Courths Mahler Jadwiga Zadadka w jej zyciu

JADWIGA COURTHS-MAHLER




Zagadka w jej życiu

Przekład Eugenia Solska


- Muszę porozmawiać z mecenasem Scholzem. Zadzwoń, Walu, i powiedz, że czekam na niego jutro przed południem.

Waleria z niepokojem i troską spoglądała na chorą.

- To cię zbytnio zmęczy, mamo. Zaczekaj, aż poczujesz się lepiej.

Matka uśmiechnęła się z trudem, niewyraźnie.

- Wciąż nalegasz, bym nie spieszyła się z testamentem, a ja przystaję na to. Teraz jednak uważam, że dość było zwlekania.

- Naprawdę nie ma powodu do pośpiechu. Niebawem wyzdrowiejesz i wtedy zajmiesz się, czym tylko zechcesz. mamo...

Twarz chorej zmieniła się tak, jakby kobieta poczuła naraz przypływ dawno utraconej energii - od spisania jej ostatniej woli zależało dużo więcej, niż przypuszczała Waleria. Powiedziała zatem równie spokojnie, co stanowczo:

- A jednak muszę! Muszę, Waluniu! Nie zapominaj, że każda choroba może zakończyć się śmiercią.

Waleria zbladła.

- Nie mów tak, mamo, moja najdroższa! Masz dopiero pięćdziesiąt pięć lat, zostało ci jeszcze dużo czasu. Będziesz znowu zdrowa, uwierz mi!

- Daj Boże, żebyś miała rację. Niemniej jednak powinno się załatwić wszystkie ważne sprawy wtedy, kiedy ma się jeszcze dość siły. Dłuższa zwłoka... Walu, twoja przyszłość... muszę ci ją zabezpieczyć!

Waleria nie potrafiła ukryć zdumienia.

- Moją przyszłość? Mamusiu, przecież jestem jedynaczką, jeśli zaś pragniesz dać coś komuś innemu, to mi po prostu powiedz, o kim mam pamiętać i ile przeznaczasz na to. Wiesz przecież, że cię nie zawiodę. I naprawdę załatwimy to wszystko, gdy tylko wrócisz do zdrowia.

Oczy Dory Lorbach wyrażały ogromne znużenie. Wyszeptała:

- Och, dziecko! Usiądź koło mnie, muszę ci wyjaśnić, co stałoby się w przypadku, gdybym nie zdążyła sporządzić testamentu.

Waleria opierała się jeszcze, ale wobec stwierdzenia matki, że to, co musi wyznać, przyniesie ulgę jej schorowanemu, zbolałemu sercu - uległa. Przysiadła na krześle obok łóżka, ujęła obie dłonie chorej w swoje ręce i rzekła z prostotą:

- No dobrze już, dobrze. Tylko nie denerwuj się więcej.

Pani Lorbach patrzyła na nią przez chwilę bez słowa. Waleria nie była wprawdzie klasyczną pięknością, ale rysy jej twarzy promieniowały ciepłem i wdziękiem, wzbudzającym sympatię. Jaka szkoda, że nie u wszystkich! Paru ludzi traktowało tę dziewczynę z niekłamaną zawiścią, zazdrościło jej beztroskiego życia, choć Waleria nie miała o tym pojęcia. To wiedziała tylko matka, darząca ją bezgraniczną miłością. Uścisnęła rękę Walerii i westchnęła głęboko.

- Posłuchaj zatem, Walu. Ale przedtem przyrzeknij mi, że cokolwiek usłyszysz, to i tak nie przestaniesz mnie kochać.

- Ja? Ależ to byłoby niemożliwe, mamo! - Słowom tym towarzyszył czuły pocałunek. - Kocham cię przecież najbardziej na świecie i tak będzie zawsze.

- Gdybym mogła być tego pewna, łatwiej byłoby mi powiedzieć to, co powiedzieć muszę.

- Możesz być tego pewna - stwierdziła z mocą Wala, choć nagle ogarnęło ją jakieś złe przeczucie. Znowu, jak już parę razy wcześniej, wydało się jej, że między nią a matką czai się coś obcego, ciążącego im obu ponad miarę. Czy miało to może związek z pewnym młodzieńcem, którego Waleria poznała niedawno i za którym od chwili przypadkowego spotkania tęskniła?

Nie, nie, jeśli nawet serce zabiło mocniej dla tamtego młodego człowieka - wzmogło to tylko jej zdolność kochania w ogóle, także wobec matki. Poczucia obcości doznawała przecież znacznie wcześniej, jeszcze zanim parę miesięcy temu poznała mężczyznę swego życia, nie dając mu odczuć, jak wielkie wywarł na niej wrażenie.

Dora Lorbach nie domyślała się nawet, co dzieje się z Walerią, jak sprzeczne targają nią uczucia. Pogładziła czule jej rękę i zbierając się na odwagę, wypaliła prosto z mostu:

- Zacznijmy więc od najgorszego, Walu... Ja... ja nie jestem twoją matką!

Waleria drgnęła przerażona. Pobladła niczym opłatek, a jej świetliste szare oczy stały się niemal czarne, jak zwykle w momentach najwyższego wzburzenia.

- Nie jesteś moją matką? - powtórzyła pełnym niedowierzania szeptem.

- Nie, kochanie. Kiedyś spotkało mnie wielkie nieszczęście. Najpierw umarła mi córeczka, a zaledwie kilka tygodni później mąż. Byłam bardzo nieszczęśliwa i samotna, chciałam nade wszystko mieć kogoś bliskiego, kto należałby tylko do mnie. Zbyt mocno kochałam męża, by zdecydować się na powtórne zamęście, choć owdowiałam tak młodo... Aby nie poddać się do końca rozpaczy, aby jakoś przetrwać, wzięłam cię do siebie i wychowywałam jak rodzone dziecko. Walu, ja... ja cię kupiłam...

Walerię wstrząsały dreszcze.

- Kupiłaś mnie? Odkupiłaś? Moi rodzice oddali mnie... za pieniądze? Pozbyli się zbędnego balastu? Tak?

- Walu, byli biedni i mieli jeszcze inne dzieci... Po cóż ta gorycz? Wiedzieli przecież, że ja mogę zapewnić ci dużo lepszy los niż oni, chodziło im o twoje dobro. Walu, dziecko moje, byłaś taka śliczna, miła, że od razu przylgnęłam do ciebie całym sercem i nawet nie mogłabym znieść myśli o rozstaniu z tobą. A ty? Czy teraz...

- Och, teraz kocham cię bardziej niż kiedykolwiek. Ty mi dałaś to, co tylko matka może dać dziecku, więcej od tej kobiety, która mnie urodziła...

- Walu, dajże spokój. Wiedziałam, że ta wiadomość cię poruszy do głębi, nie chciałam, żeby przekazali ci ją ludzie obcy, co tak czy owak musiałoby nastąpić po mojej śmierci. A wtedy już nie mogłabym cię ani pocieszyć, ani uspokoić.

Wala, wzruszona i wstrząśnięta, ucałowała chorą najserdeczniejszym ze wszystkich dotychczasowych pocałunków.

Nagle odsłoniła się tajemnica, rozwiązała zagadka - wiedziała już, czemu czasem między nią a matkę wkradało się coś obcego, wyrastał jakiś niewidzialny mur...

- Mamo, jesteś dobra, cudowna, dałaś mi tyle czułości, takie poczucie bezpieczeństwa, wszystko, do czego właściwie nie miałam prawa. Ale teraz powiedz mi, powiedz, kim naprawdę jestem?

Dora Lorbach tkliwym gestem odgarnęła włosy z rozpalonego czoła dziewczyny.

- Jesteś moim dzieckiem. I pozostaniesz nim. Ale wiem, o co pytasz. Urodziłaś się w małej wiosce, w Turyngii. Rodzice mieli kawałek gruntu i nędzną chatkę, z trudem wiązali koniec z końcem. Ujrzałam cię pewnego dnia, siedzącą przed domem. Nie miałaś wtedy nawet roczku. Musiałam ci się spodobać, boś wyciągnęła do mnie rączki. Byłam tam na leczeniu sanatoryjnym po moich ciężkich przejściach. Od chwili, kiedy się spotkałyśmy, codziennie przechadzałam się tamtędy, wyczekując chwili, kiedy twoja mama wyniesie cię, abyś wygrzała się na słonku. Hałaśliwe, zupełnie niepodobne do ciebie rodzeństwo, drażniło cię, patrzyłaś tak, jakbyś oczekiwała ode mnie pomocy. Toteż któregoś razu zdecydowałam się porozmawiać z twoimi rodzicami, którzy po długich namowach, za pewną sumę pieniędzy, zgodzili się na to, abyś została moim dzieckiem.

Chcąc zaoszczędzić Walerii przykrości, pani Lorbach nie wspomniała nawet o tym, z jaką chciwością jej rodzice przyjęli pieniądze, jacy byli uradowani faktem, że raz na zawsze pozbędą się małej. Nie chciała potęgować w dziewczynie uczucia przygnębienia, rozczarowania i goryczy.

- Ich nazwisko brzmiało Hartmann. Mam adres, ale nigdy tam nie byłam z obawy, że zechcą mi ciebie odebrać. Prawdę mówiąc, uważam, że ty także nie powinnaś nawiązywać z nimi kontaktu. Należysz teraz do innej sfery, przywykłaś do innego towarzystwa. Wróćmy jednak do rzeczy. Byłam za młoda na to, aby móc cię zaadoptować, potem... Potem zabrakło mi odwagi. Bałam się, że krewni mego męża będą mi czynić wyrzuty i urządzać przykre sceny. Zawsze mieli mi za złe, że tak bardzo cię kocham. Sądzę, że już teraz zaczynasz rozumieć, dlaczego testament jest rzeczą niezbędną i ogromnie ważną. Prawie cały majątek odziedziczyłam po mężu, fabryka, w której był dyrektorem naczelnym, należała do teścia. Szwagierka otrzymała duży posag, lecz uważała zawsze, iż należy jej się więcej. Jej mąż był najpierw prokurentem w fabryce, po moim owdowieniu zaś zaczął nią zarządzać i, muszę przyznać, robił to doskonale, uważając ją za dziedzictwo swoich własnych dzieci. Przy okazji ja również skorzystałam, bo i moje dochody z fabryki szybko wzrosły. Walu, mąż pozostawił mi w spadku wszystko, pod warunkiem jednak, że jeśli umrę bezdzietnie, cały majątek przejdzie w ręce szwagierki i jej rodziny. Oto dlaczego obawiali się zawsze, że cię zaadoptuję, oto czym mogłam ich szantażować, nawet broniąc cię przed zbyt wczesnym poznaniem okrutnej prawdy. Teraz także trapi ich lęk, że mogłabym sprzeniewierzyć się ostatniemu życzeniu swego męża i wszystko zapisać tobie.

Waleria westchnęła.

- A zatem z tego powodu mnie nienawidzą?

- Tak, w tym tkwi przyczyna ich niechęci i zawiści. Jak bardzo się mylą! Gdybym nawet cię adoptowała, ich spadek nie doznałby żadnego uszczerbku. Dla ciebie przeznaczyłam tylko to, co stanowiło mój posag oraz oszczędności całego życia. Ale i ta kwota wydaje im się zbyt wygórowana, gdyż zapewnia ci dostatek. Sama widzisz, że alternatywa jest jedna. Muszę cię albo zaadoptować, albo czym prędzej sporządzić testament. Wszelka dalsza zwłoka może być niebezpieczna. Zaprosisz więc na jutro mecenasa Scholza, prawda?

Waleria pogładziła matkę po policzku.

- Nie dręcz się tak, mamo. Dzięki wykształceniu jakie mi zapewniłaś, potrafię sama zarabiać na chleb. Nie pragnę wcale, abyś zapisywała mi cokolwiek, nie chcę, żeby ktoś patrzył na mnie wrogo. Proszę cię!

- Oni cię wcale nie znają, są bardzo niesprawiedliwi wobec ciebie. Ja znam twoją dumę i cenię cię za wielkoduszność, lecz musiałabym nie mieć chyba sumienia, aby pozostawić cię bez środków do życia. Życzę sobie, abyś i po mojej śmierci egzystowała tak, jak cię do tego przyzwyczaiłam. A teraz podaj mi szkatułkę z biżuterią.

Waleria musiała spełnić to życzenie, ponieważ wyrażone zostało tonem nie znoszącym sprzeciwu. Chora wysypała na kołdrę kosztowności, po czym rozdzieliła je na dwie części. Jedną z nich schowała na powrót, drugą podsunęła córce.

- To są rzeczy po mojej matce, a także takie, które sama kupiłam. Weź je, Walu. Pozostałe klejnoty należą się rodzinie mego męża.

- Mamo - próbowała oponować Waleria. - Mamo, dostałam już od ciebie tak wiele...

- ...drobiazgów - dokończyła pani Dora. - Były one odpowiednie dla młodziutkiej panienki, ale kiedyś, gdy już wyjdziesz za mąż, będziesz musiała nosić rzeczy naprawdę wartościowe. Ja już z nich na pewno nie skorzystam. Bądź tak dobra i podaj mi jeszcze wykaz biżuterii. Muszę wykreślić to, co ci podarowałam, żebyś i z tego powodu nie miała żadnych nieprzyjemności. Napiszę wyraźnie: ofiarowane mojej przybranej córce Walerii Hartmann, posługującej się nazwiskiem Lorbach. Nikt nie będzie mógł mieć do ciebie o to pretensji.

Waleria automatycznie wykonywała wszystkie kolejne polecenia matki, choć czyniła to niechętnie, w przekonaniu, że chora naraża się na zbytni wysiłek i nadmierne zdenerwowanie. Przyniosła swoją kasetkę, schowała do niej otrzymane dopiero co klejnoty, po czym obie szkatułki ukryła we wmurowanej w ścianę skrytce.

Dopiero po dopełnieniu owych formalności pani Dora opadła na łóżko, oddychając z wyraźną ulgą. Waleria poprawiła poduszki, ucałowała matkę i powiedziała cicho:

- Dam ci lekarstwo. Musisz troszkę pospać. To było naprawdę wielkie i niepotrzebne zdenerwowanie dla ciebie.

- O nie, teraz właśnie czuję się lepiej i mam nadzieję, że spokojnie zasnę. Obiecaj mi tylko, że nie zapomnisz powiadomić adwokata.

- Mamo, pomówimy o tym, kiedy się zbudzisz. Mamy dużo czasu na te mało ważne sprawy.

Dora Lorbach przytuliła Walerię mocno do siebie.

- Powiedz, czy naprawdę nadal kochasz mnie tak jak rodzoną matkę?

Dziewczyna z trudem powstrzymywała się od łez.

- Najmilsza moja, najlepsza, jakże mogłabym cię nie kochać? Ale postaraj się już zasnąć, na pewno masz gorączkę!

Pani Dora posłusznie zacisnęła powieki. Na jej ustach pojawił się uśmiech. Uświadomiła sobie, że jest prawdziwie szczęśliwą matką, chociaż to nie ona dała życie temu dziecku.

Waleria siedziała obok, dopóki chora nie zasnęła. Dopiero słysząc jej równomierny oddech, wycofała się na palcach do swego pokoiku, sąsiadującego z pokojem matki.

***


Z westchnieniem rozejrzała się wokół siebie. Wszystko, każdy sprzęt i poduszeczka, najdrobniejszy bibelocik na eleganckiej toaletce, świadczyło o staraniach troskliwej matki, pragnącej stworzyć swemu dziecku miły, przytulny kąt. Ileż szlachetności wykazała ta kobieta, do której od lat mówiła “mamo”, gdy tymczasem własna matka sprzedała ją!

Sprzedała...

Waleria zadrżała mimo woli, odczuwając nagle samotność człowieka niechcianego i opuszczonego. Jakkolwiek złożona teraz niemocą Dora Lorbach zapewniła jej szczęśliwe dzieciństwo i beztroską młodość, to w sercu dziewczyny pojawiła się nieoczekiwanie tęsknota za tą daleką nieznajomą, co odepchnęła ją od siebie. Czy naprawdę chodziło tylko o pieniądze? Nie chciała w to uwierzyć, bowiem byłby to czyn nazbyt okrutny. Nie, nie - na pewno takie postępowanie podyktowała ogromna miłość macierzyńska, przemożna chęć zaofiarowania wszystkim dzieciom lepszego losu za cenę bolesnego rozstania się z jedną córką.

Walerii była potrzebna taka wiara, bo nie chciała być nieszczęśliwa, bo nie umiała pogodzić się z myślą, iż wydała ją na świat kobieta bez serca. Znacznie łatwiejsza do przyjęcia zdawała się świadomość, że matka zdobyła się na nadludzką wręcz ofiarę i że obecnie gotowa byłaby do jeszcze większych poświęceń, jeżeli mogłaby w ten sposób odzyskać utracone dziecię... A rodzeństwo? Tak, chora wspominała i o rodzeństwie. Postanowiła zapytać ją, czy byli to bracia czy siostry. A może brat i siostra? Waleria znowu odczuła nieodparte pragnienie poznania tych ludzi, z którymi łączyły ją więzy krwi. Gdy tylko mama wyzdrowieje, poprosi, aby wybrały się razem do tamtego domu, gdzie zobaczy przynajmniej swoich najbliższych. Matkę. Rodzeństwo. Ojca.

Boże, jakież to cudowne, że ma jeszcze ojca! Jest wprawdzie najzwyklejszym wieśniakiem, ale na pewno mimo skromnych warunków życia cechują go uczciwość oraz rzetelność. To z całą pewnością mężny i pracowity człowiek. Po domostwie krząta się matka, dorodna, silna niewiasta... Waleria wyobrażała sobie ich wszystkich w małej, lecz lśniącej od czystości izbie. Na świeżo wyszorowanym stole obrus, pośrodku stołu wielka misa ze smakowitym, choć niewymyślnym jadłem. Rodzice spoglądają na siebie z miłością i wzdychają czasem na myśl o swojej Walerii... Dzieci może nawet nie wiedzą, że gdzieś tam mają jeszcze jedną siostrę, której wiedzie się o niebo lepiej niż im. Dzieci?! Waleria uśmiechnęła się w duchu. Były przecież starsze niż ona, one także zdążyły już wyrosnąć. Brat - jeśli ma brata - siedzi właśnie przy stole ze zmierzwioną gęstą czupryną. Wrócił dopiero co z pola i nie miał nawet czasu przygładzić włosów. A siostra? Ma pewnie długie złociste warkocze, upięte w koronę, gdyż w dalekiej turyngijskiej wiosce nikt nawet nie słyszał o fryzurze “na chłopczycę” ani o trwałej ondulacji.

Zatopiona w tych myślach, pozwalająca się unosić falom wyobraźni, Waleria zapomniała zupełnie, że nie jest już bardzo majętną panną, za jaką się zawsze uważała. A kiedy wreszcie przypomniała sobie o tym, zamiast rozgoryczenia odczuła ulgę. Nie sprawiała jej bynajmniej przyjemności świadomość, iż jej urok własny ginie w cieniu posiadanego bogactwa i że nigdy nie będzie pewna, czy mężczyzna, który zapragnie ją poślubić, uczyni to z miłości do niej, czy też w celu zagarnięcia posagu. A tak bardzo chciała, aby ktoś pokochał ją samą, nie zaś jej pieniądze! Teraz wszystkie myśli Walerii skierowały się ku temu, któremu oddała swoje serce, mimo iż znała go zaledwie od paru miesięcy. Spotkali się po raz pierwszy w styczniu. Było to podczas przyjęcia, na które została zaproszona wraz z matką. Fred Gerold podał jej ramię, kiedy podchodzili do stołu, a wówczas jej serce zabiło mocno i niespokojnie. Już przedtem zwróciła uwagę na tego interesującego mężczyznę. Nie był piękny, ale rysy jego twarzy wyrażały pewność siebie i stanowczość. Wąskie wargi miał zaciśnięte tak mocno, jakby chciał powstrzymać się od wszelkiego zbytecznego słowa. Pan domu, przyjaciel Gerolda, powiedział mu coś, o czym Waleria oczywiście nie wiedziała.

- Wyszukaliśmy ci, Fredzie, nie tylko najładniejszą, ale i najbogatszą panienkę. To jedyna córka i spadkobierczyni pani Dory Lorbach. Bądź wobec niej miły, gdyż to odpowiednia partia dla ciebie, a już najwyższa pora, abyś się ożenił.

Tak, Waleria nie wiedziała o tym. Nie domyślała się również, iż ta uwaga była powodem chłodnej rezerwy, z jaką Fred Gerold odnosił się do niej przy stole. Wysiłki krewnych i przyjaciół, zmierzające do ożenienia młodzieńca z posażną panną, napawały go odrazą i niesmakiem, gdyż na razie żenić się nie zamierzał, a jeżeli już, to na pewno nie z kobietą bogatą.

Według niego majętne dziedziczki były tylko zbędnym dodatkiem do własnych finansów, a istniały wyłącznie po to, aby miał kto uszczęśliwiać łowców posagowych, do jakich on sam z całą pewnością nie należał. Zawsze starał się być niezależny, co zresztą przychodziło mu bez specjalnego trudu.

Wierny swym zasadom, traktował sąsiadkę przy stole z oziębłą galanterią, aczkolwiek musiał przyznać w duchu, że to osoba zajmująca, sympatyczna i pełna wdzięku, z którą na dodatek przyjemnie było pogawędzić. Zachowywała się z prostotą, odsłaniała w uśmiechu prześliczne ząbki, a jej promienne oczy wprost go urzekały - musiał w nie nieustannie patrzeć, zapominając nawet chwilami, że oto ma u swego boku “dodatek do posagu”. Pod koniec wieczoru Fred doszedł do wniosku, że te jasne oczy nadają twarzy dziewczyny wyraz niezwykłego uduchowienia.

Potem jednak Fred Gerold miał wiele poważniejszych spraw na głowie niż wspominanie swojej uroczej sąsiadki.

Czasem jeszcze świtały mu w pamięci szare oczy i promienny uśmiech, czasem przypominał sobie brunatne, metalicznie połyskujące włosy Walerii Lorbach, zawsze jednak odganiał od siebie ten obraz. Po cóż miałby myśleć o kimś, kto winien uszczęśliwić człeka, łaknącego bogactwa? Nie miał czasu ani ochoty na zawracanie sobie głowy Walerią Lorbach. Nie domyślał się nawet, że wzbudził w niej miłość od pierwszego wejrzenia.

Jeszcze kilkakrotnie spotkali się tej zimy, dzięki czemu miał okazję przekonać się, że Waleria jest i dobrą, i rozumną istotą. Nie chciał poddać się jej czarowi. To paradoksalne, ale właśnie głębokie wrażenie, jakie wywarła na nim, było przyczyną zajadłej walki, którą toczył sam z sobą. Fred Gerold nie znosił bowiem żadnego przymusu!

Wczesną wiosną do Walerii dotarła wiadomość, że Fred wyruszył na prowincję z cyklem odczytów o swojej geologicznej ekspedycji naukowej, którą zorganizował przed kilkoma laty. Po zakończonych wojażach miał zamiar udać się na jakiś czas do majątku jednego z przyjaciół, aby pracować w spokoju nad dziełem o kulturze ras.

Znikł zatem z życia Walerii równie szybko, jak się w nim pojawił, ale mimo to wiedziała, że nie potrafi go ani zapomnieć, ani też pokochać innego mężczyzny. Skąd jednak Fred Gerold miałby wiedzieć o tym?

Nie wiedział, czemu Waleria była rada, nie należała bowiem do kobiet wylewnych, nie czuła też potrzeby nawiązywania przelotnych flirtów, a nieomylny instynkt podpowiadał jej, że zainteresowanie Freda i jego sympatia były powierzchowne. Sprawiało jej to ból, lecz nawet sama przed sobą nie przyznawała się do tego.

Z ogromnym przejęciem czytała w różnych pismach jego prace i artykuły o nim. Z pewnego tygodnika ilustrowanego wycięła i schowała wśród najdroższych sobie skarbów jego dość udaną fotografię - nieraz wpatrywała się skrycie w twarz ukochanego. Teraz także wyciągnęła zdjęcie Freda. Jakże kochała to oblicze o wyrazistych, męskich rysach, te stanowczo zaciśnięte usta, to mądre, przenikliwe spojrzenie... Czy zobaczy go jeszcze kiedykolwiek? Nie wiedziała nic o miejscu jego aktualnego pobytu, czytała jedynie sprawozdania z doskonałych odczytów, które wygłosił w Berlinie, Lipsku, Dreźnie i Frankfurcie. Podróż Freda miała trwać jeszcze czas jakiś, potem krótki wypoczynek u przyjaciela i długa, żmudna praca nad książką o tematyce naukowej. Krótko mówiąc, będzie on stracony dla świata, a w każdym razie dla tego świata, w którym żyła Waleria.

Waleria ogarnęła tęsknym spojrzeniem ogród za oknem. Pierwsze krokusy wychylały główki z zielonych osłonek, ziemia pachniała mocno i ożywczo, zapowiadając jakby rozkwit całej przyrody. W sercu dziewczyny wzbierało uczucie czułości, ogarniającej zarówno Freda Gerolda, jak i całą jej, nowo odkrytą rodzinę w Turyngii.

Naraz z sąsiedniego pokoju dobiegł cichy, przeciągły jęk chorej. Zerwała się i pospieszyła czym prędzej do łoża matki. Oczy kobiety lśniły niezdrowym, gorączkowym blaskiem.

- Mamo, czy źle się czujesz? - głos Walerii drżał z niepokoju i przestrachu.

- Kłuje mnie w piersiach. Och, Walu, to takie bolesne.

Puls chorej był znacznie przyspieszony. Wylękniona dziewczyna spojrzała na zegarek.

- Zaraz powinien być tu lekarz, na pewno ci pomoże - powiedziała pragnąc pocieszyć matkę. Pieszczotliwie musnęła palcami rozpalone czoło pani Dory, która z trudem zmusiła się do uśmiechu.

- To nic, kochanie, nie martw się. Grypie często towarzyszy wysoka gorączka.

- A może napiłabyś się czegoś, mamusiu?

Chora skinęła głową, Waleria napoiła ją więc kilkoma łyżeczkami lemoniady. W chwilę później panią Dorę chwyciły silne torsje, dziewczyna przytrzymywała jej głowę i uspokajała matkę, choć sama była bardzo zaniepokojona, lekarz powiedział bowiem, że gdyby wystąpiły wymioty, należy go bezzwłocznie zawezwać do pacjentki.

Waleria przez cały czas choroby sama pielęgnowała matkę, gdyż pani Dora źle znosiła obecność ludzi obcych. Teraz należało działać błyskawicznie. SzczęśLiwym trafem, zanim Waleria zdążyła wykręcić numer telefonu lekarza, doktor zjawił się sam we własnej osobie.

Wysłuchawszy informacji o torsjach, oświadczył, iż doszło do zapalenia płuc, którego od dawna się lękał. Temperatura wzrastała ustawicznie, chora skarżyła się na dokuczliwe kłucie w piersiach, kaszlała i oddychała z wyraźnym trudem.

Waleria nie odrywała wzroku od twarzy doktora, która wydawała jej się niewzruszona. Były to jednak pozory - w istocie rzeczy lekarz żywił nader poważne obawy, gdyż pani Dora po ciężkich życiowych przejściach, stracie męża i dziecka, miała bardzo osłabione serce.

Wypisał receptę na jakieś lekarstwo, polecił przykładać kompresy i zażądał natychmiastowego sprowadzenia wykwalifikowanej pielęgniarki. Pani Lorbach spojrzała z przerażeniem na Walerię, która uśmiechnęła się do niej z wysiłkiem.

- Nie bój się, mamo. Ja się tobą zajmę.

- To ponad pani siły - zaoponował stanowczo doktor. - Matka musi być teraz pod stałą opieką, w dzień i w nocy. Pielęgniarka jest bezwzględnie potrzebna, ponieważ i pani musi się choćby kilka godzin zdrzemnąć.

- Umówmy się więc tak, że sprowadzimy wprawdzie pielęgniarkę, ale będzie ona czuwała przy mamie tylko podczas jej snu. Gdy się przebudzisz, mamusiu, natychmiast przyjdę do ciebie. Będę tu cały czas, w swoim pokoju. Zgoda?

Chora pokiwała głową, gładząc rękę Walerii. W spojrzeniu, jakim obrzuciła lekarza, malowało się błaganie.

- Proszę, niech pan natychmiast zatelefonuje do mecenasa Scholza. Ja muszę z nim pomówić.

- Nie, mamo, na to się nie zgodzę - wykrzyknęła Waleria. - Nie wolno ci się teraz denerwować żadnymi głupstwami...

- Muszę pomówić z adwokatem - matka przerwała jej gwałtownie. - Panie doktorze, chodzi o testament, przed którego sporządzeniem Waleria wciąż mnie powstrzymuje. Muszę wyjaśnić jeszcze kilka szczegółów i zapewniam pana, że nie uspokoję się, dopóki nie załatwię tej sprawy.

Doktor uśmiechnął się dobrodusznie i wyrozumiale.

- Ależ oczywiście, droga pani. Wprawdzie uważam, że czasu byłoby dosyć i po wyzdrowieniu, jednakże pojmuję ten niedostatek cierpliwości. Wstąpię więc po prostu sam do mecenasa Scholza i poproszę go, by zajrzał tutaj jak najszybciej. Naprawdę nie chciałbym pani narażać na pogorszenie stanu zdrowia i dalszy wzrost temperatury. Rozumiemy się?

Chora spojrzała nań z wdzięcznością.

- Dziękuję panu - rzekła. - Mój spokój zależy istotnie od rozmowy z adwokatem.

Lekarz udzielił Walerii jeszcze kilku nieodzownych wskazówek, obiecał, że przyśle na noc dobrą oraz taktowną pielęgniarkę, po czym się pożegnał.

Waleria odprowadziła go do wyjścia. W holu zadała pytanie, pełne troski:

- Czy stan mamy jest bardzo poważny, panie doktorze?

- Och, panno Lorbach, przy grypie niczego nie da się przewidzieć. W każdym razie należy zachowywać daleko posuniętą ostrożność, wystrzegać się wszystkiego, co mogłoby chorą zdenerwować. Niech pani przestrzega ściśle wszelkich moich zaleceń.

- No tak, lecz właśnie rozmowa z prawnikiem może stać się przyczyną nadmiernego wzburzenia. Matka zamartwia się tym, iż rodzina odmówi mi prawa do spadku. Czyż nie jest to sprawą bagatelną w porównaniu z możliwością pogorszenia się jej zdrowia?

Lekarz popatrzył na mówiącą uważnie i serdecznie.

- To bardzo ładnie, iż ma pani na względzie wyłącznie dobro mojej pacjentki, sądzę jednak, że niemożność porozumienia się z adwokatem zirytuje ją bardziej niż rozmowa z nim. Musi załatwić tę sprawę, aby zrzucić ciężar z serca. Uprzedzę pana Scholza, by był bardzo delikatny i dołożył wszelkich starań, żeby nie zdenerwować chorej.

Chciał wyjść, lecz Waleria zatrzymała go jeszcze.

- Czy życiu mamy zagraża niebezpieczeństwo?

- Miejmy nadzieję, że nie, ale nie zapominajmy przy tym o jej słabym sercu. Nigdy dość przezorności! Wstąpię ponownie jutro rano, gdyby jednak zaszło coś niespodziewanego, proszę mnie natychmiast wezwać telefonicznie. Odwagi, panno Lorbach, nie wolno tracić wiary w Opatrzność, w Boga. I proszę wystrzegać się zarażenia, gdyż nie byłoby dobrze, gdyby i pani zachorowała.

Lekarz wyszedł, Waleria natomiast powróciła do matki, leżącej z zamkniętymi oczyma i oddychającej z trudem. Mimo rychłego przybycia pielęgniarki nie odstąpiła od łoża chorej czując, że jej obecność stanowi dla matki pewną pociechę. Kobieta cierpiała, popadała w coraz głębszą apatię, każdy napad kaszlu wzmagał nieznośny ból i kłucie w boku.

Tymczasem zadzwonił adwokat z wiadomością, że przyjdzie nazajutrz w godzinach południowych, gdyż lekarz odradził mu składanie wizyty wieczorem, kiedy to panią Lorbach dręczy wysoka gorączka.

Kiedy matka obudziła się, Waleria przekazała jej tę informację, co przyjęte zostało z zadowoleniem i wyraźną ulgą. Wprawdzie Waleria spróbowała raz jeszcze wyperswadować chorej ów pomysł, jednakże Dora Lorbach uparcie trwała przy powziętym zamiarze.

W nocy gorączka wzrosła, bóle zaczęły się potęgować, pielęgniarka, osoba doświadczona i nie ulegająca łatwo panice, a poza tym wiedząca dobrze, jak ważną rzeczą dla lekarza jest nie zakłócony niczym nocny wypoczynek, wytłumaczyła zlęknionej Walerii, iż w tej chwili pomoc specjalisty nie jest konieczna i że można z tym spokojnie poczekać do rana.

Waleria tej nocy nawet nie zmrużyła oka. Matka majaczyła, wodziła wokół nieprzytomnym wzrokiem, zrywała się, ogarnięta jakimś niepojętym strachem, wskazywała bolące miejsce, mówiła coś, co trudno było zrozumieć.

Gdy zaczęło świtać, chora uspokoiła się nieco i zasnęła. Waleria również przespała tę godzinę w fotelu przy łóżku matki. Wczesnym rankiem przyszedł lekarz, pocieszył trochę dziewczynę, choć spojrzenie, jakim porozumiał się z pielęgniarką, było wymowniejsze od słów. Pielęgniarka w lot pojęła, że sytuacja jest groźna, toteż bez zdziwienia zareagowała na jego oświadczenie:

- Gdy przyjdzie mecenas Scholz, proszę go koniecznie wpuścić do pacjentki. Podczas wczorajszej rozmowy nie ukrywałem przed nim stanu chorej. Jest to sprawa wielkiej wagi. Chodzi mianowicie o to, aby pani Lorbach zdążyła sporządzić testament.

Siostra skinęła głową ze zrozumieniem.

- Zastosuję się do pańskiego życzenia, doktorze.

Adwokat przybył koło jedenastej i został bezzwłocznie wprowadzony do pokoju chorej. Waleria prosiła go usilnie, by za wszelką cenę starał się uspokoić matkę. Scholz łagodnie pogładził ją po ręce.

- Tak, tak, panno Waluniu. Jednakże mamusia postępuje właściwie i wie, czego chce. A zatem, droga Doro, co pani ma do powiedzenia w wiadomej sprawie?

Oczy Dory Lorbach świeciły gorączkowym blaskiem.

- Niech pan zaraz spisze mój testament, panie mecenasie, trzymając się tego, cośmy omówili przed kilkoma tygodniami. Pan przecież wie doskonale, o co mi chodzi, wszystko zostało zanotowane. I to, co najważniejsze: kiedy mógłby pan dostarczyć mi dokument gotowy do podpisania?

Adwokat zmarszczył czoło z namysłem.

- Postaram się działać bardzo szybko, a to dlatego, by pani uspokoiła się, gdyż właściwie nie ma gwałtu. Skoro jednak wiem, jak bardzo ta sprawa leży pani na sercu, obiecuję, że jutro o tej porze będzie pani mogła złożyć swój podpis.

- Dziękuję panu. I... nieprawdaż, gdyby coś mi się przytrafiło... nie opuści pan Wali... będzie pan jej pomagał... Dobrze?

- Daję pani słowo!

- Jeszcze jedno... już wczoraj podarowałam Walerii tę biżuterię, którą przeznaczyłam dla niej. Z wykazu wykreśliłam odpowiednie pozycje oraz potwierdziłam darowiznę... Czy to wystarcza? Czy niczego jej nie zabiorą?

- Wystarcza całkowicie, ale nadmienię o tym także w testamencie. A teraz pójdę już, musi pani wypocząć. Jutro o jedenastej zjawię się znowu.

- Błagam o to, panie mecenasie.

Adwokat pożegnał obie panie, pozostawiając Walerię przy łożu chorej.

Kiedy jednak przybył nazajutrz, pani Lorbach była nieprzytomna. Jej płonące od gorączki oczy były wprawdzie szeroko otwarte, ale nie poznała adwokata. Waleria wyszeptała:

- Jak pan sam widzi, mecenasie, nie sposób w tej chwili zaprzątać mamy takimi sprawami. Jest w malignie.

- Poczekam więc, aż odzyska przytomność, panno Walu. Właśnie dlatego, że znajduje się w tak krytycznym stanie, uważam za konieczność podpisanie przez nią testamentu.

- Och, nie, panie mecenasie! Musimy teraz unikać wszystkiego, co mogłoby zaszkodzić mamie!

- Panno Walu, pani chyba nie zdaje sobie sprawy, jak ważną rzeczą dla pani właśnie jest podpisanie tego dokumentu.

Waleria spojrzała na staruszka z powagą.

- Wiem. Panie mecenasie, kilka dni temu mama wyznała mi wszystko. Wiem, że nie jestem jej dzieckiem, ona zaś w swej bezgranicznej miłości i dobroci chciałaby zabezpieczyć mi przyszłość. Wiem jednak również, jak zapatrują się na to krewni jej męża, którzy uważają, że czynię starania, aby wyłudzić od mamy spadek. To jest powód mej niechęci do sporządzenia przez matkę jakiegokolwiek zapisu na moją korzyść, tym bardziej że i we własnym przekonaniu nie przysługuje mi prawo do majątku kobiety, z której szlachetności i dobroci i tak korzystałam dość długo. Jak mniemam, pojmuje pan doskonale, że odczuwałabym raczej przykrość niż przyjemność, gdybym dzięki uporowi mamy zyskała część własności, należnej rodzinie.

- Ależ dziecinko, wszak w przeciwnym przypadku pozostanie pani bez środków do życia!

- Panie mecenasie, nie wolno zapominać, że matka zapewniła mi staranne wykształcenie, że nauczyłam się bardzo dużo i z powodzeniem mogłabym pracować na swoje utrzymanie.

Uścisnął z uśmiechem rękę Walerii.

- Zuch-dziewczyna! Szanuję panią za te słowa, ale w dzisiejszych trudnych czasach nie jest łatwo o zarobek! Niech pani będzie rozsądna!

- Nie jestem aż tak nierozważna, jak się panu wydaje, mecenasie. Mama przeznaczała zawsze tyle pieniędzy na moje osobiste wydatki, że nigdy ich nie wykorzystywałam w pełni. Na jej życzenie lokowałam oszczędności w banku, co pozwoliło mi zgromadzić sumę przeszło dziesięciu tysięcy marek. Wie pan przecież, że poza tym ofiarowała mi część swych niezwykle wartościowych kosztowności, które w najgorszym razie mogłabym również spieniężyć. Boże broń, bym miała narażać choćby na chwilę niepokoju chorą matkę jedynie w samolubnym celu zapewnienia sobie dziedzictwa, które słusznie należy się innym ludziom. Mieliby oni wtedy prawo pomyśleć, iż pragnę podstępnie wyłudzić spadek.

- Jakże pani może mówić w ten sposób?! Dora Lorbach zawsze uważała panią za własne dziecko i już samo to, że respektując życzenie swego zmarłego męża, oddaje jego rodzinie wszystko, co odziedziczyła po nim, jest aktem dobrej woli, godnym najwyższego szacunku. Ma natomiast absolutne i niezaprzeczalne prawo zapisać pani to, co stanowi jej osobistą własność, pani zatem nie powinna żywić żadnych skrupułów w tym względzie.

Waleria była bardzo blada.

- Wolałabym jeszcze raz omówić wszystko z mamą. Nie miałam po temu żadnej sposobności, gdyż wyjawiła mi całą prawdę przed kilkoma zaledwie dniami, kiedy była już bardzo chora, a ja, ze zrozumiałych względów, nie chciałam jej denerwować jaką bądź dysputą. Zdawało mi się, że przyjdzie jeszcze na to odpowiedni moment. Teraz w te, jakże przyziemne problemy, wmieszała się siła wyższa, stan matki uniemożliwia jej złożenie podpisu. Czy odejdzie pan stąd ze spokojnym sumieniem, jeśli obiecam solennie, iż po odzyskaniu przez mamę świadomości, powiem jej, że był pan tu z gotowym testamentem?

- Wybaczy pani, ale mimo wszystko zostanę, ponieważ wiem, jak bardzo zależy mojej klientce na załatwieniu tej sprawy. Poza tym testament zawiera też legaty dla innych jeszcze osób, a spadkobiercy na pewno nie zechcą ich wypłacić, jeżeli nie zostanie podpisany. Skoro już pani nie dba o własne interesy, to proszę przynajmniej pomyśleć o starej i wiernej służbie.

Waleria rozłożyła bezradnie ręce.

- Istotnie, nie chcę krzywdzić tych ludzi, zwłaszcza że nie zmienia to mojej sytuacji, ponieważ tak czy owak zawsze mogę zrzec się spadku. W takim razie proszę pozostać, panie mecenasie, i czekać, aż mama przyjdzie do siebie... Ja... ja jestem zabezpieczona dostatecznie, największym nieszczęściem, jakie może mnie spotkać, byłaby utrata matki...

Waleria zatrzymała adwokata na obiedzie. Mijały godziny, lecz chora wciąż nie odzyskiwała przytomności. Gorączka rosła, oddech stawał się coraz bardziej świszczący, pani Lorbach jęczała - zapewne z bólu. Wieczorem przyszedł lekarz, przede wszystkim obejrzał uważnie wykres temperatury, potem porozmawiał chwilę z pielęgniarką, wreszcie zwrócił się do czekającego cierpliwie staruszka.

- Panie mecenasie, proszę spokojnie udać się do domu. Wedle mego rozeznania, chora z pewnością tej nocy pozostanie nieprzytomna. Powrotu świadomości możemy się spodziewać najwcześniej jutrzejszego ranka, a gdyby to nastąpiło, siostra natychmiast powiadomi pana telefonicznie.

- Czy ma pan poważne obawy, doktorze?

- Owszem, i to nawet bardzo poważne, gdyż biorąc pod uwagę stan serca pacjentki, lękam się kryzysu i komplikacji.

- Uważa pan zatem, że nie istnieje możliwość, by mogła obecnie podpisać testament?

- Pan wie lepiej ode mnie, iż taki podpis nie będzie ważny wobec prawa, gdyż każdy testator musi być przy zdrowych zmysłach, w pełni świadom tego, co czyni. Może pani Lorbach jutro jeszcze, na jakąś godzinę, odzyska przytomność, ale dzisiejszej nocy uważam to za wykluczone.

Adwokat oddalił się więc, nie załatwiwszy sprawy, z którą przyszedł.

Waleria zatelefonowała tymczasem do szwagierki matki, powiadamiając ją o ciężkim stanie chorej. Klara Wolfram była przede wszystkim niezadowolona z faktu, że dowiaduje się o tym tak późno.

- Myślałam, że to lekka niedyspozycja, a mama nie życzyła sobie odwiedzin z obawy, abyście nie zarazili się od niej. Mówiłam ci już o tym, ciociu Klaro. Teraz jednak, skoro doktor jest pełen najgorszych przeczuć, uznałam za swój obowiązek przekazanie wam tej smutnej wiadomości.

- Mój Boże, czy to naprawdę wygląda tak groźnie?

- Mamusia ma czterdzieści jeden stopni gorączki i jest wciąż nieprzytomna.

Pani Klara rozmyślała intensywnie. Z jednej strony chciała dopilnować swoich spraw majątkowych, z drugiej znowu obawiała się infekcji. Wreszcie podjęła decyzję.

- Pomówię z mężem. Pospieszyłabym bez zwłoki do naszej Dory, lecz niestety, sama jestem przeziębiona. Wiemy zresztą, że otaczasz ją najczulszą opieką. Uważaj tylko, żebyś się nie zaraziła, i telefonuj do nas codziennie. Nie zapomnij o tym, Walu!

- Dobrze, ciociu Klaro.

Waleria walczyła z chęcią płaczu, wierzyła bowiem niezłomnie, że Dora Lorbach odzyska przytomność, a wtedy mogą ją zaniepokoić czerwone od łez oczy i obrzmiałe powieki córki. Z niezmierną przykrością uświadomiła sobie, że zarówno ciotka Klara, jak i jej mąż oraz ich syn Kurt, nigdy nie nazywali w rozmowie pani Lorbach jej matką. Jedynie Herma, siostra Kurta, odnosiła się do Walerii z sympatią. Herma nie należała właściwie do osób uprzejmych, a otoczenie zrażała do siebie zwłaszcza zwyczajem mówienia bez ogródek tego, co uważała za stosowne. Owo “fanatyczne umiłowanie prawdy bywało nieraz w towarzystwie kłopotliwe, mimo to pani Lorbach lubiła najbardziej z całej rodziny właśnie Hermę.

Waleria obmyła twarz zimną wodą i weszła do pokoju chorej, aby umożliwić chwilę wytchnienia pielęgnhiarce.

- Niech się pani trochę zdrzemnie, siostro Berto. Ja spałam dziś kilka godzin i czuję się zupełnie dobrze. Będę czuwać przy mamie.

Siostra przeszła do innego pomieszczenia, Waleria zaś zajęła miejsce przy łóżku chorej. W domu panowała głęboka cisza, przerywana jedynie ciężkim, głośnym oddechem pani Dory. Chwilami kobieta majaczyła, wypowiadając jakieś słowa bez związku, między którymi raz po raz przewijało się imię Walerii. Dziewczyna, ogarnięta wzruszeniem, tuliła w dłoniach rozpalone ręce matki.

Przez noc miała dużo czasu na zadumę, rozmyślanie o wszystkim, czego się dowiedziała i co przeżyła w ciągu ostatnio minionych dni. Zdążyła jeszcze przed utratą świadomości zapytać panią Lorbach o rodzeństwo. Okazało się, że miała brata i siostrę. Z danych wynikało, jak obliczała Waleria, że chłopiec musiał mieć obecnie jakieś dwadzieścia pięć lat, siostra zaś była o rok od niego młodsza. Możliwe, że wyszła już za mąż i wychowywała własne dzieci. Kto wie, czy i brat nie jest również żonaty, na wsi ludzie przecież nie zwlekają z ożenkiem. Ach, gdyby tak Waleria zdołała dowiedzieć się więcej szczegółów! Nie mogła teraz zadawać matce żadnych pytań, gdy jednak pani Lorbach wyzdrowieje, wówczas pojadą obie do małej wioski... Chyba matka, zawsze tak wyrozumiała i serdeczna, zgodzi się na to?

Kiedyż jednak mama powróci do zdrowia? I czy to w ogóle nastąpi? Czy jej słabe serce przetrzyma kryzys? Waleria zadrżała, ogarnięta nagłym lękiem. Co się stanie, jeśli na zawsze utraci tę najlepszą z matek? Dobiegnie kresu beztroska młodość, odejdą w niepowrotną dal urocze dni, jakie zawsze starała się jej uprzyjemnić zacna pani Lorbach! Jakże Waleria kochała ją, jak bardzo była jej wdzięczna za ogrom dobroci! To Dora Lorbach pielęgnowała swą przybraną córkę w chorobie, ratując być może niejednokrotnie jej życie, to ona była blisko w każdej złej i dobrej chwili wspólnie przeżytego czasu... Dobra, ukochana i kochająca matka!

Potem myśli Walerii zwróciły się ku mężczyźnie, któremu oddała serce. Fred Gerold! Gdzie jest, czy może czasem ją wspomina? Pewno nie, znali się przecież tak krótko, tak mało! Nie różniła się niczym od wielu innych znajomych pań, z którymi gawędził od czasu do czasu. Z całą pewnością dawno już o niej zapomniał...

Ostatnio nawet z czasopism nie można się było dowiedzieć nic o młodym uczonym. Raz tylko podano lakoniczną wiadomość, że przebywa w majątku przyjaciela, kończąc tam rozprawę naukową o kulturze ras. Ponieważ jednak Waleria nie wiedziała, gdzie znajduje się owa posiadłość - Fred Gerold był dla niej stracony! Zapewne nie spotka go już nigdy...

Westchnęła głęboko, dziwiąc się sama sobie, że tak chętnie wraca myślą do człowieka, z którym nic jej właściwie nie łączyło. A jednak wspomnienia o nim dodawały jej otuchy właśnie teraz, w chwili, gdy tak boleśnie odczuwała swoją samotność.

Tak minęła noc. O oznaczonej godzinie Waleria podała matce lekarstwo, poprawiła poduszki i dotknęła czoła chorej. Było wciąż tak samo rozpalone.

