JADWIGA COURTHS-MAHLER
sprzedane dusze
Adaptacja i redakcja tekstu HALINA KUTYBOWA
Redakcja techniczna LECH DOBRZAŃSKI
Projekt graficzny okładki i strony tytułowej MAREK MOSIŃSKI
MIEJSKA BIBlrortKAPIMICZNA
11-806 Zabrze, ul. Woir.o^, ^J
951
ISBN 83-85397-00-0
Wydanie pierwsze powojenne, P.P.U. AKAPIT sp. z o.o. Katowice
Nakład 70 000+150 egz. Ark. wyd. 11,60, ark. druk. 11,5.
Papier offset, kl. III, 70 g, rola 61 cm
Rzeszowskie Zakłady Graficzne
Rzeszów, ul. płk. Lisa-Kuli 19
Zam. 1319/91
Róża Rietberg miała dwanaście lat, gdy umarł jej ojciec; matkę straciła dwa lata wcześniej.
Matka umarła przy urodzeniu syna, którego wydała na świat po trzynastu latach małżeństwa.
Mąż jej tak gorąco pragnął tego syna, że gdy oznajmiono mu, iż się urodził, uważał się za
najszczęśliwszego w świecie człowieka. Uradowany pobiegł do łoża swej żony, którą bardzo
kochał i obsypał jej ręce pocałunkami. Spojrzała z bladym uśmiechem na męża i spytała
cicho:
— Teraz chyba niczego nie brak ci do szczęścia, ukochany Albercie?
— Nie, jestem niewypowiedzianie szczęśliwy — odparł małżonek. Ponieważ kazano mu
wyjść z pokoju, przycisnął raz tylko do serca
swego małego synka, po czym spiesznie się oddalił. Podążył do swej córeczki Róży i
oznajmił jej, że urodził się braciszek.
Dziewczynka ucieszyła się ogromnie nie przeczuwając, że przyjdzie jej drogo okupić tę
radość. Ojciec również nie spodziewał się, że w tak krótkim czasie zostanie rozbite jego
szczęście, że szybkim krokiem zmierza cierpienie.
Jeszcze tego samego wieczoru zmarła jego żona, a następnego rana i maleńki synek.
Może też mała delikatna duszyczka wiedziała, jak źle bywa na świecie bez pieszczoty
macierzyńskiej, w każdym razie — maleństwo umarło.
Wypadki te zrobiły wielkie wrażenie na Róży Rietberg. Była zbyt młoda, aby móc pojąć cały
ogrom nieszczęścia, lecz dość rozumna,
3
by odczuć całą głębię bólu i zorientować się, jak wielką poniosła stratę. Po śmierci matki i
brata, ojciec jej omal nie stracił zmysłów z rozpaczy, a boleść jego widziało i rozumiało
dziecko.
Dziesięcioletnia wówczas, ogromnie subtelna i wrażliwa dziewczynka, szybko dojrzała
podczas owych okropnych dni.
Wyczuwała intuicyjnie, że powinna zapełnić życie złamanemu na duszy człowiekowi, że
powinna uczynić wszystko, aby się uspokoił i przyszedł do siebie. Nie rozumiała, dlaczego
ojciec oskarża się, że stał się przyczyną śmierci ukochanej żony. Mówił, iż Bóg ukarał go za
to, że nie zadowolił się dotychczasowym szczęściem i posiadaniem dobrej żony i maleńkiej
córeczki.
Te namiętne oskarżenia, zgoła niestosowne dla uszu dziesięcioletniej dziewczynki, sprawiły
na Róży głębokie wrażenie, aczkolwiek nie mogła jeszcze wtedy ogarnąć myślą, ani nawet
przeczuć przyszłych wypadków życia. Dziecko to stało się prawdziwą bohaterką, usiłując
pocieszyć ojca, choć samo było smutne i przygnębione.
Ojciec jednak od chwili, gdy spotkał go straszny cios, nie odzyskał już wesołości, ani nawet
spokoju. Róża podczas ostatnich dwóch lat, które spędziła u jego boku, dojrzała w cieniu
cierpienia. Stała się cicha, zrównoważona, gotowa do każdej ofiary i poświęcenia. Z natury
żywa i wesoła, starała się zwyciężyć panującą w domu atmosferę smutku i cierpienia. A gdy
udawało się jej wywołać blady, smętny uśmiech na ustach ojca, wówczas uważała to za
najwspanialszą nagrodę za swoje starania, bowiem uświadamiała sobie, że wniosła trochę
słońca w jego smutne życie.
W dwa lata po śmierci żony, dokładnie w rocznicę tego dnia, gdy powiła syna, Albert
Rietberg uległ wypadkowi, jadąc samochodem na uniwersytet. Był on profesorem, wybitnym
filologiem — językoznawcą. Uchodził za znakomitość, a przed ślubem podróżował po całym
świecie, studiując rozmaite języki i narzecza.
Po katastrofie przewieziono go do domu w stanie bardzo groźnym. Zostało mu jednak tyle
czasu, żeby sporządzić testament. Spadkobierczynią swego bardzo znacznego majątku
mianował Różę, przy czym uczynił jej opiekunem Herberta Rietberga, swego kuzyna,
jedynego krewnego z linii męskiej, który pozostał przy życiu. Przywołano go szybko do łoża
umierającego, a Herbert Rietberg przy-
rzekł, że będzie się serdecznie i troskliwie opiekował Różą. Profesor Rietberg udzielił mu
jeszcze kilku rad i wskazówek, dotyczących przyszłości córki i jej wychowania. Nie znał
dobrze swego kuzyna, lecz uważał go za uczciwego, szlachetnego człowieka. Wiedział, że nie
posiada on majątku, lecz zajmuje dobrze płatną posadę i żyje w dobrych warunkach. A
ponieważ był jedynym jego krewnym przeto sądził, że nadaje się w zupełności na opiekuna
Róży.
Róża siedziała z szeroko otwartymi, przerażonymi oczyma przy łożu swego ojca, nie
zwracając uwagi na nikogo. Przeczuwała, pełna strachu, że oto śmierć wyciąga znowu ręce,
aby zabrać jej najdroższego człowieka, jedynego, który pozostał jej na świecie. Z trudem
tłumiła głośny szloch, zachowując się cicho, przez wzgląd na ukochanego ojca. Albert
Rietberg wydał ostatnie tchnienie, trzymając w stygnącej dłoni rękę córeczki. Gdy
powiedziano Róży, że ojciec nie żyje, padła bez jednego słowa przed łóżkiem na kolana,
spoglądając z lękiem w jego martwą, bladą twarz...
Nie krzyczała, nie płakała, lecz osunęła się koło zwłok ojca, bezsilna i złamana,
przygnieciona okrutnym bólem, który zalewał jej małe serduszko.
Zmartwiała z lęku, przed strasznym losem, który wydzierał jej po kolei wszystkich bliskich
ludzi. Nie wypuszczała z rąk dłoni ojca, póki wreszcie nie poczuła martwego chłodu.
Wtedy cała drżąca pozwoliła się wyprowadzić do innego pokoju.
Nie potrafiła jednak serdecznie zapłakać, nie znalazła ani jednej łzy. Mówiono, że Róża jest
dziwnym dzieckiem.
Kuzyn ojca, który został jej opiekunem prawnym, zaprowadził ją do swej żony. Z początku
ciotka przyjęła dziewczynkę bardzo nieprzychylnie, gniewając się na męża, że przysporzył jej
tyle kłopotu. Róża słyszała to, a oschłość ciotki dotknęła boleśnie drżące, zbolałe dziecko.
Wuj pozostawił Różę pod opieką służącej, a sam wyszedł z żoną do innego pokoju. Tam
między małżonkami odbyła się długa rozmowa, a gdy ukazali się znowu, zachowanie ciotki
wobec Róży uległo zupełnej zmianie. Zbliżyła się serdecznie do dziewczynki, obsypując ją
pieszczotami, lecz wrażliwe dziecko wyczuło instynktownie, że tkliwość ciotki jest udana i
nieszczera. Róża nie potrafiła jakoś nabrać serca do tej kobiety, ani też do jej męża i to nie
tylko
dlatego, że dawniej widywała ich bardzo rzadko i że byli jej obcy. Dziewczynka wyczuwała
intuicyjnie fałsz i obłudę we wszystkich objawach czułości, których nie szczędzili jej krewni.
Nie mogła się w ich słowach doszukać szczerego uczucia, toteż zamknęła się w sobie. Ten
stosunek nigdy nie uległ zmianie, choć Róża była spokojnym i posłusznym dzieckiem.
Skrywała przed nimi trwożliwie swoje życie wewnętrzne. Nie mogła się do nich w żaden
sposób zbliżyć, choć nie słyszała nawet o czym wuj Herbert rozmawiał owego pamiętnego
dnia ze swoją żoną.
Rozmowa ta potoczyła się w ten sposób, że pani Helena obsypała swego małżonka
wyrzutami. Miała mu bardzo za złe, że przyjął obowiązek wychowania córki Alberta
Rietberga i że przysparza jej trosk i kłopotów. Mąż jednak, po wysłuchaniu tych wymówek,
odpowiedział:
— Posłuchaj spokojnie, Heleno, a na pewno zmienisz zdanie. Róża jest spadkobierczynią
swego ojca, który pozostawił jej o wiele więcej, niż się tego można było spodziewać, sądząc
po skromnym trybie życia, jaki prowadził. Zalecił on w testamencie, aby Róża otrzymała
staranne wykształcenie, aby nie szczędzono wydatków na jej wychowanie, aby prowadziła
takie życie, jak dotychczas. Każdego lata ma odbywać piękną podróż i używać wszelkich
rozrywek i przyjemności, na jakie mogą wystarczyć odsetki od kapitału. Odsetki z jej majątku
mogą być wydane na koszt jej utrzymania i wykształcenia. Albert wiedział, że nie jesteśmy
zamożni i że posiadam jedynie moją pensję, toteż uczynił wszystko, aby nam ulżyć.
Urządzimy się tak, abyśmy także w przyszłości mogli żyć z tych procentów, a przy tym
będziemy żyć znacznie lepiej niż obecnie. Pojmujesz chyba, ile będziemy mieli korzyści, gdy
Róża zamieszka u nas, pod naszą opieką. Ona ma prowadzić wystawne życie, więc i my
będziemy je prowadzili, będziemy z nią razem podróżowali i zakosztujemy wszelkich
rozrywek i przyjemności. Dziewczyna liczy obecnie lat dwanaście, możemy więc aż do jej
pełnoletności, to znaczy przez dziewięć lat, utrzymywać się na jej koszt. Odsetki wynoszą
około piętnastu tysięcy marek rocznie. Moją pensję będziemy składali do banku, więc sobie
trochę grosza zaoszczędzimy. Cały majątek małej jest złożony w pewnych papierach. Przy
tym Albert przed śmiercią za-
proponował mi, żebyśmy się przeprowadzili do jego mieszkania, aby dziecko nie musiało
zmieniać otoczenia, do którego przywykło. To ci chyba odpowiada? Pomyśl tylko, to piękne,
siedmiopokojowe mieszkanie, w eleganckiej dzielnicy, urządzone z komfortem, przepy-sznie
umeblowane... Komorne będzie oczywiście płacone z dochodów Róży. Nasze meble oddamy
na przechowanie, odbierzemy je dopiero w razie potrzeby. Pojmujesz chyba teraz, że
przyjmując Różę do siebie, nie będziemy mieli żadnego kłopotu. Nigdy nie zdarzy nam się
taka sposobność, żeby poprawić trochę nasze skromne warunki. Dzieci nie mamy, Róża
wydaje się cichą, posłuszną, uległą dziewczynką, nietrudną do prowadzenia. Nie będziesz z
nią miała wiele kłopotu, bo możemy przecież przyjąć jeszcze jedną służącą. Cóż ty na to?
Pani Helena wysłuchała stów męża z zapartym tchem. Oczy jej zalśniły chciwością.
— W domu tym jest przecież mnóstwo kryształów, srebra, porcelany... Czy będziemy
mogli tego używać? — spytała.
Mąż skinął głową.
— Naturalnie moja droga. Przez dziewięć lat będziemy mieli w tym mieszkaniu
nieograniczoną władzę...
Helena była zadowolona.
— Jeśli tak, to inna sprawa — rzekła — oczywiście, że nie możemy nie skorzystać z takiej
okazji. A teraz chodź ze mną do dziecka, musimy je pocieszyć.
Tak się też stało, lecz subtelna Róża, wyczuła w czułościach ciotki nutę fałszu. Zauważyła, że
ta kobieta musiała mieć zapewne jakiś powód, który skłonił ją do zmiany zachowania. Jej
serdeczność była nienaturalna.
Dziecko wykazywało w stosunku do wuja i ciotki bierność. Było ciche i zamknięte w sobie,
lecz takie usposobienie dogadzało obojgu chciwym ludziom. Po pogrzebie Alberta Rietberga,
wujostwo wprowadzili się natychmiast do mieszkania zmarłego. Róża mieszkała nadal w
swoim pokoju, w pozostałych zaś zagospodarowała się pani Helena, czując się tak swobodnie,
jak we własnym domu.
Róża była zadowolona, gdy zostawiano ją samą w jej pokoiku. Sprawiało jej przykrość, gdy
patrzyła jak ciotka i wuj zadomowili się w pokojach, które dawniej zajmowali rodzice. Wuj
Herbert siedział
7
przy biurku ojca, leżał na kanapie, na której ojciec po obiedzie drzemał, pił wodę z jego
szklanki. A ciotka Helena szperała w toaletce matki, otwierała jej szafę, pielęgnowała jej
kwiaty. Przy stole zajmowali miejsca zmarłych rodziców.
Wszystko to wydawało się Róży przykre. Cierpiała i stawała się coraz bledsza, coraz
mizerniej sza. Często wymykała się do swego pokoiku, gdzie w samotności zalewała się
łzami. A przy tym wydawała się samej sobie niewdzięczna i zła, bo wuj i ciotka obsypywali
ją pieszczotami. Mimo to, nie mogła nabrać do nich przekonania. Od czasu śmierci ojca czuła
się samotna i opuszczona, a gdy wuj i ciotka pieścili ją, doznawała uczucia, że powinna od
nich uciec, gdzie oczy poniosą.
Nie wiedziała, że wujostwo w niesłychany sposób wyzyskują ją materialnie, gdyż nie miała
jeszcze pojęcia o wartości pieniądza. Nie byłaby tego nawet zauważyła, gdyby nie służba,
która nieraz w obecności dziecka rozmawiała na ten temat.
Służące pozostały te same. Były to sprytne wygadane dziewczęta, które zdawały sobie jasno
sprawę ze stosunków panujących w domu. Nieraz wyśmiewały się z państwa Rietberg za ich
chciwość. Róża nie chciała tego słuchać i uciekała do siebie. Kpiły z jej wuja i ciotki, że
prowadzą oni wystawne życie, chodzą na bale, koncerty i do teatru, wyprawiają u siebie
eleganckie przyjęcia, — a wszystko to za pieniądze Róży.
Róża nie przykładała do tego wagi. Bolał ją jedynie brak pietyzmu, jakiego dopuszczali się
Rietbergowie używając rzeczy, które należały do zmarłych rodziców. Nie troszczyła się o to,
że wykorzystują ją materialnie. Nie pytała nigdy o cenę żadnej rzeczy, nie wtrącała się
zupełnie do spraw pieniężnych. Raz tylko wystąpiła energicznie, gdy ciotka Helena chciała,
aby Róża przestała się uczyć języków i muzyki, bo lekcje te są zbyt kosztowne.
— Po cóż się masz niepotrzebnie męczyć, moje dziecko, na co ci te lekcje? Napiszemy
twoim profesorom, żeby nie przychodzili — perswadowała ciotka.
Róża jednak sprzeciwiła się temu kategorycznie.
— Mój ojciec nigdy by się na to nie zgodził. Odziedziczyłam po nim zdolności do języków i
pragnę je rozwijać. Muszę mówić tymi
8
czterema językami, których zaczęłam się uczyć. A lekcji muzyki także się nie wyrzeknę, bo
ojciec życzył sobie, abym grała.
Pani Helena doszła wreszcie do wniosku, że w tym wypadku nic nie wskóra. Na ogół Róża
nie sprzeciwiała się nigdy zarządzeniom wuja i ciotki, zgadzała się na wszystko, toteż oboje
sądzili, że mają na nią wielki wpływ. Tym razem zaprotestowała i w dalszym ciągu pobierała
lekcje. Byłoby zresztą szkoda, gdyby je przerwała, gdyż odziedziczyła po ojcu jego wielkie
zdolności do języków. Jeszcze za życia profesora Rietberga, rozmawiała z nim po francusku,
angielsku, włosku i hiszpańsku, aby się wprawić. Uczyniła w językach tych takie postępy, że
z łatwością czytała książki, które pozostawił ojciec. Przy tym była bardzo muzykalna, grała
biegle na fortepianie i posiadała miły mezzosopran.
Gdy rok dobiegał końca, wuj oświadczał jej zawsze, iż odsetki zostały wydane i że
wystarczyły na pokrycie kosztów jej utrzymania i nauki.
Róża spokojnie przyjmowała te wiadomości, gdyż nie zdawała sobie zupełnie sprawy z
wartości pieniądza.
Na szczęście profesor nakazał w swoim testamencie, że nie wolno naruszać kapitału córki, ani
też spekulować nim: gdyby nie to, Herbert Rietberg byłby się w swej chciwości posunął
jeszcze dalej i na pewno zagarnął majątek sieroty.
Opiekun Róży i jego żona musieli wcześniej zrezygnować ze zbytku, niż się tego spodziewali.
Wybuchła wojna, a wskutek wzrastającej wciąż drożyzny, należało oszczędniej
gospodarować. Herbert Rietberg nie mógł już odkładać do banku swej pensji, a gdyby to
nawet czynił, to niewiele by miał z tego pożytku. Zarówno jego oszczędności, jak też i kapitał
Róży stopniały w czasie inflacji. Jedyną deską ratunku stało się uposażenie, które podczas
inflacji odpowiednio wzrosło.
Róża tymczasem ukończyła szkołę i oddała się całkowicie nauce języków obcych,
pogłębiając wciąż swoje wiadomości. Studiowała w każdej wolnej chwili książki, które były
spuścizną po ojcu.
Jednak, gdy odsetki od jej kapitału stawały się coraz mniejsze, wujostwo stanowczo zabronili
dalszej nauki. W miarę, jak zmniejszały się dochody Róży, wuj i ciotka znacznie dla niej
ochłodli.
Zwracano się do niej szorstko, a gdy zwolniono służbę, Róża musiała spełniać wszelkie
czynności, które dawniej wykonywały służące. Wy-przedawano po kolei meble, kosztowne
dywany i srebra, które należały do rodziców Róży. Do mieszkania wstawiono dawne
urządzenie wuja. Herbert Rietberg oraz jego żona tak bardzo przywykli do zbytkownego
życia, że nie przebierali w środkach, aby je nadal móc prowadzić.
Gdy wszystkie źródła dochodów zostały wyczerpane, zasypywali wyrzutami biedną Różę.
Wymawiali jej, że przeliczyli się, biorąc ją do siebie, że jest ona tylko zbytecznym ciężarem.
Teraz dopiero Róża pojęła, że służące miały słuszność. Przekonała się obecnie, że wuj i ciotka
dbali jedynie o jej majątek i dlatego udawali serdeczność.
Ciotka Helena narzekała na drogie mieszkanie, które zostało im narzucone użalając się, że ma
mnóstwo roboty ze sprzątaniem. Jednak najcięższą robotę wykonywała Róża, która pracowała
od świtu do późnej nocy. Ciotka nigdy nie była z niej zadowolona, bezustannie łajała
dziewczynę.
Róża przystosowała się bez szemrania do zmienionych warunków życia. Widziała przecież,
że wszyscy prawie znajdowali się obecnie w podobnym położeniu. Czuła coraz większy żal i
pustkę w sercu. Między Herbertem Rietbergiem, a Heleną dochodziło coraz częściej do
przykrych scen, po których wuj całą swoją złość wylewał na Różę. Miał do niej pretensje, że
doszczętnie zubożała.
Róża przysłuchiwała się ze wstydem kłótniom między wujem, a ciotką. Spory te dotyczyły
przeważnie jej osoby. Dziewczyna cierpiała, że stała się im ciężarem i byłaby chętnie ulżyła
im w jakiś sposób. Nie zdawała sobie sprawy, że właściwie zarabiała na siebie, gdyż
wykonywała w domu wszystkie, najniższe nawet posługi. Nie wzdragała się przed żadną
pracą, pragnąc zdobyć sobie prawo bytu w domu.
Dla Róży nastały teraz bardzo ciężkie czasy. Wuj i ciotka traktowali ją jak służącą. Wskutek
inflacji papiery Róży staniały, cały kapitał, który ojciec w nich ulokował przedstawiał wartość
makulatury. Sierota była całkowicie zdana na łaskę i niełaskę krewnych. Pomimo ciężkich
warunków życia, wyrosła Róża na bardzo ładną dziewczynę. Wysmukła, zręczna, posiadała
wspaniałe blond włosy o ciepłym metalicznym połysku złota i prześliczną, delikatną cerę.
10
Oczy miała szare, błyszczące, ocienione długimi rzęsami, rysy bardzo regularne. Każdy jej
ruch odznaczał się wdziękiem. Urodę dziewczyny owiewał jednak jakiś smutek. Rzadko
kiedy na jej twarzy gościł uśmiech. Ona, która była dzieckiem wesołym i figlarnym,
przycichła i przygasła, jakby wśród bólu i cierpienia. Gdy wujostwo byli wobec niej
niesprawiedliwi, usta jej drgały boleśnie, lecz nigdy nie zdobyła się na słowo obrony. Raz
tylko, kiedy znowu czynili jej wymówki, że jest im ciężarem. Róża wyrwała się ze swego
zwykłego odrętwienia i rzekła głosem drżącym ze wzburzenia:
— Pozwólcie mi odejść. Poszukam sobie zajęcia. Posiadam wiele rozmaitych wiadomości,
które mogę spożytkować. Zarobię na
chleb...
Ciotka jednak zaczęła na nią fukać, dowodząc, że znajomość języków obcych — to za mało,
by otrzymać posadę, że potrzebne są jeszcze inne kwalifikacje.
Róża zebrała się na odwagę:
— Jeżeli mam jakieś braki, to chętnie je uzupełnię. Wiem. że znając dobrze języki obce,
otrzymam na pewno jakieś zatrudnienie.
To zirytowało ciotkę:
— Aha, taka jest twoja wdzięczność za wszystkie ofiary, któreśmy ponieśli dla ciebie... Teraz
chcesz odejść i zostawić mnie w lym wielkim mieszkaniu, choć wiesz, że nie mogę sobie
pozwolić na trzymanie służącej... Chcesz, żebym się zapracowała na śmierć... Czy ci nie
wstyd okazać się tak niewdzięczną?
Róża spojrzała ze zdumieniem na ciotkę, po czym odparła:
— Przecież mówicie wciąż, że jestem wam ciężarem. Chciałam wam ulżyć... Skoro jednak
ciocia uważa że jestem potrzebna, w la-kim razie zostanę...
I Róża została i dalej pracowała w domu. Oprócz zajęć domowych, które całkowicie prawie
spoczywały na jej barkach, naprawiała także bieliznę i przerabiała suknie ciotki i swoje. Nie
mogły sobie teraz sprawić nic nowego, lecz z zapasów garderoby, pozostałych z lepszych
czasów, można było jeszcze korzystać. Róża była bardzo zręczna, mimo to zbierała zamiast
pochwał wyrzuty. Przestała się tym wreszcie przejmować, doszła bowiem do wniosku, że nie
tylko nie jest ciężarem, lecz jest bardzo potrzebna w domu.
U
Czuła się w tym czasie bardziej samotna i opuszczona niż kiedykolwiek, toteż zrobiło na niej
wrażenie, gdy pewnego dnia posłyszała rozmowę wuja i ciotki, mówiących o jednej z
kuzynek Herberta Rietberga. Przypomniała sobie wówczas, że i ojciec opowiadał jej niegdyś
o tej krewnej, mieszkającej w Argentynie. Zdziwiła się słysząc, że wuj i ciotka wyrażają się o
niej bardzo niepochlebnie, ojciec jej w swoim czasie mówił o kuzynce z wielkim uznaniem i
sympatią. Dziewczyna doznawała miłego uczucia, myśląc o tym, że owa kuzynka Józefina
jest właśnie jej ciotką. Cieszyła się, że posiada jeszcze kogoś, z kim łączą ją więzy krwi.
Ojciec Józefiny był bratem jej dziadka, a< ojciec wuja Herberta kuzynem ich obu. Róża była
więc bliżej spokrewniona z Józefiną, niż wuj Herbert i ciotka Helena. Ta świadomość
stanowiła niejaką pociechę dla samotnej dziewczyny. Chociaż nie widziała i nie znała tej
ciotki, choć zapewne nigdy nie miała jej zobaczyć — cieszyła się jednak, że gdzieś daleko, na
innej półkuli posiada krewną, o której ojciec tak dobrze się wyrażał. Wprawdzie ojciec nigdy
o nikim źle nie mówił i wszystkim ludziom wierzył, dopóki nie zawiedli zaufania. Dlatego
właśnie oddał swoje jedyne dziecko pod opiekę Herbertowi. Lecz ta ciocia Józefina mogła
być jednak dobrą, szlachetną kobietą... I Róża stworzyła w swej wyobraźni idealną postać,
którą wyposażyła we wszelkie zalety, aby mieć jakąś ostoję w swoim samotnym życiu.
Tymczasem wuj Herbert stracił posadę. Został zredukowany i doszłoby zapewne do
ostatecznej ruiny, gdyby nie spotkał się przypadkowo ze swoim przyjacielem z młodych lat,
który podczas inflacji dorobił się olbrzymiego majątku. Przyjaciel ten, niejaki pan Brickner
posiadał fabrykę samochodów i przyjechał do Berlina, żeby tu założyć filię swego
przedsiębiorstwa. Mianował Herberta Rietberga kierownikiem tej filii i dał mu znacznie
wyższą pensję od tej, którą pobierał dawniej. Brickner uczynił to, gdy odwiedził Rietberga i
zobaczył Różę, która od razu wywarła na nim ogromne wrażenie.
Był to mężczyzna, który przekroczył już czterdziestkę, niski, krępy, o pospolitej twarzy,
grubych wydatnych wargach i małych, bystrych oczkach. Wydawał się Róży bardzo
nieprzyjemny. Alfred Brickner od pierwszego wejrzenia zapałał namiętnością do Róży. Dotąd
nie miał nigdy czasu, żeby zajmować się kobietami, bo dążył
12
jedynie do zrobienia coraz większego majątku. Teraz po zdobyciu olbrzymiej fortuny, po
osiągnięciu celu, poczuł nagłą skłonność do pięknej dziewczyny. Ta delikatna, cicha istota o
wielkich smutnych oczach wydawała mu się najpiękniejszą, najbardziej godną pożądania
kobietą pod słońcem.
Nie ukrywał przed Rietbergiem, że zakochał się w Róży. Podobała mu się szczególnie
dlatego, że nawet w swoich skromnych sukienkach wyglądała tak dumnie i wytwornie.
Wyobrażał sobie, że będzie jeszcze piękniejsza, gdy zostanie jego żoną, gdy włoży kosztowną
toaletę i cenną biżuterię. W myślach widział już, jak Róża przechadza się po wspaniale
umeblowanych apartamentach jego willi, urządzonej z ogromnym przepychem.
Zaczął bywać coraz częściej u przyjaciela i teraz dopiero zaczął się dla Róży najgorszy okres
w jej życiu. Ciotka i wuj nalegali wciąż, żeby okazywała względy Bricknerowi, żeby była
miła i uprzejma. Twierdzili, że to jej obowiązek, gdyż pan Bruickner dał wujowi posadę i
dzięki temu pozbyli się troski o byt. Tłumaczyli, że taka szansa zdarza się tylko raz w życiu,
że nie wolno jej odrzucać jego ręki. Mówili, że Róża może się stać bogata, znacznie bogatsza,
niż była, że będzie mogła mieć wszystko, czego zapragnie, a przede wszystkim pomóc
„swoim dobroczyńcom".
Z przerażeniem słuchała tych wywodów. Gdy wuj po raz pierwszy powiedział, że wywarła
wielkie wrażenie na Bricknerze, który zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia,
dziewczyna zdziwiła się bardzo.
— Mylisz się chyba, wujaszku, przecież pan Brickner jest twoim rówieśnikiem. To
niemożliwe, żeby się miał zakochać w tak młodej osobie jak ja.
— Dlaczego? Brickner jest człowiekiem w średnim wieku, a przede wszystkim niezmiernie
bogatym. Będzie mógł ofiarować swej żonie, czego tylko zapragnie.
— Bogactwo nigdy nie zdoła zaspokoić tych pragnień, o których marzę. Nie powinieneś mi,
wuju, wspominać o panu Bricknerze. Jest mi przykro, gdy ten okropny człowiek rzuca na
mnie pożądliwe spojrzenia.
— Jak możesz nazywać „okropnym" człowieka, który dał mi
13
posadę i stał się w ten sposób także twoim dobroczyńcą? Nie zapominaj, że uchronił nas
wszystkich od nędzy. Róża zbladła.
— Masz słuszność, nie powinnam była tego mówić, gdyż mamy mu wiele do zawdzięczenia.
Niech jednak przestanie myśleć nawet o tym, że zostanę kiedykolwiek jego żoną. Wolałabym
umrzeć, niż poślubić tego człowieka.
— Jesteś przesadna, zawsze to mówiłam — odezwała się ciotka Helena — a przy tym
niezmiernie zarozumiała. Powinnaś Bogu na kolanach dziękować, że człowiek stateczny i
przyzwoity pragnie ci złożyć u stóp swój majątek.
Róża przycisnęła dłonie do serca.
— Nie, ciociu, nigdy nie wyjdę za niego. Czuję do niego głęboką odrazę.
— Ach, tak! A co się z nami stanie? Jeżeli go odtrącisz, wuj na pewno straci posadę.
— Ciociu — zawołała dziewczyna, przerażona — on chyba tego nie zrobi! Nie może
przecież czynić wuja odpowiedzialnym za to, że ja nie chcę za niego wyjść za mąż.
— Uczyni to z pewnością.
— W takim razie, to zły człowiek, o marnym charakterze.
— Nie gadaj głupstw. Powinnaś wreszcie nabrać rozumu i zastanowić się nad tym, ile nam
masz do zawdzięczenia. Utrzymujemy cię od wielu lat, widzę, żeś o tym zapomniała.
Pani Helena zapomniała, że do niedawna korzystała wyłącznie z majątku Róży i nie
przypisywała temu żadnego znaczenia. Siostrzenica spojrzała na nią z przestrachem.
— Nie będziesz chyba wymagała ode mnie, ciociu, żebym się sprzedała mężczyźnie, który
wzbudza we mnie wstręt, tylko dlatego, aby wam okazać moją wdzięczność?
— Już ci raz powiedziałam, żebyś nie była taka przesadna. Przyjmiesz oświadczyny pana
Bricknera. Chwała Bogu, wujaszek jest twoim opiekunem prawnym i także ma w tej
sprawie słówko do powiedzenia. ,
Herbert Rietberg spostrzegł, że żona daje mu jakieś znaki i zrozumiał natychmiast, o co
chodzi.
14
— Tak, Różo, jestem twoim opiekunem i nie pozwolę, abyś odrzuciła tak świetną partię.
Powiem panu Bricknerowi, że się zgadzasz, a ty wówczas będziesz musiała ustąpić. Robię to
wyłącznie dla twego dobra. Młodzi ludzie często bywają nierozsądni, trzeba czuwać nad ich
szczęściem. Oświadczyny zaskoczyły cię, musisz się dopiero oswoić z tą myślą. Powiem więc
dziś jeszcze panu Bricknerowi, że dziękujesz mu za tak wielki zaszczyt i że zostaniesz jego
żoną, lecz prosisz o cztery tygodnie zwłoki, gdyż pragniesz się skupić i przygotować do
nowej godności. Powiem mu to naturalnie w bardzo delikatny sposób, żeby się nie obraził i
nie cofnął. Zaręczyny twoje odbędą się za cztery tygodnie, a wkrótce potem wyprawimy
wesele. Basta! .
Róża chciała coś odpowiedzieć, lecz wuj Herbert ją ofuknął.
— Milcz! Nie chcę słuchać tych głupstw, jestem zmęczony! Dziewczyna zacisnęła mocno
usta i wyszła z pokoju. Nikt nie
wiedział, jaka była przybita i nieszczęśliwa. Mimo to, powzięła niezłomne postanowienie.
Tak, raczej umrzeć, niż poślubić tego człowieka! Zdawała sobie jednak sprawę, że uporem
nic nie wskóra, i że żaden sprzeciw w tym wypadku nie pomoże.
Herbert Rietberg spotkał się tego samego dnia ze swoim nowym zwierzchnikiem i rzekł do
niego:
— Powiedziałem mojej pupilce, że pan pragnie ją poślubić. Dziewczyna szaleje ze szczęścia,
takie wrażenie zrobiły na niej pańskie oświadczyny. Jest ona w ogóle bardzo wrażliwa, musi
się dopiero oswoić z tą myślą. Dlatego zechce pan jeszcze trochę poczekać...
Oczy Bricknera zabłysły. Pogładził z zadowoleniem podbródek.
— No, no, nic dziwnego, że straciła głowę, skoro ją spotyka takie szczęście. Dziewucha
będzie miała forsy jak lodu. Pracowałem jak koń przez długie lata, a to com zebrał, dostanie
teraz moja żona. Dla takiej biednej dziewczyny to wielki los. Podoba mi się jednak, że się
trochę droży, inne baby zaraz się człowiekowi rzucają na szyję, a ta jest nie taka... Jak długo
mam czekać na pierwszego buziaka?
— No, powiedzmy jakieś cztery tygodnie, drogi panie.
— Hm, troszkę długo, ale trudno, zgadzam się. Dziś jeszcze wyjadę, tu bym chyba nie
wytrzymał. Od dziś za miesiąc wyprawi się zaręczyny.
75
— Dobrze, proszę pana.
— Nie nazywaj mnie wciąż panem, przecież byliśmy w młodości przyjaciółmi, a teraz
zostaniemy krewnymi. No, nie wyjdziesz źle na tym pokrewieństwie, będę dbał o rodzinkę
mojej żonusi. Wiesz przecież, że dobry ze mnie chłop.
Herbert Rietberg nie był wprawdzie tak mocno przekonany o dobroci Bricknera, lecz na razie
wystarczyło mu zapewnienie, że będzie dbał o rodzinę żony. Postanowił korzystać w miarę
możności z bogactwa Bricknera. Był pewny, że w przeciągu czterech tygodni uda mu się
całkowicie przełamać opór siostrzenicy. Znajdzie już na nią jakiś sposób. Na razie przecież
był jeszcze jej opiekunem, choć opieka ta dobiegała już końca. Róża miała wkrótce już zostać
pełnoletnią, toteż należało szybko działać, żeby skłonić ją wcześniej do małżeństwa z
Bricknerem.
Róża siedziała w swoim pokoju i tępym wzrokiem patrzyła przed siebie. W pokoju panowały
ciemności, ciotka Helena gasiła wieczorem światło, aby zaoszczędzić prąd i nie płacić
wysokich rachunków
za elektryczność.
Wujostwo od dawna już położyli się do łóżka i sądzili, że Róża także śpi. Lecz dziewczyna,
mimo zmęczenia, nie mogła się uspokoić. Już przeszło godzinę siedziała nieruchomo wśród
mroku, a w głowie jej krążyły niespokojne myśli. Tego wieczoru doszło znowu do przykrej
sceny z wujem Herbertem. Oświadczył Róży, iż w jej imieniu przyjął oświadczyny pana
Bricknera i że zaręczyny odbędą się za cztery tygodnie. Raz jeszcze próbowała go przebłagać,
lecz nie dał jej dojść do słowa. Wtedy Róża zamilkła, a wuj z zadowoleniem doszedł do
wniosku, że „dziewczyna nabrała wreszcie rozsądku".
Teraz siedziała w ciemności, drżąca ze wzburzenia i chłodu. Otuliła się szczelnie szerokim
szalem. Szukała gorączkowo jakiegoś wyjścia z sytuacji. Zdawała sobie jasno sprawę, że
nigdy nie zgodzi się na wstąpienie w związek małżeński z Bricknerem. Wolała już
16
umrzeć... Była jednak młoda i kochała życie, choć od chwili śmierci rodziców zaznała tyle
cierpienia. Tak, kochała życie i spodziewała się, jak wszyscy młodzi ludzie, że i dla niej może
kiedyś nadejdą lepsze dni.
Co jednak miała począć? Uciec z domu? Ale dokąd? Modliła się do zmarłych rodziców,
prosząc ich o opiekę i pomoc. Nie miała przecież na całym świecie nikogo, nie wiedziała,
gdzie się schronić... Miała jeszcze ciotkę, która mieszkała w Argentynie... W sercu Róży
zamigotał słaby płomyk nadziei, któjy szybko zgasł... Jakże tu dotrzeć do owej ciotki? A
gdyby się jej nawet udało, to nie wiadomo przecież, czy ta krewna zechciałaby jej dopomóc?
Nie znała jej wcale, słyszała o niej jedynie od wuja i od swego ojca, których zdania były
bardzo sprzeczne. Ojciec nazywał ciotkę Józefinę szlachetną i dzielną istotą. Przypomniała
sobie słowa zmarłego, zdawało się jej, że słyszy wyraźnie jego głos. Opowiadał jej wtedy, jak
kochał jej matkę, która mu była wszystkim. Mówił ze smutkiem, że obecnie, gdy stracił
ukochaną żonę, nie posiada na świecie żadnej bliskiej istoty i że jego maleńka Różyczka
powinna mu ją zastąpić. Wtedy Róża zapytała:
— Czy nie mamy, tatusiu, żadnych krewnych z wyjątkiem wuja Herberta i ciotki Heleny?
— Mam jeszcze jedną kuzynkę — odparł — która mieszka w Argentynie. Jest ze mną bliżej
spokrewniona niż z Herbertem, nasi ojcowie byli braćmi. Nazywa się Józefina i była niegdyś
bardzo piękna. Lubiłem ją bardzo, lecz byłem wówczas tak pochłonięty własnym
szczęściem, że nie potrafiłem myśleć o niczym innym. Słyszałem potem, że uciekła w świat z
ukochanym człowiekiem, ponieważ chciano ją zmusić, żeby poślubiła innego, bogatego,
którego nie kochała. Odważna, szlachetna istota... Dobrze uczyniła. Należy zawsze iść za
głosem serca i nie sprzeniewierzać się swoim uczuciom.
Róża nagle doznała wrażenia, jakby ręka ojca przesunęła się pieszczotliwie po jej włosach.
Serce jej przestało na chwilę bić. Wydawało się jej, że ojciec powtarza te słowa, lecz
wymawia je z większym naciskiem niż wówczas...
Tak, należało zawsze słuchać głosu serca!
— Ojcze, tatusiu mój najdroższy, wiem już dlaczego dziś właśnie
Sprzedane dusze
17
przypomniały mi się te słowa... Pragniesz mnie upomnieć, żebym się nie sprzeniewierzała
moim zasadom. Jesteś w tej chwili przy mnie, żeby mi powiedzieć, że lepiej uciec, jak owa
nieznana krewna, niż dać się zmusić do związku z niekochanym człowiekiem. Pomóż mi,
tatusiu, pomóż mi, najdroższa mamo... Wy oboje patrzycie na mnie z nieba i nie opuścicie
waszego jedynego dziecka... Dzięki ci za to ostrzeżenie, drogi ojcze. Pójdę w świat, lecz za
żadną cenę nie poślubię tego okropnego człowieka.
Ach, gdyby Róża wiedziała, jak dotrzeć do owej nieznajomej
krewnej!
Przyszło jej znowu na myśl, co mówiła o ciotce Józefinie ciotka Helena. Nazywała ją istotą
bez czci, opowiadała, że uciekła z domu z jakimś ubogim inżynierem, choć wuj Herbert
przedstawił jej bogatego konkurenta, który chciał się z nią ożenić. Wuj Herbert pragnął jej
dobra, próbował wszystkich środków, żeby ją przywieść do rozsądku, ona jednak nie chciała
go posłuchać. Jej ukochany otrzymał posadę w Argentynie, dokąd z nim wyjechała.
Zawiadomienie o ślubie przysłała z Buenos Aires, przed tym jednak była kochanką swego
męża. Ciotka Helena nazywała ją lekkomyślną, godną potępienia
osobą.
To zawiadomienie o ślubie dało początek rozmowy na temat ciotki Józefiny. Ciotka Helena
szperała w szufladzie i z pliku starych papierów wypadło owo zawiadomienie. Róża patrzyła
z dziwnym uczuciem na pożółkły papier. Mąż ciotki nazywał się Jan Werth, wobec tego ona
sama zwała się dziś Józefina Werth. Józefina Werth w Buenos Aires! Było to wszystko, co
wiedziała o tej krewnej. Powtórzyła raz jeszcze nazwisko i doznała przy tym uczucia
ogromnej sympatii dla ciotki Józefiny, której los był tak podobny do jej losu. Stanowczym
ruchem podniosła głowę. Tak, ona również wolała uciec, niż należeć do mężczyzny, którego
nie kochała. Musiała się przecież dla niej znaleźć jakaś praca. Była młoda, zdrowa i chciała
pracować. Wiedziała wprawdzie, że dziś trudno jest o posadę, bo przecież, kiedy
zredukowano wuja, on także przez długi czas nie mógł znaleźć nic odpowiedniego.
Nasłuchała się wtedy dosyć o tym,-jak wielka jest liczba poszukujących pracy i jak mało
posad do objęcia. Ciotka powtarzała wtedy nieraz:
18
— Tylko na służbę domową jest zawsze popyt. Służących jest mało, one zawsze znajdują
miejsce.
Wobec tego, Róża postanowiła na razie szukać miejsca w charakterze służącej, dopóki nie
znajdzie czegoś odpowiedniejszego. U obcych ludzi nie mogło być przecież gorzej niż u wuja
i ciotki. W każdym razie należało się śpieszyć. Powinna była dostać posadę w ciągu tych
czterech tygodni, aby wuj nie mógł jej zmusić do poślubienia Alfreda Bricknera. Należało się
także postarać, aby wujostwo nie dowiedzieli się o jej miejscu pobytu, a w każdym razie,
zanim Róża nie dojdzie do pełnoletności. Do tego czasu podlegała jeszcze władzy wuja
Herberta. Za sześć tygodni miała ukończyć dwadzieścia jeden lat, a wówczas opiekun nie
będzie miał już prawa rozstrzygać o jej losach.
Znowu zapadła w głęboką zadumę. Przypomniała sobie, że widziała w pobliżu domu
wystawę sklepową, zasłoniętą szarą żaluzją. Nad drzwiami wisiał szyld: Kantor Służby
Domowej. Przechodziła tam codziennie gdy szła po zakupy na obiad. Postanowiła, że jutro
zdobędzie się na odwagę i wejdzie do kantoru, aby się zapytać o jakieś zajęcie.
Powziąwszy to postanowienie, uspokoiła się i poszła nareszcie spać. Była tak zmęczona, że
mimo trosk, natychmiast usnęła. Nazajutrz rano, po załatwieniu wszystkich sprawunków,
Róża weszła do Kantoru Służby Domowej. Za biurkiem siedziała starsza kobieta w okularach,
która wpisywała szeregi cyfr do grubej księgi. Była to właścicielka przedsiębiorstwa, pani
Siebenberg.
— Czego panienka sobie życzy? — zapytała, podnosząc wzrok znad księgi i spoglądając na
Różę.
— Chciałabym zapytać, czy pani mogłaby wystarać się dla mnie o jakieś zajęcie?
— A o jakie zajęcie panience chodzi? — zapytała pani Siebenberg.
— Wszystko mi jedno. Chciałabym dostać się do jakiegoś domu jako pomocnica w
gospodarstwie, lecz jeżeli nic takiego się nie trafi, to mogę również pracować jako służąca.
Pani Siebenberg zaczęła dokładnie rozpytywać dziewczynę, chcąc się dowiedzieć jakie ma
kwalifikacje. Róża wyliczała wszystko co
19
potrafi; powiedziała, że umie sprzątać, szyć, i gotować, przypuszczając, że to jej najbardziej
ułatwi otrzymanie posady. Nie wspominała, że jest muzykalna i zna cztery języki obce, w
obawie, że będzie to brzmiało zbyt pretensjonalnie i stanie jej tylko na przeszkodzie. Pani
Siebenberg kiwała głową, a wreszcie zapytała Różę o świadectwa. Zanim dziewczyna zdołała
odpowiedzieć, do lokalu wszedł jakiś pan z panią i stanęli obok Róży.
— Nie mam świadectw — szepnęła Róża, zmieszana — nigdzie jeszcze nie służyłam...
— A gdzie pani mieszka? — pytała dalej pani Siebenberg, nie zwracając uwagi na
przybyłych. Na pierwszy rzut oka poznała, że byli to państwo, którzy zapewne poszukiwali
służącej. Takiej klienteli pani Siebenberg miała pod dostatkiem, brakło jedynie służby
domowej.
— Nie mam rodziców, więc mieszkam z wujem i ciotką. Ale oni nie powinni się dowiedzieć,
że staram się o pracę, bo byliby z tego niezadowoleni. Ja jednak wiem, że jestem tylko
ciężarem i pragnę sama pracować na siebie.
— Niech mi panienka jednak poda swój adres, żebym wiedziała jak panienkę zawiadomić,
jeżeli się znajdzie coś odpowiedniego.
Pan i pani zamienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenia i w dalszym ciągu
przysłuchiwali się z zainteresowaniem rozmo-
wie.
— Może pani pozwoli, żebym codziennie przychodziła i dowiadywała się, czy znalazło się
dla mnie jakieś miejsce.
— Dobrze. Choć, prawdę mówiąc, trudno będzie coś znaleźć, bo panienka nie ma referencji.
Postaram się jednak wyszukać miejsce dla panienki. Proszę uiścić wpisowe.
Róża przelękła się. Nie miała przy sobie ani grosza.
— A ile wynosi wpisowe?
Pani Siebenberg wymieniła kwotę. Róża odetchnęła. Postanowiła zdobyć w jakiś sposób
pieniądze. Posiadała jszcze trochę biżuterii po matce. Nie chciała, aby te drobiazgi dostały się
w ręce wuja i ciotki, więc od razu je ukryła. Biżuteria ta nie miała wielkiej wartości, mogła za
nią dostać najwyżej kilkaset marek. Wyzbywała się niechętnie tych drobiazgów, które
stanowiły jedyną spuściznę po matce.
20
Nie było jednak innej rady. Postanowiła sprzedać broszkę z brylancikami, gdyż zmarła matka
najmniej ją lubiła.
Tymczasem przybyli obserwowali bacznie Różę, po czym szybko porozumieli się
spojrzeniem. Zbliżyli się oboje do młodej dziewczyny, a obca pani zwróciła się do niej:
— Czy panienka wyjechałaby za granicę? Pani Siebenberg zmarszczyła gniewnie brwi:
— W moim kantorze pertraktacje są prowadzone jedynie przeze mnie. Ta panienka już się
zapisała.
Nieznajoma zaśmiała się.
— Przecież słyszałam, że panienka dopiero jutro ma się zapisać. Ale niech się pani nie
gniewa, przecież nie chcemy pani krzywdzić i zapłacimy wszystko, co się będzie należało za
pośrednictwo. Pragniemy się porozumieć z tą panienką.
Pani Siebenberg uspokoiła się.
— A, to co innego!
Nieznajoma znowu zwróciła się do Róży:
— Więc jak, panienko, czy przyjęłaby panienka miejsce za granicą?
Róży mocno zabiło serce. Więc miała sposobność wyruszyć w świat. Doznała nagle wrażenia,
jakby w tej nieznanej dali czekało ją wielkie szczęście.
— Ależ tak, pojadę! Im dalej, tym lepiej! — zawołała.
Teraz nieznajomy pan zbliżył się także do dziewczyny. Nie spuszczał on przez cały czas
wzroku z Róży. On i jego towarzyszka zorientowali się od razu, że Róża nie jest zwykłą
służącą. Była wprawdzie bardzo skromnie ubrana, lecz robiła wrażenie osoby wytwornej. A
przede wszystkim była piękna, zwłaszcza jej złote włosy przyciągały wzrok. Miała przy tym
delikatną, z lekka zaróżowioną cerę i śliczne oczy. Źrenice mężczyzny błysnęły pożądliwie,
opanował się jednak i, przybierając dobroduszny uśmiech, rzekł:
— Jeżeli o to chodzi, to panienka będzie zadowolona, gdyż wybieramy się do Argentyny.
Róża drgnęła. Do Argentyny? Tam, dokąd wyjechała ciotka Józefina, gdy krewni chcieli ją
zmusić do małżeństwa z niekochanym człowiekiem! Jakież to było dziwne!
21
— Do Argentyny? — wyjąkała. Nieznajomy zaśmiał się dobrotliwie.
— No i cóż, to się panience jednak wydaje zbyt daleko? Róża gwałtownie potrząsnęła głową.
— Nie o to chodzi, proszę pana. Tylko nie mam świadectw, więc nie wiem, czy podołam
moim obowiązkom. Nie wiem, jakie państwo mają wymagania.
Na ustach mężczyzny pojawił się osobliwy uśmiech, który powinien był ostrzec Różę, gdyby
miała więcej doświadczenia. Dziewczyna jednak pragnęła gorąco otrzymać miejsce właśnie u
tych ludzi, gdyż jechali do Argentyny. Zdawało się jej, że niebo zesłało jej tych
chlebodawców.
Oczy mężczyzny prześlizgnęły się po całej postaci dziewczyny. Odparł powoli:
— Sądzę, że panienka podoła wszystkiemu. Szukamy dla mojej teściowej, która mieszka w
Argentynie, odpowiedniej towarzyszki. Staruszka czuje się bardzo samotna i pragnęłaby mieć
przy sobie młodą dziewczynę, aby ją pielęgnowała i dotrzymywała jej towarzystwa. Czy
panienka jest może muzykalna?
— O, tak, gram na fortepianie i śpiewam. Bardzo chętnie przyjęłabym miejsce u starszej
osoby. Jestem młoda, zdrowa i nie lękam się pracy.
Zapewne Anioł — Stróż dziewczyny czuwał nad nią, gdyż i w tej chwili nie wspomniała, że
mówi czterema językami. Ta drobna okoliczność miała jej w przyszłości wyjść na dobre.
Nieznajomy dał teraz znak swej towarzyszce, która z uprzejmym uśmiechem zwróciła się do
Róży:
— Panienka nam się bardzo podoba i przypuszczam, że moja matka prędko się do
panienki przyzwyczai. Matka moja jest Niemką, więc nie będzie się panienka czuła u niej
obco. Mam dla niej także zaangażować pokojówkę. Jesteśmy teraz w odwiedzinach u
krewnych, więc obiecaliśmy, że wystaramy się jej przy tej sposobności, o służącą i
towarzyszkę. Dobrze się składa, że trafiliśmy na panienkę. Ale czy krewni zgodzą się, żeby
panienka pojechała do Argentyny?
— Och, nie powinni się oni wcale domyślać, że staram się
22
o posadę, ponieważ sobie tego nie życzą. Mój wujaszek jest jednocześnie moim opiekunem
prawnym i mógłby mi przeszkodzić w wyjeździe.
— Ach, więc pani nie jest jeszcze pełnoletnia? — spytał nieznajomy, najwidoczniej niemile
zaskoczony.
— Za sześć tygodni będę pełnoletnia — odparła szybko Róża.
— Hm! Więc za sześć tygodni?... Trzeba się wystarać, żeby pani mimo wszystko otrzymała
wizę, może się to uda, gdyż mamy stosunki w konsulacie. Spodziewam się-, że pani posiada
dowód osobisty?
Róża zarumieniła się.
— Tak, ale nie mam go przy sobie. Mogę jednak przynieść wszystkie potrzebne dokumenty,
wiem, gdzie wuj je przechowuje...
— Dobrze. Zapewne trzeba będzie przedłużyć termin paszportu i wystarać się o wizę.
Powinna pani z wszystkimi dokumentami pójść razem z nami do biura paszportowego. Czy
będzie to możliwe?
— Mogę przyjść jutro przed południem o tej samej porze. Zabiorę potrzebne papiery...
— Przepraszam pana — wtrąciła się do rozmowy pani Sieben-berg — ale pozwolę sobie
powiedzieć słowo w tej sprawie. Ostrzegają nas ze wszystkich stron, aby czuwać nad
młodymi dziewczętami, które poszukują posady za granicą. Uważam za swój obowiązek
powiedzieć o tym tej panience...
Nieznajomy roześmiał się na pozór dobrodusznie.
— Szanowna pani ma zupełną słuszność. Ale w tym wypadku obawy są zbyteczne. Podamy
pani referencje, może pani zasięgnąć informacji o nas. Niech pani zadzwoni do radcy Horsta,
pod numer 96-94 i do pana profesora Jadę, telefon 39-35. Proszę się zapytać o państwo Petri,
oto nasze paszporty... Państwo Petri z Buenos Aires, w Argentynie...
Pani Siebenberg uspokoiła się trochę, gdy posłyszała nazwisko radcy Horsta. Dla porządku
przejrzała dokładnie dowody osobiste państwa Petri i chciała zanotować sobie numery
telefonów.
— Proszę mi powtórzyć numery — rzekła.
— Może pani przecież od razu zatelefonować. Podam pani nu-
23
mer, po co to zapisywać. A więc przede wszystkim 96-94, do pana radcy Horsta...
Pani Siebenberg zgodziła się, a otrzymawszy połączenie, zapytała:
— Czy mogę poprosić pana radcę Horsta?
— Oczywiście. Panie radco, proszą pana do telefonu — odezwał się jakiś głos. Po chwili
zabrzmiał w aparacie inny głos:
— Tu radca Horst. Kto mówi?
— Siebenbergowa, biuro pośrednictwa pracy. W tej chwili znajdują się u mnie państwo Petri
z Buenos Aires, którzy pragną zaangażować służbę do Argentyny. Podali mi nazwisko pana
radcy, prosiłabym więc o referencje. Czy mogę śmiało powierzyć im młode dziewczęta?
— Ależ naturalnie! Państwo ci prowadzą wielkie przedsiębiorstwo w Argentynie, a matka
pani Petri jest bardzo zamożną i powszechnie szanowaną obywatelką. Służącym będzie u nich
doskonale. Czy pani pragnie się jeszcze czegoś dowiedzieć?
— Nie, dziękuję, panie radco. Te informacje wystarczą mi w zupełności.
Pani Siebenberg była już zupełnie przekonana, że ma do czynienia z uczciwymi ludźmi.
Zwróciła się nieśmiało do nieznajomych.
— Przepraszam, że zadzwonię jeszcze w to drugie miejsce. Nie chciałabym jednak
zaniedbywać swoich obowiązków...
— Oczywiście, oczywiście, pani ma zupełną słuszność... A więc proszę, numer 39-35, do
pana profesora Jadę...
Pan profesor sam podszedł do telefonu i udzielił również jak najlepszych referencji o państwu
Petri. Pani Siebenberg powtórzyła wszystko Róży, po czym dała się wciągnąć w tak
zajmującą rozmowę z nieznajomymi, że zapomniała zupełnie o nazwiskach i numerach
telefonu.
