Martha Wells
Ciernie
Schodząc na kolację, natknęłam się na guwernantkę, która O właśnie
szarpała się z moim ciotecznym praprawnukiem. Wstrętny dzieciak
siłował się z biedną kobietą i najwyraźniej próbował przerzucić ją przez
poręcz.
- Rózga mogłaby rozwiązać ten problem, panno Grey - stwierdziłam.
- Skorzystałabym z niej z ogromną przyjemnością, proszę pani... - odparła
guwernantka ostrzejszym tonem, niż miała w zwyczaju, ledwo łapiąc
oddech.
Być może to walka o życie - w końcu znajdowali się na trzecim półpiętrze,
a daleko w dole rozciągała się kamienna posadzka holu - sprawiła, że
guwernantka przezwyciężyła swoją zwykłą powściągliwość.
- Ale pouczono mnie, żeby stosować wobec dzieci tylko nowoczesne
metody wychowania...
Matka tego niesfornego stworzenia, moja cioteczna prawnuczka Electra,
pospiesznie wchodziła po schodach. Jej satynowa suknia szeleściła głośno
jak wiatr w czasie burzy. Electra zawahała się, widząc szarpaninę, po czym
zamachała pulchnymi, delikatnymi rękoma.
- Och, Malcolm, nie wolno ci tak traktować panny Grey! Uśmiechnęłam
się ponuro. Te nowoczesne pomysły! Przez
nie i tak już rozpieszczone dzieci stawały się postrachem dla służby i
reszty domowników. Cóż, Electra zawsze miała miękkie serce.
Chłopiec posłusznie puścił guwernantkę i z triumfującym, szerokim
uśmiechem schylił się, żeby złapać woreczek z robótkami, który upadł jej
na dywan. Nie miałam wątpliwości, że zamierza zrzucić go na dół, skoro
nie udało mu się z boną. Straciłam cierpliwość i złapałam to podłe
stworzenie za ucho. Chłopak krzyknął i natychmiast się uspokoił - jestem
stara, ale palce mam sprawne. Musiałam się bardzo starać, żeby nie
ścisnąć za mocno. Mamy w rodzinie kuzynów, którzy wpadali w szał, gdy
wyczuwali w powietrzu zapach dziecięcej krwi albo zauważali perełki
potu na delikatnym policzku. Na rodzinnych zjazdach byli przez to dość
niewygodnymi gośćmi. Oczywiście nie można zjeść własnego ciotecznego
prawnuka, nawet w obliczu tak rozmyślnej prowokacji.
Electra uśmiechnęła się niezbyt mądrze i powiedziała:
- Och, skarbie, musisz być grzeczny, bo niegrzeczni chłopcy umierają i idą
do piekła.
- Niektórzy nawet krótszą drogą niż reszta - dodałam, myśląc o głębokiej
studni na końcu ogrodu.
Guwernantka uznała moje zachowanie za milczące przyzwolenie dla
umiarkowanej przemocy. Złapała podopiecznego za drugie ucho, gdy tylko
ja go puściłam, i pognała go schodami na górę.
Ja i Electra ruszyłyśmy w dół. Była bardzo podenerwowana.
- Cioteczko, przecież cioteczka wie, że Malcolm to słodkie...
- Niestety nic o tym nie wiem.
Jak na naszą rodzinę, Electra była drobną kobietą. Jej głowa z wiotkimi
blond włosami ledwie sięgała mi do ramienia. Była pulchna i musiała
nosić gorset, żeby nadać figurze odpowiedni kształt; oczy miała łagodne, a
twarz jak aniołek. Dla kogoś obcego musiałyśmy stanowić dziwaczną
parę, ponieważ ja z racji wieku byłam raczej chuda, wręcz wymizerowana,
a rysy zawsze miałam dość ostre.
- A więc, cioteczko...
Doszłyśmy do półpiętra nad holem. W dole mąż Electry, pan John
Dearing, osobiście witał gościa: młodego mężczyznę, który właśnie
podawał płaszcz kamerdynerowi. Nie spodziewano się żadnych gości, a w
dodatku pora przed kolacją nie jest stosownym czasem na składanie wizyt.
Mimo to Dearing witał tego aroganckiego człowieka jak powracającego
syna marnotrawnego.