Koło piątej nad ranem zjawiła się pielęgniarka, aby zastąpić znużoną czuwaniem dziewczynę. Siostra Berta przekonała ją, iż powinna bezwzględnie wypocząć, to bowiem pozwoli jej zgromadzić odpowiedni zapas sił na potem. Powiedziała także, że na razie nic nie wskazuje na to, iżby stan chorej miał ulec jakiejkolwiek zmianie.

Waleria przeszła tedy do swej sypialni, śmiertelnie wyczerpana osunęła się na kanapę i natychmiast zasnęła. Mniej więcej po trzech godzinach przebudził ją kaszel matki. Już w chwilę później była przy jej łóżku. Pani Dora spoglądała dość przytomnie i nawet uśmiechnęła się słabo do córki. Pielęgniarka taktownie wycofała się, nie chcąc przeszkadzać tym dwóm, bliskim sobie nad wyraz istotom. Waleria krzątała się przy matce, aż wreszcie pani Dora, wycieńczona ogromnie, opadła na poduszki. Przez dłuższy czas jednak zachowywała pełną jasność umysłu. Siostra Berta była przekonana, że teraz właśnie powinien przyjść adwokat, jej pacjentka bowiem mogła podpisać testament...

Waleria nie myślała o tym wcale, uszczęśliwiona, że spieczone usta matki raz po raz wymawiają szeptem jej imię. Z radosnym, pełnym nadziei uśmiechem patrzyła na chorą.

- Jestem przy tobie, mateczko. Spróbuj zasnąć.

Matka posłusznie przymknęła powieki. W chwilę potem znowu zaczęła bredzić, znowu pogrążyła się w nieświadomości. Jej ręce niespokojnie szarpały jedwabną kołdrę. Przez cały dzień była nieprzytomna.

Temperatura, która z rana opadła trochę, znowu wzrosła. Pani Dora rzucała się w gorączce.

***


Adwokatowi Scholzowi nie udało się natrafić na moment, w którym mógłby podsunąć Dorze Lorbach testament do podpisania. Stan chorej pogarszał się z dnia na dzień, z godziny na godzinę. O świcie odzyskiwała na krótko przytomność, wyczerpana trawiącą ją gorączką. Kiedy była świadoma, patrzyła z miłością na zmęczoną, pobladłą twarz Walerii.

Dziewczyna, pomna swej obietnicy, telefonowała codziennie do rodziny, informując szczegółowo panią Klarę o stanie matki. Pani Klara starała się usprawiedliwić, że nie odwiedza szwagierki, Waleria zaś ułatwiała jej zadanie mówiąc, iż chora jest wciąż nieprzytomna, nie wiedziałaby więc nawet o odwiedzinach. Raz telefon odebrała Herma.

- To zwykłe tchórzostwo z naszej strony, że zostawiamy cię samą z ciotką Dorą. Rodzice nie pozwalają mi przyjść z obawy, żebym się nie zaraziła, ale ja się tego po prostu wstydzę. Niestety, muszę przyznać, że także jestem wielkim tchórzem, Walu. Nie gniewaj się na mnie!

- Cóż znowu, Hermo. Mówiłam już twojej mamie, że wasza wizyta teraz mijałaby się z celem. Przyjdziecie do nas, kiedy mamusia poczuje się lepiej, a ja przeprowadzę przedtem gruntowną dezynfekcję mieszkania. Ach, chciałabym, żeby stało się to jak najprędzej!

- Na pewno jesteś już bardzo zmęczona pielęgnowaniem cioci... Mam rację, Walu?

- Przecież to mój obowiązek, mamusia nieraz siedziała przy mnie, gdy chorowałam jako dziecko. Obecnie mogę jej się choć trochę odwdzięczyć za tyle trudu i starania. Poza tym pomaga mi siostra Berta, która także czuwa przy mamie, dzięki czemu sypiam po parę godzin dziennie.

- To mnie nieco uspokaja, ale uważaj na siebie, Walu.

- Naturalnie, Hermo, nie mogę przecież zachorować, bo mama ciągle mnie potrzebuje.

Rozmawiały jeszcze kilka minut. Herma starała się w serdeczny sposób dodać otuchy Walerii.

Dziewczyna czuła się naprawdę pokrzepiona tą pogawędką z osobą, która jako jedyna z całej rodziny okazywała jej zawsze wiele sympatii, choć mówiła bez osłonek to, co myśli. Waleria nie miała jednak za złe słów prawdy, wiedziała bowiem, że Herma jest przynajmniej szczera i uczciwa.

Dwa dni później nastąpiło przesilenie. Stało się to wczesnym rankiem. Temperatura raptownie spadła, a osłabione serce nie wytrzymało tej nagłej zmiany. Pani Dora Lorbach, pomimo zastrzyków z kamfory, nie odzyskała już przytomności ani sił. Wycieńczona ciężką chorobą - zmarła.

Waleria nie mogła się z tym pogodzić, nie potrafiła zrozumieć, że oto straciła ukochaną opiekunkę, którą do niedawna uważała za rodzoną matkę.

Mecenas Scholz nie zdążył dać pani Lorbach testamentu do podpisania, Waleria była więc wydziedziczona, wyzuta z wszelkich praw. Zdruzgotana bólem nie myślała jednak o tym.

Adwokat i lekarz na próżno starali się pocieszyć nieszczęśliwą. Do Walerii nie docierało nic, była jakby skamieniała. Zdołała jedynie wyszeptać prośbę, by pan Scholz zechciał zawiadomić o śmierci pani Lorbach jej rodzinę.

Adwokat spełnił to życzenie. Do telefonu podszedł sam Ernest Wolfram, który właśnie wraz z najbliższymi spożywał śniadanie.

- Ta wiadomość wstrząsnęła mną do głębi - rzekł, po chwili milczenia zaś spytał z niezmiernym ożywieniem: - A skąd pan właściwie telefonuje, panie mecenasie? Czemu Waleria nie zawiadomiła nas o tym?

- Bo nie może mówić spokojnie, jest całkowicie załamana. Telefonuję z domu żałoby, na prośbę panny Walerii.

- Ach, pan jest w domu żałoby?

- Owszem, bywałem tu ostatnio często, gdyż chodziło o załatwienie pewnej sprawy, związanej z testamentem.

Nastąpiła chwila ciszy, po czym Ernest Wolfram zapytał głosem ochrypłym z tłumionego wzburzenia:

- Zatem moja szwagierka pozostawiła testament?

- Dowie się pan wszystkiego po przyjściu tutaj - odparł adwokat.

- A można przyjść? Czy nie ma obawy, że się zarażę? - sondował Wolfram.

Ironiczny grymas pojawił się na twarzy adwokata. Przez cały czas miał za złe rodzinie pani Lorbach to, że tak mało troszczą się o chorą i że pozostawiają Walerię samą w tych najcięższych chwilach.

- Panna Waleria nie odstępowała łoża chorej, nie lękając się zarażenia. Lekarz, pielęgniarka i ja także, nie zaniedbaliśmy swoich obowiązków względem pani Lorbach.

- No tak, jestem pełen uznania, powiedziano nam wszakże, iż moja szwagierka nie odzyskuje przytomności, ponadto zaś nie życzy sobie, byśmy ją odwiedzali, w trosce o nasze zdrowie...

- Oczwiście, ma pan słuszność! Spieszę zatem uspokoić pana, że doktor zarządził już dezynfekcję wszystkich pomieszczeń, toteż sądzę, iż po południu będzie można tu przyjść bez obawy. Ciało pani Lorbach zostanie za godzinę przewiezione do krematorium. Kiedy więc można spodziewać się pańskiego przybycia, panie Wolfram?

- Dziękuję za informację, panie mecenasie. Przyjdziemy o szesnastej.

- Do zobaczenia zatem, panie Wolfram. I proszę złożyć całej rodzinie w moim imieniu najszczersze kondolencje.

Powiedziawszy to, niezmiernie rozgniewany mecenas Scholz odwiesił słuchawkę.

Gdy zwłoki pani Lorbach spoczęły w trumnie, którą odtransportowano do krematorium, Waleria doznała takiego uczucia, jakby całe jej serce zaczęło broczyć krwią. Musiała się położyć, a ogromne znużenie fizyczne i psychiczne sprawiło, że zasnęła natychmiast. Ocknęła się dopiero koło drugiej po południu. Patrzyła wokół siebie z przerażeniem. Wszystko to zdarzyło się naprawdę, czy też było tylko koszmarnym snem? Och, nie, to prawda, straciła matkę, która leżała teraz w zimnej, pustej kostnicy sama, tak bardzo sama! Dziewczyną wstrząsnął dreszcz. Przestało bić zacne, szlachetne serce, najlepsza z kobiet spoczywała samotnie, a ona...

Ona nie ujrzy już nigdy matki!

Z oczu Walerii znowu popłynęły łzy. Ból wydawał się łatwiejszy do zniesienia, gdy mogła płakać. To przynosiło ulgę, zrzucało jakieś straszliwe brzemię z jej duszy. Nic jednak nie mogło stłumić w niej wrażenia, iż jest kimś obcym, przybłędą, że powinna jak najszybciej stąd odejść. Tu był jej dom rodzinny, dopóki żyła pani Lorbach. Obecnie Waleria utraciła wszelkie prawa. O nie, nie będzie czekać, aż prawowici spadkobiercy wypędzą ją za próg, dziś jeszcze im powie, że wyprowadzi się niezwłocznie po pogrzebie matki...

Ale dokąd pójdzie, gdzie powinna pójść?

I nagle przypomniała sobie o małej wiosce w Turyngii. W ostatnich dniach trwogi i smutku całkiem o tym zapomniała. Teraz znowu pomyślała o rodzicach i rodzeństwie, ogarnięta rozpaczliwą tęsknotą za tymi, których nie znała. Tak, pojedzie tam, pozostanie u nich przynajmniej do czasu, aż znajdzie sobie jakąś pracę. A może rodzice wcale nie puszczą jej od siebie, może tak dobrze przyjmą swą cudem odnalezioną córkę, że w ogóle nie będzie chciała rozstać się z nimi? Nie zastanawiała się nad tym, że przyjdzie jej zamieszkać w ubogiej, chłopskiej zagrodzie, gotowa była zostać tam na zawsze, gdyby tylko ci “najbliżsiokazali jej odrobinę miłości...

Przez chwilę wprawdzie ogarnął ją strach, że może stać się ciężarem dla nich, szybko jednak odegnała tę myśl. Wszak musi znaleźć się dla niej jakieś miejsce na świecie, a gdzież mogłaby szukać lepszego niż u własnych rodziców? Nie miała przecież zamiaru się wylegiwać, chciała pracować w polu i w domu, potem zaś wystarać się o jakieś zajęcie w okolicy. Mniejsza zresztą o to, byle tylko ją przyjęli i pokochali.

Przebrała się szybko, zwilżyła zimną wodą piekące powieki i natarła skronie wodą kolońską. Wciąż czuła się niezmiernie znużona i wyczerpana. Na miłość boską, nie wolno mi się teraz rozchorować - myślała, wychodząc z pokoju.

Kazała pootwierać wszystkie okna, aby do przesyconego zapachem środków dezynfekcyjnych mieszkania wpuścić trochę świeżego powietrza. W jadalni poczyniła niezbędne przygotowania do godnego przyjęcia rodziny zmarłej. Zarządziła, by w przypadku, jeśli państwo zechcą pozostać trochę dłużej, o piątej podano herbatę. Wobec faktu, że testament nie został podpisany, martwiła się ogromnie o legaty dla służby, których pan Wolfram z pewnością nie zechce wypłacić. Poza tym na pewno państwo Wolframowie wprowadzą się do domu Dory Lorbach i kto wie, czy znaczna część wiernych służących nie znajdzie się na bruku. Waleria niepokoiła się bardziej o los tych ludzi niż o własną przyszłość.

Z zadumy wyrwało ją oznajmienie o przybyciu spodziewanych gości. W chwilę później pojawił się także mecenas Scholz, czemu Waleria była wielce rada, lękała się bowiem sceny, jaka nastąpi, chociaż właściwie nie wiedziała dlaczego.

Powitanie z ciotką Klarą i Kurtem wypadło uprzejmie, z wujem natomiast chłodno. Wyglądał on bardzo poważnie i surowo. Herma uściskała ją serdecznie, ale oczywiście nie omieszkała przy sposobności wyrazić swego zdania:

- Walu, wyglądasz wręcz okropnie. Blada, mizerna, jakbyś się postarzała co najmniej o dziesięć lat. Przeżyłaś wprawdzie ostatnio straszne chwile, ale odnoszę wrażenie, że wyglądałabyś znacznie korzystniej, gdybyś się trochę przespała.

- To nie jest skutek zmęczenia, Hermo. Ja... ja po prostu straciłam matkę...

Mówiąc te słowa, Waleria z trudem powstrzymywała łzy. Herma patrzyła na nią z niekłamanym współczuciem, wiedziała bowiem doskonale, że dopiero teraz dziewczyna będzie musiała przełknąć dawkę gorzkiej prawdy. To właśnie od Hermy rodzice zażądali, aby z właściwą sobie otwartością wyjaśniła Walerii, że nie jest córką pani Lorbach, ale ona stanowczo odmówiła.

- Moi drodzy, nie zrobię tego. Lubię mówić prawdę, lecz innego rodzaju. W tym wypadku uważam, że najlepiej będzie, jeśli mama w możliwie delikatny sposób wyjaśni Wali całą sytuację.

Ale pani Klara również nie chciała podjąć się tej mało zaszczytnej misji.

- MyśLę, że uczyni to ojciec - powiedziała.

Herma wzruszyła ramionami.

- Ojciec? Ojciec zachowa się na pewno bezwzględnie. Ostatecznie jednak kat może obchodzić się ze swoją ofiarą okrutnie, nie wkładając przy tym białych rękawiczek.

Wolframowie byli także zadowoleni z obecności adwokata, gdyż spodziewali się, że zakomunikuje on treść testamentu pani Dory. Wymieniono kilka zdawkowych frazesów, dotyczących pogrzebu, po czym wuj Ernest, siląc się na obojętność, spytał:

- Wspominał pan, mecenasie, o testamencie, pozostawionym przez naszą drogą zmarłą. Czy moglibyśmy się dowiedzieć szczegółów tej sprawy? Spodziewam się, że wszystko, co nieboszczka otrzymała po swym mężu zostanie zwrócone jego siostrze, a mojej małżonce? Zapewne ten warunek nie został zapomniany ani pominięty przez Dorę?

Adwokat z niechęcią obserwował wyraz chciwości na obliczu pana Wolframa. Herma poruszyła się niespokojnie na krześle, czując nieodpartą chęć powiedzenie ojcu kilku słów prawdy. Pragnęła zwrócić mu uwagę, że przed pogrzebem najzwyczajniej w świecie nie wypada poruszać spraw spadkowych. Znów obrzuciła współczującym spojrzeniem Walerię, która blada, milcząca, w czarnej sukience wyglądała jak uosobienie nieszczęścia. Tej to, zbolałej dziewczynie, ojciec zamierzał zadać jeszcze jeden, ostateczny cios... Czy naprawdę było to konieczne?

- Mogę panu odczytać testament - rzekł adwokat. - Mam odpis dokumentu, sporządzonego zgodnie z ostatnią wolą pani Dory Lorbach.

Państwo Wolframowie skierowali obecnie całą uwagę na Scholza, chociaż dotąd pani Klara rozglądała się po pokoju planując, jak go przemebluje, kiedy tu zamieszka. Dom ten został zbudowany przez jej brata, a zatem musiał wrócić do niej, o czym zapewnił ją mąż przed południem.

Kurtowi także śpieszno było do poznania treści testamentu.

- To sprawa ogromnej wagi dla nas - mówił tymczasem Ernest Wolfram. - Prosiłbym jednakże o chwilę zwłoki, ponieważ muszę przedtem pomówić z Walerią. Pańska obecność, mecenasie, nie przeszkadza nam, zechce więc pan pozostać.

Waleria podniosła głowę i jej oczy spotkały się ze wzrokiem adwokata, który uśmiechem starał się dodać dziewczynie otuchy. Ernest Wolfram zwrócił się tymczasem do niej tonem pełnym wzniosłego patetyzmu i namaszczenia:

- Droga Walu, jestem zmuszony wyjawić coś, co być może sprawi ci przykrość, ale, niestety, musisz dowiedzieć się prawdy. Gdyby to zależało ode mnie, wiedziałabyś już dawno, jak się sprawy mają, jednakże nasza ukochana zmarła nie pozwoliła na to, powodowana nadmierną miłością i przywiązaniem do ciebie. Dlatego też wzrastałaś w mniemaniu, że jesteś córką Dory. To jednak kłamstwo. Z przykrością oznajmiam, że byłaś tylko jej przybranym dzieckiem.

Herma, spodziewając się jakiegoś gwałtownego wybuchu, znowu spojrzała na Walerię z trwogą i współczuciem. Waleria zbladła tylko, ale zachowała spokój i wysoko uniosła głowę. Jakże była w tej chwili wdzięczna matce za to, że w porę wyznała jej wszystko i że w tej chwili słowa Ernesta Wolframa nie mogły już jej ani dotknąć głęboko, ani tym bardziej zranić. Spojrzała nań z wielką powagą i odparła:

- Wiedziałam o tym, wuju, jeśli oczywiście pozwolisz się jeszcze tak nazywać. Mama powiedziała mi wszystko na początku choroby, gdyż zapewne już wówczas przeczuwała swój rychły koniec.

Ernest Wolfram był rozczarowany, gdyż liczył na to, że jego słowa wywrą piorunujące wrażenie. Nienawidził Walerii, traktował ją z zawiścią i dlatego cieszył się, iż nareszcie będzie mógł sprawić jej bolesną przykrość. Jakaż szkoda, że został pozbawiony tej upragnionej satysfakcji.

- Ach, więc wiedziałaś o tym? - spytał niemile dotknięty.

- Tak - wtrącił ironicznie adwokat. - Mógł pan sobie z powodzeniem zaoszczędzić tego wyznania, wyrażonego w tak... tak subtelny sposób.

Ernest Wolfram nie był człowiekiem głupim. Pojąwszy w lot, że mecenas całym sercem jest po stronie Walerii, postanowił mieć się na baczności. Wyprostował się na swoim krześle i rzekł:

- Nie wiedziałem, lecz oczywiście sprawę tę uważam za wyjaśnioną. Jeśli pan taki łaskaw, to proszę nam teraz odczytać testament mej szwagierki.

Herma tymczasem usiadła obok Walerii, objęła ją i przytuliła do siebie.

- Moja biedna Walu! - szepnęła cichutko.

Waleria z wdzięcznością uścisnęła jej rękę, starając się uśmiechnąć. Adwokat wyjął z portfela testament, żałując po raz kolejny, że pani Lorbach nie zdołała go podpisać. Nie zdradził jednak, iż dokument w świetle prawa nie posiada wartości, chciał bowiem zirytować treścią tego urzędowego pisma Wolframa, chociaż prawowitymi spadkobiercami byli jego żona i dzieci.

Spokojnie i powoli odczytywał ostatnią wolę zmarłej. Wszystko było tu jak najdokładniej wyszczególnione. Majątek po mężu przechodził na jego krewnych, majątek pani Dory przypadał w udziale Walerii. Wyszczególniono też legaty dla służby. Biżuterię miały otrzymać w równych częściach pani Klara i Herma, z wyłączeniem tych kosztowności, które już otrzymała Waleria.

Ernest Wolfram spoglądał z niechęcią na dziewczynę. Przez tę przybłędę on i jego rodzina musieli wyrzec się niezłej sumki! Herma natomiast uścisnęła dłoń Walerii, szepcząc z najgłębszym przekonaniem:

- Cieszę się bardzo, że ciocia Dora do końca myślała o tobie i zabezpieczyła ci przyszłość.

- Skończyłem - oświadczył adwokat. - Spodziewam się, że nie macie państwo żadnych zastrzeżeń. Wszystkie notatki, własnoręcznie spisane przez panią Lorbach, znajdują się w moim archiwum. Możecie się państwo przekonać, iż tak w istocie rzeczy brzmiała jej ostatnia wola, aczkolwiek wskutek ciężkiej choroby i przedwczesnej śmierci, nie mogła, nie zdołała i nie zdążyła podpisać swego testamentu.

Przy ostatnich słowach mecenasa Ernest Wolfram poderwał się nagle, podczas gdy resztę rodziny ogarnęło zdumienie.

- Nie podpisała! - głos Wolframa drżał z podniecenia. - Ależ w takim razie ten dokument jest nieważny!

- Niestety, ma pan rację - przytaknął mecenas. - Sądzę jednak, że ostatnia wola pani Dory Lorbach powinna być rzeczą świętą dla jej rodziny.

- Bynajmniej, bynajmniej, panie mecenasie. Ani myślę krzywdzić własnej żony i dzieci, pozbawiając ich majątku, do którego mają niezaprzeczalne prawo. Szczęśliwym trafem wmieszała się w to wszystko siła wyższa i nie pozwoliła Dorze podpisać dokumentu, dzięki któremu jej majątek otrzymałaby całkiem obca osoba. Moja szwagierka uczyniła doprawdy aż nadto dla Walerii, ale na tym koniec. Testament jest nieważny!

Twarz Hermy pokryła się ciemnym rumieńcem.

- Nie mówisz chyba serio, drogi ojcze! Wiesz tak samo dobrze, jak my wszyscy, że ciocia Dora uważała zawsze Walerię za własną córkę. Musisz uznać ostatnią wolę zmarłej!

- Nie wtrącaj się! - warknął Ernest Wolfram. - Chodzi tu o ważne sprawy, na których się nie znasz. Milcz, Hermo!

- Ależ, ojcze!

Waleria podniosła się nagle i ujmując rękę Hermy, rzekła:

- Uspokój się, Hermo. Dziękuję ci za twoją wspaniałomyślność, ale powiedziałam już panu mecenasowi, że nawet gdyby mama podpisała ten testament, to ja i tak zrzekłabym się spadku.

Adwokat zaśmiał się ponuro.

- Istotnie, panna Wala wciąż odwlekała moment podpisania tego papieru i uczyniła wszystko, abym nie doczekał się chwili, kiedy chora odzyska przytomność. Gdy tylko dowiedziała się, że nie jest córką Dory Lorbach, oświadczyła, iż w żadnym razie nie zgodzi się po niej dziedziczyć.

Herma była pełna podziwu dla Walerii, państwo Wolframowie osłupieli ze zdziwienia.

- Psiakość! - syknął Kurt, patrząc z uznaniem na Walę.

Jego matka poczuła, że ogarnia ją wstyd, Ernest Wolfram zaś wykrzyknął ochryple:

- Czemuś tego od razu nie powiedziała? Mogłaś sobie zaoszczędzić przykrości...

- ...pan zaś mógłby wtedy zdobyć się przynajmniej na pozory szlachetności - dokończył adwokat.

Waleria, drżąc jak w ataku febry, na powrót usiadła. Nastąpiła długa chwila ciszy, którą przerwało dopiero pełne triumfu stwierdzenie Ernesta Wolframa:

- A więc jesteśmy jedynymi spadkobiercami!

- Tak - potwierdził prawnik. - Nie dotyczy to jednak biżuterii, którą zmarła przeznaczyła dla panny Walerii.

- A niby dlaczego? To rzeczy niezwykle wartościowe i nie widzę powodów, dla których miałbym pozbawiać swoją rodzinę tych klejnotów!

- Nie może pan tego zmienić, panie Wolfram. Dora Lorbach jeszcze za życia ofiarowała pannie Walerii swoje kosztowności. Oddam teraz panu wszystkie klucze, a pan będzie uprzejmy wydać pannie Wali jej własność, ukrytą w schowanku.

- Ani mi się śni! Każdy mógłby przyjść i powiedzieć, że dostał klejnoty w prezencie!

- Ależ, ojcze! - zawołała znowu Herma, a tym razem nawet pani Klara i Kurt nie byli w stanie przyznać racji głowie rodziny.

- Milcz! To nie twój interes! Ja mam tu coś do powiedzenia!

- Mnie się zdaje, że mówić powinna przede wszystkim mama, gdyż ona jest spadkobierczynią - rzekła odważnie Herma. - Mamusiu, nie pozbawisz przecież Wali wszystkiego, prawda?

Pani Klara spojrzała błagalnie na męża.

- Musimy wszak uczynić coś dla Walerii, Erneście.

- Tak, tak. Damy jej parę tysięcy marek, żeby nie została bez grosza przy duszy. Zapewne zechce udać się obecnie do swoich rodziców, którzy tak długo nie musieli troszczyć się o nią, że zdołali chyba coś uciułać!

Waleria chciała już, chroniąc własną dumę i godność, zrzec się wszystkiego, lecz adwokat Scholz pospieszył jej z pomocą.

- Moi państwo, nie ma powodu do kłótni, gdyż akurat ta rzecz jest bezsporna. Znam doskonale pannę Walerię i wiem, że na pewno nie przyjęłaby jałmużny. Kosztowności natomiast prawnie jej się należą, czego dowiodę natychmiast. Proszę, niech pan przejrzy wykaz biżuterii, należącej do pani Lorbach. Zaznaczyła wszędzie, co podarowała swej przybranej córce, i wykreśliła te przedmioty ze spisu. O ile mi wiadomo, ofiarowane klejnoty zostały już nawet przełożone do szkatułki panny Walerii.

Jeszcze dobrą chwilę Ernest Wolfram złościł się, zanim godząc się z losem uznał, że biżuteria jest własnością Wali.

Dziewczyna zwróciła się teraz do ciotki:

- Mam do ciebie wielką prośbę, ciociu Klaro. Jak słyszałaś, wuj Ernest powiedział, że gotów byłby wypłacić mi kilka tysięcy marek...

- To chyba zostało załatwione, skoro otrzymałaś biżuterię - przerwał jej gwałtownie Wolfram.

Waleria drgnęła, nie pozwoliła się jednak zbić z tropu i ciągnęła dalej, zwracając się wyłącznie do pani Klary:

- Nie chodzi o mnie, bo ja nie wezmę od was niczego. Dobrodziejstwa mamy nie były dla mnie upokorzeniem, gdyż ona mnie kochała... Mniejsza o to. Chciałam po prostu prosić, abyście wypłacili służącym ich legaty. Sprawiłoby mi to ulgę, gdyż właściwie testament nie został podpisany z mojej winy, a nie chciałabym w żadnym razie skrzywdzić wiernej, starej służby. Zwracam się z tym do ciebie, ciociu, jako do jedynej, legalnej spadkobierczyni.

Pani Klara nie spojrzała nawet na męża, obawiając się słusznie, że każe jej odrzucić tę prośbę. Czuła się ogromnie zażenowana i zawstydzona szlachetnością oraz prawością Walerii.

- Przyrzekam ci to, Walu. Ty sama, naturalnie, także pozostaniesz w naszym domu tak długo, jak zechcesz.

- Dziękuję, ciociu, nie mogę jednak przystać na tę propozycję. Postaram się z bożą pomocą jak najszybciej stanąć na własnych nogach i zacząć zarabiać. Nie chcę być nikomu ciężarem.

Kurt w milczeniu spoglądał na Walę, która zaimponowała mu ogromnie. Wstydził się za całe swoje dotychczasowe postępowanie wobec niej. Zmieszany wstał od stołu, jakby chcąc zaznaczyć, że nie ma nic wspólnego z pozbawieniem tej dziewczyny wszelkich praw. Pomyślał również, że ojciec mógłby zdobyć się na odrobinę szlachetności w stosunku do dziewczyny, której w gruncie rzeczy zawdzięczali więcej niż ona im.

Tymczasem zegar wybił piątą. Lokaj wsunął do pokoju wózek na kółkach z zastawą do herbaty. Waleria zwróciła się do ciotki:

- Kazałam podać wam herbatę. Jeśli ci to nie odpowiada, ciociu, zechciej wydać służącemu inne polecenia.

- Ależ Walu, to nadzwyczaj uprzejme, że pomyślałaś i o tym. Bardzo chętnie orzeźwimy się herbatą. Siądź, proszę, razem z nami.

- W żadnym razie nie chciałabym przeszkadzać, toteż pozwól, ciociu, że się oddalę... Sądzę, że będzie mi wolno pozostać tutaj do pogrzebu? Potem wyprowadzę się natychmiast.

- Nie ma przecież pośpiechu, ani trochę nam nie zawadzasz. Zostań dłużej, gdyż zajdzie może potrzeba omówienia dodatkowych szczegółów.

Sam widok Walerii wzbudzał litość.

- Wolałabym jednak odejść. Wszystkie klucze przekazałm panu mecenasowi, a gdybyście potrzebowali jeszcze jakichś informacji, to proszę mnie pytać, tylko... Tylko nie teraz... czuję się bardzo źle... Przepraszam.

Mówiąc te słowa, dziewczyna ukłoniła się i prędko wyszła z pokoju, ale nikt z pozostałych tam nie sprawiał wrażenia osoby uszczęśliwionej. Ernest Wolfram był zły na Walerię, adwokat wściekły z całkiem odmiennych powodów, pani Klara i jej dzieci odczuwały niewymowny wstyd.

Wreszcie Herma zerwała się z krzesła. Ciemne oczy gorzały oburzeniem. Przełykając z trudem dławiące ją łzy, odezwała się porywczo:

- Brawo! Muszę przyznać, że kat okazał się prawdziwym mistrzem w wykonywaniu swego rzemiosła, a tej dramatycznej sceny nie starano się bynajmniej upiększyć nawet odrobiną serdeczności!

Mecenas spojrzał na nią z zainteresowaniem. Dotąd przeczuwał jedynie, teraz zaś pojął w całej pełni, że panna Wolfram nie zgadza się ani trochę z rozumowaniem i postępowaniem swego ojca. Twarz Ernesta spurpurowiała z wściekłości:

- Zabraniam ci mówić w taki sposób - warknął gniewnie.

Wargi Hermy zadrżały. Podeszła do okna. Pani Klara usiłowała zażegnać wiszącą w powietrzu awanturę.

- Usiądź, córeczko, jesteś zdenerwowana. Napij się herbaty, ochłoń trochę. Wszak my wszyscy współczujemy Walerii.

Herma odwróciła się.

- O nie, ja wcale, nawet wprost przeciwnie. Zazdroszczę jej odwagi i hartu ducha. I mnie, i wam dowiodła niezbicie, że nigdy nie zależało jej na spadku, a tym bardziej na jego wyłudzeniu. Jest nadzwyczaj wartościowym człowiekiem.

Mecenas Scholz zbliżył się do Hermy.

- Ma pani zupełną słuszność. Panna Waleria nigdy nie dopuściłaby się czynu nieszlachetnego. Mnie również zaimponowała swoim zachowaniem.

Potem podszedł do stołu, położył przed Ernestem Wolframem odpis testamentu oraz klucze i rzekł chłodno:

- Muszę teraz państwa pożegnać, gdyż czeka mnie moc pilnych spraw w kancelarii. Jeżeli potrzebowałby pan dalszych wyjaśnień, proszę zadzwonić do mnie lub też osobiście pofatygować się do mego biura. Wstąpię jeszcze tylko na chwilę do panny Walerii, aby złożyć jej wyrazy uszanowania. A zatem do zobaczenia, moi państwo.

Skłonił się i wyszedł. Herma patrzyła w ślad za nim płonącymi oczyma.

- Przez całe życie będziemy się czuć zawstydzeni wobec tego człowieka - rzekła cicho.

Ojciec uderzył ręką w stół tak mocno, aż zabrzęczały filiżanki.

- Zapominasz, że cokolwiek uczyniłem, zrobiłem to dla waszego dobra!

Herma spojrzała nań z milczącą powagą. Zapanowała kłopotliwa cisza. Wszyscy czuli się zmieszani, jedynie Kurt nie mógł oprzeć się urokowi małych ciasteczek i ponętnie wyglądającym kanapkom. Podczas konsumowania tych pyszności uspokoił się nieco, aczkolwiek musiał przyznać w duchu, że właściwie wszyscy, poza Walerią, adwokatem i Hermą w głównej mierze najedli się wstydu.

Herma opróżniła duszkiem swoją filiżankę herbaty, po czym spiesznie wstała. Usłyszała przedtem turkot powozu, z czego wywnioskowała, że poczciwy pan Scholz już odjechał, a zatem Waleria jest sama.

- Zajrzę do Walerii, wyglądała tak mizernie - zwróciła się do pani Klary.

Matka skinęła przyzwalająco głową, Ernest Wolfram natomiast nie krył swego rozdrażnienia. Udawał teraz troskliwego ojca rodziny, którego nikt nie chce ani nie potrafi docenić.

***


Wala skryła się szybko u siebie, pragnąc nade wszystko wypłakać się w samotności. Delikatne pukanie do drzwi wyrwało ją z tego stanu beznadziejnej rozpaczy. Wchodzący adwokat obrzucił ją pełnym zatroskania, życzliwym spojrzeniem.

- Wiedziałem, panno Walerio, że zastanę panią we łzach - powiedział, ściskając serdecznie jej drżącą rękę.

Dziewczyna westchnęła cicho. Ze wszystkich sił starała się zapanować nad sobą.

- To po prostu nerwy, panie mecenasie. Dziś było tyle spraw, które wytrąciły mnie z równowagi...

- No cóż, miała pani po temu wszelkie powody. Ale jeśli nadal będzie pani tak mężną dziewczyną jak dotychczas, to Bóg z pewnością pani dopomoże. Przyszedłem tu nie tylko dlatego, aby się pożegnać. Chciałem powiedzieć, że mój dom stoi przed panią otworem. Żona ucieszy się bardzo, jeśli zgodzi się pani u nas zamieszkać, bowiem córki mamy już zamężne, a synów żonatych. Krótko mówiąc, wszystkie pisklęta wyfrunęły z gniazda. Proszę skorzystać z naszej gościny przynajmniej do czasu, aż zdecyduje pani o swej przyszłości.

- Z całego serca dziękuję, panie mecenasie, ale nie mogę skorzystać z tego miłego zaproszenia. Wiem już zresztą, co zrobię. Przede wszystkiim odszukam rodziców. Dowiedziawszy się, że nie jestem rodzoną córką mamy, poczułam, iż muszę odnaleźć swój dom rodzinny, znaleźć sobie jakieś miejsce na ziemi.

Adwokat popadł w niewesołą zadumę. Obawiał się, że tę dzielną dziewczynę spotka nowy zawód, że bardzo prędko dozna ona głębokiego rozczarowania. Sądząc z tego, co mówiła Dora Lorbach, rodzice Walerii nie należeli do ludzi specjalnie godnych szacunku. Gdyby byli inni, nie oddaliby swego dziecka w zamian za pieniądze. Pani Lorbach zataiła wiele szczegółów przed Walerią, nie czyniła z nich jednak tajemnicy wobec swego radcy prawnego.

Lękał się o Walerię, ale czuł zarazem, że nic nie zdoła jej odwieść od powziętego zamiaru.

- Niech więc pani przynajmniej posłucha rady starego człowieka. Proszę zachować ostrożność, panno Walerio. Niech pani nikomu nie mówi o dziesięciu tysiącach oszczędności ani o posiadanej biżuterii, wartej przeszło trzy razy tyle. To całe zabezpieczenie do czasu, aż znajdzie pani jakieś odpowiednie dla siebie zajęcie. I proszę nie zapominać, że ja zawsze chętnie pospieszę pani z pomocą, jeśli zajdzie taka potrzeba.

- Nigdy nie zapomnę pańskiej dobroci, panie mecenasie. Jeśli pan pozwoli, to będę co jakiś czas przysyłała panu wiadomości o sobie.

- Ja wręcz o to proszę, panno Walerio. Spotkamy się jeszcze na pogrzebie matki pani. Biedna Dora Lorbach, gdyby wiedziała, jak jej rodzina potraktowała panią, z pewnością nie zaznałaby spokoju w grobie. Chwała Bogu, że przynajmniej klejnoty pozostały przy pani. Panna Herma walczyła o panią jak lwica, czym, muszę przyznać, byłem mile zaskoczony... Cóż, do widzenia, panno Walerio. Gdyby pani potrzebowała mojej pomocy, wystarczy jeden telefon...

Pożegnał się z dziewczyną i zostawił ją samą.

Wkrótce potem rozległo się powtórne pukanie do drzwi. W progu stanęła przygnębiona Herma.

- Walu, czy mogę wejść?

- Oczywiście, Hermo. Proszę.

- Chciałam ci tylko powiedzieć, jak mi wstyd za rodziców, za nas wszystkich zresztą. Uwierz, że nic nie szło po mojej myśli. Gdyby to zależało ode mnie, ostatnia wola cioci Dory zostałaby spełniona co do joty. Ale z moim ojcem nie ma co gadać, mama zaś jest zbyt słaba, by mu się przeciwstawić. Kurt natomiast to istne cielę, godzące się ze wszystkim i na wszystko, choć w gruncie rzeczy niezły z niego chłopak. No więc, Walu, przyszłam cię zwyczajnie przeprosić. Jeśli nie uznasz tego za wygórowane życzenie, to chciałabym, abyśmy zostały przyjaciółkami. Jeszcze nikt nie zaimponował mi tak jak ty i doprawdy nie znam nikogo, kogo szanowałabym bardziej od ciebie. Kiedyś myślałam, że udajesz niewiniątko, teraz uświadomiłam sobie, iż krzywdziłam cię bardzo takim posądzeniem. Czy zechcesz zostać moją przyjaciółką? Po raz pierwszy w życiu zwracam się do kogoś z taką propozycją, a wiadomo ci przecież, że zawsze postępuję uczciwie i prostolinijnie.

Wyciągnęła rękę do Wali, patrząc na nią z ogromną prośbą. Po chwili obie dziewczyny przytuliły się do siebie w serdecznym uścisku.

- Hermo, ja także nie doceniałam cię dotąd. Dopiero teraz poznałam cię naprawdę. I cieszę się z zaofiarowanej przyjaźni, bo obecnie brak mi bardzo jakiejś bratniej duszy.

- A czy pozostaniesz z nami? Mama także byłaby temu rada, a ojciec... Nie obawiaj się mego ojca, potrafię cię przed nim obronić!

- Jesteś dobra, Hermo, lecz nie chciałabym stać się powodem żadnych rodzinnych waśni i nieporozumień. Poza tym duma nie pozwala mi na korzystanie z cudzej łaski, pragnę usamodzielnić się jak najszybciej. Jedynie mama miała prawo do mojej wdzięczności, gdyż ją darzyłam bezgranicznym przywiązaniem.

Usiadły na kanapie i gawędziły ze sobą. Okazało się nagle, że mają sobie bardzo wiele do powiedzenia.

Herma pytała Walę o plany na przyszłość. Waleria odparła zgodnie z prawdą, iż pragnie pojechać do Turyngii, aby odnaleźć swoich najbliższych, których chciałaby poznać.

- Mam nadzieję, że pokochają mnie choć trochę. Może i oni myślą z utęsknieniem o spotkaniu ze mną, a nie odzywali się dotąd, ponieważ mama im tego raz na zawsze zabroniła.

Hermie, podobnie jak staremu prawnikowi, przyszło na myśl, że Waleria dozna kolejnego rozczarowania.

Gdyby ci ludzie byli kochającymi rodzicami, za żadne skarby nie oddaliby swego dziecka w obce ręce. Zawsze prawdomówna, tym razem wszakże ugryzła się w język i spytała tylko:

- A gdybyś nie potrafiła żyć z nimi w zgodzie oraz harmonii? To przecież całkiem możliwe po tak długiej rozłące... Co poczniesz wtedy?

- Znajdę sobie jakieś zajęcie. Znam doskonale języki obce, wiele podróżowałam. Spodziewam się, że będę miała z tego pożytek.

- Musisz jednak mieć trochę pieniędzy na początek. Rozumiem, że nie przyjmiesz nic od mego ojca, ale chyba ja, jako przyjaciółka, mogę ci zaoferować swoje drobne oszczędności? Mnie nie odmówisz, prawda?

- Przykro mi, Hermo, lecz tobie także odmówię. Naprawdę nie chcę wobec nikogo zaciągać długów wdzięczności. Lecz nie martw się, dysponuję pewną sumą, ulokowaną w banku. To mi na razie wystarczy, a potem znajdę jakieś źródło zarobku, gdyż nie chciałabym sprzedawać biżuterii, ofiarowanej mi przez mamę.

- Walu, niezmiernie mi przykro, że nie mogę ci w żaden sposób pomóc.

- Nie powinno ci być przykro. Pozwól mi na samodzielność. Uczucie niezależności jest dla mnie czymś niesłychanie ważnym, ono podtrzymuje mnie na duchu.

- Pojmuję to doskonale, ale przyrzeknij, że w razie czego, zwrócisz się do mnie.

- Przyrzekam. Och, kochana Hermo! Mecenas Scholz również zaoferował mi pomoc i gościnę we własnym domu. Widzisz więc, że nie jestem aż taka samotna i opuszczona, jakby się wydawało.

- Widzę, że jesteś wspaniałą dziewczyną, którą wszyscy muszą polubić. Wyjątek stanowi mój ojciec, bo zapewniam cię, że mama zachowałaby się całkiem inaczej. Ona ma bardzo słabą wolę i zawsze ulega ojcu.

- Przecież twój ojciec miał na względzie dobro rodziny - obiektywnie zauważyła Waleria.

- Tak mówisz, gdyż chcesz mnie pocieszyć - odparła Herma z goryczą. - On jest chciwy i zależało mu na tym spadku. Zapewniam cię, że nadal będzie skąpić mamie każdego grosza, nie mówiąc już o nas. Och, Walu, nie powinno się aż tak dobrze znać własnych rodziców!

Waleria spojrzała ze współczuciem na przyjaciółkę i nagle poczuła przypływ dziwnego lęku.

Nie powinno się aż tak dobrze znać własnych rodziców? Czy to mogło dotyczyć również jej rodziców? Może, kiedy ich pozna, roczaruje się także? Odegnała tę myśl, starając się wmówić sobie, że jej rodzice i rodzeństwo okażą się prawymi, godnymi poważania ludźmi. W przeciwnym razie zostałaby pozbawiona na całe życie oparcia moralnego...

Herma podniosła się z kanapy.

- Pójdę, bo rodzice gotowi się rozgniewać. Zobaczymy się na pogrzebie. Wtedy się pożegnamy. Nie zapominaj tylko, że ja naprawdę dobrze ci życzę. Do widzenia, Walu!

Ucałowały się serdecznie. Herma powróciła do jadalni, gdzie nie zastała już jednak swych najbliższych, gdyż ci w sąsiednim pokoju oglądali meble, dywany i obrazy z dumą prawowitych właścicieli. Pan Wolfram zdążył już złajać żonę za to, że na prośbę Walerii zgodziła się wypłacić legaty służbie. Tym razem jednak pani Klara wykazała zadziwiającą stanowczość.

- Dotrzymam tej obietnicy. Będzie to zapewne jedyne moje samodzielne posunięcie, bo o ile cię znam, nie dopuścisz mnie do zarządzania spadkiem.

Herma nie posiadałaby się z radości, gdyby usłyszała słowa matki. Dowiedziała się jednak o tym dopiero później, od Kurta. Oczy jej zabłysły i rzekła:

- Musimy się postarać, aby mama miała więcej swobody, gdyż ojciec ją tyranizuje. Spodziewam się, że od dziś przestaniesz go naśladować!

- O, możesz być tego pewna, Hermo! Otrzymałem dzisiaj nauczkę, której nie zapomnę do końca życia...

- Cieszę się, mój drogi - zawołała Herma, rzucając się bratu na szyję.

- Wiesz, Hermo, Wala zaimponowała mi nadzwyczajnie, słyszałaś, jak przystopowała naszego tatę? Zdaje się, że dotąd nie ochłonął z wrażenia.

Rozmowa ta odbyła się wieczorem w domu państwa Wolframów. Herma przysłuchiwała się potem, jak ojciec ocenia wartość każdego sprzętu, jak postanawia zmienić urządzenie mieszkania Dory Lorbach. Zmarszczyła posępnie czoło, wreszcie zauważyła:

- Słuchając tego, co mówisz, ojcze, odnoszę wrażenie, że to ty odziedziczyłeś to wszystko, a nie mamusia...

- Zachowujesz się niemożliwie - wykrzyknął pan Ernest. - Ale już ja potrafię przytrzeć ci nosa, poczekaj tylko...

- Zdaje się, że twoje pogróżki chybiają celu, ojcze. Dwadzieścia jeden wiosen mam za sobą, jestem pełnoletnia. Nie możesz zabronić mi mówienia prawdy!

- Ale mogę zaprzestać dawania ci pieniędzy. Uspokoisz się wówczas na pewno!

- Wykluczone, ojcze. Po pierwsze, pieniądze otrzymuję od mamy, po drugie zaś poradziłabym sobie i bez nich. Poszłabym w ślady Walerii i zaczęłabym sama zarabiać na siebie.

- Ładnie wychowałaś swoje dzieci! - wycedził pan Wolfram, pieniąc się ze złości.

Jednakowoż tego dnia szczęście mu nie dopisywało. Żona, zamiast przyznać małżonkowi rację jak zwykle, spojrzała nań z pewną dozą krytycyzmu. Doznał przykrego uczucia, że coś się jej w nim nie podoba. Kiedy zaś później wrócił do tematu zmian w urządzeniu mieszkania, zaprotestowała kilka razy i wreszcie udało się jej postawić na swoim.

***


Po pogrzebie pani Dory Lorbach Waleria wróciła do domu spakować swoje rzeczy. Ponieważ matka zawsze dokładała starań, by Wali nie zbywało na niczym, uzbierało się tego co niemiara. Sukni, bielizny, torebek, wachlarzy i futer, a także rozmaitych drobiazgów nie dało się pomieścić w kufrach dziewczyny, wobec czego ciotka Klara postanowiła, że Wala ma zabrać również kufry zmarłej. Waleria prosiła ją o przybycie w celu sprawdzenia, czy istotnie pakuje jedynie to, co bezsprzecznie do niej należy, ale pani Wolfram oświadczyła dobitnie:

- Wiem, że nie wzięłabyś nawet szpilki, która nie jest twoja.

Tak więc Wali przy wyprowadzce pomagała tylko Herma. Powiedziała, że wyraziła życzenie zamieszkania w jej dawnym pokoiku, na co matka zgodziła się od razu.

- Walu, mam wrażenie, że w naszej rodzinie coś uległo zmianie. Ojciec został zdetronizowany, mama zaś przestaje być pokorna. Nie ukrywam, że wystąpiłam trochę w roli buntownika, przy czym mogłam, o dziwo, liczyć na wsparcie Kurta. Zmienił się, ciebie podziwia bezgranicznie, więc możliwe, że stanie się kiedyś całkiem porządnym człowiekiem.

Waleria uśmiechnęła się.

- Rada jestem, że zaczynacie dochodzić do porozumienia. Przecież najbliżsi krewni powinni kochać się i żyć w zgodzie. Ja życzyłabym sobie tylko tego, by moja rodzina okazała mi trochę serca...

- Tak, Walu, ale nie oczekuj od nich zbyt wiele, gdyż mogłabyś rozczarować się za bardzo. Musisz brać pod uwagę, że wychowałaś się w zupełnie innych warunkach niż twoje rodzeństwo. Różnią cię od tych ludzi przyzwyczajenia, poglądy, wykształcenie...

- To tylko zewnętrzne różnice, Hermo. Najważniejsze, żeby mnie kochali. Ponieważ sama tęsknię za nimi, bez trudu wyobrażam sobie, że i oni całymi latami tęsknili za mną.

Herma nie chciała trwożyć przyjaciółki, zatem napomknęła jedynie, iż warto być przygotowanym na wszystko, zło bowiem nigdy nie jest czymś mniej prawdopodobnym niż dobro. Wyznała jej również, że na Kursach Języków Obcych poznała młodego adwokata, do którego zapałała żywszym uczuciem.

- On jest nadzwyczajny, Walu! To prawdziwy mężczyzna. Jesteśmy do siebie pod wieloma względami podobni i rozumiemy się doskonale. Mam wrażenie, że i ja mu się podobam, choć dotąd nie wspomniał o tym ani słowa...

- Życzę ci szczęścia, Hermo, a według mnie największym szczęściem kobiety jest uczucie takiego mężczyzny, któremu z całą ufnością można powierzyć swój los.

W głosie Walerii było coś, co zastanowiło Hermę. Obejmując przyjaciółkę, spytała:

- Powiedziałaś to tak dziwnie... Walu, czyż i ty jesteś zakochana?

- Tak, Hermo - na bladych policzkach Walerii pojawił się rumieniec.

- Czy i tobie można życzyć szczęścia?

