Wells H G Opowiescintastyczne

George Herbert Wells




Opowieści fantastyczne





Niewidzialny człowiek

Rozdział I
Przybycie dziwnego człowieka


Na początku lutego, w dzień wietrzny i śnieżny, zjawił się jakiś nieznajomy człowiek. Przyszedł pieszo ze stacji Bramblehurst, niosąc niewielki kuferek. Był owinięty od stóp do głów, miał bardzo ciepłe rękawiczki, a duży pilśniowy kapelusz osłaniał mu twarz tak szczelnie, że widać było jedynie koniec błyszczącego nosa. Śnieg osiadł grubą warstwą na jego ramionach i piersiach, osłaniając białym pokrowcem także i kuferek.

Na wpół żywy dowlókł się do gospody „Pod Dyliżansem” i rzucił walizkę przed ladą.

— Pokój i ognia! — zawołał. — Dajcie ogrzany pokój, prędzej, na miłość boską!

Otrząsnął śnieg i udał się za gospodynią, panią Hall, do bawialni, aby się z nią umówić o mieszkanie. Dzięki paru suwerenom rzuconym na stół porozumienie było szybkie. Zakwaterował się od razu w gospodzie.

Pani Hall rozpaliła ogień na kominku i pozostawiła go samego na chwilę, odchodząc dla przygotowania wieczerzy własnymi rękoma.

Gość przybywający w porze zimowej na stałe do Iping był niesłychaną gratką dla oberżystki, pani Hall; postanowiła więc dowieść, że zasługuje na takie wyjątkowe szczęście.

Skoro tylko słonina zaczęła parskać na patelni, a ślamazarna posługaczka, Millie, została zagrzana do

pośpiechu paru dosadnymi zachętami, pani Hall zaniosła obrus, talerze i szklanki do bawialni i nakryła do stołu z wielkim szykiem.

Choć ogień palił się jasno w kominie, ku swemu zdziwieniu zobaczyła, że gość stoi w kapeluszu na głowie i w płaszczu i odwrócony do niej plecami patrzy przez okno na zasypane śniegiem podwórze.

Ręce trzymał skrzyżowane z tyłu. Zauważyła, że nie zdjął rękawiczek. Spostrzegła również, że śnieg, niedostatecznie strzepnięty z płaszcza, topniejąc w ciepłym pokoju spływa strugami na posadzkę.

— Czy mogę zabrać pański płaszcz i kapelusz i wysuszyć je w kuchni? — spytała.

— Nie — mruknął pod nosem.

Sadząc, że nie dosłyszał jej pytania, zamierzała je powtórzyć.

Odwrócił się i spojrzał na nią przez ramię.

— Wolę zatrzymać i jedno, i drugie — rzekł z naciskiem.

Spostrzegła, że ma szafirowe okulary i pod kołnierzem płaszcza bujne faworyty, które zasłaniają mu zupełnie policzki.

— Jak pan sobie życzy — rzekła z niezadowoleniem. — Za chwilę będzie zupełnie ciepło w pokoju — dodała.

Nic na to nie powiedział i znowu zwrócił się twarzą ku oknu. Pani Hall czując, że nie wciągnie go do gawędy, postawiła resztę naczynia na stole, czyniąc to w tempie staccatowym, po czym wysunęła się z bawialni.

Gdy powróciła za chwilę, stał jeszcze przy oknie, jak gdyby skamieniał, w płaszczu z podniesionym kołnierzem i w kapeluszu ze spuszczonym rondem.

Postawiła jaja i słoninę zamaszyście, z hałasem. i zawołała na całe gardło:

— Śniadanie podane!

— Dziękuję — odparł i ani drgnął, dopóki nie zamknęła drzwi za sobą. Wtedy odwrócił się i przystąpił do stołu z widocznym pośpiechem.

Idąc do kuchni zacna matrona słyszała szczęk łyżki obracanej w rondelku.

— Nieznośna dziewucha! — mruknęła. — Ona się z tym do jutra nie upora.

Wzięła z rąk posługaczki musztardę, w mgnieniu oka zaprawiła nią sos, nie omieszkując wyła jąć Millie za jej powolność. Wszak ona, pani Hall, zdążyła usmażyć jaja ze słoniną, nakryć stół, podać śniadanie, a ta „babra się” jeszcze z głupią musztardą. I to dla nowego gościa, takiego, co chce zamieszkać na dłużej! Istne utrapienie z tą służbą!

Napełniła sosjerkę i postawiwszy uroczyście na złoto–czarnej tacy zaniosła do bawialni. Gdy otwierała drzwi, gość szybko się poruszył; zdążyła jednak dostrzec, że jakiś biały przedmiot zniknął pod stołem.

Wyglądało na to, że gość nachyla się, aby coś podnieść z ziemi. Postawiła sosjerkę na stole i teraz dopiero zauważyła, że płaszcz i kapelusz leżą na krześle przed ogniem. Para mokrych, ociekających wodą butów groziła rdzą lśniącej blasze przed kominkiem.

Śmiało podeszła do krzesła.

— Mogę chyba wziąć i te rzeczy do wysuszenia? — spytała tonem nie dozwalającym sprzeciwu.

— Proszę zostawić kapelusz — rzekł gość cicho i niewyraźnie, przy czym podniósł głowę i bystro na nią spojrzał.

Przez chwilę stała wpatrzona w niego i tak zdziwiona, że słowa zamarły jej na ustach.

Dolną część twarzy gościa osłaniała serweta — jego własna — usta i szczęki zaś były zupełnie zakryte. Dlatego też mówił głosem przytłumionym.

Ale nie zdziwiło to pani Hall, natomiast wprowadził ją w zdumienie fakt, że całe czoło nad niebieskimi okularami było osłonięte białym bandażem, że drugi bandaż zakrywał oczy, pozostawiając odkryty tylko spiczasty i bardzo czerwony nos, ani odrobiny nie pobladły od ciepła, błyszczący tak jak przedtem.

Gość miał na sobie aksamitną kurtkę brunatnego koloru z wysokim czarnym, zakrywającym szyję kołnierzem. Czarne, szczeciniaste włosy przezierały kępkami spod bandaży, nadając mu tym bardziej cudaczny wygląd, zaś głowa owinięta była czymś tak niezwykłym, że pani Hall stanęła jak wryta.

Gość nie odejmował serwety, podtrzymując ją ręką ubraną w ciemnobrązową rękawiczkę, i wpatrywał się w panią Hall przez nieprzeniknione ciemne okulary.

— Proszę zostawić kapelusz… — powtórzył niewyraźnie przez serwetę.

Pani Hall zaczęła właśnie powracać do siebie, ochłonąwszy z wrażenia. Położyła kapelusz na krześle przy ogniu.

— Nie wiedziałam… nie sadziłam… — tłumaczyła się lękliwie i urwała zafrasowana.

— Dziękuję — rzekł chłodno, przenosząc wzrok z jej twarzy na drzwi, a potem z drzwi na nią.

— Wysuszę należycie…— rzekła zabierając ubranie i wynosząc je z pokoju.

W drzwiach spojrzała raz jeszcze na jego twarz osłoniętą bandażami i serwetą. Dreszcz ją przebiegł mimo woli, gdy zamykała za sobą drzwi, a na twarzy jej —malowało się zdumienie.

— W życiu moim… nigdy jeszcze… — mruczała idąc cichym krokiem do kuchni, a była tak zajęta swoimi myślami, że zapomniała nawet spytać Millie, czy długo będzie się jeszcze grzebała przy kominie.

Gość siedział i nasłuchiwał, dopóki odgłos jej kroków nie umilkł, po czym spojrzał w okno i dopiero wtedy zdjął serwetę i zabrał się do jedzenia.

Wziął do ust jeden kęs, spojrzał podejrzliwie w okno, wziął drugi kęs, następnie wstał i z serwetą w ręku przeszedł się po pokoju, wreszcie zasunął w oknie firankę pogrążając pokój w półcieniu.

Spokojniejszym już krokiem powrócił do stołu i do swego śniadania.

Biedak, miał jakiś wypadek, operacje czy coś podobnego…” — myślała pani Hall dokładając węgla pod płytę. Przystawiła krzesło i rozpięła na nim ubranie swego gościa. „Podobniejszy do upiora niż do żywego człowieka… A jeszcze zakrywa się tą serwetą… Może ma usta skaleczone?”

Odwróciła się nagle, bo przypomniała sobie ważniejsze sprawy.

— Cóż u licha! — zawołała grzmiącym głosem na Millie. — Długo będziesz ty mi stała jak gapa? Roboty huk, a ona się nie ruszy do niczego!

A kiedy poszła sprzątnąć po śniadaniu, utwierdziła się jeszcze w swoich domysłach, że gość ma usta zranione albo że został oszpecony w jakimś wypadku; dolną część twarzy osłonił bowiem fularem, który mu zakrywał całe usta. Siedział w rogu, tyłem do okna; najedzony i rozgrzany przemawiał teraz uprzejmie i był skłonniejszy do rozmowy. Odbłysk ognia na kominku dodawał jego okularom blasku i jakby wyrazu.

— Mam trochę pakunków — powiedział — zostawiłem je na stacji Bramblehurst. Kiedy mógłbym je tu sprowadzić?

Odpowiedziała mu, że nie prędzej niż jutro.

— Jutro? — podchwycił. — Czy nie można by wcześniej?

— Nie.

— Czy za dobre pieniądze nie poszedłby kto z taczkami na kolej?

Pani Hall, rada ze sposobności, zaczęła się rozgadywać.

— Droga górzysta… — mówiła. — Mieliśmy tutaj taczki, ale służba połamała. Już to zdać się na ich ręce! Nie ma dla nich nic świętego! W zeszłym roku na tej drodze wywrócił się powóz… stangret i pan zabici na miejscu… Tak, tak, proszę pana, o wypadek łatwo w każdej chwili…

Ale gość nie dał się zbić z tropu.

— Zapewne… — odparł spoglądając na nią przez swoje nieprzeniknione szkła.

— Łatwiej nabić guza, niż się z niego wyleczyć… — trzepała dalej wymowna jejmość. — Syn mojej siostry, Tom, kosząc trawę zranił sobie rękę kosą. Stało się to w jednej chwili, a potem trzy miesiące nosił rękę na temblaku. Nie mógł nic robić, a co się przy tym nacierpiał! Boże odpuść! Pan nie uwierzy, ale od tego czasu nie mogę patrzeć na kosę.

— Rozumiem to — przyznał gość.

— Baliśmy się, że trzeba będzie robić operację… tak z nim było źle.

Gość zaśmiał się nagle, a śmiech ten był podobny do szczekania, i urwał.

— Tak z nim było źle? — powtórzył.

— Tak. To nie były żarty. Musiałam go opatrywać własnymi rękoma, bo siostra zajęta małymi. Trzeba było owijać i odwijać bandaże… toteż mogę śmiało powiedzieć, że nabrałam wprawy. Umiem się obchodzić z ranami jak cyrulik… i gdybym tak śmiała spytać…

— Proszę podać zapałki. Zgasła mi fajeczka… — przerwał jej nagle nieznajomy.

Stropiło to panią Hall. „Ale brutal… Za jej dobre chęci, za jej serce… Jestże tu sprawiedliwość na świecie?” Spojrzała na niego pragnąc mu wyrazić swoją pogardę, ale nagle przypomniała sobie dwa suwereny i poszła po zapałki.

— Dziękuję — rzekł chłodno. Odwrócił się do niej plecami i wyjrzał przez okno.

Pewnie nie lubił słuchać o operacjach i bandażach. Trudno. Każdy człowiek ma swoją słabą stronę.

Nie śmiała już o nic pytać, jednak mrukliwość i nie—grzeczność gościa rozdrażniły ją w najwyższym stopniu i biedna Millie miała się tego dnia z pyszna.

Nieznajomy pozostał w bawialni do czwartej nie dając pani Hall najmniejszego pretekstu do wejścia. Siedział i palił fajkę przy kominku… a może po prostu drzemał…

Kilka razy ciekawe ucho przyłożone do dziurki od klucza słyszeć mogło jakieś mruczenie, to znowu odgłos kroków. Nieznajomy widocznie lubił mówić głośno do siebie, choć niechętnie rozmawiał z ludźmi.



Rozdział II
Pierwsze wrażenia pana Teddy Henfreya


O czwartej po południu, gdy mrok już zapadał, a pani Hall wybierała się wejść do bawialni i zapytać gościa, czy nie napije się herbaty, w tej właśnie chwili do gospody wkroczył zegarmistrz, Teddy Henfrey.

— Psi czas! — zawołał od progu, przytupując nogami.

Na dworze śnieg padał coraz obficiej.

Pani Hall przyznała, że pogoda okropna, i zauważyła, że Teddy ma ze sobą pudełko z przyrządami.

— Skoro pan tu przyszedłeś — rzekła — może byś rzucił okiem na zegar w bawialni. Co prawda idzie i dobrze bije, ale wskazówka wskazująca godziny nie chce się poruszać i stoi wciąż na szóstej.

Zaprowadziła go przed drzwi bawialni, zapukała i weszła.

Otwierając drzwi spostrzegła, że gość siedzi w fotelu przed kominkiem i najpewniej drzemie, bo zabandażowana głowa zwieszała się w jedną stronę.

Pokój oświetlały jedynie czerwone odblaski głowni. Kąty były ciemne, niewyraźne, a ciemności wydawały się pani Hall jeszcze większe, bo przed chwilą zapaliła lampę w izbie szynkowej i była oślepiona światłem.

Zdało jej się, że gość ma usta szeroko otwarte i tak ogromne, że sięgają uszu.

Było to wrażenie chwilowe, ale straszne, a ta obwiązana głowa i otwarta paszcza mogły się przyśnić i dręczyć jak zmora. Nieznajomy odwrócił się, wstał i podniósł rękę do twarzy.

Pani Hall otworzyła drzwi na oścież, aby wpuścić jak najwięcej światła, i zobaczyła gościa wyraźniej: trzymał przy ustach fular zasłaniając się nim tak, jak poprzednio serwetą. Gospodyni pomyślała, że jej się przywidziało.

— Czy pan pozwoli? Przyszedł tu zegarmistrz. Chce obejrzeć zegar… — rzekła opanowując chwilowy przestrach.

— Obejrzeć zegar? — powtórzył nieznajomy rozglądając się dokoła jak człowiek zbudzony ze snu. — Niech ogląda — mówił z zasłoniętymi ustami.

Pani Hall wyszła po lampę. Gość wstał i przeciągnął się leniwie. Wniesiono światło. Teddy Henfrey przestąpił próg pokoju i znalazł się naprzeciw obandażowanej postaci. Potem opowiadał, jak „ciarki go przeszły” na ten widok.

— Dobry wieczór! — rzekł nieznajomy patrząc na niego przez ciemne okulary, które, wedle słów pani Hall, czyniły go podobnym do kraba.

— Sądzę, że panu nie przeszkadzam? — spytał pan Henfrey.

— Bynajmniej — odparł nieznajomy — choć sądziłem — tu zwrócił się do pani Hall — że pokój ten jest mi oddany do wyłącznego użytku.

— Zdawało mi się, że pan będzie wolał mieć zegar naprawiony — bąknęła pani Hall.

— Zapewne… zapewne… — mruknął gość — ale ja przede wszystkim lubię być sam i nie znoszę, żeby mi przeszkadzano.

Odwrócił się plecami do kominka i wsunął ręce w kieszenie.

— Jak się uporacie z tym zegarem, poproszę o herbatę, ale nie pierwej, aż się skończy reperacja.

Pani Hall zamierzała właśnie wyjść z pokoju — tym razem nie wszczynała rozmowy nie chcąc w obecności Henfreya narażać się na impertynencje gościa — gdy ten zapytał ją, czy posłała już po jego pakunki na dworzec Bramblehurst. Odpowiedziała krótko, że poczciarz obiecał je wziąć na swój wózek i że je przywiezie nazajutrz.

— Czy nie można by wcześniej? — zapytał nieznajomy.

Z wielką godnością i spokojem upewniła go, że to jest niemożliwe.

— Muszę wyjaśnić — dodał — że zajmuję się badaniami przyrody. Nie mogłem zrobić tego wcześniej, bo byłem głodny i zziębnięty.

— Tak? — zawołała pani Hall ze zdziwieniem, choć niezupełnie rozumiała, co to znaczy.

— W moich kufrach są rozmaite przyrządy naukowe.

— Są one zapewne panu potrzebne?

— Dlatego też chciałbym je mieć jak najprędzej, żeby rozpocząć dalsze badania.

— Ma się rozumieć.

— Przyjechałem tutaj do Iping po to tylko, żeby mieć spokój i pracować w samotności — mówił kładąc nacisk na te słowa. — Nie znoszę, żeby mi przeszkadzano w robocie. Przy tym miałem wypadek…

Byłam tego pewna…” — pomyślała pani Hall.

— Zmusza mnie to także do trzymania się z dala od ludzi. Mam słaby wzrok, a chwilami tak mnie oczy bolą, że muszę siedzieć po ciemku i zamykać się w pokoju. Zdarza się to od czasu do czasu… Nie teraz, na szczęście. Wtedy lada szelest, wejście obcej osoby do pokoju drażni mnie okropnie. Chce, żeby o tym pamiętano.

— Dobrze — odpowiedziała pani Hall. — Jeśli wolno zapytać…

— Sądzę, że nie ma już nic więcej do powiedzenia — odrzekł nieznajomy z właściwą sobie stanowczością.

Pani Piali zachowała swoje pytania i dowody współczucia do lepszej sposobności.

Po jej wyjściu nieznajomy stanął przy kominku przyglądając się, jak twierdził potem pan Henfrey, naprawie zegara.

Pan Henfrey pracował pod samą lampą; blask jej oświecał jego ręce, kółka i sprężyny, pozostawiając w cieniu resztę pokoju, a kiedy spojrzał przed siebie, w oczach migały mu różnokolorowe plamy.

Ponieważ był z natury ciekawy, rozebrał więc maszynerię zegara tylko dlatego, żeby dłużej zabawić i nawiązać rozmowę z nieznajomym. Ale ten stał milczący i chłodny, tak chłodny, że to aż drażniło pana Henfreya.

Miał on chwilami takie uczucie, jak gdyby był sam w pokoju; spoglądał przed siebie i widział w gęstwinie zielonych plamek obandażowaną głowę i ciemne okulary. Raz spojrzał ciekawie: para oczu i para okularów skrzyżowały się z sobą; Henfrey nie mógł wytrzymać „spojrzenia” tych szkieł i spuścił oczy.

Było mu nieraźno. Chciałby pogadać… Od czego tu zacząć! Powie, że zima niezwykle ostra w tym roku. Miał to być próbny strzał. Wycelował.

— Pogoda…— bąknął.

— Czemu pan nie kończysz i nie odejdziesz sobie? — zagadnął go nieznajomy ze źle tłumioną wściekłością. — Masz pan nastawić wskazówkę. Chwilka roboty, a pan się z tym guzdrzesz i udajesz zajętego. To po prostu szarlataneria!

— Zaraz skończę… za minutkę. Zdawało mi się… Pan Henfrey zaraz też skończył robotę i odszedł, ale był bardzo niezadowolony.

— Tam do licha. Trzeba czasem, przecież naprawić zegar! To nie człowiek, ale jakieś licho! Nie pozwala patrzeć na siebie… A jest też na co! — myślał brodząc po śniegu. — Gdyby cię poszukiwała policja, to i wtedy nie mógłbyś się szczelniej owinąć i zabandażować…

Na rogu spotkał Halla, który ożenił się był niedawno z właścicielką oberży „Pod Dyliżansem”. Trudnił się więc teraz dostawą towarów z Iping do stacji węzłowej w Sidderbridge. Stamtąd też właśnie powracał, zabawiwszy trochę w drodze.

— Jak się masz, Teddy? — rzekł do pana Henfreya.

— Zastaniesz ładną niespodziankę w domu! — odparł Teddy.

— Cóż tam nowego? — spytał Hall zaciekawiony.

— Nowy gość do was zawitał. Winszuję!

Tu począł opisywać nieznajomego w wymownych słowach.

— Wygląda, jak gdyby się przebrał albo jakby chciał się ukrywać. Ja, co prawda, na waszym miejscu chciałbym widzieć też twarz człowieka, którego przyjmuje pod mój dach, ale kobiety nie zastanawiają się nad niczym, zwłaszcza jeśli chodzi o nieznajomych. Rozgościł się już u was, a nie powiedział nawet swojego nazwiska.

— Co też ty mówisz? — zawołał Hall, który niezwykle powoli pojmował, o co chodzi.

— Mówię szczerą prawdę — ciągnął dalej Teddy. — Wziął pokój na tydzień. Nie będziesz mógł pozbyć się go przed tygodniem, choćby to był nawet diabeł we własnej osobie. A jutro nadejdą jego pakunki. Ma ich podobno sporo. Daj Boże, żeby w pakach było coś więcej oprócz kamieni. Życzę ci tego, Hall.

Opowiedział przy tej sposobności, jak jego ciotkę w Hastings jakiś nieznajomy oszukał za pomocą pustych kuferków.

Hall był zaniepokojony i pełen podejrzeń.

— Do widzenia! — rzekł. — Muszę ja w to wniknąć.

Teddy poszedł dalej; było mu znacznie lżej na sercu.

Zamiast jednak .,w to wniknąć”, Hall został porządnie złajany przez żonę, że za długo bawił w Sidderbridge; na jego nieśmiałe pytania o gościa odburkiwała niechętnie i wymijająco.

Ale ziarno podejrzenia, które Teddy zasiał w umyśle pana Halla, kiełkowało w cichości mimo strachu przed żona.

Toteż gdy nieznajomy poszedł spać, co nastąpiło o pół do dziesiątej, pan Hall śmiało wszedł do bawialni, obejrzał meble żony, ażeby pokazać, że on jest tu panem, nie zaś ów nieznajomy, i ze szczerą pogardą popatrzał na jakieś równanie matematyczne skreślone na kartce papieru. Idąc na spoczynek zalecił pani Hall, aby się dobrze przyjrzała pakunkom gościa, gdy nazajutrz przyjdą ze stacji.

— Pilnuj własnego nosa, a do mnie się nie wtrącaj! — odpowiedziała mu na te rady pani Hall.

Była tym opryskliwsza dla męża, iż w głębi duszy czuła, że ten obcy człowiek jest jednak bardzo dziwny, i sama bała go się po trosze.

Wśród nocy obudziła się nagle. Śniły jej się duże. białe głowy w kształcie rzepy lub brukwi, osadzone na patykach i błyskające czarnymi jak węgiel oczyma. Te głowy goniły ją i ziały siarką. Ale że pani Hall była osobą rozsądną, więc opanowała strach, przewróciła się na drugi bok i zasnęła w najlepsze.



Rozdział III
Tysiąc i jedna flaszka


W taki sposób dwudziestego dziewiątego lutego, z pierwszą odwilżą, dziwna ta osobistość spłynęła z mgieł nieskończoności do Iping.

Nazajutrz przywieziono pakunki nieznajomego, a były to niezwykle pakunki: najprzód para kuferków, jakie mógłby mieć każdy rozsądny człowiek, potem paczka z ogromnymi grubymi książkami, były też między innymi pisane dziwnym pismem manuskrypty, dalej skrzynki, paczki i walizek co niemiara, a we wszystkich jakieś przedmioty owinięte w słomę. Hall dowodził, że to nic innego, tylko butelki.

Nieznajomy wyszedł przed dom w płaszczu, w kapeluszu i rękawiczkach, aby powitać swoje bagaże, które Fearenside przywiózł z kolei.

— Nareszcie przyszły! Tak długo czekałem — rzekł podchodząc do wózka.

Zdjął najmniejszą skrzynkę. Wtem pies Fearenside’a zaczął ujadać i w chwili gdy nieznajomy ze swoim pakunkiem wstępował na schody, rzucił się na niego z wyszczerzonymi zębami.

Hall, który stał także w drzwiach gawędząc z Fearenside’em, odskoczył na bok przestraszony.

— Do nogi! — krzyknął Fearenside i podniósł batog.

Widzieli obaj, że zęby psa chwyciły rękawiczkę, widzieli, że pies podskoczył do góry i złapał za spodnie; ale w tej chwili bicz Fearenside’a powstrzymał jego złowrogie zamiary. Pies podwinął ogon pod siebie i schował się między koła wózka.

Stało się to w mgnieniu oka. Nieznajomy spojrzał na swoje rękawiczki i spodnie, po czym wszedł do gospody. Słyszeli, że od razu udał się do swego sypialnego pokoju na górę.

— Ty gałganie, bestio przeklęta! — mruczał Fearenside gramoląc się na wózek z biczem w ręku. Pies ukrył się jeszcze głębiej między koła.

— Chodź no tu, chodź, sprawię ci lanie. Hall przypatrywał się temu.

— Ukąsił go — rzekł wreszcie. — Trzeba by pójść zobaczyć.

I podążył za nieznajomym. W sieni spotkał żonę.

— Pies Fearenside’a pokąsał gościa — nie omieszkał jej oznajmić.

Poszedł wprost na górę, a ponieważ drzwi od pokoju nieznajomego były otwarte, więc wszedł bez ceremonii, będąc z natury skłonnym do serdecznych z ludźmi stosunków.

Zasłony były spuszczone i w pokoju panował półmrok. Hall zobaczył coś jakby rękaw bez ręki i twarz z trzema niewyraźnymi plamami na białym tle, twarz przypominającą biały kwiat bratka.

Potem otrzymał silne uderzenie w piersi, krzyknął, upadł, drzwi zatrzasnęły się za nim i zostały zamknięte na klucz. Stało się to tak nagle, że nie miał czasu zmiarkować, jak się to stało. Przed oczyma mignęły mu jakieś niewyraźne kształty, potem uczuł ból i pchnięcie. I oto teraz stał na schodach zastanawiając się, co też to być mogło i co on takiego widział…

Po chwili wrócił do gromadki, która się utworzyła przed gospodą. Fearenside po raz trzeci opowiadał, jak pies rzucił się na nieznajomego; pani Hall czyniła mu wymówki dowodząc, że jego pies nie ma prawa znęcać się nad jej gośćmi.

Huxter, kupiec korzenny, wypytywał ciągle, jak to było, a Sandy Wadgers, kowal, wydał sąd o tej sprawie; kobiety i dzieci plotły tymczasem od rzeczy: że nie powinno się trzymać takich psów, co kąsają; zastanawiały się, dlaczego on chciał kąsać, i dowodziły, że na dobrego człowieka by się nie rzucił.

Pan Hall stanął na progu i słuchał, i sam sobie wierzyć nie chciał, że tak dziwne rzeczy zdarzyły się na górze. Zresztą słownik jego był za ubogi dla opisania tych silnych wrażeń.

— Gość nie chce opatrunku… — odpowiedział na pytania żony. — Ot, lepiej zaniosę jego rzeczy na górę.

— Trzeba mu natychmiast wypalić rany — radził Huxter — szczególnie jeśli są nabrzmiałe.

— Naturalnie, to pierwsza rzecz —— wtórowała jakaś dama spośród grupy słuchaczy.

Nagle pies warknął.

Na progu ukazał się nieznajomy, osłonięty szczelnie jak przed chwilą; miał kołnierz podniesiony do góry, a kapelusz spuszczony na oczy.

— Chciałbym mieć moje pakunki jak najprędzej — rzekł niecierpliwie.

Jeden z obecnych zauważył, że ma inne rękawiczki i spodnie.

— Czy pana pokąsał? — pytał Fearenside. — Przepraszam… Bardzo mi przykro…

— Nic mi nie jest. Nie zadrapał nawet skóry — brzmiała odpowiedź. — Spieszcie się z tymi rzeczami.

Pani Hall zapewnia, że zaklął pod nosem.

Skoro wedle jego wskazówek wniesiono pierwszą skrzynkę do bawialni, nieznajomy przypadł do niej skwapliwie i zaczął ją odpakowywać rozrzucając słomę po podłodze z widocznym lekceważeniem posadzki pani Hall; wydobywał pękate flaszki napełnione jakimś proszkiem i małe, wąskie, zawierające biały płyn, dalej niebieskie flaszki z napisem: trucizna, okrągłe flaszki z długimi, wysmukłymi szyjkami, buteleczki ze szklanymi, drewnianymi, porcelanowymi korkami, butelki owinięte w skórę, butelki od wina, buteleczki od oliwy. Ustawiał je rzędem na kominku, na serwantce, na podłodze, na półkach od książek, na oknie, wszędzie gdzie tylko było miejsce.

Apteka w Bramblehurst nie mogła się poszczycić połową tych flaszek. Było na co spojrzeć!

Opróżniała się skrzynka za skrzynką, wydając coraz nowe szwadrony butelek, aż wreszcie wszystkie skrzynki opustoszały, a podłoga i stół pokryły się słomą. Oprócz butelek jedynymi przedmiotami, które się z tych skrzyń wyłoniły, były retorty i starannie opakowana waga.

Skoro tylko wydobyto zawartość skrzynek, nieznajomy zbliżył się do okna i zabrał się do roboty nie zważając na rozrzuconą słomę, nie dbając, iż ogień wygasł na kominku, i nie myśląc o książkach, które pozostały jeszcze w pakach w sieni, ani też o walizkach wniesionych do jego pokoju na górę.

Gdy pani Hall przyniosła mu obiad, był już tak zajęty wlewaniem płynów z flaszek do retorty, że wcale nie słyszał jej wejścia; ocknął się dopiero, gdy postawiła tacę na stole, a uczyniła to głośniej, niż należało, pragnąc okazać swe niezadowolenie z zarzuconej słomą podłogi.

Wówczas odwrócił głowę, ale natychmiast zwrócił ją znowu ku oknu; zdążyła jednak spostrzec, że nie miał okularów. Leżały one przy nim na stole. Spostrzegła również, że ma wpadnięte oczy, które robią takie wrażenie, jak gdyby wydrążono z nich źrenice. Włożył natychmiast okulary i zwrócił się wprost do niej. Chciała ubolewać nad nieporządkiem w pokoju, lecz uprzedził ją odzywając się głosem gniewnym, rozdrażnionym :

— Wymawiam sobie, żeby pani wchodziła bez pukania.

— Pukałam, ale pan…

— Być może. Jestem zajęty badaniami… bardzo ważnymi… Najmniejsza przeszkoda, byle skrzypnięcie drzwiami… Zmuszony jestem panią prosić…

— Naturalnie, może się pan zamykać od środka, skoro potrzeba koniecznie takiego spokoju.

— Dobra myśl! — podchwycił nieznajomy.

— Jeżeli mi wolno się odezwać…

— Nie trzeba. Słoma zawadza? Wpisz ją pani do rachunku.

Mruknął coś pod nosem. Brzmiało to jak przekleństwo.

Wyglądał strasznie z butelką w jednej ręce, z retortą w drugiej, rozsierdzony, zaczepny. Pani Hall struchlała, ale że była z natury niewiastą rezolutną, wiec nadrabiała miną.

— Chciałabym wiedzieć, ile pan uważa…’

— Dopisz pani szylinga. Wszak to dosyć?

— Niech i tak będzie — odparła pani Hall nakrywając stół obrusem.

Odwrócił się i usiadł do niej tyłem.

Przez całe popołudnie pracował przy drzwiach zamkniętych, jak to stwierdziła gospodyni, przeważnie w milczeniu.

Raz jednak dał się słyszeć brzęk szkła, jak gdyby ktoś podniósł nagle stół i flaszeczki pospadały na ziemię. Potem słychać było kroki przebiegające pokój. Bojąc się, czy nie stało się jakieś nieszczęście, pani Hall podeszła do drzwi i nasłuchiwała.

— Nie mogę… — mruczał nieznajomy — nie mogę… Trzykroć sto tysięcy! Czterykroć sto tysięcy! Wszystko na nic! Cierpliwości! Cierpliwości! Szaleńcze!

Do uszu pani Piali doleciał brzęk pensów; musiała biec do izby szynkowej i ku wielkiemu swojemu żalowi nie dosłuchała reszty monologu.

Gdy powróciła pod drzwi, w pokoju było już cicho; kiedy niekiedy rozlegał się tylko chrzęst szkła lub posunięcie krzesła po podłodze. Nieznajomy zasiadł znowu do pracy.

Wieczorem przyniosła mu herbatę; przy tej sposobności zobaczyła potłuczone szkło na posadzce i plamy, jakby od roztopionego złota. Zwróciła mu na to uwagę.

— Proszę wpisać do rachunku… — odburknął nieznajomy. — Niechże ja wreszcie mam spokój! Wpisujcie sobie do rachunku, co chcecie…

— Ja coś panu powiem..: — mówił tajemniczo Fearenside. Było to wieczorem; siedzieli sobie właśnie w piwiarni.

— Cóż takiego? — pytał Teddy Henfrey zaciekawiony.

— Ten drab, co to go mój pies pokąsał… jest czarny! Dojrzałem przez dziurę w rękawiczkach i w spodniach… Powiadam, że czarny jak mój kapelusz…

— To niepodobna! — zaprzeczył Henfrey. — Nos ma przecież czerwony…

— Prawda… — przyznał Fearenside. — Ale nogi i ręce ma czarne. Ot co powiem: ten człowiek jest łaciaty. Pół Murzyna… Czarna krew nie zmieszała się dobrze z naszą i porobiły się łaty… Takie wypadki zdarzają się nie tylko pomiędzy końmi, ale i wśród ludzi…



Rozdział IV
Pan Cuss bada nieznajomego


Opowiedziałem szczegółowo, w jakich okolicznościach nieznajomy przybył do Iping, a uczyniłem to chcąc wytłumaczyć, dlaczego wzbudził tak wielką ciekawość.

Lecz z wyjątkiem paru drobnych wypadków pominę milczeniem pierwsze chwile jego pobytu.

Nieznajomy gość miewał nieraz z panią Hall drobne zatargi o porządek, lecz zawsze przekonywał gospodynię dodatkową zapłatą. Trwało tak do końca kwietnia, kiedy to zaczęły się objawiać pierwsze braki pieniężne.

Hall nie znosił nieznajomego; przy każdej sposobności radził go się. pozbyć i wykazywał korzyści takiego kroku; ale jego niechęć była bierna i ograniczała się do unikania gościa.

— Poczekam do lata… — przedkładała mu energiczna małżonka. — Jak artyści zaczną się zjeżdżać, wtedy pogadamy. Zanadto wymagający, to prawda, ale płaci akuratnie i do rachunków nie zagląda.

Gość nie chodził nigdy do kościoła i nie robił żadnej różnicy pomiędzy niedzielą a dniem powszednim. Pani Hall zauważyła, że nie pracuje tak jak inni, statecznie, porządnie.

Raz schodził do bawialni wcześnie i był zajęty przez cały dzień do późnego wieczora. To znowu wstawał późno, przechadzał się po pokoju, całymi godzinami próżnował, palił fajeczkę albo drzemał w fotelu. Nie utrzymywał żadnych stosunków ze światem.

Humor miał także dziwny: był zawsze rozdrażniony, gniewny, przychodziły też na niego jakieś napady, wówczas tłukł, druzgotał, co mu wpadło w rękę, nie pytając, szkło nie szkło, meble nie meble. Miał zwyczaj mówienia ciągle do siebie, ale choć pani Hall nadstawiała dobrze uszu nakrywając do stołu, a nieraz też i podsłuchiwała pod drzwiami, to, co słyszała, było dla niej zupełnie niezrozumiałe, jakkolwiek wypowiadano w rodzimym języku.

Rzadko bardzo wychodził we dnie, ale za to o zmroku, bez względu na deszcz, chłód i wszelką niepogodę zwykł był wyruszać na spacery owinięty tak szczelnie, że mu zaledwie nos było widać; wybierał zwykle do przechadzek miejsca ustronne, odległe i ocienione gęsto drzewami. Wracający do domu wieśniacy i rzemieślnicy przestraszali się, gdy nagle spoza krzaków ukazywała im się głowa obandażowana, osłonięta kapeluszem, i postać długa, jakby drewniana.

Któregoś wieczoru Teddy Henfrey, wychodząc około dziewiątej z szynku „Pod Czerwoną Różą”, zobaczył nagle przed sobą czaszkę białą, jakby trupią, wetkniętą w ciemny fałdzisty płaszcz. To gość pani Hall przechadzał się z kapeluszem w ręku. Dzieci widząc go o zmroku pierzchały przerażone, a potem w nocy miały niespokojne sny i krzyczały ze strachu przed widziadłem.

Nie wiadomo, kto kogo bardziej nie cierpiał: on dzieci czy też dzieci jego, lecz to pewne, że pomiędzy obu stronami istniała wyraźna antypatia.

Ma się rozumieć, że człowiek tak cudaczny musiał być przedmiotem częstych rozmów w takiej zapadłej wiosce, jak Iping.

Co do przedmiotu jego zajęć i zakresu jego pracy zdania były podzielone.

Pani Hall zapytywana o to odpowiadała niezmiennie, że jej gość jest „badaczem robiącym doświadczenia”; mówiąc te słowa każdą sylabę wymawiała z osobna, ostrożnie, jak gdyby się bała którąś połknąć.

Jeśli ją pytano, co robi taki badacz, podnosiła zwykle głowę do góry i z pewną wyższością odpowiadała, że każdy człowiek wykształcony powinien sam o tym wiedzieć, dając do zrozumienia, że jej gość robi „ważne odkrycia”. Napomykała, że podczas doświadczeń zdarzył mu się wypadek, dlatego skórę na twarzy i na rękach ma zupełnie bezbarwną, jakby martwą, i nie lubi, gdy mu się przyglądają.

Poza jej plecami wyrażano przypuszczenia, że nieznajomy jest po prostu zbrodniarzem pragnącym się ukryć przed policją i że to jedynie skłania go do osłaniania twarzy.

Ta myśl wyszła z mądrej głowy znanego już nam pana Teddy Henfreya. Ale nie słyszano, aby jakaś głośniejsza zbrodnia zdarzyła się w połowie lub w końcu lutego.

Taka hipoteza, przeszedłszy przez alembik światłego umysłu pana Gould, nauczyciela szkółki ludowej, zabarwiła się innym odcieniem. Pan Gould twierdził, że nieznajomy jest anarchistą i że wyrabia jakieś straszne materiały wybuchowe; postanowił przeto zwrócić na niego baczniejszą uwagę wyręczając w tyra opieszałą policję. Toteż ilekroć go spotkał, patrzał na niego badawczym wzrokiem. Wstępował też często do pani Hall i zręcznie ją wypytywał, ale ta walka potajemna nie przynosiła żadnych owoców.

Inne przekonania żywił pan Fearenside. Ten stanowczo dowodził, że to „diabelski mieszaniec” i że jest „łaciaty”. Słuchając tego Silas Durgan przedkładał, że nieznajomy, zamiast robić wynalazki, powinien się pokazywać na jarmarkach, a z pewnością zebrałby więcej pieniędzy.

Inni wreszcie dowodzili, że to jest po prostu nieszkodliwy wariat. To wyjaśnienie tłumaczyło najlepiej różne cudactwa nieznajomego i trafiało do przekonania większości obywateli Iping. Mieszkańcy Sussex mają umysły trzeźwe, nieskłonne do przesądów i wiary w nadprzyrodzone siły, toteż dopiero po wypadkach wynikłych na początku kwietnia po raz pierwszy zaczęto widzieć w tym wszystkim działanie złego ducha; ale wówczas dawały temu posłuch jedynie kobiety.

Bez względu jednak na swe zapatrywania i przypuszczenia wszyscy mieszkańcy Iping zgodnie nie cierpieli gościa pani Hall. Jego ciągłe rozdrażnienie mogło być zrozumiałe dla człowieka pracującego umysłowo i żyjącego w mieście, było zaś rzeczą niepojętą dla prostych wieśniaków w Sussex.

Bo i któż w tej zapadłej wiosce mógł zrozumieć błąkanie się po nocy, lęk przed ludzką ciekawością, zamykanie okiennic, gaszenie świec i lampy, jadanie zawsze w samotności; kto mógł pochwalać takie dziwne postępki?

Gdy nieznajomy przechodził ulicami wioski, usuwano mu się z drogi, a gdy już przeszedł, młodzi chłopcy ze zwykłą u młodzieży skłonnością do drwin i naśladownictwa podnosili kołnierze i szli za nim przedrzeźniając jego chód i ruchy. Krążyła też w owym czasie piosenka ludowa pod tytułem Czlowiek–upiór. Panna Satchell zaśpiewała ją kiedyś na wiejskim koncercie przy świetle kościelnych kandelabrów. Odtąd, skoro tylko nieznajomy ukazał się z dala, wiejskie łobuzy biegły za nim wołając: „Człowiek–upiór! Człowiek–upiór!”

Felczer Cuss pożerany był ciekawością. Bandaże budziły w nim profesjonalne zainteresowanie, a wieść o tysiącu i jednej flaszce przejmowała go zawistnym szacunkiem.

Przez cały kwiecień i maj czyhał tylko na sposobność, aby porozmawiać z nieznajomym; wreszcie około Zielonych Świątek skorzystał z okazji i podczas zbierania składek na sprowadzenie do wsi pielęgniarki poszedł z listą do pani Hall.

Zdziwił się wielce słysząc, że ta zacna matrona nie zna nazwiska swego gościa.

— Podał mi jakieś — mówiła —— ale nie dosłyszałam…

Cuss wszedł do bawialni bez pukania:

W głębi pokoju piskliwy głos zaklął siarczyście:

— . Przepraszam za moją śmiałość… — rzekł Cuss.

Drzwi zamknęły się i pani Hall nie mogła słyszeć dalszej rozmowy. Przez następne dziesięć minut dolatywały ją tylko szepty, petem usłyszała okrzyk zdziwienia, szastanie nogami, odgłos padającego krzesła, wybuch śmiechu i szybkie kroki na schodach.

Do sieni wbiegł Cuss, blady, z błędnymi oczyma: Pozostawił drzwi otwarte i nie zwracając najmniejszej uwagi na gospodynię przeleciał przez sień i wybiegł na dwór; słyszała jego przyśpieszone kroki na gościńcu. Biegł z kapeluszem w ręku.

Pani Hall stała spoglądając na otwarte drzwi bawialni, potem do uszu jej doleciał stłumiony śmiech nieznajomego. Ze swego punktu obserwacyjnego nie mogła dojrzeć jego twarzy. Drzwi od bawialni zamknęły się znowu i dom ogarnęła cisza.

Cuss poszedł wprost do pastora, pana Bunting.

— Czy ja oszalałem? — zawołał wchodząc w skromne progi duchownego. — Czy ja wyglądam na wariata?

— Co się stało? — rzekł pastor odkładając zeszyt z przyszłym kazaniem.

— Ten człowiek z oberży…

— No i cóż?

— Dajcie mi się czegoś napić! — wołał Cuss padając na krzesło.

Gdy uspokoił nerwy kieliszkiem taniego sherry — był to jedyny trunek odpowiedni do środków pastora — opowiedział mu swoją rozmowę z nieznajomym.

— Wszedłem — mówił nie mogąc jeszcze złapać tchu — i przedstawiłem mu listę ze składkami na pielęgniarkę. Schował ręce w kieszenie i usiadł na krześle. Pociągał nosem. Widać, że ma okropny katar. Powiedziałem mu, że doszło do moich uszu, jakoby zajmował się sprawami naukowymi. Odparł: „Tak” i kichnął. Nic dziwnego, że jest zakatarzony: tak się opatula. Zawinięty od stóp do głów. Wygląda na mumię. Przedłożyłem mu projekt utworzenia funduszu na stałą pielęgniarkę chorych w naszej wiosce, a mówiąc rozglądałem się dokoła. Wszędzie butelki, flaszeczki, retorty, wagi; w pokoju unosił się dziwny zapach. Zapytałem, czy podpisze. Odpowiedział, że się namyśli. Spytałem go prosto z mostu, nad czym pracuje, czy zajęty jest badaniami. Odpowiedział: „Tak”. Czy to są badania długie? Mozolne? — Na to pytanie już się zniecierpliwił. „Diablo mozolne!” — rzekł takim głosem, jak gdyby mnie odsyłał do diabła. — Tak? — podchwyciłem. Ten wykrzyknik, nie wiem dlaczego, doprowadził go do wściekłości. Już pierwej kipiał, a teraz wybuchł jak wrzący kocioł, kiedy nie może pary z siebie wydobyć. „Co panu do mnie?” — zawołał. — „Co pan tu nos wścibia?” — Przeprosiłem go grzecznie. Zakaszlał i kichnął. Potem już spokojniej mówił, że zajęty był sporządzaniem pewnego przepisu. Wchodziło tam pięć ingrediencji. Wsypał je do retorty, odwrócił się na chwilę. Okno było otwarte, wiatr uniósł papier z przepisem. Właśnie paliło się na kominku. Papier frunął i wpadł w ogień. On rzucił się za nim, ot tak, i wydobył z płonących głowni. W chwili tej, dla pokazania mi, jak to było, wyciągnął ramię…

— No i cóż?

— W rękawie nie było ręki… — Ha? — pomyślałem, — Spalił sobie rękę… Ma zapewne korkową, ale teraz ją wyjął. Potem jednak zastanowiłem się, że to dziwne. Jeżeli on nie ma ręki, to cóż porusza się w rękawie? A powiadam panu, że rękaw był pusty, przynajmniej do łokcia. Widziałem to przez dziurę w ubraniu. — Wielki Boże! — krzyknąłem. On spojrzał na mnie tymi strasznymi szklanymi oczyma, potem rzucił okiem na swój rękaw…

— I cóż dalej?

— Umilkł, popatrzył na mnie i włożył rękaw do kieszeni. — „Mówiłem — ciągnął dalej — że przepis palił się. Prawda?” — Zakaszlał pytająco. — Jakim sposobem. — rzekłem — możesz pan poruszać pustym rękawem? — „Pustym rękawem?” — zagadnął. — Tak, pustym rękawem — powtórzyłem. — „To jest pusty rękaw? Czyś pan widział, że to pusty rękaw?” Wyprostował się jak struna. I ja się podniosłem. Postąpił trzy kroki i stanął tuż obok mnie. Kichnął znowu. Ja ani drgnąłem, choć ta owinięta głowa i te szklane ślepia mogą najodważniejszego przestraszyć. — „Powiedziałeś pan, że to jest pusty rękaw?” — rzekł. — —Naturalnie — powtórzyłem. Milczał przez chwilę, potem wyjął rękaw z kieszeni i wzniósł rękę, jak gdyby chciał mi ją znowu pokazać. Spojrzałem… Zimny pot wystąpił mi na czoło. — Rękaw jest pusty — rzekłem odchrząknąwszy dla dodania sobie odwagi. Chciał coś powiedzieć. Strach mnie porwał. Wyciągnął rękaw w moją stronę powoli, bardzo powoli, ot tak; miałem go sześć cali przed oczyma. Ciarki mnie przeszły, gdym widział, jak ten pusty rękaw się zbliża. A potem…

— No i cóż?

— Potem jakieś dwa palce chwyciły mnie za nos..:

Bunting roześmiał się.

— Dobrze się panu śmiać — zawołał Cuss — ale ja przestraszyłem, się okropnie. Porwałem go za rękaw, potrząsnąłem nim i wybiegłem z pokoju jak oparzony.

Cuss umilkł. Nie można było wątpić w szczerość jego strachu. Obracał się na krześle, był bardzo wzburzony; wypił drugi kieliszek lichego wina, którym go poczęstował pastor.

— Kiedym go wziął za rękaw — mówił dalej Cuss — to poczułem pod palcami ciało i kości…

— Więc rękaw nie był pusty?

Pan Bunting spojrzał na Cussa podejrzliwie.

— To dziwna historia… — rzekł — to istotnie bardzo dziwna historia! — powtórzył z naciskiem.



Rozdział V
Kradzież na probostwie


O kradzieży na probostwie dowiedziano się od pastora i jego żony. Zdarzyło się to nad ranem w drugi dzień Zielonych Świątek, w dniu dorocznych zabaw w I ping.

Pani pastorowa obudziła się nagle przed świtaniem, co jej się wydało, że ktoś otworzył, a potem zamknął drzwi od sypialnego pokoju. Nie obudziła męża. lecz usiadła na łóżku i nasłuchiwała. Doleciał ją wyraźny tupot bosych nóg; dreptały po sąsiedniej bawialni, wreszcie oddaliły się dążąc przez sień ku schodom.

Teraz dopiero pani Bunting obudziła męża, cichutko, ostrożnie. Włożył okulary, szlafrok i pantofle, wyszedł po ciemku na schody i nadstawił ucha. Słyszał wyraźnie chodzenie po swoim gabinecie na dole, otwieranie biurka, a wreszcie silne kichnięcie.

Powrócił do pokoju, sypialnego, uzbroił się w najgroźniejszy oręż, jaki miał pod ręką… w pogrzebacz i zszedł ze schodów, jak mógł najciszej. Pani Bunting wyglądała przez uchylone drzwi.

Było około czwartej po północy; ciemności już się przerzedziły. W sieni zarysowywały się ściany i sprzęty, drzwi do gabinetu tworzyły czarną plamę.

Dokoła panowała cisza przerywana tylko skrzypieniem schodów pod nogami pana Buntinga i szelestem dolatującym z gabinetu.

Nagle coś brzękło, potem słychać było otwieranie szuflady i szelest papierów, następnie rozległo się półgłośne przekleństwo i potarcie zapałki. Żółty błysk oświetlił pracownię.

Pan Bunting zszedł już był i przez szparę w drzwiach mógł widzieć pulpit, otwartą szufladę oraz płonącą na pulpicie świecę, ale złodzieja nie widział…

Stał namyślając się, co robić; pani Bunting, blada i przerażona, zstępowała powoli ze schodów idąc na odsiecz mężowi. Jedno tylko podtrzymywało pastora na duchu, mianowicie pewność, że złodziej był miejscowy, osiadły we wsi.

Oboje małżonkowie słyszeli brzęk pieniędzy, co świadczyło, że rabuś odszukał ich krwawe oszczędności: dwa funty szterlingi w złotej monecie po pół suwerena.

Dźwięk ten pobudził odwagę pana Buntinga. Chwycił pogrzebacz i wpadł do pokoju, a żona za nim.

— Poddaj się! — zawołał groźnie pastor. Wtem umilkł przerażony. W pokoju nie było nikogo…

Jednak przed chwilą słyszeli kroki i brzęk pieniędzy. Słuch przecież ich nie mylił… Stali oszołomieni, wreszcie pani Bunting zajrzała pod biurko, mąż jej podniósł serwetę zakrywającą stolik do kart, potem pani pastorowa zaglądała za firanki, a pan pastor grzebał w popiołach kominka; pani pastorowa przerzucała papiery w koszu, a pan pastor zazierał do koszyka z węglem. Potem oboje stanęli na środku i patrzyli na siebie w niemym zdziwieniu.

— Byłbym przysiągł! — szepnął pan Bunting.

— Świeca! — odszepnęła pani Bunting. — Kto zapalił świecę?

— Świeca! palił świecę?

— Szuflada otwarta, pieniędzy nie ma… — mówił pastor.

Pani pastorowa podbiegła do drzwi.

— To niepojęte, to niesłychane! — wołała.

W sieni rozległo się kichnięcie. Wybiegli oboje; w chwili tej drzwi od kuchni stanęły otworem.

— Bierz świecę! — krzyknął pan Bunting. Słyszeli oboje odsuwanie rygla. Pastor widział

otwierające się drzwi na podwórze. Nikt przez te uchylone drzwi nie wyszedł; otworzyły się i zamknęły same…

W chwili tej zgasła świeca przyniesiona przez panią Bunting z gabinetu. Stali oboje na progu obawiając się wejść do kuchni.

Izba była pusta. Zamknęli znowu i zaryglowali drzwi prowadzące na podwórze, zajrzeli we wszystkie kąty, nawet do stągiewki z woda, i wreszcie zeszli do piwnicy.

W całym domu nie znaleźli żywej duszy, pomimo najściślejszych poszukiwań.

Było już dobrze widno, a oni jeszcze ze świecą lustrowali każdy pokój z osobna.

— To niesłychane! — powtarzał pastor po raz dwudziesty może.

— Patrz… Zuzia schodzi z poddasza — szepnęła pani pastorowa. — Schowaj się za drzwi, a jak wejdzie do kuchni, wracaj na górę.



Rozdział VI
Meble oszalały!


Tego samego dnia, drugiego Zielonych Świątek, skore świt, zanim jeszcze utrapiona Millie wstała do swych codziennych obowiązków, małżonkowie Hall, obudziwszy się wcześniej niż zwykle, zeszli do piwnicy. Wiodły ich tam tajemnicze sprawy będące w ścisłym związku z piwem sprzedawanym w gospodzie.

Zaledwie znaleźli się w piwnicy, gdy pani Hall przypomniała sobie, że zostawiła w pokoju sypialnym butelkę z salsaparillą.

Ponieważ była ekspertem i główną sprawczynią zmian w składzie chemicznym piwa, zatem Hall został wyprawiony na górę po butelkę.

Przechodząc przez sień zdziwił się, że drzwi od pokoju gościa są otwarte. Wszedł do sypialni, znalazł butelkę. Wracając zdumiał się widząc, że drzwi wchodowe są zamknięte tylko na klamkę, choć zostały wieczorem zaryglowane.

Nie był z natury domyślny, jednak od razu zestawił ten fakt z drugim, a mianowicie z otwartymi drzwiami pokoju gościa, i dostrzegł pomiędzy obu faktami pewien związek. Przypomniały mu się też ostrzeżenia pana Henfreya.

Wczoraj wieczorem sam przyświecał żonie, gdy zamykała drzwi na rygiel… Stał chwile, przyglądał się od ryglowanym, drzwiom, wreszcie, nie rozstając się z butelką, powrócił na górę.

Zapukał do drzwi nieznajomego. Nie było odpowiedzi. Zapukał znowu, popchnął drzwi i wszedł.

Przypuszczenia jego sprawdziły się. Łóżko było puste, pokój również, a co dziwniejsza, zastanowiło to nawet niebystrego wcale pana Halla, na krześle leżało ubranie, jedyny garnitur nieznajomego, i bandaże, którymi miał owiniętą głowę. Nawet kapelusz o szerokim rondzie pozostał na łóżku.

Hall wszystko to rozważał, powoli wyprowadzając wnioski. Rozmyślania te przerwał mu groźny głos żony dochodzący z piwnicznych czeluści.

— Czegóż się bawisz? — krzyczała pani Hall. Pobiegł do niej co tchu.

— Joasiu… — szeptał pędząc po schodach. — To co mówił Henfrey, jest widać prawdą. Jego w pokoju nie ma, a drzwi otwarte…

Pani Hall nie mogła w pierwszej chwili zrozumieć, a gdy wreszcie pojęła, o co chodzi, nie ufając jak zwykle mężowi zapragnęła przekonać się na własne oczy i zobaczyć pusty pokój.

Hall, wciąż z butelką w ręku, szedł naprzód.

— Jego nie ma, a ubranie jest… — mówił. — Jak on mógł wyjść bez ubrania? To dziwne!

Gdy wychodzili z piwnicy do sieni, widzieli wyraźnie, że drzwi wchodowe otworzyły się, a potem zamknęły same. Pani Hall wysunęła się naprzód i pobiegła na górę.

W sieni ktoś kichnął. Hall idący o parę kroków za żoną słyszał to kichniecie; ona usłyszała je także, ale była pewna, że to mąż kicha. Wbiegła, otworzyła drzwi do pokoju gościa i rozejrzała się.

— To dziwne! — rzekła półgłosem.

Tuż za plecami usłyszała znowu kichnięcie; odwróciła się i ku wielkiemu swojemu zdziwieniu spostrzegła, że Hall jest jeszcze na schodach. Po chwili jednak był już przy niej. Nachyliła się, powiodła ręką po ubraniu i po pościeli.

— Chłodna… — oświadczyła. — Wyszedł co najmniej przed godziną…

Nagłe zdarzyło się coś dziwnego. Kołdra podskoczyła w górę, potem opadła, tak zupełnie, jak gdyby jakaś niewidzialna ręka odsłoniła łóżko i zakryła je zaraz. W tejże chwili leżący na łóżku kapelusz nieznajomego podskoczył i uderzył panią Hall; potem skoczyła gąbka, następnie krzesło z ubraniem nieznajomego zawirowało w powietrzu; ubranie spadło na ziemie, cztery drewniane nogi zawisły groźnie nad głowa pani Hall.

Gospodyni krzyknęła, krzesło uderzyło ją w plecy i wypchnęło za drzwi, w ten sam sposób obszedłszy się z jej małżonkiem.

Wylecieli oboje. Za nimi trzasnęły drzwi; ktoś zamknął je na klucz od wewnątrz… Potem słychać było piekielny harmider, jak gdyby triumfalny taniec łóżka ze stołkami, wreszcie zapanowała cisza.

Pani Hall zemdlała wpadając w otwarte ramiona swego małżonka.

Przy pomocy Millie, obudzonej tym hałasem, zdołał on znieść tłustą jejmość na dół i zastosować zwykłe środki używane dla przywracania zmysłów damom.

— To duchy! Nic innego, tylko duchy! — mówiła ocucona pani Hall. — Czytałam o tym w gazetach… Wiem… stoły i krzesła podskakują i chodzą w powietrzu !

— Napij się jeszcze trochę, Joasiu, to cię pokrzepi… — namawiał Hall dolewając jej ginu.

— Zamknij go! — krzyknęła nagle. — Niech on mi się nie pokazuje na oczy! Powinnam była domyślić się. Takie straszne oczy i głowa owinięta… i nigdy nie chodził do kościoła… I te flaszki… tyle flaszek… Na co to porządnemu człowiekowi? Po wpuszczał duchy w moje meble! Takie porządne, wysłużone meble! Moja matka siadywała na tym krześle, jak byłam jeszcze dzieckiem… I pomyśleć, że to samo krzesło zamierzało się na mnie i podnosiło nogi!

— Jeszcze kropelkę, Joasiu, dla uspokojenia nerwów…

Posiali służącą po pana Sandy Wadgersa, kowala.

— Pan Hall kłania się — mówiła — a meble na górze stają dęba… Może pan do nas zajdzie?

Pan Wadgers był człowiekiem bywałym i wielce pomysłowym. Zmiarkował od razu, co się święci.

— To są czary… — oświadczył. — Nic nie pomoże, tylko trzeba zawiesić na sznurku podkowę…

Małżonkowie chcieli, żeby poszedł na górę; ale jemu nie było pilno. Wolał wypytywać: jak to właściwie było?

Do rozmowy przyłączył się obudzony wrzawą pan Huxter, właściciel sklepu z tytoniem z przeciwka. Anglosaski zmysł parlamentarny ujawnił się tu w pełni: było dużo bezowocnej gadaniny.

— Rozważmy naprzód fakty… — mówił pan Sandy Wadgers. — Zastanówmy się, czy mamy prawo otwierać drzwi przemocą…

Nagle drzwi pokoju na górze otworzyły się same. Zebrani na naradę zobaczyli schodzącą ze schodów postać w płaszczu, kapeluszu i ciemnych okularach.

Nieznajomy przeszedł przez sień i stanął.

— Patrzcie!… — rzekł.

Oczy zgromadzonych powędrowały za jego wyciągniętym palcem i ujrzały butelkę salsaparilli stojącą przy drzwiach od piwnicy.

Wymówiszy to słowo nieznajomy wszedł do bawialni i zaniknął im drzwi przed nosem, bezlitośnie i złośliwie. Milczeli, dopóki nie przebrzmiał zgrzyt klucza.

— Nie… to przechodzi ludzkie pojęcie! — odezwał się wreszcie pan Wadgers. — Wejdź pan, zażądaj wyjaśnienia… — rzekł do pana Halla.

Mąż oberżystki nie od razu zrozumiał, co ma zrobić, a gdy mu to przełożono wyraźniej, namyślał się. Dopiero popchnięty przez żonę otworzył drzwi i zaczął:

— Przepraszam…

— Idź pan do diabła i zamknij drzwi za sobą!… — huknął nieznajomy grzmiącym głosem.

Tak się skończyła ta krótka rozmowa.



Rozdział VII
Nieznajomy przedstawia się pod inną postacią


Nieznajomy wszedł do bawialni około pół do szóstej i pozostał w niej do południa, przy zamkniętych drzwiach i okiennicach. Nikt, po przygodzie, jaka spotkała Halla, nie śmiał się zbliżyć do drzwi.

Przez cały ten czas nieznajomy był na czczo. Dzwonił trzy razy, za każdym razem silniej i niecierpliwiej, ale nikt nie przychodził na wezwanie.

— Niechaj mu diabeł służy, skoro innych do diabła wysyła!… — mruczała pani Hall.

Tymczasem rozeszła się wieść o kradzieży na probostwie i zaczęto wysnuwać wnioski i zestawiać fakty.

Hall, wziąwszy sobie na pomoc kowala Wadgersa, udał się do sędziego śledczego, pana Shucklewortha, aby zasięgnąć jego rady.

Co przez ten czas robił gość — nie wiadomo. Chwilami chodził po pokoju, to znowu dolatywały z bawialni groźne pomruki i przekleństwa, tłuczenie butelek, szelest papierów rozdzieranych niecierpliwą ręką.

Zbiorowisko przed gospodą zwiększało się z każdą chwilą. Nadeszła pani Huxter, przybyli młodzieńcy wystrojeni w nowe kurtki i białe papierowe kołnierzyki. Pytania i odpowiedzi krzyżowały się napełniając wrzawą powietrze.

Dzień był śliczny. Mieszkańcy Iping stroili ulice we flagi, nadając im świąteczny wygląd; przed kuźnią roztasowalo się kilka wózków czekoladowej barwy: przywiozły one wędrownych sztukmistrzów i komediantów.

Nieznajomy miotał się w zaciemnionej bawialni, nie mogąc się doczekać przyjścia oberżystki.

Około południa otworzył nagle drzwi. Kilka osób stało przy ladzie.

— Pani Hall! — zawołał.

Ktoś z obecnych pobiegł po gospodynię. Ukazała się po chwili z groźnym obliczem. Weszła niosąc na tacy nie zapłacony rachunek i spytała:

— Pan zapewne chciał płacić?

— Dlaczego nie dostałem śniadania? Dlaczego pani nie przychodzi, gdy dzwonię?

— Dlaczego mój rachunek nie zapłacony? — odpowiedziała mu pytaniem pani Hall. — Chciałabym, się wpierw o tym dowiedzieć…

— Mówiłem pani przed trzema dniami, że oczekuje przekazu.

— Możesz pan poczekać kilka godzin na śniadanie, jeżeli ja czekam kilka dni na moją należność. Prawda?

Nieznajomy zaklął krótko, ale siarczyście.

— Prosiłabym pana, abyś schował swoje przekleństwa dla siebie… — rzekła pani Hall z godnością.

Nieznajomy był rozwścieczony. Wszyscy obecni widzieli, że pani Hall odnosi nad nim przewagę. Sam dal tego dowód przemawiając innym tonem.

— Moja dobra pani… — zaczął.

— Proszę mi nie wyjeżdżać z „dobrymi paniami’’. Ja jestem sobie pani, bez dobroci…

— Chociaż mój przekaz jeszcze nie nadszedł… — Nie zawracaj pan głowy przekazami!

— Znalazłem jednak w kieszeni…

— Mówiłeś mi pan przed trzema dniami, że masz przy sobie tylko drobniejszą monetę…

— Znalazłem więcej.

— Doprawdy? — zawołała pani Hall drwiąco.

To rozdrażniło nieznajomego.

— Co znaczą te drwiny? — krzyknął.

— Zanim panu dam śniadanie — odparła — zanim wezmę pieniądze, musisz mi pan wpierw wyjaśnić parę rzeczy, których ja nie rozumiem i nikt zrozumieć nie może, a wszyscy by chcieli. Więc naprzód: co pan zrobił moim krzesłom na górze i dlaczego pański pokój był pusty, a także jakim sposobem wszedłeś pan do niego? Moi goście zwykli wchodzić przez drzwi, a kto wchodzi inaczej, ten powinien się wytłumaczyć. Chce i muszę wiedzieć, jak się pan tutaj dostał. A chcę także dowiedzieć się…

Nieznajomy tupnął nogą i zawołał: „Milczeć”, takim „losem, że wszyscy się przelękli.

— Nie wiecie, kto ja jestem i czym jestem!… — mówił. — Ja wam zaraz pokażę…

Powiódł ręką po twarzy i cofnął dłoń. Ukazała się czarna pustka…

— Patrzcie… — rzekł.

Wystąpił naprzód i podał pani Hall jakiś przedmiot, który ona wzięła automatycznie. Ale zobaczywszy, co to jest, wypuściła z rąk i krzyknęła przeraźliwie.

To był nos nieznajomego, nos czerwony, lśniący. Potoczył się na ziemię z takim szelestem jak tektura.

Potem nieznajomy zdjął okulary. Wszyscy osłupieli. Zdjął kapelusz, zdarł faworyty i bandaże. Przez chwilę zalegało milczenie, brzemienne grozą.

— Jezu Chryste! — krzyknął ktoś wreszcie.

Zapanował popłoch; pani Hall rzuciła się do drzwi, inni za nią. Spodziewali się zobaczyć okropne rany, szpetotę, słowem — coś strasznego, a tymczasem nie ujrzeli nic.

Jeden uciekał przed drugim, potrącano się wzajem, przeskakiwano przez nos i faworyty, żeby nie dotknąć czarów.

Przed nimi stała bezgłowa postać wymachująca pustymi rękawami i miotająca przekleństwa, które nie wiadomo skąd wychodziły.

Ludzie we wsi usłyszeli krzyki i pędząc w ich kierunku ujrzeli dziwne rzeczy. Pani Hall wybiegła z domu jak opętana, Teddy Henfrey wypadł za nią, ale się przewrócił na progu. Wszyscy wylatywali z izby szynkowej. Wywabiona z kuchni hałasem wpadła Millie, a widząc nieznajomego bez głowy wrzasnęła wniebogłosy.

Kto żył we wsi, biegł ku oberży, a więc sklepikarka z synem, golibroda, szewc, krawiec, wiejscy eleganci, młode dziewczęta, poważne matrony, starcy, sztukmistrze i komedianci z czekoladowych bud. Ze czterdzieści osób zebrało się przed gospoda,. Utworzyła się istna wieża Babel, bo wszyscy mówili jednocześnie.

Paru mężczyzn podtrzymywało panią Hall, która po raz wtóry w dniu owym postradała zmysły.

Naoczni świadkowie zdumiewającego wypadku wrzeszczeli głośniej od innych, znajdując, i słusznie, że warto ich posłuchać.

— Co on teraz robi? — wołano;

— Porwał nóż, chciał zamordować Millie! — wrzeszczał ślusarz.

— A ja wam powiadam, że to czarownik. Trzeba go ze wsi wyświęcić… — domagał się felczer.

Ciekawi zaglądali przez okna do izby. Jeden, stojący najbliżej, opowiadał:

— Biegnie za dziewczyną… Powrócił… z nożem w ręku… Wziął chleb… On pewno chce zabić Millie…

Zrobił się znowu popłoch. Objaśniający młodzieniec został odepchnięty od okna. Ustępowano miejsca nowym przybyszom.

Pan Hall powracał wiodąc ze sobą konstabla, pana Bobby Jaffersa, zbrojnego w rozkaz aresztowania; za nimi szedł z godnością kowal Wadgers.

Pan Hall wstąpił na schody; zmierzał prosto do drzwi. Ujrzał je otwarte.

— Konstablu — rzekł — czyń twoją powinność. Jaffers wszedł do bawialni, Hall za nim, Wadgers na końcu. Zobaczyli naprzeciw siebie bezgłową postać, w jednej ręce osłoniętej rękawiczką postać ta trzymała chleb, w drugiej — kawał sera.

— To on! — zawołał Hall.

— Cóż to za licho? — odezwał się nad kołnierzem płaszcza piskliwy głos.

— Nie miałem jeszcze do czynienia z takimi ptaszkami — rzekł pan Jaffers jowialnie — ale skoro kazali aresztować, to aresztuję pana, z głową lub bez, mnie wszystko jedno.

— Precz ode mnie! — wrzasnęła czarna postać odrzucając chleb i ser i podbiegając do stołu z widocznym zamiarem chwycenia noża — ale Hall uprzedził ten zamiar.

Jaffers chwycił ręce i ścisnął niewidzialne gardło.

Dostał czymś niewidzialnym po twarzy, ale nie zwolnił uścisku. Hall podał nóż Wadgersowi, który stanął przy drzwiach w charakterze więziennego dozorcy. Jaffers borykał się v/ciąż z nieznajomym.

— Chwytaj za nogi! — krzyknął do pana Halla. Ten chciał spełnić rozkaz, ale został kopnięty tak mocno, że odskoczył w bok. Wadgers widząc, że bezgłowy człowiek obala konstabla na ziemię, począł wzywać ratunku. Nadbiegli Huxter i Siddebridge, powroźnik. W tejże chwili kilka butelek zawirowało w powietrzu i rozbiło się o ich głowy, napełniając pokój strasznym wyziewem.

— Poddam się! — zawołał nieznajomy, choć trzymał już kolano na piersi konstabla; zerwał się przerażający, bezgłowy, bezręki, bo zerwano mu w bójce obie rękawiczki osłaniające puste powietrze. — Na nic się to nie zda… — mówił nie mogąc widocznie złapać oddechu.

Dziwnie było słyszeć głos wychodzący z próżni, ale wieśniacy z hrabstwa Sussex to najtrzeźwiejsi ludzie pod słońcem. Jaffers podniósł się, wyjął z kieszeni parą kajdanków.

— Nie wiem, doprawdy, jak je nałożyć… — mówił zafrasowany.

Nieznajomy opróżnił rękawy palta, nachylił się, zdjął buty i skarpetki.

— Do stu piorunów! — huknął Wadgers. — To nie człowiek. To puste ubranie! Patrzcie… Można wsunąć rękę w kołnierz — nic tam nie ma…

Dotknął czegoś niewidzialnego.

— Mógłbyś pan nie pakować mi palców w oczy — zapiszczał głos wychodzący z pustki. — Ja tu jestem cały: z głową, rękoma, nogami, choć nikt mnie dojrzeć nie może. Sytuacja niezbyt miła dla mnie, ale to jeszcze nie powód, żeby lada dudek w Iping deptał mi po nogach i szarpał mnie na kawałki.

Ubranie, zupełnie już rozpięte, wisiało w powietrzu. Do pokoju weszło jeszcze kilka osób.

— Niewidzialny? Co? — drwił Huxter. — Kto słyszał kiedy o takim cudzie?

— To rzecz dziwna, ale nie zbrodnia. Po co było wzywać policję? — wołał piskliwy głos.

— Robię, co mi kazali — oświadczył chłodno Jaffers. — Mam w kieszeni rozkaz aresztowania i aresztuję. Chodzi tu nie o niewidzialność, ale o kradzież z włamaniem. Dziś w nocy okradziono probostwo.

— I cóż z tego? — zapytał niewidzialny głos.

— Poszlaki świadczą…

— Wszelakie poszlaki są głupstwem — zapiszczał nieznajomy. — Zresztą gotów jestem pójść z panem. Tylko bez kajdanków.

— Inaczej nie można.

— Powiadam: bez kajdanków.

— Przepraszam, ale…

Postać usiadła; zanim obecni zmiarkowali, co się dzieje, buty, skarpetki i spodnie zostały rzucone pod stół.