Był to bardzo przystojny mężczyzna (przybysz, oczywiście; Dearing
wyglądał jak tęgi, zarośnięty piżmak, idealna partia dla Electry); blond
loki, szerokie ramiona, wyrazisty profil. Po plecach przebiegł mi dreszcz
niepokoju. Chyba odezwał się stary instynkt. Strój przybysza, chociaż
może nie najlepszy do podróży w czasie deszczowej pory roku, był
modnie skrojony i uszyty z materiału w doskonałym gatunku.
Electra zmarszczyła brwi. Przywołała jednego z lokajów i zapytała:
- Williamie, któż to jest?
- Mówią, że to jakiś zagraniczny książę, proszę pani. Syn króla Armantii.
- Rozumiem. - Electra odesłała służącego i spojrzała na mnie. W jej
łagodnych oczach malował się niepokój. - Ojej. Książę.
- Dużo czasu minęło, ale miałam już z takimi do czynienia - stwierdziłam.
- Ojej.
Kolacja opóźniła się, ponieważ trzeba było rozlokować świtę księcia i
poczekać, aż on sam przebierze się do posiłku. Przywiózł ze sobą dwóch
służących o dość podejrzanej aparycji oraz pokojowego, który bardziej
pasował do pułku kawalerii niż do dworu. Ale w obecnych czasach
członek rodu królewskiego, zwłaszcza z zagranicy, może podróżować, jak
zechce, bez zbytniej ostentacji.
Dyskretnie podpytałam służbę i ustaliłam, że książę Carl Kohler
korespondował z mężem Electry na temat pewnej kwestii, w której
Dearing udawał specjalistę. Mimo to nie spodziewano się przybycia
księcia. Wcale mi się to nie podobało. W moim wieku perspektywa walki
nie była już tak porywająca jak wtedy, kiedy miałam dwadzieścia lat i
byłam w pełni sił. Miałam nadzieję, że będę sobie tutaj w spokoju słabnąć
i patrzeć na rodzinne kłótnie. Rozrywki dostarczałyby mi prośby
miejscowych wieśniaków, spośród których wielu trzymało się dawnych
zwyczajów i pamiętało o moim istnieniu.
Zadbałam o to, żeby przy stole siedzieć tak, bym mogła obserwować
naszego znamienitego gościa i by nie przesłaniała mi go masywna,
piętrowa patera. Zamierzałam posłuchać tego, co uchodziło w tym domu
za konwersację. Dziś na kolacji obecnych było kilku braci i bratanków
Dearinga. Wszystkim schlebiała protekcjonalność, z jaką traktował ich
książę, więc postanowili zrobić z siebie całkowitych osłów. Kohler
nieustannie się uśmiechał, a jego obcy akcent był ledwo zauważalny;
uznałam, że prawdopodobnie kształcił się w naszym kraju. Czułam na
sobie spojrzenie naszego gościa częściej, niżby to wypadało
- nie należałam już do kobiet, którym przyglądają się młodzi mężczyźni.
Przyczyna wizyty księcia wyjaśniła się dopiero, gdy ze stołu sprzątnięto
ostatniego turbota. Kiedy Dearing, który uważał się za historyka-amatora,
skończył nużący monolog na temat wieku kościoła parafialnego, Kohler
pochylił się nad stołem i powiedział:
- To fascynująca historia, ale tak naprawdę chciałbym porozmawiać z
wami na temat legendy o Wielkim Lesie Cierniowym. Chciałbym
osobiście zbadać tę sprawę.
Electra, która właśnie piła wino, zakrztusiła się w sposób, który nie
uchodził damie. Sąsiedzi przy stole musieli pospieszyć jej z pomocą.
Kiedy stołownicy skupili się na Electrze, odezwałam się:
- Doprawdy? Nigdy bym nie pomyślała.
Posłał mi olśniewający uśmiech, a ja stwierdziłam, że nie pomyliłam się,
wyczytując w głębi jego błękitnych oczu pełną ostrożności podejrzliwość.
- A jednak, droga pani - odpowiedział. - Czy mogłaby pani zaspokoić moją
ciekawość?
- Śmiem twierdzić, że nawet gdybym mogła, nie zrobiłabym tego.
Wszyscy wiemy, jak niebezpieczna bywa ciekawość.