- Nie - odparła Wala ze smutkiem. - Nie ma powodu. Widziałam zaledwie kilka razy człowieka, któremu oddałam swoje serce. Spędziłam z nim parę błogich chwil, po czym znikł z mego życia. Przypuszczam, że dawno zapomniał o mnie. Ale ja nie zdołam wymazać go z pamięci i wiem dobrze, iż nie poślubię nigdy innego mężczyzny.

- Och, Walu, czasem zdarzają się cuda! Nie chciałabym dla ciebie losu starej panny! Albo spotkacie się jeszcze i on będzie musiał cię pokochać, albo też oddasz serce i rękę komuś równie godnemu tego zaszczytu, co tamten.

- Wątpię - rzekła Waleria, uśmiechając się smutno. - Mimo to, Hermo, nie lituj się nade mną. Pewnym rodzajem wielkiego szczęścia jest już sama możność pokochania kogoś ze wszystkich sił.

- Jeszcze niedawno powiedziałabym, że to głupi sentymentalizm. Teraz jednak znam Jana Burgharta, więc pojmuję, co odczuwasz. Nie tracę zresztą nadziei, że wszystko ułoży się pomyślnie. A teraz, Walu, przejdźmy do konkretów, czyli do pakowania twoich kapeluszy.

Wszystkie rzeczy Walerii zostały starannie spakowane i wyekspediowane na dworzec. Poprzedniego dnia Wala załatwiła już inne sprawy. Napisała krótki list do swoich rodziców z zawiadomieniem o śmierci przybranej matki i o tym, że wkrótce ich odwiedzi. Podjęła też pewną kwotę z banku i, idąc za radą Scholza, złożyła swoje kosztowności do przechowania w sejfie. Stary prawnik przestrzegł ją raz jeszcze, by na razie nikomu nie zwierzała się z ilości posiadanych pieniędzy i biżuterii. Przyrzekła mu solennie, że posłucha tej rady.

Herma pojechała z nią na dworzec, gdzie pożegnały się bardzo serdecznie. Chwilę przed odjazdem pociągu pojawił się Kurt, który w imieniu rodziców wręczył Walerii kwiaty, a od siebie paczkę słodyczy.

Dziewczyna była wzruszona do łez.

- Dobrze zrobiłeś, Kurcie - pochwaliła brata Herma. - Cieszy mnie twój rycerski gest, gdyż prawdę mówiąc, nie spodziewałam się tego po tobie.

Pociąg ruszył. Waleria wilgotnymi oczyma wpatrywała się w Hermę i Kurta, którzy machali rękoma na pożegnanie.

- Zobaczymy się na pewno, Walu! - zawołała jeszcze Herma.

W czasie powrotu do domu rzekła nagle do brata:

- Nie mogę się cieszyć z tego spadku, mając świadomość, jak bardzo pokrzywdzona została Waleria.

- Postępowanie ojca było jednak zgodne z prawem.

- W imię prawa popełniono już niejedną niesprawiedliwość, mój drogi.

- Nie mów tylko tego swemu adwokatowi, Hermo.

- A właśnie, że mu powiem. I w dodatku jestem pewna, iż przyzna mi rację.

- W takim razie jest on kimś zgoła fantastycznie wyjątkowym.

- Chwała Bogu, jest!

Nazajutrz Herma, spotkawszy się z Janem Borghartem na kursie, istotnie opowiedziała mu historię spadku po ciotce Dorze. Wysłuchał jej uważnie, następnie zaś rzekł:

- Pani ma słuszność, panno Hermo. Dopuszczono się straszliwej niesprawiedliwości w całym majestacie prawa. Niestety, niczego już nie można zmienić.

- Zmiana byłaby możliwa, gdyby mój ojciec nie trzymał się tak kurczowo bezdusznych przepisów.

- Jednak panna Lorbach, zgodnie z pani słowami, i tak zrzekłaby się dziedzictwa.

- Uczyniłaby to na pewno, ale mnie jest przykro, że to myśmy ją skrzywdzili.

- Cieszę się bardzo, że tak właśnie zapatruje się pani na tę sprawę - powiedział Jan, tuląc dłoń dziewczyny w gorącym uścisku. Zarumieniona Herma rzekła prędko:

- Pora wziąć się do pracy.

Oboje pochylili głowy nad jakimś ćwiczeniem gramatycznym, przepełnieni radością, że oto i tym razem zrozumieli się doskonale.

***


Na skraju małej wioski w Turyngii znajdowała się niesamowicie zapuszczona zagroda Hartmanna. Krzywe ściany chałupy zapadały się w ziemię, dziurawy dach straszył niechlujnymi łatami z papy. Szare od kurzu szyby przysłaniały równie brudne firanki, całe w strzępach. W porośniętym chwastami ogrodzie gdakało kilka kur, po błocie tarzała się maciora z parą prosiąt.

Mieszkańcy tego domostwa siedzieli właśnie przy południowym posiłku. Pośrodku stołu gospodyni ustawiła misę kartofli w łupinkach, na każdym z czterech fajansowych talerzy leżały skwarki słoniny. Przy stole siedzieli Hartmann, jego żona oraz ich potomstwo - Karol i Hanka.

Obrzękła i zniszczona twarz ojca znamionowała wyraźnie alkoholika. Oparty łokciami o stół obierał ziemniaki. Żona jego wyglądała na kobietę co najmniej pięćdziesięcioletnią, choć dopiero niedawno przekroczyła czterdziestkę. Siwe włosy, upięte niedbale nad karkiem, co i rusz opadały kosmykami na oczy. Także obierała kartofle, wycierając palce w niebieski, przybrudzony fartuch.

Hanka była rosłą, tęgą dziewczyną o czarnych, sprytnych oczach i ciemnych włosach. Miała czerstwe, rumiane policzki, wydatne, zmysłowe usta i zadarty nos. Czarnooki i ciemnowłosy Karol był ładnym, smukłym młodzieńcem. Kolor włosów oboje odziedziczyli po ojcu, gdyż matka była niegdyś blondynką.

W izbie panował bałagan. Kubrak syna leżał na komodzie, sukmana ojca walała się po podłodze. Ubiór Hanki i jej uczesanie nie różniły się niczym od odzienia ani fryzury matki, choć na jej usprawiedliwienie trzeba dodać, że od rana uwijała się w polu. Hartmannowie zabrali się bowiem wreszcie do wiosennej orki. Zwykle odkładali wszystko na ostatnią chwilę, gdyż nie przepadali za pracą. Jedynie matka dbała o jaki taki ład, ale jej dla odmiany brakowało sił do roboty.

Podczas posiłku panowało milczenie. Młodzi jedli z dużym apetytem, popijając piwem z wysokiego dzbana. Nie korzystano ze szklanek, aby zaoszczędzić sobie trudu zmywania. Ojciec od czasu do czasu wyjmował z kieszeni butelkę wódki i pociągał z niej potężnie. Nie umiał się bez tego obejść, a tak bardzo przywykł do trunków, że wchłaniając nawet dużą ich ilość, nie upijał się przy tym. Jedynie każdej niedzieli zalewał się w pestkę” - jak mawiały dzieci. Miał głos nałogowego pijaka - zawsze pobrzmiewał w nim ton rozdrażnienia. Wiecznie niezadowolony, był skłonny do ataków furii, wrzeszczał często na żonę i dzieci, nie szczędząc im plugawych wyzwisk.

Po posiłku Hanka uprzątnęła naczynia, których zmywanie należało do jej codziennych zajęć. Właśnie wtedy matka odezwała się mrukliwie:

- Na śmierć zapomniałam, że przynieśli list. Zobacz no, Karol, pewno leży pod twoją kapotą. Musi od jakichś wielkich państwa, bo śmierdzi perfumą. A adres taki, że pęknąć ze śmiechu można: Wielmożny pan Gottlieb Hartmann z małżonką. No, Karol, zajrzyj tam, ja nie miałam czasu, żeby przeczytać.

Karol list znalazł, rozdarł kopertę i najpierw, jako najbardziej piśmienny, przeczytał go sam sobie. Tymczasem rodzice i siostra spoglądali nań z rosnącym zaciekawieniem. Wreszcie Karol wybuchnął gromkim śmiechem.

- Wiecie, od kogo ten list? To od Walerii!

- Psiakrew! - zaklął ojciec. - A ta znowu co ma za interes?

Karol zabrał się do głośnego czytania, siląc się przy tym na ton tyleż patetyczny, co drwiący.

Kochani Rodzice! Wiem dopiero od niedawna, że nie jestem rodzoną córką pani Dory Lorbach i że nazywam się Waleria Hartmann. Moja opiekunka zmarła nagle, ale na kilka dni przed śmiercią wyznała mi prawdę. Postanowiłam Was odszukać, musimy bowiemk się poznać. Tęsknię za Wami, Kochani Rodzice, a także za moim rodzeństwem. Będę rada, jeśli pokochacie mnie, gdyż bardzo pragnę Waszej miłości. Cieszy mnie myśl, że wkrótce się zobaczymy po tak długiej rozłące. Pozdrawiam Was, Najdrożsi, oraz przesyłam ukłony dla siostry i brata.

Wasza Waleria

Gdy tylko Karol skończył czytać, Hanka zaśmiała się hałaśliwie. Twarz starej Hartmannowej wyrażała wielkie niezadowolenie.

- Tego nam tylko brakowało! Co my z nią poczniemy? Nie ma tu miejsca dla takiej rozpieszczonej pannicy!

- Znajdzie się miejsce! Wraca przecież do rodzinnego domu! - zagrzmiał niespodziewanie ojciec.

Spojrzeli na niego ze zdumieniem, po czym znowu wybuchnęli głośnym śmiechem. Rozgniewany Hartmann walnął pięścią w stół.

- Przyjedzie i trzeba ją dobrze przyjąć! Zrozumiano? Baby, brać się za porządki, bo może zjawi się już dzisiaj. Skoro jej przybrana matka umarła, to na pewno zapisała dziewczynie jakąś grubszą forsę. Waleria jest dobrym dzieckiem i nie odmówi pomocy swoim starym rodzicom. Powinna być wdzięczna, że dzięki nam dostała się do bogatego domu... Prawda, matko?

Poklepał żonę po ramieniu, obrzucając ją przy tym porozumiewawczym spojrzeniem. Jego rodzina dopóty nie mogła pojąć tego przypływu wspaniałomyślności, dopóki nie wspomniał o pieniądzach. Wówczas dopiero na wszystkich twarzach odmalował się wyraz chciwości. Hartmannowa zachichotała, ojciec zaś począł wszystkich zapędzać do roboty. Karol i Hanka wynieśli się do kuchni. Wtedy Hartmannowa zwróciła się szeptem do męża:

- Co teraz będzie, Gottliebie? Co się stanie, kiedy prawda wyjdzie na wierzch?

- Ot, głupie babsko! Nikt przecież nie wie! Pani Br~uckner od dawna nie żyje, kto więc miałby nas wydać? A my musimy skorzystać z takiej gratki, zwłaszcza że dziewucha tylko nam ma do zawdzięczenia swoje bogactwo.

- Niby tak, ale...

- Przestań krakać, babo! Zamilcz! Ja nie wiem, ty nie wiesz i basta!

Hartmannowa skuliła się jak zbity pies, który pragnie uniknąć kolejnego ciosu z ręki pana. Potem poustawiała na stole naczynia do kawy, gdy tymczasem Hanka w kuchni zabrała się do pieczenia wafli. Ojciec rodziny usadowił się wygodnie na ławie i pociągał raz po raz z butelczyny.

Tak minęła godzina. Wszyscy przypuszczali, że Waleria przyjedzie tym pociągiem, który zatrzymywał się na ich małej stacyjce koło czwartej. Nikomu jednak nie wpadło do głowy, by wyjść po nią na stację.

Wreszcie wafle były gotowe, a Hanka przyozdobiła stół dzbankami z kawą i mlekiem.

- Co będzie, jeśli dziś wcale nie przyjedzie? - spytała z przekąsem.

- Spałaszujemy wszystko sami - roześmiał się Karol.

Matka posypała drewnianą podłogę piaskiem. Hanka włożyła odświętną sukienkę i przewiązała włosy kolorową wstążką. Hartmannowa również zmieniła fartuch, ale najwyraźniej nie była zachwycona persektywą spotkania z córką. Karol przy oknie czytał gazetę, gdy wtem dojrzał na gościńcu kilka osób.

- Pociąg pewno już przyjechał, bo ludzie idą z tamtej strony - zauważył.

Wtedy zaczęli się cisnąć do okna, wypatrując niecierpliwie bogatej córki i siostry.

***


Waleria odbywała całą drogę jakby we śnie. Wciąż wyobrażała sobie rodziców i rodzeństwo oraz serdeczne przyjęcie, jakie jej zgotują. Gdy pociąg zatrzymał się na małej stacyjce, wyjrzała z okna swego przedziału. Na peronie nie dostrzegła jednak nikogo, kto czekałby na nią. Waleria zaczęła się rozglądać wokół, ogarniając spojrzeniem całą wioskę. Potem wzrok jej sięgnął jeszcze dalej, przez porośnięte lasem góry. Na wysokim wzgórzu wznosił się jakiś wspaniały, zachwycający swym pięknem zamek. Wyglądał niezwykle malowniczo na tle umajonych pierwszą zielenią drzew. Wioska u podnóża góry sprawiała z daleka wrażenie bardzo ładnej i czystej. W oddali rysowały się ośnieżone szczyty górskie. Waleria doznała nagle uczucia, że tu właśnie jest jej ojczyzna, co napełniło ją ogromnym rozrzewnieniem. Nareszcie była u siebie, w domu.

Wysiadła szybko z jedynego przedziału drugiej klasy. Pasażerowie kolejki wąskotorowej spoglądali na nią z podziwem. Wysmukła, elegancka panienka w żałobie zwraca powszechną uwagę.

- Pewno przyjechała do państwa z zamku - odezwał się jeden z podróżnych. Niski, krępy zawiadowca stacji podbiegł usłużnie do Walerii. Dziewczyna pokazała mu swój kwit bagażowy i spytała uprzejmie:

- Czy jest tu jakiś tragarz, który mógłby przewieźć moje kufry?

- Zapewne do zamku? - zauważył domyślnie zawiadowca.

- Nie, proszę pana. Prosiłabym o przetransportowanie rzeczy do wsi, a konkretnie do państwa Hartmannów - odparła Waleria, wprawiając tym zawiadowcę w stan niebotycznego zdumienia.

- Sądziłem, że pragnie pani udać się do zamku. Tragarz oczywiście zajmie się bagażem. Ma na to dość czasu, bo przed wieczorem nie będzie tu już żadnego pociągu.

Waleria wręczyła mu kwit z prośbą:

- Czy pan byłby tak uprzejmy i załatwił mi to? Przepraszam najmocniej, że pana fatyguję.

Zawiadowca pomyślał, że może ta panienka wynajęła u Hartmannów letnisko. Na pewno nie zabawi tam długo. Hartmann to znany pijanica, nie mówiąc już o tym, że nikt z jego rodziny nie cieszył się w okolicy dobrą opinią. Mniejsza z tym. Skoro nieznajoma nie wybierała się do zamku, nie było właściwie powodu do okazywania aż tylu względów, ale jej szare oczy i miły uśmiech po prostu zniewalały człowieka. Nic dziwnego zatem, że zawiadowca mimo wszystko wziął kwit i poszedł z Walerią po kufry. Na widok eleganckich waliz zdumiał się znowu. Cóż to za dziwaczny pomysł wstawiać tak piękne rzeczy do nory Hartmannów? Nie posiadając się ze zdumienia, obiecał jednak Walerii, że bagaż zostanie dostarczony pod wskazany adres.

- Dziękuję panu - powiedziała grzecznie Waleria i oddaliła się prędko.

Szła teraz gościńcem. Zdawało się, że tęsknota niesie ją na swych skrzydłach. Wiedziała, że domek rodziców leży na skraju wsi, znalazła bowiem dokładny opis w notesie pani Dory. Miała przed sobą jakiś kwadrans drogi. I rzeczywiście, mniej więcej po upływie tego czasu ujrzała w dolinie pierwszą z brzegu chatę, zupełnie różną od tej, jaką sobie wyobrażała. Już z daleka było widać, że zagroda jest straszliwie zaniedbana. Waleria zwolniła nagle kroku, poczęła się wahać. Doznała raptownego wrażenia, że powinna natychmiast zawrócić, oddalić się, uciec przed czymś ogromnie przykrym. Jednocześnie wyrzucała sobie małostkowość. Czyżby miała wstydzić się własnych rodziców dlatego tylko, że są ubodzy? Musieli być przecież bardzo biedni, skoro oddali dziecko w obce ręce... Zapewne i dziś nie przelewa się u nich. Należy im pomóc! Waleria ujrzała nagle za brudnymi firankami kilka głów. Uniosła rękę w geście pozdrowienia. Tymczasem cała rodzina cofnęła się w głąb izby i wszyscy patrzyli na siebie z osłupieniem.

- Ta panna? Toż ona powinna zamieszkać w zamku, nie u nas - oświadczyła w końcu Hanka. Jeszcze nie dokończyła zdania, a już ojciec zdążył obdarzyć ją tęgim szturchańcem.

- Stul pysk, Hanka! Będzie mieszkać z nami, rozumiesz? Musimy ją powitać, wszak to nasze dziecko, któregośmy nie widzieli od dwudziestu lat.

I Hartmann wyszedł chwiejnym krokiem z chałupy, zamykając za sobą drzwi. Zawiasy przeraźliwie zaskrzypiały.

Waleria drgnęła nerwowo, usłyszawszy ten dźwięk, chwilę później zdrętwiała zaś z przerażenia widząc starczą, obrzękłą na skutek przepicia twarz Hartmanna. Ów niechlujnie przyodziany starzec wyciągnął ku niej ramiona.

- Moje ukochane dziecko! Nareszcie odnalazłaś drogę do rodzicielskiego domu! Podejdź, niech cię uściskam!

Wszystko, co nastąpiło potem, przypominało koszmar senny, w niczym niepodobny do wyobrażeń Walerii. Od mężczyzny, który przytulił ją do siebie, cuchnęło wódką i machorką; odzież chlipiącej ze wzruszenia matki zalatywała odorem stęchlizny, świadczącym, iż mieszkanie nader rzadko wietrzono. Zmieszani brat i siostra tylko spozierali ciekawie na Walerię i w ogóle nie wiedzieli, jak się wobec niej zachować. Wreszcie oboje umknęli do izby, gdzie rodzice wprowadzili także i ją.

- No, dzieciaki, cmoknijcie siostrę - zachrypiał ojciec, śmiejąc się przy tym rubasznie jak z najprzedniejszego dowcipu. Waleria nie mogła jednakże pokonać odrazy przed pocałunkiem w usta, więc nadstawiła tylko policzek, o który Hanka otarła się wilgotnym nosem. Karol dłuższą chwilę chichotał zakłopotany, aż wreszcie wycisnął na twarzy dziewczyny konwencjonalnego całusa. Matka, jakby przepraszając Walę za tę całą, dość niezręczną sytuację, powiedziała:

- Nie przywykliśmy do takich ceregieli. Nasze życie jest ciężkie.

Zabrzmiało to tak chłodno, że sprawiło Walerii wielką przykrość. Postanowiła mimo wszystko uzbroić się w cierpliwość wobec tych bardzo biednych ludzi, godnych litości. Gotowa była im pomóc, choć nie wzbudzali bynajmniej sympatii, a już szczególnie ojciec, którego oddech, przesycony zapachem alkoholu, przyprawiał ją o mdłości.

Wszyscy zasiedli przy stole. Hartmann jął wypytywać Walerię o rozmaite rzeczy, przede wszystkim jednak pragnął dowiedzieć się, kiedy umarła pani Lorbach i ile zapisała córce. Waleria, pomna przestróg mecenasa Scholza, oznajmiła tylko, że Dora Lorbach nie zdążyła podpisać testamentu.

- Tak?! - wrzasnął ojciec. - To po coś przyjeżdżała tutaj? Głodnych gęb do wykarmienia mamy dosyć i bez ciebie, a ty na dodatek nic nie potrafisz zrobić ani w polu, ani w obejściu!

- Nie będę wam ciężarem - odparła cicho Waleria. - Umiem dość dużo i na pewno zarobię na chleb. Mam zresztą trochę pieniędzy, które muszą mi wystarczyć, dopóki nie znajdę zajęcia. Co do mego przyjazdu, to chciałam was zobaczyć i zaskarbić sobie trochę uczucia. Jestem przecież waszym dzieckiem.

Matka zerwała się i chciała coś powiedzieć, ale ojciec groźnym spojrzeniem zmusił ją do milczenia. Udobruchał się w tym samym momencie, kiedy usłyszał o pieniądzach, pewien, że uda mu się wycyganić od Walerii trochę grosza.

- Nie na ciebie się przecież gniewam. Złości mnie ta cała pani Lorbach, bo obiecywała, że będzie cię wychowywać jak własne dziecko, a potem wystawiła nas wszystkich do wiatru. To świństwo!

- Spełniła swą obietnicę, ojcze. Nie jest jej winą, że zmarła przedwcześnie. Nikt nie wybiera sobie dnia ani godziny śmierci...

- No, tak. A ile masz gotówki.

- Osiemset marek...

Oczy starego rozbłysły chciwością, matka natomiast i rodzeństwo spojrzeli na Walę z szacunkiem. Suma, wymieniona przez nią, zdawała się tym ludziom olbrzymim kapitałem. Ojciec złagodniał od razu i rzekł z udawaną życzliwością:

- Chwała Bogu, że masz przynajmniej trochę grosza. Daj mi te pieniądze na przechowanie.

Zaniepokojona Waleria uniosła głowę i jej oczy spotkały się na chwilę ze spojrzeniem Hartmannowej. Dziewczyna pojęła błyskawicznie, że kobieta ostrzega ją przed pochopną decyzją, co stanowiło dowód, iż matka jest mimo wszystko po stronie Walerii. To dodało jej otuchy.

- Będę ci płaciła co tydzień za swoje utrzymanie, ojcze. Nie wiem jeszcze, jak długo tu zostanę, a przecież muszę mieć coś na własne wydatki.

- Niby po co? Jeść i pić dostaniesz darmo. Skoro są pieniądze, to powinny być dla rodziny. Nasz domek trzeba na przykład trochę wyremontować i odnowić.

- To zrozumiałe, ojcze. Obejrzę zagrodę i zobaczę, co trzeba zrobić. Jeśli tylko moje środki okażą się wystarczające, to z chęcią pokryję wszystkie koszty. Jeszcze dziś, po wypakowaniu rzeczy, zapłacę ci z góry za pierwszy tydzień - rzekła Waleria, a matka była najwyraźniej zadowolona z tej odpowiedzi. Hartmann za to, zły i rozdrażniony, mamrotał coś gniewnie pod nosem. Po chwili nieśmiało odezwała się Hanka:

- Pewnie nic nam nie przywiozłaś?

- Wśród moich rzeczy znajdzie się niejedno, czym zdołam sprawić wam przyjemność. Po ich rozpakowaniu będziesz mogła sobie coś wybrać.

Hanka natychmiast postanowiła, że nie będzie zbyt skromna przy dokonywaniu wyboru, gdy tymczasem Karol pomyślał, że wśród fatałaszków siostry nie znajdzie z pewnością nic odpowiedniego dla siebie, toteż zamiast prezentu będzie musiał wyłudzić od niej trochę marek.

Wkrótce zajechał tragarz z bagażami Walerii. Gdy przy pomocy Karola wszystko zostało wyładowane i wniesione do domu, Waleria spytała z wahaniem:

- Gdzie będzie mój pokój, mamo?

- Nie możesz mieć osobnego pokoju - odparła zakłopotana nieco kobieta. - Musisz spać z Hanką na poddaszu.

Hanka przystała na to z gotowością, zachęcona widokiem wspaniałych kufrów.

- Ależ oczywiście, pomieścimy się obie, Walerio.

- Mówcie do mnie po prostu: Wala.

Rodzina zgodziła się, chociaż ten skrót wydawał się wszystkim bardzo śmieszny.

Hanka z Walerią udały się do siebie, na pięterko, gdzie wniesiono już rzeczy nowo przybyłej. Na schodach podeszła do nich Hartmannowa.

- Walu, nie dawaj ojcu pieniędzy, bo on z miejsca wszystko przepije, a potem weźmie się do bicia - szepnęła.

Serce dziewczyny wezbrało gorącym współczuciem dla tej steranej życiem, przedwcześnie postarzałej kobieciny. Serdecznie uścisnęła jej rękę.

- Dobrze, mamo. Pomówimy o tym jeszcze, kiedy będziemy same.

Pokoik Hanki znajdował się na strychu. Umeblowany był prostym drewnianym łóżkiem, zasłanym wysoko poduszkami w kraciastych poszewkach, szafą, komódką oraz dwoma krzesłami. Na trzecim krześle stała miednica. W skrzynce pod oknem Hanka przechowywała drugą parę obuwia i pończochy. Od zapachu stęchlizny Walerii zakręciło się w głowie. Zbladła.

- Czy mogę uchylić trochę okno? - spytała.

Hanka spojrzała na nią ze zdumieniem, gdyż wietrzenie uważała za niedorzeczność. Mimo to odparła obojętnie:

- A otwórz sobie.

Po otwarciu okna Waleria zaczęła rozglądać się wokół.

- Tu jest tylko jedno łóżko, Haniu. Gdzież ja będę spać?

Hanka roześmiała się.

- Ty przecież jesteś wielką panią, więc nie pozostaniesz u nas długo. Przez ten czas ja się świetnie wyśpię na podłodze. Położę sobie siennik i już!

- Nie mogę się na to zgodzić. Wracasz do domu po ciężkiej pracy i należy ci się wygodny wypoczynek.

- Ech, tam, Walu. Nie martw się. Ja nawet na gołych deskach śpię jak suseł. Lepiej bierzmy się do rozpakowania kufrów.

- Doprawdy nie wiem, co począć. Tu przecież nie ma miejsca. Zostawię chyba wszystko tak, jak jest.

- No i proszę! - żachnęła się Hanka. - Mówiłaś, że mi coś podarujesz, a ja przynajmniej chciałabym obejrzeć te śliczności...

- Wiesz, Haniu, wypakujemy wszystko i poukładamy na łóżku. Kiedy już wybierzesz coś dla siebie, znowu ułożymy rzeczy w kufrach.

Tak się też stało. Oczy Hanki rozszerzyły się z zachwytu, kiedy Waleria zaczęła wyjmować sukienki. Jedna podobała jej się bardziej od drugiej, najchętniej wzięłaby wszystkie. Najbardziej jednak przypadła Hance do gustu wspaniała kreacja wieczorowa z głębokim dekoltem, haftowana srebrną nicią.

- Tę suknię musisz mi dać! - wykrzyknęła.

- Na cóż ci ona, Hanko? Przy jakiej sposobności zamierzasz ją włożyć?

- Na tańce po kiermaszu albo na wieczorynkę podczas jarmarku. A to się ludziska będą dziwowali! Rety!

- Ale właśnie tej sukienki nie da się przerobić, a z pewnością jest za wąska dla ciebie! Weź lepiej tę niebieską z wyhaftowanymi różyczkami. Dla mnie jest trochę za szeroka, za to na ciebie będzie w sam raz.

Hanka z bólem serca dała się w końcu przekonać. Poza niebieską dostała jeszcze dwie inne sukienki, bardziej praktyczne, a także torebkę, kapelusz oraz futrzany żakiet, który zyskał jej największe uznanie. Matce Waleria sprezentowała piękną, mięciutką w dotyku i ciepłą chustkę, kilka fartuchów, torbę i płaszcz jesienno-zimowy. Karolowi wsunęła wieczorem do ręki dwadzieścia marek, mówiąc:

- Kup sobie coś, bo ja przecież nie wiem, czym bym ci sprawiła przyjemność.

- Dziękuję ci, Walu, tylko nie mów o tym ojcu. Zaraz mi wszystko zabierze i przepije.

Nazajutrz Wala przebudziła się dosyć późno, z bólem głowy. Ubrała się najskromniej jak mogła i zeszła na dół. Matka, w wyblakłym, przybrudzonym fartuchu, zajęta była zamiataniem.

- Dzień dobry, mamo. Przepraszam, że spałam tak długo.

- Cóż, przywykłaś przecież do tego.

- Pozwól sobie pomóc, dobrze? Póki tu jestem, chciałabym zastąpić cię w obowiązkach.

- Walu, najlepiej byś zrobiła wyjeżdżając stąd czym prędzej. Nie pasujesz do nas, przyzwyczaiłaś się do czegoś lepszego. Ojciec wyciągnie od ciebie choćby ostatni grosz, potem nie będziesz miała już nic.

- Nie martw się, mamo - odparła Waleria, wzruszona jej troskliwością. - Później zacznę zarabiać. Nie oddam ojcu wszystkich pieniędzy, ale za to odnowię dom, zanim odjadę.

- Nie wystarczy na to osiemset marek.

- Póki mam pieniądze, będę je wydawać na to, by zaprowadzić tu jaki taki ład i porządek. Chciałabym dopomóc zwłaszcza tobie, droga mamo.

W czasie rozmowy Waleria zamiatała, czyniąc to niezwykle starannie. Wymiotła nie tylko śmieci i kurz, ale i piasek, którym wczoraj posypano podłogę. Matka przyglądała jej się uważnie, wycierając nos rogiem fartucha i odgarniając z czoła nieposłuszne kosmyki. Waleria uśmiechnęła się do niej.

- Zapewne byłaś blondynką, mamo?

- Tak, ale dawno już osiwiałam.

- A ile masz lat?

- Wkrótce skończę czterdzieści dziewięć.

Wala, przekonana dotąd, że matka dobiega sześćdziesiątki, pogładziła ją nieśmiało po głowie.

- Wcześnie postarzałaś się, musisz trochę więcej odpoczywać, żeby nabrać sił i zdrowszego wyglądu. Pewnie po tobie mam te jasne włosy, chociaż tak naprawdę to chyba nie jestem podobna ani do ciebie, ani do ojca...

- Bo też i skąd miałoby ci się wziąć to podobieństwo - wykrztusiła Hartmannowa i zaraz przygryzła wargi.

- Nie rozumiem cię, mamo...

- Och, dość już tego gadania. Lepiej przyniosę ci śniadanie! - Hartmannowa szybko, jakby uciekając przed czymś, wybiegła z izby.

Po chwili wróciła, niosąc filiżankę kawy i bułkę z masłem dla córki.

- Siądź koło mnie, mamo. Po śniadaniu przejdziemy się razem i pokażesz mi wszystko, co trzeba naprawić. Ojcu nie dam pieniędzy, ale tobie... Weź, proszę, sto marek ode mnie na wszelki wypadek.

Waleria wyjęła banknot stumarkowy z torebki i podała go matce. Kobieta rozpłakała się, poruszona do głębi.

- Nie, nie chcę... To za dużo... Zostaw sobie, może ci się przydać!

- Weź, mamo, weź... Schowaj je tylko dobrze.

- O, mój ty Boże! Będę mogła teraz oddać dług w sklepiku. Winna jestem kupcowi czterdzieści trzy marki.

Waleria uściskała ją. Wydało jej się, że wreszcie dostrzegła w sercu matki jakiś drobny płomyczek uczucia dla siebie i że z tej iskierki da się może kiedyś wykrzesać coś znacznie większego, cieplejszego...

- Ureguluję ten dług za ciebie, a sto marek schowaj, mamo.

- Jesteś zbyt dobra, Walu. Uciekaj stąd, dziecko, bo obedrą cię ze skóry!

- Nie lękaj się, mamo. Postanowiłam już przecież, że dopóki tu jestem, będę wam pomagać. A teraz przystąpmy do oględzin.

Wyszły obie z domu. Waleria stwierdziła, że obejście i zagroda są wprawdzie wielce zaniedbane, lecz sam remont nie będzie ani wielki, ani kosztowny. Poszły wraz z matką do wsi, aby nająć rzemieślników do roboty. Znalazło się wielu chętnych, ponieważ Waleria obiecała, że zapłaci od razu za wszystko. Natychmiast też po wsi gruchnęła wieść, że do Hartmannów zjechała ich “bogata córka”.

W sklepiku oddały dług, po czym Waleria nabyła sporo wiktuałów na zapas. Kupiła też paczkę herbaty, gdyż kawa w domu rodzicielskim wydawała jej się czymś zgoła okropnym, nie do przełknięcia. Matka wprawdzie nie mogła pojąć, że ktoś w ogóle pije herbatę, którą ona sama uważała za lekarstwo, jednakże w niczym nie sprzeciwiała się córce.

Po dokonaniu sprawunków wróciły do domu. Hartmannowa ukryła natychmiast pod dachem obory sto marek, które wydawały jej się niewyczerpanym skarbem. Następnie zabrała się do obiadu. Na cześć Walerii poświęciła jedną ze starych kur, którą gotowała teraz w rosole z ryżem. Zagniotła też ciasto na pszenne kluski. Była to uczta, jaką w domu Hartmannów urządzano jedynie z okazji świąt.

Waleria tymczasem krzątała się po izbie. Pościerała kurze, nakryła stół obrusem, pośrodku zaś ustawiła gliniany dzban pełen młodych gałązek wierzbiny.

Na ten widok matka wykrzyknęła zdziwiona:

- Przecież to nie Zielone Świątki, Walu!

- Mimo wszytko mamy święto. Po pierwsze twoja córka wróciła, a po drugie zwróciłaś dług. Poza tym chciałabym, żeby w naszym domu zawsze było czysto i ładnie, może z czasem wy również przyzwyczaicie się do tego...

- Ale obrusy na co dzień, to przecież marnotrawstwo. Mydło jest takie drogie!

Waleria po raz kolejny zorientowała się, jak ogromne ubóstwo znoszą jej najbliżsi. Znowu postanowiła, że będzie ich wspomagać w miarę możliwości.

W południe ojciec i rodzeństwo wrócili z pola. Zmęczeni, o twarzach purpurowych z wysiłku, szybko zrzucili wierzchnią odzież, po czym ze zdumieniem spojrzeli na odświętnie nakryty stół.

- To wygląda tak, jakbyśmy wyprawiali chrzciny! - zawołała wreszcie Hanka.

Ojciec i brat obserwowali z zakłopotaniem poczynania Walerii. Schyliła się, podniosła ich kurtki, i powiesiła je na haczyku, wbitym w ścianę. Kręcąc z niedowierzaniem głowami zasiedli obaj do stołu. Waleria pomogła przynieść matce z kuchni skromną strawę i rzekła, zmuszając się do wesołego tonu:

- Dzisiaj, z okazji mego powrotu do domu, mamy odświętny obiad!

Zręcznie pokrajała kurę i zaczęła ją dzielić. Najlepszy kawałek położyła na talerzu matki, która jednak koniecznie chciała go odstąpić mężowi. Waleria zaprotestowała stanowczo:

- Nie, mamo, musisz się najeść. Pracowałaś tak samo jak inni, chociaż masz najmniej sił.

Hartmann zerknął zazdrośnie na znaczny kąsek i mruknął gniewnie:

- Praca w domu nawet nie umywa się do roboty na roli!

- Ale matka jest bardzo słaba i musi się pokrzepić - odparła Waleria.

Wszyscy zajadali z apetytem. Kości obgryzano, trzymając je w ręku. Hanka i Karol obserwowali co prawda, w jaki sposób je ich siostra, lecz nie starali się tego naśladować. Po obiedzie Waleria uprzątnęła naczynia i zmyła je, wykonując wszystko precyzyjnie i dokładnie, jakkolwiek nie była przyzwyczajona do tych czynności. Później umyła ręce, oczyściła paznokcie i wróciła do izby, gdzie podczas jej nieobecności wszyscy, poza matką, stroili sobie z niej żarty. Gdy broniąc Walerii matka powiedziała o uregulowanym długu, Hartmann rozwścieczył się na dobre.

- Też coś! Co się odwlecze, to nie uciecze. Zmarnuje od razu taki szmat pieniędzy! Już ja jej powiem do słuchu!

Kiedy tylko Waleria stanęła w progu, stary wrzasnął:

- Po coś zapłaciła sklepikarzowi? Mógł poczekać. Skoro nie umiesz obchodzić się z pieniędzmi, to mi je oddaj!

- Nie, ojcze. Porządny gospodarz przede wszystkim nie powinien zaciągać długów, a jeżeli już, to trzeba je na czas zwrócić.

- Pleciesz! Nie potrzebuję twoich kazań, od tego mam pastora. Dawaj zaraz, co masz, słyszysz?

- Jestem zmuszona ci odmówić, ojcze. Ale jeśli zechcesz mi towarzyszyć, to pokażę, co postanowiłam naprawić oraz odnowić. Jutro już przyjdą fachowcy - powiedziała spokojnie Waleria. Smukła, wyprostowana, stała na środku izby i wpatrywała się bez lęku w zagniewanego Hartmanna.

Stary mruknął po chwili:

- Roztrwonisz wszystko i tyle!

- Wierzaj mi, ojcze, że te pieniądze na pewno nie pójdą na marne. Chodźże ze mną, pokażę ci wszystko i porozmawiamy jeszcze o rozmaitych szczegółach.

Stary podniósł się niechętnie. Rodzinę zdumiał wprawdzie brak oczekiwanego ataku furii, tym razem jednak wszyscy byli po stronie Walerii, wiedzieli bowiem dobrze, że jeśli zagroda nie zostanie w porę doprowadzona do porządku, to grozi im zupełna ruina.

Waleria oprowadzała ojca, wyjaśniając mu, jaki zarządziła remont. Hartmannem targała coraz większa złość, w końcu zawołał:

- Na to nie wystarczy twoich osiemset marek, bo wypadnie dużo drożej! Skończy się tym, że ja będę musiał płacić za twoje idiotyczne fanaberie!

- Musi wystarczyć, ojcze. Ty zresztą na pewno nie poniesiesz żadnych kosztów! Możesz być spokojny!

- I co z tego? I tak nie zobaczę złamanego grosza! - krzyknął rozsierdzony.

- Będziesz miał za to większe dochody ze sprzedaży żywności odstawianej do miasta, co powinno wystarczyć nie tylko na utrzymanie domu, lecz i na twoje osobiste wydatki - tłumaczyła mu łagodnie Waleria.

Gottlieb Hartmann pojąwszy, że traci raz na zawsze sposobność przepicia okrągłej sumki, wpadł w szewską pasję. Klnąc i wymyślając zostawił Walę na dziedzińcu, sam zaś, rozjuszony, wpadł do domu. Drzwi z hukiem zatrzasnęły się za nim. Walerii opadły ręce. Ach, o ileż byłoby lepiej, gdyby nie dowiedziała się, kim są jej rodzice...

Opanowała się jakoś, dodając sobie animuszu myślą, że nigdy nie należy tracić odwagi i nadziei. Ojciec uspokoi się może i kiedyś zrozumie, że miała na względzie wyłącznie jego dobro. Nie wolno jej się załamywać, jeżeli chce choć trochę ulżyć doli tych ludzi.

Wolnym krokiem udała się do izby. Mokry, zgnieciony obrus leżał na podłodze razem z połamaną wiązanką, z rozbitego dzbanka wyciekała strużka wody. Matka uwijała się jak w ukropie, Hanka wyglądała przez okno, a Karol siedział na zydlu. Ojciec wściekle łypnął okiem na wchodzącą.

Dziewczyna bez słowa podniosła zmięty obrus i zaczęła go składać. Wytarła mokry stół. Wkrótce nie było nawet śladu po awanturze i bałaganie.

- Psiakrew, przestań wreszcie! - huknął Hartmann. - Zaoszczędź sobie tej fatygi, dobrej dla bogatych próżniaków. Nam to niepotrzebne!

- Mylisz się, ojcze. Każdy powinien dbać o porządek chociażby dlatego, żeby umilić sobie życie. O wiele przyjemniej przebywa się w miłym otoczeniu.

- Tere-fere! Mnie przyjemnie, jak mogę zwilżyć gardło i zalać robaka. Gwiżdżę na wszystko inne. Ale ty żałujesz rodzonemu ojcu marnej flaszki wódki, nie pozwalasz mu zapomnieć o kłopotach!

- Nie gniewaj się, ojcze. Jestem przekonana, że gorzałka raczej potęguje zmartwienia. Do usunięcia trosk i kłopotów potrzeba trzeźwej głowy. Alkohol jest bardzo niezdrowy, wręcz szkodliwy - rzekła Waleria cicho. Wtedy Hartmann zerwał się tak gwałtownie, że przewrócił stół.

- Wynoś się stąd, przybłędo! Wracaj tam, skąd przyszłaś! - zawołał i wypadł na dwór, trzaskając drzwiami.

Waleria zbladła, matka sprawiała wrażenie mocno przybitej, natomiast Hanka i brat parsknęli śmiechem.

- Nie martw się, Walu - pocieszała ją siostra. - Ze starym zawsze jest tak, kiedy nie ma wódki. A jak się schleje, to robi się jeszcze gorszy.

Po godzinie rodzeństwo znowu wyruszyło w pole. Skinęli Walerii głową, a w ich oczach malowało się coś na kształt podziwu. Waleria została sama z Hartmannową.

- Połóż się teraz - poprosiła matkę.

- Ależ, dziecko, mam robotę. Muszę skopać ogródek.

- Pokaż mi tylko, jak to się robi, a ja z chęcią cię zastąpię, mamo.

- Szkoda twoich delikatnych rąk.

- Nie przesadzaj, mamo. One także staną się szorstkie.

- Walu, nie mówiłaś ojcu o tych stu markach?

- Cóż znowu! Nie powiem mu na pewno. Ale ty nie możesz być taka płochliwa, powinnaś się przeciwstawić, żeby się nad tobą nie znęcał. Nic dziwnego, że się tak zachowuje, skoro wszyscy okazujecie mu ślepe posłuszeństwo.

- Tak, ty jesteś odważna - westchnęła matka. - Mnie brak już sił, a Karol i Hanka nie wtrącają się, bo wiedzą, że nie ma rady.

- Czy ojciec zawsze był pijakiem?

- O, nie! Nauczył się tak pić podczas wojny.

- Więc był na wojnie?

- Tak, ponad dwa lata.

- W takim razie trzeba być wobec niego cierpliwym i wiele mu wybaczać.

- Możliwe, ale pieniędzy mu nie dawaj, bo to niebezpieczne.

- Dobrze, mamo. A może kiedy ojciec zobaczy odnowioną zagrodę, zmieni się na lepsze. Gdyby przypadły mu do gustu nowe porządki...

- Może tobie uda się go zmienić - powiedziała matka z zadumą. - Jesteś dobrą i dzielną dziewczyną.

- Nikomu z nas nie wolno tracić odwagi, mamo.

Waleria poszła do ogródka i zabrała się do kopania.

Matka patrzyła za nią ze smutkiem.

- Gdyby wiedziała! Dawno by stąd uciekła...

Ogarnęła zamyślonym spojrzeniem wspaniały zamek, pyszniący się na wzgórzu. Potem szepnęła znowu sama do siebie:

- A gdyby oni wiedzieli... Święty Boże, czasem myślę, że to dlatego tak marnie nam się wiedzie...

Wzdychając ciężko wyszła do ogródka, gdzie Waleria już na nią czekała. Dłonie osłoniła rękawiczkami. Po chwili obserwowania wyjęła motykę z rąk matki. Hartmannowa podążyła do domu, aby się trochę zdrzemnąć.

***


Waleria nie czuła się dobrze w domu rodzinnym, aczkolwiek matka i rodzeństwo traktowali ją serdecznie, gdyż pojęli, że dziewczyna naprawdę pragnie ich dobra.

Minęło parę tygodni. Mecenas Scholz przesłał jej listem poleconym dziesięć banknotów stumarkowych, które odebrała na poczcie z obawy, że wizyta listonosza może obudzić podejrzenia ojca i wzmóc jeszcze jego chciwość. Adwokat ponownie radził Wali oszczędność, oraz pozostawienie sobie pewnego zapasu gotówki na czarną godzinę.

Waleria pokryła wszelkie koszty remontu, lecz mimo to pozostało jej jeszcze kilkaset marek.

Otrzymała w tym czasie dwa listy od Hermy. Przyjaciółka prosiła ją o powrót i zamieszkanie w domu wujostwa, gdzie podobno zapanowały teraz inne stosunki dzięki energicznemu przeciwstawianiu się pani Klary wszechwładnemu dotąd małżonkowi. Waleria mogłaby zatem przyjechać nie narażając się na żadne przykrości, ale wysłała odpowiedź odmowną, dziękując jednocześnie Hermie za zaproszenie.

Zagroda wyglądała obecnie całkowicie inaczej. Dach pokryty świeżą papą, ściany wymalowane, zabudowania gospodarskie odnowione, ogródek uprawiony. W samym domu także było czysto i schludnie. Hanka i Karol widząc, iż siostra nie wzdraga się przed żadną pracą, chętnie pomagali jej we wszystkim. Jedynie ojciec nigdy nie kiwnął nawet palcem.

- Czy nie cieszy cię to wcale, że u nas jest teraz tak ładnie? - zagadnęła go kiedyś Waleria.

- Myślałby kto, że to twoja zasługa! Obeszłoby się i bez ciebie - mruknął niechętnie stary i prędko wyszedł.

- Nic sobie nie rób z tego, Walu - starała się pocieszyć siostrę Hanka.

- Może i ojciec się kiedy odmieni - dodał Karol, poklepując przyjaźnie Walerię po ramieniu.

Waleria siadła pod oknem z zamiarem łatania uszkodzonych sztuk bielizny. Zanim jednak zabrała się do szycia, wyjrzała na zewnątrz. Jej wzrok powędrował w stronę imponującej budowli na wzgórzu.

- Do kogo należy ten zamek, mamo?

Hartmannowa, wyglądająca znacznie młodziej i zdrowiej niż przedtem, ponieważ córka namówiła ją do większej dbałości o siebie, niespokojnie drgnęła, usłyszawszy to pytanie.

- A cóż on może nas obchodzić? - odparła na pozór obojętnie.

- Prezentuje się tak pięknie na tle zieleni. Patrzę nań z wielką przyjemnmścią. Wyobraź sobie, mamo, śniło mi się niedawno, że wspinam się pod górę, do tego zamku. Jak się nazywa właściciel?

- Nie zawracaj sobie głowy głupstwami, Walu. Co ci z tego przyjdzie?

- Sama nie wiem, po prostu jestem ciekawa. Jak się więc nazywa?

- To pan von Waldheim.

- A w jakim może być wieku?

- Cóż, właściciel jest stary, ma chyba z siedemdziesiąt lat, ale majątkiem zarządza wnuk, którego ojciec już nie żyje. Ten był najdumniejszy i najgorszy ze wszystkich. Twoja matka mogłaby powiedzieć na ten temat niejedno!

- Ty, mamo? Czy wyrządził ci jakąś krzywdę?

Pani Hartmann nagle zaczerwieniła się, potem równie rapotownie zbladła i trwożnie rozejrzała się wokół.

- Mnie? Co znowu! Czasem człowiek palnie jakieś głupstwo. Zresztą, dość tej gadaniny! Daj mi spokój!

Waleria zdziwiła się dostrzegłszy, jak matka mieni się na twarzy. Chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej, ale widząc, że Hartmannowa jest zniecierpliwiona, a jej czoło przecina gniewna zmarszczka - zaniechała dalszych pytań. Po dłuższej chwili dopiero zagadnęła nieśmiało:

- A którędy biegnie droga do zamku? Czy można wejść na wzgórze?

- Nie, nie próbuj nawet. Zamek jest strzeżony... Parku pilnują złe psy...

- Ale przecież obok parku można chyba spacerować? Zdaje mi się, że droga pod górę przebiega koło kościoła.

- Tak, ale radzę ci dobrze, nie chodź tam.

Walerię ogarniała jednak coraz większa chęć wybrania się na przechadzkę w okolice zamku. Skończywszy naprawianie bielizny, rzekła:

- Wpadnę teraz do nauczyciela. Obiecałam jego żonie, że ich odwiedzę.

Młoda małżonka nauczyciela była przez czas jakiś guwernantką w Anglii i tak samo jak Walerii sprawiało jej przyjemność konwersowanie po angielsku oraz po francusku. Hartmannowa na wiadomość o tym, że Wala zna inne języki poza ojczystym, nie posiadała się ze zdumienia, tak wielkie uczyniło to na niej wrażenie. Rodzeństwo natomiast podziwiało Walerię i było dumne ze swej mądrej, eleganckiej siostry.

Pani Hartmann nie cieszyły co prawda częste wizyty Walerii w domu nauczyciela, ale świadoma tego, że córka potrafi być niekiedy nadzwyczaj uparta i stanowcza - nie wyrażała sprzeciwu.

