsula i poprosi go o radę i opiekę. Chodziło przede wszystkim o to,
żeby pomógł im odzyskać rzeczy i dowody osobiste.
Dotknęła ramienia Marty.
— Marto, niech pani się obudzi. Musimy stąd wyjść. Będziemy
udawały, że wyjeżdżamy jednym z rannych pociągów.
Marta przeciągnęła się i podniosła na Różę zaspane oczy. Przez
ostatnich kilka godzin spała bardzo mocno.
— Zamówimy sobie teraz gorącą kawę i trochę pieczywa, żeby
nam nie zbrakło sił. Potem pójdziemy do umywalni i ogarniemy się
trochę. Musimy wywrzeć na konsulu dobre wrażenie, od tego zależy
bardzo wiele.
Marta zgodziła się na wszystko. W chwilę potem podano
dziewczętom świeżą, gorącą kawę. Miała wstrętny smak, lecz
dziewczęta wrzuciły do niej cukier i zjadły kilka bułeczek, żeby się
pokrzepić.
Po śniadaniu zamierzały opuścić salę, aby się udać do umywalni.
W chwili jednak, gdy otworzyły drzwi, chcąc wyjść na peron, Róża
pociągnęła szybko Martę do wnętrza i spiesznie zamknęła drzwi.
Marta spojrzała przestraszona w śmiertelnie bladą twarz Róży.
— Co się stało, panno Różyczko?
— Na peronie... Petri... oboje... a z nim tych dwóch panów,
którzy stale przebywali z nimi podczas podróży. Przeszli wszyscy
koło drzwi, pytając konduktora, o pociąg do Santa Fe. Chwała Bogu,
że nas nie spostrzegli. Poczekajmy jeszcze kilka minut, dopóki nie
wejdą na peron. Chcą widocznie jechać do Santa Fe. Dobrze, żem się
o tym dowiedziała, powiem to konsulowi. Musi poczynić wszelkie
kroki, żeby ująć tę szajkę zbrodniarzy, którzy mogliby jeszcze wiele
dziewcząt wtrącić w nieszczęście. Czy pani sobie przypomina, że pan
Petri zaangażował jeszcze dwie biuralistki? Zapewne i one zostały
sprowadzone tutaj pod fałszywym pozorem. A ci dwaj panowie,
którzy przebywali wciąż w towarzystwie państwa Petri, na pewno nie
są dyrektorami teatru. Jakie szczęście, że państwo Petri nas nie
widzieli, gotowi byli jeszcze zwrócić się do policji, żeby nas
aresztowała. Boję się po prostu pomyśleć o tym...
— A swoją drogą, to by dopiero oczy wybałuszyli, jakby nas
zobaczyli. O raju, żebym to ja mogła kiedy porachować się z nimi, to
by chyba nie doliczyli własnych kości!
I oczy Marty zabłysnęły oburzeniem i gotowością do walki. Róża
znowu otworzyła ostrożnie drzwi i wyjrzała na peron, lecz nie
zobaczyła nigdzie państwa Petri. Dziewczęta, rozglądając się wokoło,
przeszły do umywalni, gdzie się trochę odświeżyły i poprawiły ubiór i
uczesanie. Nie śpieszyły się, gdyż wiedziały, że o tak wczesnej
godzinie na pewno nie zastaną jeszcze konsula.
Po wyjściu z umywalni, Róża zapytała Martę:
— Ile pani ma pieniędzy, panno Marto?
— Około stu pięćdziesięciu marek. Całe szczęście, że seniora nie
zabrała mi tego. Byłaby nam z pewnością odebrała wszystko, gdyby
wiedziała, że mamy trochę pieniędzy. A ile pani ma, panno Różo?
— Przeszło sto marek. Posiadam ponadto trochę biżuterii po
matce. Naturalnie nie chciałabym jej sprzedawać. Przez jakiś czas
będziemy się mogły utrzymać, a potem znajdziemy może jakieś
zajęcie.
Marta westchnęła.
— Bogiem, a prawdą, to niechętnie wydaję te kilka groszy, od ust
sobie odejmowałam, żeby je zaoszczędzić. Ale spodziewam się, że
znajdziemy pracę, jak tylko odbierzemy nasze paszporty i walizki.
Róża, pełna troski, patrzyła w przyszłość, nie chciała jednak
odbierać nadziei Marcie.
Dziewczęta wyszły na szeroki placyk, znajdujący się przed
dworcem. Róża zbliżyła się do jakiegoś urzędnika, stojącego przy
wyjściu i zapytała go o adres konsulatu. Urzędnik nie mógł jej
poinformować, lecz poradził, aby zwróciła się do któregoś z szoferów.
Przed dworcem stał długi szereg taksówek. Róża ujęła Martę pod
ramię i podeszła z nią do jednej z nich.
Kierowcy chętnie udzielili wszelkich wyjaśnień, ładnym,
jasnowłosym dziewczętom, a jeden zwrócił się nawet żartobliwie do
Róży, czy nie ma ich zawieźć do konsulatu. Róża podziękowała,
mówiąc, że ona i jej towarzyszka są zbyt ubogie, aby sobie pozwolić
na jazdę taksówką.
Ruszyły obie w drogę, przy czym jeszcze kilka razy Róża pytała
przechodniów, którędy ma iść. Nie śpieszyły się, wiedząc, że jest
jeszcze bardzo wcześnie. Szły przez piękne, szerokie ulice, przystając
co chwila przed wspaniałymi wystawami sklepowymi. Marta, słysząc
wokoło siebie obcy język, ściskała niespokojnie rękę Róży, a wreszcie
rzekła, pełna zwątpienia:
— Co bym ja tu poczęła sama jedna. Wydaje mi się, że nagle
stałam się głuchoniema. Nie rozumiem ani słowa, a gdybym się
odezwała do kogo, to by i mnie nikt nie zrozumiał. Jakie to szczęście,
że jestem z panią. Dawniej, to mi się zdawało, że jestem o wiele
mądrzejsza, a teraz dopiero pojęłam, żem ciemna jak tabaka w rogu.
— Nie, panno Marto, wcale pani nie jest „ciemna", tylko nie zna
pani języka hiszpańskiego. Jeżeli pani spędzi dłuższy czas w tym
kraju, to go się pani z łatwością nauczy.
Dziewczęta szły dalej przez ożywione ulice, podziwiając piękność
nieznanego im miasta. Wreszcie stanęły przed konsulatem niemieckim
i weszły na górę. Zapytały o pana konsula i dowiedziały się, że
przyjęcie interesantów rozpocznie się za pół godziny.
— Czy możemy poczekać, aż nadejdzie? — spytała Róża.
— Oczywiście. Lecz mogą panie także przedstawić całą sprawę
jednemu z urzędników.
Róża rozejrzała się wokoło, patrząc na zebranych. Byli to
przeważnie młodzi ludzie. Rumieniąc się, odpowiedziała, że musi się
rozmówić osobiście w bardzo pilnej sprawie z panem konsulem.
— Niech pani w takim razie poczeka — rzekł jeden z urzędników.
Dziewczęta przeszły do poczekalni, gdzie zajęły miejsca.
Siedziały, pełne niepokoju, i czekały. Minęła długa godzina, zanim
zjawił się konsul, do którego gabinetu zostały wpuszczone.
Konsul ogarnął badawczym, przenikliwym spojrzeniem obie
dziewczyny, po czym jakby wiedziony właściwym wyczuciem,
pochylił się w ukłonie przed Różą.
— Czym mogę paniom służyć? — zagadnął.
Róża zebrała się na odwagę.
— Z góry pana przepraszam, że będę zmuszona zająć panu dużo
czasu, lecz pragnę panu opowiedzieć wszystko bardzo dokładnie, aby
pan mógł nas zrozumieć. Jesteśmy samotne i opuszczone dziewczęta,
które nie wiedzą, co począć w tym obcym kraju. Posiadamy
wprawdzie trochę pieniędzy, które nam przez jakiś czas wystarczą na
utrzymanie, lecz zabrano nam paszporty, a przy tym zmuszone
byłyśmy ratować się ucieczką, więc nie wzięłyśmy ze sobą naszych
rzeczy.
Konsul spoglądał z widocznym zainteresowaniem w bladą,
drgającą twarz Róży; spostrzegł natychmiast, że dziewczyna jest
głęboko wstrząśnięta. Słuchając jej ostatnich słów, zerwał się z
miejsca, niezmiernie zdumiony.
— Panie ratowały się ucieczką? Zabrano paniom paszporty?
Dlaczego? Proszę mi wszystko jaśniej wytłumaczyć...
— Zwabiono nas do Argentyny, pod pretekstem, że mamy tu
otrzymać posady. Wpadłyśmy w ręce handlarzy żywym towarem, lecz
udało się nam natychmiast zbiec z tego domu, do którego nas
zawieziono. To jedynie ocaliło nas od najstraszniejszej rzeczy, jaka
może spotkać kobietę. Proszę bardzo, niech pan nas wysłucha...
Sposób zachowania Róży, jej wytworne obejście, a także jej
piękne, jasne oczy wywarły na konsulu jak najlepsze wrażenie.
Przysunął obu dziewczętom krzesła, po czym sam usiadł.
— Proszę, niech pani mi wszystko opowie. Moim obowiązkiem
jest wysłuchać wszystkiego. Będę się starał, w miarę możności,
pomóc paniom...
Róża w zwięzłych słowach opowiedziała konsulowi, w jaki
sposób państwo Petri zaangażowali ją samą i Martę Preller.
Wspomniała również, że właścicielka biura pośrednictwa pracy
zasięgnęła w jej obecności informacji o państwu Petri, że telefonowała
w tej sprawie do jakiegoś radcy i profesora. Róża wyraziła
przypuszczenie, że udzielone informacje były zapewne jakimś
oszukańczym manewrem ze strony jej rzekomych chlebodawców. W
każdym razie ona, jak też i pośredniczka uwierzyły doskonałym
referencjom.
Następnie dziewczyna podzieliła się z konsulem swymi
spostrzeżeniami, które poczyniła podczas podróży, nadmieniając, że
obecnie przedstawiają się jej one w zupełnie innym świetle. Opisała
dokładnie podróż do Buenos Aires. Mówiła, że była wprawdzie
bardzo zdziwiona, gdy pan Petri z dwiema biuralistkami odjechał w
przeciwnym kierunku, lecz, dodała przy tym, że nawet w owej chwili
nie podejrzewała jeszcze niczego złego.
— Samochód ruszył. Nie wiem dokładnie w jakiej dzielnicy
znajduje się ów dom, do którego nas zawieziono, przypuszczam
jednak, że na jakimś przedmieściu, gdyż jazda trwała bardzo długo.
Mijałyśmy coraz cichsze ulice, coraz gorzej oświetlone. Raz tylko
samochód, przejeżdżał obok bulwarów nadbrzeżnych, a wtedy
ujrzałam Rio de la Plata. Zauważyłam przy tym, że jedziemy przeciw
prądowi rzeki. Wreszcie zatrzymałyśmy się przed jakimś samotnym
domem, jedynym zresztą na całej ulicy.
I Róża opisała placyk i skwer, na którym bielała wśród mroku
nocy wysoka figura z marmuru.
Konsul słuchał z uwagą opowiadania dziewczyny i rzekł nagle.
— Zawieziono panie niewątpliwie do Belgrano! Sam kilkakrotnie
przejeżdżałem samochodem koło tego placyku. Proszę, niech pani
mówi dalej...
Róża, czerwieniąc się i blednąc ze wzburzenia i wstydu,
opowiedziała wszystko, co ona i Marta przeżyła w domu seniory
Morbidy. Gdy wymieniła po raz pierwszy nazwisko seniory, oczy
konsula zabłysły. Róża ciągnęła dalej swoją opowieść, nie pomijając
żadnego szczegółu. Wreszcie doszła do miejsca, gdy obie z Martą
opuściły szczęśliwie ów ohydny dom.
Gdy skończyła, konsul milczał przez chwilę, spoglądając z
gorącym współczuciem na dziewczęta. Wreszcie przemówił z
powagą.
— Mogą panie dziękować Bogu i owej służącej, która ułatwiła
paniom ucieczkę.
Oczy Róży zwilgotniały od łez.
— O, panie konsulu, póki żyć będę, nie zapomnę szlachetnej
Bessie Hollwod. Cóż byśmy poczęły bez jej pomocy. Dziękowałam
Bogu, gdyśmy się dzisiejszej nocy znalazły na wolności, choć
zostałyśmy bez dachu nad głową, samotne w tym obcym kraju...
Konsul nie odrywał oczu od delikatnej, bladej twarzyczki
dziewczęcej.
— Teraz pani sama widzi, jak niebezpiecznie jest dla kobiety
wyruszać w tak daleką podróż, ile zasadzek zewsząd na nią czyha...
Róża ciężko westchnęła.
— Nie miałam innego wyjścia, panie konsulu. Bardzo ważne
powody skłoniły mnie do wyjazdu. Spodziewałam się przy tym, że
znajdę tu w najgorszym razie pomoc i opiekę krewnej mego ojca.
Wyjechała ona już przed wielu laty do Argentyny i mieszka obecnie w
Rosario. Nie korespondowałam z nią wprawdzie i nawet jej osobiście
nie znam, lecz myśl, że mieszka w tym kraju, była mi pewnego
rodzaju pociechą. Muszę jednak przyznać, że wolałabym nie zwracać
się do mej ciotki, gdyż nie wiem w jakich żyje warunkach. Nie
chciałabym nikomu być ciężarem, a nie wiem, czy moja obecność
byłaby dla niej pożądana. Mam ochotę do pracy, chciałabym pójść
między ludzi i zarabiać sama na swoje utrzymanie. Nie lękam się
żadnej roboty, gotowa jestem podjąć się choćby najniższych posług...
— A jakie posiada pani kwalifikacje?
— Znam gruntownie język francuski i angielski, również nieźle
włoski i hiszpański. Śpiewam trochę, gram biegle na fortepianie, a
poza tym skończyłam również szkołę średnią. Potrafię zająć się
domem, umiem szyć, gotować, prasować, piec ciasto, sprzątać... Jeżeli
nie znajdę innej posady, to chętnie zostanę służącą. A panna Preller
jest wykwalifikowaną pokojówką. Ma doskonałe świadectwa, których
ja nie posiadam, gdyż nigdy jeszcze nie pracowałam na posadzie.
Ach, panie konsulu, może mógłby nam pan dopomóc przy znalezieniu
jakiegokolwiek zajęcia! Obie pragniemy uczciwie zarabiać na
kawałek chleba...
Konsul pełen zadumy spoglądał na Różę. Cóż to była za dzielna,
szlachetna, dziewczyna!
— Czy nie posiada pani majątku? — spytał.
— Rodzice moi pozostawili mi znaczny majątek, toteż do
niedawna żyłam wraz z moim opiekunem i jego żoną z odsetek od
owego kapitału. Straciłam wszystko po wojnie. Obecnie jestem ubogą,
posiadam zaledwie około stu marek i trochę biżuterii, która pozostała
mi z lepszych czasów. Klejnoty te przedstawiają zapewne wartość
kilkuset marek, lecz nie chciałabym ich sprzedawać, gdyż stanowią
jedyną pamiątkę po mojej matce.
— Czy ma pani przy sobie te pieniądze i biżuterię, czy zostawiła
je pani w walizce?
— Nie, nosiłam je zawsze przy sobie. Panna Preller zabrała
również swoje całe oszczędności, które wynoszą około stu
pięćdziesięciu marek. Ach, panie konsulu, gdyby pan zechciał nam
dopomóc!...
Konsul spojrzał w oczy dziewczyny, które wyrażały błagalną
prośbę.
— Na wszystko znajdzie się rada. Na razie musimy się postarać o
odebranie paszportów. Zdaje się, że to pójdzie nam stosunkowo
najłatwiej. Trudniej będzie odzyskać rzeczy, gdyż pani Morbida na
pewno nie zechce ich wydać. Poniosła zapewne wszelkie koszta
podróży i będzie się domagała odszkodowania...
Dziewczęta spoglądały z przerażeniem na konsula, który
uśmiechnął się do nich, pragnąc je uspokoić.
— Proszę się nie martwić. Spróbujemy pobić ją jej własną bronią.
Nazwisko seniory nie jest mi obce, nieraz już o niej słyszałem. Kilka
razy już władze były na jej tropie, lecz zawsze potrafiła się jakoś
wymknąć. Nic w tym zresztą dziwnego, skoro, jak twierdzi Bessie
Hollwood, seniora przekupuje policję. Tym razem jednak nie uda się
jej uniknąć wymiaru sprawiedliwości. Jej pomocnicy również będą
aresztowani.
— Oni pojechali właśnie do Santa Fe, panie konsulu — rzekła
Róża i opowiedziała skąd o tym wie.
— O, doskonale, ucieszył się konsul. Należy natychmiast
przedsięwziąć wszystkie kroki, żeby całe towarzystwo znalazło się w
bezpiecznym zamknięciu. A co będę tylko mógł uczynić dla pań, to
uczynię. Zajmę się losem pań i postaram się pomyślnie załatwić całą
sprawę. Przede wszystkim muszę panie umieścić w jakimś
bezpiecznym miejscu, a potem zaczniemy szukać posady. Nie wiem
naturalnie, czy tak prędko znajdę coś odpowiedniego, lecz sądzę, że
coś się trafi, zwłaszcza, że panie żadną pracą nie pogardzą. Na razie
napiszę list polecający do pewnej mojej znajomej, która jest tutaj
właścicielką małego, skromnego pensjonatu. Tam mogą panie
zamieszkać, tym bardziej, że ceny są bardzo niskie. Dostaną panie
pokój z całkowitym utrzymaniem. U niej proszę zaczekać na
wiadomości ode mnie.
Teraz Róża nie mogła już dłużej opanować wzruszenia.
Odetchnęła z ulgą, a z oczu jej polały się strumieniem gorące łzy.
— Dziękuję panu, ach, dziękuję panu z całego serca, panie
konsulu! — zawołała z uniesieniem.
— Nie ma za co, to przecież mój obowiązek. W tym wypadku
spełniam go tym chętniej, że mam do czynienia z tak miłą osóbką jak
pani. Na moim stanowisku nauczyłem się rozróżniać i oceniać ludzi.
Fakt, że pani nie opuściła w nieszczęściu swej towarzyszki niedoli,
przemawia ogromnie na pani korzyść.
— Ależ, panie konsulu, każdy na moim miejscu uczyniłby to
samo.
— Podoba mi się właśnie, że pani to w ten sposób ujmuje —
odparł z uśmiechem konsul.
Po chwili przeprosił Różę i zajął się sporządzaniem dla niej i dla
Marty tymczasowego dowodu osobistego, który miał służyć jako
legitymacja. Napisał również list polecający do właścicielki
pensjonatu.
— Woźny z konsulatu odprowadzi panie potem do mojej
znajomej — rzekł.
Podczas, gdy urzędnik wystawiał legitymacje, konsul dawał
dziewczętom dokładne wskazówki, jak powinny się zachowywać w
najbliższym czasie.
— Najlepiej, żeby panie w ogóle nie ruszały się z domu, dopóki
nie prześlę paniom wiadomości. Proszę w żadnym razie z nikim
obcym nie wychodzić. W pensjonacie będą panie pod dobrą opieką,
mogą się panie niczego nie lękać. Niech panie nie upadają na duchu,
nawet w tym wypadku, gdybym przez kilka dni nie dawał znaku
życia. Nie zapomnę o paniach i natychmiast zajmę się całą sprawą,
tym bardziej, że sam pragnę wejść w paradę pani Morbidzie. A więc,
uszy do góry, wszystko będzie dobrze!
Róża i Marta ze łzami podziękowały konsulowi. Przestały się już
czuć tak bezgranicznie opuszczone. W chwilę później wyszły razem z
woźnym.
Dla pani Stibbe, właścicielki pensjonatu, list konsula był
wystarczającym poleceniem, toteż bardzo uprzejmie przyjęła
dziewczęta. Przeznaczyła dla nich mały, lecz czyściutki pokoik, który
miały wspólnie zajmować, i nie dręczyła ich zbytecznymi pytaniami.
Gdy Róża i Marta znalazły się w swoim pokoiku, padły sobie w
objęcia i uściskały się serdecznie. Obie teraz dopiero poczuły
śmiertelne znużenie. Uspokoiły się zupełnie, przekonawszy się, że w
tym domu drzwi były zaopatrzone w zwykłe zamki i posiadały
normalne klamki. Mogły się zamknąć na klucz i bez obawy
wypoczywać.
Spały mocno przez kilka godzin, po czym zeszły na dół do
jadalni, gdzie podano im skromny, lecz smaczny posiłek. Zapłaciły za
trzy dni z góry, a pani Stibbe przyjęła od nich zapłatę w niemieckiej
walucie. Obliczyły, że posiadana gotówka powinna im była
wystarczyć na cały miesiąc.
Marcie krajało się serce, gdy myślała o tym, że musi wydać swoje
drobne oszczędności, lecz niepodobna było tego uniknąć, zwłaszcza w
wypadku, gdyby w najbliższym czasie nie znalazła pracy.
— Ale chyba trafi nam się jakieś miejsce, prawda panno Różo? —
mówiła.
Róża nie była o tym tak głęboko przekonana, nie posiadała
optymizmu swojej towarzyszki. Marta przywykła do tego, że
opuszczając jedno miejsce, otrzymywała natychmiast służbę gdzie
indziej. Czy jednak i teraz tak będzie, tego Róża nie wiedziała.
Posiliwszy się, dziewczęta powróciły do swego pokoiku. Usiadły
przy oknie, śledząc ruch, panujący na ulicy. W ten sposób poznawały
obyczaje obcego miasta. Marta ciągle wydawała okrzyki zdumienia,
gdy spostrzegała coś, czego nie widywała w swym mieście
rodzinnym. Było tu mnóstwo zjawisk, mnóstwo egzotycznie
wyglądających ludzi i pojazdów, które wydawały się jej bardzo
dziwne.
Była tak pochłonięta tą nowością, że wkrótce odzyskała dobry
humor. Ta prosta, wesoła dziewczyna, przyszła zupełnie do siebie,
zapominając o przeżyciach owej okropnej nocy. Róża tego nie
potrafiła, co chwilę przypominała sobie wypadki minionej doby i
drżała na całym ciele. Posiadała żywszą wyobraźnię od Marty i ciągle
widziała na jawie okropności, których uniknęła.
Wreszcie Martę znudziło wyglądanie przez okno i zwróciła się
nagle do Róży.
— Wie pani, co ja teraz zrobię, panno Różo?
— Co takiego?
— Poproszę służącego, żeby mi przyniósł papier, pióro i atrament,
i napiszę list do pana Weisskanta. Muszę mu opowiedzieć, co się nam
przytrafiło. To się dopiero zdziwi, o raju!
W Róży zbudziło się nagłe pragnienie, żeby donieść o wszystkim
Wernerowi Wendlandowi. Przyrzekła mu przecież, że skorzysta z
pierwszej wolnej chwili, aby mu przesłać wiadomość o sobie. A teraz
właśnie rozporządza wolnym czasem...