— Trzymaj, łapaj! — huknął Jaffers miarkując, co z tego wyniknie. Chwycił palto; szarpało się zawzięcie. Wypadła z niego koszula, wreszcie palto pozostało w ręku konstabla — puste!

— Trzymajcie! — wołał. — Jak się rozbierze, to go już nie zobaczymy!

— Trzymajcie! — krzyczeli wszyscy.

Rękawy od koszuli wymachiwały w powietrzu i nagle uderzyły Halla tak silnie, że jego rozstawione ręce opadły, potem koszula podniosła się w górę, jak gdyby ją ktoś zdejmował przez głowę. Jaffers pochwycił ją. Dostał w twarz tak, że się w całym pokoju rozległo, choć nie było widać ręki, która mu wymierzyła policzek.

— Trzymaj, łapaj! — wołali wszyscy i biegali po pokoju, ale nic złapać nie mogli.

— Zamknijcie drzwi! — ktoś krzyknął. — Nie należy go stąd wypuszczać!

— Ja coś schwyciłem! To on! — zawołał Wadgers triumfalnie.

W tejże chwili dostał pięścią w nos — zalał się krwią. Każdy coś oberwał: Henfrey miał ząb wybity, Huxter — guz na czole, Jaffers otrzymał silne uderzenie w plecy. Uczuł nagie, że coś stanęło pomiędzy nim. a Huxterem i nie pozwala im się zbliżyć. Namacał ramiona.

— Mam go! — krzyknął borykając się z niewidzialnym przeciwnikiem, aż mu żyły wezbrały na skroniach. Nieznajomy popychał go ku drzwiom. Konstabl zmagając się z nim i przechylając się to w prawo, to w lewo wpadł do izby szynkowej. Chciał wtłoczyć niewidzialną postać z powrotem do bawialni, ale ona wypchnęła go za drzwi wejściowe. Spadł z kilku schodów na ulicę…

Nieznajomy wysunął się za nim.

Na ulicy, przed domem Huxtera, ktoś potrącił przechodzącą kobietę.

To był ostatni znak życia dany przez Niewidzialnego Człowieka. Zniknął bez śladu.

Przez chwile zbiorowisko stało spłoszone, potem panika rozegnała wszystkich, jak wiatr rozpędza suche liście. Tylko Jaffers leżał na wznak, z nogami na schodach, a głową niżej.



Rozdział VIII
W przelocie


Ósmy rozdział jest króciutki i opowiada, jak Gibbins, naturalista, leżący na pobliskim pagórku w tym mniemaniu, że nie ma żywej duszy dokoła, usłyszał nagłe kaszel, potem kichanie, a wreszcie srogie przekleństwa.

Podniósł głowę i — nic nie zobaczył. A jednak glos był wyraźny; klął siarczyście, dobór przekleństw był tak różnorodny, iż świadczył o dużym wykształceniu owej rozdrażnionej a niewidzialnej osoby. Była chwila, w której głos brzmiał najsilniej, potem stopniowo słabł i oddalał się, wreszcie umilkł zupełnie, oddalił w stronę Adderdean. Raz jeszcze rozległo się kichnięcie i zapanowała znowu cisza.

Gibbins nic nie wiedział o zajściach, które dnia tego zdarzyły się w Iping, lecz to, co słyszał na własne uszy, było tak dziwne, iż go wyprowadziło z filozoficznej równowagi. Wstał, zbiegł co tchu z pagórka i podążył do domu.



Rozdział IX
Pan Tomasz Marvel


Macie sobie wyobrazić pana Tomasza Marvela jako tłustego, przysadzistego jegomościa. Jegomość ten miał twarz okrągłą, nos pałkowaty, czerwony, usta grube, zarost bardzo rzadki i widoczną skłonność do tuszy. Ubranie jego dosyć niedbałe, brak guzików przy kurtce, wytarty kapelusz oraz inne ślady zaniedbania świadczyły, że był kawalerem.

Pan Tomasz Marvel siedział sobie na drodze do Adderdean, spuścił do rowu stopy w skarpetkach wątpliwej czystości i całości i przymierzał parę butów. Dawno już nie miał tak dobrych i całych, ale za to były o wiele za duże; te, które zdjął, pasowały lepiej, lecz miały za cienkie podeszwy i przepuszczały wilgoć.

Otóż pan Marvel nie znosił dużych butów, ale nie znosił też wilgoci. Nigdy jeszcze się nie zastanawiał, co mu było przykrzejsze, bo nie lubił w ogóle myśleć. Postawił obie pary przy sobie na drodze i przyglądał im się apatycznie; uważał, że obie są bardzo brzydkie. Nagle jakiś Głos odezwał się za jego plecami:

— No, mam przynajmniej buty!…

— To są buty z Dobroczynności, a która para brzydsza, tego i diabeł nie pozna — odparł pan Tomasz Marvel nie odwracając głowy.

— Hm! — mruknął Głos.

— Ha! Nosiłem już gorsze, nie nosiłem i żadnych — ubolewał pan Marvel. — Całe, to prawda, ale dżentelmen, któremu życie schodzi na włóczędze, ma wciąż swoje buty przed oczyma i chciałby patrzeć na coś porządnego. Nie mogłem to lepszych dostać? Już takie moje szczęście, bo przecież ten powiat słynie z dobrych butów. Schodziłem go wszerz i wzdłuż. Dziesięć lat biorę stąd buty… i oto jakie mi dają po tak długiej znajomości.

— To przeklęty powiat: prosięta i osły, a nie ludzie — odezwał się znowu Głos.

— Prawda? — podchwycił pan Marvel. — Takie buty dać człowiekowi! Niech im tego Bóg nie pamięta!

Odwrócił głowę, żeby spojrzeć na buty interlokutora i porównać je ze swoimi, lecz w miejscu gdzie powinny były stać, nie było ani nóg, ani butów…

Wielkie zdumienie ogarnęło pana Marvela.

— Gdzież pan jesteś? — zapytał podnosząc się na czworakach i rozglądając dokoła.

Pustka. Nic oprócz gościńca, przydrożnej trawy i krzaków.

— Czy ja jestem pijany? — mruknął pan Marvel. — Czy mi się przesłyszało? A może mówiłem sam do siebie?

— Nie bój się… — rzekł Głos.

— Jakiś brzuchomówca… — pomyślał Marvel zrywając się na równe nogi. —— Gdzie pan jesteś, u licha? — zawołał. — Ja tam się niczego nie boję.

— Nie bój się… — powtórzył Głos.

— Ty mi się przelękniesz, poczekaj — zawołał pan Marvel. — Gdzie jesteś? Ukryłeś się pod ziemią? Mów.

Nie było odpowiedzi, Pan Tomasz Marvel stał zdumiony. Zaczynał się bać po trosze.

— Pójdźcie żąć! — zapiszczał Głos naśladując przepiórkę.

— To nie czas na udawanie i żarty! — krzyknął pan Marvel.

Nad drogą rozścielało się jasne, pogodne niebo, a droga biegła pusta i równa, nie było słychać żadnego szelestu oprócz ćwierkania.

— Upiłem się, nic innego — pomyślał pan Marvel podnosząc kołnierz. — To wódka przeze mnie gada… — szepnął.

— Nie wódka! — zaprzeczył mu piskliwy głos. — Jesteś zupełnie trzeźwy, ale radzę ci nie poddawać się strachowi.

— To wódka! — powtórzył jeszcze pan Marvel, ale zaczął się już bać i między fioletowymi cętkami twarz mu pobladła. Obejrzał się. raz jeszcze, ale ostrożnie, lękliwie.

— Mógłbym przysiąc, że słyszałem jakiś głos… — szepnął.

— Naturalnie, że słyszałeś.

— Znowu! — zawołał pan Marvel zamykając oczy i osłaniając je rękoma.

Nagle został schwycony za kołnierz i wstrząśnięty silnie.

— Słuchaj! — mówił Głos.

— Słucham… — jęknął pan Marvel i uczuł, że go ktoś dotyka ręką.

— Myślisz, że ja jestem złudzeniem? — pytał.

— Czymże innym być możesz? — odparł pan Marvel nie otwierając oczu.

— Dobrze… — zawołał Głos. — Będę ciskał w ciebie kamykami, dopóki nie zmienisz poglądu.

— Ale gdzież ty jesteś?

Głos nic na to nie odpowiedział. W powietrzu świsnął kamień, który przeleciał ponad głową pana Marvela.

Włóczęga odwrócił się i zobaczył drugi kamyk unoszący się w powietrzu; ten skaleczył mu nogę.

Pan Tomasz Marvel zerwał się i wrzasnął wniebogłosy. Chciał uciekać, ale się przewrócił na niewidzialnej przeszkodzie i znalazł znowu w pozycji siedzącej.

— No, teraz nie powiesz, że jestem przywidzeniem — rzekł Głos godząc znowu we włóczęgę.

Pan Marvel zamiast odpowiedzi próbował wstać, ale upadł na ziemię potknąwszy się o coś niewidzialnego.

— Jeżeli będziesz się opierał, to ci rozwalę głowę kamieniem! — zawołał Głos.

— Łatwo ci to przyjdzie… — mówił pan Marvel siadając na ziemi i opatrując sobie nogę. — Nie rozumiem, doprawdy… — mruczał. — Kamienie latają same w powietrzu… Kamienie gadają…

W tej chwili padł trzeci pocisk.

— To jednak łatwo zrozumieć — odezwał się Głos. — Ja jestem Niewidzialnym Człowiekiem.

— Czyż to możliwe? — pytał pan Marvel nie mogąc jeszcze przyjść do siebie.

— Widać, że możliwe, skoro tak jest.

— Jakim sposobem ukryłeś się?

— Ja się nie ukryłem; ja jestem po prostu niewidzialny. Chcę, abyś zrozumiał jedno…

— Ale gdzie ty jesteś?

— Tutaj, o sześć kroków przed tobą.

— Wolne żarty! Przecież mam oczy. Chcesz wmówić we mnie, że jesteś powietrzem?

— Jestem przezroczysty jak powietrze. Widzisz przeze mnie. A jednak mam ciało i kości, potrzebuję pić i jeść, potrzebuję także się odziać. Ale widzialny nie jestem.

— Doprawdy? No to podaj mi rękę. Chryste Panie! — wrzasnął nagle pan Marvel. — Toś mnie przestraszył! Chwyciłeś mnie jak w kleszcze…

Namacał rękę, która go dotknęła, potem ostrożnie, lękliwie przesunął dłoń w górę, poczuł ramię, piersi i obrośniętą twarz.

Nie wierzył dotykowi własnych palców.

— To niepojęte… zdumiewające… — mruczał. — Widzę przez ciebie zająca biegnącego po polu, ale ciebie nie widzę… tylko…

Przyjrzał się bliżej pustej na pozór przestrzeni.

— Czy nie jadłeś czasami chleba z serem? — zapytał trzymając wciąż niewidzialną rękę.

— Istotnie, jadłem; jeszcze nie strawiłem, więc je widać.

— To dziwne! — zdumiał się pan Marvel.

— Nie takie dziwne, jak ci się zdaje.

— Wytłumaczże mi, w jaki sposób zrobiłeś się niewidzialny.

— To za długa historia. Zresztą nie o to chodzi. Rad jestem, że cię spotkałem. Byłem nagi, bezbronny, wściekły, gotów mordować i palić po drodze…

— Wielki Boże! — krzyknął pan Marvel.

— Nagłe ujrzałem ciebie. Podszedłem z tyłu… wahałem się…

Zimny pot oblał pana Marvela.

— Pomyślałem sobie: — mówił dalej Głos — oto jakiś wyrzutek społeczeństwa. Takiego mi właśnie potrzeba. Więc zbliżyłem się i…

— Czymże ja, biedak, mogę ci się przysłużyć?

— Pomożesz mi zdobyć ubranie, mieszkanie i wiele innych rzeczy. Gdybyś nie chciał… Ale ty musisz chcieć

— Zlituj się! — jęknął pan Marvel. — Widzisz, ja jestem biedak, obdartus… Nie zabijaj mnie! Pozwól mi odejść spokojnie. W głowie mi się już mąci… Myślę, że oszalałem albo co… Dokoła pustka… Niebo, ziemia, krzaki, nic więcej… I nagle jakiś Głos wychodzi z powietrza… Potem kamienie podskakują same… Co to wszystko znaczy?

— Choćbyś łamał sobie głowę przez resztę życia, to tego nie zrozumiesz. Ot, lepiej słuchaj, co ci powiem.

Pan Marvel wytrzeszczył oczy.

— Wybrałem ciebie właśnie — mówił Głos. — Ty jeden, oprócz tamtych osłów we wsi, wiesz, że istnieje Niewidzialny Człowiek. Będziesz moim pomocnikiem. Nie pożałujesz tego. Dokonamy wielkich rzeczy. Dam ci niezwykłą moc. Ty nie wiesz, jaką potęgą jest niewidzialność…

Głos umilkł na chwilę. W powietrzu rozległo się kichniecie.

— Ale jeżeli mnie zdradzisz — mówił — jeżeli nic będziesz wykonywał tego, co ci rozkażę…

Silna ręka spadła na ramię pana Marvela. Ten krzyknął ze strachu i skulił się.

— Nie zdradzę! Nie posądzaj mnie o złe zamiary! — prosił. — Powiedz, co mam zrobić… zrobię wszystko… wszystko, co rozkażesz… Boże! zlituj się!



Rozdział X
Odwiedziny pana Marvela w Iping


Gdy pierwszy strach minął, mieszkańcy Iping odzyskali mowę, a nawet wymowę. Poczęło się objawiać zwątpienie, z początku trochę lękliwe, ale niemniej wypełzały wątpliwości co do istnienia tego zdumiewającego zjawiska.

Łatwiej jest nie wierzyć w Niewidzialnego Człowieka, niż wierzyć w niego choćby na podstawie niezbitych dowodów.

Ci, którzy widzieli na własne oczy, jak się rozpuszczał w powietrzu, ci, którzy czuli na sobie dotknięcie jego niewidzialnej ręki, mogli być policzeni na palcach. A jeden z tych nielicznych świadków, Wadgers, skrył się za żelazne sztaby swego sklepu, zaś Jaffers leżał nieprzytomny w gospodzie pani Hall.

Wielkie odkrycia, zdumiewające doświadczenia wywierają mniejszy wpływ na umysły niż fakty małej wagi.

Iping przyzwyczaiło się od lat wielu świętować i bawić się w drugi dzień Zielonych Świat. Ludzie cieszyli się na to parę miesięcy z góry, więc nawet ci, którzy wierzyli w istnienie Niewidzialnego Człowieka, starali się o nim zapomnieć i używać całym sercem rozrywek na ten dzień zgotowanych. Wszyscy byli pewni, że już się rozpłynął we mgle i nie da nigdy więcej znaku życia.

Na łące rozpięty był namiot, w którym pani pastorowa i inne damy nalewały herbatę; dzieci z wiejskiej szkółki pod opieką nauczycielki ludowej bawiły się w różne hałaśliwe gry.

Przyznać muszę, że w głębi niejednego serca czaił się pewien niepokój; ale wszyscy ukrywali to starannie, trzymając wyobraźnię na wodzy.

Wesołość była ogólna. Katarynki skrzypiały zawodząc czułe melodie, wędrowni komedianci pokazywali sztuki, młodzież wiejska przybrana w jasne tużurki i pstre krawaty zalecała się do panien wystrojonych jak na wesele.

Około czwartej jakiś nieznajomy wszedł do wioski od strony Adderdean. Był to jegomość krępy, niedbały w ubraniu i okropnie zadyszany; szedł jakby po rozżarzonych węglach i wciąż oglądał się za siebie. Zwrócił swe kroki ku oberży „Pod Dyliżansem”.

Między innymi dostrzegł go i stary powroźnik Fletcher. Opowiadał potem, że „od razu nie miał przekonania do tego człowieka”. Pan Huxter spostrzegł, że nieznajomy mówi do siebie półgłosem.

Stanął przed gospodą i, wedle upewnień pana Huxtera, toczył walkę ze sobą, nim przemógł się, żeby wejść.

Pan Huxter widział, jak minął izbę szynkową i wszedł prosto do bawialni. Potem tenże pan Huxter słyszał, jak pan Hall objaśniał przybyłego, że ten pokój nie jest do użytku gości.

Nieznajomy zamknął drzwi i pozostał w izbie szynkowej.

Po paru minutach ukazał się znowu na ulicy; ocierał usta ręką, oglądał się dokoła; potem pan Huxter widział go zakradającego się ku bramie podwórza, na które wychodziły okna bawialni.

Nieznajomy po chwili wahania wyjął z kieszeni glinianą fajeczkę i naładował ją tytoniem. Palce mu drżały. Zapalił fajeczkę, ale był widocznie niespokojny i wciąż oglądał się na podwórko.

Wszystko to pan Huxter widział przez okno swego sklepu i dziwne zachowanie się obcego człowieka zaostrzyło jego czujność.

Nagle nieznajomy wytrząsnął popiół z fajki, schował ja do kieszeni i wsunął się na podwórko. Pan Huxter, pewien, że jest świadkiem kradzieży, wybiegł ze swego sklepu i stanął na drodze, aby zatrzymać złodzieja.

Po chwili obcy ukazał się znowu: w jednej ręce niósł zawiniątko w niebieskim obrusie, w drugiej — trzy duże książki obwiązane, jak się potem okazało, szelkami pana pastora. Ujrzawszy pana Huxtera rzucił się w bok i chciał uciekać.

— Złodziej! Łapcie! — zawołał pan Huxter.

Ale nagle został podrzucony w górę jak piłka. Tysiące świeczek stanęło mu przed oczyma, a co się dalej działo, nie pamięta. Stracił przytomność.



Rozdział XI
„Pod Dyliżansem”


Aby zrozumieć, co się stało w oberży, należy cofnąć się do chwili, gdy pan Marvel ukazał się po raz pierwszy oczom pana Huxtera.

Pan Cuss i pan Bunting siedzieli właśnie w bawialni gospody rozmawiając o dziennych zdarzeniach i za pozwoleniem pana Hall przeglądali rzeczy pozostałe po Niewidzialnym Człowieku.

Konstabl Jaffers oprzytomniał już; paru przyjaciół odprowadziło go do domu. Pani Hall pozbierała rozrzuconą odzież nieznajomego i uprzątnęła pokój.

Na stole pod oknem leżały trzy duże księgi z napisem: Dziennik. Cuss rzucił się na nie skwapliwie.

— Dziennik! — zawołał. — Nareszcie dowiemy się czegoś!

Zasiadł przy stole, otworzył pierwszą księgę.

— Hm! Nie ma nazwiska na pierwszej karcie… Same cyfry i jakieś znaki… — mówił pan Cuss.

Pastor podszedł do stołu i zajrzał mu przez ramie.

— Czy nie ma żadnych objaśnień? — Jakiegoś klucza? — zapytał.

— Może pan odczyta — rzekł Cuss. — Są to figury matematyczne i jakieś słowa pisane dziwnymi literami… zapewne po grecku… a pan umie po grecku. Prawda?

— Ma się rozumieć — potwierdził pan Bunting przecierając okulary z wielkim zafrasowaniem, bo w pamięci została mu taka okruszyna greczyzny, że nie było o czym mówić. — Tak, naturalnie, język grecki może nam dostarczyć wskazówek — dodał.

— Usiądź pan. wygodnie.

— Przerzucę naprzód pierwszą księgę… — wykręcał się pan Bunting. — Trzeba przede wszystkim powziąć ogólne wrażenie, a wtedy dopiero badać szczegóły. Rozumiesz, Cuss?

Włożył okulary, utwierdził je na nosie, odkaszlnął i wzywał w duchu jakiejś przeszkody, która by odwróciła uwagę Cussa od tej przeklętej greczyzny. Życzenie pastora spełniło się. Przeszkoda wynikła. Drzwi otworzyły się raptem.

Obaj podnieśli głowy, spojrzeli i zobaczyli rumiana twarz pod dużym pilśniowym kapeluszem.

— Czy można dostać piwa? — spytał właściciel rumianej twarzy.

— Nie — odparli obaj dżentelmeni jednogłośnie.

— W pierwszej sali — objaśnił pan Bunting.

— I proszę zamknąć drzwi — dodał Cuss niecierpliwie.

— Dobrze — odparł intruz głosem cichszym, odmiennym od tego, w którym postawił pierwsze pytanie.

— To pewnie jakiś marynarz… — rzekł pan Bunting, gdy drzwi się zamknęły.

— Być może — odparł Cuss. — Ale kto słyszał tak wchodzić obcesem! Aż podskoczyłem na krześle.

Pan Bunting uśmiechnął się drwiąco, jak gdyby sam nie był także podskoczył.

— A teraz trzeba się zabrać do tych książek… — rzekł z tłumionym westchnieniem.

— Chwilkę jeszcze… — rzekł Cuss. Podszedł do drzwi i zamknął je na klucz. — Teraz jesteśmy zabezpieczeni od natrętów — oświadczył.

W tej chwili ktoś kichnął.

— Jedno nie ulega wątpliwości — mówił pan Bunting przysuwając się bliżej do Cussa — to, że w ciągu ostatnich paru dni działy się w Iping rzeczy dziwne… bardzo dziwne… Naturalnie ja nie wierzę w tę niewidzialność.

— To bajka — przyznał Cuss. — Faktem jest wszelako, że zajrzałem w jego rękaw i że tam była próżnia…

— Czyś pan tego zupełnie pewien? To było może złudzenie wzroku… halucynacja… Zdarza się..

— Nie będę znowu dowodził… Już raz przekonałem, pana — rzekł Cuss z widoczną urazą. — Chodzi teraz o te książki. Tak, to są litery greckie.

Wskazał na środek pierwszej kartki. Pan Bunting poczerwieniał i przysunął twarz bliżej, jak gdyby nie mógł dojrzeć liter pomimo okularów.

Jego wiadomości w zakresie języka greckiego były prawie żadne, ale poczciwy pastor wyobrażał sobie, że wszyscy jego parafianie i znajomi przypuszczają, iż czytuje greckich i hebrajskich autorów w oryginale.

No i trzeba takiego zdarzenia! Przyznać się? Czy też udawać dalej? Nie tak to łatwo!

Nagle ktoś schwycił go za kark. Jakaś silna ręka przyciskała mu brodę do stołu.

— Nie ruszajcie się, poczciwcy — szepnął jakiś Głos — a nie, to wam łby porozbijam!

Pastor spojrzał na Cussa i w oczach jego zobaczył odbicie własnego strachu.

— Przykro mi, że muszę się z wami obejść brutalnie — mówił Głos — ale inaczej nie mogę. Odkądże to przywłaszczyliście sobie prawo zaglądania do zeszytów i notatek Judzi uczonych?

Dwie brody stuknęły jednocześnie o stół, dwie szczęki zgrzytnęły.

— Odkądże to — mówił dalej Głos — pozwalacie sobie wchodzić do cudzego pokoju i plądrować w cudzych rzeczach? Gdzieżeście podziali moje ubranie? Słuchajcie! Okna są zamknięte, a ja wyjąłem klucz z zamka. Jestem silny, przy tym niewidzialny, co także jest siłą nie lada, i mam pod ręką młotek. Mogę was zabić na miejscu… Jeżeli chcecie, żebym was wypuścił, to musicie mi przyrzec, że będziecie trzymali języki za zębami i że zrobicie, co wam każę.

Pastor i felczer spojrzeli po sobie.

— Dobrze… — szepnął pan Bunting;

— Dobrze… — zawtórował pan Cuss. Niewidzialna ręka przestała ich ściskać za karki.

Obaj podnieśli głowy i chcieli wstać.

— Proszę siedzieć na miejscu — rzekł Niewidzialny Człowiek.

Podsunął młotek pod nos jednemu i drugiemu.

— Kiedym wchodził do tego pokoju, sądziłem, że jest nie zajęty. Spodziewałem się oprócz książek i zapisków znaleźć tu jeszcze moje ubranie — mówił. — Gdzież się podziało? Potrzebuję koniecznie odzieży. Dni są ciepłe, ale wieczory i noce chłodne. Zabieram także moje książki…



Rozdział XII
Niewidzialny Człowiek miota się


Opowiadanie musi być przerwane w tym miejscu, a dlaczego, zaraz się dowiemy.

Gdy w bawialni działy się dziwne rzeczy, a pan Huxter przyglądał się panu Marvelowi palącemu fajeczkę przy bramie od podwórza, w izbie szynkowej pan Hall i Teddy Henfrey rozprawiali o tym, co zajmowało żywo całą wioskę.

Nagle zatrzęsły się drzwi od bawialni.

— Hola! — zawołał Henfrey.

— Hola! — odpowiedziano z wewnątrz.

Pan Hall miał umysł bardzo powolny, jednak zauważył, że coś się tam musiało stać.

Obaj z Teddy m podeszli do drzwi. Henfrey przyłożył ucho.

— Coś niedobrego… — szepnął Hall.

Henfrey kiwnął głową. Doleciał ich odgłos rozmowy prowadzonej po cichu.

— Co się stało? — spytał Hall, dobijając się do drzwi.

Rozmowa nagle ucichła, potem rozległy się znowu szepty, wreszcie krzyk: „Nie! nie!” Słychać było borykanie się i przewracanie stołków. Wreszcie zapanowała cisza.

— Co tam, u licha? — rzekł Henfrey półgłosem.

— Co się z wami dzieje? — pytał Hall.

— Wszystko dobrze… Proszę nie przeszkadzać… — odpowiedział pastor, ale jakimś zmienionym głosem.

— Dziwne! — szepnął Henfrey.

— Dziwne! — powtórzył Hall.

— Powiedział: „Nie przeszkadzać”. — Nie słyszałem.

— I kichnął — rzekł Henfrey.

Umilkli. Rozmowa za drzwiami była cicha i urywana.

— Nie mogę… — mówił pan Bunting. — Powiadam panu, że tego nie zrobię…

— Co on mówi? — spytał Henfrey.

— Powiada, że czegoś nie zrobi — odparł Hall. —” Nie wiem tylko, czy to powiedział do nas.

— To wstyd! — oburzał się za drzwiami pan Bunting.

— „Wstyd”! — podchwycił pan Henfrey — słyszałem wyraźnie.

— Kto teraz mówi? — pytał Hall. — Czy słychać?

— Zdaje się, że Cuss… — odparł Henfrey.

W bawialni głosy umilkły, ale szamotanie nie ustało.

— Zdaje się, że zdejmują ze stołu serwetę — oznajmił Teddy.

Wtem za szynkwasem ukazała się pani Hall. Mąż dawał jej znaki, żeby się nie ruszała. Ma się rozumieć, wywołało to skutek przeciwny.

— Co tam podsłuchujesz? — spytała głośno męża. — Nie masz nic lepszego do roboty?

Hall starał się nakazać jej milczenie wymownymi gestami, ale żona była uparta. Podniosła głos jeszcze bardziej.

Hall i Henfrey przydreptali na palcach do szynkwasu, aby objaśnić gospodyni, o co chodzi.

W pierwszej chwili nie chciała w tym upatrywać nic dziwnego. Następnie kazała milczeć mężowi. Henfrey opowiadał. Wysłuchawszy go dowodziła, że pewnie pastor z felczerem przysunęli krzesła do stołu, żeby odczytać księgi.

— Słyszałem, jak mówił „wstyd”. Słyszałem! — wołał Hall.

— I ja także! — przytwierdził Henfrey.

— Cicho! — szepnął Hall. — Otwierają okno!

— Jakie okno? — spytała żona.

— Okno w bawialni — rzekł Henfrey.

Wszyscy troje nadstawili uszu. Pani Hall patrząc przez okno izby szynkowej widziała naprzeciwko sklep Huxtera. Nagle drzwi od sklepu otworzyły się, wyleciał przez nie sam Huxter i wymachując rękoma wołał:

— Trzymajcie! Łapcie! Złodziej! Pędził w stronę podwórza.

Jednocześnie z bawialni doleciał hałas i trzask zamykanego okna.

Hall i Henfrey wybiegli na ulicę. Ktoś im mignął na zakręcie drogi, uciekając w stronę gościńca, a po chwili pan Huxter zawisł w powietrzu, wywrócił koziołka i padł twarzą na ziemię.

Zbiegło się mnóstwo ludzi i patrzyli ciekawie na to widowisko. Pan Huxter był oszołomiony. Hall i paru wieśniaków nie zważając na te karkołomne sztuki pędzili za uciekającą postacią. Krzyczeli wniebogłosy, ale na nic im się to wszystko zdało: pan Marvel zniknął za murem opasującym kościółek. Byli pewni, że to Niewidzialny Człowiek przybrał znowu postać dostrzegalną dla ludzkiego oka, więc tym zawzięciej rzucili się za nim w pogoń.

Hall ubiegł nie więcej jak trzydzieści kroków, gdy raptem krzyknął, uskoczył w bok i runął jak długi na ziemię czepiając się jednego z wieśniaków i pociągając go za sobą. Dostał jakby obuchem w piersi. Drugi wieśniak rozciągnął się także jak długi. Chciał się podnieść, ale coś go dusiło za ramiona i wtłaczało w piasek.

Właściciel sklepiku galanteryjnego wybiegł przed dom i zdziwił się niepomiernie widząc trzech ludzi leżących na drodze. Czyżby się popili?

Oberżystka została na stanowisku przy ladzie; długie doświadczenie nauczyło ją bowiem, że ciekawość ciekawością, a interes interesem.

Po chwili drzwi od bawialni otworzyły się i pan Cuss nie zwracając uwagi na gospodynię wybiegi na ulicę.

— Trzymajcie go! — wołał — odbierzcie mu zawiniątko !

Nie wiedział wcale o istnieniu pana Marvela, któremu Niewidzialny Człowiek podał przez okno książki i węzełek.

Twarz pana Cussa wyrażała gniew i stanowczość, ale jego strój szwankował… od dołu.

— Zabrał moje spodnie, a pastorowi całe ubranie!

Biegnąc tak i wrzeszcząc felczer potknął się o leżącego na ziemi Huxtera. Chciał skręcić na gościniec, ale ktoś mu nastąpił na nogę. Pan Cuss syknął z bólu. Raptem upadł na ręce, tak że znalazł się na czworakach. Podniósł się natychmiast, próbował jeszcze gonić swe spodnie, ale został pociągnięty za włosy tak, że stracił ochotę do dalszej walki z niewidzialnym przeciwnikiem.

Skręcił ku gospodzie. Zawróciło też kilkunastu ludzi spłoszonych widokiem towarzyszy, którzy padali na ziemię jak ulęgałki. Wtem do uszu pana Cussa doleciał okrzyk wściekłości unoszący się ponad ogólną wrzawą. Felczer poznał głos Niewidzialnego Człowieka. Potem usłyszał jęk. Wpadł do bawialni.

— On wraca! Bunting, chowaj się! — krzyknął zdyszany.

Pan Bunting stał przy oknie i próbował owinąć się w gazetę.

— Kto wraca? — zapytał.

— Niewidzialny Człowiek… — odparł Cuss biegnąc do okna. — Uciekajmy! — szepnął. — Znowu nas poturbuje…

Za chwilę był już na łące.

Pastor usłyszawszy, że się biją w izbie szynkowej, wybrał jedną z dwu przykrych ostateczności. Przeskoczył przez okno, owinął się gazetą od stóp do głów i biegł przez wieś, jak mógł najszybciej.


*


Od chwili gdy Niewidzialny Człowiek wyciął okrzyk wściekłości, a pan Bunting dokonał swojej słynnej ucieczki przez okno, niepodobna opisać, co się działo w Iping.

Niewidzialny Człowiek chciał może pierwotnie osłonić ucieczkę pana Marvela z książkami i odzieniem, ale wśród szamotania się poniósł szwank na niewidzialnym ciele i to go tak rozwścieczyło, że pastwił się po prostu nad biednymi obywatelami Iping: kąsał ich, kopał, przewracał, deptał po nich nogami, znęcał się bezkarnie.

Ulica zabrzmiała piskiem, jękiem; chowano się do domów, zatrzaskiwano drzwi za sobą. Niebawem wszystko ucichło. Na placu boju nie pozostało żywej duszy oprócz Niewidzialnego Człowieka, jeśli ten notabene miał duszę.

Zabawiał się naprzód wybijaniem, okien w oberży, a gdy tego dokonał, zdjął ze słupa latarnię i cisnął ją w okno pana Huxtera. On też zapewne poprzecinał druty telegraficzne utrzymujące komunikację z Adderdean.

Po dokonaniu tych wielkich czynów zniknął bez śladu; odtąd nie dał się już nigdy we znaki mieszkańcom Iping.

Upłynęły dobre dwie godziny, zanim nabrali otuchy i ośmielili się wyjrzeć ze swoich kryjówek.



Rozdział XIII
Pan Marvel próbuje się wyzwolić


Podczas gdy z nadejściem, zmroku mieszkańcy Iping powrócili do przerwanej zabawy, po drodze do Bramblehurst ciężkim krokiem szedł człowiek w pomiętym pilśniowym kapeluszu, niosąc na plecach węzełek, a pod pachą trzy grube książki obwiązane szeroka gumą.

Twarz pucołowata i czerwona wyrażała zmęczenie; wędrowiec szedł krokiem przyśpieszonym, niespokojnym, co chwila przysiadał i kurczył się, jak gdyby go przygniatała niewidzialna ręka. Towarzyszył mu Głos.

— Jeżeli raz jeszcze spróbujesz mi się wymknąć! — groził.

— Litości! — jęczał pan Marvel. — Mam już całe ramię w sińcach…

— Jeżeli znowu spróbujesz mi się wymknąć — zagrzmiał Głos — to cię zabiję na miejscu!

— Nie próbowałem uciekać… — tłumaczył się pan Marvel. — Słowo daję, że nie próbowałem… Puść mnie na chwilę…

— Niegłupim! Uciekniesz… Dość już i tak biedy. Tamci odkryli moją tajemnicę. Dotychczas nikt się nie domyślał, że jestem niewidzialny. Co ja teraz pocznę?

— Co ja teraz pocznę? — zawtórował mu pan Marveł z rozpaczą.

— Tajemnica wyjdzie na jaw. Ogłoszą ją w dziennikach. Zaczną mnie szukać i wypatrywać. Wszyscy się będą mieli na baczności.

Tu Głos począł kląć obrzydliwie. Twarz pana Marvela wyrażała czarna rozpacz.

— Nie zwalniaj kroku! — zawołał Glos gniewnie. — A nie upuść mi moich książek. — Pamiętaj, że musisz mnie słuchać we wszystkim. Jesteś ślepym narzędziem w moim ręku. Głupie to narzędzie, ale skoro innego nie ma…

— Tak, jestem głupim narzędziem — potwierdził pan Marvel z desperacją.

— Jesteś! — huknął Głos.

— Nie mogłeś znaleźć głupszego. Sił mi brak.

— Doprawdy?

— A przy tym brak mi odwagi. Nie jestem stworzony do takiej roboty…

— Ja ci dodam bodźca.

— To się na nic nie zda. Nie potrafię ci dopomóc. Moja wrodzona głupota zawsze pokpi sprawę.

— Sam na tym wyjdziesz najgorzej…

— Chciałbym już leżeć w grobie.

— Tymczasem śpiesz się; a nie, to dostaniesz po łbie.

— Ciężko mi! — jęczał pan Marvel.

Ale utyskiwania na nic się nie zdały. Spróbował z innego tonu.

— Co ja na tym zyskam? — spytał zuchwale.

— Co ty zyskasz, mało mnie obchodzi; wiem tylko, co oberwiesz, jeżeli mi się zechcesz sprzeciwić.

— Powiadani ci, że nie będziesz miał ze mnie pociechy.

— To już moja rzecz. Postaram się, żebyś mi się przydał, a w jaki sposób, zobaczymy.

W chwili tej poza drzewami zarysowała się wieżyczka świątyni.

— Będę trzymał rękę na twoim ramieniu — mówił Głos. — Idź prosto przed siebie i nie próbuj uciekać. Sam na tym wyszedłbyś najgorzej.

— Wiem, wiem, niestety… — westchnął pan Marvel. Wędrowiec w pomiętym kapeluszu minął wioskę i zapuścił się w ciemną już dal gościńca.



Rozdział XIV
W Port–Stowe


Nazajutrz o dziesiątej z rana pan Marvel, nie umyty, nie uczesany, ze śladami zmęczenia na twarzy, siedział przed małą szynkownią na przedmieściu Port–Stowe.

Przy nim na ławce leżały książki obwiązane już nie szelkami pastora, lecz sznurkiem. Zawiniątko pozostało w lasku sosnowym za Bramblehurst, a to skutkiem zmiany planów Niewidzialnego Człowieka.

Choć nikt nie zwracał wcale uwagi na pana Marvela, był on jednak bardzo niespokojny. Co chwila zanurzał ręce w kieszenie.

Przesiedział z dobrą godzinę. Wreszcie z gospody wyszedł stary marynarz z gazetą w ręku i usiadł przy nim.

— Ładny dzień… — zagadnął.

Pan Marvel obejrzał się wylękniony.

— Pogoda odpowiednia do pory roku… — rzekł znowu po chwili marynarz.

— Istotnie… — potwierdził pan Marvel.

Majtek spojrzał na stare i zakurzone buty, na brudną twarz, potem rzucił okiem na książki leżące przy oberwańcu.

W chwili gdy zbliżał się do pana Marvela, usłyszał brzęk złota chowanego pośpiesznie do kieszeni. Zdziwiła go sprzeczność pomiędzy wyglądem tego człowieka a jego zamożnością. Był z natury ciekawy, więc postanowił tę rzecz zbadać.

— To pańskie książki? — spytał sądząc, że tu znajdzie klucz do zagadki.

Pan Marvel spojrzał na niego ze strachem.

— Tak — odpowiedział.

— Czasami w książkach bywają dziwy — oświadczył marynarz.

— Zdarza się… — mruknął pan Marvel.

— Aż takich książek wychodzą potem rzeczy niesłychane.

— To prawda — przyznał pan Marvel i obejrzał się z trwogą.

— I w gazetach można wyczytać nadzwyczajności… — mówił marynarz.

— I to się trafia.

— Na przykład w tym dzienniku — rzekł majtek.

— Taak? — zdziwił się pan Marvel.

— Jest tutaj jedna niebywała historia… — mówił marynarz wpatrując się badawczo w swego interlokutora. — Opowiadają tutaj o jakimś Niewidzialnym Człowieku…

— Alboż to można wierzyć? — wtrącił pan Marvel. — Gdzież to się stało? W Hameryce?

— Nie, tutaj… — rzekł majtek z naciskiem.

— Jezu Chryste! — krzyknął włóczęga.

— Jeżeli powiadam: tutaj — ciągnął dalej marynarz — to nie znaczy, żeby w Port–Stowe. Zdarzyło się to w okolicy.

Te słowa sprawiły widoczną ulgę panu Marvelowi.

— Niewidzialny Człowiek! Cóż on zrobił?

— Okropności! — mówił majtek przypatrując się towarzyszowi spod oka. — Okropności, powiadam.

— Już od czterech dni nic czytam gazet… — rzekł pan Marvel.

— Pokazał się niedaleko stąd, w Iping — ciągnął dalej majtek.

— Doprawdy? — dziwił się pan Marvel.

— Tam się pokazał, ale skąd przyszedł, nie wiadomo. Ot, widzisz pan, tutaj właśnie piszą: „Niezwykłe zdarzenie w Iping”. Podobno są dowody, i to nie byle jakie.

— Boże! — krzyknął pan Marvel.

— Dziwna to historia. Że prawdziwa, świadczy o tym duchowny i felczer: obaj widzieli go na własne oczy, to jest nie widzieli właśnie. Zamieszkał w oberży „Pod Dyliżansem” i nikt się nie domyślał, jaki on jest, aż dopiero pobili go w szynku i bandaże mu z głowy pospadały. Wtedy wszyscy zobaczyli, że nie widać głowy… Zaraz chcieli go schwytać, ale on zrzucił ubranie — tak tutaj piszą — i umknął, ale wpierw borykał się ze wszystkimi i wiele osób poturbował, między innymi konstabla, pana Jaffersa. Ładna historia? Co? Są nazwiska i wszystkie szczegóły.

— Boże wielki! — zawołał pan Marvel oglądając się niespokojnie i macając pieniądze w kieszeni. — To doprawdy dziwne!

Przyszła mu nowa myśl.

— Dawniej nie słyszało się o niczym podobnym… — mówił majtek. — Świat zaczyna chodzić do góry nogami. Coraz gorzej! Coraz gorzej!

— Cóż zrobił więcej? — spytał pan Marvel.

— Jeszcze panu nie dosyć? — zawołał majtek.

— A czy nie wrócił? Może zniknął bez śladu? — pytał włóczęga.

— Umknął bez wieści — przytwierdził marynarz. — Czy nie miał broni przy sobie? — badał pan Marvel z widocznym niepokojem.

— Nic o tym nie piszą, ale pewno nie miał. Tego by tylko brakowało! Ciarki mnie przechodzą, jak sobie pomyślę, że grasuje po okolicy. Piszą tutaj, że uciekł w stronę Port–Stowe. Pomyśleć, ile może nabroić! Kto mu przeszkodzi? Może sobie spokojnie kraść, mordować, może przemknąć się przez cały kordon policji tak łatwo, jak pan możesz uciec przed ślepcem. Łatwiej nawet, bo ślepcy to sprytne chłopy, mają dobry węch! Co tu gadać! Taki może się nawet darmo upijać…

— To pewna, że nie byle kto potrafi sobie z nim poradzić… — przyznał pan Marvel.

Oglądał się co chwila, nasłuchiwał łowiąc uchem każdy szelest. Widoczne było, że się namyśla, że jest na drodze do powzięcia ważnego postanowienia.

Obejrzał się raz jeszcze, nastawił ucha, wreszcie nachylił się i szepnął:

— Ja coś wiem o tym Niewidzialnym Człowieku… Wiem z pewnego źródła…

— Doprawdy? — zawołał majtek.

— Słowo najświętsze! — zaklął się pan Marvel.

— Czy możesz mi pan opowiedzieć?

— To są rzeczy straszne! Posłuchaj pan!

Nagle pan Marvel zmienił się na twarzy.

— Ojej! — krzyknął zrywając się na równe nogi.

— Co panu jest? — pytał zaciekawiony majtek.

— Ząb mnie zabolał! — rzekł pan Marvel i przyłożył rękę do ucha, po czym wziął książki. — Trzeba ruszać dalej — oświadczył.

— Miałeś mi pan właśnie opowiedzieć o tym Niewidzialnym Człowieku — dopominał się marynarz.

Pan Marvel wahał się widocznie.

— To bajka! — szepnął jakiś Głos.

— To bajka… — powtórzył pan Marvel.

— Przecież stoi w gazecie! — oburzył się majtek.

— Mało to kłamstw piszą? — dowodził pan Marvel. — Wiem nawet, kto tę bajkę wymyślił, i mogę pana upewnić, że takiego Niewidzialnego Człowieka nie było i nie ma.

— A jednak piszą o nim w gazecie…

— Powiadam panu, że kłamią.

Marynarz kiwał głową.

— Czemuż, u licha, mówiłeś pan przed chwilą, że to prawda i że możesz mi coś powiedzieć o tym Niewidzialnym Człowieku? To były kpiny? Co? Ja nie pozwolę drwić z siebie!

Pan Marvel skrzywił się okropnie, a potem skurczył, jak gdyby go ktoś przygniatał.

— Nauczę ja pana szacunku dla porządnych ludzi! — krzyczał majtek. — Patrzcie go! Jaki dowcipniś!

— Proszę mi nie ubliżać! — wołał pan Marveł.

— Ja ci jeszcze lepiej ubliżę! — krzyknął majtek grożąc pięścią.

— Chodź! — szepnął znowu jakiś Głos i w tejże chwili pan Marvel zerwał się z ławki, jak gdyby go podrzucono w górę, i oddalił się spiesznym krokiem.

— Chciałeś mnie na dudka wystrychnąć! — wołał marynarz biegnąc za nim. — Ja ci pokażę, co to żarty ze mną! Uciekaj, uciekaj… Potrafię cię dogonić!

Nie zdołał jednak.

Pan Marvel zniknął mu na rogu ulicy. Marynarz stał chwilę, wygrażał pięścią, wreszcie zawrócił do szynku.

— Nastraszyłem go! — mruczał. — Odechce mu się kpinek. Stało przecież wyraźnie w gazecie!

Nagle oczom majtka przedstawił się niezwykły widok. Wzdłuż muru sunęła garść pełna pieniędzy. Chciał porwać pieniądze, ale dostał kułakiem w piersi i przewrócił się jak długi. Gdy się podniósł, ręka z pieniędzmi już znikła.

Nasz marynarz był łatwowierny, jak mieliśmy sposobność się przekonać, jednakże oczom własnym wierzyć nie chciał.

Tymczasem nie było to wcale złudzenie zmysłów. Widzieli tę garść z pieniędzmi wszyscy po drodze, nawet ludzie tak trzeźwi, jak urzędnicy banku, właściciele sklepów, restauracji. Drzwi były wszędzie pootwierane z powodu pięknej pogody, a w każdych drzwiach stał przynajmniej jeden człowiek. Przed oczyma wszystkich migało to złoto ściskane w garści. Ten i ów próbował wytrącić je z ręki zawieszonej w powietrzu. Każda taka próba kończyła się… rozbiciem nosa o bruk uliczny.

Pieniądze, choć tego nikt nie widział, zostały wreszcie przelane do kieszeni owego jegomościa w przydeptanych butach i w wytartym pilśniowym kapeluszu.

Dopiero w dziesięć dni potem, słysząc o wypadkach w Burdock, marynarz sprzed oberży zrozumiał, że Niewidzialny Człowiek otarł się wtedy o niego…



Rozdział XV
Człowiek uciekający przed niewidzialną pogonią


Wczesnym wieczorem doktor Kemp siedział sobie w swojej pracowni. Był to miły pokój o trzech oknach wychodzących na północ, na zachód i południe; ściany pokryte były od dołu do sufitu niemal książkami na półkach i w szafach. Przy oknie zachodnim stało ogromne biurko, przy północnym — mikroskop, luneta i słoiki z preparatami w spirytusie.

Doktor pracował przy lampie, chociaż na dworze było jeszcze jasno, ale okna pozostawił otwarte. Kemp był młodzieńcem wysokim, blondynem, z wąsikiem tak jasnym, że niemal białym; pisał właśnie dzieło, za które miał uzyskać dyplom członka Królewskiej Akademii Nauk.

Oderwał wzrok od papieru i patrzał przez okno podziwiając zachodzące słońce. Nagle uwagę jego zwrócił czarno odziany mężczyzna zbiegający z pagórka, na którym stał dom doktora.

— — Jeszcze jeden osioł… — pomyślał Kemp. — Gotów wbiec tutaj jak tamten, aby z wrzaskiem i strachem oznajmić, że Niewidzialny Człowiek się zbliża. Doprawdy, można by przypuścić, że żyjemy w trzynastym wieku.

Doktor podszedł do okna.

— A to mu dopiero pilno! — myślał patrząc na uciekającego. — Śpieszy się, a zaledwie może nogami przebierać, jak gdyby miał pełne kieszenie ołowiu…

Po chwili mieszkańcy innych domków stojących na tymże pagórku ujrzeli także ową postać. Ukazywała się doktorowi trzykrotnie pomiędzy sztachetami, wreszcie zakrył ją wyższy parkan.

— Jakiś wariat! — szepnął doktor Kemp wracając do swego biurka.

Na twarzy uciekającego malował się nie obłęd, lecz strach; biegł spocony, zziajany, a biegnąc brzęczał jak sakiewka pełna złota. Nie patrzał ani na prawo, ani na lewo, tylko prosto przed siebie, w stronę ulicy, gdzie zapalano już lampy.

Każdy, kto go mijał, oglądał się niespokojnie podejrzewając w nim złodzieja.

Nagle przebiegający drogą pies podwinął ogon pod siebie, zaskomlił, zawył i uciekł na pobliski dziedziniec, a jednocześnie rozległo się sapanie; i to niewidzialne sapanie wraz z tętentem kroków, również niewidzialnych, pędziło z góry płosząc wszystkich, którzy je napotkali.

Zamykano domy, zaryglowywano drzwi wołając:

— Niewidzialny Człowiek! Niewidzialny Człowiek!

Pan Marvel — on to bowiem był owym zbiegiem zziajanym i brzęczącym jak sakiewka — usłyszał te krzyki za sobą i struchlał. Był właśnie w połowie pagórka.

Wieść o zjawieniu się Niewidzialnego Człowieka lotem strzały biegła po mieście, a na tę wieść zamykały się wszystkie drzwi, okna i okiennice — zaległa pustka.



Rozdział XVI
„Pod Wesołym Cyklistą”


Oberża ,,Pod Wesołym Cyklistą” otwiera swe gościnne podwoje u stóp wzgórza, tam, gdzie zaczyna się tor tramwajowy. Oberżysta rozprawiał .żywo o koniach z bladym dorożkarzem; opodal czarny, brodaty mężczyzna zajadał chleb z serem i popijał liche wino, wiodąc nie mniej żywą rozmowę z policjantem.

— Co to za krzyki?… — rzekł nagle dorożkarz uchylając brudnej firanki, aby zobaczyć, co się dzieje.

Ktoś pędził z góry.

— Zapewne pożar!… — zawołał wylękniony oberżysta.

Kroki zbliżały się, wtem ktoś pchnął drzwi i do oberży wpadł pan Marvel, spłakany, rozczochrany, bez kapelusza, z oddartym kołnierzem od kurtki. Próbował zaniknąć drzwi od środka, ale nie mógł ich dociągnąć.

— Goni mnie!… — wołał. — Goni mnie Niewidzialny Człowiek… Na miłość boską, ratujcie!…

— Zamknąć drzwi!… — krzyknął policjant. — Kto goni?… Co loża hałasy?…

Zbliżył się do drzwi, przyciągnął je; stawiały opór, jak gdyby ktoś chciał je otworzyć z zewnątrz. Brodaty jegomość przyszedł mu na pomoc. Drzwi zostały zamknięte i zaryglowane.

— Nie puszczajcie go, na miłość boską!… — błagał pan Marvel ocierając zapłakane oczy jedną ręką, a trzymając książki w drugiej. — Nie puszczajcie go!… Zamknijcie mnie gdzieś na cztery spusty… On mnie ściga… Uciekłem przed nim… Mówił, że mnie zabije, i z pewnością zabije!…

— Jesteś pan tutaj bezpieczny… — uspokajał go brodacz. — Widziałeś, że zamknąłem drzwi i zasunąłem rygiel. Czego się pan boisz?

W chwili tej ktoś zaczął się dobijać do drzwi.

— Kto tam?… — krzyknął policjant. Pan Marvel trząsł się jak w febrze.

— On mnie zabije!… — bełkotał. — Ma nóż… Na miłość boską, ratujcie!…

— Chodź pan tutaj… — rzekł oberżysta i podniósł klapę szynkwasu.

Pan Marvel zastawił się tą przegrodą.

— Nie otwierajcie… — prosił. — Zlitujcie się, nie otwierajcie!… Gdzie ja się ukryję?!…

— A więc to Niewidzialny Człowiek?… — pytał brodacz. — Słyszeliśmy już o nim.

Nagle okno prysnęło, rozbite na drobne kawałki. Z ulicy doleciały krzyki i odgłos przyśpieszonych kroków. Ludzie uciekali przed tym nieproszonym gościem. Policjant stał przy drzwiach, oberżysta za ladą, pan Marvel był już zamknięty w pokoju za szynkownią.

Po chwili uspokoiło się zupełnie. Policjant chciał otworzyć drzwi.

— Nie trzeba się z tym śpieszyć… — odradzał blady dorożkarz. — Jak się tu zakradnie, to go już nie wykurzymy…

— Gdyby się zakradł, znajdzie odpowiednie powitanie… — mówił brodacz wyjmując rewolwer z kieszeni. — U nas, w Ameryce, nikt nie chodzi bez rewolweru.

— A my jesteśmy w Anglii i do ludzi strzelać nie wolno… — zapowiedział policjant.

— Będę mierzył w dół, między nogi — oświadczył brodaty Jankes.

Na zewnątrz panowała cisza. Po kwadransie ktoś znowu poruszył klamką z zewnątrz, ale za drzwiami rozbrzmiewał głos znanego dorożkarza. Wpuszczono go do izby. W drzwiach za szynkwasem ukazała się rozczochrana głowa.

— Czy wszystkie drzwi zamknięte? — pytał szeptem pan Marvel. — On z pewnością krąży wokół domu i czatuje, żeby się tu wśliznąć. Chytry jest jak wąż. Z nim trudna rada…

— Trzeba pozamykać wszystkie drzwi! — zawołał oberżysta i wybiegł.

Po chwili wrócił z nożem w ręku.

— Drzwi od podwórza były otwarte! — oznajmił ze strachem.

— Może się już zakradł do domu… — szepnął blady dorożkarz.

— W kuchni go nic ma — mówił oberżysta. — Siedzą tam dwie służące. Dźgałem wszędzie tym oto nożem… Kobiety mówią, że nie słyszały żadnego szelestu.

Wśród ogólnego strachu po wejściu drugiego dorożkarza zapomniano zaryglować drzwi od izby szynkowej.

Nagle otworzyły się z hałasem. Marvel, stojący za ladą, przykucnął na ziemi. Brodaty Jankes chwycił rewolwer, wystrzelił — zwierciadło rozbryznęło się w drobne kawałki.

Pan Marvel szamotał się z niewidzialnym zapaśnikiem przy drzwiach prowadzących do kuchni, wreszcie wpadł do niej głową naprzód. Policjant i blady dorożkarz podążyli mu na pomoc.

— Złapałem go! — krzyknął nagle ten ostatni. Oberżysta podbiegł i tłustymi palcami namacał jakieś ramiona.

— Tutaj! Tutaj! — wołał.

Pan Marvel, korzystając z odsieczy, zdołał się wysunąć z rąk swego prześladowcy i próbował wyśliznąć się pod nogami walczących. Bójka toczyła się już w kuchni, przy drzwiach na podwórze.

Po raz pierwszy dał się słyszeć głos Niewidzialnego Człowieka. Syknął, gdyż policjant nastąpił mu na nogę. W tejże chwili uczuł siłę jego pięści. Tymczasem drzwi do bawialni uchyliły się cichutko i pan Marvel znalazł za nimi schronienie.

Zapaśnicy pozostali w kuchni; zmiarkowali, że już nikt nie stawia im oporu.

— Zniknął… — dziwił się brodacz. — Którędy mógł wyjść?

— Tędy… — objaśnił policjant wysuwając głowę na podwórko.

Świsnął mu nad głową kamień, ale go nie dosiegnął, W kierunku rzuconego pocisku padła jedna kula, potem druga, trzecia i czwarta z rewolweru Jankesa.

— Niech kto wyjdzie z latarnią i obszuka podwórko. On tam z pewnością leży… — rzekł brodacz wystrzeliwszy ostatni nabój.



Rozdział XVII
Gość doktora Kempa


Doktor Kemp pracował spokojnie. Nagle drgnął. Doleciał go odgłos strzałów.

— Co tam te osły wyprawiają? Że też nie można mieć spokoju!

Zbliżył się do okna wychodzącego na południe i wyjrzał. Ludzie gromadzili się dokoła oberży „Pod Wesołym Cyklistą”.

Patrzał chwilę, wreszcie przeniósł wzrok na miasteczko; poza nim, na morzu, jak gwiazdy świeciły latarnie okrętów. Kemp puścił wodze myślom nie mającym nic wspólnego z wypadkami rozgrywającymi się w Burdock. Wreszcie otrząsając się z zadumy powrócił do pracy.

Pisał z godzinę, a może i więcej, gdy nagle rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych. Kemp nadstawił ucha. Słyszał, jak służąca otwierała drzwi, i spodziewał się. że wejdzie oznajmiając gościa, ale nie ukazała się wcale.

— Ciekaw też jestem, kto dzwonił?… — pomyślał Kemp.

Chciał się znowu zabrać do roboty, ale nie mógł. Wyszedł na schody i przechylając się przez poręcz zobaczył w sieni służącą.

— Czy to był list? — spytał.

— Nie, proszę pana — odparła. — Dzwonił zapewne jakiś łobuz, bo jak poszłam otworzyć, to już nikogo nie było.

— Jestem dziś niezwykle rozstrojony… — myślał Kemp. Wrócił do pracowni, począł pisać i niebawem pogrążył się zupełnie w swej robocie. Ciszę przerywało tylko tykanie dużego ściennego zegara.

Była już druga, gdy Kemp wstał od biurka. Ziewnął, przeciągnął się i poszedł do swego sypialnego pokoju na górę. Zdjął już był surdut i kamizelkę; nagle zachciało mu się pić. Wziął świecę i zszedł do jadalnego pokoju po syfon z wodą sodową i butelkę koniaku. Badania naukowe zaostrzyły w doktorze zmysł spostrzegawczy; wracając na górę zauważył ciemną plamę u stóp schodów. Zaciekawiony nachylił się i dotknął owej plamy. Była to krew, już skrzepła. Szedł na górę przypatrując się stopniom schodów. Czekało go nowe zdziwienie. Klamka u drzwi sypialnego pokoju była także zabrudzona krwią.

Obejrzał swoje ręce. Były czyste. Teraz dopiero przypomniał sobie, że wchodząc po raz pierwszy do sypialni zastał drzwi otwarte, tak że wcale klamki nie dotykał. Wszedł krokiem stanowczym, pewnym, gotów w razie potrzeby stawić czoło wszystkiemu, co go mogło spotkać za tymi drzwiami.

Dywanik przed łóżkiem był także obryzgany krwią, a kołdra uchylona. Doktor nie spostrzegł tego za pierwszym razem, bo wtedy podszedł do toalety, nie zaś do łóżka. Teraz odsłonił kołdrę: na materacu były wklęśnięcia, jak gdyby ktoś na nim siedział.

Wtem zdało mu się, że słyszy przyciszony głos.

— Toż to Kemp!… — zawołał ów Głos.

Ale doktor nie wierzył w duchy ani w niewidzialne głosy. Rozejrzał się. po pokoju, nie spostrzegł jednak nic oprócz tego, co już był zauważył.

Wtem usłyszał kroki zmierzające do umywalni.

Najuczeńsi ludzie w głębokich zakątkach duszy ukrywają pewne przesądy. Kemp zamknął drzwi, postawił syfon i butelkę na nocnym stoliku. Nagle zobaczył okrwawioną szmatę wiszącą w powietrzu. Chciał zbliżyć się, dotknąć jej, bo oczom, własnym nie wierzył, lecz w tejże chwili usłyszał nad uchem przyciszony głos.

— Kemp!… — mówił ten Głos.

Doktor ze zdziwienia otworzył usta.

— Nie bój się… szeptał Głos — ja jestem niewidzialny.

Kemp milczał; nie mógł oderwać oczu od bandaża.

— Niewidzialny Człowiek?… —— powtórzył. Przypomniał sobie historię, która mu się wydawała tak śmieszna.

— Sądziłem, że to kłamstwo… — rzekł. — Czy jesteś obwiązany bandażem?

— Tak — odpowiedział Głos.

— To chyba żarty… — zawołał Kemp przysuwając się do okrwawionej szmaty. Jego ręka dotknęła niewidzialnych pleców. Drgnął i zbladł.

— Nie bój się, Kemp, na miłość boską… Zachowaj zimną krew. Stój!

Ręka chwyciła go za ramię. Uderzył ją z całych sił.

— Kemp! — zawołał Głos — Kemp, nie trać zimnej krwi!

Ręka trzymała go coraz mocniej.

Kemp chciał się oswobodzić z uścisku, ale został obalony na łóżko. Otwierał usta, aby wezwać pomocy, lecz zatkano mu je prześcieradłem. Miał jeszcze wolne ręce — bił nimi na oślep.

— Radzę ci leżeć spokojnie — mówił Niewidzialny Człowiek.

Kemp borykał się, wreszcie zaniechał walki.

— Nie krzycz, bo będę musiał cię zakneblować — ostrzegł go przeciwnik. — Ja jestem naprawdę niewidzialny — mówił — i potrzebuję twojej pomocy. Nie chcę ci robić krzywdy, ale gdybyś mnie nie słuchał, będę zmuszony cię poturbować. Czy mnie nie pamiętasz? Ja jestem Griffin, z uniwersytetu…

— Pozwól mi usiąść. Obiecuję, że będę siedział spokojnie — szepnął Kemp.

Tej prośbie stało się zadość.

— Jestem Griffin, z uniwersytetu… — ciągnął dalej Głos. — Uczyniłem się niewidzialnym.

— Griffin? — podchwycił Kemp.

— Tak, Griffin — odpowiedział Głos. — Byłem młodszy od ciebie… Pamiętasz: albinos, sześć stóp wysokości, barczysty, twarz biała, rumiana, oczy czerwone; ten, co dostał złoty medal za chemię…

— W głowie mi się mąci… Nie rozumiem, co ty możesz mieć wspólnego z Griffinem?

— Ja jestem Griffin.

Kemp zastanowił się.

— To okropne! — rzekł. — Jakimiż czarami doprowadziłeś się do niewidzialności?

— Żadnymi czarami; za pomocą procesu dość jasnego i zrozumiałego.

— To okropne! — powtórzył Kemp.

— Istotnie, w tej chwili to okropne dla mnie. Jestem ranny, zmęczony… Kemp, zlituj się. Daj mi jeść i pić.

Kemp patrzał na bandaż idący przez pokój, potem taboret zawisł w powietrzu, stanął przy łóżku; siedzenie z kilimka osunęło się o pół cala. Doktor przetarł oczy.

— To coś lepszego od duchów… — rzekł.

— Widzę, że nabierasz rozsądku… — odparł Głos.

— Albo tracę rozum… — wtrącił Kemp.

— Daj mi trochę koniaku. Upadam ze zmęczenia…”

— Gdzież ty jesteś? Boję się nastąpić ci na nogę; Tutaj? Dobrze. Chcesz koniaku? Jak ci mam podać? — pytał doktor.

Niewidzialna ręka odebrała mu z rąk kieliszek. Zawisnął w powietrzu. Kemp patrzał na to z niepokojem, a może i ze strachem.

— To niewątpliwie hipnotyzm… — szepnął. — Wmówiłeś we mnie, żeś jest niewidzialny…

— Głupstwo… Posłuchaj mnie…

— Dziś rano właśnie udowodniłem, że niewidzialność…

— Mniejsza o to, coś udowodnił… Ja tu umieram z głodu i jestem zziębnięty jak pies. Czy masz jakiś szlafrok?

Kemp zaklął z cicha, ale poszedł do szafy i wyjął z niej stary pasowy szlafrok.

— Czy dobry? — zapytał.

Szlafrok został mu wyrwany z rąk, wisiał przez chwilę w powietrzu, potem zaokrąglił się, wypełnił, zapiął i usiadł na krześle.

— A teraz daj mi skarpetki, pantofle i coś do zjedzenia.

— Co tylko chcesz; przyznaje, że w życiu nie byłem jeszcze w tak głupiej sytuacji…

Wyjął z szuflady żądane przedmioty, po czym zszedł na dół po jedzenie. Wrócił niebawem niosąc chleb i krokiety na zimno; postawił talerz na stole przed swym gościem.

.— Mniejsza o nóż i widelec — rzekł tenże.

Kotlet uniósł się w powietrze.

— To dziwne… — mruczał Kemp.

— Tak, dziwne, że trafiłem właśnie do twego— domu. Pierwszy raz dopisało mi szczęście… Przenocuje tutaj. Nie wypędzisz mnie przecież… Jestem tu od trzech godzin.

— Wytłumaczże mi, jakim sposobem doprowadziłeś się do… takiego stanu. Pojąć nie mogę…

— A jednak to zupełnie zrozumiałe.

Nalał sobie znowu kieliszek koniaku. Doktor przyglądał się temu nie wierząc własnym oczom.

— Kto cię ranił i dlaczego? — zapytał.

— To głupia sprawa… Prowadzę ze sobą włóczęgę, oberwańca… Pomaga mi w drodze… Otóż okradł mnie z pieniędzy…

— Czy i on jest niewidzialny?

— Nie. Ale daj mi coś do zjedzenia; potem ci wszystko opowiem.

— Czy to ty strzelałeś? — spytał Kemp.

— Nie ja — odparł intruz — tylko jakiś wariat. Wszyscy się na mnie sprzysięgli… Ale o tym potem… Daj jeść, Kemp…

— Pójdę po resztki obiadu.

Gość złożył dowód olbrzymiego apetytu: najadłszy się, poprosił o cygaro. Odgryzł koniec, zanim Kemp zdążył mu podać scyzoryk. Podczas gdy palił, usta, gardło i przełyk stały się widzialne jakby przez mgłę. Zabawnie było na to patrzeć!

— Co to za rozkosz zaciągać się dymem! — rzekł, puszczając kłęby. — Cieszę się, że trafiłem na ciebie właśnie, Kemp. Musisz mi dopomóc. Jestem w opałach, ale wybrnę, jeśli ty mi podasz rękę. Przeszedłem okropne chwile! Wszystko ci opowiem. Posłuchaj.

Nalał sobie znowu koniaku.

— Nie zmieniłeś się, Kemp — mówił — choć to już dwanaście lat, jakeśmy się widzieli po raz ostatni. Jesteś zawsze chłodny, systematyczny… Tego mi właśnie braknie… Będziemy pracowali razem.

— Wytłumacz mi naprzód, jakim sposobem osiągnąłeś niewidzialność.

— Pozwól mi jeszcze odpocząć i zapalić drugie cygaro, potem ci wszystko opowiem.

Kemp nie zaspokoił jednak swej ciekawości. Skaleczone ramię Niewidzialnego Człowieka spuchło i bolało go coraz bardziej. Nie mógł myśleć o niczym innym, jak o przygodach, które go w dniu tym spotkały. Zaczynał swoją opowieść, ale ciągle odstępował od przedmiotu. Oburzał się na pana Marvela.

— Ten gałgan skorzystał z pierwszej sposobności i uciekł. Że też ja tego nie przewidziałem! — ubolewał. — Niech on mi się teraz nawinie pod rękę! Zabrał mi tyle pieniędzy!

— Skądże ty miałeś pieniądze? — spytał Kemp. Niewidzialny Człowiek milczał długo, wreszcie rzekł:

— Tego dziś wytłumaczyć ci nie mogę. Zlituj się, ja już nie spałem od trzech nocy. Muszę się wyspać.

— Połóż się tu… w moim pokoju.

— Nie powinienem się kłaść, bo on tymczasem ucieknie, ale trudna rada… Upadam ze zmęczenia.

— Czy jesteś ciężko ranny?

— Nie; kula drasnęła mnie zaledwie. Chciałbym usnąć, ale się boję…

— Czego?

Niewidzialny Człowiek przyglądał się bystro doktorowi Kempowi.

— Boję się, żeby mnie nie schwytano we śnie — rzekł z naciskiem.

Kemp drgnął.

— Głupiec ze mnie! — zawołał Niewidzialny Człowiek. — Sam ci poddałem tę myśl…



Rozdział XVIII
Niewidzialny Człowiek usypia


Pomimo strasznego zmęczenia, pomimo rany Niewidzialny Człowiek nie ufając słowu Kempa, że uszanuje jego swobodę, obejrzał okna i drzwi, potem klucze od pokoju sypialnego i od „ubieralni. Uspokojony tą lustracją ziewnął głośno.

— Żałuję bardzo — mówił — że nie mogę ci opowiedzieć moich dzisiejszych przygód, ale jestem zupełnie wyczerpany. Dziwnie to brzmi. Prawda? Uwierzyłeś już, że można być niewidzialnym? Odkryłem na to sposób. Chciałem go zachować dla siebie. Widzę, że to niepodobna. Potrzebny mi jest sojusznik. Tyś jakby do tego stworzony… We dwóch dokonamy wielkich rzeczy. Ale jutro… Dziś muszę się przespać… inaczej będzie po mnie…

Kemp stał na środku pokoju przyglądając się bezgłowemu szlafrokowi.

— Więc zostawiam cię… — rzekł. — To niepojęte… Czy ja tracę zmysły? Czy to sen? Ale nie, to rzeczywistość nieprawdopodobniejsza od bajki. Potrzebujesz czegoś jeszcze?

— Nie, tylko żebyś sobie poszedł.

— Dobranoc! — rzekł Kemp ściskając niewidzialną rękę.

Skierował swe kroki ku drzwiom. Nagle szlafrok zbliżył się do niego. — Pamiętaj — rzekł Głos. — Nie spętasz mnie we śnie? Nie oddasz w ręce policji? Doktor zbladł.

— Wszak dałem ci słowo — rzekł.

Wyszedł i zamknął drzwi. Natychmiast klucz został przekręcony w zamku od środka, potem słychać było klapanie pantofli i znowu zgrzyt klucza. Niewidzialny Człowiek zamknął drzwi od ubieralni.

Kemp stał oszołomiony, pocierał ręką czoło.

— Czy świat oszalał, czy to ja utraciłem zmysły? — szeptał. — Jakieś opętanie wypędziło mnie z mojej własnej sypialni!

Raz jeszcze spojrzał na zamknięte drzwi.

— A jednak to rzeczywistość… Fakt niezbity… Będę miał pewno na karku sińce od jego palców…

Pochylił bezradnie głowę, odwrócił się i zszedł na dół. Zapalił lampę w jadalnym pokoju, wyjął cygaro i chodził po pokoju.

— Niewidzialny? — mówił. — Czy jest jaka istota niewidzialna? W morzu — tak. Tysiące milionów. Wszystkie larwy, wszystkie drobnoustroje… W morzu jest więcej niewidzialnych stworzeń niż widzialnych… Roi się od nich i w wodzie słodkiej… Nigdym się jeszcze nad tym nie zastanawiał… Może i w powietrzu… Kto to wie… Gdyby człowiek zrobiony był ze szkła, to i wówczas jeszcze byłoby go widać…

Popadł w głęboką zadumę. Trzy cygara zasypały dywan popiołem. Wreszcie wyszedł z jadalni do gabinetu i zapalił tam gaz.

Był to pokoik niewielki, gdyż Kemp nie utrzymywał się z praktyki. Dzienniki poranne leżały jeszcze nie przejrzane. Wziął jeden i od razu wpadła mu w oczy opowieść „O niezwykłym zdarzeniu w Iping”.

Ciekaw też jestem, w jaki .sposób doszedł do tego stanu…” — myślał biorąc londyńską „St. James’ Gazette”.

Zawierała długi artykuł pod tytułem: „Cała wieś w Sussex oszalała”. Było to przedrukowane sprawozdanie z wypadków w Iping. Przeczytał je raz jeszcze i dowiedział się, że:

Jaffers, konstabl, padł nieprzytomny, Sklepikarz Huxter, mocno poturbowany, nie może jeszcze dać świadectwa temu, co Widział i doświadczył. Pastor w kłopotliwym, położeniu. Dwie kobiety zachorowały ze strachu. Wszystkie okna potłuczone. Cała ta niewiarygodna historia zapewne wymyślona. Drukujemy z zastrzeżeniem.

Odłożył dziennik.