Wala poszła zatem do domu, w którym jak zwykle przyjęto ją z radością. Gospodarze lubili z nią gawędzić i prosili zawsze, aby im opowiadała o swoich podróżach. Rozmawiali także o jej kłopotach rodzinnych. Waleria była ciekawa, czy ojca można byłoby w jakiś sposób odzwyczaić od picia.

Nauczyciel twierdził, że nieraz już próbował wpłynąć na Hartmanna, ale spotykał się z jego zaciętym uporem, a nawet wyzwiskami.

Waleria porozmawiała chwilę z młodą parą, po czym zapytała ich o drogę na górę zamkową. Kiedy wytłumaczono jej dokładnie, którędy tam się idzie, zagadnęła jeszcze, czy przypadkiem o tej porze psy nie są spuszczone z łańcucha.

- Psy? - zdziwił się nauczyciel. - Nigdy nie widziałem tam psów, mimo że niemal codziennie bywam w zamku.

Wówczas Wala pojęła, że matka wymyślała historię ze złymi psami, aby ją odstraszyć od chodzenia tą drogą. Co też mogło być przyczyną zmieszania i zniecierpliwienia Hartmannowej, kiedy pytała ją o zamek i jego właścicieli? Swoje wątpliwości zachowała jednak dla siebie.

- Widocznie się przesłyszałam. Zdawało mi się, iż ktoś mówił, że zamku strzegą złe psy.

Pożegnawszy swych uprzejmych rozmówców, podążyła szybko cienistą drogą leśną. Co pewien czas zatrzymywała się, zachwycona jakimś szczególnie pięknym widokiem. W dole rozpościerała się wioska, z dali wyzierał malowniczy łańcuch gór.

Gdy doszła do połowy drogi, przystanęła znowu. Stąd widać było szczególnie urokliwy pejzaż. Ponieważ znajdowała się tu również wygodna ławeczka, Waleria usiadła. Zamyślona, wodziła wokół rozmarzonym spojrzeniem. Oto jej piękna, czarująca ojcowizna! Dziwne, ale tutaj na górze czuła się bardziej u siebie niż w rodzinnej chacie.

Naraz owładnęło nią przemożne uczucie przygnębienia. Do tej pory nie miała czasu na zastanowienienie, teraz dopiero po raz pierwszy uświadomiła sobie, jak bardzo zmieniło się jej życie od chwili śmierci ukochanej opiekunki, jak bolesnego doznała zawodu, wracając pod dach rodziców. Jakkolwiek obecna matka i rodzeństwo odnosili się do niej znacznie życzliwiej niż na początku, to ojciec parokrotnie dał Walerii wyraźnie do zrozumienia, że byłby rad, gdyby nareszcie wyjechała. Wprawdzie nie liczyła nigdy na wdzięczność z jego strony, mimo to choćby parę słów uznania sprawiłoby jej przyjemność. Próżno starała się uspokoić myślą o wojnie, która ojca wykoleiła, bo to pocieszenie nie trafiało jej jakoś do przekonania. Jeszcze bardziej bolała nad tym, że sama nie potrafi pokochać swoich krewnych. Użalała się nad dolą Hartmannowej, lecz czuła, że nie jest to bynajmniej głębokie przywiązanie dziecka do matki, jakie żywiła względem zmarłej opiekunki. Jeżeli czyniła tak wiele dla swej rodziny, to nie z potrzeby serca, a jedynie z silnie zakorzenionego poczucia obowiązku. Musiała również przyznać, że właściwie marzy o dniu, w którym opuści na zawsze tę wioskę...

Ów wymarzony dzień wkrótce nastąpi. Tylko co dalej? Waleria wyruszy w świat, jeszcze bardziej samotna i opuszczona.

Po raz pierwszy od chwili przyjazdu była sama i miała czas na rozmyślanie o tych smutnych sprawach. W ostatnim czasie zużyła tak dużo sił oraz energii, że nagle poczuła się całkowicie wyczerpana. Nerwy odmówiły jej posłuszeństwa i zapłakała gorzko. Była sama, nikt nie mógł zobaczyć jej i dowiedzieć się, jak bardzo jest zrozpaczona.

Widok pięknego krajobrazu, roztaczającego się przed jej pełnymi łez oczyma, sprawiał jej teraz po prostu przykrość. Wstrząsana łkaniem, odwróciła się, ukrywając twarz w dłoniach. Płakała tak mocno i boleśnie, jak płakać może tylko człowiek naprawdę nieszczęśliwy. Nie zauważyła, że drogą z zamku zmierza w jej stronę wysoki, szczupły mężczyzna. Zbliżywszy się do ławki przystanął, zaskoczony niepohamowanym szlochaniem dziewczyny. Nie bardzo wiedział, jak powinien postąpić. Cóż mogło być przyczyną takiego wybuchu rozpaczy? Może ktoś skrzywdził tę młodą osóbkę, może upadła, uderzyła się i teraz płacze z bólu? O, nie, najwidoczniej było to wyrazem duchowego cierpienia!

Zakłopotany, zmieszany i pełen wahania, nie mógł jednak oddalić się obojętnie, gdyż kłóciłoby się to z jego poczuciem rycerskości. Ruszył więc zdecydowanym krokiem, a zbliżając się do płaczącej nieznajomej, zorientował się natychmiast, że to ktoś z lepszej sfery towarzyskiej - prawdopodobnie jakaś dama, która wynajęła na wsi letnisko. Zauważył też, że jest w żałobie. Znów ogarnęły go wątpliwości: a może to sprawa, do jakiej w żadnym razie nie powinny się mieszać osoby postronne?

Już, już miał zawrócić, gdy coś go jednak wstrzymało. Schylona postać dziewczyny wyrażała tak beznadziejną boleść, że nie mógł oderwać od niej wzroku. Zdobył się wreszcie na odwagę i rzekł:

- Przepraszam najmocniej, jeśli przeszkadzam, ale może pani potrzebuje pomocy?

Waleria drgnęła i podniosła ku niemu zalaną łzami twarz, na której malował się przestrach. Przez chwilę patrzyli na siebie z bezgranicznym zdumieniem. Mężczyzna opanował się pierwszy.

- To pani, panno Lorbach? Tutaj, na zamkowej górze? Czy podobna? - zapytał.

- Nie może pan być bardziej zdziwiony ode mnie, panie doktorze - wykrztusiła Waleria, czując, że serce chce jej wyskoczyć z piersi, albowiem stał przed nią młodzieniec, którego kochała skrycie, za którym wciąż tęskniła. Był to Fred Gerold.

Nie domyślał się, czym było dla Walerii jego pojawienie się właśnie teraz, gdy czuła się taka samotna i nieszczęśliwa. Niekiedy wspominał ją mile, ale daleki był od miłości. Przedstawiono mu pannę Lorbach jako rozpieszczoną, posażną pannę, a jak wiadomo tej kategorii dziewcząt nie darzył nadmierną sympatią. Potem miał sposobność przekonać się, iż Waleria nie jest płytką i kapryśną istotą, jakimi wydawały mu się zawsze bogate jedynaczki, mimo to znali się za krótko, by zaczął myśleć o niej z żywszym zainteresowaniem. Teraz dostrzegł w niej przede wszystkim kobietę, której należało pomóc. Z serdecznym uśmiechem ujął dłoń Walerii.

- Ja mogę z łatwością wyjaśnić, skąd się tutaj wziąłem. Goszczę u mego przyjaciela, Henryka von Waldheima, i pośród leśnej ciszy spokojnie pracuję. Jakimż jednak sposobem pani, wielkoświatowa panna, dostała się na to pustkowie?

Bolesny półuśmiech przewinął się po jej ustach, torując sobie jednocześnie drogę do jego serca.

- Prawdę mówiąc, nie byłam nigdy dumną wielkoświatową panną, panie doktorze, choć w czasie, gdyśmy się poznali, nie miałam o tym pojęcia. Przeżyłam dużo, poznałam smutek i gorycz. A te łzy... są po prostu skutkiem braku opanowania. Nie wiem dlaczego, ale ten cudny krajobraz uświadomił mi, jak bardzo jestem samotna, i zupełnie niepotrzebnie rozczuliłam się nad sobą.

Waleria powiedziała to z taką prostotą, że Gerold odczuł silne wzruszenie.

- Pani samotna i nieszczęśliwa? Posażna panna na wydaniu, otoczona rojem wielbicieli, wzbudzająca zawiść innych panienek... Nie mogę tego pojąć!

Waleria nie wiedziała sama, co spowodowało, że wyznała mu wszystko. Na ogół nie była skłonna do zwierzeń, lecz gdy w momencie największego zwątpienia ujrzała Freda, zapragnęła nagle otworzyć przed nim swoje serce. Spojrzała nań ze smutkiem.

- Wyjaśnię to, panie doktorze. Dora Lorbach zmarła, ja zaś kilka dni wcześniej dowiedziałam się, że nie jestem jej córką. Moi prawdziwi rodzice mieszkają w tej wiosce i są bardzo biedni. Nie uważałabym tego za rzecz straszną, gdyby nie fakt, że dom rodzinny, gdy tu przyjechałam, był nadzwyczaj zaniedbany, matka i rodzeństwo z początku traktowali mnie jak obcą, a ojciec... Ojciec mój znany jest w całej okolicy jako pijak. Słabą pociechę stanowi to, że wyniósł ów nałóg z czasów wojny. Moje próby odzwyczajenia go od picia spełzły na niczym. Krzyczy na mnie i chce, abym sobie wreszcie poszła z jego domu.

Ogromne współczucie ogarnęło Freda; ta pobladła, zapłakana dziewczyna wzbudzała w nim litość.

- Czemu pani nie odjedzie stąd, panno Walerio? Rozumiem doskonale, że tutaj musi się pani czuć obco, niełatwo bowiem przywyknąć do sfery, z której się dawno wyszło. Wszak posiada pani zapewne wielki majątek, odziedziczony po swej przybranej matce...

W krótkich słowach opowiedziała mu, jak się warunki zmieniły, jak tęskniła za najbliższymi i z jakimi nadziejami przyjechała do nich. Nie tając swego rozczarowania, oznajmiła jednak i to, że uważa za obowiązek pomaganie im. Wysłuchał wszystkiego uważnie, co przyniosło Walerii pewną ulgę. Potem spytał poważnie:

- Dlaczego czyni pani tak wiele dla tych ludzi, choć obecnie nic was nie łączy?

- Bo chciałabym okazać wdzięczność wobec losu, który zaoszczędził mi tego wszystkiego. Czysty przypadek sprawił, że nie wyrosłam w tych samych warunkach co oni. Wszakże moi krewni nie są winni temu, iż nie mają pojęcia o wznioślejszych wartościach życia!

- Nie wiadomo tylko, czy nie wyświadczy im pani niedźwiedziej przysługi, odkrywając przed nimi szersze horyznonty - powiedział rozrzewniony.

- Och - odrzekła Waleria. - Matka i rodzeństwo już zmienili się na korzyść. Są dla mnie o wiele lepsi, cieszą się wracając do czystego domu, nauczyli się solidnej pracy. Matka szuka u mnie pomocy, gdy pijany ojciec zamierza ją bić.

Fred pomyślał, że kiedy Waleria odjedzie, w jej domu rodzinnym zapanują znowu stare porządki. Znał wiele takich przypadków, nie chciał jednak zachwiać jej ufności w słuszność tego, co robiła. To jej należało pomóc! Nie była już teraz rozgrymaszoną pannicą, lecz istotą, która ponosiła ofiarę za ofiarą, nie zdając sobie przy tym sprawy z tych bezcelowości. Podziwiał ją za olbrzymi hart ducha - ona, która wychowała się w zbytku i dostatkach, musiała przywyknąć do mniej niż skromnych warunków bytowania! I jak to dobrze, że przewidujący mecenas Scholz zabronił jej wspominać o pieniądzach oraz biżuterii - krewni wydarliby jej wszystko, zwłaszcza ten, pożal się Boże, ojciec!

- Musiał to być dla pani okropny cios - zauważył ze współczuciem. - Pomijając już biedę, trzeba było przecież przeżyć ten nieszczęsny powrót do domu i jego następstwa.

Po twarzy Walerii przemknął uśmiech, który wydał mu się niezwykle uroczy.

- Nie martwi mnie to, że jestem uboga, ponieważ mam odwagę samodzielnie zarabiać na chleb. Poza tym proszę nie posądzać mnie o mazgajstwo dlatego tylko, że płakałam. Było to chwilowe zdenerwowanie. I niech się pan nie gniewa, że zanudzałam pana zwierzeniami. Wiem, że jest pan dobrym, szlachetnym człowiekiem, który pojmie bez trudu, iż sprawiło mi ulgę zrzucenie tego ciężaru z serca. Dziękuję bardzo, że pan tak cierpliwie słuchał. Nie będę pana dłużej zatrzymywać.

- Pani mnie wcale nie zatrzymuje, bo wyszedłem, aby zażyć trochę świeżego powietrza. Mogę to przecież uczynić w towarzystwie pani. Wszystko, co usłyszałem, wzbudziło we mnie żywe współczucie. Dałbym wiele za to, aby pomóc, toteż rad jestem, że te zwierzenia przyniosły pani ulgę. Czy mogę pozostać tak długo, póki się pani zupełnie nie uspokoi?

Policzki dziewczyny zapłonęły rumieńcem. Patrzyła nań ufnie swymi szarymi oczyma, co tylko wzmogło w nim uczucie szczerej sympatii.

- Dziękuję, panie doktorze. Pospacerujmy więc trochę, to mi dobrze zrobi.

- Czy pani zna okolice zamku?

- Nie. Dziś po raz pierwszy weszłam tu na górę. Matka moja nie życzyła sobie tego, gdyż ktoś jej powiedział, że w parku są złe psy. Uwierzyłam nauczycielowi, który twierdzi, że to bzdura, bo w pobliżu zamku nie ma w ogóle psów. Muszę przyznać, iż nie zdołałam oprzeć się pokusie i postanowiłam zobaczyć zamek z bliska.

- Chętnie podejmę się roli przewodnika. Historię o psach istotnie należy między bajki włożyć. Pójdziemy ścieżką wzdłuż parku. Będzie pani mogła dokładnie obejrzeć zamek.

Wstali oboje i zaczęli się wspinać pod górę. Wala poruszała się niczym w słodkim śnie. Aczkolwiek zdawała sobie jasno sprawę, jak wielka przepaść dzieli ją, córkę nałogowego alkoholika, od tego młodego, a już znakomitego naukowca, to jednak nie potrafiła oprzeć się uczuciu wszechogarniającego szczęścia. Ciesząc się z ponownego spotkania Freda, postanowiła, że będzie przechowywać wspomnienie tej chwili niby najdroższy skarb. Bliskości człowieka, którego kochała całą duszą, przypisywała także przedziwne wrażenia, jakiego doznawała, idąc u jego boku: zdawało jej się, że widziała już kiedyś ten zamek, że tu właśnie jest to miejsce na ziemi, jakiego bezskutecznie szuka.

Nie domyślała się, że w ciągu godziny zaledwie uczucia Freda względem niej uległy raptownej przemianie. Starał się zachować zimną krew i opanowanie, ale czuł, że zbudziło się w nim coś, czego dotąd nie odczuwał jeszcze wobec żadnej kobiety.

Zawsze pociągali go ludzie bezbronni, a taką właśnie, łaknącą wsparcia istotą, wydawała mu się Waleria. Zastanawiał się bezustannie, jak ulżyć jej ciężkiemu losowi.

Zbliżyli się do miejsca, skąd świetnie było widać cały zamek - potężną budowlę o grubych murach i dwóch basztach narożnych.

- Jakiż jest piękny i wspaniały! - rzekła z podziwem Waleria.

- To jeden z niewielu tak dobrze zachowanych zamków w Turyngii. Waldheimowie natomiast są również jednym z niewielu starych rodów, którym po dziś dzień udało się utrzymać dawną fortunę. Mój przyjaciel, Henryk, jest jedynakiem. Ojciec jego miał siostrę, która jednak przepadła bez wieści. Wbrew woli ojca i brata poślubiła wychowawcę Henryka i wraz z nim uciekła z domu, za co rodzina wyrzekła się jej raz na zawsze.

- To bardzo romantyczna historia - uśmiechnęła się Waleria. - Dziwna jak na dzisiejsze czasy. Ludzie, dumni ze swego szlachectwa, muszą się bardzo źle czuć w naszej demokratycznej epoce.

- Henryk nie ma żadnych przesądów. Uważa, że już dawno należało znieść uprzywilejowanie pewnych warstw społecznych. Ojciec jego był całkiem odmiennego zdania, a Henryk stara się wpoić swoje przekonania dziadkowi. Staruszek odczuwa wielką skruchę, bo przez te przesądy właśnie stracił córkę, którą wypędził z domu jedynie za to, że poślubiła skromnego nauczyciela. Mówi się wprawdzie, że był to człowiek bardzo wyrachowany i zależało mu wyłącznie na majątku panny von Waldheim, tego jednak już dziś nie sposób dowieść. Henryk twierdzi, iż tylko jego dumny i wyniosły ojciec zawinił w tej sprawie. Gdyby brat nie czuł się znieważony, ojciec na pewno przebaczyłby córce i wezwał ją do powrotu.

Zaczęli schodzić wolno z zamkowej góry. Gdy stanęli u jej podnóża, Waleria podała Fredowi rękę.

- Do widzenia, panie doktorze. Proszę się już dalej nie trudzić. Jeszcze raz dziękuję bardzo za dodanie mi otuchy.

- Uczyniłem doprawdy niewiele, a nawet nic zgoła. Proszę powiedzieć, czy mógłbym coś dla pani zrobić, być w czymś pomocnym?

Zaczerwieniała się najpierw, potem zbladła. Odparła z powagą:

- Pan jest bardzo dobry, ale ja muszę sobie poradzić sama.

- Lecz zobaczymy się jeszcze, nieprawdaż? Dopóki pani tu będzie, możemy się przecież spotykać na godzinkę miłej rozmowy?!

- Nie chciałabym zabierać panu cennego czasu.

- Gawędzenie z panią uważałem zawsze za przyjemność. Umówmy się najlepiej od razu. A może pani woli, abym odwiedził ją w domu rodziców?

- Nie, nie! Nie chcę, żeby pan się spotkał z ojcem, zwłaszcza gdyby był nietrzeźwy... Proszę mi zaoszczędzić tego upokorzenia!

- Zgoda, chociaż nie sądzę, aby to było poniżające dla pani. A więc spotkajmy się za dwa dni na tym samym miejscu co dziś. Już dzisiaj cieszę się, że będziemy mogli pomówić z sobą.

- Co panu przyjdzie z tego, panie doktorze?

- Pozwoli pani, że będę miał na ten temat własne zdanie, od którego nikt mnie nie odwiedzie. Cieszę się naprawdę, że spotkałem panią znowu w zmienionych warunkach.

Spojrzała na niego z wielką powagą.

- Pan to robi z litości. Dobroć skłania pana do tego, żeby mnie trochę rozerwać i skierować moje ponure myśli na inne tory.

- Proszę sobie myśleć, co się pani żywnie podoba, jednakże niech mi pani przyrzeknie, że się pojutrze spotkamy!

Niczego nie pragnęła bardziej niż tego spotkania. Wspomnienie każdej chwili spędzonej z nim zabierze potem ze sobą w samotną przyszłość! I jakkolwiek była święcie przekonana, że Fred kieruje się tylko współczuciem, wyraziła zgodę.

- Dobrze, obiecuję panu, że przyjdę. Pojutrze o piątej będę na górze przy ławce.

Uścisnął rękę Walerii i popatrzył na dziewczynę niezwykle serdecznie. To spojrzenie zabrała ze sobą do smutnego domu.

***


Matka z niepokojem wyglądała już powrotu Wali.

- Tak długo zasiedziałaś się u nauczyciela? - zapytała.

- Nie, mamo, byłam tam tylko chwilę. Potem zdjęła mnie ochota, aby pójść na górę zamkową, więc się przespacerowałam. Obejrzałam z bliska zamek. Jest wspaniały!

Waleria zauważyła, że matka zachowuje się dziwnie i niespokiojnie. Dlaczego?

- Nie powinnaś tam chodzić, Walu - powiedziała Hartmannowa z olbrzymim niezadowoleniem.

- Czemu, mamo? Droga stoi otworem dla wszystkich.

Matka znowu obrzuciła ją badawczym i trwożnym zarazemk spojrzeniem.

- Nie chcę tego, Walu. Co będzie, jeśli spotkasz kogoś z państwa?

- Postaram się nie spotkać, ale będę tam chodzić. Na górze jest cudownie!

Waleria nie wspomniała słowem o Geroldzie, choć nie wiedziała sama, jaka to siła zamyka jej usta. Wciąż myślała o nim, a pobyt w wiosce przestał wydawać jej się przykrością. Pewność, że zobaczy jeszcze kilka razy Freda, dodała jej skrzydeł. Nabrała znowu odwagi, a gdy wrócił do domu ojciec z rodzeństwem, otoczyła ich jeszcze większym staraniem i troskliwością niż zazwyczaj. Ojciec i Karol dostali po kawałku marynowanego śledzia, co szczególnie lubili. Wprawiło to Hartmanna w dobry humor, dzięki czemu wieczór, był mniej ponury od poprzednich. Dziś zresztą Waleria przygotowała dla swej rodziny niespodziankę: udało się jej nabyć okazyjnie radio z głośnikiem. Sam kupiec zajął się instalacją. Aparat stał na komodzie, przykryty chustką. Podczas kolacji Wala niepostrzeżenie włączyła głośnik.

Audycja była bardzo wesoła, toteż wszyscy wysłuchali jej z przyjemnością. Waleria spodziewała się, że zajmie to i ojca, odbierając mu ochotę na wysiadywanie w szynku. Stary rzeczywiście został w domu, ale złościł się, gdy nadawano przez radio poważne odczyty. Wtedy zerkał z utęksnieniem na drzwi, bo do wódki ciągnęło go nieprzeparcie. Pozostali członkowie rodziny cieszyli się bardzo tego urozmaicenia.

Waleria niecierpliwie wyczekiwała na dzień spotkania z Fredem. Pracowała gorliwie, ale o oznaczonej godzinie poderwała się i pożegnała z matką. Hartmannowa patrzyła za nią długo, spojrzenie jej wyrażało troskę i niepokój. Szepnęła do siebie:

- Żeby to się tylko dobrze skończyło! Zwariowała zupełnie z tym łażeniem na górę! Pewno dziś też tam poszła!

Waleria nie myślała o matce ani o jej niepokoju. Było jej dziwnie lekko na sercu. Pełna radosnego oczekiwania, pięła się pod górę, aż nagle ogarnęło ją zwątpienie. Czy aby Fred Gerold nie zapomniał o spotkaniu, na które umówił się zapewne powodowany współczuciem? Czuła, że będzie niepocieszona, jeśli go tam nie zastanie.

Nie miała jednak powodu do obaw, ponieważ Fred Gerold czekał na to spotkanie tak samo niecierpliwie jak ona.

Owego dnia, gdy pożegnał się z Walerią, po powrocie do zamku wpadł na Henryka, który właśnie wychodził z gabinetu.

- Przejrzałeś już swoje księgi, Heniu?

- Tak, Fredzie, właśnie skończyłem rachunki. Jest to za każdym razem ogromna praca, aż mi w głowie huczy od tych wszystkich cyfr. Jako dobry gospodarz nie mogę się jednak wymigać od tej roboty. A ty? Byłeś na spacerze?

- Owszem, i to w bardzo miłym towarzystwie.

- No, no! Czyżby w damskim?

- Tak.

- Tutaj. Na górze zamkowej?

- Właśnie tu. Spotkałem koło ławki pewną panienkę, którą znam od dawna.

- Aha! - zaśmiał się Henryk.

- Nie masz powodu do śmiechu - zganił go Fred. - To bardzo smutna sprawa.

- W takim razie zaczynam się lękać.

- Do strachu też nie ma powodu. Masz trochę czasu? Jeśli chcesz, to ci wszystko opowiem.

- W porządku, teraz akurat jestem wolny. Dziadek spaceruje po parku. Usiądziemy sobie w salonie, tam nikt nam nie przeszkodzi.

Obaj panowie zasiedli w salonie i zapalili po papierosie. Fred zrelacjonował przyjacielowi historię Wali. Henryk słuchał z uwagą, a gdy Gerold skończył, rzekł zamyślony:

- Do licha, biedna dziewczyna! Wyrwana z dobrobytu i przeniesiona nagle do domu tego pijusa Hartmanna. Doprawdy, to okropne!

- Czy znasz tych ludzi, Henryku?

- Naturalnie. Hartmann był kiedyś całkiem porządnym człowiekiem, choć ludzie mieli mu za złe, że oddał własne dziecko w zamian za pieniądze. Potem zaczęło im się nawet lepiej powodzić, o czym opowiadał mi ojciec. Aż kiedyś znaleziono spitego do nieprzytomności Hartmanna na drodze. Później poszedł na dwa lata do okopów. Z wojny powrócił już jako nałogowy alkoholik. Wtedy, jak to zwykle bywa w takich razach, zaczął się początek ruiny. Teraz wszyscy go unikają. Tłucze żonę, dawniej bił także dzieci, ale teraz się ich boi. Najgorzej wychodzi na tym Hartmannowa. Biedna dziewczyna! Mam nadzieję, że jej nie bije.

- Myślisz, że to byłoby możliwe? - wykrzyknął przerażony Fred.

- U takiego pijaka wszystko jest możliwe.

- Co więc można uczynić? - w głosie Freda słychać było niepokój.

- Namówić to biedactwo do jak najszybszego wyjazdu.

- Ale ona ma tak silnie rozwinięte poczucie obowiązku, że nie chce opuścić rodziny w biedzie. Przeprowadziła remont, wpłynęła pozytywnie na matkę i rodzeństwo...

- Z ojcem jej się to nie uda.

- A gdyby tak z nim porozmawiać?

- Nic nie pomoże. Spróbuj jednak, skoro chcesz iść za głosem serca.

- Serca? Nie wiem. Dotychczas uważałem ją za rozpieszczoną, dumną i majętną pannę. Rozmawiałem z nią chętnie, ale nigdy nie darzyłem żadnym głębszym uczuciem. Dziś jednak, gdym ujrzał ją smutną, strapioną i bezradną, istotnie zbudziło się coś w moim sercu.

- Radzę ci zatem trzymać serce na wodzy. Bo i do czego mogłoby to doprowadzić? Nie zapominaj, że jest córką pijczka.

- Grozisz mi teorią dziedziczności i w zasadzie masz rację. Pamiętaj jednak, że Hartmann stał się nałogowcem dopiero podczas wojny, a wtedy Waleria była już na świecie. O ile wiem, ma ona dwadzieścia dwa lata.

- Nazywa się Waleria? - przerwał mu Henryk ze zdumieniem.

- Tak.

- Dziwne, w jaki sposób ci ludzie na to wpadli. To bardzo rzadkie imię w naszej okolicy. Moja babka miała na imię Waleria, odziedziczyła je po jakiejś prababce francuskiego pochodzenia.

- Może je kiedyś usłyszeli i uznali za wyjątkowo ładne.

- Możliwe. W każdym razie nie powinieneś się z nią żenić, a o czym innym zapewne nie może być mowy, prawda?

- Och, nie! Waleria jest damą w najlepszym tego słowa znaczeniu. A czemu właściwie nie powinienem się z nią ożenić? Kto mi zabroni?

- Twój własny rozsądek. Przecież wraz z nią poślubiłbyś tę całą przemiłą rodzinkę.

- Gdybym jednak nie zważając na nic chciał ją poślubić... Tu chodzi przecież o ratowanie człowieka... Mam ją skazać na poniewierkę?

- Zawsze byłeś obrońcą uciśnionych, Fredzie. Bądź jednak rozumny i jeżeli już zdecydujesz się na tak nierozważny krok, to przynajmniej postaraj się jak najprędzej wyrwać ją z tego otoczenia.

- Pomyślę o tym. Właściwie to dopiero podczas naszej rozmowy przyszła mi do głowy ta forma pomocy. Przedtem nie zastanawiałem się wcale nad małżeństwem z tą słodką dziewczyną.

- No, jeżeli określasz ją już takim mianem... Ty przecież nigdy nie mówisz w ten sposób o kobietach.

- Zasługuje na to, wierzaj mi, Henryku!

- Skoro doszedłeś do takiego wniosku, to w rzeczy samej jesteśmy właśnie na etapie zaręczyn.

- O nie! Na pewno nie uzyskam tak prędko jej zgody. To jedna z kobiet, które mogą przystać na małżeństwo tylko z miłości, a ja pojęcia nie mam, czy uda mi się wzbudzić w niej uczucie. Jeśli nawet tak by się stało, to i tak mi odmówi właśnie dlatego, że jej ojciec nie jest człowiekiem bez skazy.

- Zobaczymy, zobaczymy. Wszystko się jakoś ułoży. A teraz coś na inny temat. Pytałeś niedawno, czy nie mamy żadnej kroniki rodzinnej. Dziś szperałem w archiwum, gdzie przechowuje się różne pamiątki, złe i dobre, smutne i wesołe. Archiwum mieści się w piwnicy. Wydaje mi się, że znajdziesz tam dużo ciekawego materiału do swoich badań. Jak chcesz, to możemy zaraz zejść na dół.

- Byłbym ci bardzo wdzięczny.

- No to chodźmy.

Panowie udali się do biblioteki, skąd małe, kręte schodki prowadziły do archiwum. Henryk zapalił światło. W długiej sali stało mnóstwo półek, zawalonych różnymi, staroświeckimi przedmiotami i całymi stertami starych foliałów.

- To przecież cudowne! - zawołał Fred z entuzjazmem.

- Gusta bywają różne. Jako mały chłopiec nazywałem archiwum salą strachów. Czy widzisz te portrety na ścianach? Są to portrety moich szanownych przodków, którzy z różnych powodów powaśnili się z rodziną. Za karę zawieszono tutaj ich podobizny.

- Może powody te nie były takie straszne i ludzie ci nie zasługiwali na tak dotkliwą karę - zauważył z rozbawieniem Fred.

- Ja też tak sądzę. Gdy zostanę panem zamku, przeniosę te obrazy na górę, do sali portretowej. A przede wszystkim portret ciotki Małgorzaty, siostry mego ojca. Jak wiesz, popełniła ona to wielkie przestępstwo, że uległa głosowi serca. Obraz jest zresztą arcydziełem sztuki malarskiej. Widzisz tę niszę za zasłoną? Tam właśnie mój ojciec kazał umieścić ów wizerunek. Dziadek nawet po śmierci ojca nie miał odwagi przewiesić go. Zdaje się jednak, że często tu zagląda i wpatruje się w portret ukochanej córki.

- Czy można zobaczyć ten obraz?

- Ależ proszę, zaraz odsunę kotarę.

Henryk uczynił to i już po chwili w głębi niszy ukazał się wizerunek młodej, smukłej kobiety. Była tak piękna i pełna wdzięku, iż zdawało się, że jej portret wnosi nieco życia do tego ponurego archuwum. Fred, na widok prześlicznej twarzyczki, krzyknął ze zdumienia. Patrzył jak urzeczony na portret, oddychając przy tym ciężko.

- Co się stało, Fredzie? - spytał przerażony Henryk.

- Nic, nic, za chwilę zrozumiesz, o co chodzi... otóż wyobraź sobie, że Waleria Hartmann jest tak łudząco podobna do damy z portretu, jakby była jej bliźniaczą siostrą. Dziś może, blada, zapłakana i w żałobie, wyglądała odrobinę inaczej, lecz gdym ją spotkał przed paroma miesiącami, miała na sobie niemal identyczną białą suknię, a jej ramiona również okrywał szal... Och, nie pomyśl tylko, że zwodzi mnie podobieństwo stroju! To są takie same złote, połyskujące włosy i szare, promienne oczy... Doprawdy, coś zadziwiającego! Takich oczu nie spotyka się co dnia, a już rzeczą niemożliwą według mnie jest to, aby dwie różne osoby spoglądały tak samo... Naprawdę, jestem zaskoczony...

Henryk słuchał go, osłupiały, jakby niezupełnie pojmował sens słów, wypowiadanych przez przyjaciela.

- Masz pewność, Fredzie, że się nie mylisz?

- Musisz koniecznie poznać Walerię Hartmann, a wówczas sam się przekonasz, że mam słuszność!

Henryk w zamyśleniu przyglądał się portretowi, wreszcie rzekł:

- To istotnie dziwne. Panna Hartmann nosi imię mojej babki i jest niezwykle podobna do ciotki Małgorzaty.

- Tak, niczym bliźniaczka.

- Zdumiewająca sprawa. Muszę naprawdę poznać tę dziewczynę. Może przypadkiem trafiliśmy na ślad jakiejś tajemnicy? Przypominam sobie właśnie, iż pani Hartmann za młodu była pokojówką w zamku. Matka moja także i potem korzystała niekiedy z jej pomocy przy sprzątaniu. Może...

- Co masz na myśli?

- No, wiesz - zaśmiał się Henryk, trochę zmieszany. - Zdarza się przecież, że dziedzic poczuje słabość do służącej... Zważ przy tym, iż matka nie była pięknością, ojciec zaś ożenił się z nią jedynie dlatego, że pochodziła z nadzwyczaj arystokratycznego rodu i wniosła duży posag. Nie przypominam sobie wprawdzie, by tatuś miewał awanturki miłosne, ale jeśli Hartmannowa była ponętną osóbką... Może w żyłach jej córki płynie krew Waldheimów? Tym dałoby się także wytłumaczyć, czemu nadała dziecku to rzadkie imię...

- Kto wie? W każdym razie podobieństwo jest uderzające!

- Mój drogi, z takiego zbiegu okoliczności ty najbardziej mógłbyś się ucieszyć, gdyż okazałoby się, iż Hartmann wcale nie jest ojcem Walerii. Na dodatek, Fredzie, stalibyśmy się powinowatymi.

- Coś sobie jeszcze przypomniałem, Henryku.

- Co takiego? Mówże...

- Matka panny Hartmann ostrzegała ją, aby nie wchodziła na tę górę i nie zbliżała się do zamku. Opowiedziała dziewczynie zmyśloną historyjkę o złych psach, grasujących w parku. Może i ona zauważyła już podobieństwo Walerii do rodziny Waldheimów i teraz lęka się, żeby ktoś z was nie zwrócił na to uwagi?

- To potwierdza moje domysły.

- Muszę wybadać trochę pannę Walerię, dowiedzieć się czegoś o jej matce, bo chyba co do tego, że Hartmannowa jest jej matką, nie mamy żadnych wątpliwości...

- Oczywiście. - Henryk zasłonił portret Małgorzaty von Waldheim. Tymczasem Fred zabrał się do przeglądania grubych foliałów, wśród których znalazł kronikę rodzinną.

- Henryku, chętnie bym ją przeczytał, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

- Proszę cię bardzo, tylko powiedz mi, jeśli znowu wpadniesz na trop jakiejś naszej tajemnicy rodowej. A ja w sprawie zagadki, związanej z portretem ciotki Małgorzaty, rozpocznę dyplomatyczne dysputy z dziadkiem. Może on udzieli mi jakichś wyjaśnień w tej materii.

Wrócili tą samą drogą, którą przyszli. Fred zaniósł kronikę do swego pokoju i zamknął ją w szufladzie. Potem udał się do salonu, gdzie czekał już na niego starszy pan wraz z wnukiem. Przed kolacją gawędzili jeszcze z godzinę, umilając sobie czas paleniem cygar. Nie poruszono jednak tych kwestii, które zajmowały tak żywo obu przyjaciół.

Dwa kolejne przedpołudnia Fred poświęcił wertowaniu starej kroniki oraz pisaniu swej rozprawy. W annałach rodzinnych nie znalazł nic szczególnie godnego uwagi. Trzeciego dnia po obiedzie oznajmił przyjacielowi, że nie będzie go, niestety, na herbacie. Henryk ze zrozumieniem skinął głową.

- Skorzystam ze sposobności i spróbuję wyciągnąć coś od dziadka.

Fredowi było tak spieszno, że znalazł się w miejscu spotkania na długo przed umówioną godziną. Obawy Walerii pierzchły więc natychmiast, gdyż już z daleka dostrzegła Gerolda, który powitał ją uprzejmie i z oznakami wyraźnej radości.

- Cieszę się, że znów panią widzę, panno Walerio.

- Naprawdę? Zdawało mi się, że to współczucie zmusiło pana do umówienia się ze mną...

- Pani przez skromność nie docenia samej siebie. Ja cały czas radowałem się myślą, że dzisiaj panią ujrzę.

- A mnie od chwili naszego spotkania przestało się wydawać, iż jestem najbardziej samotną i bezbronną istotą pod słońcem. Matce nawet nie wspomniałam o panu, ponieważ i tak gniewała się bardzo, że postąpiłam wbrew jej radzie oraz przestrogom.

- Czy ten zakaz przebywania w pobliżu zamku nie zdaje się pani czymś dziwnym?

- Owszem, zapytałam nawet matkę o powody. Odparła, że nie chce, abym zetknęła się przypadkowo z dziedzicami tej posiadłości. Przyrzekłam, iż postaram się tego uniknąć, co też uczynię. Pana jednak nie zaliczam do właścicieli...

Ucieszył się, widząc jej uroczy uśmiech, który - jak się zdawało - rozgrzewa mu serce.

- I słusznie, gdyż jestem tylko gościem w zamku.

- Obawiam się, że i to przeraziłoby moją matkę. Nie wiem, na czym polega ów niezwykły szacunek dla państwa, prawdopodobnie jest on pozostałością z czasów pańszczyźnianych. Przyznam, że ja ani tego nie podzielam, ani nie pojmuję.

- Panią po prostu inaczej wychowano, choć ja także uważam, że szanowna pani Hartmann przesadza.

- Podzielam pańskie zdanie. Nie rozumiem tego lęku, z jakim czasem patrzy na mnie. Ona również nie jest zadowolona z mego przyjazdu, a chwilami zachowuje się w sposób wręcz zagadkowy. Niedawno na przykład spytałam ją o nazwisko właściciela zamku. Stało się to jeszcze przed naszym spotkaniem. Odpowiedziała niechętnie, dodając przy tym, iż ojciec pańskiego przyjaciela był człowiekiem najbardziej dumnym i wyniosłym z całej rodziny Waldheimów. Dorzuciła jeszcze: Matka twoja mogłaby na ten temat powiedzieć niejedno”.

Fred łowił każde jej słowo z największym napięciem, starając się jednakże o zachowanie pozorów obojętności.

- Co chciała przez to zasugerować? - jego pytanie zabrzmiało niewinnie.

- Zrozumiałe, że zapytałam od razu, czy wyrządził jej jakąś krzywdę. Wtedy bardzo zmieniła się na twarzy i zażądała, bym zostawiła ją w spokoju. Albo ukrywa coś przede mną, albo też jest już tak bardzo zmęczona życiem, że boi się wszystkich i wszystkiego.

- Czy matka wie, że pani dzisiaj znowu wybrała się tutaj?

Waleria potrząsnęła głową.

- Nic nie powiedziałam, choć nie odważyłaby się mi tego wyraźnie zabronić, ponieważ zbyt wielkim poważaniem otacza swą elegancką córkę. Zresztą ojciec tak bardzo maltretuje ją i gnębi, że w ogóle już nie potrafi nikomu przeciwstawić własnej woli. Odchodząc, odwróciłam się raz jeszcze. Stała na progu, wylękniona. To w gruncie rzeczy miłe, że troszczy się o mój los, co traktuję jako dowód miłości macierzyńskiej, której na ogół mi nie okazuje. A przecież matka powinna kochać dziecko, nawet jeżeli nie widziała go przez wiele lat... Jak pan sądzi?

Spojrzała na Freda z niepokojem.

Wszystko, co opowiedziała, zdawało się potwierdzać podejrzenia Henryka von Waldheima. Ta kobieta bała się zapewne, iż każdy z domowników zamku, ujrzawszy Walerię, będzie zaskoczony jej podobieństwem do Małgorzaty, którą musiała widywać w młodości. Chcąc jednak uspokoić Walę, odparł z uśmiechem:

- Matka z pewnością kocha panią, lecz tacy prości, zapracowani ludzie nie potrafią dać wyrazu swym uczuciom. Są skryci, surowi, a każdy objaw uczucia uważają za oznakę słabości. Nie powinna pani do nich przykładać swojej własnej miarki.

Waleria znowu potrząsnęła głową, tym razem ze smutkiem.

- Najbardziej przerażające jest to, że ja ich także nie kocham, chociaż powinnam. Dawniej niekiedy zdawało mi się, że między mną a moją najdroższą opiekunką znajduje się jakiś niewidzialny mur obcości. Dowiedziawszy się później, iż nie jestem jej rodzoną córką, zrozumiałam wreszcie, na czym to polegało. Łudziłam się, że w domu rodzicielskim znajdę to wszystko, czego mi brakowało, stało się jednak inaczej. Łączy nas najściślejsze pokrewieństwo, więc czemu czuję się tak obco wśród swoich? Nie jestem też do nich ani trochę podobna. Brat i siostra mają czarne włosy i oczy jak ojciec. Matka, zanim posiwiała, była blondynką, ale oczy ma niebieskie...

Fred słuchał uważnie, zadowolony, że Waleria sama z siebie mówi mu o tym, czego chciałby się dowiedzieć. Jej uderzające podobieństwo do Małgorzaty von Waldheim nie mogło być dziełem przypadku!

- Zdarza się dość często, zwłaszcza w rodzinach wielodzietnych, że jedno z tych dzieci nie jest do nikogo podobne. Może ktoś z przodków pani spoglądał na świat takimi szarymi, bardzo pięknymi oczyma?

Zaczerwieniła się mocno.

- Czy pan wie, że to pierwszy komplement, jaki usłyszałam z pańskich ust?

Jego poważne oblicze rozjaśniło się uśmiechem.

- A pani, naturalnie, przywykła do pochlebstw i teraz, na tym odludziu, odczuwa ich brak!

- Nie uwierzy mi pan pewnie, jeśli powiem, że nigdy nie cierpiałam bezmyślnych komplementów.

Spojrzał jej głęboko, przeciągle w oczy.

- Jest pani naturą tak prawą, tak uczciwą, iż wierzę każdemu pani słowu.

- Jeżeli mogę tego uniknąć, staram się nie kłamać - znowu stanęła w posach.

- Gdyby nawet usta pani skłamały, oczy nie uczyniłyby tego nigdy - rzekł serdecznie.

Waleria mocno, aż do bólu, zacisnęła dłonie. Na litość boską - nie wolno jej się cieszyć tym, co powiedział, musi stłumić w sobie kiełkującą nieśmiało nadzieję. Przecież ją i Freda dzieli przepaść nie do przebycia!

Zmusiła się do swobodnego tonu, zmieniając szybko temat rozmowy na inny, mniej osobisty. Skąd mogła wiedzieć, że tymczasem Fred Gerold utwierdza się w przekonaniu, iż nigdy dotąd żadna kobieta nie wywarła na nim aż tak głębokiego wrażenia, że - sam już zakochany - postanowił zasłużyć sobie na jej wzajemność?

Podjął rozmowę o rzeczach obojętnych, ale nie umknęło jego uwadze, że Waleria nie umie spokojnie patrzeć mu w oczy. Ocenił to jako dobry znak dla siebie i był tym uszczęśliwiony.opowiadał jej o swojej pracy, wspomniał również, że przyjaciel dał mu do przejrzenia kronikę rodu Waldheimów, mówił, iż po zakończeniu swego dzieła ma zamiar gruntownie ją przestudiować.

Z uwagą słuchała jego słów, zadając od czasu do czasu pytania, na które udzielał szczegółowych i przystępnych odpowiedzi.

Ani się spostrzegli, jak zegar na wieżyczce kościoła wybił szóstą. Wala szybko podniosła się z ławki.

- Teraz muszę już powrócić do domu.

- Zejdziemy razem na dół, jeżeli oczywiście nie ma pani nic przeciwko temu. I proszę powiedzieć, kiedy zobaczę panią znowu?

- Czy pan istotnie chce mi poświęcić jeszcze trochę czasu?

Zaśmiał się i spojrzał na nią wesoło.

- Mam właśnie taki zamiar. Pani zaś zrobi dobry uczynek, odrywając mnie od pracy, gdyż stanowczo za dużo ślęczę nad książkami.

Uśmiechnęła się słodko, uroczo - tak nie potrafił się uśmiechać nikt inny na całym świecie.

- Cóż na to powie pański przyjaciel, młody dziedzic? Czy nie będzie się gniewał?

Jego oczy rozbłysły filuternie. Był to zupełnie inny Fred Gerold niż ten, którego kiedyś poznała Waleria. Nigdy przedtem nie widziała jego chłopięcego uśmiechu ani swawolnego wyrazu twarzy. Nie wiedziała, który z nich podoba jej się bardziej - Fred poważny czy też Fred przekorny? W każdym razie dla nich obu jej serce biło bardzo mocno, toteż postanowiła nagle, że wykorzysta każdą minutę szczęścia, zwłaszcza że ma ich przed sobą tak mało...

- Mój przyjaciel zarządza ogromnym majątkiem, ma tysiące spraw na głowie, więc najbardziej wdzięczny jest mi wtedy, kiedy nie zabieram mu dużo czasu.

- A stary pan von Waldheim?

Oczy Freda znów zabłysły wesoło.

- Może pani jednak zdoła zrozumieć, że mając do wyboru towarzystwo młodej, uroczej, mądrej i dowcipnej dziewczyny, albo staruszka, żyjącego przeszłością - wybieram bez wahania to pierwsze. Nigdy nie przypuszczałem, że pani jest taka niedobra i bez mrugnięcia powieką zechce mnie pozbawić radości przebywania z sobą.

Sprawiała wrażenie przestraszonej.

- Ależ ja tego wcale nie pragnę! Czyżby pan nie domyślał się, jaka to dla mnie przyjemność, gdy mogę porozmawiać z kimś, kto należy do tych kręgów towarzyskich, w jakich kiedyś się obracałam?

- W takim razie spotkanie będzie miłe dla nas obojga. Kiedy ono nastąpi?

- Powiedzmy, pojutrze o tej samej porze.

- Dopiero pojutrze? - w jego pytaniu było i rozczarowanie, i prośba.

- Nie powinno się nadużywać niczego, co dobre - odrzekła żartobliwie.

- No tak, ale obawiam się, że już niedługo będę miał w zasięgu ręki te dobre rzeczy. Kiedy pani zamierza opuścić wioskę?

Zanim Wala spotkała Freda Gerolda, planowała, że wyjedzie w najbliższych dniach. Teraz to on właśnie działał na nią niby potężny magnes. Nie chciała stracić ani jednej drogocennej chwili, którą mogłaby spędzić w towarzystwie kochanego mężczyzny. Oczywiście, nie mogła mu tego powiedzieć otwarcie.

- Właściwie... właściwie chciałam wyjechać wkrótce, ale może spróbuję jeszcze raz skłonić ojca do porzucenia zgubnego nałogu.

- Może mógłbym pani w tym pomóc?

- Och, nie! Nie! Nie zniosłabym tego, gdyby zachował się wobec pana grubiańsko, gdyby powiedział panu coś przykrego... Umie być bardzo nieprzyjemny, gdy ktoś mu wchodzi w drogę...

- Pani sądzi, że mnie to przeraża? Proszę pamiętać, że podczas ekspedycji naukowych miałem do czynienia z rozmaitymi ludźmi, nawet dzikusami, ale zawsze jakoś dawałem sobie radę. Nieokrzesanie bynajmniej nie napawa mnie strachem, a pani z całą pewnością nie ma podstaw do niepokoju. Postaram się zresztą zawrzeć znajomość z pani ojcem poza jego domem i nie w pani obecności. Niech mi pani zaufa, panno Walerio!

Waleria westchnęła głęboko.

- Ale ja... Och, Boże... tak, ja wstydzę się za ojca...

- Dzieci nie odpowiadają za rodziców, wręcz przeciwnie. Rodzice ponoszą odpowiedzialność za swoje potomstwo, ojciec pani zaś wyrzekł się tego obowiązku, oddając panią w obce ręce. Czemu więc miałaby pani odczuwać wstyd? Pijaństwo? Postaramy się oboje odzwyczaić go od tego nałogu, ale każde z nas będzie działać na własną rękę. Mnie może dopisze więcej szczęścia. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, zwłaszcza wojnę, trzeba się zdobyć na cierpliwość i wyrozumiałość.

Podała mu szybko rękę.

- Pan jest taki dobry, nie wiem doprawdy, jak podziękować...