Postanowiła tedy zabrać się do pisania. Zadzwoniły na służącego i
kazały mu przynieść materiały piśmienne. Dały mu również
pieniądze, żeby załatwił dla każdej z nich grzebień, szczoteczkę do
zębów i po kawałku mydła. Gdy służący powrócił niebawem,
załatwiwszy wszystkie sprawunki, dziewczęta zasiadły przy stole i
wzięły się do pisania listów.
„Werner Wendland, Inżynier". Tak brzmiał napis na szyldzie
przybitym do drzwi mieszkania, zajmowanego przez Wernera w
„Domu Inżynierów". Młody człowiek od dwóch dni pracował już na
nowym stanowisku, z którego był bardzo zadowolony.
Teraz właśnie powrócił z fabryki i odpoczywał po pracy w swoim
pokoju. Urządził się już zupełnie i czuł się doskonale w tych dwóch
miłych, czystych i wygodnie umeblowanych pokojach. Z okien
gabinetu widać było wysokie kominy fabryczne, a z daleka
połyskiwały lśniące wody Parany, po której płynęły liczne statki i
łodzie.
Werner ozdobił swój pokój kilkoma fotografiami i artystycznymi
drobiazgami, które przywiózł ze sobą. Na biurku jego stała podobizna
Róży Rietberg. Było to jedno z najlepszych zdjęć, jakie zrobił na
okręcie.
Werner zapalił papierosa, po czym wziął z biurka fotografię
Róży, wpatrując się z miłością w rysy ukochanej. Ogarnęła go nagle
szalona tęsknota. Podczas dnia nie myślał o niej tak wiele, zajęty
usilną, wytężoną pracą, przy której należało się skupić. Wieczorem
jednak, kiedy odpoczywał, myśli jego wciąż biegły z utęsknieniem ku
Róży. Spoglądał z upodobaniem w jej wdzięczną, delikatną
twarzyczkę, ciesząc się, że posiada tak dobrą fotografię.
Gdzież ona w tej chwili przebywała? Jak się czuła? Czy potrafiła
sprostać swoim obowiązkom? Jak została przyjęta? Czy jej nowi
chlebodawcy okazali się życzliwi, czy dobrze się z nią obchodzili?
Ach, gdybyż otrzymał od niej jakąś wiadomość! Pierwszą noc spędził
bezsennie, nie mogąc zmrużyć oka z troski i niepokoju o Różę. Była
to właśnie owa noc, podczas której Róża, opuszczona i bezdomna
błąkała się po ulicach Buenos Aires. O, gdyby Werner to wiedział!
Wiekiem wydawał się mu czas, który minął od chwili, kiedy rozstał
się z Różą.
Przycisnął fotografię do ust i westchnął głęboko. Był tak
pochłonięty marzeniami o przyszłości, że drgnął, posłyszawszy odgłos
gongu, wzywającego na kolację. Zerwał się z miejsca, wrzucił do
popielniczki niedopałek papierosa i przeszedł do sypialni, aby tam
umyć ręce i zmienić marynarkę. Potem wolnym krokiem podążył na
dół, do jadalni, gdzie zastał już zgromadzonych prawie wszystkich
domowników. Wszyscy szybko zajęli miejsca przy długim stole, a
wkrótce podano kolację.
Po skończonym posiłku, panowie przechodzili do wspólnych
pokoi, bądź też powracali do siebie. Każdy spędzał wolny czas, jak
mu się podobało. Niektórzy czytali, grali na fortepianie lub w szachy,
inni znowu rozprawiali zawzięcie o polityce, lub też omawiali
rozmaite zagadnienia techniczne, związane z pracą w firmie „Argro".
Wspólne sale zamykano w sobotę o jedenastej, w niedzielę o
północy, chyba, że obchodzono jakąś wyjątkową uroczystość.
Wszyscy urzędnicy, nie wyłączając żonatych, mogli korzystać z
wielkiego stadionu sportowego, oraz kąpieliska, znajdującego się nad
brzegiem Parany. Oprócz tego w domu była także łazienka,
przeznaczona do ciepłych kąpieli.
Nad brzegiem rzeki wznosił się dom żonatych inżynierów i
urzędników, zaś za fabryką, dalej na północ, ciągnęło się osiedle
robotnicze, składające się z dwupokojowych domków, otoczonych
małymi ogródkami. Do osiedla należały place do zabawy dla dzieci,
oraz boisko i plaża, przeznaczone dla dorosłych.
Werner doznawał poczucia przynależności do firmy, czuł się tutaj
doskonale i patrzył z utęsknieniem na szereg ładnych, czystych
domków. Myślał o tym, kiedy nadejdzie ów upragniony dzień, gdy
wprowadzi Różę Rietberg do jednego z tych miłych domostw. Przy
każdej sposobności myślał przede wszystkim o Róży, niepokojąc się
bezustannie o jej los.
Tego dnia Werner pozostał jeszcze w salonie z kilkoma
inżynierami. Rozmawiali z ożywieniem o stosunkach, panujących w
fabryce. Cieszył się, że znalazł sympatycznych kolegów, którzy
przyjęli go bardzo serdecznie do swego grona. Najbardziej podobał
mu się pewien młody Szwed, Sven Laarsen, który okazywał mu
szczerą sympatię od pierwszej chwili. Gdy Werner wreszcie powstał,
żeby udać się na przechadzkę, Sven Laarsen przyłączył się do niego.
Młodzi ludzie poszli nad rzekę i przechadzali się wzdłuż
wybrzeża. Werner opowiadał swemu towarzyszowi, jaki wielki
podziw budzi w nim pani Werth. Młody Szwed skinął głową.
— Wszyscy ją podziwiamy, to wyjątkowa kobieta. Cieszy mnie,
że pan ją od razu właściwie ocenił. Nie spodziewałem się zresztą z ust
pana innego sądu o pani Werth.
Werner spojrzał pytająco na młodego inżyniera.
— Nie spodziewał się pan ode mnie innego sądu?
— Nie, gdyż patrząc panu w oczy, widzi się od razu z kim się ma
do czynienia.
Werner uśmiechnął się.
— Ciekawy jestem, jak pan sobie mnie wyobraża.
— Zaraz panu to powiem. Jest pan człowiekiem, który mało
gada, lecz potrafi każde słowo poprzeć czynem, człowiekiem o bardzo
silnej indywidualności. Wiem, że pan brał udział w wojnie, więc
domyślam się, iż musiał pan przechodzić w życiu ciężkie chwile.
Pozornie robi pan wrażenie zimnego, surowego, i niedostępnego. Kto
jednak bacznie spojrzy panu w oczy, ten może się przekonać, że
posiada pan tkliwe, miękkie serce, w którym nagromadzone są
nieprzebrane uczucia. Czeka pan na kogoś, żeby go tym gorącym
uczuciem obdarzyć. Zdradza to zresztą również pański uśmiech. A
teraz proszę się zrewanżować i powiedzieć, pańskie zdanie o mnie.
Werner spojrzał badawczo na jasnowłosego olbrzyma, po czym
rzekł:
— Nie trzeba być specjalnie bystrym obserwatorem, żeby poznać
od razu, iż jest pan ogromnie żywy, impulsywny i serdeczny. Z oczu
pańskich czytam, że mam przed sobą szczerego, szlachetnego
człowieka. Wiem, że przebywa pan od roku w firmie „Argro" i że
zarówno pani Werth jak też inni zwierzchnicy pańscy, są ogromnie z
pana zadowoleni. Wnioskuję z tego, że musi pan być zdolny i
pracowity. Przypuszczam jednak, że ma pan przy tym usposobienie
pogodne i lubi się zabawić. Czy zgadłem?
— Doskonale mnie pan określił. Należy do tego jeszcze dodać
ciekawość i ogromne zamiłowanie do przygód. Wtedy otrzyma pan
wierny portret syna mojej matki.
— Czy pańska matka żyje?
— Och, tak! To nadzwyczajna kobieta. Gdyby nie ten mój
zakorzeniony pociąg do przygód, nie byłbym jej nigdy opuszczał, tej
najlepszej z matek. Ale nie potrafię usiedzieć na miejscu, było mi po
prostu za ciasno w moim rodzinnym mieście, musiałem wyruszyć w
szeroki świat.
— Zazdroszczę panu, że ma pan jeszcze matkę. Straciłem ją w
takim wieku, kiedy opieka macierzyńska była mi bardzo potrzebna.
Ojciec był surowym człowiekiem, a przy tym obawiał się zawsze,
bym nie wyrósł na niedołęgę, więc trzymał mnie bardzo krótko. To się
później odbiło na moim charakterze, lecz nie potrafiłem doszczętnie
stłumić tkliwości odziedziczonej po matce. Toteż rzeczywiście tęsknię
za kimś, kogo bym mógł z całego serca kochać i rozpieszczać do woli.
— Ma pan słuszność, nie można zwalczyć w sobie skłonności
odziedziczonych po rodzicach. Ojciec mój był kapitanem okrętu,
podróżował wiele, a matka wciąż była sama. Nie chciała się zgodzić,
żebym i ja wyruszył na morze i został żeglarzem jak ojciec. Pragnęła,
żebym sobie obrał jakiś „spokojny" zawód. A jednak jakaś nieznana
siła wygnała mnie z ojczyzny. Czułem niepokonaną tęsknotę za
morzem, za dalą, za szeroką przestrzenią... Teraz biedna matka znowu
została sama.
— Przecież pan powróci jeszcze do kraju. Spodziewam się, że
pan zastanie jeszcze matkę w domu.
— I ja mam tę nadzieję. Na przyszły rok zamierzam pojechać do
Szwecji. Napisałem już o tym matce, biedactwo, tak się ucieszyła.
Wykreśla każdy dzień w kalendarzu i czeka. Nasze kobiety w Szwecji
przypominają pod tym względem Solvejg, posiadają jej naturę. Ta
wierność leży im we krwi. Dlatego też nie szukamy innych kobiet.
Ideałem naszym jest Solvejg.
Werner, pełen zadumy zapatrzył się w dal. Myślał o Róży
Rietberg. Ona również posiadała usposobienie Solvejg. Wiedział, że i
ona będzie wytrwale czekać na niego.
— Szczęśliwy jest mężczyzna, na którego czeka taka kobieta —
szepnął.
Sven Laarsen obrzucił go przenikliwym spojrzeniem.
— Słowa pana brzmiały tak, jakby pan już myślał o pewnej,
wybranej kobiecie — rzekł.
— Tak, myślę o jednej takiej...
Laarsen westchnął głęboko.
— I ja zostawiłem w kraju słodką, złotowłosą dziewczynę... Była
jeszcze bardzo młoda, gdym odjeżdżał... Ale wiem, że nie zapomniała
i że na mnie czeka.
— Piękne to uczucie, gdy można tak ufać i wierzyć. Ja także
wierzę święcie, że moja dziewczyna poczeka na mnie — rzekł
Werner.
Zamilkli obydwaj, każdy pochłonięty własnymi myślami. Nie
mówiąc ani słowa, doszli brzegiem rzeki do kąpieliska i plaży.
Przystanęli, a wpatrując się w połyskujące fale rzeki, puścili
swobodnie wodze swoim marzeniom.
Na wielkim zegarze, umieszczonym na budynku dyrekcji,
wydzwoniła jedenasta. Sven Laarsen drgnął i budząc się z zadumy,
rzekł:
— Jedenasta... Już pora na spoczynek, kolego.
Młodzi ludzie powrócili do „Domu Inżynierów". Uścisnęli sobie
serdecznie dłoń na pożegnanie, po czym każdy z nich udał się do
swoich apartamentów.
Werner Wendland przez długą chwilę stał jeszcze przy otwartym
oknie. Potem podszedł do szafy, wmurowanej w ścianę, otworzył
drzwi i wyjął małą kasetkę, którą ostrożnie otworzył. W kasetce tej
znajdował się miniaturowy model wynalezionej przez Wernera
maszyny rolniczej, oraz wszystkie odnośne plany i szkice.
Werner ustawił model na stole i puścił maszynę w ruch. Oczy
jego zabłysły. Rozłożył przed sobą plany i zaczął je porównywać z
modelem. Krytycznym okiem śledził każdy ruch maszyny, a w końcu
z wielkim zadowoleniem skinął głową. Wynalazek jego był gotowy,
teraz należało tylko poszukać ludzi, którzy by się nim zainteresowali.
Werner, jako fachowiec, zdawał sobie sprawę, ile korzyści
mógłby przynieść jego model przy zastosowaniu go we wielkich
gospodarstwach rolnych. A przecież właśnie w Ameryce Południowej
znajdowało się mnóstwo ogromnych posiadłości ziemskich.
Młody inżynier nabrał nagle otuchy i zaczął wierzyć we własne
powodzenie. Nie wątpił, że właśnie wytwórnia maszyn „Argro"
zakupi jego wynalazek. Postanowił, że wkrótce przedstawi model i
plany pani Werth, oraz dyrektorom fabryki. Wiedział, że jeżeli
nadzieja jego się spełni, wówczas urzeczywistni się także najgorętsze
pragnienie — będzie mógł poślubić w krótkim czasie Różę Rietberg.
Wstawił troskliwie modelik do kasetki i złożył starannie
wszystkie plany. Potem zamknął kasetkę w szafie ściennej. Następnie
zasiadł znowu przy biurku popatrzył jeszcze przez chwilę na
fotografię Róży i wreszcie udał się na spoczynek.
Nazajutrz rano dyrektor Hartmann, siedząc w swoim gabinecie
przy biurku, segregował pocztę, jaka nadeszła dla urzędników i
inżynierów. Goniec biurowy przychodził codziennie po listy i
doręczał je adresatom. Dyrektor Hartmann odsunął nieco na bok
wysoki stos listów, przy czym koperta, leżąca na wierzchu, spadła na
podłogę. Gdy staruszek schylił się, aby ją podnieść, przeczytał na
odwrocie:
„Nadawca: Róża Rietberg, Buenos Aires, Pensjonat pani Stibbe".
Podniósł powolnym ruchem list, nie odrywając oczu od nazwiska
nadawcy, odwrócił kopertę, żeby zobaczyć adres.
„Wielmożny Pan Inżynier Werner Wendland, Rosario, firma
„Argro". przeczytał, a twarz jego przybrała wyraz zamyślenia.
Po chwili odłożył list na bok i ujął słuchawkę telefonu. Kazał się
połączyć z panią Werth, a posłyszawszy jej głos, rzekł:
— Przepraszam, że tak wcześnie ośmielam się panią trudzić.
Uważam za swój obowiązek donieść pani, że wśród poczty dla
naszych inżynierów, znalazłem list do pana Wendlanda i, że jako
nadawca podana jest Róża Rietberg. A list ów nadszedł z Buenos
Aires.
Przez chwilę przy aparacie panowała cisza. Wreszcie pani Werth
odezwała się znowu, głos jej zdradzał zdenerwowanie.
— Dziękuję panu za tę wiadomość, panie dyrektorze. Jak się pan
zapewne domyśla, zostałam trochę wytrącona z równowagi. Proszę,
niech pan zatrzyma ten list u siebie, dopóki nie przyjdę. Miałam
właśnie zamiar odwiedzić pana w dyrekcji. Przypuszczam, że
inżynierowi Wendlandowi nie zrobi zbyt wielkiej różnicy, gdy
otrzyma ów list o godzinę później.
— Dobrze, proszę pani.
— A więc najdalej za pół godziny przyjdę do biura. Dziękuję
panu raz jeszcze za pańską przezorność i rozwagę.
— Nie ma za co. Ponieważ znam dobrze pani stosunki rodzinne,
więc sądziłem, że ten list może mieć jakieś znaczenie.
Dyrektor odłożył słuchawkę, a w tej samej chwili wszedł do
gabinetu goniec, aby odebrać pocztę. Hartmann zatrzymał u siebie
tylko list, przeznaczony dla inżyniera Wendlanda.
Zanim jeszcze upłynęło pół godziny, w gabinecie dyrektora
pojawiła się pani Werth.
— Jestem trochę zdenerwowana, panie dyrektorze — powiedziała
— proszę, niech pan będzie łaskaw pokazać mi ten list.
Hartmann podał jej list. Pani Werth patrzyła długo na prostą, białą
kopertę i na nazwisko Róży Rietberg.
— Tak, to rzeczywiście list od Róży Rietberg do inżyniera
Wendlanda. A owa Róża Rietberg mieszka najwidoczniej w Buenos
Aires i jest jakąś znajomą pana Wendlanda...
— W swoim czasie dała mi pani zlecenie, żebym skomunikował
się z pewną niemiecką agencją wywiadu która miała śledzić pani
siostrzenicę Różę Rietberg i przesyłać wiadomości o niej. Prosiła pani
również, by owa firma zawiadomiła panią natychmiast o każdej
zmianie miejsca pobytu panny Róży. Dlatego też, zwróciłem od razu
uwagę na adres nadawcy i zdziwiłem się niezmiernie, że panna
Rietberg przebywa w Buenos Aires i koresponduje z jednym z
naszych inżynierów. Co prawda, nie jest wcale dowiedzionym, że ta
Róża Rietberg jest właśnie siostrzenicą pani...
— Gdyby to była ona, to zapewne od niedawna bawi w
Argentynie. Możliwe jednak, że to moja siostrzenica... W każdym
razie, sprawa ta bardzo mnie interesuje...
— Rozumiem panią.
Pani Werth znowu spojrzała na list.
— Wiadomo panu przecież, panie dyrektorze, że stosunki moje z
mym kuzynem Herbertem są bardzo oziębłe. Powody tego są panu
również znane. Siostrzenica wychowywała się w jego domu. Gdybym
się dowiedziała, że Róża stara się nawiązać ze mną kontakt,
wzbudziłoby to we mnie mimo woli pewne podejrzenia. Pan mnie
chyba rozumie, nieprawdaż? Zadawałabym sobie bezustannie pytanie,
po co przyjechała. Czy uczyniła to z własnej inicjatywy, czy też
została specjalnie wysłana przez Herberta Rietberga i jego żonę. Być
może, iż Herbert dowiedział się w końcu, że to ja jestem właścicielką
firmy „Argro". Może chciałby ode mnie coś wyłudzić za
pośrednictwem Róży? A może pod wpływem wychowania Róża stała
się tak wyrachowana, że przybyła do bogatej ciotki, aby łowić ryby w
mętnej wodzie? Może jest z natury tak chciwa, że spodziewa się ode
mnie jakich korzyści materialnych? Nie wiem sama, może krzywdzę
Różę tym podejrzeniem... Ale dlaczego tu przyjechała? Nie znałam
dobrze jej matki, lecz ojciec Róży był szlachetnym, uczciwym
człowiekiem... Obawiam się tylko, czy Herbert nie spaczył charakteru
tej młodej dziewczyny...
— Pojmuję doskonale te wszystkie wątpliwości. Nie wiemy
zresztą, jaką rolę odgrywa w tej sprawie inżynier Wendland? Znam się
dobrze na ludziach i nie podejrzewam, by ten młodzieniec przybył
tutaj w jakichś szczególnych zamiarach. Nie, doprawdy, nie mogę w
to uwierzyć...
— Ani ja! Lecz nie wiemy przecież na pewno, czy ta Róża
Rietberg z Buenos Aires jest naprawdę moją siostrzenicą.
Dyrektor Hartmann zamyślił się głęboko. Wreszcie powiedział z
powagą.
— Rozumiem panią w zupełności. Byłoby mi bardzo przykro,
gdyby te podejrzenia okazały się uzasadnione. Należy się w każdym
razie dowiedzieć, czy ta Róża Rietberg z Buenos Aires jest pani
krewną, a potem wystawić ją na próbę...
— Jak mam to zrobić?
— Powinna pani na pewien czas zamienić rolę ze swoją bratową,
która nie posiada majątku, a przy tym nazywa się także pani Werth.
Nikt, oprócz mnie, nie zna pani imienia. Podpisuje pani
korespondencję: „J. Werth", a bratowa nazywa się Julia. Czy bogata
właścicielka Wytwórni Maszyn Rolniczych „Argro" nie mogłaby się
na pewien czas stać Julią Werth, a jej uboga bratowa — Józefiną?
Musiałaby pani powiedzieć Wendlandowi, że Róża jest siostrzenicą
owej ubogiej pani Werth i że nie ma nic wspólnego z zamożną
właścicielką fabryki. W ten sposób dowiedziałaby się o tym także owa
panna Róża Rietberg.
— To doskonała myśl, kochany dyrektorze. Musiałabym
naturalnie wtajemniczyć także moją bratową, która z pewnością
zgodzi się zmienić na pewien czas w Józefinę Werth. Im bardziej
zastanawiam się nad pańską propozycją, tym bardziej mi się ona
podoba. Pomówię zaraz z inżynierem Wendlandem i postaram się go
wybadać. Zobaczymy, co z tego wyniknie...
— Bardzo słusznie. Pozbędzie się pani przynajmniej tego
niemiłego uczucia, że siostrzenica pragnie się jedynie dlatego zbliżyć
do pani, aby korzystać z jej bogactwa. Niech pani weźmie Wendlanda
na spytki i dokładnie go wybada. Może się przecież okazać, że
siostrzenica pani jest szlachetnym, godnym miłości stworzeniem.
Wspomniała pani niedawno, ze pani Julia jest ciężko chora, że nawet
jej życie jest zagrożone. Gdyby umarła, zostałaby pani zupełnie sama,
bez jednej bliskiej istoty. To nie dla pani... Ma pani w sercu pokłady
uczuć którymi musi się pani dzielić z innymi. To już leży w
usposobieniu pani...
— Mam przecież wokoło siebie tak wielu ludzi, o których muszę
dbać, którym zastępuję matkę...
— To tylko surogat. Trzeba pani czego innego. Powinna pani
znaleźć kogoś, kto by zastąpił pani zmarłe dziecko.
— Ach, niestety, dyrektorze... Pan ma zupełną słuszność... Cóż
jednak mam począć? Muszę się zadowolić tym co mam. A teraz niech
mi pan da ten list. Pragnę usłyszeć, co inżynier Wendland wie o tej
Róży Rietberg. Oddam mu sama ten list.
Włożyła list do skórzanej torebki, po czym pożegnała się
serdecznie z dyrektorem Hartmannem.
Pani Werth przeszła przez szeroki dziedziniec fabryczny i udała
się do dużego budynku, w którym mieściły się biura inżynierskie,
kreślarnie i biblioteka. W kilka chwil później stanęła w pracowni
Wernera Wendlanda.
Gdy właścicielka firmy „Argro" weszła do pokoju, Werner był
właśnie zajęty jakimś rysunkiem technicznym. Zerwał się natychmiast
z miejsca i powitał panią Werth uprzejmym ukłonem.
— Dzień dobry, panie inżynierze. Chciałam się przekonać, jak się
pan urządził i czy pan się dobrze czuje. Nad czym pan pracuje w tej
chwili?
Pochylił się nad rysunkiem i począł udzielać objaśnień. Pani
Werth słuchała z zaciekawieniem, i od czasu do czasu wtrącała do
rozmowy jakąś fachową uwagę.
Werner podziękował jej za tak żywe zajęcie się jego pracą.
Wówczas obrzuciła go badawczym spojrzeniem i rzekła:
— Czy spodziewał się pan czego innego po Julii Werth?
Interesuje mnie wszystko, co ma jakikolwiek związek z naszą firmą.
Józefina, moja bratowa powiada zawsze, że staram się każdemu z
naszych współpracowników zastąpić matkę.