Dlaczego on uganiał się za tym włóczęgą? Jest niewidzialny i szalony w dodatku… a może jest nawet zabójcą…”

Blask świtu połączył się z dymem cygara i ze światłem gazu. Kemp to siadał, to wstawał i chodził po pokoju. Był zanadto rozdrażniony, aby móc usnąć.

Służąca zszedłszy ze swego pokoju zastała go na nogach. Kazał jej nakryć na dwie osoby w pracowni, a potem wrócić na dół i nie przeszkadzać. Chodził po jadalni, dopóki nie przyniesiono porannych dzienników. Kemp dowiedział się o zajściach ..Pod Wesołym Cyklistą”, o panu Marvelu i o przecięciu drutów telegraficznych. Nie można było jednak zrozumieć, dlaczego Niewidzialny Człowiek wodzi za sobą pana Marvela. gdyż ten nie wspomniał o trzech książkach ani o pieniądzach, którymi napchane miał kieszenie.

Kemp odczytał uważnie każda wzmiankę reporterską, posłał służąca po wszystkie dzienniki poranne i la także przejrzał skwapliwie.

— Jest niewidzialny — myślał. — Przy swoim usposobieniu może być bardzo szkodliwy. Trzeba mu odjąć sposobność do złego. Czy to będzie złamaniem słowa? Nie.

Usiadł przy stole i zaczął pisać. Podarł jeden arkusz, skreślił drugi. Przeczytał go, zastanowił się. Potem wziął kopertę i zaadresował ją do pułkownika Adye w Port Burdock.

W tym samym czasie Niewidzialny Człowiek obudził się najwyraźniej w złym humorze. Słychać było jego kroki na górze, potem stuk krzesła ciśniętego o ziemią i brzęk tłuczonego szkła.

Doktor pobiegł na górę i zapukał.



Rozdział XIX
Wyjaśnienia


Co się stało? — spytał Kemp, gdy Niewidzialny Człowiek otworzył mu drzwi.

— Nic — brzmiała odpowiedź.

— Słyszałem hałasy.

— To był objaw złego humoru…

— Czy jesteś zwykle tak gwałtowny?

— Zawsze.

Kemp zbierał kawałki szkła.

— Wszystko cię potępia… — mówił. — Czytałem w gazetach o twoich sprawkach w Iping i tutaj. Świat dowiedział się już o istnieniu swego niewidzialnego obywatela… Nie zna cię tylko z nazwiska…

Niewidzialny Człowiek zaklął.

— Twoja tajemnica wyszła na jaw — mówił doktor. — Nie wiem, na czym polega; gotów jestem jednak ci dopomóc…

Niewidzialny Człowiek usiadł na łóżku.

— Chodź na śniadanie — rzekł gospodarz.

Zaprowadził go do swej sypialni.

— Zanim cokolwiek postanowimy — rzekł — muszę wpierw zrozumieć, dlaczego jesteś niewidzialny.

Spojrzał przez okno; usiadł i patrzał na gościa. Bezgłowy i bezręki szlafrok zasłonił się serwetą; przygotowana zakąska znikała szybko ze stołu. Kemp, który chwilami powątpiewał jeszcze we własną poczytalność, przekonywał się znowu, że to prawda, nie zaś ułuda chorego mózgu.

— Wszystko to bardzo proste i jasne — powiedział Griffin odkładając wreszcie serwetę.

— Dla ciebie zapewne… — wtrącił Kemp.

— I mnie z początku wydawało się to dziwne… Ale teraz… My dwaj razem dokonamy wielkich rzeczy… Ta myśl błysnęła mi po raz pierwszy w Chesilstowe.

— Chesilstowe?

— Osiadłem, tam po wyjeździe z Londynu. Wiesz, żem przeszedł z medycyny na fizykę. Pociągało mnie światło.

— Taak?

— Optyczna gęstość. To cała sieć zagadek — sieć, w której łatwo się zaplątać i zbłądzić. Ponieważ miałem lat dwadzieścia dwa i dużo zapału, więc rzekłem sobie: „Poświęcę temu życie, bo i warto”. Wiesz, jakimi jesteśmy szaleńcami mając dwadzieścia parę lat…

— Nie wiadomo: czy wtedy, czy potem… — wtrącił Kemp.

— Jak gdyby nauka dawała człowiekowi szczęście. W każdym razie jednak zabrałem się do pracy i pracowałem jak murzyn. Odkryłem, nowe właściwości światła, formułę geometryczną obejmującą cztery wymiary. Głupcy, ludzie zwyczajni, a nawet i matematycy nie mają pojęcia, co znaczą pewne matematyczne formuły dla badacza fizyki molekularnej. Moje księgi, te, które mi ukradł ów włóczęga, zawierają prawdziwe cuda. Ale nie była to jeszcze metoda, tylko myśl mogąca doprowadzić da metody, dzięki której dałoby się bez przemian zasadniczych — z wyjątkiem zmian w zabarwieniu — zamienić daną substancję na doskonale przezroczystą.

— Phi! To ciekawe, ale ja tego nie rozumiem — rzekł doktor Kemp.

— Zastanów się tylko. Widzialność, ciał zależy od ich reagowania na światło. Pozwól mi przedstawić sobie elementarne zasady tak, jak gdybyś ich wcale nie znał. To wyjaśni moją metodę. Wiesz przecie równie dobrze jak i ja, że każde ciało pochłania światło, odbija je albo robi jedno i drugie. Gdyby nie pochłaniało i nie odbijało światła, nie byłoby widzialne. Widzisz nieprzezroczyste czerwone pudełko, albowiem ta barwa odbija czerwone promienie i pochłania inne. Gdyby nie pochłaniała żadnych promieni, lecz wszystko odbijała, byłaby lśniącym białym pudełkiem. Srebrem. Tymczasem szklana kostka, która odbija bardzo mało światła, a bardzo wiele go przepuszcza, jest przezroczysta, czyli prawie niewidzialna. Gdy zaś włożysz kawałek zwyczajnego szkła do wody albo lepiej do płynu przezroczystego i gęstszego od wody, szkło zniknie prawie, albowiem światło przechodząc z wody do szkła odbija się od jego powierzchni w bardzo nieznacznej ilości i staje się ono tak niewidzialne, jak kwas węglowy albo wodór w powietrzu.

— Tak, to jest zrozumiałe — odparł Kemp. — Byle sztubak wie już dziś o tym wszystkim.

— Oto jeszcze jeden fakt, wiadomy byle sztubakowi. Jeśli stłuczemy kawałek szkła i utrzemy go na proszek, przybiera on biały kolor i staje się widzialny w powietrzu, a to dlatego, że sproszkowanie pomnaża powierzchnię szkła, od której odbijają się promienie światła. Jeśli jednak wsypiemy biały szklany proszek do wody, znika on natychmiast; sproszkowane szkło bowiem i woda mają mniej więcej ten sam współczynnik załamania światła. Szkło zatem staje się niewidzialne, jeśli zanurzymy je w płynie mającym ten sam współczynnik załamania światła. I w ogóle przedmiot przezroczysty staje się niewidzialny, jeśli znajdzie się w ośrodku mającym ten sam mniej więcej współczynnik załamania. Gdy się chwilkę zastanowisz, to zrozumiesz, że nawet szkło sproszkowane może zniknąć w powietrzu, jeśli jego współczynnik załamania światła będzie taki sam, jak współczynnik powietrza. Wtedy bowiem światło przechodząc ze szkła w powietrze nie będzie się ani załamywać, ani odbijać.

— Istotnie, istotnie —potwierdził Kemp — ale człowiek nie jest sproszkowanym szkłem…

— Ależ nie — odparł Griffin. — Człowiek jest naprawdę przezroczystszy aniżeli sproszkowane szkło.

— Bzdury!

— I to powiada lekarz! Więc w ciągu lat dziesięciu zapomniałeś już fizykę? Przypomnij sobie wszystkie ciała, które są przezroczyste, a nie wydają się takimi. Papier, na przykład, wyrabiany jest z przezroczystych włókien, a staje się biały i nieprzezroczysty dla tych samych przyczyn, dla których szkło sproszkowane jest nieprzezroczyste i białe. Posmaruj biały papier oliwą, a stanie się tak przezroczysty, jak szkło. I nie tylko papier, lecz bawełna, wełna, włókna drzewne i kości, i ciało, i włosy, i paznokcie, i nerwy; cały organizm człowieka z wyjątkiem czerwonych ciałek krwi i ciemnego barwnika włosów, wszystko składa się z przezroczystych tkanek. Dzięki temu bardzo niewiele potrzeba, aby uczynić człowieka niewidzialnym dla ludzkich oczu. Po większej części tkanki istoty żywej nie są mniej przezroczyste od wody.

— Naturalnie — zawołał Kemp. — Wczoraj jeszcze myślałem o galaretowatych morskich żyjątkach.

— A więc zrozumiałeś, na czym polega moja metoda. Wszystko to przemyślałem i doszedłem do tych wniosków w rok po wyjeździe z Londynu, to jest przed sześciu laty. Ale zachowałem to dla siebie. Musiałem dokonywać prób w warunkach bardzo niekorzystnych. Mój profesor, Hobbema, był naukowym rabusiem, złodziejem pomysłów: wciąż wietrzył, kogo by ograbić. Znasz rozbój panujący w świecie uczonych. Nie chciałem ogłaszać mojego odkrycia, aby nie dzielić z nim sławy. Pracowałem zawzięcie, byłem coraz bliższy urzeczywistnienia mej teorii. Nie mówiłem o tym nikomu, chciałem od razu olśnić świat moim wynalazkiem i wsławić się jak nikt dotąd. Przypadkowo zupełnie, przy doświadczeniach z dziedziny fizyki, zrobiłem odkrycie z zakresu fizjologii.

— Doprawdy?

— Wiesz, czerwone ciałka krwi mogą być zamienione na białe, bezbarwne, a pomimo to zachować swoje stałe właściwości…

Kemp wydał okrzyk niedowierzania. Niewidzialny Człowiek wstał i zaczął chodzić po pokoju.

— Że się dziwisz — mówił — to rzecz naturalna. Ja też byłem, zdumiony. Pamiętam tę noc. Było bardzo późno… We dnie przeszkadzali mi studenci swoją natrętną ciekawością, więc pracowałem nocami. To odkrycie objawiło mi się nagle i niespodziewanie. Byłem sam. W laboratorium panowała cisza.

Można by uczynić zwierzę, ba, i człowieka, przezroczystym i niewidzialnym, gdyby nie włosy. I ja mógłbym się stać niewidzialny” — pomyślałem. I nagle zrozumiałem, jaką mogę osiągnąć korzyść z tego, iż jestem, albinosem…

Ta świadomość oszołomiła mnie po prostu. Zerwałem się i podszedłem do okna.

— Mógłbym się stać niewidzialny… — powtarzałem sobie. — Dokazać czegoś podobnego to czarodziejstwo. I w umyśle moim przedstawiły się wszystkie korzyści. Być niewidzialnym — to znaczy mieć nieograniczoną potęgę. Nie dostrzegałem żadnych stron ujemnych. Nie dziw, że mi się w głowie przewróciło. Ja, ubogi profesor kształcący osłów w prowincjonalnym kolegium, mógłbym od razu stać się — potentatem. Ciekaw jestem, czy i ty, Kemp, nie byłbyś stracił głowy… Każdy na moim miejscu oddałby się tym badaniom, duszą i ciałem. Poświęciłem im trzy lata niezmordowanej pracy; zaledwie wzniosłem się mozolnie na jeden szczyt, już piętrzyła się nowa góra trudności. Trzeba było opracować tysiące szczegółów. Zniechęcałem się nieraz, opadały mi ręce, ale nie na długo. A przy tym musiałem wystrzegać się profesora. Ten śledził mnie z wytrwałością szpiega.

— Kiedyż pan ogłosisz swój wynalazek? — pytał mnie co dzień.

A ci studenci ze swoją ciekawą głupotą! Trzy lata podobnych utrapień! A po trzech latach przekonałem się, że urzeczywistnienie teorii jest niemożliwe… niemożliwe. .— Jak to? Dlaczego? — spytał Kenip.

— Nie miałem pieniędzy… — odparł Niewidzialny Człowiek i zbliżył się znowu do okna.

Nagle odwrócił się.

— Okradłem starego… Okradłem ojca… — szepnął. — Z pieniędzy, które nie były jego. Zastrzelił się.

Te słowa wypadły z niewidzialnych ust jak straszny zgrzyt.



Rozdział XX
W domu przy ulicy Great Portland


Przez chwilę Kemp siedział w milczeniu wpatrując się w bezgłową postać. Nagle zerwał się, chwycił Niewidzialnego Człowieka za rękę i odciągnął go od okna.

— Jesteś zmęczony — rzekł. — Ja się rozsiadłem, a ty chodzisz. Usiądź na moim krześle.

Stanął pomiędzy Griffinem a najbliższym oknem. Griffin usiadł, milczał chwilę, potem ciągnął dalej:

— Stało się to po wyjeździe z Chesilstowe College. W grudniu zeszłego roku. Wynająłem w Londynie duży, nie umeblowany pokój w lichym pensjonacie w pobliżu ulicy Great Portland. Pokój był zapełniony przyrządami, które kupiłem za pieniądze ojca. Robota szła dobrze, zbliżała się do końca. Byłem jak człowiek, który budzi się ze snu czy też z odrętwienia, aby wziąć udział w tragedii.

Pojechałem na pogrzeb ojca. Miałem głowę wciąż zaprzątniętą owym odkryciem, więc nie próbowałem nawet oczyścić z hańby jego dobrego imienia. Pamiętam pogrzeb, karawan szóstej klasy, mały orszak, drogę wiodącą na cmentarz; kondukt prowadził jego stary przyjaciel, mały, kichający pastorzyna.

Pamiętam, jak wracałem do pustego domu ulicami, które niegdyś przerzynały skromną wioskę, a przy których wznosiły się teraz brzydkie i pretensjonalne kamienice. Czułem się tam zupełnie obcy.

Nie było mi żal nieboszczyka. Uważałem, że padł ofiarą własnego płytkiego sentymentalizmu. Zwyczaje przyjęte wśród ludzi zmusiły mnie do przybycia na jego pogrzeb, lecz nic mnie to zupełnie nie obchodziło.

Jednak gdym wracał do domu, w którym, czekała mnie pustka, ogarnęły mnie dawne wspomnienia. Spotkałem też dziewczynę dobrze mi znaną przed laty dziesięciu. Nasze oczy pobiegły ku sobie… Coś mnie tknęło, żeby się zbliżyć do niej i przemówić. Okazała się bardzo ograniczona i pospolita.

Rozumiałem, że jestem zupełnie samotny na świecie, alem tego nie odczuwał. Miejsce, w którym upłynęło moje dzieciństwo, nie budziło we mnie żadnego żalu za przeszłością ani za zmarłym.

Wróciwszy do mego pokoju w Londynie, doznałem prawdziwej ulgi. Tu był mój świat, wszystko, co kochałem. Tu czekały na mnie retorty, doświadczenia. Główne trudności były już pokonane, zostawały tylko uzupełnienia, szczegóły.

Opowiem ci kiedyś cały ten skomplikowany proceder, ale teraz nie ma na to czasu. Wszystkie moje doświadczenia zapisane są cyframi w księgach, które ten łotr mi zabrał. Musimy go odszukać. Musimy te książki odebrać.

Najważniejsze, ażeby przedmiot, który chcemy zrobić przezroczystym, został poddany działaniu fal eteru.

Te moje nowe fale nie są bynajmniej podobne do roentgenowskich, nie zostały jeszcze zbadane, pomimo że są bardzo wyraźne. Do wywołania ich wystarczały mi dwa niewielkie dynama, które wprowadzałem w ruch przy pomocy taniego motoru gazowego…

Pierwsze doświadczenie zrobiłem na kawałku białej wełnianej materii. Rozpuszczał się jak kłąb dymu i niebawem zniknął mi z oczu.

Dotknąłem palcem pustego miejsca i pomacałem wełnę w jej pierwotnej postaci.

Kiedyś zrobiłem inną, ciekawszą jeszcze próbę. Poza moimi plecami usłyszałem miauczenie. Odwróciłem się i zobaczyłem białego brudnego kota na parapecie za szybą.

Błysnęła mi szczęśliwa myśl: „Masz gotowy materiał pod ręką”.

Zbliżyłem się do okna, otworzyłem je i nawoływałem po cichu. Kot wskoczył do pokoju. Był zagłodzony. Dałem mu trochę mleka i chleba z masłem dla zachęty. Umyłem go i położyłem na mojej poduszce.

— I poddałeś go próbie?

— Tak. Uśpiłem go sporą dozą opium i razem z poduszką położyłem na aparacie. Krew jego straciła barwę, sierść również, cały kot stał się niewidzialny z wyjątkiem oczu.

— To dziwne…

— Nie potrafię ci tego wytłumaczyć. Był, ma się rozumieć, obandażowany i przywiązany do poduszki, więc nie potrzebowałem się obawiać, że mi ucieknie, ale obudził się za wcześnie i zaczął przeraźliwie miauczeć.

Zapukano do drzwi. Dobijała się stara wiedźma z dołu, która oprócz tego kota nie miała nikogo na świecie. Słysząc miauczenie domyśliła się, że droczą jej faworyta, więc przyszła się o niego upomnieć.

— Wszak tu jest mój kot? — spytała przez drzwi. Skropiłem znowu chustkę chloroformem, przykryłem nią kota i otworzyłem drzwi.

— Nie ma tu żadnego żywego stworzenia oprócz mnie — odparłem.

Zajrzała do pokoju; zdziwił ją zapewne widok pustych ścian, okien bez firanek i warczącej maszyny, przy tym doleciał ją mdły zapach. Stała chwilę na progu, wreszcie cofnęła się.

— Jak długo poddawałeś kota tej próbie? — pytał Kemp.

— Ze trzy do czterech godzin. Najtrudniej było nadać przezroczystość tłuszczowi, kościom i kolorowemu barwnikowi sierści. Tylko tęczówki nie dały się zamienić na niewidzialne.

Noc zapadła, zanim skończyłem moją robotę; widać już było tylko świecące ślepia i pazury. Zatrzymałem maszynę, zacząłem głaskać odrętwiałe stworzenie. Było jeszcze nieprzytomne; odwiązałem bandaże i, będąc sam zmęczony, pozostawiłem kota na niewidzialnej poduszce i położyłem się spać.

Trudno mi było jednak usnąć. Leżałem z otwartymi oczyma, nie mogłem zebrać myśli; przypominałem sobie szczegóły doświadczenia lub marzyłem gorączkowo o przyszłych próbach; wreszcie utraciłem świadomość. Zapadłem w sen ciężki, bardziej męczący od bezsenności.

Około drugiej kot zaczął przeraźliwie miauczeć; próbowałem go uspokoić, a widząc, że mi się to nie udaje, postanowiłem się go pozbyć. Pamiętam, jak się przeraziłem, gdy potarłem zapałkę i ujrzałem parę oczu świecących w powietrzu, a dokoła nich próżnię.

Byłbym dał mojej ofierze mleka, ale nic już nie miałem. Kot przykucnął przy drzwiach i zawodził żałośnie. Chciałem go złapać i wyrzucić przez okno, ale mi uciekał spod rąk i miauczał w rozmaitych kątach pokoju Wreszcie otworzyłem okno. Zdaje mi się, że wyskoczył przez nie, bo zrobiło się znowu cicho.

Nie wiem sam dlaczego, zacząłem myśleć o pogrzebie mojego ojca i przypomniałem sobie wszystkie szczegóły. Spać już w żaden sposób nie mogłem. Skoro świt wstałem i zamknąwszy drzwi na klucz, wyszedłem się przejść.

— A zatem twierdzisz, że po świecie krąży Niewidzialny Kot? — zagadnął Kemp.

— Jeżeli go dotychczas nic zabili, to krąży. Ale sądzę, że został zabity. Wiem, że żył jeszcze kilka dni i błąkał się po rynnie na ulicy Great Tichfiele, bo przechodząc tam słyszałem miauczenie i widziałem tłum, zastanawiający się, skąd to miauczenie dochodzi.

Umilkł i siedział przez chwilę ze zwieszoną głową.

— Pamiętam — mówił dalej — każdy szczegół tego poranku, ostatniego przed moim przeobrażeniem.

Chodziłem po Great Portland, przyglądałem się barakom w Albany i koniom pojonym u studni; wreszcie znalazłem się na szczycie wzgórza Primrose. Byłem zmęczony, chory. Usiadłem i wygrzewałem się na słońcu.

Był to dzień styczniowy, jasny, ale mroźny. Próbowałem w skołatanej głowie ułożyć dalszy plan działania, ale myśli nie były mi posłuszne. Cztery lata niezmordowanej pracy wyczerpały moje siły, pozbawiły mnie zdolności odczuwania wrażeń.

Byłem apatyczny i na próżno usiłowałem odzyskać dawny zapał do nauki, dawną żądzę wzbogacenia wiedzy nowymi wynalazkami, żądzę, która mnie popchnęła do zbrodni, okryła hańbą siwe włosy mego ojca.

W danej chwili byłem obojętny na wszystko, nawet na sławę. Wiedziałem, że to stan przejściowy spowodowany nadmiarem pracy i brakiem snu i że odpoczynek lub środki lekarskie przywrócą mi dawną energię.

Czułem, że doprowadzę mój zamiar do skutku. Zdawałem sobie sprawę, że muszę dokonać tego prędko, bo moje fundusze były już na wyczerpaniu. Myślałem też o wszystkich korzyściach wypływających z niewidzialności.

Po paru godzinach odrętwienia wstałem, powlokłem się do domu, zjadłem obiad, zażyłem dużą dawkę strychniny i położyłem się spać w ubraniu na nie posłanym łóżku.

Strychnina jest doskonałym środkiem. Zalecam ci ją, Kemp. Nic tak nie pokrzepia. Obudziłem się rzeźwy, pełen energii…

W chwili tej ktoś zapukał do drzwi. Wszedł mój gospodarz, polski Żyd, w szarym chałacie i przydeptanych pantoflach.

Stara wiedźma narobiła plotek. Wiedziano już, że męczyłem kota w nocy. Prawa przeciwko wiwisekcji były srogie. Gospodarz mógł być pociągnięty do odpowiedzialności, wiec nie żałował mi gróźb ani pytań. Chciał wiedzieć, jak było. Zaparłem się wszystkiego. Powiedział na to, że w całym domu słychać było warczenie maszyny gazowej. Temu zaprzeczyć nie mogłem. Krążył po pokoju, zaglądał wszędzie poprzez srebrne okulary; bałem się, aby nie podpatrzył mojej tajemnicy.

Starałem się zawsze stawać pomiędzy nim a moimi przyrządami, co wzmacniało jeszcze bardziej jego ciekawość.

Pytał, dlaczego jestem zawsze samotny i tajemniczy. Czy moje doświadczenia są legalne. Czy niebezpieczne. Płaciłem jak zwykły lokator. Powinienem płacić drożej, jak każdy procederzysta… Jego dom był zawsze spokojny, renomowany, jeden jedyny na całej ulicy. Cierpliwość ma się wyczerpała. Powiedziałem mu, żeby się wyniósł za drzwi. Dowodził, że ma prawo zaglądać do swoich lokatorów.

Wtedy chwyciłem go za kołnierz. Zleciał ze swoich własnych schodów. Zamknąłem drzwi na klucz i usiadłem, cały drżący z gniewu.

Powrócił. Krzyczał, odgrażał się, tłukł pięściami w drzwi, ale nie zwracałem na to uwagi. Wreszcie odszedł.

Zajście zmusiło mnie jednak do szybkiego działania. Nie wiedziałem, co teraz uczyni gospodarz, nie miałem, nawet pojęcia, co ma prawo ze mną zrobić. Mogłem, wprawdzie przeprowadzić się do innego mieszkania, ale pozostało mi już tylko dwadzieścia fantów, umieszczonych w znacznej części w banku. Gdybym, uciekł, zrobiono by tutaj rewizję i tajemnica wyszłaby na jaw. Sama myśl, że moja praca narażona jest na niebezpieczeństwo, zagrzała mnie do czynu. Wziąłem książeczkę czekową i moje trzy księgi, poszedłem do najbliższej stacji pocztowej i wyprawiłem je do biura przy ulicy Portland, przechowującego pakiety i listy.

Wracając spotkałem na schodach mojego gospodarza.

Ujrzawszy mnie nagle przed sobą, odskoczył jak oparzony. Minąłem go szybko, wbiegłem do mojego pokoju i zatrzasnąłem drzwi.

Słyszałem, że stał chwilę, jak gdyby się wahał lub namyślał, wreszcie zszedł na dół ciężkim krokiem.

Zabrałem się od razu do pracy.

Skończyłem ją w ciągu nocy. Gdym jeszcze siedział odurzony wyziewami płynów odbarwiających krew, zapukano do moich drzwi.

Nie dawałem znaku życia. Pukanie ustało, słychać było oddalające się kroki, potem wróciły znowu i znowu zapukano.

Słyszałem szelest za drzwiami. Złość mnie wzięła, zerwałem się i otworzyłem drzwi na oścież.

— Co tam znowu? — rzekłem gniewnie.

Przede mną stał gospodarz; chciał mi wręczyć sądowe wezwanie do opuszczenia lokalu. Gdy mi je podawał, spostrzegł dziwny kolor moich rąk i podniósł oczy. na moją twarz.

Stał przez chwile jakby wrosły w ziemię, potem krzyknął przeraźliwie, wypuścił z rąk świecę oraz papier i zbiegł po ciemku ze schodów.

Zamknąłem drzwi na klucz i stanąłem przed lustrem. Wtedy dopiero zrozumiałem jego strach. Moja twarz była biała, ale to biała jak kreda.

Wyglądałem strasznie, ale nie dość na tym; skóra mnie piekła, a całe ciało było jak w ogniu.

Rozumiałem teraz, dlaczego kot miauczał, zanim usnął pod chloroformem. Cierpienie było straszne, ale siła woli większa. Nie krzyknąłem ani razu, ale gryzłem poduszkę, jęczałem po cichu, mówiłem głośno zachęcając sam siebie do cierpliwości. Wreszcie zdrętwiałem czy też zasnąłem — tego już nie wiem.

Gdym się ocknął, było zupełnie ciemno, ból już ustał. Nie zapomnę nigdy świtu i mego przerażenia, gdy z pierwszym brzaskiem zobaczyłem, że moje ręce mają barwę szkła i stają się coraz bledsze i przezroczystsze. Mogłem przez nie widzieć, a choć spuściłem powieki, widziałem także, bo i powieki były przezroczyste.

Kości i arterie już znikły, nerwy stały się także niewidzialne. Każda przemiana sprawiała mi okropny ból, ale zaciskałem zęby i milczałem. Wreszcie widać już było tylko paznokcie i plamy od jakiegoś kwasu na palcach prawej ręki.

W pierwszej chwili byłem tak słaby, jak niemowie; stąpałem, ostrożnie niewidzialnymi nogami. Dokuczał mi głód. Spojrzałem w lusterko, nie widząc przed sobą nic, tylko maleńki punkcik w źrenicy, ale i ten zbladł i rozpłynął się w powietrzu. Musiałem dotykać czoła, ramion i piersi, żeby się przekonać, że żyję jeszcze, choć siebie widzieć nie mogę.

Użyłem nadludzkiego wysiłku woli, aby znowu przystąpić do aparatu i dokończyć procesu.

Przez cały ranek spałem twardo, zakrywszy się z głową. W południe obudziło mnie pukanie do drzwi. Podniosłem się na łóżku. Wróciły mi już siły. Siadłem nasłuchując. Doleciał mnie szept.

Zerwałem się na równe nogi i zacząłem spiesznie rozśrubowywać i rozbierać na części moją maszynę; rozrzucałem je po podłodze, aby nikt nie mógł złożyć jej na powrót.

Pukanie ponowiło się. Wołano mnie. Odpowiadałem, chcąc zyskać na czasie. Dobijali się coraz zawzięciej, próbowali wyrwać zamek, ale ten nie ustępował.

Usiłowania te doprowadziły mnie do wściekłości. Drżącymi rękami rzucałem na podłogę kawałki papieru, słomę, bibułę, co tylko znalazło się pod ręką, a drzwi trzęsły się od silnych pięści.

Nie mogłem odnaleźć zapałek. Otworzyłem okno. wysunąłem się przez nie i usiadłem na blaszanym parapecie bardzo mocnym i tak szerokim, że mogłem przykucnąć bezpiecznie. Wiedziałem, że mnie nie mogą dostrzec, a jednak dygotałem ze strachu.

Drzwi trzeszczały pod naporem z zewnątrz, wreszcie jedna deska pękła, po chwili zaś wyskoczył zamek.

Na progu stanął mój gospodarz z dwoma synami, rosłymi jak dęby, spoza ich pleców wychylała się stara wiedźma, właścicielka kota.

Możesz sobie wyobrazić ich zdziwienie, gdy znaleźli pusty pokój.

Jeden z synów przyskoczył do okna i wyjrzał przez nie. Jego obrosła twarz musnęła prawie moją. Zacisnąłem pięść i podniosłem rękę, ale się wstrzymałem.

Stary podszedł do łóżka, obmacał je, nachylił się i zajrzał pod nie, potem wszyscy rzucili się do szafy. Szwargotali i kłócili się ze sobą. Synowie dowodzili, że się odzywałem, stary im przeczył; wreszcie wobec tego, że mnie w pokoju nie było, zgodzili się ze starym. Tylko wiedźma kiwała głową; w twarzy jej czytałem, że posądza mnie o konszachty ze złym duchem i pewna jest, że to on mnie ukrył.

Stary dowodził, że jestem wiwisekcjonistą, że znęcam się nad zwierzętami. Jeden z synów przyglądał się szczątkom maszyny i utrzymywał, że jestem elektrotechnikiem. Wszyscy byli strwożeni. Stara zaglądała pod umywalkę, pod łóżko a nawet pod szafę. Weszli moi sąsiedzi, ślusarz i rzeźnik, wynajmujący pokój obok.

Przyszło mi nagle na myśl, że może się znaleźć ktoś bardziej wykształcony, kto potrafi moją maszynę ustawić lub bodaj zrozumieć jej konstrukcje, wiec wskoczyłem przez okno do pokoju, odepchnąłem starą wiedźmę i strąciłem maszynę na ziemię. Rozbiła się na kawałki.

Wszyscy spojrzeli na siebie ze strachem, nie pojmując, jak się to stało.

Ja tymczasem wysunąłem się z pokoju i na palcach zszedłem na dół. Wbiegłem do bawialni i czekałem. Oni tam jeszcze przeglądali kąty, wreszcie usłyszałem ich kroki na schodach. Mówili szeptem, obawiając się „okropności” i czarów. Weszli do jadalnego pokoju. Wtedy wysunąłem się cichaczem i wziąwszy zapałki, wróciłem do mego pokoju, podpaliłem stos papierów, dorzuciłem do nich pościel, kołdry i odkręciłem gaz…

— Krótko mówiąc, podpaliłeś dom… — zawołał Kemp.

— Tak. To był jedyny sposób zabezpieczenia praw mojego wynalazku… Zresztą pewny jestem, że dom był asekurowany.

Odryglowałern po cichu drzwi wyjściowe i wyszedłem na ulicę.

Byłem niewidzialny i teraz dopiero zacząłem rozumieć, jakie mi to zapewnia korzyści.

Snułem różne plany; niewidzialność miała mi ułatwić wykonanie najśmielszych nawet pomysłów.



Rozdział XXI
Na ulicy Oksford


Zstępując po raz pierwszy ze schodów jako istota niewidzialna potknąłem się parę razy i mało nie spadłem, a to dlatego, że nie mogłem dojrzeć własnych nóg.

Nie chciałem się zastanawiać nad niedogodnościami; pragnąłem, widzieć same tylko dodatnie strony mojego położenia. Doznawałem takiego uczucia, jak człowiek widzący na obydwoje oczu, gdy się znajdzie wśród niewidomych i stąpając cicho może przesuwać się niepostrzeżenie bez zwracania niczyjej uwagi. Miałem ochotę śmiać się, płatać ludziom figle, klepać ich po ramieniu i zrzucać im z głów kapelusze.

Zaledwie jednak zszedłem na ulicę, uczułem ból w plecach. Odwróciłem się i spostrzegłem człowieka niosącego skrzynkę z syfonami sodowej wody. Nie widząc mnie uderzył kantem skrzynki o moje plecy. Odwróciłem się i parsknąłem mu w nos śmiechem.

— Diabeł siedzi w tej skrzynce! — zawołałem wyrywając mu ją z ręki. Uciekł, a ja podniosłem syfony do góry.

Jakiś dorożkarz, wychodzący właśnie z sąsiedniego szynku, próbując uchwycić skrzynkę zadrasnął mnie w ucho. Rzuciłem mu cały ciężar na głowę. Krzyknął przeraźliwie, a szkło padając tłukło się z takim, brzękiem, że aż ludzie powybiegali ze sklepów. Teraz dopiero pojąłem, jakiej sobie samemu narobiłem biedy. Klnąc moją głupotę próbowałem prześliznąć się przez tłum. Potrąciłem chłopca od rzeźnika, który, na szczęście, nie odwrócił się i nie zauważył, że go usuwa z drogi niewidzialna ręka. Wsunąłem się pomiędzy koła stojącej dorożki i przeszedłem na drugą stronę ulicy. Nie wiem, jak tam załatwili sprawę. Wbiegłem na ulicę Oksford.

Chciałem wmieszać się w tłum, ale był tak zwarty, że ktoś nastąpił mi na nogę. Zszedłem więc z chodnika na bruk, po czym, widząc pustą dorożkę, wsiadłem w nią i przejechałem aż do Tottenham Road. Trzęsłem się z zimna, bo byłem nagi, a powietrze, choć niezbyt ostre jak na styczeń, było jednak dla mnie za chłodne. Zrobiłem głupstwo, że nie pomyślałem, iż mimo przezroczystości pozostanę wrażliwy na temperaturę. Zrozumiałem to za późno, doświadczywszy tego na własnej skórze. Nagle dorożkę moją poczęła przyzywać jejmość niosąca sześć grubych książek. Wyskoczyłem w porę, zanim mnie przygniotła własnym ciężarem i przenośną biblioteką. Niewiele brakowało, aby mnie przejechał tramwaj.

Zwróciłem moje kroki w stronę Bloomsburry Square z zamiarem dostania się na mniej ludne ulice.

Byłem skostniały z zimna; kichałem zawzięcie, a w dodatku czułem się tak rozstrojony moim dziwnym położeniem, że musiałem się wstrzymywać od płaczu.

Z narożnej apteki wybiegł pies i w tejże chwili zaczął mnie obwąchiwać.

Nie zastanawiałem się jeszcze nad tym poprzednio, że węch jest dla psiego umysłu tym, czym oczy dla człowieka. Psy widzą zapach, tak jak ludzie widzą kształty.

To nieznośne stworzenie szczekało, rzucało sio na mnie, aż nazbyt wyraźnie dając mi do zrozumienia, że mnie wyczuwa. Wszedłem w ulicę Montague, nie wiedząc sam, gdzie idę i po co.

Nagle usłyszałem muzykę i ujrzałem tłum kroczący od Russell Square ze sztandarem Armii Zbawienia na czele.

Jak się tu przedostać przez tę ciżbę? Aby uniknąć zetknięcia się z nią, wbiegłem na zewnętrzne schody gmachu stojącego naprzeciw muzeum i stałem tu, dopóki tłum nie odpłynął. Szczęściem pies, spłoszony wrzaskiem orkiestry, zawrócił do domu.

Tłum jak na ironię zawodził hymn zaczynający się od słów: „Kiedyż ujrzymy oblicze Twoje?”

Bębny huczały, flagi powiewały w jasnym powietrzu, a śpiew płynął daleko.

Wpatrzony w ten dziwaczny tłum nie spostrzegłem dwu łobuzów, którzy stanęli u stóp schodów.

— Patrz, jakie ślady! Ktoś tutaj wchodził bosymi nogami! — zawołał jeden.

Istotnie, zostawiłem odbicie moich zabłoconych stóp na czysto wymytych schodach.

Przechodnie zaczęli się przyglądać moim śladom.

— Tak, jakiś człowiek wszedł tutaj na bosaka, jeśli się nie mylę… — zauważył ktoś.

— A miał zakrwawione nogi… — dodał inny.

Bum! Bum! Kiedyż ujrzymy Twe oblicze?

Bum! Bum!… Twe oblicze?”

Zawodziła i bębniła Armia Zbawienia.

— Patrz, Ted — zawołał malec ze zdziwieniem, wskazując moje nogi.

Spojrzałem i ja na swe stopy i zobaczyłem, że błoto i krew przywarły do nich i znaczyły ich kontury.

— To cień nogi! — zawołał towarzysz Teda i próbował ją uchwycić. Przechodnie patrzyli ciekawie. Już łapał mnie za nogę, ale zbiegłem ze schodów i wpadłem do bramy sąsiedniego domu.

Mniejszy chłopak rzucił się za mną w pogoń.

— Nogi biegną same! Biegną same — wołał.

Za nim pędził jego towarzysz i jakiś wyrostek. Inni przechodnie wpatrywali się w Armię Zbawienia.

Dzięki temu, potrąciwszy paru gapiów, obiegłem dokoła Russell Square. Ścigało mnie już siedmiu.

Pędziłem prosto przed siebie, potem skręciłem w pierwszą ulicę, a gdy wyprzedziłem znacznie moich prześladowców, starłem z moich nóg ślady krwi. i błota i w ten sposób odzyskałem zupełną niewidzialność.

Biegnąc rozgrzałem się trochę i pełen nowej otuchy szedłem dalej, choć bolała mnie noga, bo się skaleczyłem o kamień. Spotkałem niewidomego i usunąłem mu się z drogi obawiając się jego instynktu. Kilkakrotnie wpadali na mnie przechodnie, a słysząc przekleństwa unoszące się w pustym powietrzu oglądali się ze zdziwieniem.

Zaczął padać śnieg. Dostałem kataru i nie mogłem się powstrzymać od kichania, co także zdumiewało gapiów. Każdy pies, biegnący przez ulicę, przejmował mnie strachem.

Nagle powstał gwar i zamęt; ludzie biegli, nawoływali się nawzajem. Z ich okrzyków dowiedziałem, się, że opodal wybuchł pożar. Zobaczyłem gęste kłęby dymu unoszące się nad dachami i drutami telefonów.

Byłem pewien, że paliło się moje mieszkania. Pozostały w nim moje rzeczy, książki, maszyna, wszystko, co posiadałem na świecie, oprócz książeczki czekowej i trzech tomów notatek złożonych w biurze przy ulicy Portland.

Spaliłem sam własne buty po to tylko, aby móc chodzić boso. Tego nie zrobił chyba jeszcze nikt zdrowy na umyśle.

Niewidzialny Człowiek umilkł, zaś doktor Kemp spojrzał przez okno.

— Mów dalej.. — rzekł.



Rozdział XXII
W Hali targowej


Rozpocząłem to nowe życie w styczniu bieżącego roku, a stało się to wśród mrozu i śniegu. Pierwszymi wrażeniami, jakich doznałem pod nową postacią, był chłód, ból i zmęczenie. Nie miałem dachu nad głową, żadnej ucieczki, żadnej żywej istoty, której bym mógł zaufać. Gdybym, wyznał moją tajemnicę, stałbym się osobliwością, wzbudziłbym ciekawość, a nie wyciągnął żadnej korzyści dla siebie.

Chciałem już zaczepić jakiegoś przechodnia i zdać się na jego łaskę lub niełaskę, ale czułem, że tymi wyznaniami wzbudzę tylko strach lub wzniecę okrucieństwo, więc po chwili zaniechałem tego zamiaru.

Jedynym moim marzeniem było schronić się przed śnieżycą, odziać się i rozgrzać. Ale nawet dla mnie, Niewidzialnego Człowieka, domy stały zamknięte, zaryglowane i niedostępne.

Nagle przyszła mi do głowy znakomita myśl. Z Gower Street skręciłem na Tottenham Court Road i znalazłem się przed olbrzymią halą targową, gdzie można dostać wszystko: mięso, towary kolonialne, bieliznę, meble i obrazy. Znasz: ten sklep, a właściwie składy, zwane „Omnium”.

Sądziłem, że drzwi będą otwarte, ale się zawiodłem. Musiałem stać chwilkę przed podjazdem, wreszcie szwajcar otworzył drzwi jakiejś damie. Wsunąłem się za, nią do oddziału, w którym sprzedawano wstążki, rękawiczki, pończochy i tym podobne przedmioty; stamtąd przeszedłem do obszernej sali, gdzie znajdowały się koszyki i wyplatane meble.

Nie czułem się tu jednak bezpieczny. Ludzie krążyli bezustannie, błądziłem za nimi, aż wreszcie dotarłem do sali na wyższym piętrze, zastawionej łóżkami. Wgramoliłem się na jedno z nich, pomiędzy stosy materaców i poduszek.

Gaz już się palił, było ciepło i miło. Postanowiłem leżeć spokojnie aż do chwili, gdy zamkną sklep. Wtedy spodziewałem się najeść do syta i zaopatrzyć w odzienie.

Był to niezły plan. Miałem nadzieję, że zdołam się tak ubrać i osłonić, iż nikt mojej przezroczystości nie dostrzeże. Potem zabiorę dużo pieniędzy z kasy, wyjdę wmieszawszy się w tłum kupujących, odzyskam moje książki, wynajmę mieszkanie i będę pracował nad osiągnięciem dalszych korzyści z mojej niewidzialności.

W owym czasie sądziłem jeszcze, że daje mi ona przewagę nad innymi ludźmi.

W godzinę po mym ukryciu się między materacami zamknięto sklepy. Subiekci i panny z wielką szybkością i wprawą składali porozrzucane towary.

Wysunąłem się z mojej kryjówki. Chodziłem na palcach od sali do sali; sprzątano nie tylko materie łokciowe, wstążki, galanterię, koronki, ale i pudełka z konserwami i z cukierkami. Chowano je w duże puszki i zamykano na kłódki. Przedmioty, które nie dały się schować, ponakrywano grubymi zasłonami. Wreszcie wszystkie krzesła zostały przysunięte do kontuarów. Panienki sklepowe i subiekci wychodzili szybko, opuszczając te progi z widoczną radością.

Potem przyszli zamiatacze ze szczotkami i ścierkami. Musiałem usuwać się, cofać; jeden uderzył mnie szczotką w nogę.

Przez pewien czas błądziłem po przyciemnionych salach słysząc tylko zamiatanie i odkurzanie; wreszcie, w godzinę co najmniej po wyjściu subiektów, zapuszczono żelazne okiennice.

Zostałem sam w olbrzymim gmachu.

Udałem się naprzód do salonu zawierającego skarpetki i rękawiczki. Było tam zupełnie ciemno. Błądziłem szukając zapałek, wreszcie znalazłem je przy kasie. Zapaliłem stojącą na niej świecę.

Wybrałem, co mi było potrzeba, i poszedłem do działu ubrań; dostarczył mi on spodni, długiego surduta i kapelusza z szerokim rondem.

Uczułem się znowu człowiekiem i teraz dopiero pomyślałem o zaspokojeniu głodu.

Na górze był dział spożywczy. Zjadłem zimnego mięsiwa, w maszynce zostało jeszcze trochę kawy; odgrzałem ją na gazie. Znalazłem też czekoladę w tabliczkach i smażone owoce. Popiłem te przysmaki czerwonym winem. Byłem już zupełnie nasycony.

Przeszedłem do drugiego salonu. Zawierał dziecinne zabawki. Błysnęła mi wyborna myśl. Znalazłem sztuczny nos. Chciałem jeszcze dobrać sobie okulary, ale nie było tam działu optycznego. Cieszyło mnie zdobycie sztucznego nosa. Gdyby nie on, musiałbym chyba pomalować swój własny. Skoro mi się tak z jednym udało, zapragnąłem dostać perukę i maskę. Nie znalazłszy ich, położyłem się spać na stosie kołder.

Moje myśli przed zaśnięciem były bardzo miłe. Pokrzepiony na ciele, uczyniłem się spokojny na duszy. Wszystko wydawało mi się łatwe i nie wątpiłem, że nazajutrz rano wysunę się niepostrzeżenie w zdobytej odzieży, z twarzą osłoniętą białym szalikiem i że dzięki ukradzionym pieniądzom będę mógł kupić okulary i uzupełnić nimi swój strój.

Śniły mi się rozmaite dziwy na tle ostatnich wypadków. Słyszałem wrzaski Żyda i okrzyki zdziwienia jego synów; widziałem starą wiedźmę, właścicielkę kota. Wtem opadło ze mnie ubranie i znalazłem się nagi przy otwartym grobie mojego ojca. Pastor mruczał: „Glina do gliny, popiół do popiołu, proch do prochu”…

— I ty także — zawołał groźny głos i silna ręka popchnęła mnie w otwarty grób.

Broniłem się, próbowałem krzyczeć, wezwać pomocy grabarzy, ale mnie nie słyszeli. Stary pastor kichał i odmawiał modlitwy.

Przypomniałem sobie nagle, że jestem niewidzialny. Na nic się zdały okrzyki rozpaczy. Ta sama silna ręka wepchnęła mnie do grobu. Padłem na trumnę z wielkim łoskotem, przysypano mnie ziemią…Nikt mnie nie bronił, nikt nie wiedział, że ja tam leżę. Szamotałem się okropnie, aż obudziłem się wśród tych wysiłków.

Świtał już szary dzień londyński. W pierwszej chwili nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie jestem, co znaczą nagromadzone towary i sklepowe lady. Usłyszałem głosy.

Odsłonięto już okna w przyległej sali. Dwu ludzi zbliżało się ku mnie. Wstałem oglądając się, gdzie by uciec, ale usłyszeli szelest.

— Kto tam? — zawołał jeden podbiegając. Ujrzałem przed sobą wyrostka lat piętnastu. Ten, widząc postać bez głowy, wrzasnął.

Przeleciałem obok niego, ukryłem się za filarem. Przyszło mi na nagle na myśl, żeby położyć się pod kontuarem.

Widziałem nogi pędzące za mną, słyszałem, jak wołano:

— Nie wypuszczać nikogo!

Naradzano się, jak mnie schwytać.

Leżałem na podłodze wystraszony. Dziwne, że nie przyszło mi nawet do głowy zdjąć z siebie ubranie, co by mi zapewniło niewidzialność. Powiedziałem sobie, że wyjdę ubrany i upierałem się przy tym.

— Tutaj! Patrzcie, tutaj! — padł okrzyk.

Wyskoczyłem, porwałem krzesło przysunięte do kontuaru, zakręciłem nim nad głową chłopca, który mnie znalazł, przewróciłem go i wbiegłem na schody. Ale on podniósł się szybko i pobiegł za mną.

Po obu stronach schodów stały majolikowe wazony. Wziąłem jeden i rozbiłem go na głowie tego dudka. Inne wazony, strącane nogą, spadały tłukąc się na drobne kawałki. Ludzie zaczęli się zbiegać.

Uciekłem do działu spożywczego, ale tu stał kucharz w białym fartuchu. I on także puścił się za mną w pogoń.

Wpadłem pomiędzy lampy i żelastwo, schowałem się za kontuar, a gdy kucharz chciał się do mnie zbliżyć, natarłem na niego z lampą w ręku.

Cofnął się. Wtedy dopiero ukrywszy się za ladą począłem zdejmować z siebie ubranie, jak mogłem najszybciej. Łatwo mi przyszło pozbyć się kurtki, spodni, skarpetek i trzewików; najtrudniej było z flanelową koszulą, trochę za obcisłą; przywarła do mnie jak własna skóra.

Słyszałem zbliżające się kroki; kucharz leżał po drugiej stronie kontuaru z rozbitą głowa.

— Tędy, panie policjancie… — zawołał ktoś. Wymknąłem się niepostrzeżenie i wpadłem znowu do oddziału pościeli. Pod osłoną materaców oswobodziłem się z flanelowej koszuli. Stałem się już niewidzialny w chwili, gdy policjant z trzema subiektami weszli do tego pokoju powiewając kurtką i spodniami.

— Sieje odzież po drodze… Musi być tutaj! — mówił jeden z subiektów.

Nie znaleźli mnie jednak.

Stałem przyglądając się tej pogoni i przeklinając wypadek pozbawiający mnie znowu odzieży.

Wreszcie poszedłem do sali z produktami spożywczymi, wypiłem trochę mleka; usiadłem przy kominku i zastanawiałem się nad moim położeniem.

Po chwili weszło dwóch subiektów. Mówili o tym dziwnym wypadku, a mówili jak głupcy, nie mogąc zrozumieć, gdzie się podziałem.

Trzeba było uciekać stąd jak najprędzej, bo wszyscy się przeciw mnie sprzysięgli.

Około jedenastej, widząc przez okno, że śnieg już nie pada, wysunąłem się stamtąd za klientami. Znalazłem się znowu na ulicy nagi i bezbronny. Nie miałem jeszcze żadnego planu w głowie…



Rozdział XXIII
Na Drury Lane


Teraz dopiero zaczynasz spostrzegać wszystkie ujemne strony mego położenia — mówił Niewidzialny Człowiek. — Nie miałem oto mieszkania ani odzieży, ani pieniędzy, które by mogły mi dostarczyć jednego i drugiego. Musiałem pościć, bo gdybym zjadł cokolwiek, zanim bym to strawił, stałbym się widzialny. Deszcz i mgła pokrywając powierzchnię ciała uczyniły mnie podobnym do wielkiej bańki powietrza.

Wyszedłszy na ulicę znowu zabłociłem nogi; kurz i sadza osiadły na mojej skórze, przewidywałem, że stanę się znowu dostrzegalny. Szedłem ku ulicy Portland i znalazłem się przed moim dawnym mieszkaniem. Oczom mym przedstawił się szkielet spalonego domu. A więc poszedł z dymem. Ja sam go spaliłem…

Trzeba było przede wszystkim pomyśleć o odzieży. W jednym ze sklepów z przyborami karnawałowymi ujrzałem cały szereg nosów i masek. To mi przypomniało mój projekt powzięty w składach „Omnium”.

Znalem podobny sklep na Strandzie i tam postanowiłem zaopatrzyć się w potrzebne rekwizyty.

Pragnąc uniknąć tłumu szedłem bocznymi uliczkami. Dzień był chłodny, od północy dął wiatr. Każde przejście na drugą stronę ulicy przedstawiało niebezpieczeństwo, każdy przechodzień mógł mnie potrącić i obalić na ziemię. Należało więc baczyć pilnie i mieć na wszystko oko.

Na .rogu ulicy Bedford jakiś dżentelmen wypadł na mnie zza węgła i rzucił mnie na bruk, pod koła przejeżdżającej dorożki. Potłukłem się srodze. Chwyciła mnie złość. Chcąc się uspokoić poszedłem na rynek Covent Garden. Usiadłem cały drżący przy straganie ze świeżymi fiołkami. Wśród tych przygód dostałem kataru i musiałem się wstrzymywać od kichania, boby zwróciło to na mnie uwagę.

Odpocząwszy, dotarłem do celu mojej wędrówki. Był to brudny mały sklepik w pobliżu Drury Lane; w oknie wystawione były sztuczne klejnoty, suknie, peruki, pantofle, domina i fotografie teatralne. Sklepik był staroświecki, ciemny, niski, mieścił się w czteropiętrowym domu.

Zajrzałem przez okno, a nie widząc nikogo, wszedłem. Drzwi otwierając się wprawiły w ruch dzwonek. Pozostawiłem je otwarte i szedłem prosto ku szaragom zawieszonym odzieżą. Przez chwilę nikt się nie zjawiał. Wreszcie usłyszałem ciężkie kroki i we drzwiach do drugiego pokoju stanął niemłody mężczyzna.

Miałem już ułożony plan. Zamierzałem wsunąć się do pokoju za sklepem i poczekawszy na sposobność wybrać perukę, maskę, okulary i ubranie, potem wyjść pod postacią śmieszną może, lecz podobną do ludzkiej. Miałem nadzieję, że uda mi się okraść kasę.

Człowiek, który wszedł do sklepu, był niewielki, kulawy, ręce miał nadmiernie długie, a bardzo krótkie nogi. Widocznie przerwałem mu jedzenie. Rozglądał się po sklepie upatrując klienta, a gdy zobaczył, że nie ma nikogo, wpadł w złość i zawołał:

— Te przeklęte chłopaki…

Wyjrzał przez drzwi na ulicę. Przed sklepem nie było nikogo. Poruszyłem się. Stanął zdumiony. I ja się zdziwiłem bystrością jego słuchu. Wrócił do pokoju za sklepem i zamknął mi drzwi przed nosem.

Nie wiedziałem, co teraz począć. Po chwili przydreptał znowu, rozglądał się po sklepie, szukał pod kontuarem. Drzwi pozostawił otwarte. Wsunąłem się przez nie do małego, licho umeblowanego pokoiku. Na podłodze porozrzucane były maski, na stole resztki jedzenia.

Po chwili wrócił i zasiadł znowu do przerwanego obiadu. Było dla mnie torturą patrzeć, jak pochłania befsztyk i popija piwem. Głód szarpał moje wnętrzności.

W pokoiku było troje drzwi: jedne prowadziły do sklepu, drugie na wyższe piętro, trzecie do piwnicy; wszystkie były zamknięte. Nie mogłem wyjść, dopóki on tu siedział. Nie śmiałem się poruszyć, wstrzymywałem się, żeby nie kichnąć.

Zgłodniały i zziębnięty, musiałem się przyglądać człowiekowi odzianemu przyzwoicie i napełniającemu sobie żołądek. Wreszcie skończył tę czynność, wziął talerz i wyniósł go. Mając obie ręce zajęte, nie mógł zamknąć drzwi. Skorzystałem z tego i zszedłem za nim do brudnej kuchni. Pozmywał talerze. Nie miałem tu co robić. Podłoga była kamienna, zmarzły mi nogi. Po cichutku wróciłem na górę i zasiadłem w jego krześle przy kominku.

Ogień już dogasał; chcąc go podsycić dorzuciłem parę węgli. On zaraz to usłyszał i wbiegł do pokoju, zaglądał we wszystkie kąty i o mało co mnie nie dotknął. Zanim zszedł znowu na dół, stanął na progu i ogarnął okiem cały pokój.

Pozostałem sam. Długo czekałem, zanim wrócił. Poszedł na górę, a ja za nim tłumiąc odgłos kroków.

Na schodach zatrzymał się nagle; omal nie wpadłem na niego. Obejrzał się i nasłuchiwał.

— Byłbym przysiągł… — mruknął. Popatrzył na dół, w górę i szedł dalej.

Trzymał już rękę na klamce, lecz zatrzymał się nagle. Czuł moją obecność, choć jej nie mógł dostrzec. Ten człowiek miał diabelnie bystry słuch!

— Jeżeli tu ktoś jest… — zawołał wsuwając rękę w kieszeń; nie znalazł, czego szukał, i zbiegł ze schodów. Usiadłem na najwyższym stopniu i czekałem.

Wrócił po chwili, wciąż pomrukując. Otworzył drzwi od pokoju na górze i zanim zdążyłem wśliznąć się, zamknął mi je przed nosem.

Postanowiłem zlustrować mieszkanie; robiłem to, jak mogłem najciszej. Dom był stary, wilgotny, tapety od—stawały od ścian, pełno było wszędzie myszy, a może nawet i szczurów. Wszystkie klamki były popsute, bałem się ich dotknąć, aby nie narobić hałasu. Kilka pokojów stało pustych, w innych leżały stosy teatralnych gratów nabytych z drugiej ręki, sądząc z ich zniszczonego wyglądu.

Znalazłem też starą odzież i począłem ją przerzucać zapominając o bystrości jego słuchu.

Wtem doleciał mnie odgłos cichego stąpania. W samą porę podniosłem głowę. Stał z rewolwerem w ręku, rozglądając się podejrzliwie.

— To ona… Nikt, tylko ona… — szepnął. Zamknął drzwi po cichu i przekręcił klucz w zamku.

Usłyszałem oddalające się kroki. Przez chwilę nie wiedziałem, co począć. Chodziłem zafrasowany od drzwi do okna. Postanowiłem przede wszystkim przejrzeć odzież. Zdjąłem z półki cały jej pęk. Szelest sprowadził go znowu. Wbiegł groźniejszy jeszcze niż przed chwilą. Jego wysunięta ręka dotknęła moich pleców. Odskoczył przerażony. Stał chwilę na środku pokoju z otwartymi ustami.

— To szczur… — szepnął.

Wysunąłem się przez uchylone drzwi, ale podłoga zaskrzypiała pod moimi nogami.

Stary potwór chodził po całym domu z rewolwerem w garści, zamykał na klucz jedne drzwi po drugich i klucze chował do kieszeni.

Doprowadziło mnie to do wściekłości, lecz przekonało zarazem, że jest sam w domu. Ośmielony tym, w chwili gdy schodził ze schodów, zamierzyłem się krzesłem i strąciłem go na dół. Spadł jak para butów.

— Nie masz chyba żadnych ludzkich uczuć… — przerwał Kemp.

— To dobre dla zwyczajnych śmiertelników. Musiałem przede wszystkim myśleć o wydostaniu się z tego przeklętego domu, musiałem wyjść ubrany, tak żeby on mnie nie widział. Zarzuciłem mu na głowę kamizelkę i owinąłem go całego w kołdrę.

— Spętałeś go i zakneblowałeś?

— Tak. Myśl była niezła, sam przyznaj. Nie mógł się sam z tych pęt wyzwolić. Mój drogi, nie patrz na mnie tak, jak gdybym popełnił morderstwo… Wszak miał przy sobie rewolwer. Mógł się bronić. A gdyby mnie był zobaczył, podałby mój rysopis…

— Jednak… w dzisiejszych czasach… w Anglii… to niesłychane. On był w swoim domu, a ty… po prostu chciałeś go ograbić.

— Ograbić! Co za patos! Brakuje tylko, żebyś powiedział o mnie, że jestem złodziejem. Więc i ty, Kemp, cwałujesz na starych przesądach. Czyż nie rozumiesz, w jakim byłem położeniu?

— Jego położenie było jeszcze gorsze…

— Co chcesz przez to powiedzieć? — zawołał Niewidzialny człowiek.

Twarz doktora wyrażała pogardę, ale zapanował nad sobą i rzekł spokojnie, innym zupełnie głosem niż przed chwila:

— Ha! Byłeś istotnie w trudnej sytuacji. Jednak…

— Sytuacja była okropna… Przy tym on mnie ścigał po całym domu z rewolwerem, zamykał drzwi na klucz… Był nieznośny… Czy mnie potępiasz? Powiedz.

— Nie potępiam nigdy nikogo — odparł Kemp. — To już wyszło z mody. Cóżeś zrobił potem?

— Byłem głodny. Znalazłem w kuchni bochenek chleba i trochę sera, napiłem się wody z wódką, potem odsunąwszy nogą zaimprowizowany tłumek poszedłem do pokoju ze starą odzieżą. Okna wychodziły na ulicę i były zasłonięte brudnymi firankami. Wyjrzałem. Dzień był jasny, a wydawał mi się jeszcze jaśniejszy przez kontrast z ciemnym mieszkaniem.

Na ulicy panował ruch. Widziałem przejeżdżające wózki z jarzynami, z rybami i parę dorożek. W pokoju unosił się mdły zapach benzyny zużytej zapewne do czyszczenia odzieży.

Zacząłem przeszukiwać wszystkie kąty; znalazłem, czego mi było potrzeba, a nadto róż, bielidło i plastry angielskie.

Chciałem pomalować sobie twarz i ręce, aby się uczynić widzialnym, lecz przypomniałem sobie, że gdyby mi było potrzeba zniknąć sprzed oczu ludzkich, musiałbym użyć terpentyny, która nie zawsze mogła być pod ręką, i że zajęłoby mi to sporo czasu. Odstąpiłem więc od tego zamiaru.

Wybrałem w końcu sztuczny nos (trochę śmieszny, nie śmieszniejszy jednak od wielu prawdziwych), dalej szafirowe okulary, siwe bokobrody i perukę. Nie mogłem znaleźć bielizny; liczyłem jednak, że dostanę ją potem za zdobyte pieniądze; tymczasem włożyłem pod spód perkalowe domino i kaszmirowe spodenki. Nie było też skarpetek, ale dopasowałem sobie buty robione jakby na moją nogę; to mi wystarczyło. Zarzuciłem pierwszy lepszy płaszcz na ramiona i okryłem głowę kapeluszem o szerokim rondzie.

W szufladzie kantorka znalazły się trzy suwereny i trzydzieści szylingów w drobnej srebrnej monecie. Wybiłem zamek w szafce, gdzie było osiem funtów w złocie.

Mogłem już wyruszyć w świat z takim zapasem.

Ale ogarnęła mnie obawa. Czy podobna przedstawić się oczom ludzkim pod taką postacią?… Przyjrzałem się sobie w małym lusterku. Musiałem przyznać, że chociaż wyglądam śmiesznie, teatralnie, nie jestem przecież „fizyczną niemożliwością”.

Nabrałem otuchy, otworzyłem okiennice i przypatrzyłem się jeszcze sobie w dużym, stojącym w rogu zwierciadle.

Wreszcie otworzyłem drzwi i wyszedłem na ulicę pozostawiając właściciela sklepiku związanego jak cielę w worku.

Na ulicy nie zwracałem niczyjej uwagi, choć spotykałem przechodniów. A więc ostatnia przeszkoda została zwyciężona.

Umilkł.

— I nie zatroszczyłeś się o tamtego biedaka? — spytał Kemp.

— Bynajmniej — odparł Niewidzialny Człowiek. — Nie wiem nawet, co się z nim stało. Sądzę, że zdołał się wyzwolić z pęt albo się udusił, bo węzeł był mocno zawiązany.

Niewidzialny Człowiek wyjrzał przez okno.

— Cóż dalej ? — pytał Kemp.

— Czekał mnie nowy zawód, a już myślałem, że wszystko pójdzie gładko. Zdawało mi się, że zdobyłem bezkarność, że w razie niebezpieczeństwa dość mi będzie zrzucić z siebie odzież, a zniknę ludziom sprzed oczu, że będę mógł brać pieniędzy, ile zechcę i gdzie mi się spodoba.

Postanowiłem sprawić sobie wspaniały festyn, potem zamieszkać w pierwszorzędnym hotelu i zdobyć lepsze ubranie. Byłem bardzo pewny siebie.

Wszedłem do wytwornej restauracji i kazałem sobie podać śniadanie; nagle przyszło mi na myśl, że nie mogę jeść przy ludziach, bo zobaczyliby, że nie mam twarzy. Już po wybraniu potraw oświadczyłem kelnerowi, że wrócę za chwilę, i wyszedłem. Nie wiem, czy zdarzyło ci się kiedy spłatać figla własnemu apetytowi?

— Nigdy — odparł Kemp — ale wyobrażam sobie, że nie jest to miłe.

— Byłbym gryzł ludzi ze złości. Trzeba było szukać drugiej restauracji. Znalazłem ją wreszcie. Wszedłem i zażądałem osobnego pokoju.

Spojrzeli na mnie ze zdziwieniem.

— Jestem szkaradnie oszpecony!… — wyjaśniłem.

Patrzyli na mnie z ciekawością; ma się rozumieć, zastosowali się do mego życzenia. Mogłem wreszcie zaspokoić głód. Potem zapaliłem cygaro i zacząłem obmyślać dalsze plany. Na dworze znowu szalała śnieżyca.

Coraz jaśniej zdawałem sobie sprawę, że istnienie Niewidzialnego Człowieka w klimacie chłodnym i dżdżystym, w mieście ludnym i cywilizowanym jest po prostu niemożliwe. Przed tą śmiałą przemianą widziałem same jej korzyści. W rzeczywistości czekały mnie same zawody.

Sądziłem, że na tej drodze zdobędę wszystko, czego zapragnę. Chociaż jednak niewidzialność mogła mi wszystko zapewnić, ale jednocześnie uniemożliwiała używanie wszelkich zdobyczy. Na cóż się zda ambicja, na co się zda żądza sławy, skoro nie można nią opromienić bezcielesnego czoła? Na co się zda miłość kobiety, skoro imieniem każdej musi być: Dalila, zdrada?… Nie mam żadnego zamiłowania do polityki, do filantropii, do sportu. Cóż mi więc pozostawało? Czy warto było zatem zamieniać żywą tajemnicę na obandażowaną karykaturę człowieka?… — Umilkł i spojrzał znowu przez okno.

— Jakimże sposobem dostałeś się do Iping? — spytał Kemp pragnąc zająć gościa opowiadaniem.

— Udałem się tam dla robienia dalszych eksperymentów. Nie miałem już wielkiej nadziei, ale w moim umyśle świtały nowe projekty. Dziś już dojrzały. Szukam sposobu odzyskania tego, com utracił. I w tym właśnie celu pragnę porozumieć się z tobą.

— Czy pojechałeś wprost do Iping?

— Tak. Zabrałem moje trzy tomy notatek, książkę czekową, mnóstwo chemikaliów i potrzebnych przyborów. Była to męcząca podróż. Padał śnieg. Idąc ze stacji kolejowej do wioski musiałem wciąż myśleć o tym, żeby mój tekturowy nos nie przemókł…

— Zdemaskowali cię dopiero onegdaj… Broniąc się…

— Zabiłem, zdaje się, konstabla?…

— Nie. Piszą, że jego stan nie budzi obaw.

— Szkoda, że nie przypłacił życiem swego zuchwalstwa. Bo i po co się do mnie wtrącał? Czy ja im przeszkadzałem?

— Pastorowi trochę, skoro zabrałeś mu jego oszczędności…

— Kemp, ty nie masz nerwów, nie rozumiesz, co to znaczy pracować lata całe i nagle rozbić się o brak pieniędzy, o ludzką głupotę. Można wpaść we wściekłość… Można kraść i zabijać… Pomyśl: te osły tropiły mnie jak dzikiego zwierza…



Rozdział XXIV
Plan chybia


— Ale co zrobimy teraz? —” rzekł Kemp rzucając ukradkiem spojrzenie w okno.

Zbliżył się do gościa, aby zasłonić przed jego oczyma trzech ludzi wchodzących właśnie na pagórek. Szli bardzo wolno, tak się przynajmniej zdawało doktorowi.

— Cóż zamierzałeś uczynić udając się do Port Burdock? Czy miałeś gotowy plan? — pytał.

— Chciałem opuścić ten kraj — odparł Niewidzialny Człowiek. — Korzystając z ciepłej pogody zamierzałem udać się na południc, skąd odchodzą parowce do Francji. Projektowałem dostać się niepostrzeżenie na okręt i odbyć tę podróż. Z Francji mogłem łatwo pojechać do Hiszpanii lub Algierii. Tam, choć s Q jest niewidzialnym, można sobie żyć w spokoju, nie doświadczać chłodu ani głodu. W Anglii czujność jest już obudzona. Poszukują po całym kraju obandażowanego i szczelnie osłaniającego się człowieka. Wziąłem włóczęgę Marveła, aby mi służył w podróży jako szkatułka na pieniądze i nosił moje tłumoki z odzieżą i książkami aż do chwili, gdy obmyślę sposób przesyłania pieniędzy i rzeczy za sobą… No i ten łotr mnie okradł. Schował moje książki… moje książki, Kemp.

— Ale gdzie on jest?

— Na własne żądanie został zamknięty na odwachu policyjnym… Trzeba mu odebrać książki… Pamiętaj.

— Naturalnie — rzekł Kemp i z widocznym niepokojem łowił odgłos kroków za drzwiami. — Sadze — mówił — że odda mi te księgi, jeśli się nie domyśli, że biorę je dla ciebie.

— Zapewne… — odrzekł Niewidzialny Człowiek i zamyślił się.

Kemp wyszukiwał nowy temat do rozmowy, ale Niewidzialny Człowiek zaczął mówić sam z własnej woli:

— Z chwilą gdy przypadkowo odnalazłem ciebie, moje plany uległy zupełnej zmianie. Ty mnie zrozumiesz. Ty mnie wyratujesz. Choć utraciłem moje książki, choć ludzie już wiedzą o moim istnieniu, mogę jeszcze… możemy… Wszak nie mówiłeś nikomu, że jestem tutaj ? — spytał nagle.

Kemp zawahał się.

— To było zastrzeżone z góry — odparł.

— Nikomu zgoła? — dopytywał się Griffin.

— Ani żywej duszy — brzmiała odpowiedź.

— Słuchaj: popełniłem wielką omyłkę podejmując to zadanie sam, bez niczyjej pomocy — mówił Niewidzialny Człowiek chodząc dużymi krokami po pokoju. — Strwoniłem siły, czas i pominąłem niejedna dobrą sposobność. To dziwne, jak człowiek sam jeden mało potrafi dokazać! Może trochę ukraść, trochę łudzi poturbować… Ot i wszystko. Pragnę zdobyć spokojny kąt, gdzie bym mógł spać, jeść i wypoczywać. Muszę mieć i pomocnika, i wspólnika. We dwóch dokażemy wielkich rzeczy. Możemy rozważyć wszystkie doda lnie strony niewidzialności, zastanowić się, co ona zapewnia. Wygodna jest właściwie tylko w dwu wypadkach: przy ucieczce i przy zbliżaniu się, a więc sprzyja morderstwu. Mogę bowiem okrążyć człowieka, mogę wybrać, gdzie go ugodzę, ugodziwszy mogę uciec bezkarnie. Kemp drgnął. Zdało mu się, że słyszy kroki na dole.

— Musimy zabijać… — oświadczył Griffin.

— Musimy zabijać — powtórzył doktor. — Słucham cię, ale nie zgadzam się na twój plan. Po co zabijać?

— To nie będą bezmyślne morderstwa. Ludzie wiedzą już o istnieniu Niewidzialnego Człowieka. Ten Niewidzialny Człowiek musi zaprowadzić terror. Musi zdobyć jakieś miasto, bodaj Port Burdock, i szerzyć w nim postrach, wydawać rozkazy. Może to uczynić w najrozmaitszy sposób — wsuwając bodaj pod drzwi skrawki papieru z rozporządzeniami. A kto by się tym rozporządzeniom sprzeciwił, zginie z jego ręki; zginą tak samo ci wszyscy, którzy zechcą popierać buntownika.

Kemp nie słyszał już groźnych słów Griffina. Do jego uszu doleciał odgłos otwierania wejściowych drzwi.

— Widzę — rzekł dla ukrycia swoich wrażeń — widzę, że twój wspólnik byłby w trudnym położeniu…

— Nikt by nie wiedział, że jest moim wspólnikiem — zawołał Niewidzialny Człowiek.

Nagle drgnął.

— Co to? — spytał. — Słyszę jakiś hałas na dole…

— To nic — odparł Kemp i zaczął mówić bardzo głośno i prędko: — Nie zgadzam się z tobą — prawił. — Rozumiesz? Nie zgadzam się. Po co rodzajowi ludzkiemu wytaczać walkę? Czy ci to zapewni szczęście? Nie bądźże wilkiem, nie bądź samolubem. Ogłoś rezultat swoich badań, wzbogać swój kraj takim wynalazkiem. Wtenczas zdobędziesz nie jednego, lecz miliony pomocników. Griffin mu przerwał.

— Słyszę kroki na dole… — rzekł wyciągając rękę.

— Zdaje ci się — zaprzeczył doktor.

— Sam się przekonam… — szepnął Griffin zdążając ku drzwiom.