Petri zaangażowali Różę i omówili z nią sprawę wynagrodzenia oraz inne warunki. Róża
musiała się zgodzić, że zostanie u nich przez trzy lata, gdyż inaczej nie opłacałyby się duże
koszty podróży. Gdyby jednak po upływie tego czasu pragnęła powrócić do kraju, wówczas
miała otrzymać całkowitą zapłatę za przejazd.
— Wątpię jednak, czy pani będzie chciała wracać, tym bardziej, że pani nie posiada bliższej
rodziny — rzekła pani Petri z uśmiechem.
24
— Nie, nie mam właściwie nikogo bliskiego. Powiem pani szczerą prawdę, dlaczego pragnę
wyjechać. Mój opiekun żąda, abym poślubiła człowieka, którego nie mogę znieść. Dlatego
chciałabym wyjechać jak najdalej.
Róża chciała jeszcze wspomnieć, że ciotka jej mieszka w Argentynie, przyszło jej jednak na
myśl, że nie wypada nudzić przyszłych chlebodawców swymi prywatnymi sprawami, toteż
przemilczała ten fakt.
— Aha, więc z tego powodu pani chce wyjechać? Ma pani zupełną słuszność. Kto wie,
może za granicą spotka panią szczęście. Jak brzmi pani nazwisko?
— Róża Rietberg.
— A więc, panno Różo, doszliśmy do porozumienia. Jutro załatwimy wszystkie
formalności w biurze paszportowym. Ponieważ otrzymuje pani u nas stałą posadę, więc
nie napotkamy ze strony konsulatu na żadne trudności, dotyczące wyjazdu. My musimy
jeszcze wyjechać do krewnych i za tydzień powrócimy do Berlina, aby zabrać panią. Wtedy
zdążymy w samą porę na okręt. Jutro jeszcze omówimy szczegóły. W każdym razie musi pani
się przygotować do podróży.
Róża obiecała, że będzie gotowa. Pani Petri prosiła jeszcze, aby pani Siebenberg postarała się
dla niej o jakąś służącą. Ponieważ zapłaciła z góry dość wysoką kwotę za pośrednictwo, więc
pani Siebenberg chętnie się na to zgodziła.
— Chciałam jakąś przystojną, czystą dziewczynę, możliwie blondynkę. Moja matka ma
słabość do blondynek, dlatego właśnie panna Rietberg od razu przypadła mi do gustu. No i
trzeba oczywiście znaleźć taką, która by się nie bała pojechać do Argentyny.
Pani Siebenberg zamyśliła się, po czym zaczęła przeglądać książki.
— Hm! Zdaje się, że najodpowiedniejsza będzie Marta Preller. Jest to ładna, świeża,
jasnowłosa dziewczyna, a przy tym sierota. Doskonała z niej służąca, dzielna, pracowita, ma
świetne świadectwa. Zdaje się, że miałaby ochotę na wyjazd...
— Dobrze, dobrze — odparła z uśmiechem pani Petri — na świadectwach najmniej nam
zależy. Polegamy na naszej znajomości ludzi...
25
— Zapewne — rzekła pani Siebenberg — lecz wszędzie państwo wymagają świadectw. Jutro
każę się zgłosić Marcie, spodoba się pani na pewno. Jeżeli się nie mylę, to chętnie przyjmie
posadę za granicą.
Pan Petri tymczasem udzielał Róży rozmaitych wskazówek, dotyczących bagażu. Potem
powiedział:
— Naturalnie, że możemy pani zapewnić podróż tylko w drugiej klasie, gdyż przejazd jest
bardzo kosztowny. My również jeździmy zawsze drugą klasą, posiłki dają tam bardzo dobre,
bo na wielkich parowcach w ogóle nie brak żadnych wygód.
— Ależ proszę pana, zgodzę się na wszystko, pragnę, aby państwo mieli jak najmniej
wydatków. Proszę robić to, co uważa pan za
stosowne.
Róża była uszczęśliwiona, że nareszcie stanie się samodzielna. Nikt nie będzie już jej
zmuszał, aby poślubiła Alfreda Bricknera. A przy tym życie w domu wuja Herberta było po
prostu nie do zniesienia. Dziewczynie wydawało się, że znalazła doskonałą posadę i nie
posiadała się z radości. Informacje, które pani Siebenberg otrzymała od radcy i profesora
brzmiały przecież ogromnie zachęcająco.
Nie mogła mieć pojęcia o tym, w jaki sposób zostały udzielone te referencje. Dwaj serdeczni
przyjaciele państwa Petri udali się do dwóch sklepików i przedstawili się właścicielom jako
radca Horst i profesor Jadę, prosząc, aby mogli tu poczekać na wezwanie. Numery telefonów
zdążyli już poprzednio podać panu Petri, toteż pani Sibenberg, a wraz z nią i Róża, zostały
wprowadzone w błąd.
Róża była przecież jeszcze mniej doświadczona od pani Siebenberg i bardziej od niej ufała
ludziom. Nie przyszło jej na myśl, że pan Petri i jego małżonka nie są bynajmniej ludźmi
nieskazitelnej uczciwości, i że nie zasługują na zaufanie.
Wuj Herbert i ciotka Helena wybierali się tego wieczoru do teatru. Pan Brickner ofiarował im
bilety, nie mógł z nich skorzystać, ponieważ wyjechał. Róża mogła więc bez przeszkód
poszukać swo-
26
ich dokumentów. Otworzyła biurko i wyjęła potrzebne papiery, lecz miała przy tym wyrzuty
sumienia. Mimo to, nie cofnęła swego postanowienia. Pragnęła za wszelką cenę pojechać do
Argentyny. Szukając w szufladzie swego dowodu osobistego, znalazła przypadkiem
zawiadomienie o ślubie ciotki Józefiny. Patrzyła na nie przez dłuższą chwilę. Czy też ciotka
Józefina znalazła szczęście? A jakiż będzie jej własny los, jak się ułoży jej życie w tym
obcym dalekim kraju?
Nie chciała tracić czasu na rozmyślania. Najważniejsze, że nie będzie musiała wychodzić za
mąż za pana Bricknera. Spodziewała się, że wszystko ułoży się jak najlepiej. Należało się
postarać, żeby się zwolnić jutro na całe przedpołudnie. Trzeba było załatwić wszystkie
formalności! Jeżeli uda się jej wyjść z domu, wtedy wszystko pójdzie gładko. Wiedziała, że
ciotka będzie się gniewała, jeżeli Róża się spóźni, lecz nie przejmowała się tym zbytnio.
Ku wielkiej radości Róży wuj i ciotka wybierali się nazajutrz przed południem na próbną
przejażdżkę jednym z samochodów Bricknera. Powiedzieli, że powrócą dopiero na obiad.
Wujostwo wyjechali z domu przed odejściem Róży. Dziewczyna pośpiesznie sprzątnęła
mieszkanie i przygotowała wszystko do obiadu, po czym udała się do pani Siebenberg.
Zastała tam państwa Petri, którzy właśnie omawiali warunki z Martą Preller, ładną, rumianą
blondynką o wesołych, roześmianych oczach. Marta oświadczyła od razu, że chętnie wyjedzie
do Argentyny, zwłaszcza, gdy pani Siebenberg zawiadomiła ją, że otrzymała o nowych
chlebodawcach doskonałe referencje.
Gdy poznała się z Różą, zawołała ze śmiechem:
— Więc odbędziemy razem tę długą podróż, ogromnie się z tego cieszę. Zawsze marzyłam o
dalekich podróżach, żeby mnie tylko ta morska choroba nie złapała. Tego to się trochę boję,
to podobno wstrętna rzecz. Ale tak, to nie lękam się niczego, tylko się cieszę. A panienka?
Róża, spoglądając w jasne, wesołe oczy Marty, nabrała otuchy.
— Ja także się cieszę, a morskiej choroby nie bardzo się boję. Płyniemy przecież na dużym
okręcie, więc nie będziemy na nią narażone.
27
— To mi właśnie już pani powiedziała — odparła Marta.
— Tak, tak, niech się panienka nie obawia — wtrąciła pani Petri.
Marta Preller wybuchnęła śmiechem.
— E, co bym się tam miała bać? Ino mnie obrzydliwość bierze, jak pomyślę o tym
szkaradzieństwie. Panno Różo, musimy ze sobą trzymać sztamę. Podobno i panna jest
sierotą? Kto wie, może nas tam spotka szczęście, bo tu u nas nie ma wielkiej nadziei na
poprawę.
Państwo Petri wraz z dziewczętami pojechali do biura paszportowego, gdzie wszystko dało
się pomyślnie załatwić. Petri miał w podobnych sprawach wiele rutyny.
Potem umówiono się, że gdy państwo Petri powrócą po upływie tygodnia, dziewczęta stawią
się u nich w hotelu. Pożegnano się w doskonałym nastroju.
Róża była rada, że powróciła na czas i mogła się jeszcze zająć obiadem, zanim wuj i ciotka
przyszli do domu.
Nazajutrz zabrała się ukradkiem do pakowania rzeczy. Na strychu stały jeszcze dwie płaskie
walizy, które kupił ojciec Róży, wybierając się z nią w podróż po Morzu Śródziemnym. Teraz
się bardzo przydały. Codziennie, gdy ciotka wychodziła z domu, Róża przenosiła część
swoich rzeczy na strych i pakowała je do walizek. Zabrała ze sobą drobne pamiątki po
rodzicach oraz ich fotografię.
Podczas tych ostatnich dni rozmawiano wiele o Bricknerze, lecz Róża była dość rozsądną i
nie robiła żadnych uwag, ani też nie sprzeciwiała się wujowi. Krewni doszli do wniosku, że
dziewczyna pogodziła się z losem i okazywali jej znowu wiele serdeczności, licząc na to, że
w przyszłości Róża zapewni im dostatnie życie.
Pewnego popołudnia Róża, siedząc w pokoju ciotki Heleny, sprowadziła zręcznie rozmowę
na temat ciotki Józefiny. Pragnęła się dowiedzieć o niej jakichś szczegółów.
— Prawda, ciociu — zagaiła, — że ciotka Józefina mieszkała w Argentynie?
— Tak — potwierdziła ciotka Helena.
— Ciekawe, czy jeszcze tam mieszka, czy w ogóle jeszcze żyje? Na twarzy pani Heleny
odmalował się wyraz nienawiści.
28
— A naturalnie, że żyje i mieszka nadal w Argentynie, tylko, że przeniosła się z Buenos
Aires do Rosario.
— Czyście mieli od niej jakieś wiadomości?
— Kiedy nam było tak źle, napisaliśmy do niej z prośbą o pomoc. Sądziliśmy, że może jej
warunki zmieniły się na lepsze. Opisaliśmy jej nasze okropne położenie a list wysłaliśmy pod
jej dawny adres do Buenos Aires. Rzecz dziwna, otrzymała nasz list, choć przeniosła się do
Rosario, jak się przekonaliśmy z jej odpowiedzi, która była stamtąd datowana. Adresu swego
jednak nie podała. Donieśliśmy Józefinie, że przygarnęliśmy do siebie córkę naszego kuzyna
Alberta, że się u nas wychowuje. Lecz wyobraź sobie, że ta niegodziwa kobieta odpisała, że
choć mogłaby nam dopomóc, nie uczyni tego, gdyż pie zapomniała jeszcze, że to wuj Herbert
wygnał ją z ojczyzny. Takie niewdzięczne stworzenie! Przecież wuj pragnął jedynie, aby
poślubiła bogatego człowieka. Wykręciła się po prostu, bo nie chciała nam pomóc. Byłam zła,
że namówiłam wuja Herberta, by zwrócił się do Józefiny. Mogła przecież uczynić cośkolwiek
dla ciebie, jest twoją krewną, tak jak my. Ale to osoba bez serca!
Róża słuchała z ogromnym napięciem opowiadania ciotki. Pomyślała przy tym, że nie jest
wykluczone, iż wuj Herbert ponosił w tej sprawie pewną winę. Gdyby nie on, ciotka Józefina
nie miałaby potrzeby opuszczać kraju. Przecież i ona sama zmuszona jest wyruszyć w świat,
bo wuj Herbert namawia ją do małżeństwa z Brick-nerem. W każdym razie jednak, ta
nieznana ciotka nie musiała być osobą dobrą. Nie należało pokładać w niej wielkich nadziei.
Róża zresztą nie miała zamiaru zwracać się do niej o pomoc, chyba w ostateczności.
— Czy Rosario jest bardzo oddalone od Buenos Aires? — zapytała.
— Nie! Wuj Herbert powiada, że najwyżej tak, jak Berlin od Hamburga. No, chwała Bogu,
że nie potrzebujemy zwracać się o pomoc do ciotki Józefiny. Ty wyjdziesz za mąż i będziesz
mogła dać nam dowody twej wdzięczności. A wujaszek otrzyma u twego męża wysokie
stanowisko. Prawda, Różo, że będziesz rozsądna?
Róża zawahała się, po czym odparła dyplomatycznie.
— Zostaw mi tylko jeszcze trochę czasu, ciociu.
3
29
— Ależ naturalnie, drogie dziecko, masz jeszcze przeszło trzy tygodnie przed sobą i możesz
się oswoić z myślą o małżeństwie. Pan Brickner nie jest wprawdzie Adonisem, lecz bardzo
przyzwoitym człowiekiem a jeżeli będziesz mądra, to będziesz go wodziła za nos. Nie
zapomnisz chyba, jakie ofiary ponieśliśmy dla ciebie i że tylko dzięki znajomościom wuja
poznałaś twego męża.
Róży zrobiło się bardzo smutno. Było jej przykro, że w tajemnicy przed ciotką Heleną miała
opuścić dom, lecz wiedziała, że nie ma innej rady. Czuła w ogóle obawę przed daleką
podróżą i pocieszała się myślą, że w Argentynie ma krewną. Postanowiła, że gdy przybędzie
do Buenos Aires napisze do ciotki Józefiny i wyzna jej szczerze, dlaczego uciekła z domu.
Ciotka powinna była lepiej, niż ktokolwiek zrozumieć i ocenić jej pobudki, wszakże i ona
sama nie chciała się sprzedać bogatemu konkurentowi. Róża nie przywiązywała zbyt wielkiej
wagi do słów ciotki Heleny i spodziewała się, że nieznana krewna okaże jej trochę sympatii.
Nie przypuszczała, że ją odtrąci; ojciec przecież powtarzał nieraz, że Józefina jest szlachetną,
dobrą kobietą. A Róża bardziej wierzyła ojcu, niż ciotce Helenie.
Ostatni tydzień minął bardzo szybko. Na dzień przed wyjazdem, Róża korzystając z
nieobecności ciotki Heleny, zawiozła swoje walizki na dworzec i oddała je do przechowalni
bagażu. Dziewczyna drżała z obawy, że wujostwo mogą spostrzec brak dokumentów w
biurku, lecz na szczęście obawy te okazały się płonne. Wieczorem, przed wyjazdem, Róża
napisała list do wujostwa.
Kochany Wujaszku i Kochana Ciociu!
Wybaczcie mi, ze nie mogę spełnić Waszego życzenia i wyjść za mąż za pana Bricknera.
Powiedziałam Warn, że wolę umrzeć, niż zostać jego żoną, a ponieważ chcieliście mnie
zmusić do małżeństwa, więc nie miałam innej drogi, jak tylko opuścić ukradkiem Wasz dom.
Nie chcę Warn dłużej być ciężarem, toteż postarałam się o posadę. Po ukończeniu dwudziestu
jeden lat, podam Warn miejsce mego pobytu. Nie macie potrzeby niepokoić się o mnie, gdyż
objęłam posadę panny do towarzystwa u pewnej starszej osoby. Mam otrzymać dość wysokie
wynagrodzenie, są-
30
dzę więc, że dam sobie jakoś radę. Wolę pracować, niż być Warn ciężarem. Jeżeli jestem
Warn jeszcze coś winna, to sprzedajcie spuściznę po moich rodzicach i zatrzymajcie sobie
pieniądze. Wybaczcie mi, lecz nie mogłam postąpić inaczej. Proszę również przeprosić pana
Bricknera. Mam nadzieję, że mój krok w niczym Warn nie zaszkodzi. Dziękuję Warn za
wszystko, coście dla mnie uczynili. Pozdrawiam Was serdecznie
Wasza siostrzenica Róża.
Skończywszy ten list, Róża odetchnęła. Ogarnęło ją uczucie wstydu, było jej bardzo przykro,
że musiała ukradkiem opuścić dom. Wiedziała jednak, że wuj nigdy by jej dobrowolnie nie
pozwolił odejść.
Tej nocy Róża nie zmrużyła oka. Nazajutrz wstała wcześniej niż zwykle i posprzątała prędko
pokoje. Pieszczotliwym ruchem gładziła sprzęty, które przypominały jej szczęśliwe
dzieciństwo u boku kochających rodziców. Potem podeszła do biurka, gdzie leżała onyksowa
pieczątka do laku, którą ojciec tak często trzymał w ręku. Wzięła ją na pamiątkę, a także i
złoty naparstek matki, który przywłaszczyła sobie, jak wiele innych rzeczy, ciotka Helena.
Wybiło wpół do dziewiątej... O tej godzinie Róża wychodziła codziennie po zakupy na obiad.
Drżała, myśląc o tym, że właśnie dziś ciotka Helena mogłaby ją zatrzymać. Półprzytomna
omawiała z ciotką, co na dziś należy kupić w mieście. Wreszcie i ta rozmowa się skończyła.
Róża szybko wpadła do swego pokoju i przebrała się. Włożyła najlepszy kostium, jaki
posiadała. Postanowiła go nosić podczas podróży. Teraz zdjęła ją obawa, że ciotka mogłaby
się zapytać, dlaczego Róża, wychodząc po zakupy, przebiera się. Lecz przypuszczenie to nie
sprawdziło się: ciotka Helena siedziała w swoim pokoju i przeglądała gazetę.
Róża szybko włożyła kapelusz. Wyglądała bardzo ładnie, należała bowiem do tych
nielicznych kobiet, które nawet w najskromniejszej sukni robią wytworne wrażenie. Wreszcie
opuściła mieszkanie, w którym spędziła słoneczne dzieciństwo i smutną młodość. Gdy
schodziła na dół, nogi uginały się pod nią. Doznawała uczucia, że
31
zmarli rodzice czuwają nad każdym jej krokiem i zanosiła do nich żarliwe modlitwy o pomoc
i opiekę.
Zanim wyszła, położyła list do wujostwa na środku stołu. Obawiała się wciąż jeszcze, że
ucieczka jej zostanie przedwcześnie odkryta, że zdołają ją zatrzymać. Podążyła spiesznie do
kolejki podziemnej, która znajdowała się w pobliżu domu. Przed kilkoma dniami sprzedała
broszkę po matce. Resztę biżuterii i część posiadanych pieniędzy ukryła w małym skórzanym
woreczku, który nosiła na piersi. W portmonetce zachowała jedynie trochę drobnych na małe,
codzienne wydatki. Sądziła, że nie będzie miała potrzeby sprzedawać wszystkich klejnotów
matki, których wartość oceniła na kilkaset marek. Za broszkę otrzymała sto pięćdziesiąt
marek, przy czym jubiler ją oszukał. Wydała jednak około trzydziestu marek, gdyż musiała
odświeżyć trochę swoje sukienki.
Weszła niebawem do hotelu, gdzie czekali już na nią państwo Petri. Przywitali ją bardzo
uprzejmie; po chwili stawiła się także Marta Preller. Dziewczęta i państwo Petri zjedli
śniadanie, po czym pan Petri wręczył im bilety do Hamburga i paszporty.
— Moja żona i panie będą mogły najbliższym pociągiem wyjechać do Hamburga, aby się
zaraz udać na pokład okrętu. Ja mam jeszcze coś do załatwienia, więc pojadę nocnym
pociągiem. Zdążę w samą porę, gdyż parowiec odpływa dopiero jutro w południe. Pani,
panno Różo, będzie na pewno chciała opuścić jak najprędzej
Berlin?
— Oczywiście, proszę pana. Przykro mi jednak, że z mego powodu ma się pan rozłączyć ze
swoją małżonką.
— Niech się pani nie martwi, mam kilka spraw do załatwienia. Moja żona przeszkadzałaby
mi tylko...
I pani Petri oraz dziewczęta pojechały na dworzec, gdzie przede wszystkim został nadany ich
bagaż. Potem dopiero zajęły miejsca w pociągu. Dziewczęta nie miały pojęcia w jakie ręce
wpadły. Róży było z początku ciężko na duszy, lecz w towarzystwie wesołej Marty Preller
rozchmurzyła się zupełnie, a nawet kilka razy się roześmiała.
Podróż minęła bardzo przyjemnie. Marta bawiła swoje towarzyszki. Miała niezwykle
pogodne usposobienie i potrafiła się cieszyć z każdej drobnostki. Ta, od dzieciństwa
osierocona dziewczyna, nie
32
straciła humoru nawet wtedy, gdy samotna i bezdomna musiała się tułać u obcych ludzi.
Po przybyciu do Hamburga, pani Petri udała się z dziewczętami na pokład okrętu. Tu trzeba
było załatwić szereg formalności i poddać bagaż rewizji celnej. Wszystko to jednak szybko
zostało załatwione, gdyż pani Petri miała w takich sprawach wiele rutyny. Mimo to,
odetchnęła z ulgą, gdy nareszcie mogła wraz z Różą i Martą udać się do kabiny.
Dziewczęta otrzymały wspólną kabinę, bardzo niską i ciasną. Okienko jej nie wychodziło na
morze, lecz na korytarz. Pani Petri jednak powiedziała, że lepsza jest taka kabina, niż
większa, w której musiałyby mieszkać jeszcze z innymi pasażerkami. Nadmieniła, że
pomieszczenie to służy jedynie • do spania, bo w dzień dziewczęta mogą korzystać ze
wszystkich sal drugiej klasy, które są bardzo przestronne i wygodne.
Róża bez szemrania zastosowała się do sytuacji, Marta jednak zaczęła narzekać, twierdząc, że
nigdy jeszcze nie spała w tak ciasnej komórce.
— Toć to istna klatka dla małp — oświadczyła z niechęcią. Róża usiłowała ją przekonać.
Wytłumaczyła Marcie, jak droga
jest podróż na okręcie, nawet w tak prymitywnej kabinie. Wtedy Marta roześmiała się
dobrodusznie, mówiąc:
— Ano, jeżeli pani nic nie gada, to ja także stulę buzię. Przecież pani na pewno lepiej
przyzwyczajona ode mnie.
Dziewczęta urządziły się w kabinie, po czym ciągnęły losy, która z nich ma spać na górnym
łóżku, a która w dolnym. Róża otrzymała ku swej radości miejsce na górze.
Dziewczyna przypomniała sobie podróż, którą odbywała wraz z ojcem. Lekarze zalecili mu
wtedy przejażdżkę po morzu Śródziemnym dla uspokojenia nerwów. Zabrał ze sobą córeczkę,
z którą nie chciał się rozstać. Oczywiście, że wtedy Róża odbywała podróż w kabinie
pierwszej klasy. Cóż robić, te czasy dawno minęły, trzeba się było pogodzić z losem... Na
razie Róża była zadowolona, że znajduje się na pokładzie parowca; doznawała teraz dopiero
uczucia zupełnego bezpieczeństwa, gdyż była pewną, że opiekun tutaj nie będzie jej mógł
odszukać.
Sprzedane dusze
33
Po rozpakowaniu rzeczy, dziewczęta poszły obejrzeć pomieszczenia, przeznaczone dla
pasażerów drugiej klasy. Ku zadowoleniu Marty okazało się, że życie na okręcie mogło
upływać bardzo przyjemnie. Klasa druga posiadała przestronny salon, bibliotekę, palarnię, a
nawet pokój dla pań. Wszystkie sale były jasne i wygodnie umeblowane.
Z pokoju dla pań wychodziło się wąskim korytarzem na pokład drugiej klasy. Stały tam
taborety i leżaki, lecz nie brakło swobodnej przestrzeni, toteż pasażerowie mogli używać
przechadzki. Na razie pogoda była niepewna, jak zwykle w marcu, więc podróżni mało
przebywali na świeżym powietrzu.
Największym i najwygodniejszym pomieszczeniem drugiej klasy była jadalnia. Stały tu
długie stoły oraz małe stoliczki, nakryte dla kilku osób. Przy małych stoliczkach zajmowały
miejsce całe rodziny. Obrusy i naczynia były czyste, choć nie tak wytworne jak nakrycia w
pierwszej klasie. Sala była jasno oświetlona. Mogło się w niej pomieścić około pięćdziesięciu
osób.
Róża stwierdziła, że na tym wielkim okręcie druga klasa była prawie tak dobrze i wygodnie
urządzona jak pierwsza klasa na małych parowcach, którymi. odbywała podróż po Morzu
Śródziemnym. Podzieliła się tą uwagą z Martą; która się zupełnie rozchmurzyła. Gdy Róża
wspomniała jej o swej wycieczce z ojcem, Marta spojrzała na nią badawczo, po czym rzekła:
— Poznałam od razu, że pani na pewno pamięta lepsze czasy... Skapowałam to od pierwszego
wejrzenia...
Róża skierowała szybko rozmowę na inny temat. Marta rozglądała się ciekawie po jadalni, aż
wreszcie oświadczyła:
Spodziewam się, że poznamy na okręcie jakich morowych facetów. Wtedy nam się czas nie
będzie dłużył...
Róża spojrzała z westchnieniem na świeżą, miłą twarzyczkę jasnowłosej Marty. Ta
dziewczyna z ludu, posiadająca pogodne, wesołe usposobienie, wydawała się jej godną
zazdrości....
Gdy obie wychodziły z jadalni, spotkały panią Petri, która zapytała ze śmiechem:
— No i cóż? Obejrzały panie już okręt? Prawda, że tu bardzo
przyjemnie?
34
Róża zapewniła ją, że nie przypuszczała, aby w drugiej klasie było tyle rozmaitych
dogodności. Pani Petri skinęła potakująco.
— Zawsze wychodzi się lepiej, gdy się podróżuje większym parowcem. Na mniejszych
pierwsza klasa jest gorzej urządzona niż tutaj druga. Podróżowaliśmy niegdyś na małych
okrętach, lecz nie byliśmy zadowoleni...
— Pani zapewne wiele już podróżowała? — zagadnęła Róża. Pani Petri przygryzła wargi, po
czym odparła spiesznie:
— Dawniej, przed laty, gdy matka moja jeszcze mieszkała w Niemczech
odwiedzałam ją od czasu do czasu...
Po czym przeszła na inny temat. Gdy po chwili Róża została sama z Martą, ta ostatnia rzekła:
— Niech się pani nie zdaje," panno Różo, że nasza stara zawsze będzie dla nas taka słodka
jak teraz... To się zmieni, może pani być pewna.
Róża spojrzała pytająco na swoją towarzyszkę.
— Czy sądzi pani, że zmieni swoje postępowanie względem nas? Marta zaśmiała się głośno.
— A co pani myśli? Ja dobrze znam państwa. Z początku każdy jest jak cukier z miodem.
Wiem o tym dobrze, osiem razy zmieniałam miejsce, a zawsze było to samo. Ale najgorszy
jest los wychowawczyni, albo panny do towarzystwa. Na takie, to stara wylewa cały swój zły
humor, bo służby się boi. Wiadomo, służąca nie da sobie w kaszę dmuchać, jak biedna panna
do towarzystwa. Niech pani korzysta z moich rad, bo pani pierwszy raz godzi się do
obowiązku. A ta nasza pani Petri?... Bo ja wiem, co to za jedna? Taka mi coś niewyraźna,
licho wie, co w niej siedzi... Pokaże ona jeszcze rogi, ale ja się tam tego nie boję... Pracy się
nie lękam, ale szykanować się nie pozwolę. A pani także nie powinna się na wszystko
zgadzać... Trzeba się trochę stawiać, z państwem inaczej nie można...
— Ależ w ten sposób można łatwo stracić posadę.
— Niech się pani nie boi, panno Różo. Nie wyleją nas tak prędko, przecież jesteśmy im
potrzebne, inaczej nie wydaliby takiej kupy forsy na naszą podróż. A jak nawet nas zwolnią,
to znajdziemy sobie inne miejsce, kto chce pracować, ten zawsze coś znajdzie... Wiem o tym,
bo ze mnie stary praktyk... A pani to robi
55
wrażenie, jakby nie potrafiła pisnąć słówka. To niedobrze, panno Różo. Nie trzeba nigdy
zapominać języka w gębie, bo by starzy pani na głowę wleźli... Kapuje pani?
Róża doznała nagle dziwnego wrażenia. Przyszło jej na myśl, że w sposobie zachowania pani
Petri było coś nieszczerego, wymuszonego. Ogarnął ją niewytłumaczony lęk. Na szczęście
Marta zaczęła znowu coś opowiadać i Róża zapomniała o swoich obawach. Marta wywierała
na nią dobroczynny wpływ, dodawała jej swoją wesołością otuchy i chęci do życia. Ta
dzielna dziewczyna z ludu nie dorównywała Róży pod względem wykształcenia, lecz lepiej
od niej znała życie. Wzięła ona swoją delikatną i wątłą towarzyszkę pod opiekę a Róża była
jej za to serdecznie wdzięczna.
Obie dziewczyny opowiadały sobie nawzajem swoje koleje. Róża dowiedziała się, że Marta
straciła rodziców podczas pożaru. Liczyła wówczas niespełna trzy lata i została oddana do
przytułku dla sierot. W sierocińcu przebywała do szesnastego roku życia, po czym poszła na
służbę. Nie znała wcale życia rodzinnego, a choć była sama na świecie, żyła zawsze w
zależności od ludzi. Zachowała jednak we wszystkich okolicznościach pogodę ducha, a jej
wrodzony humor pomógł jej znieść wszelkie przeciwności.
Róża poczuła się zawstydzona. O ileż miała lepsze warunki niż Marta! Do dwunastego roku
życia znajdowała się pod czułą opieką rodzicielską, spędziła przy boku kochających rodziców
beztroskie, słoneczne dzieciństwo...
Opowiadała teraz Marcie rozmaite szczegóły ze swego życia, nie wspominając jej jednak ani
słowem o ciotce Józefinie. Nie uczyniła tego, gdyż nie znała zupełnie tej krewnej i nie
wiedziała, czy pragnie się ona przyznać do pokrewieństwa. Obawiała się, że Marta mogłaby
się śmiać z tej ciotki, która dla Róży przez tyle lat pozostała obca. Róża nie powiedziała także
o tej krewnej państwu Petri. Nie wyjawiła także ani im, ani Marcie, że zna języki obce, gdyż
była z natury bardzo skromna. Lękała się, aby ktokolwiek nie pomyślał, że pragnie się
pochwalić tymi wiadomościami.
Tymczasem na pokład okrętu napływali wciąż nowi pasażerowie. Dziewczęta stanęły przy
balustradzie, przypatrując się nowoprzyby-wającym. Uwagę obu zwrócił pewien młody
mężczyzna, mogący
36
liczyć lat trzydzieści kilka. Powierzchowność jego wywarła na dziewczętach wielkie
wrażenie. Nie wyglądał wcale, na pasażera drugiej klasy. Nosił wprawdzie skromny ubiór
podróżny, lecz jego wyniosła postać zdawała się górować nad tłumem. Steward wskazywał
mu kabinę, która znajdowała się w tym samym korytarzu, co kabina Marty i Róży, lecz po
przeciwległej stronie. Okno jej wychodziło na morze. Przechodząc obok dziewcząt,
nieznajomy przystanął na chwilę i obrzucił Różę zdumionym spojrzeniem szarych, głębokich
oczu. Potem spiesznie się oddalił. Róża i,Marta z zaciekawieniem oglądały się za nim.
— Panno Różo — odezwała się Marta — ten facet, to się chyba pomylił. Taki wielki pan i
także w drugiej klasie? Ale wygląda świetnie, inaczej niż wszyscy. A gapił się na panią, że
ha! Zobaczy pani, jeszcze się ubawimy na tym statku.
Róża oblała się rumieńcem. Nie odpowiedziała jednak ani słowa, lecz starała się zwrócić
uwagę Marty na coś innego. Znowu zaczęły z ożywieniem gawędzić.
Wkrótce potem dziewczęta udały się po raz pierwszy na spoczynek. Martę wszystko
ogromnie bawiło, toteż co chwila wybuchała śmiechem. Jej wesołość udzieliła się także Róży,
która śmiała się tak głośno i serdecznie, jak już od wielu lat się nie śmiała. Trwało dość długo,
zanim dziewczęta wreszcie ułożyły się do snu.
Nazajutrz wczesnym rankiem przybył na pokład pan Petri. Zjawił się on wraz z większą
liczbą pasażerów. Róża przypadkiem zauważyła jak przechodził. Zdziwiła się ogromnie, gdyż
pan Petri znajdował się w towarzystwie dwóch młodych panienek. W kilka chwil później,
ujrzała, że Petri rozmawia z jakimś dwoma panami, którzy również przybyli z kilkoma
młodymi kobietami.
Petri zdawał się w tej chwili nie troszczyć wcale o żonę. Zależało mu najwidoczniej na tym,
żeby jak najprędzej odprowadzić do kabin obie panienki. Róża podeszła do pani Petri i
powiedziała:
— Małżonek pani przybył przed chwilą. O, idzie po tamtej stronie pokładu w towarzystwie
dwóch panieniek...
37
Pani Petri wyczuła zdziwienie, które brzmiało w głosie Róży. Odpowiedziała swobodnie:
— Tak, mój mąż dlatego właśnie zatrzymał się przez wczorajszy dzień w Berlinie, aby
podpisać kontrakt z tymi dwiema paniami. Przyjęliśmy je jako biuralistki, do naszej hurtowni
w Argentynie. We wszystkich gałęziach daje się tam odczuwać brak wykwalifikowanego
personelu. Namyślaliśmy się dość długo, czy opłaci nam się w tym wypadku ponosić tak
znaczne koszta podróży, lecz potrzeba nam koniecznie zdolnych urzędniczek, a ponieważ one
zobowiązały się, podobnie jak pani, że pozostaną u nas przez trzy lata, więc wydatki związane
z przejazdem jednak się amortyzują.
Róża przyglądała się z zaciekawieniem młodym biuralistkom, które przechodziły właśnie z
panem Petri. Obie były bardzo ładne i elegancko ubrane.
— Ale mają państwo, swoją drogą, dużo kosztów! — zauważyła.
— Trudno, inaczej być nie może. Muszę teraz powitać mego męża...
Gdy pani Petri odeszła, Marta zbliżyła się do Róży.
— Widziała pani, panno Różo? Pan Petri przyjechał z jakimiś panienkami?
Róża powtórzyła jej przebieg swojej rozmowy z panią Petri. Marta nie dopatrzyła się w tych
wyjaśnieniach niczego podejrzanego i zawołała z triumfem:
— Widzi pani, jak tam trudno o porządnych pracowników i o służbę. Teraz nie mamy
się czego bać, a jeżeli nam się nie będzie podobało, to odejdziemy...
— Ależ panno Marto, zobowiązałyśmy się, że zostaniemy przez trzy lata.
— Więc co? A starzy zobowiązali się, że będą się z nami przyzwoicie obchodzili. Jeżeli
dotrzymają słowa, to i ja dotrzymam mojej obietnicy.
Marta teraz odwróciła się i zaczęła się znowu przyglądać nadchodzącym pasażerom.
Stwierdziła przy tym z wielką radością, że na pokładzie znajdowało się więcej panów niż pań.
Zdawało się, że brakło młodych dziewcząt. Poza Martą, Różą i dwiema biurali-
stkami, znajdowały się tylko jeszcze owe panie, które przybyły w towarzystwie znajomych
pana Petri.
— Panno Różo! — zawołała nagle Marta, która im się bacznie przyglądała. — Te pannice
wyglądają jak jakieś „girlasy" z kabaretu. Niech-no pani spojrzy, przecież są wymalowane, aż
strach...
Róża, choć bardzo niedoświadczona, zauważyła, że owe panie nosiły bardzo jaskrawe suknie
i wyglądały ogromnie wyzywająco.
Gdy w kilka dni potem, rozmawiała na ten temat z panią Petri i powtórzyła jej uwagę Marty,
pani .Petri odparła z dziwnym uśmiechem:
— Panna Marta jest bardzo spostrzegawcza, bo choć te panie w kabarecie nie występują, lecz
są aktorkami i należą do zespołu teatralnego, który jedzie na gościnne występy do Argentyny.
Znamy przypadkiem tych panów, w których towarzystwie stale przebywają. Są to
dyrektorzy teatralni, których łączą dosyć zażyłe stosunki z moim mężem. W każdym razie
jednak, nie chciałabym, żeby pani zawierała z nimi bliższą znajomość, to nie towarzystwo dla
porządnej osoby. Niech pani już lepiej trzyma się Marty. Jest ona wprawdzie tylko służącą,
lecz bardzo przyzwoitą, solidną dziewczyną. Za te damulki nie ręczę, jak również i za obie
biuralistki. Lepiej już, żeby się pani trzymała od nich z daleka, nieprawdaż?
Róża była bardzo wdzięczna za tę troskliwość. Powtórzyła potem słowa pani Petri Marcie,
która zapewniła ją ze śmiechem, że ma sama oczy i dobrze widzi.
Na pokładzie panował taki ruch i zgiełk, że Róża niebawem poczuła się znużona. W nocy
wcale nie spała, gdyż rozmaite szmery na okręcie przeszkadzały jej zasnąć. Rozmyślała
bardzo wiele i z zazdrością patrzyła na śpiącą spokojnie Martę. Gdy powiedziała nazajutrz
swej towarzyszce, że spędziła bezsenną noc, gdyż tak wiele myślała, Marta zawołała:
— Indyk myślał i zdechł, niech się pani odzwyczai od myślenia, to dobre zajęcie dla
państwa, którzy nic innego nie mają na głowie. My musimy mieć siły do roboty, a jak
człowiek się nie wyśpi, to poteni chodzi osowiały. Ja tam zawsze śpię jak suseł, ledwie
przytknę nos do poduszki, zaraz zasypiam.
— Tak — odparła Róża ze śmiechem — powinnam się napraw-
38
39
dę odzwyczaić od myślenia. Ach, ale to łatwiej powiedzieć niż wykonać...
Tymczasem zebrali się powoli wszyscy podróżni. Na pokładzie pierwszej klasy kapela
okrętowa zagrała marsza. Turbiny zaryczały, rozległ się świst syreny... Okręt powoli odpłynął
z portu.
Róża patrzyła tępym wzrokiem przed siebie, podczas gdy Marta wesoło nuciła melodię
marsza. Ta biedna sierota miała pewną wyższość nad innymi ludźmi; nie odczuwała ona bólu
rozstania, gdyż nie miała domu rodzinnego, ani nikogo bliskiego na świecie.
Ale Róża pozostawiła w ojczyźnie dwie drogie mogiły. Myślała w tej chwili o swym
szczęśliwym, słonecznym dzieciństwie, wobec którego bladły wszystkie troski i cierpienia,
jakich doznała potem. Zanim zdołała się otrząsnąć ze smutnych wspomnień, stanęła przed
nią pani Petri.
— A więc, płyniemy już, panno Różo. Podczas drogi niewiele będziemy się mogli troszczyć o
panie, gdyż zarówno mój mąż, jak i ja, posiadamy dużo znajomych wśród pasażerów. Niech
się pani dobrze bawi i spędza czas według swego upodobania. Gdy staniemy u celu, wówczas
znowu zaopiekujemy się panią i panną Martą. Na razie możecie obie rozporządzać swoim
czasem.
Skinęła głową i oddaliła się. Marta patrzyła za nią, po czym
zawołała uradowana:
— No, muszę przyznać, że to bardzo przyzwoicie ze strony naszych państwa. Inni żądaliby na
pewno, żeby im podczas podróży usługiwać. Mamy płatny urlop z wiktem i podróżą.
Prawdziwy raj! Zawsze o tym marzyłam. Upiekło się nam, co tu gadać, prawda,
panno Różo?
Róża była również bardzo zadowolona z takiego obrotu rzeczy. Nie dziwiła się wcale, że
państwo Petri wcale się nimi nie zajmowali. Podczas całej podróży pan Petri nie zamienił z
dziewczętami ani słowa, a jego żona również bardzo rzadko z nimi rozmawiała.
Zarówno biuralistki, jak i aktorki nie czyniły żadnych kroków, żeby nawiązać znajomość z
Różą i Martą. Dziewczęta nie miały potrzeby unikać ich towarzystwa. Nie przyszło im na
myśl, że pani Petri uprzedziła tamte osoby, aby się nie zadawały z nimi. Państwo Petri
osiągnęli swój cel, dziewczęta nie zapoznały się ze sobą.
40
Marta Preller okazała się wesołą, nieocenioną towarzyszką podróży. Choć stopień
wykształcenia Róży i Marty był różny, to jednak obie wiedziały wzajemnie o sobie, że są
porządnymi, uczciwymi dziewczętami. Marta rzekła raz:
— Wie pani, panno Różo, mam takie przeczucie, że tam za morzami znajdziemy obie
szczęście. Byłam przed wyjazdem u kaba-larki i powiedziała mi, że moje szczęście leży za
daleką drogą i że wyjadę z jakąś blondynką. Widzi pani, już się dużo spełniło. Ta blondynka,
to właśnie pani, no i wyruszyłam przecież w daleką drogę. Może i reszta się spełni?
Powiedziała mi także, że wyjdę za bruneta na dobrym stanowisku. Oj, żeby to była prawda!
Okrutnie lubię brunetów, może dlatego, że sama jestem blondynką. A pani jakich woli?
Brunetów czy blondynów?
Róża roześmiała się.
— Muszę przyznać, że nigdy nie zastanawiałam się nad tym — odrzekła, po czym nagle się
zamyśliła. Przypomniała sobie nieznajomego, który wchodząc na pokład, tak dziwnie na nią
patrzył. Nie widziała go więcej od czasu owego przypadkowego spotkania.
Marta Preller spojrzała na nią filuternie.
— Ejże, czy to możliwe? Przecież o tym myśli każda dziewczyna. E, pani tylko nie chce o
tym rozmawiać. A może już pani kogo znalazła? Chociaż to nieprawdopodobne, bo jakby tak
było, to by pani nie wyjeżdżała do Argentyny.
— Widzi pani, panno Marto, że to wykluczone.
— To przecież tylko od pani zależy. Taka morowa dziewczyna jak pani, to na pewno ma
dziesięciu amatorów.
— Przecież pani jest także bardzo ładną dziewczyną, taką świeżą, wesołą i miłą. Powinna
pani także mieć konkurentów.
Marta wzruszyła ramionami.
— Mieć, to bym już miała, tylko nie do ślubu. O tym żaden słyszeć nie chce. A ja nie
frajerka, żeby tylko dla samej zabawy, o nie... Rodziców nie mam, żeby mnie pilnowali,
muszę sama mieć honor... Podobno w Argentynie jest mało kobiet, tam może łatwiej znajdę
męża. Powiem szczerze, że głównie dlatego pojechałam, bo strasznie chciałabym wyjść za
mąż. Przez całe życie byłam sama, jak ten kołek i chciałabym mieć kogoś bliskiego. No i
dzieciaki także
41
bym chciała mieć, takie tłuściutkie, różowe bębny... Nigdy przecież nie miałam nikogo, kto
by mnie kochał. No, ale dość tego, z takim gadaniem nikt daleko nie zajdzie. Uszy do góry,
panno Różo, to najważniejsze! Płyniemy teraz po tej wielkiej wodzie, a może tam za tą drogą
już na mnie ktoś czeka. Morowo tu jest na tym okręcie. Możemy sobie przez kilka tygodni
odpoczywać, zanim się zacznie znowu harowanie. Ale pani, panno Różo, to na pewno
pamięta lepsze dni! Z pani to prawdziwa wielka dama.
— Nie, panno Marto, jestem ubogą, samotną dziewczyną, która musi pracować na chleb.
Dawniej było inaczej, to prawda... Nie chcę jednak o tym mówić, ani nawet myśleć. Trzeba
zacisnąć zęby i wytrwale dążyć przed siebie.
— To mi się podoba, panno Różo. Pani mi w ogóle przypadła do serca, choć wiem, że nie
jestem dla pani odpowiednią towarzyszką. Niech pani nie zważa, jeżeli czasem wyrwie mi się
jakieś ostre słówko, bo to nie ze złego serea. — . ......
Róża uśmiechnęła się do niej.
— Poznałam panią dobrze i wiem, że pani jest poczciwą dziewczyną. Pragnę z całej duszy,
żeby pani znalazła za oceanem szczęście, choć prawdę mówiąc, nie wierzę w przepowiednie
kabalarek.
— Niech pani tego nie mówi, panno Różo, bo niektóre są bardzo mądre. A zresztą przecież u
mnie wiele się sprawdziło.
- Życzę, żeby i reszta się sprawdziła — odparła Róża.
Podczas obiadu na okręcie, wszystkie miejsca w jadalni były zajęte. Róża zauważyła, że
państwo Petri wraz z owymi dwoma panami, których pani Petri określiła jako dyrektorów
teatru, zajęli miejsca przy oddzielnym małym stoliku. Jakżeby się Róża zdziwiła, gdyby się
dowiedziała, że' byli to właśnie owi ludzie, z którymi porozumiewała się telefonicznie pani
Siebenberg, aby zasięgnąć informacji. Róża nie miała o tym pojęcia i orzekła jedynie w
duszy, że panowie ci mają bardzo nieprzyjemne fizjonomie. Po raz pierwszy pomyślała
również, że i pan Petri nie wywiera dobrego wrażenia.
Wkrótce jednak zapomniała o tym, pochłonięta obserwacją in-
42
nych pasażerów. Obie biuralistki siedziały oddzielnie przy jednym z małych stolików, aktorki
zaś zajęły miejsce w przeciwległym końcu sali.
Do Róży i Marty zbliżył się teraz steward i wskazał im miejsca, które miały zajmować stale,
podczas posiłków. Krzesło obok Róży było jeszcze wolne. Po chwili jednak steward
podprowadził jakiegoś pana, który natychmiast usiadł przy niej. Młody człowiek skłonił się
przed Różą, która podniosła ku niemu wzrok. Twarz jej pokryła się lekkim rumieńcem,
poznała bowiem nieznajomego, którego widziała dnia poprzedniego i który od razu przykuł
jej uwagę. Był to wysoki, szczupły mężczyzna o energicznej, smagłej twarzy, raczej
brzydkiej, niż pięknej. Twarz jego mimo to była pociągająca, gdyż nosiła wyraz niezwykłej
inteligencji. Miał-szerokie, myślące czoło i głęboko osadzone, piękne, szare oczy.
Zdawało się, że oczy jego wpatrują się w jakiś daleki, z góry wytknięty cel. Wyzierała z nich
jakaś moc i ogromna siła woli, niekiedy jednak uśmiechały się jasno i pogodnie, co dodawało
wiele uroku tej zazwyczaj surowej twarzy. Nieznajomy odsłaniał wtedy przepyszne białe
zęby; wargi miał wąskie i zaciśnięte, ściągnięte wyrazem bólu i goryczy. Widać było, że
nieznajomy wiele już przecierpiał w życiu i stoczył niejedną poważną walkę. Gdy zaciskał
wargi, robił wrażenie, że pragnie zapanować nad sobą.
Ubrany był stosownie do okoliczności i bardzo starannie, lecz nie podług ostatniej mody.
Można było na pierwszy rzut oka poznać w nim człowieka wykształconego, o wysokiej
kulturze. Postawa jego była dumna, a ręce silne i muskularne. Z całej postaci biła wielka siła.
Róży wydawał się bardzo interesującym człowiekiem, a ponieważ podczas całej podróży miał
zajmować to samo miejsce, więc też dziewczyna mogła był zadowolona z tak miłego
sąsiedztwa.
Zaledwie Róża podniosła oczy na nieznajomego, młody człowiek poznał ją natychmiast i
rzekł do niej, kłaniając się uprzejmie:
— Zdaje się, że przez cały czas trwania podróży będziemy sąsiadami przy stole? Pozwoli
więc pani, że się jej przedstawię. Jestem Wendland.
Oczy jego spoczęły na twarzy dziewczyny z wyraźnym upodoba-
43
niem, toteż Róża pod wpływem tego spojrzenia spłonęła rumieńcem. Pochyliła głowę w
ukłonie i odparła:
— Nazywam się Róża Rietberg.
— Pani zapewne odbywa tę podróż dla przyjemności?
— O, nie! Jestem ubogą dziewczyną, która musi na siebie pracować. Jadę do Argentyny, aby
objąć tam posadę...
— Czy podobna? Nigdy bym nie przypuszczał, patrząc na panią. Ktokolwiek spojrzy na
panią, ten musi od razu poznać, że należy pani do najlepszej sfery towarzyskiej. Ma pani
posturę wielkiej
damy.
— Podróżuję przecież drugą klasą — zauważyła Róża z uśmiechem.
— Cóż z tego? Jestem przekonany, że w pierwszej klasie podróżuje mnóstwo pań, które
można zaliczyć do drugiej klasy towarzyskiej. Panią jednak na pierwszy rzut oka zaliczyłem
do pierwszej, choć podróżuje pani drugą.
— A jednak jestem tylko ubogą dziewczyną, która musi sama
pracować na chleb.
— Zapewne taki stan rzeczy datuje od niedawna. Posiadam pewną znajomość ludzi;
odgadłem, że pani dorosła w zupełnie innych
warunkach...
— Tak, ale to należy do przeszłości. Faktem jest, że objęłam posadę i będę odtąd zależna od
moich chlebodawców.
— Dlaczego pani wyjeżdża tak daleko? Czy w kraju nie znalazła pani odpowiedniego zajęcia
— pytał ze współczuciem, spoglądając na jej wdzięczną twarzyczkę.
— Nie miałam innego wyjścia — odparła Róża z westchnieniem. Te pełne rezygnacji słowa
wzruszyły go do głębi. Róża od pierwszej chwili wzbudziła w nim zainteresowanie, które
teraz jeszcze się
wzmogło.
— Więc pani również wybiera się do Argentyny?
— Tak, do Buenos Aires.
— Ja udaję się do Rosario — rzekł Wendland.
Słysząc te słowa, Róża drgnęła. W Rosario mieszkała przecież jej ciotka Józefina. Róża nie
wspomniała o tym jednak swemu sąsiadowi.
44
— Rosario nie jest zbyt odległe od Buenos Aires.
— Nie. Podróż koleją trwa zaledwie kilka godzin. Można również pojechać parowcem, lecz
komunikacja wodna trwa nieco dłużej.
— Czy pan po raz pierwszy jedzie do Argentyny?
— Tak jest. Jadę objąć posadę inżyniera w pewnej wielkiej fabryce maszyn rolniczych. Czy
słyszała pani przypadkiem o firmie „Argro"?
— Nie," proszę pana.
— Nazwa „Argro" stanowi połączenie dwóch pierwszych sylab wyrazów „Argentyna" i
„Rosario".
— Ach, tak! Jest to zapewne bardzo wielkie przedsiębiorstwo?
— Sądzę, że tak.
— Znajdzie pan więc tam szerokie i interesujące pole do pracy.
— Mam nadzieję, panno Różo, że tak będzie.
— A gdzie ukończył pan politechnikę?
— W Charottenburgu. Tam otrzymałem dyplom inżynierski.
— W takim razie będę pana nazywała inżynierem.
— Tytuł ten był mi jedynie potrzebny do otrzymania posady. W towarzystwie jest on
zupełnie zbędny.
Uśmiechnęła się filuternie.
— Nie będę go jednak pomijała, skoro się on panu z urzędu należy.
— Jak pani sobie życzy, panno Różo.
— Szkoda, że nie mógł pan znaleźć żadnego odpowiedniego zajęcia w kraju — zauważyła
Róża, pragnąc przedłużyć rozmowę z inżynierem Wendlandem.
— Mówi to pani zapewne dlatego, że w takim wypadku nie zostałbym pani sąsiadem przy
stole — rzekł z miłym uśmiechem.
— Nie sądzę, żeby mnie pan uważał za osobę tak źle wychowaną, aby się pan spodziewał
potwierdzenia tego zdania.
— Widzę, że z pani cięta osóbka. Przepraszam panią bardzo. Odpowiem pani jednak
szczerze, co mnie skłoniło do wyjazdu. Jestem człowiekiem samotnym, rodziny nie posiadam,
a w kraju naprawdę nie mogłem znaleźć odpowiedniego stanowiska. Przyjąłem więc
korzystną posadę w Rosario. Zresztą, dla mężczyzny to nic dziwnego, jeżeli wyjeżdża w
świat, aby spróbować swoich
45
sił. Pani jednak zapewne z ciężkim sercem opuściła kraj rodzinny.
Róża rzuciła mu tak smutne spojrzenie, że poczuł się wzruszony do głębi serca.
— A jednak i ja jestem zupełnie samotna. W kraju pozostały jedynie dwie mogiły moich
rodziców.
— Jednak kobiecie jest trudniej powziąć takie postanowienie i wyjechać za granicę. Czy
pani podróżuje sama?
— Nie. Ci państwo, którzy zaangażowali mnie, jako pannę do towarzystwa dla ich matki,
znajdują się również na pokładzie. Oprócz tego jedzie ze mną również panna Preller, ta
panienka która siedzi obok mnie. Została ona przyjęta jako służąca w domu tej samej starszej
osoby.
Werner Wendland spojrzał z zaciekawieniem na Martę, która rozmawiała z ożywieniem z
jakimś młodym człowiekiem, siedzącym przy niej.
— Panna Preller nie odczuwa zbytnio rozstania z krajem rodzinnym — zauważył z
uśmiechem.
— Jest sierotą i nie posiada żadnych krewnych. A przy tym jest z natury ogromnie wesoła i
pogodna. Uważa, iż nie należy zatruwać sobie życia.
— Nie jest to jednak dla pani odpowiednia towarzyszka — rzekł stanowczo, gdyż poznał od
razu, że Marta jest prostą, niewykształconą dziewczyną.
Róża uśmiechnęła się.
— Niech pan tego nie mówi. Jestem bardzo rada, że Marta zajmuje ze mną wspólną kabinę.
Potrafi odegnać wszystkie moje smutne myśli. Dzięki niej, mogę się powoli oswoić z moim
nowym położeniem i przywyknąć do tego, że w przyszłości będę zależna od ludzi.
Spodziewam się, że stanę się przynajmniej pożyteczną siłą.
Oczy jego zabłysły.
— Nie wątpię w to ani na chwilę. Kobiety mają zdumiewającą zdolność przystosowania się
do każdych warunków, a pani z pewnością wdroży się prędko w zakres swych nowych
obowiązków. Mimo to, dziwi mnie ta przyjaźń z prostą służącą.
— A jednak właśnie Marta przekonała mnie, że wśród służby
46
można natrafić na przyzwoitych, wartościowych ludzi. Pragnęłabym stać się do niej podobną.
Zresztą, żadna praca nie hańbi.
Werner obrzucił Różę gorącym spojrzeniem, w którym malował się podziw.
— Nie, żadna praca nie hańbi. Można spełniać najniższe posługi, a jednak nie stracić nic z
własnej godności. Należy tylko szanować pracę, którą się wykonuje i spełniać uczciwie swój
obowiązek.
W oczach Róży błysnęła gorąca wdzięczność, która wynagrodziła Wernerowi jego ostatnie
słowa.