- A Wielki Las Cierniowy jest bardzo niebezpieczny, prawda?
- natychmiast przeszedł do natarcia.
Electra doszła jakoś do siebie, więc stołownicy zaczęli się nam
przysłuchiwać. Dearing zauważył mój wzrok i na chwilę na jego twarzy
zagościło przerażenie. Chyba zdążył już zapomnieć, jak dobrze znam
przedmiot naszej rozmowy. Pospiesznie stwierdził:
- Z czysto botanicznego punktu widzenia, wasza Miłość, ciernie są ostre i
mawia się, że trujące. Uznałbym to za niebezpieczne.
- Z czysto botanicznego punktu widzenia - powtórzył Robson, kuzyn
Dearinga, śmiejąc się przy tym serdecznie. - A to dopiero dobre, staruszku.
Robson był skończonym głupcem i trudno odgadnąć, co rozumiał pod
słowem „botaniczny".
Kilka dam zachichotało nerwowo, próbując zatuszować niezręczną
sytuację, a Dearing uśmiechnął się niepewnie. Kohler odpowiedział
uśmiechem, by dać do zrozumienia, że docenia żart, po czym odparł:
- Bardziej interesuje mnie to, co znajduje się w samym lesie.
- Białe pałace o złotych podwojach? - zapytałam. - Korytarze wykładane
marmurem, obwieszone jedwabiami, aksamitem i klejnotami? Z
mieszkańcami uwięzionymi w czasie i czarach, mężczyznami i kobietami,
o tak, zwłaszcza kobietami, zatopionymi we śnie jak owady w bursztynie?
Nie ma sensu owijać w bawełnę, bo inaczej ci ludzie zaczęliby sobie
wyobrażać, że są subtelni. Wszyscy zamilkli. Kohler zmrużył wilcze oczy.
- Mam wrażenie, że widziała to pani na własne oczy. Uśmiechnęłam się
delikatnie.
- Młody człowieku, uważa mnie pan za aż tak starą? Kohler wycofał się
zakłopotany.
Dearing z namaszczeniem pokiwał głową.
- Tak, istnieje legenda o dworze albo twierdzy z dawnych czasów,
uwięzionych w lesie przez jakieś czary, które sprawiły też, że pojawiły się
ciernie. Ale to zwykła bajka. Ciernie zawsze tam rosły.
- Zapewne ma pan rację - zgodził się Kohler. Pozwolił, aby Dearing
zmienił temat i zaczął opowiadać o słynnym targowisku w sąsiednim
hrabstwie.
To najbardziej mnie zmartwiło. Nasz książę nie przybył, aby się czegoś
dowiedzieć, żeby zdobyć jakieś informacje. On już wszystko wiedział.
Czy postanawiając zatrzymać się w domu Dearinga, spodziewał się, że
mnie tu zastanie?
Być może.
Kolejne starcie miało miejsce, gdy panowie po wypiciu porto i wypaleniu
cygar dołączyli do pań w bawialni. Pracowałam nad haftem. Siadłam sobie
w kącie, z dala od ognia. Zawsze wolałam przędzenie, ale w dzisiejszych
czasach nie wypada prząść w bawialni. Nadal trzymałam kołowrotek w
swoim saloniku. Spod moich palców wychodziła większość najlepszych
nici używanych w domu.
Kohler usiadł obok mnie. Przysunął się bardziej, niż mi to odpowiadało.
Gdyby zachował się tak wobec którejś z kobiet w bawialni, czułabym się
zmuszona interweniować. Przyglądając mi się w skupieniu, powiedział:
- Pani... chyba nie przedstawiono nas sobie stosownie?
- Wobec tego w ogóle nie powinien pan ze mną rozmawiać - zauważyłam.
Zignorował to. Arystokracja uważa, że może stosować się do zasad
dobrego wychowania wedle własnego widzimisię, ale niechby w ten sam
sposób zachował się jakiś ubogi baronet, natychmiast by zesztywnieli,
jakby połknęli kije.
- Obawiam się, że muszę panią przeprosić. Najwyraźniej obraziłem panią
podczas kolacji.
Nie lubił wychodzić na głupca i postanowił sobie, że mnie sprowokuje.
Spojrzałam na niego spod zmrużonych powiek.