Ale Kemp zastąpił mu drogę.

— Zdrajca! — krzyknął Niewidzialny Człowiek i w tejże chwili zsunął się na ziemię szlafrok, potem pantofle, wreszcie skarpetki.

Doktor podbiegł do drzwi. Griffin, już niewidzialny, rzucił się także ku nim.

Kemp otworzył drzwi. Z dołu doleciały głosy. Szybkim ruchem doktor odtrącił Niewidzialnego Człowieka, wepchnął go do pokoju i zamknął drzwi. Klucz był wetknięty z zewnątrz.

Za chwilę Griffin znalazłby się uwięziony w pracowni, ale sprzyjało mu szczęście. W chwili gdy Kemp chciał zamknąć drzwi, klucz wyskoczył z dziurki i upadł na ziemię.

Doktor zbladł. Chwycił klamkę oburącz i przyciskał drzwi kolanem. Przez chwilę stawiały opór, ale wreszcie uchyliły się nie szerzej jak na jakie sześć cali. Niewidzialne palce schwyciły doktora za gardło i odrzuciły w bok.

Na schody wstępował już pułkownik Adye, naczelnik miejscowej policji, wezwany na pomoc. Patrzył ze zdziwieniem na Kempa, który borykał sin z pustym powietrzem i nagle odskoczył, jakby go ktoś odepchnął.

Wtern sam pułkownik otrzymał silne uderzenie. Niewidzialne ręce dusiły go za gardło i strącały gwałtem ze schodów. W końcu upadł, potem uczuł nogę na swych plecach i usłyszał krzyki dwu towarzyszących mu policjantów. Widział Kempa zbiegającego co tchu ze schodów z rozczochranymi włosami, w pomiętym ubraniu, z zakrwawionym czołem.

— Na nic się zdało! Uciekł! — wołał Kemp z rozpacza.



Rozdział XXV
Pogoń za Niewidzialnym Człowiekiem


Przez chwilę Kemp nie mógł złapać tchu, by wytłumaczyć pułkownikowi, co się stało. Lecz Adye zaczynał się sam domyślać.

— To potwór, nie człowiek… — rzekł wreszcie doktor. — Myśli tylko o mordach, o swoich własnych korzyściach, o swoim bezpieczeństwie… Wysłuchałem strasznych zwierzeń… Kaleczył ludzi, rabował… Chce zabijać na prawo i lewo. Pragnie siać postrach. Nic go nie powstrzyma… Jest rozwścieczony.

— Musimy go złapać! — oświadczył Adye.

— Ale w jaki sposób? — zawołał Kemp. Wtem błysnęła mu nowa myśl. — Trzeba wszystkich zaprząc do roboty — mówił — trzeba mu przeszkodzić w ucieczce. Jeśli tylko zdoła się wymknąć, zaprowadzi terror. To jego marzenie. Musisz pan porozstawiać straże na kolei, na ulicach, na przystani, wezwać wojsko. Trzeba to zrobić natychmiast. Zatrzymuje go tu nadzieja odzyskania książek z notatkami… Na odwachu policyjnym macie niejakiego Marvela… Prawda?

— Wiem, to włóczęga…

— Powiada, że nie ma tych książek, ale to nieprawda. Trzeba pilnować, żeby Niewidzialny Człowiek nie mógł ani jeść, ani spać. W dzień i w nocy musi być zachowana nieustanna czujność. Niech wszystkie produkty spożywcze zostaną zamknięte, wszystkie domy zaryglowane. Oby tylko przyszły deszcze lub chłodne noce! Trzeba postawić na nogi całe miasto i okolicę. Kto żyw, niech go ściga. Powiadani panu, że to okropny człowiek, to klęska dla nas wszystkich. Strach pomyśleć, co on może nabroić!

— Trzeba temu zapobiec — zawołał Adye. — Zorganizuję natychmiast pościg. Pan mi pomoże, prawda? Musimy zwołać radę wojenna. Nie ma chwili do stracenia. Chodź pan ze mną. Opowiesz mi wszystko po drodze.

Wyszli. Za drzwiami wejściowymi otwartymi na oścież ujrzeli stojących policjantów.

— Trzeba naprzód pojechać na dworzec — rzeki Adye i wyprawił jednego z policjantów po dorożkę.

— Musimy wziąć kilka wyżłów — wtrącił Kemp. — One go zwietrzą. Postaraj się pan o psy.

— Dobrze. Cóż więcej?

— Pamiętaj pan, że zanim strawi jedzenie, to je widać. Musi się zatem ukrywać po każdym posiłku. Trzeba pochować cała broń, wszystko, co mu może służyć za oręż.

— Nie wymknie się nam przez palce.

— Trzeba na ulicach i drogach… tak, nie ma innej rady… Trzeba rozsypać tłuczone szkło — mówił doktor z widocznym wahaniem. — To okrucieństwo, ale konieczne, w interesie obrony mieszkańców.

— Przykro mi będzie zastosować taki środek, ale skoro trzeba…

— Koniecznie — dowodził doktor Kemp. — To potwór. Należy z nim walczyć jak z dzikim zwierzem, bo jeśli on odniesie nad nami zwycięstwo, to zapanują rządy trwogi i grozy. To nie bliźni, ale kat. Niechże krew spadnie na jego własną głowę.



Rozdzał XXVI
Zamurdowanie Wicksteada


Niewidzialny Człowiek wybiegł z domu Kempa. Nagle małe dziecko bawiące się opodal zostało podrzucone w górę i spadając złamało nóżkę. Przez parę następnych godzin Griffin nie dawał znaku życia.

Nikt nie wie, co przez ten czas robił i gdzie przebywał. Łatwo się domyślić, że błąkał się po wzgórzu i na równinach za Port Burdock, że przeklinał swój niefortunny los i ludzką głupotę. Prawdopodobnie ukrył sio przed promieniami palącego czerwcowego słońca w lasku Hintandeau. Tu bowiem, około drugiej po południu, w sposób tragiczny zaznaczył swą obecność.

W jakim był stanie umysłu i jakie tworzył plany — nikt nie wie. Zapewne zdrada Kempa doprowadziła go do ostateczności, a choć rozumiemy pobudki, które skłoniły doktora do owej zdrady, możemy także pojąć, a nawet usprawiedliwić oburzenie Griffina.

Liczył on na współudział dawnego kolegi w swoich planach mających na celu sterroryzowanie świata, więc zawód był tym boleśniejszy.

W każdym razie Griffin zniknął w południe i nikt nie wie, co robił do drugiej. Ludzkość dobrze na tym wyszła, ale on przeklinał zapewne swą przymusową bezczynność.

Przez ten czas wśród mieszkańców Port Burdoćk szerzyła się trwoga. W rannych godzinach Niewidzialny Człowiek był jeszcze postacią legendarną; w południe, skutkiem odezwy rozpisanej przez doktora Kampa, stał się rzeczywistym wrogiem. Należało go schwytać i uwięzić. Przygotowano się zatem do walki.

Przed drugą mógł był jeszcze opuścić tę okolicę wyruszając koleją lub statkiem; ale już po drugiej było to niemożliwe, wszyscy bowiem pasażerowie pomiędzy Southampton, Winchester, Brighton i Horsham jecHall w wagonach zamkniętych na klucz, komunikacja towarowa była przerwana.

W promieniu dwudziestu mil od Burdoćk ludzie zbrojni w strzelby i pistolety, z psami u nogi, czatowali na gościńcach i polach.

Policjanci jeździli konno od wioski do wioski zatrzymując się przed każda chatą i zalecając, aby zamykano wszystkie szczelnie i aby nikt nie wychodził bez broni.

O trzeciej rozpuszczono uczniów ze wszystkich wiejskich szkółek. Dzieci zbite w gromadki biegły do domu ze strachem.

Odezwa Kempa, podpisana przez pułkownika Adye, już między czwartą a piątą rozlepiona została we wszystkich okolicznych gminach. Wskazywała konieczność walki i pozbawienia Niewidzialnego Człowieka dachu i żywności.

Ludzie stosowali się do tego ściśle, tak iż nad wieczorem na przestrzeni paruset mil kwadratowych panował stan wojenny. Wieść o Niewidzialnym Człowieku szła z ust do ust po całym kraju.

Jeśli, wedle naszych przypuszczeń, schronił się w lasku Hintandeau, to faktem jest, że go opuścił po południu i udał się na poszukiwanie broni.

Nie wiemy, jakie miał zamiary, lecz to pewne, że gdy spotkał Wicksteada, musiał już być uzbrojony w żelazny pręt.

Nie znamy, ma się rozumieć, szczegółów tej walki. Rozegrała się przy leśnej ścieżce?, nie dalej jak o dwieście łokci od bramy pałacu lorda Burdocka.

Wszystko świadczy, że była zawzięta: podeptana trawa, liczne rany na ciele pana Wicksteada, jego połamana laska, ale nie wiadomo, dlaczego doszło do utarczki.

Może Griffin dokonał tego morderstwa w przystępie obłędu?

Pan Wickstead miał lat czterdzieści pięć, pełnił obowiązki marszałka dworu u lorda Burdocka. Był z natury łagodny i spokojny, sam więc z pewnością bójki nie wywołał.

Niewidzialny Człowiek zaczepił go pewnie, gdy Wickstead szedł z domu do pałacu, powalił go na ziemię, złamał mu rękę i roztrzaskał głowę żelaznym prętem, który znalazł, nim spotkał swa ofiarę, i trzymał stale w ręku. ścieżka nie prowadziła prosto z domu pana Wicksteada do pałacu, lecz biegła o paręset metrów w bok od drogi. Mała dziewczynka idąc po południu do szkoły widziała, jak pan Wickstead „dreptał” przez pola dążąc ku leśnej ścieżce. Dziewczynka naśladowała jego ruchy. Świadczyły one, że szedł prędko wymachując laską, jak gdyby coś gonił. Dziewczynka owa była ostatnią osobą, która widziała go przy życiu.

Zapewne Griffin nie popełnił tego morderstwa bezcelowo. Podjął z ziemi kawał żelaza bez krwiożerczych zamiarów. Potem zjawił się Wickstead i spostrzegł to żelazo zawieszone w powietrzu. Może nie wiedząc o Niewidzialnym Człowieku — gdyż ów lasek odległy jest o dziesięć mil od Port Burdock — puścił się w pogoń za tym dziwnym zjawiskiem. Niewidzialny Człowiek w obawie, aby nie domyślono się jego obecności w okolicy, umykał co tchu; Wickstead coraz bardziej zaciekawiony podążał za nim, wreszcie uchwycił może ten żelazny pręt.

W zwykłych warunkach Griffin byłby niewątpliwie prześcignął starszego o wiele Wicksteada, lecz sądząc z miejsca, w którym znaleziono ciało tego ostatniego, można przypuszczać, że marszałek dworu lorda Burdocka na swoje nieszczęście wepchnął przeciwnika między pokrzywy bukowego lasku. Łatwo się domyślić reszty znając niecierpliwość i bezwzględne okrucieństwo Niewidzialnego Człowieka.

Ale to są gołosłowne przypuszczenia. Dzieci wymyślają nieraz niebywałe bajki.

Jedynym niezbitym faktem jest to. że odnaleziono wśród pokrzyw zwłoki Wicksteada i gruby żelazny pręt. Griffin porzucił swój oręż na widok ofiary, pierwszej, która położył trupem. Widocznie stracił głowę i zapomniał zupełnie o pręcie, zapomniał o celu, w którym go był podjął, bo musiał mieć w tym jakiś cel.

A chociaż był samolubem i okrutnikiem, musiały sio jednak w nim obudzić w owej chwili wyrzuty sumienia. Po tym morderstwie próbował uciekać polami. Kilku wieśniaków w pobliżu Fern Botlom słyszało jakiś głos. Głos śmiał się, mruczał, szlochał, to znowu krzyczał, a biegł polami i ucichł za wzgórzem.

Przez ten czas Niewidzialny Człowiek musiał się zapewne dowiedzieć, w jaki sposób Kemp nadużył jego zaufania. Musiał po drodze spotykać zabarykadowane domy; błąkał się zapewne po dworcach kolejowych i dokoła szynków, odczytał porozlepiane odezwy i domyślił się, że wytoczono mu zawziętą walkę.

Z nadejściem nocy wszystkie drogi zostały odcięte przez gromadki zbrojnych ludzi; za każdą gromadką szedł pies.

Niewidzialny Człowiek zdołał jednak prześlizgiwać się niepostrzeżenie.

Musiał pałać gniewem, i to tym większym, że sam przez swą łatwowierność dostarczył wskazówek, których używano przeciw niemu.

Przez całą dobę ścigano go i tropiono jak dzikie zwierzę; jednak nazajutrz rano był rzeźwy, pełen energii i gotów wytoczyć ostatni bój znienawidzonemu światu.



Rozdział XXVII
Oblężenie domu Kempa


Kemp otrzymał taki list, skreślony ołówkiem na brudnym papierze:

Wykazałeś zdumiewający spryt i energię, choć nic rozumiem, jaki masz w tym cel. Wystąpiłeś przeciwko mnie. Przez cały dzień kazałeś mnie ścigać, pozbawiłeś mnie nocnego spoczynku, ale pomimo to zdobyłem sobie pożywienie, wyspałem się na przekór twoim knowaniom.

Walka pomiędzy nami dopiero się zaczyna. Nie ma innej rady, jak zaprowadzić terror. Powiedz twojemu pułkownikowi policji, że od. dziś Port Burdock nie jest już pod berłem królowej, tylko pod rządami terroru. Jest to pierwszy rok nowej epoki — epoki Niewidzialnego Człowieka. Jam Pierwszy Niewidzialny Człowiek i w pierwszym dniu moich rządów dla przykładu odbędzie się egzekucja niejakiego Kempa. To ostatni dzień jego życia. Choćby się zamknął, choćby się nie wiem gdzie schował, choćby się otoczył strażą, choćby się uzbroił od stóp do głów, Niewidzialna Śmierć zbliża się do niego.

Może on przedsięwziąć środki ostrożności. I owszem. To zrobi pożądane wrażenie na ludziach. Przejmie ich strachem. Z chwilą gdy listonosz wrzuci to pismo do twej skrzynki, zacznie się między nami gra. Śmierć zrobi pierwszy krok ku tobie. Nikt jej nie powstrzyma. Dziś Kemp umrze.

Po odczytaniu tego listu doktor powiedział sobie:

— To nie są czcze pogróżki…

Odwrócił zapisaną kartkę i zobaczył na stronie adresu stempel z Hintandeau i prozaiczny napis: Do zapłacenia 2 pensy.

Wstał, nie dojadł śniadania — było to o pierwszej po południu — i poszedł do pracowni. Zadzwonił na gospodynię i kazał jej obejść dom dokoła, obejrzeć wszystkie drzwi, okna i zamknąć okiennice. Z szuflady biurka wyjął rewolwer i wsunął go do kieszeni żakietu. Napisał kilka listów, w tym jeden do pułkownika Adye; wręczył go służącej, wskazując, jaką ma iść drogą.

— Nie ma zresztą niebezpieczeństwa… — rzekł, dodając w duchu: „dla ciebie”.

Chodził po pokoju, namyślał się, wreszcie zasiadł do stygnącego śniadania. Jadł machinalnie. Wtem uderzył pięścią w stół.

— Złapiemy go! — krzyknął. — Musi nam wpaść w ręce! Słuszność jest po mojej stronie.

Poszedł do pracowni zamykając wszystkie drzwi za sobą.

Gra niebezpieczna… — myślał — ale przewaga po mojej stronie, pomimo twej niewidzialności, panie Griffin… Ciekaw też jestem, czyś doprawdy znalazł pożywienie, czyś doprawdy się wyspał? Jaka szkoda, że teraz upały! Gdyby to choć deszcz lunął!”

Kemp zbliżył się do okna. Coś zaszeleściło pod ścianą. Odskoczył przerażony.

,,Robię się nerwowy… — pomyślał. — To był wróbel!”

Wtem usłyszał dzwonek u drzwi wejściowych; zbiegi na dół. Otworzył drzwi z klucza, odryglował je i uchylił nie spuszczając łańcuszka.

Za drzwiami rozległ się znany mu głos pułkownika Adye.

— Napadł pańską służącą… — mówił przez drzwi. — Wyrwał jej list z ręki. Jest w pobliżu… Wpuść mnie pan.

Kemp zdjął łańcuch, Adye wszedł przez tak małą szparę, że zaledwie mógł się przecisnąć. Doktor zamknął znowu drzwi na klucz i założył je łańcuchem.

Pułkownik dostrzegł lufę rewolweru wystającą z kieszeni Kempa.

— Wyrwał jej z rąk list — mówił Adye — poturbował ją. Ona zaczęła spazmować… Cóżeś pan pisał?

— To dopiero głupiec ze mnie! Że też tego nie przewidziałem! Z Hintandeau godzina drogi… On już tu grasuje.

— Co się stało? — spytał Adye.

Kemp podał mu list Niewidzialnego Człowieka. Adye przeczytał go. — Cóż pan na to? — rzekł.

— Zastawiłem na niego pułapkę. Pisałem o tym do pana. List wpadł w jego ręce. Dobrze mi tak, bom osioł.

— On umknie, jak zobaczy, co tu się dzieje.

— Bardzo wątpię; to go tylko podnieci do walki. Z góry doleciał odgłos tłuczonego szkła.

— To okno w pracowni — objaśnił Kemp.

Byli już na schodach, gdy brzęknęło znowu. Wszedłszy do pracowni ujrzeli dwa okna potłuczone, pokój zasypany szkłem.

Wtem trzecie okno rozbryznęło się w drobne kawałki.

— Co to znaczy? — pytał Adye.

— To jest początek.

— Czy nie można dostać się tu z zewnątrz?

— Nawet kot nie zdoła tego dokazać.

— Nie ma okiennic?

— Nie ma. Tylko w pokojach na dole. Doleciał ich nowy brzęk.

— To w pokoju sypialnym — objaśnił Kemp. — On mi wytłucze wszystkie szyby. Głupi! Na dole okiennice zamknięte są od środka i szkło będzie padało na ulicę; nogi mu skaleczy.

Znowu jedno okno obwieściło o swym rozbiciu.

— Wiem już, co zrobię — zawołał pułkownik Adye. — Daj mi pan jaką grubą laskę. Pójdę na posterunek policji i każę wypuścić wszystkie brytany. One potrafią go uspokoić.

I znowu jedno okno wypadło z brzękiem.

— Czy masz pan rewolwer? — pytał Adye.

Kemp dotknął kieszeni żakietu.

— Nie — rzekł — nie mam zbywającego — dodał.

— Odniosę go, a pan tutaj jesteś bezpieczny.

Kemp zawstydził się swojego niezręcznego kłamstwa.

Zeszli do sieni. Druga szyba brzęknęła w pokoju sypialnym. Doktor podszedł do drzwi, jak mógł najciszej. Był bledszy niż zwykle.

— Wysuń się pan szybko — rzekł.

Adye był już za drzwiami, które natychmiast zostały zaryglowane i zabezpieczone łańcuchem. Wahał się chwilę, czuł się bezpieczniejszy mając drzwi za plecami, ale opanował swą obawę. Minął podwórze i znalazł się przy furtce. Po trawie przebiegł niby wiaterek; coś się poruszyło.

— Stój! — rzekł niewidzialny Głos. Adye stanął, zacisnął pięść z rewolwerem.

— Czego chcesz? — zapytał blady, wzburzony.

— Zrób mi tę przyjemność i wróć się… —— rzekł Głos rozkazująco.

— Przykro mi odmówić… — odparł Adye siląc się na spokój.

Zrobiło mu się sucho w gardle; musiał zwilżyć usta. Głos był po jego lewej ręce — a nużby spróbować szczęścia?

— Gdzie idziesz i po co? — pytał Głos.

W kieszeni pułkownika mignęła stal.

— Gdzie idę, to moja rzecz… — odparł Adye:

Nie dokończył tych słów, gdyż niewidzialna ręka chwyciła go za kark, uczuł kolano na swych plecach, ale nie wypuścił rewolweru. Strzelił niebacznie, na chybił–trafił, potem dostał pięścią w usta, zachwiał się, rewolwer wysunął mu się z ręki, pułkownik upadł na ziemię.

— Tam do licha… — mruknął.

Głos roześmiał się.

— Zabiłbym cię na miejscu — rzekł — ale mi szkoda naboju.

Adye ujrzał rewolwer wiszący w powietrzu nad swymi piersiami. — Czego żądasz? — spytał.

— Wstań — zakomenderował Głos. Adye wstał.

— Bez żadnych figlów… — mówił Głos tonem rozkazującym. — Pamiętaj, że ja ciebie widzę, a ty mnie dojrzeć nie możesz. Wracaj do tego domu.

— On mnie nie wpuści.

— Ha! Szkoda. Nie chciałbym z tobą zadzierać.

W tych słowach była straszna groźba.

Adye zwilżył znowu usta językiem, odwrócił się od lufy rewolweru, przeniósł wzrok na morze lśniące jak stal w promieniach południowego słońca, spojrzał na miasto rodzinne i nagle pomyślał, że jednak życie jest miłe. Wzrok jego po tej wędrówce spoczął znowu na lufie.

— Co mam robić? — szepnął Adye.

— Nic, tylko wejść do tego domu.

— Spróbuję. Gdyby nie chciał mnie wpuścić, postaram się wejść przemocą.

— Z tobą nie chcę zadzierać — powtórzył Głos.

Wypuściwszy pułkownika doktor poszedł na górę i teraz wyglądał przez potłuczone okno pracowni słysząc, że Adye konferuje z Niewidzialnym Człowiekiem.

Czemu nie strzeli?” — myślał Kemp. Nagle błysnął rewolwer.

Doktor osłonił oczy od słońca i zobaczył swoją broń zawieszoną w powietrzu.

Ten głupiec Adye dał sobie wyrwać rewolwer!”

— Przyrzeknij — mówił Adye — że nie będziesz popychał drzwi, że nie wśliźniesz się za mną.

— Nic nie obiecuję.

Adye powziął nagłe postanowienie. Zmierzał ku domowi, szedł powoli, z rękoma założonymi na plecy. Rewolwer sunął za nim w powietrzu. Nagle Adye odwrócił się, wyciągnął rękę, chciał go uchwycić, ale w tejże chwili runął twarzą na ziemię, a w powietrzu uniósł się błękitnawy dym. Kemp usłyszał wystrzał. Pułkownik próbował dźwignąć się, ale znowu upadł i już leżał spokojnie.

Dzień był bardzo gorący. Dokoła panowała cisza przerywana jedynie brzęczeniem much i szelestem skrzydeł motylich.

Adye leżał pod krzakiem bzu. Okiennice wszystkich okolicznych will były zamknięte, tylko w jednym domku przy oknie widać było drzemiącego staruszka. Kemp spojrzał uważniej dokoła, ale postać znikła.

Wtem u drzwi odezwał się dzwonek, po chwili zaczęto się do nich dobijać. Służba stosując się do poleceń Kempa siedziała w suterenie. Znowu zaległa cisza.

Kemp czekał chwilę, wreszcie wyjrzał przez jedno okno, potem przez drugie i trzecie. Zszedł do sieni i nasłuchiwał. Wszedł do pokoju sypialnego, wziął pogrzebacz i poszedł obejrzeć okna parterowe. Wrócił do pracowni. Zobaczył, że Adye leży wciąż jak martwy; zobaczył też swoją służącą, która zmierzała ku domowi prowadząc dwu policjantów. Szli bardzo wolno.

Wtem doktor usłyszał jakiś dziwny trzask. Zbiegł na dół do kuchni. Ktoś rąbał siekierą w ramę okna; od tych uderzeń rozpadły się okiennice, ale ramy były okute. Rąbanie ustało nagle.

Kemp wyjrzał przez potłuczone okno w kuchni i zobaczył rewolwer leżący na trawniku. Nagle broń zawisła w powietrzu i zwróciła się ku niemu. Doktor odskoczył, kula utkwiła w ścianie.

Znów odezwał się. dzwonek u drzwi wejściowych. Kemp cichutko, na palcach zszedł do sieni i spuścił łańcuch, ale służąca musiała mu się opowiedzieć przez drzwi. Za nią wsunęli się policjanci.

— Niewidzialny Człowiek ma rewolwer — objaśniał doktor szeptem. — Zostały mu jeszcze dwa naboje. Zabił pułkownika… Nie widzieliście go na podwórzu? Leży tam jak martwy.

— Kto? — spytał policjant.

— Adye — odparł Kemp.

— Nie spostrzegliśmy trupa… — mówił drugi policjant. — Co to za hałasy?

— On dobija się do drzwi kuchennych. Nie wiadomo, skąd dostał siekierę.

Uderzenia jej stawały się coraz głośniejsze. Służąca biegła tam, ale zatrzymała się w jadalnym pokoju, bo nagle drzwi od kuchni pękły.

— Tutaj! — krzyknął Kemp stawiając jednego policjanta w drzwiach korytarzyka wiodącego od kuchni do jadalni, a drugiego przy drzwiach jadalni. Uzbroił jednego w tasak, który leżał na stole kuchennym, drugiemu dał swój pogrzebacz, ale w tejże chwili wytrąciła mu go z rąk siekiera; rozległ się wystrzał. Policjant tymczasem podniósł pogrzebacz z ziemi i z całych sił uderzył nim po rewolwerze zawieszonym w powietrzu i zrzucił go na podłogę.

Służąca otworzyła okiennice, chciała pewnie wymknąć się przez potłuczoną szybę. Wtem nad głowami policjantów zawisła siekiera.

— Z drogi! — zawołał niewidzialny Głos. — Nic wam nie zrobię. Chcę tylko załatwić się z Kempem.

— My chcemy załatwić się z tobą! — rzekł policjant zamierzając się tasakiem, lecz siekiera opadła na jego hełm; silne jej uderzenie powaliło go na ziemie.

Drugi policjant zamierzył się pogrzebaczem na siekierę; padł okrzyk bólu, siekiera potoczyła się na ziemię. Policjant przydeptał ją nogą i zamierzył się znowu pogrzebaczem.

Uciszyło się na chwilę. Potem usłyszeli kroki w jadalni i otwierające się tam okno. Obalony policjant próbował się podnieść. Krew spływała mu po twarzy.

— Gdzie Niewidzialny Człowiek? — zapytał.

— Zdaje się, że go raniłem — odparł towarzysz. — Wysunął się przez drzwi… Jest teraz w jadalni. Panie doktorze! Panie doktorze! — zawołał znowu.

Tymczasem ranny policjant podniósł się. Obaj weszli do jadalni.

— Doktorze Kemp! — zawołał pierwszy.

— Ależ z doktora Kempa bohater! — zaśmiał się drugi.

Okno było otwarte. Kemp i służąca uciekli przez nie. Pierwszy policjant wydał o doktorze sąd ostrzejszy, choć mniej ironiczny od zdania kolegi.



Rozdział XXVIII
Ze ścigającego — ścigany


Pan Heelas, najbliższy sąsiad doktora Kempa, drzemał w swojej willi, gdy zaczęło się oblężenie domu doktora.

Pan Heelas należał do tej znacznej większości, która nie chciała uwierzyć w takie „bzdurstwa”, jak legenda o Niewidzialnym Człowieku. Żona jego wszelako dawała zupełną wiarę tym posłuchom.

Staruszek na przekór innym nie zamknął się w swym domu, lecz chodził po ogródku, a o zwykłej porze usiadł w fotelu przy oknie i zdrzemnął się. Nagle obudził go hałas. Staruszek spojrzał na dom Kempa stojący po drugiej stronie ulicy, przetarł oczy i popatrzył znowu. Dom tak wyglądał, jakby opustoszał od dawna, i to po gwałtownej bójce. Wszystkie okiennice były pozamykane oprócz pracowni.

— Zdaje mi się, że pół godziny temu wszystko było tam w porządku — myślał pan Heelas.

Wtem usłyszał brzęk szkła, a potem zobaczył rzecz bardzo dziwną. Okiennice w pokoju jadalnym otworzyły się raptownie i pokojówka w kapeluszu i pelerynce szarpała i potrząsała ramę okna; pomagał jej w tym jakiś mężczyzna — doktor Kemp, jak się okazało.

Okno otworzyło się, dziewczyna wyskoczyła i zniknęła wśród krzaków. Pan Heelas wstał zdumiony. Po chwili ujrzał wyskakującego przez okno doktora Kempa. Dostawszy się na ulicę biegł co tchu, kryjąc się pomiędzy krzaki, jak gdyby się przed kimś chował. Zmierzał ku willi pana Heelasa.

— Wielki Boże! — zawołał staruszek uderzony nagłą myślą. — Ucieka zapewne przed Niewidzialnym Człowiekiem. A więc mówili prawdę.

Pan Heelas pozbywając się od razu swego niedowiarstwa zadzwonił na kucharkę.

— Zamykaj drzwi, okna! Zamykaj wszystko! — krzyczał. — Biegnie do nas Niewidzialny Człowiek!…

W całym domu zawrzało jak w ulu. Staruszek pobiegł sam do bawialni i zamknął weneckie okno wychodzące na werandę. W chwili tej właśnie nad parkanem ogrodowym zawisło kolano, a potem głowa i ramiona doktora Kempa. Przesadził parkan i jak kula wpadł do szparagarni, a stamtąd przez plac tenisowy biegł ku domowi.

— Nie mogę pana wpuścić — oświadczył pan Heelas zamykając mu okno przed nosem. — Nie mogę pana wpuście, gdyż ściga pana Niewidzialny Człowiek.

Kemp dobijał się do weneckiego okna, stukał w szyby, a widząc, że jego wysiłki są daremne, przebiegł przez werandę i począł się dobijać do bocznych drzwi. Ale i tu nic nie wskórał, więc zawrócił i wybiegł przez furtkę na drogę.

Pan Heelas, patrząc wciąż przez okno, ku swemu nieopisanemu zdumieniu zobaczył po chwili, że szparagi jego uginają się i łamią, jak gdyby ktoś po nich deptał. Pan Heelas uciekł czym prędzej na piętro i nie widział już, co się działo dalej. Słyszał tylko, że ktoś zatrzasnął furtkę.

Wybiegłszy na drogę doktor Kemp zlatywał ze wzgórza, tak jak przed czterema dniami pan Marvel, któremu tenże doktor Kemp przypatrywał się przez okno swej pracowni.

Biegł szybko, choć nie miał wprawy w tego rodzaju ćwiczeniach fizycznych, był spocony, zziajany, nie tracił jednak przytomności umysłu. Wymijał zręcznie miejsca posypane szkłem i po raz pierwszy w swym życiu spostrzegł, że pagórek, na którym wznosi się jego dom, jest bardzo wyniosły, za mało zabudowany i zbyt odległy od miasta.

Wszystkie wille były szczelnie zamknięte, i to zamknięte z jego rozkazu. Ta myśl doprowadzała go do wściekłości. Że też nikt. bodaj przez ciekawość nie wyziera przez szpary i serca w okiennicach, że też nikt nie widzi, iż to on szuka przytułku, nie zaś Niewidzialny Człowiek!

Miasto zaczynało się budzić z poobiedniej drzemki, tramwaj przejeżdżał właśnie ulicą u stóp pagórka. W pobliżu był posterunek policji.

Doktor Kemp słyszał coraz wyraźniej tupot bosych nóg za sobą.

Ludzie patrzyli na niego ze zdziwieniem; biednemu doktorowi brakło tchu. Zamknięto hałaśliwie szynk „Pod Wesołym Cyklistą”. Poza torem tramwajowym piętrzyły się stosy ziemi wykopanej przy robotach kanalizacyjnych. Kemp chciał wskoczyć do tramwaju i zasunąć drzwi za sobą, ale po szybkim namyśle zdecydował się podążyć na posterunek policji.

Minął szynk „Pod Wesołym Cyklistą” i pędził dalej, a za nim coraz większa liczba gapiów. Konduktor zatrzymał tramwaj widząc, że Kemp chce wskoczyć, i nie mógł zrozumieć, dlaczego doktor tego nie uczynił. Z portu nadbiegli majtkowie i przypatrywali się temu wszystkiemu ze zdziwieniem. Doktor zwolnił biegu, ale po krótkiej chwili puścił się znowu pędem słysząc poza sobą kroki swego prześladowcy.

— Niewidzialny Człowiek! — krzyknął Kemp do marynarzy, wskazując palcem za siebie.

Cały rząd majtków zasłonił go przed pogonią. Doktor zaniechał myśli wstąpienia do cyrkułu, wpadł w boczną uliczkę, zawahał się chwilkę przed sklepikiem korzennym, wreszcie skręcił w aleje prowadzącą na wzgórze.

Przebiegł znowu przez tor tramwajowy. Kilkoro dzieci bawiło się u stóp wzgórza: ujrzawszy go podniosły wrzask. Otwierano drzwi i okna, matki wciągały dzieciaki do domów. Wtem doktor usłyszał krzyki za sobą.

Odwrócił się, O jakieś dwanaście kroków poza nim biegł majtek wymachując szpadą; konduktor tramwajowy wygrażał pięścią. Kobiety i mężczyźni zbiegali ze wzgórza pędząc ku miastu; z pobliskiego sklepiku wypadł jakiś człowiek uzbrojony w potężną laskę.

— Z drogi! Z drogi! — krzyczano.

Kemp zauważył od razu, że pogoń ma już zupełnie inny charakter. Rozejrzał się dokoła.

— On musi być w pobliżu — zawołał. — Ustawcie się szeregiem!

Nie dokończył. Dostał tak silny policzek, że aż się zachwiał na nogach; potem gwałtownie pchnięty w bok runął na ziemię. Niewidzialne kolano przytłoczyło mu klatkę piersiową, niewidzialne ręce dusiły go za gardło.

Nagle doktor usłyszał jęk bólu wychodzący z pustego powietrza. Szpada majtka ugodziła w niewidzialne ciało. Czerwona kropla spadła na twarz Kempa. Ręce ściskające mu gardło rozluźniły uścisk. Doktor podniósł się z trudnością, namacał niewidzialne ramię.

— Mam go! — krzyknął. — Upadł na ziemię. Przytrzymajcie mu nogi!

Po tym okrzyku zapanowała groźna cisza, przerywana tylko zziajanymi oddechami i odgłosami wymierzanych razów.

Niewidzialny Człowiek zdołał strząsnąć z siebie swoich napastników, zerwał się i chciał uciekać. Kemp zastąpił mu jednak drogę, dwanaście rąk podniosło się na przeciwnika. Konduktor chwycił go za gardło. I znowu kilkunastu ludzi zwaliło się na Niewidzialnego Człowieka. Kopali go, tłukli pięściami. Wtem padł rozpaczliwy okrzyk:

— Litości! Litości!

— Odstąpcie! — zakomenderował Kemp. — Jest ranny…

Usunięto się natychmiast. Doktor przykląkł, ręka jego zawisła o parę cali nad ziemią — badał pracę serca.

— Udaje! — zawołał majtek z grubiańskim śmiechem.

— Nie, umiera… — oświadczył Kemp.

— Nie oddycha… — rzekł po chwili.

Tłum zwiększał się coraz bardziej. Jakaś staruszka zajrzała przez ramię doktora.

— Patrzcie! — wrzasnęła przestraszona.

Oczy wszystkich pobiegły w kierunku jej wyciągniętego palca. Ujrzeli przezroczystą rękę: kości, żyły, arterie i nerwy były widoczne.

— Widzicie? Noga! — krzyknął policjant.

I tak powoli, stopniowo przed oczyma zdumionego tłumu dopełniała się przemiana materii, ciało wracało do swej pierwotnej postaci. Było to jakby powolne działanie trucizny. Naprzód wystąpiły żyły, potem kości, potem tętnice, wreszcie ukazały się mięśnie i skóra, początkowo przezroczyste, zamglone, później coraz wyraźniejsze. Ujrzano na koniec zapadłą klatkę piersiową, ramiona i trupią twarz.

Na ziemi leżało złamane, martwe ciało trzydziestoletniego człowieka.

Brwi i rzęsy miał białe — nie siwe ze starości, ale białe jak u albinosów, oczy zaś czerwone jak granaty. — Zakryjcie tę twarz! — ktoś zawołał. — Na miłość boską, zakryjcie!

Przyniesiono prześcieradło z oberży „Pod Wesołym Cyklistą” i osłoniwszy nieboszczyka, wniesiono go tam. I oto na nędznym łożu w karczmie, otoczony tłumem nieokrzesanych gapiów, nie żałowany przez nikogo, spoczywał snem wiecznym ów Griffin, który pierwszy na świecie zdołał uzyskać niewidzialność — Griffin, genialny przyrodnik i wynalazca.

Taki był kres dziwnego i okrutnego żywota.



Epilog


Na tym kończy się historia zdumiewających przygód Niewidzialnego Człowieka.

Kto chce dowiedzieć się o nim czegoś więcej, musi odbyć podróż do małej oberży w pobliżu Port–Stowe i zacząć gawędę z oberżystą. Na szyldzie tej oberży u góry wymalowano kapelusz, u dołu buty, a pod nogami napis stanowiący tytuł niniejszego opowiadania.

Oberżysta jest gruby, ma nos wydatny, włosy zwichrzone i twarz chronicznie czerwoną. Chcąc pozyskać jego „względy należy pić, ile się zmieści; on w nagrodę opowie wszystko, co mu się zdarzyło w owym czasie i jak adwokaci próbowali odebrać pieniądze, które przy nim znaleziono.

— Ale ponieważ nie mogli mi udowodnić, co było moje, a co tamtego, więc mi dali spokój… — powiada. — Ja przecież nie wyglądam na złodzieja… Pewien przedsiębiorca teatralny dawał mi nawet gwineę, żebym w tutejszym klubie cyklistów moimi własnymi słowami opowiedział, jak to wszystko było.

Jeżeli ktoś chce przerwać potok jego wymowy, niech go tylko zapyta, czy nie słyszał o trzech księgach z notatkami.

Pan Marvel przyznaje, że takie księgi istniały; wie, że go posądzają o przechowywanie tych rękopisów, ale mówi, że to nieprawda i oszczerstwo. On ich nie wziął, on ich nie ma.

— Niewidzialny Człowiek odebrał mi książki, zanim mu się wymknąłem i uciekłem do Port–Stowe. To doktor Kemp rozgłasza, że ja chowam te księgi.

Pan Marvel po tych słowach przygląda się bacznie swojemu interlokutorowi, ustawia szklanki na bufecie i wreszcie pod pierwszym lepszym pozorem cofa się do izby za szynkwasem.

Pozostał dotychczas kawalerem; nigdy nie lubił kobiet i nie ma ani jednej służącej w swoim zakładzie. Prowadzi interes uczciwie, nie odznacza się wielką przedsiębiorczością, w ogóle jest powolny, ale myśli dużo i głęboko. Słynie też z rozumu, a jego znajomość wszystkich dróg bitych w Anglii zdumiewa nawet cyklistów.

Co niedziela, jak rok okrągły, pan Marvel jest niewidzialny dla swoich współobywateli; co wieczór po dziesiątej idzie do swego sypialnego pokoju ze szklaneczką ginu rozcieńczonego paru kroplami wody, stawia szklaneczkę na stole, zamyka drzwi i okiennice, zagląda nawet pod stół.

Wreszcie przekonawszy się, że jest sam, otwiera komodę. Z tej komody wyciąga szkatułkę, a ze szkatułki —. trzy tomy oprawne w brunatną skórę i kładzie je uroczyście na stole.

Okładki ksiąg są wytarte i spleśniałe, bo przez długi czas leżały one w rowie.

Oberżysta zasiada w fotelu, ładuje sobie glinianą fajeczkę nie spuszczając książek z oka. Wreszcie przysuwa jedną, przewraca kartki, marszczy brwi, porusza ustami.

— Cóż to była za głowa! — mruczy. — Co za rozum! — I zapatrzony w dal przygląda się rzeczom niewidzialnym dla innych oczu.

— Pełne tajemnic… — szepce uderzając dłonią po księgach. — Pełne tajemnic… Gdybym ja to wszystko odgadł… no, no… Wiem, co bym zrobił; nie to, co on.

Pan Marvel puszcza znowu kłęby dymu i wodze marzeniom, jedynym, nieprześnionym marzeniom swego życia.

A choć doktor Kemp poluje bez ustanku na te księgi, nikt oprócz pana Marvela nie wie, że ta komoda zawiera tajemnicę niewidzialności i wiele innych, dotąd nie zgłębionych.

I nikt nie pozna tych tajemnic, chyba po śmierci pana Marvela.



Wehikuł Czasu

Rozdział I


Podróżnik w Czasie (tak bowiem wypada go nazwać) wyjaśniał nam oto pewien niezwykły problem. Jego szare lśniące oczy błyszczały, a twarz, blada zazwyczaj, ożywiła się jasnym rumieńcem. Ogień na kominku palił się jasno, a łagodne światło srebrnych lamp w kształcie lilii odbijało się w perełkach napoju musującego w szklankach. Fotele wykonane według projektu gospodarza, miast stanowić po prostu wygodne siedzenie, obejmowały nas i tuliły. Panowała tu atmosfera poobiedniego błogostanu, kiedy to myśli biegną z pewnym wdziękiem, wolne od więzów ścisłości. Tak też biegły i jego myśli w ciągu wykładu, którego kolejne punkty podkreśla! niejako cienkim wskazującym palcem, podczas gdyśmy siedzieli i niedbale podziwiali jego gorące przejęcie się tym, jakeśmy sądzili, nowym paradoksem i niezwykłe bogactwo jego umysłu.

— Zważcie dobrze — mówił. — Zmuszony bowiem będę przeciwstawić się pewnym powszechnie uznanym pojęciom. Geometria, na przykład, której uczyliście się w szkołach, jest oparta na błędnym założeniu.

Czy nie jest to zagadnienie zbyt poważne, abyśmy się tutaj nim zajmowali? — zapytał rudowłosy Filby, człowiek wygadany co się zowie.

— Ani myślę żądać od was, byście przyjmowali cokolwiek bez dowodów. Wkrótce zgodzicie się ze mną, przynajmniej o tyle, o ile jest mi to potrzebne. Wiecie z pewnością, że linia matematyczna, linia o wymiarach zero, nie istnieje w rzeczywistości. Uczyliście się przecież tego? Nie istnieje płaszczyzna matematyczna. Są to pojęcia abstrakcyjne.

— Wszystko to prawda — rzekł Psycholog.

— Nie istnieje także realnie sześcian o wymiarach długości, szerokości i grubości, czyli wysokości.

— Z tym się już nie zgodzę — powiedział Filby. — Wszak bryła może istnieć? Wszystkie ciała materialne…

— Takie jest powszechne mniemanie. Ale poczekaj chwilkę. Czy może istnieć sześcian momentalny?

— Nie rozumiem — rzekł Filby.

— Czy może istnieć sześcian, który nie trwałby ani jednej chwili?

Filby zamyślił się.

— Oczywiście — ciągnął dalej Podróżnik w Czasie — każde materialne ciało rozciągać się musi w czterech kierunkach i posiadać długość, szerokość, grubość i trwanie. Jednakże przyrodzona nieudolność naszego ciała, którą wam zaraz wyjaśnię, skłania nas do przeoczenia tego faktu. W rzeczywistości istnieją cztery wymiary: trzy, które nazywamy trzema płaszczyznami przestrzeni, i czwarty — czas. Istnieje jednak tendencja do stawiania nieuzasadnionej granicy pomiędzy trzema poprzednimi wymiarami a ostatnim, ponieważ tak się dzieje, że nasza świadomość biegnie z przerwami w jednym kierunku, po linii tego właśnie ostatniego wymiaru, od początku do końca naszego życia.

— Jest to… — odezwał się pewien Bardzo Młody Człowiek, usiłując rozpaczliwie zapalić nad lampą cygaro — jest to… najzupełniej jasne.

— Otóż jest to szczególnie zadziwiające, że się tak powszechnie lekceważy ten fakt — ciągnął dalej Podróżnik z odcieniem lekkiej wesołości. — Oto, według mnie, istota czwartego wymiaru, natomiast wielu ludzi prawi o czwartym wymiarze nie wiedząc, co to znaczy. A tymczasem jest to tylko odmienny sposób patrzenia na czas.

Nie ma bowiem żadnej różnicy pomiędzy czasem a którymkolwiek z trzech wymiarów przestrzeni oprócz tej, że nasza świadomość dąży po linii tego właśnie czwartego wymiaru. Sporo jednak głupców błędnie sobie to pojęcie tłumaczy. Słyszeliście wszyscy, co oni wygadują o czwartym wymiarze…

Ja nie słyszałem — rzekł Burmistrz z prowincji.

— Rzecz się ma po prostu tak. Przestrzeń, jak utrzymują nasi matematycy, ma jakoby trzy wymiary, które można by nazwać długością, szerokością i grubością, i daje się zawsze określić stosunkiem do trzech płaszczyzn, z których każda leży pod kątem prostym do pozostałych. Lecz pewni zajmujący się filozofią ludzie zapytali: dlaczego tylko trzy wymiary, dlaczego nie jeden jeszcze kierunek pod kątem prostym do trzech pozostałych? — i starali się nawet stworzyć geometrię czterowymiarową. Przed miesiącem profesor Szymon Newcomb miał o tym wykład w Nowojorskim Towarzystwie Matematycznym. Wiecie, jak na płaskiej powierzchni, która ma tylko dwa wymiary, przedstawiamy rysunek bryły trójwymiarowej. Otóż niektórzy sądzą, że za pomocą modeli trójwymiarowych będą mogli analogicznie przedstawić ciała czterowymiarowe — jeżeli tylko owładną perspektywą przedmiotu. Czy pojmujecie?

— Tak sądzę — mruknął Burmistrz z prowincji i zmarszczywszy brwi pogrążył się w zamyśleniu poruszając wargami, jak gdyby wymawiał tajemnicze słowa. — Tak, zdaje mi się, że teraz już rozumiem — powiedział po niejakim czasie z twarzą najwyraźniej wypogodzoną.

— No, dobrze! Nie przypominam sobie, czy mówiłem już wam, że przez pewien czas zajmowałem się geometrią czterowymiarową. Niektóre z moich wyników są zadziwiające. Weźmy na przykład portret tego samego człowieka w ósmym roku życia, w piętnastym, w siedemnastym, w trzydziestym trzecim i tak dalej. Wszystko to są jakby przekroje, jakby trójwymiarowe wyobrażenia istoty czterowymiarowej, która jest tworem stałym i niezmiennym.

Uczeni — mówił dalej Podróżnik po namyśle potrzebnym dla lepszego sprecyzowania przedmiotu — wiedzą dobrze, że czas jest tylko rodzajem przestrzeni. Oto znany powszechnie wykres —zapis pogody. Krzywa, którą pokazuję, ma wskazywać wahania barometru. Wczoraj rtęć stała wysoko, w ciągu nocy opadła, dziś z rana podniosła się znowu i podnosi się nadal aż do obecnej chwili. Z pewnością rtęć nie kreśli tej krzywej w żadnym z wymiarów przestrzeni znanych powszechnie, natomiast kreśli niewątpliwie taką krzywą, która, jak możemy wnioskować, przebiega wzdłuż wymiaru czasu.

Jeśli jednak — odezwał się Lekarz patrząc uporczywie na płonące węgle czas jest rzeczywiście czwartym wymiarem przestrzeni, to dlaczego jest i był uważany za coś zupełnie odrębnego? I dlaczego nie możemy się poruszać w czasie tak, jak się poruszamy w każdym innym wymiarze przestrzeni?

Podróżnik w Czasie uśmiechnął się.

— Czy jest pan tak bardzo pewien, że możemy swobodnie poruszać się w przestrzeni? Możemy poruszać się do woli na prawo i lewo, w tył i w przód, i tak ludzie poruszali się zawsze. Przypuszczam, że mamy swobodę ruchów w dwóch wymiarach. Ale jak poruszać się w górę i w dół? Tu krępuje nas ciążenie.

— Niezupełnie — rzekł Lekarz. — Mamy przecież balony.

— Ale przed wynalezieniem balonów, jeżeli pominiemy wymagające wysiłku podskoki oraz nierówności gruntu, człowiek nie mógł swobodnie poruszać się w kierunku pionowym.

— Zawsze jednak mógł poruszać się cokolwiek w górę i w dół — rzekł Lekarz.

— Łatwiej, daleko łatwiej w dół niż w górę.

— Ale nie jest pan w stanie poruszać się w czasie, wyjść z chwili obecnej…

— I tu właśnie pan się myli, kochany panie. Cały świat ma mylne wyobrażenie pod tym względem. Ustawicznie uciekamy od chwili bieżącej. Nasz byt umysłowy, który jest niematerialny i nie ma wymiarów, porusza się w wymiarze czasu z jednostajną szybkością od kolebki do grobu, zupełnie tak jakbyśmy nieustannie schodzili w dół, rozpocząwszy nasze istnienie na wysokości pięćdziesięciu mil nad ziemią.

— Największa jednak trudność w tym — przerwał Psycholog — że mogąc się poruszać w każdym kierunku przestrzeni, nie jest pan w stanie poruszać się w czasie.

— To jest właśnie sedno mego wielkiego odkrycia. Nie ma pan jednak racji mówiąc, że nie możemy poruszać się w czasie. Jeżeli na przykład żywo przypominam sobie jakiś wypadek, to wracam myślą do chwili, w której się wydarzył: staję się wówczas nieobecny, robię na chwilę skok wstecz. Nie możemy, zapewne, zatrzymywać się w czasie na dłużej, podobnie jak człowiek dziki lub zwierzę nie może się utrzymać na wysokości sześciu stóp nad ziemią. Ale człowiek cywilizowany stoi pod tym względem wyżej od dzikiego. Wbrew sile ciążenia może wznieść się w górę; balonem; dlaczegóż więc nie miałby mieć nadziei, że zdoła wreszcie zatrzymywać lub przyśpieszać swój bieg w czasie, lub nawet zawracać i puszczać się w inną drogę?

— O, co do tego… — zaczął Filby — to jest już…

— Dlaczego nie? — przerwał mii Podróżnik w Czasie.

— Sprzeciwia się to rozumowi — rzekł Filby…

— Jakiemu rozumowi? — zagadnął Podróżnik.

— Argumentami możesz pan dowieść nawet, że czarne jest białym i odwrotnie — rzekł Filby — lecz przekonać mnie pan nie zdołasz.

— Być może — rzekł Podróżnik. — Zaczynacie już jednak spostrzegać teraz cel moich dociekań w geometrii czterowymiarowej ? Od dawna już świtał mi pomysł machiny…

— Do podróżowania w czasie?! — wykrzyknął Bardzo Młody Człowiek.

— Tak, do odbywania podróży w każdym kierunku czasu i przestrzeni, w jakim tylko jadący udać się zechce…

Filby zaczął się śmiać.

— Robiłem już eksperymenty — rzekł Podróżnik.

— O, jakżeby się taka machina przydała historykowi! — zauważył Psycholog. — Niejeden mógłby cofnąć się daleko w przeszłość i sprawdzić powszechnie przyjętą historię bitwy pod Hastings!*

— Czy nie sądzisz, że zwróciłbyś na siebie uwagę? — rzekł Lekarz. — Nasi przodkowie niezbyt chętnie tolerowali anachronizmy.

— Można by się uczyć greki z ust samego Homera lub Platona — zauważył Bardzo Młody Człowiek.

— I bez wątpienia zatrzymano by cię przy pierwszym egzaminie, bo przecież uczeni niemieccy tak udoskonalili już grekę!

— W każdym razie na tej drodze jest przyszłość — powiedział Bardzo Młody Człowiek. — Dobra myśl! Można by oddać kapitały na procent i puścić się na złamanie karku!

— Na poszukiwanie społeczeństwa — zauważyłem — zbudowanego na zasadach komunistycznych.

— Co za szalone dziwactwa! — zaczął Psycholog.

— I mnie się tak zdawało. Toteż postanowiłem nikomu nic nie mówić, zanim…

— Nie sprawdzę za pomocą doświadczenia… — podchwyciłem. — Więc istotnie zamierzasz próbować tego?

— Eksperyment! — krzyknął Fiłby, któremu zaczęło się już mącić w głowie.

— W każdym razie obejrzyjmy ten eksperyment — powiedział Psycholog — chociaż to i tak wszystko są bzdury.

Podróżnik w Czasie uśmiechnął się do nas. Z uśmiechem też włożył ręce do kieszeni spodni i wyszedł z wolna z pokoju.

Słyszeliśmy, jak człapią jego pantofle w długim korytarzu, który prowadził do laboratorium.

Psycholog spojrzał na obecnych. — Ciekaw jestem, co też zmajstrował?

— Jakąś kuglarską sztuczkę lub coś podobnego — rzekł Lekarz, a Filby zaczął opowieść o magiku, którego widział w Burslem*, lecz nim skończył wstęp do opowieści, Podróżnik w Czasie wrócił i nic nie wyszło z anegdoty Filby’ego. Podróżnik w Czasie trzymał w, ręku połyskujący przedmiot. Był to mechanizm metalowy niewiele większy od małego zegarka, a wykonany bardzo misternie, z kości słoniowej i jakiejś przezroczystej krystalicznej substancji. Zmuszony teraz będę opowiadać jasno i zwięźle o tym, co nastąpiło, zanim Podróżnik nie udzieli swych wyjaśnień, gdyż wszystko to było doprawdy niewiarygodne.

Podróżnik wziął jeden ze znajdujących się w pokoju ośmiokątnych stolików i umieścił go blisko ognia, oparłszy obie jego nogi na dywanie przed kominkiem. Na stoliku postawił mechanizm, przysunął krzesło i usiadł.

Na stole, oprócz machiny, stała tylko niewielka lampa z abażurem; jasne jej światło oświecało przyrząd. W pokoju paliło się jeszcze nadto około dwunastu świec, z tych dwie w brązowych lichtarzach na kominku, inne zaś w srebrnych kandelabrach, tak iż oświetlenie było rzęsiste.

Siedziałem w niskim fotelu, jak najbliżej ognia, i wysunąłem się teraz naprzód, aby znaleźć się pomiędzy kominkiem, a Podróżnikiem w Czasie. Za nim siedział Filby patrząc mu przez ramię. Lekarz i Burmistrz z prowincji zajęli miejsca z prawej strony, Psycholog z lewej. Bardzo Młody Człowiek stał za Psychologiem. Wszyscy uważaliśmy bacznie. Wydawało się, że w tych warunkach niemożliwa jest jakakolwiek sztuczka, choćby najsubtelniej obmyślona i wykonana najzręczniej.

Podróżnik w Czasie popatrzył kolejno na nas i na mechanizm.

— No i cóż? — spytał Psycholog.

— Ten mały przyrząd — rzekł Podróżnik w Czasie opierając łokcie na stoliku i ujmując aparat w ręce — jest tylko modelem, pomysłem machiny do podróżowania w czasie. Widzicie, że wygląda dość dziwacznie. Ten drążek — wskazał palcem daną cześć — ma dziwnie migoczącą powierzchnię jak coś, co nie ma bytu realnego. Tu znowu jest biała niewielka dźwignia, tam druga…

Lekarz podniósł się z krzesła i spojrzał na przedmiot.

— Jak to ślicznie wykonane! — zawołał.

— Zabrało mi to dwa lata pracy — odparł Podróżnik w Czasie, a gdy wszyscy poszliśmy za przykładem Lekarza, mówił dalej:

Teraz chciałbym, abyście pojęli jasno, że gdy naciśniemy tę dźwignię, machina zostaje wprawiona w ruch postępujący w przyszłość. Druga dźwignia nadaje ruch w kierunku odwrotnym. Siodełko stanowi siedzenie podróżnika w czasie. Teraz nacisnę sprężynę i maszyna pójdzie naprzód; zniknie, przeniesie się w przyszłość i stanie się niewidzialna. Patrzcie uważnie na przyrząd. Patrzcie również na stolik; zapewniam was. że tu nie ma żadnych sztuczek. Nie mam ochoty pozbywać się tego modelu, a potem uchodzić za szarlatana.

Przez chwilę panowało milczenie. Zdawało się, że Psycholog chciał coś mi powiedzieć, lecz zmienił zamiar. Podróżnik w Czasie wyciągnął palec w kierunku dźwigni.

— Nie — rzekł. — Daj rękę — i zwracając się do Psychologa wziął jego rękę w swoją i kazał mu wystawić wskazujący palec. I tak oto Psycholog sam puścił machinę w nieskończoną podróż. Ujrzeliśmy wszyscy obrót dźwigni. Uczuliśmy powiew wiatru, a płomień lampy buchnął w górę. Na kominku zgasła świeca, a niewielka machina zaczęła nagle wirować, stała się niewyraźna, jak zjawa, jak wir połyskującego z lekka brązu i kości słoniowej, aż wreszcie przepadła — znikła! Na stole nie było nic prócz lampy.

Wszyscy oniemieli na chwilę. Filby pierwszy uznał się za zwyciężonego.

Psycholog ochłonąwszy ze zdumienia spojrzał nagle pod stół. Wówczas Podróżnik w Czasie roześmiał się wesoło.

— No i cóż ? — zapytał powtarzając słowa Psychologa. Następnie podniósł się, podszedł do pudełka z tytoniem na kominku i, odwrócony tyłem, zaczął nabijać fajkę.

Patrzyliśmy w osłupieniu jedni na drugich.

— Słuchaj — rzekł Lekarz — czy mówisz serio? Czy naprawdę sądzisz, że maszyna rozpoczęła już podróż w czasie?

— Z pewnością — odpowiedział Podróżnik, nachylając się dla zapalenia fajki. Następnie odwrócił się i spojrzał w twarz Psychologowi.

(Psycholog dla okazania, że się nie czuje wcale wytrącony z równowagi, szukał ratunku w cygarze i miał już je zapalić, ale zapomniał je przedtem obciąć.)

— Co więcej, mam dużą machinę na ukończeniu tam — wskazał w stronę laboratorium. — Gdy ją złożę w całość, sądzę, że będę mógł już odbyć podróż sam we własnej osobie.

— Sądzisz pan, że machina powędrowała w przyszłość? — spytał Filby.

— W przyszłość lub przeszłość — nie wiem na pewno, w jakim kierunku.

Po chwili Psycholog wpadł na nowy pomysł.

— Musiała powędrować w przeszłość, jeżeli w ogóle dokądkolwiek poszła — rzekł.

— Dlaczego? — zagadnął Podróżnik w Czasie.

— Gdyż, przypuszczam, nie poruszyła się w przestrzeni, bo jeśli powędrowała w przyszłość, to byłaby jeszcze tutaj, gdyż musiałaby przejść chwilę obecną.

— Jednak — rzekłem — gdyby pomknęła w przeszłość, musiałaby być widoczna wtedy, gdy po raz pierwszy weszliśmy do tego pokoju, i w ostatni czwartek, gdyśmy tu byli, i jeszcze wcześniej!

— Poważne zarzuty — zauważył obiektywnie Burmistrz z prowincji, zwracając się do Podróżnika w Czasie.

— Ależ nie — odparł Podróżnik, a następnie, zwróciwszy się do Psychologa, dodał: — Niech pan się zastanowi. Pan bowiem może to objaśnić, gdyż jest to zjawisko leżące poniżej progu spostrzegania. Zjawisko nie najzupełniej jasne, nieprawdaż?

— Jest to istotnie — objaśnił Psycholog — kwestia prosta w psychologii. Powinienem był o tym pomyśleć. To wystarcza i znakomicie podtrzymuje paradoks. Nie możemy widzieć, nie możemy dostrzec machiny, zarówno jak nie możemy zauważyć szprychy kręcącego się koła lub pocisku przebiegającego powietrze. Jeżeli machina ta przebiega czas pięćdziesiąt lub sto razy szybciej niż my, jeżeli w „naszą” sekundę przebywa minutę, to wrażenie, jakie może wywołać, będzie z pewnością jedną pięćdziesiątą lub jedną setną tego, jakie by wywołała, gdyby nie przebiegała czasu. Czy to jasne?

Przesunął ręką w miejscu, gdzie przedtem stała machina.

— Czy pojmujecie? — zapytał uśmiechając się. Siedzieliśmy może minutę, patrząc na pusty stół, po czym

Podróżnik zapytał nas, co o tym wszystkim myślimy.

— Łatwo uwierzyć w to wieczorem — powiedział Lekarz — ale poczekajmy do rana. Poczekajmy na trzeźwy osąd poranku.

— A czy nie zechcielibyście obejrzeć machiny czasu? — zapytał Podróżnik. Następnie, wziąwszy do rąk lampę, poprowadził nas długim ciemnym korytarzem do swego laboratorium. Żywo przypominam sobie drżące światło, zarys jego niezwykłej, dużej głowy, tańczące na ścianach cienie. Pamiętam, jak szliśmy za nim, zakłopotani, pełni nieufności, i jak w laboratorium ujrzeliśmy w powiększeniu ten sam mechanizm wehikułu czasu, który rozwiał się nam był w oczach. Jedne części wykonane zostały z niklu, inne z kości słoniowej, inne znowu niezawodnie wyciosane z górskiego kryształu. Machina była już prawie gotowa, tylko kryształowe pałeczki leżały jeszcze nie wykończone na ławce obok kilku rysunków; wziąłem jedną z nich do rąk, aby się lepiej przyjrzeć. Zdawało mi się, że był to kwarc.

— Słuchaj — rzekł Lekarz czy to wszystko jest na serio? Czy też jest to jedynie sztuczka, podobna do tej z duchem, którą nam pokazałeś w czasie świąt Bożego Narodzenia?

Na tym wehikule — rzekł Podróżnik podnosząc do góry lampę — zamierzam przebyć czas. Rozumiecie? Nigdy w życiu nie mówiłem bardziej poważnie.

Nikt z nas nie wiedział, co o tym myśleć.

Poprzez ramie Lekarza pochwyciłem spojrzenie Filby’ego, który mrugnął do mnie znacząco.



Rozdział II


Sądzę, że nikt z nas wówczas nie wierzył w zupełności w machinę Podróżnika. Zbyt przekornym był on bowiem człowiekiem, by mu można było wierzyć. Nigdy się go nie było pewnym, a pod pozorami szczerej otwartości czuło się zawsze niewielki dystans i pewną ukrytą skłonność do kpin.

Gdyby na przykład Filby pokazał nam model i objaśnił rzecz słowami Podróżnika, okazalibyśmy mniej sceptycyzmu; z łatwością bowiem zdołalibyśmy przeniknąć jego pobudki. Nawet prosty rzeźni k byłby w stanie zrozumieć Filby’ego. Natomiast w naturze Podróżnika dostrzegaliśmy coś więcej niż objawy dziwactwa i dlatego nie dowierzaliśmy mu. Rzeczy, które zapewniłyby sławę mniej zdolnemu człowiekowi, w jego ręku wydawały się sztuczkami. Zbyt łatwe osiągnięcia nie wzbudzają bowiem ufności. Ludzie poważni, którzy i jego też brali poważnie, nigdy nie byli zupełnie pewni jego postępowania, zdając sobie do pewnego stopnia sprawę, że obdarzanie go swym zaufaniem byłoby niczym innym jak przyozdabianiem pokoju dziecinnego misterną porcelaną chińską.

Nie sądzę przeto, żeby którykolwiek z nas przez ten tydzień od ostatniego czwartku bardzo się w rozmowach zajmował podróżą po Krainie Czasu, jakkolwiek wielu z nas bez wątpienia nurtowała myśl o niezwykłych jej właściwościach, o pozornej realności tego pomysłu i trudności urzeczywistnienia go w praktyce, o ciekawej możliwości anachronizmu i o szczególnym zamieszaniu, jakie by ów wynalazek wywołał.

Co się tyczy mej osoby, ciekawiła mnie przede wszystkim sztuczka z modelem. Pamiętam, że rozprawiałem o tym z Lekarzem, którego w piątek spotkałem w Muzeum Linneusza*. Powiedział mi, że w Tybindze* widział już coś takiego, i przywiązywał dużą wagę do faktu zgaszenia świecy. Nie umiał jednakże objaśnić, w jaki sposób zrobiony był ten figielek. W następny czwartek znowu udałem się na ulicę Richmond. Sądzę, że byłem jednym ze stałych gości Podróżnika w Czasie. Przybywszy dosyć późno, zastałem już cztery czy pięć osób zgromadzonych w salonie. Lekarz stał przed kominkiem trzymając w jednej ręce jakiś papier, w drugiej zegarek. Obejrzałem się dokoła szukając Podróżnika.

— Jest wpół do ósmej — powiedział Lekarz. — Sądzę, że możemy już zasiąść do obiadu.

— A gdzie on? — zapytałem o gospodarza.

— Ach, pan dopiero teraz przyszedł? Dziwna rzecz, doprawdy… Coś go nieoczekiwanie zatrzymało. W tej oto kartce prosi mnie, aby zasiąść do obiadu o siódmej, jeżeli nie wróci. Mówi, że wytłumaczy wszystko po powrocie.

— W istocie, nie warto sobie psuć obiadu — rzeki Redaktor znanego dziennika, toteż Doktor pociągnął za dzwonek.

Oprócz Psychologa, Doktora i mnie nikt z obecnych nie uczestniczył w poprzednim obiedzie. Z nowych gości był Blank, wyżej wspomniany Redaktor, pewien Dziennikarz i jeszcze jeden gość, jakiś spokojny, nieśmiały, nie znany mi brodacz, który, o ile mi się zdaje, ani razu nie otworzył ust w ciągu wieczora. Przy obiedzie czyniono różne przypuszczenia co do nieobecności gospodarza, ja zaś pół żartem podsunąłem myśl podróży po Krainie Czasu. Redaktor poprosił o wyjaśnienia. Psycholog zaczął bezbarwnie opowiadać o „dowcipnym paradoksie i sztuczce”, której byliśmy świadkami przed tygodniem. Był już w środku opowieści, gdy drzwi korytarza otworzyły się z wolna, bez skrzypnięcia. Siedziałem na wprost i pierwszy zauważyłem, że ktoś wchodzi. — Ach — zawołałem — nareszcie!

Drzwi otworzyły się szerzej i Podróżnik w Czasie stanął przed nami. Wydałem okrzyk zdumienia.

— Na miłość boską! Człowiecze, co się z tobą stało? —krzyknął Lekarz, który go z kolei zobaczył. A reszta siedzących przy stole także zwróciła się ku drzwiom.

Podróżnik w Czasie przedstawiał widok niezwykły. Surdut jego był zakurzony, brudny, wzdłuż rękawów powalany czymś zielonym; włosy w nieładzie wydawały się przyprószone siwizną — nie wiadomo, czy od pyłu, czy też wskutek rzeczywistej zmiany koloru. Blady był jak widmo, na podbródku miał ciemną szramę, na wpół zabliźnioną, wyraz twarzy błędny i jakby zmęczony długotrwałym cierpieniem. Zawahał się na progu, zdaje się, oślepiony światłem, po czym wszedł do środka kulejąc, najwidoczniej z powodu okaleczonych nóg. W milczeniu spoglądaliśmy nań czekając, co powie.

Nie wyrzekł ani słowa, zbliżył się jedynie z trudnością do stołu i wskazał na wino. Redaktor napełnił kieliszek szampanem i przysunął mu go. Podróżnik wychylił i widocznie zrobiło mu to dobrze, bo rozejrzał się dokoła stołu, a na twarzy zajaśniał mu cień dawniejszego jego uśmiechu.

— Gdzieżeś był, na Boga, człowiecze? — zapytał Doktor.

Zdawało się, że Podróżnik w Czasie nie słyszał tych słów.

— Nie przeszkadzajcie sobie — rzekł niepewnym głosem. — Nic mi nie jest.

Zatrzymał się, znowu podsunął kieliszek i znowu wychylił go duszkiem. — Teraz już dobrze — powiedział. Oczy mu zaświeciły silniej, a lekki rumieniec ukazał się na policzkach. Wzrok jego ślizgał się po nas z wyrazem niewytłumaczonego zadowolenia, a następnie powędrował po ciepłym i wykwintnym pokoju.

Pójdę przemówił znowu, jakby ciągle dobierając słowa — … umyć się i ubrać… Wrócę i opowiem wam… Zostawcie dla mnie kawałek tej baraniny… Dosłownie umieram z głodu.

Spostrzegłszy nagle Redaktora, który był rzadkim gościem, uprzejmie go przywitał. Redaktor chciał go o coś zapytać.

— Odpowiem za chwilę — rzekł Podróżnik. — Czuję się nieco… śmieszny! Będę gotów za minutę.

Postawił kieliszek i skierował się ku drzwiom. Znowu zauważyłem, że utyka i powłóczy nogami po podłodze. Uniósłszy się trochę z miejsca przyjrzałem się jego nogom, gdy wychodził. Okrywały je jedynie podarte i pokrwawione skarpetki. Wreszcie drzwi zamknęły się za wychodzącym.

Z początku chciałem iść za nim, ale przypomniałem sobie, jak nie lubi, żeby się nim zajmować. Przez chwilę mój umysł pracował nad zagadką. Później usłyszałem, jak Redaktor powiedział: — Dziwne Zachowanie Się Znakomitego Uczonego! — według zwyczaju swego bowiem myślał nagłówkami artykułów. Słowa te ściągnęły na powrót .moją uwagę na oświetlony stół.

— Co to znaczy? — rzekł Dziennikarz. — Czyżby on z amatorstwa zajmował się włóczęgostwem? Nic nie rozumiem. — Wzrok mój spotkał się z oczyma Psychologa i wyczytałem w nich własne tłumaczenie zagadki. Pomyślałem o tym, z jaką trudnością nasz Podróżnik musi się gramolić na schody. Nie sądzę, żeby ktoś więcej jeszcze oprócz mnie zauważył, że kuleje.

Pierwszym, który ochłonął ze zdziwienia, był Lekarz. Zadzwonił, by przyniesiono dodatkowe nakrycie, gdyż Podróżnik nie lubił, aby podczas obiadu służba znajdowała się w pokoju.

W tej chwili Redaktor z namaszczeniem powrócił do jedzenia, a za jego przykładem poszedł i Milczący Gość. Obiad się kończył. Przez chwilę rozmowa składała się z wykrzykników i małych przerw niemego podziwu, a Redaktor usychał z ciekawości :

— Czy nasz przyjaciel nie zwiększa czasem swych dochodów zamiataniem ulic? — pytał zaciekawiony. — A może ulega napadom jak Nabuchodonozor?*

— Jestem pewny, że to sprawa wehikułu czasu — rzekłem i podjąłem opowiadanie Psychologa od miejsca, w którym był je przerwał.

Nowi goście wyrażali jawne niedowierzanie. Redaktor wystąpił z zarzutami.

— Czymże właściwie jest owo podróżowanie w czasie? —mówił.

— Czy człowiek może tak się zakurzyć, zanurzywszy się w paradoksie? Czyż to możliwe? — Następnie, jakby oswojony z ową ideą, zapytał: — Czy w przyszłości nie ma szczotek do czyszczenia ubrania?

Dziennikarz również nie chciał wierzyć za żadną cenę i przyłączył się do Redaktora w łatwym zresztą zadaniu ośmieszenia całej sprawy. Obaj byli dziennikarzami w nowym stylu: ludźmi młodymi, bardzo wesołymi i nie uznającymi autorytetów.

— Nasz specjalny korespondent, którego wysłaliśmy w przyszły tydzień, donosi… — powiedział Dziennikarz, a raczej wykrzyknął z humorem, gdy Podróżnik już powracał do jadalni.