Pani Werth stwierdziła, że oba imiona nie zrobiły na Wernerze
wrażenia. Oczy jego zabłysły i odparł, pełen podziwu:
— Nie tylko pani bratowa jest tego zdania, słyszałem je od wielu
innych osób. Ja sam zresztą doznaję tego uczucia.
— A jak się panu podoba praca w naszej fabryce?
— Ogromnie. Nie mogło zresztą być inaczej. Cieszy mnie bardzo,
że już dziś mam przyjemność zobaczyć panią znowu. Pragnę
skorzystać ze sposobności, żeby przedstawić pani pewną prośbę, choć
nie wiem, czy nie byłoby właściwiej, gdybym się zwrócił w tej
sprawie do pana dyrektora Hartmanna.
— Ponieważ w tej chwili ja znajduję się bliżej, niż dyrektor
Hartmann, więc niechże pan mnie przedstawi, tę prośbę...
Werner przesunął ręką po rozpalonym czole.
— Wynalazłem pewną maszynę i przywiozłem tutaj gotowy
model, oraz wszelkie plany i szkice. W kraju nie mogłem znaleźć
nikogo, kto by chciał się zająć eksploatacją mego wynalazku... U
nas dziś trudno o kapitalistów... Sądziłem, że gdyby wytwórnia
„Argro" zajęła się produkcją maszyn tego typu, to miałyby one wielki
zbyt. Moja maszyna miałaby zastosowanie jedynie w gospodarstwach
rolnych, prowadzonych na szeroką skalę, a takich nie brak przecież w
Ameryce Południowej. Może się zresztą mylę, bo przecież wszyscy
wynalazcy myślą, że ich wynalazki zdobędą powodzenie... Pragnę
jednak, aby zarówno pani, jak też pan Hartmann i inni dyrektorzy
wydali sąd o mojej maszynie. Toteż proszę, żeby pani pozwoliła mi
przy sposobności przedstawić plany, a przede wszystkim pokazać
model...
— Ależ naturalnie. Nowości zawsze nas interesują. Niech pan się
porozumie z panem Hartmannem i umówi się z nim... Obejrzymy
wtedy wspólnie ten model. Byłabym rada, gdyby się okazało, że
pański wynalazek da się zastosować w naszej fabryce. Ale, ale, teraz
dopiero przypominam sobie, w jakim celu tu przyszłam... Oto
chciałam doręczyć panu ten list, który przypadkiem dostał się między
listy handlowe.
Wyjęła z torebki kopertę i podała ją Wernerowi na pozór
swobodnie, lecz przez cały czas śledziła bacznie wyraz twarzy
młodego człowieka.
Spojrzał on na adres, po czym odwrócił kopertę. Przeczytawszy
nazwisko nadawcy, twarz jego zajaśniała radością.
— Jak widzę, cieszy się pan z tego listu, — zagadnęła pani
Werth.
— O, tak! Czekałem na niego bardzo niecierpliwie, gdyż byłem
pełen troski o tę osobę, która do mnie pisze.
— Spodziewam się, że po przeczytaniu listu pozbędzie się pan
swej troski. Zresztą zatrzymałam ten list, gdyż przypadkiem
przeczytałam nazwisko nadawcy. Róża Rietberg... To nazwisko nie
jest mi obce...
Spojrzał na nią z tak niekłamanym zdumieniem, że pozbyła się
swoich podejrzeń względem niego. Nie, nie mógł wiedzieć, że była
spokrewniona z Różą Rietberg.
— Jak to? Pani zna to nazwisko? — spytał zdziwiony.
— Tak. Zapewne słyszał pan o tym, że mieszkam z moją bratową,
która po śmierci swego męża została bez środków do życia. Bratowa
moja właśnie jest z domu Rietberg i posiada w kraju kilku krewnych,
a mianowicie kuzyna i córkę drugiego kuzyna. Otóż ta siostrzenica
nazywa się przypadkowo również Róża Rietberg...
— Ach, jakiż to dziwny zbieg okoliczności! Poznałem pannę
Rietberg na okręcie i przebywałem wiele w jej towarzystwie.
Wspomniała mi raz podczas rozmowy, że jakaś jej ciotka mieszka w
Rosario, dodając przy tym, że wcale tej ciotki nie zna. Nie miała
jednak pojęcia, że owa krewna ma coś wspólnego z firmą „Argro",
gdyż wiedziała, że zostałem zaangażowany przez tę firmę i byłaby na
pewno powiedziała mi o tym...
Józefina Werth była głęboko przekonana, że Werner Wendland
mówił prawdę.
— Więc to tak — rzekła — muszę przyznać, że przyjazd Róży
Rietberg do Argentyny jest dla mnie niespodzianką. Bratowa moja w
każdym razie nic o tym nie wiedziała, bo byłaby mnie z pewnością
uprzedziła. Słyszałam, że Róża Rietberg mieszkała w domu swego
wuja, który jednocześnie był jej opiekunem... On właśnie jest
kuzynem mojej bratowej...
— To się zgadza, mówiła mi to samo. Powzięła nagle
postanowienie wyjazdu do Argentyny, dokąd wyruszyła bez wiedzy
swego wuja. Opuściła potajemnie dom krewnych, aby przyjąć posadę
pielęgniarki i towarzyszki u pewnej starszej osoby, która mieszka stale
w Buenos Aires.
— Posadę? Róża przyjęła posadę?
— Sprzedane dusze
— Tak. Uczyniła to w wielkiej tajemnicy przed wujem i ciotką,
których dom również opuściła ukradkiem. Niech pani jednak nie
osądza surowo kroku panny Róży... Nigdy nie spotkałem bardziej
czystej, dumnej i szlachetnej istoty, a przy tym bardziej skromnej i
niewinnej... Jej wuj, korzystając ze swej władzy, jako opiekun
prawny, chciał ją zmusić do małżeństwa z pewnym bardzo bogatym
człowiekiem, właścicielem fabryki samochodów, u którego pracował.
Róża czuła odrazę do tego człowieka, lecz nie miała sposobu, żeby się
go pozbyć. Nie widząc innej rady, przyjęła posadę za granicą, wolała
bowiem uczciwie zarabiać na chleb, niż poślubić niekochanego
mężczyznę...
Pani Józefina Werth osunęła się na krzesło. To, co usłyszała,
wstrząsnęło nią do głębi.
— Więc to był powód jej wyjazdu z kraju? Dlatego opuściła
ojczyznę?
— Tak, proszę pani. Muszę przyznać, że jestem bardzo
niespokojny o los panny Róży.
— Dlaczego?
— Bo widziałem ludzi, u których przyjęła posadę. Znajdowali się
również na pokładzie parowca i muszę przyznać, że zrobili na mnie
bardzo niesympatyczne wrażenie. Pragnę z panią być zupełnie
szczery, to też wyznam, że całym sercem pokochałem Różę
Rietberg... Ponieważ na razie nie mogę jeszcze zakładać domu, gdyż
nie mam odpowiednich środków, więc prosiłem Różę, aby na mnie
poczekała. Wiem, że pozyskałem wzajemność Róży, że i ona oddała
mi swe serce... Obiecała, że poczeka na mnie... Co prawda, mogą
przejść jeszcze lata, zanim dojdzie do ślubu, tym bardziej, że i Róża
musiała podpisać kontrakt na okres trzyletni. Nie chciałem jej wiązać,
lecz nie mogłem się powstrzymać od prośby, by poczekała... Nie
padło między nami żadne słowo o miłości, lecz tego nie było nam
trzeba... Ona także powiedziała, że nie chce mnie wiązać słowem, a
mimo to wiemy, że kochamy się i że musimy należeć do siebie...
Uważam za swój obowiązek wyjawić pani to wszystko, ponieważ jest
pani krewną jej ciotki...
Pani Józefina z trudem tylko pohamowała ogromne wzruszenie,
jakie nią zawładnęło.
— Więc opowiadała panu, że ma ciotkę, która mieszka w
Rosario?
— Tak. Tłumaczyłem jej raz, że postąpiła bardzo nieopatrznie,
przyjmując tę posadę w Argentynie, chociaż właścicielka biura
pośrednictwa pracy zasięgnęła informacji o jej chlebodawcach. Wtedy
Róża wyznała, iż myśl o tym, że w kraju tym mieszka jej ciotka,
dodała jej odwagi. Nie chciałaby wprawdzie narzucać się tej ciotce,
lecz jest jej przyjemnie, że posiada w pobliżu tę krewną, gdyż to budzi
w niej uczucie większej pewności i bezpieczeństwa. Spodziewała się,
że nigdy nie będzie miała potrzeby zwracać się o pomoc do ciotki.
Gdyby nie opuściła domu wujostwa, zostałaby z pewnością zmuszona
do małżeństwa z człowiekiem, który budził w niej wstręt...
Pani Werth zamyśliła się głęboko. Wreszcie jednak ocknęła się z
zadumy i, podnosząc wzrok na Wernera, rzekła z pozornym
spokojem:
— Wspominałam już, że bratowa jest ciężko chora i przebywa
obecnie w sanatorium w Cordobie. Nie chciałabym jej denerwować i
niepokoić, dlatego też pragnę osobiście czuwać nad jej siostrzenicą,
skoro już dowiedziałam się przypadkowo, że ta młoda dziewczyna
bawi obecnie w Argentynie. Uważam to za święty obowiązek. Proszę
więc pana o otworzenie i przeczytanie listu panny Rietberg, gdyż
pragnę się dowiedzieć, czy jest zadowolona ze swojej posady.
Werner Wendland natychmiast rozciął kopertę i wyciągnął z niej
list, który podał pani Werth, nie czytając go. List składał się z kilku
gęsto zapisanych arkusików.
— Usilnie panią proszę, aby pani zechciała pierwsza przeczytać
ten list. Pragnę wprawdzie gorąco dowiedzieć się wszystkiego o
pannie Róży, lecz wolę, by pani mogła się przekonać, iż to, co
mówiłem o naszym wzajemnym stosunku, jest zgodne z
rzeczywistością. Zależy mi na tym przez wzgląd na pannę Rietberg...
Pani Józefina spojrzała z powagą na mówiącego.
— Przecież ja panu wierzę — rzekła.
— Mimo to, proszę bardzo, by pani zechciała spełnić me
życzenie. Ja wiem o tym, że jest ona czystą, szlachetną i nieskazitelnie
uczciwą, pragnę jednak, aby pani, zastępując w tym wypadku jej
ciotkę, również przekonała się o prawdzie moich słów. Jednocześnie
dowie się pani, jak Róża czuje się na nowym stanowisku, gdyż
prosiłem, aby mi natychmiast o tym doniosła.
Pani Werth wahała się jeszcze przez chwilę. Przemogło w niej
jednak mocne pragnienie przeczytania listu, z którego mogła sobie
stworzyć obraz nieznanej siostrzenicy, poznać w pewnym stopniu jej
charakter.
— Dobrze! Skoro pan nie uważa tego za niedyskrecję, to
przeczytam ten list.
— Co znowu! Wiemy wprawdzie oboje, że jesteśmy ze sobą
związani na wieki, lecz nie doszło między nami do żadnej poufałości.
Zależy mi na tym, by pani mogła się przekonać, że siostrzenica
bratowej pani nie zasługuje na najlżejszy zarzut.
Pani Werth wzięła list i zaczęła czytać:
Drogi Panie Inżynierze!
Gdy przeczyta Pan do końca mój list, zrozumie Pan dopiero, jak
trudno mi go napisać. Obiecałam, że skorzystam z pierwszej
swobodnej chwili, aby donieść Panu o sobie, pragnę więc dotrzymać
tego przyrzeczenia, tym bardziej, iż wiem, jak niepokoił się Pan o
mnie. Och, jakże słuszne były Pańskie obawy! Brak mi po prostu
odwagi, żeby wyznać Panu całą prawdę!
Siedzimy teraz obie z panną Preller w małym pokoiku, w
pensjonacie pani Stibbe, gdzie nas umieścił konsul niemiecki.
Jesteśmy bezradne i samotne, lecz przynajmniej nie grozi nam żadne
niebezpieczeństwo. Trudno mi o tym pisać, a jednak muszę to
uczynić...
Wpadłyśmy w ręce okropnych, występnych łudzi, którzy sprzedali
nas do ohydnego, plugawego domu... Na szczęście porozumiałam się z
angielską służącą, która nam ułatwiła ucieczkę i mogłyśmy stamtąd
zbiec jeszcze tego samego wieczoru...
Pani Werth zbladła, list wysunął się na kolana z jej drżących rąk.
Spojrzała, pełna lęku na Wernera.
— Na miłość boską! — krzyknęła przerażona.
Werner Wendland spojrzał na nią, pełen niepokoju.
— Co się stało? Spodziewam się, że pannie Róży nie przytrafiło
się nic złego...
Pani Werth opanowała się.
— Niech pan mi pozwoli przeczytać list do końca. Na razie
powiem panu tylko tyle, że panna Rietberg znajduje się w miejscu
zupełnie pewnym i że nie grozi jej niebezpieczeństwo.
Werner odetchnął z ulgą, lecz nie spuszczał wzroku z twarzy pani
Werth, jakby pragnął w ten sposób dowiedzieć się, co zaszło. Pani
Werth czytała dalej. Róża opisywała w prostych słowach swoje
przeżycia w domu seniory Morbidy, jak się wraz z Martą Preller
ratowała ucieczką, jak spędziły następną noc i jak zostały przyjęte w
konsulacie. W dalszym ciągu list brzmiał:
,,Może Pan sobie wyobrazić, co przeżyłyśmy. Teraz dopiero, gdy
znajdujemy się w bezpiecznym schronieniu, gdy zajął się nami konsul
niemiecki, zaczynamy powoli odzyskiwać równowagę ducha.
Uniknęłyśmy najgorszego... Nasze obecne położenie nie przedstawia
się wprawdzie różowo, lecz mimo to dziękujemy Bogu za to, że
czuwał nad nami.
Naszą największą troską jest obecnie sprawa odbioru walizek i
paszportów. Kto wie, czy je otrzymamy? Co się później z nami stanie,
to wie chyba tylko jeden Bóg. Konsul obiecał nam jednak solennie, że
zajmie się energicznie naszym losem i wystara się dla nas o jakąś
pracę.
Co się tyczy mnie, to zebrałabym się może na odwagę i
zwróciłabym się do mojej ciotki, która mieszka w Rosario, aby
zaopiekowała się mną, dopóki nie znajdę odpowiedniego zajęcia,
powstrzymuje mnie jednak od tego kilka powodów. Przede wszystkim
nie mogę opuścić Marty Preller, która beze mnie nie da sobie rady w
obcym kraju. Podczas podróży była dla mnie bardzo dobra, starała się
mnie rozweselić, dodawała mi otuchy. Dzięki niej udało mi się
pokonać tęsknotę za krajem, toteż pragnęłabym się odwdzięczyć tej
poczciwej dziewczynie. Nie zna ona języka, jest przygnębiona i
bezradna, nie mogę jej zostawić na pastwę losu.
A przy tym nie znam zupełnie mej ciotki, wiem o niej bardzo mało.
Ciotka i wuj przedstawili mi ją, jako osobę oschłą, surową i skąpą,
lecz trudno mi w to uwierzyć. Wiem, że przed laty uciekła z domu,
ponieważ rodzina chciała ją zmusić do małżeństwa z człowiekiem
bogatym, którego nie kochała. Pragnęła dochować wiary swemu
narzeczonemu, a to przecież świadczy, że nie mogła być złą, ani
oschłą istotą. Gdyby się zaś okazało, że jest skąpą, to by mnie do niej
nie zraziło, ponieważ niczego nie żądam od niej.
Ojciec mój, którego słowom bardziej wierzę niż ciotce i wujowi,
wyrażał się o niej zupełnie inaczej. Mówił, że jest dzielną, szlachetną
dziewczyną i że dobrze uczyniła, udając się w świat za człowiekiem,
którego kochała. Te słowa mego ojca dodały mi odwagi i wpłynęły na
moje postanowienie. Ja także nie chciałam wyjść za mąż za człowieka,
który budził we mnie odrazę. Nie znam tej ciotki, lecz czuję do niej
głęboką sympatię, choćby dlatego, że nie pozwoliła się sprzedać.
Mimo to nie chciałabym się do niej zwracać z prośbą o pomoc,
ponieważ jej wcale nie znam.
Spodziewam się, że konsul wystara się dla mnie o posadę. Gdy to
nastąpi, wtedy napiszę do ciotki. Nie chciałabym się jej w obecnych
warunkach narzucać, lecz mimo to pragnę ją poznać, gdyż teraz, gdy
zerwałam stosunki z wujostwem, jest ona jedyną moją bliską krewną.
Dlatego też proszę, aby Pan przy sposobności zechciał się dowiedzieć
o jej adres. Wiem tylko tyle, że mieszka w Rosario i nazywa się
Józefina Werth. Mąż jej był inżynierem, nie wiem jednak, czy tutaj nie
zajmował się czym innym. Sądzę, że w biurze adresowym będzie się
Pan mógł dowiedzieć, gdzie mieszka moja ciotka. Zechce Pan podać
mi łaskawie jej adres, za co z góry dziękuję.
Gdybym zmieniła miejsce pobytu, to natychmiast Pana
zawiadomię. Na razie mieszkam w pensjonacie pani Stubbe. Niech
Pan będzie o mnie spokojny, nic mi chwilowo nie grozi. Bóg ocalił
mnie przed największym nieszczęściem, jakie może spotkać kobietę,
sądzę więc, że i nadal będzie czuwał nade mną. Jestem młoda,
zdrowa, nie lękam się żadnej pracy, mam więc nadzieję, że potrafię,
nawet i na obczyźnie, zarobić na kawałek chleba.
Wiem, że Pan się lęka o mnie, toteż obiecuję Panu solennie, że
będę często pisywała. Gdybym nie potrafiła sobie poradzić sama,
wtedy zwrócę się do Pana o pomoc i opiekę. Spodziewam się jednak,
że mi się już nic gorszego nie przytrafi, niż to, co Panu opisałam. Mam
nadzieję, że będę Panu przesyłała odtąd lepsze nowiny. Nigdy nie
zapomnę tych pięknych, jasnych dni, spędzonych na okręcie. Od czasu
śmierci moich rodziców, nikt nie był dla mnie tak dobrym jak Pan.
Podróż ta jest moim najmilszym wspomnieniem, będę ją pamiętała do
końca życia.
Obecnie jestem o wiele spokojniejsza, choć dzisiejszej nocy nie
mogłam zmrużyć oka, tak byłam jeszcze wstrząśnięta ostatnimi
wypadkami. Staram się jednak być odważną i nie upadać na duchu.
Kobieta, która doznała tylu dowodów dobroci i sympatii od mężczyzny
takiego jak Pan, powinna zasłużyć na to. Nie wiem, czy się jeszcze
kiedy zobaczymy, czy też przyjdzie nam obojgu żyć wspomnieniem
owych promiennych, niezapomnianych chwil... Wiem tylko, iż wniosły
one w moje smutne życie tyle światła i ciepła, że zawsze będę Panu za
nie wdzięczna.
Życzę Panu wszystkiego najlepszego i pragnę całym sercem, aby
się Panu dobrze wiodło na nowym stanowisku. Oby Pan miał w swej
pracy pełne zadowolenie. Pozdrawiam Pana serdecznie
Róża Rietberg
Oczy pani Werth napełniły się łzami. Była tak wzruszona, że
przez chwilę nie mogła przemówić słowa. Wreszcie, cała drżąca,
podała list Wernerowi i szepnęła ochrypłym głosem:
— Niech pan czyta! Niech pan czyta!
Odebrał pośpiesznie list z jej drżących rąk i podszedł do okna,
żeby go przeczytać.
Pani Werth patrzyła na energiczny profil młodego człowieka,
widziała jak zmieniał się w miarę czytania wyraz jego twarzy. Gdy
skończył, odłożył list i zwrócił ku niej pobladłe oblicze. Wargi jego
drżały,
oczy
wyrażały
jakieś
niezłomne
postanowienie.
Bezdźwięcznie szepnął:
— Proszę panią bardzo o kilkudniowy urlop. Muszę natychmiast
pojechać do Buenos Aires. Kocham Różę i nie mogę jej zostawić w
tym położeniu. Nie miałbym tutaj ani chwili spokoju, nie potrafiłbym
dobrze spełniać moich obowiązków w fabryce...
Pani Józefina Werth zerwała się z miejsca.
— Pojadę z panem. Muszę to uczynić dla mojej... bratowej.
Ostatnie słowa wypowiedziała z pewnym wahaniem. Najchętniej
byłaby wyznała teraz Wernerowi, że kierowana nieufnością, zamieniła
rolę ze swoją bratową. Doszła jednak do wniosku, że może to uczynić
później. Miała ochotę przez jakiś czas jeszcze ukrywać przed
siostrzenicą prawdę, aby w ten sposób lepiej poznać tę młodą
dziewczynę. List Róży wzbudził w niej uczucie głębokiej sympatii dla
siostrzenicy. Przekonała się, iż Róża była nieodrodną córką swego
szlachetnego ojca i wychowanie Herberta Rietberga nie wywarło
ujemnego wpływu na jej charakter.
Werner Wendland spojrzał z radosnym zdumieniem na panią
Werth, po czym podniósł do ust jej dłoń.
— Dziękuję, dziękuję pani serdecznie! Opieka pani z pewnością
przyda się pannie Rietberg, bardziej niż moja. Gdybym pojechał sam,
mógłbym może rzucić cień na jej opinię. Więc pani naprawdę chce
pojechać ze mną do Buenos Aires?
— Tak, panie inżynierze!
— W takim razie zajrzę do rozkładu jazdy i zobaczę, kiedy
odchodzi najbliższy pociąg. Zdaje się, że pośpiech jest konieczny.
— Nie potrzeba, pojedziemy moim samochodem. Wyruszymy
natychmiast, musimy wszcząć wszystkie kroki, aby ukarać winnych.
Mam rozgałęzione stosunki i użyję całego wpływu, przeciw tym
nędznikom. W Buenos Aires wszyscy mnie znają, zwrócę się
natychmiast do władz... Chodźmy, panie inżynierze, muszę jeszcze
wstąpić na chwilę do dyrektora Hartmanna i omówić z nim kilka
rzeczy. Po przyjeździe przedstawię mu sprawę pańskiego wynalazku.
— Och, to w tej chwili nie jest ważne! Jeżeli mi zależało na
wdrożeniu mego wynalazku, to tylko dlatego, żeby prędzej dopiąć
celu. Pragnąłem jak najrychlej stworzyć dom dla Róży Rietberg.
Teraz jednak zależy mi najbardziej na jej bezpieczeństwie...
Blady uśmiech opromienił twarz pani Werth. Pomyślała, że jej
Janek byłby w takim wypadku użył podobnych słów. Ach, jakże
bardzo przypominał Werner Wendland ukochanego zmarłego!
Szczęśliwa Róża! Nie każdej kobiecie przypada w udziale tyle
miłości!
Oboje wyszli z pracowni Wernera i podążyli spiesznie do
gabinetu dyrektora Hartmanna. Pani Werth bez namysłu podała mu
list Róży.
— Pan chyba nie ma nic przeciwko temu, panie inżynierze?