— Tak właśnie i ja myślałam, gdy zdecydowałam się przyjąć tę posadę. Gdybym nie znalazła
innego zajęcia, byłabym się zgodziła jako prosta służąca.
— Jest to zapewne pani pierwsza posada?
Pytania Wernera nie sprawiały Róży przykrości, nie wydawały się jej niedyskretne ani też
niedelikatne. W głosie jego brzmiało wiele życzliwości i współczucia, które wzbudzały w niej
głęboką wdzięczność. Nie przywykła do tego, aby ktoś okazywał jej tyle zainteresowania.
— Tak, to moja pierwsza posada i cieszyłam się ogromnie, że ją dostałam. Nie miałam
wielkich szans, gdyż wszędzie wymagane są świadectwa, których nie posiadam.
Na twarzy Wernera ukazał się uśmiech pełen gorącej sympatii, który dziwnie upiększył jego
oblicze.
— Każdy człowiek, posiadający pewną znajomość ludzi, przyjąłby panią na posadę. Dość
tylko popatrzeć na panią.
Rozmowa została przerwana przez stewarda, który obnosił półmiski. Teraz Marta zwróciła się
nagle do Róży:
— Jak to przyjemnie, kiedy tak człowiekowi przy jedzeniu usługują. Chciałabym, żeby się ta
podróż nigdy nie skończyła. Nigdy się jeszcze tak dobrze nie czułam. A mój sąsiad jest
bardzo miły. Odwiedził swoją matkę i powraca do Argentyny. Jest rolnikiem i pracuje na
wielkim folwarku. Podobno, w Argentynie jest bardzo dobrze, tylko trzeba ciężko pracować.
Ten facet wcale nie jest dumny i rozmawiał ze mną, choć powiedziałam mu, że jestem zwykłą
służącą. Powiada, że poczciwa, pracowita dziewczyna będzie w przyszłości dobrą żoną.
47
— I ma zupełną słuszność, panno Marto — odparła Róża
z uśmiechem.
Marta odwróciła się znowu do swego sąsiada i zaczęła z nim żywo rozmawiać. Oboje śmieli
się wesoło. Inżynier Wendland rzekł
do Róży:
— Czy to pani pierwsza podróż morska? Potrząsnęła przecząco głową.
— Nie. Przed laty odbywałam wraz z moim ojcem podróż po Morzu Śródziemnym. Byłam
wtedy jeszcze małą dziewczynką. Jechaliśmy jednak wówczas na mniejszym parowcu, który
nie miał tych wszystkich wygód, co nasz okręt. Pierwsza klasa nie była tak dogodnie
urządzona, jak tutaj druga.
— Ach, wtedy ta czarująca istota mogła sobie jeszcze pozwolić na pierwszą klasę —
pomyślał Werner, po czym dodał głośno:
— Tak, znajdujemy się na pokładzie jednego z najnowszych i największych okrętów
pasażerskich. Czy podczas owej przejażdżki po Morzu Śródziemnym dopisywała pani
pogoda?
— Na ogół tak. Mieliśmy wówczas tylko jeden pochmurny
i burzliwy dzień.
— Czy cierpiała pani na morską chorobę? — zagadnął z uśmiechem.
Potrząsnęła głową.
— Nie, choć większość pasażerów chorowała, w tej liczbie niestety i mój ojciec. Stan jego
zdrowia pozostawiał w ogóle wiele do życzenia, nic dziwnego, że nie okazał się odporny.
Wyjechaliśmy wówczas za granicę dla poprawy zdrowia mego ojca, który cierpiał na skutek
silnej depresji duchowej po śmierci mojej matki. Mnie, na szczęście, ominęła morska
choroba, spodziewam się, że i tym razem
jej uniknę.
— Sądzę, że panią to minie, jeżeli pani zniosła dobrze podróż na mniejszym parowcu. Na
naszym okręcie nie będziemy prawie czuli kołysania, choć o tej porze roku musimy być
przygotowani na
burze.
Rozmowa została ponownie przerwana przez stawarda, który obnosił półmisek z mięsem.
Róża nałożyła sobie mięsa na talerz, a ze sposobu w jaki to uczyniła i jak jadła, można było
zauważyć, że
48
należy do wyższej sfery towarzyskiej. Maniery inżyniera Wendlanda również były bez
zarzutu; on także zdradzał swoim wyjątkowym obejściem, że należy właściwie ,,do pierwszej
klasy".
Marta Preller i jej towarzysz nałożyli sobie na talerze czubate porcje i zajadali z wielkim
apetytem. Marta, zauważywszy, że Róża nabrała sobie tylko dwa plasterki mięsa, zawołała:
— Niech pani sobie nie żałuje, panno Różo. Mój sąsiad powiada, że to kosztuje tak samo...
Marta była zdania, że trzeba należycie wykorzystać wszystkie dobre strony tej podróży.
Werner Wendland posłyszał ostatnie słowo Marty i spojrzał na Różę. Oboje wybuchnęli
śmiechem, a młody inżynier rzekł:
— Towarzyszka pani potrafi odnajdywać przyjemne strony życia. Powinniśmy właściwie
pójść za jej przykładem.
Od tego dnia w sercu Róży zbudziło się niezwykle błogie uczucie. Wydawało się jej, że nie
jest już sama jedna na świecie. Werner Wendland okazywał jej wiele starań, otaczał ją czułą
opieką. Robił to jednak w sposób niezmiernie delikatny, aby nie zwracać niczyjej uwagi.
Wiedział, że ludzie chętnie zajmują się plotkami, a nie chciał Róży narazić na obmowę.
Sprytna Marta zauważyła jednak po krótkim czasie, że „ten morowy inżynier", jak zwykła w
duchu określać Wernera, przebywa wiele w towarzystwie Róży. Czasami przekomarzała się z
Różą na ten temat, choć Róża prosiła ją, by dała spokój tym żartom.
— Przecież ja nie żartuję z pani, panno Marto, a jednak pani sąsiad ciągle z panią przebywa.
Marta śmiała się.
— Ej, niechże pani nie udaje i niech się pani na mnie nie gniewa. Nie chciałam pani wcale
wyrządzić przykrości. Przecież wiadomo, że każda dziewczyna pragnie mieć jakiegoś
„chłopaka dla serca". A inżynier pasuje do pani jak ulał. Te dwie biuralistki zawsze, podczas
obiadów zerkają zazdrośnie w jego stronę. Przystojny to on tam, według mego gustu, nie jest,
ale za to bardzo elegancki. On i pani,
Sprzedane dusze
49
to jedyni prawdziwi wielcy państwo w drugiej klasie. Znam się na tym, służyłam zawsze w
przyzwoitych domach. Ten inżynier to wygląda na takiego, co przywykł rozkazywać innym
ludziom. Jak spoj- I rzy tymi swoimi szarymi oczyma, to człowieka ciarki przechodzą I i
chciałby się schować do mysiej nory. To nie dla mnie. Wolę już I mego sąsiada, pana
Weisskanta. Wesoły jest, gada bez przerwy i w ogóle morowy z niego facet.
— Ale jest przecież blondynem, a kabalarka wywróżyła pani bruneta. Co będzie teraz, panno
Marto?
Marta zaśmiała się niefrasobliwie.
— E, ja się tym nie przejmuję. Przyjdzie jeszcze i kolej na brune- ] ta. Bo z panem
Weisskantem nie wyjdzie nic poważnego. Powiedział mi otwarcie, że szuka żony, która by
miała trochę pieniędzy, gdyż : chciałby kupić mały folwarczek. Weisskant mówi, że człowiek
jego fachu musi pracować na swoim, taka ciągła zależność to nie dla rolnika. Rozumiem to
doskonale, ale w każdym razie to przyzwoicie z jego strony, że powiedział prawdę. Inny by
tylko mnie niepotrzebnie bałamucił. Jak wylądujemy, wtedy każde pójdzie w swoją stronę.
On nie zatrzymuje się w Buenos Aires, bo zaraz jedzie dalej. Co mi tam z tego przyjdzie? Na
razie zabawimy się oboje, to przecież nie grzech. Nie, nie, wolę jeszcze trochę poczekać na
mojego bruneta. Może to będzie jakiś Hiszpan? Bo Weisskant mówił, że w Argentynie
mieszka bardzo dużo Hiszpanów, którzy okropnie lecą na
blondynki...
I Marta myśląc o tym, że mogłaby poślubić Hiszpana, wy-
buchnęła szalonym śmiechem:
— O, Jezu! Ja będę gadać po naszemu, a on po hiszpańsku. To ci dopiero będzie zabawa —
wołała, ocierając sobie łzy z oczu.
Róża znowu poczuła zazdrość. Tak, zazdrościła Marcie jej wesołego usposobienia, jej
niefrasobliwości. Bo Różę w ostatnich dniach ogarnęło uczucie troski, , którego nie potrafiła
otrząsnąć. Werner Wendland wywarł na niej głębokie wrażenie, serce jej biło zawsze mocno i
szybko, ilekroć zbliżał się do niej. A zbliżał się do niej bardzo często i najwyraźniej szukał jej
towarzystwa. Spotykała go ciągle na swej drodze, cały dzień prawie spędzali razem.
Rozmawiali ze sobą chętnie, znajdując ogromną przyjemność w tej wzajemnej
50
wymianie myśli. Czego zaś nie zdołały wypowiedzieć usta, to zdradzały bezwiednie oczy
obojga, które posyłały sobie nawzajem coraz wymowniejsze, coraz gorętsze spojrzenia.
Państwo Petri, podczas całej podróży nie zbliżali się do Marty i Róży. Dziewczęta nie
zauważyły również, aby ich chlebodawcy przebywali kiedykolwiek w towarzystwie obu
biuralistek. Gdyby Marta i Róża miały więcej doświadczenia, byłyby może zwróciły
baczniejszą uwagę na to dziwne zachowanie. Werner Wendland do dziś dnia nie wiedział
jeszcze, jak wyglądają chlebodawcy Róży Rietberg.
Pewnego popołudnia Róża siedziała na leżaku, stojącym na pokładzie. Owinęła się szczelnie
grubym pledem i wdychała z rozkoszą słone, orzeźwiające powietrze morskie. Na pokładzie
znajdowało się jeszcze parę osób, gdyż o tej porze słońce przygrzewało najmocniej i
najcieplej.
Wkrótce obok Róży zjawił się, niby przypadkiem, Werner Wendland. Ostry wiatr z nad
morza owiewał jego smukłą, muskularną postać. Młody inżynier nie nosił płaszcza ani
kapelusza, toteż wiatr targał niemiłosiernie jego gęste, ciemne włosy.
Róża poczuła mocne bicie serca. Jak dumnie kroczył przez pokład, ileż godności było w jego
wyniosłej postawie. Nigdy nie spotkała mężczyzny, który by się jej tak podobał i który by jej
tak imponował, jak Werner Wendland.
Teraz zbliżył się do niej i przysunął sobie taboret do jej leżaka.
— Czy pani się dobrze otuliła? — zapytał troskliwie. Skinęła mu z uśmiechem głową.
— O tak! Pięknie tu na pokładzie. Powietrze tak czyste i orzeźwiające, że oddycha się z
prawdziwą przyjemnością.
— Policzki pani zaróżowiły się od wiatru, a spod czapeczki wysuwają się takie małe
złociste kędziorki. Bardzo pani z tym do twarzy — mówił, wpatrując się z niekłamanym
zachwytem w piękną buzię młodej dziewczyny.
Policzki Róży pokryły się teraz ciemnym rumieńcem. Szybko przeszła na inny temat. Przez
chwilę oboje gawędzili z wielkim ożywieniem. Nagle Róża spostrzegła państwa Petri, którzy
ze swymi znajomymi przechadzali się po pokładzie. Nie widzieli Róży, lecz
4- 57
mimo to dziewczyna drgnęła, ogromnie zmieszana ich obecnością. Potem wyprostowała się
szybkim ruchem i podniosła się z miejsca.
— Co się pani stało? — spytał Werner, patrząc ze zdumieniem
na Różę.
Odgarnęła włosy z czoła, po czym odparła cicho:
— Nic, nic... Tylko tam przechodzą właśnie moi chlebodawcy... Werner obrzucił
przenikliwym spojrzeniem państwa Petri oraz
ich przyjaciół.
— Jak to? Więc u tych ludzi objęła pani posadę? — zapytał.
Potwierdziła skinieniem głowy.
— Tak, to właśnie państwo Petri, a tamci dwaj panowie to ich znajomi. Podobno są
dyrektorami w jakimś teatrze.
Werner nie mógł dokładnie przyjrzeć się twarzom wskazanych przez Różę osób, a przy tym
zajmowało go w tej chwili coś innego. Doznawał uczucia ogromnej przykrości, myśląc o tym,
że Róża będzie pracowała u owych nieznajomych ludzi. Ogarnęło go wielkie współczucie dla
młodej dziewczyny. On również podniósł się z miejsca i podążył za Różą do małego saloniku.
Zalany słońcem pokład stracił nagle dla obojga cały urok.
Salonik był prawie pusty; tylko przy oknie siedziała jakaś pani w podeszłym wieku i czytała
książkę. Róża zdjęła pełnym wdzięku ruchem berecik i zaczęła poprawiać włosy, które
potargał wiatr.
— Muszę jednak na chwilę wejść do kabiny i poprawić uczesanie — rzekła po chwili.
— Spodziewam się, że pani wkrótce powróci — rzekł Werner,
a w głosie jego brzmiała gorąca prośba.
Róża zarumieniła się, skinęła mu głową i odeszła.
Werner postanowił podczas jej nieobecności wyjść jeszcze raz na pokład. Zaledwie się tam
znalazł, gdy spotkał znowu państwa Petri oraz ich przyjaciół. Przypatrywał się im bacznie,
jakby chcąc tym spojrzeniem przeniknąć ich na wskroś. Ogarnęło go przy tym jakieś przykre
uczucie. Znał on lepiej ludzi, niż Róża, więc uderzył go natychmiast nieprzyjemny wyraz
twarzy tych czterech osób. Pani Petri wywarła na nim bardzo złe wrażenie, a jej towarzysze
jeszcze gorsze. Werner nie wiedział, który z trzech mężczyzn jest panem Petri, lecz żaden z
nich nie wzbudził w nim sympatii ani zaufania.
52 '
Przeszli oni tak prędko obok niego, że nie zdołał dokładnie obejrzeć rysów ich twarzy. Przy
tym pochłaniały go zupełnie inne myśli. Wiatr targał mu włosy i smagał jego twarz, młody
inżynier jednak nie zważał na to, spoglądając z zadumą w dal.
Zdawał sobie sprawę, że nie powinien był zajmować się tak wiele złotowłosą Różą Rietberg.
Czuł, że z dnia na dzień przywiązywał się coraz bardziej do tej delikatnej, uroczej istoty.
Wiedział, że nie miało to sensu. Dotychczas kobiety zajmowały w jego życiu mało miejsca.
Spędzał z nimi przelotne godziny, po czym zapominał o nich. Żadnej z nich nie zdołał
pokochać... Musiał staczać ciężką walkę o byt i nie miał czasu na miłość. Wstąpił na
politechnikę na krótko przed wybuchem wojny, ale zmuszony był przerwać studia. Matkę
stracił bardzo wcześnie, ojca podczas wojny. Rodzice nie pozostawili mu majątku, toteż
Werner oszczędzał każdy grosz ze swego żołdu i uciułał sobie trochę pieniędzy na czarną
godzinę. Po skończeniu wojny młodzieniec powrócił do przerwanej nauki. Bywały dnie, że
głodował, poznał w tym czasie nędzę i niedostatek. Zaciskał jednak zęby i dążył wytrwale do
celu. W owym okresie nie gardził żadnym zajęciem, brał wszystko, co mu się tylko
nadarzyło, aby zarobić kilka groszy. Posiadał ogromną siłę fizyczną, i starał się ją
spożytkować.
Wreszcie ukończył politechnikę i otrzymał posadę. Wtedy zabrał się do pracy dyplomowej.
Otrzymawszy dyplom, zaczął się rozglądać za jakimś lepszym stanowiskiem. Przekonał się
wkrótce, że w kraju trudno jest o pracę. Wskutek ciężkiej sytuacji ekonomicznej, która
szczególniej dotknęła przemysł, trudno było Wernerowi znaleźć odpowiednie zajęcie,
zwłaszcza, że ambitny młodzieniec pragnął się wybić. Podczas wolnych godzin pracował nad
pewnym wynalazkiem, doszedł jednak do wniosku, że w kraju nie będzie go mógł
wykorzystać. Postanowił więc wyjechać za granicę. Jeden z profesorów politechniki, który
bardzo cenił młodego inżyniera wystarał mu się o posadę w firmie „Argro". W fabryce tej
wyrabiano nowoczesne maszyny rolnicze, którymi zaopatrywano cały rynek Ameryki
Południowej. Firma „Argro" miała zapotrzebowanie na zdolnych, wykształconych
inżynierów, toteż zwracała się nieraz w tej sprawie do politechniki w Charlottenburgu.
Ponieważ Werner Wendland znał się dobrze na
53
budowie maszyn, przeto zaproponowano mu objęcie owej posady. Ofiarowano mu bardzo
korzystne warunki i młodzieniec bez namysłu podpisał umowę.
— Tam może pan zrobić karierę; w Argentynie potrzeba zdolnych, inteligentnych ludzi —
powiedział wówczas jego profesor.
Obecnie Werner jechał właśnie do Argentyny, owej ziemi obiecanej. Zdawał sobie jasno
sprawę, że nie powinien sobie zaprzątać głowy Różą, lecz dążyć wytrwale do celu. Pragnął
przecież pracować tak usilnie i wytrwale, żeby zapomnieć o całym świecie. Czuł w sobie
olbrzymi zapas niespożytej siły, chciał nareszcie znaleźć odpowiednie pole do pracy, marzył
o czynach. Wiedział, że czeka go walka, lecz nie obawiał się jej zupełnie. Uświadamiał sobie
również, że podczas tej walki, nie wolno mu było związać się z kobietą, która by jedynie
tamowała swobodę jego ruchów.
Nie potrafił jednak stłumić swego uczucia do Róży. Ach, jakże kochał tę słodką, bezbronną
dziewczynę, którą byłby najchętniej nosił na rękach, aby stopy jej nie dotknęły ziemi!
Ach, jakżeby to było rozkosznie, gdyby została jego żoną! Ale, nie, nie... Nie wolno mu było
na razie nawet marzyć o tym. Musiał przede wszystkim uzyskać pewną niezależność, musiał
zdobyć wyższe stanowisko, aby móc zabezpieczyć byt tej skromnej, czarującej dziewczynie...
Powziąwszy to postanowienie, Werner mimo wszystko powrócił do małego saloniku, aby
oczekiwać tam nadejścia Róży. Gdy stanęła przed nim lekko zaróżowiona, gdy spojrzał w jej
szare, lśniące oczy, doznał znowu rozkosznego uczucia. Gorąca fala krwi napłynęła mu do
serca, pojął w tej chwili, że teraz dopiero znalazł dopełnienie własnego życia. Zapomniał o
wszelkich postanowieniach i rozkoszował się znowu obecnością Róży. Rozmawiając z nią o
rozmaitych błahych rzeczach, czuł się niezmiernie szczęśliwy, tym bardziej, że w oczach
Róży wyczytał głębokie, szczere uczucie.
Przez godzinę rozmawiali ze sobą, a nikt im nie przeszkadzał. Dusze ich coraz bardziej lgnęły
do siebie.
Potem salonik zaczął się powoli napełniać. Ze wszystkich stron nadchodzili pasażerowie.
Zjawiła się także Marta Preller w towarzystwie pana Weisskanta. Tych dwoje ludzi
przekomarzało się ze sobą,
54
śmiejąc się beztrosko i wesoło, tak jakby na świecie nie istniały żadne problemy do
rozwikłania.
Marta spojrzała na swoją towarzyszkę, siedzącą z inżynierem Wendlandem i z uśmiechem
skinęła Róży głową. Między dziewczętami zostało zawarte ciche porozumienie, że będą tylko
wtedy przebywały ze sobą, gdy nie znajdą innego towarzystwa.
Posiłki jednak spożywały razem.
Marta i Weisskant usadowili się przy oknie, prowadząc ożywioną rozmowę. Wkrótce w
saloniku zabrakło wolnych miejsc. Znajdowały się tu również obie biuralistki, które'
rozmawiały z grupą pań i panów. W przyległym pomieszczeniu ktoś wygrywał na fortepianie
modne tańce. Skorzystało z tego kilku młodych ludzi, którzy zaprosili do tańca swoje
znajome. Znaleźli wkrótce wielu naśladowców. Marta z panem Weisskantem wmieszali się
również w grono
tancerzy.
Róża przyglądała się wirującym parom. Werner Wendland począł żałować, że skończyła się
godzina poufałej pogawędki, i starał się ponownie nawiązać rozmowę z Różą.
— Może byśmy teraz przeszli do palarni — zaproponował — w tym zgiełku niepodobna
rozmawiać...
Spojrzała nań z uśmiechem.
— Zapewne pan ma ochotę na papierosa — zauważyła.
— Owszem, na papierosa także mam ochotę — potwierdził — lecz przede wszystkim pragnę
stąd odejść, bo nie można w tym zgiełku rozróżnić dźwięku własnych słów. A może pani
chciałaby zatańczyć?
— Nie, nie jestem usposobiona.
Przeszli oboje do palarni. Znajdowało się tu kilku panów, którzy grali w szachy, oraz jakaś
pani, zajęta pisaniem listów.
Róża i Werner usiedli przy otwartym oknie. Z górnego pokładu, gdzie grała kapela okrętowa,
dobiegały dźwięki „Allegro Moderato" Schumanna. Młodzi ludzie przez chwilę siedzieli w
milczeli, zasłuchani w tony muzyki. Potem jednak zaczęli znowu rozmawiać. Róża położyła
na stole książkę, którą poprzednio przyniosła z kajuty. Werner wziął książkę do ręki.
— Czy mogę zobaczyć, co pani czyta?
55
— Proszę!
Otworzył tomik i spojrzał na tytuł, po czym podniósł na Różę zdumione oczy.
— Calderon — „Książę Niezłomny"? I w języku hiszpańskim? Czy pani włada tym
językiem?
Róża spostrzegłszy zdumienie Wernera, wybuchnęła śmiechem.
— Nie władam nim, niestety, tak dobrze, jakbym tego pragnęła. Uczyłam się
hiszpańskiego bardzo krótko i zmuszona byłam przerwać przedwcześnie te lekcje.
Przypuszczam, że w Argentynie język ten może mi się przydać, dlatego też staram się,
podczas podróży, dopełnić moje wiadomości. Chciałabym przynajmniej móc porozumiewać
się w tym języku. Ale właśnie hiszpański znam najgorzej...
— Właśnie hiszpański? Więc pani zna jeszcze inne języki obce?
— Znam dobrze francuski i angielski i mówię wcale nieźle po włosku.
— Ho! ho! Kiedyż pani zdążyła nauczyć się tylu języków?
— Ojciec mój był profesorem filozofii i doskonałym poliglotą. Zaczęłam się uczyć języków
obcych, gdym była jeszcze dzieckiem. Używaliśmy zawsze w domu jednego z tych czterech
języków, aby nie wyjść z wprawy, toteż nauczyłam się ich z wielką łatwością.
Potrząsnął głową.
— Dziwi mnie — rzekł — że tak wykształcona osoba nie mogła znaleźć odpowiedniej
posady w kraju.
Róża cichutko westchnęła.
— Nie szukałam długo posady, lecz przyjęłam pierwsze lepsze zajęcie, jakie się nadarzyło.
Zależało mi, żeby jak najprędzej otrzymać jakieś zatrudnienie.
— Więc było pani aż tak źle? — spytał cicho, a w głosie jego zabrzmiało szczere
współczucie.
Róża zbladła i dopiero po krótkiej chwili wahania zebrała się na odwagę. Patrząc Wernerowi
prosto w oczy, odparła:
— Uciekłam od stryja i ciotki, u których mieszkałam od czasu śmierci rodziców.
Werner drgnął, opanował się jednak natychmiast i patrząc z poczciwym uśmiechem na Różę,
zauważył:
56
— Nigdy bym pani nie podejrzewał o coś podobnego. Nie wygląda pani na osobę, która
poszukuje przygód...
— A jednak tak było — odparła Róża niemal szorstko, gdyż ogarnął ją strach, że Werner,
dowiedziawszy się prawdy, odwróci się od niej. Omyliła się jednak, gdyż młody inżynier
rzekł spokojnie:
— Zapewne poważne powody skłoniły panią do tego kroku. Oczy Róży zwilgotniały.
— Tak. Wuj był jednocześnie moim opiekunem prawnym, nie jestem jeszcze pełnoletnia.
Chciał mnie zmusić, abym poślubiła człowieka, do którego czułam odrazę, tylko dlatego, że
człowiek ten był bogaty.
Werner spojrzał głęboko w oczy dziewczyny.
— Więc dlatego pani uciekła? Skinęła twierdząco głową.
— Proszę mi wierzyć, że nie miałam innego wyjścia...
Przez chwilę panowało milczenie. Wreszcie Werner odezwał się z powagą:
— Dziękuję pani za ten dowód zaufania. Czy nie mogłaby mi pani opowiedzieć więcej
szczegółów ze swego życia?
Róża patrzyła w milczeniu na swego towarzysza. Oczy jego zdradzały serdeczne współczucie,
a w spojrzeniu nie było zwykłej ciekawości. Nabrała do niego w ostatnich dniach tak
wielkiego zaufania, że czuła, iż mogłaby mu powierzyć każdą tajemnicę. Wyczuwała
intuicyjnie, że Werner w żadnym wypadku nie zawiedzie jej ufności.
Opowiedziała mu więc w krótkich słowach o tragicznej śmierci rodziców, o tym jak
zamieszkała u wuja i jak źle czuła się w jego domu. Mówiła, że wujostwo żyli na jej koszt, że
zaczęli się z nią źle obchodzić od chwili, gdy podczas inflacji straciła majątek. Wspomniała
mu o tym, że nieraz czuła się ogromnie samotna, że nie miała nikogo, z kim by mogła
podzielić się swoim smutkiem.
Róża była na ogół zamknięta i skryta, lecz przed Wernerem nie zataiła nic ze swego życia.
Wspomniała mu, że wuj stracił posadę i że wymawiano jej nieraz, iż stała się ciężarem dla
swoich krewnych. Wreszcie wyznała, że ciotka nie pozwoliła jej starać się o posadę, gdyż
zarówno ona jak i jej mąż, chcieli, by poślubiła Alfreda Brick-nera.
57
— Gdy wuj chciał mnie zmusić, abym wyszła za mąż za tego człowieka, od którego
spodziewał się dla siebie wielu korzyści materialnych, zrozumiałam, że muszę uciec.
Postanowiłam opuścić dom jak najprędzej, zanim upłyną te cztery tygodnie, których mi
udzielono. Poszczęściło mi się, gdyż od razu otrzymałam posadę. Zostałam zaangażowana do
pewnej starszej pani, która mieszka w Argentynie.
Na twarzy Wernera odmalowała się troska.
— A jednak popełniła pani wielką nieostrożność, panno Różo, większą może, niż pani
przypuszcza. Był to z pani strony ogromnie ryzykowny krok. Przecież pani zupełnie nie zna
swoich chlebodawców.
— O, pani Siebenberg, właścicielka biura pośrednictwa pracy, zasięgnęła o nich wiadomości
i otrzymała doskonałe informacje — odparła Róża.
Ta wiadomość uspokoiła trochę Wernera. Nie miał przecież pojęcia, w jaki sposób zostały
udzielone owe informacje. Mimo to, rzekł po chwili znowu:
— A jednak postąpiła pani lekkomyślnie. Jak można było przyjąć posadę w dalekim obcym
kraju?
Po twarzy dziewczyny przemknął uśmiech.
— Ta podróż wydawałaby mi się bardziej niebezpieczna, gdyby nie to, że przed wieloma laty
ciotka moja również wyjechała do Argentyny. Uczyniła to także dlatego, że krewni chcieli ją
wydać za człowieka, którego nie kochała. Myśl o tej ciotce dodała mi odwagi, choć właściwie
nie znam wcale mojej krewnej. Miałam wciąż wrażenie, że nie będę się czuła obco w tym
kraju, gdzie mieszka kuzynka mojego ojca. Zerwała wprawdzie stosunki z rodziną, lecz ojciec
mój wyrażał się o niej bardzo dobrze, nazywał ją dzielną, odważną i szlachetną istotą.
Myślałam o tym, że w najgorszym razie zwrócę się do niej. Przypuszczam, że nie odmówi mi
pomocy i opieki.
Werner Wendland odetchnął z ulgą.
— To przynajmniej jakaś pociecha. W jakim mieście mieszka pani krewna?
Róża zarumieniła się, gdyż przypomniała sobie, że miasto, w któ-rem mieszka ciotka
Józefina, jest celem podróży Wernera.
— Mieszka w Rosario — szepnęła.
58 i
Spojrzał na nią ze zdumieniem.
— W Rosario? — zapytał.
— Tak!
— Przecież ja tam właśnie jadę.
— Wspomniał mi pan o tym.
— W takim razie — rzekł stłumionym głosem — zobaczymy się jeszcze...
Twarz Róży oblała się zdradzieckim rumieńcem.
— Jeżeli przeznaczenie tak zechce — szepnęła.
Pochylił się ku niej całą postacią i patrząc jej ogniście w oczy, spytał:
— Czy będzie się pani cieszyła, jeżeli się tam spotkamy? Zapomniał w tej chwili o
wszystkich rozsądnych postanowieniach
i czekał z biciem serca na odpowiedź Róży. Dziewczyna odparła po chwili namysłu:
— Od czasu śmierci moich rodziców, nikt jeszcze nie okazał mi tyle zrozumienia i
życzliwości, co pan. Nie zdaje pan sobie nawet sprawy, jak bardzo byłam spragniona
odrobiny ciepła. Jakże więc mogłabym się nie cieszyć z ponownego spotkania?
Podniósł się z miejsca i podbiegł do drugiego okna, jakby pragnął uciec przed sobą. Obawiał
się, że jeżeli w porę się nie oddali, gotów jeszcze popełnić szaleństwo.
Zapragnął nagle porwać Różę w objęcia i zawołać:
— Bądź moją, nie odchodź ode mnie!...
Dziewczyna patrzyła z przestrachem na jego dziwne zachowanie. Werner, nie chcąc, aby
wyczytała z jego twarzy wzruszenie, odwrócił się do okna. Wreszcie, po dłuższej chwili,
zdołał odzyskać równowagę, powrócił do Róży i usiadł przy niej.
— Pragnę za pani zaufanie odpłacić również zaufaniem — rzekł — z kolei ja opowiem pani
historię mego życia...
Spojrzała wyczekująco w jego twarz.
Zaczął jej opowiadać o swej smutnej, ciężkiej młodości, o przedwcześnie zmarłej ukochanej
matce. Wspomniał, że od czasu jej śmierci nie zaznał pieszczoty ani starania, gdyż ojciec był
twardym, surowym człowiekiem, który ze względów pedagogicznych wychowywał syna w
atmosferze chłodu. Werner przemilczał lata wojny, o których
59
pragnął zapomnieć, opowiedział natomiast o swoich studiach, o trudnych warunkach
życiowych, o tym jak marzł i głodował, jak otrzymał na koniec skromną posadę.
— A teraz otwierają się przede mną nowe horyzonty. Mam trudne zadanie, lecz będę walczył
i muszę zwyciężyć. Niestety, w walce tej muszę pozostać sam — zakończył swą opowieść
ochrypłym głosem.
Podniósł głowę i obrzucił Różę spojrzeniem, które poruszyło wszystkie tkliwe struny w jej
duszy. Ogarnął ją nagle dziwny smutek. Wyciągnęła rękę do Wernera i rzekła:
— Życzę panu, aby pan zwyciężył. Pragnę, aby spełniły się pańskie marzenia, aby pan
osiągnął swój cel...
Ujął delikatnie jej białą, wypieszczoną dłoń.
— Dzięki, serdeczne dzięki. Przeznaczeniem naszym było się spotkać, tu, na tym okręcie.
Jesteśmy oboje dwojgiem samotnych ludzi, którzy dotychczas nie zaznali jeszcze wiele
szczęścia w życiu. Niech mi pani wierzy, że nigdy, nigdy nie zapomnę naszego spotkania i że
nigdy jeszcze nie odczuwałem tak boleśnie swego ubóstwa, jak obecnie. Jeżeli mam jakieś
życzenie, to tylko to, aby raz jeszcze spotkać panią na drodze swego życia, wtedy, gdy będę
już u celu...
Podniósł do ust jej drżącą rączkę, którą szybko cofnęła. W tej samej chwili przeszła obok
młodej pary pani Petri, lecz na szczęście nie dostrzegła niczego.
Prysnął czar owej cichej godziny. Róża podniosła się z miejsca i, patrząc smutnymi oczyma
na Wernera, powiedziała:
— Muszę teraz odszukać pannę Preller, miałyśmy razem napić się herbaty.
— Nie będę pani zatrzymywał, lecz spodziewam się, że się potem zobaczymy. Rozmowa z
panią sprawia mi tyle radości...
Róża wzięła książkę, skinęła głową i wyszła. Ścigał ją przez chwilę spojrzeniem. Wyglądała
jak młoda królowa, stąpała dumna, wyprostowana, >a każdy jej ruch pełen był nieopisanego
wdzięku. A jednak była tylko biedną, samotną sierotą, liściem z drzewa oderwanym, którym
wiatr pomiata. Ach, jakże pragnął porwać ją w objęcia, czuwać nad nią, strzec jej przed troską
i poniewierką. Dręczyła go myśl, że na razie nie może nic uczynić dla Róży. Zadowolony był
60
jednak, że wyznał jej prawdę i powiedział, iż w ciągłej walce o byt musi pozostać sam.
Zdawało mu się, że jest Róży winien to wyznanie, gdy zauważył od dawna, że dziewczyna
nie była względem niego obojętna.
Podniósł się z wolna i przeszedł do jadalni na herbatę. Kapela okrętowa wygrywała właśnie
melodię ze „Studenta-żebraka":
— Lecz o jedno proszę ciebie, kochaj mnie, kochaj mnie...
Słowa te wydawały się Wernerowi w jego obecnym nastroju gorzką ironią. Tak, tak, tak!
Kochał Różę Rietberg całym sercem, całą duszą, pragnął jej każdą kroplą'krwi... Myśl o tym,
że nie może jej teraz stworzyć spokojnego ogniska domowego, że nie może jej otoczyć
miłością i opieką, raniła go boleśnie. Własna bezsilność sprawiała mu niewysłowionę katusze.
Nie ma bowiem nic gorszego dla mężczyzny, jak nieubłagana świadomość, że nie może być
ostoją i oparciem dla ukochanej kobiety.
Róża weszła do kajuty, gdzie zastała Martę Preller zajętą przyszywaniem białego kołnierzyka
do jakiejś skromnej sukienki, której pragnęła widocznie nadać odświętny wygląd. Róża
zmusiła się do swobodnego, lekkiego tonu.
— No i co, panno Marto, wytańczyła się pani za wszystkie czasy? Marta skrzywiła się.
— Można wytrzymać. Weisskant nie jest dobrym tancerzem, ciągle mi deptał po nogach. U
nas miałam zawsze lepszych tancerzy, ale co robić. Wybór jest niewielki, trzeba Bogu
dziękować, że się w ogóle znalazło jakiegoś faceta.
— Ale bawiła się pani dobrze? Słyszałam kilka razy, jak się pani śmiała.
— No, pewno. Ten Weisskant to okropny kawalarz, czasami się oboje zaśmiewamy. Nie
możemy przecież gadać o takich mądrych rzeczach, jak pani ze swoim inżynierem. O Boże,
podziwiam zawsze, jak pani może to wytrzymać! Weisskant jest bardzo wesoły, w ogóle
byczy facet, szkoda tylko, że leci na bogaty ożenek. Ano, trudno, trzeba być rozsądną...
61
I Marta Preller zanuciła wesoło:
— Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma...
Róża zaś przeglądała się w małym lustereczku i poprawiała sobie włosy, myślała o tym, że
Marta ma słuszność i że należy być rozsądną. Ach, gdyby to było takie łatwe! Czyż można od
razu wyrzec się słodkiego uczucia, jakie nią zawładnęło?
Westchnęła. Marta spojrzała na swoją towarzyszkę i zaśmiała się.
— O Boże, a to co było?
— Co takiego? — spytała Róża, mocno zmieszana.
— Ano, to westchnienie. Oj, panno Różo, niech pani uważa. Jeszcze się pani na śmierć
zakocha w tym swoim inżynierze. On pewno także leci na posag i z pewnością puści panią
kantem... Potem będzie panią serce bolało i tyle.
Róża uśmiechnęła się z przymusem.
— Niech się pani nie lęka. Wzdychałam z innego powodu, panno Marto.
— W ogóle nie powinna panna Róża wzdychać. Albo to nam tu źle? Żyjemy sobie, jak u
Pana Boga za piecem, usługują nam jakby jakimś hrabinom, teraz idziemy sobie na herbatkę,
przebieramy się... Kto by mi to przepowiedział miesiąc temu, tego bym wyśmiała. Pani
przywykła do zbytku, dlatego to nie robi na pani wrażenia, ale ja, to jakbym się na nowo
urodziła... Każdej chwili mi szkoda i dlatego nie będę sobie psuła krwi, choć spotkałam tego
Weisskanta, co szuka bogatej... Przecież na tym okręcie jest zupełnie jak w bajce. Siada się,
przynoszą nam pod nos najlepsze kąski, nie potrzebujemy nawet palcem ruszyć... Ja to się
czasem aż szczypię w ramię, bo mi się zdaje, że to wszystko sen... Już niech tam potem nasza
stara morduje nas choćby przez cztery tygodnie. Ja nawet gęby nie otworzę, jestem jej
wdzięczna za tę podróż na okręcie.
Róża spojrzała z uśmiechem w rozpromienioną twarz Marty.
— Cieszę się, że to wszystko sprawia pani tyle przyjemności, panno Marto.
— A pani się może tu źle czuje? Co prawda, to pani pamięta lepsze czasy, przyzwyczajona
pani do zbytków. A swoją drogą, to morowa z pani dziewczyna. Przecież wiadomo, że pani z
innej gliny ulepiona, a jednak wcale pani nosa nie zadziera. Te biuralistki, to by
62
mogły sobie wziąć przykład. Przechodzą obok mnie i ani spojrzą. Jakbym była
zapowietrzona. A przecież pani jest prawdziwie wielką panią, a nawet u naszych nowych
państwa dostaje pani całkiem inną służbę niż ja, ale się pani nie stawia. Okrutnie panią lubię,
panno Różo.
Róża serdecznie uścisnęła jej rękę.
— Ja również bardzo panią polubiłam. Pani dobry humor dodaje mi otuchy, nabieram jakoś
chęci do życia... Bez pani byłoby mi bardzo źle i smutno...
— Doprawdy? Cieszę się z tego. Pani pewno już dużo przeszła w życiu?
— Właściwie nie miałam specjalnie ciężkiego życia. Straciłam wprawdzie rodziców i cały
majątek, lecz poza tym...
Róża urwała. Wydawało się jej nagle, że wszystkie straty, które poniosła dotychczas, są
niczym w porównaniu z najcięższym przejściem, jakie ją czekało — z rozłąką z Wernerem
Wendlandem.
Marta popatrzyła badawczo na swoją towarzyszkę.
— A mnie to się zawsze zdaje, że panią musiało spotkać jakieś nieszczęście. Zawsze pani
taka jakaś smutna, cicha...
— To się pani tylko zdaje, gdyż z natury nie jestem wesoła. Nie mam, niestety, tak
pogodnego usposobienia jak pani. Nieraz złoszczę się na siebie samą, chciałabym także
pośmiać się, pożar-tować, lecz nie umiem. A przecież byłam niezmiernie żywym, wesołym
dzieckiem...
— Ej, myślę, że się pani jeszcze rozrusza. Już ja pannę Różę rozweselę. Ale teraz chodźmy
wreszcie na tę herbatę, bo nam jeszcze sprzątną sprzed nosa wszystkie najlepsze kąski. Ja się
już cieszę, że będę jadła dobry podwieczorek. Karmią nas tu doskonale, to trzeba przyznać,
ale ja na tym okręcie jestem wiecznie głodna.
— Morskie powietrze pobudza apetyt.
Dziewczęta zeszły do sali jadalnej i zasiadły do stołu. Marta zaopatrywała się obficie w
„smaczne kąski", łając Różę, że za mało sobie nabiera. Położyła na talerz swej towarzyszki
dużą porcję przysmaków, mówiąc:
— Tutaj trzeba jeść, a nie dbać o szczupłą figurę. Musimy przecież nabrać sił do roboty.
63
Róża jadła posłusznie wszystko, co Marta nakładała jej na talerz. Była młoda, zdrowa, a
morskie powietrze dodawało jej apetytu. Gdy dziewczęta siedziały przy herbacie, podeszła do
nich nagle pani Petri:
— Co słychać? — spytała z udaną życzliwością. — Czy panie mają wszystko, czego
potrzeba?
— Dziękujemy, pani — odparła Róża, podnosząc się z miejsca. Marta nie wstała, lecz
spokojnie spożywała podwieczorek.
— Mówiłam pannie Róży, żeby jadła porządnie, bo nie będzie miała siły do roboty.
Przecież pani woli mieć wytrwałe, mocne pracownice — oświadczyła spokojnie.
Pani Petri obrzuciła dziwnym spojrzeniem obie dziewczyny.
— Ma się rozumieć. Niech panie sobie nie żałują — rzekła.
— A widzi pani, panno Różo! — zawołała Marta. Pani Petri zwróciła się teraz do Róży i
rzekła z powagą:
— Widziałam panią już kilka razy w towarzystwie pewnego młodzieńca, który jest pani
sąsiadem przy stole. Co to za jeden?
Róża zarumieniła się.
— Jest to młody inżynier, który udaje się do Rosario, aby objąć posadę. Rozmawiamy od
czasu do czasu...
Pani Petri spojrzała badawczo na Różę.
— Jeżeli sprawa przedstawia się rzeczywiście tak niewinnie, to niepotrzebnie pani się
rumieni. Nie mam nic przeciwko temu, żeby się pani zabawiła, proszę go tylko nie
dopuszczać do żadnych poufałości. Wobec nieznajomych należy zachować ostrożność, a
młoda dziewczyna powinna dbać o opinię.
Róża wyprostowała się dumnie.
— Pamiętam o tym, proszę pani. Zachowanie inżyniera Wend-landa jest bez zarzutu. Drogi
nasze rozejdą się, gdy okręt zawinie do Buenos Aires — powiedziała spokojnie.
Pani Petri skinęła głową.
— Tym lepiej, ja chciałam pani tylko dać dobrą radę. Takie znajomości zawarte w podróży
nigdy nie trwają długo. Pani, panno Marto, powinna to sobie także zapamiętać. Widzę, że i
pani znalazła
wielbiciela.
Marta była tak oburzona, że zapomniała włożyć do ust kęsa
ciastka.
64
— Iii, to przecież nic poważnego, proszę pani. Ten facet szuka bogatej żony, nie trzeba mu
dziewczyny, biednej jak mysz kościelna. Ale chyba wolno mi trochę poflirtować? Przecież i
te biuralistki, mają swoich znajomych, z którymi wciąż przebywają — oświadczyła, gotowa
do dalszej ostrej wymiany słów.
— Nikt pani nie wzbrania zabawy. Używajcie rozrywek, moje panienki, zanim spadną na
was poważne obowiązki. A przede wszystkim nie zapominajcie o tym, że wasz kontrakt
upływa dopiero po trzech latach. Nie możemy przecie? za darmo ponosić tak wielkich
kosztów podróży...
— Pewnie, pewnie — przyświadczyła Marta — mówiłam to już nawet pannie Róży. Niech
się pani nie boi, odpracujemy wszystko...
Pani Petri uśmiechnęła się'bardzo uprzejmie.
— Cieszy mnie, że z was takie rozsądne osóbki. A teraz muszę odejść...
I z tymi słowy oddaliła się, a Marta posłała za nią oburzone spojrzenie.
— Widzi pani, panno Różo, jak się ta stara zaczyna już do nas wtrącać. Nie ma co gadać,
utarła nam nosa. Jak się to ona boi, żebyśmy jej przypadkiem nie uciekły. Nie bój się,
paniusiu, nie bój, nie czmychniemy. Nie przepadnie ci twoja forsa za drogę. Swoją drogą, to
tam musi być wielki brak służby, bo by inaczej nie wybuli-ła za nas takiej kupy pieniędzy.
Róża cichutko westchnęła.
— Ja sama zastanawiałam się nad tym, że państwo Petri wydają na nas tyle pieniędzy...
— No, o to niech pani sobie nie suszy głowy. Niech się starzy martwią, to ich interes...
Pewno im się opłaca, a zresztą naharujemy się jeszcze dosyć. Zobaczy pani...
I Marta kazała stewardowi podać sobie jeszcze filiżankę herbaty, po czym nałożyła na
talerzyk świeżą porcję ciastek. Chciała również dołożyć Róży, lecz ta nie zgodziła się na to.
Pod wpływem słów pani Petri przeszedł jej apetyt. Wrażliwa, delikatna dziewczyna odczuła
to napomnienie jak obelgę. Była wprawdzie z natury cicha i uległa, lecz uważała, że pani
Petri nie ma prawa wtrącać się do jej prywatnych spraw. Po chwili uspokoiła się trochę i
zaczęła obwiniać się o nie-
5 —
Sprzedane dusze
65
wdzięczność. Pani Petri miała prawdopodobnie najlepsze zamiary, a choć ton był
niewłaściwy, to jednak nie chciała z pewnością wyrządzić przykrości ani jej, ani Marcie.
Róża odzyskała spokój, lecz wspomnienie słów pani Petri, tkwiło niby cierń w jej duszy.
Zdawała sobie sprawę, że na posadzie będzie zupełnie zależna od swojej chlebodawczyni i
będzie musiała znosić niejedną przykrość. Zaczęła sobie perswadować, że ciotka i wuj byliby
w takim wypadku użyli znacznie ostrzejszych słów, lecz te perswazje nie pomogły.
Róża nie mogła otrząsnąć się z niemiłego wrażenia.
Od tygodni już parowiec płynął przez morze, a nawet przebył już zwrotnik. Za kilka dni miał
już zawinąć do portu. Gdy okręt przepłynął strefę zwrotnikową, wystąpiła na morzu
gwałtowna burza. Wiele osób cierpiało na morską chorobę, między innymi również i biedna
Marta. Róża nie zachorowała i prawie cały dzień spędzała na świeżym powietrzu w
towarzystwie Wernera.
Werner cieszył się, że Róża tak dobrze znosi podróż. Miłość jego wzrastała z dnia na dzień.
Teraz już postanowił, że nie zrezygnuje ze wspólnej przyszłości z ukochaną dziewczyną.
Gdyby tylko zechciała poczekać na niego kilka lat — a był pewny, że Róża się na to zgodzi
— wówczas będzie jej mógł stworzyć skromne, lecz dostatnie życie przy swoim boku. A
gdyby mógł sprzedać swój wynalazek,
wtedy...
Werner nie chciał się zbyt daleko posuwać w swych marzeniach. Powstrzymywał się, aby
nie wyznać Róży swych najtajniejszych uczuć. Uważał, że nie powinien jeszcze mówić z
nią o tym, aby nie czuła się z nim związana. Póki nie miał pewności, że uda mu siej stworzyć
jej odpowiednie -warunki, poty nie chciał jej przykuwać do
siebie.
Werner pocieszał się myślą, że odległość między Buenos Aires i Rosario jest niewielka;
postanowił więc, że o ile nie będzie mógł znieść tak długiej rozłąki, wówczas odwiedzi Różę.
Podczas burzliwych dni Werner widywał rzadziej Różę, która
66
musiała zająć się chorą Martą. Wesoła i rezolutna dziewczyna straciła wskutek choroby
zwykłą pogodę ducha, a odwaga opuściła ją zupełnie. Wołała co chwila, że pragnie umrzeć i
tylko obecność Róży dodawała jej sił. Róża nie zapomniała o tym, że Marta pomagała jej
znieść niejedną ciężką chwilę, toteż opiekowała się nią, starając się uspokoić swoją
towarzyszkę. Gdy Marta zaczęła powoli przychodzić do siebie, Róża przekomarzała się z nią,
a niekiedy udawało się jej nawet wywołać uśmiech na ustach chorej. Biedna Marta
zapewniała wciąż Różę, że nigdy w życiu nie'zapomni jej dobroci.
Wreszcie po trzech dniach burza minęła, a Marta zupełnie odzyskała zdrowie, humor i apetyt.
Jadła teraz za dwie osoby, aby jak mówiła, powetować sobie czas stracony.
Róża mogła teraz znowu przebywać częściej w towarzystwie Wernera, a oboje starali się jak
najlepiej wykorzystać każdy dzień wspólnej podróży. Nie rozstawali się prawie, lecz nikt nie
zwracał na to uwagi; wszyscy pasażerowie zdołali już porobić znajomości, nawiązało się
mnóstwo przelotnych flirtów, każdy podróżny był wyłącznie sobą zajęty, więc też nikt nie
przeszkadzał młodej parze.
Wreszcie nadszedł ostatni dzień podróży. Nazajutrz rano parowiec miał wpłynąć na wody Rio
de la Pląta i zarzucić kotwicę w Montevideo, skąd już tylko kilka godzin drogi dzieliło go od
ostatecznego celu podróży — od Buenos Aires.
Werner i Róża siedzieli na pokładzie. Słońce mocno przygrzewało, więc przesunęli swoje
leżaki w cień, izolując się w ten sposób od reszty pasażerów. W ciągu ostatnich tygodni
mówili ze sobą wyłącznie po francusku lub po angielsku, aby nabrać wprawy. Werner władał
dobrze tymi dwoma językami. Róża jednak nie poprzestawała na tym, lecz podczas podróży
udzielała mu również lekcji hiszpańskiego. Był jej za to ogromnie wdzięczny, gdyż
pojmował, że język ten może mu się w przyszłości bardzo przydać.
Nazajutrz po dniu, w którym Werner Wendland zauważył, że Róża czyta w oryginale dzieło
Calderona „Książę Niezłomny", doszło między nimi do następującej rozmowy.
— Przypuszczam, panie inżynierze — mówiła Róża — że w firmie „Argro" będzie pan
musiał porozumiewać się z tamtejszymi robotnikami. Jakże pan sobie da radę, nie znając
miejscowego języka?
5- 67
— Sam już o tym myślałem. Firmę tę założył nasz rodak, a prowadzi ją wdowa po nim.
Pracuje tam wielu Niemców, Anglików, no i oczywiście także wielu Hiszpanów.
Powiedziano mi jednak, że znając język niemiecki i angielski, będę sobie doskonale mógł dać
radę. Mimo to, zamierzam natychmiast po przybyciu na miejsce, rozpocząć naukę języka
hiszpańskiego, aby przynajmniej móc się
nim porozumiewać.
Róża podniosła oczy na mówiącego.
— A co by pan sądził o tym, żeby skorzystać z wolnego czasu na okręcie i zaraz rozpocząć
naukę? Ja sama chętnie udzielałabym panu początków języka hiszpańskiego.
Oczy Wernera zabłysły radością. i
— Czy doprawdy chciałaby się pani tego podjąć? — zapytał.
— Ależ bardzo chętnie! Moglibyśmy codziennie godzinkę popracować, a ja przy tych
lekcjach sama nabrałabym pewnej wprawy — odparła Róża.
Od tego dnia oboje zabrali się z zapałem do nauki. Róża okazała się przy tym ogromnie
sumienną i gorliwą nauczycielką. Werner zaś jeszcze gorliwszym od niej uczniem.
Wprawdzie podczas tych lekcji,' nieraz spoglądał zbyt głęboko w oczy Róży, lecz mimo to po
pew-j nym czasie zrobił znaczne postępy w hiszpańskim.
Dziś również odbyła się jedna z tych lekcji, lecz oboje byli wyjątkowo roztargnieni, gdyż
myśleli bezustannie o nadchodzącej, bliskiej już godzinie rozstania. Podczas długich tygodni
podróży, spędzając ze sobą całe dnie, poznali się lepiej, niż inni ludzie w przeciągu całych lat.
Jedno czytało w duszy drugiego, znali dokładnie nawzajem wszystkie swoje właściwości
charakteru; Werner nie miał nikogo, kto by mu był droższy od Róży, a młoda dziewczyna
odwzajemniała te uczucie. Oboje drżeli, myśląc o bliskiej chwili rozłąki.
Zamilkli nagle, nie mając odwagi spojrzeć sobie w oczy. Wreszcie Werner zapanował nad
smutkiem i rzekł mocnym głosem:
— Będziemy pisywali do siebie, panno Różo. Spodziewam się, wkrótce otrzymam list od
pani.
Róża starała się również pohamować wzruszenie.
— Napiszę do pana z pewnością, proszę mi tylko podać swć
adres.
68
— Wystarczy jeżeli pani napisze do mnie pod adresem firmy „Argro" w Rosario. Niech mi
pani jednak także zostawi swój adres.
Spojrzała na niego trochę zmieszana.
— Niestety, nie mogę tego zrobić, gdyż nie wiem, gdzie będę mieszkała. Państwo Petri nie
podali mi ani swojego adresu, ani też adresu swojej matki.
— Więc niech się pani o to dowie, zanim się rozstaniemy.
— Nie chciałabym zwracać się w tej sprawie do pani Petri która by się od razu domyśliła, że
pragnę panu podać adres. Obawiam się, że sobie pozwoli znowu na jakieś nietaktowne
uwagi...
— W takim razie musi mi pani, natychmiast po przybyciu na miejsce, przesłać listownie swój
adres. Dręczy mnie ogromnie myśl o tym, że mamy się rozstać, a ja nie będę wiedział, gdzie
się pani
znajduje.
Zarumieniła się mocno, lecz panując nad wzruszeniem, odparła:
— Postaram się jak najprędzej przesłać panu wiadomość, o ile tylko starczy mi czasu na
pisanie listów. Na początku będę zapewne zajęta, lecz skorzystam z pierwszej wolnej chwili i
napiszę do pana.
— Niech mi pani solennie przyrzeknie, że dotrzyma pani tej obietnicy — nalegał.
— Daję panu słowo — szepnęła. Szybkim ruchem podniósł do ust jej dłoń.
— Dziękuję pani.
Zmieszana, wyciągnęła rękę z jego dłoni, po czym, pragnąc odzyskać równowagę, zmusiła się
do żartobliwego tonu.
— Zdaje się, że tylko pasażerki pierwszej klasy całuje się po
rękach — rzekła.
Na twarzy Wernera odmalował się wyraz wielkiej powagi.
— Pani zawsze będzie się zaliczała do pierwszej klasy towarzyskiej, bez względu na miejsce,
w którym się pani znajdzie. A teraz proszę, żeby mi pani przyrzekła jeszcze jedno...
— Słucham pana...
— Otóż, gdyby pani przypadkiem potrzebowała pomocy lub opieki, proszę mnie
natychmiast wezwać do siebie.
Róża odgarnęła włosy z czoła.
— Mam nadzieję, że jakoś sama dam sobie radę. Gdybym jed-
69
nak naprawdę potrzebowała kiedykolwiek pomocy, a ciotka moja nie chciała lub nie mogła
się mną zająć, wtedy... tak, wtedy z całym zaufaniem zwrócę się do pana.