I wszedł on istotnie. Był ubrany w zwykły wieczorowy garnitur i nic prócz błędnego wzroku nie przypominało zmiany, która mnie od razu tak w nim uderzyła.

— Powiedz, czy to prawda — rzekł Redaktor wesoło — co mówią o tobie, iż podróżowałeś w środek przyszłego tygodnia? Jeżeli łaska, opowiedz nam wszystko o najbliższych zamierzeniach rządu. Jakie chcesz honorarium?

Podróżnik w Czasie zasiadł na swoim miejscu nie mówiąc ani słowa. Podług dawnego zwyczaju uśmiechał się spokojnie. — Gdzie moja baranina? — zapytał. — Jaka to przyjemność zagłębić widelec w mięsie!

— w! — krzyknął Redaktor.

— Pal diabli gadanie! — rzekł Podróżnik. — Musze coś zjeść. Ani słowa nie powiem, dopóki do mych tętnic nie dostanie się trochę peptonu*. Dziękuję. A teraz, soli.

— Słówko — rzekłem. — Czy podróżowałeś w czasie?

— Tak — odpowiedział Podróżnik, mając usta pełne pieczeni, i skinął przy tym głową.

— Dam szylinga za wiersz opowiadania — rzekł Redaktor.

Podróżnik w Czasie posunął swój kieliszek w stronę Milczącego Gościa i trącił go końcem palca; w odpowiedzi na to Milczący Gość, ciągle wpatrzony w jego twarz, poruszył się gwałtownie i nalał mu wina. Reszta obiadu przeszła wśród ogólnego milczenia.

Co do mnie, wiele pytań zawisło mi na ustach i muszę powiedzieć, że to samo było i z innymi. Dziennikarz usiłował przerwać ogólne skrępowanie opowiadając zabawne anegdoty.

Podróżnik całą uwagę skupił na obiedzie i okazywał apetyt godny włóczęgi. Lekarz ćmił papierosa i spod brwi spoglądał na gospodarza. Milczący Gość wydawał się bardziej jeszcze niezdarny niż zazwyczaj: pił szampana w prawidłowych odstępach czasu z wynikającym ze zdenerwowania zdecydowaniem.

Wreszcie Podróżnik odsunął talerz i rozejrzał się wkoło. — Proszę mi wybaczyć — powiedział. — Niemal umierałem z głodu. Przeżyłem bardzo dziwne chwile. — Wyciągnął rękę po cygaro, obciął je i zapalił.

— Przejdźmy jednak do palarni. Zbyt to długa historia, aby ją opowiadać wśród nakryć jadalni.

Nacisnąwszy po drodze dzwonek, poprowadził nas do sąsiedniego pokoju.

— Czy mówiłeś o machinie Blankowi, Dashowi i Josemu? — spytał mnie sadowiąc się w bujaku.

— Ależ cała ta sprawa to przecież żart! — zawołał Redaktor.

— Nie będę się dziś wdawał w dowodzenia. Nie mam zamiaru prawić wam bajek, lecz nie mogę też i wytaczać dowodów. Pragnę tylko — ciągnął dalej — opowiedzieć wam. co mi się wydarzyło, jeżeli zechcecie posłuchać, lecz nie przerywajcie mi. Muszę wam to opowiedzieć. Wiem, że źle na tym wyjdę: większa część tego, co powiem, wyda się wam kłamstwem. Ale niech i tak będzie! Jest to przecież prawda, każde słowo, wszystko co do słowa.

— Byłem w laboratorium jeszcze o czwartej, a od tego czasu… przeżyłem osiem dni takich… takich, jakich dotąd nie przeżyła żadna istota ludzka! Jestem diabelnie znużony, lecz na pewno nie zasnę, dopóki nie opowiem wam wszystkiego. Wtedy dopiero pójdę do łóżka. Ale nie przerywajcie! — zgoda?

— Zgoda — rzekł Redaktor, a pozostali powtórzyli chórem: — Zgoda!

Wówczas Podróżnik w Czasie zaczął opowiadać swe przygody.

Z początku siedział w fotelu i mówił jak człowiek zmęczony; potem się ożywił. Spisując tę oto historię czuję, że zbyt marne jest pióro i atrament i zbyt wielka ma nieudolność, bym mógł opowieść jego oddać w całej pełni. Przypuszczam jednak, że przeczytacie z uwagą; szkoda tylko, iż nie możecie widzieć bladej, szczerej twarzy mówcy w jasnym świetle małej larnpy i nie możecie słyszeć jego głosu. Nie będziecie też mieli pojęcia o wyrazie jego twarzy odbijającej koleje przygód. Większość słuchaczy pogrążona była w cieniu, bo nie zapalono świec, i tylko twarz Dziennikarza i nogi Milczącego Gościa od kolan do stóp znajdowały się w oświetleniu. Z początku spoglądaliśmy na siebie. Po pewnym czasie przestaliśmy patrzeć jeden na drugiego i wpatrywaliśmy się już tylko w twarz Podróżnika przybyłego z Krainy Czasu.



Rozdział III


W ubiegły czwartek mówiłem niektórym z was o zasadzie, na jakiej zbudowałem wehikuł czasu. Pokazałem w swej pracowni machinę, jeszcze wówczas nie wykończoną. Stoi ona tam na powrót, trochę zniszczona w podróży. Jeden z prętów z kości słoniowej pękł. jeden drążek brązowy się wygiął, lecz pozostałe części są w dość dobrym stanie. Spodziewałem się, że skończę ją w piątek, lecz tego właśnie dnia, gdym już prawie kończył śniadanie, spostrzegłem, że jeden pręt niklowy jest o cal* za krótki, i musiałem to naprawić. Machina była wiec gotowa dopiero dziś rano. Dopiero więc dzisiaj o dziesiątej pierwszy wehikuł czasu rozpoczął swą czynność. Obejrzałem go po raz ostatni, jeszcze raz sprawdziłem wszystkie śruby, wpuściłem jedną kroplę więcej oliwy na kwarcowy czop i zasiadłem na siodełku. Przypuszczam, że samobójca, który przykłada pistolet do czaszki, doznaje takiego uczucia, jakiego ja doznawałem wówczas wyruszając w podróż po Krainie Czasu. Jedną ręką ująłem dźwignię wprawiającą przyrząd w ruch. drugą ręką zaś hamulec. Nacisnąłem pierwszą dźwignię i niemal natychmiast — hamulec. W tejże chwili doznałem takiego wrażenia, jak gdybym się wywracał; uczucie padania dręczyło mnie niby zmora nocna. Rozejrzałem się dokoła; zobaczyłem tę samą co przedtem pracownię. Cóż więc się stało? Przez chwilę podejrzewałem, że łudzą mnie własne zmysły. Później spojrzałem na zegarek. Przed chwilą była może minuta po dziesiątej; teraz już prawie po wpół do czwartej!

Odetchnąłem, zacisnąłem zęby, ująłem oburącz dźwignię ruchową i szybko ruszyłem. Laboratorium ogarniał coraz głębszy mrok. Pani Watchett, widocznie nie spostrzegłszy mnie, przeszła przez pokój ku drzwiom ogrodu. Przypuszczam, że potrzebowała około minuty na przebycie tej przestrzeni, lecz mnie wydawało się, że przeleciała przez pokój jak rakieta. Przesunąłem dźwignię do ostatniej podziałki: zapadła noc, jakby ktoś zgasił lampę. Upłynęła chwila, a po nocy znowu nagle zaczął się dzień. Mrok stopniowo wypełniał pracownię. I przemknęła następna czarna noc, później znowu dzień, znowu noc i dzień, i tak dalej, w coraz to mniejszych odstępach czasu. Uszy moje napełniły się szmerem jakiegoś wiru, a na umysł spadła dziwna, ciężka pomroka. Nie wiem, czy zdołam wyrazić należycie szczególne wrażenia z podróży w czasie, wrażenia bardzo nieprzyjemne. Czułem się jak człowiek wyrzucony z procy i spadający głową w dół. Gdym przyspieszył bieg, noc następowała za dniem niczym ruchy czarnego skrzydła. Niewyraźny, mroczny obraz laboratorium niknął mi z oczu i na powrót widziałem słońce, które biegło szybko po sklepieniu niebios, przeskakiwało je w ciągu minuty, a każda minuta oznaczała dzień. Zdawało mi się, że laboratorium gdzieś już przepadło, a ja dostałem się na otwartą przestrzeń. Odnosiłem wrażenie, że wznoszę się po stopniach w górę, ale poruszałem się zbyt szybko, bym mógł zdać sobie sprawę z jakiegokolwiek ruchu wokół mnie. Najpowolniejszy ślimak, jaki pełzał kiedykolwiek, dla mnie przebiegał jeszcze zbyt szybko. Zmieniające się kolejno ciemności i światła były niezmiernie uciążliwe dla oczu. W chwilach ciemności widziałem księżyc mknący szybko od pierwszej kwadry do pełni i spostrzegałem słabe migotanie gwiazd krążących po niebie. Teraz, przy ciągle wzrastającej szybkości, drgania nocy i dnia zlały się w jednostajną szarość; sklepienie nieba miało kolor błękitu o cudnej głębokości, oświetlonego wspaniale poranną jakby zorzą. Żarzące się słońce wyglądało jak ognista smuga, jeden łuk świetlany w przestrzeni, a księżyc zmienił się we wstęgę falującego światła. Nie widziałem już gwiazd; widziałem tylko tu i ówdzie wirujące jasne koła na błękicie.

Krajobraz był mglisty i niejasny. Znajdowałem się ciągle jeszcze na stoku wzgórza, na którym stoi obecnie nasz dom; przede mną wznosił się szary, ciemny szczyt. Widziałem drzewa wyrastające i znikające jak opary, to zielone, to szare; rosły, puszczały konary i rozpadały się. Widziałem wyrastające olbrzymie budowle, piękne, lecz jakby za mgłą i znikające jak we śnie. Zdawało mi się, że cała powierzchnia ziemi zmienia się, topnieje i zlewa w mych oczach. Małe wskazówki na tarczach zegarowych, które pokazywały szybkość lotu, krążyły coraz szybciej i szybciej. Zauważyłem teraz, że słoneczna wstęga przesuwa się ciągle to w górę, to w dół, od jednego punktu przesilenia do drugiego w ciągu kilkudziesięciu sekund, jeszcze prędzej, coraz prędzej, że zatem więcej niż rok przebiegam w jednej minucie. Co minuta biały śnieg zasypywał świat i znowu znikał ustępując miejsca jasnej i tak samo szybko przemijającej zieloności wiosny.

Nieprzyjemne wrażenie towarzyszące początkowi podróży mniej dawało się we znaki i w końcu ustąpiło miejsca histerycznemu podnieceniu. Spostrzegłem, iż machina chwieje się niezgrabnie, ale przyczyny tego nie umiałem sobie wytłumaczyć. Umysł mój był zanadto wstrząśnięty, aby się skupić, rzuciłem się więc w przyszłość jakby ogarnięty szałem. Z początku nie przyszło mi na myśl zatrzymać się, nie myślałem zgoła o niczym, doznawałem tylko ciągle nowych wrażeń. Nieoczekiwanie jednak zbudziły się we mnie nowe uczucia, pewna ciekawość, a następnie strach, które wreszcie owładnęły mną zupełnie.

Co za dziwny rozwój ludzkości! Jakiż niesłychany postęp w naszej, ledwie zapoczątkowanej, cywilizacji może się z czasem dokonać — myślałem wpatrując się bliżej w ten ciemny, mknący świat, który sunął i falował przed mymi oczyma. Widziałem, jak wyrasta dokoła mnie ogromna i wspaniała architektura, dająca nieskończenie wyższe wrażenie potęgi niż wszystkie budowle naszych czasów, a jednak na pozór budowane z blasku tylko i mgły. Widziałem, jak na pochyłości wzgórza rozkrzewia się o wiele bogatsza zieloność, nic z bujności swej nie tracąc w zimowej porze. Ziemia wydawała mi się piękniejsza nawet poprzez tę jakby mgłę oszołomienia. Zapragnąłem wreszcie zatrzymać się.

Szczególnym niebezpieczeństwem grozić mogło to, że w przestrzeni zajmowanej przeze mnie lub przez machinę mogła się znaleźć jakaś materialna substancja. Dopóki podróżowałem w czasie z wielką szybkością, nie miało to znaczenia; byłem, że się tak wyrażę, bezcielesny, przeciskałem się jak para przez odległości dzielące cząsteczki materii. Lecz przy zatrzymaniu się groziło mi niebezpieczeństwo uwięźnięcia w przestworzu, pochwycenia każdej mojej drobiny przez materię spotykaną na mej drodze; moje atomy mogłyby wejść w tak bliski kontakt z atomami przeszkody, iż w rezultacie dokonałaby się głęboka przemiana chemiczna — być może nawet daleko sięgający wybuch, który by i mnie, i mój aparat wyrzucił przez wszystkie możliwe wymiary, aż do dziedziny tego, co nazywamy Nieznanym. Możliwość czegoś podobnego ustawicznie przychodziła mi na myśl, gdy budowałem machinę; lecz wówczas przyjmowałem to pogodnie jako nie dające się pominąć ryzyko — jedno z tych, na jakie człowiek zawsze musi się odważyć. Teraz, gdy niebezpieczeństwo było rzeczą nieuniknioną, nie widziałem go w tak różowym świetle. W istocie, szczególnie dziwne położenie, w jakim się znalazłem, dręczące brzęczenie i podskakiwanie machiny, a nade wszystko uczucie drugiego spadania w przestrzeń wyczerpało zupełnie moje nerwy. Powiedziałem sobie, że nigdy już chyba nie będę mógł się zatrzymać, i w nagłym porywie złości postanowiłem zatrzymać się natychmiast. Jak niecierpliwy obłąkaniec szarpnąłem gwałtownie hamulec; w jednej chwili machina zatrzęsła się, a ja poleciałem w przestwór głową naprzód.

W moich uszach rozległ się huk piorunu. Byłem przez chwilę ogłuszony. Dokoła mnie szumiał bez litości grad, ja zaś siedziałem na miękkiej trawie przed wywróconą machiną. Wszystko wydawało mi się szare, lecz zauważyłem już, że ustał szum w mych uszach. Rozejrzałem się. Byłem, jak się zdaje, w ogrodzie, na małym trawniku otoczonym krzewami rododendronów, i zauważyłem, że ich fioletowe i pąsowe kwiaty sypały się jak deszcz pod ciosami gradu. Spadający i odskakujący grad otaczał machinę jakby mgłą, a nad ziemią rozpościerał się niczym dym. W jednej chwili przemokłem do nitki.

— Piękna gościnność — zawołałem — okazana człowiekowi, który podróżował niezliczone lata, żeby tu się dostać!

Wówczas zdałem sobie sprawę, jakim szaleństwem było wystawienie siebie na zmokniecie. Stałem i rozglądałem się dokoła. Poprzez ciemny strumień wody majaczył niewyraźnie olbrzymi jakiś kształt na tle rododendronów; była to postać wykuta z białego kamienia. Nic innego zresztą na świecie całym nie widziałem. Wrażenia trudno mi opisać. Gdy smugi gradu ścieniały, zobaczyłem wyraźniej ową białą figurę. Była ogromnej wielkości, bo do jej ramion sięgały górne gałęzie srebrnej brzozy. Marmurowy posąg miał kształt jakby skrzydlatego sfinksa; skrzydła jednak nie były osadzone pionowo po bokach, lecz rozpostarte do lotu. Piedestał, jak mi się zdawało, z brązu, pokrywała gruba warstwa śniedzi. Oblicze zwrócone było ku mnie, niewidzące oczy zdawały się mnie bacznie śledzić, a na ustach igrał lekki uśmiech. Twarz silnie zmieniona przez wpływy atmosferyczne miała nieprzyjemny, chorobliwy wygląd. Stałem tak patrząc na olbrzyma czas pewien — pół minuty, a może pół godziny. Doznawałem złudzenia, jakby olbrzym przesuwał się i odsuwał, zależnie od tego, czy padał gęstszy, czy rzadszy grad. W końcu oderwałem na chwilę od niego oczy i zauważyłem, że zasłona gradowa nabiera przejrzystości, niebo się rozjaśnia, a słońce zaczyna się przebijać przez chmury. Znów spojrzałem na kurczący się biały kształt i nagle stanęło przede mną jasno okropne zuchwalstwo mojej podróży.

Co będzie — myślałem — co ujrzę, gdy mglista zasłona zniknie już zupełnie? Czego już ludzie nie przeżyli? Co będzie, jeżeli okrucieństwo stało się powszechną namiętnością? Co będzie, jeżeli w ciągu tego czasu rasa zatraciła swe człowieczeństwo i wyrodziła się w coś nieludzkiego, wyzutego z uczuć, a niebywale potężnego? Może ujrzę dzikie zwierzę z dawnego świata, tylko jeszcze straszniejsze i budzące odrazę przez swe podobieństwo do człowieka, wstrętnego stwora, którego należałoby zabić bez wahania”?

Rozróżniałem już teraz inne wielkie kształty, olbrzymie budynki z krętymi balkonami i smukłymi kolumnami; obok nich porosłe lasem zbocza wysuwały się, jakby pełzły ku mnie. Burza ustawała.

Ogarnął mnie paniczny strach. W szale skoczyłem do wehikułu czasu i starałem się szybko doprowadzić go do porządku. Podczas tej czynności promienie słońca przedarły się przez nawałnicę. Szara zasłona z deszczu rozwiała się jak powłóczysta szata ducha. Nade mną. na ciemnym błękicie letniego nieba, niewielkie resztki burych chmur kłębiły się znikając powoli. Wokoło stały jasno i wyraźnie olbrzymie budynki błyszczące od wody deszczowej, upstrzone biało ziarnami tu i ówdzie leżącego kupkami gradu, który jeszcze nie zdołał stopnieć. Czułem się bezbronny pośród tego dziwnego świata. Czułem niejako to, co może odczuwać ptak w czystym przestworzu, który wie, że nad nim krąży sokół i ma się nań rzucić. Lęk mój przemieniał się w szał. Wstrzymałem oddech, zacisnąłem zęby i znowu pięścią i kolanami nacisnąłem dźwignię. Poddała się rozpaczliwemu wysiłkowi i obróciła, uderzając mnie silnie w podbródek. Stałem cały drżący, z jedną ręką na siodle a drugą na kierownicy, gotów wzbić się na nowo.

Wraz z możliwością szybkiego odwrotu wróciła mi także odwaga. Patrzyłem teraz z większą ciekawością, a mniejszą trwogą na ów świat dalekiej przyszłości. W okrągławym otworze umieszczonym wysoko w murze najbliższego domu ujrzałem grupę osób ubranych w kosztowne, jedwabiste szaty. Zobaczywszy mnie, zwróciły ku mnie swe twarze.

Wtedy usłyszałem zbliżające się głosy. W zaroślach około białego sfinksa ukazały się ramiona i głowy biegnących ludzi, a jeden z nich pojawił się na ścieżce wiodącej prosto na trawnik, gdzie stałem wraz z machiną. Był mały, wątły, na cztery może stopy* wysoki, odziany w pąsową tunikę, przepasaną skórzanym pasem. Na nogach miał sandały czy trzewiki — nie mogłem dobrze rozpoznać, łydki obnażone aż do kolan i szedł z gołą głową. Dostrzegłszy to zauważyłem też po raz pierwszy, jak bardzo ciepłe jest powietrze.

Zaskoczony byłem urodą i wdziękiem zbliżającej się istoty, jak i niezwykle wątłym jej wyglądem. Rumiana twarz przywodziła na myśl urodę gruźlików — ową piękność wynikającą z gorączki i wyczerpania, o której tak wiele się słyszy. Na widok nadchodzącej istoty nagle odzyskałem ufność. Odjąłem ręce od machiny.



Rozdział IV


Po chwili staliśmy naprzeciw siebie: ja i wątła istota przyszłości. On podszedł prosto do mnie i roześmiał mi się w twarz —zdumiał mnie w nim brak wszelkich oznak lęku — następnie zwróciwszy się do dwóch towarzyszy, którzy szli za nim, przemówił do nich dziwnym językiem, bardzo miłym i płynnym.

Podeszło ich więcej i w końcu zebrała się koło mnie niewielka grupa złożona z ośmiu czy dziesięciu pięknych istot. Jeden z przybyłych zaczął coś do mnie mówić. Mnie zaś przyszła do głowy dziwaczna myśl, że głos mój wydać się im może zbyt twardy i gruby. Potrząsnąłem wiec głową i pokazując na uszy potrząsnąłem nią po raz drugi. On tymczasem zrobił krok naprzód, zawahał się, wreszcie dotknął mej ręki. Niebawem uczułem inne lekkie dotknięcia na karku i ramionach. Chcieli upewnić się, że jestem człowiekiem. W tym wszystkim nie było niczego, co mogłoby budzić obawę. Drobny i piękny lud miał w sobie coś budzącego zaufanie: szlachetność pełną wdzięku i dziecinną swobodę. Zresztą wyglądali tak delikatnie, że wydało mi się, iż mógłbym od jednego zamachu cały tuzin ich powalić jak kręgle. Zrobiłem jednak nagły ruch dla ostrzeżenia ich, gdym spostrzegł, że drobne ręce zebranych dotykają wehikułu czasu. Na szczęście w porę przypomniałem sobie o niebezpieczeństwie, o którym nie pomyślałem dotychczas: zbliżywszy się do machiny odśrubowałem małe dźwignie, co ją wprawiały w ruch, i schowałem je do kieszeni. I ponownie zwróciłem się do owych mieszkańców nowego świata, by spróbować porozumieć się z nimi.

Przyglądając się bliżej ich rysom dostrzegłem dalsze jeszcze szczegóły składające się na typ piękności przypominający figurki z saskiej porcelany. Ich kędzierzawe włosy kończyły się nagle nad uszami i karkiem; najmniejszego śladu zarostu nie. było na twarzy, uszy zaś mieli prawdziwie maleńkie. Usta także małe, ciemnoczerwone, z wąskimi raczej wargami; małe podbródki kończyły się ostro. Oczy zaś mieli duże i łagodne. Zdawało mi się — ale może to jest tylko pewien egoizm z mej strony — że nie dostrzegłem w nich takiego zaciekawienia, jakiego mogłem przecież oczekiwać.

Widząc, że nie pragną wcale porozumieć się ze mną, lecz tylko stoją dookoła uśmiechając się i mówiąc do siebie miękkimi, gruchającymi dźwiękami, sam rozpocząłem rozmowę. Wskazałem na wehikuł czasu i na siebie. Następnie, po pewnym wahaniu, jak wyrazić czas, podniosłem rękę ku słońcu. W tej chwili dość piękna mała figurka, ubrana w pąsowo—białą szatę, bacznie śledząc ruchy, które wykonywałem, zadziwiła mnie naśladując huk piorunu.

Zawahałem się na chwilę, jakkolwiek znaczenie tego było dosyć jasne. Nagle przyszła mi do głowy myśl, że są to może wariaci. Nie macie pojęcia, jak mnie to zaskoczyło. Wszak wiecie, żem zawsze sądził, iż ludzie z roku osiemset dwutysięcznego przewyższają nas niewspółmiernie pod względem wiedzy, sztuk, wszystkiego. I oto nagle jeden z nich zadał mi pytanie, które wskazywało, że pytający stoi na tym samym poziomie, co nasze pięcioletnie dzieci; spytał mnie bowiem, czym spadł ze słońca z uderzeniem piorunu! Osłabiło to w znacznym stopniu sąd, jaki o nich wytworzyłem był sobie na podstawie ich ubrania, delikatności ciała i rysów. Przemknęło mi przez myśl, że nie warto było budować wehikułu czasu. Kiwnąłem głową, wskazałem na słońce i dałem im tak żywe naśladowanie piorunowego huku, żem ich aż przeraził. Cofnęli się o parę kroków i złożyli ukłon. Następnie jeden z nich zbliżył się do mnie z uśmiechem, przyniósł girlandę pięknych kwiatów,

zupełnie mi nie znanych, i włożył ją na mą szyję. Pomysł ten znalazł uznanie ogółu; wszyscy rozbiegli się po kwiaty i wśród ciągłego śmiechu zaczęli mnie obsypywać nimi, aż wkrótce byłem zupełnie zasypany. Trudno wam wyobrazić sobie, jakie misterne i cudne kwiaty wytworzyła natura w ciągu niezliczonych lat.

Któryś z nich przypomniał o widowisku mającym się odbyć w pobliskim budynku. Zaprowadzono mnie więc tam mimo marmurowego sfinksa, który przez cały ten czas spoglądał na mnie z uśmiechem, szydząc jakby z mego zdumienia. Stanęliśmy przed wielką szarą budowlą z ciosanego kamienia. Gdy wchodziłem tam razem z nimi, ogarnęła mnie niepowstrzymana wesołość na wspomnienie mej głębokiej wiary w rozumną i wielce poważną potomność.

Budynek miał olbrzymie wejście i kolosalne rozmiary. Byłem, oczywiście, niezmiernie zaciekawiony rojącym się tłumem małych istot i ciemną, tajemniczą czeluścią rozwartej przede mną bramy. Cały świat wokoło, gdym tak patrzył ponad ich głowami, wydawał mi się skłębioną masą wspaniałych krzewów i kwiatów, niczym ogród od lat nie pielęgnowany, ale też i nie zarosły chwastami. Widziałem mnogość dziwnych białych kwiatów na smukłych łodygach, których płatki były jakby z wosku, a kielichy miały około stopy średnicy. Rosły one tu i ówdzie, jakby w stanie dzikim, pomiędzy krzewami o pręgowanych liściach; lecz nie przyglądałem im się wówczas bliżej. Wehikuł czasu pozostawiłem na łące, pomiędzy rododendronami.

Łuk bramy był bogato rzeźbiony. Nie mogłem, rzecz prosta, bliżej się przyglądać rzeźbom, jednakże rzuciło mi się w oczy, gdym tamtędy przechodził, pewne podobieństwo do ornamentów starofenickich; zdumiało mnie zarazem i to, że były strasznie odrapane i skruszałe od słońca i słoty. W bramie spotkałem wielu jeszcze jaskrawo ubranych ludzi i tak weszliśmy razem: ja w ciemnym dziewiętnastowiecznym ubiorze, wyglądający dosyć śmiesznie w wieńcu z kwiatów, i otaczający mnie wirujący tłum jasnych, jaskrawych szat i oślepiająco białych nóg i rąk, w melodyjnym zgiełku śmiechu i hałaśliwych rozmów.

Wielka brama prowadziła do równie wielkiej sali obitej ciemną materią. Sufit tonął w ciemności; okna. po części kolorowe, po części nie oszklone, sączyły łagodne światło. Podłoga była z ogromnych brył białego twardego metalu, z brył, nie z płyt. Powydeptywały ją zmarłe pokolenia, sądząc z głębokich bruzd, które wytwarzały się w miejscach bardziej uczęszczanych. Wzdłuż sali stały niezliczone stoły zrobione z bloków polerowanego kamienia, wzniesione około stopy nad podłogę, a na nich stosy owoców. Niektóre z nich przypominały mi swym wyglądem olbrzymich rozmiarów pomarańcze i maliny, lecz większości zgoła nie znałem.

Pomiędzy stołami leżały wielkie ilości poduszek. Rozsiedli się tam moi przewodnicy dając mi znak, abym uczynił to samo. Bez ceremonii, ale i nie bez wdzięku zaczęli jeść owoce, wrzucając skórki i korzonki w szerokie otwory z boku stołów. Poszedłem za ich przykładem, bo czułem głód i pragnienie. Jednocześnie do woli przypatrywałem się sali.

Najbardziej może zaskoczyło mnie jej zniszczenie. Ułożone w geometryczne figury ramy zakurzonych okien były połamane w wielu miejscach, a na firankach osłaniających dolną ich część leżały grube pokłady kurzu, Zwróciło moją uwagę również to, że róg stołu marmurowego obok mnie był obtłuczony. Niemniej jednak widok ogólny sprawiał wrażenie zróżnicowania i malowniczości. W sali biesiadowało paręset osób; większość, która usiadła, jak mogła najbliżej, spoglądała na mnie z ciekawością, a małe ich oczy żywo błyszczały sponad owoców, które spożywali. Wszyscy byli odziani w tę samą miękką, lecz mocną jedwabną materie.

Mimochodem muszę zauważyć, że owoce były ich jedynym pokarmem. Ten lud dalekiej przyszłości hołdował ścisłemu wegetarianizmowi. Dopóki byłem z nimi, wbrew ochocie na mięso musiałem również być owocożercą. I rzeczywiście, przekonałem się później, że konie, bydło, owce, psy za ichtiozaurem przeszły do niebytu. Ale owoce były doskonałe. Szczególnie jeden, dojrzewający prawdopodobnie w tym czasie, mączysty trójkątny owoc — był wyjątkowo dobry i stał się mym przysmakiem. Z początku te dziwne owoce wprawiały mnie w kłopotliwy podziw; to samo było z osobliwymi kwiatami, jakie tam widziałem; później jednak zacząłem pojmować rację ich bytu… Mówię atoli o mym obiedzie z owoców w dalekiej dopiero przyszłości… Skoro więc tylko zaspokoiłem trochę apetyt, postanowiłem nieodwołalnie starać się o poznanie języka tych nowych ludzi.

Była to, naturalnie, pierwsza rzecz do zrobienia. Owoce wydawały mi się właściwym tematem na początek nauki, trzymając więc jeden z nich w ręku, zacząłem wydawać z siebie cały szereg pytających dźwięków i gestów. Miałem niemałą trudność w wyrażaniu swych myśli. W pierwszej chwili usiłowania moje spotykały się z wejrzeniem pełnym zdumienia lub nie—wysłowienie wdzięcznym śmiechem. Zawsze jednak mała jakaś osóbka o jasnych włosach po chwili odgadywała mój zamiar i wymawiała żądaną nazwę. Naradzali się i rozprawiali na ten temat między sobą, zaś pierwsze moje próby naśladowania drobnych dźwięków ich mowy wywoływały jedynie ogromną wesołość. Ja jednak, zachowując się tak, jak bakałarz pośród dzieci, wytrwałem w postanowieniu i wkrótce już miałem do rozporządzenia około dwudziestu rzeczowników; następnie przeszedłem do zaimków wskazujących i nawet do czasownika ..jeść”. Lecz była to praca powolna i mały ludek wkrótce znudził się, i starał się unikać moich zapytań, tak iż z konieczności przystałem na to, że będą mi dawali lekcje w małych dozach, kiedy sami będą mieli na to ochotę. Ale przekonałem się niebawem, że nauka języka w takich dozach przeciągnie się w nieskończoność, bo nigdy nie spotkałem ludu gnuśniejszego i łatwiej ulegającego zmęczeniu.

Rychło odkryłem w moich małych gospodarzach rzecz zadziwiającą: zupełny brak ciekawości. Przychodzili do mnie z głośnymi okrzykami podziwu jak dzieci, lecz również jak dzieci szybko przestawali się mną zajmować i szli dalej poszukując nowej zabawki. Gdy skończył się obiad i moja pierwsza lekcja konwersacji, zauważyłem po raz pierwszy, że odeszli prawie wszyscy, którzy pierwej mnie otaczali. Dziwna rzecz, jak szybko przestałem być zajmujący dla tego małego ludu! Wyszedłem znowu przez bramę na światło dzienne, jak tylko zaspokoiłem głód. Idąc spotykałem coraz to więcej ludzi przyszłości, którzy szli za mną w niewielkiej odległości paplając i śmiejąc się ze mnie. a potem, uśmiechnąwszy się i zrobiwszy parę serdecznych gestów, pozostawiali mnie własnemu przemysłowi.

Na świecie zapadał już cichy wieczór, a gdy wyszedłem z wielkiej sali, widnokrąg był oświetlony ciepłym blaskiem zachodzącego słońca. Z początku wszystko mnie dziwiło, tak różne było to od świata, który znałem — nawet kwiaty. Wielki szary budynek zbudowany był na zboczu szerokiej doliny rzecznej. Tamiza bowiem oddaliła się była chyba na milę* i od swego położenia dzisiejszego. Postanowiłem wejść na wzgórze, oddalone o półtorej może mili, skąd mógłbym mieć rozleglejszy widok na naszą planetę Anno Domini* 802701. Bo muszę zaznaczyć, że taką datę wskazywała mała tarcza w mojej machinie.

Chodząc zwracałem uwagę na każdy szczegół, który by mógł mi wyjaśnić ową ruinę świetności, jaką wydał mi się świat przyszłości, gdyż istotnie były to tylko ruiny. Wchodząc na pagórek spostrzegłem, na przykład, ogromną masę brył granitowych zlepionych z sobą za pomocą aluminium; wielki labirynt stromych urwisk i potrzaskanych złomów, pośród których pieniły się kępy gęstych krzewów — być może pokrzyw — lecz o pięknych, brunatno nakrapianych liściach, które nie parzyły. Widocznie były to zwaliska jakiegoś kolosalnego budynku; przeznaczenia jego w żaden sposób dojść nie mogłem. W tym miejscu sądzone mi było uczynić pierwszy krok do bardzo dziwnego odkrycia — lecz o tym powiem we właściwym czasie.

Rozglądając się dookoła z wzniesienia, gdziem się dla odpoczynku zatrzymał, stwierdziłem nagle, że nie widać tu zgoła małych budynków. Prawdopodobnie dom pojedynczy już się dawno rozpłynął we mgle, a może nawet i pojedyncza rodzina. Tu i ówdzie ponad zielonością wznosiły się budynki podobne do pałaców, lecz dom i zagroda wiejska, które stanowią tak charakterystyczny rys w krajobrazie angielskim, już znikły. —Komunizm! — rzekłem sobie.

Ale myśl tę zaraz spłoszyła inna. Patrzałem na pół tuzina drobnych postaci, które szły moim śladem. Nagle dostrzegłem, że wszyscy mają jednakowy krój szat, takie same słodkie twarze bez zarostu, taką samą dziewczęcą krągłość nóg. Może się to wydać dziwne, że nie zauważyłem tego poprzednio. Lecz wszystko tutaj było tak niezwykłe!

Teraz stwierdziłem ten fakt w zupełności. Odmienności w ubiorze, różnic w budowie i zachowaniu się, które dziś wyodrębniają jedną płeć od drugiej, ów lud przyszłości nie znał wcale; dzieci zaś, w moich oczach, były tylko miniaturowym odbiciem rodziców. Doszedłem do wniosku, że młode pokolenie przyszłości odznacza się przedwczesnym rozwojem, przynajmniej pod względem fizycznym, a późniejsze spostrzeżenia utwierdziły mnie w tym przekonaniu.

Widząc dobrobyt i bezpieczeństwo, w którym żył ten lud, zrozumiałem, że podobieństwo płci będzie ostatecznie tym, czego należy oczekiwać, bowiem siła mężczyzny i miękkość kobiety, instytucja rodziny i różnica zawodów są tylko konieczną potrzebą wojowniczego wieku siły fizycznej. Gdy przyrost ludności jest wyrównany i liczebnie obfity, wysoka liczba urodzeń staje się raczej klęską niż błogosławieństwem państwa. Kiedy klęski są rzadkością, a potomstwo żyje bezpiecznie, mniej potrzebna, a nawet zupełnie niepotrzebna staje się liczna rodzina. Znika też wśród obojga płci podział funkcji w związku z wychowaniem dzieci. Początki tego widzimy już nawet w naszych czasach, a w owych przyszłych wiekach taki stan rzeczy zupełnie się już ustali. Tak wówczas, powiadam wam. myślałem sobie. Później dopiero przekonałem się. jak dalece mijało się !o z rzeczywistością.

Podczas tych rozmyślań uwagę moją zwrócił ładny budynek podobny do studni osłoniętej kopułą. Przemknęła mi przez głowę myśl. iż istnienie studni w przyszłości jest co najmniej dziwaczne, i zacząłem dalej snuć swe przypuszczenia. Nie było większych budynków na wierzchołku wzgórza, a ponieważ widocznie mam nogi nadzwyczaj uzdolnione do marszu, nieoczekiwanie znalazłem się po raz pierwszy sam. Tęskniąc już do swobody i przygody puściłem się na wierzchołek wzgórza.

Tam znalazłem ławkę z jakiegoś żółtego, nieokreślonego metalu, tu i ówdzie nadżartego czerwoną rdzą i na wpół obrosłego miękkimi mchami; poręcze miały kształt głów gryfów. Usiadłem na niej i patrzałem na rozległy widok starego świata o zmroku tego długiego dnia. Widok był miły i piękny, taki, jakiego nigdy w życiu nie widziałem. Słońce schowało się już było pod widnokrąg, a zachód oblał się świecącym złotem, które przecinało kilka poziomo idących pasów czerwieni i purpury. Poniżej była dolina Tamizy, a w niej leżała rzeka jak wstęga polerowanej stali.

Mówiłem już o olbrzymich pałacach rozrzuconych wśród bogatej zieloności, o pałacach zarówno rozsypujących się w gruzy, jak i ciągle jeszcze1 zamieszkiwanych. Gdzieniegdzie w tym olbrzymim niby–ogrodzie wznosiły się białe i srebrzyste posągi; tu i ówdzie odcinała się ostra linia kopuły lub obelisku. Nie było płotów, nie było znaków prawa własności, nie było śladów rolnictwa: cała ziemia stała się jednym ogrodem. Tak rozmyślając, pragnąłem ustalić swój pogląd na rzeczy, które oglądałem, a pogląd ten — tak przynajmniej kształtował się on w mym umyśle owego wieczora — byt mniej więcej taki. jaki tu wyłożę. (Później przekonałem się, że odkryłem tylko połowę prawdy, a raczej, że dostrzegłem przebłysk jednej tylko płaszczyzny brylantu.)

Mniemałem wówczas, żem się natknął na ludzkość bliską już upadku. Czerwony zachód słońca przywiódł mi na myśl zachodzące słońce ludzkości. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę ze straszliwych skutków społecznych reform, jakich obecnie dokonujemy. Owa teraźniejszość pomyślałem — jest jedynie logicznym następstwem przeszłości. Siła może być tylko dziedzictwem potrzeby; bezpieczeństwo daje w nagrodę niemoc. Praca nad ulepszeniem warunków życia prawdziwa działalność cywilizacyjna, która czyni życie coraz to bezpieczniejszym wznosiła się ustawicznie przez wieki na coraz wyższe szczeble. Jeden triumf zjednoczonej ludzkości nad przyrodą następował po drugim. To co jest obecnie marzeniem, stało się projektem rozważnie ułożonym i wykonanym. A plonem było to właśnie, co ja ujrzałem.

Mimo wszystko higiena publiczna i rolnictwo doby obecnej znajdują się dopiero w stanie zaczątkowym. Wiedza naszej doby dotknęła tylko małej części z rozległej dziedziny chorób ludzkich; choć, co prawda, nawet w tym stanie rozszerza swą działalność ustawicznie i wytrwale, Nasze rolnictwo i ogrodnictwo tu i ówdzie tępi chwasty i uprawia zaledwie około dwudziestu roślin użytecznych, pozostawiając reszcie roślin walkę o zachowanie równowagi, o ile zachować ją zdołają. Ulepszamy wybrane rośliny i zwierzęta — jakże niewiele ich jest — stopniowo przez dobór: dziś nowy i lepszy gatunek brzoskwini, to znowu winogrono bez pestek, kwiat silniej pachnący i większy lub odpowiedniejsza rasa bydła. Ulepszamy stopniowo, bowiem ideały nasze są równie nieokreślone, jak kuszące, a nasza wiedza bardzo ograniczona; bo wreszcie przyroda jest lękliwa i oporna w naszych niezgrabnych rękach. Kiedyś będzie to organizowane lepiej i coraz lepiej. W tym kierunku bowiem dążyć będzie wszystko mimo przeciwności. Świat cały stanie się inteligentny, wykształcony i współdziałający; wszystko dążyć będzie coraz szybciej i szybciej do podbicia przyrody. W końcu, rozumnie i ostrożnie, przystosujemy równowagę życia zwierzęcego i roślinnego do ludzkich potrzeb.

Sądzę też, że cel ów osiągnięto z pomyślnym skutkiem w czasie, który przeskoczyła moja machina.

Powietrze było wolne od komarów, ziemia — od chwastów i grzybów; wszędzie były owoce i wonne, piękne kwiaty; tu i ówdzie fruwały wspaniale motyle. Udoskonalono medycynę zapobiegawczą, wygnano chorobę. Podczas mojego pobytu nie widziałem zgoła oznak jakichkolwiek chorób zakaźnych. A opowiem wam później, jak głębokim przeobrażeniom wskutek przemiany cywilizacji uległ nawet proces gnicia i rozkładu.

Odniesiono też i triumfy społeczne. Widziałem ludzkość zamieszkującą wspaniałe siedziby, pysznie odzianą, i od pierwszej chwili pobytu w krainie przyszłości nie dostrzegłem jeszcze wcale ludzi pracujących. Nie było śladów walki, zarówno społecznej, jak i ekonomicznej. Do przeszłości już należały sklep, reklama, ruch miejski, cała ta handlowość, która stanowi ciało naszego świata…

Nic więc dziwnego, że w ciszy złotego wieczora aż podskoczyłem na samą myśl o raju społecznym. Przypuszczałem, iż poradzono sobie z tą przeszkodą, jaką jest przyrost ludności, i ludność też wzrastać przestała.

Lecz wraz ze zmianą warunków przychodzi też i nieuchronne przystosowanie się do zmiany. Jeżeli wiedza biologiczna nie jest jedynie stekiem błędów, co zatem pobudza inteligencję i energię człowieka? Trudy i wolność: oto warunki, pośród których człowiek czynny, silny i rozważny ostaje się, a słabszy ginie, i które wynagradzają współdziałanie ludzi zdolnych, wynagradzają opanowanie, stanowczość i cierpliwość. A instytucja rodziny i wszystkie te uczucia, które w niej i z niej powstają, dzika zazdrość, troska o potomstwo, poświęcenie rodziców — wszystko to znajdowało usprawiedliwienie i poparcie w związku z niebezpieczeństwami grożącymi młodemu pokoleniu. Gdzie są obecnie owe grożące niebezpieczeństwa? Powstaje oto i rośnie ciągle nowy prąd: przeciwko zazdrości małżeńskiej, przeciwko wybujałemu macierzyństwu, przeciwko namiętności wszelkiego rodzaju. Wszystkie te rzeczy są już teraz sprzeczne z potrzebami wygodnego życia jako przeżytki barbarzyńskiej epoki, zgrzyty w bycie wykwintnym i przyjemnym.

Pomyślałem sobie o wątłych istotach przyszłości, o ich słabej inteligencji, o ogromnych, a tak licznych ruinach i przypomnienie to potwierdziło tylko moją wiarę w doskonałe podbicie przyrody przez człowieka przyszłości. Po walce bowiem następuje pokój. Ludzkość była dawniej silna, energiczna, inteligentna i użyła swej bujnej żywotności do zmieniania warunków, w których żyła. I teraz nastąpiło oto oddziaływanie owych zmienionych warunków, bowiem wśród doskonałej wygody i bezpieczeństwa niestrudzona energia, która w nas jest siłą, staje się słabością.

Nawet w naszych czasach pewne dążności i pragnienia, niegdyś konieczne do życia, mogą być źródłem niepowodzeń. Odwaga fizyczna i umiłowanie walki, na przykład, niewielką są dziś pomocą; mogą nawet okazać się przeszkodą dla człowieka cywilizowanego, zaś w stanie absolutnego bezpieczeństwa i równowagi fizycznej umysłowe, jak i fizyczne zalety będą najzupełniej zbyteczne. Od niezliczonych już lat — myślałem sobie — nie było tu ani grozy wojny, ani gwałtu jednostki; nie było też niebezpieczeństwa ze strony dzikich zwierząt; nie było epidemii oszczędzającej jedynie silne fizycznie jednostki ani wreszcie potrzeby pracy. Do takiego życia ci, których nazywamy słabymi, są równie dobrze przystosowani jak silni; słabi już nie są w istocie słabi — co więcej, daleko bardziej przystosowują się oni do warunków życia, gdy tymczasem silnych pożera energia, dla której nie znajdują ujścia. Bez wątpienia, wyszukana piękność budynków, na które patrzyłem, była wynikiem ostatnich wysiłków bezcelowej już energii ludzkiej, bujnym rozkwitem poprzedzającym erę wiecznego pokoju, w którym ludzkość doszła do idealnie harmonijnego zespolenia się z warunkami, w jakich żyła. Taki los spotykał zawsze energię w bezpieczeństwie: zwracała się ona do sztuki i erotyzmu, a po nich znowu zawsze przychodziła słabość i rozkład.

W czasach, na które patrzyłem, ów pęd do sztuki wygasł już był zupełnie. Ustroić się w kwiaty, potańczyć, pośpiewać w świetle słonecznym: tyle tylko pozostało z artystycznych zamiłowań — nic więcej. A i to nawet zaniknie wśród radosnej bezczynności. My, ludzie, ostrzymy się na kamieniu szlifierskim bólu i konieczności, a tutaj doznałem właśnie wrażenia, jak gdyby ów nienawistny kamień nareszcie został skruszony.

Gdy tak stałem przy zapadającym coraz bardziej zmierzchu, zdawało mi się, żem w tym prostym objaśnieniu ujął zagadkę świata — całą tajemnicę tego rozkosznie żyjącego ludu. Prawdopodobnie środki, jakich użyli przeciw przyrostowi ludności, były aż nadto skuteczne i zaludnienie raczej się zmniejszało, niż utrzymywało w mierze. To tłumaczyło istnienie opuszczonych ruin. — Bardzo proste było moje objaśnienie i chyba łatwe do przyjęcia, jak to się dzieje z większością teorii opartych na błędzie.



Rozdział V


Gdy tak stałem rozmyślając o tym nazbyt doskonałym triumfie człowieka, księżyc w pełni, żółty i wypukły, wzeszedł na północo–wschodzie w powodzi srebrzystego światła. Jasne, drobne figurki przestały się uwijać. Przeleciała milcząca sowa. Chłód nocy przejmował mnie dreszczem. Postanowiłem zejść i poszukać miejsca na nocleg.

Spojrzałem na znany mi już budynek, po czym wzrok mój powędrował ku postaci białego sfinksa na brązowym piedestale; posąg stawał się coraz wyraźniejszy, w miarę jak rozjaśniało się światło wschodzącego księżyca. Widziałem srebrna brzozę obok niego. Spostrzegłem kępę rododendronów, ciemniejącą w bladym świetle, i mały trawnik, na który jeszcze raz się obejrzałem. Dziwny niepokój zmroził pogodę mego umysłu. — Nie — powiedziałem sobie śmiało — to nie jest ten trawnik.

A jednak to był ten sam trawnik! Biała, trędowata twarz sfinksa zwrócona była ku niemu. Czy wystawicie sobie wrażenie, jakiego naraz doznałem? Nie. nie zdołacie sobie wyobrazić. — Mój wehikuł czasu zniknął!

Nagle, niczym cios w twarz, uderzyła mnie myśl, iż na zawsze może utraciłem mój świat, który zostawiłem, i bez ratunku już pozostanę tu w nowym, tak dziwnym, tajemniczym świecie… Sama myśl o tym sprawiała mi najprawdziwszy fizyczny ból. Czułem, że chwyta mnie on za gardło i dusi. Po chwili ogarnął mnie paniczny strach, w podskokach biegłem wielkimi susami po pochyłości. Raz upadłem jak długi, podrapałem sobie twarz, pokaleczyłem się, ale nie traciłem czasu na tamowanie krwi. Skakałem i biegłem, wciąż czując ciepłą strugę na twarzy i podbródku. Przez cały czas mówiłem sobie: — Odsunęli go cokolwiek, zepchnęli w krzaki na ścieżkę.

Biec jednak nie przestawałem i pędziłem, co sił w nogach. A jednak przez cały ten czas byłem przekonany, że nastąpi coś strasznego; wiedziałem, że owo pocieszanie się nadzieją jest niedorzeczne. Instynktownie czułem, że raz na zawsze utraciłem moją machinę. Oddychałem z trudnością. Przypuszczam, że całą odległość od wierzchołka do trawnika, jakieś dwie mile angielskie, przebiegłem może w dziesięć minut; a przecież nie jestem już młody. Biegnąc kląłem głośno mą szaloną lekkomyślność i traciłem oddech od krzyku. Krzyczałem głośno, lecz nikt nie odpowiadał. Żadna żywa istota nie zaszemrała nawet w tym świecie oświetlonym przez księżyc.

Gdy dobiegłem do trawnika, ziściły się moje najgorsze obawy. Machiny — ani śladu! Zrobiło mi się słabo i zimno, gdy spojrzałem na pustą przestrzeń wśród ciemnych rododendronów. Z wściekłością biegałem dookoła, szukając machiny w czarnej gęstwinie krzaków, albo też przystawałem nagle, w szale rwąc włosy. Nade mną wznosił się sfinks na brązowym piedestale, biały, jaśniejący, trędowaty w urocznym świetle księżyca; wyglądał tak, jakby się uśmiechał szydząc z mojego nieszczęścia.

Mogłem się był pocieszyć tym, że to mali ludzie schowali gdzieś może machinę, gdybym nie był przekonany o ich nieudolności fizycznej i umysłowej. I oto zaczęła nurtować mnie świadomość istnienia jakiejś nie znanej mi potęgi, która pozbawiła mnie wehikułu! Jednego tylko byłem pewny, że choćby na tym tu świecie zrobiono dokładną kopię machiny, to nie będzie ona mogła poruszać się sama w czasie. Sposób przymocowania dźwigni — który pokażę wam później — uniemożliwiał puszczenie jej w ruch po odjęciu dźwigni. Zabrano ją jednak z miejsca i ukryto… tylko gdzie, gdzie?

Sądzę, żem musiał wpaść w szał. Pamiętam, że biegałem gwałtownie w jedną i drugą stronę dookoła sfinksa pomiędzy drzewami oświetlonymi przez księżyc i spłoszyłem jakieś białe zwierzę, które w ciemnościach wziąłem za małego jelonka lub sarnę. Pamiętam również, że podczas tej nocy waliłem w krzaki zaciśniętymi pięściami, aż podrapałem dłonie do krwi — istotnie, krwawiły od łamanych gałęzi.

Po tym wszystkim łkając i szlochając z rozpaczy dopadłem do dużego budynku z kamienia.

Wielka sala była ciemna, cicha i opuszczona. Pośliznąłem się na nierównej podłodze i upadłem na malachitowy stół, silnie tłukąc sobie udo. Zapaliłem zapałkę. Szedłem dalej, aż znalazłem się za ową zakurzoną zasłoną, o której już mówiłem poprzednio.

Stamtąd wszedłem do drugiej wielkiej sali zasłanej poduszkami, na których spało około dwudziestu może małych istot. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że moje powtórne zjawienie się przejęło ich zdumieniem, nagle bowiem pozrywali się wydając bezmyślne głosy, dziwiąc się przy tym trzaskowi i światłu zapałki; zapomnieli już bowiem o zapałkach.

— Gdzie mój wehikuł czasu? — wrzeszczałem jak rozzłoszczone dziecko szarpiąc ich i potrząsając jednego po drugim. Musieli patrzeć na mnie jak na wariata. Niektórzy śmiali się. inni spoglądali z bolesnym przerażeniem. Otoczyli mnie kołem. Wpatrywałem się w nich już teraz spokojniej; wróciła mi rozwaga. Zrozumiałem, że postępuję jak głupiec, jak tylko można najgorzej w danych warunkach, starając się obudzić w nich uczucie strachu. Powinienem był wiedzieć, wnioskując z ich zachowania w ciągu dnia, że przecież musieli już zapomnieć, co to strach.

Nagle rzuciłem zapałkę i potrącając jednego z nich w biegu wpadłem na oślep z powrotem do jadalni i wybiegłem na światło księżyca. Usłyszałem za sobą przerażone głosy i szybkie stąpanie drobnych nóżek. Biegali bezładnie i potykali się. Nie przypominam sobie już, co robiłem, gdy tymczasem księżyc wzbił się wysoko na niebie. Przypuszczam, że nieprzewidziana struta — strata jedyna w swym rodzaju — doprowadziła mnie do szaleństwa. Czułem, że jestem bez nadziei odcięty od mego świata, w którym żyłem, że jestem dziwnym zwierzęciem w nieznanym kraju. Miotałem się ustawicznie, krzycząc i wyrzekając głośno na Boga i los. Pozostało mi wspomnienie strasznego znużenia po długiej nocy spędzonej w rozpaczy; pamiętam żywo. jak patrzyłem to w jedną, to w drugą stronę, jak pełzałem wśród ruin oświetlonych przez księżyc natykając się na dziwne jakieś istoty w czarnym cieniu. Wreszcie, gdy położyłem się na trawie niedaleko sfinksa, zapłakałem w skrajnej rozpaczy.

Nic mi też nie pozostało, prócz rozpaczy.

Potem usnąłem, a gdym się przebudził, dzień już był jasny i para wróbli podskakiwała na trawie koło mnie. Mogłem ich dosięgnąć ręką.

Podniosłem się czując świeżość poranku, starając się przypomnieć sobie, jak się tu dostałem i dlaczego odczuwam tak wielkie opuszczenie i rozpacz. Naraz rozjaśniło mi się w głowie. W pełnym, otrzeźwiającym świetle dnia mogłem już odważnie rozejrzeć się w mym położeniu. Spostrzegłem szalony nierozum, jaki wykazałem ubiegłej nocy, i byłem już teraz w stanie wszystko sobie rozważyć. Przypuśćmy, że stało się najgorsze — powiedziałem — przypuśćmy, że machina przepadła, może została zniszczona. Wypada być spokojnym, cierpliwym, obeznać się ze zwyczajami ludu, dowiedzieć się, w jaki sposób poniosłem stratę, przekonać się, czy nie mógłbym dostać potrzebnych materiałów i narzędzi dla zrobienia w ostateczności nowej zupełnie machiny. Niechże to będzie moja jedyna nadzieja. Licha to nadzieja, co prawda, ale w każdym razie lepsza od rozpaczy. A poza tym obcy .świat wokół mnie był piękny i ciekawy.

Prawdopodobnie jednak machina była tylko gdzieś schowana. Powinienem być spokojny i cierpliwy, odnaleźć miejsce jej ukrycia i odzyskać ją siłą lub podstępem.

Z tą myślą podniosłem się i zacząłem upatrywać miejsca.

gdzie mógłbym się wykąpać. Czułem się zmęczony, odrętwiały, zabrudzony po podróży. Świeżość poranku wzbudziła we mnie chęć odświeżenia się. Wzburzenie moje minęło. Rzeczywiście, gdym się lepiej zastanowił, sam dziwiłem się swemu niezwykłemu podnieceniu owej nocy. Starannie zbadałem grunt koło trawnika. Straciłem trochę czasu na próżne zapytania, z którymi się zwracałem, o ile mogłem, do przechodzących drobnych ludzi. Nie rozumieli mojej mimiki; niektórzy po prostu milczeli; inni sądzili, że to żart, i śmiali się ze mnie. Miałem jedno z najtrudniejszych na świecie zadań: musiałem powstrzymywać me ręce. rwące się do ich ślicznych, uśmiechniętych twarzyczek. Był to jakiś wariacki szał; lecz licho zrodzone ze ślepego strachu i gniewu z trudnością daje się okiełznać, ciągle gotowe skorzystać z miotającego mną niepokoju.

Lepsze wskazówki dała mi darń. Znalazłem na niej bruzdę między piedestałem sfinksa, a śladami mych stóp w miejscu, gdzie zaraz po przybyciu mocowałem się z wywróconym wehikułem. Były inne jeszcze ślady usunięcia przyrządu: dziwnie wąskie, drobne odciski stóp, podobne do tych, jakie mógłby pozostawić po sobie chyba leniwiec — on to bowiem przyszedł mi na myśl. Skierowało to moją uwagę na piedestał.

Zdaje mi się, iż wam mówiłem, że piedestał był z brązu. Nie była to naga tylko bryła, ze wszystkich bowiem stron zdobiły go kunsztownie rzeźbione płyty. Podszedłem bliżej i uderzyłem w jedną z płyt; piedestał był wewnątrz pusty. Przyglądając się uważnie płytom przekonałem się, że nie tworzą całości z obramowaniem. Nie było w nich rączek ani dziurek od kluczy i jeżeli tablice te istotnie były drzwiczkami, mogły się otwierać tylko od wewnątrz. Jedno już teraz było dla mnie dostatecznie jasne: nie musiałem się zbytnio zastanawiać, by się domyślić, iż mój wehikuł czasu znajduje się wewnątrz piedestału. Inna sprawa: jak się tam dostał?

Spostrzegłem głowy dwóch ludzi ubranych na pomarańczowo, którzy szli ku mnie przez zarośla pod okrytymi kwieciem jabłoniami. Zwróciłem się z uśmiechem i kiwnąłem na nich; podeszli. Wskazując piedestał, starałem się wyłożyć im swe żądanie, aby mi go otworzyli. Lecz ludzie owi po pierwszym moim ruchu zachowali się w prawdziwie dziwny sposób. Nie wiem, jakim wyrazem mam określić ich miny. Przypuśćcie, że uczyniliście wysoce nieprzyzwoity gest wobec subtelnej kobiety, a będziecie mieli to, na co ja patrzałem. Odeszli, jakby ich spotkała najwyższa obraza. Zupełnie z takim samym skutkiem zapytałem później miłego jakiegoś chłopczyka w białym stroju. Widząc jego zachowanie zacząłem, do pewnego stopnia, wstydzić się, za siebie. Lecz, jak wiecie, musiałem odzyskać koniecznie wehikuł czasu; spróbowałem raz jeszcze go zapytać. Gdy się odwrócił jak inni, straciłem cierpliwość. W trzech susach znalazłem się koło niego, chwyciłem go za kark i zacząłem ciągnąć do sfinksa. Spojrzałem mu w twarz: było na niej przerażenie i odraza. Puściłem go wolno.

Nie uznałem się jednak za pobitego. Waliłem pięściami w brązową tablicę. Zdawało mi się, że słyszę wewnątrz jakiś szmer —dokładnie mówiąc — sądziłem, że słyszę dźwięki podobne do chichotu. Ale musiałem się mylić. Wziąłem duży kamień znad rzeki, wróciłem i dopóty kułem nim w podstawę, dopóki nie spłaszczyłem wypukłego obramowania. Śniedź z tablicy odpadała małymi płatkami. Drobny ludek musiał słyszeć w odległości dwóch mil angielskich dokoła, jak kułem uderzając gwałtownie, lecz nikt nie nadchodził. Całą gromadę ich widziałem na pochyłości pagórka; spoglądali na mnie lękliwie, ukradkiem. Wreszcie zmęczony, zziajany usiadłem, zamierzając pilnować tego miejsca. Nie byłem jednak w stanie czuwać długo, bo się bardzo niepokoiłem. Zbyt wiele jest we mnie cech człowieka Zachodu, abym mógł czekać bezczynnie. Mogę lata pracować nad jednym zagadnieniem, ale co innego czekać dwadzieścia cztery godziny bezczynnie.

Po pewnym czasie odszedłem i zacząłem bez celu przechadzać się po zaroślach w okolicy pagórka.

— Cierpliwości — mówiłem do siebie. — Jeżeli chcesz odzyskać machinę, powinieneś zostawić sfinksa w spokoju. Jeżeli zamierzają ci ją wydrzeć, nic dobrego nie przyjdzie z psucia brązowych tablic; jeżeli zaś nie mają takiego zamiaru, to ci ją zwrócą, jak tylko będziesz umiał się o nią zapytać. Nie ma sensu dociekać wszystkich tych tajemnic i zagadek, bo to prosta droga do obłędu. Staraj się zrozumieć ten świat. Poznaj jego obyczaje, rozglądaj się bacznie, wystrzegaj się zbyt pochopnych wniosków. W końcu znajdziesz klucz do wszystkiego.

Myśl o latach, jakie spędziłem na badaniach i pracy, by znaleźć się kiedyś w przyszłości, i gwałtowne pragnienie, by się z niej teraz wydostać, ukazały mi całą śmieszność mego położenia. Sporządziłem na siebie najbardziej skomplikowaną i beznadziejną pułapkę, jaką kiedykolwiek człowiek wymyślił. A chociaż sam wszystko zrobiłem, sam już nic odrobić nie zdołam. I zacząłem się śmiać na całe gardło.

Przechodząc przez ogromny pałac zauważyłem, że mały ludek mnie unika. Może tak mi się tylko zdawało, a może miało to pewien związek z moim szturmowaniem do brązowych wrót. W każdym razie byłem pewny, że mnie unikają. Starałem się jednak nie zwracać na to uwagi i w ciągu dnia lub dwóch wszystko powróciło do dawnego stanu. Czyniłem takie postępy w ich mowie, na jakie tylko stać mnie było, a nadto prowadziłem tu i ówdzie badania. Co się tyczy nauki języka, możliwe jest. że nie pojąłem jego subtelności, a może też język ten odznaczał się nadmierną prostotą — składał się on bowiem prawie wyłącznie z rzeczowników i czasowników. Prawdopodobnie mało w nim było — jeżeli w ogóle były — pojęć oderwanych. Również rzadko używano przenośni. Mowa ich składała się zasadniczo ze zdań prostych, z dwóch nawet wyrazów złożonych, i nie udawało mi się wyrazić ani też pojąć nic prócz najprostszych myśli. Postanowiłem sprawę wehikułu i tajemnicę drzwi brązowych pod sfinksem ukryć w najdalszym zakątku pamięci, dopóki pogłębiająca się znajomość języka nie doprowadzi mnie na powrót do nich w sposób już naturalny.

Pewne jednakże uczucia, jak pojmujecie, trzymały mnie wciąż na uwięzi w promieniu paru mil od miejsca, gdzie wylądowałem.

O ile mogłem zauważyć, wszędzie panował taki sam bujny rozkwit jak w dolinie Tamizy. Z każdego pagórka, na jaki wszedłem, widziałem mnogość wspaniałych budowli urozmaiconych w nieskończoność pod względem stylu i materiału. Takie same kępy drzew wiecznie zielonych, takie same drzewa obciążone kwieciem i olbrzymie niczym drzewa paprocie. Tu i ówdzie błyszczała woda jak srebro, a dalej ląd podnosił się w faliste niebieskawe pagórki i gdzieś daleko zlewał się z błękitem nieba.

Niezwykłym szczegółem, który mnie teraz przed innymi zaciekawiał, byty osobliwego rodzaju okrągłe studnie; niektóre z nich, jak mi się zdawało, sięgały znacznej głębokości. Jedna znajdowała się przy ścieżce wiodącej na wzgórze, tej samej, którą szedłem w pierwszej mojej wędrówce. Studnia ta podobnie jak inne była okuta brązem, misternie wykończona i osłonięta niewielką kopułą od deszczu. Siedząc przy takiej studni i patrząc w czarną otchłań nie dostrzegłem wcale odblasku wody, nie mogłem też spostrzec odbijającego się światła zapałki. Lecz we wszystkich słyszałem jakiś łoskot, jakby odgłos wielkiej machiny. Po płomieniu zaś zapałki poznałem, że w te szyby wpływał stały prąd powietrza. Później w gardziel jednej studni rzuciłem skrawek papieru; nie spadł powoli na dół, lecz zniknął szybko porwany przez wlatujący w głąb pęd powietrza.

Po niejakim czasie zauważyłem pewien związek między owymi studniami a wysokimi wieżami, które tu i ówdzie stały na pochyłościach wzgórz. Powietrze drgało nad nimi w ciągłym falowaniu, podobnie jak drga nad rozprażonym w słońcu przybrzeżnym piaskiem w upalny dzień. Zestawiając te dwie okoliczności wyprowadziłem poważny wniosek o rozległym systemie wentylacji podziemnej, której prawdziwego znaczenia wszakże trudno się było domyślić. Z początku gotów byłem widzieć w tym pewien związek z urządzeniami sanitarnymi tego ludu. Wniosek taki nasuwał się sam, był jednak najzupełniej mylny.

Muszę tu przyznać, że niewiele dowiedziałem się o kanałach, rurach podziemnych i środkach komunikacji, oraz innych udogodnieniach w ciągu mego pobytu w krainie przyszłości. W niektórych wizjach utopii, w widzeniach przyszłych czasów, które czytałem, jest sporo szczegółów o budowlach, instytucjach społecznych itp. Nietrudno o nie, gdy się ma świat cały w swojej wyobraźni; ale są one wręcz nieprzystępne dla rzeczywistego podróżnika pośród takiej rzeczywistości, jąkają tutaj spotkałem. Wyobraźmy sobie opowieść o Londynie, jaką powiezie do swego plemienia Murzyn świeżo przybyły z Afryki Środkowej! Czego on się dowie o towarzystwach kolei żelaznych, o ruchach społecznych, o telefonach i telegrafach, o towarzystwach sprzedaży parcel na raty, o urządzeniu poczt itp., jeżeli nawet nie zabraknie nam dobrej woli do wytłumaczenia mu tego wszystkiego. A czyż z tego, co rzeczywiście poznał, dużo się nauczą odeń lub czy mu uwierzą jego przyjaciele i ziomkowie, którzy podróży z nim razem nie odbyli? Pomyślcie teraz, jak wąska jest granica oddzielająca Murzyna od białego w czasach obecnych i jak szeroka była przepaść pomiędzy mną a ludźmi Złotego Wieku!

Zdawałem sobie sprawę z istnienia wielu niewidzialnych urządzeń służących mej wygodzie, lecz poza ogólnym wrażeniem zautomatyzowanej organizacji, obawiam się, że bardzo niewiele będę wam mógł o tym powiedzieć.

Na przykład — co do kwestii grzebania zmarłych — nie dostrzegłem zupełnie żadnego śladu krematoriów ani też czegoś podobnego do grobów. Wpadłem na myśl, że może cmentarze (lub krematoria) są gdzieś poza obrębem moich poszukiwań. Pytanie to zadawałem sobie z całą rozwagą, a ciekawość moja w pierwszej chwili doznała zupełnej porażki. Sprawa ta wprawiła mnie w podziw i byłem zmuszony uczynić dalsze spostrzeżenie, które mnie zdziwiło jeszcze bardziej: mianowicie że wśród tego ludu nie było starców, kalek ani chorych.

Muszę przyznać, że niedługo się zadowalałem najpierwszą mą teorią o zautomatyzowanej cywilizacji i upadającej ludzkości; a jednak nie byłem zdolny myśleć inaczej. Pozwólcie mi tu wyłożyć napotkane trudności.

Kilka większych pałaców, które poznałem, było tylko mieszkaniami, wielkimi jadalniami i sypialniami. Ani warsztatów, ani urządzeń jakiego bądź rodzaju nie dostrzegłem. A przecież ludzie ci ubierali się w ładne tkaniny, które co pewien czas musiały być sprawiane na nowo, sandały ich zaś, jakkolwiek pozbawione ozdób, były misternymi okazami wyrobów metalowych. Gdzieś te rzeczy musiały być przecież robione, a małe istoty nie objawiały cienia dążności wytwórczych; nie było ani sklepów, ani warsztatów, ani też urządzeń, które by wskazywały na .dowóz z zewnątrz. Cały czas spędzali ci ludzie na miłej zabawie, na kąpaniu się w rzece, na półswawolnych romansach, na spożywaniu owoców i — spaniu. Nie mogłem zgoła dopatrzeć się, jak dalece zajmowały ich sprawy ekonomiczne.

A teraz co się tyczy wehikułu czasu; został on, przez nie wiadomo kogo umieszczony we wnętrzu białego sfinksa. Po co? Nie dojdę tego nawet za cenę życia. Poza tym te puste studnie… te dziwne kolumny… Czułem, że tracę wątek. Czułem… jak by to wyrazić?… Przypuśćcie, że znaleźliście napis, w którym tu i ówdzie są zdania w wybornej angielszczyżnie, a wśród nich umieszczone inne, składające się z wyrazów, z liter nawet zupełnie wam nie znanych. Tak mi się tedy przedstawiał świat z roku 802 701, w trzecim dniu mego tam pobytu.

Tego dnia przypadkowo pozyskałem także osobliwego rodzaju przyjaciela. Zdarzyło się, iż przypatrywałem się małym istotom podczas kąpieli na mieliźnie, gdy jedna z nich dostała skurczów i prąd rzeki porwał ją i uniósł dalej. Prąd był szybki, lecz niezbyt silny, nawet dla średniej miary pływaka. Da wam to pojęcie o szczególnym niedołęstwie tych ludzi, gdy powiem wam. że nikt nie zrobił najmniejszego wysiłku dla ratowania drobnej istoty, która tonęła na ich oczach. Spostrzegłszy to, szybko zrzuciłem ubranie, przebiegłem w bród do pewnego punktu poniżej prądu, pochwyciłem biedną kruszynę i bezpiecznie wyniosłem ja na lad. Rozcieranie ciała, które nawet nie trwało długo, szybko przywróciło jej przytomność i z zadowoleniem zobaczyłem, iż przyszła do siebie jeszcze przed moim odejściem. Miałem o nich wszystkich tak niepochlebne wyobrażenie, że nawet wcale nie spodziewałem się wdzięczności. Pod tym względem wszakże omyliłem się.

Wypadek wydarzył się rano. Po południu, jak przypominam sobie, znowu spotkałem małą kobietkę, gdy wracałem z wyprawy rozpoznawczej do głównej swej kwatery. Powitała mnie okrzykami radości i obdarzyła dużą girlandą kwiatów — widocznie zrobioną dla mnie. Pobudziło to moją wyobraźnię. Być może czułem się w istocie bardzo osamotniony. Zrobiłem w każdym razie wszystko, co można, aby okazać, ile sobie cenię jej podarek. Niedługo potem siedzieliśmy razem na małej ławeczce kamiennej, zajęci rozmową składającą się głównie z uśmiechów. Wyrażała ona swą przyjaźń tak. jak uczucia swe może wyrażać dziecko. Dawaliśmy sobie wzajemnie kwiaty, a ona całowała mi ręce. Ja robiłem to samo z jej rękami. Następnie próbowałem rozmawiać i dowiedziałem się. że ma na imię „Weena”*. imię, które wydało mi się dla niej stosowne, chociaż nie wiedziałem, co znaczy. Taki był początek dziwnej przyjaźni, która trwała tydzień, a jak się zakończyła — opowiem! Była zupełnie dziecinna. Wszędzie chciała być—razem ze mną. wszędzie za mną chodzić; a gdy podczas pierwszej naszej wycieczki chciałem ją, zmęczoną chodzeniem, pozostawić na drodze, wówczas, wyczerpana, wołała za mną żałośnie. Należało jednakże raz już opanować zagadki tego nieznanego świata. Powiedziałem sobie, że nie po to dostałem się w przyszłość, aby prowadzić miniaturowy flirt.

Wielki był jednakże jej smutek, ilekroć ją porzucałem na drodze. Niekiedy nawet z rozpaczą wyrażała mi swój żal przy pożegnaniu, tak iż miałem tyleż niepokoju, co zadowolenia z jej przywiązania. Niemniej jednak była mi prawdziwie wielkim pokrzepieniem. Dopiero poniewczasie poznałem, jaką przykrość sprawiałem jej każdym rozstaniem. Dopiero wtedy pojąłem jasno, czym jest dla mnie, gdy już było za późno. Okazując mi bowiem na swój sposób troskę o mnie, mała laleczka sprawiała swym przywiązaniem to, że gdym wracał w okolice białego sfinksa, doznawałem takiego uczucia, jakbym powracał do domu. Zaledwie zszedłem z pagórka, wyczekiwałem już jej drobnej postaci przyodzianej w biel i złoto.