- Na to wygląda. Jeśli jednak przeraża pana myśl o przeprosinach, źle by
było, gdyby kontynuował pan swoje dotychczasowe poczynania.
- A jakież to poczynania, pani?
Mówił łagodnym i życzliwym tonem, jak młody człowiek, który stara się
ułagodzić zrzędliwą staruszkę. Nie podobał mi się z tymi swoimi blond
lokami i zadbaną sylwetką; w kwiecie wieku miewałam lepszych od niego
książąt.
Panie obserwowały nas, za to mężczyźni nie zdawali sobie z niczego
sprawy. Po tylu pokoleniach krew rozrzedziła się i łatwo im było
zapomnieć, tak jak zapomniał Dearing. Electra tak się denerwowała, że
kręciła się po bawialni jak ćma wokół płomienia.
- Wszelkie, które podejmuje obcy szlachcic w naszym pięknym kraju.
- Działam w imię sprawiedliwości, pani - stwierdził, patrząc na mnie z
ponurą satysfakcją. - To wszystko.
Pod koniec wieczoru mały panicz Matthew wymknął się z sypialni na dość
długo, żeby zrzucić tacę i rozlać herbatę na modnie skrojone bryczesy
Kohlera. Wykorzystałam wynikłe z tego zamieszanie i nagrodziłam
dziecko słodkim ciastkiem.
Zaraz potem poszłam się położyć, a przynajmniej taki miałam zamiar.
Wkrótce zjawił się Dearing. Przepraszał za to, że pozwolił, aby rozmowa
przy kolacji zeszła na tak drażliwe dla naszej rodziny tematy. Wybaczyłam
mu. Nie sądzę, aby naprawdę rozumiał, w jakich zamiarach zjawił się tu
Kohler. Większość domowników uważała, że moje przygody to tylko stare
zmyślone historie, i tak naprawdę nie wierzyła w ich prawdziwość.
Przyszło też kilka moich młodszych prawnuczek ciotecznych, które
wyobrażały sobie, że są spadkobierczyniami moich mocy. Przedstawiły mi
najróżniejsze pomysły, mające na celu odwrócenie uwagi księcia lub
unieszkodliwienie go. Jeden z nich był tak ryzykowny, że naprawdę mi
zaimponował. Przypomniałam jednak młódce, że entuzjazm nie zastąpi
doświadczenia i talentu. Dodawszy im otuchy bądź udzieliwszy nagany -
stosownie do potrzeb - odesłałam wszystkie, a potem wyciągnęłam lustro i
zaczęłam obserwować naszego znamienitego gościa.
Przez długi czas siedział z innymi mężczyznami, aż lampy zaczęły
przygasać i posłano po służącego, aby się nimi zajął. Panowie zabawiali
się przy kartach i brandy, jednakże książę w przeciwieństwie do
pozostałych nie nadużywał trunków.
W końcu Dearing ogłosił koniec wieczoru i wszyscy chwiejnym krokiem
ruszyli do schodów. Przerwałam patrzenie, żeby się przeciągnąć. Palce mi
zdrętwiały od ściskania lustra. Miałam za sobą długi dzień, a
spodziewałam się równie długiej nocy. Nie sposób było przewidzieć, czy
Kohler poczeka kilka godzin do świtu i wtedy opuści dom, jakby nigdy
nic, czy też wyjedzie wkrótce po tym, jak wszyscy udadzą się na
spoczynek. Musiałam po prostu patrzeć i czekać.
Rozległo się pukanie do drzwi mojego buduaru. Nie zareagowałam.
Służba doskonale wiedziała, że nie należy mi przeszkadzać, a z
domownikami nie zamierzałam już rozmawiać. I wtedy usłyszałam, jak
ktoś ostrożnie otwiera drzwi.
Siedziałam przy toaletce w sypialni, a drzwi łączące ją z salonikiem
zostawiłam otwarte. Słyszałam, jak ktoś podkrada się cicho po dywanie i
zatrzymuje tuż poza zasięgiem mojego wzroku. Uśmiechnęłam się i
powiedziałam:
- Och, proszę wejść i skończyć z tym wreszcie.
Zrobił ostatni, odważny krok i stanął w progu sypialni. To był służący-
kawalerzysta Kohlera. Ściskał w spoconej łapie solidną laskę.