— A jeżeli pani zmieni miejsce pobytu, to zawiadomi mnie pani
także. Czy mogę na to liczyć?
— Przyrzekam to panu.
— Dzięki, serdeczne dzięki.
— Niech mi pan nie dziękuje. Nikt jeszcze nie okazał mi tyle dobroci, co pan. Tego nie
zapomnę nigdy w życiu.
— To dobrze, bo w ten sposób pani będzie o mnie pamiętała. Myśl o tym pociesza mnie
trochę. Szkoda, że jutro już kończy się nasza piękna podróż. Jeszcze tylko jutrzejszy dzień
spędzimy razem, potem się rozstaniemy. Nie umiem pani powiedzieć, jak mi ciężko na
sercu... jak mi smutno, że zostawiam panią, samą jedną w tym nieznanym kraju. Brak mi
słów, nie potrafię określić, jak bardzo gnębi mnie myśl o bliskim rozstaniu. Pragnąłbym pani
w ogóle powiedzieć tak wiele, a niestety, nie mogę tego uczynić. Jestem ubogim, samotnym
człowiekiem, który nie ma własnego domu. Inaczej... inaczej, Różo, nigdy bym nie pozwolił
ci odejść...
Gdy wymawiał te ostatnie słowa, głos jego drżał ze wzruszenia. Różę przeszedł dreszcz.
Wyczuła tłumioną namiętność, jaka biła z tych wyrazów. Chciała coś odpowiedzieć, lecz nie
była zdolna wykrztusić ani słowa. Coś ją ściskało za gardło, dygotała. Zacisnęła kurczowo
ręce, starając się ukryć łzy, które nabiegały do oczu.
— Teraz pani się gniewa, że nie umiałem się opanować — rzekł
ze smutkiem.
— Gniewać się? Cóż znowu? Nikt jeszcze nie przemawiał do mnie tak czule, tak serdecznie,
jak pan. Pragnę wyryć w pamięci każde słowo pana, aby je móc jak najczęściej wspominać.
Rozstaniemy się jutro i, kto wie, czy się jeszcze zobaczymy, lecz wspomnienie tej podróży
będzie opromieniać zawsze moje życie — odparła dziewczyna drżącym głosem.
Ujął jej dłoń i przycisnął ją do swego czoła.
— Różo! Słodka moja Różyczko, zobaczymy się z pewnością,
musimy się zobaczyć!
Opuściła głowę, uginając się jakby przed potęgą uczucia, jakie biło
70
z jego słów. Po raz pierwszy przemawiał do niej w ten sposób, lecz nie wzbraniała mu tego.
Werner podniósł oczy i spojrzał na Różę, wyczuł, że i ona go kocha, że marzy o tym, aby
ciałem i duszą należeć do niego. Ach, jakże pragnął ująć jej rękę i powiedzieć:
— Pójdziemy jedną drogą, moja słodka Różyczko, nie opuszczę cię nigdy, kocham cię nad
życie...
Potem jednak rozsądek wziął w nim górę. Zaczął sobie tłumaczyć, że wyrządziłby Róży
ogromną krzywdę, gdyby ją teraz poślubił, nie mogąc zabezpieczyć jej bytu. Czekało go teraz
w najbliższej przyszłości życie pełne pracy i wyrzeczenia. Czy wolno mu było skazywać
Różę na to, aby dzieliła jego niepewny los? Nie, nigdy! Toteż Werner opanował się ostatnim
wysiłkiem i nie wypowiedział swego najgorętszego życzenia.-
Przez długą chwilę siedzieli, nie mówiąc ani słowa. Lecz to milczenie pełne było
najgorętszych wyznań miłosnych, pełne najsłodszych pieszczot. Róża wiedziała, że
młodzieniec, do którego wznosiła ufnie wzrok, jak do jakiejś wyższej istoty, całym sercem ją
kocha. Rozumiała, że tylko dlatego nie wyznaje on jej swej miłości, bo nie chce, aby dzieliła
jego ciężkie życie. Ach, jakże chętnie poszłaby z nim na głód, nędzę i poniewierkę, żeby
tylko wolno jej było przebywać wciąż z nim razem. Nie chciała jednak utrudniać mu smutnej
godziny rozstania, więc milczała. Wreszcie zmusiła się do
uśmiechu i rzekła:
— Może byśmy powrócili teraz do naszej lekcji hiszpańskiego? Werner, który ochłonął już
ze wzruszenia, odparł:
— Dobrze, jeżeli pani sobie tego życzy. Jaka pani dobra, że mi pani poświęca tyle czasu...
— Mój pilny uczeń sprawia mi wiele pociechy — rzekła dziewczyna.
Oboje powrócili do przerwanej nauki i przez godzinę jeszcze rozmawiali dla wprawy po
hiszpańsku.
Tego dnia nie rozłączali się ani na chwilę, zdawało się, że szkoda im każdej minuty. Róża
pozwoliła, aby ją Werner sfotografował. Zrobił więc kilka zdjęć. Potem ofiarował jej swoją
fotografię zrobioną na krótko przed wyjazdem, do paszportu. Róża była wzruszona, biorąc ją
do rąk. Byłaby najchętniej przycisnęła do serca podobiznę
71
ukochanego, lecz nie chcąc tak jawnie okazywać swoich uczuć, schowała ją do torebki.
Wydało się jej, że teraz, gdy posiada jego fotografię, nie będzie się już czuła tak samotna i
opuszczona, jak
dotychczas.
Werner zaczął opowiadać o swoich planach na przyszłość, przy czym wspomniał także o
swoim wynalazku, który zamierzał sprzedać
firmie „Argro".
— Być może, iż firma „Argro" nabędzie mój wynalazek. Jeżeli mi się poszczęści, będę mógł
znacznie prędzej zdobyć pozycję. Nie chcę się jednak łudzić nadzieją, która może nigdy się
nie spełni. Od czasu, gdym poznał panią, myślę jedynie o urzeczywistnieniu pewnego
marzenia, lecz nie chcę jeszcze mówić o tym... Obawiam się rozczarowania... Czasami zdaje
mi się, że mógłbym ruszyć z posad ziemię, byle tylko jak najprędzej mieć panią przy sobie...
Wiem jednak, że człowiek jest bezsilny wobec przeznaczenia i dlatego nie chcę, abyśmy
oboje łudzili się nadziejami, które może nigdy się nie
ziszczą...
Podniosła na niego oczy, wilgotne od łez.
— O, proszę, niech pan dalej snuje przede mną marzenia o przyszłości. Niech mi pan nie
odbiera tej radości. To takie szczęście, gdy świta nam płomyk nadziei, choćby nawet potem
wszystko obróciło się w niwecz. Czy nadzieja nie bywa niekiedy piękniejszą od jej
spełnienia?
Słysząc te słowa, Werner nie mógł dłużej pohamować swoich
uczuć. Ujął ręce Róży i rzekł:
— Różo, wszak pani wie o czym ja marzę, w czym pokładam najpiękniejsze nadzieje? Och,
Różo, powiedz mi, że wiesz o tym...
— Tak, wiem i taka jestem szczęśliwa, choć nie wierzę by te marzenia miały się
kiedykolwiek spełnić.
Zacisnął kurczowo palce wokoło jej dłoni.
— Słodka moja Różyczko, och, gdybym mógł otoczyć cię opieką i staraniem — zawołał
stłumionym głosem, po czym puścił jej rękę, zerwał się z miejsca i zaczął wielkimi krokami
przechadzać się po pokładzie. Doznawał przy tym wrażenia, że powinien w tej chwili uciec
na koniec świata, aby móc zapanować nad sobą. Zacisnął mocno wargi, twarz jego wyglądała,
jakby wyciosana z kamienia.
72
Patrzyła na niego oczyma, zamglonymi od łez. Ogarniała spojrzeniem jego wysoką barczystą
postać, jego surową twarz o grubych rysach, jakby pragnąc na zawsze zatrzymać ten obraz w
pamięci. Wiedziała, dlaczego się w tej chwili oddalił, pojmowała jego niepokój. Zacisnęła
kurczowo ręce, wstrzymując z wysiłkiem okrzyk, który cisnął się jej na usta. Pragnęła
zapłakać z rozpaczy, a zarazem ze szczęścia, czuła bowiem, jak bardzo Werner ją kocha.
Młody inżynier po chwili znowu zajął miejsce obok Róży i zaczął z nią, na pozór spokojnie
rozmawiać. Po kilku minutach przeszła obok nich Marta Preller i zawołała:
— Czas na obiad, panno Różo!
— Do widzenia, panie inżynierze, zobaczymy się przy stole.
— Do widzenia, panno Różo.
Róża dogoniła Martę, po czym dziewczęta poszły razem do kabiny. Marta, poprawiając
włosy, wzdychała ciężko.
— Oj, panno Różo, kończy się nasze luksusowe życie. Jutro o tej porze będziemy już w tym
Buenos Aires. Żeby chociaż nazwa tego miasta nie była taka trudna do wymówienia. Nie
rozumiem w ogóle, dlaczego składa się ono z dwóch słów, jednego przecież także byłoby
dosyć. Nie wyobrażam sobie, żeby to miasto było większe niż Berlin, po co się więc tak
dziwnie nazywa? Niechby sobie nazywało się tylko Buenos, toby mi zupełnie wystarczało.
— Ale nie miałoby sensu. Buenos Aires oznacza „dobre powietrze". A miasto tak się
nazywa, bo powietrze jest tam podobno wyjątkowo czyste i zdrowe.
— O Boże, skąd pani tak wszystko wie? Od pani to się człowiek niejednego nauczy. Proszę
pani, a po jakiemu pani rozmawiała z inżynierem? Bo coś mi się zdaje, że to był obcy język.
A może się przesłyszałam?
— Nie, nie przesłyszała się pani.
— A po jakiemu to było? — powtórzyła Marta pytanie.
— Nie wiem, czyśmy wtedy rozmawiali po francusku, po angielsku, czy po hiszpańsku.
— Marta Preller szeroko otworzyła oczy.
— To pani rozumie tyle języków?
73
— Znam dobrze francuski i angielski, mogę się jednakże także porozumiewać językiem
włoskim i hiszpańskim.
Marta klasnęła w dłonie.
— O Jezu, jaka pani uczona! I pani potrafi się w tych wszystkich językach dogadać, tak
jakby pani mówiła po naszemu?
— Oczywiście.
— Gdzież się pani tego nauczyła?
— Mój ojciec był profesorem, a języków obcych nauczyli mnie rodzice. Gdy uczyć się od
dziecka, wtedy nauka przychodzi z wielką łatwością.
— Ja to od razu wymiarkowałam, że pani jest prawdziwą damą. Oj, żebym to ja tak potrafiła!
Zagadałabym się na śmierć we wszystkich językach po kolei!
Róża zaśmiała się.
— W takim razie lepiej, że ich pani nie zna. Szkoda byłoby młodego życia...
Marta zaczęła się także śmiać, potem jednak spoważniała i rzekła z ciężkim westchnieniem.
— Tak, tak, dziś jeszcze się śmiejemy, ale jutro spuścimy obie nosy na kwintę.
— Dlaczego?
— No niech pani tylko nie udaje, bo rozumie pani dobrze, o co chodzi. Przecie i pannie Róży
będzie przykro rozstać się z panem inżynierem. A cóż dopiero jemu? Jak on czasem na panią
patrzy, to człowieka aż ciarki przechodzą. A wie pani, panno Różo, że Weiss-kant zakochał
się we mnie po same uszy. Ciągle mi tylko stęka i kwęka nad głową, aż słuchać nudno.
— A pani, panno Marto? Czy nie martwi panią ta rozłąka? Marta odłożyła grzebień do
szuflady, potem strzepnęła starannie
jakiś pyłek ze swej sukienki,, a wreszcie odparła:
— A co mi to pomoże? Jeżeli Weisskant koniecznie chce się bogato ożenić, to niechże sobie
teraz stęka i kwęka. Ale tacy już są mężczyźni. Nie mają odwagi, żeby się ożenić z biedną
dziewczyną, a jak widzą, że ta dziewczyna nie płacze, nie lamentuje, to także mają pretensję.
Weisskant powiada, że ja nie mam serca i jest obrażony, że się mało martwię. Ale ja mu
przecież nie pokażę, że
74
mnie serce boli, człowiek ma jeszcze swój honor. Jak szuka żony z posagiem, bo chce sobie
kupić folwark, to niech myśli o folwarku, a nie o mnie. Trudno, ja posiadam tylko dwie ręce
do roboty i drobne oszczędności, które mu się na nic nie zdadzą.
Róża spoglądała ze współczuciem na Martę. Zaimponował jej taki hart ducha, podziwiała
Martę, która w ten sposób potrafiła znieść zawód życiowy.
— Kto wie, panno Marto, może pan Weisskant jeszcze się namyśli. Mam wrażenie, że
człowiek ten naprawdę serdecznie przywiązał się do pani. A przy tym, sądzę, że jest
zamożny, skoro może sobie pozwolić na taką kosztowną podróż.
— A pewno, że ma forsę, a-jakże! Jest zarządzającym na wielkim folwarku, gdzie prowadzi
całe gospodarstwo mleczne; pobiera wysoką pensję, ma własne mieszkanie i całkowite
utrzymanie.
— Szkoda! Miałby dobrą żonę, gdyby się zdecydował ożenić z panią. Może jednak sam
przyjdzie jeszcze do tego...
— Powiedział, że mnie kiedyś odwiedzi w Buenos Aires. Bo z tej jego posiadłości trzeba
jechać aż dziewięć godzin koleją... Prosił, żebym mu dała adres. A może pani wie, gdzie
mieszka pani Petri, to bym mu zaraz mogła powiedzieć, gdzie może do mnie pisywać...
— Nie znam także adresu, a nie chciałabym pytać pani Petri.
— Ma się rozumieć, że nie. Domyśliłaby się zaraz, co piszczy w trawie. Ona się bardzo boi,
że się będziemy chciały spotykać z naszymi kawalerami. Już mi parę razy mówiła, żebym
sobie nie zawracała głowy Weisskantem, bo w Argentynie mogę zrobić o wiele lepszą partię.
Jeżeli o mnie chodzi, to bym bardzo chętnie została panią Weisskant. Ale nasza stara obawia
się po prostu, że nie wytrzymamy tych trzech lat, bo musimy przecież odpracować koszty
podróży. Rozumie pani?
— Rozumiem, rozumiem — odparła Róża z westchnieniem. Marta nagle wybuchnęła
głośnym śmiechem.
— Ale z nas głupie frajerki — oświadczyła — mężczyźni wcale nie są warci, żeby się
martwić o nich. Wszyscy są jednakowi, niech mi pani wierzy. Ja już niejedno przeszłam w
życiu i wiem, co mówię. Ale pani to się pewnie jeszcze nigdy nie kochała?
— Nie — szepnęła cichutko Róża.
75
— Od razu to wymiarkowałam. Za pierwszym razem człowiek najbardziej sobie wszystko
bierze do serca, potem już idzie łatwiej. Za drugim, trzecim razem, nabiera się rozumu. Nie
można się tak przejmować, grunt odżywiać się dobrze. Chodźmy więc już na obiad, mam
zamiar najeść się dziś za wszystkie czasy, bo jutro kończy się nasze hrabiowskie życie. Kto
wie, jakie dostaniemy utrzymanie u matki pani Petri. Może nas tam będą karmić pieprzem
tureckim, albo hiszpańskim zielem...
Ta myśl znowu rozśmieszyła Martę. Odzyskała zwykły humor, najwidoczniej nie była zbyt
zakochana w panu Weisskancie. Jadła obiad z wielkim apetytem, rozmawiając przy tym ze
swoim sąsiadem, który rzeczywiście wyglądał bardzo smętnie. Czuł się dotknięty wesołością
Marty i wpatrywał się z wahaniem w jej ładną, różową twarzyczkę, walcząc jakby z samym
sobą. Zastanawiał się zapewne nad tym, czy ma zrezygnować z własnego folwarku, czy też
wyrzec się ładnej, dzielnej i pracowitej dziewczyny. Marta jednak zachowywała się z
godnością i ani jednym słówkiem nie starała się wpłynąć na jego postanowienie.
Okręt zatrzymał się w Montevideo, po czym wpłynął na wody Rio de la Pląta. Większość
pasażerów znajdowała się w kajutach i pakowała rzeczy. Róża załatwiła to już wczesnym
rankiem, miała więc teraz czas przypatrywać się potężnej rzece i spoglądać na jej wybrzeża.
Stojąc przy barierze, czekała z utęsknieniem na Wernera Wendlanda. Nagle młody inżynier
stanął przy jej boku.
— Oto kraina naszej przyszłości, panno Różo — rzekł ze wzruszeniem.
Róża podniosła oczy.
— Dałby Bóg, żeby pan znalazł tu jasną, promienną przyszłość — odparła serdecznie.
— Marzę o takiej przyszłości i wiem, jakby się ona przedstawiała. Nie chcę jednak wyłącznie
tylko marzyć, lecz będę się z całych sił starał o to, aby moje najgorętsze pragnienie się ziściło.
I wiem, czuję
76
to, że się ono spełnić musi. Niech mi pani życzy szczęścia, panno Różo, wtedy wszystko się
uda. Podała mu rękę.
— Szczęść Boże w nowej ojczyźnie — szepnęła.
— Pragnę, żebyś w przyszłości podzieliła mój los, droga Różo. Czy poczekasz, aż się spełni
moje marzenie? Może to wprawdzie potrwać jakieś dwa, trzy lata; czy ten okres nie wydaje ci
się zbyt długi? Nie, nie odpowiadaj, nie chcę, abyś się wiązała słowem z takim biedakiem jak
ja... Pragnę jedynie, abyś wiedziała, że myślą będę wciąż przy tobie, że będę usilnie pracował,
aby jak najrychlej dojść do celu... A celem moim jesteś ty... Muszę dążyć do chwili, kiedy
będziesz moją, kiedy będę ci mógł stworzyć odpowiednie warunki życia. Musiałem ci to
wyznać, lecz nie chcę, abyś na to dawała mi odpowiedź...
Zamglone łzami oczy Róży zalśniły promiennym blaskiem.
— A jednak dam ci na to odpowiedź, Wernerze, lecz i ja nie chcę, żebyś się czuł związany tą
obietnicą. Dziękuję ci za to wyznanie i będę czekała. Jeżeli naprawdę przeznaczona mi jest
jakaś lepsza, jaśniejsza przyszłość, to znajdę ją jedynie przy tobie. Wiem o tym, że jeśli jej
doczekam, to spotka mnie rzadkie, wyjątkowe szczęście, jakie raz na sto lat trafia się
ludziom...
Przycisnął czoło do jej chłodnej dłoni, którą oparła na barierze. Potem podniósł głowę i
ogarnął tkliwym spojrzeniem postać dziewczyny.
— Różo, najdroższa, słodka, piękna Różyczko, więc chcesz kwitnąć dla mnie? Dziękuję ci za
te słowa, nie zapomnę ich nigdy, będą mi dodawały sił i otuchy.
Przez chwilę stali w milczeniu, patrząc sobie w oczy, tak jakby składając nawzajem uroczyste
ślubowanie.
Wreszcie Werner zapanował nad wzruszeniem i zmuszając się do spokoju, rzekł na pozór
obojętnie:
— Proszę nie zapomnieć, że mam jak najprędzej otrzymać wiadomość od pani. Będziemy
przecież korespondowali ze sobą, tak jak mi pani przyrzekła?
— Obiecuję to panu.
— Nie będziemy się smucili i pożegnamy się już teraz. Nie, nie
77
pożegnamy się, lecz powiemy sobie „do widzenia". Być może, iż pani chlebodawcy zażądają
od pani w ostatniej chwili jakiejś usługi. Spodziewam się, że nie każą pani zbyt ciężko
pracować. Obawiam się jedynie, że będą panią bardzo wyzyskiwać, bo prawdę mówiąc,
ludzie ci nie wywarli na mnie dobrego wrażenia.
— Mój kontrakt upływa dopiero po trzech latach. Jeżeli jednak będę chciała po upływie tego
czasu powrócić -do kraju, wówczas zostaną mi zapłacone koszta podróży.
— Po trzech latach? Z boską pomocą nie powróci pani już do kraju, albo też nie powróci pani
sama.
— Wszystko jest w ręku Boga.
W tej chwili zjawiła się nagle, jakby spod ziemi, pani Petri.
— Czy pani spakowała już swoje walizki, panno Różo?
— Tak, proszę pani.
— W takim razie, niech mi pani trochę pomoże. Proszę także przywołać pannę Martę, niech
przyjdzie razem z panią do mojej kabiny.
Róża pożegnała Wernera milczącym uściskiem dłoni. Oboje byli radzi, że zdążyli już
poprzednio pożegnać się ze sobą. Od tej chwili pani Petri nie spuszczała z oczu Róży i Marty.
Musiały wciąż przebywać przy jej boku. Pani Petri manewrowała w ten sposób, że Werner
nie mógł ani na chwilę zbliżyć się do Róży.
Weisskant również nie miał sposobności, żeby zamienić kilka słów z Martą. Okręt zarzucił
kotwicę w Buenos Aires i dziewczęta nie mogły się już pożegnać ze swymi wielbicielami.
Werner Wendland usiłował raz jeszcze podejść do Róży w chwili, gdy pasażerowie
opuszczali pokład parowca. Zamiary jego jednak spełzły na niczym, gdyż pani Petri stała
wciąż obok dziewcząt. Młodzieniec pożegnał więc Różę ukłonem, przy czym młodzi ludzie
zamienili ze sobą spojrzenie, w którym malował się smutek. Podczas lądowania zapanował
taki zgiełk i ścisk, że rozłączyli się ostatecznie i Werner mógł tylko z oddali śledzić wzrokiem
smukłą postać dziewczyny. Ogarnął go nagle jakiś dziwny lęk, jakby złe przeczucie. Miał
wrażenie, że Róży grozi niebezpieczeństwo. Usiłował się przepchnąć przez tłum i dogonić
Różę, chciał podążyć za nią, żeby się dowiedzieć, gdzie będzie mieszkała. Gdy jednak
przedostał się
78
przez ciżbę i wyszedł z przystani, nie dostrzegł nigdzie Róży, która odjechała już
samochodem.
Przystanął, rozglądając się wokoło, po czym doszedł do wniosku, że teraz nic już nie poradzi.
A ponieważ pragnął jak najprędzej znaleźć się u celu podróży, przeto pojechał na dworzec,
aby się dowiedzieć, kiedy odchodzi najbliższy pociąg do Rosario. Otrzymał odpowiedź, że
nastąpi to za pół godziny. Wolał pojechać koleją niż parowcem, gdyż droga krócej trwała, a
najbliższy statek odpływał dopiero nazajutrz rano. Postanowił więc, że natychmiast uda się do
Rosario i że jutro już stawi się w firmie „Argro". Ożywiało go pragnienie, aby jak najprędzej
przystąpić do pracy.
W Buenos Aires nic go nie zatrzymywało. Nie miał ochoty zwiedzać miasta; pomyślał, że
może uczyni to kiedyś w przyszłości, w towarzystwie Róży. Pocieszał się nadzieją, że ją
wkrótce zobaczy. Przykro mu było, że Róża zmuszona była pracować u obcych i że on nie
mógł temu zaradzić. Pragnął gorąco stworzyć dla niej dom i otoczyć ją opieką i staraniem.
Myśli jego krążyły wciąż koło Róży. Niestety, nie wiedział wcale, jak bardzo Róża
potrzebowała w tej chwili jego opieki, inaczej nie byłby z pewnością wyjechał do Rosario.
Aczkolwiek państwo Petri oraz ich znajomi nie wywarli na nim dobrego wrażenia, to jednak
nie wyobrażał sobie nawet w czyje ręce wpadła jego ukochana Róża.
Werner przyjechał do Rosario późnym wieczorem i przenocował w małym, czyściutkim
hoteliku. Nazajutrz wczesnym rankiem udał się za miasto, gdzie nad brzegiem rzeki
znajdowały się fabryki „Argro". Było to olbrzymie przedsiębiorstwo, które ciągnęło się na
ogromnej przestrzeni. Przy bramie stał portier, który powiedział Wernerowi, dokąd ma się
udać. Budynek, zajmowany przez dyrekcję, znajdował się w pobliżu bramy. Fabryka robiła
wrażenie małego miasta. Teren fabryczny przecinała rozgałęziona sieć szyn. Wszędzie
panowała tu atmosfera wytężonej pracy. Werner ogarnął spojrzeniem liczne budynki i
głęboko westchnął. Zdawało się, że wita oczyma to miejsce, w którym miał odtąd pracować.
Przyglądał
79
się z zaciekawieniem licznym budynkom, zastanawiając się nad tym, w którym z nich
znajduje się jego przyszły warsztat pracy.
Potem ruszył prędko w stronę domu, zajmowanego przez dyrekcję. Był to wysoki, piękny
gmach o szerokiej fasadzie. Gdy Werner znalazł się w westibulu, podbiegł do niego
natychmiast woźny, którego zapytał o dyrektora Hartmanna.
— Proszę, niech pan inżynier pozwoli za mną — rzekł woźny — pan dyrektor wie, że pan
przyjechał, lecz nie spodziewał się pana
inżyniera tak wcześnie.
Wszedł z Wernerem do windy i zawiózł go na pierwsze piętro. Po przybyciu na górę, woźny
wprowadził Wernera do poczekalni, prosząc, aby się chwilkę zatrzymał, po czym odszedł.
Powrócił jednak niebawem i zaprowadził Wernera do gabinetu dyrektora Hartmanna.
Dyrektor był człowiekiem sześćdziesięcioletnim, wysokim, siwym o pięknej, szlachetnej
twarzy. Siedział przy biurku, zagłębiony w pracy, lecz na widok Wernera powstał z miejsca i
z uprzejmym uśmiechem wyciągnął rękę do młodego inżyniera.
— Witam pana, panie inżynierze — rzekł serdecznie — przyjechał pan wcześniej, niż się tego
spodziewałem.
Werner zdziwił się, że pan Hartmann, naczelny dyrektor firmy „Argro" jest tak dokładnie
poinformowany co do jego osoby. Nie wiedział jeszcze, że w tym przedsiębiorstwie zwracano
baczną uwagę na wszystkich urzędników, z których każdy był małym kółeczkiem w
ogromnej, skomplikowanej maszynerii.
Skłonił się uprzejmie przed tym starszym panem, który od pierw szego wejrzenia wzbudził w
nim uczucie sympatii i szacunku.
— Wylądowałem wczoraj w Buenos Aires, po czym niezwłocznie udałem się koleją w dalszą
drogę — wyjaśnił.
Po twarzy dyrektora przebiegł uśmiech.
— Jak to? Nie zwiedził pań Buenos Aires? Podobno można się
tam doskonale zabawić.
— Przybyłem, żeby pracować, a nie żeby się bawić — odparł
Werner z powagą.
Oczy dyrektora Hartmanna spoczęły z upodobaniem na twarzy
młodego inżyniera.
80
— Brawo, to mi się podoba! Zdaje się, że z łatwością dojdziemy do porozumienia. Proszę,
niech pan spocznie, pragnę omówić z panem rozmaite sprawy, zanim obejmie pan swoje
obowiązki.
Werner usiadł, a dyrektor Hartmann podszedł do telefonu i wydał szybko kilka poleceń. Pan
Hartmann już od trzydziestu lat mieszkał w Argentynie, a od dwudziestu przeszło pracował w
fabryce „Argro".
— Chciałbym panu powiedzieć kilka słów o naszej firmie — zwrócił się do Wernera. — Ja
zajmuję \v niej stanowisko naczelnego dyrektora. Oprócz mnie zarządza firmą jeszcze dwóch
dyrektorów, z których jeden jest Niemcem a drugi Anglikiem. Wśród urzędników i
inżynierów jest wielu naszych rodaków, poza tym pracuje także kilku angielskich inżynierów,
dwóch Szwedów i trzech Hiszpanów. Firmę „Argro" założył w 1900 roku Jan Werth. Był to
niemiecki inżynier, który przybył do Argentyny, aby objąć posadę w jednej z większych
fabryk tutejszych. Był on niezwykle inteligentnym i przedsiębiorczym człowiekiem,
toteż zorientował się szybko, że w tym kraju brakuje wielkiej fabryki maszyn rolniczych.
Potrafił zainteresować swoim planem kilku finansistów i w ten sposób powstała fabryka,
która niezwykle szybko się rozwinęła i doszła do najwyższego stanu rozkwitu. Kierownictwo
handlowe objęła małżonka Jana Wertha, kobieta o nieprzeciętnym umyśle i zdolnościach.
Przeżyła ona swego męża i po dziś dzień jest główną akcjonariuszką naszego towarzystwa.
Posiada największą ilość głosów, a żadne posiedzenie nie odbywa się bez niej. Będzie pan ją
nieraz widywał, gdyż często udaje się na inspekcję i obchodzi wszystkie warsztaty, kreślar-
nie i biura. Przed jej bacznym okiem nie da się ukryć żaden błąd, żadne uchybienie. Jest przy
tym tak prosta i miła w obejściu, że nikt nie domyśliłby się na pierwszy rzut oka, jaką jest
dzielną i pracowitą osobą. Dba ogromnie o cały personel i o robotników, zna doskonale
tutejsze stosunki. Każdy nowoprzybywający pracownik składa jej przede wszystkim wizytę,
taki już u nas panuje zwyczaj. Powinien pan potem koniecznie ją odwiedzić. Czytała pańską
ofertę i list polecający profesora politechniki, ja sam dałem jej te papiery do przejrzenia. Gdy
spojrzała na pańską fotografię, dołączoną do oferty, rzekła z uśmiechem:
6 — Sprzedane dusze
81
— Tego sobie tutaj sprowadzimy, ten na pewno nam się przyda.
— Byłem zresztą tego samego zdania i spodziewam się, że pan nie zawiedzie pokładanych w
nim nadziei. Znam dobrze ludzi i czuję, że na panu można całkowicie polegać. To na razie
wszystko. Gdzie pan spędził noc dzisiejszą?
Cały sposób zachowania się dyrektora Hartmanna wzbudził w Wernerze ogromny szacunek.
Jednocześnie stwierdził z zadowoleniem, że w firmie „Argro" umieją uszanować
współpracowników.
Wymienił nazwę hotelu, w którym przenocował, a dyrektor skinął głową.
— Dobrze, wydam zatem polecenie, żeby przyniesiono tu pańskie walizy. Nasi nieżonaci
inżynierowie i urzędnicy mieszkają w tym budynku naprzeciwko, w tak zwanym „Domu
Inżynierów". Pani Werth posiada wyjątkowe zdolności organizacyjne. Każdy z panów
otrzymuje dwa pokoje do swego użytku, poza tym w domu znajdują się jeszcze wspólne
pomieszczenia: jadalnia, biblioteka, palarnia, z których wszyscy korzystają.
Kuchnia znajduje się w suterenach. Gotuje się tam dla wszystkich nieżonatych panów, a
podobno posiłki są bardzo smaczne. Można więc mieć bardzo tanio całkowite utrzymanie, a
przy tym wiele rozrywek, które zazwyczaj znajduje się tylko w klubie. Urządzenie to ma
wiele dobrych stron, zwłaszcza, że fabryka jest dość oddalona od miasta. A więc, każę przede
wszystkim, żeby przewieziono walizy i zaniesiono je do pokoi, przeznaczonych dla pana.
Powinien pan teraz przede wszystkim przedstawić się pani Werth, a potem udać się do
„Domu Inżynierów". Widzi pan, znajduje się on tam, naprzeciwko... Przewodnik oprowadzi
pana po całej fabryce i wskaże panu pracownię, w której pan będzie pracować. Czy mogę
panu jeszcze służyć jakimiś informacjami? Werner skłonił się.
— Nie, panie dyrektorze. Zdaje się, że poinformował mnie pan zupełnie wyczerpująco i to
mi na razie wystarczy. Dziękuję panu.
— Nie ma za co. To było przecież moim obowiązkiem.
— Może pan będzie łaskaw mi powiedzieć, gdzie zastanę panią
Werth.
— Wyjdzie pan bramą i będzie pan szedł wciąż na lewo, aż
82
dotrze pan przez las do wybrzeży Parany. Tam skręci pan na prawo i po pięciu minutach
dojdzie pan do parku, który otacza willę pani Werth. Mieszka ona ze swoją bratową, wdową
po bracie jej męża. Szwagier pani Werth był inżynierem i pracował w naszej fabryce. Pan Jan
Werth sprowadził swego brata z żoną do Argentyny. Teraz obaj bracia już nie żyją. Gdy
wejdzie pan przez bramę parku, będzie pan szedł prosto przed siebie, póki nie trafi pan do
willi. Cała droga trwa najwyżej kwadrans. W hallu przyjmie pana służba i zaprowadzi do pani
Werth. Zawiadomię ją natychmiast telefonicznie, że pan zamierza się przedstawić.
Werner wstał, podziękował za informacje i uprzejmie pożegnał dyrektora.
W kilka minut później znajdował się w drodze do pani Werth. Obrzucił wzrokiem „Dom
Inżynierów", który mu przez okno pokazał dyrektor Hartmann. Był to obszerny budynek z
piaskowca o wielu oknach, ozdobionych jasnymi storami. Robił na widzu bardzo miłe
wrażenie i Werner był rad, że tutaj zamieszka. Zadowolony był także, iż nie będzie miał
potrzeby szukać nowego mieszkania. Pomyślał, że w firmie „Argro" życie musi upływać
bardzo przyjemnie.
Stosownie do wskazówek dyrektora Hartmanna, poszedł przez las' i wkrótce dotarł do
wybrzeża rzeki. Wiła się ona niby szeroka wstęga, unosząc na swych wodach statki i łodzie.
Do Rosario dopływały nawet niekiedy mniejsze parowce oceaniczne. W tym miejscu
znajdowała się jedna z licznych odnóg Parany, które łączą się w biegu z innymi dopływami,
tworząc razem Rio de la Pląta. Ta odnoga Parany, szeroka i spławna, przepływała obok
zabudowań fabrycznych. Wznosił się tu pomost przy którym lądowały statki towarowe.
Przywoziły one surowce do fabryki i zabierały gotowe maszyny, które transportowano do
rozmaitych krajów Ameryki Południowej.
Werner zatrzymał się na chwilę, podziwiając malowniczy krajobraz. Potem poszedł dalej i
przez wspaniały, stary park dotarł do willi. Był to piękny dom utrzymany w baroku i robił
wrażenie małego pałacyku. W przedsionku czekał służący w ciemnej skromnej liberii.
Werner wszedł przez szerokie schody do hallu i zwrócił się do lokaja:
83
— Proszę mnie zameldować pani Werth. Podał swoją kartę wizytową.
— Pani Werth oczekuje już pana inżyniera — odparł służący
z ukłonem.
W kilka minut później Werner znalazł się w dużym, wytwornie urządzonym salonie, którego
okna wychodziły na park. Można stąd było widzieć wstęgę Parany.
Po chwili weszła do pokoju, starsza kobieta, której twarz nosiła ślady ogromnej piękności. Jej
gładko zaczesane włosy, niegdyś zapewne jasne, z czasem jednak pociemniały; na skroniach
widać było kilka srebrnych nitek. Miała na sobie skromną czarną suknię z matowego
jedwabiu, której jedyną ozdobę stanowił kołnierzyk z prawdziwej koronki, spiętej piękną
broszką. Sympatyczną twarz kobiety rozświe-cały ogromne błękitne oczy. Niewiasta
obrzuciła Wernera przeciągłym badawczym spojrzeniem, jak gdyby pragnęła przejrzeć go na
wskroś. Potem jednak uśmiechnęła się dobrotliwie i wyciągnęła rękę do młodego inżyniera.
— Szczęść Boże w nowej ojczyźnie, panie inżynierze. Spodziewam się, że pan wkrótce
przywyknie do tego kraju i będzie się tu dobrze
czuł — powiedziała.
— Dziękuję pani za tak serdeczne przywitanie, którego się wcale nie spodziewałem na
obczyźnie — odparł Werner.
— Wiem, panie inżynierze, jak źle czuje się człowiek, który przybywa w nieznane miejsce i
widzi wkoło siebie obce, nieżyczliwe twarze. Sama niegdyś to przechodziłam. Dlatego staram
się zawsze okazać trochę serdeczności ludziom, którzy do nas przyjeżdżają z daleka. Pragnę,
żeby się od razu czuli jak u siebie w domu.
— Raz jeszcze dziękuję pani.
— Proszę, niech pan spocznie. Dyrektor Hartmann powiedział mi już przez telefon, że
przybył paa wczoraj wieczorem do Buenos Aires i że pan natychmiast ruszył w drogę do
Rosario. Wiedzieliśmy wprawdzie, kiedy przybywa pański parowiec, sądziliśmy jednak, że
zatrzyma się pan jeszcze w Buenos Aires.
— Śpieszyłem się do pracy, proszę pani. Spojrzała na niego z uśmiechem.
— Dyrektor Hartmann wspomniał mi już, że pan przybył, żeby
84
pracować, a nie żeby się bawić. To mi się właśnie podoba. Nie będzie się pan tutaj uskarżał
na brak pracy, lecz nie zabraknie panu również rozrywek. Każdemu należy się trochę zabawy
i wypoczynku. Nie chciałabym nigdy wyzyskiwać naszych współpracowników, pragnę
uprzyjemnić im życie. Oczywiście, że żądam od nich, aby przede wszystkim spełniali swoje
obowiązki. Tej zasady trzymamy się tutaj wszyscy.
— I ja będę się trzymał tej zasady, proszę pani.
— Profesor pański określił mi pana, jako ambitnego, pracowitego człowieka. Lubię
dzielnych ludzi, którzy potrafią wytrwale dążyć do celu. Ja sama nie umiałam nigdy -siedzieć
z założonymi rękami.
— Pan Hartmann mówił właśnie, że pani jest wyjątkowo czynną, energiczną kobietą. Nie
miał dosyć słów pochwały dla pani.
— No, no, tutaj stanowczo przecenia się moje zasługi. W Argentynie kobiety na ogół nie
pracują, lecz myślą o strojach i zabawach, dlatego zapewne ja się tak wyróżniam. A jednak
znałam u nas wiele dzielnych, pracowitych kobiet.
— Kobiety powojenne wzięły się do pracy. Podczas wojny zastępowały na wielu placówkach
mężczyzn, ale i teraz nie opuściły bezczynnie rąk.
— To mnie ogromnie cieszy. A jakże tam teraz wygląda w kraju?
— Na ogół bez zmiany. Cierpimy wszyscy wskutek ekonomicznego zastoju.
Westchnęła cicho.
— Tak, tak... A w dodatku te wieczne spory partyjne... Niestety, to się nie przyczynia do
wzrostu dobrobytu kraju...
— Pani ma słuszność.
— Pan zapewne zmuszony był wyjechać, nie mogąc znaleźć odpowiedniego pola do pracy?
— Tak, proszę pani. Wyjechałem z ciężkim sercem, lecz nie mogłem już dłużej
wytrzymać. My nie żyjemy, lecz wegetujemy. Nie jestem stworzony do takich warunków.
Jestem bardzo szczęśliwy, że pani mnie zaangażowała, gdyż spodziewam się, że nareszcie
znajdę tu możność pracy, która mi da wewnętrzne zadowolenie.
Podała mu rękę.
85
— Widzę, że się doskonale rozumiemy. Mam wrażenie, iż znalazłam w panu krewną duszę.
A teraz nie będę pana zatrzymywać, pragnę, aby pan jak najprędzej objął swoje obowiązki.
Chciałam pana poznać, gdyż znam wszystkich naszych pracowników osobiście. Jestem tak
ściśle zrośnięta z „Argro", że interesuje mnie każdy człowiek, który ma coś wspólnego z
firmą. Czy dyrektor Hartmann powiedział już panu, gdzie pan zamieszka?
— Tak, proszę pani.
— Spodziewam się, że się pan będzie dobrze czuł u nas. Przy sposobności obejrzę pańskie
pokoje. Poza tym będziemy się widywali często w fabryce, a także i u mnie. Od czasu do
czasu wyprawiam małe uroczystości i zapraszam młodych inżynierów i urzędników.
Chwilowo nie jestem do tego usposobiona, gdyż bratowa moja, która u mnie mieszka,
ciężko zachorowała. Przebywa obecnie w sanatorium w Cordobie i zapewne będzie się
musiała poddać operacji. Jestem z tego powodu bardzo przygnębiona. Z panem jednak
zobaczę się w najbliższej przyszłości, gdyż pragnę się wypytać o stosunki w kraju. Z
tutejszych gazet trudno się dowiedzieć prawdy, a mnie to wszystko ogromnie zajmuje. Jestem
przecież rodem z Berlina, a pan zdaje się również pochodzi z tego miasta...
— Tak, proszę pani. Chętnie zaspokoję pani ciekawość.
— A więc, do widzenia, panie inżynierze.
— Do widzenia pani.
Werner podniósł z szacunkiem rękę pani Werth do ust, po czym się oddalił. Udał się do
fabryki, przepełniony uczuciem głębokiego poważania dla tej wyjątkowej, a jednak tak
prostej w obejściu kobiety.
Pani Werth stanęła przy oknie i wodziła za nim wzrokiem. Podobała się jej jego wyniosła
postać, elastyczny chód. Posiadała ona ogromną znajomość ludzi i twierdziła zawsze, iż chód
człowieka zdradza jego charakter lepiej, niż rysy twarzy. Uśmiechnęła się do siebie z
zadowoleniem.
— Ten inżynier to dobry nabytek — rzekła do siebie i powróciła do swego gabinetu.
W chwili, gdy zawiadomiono ją o przyjściu Wernera, była zajęta pisaniem listu do swej
bratowej. Pani Werth mieszkała z nią od
86
chwili śmierci szwagra, gdyż nie chciała przebywać w samotności. Bratowa pani Werth nie
posiadała majątku, lecz mimo to, traktowano ją w domu jak miłego gościa.
Od pewnego czasu bratowa pani Werth cierpiała na jakąś chorobę kobiecą. Pani Werth
wezwała do niej najlepszych lekarzy, którzy orzekli, że chora powinna udać się do
sanatorium. Lecznica ta znajdowała się w Cordobie i cieszyła się wielką sławą. Pani Werth
osobiście zawiozła tam bratową, pragnąc, aby poddała się gruntownej kuracji; oczywiście, że
wzięła na siebie wszelkie koszty związane z leczeniem i pobytem w Cordobie. Obie panie
cierpiały bardzo z powodu rozłąki, gdyż były do siebie nawzajem ogromnie przywiązane.
Przywykły do tego, żeby powierzać sobie wszystkie myśli i dzielić się wrażeniami; rozumiały
się dobrze, choć pani Werth pod względem umysłowym stała wyżej od swej bratowej.
Dziś także opisywała jej wszystkie nowiny, a wreszcie zakończyła swój list tymi słowami:
Przed chwilą był u mnie nowy niemiecki inżynier, którego ostatnio zaangażowaliśmy.
Inżynier Wendland wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie. Ma w całym swoim zachowaniu
coś takiego, co przypomina mi mojego Jana. Z całej jego postaci bije siła i energia, a przy tym
musi być zapewne takim uparciuchem, jakim był mój Janek za młodu. Twarz jego nie jest
piękna, lecz niezwykle ujmująca, podoba mi się jej wyraz, zdradzający stanowczość i siłę
woli. Oczy znamionują szczerość i wielką głębię uczucia. Jestem pewna, że nie pożałujemy,
iż przyjęliśmy tego człowieka, który okaże się dzielnym, wytrwałym pracownikiem.
Ale, ale chciałam ci jeszcze coś napisać. Otóż otrzymałam dziś wiadomość od wywiadowni z
Berlina. Okazało się, że nie pomyliłam się w moich przypuszczeniach. Herbert Rietberg
wcale nie żyje w nędzy; zredukowano go, lecz wkrótce potem otrzymał dobrą posadę i jest
obecnie kierownikiem filii pewnej fabryki samochodów. Nie mam powodu martwić się, że
odmówiłam mu pomocy materialnej, bez której może się doskonale obejść. Martwiło mnie to
zresztą przede wszystkim przez wzgląd na Różę Rietberg, która się u niego wychowywała.
Do Herberta mam
87
wielki żal, gdyż on i jego małżonka uczynili wszystko, aby mnie poróżnić z rodziną. Herbert
przedstawił mi wówczas pewnego starszego, bogatego człowieka i chciał mnie skłonić,
żebym wyszła za niego, gdyż on sam miał mieć z tego materialne korzyści. Mój kuzyn
otrzymał obietnicę dość znacznej bezprocentowej pożyczki w wypadku, gdyby moje
małżeństwo doszło do skutku. Naturalnie, że nie przebierając w środkach, przeprowadził
brudną intrygę, która o mały włos byłaby się przyczyniła do poróżnienia mnie z Jankiem.
Herbert bowiem powiedział Jankowi, że ja od dawna już żałuję, iż dałam mu słowo. Nie
wiedziałam jak przekonać mego uparciucha o mojej wielkiej miłości, toteż pojechałam za nim
do Hamburga i powiedziałam mu: ,,Ciebie jednego kocham i gotowa jestem pójść z tobą,
choćby na koniec świata". Wtedy dopiero uwierzył. Ach, moja kochana Julio, jakież to były
piękne czasy!
Ta biedna Róża na pewno nie ma słodkiego życia. Byłabym ją chętnie wzięła do siebie,
gdybym ją lepiej znała. Oczywiście mogłoby to nastąpić dopiero wtedy, gdy skończyłaby się
prawna opieka Herberta, gdyż inaczej mój kuzyn stałby temu na przeszkodzie. Obawiam się
ogromnie, czy wychowawczy system Herberta i jego małżonki nie spaczą charakteru tej
dziewczyny. W każdym razie mieszka ona u wujostwa i znajduje się w dobrych warunkach.
Mam zamiar nie spuszczać jej z oczu; kto wie, może się z nią kiedyś jeszcze spotkam, a
wtedy będę się mogła przekonać, czy posiada ona szlachetne, gorące serce swego ojca, czy
też przejęła zasady Herberta i Heleny.
Muszę już skończyć ten list, droga Julio. Ogromnie mi ciebie brak, lecz przede wszystkim
należy dbać o zdrowie. Staraj się jak najprędzej poprawić, a gdyby lekarze doradzali zabieg
chirurgiczny, to napisz mi, a natychmiast przyjadę do ciebie. Nie żałuj sobie niczego, droga
Julio, pragnę, byś szybko przyszła do siebie. Napisz mi jak się czujesz. Przesyłam ci
serdeczne uściski i pozdrowienia.
Twoja Józefina
Po ukończeniu tego listu, pani Werth przez kilka chwil jeszcze siedziała pogrążona w
głębokiej zadumie. Naczelny lekarz nie ukrywał, że stan Julii jest bardzo poważny; nadmienił,
że operacja może rozstrzygnąć o życiu chorej. Dlatego też radził, żeby przede wszystkim
spróbować jeszcze innych zabiegów, nadmieniając jednak, że taka kuracja jest bardzo
kosztowna. Pani Werth powiedziała lekarzowi, że koszty nie grają roli, lecz chodzi o
wyleczenie bratowej. Prosiła jedynie, żeby pacjentka o tym nie wiedziała, gdyż sprawiłoby jej
przykrość, że jej choroba pochłania' tak znaczne sumy.
Józefina Werth zdawała sobie jasno sprawę, że życie bratowej wisi na włosku. Myślała o tym,
że przyjdzie jej teraz utracić jedyną bliską osobę, a myśli te napełniały, ją :ogromnym
smutkiem. Lękała się samotności, zastanawiała się nad tym, jak ułoży się w przyszłości jej
życie. Wprawdzie miała wkoło siebie wielu ludzi, których otaczała prawdziwie macierzyńską
opieką, lecz nie mogło to wypełnić pustki w życiu kobiety, takiej jak pani Werth. Przed kilku
laty straciła ukochanego męża, jedyne jej dziecko zmarło w bardzo młodym wieku... Nic
dziwnego, że martwiła się bardzo stanem zdrowia swej bratowej.
Po chwili jednak przesunęła rękę po czole, jakby odganiając smutne myśli. Zagłębiła się w
pracy i przekonała się znowu o jej błogosławionych skutkach. Bowiem tylko w usilnej,
wytężonej pracy potrafiła znaleźć zapomnienie.
Gdy Róża i Marta opuściły pokład parowca, pani Petri zabrała im od razu paszporty, które
dziewczęta wręczyły jej natychmiast, nie podejrzewając niczego złego. Pan Petri dziwnym
trafem nie towarzyszył żonie, która ze swymi pupilkami wsiadła do samochodu. Pani Petri
powiedziała szoferowi adres tak cicho, że dziewczęta nic nie dosłyszały. Gdy samochód
ruszył, Róża spostrzegła ze zdumieniem, że pan Petri z obiema biuralistkami odjechał w
przeciwnym kierunku.
— Czy małżonek pani nie pojedzie z nami? — zapytała.
— Nie — odparła z pozornym spokojem pani Petri — ja udaję
89
się do mojej matki, a mój mąż zawozi te panienki do naszego mieszkania, które znajduje się
obok hurtowni, w innej dzielnicy miasta.
To wyjaśnienie zupełnie uspokoiło Różę. Marta zaś wcale nie zatroszczyła się o pana Petri,
lecz wodziła wzrokiem, licząc że może zobaczy gdzieś jeszcze pana Weisskanta. Nie było go
jednak widać, podobnie jak i pana Wendlanda.
Powoli zapadał zmrok. Przejeżdżano przez ożywione ulice, i we wszystkich wystawach
sklepowych zajaśniały światła. Potem wyjechano na bulwary nadbrzeżne i dziewczęta ujrzały
szerokie wody Rio de la Pląta połyskujące w blasku płonących lamp elektrycznych. Droga
prowadziła zapewne wzdłuż wybrzeży rzeki, lecz przeciw prądowi.
Potem samochód znalazł się nagle w jakiejś cichej dzielnicy miasta, najprawdopodobniej na
jednym z przedmieść, oddalonym od centrum miasta i bardzo słabo oświetlonym. Róża
rozglądała się ciekawie wokoło. Przywykła do tego, że ilekroć znalazła się w obcym mieście,
starała się w nim zorientować, aby potem nie pytać o drogę. Usiłowała i teraz zapamiętać
sobie drogę, którą jechał samochód, lecz wśród wzrastającej ciemności musiała z tego
zrezygnować. Ujrzała tylko /. daleka jakiś mały skwer, na którym wznosił się posąg z białego
marmuru.
Samochód skręcił teraz i przejechał wąską uliczkę, po czym zatrzymał się na samotnym
placyku. Znajdował się tu tylko jeden dom, otoczony ogrodem. Szofer przystanął przed furtką
ogrodową. Pani Petri zapłaciła szoferowi, który wyniósł walizy i postawił je na chodniku.
Dziewczęta nie zwróciły uwagi, że w samochodzie nie było pakunków pani Petri.
Z domu wyszły dwie służące, których twarze oświecał blask lampy ocienionej czerwonym
abażurem, a palącej się w przedsionku. Poza tym cały dom tonął w ciemnościach, okna były
zakryte szczelnie zamkniętymi okiennicami. Różę ogarnął nagle niepojęty lęk. Idąc do domu,
Róża raz jeszcze obrzuciła spojrzeniem ulicę, lecz wśród mroku nie mogła nic rozpoznać,
oprócz białej figury na małym skwerku. Paliła się tutaj jedna tylko lampa łukowa, której blask
oświecał postać kobiecą z białego marmuru; Róża odniosła
wrażenie, że posąg wyciąga rękę w jej stronę i zdaje się ją przyzywać.
Zatrzymała się na progu, jakby namyślając się, czy ma wejść, lecz pani Petri szybko
popchnęła ją do wnętrza domu, mówiąc:
— Niech się pani śpieszy, nie można zostawiać otwartych drzwi, bo będzie przeciąg.
W czerwono oświetlonym przedsionku stały wysokie lustra i wieszaki do ubrań. Służąca
wniosła walizki na schody, pokryte miękkim dywanem. Zatrzymano się na drugim piętrze.
Pani Petri wprowadziła tu Martę Preller do jakiegoś pokoju, do którego służąca wstawiła jej
kuferek. Róża zauważyła, że obie służące robiły wrażenie istot starych, jakby przekwitłych.
Twarze ich były zniszczone i bez wyrazu, oczy przygasłe.
— Oto pani pokoik, panno Marto, niech się pani rozgości. Zawołam panią później, gdy
matka moja tego zażąda.
Marta Preller wchodziła spokojnie, nie przeczuwając żadnego podstępu. Zaledwie weszła,
gdy pani Petri gwałtownym ruchem zatrzasnęła za nią drzwi. Róża znowu poczuła lęk, gdyż
spostrzegła, że drzwi nie mają klamki.
Teraz pani Petri wzięła Różę pod ramię i przeszła z nią przez długi korytarz. Zatrzymały się
znowu przed jakimś otwartym pokojem, do którego służące wniosły teraz rzeczy Róży.
— Oto pani pokój, może się pani trochę odświeżyć i przebrać. Kuferki są już przecież na
miejscu. Muszę teraz przywitać się z matką i zawołam panią później, albo też przyjdę
tutaj z moją matką.
Róża, ociągając się, przestąpiła próg pokoju. Mimo woli chciała przytrzymać ręką otwarte
drzwi, lecz pani Petri uprzedziła ją i z całej siły zatrzasnęła je za sobą. Twarz jej wykrzywił
przy tym dziwny kurcz, co nadawało jej okropny wyraz. Róża zadrżała, widząc zmienioną
twarz swej chlebodawczyni. Podeszła do drzwi, chcąc je otworzyć, lecz spostrzegła z
najwyższym przerażeniem, że nie miały klamki ani zamka. Widać było tylko czworokątny
otwór, do którego zapewne wkładało się specjalny czworokątny klucz, aby je móc otworzyć.
Róża na próżno pukała i stukała: nikt nie otwierał, a z zewnątrz nie dobiegał najlżejszy
odgłos.
90
91
Dziewczyna stała z śmiertelnie bladą twarzą, przyciskając ręce do piersi i, pełna trwogi,
rozglądała się po pokoju. Ogarnęło ją nagle przerażenie, strach, który paraliżował jej ruchy.
Przed oczyma stanęła jej wykrzywiona grymasem twarz pani Petri. Co to miało wszystko
znaczyć? Dlaczego ją tutaj zamknięto? Ją i Martę Preller? Bo widziała przecież, że i Martę
uwięziono w takim pokoju, który nie posiada u drzwi zamka ani klamki. Uwięziono?
Serce dziewczyny biło mocno i głośno. Zaczęła się znowu rozglądać wokoło. Pokój był
bardzo elegancko urządzony, a Róży wydawało się, że nawet zbyt elegancko, jak na pokój
przeznaczony dla panny do towarzystwa. Przy ścianie stało szerokie łóżko, zasłane
poduszkami w koronkowych powłoczkach i nakryte różową jedwabną kołdrą. Przy łóżku stał
z jednej strony nocny stolik, z drugiej zaś marmurowa umywalnia z instalacją do bieżącej
wody. Naprzeciw łóżka był szeroki tapczan, okryty różową pluszową narzutką. W kącie stała
na ukos duża szafa z lustrem, a dalej mały stoliczek i dwa foteliki, obite różowym
adamaszkiem. Między oknami znajdowała się prześliczna toaletka, udrapowana w fałdy
różowego jedwabiu. Cały pokój robił bardzo miłe wrażenie, choć w urządzeniu jego było,
według Róży, zbyt wiele przepychu.