Proszę, kochany dyrektorze, niech pan to przeczyta. Ten list pisała
rzeczywiście siostrzenica Józefiny Werth.
Dyrektor Hartmann rzucił pytające spojrzenie pani Werth, po
czym przeczytał list, który jego również poruszył do głębi.
Pani Werth zatelefonowała tymczasem do swej pokojówki,
polecając jej spakować walizkę. Kazała jej również zawiadomić
szofera, aby przygotował samochód w drogę do Buenos Aires.
Powiedziała, że pragnie odjechać za pół godziny:
— Wyjeżdża pani do Buenos Aires? — zapytał dyrektor.
— Rozumie pan chyba, że po przeczytaniu tego listu, nie mogę
postąpić inaczej. Pan Wendland pojedzie ze mną. Niech się pan
przygotuje do podróży, panie inżynierze. Za pół godziny wstąpię po
pana.
Werner pożegnał się i podążył spiesznie do „Domu Inżynierów".
Gdy pani Werth pozostała sama z dyrektorem, zapytała:
— Cóż pan powie o tym liście?
— Cieszę się, że posiada pani tak dzielną i szlachetną
siostrzenicę. Ale co ją skłoniło, że przyjechała do Argentyny?
Pani Werth wyjaśniła mu wszystko.
— Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Ta dziewczyna musi być
podobna do pani, bardzo mnie to cieszy. Czy powiedziała pani
inżynierowi Wendlandowi, że to pani jest Józefiną Werth?
— Nie, z początku skłamałam, bo powstały we mnie różne
niedorzeczne podejrzenia, a potem... potem wstydziłam się przyznać
do tej nieufności. Ostatecznie mała zwłoka nie zaszkodzi. Teraz
muszę natychmiast pojechać z Wendlandem do Buenos Aires i
zaopiekować się moją siostrzenicą. Do widzenia, kochany dyrektorze.
— Do widzenia i szczęść Boże! Życzę pani szczęśliwej podróży,
niech pani zdrowo powróci.
Uścisnęli sobie serdecznie dłonie, po czym pani Werth opuściła
spiesznie gabinet dyrektora.
Konsul pożegnawszy się z Różą i jej towarzyszką, wdrożył
natychmiast kroki celem ujęcia pani Morbidy i jej pomocników.
Zawiadomił on policję, polecając ścigać w Santa Fe państwa Petri
oraz ich kompanów. Niestety, seniora Morbida była na to
przygotowana. Po odkryciu ucieczki dziewcząt, spróbowała wysłać za
nimi pogoń, aby je złapać i sprowadzić do jej domu. Nikt jednak nie
natrafił na ich ślad.
Seniorę Morbidę ogarnął wielki niepokój. Obawiała się, że może
sobie narobić kłopotów, jeżeli sprawa zostanie wyświetlona, tym
bardziej, że niejedno miała na sumieniu. Łudziła się jeszcze nadzieją,
że uciekinierki zwrócą się do pierwszego posterunku policji, gdyż
Bessie Hollwood nie zdradziła się ani słówkiem, iż ostrzegła Różę, by
tego nie czyniła. Gdy uwolniono nieszczęśliwą z pęt i wyjęto jej
knebel z ust, zeznała, że Róża nagle rzuciła się na nią i związała ją, a
potem zatkała jej usta i odebrała klucz.
Bessie była bardzo zdziwiona, dowiedziawszy się, że i Marta
Preller zdołała uciec. Ucieszyło ją to serdecznie, i biedna
nieszczęśliwa istota doznawała uczucia, że tym dobrym uczynkiem
zmazała część swoich grzechów, które były właściwie tylko
grzechami jej prześladowców.
Seniora Morbida pieniła się z wściekłości, obsypując Różę i
Martę najordynarniejszymi wyzwiskami. Krzyczała, że poniosła
kolosalne straty, że dziewczęta są jej winne za koszta podróży, za
toalety wieczorowe i jedwabną bieliznę, którą zupełnie zniszczyły.
Nie mogła pojąć, dlaczego właściwie środek nasenny, wsypany do
wina tym razem zawiódł, a Bessie Hollwood oczywiście nie dała jej
żadnych wyjaśnień. Na biedną Bessie nie padło najlżejsze
podejrzenie.
Seniora
wrzeszczała,
że
uciekinierki
były
wyrafinowanymi złodziejkami, które napadły na jej służącą, związały
ją i zakneblowały jej usta. Odgrażała się, że każe je sprowadzić przez
policję i że zostaną surowo ukarane.
Przez całą noc nadaremnie czekała na to, by któryś z
przekupionych przez nią policjantów powrócił z dziewczętami.
Niecierpliwiła się coraz bardziej, a złość jej wzmagała się z każdą
chwilą. Widząc, że nie ma na co liczyć, ułożyła sobie z góry plan
działania. Wczesnym rankiem udała się do komisariatu, gdzie
zawiadomiła o ucieczce obu dziewcząt.
Seniora była w bardzo złym humorze, gdyż wczoraj wieczorem
wszyscy jej goście, dowiedziawszy się, iż nowe pensjonariuszki
zbiegły, opuścili w popłochu wesoły zakład. Obawiali się, że w
gościnnych progach pani Morbidy może się odbyć rewizja, toteż
woleli się w porę ulotnić z tego domu. To jeszcze bardziej
rozgniewało seniorę, a przy tym ją samą ogarnął strach. Zdawała sobie
sprawę, że tylko ogromna bezczelność może ją uratować.
Gdy przybyła do komisariatu policji, okazało się, że nikt jeszcze
nie wiedział o ucieczce dziewcząt. Seniora postarała się więc o to, by
protokół został sporządzony według jej zeznań.
Oświadczyła, że dwie złodziejki napadły na pokojówkę,
zakneblowały jej usta i związały ręce, po czym zbiegły, nie
zapłaciwszy swoich długów. Suma tych długów była bardzo znaczna,
gdyż seniora doliczyła do niej także łapówki dla znajomych
policjantów.
Tak się przedstawiała sprawa, według zeznań pani Morbidy.
Konsul natknął się z początku na ogromne trudności, a nawet
niewiele brakowało, żeby dziewczęta oddano znowu w ręce seniory.
Rozpoczęto śledztwo od komisariatu, do którego należał dom seniory;
tam jednak posiadano tylko odpowiednio sporządzony protokół,
spisany na zasadzie informacji, udzielonych przez stręczycielkę.
Konsulowi powtórzono zeznania Morbidy, dając mu do
zrozumienia, żeby nie narażał się na przykrości z powodu tych dwóch
dziewcząt. Powiedziano mu, że zapewne strona moralna obu
pozostawia wiele do życzenia, skoro przebywały w domu seniory
Morbidy. Gdyby nie to, że Róża wywarła na konsulu tak dobre
wrażenie, sprawa dziewcząt przedstawiałaby się bardzo źle. Stało się
jednak inaczej. Konsul postanowił dotrzymać swego przyrzeczenia,
wystąpił bardzo energicznie w obronie swoich rodaczek, a przede
wszystkim zażądał kategorycznie wydania ich rzeczy oraz
paszportów. Powziął przy tym postanowienie, że raz jeszcze musi
dokładnie poznać całą prawdę.
Posłał więc do pani Stibbe woźnego z konsulatu i polecił
dziewczętom, by przyszły do niego. Nie ukrywał przed nimi, że
sprawa jest bardzo zawikłana i przedstawia się na razie niepomyślnie.
Powtórzył im również zarzuty i zeznania seniory.
— Jak panie widzą, sprawa jest bardzo poważna — dodał na
zakończenie.
Dziewczęta zbladły i zaczęły błagać konsula, aby ich nie
opuszczał. Uspokoił je, mówiąc, że jemu samemu zależy na
pomyślnym załatwieniu tej kwestii. Poprosił, aby raz jeszcze
opowiedziały mu wszystkie szczegóły, od chwili, gdy zostały
zaangażowane przez państwa Petri. I znowu Róża przytoczyła mu
przebieg wypadków, a Marta potwierdziła każde jej słowo.
Konsul pożegnał dziewczęta, polecił im raz jeszcze, żeby nie
wychodziły z domu i nie zawierały znajomości. Powiedział, że gdyby
chciał jeszcze raz z nimi się rozmówić, wówczas przyśle po nie
woźnego z konsulatu.
Zaledwie dziewczęta wyszły z konsulatu, gdy woźny zameldował
konsulowi właścicielkę fabryki „Argro" panią Werth, oraz inżyniera
Wendlanda. Konsul natychmiast przyjął swoją dobrą znajomą i jej
towarzysza. Zdziwił się niezmiernie, gdy pani Werth powiedziała mu,
że jest krewną Róży Rietberg.
— Ach Boże! Panna Rietberg powinna była od razu powiedzieć,
że ta ciotka, o której mimochodem wspominała, jest tak znaną i
ustosunkowaną osobistością. Miałbym wówczas ułatwione zadanie...
Józefina Werth nie zaprzeczyła, że jest ciotką Róży Rietberg.
Podczas drogi do Buenos Aires, rzekła niby od niechcenia do
Wernera:
— Nie mam zamiaru wyjaśniać konsulowi ani policji, jaki jest
stopień pokrewieństwa między mną i Różą. Powiem po prostu, że
jestem jej ciotką.
Dlatego też Werner bynajmniej się nie zdziwił, gdy teraz
odpowiedziała konsulowi:
— Moja siostrzenica nie ma pojęcia o moim stanowisku i
położeniu materialnym. Uważam jednak, że powinna być także
sprawiedliwość dla ludzi, którzy nie posiadają bogatych i
ustosunkowanych krewnych.
— To prawda, lecz pani sama wie, że każda sprawa bywa prędzej
i pomyślniej załatwiona, gdy rozporządza się jakimiś wpływami u
władz.
— Dobrze! Przybyłam w tym celu, by zająć się losem mojej
siostrzenicy. Dowiedziałam się o jej ciężkim położeniu od pana
inżyniera Wendlanda, który jest znajomym Róży. Doniosła mu ona
listownie o swojej sytuacji. Pan Wendland pracuje jako inżynier w
fabryce maszyn „Argro" i odbył podróż do Argentyny na tym samym
okręcie, co moja siostrzenica. Chlebodawcy jej wywarli na nim tak złe
wrażenie, że prosił Różę, aby mu natychmiast doniosła, jak się czuje
na nowej posadzie. Dziś rano otrzymał ten list. Niech go pan
przeczyta, panie konsulu, i powie nam, jakie kroki zostały wszczęte w
tej sprawie.
Konsul przeczytał list Róży, po czym oddał go pani Werth.
— Treść listu zgadza się zupełnie z zeznaniami panny Rietberg.
Opuściła jedynie kilka szczegółów, bo zapewne było jej przykro
poruszyć ten temat w liście do młodego człowieka.
I konsul dopełnił opowieść Róży, a to co mówił, wywołało
rumieniec oburzenia na twarzy Wernera. Pani Werth również nie
potrafiła zapanować nad słusznym gniewem. Oburzenie to wzmogło
się jeszcze, gdy konsul powtórzył zeznanie, które seniora Morbida
złożyła w komisariacie, oraz informacje, otrzymane przez policję.
— Naturalnie, że nigdy nie ośmieliliby się w ten sposób mówić,
gdybym od razu mógł się powołać na panią. Fakt, że osoba tak
wpływowa i ustosunkowana ręczy za pannę Rietberg, ma w tym
wypadku ogromne znaczenie. Rad jestem, że przynajmniej teraz będę
mógł z tego skorzystać, gdyż sprawa obu dziewcząt przedstawia się
bardzo źle. Ta seniora Morbida — to wcielony szatan, nie lęka się ona
niczego. Była już kilkakrotnie zamieszana w rozmaite brudne sprawy,
lecz zawsze potrafiła się wyślizgnąć. Nic w tym dziwnego, skoro, jak
już wiemy, posiada w policji swoich ludzi, których stale opłaca.
Użyjemy oboje teraz naszych wpływów i spodziewam się, że jeżeli
pani wystąpi w obronie panny Rietberg, to podziała to skuteczniej od
bezczelności seniory Morbidy. Zanim państwo przyszli, rozmawiałem
właśnie z obiema dziewczętami i poleciłem im dokładnie powtórzyć
wszystko. Mam wrażenie, że powinno się przesłuchać Bessie
Hollwood. Sądzę, że to nieszczęśliwe stworzenie więcej wie o
sprawkach seniory, niż inni. Przede wszystkim powinna ona
powiedzieć prawdę i przyznać się, że kierowana współczuciem
dopomogła dziewczętom do ucieczki. Będzie to niełatwa sprawa,
ponieważ te białe niewolnice drżą przed swoimi ciemięzcami.
— Należałoby uspokoić tę Bessie Hollwood i powiedzieć jej,
żeby się nie bała tej bestii. Niech pan jednak postara się o to, by ją
przesłuchano. Gdy się przekona, że Morbida, nie może jej uczynić nic
złego, zezna z pewnością prawdę. Ja sama zajmę się losem tej
biedaczki. Najlepiej będzie, jeżeli natychmiast udam się do prezydenta
policji i przedstawię mu całą sprawę.
— Doskonała myśl! Pojadę z panią do niego. Musi on się
postarać, żeby zarządzono energiczny pościg za małżonkami Petri
oraz ich towarzyszami. Sądząc z tego, co mówiła panna Rietberg,
oprócz niej i panny Preller, zwabiono jeszcze inne ofiary do
Argentyny.
Omówiono jeszcze kilka ważnych punktów, po czym pani Werth
w towarzystwie obu panów pojechała do prezydenta policji. Udało im
się, gdyż zastali prezydenta, który się całą sprawą żywo zainteresował.
Konsul wypowiedział otwarcie swoje podejrzenie, że seniora opłaca
niektórych funkcjonariuszy policji i dlatego dotychczas udawało się
jej zawsze wymknąć z rąk sprawiedliwości. To oburzyło prezydenta
do tego stopnia, że postanowił działać bardzo energicznie. Wydał w
obecności swoich interesantów szereg rozkazów, a między innymi
polecił również aresztować Bessie Hollwood.
Oczywiście, że śledztwo przybrało teraz inny bieg, toteż pani
Werth i jej towarzysze, mogli zupełnie uspokojeni pożegnać
prezydenta policji. Pani Werth powiedziała konsulowi, którego
odwiozła samochodem do konsulatu, że zamierza zabrać siostrzenicę i
jej towarzyszkę do swego hotelu, gdyż pragnie, by przebywały pod jej
opieką.
Pożegnawszy się wreszcie z konsulem, spojrzała w pobladłą twarz
Wernera, który był ogromnie zdenerwowany. Po ustach jej przebiegł
uśmiech.
— Muszę przyznać, że jestem bardzo głodna i że chętnie
zjadłabym posilny obiad. Od rana nie miałam nic w ustach, a
śniadania nie zdążyłam nawet dokończyć, gdyż wezwał mnie pan
Hartmann. Obawiam się jednak, że pan nazwie mnie okrutną, jeżeli
natychmiast nie zawiozę pana do Róży Rietberg. Widzę, że pała pan
gorączkowym pragnieniem, by ją nareszcie ujrzeć. Ja chciałabym też
poznać osobiście moją siostrzenicę. Nie będziemy tedy zwlekać i
pojedziemy wprost do pensjonatu pani Stibbe. Przypuszczam, że będę
mogła jeszcze przez godzinkę zapanować nad głodem. Jedźmy...
Róża i Marta, przybite, przygnębione, siedziały w swoim
samotnym pokoiku. Marta zupełnie upadła na duchu i straciła całą
odwagę. Płakała rzewnie, twierdząc, że choć nigdy w życiu nie
powodziło się jej dobrze, a pobyt w przytułku dla sierot nie należy do
przyjemności, to jednak nigdy nie przeżyła takiego uczucia
bezgranicznej rozpaczy jak teraz.
Różę także ogarnęło zwątpienie, lecz mimo to starała się
pocieszyć i uspokoić płaczącą Martę. Gdy jej się to wreszcie udało,
opadła bezsilna i bezradna na krzesło. Ją także opuściła odwaga.
Siedziała milcząca, nieruchoma, patrząc tępym wzrokiem przed
siebie. Wiedziała tylko jedno, że gdyby spróbowano sprowadzić ją
gwałtem do domu seniory Morbidy, wówczas bez wahania rzuciłaby
się w nurty Rio de la Plata.
Gdy zrozpaczone dziewczęta rozmyślały w milczeniu nad swoją
niedolą, rozległo się nagle lekkie pukanie do drzwi. Marta i Róża
drgnęły przestraszone i spojrzały na siebie, pełne lęku. Wreszcie, po
chwili namysłu, Róża zawołała półgłosem:
— Proszę wejść!
Na progu stanął mały boy z pensjonatu i zawiadomił, że jakiś pan
z panią, pragną pomówić z panną Rietberg. Róża, pełna trwogi
spojrzała na Martę, która krzyknęła przerażona:
— Niech pani nie schodzi, niech pani tu zostanie! To na pewno
państwo Petri, którzy nas chcą sprowadzić do tej baby...
Róża, pełna wahania, patrzyła na chłopca.
— Czy ci państwo nie wymienili swego nazwiska?
— Nie, kazali mi tylko oddać pani tę kartkę — odparł chłopiec i
wyjął z czapki wizytówkę, którą wręczył Róży.
Dziewczyna sięgnęła po nią drżącą ręką, przeczytała nazwisko, po
czym przycisnęła dłonie do bijącego mocno serca.
— O Boże! — zawołała.
— Co się stało, panno Różyczko?
Róża powoli przychodziła do siebie. Odgarniając włosy z czoła,
westchnęła z ulgą, wreszcie odpowiedziała:
— Proszę się uspokoić, to nic złego... Byłam tylko w pierwszej
chwili tak zaskoczona, że straciłam równowagę... Pan inżynier
Wendland przyjechał...
Marta odetchnęła z ulgą.
— O raju! Tak się przelękłam, a nie było powodu. Jeżeli to pan
inżynier, to niech pani prędko leci. To mi dopiero facet! Mężczyzna
całą gębą! Mógłby sobie z niego Weisskant wziąć przykład. Ledwie
dostał list, a już się zjawił. Niech pani zejdzie, inżynier na pewno pani
pomoże. Panno Różyczko, niech pani poczeka... Trzeba trochę
przygładzić włosy... Musi pani przecież ładnie wyglądać na
przywitanie...
I poczciwa Marta uczesała Różę, poprawiła trochę jej bluzkę, a
wreszcie wypchnęła ją za drzwi.
Róża doznawała wrażenia, że kolana się pod nią uginają, że traci
grunt pod nogami. Dygotała cała. Drżącą ręką otworzyła drzwi,
prowadzące do małego saloniku i zamknęła je za sobą. Ujrzawszy
przed sobą ukochanego, zbladła jak płótno. Chwiejąc się na nogach,
oparła się o drzwi i spojrzała wielkimi strwożonymi oczyma na
Wernera.
— Więc to pan, panie inżynierze? O Boże! Czyżby pan przybył
do Buenos Aires wyłącznie dla mnie?
Werner Wendland obrzucił płonącym spojrzeniem jej postać,
zbliżył się do dziewczyny, ujął szybkim ruchem jej dłonie i niemal
kurczowo uścisnął je.
— Czyż pani choć przez chwilę mogła w to wątpić, że przyjadę
natychmiast po otrzymaniu listu?
Rzuciła mu takie spojrzenie, że nie tylko on, ale pani Werth
poczuła się do głębi wzruszona.
— Jakże mogłam przypuszczać, że pan przyjedzie. Wiem
przecież, że pan pracuje na posadzie. Nie rozporządza pan swoim
czasem. O Boże, obawiam się, że przeze mnie naraził się pan na
nieprzyjemności.
— Czy pani się wcale nie cieszy z mego przyjazdu? — wykrztusił
ochrypłym głosem.
Zadrżała i na chwilę przymknęła oczy.
— Jeszcze nie mogę uwierzyć, wydaje mi się, że śnię... Po tych
okropnych dniach — taka ogromna radość... Czy doprawdy nie
będzie pan miał żadnych przykrości, że pan tak prędko wziął urlop?
— Niech się pani uspokoi, niech się pani w ogóle przestanie o to
troszczyć. Przyjechałem, żeby uwolnić panią od wszelkich trosk i
obaw. Czy mógłbym zostawić panią samą w tym nieszczęściu?
Usłyszawszy te wyrazy, Róża nie była zdolna dłużej panować nad
sobą. Zakryła, twarz rękami i wybuchnęła bezgłośnym, żałosnym
łkaniem.
Werner, wzruszony jej łzami, spojrzał bezradnie na panią Werth,
szukając jakby pomocy u niej. Wyczytała ona w jego oczach, że
pragnąłby porwać Różę w objęcia i pocałunkami osuszyć jej łzy.
Chcąc mu oszczędzić dalszej walki i kierując się jednocześnie
gorącym porywem uczucia, podeszła do płaczącej dziewczyny i
otoczyła ją tkliwie ramieniem.
— Wypłacz się, moje biedne dziecko, te łzy przyniosą ci ulgę...
Róża opuściła ręce i spojrzała na nią poprzez łzy.
— Pani mówi do mnie w języku ojczystym? O, przepraszam, że
nie potrafiłam w obecności pani zapanować nad sobą... Nerwy
odmówiły mi posłuszeństwa. Czy mogę wiedzieć, z kim mam
zaszczyt mówić?
— Nazwisko moje brzmi Werth i jestem bratową... Nie, nie chcę
przed tobą udawać... Jestem twoją ciotką Józefiną!
Róża spojrzała na nią, jakby budząc się ze snu. Nie zauważyła też
zdumienia, które odbiło się na twarzy Wernera.
— Ciotka Józefina? Pani jest moją krewną? I przyjechała pani do
mnie i okazuje mi pani tyle dobroci? Och, to zbyt piękne, żeby miało
być prawdziwe!
— A jednak to prawda, kochana Różo! List, który wysłałaś do
pana Wendlanda, dostał się przypadkiem w moje ręce. Naturalnie, że
wyruszyłam zaraz po Ciebie, choćby dlatego, żeby ci dowieść, iż nie
jestem osobą bez serca, jak twierdzą nasi krewni. Nie chcę wprawdzie
mieć nic do czynienia z ludźmi takimi jak wuj Herbert, lecz mimo to
nie jestem pozbawiona serdecznych uczuć dla moich bliźnich.
Gdy dziś rano trzymałam w ręce twój list, adresowany do pana
Wendlanda i kiedy przeczytałam na odwrocie twoje nazwisko,
wówczas ogarnęły mnie różne wątpliwości. Zbudziła się we mnie
nieufność do pana Wendlanda i do ciebie. Obawiałam się, iż twój
opiekun wysłał ciebie do mnie, abyś wyłudziła ode mnie jakąś
większą kwotę. Bogatych ludzi często się wyzyskuje, to właśnie jest
przekleństwo, które ciąży nad złotem.
Przypuszczałam, że pan Wendland jest twoim wspólnikiem, lecz
to podejrzenie szybko pierzchło. Zresztą po przeczytaniu twego listu,
przekonałam się, że i ciebie niesłusznie podejrzewałam... Ale
wmówiłam już poprzednio panu Wendlandowi, że moja uboga
bratowa jest twoją ciotką, no i wstydziłam się potem przyznać do
winy. Dlatego patrzy on teraz na mnie ze zdumieniem i dziwi się, że
to ja jestem twoją ciotką. Mam jednak zupełnie dosyć tej maskarady.