Od niej także dowiedziałem się, że przestrach nie porzucił jeszcze tego świata przyszłości. Była dość odważna we dnie i pokładała we mnie zadziwiającą ufność. Pewnego razu gdym w chwili zniecierpliwienia zrobił groźną minę, ona roześmiała mi się w twarz. Obawiała się natomiast ciemności, mroku, rzeczy czarnych. Ciemność była dla niej jedynym źródłem strachu. Ów szczególnie silny lęk zniewolił mnie do rozmyślań i spostrzeżeń. Poznałem, między innymi, że mały ten lud po zmroku zbiera się w dużych domach i śpi gromadnie. Gdy wchodziło się tam bez światła, wtrącało się ich w zamęt i przerażenie. Po zmroku nigdy nie spotkałem nikogo; nikt nie chodził po dworze, nie spał przed domem. Zawsze jednak byłem tak nierozsądny, że zapominałem o tej lekcji strachu i upierałem się na przekór zgryzotom Weeny, aby spoczywać z dala od tego rozespanego tłumu. Martwiło ją to bardzo, lecz w końcu dziwne przywiązanie do mnie wzięło górę i w ciągu pięciu nocy naszej znajomości, wliczając w to ostatnią noc, spała oparłszy głowę na mym ramieniu.

Muszę jednak przerwać opowiadanie o niej, własne moje dzieje bowiem dopominają się już opowieści.

Obudziłem się o świcie niespokojny. Miałem bardzo przykre sny. Śniło mi się, że tonę i że anemony morskie chodzą mi po twarzy, obmacując miękkimi czułkami. Zerwałem się z dziwnym wrażeniem, że jakieś szarawe zwierzę wybiegło z pokoju. Próbowałem zasnąć na nowo, lecz czułem niepokój i udręczenie. Była to godzina brzasku, kiedy różne rzeczy wypełzają z mroku. kiedy wszystko jest bezbarwne i zarysowane ostro, a jednak nierzeczywiste. Wstałem i wstąpiłem w progi wielkiej sali, a następnie wyszedłem na kamienny taras przed pałacem. Przyszła mi myśl. żeby stać się cnotliwym z konieczności i zobaczyć wschód słońca.

Księżyc zachodził, a zamierające jego światło i pierwsza bladość brzasku mieszały się w ponury półmrok. Krzewy były czarne jak atrament, taka ciemnoszara, a niebo bezbarwne i smutne. I zdało mi się, że na pagórku widzę duchy. Po trzykroć, gdy się wpatrywałem w pochyłość pagórka, widziałem białe postacie. Dwukrotnie dostrzegłem pojedynczą białą istotę, podobną do małpy, jak szybko biegła na wierzchołek wzgórza, a raz koło siebie ujrzałem kilka ich w gromadzie, jak niosły ciemne jakieś ciało. Oddaliły się z pośpiechem. Nie wiedziałem, co się z nimi stało; prawdopodobnie znikły w krzakach. Pamiętajcie, że dopiero się rozwidniało. Ogarnął mnie dojmujący chłód — owo nieokreślone uczucie wczesnego poranku, które musicie znać dobrze. Oczom własnym nie wierzyłem.

Gdy niebo na wschodzie się rozjaśniło, gdy powróciło światło dnia i świat odzyskał na powrót żywe swe barwy, przyjrzałem się bacznie okolicy. Nie spostrzegłem ani śladu białych postaci. Były widać istotami półmroku.

Jeśli to były duchy — rzekłem do siebie — to ciekaw jestem, z którego wieku pochodzą”. Przyszedł mi do głowy dziwny pomysł Granta Allena*, który mnie rozbawił. Allen dowodził, że jeżeli każde pokolenie umierając zostawia po sobie swe duchy, to w końcu przepełnią one świat. Podług tej teorii przybyła ich nieskończona ilość od przeszło ośmiuset tysięcy lat, nic przeto dziwnego, że zobaczyłem je aż cztery naraz. Nie zadowoliłem się jednak tym żartem i myślałem o tajemniczych postaciach całe rano. dopóki nadejście Weeny nie usunęło ich z mej myśli. Kojarzyły mi się one. nie wiedzieć czemu. z owym białym zwierzęciem, które spłoszyłem był podczas pierwszego gwałtownego poszukiwania wehikułu czasu. Weena była miłym darem otrzymanym w zamian za to, com utracił. Istotom owym przeznaczone było wkrótce straszliwiej zawładnąć moim umysłem.

Zdaje się, że już mówiłem, iż w Złotym Wieku było o wiele cieplej niż obecnie, ale nie umiem sobie wytłumaczyć, dlaczego. Być może Słońce było gorętsze lub Ziemia krążyła bliżej Słońca. Mniema się powszechnie, że Słońce będzie stale coraz bardziej wystygało. Ludzie nie obznajomieni z tego rodzaju teoriami, na przykład Darwin młodszy*, zapominają jednak, że planety muszą wreszcie jedna po drugiej spadać na macierzyste ciała niebieskie. Gdy się zdarzy taka katastrofa. Słońce zacznie świecić ze zdwojoną energią; możliwe więc. że któraś z planet wewnętrznych uległa już temu losowi przed mym przybyciem do świata przyszłości. W każdym razie Słońce było daleko gorętsze niż obecnie.

I oto podczas gorącego poranku — piątego dnia, jak sądzę — kiedy szukałem osłony przed żarem i upałem w ogromnych ruinach koło wielkiego domu, w którym jadałem i sypiałem, stała się rzecz straszna. Gdym się wdrapywał na spiętrzone rumowiska, spostrzegłem wąski korytarz, którego tylne i boczne okna były zasypane gruzem. W porównaniu z panującą na zewnątrz jasnością korytarz wydał mi się z początku niezwykle ciemny. Wszedłem ostrożnie, krok za krokiem, bo wskutek przejścia ze światła do ciemności przed oczyma migały mi barwne plamy. Nagle stanąłem jak wryty. Para oczu lśniących od odblasku światła dziennego goniła mnie w ciemnościach.

Uległem starej, instynktownej trwodze, jaką przejmują nas dzikie zwierzęta. Zacisnąłem pięści i patrzałem prosto w iskrzące się ślepia. Bałem się obrócić. Następnie przyszła mi do głowy myśl o owym zupełnym bezpieczeństwie, w jakim zdawała się żyć ludzkość. Przypomniałem sobie wówczas dziwny lęk przed ciemnością, jaki lud ten odczuwał. Zapanowawszy do pewnego stopnia nad strachem, postąpiłem krok naprzód i przemówiłem. Przypuszczam, że głos mój był twardy i niepewny. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem czegoś miękkiego. W tej chwili oczy moje zwróciły się w bok i znowu coś białego przebiegło obok. Obróciłem się z duszą na ramieniu i ujrzałem, jak dziwna, podobna do małpy postać z dziwacznie zwróconą na dół głową przebiegła za mną przez kawałek oświetlonej drogi. Potknęła się o złom granitu, zatoczyła i po chwili znikła w czarnym cieniu poza urwiskiem rozwalonego muru.

Wrażenie moje nie jest z pewnością dokładne. Wiem tylko, że była barwy brudnobiałej. o dziwnych oczach, dużych, szarawo–czerwonych; wiem również, że miała konopiaste włosy na głowie i karku. Lecz. jak powiadam, znikła zbyt nagle, bym mógł się jej przyjrzeć. Nie zdołam nawet powiedzieć, czy biegła na czworakach, czy też tylko ramiona opuściła bardzo nisko, cala podana ku przodowi. Podążyłem za nią do drugiego rumowiska. Z początku nie mogłem jej znaleźć, ale po pewnym czasie dotarłem w głębokiej ciemności do jednego z okrągłych otworów podobnych do studni, o których już upominałem, zasłoniętego powaloną kolumną. Zaświtała mi nagle myśl, czy nie znikła w otchłani studni? Zaświeciłem zapałkę i patrząc w dół ujrzałem małą białą postać z tymi samymi dużymi, jasnymi oczami które patrzyły na mnie bez przerw y podczas owego odwrotu. Dreszcz mną wstrząsnął. Było to stworzenie podobne do pająka o ludzkich kształtach1 Czepiając się ścian schodziło w dół studni. Teraz dopiero po raz pierwszy ujrzałem długi szereg metalowych szczebli i rączek, które tworzyły coś w rodzaju schodków prowadzących na dół. Zapałka poparzyła mi palce i wypadła z rąk. a gdym zapalił drugą, małego potworka już nie było.

Nie wiem, jak długo siedziałem patrząc w głąb studni. Dopiero po upływie pewnego czasu zdołałem dojść do przekonania, że istota, którą widziałem, była ludzką istotą. I tak stopniowo objawiła mi się prawda, że człowiek nie pozostał gatunkiem jednolitym, lecz zróżnicował się na dwa odmienne typy zwierzęce; że piękne dzieci ziemskiego świata nie były jedynymi potomkami naszego pokolenia, lecz że te wybladłe, wstrętne stwory mroku, które uciekały przede mną. miały również prawo do dziedzictwa wieków.

Myślałem ó zagadkowych kolumnach i mojej teorii wentylacji podziemnej. Zaczynałem już rozumieć, do czego właściwie służą, i zapytywałem sam siebie: czym mogą być te lemury w mym schemacie doskonale zrównoważonej organizacji? W jakim stosunku pozostają do leniwej błogości pięknych ludzi na ziemi? Co się ukrywa tam w dole, na dnie tego szybu? Siedziałem na brzegu studni i mówiłem sobie, że bądź co bądź, nie mam się czego lękać i muszę zejść na dół dla rozwiązania zagadki. Jednocześnie bardzo się tego bałem.

Gdym się tak wahał, dwoje pięknych istot przebiegło ze słonecznego świata w cień. Mężczyzna ścigał kobietę w igraszce miłosnej i ciskał w nią kwiatami podczas gonitwy. Widząc mnie opartego o wywróconą kolumnę i wpatrującego się w głąb studni okazali przykre zakłopotanie. Widocznie źle widziane było przez nich, gdy ktoś zwracał uwagę na te głębiny, bo kiedy wskazałem na studnię i chciałem w ich języku zapytać, co by znaczyła, zmieszali się jeszcze bardziej i odwrócili ode mnie. Zajęły ich natomiast moje zapałki; zapaliłem jeszcze kilka, jedynie po to tylko, aby ich ubawić. Znowu zagadnąłem o studnię i znowu nie udało mi się otrzymać odpowiedzi.


Pozostawiłem ich samych sobie, aby powrócić do Weeny i zobaczyć, czy się od niej czego nie dowiem. Różne myśli cisnęły mi się do głowy; domysły i spostrzeżenia układały się i prowadziły do nowych teorii. Miałem już teraz klucz do poznania funkcji tych studzien i wież wentylacyjnych, do zbadania tajemnicy duchów, pomijając już wskazówkę co do znaczenia drzwi brązowych i losów wehikułu czasu! W mglistych zarysach nasuwał mi się już pomysł rozwiązania zagadki ekonomicznej, która mnie tak żywo zajmowała.

Wyjaśniła się oto zagadka. Oczywiste było. że drugi rodzaj ludzki jest mieszkańcem podziemi. Trzy szczególnie okoliczności zmuszały mnie do mniemania, że rzadkie ukazywanie się tego gatunku na powierzchni było następstwem długotrwałego życia pod ziemią: po pierwsze, bladość właściwa stworzeniom żyjącym głównie pod ziemią — jak na przykład białe ryby w grotach Kentucky*; następnie oczy duże. obdarzone zdolnością odbijania światła, a będące wspólnym znamieniem stworzeń nocnych — czego dowodem sowa i kot. Wreszcie ten rzucający się w oczy niepokój na widok światła słonecznego, to pośpieszne i ociężałe chronienie się w cień, osobliwe trzymanie głowy na świetle — wszystko to potwierdzało teorię o niezmiernej wrażliwości siatkówki oka.

Ziemia pod moimi stopami musiała być zapewne podziurawiona niezliczonymi tunelami będącymi siedliskiem nowej rasy ludzkiej; obecność zaś szybów wentylacyjnych i studzien wzdłuż pochyłości wzgórz, wszędzie z wyjątkiem doliny rzecznej, wskazywała, jak powszechne są ich rozgałęzienia. Cóż naturalniejszego nad przypuszczenie, że prace niezbędne dla dogodnego życia rasy podsłonecznej są wykonywane w tym sztucznym świetle podziemnym? Przypuszczenie to wydało mi się tak nęcące, że przyjąłem je od razu i zacząłem się zastanawiać, dlaczego rodzaj ludzki rozszczepił się na dwie części. Sądzę, że już chwytacie zarys tej teorii, jakkolwiek ja sam wkrótce przekonałem się, jak daleka jest ona od prawdy.

Patrząc na to z punktu widzenia problemów naszego wieku uznałem za całkiem jasne, że obecne stopniowe, lecz ograniczone jednak czasem zwiększanie się społecznej różnicy pomiędzy kapitalistą a robotnikiem jest kluczem do całego systemu. Zapewne wyda się to wam śmieszne, szalone i zupełnie nie do wiary, że istnieją już teraz pewne dowody na to. iż myśl ludzka dąży obecnie w tym kierunku. Już dzisiaj spostrzegamy tendencję do spożytkowania przestrzeni podziemnych dla mniej estetycznych celów cywilizacji. Istnieje na przykład w Londynie kolej podziemna, powstają nowe jej rozgałęzienia, tunele, podziemne pracownie i restauracje, a wszystko to mnoży się i rośnie. Dążność powyższa, jak sądzę, wzrastała ustawicznie, aż wreszcie przemysł stracił stopniowo przyrodzone prawo do światła dziennego. Sądzę więc, że schodzono coraz głębiej i głębiej, tworzono coraz większe i większe fabryki i spędzano w nich coraz więcej czasu, aż w końcu… A czyż dzisiaj robotnik z East Endu* nie żyje już w tak sztucznych warunkach, że odcięty jest faktycznie od naturalnej powierzchni ziemi? Nieustanny pęd bogaczy do wykwintu, przy stale się pogłębiającej różnicy między nimi a rzeszą nieokrzesanych biedaków, sprawia, że bogacze dążą nieustannie do zagarnięcia we własnym interesie znacznych obszarów na terenie kraju. Wokół Londynu na przykład prawie połowa ładniejszych okolic jest już niedostępna.

I właśnie owa stale pogłębiająca się przepaść, powstała na skutek stale się powiększającego wykwintu życia bogaczy i poziomu ich wykształcenia, udaremniać będzie coraz bardziej przenikanie ludzi z jednej warstwy do drugiej, uniemożliwiać awans społeczny przez za warcie małżeńskich związków, co opóźnia jeszcze w chwili obecnej proces rozdziału społeczności na dwie odrębne warstwy. W końcu na powierzchni ziemi pozostaną posiadacze, których celem życia będzie przyjemność, wygoda i piękno, a pod powierzchnią ziemi pracujący lud, przy czym ludzie pracujący będą się przystosowywali coraz bardziej do warunków pracy. A gdy już raz to uczynią, bez wątpienia będą potem musieli płacić czynsz, głównie za samą tylko wentylację swych jaskiń. Jeżeli zaś odmówią, zostaną zagłodzeni i uduszeni w podziemiach. Ci spośród nich, których sama natura urobi na nieszczęśliwych i buntujących się. wymrą, aż w końcu zapanuje równowaga: ci. co przetrwają, będą już tak dobrze przystosowani do warunków życia pod ziemią i tak szczęśliwi w swoim położeniu, jak lud na powierzchni ziemi w swoim. Podług mego zdania, zarówno wykwintną piękność, jak i chorobliwą bladość przyniósł wyłącznie naturalny rozwój stosunków.

Wielki triumf ludzkości, o którym marzyłem, w odmiennym mi się już teraz przedstawiał świetle. Takiego rozkwitu wychowania moralnego i współdziałania powszechnego, jaki sobie wyobrażałem, nigdy nie było. Zamiast tego dostrzegłem prawdziwa arystokrację uzbrojoną w udoskonaloną wiedzę i rozwijającą logicznie dalej system przemysłowy doby obecnej. W jej triumfie było nie samo tylko proste opanowanie przyrody, lecz owładnięcie zarazem przyrodą i bliźnim. Taka w owym czasie była. uprzedzam, moja teoria. Nie miałem bowiem odpowiedniego przewodnika po idealnych obrazach książek utopijnych.

Przypuszczenie może być zupełnie mylne, utrzymuję jednak, iż jest najbardziej prawdopodobne. Lecz nawet i w tym przypuszczeniu cywilizacja zrównoważona, którą w końcu osiągnięto, dawno już musiała minąć swój zenit i obecnie nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Zbyt doskonałe bezpieczeństwo Podsłonecznych zawiodło ich na powolną drogę degeneracji, doprowadziło ich do ogólnego skarłowacenia pod względem wzrostu siły i inteligencji. Teraz widziałem to już dostatecznie jasno. Nie wiedziałem jeszcze, jaki los spotkał Podziemnych, lecz z wyglądu Morloków — taką, nawiasem mówiąc, mieli oni osobliwą nazwę — których spotkałem, wnieść mogłem, że jako ludzie głębszej jeszcze ulegli przemianie niż Eloje, owa piękna rasa, którą naprzód poznałem.

Ogarnęły mnie później niepokojące wątpliwości. Po co Morlokowie zabrali moją machinę? Miałem bowiem już pewność, że to oni ją wzięli. Dlaczego zresztą Eloje, jeżeli to oni byli panami, nie mogą mi jej zwrócić? I dlaczego tak straszliwie obawiają się ciemności?

Wróciwszy, zacząłem wypytywać Weenę o ten świat podziemny; lecz tu znowu spotkało mnie rozczarowanie. Z początku nie rozumiała moich pytań, później stanowczo odmówiła odpowiedzi. Drżała tak, jak gdyby temat ten był dla niej nie do zniesienia, gdy zaś wywarłem na nią presję, może cokolwiek zbyt brutalnie, rozpłakała się. Były to jedyne łzy. prócz mych własnych, jakie widziałem w tym Złotym Wieku. Na ich widok przestałem od razu zadręczać się Morlokami i starałem się już tylko spędzić owe dowody dziedziczności ludzkiej z oczu miłego stworzenia. Wkrótce potem uśmiechała się już i klaskała w ręce, gdy uroczyście zapalałem zapałkę.



Rozdział VI


Może się to wam wyda dziwne, lecz dopiero po upływie dwu dni mogłem pójść po nowo znalezionej nici przewodniej w kierunku jedynie właściwej drogi. Czułem szczególną odrazę do tych białych ciał, które istotnie miały półspłowiałą barwę robaków tudzież innych rzeczy przechowywanych w spirytusie w muzeum zoologicznym i były odrażająco zimne w dotknięciu. Na odrazie mej zaciążył, być może, w znacznym stopniu wpływ uroczych Elojów, których wstręt do Morloków zaczynałem już teraz rozumieć.

Następnej nocy źle spałem. Prawdopodobnie zdrowie moje było cokolwiek nadwerężone. Ogarnęły mnie troska i zwątpienie. Raz czy dwa uczułem silny strach, bez dostatecznego powodu. Pamiętam, że po cichu wsunąłem się do wielkiej sali, gdzie w świetle księżyca spali mali ludzie — tej nocy Weena była razem z nimi — i czułem się uspokojony ich obecnością. W ciągu kilku ostatnich dni księżyc przebył właśnie ostatnią kwadrę, noce były coraz ciemniejsze i zaraz też owe brzydkie twory podziemi, te białe lemury, to nowe robactwo ukazywało się tłumniej. Przez owe dni czułem się jak ktoś, kto usiłuje wymknąć się nieuniknionemu obowiązkowi. Czułem, że wehikuł czasu odzyskać można tylko przez odważne wkroczenie do tych tajemniczych podziemi; a jednak tajemnicom tym nie śmiałem zajrzeć w oczy! Byłoby inaczej, gdybym miał towarzysza. Czułem się bowiem tak straszliwie osamotniony, iż przestraszało mnie nawet zejście na dół, w ciemności studni. Nie opuszczała mnie. zechciejcie to zrozumieć, świadomość nieustannie grożącego mi niebezpieczeństwa.

Lecz właśnie ów niepokój i niepewność pchały mnie coraz dalej w moich poszukiwaniach. Idąc na południowy zachód ku wsi. którą teraz nazywają Combe Wood, zauważyłem w oddali, w kierunku dziewiętnastowiecznego Banstead, duży zielony budynek różniący się znacznie od wszystkich dotąd widzianych. Był on największy z oglądanych przeze mnie pałaców lub ruin; fasadę miał w stylu wschodnim, a połyskliwa jego. bladozielona powierzchnia miała zielononiebieski odcień, właściwy pewnemu gatunkowi chińskiej porcelany. Owa odmienność w wyglądzie zewnętrznym budynku nasunęła mi myśl o odmiennym charakterze jego użyteczności; postanowiłem dotrzeć doń i zbadać. Ale że dzień chylił się już ku końcowi, a do celu doszedłbym dopiero po długiej i męczącej wędrówce, odłożyłem wyprawę na dzień następny i powróciłem do radosnych powitań i pieszczot małej Weeny. Nazajutrz wiedziałem już. że moja ciekawość poznania pałacu była tylko próbą oszukania samego siebie, próbą uniknięcia wyprawy, której się lękałem. Wreszcie powiedziałem sobie, że zejdę w podziemia bez dalszego już odkładania na później, i wczesnym rankiem udałem się do studni u pobliżu granitowych ruin.

Mała Weena biegła ze mną. Pląsała przy mym boku aż do studni, lecz gdy ujrzała, że nachylam się nad zrębem i spoglądam, w dół, okazała dziwny niepokój.

Do widzenia, mała Weeno, powiedziałem całując ją, i stanąwszy przy samej studni zacząłem macać po ścianie, szukając szczebli do schodzenia. Muszę przyznać, że robiłem to spiesznie, w obawie, aby mnie nie opuściła odwaga!

Weena z początku patrzyła zdziwiona. Potem krzyknęła żałośnie, rzuciła się ku mnie i zaczęła swymi drobnymi rączętami ciągnąć mnie w górę. Sądzę, że jej opór raczej pobudzał mnie do wytrwania w postanowieniu. Odepchnąłem ją. może zbyt brutalnie, i po chwili byłem już w gardzieli studni. Ujrzałem jej twarz wyrażającą śmiertelne przerażenie i uśmiechnąłem się. aby jej dodać otuchy, po czym spojrzałem w dół na wątłe szczeble, po których miałem zejść…

Aby dostać się w głąb studni, musiałem przebyć około dwustu jardów*. Schodziłem po prętach metalowych, osadzonych w ścianach studni, a ponieważ były one obliczone na ciężar istot mniejszych i lżejszych niż ja, szybko więc zdrętwiałem cały i zmęczyłem się schodzeniem. I nie tylko się zmęczyłem! Jeden z prętów nagle zgiął się pod moim ciężarem i zawisłem nad ciemną otchłanią. Przez chwilę wisiałem na jednej ręce. Przygoda ta odebrała mi zupełnie chęć spoczynku. Jakkolwiek czułem silny ból w rękach i krzyżu, spuszczałem się na dół bez chwili przerwy, chwytając się wciąż haków jak najszybszymi ruchami. Spoglądając ku górze widziałem otwór studni — niewielki błękitny krążek — a w nim jedną samotną gwiazdkę. Głowa Weeny zaznaczała się okrągłym ciemnym punktem. Stuk i łoskot machiny stał się w dole głośniejszy i coraz bardziej ogłuszał. Wszystko prócz małego krążka w górze tonęło w czarnych ciemnościach, a gdym spojrzał w górę, Weeny już nie było.

Uczułem przygnębiający smutek. Pomyślałem, czyby nie rzucić tego podziemnego świata i nie powrócić na górę. Ale nawet kiedym tak myślał, nie przestawałem schodzić na dół. Wreszcie, z wyraźnym zadowoleniem, ujrzałem w ciemnościach po prawej ręce, w odległości stopy, niewielki otwór w ścianie. Gdym weń wpełznął, poznałem, że jest to otwór wąskiego poziomego tunelu, w którym mógłbym się położyć i odpocząć. Czas już było o tym pomyśleć. Bolały mnie ręce, czułem kurcz w krzyżu i drżałem wskutek długotrwałej obawy przed upadkiem. Oprócz tego nieprzeniknione ciemności przykro oddziaływały na mój wzrok… Wciąż słychać było łoskot machiny pompującej powietrze.

Nie wiem, jak długo leżałem. Obudziła mnie ręka łagodnie głaszcząca po twarzy. Zrywając się w ciemnościach schwyciłem zapałki i, zapaliwszy jedną z nich pośpiesznie, ujrzałem trzy białe istoty pochylające się nade mną, a podobne do tej. jaką widziałem był na ziemi koło ruin. Wszystkie uskoczyły szybko przed światłem. Ponieważ prawdopodobnie żyły zawsze w nieprzejrzanym mroku, oczy ich miały nienormalną wielkość i wrażliwość tak jak źrenice ryb głębinowych i w taki sam sposób odbijały światło. Nie wątpię, że widziały mnie w tej bezbrzeżnej ciemności i. jak sądzę, nie mnie bynajmniej lękały się, lecz światła. Skoro potarłem zapałkę, aby im się przyjrzeć, uciekły natychmiast w ciemne kanały i tunele, z których oczy ich błyskały dziwacznie ku mnie.

Chciałem zawołać na uciekających, lecz język ich był widocznie różny od języka ludu z powierzchni ziemi, tak iż pozostawiony samemu sobie jeszcze raz pomyślałem, że najlepiej będzie dać spokój wszystkiemu. Powiedziałem sobie jednak po chwili: „Musisz teraz zbadać to wszystko”, i poszedłem wzdłuż tunelu w stronę skąd dochodził rosnący wciąż odgłos machiny. Tym razem ściany jakby się rozstąpiły przede mną i znalazłem się na dużej otwartej przestrzeni. Zapaliwszy zapałkę dostrzegłem, iż znajduję się w sklepionej grocie, której głąb nurzała się w ciemnościach. Widok, jaki mogłem ogarnąć wzrokiem, sięgał tak daleko, jak daleko rozpraszało mrok światło z płomienia zapałki.

Wspomnienia moje będą z konieczności bardzo mgliste. Pamiętam jednak, że z ciemności tej wyrastały olbrzymie kształty, podobne do wielkich machin, i rzucały dziwne czarne cienie, w których ukrywali się przed światłem podobni do duchów Morlokowie. Ciężkie powietrze przepełniał mdły zapach świeżej krwi. W głębi stał niewielki stół z białego metalu, a na nim leżało coś podobnego „do mięsa. Morlokowie byli mięsożerni! Pamiętam, że nawet w tamtej chwili zastanawiałem się, które to z wielkich zwierząt mogło jeszcze dochować się do owych czasów i dostarczyć krwawej masy, na którą patrzyłem? Wszystko kłębiło się w mym umyśle: ciężki zapach, olbrzymie, niejasne kształty, wstrętne postacie przyczajone w cieniu i czekające na zapadnięcie ciemności, aby na nowo dobrać się do mnie.

W tej chwili zapałka się dopaliła parząc mi palce i upadła znacząc się czerwoną plamką w ciemności.

Pomyślałem teraz, jak źle zaopatrzyłem się na podobną wyprawę. Gdy puszczałem się w podróż na wehikule czasu, jechałem w tym nierozsądnym przekonaniu, że ludzie przyszłości będą bez wątpienia stali nieskończenie wyżej od nas pod każdym względem. Pojechałem bez broni, bez lekarstw, bez papierosów — do których chwilami tęskniłem straszliwie — nawet bez zapałek. Gdybym przynajmniej pomyślał o aparacie fotograficznym! Podczas tej wycieczki mógłbym sobie w jednej sekundzie zaświecić, zdjąć obraz świata podziemnego i potem już przyglądać mu się do woli. Niestety — nic już nie mogłem zmienić i stałem tam jedynie z taką bronią i taką siłą, jakimi obdarzyła mnie przyroda: rękoma, nogami i zębami. Do tego miałem jeszcze cztery zapałki: oto wszystko, co mi zostało, lękałem się jednak chodzić po ciemku wśród tych wszystkich machin. A kiedym ostatnio zapalał zapałkę, przekonałem się też, że zapas mój jest na wyczerpaniu. Nie przyszło mi na myśl aż do tej chwili, że trzeba oszczędzać światło, i zmarnowałem prawie pół pudełka dla wprawienia w podziw owych Podsłonecznych. dla których ogień był nowością. Teraz, jak mówię, zostały mi tylko cztery zapałki.

Gdy tak stałem w ciemnościach, jakaś ręka dotknęła mojej, chude palce zaczęły przesuwać się po mojej twarzy i poczułem nadzwyczaj nieprzyjemną woń. Zdawało mi się, że słyszę dookoła oddech całego tłumu tych strasznych istot. Czułem, jak jedni delikatnie usiłują wyciągnąć mi z rąk pudełko, jak inni znowu z tyłu szperają w odzieży. Dotknięcia niewidzialnych stworzeń, usiłujących rozpoznać tajemniczą istotę, sprawiały mi niezmierną przykrość. Nagle w ciemności zdałem sobie sprawę, że nie znam wcale sposobu ich myślenia i działania. Krzyknąłem więc. jak tylko mogłem najsilniej. Odskoczyli, ale wkrótce spostrzegłem, że znowu się zbliżają. Teraz już przystąpili śmielej, dziwacznie coś szepcząc do siebie. Otrząsnąłem się gwałtownie, krzyknąłem ochrypłym już głosem. Tym razem nie bardzo się nastraszyli, a gdy zbliżali się do mnie znowu, usłyszałem dziwne ich chichoty. Przyznam się, że ogarnęła mnie straszliwa trwoga. Postanowiłem zaświecić zapałkę i wymknąć się pod osłoną jej blasku. Tak też uczyniłem, a przedłużając blask płomienia przez zapalenie kawałka papieru wyjętego z kieszeni dostałem się szczęśliwie do wąskiego tunelu. Zaledwie się tam wcisnąłem, światło zgasło. W ciemnościach słyszałem szmer ścigających mnie Morloków. jakby szum liści na wietrze; słyszalem ich dreptanie, jakby odgłos padającego deszczu.

W jednej chwili pochwyciło mnie mnóstwo rąk; nie ulegało wątpliwości, zechcieli mnie wciągnąć na powrót. Znowu zaświeciłem zapałkę i migałem nią przed ich oślepionymi oczami. Nie wystawicie sobie, jak odrażająco i nieludzko wyglądali: blade twarze bez podbródków, wielkie, bez powiek, czerwono–szare oczy. Oślepli i zdziczali wpatrywali się we mnie. Nie po to jednak zatrzymałem się, aby im się przyglądać. Cofnąłem się więc znowu, a gdy mi zgasła druga zapałka, zapaliłem trzecią. Płonęła przez cały czas. póki nie dotarłem do otworu studni. Położyłem się na brzegu, bo od ogłuszającego łoskotu wielkiej pompy na dole dostałem zawrotu głowy. Następnie po omacku poszukałem wystających haków, gdy tymczasem niewidzialne ręce pochwyciły mnie za nogi… i gwałtownie pociągnęły w tył. Zapaliłem ostatnią zapałkę: i ta prędko zgasła. Lecz teraz już trzymałem się mocno szczebla osadzonego w ścianie; gwałtownym kopnięciem uwolniłem się ze straszliwych szponów i zacząłem szybko wspinać się do góry. Stali patrząc i mrugając — wszyscy z wyjątkiem jednego łotra, który ścigał mnie przez czas jakiś i najbezczelniej w świecie ściągnął mi but jako łup wojenny.

Wydawało mi się. gdym się wspinał, że szczeble ciągną się w nieskończoność. Na ostatnim dwudziestym czy trzydziestym szczeblu dostałem straszliwych mdłości. Z największym już tylko trudem mogłem się był utrzymać. Kilka jardów nieludzko walczyłem z omdleniem, kilka razy zakręciło mi się w głowie.

Wydostałem się jakoś z czeluści studni i wywlokłem poza obręb zwalisk na oślepiające słońce. Upadłem na twarz. Nawet ziemia miała zapach przyjemny i czysty. Potem… zapamiętałem Weenę całującą mi ręce i głosy stojących nade mną Elojów. Czas jakiś byłem nieprzytomny.



Rozdział VII


Znalazłem się obecnie w gorszym położeniu niż poprzednio. Dotychczas, z wyjątkiem udręki, jaką odczuwałem nocami z powodu straty wehikułu, podtrzymywała mnie stale nadzieja opuszczenia w końcu tego świata przyszłości; lecz wskutek nowych odkryć ta właśnie nadzieja zaczęła mnie opuszczać. Dotychczas sądziłem, że w odzyskaniu wehikułu przeszkadza mi jedynie dziecinna prostota małego ludu. jakieś siły nieznane, które wystarczy tylko poznać, aby nad nimi zapanować. Ale teraz już wiedziałem, że zwyrodniali Morlokowie są poza tym okrutni i złośliwi. Nienawidziłem ich instynktownie. Przedtem czułem się jak człowiek, który wpadł w dół; myślałem o dole i o tym. jak by się z niego wydostać; teraz czułem się jak zwierz w sidłach, po którego wkrótce przyjdzie nieprzyjaciel. Zadziwi was, jakiego to nieprzyjaciela się obawiałem: ciemności na nowiu. Przyczyniła się do tego Weena swoimi niezrozumiałymi z początku uwagami o ciemnych nocach. Nie było już teraz trudno domyślić się, jakie to miało znaczenie. Księżyc był wtedy w ostatniej kwadrze i ciemność wzrastała z każdą nocą. Teraz zrozumiałem, przynajmniej do pewnego stopnia, dlaczego mały lud tak się lękał ciemności. Snułem mgliste przypuszczenia, jakich to niecnych zbrodni dopuszczać się muszą Morlokowie na nowiu. Teraz już byłem prawie pewny, że moja druga hipoteza jest mylna. Lud na powierzchni ziemi mógł być niegdyś uprzywilejowaną arystokracją, a Morlokowie jej sługami spełniającymi mechaniczne czynności, ale było to dawno temu. Dwa gatunki, które rasa ludzka stworzyła w swym rozwoju, staczały się wciąż niżej, aż każdy z nich znalazł się w końcu

W zupełnie odmiennych warunkach. Eloje jak Karlowingowie* zwyrodnieli w piękne, ale czcze marnoty. Zawsze przecież jeszcze władali na powierzchni ziemi, gdy tymczasem Morlokowie, lud od wielu pokoleń żyjący pod ziemią, doszli w końcu do tego. że nie mogą już żyć na powierzchni ziemi. Przypuszczałem, że robią odzież dla tamtych i zaspokajają inne potrzeby ich życia — prawdopodobnie na zasadzie odwiecznego nawyku służenia. Czynią to tak jak koń. który nawet gdy stoi, bije kopytem, lub jak człowiek, który się bawi zabijaniem zwierząt dla sportu, ponieważ konieczność, niegdyś rzeczywista, dziś już nie istniejąca, zakorzeniła się głęboko u jego naturze. Było więc jasne, że stary porządek rzeczy odwrócił się. Ku zniewieściałym Elojom szybko zbliżała się zaczajona Nemezis*. Przed wiekami, przed tysiącami pokoleń pozbawiono bliźniego spokoju i słonecznego światła, a teraz bliźni ten powracał, ale jakże zmieniony! I oto z kolei Eloje zaczęli uczyć się starej lekcji; poznali na nowo — strach.

Przypomniało mi się nagle mięso, które widziałem w podziemnym świecie. W dziwny sposób pojawił się ów obraz przede mną: nie nadpłynął w potoku myśli, lecz wcisnął się z zewnątrz, jak czyjeś pytanie. Usiłowałem uprzytomnić sobie coś mgliście mi znajomego, lecz nie byłem w stanie określić, co to wówczas było.

Mały lud był bezbronny wobec grozy strachu, natomiast ja inaczej nań reagowałem. Przybyłem tu z naszej epoki. w której ród ludzki wkroczył w dojrzałość, kiedy strach już nie paraliżuje sił, a tajemnica straciła swą grozę. Mogłem był w końcu pomyśleć o obronie. Postanowiłem bezzwłocznie zrobić sobie broń i zbudować fortecę, gdzie mógłbym sypiać. Gdy urządzę schronienie, będę mógł spojrzeć na ten dziwny świat z otuchą, którą utraciłem dowiedziawszy się. na jakie niebezpieczeństwo byłem wystawiony co noc. Czułem, że nie będę mógł zasnąć, dopóki snu swego nie zabezpieczę przed Morlokami. Drżałem z odrazy na myśl. że już nieraz, gdym spał. musieli się we mnie wpatrywać.

Po południu wędrowałem po dolinie Tamizy, lecz nie dostrzegłem nic takiego, co by mi się wydało zabezpieczające od napaści. Wszystkie budynki i drzewa były łatwo dostępne dla Morloków, wprawnie — o ile sądzić mogłem z urządzenia ich szybów wspinających się w górę. Wówczas przyszły mi na myśl wysokie szczyty Pałacu z Zielonej Porcelany i blask wypolerowanych jego ścian. Wziąwszy zatem wieczorem Weenę na ręce jak dziecko, udałem się ku wzgórzom w kierunku południowo–zachodnim. Podług mego obliczenia odległość wynosiła siedem lub osiem mil. lecz rzeczywiście było około osiemnastu. Po raz pierwszy widziałem był tę miejscowość w czasie dżdżystego popołudnia, gdy odległości zwodniczo się zmniejszają. Na dobitkę odpadł mi obcas od jedynego buta i gwóźdź tak wbił mi się w podeszwę (wyruszyłem bowiem w podróż w wygodnych starych butach, które nosiłem po domu), iż kulałem. Było już po zachodzie słońca, gdy ujrzałem sylwetkę pałacu na bladożółtym niebie.

Weena była bardzo zadowolona, gdy ją zacząłem nieść, lecz po pewnym czasie zażądała, abym ją puścił na ziemię, i odtąd już biegła obok mnie, często zbaczając z drogi, aby zrywać kwiaty, którymi napychała mi kieszenie. Moje kieszenie zawsze ją intrygowały, lecz w końcu doszła do przekonania, że są to osobliwszego rodzaju wazony do kwiatów: taki przynajmniej czyniła z nich użytek. Ach, przypomniałem sobie! Zmieniając żakiet znalazłem…

Tu Podróżnik w Czasie umilkł, sięgnął ręką do kieszeni i położył na stoliku dwa zwiędłe kwiaty, podobne do bardzo dużych białych malw. Następnie ciągnął dalej opowieść:

— Gdy ziemię zaległa wieczorna cisza i gdyśmy doszli szczytem pagórków do dzisiejszego Wimbledonu*. Weena zmęczyła się i chciała powrócić do domu z szarego kamienia. Lecz ja wskazałem na odległe szczyty Pałacu z Zielonej Porcelany i starałem się jej dać do zrozumienia, że tam znajdziemy właśnie ucieczkę przed strachem, który ją dręczył.

Znacie tę wielką ciszę, jaka spada na wszystko przed zmrokiem? Nawet wiatr cichnie wtedy w drzewach. Wówczas doznaję zawsze uczucia, jak gdybym czegoś wyczekiwał. Niebo było jasne, wspaniałe, bez obłoków, z wyjątkiem kilku poziomych smug nisko na zachodzie. Tej nocy moje wyczekiwanie przyjęło barwę moich obaw. W ciemniejącej ciszy zmysły moje były jakby ponad miarę wyostrzone. Zdawało mi się. że wyczuwam próżnię w gruncie pod swymi stopami, że widzę Morloków. ich mrówczą krzątaninę i wyczekiwanie ciemności. W podnieceniu swym wyobrażałem sobie wówczas, że najście moje będą uważali za wypowiedzenie wojny. Po co więc porwali mój wehikuł czasu?

Tak szliśmy w milczeniu. Zmrok przeszedł powoli w noc. Zbladł jasny błękit na dalekim horyzoncie, gwiazdy zaczęły się ukazywać jedna po drugiej. Ziemię otulił mrok. w którym zaledwie majaczyły czarne sylwetki drzew. Weena uległa trwodze i zmęczeniu. Wziąłem ją w objęcia, przemawiałem i pieściłem. Gdy ciemności się wzmogły, objęła moją szyję i przymknąwszy oczy przycisnęła silnie twarz do mojego ramienia. Tak zeszliśmy po pochyłości y dolinę i dotarliśmy do małej rzeczki. Przebyłem ją w bród i znalazłem się po drugiej stronie doliny. Minąłem wiele domów do spania, minąłem posąg, który mógł przedstawiać fauna bez głowy lub coś podobnego. Rosły tu nadto wysokie akacje. Nie widziałem Morloków, lecz noc była jeszcze dosyć wczesna i nadchodziła dopiero godzina ciemności poprzedzająca wschód księżyca w ostatniej kwadrze.

Z wierzchołka najwyższego pagórka ujrzałem gęsty las rozciągający się szeroko; czerniał teraz przede mną. Zawahałem się. Na prawo, na lewo nie .widziałem końca. Czułem się zmęczony; szczególnie bolały mnie nogi. Delikatnie zsunąłem Weenę z ramion i usiadłem na trawie. Straciłem z oczu Pałac z Zielonej Porcelany i wahałem się, w którym mam iść kierunku. Patrząc w gęstwinę lasu myślałem, co też w nim się może ukrywać… Poprzez gęste sploty gałęzi nie przenikał blask gwiazd. Gdyby nawet nie było innych niebezpieczeństw — nie pozwalałem bowiem swej wyobraźni zatrzymywać się nad niebezpieczeństwami — były przecież korzenie, o które można się potknąć, były pnie drzew, o które można się uderzyć, a na domiar bardzo byłem zmęczony wzruszeniami tego dnia; postanowiłem więc nie narażać się na niebezpieczeństwa i spędzić noc na otwartym wzgórzu.

Z zadowoleniem patrzałem na uśpioną Weenę. Okryłem ją starannie żakietem i usiadłem obok niej oczekując wschodu księżyca. Na zboczu było spokojnie i pusto, lecz z mroków leśnych dolatywał chwilami szmer żywych istot. Nade mną świeciły gwiazdy, noc była bardzo pogodna. W ich migotaniu dostrzegłem jakby przyjazne współczucie. Wszystkie stare konstelacje poznikały już były z nieba; powolny ruch, nie dający się dostrzec w ciągu jednej setki pokoleń ludzkich, od dawna już poukładał je w nie znane mi zupełnie obce grupy. Lecz Droga Mleczna była, jak mi się zdawało, ciągle jeszcze takim samym spienionym strumieniem rozpalonych gwiazd jak niegdyś. W południowej, jak przypuszczałem, stronie nieba jaśniała bardzo silnie jakaś nie znana mi czerwona gwiazda; była nawet świetniejsza od naszego zielonego Syriusza. Wśród tych iskrzących się punktów światła jedna tylko jasna planeta lśniła przyjaźnie a wiernie, jak twarz starego przyjaciela.

Gdym tak spoglądał na gwiaździste niebo, szybko pierzchały wszystkie moje niepokoje, wszystkie troski ziemskiego życia. Myślałem o niezmierzonej odległości tych gwiazd i o ich powolnym, lecz niepowstrzymanym biegu z nieznanej przeszłości w nieznaną przyszłość. Pomyślałem o wielkim cyklu, jaki zakreśla biegun Ziemi. Zaledwie czterdzieści razy spełnił się ten cichy obrót w ciągu lat. które przeżyłem. A wszelka działalność, wszelkie tradycje, wszystkie narody, języki, literatury, dążności, nawet pamięć o człowieku takim, jakiego ja znałem, zmiecione zostały z powierzchni ziemi. Miejsce to zajęły jedynie drobne istoty, które zapomniały już o swym wysokim pochodzeniu, i owe białe stwory, które przejmowały mnie trwogą. Pomyślałem o Wielkim Strachu, jaki rozdzielał oba gatunki ludzkie, i zadrżawszy uświadomiłem sobie po raz pierwszy z całą dokładnością, jakie to mięso mogłem widzieć wówczas w podziemiu. Było to już zbyt okropne! Spojrzałem na małą Weenę, która spała obok mnie, na jej białą twarz — jak gwiazdę wśród gwiazd — i szybko odpędziłem złe myśli.

W ciągu długiej nocy starałem się. o ile mogłem, nie myśleć o Morlokach i dla zabicia czasu zacząłem z chaosu nowych gwiazd na niebie wybraźnią wydobywać dawne konstelacje. Całe niebo było bardzo jasne, z wyjątkiem jednego może ciemnego obłoczka. Z pewnością też zdrzemnąłem się raz i drugi. Ale w końcu moje czuwanie w ciemnościach skończyło się. Na wschodzie zjawiła się mną niby blask jakiegoś bezbarwnego ognia i wzeszedł księżyc w ostatniej fazie — cienki, ostry, biały. A niebawem zaćmiwszy księżycowe światło, podniósł się brzask, z początku blady, później coraz różowszy i cieplejszy. Nie zbliżył się do nas ani jeden Morlok. Istotnie, tej nocy nie widziałem żadnego z nich na pagórku. I w ufności, jaką przejęło mnie przebudzenie się dnia, zacząłem już uważać swe obawy za najzupełniej bezzasadne. Wstałem i uczułem ból w pięcie; noga spuchła mi w kostce (skutek chodzenia w bucie bez obcasa); usiadłem znowu, zdjąłem trzewik i odrzuciłem go od siebie. Obudziłem Weenę. Weszliśmy do lasu. teraz już zielonego i miłego, tak jak poprzednio był czarny i zastraszający. Znaleźliśmy owoce, mogliśmy się więc posilić. Wkrótce potem ujrzeliśmy miły ludek, śmiejący się i tańczący w świetle słońca, jak gdyby wcale nie było nocy w przyrodzie. I wtedy znowu pomyślałem o owym mięsie w podziemiach. Wiedziałem niezawodnie, co to było za mięso, i żal ścisnął mi serce nad tym ostatnim strumyczkiem pozostałym z wielkiego potoku ludzkości… Widocznie w długim łańcuchu wieków, gdy ród ludzki zaczął upadać, wyczerpały się Morlokom zapasy żywności. Żywili się prawdopodobnie szczurami lub podobnym plugastwem. Nawet obecnie człowiek jest mniej wybredny i wyłączny w swym pokarmie, niż był niegdyś, jeszcze mniej niż małpa. Odraza do mięsa ludzkiego widać nie jest wcale tak głęboko zakorzenionym instynktem. O. ci nieludzcy dziedzice ludzkości!

Starałem się spojrzeć na rzecz ze stanowiska naukowego. Byli oni. w każdym razie, bardziej od nas oddaleni i mniej ludzcy niż nasi przodkowie — ludożercy sprzed trzech czy czterech tysięcy lat. Zanikła przy tym inteligencja, która budziłaby odrazę do takiego stanu rzeczy. Czemuż więc się tak martwię? Owi Eloje to wręcz tylko bydło tuczone, hodowane przez mrówczoskrzętnych Morloków, którzy później na nie polują, oszczędzając młode potomstwo. Ale przecież obok mnie pląsała Weena!

Starałem się nie ulegać przerażeniu, jakie mnie ogarniało na myśl, że taki stan rzeczy jest surową karą za samolubstwo ludzkie. Człowiek zadowolił się życiem w wygodzie i dostatkach kosztem pracy bliźnich, przyjął Konieczność za hasło i wymówkę, ale z biegiem czasu Konieczność zwróciła się przeciwko niemu… Próbowałem wzbudzić w sobie carlyle’owską* wzgardę dla arystokracji chylącej się ku upadkowi. Było to jednak niemożliwe: Eloje, przy całym swoim umysłowym niedorozwoju, zachowali jednak zbyt wiele cech człowieczeństwa, aby nie mieli prawa do mego współczucia. To, na co patrzałem, nie zdołało współczucia tego zniweczyć, ale nie mogłem przecież uczestniczyć w ich poniżeniu ani w ich strachu.

Nie zdawałem sobie jasno sprawy z tego, co powinienem zrobić. Pierwszą moją myślą było zapewnić sobie bezpieczne schronienie i broń z metalu lub kamienia, jaką tylko udałoby mi się zdobyć. To była konieczność nie cierpiąca zwłoki. Spodziewałem się znaleźć środki do rozpalania ognia, by mieć jako oręż pochodnię w ręku, gdyż wiedziałem, że nic nie działa skuteczniej na Morloków. Następnie chciałem zbudować przyrząd do rozbicia brązowych drzwi pod białym sfinksem. Snuła mi się po głowie myśl o taranie. Miałem pewność, że gdybym mógł tylko dostać się tymi drzwiami do środka i nieść przed sobą zapaloną pochodnię, zdołałbym odszukać wehikuł czasu i umknąć z tego świata przyszłości. Nie sądziłem, aby Morlokowie mieli dość siły. by daleko uprowadzić machinę. Weenę postanowiłem zabrać ze sobą na ten nasz dzisiejszy świat. I snując takie zamysły zbliżałem się coraz bardziej do budynku, który obrałem w myśli na wspólne nasze mieszkanie.



Rozdział VIII


Pałac z Zielonej Porcelany, do którego dotarliśmy około południa, był opuszczony i zrujnowany. W oknach pozostały tylko kawałki potłuczonych szyb. a duże tafie zielonej licówki* powypadały z zardzewiałych ram. Stal bardzo wysoko nad łąką, a gdy przed wejściem doń rzuciłem był okiem na północny wschód, ujrzałem ze zdziwieniem szeroko rozlane wody tworzące jakby zatokę w miejscu, gdzie niegdyś, jak mniemałem, leżało dzisiejsze Wandsworth lub Battersea*. Pomyślałem wtedy — nie doprowadzając jednak tej myśli do końca — co się stać mogło, co się stało z istotami żyjącymi w morzu?

Po bliższym przyjrzeniu przekonałem się. że materiał, z którego zbudowano pałac, był rzeczywiście porcelaną: na fasadzie pałacu dostrzegłem napis, złożony z nie znanych mi znaków. Pomyślałem sobie, co prawda bez wielkiego zastanowienia, że Weena pomoże mi go odczytać, lecz dowiedziałem się tylko, że nie miała najmniejszego pojęcia o czytaniu. Zawsze wydawała mi się więcej człowiekiem, niż była w istocie — może dlatego właśnie, że przywiązała się do mnie tak po człowieczemu. Za wielkimi podwojami, które były potrzaskane i stały przed nami otworem, ujrzeliśmy, zamiast zwykłej sali, długą galerię oświetloną za pomocą licznych okien bocznych. Pierwszy rzut oka nasunął mi myśl o muzeum. Ceglana podłoga była grubo pokryta kurzem, który podobnie zalegał szarą powłoką dziwaczny szereg najrozmaitszych przedmiotów. Pośrodku sali stało coś osobliwie chudego; była to dolna część dużego szkieletu. Poznałem po krzywych nogach, że jest to stworzenie wymarłe, podobne do Megatherium*. Czaszka i kości górnej części leżały obok w grubym pyle, a w jednym miejscu, gdzie woda deszczowa sączyła się przez otwór w dachu, szkielet był mocno podniszczony. Dalej w galerii stał znów olbrzymi baryłkowaty szkielet brontozaura*. Potwierdziło się zatem moje przypuszczenie, że było to muzeum. Odszedłszy na bok znalazłem pochyłe jakby półki, a starłszy grubą warstwę pyłu odkryłem dobrze znane gablotki naszych czasów. Większość z nich pewno była hermetycznie zamknięta, sądząc z doskonałego stanu przechowywanej zawartości.

Widocznie staliśmy wśród ruin jakiegoś South Kensingtonu* ostatnich czasów. Tu niewątpliwie znajdował się oddział paleontologiczny*, a ów zbiór wykopalisk musiał być niegdyś wspaniały. Nieunikniony proces rozkładu wszystkich tych skarbów spełniał się wprawdzie z nadzwyczajną powolnością i z nieodwołalną skutecznością, zupełne wyginięcie bakterii i grzybów odjęło mu jednak dziewięćdziesiąt dziewięć setnych jego siły powstrzymując zarazem na pewien czas sam proces rozkładu. Tu i ówdzie napotykałem rzadkie skamieniałości potłuczone na kawałki lub ponawlekane na trzcinki jak paciorki, co świadczyło, że mały lud zajmował się zbiorami. Niektóre gablotki zostały opróżnione, jak sądzę, przez Morloków.

Panowała wielka cisza. Gruby pył głuszył nasze kroki. Weena, która toczyła morskiego jeża po pochyłym szkle gablotki, naraz podeszła ku mnie. gdy się rozglądałem dookoła, najspokojniej wzięła mnie za rękę i odtąd już nie odstępowała ani na krok.

Z początku byłem tak zdziwiony tym starożytnym pomnikiem epoki rozumu, że nie pomyślałem wcale, co też mogę w nim znaleźć. Nawet myśl, która mnie gwałtownie zajmowała, myśl o wehikule czasu, opuściła mnie zupełnie.

Sądząc z rozmiarów. Pałac z Zielonej Porcelany zawierać musiał poza galerią paleontologiczną znacznie więcej zbiorów; być może galerie historyczne, a może nawet bibliotekę! Byłoby to dla mnie z uwagi na me położenie daleko ciekawsze niż ów widok prastarych, rozkładających się już okazów geologicznych. Przy dalszym badaniu znalazłem inną. krótszą, biegnącą prostopadle do pierwszej galerię, która była najwyraźniej poświęcona mineralogii, a widok bryły siarki przywiódł mi na myśl proch. Nie mogłem jednak znaleźć saletry ani też azotanów: bez wątpienia przed wiekami jeszcze uległy one zupełnemu spłukaniu. Jednakże siarka utkwiła mi w pamięci i nadała kierunek myślom. Niewiele mnie zajmowała pozostała część galerii, jakkolwiek zachowała się w najlepszym stanie w porównaniu z tym, com widział. Nie znam się na mineralogii, przeszedłem więc do bardzo zrujnowanego skrzydła, równoległego do sali, do której uszedłem był najpierw. Oddział ten był widocznie poświęcony historii naturalnej, lecz z tego, co się tu znajdowało, od dawna już chyba nic zupełnie nie dawało się rozpoznać. Pewna ilość pokurczonych i sczerniałych szczątków wypchanych zwierząt, pozsychane mumie w słojach, gdzie niegdyś był spirytus, bury proch z rozpadłych roślin: oto wszystko! Smuciło mnie to. bo bardzo byłbym rad poznać żmudne wysiłki, dzięki którym ujarzmiono przyrodę.

Następnie doszliśmy do galerii wręcz kolosalnych rozmiarów, lecz szczególnie źle oświetlonej; podłoga spadała tu pochyło pod niewielkim kątem w stronę przeciwległą do wejścia. W pewnych odstępach z sufitu zwieszały się białe banie, niektóre potłuczone lub rozbite. Widać sala z początku była oświetlona sztucznie. Tu czułem się już bardziej na swoim gruncie. Po obu stronach piętrzyły się olbrzymie kształty wielkich machin; wszystkie były już bardzo zardzewiałe, jedne pogruchotane, niektóre jednak prawie nietknięte. Jak wiecie, mam pewną słabość do wszelkich mechanizmów; brała mnie też chętka pozostać wśród nich dłużej, tym bardziej że większość była dla mnie zagadką i mogłem tylko snuć dalekie domysły na temat ich użyteczności. Wyobrażałem sobie, że jeżeli odgadnę ich przeznaczenie, pozyskam zaraz siłę. której będę mógł użyć przeciwko Morlokom.

Nagle podbiegła do mnie Weena — tak nagle, że aż się przestraszyłem. Gdyby nie ona, nie zauważyłbym chyba owego pochylenia podłogi*. Kraniec sali, gdzie było wejście, znajdował się bowiem nad poziomem ziemi i był oświetlony za pomocą nielicznych wąskich okien, podobnych do szpar w murze. A im dalej się szło w dół, podnoszący się poziom gruntu zasłaniał stopniowo okna i w końcu idący znajdował się w piwnicy zwanej „londyńskim podwórzem”, gdzie światło docierało już tylko przez wąski otwór u góry. Z wolna posuwałem się naprzód, dziwiąc się machinom. Byłem zanadto nimi zajęty, aby dostrzec, że robi się coraz ciemniej, i dopiero wzrastający niepokój Weeny zwrócił moją uwagę. Spostrzegłem wtedy, że galeria niknie w głębi w zupełnym mroku. Zawahałem się. po czym rozejrzawszy się dookoła zauważyłem, że na podłodze mniej jest pyłu i powierzchnia jej nie jest już tak gładka i równa jak tam wyżej. Im dalej w głąb ciemnej czeluści, tym więcej drobnych śladów stóp. W tejże chwili odniosłem wrażenie, że obecni są tu Morlokowie, ja zaś tracę czas na to akademickie badanie machin. Zdałem sobie sprawę, że jest już dobrze po południu i że nie mam dotąd ani „broni, ani schronienia, ani żadnych środków do rozniecenia” ognia. Przy tym z głębokich mroków galerii dolatywało szczególne dreptanie i takie same dziwne szmery, jakie już raz słyszałem podówczas w głębi studni.

Schwyciłem Weenę za rękę. Naraz błysnęła mi myśl i puściwszy rękę Weeny poszedłem do machiny, z której sterczał drążek czy też dźwignia podobnie jak przy zwrotnicach. Wdrapawszy się na podium i uchwyciwszy drążek oburącz, nacisnąłem go z całej siły. Nagle Weena, pozostawiona sama w środkowej części hali, zaczęła płakać. Udało mi się ocenić wytrzymałość drążka od jednego rzutu oka, bo złamał się po jednominutowym naciskaniu, i do płaczącej pośpieszyłem już z maczugą w ręku, nadto wystarczającą do rozbicia łba każdemu Morlokowi. którego bym napotkał. Gorąco pragnąłem zabijać! Myślicie sobie pewno, że to nieludzkie zabijać swych potomków. Ale ja wówczas w żaden sposób nie mogłem nic człowieczego znaleźć w tych istotach. Tylko wzgląd na Weenę, której nie chciałem opuszczać, oraz przekonanie, że jeżeli zechcę pragnienie swe zaspokoić, może na tym ucierpieć wehikuł czasu, powstrzymały mnie od zapuszczenia się w głąb galerii i zabijania tych bestii, których głosy już mnie dochodziły.

Z maczugą w jednej ręce, drugą prowadząc Weenę przeszedłem więc z tej galerii do innej, jeszcze większej, która na pierwszy rzut oka przypomniała mi kaplicę wojskową obwieszoną postrzępionymi sztandarami. Zorientowałem się jednak, że szare poszarpane łachmany, które zwisały z jednej i z drugiej strony galerii, są butwiejącymi szczątkami książek. Od dawna to wszystko gniło, rozłaziło się, rozsypywało i nie znać było już na tym żadnych śladów druku. Lecz tu i ówdzie spaczone okładki i popękane okucia metalowe dość wymownie opowiadały dzieje tego przybytku. Gdybym był literatem, metalizowałbym może na temat marności wszelkich ambicji; lecz w danych okolicznościach uderzył mnie tylko z gwałtowną mocą ogrom zmarnowanej pracy, o jakiej świadczyła ciemna otchłań butwiejącego papieru. Muszę przyznać, że w owym czasie myślałem głównie o «Spekulacjach Filozoficznych»* i o moich własnych siedemnastu pracach z optyki fizycznej.

Następnie po szerokich schodach weszliśmy do czegoś, co mogło być niegdyś galerią chemii technicznej. Tutaj miałem niemałą nadzieję poczynić użyteczne odkrycia. Z wyjątkiem miejsca, gdzie zapadł się był dach, galeria zachowana była w dobrym stanie. Chciwie przeglądałem każdą nie uszkodzoną gablotkę; wreszcie w jednej, hermetycznie zamkniętej, znalazłem pudełko zapałek. Skwapliwie potarłem jedną na próbę: były zupełnie dobre; nawet nie zwilgły.

— Tańcz! — krzyknąłem do Weeny w jej języku, teraz bowiem miałem już broń przeciwko tym strasznym istotom, których oboje takeśmy się lękali! I w tym opuszczonym muzeum, na grubym dywanie kurzu, ku wielkiemu zachwytowi Weeny uroczyście wykonałem coś w rodzaju wielce złożonego tańca, gwiżdżąc, o ile mogłem, wesołą piosenkę. Był to częściowo skromny kankan i taniec posuwisty, i pląsy z przysiadami (o ile na to pozwalały moje poły), i wreszcie coś własnego pomysłu — jak wiecie bowiem, jestem urodzonym wynalazcą. I myślę sobie teraz, że jak dla owego pudełka zapałek wymknięcie się zagładzie czasu w ciągu niepamiętnych lat było w najwyższym stopniu zadziwiające, tak dla mnie znowu stało się to szczęściem niewymownym. Co więcej — to już prawdziwy cud — znalazłem też coś daleko jeszcze osobliwszego, mianowicie — kamforę. Znajdowała się w zapieczętowanym słoiku, który przypadkowo, jak sądzę, był rzeczywiście hermetycznie zamknięty. Z początku sądziłem, że jest to wosk parafinowy, i rozbiłem szkło. Lecz zapach kamfory nie dopuszczał pomyłki. Wśród powszechnego zniszczenia udało się materii lotnej przetrwać może całe tysiące wieków. Przypomniało mi to widziane niegdyś malowidło sepią* z belemnitu* kopalnego, który chyba jeszcze przed milionem lat musiał zamrzeć, aby się ostatecznie zamienić w skamielinę kopalną. Już miałem kamforę porzucić, gdy przypomniałem sobie, że jest to łatwo palne ciało, które płonie dobrym, jasnym płomieniem i jest zatem wyborną świecą. Włożyłem więc kamforę do kieszeni. Nie znajdowałem jednak materiałów wybuchowych ani żadnych środków do wyłamania brązowych drzwi. Dotychczas ów stalowy drąg był najużyteczniejszym przedmiotem, jaki znalazłem. Niemniej jednak opuściłem galerię pokrzepiony na duchu.

Nie zdołam wam opowiedzieć wszystkiego, co mi się wydarzyło w ciągu tego długiego popołudnia. Trzeba by dużego wysiłku pamięci, aby przypomnieć sobie kolejno to. co się widziało i przeżyło. Pamiętam długą galerię zardzewiałej broni; pamiętam, jak wahałem się pomiędzy drążkiem, który już miałem, a siekiera czy też mieczem. Nie mogłem jednak zabrać obojga, a mój drążek żelazny wydawał mi się najlepszy na owe drzwi z brązu. Była również w muzeum wielka liczba dział, pistoletów i strzelb. Większość zmieniła się już w kupę rdzy. lecz niektóre były z jakiegoś nowego metalu i wydawały dobry dźwięk. Natomiast naboje i proch, jakie mogły tu być niegdyś, dawno już obróciły się w pył.

Jeden róg sali był zrujnowany: być może wskutek wybuchu wśród nagromadzonych okazów. W innym miejscu stały rzędem bożki: polinezyjskie. meksykańskie, greckie, fenickie — z każdego, jak myślę, zakątka ziemi. Tutaj, ulegając niepowstrzymanemu popędowi, napisałem swe nazwisko na nosie steatytowego* potwora z Ameryki Południowej, który szczególnie mnie zajął.

Im bliżej wieczora, tym bardziej słabło moje zainteresowanie zbiorami. Przechodziłem z jednych galerii do drugich, zakurzonych, cichych, w części zrujnowanych. Okazy w nich były już tylko kupami rdzy i lignitu*; rzadko napotykałem trochę lepiej zachowane eksponaty. W jednym miejscu znalazłem się nagle obok małego modelu kopalni i przez prosty przypadek dostrzegłem w hermetycznie zamkniętym pudełku dwa dynamitowe naboje! Wykrzyknąłem „Eureka!” i z radością rozbiłem pudełko. Potem dopiero przyszło zwątpienie. Zawahałem się. Wybrawszy następnie na przeprowadzenie doświadczenia niewielką boczną galerię, zrobiłem próbę. Nigdy nie czułem podobnego rozczarowania jak wówczas, gdym pięć, dziesięć, piętnaście minut czekał na wybuch, który nie nadchodził. Z pewnością były to tylko modele. Jestem przekonany, że gdyby było inaczej, zniszczyłbym i wysadził w sfery niebytu i białego sfinksa, i brązowe drzwi i, jak się okazało, jedyne me widoki odnalezienia wehikułu czasu.

Potem dopiero, jak sądzę, przeszliśmy na niewielkie wewnętrzne podwórze pałacu, które było trawnikiem, a rosły na nim trzy owocowe drzewa. Odpoczęliśmy i pokrzepili się. Przed zachodem słońca zacząłem się rozglądać w położeniu. Noc już nadciągała, a dotąd jeszcze nie znalazłem nieprzystępnego schronienia. Mało mnie to jednak niepokoiło. Miałem w posiadaniu swym przedmiot, który był może najlepszą bronią przeciwko Morlokom — zapałki! Miałem nadto w kieszeni kamforę, na wypadek gdybym potrzebował płomienia. Zdawało mi się, że najlepiej będzie spędzić noc na otwartym powietrzu pod osłoną ognia. Z rana urządzi się wyprawę po wehikuł czasu. Dotychczas jako jedyne narzędzie do tego celu miałem stalową maczugę. Obecnie jednak, w miarę zdobywania doświadczenia, inaczej już podchodziłem do owych drzwi z brązu. Dotychczas powstrzymywałem się od wyłamania ich głównie przez wzgląd na tajemnicze wnętrze. Drzwi te nie sprawiały wrażenia przeszkody bardzo silnej i spodziewałem się, że mój żelazny drąg zupełnie się nada do tego celu.



Rozdział IX


Gdy wychodziliśmy z pałacu, słońce znajdowało się jeszcze nieco nad horyzontem. Postanowiłem dotrzeć do białego sfinksa wczesnym rankiem, a przed zmrokiem jeszcze chciałem przedrzeć się przez lasy, które mnie zatrzymały, poprzedniego dnia. Postanowiłem zajść tej nocy jak można najdalej, a roznieciwszy ogień przespać się pod jego osłoną. Dlatego też po drodze zbierałem wszelkiego rodzaju gałązki i suche trawy i zgromadziłem już pełne naręcze tego paliwa. Przy takim obciążeniu posuwałem się wolniej, niż chciałem, a nadto Weena była zmęczona. Mnie również ogarniała senność i do lasu doszliśmy dopiero koło północy. Na zboczu pagórka pokrytego zaroślami Weena chciała się zatrzymać bojąc się ciemności, lecz szczególne uczucie grożącego niebezpieczeństwa, które powinienem był uważać za znak ostrzegawczy, pognało mnie naprzód. Przez całą jedną noc i dwa dni wcale nie spałem, byłem więc rozgorączkowany i podniecony; ogarniała mnie coraz większa senność, a wraz z nią przybliżali się Morlokowie.

Gdy wahaliśmy się, czyby istotnie się nie zatrzymać, ujrzałem za sobą, na ciemnym tle krzaków, trzy pełzające postacie. Byliśmy w gęstwinie leśnej, w wysokiej trawie, tak iż nie czułem się zabezpieczony od zdradzieckiego podejścia. Na oko las nie zajmował nawet całej mili angielskiej. Gdybyśmy mogli dojść do obnażonego pagórka, pozyskalibyśmy bezpieczne stanowisko. Sądziłem, że zapałkami i kamforą będę mógł oświecać sobie drogę przez las. Oczywiście, chcąc korzystać z zapałek, musiałem wypuścić z rąk ów zdobyty opał; dosyć też niechętnie złożyłem go na ziemi. Wtedy przyszło mi do głowy, że jeżeli podpalę chrust, wprawie w ogromne zdziwienie naszych nieprzyjaciół. Później przekonałem się, jak straszne szaleństwo było w tym zamyśle; na razie wydało mi się to jednak znakomitą taktyką dla zasłonięcia odwrotu.

Nie wiem, czy pomyśleliście kiedy, jaką rzadkością jest pożar w umiarkowanym klimacie bez współudziału człowieka. Ciepło słoneczne rzadko kiedy bywa tam tak silne, aby mogło zapalić, nawet jeżeli jest zogniskowane przez krople rosy, co się niekiedy zdarza w stepach podzwrotnikowych. Piorun może opalić i zwęglić, lecz rzadko kiedy wznieca pożar szerzący płomienie. Butwiejące rośliny niekiedy rozgrzewają się od ciepła fermentacji, lecz również rzadko kiedy zajmują się płomieniem. A nadto w owej epoce upadku zapomniano już na ziemi sztuki rozniecania ognia. Czerwone języki, które zaczęły lizać naręcze mojego drzewa, były nowym przedmiotem podziwu dla Weeny.

Podbiegła do ognia, aby się nim bawić. Przypuszczam, że rzuciłaby się w płomienie, gdybym jej nie powstrzymał, ale schwyciłem ją wpół i pomimo jej oporu śmiało zapuściłem się w las. Na niewielkiej przestrzeni blask płomienia oświecał drogę. Obejrzawszy się za siebie, zauważyłem wśród krzyżujących się konarów, że od —mojego stosu płomień przeskoczył do przyległych krzaków i po trawie pełza już wężowata linia płomienia. Uśmiechnąłem się i skierowałem ku leśnej gęstwinie, którą miałem przed sobą. Było bardzo ciemno. Weena przytuliła się do mnie konwulsyjnie, wokół jednak panowała cisza, a że oczy moje przywykły do ciemności, widziałem dość dobrze, aby omijać gałęzie. Nad głowami mieliśmy nieprzeniknioną ciemność z wyjątkiem rzadkich szczelin, przez które przeświecały plamy błękitnego nieba. Nie zapalałem zapałek, bo nie miałem wolnych rąk. Na lewym ramieniu niosłem moją małą, w prawej ręce trzymałem stalowy drąg.

Przez pewien czas nie słyszałem nic prócz chrzęstu gałęzi pod nogami, słabego szmeru wiatru nad głową, własnego oddechu i tętna w uszach. Później usłyszałem około siebie dreptanie. Rozzłoszczony posuwałem się naprzód. Dreptanie stawało się coraz wyraźniejsze. Rozróżniałem już teraz te same dziwne dźwięki i głosy, które słyszałem już tam, w podziemnym świecie: widocznie Morlokowie usiłowali mnie osaczyć. Istotnie, uczułem nagle, że ktoś ciągnie mnie za surdut, a później za rękę. Weena zadrżała gwałtownie; po chwili ucichła zupełnie.

Był najwyższy czas, by zapalić zapałkę; lecz dla wykonania tego musiałem ciężar mój złożyć na ziemi; tak też uczyniłem, a gdy szukałem w kieszeni, u kolan moich w ciemności wywiązała się walka przy zupełnym milczeniu Weeny i osobliwszym jakby gruchaniu Morloków. Miękkie, drobne ręce pełzały po mym tułowiu i grzbiecie, dotykały nawet szyi. Zapałka błysła z trzaskiem. Trzymałem ją w ręku; ujrzałem białe grzbiety Morloków uciekających pomiędzy drzewami. Czym prędzej porwałem z kieszeni kawał kamfory, gotów zapalić go natychmiast, gdy już zapałka będzie się dopalać.