Dziewczyna uspokoiła się trochę. Dlaczego właściwie zlękła się tak bardzo, gdy pani Petri
zamknęła za nią drzwi? Być może, iż w kraju tym używano wszędzie tego rodzaju zamknięcia
i że zapomniano jej po prostu wręczyć klucz.
Usiłowała dodać sobie otuchy. Powolnym ruchem zdjęła kapelusz i żakiecik. Potem podeszła
do zwierciadła, stojącego między oknami i zaczęła sobie poprawiać włosy. Z lustra wychyliło
się ku niej własne odbicie — twarz blada o wielkich, przerażonych oczach. Rozgniewała się
na samą siebie. Starając się opanować lęk, podeszła do jednego z okien, żeby je otworzyć.
Spostrzegła jednak, że i tutaj znajdował się tylko okrągły otwór, do którego zapewne
wkładano odpowiedni klucz. Pomyślała, że najprawdopodobniej drzwi i okna otwierają się
tutaj za pomocą klucza śrubowego. Zapewne każdy z domowników otrzymywał taki klucz do
swego użytku.
Przytuliła do szyby rozpalone czoło i chciała wyjrzeć przez okno,
92
lecz ujrzała, że jest zabite okiennicami. Drugie okno również było w ten sposób zasłonięte.
Róża znowu doznała uczucia okropnego lęku, z którym nadaremnie usiłowała walczyć.
Przecież to chyba jasne, że w tej odległej od miasta dzielnicy, zamykano szczelnie okna.
Przecież nie było w tym żadnego powodu do strachu...
Starała się wszelkimi sposobami uspokoić, lecz nie mogła odzyskać równowagi. Osunęła się
bezsilnie na jeden z fotelików. Nie potrafiła się w tej chwili zabrać do rozpakowania rzeczy,
nie miała też ochoty się przebierać. Siedziała wciąż, jakby bezwładna, odrętwiała ze strachu.
Nagle posłyszała za drzwiami dźwięk zmieszanych głosów i szmer kroków. Rozróżniła
dokładnie głos pani Petri, oraz jeszcze jakiejś kobiety.
Róża zerwała się z miejsca i chciała zapukać do drzwi, lecz w tej chwili ktoś z zewnątrz
otworzył je kluczem. Na progu zjawiła się pani Petri w towarzystwie niskiej, otyłej kobiety w
podeszłym wieku. Była to silna brunetka o twarzy koloru brązu i wydatnych ustach. Nad
górną wargą czernił się dość gęsty meszek. Robiła wrażenie Kreolki. Róża na pierwszy rzut
oka poznała, że nieznajoma nie była Niemką, a więc nie mogła być matką pani Petri. Gdy
obie kobiety weszły do pokoju, zastały Różę stojącą przy drzwiach i śmiertelnie bladą.
— No i cóż, panno Różo, widzę, że się pani jeszcze nie przebrała? Zdawało mi się, że
zastaniemy panią, zajętą toaletą — rzekła pani Petri, uśmiechając się nieszczerze.
Róża pomyślała w duchu, że jeśli panie tego się spodziewały, to tym bardziej powinny były
zapukać do pokoju. Nie dając odpowiedzi na pytanie pani Petri, rzekła gwałtownie:
— Dlaczego zamknięto mój pokój na klucz? Pani Petri wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Co takiego? Pokój był zamknięty na klucz?
— Tak, nie mogłam otworzyć drzwi.
Pani Petri znowu zaniosła się nieprzyjemnym śmiechem.
— Ach, dlatego pani jest taka zdenerwowana? Nie ma pani najmniejszego powodu do
obawy. Tutaj wszystkie okna i drzwi otwierają się specjalnym kluczem, lecz w tej chwili nie
mogę go pani jeszcze wręczyć. Wystarczy zadzwonić, a natychmiast ktoś otworzy pani drzwi.
93
Te słowa powinny były uspokoić Różę, lecz mimo to nie mogła się otrząsnąć z lęku. Stara
kobieta, stojąca obok pani Petri wzbudzała w niej, nie wiadomo dlaczego, uczucie trwogi.
— Przedstawię panią teraz jej nowej chlebodawczyni. Oto panna Rietberg — seniora
Morbida.
Z tymi słowami wskazała Róży starszą osobę w jaskrawej, dekol-towanej sukni o szerokich
luźnych rękawach. Róża spojrzała zaskoczona na panią Petri.
— Jak to? Mojej nowej chlebodawczyni? Przecież pani zaangażowała mnie, jako pannę do
towarzystwa dla swojej matki?
Twarz pani Petri przybrała nieprzyjemny wyraz.
— To się zmieniło. Moja matka przyjęła już inną młodą osobę i odstąpiła panią seniorze
Morbida, w której domu pani się obecnie znajduje.
— Ależ przecież pani sama powiedziała, że w tym domu mieszka matka pani.
— Czyżbym tak doprawdy powiedziała? Zapewne wyraziłam się nie dość jasno. Niech pani
się jednak nie martwi, gdyż wyjdzie pani dobrze na tej zamianie. Tutaj znajdzie pani więcej
zabaw i rozrywek, niż u mojej matki, która żyje bardzo samotnie. Seniora Morbida wydaje
wiele balów, urządza u siebie liczne zebrania towarzyskie, w domu u niej bywa mnóstwo
gości. Nie znudzi się pani z pewnością...
Tymczasem seniora Morbida ogarnęła Różę badawczym spojrzeniem. Oczy jej przesuwały
się po całej postaci młodej dziewczyny, nie omijając ani jednego szczegółu. Wreszcie
odezwała się po hiszpańsku do pani Petri.
— Zostaw, Kamillo, teraz to już zbyteczne. Mamy ją w bezpiecznym ukryciu...
Nie wpadło jej na myśl, że Róża rozumie każde słowo. Młodą dziewczynę ogarnęło znowu
przerażenie, serce jej biło w przyspieszonym tempie. Czuła, że jest coś w tym wszystkim
podejrzanego. Pojęła natychmiast, że lepiej będzie, jeżeli się nie przyzna, że rozumie po
hiszpańsku. Tak nakazywał jej rozsądek.
— Boże drogi, dokąd ja się dostałam? — myślała, wstrząśnięta do głębi.
Nagle usłyszała jakby z oddali głosy obydwu kobiet.
— Udał ci się połów, Kamillo — mówiła seniora Morbida do pani Petri — chodźmy teraz
obejrzeć tę drugą, a potem się rozliczymy.
Rozmowa ta była prowadzona w języku hiszpańskim. Potem obie kobiety oddaliły się,
zamykając za sobą drzwi, zanim Róża mogła temu przeszkodzić.
Dziewczyna opadła bezsilnie na fotel.
Zaczęła się zastanawiać nad znaczeniem słów, które usłyszała. Znała wprawdzie nieźle język
hiszpański, lecz nie mogła pojąć o co chodzi. Co powiedziała ta ohydna kobieta? Udał ci się
ten połów? Co właściwie chciała przez to powiedzieć? Czyżby ją właśnie miała na myśli?
Wreszcie po pewnym czasie otworzyły się drzwi i na progu stanęła jedna ze służących, które
poprzednio przenosiły walizki Róży. Przez ramię miała przewieszoną powiewną, złotem
haftowaną sukienkę wieczorową, w ręku trzymała paczkę jedwabnej bielizny. Róża zerwała
się z miejsca, pragnąc się wydostać przez pół przymknięte drzwi, lecz służąca zamknęła je
prędko za sobą. Róża zauważyła, że nosiła na szyi klucz, zawieszony na niklowym łańcuszku.
Dziewczyna złożyła ręce i spoglądała błagalnie na służącą.
— Niech się pani zmiłuje, niech pani mnie wypuści! — rzekła drżącym głosem.
Służąca spojrzała na nią ze współczuciem, lecz potrząsnęła głową i odezwała się po
angielsku:
— Nie rozumiem ani słowa.
Róża, pełna rozpaczy, pochwyciła jej rękę.
— Ja znam angielski. Błagam, zaklinam panią, proszę mnie wypuścić. Nie wiem zupełnie,
gdzie się znajduję, wiem tylko, że sprowadzono mnie tu pod fałszywym pozorem. Muszę
opuścić ten dom, muszę, muszę! — zawołała po angielsku.
Blada zmizerowana twarz służącej pokryła się lekkim rumieńcem. Niepewnym wzrokiem
spoglądała na Różę, która w swej rozpaczy robiła wzruszające wrażenie. Wreszcie szepnęła
cichutko:
— One nie wiedziały, że panienka zna angielski, bo inaczej byłyby przysłały tutaj jedną z
hiszpańskich służących. Niech panienka
94
95
nie mówi tak głośno. Chodzi o to, aby nikt nie usłyszał, że rozmawiamy ze sobą. Panienka
jest Niemką, nieprawdaż?
— Tak. Ale proszę mi przynajmniej powiedzieć, dokąd się dostałam! Błagam, niech pani
powie mi prawdę!
Służąca ułożyła na łóżku elegancką sukienkę i jedwabną bieliznę. Potem zbliżyła się do
dziewczyny i szepnęła:
— Uspokój się panienko, mów ciszej... Postaram się pomóc panience, muszę się tylko
namyślić, jak to uczynić. Panienka pyta, gdzie się znajduje?... O, moje biedne dziecko, w
ohydnym plugawym domu...
Róża, pół przytomna, osunęła się na krzesło. Była bliska omdlenia.
— Wielki Boże! — zawołała — Wielki Boże, ratuj mnie!... Potem zerwała się z miejsca i,
jak szalona, podbiegła do drzwi,
mówiąc chrapliwie:
— Ja chcę stąd wyjść... wyjść... proszę mnie puścić, bo inaczej zacznę głośno wołać o
pomoc...
Służąca położyła palec na ustach i pociągnęła Różę do okna.
— To panience nic nie pomoże — szepnęła — nikt nie dosłyszy wołania. Ja także niegdyś
krzyczałam o ratunek, aż ochrypłam wreszcie od krzyku. Nikt mi nie przyszedł na pomoc.
Policja umyślnie zatyka uszy, bo seniora dobrze płaci. Przed ośmiu laty stałam tutaj samotna i
bezradna, jak panienka w tej chwili tu stoi, lecz nikt mi nie pomógł, nikt nie poratował... A
przede mną i po mnie było tu wiele innych dziewcząt, które się także nie zdołały ocalić. Och,
oni tu potrafią obezwładnić ofiary Kamilli, zmusić je do posłuszeństwa i uległości...
Róża padła na kolana i wzniosła błagalnym ruchem ręce w górę.
— Zaklinam panią, niech się pani nade mną ulituje! Jeżeli pani sama padła ofiarą tych ludzi i
stała się nieszczęśliwą, to niechże pani teraz uchroni mnie od nieszczęścia.
Twarz służącej drgnęła, oczy jej wyrażały głębokie współczucie. Pochyliła się nad Różą i
pomogła jej wstać. Stała jak urzeczona i spoglądała na wdzięczną twarzyczkę dziewczęcia,
obramowaną jasnymi włosami. Tą niewinną, czarującą istotę miano zbezcześcić,
napiętnować, jak ją samą! Zbudziła się w niej szalona nienawiść do
seniory Morbidy i jej pomocników, którzy niejedną młodą, piękną dziewczynę wtrącili w
otchłań rozpusty... Spychano je na drogę upadku, a potem, gdy się zestarzały i zbrzydły,
zatrzymywano w domu, jako służące. Nie mogły nigdy odzyskać swobody, gdyż seniora
twierdziła, że mają długi, które trzeba odpracować. Nie wiadomo jakim sposobem
powstawały te długi, które wciąż rosły i nie można było się ich pozbyć.
Seniora potrafiła wyzyskać białe niewolnice, nie wypuszczała ich ze swoich szponów, dopóki
mogła jeszcze mieć z nich użytek. A teraz chciała unieszczęśłiwić tę śliczną, złotowłosą
panienkę, ona zaś miała przyłożyć do tego rękę.
Służąca zamyśliła się. Nie, nie... Stała się w ciągu lat nieszczęsną, występną istotą, lecz nie
chciała brać na siebie tego grzechu. Tym razem seniora się przeliczyła... Pierwszy raz posłała
ją do nowej ofiary, sądząc zapewne, że zobojętniała już na wszystko, że prośby i błagania jej
nie wzruszą... A przy tym seniora nie podejrzewała, że to biedactwo potrafi się z nią
porozumieć.
Służąca wyprostowała się, a jej przygasłe oczy zalśniły nagłym blaskiem.
— Pomogę panience. Proszę mnie we wszystkim słuchać, a dziś jeszcze opuści panienka ten
dom, zanim zdążą panience wyrządzić krzywdę — rzekła spokojnym stanowczym głosem.
Róża znowu uklękła przed nią i ucałowała jej ręce.
— Nigdy, nigdy tego nie zapomnę... Co mam czynić?
Bessie Hollwood (tak się nazywała służąca) podeszła do drzwi, nadsłuchując, czy nikt nie
nadchodzi. Potem znowu zbliżyła się do Róży i szepnęła:
— Niech panienka przynajmniej narzuci na siebie tę sukienkę. Bielizny nie potrzeba
wkładać... Zgnieciemy ją, żeby wyglądało, że ją panienka miała na sobie. Ot, tak... To tylko
dlatego, żeby na mnie nie krzyczeli za to, żem jej panience nie włożyła...
Bessie zgniotła bieliznę ruchem pełnym nienawiści i ukryła ją pod jedwabną kołdrą. Róża
zrzuciła bluzkę i spódniczkę. Służąca uczesała ją, a potem rzekła:
— Panienka zejdzie potem do salonu, na kolację. Seniora będzie tam również. Proszę przy
stole nic nie pić, ani kropelki wina,
które postawią przed panienką... W tym winie jest narkotyk, który pozbawi panią
przytomności... Ale trzeba udawać, że się pije... A potem, gdy kieliszek zostanie opróżniony,
musi panienka udawać, że ją ogarnęła senność, że się czuje znużoną... Wtedy seniora poleci
mi, żebym odprowadziła panienkę do pokoju. Jak będę panienkę prowadziła, to proszę
udawać, że się panienka ledwie trzyma na nogach... Potem, jak będziemy same, pomogę
panience w ucieczce. Ale niech panienka dokładnie wypełnia wszystkie wskazówki.
Spodziewam się, że wszystko pójdzie dobrze. Odwagi!
I Bessie narzuciła Róży przez głowę elegancką suknię wieczorową. Gdy Róża ujrzała się w
lustrze, dreszcz przebiegł po jej ciele. Suknia była głęboko wycięta, widać było całe prawie
plecy. Róża objęła nagle Bessie i głośno zaszlochała:
— Błagam, niech mnie pani nie opuszcza! Bessie pogłaskała włosy dziewczyny.
— Niech się panienka uspokoi — rzekła łagodnie — trzeba oszczędzać siły, żeby ich potem
nie zbrakło. I niech się panienka na miłość boską nie zdradzi, że zna język angielski...
Róża opanowała się i mocno zacisnęła zęby. Bessie złożyła porządnie bluzkę i spódniczkę
Róży, po czym powiedziała jeszcze na odchodnym:
— Panienka musi tu poczekać, póki nie zawołają na kolację. Ja przyjdę po panienkę i
zaprowadzę do salonu. Na razie jeszcze nikogo nie ma, goście schodzą się dopiero później...
Róża skinęła głową i przejęta wdzięcznością raz jeszcze ucałowała ręce biednej Bessie, która
w chwilę później wyszła z pokoju.
Róża zaczęła powtarzać sobie w duchu wszystkie wskazówki Bessie, przy czym przyszła jej
na myśl Marta Preller. Należało spróbować, czy nie uda się także ocalić Marty. Na wszelki
wypadek należało ją przestrzec, żeby nie piła wina, zawierającego środek nasenny... Ale jak
to uczynić? Jak dotrzeć do Marty? Po chwili namysłu Róża wyjęła z torebki notes, wyrwała z
niego kartkę i napisała na niej kilka słów. Postanowiła spróbować szczęścia. A może uda się
jej doręczyć Marcie karteczkę?
Róża usiadła, patrząc tępym wzrokiem przed siebie. Myślała o Wernerze Wendlandzie. Ach,
gdyby się dowiedział dokąd ją za-
98
Róża czekała na Bessie około piętnastu minut. Potem służąca przyszła po nią i zaprowadziła
ją do salonu, znajdującego się na pierwszym piętrze. Róża wlepiła oczy w drzwi, za którymi
zniknęła Marta Preller, myśląc, czy też zobaczy przy kolacji towarzyszkę
niedoli.
Gdy znalazły się przed drzwiami salonu, Bessie wprowadziła tam Różę. Był to przestronny
pokój, umeblowany w stylu rococo. Stały tu marmurowe konsole, nad którymi wisiały lustra
w złoconych ramach. Wokoło stało mnóstwo małych marmurowych stolików, a pośrodku
mieścił się długi stół, nakryty do kolacji. Przy stole siedziało mnóstwo mniej lub więcej
ładnych kobiet w wyzywających, głęboko wyciętych sukniach. Wszystkie były mocno
uszminkowane, lecz Róża nie zwróciła na to uwagi, a i one zdawały się nie patrzeć
na nowo przybyłą.
Na końcu sali siedziała seniora Morbida, a obok niej zajmowała miejsce Marta Preller.
Rezolutna i zazwyczaj wesoła dziewczyna obrzuciła Różę lękliwym spojrzeniem i zawołała:
— Panno Różo, czy pani rozumie coś z tego? Co my tu mamy robić? Wszystko jest inaczej,
jak nam powiedziano.
Oczy Róży zwilgotniały. Zbliżyła się do Marty i objęła ją za szyję; potem wsunęła jej
nieznacznie kartkę za gors sukni, mówiąc
przy tym głośno:
— Trudno musimy się pogodzić z losem, panno Marto. Nic nie
pomoże, jeżeli się będziemy opierały...
100
Potem szepnęła jej nieznacznie na ucho.
— Nic nie pić! Robić wszystko to, co ja! Przeczytać potem kartkę!...
— Proszę o spokój! Na miejsca! — krzyknęła surowo seniora, patrząc z niezadowoleniem na
obie dziewczyny.
Róża puściła Martę.
— Przepraszam panią. Gdzie mam usiąść? — spytała, na pozór spokojnie.
Seniora złagodniała. Wskazała Róży miejsce przy stole, znajdujące się naprzeciw miejsca
Marty.
Rozlewano zupę. Marta i Róża zamieniały spojrzenia, pełne lęku. Przed każdą z nich
postawiono kieliszek białego wina. Inne panie napełniały swoje kieliszki z butelek.
Róża przypuszczała, że wino Marty także jest zmieszane z jakimś narkotykiem, toteż
hipnotyzowała ją formalnie spojrzeniami. Potem podniosła kieliszek do ust, wlepiła wzrok w
Martę i upiła trochę wina. Zatrzymała przez chwilę płyn w ustach, po czym, gdy seniora
odwróciła się na chwilę, przyłożyła chusteczkę do warg i wypluła wino.
Marta z napięciem obserwowała każdy ruch Róży. Sprytna dziewczyna domyśliła się od razu,
że z winem jest coś nie w porządku. Podobnie jak Róża zaczęła udawać, że pije, lecz
wypluwała wino do chusteczki.
Seniora, ujrzawszy, że dziewczęta piją wino, przestała zwracać na nie uwagę. Od czasu do
czasu rzucała badawcze spojrzenie na ich kieliszki, przy czym stwierdziła z ogromnym
zadowoleniem, że zarówno Róża jak i Marta bardzo szybko je opróżniają.
Po pewnym czasie Róża zaczęła udawać, że jest bardzo znużona. Przymykała powieki,
przecierała oczy. Marta pojęła o co chodzi i wiernie naśladowała każdy ruch, udając, że ją
również ogarnęła ogromna senność. Gdy Róża na chwilę otworzyła oczy, udając, że ocknęła
się z drzemki, ujrzała na twarzy seniory zadowolony uśmiech, który wydał się jej ohydny.
Róża powstała z miejsca i rzekła:
— Przepraszam panią bardzo, lecz jestem taka śpiąca, że obawiam się, iż usnę przy stole.
Czy pani pozwoli mi odejść do mego pokoju? Chciałabym odpocząć...
101
— Ja także jestem ogromnie senna. Oczy mi się aż kleją — powiedziała pojętna Marta.
Seniora uśmiechnęła się łaskawie.
— To nic dziwnego, jesteście zmęczone po podróży. Możecie spokojnie przez kilka godzin
wypoczywać.
Nacisnęła dzwonek i wkrótce potem zjawiła się Bessie i druga służąca. Każda z nich, na znak
dany przez seniorę, objęła jedną z młodych dziewcząt. Bessie nie przypuszczała, iż Róży
udało się porozumieć z Martą. Sądziła, że Marta napiła się wina i naprawdę jest odurzona
narkotykiem.
Seniora Morbida rzuciła jeszcze spojrzenie na obie ofiary, po czym dopiero zabrała się z
wielkim apetytem do kolacji. Zjadła dopiero jedno danie, a było ich kilka, gdyż w tym domu
kolacja była najważniejszym posiłkiem całego dnia. Seniora wiedziała, że odurzone
dziewczęta będą teraz przez kilka godzin spały, a potem już nie będą robiły żadnych
trudności. Potrafiła ona za pomocą swoich szatańskich sposobów złamać wolę
najoporniejszych ofiar.
Gdy Róża, wsparta na ramieniu Bessie, oraz Marta i hiszpańska służąca przechodziły przez
korytarz, Róża odezwała się głośno:
— Nie będę się wcale rozbierała, jestem zbyt senna. Położę się spać w sukni.
Sprytna Marta, usłyszawszy te słowa, pojęła, że Róża chce jej w ten sposób udzielić
wskazówki. Postanowiła, że i ona położy się w swojej eleganckiej wieczorowej sukni. Wtedy
nareszcie zostawią ją samą i będzie mogła przeczytać karteczkę od Róży.
Róża weszła wraz z Bessie do swego pokoju. Tam puściła wreszcie ramię służącej, która
pomogła jej zdjąć suknię wieczorową. Róża pośpiesznie narzuciła na siebie bluzkę i
spódniczkę.
Bessie drżały ręce; była tak samo zdenerwowana jak Róża.
— Niech panienka się śpieszy. Musimy wykorzystać czas kolacji, która potrwa najwyżej
jeszcze pół godziny. Teraz wszyscy siedzą przy stole, nawet odźwierna. Tutaj jest klucz,
którym otwiera się wszystkie drzwi, a także furtkę ogrodową.
102
Róża wyciągnęła rękę po klucz i chciała uciekać, lecz Bessie wstrzymała ją jeszcze.
— Proszę chwilę poczekać — rzekła.
To mówiąc wyjęła zza gorsu gruby sznur.
— Na tym powrozie chciałam się niegdyś powiesić, ale potem zabrakło mi odwagi. Teraz
nam się przyda. Niech panienka zwiąże mi ręce i włoży mi do ust knebel... Niezbyt głęboko,
żebym mogła oddychać... Nie chciałabym, żeby mnie ukarali... A tak, to będzie wyglądało,
jakby mnie panienka napadła i związała... Potem niech panienka prędko ucieka... Najpierw
przez schody, ale cichutko, żeby nikt nie usłyszał... Potem do drzwi... Otwierają się tym
kluczem... Potem prędko przed siebie... Walizki muszą tu pozostać, nie udźwignie ich
panienka... I proszę nie podchodzić do posterunków policji... To wszystko płatni służalcy
seniory... Nie tylko, nie pomogą, lecz gotowi panienkę z powrotem tu sprowadzić...
Róża skinęła głową, krępując jednocześnie powrozem ręce i nogi Bessie. Pokrywała przy tym
jej ręce gorącymi pocałunkami.
— Czy panienka ma trochę pieniędzy? — spytała Bessie.
Róża potwierdziła i przycisnęła do piersi mały skórzany woreczek, w którym przechowywała
swoją niewielką, gotówkę i biżuterie matki.
— Na razie wystarczy — powiedziała z gorączkowo błyszczącymi oczyma.
— O, to dobrze! Ja nie mogłabym nic dać panience. W tym domu starają się o to, żeby
człowiek nie miał grosza przy duszy, tylko same długi. Nie sposób się stąd wydostać.
Róża nagle wzdrygnęła się, przerażona.
— Ach, ale nie mam paszportu! Pani Petri zabrała mi go... Bessie wzruszyła ramionami.
— Na to nie ma rady. Paszport zapewne ma seniora. Ale niech panienka pójdzie do
niemieckiego konsula i wszystko mu opowie. Pomoże panience odzyskać paszport i rzeczy.
Tak, czy panienka już gotowa? Słyszę kroki mojej koleżanki, zapewne ta druga pani już śpi.
Proszę jeszcze chwilę zaczekać, aż służąca zejdzie do kuchni. Poszła na kolację i pewno
pomyśli, że ja jestem jeszcze zajęta panienką... A teraz prędko, prędko... Niech panienka mi
włoży chustkę
103
do ust i ucieka. Trzeba zdążyć, zanim całe towarzystwo wstanie od stołu.
— Niech pani mi tylko powie swoje imię i nazwisko. Chciałabym zapamiętać na wieki, jak
się nazywa moja zbawczyni — prosiła Róża.
— Niech panienka pomodli się za biedną Bessie Hollwood. Były to ostatnie słowa Bessie.
Róża włożyła jej chusteczkę do ust,
ucałowała raz jeszcze z wdzięcznością jej ręce, po czym włożyła żakiet i kapelusz.
— Dzięki, stokrotne dzięki! Nigdy tego nie zapomnę! — szepnęła.
Bessie skinęła głową, a Róża otworzyła cichutko drzwi i wyśliznęła się na korytarz. Nie miała
jednak zamiaru pozostawić w tym domu Marty Preller.
Marta, stosując się do wskazówek Róży, padła w swoim pokoju na kanapę i udawała
śmiertelne znużenie. Służąca nakryła ją kołdrą, a widząc, że dziewczyna śpi, wyszła z pokoju
i zamknęła za sobą drzwi.
Zaledwie Marta została sama, gdy wyciągnęła spiesznie zza gorsu kartkę Róży i przeczytała:
Wpadłyśmy w ręce handlarzy żywym towarem, którzy sprzedali nas do tego ohydnego domu.
Mam nadzieję, że uda mi się uratować nas obie. Proszę się przebrać w ubranie podróżne i
czekać na mnie. Niech pani udaje śpiącą i w żadnym razie nic nie pije. Proszę zabrać ze sobą
pieniądze lub przedmioty wartościowe, które łatwo można nosić. Resztę zostawić.
Marta z przerażeniem rozejrzała się wokoło.
— A to banda łajdaków! Od razu przeczuwałam, że pani Petri to ścierwo. No, że mną nie
dadzą sobie tak łatwo rady, jak zacznę się drzeć na całe gardło, to się wszyscy zlecą. Niechby
mnie te dranie spróbowały dotknąć — myślała, nie mając o tym pojęcia, jakich
104
środków używa się w tym domu, aby oporne ofiary zmusić do uległości.
Ogarnął ją jednak lęk, więc szybko przebrała się. Ukryła na piersi swoje oszczędności, po
czym zamknęła walizki na klucz i schowała kluczyki. Zachowywała się przy tym bardzo
cicho, w obawie, żeby ktoś nie nadszedł. Potem znowu położyła się na kanapie i naciągnęła
kołdrę po uszy, aby nikt nie zobaczył, że zdążyła się przebrać. Leżała bez ruchu,
nadsłuchując, czy nie dosłyszy jakichś kroków.
Po chwili ktoś ostrożnie otworzył drzwi. Marta otworzyła oczy i ujrzała na progu Różę.
Szybko zerwała się z miejsca i podbiegła do towarzyszki niedoli.
Róża podała jej okrycie i sama włożyła jej kapelusz na głowę.
— Prędko, prędko, chodźmy stąd... I niech pani zachowuje się jak najciszej, inaczej
będziemy zgubione... — szepnęła Róża, pociągając za sobą Martę.
Rezolutna dziewczyna poddała się zupełnie jej woli. Skradały się na palcach, po czym wyszły
na pokryte dywanami schody. Z salonu słychać był gwar i śmiech, a z dołu, gdzie mieściła się
kuchnia, dobiegał również szmer zmieszanych głosów kobiecych. Dziewczęta zbiegły na
parter i pełne trwogi dotarły wreszcie do sieni. Ręce Róży drżały tak silnie, że ledwie zdołała
wsunąć klucz do zamku. Nareszcie jej się udało. Drzwi otworzyły się bezgłośnie, po czym
również cicho zamknęły się za uciekinierkami. Świeże powietrze owionęło ich twarze.
Pobiegły prędko do furtki, którą Róża otworzyła. Pozostawiła klucz w zamku, zatrzasnęła
furtkę... Obie dziewczyny odetchnęły... Nareszcie odzyskały wolność...
— Jesteśmy ocalone! Ocalone! — wykrzyknęła Róża i, płacząc z radości pociągnęła za sobą
Martę.
Biegły teraz przed siebie, w kierunku białej figury, która z daleka wyłaniała się z ciemności.
Wokoło nie widać było żywej duszy. Róża starała się iść w tym kierunku, z którego przywiózł
je samochód. Biegły wciąż w milczeniu, aż wreszcie znalazły się w bardziej ruchliwej
dzielnicy. O tej porze jednak i tutaj spotkały niewielu przechodniów. Przemknęły obok
posterunku policji, lecz Róża prędko pociągnęła za sobą Martę. Pamiętała dokładnie
wszystkie wskazówki Bes-
105
sie i starała się przejść niepostrzeżenie obok policjanta, tak jak gdyby miała nieczyste
sumienie.
Szły spiesznie, nie oglądając się za siebie, aż wreszcie po upływie pół godziny znalazły się
nagle na bulwarach nadbrzeżnych. Przed oczyma ich rozpościerały się szerokie, szumiące
wody Rio de la Pląta.
Róża przystanęła i odetchnęła z ulgą, po czym wzniosła ręce ku niebu.
— Dzięki Ci Ojcze Niebieski — szepnęła — pomagaj nam dalej Wielki Boże!
Oczy jej napełniły się łzami, które wolno staczały się po policzkach. Powoli zaczęła się
uspokajać po przebytym wstrząsie.
Teraz i Marta odzyskała mowę. I ona łkała cichutko, starając się opanować wzruszenie.
— Oj, niechże mi pani powie, panno Różyczko, skąd pani wzięła ten klucz? Jak się to stało,
żeśmy mogły zwiać? — pytała.
Róża opowiedziała jej, jak podsłuchała rozmowę, prowadzoną po hiszpańsku i jak potem
zdołała się porozumieć z Bessie Hollwood.
— Bez pomocy Bessie byłybyśmy stracone.
— A to banda łajdaków, a to szelmy — wołała Marta — a co najgorzej, żeśmy nie mogły
zabrać naszych manatków!
— To jeszcze nie najgorsze. Co mnie najbardziej martwi, to fakt, że nie mamy paszportów.
— O Jezu! O tym nie pomyślałam nawet. Cóż my teraz poczniemy w tym strasznym kraju?
— Na razie nie wiem. W każdym razie uniknęłyśmy okropnego niebezpieczeństwa, a to już
bardzo wiele. Pan Bóg nam jakoś dopomoże. Nie możemy jednak stać tutaj dłużej, żeby nikt
nie zwrócił na to uwagi. Chodźmy dalej, dostaniemy się do centrum miasta. To już blisko,
widzę tam tyle świateł... Dom seniory znajduje się zapewne na przedmieściu Buenos Aires.
Bóg wie, jak spędzimy tę noc. Bez paszportu nie możemy iść do żadnego hotelu. Na
szczęście jest ciepło na dworze. Zanim nie rozmówimy się w konsulacie, nie będę miała
odwagi wejść do jakiegokolwiek domostwa. Chodźmy Marto. Musimy się śpieszyć, żeby nas
nie zatrzymał jaki policjant, który by mógł nas zaaresztować, bo nie mamy dowodów.
106
— Jezus Maria!
Ruszyły spiesznie w kierunku świateł i wydostały się z przedmieścia Belgrano, gdzie
znajdował się dom seniory Morbidy, do bardziej ożywionej dzielnicy. Wędrowały bardzo
długo, aż nagle, gdy prawie już opadły z sił, stanęły na dworcu kolejowym.
Róża odetchnęła z ulgą.
— Chwała Bogu, teraz będziemy miały się gdzie schronić! Jesteśmy na dworcu i
przepędzimy spokojnie noc w jednej z poczekalni. W tej chwili przyjechał właśnie jakiś
pociąg. Musimy udać, żeśmy przyjechały i, że chcemy poczekać na jeden z rannych
pociągów. Wtedy nikt nie zwróci na nas uwagi...
Marta, pełna wdzięczności, ujęła Różę za rękę.
— Oj, panno Różyczko, ja zawsze wmawiałam sobie, że zjadłam wszystkie rozumy i jestem
o wiele zaradniejsza i sprytniejsza od pani. A tymczasem okazuje się, że bez pani pomocy
zginęłabym marnie w tym mieście.
Poszukały poczekalni i weszły tam, śmiertelnie znużone długą wędrówką i wszelkimi
przeżyciami dnia. Goniąc ostatkiem sił, zajęły miejsce przy jednym ze stolików. Rade były,
że znalazły dach nad głową i że na razie nie grozi im żadne niebezpieczeństwo. Gdy zbliżył
się do nich kelner, zamówiły sobie kawę. Róża mówiła z nim po hiszpańsku i spytała, czy
może do rana siedzieć w poczekalni. Powiedziała, że ma zamiar odjechać rannym pociągiem i
chciałaby sobie zaoszczędzić wydatku na hotel...
Kelner wysłuchawszy jej, skinął głową.
— Tutaj całą noc jest otwarte. Ale niech seniority usiądą dalej w kącie, na kanapce, tam
będzie o wiele wygodniej i można się oprzeć i wypocząć.
I zaniósł kawę na wskazane miejsce.
Ta usłużność i troskliwość poczciwego kelnera wzruszyła dziewczęta do tego stopnia, że
poczuły napływające do oczu łzy. Teraz dopiero pojęły, jak bardzo były znużone i
zdenerwowane.
Wypiły kawę, żeby się trochę ogrzać. A potem przytuliły się do siebie, jak dwa bezdomne,
zbłąkane ptaki, nie wiedząc jaki los czeka je w tym obcym kraju. W pełni świadomości swego
bezpieczeństwa zasnęły i przez kilka godzin spały. Nie były one jedynymi osobami,-
707
które spędzały noc w poczekalni. Przy stolikach siedziało wielu pasażerów, przeważnie
pogrążonych we śnie. W sali roznosił się zapach potraw i dymu. Nikt nie zwracał uwagi na
dwie jasnowłose, przyzwoicie ubrane dziewczyny, wtulone w róg kanapki.
W poczekalni znajdowali się przeważnie mężczyźni; jakaś niemłoda kobieta w towarzystwie
dwunastoletniej dziewczynki i jakaś gruba, niechlujnie odziana staruszka, były oprócz Róży i
Marty jedynymi kobietami, które spędzały tę noc na dworcu. Wygląd mężczyzn nie budził
zbytniego zaufania, były to dziwne postacie robiące wrażenie szumowin społecznych. Nikt z
obecnych nie był odpowiednim towarzystwem dla Róży Rietberg, ani też dla uczciwej,
pracowitej Marty. A jednak, kiedy dziewczęta od czasu do czasu otwierały zaspane oczy,
rozglądając się po mrocznej poczekalni, gdy widziały drzemiących pasażerów i znużonego
kelnera, siedzącego przy bufecie, wówczas doznawały poczucia zupełnego bezpieczeństwa i
spokoju; wszystko wydawało się im niczym w porównaniu z tym, co przeżyły. Zostały
przecież ocalone od czegoś najgorszego, co mogło je spotkać.
Tak minęła noc. Oznajmiono odjazd pierwszego rannego pociągu. W ciszę zaspanej
poczekalni wpadł donośny głos urzędnika kolejowego, który zawołał: — Rosario!
Róża wzdrygnęła się i otrząsnęła ze snu. Rosario! Tam przecież bawił obecnie Werner
Wendland, nie przeczuwając tego, co się jej przytrafiło. Och, gdyby wiedział, wówczas na
pewno przybyłby bezzwłocznie na pomoc! A w Rosario mieszkała przecież także jej ciotka.
Czy nie byłoby najrozsądniej, gdyby od razu wsiadła do tego pociągu i udała się do Rosario,
żeby poprosić ciotkę o pomoc i opiekę?
A jeżeli nie krewną, to Wernera Wendlanda? Nie, nie! Zadrżała, przejęta lękiem. Nie, za
żadną cenę nie mogła zwrócić się do Wernera Wendlanda, nie mogła mu wyznać, dokąd ją
zwabiono, skąd uciekła. Przebywała wprawdzie tylko kilka godzin w domu seniory, lecz sam
fakt, że jakiś czas tam spędziła, wzbudzał w niej uczucie wstydu i grozy... Nie mogła o tym
powiedzieć Wer-nerowi. A przy tym nie chciała mu się stać ciężarem. On sam objął
108
nowe stanowisko, musiał przywyknąć do zmienionych warunków otoczenia. Nie chciała mu
przeszkadzać.
A do ciotki? Czyż mogła po tym okropnym przejściu zwrócić się do niej? Nie! nie! Róża
ocknęła się z zadumy i spojrzała na śpiącą towarzyszkę niedoli. Nie mogła przecież opuścić
teraz Marty Preller, która by sama nie dała sobie rady. Musiała tu zostać, choćby przez
wzgląd na Martę. Postanowiła, że z nią razem uda się do niemieckiego konsula i poprosi go o
radę i opiekę. Chodziło przede wszystkim o to, żeby pomógł im odzyskać rzeczy i dowody
osobiste.
Dotknęła ramienia Marty.
— Marto, niech pani się obudzi. Musimy stąd wyjść. Będziemy udawały, że wyjeżdżamy
jednym .z rannych pociągów.
Marta przeciągnęła się i podniosła na Różę zaspane oczy. Przez ostatnich kilka godzin spała
bardzo mocno.
— Zamówimy sobie teraz gorącą kawę i trochę pieczywa, żeby nam nie zbrakło sił. Potem
pójdziemy do umywalni i ogarniemy się trochę. Musimy wywrzeć na konsulu dobre
wrażenie, od tego zależy bardzo wiele.
Marta zgodziła się na wszystko. W chwilę potem podano dziewczętom świeżą, gorącą kawę.
Miała wstrętny smak, lecz dziewczęta wrzuciły do niej cukier i zjadły kilka bułeczek, żeby się
pokrzepić.
Po śniadaniu zamierzały opuścić salę, aby się udać do umywalni. W chwili jednak, gdy
otworzyły drzwi, chcąc wyjść na peron, Róża pociągnęła szybko Martę do wnętrza i spiesznie
zamknęła drzwi. Marta spojrzała przestraszona w śmiertelnie bladą twarz Róży.
— Co się stało, panno Różyczko?
— Na peronie... Petri... oboje... a z nim tych dwóch panów, którzy stale przebywali z nimi
podczas podróży. Przeszli wszyscy koło drzwi, pytając konduktora, o pociąg do Santa Fe.
Chwała Bogu, że nas nie spostrzegli. Poczekajmy jeszcze kilka minut, dopóki nie wejdą na
peron. Chcą widocznie jechać do Santa Fe. Dobrze, żem się o tym dowiedziała, powiem to
konsulowi. Musi poczynić wszelkie kroki, żeby ująć tę szajkę zbrodniarzy, którzy mogliby
jeszcze wiele dziewcząt wtrącić w nieszczęście. Czy pani sobie przypomina, że pan Petri
zaangażował jeszcze dwie biuralistki? Zapewne i one zostały sprowadzone tutaj pod
fałszywym pozorem. A ci dwaj
109
panowie, którzy przebywali wciąż w towarzystwie państwa Petri, na pewno nie są
dyrektorami teatru. Jakie szczęście, że państwo Petri nas nie widzieli, gotowi byli jeszcze
zwrócić się do policji, żeby nas aresztowała. Boję się po prostu pomyśleć o tym...
— A swoją drogą, to by dopiero oczy wybałuszyli, jakby nas zobaczyli. O raju, żebym to ja
mogła kiedy porachować się z nimi, to by chyba nie doliczyli własnych kości!
I oczy Marty zabłysnęły oburzeniem i gotowością do walki. Róża znowu otworzyła ostrożnie
drzwi i wyjrzała na peron, lecz nie zobaczyła nigdzie państwa Petri. Dziewczęta, rozglądając
się wokoło, przeszły do umywalni, gdzie się trochę odświeżyły i poprawiły ubiór i uczesanie.
Nie śpieszyły się, gdyż wiedziały, że o tak wczesnej godzinie na pewno nie zastaną jeszcze
konsula.
Po wyjściu z umywalni, Róża zapytała Martę:
— Ile pani ma pieniędzy, panno Marto?
— Około stu pięćdziesięciu marek. Całe szczęście, że seniora nie zabrała mi tego. Byłaby
nam z pewnością odebrała wszystko, gdyby wiedziała, że mamy trochę pieniędzy. A ile pani
ma, panno Różo?
— Przeszło sto marek. Posiadam ponadto trochę biżuterii po matce. Naturalnie nie
chciałabym jej sprzedawać. Przez jakiś czas będziemy się mogły utrzymać, a potem
znajdziemy może jakieś zajęcie.
Marta westchnęła.
— Bogiem, a prawdą, to niechętnie wydaję te kilka groszy, od ust sobie odejmowałam, żeby
je zaoszczędzić. Ale spodziewam się, że znajdziemy pracę, jak tylko odbierzemy nasze
paszporty i walizki.
Róża, pełna troski, patrzyła w przyszłość, nie chciała jednak odbierać nadziei Marcie.
Dziewczęta wyszły na szeroki placyk, znajdujący się przed dworcem. Róża zbliżyła się do
jakiegoś urzędnika, stojącego przy wyjściu i zapytała go o adres konsulatu. Urzędnik nie mógł
jej poinformować, lecz poradził, aby zwróciła się do któregoś z szoferów. Przed dworcem stał
długi szereg taksówek. Róża ujęła Martę pod ramię
110
i podeszła z nią do jednej z nich. Kierowcy chętnie udzielili wszelkich wyjaśnień, ładnym,
jasnowłosym dziewczętom, a jeden zwrócił się nawet żartobliwie do Róży, czy nie ma ich
zawieźć do konsulatu. Róża podziękowała, mówiąc, że ona i jej towarzyszka są zbyt ubogie,
aby sobie pozwolić na jazdę taksówką.
Ruszyły obie w drogę, przy czym jeszcze kilka razy Róża pytała przechodniów, którędy ma
iść. Nie śpieszyły się, wiedząc, że jest jeszcze bardzo wcześnie. Szły przez piękne, szerokie
ulice, przystając co chwila przed wspaniałymi wystawami sklepowymi. Marta, słysząc
wokoło siebie obcy język, ściskała niespokojnie rękę Róży, a wreszcie rzekła, pełna
zwątpienia:
— Co bym ja tu poczęła sama jedna. Wydaje mi się, że nagle stałam się głuchoniema. Nie
rozumiem ani słowa, a gdybym się odezwała do kogo, to by i mnie nikt nie zrozumiał. Jakie
to szczęście, że jestem z panią. Dawniej, to mi się zdawało, że jestem o wiele mądrzejsza, a
teraz dopiero pojęłam, żem ciemna jak tabaka w rogu.
— Nie, panno Marto, wcale pani nie jest „ciemna", tylko nie zna pani języka hiszpańskiego.
Jeżeli pani spędzi dłuższy czas w tym kraju, to go się pani z łatwością nauczy.
Dziewczęta szły dalej przez ożywione ulice, podziwiając piękność nieznanego im miasta.
Wreszcie stanęły przed konsulatem niemieckim i weszły na górę. Zapytały o pana konsula i
dowiedziały się, że przyjęcie interesantów rozpocznie się za pół godziny.
— Czy możemy poczekać, aż nadejdzie? — spytała Róża.
— Oczywiście. Lecz mogą panie także przedstawić całą sprawę jednemu z urzędników.
Róża rozejrzała się wokoło, patrząc na zebranych. Byli to przeważnie młodzi ludzie.
Rumieniąc się, odpowiedziała, że musi się rozmówić osobiście w bardzo pilnej sprawie z
panem konsulem.
— Niech pani w takim razie poczeka — rzekł jeden z urzędników.
Dziewczęta przeszły do poczekalni, gdzie zajęły miejsca. Siedziały, pełne niepokoju, i
czekały. Minęła długa godzina, zanim zjawił się konsul, do którego gabinetu zostały
wpuszczone.
Konsul ogarnął badawczym, przenikliwym spojrzeniem obie dzie-
111
wczyny, po czym jakby wiedziony właściwem wyczuciem, pochylił się w ukłonie przed
Różą.
— Czym mogę paniom służyć? — zagadnął. Róża zebrała się na odwagę.
— Z góry pana przepraszam, że będę zmuszona zająć panu dużo czasu, lecz pragnę panu
opowiedzieć wszystko bardzo dokładnie, aby pan mógł nas zrozumieć. Jesteśmy samotne i
opuszczone dziewczęta, które nie wiedzą, co począć w tym obcym kraju. Posiadamy
wprawdzie trochę pieniędzy, które nam przez jakiś czas wystarczą na utrzymanie, lecz
zabrano nam paszporty, a przy tym zmuszone byłyśmy ratować się ucieczką, więc nie
wzięłyśmy ze sobą naszych
rzeczy.
Konsul spoglądał z widocznym zainteresowaniem w bladą, drgającą twarz Róży; spostrzegł
natychmiast, że dziewczyna jest głęboko wstrząśnięta. Słuchając jej ostatnich słów, zerwał się
z miejsca, niezmiernie zdumiony.
— Panie ratowały się ucieczką? Zabrano paniom paszporty? Dlaczego? Proszę mi
wszystko jaśniej wytłumaczyć...
— Zwabiono nas do Argentyny, pod pretekstem, że mamy tu otrzymać posady. Wpadłyśmy
w ręce handlarzy żywym towarem, lecz udało się nam natychmiast zbiec z tego domu, do
którego nas zawieziono. To jedynie ocaliło nas od najstraszniejszej rzeczy, jaka może spotkać
kobietę. Proszę bardzo, niech pan nas wysłucha...
Sposób zachowania Róży, jej wytworne obejście, a także jej piękne, jasne oczy wywarły na
konsulu jak najlepsze wrażenie. Przysunął obu dziewczętom krzesła, po czym sam usiadł.
— Proszę, niech pani mi wszystko opowie. Moim obowiązkiem jest wysłuchać
wszystkiego. Będę się starał, w miarę możności, pomóc paniom...
Róża w zwięzłych słowach opowiedziała konsulowi, w jaki sposób państwo Petri
zaangażowali ją samą i Martę Preller. Wspomniała również, że właścicielka biura
pośrednictwa pracy zasięgnęła w jej obecności informacji o państwu Petri, że telefonowała w
tej sprawie do jakiegoś radcy i profesora. Róża wyraziła przypuszczenie, że udzielone
informacje były zapewne jakimś oszukańczym manewrem ze strony jej rzekomych
chlebodawców. W każ-
112
dym razie ona, jak też i pośredniczka uwierzyły doskonałym referencjom.
Następnie dziewczyna podzieliła się z konsulem swymi spostrzeżeniami, które poczyniła
podczas podróży, nadmieniając, że obecnie przedstawiają się jej one w zupełnie innym
świetle.
Opisała dokładnie podróż do Buenos Aires. Mówiła, że była wprawdzie bardzo zdziwiona,
gdy pan Petri z dwiema biuralistkami odjechał w przeciwnym kierunku, lecz, dodała przy
tym, że nawet w owej chwili nie podejrzewała jeszcze niczego złego.
— Samochód ruszył. Nie wiem dokładnie w jakiej dzielnicy znajduje się ów dom, do którego
nas zawieziono, przypuszczam jednak, że na jakimś przedmieściu, -gdyż jazda trwała bardzo
długo. Mijałyśmy coraz cichsze ulice, coraz gorzej oświetlone. Raz tylko samochód,
przejeżdżał obok bulwarów nadbrzeżnych, a wtedy ujrzałam Rio de la Pląta. Zauważyłam
przy tym, że jedziemy przeciw prądowi rzeki. Wreszcie zatrzymałyśmy się przed jakimś
samotnym domem, jedynym zresztą na całej ulicy.
I Róża opisała placyk i skwer, na którym bielała wśród mroku nocy wysoka figura z
marmuru.
Konsul słuchał z uwagą opowiadania dziewczyny i rzekł nagle. — Zawieziono panie
niewątpliwie do Belgrano! Sam kilkakrotnie przejeżdżałem samochodem koło tego placyku.
Proszę, niech pani mówi dalej...
Róża, czerwieniąc się i blednąc ze wzburzenia i wstydu, opowiedziała wszystko, co ona i
Marta przeżyła w domu seniory Mor-bidy. Gdy wymieniła po raz pierwszy nazwisko seniory,
oczy konsula zabłysły. Róża ciągnęła dalej swoją opowieść, nie pomijając żadnego szczegółu.
Wreszcie doszła do miejsca, gdy obie z Martą opuściły szczęśliwie ów ohydny dom.
Gdy skończyła, konsul milczał przez chwilę, spoglądając z gorącym współczuciem na
dziewczęta. Wreszcie przemówił z powagą.
— Mogą panie dziękować Bogu i owej służącej, która ułatwiła paniom ucieczkę.
Oczy Róży zwilgotniały od łez.
— O, panie konsulu, póki żyć będę, nie zapomnę szlachetnej Bessie Hollwod. Cóż byśmy
poczęły bez jej pomocy. Dziękowałam
— Sprzedane dusze
113
Bogu, gdyśmy się dzisiejszej nocy znalazły na wolności, choć zostałyśmy bez dachu nad
głową, samotne w tym obcym kraju...
Konsul nie odrywał oczu od delikatnej, bladej twarzyczki dziewczęcej.
— Teraz pani sama widzi, jak niebezpiecznie jest dla kobiety wyruszać w tak daleką podróż,
ile zasadzek zewsząd na nią czyha...
Róża ciężko westchnęła.
— Nie miałam innego wyjścia, panie konsulu. Bardzo ważne powody skłoniły mnie do
wyjazdu. Spodziewałam się przy tym, że znajdę tu w najgorszym razie pomoc i opiekę
krewnej mego ojca. Wyjechała ona już przed wielu laty do Argentyny i mieszka obecnie w
Rosario. Nie korespondowałam z nią wprawdzie i nawet jej osobiście nie znam, lecz myśl, że
mieszka w tym kraju, była mi pewnego rodzaju pociechą. Muszę jednak przyznać, że
wolałabym nie zwracać się do mej ciotki, gdyż nie wiem w jakich żyje warunkach. Nie
chciałabym nikomu być ciężarem, a nie wiem, czy moja obecność byłaby dla niej pożądana.
Mam ochotę do pracy, chciałabym pójść między ludzi i zarabiać sama na swoje utrzymanie.
Nie lękam się żadnej roboty, gotowa jestem podjąć się choćby najniższych posług...
— A jakie posiada pani kwalifikacje?
— Znam gruntownie język francuski i angielski, również nieźle włoski i hiszpański.
Śpiewam trochę, gram biegle na fortepianie, a poza tym skończyłam również szkołę średnią.
Potrafię zająć się domem, umiem szyć, gotować, prasować, piec ciasto, sprzątać... Jeżeli nie
znajdę innej posady, to chętnie zostanę służącą. A panna Preller jest wykwalifikowaną
pokojówką. Ma doskonałe świadectwa, których ja nie posiadam, gdyż nigdy jeszcze nie
pracowałam na posadzie. Ach, panie konsulu, może mógłby nam pan dopomóc przy
znalezieniu jakiegokolwiek zajęcia! Obie pragniemy uczciwie zarabiać na kawałek chleba...
Konsul pełen zadumy spoglądał na Różę. Cóż to była za dzielna, szlachetna, dziewczyna!
— Czy nie posiada pani majątku? — spytał.
— Rodzice moi pozostawili mi znaczny majątek, toteż do niedawna żyłam wraz z moim
opiekunem i jego żoną z odsetek od
114
owego kapitału. Straciłam wszystko po wojnie. Obecnie jestem ubogą, posiadam zaledwie
około stu marek i trochę biżuterii, która pozostała mi z lepszych czasów. Klejnoty te
przedstawiają zapewne wartość kilkuset marek, lecz nie chciałabym ich sprzedawać, gdyż
stanowią jedyną pamiątkę po mojej matce.
— Czy ma pani przy sobie te pieniądze i biżuterię, czy zostawiła je pani w walizce?
— Nie, nosiłam je zawsze przy sobie. Panna Preller zabrała również swoje całe oszczędności,
które wynoszą około stu pięćdziesięciu marek. Ach, panie konsulu, gdyby pan zechciał nam
dopomóc!...
Konsul spojrzał w oczy dziewczyny, które wyrażały błagalną prośbę.
— Na wszystko znajdzie się rada. Na razie musimy się postarać o odebranie paszportów.
Zdaje się, że to pójdzie nam stosunkowo najłatwiej. Trudniej będzie odzyskać rzeczy, gdyż
pani Morbida na pewno nie zechce ich wydać. Poniosła zapewne wszelkie koszta podróży i
będzie się domagała odszkodowania...
Dziewczęta spoglądały z przerażeniem na konsula, który uśmiechnął się do nich, pragnąc je
uspokoić.
— Proszę się nie martwić. Spróbujemy pobić ją jej własną bronią. Nazwisko seniory nie jest
mi obce, nieraz już o niej słyszałem. Kilka razy już władze były na jej tropie, lecz zawsze
potrafiła się jakoś wymknąć. Nic w tym zresztą dziwnego, skoro, jak twierdzi Bessie
Hollwood, seniora przekupuje policję. Tym razem jednak nie uda się jej uniknąć wymiaru
sprawiedliwości. Jej pomocnicy również będą aresztowani.
— Oni pojechali właśnie do Santa Fe, panie konsulu — rzekła Róża i opowiedziała skąd o
tym wie.
— O, doskonale, ucieszył się konsul. Należy natychmiast przedsięwziąć wszystkie kroki,
żeby całe towarzystwo znalazło się w bezpiecznym zamknięciu. A co będę tylko mógł
uczynić dla pań, to uczynię. Zajmę się losem pań i postaram się pomyślnie załatwić całą
sprawę. Przede wszystkim muszę panie umieścić w jakimś bezpiecznym miejscu, a potem
zaczniemy szukać posady. Nie wiem naturalnie, czy tak prędko znajdę coś odpowiedniego,
lecz sądzę, że
115
coś się trafi, zwłaszcza, że panie żadną pracą nie pogardzą. Na razie napiszę list polecający do
pewnej mojej znajomej, która jest tutaj właścicielką małego, skromnego pensjonatu. Tam
mogą panie zamieszkać, tym bardziej, że ceny są bardzo niskie. Dostaną panie pokój z
całkowitym utrzymaniem. U niej proszę zaczekać na wiadomości ode mnie.
Teraz Róża nie mogła już dłużej opanować wzruszenia. Odetchnęła z ulgą, a z oczu jej polały
się strumieniem gorące łzy.