Znam się na ludziach i poznałam od razu, że ty nie należysz do osób,
którym chodzi jedynie o korzyści materialne...
— Cóż znowu, droga ciociu! Nie wiedziałam zresztą, że jesteś
majętna. I... nie bierz mi tego za złe, lecz uważam, że to nie ma
najmniejszego znaczenia. Przyjechałaś do mnie, jesteś dla mnie taka
dobra, nie opuściłaś mnie w nieszczęściu, a to przecież
najważniejsze... Och, jakże się cieszę, że nie będę taka samotna w tym
okropnym mieście...
I obie kobiety serdecznie się ucałowały, patrząc na siebie oczyma
wilgotnymi od łez. Panią Werth ogarnęło uczucie niezmiernej
tkliwości. Ach, jakże było przyjemnie tulić w objęciach tę młodą
istotę, która, pełna ufności wznosiła ku niej wzrok. Pragnąc uspokoić
Różę i pohamować wzruszenie, zmusiła się do żartobliwego tonu.
— Nie mów tak źle o Buenos Aires, to miasto wcale nie jest
okropne, lecz bardzo piękne. Spodziewam się, że sama kiedyś
przekonasz się o tym. Wyda ci się ono o wiele ładniejsze, gdy ci
powiem, że od tej chwili jesteś pod moją opieką, no i naturalnie pod
opieką pana Wendlanda...
Muszę to zaznaczyć, bo by chyba umarł z zazdrości o mnie. Nie
zostawimy cię tutaj, drogie dziecko. Możemy jednak później pomówić
o tym. Będziemy chyba w ogóle miały sobie wiele do powiedzenia,
lecz na razie muszę cośkolwiek zjeść, bo osłabłam po prostu z głodu.
Od rana nie miałam nic w ustach, a teraz już wieczór zapada.
Pojedziesz z nami do hotelu, w którym stale mieszkam, i tam zjemy
razem kolację.
Róża pocałowała ciotkę w rękę, po czym spojrzała błyszczącymi
oczyma na Wernera. Młody inżynier zbliżył się do pani Werth i
przycisnął usta do jej dłoni, potem ucałował w milczeniu ręce Róży.
Był tak wzruszony, że nie mógł wydobyć ani słowa.
Nagle Róża, zwróciła się, pełna wahania do ciotki:
— Dziękuję ci, droga ciociu, że chcesz mnie stąd zabrać, lecz
przyrzekłam konsulowi, że bez jego pozwolenia nie wyjdę z domu.
— Mam pozwolenie konsula.. Mówiliśmy już z nim w twojej
sprawie, którą przedstawiliśmy również w Prezydium Policji. Konsul
wie, że jestem twoją krewną i że pragnę się zaopiekować tobą. Nie ma
nic przeciwko temu.
— Ależ, ja nie mam innej sukni, oprócz tego podróżnego ubioru,
który noszę.
Pani Werth zaśmiała się.
— Mniejsza o to. Zależy mi przecież na tobie, nie na twojej
sukni. Przypuszczam, że pan Wendland również jest tego zdania. Nad
czym się jeszcze zastanawiasz, Różo? Czy chcesz, żebym zginęła
śmiercią głodową?
Róża złożyła ręce jak do modlitwy.
— Nie gniewaj się cioteczko, że cię jeszcze zatrzymuję. Czytałaś
jednak mój list i wiesz o tym, że mam towarzyszkę niedoli. Byłyśmy z
nią nierozłączne w nieszczęściu... Powiedz sama, czy teraz mogę ją
opuścić w biedzie?
Józefina Werth spoglądała ze wzruszeniem w piękne, jasne oczy
Róży, które wyrażały błagalną prośbę. Z uśmiechem pogłaskała włosy
dziewczyny.
— Och, ty szlachetne, odważne stworzenie! Jakże mogłam choć
przez chwilę pomyśleć, że okażesz się chciwą, wyrachowaną osobą;
nie masz do tego najmniejszych zdolności. Naturalnie, że nie
opuścimy panny Preller, która dotychczas wiernie dzieliła twój los.
Weźmiemy ją do hotelu, będzie mogła zjeść kolację w swoim pokoju i
pozostać tam, póki my nie skończymy naszej rozmowy. Będziesz
mogła ją potem odwiedzić. Idź teraz do niej i powiedz, że biorę ją pod
moją opiekę. Ale śpiesz się dziecko, bo doprawdy jest mi słabo z
głodu. Ubieraj się i zejdź na dół.
Róża rzuciła się na szyję pani Józefinie.
— Och, ty moja najlepsza, ukochana cioteczko! Jakże wdzięczna
jestem Bogu, że cię znalazłam. To się dopiero Marta Preller zdziwi!
Poczekaj jeszcze pięć minut kochana ciociu, będziemy niebawem
gotowe.
— Dobrze, dobrze, poczekam! A teraz, moja droga dziewczynko,
podaj raz jeszcze rękę panu Wendlandowi. Doprawdy, że nie zasłużył
na to, żeby odgrywać tak podrzędną rolę. Gawędzimy obie przez cały
czas, nie dając jemu przyjść do słowa.
Róża spłonęła rumieńcem i, podchodząc do Wernera, wyciągnęła
ku niemu obie ręce.
— Mój drogi, wierny przyjacielu! Wiem, sama, jak wiele mam
panu do zawdzięczenia. Nigdy, nigdy tego nie zapomnę.
Przycisnął gorące wargi do jej dłoni, i patrząc głęboko w oczy
Róży, szepnął z uczuciem:
— Szczęśliwy jestem, widząc panią wesołą i zadowoloną!
Przez długą chwilę nie odrywali od siebie wzroku. Wreszcie Róża
uwolniła ręce z jego uścisku i pośpiesznie wymknęła się z saloniku.
Róża wpadła pędem do małego pokoiku, gdzie czekała na nią
Marta, która nie posiadała się z ciekawości. Róża bez słowa rzuciła się
jej na szyję i serdecznie ucałowała swoją towarzyszkę. Czuła
nieprzepartą potrzebę wyładowania w jakiś sposób swej ogromnej
radości.
— Prędko, Marto, prędko! Proszę się ubrać, wychodzimy! Moja
ciotka zabiera nas obie do swego hotelu. Niech się pani śpieszy, bo
ciotka czeka na dole.
Marta rzuciła Róży zdumione spojrzenie.
— Ciotka? Przecież słyszałam, że pan inżynier Wendland
przyjechał?
— Ależ tak, on także!
— O raju! Skądże on wytrzasnął nagle tę pani ciotkę? Nic z tego
nie rozumiem...
Róża pośpiesznie doprowadzała do porządku swoją sukienkę.
— Na razie to i ja sama niewiele rozumiem, a to co wiem,
opowiem pani potem. Zapomniałam pani wspomnieć o tym, że mam
ciotkę, która stale mieszka w Argentynie, dlatego się pani teraz dziwi.
Ale niech się pani śpieszy, ciotka czeka na nas, a mówiła, że jest
bardzo głodna.
— Ale konsul zabronił nam przecież wychodzić. Co będzie
teraz?
— Nic, konsul udzielił mojej ciotce pozwolenia, żeby nas stąd
zabrała. Oj, niechże pani nie marudzi. Pojedziemy z ciotką do hotelu i
tam zjemy kolację.
— Ja też?
— Ma się rozumieć. Nie zostawię pani przecież samej.
— Moja złota panno Różo, tam na dole, przed domem stoi
wspaniały samochód. A szofer, co w nim siedzi, to istny cukierek.
Chłopak, jak malowanie. Jakem stała przy oknie, to się ciągle na mnie
gapił, a takie do mnie robił oko, że mnie aż ciarki przechodziły. Panno
Różo, a może to właśnie pani ciotka przyjechała tym samochodem? O
raju, to by dopiero była heca!
— Nie wiem, czyj to samochód. Ciotka jest zamożną kobietą,
sama mi o tym wspomniała. Była już w naszej sprawie u konsula i u
prezydenta policji. Powiedziała, że bierze nas pod swoją opiekę. To
wszystko, co wiem sama.
— O Boże, gdyby to był jej szofer! Chłopak, jak lanszaft,
ogorzały taki, aż prawie czarny. No i naturalnie, że silny brunet!
Róża wybuchnęła śmiechem. Pomogła Marcie włożyć płaszcz i
sama nasunęła jej kapelusz na głowę.
— A co będzie z panem Weisskantem? — zażartowała.
— A niech go licho porwie! Albo to on zatroszczył się o mnie?
Zadowolony był pewno, że odczepił się ode mnie. A zresztą ten szofer
podoba mi się tysiąc razy lepiej.
Marta zapięła płaszcz, po czym zawinęła jeszcze w kawałek starej
gazety grzebienie, szczoteczki do zębów oraz mydło.
— Nie zostawię tego, to przecież kosztowało kupę forsy —
rzekła.
Dziewczęta raz jeszcze obrzuciły spojrzeniem mały
pokoik, w którym znalazły schronienie. Pożegnały te kąty, a serca ich
przepełniło uczucie gorącej radości. W kilka chwil później stanęły
przed panią Werth i Wernerem Wendlandem.
— Oto Marta Preller, moja towarzyszka niedoli, droga ciociu —
przedstawiła Róża.
Józefina Werth obrzuciła badawczym, przenikliwym spojrzeniem
zręczną, smukłą postać Marty i z uprzejmym uśmiechem podała jej
rękę.
— Cieszę się, że udało się Marcie wraz z moją siostrzenicą
uniknąć niebezpieczeństwa.
— Och, proszę pani, to tylko dzięki pannie Róży wszystko tak
dobrze poszło. Ona ocaliła nas obie. Ja bym sobie nie dała rady,
przecież nie znam i nie rozumiem wcale tutejszego języka. Gdyby
panna Róża nie mówiła po hiszpańsku i po angielsku, to byśmy się nie
wydostały z tej spelunki. Nigdy nie zapomnę tego pannie Róży!
— To bardzo ładnie! A teraz niech się Marta przestanie lękać, nic
wam się złego stać nie może, jesteście pod moją opieką. Nie opuszczę
mojej rodaczki. Ale teraz chodźmy już.
Róża poszła jeszcze do właścicielki pensjonatu i zawiadomiła ją,
że się wyprowadzają. Potem wszyscy razem zeszli na dół. Przed
domem stał lśniący, elegancki samochód. Werner pomógł przy
wsiadaniu pani Józefinie, a potem Róży. Marta Preller stała
zmieszana, spoglądając z zachwytem na wspaniałe auto i na
przystojnego szofera, który poznał od razu ładną, jasnowłosą
dziewczynę.
Ogorzały szofer w ubraniu z brązowej skóry zrobił na Marcie o
wiele większe wrażenie, niż nowy samochód. Gdy pani Werth kazała
jej zająć miejsce, Marta zaczerwieniła się po uszy; byłaby najchętniej
krzyknęła z radości.
Ku najwyższemu zdumieniu Marty samochód zatrzymał się przed
pierwszorzędnym hotelem, w którym panią Werth przyjęto z
ogromnym szacunkiem. Gdy wydała rozkazy i zamówiła dla
wszystkich pokoje, zwróciła się wreszcie do Marty:
— Marta będzie jadła kolację w swoim pokoju, ponieważ ja mam
jeszcze wiele ważnych spraw do omówienia z moją siostrzenicą. Róża
przyjdzie tam później, żeby zobaczyć, czy Marcie niczego nie brakuje.
Każę kelnerowi przynieść kilka niemieckich pism, żeby się Marcie
czas nie dłużył. Niech Marta będzie zupełnie spokojna, tutaj nie grozi
wam najmniejsze niebezpieczeństwo. Do widzenia!
Róża rzeczywiście wstąpiła jeszcze na chwilę do pokoju Marty,
aby się przekonać, czy ma wszystkie wygody. Potem zeszła do
małego saloniku, gdzie pani Werth kazała podać kolację. Był to
zaciszny pokoik, w którym można było swobodnie rozmawiać. Ciotka
i siostrzenica gawędziły z wielkim ożywieniem.
Róża musiała ciotce dokładnie opowiedzieć o swoim pobycie w
domu wuja Herberta, a choć dziewczyna starała się oszczędzać
krewnych, to jednak Józefina Werth wywnioskowała z jej słów, jak
smutną młodość spędziła siostrzenica! Pojęła, że krewni wyzyskiwali
ją, że korzystali z jej majątku, a potem, gdy zubożała, obchodzili się z
nią bardzo źle.
— Biedactwo moje, wyobrażam sobie, co znosiłaś w tym domu.
Miałaś ciężką, smutną młodość, lecz to się teraz zmieni. Pojechałaś do
Argentyny, żeby uciec przed małżeństwem z niemiłym ci
człowiekiem i o mały włos spotkałoby cię jeszcze większe
nieszczęście. Ja jednak pragnę, żeby ta podróż mimo wszystko
przyniosła ci szczęście. Nie rozstanę się już z tobą, moje drogie
dziecko. Gdy tylko sprawa twoja zostanie pomyślnie załatwiona,
zabiorę cię do Rosario. Mam piękny obszerny dom, gdzie znajdzie się
miejsce dla ciebie. Cieszę się już, że będę miała przy sobie takie miłe
stworzenie.
Róża, pełna wdzięczności ucałowała jej ręce, po czym spojrzała
na Wernera. To co wyczytała w jego oczach, sprowadziło na jej twarz
żywe rumieńce. Wiedziała przecież, że i Werner ma posadę w
Rosario. Róża wciąż jeszcze nie miała pojęcia, że ciotka Józefina jest
właścicielką fabryki „Argro". Dopiero po kolacji dowiedziała się. Pani
Werth poprosiła Wernera, żeby dał portierowi dwie depesze do
wysłania.
— Niech pan zanotuje ich treść, panie inżynierze — powiedziała.
Werner wyjął notes i spojrzał wyczekująco na panią Józefinę.
— A więc pierwszy telegram: „Herbert Rietberg, Berlin, ulica
Regenta 92 — Róża przyjechała, pozostaje u mnie — Józefina
Werth". A teraz do dyrektora Hartmanna, pod adresem firmy „Argro".
Proszę, niech pan notuje: „Zostaję tu kilka dni, powrócę z
siostrzenicą. — Józefina Werth". Niech pan to natychmiast każe
wysłać.
Werner wstał i wyszedł z saloniku. Gdy panie zostały same, pani
Werth rzekła do Róży:
— Ten inżynier Wendland to niezwykły człowiek, rada jestem,
żem go zaangażowała.
— Zaangażowałaś go? Nie rozumiem tego, droga ciociu. Przecież
pan Wendłand otrzymał posadę inżyniera w fabryce „Argro"?
Pani Werth spojrzała zdumiona na Różę i wy buchnęła śmiechem:
— Ach, Boże! Nie zdążyłam ci jeszcze powiedzieć, że jestem
właścicielką tej fabryki, którą przed dwudziestu pięciu laty założyłam
wspólnie z moim mężem.
Róża przecząco potrząsnęła głową.
— Nie, nie wspomniałaś mi o tym, cioteczko. Teraz dopiero
pojmuję, dlaczego pan Wendland mógł się prędko skomunikować z
tobą. Rozumiem także, że tylko dzięki tej okoliczności mógł w tak
krótkim czasie otrzymać urlop.
Józefina Werth zaśmiała się.
— Co się tyczy urlopu, to byłby za wszelką cenę wystarał się o
zwolnienie na kilka dni, nawet gdyby to groziło utratą posady. Nie
szukał mnie zbyt długo, gdyż przypadkiem dowiedziałam się, że jest
on twoim znajomym. Obawiał się, abym nie pomyślała, żeś napisała
do niego list miłosny i dlatego nalegał, abym koniecznie przeczytała
twoją epistołę. Nie zataił przede mną, że ma zamiar w przyszłości cię
poślubić.
Róża spłonęła żywym rumieńcem.
— Och, ciociu, dużo jeszcze wody upłynie, zanim się będziemy
mogli pobrać!
Pani Józefina uśmiechnęła się filuternie.
— Mnie się też bynajmniej nie śpieszy, żeby się tak prędko
rozstać z tobą, ale zdaje się, że Wendland nie może się doczekać tej
chwili.
— Nie, nie, droga ciociu! Kiedyśmy się żegnali na okręcie,
powiedział mi wyraźnie, że dopiero za jakieś dwa, trzy lata będę
mogła zostać jego żoną. Lecz wiemy oboje, że się kochamy, a w
takich warunkach czekanie nie wydaje się długim...
Pani Józefina, wzruszona do głębi, przyciągnęła Różę ku sobie. O,
jakże się myliła, podejrzewając, iż siostrzenica przyjechała do niej,
aby zabezpieczyć sobie spadek, lub zapewnić jakiekolwiek korzyści
materialne! Przecież i teraz Róża nie pomyślała o tym, że bogata
ciotka mogłaby dla niej coś uczynić i skrócić ten długi okres
oczekiwania. Pani Werth pocałowała Różę, mówiąc:
— Najważniejsze, że się oboje kochacie! Zobaczymy, jak się
później wszystko ułoży.
Róża, rozpromieniona, skinęła główką.
— I ja tak sądzę, cioteczko. Ach, ciociu, on jest naprawdę
nadzwyczajnym człowiekiem!
— Pan Wendland wyraża się o tobie w podobny sposób —
odparła z uśmiechem pani Werth.
— Ach, to mnie tak cieszy, cioteczko!
Werner Wendland umyślnie przez dłuższą chwilę nie wchodził,
pragnąc, aby ciotka i siostrzenica mogły swobodnie porozmawiać.
Szczęśliwy był, że Róży nie przytrafiło się nic złego i że nie grozi jej
teraz niebezpieczeństwo. Wiedział, że pod opieką pani Werth włos nie
spadnie jej z głowy.
Pani Józefina mówiła tymczasem:
— Ma się rozumieć, że odtąd zamieszkasz u mnie. Spodziewam
się, że będziesz się w moim domu lepiej czuła, niż u twoich
krewnych. Nie mam zamiaru robić z ciebie służącej, jak oni.
— O, ciociu, ja przecież chętnie pracowałam! Chciałabym u
ciebie także otrzymać jakieś zajęcie, gdyż nie znoszę bezczynności.
— Widzę, że posiadasz taki sam zapał do pracy, jak inżynier
Wendland. Nie martw się, znajdzie się już coś dla ciebie. Potrzebna
mi jest sekretarka. W ostatnich latach czynność tę wypełniała moja
bratowa i muszę przyznać, że ogromnie odczuwam jej brak, nawet i
pod tym względem. Wątpię, czy będzie jeszcze kiedykolwiek mogła
się tym zajmować, jeżeli chcesz, to możesz ją zastąpić. Nie masz
jeszcze wprawy, lecz przy odrobinie dobrych chęci, uda ci się
uzupełnić wszelkie braki.
— Nie zabraknie mi z pewnością dobrych chęci, droga ciociu.
Róża ucałowała rękę ciotki, a twarz jej wyrażała ogromną radość,
która ucieszyła panią Józefinę. Nagle jednak dziewczyna zachmurzyła
się.
— O czym pomyślałaś w tej chwili, Różo? Mam wrażenie, że ci
coś dolega — spytała ciotka.
— Myślę o Marcie Preller. Mnie przypadł w udziale świetny los,
a ona, biedaczka, nie wie, co się z nią stanie. Tak mi jej żal...
Pani Werth uśmiechnęła się.
— Jakaś ty sentymentalna, Różo. Chciałabyś najchętniej wziąć na
siebie odpowiedzialność za tę dziewczynę, tylko dlatego, że
wyratowałaś ją z niebezpieczeństwa, które i tobie groziło.
Róża spojrzała z wielką powagą w oczy ciotki.
— Wychowała się w przytułku dla sierot i ma poza sobą o wiele
smutniejszą młodość niż ja. Mimo to została uczciwą, dzielną
dziewczyną, posiada w ogóle wiele zalet. Nie dziw się, ciociu, że w
chwili, gdy mnie spotkało takie szczęście, troszczę się o los Marty.
Czy gniewasz się o to, ciociu?
Józefina ujęła głowę Róży w obie dłonie i serdecznie ją
ucałowała.
— Gdybym powiedziała, że się gniewam, to byś z pewnością
posądziła mnie znowu o zły charakter i brak serca — rzekła.
— Nie ciociu, wiem przecież, że to nieprawda.
— Ja jednak wolę nie wystawiać cię na próbę. Uspokój się
Różo, ja sama myślałam już o tym, co począć z Martą Preller.
Dziewczyna podoba mi się bardzo i jeżeli zechce, to może pojechać z
nami do Rosario. Mogłaby pozostać w domu, jako twoja pokojówka.
Przypuszczam, że nie zależy ci na wykwalifikowanej pannie służącej?
— Panna służąca dla mnie? Ach, ciociu droga! Marta ma zostać
moją pokojówką? O, Boże, ty chyba żartujesz, cioteczko?
Józefina Werth ze śmiechem potrząsnęła głową.
— Nie, nie najdroższe dziecko, mówię zupełnie serio. Moja
siostrzenica musi prowadzić życie odpowiadające moim warunkom i
stanowisku. A wobec tego, że moja służba posiada swoje obowiązki,
więc musiałabym dla ciebie przyjąć pokojówkę. Nie bój się, nie umrze
u mnie z nudów, nawet gdybyś ty miała dla niej mało zajęcia. W
takim domu, jak mój zawsze znajdzie się jakaś robota. A więc, sprawa
załatwiona! Jeżeli Marta zechce, to może zgodzić się do mnie.
Róża spojrzała na ciotkę, jakby pragnąc się przekonać, że słowa
jej są prawdą. Wreszcie rzuciła się na szyję pani Józefinie, wołając
wśród łez:
— Cioteńko, najdroższa, najlepsza, jedyna! Teraz jestem
naprawdę szczęśliwa! Nie potrafiłabym się wcale cieszyć z mego losu,
gdyby biedna Marta nie miała zabezpieczonego bytu. Muszę cię za to
jeszcze raz pocałować!
I Róża przytuliła usta do policzka ciotki, po czym zaczęła
obsypywać pocałunkami jej ręce. Panią Józefinę ogarnęło uczucie
bezbrzeżnej tkliwości. Była bardzo szczęśliwa, że znalazła kogoś,
kogo mogła wreszcie obdarzyć nadmiarem uczuć macierzyńskich.
Róża podobała się jej coraz bardziej, cieszyła się, że mogła ją
przytulić do swego samotnego, spragnionego czułości serca.
Gdy po chwili wszedł do saloniku Werner, powiedziano mu, że
Marta pojedzie do Rosario i zostanie pokojówką. Werner cieszył się
radością Róży, nagle jednak twarz jego się zasępiła. Teraz dopiero
począł sobie zdawać sprawę, że stosunek jego do Róży ulegnie
zmianie. Dotychczas była ona ubogą dziewczyną, dla której pragnął
pracować, aby jej stworzyć własne ognisko rodzinne i zabezpieczyć
byt. Teraz losem jej zajęła się pani Werth. Róża znalazła dach nad
głową i będzie zapewne prowadziła odtąd beztroskie życie wśród
bogactw i przepychu. Kto wie, może zostanie nawet spadkobierczynią
ciotki?