- Zamiast wdzięczności proszę mi pozostawić całkowitą swobodę działania. Sądzę, że lepiej będzie, żeby ojciec ani pozostali krewni pani nie wiedzieli, iż się znamy. Moja obecność mogłaby ich krępować, a tego chciałbym uniknąć.

Znowu wyciągnęła do niego dłoń.

- Nie mogę stawiać sprzeciwu, panie doktorze, bo wciąż żywię nadzieję, że ojciec... Może panu się rzeczywiście uda. Ja... ja zachowywałam się pewnie trochę niezręcznie, gniewało go też, że córka ośmiela się zwracać mu uwagę. Przyjmuję zatem pańską propozycję, proszę spróbować, choć dręczą mnie wyrzuty sumienia, że zrzucam na pana barki ogromny ciężar...

- Jestem przekonany, że się nie załamię pod tym brzemieniem. Jedynie pani musi zachować absolutny spokój, szczególnie na wypadek, gdybyśmy się spotkali. Przy rodzinie pani musimy udawać nieznajomych.

Oczy Walerii były pełne łez.

- Jakże ja się panu zdołam odwdzięczyć?

Fred patrzył na nią uporczywie, płomiennym wzrokiem.

- Przy sposobności zażądam nagrody, panno Walerio, i proszę mi wierzyć, że wtedy będę miał bardzo wysokie wymagania!

Serce dziewczyny zabiło szybko i mocno. Opanowała się wszakże i rzekła spokojnie:

- Musimy się teraz rozstać. Skorośmy postanowili zachować naszą znajomość w tajemnicy, nie byłoby dobrze, gdyby widziano nas razem.

- Do widzenia, panno Walerio! Odwagi i jeszcze raz odwagi! Dla pani także zaświeci słońce!

Uścisnęli sobie ręce. Wala prędko ruszyła przed siebie. Nie ośmieliła się obejrzeć, ale czuła, że mężczyzna odprowadza ją spojrzeniem, Fred Gerold począł wreszcie z wolna wspinać się pod górę.

***


Po wspólnym posiłku przyjaciele mieli okazję zostać sam na sam. Fred podzielił się z Henrykiem wiadomościami uzyskanymi od Walerii. Młody von Waldheim pokiwał głową.

- Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, iż moje przypuszczenia są słuszne. Niestety, od dziadka, mimo zastosowania różnych dyplomatycznych wybiegów, dowiedziałem się mało.

- Zatem nie powiedział ci nic takiego, dzięki czemu postąpilibyśmy choć krok do przodu?

- Nie. Bezsporny jest jedynie fakt, że małżeństwo moich rodziców było raczej nieudane, za co dziadek obwinia swego syna, a mego ojca. Był to człowiek wyniosły, zimny i surowy. Nadzwyczaj dumny ze szlacheckiego pochodzenia, nie mógł się pogodzić ze skasowaniem po wojnie przywilejów tego stanu i przypłacił to życiem. Zmarł na kamienie żółciowe jako pięćdziesięciolatek, matka moja opuściła ten ziemski padół parę lat wcześniej. Natomiast dziadek twierdzi stanowczo, że ojciec nie mógł mieć żadnych miłostek, gdyż kłóciłoby to się w sposób rażący z jego purytańskimi zasadami. Nie chciałem zbytnio niepokoić staruszka, więc dałem spokój drążeniu tej sprawy. Wobec tego jednak, że poruszyliśmy kwestie rodzinne, dziadek pofolgował swemu sercu i opowiedział mi wszystko o cioci Małgorzacie. Zakochała się w moim nauczycielu, doktorze Siebercie. Dziadek nie wyrażał zgody na ten związek, wobec czego jego zdesperowana córka którejś nocy uciekła wraz z ukochanym.

Potem Siebert przysłał zawiadomienie o ślubie z Małgosią, a przy tym zażądał w ostrym tonie wypłacenia żonie posagu, ponieważ - jak się okazało - zdecydował się na to małżeństwo powodowany chęcią zdobycia majątku. Pan doktor był wyjątkowo przystojnym, wykształconym i czarującym młodzieńcem, bez trudności więc zawrócił w głowie młodziutkiej, niedoświadczonej panience, ogromnie żywej i uczuciowej, w przeciwieństwie do mego ojca. Zdawało mu się, że przez ożenek z moją ciotką utoruje sobie drogę do olbrzymiego bogactwa. Pomylił się jednak okrutnie. Dziadek odpisał krótko, że wyrzeka się córki i nie pozwoli jej przestąpić progu swojego domu, a jeśli, to tylko w przypadku rozwodu. Siebert spróbował jeszcze raz szczęścia i zwrócił się do dziadka z prośbą o wypłacenie Małgorzacie przynajmniej równowartości przypadającego jej zgodnie z prawem spadku. Dziadek odpowiedział, że doktorowa Siebert oczywiście otrzyma swoją część dziedzictwa, lecz nie wcześniej niż po jego śmierci. Nadmienił, że panna von Waldheim umarła dla niego, jak również dla całej rodziny. Dodał, by doktor Siebert zaoszczędził sobie dalszej fatygi, gdyż na kolejne listy nie otrzyma już żadnej odpowiedzi.

Staruszek wyznał mi szczerze, że już wkrótce pożałował, iż był tak bezwzględny. Chciał to naprawić, ale uległ perswazjom mego ojca, który był ogromnie oburzony postępkiem siostry i jej lekkomyślnością.

Listy Sieberta nadawane były z Francji. Kiedy zgodnie z życzeniem dziadka, zaprzestał korespondencji, wszelki słuch po ciotce Małgorzacie zaginął. Dziadek, nękany wyrzutami sumienia i tęsknotą za ukochaną córką, codziennie chodzi do archiwum i przesiaduje przed jej portretem. Wciąż ma nadzieję, że ciocia da jakiś znak życia.

Kiedy wyznał mi to wszystko, poradziłem mu, aby zwrócił się do jakiejś agencji wywiadowczej, która mogłaby odnaleźć ślad zaginionej. Moja rada tak go ucieszyła, że teraz właśnie siedzi u siebie w gabinecie i płodzi to pismo, dzięki któremu ma nadzieję odszukać córkę i naprawić wyrządzoną jej krzywdę. Daj Boże, żeby mu się udało, bo to na pewno przedłużyłoby jego życie.

Gdy Henryk skończył swą relację, Fred ze zrozumieniem pokiwał głową.

- My także miejmy nadzieję, że tak się stanie, Heniu. Pojmuję dobrze, jak twój dziadek musi boleć nad skutkami tamtej dawnej, nieprzemyślanej decyzji.

- Och, i na dodatek wyobraź sobie, że posądzał mnie, iż niczym mój ojciec wezmę mu to za złe! Był naprawdę uradowany, gdy przekonał się, że mam do tego zupełnie inny stosunek. Rozmawialiśmy szczerze ponad godzinę i zbliżyliśmy się do siebie bardziej niż podczas długich lat spędzonych pod jednym dachem. Ponieważ głównym impulsem tej rozmowy była twoja panna Waleria Hartmann, ma ona u mnie za to ogromnego plusa!

Młodzi ludzie spędzili później jeszcze czas jakiś ze starym panem von Waldheimem, który tego wieczoru był wyjątkowo wesoły i pełen ożywienia. Staruszek czuł się tak dobrze w ich towarzystwie, że nieco później niż zwykle udał się na spoczynek. Wkrótce potem także przyjaciele poszli spać.

Przy okazji kolejnego spotkania Waleria i Fred rozprawiali o literaturze, polityce oraz postępach w pracy badawczo-naukowej Gerolda. Następnie młodzieniec opowiedział Wali historię córki pana von Waldheima, nie wspominając ani słowem o podobieństwie jej samej do zaginionej bez wieści Małgorzaty. Obawiał się bowiem, że Waleria z wrodzoną sobie przenikliwością mogłaby domyślić się, iż ona i Henryk von Waldheim są dziećmi jednego ojca. Niewątpliwie odczuwałaby z tego powodu przykrość, ponieważ ów fakt rzucałby niekorzystne światło na jej matkę.

Jakkolwiek Henryk obstawał przy swoim, twierdząc, iż istnieje jedno tylko wytłumaczenie niezwykłego podobieństwa dwu kobiet, to jednak nie miał na to dowodów, a domysłami nie warto było zaprzątać głowy Walerii.

Młodzi spotykali się co drugi dzień na górze zamkowej. Fred starał się tymczasem zawrzeć znajomość z ojcem dziewczyny, ale na razie bez rezultatu, ponieważ Hartmann całe dnie spędzał przy pracach polowych, wieczorami zaś Fred nie dysponował wolnym czasem.

Pewnego razu Fred nie doczekał się przybycia Walerii na umówione spotkanie. Ogarnął go wielki niepokój, który rozwiać mógł wszelkie wątpliwości co do uczuć, jakie żywił względem Walerii. Nie mogąc znieść nękającej go niepewności wyruszył w drogę do zagrody Hartmanna, aby dowiedzieć się, czemu Waleria nie przyszła. Przypomniały mu się słowa Henryka: “Biedna dziewczyna. Mam nadzieję, że jej nie bije!” Na samą myśl o tym odczuł przypływ przerażenia. Nie wiedział, że tego właśnie dnia jest jarmark w sąsiedniej wsi, na który stary wybrał się wraz z Karolem i Hanką. Waleria musiała pomóc siostrze, strojącej się na tę uroczystość, bowiem Hanka chciała koniecznie wystąpić na zabawie po jarmarku w sukni, otrzymanej w prezencie. Po pierwsze nie potrafiła dać sobie rady z jej wkładaniem, po wtóre prosiła, aby Waleria uczesała ją na bal. Zabrało to tyle czasu, że Waleria z ciężkim sercem musiała zrezygnować z zobaczenia się z Fredem, gdyż było już zbyt późno. Matka nie poszła na “bal”, ponieważ nie zależało jej na takich rozrywkach, wybrała się za to po zakupy.

Waleria została sama. Posępna i smutna siedziała na ławce przed domem. Poza godzinami przyjazdu pociągów nikt tędy nie przechodził. Jak okiem sięgnąć, nie było widać żywej duszy. Dziewczyna pogrążyła się w niewesołej zadumie. Może Fred będzie się gniewał, że go zawiodła? Może się obraził? Lękała się, że już nigdy więcej go nie zobaczy...

Zatopiona w smutnych rozmyślaniach, nie dostrzegła, iż drogą do wsi biegnie niemal Fred Gerold, gnany ogromnym lękiem o ukochaną, prawie pewien, że ojciec upił się i nie pozwolił jej wyjść z domu. Możliwe, że spotkała ją jakaś przykrość... Odetchnął z ulgą, widząc Walę przed domem. Ponieważ w pobliżu nie było nikogo, zatrzymał się przy płocie.

- Panno Walerio! - rzekł półgłosem.

Drgnęła przestraszona, ale już w chwilę później jej oczy zalśniły radością. Doznawała uczucia wielkiego szczęścia.

- Jak to dobrze, że pan przyszedł! Mogę przynajmniej usprawiedliwić się i przeprosić za zawód, jaki panu sprawiłam! Mimo najszczerszych chęci dziś naprawdę nie mogłam przyjść na górę zamkową.

Zbliżyła się do Freda.

- Ja natomiast cieszę się, że widzę panią całą i zdrową. Bałem się o panią, wyobrażałem sobie, iż coś się stało!

- Nic się nie stało, panie doktorze. Ojciec z rodzeństwem wybrali się na jarmark do Ringhausen, a siostra moja poprosiła, abym pomogła jej wystroić się na zabawę. Nie mogłam odmówić tej prośbie, ale tymczasem zapadł zmrok, chociaż śpieszyłam się bardzo. Nie zdążyłam...

Fred uśmiechnął się tkliwie.

- Znowu bardziej myślała pani o innych niż o sobie. Mam mimo to szczęście, skoro wszyscy są na jarmarku, a ja zastałem panią samą.

- Mama wyszła tylko po sprawunki do sklepiku. Lubi wprawdzie zatrzymywać się i poplotkować z sąsiadkami, lecz jej nieobecność nie potrwa długo.

- Cóż, możemy jednak chwilę pogawędzić. Widzę ślady łez i martwi mnie to, że pani znowu płakała.

Waleria zarumieniła się, ale rzekła otwarcie:

- Było mi smutno, że nie zobaczę pana, że ominie mnie przyjemność miłej rozmowy...

- Chwała Bogu, że to jedyna przyczyna łez! Mnie także nie było do śmiechu, gdy nie zastałem pani na zwykłym miejscu. Wiem przecież, że nie kazałaby mi pani czekać na próżno bez powodu.

- Z całą pewnością nie!

- A jak się pani czuje?

- Teraz doskonale. Lękam się tylko, że ojciec wróci pijany, a ja będę musiała ukryć matkę w jakimś bezpiecznym miejscu.

- A co z panią? Czy pani nic nie grozi, kiedy ojciec znajduje się w stanie nietrzeźwym? - spytał z niepokojem.

Ach, jakież to było przyjemne, że troszczył się o nią!

- Ja postępuję ostrożnie i rozważnie.

- Niestety, mnie dręczy wciąż obawa, żeby ojciec nie podniósł na panią ręki...

Twarz Walerii spłonęła ciemnym rumieńcem, oczy rozbłysły.

- Niech tylko spróbuje! Ale wiem, że się na to nie odważy, ponieważ mnie jednej okazuje coś w rodzaju szacunku. Już nieraz dawał mi wyraźnie do zrozumienia, iż czas najwyższy, abym się wyniosła, nigdy jednak nie tknął mnie nawet palcem. Zdaje się, że nie może znieść mego spojrzenia...

- Dlaczego pani stąd nie wyjeżdża? Proszę zrozumieć wreszcie, że to nie jest odpowiednie miejsce dla pani!

Co odpowiedzieć? Przecież nie wyjeżdża dlatego, że chce widywać Freda. Trwa tutaj mężnie wyłącznie z jego powodu...

- Postaram się jeszcze jakiś czas wytrzymać - rzekła cicho.

I nagle Fred doznał jakby olśnienia. Zrozumiał wszystko! Waleria nie wyjeżdża przez niego! Z rozkoszą byłby ją przytulił do siebie i ucałował jej usta, o czym marzył od dawna. Nie chciał jednak wprawiać jej w zakłopotanie, powiedział więc tylko:

- Ja byłbym bardzo zmartwiony niemożnością widywania pani.

Waleria oparła dłonie na niskim płocie. Och, gdyby wiedział, jak ona cierpi na samą myśl o rozstaniu! Na pewno bardziej niż on, choć nie może mu przecież tego powiedzieć...

Fred patrzył na jej białe, piękne ręce i nagle, pochyliwszy się, musnął je pocałunkiem. Oczy Walerii wyrażały trwożną niepewność. Gerold uśmiechnął się do niej.

- Musiałem choć raz pocałować te rączki, które są tak piękne i delikatne, choć zapewne nie gardzą żadną pracą!

- To znowu komplement, panie doktorze! Muszę jednak przyznać otwarcie, że byłoby mi przykro, gdyby moje dłonie były zniszczone i zaniedbane. Staram się zawsze znaleźć czas na ich pielęgnację.

- Postępuje pani słusznie - powiedział. Zamienili jeszcze kilka słów, po czym Waleria rzekła, spoglądając niespokojnie na gościniec:

- Pora odejść, lada moment może nadejść matka, a nie chciałabym, żeby tu pana zastała. I tak bezustannie czyni mi wyrzuty za spacery w pobliżu zamku; wciąż przestrzega, iż mogę spotkać kogoś z jego właścicieli. Dziś przed południem zapytała, kiedy wyjadę, twierdząc, iż dalszy pobyt nie ma sensu, gdyż ojciec wyłudzi ode mnie wszystkie pieniądze.

- Dziwne, że matka pani aż tak boi się ewentualnego spotkania córki z mieszkańcami zamku.

- Ja tego również nie pojmuję. Przed kilkoma dniami ojciec przyszedł do domu podchmielony. Spojrzał na mnie ze złością i rzekł: Po coś właściwie przyjechała do nas? Ruszaj na zamek, ty jaśnie panienko!” I, proszę sobie wyobrazić, moja matka jakby zapominając o całym strachu, z jakim zwykle odnosi się do pijanego męża, podbiegła do niego, chwyciła za ramię i zaczęła nim potrząsać. Krzyczała, aby zamilkł, bo sam nie wie, co wygaduje, że ściągnie na nas wszystkich nieszczęście. Niech pan sam powie, czy to normalne?

Tak. Fred utwierdził się w przekonaniu, że przypuszczenia Henryka są trafne. Co więcej, Hartmann prawdopodobnie wie o tym, że Waleria nie jest jego córką. Aby nie niepokoić jeszcze bardziej Wali, odparł jednak rzeczowo:

- Pijani zwykli pleść niestworzone rzeczy. Matka przelękła się pewnie, aby ojciec nie zaszkodził rodzinie jakimś niedorzecznym słowem!

- Nazajutrz zapytałam matkę, o co mu chodziło. Znów wyglądała na przestraszoną. Później dodała, że chociaż uczyniłam dla nich dużo dobrego, to teraz zrobiłabym najlepiej wyjeżdżając. Podobno działam ojcu na nerwy, ponieważ jestem zbyt delikatna i za elegancka. Dlatego po pijanemu mówi rozmaite głupstwa.

- Och, to wszystko nie ma znaczenia, panno Walu. Przekonany jestem, że stosunki w waszej rodzinie prędzej czy później się unormują. Widzę, że muszę energicznie postępować i jak najszybciej zawrzeć znajomość z pani ojcem. Chciałbym, aby pani pozostała tu dopóty, dopóki nie osiągnę swego celu. Być może pani obecność okaże się przydatna.

- Zgoda, zostanę. Ale teraz naprawdę musi się pan oddalić, gdyż matka na pański widok gotowa umrzeć ze strachu.

- Dobrze, pójdę sobie, lecz pojutrze widzimy się o zwykłej porze. Waleria skinęła głową i podała Fredowi rękę, którą on znowu przycisnął do ust. Dziewczyna była bardzo zmieszana.

- Niech pan więcej tego nie robi, panie doktorze. Ja już nie jestem wielką damą...

- Dla mnie pani jest zawsze taka sama. A więc do zobaczenia pojutrze!

- Tak. Do widzenia!

Fred odszedł szybko, nie chcąc, aby Hartmannowa widziała go w pobliżu zagrody. To mogłoby w niej wzbudzić niepożądane podejrzenia.

Mimo wszystko nie uniknął spotkania z matką Walerii. Wchodząc do wsi ujrzał jakąś przygarbioną kobietę z ciężkim koszem. Gdy się mijali, spojrzała na nieznajomego ze zdziwieniem, gdyż w wiosce, zwłaszcza o tej porze roku, rzadko widywano tak wytwornych, młodych panów. Co innego latem, kiedy kręciło się wielu turystów... Fred również obrzucił przechodzącą kobietę zaciekawionym wzrokiem, domyślał się bowiem, iż to jest właśnie Hartmannowa. Głębokim współczuciem przejął go widok przygarbionej sylwetki i pobrużdżonej zmarszczkami twarzy niewiasty, która nie dobiegła jeszcze pięćdziesiątki. Już, już miał jej zaoferować swoją pomoc przy dźwiganiu kosza z zakupami, ale powstrzymał się od tego zamiaru, aby nie zwracać na siebie uwagi. Wiedział przecież, iż nie była do tego przyzwyczajona i że nawet wyręczanie siebie przez Walerię przyjmowała z dużą niechęcią.

Przeszli zatem mimo siebie obojętnie. Fred pomyślał, że trudno sobie wyobrazić, aby ojciec Henryka von Waldheima mógł pałać do tej kobiety kiedykolwiek żywszymi uczuciami. Chociaż, kto wie, dwadzieścia lat temu mogła być przystojna, świeża i pełna wdzięku...

Henryk nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Gdy Fred powtórzył mu, czego dowiedział się od Walerii, przyjaciel umocnił się jeszcze w swych przypuszczeniach.

***


Tego wieczoru Gerold nie mógł sobie znaleźć miejsca. Wydawało mu się, że Hartmann w drodze powrotnej z jarmarku zahaczy pewnie o gospodę, aby po zaczęciu libacji w sąsiedniej wiosce, dokończyć jej we własnej.

Po kolacji Fred przeprosił zatem swoich gospodarzy i wyruszył na wieś. Henrykowi zwierzył się ze swoich planów, a starszemu panu powiedział, iż dolega mu ból głowy, dlatego też przejdzie się trochę po świeżym powietrzu.

Zaopatrzony w dobrą latarkę kieszonkową, zbiegł szybko na ł i podążył do oberży. Dziś dopisało mu szczęście: Gottlieb Hartmann znudził się na jarmarku, wstąpił więc dla poprawy nastroju do miejscowej gospody.

Fred usiadł przy stoliku w kącie. Mocno podpity mężczyzna ochrypłym i donośnym głosem opowiadał swoje wrażenia z jarmarku, nie przebierając przy tym bynajmniej w słowach. Kiedy zaczął się w końcu chełpić powodzeniem swojej córki Hanki, wystrojonej jak wielka dama, Fred zorientował się, że to Hartmann.

- Tak, tak, moi państwo. A jednak suknia zdobi człowieka - powtarzał stary raz po raz.

Pijący z nim chłopi pokpiwali sobie trochę z niego, ale raczej dobrodusznie. Na szczęście Hartmann był jeszcze na tyle trzeźwy, by odróżnić żart od złośliwości.

Fred przysłuchiwał się kilka minut rozmowie, aż wreszcie wyciągnął woreczek z tytoniem, nabił krótką fajkę i zaczął się rozglądać wokół, niby to w poszukiwaniu zapałek. W końcu podszedł do stolika, przy którym rozprawiał Hartmann, i uprzejmie poprosił o ogień.

Dostał to, czego potrzebował. Rozbawieni wieśniacy zaczęli sobie teraz stroić żarciki z eleganckiego panicza, co jednak ani trochę nie zbiło Freda z tropu. Odpowiadał dowcipnie, po czym zaproponował, że się dosiądzie do wesołego towarzystwa, ponieważ samemu jest mu nudno.

Wpadł od razu we właściwy ton, toteż chłopi bez zbytnich ceregieli podsunęli mu zydel. Opowiedziawszy kilka zabawnych dowcipów, zyskał sobie względy całej kompanii. Wszyscy pękali ze śmiechu, Hartmann zaś poufale klepał go po ramieniu, domagając się wciąż nowych dykteryjek. Jako że na nikim nie zależało mu bardziej niż na Hartmannie, Fred nie dał się długo prosić. Stary rozochocił się do tego stopnia, że zaczął opowiadać swoje przygody wojenne. Tak się tym przejął, że zapomniał nawet dolać sobie wódki.

Współbiesiadnicy początkowo tylko słuchali, ale potem każdy próbował wtrącić swoje trzy grosze. Niejeden z nich był na wojnie i niejedno przeżył. Fred okazywał wszystkim żywe zainteresowanie, ale koniec końców powiedział do Hartmanna, iż chętnie by się spotkał z nim jeszcze, bo bardzo zajmująco brzmią jego opowieści.

To mile pogłaskało próżność starego. Kiwnął z uznaniem głową i przysunął się bliżej do Freda.

- Ale pan tu jest obcy. Nieczęsto spotykamy u nas takich wytwornisiów, chyba że w sezonie, jak zjadą na letnisko.

- Tak - odparł Fred. - Przyjechałem nabrać sił, gdyż zdrowie mi trochę szwankuje. Zostanę przez jakiś czas, żeby dobrze wypocząć.

- A czym jest pan z zawodu? Na oko bym powiedział, żeś pan komiwojażer...

Fred parsknął śmiechem.

- W pewnym sensie. Także dużo podróżuję.

- No to się pan najeździsz przez cały rok. Pewno widział pan ładny kawał świata?

- O, tak! Chyba już zwiedziłem wszystkie jego cztery strony.

Wieśniacy popatrzyli nań z podziwem. Hartmann znowu trzepnął go po ramieniu i zawołał:

- To musisz nam pan opowiedzieć o swoich podróżach, jeżeli oczywiście pan nie buja!

- Jasne, że nie bujam. Przyniosę całą masę fotografii z krajów, w których byłem, to się pan naocznie przekona, że mówię prawdę. Teraz jednak już pójdę, bo mnie okropnie boli głowa. Wczoraj wypiłem ciut za dużo i jeszcze nie mogę dojść do siebie. Pospaceruję godzinkę, co mi pewnie pomoże. Ale wie pan co, panie Hartmann? Chodźmy razem. Na świeżym powietrzu lepiej nam się będzie rozmawiało... No jak, pójdzie pan?

Hartmann zawahał się. Z jednej strony schlebiało mu, że taki elegancki pan zaprasza go na wspólną przechadzkę, z drugiej jednak... żal wódki!

Fred uśmiechnął się szeroko, demonstrując zebranym piękne, białe i zdrowe zęby. Słyszał przedtem, jak stary przechwalał się swoim końskim zdrowiem oraz tężyzną fizyczną, toteż pojął bez trudu, że chcąc go zachęcić do spaceru, trzeba mu podrażnić ambicję.

- Rozumiem - powiedział. - Pan był przecież na jarmarku i zapewne ta, krótka zresztą, droga wyczerpała pańskie siły. Widocznie przeceniłem pana wytrzymałość. Trudno. Pójdę sam.

- Co? Co takiego? Ja słaby? Ja zmęczony? No to pan nie znasz Gottlieba Hartmanna. Z panem zawsze jeszcze mogę się zmierzyć i przekonamy się, kto mocniejszy!

- Ho, ho, wątpię!

- Załóżmy się, paniczu!

- Dobrze. Pójdziemy teraz na spacer. Po godzinie okaże się, który z nas jest bardziej wytrzymały.

Hartmann zarechotał.

- Godzina? Po godzinie? Ja jeszcze mogę łazić dwie albo i trzy godziny!

- W porządku, załóżmy się. Ja twierdzę, że pan dwóch godzin nie przetrzyma. Jeśli pan wygra zakład, to jutro stawiam. Zgoda?

- Zgoda.

- No, to ruszajmy w drogę!

- Ruszajmy!

Hartmann natychmiast wstał od stołu. Myśl, że jutro będzie się mógł spić jak bela na koszt nieznajomego, trzymała go na nogach. Cieszył się z góry, że znowu spędzi miły wieczór w gospodzie. Pozostali spoglądali spode łba, wyróżnienie Hartmanna wyraźnie było im nie w smak. Fred wyczuł natychmiast tę wrogą atmosferę i rzekł:

- Panów zapraszam również. Bawiłem się świetnie w waszym towarzystwie. Czekam jutro na wszystkich, proszę mi nie odmawiać. Dobranoc, panowie!

Wziął pod ramię Hartmanna i pociągnął go za sobą, wypuszczając kłęby dymu ze swojej fajki. Wieśniacy odprowadzili wzrokiem wychodzących. Potem jęli rozprawiać z ożywieniem.

- To jakiś morowy chłop, wcale nie zadziera nosa! Nie to, co inni komiwojażerowie, którzy zawsze odstawiają wielkich panów!

- Od razu poznał, że ma do czynienia z ludźmi jak się patrzy!

Nie mogli tylko pojąć jednej rzeczy, a mianowicie, dlaczego nieznajomemu przypadł do gustu Hartmann i czemu to jego właśnie zaprosił na przechadzkę, aczkolwiek radowało ich, że nie oni muszą teraz jeszcze parę godzin wałęsać się po nocy. Byli zmęczeni ciężką pracą na roli, ale trudno wymagać od miastowego panicza, żeby to zrozumiał.

Hartmannowi przynajmniej gorzałka wywietrzeje z głowy i po jego powrocie do domu obejdzie się bez awantury. Jakoś ostatnio los dla niego łaskawy! Córka przyjechała z majątkiem, kupę pieniędzy władowała w chylące się ku upadkowi gospodarstwo i trzeba przyznać, że teraz zagroda Hartmannów wygląda całkiem przyzwoicie.

Rozmowa na ten temat ciągnęła się dosyć długo. Jedno było pewne - Fred zaskarbił sobie sympatię wszystkich, toteż nikt nie miał zamiaru zrezygnować z jego zaproszenia. Panicz nie był dumny, potrafił uszanować chłopa, a to mu się tylko chwaliło.

Tymczasem Gerold oprowadził Hartmanna wokół całej wsi, zabawiając go barwnymi historyjkami. Staremu z wolna wracała przytomność umysłu. Nim upłynęło pół godziny, wytrzeźwiał niemal zupełnie. O to właśnie chodziło Fredowi, który chciał zaoszczędzić kobietom kolejnej pijackiej burdy. Dopiąwszy celu pomyślał, iż dalsze spacerowanie nie ma sensu i niepostrzeżenie jął podprowadzać swego towarzysza do jego własnego domostwa.

- Mówiąc szczerze, panie Hartmann - odezwał się w pewnej chwili - nie mogę panu dotrzymać kroku. Wygrał pan zakład. Ledwo się ruszam, lecz zanim się pożegnamy, odprowadzę pana do domu. Gdzie pan mieszka?

Jego słowa stary skwitował głośnym, drwiącym chichotem.

- Oj, ci miastowi! Niedołęgi, a lubią rżnąć zuchów! Ja mógłbym jeszcze bez zadyszki chodzić do rana. No, dobra, bardziej się już pan nie zmęczy, bo tu właśnie mieszkam.

Fred także zaczął się śmiać.

- Coś podobnego! Zdaje mi się, że to bardzo ładne obejście, chciałbym je sobie obejrzeć w dzień. A co by było, gdybym tak jutro wstąpił po pana i razem poszlibyśmy do gospody?

Hartmannowi ogromnie pochlebiła ta propozycja. Już od dłuższego czasu nikt nie poświęcał mu tyle uwagi i nie odnosił się doń z takim szacunkiem.

Po raz pierwszy był zadowolony, że Wala doprowadziła wszystko do ładu. Mógł się obecnie pochwalić zadbanym gospodarstwem przed nowym znajomkiem.

- To pan jutro wstąpi po mnie? Załatwione. Tylko żeby pan przyszedł dosyć wcześnie, bo trzeba trochę czasu na obejrzenie całej zagrody.

- Wpadnę koło siódmej. Czy to panu odpowiada?

- Może być. Posiedzimy najpierw u mnie, a potem pójdziemy do gospody.

Pożegnali się mocnym uściskiem dłoni. Fred obrzucił spojrzeniem cały dom. Wydało mu się, że w okienku na poddaszu poruszyła się firanka. Może to pełna trwogi Wala wypatrywała powrotu ojca? Zabłysło światło, do okna podeszła jakaś smukła postać niewieścia, która po chwili znikła w głębi pokoju. Fred odszedł szybko, zadowolony z tego, że oszczędził ukochanej dziewczynie ciężkiej przeprawy z ojcem. Będzie miała przynajmniej spokojną noc...

***


Następnego wieczoru Fred wyruszył do Hartmanna, obawiając się nieco reakcji Walerii na jego widok.

Wala była już jednak trochę przygotowana do tego spotkania, gdyż ojciec od samego rana chełpił się nowo zawartą znajomością. Rozpływał się nad elegancją, mądrością i manierami młodego człowieka, co to zna się na żartach i nie stroi fochów z powodu mocniejszego słówka jak niektóre inne osoby. Tu spojrzał wymownie na Walerię. Wala domyśliła się, kim był ten nowy przyjaciel.

- Zajdzie po mnie wieczorem i pójdziemy razem na wódkę. Trzeba wam wiedzieć, że mu się strasznie spodobałem. To prawdziwie wielki pan, ale nie wywyższa się nad nikogo i potrafi uszanować człowieka. Mój przyjaciel chciałby obejrzeć nasze gospodarstwo, więc zakrzątnijcie się, żeby wszystko tu wyglądało na medal. Zrozumiano?

Serce Walerii biło jak młotem. Fredowi udało się zdobyć zaufanie starego. Jakiż on jest dobry, jaki szlachetny! Spełnił daną jej obietnicę i czyni, co może, aby wyrwać ojca ze szpon nałogu. Czemu to robi, dla kogo? To przecież oczywiste, że dla niej. Tylko dla niej!

Słowa te brzmiały w duszy Walerii niczym czarowna pieśń. Nie posiadała się ze szczęścia pojąwszy nagle, że Fred Gerold zaczyna odwzajemniać jej uczucie.

Potem jednak na tę radość padł cień. To źle, że Fred ją kocha, nie powinna była dopuścić do tego. Uczucie, jakim ją darzy, nie przyniesie mu szczęścia, zostanie przez nie skazany na rozterkę i cierpienie. Już lepiej byłoby, gdyby pozostał obojętny. O związku między nimi nie mogło być przecież mowy. Nie ma na całym świecie takiej drogi, która prowadziłaby od wybitnego młodego naukowca do niej - córki pijaka Hartmanna.

Waleria szybko otrząsnęła się ze smutku. Wkrótce wyjedzie, zniknie mu z oczu, a co z oczu, to i z serca...

Pozostaną jej słodkie wspomnienia, z których będzie czerpać otuchę przez całe swoje przyszłe, samotne życie!

Z biciem serca czekała zapadnięcia zmroku. Ojciec z rodzeństwem wrócił dziś wcześniej z pola, na które, prawdę mówiąc, wyszli niechętnie, zmęczeni wczorajszą zabawą. Hanka mówiła bez końca o swoim powodzeniu. Nie mogła się wprost opędzić od tancerzy, oczarowanych jej urodą, strojem i fryzurą. Ojciec sekundował Hance z wyraźną dumą.

- Jak się człowiek ubierze, to zaraz inaczej wygląda. Jesteś przecież ładną dziewuchą, Hanka, gdzie tam Walerii do ciebie! Cerę masz zdrową, rumieniec niby krew z mlekiem, a ona zawsze blada i chuda jak śledź. Twój mąż będzie miał żonę na schwał, nie weźmie sobie byle czego.

Wala przywykła już do tego, że ojciec traktuje ją lekceważąco. Nie przejmowała się jego złośliwymi uwagami, ponieważ w gruncie rzeczy nie sprawiały jej przykrości. Karol pomyślał, że wcale nie zgadza się ze zdaniem ojca na temat urody obu sióstr, ale zatrzymał to dla siebie. Matka natomiast z takim uszczęśliwieniem popatrzyła na Hankę, iż Waleria natychmiast pojęła, że Hartmannowa znacznie bardziej kocha starszą córkę. I to jej jednak nie zabolało, gdyż od dawna przestała śnić o cudownym domu rodzinnym i o miłości, jaką otoczą ją najbliżsi, zwłaszcza że sama nie odczuwała nic podobnego w stosunku do nich.

Ucieszyła się za to widząc, że ojciec przebiera się na przyjęcie gościa. Umył się staranniej niż zwykle, włożył czystą koszulę i miękki kołnierzyk, jeden z wielu, zakupionych dlań przez Walę, na które dotąd patrzył z odrazą. Potem zabrał się do zawiązywania krawata, ale tak niezręcznie, że Waleria musiała uczynić to za niego. Później miała pełne ręce roboty z Hanką. Znowu ją uczesała i pomogła włożyć skromną, lecz elegancką sukienkę, choć Hanka najchętniej wystąpiłaby w tym samym stroju, co na wczorajszej potańcówce. Pragnęła też obciąć włosy i czesać się modnie jak Waleria, ale ojciec nawet słuchać nie chciał o tym.

- Dziewucho, spiorę cię na kwaśne jabłko, jeśli pozbędziesz się swoich pięknych warkoczy. Zostaw to dla tych, co mają mysie ogonki! - to także odnosiło się do Walerii.

Matka, ulegając prośbom Walerii, przypasała nowy fartuch, ramiona zaś okryła ciepłym, miękkim szalem. Siedziała na ławie niczym ucieleśnienie nieszczęścia, spodziewając się najgorszego. Trapiło ją złe przeczucie, że nowy znajomek męża może okazać się jakimś oszustem, który w sobie tylko wiadomym celu zabiega o względy Hartmanna.

W końcu przyszedł Fred. Gottlieb Hartmann stał w wielkopańskiej pozie, otoczony krewnymi.

Waleria trzymała się od nich z dala, na uboczu.

Fred spojrzał na nią krótko, porozumiewawczo, chcąc chociażby tym sposobem dodać odwagi dziewczynie.

Stary przedstawił przybyłemu małżonkę, Hankę i Karola, lecz nie uznał za stosowne wspomnieć również o młodszej córce. Wówczas gość zbliżył się do niej i rzekł z ukłonem:

- Pozwoli pani, że się przedstawię. Jestem Fred Gerold.

Potem szybko dorzucił po francusku:

- Niech się pani nie lęka, wszystko pójdzie jak z płatka.

Waleria odpowiedziała mu w tym samym języku:

- Ufam panu w zupełności, ale proszę, aby pan starał się nie zwracać na mnie uwagi.

Fred skłonił się w milczeniu, po czym, zanim obecni zdążyli ochłonąć z podziwu, w jaki wprawiła ich ta niezrozumiała konwersacja, zajął miejsce przy stole. Pochwalił modną, elegancką sukienkę Hanki, zapewnił Karola, iż nie posiada się z radości, że go poznał, nawet na twarzy matki udało mu się wywołać słaby uśmiech. Wspomniał, że wczoraj minęli się na gościńcu i miał ochotę pomóc jej przy dźwiganiu koszyka ze sprawunkami, lecz zabrakło mu odwagi. Gottlieba Hartmanna traktował w taki sposób, jakby byli serdecznymi przyjaciółmi od lat.

Oczarował wszystkich. Dobrze patrzyło mu z oczu, więc i matka przestała się zamartwiać, że to oszust.

Chciała go zapytać, u kogo we wsi wynajął mieszkanie, ale wrodzona nieśmiałość zamykała jej usta. Wreszcie stary Hartmann zabrał gościa ze sobą, aby mu pokazać całe gospodarstwo.

Ledwie zamknęły się drzwi za wychodzącymi, z ust domowników niczym grad sypnęły się pochwały. Gerold wywarł na wszystkich oszałamiające wrażenie. Orzekli jednogłośnie, że przyjaciel ojca jest nadzwyczaj wytwornym i miłym mężczyzną.

- O wiele przystojniejszy od dziedzica z zamku. Szkoda, że go wcześniej nie poznałam - oświadczyła Hanka. - Musiałby pójść ze mną na zabawę. Dziewczyny by pękły z zazdrości, jakbym przyszła z takim chwackim kawalerem... Walu, a o czym tyś z nim gadała w jakimś obcym języku?

Waleria zdążyła się już całkowicie opanować. Rzekła spokojnie:

- Och, to tylko kilka kurtuazyjnych słów powitania. Zgodnych z obyczajem wyższych sfer towarzyskich.

- A po jakiemu to było?

- Po francusku.

- Swoją drogą to dobrze, że potrafisz tak ni z gruszki, ni z pietruszki zatrajkotać po francusku. Od razu przynajmniej poznał, że my też nie wypadliśmy sroce spod ogona.

Trwało dość długo, nim Hartmann z Geroldem powrócili do domu. Fred wyrażał głośno swój zachwyt, podziwiał panujący wszędzie wzorowy porządek.

Hartmann w głębi duszy był teraz zadowolony ze wszystkiego, co uczyniła Waleria. Nie wspomniał jednak ani słowem, co ma do zawdzięczenia młodszej córce. Gawędzili czas jakiś, aż Fred rzekł niby od niechcenia:

- Ta panienka, którą widziałem u państwa, to pewnie letniczka, prawda? A może przyjaciółka córki?

Hartmann trochę się stropił.

- Nie, ona także należy do rodziny, tylko że wychowywała się w mieście. Jedna pani wzięła ją do siebie i opiekowała się nią jak rodzonym dzieckiem. Niedawno ta pani zmarła, no to ona wróciła do domu...

- Wyobrażam sobie, jak pan musiał się cieszyć! Musi to być wykształcona panna, skoro powitała mnie po francusku.

- Po francusku, mówi pan? No, ona umie gadać w różnych językach. Pan też?

- A jakże. Podróżowałem wszak bardzo dużo. Muszę więc porozmawiać z tą panienką po francusku...

- Niech pan sobie pogada!

Cała rodzina przysłuchiwała się tej rozmowie i podziwiała Walerię, Hartmann zaś miał taką pyszałkowatą minę, jakby to wszystko było jego osobistą zasługą. Wkrótce jednak zniecierpliwił się, i zaczął przynaglać Freda do wyjścia, nadmieniając, że reszta kompanii oczekuje już zapewne ich przybycia do karczmy.

Gerold pożegnał obecnych ukłonem. Chyląc głowę przed Walerią, szepnął:

- Proszę się nie niepokoić. Ojciec wróci dzisiaj trzeźwy.

- Jak mam panu dziękować? Doprawdy nie wiem, czym zasłużyłam na to...

- Czynię to z ochotą. Spotkamy się jutro, nieprawdaż?

- Tak...

- Zatem jutro po południu o piątej, na zwykłym miejscu.

- Przyjdę na pewno. Do widzenia.

- Do widzenia pani!

Kiedy mężczyźni wyszli, Hanka chciała dowiedzieć się szczegółów dialogu między siostrą a nieznajomym, ale Waleria zbyła ją twierdzeniem, iż była to zwykła towarzyska paplanina, pozbawiona głębszych treści i znaczenia. Musiała jej jednak powtórzyć kilka razy po francusku “do widzenia”, aż wreszcie Hanka przyswoiła sobie ten zwrot. Wtedy zaśmiała się radośnie i zawołała:

- Mamo, słyszałaś? Umiem już także gadać po francusku!

Matka przytaknęła jej z dumą, lecz Karol wykpił siostrę.

- Coś mi się zdaje, że będziesz się musiała jeszcze trochę poduczyć. Dosyć marnie ci to idzie...

***


Nawet sam Fred nie umiał sobie później wytłumaczyć, jakim cudem udało mu się powstrzymać Hartmanna przed wypiciem nadmiernej ilości alkoholu. Dość na tym, że bez względu na podstępy, do których musiał się uciekać, odprowadził go prawie trzeźwego do domu. Pojutrze mieli się znowu spotkać w gospodzie.

Prawdę mówiąc, Fredowi chodziło nie tylko o próbę odzwyczajenia Hartmanna od nałogu.

Przede wszystkim zdawało mu się, że stary któregoś dnia uchyli rąbka tajemnicy, osłaniającej życie Walerii. Nie wątpił, iż w tym wszystkim musi kryć się jakaś zagadka...

Spotkali się jak zwykle. Dziewczyna była tak wzruszona dobrocią Freda, że nie znajdowała słów, jakimi mogłaby wyrazić wdzięczność. W jej pięknych oczach ukazały się łzy.

- Nie wolno płakać, panno Walerio. Przecież wszystkie moje starania zmierzają do tego, by oszczędzić pani powodu do łez.

- Ale pan marnuje swój cenny czas, spędzając go w towarzystwie mego ojca...

- Jeżeli pani sądzi, że naprawdę się poświęcam, to czynię to wyłącznie dla pani!

- Tak, wiem. Pan jest szlachetny, dobry, a ja...

- Przestańmy już o tym mówić, panno Walerio. Ciekaw jestem, skąd rodzicom przyszło na myśl, aby nadać pani tak rzadkie, dźwięczne imię?

- Pojęcia nie mam, chociaż także zastanawiałam się nad tym.

Popatrzył na nią uważnie, przeciągle.

- Ale ja zawsze będę panią nazywał Walą. Zgoda?

- Och, panie doktorze, jesteśmy wszak starymi przyjaciółmi. Nie czuję się skrępowana, kiedy zwraca się pan do mnie w ten sposób.

- Jako stary przyjaciel mam dziś do pani pewną prośbę...

- Jaką?

- Przyjaciele przyjaciół są naszymi przyjaciółmi, a zatem proszę, aby pozwoliła pani przedstawić sobie Henryka von Waldheima. Obiecał, że przyjdzie tutaj.

Waleria zapłoniła się, ogarnięta trwogą. Przypomniała sobie przestrogi matki. Właściwie mogła zataić przed nią to spotkanie, lecz mimo to było jej nieprzyjemnie. Na dodatek miała wątpliwości innego rodzaju. Spytała z wahaniem:

- Mój Boże, a cóż on sobie pomyśli, widząc mnie w pańskim towarzystwie?

- Na pewno nic złego, panno Walu. Zna zresztą panią z moich opowiadań i podziwia za odwagę oraz hart ducha. Henryk bardzo chciałby panią poznać.

- W takim razie zgadzam się. Jestem pewna, iż pan nie uczyniłby nic, co mogłoby narazić na szwank moje dobre imię, czyli jedyny skarb, jaki mi pozostał. Muszę dbać o swoją opinię... Czy pan mnie rozumie?

- Rozumiem panią doskonale, lecz nie pojmuję tej nagłej trwogi. To chyba wpływ matki, prawda?

Waleria uśmiechnęła się, trochę zakłopotana.

- Pewnie tak. Nie chcę nawet wyobrażać sobie, jakby zareagowała... Ale i ja mam prośbę do pana.

- Słucham, każde życzenie pani jest dla mnie rozkazem.

- Proszę, niech pan w obecności pana von Waldheima nie zwraca się do mnie per “panno Walu”...

Fred pochylił się przed nią w ukłonie.

- Tego i tak bym nie uczynił. Fakt, że pani pozwala mi się nazywać tym skrótem imienia, uważam za wielkie wyróżnienie. Nigdy nie ośmieliłbym się nadużywać zaufania pani w obecności osób trzecich. Chcę sam korzystać ze swoich przywilejów. Czy jest pani zadowolona?

Skinęła głową, podnosząc ku niemu oczy z bezgraniczną ufnością.

- Pan jest taki dobry dla mnie. Chciałabym wiedzieć, czym zasłużyłam sobie na takie poświęcenie i tyle względów...

- Spodziewam się, że pewnego dnia pani sama zrozumie moje pobudki i pojmie, dlaczego postępuję tak, a nie inaczej.

- Być może, lecz na razie nie rozumiem tego wcale. W pańskim zachowaniu nastąpiła wielka zmiana od czasu, gdy dowiedział się pan, że jestem ubogą dziewczyną. Dopóki uważana byłam za bogatą pannę, stosunek pana do mnie cechowała chłodna uprzejmość...

- Bo też na ogół bogate panny niewiele mnie obchodzą, nie mam dla nich najmniejszych względów. Ale istoty samotne i potrzebujące pomocy mogą zawsze liczyć na moje współczucie oraz opiekę. Wszystko, co słabe i bezbronne, jest niezmiernie bliskie memu sercu.

Na Walerię spłynęła raptownie fala szczęścia, przemieszana z uczuciem niepokoju o przyszłość. Co się stanie, jeżeli Fred Gerold naprawdę ją pokocha? Czy nie powinna jak najszybciej wyjechać, aby oszczędzić mu bólu! Rozstanie, odłożone na później, będzie tym boleśniejsze. Ale nie było jej stać na podjęcie decyzji o rozłące, nieuniknionej, lecz przecież tak trudnej... Jeszcze tylko parę dni... Jeszcze tylko parę godzin cudownej pewności, że znajduje się pod opieką ukochanego mężczyzny. Później... później ona wyruszy w świat i nie ujrzy go już nigdy...

Na zapłakanej twarzyczce Walerii wyraźnie malowała się rozterka. Fred postanowił na dziś skończyć z wyznaniami. Za chwilę nadejdzie Henryk von Waldheim, przy którym dziewczyna powinna być absolutnie spokojna i opanowana. Był ciekaw, czy i przyjaciel odkryje to niezwykłe podobieństwo Wali do ciotki Małgorzaty... Pragnąc jeszcze bardziej je podkreślić, poprosił nagle:

- Niechże pani zdejmie kapelusz, panno Walu. Uciska tak skronie, że to chyba musi być męczące.

Z uśmiechem spełniła jego prośbę.

- Ma pan słuszność. Gdy tylko zrobi się cieplej, te obcisłe kapelusze stają się bardzo niewygodne.

Gawędzili, dopóki nie nadszedł Henryk. Młody von Waldheim patrzył osłupiały na Walerię, jakby nie dowierzając własnym oczom. Fred przedstawił dziewczynie swego przyjaciela, który jeszcze przez dłuższą chwilę nie mógł się uspokoić, bowiem zdało mu się, iż siostra ojca opuściła ramy portretu i wybrała się na przechadzkę. Poczuł przy tym od razu niezwykłą sympatię dla Walerii.

Potoczyła się, utrzymana w lekkim tonie, rozmowa towarzyska. Pełne życzliwości zachowanie dziedzica podobało się Walerii. Obaj panowie odprowadzili ją do podnóża góry zamkowej.