— Dziękuję panu, ach, dziękuję panu z całego serca, panie konsulu! — zawołała z
uniesieniem.
— Nie ma za co, to przecież mój obowiązek. W tym wypadku spełniam go tym chętniej, że
mam do czynienia z tak miłą osóbką jak pani. Na moim stanowisku nauczyłem się rozróżniać
i oceniać ludzi. Fakt, że pani nie opuściła w nieszczęściu swej towarzyszki niedoli,
przemawia ogromnie na pani korzyść.
— Ależ, panie konsulu, każdy na moim miejscu uczyniłby to samo.
— Podoba mi się właśnie, że pani to w ten sposób ujmuje — odparł z uśmiechem konsul.
Po chwili przeprosił Różę i zajął się sporządzaniem dla niej i dla Marty tymczasowego
dowodu osobistego, który miał służyć jako legitymacja. Napisał również list polecający do
właścicielki pensjonatu.
— Woźny z konsulatu odprowadzi panie potem do mojej znajomej — rzekł.
Podczas, gdy urzędnik wystawiał legitymacje, konsul dawał dziewczętom dokładne
wskazówki, jak powinny się zachowywać w najbliższym czasie.
— Najlepiej, żeby panie w ogóle nie ruszały się z domu, dopóki nie prześlę paniom
wiadomości. Proszę w żadnym razie z nikim obcym nie wychodzić.' W pensjonacie będą
panie pod dobrą opieką, mogą się panie niczego nie lękać. Niech panie nie upadają na duchu,
nawet w tym wypadku, gdybym przez kilka dni nie dawał znaku życia. Nie zapomnę o
paniach i natychmiast zajmę się całą sprawą, tym bardziej, że sam pragnę wejść w paradę pani
Morbidzie. A więc, uszy do góry, wszystko będzie dobrze!
116
Róża i Marta ze łzami podziękowały konsulowi. Przestały się już czuć tak bezgranicznie
opuszczone. W chwilę później wyszły razem z woźnym.
Dla pani Stibbe, właścicielki pensjonatu, list konsula był wystarczającym poleceniem, toteż
bardzo uprzejmie przyjęła dziewczęta. Przeznaczyła dla nich mały, lecz czyściutki pokoik,
który miały wspólnie zajmować, i nie dręczyła ich zbytecznymi pytaniami.
Gdy Róża i Marta znalazły się w swoim pokoiku, padły sobie w objęcia i uściskały się
serdecznie.
Obie teraz dopiero poczuły śmiertelne znużenie. Uspokoiły się zupełnie, przekonawszy się, że
w tym domu drzwi były zaopatrzone w zwykłe zamki i posiadały normalne klamki. Mogły się
zamknąć na klucz i bez obawy wypoczywać.
Spały mocno przez kilka godzin, po czym zeszły na dół do jadalni, gdzie podano im skromny,
lecz smaczny posiłek. Zapłaciły za trzy dni z góry, a pani Stibbe przyjęła od nich zapłatę w
niemieckiej walucie. Obliczyły, że posiadana gotówka powinna im była wystarczyć na cały
miesiąc.
Marcie krajało się serce, gdy myślała o tym, że musi wydać swoje drobne oszczędności, lecz
niepodobna było tego uniknąć, zwłaszcza w wypadku, gdyby w najbliższym czasie nie
znalazła pracy.
— Ale chyba trafi nam się jakieś miejsce, prawda panno Różo — mówiła.
Róża nie była o tym tak głęboko przekonana, nie posiadała optymizmu swojej towarzyszki.
Marta przywykła do tego, że opuszczając jedno miejsce, otrzymywała natychmiast służbę
gdzie indziej. Czy jednak i teraz tak będzie, tego Róża nie wiedziała.
Posiliwszy się, dziewczęta powróciły do swego pokoiku. Usiadły przy oknie, śledząc ruch,
panujący na ulicy. W ten sposób poznawały obyczaje obcego miasta. Marta ciągle wydawała
okrzyki zdumienia, gdy spostrzegała coś, czego nie widywała w swym mieście rodzinnym.
Było tu mnóstwo zjawisk, mnóstwo egzotycznie wyglądających ludzi i pojazdów, które
wydawały się jej bardzo dziwne. Była tak pochłonięta tą nowością, że wkrótce odzyskała
dobry humor. Ta prosta, wesoła dziewczyna, przyszła zupełnie do siebie, zapominając o
przeżyciach owej okropnej nocy. Róża tego nie potrafiła,
117
co chwilę przypominała sobie wypadki minionej doby i drżała na całym ciele. Posiadała
żywszą wyobraźnię od Marty i ciągle widziała na jawie okropności, których uniknęła.
Wreszcie Martę znudziło wyglądanie przez okno i zwróciła się nagle do Róży.
— Wie pani, co ja teraz zrobię, panno Różo?
— Co takiego?
— Poproszę służącego, żeby mi przyniósł papier, pióro i atrament, i napiszę list do pana
Weisskanta. Muszę mu opowiedzieć, co się nam przytrafiło. To się dopiero zdziwi, o raju!
W Róży zbudziło się nagłe pragnienie, żeby donieść o wszystkim Wernerowi Wendlandowi.
Przyrzekła mu przecież, że skorzysta z pierwszej wolnej chwili, aby mu przesłać wiadomość
o sobie. A teraz właśnie rozporządza wolnym czasem...
Postanowiła tedy zabrać się do pisania. Zadzwoniły na służącego i kazały mu przynieść
materiały piśmienne. Dały mu również pieniądze, żeby załatwił dla każdej z nich grzebień,
szczoteczkę do zębów i po kawałku mydła. Gdy służący powrócił niebawem, załatwiwszy
wszystkie sprawunki, dziewczęta zasiadły przy stole i wzięły się do pisania listów.
„Werner Wendland, Inżynier". Tak brzmiał napis na szyldzie przybitym do drzwi mieszkania,
zajmowanego przez Wernera w „Domu Inżynierów". Młody człowiek od dwóch dni pracował
już na nowym stanowisku, z którego był bardzo zadowolony.
Teraz właśnie powrócił z fabryki i odpoczywał po pracy w swoim pokoju. Urządził się już
zupełnie i czuł się doskonale w tych dwóch miłych, czystych i wygodnie umeblowanych
pokojach. Z okien gabinetu widać było wysokie kominy fabryczne, a z daleka połyskiwały
lśniące wody Parany, po której płynęły liczne statki i łodzie.
Werner ozdobił swój pokój kilkoma fotografiami i artystycznymi drobiazgami, które
przywiózł ze sobą. Na biurku jego stała podobizna Róży Rietberg. Było to jedno z
najlepszych zdjęć, jakie zrobił na okręcie.
Werner zapalił papierosa, po czym wziął z biurka fotografię
118
Róży, wpatrując się z miłością w rysy ukochanej. Ogarnęła go nagle szalona tęsknota.
Podczas dnia nie myślał o niej tak wiele, zajęty usilną, wytężoną pracą, przy której należało
się skupić. Wieczorem jednak, kiedy odpoczywał, myśli jego wciąż biegły z utęsknieniem ku
Róży. Spoglądał z upodobaniem w jej wdzięczną, delikatną twarzyczkę, ciesząc się, że
posiada tak dobrą fotografię.
Gdzież ona w tej chwili przebywała? Jak się czuła? Czy potrafiła sprostać swoim
obowiązkom? Jak została przyjęta? Czy jej nowi chlebodawcy okazali się życzliwi, czy
dobrze się z nią obchodzili? Ach, gdybyż otrzymał od niej jakąś wiadomość! Pierwszą noc
spędził bezsennie, nie mogąc zmrużyć oka z troski i niepokoju o Różę. Była to właśnie owa
noc, "podczas której Róża, opuszczona i bezdomna błąkała się po ulicach Buenos Aires. O,
gdyby Werner to wiedział! Wiekiem wydawał się mu czas, który minął od chwili, kiedy
rozstał się z Różą.
Przycisnął fotografię do ust i westchnął głęboko. Był tak pochłonięty marzeniami o
przyszłości, że drgnął, posłyszawszy odgłos gongu, wzywającego na kolację.
Zerwał się z miejsca, wrzucił do popielniczki niedopałek papierosa i przeszedł do sypialni,
aby tam umyć ręce i zmienić marynarkę. Potem wolnym krokiem podążył na dół, do jadalni,
gdzie zastał już zgromadzonych prawie wszystkich domowników.
Wszyscy szybko zajęli miejsca przy długim stole, a wkrótce podano kolację.
Po skończonym posiłku, panowie przechodzili do wspólnych pokoi, bądź też powracali do
siebie. Każdy spędzał wolny czas, jak mu się podobało. Niektórzy czytali, grali na fortepianie
lub w szachy, inni znowu rozprawiali zawzięcie o polityce, lub też omawiali rozmaite
zagadnienia techniczne, związane z pracą w firmie „Argro".
Wspólne sale zamykano w sobotę o jedenastej, w niedzielę o północy, chyba, że obchodzono
jakąś wyjątkową uroczystość.
Wszyscy urzędnicy, nie wyłączając żonatych, mogli korzystać z wielkiego stadionu
sportowego, oraz kąpieliska, znajdującego się nad brzegiem Parany. Oprócz tego w domu
była także łazienka, przeznaczona do ciepłych kąpieli.
Nad brzegiem rzeki wznosił się dom żonatych inżynierów i urzęd-
119
ników, zaś za fabryką, dalej na północ, ciągnęło się osiedle robotnicze, składające się z
dwupokojowych domków, otoczonych małymi ogródkami. Do osiedla należały place do
zabawy dla dzieci, oraz boisko i plaża, przeznaczone dla dorosłych.
Werner doznawał poczucia przynależności do firmy, czuł się tutaj doskonale i patrzył z
utęsknieniem na szereg ładnych, czystych domków. Myślał o tym, kiedy nadejdzie ów
upragniony dzień, gdy wprowadzi Różę Rietberg do jednego z tych miłych domostw. Przy
każdej sposobności myślał przede wszystkim o Róży, niepokojąc się bezustannie o jej los.
Tego dnia Werner pozostał jeszcze w salonie z kilkoma inżynierami. Rozmawiali z
ożywieniem o stosunkach, panujących w fabryce. Cieszył się, że znalazł sympatycznych
kolegów, którzy przyjęli go bardzo serdecznie do swego grona. Najbardziej podobał mu się
pewien młody Szwed, Sven Laarsen, który okazywał mu szczerą sympatię od pierwszej
chwili. Gdy Werner wreszcie powstał, żeby udać się na przechadzkę, Sven Laarsen przyłączył
się do niego.
Młodzi ludzie poszli nad rzekę i przechadzali się wzdłuż wybrzeża. Werner opowiadał swemu
towarzyszowi, jaki wielki podziw budzi w nim pani Werth. Młody Szwed skinął głową.
— Wszyscy ją podziwiamy, to wyjątkowa kobieta. Cieszy mnie, że pan ją od razu właściwie
ocenił. Nie spodziewałem się zresztą z ust pana innego sądu o pani Werth.
Werner spojrzał pytająco na młodego inżyniera.
— Nie spodziewał się pan ode mnie innego sądu?
— Nie, gdyż patrząc panu w oczy, widzi się od razu z kim się ma do czynienia.
Werner uśmiechnął się.
— Ciekawy jestem, jak pan sobie mnie wyobraża.
— Zaraz panu to powiem. Jest pan człowiekiem, który mało gada, lecz potrafi każde słowo
poprzeć czynem, człowiekiem o bardzo silnej indywidualności. Wiem, że pan brał udział w
wojnie, więc domyślam się, iż musiał pan przechodzić w życiu ciężkie chwile. Pozornie robi
pan wrażenie zimnego, surowego, i niedostępnego. Kto jednak bacznie spojrzy panu w oczy,
ten może się przekonać, że posiada pan tkliwe, miękkie serce, w którym nagromadzone są
nie-
120
przebrane uczucia. Czeka pan na kogoś, żeby go tym gorącym uczuciem obdarzyć. Zdradza to
zresztą również pański uśmiech. A teraz proszę się zrewanżować i powiedzieć, pańskie zdanie
o mnie. Werner spojrzał badawczo na jasnowłosego olbrzyma, po czym rzekł:
— Nie trzeba być specjalnie bystrym obserwatorem, żeby poznać od razu, iż jest pan
ogromnie żywy, impulsywny i serdeczny. Z oczu pańskich czytam, że mam przed sobą
szczerego, szlachetnego człowieka. Wiem, że przebywa pan od roku w firmie „Argro" i że
zarówno pani Werth jak też inni zwierzchnicy pańscy, są ogromnie z pana zadowoleni.
Wnioskuję z tego, że musi pan być zdolny i pracowity. Przypuszczam jednak-, że ma pan
przy tym usposobienie pogodne i lubi się zabawić. Czy zgadłem?
— Doskonale mnie pan określił. Należy do tego jeszcze dodać ciekawość i ogromne
zamiłowanie do przygód. Wtedy otrzyma pan wierny portret syna mojej matki.
— Czy pańska matka żyje?
— Och, tak! To nadzwyczajna kobieta. Gdyby nie ten mój zakorzeniony pociąg do przygód,
nie byłbym jej nigdy opuszczał, tej najlepszej z matek. Ale nie potrafię usiedzieć na miejscu,
było mi po prostu za ciasno w moim rodzinnym mieście, musiałem wyruszyć w szeroki świat.
— Zazdroszczę panu, że ma pan jeszcze matkę. Straciłem ją w takim wieku, kiedy opieka
macierzyńska była mi bardzo potrzebna. Ojciec był surowym człowiekiem, a przy tym
obawiał się zawsze, bym nie wyrósł na niedołęgę, więc trzymał mnie bardzo krótko. To się
później odbiło na moim charakterze, lecz nie potrafiłem doszczętnie stłumić tkliwości
odziedziczonej po matce. Toteż rzeczywiście tęsknię za kimś, kogo bym mógł z całego serca
kochać i rozpieszczać do woli.
— Ma pan słuszność, nie można zwalczyć w sobie skłonności odziedziczonych po rodzicach.
Ojciec mój był kapitanem okrętu, podróżował wiele, a matka wciąż była sama. Nie chciała się
zgodzić, żebym i ja wyruszył na morze i został żeglarzem jak ojciec. Pragnęła, żebym sobie
obrał jakiś „spokojny" zawód. A jednak jakaś nieznana siła wygnała mnie z ojczyzny.
Czułem niepokonaną tęsknotę za
121
morzem, za dalą, za szeroką przestrzenią... Teraz biedna matka znowu została sama.
— Przecież pan powróci jeszcze do kraju. Spodziewam się, że pan zastanie jeszcze matkę w
domu.
— I ja mam tę nadzieję. Na przyszły rok zamierzam pojechać do Szwecji. Napisałem już o
tym matce, biedactwo, tak się ucieszyła. Wykreśla każdy dzień w kalendarzu i czeka. Nasze
kobiety w Szwecji przypominają pod tym względem Solvejg, posiadają jej naturę. Ta
wierność leży im we krwi. Dlatego też nie szukamy innych kobiet. Ideałem naszym jest
Solvejg.
Werner, pełen zadumy zapatrzył się w dal. Myślał o Róży Riet-berg. Ona również posiadała
usposobienie Solvejg. Wiedział, że i ona będzie wytrwale czekać na niego.
— Szczęśliwy jest mężczyzna, na którego czeka taka kobieta — szepnął.
Sven Laarsen obrzucił go przenikliwym spojrzeniem.
— Słowa pana brzmiały tak, jakby pan już myślał o pewnej, wybranej kobiecie — rzekł.
— Tak, myślę o jednej takiej... Laarsen westchnął głęboko.
— I ja zostawiłem w kraju słodką, złotowłosą dziewczynę... Była jeszcze bardzo młoda,
gdym odjeżdżał... Ale wiem, że nie zapomniała i że na mnie czeka.
— Piękne to uczucie, gdy można tak ufać i wierzyć. Ja także wierzę święcie, że moja
dziewczyna poczeka na mnie — rzekł Wer-
ner.
Zamilkli obydwaj, każdy pochłonięty własnymi myślami. Nie mówiąc ani słowa, doszli
brzegiem rzeki do kąpieliska i plaży. Przystanęli, a wpatrując się w połyskujące fale rzeki,
puścili swobodnie wodze swoim marzeniom.
Na wielkim zegarze, umieszczonym na budynku dyrekcji, wydzwoniła jedenasta. Sven
Laarsen drgnął i budząc się z zadumy, rzekł:
— Jedenasta... Już pora na spoczynek, kolego.
Młodzi ludzie powrócili do „Domu Inżynierów". Uścisnęli sobie serdecznie dłoń na
pożegnanie, po czym każdy z nich udał się do swoich apartamentów.
122
Werner Wendland przez długą chwilę stał jeszcze przy otwartym oknie. Potem podszedł do
szafy, wmurowanej w ścianę, otworzył drzwi i wyjął małą kasetkę, którą ostrożnie otworzył.
W kasetce tej znajdował się miniaturowy model wynalezionej przez Wernera maszyny
rolniczej, oraz wszystkie odnośne plany i szkice. Werner ustawił model na stole i puścił
maszynę w ruch. Oczy jego zabłysły. Rozłożył przed sobą plany i zaczął je porównywać z
modelem. Krytycznym okiem śledził każdy ruch maszyny, a w końcu z wielkim
zadowoleniem skinął głową. Wynalazek jego był gotowy, teraz należało tylko poszukać ludzi,
którzy by się nim zainteresowali.
Werner, jako fachowiec, zdawał sobie sprawę, ile korzyści mógłby przynieść jego model przy
zastosowaniu go we wielkich gospodarstwach rolnych. A przecież właśnie w Ameryce
Południowej znajdowało się mnóstwo ogromnych posiadłości ziemskich.
Młody inżynier nabrał nagle otuchy i zaczął wierzyć we własne powodzenie. Nie wątpił, że
właśnie wytwórnia maszyn „Argro" zakupi jego wynalazek. Postanowił, że wkrótce
przedstawi model i plany pani Werth, oraz dyrektorom fabryki. Wiedział, że jeżeli nadzieja
jego się spełni, wówczas urzeczywistni się także najgorętsze pragnienie — będzie mógł
poślubić w krótkim czasie Różę Rietberg. Wstawił troskliwie modelik do kasetki i złożył
starannie wszystkie plany. Potem zamknął kasetkę w szafie ściennej. Następnie zasiadł
znowu przy biurku popatrzył jeszcze przez chwilę na fotografię Róży i wreszcie udał się na
spoczynek.
Nazajutrz rano dyrektor Hartmann, siedząc w swoim gabinecie przy biurku, segregował
pocztę, jaka nadeszła dla urzędników i inżynierów. Goniec biurowy przychodził codziennie
po listy i doręczał je adresatom.
Dyrektor Hartmann odsunął nieco na bok wysoki stos listów, przy czym koperta, leżąca na
wierzchu, spadła na podłogę. Gdy staruszek schylił się, aby ją podnieść, przeczytał na
odwrocie:
„Nadawca: Róża Rietberg, Buenos Aires, Pensjonat pani Stibbe".
123
Podniósł powolnym ruchem list, nie odrywając oczu od nazwiska nadawcy, odwrócił kopertę,
żeby zobaczyć adres.
„Wielmożny Pan Inżynier Werner Wendland, Rosario,
firma „Argro". przeczytał, a twarz jego przybrała wyraz zamyślenia.
Po chwili odłożył list na bok i ujął słuchawkę telefonu. Kazał się połączyć z panią Werth, a
posłyszawszy jej głos, rzekł:
— Przepraszam, że tak wcześnie ośmielam się panią trudzić. Uważam za swój obowiązek
donieść pani, że wśród poczty dla naszych inżynierów, znalazłem list do pana Wendlanda i,
że jako nadawca podana jest Róża Rietberg. A list ów nadszedł z Buenos Aires.
Przez chwilę przy aparacie panowała cisza. Wreszcie pani Werth odezwała się znowu, głos jej
zdradzał zdenerwowanie.
— Dziękuję panu za tę wiadomość, panie dyrektorze. Jak się pan zapewne domyśla,
zostałam trochę wytrącona z równowagi. Proszę, niech pan zatrzyma ten list u siebie, dopóki
nie przyjdę. Miałam właśnie zamiar odwiedzić pana w dyrekcji. Przypuszczam, że
inżynierowi Wendlandowi nie zrobi zbyt wielkiej różnicy, gdy otrzyma ów list o godzinę
później.
— Dobrze, proszę pani.
— A więc najdalej za pół godziny przyjdę do biura. Dziękuję panu raz jeszcze za pańską
przezorność i rozwagę.
— Nie ma za co. Ponieważ znam dobrze pani stosunki rodzinne, więc sądziłem, że ten list
może mieć jakieś znaczenie.
Dyrektor odłożył słuchawkę, a w tej samej chwili wszedł do gabinetu goniec, aby odebrać
pocztę. Hartmann zatrzymał u siebie tylko list, przeznaczony dla inżyniera Wendlanda.
Zanim jeszcze upłynęło pół godziny, w gabinecie dyrektora pojawiła się pani Werth.
— Jestem trochę zdenerwowana, panie dyrektorze — powiedziała — proszę, niech pan
będzie łaskaw pokazać mi ten list.
Hartmann podał jej list. Pani Werth patrzyła długo na prostą, białą kopertę i na nazwisko
Róży Rietberg.
— Tak, to rzeczywiście list od Róży Rietberg do inżyniera Wendlanda. A owa Róża Rietberg
mieszka najwidoczniej w Buenos Aires i jest jakąś znajomą pana Wendlanda...
124
— W swoim czasie dała mi pani zlecenie, żebym skomunikował się z pewną niemiecką
agencją wywiadu która miała śledzić pani siostrzenicę Różę Rietberg i przesyłać wiadomości
o niej. Prosiła pani również, by owa firma zawiadomiła panią natychmiast o każdej zmianie
miejsca pobytu panny Róży. Dlatego też, zwróciłem od razu uwagę na adres nadawcy i
zdziwiłem się niezmiernie, że panna Rietberg przebywa w Buenos Aires i koresponduje z
jednym z naszych inżynierów. Co prawda, nie jest wcale dowiedzionym, że ta Róża Rietberg
jest właśnie siostrzenicą pani...
— Gdyby to była ona, to zapewne od niedawna bawi w Argentynie. Możliwe jednak, że to
moja Siostrzenica... W każdym razie, sprawa ta bardzo mnie interesuje...
— Rozumiem panią.
Pani Werth znowu spojrzała na list.
— Wiadomo panu przecież, panie dyrektorze, że stosunki moje z mym kuzynem Herbertem
są bardzo oziębłe. Powody tego są panu również znane. Siostrzenica wychowywała się w jego
domu. Gdybym się dowiedziała, że Róża stara się nawiązać ze mną kontakt, wzbudziłoby to
we mnie mimo woli pewne podejrzenia. Pan mnie chyba rozumie, nieprawdaż? Zadawałabym
sobie bezustannie pytanie, po co przyjechała. Czy uczyniła to z własnej inicjatywy, czy też
została specjalnie wysłana przez Herberta Rietberga i jego żonę. Być może, iż Herbert
dowiedział się w końcu, że to ja jestem właścicielką firmy „Argro". Może chciałby ode mnie
coś wyłudzić za pośrednictwem Róży? A może pod wpływem wychowania Róża stała się tak
wyrachowana, że przybyła do bogatej ciotki, aby łowić ryby w mętnej wodzie? Może jest
z natury tak chciwa, że spodziewa się ode mnie jakich korzyści materialnych? Nie wiem
sama, może krzywdzę Różę tym podejrzeniem... Ale dlaczego tu przyjechała? Nie znałam
dobrze jej matki, lecz ojciec Róży był szlachetnym, uczciwym człowiekiem... Obawiam się
tylko, czy Herbert nie spaczył charakteru tej młodej dziewczyny...
— Pojmuję doskonale te wszystkie wątpliwości. Nie wiemy zresztą, jaką rolę odgrywa w tej
sprawie inżynier Wendland? Znam się dobrze na ludziach i nie podejrzewam, by ten
młodzieniec przybył tutaj w jakichś szczególnych zamiarach. Nie, doprawdy, nie mogę w to
uwierzyć...
125
— Ani ja! Lecz nie wiemy przecież na pewno, czy ta Róża Rietberg z Buenos Aires jest
naprawdę moją siostrzenicą.
Dyrektor Hartmann zamyślił się głęboko. Wreszcie powiedział
z powagą.
— Rozumiem panią w zupełności. Byłoby mi bardzo przykro, gdyby te podejrzenia okazały
się uzasadnione. Należy się w każdym razie dowiedzieć, czy ta Róża Rietberg z Buenos Aires
jest pani krewną, a potem wystawić ją na próbę...
— Jak mam to zrobić?
— Powinna pani na pewien czas zamienić rolę ze swoją bratową, która nie posiada majątku,
a przy tym nazywa się także pani Werth. Nikt, oprócz mnie, nie zna pani imienia. Podpisuje
pani korespondencję: „J. Werth", a bratowa nazywa się Julia. Czy bogata właścicielka
Wytwórni Maszyn Rolniczych „Argro" nie mogłaby się na pewien czas stać Julią Werth, a jej
uboga bratowa — Józefiną? Musiałaby pani powiedzieć Wendlandowi, że Róża jest
siostrzenicą owej ubogiej pani Werth i że nie ma nic wspólnego z zamożną właścicielką
fabryki. W ten sposób dowiedziałaby się o tym także owa panna Róża Rietberg.
— To doskonała myśl, kochany dyrektorze. Musiałabym naturalnie wtajemniczyć także moją
bratową, która z pewnością zgodzi się zmienić na pewien czas w Józefinę Werth. Im bardziej
zastanawiam się nad pańską propozycją, tym bardziej mi się ona podoba. Pomówię zaraz z
inżynierem Wendlandem i postaram się go wybadać. Zobaczymy, co z tego wyniknie...
— Bardzo słusznie. Pozbędzie się pani przynajmniej tego niemiłego uczucia, że siostrzenica
pragnie się jedynie dlatego zbliżyć do pani, aby korzystać z jej bogactwa. Niech pani weźmie
Wend-landa na spytki i dokładnie go wybada. Może się przecież okazać, że siostrzenica pani
jest szlachetnym, godnym miłości stworzeniem. Wspomniała pani niedawno, ze pani Julia jest
ciężko chora, że nawet jej życie jest zagrożone. Gdyby umarła, zostałaby pani zupełnie
sama, bez jednej bliskiej istoty. To nie dla pani...
Ma pani w sercu pokłady uczuć którymi musi się pani dzielić z innymi. To już leży w
usposobieniu pani...
126
— Mam przecież wokoło siebie tak wielu ludzi, o których muszę dbać, którym zastępuję
matkę...
— To tylko surogat. Trzeba pani czego innego. Powinna pani znaleźć kogoś, kto by zastąpił
pani zmarłe dziecko.
— Ach, niestety, dyrektorze... Pan ma zupełną słuszność... Cóż jednak mam począć? Muszę
się zadowolić tym co mam. A teraz niech mi pan da ten list. Pragnę usłyszeć, co inżynier
Wendland wie o tej Róży Rietberg. Oddam mu sama ten list.
Włożyła list do skórzanej torebki, po czym pożegnała się serdecznie z dyrektorem
Hartmannem.
Pani Werth przeszła przez szeroki dziedziniec fabryczny i udała się do dużego budynku, w
którym mieściły się biura inżynierskie, kreślarnie i biblioteka. W kilka chwil później stanęła
w pracowni Wernera Wendlanda.
Gdy właścicielka firmy „Argro" weszła do pokoju, Werner był właśnie zajęty jakimś
rysunkiem technicznym. Zerwał się natychmiast z miejsca i powitał panią Werth uprzejmym
ukłonem.
— Dzień dobry, panie inżynierze. Chciałam się przekonać, jak się pan urządził i czy pan się
dobrze czuje. Nad czym pan pracuje w tej chwili?
Pochylił się nad rysunkiem i począł udzielać objaśnień. Pani Werth słuchała z
zaciekawieniem, i od czasu do czasu wtrącała do rozmowy jakąś fachową uwagę.
Werner podziękował jej za tak żywe zajęcie się jego pracą. Wówczas obrzuciła go
badawczym spojrzeniem i rzekła:
— Czy spodziewał się pan czego innego po Julii Werth? Interesuje mnie wszystko, co ma
jakikolwiek związek z naszą firmą. Józefina, moja bratowa powiada zawsze, że staram się
każdemu z naszych współpracowników zastąpić matkę.
Pani Werth stwierdziła, że oba imiona nie zrobiły na Wernerze wrażenia. Oczy jego zabłysły i
odparł, pełen podziwu:
— Nie tylko pani bratowa jest tego zdania, słyszałem je od wielu innych osób. Ja sam zresztą
doznaję tego uczucia.
127
— A jak się panu podoba praca w naszej fabryce?
— Ogromnie. Nie mogło zresztą być inaczej. Cieszy mnie bardzo, że już dziś mam
przyjemność zobaczyć panią znowu. Pragnę skorzystać ze sposobności, żeby przedstawić
pani pewną prośbę, choć nie wiem, czy nie byłoby właściwiej, gdybym się zwrócił w tej
sprawie do pana dyrektora Hartmanna.
— Ponieważ w tej chwili ja znajduję się bliżej, niż dyrektor Hartmann, więc niechże pan
mnie przedstawi, tę prośbę...
Werner przesunął ręką po rozpalonym czole.
— Wynalazłem pewną maszynę i przywiozłem tutaj gotowy model, oraz wszelkie plany i
szkice. W kraju nie mogłem znaleźć nikogo, kto by chciał się zająć eksploatacją mego
wynalazku... U nas dziś trudno o kapitalistów... Sądziłem, że gdyby wytwórnia „Argro" zajęła
się produkcją maszyn tego typu, to miałyby one wielki zbyt. Moja maszyna miałaby
zastosowanie jedynie w gospodarstwach rolnych, prowadzonych na szeroką skalę, a takich nie
brak przecież w Ameryce Południowej. Może się zresztą mylę, bo przecież wszyscy
wynalazcy myślą, że ich wynalazki zdobędą powodzenie... Pragnę jednak, aby zarówno pani,
jak też pan Hartmann i inni dyrektorzy wydali sąd o mojej maszynie. Toteż proszę, żeby pani
pozwoliła mi przy sposobności przedstawić plany, a przede wszystkim pokazać model...
— Ależ naturalnie. Nowości zawsze nas interesują. Niech pan się porozumie z panem
Hartmannem i umówi się z nim... Obejrzymy wtedy wspólnie ten model. Byłabym rada,
gdyby się okazało, że pański wynalazek da się zastosować w naszej fabryce. Ale, ale, teraz
dopiero przypominam sobie, w jakim celu tu przyszłam... Oto chciałam doręczyć panu ten
list, który przypadkiem dostał się między listy handlowe.
Wyjęła z torebki kopertę i podała ją Wernerowi na pozór swobodnie, lecz przez cały czas
śledziła bacznie wyraz twarzy młodego człowieka.
Spojrzał on na adres, po czym odwrócił kopertę. Przeczytawszy nazwisko nadawcy, twarz
jego zajaśniała radością.
— Jak widzę, cieszy się pan z tego listu, — zagadnęła pani Werth.
128
— O, tak! Czekałem na niego bardzo niecierpliwie, gdyż byłem pełen troski o tę osobę, która
do mnie pisze.
— Spodziewam się, że po przeczytaniu listu pozbędzie się pan swej troski. Zresztą
zatrzymałam ten list, gdyż przypadkiem przeczytałam nazwisko nadawcy. Róża Rietberg... To
nazwisko nie jest mi obce...
Spojrzał na nią z tak niekłamanym zdumieniem, że pozbyła się swoich podejrzeń względem
niego. Nie, nie mógł wiedzieć, że była spokrewniona z Różą Rietberg.
— Jak to? Pani zna to nazwisko? — spytał zdziwiony.
— Tak. Zapewne słyszał pan o tym, że mieszkam z moją bratową, która po śmierci swego
męża została bez środków do życia. Bratowa moja właśnie jest z domu Rietberg i posiada w
kraju kilku krewnych, a mianowicie kuzyna i córkę drugiego kuzyna. Otóż ta siostrzenica
nazywa się przypadkowo również Róża Rietberg...
— Ach, jakiż to dziwny zbieg okoliczności! Poznałem pannę Rietberg na okręcie i
przebywałem wiele w jej towarzystwie. Wspomniała mi raz podczas rozmowy, że jakaś jej
ciotka mieszka w Ro-sario, dodając przy tym, że wcale tej ciotki nie zna. Nie miała jednak
pojęcia, że owa krewna ma coś wspólnego z firmą „Argro", gdyż wiedziała, że zostałem
zaangażowany przez tę firmę i byłaby na pewno powiedziała mi o tym...
Józefina Werth była głęboko przekonana, że Werner Wendland mówił prawdę.
— Więc to tak — rzekła — muszę przyznać, że przyjazd Róży Rietberg do Argentyny jest dla
mnie niespodzianką. Bratowa moja w każdym razie nic o tym nie wiedziała, bo byłaby mnie z
pewnością uprzedziła. Słyszałam, że Róża Rietberg mieszkała w domu swego wuja, który
jednocześnie był jej opiekunem... On właśnie jest kuzynem mojej bratowej...
— To się zgadza, mówiła mi to samo. Powzięła nagle postanowienie wyjazdu do Argentyny,
dokąd wyruszyła bez wiedzy swego wuja. Opuściła potajemnie dom krewnych, aby przyjąć
posadę pielęgniarki i towarzyszki u pewnej starszej osoby, która mieszka stale w Buenos
Aires.
— Posadę? Róża przyjęła posadę?
— Sprzedane dusze
129
— Tak. Uczyniła to w wielkiej tajemnicy przed wujem i ciotką, których dom również
opuściła ukradkiem. Niech pani jednak nie osądza surowo kroku panny Róży... Nigdy nie
spotkałem bardziej czystej, dumnej i szlachetnej istoty, a przy tym bardziej skromnej i
niewinnej... Jej wuj, korzystając ze swej władzy, jako opiekun prawny, chciał ją zmusić do
małżeństwa z pewnym bardzo bogatym człowiekiem, właścicielem fabryki samochodów, u
którego pracował. Róża czuła odrazę do tego człowieka, lecz nie miała sposobu, żeby się go
pozbyć. Nie widząc innej rady, przyjęła posadę za granicą, wolała bowiem uczciwie zarabiać
na chleb, niż poślubić niekochanego mężczyznę...
Pani Józefina Werth osunęła się na krzesło. To, co usłyszała, wstrząsnęło nią do głębi.
— Więc to był powód jej wyjazdu z kraju? Dlatego opuściła
ojczyznę?
— Tak, proszę pani. Muszę przyznać, że jestem bardzo niespokojny o los panny Róży.
— Dlaczego?
— Bo widziałem ludzi, u których przyjęła posadę. Znajdowali się również na pokładzie
parowca i muszę przyznać, że zrobili na mnie bardzo niesympatyczne wrażenie. Pragnę z
panią być zupełnie szczery, to też wyznam, że całym sercem pokochałem Różę Rietberg...
Ponieważ na razie nie mogę jeszcze zakładać domu, gdyż nie mam odpowiednich środków,
więc prosiłem Różę, aby na mnie poczekała. Wiem, że pozyskałem wzajemność Róży, że i
ona oddała mi swe serce... Obiecała, że poczeka na mnie... Co prawda, mogą przejść jeszcze
lata, zanim dojdzie do ślubu, tym bardziej, że i Róża musiała podpisać kontrakt na okres
trzyletni. Nie chciałem jej wiązać, lecz nie mogłem się powstrzymać od prośby, by
poczekała... Nie padło między nami żadne słowo o miłości, lecz tego nie było nam trzeba...
Ona także powiedziała, że nie chce mnie wiązać słowem, a mimo to wiemy, że kochamy się i
że musimy należeć do siebie... Uważam za swój obowiązek wyjawić pani to wszystko,
ponieważ jest pani krewną jej ciotki...
Pani Józefina z trudem tylko pohamowała ogromne wzruszenie,
jakie nią zawładnęło.
130
— Więc opowiadała panu, że ma ciotkę, która mieszka w Rosa-rio?
— Tak. Tłumaczyłem jej raz, że postąpiła bardzo nieopatrznie, przyjmując tę posadę w
Argentynie, chociaż właścicielka biura pośrednictwa pracy zasięgnęła informacji o jej
chlebodawcach. Wtedy Róża wyznała, iż myśl o tym, że w kraju tym mieszka jej ciotka,
dodała jej odwagi. Nie chciałaby wprawdzie narzucać się tej ciotce, lecz jest jej przyjemnie,
że posiada w pobliżu tę krewną, gdyż to budzi w niej uczucie większej pewności i
bezpieczeństwa. Spodziewała się, że nigdy nie będzie miała potrzeby zwracać się o pomoc do
ciotki. Gdyby nie opuściła domu wujostwa, zostałaby z pewnością zmuszona do małżeństwa z
człowiekiem, który budził w niej wstręt...
Pani Werth zamyśliła się głęboko. Wreszcie jednak ocknęła się z zadumy i, podnosząc wzrok
na Wernera, rzekła z pozornym spokojem:
— Wspominałam już, że bratowa jest ciężko chora i przebywa obecnie w sanatorium w
Cordobie. Nie chciałabym jej denerwować i niepokoić, dlatego też pragnę osobiście czuwać
nad jej siostrzenicą, skoro już dowiedziałam się przypadkowo, że ta młoda dziewczyna bawi
obecnie w Argentynie. Uważam to za święty obowiązek. Proszę więc pana o otworzenie i
przeczytanie listu panny Rietberg, gdyż pragnę się dowiedzieć, czy jest zadowolona ze swojej
posady.
Werner Wendland natychmiast rozciął kopertę i wyciągnął z niej list, który podał pani Werth,
nie czytając go. List składał się z kilku gęsto zapisanych arkusików.
— Usilnie panią proszę, aby pani zechciała pierwsza przeczytać ten list. Pragnę wprawdzie
gorąco dowiedzieć się wszystkiego o pannie Róży, lecz wolę, by pani mogła się przekonać, iż
to, co mówiłem o naszym wzajemnym stosunku, jest zgodne z rzeczywistością. Zależy mi na
tym przez wzgląd na pannę Rietberg...
Pani Józefina spojrzała z powagą na mówiącego.
— Przecież ja panu wierzę — rzekła.
— Mimo to, proszę bardzo, by pani zechciała spełnić me życzenie. Ja wiem o tym, że jest
ona czystą, szlachetną i nieskazitelnie uczciwą, pragnę jednak, aby pani, zastępując w tym
wypadku jej ciotkę, również przekonała się o prawdzie moich słów. Jednocześnie
131
dowie się pani, jak Róża czuje się na nowym stanowisku, gdyż prosiłem, aby mi natychmiast
o tym doniosła.
Pani Werth wahała się jeszcze przez chwilę. Przemogło w niej jednak mocne pragnienie
przeczytania listu, z którego mogła sobie stworzyć obraz nieznanej siostrzenicy, poznać w
pewnym stopniu jej charakter.
— Dobrze! Skoro pan nie uważa tego za niedyskrecję, to przeczytam ten list.
— Co znowu! Wiemy wprawdzie oboje, że jesteśmy ze sobą związani na wieki, lecz nie
doszło między nami do żadnej poufałości. Zależy mi na tym, by pani mogła się przekonać, że
siostrzenica bratowej pani nie zasługuje na najlżejszy zarzut.
Pani Werth wzięła list i zaczęła czytać:
Drogi Panie Inżynierze!
Gdy przeczyta Pan do końca mój list, zrozumie Pan dopiero, jak trudno mi go napisać.
Obiecałam, że skorzystam z pierwszej swobodnej chwili, aby donieść Panu o sobie, pragnę
więc dotrzymać tego przyrzeczenia, tym bardziej, iż wiem, jak niepokoił się Pan o mnie. Och,
jakże słuszne były Pańskie obawy! Brak mi po prostu odwagi, żeby wyznać Panu całą
prawdę! Siedzimy teraz obie z panną Preller w małym pokoiku, w pensjonacie pani Stibbe,
gdzie nas umieścił konsul niemiecki. Jesteśmy bezradne i samotne, lecz przynajmniej nie
grozi nam żadne niebezpieczeństwo. Trudno mi o tym pisać, a jednak muszę to uczynić...
Wpadłyśmy w ręce okropnych, występnych łudzi, którzy sprzedali nas do ohydnego,
plugawego domu... Na szczęście porozumiałam się z angielską służącą, która nam ułatwiła
ucieczkę i mogłyśmy stamtąd zbiec jeszcze tego samego wieczoru...
Pani Werth zbladła, list wysunął się na kolana z jej drżących rąk. Spojrzała, pełna lęku na
Wernera.
— Na miłość boską! — krzyknęła przerażona. Werner Wendland spojrzał na nią, pełen
niepokoju.
132
— Co się stało? Spodziewam się, że pannie Róży nie przytrafiło się nic złego...
Pani Werth opanowała się.
— Niech pan mi pozwoli przeczytać list do końca. Na razie powiem panu tylko tyle, że
panna Rietberg znajduje się w miejscu zupełnie pewnym i że nie grozi jej niebezpieczeństwo.
Werner odetchnął z ulgą, lecz nie spuszczał wzroku z twarzy pani Werth, jakby pragnął w ten
sposób dowiedzieć się, co zaszło. Pani Werth czytała dalej. Róża opisywała w prostych
słowach swoje przeżycia w domu seniory Morbidy, jak się wraz z Martą Preller ratowała
ucieczką, jak spędziły następną noc i jak zostały przyjęte w konsulacie. W dalszym ciągu list
brzmiał:
,,Może Pan sobie wyobrazić, co przeżyłyśmy. Teraz dopiero, gdy znajdujemy się w
bezpiecznym schronieniu, gdy zajął się nami konsul niemiecki, zaczynamy powoli
odzyskiwać równowagę ducha. Uniknęłyśmy najgorszego... Nasze obecne położenie nie
przedstawia się wprawdzie różowo, lecz mimo to dziękujemy Bogu za to, że czuwał nad
nami. Naszą największą troską jest obecnie sprawa odbioru walizek i paszportów. Kto wie,
czy je otrzymamy? Co się później z nami stanie, to wie chyba tylko jeden Bóg. Konsul
obiecał nam jednak solennie, że zajmie się energicznie naszym losem i wystara się dla nas o
jakąś pracę. Co się tyczy mnie, to zebrałabym się może na odwagę i zwróciłabym się do
mojej ciotki, która mieszka w Rosario, aby zaopiekowała się mną, dopóki nie znajdę
odpowiedniego zajęcia, powstrzymuje mnie jednak od tego kilka powodów. Przede
wszystkim nie mogę opuścić Marty Preller, która beze mnie nie da sobie rady w obcym kraju.
Podczas podróży była dla mnie bardzo dobra, starała się mnie rozweselić, dodawała mi
otuchy. Dzięki niej udało mi się pokonać tęsknotę za krajem, toteż pragnęłabym się
odwdzięczyć tej poczciwej dziewczynie. Nie zna ona języka, jest przygnębiona i bezradna,
nie mogę jej zostawić na pastwę losu. A przy tym nie znam zupełnie mej ciotki, wiem o niej
bardzo mało. Ciotka i wuj przedstawili mi ją, jako osobę oschłą, surową i skąpą, lecz trudno
mi w to uwierzyć. Wiem, że przed laty uciekła z domu, ponieważ
133
rodzina chciała ją zmusić do małżeństwa z człowiekiem bogatym, którego nie kochała.
Pragnęła dochować wiary swemu narzeczonemu, a to przecież świadczy, że nie mogła być
złą, ani oschłą istotą. Gdyby się zaś okazało, że jest skąpą, to by mnie do niej nie zraziło,
ponieważ niczego nie żądam od niej. Ojciec mój, którego słowom bardziej wierzę niż ciotce i
wujowi, wyrażał się o niej zupełnie inaczej. Mówił, że jest dzielną, szlachetną dziewczyną i
że dobrze uczyniła, udając się w świat za człowiekiem, którego kochała. Te słowa mego ojca
dodały mi odwagi i wpłynęły na moje postanowienie. Ja także nie chciałam wyjść za mąż za
człowieka, który budził we mnie odrazę. Nie znam tej ciotki, lecz czuję do niej głęboką
sympatię, choćby dlatego, że nie pozwoliła się sprzedać. Mimo to nie chciałabym się do niej
zwracać z prośbą o pomoc, ponieważ jej wcale nie znam. Spodziewam się, że konsul wystara
się dla mnie o posadę. Gdy to nastąpi, wtedy napiszę do ciotki. Nie chciałabym się jej w
obecnych warunkach narzucać, lecz mimo to pragnę ją poznać, gdyż teraz, gdy zerwałam
stosunki z wujostwem, jest ona jedyną moją bliską krewną. Dlatego też proszę, aby Pan przy
sposobności zechciał się dowiedzieć o jej adres. Wiem tylko tyle, że mieszka w Rosario i
nazywa się Józefina Werth. Mąż jej był inżynierem, nie wiem jednak, czy tutaj nie zajmował
się czym innym. Sądzę, że w biurze adresowym będzie się Pan mógł dowiedzieć, gdzie
mieszka moja ciotka. Zechce Pan podać mi łaskawie jej adres, za co z góry dziękuję.
Gdybym zmieniła miejsce pobytu, to natychmiast Pana zawiadomię. Na razie mieszkam w
pensjonacie pani Stiibbe. Niech Pan będzie o mnie spokojny, nic mi chwilowo nie grozi. Bóg
ocalił mnie przed największym nieszczęściem, jakie może spotkać kobietę, sądzę więc, że i
nadal będzie czuwał nade mną. Jestem młoda, zdrowa, nie lękam się żadnej pracy, mam więc
nadzieję, że potrafię, nawet i na obczyźnie, zarobić na kawałek chleba. Wiem, że Pan się lęka
o mnie, toteż obiecuję Panu solennie, że będę często pisywała. Gdybym nie potrafiła sobie
poradzić sama, wtedy zwrócę się do Pana o pomoc i opiekę. Spodziewam się jednak, że mi się
już nic gorszego nie przytrafi, niż to, co Panu
134
opisałam. Mam nadzieję, że będę Panu przesyłała odtąd lepsze nowiny. Nigdy nie zapomnę
tych pięknych, jasnych dni, spędzonych na okręcie. Od czasu śmierci moich rodziców, nikt
nie był dla mnie tak dobrym jak Pan. Podróż ta jest moim najmilszym wspomnieniem, będę ją
pamiętała do końca życia.
Obecnie jestem o wiele spokojniejsza, choć dzisiejszej nocy nie mogłam zmrużyć oka, tak
byłam jeszcze wstrząśnięta ostatnimi wypadkami. Staram się jednak być odważną i nie
upadać na duchu. Kobieta, która doznała tylu dowodów dobroci i sympatii' od mężczyzny
takiego jak Pan, powinna zasłużyć na to. Nie wiem, czy się jeszcze kiedy zobaczymy, czy też
przyjdzie nam obojgu żyć wspomnieniem owych promiennych, niezapomnianych chwil...
Wiem tylko, iż wniosły one w moje smutne życie tyle światła i ciepła, że zawsze będę Panu
za nie wdzięczna. Życzę Panu wszystkiego najlepszego i pragnę całym sercem, aby się Panu
dobrze wiodło na nowym stanowisku. Oby Pan miał w swej pracy pełne zadowolenie.
Pozdrawiam Pana serdecznie
Róża Rietberg
Oczy pani Werth napełniły się łzami. Była tak wzruszona, że przez chwilę nie mogła
przemówić słowa. Wreszcie, cała drżąca, podała list Wernerowi i szepnęła ochrypłym
głosem:
— Niech pan czyta! Niech pan czyta!
Odebrał pośpiesznie list z jej drżących rąk i podszedł do okna, żeby go przeczytać.
Pani Werth patrzyła na energiczny profil młodego człowieka, widziała jak zmieniał się w
miarę czytania wyraz jego twarzy. Gdy skończył, odłożył list i zwrócił ku niej pobladłe
oblicze. Wargi jego drżały, oczy wyrażały jakieś niezłomne postanowienie. Bezdźwięcznie
szepnął:
— Proszę panią bardzo o kilkudniowy urlop. Muszę natychmiast pojechać do Buenos Aires.
Kocham Różę i nie mogę jej zostawić w tym położeniu. Nie miałbym tutaj ani chwili spokoju,
nie potrafiłbym dobrze spełniać moich obowiązków w fabryce...
Pani Józefina Werth zerwała się z miejsca.
755
— Pojadę z panem. Muszę to uczynić dla mojej... bratowej.
Ostatnie słowa wypowiedziała z pewnym wahaniem. Najchętniej byłaby wyznała teraz
Wernerowi, że kierowana nieufnością, zamieniła rolę ze swoją bratową. Doszła jednak do
wniosku, że może to uczynić później. Miała ochotę przez jakiś czas jeszcze ukrywać przed
siostrzenicą prawdę, aby w ten sposób lepiej poznać tę młodą dziewczynę. List Róży
wzbudził w niej uczucie głębokiej sympatii dla siostrzenicy. Przekonała się, iż Róża była
nieodrodną córką swego szlachetnego ojca i wychowanie Herberta Rietberga nie wywarło
ujemnego wpływu na jej charakter.
Werner Wendland spojrzał z radosnym zdumieniem na panią Werth, po czym podniósł do ust
jej dłoń.
— Dziękuję, dziękuję pani serdecznie! Opieka pani z pewnością przyda się pannie Rietberg,
bardziej niż moja. Gdybym pojechał sam, mógłbym może rzucić cień na jej opinię. Więc pani
naprawdę chce pojechać ze mną do Buenos Aires?
— Tak, panie inżynierze!
— W takim razie zajrzę do rozkładu jazdy i zobaczę, kiedy odchodzi najbliższy pociąg.
Zdaje się, że pośpiech jest konieczny.
— Nie potrzeba, pojedziemy moim samochodem. Wyruszymy natychmiast, musimy wszcząć
wszystkie kroki, aby ukarać winnych. Mam rozgałęzione stosunki i użyję całego wpływu,
przeciw tym nędznikom. W Buenos Aires wszyscy mnie znają, zwrócę się natychmiast do
władz... Chodźmy, panie inżynierze, muszę jeszcze wstąpić na chwilę do dyrektora
Hartmanna i omówić z nim kilka rzeczy. Po przyjeździe przedstawię mu sprawę pańskiego
wynalazku.
— Och, to w tej chwili nie jest ważne! Jeżeli mi zależało na wdrożeniu mego wynalazku, to
tylko dlatego, żeby prędzej dopiąć celu. Pragnąłem jak najrychlej stworzyć dom dla Róży
Rietberg. Teraz jednak zależy mi najbardziej na jej bezpieczeństwie...
Blady uśmiech opromienił twarz pani Werth. Pomyślała, że jej Janek byłby w takim wypadku
użył podobnych słów. Ach, jakże bardzo przypominał Werner Wendland ukochanego
zmarłego! Szczęśliwa Róża! Nie każdej kobiecie przypada w udziale tyle miłości!
Oboje wyszli z pracowni Wernera i podążyli spiesznie do gabinetu dyrektora Hartmanna. Pani
Werth bez namysłu podała mu list Róży.
136
— Pan chyba nie ma nic przeciwko temu, panie inżynierze? Proszę, kochany dyrektorze,
niech pan to przeczyta. Ten list pisała rzeczywiście siotrzenica Józefiny Werth.
Dyrektor Hartmann rzucił pytające spojrzenie pani Werth, po czym przeczytał list, który jego
również poruszył do głębi.
Pani Werth zatelefonowała tymczasem do swej pokojówki, polecając jej spakować walizkę.
Kazała jej również zawiadomić szofera, aby przygotował samochód w drogę do Buenos
Aires. Powiedziała, że pragnie odjechać za pół godziny:
— Wyjeżdża pani do Buenos Aires? — zapytał dyrektor.
— Rozumie pan chyba, że po przeczytaniu tego listu, nie mogę postąpić inaczej. Pan
Wendland pojedzie ze mną. Niech się pan przygotuje do podróży, panie inżynierze. Za pół
godziny wstąpię po pana.
Werner pożegnał się i podążył spiesznie do „Domu Inżynierów". Gdy pani Werth pozostała
sama z dyrektorem, zapytała:
— Cóż pan powie o tym liście?
— Cieszę się, że posiada pani tak dzielną i szlachetną siostrzenicę. Ale co ją skłoniło,
że przyjechała do Argentyny?
Pani Werth wyjaśniła mu wszystko.
— Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Ta dziewczyna musi być podobna do pani, bardzo mnie
to cieszy. Czy powiedziała pani inżynierowi Wendlandowi, że to pani jest Józefiną Werth?
— Nie, z początku skłamałam, bo powstały we mnie różne niedorzeczne podejrzenia, a
potem... potem wstydziłam się przyznać do tej nieufności. Ostatecznie mała zwłoka nie
zaszkodzi. Teraz muszę natychmiast pojechać z Wendlandem do Buenos Aires i zaopiekować
się moją siostrzenicą. Do widzenia, kochany dyrektorze.
— Do widzenia i szczęść Boże! Życzę pani szczęśliwej podróży, niech pani zdrowo powróci.
Uścisnęli sobie serdecznie dłonie, po czym pani Werth opuściła spiesznie gabinet dyrektora.
Konsul pożegnawszy się z Różą i jej towarzyszką, wdrożył natychmiast kroki celem ujęcia
pani Morbidy i jej pomocników. Za-
137
wiadomił on policję, polecając ścigać w Santa Fe państwa Petri oraz ich kompanów. Niestety,
seniora Morbida była na to przygotowana. Po odkryciu ucieczki dziewcząt, spróbowała
wysłać za nimi pogoń, aby je złapać i sprowadzić do jej domu. Nikt jednak nie natrafił na ich
ślad. Seniorę Morbidę ogarnął wielki niepokój. Obawiała się, że może sobie narobić
kłopotów, jeżeli sprawa zostanie wyświetlona, tym bardziej, że niejedno miała na sumieniu.
Łudziła się jeszcze nadzieją, że uciekinierki zwrócą się do pierwszego posterunku policji,
gdyż Bessie Hollwood nie zdradziła się ani słówkiem, iż ostrzegła Różę, by tego nie czyniła.
Gdy uwolniono nieszczęśliwą z pęt i wyjęto jej knebel z ust, zeznała, że Róża nagle rzuciła
się na nią i związała ją, a potem zatkała jej usta i odebrała klucz.
Bessie była bardzo zdziwiona, dowiedziawszy się, że i Marta Preller zdołała uciec. Ucieszyło
ją to serdecznie, i biedna nieszczęśliwa istota doznawała uczucia, że tym dobrym uczynkiem
zmazała część swoich grzechów, które były właściwie tylko grzechami jej prześladowców.
Seniora Morbida pieniła się z wściekłości, obsypując Różę i Martę nąjordynarniejszymi
wyzwiskami. Krzyczała, że poniosła kolosalne straty, że dziewczęta są jej winne za koszta
podróży, za toalety wieczorowe i jedwabną bieliznę, którą zupełnie zniszczyły.
Nie mogła pojąć, dlaczego właściwie środek nasenny, wsypany do wina tym razem zawiódł, a
Bessie Hollwood oczywiście nie dała jej żadnych wyjaśnień. Na biedną Bessie nie padło
najlżejsze podejrzenie. Seniora wrzeszczała, że uciekinierki były wyrafinowanymi
złodziejkami, które napadły na jej służącą, związały ją i zakneblowały jej usta. Odgrażała się,
że każe je sprowadzić przez policję i że zostaną surowo ukarane.