Muszę przyznać, że byłam zawiedziona. Posłanie służącego, aby cię zabił,
to zwykła obelga.
Musiał zauważyć moje niezadowolenie. Zacisnął mocniej dłoń na lasce,
mruknął coś w stylu „Za króla i ojczyznę" i rzucił się w moją stronę.
Chwyciłam lustro. Mężczyzna dostrzegł swoje odbicie. Zachwiał się w pół
kroku i zamarł, gdy mój czar zaczął działać. Miałam mnóstwo czasu, aby
przygotować zaklęcie, kiedy skradał się przez salonik.
W jego oczach malowało się absolutne zaskoczenie, a potem pojawiło się
przerażenie, gdy pod nosem zaczęły mu wyrastać białe wąsiki, a na twarzy
łatki szarej sierści. Twarz stale się kurczyła, aż w końcu zniknęła w
kołnierzu, a ubranie opadło na podłogę.
Rzuciłam lustro na toaletkę i wstałam. Przeszłam nad oszołomioną myszą,
która próbowała wyplątać się ze stosu ubrań. Wyszłam pospiesznie z
pokoju, nie myśląc nawet o założeniu płaszcza czy kapelusza. Teraz byłam
zła, naprawdę zła, po raz pierwszy, odkąd zjawił się Kohler.
Zeszłam schodami kuchennymi, pustymi o tej porze, jeśli nie liczyć dwóch
plotkujących na dole pokojówek, które na mój widok uciekły w panice.
Kiedy otwierałam drzwi oddzielające część domu przeznaczoną dla służby,
wyczułam, że ktoś za mną stoi. Odwróciłam się w ostatniej chwili - drugi
służący Kohlera właśnie zamierzał uderzyć mnie w głowę jednym z
naszych najlepszych srebrnych świeczników. Uchyliłam się i
wymamrotałam pierwsze lepsze zaklęcie, jakie przyszło mi do głowy.
Mężczyzna, klnąc, wypuścił rozgrzane do czerwoności srebro.
Nim zdążyłam zrobić coś więcej, służący krzyknął, potknął się i padł u
mych stóp. Za nim stał Brooks, nasz mąjordomus, uzbrojony w drugi
świecznik od kompletu.
- Bardzo dobrze, Brooks - powiedziałam.
Pracował u nas od dość dawna i znał historię rodziny lepiej od Dearinga.
- To nic takiego, proszę pani.
Przeszedł nad jęczącym służącym Kohlera i przytrzymał mi drzwi.
Jednocześnie strzelił palcami na lokajów, którzy zgromadzili się w
przejściu za nim, żeby posprzątali bałagan.
- Czy będzie pani potrzebowała powozu?
- Nie, dziękuję, Brooks. Nie mam na to czasu. - Ruszyłam szybko w stronę
drzwi wyjściowych. - Ach, jedna rzecz, Brooks. - Zatrzymałam się. - Zdaje
się, że w moich pokojach jest mysz. Poślij tam lepiej jakiegoś kota.
- W tej chwili, proszę pani.
Noc była wilgotna i chłodna, ale księżyc stał w pełni, a krew w moich
żyłach krążyła wartko. W nocnym powietrzu wyczułam zapach Kohlera,
trzeciego z jego sług, i konia. Na końcu wysypanego żwirem podjazdu dąb
powiedział mi, że książę rzeczywiście przejeżdżał obok niego i skierował
się w stronę lasu.
Od dawna posiadałam umiejętność błyskawicznego podróżowania, a
księżyc dodawał mi sił. Popędziłam śladem księcia, czasem błotnistymi
drogami, czasem polami, jeśli pozwalały na to żywopłoty.
Niebo poszarzało - zbliżał się świt, gdy dotarłam do skraju lasu. Bez trudu
śledziłam Kohlera. Z zadowoleniem zauważyłam, że jego dwukółka
zatrzymała się przy pierwszych drzewach, a służący stoi obok konia.
Ponieważ ten ani razu mnie nie zaatakował, zadowoliłam się prostym
zaklęciem snu (a w zaklęciach snu, muszę nieskromnie przyznać, jestem
nadzwyczaj dobra). Wydmuchnęłam czar w jego stronę na lekkim,
porannym wietrzyku. Mężczyzna opadł na kolana, a potem zwalił się na
wilgotną ziemię. Zaciekawiony koń pochylił się nad nim.