Fred, żegnając się z Walą, powiedział:

- Jutro znowu zajrzę do państwa. Zgodnie z obietnicą przyniosę zdjęcia z podróży. Pani krewni bardzo mnie prosili, abym pokazał im te fotografie.

Waleria spojrzała błagalnie na Henryka, jakby spodziewając się, iż znajdzie w nim sojusznika. Rzekła cichutko:

- Powinien pan wpłynąć na przyjaciela, panie von Waldheim. Marnotrawi cenny czas, a moje perswazje nie trafiają mu do przekonania. Doceniam jego wspaniałomyślność, lecz wiem również, iż cały ten trud nie da spodziewanych rezultatów. Dozna jedynie rozczarowania, ponieważ nikt nie okaże najmniejszej wdzięczności...

Henryk zaprzeczył ruchem głowy.

- Pani nie docenia Freda. Jest to człowiek niezłomny i nikt nie zdoła go odwieść od tego, co sobie postanowił. Tym razem robi wszystko dla pani, a czyni to z taką przyjemnością, że doprawdy nie wiem, czemu miałbym go pozbawiać tej radości!

Waleria spoważniała raptownie.

- Zdaje mi się, że nie ustępuje pan mu w niczym i jesteście nawzajem godni swojej przyjaźni.

- Mam nadzieję, że tak - odparł Henryk, po czym dodał: - Przy sposobności musi nas pani kiedyś odwiedzić w zamku. Pragnąłbym, aby i dziadek miał przyjemność poznać panią. Chwilowo stan jego zdrowia nie pozwala na to, lecz wkrótce...

Waleria zbladła, potem zaś zaczęła mówić szybko i chaotycznie, zwracając się przede wszystkim do Freda.

- Panie doktorze... Nie mogę... Pan wie przecież... Pański przyjaciel jest niezwykle uprzejmy, ale... Jestem wdzięczna, lecz nie mogę przyjąć zaproszenia... Panie doktorze, proszę wytłumaczyć... ja...

- Niechże się pani nie denerwuje, panno Hartmann. Znowu jest pani wzburzona bez powodu. Zapewniłem już panią, że wszystko będzie dobrze. Proszę mi ufać.

Westchnęła głęboko. Raz jeszcze skinęła głową na pożegnanie, a później prędko ruszyła w stronę wsi.

Młodzieńcy milczeli przez całą prawie drogę powrotną. Gdy zbliżali się już do zamku, Fred zagadnął wreszcie:

- No i co, Heniu! Czy przesadziłem choć trochę?

- Nie, Fredzie. W pierwszej chwili skamieniałem po prostu z wrażenia. Zupełnie, jakbyśmy spotkali sobowtóra cioci Małgorzaty. Gdyby mój dziadek wpadł znienacka na pannę Hartmann, byłby przeświadczony, że powróciła córka...

- Ile to już czasu minęło od chwili, gdy twoja ciotka uciekła z domu?

- Poczekaj, niech pomyślę... Dwadzieścia? Nie, to już dwadzieścia trzy lata temu. Byłem wówczas dziesięcioletnim smykiem.

- A w jakim wieku mogła być twoja ciotka?

- Bo ja wiem! Miała jakieś dwadzieścia kilka lat. W całej tej sprawie najbardziej mnie wtedy zainteresował fakt, że jednocześnie wyjechał” mój nauczyciel.

- Jaki to był człowiek?

- Trudno mi powiedzieć. Uczniowie w ogóle rzadko przepadają za swymi wychowawcami, ja zaś doktora Sieberta nie znosiłem, trudno jednak dziś wyciągać wnioski z takich czy innych uczuć dziecka. Dorośli wyrażali się o nim jak najgorzej, lecz i to nie ma większego znaczenia, gdyż w żadnym razie nie mogli być bezstronni.

- Naturalnie, że nie. A teraz ciekaw jestem twego zdania o pannie Walerii Hartmann.

Henryk zamyślił się.

- Doznałem dziwnego uczucia, Fredzie. Właściwie nie potrafię tego określić. Zdawało mi się, że coś mnie łączy z tą dziewczyną, odczułem nagłą, bardzo serdeczną i szczerą sympatię dla niej. Może to dlatego, że podejrzewam, iż jest ona moją siostrą z nieprawego łoża... Jak sądzisz?

- To całkiem prawdopodobne.

- Sam nie wiem, co myśleć o tym.

- Sądzę, że twoje przypuszczenia są słuszne, Henryku. Słuchaj, czy ty na serio masz zamiar przedstawić Walerię swojemu dziadkowi?

- Mówiłem najzupełniej serio. Muszę jednak przygotować jakoś dziadka, aby nie doznał szoku na widok panny Hartmann.

- Masz słuszność. Ja jednak sądzę, że nie dojdzie do tego spotkania.

- Dlaczego?

- Waleria nie przyjmie zaproszenia.

- Czemu tak myślisz?

- Gdyż istnieje po temu parę powodów.

- Czy mógłbyś mi je wymienić?

- No cóż, mój kochany Heniu, pierwszą przeszkodą jest matka. Znam jej nastawienie, więc wiem, że uczyni wszystko, byle tylko odwieść Walerię od zamiaru złożenia wizyty na zamku. Waleria zaś za nic nie zechce sprawić matce przykrości. A poza tym...

- Co poza tym?

- Nie zapominaj, iż zasady, w jakich wychowano pannę Hartmann, zabraniają odwiedzania trzech samotnie mieszkających mężczyzn...

Henryk uderzył się w czoło.

- Istotnie, porwany zapałem nie pomyślałem o tym. Ale to głupstwo. Po odpowiednim przygotowaniu dziadka pod pierwszym lepszym pretekstem zaciągnę go do zagrody Hartmannów. Z pewnością dokładnie wypyta gospodarzy, z jakiego to powodu ich młoda córka jest tak uderzająco podobna do mojej ciotki. I może dowiemy się prawdy...

Fred skinął głową.

- Tak, to niezły pomysł. Przed jego realizacją pozwól mi jednakże spróbować jeszcze szczęścia na własną rękę. Ostatnio w celu zapewnienia rodzinie Hartmanna świętego spokoju, powstrzymywałem go od picia. Przy najbliższej okazji pozwolę mu jednak upić się do nieprzytomności. Może rozwiąże mu się język po pijanemu, co umożliwi nam wyświetlić zagadkę w życiu Walerii.

- Mnie także zależy na rozwikłaniu tej tajemnicy. Zgadzam się na twój plan. Próbuj szczęścia ze starym. Jeśli ci się nie powiedzie, wtedy nadciągnę z posiłkami w postaci dziadka.

***


Na Walerię wracającą ze spaceru czekał list Hermy. Przeczytała go w pokoiku na poddaszu, spokojnie i w samotności, gdyż Hanka przebywała jeszcze poza domem. A oto co pisała Herma:

Kochana Walu!

Nie przesyłam Ci jak wszystkim innym oficjalnego, drukowanego zawiadomienia o swoich zaręczynach. Tym razem długo musiałaś czekać na wiadomość ode mnie, bo działo się tak dużo, że nie miałam czasu na pisanie. A więc zaręczyłam się z Jankiem Burghartem, co bynajmniej nie było rzeczą łatwą. Przede wszystkim on nie chciał starać się o rękę posażnej panny, z drugiej zaś strony mój kochany papa ubzdurał sobie, iż bogate panny winny wydawać się za jeszcze majętniejszych kawalerów. Chwała Bogu, mama jest zgoła odmiennego zdania, a że ostatnio nauczyła się myśleć własną głową, wszyscy troje (jako że i Kurt mnie poparł) stawiliśmy czoło ojcu. Chcąc nie chcąc musiał się poddać, choć gniewom i gderaniu nie było końca. Na szczęście nikt sobie z tego nic nie robił!

Pobierzemy się w październiku i zajmiemy dawne mieszkanie rodziców, które naturalnie urządzimy po swojemu. To dobry punkt dla Janka, zwłaszcza że i na kancelarię znajdzie się dość miejsca. My niedawno przeprowadziliśmy się do domu cioci Dory.

Janek jest nadzwyczajny. Wyrozumiale i z dużą pobłażliwością odnosi się do moich licznych wad. Przy tym nie ma w nim nawet krzty zarozumiałości, cechującej na ogół męŻczyzn. Nadal pilnie uczęszczamy na zajęcia, gdyż oboje zwykliśmy kończyć to, cośmy zaczęli. Kursy dobiegną końca akurat przed ślubem, toteż jako młodzi małżonkowie będziemy mogli konwersować w językach obcych, aby nie wyjść z wprawy. Myślę, że to duża przyjemność być żoną, szczególnie kogoś tak wspaniałego, jak Janek. Wyobraź sobie, Walu, że często łapię się na gorącym uczynku, to znaczy na sentymentalnej zadumie, choć wiem, że to ani trochę nie przystoi nowoczesnej dziewczynie.

Dość jednak o mnie. Jak Ty się czujesz? Myślę o Tobie często i wciąż nie mogę pogodzić się z myślą, że zakopałaś się na jakimś pustkowiu, skazana na przebywanie wśród ludzi, z którymi nic Cię nie łączy. Wprawdzie w listach starasz się wszystko upiększyć, ja jednak umiem czytać między wierszami i czuję, że jest Ci ciężko na sercu. Czy naprawdę nie mogłabyś wrócić i zamieszkać u nas? Mamie zastąpiłabyś córkę... Kurt powiedział, że może występować w roli Twojego rycerza oraz skruszyć niejedną kopię w potyczkach z ojcem. Doprawdy, bądź rozsądna, Walu, i nie opieraj się dłużej, bo i co Ci z tego przyjdzie? Dlaczego się tak poświęcasz? Twoi rodzice żyli tak długo bez Ciebie, że i po Twoim wyjeździe dadzą sobie radę! Przyjedź, bardzo Cię proszę! I nie powtarzaj do znudzenia, że nie chcesz korzystać z niczyjej łaski, ponieważ podczas tej nieszczęsnej afery spadkowej zachowałaś się tak, że nie może być mowy o żadnej łasce! A na moje wesele to już musisz koniecznie przyjechać, wszystkim znajomym, dopytującym się o Ciebie, powiedziałam, że zobaczą Cię na moim ślubie. Nie spraw mi zawodu, gdyż muszę przecież dotrzymać słowa!

A jak tam Twoje serduszko? Czy nadal jeszcze tęsknisz za tym jedynym i wybranym? Walu, Walu, ten człowiek musiał być chyba ślepy, skoro spokojnie przeszedł obok, nie starając się zdobyć Ciebie na zawsze... Och, gdyby tak się dostał w moje ręce, to ja bym już mu powiedziała kilka słów prawdy! Przypuszczam jednak, że sama trochę zawiniłaś, bo na pewno zachowywałaś się tak, jakby był Ci obojętny. Tak się nie postępuje, moja droga! Mój Boże, chciałabym, żebyś była taka szczęśliwa jak ja, bo nie znam nikogo, kto bardziej niż Ty zasługuje na szczęście.

Muszę już kończyć ten list, ponieważ pędzę na kursy, do mojego Janka. Kiedy się spóźniam, ten straszny chłopak wymyśla rozmaite kary, żeby nauczyć mnie punktualności. Ale wiesz co? Jedna kara jest przyjemniejsza od drugiej!

Bądź zdrowa, Walu! Pozdrawiam, przesyłam całusy i życzę Ci wszelkiej pomyślności.

Twoja Herma”.

Wala z żywym zajęciem czytała list przyjaciółki. W oczach miała pełno łez, kiedy pomyślała, jak szczęśliwa będzie Herma u boku swego mężczyzny, podczas gdy ona... Ona musi na zawsze wyrzec się myśli o takim błogostanie! Jej uczucie było beznadziejne, ona musi wyjechać i znaleźć sobie jakieś absorbujące zajęcie, aby dzięki wytężonej pracy zapomnieć o Fredzie Geroldzie.

Była wzruszona zaproszeniem Hermy, chociaż nie mogła z niego skorzystać. Za żadne skarby świata nie mogłaby zamieszkać u państwa Wolframów. Nie byłaby w stanie przełknąć kawałka chleba, wiedząc aż nadto dobrze, że śledzi ją nieżyczliwe spojrzenie Ernesta Wolframa!

Nazajutrz o zmierzchu Fred przyszedł znowu do Hartmannów. Przyniósł dużą tekę z fotografiami. Miał nadzieję, że ten pokaz, uzupełniony komentarzem, wzbudzi zainteresowanie całej rodziny i powstrzyma starego Hartmanna przed pójściem do gospody. Mówił do wszystkich, lecz jego słowa przeznaczone były głównie dla spragnionej strawy duchowej Wali.

Waleria kiedyś dużo czytała, uczęszczała na odczyty i koncerty, obracała się wśród ludzi wykształconych. Towarzystwo najbliższych nie wystarczało jej, żywy umysł dziewczyny łaknął czegoś więcej. Rozmowy z Fredem uważała za prawdziwe dobrodziejstwo między innymi dlatego, iż zaspokajały one jej duchowe potrzeby.

Teraz wyczuwała, że Gerold dzieli się swymi wrażeniami z licznych podróży właściwie tylko z nią, za co była mu wdzięczna. Z drugiej jednak strony bała się o niego, nie chciała, aby cierpiał. Waleria dałaby sobie raczej upuścić krwi z serca, niż narazić na udrękę ukochanego.

Zasłuchana w opowieści Freda, odpędzała od siebie te posępne myśli. Jej krewni tymczasem oglądali zdjęcia tak, jak małe dziecko, które bawi się książką z obrazkami... Żywa wyobraźnia Wali podsuwała jej obrazy niebezpieczeństwa, na jakie bywał narażony Gerold podczas ekspedycji naukowych - pozostali słuchali wszystkiego niczym zajmującej bajki. Dość szybko zresztą poczuli się znudzeni. Młody uczony, zauważywszy to, prędko schował zdjęcia i przeszedł na inne tematy, ale i one nie interesowały Hartmannów. Matka patrzyła sennie, Karol i Hanka bezceremonialnie ziewali. Nawet ojciec stracił humor. Wobec powyższego Fred zdecydował, że już najwyższa pora się żegnać, choć chętnie pozostałby jak najdłużej blisko Walerii.

Aby udobruchać pana domu, zwrócił się doń przy pożegnaniu:

- No, panie Hartmann, jutro musimy znowu zajrzeć do karczmy. Parę kieliszków na pewno nam nie zaszkodzi.

Stary rozpromienił się.

- Pewnie, pewnie. Co prawda, to prawda. A więc do jutra!

Pożegnawszy się z resztą rodziny, Fred zbliżył się do Wali, mówiąc po francusku:

- Jutro po południu, tam, gdzie zwykle.

- Będę na pewno - odparła w tym samym języku.

Nazajutrz o zwykłej porze Waleria spotkała się z Fredem koło ławeczki. Natychmiast po przywitaniu poruszyła niepokojącą ją kwestię.

- Spodziewam się, że wytłumaczył pan swemu przyjacielowi, iż nie może liczyć na moje odwiedziny w zamku. Z pewnością okazał się wyrozumiały.

- Tak, panno Walu, zrozumiał wszystko. Przyznał, że jego propozycja była niewłaściwa. Wzbudziła pani w nim jednak tak gorącą sympatię, że zapragnął przedstawić uroczą damę swemu dziadkowi. Cóż, zagalopował się trochę. Tak czy owak pozna pani kiedyś starszego pana, lecz teraz nie mówmy już o tym. Jakże się pani miewa po wczorajszym wieczorze?

- Doskonale. Ale pan znowu poniósł ofiarę, zajmując się moją rodziną. Zadaję sobie pytanie, czy długo jeszcze będzie się pan dla nas poświęcał...

- O poświęceniu nie może być mowy, panno Walu. Przyniosłem te fotografie tylko dla pani i jedynie do pani mówiłem. Miałem w osobie pani tak wdzięczną słuchaczkę, że zostałem sowicie wynagrodzony za swoje trudy.

- Słuchałam naprawdę z zainteresowaniem.

- To mnie bardzo cieszy.

- A dziś zamierza pan znowu pójść z ojcem do gospody. Nie wmówi mi pan, że czyni to dla własnej przyjemności...

Fred roześmiał się serdecznie.

- Pani wszystko bierze zbyt tragicznie, panno Walu. Nie warto przejmować się każdym drobiazgiem. I proszę mi wierzyć, że czerpię z tego korzyści.

- Jakimż sposobem?

- Studiuję duszę naszego ludu. Rozmowy wieśniaków, wygłaszane przez nich sądy są dla mnie materiałem o dużym znaczeniu. W ogóle lubię obserwować ludzi, przekonany jestem bowiem, że w każdym człowieku można odkryć coś godnego uwagi. Jak pani widzi, wieczory w karczmie nie są dla mnie czasem straconym. Ponadto udaje mi się przeważnie nie dopuścić do tego, by ojciec pani wypił więcej niż może znieść jego organizm.

- Och, jego organizm! Dziwię się nieraz widząc, jakie ilości alkoholu może wchłonąć mój ojciec. I nawet nie można powiedzieć, że jest pijany. Co najwyżej trochę podchmielony...

- To kwestia przyzwyczajenia. Poza tym ojciec ma wyjątkowo mocną głowę. Niemniej pochlebiam sobie, że liczy się trochę z moim zdaniem.

- Och, tak! Ojciec ogromnie się szczyci znajomością z panem, ma o panu bardzo wysokie mniemanie. Nie mówiąc już o tym, że uważa się za pańskiego przyjaciela.

- I bardzo dobrze. Zresztą nikt chyba nie życzy mu lepiej ode mnie, poza panią oczywiście.

- Wiem, panie doktorze, i jestem wdzięczna, ale trudno człowieka zmienić od podszewki. Przekonałam się o tym wczoraj, gdy po wyjściu pana zaczął narzekć, iż cały wieczór stracił na te “głupie obrazki, chociaż mógł przecież iść do karczmy, gdzie z pewnością byłoby o wiele weselej. Tam wszyscy patrzą nań z zawiścią, bo nikogo pan nie wyróżnia tak jak jego.

- Świetnie, panno Walu. Zależy mi, aby był o tym przekonany. Może tym sposobem uda mi się wyleczyć go z nałogu.

Po chwili milczenia rzekła z wahaniem:

- Do czego to ma doprowadzić? Jestem i muszę być panu coraz bardziej zobowiązana... Chyba najlepiej będzie, jeśli stąd wyjadę. Zostanę jeszcze do przyszłego tygodnia, ani chwili dłużej. Niedawno podjęłam z banku resztę pieniędzy i z tą sumą spróbuję się jakoś urządzić. Muszę pomyśleć o tym, aby sobie wreszcie stworzyć znośną egzystencję.

Fred ujął rękę Walerii, spojrzał jej głęboko w oczy i powiedział głosem stłumionym od wzruszenia:

- A co się wtedy stanie ze mną, panno Walu?

Dziewczyna zadrżała, starając się uwolnić rękę, którą on jednak mocno trzymał w swojej dłoni.

- Co będzie ze mną? - powtórzył.

- Ja... ja nie rozumiem, panie doktorze - szepnęła Waleria.

- Pani mnie doskonale rozumie, panno Walu... Musiała pani dostrzec, jak bardzo jest mi potrzebna. Nie mogę żyć bez pani, panno Walu.

Waleria zbladła.

- Nie, nie... Niech pan tego nie mówi...

- Muszę, Walu. Powiadasz, że chcesz sobie stworzyć znośną egzystencję. Czy sądzisz, że zgodzę się na to, że pozwolę ci wyjechać? Nie możesz sama wziąć się za bary z życiem, bo ci nie starczy sił. Wychowano cię w zbytku, nie dasz sobie rady...

- Muszę sobie poradzić! - odparła z niezłomnym postanowieniem.

- Może tak, a może nie. Lepiej nie próbować. Ja w każdym razie uczynię wszystko, co w mojej mocy, by nie dopuścić do takiej karkołomnej próby. Nie puszczę cię nigdzie, Walu, nie pozwolę ci odjechać! Musisz zostać moją żoną!

Waleria rozpłakała się.

- Nie mogę, nie mogę...

- Dlaczego?

- Nie mogę. Pan się kieruje litością i współczuciem.

- Nie, Walu. Kocham cię. Kocham tak szczerze i gorąco, jak nigdy dotąd nie kochałem żadnej kobiety i jak już innej nie pokocham. Czy mi wierzysz?

Twarz Walerii wyrażała bezdenną rozpacz.

- No i przyniosłam panu nieszczęście. Chciałam tego uniknąć, ale zabrakło mi siły woli. Powinnam była wiedzieć, że tylko kochającego mężczyznę stać na tyle dowodów miłości i oddania. Ale zrozumiałam to dopiero niedawno, postanowiłam wyjechać, żeby pan mógł zapomnieć... Och, czemu namyślałam się tak długo?! Teraz już za późno, teraz będzie pan tak samo nieszczęśliwy jak ja...

- Dlaczego pani chce wyjechać?

- Żeby zaoszczędzić panu bólu!

- Ach, Boże, przecież naprawdę nieszczęśliwy będę wówczas, kiedy pani odjedzie... Czy jestem pani aż tak bardzo obojętny, że nie może pani mnie poślubić?

Pochyliła głowę.

- Obojętny? Ja kocham pana od dawna, od chwili, kiedyśmy spotkali się po raz pierwszy w życiu... Wiedziałam dobrze, że to beznadziejna miłość, nieodwzajemniona, lecz mimo to nie mogłam o panu zapomnieć. Kiedy straciłam pana z oczu, przekonana byłam, że nasze drogi rozeszły się na zawsze i bolałam nad tym, lecz teraz widzę, iż lepiej byłoby, gdybyśmy się ponownie nie spotkali.

- Dlaczego, Walu?

- Bo pan nie musiałby cierpieć. Za nic w świecie nie chciałabym, żeby pan był nieszczęśliwy...

- Nie mów tak, nie mogę tego słuchać. Bez ciebie nie poznałbym przecież tego największego szczęścia, jakie musi stać się udziałem człowieka. Bez ciebie nie wiedziałbym, co to znaczy miłość. I wcale nie wiem, dlaczego mielibyśmy się rozstać, skoro kochamy oboje. Zostań moją żoną!

Waleria patrzyła z bólem na Freda.

- Przecież pan wie, dlaczego muszę odmówić...

- Nic nie wiem, poza tym, że mnie kochasz!

- Panie Fredzie, niechże się pan zastanowi. Pochodzę z chłopskiej rodziny, mój ojciec jest nałogowym alkoholikiem... Dzieli nas przepaść nie do przebycia! Czy pan tego nie pojmuje?

- Kochamy się, Walu, i nic innego nie ma znaczenia! Czemu chcesz mnie wtrącić w nieszczęście?

- Zrobiłabym to, wyrażając zgodę na małżeństwo. Pan poślubiłby nie tylko mnie, ale i całą moją rodzinę, z którą musielibyśmy przecież utrzymywać kontakty. I wtedy dopiero zacząłby pan odczuwać cały ciężar tego związku!

Fredowi przypomniała się rozmowa z przyjacielem. Henryk von Waldheim używał wówczas tych samych argumentów co Waleria. Gerold nie dał się przekonać, a dziś mniej niż kiedykolwiek był gotów do ustępstw. Energiczny i stanowczy, niełatwo zawracał z drogi do wytkniętego celu. Odmowa i upór Walerii zachęcały go tylko do dalszej walki. Powiedział:

- Przecież i tak planowałaś wyjazd. I tak miałaś zamiar rozstać się z rodziną i nie sądzę, żebyś utrzymywała z nimi bliższe stosunki. Więzy, które was łączą, są bardzo luźne. Rodzice w swoim czasie po prostu sprzedali cię pani Lorbach, teraz więc ty zostań moją żoną i zerwij z nimi. Czy to takie trudne? Wyjedziemy stąd oboje. Cóż mnie może obchodzić twoja rodzina? Ty sama jesteś dziewczyną o kryształowym sercu i prawym charakterze. Nie masz nic wspólnego z tymi ludźmi!

- Nie, nie mogę! - uparcie trwała przy swoim.

- Walu, uroiłaś coś sobie! Nie zadawaj mi bólu, nie dręcz mnie. Pomyśl, jacy będziemy szczęśliwi razem!

Każde słowo Freda przenikało w głąb jej duszy. Walczyła ze sobą, z pokusą, aby nie zważać na nic i ulec jego namowom, zaoszczędzić udręki i sobie, i jemu. Ale nie wolno! Nie wolno! Po krótkiej walce wewnętrznej potrząsnęła głową i rzekła z rozpaczą:

- Nie! Przyjmując pańskie oświadczyny, postąpiłabym nieuczciwie. Pan pędzi na oślep, zatem ja muszę zachować rozsądek. Przysięgam więc na moją wielką miłość do pana: tak, jak jest prawdą, iż pijak Hartmann to mój ojciec, tak prawdą jest i to, że nigdy nie zostanę pańską żoną...

Pobladły Fred chciał jej przeszkodzić w złożeniu tej straszliwej przysięgi. Nie zdołał tego uczynić, a wiedział, że Waleria nie złamie słowa... Zrozpaczony i znękany, spojrzał na nią z bólem.

- Walu, Walu, czemu mnie skrzywdziłaś? Czy nie pojmujesz, jak to boli? Dlaczego? Po co było się zaklinać?

- Musiałam uzbroić się do walki z własnym sercem, z własną słabością. Chciałam ratować pana i siebie przed niechybną zgubą. Czy uważa pan, że to mi łatwo przyszło?

Zapadła cisza. Młodych ludzi ogarnął smutek. Nawet Freda opuściła na moment zwykła pewność siebie... Później jednak w jego sercu zamigotał płomyk nadziei... Na Boga, nie wszystko jeszcze stracone! Wszak przypuszczenia Henryka von Waldheima mogły okazać się słuszne! Oby mi Bóg dopomógł przy rozwikłaniu tej sprawy - pomyślał żarliwie. - Oby się okazało, że Henryk ma rację! Wtedy udowodnię Walerii, że nie jest córką Hartmanna, a jej przysięga będzie nieważna. Nie wolno się załamywać!

Wyprostował się szybkim, gwałtownym ruchem. Powiedział:

- Nie sądź, że dałem za wygraną. Nie będę czekał bezczynnie, aż szczęście wymknie mi się z rąk. Poruszę niebo i ziemię, ale ciebie się nie wyrzeknę!

- Ułatwię panu rozstanie i wyjadę już jutro. Im prędzej zniknę, tym szybciej pan o mnie zapomni.

Fred zaprotestował z przerażeniem.

- Nie rób tego, Walu! Powiedziałaś, że dopiero za tydzień, więc dotrzymaj tej obietnicy. Skoro musisz wyjechać, wyjedziesz, nie wcześniej jednak niż w następną niedzielę. Przyrzeknij, proszę, daj mi czas na oswojenie się z myślą o rozłące.

- Ale to tylko przedłuży pańską mękę!

- I cóż z tego. Wolę cierpieć przy tobie aniżeli bez ciebie. I pamiętaj, że codziennie poświęcisz mi godzinę, tylko jedną godzinę, Walu...

- Dla mnie każda taka godzina będzie jeszcze jedną chwilą szczęścia, lecz dla pana... Mimo wszystko nie znajduję jednak w sobie dość siły, aby odmówić spełnienia tej prośby!

Pochylił się nad jej ręką i namiętnie przywarł do niej wargami.

- Walu, mam wrażenie, że Bóg nas nie opuści, że nastąpi cud, który nas połączy. Nie stać mnie na obsypanie cię bogactwem, gdyż odsetki z mego niewielkiego majątku wystarczyłyby zaledwie na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Zarabiam jednak sporo, więc mogłabyś pędzić w miarę beztroskie życie u mego boku. Byłbym taki szczęśliwy, poślubiając ciebie! Nie mogę znieść myśli, że smutna, samotna, z dala ode mnie podejmujesz ciężką walkę o byt, ja zaś nie będę mógł ci służyć ani radą, ani opieką... Czy rozumiesz przynajmniej, jak okrutnie mnie to gnębi?

Waleria zadrżała.

- Proszę mnie nie dręczyć, nie utrudniać zadania. Wiem, że postąpiłam słusznie. Wiem, że mogłaby przyjść taka chwila, kiedy oboje czynilibyśmy sobie wyrzuty, że nie posłuchaliśmy głosu rozsądku. A tego bym nie zniosła! Czytałam dużo o teorii dziedziczności, rozumiem więc doskonale, iż nie mogę należeć do pana!

Znowu pocałował ją w rękę.

- Och, Walu, gdyś ty przyszła na świat, ojciec twój nie pił jeszcze. Wszak dopiero wojna wpędziła go w ten nałóg. Nie powinnaś była składać owej szalonej przysięgi, ale już się stało... Wszyscy nieszczęśliwie zakochani wierzą w cud, ja także pragnę ratować się tą wiarą. Nie tracę nadziei, Walu, że będziesz moja, bo przecież kocham cię nad życie.

Waleria rozpłakała się znowu, zakrywając twarz chusteczką. Wtedy Fred posadził ją obok siebie na ławce, przytulił jej główkę do swej piersi i zaczął ocierać łzy, spływające z pięknych, szarych oczu.

- Uspokój się, moja słodka. Poświęciłaś już tak wiele ze swej dumy i godności, że więcej nie można. Pozwól, abym dbał o ciebie na razie jak kochający, oddany brat. Później może przeznaczenie pozwoli mi otoczyć cię opieką innego rodzaju. Nie trać otuchy, maleńka. Pomyśl, czy nie jest szczęściem już to samo, że wiemy o naszej miłości.

Wstrząsana łkaniem, nie mogła mówić. Skinęła tylko głową. Fred ciągnął dalej:

- Miłość przenosi góry, Walu! Uspokój się, może i nasz los się odmieni. Kochanie, przestań płakać, nie mogę znieść widoku twoich łez. Bóg najchętniej pomaga odważnym, bądź zatem dzielna!

Opanowała się z wysiłkiem, potem zaś leciutko, nieśmiało zaczęła głaskać włosy Freda.

- Ja przecież chcę być odważna. Dawno już pogodziłam się z myślą, że muszę się wyrzec szczęścia u boku pana. Jeżeli pan chce być także mężny i poddać się losowi, to... Ach, Fredzie, przecież moglibyśmy pozostać wiernymi przyjaciółmi, pisywać do siebie. Dla mnie to byłoby niezwykłym szczęściem...

Fred z uśmiechem rozrzewnienia spojrzał na Walę. Gdy poczuł na swoich włosach pieszczotliwy dotyk jej palców, ogarnęło go uczucie niewysłowionej rozkoszy. Przyjaźń jednak nie wystarczała mu, ponieważ kochał Walerię i jej pragnął. Chwilowo nie chciał jednak martwić dziewczyny. Powziął natomiast niezłomne postanowienie: zanim Waleria odjedzie, Hartmann musi powiedzieć prawdę, którą zna niewątpliwie!

Właściwie Gerold chciał już tylko jednego - żeby Gottlieb Hartmann nie był ojcem Walerii. Wszelkie inne przeszkody dadzą się pokonać. Waleria kocha go - a to było najważniejsze!

Zaczął rozmawiać z nią o błahostkach, aby dać jej sposobność do odzyskania równowagi ducha.

Umówili się na codzienne spotkania. Wreszcie udało mu się uspokoić Walerię. Walczył z pragnieniem ucałowania jej ust, ale opanował się ze strachu, że gotowa natychmiast wyjechać. Ośmielił się tylko pokryć jej drobną rączkę gradem szybkich, gorących pocałunków. Spłoszona wyrwała mu rękę i śpiesznym krokiem zaczęła schodzić z góry.

***


Fred w drodze do zamku spotkał nadjeżdżającego konno Henryka von Waldheima, który wracał właśnie z objazdu pól. Ujrzawszy przyjaciela, zeskoczył szybko z wierzchowca i zawołał:

- Masz za sobą miłe spotkanie, Fredzie, a ponuryś niczym chmura gradowa! Czemu to przypisać?

Fred podniósł na niego oczy pełne troski:

- Konkurentowi, który otrzymał kosza, zazwyczaj nie jest do śmiechu...

Henryk spojrzał na niego zdumiony i zaskoczony.

- Więc ty...

Fred skinął głową.

- Tak. Oświadczyłem się Walerii i dostałem kosza.

- Nie kocha cię?

- Wręcz przeciwnie. Odmówiła, ponieważ mnie kocha. Masz może pół godziny czasu? Chętnie bym ci się zwierzył...

- Przejdźmy się w takim razie po parku. Tam nam nikt nie przeszkodzi, będziemy mogli swobodnie pogadać.

W czasie spaceru Fred powtórzył przyjacielowi swoją rozmowę z Walerią, nie zatajając przed nim żadnych szczegółów. Henryk wysłuchał go z wielką uwagą oraz współczuciem.

- Mój drogi Fredzie - odezwał się w końcu. - Ta młoda osóbka odznacza się niepospolitym charakterem. Gdybym nie wiedział, jak cierpisz, to powiedziałbym, że Waleria jest o wiele roztropniejsza od ciebie.

Fred potrząsnął głową.

- Nie, nie mów tak, to było dla mnie bardzo bolesne. Znam Walę i wiem, że ta nieszczęsna przysięga jest murem, który rozdzieli nas na zawsze. Jedyną moją pociechę stanowi teraz myśl, że twoje przypuszczenia są słuszne i że kto inny spłodził Walerię. Teraz muszę za wszelką cenę wydusić coś z Hartmanna. Jestem niemal pewien, że z urodzeniem Wali wiąże się jakaś tajemnica. Postaram się rozwiązać tę zagadkę.

- Z całego serca życzę ci powodzenia. Idzie mi, o dziwo, nie tylko o ciebie, ale i o nią.

Doprawdy, los tej dziewczyny obchodzi mnie tak, jakbym był jej bratem. Nie patrz tak na mnie, nie masz powodu do zazdrości. Moje serce jest niepodzielnie zajęte przez córkę barona Hallera, naszego sąsiada. Obecnie moja miła przebywa od kilku tygodni na kuracji w Kissingen. To znaczy kuracji zażywa matka, ponieważ ona sama jest zdrowa jak ryba. Nie jesteśmy jeszcze zaręczeni, ale nie sądzę, żeby czekał mnie los, podobny do twego. Ostatnimi czasy Kitty była wobec mnie taka szorstka, nieznośna, iż mogę mieć nadzieję.

Fred, mimo zmartwienia, roześmiał się.

- Czyżby to było oznaką miłości?

- W pewnym sensie. Kitty pragnie tym sposobem maskować swoje prawdziwe uczucia. Widzisz, znam ją od chwili, gdy przyszła na świat, to znaczy od lat osiemnastu. Dogadywaliśmy się zawsze doskonale, przekomarzaliśmy się, sprzeczali, po czym następowała zgoda. Od powrotu z pensji zmieniła swój stosunek do mnie. Stała się przekorna, niemiła, co i rusz obrzuca mnie mało pochlebnymi przezwiskami. Sprzecza się ze mną o byle głupstwo, a przy tym rumieni się i blednie na przemian. Oświadcza ni z tego, ni z owego, że mnie nienawidzi, a gdy ja odpowiadam, iż to bardzo dobrze, ponieważ także jej nienawidzę, rzuca się do ucieczki. Po każdej takiej przemiłej wymianie zdań biegnę za nią i odnajduję moją Kitty w jakimś zakątku parku, obficie zalaną łzami. Sądzę, że to wystarcza...

- Jestem także tego zdania, ale czy długo masz jeszcze zamiar trwać w stanie wojennym?

- Widzisz, Kitty była na razie za młoda, zbyt mało doświadczona. Chciałem, żeby trochę dojrzała i zobaczyła kawałek świata. W Kissingen ma okazję spotkać innych mężczyzn poza mną, zarówno rodaków, jak i cudzoziemców. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

- A jeśli inny sprzątnie ci ją sprzed nosa?

Henryk spoważniał.

- Nie sądzę, lecz jeśli... To znaczyć będzie, że niewiele straciłem. W każdym razie po jej powrocie spróbuję natychmiast uregulować tę sprawę.

- Szczęść ci Boże, Henryku. Myśmy obaj już dojrzeli do małżeństwa. Ja nawet, jeżeli można tak się wyrazić, jestem przejrzały... Wala będzie moją żoną, albo... Lecz po cóż rozważać wszelkie możliwości? Muszę wyjaśnić tę zagadkę w jej życiu! To jedyna szansa dla mnie na dotarcie do bram raju...

Henryk ujął przyjaciela pod ramię.

- Chodźmy teraz do dziadka, Fredzie. Jest ostatnio przygnębiony. Miejmy nadzieję, że agencja wywiadowcza trafi wreszcie na jakiś ślad ciotki.

- Życzę tego twemu dziadkowi. Bardzo trudno zapewne żyje się z poczuciem wyrządzonej komuś krzywdy, której nie sposób naprawić.

Weszli do domu. Fred podążył natychmiast do starszego pana, Henryk zaś musiał wprzódy pójść do siebie, aby zmienić ubranie. Kiedy dołączył do nich, dziadek pokazał mu list.

- Pierwszy słabiutki trop... Czy chcesz przeczytać, Henryku?

- Jeśli dziadzio pozwoli...

Pan von Waldheim podał pismo wnukowi.

Udało nam się stwierdzić, iż doktor Siebert istotnie dłuższy czas przebywał w Paryżu. Wyżej wymieniony wraz z małżonką zajmował mieszkanie w skromnym pensjonacie. Ustaliliśmy, że obiektem tym zarządza obecnie córka byłej właścicielki.

Na szczęście dla naszych badań, matka żyje i cieszy się dobrym zdrowiem. Wedle jej informacji państwo Siebertowie utrzymywali się z dawania lekcji. Ich warunki materialne były podobno trudne, pożycie małżeńskie zaś tej pary informatorka określiła mianem nieudanego, o czym świadczyć miały często zapłakane oczy młodej kobiety.

Następnie doktor Siebert udał się wraz z małżonką do Genewy, gdzie otrzymał jakąś posadę. Wobec powyższego dalsze poszukiwania prowadzić będziemy w Genewie. Po zebraniu niezbędnych danych, natychmiast porozumiemy się z panem”.

Henryk rzucił okiem na dziadka. Starzec był ogromnie wzburzony.

- To łotr! Oczywiście, że zaczął ją traktować podle, gdy tylko zorientował się, iż nie ma co liczyć na majątek. Nie zanosiło mi się wówczas na rychłą śmierć, toteż Siebert musiałby długo czekać na przypadającą jej część obowiązkową spadku. A tymczasem ja byłem tak surowy dla mego biednego dziecka... Nie śmiała nawet poprosić mnie o pomoc i opiekę...

- Przestań czynić sobie wyrzuty, dziadku. Jestem przekonany, iż będziesz jeszcze miał sposobność naprawić krzywdę, jaką pod namową mego ojca wyrządziłeś cioci Małgorzacie. Agencja, jak widać, działa szybko oraz sprawnie, więc pewnie niedługo dowiesz się, gdzie obecnie przebywa twoja córka... Będziesz mógł napisać do niej...

- Oby twoje słowa sprawdziły się, Henryku. Twa wyrozumiałość w tym przypadku nadzwyczaj dobrze świadczy o tobie, ponieważ pojmujesz sam, że jeżeli odnajdę swoją córkę, część majątku przypadnie jej w udziale, przez co ty otrzymasz mniej...

- Ależ dziadku, znasz mnie przecież i wiesz doskonale, iż z przyjemnością podzielę się dziedzictwem z ciotką.

Fred nie wtrącał się do rozmowy. Podobnie jak Henryk zastanawiał się, co powiedziałby staruszek widząc Walerię Hartmann... Henryk postanowił w duchu, że po prostu musi przygotować dziadka na takie spotkanie. Liczył również na to, że Fredowi uda się dowiedzieć czegoś od Hartmanna.

Wieczorem Fred pożegnał się z oboma panami zamku. Dziadek rzekł tonem żartobliwej przygany:

- Drogi panie doktorze, ostatnimi czasy brak nam często wieczorami pańskiego miłego towarzystwa.

- Pozwól mu iść, dziadku. Niech bada w spokoju duszę naszego ludu. Zbiera przecież materiały...

- W takim razie jest pan całkowicie usprawiedliwony. Najpierw praca, potem dopiero przyjemność.

Tym sposobem Fred bez przeszkód mógł udać się do gospody.

***


Gottlieb Hartmann wściekał się na przyjaciela z powodu niepunktualności. Uspokoił się jednak, gdy tylko zobaczył nadchodzącego spiesznym krokiem Freda. Fred, po przywitaniu się ze wszystkimi, uprzedził Walę, jak zwykle po francusku.

- Może się zdarzyć, że ojciec wróci dziś pijany do domu. Najlepiej, gdyby pani zabrała matkę do siebie na górę. Na wszelki wypadek będę w pobliżu, więc proszę się nie obawiać jego porywczości ani gniewu.

- No, chodźmy już młodzieńcze, bo mi zaschło w gardle - popędzał Hartmann, któremu nigdy nie śpieszyło się nigdzie tak jak do knajpy. Ta niecierpliwość była dzisiaj Fredowi na rękę.

- W porządku. Idziemy, ale musimy się porządnie ululać. Właśnie naszedł mnie taki nastrój, że mógłbym wypić morze wódki...

Hartmann zarechotał ochryple.

- Mnie tam do wypitki nie trzeba namawiać!

W karczmie było pusto, gdyż Fred z resztą kompanów umówił się na następny dzień. Tego wieczoru wolał pozostać sam na sam z Hartmannem. Właściciel lokalu już z daleka witał szerokim uśmiechem owego dobrego, nad wyraz hojnego klienta.

- Panie gospodarzu - zwrócił się doń Fred. - Chciałbym napić się czegoś naprawdę wyśmienitego. Niech pan nam poda dużą flaszkę rumu i takąż samą anyżówki, ale z łaski swojej, w kubełku z lodem. Tak najlepiej smakuje.

Karczmarz zaśmiał się uradowany perspektywą solidnego zarobku i w te pędy zrealizował zamówienie gościa. Fred zdążył już poznać gusta Hartmanna, wiedział zatem, że jego ulubionym trunkiem jest właśnie rum zmieszany z anyżówką. On sam, czując wstręt i do jednego, i do drugiego, poprzestawał zazwyczaj na butelce lekkiego wina. Teraz udawał, iż nic nie sprawi mu większej rozkoszy niż spróbowanie “smakołykuHartmanna. Staremu było wszystko jedno, ponieważ wiedział, że za całą libację zapłaci Fred.

- Ostrzegam, że zaleje się pan w pestkę. Mój rum z anyżówką ani chybi zwalą pana z nóg.

Fred roześmiał się pozornie beztrosko.

- To się jeszcze okaże, drogi przyjacielu! Zwykle nie pijam, lecz trudno powiedzieć, bym zawsze wylewał za kołnierz. Dziś będziemy pić na umór i zobaczymy, kto kogo przetrzyma.

- Ano, zobaczymy, tyle że pan popatrzysz na to spod stołu.

Fred napełnił po brzegi oba kieliszki, ale zawartość swego wylał chyłkiem do kubełka z lodem. Chcąc uśpić czujność Hartmanna zaproponował mu, aby swój kieliszek także wstawił do lodu.

- Smakuje wtedy znacznie lepiej. Im zimniejszy napój się pije, tym bardziej rozgrzewa on żołądek.

Stary był teraz przyjaźnie nastawiony do całego świata.

- I od pana można się czegoś nauczyć, panie Gerold. A jak panu się widzi ten mój wynalazek? Dobry, co?

- Świetny! No to na drugą nogę, żebyśmy się nie chwiali!

- Psiakrew, morowy chłop z pana. Faktycznie zimne jest lepsze! Na zdrowie! Za przyjaźń! Przepijmy brudzia, zgoda?

Fred nie mrugnął nawet okiem. Gotów był spełnić toast choćby za zdrowie diabła, byle tylko dopiąć swego celu. Porcje, przeznaczone dla siebie, wylewał wciąż do kubełka, lecz Hartmann w ogóle nie zwracał na to uwagi.

Wkrótce w obu butelkach zaświeciło dno. Fred miał wrażenie, że Hartmann zdoła jeszcze wchłonąć ilość alkoholu równą co najmniej połowie wypitego do tej pory, bez wielkiego uszczerbku dla zdrowia.

- Hej, stary, butelki są puste. Pewno masz już dosyć?!

Hartmann zaśmiał się trochę niepewnie. Lada moment będzie pijany - pomyślał Fred.

- Ja? Dosyć? Cóż ty sobie myślisz, przyjacielu? Ja dopiero zaczynam pić!

- Tak? No to, panie gospodarzu, proszę powtórzyć po pół miary z tego samego!

Karczmarz znowu obsłużył ich stolik, choć tym razem pokręcił głową powątpiewająco. Hartmann z pewnością wyjdzie z tego cało, ale szkoda młodzieńca... Dopiero chowając pieniądze poczuł się uwolniony od skrupułów natury moralnej.

Fred zaczął teraz na dobre udawać pijanego, chichotał głupawo, sypał dowcipami jak z rękawa, cały czas trzeźwym okiem obserwując pokładającego się ze śmiechu Hartmanna. Potem stary jął popisywać się swoim repertuarem kawałów, przeplatając je hymnami pochwalnymi na cześć przyjaciela. W pewnej chwili język zaczął mu się plątać. Wybełkotał niewyraźnie:

- Jesteś wstawiony, chłoptysiu!

- Może tak, a może nie. Może ty, a może ja. Mniejsza o to. Pij, bracie!

Hartmann pozwolił, by Fred na nowo napełnił mu kieliszek. Wychylił go duszkiem. Był prawie nieprzytomny. Ochryple zaintonował jakąś sprośną piosenkę. Nie był to popis wokalny najwyższego lotu, niemniej stanowił dowód dla Freda, iż oto dobili do mety. Spokojnie i stanowczo odmówił dalszego dolewania wódki.

- Masz dosyć, Hartmann - powiedział krótko.

- Tyś się schlał i dlatego ja mam dosyć? Nie, mój przyjacielu... Nic z tego... Dawaj! Dawaj... Musimy wysączyć wszystko, do ostatniej kropelki!

- Nie, Hartmann, nie dostaniesz więcej...

- Dawaj, głupku, dawaj! Za chwilę wylądujesz pod stołem. Lejże, do cholery.

Fred schwycił nagle starego za ramiona i mocno nim potrząsnął.

- Nie dostaniesz ani kropli więcej i basta! Kto ma tak piękną, elegancką i wykształconą córkę jak panna Waleria, temu nie wolno upijać się do nieprzytomności! Zgubi cię to pijaństwo! - mówił wyraźnie, lecz dość cicho, aby nie słyszał karczmarz.

Hartmann wybałuszył na niego nabiegłe krwią, otępiałe ślepia.

- Nie pleć byle czego, przyjacielu! Skończ z tym, co? Ja miałbym nie wypić z powodu Walerii? Hi, hi, hi! Tego tylko by brakowało! Też coś! To wcale nie moja córka. Nic, ale to nic nie obchodzi nas ta głupia koza! Hi, hi, hi! Fora ze dwora, panienko! Niech wraca na zamek, do swoich wielkich państwa! Hi, hi, hi! Hej, braciszku!

Fredowi zawirowało w głowie jak człowiekowi z nagła trafionemu obuchem. Powiedział jednak, z trudem odzyskując panowanie nad sobą:

- Przestań wygadywać głupstwa! Waleria jest twoją córką!

- A właśnie, że nie... A właśnie, że nie... Co tak na mnie wytrzeszczasz gały, ty barani łbie? Powiedziałem coś? Mniejsza z tym. Albo dolejesz, albo z naszą przyjaźnią kwita!

Fred wylał ostatki rumu do kieliszka Hartmanna.

- To już naprawdę koniec, Hartmann. Pleciesz od rzeczy, wygadujesz niestworzone głupoty. Przecież panna Waleria to twoja córka!

Hartmann stracił do reszty świadomość tego, co robi i mówi. Przysunąwszy się bliżej Freda, zaczął mu szeptać na ucho:

- Nie jest moją córką, możesz mi wierzyć! Nic mnie nie obchodzi pannica, która umie tylko zadzierać nosa i nas wszystkich chciałaby przerobić na swoją modłę. Ale stul pysk, przyjacielu! Żebyś mi pary z gęby nie puścił! Nikomu o tym nie wolno wiedzieć, nikomu! Kapujesz, ty łbie barani? Mógłbym ci coś opowiedzieć... Hi, hi, hi! Ale chce mi się spać... hi... spać!

Zasnął z głową na stole, pochrapując głośno.

Po chwili nadszedł właściciel gospody, spojrzał na obu mężczyzn i zwrócił się do Freda:

- Ten się już dziś nie obudzi... Ale pan? Do licha, przecież pan jest zupełnie trzeźwy!