Przez całą noc nadaremnie czekała na to, by któryś z przekupionych przez nią policjantów
powrócił z dziewczętami. Niecierpliwiła się coraz bardziej, a złość jej wzmagała się z każdą
chwilą.
Widząc, że nie ma na co liczyć, ułożyła sobie z góry plan działania. Wczesnym rankiem udała
się do komisariatu, gdzie zawiadomiła o ucieczce obu dziewcząt.
Seniora była w bardzo złym humorze, gdyż wczoraj wieczorem wszyscy jej goście,
dowiedziawszy się, iż nowe pensjonariuszki zbie-
138
gły, opuścili w popłochu wesoły zakład. Obawiali się, że w gościnnych progach pani Morbidy
może się odbyć rewizja, toteż woleli się w porę ulotnić z tego domu. To jeszcze bardziej
rozgniewało seniorę, a przy tym ją samą ogarnął strach. Zdawała sobie sprawę, że tylko
ogromna bezczelność może ją uratować.
Gdy przybyła do komisariatu policji, okazało się, że nikt jeszcze nie wiedział o ucieczce
dziewcząt. Seniora postarała się więc o to, by protokół został sporządzony według .jej zeznań.
Oświadczyła, że dwie złodziejki napadły na pokojówkę, zakneblowały jej usta i związały
ręce, po czym zbiegły, nie zapłaciwszy swoich długów. Suma tych długów była bardzo
znaczna, gdyż seniora doliczyła do niej także łapówki dla znajomych policjantów.
Tak się przedstawiała sprawa, według zeznań pani Morbidy. Konsul natknął się z początku
na ogromne trudności, a nawet niewiele brakowało, żeby dziewczęta oddano znowu w ręce
seniory. Rozpoczęto śledztwo od komisariatu, do którego należał dom seniory; tam jednak
posiadano tylko odpowiednio sporządzony protokół, spisany na zasadzie informacji,
udzielonych przez stręczycielke. Konsulowi powtórzono zeznania Morbidy, dając mu do
zrozumienia, żeby nie narażał się na przykrości z powodu tych dwóch dziewcząt.
Powiedziano mu, że zapewne strona moralna obu pozostawia wiele do życzenia, skoro
przebywały w domu seniory Morbidy.
Gdyby nie to, że Róża wywarła na konsulu tak dobre wrażenie, sprawa dziewcząt
przedstawiałaby się bardzo źle. Stało się jednak inaczej. Konsul postanowił dotrzymać swego
przyrzeczenia, wystąpił bardzo energicznie w obronie swoich rodaczek, a przede wszystkim
zażądał kategorycznie wydania ich rzeczy oraz paszportów. Powziął przy tym postanowienie,
że raz jeszcze musi dokładnie poznać całą prawdę.
Posłał więc do pani Stibbe woźnego z konsulatu i polecił dziewczętom, by przyszły do niego.
Nie ukrywał przed nimi, że sprawa jest bardzo zawikłana i przedstawia się na razie
niepomyślnie. Powtórzył im również zarzuty i zeznania seniory.
— Jak panie widzą, sprawa jest bardzo poważna — dodał na zakończenie.
Dziewczęta zbladły i zaczęły błagać konsula, aby ich nie opusz-
139
czał. Uspokoił je, mówiąc, że jemu samemu zależy na pomyślnym załatwieniu tej kwestii.
Poprosił, aby raz jeszcze opowiedziały mu wszystkie szczegóły, od chwili, gdy zostały
zaangażowane przez państwa Petri. I znowu Róża przytoczyła mu przebieg wypadków, a
Marta potwierdziła każde jej słowo.
Konsul pożegnał dziewczęta, polecił im raz jeszcze, żeby nie wychodziły z domu i nie
zawierały znajomości. Powiedział, że gdyby chciał jeszcze raz z nimi się rozmówić, wówczas
przyśle po nie woźnego z konsulatu.
Zaledwie dziewczęta wyszły z konsulatu, gdy woźny zameldował konsulowi właścicielkę
fabryki „Argro" panią Werth, oraz inżyniera Wendlanda.
Konsul natychmiast przyjął swoją dobrą znajomą i jej towarzysza. Zdziwił się niezmiernie,
gdy pani Werth powiedziała mu, że jest krewną Róży Rietberg.
— Ach Boże! Panna Rietberg powinna była od razu powiedzieć, że ta ciotka, o której
mimochodem wspominała, jest tak znaną i ustosunkowaną osobistością. Miałbym wówczas
ułatwione zadanie...
Józefina Werth nie zaprzeczyła, że jest ciotką Róży Rietberg. Podczas drogi do Buenos Aires,
rzekła niby od niechcenia do Wer-nera:
— Nie mam zamiaru wyjaśniać konsulowi ani policji, jaki jest stopień pokrewieństwa
między mną i Różą. Powiem po prostu, że jestem jej ciotką.
Dlatego też Werner bynajmniej się nie zdziwił, gdy teraz odpowiedziała konsulowi:
— Moja siostrzenica nie ma pojęcia o moim stanowisku i położeniu materialnym. Uważam
jednak, że powinna być także sprawiedliwość dla ludzi, którzy nie posiadają bogatych i
ustosunkowanych krewnych.
— To prawda, lecz pani sama wie, że każda sprawa bywa prędzej i pomyślniej załatwiona,
gdy rozporządza się jakimiś wpływami u władz.
— Dobrze! Przybyłam w tym celu, by zająć się losem mojej siostrzenicy. Dowiedziałam się
o jej ciężkim położeniu od pana in-
140
żyniera Wendlanda, który jest znajomym Róży. Doniosła mu ona listownie o swojej sytuacji.
Pan Wendland pracuje jako inżynier w fabryce maszyn „Argro" i odbył podróż do Argentyny
na tym samym okręcie, co moja siostrzenica. Chlebodawcy jej wywarli na nim tak złe
wrażenie, że prosił Różę, aby mu natychmiast doniosła, jak się czuje na nowej posadzie. Dziś
rano otrzymał ten list. Niech go pan przeczyta, panie konsulu, i powie nam, jakie kroki
zostały wszczęte w tej sprawie.
Konsul przedzytał list Róży, po czym oddał go pani Werth. — Treść listu zgadza się zupełnie
z zeznaniami panny Rietberg. Opuściła jedynie kilka szczegółów, bo zapewne było jej
przykro poruszyć ten temat w liście do młodego człowieka.
I konsul dopełnił opowieść Róży, a to co mówił, wywołało rumieniec oburzenia na twarzy
Wernera. Pani Werth również nie potrafiła zapanować nad słusznym gniewem.
Oburzenie to wzmogło się jeszcze, gdy konsul powtórzył zeznanie, które seniora Morbida
złożyła w komisariacie, oraz informacje, otrzymane przez policję.
— Naturalnie, że nigdy nie ośmieliliby się w ten sposób mówić, gdybym od razu mógł się
powołać na panią. Fakt, że osoba tak wpływowa i ustosunkowana ręczy za pannę Rietberg,
ma w tym wypadku ogromne znaczenie. Rad jestem, że przynajmniej teraz będę mógł z
tego skorzystać, gdyż sprawa obu dziewcząt przedstawia się bardzo źle. Ta seniora Morbida
— to wcielony szatan, nie lęka się ona niczego. Była już kilkakrotnie zamieszana w rozmaite
brudne sprawy, lecz zawsze potrafiła się wyślizgnąć. Nic w tym dziwnego, skoro, jak już
wiemy, posiada w policji swoich ludzi, których stale opłaca. Użyjemy oboje teraz naszych
wpływów i spodziewam się, że jeżeli pani wystąpi w obronie panny Rietberg, to podziała to
skuteczniej od bezczelności seniory Morbidy. Zanim państwo przyszli, rozmawiałem
właśnie z obiema dziewczętami i poleciłem im dokładnie powtórzyć wszystko. Mam
wrażenie, że powinno się przesłuchać Bessie Hollwood. Sądzę, że to nieszczęśliwe
stworzenie więcej wie o sprawkach seniory, niż inni. Przede wszystkim powinna ona
powiedzieć prawdę i przyznać się, że kierowana współczuciem dopomogła dziewczętom do
ucieczki. Będzie to niełat-
141
1
wa sprawa, ponieważ te białe niewolnice drżą przed swoimi ciemięzcami.
— Należałoby uspokoić tę Bessie Hollwood i powiedzieć jej, żeby się nie bała tej bestii.
Niech pan jednak postara się o to, by ją przesłuchano. Gdy się przekona, że Morbida, nie
może jej uczynić nic złego, zezna z pewnością prawdę. Ja sama zajmę się losem tej biedaczki.
Najlepiej będzie, jeżeli natychmiast udam się do prezydenta policji i przedstawię mu całą
sprawę.
— Doskonała myśl! Pojadę z panią do niego. Musi on się postarać, żeby zarządzono
energiczny pościg za małżonkami Petri oraz ich towarzyszami. Sądząc z tego, co mówiła
panna Rietberg, oprócz niej i panny Preller, zwabiono jeszcze inne ofiary do Argentyny.
Omówiono jeszcze kilka ważnych punktów, po czym pani Werth w towarzystwie obu panów
pojechała do prezydenta policji. Udało im się, gdyż zastali prezydenta, który się całą sprawą
żywo zainteresował. Konsul wypowiedział otwarcie swoje podejrzenie, że seniora opłaca
niektórych funkcjonariuszy policji i dlatego dotychczas udawało się jej zawsze wymknąć z
rąk sprawiedliwości. To oburzyło prezydenta do tego stopnia, że postanowił działać bardzo
energicznie. Wydał w obecności swoich interesantów szereg rozkazów, a między innymi
polecił również aresztować Bessie Hollwood.
Oczywiście, że śledztwo przybrało teraz inny bieg, toteż pani Werth i jej towarzysze, mogli
zupełnie uspokojeni pożegnać prezydenta policji.
Pani Werth powiedziała konsulowi, którego odwiozła samochodem do konsulatu, że zamierza
zabrać siostrzenicę i jej towarzyszkę do swego hotelu, gdyż pragnie, by przebywały pod jej
opieką.
Pożegnawszy się wreszcie z konsulem, spojrzała w pobladłą twarz Wernera, który był
ogromnie zdenerwowany. Po ustach jej przebiegł uśmiech.
— Muszę przyznać, że jestem bardzo głodna i że chętnie zjadłabym posilny obiad. Od rana
nie miałam nic w ustach, a śniadania nie zdążyłam nawet dokończyć, gdyż wezwał mnie pan
Hartmann. Obawiam się jednak, że pan nazwie mnie okrutną, jeżeli natychmiast nie zawiozę
pana do Róży Rietberg. Widzę, że pała pan gorączkowym pragnieniem, by ją nareszcie
ujrzeć. Ja chciałabym też po-
142
znać osobiście moją siostrzenicę. Nie będziemy tedy zwlekać i pojedziemy wprost do
pensjonatu pani Stibbe. Przypuszczam, że będę mogła jeszcze przez godzinkę zapanować nad
głodem. Jedźmy...
Róża i Marta, przybite, przygnębione, siedziały w swoim samotnym pokoiku. Marta zupełnie
upadła na duchu i straciła całą odwagę. Płakała rzewnie, twierdząc, że choć nigdy w życiu nie
powodziło się jej dobrze, a pobyt w przytułku dla sierot nie należy do przyjemności, to jednak
nigdy nie przeżyła takiego uczucia bezgranicznej rozpaczy jak teraz.
Różę także ogarnęło zwątpienie, lecz mimo to starała się pocieszyć i uspokoić płaczącą
Martę. Gdy jej się to wreszcie udało, opadła bezsilna i bezradna na krzesło.
Ją także opuściła odwaga. Siedziała milcząca, nieruchoma, patrząc tępym wzrokiem przed
siebie. Wiedziała tylko jedno, że gdyby spróbowano sprowadzić ją gwałtem do domu seniory
Morbidy, wówczas bez wahania rzuciłaby się w nurty Rio de la Pląta.
Gdy zrozpaczone dziewczęta rozmyślały w milczeniu nad swoją niedolą, rozległo się nagle
lekkie pukanie do drzwi. Marta i Róża drgnęły przestraszone i spojrzały na siebie, pełne lęku.
Wreszcie, po chwili namysłu, Róża zawołała półgłosem: — Proszę wejść!
Na progu stanął mały boy z pensjonatu i zawiadomił, że jakiś pan z panią, pragną pomówić z
panną Rietberg.
Róża, pełna trwogi spojrzała na Martę, która krzyknęła przerażona:
— Niech pani nie schodzi, niech pani tu zostanie! To na pewno państwo Petri, którzy nas
chcą sprowadzić do tej baby...
Róża, pełna wahania, patrzyła na chłopca.
— Czy ci państwo nie wymienili swego nazwiska?
— Nie, kazali mi tylko oddać pani tę kartkę — odparł chłopiec i wyjął z czapki wizytówkę,
którą wręczył Róży.
Dziewczyna sięgnęła po nią drżącą ręką, przeczytała nazwisko, po czym przycisnęła dłonie
do bijącego mocno serca.
143
— O Boże! — zawołała.
— Co się stało, panno Różyczko?
Róża powoli przychodziła do siebie. Odgarniając włosy z czoła, westchnęła z ulgą, wreszcie
odpowiedziała:
— Proszę się uspokoić, to nic złego... Byłam tylko w pierwszej chwili tak zaskoczona, że
straciłam równowagę... Pan inżynier Wen-dland przyjechał...
Marta odetchnęła z ulgą.
— O raju! Tak się przelękłam, a nie było powodu. Jeżeli to pan inżynier, to niech pani
prędko leci. To mi dopiero facet! Mężczyzna całą gębą! Mógłby sobie z niego Weisskant
wziąć przykład. Ledwie dostał list, a już się zjawił. Niech pani zejdzie, inżynier na pewno
pani pomoże. Panno Różyczko, niech pani poczeka... Trzeba trochę przygładzić włosy... Musi
pani przecież ładnie wyglądać na przywitanie...
I poczciwa Marta uczesała Różę, poprawiła trochę jej bluzkę, a wreszcie wypchnęła ją za
drzwi.
Róża doznawała wrażenia, że kolana się pod nią uginają, że traci grunt pod nogami. Dygotała
cała. Drżącą ręką otworzyła drzwi, prowadzące do małego saloniku i zamknęła je za sobą.
Ujrzawszy przed sobą ukochanego, zbladła jak płótno. Chwiejąc się na nogach, oparła się o
drzwi i spojrzała wielkimi strwożonymi oczyma na Wernera.
— Więc to pan, panie inżynierze? O Boże! Czyżby pan przybył do Buenos Aires wyłącznie
dla mnie?
Werner Wendland obrzucił płonącym spojrzeniem jej postać, zbliżył się do dziewczyny, ujął
szybkim ruchem jej dłonie i niemal kurczowo uścisnął je.
— Czyż pani choć przez chwilę mogła w to wątpić, że przyjadę natychmiast po otrzymaniu
listu?
Rzuciła mu takie spojrzenie, że nie tylko on, ale pani Werth poczuła się do głębi wzruszona.
— Jakże mogłam przypuszczać, że pan przyjedzie. Wiem przecież, że pan pracuje na
posadzie. Nie rozporządza pan swoim czasem. O Boże, obawiam się, że przeze mnie naraził
się pan na nieprzyjemności.
144
— Czy pani się wcale nie cieszy z mego przyjazdu? — wykrztusił ochrypłym głosem.
Zadrżała i na chwilę przymknęła oczy.
— Jeszcze nie mogę uwierzyć, wydaje mi się, że śnię... Po tych okropnych dniach — taka
ogromna radość... Czy doprawdy nie będzie pan miał żadnych przykrości, że pan tak prędko
wziął urlop?
— Niech się pani uspokoi, niech się pani w ogóle przestanie o to troszczyć. Przyjechałem,
żeby uwolnić panią od wszelkich trosk i obaw. Czy mógłbym zostawić panią samą w tym
nieszczęściu?
Usłyszawszy te wyrazy, Róża nie była zdolna dłużej panować nad sobą. Zakryła, twarz
rękami i wybuchnęła bezgłośnym, żałosnym łkaniem.
Werner, wzruszony jej łzami, spojrzał bezradnie na panią Werth, szukając jakby pomocy u
niej. Wyczytała ona w jego oczach, że pragnąłby porwać Różę w objęcia i pocałunkami
osuszyć jej łzy. Chcąc mu oszczędzić dalszej walki i kierując się jednocześnie gorącym
porywem uczucia, podeszła do płaczącej dziewczyny i otoczyła ją tkliwie ramieniem.
— Wypłacz się, moje biedne dziecko, te łzy przyniosą ci ulgę... Róża opuściła ręce i
spojrzała na nią poprzez łzy.
— Pani mówi do mnie w języku ojczystym? O, przepraszam, że nie potrafiłam w obecności
pani zapanować nad sobą... Nerwy odmówiły mi posłuszeństwa. Czy mogę wiedzieć, z kim
mam zaszczyt mówić?
— Nazwisko moje brzmi Werth i jestem bratową... Nie, nie chcę przed tobą udawać... Jestem
twoją ciotką Józefiną!
Róża spojrzała na nią, jakby budząc się ze snu. Nie zauważyła też zdumienia, które odbiło się
na twarzy Wernera.
— Ciotka Józefina? Pani jest moją krewną? I przyjechała pani do mnie i okazuje mi pani tyle
dobroci? Och, to zbyt piękne, żeby miało być prawdziwe!
— A jednak to prawda, kochana Różo! List, który wysłałaś do pana Wendlanda, dostał się
przypadkiem w moje ręce. Naturalnie, że wyruszyłam zaraz po Ciebie, choćby dlatego, żeby
ci dowieść, iż nie jestem osobą bez serca, jak twierdzą nasi krewni. Nie chcę wprawdzie
mieć nic do czynienia z ludźmi takimi jak wuj Herbert,
10 — Sprzedane dusze
145
lecz mimo to nie jestem pozbawiona serdecznych uczuć dla moich bliźnich. Gdy dziś rano
trzymałam w ręce twój list, adresowany do pana Wendlanda i kiedy przeczytałam na
odwrocie twoje nazwisko, wówczas ogarnęły mnie różne wątpliwości. Zbudziła się we mnie
nieufność do pana Wendlanda i do ciebie. Obawiałam się, iż twój opiekun wysłał ciebie do
mnie, abyś wyłudziła ode mnie jakąś większą kwotę. Bogatych ludzi często się wyzyskuje, to
właśnie jest przekleństwo, które ciąży nad złotem. Przypuszczałam, że pan Wend-land jest
twoim wspólnikiem, lecz to podejrzenie szybko pierzchło. Zresztą po przeczytaniu twego
listu, przekonałam się, że i ciebie niesłusznie podejrzewałam... Ale wmówiłam już poprzednio
panu Wendlandowi, że moja uboga bratowa jest twoją ciotką, no i wstydziłam się potem
przyznać do winy. Dlatego patrzy on teraz na mnie ze zdumieniem i dziwi się, że to ja jestem
twoją ciotką. Mam jednak zupełnie dosyć tej maskarady. Znam się na ludziach i poznałam od
razu, że ty nie należysz do osób, którym chodzi jedynie o korzyści
materialne...
— Cóż znowu, droga ciociu! Nie wiedziałam zresztą, że jesteś majętna. I... nie bierz mi tego
za złe, lecz uważam, że to nie ma najmniejszego znaczenia. Przyjechałaś do mnie, jesteś dla
mnie taka dobra, nie opuściłaś mnie w nieszczęściu, a to przecież najważniejsze... Och, jakże
się cieszę, że nie będę taka samotna w tym okropnym mieście...
I obie kobiety serdecznie się ucałowały, patrząc na siebie oczyma wilgotnymi od łez.
Panią Werth ogarnęło uczucie niezmiernej tkliwości. Ach, jakże było przyjemnie tulić w
objęciach tę młodą istotę, która, pełna ufności wznosiła ku niej wzrok. Pragnąc uspokoić
Różę i pohamować wzruszenie, zmusiła się do żartobliwego tonu.
— Nie mów tak źle o Buenos Aires, to miasto wcale nie jest okropne, lecz bardzo piękne.
Spodziewam się, że sama kiedyś przekonasz się o tym. Wyda ci się ono o wiele ładniejsze,
gdy ci powiem, że od tej chwili jesteś pod moją opieką, no i naturalnie pod opieką pana
Wendlanda... Muszę to zaznaczyć, bo by chyba umarł z zazdrości o mnie. Nie zostawimy cię
tutaj, drogie dziecko. Możemy jednak później pomówić o tym. Będziemy chyba w ogóle
miały sobie
146
wiele do powiedzenia, lecz na razie muszę cośkolwiek zjeść, bo osłabłam po prostu z głodu.
Od rana nie miałam nic w ustach, a teraz już wieczór zapada. Pojedziesz z nami do hotelu, w
którym stale mieszkam, i tam zjemy razem kolację.
Róża pocałowała ciotkę w rękę, po czym spojrzała błyszczącymi oczyma na Wernera. Młody
inżynier zbliżył się do pani Werth i przycisnął usta do jej dłoni, potem ucałował w milczeniu
ręce Róży. Był tak wzruszony, że nie mógł wydobyć ani słowa. Nagle Róża, zwróciła się,
pełna wahania do ciotki:
— Dziękuję ci, droga ciociu, że chcesz mnie stąd zabrać, lecz przyrzekłam konsulowi, że bez
jego pozwolenia nie wyjdę z domu.
— Mam pozwolenie konsula.. Mówiliśmy już z nim w twojej sprawie, którą przedstawiliśmy
również w Prezydium Policji. Konsul wie, że jestem twoją krewną i że pragnę się
zaopiekować tobą. Nie ma nic przeciwko temu.
— Ależ, ja nie mam innej sukni, oprócz tego podróżnego ubioru, który noszę.
Pani Werth zaśmiała się.
— Mniejsza o to. Zależy mi przecież na tobie, nie na twojej sukni. Przypuszczam, że pan
Wendland również jest tego zdania. Nad czym się jeszcze zastanawiasz, Różo? Czy chcesz,
żebym zginęła śmiercią głodową?
Róża złożyła ręce jak do modlitwy.
— Nie gniewaj się cioteczko, że cię jeszcze zatrzymuję. Czytałaś jednak mój list i wiesz o
tym, że mam towarzyszkę niedoli. Byłyśmy z nią nierozłączne w nieszczęściu... Powiedz
sama, czy teraz mogę ją opuścić w biedzie?
Józefina Werth spoglądała ze wzruszeniem w piękne, jasne oczy Róży, które wyrażały
błagalną prośbę. Z uśmiechem pogłaskała włosy dziewczyny.
— Och, ty szlachetne, odważne stworzenie! Jakże mogłam choć przez chwilę pomyśleć, że
okażesz się chciwą, wyrachowaną osobą; nie masz do tego najmniejszych zdolności.
Naturalnie, że nie opuścimy panny Preller, która dotychczas wiernie dzieliła twój los.
Weźmiemy ją do hotelu, będzie mogła zjeść kolację w swoim pokoju i pozostać tam, póki my
nie skończymy naszej rozmowy. Będziesz
10*
147
mogła ją potem odwiedzić. Idź teraz do niej i powiedz, że biorę ją pod moją opiekę. Ale
śpiesz się dziecko, bo doprawdy jest mi słabo z głodu. Ubieraj się i zejdź na dół.
Róża rzuciła się na szyję pani Józefinie.
— Och, ty moja najlepsza, ukochana cioteczko! Jakże wdzięczna jestem Bogu, że cię
znalazłam. To się dopiero Marta Preller zdziwi! Poczekaj jeszcze pięć minut kochana ciociu,
będziemy niebawem gotowe.
— Dobrze, dobrze, poczekam! A teraz, moja droga dziewczynko, podaj raz jeszcze rękę panu
Wendlandowi. Doprawdy, że nie zasłużył na to, żeby odgrywać tak podrzędną rolę.
Gawędzimy obie przez cały czas, nie dając jemu przyjść do słowa.
Róża spłonęła rumieńcem i, podchodząc do Wernera, wyciągnęła ku niemu obie ręce.
— Mój drogi, wierny przyjacielu! Wiem, sama, jak wiele mam panu do zawdzięczenia.
Nigdy, nigdy tego nie zapomnę.
Przycisnął gorące wargi do jej dłoni, i patrząc głęboko w oczy Róży, szepnął z uczuciem:
— Szczęśliwy jestem, widząc panią wesołą i zadowoloną! Przez długą chwilę nie odrywali
od siebie wzroku. Wreszcie Róża
uwolniła ręce z jego uścisku i pośpiesznie wymknęła się z saloniku.
Róża wpadła pędem do małego pokoiku, gdzie czekała na nią Marta, która nie posiadała się z
ciekawości. Róża bez słowa rzuciła się jej na szyję i serdecznie ucałowała swoją towarzyszkę.
Czuła nieprzepartą potrzebę wyładowania w jakiś sposób swej ogromnej radości.
— Prędko, Marto, prędko! Proszę się ubrać, wychodzimy! Moja ciotka zabiera nas obie do
swego hotelu. Niech się pani śpieszy, bo ciotka czeka na dole.
Marta rzuciła Róży zdumione spojrzenie.
— Ciotka? Przecież słyszałam, że pan inżynier Wendland przyjechał?
— Ależ tak, on także!
148
— O raju! Skądże on wytrzasnął nagle tę pani ciotkę? Nic z tego nie rozumiem...
Róża pośpiesznie doprowadzała do porządku swoją sukienkę.
— Na razie to i ja sama niewiele rozumiem, a to co wiem, opowiem pani potem.
Zapomniałam pani wspomnieć o tym, że mam ciotkę, która stale mieszka w Argentynie,
dlatego się pani teraz dziwi. Ale niech się pani śpieszy, ciotka czeka na nas, a mówiła, że jest
bardzo głodna.
— Ale konsul zabronił nam przecież wychodzić Co będzie teraz?
— Nic, konsul udzielił mojej ciotce pozwolenia, żeby nas stąd zabrała. Oj, niechże pani nie
marudzi. Pojedziemy z ciotką do hotelu i tam zjemy kolację.
— Ja też?
— Ma się rozumieć. Nie zostawię pani przecież samej.
— Moja złota panno Różo, tam na dole, przed domem stoi wspaniały samochód. A szofer, co
w nim siedzi, to istny cukierek. Chłopak, jak malowanie. Jakem stała przy oknie, to się ciągle
na mnie gapił, a takie do mnie robił oko, że mnie aż ciarki przechodziły. Panno Różo, a może
to właśnie pani ciotka przyjechała tym samochodem? O raju, to by dopiero była heca!
— Nie wiem, czyj to samochód. Ciotka jest zamożną kobietą, sama mi o tym wspomniała.
Była już w naszej sprawie u konsula i u prezydenta policji. Powiedziała, że bierze nas pod
swoją opiekę. To wszystko, co wiem sama.
— O Boże, gdyby to był jej szofer! Chłopak, jak lanszaft, ogorzały taki, aż prawie czarny.
No i naturalnie, że silny brunet!
Róża wybuchnęła śmiechem. Pomogła Marcie włożyć płaszcz i sama nasunęła jej kapelusz
na głowę.
— A co będzie z panem Weisskantem? — zażartowała.
— A niech go licho porwie! Albo to on zatroszczył się o mnie? Zadowolony był pewno, że
odczepił się ode mnie. A zresztą ten szofer podoba mi się tysiąc razy lepiej.
Marta zapięła płaszcz, po czym zawinęła jeszcze w kawałek starej gazety grzebienie,
szczoteczki do zębów oraz mydło.
— Nie zostawię tego, to przecież kosztowało kupę forsy — rzekła. Dziewczęta raz jeszcze
obrzuciły spojrzeniem mały pokoik,
149
w którym znalazły schronienie. Pożegnały te kąty, a serca ich przepełniło uczucie gorącej
radości.
W kilka chwil później stanęły przed panią Werth i Wernerem Wendlandem.
— Oto Marta Preller, moja towarzyszka niedoli, droga ciociu — przedstawiła Róża.
Józefina Werth obrzuciła badawczym, przenikliwym spojrzeniem zręczną, smukłą postać
Marty i z uprzejmym uśmiechem podała jej rękę.
— Cieszę się, że udało się Marcie wraz z moją siostrzenicą
uniknąć niebezpieczeństwa.
— Och, proszę pani, to tylko dzięki pannie Róży wszystko tak dobrze poszło. Ona ocaliła nas
obie. Ja bym sobie nie dała rady, przecież nie znam i nie rozumiem wcale tutejszego języka.
Gdyby panna Róża nie mówiła po hiszpańsku i po angielsku, to byśmy się nie wydostały z tej
spelunki. Nigdy nie zapomnę tego pannie Róży!
— To bardzo ładnie! A teraz niech się Marta przestanie lękać, nic wam się złego stać nie
może, jesteście pod moją opieką. Nie opuszczę mojej rodaczki. Ale teraz chodźmy już.
Róża poszła jeszcze do właścicielki pensjonatu i zawiadomiła ją, że się wyprowadzają. Potem
wszyscy razem zeszli na dół. Przed domem stał lśniący, elegancki samochód. Werner pomógł
przy wsiadaniu pani Józefinie, a potem Róży. Marta Preller stała zmieszana, spoglądając z
zachwytem na wspaniałe auto i na przystojnego szofera, który poznał od razu ładną,
jasnowłosą dziewczynę. Ogorzały szofer w ubraniu z brązowej skóry zrobił na Marcie o wiele
większe wrażenie, niż nowy samochód. Gdy pani Werth kazała jej zająć miejsce, Marta
zaczerwieniła się po uszy; byłaby najchętniej krzyknęła z radości.
Ku najwyższemu zdumieniu Marty samochód zatrzymał się przed pierwszorzędnym hotelem,
w którym panią Werth przyjęto z ogromnym szacunkiem. Gdy wydała rozkazy i zamówiła dla
wszystkich pokoje, zwróciła się wreszcie do Marty:
— Marta będzie jadła kolację w swoim pokoju, ponieważ ja mam jeszcze wiele ważnych
spraw do omówienia z moją siostrzenicą. Róża przyjdzie tam później, żeby zobaczyć, czy
Marcie niczego nie
150
brakuje. Każę kelnerowi przynieść kilka niemieckich pism, żeby się Marcie czas nie dłużył.
Niech Marta będzie zupełnie spokojna, tutaj nie grozi wam najmniejsze niebezpieczeństwo.
Do widzenia!
Róża rzeczywiście wstąpiła jeszcze na chwilę do pokoju Marty, aby się przekonać, czy ma
wszystkie wygody. Potem zeszła do małego saloniku, gdzie pani Werth kazała podać kolację.
Był to zaciszny pokoik, w którym można było swobodnie rozmawiać. Ciotka i siostrzenica
gawędziły z wielkim ożywieniem.
Róża musiała ciotce dokładnie opowiedzieć o swoim pobycie w domu wuja Herberta, a choć
dziewczyna starała się oszczędzać krewnych, to jednak Józefina Werth wywnioskowała z jej
słów, jak smutną młodość spędziła siostrzenica! Pojęła, że krewni wyzyskiwali ją, że
korzystali z jej majątku, a potem, gdy zubożała, obchodzili się z nią bardzo źle.
— Biedactwo moje, wyobrażam sobie, co znosiłaś w tym domu. Miałaś ciężką, smutną
młodość, lecz to się teraz zmieni. Pojechałaś do Argentyny, żeby uciec przed małżeństwem z
niemiłym ci człowiekiem i o mały włos spotkałoby cię jeszcze większe nieszczęście. Ja
jednak pragnę, żeby ta podróż mimo wszystko przyniosła ci szczęście. Nie rozstanę się już z
tobą, moje drogie dziecko. Gdy tylko sprawa twoja zostanie pomyślnie załatwiona, zabiorę
cię do Rosario. Mam piękny obszerny dom, gdzie znajdzie się miejsce dla ciebie. Cieszę się
już, że będę miała przy sobie takie miłe stworzenie.
Róża, pełna wdzięczności ucałowała jej ręce, po czyrri spojrzała na Wernera. To co wyczytała
w jego oczach, sprowadziło na jej twarz żywe rumieńce. Wiedziała przecież, że i Werner ma
posadę w Rosario. Róża wciąż jeszcze nie miała pojęcia, że ciotka Józefina jest właścicielką
fabryki „Argro". Dopiero po kolacji dowiedziała się. Pani Werth poprosiła Wernera, żeby dał
portierowi dwie depesze do wysłania.
— Niech pan zanotuje ich treść, panie inżynierze — powiedziała. Werner wyjął notes i
spojrzał wyczekująco na panią Józefinę.
— A więc pierwszy telegram: „Herbert Rietberg, Berlin, ulica Regenta 92 — Róża
przyjechała, pozostaje u mnie — Józefina Werth". A teraz do dyrektora Hartmanna, pod
adresem firmy „Argro". Proszę, niech pan notuje: „Zostaję tu kilka dni, powrócę
151
z siostrzenicą. — Józefina Werth". Niech pan to natychmiast każe wysłać.
Werner wstał i wyszedł z saloniku. Gdy panie zostały same, pani Werth rzekła do Róży:
— Ten inżynier Wendłand to niezwykły człowiek, rada jestem, żem go zaangażowała.
— Zaangażowałaś go? Nie rozumiem tego, droga ciociu. Przecież pan Wendłand otrzymał
posadę inżyniera w fabryce „Argro"?
Pani Werth spojrzała zdumiona na Różę i wy buchnęła śmiechem:
— Ach, Boże! Nie zdążyłam ci jeszcze powiedzieć, że jestem właścicielką tej fabryki, którą
przed dwudziestu pięciu laty założyłam wspólnie z moim mężem.
Róża przecząco potrząsnęła głową.
— Nie, nie wspomniałaś mi o tym, cioteczko. Teraz dopiero pojmuję, dlaczego pan
Wendłand mógł się prędko skomunikować z tobą. Rozumiem także, że tylko dzięki tej
okoliczności mógł w tak krótkim czasie otrzymać urlop.
Józefina Werth zaśmiała się.
— Co się tyczy urlopu, to byłby za wszelką cenę wystarał się o zwolnienie na kilka dni,
nawet gdyby to groziło utratą posady. Nie szukał mnie zbyt długo, gdyż przypadkiem
dowiedziałam się, że jest on twoim znajomym. Obawiał się, abym nie pomyślała, żeś napisała
do niego list miłosny i dlatego nalegał, abym koniecznie przeczytała twoją epistołę. Nie zataił
przede mną, że ma zamiar w przyszłości cię poślubić.
Róża spłonęła żywym rumieńcem.
— Och, ciociu, dużo jeszcze wody upłynie, zanim się będziemy mogli pobrać!
Pani Józefina uśmiechnęła się filuternie.
— Mnie się też bynajmniej nie śpieszy, żeby się tak prędko rozstać z tobą, ale zdaje się, że
Wendłand nie może się doczekać tej chwili.
— Nie, nie, droga ciociu! Kiedyśmy się żegnali na okręcie, powiedział mi wyraźnie, że
dopiero za jakieś dwa, trzy lata będę mogła zostać jego żoną. Lecz wiemy oboje, że się
kochamy, a w takich warunkach czekanie nie wydaje się długim...
152
Pani Józefina, wzruszona do głębi, przyciągnęła Różę ku sobie. O, jakże się myliła,
podejrzewając, iż siostrzenica przyjechała do niej, aby zabezpieczyć sobie spadek, lub
zapewnić jakiekolwiek korzyści materialne! Przecież i teraz Róża nie pomyślała o tym, że
bogata ciotka mogłaby dla niej coś uczynić i skrócić ten długi okres oczekiwania. Pani Werth
pocałowała Różę, mówiąc:
— Najważniejsze, że się oboje kochacie! Zobaczymy, jak się później wszystko ułoży.
Róża, rozpromieniona, skinęła główką.
— I ja tak sądzę, cioteczko. Ach, ciociu, on jest naprawdę nadzwyczajnym człowiekiem!
— Pan Wendłand wyraża się o tobie w podobny sposób — odparła z uśmiechem pani Werth.
— Ach, to mnie tak cieszy, cioteczko!
Werner Wendłand umyślnie przez dłuższą chwilę nie wchodził, pragnąc, aby ciotka i
siostrzenica mogły swobodnie porozmawiać. Szczęśliwy był, że Róży nie przytrafiło się nic
złego i że nie grozi jej teraz niebezpieczeństwo. Wiedział, że pod opieką pani Werth włos nie
spadnie jej z głowy.
Pani Józefina mówiła tymczasem:
— Ma się rozumieć, że odtąd zamieszkasz u mnie. Spodziewam się, że będziesz się w moim
domu lepiej czuła, niż u twoich krewnych. Nie mam zamiaru robić z ciebie służącej, jak oni.
— O, ciociu, ja przecież chętnie pracowałam! Chciałabym u ciebie także otrzymać jakieś
zajęcie, gdyż nie znoszę bezczynności.
— Widzę, że posiadasz taki sam zapał do pracy, jak inżynier Wendłand. Nie martw się,
znajdzie się już coś dla ciebie. Potrzebna mi jest sekretarka. W ostatnich latach czynność tę
wypełniała moja bratowa i muszę przyznać, że ogromnie odczuwam jej brak, nawet i pod tym
względem. Wątpię, czy będzie jeszcze kiedykolwiek mogła się tym zajmować, jeżeli chcesz,
to możesz ją zastąpić. Nie masz jeszcze wprawy, lecz przy odrobinie dobrych chęci, uda ci się
uzupełnić wszelkie braki.
— Nie zabraknie mi z pewnością dobrych chęci, droga ciociu. Róża ucałowała rękę ciotki, a
twarz jej wyrażała ogromną ra-
153
dość, która ucieszyła panią Józefinę. Nagle jednak dziewczyna zachmurzyła się.
— O czym pomyślałaś w tej chwili, Różo? Mam wrażenie, że ci coś dolega — spytała ciotka.
— Myślę o Marcie Preller. Mnie przypadł w udziale świetny los, a ona, biedaczka, nie wie,
co się z nią stanie. Tak mi jej żal...
Pani Werth uśmiechnęła się.
— Jakaś ty sentymentalna, Różo. Chciałabyś najchętniej wziąć na siebie odpowiedzialność
za tę dziewczynę, tylko dlatego, że wyratowałaś ją z niebezpieczeństwa, które i tobie groziło.
Róża spojrzała z wielką powagą w oczy ciotki.
— Wychowała się w przytułku dla sierot i ma poza sobą o wiele smutniejszą młodość niż ja.
Mimo to została uczciwą, dzielną dziewczyną, posiada w ogóle wiele zalet. Nie dziw się,
ciociu, że w chwili, gdy mnie spotkało takie szczęście, troszczę się o los Marty. Czy gniewasz
się o to, ciociu?
Józefina ujęła głowę Róży w obie dłonie i serdecznie ją ucałowała.
— Gdybym powiedziała, że się gniewam, to byś z pewnością posądziła mnie znowu o zły
charakter i brak serca — rzekła.
— Nie ciociu, wiem przecież, że to nieprawda.
— Ja jednak wolę nie wystawiać cię na próbę. Uspokój się Różo, ja sama myślałam już o
tym, co począć z Martą Preller. Dziewczyna podoba mi się bardzo i jeżeli zechce, to może
pojechać z nami do Rosario. Mogłaby pozostać w domu, jako twoja pokojówka.
Przypuszczam, że nie zależy ci na wykwalifikowanej pannie służącej?
— Panna służąca dla mnie? Ach, ciociu droga! Marta ma zostać moją pokojówką? O, Boże,
ty chyba żartujesz, cioteczko?
Józefina Werth ze śmiechem potrząsnęła głową.
— Nie, nie najdroższe dziecko, mówię zupełnie serio. Moja siostrzenica musi prowadzić
życie odpowiadające moim warunkom i stanowisku. A wobec tego, że moja służba posiada
swoje obowiązki, więc musiałabym dla ciebie przyjąć pokojówkę. Nie bój się, nie umrze u
mnie z nudów, nawet gdybyś ty miała dla niej mało zajęcia. W takim domu, jak mój zawsze
znajdzie się jakaś robota. A więc, sprawa załatwiona! Jeżeli Marta zechce, to może zgodzić
się do mnie.
154
Róża spojrzała na ciotkę, jakby pragnąc się przekonać, że słowa jej są prawdą. Wreszcie
rzuciła się na szyję pani Józefinie, wołając wśród łez:
— Cioteńko, najdroższa, najlepsza, jedyna! Teraz jestem naprawdę szczęśliwa! Nie
potrafiłabym się wcale cieszyć z mego losu, gdyby biedna Marta nie miała zabezpieczonego
bytu. Muszę cię za to jeszcze raz pocałować!
I Róża przytuliła usta do policzka ciotki, po czym zaczęła obsypywać pocałunkami jej ręce.
Panią Józefinę ogarnęło uczucie bezbrzeżnej tkliwości. Była bardzo szczęśliwa, że znalazła
kogoś, kogo mogła wreszcie obdarzyć nadmiarem uczuć macierzyńskich. Róża podobała się
jej coraz bardziej, cieszyła się, że mogła ją przytulić do swego samotnego, spragnionego
czułości serca.
Gdy po chwili wszedł do saloniku Werner, powiedziano mu, że Marta pojedzie do Rosario i
zostanie pokojówką. Werner cieszył się radością Róży, nagle jednak twarz jego się zasępiła.
Teraz dopiero począł sobie zdawać sprawę, że stosunek jego do Róży ulegnie zmianie.
Dotychczas była ona ubogą dziewczyną, dla której pragnął pracować, aby jej stworzyć własne
ognisko rodzinne i zabezpieczyć byt. Teraz losem jej zajęła się pani Werth. Róża znalazła
dach nad głową i będzie zapewne prowadziła odtąd beztroskie życie wśród bogactw i
przepychu. Kto wie, może zostanie nawet spadkobierczynią ciotki?
Ta myśl sprawiła Wernerowi ogromną przykrość. Nie cieszył się, że Róża zostanie bogata, on
sam był przecież ubogim inżynierem... Obawiał się, że nie będzie mógł w tych zmienionych
warunkach starać się o rękę siostrzenicy pani Werth, właścicielki „Argro".
Józefina Werth spostrzegła natychmiast -zmianę w usposobieniu Wernera, widziała, że młody
człowiek zatonął w posępnej zadumie. Była mądrą kobietą i zdawało się, że czyta smutne
myśli Wernera. Po twarzy jej przemknął łagodny, dobrotliwy uśmiech...
Im weselszą stawała się Róża, tym bardziej pochmurniał Werner. Siedział ponury, nie
mówiąc ani słowa. Róża, pochłonięta swoją radością, nie zauważyła tej zmiany, lecz nie uszła
ona bacznym oczom pani Józefiny.
155
Po chwili Róża ujęła dłoń ciotki i patrząc na nią z błagalną prośbą, rzekła:
— Czy mogę teraz iść do Marty Preller, kochana ciociu? Pragnę jej powiedzieć, że znalazłam
dla niej miejsce w twoim domu. Biedaczka nie ma pojęcia, co się z nią stanie i siedzi pewno z
ciężkim sercem myśląc o swoim losie. Pójdę ją uwolnić od troski o przyszłość.
Pani Józefina z uśmiechem skinęła głową.
— Idź, idź Różyczko, bo zanim tego nie uczynisz, nie zaznasz przecież spokoju.
Uszczęśliwiona dziewczyna pobiegła na górę. Pani Józefina została sama z Wernerem.
Patrząc badawczo w chmurne oblicze młodego człowieka, rzekła:
— Co się panu stało? Jest pan dziwnie milczący i posępny, panie inżynierze.
— Przepraszam panią. Trudno jest czasami opędzić się od własnych myśli...
Uśmiechnęła się.
— Znam te niemądre, złe myśli, które pana dręczą.
— Niemądre i złe? O, nie! Tylko bardzo smutne...
— A jednak nie ma pan słuszności! Zazdrości pan starej, bezdzietnej kobiecie, która od
pierwszego wejrzenia pokochała swoją siostrzenicę, że będzie mogła jej teraz stworzyć lepszy
byt, wnieść w jej życie odrobinę słońca... Tak, tak, zazdrość pożera pańskie serce, ponieważ
pan sam chciał się zająć losem Róży... Gniewa pana, że ktoś inny pragnąłby obdarzyć ją
miłością, obsypać pieszczotami. Och, jakiż z pana szkaradny egoista!
Werner, zaskoczony, przez chwilę nie dawał odpowiedzi. Spojrzawszy jednak w filuterne
roześmiane oczy pani Józefiny, ujął szybko jej rękę i przycisnął do ust. Odetchnąwszy z ulgą,
rzekł wreszcie:
— Przyznaję się do tej szkaradnej zazdrości. Pani jednak łatwo było odgadnąć, co się dzieje
w mej duszy. Wyznałem przecież pani wszystko, zanim wiedziałem o pokrewieństwie z Różą.
Pani jest przecież wcieleniem dobroci, pani rozumie tak wiele... Czyż nie może pani pojąć
smutku, który mnie ogarnął w chwili, gdy zobaczyłem, jak wielka przepaść dzieli mnie i
Różę? Róża Rietberg przestała być
156
ubogą, bezdomną sierotą, dla której własną pracą i wysiłkiem miałem stworzyć skromny byt,
usłać bezpieczne zacisze.
— Początkujący inżynier bez środków nie może być dla niej odpowiednim mężem... Ta
świadomość dręczy mnie okrutnie.
Pani Józefina z uśmiechem kiwnęła głową.
— Oj, gdyby to Róża usłyszała! Rzuciłaby mi pod nogi wszelkie dobrodziejstwa, jakie
pragnę jej w przyszłości wyświadczyć i zamieniłaby się w mgnieniu oka w biedną,, bezdomną
sierotę. Cóż mam począć, żeby wypędzić te szkaradne myśli z pańskiej głowy? Poznałam od
razu, że z pana straszny uparciuch. Jak pokonać ten żelazny upór? Byłam pewna, że wszystko
ułoży się jak najlepiej, a tu nagle napotykam z pańskiej strony nieprzewidziane trudności.
Póki Róża Rietberg była ubogą, samotną dziewczyną, miała przynajmniej człowieka, który ją
kochał i tęsknie wyczekiwał chwili, gdy będzie mógł stworzyć jej dom. Teraz człowiek ten
zamienił się w obrzydliwego sobka, który zazdrości starej, samotnej kobiecie odrobiny
macierzyńskiej pociechy...
Werner znowu ujął jej rękę.
— Nie, nie, pani mnie źle rozumie, nie należy w ten sposób ujmować tej sprawy. Wiem
zresztą, że to tylko żarty, pani dobrze wie, o co mi chodzi. Miałem dotychczas cel w życiu,
pragnąłem otoczyć opieką Różę, stworzyć jej dom rodzinny. Teraz wszystko wyślizgnęło mi
się z ręki, moje marzenia się rozbiły... Róża mnie przestanie potrzebować, dzieli nas
przepaść... Nie zdobędę już nigdy Róży, stoi ona zbyt daleko ode mnie...
— Wiedziałam, że w pańskiej głowie powstaną te głupie myśli. Przypuśćmy, że naprawdę
zdarzy się ta najokropniejsza, według pańskiego zdania, rzecz... Przypuśćmy, że Róża
zostanie moją spadkobierczynią... Czy dlatego mężczyzna taki jak pan nie potrafi jej zdobyć?
Werner oniemiał ze zdumienia. Popatrzył przez chwilę na panią Werth, a wreszcie wykrztusił
ochrypłym głosem:
— W takim wypadku wybrałaby pani zupełnie innego męża dla swej siostrzenicy.
— Pani Józefina zaśmiała się serdecznie.
— Czy chciałby pan, żeby Róża po raz wtóry zmuszoną była
157
uciekać przed niemiłym konkurentem? O to mnie pan podejrzewał? Przecież pan słyszał, że
nie posiadałam się z oburzenia na mego kuzyna, który chciał zmusić to dziecko do
małżeństwa? A przecież pan wie, panie inżynierze, że ja sama przed wielu laty porzuciłam
kraj rodzinny i dom mego ojca, aby tylko dochować wiary człowiekowi, którego kochałam. I
pan w dalszym ciągu ma jeszcze wątpliwości? Oj panie inżynierze, nie przypuszczałam
nigdy, że pan jest o mnie tak złego mniemania! Muszę przyznać, że ja jestem lepszego zdania
o panu, choć jeszcze dziś rano żywiłam do pana odrobinę
nieufności.
Werner spojrzał w piękne, dobrotliwe oczy pani Werth i rzekł,
wzruszony:
— Więc pani pozwoliłaby mi się starać w przyszłości o rękę panny Róży? Uważałaby mnie
pani za dość godnego konkurenta dla
niej?
— Jeżeli uważałam pana za godnego, póki Róża była bezdomną sierotą, czemu bym miała
teraz zmienić zdanie? Czy Róża stała się inna? Czy pan stał się innym? Och, panie inżynierze,
proszę porzucić te nierozsądne myśli, które wywołała wyłącznie ta szkaradna zazdrość! Niech
się pan pozbędzie tego uczucia, a uspokoi się pan natychmiast i będzie pan mógł znowu jasno
spoglądać w przyszłość.
Werner, rozpromieniony, popatrzył na panią Werth.
— Pozbyłem się go doszczętnie i nie będę już myślał o tym. Pani jest najcudowniejszą
kobietą pod słońcem, istotą godną najwyższego
uwielbienia!
Uśmiechnęła się i macierzyńskim ruchem przesunęła ręką po jego
gęstej czuprynie.
— Oj, panie inżynierze, gdyby to Róża usłyszała! Zaczerpnął głęboko tchu.
— Ach, Róża! Ona mi tego nie weźmie za złe. Jestem pewny, że będzie panią także
ubóstwiała...
— Dziękuję, wcale mi na tym nie zależy. Zawsze było mi żal tych ludzi, których inni
ubóstwiali, składali im hołdy, lecz nie mieli odwagi zbliżyć się do nich. Nie, za nic nie
chciałabym zająć takiej pozycji. Spodziewam się, że zdołam po pewnym czasie wzbudzić w
Róży i w panu inne uczucie. Pragnę stać się dla Róży matką, ale
158
byłabym rada, gdybym mogła prócz córki mieć także syna. Zdaje się, drogi panie inżynierze,
iż właśnie pan mógłby zastąpić mi syna, gdyż posiada pan w charakterze wiele podobieństwa
z moim zmarłym mężem. Od pierwszego spotkania poczułam do pana sympatię. Jestem starą
kobietą, więc mogę się szczerze przyznać do tego. Nie dziwię się, że Róża pana pokochała.
— Och, droga, kochana pani! Gdyby pani mogła wyczytać, co się dzieje w mym sercu! —
zawołał Werner, głęboko wzruszony.
Spojrzała na niego z serdecznością.
— Wiem dobrze, co się w nim dzieje, lecz cieszy mnie to niewymownie.
Pokrywał jej ręce pocałunkami.
— Chciałabym, żeby mi pan jeszcze przez jakiś czas zostawił Różę — rzekła w chwilę
potem pani Józefina — pragnę jeszcze trochę zatrzymać ją u siebie i nacieszyć się jej
obecnością. Może pan jednak często nas odwiedzać. A teraz przestańmy już mówić na ten
temat, wszystko przecież jakoś się ułoży. Dzień dzisiejszy przyniósł mi zbyt wiele silnych
wrażeń, a przez jutro i dni następne nie obejdzie się także bez zdenerwowania. Cała ta afera z
handlarzami żywym towarem będzie nas kosztowała dużo zdrowia.
I pani Werth zaczęła w dalszym ciągu mówić z Wernerem na ten temat, przy czym oboje
zastanawiali się, co by można było jeszcze uczynić w tej sprawie.
Róża tymczasem wbiegła pędem do pokoiku Marty. Zastała ją siedzącą wygodnie w miękkim
fotelu, zajętą przeglądaniem jakiegoś ilustrowanego tygodnika. Przed Martą znajdowały się
na stole resztki doskonałej kolacji. Ujrzawszy na progu Różę, zawołała z zadowoleniem:
— Chwalić Pana Boga, znowu mi się dobrze wiedzie, panno Różo! Kolacja była pierwsza
klasa, zupełnie jak na okręcie. Najadłam się, że ledwie żyję, jeszcze zostawiłam trochę, bo
przy najlepszych chęciach więcej nie wlazło. Ta pani ciotka to bardzo przyzwoita osoba.
Będzie pani u niej dobrze. Chyba zabierze panią ze sobą, co?
159
Róża zauważyła, że w słowach Marty brzmiał ukryty niepokój, nad którym starała się jednak
zapanować.
— Tak, panno Marto, pojadę z ciotką do Rosario. Najpierw jednak muszę czekać, aż nasza
sprawa zostanie załatwiona i aż otrzymamy paszporty i rzeczy.
— Ano, pewno któregoś dnia zostanie pani żoną inżyniera Wen-dlanda. Zasługuje pani na to
i życzę pani z całego serca szczęścia. O, pan inżynier to prawdziwy mężczyzna, nie tak jak
Weisskant. Tfu, wstrętny tchórz, nie znoszę takich. Szofer pani ciotki, to mi dopiero chłopak!
Do zakochania! O Boże, jakie on ma oczy, jak węgle! A powiadam pani, że patrzył na mnie!
Aż mi się w głowie kręciło! Oj, żebym tylko znalazła prędko miejsce...
— Ależ znalazłam już miejsce dla pani, panno Marto! — zawołała Róża, zajmując krzesło
naprzeciw swej towarzyszki.
— No? Gdzież je pani znalazła?
— Jeżeli pani zechce, to może pani pojechać z nami do Rosario i otrzymać miejsce w domu
mojej ciotki. Zostanie pani moją pokojówką. Czy pani się zgadza?
Marta zerwała się z miejsca, otwierając szeroko oczy.
— Ej, panno Różo, pani chyba żartuje ze mnie?
— Jakżebym mogła żartować z tak poważnej rzeczy! Wiem przecież, że pani się martwi i
niepokoi. Nie, nie, mówię prawdę i przyszłam właściwie na górę, żeby pani powiedzieć o
tym.
Marta przez kilka chwil biegała w milczeniu po pokoju, lecz mimo to nie potrafiła opanować
wzruszenia i radości. Z oczu jej polały się strumieniem łzy.
— To przecież zbyt piękne, żeby miało być prawdziwe! O mój Boże, zostanę z panią, nie
będę się tułała samotna po tym okropnym kraju! Jakie to szczęście! O, panno Różo, ja się tak
bałam przyszłości, myślałam, że będzie coraz gorzej... A tymczasem wszystko się tak dobrze
składa. Chyba stanę na głowie z radości! Niech się panienka nie gniewa... Teraz chyba nie
wolno mi już będzie mówić „panno Różo"?
— Och, Marto, jakież to niemądre pytanie! — odparła Róża, wzruszona do głębi, i
serdecznie uścisnęła rękę Marty.
— No, dobrze, panno Różo, ale proszę mnie w takim razie
160
nazywać po imieniu. Między służbą i państwem musi być jakaś różnica, ja wiem przecież, co
wypada! O raju! Będę teraz mieszkać blisko tego przystojnego szofera. A przecież kabalarka
wywróżyła mi bruneta. Co prawda, to mi nie wspomniała słówkiem o tej babie, Morbidzie, a
szkoda, bo by się taka wiadomość na pewno przydała... Oj, muszę koniecznie podziękować
cioci panny Róży...