Ruszyłam przed siebie i stanęłam na skraju Wielkiego Lasu Cierniowego.
Wysokie dęby tworzyły potężną ścianę, nieprzeniknioną i tajemniczą.
Przerwy między nimi otwierały drogę do zielonych pieczar, nie wiadomo
jak głębokich i jak niebezpiecznych. W powietrzu unosił się zapach
wilgotnych liści i butwiejących tajemnic.
Ostatnią nadzieję pokładałam w tym, że Kohler nie pochodził tak
naprawdę z królewskiego rodu. Ale kiedy rozgarnęłam niskie gałęzie,
zobaczyłam, jak pierwsze cierniowe zarośla rozstępują się przed nim.
Przede mną również się rozstępowały, być może nawet chętniej, bo w
końcu ja im dałam życie. Ruszyłam ścieżką, którą nie podążałam od wielu
lat.
W końcu pozwoliłam cierniom zamknąć się za mną i podążyłam krętą
drogą przez coś, co w minionym wieku było rozległym, przyjemnym
ogrodem. Mijałam fontanny zarosłe kopcami mchu, marmurowe nimfy i
fauny ginące wśród wysokich traw, jezioro, na którym dryfowały złocone
łodzie, puste i porzucone, grotę z wyschniętym teraz wodospadem, która
stała się królestwem pająków, zarośnięte labirynty żywopłotów, przybrane
jeżynami i ciężkim kwieciem dzikich róż. Słyszałam bzyczące pszczoły,
zaspane jeszcze w świetle porannego słońca, ale poza nimi nic nawet nie
drgnęło.
Winorośle zawładnęły pałacem równie skutecznie, jak moje zaklęcia.
Pogrzebały budynek pod zieloną lawiną. Tylko czasem przebłyskiwał biały
kamień murów, delikatne wieżyczki albo arkady krużganków. Kaskada
zieleni nie zasłoniła tylko jednej z wielkich bram okutych żelazem. Wrota
stały otworem, a za nimi ciągnęło się mroczne przejście.
Podkasałam suknię i pobiegłam.
Wysokie korytarze tonęły w półcieniach. Lśniące niegdyś jak kryształ
szyby nie przepuszczały światła, porosłe brudem i zasłonięte przez
listowie na zewnątrz. Kurz gęsty jak mąka pokrywał masywne meble,
zaśniedziałe srebra i nadal lśniące złoto. Z dębowych belek sufitowych
zwieszały się zdumiewającej wielkości pajęczyny, dzieląc korytarze jak
poszarpane zasłony. Śpiąca służba leżała w stosach szmat, kilku dworzan
osunęło się pod ścianami albo rozciągnęło na bruku, a jedna kobieta spała
zwinięta na boku w kałuży wyblakłego jedwabiu.-
Widziałam ślady po jego przejściu. Nawet w takiej chwili zatrzymywał się,
żeby popatrzeć albo czegoś dotknąć.
Pędziłam przez ciemne, marmurowe korytarze w stronę wspaniałych
kręconych schodów.
Po zachodzie księżyca moje moce osłabły, kiedy więc dotarłam do tego
pokoju - ostatniej komnaty w najwyższej wieży - ledwo łapałam oddech.
Włosy opadały mi szarymi pasemkami na twarz. Cieszyłam się, że nigdy
nie zawracałam sobie głowy takimi bzdurnymi nowinkami jak gorsety.
Komnata była okrągła i miała tuzin okien, wyglądających na uśpione
królestwo. Jedno z nich było otwarte. Wyblakłe zasłony odsłonięto, żeby
światło padło na przybrane aksamitami i złotem łoże.
Przez chwilę patrzyłam tylko na nią. Była prawie dzieckiem. W
dzisiejszych czasach siedziałaby w pokoju dziecinnym, ucząc się
malowania akwarelami i geografii. Blond włosy rozsypały się na
jedwabnej poduszce. Jej twarz była blada, czysta i nieruchoma.
A potem spojrzałam na niego. Czasu starczyło mu tylko na to, aby
otworzyć okno. Teraz patrzył na mnie zaskoczony i wściekły.