Ta myśl sprawiła Wernerowi ogromną przykrość. Nie cieszył się,
że Róża zostanie bogata, on sam był przecież ubogim inżynierem...
Obawiał się, że nie będzie mógł w tych zmienionych warunkach
starać się o rękę siostrzenicy pani Werth, właścicielki „Argro".
Józefina Werth spostrzegła natychmiast zmianę w usposobieniu
Wernera, widziała, że młody człowiek zatonął w posępnej zadumie.
Była mądrą kobietą i zdawało się, że czyta smutne myśli Wernera. Po
twarzy jej przemknął łagodny, dobrotliwy uśmiech...
Im weselszą stawała się Róża, tym bardziej pochmurniał Werner.
Siedział ponury, nie mówiąc ani słowa. Róża, pochłonięta swoją
radością, nie zauważyła tej zmiany, lecz nie uszła ona bacznym oczom
pani Józefiny.
Po chwili Róża ujęła dłoń ciotki i patrząc na nią z błagalną
prośbą, rzekła:
— Czy mogę teraz iść do Marty Preller, kochana ciociu? Pragnę
jej powiedzieć, że znalazłam dla niej miejsce w twoim domu.
Biedaczka nie ma pojęcia, co się z nią stanie i siedzi pewno z ciężkim
sercem myśląc o swoim losie. Pójdę ją uwolnić od troski o przyszłość.
Pani Józefina z uśmiechem skinęła głową.
— Idź, idź Różyczko, bo zanim tego nie uczynisz, nie zaznasz
przecież spokoju.
Uszczęśliwiona dziewczyna pobiegła na górę. Pani Józefina
została sama z Wernerem. Patrząc badawczo w chmurne oblicze
młodego człowieka, rzekła:
— Co się panu stało? Jest pan dziwnie milczący i posępny, panie
inżynierze.
— Przepraszam panią. Trudno jest czasami opędzić się od
własnych myśli...
Uśmiechnęła się.
— Znam te niemądre, złe myśli, które pana dręczą.
— Niemądre i złe? O, nie! Tylko bardzo smutne...
— A jednak nie ma pan słuszności! Zazdrości pan starej,
bezdzietnej kobiecie, która od pierwszego wejrzenia pokochała swoją
siostrzenicę, że będzie mogła jej teraz stworzyć lepszy byt, wnieść w
jej życie odrobinę słońca... Tak, tak, zazdrość pożera pańskie serce,
ponieważ pan sam chciał się zająć losem Róży... Gniewa pana, że ktoś
inny pragnąłby obdarzyć ją miłością, obsypać pieszczotami. Och,
jakiż z pana szkaradny egoista!
Werner, zaskoczony, przez chwilę nie dawał odpowiedzi.
Spojrzawszy jednak w filuterne roześmiane oczy pani Józefiny, ujął
szybko jej rękę i przycisnął do ust. Odetchnąwszy z ulgą, rzekł
wreszcie:
— Przyznaję się do tej szkaradnej zazdrości. Pani jednak łatwo
było odgadnąć, co się dzieje w mej duszy. Wyznałem przecież pani
wszystko, zanim wiedziałem o pokrewieństwie z Różą. Pani jest
przecież wcieleniem dobroci, pani rozumie tak wiele... Czyż nie może
pani pojąć smutku, który mnie ogarnął w chwili, gdy zobaczyłem, jak
wielka przepaść dzieli mnie i Różę? Róża Rietberg przestała być
ubogą, bezdomną sierotą, dla której własną pracą i wysiłkiem miałem
stworzyć skromny byt, usłać bezpieczne zacisze. Początkujący
inżynier bez środków nie może być dla niej odpowiednim mężem...
Ta świadomość dręczy mnie okrutnie.
Pani Józefina z uśmiechem kiwnęła głową.
— Oj, gdyby to Róża usłyszała! Rzuciłaby mi pod nogi wszelkie
dobrodziejstwa, jakie pragnę jej w przyszłości wyświadczyć i
zamieniłaby się w mgnieniu oka w biedną,, bezdomną sierotę. Cóż
mam począć, żeby wypędzić te szkaradne myśli z pańskiej głowy?
Poznałam od razu, że z pana straszny uparciuch. Jak pokonać ten
żelazny upór? Byłam pewna, że wszystko ułoży się jak najlepiej, a tu
nagle napotykam z pańskiej strony nieprzewidziane trudności. Póki
Róża Rietberg była ubogą, samotną dziewczyną, miała przynajmniej
człowieka, który ją kochał i tęsknie wyczekiwał chwili, gdy będzie
mógł stworzyć jej dom. Teraz człowiek ten zamienił się w
obrzydliwego sobka, który zazdrości starej, samotnej kobiecie
odrobiny macierzyńskiej pociechy...
Werner znowu ujął jej rękę.
— Nie, nie, pani mnie źle rozumie, nie należy w ten sposób
ujmować tej sprawy. Wiem zresztą, że to tylko żarty, pani dobrze wie,
o co mi chodzi. Miałem dotychczas cel w życiu, pragnąłem otoczyć
opieką Różę, stworzyć jej dom rodzinny. Teraz wszystko wyślizgnęło
mi się z ręki, moje marzenia się rozbiły... Róża mnie przestanie
potrzebować, dzieli nas przepaść... Nie zdobędę już nigdy Róży, stoi
ona zbyt daleko ode mnie...
— Wiedziałam, że w pańskiej głowie powstaną te głupie myśli.
Przypuśćmy, że naprawdę zdarzy się ta najokropniejsza, według
pańskiego zdania, rzecz... Przypuśćmy, że Róża zostanie moją
spadkobierczynią... Czy dlatego mężczyzna taki jak pan nie potrafi jej
zdobyć?
Werner oniemiał ze zdumienia. Popatrzył przez chwilę na panią
Werth, a wreszcie wykrztusił ochrypłym głosem:
— W takim wypadku wybrałaby pani zupełnie innego męża dla
swej siostrzenicy.
— Pani Józefina zaśmiała się serdecznie.
— Czy chciałby pan, żeby Róża po raz wtóry zmuszoną była
uciekać przed niemiłym konkurentem? O to mnie pan podejrzewał?
Przecież pan słyszał, że nie posiadałam się z oburzenia na mego
kuzyna, który chciał zmusić to dziecko do małżeństwa? A przecież
pan wie, panie inżynierze, że ja sama przed wielu laty porzuciłam kraj
rodzinny i dom mego ojca, aby tylko dochować wiary człowiekowi,
którego kochałam. I pan w dalszym ciągu ma jeszcze wątpliwości? Oj
panie inżynierze, nie przypuszczałam nigdy, że pan jest o mnie tak
złego mniemania! Muszę przyznać, że ja jestem lepszego zdania o
panu, choć jeszcze dziś rano żywiłam do pana odrobinę nieufności.
Werner spojrzał w piękne, dobrotliwe oczy pani Werth i rzekł,
wzruszony:
— Więc pani pozwoliłaby mi się starać w przyszłości o rękę
panny Róży? Uważałaby mnie pani za dość godnego konkurenta dla
niej?
— Jeżeli uważałam pana za godnego, póki Róża była bezdomną
sierotą, czemu bym miała teraz zmienić zdanie? Czy Róża stała się
inna? Czy pan stał się innym? Och, panie inżynierze, proszę porzucić
te nierozsądne myśli, które wywołała wyłącznie ta szkaradna
zazdrość! Niech się pan pozbędzie tego uczucia, a uspokoi się pan
natychmiast i będzie pan mógł znowu jasno spoglądać w przyszłość.
Werner, rozpromieniony, popatrzył na panią Werth.
— Pozbyłem się go doszczętnie i nie będę już myślał o tym. Pani
jest najcudowniejszą kobietą pod słońcem, istotą godną najwyższego
uwielbienia!
Uśmiechnęła się i macierzyńskim ruchem przesunęła ręką po jego
gęstej czuprynie.
— Oj, panie inżynierze, gdyby to Róża usłyszała!
Zaczerpnął głęboko tchu.
— Ach, Róża! Ona mi tego nie weźmie za złe. Jestem pewny, że
będzie panią także ubóstwiała...
— Dziękuję, wcale mi na tym nie zależy. Zawsze było mi żal
tych ludzi, których inni ubóstwiali, składali im hołdy, lecz nie mieli
odwagi zbliżyć się do nich. Nie, za nic nie chciałabym zająć takiej
pozycji. Spodziewam się, że zdołam po pewnym czasie wzbudzić w
Róży i w panu inne uczucie. Pragnę stać się dla Róży matką, ale
byłabym rada, gdybym mogła prócz córki mieć także syna. Zdaje się,
drogi panie inżynierze, iż właśnie pan mógłby zastąpić mi syna, gdyż
posiada pan w charakterze wiele podobieństwa z moim zmarłym
mężem. Od pierwszego spotkania poczułam do pana sympatię. Jestem
starą kobietą, więc mogę się szczerze przyznać do tego. Nie dziwię
się, że Róża pana pokochała.
— Och, droga, kochana pani! Gdyby pani mogła wyczytać, co się
dzieje w mym sercu! — zawołał Werner, głęboko wzruszony.
Spojrzała na niego z serdecznością.
— Wiem dobrze, co się w nim dzieje, lecz cieszy mnie to
niewymownie.
Pokrywał jej ręce pocałunkami.
— Chciałabym, żeby mi pan jeszcze przez jakiś czas zostawił
Różę — rzekła w chwilę potem pani Józefina — pragnę jeszcze trochę
zatrzymać ją u siebie i nacieszyć się jej obecnością. Może pan jednak
często nas odwiedzać. A teraz przestańmy już mówić na ten temat,
wszystko przecież jakoś się ułoży. Dzień dzisiejszy przyniósł mi zbyt
wiele silnych wrażeń, a przez jutro i dni następne nie obejdzie się
także bez zdenerwowania. Cała ta afera z handlarzami żywym
towarem będzie nas kosztowała dużo zdrowia.
I pani Werth zaczęła w dalszym ciągu mówić z Wernerem na ten
temat, przy czym oboje zastanawiali się, co by można było jeszcze
uczynić w tej sprawie.
Róża tymczasem wbiegła pędem do pokoiku Marty. Zastała ją
siedzącą wygodnie w miękkim fotelu, zajętą przeglądaniem jakiegoś
ilustrowanego tygodnika. Przed Martą znajdowały się na stole resztki
doskonałej kolacji. Ujrzawszy na progu Różę, zawołała z
zadowoleniem:
— Chwalić Pana Boga, znowu mi się dobrze wiedzie, panno
Różo! Kolacja była pierwsza klasa, zupełnie jak na okręcie. Najadłam
się, że ledwie żyję, jeszcze zostawiłam trochę, bo przy najlepszych
chęciach więcej nie wlazło. Ta pani ciotka to bardzo przyzwoita
osoba. Będzie pani u niej dobrze. Chyba zabierze panią ze sobą, co?
Róża zauważyła, że w słowach Marty brzmiał ukryty niepokój,
nad którym starała się jednak zapanować.
— Tak, panno Marto, pojadę z ciotką do Rosario. Najpierw
jednak muszę czekać, aż nasza sprawa zostanie załatwiona i aż
otrzymamy paszporty i rzeczy.
— Ano, pewno któregoś dnia zostanie pani żoną inżyniera
Wendlanda. Zasługuje pani na to i życzę pani z całego serca szczęścia.
O, pan inżynier to prawdziwy mężczyzna, nie tak jak Weisskant. Tfu,
wstrętny tchórz, nie znoszę takich. Szofer pani ciotki, to mi dopiero
chłopak! Do zakochania! O Boże, jakie on ma oczy, jak węgle! A
powiadam pani, że patrzył na mnie! Aż mi się w głowie kręciło! Oj,
żebym tylko znalazła prędko miejsce...
— Ależ znalazłam już miejsce dla pani, panno Marto! —
zawołała Róża, zajmując krzesło naprzeciw swej towarzyszki.
— No? Gdzież je pani znalazła?
— Jeżeli pani zechce, to może pani pojechać z nami do Rosario i
otrzymać miejsce w domu mojej ciotki. Zostanie pani moją
pokojówką. Czy pani się zgadza?
Marta zerwała się z miejsca, otwierając szeroko oczy.
— Ej, panno Różo, pani chyba żartuje ze mnie?
— Jakżebym mogła żartować z tak poważnej rzeczy! Wiem
przecież, że pani się martwi i niepokoi. Nie, nie, mówię prawdę i
przyszłam właściwie na górę, żeby pani powiedzieć o tym.
Marta przez kilka chwil biegała w milczeniu po pokoju, lecz
mimo to nie potrafiła opanować wzruszenia i radości. Z oczu jej
polały się strumieniem łzy.
— To przecież zbyt piękne, żeby miało być prawdziwe! O mój
Boże, zostanę z panią, nie będę się tułała samotna po tym okropnym
kraju! Jakie to szczęście! O, panno Różo, ja się tak bałam przyszłości,
myślałam, że będzie coraz gorzej... A tymczasem wszystko się tak
dobrze składa. Chyba stanę na głowie z radości! Niech się panienka
nie gniewa... Teraz chyba nie wolno mi już będzie mówić „panno
Różo"?
— Och, Marto, jakież to niemądre pytanie! — odparła Róża,
wzruszona do głębi, i serdecznie uścisnęła rękę Marty.
— No, dobrze, panno Różo, ale proszę mnie w takim razie
nazywać po imieniu. Między służbą i państwem musi być jakaś
różnica, ja wiem przecież, co wypada! O raju! Będę teraz mieszkać
blisko tego przystojnego szofera. A przecież kabalarka wywróżyła mi
bruneta. Co prawda, to mi nie wspomniała słówkiem o tej babie,
Morbidzie, a szkoda, bo by się taka wiadomość na pewno przydała...
Oj, muszę koniecznie podziękować cioci panny Róży...
Marcie nie zamykały się usta, aż Róża zaczęła się śmiać z jej
gadatliwości.
— Podziękuję cioci w imieniu Marty — przyrzekła.
— Oj tak, niech pani to zrobi, panno Różyczko. A teraz niech
pani mi opowie, skąd pani wytrzasnęła tę bogatą ciotkę i jak się ona
spiknęła z panem Wendlandem, żeby nas wyciągnąć z biedy. To mi
zupełnie przypomina bajkę, com ją widziała raz w teatrze na Boże
Narodzenie... Tam także w najgorszym miejscu przyleciała taka dobra
wróżka i wszystkich wyratowała...
Róża w zwięzłych słowach opowiedziała Marcie o cudownym
zrządzeniu losu. Potem podała jej rękę, mówiąc:
— Muszę teraz zejść do cioci. Niech Marta położy się do łóżka i
porządnie wyśpi, żeby jutro miała siły.
— Pewnie, pewnie! Dziś nie będę przez całą noc czuwała i łamała
sobie głowy nad tym, co się ze mną stanie. Na szczęście wydałam
jeszcze bardzo mało z moich oszczędności. Czy za hotel zapłaci pani
ciotka?
— Naturalnie, Marto.
— Chwała Bogu! A jaką dostanę właściwie pensję?
Praktyczna Marta szczerze ubawiła Różę.
— Nie wiem, niech Marta jutro pomówi o tym z ciocią. O ile ją
znam, wyznaczy Marcie przyzwoite wynagrodzenie — odparła ze
śmiechem.
Marta nabrała nowej otuchy i pełna radości, mówiła wiele
zabawnych rzeczy. Napomykała jeszcze kilkakrotnie o przystojnym
szoferze. Nagle jednak zamilkła i zamyśliła się.
— A może jest żonaty? — szepnęła po chwili. — W takim razie
byłoby świństwo, żeby do mnie robić oko. Ale mężczyźni są już tacy.
Moja złota panno Różo, niech pani się tak jakoś chyłkiem, ciszkiem
postara dowiedzieć od cioci, czy ten szofer ma żonę.
Róża przyrzekła jej to, po czym pożegnała się i zeszła do
saloniku. Ciotka Józefina i Werner gawędzili z wielkim ożywieniem.
Werner rozchmurzył się zupełnie, a oczy jego spoglądały radośnie w
promieniejące szczęściem oczy Róży.
Wreszcie nadeszła pora spoczynku. Róża odprowadziła ciotkę do
sypialni i pomogła jej położyć się do łóżka. Pokój Róży znajdował się
bezpośrednio obok pokoju pani Józefiny.
Dziewczyna otoczyła ciotkę tkliwym staraniem, okazywała jej
czułość, jakby była jej córką. Pani Józefina doznawała przy tym
nieznanego, lecz dziwnie błogiego uczucia. Ach, jakże było
przyjemnie mieć przy sobie takie wdzięczne, miłe, młode stworzenie,
które potrafiło znaleźć tyle ciepłych, serdecznych słów! Mała Róża
umiała się obchodzić ze starszymi ludźmi, wiedziała czym im
dogodzić. Pani Józefina przywykła do płatnych służących, a choć byli
jej oni wierni i oddani, to jednak nie mogli zastąpić serdecznego
starania Róży.
Gdy ciotka Józefina położyła się już do łóżka, Róża uklękła przy
niej, a ujmując jej rękę, rzekła:
— Muszę ci raz jeszcze podziękować ciociu, za twoją dobroć.
Jakże ci jestem wdzięczna, żeś przybyła nam z pomocą. Nie wiesz
wcale, ile dobrego wyświadczasz mi twoją opieką i miłością. Przez
całe lata nie znalazłam ciepła, byłam samotną i opuszczoną sierotą,
nie tylko tutaj w Buenos Aires, o nie! Gorzej było jeszcze u ciotki i
wuja. Wyczuwałam, że mnie nie kochają, chociaż dawniej, gdym była
bogata okazywali mi wiele serdeczności. Wstydziłam się nieraz, że nie
potrafię się zdobyć względem nich na odrobinę przywiązania,
mówiłam sobie czasami, że jestem niewdzięczna. Wiedziałam że
udają wobec mnie kochających krewnych. Czy uwierzysz, cioteńko,
że potem, kiedy się ze mną zaczęli źle obchodzić, kiedy mnie łajali i
robili mi wyrzuty, byłam z tego rada? Takie postępowanie było
przynajmniej szczere, wolałam je, niż tę fałszywą serdeczność.
— Moja ty biedna dzieweczko! Gdybym wiedziała, że ci tak źle
u krewnych, byłabym cię już o wiele wcześniej wzięła do siebie.
Przez tyle lat byłyśmy obie samotne, a mogłyśmy sobie nawzajem
okazać tyle miłości...
— Wuj Herbert nigdy by nie pozwolił mi wyjechać, bo nie
byłam pełnoletnią. Byłabym musiała uciec z domu, tak jak to potem
uczyniłam...
— Ile ty, Różo, masz lat?
— Kończę dwadzieścia jeden. Za siedem dni są moje urodziny.
— Tylko siedem dni? Spodziewam się, że twoje urodziny
będziemy już obchodziły u mnie. Przypuszczam, że do tego czasu
wasza sprawa zostanie pomyślnie załatwiona. A teraz połóż się i
wypocznij dobrze, moje drogie dziecko. Ja także jestem bardzo
zmęczona i wyczerpana.
Następnego dnia pani Werth pozostawiła dziewczęta pod opieką
inżyniera Wendlanda, sama zaś udała się do konsulatu angielskiego,
aby zainteresować konsula Wielkiej Brytanii losem Bessie Hollwood.
Ponieważ właśnie Bessie miała do zawdzięczenia, że jej siostrzenicy
udało się uciec z domu seniory Morbidy, przeto postanowiła w miarę
sił i możności uczynić coś dla nieszczęśliwej dziewczyny.
Angielski konsul wysłuchał z zaciekawieniem opowieści pani
Werth i obiecał zająć się losem nieszczęsnej Bessie. Przyrzekł, że
wystąpi w jej sprawie i że również wdroży energiczne postępowanie
przeciwko seniorze Morbidzie.
Józefina Werth powróciła do hotelu i zabrała ze sobą Różę, aby z
nią załatwić kilka najpotrzebniejszych sprawunków. Chciała jej kupić
parę sukienek, na wypadek, gdyby sprawa odbioru walizek miała się
jeszcze przeciągnąć na czas dłuższy.
— Muszę ci w każdym razie sprawić nową garderobę, Różo.
Pojedziemy po sprawunki, to nam czas prędzej zejdzie. Suknie, które
masz w walizce, nie będą na pewno odpowiednie w nowych
warunkach, będziesz mogła je podarować Marcie. Zdaje się, że macie
jednakowe figury.
Po południu pani Werth pojechała znowu do niemieckiego
konsula i opowiedziała mu, że angielski konsul ma się zająć losem
Bessie Hollwood.
— Konsul angielski już się ze mną skomunikował. Miała pani
doskonałą myśl, teraz cała sprawa pójdzie gładko. Zabrano już
Bessie Hollwood z domu seniory Morbidy i umieszczono ją
tymczasem w pewnym schronisku dla kobiet. Gdy powiedziano jej, że
nie powróci już do seniory i że nic jej nie grozi, złożyła zeznania,
które dostarczyły poważnego materiału oskarżającego Morbidę.
Stręczycielka została na zasadzie tych zeznań zaaresztowana. W domu
jej przeprowadza się właśnie rewizję. Zawiadomiono mnie, iż
znaleziono wiele obciążających dowodów. Można będzie teraz
natrafić na ślad jej wspólników. Znaleziono również paszporty panny
Rietberg i panny Preller. Sądzę, że najpóźniej jutro będą one pani
doręczone wraz z bagażem obu dziewcząt.
Pani Werth powróciła bardzo zadowolona do hotelu i powtórzyła
dziewczętom i Wernerowi wiadomości, otrzymane od konsula.
Postępowanie, wszczęte przeciwko seniorze Morbidzie, miało krótki
przebieg, gdyż poruszono wszystkie sprężyny. Zarzuty, które
wytoczyła przeciw Marcie Preller i Róży nie były wiarygodne a
żądania nie zostały uwzględnione. Pani Werth oświadczyła
kategorycznie, że nie zapłaci stręczycielce ani grosza. Powiedziała, że
woli przeznaczyć pewną kwotę dla biednej Bessie Hollwood, aby
nieszczęśliwa dziewczyna mogła rozpocząć nowe życie.
Policja zamknęła zakład seniory Morbidy. Podczas śledztwa
seniora wydała swoich wspólników — funkcjonariuszy policji,
których przekupywała. Dostali oni dymisję i karę więzienia.
Z Santa Fe nadeszła wiadomość, że cztery osoby, poszukiwane
przez policję, zostały zaaresztowane w hotelu. Sprowadzono
wspólników seniory do Buenos Aires, gdzie wzięto ich w krzyżowy
ogień pytań. W ten sposób dowiedziano się, dokąd zawieziono inne
dziewczęta. Sędzia śledczy potrafił tak zręcznie wybadać państwa
Petri oraz ich pomocników, że choć z początku zapierali się
wszystkiego, wyjawili pod koniec śledztwa prawdę.
Uwolniono obie biuralistki, które, na ich życzenie, odesłano do
kraju. Odkryto również miejsce pobytu aktorek, należących rzekomo
do grupy teatralnej. Panie te również zwolniono. Otrzymały one angaż
w jednym z miejscowych kabaretów. Wykryto przy tym całą szajkę
międzynarodowych handlarzy żywym towarem, do której należało
jeszcze mnóstwo innych osób. Wszystkich członków bandy
odszukano i uwięziono.