Marcie nie zamykały się usta, aż Róża zaczęła się śmiać z jej gadatliwości.
— Podziękuję cioci w imieniu Marty — przyrzekła.
— Oj tak, niech pani to zrobi, panno Różyczko. A teraz niech pani mi opowie, skąd pani
wytrzasnęła tę bogatą ciotkę i jak się ona spiknęła z panem Wendlandem, żeby nas wyciągnąć
z biedy. To mi zupełnie przypomina bajkę, com ją widziała raz w teatrze na Boże
Narodzenie... Tam także w najgorszym miejscu przyleciała taka dobra wróżka i wszystkich
wyratowała...
Róża w zwięzłych słowach opowiedziała Marcie o cudownym zrządzeniu losu. Potem podała
jej rękę, mówiąc:
— Muszę teraz zejść do cioci. Niech Marta położy się do łóżka i porządnie wyśpi, żeby jutro
miała siły.
— Pewnie, pewnie! Dziś nie będę przez całą noc czuwała i łamała sobie głowy nad tym, co
się ze mną stanie. Na szczęście wydałam jeszcze bardzo mało z moich oszczędności. Czy za
hotel zapłaci pani ciotka?
— Naturalnie, Marto.
— Chwała Bogu! A jaką dostanę właściwie pensję? Praktyczna Marta szczerze ubawiła
Różę.
— Nie wiem, niech Marta jutro pomówi o tym z ciocią. O ile ją znam, wyznaczy Marcie
przyzwoite wynagrodzenie — odparła ze śmiechem.
Marta nabrała nowej otuchy i pełna radości, mówiła wiele zabawnych rzeczy. Napomykała
jeszcze kilkakrotnie o przystojnym szoferze. Nagle jednak zamilkła i zamyśliła się.
— A może jest żonaty? — szepnęła po chwili. — W takim razie byłoby świństwo, żeby do
mnie robić oko. Ale mężczyźni są już tacy. Moja złota panno Różo, niech pani się tak jakoś
chyłkiem, ciszkiem postara dowiedzieć od cioci, czy ten szofer ma żonę.
— Sprzedane dusze
161
Róża przyrzekła jej to, po czym pożegnała się i zeszła do saloniku. Ciotka Józefina i Werner
gawędzili z wielkim ożywieniem. Wer-ner rozchmurzył się zupełnie, a oczy jego spoglądały
radośnie w promieniejące szczęściem oczy Róży.
Wreszcie nadeszła pora spoczynku. Róża odprowadziła ciotkę do sypialni i pomogła jej
położyć się do łóżka. Pokój Róży znajdował się bezpośrednio obok pokoju pani Józefiny.
Dziewczyna otoczyła ciotkę tkliwym staraniem, okazywała jej czułość, jakby była jej córką.
Pani Józefina doznawała przy tym nieznanego, lecz dziwnie błogiego uczucia. Ach, jakże
było przyjemnie mieć przy sobie takie wdzięczne, miłe, młode stworzenie, które potrafiło
znaleźć tyle ciepłych, serdecznych słów! Mała Róża umiała się obchodzić ze starszymi
ludźmi, wiedziała czym im dogodzić. Pani Józefina przywykła do płatnych służących, a choć
byli jej oni wierni i oddani, to jednak nie mogli zastąpić serdecznego starania Róży.
Gdy ciotka Józefina położyła się już do łóżka, Róża uklękła przy niej, a ujmując jej rękę,
rzekła:
— Muszę ci raz jeszcze podziękować ciociu, za twoją dobroć. Jakże ci jestem wdzięczna, żeś
przybyła nam z pomocą. Nie wiesz wcale, ile dobrego wyświadczasz mi twoją opieką i
miłością. Przez całe lata nie znalazłam ciepła, byłam samotną i opuszczoną sierotą, nie tylko
tutaj w Buenos Aires, o nie! Gorzej było jeszcze u ciotki i wuja. Wyczuwałam, że mnie nie
kochają, chociaż dawniej, gdym była bogata okazywali mi wiele serdeczności. Wstydziłam
się nieraz, że nie potrafię się zdobyć względem nich na odrobinę przywiązania, mówiłam
sobie czasami, że jestem niewdzięczna. Wiedziałam że udają wobec mnie kochających
krewnych. Czy uwierzysz, cio-teńko, że potem, kiedy się ze mną zaczęli źle obchodzić, kiedy
mnie łajali i robili mi wyrzuty, byłam z tego rada? Takie postępowanie było przynajmniej
szczere, wolałam je, niż tę fałszywą serdeczność.
— Moja ty biedna dzieweczko! Gdybym wiedziała, że ci tak źle u krewnych, byłabym cię już
o wiele wcześniej wzięła do siebie. Przez tyle lat byłyśmy obie samotne, a mogłyśmy sobie
nawzajem okazać tyle miłości...
— Wuj Herbert nigdy by nie pozwolił mi wyjechać, bo nie
162
byłam pełnoletnią. Byłabym musiała uciec z domu, tak jak to potem uczyniłam...
— Ile ty, Różo, masz lat?
— Kończę dwadzieścia jeden. Za siedem dni są moje urodziny.
— Tylko siedem dni? Spodziewam się, że twoje urodziny będziemy już obchodziły u mnie.
Przypuszczam, że do tego czasu wasza sprawa zostanie pomyślnie załatwiona. A teraz połóż
się i wypocznij dobrze, moje drogie dziecko. Ja także jestem bardzo zmęczona i wyczerpana.
Następnego dnia pani Werth pozostawiła dziewczęta pod opieką inżyniera Wendlanda, sama
zaś udała się do konsulatu angielskiego, aby zainteresować konsula Wielkiej Brytanii losem
Bessie Hollwood. Ponieważ właśnie Bessie miała do zawdzięczenia, że jej siotrzenicy udało
się uciec z domu seniory Morbidy, przeto postanowiła w miarę sił i możności uczynić coś dla
nieszczęśliwej dziewczyny.
Angielski konsul wysłuchał z zaciekawieniem opowieści pani Werth i obiecał zająć się losem
nieszczęsnej Bessie. Przyrzekł, że wystąpi w jej sprawie i że również wdroży energiczne
postępowanie przeciwko seniorze Morbidzie.
Józefina Werth powróciła do hotelu i zabrała ze sobą Różę, aby z nią załatwić kilka
najpotrzebniejszych sprawunków. Chciała jej kupić parę sukienek, na wypadek, gdyby sprawa
odbioru walizek miała się jeszcze przeciągnąć na czas dłuższy.
— Muszę ci w każdym razie sprawić nową garderobę, Różo. Pojedziemy po sprawunki, to
nam czas prędzej zejdzie. Suknie, które masz w walizce, nie będą na pewno odpowiednie w
nowych warunkach, będziesz mogła je podarować Marcie. Zdaje się, że macie jednakowe
figury.
Po południu pani Werth pojechała znowu do niemieckiego konsula i opowiedziała mu, że
angielski konsul ma się zająć losem Bessie Hollwood.
— Konsul angielski już się ze mną skomunikował. Miała pani doskonałą myśl, teraz cała
sprawa pójdzie gładko. Zabrano już
163
Bessie Hollwood z domu seniory Morbidy i umieszczono ją tymczasem w pewnym
schronisku dla kobiet. Gdy powiedziano jej, że nie powróci już do seniory i że nic jej nie
grozi, złożyła zeznania, które dostarczyły poważnego materiału oskarżającego Morbidę.
Stręczycielka została na zasadzie tych zeznań zaaresztowana. W domu jej przeprowadza się
właśnie rewizję. Zawiadomiono mnie, iż znaleziono wiele obciążających dowodów. Można
będzie teraz natrafić na ślad jej wspólników. Znaleziono również paszporty panny Rietberg i
panny Preller. Sądzę, że najpóźniej jutro będą one pani doręczone wraz z bagażem obu
dziewcząt.
Pani Werth powróciła bardzo zadowolona do hotelu i powtórzyła dziewczętom i Wernerowi
wiadomości, otrzymane od konsula. Postępowanie, wszczęte przeciwko seniorze Morbidzie,
miało krótki przebieg, gdyż poruszono wszystkie sprężyny. Zarzuty, które wytoczyła przeciw
Marcie Preller i Róży nie były wiarygodne a żądania nie zostały uwzględnione. Pani Werth
oświadczyła kategorycznie, że nie zapłaci stręczycielce ani grosza. Powiedziała, że woli
przeznaczyć pewną kwotę dla biednej Bessie Hollwood, aby nieszczęśliwa dziewczyna mogła
rozpocząć nowe życie.
Policja zamknęła zakład seniory Morbidy. Podczas śledztwa seniora wydała swoich
wspólników — funkcjonariuszy policji, których przekupywała. Dostali oni dymisję i karę
więzienia.
Z Santa Fe nadeszła wiadomość, że cztery osoby, poszukiwane przez policję, zostały
zaaresztowane w hotelu. Sprowadzono wspólników seniory do Buenos Aires, gdzie wzięto
ich w krzyżowy ogień pytań. W ten sposób dowiedziano się, dokąd zawieziono inne
dziewczęta. Sędzia śledczy potrafił tak zręcznie wybadać państwa Petri oraz ich pomocników,
że choć z początku zapierali się wszystkiego, wyjawili pod koniec śledztwa prawdę.
Uwolniono obie biuralistki, które, na ich życzenie, odesłano do kraju. Odkryto również
miejsce pobytu aktorek, należących rzekomo do grupy teatralnej. Panie te również zwolniono.
Otrzymały one angaż w jednym z miejscowych
kabaretów.
Wykryto przy tym całą szajkę międzynarodowych handlarzy żywym towarem, do której
należało jeszcze mnóstwo innych osób. Wszystkich członków bandy odszukano i uwięziono.
164
Pani Werth trzęsła się z oburzenia i zgrozy, gdy poznała bliższe szczegóły sprawy. Starała się,
aby jak najmniej szczegółów doszło do uszu Róży i Marty. Dziewczęta musiały jednak
powtórzyć przed sądem swoje zeznanie. Pani Werth co chwila podchodziła do Róży, tuląc ją
do siebie, jakby pragnęła w ten sposób uratować siostrzenicę od niebezpieczeństwa, które jej
niegdyś groziło.
Werner Wendland został także powołany w charakterze świadka i uczynił wszystko, co było
w jego mocy, aby rzucić światło na całą sprawę. Młody człowiek odetchnął z 'ulgą, jakby mu
spadł ciężar z serca, gdy wreszcie nadszedł dzień, w którym mógł wraz z paniami opuścić
Buenos Aires.
Marta Preller na swój list, wysłany do pana Weisskanta, nie otrzymała ani słowa odpowiedzi.
Nie przejmowała się tym jednak, gdyż znalazła sobie nowy przedmiot uwielbienia, który
całkowicie zawładnął jej sercem. Był to przystojny szofer pani Werth. Gdy przed hotelem
stanął samochód, gotowy do odjazdu do Rosario, Marta nie odrywała oczu od ładnego
chłopca. Oświadczyła, że nie wypada, aby jechała w samochodzie razem z państwem, lecz
zajęła miejsce przy kierowcy. Wszyscy byli zadowoleni z takiego obrotu rzeczy, najbardziej
jednak szofer, który wpatrywał się z zachwytem w zaróżowioną twarzyczkę Marty.
Pani Werth zakupiła dla Róży całą wyprawę, toteż dziewczyna rozdała swoje znoszone
sukienki Marcie Preller i Bessie Hollwood. Pani Werth wypłaciła Bessie dość znaczną kwotę,
za którą Bessie otworzyła sobie mały magazyn kapeluszy, była bowiem z zawodu modystką.
Ponieważ jej historia stała się głośna w całym Buenos Aires, więc też nie zbywało jej na
klientkach, które z początku przychodziły przez ciekawość, potem jednak, zachęcone
zręcznością i szykiem Bessie, zaczęły stale korzystać z jej usług. Róża cieszyła się ogromnie,
że biedna Bessie mogła rozpocząć nowe życie.
Marta Preller nieraz potem zapewniała Różę, że podróż do Rosario była najpiękniejszym
zdarzeniem w jej życiu. Amor przyfrunął do Marty i szofera. Oczywiście, że maleńki ten
bożek był również niewidzialnym pasażerem wewnątrz samochodu. Róża i Werner Wendland
uważali tę podróż także za rozkoszne przeżycie, a pani Werth patrzyła swymi łagodnymi,
matczynymi oczyma w rozpromienione
165
twarze młodej pary, wspominając przy tym z rozrzewnieniem swego
niezapomnianego Jana.
Po przyjeździe do Rosario, samochód wtoczył się przez bramę do wspaniałego parku,
otaczającego piękną willę pani Werth. Róża ze zdumieniem patrzyła na wyniosły, wsparty na
kolumnach dom, który przypominał mały pałacyk. Z daleka dojrzała rozległe budynki fabryki
„Argro" i teraz dopiero poczęła sobie jasno zdawać sprawę, jak bogatą kobietą była jej ciotka.
Werner Wendland udał się do dyrektora Hartmanna, żeby mu opowiedzieć wszystkie
szczegóły pobytu w Buenos Aires. Staruszek z uwagą wysłuchał opowieści, a gdy Werner
skończył mówić, dyrektor rzekł:
— Cieszę się z całego serca, że pani Werth będzie teraz miała przy sobie swoją siostrzenicę,
inaczej bowiem byłaby bardzo osamotniona. Niestety, telefonowano do mnie przed chwilą z
sanatorium w Cordobie, gdzie przebywa obecnie jej chora bratowa. Oznajmiono mi, że
operacja jest ostatnią próbą przedłużenia życia pacjentki, lecz i po tym zabiegu niewiele się
można spodziewać, da się jedynie uzyskać pewną zwłokę katastrofy... Proszono mnie, abym
ostrożnie przygotował panią Werth, że lekarze chcą natychmiast przystąpić do operacji.
Muszę naturalnie powiedzieć jej o tym, znając jednak jej szlachetne serce, obawiam się, że
uda się natychmiast do Cordoby. A jednak po tylu wstrząsach, przydałoby się jej kilka dni
wypoczynku. Przykro mi bardzo, że spotyka ją teraz jeszcze takie nieszczęście. Werner także
wyraził swoje ubolewanie, gdyż cenił i szanował panią Werth i żałował niezmiernie, że ma
ona otrzymać tak złe
wiadomości.
Pożegnawszy się z dyrektorem, udał się do swego mieszkania, aby się przebrać. Miał zamiar
podążyć natychmiast do swej pracowni.
Dyrektor Hartmann skomunikował się telefonicznie z panią Werth. Zachowując możliwą
ostrożność, powtórzył jej wiadomości otrzymane z sanatorium. Pani Werth była wstrząśnięta
do głębi.
— Natychmiast tam pojadę, kochany dyrektorze. Spodziewam
166
się, że zastanę jeszcze moją biedną bratową przy życiu. Dlaczego nie zawiadomiono mnie
wcześniej, że operacja jest konieczna?
— Naczelny lekarz podał mi przyczynę. Niestety, w tym wypadku było od razu wiadomo, że
operacja oznacza jedynie pewną zwłokę. Doktorzy nie chcieli na próżno męczyć chorej.
Pacjentka jednak zażądała, aby zabieg natychmiast wykonano, lecz zawiadomiono panią
dopiero po dokonaniu operacji. Dyrektor sanatorium był jednak zdania, że powinien
dotrzymać obietnicy, jaką dał pani...
— Aha! Dobrze! W każdym razie wyruszam natychmiast do Cordoby.
— Czy nie będzie to dla pani zbyt wielki wysiłek, po tylu ciężkich chwilach, które pani tak
niedawno przeszła?
— Nie mogę się nad tym' zastanawiać, drogi panie. Uczynię wszystko, co będzie w mej
mocy, aby moja biedna bratowa nie umierała samotnie. Wyruszę zaraz...
Róża została po przyjeździe zaprowadzona przez ciotkę do jej pokoi. Pani Werth wydała już
telegraficzne polecenie, aby przygotowano kilka pokoi gościnnych dla jej siostrzenicy. Róża
rozglądała się po prześlicznie urządzonych apartamentach, po czym rzuciła się ciotce na
szyję.
— Och, cioteczko! Więc mam mieszkać w tych pięknych pokojach?
— Tylko na razie, kochane dziecko, potem każę specjalnie dla ciebie urządzić i umeblować
kilka apartamentów. To są tylko pokoje gościnne, twoje będą o wiele ładniejsze.
— Jeszcze ładniejsze? Ach, jakże ty mnie psujesz, cioteczko!
— Powtarzasz mi to tak często, że już dłużej tego słuchać nie mogę. To moja największa
radość, że mogę ci sprawić trochę przyjemności, której dotąd zaznałaś tak niewiele. Przyślę ci
teraz twoją nową pokojówkę, aby pomogła ci przy rozpakowaniu kufrów.
— Ach, cioteczko, te wspaniałe kufry, pełne ślicznych rzeczy, które mi kupiłaś! Obsypujesz
mnie podarunkami, a ja nie mogę się odwdzięczyć za tyle dobroci. Dziękuję ci, dziękuję ci
stokrotnie...
167
— Różo, uczyniłam to wszystko przez egoizm. Siostrzenica moja musi przecież prowadzić
życie odpowiadające moim warunkom i stanowisku.
Róża przytuliła się do ciotki i serdecznie ją ucałowała.
W tej chwili zawołano panią Werth do telefonu. Okazało się, że dzwoni lekarz naczelny z
sanatorium, który poprzednio mówił z dyrektorem Hartmannem. Powtórzył on wiadomości,
jakie podał Hart-mannowi. Pani Werth, po skończonej rozmowie, powróciła do Róży.
— Muszę cię pożegnać, drogie dziecko. Telefonowano właśnie z sanatorium, że stan mojej
bratowej jest bardzo groźny. Pojadę
zaraz do niej.
— Czy nie mogłabym także pojechać? Przeszłaś tyle w ostatnich dniach, droga ciociu, może
mogłabym ci w czymkolwiek pomóc.
— Nie, nie ma sensu, żebyś mi towarzyszyła. To smutna sprawa, nie możesz mi pomóc.
Tobie także potrzeba spokoju i wytchnienia. Zostań tutaj i poczekaj, aż wrócę. Ja zabiorę ze
sobą tylko pokojówkę, Anetę. No, pożegnajmy się, dziecko. Tutaj nic ci nie grozi, możesz
być spokojną. Chwała Bogu, że mam cię przy sobie. Drżę o życie mej bratowej. Gdybym ją
straciła, ty będziesz moją jedyną pociechą. Jesteś mi bardziej potrzebna niż ci się zdaje. Do
widzenia,
Różo!
Róża zeszła z ciotką, aby pomóc jej w przygotowaniach do nowej podróży. Gdy jednak
schodziły, zadźwięczał znowu telefon. Tym razem mówił znowu lekarz naczelny z
sanatorium w Cordobie. Zawiadomiono panią Werth, że bratowa jej zaraz po operacji zmarła,
nie odzyskawszy przytomności. Pani Werth, wstrząśnięta do głębi tą nowiną, poleciła, aby
sprowadzono do Rosario zwłoki bratowej, pragnęła bowiem pochować ją obok zmarłego
męża.
Odwiesiwszy słuchawkę, rzuciła się Róży z głośnym płaczem na
szyję.
— Och, Różo, gdybym cię teraz nie miała, jakżebym się czuła
osierocona po tej stracie!
Podróż do Cordoby nie miała więc obecnie sensu i pani Werth mogła wypocząć po
doznanych ciężkich przejściach. Róża została przy ciotce tak długo, dopóki pani Werth nie
zasnęła, potem dopiero wymknęła się na palcach z jej sypialni.
168
Powróciła do swego pokoju, w którym zastała już Martę, zajętą rozpakowywaniem kufrów.
Marta spoglądała rozpromieniona na każdą sukienkę, na każdą sztukę bielizny, którą pani
Werth kupiła dla siostrzenicy.
— Te sukienki są dla pani o wiele odpowiedniejsze niż tamte, panno Różo. A ta pani ciotka
ma szeroki gest, nie ma co gadać. Wybrała dla pani same śliczności, nie było dla niej nic
drogiego. A ja dostałam od pani tyle rzeczy, że przez dłuższy czas nie będę sobie nic
sprawiała i zaoszczędzę trochę grosza.
— Mogłam Marcie tylko dlatego podarować te rzeczy, bo mi ciotka sprawiła tyle nowych...
— A pewnie, pewnie! Nic dziwnego, że ciotka dla pani taka dobra, kto by też nie lubił mojej
panny Różyczki. Ale podobno ciotka dla wszystkich jest dobra, szofer nie może się jej dość
na-chwalić. Opowiadał mi po drodze, ile dobrodziejstw pani Werth wyświadcza ludziom w
fabryce. Mówił, że jest dla robotników, jak prawdziwa matka. A jak ktoś ma jakieś troski, czy
kłopoty, to idzie do niej po radę, a ona każdemu pomoże. A szofer, panno Różo, to naprawdę
byczy facet, żeby pani słyszała, jakie on ma rozsądne, solidne zapatrywania. A przy tym jest
bardzo wesoły i taki zadowolony z życia. Powiada, żeby zgrzeszyłby, gdyby chodził z nosem
na kwintę, bo mu się tutaj naprawdę dobrze powodzi. Ma mieszkanie i przyzwoitą pensję... A
wie pani, panno Różo, co mi jeszcze powiedział?
— No, cóż takiego?
— Powiedział, że jestem morową dziewczyną i że mu się bardzo podobam. A co mi
powiedział komplementów o moich jasnych włosach... O raju, wcale tego powtórzyć nie
mogę, tak się nimi zachwycał. Powiedział, że ożeni się tylko z blondyną, zawsze o tym
marzył... Blondyna to jego ideał... Mówił, że moje włosy wyglądają jak pole dojrzałej
pszenicy, a moje oczy to bławatki w zbożu... No i co pani na to? Aż się zawstydziłam...
— Marta się wstydziła, ale słuchała z przyjemnością, nieprawdaż?
— Phii! Chciałabym ja zobaczyć dziewczynę, co by tego chętnie nie słuchała, w dodatku jak
jej prawi komplementy taki przystojny chłopak. Wie pani, co on jeszcze mówił?
169
— Co takiego, Marto?
— Mówił, że by się chciał ożenić i już od dłuższego czasu ogląda się za żoną, ale żadna mu
jakoś nie przypadła do gustu. A pani Werth życzy sobie, żeby się ożenił; powiada, że szofer
powinien być żonaty, bo wtedy jest stateczniejszy i ostrożniej jeździ. A on się ożeni tylko z
Niemką i z blondynką, bo taka lepiej do niego pasuje, dlatego, że on sam jest takim czarnym
diabłem. Ale ja mu powiedziałam, że on wcale nie jest czarnym diabłem, tylko bardzo
morowym chłopakiem. Powiadam pannie Róży, jak to usłyszał, jak na mnie spojrzał tymi
swoimi czarnymi ślipiami, to aż się zatrzęsłam...
0 Boże, panno Różo, żeby się tak sprawdziły wróżby mojej kaba-larki!
Róża zaśmiała się serdecznie, pozwalając Marcie paplać dalej.
— O, panno Różo, tu jest bardzo porządny dom. Schody marmurowe, pozłacane poręcze i
tyle dywanów wszędzie... Widziałam dopiero kilka pokoi, ale wszystkie pierwsza klasa! A ja
także dostałam milusi pokoiczek na drugim piętrze, tam gdzie mieszka cała służba. Meble są
w nim białe, a pościel dobra, ładnie powleczona. A z okna, poprzez drzewa, widać doskonale
garaż. Szofer mieszka nad garażem. Ma trzy pokoje, podobno ładnie urządzone. Jak mu ciocia
pani pokazała mieszkanie, to zaraz powiedziała: jest tu dosyć miejsca i dla żony, widzicie
Jerzy. Bo on się nazywa Jerzy Steinbeck
1 także jest sierotą. Ale nie wychowywał -się w przytułku, tylko u jakiejś starej ciotki, która
już umarła. Powiada, że nie ma nikogo na świecie i czuje się samotny, dlatego chciałby mieć
dobrą, miłą żonę.
— Ależ Marto, on ci już bardzo wiele zdążył opowiedzieć o sobie.
— Ale tak, jeszcze o wiele więcej, panno Różyczko. Ale nie wspomniał mi słówkiem, że
szuka zamożnej żony, jak ten obrzydliwy Weisskant. Cieszę się tylko, że nic z tego nie
wyszło. A przy tym Steinbeck to ó wiele ładniejsze nazwisko, prawda panno Różo?
— Tak, toteż życzę Marcie z całego serca, żeby została panią Steinbeck.
— Ja bym tam nie miała nic przeciwko temu, ale naturalnie muszę się trochę podrożyć.
Dziewczyna powinna mieć swój honor i nie rzucać się chłopcu na szyję. Biorę sobie przykład
z panny Róży,
170
pani też nie ułatwia zadania panu inżynierowi. A mimo to zostanie panna Róża panią
Wendland. Musowo! Ten na pewno panny Róży nie opuści, oho!
Róża zaczerwieniła się, lecz powiedziała na pozór obojętnie.
— Nie mówmy o tym Marto.
— Ojej, zapomniałam, że u państwa nie wolno o tym mówić. Wielkie damy muszą udawać,
że sobie nic nie robią z małżeństwa. A przy tym nie wypada, żebym ja tak z panną Różą
rozmawiała, przecież jestem teraz u panny Róży w służbie. Wiem jednak, że pani będzie
bardzo szczęśliwa, jako żona pana inżyniera. To bardzo porządny człowiek i oczu nie
spuszcza z panny Róży, taki zakochany. Czy tylko ciocia pani zgodzi się na to małżeństwo?
Bo przecież pan inżynier pracuje u niej w fabryce...
Róża spojrzała na nią zmieszana. Ciotka miałaby coś mieć przeciwko temu? Zaczęła się
zastanawiać nad słowami Marty. Potem jednak ocknęła się z głębokiej zadumy i przecząco
potrząsnęła głową. Nie, nie... Ciotka na pewno się na to zgodzi...
Róża mieszkała już od kilku miesięcy w domu ciotki. Przystosowała się bardzo szybko do
zmienionych warunków i była szczęśliwa i zadowolona; jeszcze nigdy od chwili śmierci
rodziców nie czuła się tak dobrze. Wzajemny stosunek ciotki i siostrzenicy stał się bardzo
serdeczny, przywiązały się do siebie jak matka i córka. Pani Werth, jako osoba energiczna i
czynna, przywykła do pracowitego życia, postarała się, aby i Róża otrzymała swój zakres
obowiązków. Dziewczyna została sekretarką ciotki i mogła na tym stanowisku spożytkować
swoją znajomość języków obcych. Zajmowała się również rozmaitymi instytucjami, które
należały do firmy „Argro" odwiedzała chorych, chodziła do ochronek dla dzieci robotników i
pomagała ciotce w załatwianiu różnych spraw. W ten sposób zapoznała się z działalnością
fabryki i nie prowadziła bezczynnego życia, z czego była bardzo zadowolona.
Inżynier Wendland był mile widzianym gościem w domu pani Werth. Przychodził tam jednak
tylko wtedy, kiedy go zapraszano. Każde zaproszenie przyjmował z ogromną radością.
171
W krótkim czasie wdrożył się w swoją pracę, a dzięki swej energii i inteligencji, potrafił się
szybko wybić nad poziom swych kolegów.
Wynalazek jego został dokładnie zbadany przez inżynierów-rze-czoznawców oraz
dyrektorów. Zainteresowała się nim również pani Werth, lecz umyślnie wstrzymywała się z
wydaniem swego sądu, póki fachowcy nie wypowiedzieli się na ten temat. Cieszyła się jednak
bardzo, gdy zapewniano ją ze wszystkich stron, iż maszyna zbudowana przez Wernera
powinna znaleźć na tutejszym rynku popyt i zbyt, ponieważ wprowadza wielkie ułatwienia
przy prowadzeniu gospodarstw rolnych.
Dyrektorzy kilkakrotnie odbywali konferencje z Wernerem, który miał ostatecznie określić
swoje żądania. Młody inżynier zwrócił się z prośbą do pani Werth, aby ona oceniła wartość
jego wynalazku. Pani Józefina porozumiała się z dyrekcją. Wernerowi zaproponowano dość
znaczną sumę ryczałtową; poza tym miał również otrzymywać pewien procent od czystego
zysku. Pertraktacje i konferencje ciągnęły się przez kilka miesięcy, wreszcie jednak
podpisano umowę. Werner był uszczęśliwiony, gdyż teraz nareszcie mógł założyć własny
dom, do którego pragnął wprowadzić Różę Rietberg. Wiedział, że los, który może
zaofiarować siostrzenicy właścicielki firmy „Argro", będzie skromny w porównaniu z
warunkami, w jakich żyła obecnie. Zastanawiał się, czy wolno mu zaproponować Róży, aby
zdecydowała się zmienić życie wśród bogactw i dobrobytu, jakie prowadziła w domu ciotki,
na skromną egzystencję przy jego boku. Spodziewał się wprawdzie, że oprócz
wynagrodzenia, otrzyma jeszcze dość duże tantiemy ze swoich maszyn, lecz tantiemy te
miały być płatne dopiero po dostawie. Przed kilku miesiącami Werner byłby się uważał za
Krezusa, teraz jednak warunki Róży tak się zmieniły, że nie miał odwagi prosić o jej rękę.
Już po rozesłaniu pierwszych prospektów fabryka otrzymała cały szereg zamówień. Werner
miał nadzieję, że warunki jego polepszą się, że z roku na rok zwiększą się jego dochody.
Martwił się jednak, że musi jeszcze przez wiele lat czekać na małżeństwo z Różą. Widywał ją
prawie codziennie, a to wyczekiwanie wydawało mu się nie do zniesienia.
172
Nie odwiedzał Róży codziennie w domu ciotki, lecz często ją widywał przy innych
sposobnościach. Grywali w niedzielę w tenisa, wiosłowali, pływali żaglówką; spotykali się
również i w fabryce, a za każdym razem w oczach obojga świeciła radość, lecz zarazem i
tęsknota.
Józefina Werth wiedziała, że Werner nie może się doczekać chwili, aby wreszcie poprosić o
rękę Róży, lecz nie starała się mu utorować drogi; udawała, jakby zupełnie zapomniała o
miłości młodych ludzi.
Tego dnia, kiedy Werner podpisał kontrakt z fabryką, zaprosiła go na następny dzień na
obiad. Wypadało to w niedzielę. W fabryce wiedziano, że pani Werth wyróżnia młodego
inżyniera i często go do siebie zaprasza w dni świąteczne. Nikt jednak nie zazdrościł
Wernerowi, który cieszył się powszechną sympatią swych kolegów, aczkolwiek nigdy
specjalnie nie starał sobie jej pozyskać. Wszyscy wyczuwali, że nie był on przeciętnym
człowiekiem, a wieść o jego genialnym wynalazku rozeszła się wkrótce po całej fabryce.
Koledzy postanowili wyprawić na cześć wynalazcy uroczystość w kasynie inżynierów.
Zabawa przeciągnęła się tym razem do późnej nocy, lecz Werner nie zważał na to, gdyż
nazajutrz przypadała niedziela i mógł się wyspać do woli.
Wstał następnego dnia dosyć późno, lecz starczyło mu czasu, żeby się ubrać i zdążyć na obiad
do willi Werth. Zastał obie panie przy stole, czekające na niego.
— Cóż słychać, drogi panie inżynierze? Podobno wczoraj w kasynie inżynierów hulanka
przeciągnęła się bardzo długo? A wszystko to na cześć pańskiego wynalazku. Czy pan się
przynajmniej porządnie wyspał?
— Byliśmy wszyscy w tak wesołym nastroju, że nikt nie chciał się ruszyć wcześniej od stołu.
Koledzy moi pokazali się przy tej okazji z najlepszej strony. Zresztą była to podwójna
uroczystość, proszę pani.
— Ach, prawda! Była to jednocześnie uroczystość na pożegnanie inżyniera Laarsena?
— Tak, wyjeżdża jutro na urlop. Cieszy się ogromnie, że powraca do kraju ojczystego.
173
— Rozumiem to doskonale. Bardzo sympatyczny młody człowiek z tego Laarsena. Cieszy
się, że zobaczy swoją matkę, staruszkę. Wspominał mi, że zapewne nie powróci tu sam. Nie
będzie już mieszkał w Domu Inżynierów, prosił mnie, żebym mu zarezerwowała inne
mieszkanie, do którego zamierza wprowadzić swoją przyszłą żonę.
Werner westchnął głęboko i obrzucił Różę spojrzeniem, pełnym namiętnej tęsknoty.
— Tak. Prosił mnie nawet, żebym raz jeszcze przypomniał pani jego prośbę.
— Pamiętam o wszystkim. Doktor Laarsen po powrocie otrzyma ładne mieszkanko. Buduje
się przecież jeszcze kilka domów, które — kiedy powróci, będą zupełnie gotowe.
— Szczęśliwy! — szepnął Werner z westchnieniem. W tej chwili zadźwięczał głos gongu.
— Chodźmy na obiad — powiedziała obojętnie pani Werth. Werner skłonił się i
przeprowadził obie panie do przestronnej,
wspaniale urządzonej jadalni. Przy stole rozmawiano, jak zwykle, z ogromnym ożywieniem.
Pani Werth lubiła mówić z Wernerem i Różą o sprawach dotyczących fabryki, oni zaś
słuchali z wielkim zaciekawieniem.
Dziś pani Werth rzekła z uśmiechem:
— Dziwi się pan zapewne, że moja siostrzenica dotąd nie powinszowała *panu. Róża jednak
nic nie wie, że podpisał pan już umowę z fabryką. Umyślnie jej o tym nie wspominałam,
pragnąc, aby ją pan osobiście zawiadomił.
Róża oblała się purpurą. Spojrzała pytająco na Wernera:
— Naprawdę? Więc wynalazek został już kupiony?
— Tak, panno Różo. Widzi pani przed sobą przyszłego milionera — odparł żartobliwie.
Podała mu serdecznie rękę.
— O, życzę panu z całego serca szczęścia! Dużo czasu wprawdzie upłynie, zanim pan
zostanie milionerem, lecz początek jest już zrobiony. Nie wątpiłam ani przez chwilę, że
zakłady „Argro" nabędą pański wynalazek, zwłaszcza od chwili, gdy sama zobaczyłam model
maszyny. Raz jeszcze serdecznie panu winszuję!
174
Dziękuję, panno Różo. Cieszyłem się bardzo, że sprawa poszła tak pomyślnie. Pół roku temu,
cieszyłbym się oczywiście znacznie więcej...
— A teraz mniej? Dlaczego? — spytała, patrząc mu z powagą w oczy.
— Nie mogę pani tego wyjaśnić — szepnął ochrypłym głosem. Józefina Werth z
niedostrzegalnym prawie uśmiechem spojrzała
na Wernera.
— Pan inżynier byłby może nie wyjeżdżał wcale do Argentyny — rzekła.
— Myli się pani. Pół roku temu znajdowałem się na drodze do Argentyny.
Róża rumieniąc się, spuściła oczy.
— Czy doprawdy znamy się już od pół roku, panie inżynierze?
— Tak. Minęło dokładnie pół roku i siedem dni od owej chwili, gdy miałem przyjemność
poznać panią na okręcie. Zdaje mi się niekiedy, że od tego dnia minęły już całe lata...
Pani Werth szybko skierowała rozmowę na inne tory.
Gdy po obiedzie wypito kawę, pani Józefina wysłała Różę z jakimś poleceniem z pokoju.
Pozostawszy z Wernerem, zagadnęła z uśmiechem:
— Nazwał pan poprzednio inżyniera Laarsena „szczęśliwym". Dlaczego właściwie nie stara
się pan zostać także szczęśliwym? Nic chyba nie stoi temu na przeszkodzie?
— Przecież pani dobrze wie, że to niemożliwe. Nie mogę się okazać tak niewdzięczny i
zabrać pani siostrzenicę. A poza tym... nie mógłbym stworzyć jej tak świetnego losu jak
pani...
— Co się mnie tyczy, to nie mam przecież kamiennego serca. A jeżeli chodzi o Różę... Czy
pragnąłby pan dokładnie wiedzieć, co myśli ona o skromnym losie przy boku pana?
— Oczywiście, że chciałbym wiedzieć, czy Róży nie będzie bardzo trudno wyrzec się
dobrobytu, jakiego zaznała w domu pani.
— Zaraz się przekonamy. Proszę się ukryć za tą portierą i zachowywać się cicho, aby się nie
zdradzić, gdy będę rozmawiała z Różą. Muszę przyznać, że mnie również bardzo interesuje,
co o tym myśli moja siostrzenica. No, zaraz się dowiemy prawdy...
175
Werner spojrzał na nią badawczo, po czym podniósł jej rękę do ust i rzekł:
— Ufam pani i uczynię wszystko, czego pani sobie życzy.
— W takim razie, niech się pan prędko ukryje za portierą i nie odzywa się ani jednym
słówkiem, dopóki nie zawołam pana.
Werner posłusznie ukrył się za grubą kotarą, a pani Werth poprawiła starannie fałdy, aby nie
można się było domyślić czyjejś obecności. Potem ponownie zasiadła przy stole i zaczęła na
pozór obojętnie mieszać łyżeczką w filiżance. Po kilku minutach nadeszła Róża, i rozejrzała
się ze zdumieniem po pokoju.
— Gdzież jest pan inżynier Wendland? Pani Werth odstawiła filiżankę i rzekła:
— Ach, to nieprzyjemna historia! Wyobraź sobie, że nagle uciekł...
— Uciekł? Nie pożegnawszy się ze mną? Dlaczego?
— Tak, moje dziecko. Skorzystał on z twej nieobecności, aby mi powiedzieć, że teraz może
ci zapewnić skromny byt i ma zamiar starać się o twoją rękę. Oczywiście, musiałam mu
powiedzieć, że nic z tego nie będzie.
Róża zbladła jak płótno.
— Że nic z tego nie będzie? Dlaczego odpowiedziałaś mu w ten sposób, ciociu?
— Ależ dziecko, to przecież jasne. Widzisz, Różyczko, mam zamiar zapisać ci w
testamencie cały majątek. Moja spadkobierczyni i przyszła właścicielka zakładów „Argro"
nie może przecież zostać żoną ubogiego inżyniera. Czy nie pojmujesz tego sama?
Róża przycisnęła dłonie do bijącego mocno serca.
— I powiedziałaś mu to, ciociu? Och, nigdy bym nie uwierzyła, że potrafisz okazać się tak
okrutna.
— Okrutna? Ależ, dziecko, byłam tylko rozsądna. Nie możesz przecież w tych
okolicznościach poślubić ubogiego inżyniera.
Róża drgnęła i, prostując się dumnie, zerwała się z miejsca i stanęła przed ciotką.
— Tak, ciociu, tak! Jego tylko poślubię! O Boże, ja przecież nie myślę wcale o nikim innym.
Kocham go, kocham! A on? On także mnie kocha, choć nigdy jeszcze nie padło z jego ust
słowo o miłości!
176
— Bardzo mi przykro, drogie dziecko! Jeżeli uparłaś się przy tym, żeby wyjść za mąż za tego
biedaka, wówczas majątek mój zapiszę komu innemu.
Róża padła przed ciotką na kolana.
— Najdroższa, ukochana nie zależy mi wcale na tym, żeby zostać twoją spadkobierczynią.
Pragnę jedynie zachować twoją miłość. Nic w świecie nie zastąpi mi szczęścia, jakiego mogę
zaznać jedynie przy boku Wernera Wendlanda. Kocham go! Pozwól, żebym poszła mu to
powiedzieć, gdyż musi być bardzo nieszczęśliwy, usłyszawszy z ust twoich odmowę!
— Nie bądź lekkomyślną Różo! Zastanów się dobrze! Czeka cię blask i bogactwo, jako moja
spadkobierczyni, będziesz mogła sobie pozwolić na wszystko, spełnić każde życzenie...
— Oprócz jednego, które posiada dla mnie stokrotnie większe znaczenie. Cóż mi po
skarbach całego świata, skoro unieszczęśliwię siebie i jego!
— Może będziesz bardziej nieszczęśliwa, gdy zostaniesz jego żoną i będziesz się musiała
niejednego wyrzec, gdy będziesz dzieliła troski i kłopoty twego męża.
— Wolę znosić nędzę i poniewierkę przy boku Wernera niż opływać w dostatki bez niego.
Nie gniewaj się ciociu, pozwól mi iść do niego i powiedzieć mu, że zostanę jego żoną, że
wyrzeknę się wszystkiego, byle należeć do niego. Nie chcę, żeby cierpiał przeze mnie!
— Więc tak mało wagi przywiązujesz do mego majątku? Więc gardzisz nim?
— Nie gardzę nim, bo jest dowodem twej miłości. Dziękuję ci cioteczko, za twoje dobre
chęci, lecz miłość Wernera Wendlanda stawiam wyżej niż majątek.
— Szkoda, szkoda! Miałam zupełnie inne plany. Zamierzam przyjąć do zakładów
„Argro" młodego wspólnika, bardzo zdolnego, sympatycznego człowieka. On miał zostać
twoim mężem. Byłaby to o wiele odpowiedniejsza partia, zastanów się nad tym, Różo!
— Nie ma się nad czym zastanawiać — wybuchnęła namiętnie Róża — nigdy nie będę
należała do innego mężczyzny, a tylko do Wernera Wendlanda! Pozwól mi iść do niego i
skrócić jego cierpienia.
12 — Sprzedane dusze
777
— Mogłabyś jednak poznać mego przyszłego wspólnika. Inżynier Wendland nie jest wcale
tak przystojnym mężczyzną, ten drugi mógłby ci bardziej się podobać.
— Gdyby twój wspólnik był nawet Adonisem, to nie potrafiłabym go pokochać. Serce moje
należy do Wernera, który wie o tym, tak jak i ja wiem, że on oddał mi swoje. O, gdybyś
wiedziała, jak trudno mu było zachowywać się wobec mnie obojętnie! Cierpiał nad tym, a ja
także cierpiałam.
— Doprawdy? A ja sądziłam, że w moim domu czułaś się zupełnie szczęśliwą.
— Och, ciociu, było mi u ciebie bardzo dobrze i jestem ci nieskończenie wdzięczna.
Uważałam cię za drugą matkę i boli mnie ogromnie, że nie mogę spełnić twego życzenia.
Przypomnij sobie, że ty sama oparłaś się woli twojej rodziny i wyruszyłaś w świat, żeby
dochować wiary ukochanemu człowiekowi, z którym krewni chcieli cię rozłączyć.
— Czy to ma znaczyć, że uczyniłabyś to samo, gdybym chciała rozłączyć cię z inżynierem
Wendlandem?
— Nie będziesz tak okrutną! Przypomnij sobie, jak się oburzałaś na wuja Herberta, który
chciał mnie zmusić do małżeństwa z niekochanym człowiekiem. A wtedy przecież serce moje
było wolne... Teraz kocham i nic nie odwiedzie mnie od tej miłości, nikt nie zmusi mnie do
zerwania z Wernerem. Nie zatrzymuj mnie ciociu, muszę iść do niego...
Z tymi słowy Róża skierowała się do drzwi i chciała spiesznie opuścić pokój.
Ciotka Józefina zerwała się z miejsca i zastąpiła jej drogę.
— Ach ty zbiegu, zdaje się, że chcesz po prostu uciec. Nic jednak ci nie pomoże. Zostaniesz
tutaj i poślubisz mego wspólnika. Basta! Ach, ty szalona dziewczyno, nie zmykaj, poczekaj
chwilkę... Obejrzyj sobie mego wspólnika. Panie inżynierze, proszę wyjść z ukrycia i
zatrzymać tę nierozsądną dziewczynę...
Werner wyskoczył ze swej kryjówki i porwał Różę w objęcia.
— Nie uciekaj, Różyczko, moja słodka, dzielna, wierna dziewczyno! Twoja ciotka żartowała
tylko, nie rozłączy nas na pewno? zbyt dobra jest przecież. Ta cała historia ze wspólnikiem to
tylko żart!
178
Róża, drżąc cała ze wzruszenia, przytuliła się do Wernera i spojrzała zalęknionymi oczyma na
ciotkę. Pani Werth zwróciła się do obojga:
— Czy wiesz, dlaczego urządziłam ten figiel Różo? Bo ten niemądry chłopiec sądził, że
będziesz wolała bytkowne życie w moim domu od skromnej egzystencji u jego boku.
Odegrałam tę komedię, aby go przekonać, że nie wyrzekniesz się za żadne skarby świata jego
miłości. Mam jednak zwyczaj, że dotrzymuję słowa, dlatego też wyjdziesz za mąż za mojego
nowego wspólnika, pana inżyniera Wendlanda.
I zanim młoda para ochłonęła ze zdziwienia i mogła odpowiedzieć, pani Werth szybko
wymknęła się z pokoju.
Róża i Werner, upojeni szczęściem, patrzyli sobie w oczy. Róża rzekła zawstydzona:
— Więc pan wszystko słyszał? Przywarł gorącymi wargami do jej ust.
— Tak, najdroższe moje serce, słyszałem wszystko. Wiedziałem, żeś cierpiała, lecz mimo to
jestem nieskończenie wdzięczny twojej kochanej cioci.
I znowu począł ją obsypywać pieszczotami, znowu przycisnął wargi do jej ust i całował je tak
długo, aż obojgu wreszcie zabrakło tchu. W końcu Róża mogła dojść do słowa i zapytała:
— Co też ciocia miała na myśli, mówiąc o tym wspólniku?
— Och, kochanie, zapewne znowu żartowała. Nie będę sobie teraz łamał głowy nad tą
zagadką, mam przecie ważniejsze zajęcie. O, najdroższa moja! Nareszcie mogę cię tulić w
objęciach, przyciskać do serca... Nareszcie po tylu miesiącach tęsknoty! Cóż mnie w tej
chwili obchodzi cały świat!
I znowu otoczył Różę ramieniem. Przez jakiś czas szczęśliwa młoda para, zatonęła w
upojnych pieszczotach, zapominając o całym świecie. Wreszcie jednak otworzyły się drzwi, a
na progu stanęła pani Józefina. Spojrzała z filuternym uśmiechem na zakochanych i spytała:
— Czy można teraz pomówić z wami rozsądnie, moje dzieci?
— Spróbujemy, może się uda — odparł żartobliwie Werner, spoglądając rozpromienionym
wzrokiem na Różę.
,2- 179
Dziewczyna podbiegła do ciotki i uściskała ją serdecznie.
— Och, cioteczko kochana, najmilsza ciociu, jakżeś mnie nastraszyła! Wybacz, że byłam
taka gwałtowna. Nie mogłam pojąć, że chcesz mnie wtrącić w nieszczęście.
— Ach, ty głuptasku! Nie wiesz wcale, jak mi się podobało, gdy rzuciłaś mi do nóg cały mój
majątek. Wiedziałam jednak z góry, że stanie się tak, jak ja zechcę!
— Jak ty zechcesz?
— Naturalnie, wyjdziesz przecież za mąż za mego wspólnika.
— Przecież to był żart.
— Co znowu? Pan inżynier Wendland zostanie moim wspólnikiem. Fabryka rozwija się, ja
sama nie mogę jej prowadzić. Przez cały czas myślałam o tym, czy pan Wendland będzie
mógł stanąć na jej czele. Ponieważ zostaniesz moją spadkobierczynią, więc odziedziczysz w
przyszłości firmę „Argro", która w połowie będzie należała do twego małżonka. Oczywiście,
że bynajmniej mi się do tego nie śpieszy, przeciwnie, pragnę jak najdłużej cieszyć się waszym
szczęściem. Ale nie chcę, żebyście oboje tęsknie wyczekiwali dnia mojej śmierci, wobec
czego postanowiłam już za życia przekazać wam część waszego spadku. A więc, panie
inżynierze, czy zgadza się pan zostać moim wspólnikiem? Pańską współpracę będę uważała
za kapitał w spółce.
Werner spojrzał na nią zaskoczony.
— Czy pani to mówi na serio?
— Naturalnie, mam już dosyć żartów. Powiedziałam panu, że Różę uważam za córkę, ale
ostatecznie nie miałabym nic przeciwko temu, żeby również posiadać syna.
Werner w milczeniu pochylił się nad jej ręką. Po chwili dopiero odezwał się, głęboko
wzruszony.
— Nie potrafię pani podziękować, nie umiem wyrazić mej wdzięczności. Pójdę jednak za
głosem mego serca i będę panią kochał i czcił jak prawdziwy syn.
Spojrzała na niego wilgotnymi oczyma.
— Zawsze marzyłam o takim synu, jak pan i o córce podobnej do Róży. Pozwólcie mi
zastąpić sobie matkę, ponieważ oboje nie macie już matki.
180
Młodzi ludzie, przepełnieni szczęściem, uściskali ją serdecznie. Wszyscy troje stanęli złączeni
uściskiem, patrząc sobie ze wzruszeniem w oczy.
— Och, jakże cudnie. O mój ukochany Wernerze, o moja najdroższa cioteczko! — odezwała
się z przejęciem Róża.
Pani Józefina zaczerpnęła tchu.
Trzeba chwytać szczęścia chwile, Bo uciekną jak motyle, Później będzie żal...
Mój ukochany mąż często cytował mi ten wierszyk. Przypominam wam o tym, abyście umieli
cieszyć się każdą chwilą szczęścia. Życie nikomu nie oszczędza cierpienia, kto wie, co
jeszcze spotka was w przyszłości. Dlatego korzystajcie z każdej godziny radości. Ale teraz
dość tej filozofii! Bądźmy rozsądni i cieszmy się tą radosną chwilą. Różyczko kochana,
postaraj się dla mnie o jeszcze jedną filiżankę kawy, muszę odzyskać zachwianą równowagę
ducha. Trzeba przyznać, że to dla mnie jednak niemały wstrząs, stać się nagle matką syna i
córki.
Tym żartem pani Józefina starała się pokonać rzewny nastrój młodej pary i własne
wzruszenie. Róża zajęła się przyrządzaniem świeżej mokki. Pani Werth uśmiechnęła się do
Wernera.
— Żenisz się z bardzo nierozsądną dziewczyną, mój drogi. Czyś słyszał, jak wzgardziła
całym moim majątkiem?
Werner przycisnął usta do dłoni ciotki.
— Wszystko słyszałem, każde słowo i serce moje omal nie pękło z radości. Wiedziałem, że
chcesz Różę tylko wystawić na próbę. Moje biedactwo musiało stoczyć ciężką walkę o swoją
miłość. Cieszę się jednak bardzo, że okazała się pod tym względem taka nierozsądna, tym
bardziej, że wiem, iż na ogół będę miał bardzo rozsądną żonę...
Wkrótce potem odbył się ślub młodej pary. Inżynier Wendland został już poprzednio
wspólnikiem pani Werth. Cały personel firmy „Argro" brał udział w uroczystości weselnej.
181
Róża miała pozostać nadal sekretarką pani Werth i pracować z nią podczas tych godzin, gdy
mąż będzie zajęty w fabryce. Pani Józefina była bowiem zdania, że siostrzenica, jako przyszła
właścicielka zakładów „Argro" powinna stale mieć kontakt z przedsiębiorstwem.
— Musisz poznać dokładnie fabrykę, musisz przylgnąć do niej całą duszą. Wiem z własnego
doświadczenia, jak to miło jest posiadać swój zakres obowiązków i mieć świadomość, że się
jest pożytecznym. Pomaga nam to znieść niejedną ciężką chwilę, której los nikomu nie
szczędzi — mówiła pani Werth.
W dniu ślubu Róży, Marta Preller, pomagając pannie młodej przy przebieraniu się, rzekła z
uśmiechem:
— Dzień pani ślubu mnie także przyniósł szczęście. Jerzy Stein-beck zapytał mnie, czy chcę
zostać jego żoną, a ja z wielką chęcią powiedziałam: tak. I proszę panią bardzo, żeby się pani
wstawiła za nami u ciotki, bo byśmy się chcieli już wkrótce pobrać. Ale chciałabym zostać
jeszcze przez pewien czas w obowiązku u pani, żebyśmy sobie zebrali jeszcze trochę grosza,
zanim przyjdą dzieci. Róża z uśmiechem skinęła głową.
— Pomówię o tym z ciocią, Marto. Na pewno wszystko ułoży się jak najlepiej, bo ciotka
będzie rada, że się Steinbeck żeni. Cieszę się bardzo, droga Marto, żeś i ty również znalazła
szczęście.
— Dziękuję pani. O raju, jakże pani pięknie wygląda w tej białej sukni i welonie! Jak
prawdziwy anioł! Jak mój Jerzy panią tak zobaczył, to zaraz przyleciał do mnie, pocałował
mnie i powiedział: „No, Martusiu, teraz ja także nie będę długo zwlekał, musisz jak
najprędziej zostać moją żoną".
W tej chwili wszedł Werner. Róża ujęła jego rękę.
— Powinszuj Marcie, mój kochany, zaręczyła się z szoferem cioci. Chcą się już niebawem
pobrać.
Werner podał rękę Marcie, która trochę zmieszana wybuchnęła śmiechem.
— Życzę szczęścia, panno Marto. Dostaje pani przyzwoitego, dzielnego chłopca, który z
pewnością pani nie zawiedzie.
— Wiem, panie inżynierze i dziękuję serdecznie za życzenia. Ja państwu także raz jeszcze
życzę wszystkiego najlepszego. O raju! Czyśmy to kiedy pomyśleli na tym okręcie, że
wszyscy troje płynie-
182
my po szczęście? Ani nam się przecież śniło. A jednak moja kabalar-ka mówiła prawdę!
— A myśmy się wcale nie radzili kabalarki, prawda Różo? — żartował Werner.
Marta wyszła, a Werner porwał w objęcia swoją młodą, uroczą żonę.
— Różo, moja cudna, ukochana Różo! Teraz jesteś moją, nareszcie moją!
Zatonęli w sobie rozkochanym spojrzeniem, po czym usta ich złączyły się w długim, upojnym
pocałunku.
W kilka chwil potem weszła do pokoju Józefina Werth.
— Przyszłam, bo chciałam się ukradkiem pożegnać z mymi drogimi dziećmi. Nasi goście nie
spostrzegą tak prędko mej nieobecności. Samochód czeka na was przed boczną furtką i
odwiezie was na dworzec. Jedźcie i bądźcie szczęśliwi, moi drodzy! A nie zapominajcie o
waszej starej matce!
Werner i Róża pocałowali tkliwie panią Józefinę.
— Żegnaj mamo! Do widzenia!
Skinęła w milczeniu głową, dając im znak, żeby odeszli. Oczy jej zasnuły się łzami.
Werner sprowadził swoją młodą żonę do samochodu. Wyruszyli w krótką podróż poślubną,
która miała potrwać zaledwie kilka dni.
Przed samochodem stał w swoim eleganckim skórzanym ubraniu Jerzy Steinbeck, obok niego
zaś przystanęła Marta Preller. Młoda para powinszowała również szoferowi, a Werner,
pomagając Róży przy wsiadaniu, rzekł:
— Ruszaj, Jerzy! Myślę, że to dobry znak, jeżeli w pierwszą naszą podróż powiezie nas
narzeczony.
— Bóg da, że się tak stanie. Życzę państwu szczęśliwej podróży! — zawołała Marta,
posyłając narzeczonemu ręką całusa.
Róża i Werner siedzieli mocno przytuleni do siebie i jechali w drogę naprzeciw swemu
szczęściu.
KONIEC