- Ani kroku dalej! - syknęłam.
Kohler nie okazał strachu i podejrzewałam, że rzeczywiście się nie boi.
Wygodne życie nie nauczyło go lęku. Zniecierpliwiony, spiorunował mnie
wzrokiem i powiedział:
- Nie uśmiechasz się, gdy patrzysz na podłość, którą uczyniłaś. Czyżbyś
żałowała?
Ciernie podarły mu płaszcz, fular miał przekrzywiony, a loki w nieładzie.
Nadal mi się nie podobał. Miał tendencje do czerwienienia się i pewnie z
wiekiem się roztyje. Nie, nie był mężczyzną, który zmiękczyłby moje
serce w takiej chwili. - Nie żałuję.
Podróż do pałacu zmęczyła mnie, a samo miejsce przywołało wiele
wspomnień.
- Byłam młoda, w pełni sił, a niezaproszenie mnie na chrzciny było
ostatnią i najgorszą zniewagą, jaką ścierpiałam. A przynajmniej tak mi się
wydawało. Nie mogłam postąpić inaczej, zważywszy na to, kim i czym
byłam. Od tego czasu w swoim życiu zrobiłam wiele gorszego i dużo
lepszego.
Pokręcił z niesmakiem głową.
- Rzeczywiście musisz być okrutna, skoro widząc tę niewinną twarz,
skazałaś ją na wieczny sen.
- Okrutna, o tak. Ale teraz okrucieństwo jest na służbie dobroci. Widziałeś
to miejsce, pewnie domyślasz się, ile ma lat. Czas przebudzenia minął sto
lat temu. Uwolnić ją w dzisiejszych czasach to jak skazać niewinność na
piekło.
Roześmiał się.
- Kłamstwa, czysta sofistyka.
Naprawdę chciałam, aby zrozumiał, ale na darmo się wysilałam.
- Król nie jest tu królem. Nie może nawet rościć sobie praw do terenów, na
których stoi pałac. Ziemię by podzielono, dobra rozgrabiono. Mieszkańcy
by przepadli, oszaleliby, widząc zmiany, które zaszły w świecie. Służba i
chłopi umarliby z głodu, a szlachtę obwożono by po jarmarkach jako
dziwadła. Nie mam już dość mocy, aby uchronić ich przed tym, więc
muszę żyć, ponosząc konsekwencje własnej głupoty. Naraziłbyś ją na coś
takiego?
Na próżno się starałam. I tak powiedzą, że zrobiłam to z zazdrości, bo
jestem starą, zgorzkniałą kobietą, która nie mogła znieść triumfu i
szczęścia pięknej, młodej dziewczyny.
Niech mówią, co chcą.
Znam świat. Zaczęłam to, bo kierowała mną głupota i żądza zemsty,
przyznaję, i z tej samej głupoty ciągnęłam to dalej. Ale potem przyszedł
czas na trzeźwy osąd. I to nie ten książę przełamie mój czar, nie on rozpali
jej serce.
Patrzył na nią z namiętnością, która jednak nie miała nic wspólnego z
miłością. Takie samo światełko zabłysło w oczach małego Matthew, gdy
dawałam mu ciastko.
- Ją, ją właśnie zabrałbym ze sobą, aby ją chronić i miłować...
- A jej rodzinę, towarzyszy, wierną służbę skazałbyś na zatracenie? Nie
podziękowałaby ci za to. Nawet gdyby szok nie odebrał jej mowy.
Nie odpowiedział na to, tylko patrzył na mnie ze złością. Zaczęłam
podejrzewać, że jego intencje są podlejsze, niż się spodziewałam. Może to
się wydawać niewiarygodne, ale czułam się za nią odpowiedzialna,
jakbym była jej piastunką, a nie prześladowcą.
-Ale może nawet niemowa bardziej by ci odpowiadała. Książę w twoim
wieku z pewnością jest już żonaty, nieprawdaż?
Na jego twarzy pojawiły się czerwone plamy - naprawdę brzydko się
czerwienił.
- Nie spodziewałem się, że zdołasz to zrozumieć, wiedźmo. Sięgnął do
kieszeni i nagle ujrzałam przed sobą wylot lufy
małego pistoletu.