Pani Werth trzęsła się z oburzenia i zgrozy, gdy poznała bliższe
szczegóły sprawy. Starała się, aby jak najmniej szczegółów doszło do
uszu Róży i Marty. Dziewczęta musiały jednak powtórzyć przed
sądem swoje zeznanie. Pani Werth co chwila podchodziła do Róży,
tuląc ją do siebie, jakby pragnęła w ten sposób uratować siostrzenicę
od niebezpieczeństwa, które jej niegdyś groziło.
Werner Wendland został także powołany w charakterze świadka i
uczynił wszystko, co było w jego mocy, aby rzucić światło na całą
sprawę. Młody człowiek odetchnął z 'ulgą, jakby mu spadł ciężar z
serca, gdy wreszcie nadszedł dzień, w którym mógł wraz z paniami
opuścić Buenos Aires.
Marta Preller na swój list, wysłany do pana Weisskanta, nie
otrzymała ani słowa odpowiedzi. Nie przejmowała się tym jednak,
gdyż znalazła sobie nowy przedmiot uwielbienia, który całkowicie
zawładnął jej sercem. Był to przystojny szofer pani Werth. Gdy przed
hotelem stanął samochód, gotowy do odjazdu do Rosario, Marta nie
odrywała oczu od ładnego chłopca. Oświadczyła, że nie wypada, aby
jechała w samochodzie razem z państwem, lecz zajęła miejsce przy
kierowcy. Wszyscy byli zadowoleni z takiego obrotu rzeczy,
najbardziej jednak szofer, który wpatrywał się z zachwytem w
zaróżowioną twarzyczkę Marty.
Pani Werth zakupiła dla Róży całą wyprawę, toteż dziewczyna
rozdała swoje znoszone sukienki Marcie Preller i Bessie Hollwood.
Pani Werth wypłaciła Bessie dość znaczną kwotę, za którą Bessie
otworzyła sobie mały magazyn kapeluszy, była bowiem z zawodu
modystką. Ponieważ jej historia stała się głośna w całym Buenos
Aires, więc też nie zbywało jej na klientkach, które z początku
przychodziły przez ciekawość, potem jednak, zachęcone zręcznością i
szykiem Bessie, zaczęły stale korzystać z jej usług. Róża cieszyła się
ogromnie, że biedna Bessie mogła rozpocząć nowe życie.
Marta Preller nieraz potem zapewniała Różę, że podróż do
Rosario była najpiękniejszym zdarzeniem w jej życiu. Amor
przyfrunął do Marty i szofera. Oczywiście, że maleńki ten bożek był
również niewidzialnym pasażerem wewnątrz samochodu. Róża i
Werner Wendland uważali tę podróż także za rozkoszne przeżycie, a
pani Werth patrzyła swymi łagodnymi, matczynymi oczyma w
rozpromienione twarze młodej pary, wspominając przy tym z
rozrzewnieniem swego niezapomnianego Jana.
Po przyjeździe do Rosario, samochód wtoczył się przez bramę do
wspaniałego parku, otaczającego piękną willę pani Werth. Róża ze
zdumieniem patrzyła na wyniosły, wsparty na kolumnach dom, który
przypominał mały pałacyk. Z daleka dojrzała rozległe budynki fabryki
„Argro" i teraz dopiero poczęła sobie jasno zdawać sprawę, jak bogatą
kobietą była jej ciotka.
Werner Wendland udał się do dyrektora Hartmanna, żeby mu
opowiedzieć wszystkie szczegóły pobytu w Buenos Aires. Staruszek z
uwagą wysłuchał opowieści, a gdy Werner skończył mówić, dyrektor
rzekł:
— Cieszę się z całego serca, że pani Werth będzie teraz miała
przy sobie swoją siostrzenicę, inaczej bowiem byłaby bardzo
osamotniona. Niestety, telefonowano do mnie przed chwilą z
sanatorium w Cordobie, gdzie przebywa obecnie jej chora bratowa.
Oznajmiono mi, że operacja jest ostatnią próbą przedłużenia życia
pacjentki, lecz i po tym zabiegu niewiele się można spodziewać, da
się jedynie uzyskać pewną zwłokę katastrofy... Proszono mnie, abym
ostrożnie przygotował panią Werth, że lekarze chcą natychmiast
przystąpić do operacji. Muszę naturalnie powiedzieć jej o tym, znając
jednak jej szlachetne serce, obawiam się, że uda się natychmiast do
Cordoby. A jednak po tylu wstrząsach, przydałoby się jej kilka dni
wypoczynku. Przykro mi bardzo, że spotyka ją teraz jeszcze takie
nieszczęście. Werner także wyraził swoje ubolewanie, gdyż cenił i
szanował panią Werth i żałował niezmiernie, że ma ona otrzymać tak
złe wiadomości.
Pożegnawszy się z dyrektorem, udał się do swego mieszkania,
aby się przebrać. Miał zamiar podążyć natychmiast do swej pracowni.
Dyrektor Hartmann skomunikował się telefonicznie z panią
Werth. Zachowując możliwą ostrożność, powtórzył jej wiadomości
otrzymane z sanatorium. Pani Werth była wstrząśnięta do głębi.
— Natychmiast tam pojadę, kochany dyrektorze. Spodziewam się,
że zastanę jeszcze moją biedną bratową przy życiu. Dlaczego nie
zawiadomiono mnie wcześniej, że operacja jest konieczna?
— Naczelny lekarz podał mi przyczynę. Niestety, w tym wypadku
było od razu wiadomo, że operacja oznacza jedynie pewną zwłokę.
Doktorzy nie chcieli na próżno męczyć chorej. Pacjentka jednak
zażądała, aby zabieg natychmiast wykonano, lecz zawiadomiono
panią dopiero po dokonaniu operacji. Dyrektor sanatorium był jednak
zdania, że powinien dotrzymać obietnicy, jaką dał pani...
— Aha! Dobrze! W każdym razie wyruszam natychmiast do
Cordoby.
— Czy nie będzie to dla pani zbyt wielki wysiłek, po tylu ciężkich
chwilach, które pani tak niedawno przeszła?
— Nie mogę się nad tym zastanawiać, drogi panie. Uczynię
wszystko, co będzie w mej mocy, aby moja biedna bratowa nie
umierała samotnie. Wyruszę zaraz...
Róża została po przyjeździe zaprowadzona przez ciotkę do jej
pokoi. Pani Werth wydała już telegraficzne polecenie, aby
przygotowano kilka pokoi gościnnych dla jej siostrzenicy. Róża
rozglądała się po prześlicznie urządzonych apartamentach, po czym
rzuciła się ciotce na szyję.
— Och, cioteczko! Więc mam mieszkać w tych pięknych
pokojach?
— Tylko na razie, kochane dziecko, potem każę specjalnie dla
ciebie urządzić i umeblować kilka apartamentów. To są tylko pokoje
gościnne, twoje będą o wiele ładniejsze.
— Jeszcze ładniejsze? Ach, jakże ty mnie psujesz, cioteczko!
— Powtarzasz mi to tak często, że już dłużej tego słuchać nie
mogę. To moja największa radość, że mogę ci sprawić trochę
przyjemności, której dotąd zaznałaś tak niewiele. Przyślę ci teraz
twoją nową pokojówkę, aby pomogła ci przy rozpakowaniu kufrów.
— Ach, cioteczko, te wspaniałe kufry, pełne ślicznych rzeczy,
które mi kupiłaś! Obsypujesz mnie podarunkami, a ja nie mogę się
odwdzięczyć za tyle dobroci. Dziękuję ci, dziękuję ci stokrotnie...
— Różo, uczyniłam to wszystko przez egoizm. Siostrzenica moja
musi przecież prowadzić życie odpowiadające moim warunkom i
stanowisku.
Róża przytuliła się do ciotki i serdecznie ją ucałowała.
W tej chwili zawołano panią Werth do telefonu. Okazało się, że
dzwoni lekarz naczelny z sanatorium, który poprzednio mówił z
dyrektorem Hartmannem. Powtórzył on wiadomości, jakie podał
Hartmannowi. Pani Werth, po skończonej rozmowie, powróciła do
Róży.
— Muszę cię pożegnać, drogie dziecko. Telefonowano właśnie z
sanatorium, że stan mojej bratowej jest bardzo groźny. Pojadę zaraz
do niej.
— Czy nie mogłabym także pojechać? Przeszłaś tyle w ostatnich
dniach, droga ciociu, może mogłabym ci w czymkolwiek pomóc.
— Nie, nie ma sensu, żebyś mi towarzyszyła. To smutna sprawa,
nie możesz mi pomóc. Tobie także potrzeba spokoju i wytchnienia.
Zostań tutaj i poczekaj, aż wrócę. Ja zabiorę ze sobą tylko pokojówkę,
Anetę. No, pożegnajmy się, dziecko. Tutaj nic ci nie grozi, możesz
być spokojną. Chwała Bogu, że mam cię przy sobie. Drżę o życie mej
bratowej. Gdybym ją straciła, ty będziesz moją jedyną pociechą.
Jesteś mi bardziej potrzebna niż ci się zdaje. Do widzenia, Różo!
Róża zeszła z ciotką, aby pomóc jej w przygotowaniach do nowej
podróży. Gdy jednak schodziły, zadźwięczał znowu telefon. Tym
razem mówił znowu lekarz naczelny z sanatorium w Cordobie.
Zawiadomiono panią Werth, że bratowa jej zaraz po operacji zmarła,
nie odzyskawszy przytomności. Pani Werth, wstrząśnięta do głębi tą
nowiną, poleciła, aby sprowadzono do Rosario zwłoki bratowej,
pragnęła bowiem pochować ją obok zmarłego męża.
Odwiesiwszy słuchawkę, rzuciła się Róży z głośnym płaczem na
szyję.
— Och, Różo, gdybym cię teraz nie miała, jakżebym się czuła
osierocona po tej stracie!
Podróż do Cordoby nie miała więc obecnie sensu i pani Werth
mogła wypocząć po doznanych ciężkich przejściach. Róża została
przy ciotce tak długo, dopóki pani Werth nie zasnęła, potem dopiero
wymknęła się na palcach z jej sypialni.
Powróciła do swego pokoju, w którym zastała już Martę, zajętą
rozpakowywaniem kufrów. Marta spoglądała rozpromieniona na
każdą sukienkę, na każdą sztukę bielizny, którą pani Werth kupiła dla
siostrzenicy.
— Te sukienki są dla pani o wiele odpowiedniejsze niż tamte,
panno Różo. A ta pani ciotka ma szeroki gest, nie ma co gadać.
Wybrała dla pani same śliczności, nie było dla niej nic drogiego. A ja
dostałam od pani tyle rzeczy, że przez dłuższy czas nie będę sobie nic
sprawiała i zaoszczędzę trochę grosza.
— Mogłam Marcie tylko dlatego podarować te rzeczy, bo mi
ciotka sprawiła tyle nowych...
— A pewnie, pewnie! Nic dziwnego, że ciotka dla pani taka
dobra, kto by też nie lubił mojej panny Różyczki. Ale podobno ciotka
dla wszystkich jest dobra, szofer nie może się jej dość nachwalić.
Opowiadał mi po drodze, ile dobrodziejstw pani Werth wyświadcza
ludziom w fabryce. Mówił, że jest dla robotników, jak prawdziwa
matka. A jak ktoś ma jakieś troski, czy kłopoty, to idzie do niej po
radę, a ona każdemu pomoże. A szofer, panno Różo, to naprawdę
byczy facet, żeby pani słyszała, jakie on ma rozsądne, solidne
zapatrywania. A przy tym jest bardzo wesoły i taki zadowolony z
życia. Powiada, żeby zgrzeszyłby, gdyby chodził z nosem na kwintę,
bo mu się tutaj naprawdę dobrze powodzi. Ma mieszkanie i
przyzwoitą pensję... A wie pani, panno Różo, co mi jeszcze
powiedział?
— No, cóż takiego?
— Powiedział, że jestem morową dziewczyną i że mu się bardzo
podobam. A co mi powiedział komplementów o moich jasnych
włosach... O raju, wcale tego powtórzyć nie mogę, tak się nimi
zachwycał. Powiedział, że ożeni się tylko z blondyną, zawsze o tym
marzył... Blondyna to jego ideał... Mówił, że moje włosy wyglądają
jak pole dojrzałej pszenicy, a moje oczy to bławatki w zbożu... No i co
pani na to? Aż się zawstydziłam...
— Marta się wstydziła, ale słuchała z przyjemnością, nieprawdaż?
— Phii! Chciałabym ja zobaczyć dziewczynę, co by tego chętnie
nie słuchała, w dodatku jak jej prawi komplementy taki przystojny
chłopak. Wie pani, co on jeszcze mówił?
— Co takiego, Marto?
— Mówił, że by się chciał ożenić i już od dłuższego czasu ogląda
się za żoną, ale żadna mu jakoś nie przypadła do gustu. A pani Werth
życzy sobie, żeby się ożenił; powiada, że szofer powinien być żonaty,
bo wtedy jest stateczniejszy i ostrożniej jeździ. A on się ożeni tylko z
Niemką i z blondynką, bo taka lepiej do niego pasuje, dlatego, że on
sam jest takim czarnym diabłem. Ale ja mu powiedziałam, że on
wcale nie jest czarnym diabłem, tylko bardzo morowym chłopakiem.
Powiadam pannie Róży, jak to usłyszał, jak na mnie spojrzał tymi
swoimi czarnymi ślipiami, to aż się zatrzęsłam... O Boże, panno
Różo, żeby się tak sprawdziły wróżby mojej kabalarki!
Róża zaśmiała się serdecznie, pozwalając Marcie paplać dalej.
— O, panno Różo, tu jest bardzo porządny dom. Schody
marmurowe, pozłacane poręcze i tyle dywanów wszędzie...
Widziałam dopiero kilka pokoi, ale wszystkie pierwsza klasa! A ja
także dostałam milusi pokoiczek na drugim piętrze, tam gdzie mieszka
cała służba. Meble są w nim białe, a pościel dobra, ładnie powleczona.
A z okna, poprzez drzewa, widać doskonale garaż. Szofer mieszka nad
garażem. Ma trzy pokoje, podobno ładnie urządzone. Jak mu ciocia
pani pokazała mieszkanie, to zaraz powiedziała: jest tu dosyć miejsca i
dla żony, widzicie Jerzy. Bo on się nazywa Jerzy Steinbeck i także jest
sierotą. Ale nie wychowywał się w przytułku, tylko u jakiejś starej
ciotki, która już umarła. Powiada, że nie ma nikogo na świecie i czuje
się samotny, dlatego chciałby mieć dobrą, miłą żonę.
— Ależ Marto, on ci już bardzo wiele zdążył opowiedzieć o
sobie.
— Ale tak, jeszcze o wiele więcej, panno Różyczko. Ale nie
wspomniał mi słówkiem, że szuka zamożnej żony, jak ten obrzydliwy
Weisskant. Cieszę się tylko, że nic z tego nie wyszło. A przy tym
Steinbeck to o wiele ładniejsze nazwisko, prawda panno Różo?
— Tak, toteż życzę Marcie z całego serca, żeby została panią
Steinbeck.
— Ja bym tam nie miała nic przeciwko temu, ale naturalnie
muszę się trochę podrożyć. Dziewczyna powinna mieć swój honor i
nie rzucać się chłopcu na szyję. Biorę sobie przykład z panny Róży,
pani też nie ułatwia zadania panu inżynierowi. A mimo to zostanie
panna Róża panią Wendland. Musowo! Ten na pewno panny Róży nie
opuści, oho!
Róża zaczerwieniła się, lecz powiedziała na pozór obojętnie.
— Nie mówmy o tym Marto.
— Ojej, zapomniałam, że u państwa nie wolno o tym mówić.
Wielkie damy muszą udawać, że sobie nic nie robią z małżeństwa. A
przy tym nie wypada, żebym ja tak z panną Różą rozmawiała,
przecież jestem teraz u panny Róży w służbie. Wiem jednak, że pani
będzie bardzo szczęśliwa, jako żona pana inżyniera. To bardzo
porządny człowiek i oczu nie spuszcza z panny Róży, taki zakochany.
Czy tylko ciocia pani zgodzi się na to małżeństwo? Bo przecież pan
inżynier pracuje u niej w fabryce...
Róża spojrzała na nią zmieszana. Ciotka miałaby coś mieć
przeciwko temu? Zaczęła się zastanawiać nad słowami Marty. Potem
jednak ocknęła się z głębokiej zadumy i przecząco potrząsnęła głową.
Nie, nie... Ciotka na pewno się na to zgodzi...
Róża mieszkała już od kilku miesięcy w domu ciotki.
Przystosowała się bardzo szybko do zmienionych warunków i była
szczęśliwa i zadowolona; jeszcze nigdy od chwili śmierci rodziców
nie czuła się tak dobrze. Wzajemny stosunek ciotki i siostrzenicy stał
się bardzo serdeczny, przywiązały się do siebie jak matka i córka.
Pani Werth, jako osoba energiczna i czynna, przywykła do
pracowitego życia, postarała się, aby i Róża otrzymała swój zakres
obowiązków. Dziewczyna została sekretarką ciotki i mogła na tym
stanowisku spożytkować swoją znajomość języków obcych.
Zajmowała się również rozmaitymi instytucjami, które należały do
firmy „Argro" odwiedzała chorych, chodziła do ochronek dla dzieci
robotników i pomagała ciotce w załatwianiu różnych spraw. W ten
sposób zapoznała się z działalnością fabryki i nie prowadziła
bezczynnego życia, z czego była bardzo zadowolona.
Inżynier Wendland był mile widzianym gościem w domu pani
Werth. Przychodził tam jednak tylko wtedy, kiedy go zapraszano.
Każde zaproszenie przyjmował z ogromną radością. W krótkim czasie
wdrożył się w swoją pracę, a dzięki swej energii i inteligencji, potrafił
się szybko wybić nad poziom swych kolegów.
Wynalazek jego został dokładnie zbadany przez inżynierów-
rzeczoznawców oraz dyrektorów. Zainteresowała się nim również
pani Werth, lecz umyślnie wstrzymywała się z wydaniem swego sądu,
póki fachowcy nie wypowiedzieli się na ten temat. Cieszyła się jednak
bardzo, gdy zapewniano ją ze wszystkich stron, iż maszyna
zbudowana przez Wernera powinna znaleźć na tutejszym rynku popyt
i zbyt, ponieważ wprowadza wielkie ułatwienia przy prowadzeniu
gospodarstw rolnych.
Dyrektorzy kilkakrotnie odbywali konferencje z Wernerem, który
miał ostatecznie określić swoje żądania. Młody inżynier zwrócił się z
prośbą do pani Werth, aby ona oceniła wartość jego wynalazku. Pani
Józefina porozumiała się z dyrekcją. Wernerowi zaproponowano dość
znaczną sumę ryczałtową; poza tym miał również otrzymywać pewien
procent od czystego zysku. Pertraktacje i konferencje ciągnęły się
przez kilka miesięcy, wreszcie jednak podpisano umowę.
Werner był uszczęśliwiony, gdyż teraz nareszcie mógł założyć
własny dom, do którego pragnął wprowadzić Różę Rietberg.
Wiedział, że los, który może zaofiarować siostrzenicy właścicielki
firmy „Argro", będzie skromny w porównaniu z warunkami, w jakich
żyła obecnie. Zastanawiał się, czy wolno mu zaproponować Róży, aby
zdecydowała się zmienić życie wśród bogactw i dobrobytu, jakie
prowadziła w domu ciotki, na skromną egzystencję przy jego boku.
Spodziewał się wprawdzie, że oprócz wynagrodzenia, otrzyma jeszcze
dość duże tantiemy ze swoich maszyn, lecz tantiemy te miały być
płatne dopiero po dostawie. Przed kilku miesiącami Werner byłby się
uważał za Krezusa, teraz jednak warunki Róży tak się zmieniły, że nie
miał odwagi prosić o jej rękę.
Już po rozesłaniu pierwszych prospektów fabryka otrzymała cały
szereg zamówień. Werner miał nadzieję, że warunki jego polepszą się,
że z roku na rok zwiększą się jego dochody. Martwił się jednak, że
musi jeszcze przez wiele lat czekać na małżeństwo z Różą. Widywał
ją prawie codziennie, a to wyczekiwanie wydawało mu się nie do
zniesienia.
Nie odwiedzał Róży codziennie w domu ciotki, lecz często ją
widywał przy innych sposobnościach. Grywali w niedzielę w tenisa,
wiosłowali, pływali żaglówką; spotykali się również i w fabryce, a za
każdym razem w oczach obojga świeciła radość, lecz zarazem i
tęsknota.
Józefina Werth wiedziała, że Werner nie może się doczekać
chwili, aby wreszcie poprosić o rękę Róży, lecz nie starała się mu
utorować drogi; udawała, jakby zupełnie zapomniała o miłości
młodych ludzi.
Tego dnia, kiedy Werner podpisał kontrakt z fabryką, zaprosiła go
na następny dzień na obiad. Wypadało to w niedzielę. W fabryce
wiedziano, że pani Werth wyróżnia młodego inżyniera i często go do
siebie zaprasza w dni świąteczne. Nikt jednak nie zazdrościł
Wernerowi, który cieszył się powszechną sympatią swych kolegów,
aczkolwiek nigdy specjalnie nie starał sobie jej pozyskać.
Wszyscy wyczuwali, że nie był on przeciętnym człowiekiem, a
wieść o jego genialnym wynalazku rozeszła się wkrótce po całej
fabryce. Koledzy postanowili wyprawić na cześć wynalazcy
uroczystość w kasynie inżynierów. Zabawa przeciągnęła się tym
razem do późnej nocy, lecz Werner nie zważał na to, gdyż nazajutrz
przypadała niedziela i mógł się wyspać do woli.
Wstał następnego dnia dosyć późno, lecz starczyło mu czasu,
żeby się ubrać i zdążyć na obiad do willi Werth. Zastał obie panie
przy stole, czekające na niego.
— Cóż słychać, drogi panie inżynierze? Podobno wczoraj w
kasynie inżynierów hulanka przeciągnęła się bardzo długo? A
wszystko to na cześć pańskiego wynalazku. Czy pan się przynajmniej
porządnie wyspał?
— Byliśmy wszyscy w tak wesołym nastroju, że nikt nie chciał
się ruszyć wcześniej od stołu. Koledzy moi pokazali się przy tej
okazji z najlepszej strony. Zresztą była to podwójna uroczystość,
proszę pani.
— Ach, prawda! Była to jednocześnie uroczystość na pożegnanie
inżyniera Laarsena?
— Tak, wyjeżdża jutro na urlop. Cieszy się ogromnie, że powraca
do kraju ojczystego.
— Rozumiem to doskonale. Bardzo sympatyczny młody człowiek
z tego Laarsena. Cieszy się, że zobaczy swoją matkę, staruszkę.
Wspominał mi, że zapewne nie powróci tu sam. Nie będzie już
mieszkał w Domu Inżynierów, prosił mnie, żebym mu zarezerwowała
inne mieszkanie, do którego zamierza wprowadzić swoją przyszłą
żonę.