Spojrzałem na Weenę: leżała bez ruchu, uczepiwszy się moich nóg, z twarzą zwróconą ku ziemi. W nagłym przestrachu pochyliłem się nad nią. Zdawało się, iż ledwie oddycha. Zapaliłem kawał kamfory i cisnąłem go na ziemię, a gdy pękając palił się odpędzając Morloków i cienie, ukląkłem i podniosłem ją. Las za mną był pełen szmeru i zgiełku licznego tłumu.

Weena robiła wrażenie zemdlonej. Wziąłem ją łagodnie na ręce i podniosłem się, aby iść dalej. Wtedy poznałem straszliwą prawdę. Podczas manipulacji z zapałkami i Weeną, ciągle się obracając, utraciłem kierunek drogi i najmniejszego już nie miałem pojęcia, w którą stronę należy iść. Wiedziałem tylko, że za sobą mam Pałac z Zielonej Porcelany. Zimny pot mnie oblewał. Musiałem prędko obmyślić, co robić. Postanowiłem rozniecić ogień i obozować w tym miejscu, gdzie przystanęliśmy. Złożyłem na murawie Weenę, wciąż jeszcze jakby martwą, i pośpiesznie — jako że pierwszy kawałek kamfory już się dopalał — zacząłem zbierać gałęzie oraz suche liście. Tu i ówdzie świeciły dokoła mnie oczy Morloków jak karbunkuły.*

Kamfora zasyczała i zgasła. Potarłem zapałkę i spostrzegłem, że dwie białe postacie, które zbliżały się już do Weeny; szybko umknęły. Jedną ogień tak oślepił, że pędziła prosto na mnie; czułem, jak kości jej zachrzęściły pod uderzeniem mojej pięści. Usłyszałem żałosny jęk i upadek. Zapaliłem drugi kawałek kamfory i zacząłem zbierać paliwo. Zauważyłem nadzwyczajną suchość gałęzi rosnących na wzgórzu. Od czasu mego przyjazdu na wehikule czasu, czyli od tygodnia, deszcz nie padał ani razu. Zamiast przeto zbierać pośród drzew gałęzie już opadłe, zacząłem podskakiwać w górę i ściągać na dół jeszcze— żywe konary z drzew. Bardzo prędko roznieciłem dymiący ogień z zielonych gałęzi i suchego chrustu i mogłem sobie w ten sposób oszczędzić kamfory.

Wróciłem do Weeny. która leżała koło mojej stalowej maczugi. Nie żałowałem wysiłków, aby ją ocucić, lecz ona wciąż była jak martwa. Nie mogłem nawet dla własnego spokoju przekonać się, czy jeszcze oddycha.

Teraz dym szedł prosto na mnie. Pod działaniem jego ociężałem i zacząłem tracić siły. Na domiar złego powietrze było przesycone kamforą. Ognia nie potrzebowałem wcale zasilać przez jakąś godzinę. Czułem się bardzo zmęczony po trudach i usiadłem. A las wciąż był pełen usypiającego szumu, którego nie rozumiałem. Zdawało mi się, że się tylko co zdrzemnąłem, i otworzyłem oczy…

Dokoła ciemność… Morlokowie wyciągają ręce, sięgają po mnie… Odtrącając ruchliwe ich palce sięgnąłem do kieszeni po zapałki: przepadły! Wtedy obskoczyli mnie po raz drugi. Od razu zrozumiałem, co się stało. Spałem, ogień zgasł….

Wielka gorycz śmierci ogarnęła moją duszę. Las pełen był dymu z płonących drzew. Pochwycony za szyję, za włosy i ręce, staczałem się w dół. Było to niesłychanie okropne czuć na sobie w ciemności miękkie, oślizgłe dotknięcia tych istot. Czułem się jakby uwikłany w ogromną pajęczynę. Byłem zmożony: upadłem. Czułem drobne ząbki kąsające mnie w szyję. Gdy się przewróciłem, ręka moja, kiedym padał, dotknęła stalowego drąga. To mi dodało siły. Podjąłem walkę na nowo: strącałem z siebie te ludzkie szczury i, silnie ująwszy żelazo, waliłem tam, gdzie, sądziłem, znajdują się ich łby. Czułem, jak ciała i kości ustępują pod moimi ciosami. W ciągu minuty byłem już oswobodzony.

Opanowało mnie dziwne podniecenie, jakie często towarzyszy zaciętej bitwie. Widziałem, że oboje z Weeną jesteśmy zgubieni, lecz powiedziałem sobie, że Morlokowie muszą drogo zapłacić za mięso. Oparłem się o drzewo i wywijałem przed sobą stalowym drągiem. Cały las był pełen szmerów i krzyków. Upłynęła minuta. Głosy ich podnosiły się w najwyższym podnieceniu, a ruchy stawały się szybsze. Naraz nie było już żadnego wkoło mnie na odległość ramienia. Stałem wpatrując się w mrok. Wróciła mi nadzieja. Czyżby się przestraszyli? W jednym momencie stała się rzecz dziwna. Ciemność wyraźnie ustępowała. Niejasno zacząłem rozróżniać koło siebie białe postacie — trzech podbiegło mi pod nogi — i z niewypowiedzianym zdziwieniem spostrzegłem, że i inni biegli, płynęli nieustannym potokiem, ile rozpoznać mogłem, z tej części lasu, którą miałem już za sobą, do tej, która mnie jeszcze czekała. Plecy ich wydawały się nie białe, lecz czerwone. Gdy tak stałem z otwartymi ustami, ujrzałem małą czerwoną iskierkę. Przeleciała przez kawałek gwiaździstego nieba wśród gałęzi i znikła. Wówczas właśnie poczułem woń palącego się drzewa, usłyszałem usypiający szmer, który teraz wzrastał w głośny gwar, i zrozumiałem, skąd pochodziło czerwone światełko i dlaczego Morlokowie uciekają.

Odstąpiwszy od drzewa i spoglądając za siebie ujrzałem płomienie palącego się lasu za ciemną ścianą najbliższych drzew. Było to moje najpierwsze ognisko, które teraz szło za mną. Jednocześnie obejrzałem się szukając Weeny, ale jej już nie było. Syczenie i trzask poza mną. łoskot pękających drzew, które ogarniał płomień, pozostawiały mi mało czasu do namysłu. A mój stalowy drąg wciąż jeszcze bił, uderzał. Puściłem się za Morlokami. Nędzna to była rasa! Raz płomienie przemknęły tak szybko na prawo ode mnie, że już mnie oskrzydlały, musiałem rzucić się w lewo. W końcu jednak wydostałem się na niewielką polanę leśną i w tej chwili jakiś Morlok biegnąc na oślep natknął się na mnie, odbił się i wpadł w ogień.

Wówczas uderzył mnie widok jeszcze dzikszy, najstraszniejszy, jak sądzę, ze wszystkiego, co przeżyłem w tej przyszłej epoce świata. Cały przestwór był jasny od blasku ognia jak we dnie. Pośrodku wznosiła się wyżyna czy też pagórek pokryty kolącym głogiem. Dalej ciągnęła się odnoga płonącego lasu z wijącymi się po niej żółtymi językami, okalając przestrzeń jakby ognistym parkanem. Na pagórku stało ze trzystu czy czterystu Morloków, oślepłych od światła i żaru, biegających tu i ówdzie, wpadających na siebie. Z początku nie zdawałem sobie sprawy z ich ślepoty i w szale strachu waliłem wściekle, gdy zbliżali się do mnie, zabijając i kalecząc niejednego. Lecz gdy przyjrzałem się ruchom któregoś z nich, co pełzał pod cierniami, gdy usłyszałem ich jęki — byłem już pewny zupełnej ich bezradności wobec ognia i niedoli i na żadnego więcej ręki nie podniosłem. Chwilami któryś z nich wpadał wprost na mnie wzbudzając odrazę, która zmuszała mnie do usunięcia się na bok. Naraz płomienie przygasły i zacząłem się już obawiać, żeby mnie te nędzne istoty nie dostrzegły. Już myślałem rozpocząć walkę, aby ich pozabijać z osobna, lecz ogień ponownie zapłonął jasno, więc powstrzymałem się. Chodziłem po pagórku, na którym się roili; wymijając ich szukałem jakiegokolwiek śladu Weeny. Ale Weena znikła.

W końcu usiadłem na wierzchołku pagórka i zacząłem się przyglądać temu nie do uwierzenia dziwnemu tłumowi oślepłych stworzeń, które roiły się teraz w różnych kierunkach wydając dzikie krzyki, ilekroć sparzył je ogień. Kłębiące się słupy dymu wzbijały się w niebo, a na rzadkich skrawkach czerwonego sklepienia niebios, dalekich, jakby należały do innego świata, błyszczały małe gwiazdki. Dwóch lub trzech oślepionych Morloków wpadło na mnie; z dreszczem wstrętu odpędziłem ich pięściami.

Przez większą część nocy miałem wrażenie, że to, co działo się ze mną, jest tylko nocną zmorą. W złości biłem samego siebie i krzyczałem głośno, pragnąc się obudzić. Rzuciłem się na ziemię waląc w nią rękami, zrywałem się, siadałem, biegałem na wszystkie strony i znowu padałem na ziemię. Tarłem oczy błagając Boga, aby mnie rozbudził. Po trzykroć widziałem Morloków pochylających głowy jakby w agonii i wpadających w ogień. Lecz w końcu ponad nieustającą czerwienią ognia, ponad masami czarnego dymu, ponad bielejącymi i czerniejącymi pniami drzew, ponad zmniejszającą się wciąż liczbą tych mglistych postaci — zabłysło białe światło dnia.

Znowu zacząłem szukać śladów Weeny, lecz nic nie odnalazłem. Jasne się stało, iż biedne, drobne jej ciałko pozostawili w lesie. Nie zdołam wam opisać, jaką ulgę sprawiła mi myśl, że uniknęła złowrogiego losu, jaki ją czekał. Myśląc o tym poczułem znowu chęć mordowania tego wstrętnego a na zagładę już wydanego robactwa, które mnie opadło, lecz powstrzymałem się. Pagórek, jak wspominałem, był rodzajem wyspy w lesie. Z wierzchołka jego zdołałem przez mgłę dymu dostrzec Pałac z Zielonej Porcelany, a stamtąd już mogłem posłać wzrok w stronę białego sfinksa. Omijając niedobitki tych przeklętych stworów, które błąkały się jeszcze tu i ówdzie i wskutek wzmagającej się jasności dziennej jęczały ze strachu, owinąłem sobie nogi trawą i przeskakiwałem przez dymiące zgliszcza i czarne pnie. które jeszcze buchały ogniem z wnętrza, zdążając do miejsca, w którym Morlokowie schowali byli wehikuł czasu. Posuwałem się z wolna, gdyż byłem śmiertelnie znużony: kulałem, czułem przy tym wielki żal z powodu okrutnej śmierci małej Weeny. Odczuwałem ją jak nieszczęście, które mnie przytłaczało bezlitośnie.

Tu, w tym pokoju, do którego tak przywykłem, wydaje mi się to raczej smutnym snem niż rzeczywistą stratą. Lecz owego poranku zniknienie Weeny osamotniło mnie zupełnie — uczułem się straszliwie opuszczony. Pomyślałem o swoim domu, o tym ognisku, o niektórych z was, a wraz z tymi myślami przyszła tęsknota granicząca z bólem.

W tej wędrówce przez dymiące popioły pod jasnym niebem poranku uczyniłem był odkrycie. W kieszeniach spodni znalazłem jeszcze kilka zapałek bez pudełka: musiało pęknąć, zanim je zgubiłem.



Rozdział X


Około ósmej lub dziewiątej z rana doszedłem do tej samej ławki z żółtego metalu, z której rozglądałem się był po świecie w wieczór mojego przybycia. Myślałem o pochopnych mych wnioskach tego wieczora i nie mogłem powstrzymać się od gorzkiego śmiechu ze swej łatwowierności.

Krajobraz był tak samo piękny, taka sama bujna roślinność, te same wspaniałe pałace i okazałe, dumnie, piętrzące się ruiny, ta sama srebrna rzeka płynąca wśród dwóch żyznych brzegów. Wśród drzew tu i ówdzie migały mi przed oczyma wesołe szaty pięknego ludu. Niektórzy kąpali się w tym samym miejscu, gdzie uratowałem był Weenę, i nagle silny ból odezwał się w mej duszy. Jak plamy na krajobrazie wznosiły się kopuły nad wejściami do świata podziemnego: wiedziałem już teraz, co się ukrywa pod pięknem świata oświecanego przez słońce. Ludzie pędzili dnie tak mile. jak miłe są dnie bydła w polu: jak bydlęta nie mieli nieprzyjaciół i nie dbali o żadne potrzeby; lecz czekał ich też taki sam koniec jak i bydlęta.

Gnębiła mnie myśl, że tak krótkotrwałe było marzenie ludzkiego rozumu, który sam działał na swą zgubę. Dopóty dążył bez wytchnienia do wykwintu i wygody, do równowagi społecznej, mając za cel trwałe bezpieczeństwo, aż osiągnął swe dążenie, ale tylko po to, aby w końcu ludzie doszli do tego, co ja ujrzałem! Musiał być jednak moment, kiedy życie i własność osiągnęły to absolutne bezpieczeństwo! Bogacz był spokojny o swe bogactwa i wygody, pracownik — o życie i zatrudnienie. Bez wątpienia, w tym doskonałym świecie nie było już sił nie zużytych, nie było me rozwiązanych kwestii społecznych. I oto nastąpił wielki spokój ludzkości.

Ciągła zmienność, niebezpieczeństwa i trudy wyrabiają sprężystość umysłu. Jest to jedno z praw przyrody, na które nie zwracamy uwagi. Zwierzę doskonale przystosowane do otoczenia jest też i doskonałym mechanizmem. Przyroda ucieka się do inteligencji dopiero wtedy, kiedy nawyk i instynkt już nie wystarczają. Nie ma inteligencji, gdy nie ma zmiany i potrzeby zmiany. Inteligencja bywa udziałem tylko takich zwierząt, które napotykają ogromną rozmaitość niebezpieczeństw i potrzeb.

Jak już zauważyłem, człowiek podsłoneczny stał się wątłą piękną istotą, zaś podziemny mieszkaniec jedynie uosobieniem mechanicznej pracowitości. W owej epoce idealnej mechanizacji zabrakło jednakże równie idealnej ciągłości, która podtrzymywałaby trwale ten stan absolutnej mechanizacji. Widocznie z biegiem czasu w owym podziemnym świecie wyczerpały się dostarczane w jakiś sposób środki żywności. Matka–Potrzeba, stojąca na uboczu przez kilka tysięcy lat, wtargnęła znowu w podziemne regiony.

Morlokówie, pozostający w ciągłej styczności z machinami wymagającymi mimo wszystko trochę inteligencji prócz zwykłej rutyny, zachowali w odróżnieniu od podsłonecznych istot prawdopodobnie więcej przedsiębiorczości niż człowieczeństwa.

Kiedy więc zabrakło im pożywienia, poszli za głosem pierwotnego instynktu. Taki był mój ostateczny pogląd na świat z roku 802 701. Teoria moja może być błędna, ze względu na ograniczenie „ludzkiego rozumu, ale tak się owe rzeczy przedstawiały, i tak je z kolei wam przedstawiam.

Po znojach, wzruszeniach i okropnościach minionych dni, mimo smutku, jaki odczuwałem, owo miejsce, spokojny widok i ciepłe światło słoneczne prawdziwie mi się uśmiechały. Byłem bardzo zmęczony i senny i wkrótce moje teoretyzowanie przemieniło się w drzemkę. Schwytawszy już raz siebie na spaniu, uległem senności i położywszy się na murawie, zażyłem snu długiego i pokrzepiającego.

Przebudziłem się na krótko przed zachodem słońca. Czułem już teraz, że nie dam się pochwycić Morlokom we śnie; wstałem, przeciągnąłem się i poszedłem ku białemu sfinksowi. W jednej ręce miałem maczugę, drugą trzymałem na zapałkach w kieszeni.

Teraz spotkała mnie rzecz najmniej oczekiwana. Gdym zbliżał się do piedestału sfinksa, dostrzegłem, że wejście do niego stoi otworem. Brązowe klapy zostały opuszczone i weszły w swoje rowki.

Zatrzymałem się na chwilę, wahając się, czy wejść do środka. Wewnątrz znajdowało się małe pomieszczenie, a w kącie, na wzniesieniu, stał mój wehikuł czasu. Dźwignię miałem w kieszeni. Tak więc po wszystkich moich planach oblegania białego sfinksa, obmyślanych z takim wysiłkiem — nastąpiła oto dobrowolna kapitulacja! Odrzuciłem odłamany kawał stali żałując, że na nic mi się już nie przyda.

A kiedym znalazł się u wejścia, przyszła mi do głowy nagła myśl. Przejrzałem bowiem nagle zamiary Morloków! Powstrzymując uśmiech radości wszedłem przez brązową ramę do wnętrza i stanąłem przy wehikule czasu. Z podziwem zobaczyłem, że był wyczyszczony i nasmarowany oliwą. Przypuszczałem przedtem, że Morlokówie rozebrali go na części starając się na chybił trafił poznać jego przeznaczenie. Gdy tak stałem i oglądałem wehikuł znajdując przyjemność w samym już dotykaniu machiny, stało się to, co przewidywałem. Brązowe tablice zasunęły się nagle i zamknęły z łoskotem wyjście z piedestału. Znalazłem się w ciemnościach — złapany w zasadzkę. Był to podstęp Morloków. Uśmiechnąłem się tylko wesoło. Posłyszałem ich szmery i śmiechy… już się do mnie zbliżali. Z zupełnym spokojem spróbowałem zapalić zapałkę. Wystarczyło tylko przymocować dźwignię i mogłem już zniknąć jak duch. Lecz nie zwróciłem uwagi na jedno, że był to obrzydliwy rodzaj zapałek, które zapalają się tylko przy potarciu o pudełko. Możecie więc wyobrazić sobie, jak prędko prysnął mój spokój. Małe bestie były tuż obok; oto jeden już mnie dotknął. Zacząłem machać dźwigniami na oślep i podczas tej operacji właziłem na siodło. Uczułem na sobie jedną rękę, potem drugą. Musiałem bronić dźwigni przed uporczywymi palcami i namacać zarazem miejsca, gdzie miałem je dopasować. W pewnej chwili omal nie wypadły mi z rąk. Gdy mi się jedna wysunęła na podłogę, musiałem walić na oślep głową w ciemnościach — słyszałem, jak zatrzeszczał łeb Morloka — by ją odzyskać. W porównaniu z walką w lesie byłem w dużo krytyczniejszym położeniu podczas tej ostatniej szarpaniny.

Wreszcie osadziłem ową dźwignię i wprawiłem machinę w ruch. Ręce, które mnie chwytały, nagle opadły. Ciemność zniknęła mi sprzed oczu. Znalazłem się w tym samym szarym świetle i w tym samym zgiełku, które opisałem poprzednio.



Rozdział XI


Mówiłem wam już o odurzeniu i mdłościach, jakie towarzyszą podróży w czasie. W drodze powrotnej nie siedziałem już w siodle jak należy, tylko przycupnąłem niepewnie na boku. Przez czas, którego określić nie zdołam, byłem jakby przykuty do machiny, która chwiała się i wirowała w biegu. Było mi wszystko jedno, dokąd jadę, a gdy nareszcie przemogłem się. by spojrzeć na tarcze zegarów, zdziwiłem się, że tak już daleko zajechałem. Jedna tarcza pokazuje dnie, inna tysiące dni, inna miliony i wreszcie tysiące milionów. I oto, zamiast przesunąć dźwignie w odwrotnym kierunku, posunąłem je naprzód, a gdy spojrzałem na wskazówki, zauważyłem, że ta, która pokazuje tysiące, biegnie w przyszłość tak szybko, jak wskazówka sekundnika w zegarku.

Gdy się tak posuwałem naprzód, szczególna zmiana zapanowała wśród otaczających mnie zjawisk. Falująca szarzyzna ściemniała i chociaż pędziłem dalej jak szalony, świadczące o malejącej szybkości migotanie przemijających dni i nocy stawało się z wolna coraz wyraźniejsze. Z początku wprawiło mnie to w duży kłopot. Zmiany kolejne dnia i nocy przechodziły coraz powolniej, podobnie też zwalniał się bieg słońca po sklepieniu niebios, w końcu zdawało się to trwać wieki i nad ziemią zapanował półmrok przerywany niekiedy blaskiem lecącej komety. Pręga światła wskazująca bieg słońca znikła już dawno, słońce bowiem przestało zachodzić: podnosiło się tylko i opadało na zachodzie, a z każdym opadnięciem stawało się większe i czerwieńsze. Zniknął też księżyc. Gwiazdy sunęły coraz powolniej, zamieniając się w płonące punkty światła. Wreszcie, na chwilę przed moim zatrzymaniem się, słońce, czerwone i ogromne, stanęło na poziomie bez ruchu, zdrętwiałe, jak wielka kopuła grzejąca tylko posępnym żarem, chwilami—na wet zupełnie już gasnąca. Zdarzało się, że na moment rozbłysło świetnie, lecz potem znowu przybrało posępną purpurową barwę. Z owego zaniku wschodów i zachodów słońca wysnułem wniosek, że skończył się już na zawsze ruch Ziemi wokół swej osi. Zwróciwszy się jedną stroną ku Słońcu Ziemia zastygła w spokoju, podobnie jak dziś zwrócony jest ku niej Księżyc. Bardzo ostrożnie, pamiętając, jakem się wywrócił, zacząłem hamować ruch. Wskazówki zwalniały biegu; wskazówka tysięcy stanęła, a dzienna przestała być mgiełką na tarczy. Poruszała się coraz wolniej i zobaczyłem oto zarysy opustoszałego wybrzeża.

Zatrzymałem się spokojnie, usiadłem na machinie i rozejrzałem się dokoła. Niebo utraciło barwę błękitną. Północny wschód był atramentowe czarny, a w czerni tej świeciły jednostajnie jasne, blade gwiazdy. Nad sobą miałem ciemnoczerwone bezgwiezdne niebo, jaśniejsze na południowym wschodzie od skrzącego się szkarłatu; legła tam bowiem przecięta przez horyzont olbrzymia kula słońca, czerwona i nieruchoma. Skały wokół mnie miały kolor ciemnoczerwony, a jedynym śladem życia, jaki mogłem dostrzec, była ciemna zieloność pokrywająca zbocza od południowego wschodu. Była to ta sama posępna barwa, jaką mają leśne mchy lub porosty w grotach, słowem, rośliny, które rosną w stałym półmroku.

Machina zatrzymała się na pochyłym brzegu. Morze rozciągało się na południowy zachód aż ku krańcom jaskrawo oświetlonej części widnokręgu, pod bladym sklepieniem niebios. Nie było grzywaczy ani fal, bo nie powiewał najlżejszy nawet wietrzyk. Słabe tylko, ociężale tętno, podobne do delikatnego oddechu, wzdymało oleistą taflę świadcząc, że wieczyste morze jeszcze porusza się i żyje. Wzdłuż obmywanego przez wodę brzegu ciągnęła się gruba warstwa soli — różowa na tle ciemnego nieba. Czułem ucisk w głowie; zauważyłem, że oddycham znacznie szybciej. Przypomniało mi to moją jedyną wycieczkę górską, z czego wnoszę, że powietrze było bardziej rozrzedzone niż obecnie.

Ponad pustym brzegiem usłyszałem rozdzierający krzyk i zobaczyłem coś na kształt białego dużego motyla, krążącego po niebie i znikającego za niewysokimi wzgórzami. Krzyk tego stworzenia był tak smutny, że mimo woli zadrżałem i silnie chwyciłem się machiny. Rozglądając się wkoło zauważyłem, że to, co brałem za czerwoną skałę, zbliża się z wolna ku mnie. Wtedy spostrzegłem, że był to ohydny stwór, podobny do kraba. Wyobraźcie sobie kraba tej wielkości, co tamten stół, z licznymi nogami poruszającymi się z wolna i niepewnie, z olbrzymimi kleszczami w ustawicznym ruchu, z długimi wąsami podobnymi do biczów, drgającymi wciąż i macającymi, i wreszcie z oczyma na słupkach, iskrzącymi się po obu stronach metalowego czoła! Grzbiet miał pomarszczony i sfałdowany, a zdobiły go nierówne garby, tu i ówdzie upstrzone zielonawą inkrustacją. Widziałem, jak macki potwora — wystające z przedziwnej paszczy — poruszały się podczas ruchu i dotykały ziemi. Wpatrzony w przerażające zjawisko, które sunęło ku mnie. uczułem naraz swędzenie na policzku, jak gdyby usiadła na nim mucha. Odpędziłem natręta ruchem ręki. lecz po chwili powrócił on jednak, gdyż natychmiast uczułem znowu dotkniecie na uchu. Sięgnąłem ręką i pochwyciłem coś podobnego do nitki, co szybko wyrwało mi się z dłoni. Odwróciłem się w strasznym udręczeniu i spostrzegłem, że pochwyciłem wąs innego kolosalnego kraba, który był tuż za mną. Jego złośliwe oczy poruszały się na słupkach, paszcza otwierała się z apetytem, a podniesione w górę olbrzymie kleszcze, pokryte śluzem roślinnym, już mnie chwytały. W jednej chwili oparłem rękę na dźwigni i pomiędzy tymi stworami a sobą zostawiłem miesiące. Znalazłem się jednak znowu na tym samym brzegu i ujrzałem znowu te same kraby, jak tylko zatrzymałem wehikuł. Pełzały już teraz całymi tuzinami, w mrocznym świetle, po zielonych płachtach roślinności.

Nie zdołam opisać owego widoku straszliwego spustoszenia, jakie zawisło nad światem. Czerwone niebo na wschodzie, ciemność na północy, martwe słone morze, skalisty brzeg rojący się od strasznych pełzających potworów, jednostajna, jadowita zieleń roślin podobnych do porostów, rozrzedzone powietrze, które drażniło płuca — wszystko to składało się na przerażającą całość. Przesunąłem się o tysiące lat i ciągle jeszcze widziałem to samo czerwone słońce — trochę tylko większe, trochę ciemniejsze — to samo umierające morze, to samo chłodne powietrze, ten sam rój skorupiaków pełzających wśród zielonych porostów i czerwonych skał. A na niebie zachodnim ujrzałem blady łuk, podobny do sierpa księżyca.

Tak podróżowałem, zatrzymując się w wielkich odstępach czasu, przeskakując po tysiąc i więcej lat, pchany naprzód żądzą zbadania tajemniczego losu Ziemi, wpatrując się ze szczególnym oczarowaniem, jak na zachodzie rośnie coraz większe i posępniejsze Słońce — jak na starej Ziemi opada fala życia. Wreszcie, w więcej niż trzydzieści milionów lat od dzisiejszych czasów, ogromna, do czerwoności rozżarzona kopuła Słońca zajmowała już blisko dziesiątą część nieba. Zatrzymałem się raz jeszcze, bo znikła już była rojąca się masa krabów, a czerwony brzeg wyglądał jakby zupełnie wymarły z wyjątkiem bladozielonych mchów i porostów. Teraz były na nim tylko białe plamy. Przejęło mnie ostre zimno. Rzadkie zrazu białe płatki spadały bez przerwy na ziemię. Na północnym wschodzie w świetle gwiazd błyszczały pod ciemnym niebem śniegi, a falująca linia pagórków miała barwę różową. Samo wybrzeże skute było lodem, który gromadził się tu masami, ale właściwy obszar słonego, krwawo zabarwionego oceanu w wiecznym zachodzie słońca był ciągle jeszcze wolny od lodu.

Rozglądałem się dokoła, szukając śladów życia zwierzęcego — jakaś nieokreślona trwoga ciągle trzymała mnie na siodle machiny — lecz ani na ziemi i niebie, ani na morzu nie dostrzegłem nic, co by choć drgnęło. Jedynie zielona opona skał świadczyła, że życie jeszcze nie wygasło. Na morzu pokazała się oto mielizna, a woda cofnęła od brzegu. Zdawało mi się, że widzę jakiś ciemny przedmiot pełzający po ławicy, ale kiedy zacząłem mu się przyglądać, przestał się poruszać. Myślałem, że mylą mnie oczy, czarny zaś przedmiot jest tylko skałą. Gwiazdy na niebie błyszczały bardzo silnie i zdawało się, że z lekka na mnie mrugają.

Nagle zauważyłem, że od zachodu kulisty zrąb słońca uległ zmianie — a na wypukłości tworzy się jakby ciemna zatoka, która rośnie w mych oczach. Przez minutę wpatrywałem się w ciemność, zachodzącą na światło dzienne, i doszedłem do wniosku, że albo zaczyna się zaćmienie Księżyca, albo też planeta Merkury przechodzi przez słoneczną tarczę. Z początku wziąłem oczywiście zasłaniające ciało za Księżyc; lecz wiele powodów przemawia za tym, że zjawisko, na które patrzyłem, było przejściem jakiejś planety poruszającej się bardzo blisko Ziemi.

Zapadała szybko ciemność, od wschodu zaczął dąć w gwałtownych podmuchach zimny wiatr, a w powietrzu było coraz więcej białych płatków. Od brzegu po przejściu słabej fali dolatywał szmer. Pomijając te dźwięki, nie drgające już wcale życiem, świat był cichy. Cichy? Trudno byłoby jednak opisać tę ciszę. Głosy ludzkie, ryk bydła, wrzaski ptaków, brzęczenie owadów, szmery, które składają się na tło naszego życia — wszystko to już dawno przeminęło. Teraz, gdy ciemności się zwiększyły, wirujące płatki zaczęły spadać w większej ilości, tańcząc mi przed oczyma, a zimne już powietrze oziębiło się jeszcze bardziej. W końcu białe szczyty dalekich wzgórz zaczęły kolejno znikać w mroku. Powiew idący od morza przemienił się w wyjącą wichurę. Widziałem, jak czarny, środkowy cień zaćmienia pędzi na mnie. W chwile później patrzyłem już tylko w blade gwiazdy, wszystko skryło się w bezdennym mroku. Niebo było już zupełnie czarne.

Przeraziła mnie ta ciemność. Uczułem przejmujący mnie do szpiku kości chłód. Oddychanie sprawiało ból. Drżałem cały i czułem, jak mnie ogarniają śmiertelne mdłości. Jak czerwony łuk na niebie pokazał się wreszcie brzeg słońca. Zszedłem z machiny, aby odpocząć. W głowie mi się kręciło, byłem niezdolny do podróży z powrotem.

Gdy stałem tak odurzony i słaby, dostrzegłem ruch na mieliźnie. Teraz już nie można było się pomylić: coś poruszało się wśród czerwonych wód morza. Jakiś okrągły kształt, wielkości piłki, może nieco większy. Czułki potwora zwisały na dół; barwę miał najwyraźniej czarną na tle krwistej wody i podskakiwał co chwila. Czułem, że mdleję. Lecz straszna obawa na samą myśl, iż mogę lec bez pomocy w tym dalekim, złowrogim zmierzchu, użyczyła mi sił do wdrapania się na siodło.



Rozdział XII


I tak oto powróciłem. Przez dłuższy czas tkwiłem w siodle bez czucia. Znowu nastąpiła błyskająca kolejność dni i nocy. znowu słońce przybrało barwę żółtą, a niebo — błękitną. Oddychałem swobodniej. Zmienne zarysy lądów podnosiły się i opadały. Wskazówki na tarczach obracały się wstecz. Wreszcie ujrzałem znów owe mroczne cienie domów, znamiona chylącej się ku upadkowi ludzkości. I one uległy zmianom, znikły, a po nich nastąpiły nowe. Gdy wskazówka milionowa stanęła na zerze, zwolniłem bieg. Zacząłem rozpoznawać nasz styl w budownictwie, znany i swojski. Wskazówka tysięczna zatrzymała się; dnie i noce następowały po sobie coraz wolniej. W końcu wynurzyły się stare mury laboratorium. Z wolna, całkiem wolno zatrzymywałem mechanizm.

Zauważyłem pewien szczegół, który wydał mi się dziwny. Mówiłem wam, zdaje się, że gdym już wystartował w przyszłość, zanim jeszcze ruch nabrał szybkości, pani Watchett przeleciała przez pokój jak piłka. Powracając, znowu znalazłem się w tej chwili, kiedy przechodziła przez laboratorium; lecz teraz ruchy jej miały kierunek odwrotny, bo kiedy drzwi otworzyły się spokojnie, wsunęła się do laboratorium, zwrócona plecami, i znikła w tych samych drzwiach, którymi weszła była poprzednio. Na chwile przedtem zdawało mi się, że widzę Hillyera, ale przemknął on jak błyskawica.

Wówczas zatrzymałem machinę i spostrzegłem stare, ukochane me laboratorium, narzędzia, sprzęty — wszystko tak, jak zostawiłem. Chwiejąc się zszedłem z machiny i usiadłem na kanapce. Przez kilka minut drżałem gwałtownie.

Niebawem przyszło uspokojenie. Dokoła mnie była znowu tak jak dawniej moja pracownia. A może spałem tylko cały ten czas. a podróż ta była tylko snem. A jednak — nie! Wehikuł wyruszył z południowo–wschodniego kąta laboratorium, wrócił zaś na północny zachód i stanął na wprost ściany, przy której widzieliście go wtedy. To wam ukaże dokładną odległość między murawą a piedestałem białego sfinksa, w którym Morlokowie schowali machinę.

Przez czas jakiś nie mogłem zebrać myśli. Wszedłem oto przez korytarz na górę, kulejąc, bo mnie ciągle bolała pięta. Czułem, żem jest straszliwie brudny. Spostrzegłem «Pall Mall Gazette» na stoliku przy drzwiach. Znalazłem tam dzisiejszą datę, a spojrzawszy na regulator ujrzałem, że wskazuje ósmą. Słyszałem wasze głosy i brzęk talerzy. Zawahałem się, gdyż czułem się bardzo obolały i słaby. Później doleciał mnie nęcący zapach mięsa. Otworzyłem drzwi do was. Resztę już wiecie. Umyłem się, dokończyłem obiadu i teraz oto opowiadam wam moje dzieje.

— Wiem — rzekł po małej pauzie — że to wszystko wyda się wam zupełnie nieprawdopodobne, chociaż doprawdy jedyną niewiarygodną rzeczą jest to, że dziś wieczór znajduję się w znanym mi dobrze pokoju, że patrzę na wasze przyjazne twarze ~i opowiadam te oto dziwne przygody.

Spojrzał na Lekarza.

— Nie. Nie spodziewam się, że mi uwierzycie. Traktujcie to jako fantazję lub wizję przyszłości. Przypuśćcie, że wszystko to przyśniło mi się w pracowni, i sądźcie, że rozmyślając nad przeznaczeniem ludzkości spłodziłem w końcu tę fikcję. Bierzcie moje zapewnienia, że jest ona prawdziwa, za sztuczkę aktorską użytą dla spotęgowania wrażenia. Traktując moją wyprawę jak fantazję, co jednak o niej sądzicie?

Wziął fajkę i zaczął swoim zwyczajem uderzać nią nerwowo o żelazne pręty kominka. Nastąpiła chwila ciszy. Zatrzeszczały krzesła, zaszurały buty po dywanie. Odwróciłem wzrok od twarzy Podróżnika i rozejrzałem się po jego słuchaczach. Wszystkie twarze tonęły w ciemności, przed każdą błyszczał tylko maleńki jarzący się punkt. Lekarz wyglądał tak, jakby się wpatrywał w gospodarza. Wydawca patrzał na koniec swego cygara, szóstego z rzędu. Dziennikarz obracał w ręku zegarek. Inni, o ile pamiętam, siedzieli nieruchomo.

Wydawca wstał z westchnieniem. — Co za szkoda, że nie jest pan powieściopisarzem! — rzekł kładąc rękę na ramieniu Podróżnika w Czasie.

— Nie wierzy więc pan?

— No cóż…

— Nie spodziewałem się…

Podróżnik w Czasie zwrócił się do nas:

— Gdzie są zapałki? — spytał. Zapalił fajkę i pykając z niej mówił: — Prawdę rzekłszy… Ja sam ledwo w to wierzę… A zresztą.

W niemym pytaniu utkwił badawczy wzrok w zwiędłych białych kwiatach na stoliku, po czym odwróciwszy rękę, którą trzymał był fajkę, przyglądał się — jak zauważyłem — ledwo zagojonym bliznom na stawach palców.

Lekarz wstał, podszedł do lampy i przyjrzał się kwiatom.

— Słupkowe nieparzyste — powiedział.

Psycholog pochylił się, aby je zobaczyć z bliska, i wyciągnął rękę po kwiatek.

— Niech mnie powieszą, jeżeli nie jest już kwadrans na pierwszą! — krzyknął Dziennikarz. — Jak się dostaniemy do domu?

— Jest mnóstwo dorożek na stacji — rzekł Psycholog.

— Ciekawa rzecz — mówił Lekarz — nie wiem jednak dokładnie, do jakiego rzędu należą te kwiaty. Czy mogę je wziąć?

Podróżnik zawahał się, a później nagle rzekł:

— Nie.

— Skąd je masz naprawdę? — zapytał Lekarz.

Podróżnik w Czasie przyłożył rękę do głowy i mówił jak ktoś, co się stara powstrzymać uciekającą myśl.

— Włożyła mi je do kieszeni Weena, gdy podróżowałem w czasie. — Rozejrzał się po pokoju. — Niech mnie diabli porwą, jeżeli się to wszystko nie zdarzyło naprawdę! Ten pokój, wy i atmosfera codzienności: to za wiele na mą głowę. Czyż istotnie zbudowałem był wehikuł czasu lub choćby jego model? A może to jest tylko sen? Mówią, że życie jest snem. marnym snem niekiedy; ale tu innego stanowiska zająć niepodobna. To szaleństwo. A skąd biorą się sny? Muszę spojrzeć na machinę, jeżeli ona jeszcze jest.

Chwycił spiesznie lampę i poniósł ją przez drzwi na korytarz, oświecając drogę przed sobą. Poszliśmy za nim. W drżącym świetle lampy stała oto najwyraźniej machina, ciężka, duża, o dziwnych kształtach, zrobiona z brązu, hebanu, kości słoniowej i przezroczystego kwarcu. Była solidnie zrobiona — dotykałem bowiem prętów — na kości słoniowej widniały plamy, na dolnych częściach machiny tkwiły kawałki trawy i mchu; a jeden z prętów wygięty był zupełnie.

Podróżnik w Czasie postawił lampę na ławce i przesunął ręką po uszkodzonym pręcie. — Tak jest, w porządku — rzekł. — Opowieść, którą słyszeliście, jest prawdziwa. Przepraszam, że przyprowadziłem was tutaj, na to zimno.

Wziął lampę i w zupełnym milczeniu powróciliśmy do palarni.

Wyszedł z nami do hallu i pomógł Redaktorowi włożyć palto. Lekarz spojrzał w twarz Podróżnika i stwierdzi po pewnym wahaniu, że zapewne jest on chory wskutek przepracowania, na co ten roześmiał się na cały głos. Pamiętam, jak stojąc w otwartych drzwiach zawołał: — Dobranoc.

Wsiadłem do jednej dorożki z Redaktorem. Towarzysz mój mniemał, że całe opowiadanie jest tylko wspaniałą Wagą. Ja zaś nie wiedziałem zgoła, co mam o tym sądzić… Przygody były tak fantastyczne i nieprawdopodobne, opowiadanie natomiast proste i wzbudzające wiarę! Oka w nocy nie zmrużyłem myśląc wciąż o tym. Postanowiłem przyjść nazajutrz i zobaczyć się znowu z Podróżnikiem. Powiedziano mi, że jest w laboratorium, a ponieważ byłem tam jak u siebie, udałem się wprost do niego. Ale laboratorium było puste. Czas jakiś przyglądałem się wehikułowi czasu, sięgnąłem ręką i dotknąłem dźwigni. W tej chwili potężna, ociężale wyglądająca machina podskoczyła jak gałąź wstrząśnięta wiatrem. Ogromnie mnie zdziwiła jej niestatyczność i naraz przypomniałem sobie czasy dzieciństwa, kiedy mi zabraniano ruszać wielu rzeczy. Wróciłem na korytarz. Podróżnik w Czasie spotkał mnie w palarni. Wracał ze swego pokoju. Pod jedną pachą miał niewielki aparat fotograficzny, w drugiej trzymał tłumoczek. Uśmiechnął się, gdy mnie ujrzał, i podał mi łokieć zamiast ręki.

— Jestem strasznie zajęty — rzekł.

— Nie jestże to czasem jakaś mistyfikacja? — zapytałem. — Czyżbyś rzeczywiście podróżował w czasie?

— Rzeczywiście i naprawdę podróżuję — rzekł zaglądając mi szczerze w oczy. Zawahał się. Wzrok jego obiegł pokój.

— Potrzeba mi tylko pół godziny — powiedział. — Wiem, po co przyszedłeś, i bardzo to ładnie z twojej strony. Oto kilka miesięczników. Jeżeli zostaniesz na śniadaniu, złożę ci dowody tej podróży w postaci wszelkich prób i okazów. Darujesz, że cię teraz zostawię samego?

Przystałem, niezupełnie pojmując znaczenie jego słów. a on skinął tylko głową i wyszedł na korytarz.

Słyszałem, jak zatrzasnął drzwi laboratorium, rozsiadłem się w fotelu i wziąłem do rąk gazetę. ..Co on jeszcze zamierza uczynić przed śniadaniem?”

Nagle przypomniałem sobie, że mam się spotkać o tej porze z wydawcą Richardsonem. Spojrzałem na zegarek i stwierdziłem, że ledwie zdążę stawić się na czas. Wstałem i pobiegłem na korytarz, aby powiedzieć o tym Podróżnikowi. Gdy ujmowałem klamkę, usłyszałem dziwnie urwany okrzyk, a także szczęk i łoskot. Kiedy otworzyłem drzwi, owionął mnie wiatr i usłyszałem brzęk szkła spadającego na podłogę. Podróżnika nie było. Przez chwilę widziałem tylko mglistą, niewyraźną postać. Siedziała wśród wirującej masy, ciemnej, a błyszczącej jak metal. Postać ta była tak przejrzysta, że można było widzieć poprzez nią ławkę z arkuszami rysunków. Lecz gdy przetarłem oczy, zjawa zniknęła; wehikułu czasu nigdzie nie dostrzegłem. W głębi laboratorium poza tumanem wirującego kurzu nic więcej nie było, a w oknie pozostał pusty otwór po wybitej tylko co szybie.

Ogarnęło mnie niepojęte zdumienie. Wiedziałem, że stało się coś niezwykłego, przez chwilę jednak nie byłem w stanie pojąć, co też to być mogło. Gdy tak stałem zapatrzony, otworzyły się drzwi wiodące do ogrodu i ukazał się w nich służący.

Spojrzeliśmy po sobie. Zaczęły nam świtać jakieś myśli.

— Pan wyszedł tędy? — zapytałem.

— Nie, panie. Nikt tędy nie wychodził. Spodziewałem się, że go .tu zastanę.

Teraz pojąłem wszystko. Pozostałem tam jednak, narażając się na niechęć Richardsona, i czekałem na Podróżnika, na nowe opowiadanie, być może jeszcze dziwniejsze, na okazy i fotografie, jakie miał z sobą przywieźć. Sądzę jednak obecnie, że musiałbym chyba czekać tak całe życie. Podróżnik w Czasie zniknął przed trzema laty i, jak wszyscy już wiemy, dotychczas jeszcze nie wrócił.



Epilog


Można snuć najdziwniejsze domysły. Czy on kiedykolwiek powróci? Być może dostał się w przeszłość i wpadł pomiędzy krwiożerczych, włosem porosłych dzikusów z epoki kamienia łupanego*, może się dostał w otchłanie morza epoki kredowej* lub znalazł wśród dziwacznych gadów, olbrzymich bestii ziemnowodnych z okresu jurajskiego*. Być może, iż teraz — jeżeli tak można powiedzieć — przechadza się po paleolitycznej* rafie koralowej nawiedzanej przez plezjozaury* lub nad samotnymi słonymi jeziorami okresu triasowego*… A może też rzucił się naprzód, w któryś z wieków najbliższych, kiedy ludzie będą jeszcze ludźmi, lecz zagadnienia naszych czasów będą już rozwiązane, a na dręczące nas pytania znajdą się odpowiedzi… Może sięgnął okresu dojrzałości rasy ludzkiej, ja bowiem sądzę, że niepodobna przypuścić, aby doba obecna, doba ostrożnych doświadczeń, niekompletnych teorii i powszechnego rozdźwięku była istotnie punktem kulminacyjnym rozwoju ludzkości.”

Tak przynajmniej ja sądzę. On, o ile wiem — rozprawialiśmy bowiem o tym długo przed wykończeniem wehikułu czasu — czynił mniej pocieszające przypuszczenia o postępie ludzkości i we wznoszeniu się „cywilizacji widział tylko rosnącą górę głupstw i błędów, która musi kiedyś runąć miażdżąc tych, co ją wznosili. Jeżeli nawet tak jest istotnie, to powinniśmy jednakże żyć tak, jak gdyby było inaczej. Dla mnie przyszłość jest jeszcze mroczna i pusta, jest wielką niewiadomą, na którą miejscami tylko rzuca światło niniejsza opowieść Podróżnika. Na pociechę jednak pozostały mi te dwa dziwne białe kwiaty — zeschłe już, sczerniałe, zmięte i rozsypujące się w proch; świadczą one, że nawet wtedy, kiedy rozum i siła już znikły, uczucia wdzięczności i tkliwości wzajemnej pozostały w sercu człowieka.



Historia pana Elveshama


Spisuję mą historię, choć nie spodziewam się znaleźć wiary u czytających; chciałbym jednak przestrzec następną ofiarę, jeśli to w ogóle możliwe. Nie jest wykluczone, że jakiś inny młodzieniec odniesie korzyść z mojego nieszczęścia. Bo dla mnie — wiem dobrze! — nie ma już nadziei, a nawet w pewnym sensie gotów jestem przyjąć to, co ma nastąpić.

Nazywam się Edward Jerzy Eden. Urodziłem się w Trentham, w hrabstwie Stafford. Mój ojciec był ogrodnikiem. Jako trzyletnie dziecko straciłem matkę, ojca zaś — gdy miałem lat pięć. Adoptował mnie wuj, Jerzy Eden. Ten dobrze znany w Birmingham rzutki dziennikarz był kawalerem i samoukiem. Nie skąpił pieniędzy na moje wykształcenie, pobudzał we mnie ambitną chęć zdobycia pozycji w świecie, a w chwili śmierci — przed czterema laty — pozostawił mi cały swój majątek, wynoszący — po odliczeniu wszystkich podatków i kosztów — około pięciuset funtów. Miałem wtedy lat osiemnaście. W testamencie wuj radził mi przeznaczyć te pieniądze na dalszą naukę. Już poprzednio postanowiłem obrać zawód lekarza i dzięki hojności zmarłego oraz szczęściu przy ubieganiu się o stypendium zostałem studentem medycyny na Uniwersytecie Londyńskim. W czasie gdy rozpoczyna się moja opowieść, mieszkałem przy University Street, pod numerem 11a, w pokoiku na poddaszu, nędznie umeblowanym i pełnym przeciągów, z oknami wychodzącymi na tyły zabudowań Shoolbreda. Pokój ten służył mi zarówno do pracy, jak do nocnego spoczynku, nie mogłem bowiem wydać ani jednego szylinga bez koniecznej potrzeby.

Odnosiłem właśnie podarte buty do szewca, kiedy po raz pierwszy spotkałem się z niewysokim starcem o pożółkłej twarzy, z którym tak nierozerwalnie sprzęgły się moje losy.

W chwili, gdy otwierałem drzwi, stał na skraju chodnika, wpatrując się niepewnie w numer mego domu. Jego oczy — szare oczy bez blasku w obwódce zaczerwienionych powiek — spoczęły na mojej twarzy i natychmiast zmarszczki na obliczu starca ułożyły się w przyjazny uśmiech.

— Zjawia się pan w samą porę — rzekł. — Zapomniałem numeru pańskiego mieszkania. Jak się pan miewa, panie Eden?

Zaskoczył mnie jego poufały ton, gdyż nigdy przedtem, nie widziałem tego człowieka. Było mi trochę nieprzyjemnie, że mnie przyłapał z butami pod pachą. Dostrzegł moje zakłopotanie.

— Zastanawia się pan, kim, u licha, jestem? Przyjacielem, proszę mi wierzyć. Widywałem już pana nieraz, choć pan mnie nie zauważał. Czy moglibyśmy tu gdzieś porozmawiać ?

Zawahałem się. Mój nędzny pokoik na poddaszu nie każdemu należało prezentować.

— Przejdźmy się kawałek — zaproponowałem. — Okoliczności, niestety… — i uczyniłem ręką gest, który wyjaśnił rzecz całą, nim zacząłem o niej mówić.

— Ach, tak — rzekł starzec rozglądając się w prawo i lewo. — Pospacerować? Dokąd pójdziemy? — Cisnąłem buty na korytarz. — Niech pan posłucha — rzucił nagle. — Proszę zjeść ze mną obiad, panie Eden. Jestem już stary, bardzo stary, nie umiem mówić jasno, a wśród hałasu ulicznego mój słaby głos…

Tak perswadując położył mi na ramieniu kościstą i nieco drżącą dłoń. Byłem jeszcze tak młody, że wypadało przyjąć zaproszenie od starszego pana. Jednakże nie sprawiło mi ono przyjemności.

— Wolałbym… — zacząłem.

— Ale ja wolałbym… — podchwycił — a ze względu na moje siwe włosy z pewnością należy mi się trochę uprzejmości.

Uległem więc i poszedłem z nim. Zabrał mnie do eleganckiej restauracji; szedłem wolno, dostosowując się do jego kroków. Podczas obiadu — tak wykwintnego, że podobnego nigdy nie jadłem — nie zdołałem dowiedzieć się, dlaczego tu przyszliśmy, ale za to miałem możność lepiej mu się przyjrzeć. Starannie ogolona twarz staruszka była chuda i pomarszczona, zwiędłe wargi odsłaniały sztuczne zęby, głowę zaś porastały z rzadka siwe i nieco zbyt długie włosy. Wydawał rai się niski — ale prawdę mówiąc, wszyscy ludzie na ogół wydawali mi się niscy. Ramiona miał spadziste, pochylone do przodu. Gdy się w niego bacznie wpatrywałem, nie mogło ujść mojej uwagi, że i on mnie obserwuje: oczy jego mierzyły mnie z łakomym jakimś błyskiem, przebiegając od szerokich ramion do opalonych dłoni i z powrotem — aż do pełnej piegów twarzy.

— A teraz — odezwał się, gdy zapaliliśmy papierosy — pora przystąpić do interesu. Muszę wyznać panu, że jestem starym, bardzo już starym człowiekiem — tu przerwał na chwilę. — Tak się złożyło, że posiadam pieniądze i wkrótce nie będą mi już potrzebne, a nie mam dziecka, któremu mógłbym je pozostawić.

Pomyślałem sobie, że może próbuje zdobyć podstępem moje zaufanie, i postanowiłem mieć się na baczności, by nie stracić tego, co jeszcze pozostało z pięciuset funtów. Począł się rozwodzić na temat swej samotności i kłopotów, jakie ma ze znalezieniem właściwego przeznaczenia dla swych pieniędzy.

— Rozważałem już różne projekty, myślałem o dobroczynności, rozmaitych instytucjach, stypendiach, bibliotekach i w końcu doszedłem do wniosku — wpił we mnie wzrok — że wyszukam jakiegoś ambitnego, uczciwego a biednego młodzieńca o zdrowym ciele i zdrowej duszy i, krótko mówiąc, uczynię go swym dziedzicem, oddam mu wszystko, co posiadam… Oddam mu wszystko, co posiadam — powtórzył. — W jednej więc chwili wzniesie się on ponad troski i walki, wśród których rozwijał dotychczas swe zamiłowania; uzyska wolność, otworzą się przed nim szerokie możliwości.

Starałem się zachować obojętność. Z oczywistą obłudą rzekłem:

— I aby znaleźć tę osobę, potrzebuje pan mojej pomocy?

Uśmiechnął się i rzucił mi spojrzenie sponad papierosa, a ja roześmiałem się widząc, że nie zwiodą go pozory.

— Cóż za przyszłość czeka tego młodzieńca! — mówił. — Żal mnie ogarnia na myśl, że ja zbierałem, aby kto inny mógł wydawać. Ale są, naturalnie, pewne warunki, pewne zobowiązania. Mój wybraniec będzie na przykład musiał przyjąć moje nazwisko. Nie można przecież oczekiwać, że otrzyma się wszystko i nie da nic w zamian. Nim go uczynię spadkobiercą, chcę szczegółowo poznać jego życie. Musi być zdrów. Chcę wiedzieć, co pozostawili mu w spadku przodkowie, na co zmarli jego rodzice, muszę dokładnie poznać jego obyczaje.

Te słowa ochłodziły nieco gratulacje, jakie już sobie w cichości ducha składałem.

— Czy mam to rozumieć — odezwałem się — że ja?…

— Tak — odparł gwałtownie. — Tak. Pan.

Nie odrzekłem nic. Imaginacja moja rozigrała się. a wrodzony sceptycyzm nie zdołał pohamować jej wzlotów. Nie czułem jednak wcale wdzięczności. Nie wiedziałem, co powiedzieć i jak powiedzieć.

— Ale dlaczego właśnie ja? — spytałem w końcu.

Wyjaśnił, że chce pozostawić swe pieniądze człowiekowi, co do którego mógłby mieć zupełną pewność — o ile w ogóle można mieć taką pewność! — że jest zdrów i kieruje się zasadami honoru, a profesor Hashar postawił mnie kiedyś za wzór młodzieńca zdrowego pod względem fizycznym, moralnym i umysłowym.

Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie ze starcem: Otaczał się wielką tajemnicą. Oznajmił, że nie wyjawi mi na razie swego nazwiska, a gdy odpowiedziałem na kilka jego pytań, rozstał się ze mną u drzwi restauracji. Zauważyłem, że płacąc za obiad wyciągnął z kieszeni garść złotych monet. Zdumiewało mnie, że taki nacisk kładzie na kwestię mego zdrowia. Stosując się do umowy z nim, tego samego dnia złożyłem podanie do Towarzystwa Ubezpieczeń o ubezpieczenie mego życia na wysoką stawkę i w ciągu następnego tygodnia zostałem gruntownie przebadany przez lekarzy będących rzeczoznawcami tego Towarzystwa. Nie zadowolił się tym jednak i zażądał jeszcze opinii sławnego doktora Hendersona. Dopiero przed. samymi Zielonymi Świątkami, w piątek, starzec zdobył się na decyzję. Wieczorem tego dnia — dochodziła już dziewiąta, a ja wkuwałem właśnie wzory chemiczne przygotowując się do wstępnych egzaminów — zawołał mnie. Stał w korytarzu, pod rzucającą słaby blask lampą gazową, a twarz jego była jakąś dziwną grą cieni. Odniosłem wrażenie, że przygarbił się jeszcze od czasu naszej pierwszej rozmowy i policzki jego bardziej się zapadły. Głos mu drżał ze „wzruszenia.

— Wszystko w porządku, panie Eden — powiedział. — Wszystko w zupełnym porządku. W tym wielkim dniu musi pan zjeść ze mną kolację, aby uczcić swój sukces — tu przerwał mu kaszel. — Nie będzie pan nawet musiał długo czekać — dodał i jedną kościstą ręką przesunął chusteczką po wargach, a drugą chwycił moją dłoń. — Na pewno nie będzie pan musiał długo czekać.

Wyszliśmy z domu i wsiedli do dorożki. Żywo staje mi w wyobraźni każdy szczegół przejażdżki, kontrast gazowych, naftowych i elektrycznych świateł, tłumy ludzi na ulicach, restauracja przy Regent Street, do której weszliśmy, wspaniały obiad, jaki nam podano. Z początku byłem nieco onieśmielony spojrzeniami, jakie eleganccy kelnerzy rzucali na mój ubogi strój, a zażenowanie moje powiększyły jeszcze kłopoty z pestkami oliwek. Później jednak, pod wpływem szampana krew poczęła mi żywiej krążyć i wróciła pewność siebie. Starzec mówił najpierw o sobie. Już w dorożce wyjawił mi swoje nazwisko. Miałem przed sobą Egberta Elveshama, uczonego, o którym słyszałem w szkole od najmłodszych lat. Wydawało mi się wprost nie do pojęcia, że mędrzec, którego intelekt od tak dawna kształtował moje myśli, ów ideał, sława i siedzący przede mną zgrzybiały, niepozorny starzec — to jedno! Przekonany jestem, że podobnego uczucia zawodu doznaje każdy młodzieniec, znalazłszy się niespodzianie wśród sławnych ludzi. Starzec mówił o tym, jak wspaniała przyszłość odsłoni się przede mną, gdy zgaśnie wątły płomyk jego życia. Mówił o swych domach, prawach na książki, inwestycjach. Nigdy nie przypuszczałem, że uczeni mogą być aż tak bogaci. Z zazdrością przyglądał się, jak jadłem i piłem.

— Cóż to za rozmach życiowy — zauważył, a potem dodał z westchnieniem, które wydało mi się westchnieniem ulgi: — Już niedługo.

— No tak — mówiłem, a w głowie szumiało mi wino — mam przyszłość przed sobą, całkiem, zdaje się, nęcącą dzięki panu. Zostaję zaszczycony pańskim nazwiskiem. Ale pan ma za sobą przeszłość, a taka przeszłość warta jest całej mojej przyszłości.

Potrząsnął głową i uśmiechnął się ze smutną nieco wdzięcznością za tak pochlebne słowa.

— Pańskiej przyszłości? — powtórzył. — Czyż doprawdy zgodziłby się pan na taką zamianę?

Zbliżył się kelner z trunkami.

— Nie oponował pan przeciw przyjęciu mego nazwiska, zajęciu mojej pozycji, ale czy doprawdy przyjąłby pan dobrowolnie moje lata?

— Wraz z pana osiągnięciami — odpowiedziałem rycersko.

Uśmiechnął się ponownie.

— Likier dla nas obu — powiedział kelnerowi i poświęcił swą uwagę małej papierowej paczuszce wyjętej z kieszeni. — Ta godzina — rzekł — ta poobiednia godzina to czas mało ważnych spraw. Oto źdźbło mojej nie opublikowanej mądrości. — Trzęsącymi się, pożółkłymi palcami rozwinął pakiecik i pokazał znajdującą się w papierku odrobinę różowego proszku. — To… — powiedział. — Niechaj pan sam zgadnie, co to jest. Ale jeśli dosypać bodaj szczyptę tego proszku do likieru, otrzyma się boski napój.

Wielkie szare oczy starca wpatrywały się we mnie z niepojętym jakimś wyrazem.

Doznałem niemałego wstrząsu widząc, że sławny profesor zaprząta mój umysł troską o smak trunku. Jednakże udawałem zainteresowanie dla jego słabostki, byłem bowiem tak pijany, że nietrudno mi przyszło zdobyć się na pochlebstwo.

Wsypał po połowie proszku do dwu małych kieliszków, po czym podniósł się z krzesła z nieoczekiwaną godnością i wyciągnął ku mnie rękę z likierem. Poszedłem za jego przykładem. Zabrzęczało szkło.

— Oby pan szybko objął swe dziedzictwo! — powiedział podnosząc kieliszek do ust.

— O nie! — zawołałem spiesznie. — Nie za to pijemy.

Zatrzymał rękę niemal już przy wargach. Jego spojrzenie paliło mnie.

— Długich lat! — rzekłem. Zawahał się.

— Długich lat! — powiedział i zaśmiał się krótko, gwałtownie.

Jego oczy patrzyły wprost w moje, a gdy wychylałem kieliszek, doznałem dziwnego, przejmującego wrażenia. Ledwo napój zwilżył mi usta, w głowie powstał straszliwy zamęt. Czułem, namacalnie czułem, jak mi się coś przesuwa w mózgu. Jazgotliwe brzęczenie rozległo się w uszach. Nie zauważyłem smaku ani aromatu napoju. Szare palące spojrzenie wypełniło moją świadomość. Wydawało się, że trwa to bez końca: przełknięcie likieru, zamęt i szum w głowie. Z podświadomości wynurzały się mgliste, dziwne obrazy wpółzapomnianych przeżyć i tłocząc się w nieprzytomnym wirze zapadały w niepamięć. Wreszcie starzec przerwał zaklęcie. Z nagłym, głośnym westchnieniem postawił kieliszek na stoliku.

— No i cóż? — spytał.

— Wspaniale — odrzekłem, choć nie poczułem smaku trunku. Głowa mi pękała. Usiadłem. Chaos ogarnął umysł. A potem widziałem wszystko jasno, w jakimś zmniejszeniu, jak gdybym oglądał świat przez wklęsłe okulary. Towarzysz mój zdradzał zdenerwowanie. Począł się śpieszyć. Wyciągnął z kieszeni zegarek i skrzywił się.

— Siedem minut po jedenastej. A jeszcze dziś wieczorem muszę… Siedem… dwadzieścia pięć… Waterloo! Muszę już iść!

Zażądał rachunku. Nie mógł dać sobie rady z paltem. Usłużni kelnerzy nadbiegli z pomocą. W chwilę później żegnałem się z nim stojąc przy dorożce i doznając dziwnego wrażenia, jak gdybym… jakże to wyrazić? Jak gdybym nie tylko widział, ale i czuł — przez odwróconą lornetkę.

— Ten proszek! — powiedział starzec. Dotknął dłonią ust. — Nie powinienem był dawać go panu. Będzie pan miał straszny ból głowy jutro. Chwileczkę! — Oto jest — wręczył mi coś małego i płaskiego jak papierek z gorzkimi solami. — Trzeba to zażyć z wodą, przed snem. Tamten proszek to był narkotyk. Ale dopiero przed snem, proszę pamiętać. Rozjaśni to panu w głowie. To wszystko. No, jeszcze raz uściśnijmy sobie dłonie. Futurus!

Ścisnąłem jego pomarszczoną rękę.

— Do widzenia — powiedział. Widząc jego opadające powieki odniosłem wrażenie, że i na nim również pozostawił wpływ ów skręcający mózg kordiał.

Nagle przypomniał sobie jeszcze o czymś i aż drgnął, pomacał się po kieszeni i wyciągnął drugą paczuszkę, tym razem rulonik kształtu i wielkości mydła do golenia.

— Proszę — rzekł. — Byłbym zapomniał. Niech pan tego nie otwiera, aż jutro, gdy przyjdę, ale proszę wziąć to już teraz.

Pakiecik był tak ciężki, że omal go nie upuściłem. — Dobrze — odrzekłem. Woźnica zaciął konia, a przez szybkę pojazdu ujrzałem wykrzywioną w uśmiechu twarz starca. W ręku miałem białą paczuszkę z czerwonymi pieczęciami na końcach i po brzegach.

— Jeśli to nie pieniądze — powiedziałem — to platyna lub ołów.

Starannie wcisnąłem paczuszkę do kieszeni. Kręciło mi się w głowie, gdy wracając do domu mijałem zapóźnionych włóczęgów na Regent Street i szedłem przez ciemne ulice na tyłach Portland Road. Z całą wyrazistością uprzytamniam sobie uczucia, jakich doświadczałem, choć były one bardzo osobliwe. Tak dalece pozostałem jeszcze sobą, że spostrzegłem dziwny stan mego umysłu i zastanawiałem się, czy ów proszek to było opium, narkotyk, którego dotychczas nie znałem. Trudno jest mi teraz opisać istotę i przejawy mojej umysłowej odmiany — można by ją w przybliżeniu określić jako rozdwojenie jaźni. Gdy szedłem w górę Regent Street, w umyśle moim kołatało się zdumiewające przeświadczenie, że jest to stacja Waterloo, i brała mnie chętka, by wsiąść do politechniki, tak jak się wsiada do pociągu. Przetarłem dłonią oczy — i znowu znalazłem się na Regent Street. Jak by to rzec? Widzicie przed sobą zręcznego aktora, który patrzy na was spokojnie, potem nagle wykrzywia się — i spójrzcie! Oto zupełnie kto inny! Czy byłoby zbyt absurdalne, gdybym oświadczył, że w moim pojęciu w owej chwili właśnie uczyniła to Regent Street? Następnie, odzyskawszy poczucie, że znajduję się na Regent Street, dręczony byłem zdumiewającymi wspomnieniami, które wyrastały jak spod ziemi. „Przed trzydziestu laty — myślałem — tutaj poróżniłem się z moim bratem”. Nagle, ku zdziwieniu i zachęcie nocnych włóczęgów, wybuchnąłem śmiechem. Przed trzydziestu laty nie było mnie na świecie, a nigdy w życiu nie mogłem się pochwalić, że mam brata. Uznałem to za skutek oszałamiającego trunku, gdyż gorzkie uczucie żalu za straconym bratem gnębiło mnie nadal. Gdy mijałem Portland Road, szaleństwo przybrało inną formę. Zacząłem sobie przypominać nie istniejące już sklepy i porównywać ulicę z tym, czym była dawniej. Niespokojny, zmącony proces myślenia po wypiciu to rzecz zupełnie zrozumiała, ale zaskoczony byłem pojawieniem się przedziwnie wyrazistych, choć urojonych wspomnień. Zdumiewał mnie nie tylko charakter obrazów, które zakradły się do mojego umysłu, ale również charakter tych, których brak mnie męczył. Zatrzymałem się naprzeciwko sklepu Stevensa, przyrodnika, i łamałem sobie głowę nad tym, co on ma ze mną wspólnego. Przejechał omnibus, a mnie wydało się, że słyszę dudnienie pociągu. Zanurzyłem się niejako w mroczną otchłań, chcąc odnaleźć to wspomnienie. — No, naturalnie — rzekłem w końcu — przecież obiecał mi dać jutro trzy żaby. Że też mogłem o tym zapomnieć.

Czy nadal jeszcze pokazują dzieciom obrazki z latarni magicznej? Gdy ja je oglądałem, każdy z obrazów zwykł wynurzać się mgliście jak duch, potem stawał się coraz wyraźniejszy, aż wreszcie przesłaniał sobą poprzedni. Wydało mi się, że w ten właśnie sposób upiorny korowód nie znanych mi wzruszeń pojawiał się w miejsce zwykłych moich przeżyć.

Oszołomiony i trochę przestraszony szedłem Euston Road ku Tottenham Court i zaledwie zdawałem sobie sprawę z tego, że idę inaczej niż zazwyczaj, na ogół bowiem skracałem sobie drogę poprzez plątaninę bocznych przejść na zapleczu tej ulicy. Skręciłem na University Street i nagle zorientowałem się, że nie pamiętam numeru mego domu. Najwyższym wysiłkiem przywołałem z niepamięci cyfrę 11a, odniosłem jednak wrażenie, że ktoś mi to powiedział, ale nie wiedziałem, kto. Starałem się odzyskać równowagę umysłu, przywodząc na myśl wszelkie okoliczności towarzyszące obiadowi. W żaden sposób nie mogłem wyobrazić sobie twarzy fundatora tej uczty; widziałem ją tylko jako niewyraźny cień, podobnie jak każdy z nas widzi własną twarz odbitą w szybie, przez którą patrzy. Zamiast niego natomiast, w dziwny jakiś sposób, zupełnie jakbym patrzył cudzymi oczami, malował się w wyobraźni obraz mnie samego, siedzącego u stołu, rozmownego, z płonącymi policzkami i błyszczącymi oczami.

— Muszę zażyć ten drugi proszek — rzekłem. — To już staje się nie do wytrzymania.

Szukałem świecy i zapałek w niewłaściwym końcu korytarza i nie byłem pewny, na którym piętrze znajduje się mój pokój.

— Upiłem się — szepnąłem. — To nie ulega wątpliwości. — I, jak gdyby dla poparcia tego twierdzenia, tłukłem się na klatce schodowej.

Na pierwszy rzut oka pokój wydał mi się obcy. — Cóż u licha! — szepnąłem. Rozejrzałem się dokoła. Zdawało mi się, że zdobywszy się na ten wysiłek, wróciłem do przytomności i urojona obcość pokooju ustąpiła konkretnym, znanym kształtom. Oto stare lustro, moje notatki przypięte do ramy, mój codzienny garnitur. A jednak to wszystko w gruncie rzeczy nie było całkiem realne. Do umysłu mego wdarło się idiotyczne przekonanie, że znajduję się w przedziale pociągu, który właśnie staje, i spoglądam na nieznaną stację. By odzyskać poczucie rzeczywistości, silnie chwyciłem za poręcz łóżka.

— Może to chorobliwe jasnowidzenie — szepnąłem. — Muszę napisać do Towarzystwa Wiedzy Psychicznej.

Położyłem rulonik na nocnym stoliku, usiadłem na łóżku i zacząłem zdejmować buty. Wydało mi się, że poprzez obraz moich obecnych przeżyć zaczyna coraz wyraźniej przeświecać jakiś inny obraz znajdujący się pod nim.

— Do licha! — krzyknąłem. — Zmysły tracę czy jestem jednocześnie w dwóch miejscach?

Wpółrozebrany, wsypałem proszek do szklanki i wypiłem. Napój musował, miał kolor świecącego bursztynu. Nim zdążyłem się położyć, w umyśle mym zapanował spokój. Poczułem chłód poduszki pod policzkiem i w tym samym chyba momencie zasnąłem.

Zbudziłem się nagle ze snu o dziwnych zwierzętach. Leżałem na plecach. Każdemu chyba znane są te okropne, wstrząsające sny, z których ucieka się w jawę z niepojętym uczuciem lęku. Czułem jakiś osobliwy smak w ustach, znużenie w całym ciele, doznawałem przykrego wrażenia, jakbym się nie mieścił we własnej skórze. Starałem się nie poruszyć nawet głową, w nadziei, że poczucie obcości i lęku minie i zdołam znów zasnąć. Lecz sen nie przychodził, pogłębiał się natomiast nastrój niesamowitości. Początkowo jednak nie dostrzegałem nic, co by mnie mogło napawać lękiem. W pokoju panował półmrok, niewiele różniący się od zupełnej ciemności, i na jego tle słabo rysowały się niewyraźne kontury mebli, plamy absolutnej czerni. Nie podnosząc głowy z poduszki, wytężyłem wzrok.

Przyszło mi na myśl, że ktoś zakradł się do pokoju, aby mi zabrać pieniądze, więc przez chwilę leżałem cicho i oddychałem głęboko, udając śpiącego. Zdałem sobie wreszcie sprawę, że uległem złudzeniu. Mimo to jednak nie opuszczało mnie dręczące poczucie, że stało się coś złego. Zdobyłem, się na wysiłek, uniosłem głowę i próbowałem przeniknąć otaczające mnie ciemności. Nie mogłem zrozumieć, o co chodzi. Wpatrywałem się w ciemne kształty, które mnie otaczały, w mniejsze i większe plamy czerni, kryjące story, kominek, stół, półki na książki i inne przedmioty. Nagle ich formy wydały mi się obce. Czyżby ktoś przesunął łóżko? W tym miejscu powinny być półki, a widzę tam coś na kształt białego całunu, coś, co w żadnym razie, z którejkolwiek by strony spojrzeć, nie wygląda na półki. Nie przypomina też wiszącej na krześle koszuli, gdyż jest na to o wiele za duże.