Fred, opanowując wzburzenie i podekscytowanie, wybuchnął gromkim śmiechem.

- Owszem. I nie sądzę, aby kiedykolwiek ujrzał mnie pan w stanie nietrzeźwym!

- Co to za mocna głowa?!

- Piłem mniej łapczywie niż Hartmann... Czy nie ma pan przypadkiem wolnego łóżka?

- Oczywiście mam. Posiadam i wozownię, i garaż, toteż szoferzy oraz stangreci nieraz u mnie nocują. Państwo zwykle nocują w hotelu, to znaczy tam, gdzie i zapewne pan wynajął pokój...

- Nie, ja mieszkam w zamku. Jestem gościem pana von Waldheima. - Fred uznał, że dalsze ukrywanie miejsca pobytu nie ma sensu.

Karczmarz wyglądał na przerażonego. Ukłonił się dosyć niezręcznie.

- W zamku? Och, wielmożny panie, od razu nie wyglądał mi pan na zwykłego komiwojażera... Ale... za przeproszeniem... że tak pan się dobrze czuje w takiej kompanii?!

- Widzi pan, przygotowywana przeze mnie rozprawa naukowa wymaga dobrej orientacji w życiu wsi i jej mieszkańców. Gdybym jednak napomknął o tym wieśniakom, czuliby się moim towarzystwem skrępowani, zachowaliby się nienaturalnie, a tego chciałbym uniknąć.

- Ach, to co innego! Jeżeli pan sobie życzy, Hartmann może przenocować u mnie. Mam izbę z łóżkiem. Jak się prześpi, to i wódka wywietrzeje mu z głowy. Coś mi się zdaje, że nie wstanie wcześniej niż jutro w południe.

- Niech go pan tylko nie budzi! A teraz przenieśmy go na łóżko. Zostawimy starego w ubraniu i nakryjemy jakimś kocem. Pokryję wszystkie koszta. Kiedy się obudzi, niech go pan uraczy mocną, czarną kawą i pożywnym śniadaniem. W żadnym razie proszę mu nie podawać alkoholu, ani nie mówić, kim jestem. Innym wieśniakom też nie. To musi pozostać między nami. Obiecuję, iż na pewno pan na tym nie straci!

Karczmarz zgiął się w ukłonie.

- Wszystko załatwię jak należy, wielmożny panie!

- Doskonale! A niech pan również nie zdradzi, że swoją gorzałkę wylewałem do wiaderka z lodem. Mimo wszystko muszę przyznać, że nie mam tak mocnej głowy jak Hartmann...

Z głośnym śmiechem przenieśli Hartmanna, ułożyli na czysto zasłanym łóżku i okryli ciepłą derką. Potem Fred wręczył właścicielowi gospody pokaźną sumkę.

- To na razie za fatygę. Opowiem w zamku, jaki z pana usłużny człowiek. Dobranoc. Jutro przed południem wpadnę tu i zajrzę do Hartmanna.

Fred ruszył teraz ku zagrodzie “przyjaciela”. Miał cichą nadzieję, że może uda mu się spotkać Walę i szepnąć jej kilka słów pociechy.

Wszystko, co przeżył tego wieczora, zawierało się w jednej tylko radosnej myśli:

- “Wala nie jest córką Hartmanna! Coś łączy ją z rodziną Waldheimów. Jej przysięga nie ma znaczenia!

Teraz dopiero w całej pełni zdawał sobie sprawę, jak bardzo kocha tę dziewczynę. Gorąca fala miłości zalewała mu serce.

- Słodka, jedyna Walu, będziesz jednak moja... Nastąpił upragniony cud - szeptał wodząc rozmarzonym wzrokiem po obsypanym gwiazdami niebie. Dzisiaj już niczego więcej nie mógłby dowiedzieć się od Hartmanna, za to jutro, kiedy tamten wytrzeźwieje... Wydrze z niego prawdę, choćby siłą. Nie da mu spokoju, dopóki nie wyświetli tej piekielnej zagadki w życiu Walerii. Tymczasem trzeba cieszyć się tym, że sprawa przynajmniej ruszyła z martwego punktu.

Okienko na poddaszu Hartmannów wciąż jeszcze migotało światłem. Fred rozejrzał się wokół, a nie zauważywszy nikogo, klasnął w dłonie. Wówczas w oknie pojawiła się Wala. Nie rozebrała się jeszcze. Z przestrachem spostrzegła, że Fred jest sam. Gdzie był ojciec?

Cicho otworzyła okno. Matka spała tej nocy na łóżku Walerii, a Hanka jak zwykle na sienniku.

- Gdzie ojciec? - spytała niespokojnie Waleria.

- Nie lękaj się, Walu, ojciec przenocuje w gospodzie. W takim stanie wolałem go pozostawić tam, aby przespał się i wytrzeźwiał. Uspokój matkę, bo nie ma powodu do obaw. Ojciec obudzi się najwcześniej jutro koło południa.

- Nigdy nie zdołam się panu odwdzięczyć - westchnęła.

Odpowiedział jej wzruszony.

- Musisz tylko uwierzyć, że niekiedy zdarzają się cuda. Będziesz moją żoną, ukochana. A teraz śpij dobrze! Wszystko ułoży się po naszej myśli... Dobranoc! I do widzenia, gdyż przecież jutro zobaczymy się znowu! Mam nadzieję, że wtedy będę mógł podzielić się jakimiś szczegółami tego cudu, który nam się przydarzył.

- To brzmi jak bajka - szepnęła z niedowierzaniem.

- Bo jest bajką, cudną bajką, o takim mniej więcej zakończeniu: I żyli odtąd długo i szczęśliwie, a jeśli nie pomarli, to żyją po dziś dzień!

- Do widzenia, panie doktorze. Dobranoc, serdecznie dziękuję za wszystko.

Jak swawolny, rozbawiony chłopak podrzucił kapelusz do góry, złapał go, po czym przesłał Walerii dłonią pocałunek.

- Co się stało, Walu? Z kim rozmawiałaś? - spytała bojaźliwie matka, unosząc się na posłaniu.

- To ten przyjaciel ojca. Przyszedł nas zawiadomić, że ojciec będzie spał w gospodzie, bo znowu wypił trochę za dużo.

Hanka przewróciła się na drugi bok, narzekając, że nie pozwalają jej spać. Dowiedziawszy się, o co chodzi, mruknęła niechętnie:

- Jutro znowu nie będzie mógł zabrać się do roboty.

Matka chciała wstać i zejść do siebie, ale Waleria zaprotestowała.

- Zostań tutaj, bo wybijesz się ze snu. Ja zejdę. Śpij dobrze, mamo.

Odgarnęła jej z czoła siwe kosmyki, skinęła głową na pożegnanie, wzięła ze stołu zapaloną świecę i wyszła z pokoju.

Wiedziała dobrze, iż nie będzie mogła zasnąć. Słowa Freda brzmiały tak dziwnie... Czyżby i on był trochę pod gazem? Nie, to niemożliwe. Cóż więc takiego się stało, że mówił o cudzie i czarownej bajce, że słowa jego tchnęły tak wielką radością?

Zapewne chciał ją tylko uspokoić, bo wiedział przecież, co dzieje się w jej duszy...

Przepełniona gorącą miłością do Freda, złożyła ręce w żarliwej modlitwie.

- Ojcze Niebieski, spraw, żeby naprawdę stał się cud! Święty Boże, nie unieszczęśliwiaj Freda! Niechaj wszelkie cierpienia spadną na mnie, byle tylko jemu było dobrze w życiu!

Modliła się długo. Wyglądała dziwnie w skromnym, brzydkim pokoju, gdy tak stała ze złożonymi rękoma, oświetlona nikłym migotaniem świecy. Płomień rozpalał metaliczny połysk jej brunatno-złotych włosów. Była tak piękna, delikatna, wielkopańska, że nikt ani przez chwilę nie mógłby przypuścić, iż jest dzieckiem prostych wieśniaków, mieszkanką chłopskiej zagrody.

Znużona, usiadła wreszcie na starej, zniszczonej sofie. Otuliła się ciepłą chustką matki i przymknęła oczy. Nie chciała patrzeć na nic. Po chwili zdmuchnęła płomień świecy i pogrążyła się w słodkich marzeniach.

Poświata księżycowa wpadała do pokoju, zalewając wszystko swoim srebrzystym blaskiem. Wala nie otwierała jednak oczu. Jej senne majaki były piękniejsze od jawy, nie chciała więc ich płoszyć.

***


Fred śpiesznie wstępował na górę zamkową. Nie musiał korzystać z latarki, bo wskazywało mu drogę światło księżyca. Wszystko wokół zamku, i sam zamek również, pogrążone było w głębokim śnie. W hallu wyglądał powrotu Freda jedynie służący, do którego obowiązków należało zaryglowanie głównej bramy wejściowej na dziedzińcu. Gerold wsunął mu do ręki pięć marek.

- Dzisiaj po raz ostatni przyszedłem tak późno. Nie będziecie już musieli przeze mnie zarywać nocy. Moje eskapady na wieś dobiegły końca. Dziękuję wam bardzo. Dobranoc.

- I ja dziękuję, wielmożny panie. Życzę spokojnego snu - rzekł z szacunkiem odźwierny.

Fred w swojej sypialni rozebrał się i położył do łóżka. Nie mógł jednak zasnąć, bowiem wciąż jak echo powracały doń słowa Gottlieba Hartmanna: “To nie moja córka... nie moja córka... Nic, ale to nic ona nas nie obchodzi... nie obchodzi... Niech się wynosi do zamku na górę... na górę... Do swoich wielkich państwa...

To brzmiało wszak absolutnie jednoznacznie. Co więcej - nie mogło być inaczej! Waleria w żadnym razie nie była córką Hartmanna! Nic nie miało prawa łączyć jej z tym człowiekiem, za to na pewno coś z rodziną von Waldheimów... Ale co? Jaka zagadka wiązała się z jej urodzeniem?

Jutro! Jutro dociecze prawdy! Miał teraz Hartmanna w ręku, z pewnością uda mu się zmusić starego do wyjawienia tajemnicy! Czy Waleria jest naprawdę przyrodnią siostrą Henryka, dzieckiem z nieprawego łoża? Pijany chłop wyraził się jednak w sposób, dający wiele do myślenia. Powiedział jasno: “ona nas nie obchodzi...”. Co miało znaczyć to “nas”?

Wyjaśnienie nasuwało się jedno - Wala nie była także córką Hartmannowej, od której różniła się niczym dzień od nocy, co nie mogło być tylko wynikiem wychowania jej przez panią Lorbach. Jego ukochana należała do innego świata, nie mogła być dzieckiem tych nieokrzesanych, gruboskórnych prostaków!

Niemal przez całą noc Fred nie zmrużył oka, zadając sobie różne pytania, na razie bez odpowiedzi. Zasnął dopiero nad ranem i spał do ósmej, lecz mimo to po przebudzeniu czuł się wypoczęty. Wziął kąpiel, ubrał się i pospieszył do jadalni, gdzie zastał już młodego von Waldheima.

Henryk patrzył na niego wyczekująco. Dziadek przychodził zazwyczaj nieco później na śniadanie, toteż przyjaciele mogli porozmawiać spokojnie i bez przeszkód.

- No i cóż, Fredzie? Czy dowiedziałeś się czegoś nowego?

Fred usiadł obok przyjaciela.

- I to więcej, niż się spodziewałem. Hartmann wyjawił mi po pijanemu, że Waleria nie jest jego córką.

Henryk, nadzwyczaj podekscytowany, odsunął talerz.

- Czyżby moje przypuszczenie okazało się strzałem w dziesiątkę?

- Nie wiem. Zdaje się, że rozwiązanie tej zagadki może być zaskakujące dla wszystkich. Proszę, wysłuchaj mnie, Henryku.

I zrelacjonował dokładnie przebieg wczorajszego wieczoru. Na zakończenie dodał:

- Co do jednego mamy pewność, Heniu: Wala nie jest córką Hartmanna. Odnoszę jednakże nieprzeparte wrażenie, iż to samo można powiedzieć o jego żonie. Stary podkreślił dobitnie, że Waleria winna powędrować jak najszybciej do swoich wielkich państwa”. Widzisz więc, że prawda istotnie leży na dnie kielicha, niezależnie od trunku, jakim jest on napełniony. Nie musi to być koniecznie wino...

- Ale co należy uczynić, by wreszcie cała prawda wypłynęła na wierzch?

- Pójdę potem do gospody, gdzie z pewnością zastanę jeszcze Hartmanna. Przyciśnięty do muru, wyśpiewa wszystko. Skończę z tym odgrywaniem komedii. Postaram się go przekonać, iż wyznanie prawdy może mu wyjść tylko na dobre.

- Najchętniej wybrałbym się tam z tobą.

- Nie, gdyż w twojej obecności Hartmann czułby się skrępowany. Ze mną pogada otwarcie. Nie wiem jeszcze, jak się do tego zabrać, lecz wiem za to, co pragnę osiągnąć. Nie chodzi tylko o mnie, stawką w tej grze jest szczęście Walerii. Kiedy tylko uzyskam jakieś informacje, wrócę niezwłocznie i zdam ci szczegółowe sprawozdanie. Spodziewam się, że rzecz cała pójdzie gładko, gdyby jednak było inaczej, wówczas zawezwę cię na pomoc. Przed tobą stary czuje respekt, więc nie oprze się twemu nagabywaniu. Sądzę jednak, że dobrowolne wyznanie prawdy byłoby bardziej pożądane od wymuszonego.

Henryk skinął głową przyzwalająco.

- Dobrze, pozostawiam ci pełną swobodę działania. Chyba samo przeznaczenie przywiodło cię tutaj, abyś wyświetlił tajemnicę rodową, o której myśmy nie mieli bladego pojęcia. Idź więc sam, ja zaś nie ruszę się z domu, żebyś mógł mnie zastać tutaj o każdej porze.

Przyjaciele podczas śniadania gubili się w domysłach na temat pochodzenia Walerii. Obaj byli przejęci tą sprawą, a sympatia Henryka dla dziewczyny, z którą prawdopodobnie łączyły go więzy krwi, jeszcze bardziej wzrosła. Nalegał, by Fred czym prędzej pospieszył do gospody.

- Jeśli go tam nie zastanę, odwiedzę ich domostwo. Nie wymknie mi się na pewno.

Przyjaciele rozstali się. Fred ruszył na wieś.

Karczmarz powitał go usłużnie przed lokalem.

- Czy jeszcze śpi? - zapytał Gerold bez żadnych grzecznościowych wstępów.

- Obudził się dziesięć minut temu i teraz siedzi na dole. Podałem mu śniadanie, zgodnie z zamówieniem wielmożnego pana, ale na razie nie może niczego przełknąć poza czarną kawą.

- Wyjdę z nim na spacer. Godzina przechadzki pewnie postawi go na nogi.

- O tak, to mu na pewno dobrze zrobi.

Fred wszedł do środka. Przy stole siedział Gottlieb Hartmann, ze zmierzwionymi włosami i mętnym wzrokiem. Obrzucił ponurym spojrzeniem wchodzącego, który roześmiał się głośno.

- No i co, panie Hartmann? Wyspał się pan, mam nadzieję... A ja mogę pochwalić się mocniejszą głową, bo dzisiaj bynajmniej kac mi nie dolega!

Hartmann zapomniał oczywiście, zgodnie z przewidywaniami Freda, że wczoraj przepili brudzia. Odburknął po chwili:

- A tak, masz pan, widać, jeszcze bardziej przepaloną grdykę niż ja. Psiakrew, wcale bym się tego nie spodziewał po takim wymuskanym paniczyku!

Fred przysiadł się do jego stolika.

- No to posil się pan, panie Hartmann, a potem dla otrzeźwienia pochodzimy sobie trochę...

- Znaczy się, że i pana głowa boli.

- Prawdę mówiąc, nawet bardzo. Ale to przejdzie na świeżym powietrzu.

- Świeże powietrze czeka na mnie przy robocie.

- Ech, głupstwo. Dziś pan w ogóle nie będzie pracował, zresztą kogo byłoby stać na podobne bohaterstwo po takiej pijatyce. Robota nie zając, nie ucieknie do jutra.

- Ale muszę sadzić kartofle. Hanka i Karol na pewno już sami poszli w pole.

- Tym bardziej nie ma się co spieszyć. Powinien pan należycie wypocząć, to już nie te lata...

- Co prawda, to prawda. Czuję się jak z krzyża zdjęty.

- Sam pan widzi. Trzeba się teraz porządnie najeść. Ja już zjadłem śniadanie i z miejsca poczułem się raźniej.

- Co do mnie, to najchętniej łyknąłbym sobie jednego głębszego.

- Wykluczone. Wczoraj napompował się pan za cały tydzień...

- A pan nie?

- Ja także, ma się rozumieć. Przez najbliższych siedem dni nie wezmę do ust kropli alkoholu.

- Uch! Zobaczę, może uda mi się coś przekąsić. Ciekawym, co na to moja stara, że nie wróciłem na noc...

- Na pewno dano jej znać, że pan koczuje w gospodzie.

Hartmann po długim namyśle zabrał się do jedzenia. Różowa szynka, chleb i świeże masło wyglądały tak apetycznie, że wreszcie dał się skusić. Freda aż ponosiło z niecierpliwości, lecz mimo to dał mu spokojnie dokończyć śniadania.

Wreszcie Hartmann najadł się do syta.

- Teraz muszę iść do tych parszywych kartofli.

- Dobrze, pójdziemy razem. To nam wyjdzie na zdrowie.

Hartmann potarmosił rozczochraną czuprynę, przeciągnął się, wstał i włożył czapkę.

Fred zapłacił rachunek za śniadanie, po czym obydwaj wyszli z gospody.

Przez dłuższy czas kroczyli obok siebie w milczeniu. Dopiero gdy znaleźli się w odludnej okolicy, gdzie, jak okiem sięgnąć, nie widać było żywej duszy, Fred zagrodził Hartmannowi drogę. Spojrzeniem prześwidrował starego na wylot, później zaś zapytał głośno i dobitnie:

- A teraz niech mi pan powie dokładnie, jak się przedstawia sprawa z panną Walerią.

Hartmann z przestrachem cofnął się o krok.

- Ja mam powiedzieć? O co panu chodzi?

- Chcę się dowiedzieć wszystkiego, co pan dotychczas utrzymywał w ścisłej tajemnicy.

- Ja? Ja coś ukrywałem? To łgarstwo!

- Wczoraj wieczorem wyjawił mi pan, panie Hartmann, iż panna Waleria nie jest pańską córką.

Stary sprawiał teraz wrażenie złoczyńcy, przyłapanego na gorącym uczynku.

- Głupstwa jakieś... Człowiek byle co gada po pijanemu.

- Ale najczęściej mówi prawdę, panie Hartmann. Wiem zresztą od dawna, że panna Waleria istotnie nie jest pańską córką i że w ogóle nie należy do waszej rodziny.

- A dajże mi pan święty spokój! - rozzłościł się Hartmann. - Już czuję, że z naszej przyjaźni nici.

- Hartmann, proszę się zastanowić. Ja jestem detektywem. Czy pan wie, co to znaczy?

Stary zbladł.

- Cholera jasna, odczep się pan, kiedy mówię po dobroci. Nie chcę mieć do czynienia z władzą, nie chcę się włóczyć po sądach!

- Nikt pana o to nie będzie pytał. Otóż pan von Waldheim wezwał mnie tutaj, abym wyjaśnił zagadkę pochodzenia panny Walerii. Trzeba panu wiedzieć, iż ona i zaginiona przed laty córka mego chlebodawcy są do siebie podobne niczym dwie krople wody. Dowiedziałem się już bardzo dużo, ale prawdę chciałbym usłyszeć od pana!

Niepokój i zmieszanie Hartmanna sięgnęły zenitu.

- Od razu wiedziałem, że ta głupia koza sprowadzi nieszczęście - mruknął. - Po kiego diabła tu przyjeżdżała? A może moja stara wygadała się ze strachu? Oj, te baby, te baby! Czego pan, psiakrew, chce ode mnie? Za nasze dobre serce, za to, żeśmy przyjęli położnicę, mają nas teraz ciągać po sądach, tak?

- Przyrzekam, że nic panu nie grozi, a nawet wręcz przeciwnie. Otrzyma pan wysoką nagrodę pieniężną za opowiedzenie szczegółów całej tej historii.

- A pan von Waldheim? On też mi nic nie zrobi?

- Nie, ale pod warunkiem, że pozna całą prawdę, przekazaną bez ogródek i żadnych wykrętów. Jeśli jednak spróbuje pan cokolwiek zataić...

Hartmann zerwał czapkę z głowy.

- Przeklęta sprawa, ale nie ma w niej naszej winy - zacharczał. - Nie puszczaliśmy pary z gęby, bośmy się bali nieboszczyka dziedzica. Inaczej bylibyśmy wszystko wyznali jak na spowiedzi. Bo i co można było zrobić? Zwaliła się kobieta w nocy, przemarznięta, zdrożona, ledwie żywa...

Serce Freda chciało wyskoczyć z piersi. Ogarnęło go jakieś mgliste przeczucie, z trudem opanowywał wzruszenie. Starał się jednak zachować zimną krew oraz pozory obojętnego spokoju. Powiedział:

- O tym już wiemy i uważamy to za okoliczności łagodzące. Ale jeżeli nie chce pan stanąć przed sądem ani pójść do więzienia, musi mi pan szczegółowo opowiedzieć przebieg wypadków. Ja bardzo chciałbym zaoszczędzić panu kłopotów!

Stary walczył ze sobą i swoim niepokojem.

- Najpierw... najpierw musi mi pan przysiąc, że ani mnie, ani mojej żony nie spotka żadna krzywda. Wtedy powiem wszystko.

- Dobrze, panie Hartmann. Przysięgam, że osiągnie pan korzyść. Przecież i panu będzie lżej po zrzuceniu tego ciężaru z duszy, kiedy nareszcie będzie pan mógł spojrzeć ludziom prosto w oczy. Czy nie mam racji?

Hartmann westchnął głęboko. Zabrzmiało to niczym jęk.

- Powiem, a potem pójdziemy do mnie i oddam panu wszystkie papiery. Kto by pomyślał, że Waleria... Właśnie dlatego oddaliśmy ją pani Lorbach. Chcieliśmy, aby nam zeszła z oczu. I żeby się wychowywała w pańskim domu, tak jak jej się to należało...

Fred skinął głową udając, że rozumie w zupełności te powody. Wewnętrznie dygotał z niepokoju. Co też usłyszy za chwilę? Jak rozwiąże się zagadka? Kim jest Waleria?

- No, panie Hartmann, dalej, zaraz panu ulży. Później porozmawiamy o nagrodzie.

Wiedział, że pieniężne zadośćuczynienie będzie najlepszą zachętą dla starego. I miał rację. Hartmann złożył szczegółowe zeznanie, nie starając się niczego ukryć. Fred słuchał z napięciem, choć udawał, że ta sprawa jest mu w zasadzie objętna.

Kiedy Hartmann oświadczył wreszcie, że to już wszystko, Gerold z zadowoleniem pokiwał głową. Był wstrząśnięty do głębi, lecz nie chciał, aby jego rozmówca to zauważył. Siląc się na spokój, powiedział:

- Teraz pójdziemy do pańskiej zagrody, gdzie odda mi pan wszystkie dokumenty. Pomówię też z pańską żoną, bo i ją muszę przesłuchać. Jeśli wasze zeznania okażą się zgodne, wtedy możecie być spokojni o swój los.

- A moja nagroda? - spytał Hartmann, któremu to właśnie wydawało się najważniejsze.

- Będzie, oczywiście. Pomówię z panem von Waldheimem. Ale zastrzegam z góry: nie dostanie pan nic, jeśli bez mego pozwolenia wtajemniczy pan kogokolwiek w tę sprawę. Pan, żona i to wszystko! W szczególności nie życzę sobie niepokojenia czym bądź panny Walerii. Czy pan mnie dobrze zrozumiał?

- Głupi nie jestem. Zależy mi na forsie. Póki żył ojciec pana Henryka, nie mówiłem o tym nikomu ze strachu. Gdyby nie to, że ziemię gryzie, to i dziś nie pisnąłbym słowa, zaręczam panu. Oj, zły to był człowiek, bez wyrozumienia dla ludzi. Zaraz pewnie kazałby mnie przymknąć pod kluczem. Był taki srogi i dumny, że aż strach! Nie, póki żył, nie mogłem powiedzieć prawdy. A potem? No, potem było już za późno...

Fred znowu skinął głową.

- Rzecz zrozumiała. A teraz chodźmy do zagrody.

Wkrótce stanęli przed domkiem Hartmanna. Na szczęście zastali tylko jego żonę. Dzieci były jeszcze w polu, Waleria natomiast z wizytą u nauczyciela i jego młodej małżonki.

Hartmannowa przeraziła się bardzo, potem wszakże pokonała lęk i potwierdziła w całej rozciągłości wersję wydarzeń, podaną przez męża. Spłakała się przy tym, co sprawiło jej wyraźną ulgę. Wyzbyła się nareszcie swoich obaw, wraz z ciążącym na niej obowiązkiem strzeżenia tajemnicy.

- Wystraszyłam się okropnie, kiedy Wala tutaj zjechała. Ostrzegałam ją bez przerwy, żeby omijała z daleka zamkową górę. Chwała Bogu, że to już koniec. Może Wala nareszcie znajdzie się tam, gdzie jest jej miejsce. Była tak dobra dla nas, że z całego serca życzę jej powodzenia w życiu.

Hartmann wręczył Fredowi papiery, które młody człowiek pieczołowicie schował. Raz jeszcze przypomniał wieśniakom, aby nikomu nie wspominali o tej sprawie, zwłaszcza zaś Wali.

Postanowił, iż sam powie jej prawdę, gdy już wszystko zostanie pomyślnie załatwione.

Potem pożegnał się i odszedł. Długo patrzyli w ślad za nim. Hartmannowa odetchnęła z ulgą.

- Zadowolona jestem, że się tak stało. A może naprawdę dostaniemy jeszcze jakąś nagrodę?

- Dostaniemy, spokojna głowa. Obiecał, a nawet przysiągł mi, że otrzymamy trochę grosza. On nie rzuca słów na wiatr. Nie ma o czym gadać, dotrzyma słowa. Jestem tego pewny.

***


Służący oznajmił Fredowi, że Henryk von Waldheim czeka na niego w swym gabinecie. Gerold udał się tam bezzwłocznie. Henryk zerwał się z krzesła, gdy przyjaciel wszedł do pokoju.

- Boże, jaki jesteś blady! Co cię tak wzburzyło? Czego się dowiedziałeś?

Fred opadł bezsilnie na fotel.

- Muszę chwilkę odsapnąć, bom pędził na górę jak oszalały. Zagadka Walerii została rozwiązana. Hartmann udzielił mi drobiazgowych wyjaśnień.

- No? Czy jest moją siostrą?

- Przygotuj się na wielką niespodziankę, Henryku. Rozumowaliśmy błędnie i poszliśmy fałszywym tropem. Najważniejszą rzecz oznajmię ci od razu. Istotnie, jesteście spokrewnieni, albowiem to twoja kuzynka.

Teraz Henryk pobladł ze wzruszenia.

- Czy podobna, Fredzie? Jakimż cudem?

- Waleria jest córką twej ciotki Małgorzaty.

Młody dziedzic wsparł się drżącą dłonią na ramieniu przyjaciela.

- W ogóle nie brałem pod uwagę takiej możliwości. Ale mów wszystko! Skąd się Waleria wzięła u Hartmannów?

- Przede wszystkim muszę cię zmartwić, Henryku. Pani Małgorzata przeniosła się do lepszego świata już wiele lat temu. Umarła podczas porodu w zagrodzie Hartmannów. Stało się to pewnej zimowej nocy. Pochowano ją na wiejskim cmentarzu jako kobietę bezimienną.

Henryk zbladł jeszcze bardziej. Fred podsunął mu krzesło, aby usiadł.

- Fredzie, wiem, iż niczego nie zmyślasz i że każde twoje słowo musi być zgodne z prawdą. Proszę cię jednak usilnie: zacznij od początku, nie będę ci przerywać tej opowieści. Mów, mój drogi!

Fred odetchnął głęboko.

- Hartmann był w gospodzie. Po obfitym śniadaniu skłoniłem go do wspólnej przechadzki. W pewnej chwili zagrodziłem mu drogę i spytałem rzeczowo, jaki sekret związany jest z życiem Walerii. Początkowo kręcił, kłamał w żywe oczy i zapierał się wszystkiego. Wówczas oświadczyłem, iż jestem detektywem, wynajętym przez panów zamku w celu zbadania szczegółów tej sprawy, jako że jej sedno już znają. Jeśli imć pan Hartmann chce uniknąć rozprawy sądowej, musi mówić prawdę i tylko prawdę, nie pomijając najmniejszego nawet detalu. Zorientowałem się natychmiast, że stary czegoś boi się wręcz panicznie i dlatego nie chce zdradzić swojej tajemnicy. Obiecałem więc, że będzie całkowicie bezpieczny, a nawet, jako wyraz uznania za szczerość i otwartość w rozmowie ze mną, otrzyma nagrodę pieniężną. Moja przysięga, niwelująca groźbę kary i zmieniająca ją na dobra materialne w sensie dosłownym, rozwiązała mu język. Musiałem to uczynić, Henryku, dla naszej sprawy. Opłaciło się, bo dopiero wtedy Hartmann zaczął mówić... Dwadzieścia dwa lata temu, na kilka dni przed urodzinami Wali, ktoś późnym wieczorem zapukał do drzwi domu Hartmannów. Trzymał tęgi mróz, na dworze szalała zamieć śnieżna. Było to mniej więcej o tej porze, kiedy ostatni pociąg zatrzymał się na tutejszej stacyjce. Gospodarze leżeli już w łóżkach i nie mieli ochoty się podnosić, ale ktoś stukał uparcie. Hartmann wstał w końcu. Zapytał, kto tam. “Na miłość boską - odparła jakaś kobieta. - Proszę otworzyć albo zawołać żonę. Ona mnie na pewno wpuści do środka”. Hartmannowa, stojąca obok małżonka z zapaloną świecą w ręku, zbladła na dźwięk tego głosu i rzekła z przestrachem: “Gottliebie, na Boga! To przecież jaśnie panienka!”

Wtedy Hartmann otworzył drzwi, chwilę później zaś trzymał w ramionach bladą, wycieńczoną i nieprzytomną niewiastę. Wyglądała tak nędznie, że z trudem rozpoznali zemdloną.

Przenieśli ją wspólnymi siłami do izby. Hartmannowa spodziewała się właśnie trzeciego dziecka, a wydarzenia nocne zmęczyły ją tak niepomiernie, że doszło do przedwczesnego rozwiązania. Nad ranem powiła dziewczynkę, bardzo słabowitą w odróżnieniu od dwójki starszych dzieci. Powodem było zapewne to, iż podczas ciąży przeszła ciężką chorobę.

Twoją ciotkę złożono na łóżku Hartmanna. Okazało się, że i ona wkrótce powinna rodzić. Zebrała resztki sił, aby powrócić do domu. Z mężem rozstała się w drodze z Paryża do Genewy - otrzymał posadę w internacie dla chłopców, gdzie zatrudniano wyłącznie kawalerów. Bez żadnych skrupułów zataił przed nowymi pracodawcami fakt posiadania żony, kupił Małgorzacie bilet i odesłał ją na łono rodziny. Bez posagu straciła dla niego wszelką wartość i nie miał najmniejszego zamiaru troszczyć się o nią. Powiedział beztrosko, że ojciec samą przyjmie ją na pewno, nie będzie miał także nic przeciwko jej dziecku.

Biedna kobieta musiała przeżyć niejedno bolesne rozczarowanie u boku człowieka, którego niewątpliwie gorąco kochała. Bez słowa skargi i sprzeciwu posłusznie zajęła miejsce w pociągu, który miał ją zawieźć do domu rodzinnego. Tępo patrzyła na męża, kiedy zaś pociąg ruszył, straciła go z oczu na zawsze.

Ten cały doktor Siebert był mężczyzną bezwartościowym, a cnoty moralne były dlań całkowicie obce. Żonę bez majątku uważał za uciążliwy i zbyteczny balast, którego należy się czym prędzej pozbyć. Kobiecie brzemiennej potrzeba czułości, opieki i starania, ale on zdolny okazał się jedynie do obojętności. Skoro doszedł do wniosku, że mu zawadza, usunął ją ze swej drogi w sposób okrutny oraz bezwzględny.

W okropnym nastroju przebyła, biedactwo, tę podróż. Bała się powrotu do ojca i brata, miała przy sobie dwadzieścia marek i lada dzień spodziewała się dziecka. Doprawdy nie wiedziała, do kogo się zwrócić o pomoc.

Straszliwie wyczerpana dotarła wreszcie na miejsce. Pomijając lęk, nie miała już po prostu sił wspiąć się na górę zamkową, zwłaszcza podczas zadymki. Zagroda Hartmannów wydała jej się ostatnią deską ratunku. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro znała gospodynię tego domu z okresu jej służby w zamku.

Prosiła gorąco, by pozwolili jej urodzić w swojej chacie i wypocząć nieco, bowiem w tym stanie nie ma odwagi stanąć oko w oko z krewnymi. Ulegli jej błaganiom, nie wspominając nikomu, iż bezdomna, którą przygarnęli, jest córką pana von Waldheima. Dwa dni później twoja ciotka powiła córkę, tak samo jasnowłosą jak noworodek Hartmannów. Zanim straciła przytomność, wymogła na Hartmannach przyrzeczenie, iż małej nadadzą imię Waleria. Dotrzymali słowa danego umierającej.

Hartmann odebrał ze stacji niewielki kuferek z rzeczami twej ciotki. Ona sama zmarła nazajutrz z wycieńczenia. Akuszerka, która odbierała dziecko, przebywała od niedawna we wsi i wcale nie znała panny von Waldheim. Stary, krótkowzroczny lekarz stwierdził co prawda zgon, ale także nie wiedział czyj. Po pierwsze twoja ciotka zmieniła się nie do poznania, po drugie zaś doktor widywał ją jedynie sporadycznie.

Hartmannowie są prostymi ludźmi. Stracili głowę, nie wiedzieli, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Obawiali się, że mogą być narażeni na niesamowite przykrości, gdy twój ojciec dowie się, że przyjęli u siebie jego siostrę. Toteż Małgorzata von Waldheim została pochowana jako bezimienna obca kobieta, a wraz z nią pogrzebano córeczkę Hartmannów, która umarła właśnie wówczas, gdy Wala przyszła na świat. Hartmannowa wykarmiła ją własną piersią. Cieszyła się bardzo tą ładniutką, delikatną dziewczyneczką i chętnie zatrzymała ją u siebie zamiast własnego dziecka.

Hartmann uważał to za najlepsze z możliwych rozwiązań całej sprawy, bowiem pozwalało ono uniknąć wszelkich kłopotów. Nie wykluczam i tego, że połakomił się na rzeczy po zmarłej, o której nikt niczego nie wiedział.

Przywłaszczyli sobie jej kuferek, torebkę z dwudziestoma markami oraz trochę skromnej biżuterii. Sprzedali to zresztą w sąsiednim miasteczku za bardzo małą sumę.

Nie zdawali sobie sprawy z tego, co czynią, uznając Walę za swoją. Zaczęli to pojmować dopiero wtedy, kiedy było już za późno. Waleria nie przypominała w niczym starszego rodzeństwa i zwracała powszechną uwagę swoim nadzwyczaj delikatnym wyglądem. Propozycję pani Dory Lorbach, która przyrzekła zająć się tym dzieckiem jak własnym, przyjęli niczym dar niebios. Nie bez znaczenia było oczywiście “wykupne”.

Jak wspomniałem, kuferek twej ciotki i skromną garderobę sprzedali. W bezpiecznym miejscu ukryli tylko pamiętnik zmarłej, jej paszport, metrykę oraz inne ważne papiery. Nie mieli odwagi zniszczyć tych dokumentów, pomyśleli zresztą, że może kiedyś okażą się przydatne. Kazałem sobie oddać to wszystko, aby mieć jakieś dowody w ręku, choć nawet przez moment nie zwątpiłem w prawdziwość tej opowieści. Po przeczytaniu pamiętnika dowiecie się, ile zmarła przecierpiała w czasie swego nieudanego, krótkotrwałego małżeństwa. Wszystkie te papiery przekazuję tobie, Henryku. Zapoznaj się z ich treścią, a potem przygotuj ostrożnie dziadka. Musi się on przecież dowiedzieć prawdy, chociażby nie wiem jak była okrutna.

Jeżeli chodzi o Walerię, to pozwolisz, że ja sam z nią pomówię. Kocham ją tak samo jak przedtem. Tyle że spadł mi kamień z serca, bo przysięga Wali nie ma obecnie najmniejszego znaczenia. Hartmann nie jest jej ojcem!

Dziś po południu spotkam się z nią na górze koło ławeczki. Jak najoględniej i najdelikatniej wtajemniczę ją w szczegóły jej własnego pochodzenia.

Sądzę, iż do tego czasu powiadomisz dziadka i naradzicie się w sprawie Walerii. Mam nadzieję, że mi powiesz, jak zamierzacie ustosunkować się do niej.

Henryk odparł z wielkim przejęciem:

- Jedno mogę ci już teraz powiedzieć, Fredzie. Mój dziadek będzie bardzo nieszczęśliwy, gdy dowie się, że córka jego od lat nie żyje, a w swoim małżeńskim pożyciu nie zaznała ciepła ani miłości. Rzecz jasna jednak, iż będzie chciał, aby przynajmniej jego wnuczce było dobrze. Tym sposobem postara się naprawić swoje błędy. Pójdę teraz do niego i powiem...

- Proszę cię tylko o jedno, Henryku.

- A mianowicie?

- Zanim Waleria zostanie moją żoną, nie powinna dowiedzieć się o tym, jak złym człowiekiem był jej ojciec. W przeciwnym razie obawiam się bowiem, że wystąpiłaby znowu z teorią dziedziczności i wynalazła jakąś bzdurną przeszkodę, która zagrodzi mi drogę do szczęścia. Skoro już musi się dowiedzieć, to dopiero po naszym ślubie. Wtedy będzie mi łatwiej wyjaśnić, jak małą wagę przykładam do tego, kim był jej ojciec.

Henryk uśmiechnął się i podał mu rękę.

- Przyrzekam ci to solennie. Jesteśmy twoimi dozgonnymi dłużnikami. Bez ciebie nie dowiedzielibyśmy się prawdopodobnie nigdy, gdzie i kiedy umarła ciotka Małgosia i kim jest w rzeczywistości Waleria Hartmann! Biedna ciocia Małgorzata! Jakże drogo zapłaciła za swój ulotny sen o szczęściu i miłości... I biedna ta Wala, która ciągle przechodziła z rąk do rąk. Hartmann, Lorbach, Siebert... Spodziewam się jednak, że te trzy nazwiska zostaną wkrótce zatarte przez jedno: Gerold! Musimy tylko zaczekać na decyzję dziadka. Pokażę mu te papiery, ale sądzę, iż nie trzeba mu będzie żadnych dowodów, gdy tylko rzuci okiem na Walerię. Na razie do widzenia, Fredzie. Zobaczymy się niebawem. Tymczasem śpieszę do dziadka.

- Powodzenia, Henryku. Powiedz mi jeszcze tylko, czy ojciec Walerii mógłby w razie czego powoływać się na swoje rodzicielskie prawa? Wala jest pełnoletnia...

- Nie przypuszczam. Porzucił żonę i nigdy nie dowiadywał się o dziecko. Uważam to w ogóle za cud, że owo dziecko przyszło zdrowe na świat i się jakoś uchowało.

Przyjaciele rozstali się. Fred u siebie próbował skupić się na pracy, którą ostatnio bardzo zaniedbał. Wciąż jednak głos serca zagłuszał wszelkie inne uczucia.

Hartmann nie był ojcem Walerii, mogła więc poślubić ukochanego! Mimo wszystko nastąpił upragniony cud! Dzisiejszego popołudnia powie jej o wszystkim, dziś nareszcie i dla niej zaświeci gwiazda lepszej przyszłości!

Fred byłby najchętniej podążył natychmiast do Walerii, chciał jednak wpierw dowiedzieć się, co panowie von Waldheim postanowią o jej losie. Jeśli staruszek jest naprawdę zacnym, szlachetnym człowiekiem, za jakiego Gerold zawsze go uważał, to Waleria nie spędzi już najbliższej nocy pod dachem Hartmanna...

***


Henryk zastał swego dziadka w gabinecie. Starzec siedział przy biurku i przeglądał fotografie - pamiątkę licznych podróży Freda Gerolda. Pan von Waldheim uśmiechem przywitał wnuka.

- Twój przyjaciel doprawdy objechał świat wzdłuż i wszerz. Zdaje się, że nie ma takiego kraju na naszej planecie, którego by nie widział. Jego zdjęcia są bardzo ciekawe, a przy tym świadczą, że Fred oprócz wrodzonej inteligencji ma także duże poczucie humoru. Muszę przyznać, iż zawsze go lubiłem, teraz zaś chyba po prostu przywiązałem się do niego. Ale, ale... gdzież on się podziewa? Czy znowu poszedł na wieś studiować duszę naszego ludu?

- Nie, dziadziu, tym zagadnieniem zajmował się od rana. Jego studia dotyczyły nadzwyczaj ciekawego materiału, o czym za chwilę sam się przekonasz. Odłóż zatem te zdjęcia i pozwól, że usiądę przy tobie, bo mam ci coś ważnego do powiedzenia.

- Chcesz mówić o interesach?

- Nie, będzie to rozmowa dotycząca spraw osobistych.

- Zaciekawiasz mnie, chłopcze.

Henryk odsunął fotografie. Ujął serdecznie ręce staruszka.

- A więc, drogi dziadziu, Fred Gerold dokonał niezwykłego odkrycia. Dowiedział się czegoś zupełnie niespodziewanego. Jeśli mi obiecasz, że zachowasz spokój i nie będziesz się denerwować, to opowiem ci tę historię.

- To brzmi tak, jakbyś chciał mnie przygotować do wysłuchania nieprzyjemnej nowiny.

- Niestety, sprawa ta posiada również przykry aspekt, z którym jednak muszę cię zapoznać.

- Powiedz, Heniu, o co chodzi. Jestem całkiem spokojny i przygotowany na wszystko.

- Dziadziu, badania Freda zaowocowały nieoczekiwanymi wynikami. Wyszło na jaw coś, co dotyczy twojej Małgosi. Okazuje się, że nie ma już potrzeby kontynuowania poszukiwań...

Starszy pan wpił kurczowo palce w dłoń wnuka.

- Czy... czy ona nie żyje? - spytał stłuminym głosem.

- Nie żyje, dziadku. Przykro mi bardzo, że muszę ci to zakomunikować.

Starzec, blady i znękany, zapadł się jakby w swoim fotelu.

- Już nigdy zatem nie odpokutuję tego grzechu - jęknął z rozpaczą.

- Mylisz się, dziadku. Będziesz mógł naprawić wyrządzoną jej krzywdę, ponieważ zostawiła córkę...

Pan von Waldheim wyprostował się nagle. Zawołał:

- Córka? Moje dziecko umarło i zostawiło córkę? Skąd wiesz o tym, Henryku? Gdzie jest córka Małgosi?

- W pobliżu ciebie, drogi dziadku.

- Teraz mów wszystko, całą prawdę. Jeśli zniosłem wiadomość o śmierci ukochanego dziecka, to już żadna inna wieść nie wytrąci mnie z równowagi.

Henryk opowiedział mu więc o wypadkach, jakie rozegrały się w ciągu ostatnich tygodni. Wyjawił dziadkowi, jak Fred zajął się losem Wali, w jaki sposób rozwiązał zagadkę jej życia. Nie zataił i tego, że pokazał Geroldowi portret Małgorzaty, dzięki czemu przyjaciel odkrył zdumiewające podobieństwo Walerii do panny von Waldheim. Dodał, iż on sam również miał przyjemność poznać tę młodą dziewczynę, która niczym siostra bliźniacza przypomina jego ciotkę. W pierwszej chwili sądził, że to córka ojca, poczęta ze związku pozamałżeńskiego. Obaj z Fredem usiłowali rozwikłać tajemnicę, aż wreszcie Gerold zaczął działać na własną rękę, bowiem pokochał Walerię. Ona jednak nie przyjęła oświadczyn młodzieńca, gdyż sądzi, iż jako córka nałogowego alkoholika Hartmanna, mogłaby unieszczęśliwić Freda na całe życie. Broniąc się przed własnym uczuciem przysięgła nawet, iż nigdy go nie poślubi.

- Rozumiesz, dziadku, że Fred chcąc uwolnić Walę od tej przysięgi, postanowił udowodnić, iż nędzny pijaczyna nie jest jej ojcem. Dziś rano dopiął swego: przyciśnięty do muru Hartmann odkrył wreszcie sekret!

Starzec słuchał z zapartym tchem. Gdy Henryk relacjonował mu historię małżeńskiego pożycia Małgorzaty, kiedy kreślił przed nim obrazy nędzy, w jakiej żyła jego córka oraz wizerunek męża, który okazał się człowiekiem bez sumienia, gdy mówił o tym, jak pewnej zimowej nocy, bezbronna i umęczona, zapukała do drzwi Hartmannów - z ust starego mężczyzny raz po raz wyrywał się jęk.

Henryk, widząc boleść dziadka, chciał przerwać swoją opowieść, lecz ten wzburzony, roztrzęsiony, dał mu znak ręką, aby mówił dalej.

Tym sposobem wysłuchał do końca opowiadania wnuka. Wówczas Henryk wyjął z kieszeni dokumenty oraz dziennik Małgorzaty i oddał to wszystko dziadkowi.

Starcze dłonie drżały. Pochylił się nad pamiętnikiem córki i przycisnął do niego wargi. Wstrząśnięty do głębi Henryk serdecznym gestem pogładził siwe włosy. Przez długą chwilę obaj trwali w milczeniu. Staruszek przyciskał do serca pamiątki po swoim utraconym dziecku. Potem otworzył dziennik. Z bólem odczytał słowa, widniejące na pierwszej stronicy:

Dzieje mego nieszczęśliwego małżeństwa i mojej rozpaczy, spisane dla ojca. Może chociaż po śmierci uzyskam jego przebaczenie. Gdy przeczyta, ile wycierpiałam, wybaczy na pewno błąd młodości swojej córce, Małgorzacie”.

Stary pan von Waldheim nie mógł pohamować łez. Łkanie wstrząsnęło nim całym. Na szczęście wkrótce odzyskał panowanie nad sobą. Raz jeszcze ucałował pożółkłe kartki.

- Henryku, nie zaznam spokoju, póki córka Małgorzaty nie zamieszka w zamku. Każ natychmiast podstawić samochód. Osobiście pojadę po Walerię i przywiozę ją tutaj, do rodzinnego domu.

Henryk zaoponował, strapiony nieco.

- Musisz się uzbroić w odrobinę cierpliwości, dziadziu. Przyrzekłem Fredowi, że on sam powie Walerii prawdę. Spotkają się dzisiaj po południu na górze zamkowej, a potem przyprowadzi ją do nas. Tak będzie najlepiej. Po co miałbyś fatygować się do zagrody Hartmanna, gdzie obcy ludzie będą się gapić na ciebie, później zaś komentować złośliwie każdy przejaw wzruszenia z twojej strony? Słuchaj, poproszę tutaj Freda i razem omówimy dalsze postępowanie. Nie masz chyba nic przeciwko temu?

Starzec pokręcił głową z niechęcią, bez przekonania. Henryk obstawał przy swoim zdaniu.

- My przez ten czas zajmiemy się mieszkaniem dla Walerii, dziadku. Przeznaczysz na to pewnie dawne pokoje cioci Małgosi. Każemy je wywietrzyć i w ogóle doprowadzić do stanu używalności. Potem zawiesimy w jednej z komnat Walerii portret jej matki, wszystkie zaś przystroimy świeżymi kwiatami. Chciałbym, aby Wala od razu miała to uczucie, że przestąpiła właśnie próg własnego domu.

Dziadek mocno uścisnął mu rękę.

- Dzięki ci, Henryku, że myślisz o wszystkim i okazujesz mi tyle zrozumienia. Oczywiście, zawołaj tu Freda Gerolda, wszak niedługo stanie się on członkiem naszej rodziny. Chcę wierzyć, iż Waleria wybaczy mi całe zło, jakie wyrządziłem jej matce...