Werner westchnął głęboko i obrzucił Różę spojrzeniem, pełnym
namiętnej tęsknoty.
— Tak. Prosił mnie nawet, żebym raz jeszcze przypomniał pani
jego prośbę.
— Pamiętam o wszystkim. Doktor Laarsen po powrocie otrzyma
ładne mieszkanko. Buduje się przecież jeszcze kilka domów, które —
kiedy powróci, będą zupełnie gotowe.
— Szczęśliwy! — szepnął Werner z westchnieniem.
W tej chwili zadźwięczał głos gongu.
— Chodźmy na obiad — powiedziała obojętnie pani Werth.
Werner skłonił się i przeprowadził obie panie do przestronnej,
wspaniale urządzonej jadalni. Przy stole rozmawiano, jak zwykle, z
ogromnym ożywieniem. Pani Werth lubiła mówić z Wernerem i Różą
o sprawach dotyczących fabryki, oni zaś słuchali z wielkim
zaciekawieniem.
Dziś pani Werth rzekła z uśmiechem:
— Dziwi się pan zapewne, że moja siostrzenica dotąd nie
powinszowała panu. Róża jednak nic nie wie, że podpisał pan już
umowę z fabryką. Umyślnie jej o tym nie wspominałam, pragnąc, aby
ją pan osobiście zawiadomił.
Róża oblała się purpurą. Spojrzała pytająco na Wernera:
— Naprawdę? Więc wynalazek został już kupiony?
— Tak, panno Różo. Widzi pani przed sobą przyszłego milionera
— odparł żartobliwie.
Podała mu serdecznie rękę.
— O, życzę panu z całego serca szczęścia! Dużo czasu wprawdzie
upłynie, zanim pan zostanie milionerem, lecz początek jest już
zrobiony. Nie wątpiłam ani przez chwilę, że zakłady „Argro" nabędą
pański wynalazek, zwłaszcza od chwili, gdy sama zobaczyłam model
maszyny. Raz jeszcze serdecznie panu winszuję!
— Dziękuję, panno Różo. Cieszyłem się bardzo, że sprawa poszła
tak pomyślnie. Pół roku temu, cieszyłbym się oczywiście znacznie
więcej...
— A teraz mniej? Dlaczego? — spytała, patrząc mu z powagą w
oczy.
— Nie mogę pani tego wyjaśnić — szepnął ochrypłym głosem.
Józefina Werth z niedostrzegalnym prawie uśmiechem spojrzała
na Wernera.
— Pan inżynier byłby może nie wyjeżdżał wcale do Argentyny
— rzekła.
— Myli się pani. Pół roku temu znajdowałem się na drodze do
Argentyny.
Róża rumieniąc się, spuściła oczy.
— Czy doprawdy znamy się już od pół roku, panie inżynierze?
— Tak. Minęło dokładnie pół roku i siedem dni od owej chwili,
gdy miałem przyjemność poznać panią na okręcie. Zdaje mi się
niekiedy, że od tego dnia minęły już całe lata...
Pani Werth szybko skierowała rozmowę na inne tory.
Gdy po obiedzie wypito kawę, pani Józefina wysłała Różę z
jakimś poleceniem z pokoju. Pozostawszy z Wernerem, zagadnęła z
uśmiechem:
— Nazwał pan poprzednio inżyniera Laarsena „szczęśliwym".
Dlaczego właściwie nie stara się pan zostać także szczęśliwym? Nic
chyba nie stoi temu na przeszkodzie?
— Przecież pani dobrze wie, że to niemożliwe. Nie mogę się
okazać tak niewdzięczny i zabrać pani siostrzenicę. A poza tym... nie
mógłbym stworzyć jej tak świetnego losu jak pani...
— Co się mnie tyczy, to nie mam przecież kamiennego serca. A
jeżeli chodzi o Różę... Czy pragnąłby pan dokładnie wiedzieć, co
myśli ona o skromnym losie przy boku pana?
— Oczywiście, że chciałbym wiedzieć, czy Róży nie będzie
bardzo trudno wyrzec się dobrobytu, jakiego zaznała w domu pani.
— Zaraz się przekonamy. Proszę się ukryć za tą portierą i
zachowywać się cicho, aby się nie zdradzić, gdy będę rozmawiała z
Różą. Muszę przyznać, że mnie również bardzo interesuje, co o tym
myśli moja siostrzenica. No, zaraz się dowiemy prawdy...
Werner spojrzał na nią badawczo, po czym podniósł jej rękę do
ust i rzekł:
— Ufam pani i uczynię wszystko, czego pani sobie życzy.
— W takim razie, niech się pan prędko ukryje za portierą i nie
odzywa się ani jednym słówkiem, dopóki nie zawołam pana.
Werner posłusznie ukrył się za grubą kotarą, a pani Werth
poprawiła starannie fałdy, aby nie można się było domyślić czyjejś
obecności. Potem ponownie zasiadła przy stole i zaczęła na pozór
obojętnie mieszać łyżeczką w filiżance. Po kilku minutach nadeszła
Róża, i rozejrzała się ze zdumieniem po pokoju.
— Gdzież jest pan inżynier Wendland?
Pani Werth odstawiła filiżankę i rzekła:
— Ach, to nieprzyjemna historia! Wyobraź sobie, że nagle
uciekł...
— Uciekł? Nie pożegnawszy się ze mną? Dlaczego?
— Tak, moje dziecko. Skorzystał on z twej nieobecności, aby mi
powiedzieć, że teraz może ci zapewnić skromny byt i ma zamiar
starać się o twoją rękę. Oczywiście, musiałam mu powiedzieć, że nic z
tego nie będzie.
Róża zbladła jak płótno.
— Że nic z tego nie będzie? Dlaczego odpowiedziałaś mu w ten
sposób, ciociu?
— Ależ dziecko, to przecież jasne. Widzisz, Różyczko, mam
zamiar zapisać ci w testamencie cały majątek. Moja spadkobierczyni i
przyszła właścicielka zakładów „Argro" nie może przecież zostać
żoną ubogiego inżyniera. Czy nie pojmujesz tego sama?
Róża przycisnęła dłonie do bijącego mocno serca.
— I powiedziałaś mu to, ciociu? Och, nigdy bym nie uwierzyła,
że potrafisz okazać się tak okrutna.
— Okrutna? Ależ, dziecko, byłam tylko rozsądna. Nie możesz
przecież w tych okolicznościach poślubić ubogiego inżyniera.
Róża drgnęła i, prostując się dumnie, zerwała się z miejsca i
stanęła przed ciotką.
— Tak, ciociu, tak! Jego tylko poślubię! O Boże, ja przecież nie
myślę wcale o nikim innym. Kocham go, kocham! A on? On także
mnie kocha, choć nigdy jeszcze nie padło z jego ust słowo o miłości!
— Bardzo mi przykro, drogie dziecko! Jeżeli uparłaś się przy
tym, żeby wyjść za mąż za tego biedaka, wówczas majątek mój
zapiszę komu innemu.
Róża padła przed ciotką na kolana.
— Najdroższa, ukochana nie zależy mi wcale na tym, żeby zostać
twoją spadkobierczynią. Pragnę jedynie zachować twoją miłość. Nic
w świecie nie zastąpi mi szczęścia, jakiego mogę zaznać jedynie przy
boku Wernera Wendlanda. Kocham go! Pozwól, żebym poszła mu to
powiedzieć, gdyż musi być bardzo nieszczęśliwy, usłyszawszy z ust
twoich odmowę!
— Nie bądź lekkomyślną Różo! Zastanów się dobrze! Czeka cię
blask i bogactwo, jako moja spadkobierczyni, będziesz mogła sobie
pozwolić na wszystko, spełnić każde życzenie...
— Oprócz jednego, które posiada dla mnie stokrotnie większe
znaczenie. Cóż mi po skarbach całego świata, skoro unieszczęśliwię
siebie i jego!
— Może będziesz bardziej nieszczęśliwa, gdy zostaniesz jego
żoną i będziesz się musiała niejednego wyrzec, gdy będziesz dzieliła
troski i kłopoty twego męża.
— Wolę znosić nędzę i poniewierkę przy boku Wernera niż
opływać w dostatki bez niego. Nie gniewaj się ciociu, pozwól mi iść
do niego i powiedzieć mu, że zostanę jego żoną, że wyrzeknę się
wszystkiego, byle należeć do niego. Nie chcę, żeby cierpiał przeze
mnie!
— Więc tak mało wagi przywiązujesz do mego majątku? Więc
gardzisz nim?
— Nie gardzę nim, bo jest dowodem twej miłości. Dziękuję ci
cioteczko, za twoje dobre chęci, lecz miłość Wernera Wendlanda
stawiam wyżej niż majątek.
— Szkoda, szkoda! Miałam zupełnie inne plany. Zamierzam
przyjąć do zakładów „Argro" młodego wspólnika, bardzo zdolnego,
sympatycznego człowieka. On miał zostać twoim mężem. Byłaby to o
wiele odpowiedniejsza partia, zastanów się nad tym, Różo!
— Nie ma się nad czym zastanawiać — wybuchnęła namiętnie
Róża — nigdy nie będę należała do innego mężczyzny, a tylko do
Wernera Wendlanda! Pozwól mi iść do niego i skrócić jego cierpienia.
— Mogłabyś jednak poznać mego przyszłego wspólnika. Inżynier
Wendland nie jest wcale tak przystojnym mężczyzną, ten drugi
mógłby ci bardziej się podobać.
— Gdyby twój wspólnik był nawet Adonisem, to nie potrafiłabym
go pokochać. Serce moje należy do Wernera, który wie o tym, tak jak
i ja wiem, że on oddał mi swoje. O, gdybyś wiedziała, jak trudno mu
było zachowywać się wobec mnie obojętnie! Cierpiał nad tym, a ja
także cierpiałam.
— Doprawdy? A ja sądziłam, że w moim domu czułaś się
zupełnie szczęśliwą.
— Och, ciociu, było mi u ciebie bardzo dobrze i jestem ci
nieskończenie wdzięczna. Uważałam cię za drugą matkę i boli mnie
ogromnie, że nie mogę spełnić twego życzenia. Przypomnij sobie, że
ty sama oparłaś się woli twojej rodziny i wyruszyłaś w świat, żeby
dochować wiary ukochanemu człowiekowi, z którym krewni chcieli
cię rozłączyć.
— Czy to ma znaczyć, że uczyniłabyś to samo, gdybym chciała
rozłączyć cię z inżynierem Wendlandem?
— Nie będziesz tak okrutną! Przypomnij sobie, jak się oburzałaś
na wuja Herberta, który chciał mnie zmusić do małżeństwa z
niekochanym człowiekiem. A wtedy przecież serce moje było wolne...
Teraz kocham i nic nie odwiedzie mnie od tej miłości, nikt nie zmusi
mnie do zerwania z Wernerem. Nie zatrzymuj mnie ciociu, muszę iść
do niego...
Z tymi słowy Róża skierowała się do drzwi i chciała spiesznie
opuścić pokój. Ciotka Józefina zerwała się z miejsca i zastąpiła jej
drogę.
— Ach ty zbiegu, zdaje się, że chcesz po prostu uciec. Nic jednak
ci nie pomoże. Zostaniesz tutaj i poślubisz mego wspólnika. Basta!
Ach, ty szalona dziewczyno, nie zmykaj, poczekaj chwilkę... Obejrzyj
sobie mego wspólnika. Panie inżynierze, proszę wyjść z ukrycia i
zatrzymać tę nierozsądną dziewczynę...
Werner wyskoczył ze swej kryjówki i porwał Różę w objęcia.
— Nie uciekaj, Różyczko, moja słodka, dzielna, wierna
dziewczyno! Twoja ciotka żartowała tylko, nie rozłączy nas na pewno,
zbyt dobra jest przecież. Ta cała historia ze wspólnikiem to tylko żart!
Róża, drżąc cała ze wzruszenia, przytuliła się do Wernera i
spojrzała zalęknionymi oczyma na ciotkę. Pani Werth zwróciła się do
obojga:
— Czy wiesz, dlaczego urządziłam ten figiel Różo? Bo ten
niemądry chłopiec sądził, że będziesz wolała zbytkowne życie w
moim domu od skromnej egzystencji u jego boku. Odegrałam tę
komedię, aby go przekonać, że nie wyrzekniesz się za żadne skarby
świata jego miłości. Mam jednak zwyczaj, że dotrzymuję słowa,
dlatego też wyjdziesz za mąż za mojego nowego wspólnika, pana
inżyniera Wendlanda.
I zanim młoda para ochłonęła ze zdziwienia i mogła
odpowiedzieć, pani Werth szybko wymknęła się z pokoju.
Róża i Werner, upojeni szczęściem, patrzyli sobie w oczy. Róża
rzekła zawstydzona:
— Więc pan wszystko słyszał?
Przywarł gorącymi wargami do jej ust.
— Tak, najdroższe moje serce, słyszałem wszystko. Wiedziałem,
żeś cierpiała, lecz mimo to jestem nieskończenie wdzięczny twojej
kochanej cioci.
I znowu począł ją obsypywać pieszczotami, znowu przycisnął
wargi do jej ust i całował je tak długo, aż obojgu wreszcie zabrakło
tchu. W końcu Róża mogła dojść do słowa i zapytała:
— Co też ciocia miała na myśli, mówiąc o tym wspólniku?
— Och, kochanie, zapewne znowu żartowała. Nie będę sobie
teraz łamał głowy nad tą zagadką, mam przecie ważniejsze zajęcie. O,
najdroższa moja! Nareszcie mogę cię tulić w objęciach, przyciskać do
serca... Nareszcie po tylu miesiącach tęsknoty! Cóż mnie w tej chwili
obchodzi cały świat!
I znowu otoczył Różę ramieniem. Przez jakiś czas szczęśliwa
młoda para, zatonęła w upojnych pieszczotach, zapominając o całym
świecie. Wreszcie jednak otworzyły się drzwi, a na progu stanęła pani
Józefina. Spojrzała z filuternym uśmiechem na zakochanych i spytała:
— Czy można teraz pomówić z wami rozsądnie, moje dzieci?
— Spróbujemy, może się uda — odparł żartobliwie Werner,
spoglądając rozpromienionym wzrokiem na Różę.
Dziewczyna podbiegła do ciotki i uściskała ją serdecznie.
— Och, cioteczko kochana, najmilsza ciociu, jakżeś mnie
nastraszyła! Wybacz, że byłam taka gwałtowna. Nie mogłam pojąć, że
chcesz mnie wtrącić w nieszczęście.
— Ach, ty głuptasku! Nie wiesz wcale, jak mi się podobało, gdy
rzuciłaś mi do nóg cały mój majątek. Wiedziałam jednak z góry, że
stanie się tak, jak ja zechcę!
— Jak ty zechcesz?
— Naturalnie, wyjdziesz przecież za mąż za mego wspólnika.
— Przecież to był żart.
— Co znowu? Pan inżynier Wendland zostanie moim
wspólnikiem. Fabryka rozwija się, ja sama nie mogę jej prowadzić.
Przez cały czas myślałam o tym, czy pan Wendland będzie mógł
stanąć na jej czele. Ponieważ zostaniesz moją spadkobierczynią, więc
odziedziczysz w przyszłości firmę „Argro", która w połowie będzie
należała do twego małżonka. Oczywiście, że bynajmniej mi się do
tego nie śpieszy, przeciwnie, pragnę jak najdłużej cieszyć się waszym
szczęściem. Ale nie chcę, żebyście oboje tęsknie wyczekiwali dnia
mojej śmierci, wobec czego postanowiłam już za życia przekazać
wam część waszego spadku. A więc, panie inżynierze, czy zgadza się
pan zostać moim wspólnikiem? Pańską współpracę będę uważała za
kapitał w spółce.
Werner spojrzał na nią zaskoczony.
— Czy pani to mówi na serio?
— Naturalnie, mam już dosyć żartów. Powiedziałam panu, że
Różę uważam za córkę, ale ostatecznie nie miałabym nic przeciwko
temu, żeby również posiadać syna.
Werner w milczeniu pochylił się nad jej ręką. Po chwili dopiero
odezwał się, głęboko wzruszony.
— Nie potrafię pani podziękować, nie umiem wyrazić mej
wdzięczności. Pójdę jednak za głosem mego serca i będę panią kochał
i czcił jak prawdziwy syn.
Spojrzała na niego wilgotnymi oczyma.
— Zawsze marzyłam o takim synu, jak pan i o córce podobnej do
Róży. Pozwólcie mi zastąpić sobie matkę, ponieważ oboje nie macie
już matki.
Młodzi ludzie, przepełnieni szczęściem, uściskali ją serdecznie.
Wszyscy troje stanęli złączeni uściskiem, patrząc sobie ze
wzruszeniem w oczy.
— Och, jakże cudnie. O mój ukochany Wernerze, o moja
najdroższa cioteczko! — odezwała się z przejęciem Róża.
Pani Józefina zaczerpnęła tchu.
— Trzeba chwytać szczęścia chwile, Bo uciekną jak motyle,
Później będzie żal... Mój ukochany mąż często cytował mi ten
wierszyk. Przypominam wam o tym, abyście umieli cieszyć się każdą
chwilą szczęścia. Życie nikomu nie oszczędza cierpienia, kto wie, co
jeszcze spotka was w przyszłości. Dlatego korzystajcie z każdej
godziny radości. Ale teraz dość tej filozofii! Bądźmy rozsądni i
cieszmy się tą radosną chwilą. Różyczko kochana, postaraj się dla
mnie o jeszcze jedną filiżankę kawy, muszę odzyskać zachwianą
równowagę ducha. Trzeba przyznać, że to dla mnie jednak niemały
wstrząs, stać się nagle matką syna i córki.
Tym żartem pani Józefina starała się pokonać rzewny nastrój
młodej pary i własne wzruszenie. Róża zajęła się przyrządzaniem
świeżej mokki. Pani Werth uśmiechnęła się do Wernera.
— Żenisz się z bardzo nierozsądną dziewczyną, mój drogi. Czyś
słyszał, jak wzgardziła całym moim majątkiem?
Werner przycisnął usta do dłoni ciotki.
— Wszystko słyszałem, każde słowo i serce moje omal nie pękło
z radości. Wiedziałem, że chcesz Różę tylko wystawić na próbę. Moje
biedactwo musiało stoczyć ciężką walkę o swoją miłość. Cieszę się
jednak bardzo, że okazała się pod tym względem taka nierozsądna,
tym bardziej, że wiem, iż na ogół będę miał bardzo rozsądną żonę...
Wkrótce potem odbył się ślub młodej pary. Inżynier Wendland
został już poprzednio wspólnikiem pani Werth. Cały personel firmy
„Argro" brał udział w uroczystości weselnej.
Róża miała pozostać nadal sekretarką pani Werth i pracować z nią
podczas tych godzin, gdy mąż będzie zajęty w fabryce. Pani Józefina
była bowiem zdania, że siostrzenica, jako przyszła właścicielka
zakładów „Argro" powinna stale mieć kontakt z przedsiębiorstwem.
— Musisz poznać dokładnie fabrykę, musisz przylgnąć do niej
całą duszą. Wiem z własnego doświadczenia, jak to miło jest posiadać
swój zakres obowiązków i mieć świadomość, że się jest pożytecznym.
Pomaga nam to znieść niejedną ciężką chwilę, której los nikomu nie
szczędzi — mówiła pani Werth.
W dniu ślubu Róży, Marta Preller, pomagając pannie młodej przy
przebieraniu się, rzekła z uśmiechem:
— Dzień pani ślubu mnie także przyniósł szczęście. Jerzy
Steinbeck zapytał mnie, czy chcę zostać jego żoną, a ja z wielką
chęcią powiedziałam: tak. I proszę panią bardzo, żeby się pani
wstawiła za nami u ciotki, bo byśmy się chcieli już wkrótce pobrać.
Ale chciałabym zostać jeszcze przez pewien czas w obowiązku u pani,
żebyśmy sobie zebrali jeszcze trochę grosza, zanim przyjdą dzieci.
Róża z uśmiechem skinęła głową.
— Pomówię o tym z ciocią, Marto. Na pewno wszystko ułoży się
jak najlepiej, bo ciotka będzie rada, że się Steinbeck żeni. Cieszę się
bardzo, droga Marto, żeś i ty również znalazła szczęście.
— Dziękuję pani. O raju, jakże pani pięknie wygląda w tej białej
sukni i welonie! Jak prawdziwy anioł! Jak mój Jerzy panią tak
zobaczył, to zaraz przyleciał do mnie, pocałował mnie i powiedział:
„No, Martusiu, teraz ja także nie będę długo zwlekał, musisz jak
najprędzej zostać moją żoną".
W tej chwili wszedł Werner. Róża ujęła jego rękę.
— Powinszuj Marcie, mój kochany, zaręczyła się z szoferem
cioci. Chcą się już niebawem pobrać.
Werner podał rękę Marcie, która trochę zmieszana wybuchnęła
śmiechem.
— Życzę szczęścia, panno Marto. Dostaje pani przyzwoitego,
dzielnego chłopca, który z pewnością pani nie zawiedzie.
— Wiem, panie inżynierze i dziękuję serdecznie za życzenia. Ja
państwu także raz jeszcze życzę wszystkiego najlepszego. O raju!
Czyśmy to kiedy pomyśleli na tym okręcie, że wszyscy troje płyniemy
po szczęście? Ani nam się przecież śniło. A jednak moja kabalarka
mówiła prawdę!
— A myśmy się wcale nie radzili kabalarki, prawda Różo? —
żartował Werner.
Marta wyszła, a Werner porwał w objęcia swoją młodą, uroczą
żonę.
— Różo, moja cudna, ukochana Różo! Teraz jesteś moją,
nareszcie moją!
Zatonęli w sobie rozkochanym spojrzeniem, po czym usta ich
złączyły się w długim, upojnym pocałunku.
W kilka chwil potem weszła do pokoju Józefina Werth.
— Przyszłam, bo chciałam się ukradkiem pożegnać z mymi
drogimi dziećmi. Nasi goście nie spostrzegą tak prędko mej
nieobecności. Samochód czeka na was przed boczną furtką i odwiezie
was na dworzec. Jedźcie i bądźcie szczęśliwi, moi drodzy! A nie
zapominajcie o waszej starej matce!
Werner i Róża pocałowali tkliwie panią Józefinę.
— Żegnaj mamo! Do widzenia!
Skinęła w milczeniu głową, dając im znak, żeby odeszli. Oczy jej
zasnuły się łzami.
Werner sprowadził swoją młodą żonę do samochodu. Wyruszyli
w krótką podróż poślubną, która miała potrwać zaledwie kilka dni.
Przed samochodem stał w swoim eleganckim skórzanym ubraniu
Jerzy Steinbeck, obok niego zaś przystanęła Marta Preller. Młoda para
powinszowała również szoferowi, a Werner, pomagając Róży przy
wsiadaniu, rzekł:
— Ruszaj, Jerzy! Myślę, że to dobry znak, jeżeli w pierwszą
naszą podróż powiezie nas narzeczony.
— Bóg da, że się tak stanie. Życzę państwu szczęśliwej podróży!
— zawołała Marta, posyłając narzeczonemu ręką całusa.
Róża i Werner siedzieli mocno przytuleni do siebie i jechali w
drogę naprzeciw swemu szczęściu.