Zamrugałam niezbyt mądrze. No pięknie, ty stara, głupia kobieto, ile razy
powtarzałaś sobie, że czasy się zmieniły? Moją najskuteczniejszą obroną
były zaklęcia snu, ale jeśli uniosę rękę do ust, żeby dmuchnąć na księcia
czarem, on zdąży strzelić. Rękojeść broni była z porządnego drewna;
nawet jeśli rozgrzeję broń, nadal będzie w stanie nacisnąć spust.
Zasłony w otwartym oknie za jego plecami poruszyły się, ale powietrze w
komnacie pozostało zatęchłe i nieruchome. Muszę grać na zwłokę,
pomyślałam. Byłam za stara, żeby miotać się po pokoju, unikając kul,
pocisków czy czym .tam strzelają pistolety w dzisiejszych czasach. Co
mnie podkusiło, żeby wdawać się w dyskusję z tym człowiekiem?
- Miecz to bardziej honorowa broń. I bardziej zgodna z tradycją.
Jego uśmiech był irytująco pewny siebie.
- Pani, zbyt dobrze znam takie jak ty, żeby pokładać wiarę w honorze -
stwierdził.
- Wobec tego ciesz się, że nie poznałeś reszty mojej rodziny. Na jego
twarzy nagle pojawiło się przerażenie. Wiedziałam,
że zaraz wystrzeli. Niezbyt zgrabnie rzuciłam się na podłogę. Pistolet
wypalił. Dym i smród prochu wypełniły komnatę. Podniosłam głowę i
zobaczyłam Kohlera. Leżał nieprzytomny na podłodze. Niezdarnie
podniosłam się, usiadłam. Zauważyłam, że pocisk zostawił na ścianie za
mną straszliwy ślad.
A potem pochyliła się nade mną zaniepokojona Electra. Włosy miała
potargane po locie ku oknu, a poranną suknię poplamiła sobie, kucając na
okiennicy. Widziałam, jak przygotowuje się do rzucenia zaklęcia snu na
Kohlera, ale jej czary nie działają tak szybko jak moje.
- Och, cioteczko, nic ci nie jest?
- Oczywiście, że nie - odparłam. Oczywiście skłamałam. Byłam
wysmarowana kurzem z podłogi, posiniaczona i wyczerpana.
Electra wzięła mnie pod rękę, a ja pozwoliłam, żeby mi pomogła wstać.
- Powinnaś była mi powiedzieć, że on zamierza tu przyjść, cioteczko -
łajała mnie. - Nie powinnaś iść za nim zupełnie sama. Mógł cię zabić.
- Ale mu się nie udało - odparłam. -1 tylko to się liczy. Niestety moje
słowa nie zabrzmiały tak poważnie, jak tego
chciałam, ponieważ głośno kichnęłam.
- Zabierzemy cię prosto do domu i zaparzymy dobrej herbaty
- obiecała Electra, a ja przyznałam, że przyda mi się coś takiego na
wzmocnienie.
Podeszła do nieprzytomnego Kohlera i pochyliła się nad nim.
- Weźmiesz go za drugą rękę, cioteczko? Spojrzałam z niesmakiem na jego
bezwładne ciało.
- A po co, u licha?
- Zabieramy go z powrotem do domu. Wsypię mu do herbaty trochę
mojego specjalnego proszku, więc nie będzie nic pamiętał. Powiemy mu,
że przydarzył mu się paskudny upadek z konia. Wróci do domu tak samo
głupi, jak wyjechał.
- Zmarszczyła brwi. - A co ze służącym? Chyba nie zrobiłaś mu krzywdy?
- Raczej nie - stwierdziłam i z niechęcią pochyliłam się, żeby złapać
księcia za rękę. Przecież nie mogę brać odpowiedzialności za kocie
wyczyny, prawda?
Pociągnęłyśmy go w stronę okna. Lata temu straciłam umiejętność latania,
ale Electra miała dość sił, żeby zabrać całą naszą trójkę. Uważałam, że
Kohler zasłużył sobie, żeby zostać tutaj z kobietą, którą chciał obudzić. W
młodości obmyśliłabym mu stosowniejszą karę, ale taka też by mnie
zadowoliła. Jednak Electra miała miękkie serce i nie było sensu się z nią
spierać.
Przełożyła Małgorzata Strzelec