Henryk powiadomił dziadka jeszcze dodatkowo, iż Fred życzyłby sobie, aby nie zdradzać Walerii przed ślubem, że jej ojciec był człowiekiem bez serca. Wyjaśnił, co powoduje taką przezorność przyjaciela. Stary von Waldheim przyznał rację Fredowi.

- Rozumiem pobudki, które go do tego skłaniają, i w zupełności uznaję ich zasadność. Spodziewam się zresztą, że niedługo otrzymam z agencji wywiadowczej jakieś bliższe informacje o tym łotrze. Wtedy ustalimy dalszy tok postępowania. W każdym razie, aczkolwiek wnuczka moja wkrótce stanie przed ołtarzem i zmieni nazwisko, nie chciałbym, żeby to uczyniła jako panna Siebert. Sądząc z tego, com usłyszał, jest ona nieodrodną córką von Waldheimów, toteż ma pełne prawo do naszego imienia. Ojciec jej się wyrzekł jeszcze przed urodzeniem, ja natomiast ją zaadoptuję.

- Cała ta sprawa spowoduje i tak olbrzymi rozgłos, dziadku. Uważam, że należałoby w miarę możności uniknąć wywlekania jej na forum publiczne!

- Jak to sobie wyobrażasz, Henryku?

- Zwyczajnie. Zaadoptujesz po prostu córkę Hartmannów. Waleria została przecież zarejestrowana w księgach cywilnych i kościelnych jako dziecko tych ludzi. Siebert nie będzie mógł rościć sobie prawa do niczego, nie będzie nawet wiedział, że chodzi o jego latorośl. Nie sądzę wprawdzie, by odezwały się w nim nagle uczucia ojcowskie, ale jestem nieomal pewny, że starałby się z zaistniałej sytuacji wyciągnąć jakieś korzyści materialne dla siebie. Co do mnie, to nie chciałbym narazić Walerii na kontakt z takim niegodziwcem...

Dziadek odparł po namyśle:

- To dobra myśl, Henryku, ale wyłącznie jako wersja dla osób postronnych. Najbliższa rodzina musi znać prawdę! Poza tym będę się upierał, aby doczesne szczątki mojej biednej Małgosi spoczęły w naszym grobowcu!

- Przypuszczam, że nie będzie z tym żadnych problemów. Poślemy jakąś ofiarę gminie kościelnej, która bez wątpienia wyrazi zgodę.

- Mam nadzieję. A teraz przywołaj Freda.

Henryk spełnił jego polecenie. Praca Freda znowu musiała poczekać na lepsze czasy. Gerold nie sprzeciwił się niczemu, co postanowili w sprawie Walerii jej dziadek i kuzyn. Staruszek traktował go niczym syna, wdzięczny młodzieńcowi za rozwiązanie fatalnej zagadki.

We trzech ustalili, co powiedzieć Walerii. O ojcu miała się dowiedzieć dopiero po zawarciu małżeństwa z Fredem.

Henryk cieszył się, że dziadek zniósł tak godnie i mężnie wszelkie nowiny, zarówno złe, jak i dobre. Ale największe wzruszenie było jeszcze przed nim - spotkanie z Walerią, łudząco podobną do matki. Troskliwy wnuk pocieszał się myślą, że staremu człowiekowi doda sił myśl, iż ma sposobność odkupić swoją winę.

Wiele spraw należało omówić, tak więc panowie nie rozstawali się z sobą aż do obiadu.

Potem jednak starzec przeprosił towarzystwo i udał się do swego apartamentu, gdyż coś nieprzeparcie ciągnęło go do pamiętnika córki. Pogrążony w lekturze z bólem dowiedział się, że Siebert znęcał się nad jego Małgosią nie tylko moralnie, ale i fizycznie, posuwając się nawet do rękoczynów. Upokarzał ją na każdym kroku, mszcząc się za swoje nieziszczone sny o majątku. Wyznał cynicznie, że jej nie kocha ani nigdy nie kochał, a postępował jak najbardziej typowy łowca posagu. Skoro go nie otrzymał, nie widział żadnych powodów do odgrywania w dalszym ciągu roli czułego kochanka i lojalnego męża. Nie mógł ani też nie chciał utrzymywać Małgorzaty, kazał jej samej zarabiać na chleb.

Nie mając innego wyjścia, zaczęła udzielać lekcji języków obcych. Młoda istota, przyzwyczajona do zbytku, po powrocie z pracy zabierała się do gotowania na małej kuchence gazowej. Bezlitosny tyran szydził z niedoświadczonej gospodyni. Czynił jej wyrzuty, że nie potrafi przygotować najprostszego posiłku. Obrzucał nieszczęsną obelgami i drwił z jej łez. Miłość Małgorzaty do męża umarła. Życie u jego boku stało się jednym pasmem udręki nie do zniesienia. Bała się zwrócić o pomoc do najbliższych, a myśl o samobójstwie odrzucała tylko dlatego, że spodziewała się dziecka.

Potem w postępowaniu męża nastąpiła zmiana. Był wesoły, pogodny i zadowolony. Powiedział, że wyjadą do Genewy. Kazał jej pakować rzeczy, których pozostało niewiele, jako że zmuszona była sprzedać wszystko, co posiadało jakąś większą wartość. Pojechali do Dijon. Tutaj Siebert wręczył jej paszport, bilet i wsadził ją do pociągu, jadącego w przeciwnym kierunku. Oznajmił, że z nią zrywa, gdyż jest mu kulą u nogi. Przyjął posadę wychowawcy w pewynm internacie dla chłopców, gdzie nie zatrudniano nauczycieli, obarczonych rodziną. Niech wraca do swoich, którzy bez małżonka przyjmą ją na pewno z otwartymi ramionami. Zanim zdołała pojąć sens tych słów, Siebert odszedł. Pozostała sama, chora, bez środków do życia i opieki. W najbliższych dniach miała urodzić dziecko. Im była bliżej domu, tym większa ogarniała ją rozpacz. Znowu zastanawiała się, czy najlepszym wyjściem dla wszystkich nie byłoby odebranie sobie życia, ale przed tym desperackim krokiem powstrzymywała ją myśl o bezbronnym maleństwie, spoczywającym w jej łonie:

Cóż mam począć, wszechmocny Boże?

To były ostatnie słowa Małgorzaty, napisane tuż przed przyjazdem do ojczyzny. Na końcu pamiętnika znajdowało się jeszcze kilka zdań, skreślonych tego dnia, kiedy urodziła córeczkę.

Niech ma imię po babci: Waleria. To była dobra i szczęśliwa kobieta! Oby i moje dziecko zaznało szczęścia w życiu. Czuję, że moje godziny są już policzone.

Przebaczcie mi! Zbłądziłam, lecz nie wiedziałam, co czynię...

Na tym urywał się pamiętnik Małgorzaty von Waldheim. Jej ojciec był wstrząśnięty. Ślubował sobie w duchu, że zadośćuczyni cierpieniom matki, wynagradzając to stokrotnie jej dziecku. Teraz dopiero pojął w całej pełni, jak okrutnie obszedł się z córką, ulegając bez sprzeciwu namowom syna. Uznał za stosowne zaznajomić z treścią tych notatek Henryka i Freda.

- Wy obaj powinniście wiedzieć, ile przecierpiała matka Walerii. Spotkał ją ciężki los, ja zaś nie przypuszczałem nawet, że wróciła do ojczyzny ze złamanym sercem.

Fred przeczytał ten pamiętnik przed spotkaniem z Walą. Musiał wiedzieć wszystko o rodzicach dziewczyny, aby nie zranić jej uczuć jakimś nieopatrznym słowem.

***


Waleria, powróciwszy z domku nauczyciela, zastała Hartmannów siedzących przy stole w najlepszej komitywie.

Była tym mile zaskoczona, bowiem Hartmann po większej pijatyce zachowywał się zwykle zupełnie inaczej. Zdziwiło ją też trochę, że oboje traktowali najmłodszą córkę z wyjątkową uprzejmością.

W chwilę potem rodzeństwo powróciło z pola. Oboje byli tak spragnieni i wygłodniali, że natychmiast zabrali się do jedzenia. Po obiedzie Wala chciała pozmywać naczynia, ale dzisiaj Hartmannowa nie chciała na to przystać. Waleria zaśmiała się głośno.

- Dlaczego, mamo?

- Bo to robota nie dla ciebie. Nie pozwalam i basta. Zrobię to sama.

Wala usadowiła matkę wygodnie w fotelu.

- Wypoczniesz sobie teraz, mamo. Ładnie by to wyglądało, gdybym cię nie wyręczyła. A Hanka jest także zmęczona.

- Matka dobrze mówi - wmieszał się naraz do rozmowy ojciec. - To nie dla ciebie. Masz za delikatne ręce do brudnej roboty.

Dziewczyna spojrzała na niego ze zdumieniem. Ojciec, który nigdy dotąd nie miał dla niej dobrego słowa, uśmiechał się teraz życzliwie. Pomyślała, iż tę korzystną dla siebie zmianę zawdzięcza Fredowi, dyskretnej i troskliwej opiece, jaką nad nią roztaczał. Szkoda, że wkrótce utraci to poczucie bezpieczeństwa...

Westchnęła i nie zważając na protesty wyniosła naczynia do kuchni, gdzie energicznie zabrała się do ich zmywania. Szło jej to całkiem nieźle, chociaż naprawdę nie była przyzwyczajona do tego rodzaju zajęć. Po zakończeniu pracy poszła do siebie i umyła starannie ręce.

Następnie przeliczyła pozostałą gotówkę. Gdy zapłaci ojcu za tydzień utrzymania, wystarczy jej pieniędzy już tylko na podróż do Berlina i jeden dzień pobytu w tym mieście. Szczęściem czekały na nią jeszcze pieniądze w banku, poza tym miała nadzieję, iż w Berlinie otrzyma rychło posadę. Skąd mogła wiedzieć, ilu ludzi przyjeżdża do stolicy z takimi samymi planami i ilu z nich doznaje przykrego zawodu? Uważała, iż w Berlinie na pewno znajdzie odpowiednie zajęcie.

Zeszła na dół, aby zapłacić ostatnią tygodniówkę”. I oto znowu niespodzianka! Ojciec, który już kilka dni temu upominał się o wypłatę, teraz nie chciał jej przyjąć!

- Nie chcę, Walu! Wydałaś tyle na remont i na dom. Zostało ci pewno niewiele...

Zdumiona i zarazem uradowana tą nagłą wspaniałomyślnością, wsunęła wyznaczoną kwotę matce do ręki.

- Skoro ty, ojcze, z nich rezygnujesz, to dam je mamie. Przydadzą się niewątpliwie, ja zaś w żadnym wypadku nie chcę być nikomu ciężarem.

Hartmannowa wzdragała się również, lecz Wala rzekła do niej z uśmiechem:

- Weź, mamo. Wiem, że ci będą potrzebne.

Kobieta pomyślała o swoim “skarbie”, ukrytym pod dachem obory. Oczy miała pełne łez.

- Jesteś taka dobra, Walu. Bóg powinien ci to wynagrodzić. Będziesz kiedyś bardzo szczęśliwa, zobaczysz...

Waleria westchnęła z powątpiewaniem. Słowa matki nie trafiały jej do przekonania, aczkolwiek minionego wieczoru Fred zapewniał ją mniej więcej o tym samym. Nie wierzyła w cuda, a jego czarowna bajka brzmiała nadzwyczaj nieprawdopodobnie... Pogłaskała matkę po siwej głowie.

- Naturalnie, że jest mi lepiej niż wam, moja biedna mamo. Jestem młoda, zdrowa, umiem dosyć dużo, więc spodziewam się, że znajdę jakieś niezłe źródło zarobkowania. W tym celu wyjadę stąd niedługo, bo tutaj nic nie wskóram, a manna, jak wiadomo, nie spada z nieba...

Matka spojrzała wymownie na swojego Gottlieba, ale nie zauważył tego, gdyż pożądliwie zerkał na pieniądze. Skoro żona je przyjęła... Postanowił, że wyciągnie od niej przynajmniej połowę tej sumy.

Tego dnia Waleria nie mogła doczekać się chwili, w której znowu zobaczy Freda. W jej duszy tliła się słabiutka iskierka nadziei, iż może naprawdę usłyszy coś pocieszającego... Wcześniej niż zazwyczaj podążyła na umówione spotkanie.

Mimo to Fred już tam był. Podbiegł do ukochanej i ujął mocno jej obie ręce.

- Jak to dobrze, że już jesteś, najdroższa. Płonąłem z chęci ujrzenia cię czym prędzej! Walu, mam ci tyle do powiedzenia! Posłuchaj, bo to dobre nowiny...

- Jak pan widzi, ja także przyszłam przed czasem, choć nie wierzę w cud, o którym pan wczoraj wspominał...

Delikatnie i czule podprowadził ją do ławki.

- A jednak dotrzymam słowa, Walu! Opowiem ci o cudzie, jaki się zdarzył. O cudzie, który uwolni cię od niedorzecznego ślubowania! Będziesz moją żoną...

- Co by to być mogło? - wyszeptała z rezygnacją w głosie.

- Siądźmy, kochanie, bowiem słuchając mnie, możesz dostać zawrotu głowy z wrażenia. A więc na początek to, co najważniejsze: przysięga, jaką złożyłaś, nie ma najmniejszego znaczenia, ponieważ Hartmann nie jest twoim ojcem!

Zadrżała, zdjęta uczuciem podobnym do przerażenia.

- Nie jest moim ojcem?

- Nie, najdroższa. On nie jest twoim ojcem, a jego żona nie jest twoją matką!

Waleria zacisnęła kurczowo ręce. Błyskawicznie przypomniała sobie tę okropną chwilę, w której dowiedziała się od Dory Lorbach prawdy. Znowu traciła grunt pod nogami, czuła się niczym roślina, wyrwana z ziemi i wykorzeniona na zawsze.

- Więc kim jestem? - zawołała. - Och, Boże mój, kim jestem?! Ani dzieckiem pani Dory Lorbach, ani córką Hartmannów? Znów samotna, bez rodziny, bez imienia. Podrzutek. Przybłęda, skazana na wieczną tułaczkę...

Objął ją czule.

- Spokojnie, Walu. Nie denerwuj się, najmilsza! Moja słodka, niebawem odnajdziesz drogę do domu...

Spojrzała na niego żałośNie.

- Drogę do domu? To są piękne, ale puste słowa! Gdzież jest ten dom, ci krewni gdzie są? Gdzie jest moje własne miejsce na ziemi?

Wskazał ręką zamek.

- Tam, kochanie. Tam, gdzie Hartmannowa zabraniała ci chodzić, gdyż miała coś na sumieniu. Przecież pamiętasz jej ustawiczny lęk przed twoim ewentualnym spotkaniem z domownikami zamku... A wiesz, czego tak się bała, dlaczego odradzała ci spacery w tej okolicy? Ponieważ zaraz po twym przyjeździe tutaj zobaczyła, jak bardzo stałaś się podobna do matki...

- Do matki? Kim jest moja matka? Och, Fredzie, powiedz mi to! Błagam cię...

Nie zauważyła, że mimo woli porzuciła konwencjonalne słówko “pan”. Tak zresztą być musiało, we Fredzie Geroldzie miała jedyną bezpieczną ostoję i podporę. Przytulił ją do siebie.

- Czy przypominasz sobie, Walu, jak opowiadałem ci dzieje panny von Waldheim? Mówiłem, że zakochała się w wychowawcy swego bratanka, że idąc za głosem serca, wyrzekła się domu i rodziny. Razem z umiłowanym ruszyła w szeroki świat. Krewni nie mogli jej tego darować. Już wkrótce jednak ojciec zaczął żałować swej nieustępliwości. Niestety, jego syn, a ojciec Henryka, znany powszechnie jako człowiek surowych zasad, wyniosły i nad wyraz dumny ze szlacheckiego pochodzenia, nie dopuścił do tego, by pan von Waldheim nawiązał ponownie kontakt z córką. Po jego śmierci staruszek obawiał się, że i Henryk może mieć coś przeciwko temu. Mój przyjaciel nie odziedziczył wszakże charakteru po ojcu, toteż był rad, iż dziadek pragnie pogodzić się z córką. Postanowili zwrócić się do pewnej agencji wywiadowczej z prośbą o wszczęcie poszukiwań zaginionej bez wieści. Tymczasem ja zauważyłem kiedyś w archiwum zamkowym portret panny von Waldheim. Byłem bardzo zaskoczony, ponieważ ty, miła moja, wyglądasz niczym jej sobowtór. O tym uderzającym podobieństwie powiedziałem Henrykowi, który zapragnął cię poznać osobiście. Kiedy do tego doszło, on również był oszołomiony twoim widokiem. Usiłując dociec prawdy, snuliśmy obaj najrozmaitsze przypuszczenia. Dziś rano udało mi się rozwiązać tę zagmatwaną zagadkę. Jesteś, Walu, córką Małgorzaty von Waldheim, która we Francji poślubiła doktora Sieberta.

Waleria, blada jak opłatek, szeroko rozwartymi oczyma wpatrywała się we Freda.

- Mój Boże, czy to możliwe? - w jej drżącym szepcie zawierało się tyleż nadziei, co niedowierzania.

Fred opowiedział wszystko od samego początku. Mówił, jak czyhał na Hartmanna, jakie domysły rodziły się w wyobraźni Henryka. Stwierdził, iż punktem zwrotnym w całej sprawie była jej przysięga, która zmusiła go do bardzo energicznego działania. Wreszcie, idąc po nitce do kłębka, ustalił jej niewątpliwe pokrewieństwo z rodziną Waldheimów.

Waleria, cicha i drżąca, spoczywała w ramionach Gerolda. Pieszczotliwie gładził włosy, rozpalone policzki i dłonie dziewczyny. Wyznał już jej prawdę, pomijając milczeniem jedynie charakter doktora Sieberta oraz przyczynę powrotu Małgorzaty w rodzinne strony. Nadmienił tylko, że właściwie nie wiadomo, co się stało z ojcem. Jeżeli nawet żyje, to w każdym razie przepadł gdzieś bez wieści.

Jeśli natomiast chodzi o właścicieli zamku, to obaj panowie von Waldheim chcieli już dziś przed południem zabrać Walę do domu, na co on wszakże nie wyraził zgody. Pragnął najpierw przygotować swoją wybrankę do wielkiej, życiowej zmiany. Obecnie, kiedy już poznała szczegóły tej dramatycznej historii, może jej powiedzieć także, że dziadek zdecydował się zaadoptować własną wnuczkę. To pozwoli uniknąć zbytniego rozgłosu. Zwłoki jej matki spoczną w rodzinnym grobowcu.

Niezmiernie wzruszona słuchała tego, o czym mówił, a łzy niepowstrzymanym strumieniem spływały po jej bladej twarzy. Fred ograniczył się do ich ocierania, uznał bowiem, że Waleria musi się wypłakać. Przyniesie jej to ulgę, zmywając z duszy bolesną gorycz.

Kiedy się uspokoiła, rzekł, iż teraz zaprowadzi ją do zżeranych niecierpliwością dziadka i kuzyna. Przygotowano już dla niej pokoje, niegdyś zajmowane przez matkę. Nie pozwoli Walerii pod żadnym pozorem wrócić do Hartmannów. Rzeczy dziewczyny zostaną przeniesione do zamku Waldheimów, który odtąd będzie jej domem do czasu, aż we dwójkę stworzą sobie inny, własny. Dziadek wyraził już zgodę na to małżeństwo, a teraz on, Fred, czeka, aby i ona powiedziała w końcu “tak”.

Spojrzała nań z nieopisaną czułością, podając do pocałunku słone od łez wargi. Gorąco, namiętnie przywarł do nich swymi spragnionymi ustami. Spotkały się z sobą oczy mężczyzny i kobiety, promieniejące niewysłowionym szczęściem.

Ich upojenie zdawało się nie mieć granic. Między gradem pocałunków Wala zadawała Fredowi mnóstwo pytań, na które ukochany cierpliwie odpowiadał. To, co uważali za małą chwilkę rozkoszy, trwało w istocie godzinę - cudowną i niezapomnianą. Fred powiedział wreszcie:

- Pora już iść, najsłodsza, bo dziadek czeka! Chodźmy na górę.

Waleria zawahała się, spłoszona.

- Tak od razu? Jakże ja wyglądam...

- Uroczo. Potargałem ci trochę włosy, ale to rzecz do naprawienia. Śladów łez nie musimy usuwać, gdyż dziadek i kuzyn pojmą bez trudu, iż w takiej chwili musiałaś płakać. Mam nadzieję, że były to już ostatnie łzy, jakie ścierałem z twych oczu...

Pomógł dziewczynie uporządkować fryzurę, lecz stanowczo sprzeciwił się nałożeniu kapelusza.

- Bez tego nakrycia głowy jeszcze bardziej przypominasz swą matkę. Dlatego też kazałem ci zdjąć kapelusz wówczas, gdyśmy mieli się spotkać z Henrykiem. No, kochanie, teraz wyglądasz już bardzo szykownie. Bez wątpienia przypadniesz dziadkowi do serca tak prędko jak Henrykowi. Jego gorącą sympatię zaskarbiłaś sobie z miejsca, tak że odczułem nawet przypływ zazdrości. Uspokoił mnie wyznaniem, iż kocha inną.

Wala roześmiała się cicho.

- Och, Fredzie! Przecież chyba wiedziałeś, że żaden inny mężczyzna nie mógłby zdobyć mego serca, gdyż ono niepodzielnie należy do ciebie!

Nie mógł się powstrzymać od następnego pocałunku.

- Uwielbiam twój uśmiech, Walu. To on właśnie przykuł mnie do ciebie.

- Ale nie zakochałeś się od pierwszego wejrzenia, tak jak ja?

Zaśmiał się.

- Istotnie. Wyobraź sobie, że z bogatą przyszłą spadkobierczynią pani Dory Lorbach nie chciałem mieć nic, ale to nic wspólnego. Przekonałem się wtedy tylko, że mam do czynienia z miłą, inteligentną osóbką, z którą można uciąć sobie przyjemną pogawędkę. Dopiero widząc tę panienkę, całą we łzach i smutku, zrozumiałem, że ją kocham. A kiedy udało mi się sprowokować cię do uśmiechu, nie było już dla mnie odwrotu. Po prostu przepadłem z kretesem. Ten słodki, niewinny uśmiech związał mnie z tobą na wieki.

Przytuleni do siebie wspięli się na szczyt góry. Gdy stanęli przed bramą parku, Wala przycisnęła rękę do piersi. Okazały zamek przyprawił ją niemal o zawrót głowy.

Fred, widząc to niezwykłe wzruszenjie dziewczyny, przytulił ją jeszcze mocniej do siebie.

- Nie lękaj się, najdroższa. Wejdź bez wahania, gdyż tutaj naprawdę jesteś oczekiwana z upragnieniem, tęsknotą i miłością.

Wtedy wróciła jej odwaga. Wsparta na ramieniu Gerolda doszła do portalu zamkowego. Niemal w tej samej chwili Henryk, przeskakując po dwa stopnie, zbiegł po schodach tarasu. Zbliżył się szybko do młodej pary i bez ceremonii chwycił Walę w objęcia.

- Witaj w domu twoich przodków, Walerio! Witaj, kochana kuzyneczko! Dziadek nie wyszedł ci na spotkanie razem ze mną, bowiem zabrakło mu odwagi. Zaprowadzę cię do niego i ani ja, ani Fred nie będziemy wam przeszkadzać. Dziadzio życzy sobie, abyście w tej chwili powitania byli sami, tylko we dwoje.

Wprowadził Walerię do wielkiego hallu. Pożegnawszy ciepłym, serdecznym uściskiem dłoni narzeczonego, szła teraz posłusznie za Henrykiem. Ze wzruszeniem patrzyła wokół.

Młodzieniec otworzył drzwi dużego salonu na parterze, pomógł Walerii przestąpić próg, po czym zawołał:

- Dziadku, oto Wala!

Potem odszedł śpiesznie, zamykając za sobą drzwi. Waleria znalazła się w przestronnym, wytwornie urządzonym pokoju, pełnym obrazów. Stał tam wysoki staruszek o srebrnych włosach i szlachetnym obliczu, wzbudzający od pierwszego wejrzenia szacunek. Głęboko wzruszony wyciągnął do niej ramiona.

- Małgosia! Moje dziecko! Och! Nie, nie... Waleria, dziecko mojej jedynej, umiłowanej córki! - wykrztusił wreszcie po długiej chwili pełnego napięcia milczenia.

Wtedy Walerię ogarnęła niezwykła tkliwość. Bez namysłu podbiegła do czcigodnego starca i rzuciła mu się w objęcia. Przytulił ją mocno.

- Najdroższa Walerio, zdaje mi się, że powróciła do mnie moja Małgosia. W tobie odnajduję utraconą córkę. Mam wrażenie, że oto nastąpił cud! Jakże ty jesteś podobna do swojej matki. Wyglądasz zupełnie tak samo jak ona, gdy nas opuszczała, gdy wyjechała stąd na zawsze...

Starzec ukrył twarz w złocistych włosach dziewczyny. Jego drżące palce gładziły ręce wnuczki:

- Jej włosy... jej oczy... jej postać... Walu droga, moja maleńka wnuczko... Jakiż jestem szczęśliwy, że cię znalazłem, że przynajmniej ty wróciłaś do domu... Wyrządziłem twojej mamie ogromną krzywdę... Postaram się to wynagrodzić tobie, kochane dziecko.

Bardzo długo stali przytuleni do siebie. Waleria po raz pierwszy w życiu poczuła, co oznaczają prawdziwe więzy krwi. Między nią a tym staruszkiem nie było nic, co mogłoby ich dzielić, kochała go tak, jakby znali się z dawien dawna.

- Dziaduniu, mój dziaduniu! Ja już nie wiem, czy to jest bajka, czy sen... Tak wiele szczęścia naraz przekracza moją zdolność pojmowania. Och, dziadziu - szeptała.

Później siedzieli razem, w milczeniu. Trzymali się za ręce, a rozmawiały ze sobą tylko ich oczy. Była to dla obojga wielce uroczysta, święta niemal godzina. Kiedy minęła, pan von Waldheim zaprowadził Walerię do przeznaczonych dla niej apartamentów. W buduarze wisiał portret Małgorzaty, przed którym dziewczyna stanęła jak wryta w ziemię.

- Och, dziadziu - rzekła z przejęciem. - Naprawdę jestem bardzo podobna do mojej mamy. Na pewno nie wiesz, jakie to błogie uczucie, że patrzę na nią i mogę ją kochać... Tyle przykrości sprawiał mi fakt, iż nie potrafię przywiązać się do tej kobiety, którą dotychczas uważałam za matkę! Walczyłam ze sobą, starałam się choćby przyzwyczaić do niej, ale mimo wszystko pozostała dla mnie obcą. A tutaj... to tylko obraz, który jednak pokochałam od razu. Jakież to straszne, że moja mama nie żyje i że umarła tak młodo!

- Tak, dziecko, była w twoim wieku, kiedy przyszło jej pożegnać się ze światem. Smutna, biedna i udręczona... Opuściłem Małgosię, pozbawiłem ją ojcowskiej opieki... Nigdy sobie tego nie przebaczę.

Stary pan pokazał Wali jej małe królestwo, które dawno temu zamieszkiwała Małgorzata von Waldheim. Dziewczyna spojrzała na niego z niekłamaną wdzięcznością.

- Jak to miło z twej strony, dziadziu, żeś przeznaczył dla mnie właśnie te pokoje. Duch mamy będzie mi towarzyszył, będę myśleć, że ona ciągle przebywa wśród nas - powiedziała.

Dziadek z wnuczką zeszli na dół do saloniku, gdzie zastali Henryka i Freda. Młodzi ludzie mieli aż nadto czasu, by omówić rozmaite kwestie, a teraz z radością powitali wchodzących.

Henryk wysłał już służącego do Hartmannów po kufry podróżne Walerii. Nie trzeba było niczego pakować, gdyż - jak wiadomo - na rzeczy Wali nie znaleziono miejsca w całej zagrodzie. Służący miał także zawiadomić gospodarzy, że Wala wprawdzie zostanie już w zamku, lecz za kilka dni przyjdzie do nich, by pożegnać się z całą rodziną.

Dziadek rzekł pół żartem, pół serio, iż Waleria na pewno wkrótce go opuści, ponieważ Fred mu ją zabierze.

Po chwili zastanowienia dodał jednak bardzo stanowczo:

- Nie pozwolę się porzucić. Życia zostało mi już niewiele, przez ten czas jednak muszę cię mieć w pobliżu. Tobie, Fredzie, jest przecież wszystko jedno, gdzie mieszkasz, a pracować możesz wszędzie. W zamku jest tyle miejsca, że nawet gdyby Henryk się ożenił, starczy go dla wszystkich. Co myślisz o tym, aby dla ciebie z Walerią urządzić lewe skrzydło? Ja bym nadal zajmował prawe, Henrykowi zaś pozostawimy do dyspozycji dwa piętra i budynek środkowy, gdyż jako główny przedstawiciel rodu ma prawo do największej powierzchni mieszkalnej. Każda część zamku ma oddzielne wejście, więc nikt nikomu nie będzie przeszkadzać. A jeżeli zechcemy się spotkać, nie będziemy musieli ani jeździć, ani chodzić za daleko. No i co sądzicie o moim planie?

Wszyscy po kolei uściskali dziadka. Jego projekt przyjęto jednogłośnie. Tylko Fred zwrócił się żartobliwie do przyjaciela:

- A co poczniesz, jeśli przyszła pani von Waldheim nie zgodzi się na to?

Henryk parsknął śmiechem.

- Moja żona będzie zawsze tego samego zdania co ja.

Dziadek spojrzał nań badawczo.

- Coś mi się zdaje, że jesteś bardzo pewny siebie. To zabrzmiało tak, jakbyś z góry wiedział, co cię czeka i komu przypadnie w udziale zaszczyt zostania twoją małżonką.

- Masz rację dziadku. Wiem, lecz na wszelki wypadek nie wymieniam nazwiska. A może dostanę kosza? Wolę być ostrożny...

- Chciałbym dożyć tej chwili, kiedy się ożenisz.

- Doczekasz się, dziadku. Bądź spokojny. Dziś otrzymałem wiadomość, że będę miał wkrótce sposobność zobaczyć się z tą młodą damą. Bądź przygotowany na rychłą wieść o moich zaręczynach, gdyż widok Wali i Freda czyni mnie zawistnym...

Stary pan von Waldheim zaczął się domyślać, o której panience napomyka Henryk. I on dowiedział się dzisiaj, że Kitty von Haller powróciła z matką do domu. Od dawna pragnął tego związku, choć nigdy nie rozmawiał na ten temat z wnukiem, aby mu nie narzucać swego zdania.

Kiedy dostarczono kufry, Waleria przeprosiła panów i wyszła, aby się przebrać do kolacji. Służba była oczywiście niezmiernie podniecona i zaintrygowana jej pojawieniem się w zamku. Nagle znalazła się jakaś wnuczka jaśnie pana, która dotąd mieszkała, nie wiadomo dlaczego, u Hartmannów. Ci, co poszli po bagaż, nie dowiedzieli się niczego, bowiem starzy milczeli jak zaklęci. Karol i Hanka natomiast w ogóle nie wiedzieli, o co chodzi. Naocznie stwierdzono jedynie to, iż panna została przyjęta w zamku z olbrzymią radością. Służbie nie pozostawało nic innego, jak tylko czekać na dalszy rozwój wypadków.

Waleria zeszła na kolację w eleganckiej wieczorowej kreacji. Oczarowała nie tylko trzech panów, lecz także wszystkich służących. Na jej cześć przygotowano małą ucztę.

Dziadek przekomarzał się z Fredem, mówiąc mu, że na oficjalne zaręczyny będzie musiał jeszcze poczekać dopóty, dopóki nie nastąpi prawna adopcja jego narzeczonej. Na pociechę dorzucił, że postara się, by wszystkim formalnościom stało się zadość w jak najkrótszym terminie.

- Nie zależy mi wcale na ogłoszeniu zaręczyn, drogi dziadku - rzekł Fred z uśmiechem. - Natomiast po zrękowinach nie chciałbym zwlekać ze ślubem.

- A kiedy mianowicie chcecie się pobrać?

Fred objął Walę gorącym, pełnym tęsknoty spojrzeniem.

- Ja? Ja chciałbym już jutro... - odparł z głębokim westchnieniem.

Panowie roześmieli się. Waleria spąsowiała.

- A może w święta Bożego Narodzenia? - spytał dziadek.

Fred westchnął znowu.

- Boże Narodzenie? Kiedyż to będzie? Chyba za sto lat... Walu, czy to konieczne, żebyśmy czekali tak niesamowicie długo?

Teraz i ona musiała się roześmiać.

- Jestem przekonana, że dziadunio nie każe nam czekać bez końca! Fredzie mój drogi, musisz się nauczyć cierpliwości!

- Ależ to takie trudne... Mieć szczęście w zasięgu ręki i nie móc go schwytać!

Henryk zwrócił się do przyjaciela z niewinną miną:

- Słuchaj, obiło mi się o uszy, że jesienią miałeś wyjechać z cyklem odczytów... Czyżbym się przesłyszał?

- Niestety, słuch masz dobry! Na dodatek widzę, że cię to cieszy, niegodziwcze! I to ma być przyjaciel?!

- Wiesz, obawiam się, że ja nie będę mógł ożenić się wcześniej, więc dlaczego właściwie tobie miałoby się powodzić lepiej ode mnie? Ja, biedny kawaler, i ty, szczęśliwy małżonek. Nie odpowiada mi taka kombinacja.

- Dałby Bóg, żeby ta twoja wybranka nie odmówiła ci serca ani ręki. Inaczej biada nam, biada!

- Otóż to. Módl się, Walu, żebym czym prędzej został narzeczonym i tym samym nie miał powodu wam zazdrościć!

- Dobrze, mój drogi, choć uważam, że jesteś bardzo pewny wygranej.

- Walu, nigdy nic nie wiadomo. Wszak ty sama odmówiłaś Fredowi, jakkolwiek on się wcale tego nie spodziewał. Wy, kobiety, jesteście nieobliczalne.

Starszy pan von Waldheim wstał i rzekł, podnosząc w górę swój kielich:

- Piję za zdrowie wszystkich kobiet z rodu Waldheimów! Wznoszę toast za pomyślność mojej wnuczki Walerii i za szczęście wszystkich potomków naszej rodziny! Fredzie i Henryku, wypijcie ze mną!

Zabrzęczało szkło. Waleria, bliska płaczu, patrzyła na trzech mężczyzn. Ogarnięta wzruszeniem odmawiała w duchu żarliwą modlitwę dziękczynną. Jak ogromnie, jak bezgranicznie wdzięczna była Stwórcy, który w sposób przecudowny pokierował jej losem...

***


Po rozmowie z Walą, dziadek postanowił, że dziewczyna osobiście wręczy Hartmannom obiecaną nagrodę, gdy pójdzie pożegnać się z nimi.

- Tak czy owak zawdzięczam dużo tym ludziom. Udzielili schronienia twej matce i zadbali o ciebie. A jakie to szczęście, że oddali cię na wychowanie Dorze Lorbach, która zapewniła ci odpowiedni rozwój i wykształcenie. Pomyśl tylko, jak wyglądałoby twoje życie w wiejskiej zagrodzie! Przyznam, że ja po prostu nie mogę sobie tego wyobrazić...

Waleria zwróciła się do dziadka z prośbą, aby pozwolił jej odwiedzić Hartmannów w niedzielę, gdyż wtedy zastanie wszystkich w domu. Dziadek wyraził zgodę pod warunkiem, iż Fred odprowadzi narzeczoną, aby załatwić przy okazji sprawę adopcji.

W niedzielę Waleria i Fred pojechali na wieś samochodem. Gdy z auta wysiadła Wala, Hanka pisnęła głośno z zachwytu i podziwu.

- Ojcze! Waleria z twoim przyjacielem! I przyjechała automobilem z zamku! Co się właściwie stało?

Nie zdążyła jednak wypytać o żadne szczegóły, bowiem młodzi ludzie już weszli do domu i przywitali się z Hartmannami. Starzy byli wyraźnie zakłopotani, Wala jednak zwracała się do nich tak serdecznie, że wkrótce poczuli się raźniej. Powiedziała, że pan von Waldheim wpłacił do banku na ich nazwisko pokaźną sumę, od której będą mogli pobierać odsetki, co położy zapewne raz na zawsze kres ich kłopotom finansowym. Hartmann jest upoważniony do odbioru połowy odsetków, druga połowa przypada jego żonie. Po ich śmierci obie części majątku przejdą na Hankę i Karola.

Hanka nie posiadała się ze zdumienia.

- Ale co się stało, Walu? Czy to prawda, że mieszkasz teraz w zamku i że już tam zostaniesz? Ale dlaczego? Powiedz, dlaczego?

Fred tym sposobem przekonał się, iż Hartmannowie dotrzymali obietnicy i nawet dzieciom nie powiedzieli o niczym. Odparł zatem Hance tak, jak mu poradził starszy pan von Waldheim.

- Właściciel zamku postanowił zaadoptować pannę Walerię, to znaczy będzie miała takie same prawa, jakby była jego rodzonym dzieckiem. Dlatego też rodzice otrzymali odszkodowanie. Poza tym panna Wala zapakowała do dużego kufra sukienki, bieliznę oraz różne pamiątki, a wszystko to dostanie pani, panno Hanko. Karol otrzymuje bon. Proszę, panie Karolu. Z tym papierkiem pójdziecie do sklepu w mieście i kupicie sobie wszystko, czego wam potrzeba.

Rodzina Hartmannów była wręcz oszołomiona. Matka płakała, głaszcząc ręce Wali, której miała tak wiele do zawdzięczenia. Hanka i Karol gotowi byli skakać z radości. Jedynie Gottlieba Hartmanna złościło to, że pan von Waldheim podzielił nagrodę na dwie równe części. Stało się to, oczwiście, za przyczyną Wali, która uświadomiła dziadkowi, że Hartmann bardzo szybko roztrwoni pieniądze. Zdaniem Walerii żona znacznie lepiej gospodarowała budżetem domowym niż jej małżonek.

Fred w mig zauważył niezadowolenie swego “przyjaciela”. Poprosił go o chwilę rozmowy na osobności.

- Wiecie sami najlepiej, panie Hartmann, że powierzenie wam całej kwoty, to nazbyt wielkie ryzyko. Ani się człowiek obejrzy, jak przepijecie wszystko co do grosza. Nie mówię, oczywiście, o kieliszku czy nawet dwu, ale pan nie zna umiaru. To może mieć opłakane skutki. Tak, mój drogi, trzeba rozpocząć nowe życie, zadbać bardziej o dom i gospodarstwo. A teraz proszę podpisać ten dokument, gdyż pan von Waldheim musi mieć waszą pisemną zgodę na adopcję Walerii. W przeciwnym razie będziecie zmuszeni stawić się w sądzie. Dzięki pannie Wali zdobyliście już niezły kapitał. Raz były to pieniądze przywiezione przez nią od Dory Lorbach, obecnie zaś korzystacie z dobrodziejstwa von Waldheimów. Spodziewam się, iż w dowód wdzięczności dla niej zaczniecie się prowadzić porządniej niż dotąd.

Gottlieb Hartmann zorientował się, że nic już więcej nie zdoła wytrząsnąć z tego rogu obfitości, toteż bez wahania podpisał papiery. Tego samego zabiegu musiał dokonać Henryk jako prawowity spadkobierca. Dopiero wyrażona na piśmie zgoda tych dwóch mężczyzn umożliwiała szybkie załatwienie wszelkich pozostałych formalności.

Narzeczeni pożegnali się z Hartmannami. Cała czwórka odprowadziła ich do samochodu, który Hanka wprost pożerała spojrzeniem. Poprosiła Walę, aby zezwoliła jej usiąść na chwilkę obok siebie. Ulokowawszy się na miękkich poduszkach, aż zapiszczała z uciechy, Karol pomógł siostrze przy wysiadaniu. Hanka twierdziła później, że był to najwspanialszy moment w jej życiu, kiedy siedziała tak sobie wygodnie w eleganckim aucie.

Waleria i Fred mieli już odjeżdżać, gdy dwaj lokaje przynieśli właśnie kufer z rzeczami dla panny Hartmann. Wala obdarowała ją bardzo hojnie. Nie musiała zresztą oszczędzać, albowiem dziadek wyznaczył jej pokaźną sumę miesięczną na “drobne wydatki”.

- Weź również kufer, żebyś miała gdzie trzymać sukienki - zawołała na odjezdnym Waleria.

Hanka, dumna niczym paw, udała się wraz z lokajami, dźwigającymi kufer, do swego pokoiku na poddaszu, którego nie musiała już z nikim dzielić.

***


Tymczasem Henryk pojechał do majątku barona von Hallera, aby powitać jego żonę i córkę, które wróciły z kuracji w Kissingen. Po długich namowach udało mu się skłonić Kitty do spaceru po parku we dwoje.

- Jakże się pani bawiła w Kissingen, panno Klaro?

- Bardzo dobrze.

- Pewno otaczał panią rój wielbicieli?

Kitty zerknęła na niego spod oka. Serce jej uderzało prędko i mocno, mimo to odpowiedziała oschle jak zazwyczaj:

- Owszem, było ich mnóstwo.

- I żaden nie znalazł łaski w oczach pani?

Kitty wyniośle uniosła głowę. Co też sobie myśli ten Henryk? Może przypuszcza, że ona tylko czeka na to, aby raczył jej się oświadczyć? O, nie! Kitty już go nauczy rozumu i pokory!

- Nie zdecydowałam się jeszcze, któremu z nich przyznam palmę pierwszeństwa.

Mimo iż Henryk znał ją dobrze i właściwie wiedział, że udaje, to jednak z trudem opanował wzburzenie. Odparł na pozór spokojnie:

- Życzę szczęścia, panno Kitty! Spodziewam się, że dokona pani dobrego wyboru. A gdyby przypadkiem usłyszała gdzieś pani, że obecnie w zamku mieszka pewna śliczna panienka, proszę uwierzyć, bo to szczera prawda. Zresztą przy okazji pozna pani osobiście tę uroczą istotę, która już niebawem będzie się nazywała von Waldheim.

Kitty przystanęła nagle z niemal pobielałą twarzyczką. W jej oczach odmalowało się tyle autentycznego smutku, rozżalenia i bólu, że Henryk zrezygnował z dalszego eksperymentowania. Nie tracąc czasu porwał ją w objęcia i rzekł z uśmiechem:

- Widzę, że wszystko w porządku, Kitty. Przepraszam, że zachowałem się tak grubiańsko, ale obawiałem się, iż gdybym postąpił inaczej, ty byłabyś gotowa dręczyć mnie jeszcze przez lata. Nie zniósłbym tego dłużej!

I uniemożliwiając dziewczynie jakąkolwiek odpowiedź, przycisnął wargi do jej ust. Gdy wreszcie zdołała się uwolnić z uścisku, wykrzyknęła:

- Po raz pierwszy w życiu zdarza mi się widzieć podobne zuchwalstwo!

Henryk zaśmiał się triumfalnie.

- Przyznaję, że zależało mi bardzo, aby być tym pierwszym, któremu wolno cię pocałować!

- Wolno? A kto właściwie dał ci... dał panu pozwolenie?

- Zdawało mi się, że ty. Skoro jednak się gniewasz, to natychmiast oddam ci tego skradzionego całusa...

Kolejny pocałunek sprawił, iż Kitty się roześmiała, choć oczy miała mokre od łez.

- I jeszcze na domiar złego zmyśliłeś historyjkę o pannie, która wkrótce będzie nosić twoje nazwisko - powiedziała z urazą.

- Przysięgam ci, Kitty, że nie zełgałem ani trochę. Hej, kozaczku, poczekaj! Zaraz opowiem ci wszystko. Potem pójdziemy do twoich rodziców, bowiem przysiągłem sobie, że wyjdę stąd jako narzeczony albo wcale. To nie jest życie, moja kochana. Wyobraź sobie, że w zamku mamy młodą parę, która się ciągle całuje po kątach. Czy mogę na to patrzeć bez zawiści?

Pocałował ją znowu i opowiedział w skrócie historię Walerii. Do zamku powrócił z tarczą, czyli już jako oficjalny narzeczony Kitty.

Nazajutrz przyszła następna informacja z agencji. Okazało się, iż doktor Siebert pracował w internacie zaledwie dwa lata. Podczas jakiegoś buntu młodzieży, którego on był przyczyną, został ugodzony w czoło ciężkim kamieniem. W kilka dni później zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Sprawcy nie znaleziono, nikt nie wiedział, kto cisnął tak celnie...

Panowie odetchnęli z prawdziwą ulgą, gdyż taką wersję można było przedstawić Walerii, unikając mijania się z prawdą. Wala istotnie zapytała kiedyś dziadka, co się stało z jej ojcem, a wtedy uzyskała odpowiedź, że od dawna nie żyje.

Zaprzyjaźniła się serdecznie z Kitty, przypominającą jej trochę córkę Wolframów, do której napisała bardzo długi list.

Zawiadamiała w nim Hermę o cudownej zmianie losu, o tym, że udało jej się zdobyć serce kochanego mężczyzny. Odpowiedź nadeszła niebawem. Herma prosiła, żeby Wala z narzeczonym przyjechała na jej ślub.

Wszelkie formalności załatwiono błyskawicznie. Kitty pokochała bardzo Walerię von Waldheim i cieszyła się, że wszyscy razem zamieszkają w zamku.

W październiku Fred wyruszył w podróż, aby w kilkunastu większych miastach wygłosić cykl odczytów.

Po jego powrocie dziadek zdecydował, że nie będzie dłużej dręczyć młodych ludzi odwlekaniem ślubu. Ustalono, iż podwójne wesele - Freda z Walerią oraz Henryka z Kitty - odbędzie się w połowie listopada.

Cała wieś uczestniczyła w tej wielkiej uroczystości, którą szczególnie przejęta była rodzina Hartmannów, zwłaszcza zaś Hanka.

Obie pary nowożeńców wybrały się jednocześnie w podróż poślubną, ale rozdzieliły się w Berlinie.

Po czterech tygodniach miodowego miesiąca cała rodzina spotkała się znowu u siebie. Wala była teraz prześliczną młodą mężatką. Jej uroda rozkwitła u boku Freda. Osoby postronne nadal nie wiedziały, na czym polegała zagadka w życiu Wali, ale przyjaciele i bliscy znajomi znali jej dzieje.

Nikt jednak nie wiedział, jak wielkiego doczekała się szczęścia, jak ogromnie kochał ją Fred i jak ona jego kochała. Gerold, można powiedzieć, nosił na rękach żonę i czynił wszystko, aby zapomniała o smutnej przeszłości. Dziadek radował się szczęściem obu młodych par, szczególnie jednak uwielbiał Walerię, która starała się opromienić i osłodzić jego starość.

Pewnego dnia państwo Geroldowie stali przy oknie, wpatrzeni w cichą wioskę u podnóża góry.

Fred przytulił żonę i rzekł do niej czule:

- Spójrz Walu, oto twoja ojczyzna...

Wtedy młoda kobieta złożyła główkę na jego piersi, szepcząc z rozmarzeniem:

- Och, nie! Fredzie, ona jest tutaj, tu, gdzie bije twoje serce... Ileż szczęścia i rozkoszy zaznałam w mojej cudownej ojczyźnie!




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Courths Mahler Jadwiga Zagadka w jej zyciu (rtf)
Courths Mahler Jadwiga Zagadka w jej życiu
Courths Mahler Jadwiga Wojenna zona
Courths Mahler Jadwiga Zaręczynowy naszyjnik
Courths Mahler Jadwiga Dzieci szczęścia
Courths Mahler Jadwiga Gdyby życzenia zabijały
Courths Mahler Jadwiga I będę ci wierna aż do śmierci
Courths Mahler Jadwiga Odzyskany Klejnot
Courths Mahler Jadwiga Tajemnica rubinowego pierścienia (Zbrodnia na zamku Truenfelds)(Gryzelda)
Courths Mahler Jadwiga Sprzedane dusze
Courths Mahler Jadwiga Zareczynowy naszyjnik
Courths Mahler Jadwiga Zakładniczka
Courths Mahler Jadwiga Miłosne wyznanie doktora Rodena
Courths Mahler Jadwiga Przez cierpienie do szczęścia
Courths Mahler Jadwiga Wojenna żona
Courths Mahler Jadwiga Tajemna miłość , tajemne cierpienie
Courths Mahler Jadwiga Czarodziejskie ręce
Courths Mahler Jadwiga Malzenstwo Felicji 2
Courths Mahler Jadwiga Za winy matki

więcej podobnych podstron