Walcząc z godnym dziecka przerażeniem, zrzucam z siebie kołdrę i próbuję wysunąć nogi z łóżka. Lecz zamiast dotknąć podłogi, stopy moje sięgają zaledwie brzegu materaca. Posuwam się niejako o krok dalej i siadam na skraju łóżka. Obok łóżka powinna być ściana, a na złamanym krześle — zapałki. Wyciągnięta ręka nic jednak nie znajduje. Macham nią w ciemnościach i dotykam czegoś miękkiego i grubego, co zwisa ciężko i szeleści mi w palcach. Chwytam to i ciągnę — okazuje się, że to zasłona, wisząca w głowach łóżka.

Wytrzeźwiałem zupełnie i zrozumiałem, że znajduję się w obcym pokoju. Zdumiałem się. Próbowałem przypomnieć sobie, co zdarzyło się wieczorem, i o dziwo, stanęło mi to zupełnie wyraźnie w pamięci: kolacja, przyjęcie małych paczuszek, obawa, czy się nie upiłem, powolne rozbieranie się, chłód poduszki na moim rozpalonym, policzku. Nagle zbudziły się podejrzenia. Czy było to tej nocy, czy poprzedniej ? W każdym, razie ten pokój wydawał mi się obcy i nie mogłem pojąć, jak się tu dostałem. Blada, matowa plama stawała się coraz bardziej biała. Zrozumiałem wreszcie, że to okno, dojrzałem ciemny zarys owalnego lustra toalety na tle słabo przeświecającego przez kotarę przedświtu. Wstałem i ogarnęło mnie zdziwienie, gdy poczułem, że nie mam sił, że nogi uginają się pode mną. Wyciągnąwszy drżącą rękę posuwałem się wolno ku oknu i minio tej ostrożności nabiłem sobie guza na kolanie, uderzywszy po drodze o krzesło. Macałem ręką koło lustra, chcąc znaleźć sznur od story. Przekonałem się, że lustro było duże, miało mosiężne lichtarze, ale nie mogłem natrafić na sznur. Przypadkowo ująłem w rękę jakiś pomponik, bzyknęła sprężyna i zasłona się podniosła.

Ujrzałem teraz zupełnie mi nie znany widok. Chmury zasnuwały niebo i przez ich puszystą szarość przesączał się słaby blask świtu. Na horyzoncie firmament obrzeżała krwista czerwień. W dole panował mrok, majaczyły niewyraźne jakieś kształty, mgliste pagórki w oddali, ciemna masa budynków strzelających w górę wieżyczkami, a pod oknem rysowała się koronka czarnych krzaków i popielatych dróżek. Widok ten był mi tak zupełnie obcy, że przez chwilę uważałem go za sen. Począłem macać ręką toaletkę, zrobioną, zdaje się, z politurowanego drewna, i odniosłem wrażenie, że właściciel dbał o to, by ją odpowiednio zastawić. Wyczułem palcami kilka buteleczek z rżniętego szkła i jakiś dziwny przedmiot o kształcie podkowy, spoczywający na talerzyku. Nie mogłem znaleźć zapałek ani lichtarza ze świecą. Ponownie skierowałem wzrok na pokój. Teraz, gdy stora nie zasłaniała okna, z ciemności wynurzyły się upiorne, niewyraźne zarysy mebli. W głębi stało ogromne łóżko z firankami, tuż przy nim bielał kominek wyłożony kamieniem o marmurowym połysku.

Wsparłem się o toaletkę, zamknąłem oczy i otworzyłem je ponownie, próbując zebrać myśli. Wszystko to było zbyt realne, bym mógł przypuścić, że śnię.

Przyszło mi na myśl, że na skutek wypicia owego oszałamiającego trunku w pamięci mojej powstała luka. Może dostałem spadek i na wiadomość o swym wielkim szczęściu straciłem pamięć? Jeśli trochę poczekam, zapewne znowu wszystko stanie się dla mnie jasne. A jednak wspomnienie obiadu z Elveshamem było żywe i świeże: szampan, obserwujący nas kelnerzy, proszek, napoje — dałbym głowę, że działo się to zaledwie przed kilku godzinami.

A potem nastąpiło pewne wydarzenie, drobne, ale straszliwe, że drżę wspominając tę chwilę. Odezwałem się głośno. Powiedziałem: — Jakże się tu, u diaska, dostałem? — i usłyszałem cudzy głos!

To nie był mój głos, to był głos cienki, bełkotliwy, głos, któremu inny układ kości policzkowych nadał odmienne brzmienie. Aby się upewnić, dotknąłem jedną dłonią drugiej i namacałem luźne fałdy skóry, kościstość i wiotkość starości. — Na pewno — powiedziałem tym straszliwym głosem, który jakimś trafem usadowił się w mym gardle — na pewno to wszystko jest snem! — Momentalnym, bezwiednym ruchem wsadziłem palce do ust. Zęby zniknęły. Koniuszki palców przesuwały się po miękkiej, równej powierzchni pomarszczonych dziąseł. Zrobiło mi się słabo z obrzydzenia i grozy.

Gwałtownie zapragnąłem zobaczyć siebie, zdać sobie od razu i w pełni sprawę z potwornej przemiany, jaka się we mnie dokonała. Pokuśtykałem do kominka i macałem po nim szukając zapałek. Gdy byłem tym zajęty, wydarł mi się z gardła głuchy kaszel i otuliłem się grubą flanelową piżamą, w którą byłem ubrany. Nie znalazłem zapałek, lecz nagle uczułem zimno w rękach i nogach. Pociągając nosem, kaszląc i zapewne jęcząc z cicha, powlokłem się z powrotem do łóżka. — To na pewno sen — skowyczałem gramoląc się na posłanie. — To na pewno sen. — Powtarzałem wciąż to samo, zwyczajem starców. Naciągnąłem pościel na ramiona, na uszy, wsunąłem wyschłą rękę pod poduszkę, zdecydowany uspokoić się i zasnąć. To sen, oczywiście. Do rana się prześni, zbudzę się młody, pełen sił i energii i będę dalej studiować. Zamknąłem oczy, oddychałem równomiernie, a gdy mimo to nie ogarniała mnie senność, począłem powoli podnosić cyfry do trzeciej potęgi.

Lecz pragnienie moje nie miało się spełnić. Nie mogłem usnąć. Coraz silniej opanowywało mnie przeświadczenie, że naprawdę dokonała się przemiana, że jest nieodwracalną rzeczywistością. Po chwili, zapomniawszy o trzeciej potędze, leżałem z szeroko otwartymi oczami, a me kościste palce dotykały pomarszczonych dziąseł. Tak więc nagle, niespodziewanie stałem się starcem… W jakiś niepojęty sposób przeskoczyłem młodość i wiek dojrzały i znalazłem się w późnej starości. W jakiś niepojęty sposób wydarto mi wszystko najlepsze z życia: miłość, walkę, siły, nadzieje. Ukryłem twarz w poduszce i starałem się przekonać samego siebie, że najpewniej ulegam halucynacji. Niepostrzeżenie, z wolna rozwidniało się.

W końcu, wiedząc, że już nie zdołam zasnąć, usiadłem na łóżku i rozejrzałem się dokoła. W zimnym półświetle widać było wyraźnie pokój. Był duży, dobrze umeblowany, lepiej umeblowany niż jakikolwiek pokój, w którym zdarzyło mi się nocować. We wnęce na małej podstawce wynurzał się z półcienia lichtarz ze świecą i zapałki. Zrzuciłem kołdrę i drżąc z zimna o tym wczesnym poranku, chociaż było to lato, wstałem z łóżka i zapaliłem świecę. A potem, dygocąc tak okropnie, że gaśnik od świecy dzwonił na podstawce, podreptałem do lustra i ujrzałem w nim… twarz Elveshama!

Była to straszliwa chwila. Właśnie tego niejasno się obawiałem, lecz lęk ów nie osłabił wrażenia. Elvesham zawsze wydawał mi się słaby i godny litości, lecz teraz, okryty jedynie zwykłą flanelową piżamą rozchylającą się na piersi i ukazującą żylastą szyję — teraz, gdy patrzałem na jego ciało jako na moje własne — wydał mi się tak nędzny i zgrzybiały, że zbrakłoby chyba słów, by to opisać. Zapadłe policzki, rozczochrane i brudne siwe włosy, kaprawe, załzawione oczy, drżące, pomarszczone wargi, a zwłaszcza warga dolna, z wywiniętym na zewnątrz różowym brzegiem, odsłaniająca te straszliwe, ciemne dziąsła! O ty, który czytasz te słowa — twoje ciało i duch starzeją się równomiernie, zgodnie z prawami natury, więc pojąć nie zdołasz, czym było dla mnie to przeklęte więzienie!

Być młodym, pełnym pragnień i sił młodości i zostać nagle zamkniętym, wtłoczonym w to chylące się do upadku ciało, i czekać na śmierć…

Ale odbiegam od mojej opowieści. Przez pewien czas byłem jak ogłuszony przemianą, która się we mnie dokonała. Nadszedł biały dzień, nim opanowałem się na tyle, by móc zebrać myśli. W jakiś niewytłumaczalny sposób odmieniono mnie, choć nie potrafię powiedzieć, jak tego dokonano, jeżeli nie za pomocą magii. Gdy myślałem o tym, uprzytomniłem sobie diabelską pomysłowość Elveshama. Było jasne, że skoro ja znajduję się w jego ciele, to on musi znajdować się w moim, musi posiadać moje siły, mieć przed sobą moją przyszłość. Ale jak się o tym przekonać? Gdy tak rozmyślałem, wydało mi się to wszystko tak nieprawdopodobne, że zamęt ogarnął mój umysł, musiałem się uszczypnąć, pomacać bezzębne dziąsła, popatrzeć w lustro na swe odbicie, dotknąć otaczających mnie przedmiotów, aby odzyskać panowanie nad sobą i spojrzeć trzeźwo na rzeczywistość. Czyż całe życie jest przywidzeniem? C/y ja naprawdę stałem się Elveshamem, a on mną? Czyżbym wczoraj tylko śnił o Edenie? Czy Eden w ogóle istnieje? Ale jeśli ja jestem Elveshamem, powinienem pamiętać, gdzie byłem poprzedniego rana, powinienem wiedzieć, jak nazywa się miasto, w którym mieszkam, co zdarzyło się, nim zacząłem śnić. Targały mną sprzeczne myśli. Przypomniałem sobie dziwaczne rozdwojenie wspomnień, jakie przeżywałem ubiegłej nocy. Lecz teraz w umyśle mym panował ład. Nie mogłem przywołać śladu innych wspomnień, prócz wspomnień należących do Edena.

— To doprowadzi mnie do obłędu! —zawołałem piskliwym głosem. Zerwałem się na nogi, przywlokłem swe słabe, ociężałe ciało do umywalni, zanurzyłem siwą głowę w miednicy z zimną wodą. Wytarłem włosy ręcznikiem i znów wytężyłem pamięć, ale znów bez skutku. Czułem ponad wszelką wątpliwość, że jestem Edenem, nie Elveshamem. Ale Edenem w ciele Elveshama.

Gdybym żył w innej epoce, byłbym się poddał losowi, uznawszy, że zostałem, zaczarowany. Ale w tych pełnych sceptycyzmu czasach nie zdarzają się cuda. To był jakiś trik psychologiczny. To co wywołał narkotyk i silny wzrok, potrafi z pewnością usunąć narkotyk i silny wzrok albo podobny zabieg. Ludzie i dawniej tracili pamięć. Ale żeby wymienić swoje wspomnienia, tak jak wymienia się parasolki! Zaśmiałem się. Niestety! Nie był to zdrowy śmiech, ale zduszony, starczy chichot. Wyobraziłem sobie, jak stary Elvesham szydzi z mojej niedoli, i wszystkie moje uczucia zmroził poryw bezsilnej złości, nie znanej mi dawniej. Począłem spiesznie kłaść na siebie ubranie, rozrzucone po podłodze, i dopiero gdy się ubrałem, zorientowałem się, że włożyłem strój wieczorowy. Otworzyłem szafę i znalazłem codzienne ubranie: kraciaste spodnie i staroświecki surdut. Czcigodną moją czaszkę nakryłem czapeczką i pokasłując z wysiłku wyszedłem na klatkę schodową.

Było zapewne przed szóstą, nie odsłonięto jeszcze okien, w całym domu panowała cisza. Z przestronnej klatki schodowej biegły w dół do mrocznego holu szerokie, pokryte ciemnym dywanem schody. Przez uchylone drzwi, tuż przed sobą, ujrzałem biurko, obrotową szafę na książki, tył gabinetowego krzesła, bogaty zbiór oprawnych książek na półkach.

— To mój gabinet — wybełkotałem i przeszedłem przez klatkę schodową. Dźwięk mego głosu obudził we mnie pewną myśl, wróciłem do sypialni i założyłem sztuczne szczęki. Wsunęły się lekko na dziąsła, świadcząc, że były używane od dawna.

— Tak jest lepiej — powiedziałem i zwarłem mocno szczęki, a potem wróciłem do gabinetu.

Szuflady biurka były zamknięte. Zamknięty był również zasuwany wierzch. Nie mogłem dostrzec żadnych wskazówek, gdzie są klucze, nie znalazłem ich również w kieszeniach spodni. Poczłapałem znów do sypialni, przeszukałem garnitur wizytowy i przetrząsnąłem kieszenie wszystkich garniturów, jakie mogłem znaleźć. Oddawałem się temu zajęciu z wielką gorliwością i kiedy skończyłem, pokój wyglądał tak, że można by wyobrazić sobie, iż grasowali tu włamywacze. Nie znalazłem jednak kluczy ani żadnej monety, żadnego skrawka papieru, poza rachunkiem za wczorajszą kolację.

Ogarnęło mnie dziwne znużenie. Usiadłem i patrzyłem na porozrzucane tu i tam ubrania z powywracanymi na wierzch kieszeniami. Wypalił się już mój niedawny szał. Z każdą chwilą coraz lepiej zdawałem sobie sprawę z ogromnej inteligencji wroga i coraz jaśniej widziałem beznadziejność sytuacji.

Podniosłem się z wysiłkiem i pośpieszyłem do gabinetu. Na klatce schodowej pokojówka odsłaniała okna. Żachnęła się na mój widok, zdumiona, jak myślę, wyrazem mojej twarzy. Zamknąłem za sobą drzwi do gabinetu i chwyciwszy pogrzebacz rzuciłem się z nim na biurko. Na tym właśnie mnie przyłapano. Blat biurka pękł, zamek odleciał, pokój zasłały listy, wyrzucone ze skrytek. W napadzie starczej wściekłości ciskałem w prawo i lewo ołówkami, piórami i podobnymi drobiazgami. Przewróciłem kałamarz. Co więcej, stłukłem wazon stojący na kominku — nie wiem, w jaki sposób. Nie znalazłem książeczki czekowej ani pieniędzy, ani niczego, co by choć w najmniejszym stopniu dopomóc mi mogło w odzyskaniu mego ciała. Waliłem wściekle w szuflady, kiedy dopadł mnie lokaj w asyście dwóch służących.


*


Taka jest historia mojej przemiany. Nikt nie uwierzy moim najbardziej żarliwym zapewnieniom. Traktują mnie jak szaleńca i trzymają w zamknięciu, w tej chwili również. Lecz jestem człowiekiem normalnym, najzupełniej normalnym i aby to udowodnić, postanowiłem opisać tę historię trzymając się z drobiazgową ścisłością faktów. Niechaj czytelnik sam osądzi, czy w jej stylu lub sposobie przedstawienia wydarzeń widać choć ślad szaleństwa. Jestem młodzieńcem zamkniętym w ciele starca. Ale nikt nie może uwierzyć w ten nie ulegający wątpliwości fakt. Naturalnie, muszę się wydać obłąkany tym, co nie wierzą w moją historię. Naturalnie, nie mogę znać nazwisk moich sekretarzy, odwiedzających mnie doktorów, moich służących czy sąsiadów, ani też wiedzieć, w jakim mieście się. znajduję. Naturalnie, błądzę po moim własnym mieszkaniu i co krok napotykam jakieś trudności. Naturalnie, zadaję najbardziej zdumiewające pytania, płaczę, krzyczę i miewam napady rozpaczy. Nie posiadam pieniędzy ani książeczki czekowej. Bank nie uznał mego podpisu, gdyż, jak przypuszczam, zachowałem charakter pisma Edena, trochę tylko zmieniony na skutek osłabienia mięśni. Ci ludzie, którzy mnie otaczają, nie pozwalają, bym sam udał się do banku. Wydaje mi się, że w tym mieście nie istnieje żaden bank, a ja posiadani konto gdzieś w Londynie. Mam wrażenie, że Elvesham ukrywał przed domownikami nazwisko swego plenipotenta. Nie mogę dowiedzieć się niczego. Elvesham, oczywiście, studiował gorliwie nauki psychologiczne i wszystkie moje oświadczenia dotyczące przebiegu mej przemiany stanowią dla słuchających tylko potwierdzenie teorii, że źródłem mego szaleństwa jest zbytnie zagłębianie się w tajniki tej wiedzy. Ach, te sny o nierozerwalnej osobowości człowieka! Przed dwoma dniami byłem młodzieńcem tryskającym zdrowiem i życie stało przede mną otworem. Dziś jestem wpadającym w furię starcem, zaniedbanym, zrozpaczonym, nieszczęsnym, i błąkam się po wspaniałym, obcym mi domu, a mieszkańcy jego śledzą mnie, lękają się, uciekają jak przed obłąkańcem. A w Londynie Elvesham zaczyna życie od nowa, mając pełne sił ciało oraz doświadczenie, wiedzę i mądrość, które zdobywał przez siedemdziesiąt lat. Skradł mi moje życie!

Nie wiem właściwie, co się stało. W gabinecie znajdują się tomy odręcznych notatek odnoszących się głównie do filozofii pamięci, a niektóre ich partie są jakimiś kalkulacjami czy obliczeniami wyrażonymi w zupełnie mi nie znanych symbolach. Pewne ustępy wskazują na to, że zajmowała go również filozofia matematyki. Przypuszczam, że przeniósł całość swoich wspomnień — których nagromadzenie tworzy osobowość człowieka — ze swego starego zwiędłego mózgu do mego, i podobnie przeniósł moje wspomnienia do swej zeschłej powłoki. To znaczy, wymienił ciała. Ale jakim cudem wymiana taka okazała się możliwa, to już nie mieści się w granicach mojej filozofii. Odkąd zacząłem myśleć, byłem materialistą, ale tu przecież mamy zdumiewający, lecz oczywisty przykład, że osobowość człowieka można odłączyć od materii.

Chcę dokonać jednej rozpaczliwej próby. Właśnie przed przystąpieniem do tego spisuję mą historię. Dzisiejszego rana udało mi się, za pomocą noża, który zabrałem ukradkiem podczas śniadania, wyłamać bardzo starannie ukrytą szufladkę tego przeklętego biurka. Nie znalazłem w niej nic prócz zielonej fiolki zawierającej biały proszek. Na etykiecie przylepionej wokół szyjki napisano jedno słowo. „Wyzwolenie”. To może być… najprawdopodobniej jest, trucizna. Gdyby Elvesham podsunął mi truciznę, uwierzyłbym, że istotnie zamierzał pozbyć się jedynego świadka przeciwko sobie. Fiolka ta jednak była tak schowana, że wydało mi się to niemożliwe. Człowiek ten rozwiązał w praktyce problem nieśmiertelności. Jeśli przypadek nie stanie mu na drodze, będzie żyć w moim ciele, aż zestarzeje się, a wtedy znowu odrzuci próchniejącą skorupę i innej ofierze wydrze młodość i siły. Kiedy przywoła się na pamięć jego okrucieństwo, przeraża myśl o tym wciąż wzrastającym doświadczeniu, które… Jak długo będzie tak przeskakiwać z ciała do ciała?

Ale znużyło mnie pisanie. Okazuje się, że proszek rozpuszcza się w wodzie. Smak nie jest przykry…


*


Tutaj kończy się opowiadanie, znalezione na biurku pana Elveshama. Jego martwe ciało leżało między krzesłem a biurkiem. Krzesło zostało odsunięte w tył, pewno w czasie jego śmiertelnych konwulsji. Historię tę spisał ołówkiem, a nierówny kształt liter zupełnie nie przypomina jego zwykłego, dokładnego pisma. Należy jeszcze tylko zanotować dwa dziwne fakty. Bez wątpienia istniał pewien związek między Edenem a Elveshamem, gdyż cały majątek starca został zapisany młodzieńcowi. Lecz on nigdy nie został jego właścicielem. Kiedy Elvesham popełniał samobójstwo, Eden, dziwnym zbiegiem okoliczności, już nie żył. Dwadzieścia cztery godziny przedtem, na ruchliwym skrzyżowaniu Gover Street i Euston Road, przewrócił go pojazd. Poniósł śmierć na miejscu. Tak więc ostatniego człowieka, który mógłby rzucić pewne światło na tę tajemniczą opowieść, nie dosięgną już nasze pytania.



Kuszenie Harringaya


Niepodobna jest stwierdzić, czy naprawdę tak się zdarzyło. Rękojmię prawdziwości stanowi jedynie słowo R. M. Harringaya, a on jest artystą.

Punkt wyjściowy opowiadania — jeśli przyjmiemy wersję R. M. Harringaya — stanowi moment, gdy malarz wszedł do swej pracowni, coś koło dziesiątej rano, aby zastanowić się, kogo właściwie mogłaby przedstawiać głowa, nad którą pracował cały poprzedni dzień. Była to głowa kataryniarza Włocha i Harringay przypuszczał, choć nie zdecydował się jeszcze całkowicie, że da obrazowi tytuł Wigilia. Te słowa są z pewnością szczere i do tego miejsca relacja nosi znamiona prawdy. Wyczytał z twarzy owego człowieka, że pragnie zdobyć trochę pieniędzy, i z szybkością decyzji znamionującą geniusz natychmiast sprowadził go do siebie.

— Proszę klęknąć! Proszę patrzeć na tę podpórkę — mówił Harringay. — Jak gdyby pan spodziewał się otrzymać pieniądze.

— Niech się pan nie uśmiecha — dodał. — Nie chcę malować pańskich dziąseł. Chcę, żeby pan wyglądał na człowieka nieszczęśliwego.

Teraz, po nocnym wypoczynku, obraz wydał mu się zupełnie niezadowalający. — To niezła robota — rzekł. — Ten kawałek karku… Jednak…

Chodził wzdłuż i wszerz pracowni i przyglądał się obrazowi to z tej, to z tamtej strony. A potem powiedział brzydkie słowo. (W wersji oryginalnej zachowało się ono).

— Malowidło — mówił (jak sam powiada). — Namalowany na płótnie kataryniarz. Portret i tylko portret. Nie miałbym nic przeciw temu, żeby to był żywy kataryniarz. Ale jakoś nigdy moje obrazy nie ożywają. Czyżby to była wina mojej wyobraźni? — (Te słowa również noszą piętno prawdy. To jest wina jego wyobraźni). — Ach, jedno twórcze dotknięcie pędzla! Wziąć płótno, farbę i stworzyć człowieka… tak jak Adama stworzono z czerwonej gliny! Ale to… Gdyby nawet ta postać szła ulicą, to i tak każdy wiedziałby, że powstała w pracowni malarskiej, a mali chłopcy skierowaliby ją do firmy „Gamonie i złocone ramy”. Ach, takie jedno dotknięcie pędzla… No, cóż, tak jak jest w tej chwili, to na nic.

Podszedł do okna i począł spuszczać zasłony. Były zrobione z niebieskiego holenderskiego płótna i miały wałki na dole, więc spuszczało się je chcąc mieć więcej światła. Wziął ze stołu paletę, pędzle, pałeczkę. Zbliżył się do obrazu i położył odrobinę brązu w kącikach ust. Potem przyjrzał się uważnie źrenicy oka. Następnie zadecydował, że broda zdradza zbyt wiele niecierpliwości, jak na czuwanie.

Po chwili odłożył swe impedimenta i zapaliwszy fajkę przyglądał się robocie.

— Niechaj mnie powieszą, jeśli ten obraz nie śmieje się ze mnie — rzekł (do dziś jest przekonany, że śmiał się istotnie).

Malowana postać ożywiła się niewątpliwie, ale jakoś inaczej, niżby sobie życzył. Pewne było, że śmieje się szyderczo.

— Wigilia niewierzącego — powiedział Harringay. — To wnikliwe i dowcipne! Ale lewa brew nie dość jest cyniczna.

Podszedł do obrazu i musnął pędzlem brwi, a potem powiększył muszlę ucha, aby zasugerować materializm. Znowu zastanowił się.

— Koniec z Wigilią, zdaje się — rzekł. — A dlaczego nie miałby to być Mefistofeles? To zbyt pospolite. Przyjaciel doży? Nie w takich łachmanach. Zbroja też nie nadawałaby się. To przypominałoby legendę o królu Arturze. A gdyby tak dać mu szkarłatną szalę i nazwać go Członek Świętego Kolegium! Byłby w tym humor i uznanie dla włoskiego średniowiecza. Można by Benvenuta Celliniego, gdyby tak zaznaczyć w rogu złoty puchar. Ale nie pasowałoby to do jego cery.

Harringay opowiadał, że rozprawiał w ten sposób, chcąc zagłuszyć niezrozumiałe i dokuczliwe uczucie lęku.

Wyraz twarzy malowanej postaci stawał się niewątpliwie coraz bardziej nieprzyjemny. Lecz równie niewątpliwie twarz ta nabierała coraz więcej życia, stawała się najbardziej żywa, choć zarazem może i najbardziej złowieszcza ze wszystkich, jakie dotychczas namalował.

— Nazwijmy to — mówił dalej — Portret Dżentelmena. Pewien Dżentelmen.

— Nie, to byłoby niestosowne — ciągnął zbierając na odwagę. To właśnie nazywają brakiem gustu. Ten szyderczy uśmiech musi zniknąć, a wtedy, jeśli dodamy jeszcze trochę ognia jego źrenicom… nie zauważyłem przedtem, ile ciepła jest w jego oku… Będzie on… kim? A może Namiętnym Pielgrzymem? Ach, ale nie z twarzą takiego diablika… przynajmniej po tej stronie kanału La Manche. A wina tkwi w pewnej drobnej niedokładności. Zdaje się, że brwi są zbyt skośne — mówiąc to opuścił jeszcze niżej zasłony, by mieć lepsze światło, i znów wziął do ręki farbę i pędzle. Wydawało się, że twarz na obrazie goreje własnym życiem. Nie potrafił wykryć, co nadawało jej ów sataniczny wyraz. Musiał próbować. Brwi? Chyba niemożliwe, aby to sprawiały brwi. Jednak je zmienił. Och, nie, wcale nie jest lepiej, kto wie nawet, czy twarz nie stała się jeszcze odrobinę bardziej diaboliczna. Kąciki ust? Pac! Szyderczy uśmiech zarysował się wyraźniej… a teraz, poprawiony ponownie, jest po prostu złowieszczy! Zatem oczy? Och, nieszczęście! Zanurzył pędzel w cynobrze, a nie w brązie! A tak był pewien, że to brąz! Portret wywrócił gałkami oczu i utkwił w malarzu wzrok z płomienia. W porywie wściekłości, nieledwie z odwagą desperata, Harringay machnął pędzlem z czerwoną farbą przez twarz obrazu, a wtedy zdarzyła się rzecz dziwna, bardzo doprawdy dziwna, jeżeli, oczywiście, zdarzyła się istotnie. Diaboliczny Włoch zamknął oczy, zacisnął wargi i zmazał ręką farbę z twarzy.

Potem czerwone oko znów się otwarło, wargi rozchyliły się z lekkim cmoknięciem i twarz uśmiechnęła się.

— Trochę to nierozważnie z pańskiej strony — odezwał się portret.

Harringay twierdzi, że od tej chwili, gdy już zdarzyło się najgorsze, odzyskał panowanie nad sobą. Otuchy dodawało mu przekonanie, że diabły są rozsądnymi istotami.

— Dlaczego pan się tak bez przerwy rusza — spytał — robi grymasy, zezuje i śmieje się szyderczo, gdy ja pana maluję?

— Wcale tego nie robię — odparł obraz.

— Ależ tak!

— To pan to wszystko robi!

— Ja? Skądże!

— Tak, to pan. Proszę nie chlapać na mnie farbą, bo to prawda. Cały ranek próbował pan, czy nie uda się przypadkiem wpaść na to, jaki wyraz należałoby nadać mojej twarzy. Słowo daję, nie wie pan, jak powinny wyglądać pańskie obrazy.

— Ależ wiem — rzekł Harringay.

— Nie — sprzeciwił się obraz. — Nic pan nie wie. Zawsze pan zaczyna malować mając zaledwie słabe pojęcie o tym, co chce pan przedstawić. To ma być coś pięknego, tego pan jest pewien, coś wzniosłego lub może tragicznego, ale poza tym wszystko jest tylko eksperymentem i szczęśliwym trafem. Drogi panie, czyż pan myśli, że można w ten sposób namalować obraz?

Musimy pamiętać, że to, co teraz będzie powiedziane, pochodzi z ust Harringaya.

— Będę malować obrazy tak, jak mi się spodoba — odparł spokojnie Harringay.

Zdaje się, że portret speszył się trochę na te słowa.’

— Nie można przecież malować nie mając pomysłu. — Ale ja miałem pomysł takiego właśnie obrazu.

— Pomysł! — szydziła sardoniczna postać. — Widok kataryniarza patrzącego w okno zbudził w panu natchnienie! Wigilia l Ha, ha, ha! Po prostu zaczął pan malować licząc, że coś z tego wyjdzie! Tak „właśnie pan robił! Kiedy to zauważyłem, przyszedłem. Chcę z panem porozmawiać.

— Kiepsko się przedstawia pańska sztuka — ciągnął obraz. — Marnuje pan czas. Nie rozumiem, czemu tak jest, ale jakoś nie potrafi pan przelać duszy w swe dzieła. Za dużo pan wie, to pana hamuje. W porywie największego entuzjazmu zadaje sobie pan nagle pytanie, czy nie namalowano już kiedyś czegoś podobnego. Wtedy…

— Słuchaj — rzekł Harringay, który oczekiwał po diable raczej wszystkiego innego niż krytyki swego rzemiosła. — Czy będziesz tu rozprawiać ze mną na temat metod malarskich?

Umoczył gruby pędzel w czerwonej farbie.

— Prawdziwy artysta — mówił obraz — jest zawsze ignorantem. Artysta, który teoretyzuje na temat swej pracy, nie jest już artystą, tylko krytykiem. Wagner… Co widzę! Na co ta czerwona farba?

— Mam zamiar cię zamalować — odparł Harringay. — Nie mam ochoty słuchać tej gadaniny. Jeżeli wyobrażasz sobie, że będę dyskutować z tobą na temat malarstwa, dlatego tylko że jestem zawodowym malarzem, to grubo się mylisz.

— Minutkę — rzekł obraz, najwidoczniej przestraszony. — Chcę ci przedłożyć pewną propozycję. Uczciwą propozycję. Mam rację w tym, co powiedziałem. Tobie brak natchnienia. Dobrze. Bez wątpienia musiałeś słyszeć o katedrze w Kolonii, o diabelskim moście i…

— Bzdury — rzekł Harringay. — Czyż myślisz, że zechcę iść na potępienie, byle tylko mieć przyjemność namalowania dobrego obrazu i wywołania zjadliwej krytyki?! A masz!

Krew w nim zawrzała. Niebezpieczeństwo pobudzało go tylko do działania — tak twierdzi. Pacnął diabła czerwoną farbą w usta. Włoch, straszliwie zdziwiony, wypluł i zmazał czerwień. I wtedy — jak opowiada Harringay — rozpoczęła się osobliwa walka. Malarz chlustał na obraz farbą, a portret wił się i skręcał, i w jednej chwili wycierał cynober.

— Dwa arcydzieła — jęknął demon. — Dwa niewątpliwe arcydzieła za duszę artysty z Chelsea! Zgoda?

Odpowiedział mu pędzel Harringaya.

Przez kilka minut słychać było tylko, jak posuwa się po płótnie pędzel, jak Włoch złości się, jęczy i pluje. Niejeden raz farba padała na jego wyciągnięte ramię i dłoń, chociaż często udawało się malarzowi zmylić jego czujność. Po chwili zbrakło farby na palecie i dwaj antagoniści stali bez tchu, wpatrzeni w siebie. Włoch był do tego stopnia umazany czerwoną farbą, jak gdyby tarzał się po podłodze w rzeźni. Nie mógł złapać oddechu, a wilgotna farba spływała mu po karku, co wcale nie było przyjemne. Jednakże wychodził z pierwszej rundy zwycięsko.

— Pomyśl — rzekł trwając mężnie na swym stanowisku — dwa wspaniałe arcydzieła, i to w dwu odmiennych stylach. Każde z nich o nie mniejszej wartości niż katedra…

— Wiem — odpadł Harringay, wypadł z pracowni i pomknął korytarzem ku buduarowi żony. W chwilę później był już z powrotem z pędzlem i dużą tubą farby. Na ten widok szatański mecenas sztuki o czerwonych oczach zaczął krzyczeć ze strachu.

— Trzy arcydzieła — wołał — trzy niezrównane arcydzieła!

Plarringay nabrał farby, a następnie zdzielił go pędzlem w oko. Dały się słyszeć niewyraźne, głucho brzmiące słowa: — Cztery arcydzieła — i odgłos plucia.

Ale Harringay był teraz górą i nie zamierzał wyrzekać się zwycięstwa. Szybkimi, śmiałymi ruchami zamalowywał drgające płótno, aż w końcu pozostała jednolita płaszczyzna błyszczącej farby. Raz wynurzyły się usta i nim je wypełnił farbą, zdołały powiedzieć: — Pięć arcy… — a później otwarło się czerwone oko i popatrzyło z oburzeniem na malarza. Lecz w końcu nie pozostało już nic, tylko połyskliwa tafla schnącej farby. Przez chwilę farba wzdymała się lekko, tu i tam, jak gdyby coś pod nią drgało, ale potem i ten ruch zamarł i wszystko ogarnął spokój.

A wtedy Harringay — Harringay nam tak opowiadał — zapalił fajkę, usiadł, wpatrzył się w płótno i usiłował zdać sobie jasno sprawę z tego, co zaszło. Potem podszedł do obrazu, stanął za nim. aby się przekonać, czy z tyłu nie odkryje czegoś godnego uwagi. Potem zaczął żałować, że nie sfotografował diabła, nim go zamalował.

Tak opowiada Harringay — nie ja. Na dowód pokazuje niewielkie płótno (24 na 20 cali) pokryte seledynem i składa uroczyste zapewnienia, że to wszystko prawda.

Prawdą jest również, że nie udało mu się dotychczas stworzyć arcydzieła i — jeśli mamy wierzyć sławom jego serdecznych przyjaciół — nigdy zapewne arcydzieła nie stworzy.



Prawda o Pyecrafcie


Siedzi o kilkanaście jardów ode mnie. Jeśli spojrzę przez ramię, mogę go zobaczyć. A jeśli napotkam jego wzrok… zwykle napotykam jego wzrok… patrzy na mnie z wyrazem…

Jest to przede wszystkim wyraz błagania… a jednak czai się w nim podejrzenie! Ach, do licha z tymi podejrzeniami! Gdybym chciał o nim rozpowiadać, zrobiłbym to już dawno. Ale nie rozpowiadam, nie rozpowiadam, powinien więc czuć się swobodnie. Jeśli w ogóle jest możliwe, aby taki tłuścioch jak on mógł czuć się swobodnie! Któż by mi zresztą uwierzył, gdybym nawet zaczął opowiadać!

Biedaczysko ten Pyecraft! Olbrzymia galaretowata, niespokojna substancja! Najgrubszy londyńczyk należący do klubu!

Siedzi przy małym klubowym stoliczku w wielkiej wnęce przy kominku i zajada. Cóż tak zajada? Rzucam na niego baczne spojrzenie i łapię go na tym, jak nadgryza ciastko, a oczy ma wlepione we mnie. Do licha! Oczy ma wlepione we mnie… To rozstrzyga sprawę. Pyecraft, ponieważ jesteś i będziesz zawsze taki uniżony, ponieważ zachowujesz się i będziesz zachowywać tak, jak gdybym nie był człowiekiem honoru, dlatego tutaj, wprost przed twymi zatopionymi w tłuszczu oczkami, opiszę całą sprawę — szczerą prawdę o Pyecrafcie. O człowieku, któremu pomogłem, którego osłaniałem, a który swym niemym błaganiem, nieustannym „nie mów nikomu” swych spojrzeń, obrzydził mi pobyt w klubie. A poza tym, dlaczego on tak ciągle je?

Zaraz poznacie całą prawdę, najprawdziwszą prawdę i nic więcej prócz prawdy!

Pyecraft… Poznałem się z nim w tym właśnie pokoju. Byłem wówczas młody i jako świeżo upieczony członek klubu okazywałem z tego powodu niejakie zdenerwowanie. Siedziałem sam żałując, że za mało znam tu osób, gdy nagle podszedł do mnie — olbrzymia, tocząca się masa, podbródki i brzuch — chrząknął, usiadł na krześle tuż przy mnie, sapał chwilę, chwilę pocierał zapałkę, zapalił cygaro i zwrócił się do mnie. Nie pamiętam, co powiedział… ach, coś na temat zapałek, które nie chcą się zapalać. Potem, w czasie rozmowy ze mną, zatrzymywał każdego przechodzącego kelnera i wciąż im coś prawił o tych zapałkach swoim cienkim głosem przypominającym dźwięk fletu. W taki oto sposób zaczęła się nasza rozmowa.

Mówił o różnych rzeczach, ze sportu przeszedł do mojej figury i cery.

— Pan na pewno dobrze gra w krykieta — powiedział. Wiem, że jestem szczupły, tak szczupły, że niektórzy nazywają mnie chudym, no i wiem, że cerę mam raczej ciemną, jednak… (Nie wstydzę się wcale mojej prababki, która była Hinduską, ale mimo to wcale nie pragnę, aby obcy człowiek patrząc na mnie od razu się jej doszukiwał).

Toteż od samego początku Pyecraft wzbudził we mnie niechęć, a wspomniał o mnie dlatego tylko, aby móc mówić o sobie.

— Myślę — rzekł — że pan nie gimnastykuje się więcej niż ja, a je zapewne (jak wszyscy nazbyt otyli wyobrażał sobie, że prawie nic nie je) niewiele mniej ode mnie. A jednak — ciągnął z krzywym uśmiechem — różnimy się.

Potem zaczął rozprawiać o swojej otyłości i ględzić o swojej otyłości, o tym, co już zrobił i co ma zamiar robić, aby się jej pozbyć, i o tym, jakie mu rady dawano przeciw otyłości i co inni ludzie stosowali przeciw podobnej otyłości. — A priori — rzekł — należałoby przypuszczać, że odpowiednia dieta rozwiąże problem odżywiania, a lekarstwa problem trawienia.

Dławiłem się. Ta mowa była niestrawna jak ciężki tłusty pudding. Czułem, że pęcznieję słuchając go.

Można w klubie znieść coś takiego raz, po jakimś czasie pomyślałem jednak sobie, że znoszę to już za długo. Za bardzo się do mnie przyzwyczaił.

Gdy tylko wchodziłem do palarni, już toczył się ku mnie, a zdarzało się nieraz, że przychodził, gdy jadłem lunch, i miałem go tuż przy sobie, nad sobą, wokół siebie — delektującego się jedzeniem. Czasami odnosiłem wrażenie, że przyrósł do mnie. Był nudziarzem, nie tak okropnym nudziarzem, by miał ograniczyć się jedynie do mnie, od początku jednak wyczuwałem w jego zachowaniu coś, co zdawało się mówić, że on zapewne wie i zapewne dotarł już do tej prawdy, że ja mógłbym… że otwieram przed nim pewne możliwości, których nie da mu nikt inny.

— Oddałbym wszystko, żeby tyle nie ważyć — mawiał. — Wszystko — i sapiąc wpatrywał się we mnie małymi oczkami, zagubionymi wśród olbrzymich policzków.

Biedaczysko! Dzwoni właśnie na pewno, by zamówić jeszcze jedno ciastko! Jednego dnia przeszedł do sedna sprawy.

— Nasza farmakopea — powiedział — nasza zachodnia farmakopea daleka jest od ostatnich zdobyczy wiedzy medycznej. Mówiono mi, że na wschodzie…

Urwał i wlepił we mnie oczy. Czułem się, jakbym siedział w akwarium. Nagle ogarnął mnie gniew.

— Proszę pana — rzekłem — od kogo się pan dowiedział o receptach mojej prababki?

— Ależ… — bronił się.

— Już od tygodnia, za każdym razem gdy się spotykamy… a spotykamy się często… robi pan zupełnie wyraźne aluzje do mojego sekretu!

— Tak — odparł — skoro już wyszło szydło z worka, muszę przyznać, że to prawda. Dowiedziałem się tego…

— Od Pattisona?

— Tak, ale nie bezpośrednio — powiedział, co uznałem za kłamstwo.

— Pattison — oświadczyłem — przyjmował te lekarstwa na własną odpowiedzialność.

Wydął usta i skłonił się.

— Recepty te — powiedziałem — nie są znów takie bezpieczne — rzekłem. — Ojciec usiłował niemal wymusić na mnie obietnicę…

— Ale nie wymusił?

— Nie. Jednakże ostrzegał mnie. Sam kiedyś wypróbował jedną z nich.

— Ach! Czy pan nie sądzi…? Przypuśćmy, przypuśćmy, że znalazłaby się tam może…

— Dziwne są te zapiski… — odparłem. — Już sam ich zapach… Ach, nie!

Ale doszedłszy do tego punktu, Pyecraft nie chciał ustąpić. Zawsze się trochę obawiałem, że jeśli straci cierpliwość, rzuci się nagle na mnie i zadusi. Przyznaję, to była słabość z mej strony. Doprowadzał mnie jednak do wściekłości. Żywiłem dla Pyecrafta tego rodzaju uczucia, że chętnie powiedziałbym: „Dobrze, zaryzykuj!” Historia z Pattisonem, o której wspominałem, to zupełnie co innego, a choć nie interesuje nas ona w tej chwili, dodam, że nie miałem żadnych wątpliwości co do udzielonej mu recepty. Natomiast o pozostałych nie wiedziałem zbyt wiele i zasadniczo skłonny byłem uważać je za niebezpieczne.

No, ale jeśli nawet Pyecraft się otruje… Muszę przyznać, że otrucie Pyecrafta wydało mi się nagle sprawą niezmiernej wagi.

Wieczorem wyjąłem z sejfu dziwaczne, osobliwie pachnące pudełko z drzewa sandałowego i przerzucałem szeleszczące kawałki pergaminu. Komuś, kto te recepty pisał dla mojej prababki, sprawiało widać przyjemność używanie różnego rodzaju pergaminu. Pismo miał w najwyższym stopniu niewyraźne i niektórych recept zupełnie nie mogłem odczytać, chociaż w rodzinie mojej — tak silnie poprzez sprawowany urząd związanej z Indiami — przekazywano znajomość hindustani z ojca na syna. Przepisy zaś wydały mi się skomplikowane i niejasne. Wkrótce jednak znalazłem poszukiwaną receptę, usiadłem na podłodze koło sejfu i przeglądałem ją chwilę.

— Niech pan spojrzy — rzekłem nazajutrz do Pyecrafta, wyrywając niemal zwitek pergaminu z jego łapczywych rąk. — O ile dobrze zrozumiałem, to jest recepta na utratę wagi. (Aa? — westchnął Pyecraft.) Nie mam całkowitej pewności, lecz sądzę, że to właśnie ta recepta. Radziłbym jednak panu jej nie stosować. Ponieważ, wie pan… dla dobra pana zmuszony jestem oczernić własną rodzinę… ponieważ moi przodkowie z tej linii byli, o ile mi wiadomo, wielce dziwaczni.

— Spróbuję jednak — rzekł Pyecraft.

Zasiadłem głęboko w krześle. Moja wyobraźnia porwała się do lotu, ale opadła ze złamanymi skrzydłami.

— Na Boga, Pyecrafcie — spytałem. — Czy wyobraża pan sobie siebie po schudnięciu?

Był głuchy na głos rozsądku. Wymusiłem na nim przyrzeczenie, że nigdy, bez względu na to, co się stanie, nie powie już do mnie słowa na temat tej swojej wstrętnej otyłości, i dopiero wtedy wręczyłem mu skrawek pergaminu.

— To obrzydliwość — rzekłem.

— Nic nie szkodzi — powiedział. Wziął receptę i wlepił w nią oczy. Ależ… — wyjąkał widząc, że nie jest pisana po angielsku.

— Przetłumaczę ją panu — rzekłem — jak tylko potrafię najlepiej.

Zrobiłem, co mogłem. A potem nie rozmawialiśmy przez dwa tygodnie. Ilekroć zbliżał się do mnie, marszczyłem się i dawałem mu ręką znak, aby nie podchodził, a on szanował naszą umowę. Jednakże po dwu tygodniach był nadal gruby jak poprzednio. W końcu jednak zwrócił się do mnie.

— Muszę coś panu powiedzieć — rzekł. — To nie jest w porządku. To jakaś pomyłka. Wcale mi nie pomogło. Wyrządza pan krzywdę swojej prababce…

— Gdzież recepta?

Wyciągnął ją ostrożnie z portfela. Przebiegłem po niej wzrokiem. — Czy jajko było nieświeże? — spytałem.

— Nie. A czy miało być nieświeże?

— Jest to samo przez się zrozumiałe, jeśli chodzi o recepty mej babki. Jeśli nie określa bliżej rodzaju lub jakości składników, (należy wówczas brać najpośledniejszy ich gatunek. Lubiła środki radykalne…. Jeśli zaś chodzi o pozostałe składniki, mamy tu parę możliwości. Czy dostał pan świeży jad grzechotnika?

— Kupiłem węża u Jamracha. Kosztował… Kosztował…

— To już pańska sprawa. Ostatni składnik…

— Znam kogoś, kto…

— No tak. Hm… Wypiszę panu jakiś zastępczy składnik. Ortografia tej recepty jest straszliwa, o ile ja znam ten język. Nawiasem mówiąc, pies oznacza tu zapewne najnędzniejszego z psów.

Przez miesiąc potem stale widywałem Pyecrafta w klubie. Był równie tłusty i niespokojny jak zawsze. Dotrzymywał naszej umowy, ale czasami gwałcił jej ducha potrząsając posępnie głową. Jednego dnia w szatni powiedział:

— Pańska prababka…

— Ani słowa o niej! — przerwałem. Umilkł. Przypuszczałem już, że zaniechał swych zamiarów.

Jednego dnia słyszałem nawet, jak rozmawiał z trzema nowymi członkami klubu o swej otyłości, jak gdyby poszukiwał innych recept. A potem, zupełnie nieoczekiwanie, otrzymałem telegram.

— Pan Formalyn! — krzyknął mi nad samym uchem posłaniec. Wziąłem telegram i otworzyłem go od razu:


Na miłość boską przyjeżdżaj Pyecraft


— Hm — mruknąłem. Mówiąc szczerze byłem tak zadowolony z rehabilitacji dobrego imienia mej prababki, którą ten telegram zapowiadał, że zjadłem wyśmienity obiad. Od odźwiernego dowiedziałem się adresu Pyecrafta. Zajmował górną połowę domu w Bloomsbury i udałem się tam, skoro tylko wypiłem kawę i likier. Nie wypaliłem nawet papierosa.

— Czy zastałem pana Pyecrafta? — zapytałem stanąwszy u frontowych drzwi.

Posłyszałem, że zapewne choruje. Nie wychodził bowiem od dwu dni.

— Właśnie mnie oczekuje — rzekłem. Wpuszczono mnie na górę.

Zadzwoniłem do zasłoniętych firanką drzwi na piętrze.

— Nie powinien był tego próbować — mówiłem sobie. — Jeśli ktoś je jak prosię, powinien wyglądać jak prosię.

Jakaś zacna kobiecina, z zatroskaną twarzą i beztrosko przekrzywionym czepkiem, podeszła i przyglądała mi się przez firankę.

Wymieniłem swe nazwisko. Z pewnym wahaniem otworzyła drzwi.

— No i co? — spytałem, gdy stanęliśmy oboje na klatce schodowej Pyecrafta.

— Kazał pana wpuścić, gdy pan przyjdzie — rzekła przypatrując mi się. Ale nie ruszyła się z miejsca. A potem dodała poufnym tonem: — Zamknął się w pokoju, proszę pana.

— Zamknął się?

— Wczoraj rano. Nikomu nie pozwolił wejść do siebie od tego czasu, proszę pana. I ciągle klnie. Och, jej! Spojrzałem na drzwi, które wskazała wzrokiem.

— Tutaj? — spytałem.

— Tak, proszę pana.

— Co się stało?

Smutnie potrząsnęła głową.

— Ciągle woła o jedzenie. Chce ciężkiego jedzenia. Daję mu, co mogę. Wieprzowina, pudding, kiełbasa, razowiec. Takie jedzenie. Niech pan tu stanie pod drzwiami, a ja odejdę. Je, proszę pana, do obrzydliwości.

Zza drzwi dał się słyszeć piskliwy głos:

— To pan, panie Formalyn?

— To pan, panie Pyecraft? — krzyknąłem, zbliżyłem się i uderzyłem w drzwi.

— Powiedz jej, żeby odeszła stąd.

Spełniłem jego życzenie. Posłyszałem znajome postękiwania oraz jakieś dziwne bębnienie palcami o drzwi, zupełnie jakby ktoś szukał po omacku klamki.

— W porządku — rzekłem. — Odeszła. — Ale przez dłuższą chwilę drzwi pozostawały zamknięte. Wreszcie posłyszałem zgrzyt klucza i głos Pyecrafta, mówiący: — Proszę wejść.

Nacisnąłem klamkę i otworzyłem drzwi. Oczywiście spodziewałem się zobaczyć Pyecrafta.

Wyobraźcie sobie, że go tam nie było! W życiu całym nie przeżyłem takiego wstrząsu. Oto stoję w jego gabinecie, panuje w nim bałagan, talerze i półmiski leżą między książkami i przyborami do pisania, kilka krzeseł poprzewracano, ale Pyecrafta…

— W porządku, niech pan zamknie drzwi — powiedział Pyecraft i wtedy go zobaczyłem. Wisiał tuż przy gzymsie w rogu pokoju, jakby go ktoś przykleił do sufitu. Twarz miał zmartwioną i gniewną. — Niech pan zamknie drzwi — rzekł. — Jeśli tej kobiecie uda się…

Zamknąłem drzwi, wszedłem do pokoju, stanąłem z daleka od niego i patrzyłem.

— Jeśli coś się zerwie i pan spadnie, Pyecrafcie — rzekłem — skręci pan kark.

— Och, gdybym tylko mógł — wysapał.

— Żeby człowieka w pańskim wieku i o pańskiej tuszy trzymały się takie dziecinne figle…

— Cicho — rzekł z udręczonym wyrazem twarzy. — Pańska przeklęta prababka…

— Niech pan uważa… — ostrzegłem go.

— Powiem panu… — zaczął i wykonał ruch ręką,

— Czegóż, u diaska, pan się trzyma? — spytałem.

I nagle zorientowałem się, że niczego się nie trzyma, że po prostu unosi się w powietrzu… tak samo jak unosiłby się wypełniony gazem pęcherz. Począł się szamotać, aby oderwać się od sufitu i opierając się o ścianę zejść do mnie.

— To ta recepta — dyszał. — Pańska pra…

— Nie! — zawołałem.

W czasie tej rozmowy uchwycił się ramy obrazu, która ustąpiła pod naporem i spadła na sofę. Pyecraft uniósł się znów do góry i grzmotnął o sufit, a ja zrozumiałem, dlaczego jest taki ubielony na wszystkich wypukłych i bardziej wystających częściach swej figury. Rozpoczął pracę na nowo, bardziej ostrożnie, wspierając się o kominek.

To był doprawdy zupełnie niezwykły widok, gdy ten wielki, gruby mężczyzna o apoplektycznej twarzy wisiał głową na dół i próbował dostać się z sufitu na podłogę.

— Ta recepta… — powtórzył. — Za bardzo skuteczna.

— Jak to?

— Niemal zupełna utrata wagi. Wreszcie, nareszcie zrozumiałem.

— Na Jowisza! Pyecrafcie — rzekłem — panu potrzebne było lekarstwo na otyłość. Ale pan zawsze nazywał to wagą. Zawsze pan to nazywał wagą.

Nie wiadomo czemu sprawiało mi to jakąś ogromną przyjemność. Całkiem lubiłem Pyecrafta w tej chwili. — Pomogę panu — powiedziałem, wziąłem go za rękę i ściągnąłem na dół. Wierzgał nogami, usiłując utrzymać się na podłodze. Zdawało mi się, że niosę flagę podczas wichury.

— Ten stół — rzekł i pokazał palcem — jest z solidnego mahoniu i bardzo ciężki. Niech mnie pan pod niego wepchnie.

Zrobiłem, jak chciał. Podskakiwał pod blatem niczym wieziony balon, a ja stałem na dywanie obok kominka i prowadziłem z nim rozmowę. Zapaliłem papierosa.

— Niech mi pan opowie — zachęcałem — jak się to właściwie stało?

— Zażyłem lekarstwo — odparł.

— Jaki miało smak?

— Ach, obrzydliwość!

— No, wyobrażam sobie. Wszystkie te lekarstwa są takie. Czy brało się pod uwagę poszczególny składnik, czy całość leku albo też jego skutki, prawie wszystkie lekarstwa mojej prababki wydawały mi się co najmniej nie zachęcające… Co do mnie…

— Najpierw wziąłem odrobinę…

— I co?

— A ponieważ po godzinie było mi jakoś lepiej i poczułem się lżejszy, postanowiłem więc zażyć cały łyk.

— Mój drogi Pyecrafcie!

— Byłem zbyt pewny siebie — wyjaśnił. — A potem stawałem się coraz lżejszy i lżejszy… i coraz bardziej bezradny, jak pan widzi. — Wpadł nagle we wściekłość. — I cóż, u licha, mam począć? — pytał.

— Wiadome jest tylko to — odparłem — czego pan nie powinien robić. Jeżeli wyjdzie pan na dwór, będzie się pan wznosił coraz wyżej i wyżej — wykonałem odpowiedni ruch ręką. — Trzeba będzie posłać za panem Santos–Dumonta*, aby pana ściągnąć na dół.

— Myślę, że to z czasem przejdzie?

Potrząsnąłem głową. — Nie sądzę, aby można było na to liczyć — odparłem.

Wtedy po raz drugi wpadł we wściekłość, kopał pobliskie krzesła i walił w podłogę. Zachowanie się jego było takie, jakiego można się było spodziewać po korpulentnym, dogadzającym sobie mężczyźnie, który znalazł się nagle w trudnej sytuacji — to znaczy okropnej! O mnie i mojej prababce wyrażał się z najwyższym brakiem szacunku.

— Wcale pana nie prosiłem o zażywanie tego leku — rzekłem.

I wspaniałomyślnie puszczając płazem obelgi, którymi mnie zasypywał, zasiadłem w fotelu i począłem doń przemawiać rozsądnie, po przyjacielsku.

Wykazałem mu, że wpadł w tarapaty z własnej winy i że rezultaty tego noszą na sobie piętno jakiejś poetyckiej sprawiedliwości. Jadł za dużo. Zaprotestował i przez chwilę dyskutowaliśmy na ten temat.

Stał się krzykliwy i rozdrażniony, więc poniechałem tej lekcji. — A poza tym — rzekłem — zawinił pan, nie nazywając rzeczy po imieniu. Nie mówił pan o nadmiernej tuszy, co byłoby słuszne, choć mało pochlebne, ale o nadmiernej wadze. Pan…

Przerwał mi, mówiąc, że zgadza się z tym wszystkim. Ale co ma teraz robić?

Odpowiedziałem, że powinien się jakoś przystosować do okoliczności. Zaczęliśmy więc rozsądniej traktować całą sprawę. Rzuciłem myśl, że zapewne nie byłoby mu trudno nauczyć się chodzić rękami po suficie…

— Nie mogę spać — poskarżył się.

Odrzekłem, że z tym nie będzie większych trudności. Można przecież — tłumaczyłem — zrobić posłanie pod siatką łóżka, przymocować je tasiemkami, a prześcieradło, koc, poduszkę przypinać na guziki. Będzie jednak musiał wtajemniczyć swoją gospodynię, twierdziłem, na co się po krótkiej sprzeczce zgodził. (Przyjemnie zresztą było patrzeć, jak ta poczciwa kobiecina ze spokojem i rozsądkiem przyjmuje to zdumiewające odwrócenie zwykłego porządku rzeczy). Każe się też wnieść do pokoju drabinę biblioteczną, a posiłki będzie się stawiać na najwyższej półce na książki. Wpadliśmy też na świetny pomysł, pozwalający mu w każdej chwili zejść na podłogę. Umieści się mianowicie na najwyższej półce Encyklopedią Brytyjską (dziesiąte wydanie). Pyecraft weźmie w rękę parę tomów i od razu zjedzie na dół. Zgodziliśmy się też, że trzeba będzie powbijać żelazne uchwyty w ściany, by mógł się ich trzymać, jeśli zechce poruszać się po pokoju na niższym poziomie.

W miarę jak coraz szczegółowiej rozpatrywaliśmy to zagadnienie, zaczynało mnie ono pasjonować. To ja zawołałem gospodynię i wyjawiłem jej tajemnicę, ja też przede wszystkim zająłem się ustawianiem odwróconego łóżka. Szczerze mówiąc, spędziłem dwa dni w jego mieszkaniu. Jestem uczynnym człowiekiem i nie brak mi zręczności do różnych robót, toteż wprowadziłem wiele pomysłowych innowacji: poumieszczałem dzwonki tak, by miał do nich łatwy dostęp, skierowałem światła elektryczne do góry itd. I cała ta sprawa wydawała mi się wielce zabawna i interesująca. Z rozkoszą wyobrażałem sobie, jak to Pyecraft, podobny do olbrzymiej muchy, będzie pełzać po suficie i przełazić przez górną część drzwi z jednego pokoju do drugiego i nigdy, nigdy już więcej nie zjawi się w klubie.

Lecz nagle — zostałem pokonany przez moją własną pomysłowość. Siedziałem przy kominku popijając whisky, a Pyecraft w swoim ulubionym kąciku przy gzymsie zajęty był przybijaniem do sufitu tureckiego dywanu, gdy przyszła mi do głowy myśl. — Na Jowisza, Pyecrafcie — zawołałem — przecież to wszystko jest niepotrzebne!

I wygadałem się od razu, nie przemyślawszy dokładnie skutków. — Ołowiana bielizna — rzekłem.

Oto stało się.

Pyecraft przyjął moje słowa niemal ze łzami. — Będę znowu normalnym człowiekiem — rzekł.

Przedstawiłem mu swój pogląd ze szczegółami, nim zorientowałem się, do czego mnie to doprowadza. — Niech pan kupi ołowianą blachę, potnie ją na krążki, naszyje na bieliznę w dostatecznej ilości. Każe zrobić buty z ołowianymi podeszwami i nosi przy sobie woreczek z ołowiem. Wszystko będzie w porządku. Zamiast siedzieć tu jak więzień, będzie mógł pan znowu wyjść. Pyecraft! Będzie pan mógł podróżować.

Przyszła mi jeszcze wspaniała myśl do głowy. — Nie będzie pan musiał obawiać się rozbicia okrętu. Zrzuci pan z siebie coś z ubrania, weźmie w rękę odpowiednią ilość bagażu i popłynie w powietrzu.

Z wrażenia upuścił młotek, który spadł o cal od mojej głowy. — Na Jowisza! — zawołał. — Będę mógł znowu przyjść do klubu.

Te słowa zmroziły mnie. — Na Jowisza! — powiedziałem cicho. — Tak. Oczywiście. Przyjdzie pan…

I przyszedł. Przychodzi. Oto siedzi za mną wpychając w siebie — nie kłamię! — trzecią porcję ciasta! I nikt na całym świecie, poza mną i jego gospodynią, nie wie, że praktycznie biorąc nie waży nic, że jest to po prostu obłok w ubraniu, balon nudy i łakomstwa, niente, nefas i najbardziej nieuprzejmy z ludzi. Oto siedzi czekając, aż skończę pisanie. Wtedy, jeśli zdoła, przytoczy się do mnie…

Będzie znów wałkował wszystko od początku. Opowie, jak się czuje i jak się nie czuje. I że mu się niekiedy wydaje, że to trochę przechodzi. A zawsze w czasie tej rozwlekłej, nużącej rozmowy doda: „Dochowa pan sekretu, prawda? Gdyby ktokolwiek się dowiedział, byłby to dla mnie taki wstyd… Tak by to głupio wyglądało, pan rozumie… Łażenie po suficie i te wszystkie historie…”

A teraz trzeba wyminąć Pyecrafta, choć ten zajął wspaniałą pozycję strategiczną między mną a drzwiami.



Magiczny sklep


Nieraz widziałem ów sklep z daleka. Kilkakrotnie przechodziłem obok niego. Na zastawionej wystawie przyciągały wzrok różne drobne przedmioty: magiczne kulki, cudowne kurczęta, czarodziejskie stożki, mówiące lalki, przybory do sztuki z koszykiem, talie kart niczym się nie różniące od zwykłych i wiele innych rzeczy. Nigdy jednak nie myślałem o wejściu do sklepu, aż pewnego dnia Gip bez słowa przyciągnął mnie za palec prosto do wystawy i zachował się tak, że nie mogłem nic innego uczynić, jak wejść z nim do środka. Prawdę mówiąc, nie byłem pewny, czy to właśnie jest tu, na Regent Street, między sklepem z obrazami a miejscem, gdzie kurczaki wylatują prosto z patentowanych inkubatorów. A jednak tu był właśnie. Sądziłem, że znajduje się bliżej placu albo za rogiem na Oksfordzkiej ulicy, lub nawet w Holborn, zawsze nie po drodze, zawsze trochę niedostępny i nierealny. Teraz jednak znajdował się, z całą pewnością tutaj oto i Gip pulchnym koniuszkiem palca bębnił głośno po szybie.

— Gdybym był bogaty — rzekł wskazując na Znikające Jajko — kupiłbym sobie to… i to… — pokazał Płaczące Niemowlę — i to…

Owa tajemnicza rzecz nazywała się, jak stwierdzała schludna karteczka: „Kup, a Zadziwisz Swych Przyjaciół”.

— Wszystko — powiedział — potrafi zniknąć pod takim stożkiem. Czytałem o tym w książce. A tu, tatusiu, jest Znikający Grosz, tylko oni tak go umieścili. że nie możemy zobaczyć, jak to się robi.

Gip, kochany chłopak, odziedziczył po matce dobre maniery i nie proponował wejścia do sklepu ani mnie nie męczył, tyle że, wiecie, całkiem nieświadomie ciągnął mój palec ku drzwiom i wyraźnie okazywał swoje zainteresowanie.

— To — powiedział i wskazał na Magiczną Butelkę.

— A gdybyś ją miał? — spytałem.

W odpowiedzi na to pełne obietnic pytanie podniósł na mnie nagle rozpromienione spojrzenie.

— Mógłbym pokazać Jessie — odparł, myśląc jak zawsze o innych.

— Twoje urodziny, Gibbles, będą za niecałe sto dni — powiedziałem kładąc rękę na klamce. Gip nie rzekł nic, mocniej tylko ścisnął mój palec i tak weszliśmy do sklepu.

Nie był to zwykły sklep. Był to sklep czarodziejski i Gipa opuściła cała odważna pewność siebie, jaką by wykazał, gdyby chodziło o zwykłe zabawki. Cały ciężar prowadzenia rozmowy pozostawił więc mnie.

Sklep był mały, wąski, słabo oświetlony. Dzwonek zajęczał płaczliwie, gdy zamykaliśmy drzwi za sobą. Przez chwilę byliśmy tu sami i mogliśmy rozejrzeć się dokoła. Na szklanej płycie, która — pokrywała niski kontuar, stał tygrys z masy papierowej, poważny tygrys o łagodnych oczach, kiwający miarowo głową, kilka kryształowych kuł, porcelanowa ręka trzymająca karty, sporo rozmaitych czarodziejskich akwariów i bezczelny magiczny kapelusz, bezwstydnie ukazujący swe sprężyny. Na podłodze stały magiczne lustra; jedno czyniło człowieka długim i wąskim, a drugie krótkim i grubym jak baryłka. Gdyśmy bawili się patrzeniem w lustra, wszedł prawdopodobnie sprzedawca. W każdym razie za kontuarem stał teraz dziwny, żółtawy człowiek o ciemnych włosach, z jednym uchem większym od drugiego i podbródkiem przypominającym nosek buta.

— Czym mogę służyć? — zapytał rozpościerając magiczne palce na szklanej szybie, a my drgnęliśmy uświadamiając sobie jego obecność.

— Chciałbym — rzekłem — kupić synkowi jakieś proste zabawki…

— Kuglarskie? — zapytał. — Mechaniczne? Domowe?

— Jakieś zajmujące — odparłem.

— Hm — powiedział sprzedawca i podrapał się w głowę jak gdyby w zamyśleniu, po czym, całkiem wyraźnie, wyciągnął z niej szklaną kulkę.

— Czy coś w tym rodzaju? — spytał wyciągając rękę z kulką.

Czynność ta była zupełnie nieoczekiwana. Widziałem niejednokrotnie ową sztuczkę w czasie pokazów — stanowiła stałą część repertuaru magików — lecz nie spodziewałem się jej tutaj.

— To wyśmienite — powiedziałem śmiejąc się.

— Nieprawdaż? — spytał sprzedawca.

Gip wyciągnął wolną rękę, by chwycić kulkę, lecz natrafił tylko na samą dłoń.

— Jest u ciebie w kieszeni! — rzekł sprzedawca. I rzeczywiście tam była!

— Ile to kosztuje? — zapytałem.

— Nie pobieramy opłat za szklane kulki — rzekł uprzejmie. — Zdobywamy je — mówiąc to wyciągnął jeszcze jedną kulkę z łokcia — bezpłatnie.

Wyjął drugą z karku i położył obok poprzedniej na kontuarze. Gip spojrzał roztropnie na swą szklaną kulkę, następnie skierował pytające spojrzenie na dwie pozostałe leżące na ladzie, po czym zwrócił swe szeroko otwarte, dociekliwe oczy na sprzedawcę, który uśmiechnął się.

— Możesz dostać te dwie także — powiedział — a jeśli nie masz nic przeciwko temu, jeszcze jedną z mych ust. O tak!

Gip poradził się mnie spojrzeniem, a potem milcząc schował wszystkie cztery kulki, uchwycił się mego opiekuńczego palca i przygotował się na to, co nastąpi.

— W ten sposób zdobywamy wszystkie nasze drobne magiczne zabawki — stwierdził sprzedawca.

Roześmiałem się biorąc to za żart.

— Zamiast iść do hurtowni — rzekłem — to przecież wypada taniej.

— Częściowo — odparł sprzedawca. — Chociaż płacimy za to w końcu, ale nie tyle, co ludzie sądzą. Nasze większe zabawki i jednodniowy zapas towarów oraz wszystkie potrzebne nam rzeczy wyjmujemy z tego kapelusza. Pan wie przecież, proszę mi wybaczyć, że o tym wspominam, iż nie ma hurtowych składów dla Prawdziwych Magicznych Towarów. Nie wiem, czy zauważył pan nasz szyld: Prawdziwy Magiczny Sklep? — Wyciągnął wizytówkę z policzka i podał mi ją. — Prawdziwy — rzekł wskazując palcem na to słowo. — Nie ma tu żadnego oszustwa, proszę pana!

Pomyślałem, że jest w swych żartach bardzo konsekwentny.

Sprzedawca zwrócił się nadzwyczaj uprzejmie do Gipa.

— Czy ty wiesz, że jesteś Chłopcem Jak Należy? — (Byłem zdziwiony, że o tym wiedział, bowiem ze względów wychowawczych trzymamy to w tajemnicy, nawet w domu. Gip jednak wysłuchał słów sprzedawcy nie przerywając milczenia i patrząc na niego uparcie).

— Bo tylko Chłopiec Jak Należy może wejść przez te drzwi…

Jakby na potwierdzenie tych słów usłyszeliśmy stukanie do drzwi i skrzeczący głosik:

— Niee! Bliżej. Ja chcę tu wejść, tata! Ja chcę tu wejść. Niee! — a potem głos styranizowanego ojca pocieszający i błagalny: — Zamknięte, Edwardzie.

— Ale przecież one są zamknięte — zauważyłem.

— Są, proszę pana — rzekł sprzedawca. — Zawsze. Dla tego rodzaju dzieci. — A gdy to mówił, ujrzeliśmy owego chłopca o drobnej twarzy przybladłej od nadmiaru słodyczy i dobrego pożywienia, wykrzywionej przez złe namiętności, bezwzględnego małego egoistę drapiącego w zaczarowaną szybę.

— To na nic, proszę pana — powiedział sprzedawca, gdy ze zwykłą sobie uczynnością podszedłem do drzwi.

Niebawem też ojciec odciągnął rozpuszczone, wrzeszczące dziecko.

— Jak pan to robi? — spytałem oddychając swobodniej.

— Magia — odparł sprzedawca z niedbałym ruchem ręki i nagle z jego palców trysnęły kolorowe iskry i znikły w cieniu sklepu.

— Mówiłeś — rzekł zwracając się do Gipa — zanim tu wszedłeś, że chciałbyś kupić jedno z naszych pudełek „Kup, a Zadziwisz Swych Przyjaciół”.

Gip z wysiłkiem odpowiedział:

— Tak.

— Jest w twojej kieszeni.

I przechyliwszy się przez kontuar, a miał naprawdę niezwykle długie ciało, zadziwiający ów człowiek magicznym ruchem wyciągnął pudełko.

— Papier! — rzekł i wyjął arkusz papieru z pustego kapelusza ze sprężynami. — Sznurek! — i usta jego stały się pudłem na sznurki, z którego wyciągał nie kończącą się nić. Gdy zawiązał paczkę, odgryzł sznurek i, jak mi się zdawało, połknął szpulę. Potem zapalił świeczkę o nos jednej z mówiących lalek, wsadził palec, który stał się czerwony jak lak, do ognia i w ten sposób zapieczętował paczkę.

— Chciałeś jeszcze Znikające Jajko — zauważył. Wyciągnął je z zanadrza mego palta i zapakował. — A także Płaczące Niemowlę.

Oddawałem gotowe paczki Gipowi, który tulił je do piersi. Mówił mało, za to jego oczy i przyciśnięcie ramion bardzo były wymowne. Przenikały go niewypowiedziane uczucia. To była prawdziwa magia!

Wtem drgnąłem, uświadomiwszy sobie, że coś rusza się w mym kapeluszu, coś miękkiego i skaczącego. Potrząsnąłem nim i oto pomarszczony gołąb, niewątpliwie wspólnik magika, wyskoczył z kapelusza, pobiegł po kontuarze i wszedł, jak sądzę, do tekturowego pudła za tygrysem z masy papierowej.

— Cyt, cyt — rzekł sprzedawca zręcznie odbierając mi kapelusz — co za nieostrożny ptak i, jako żywo, wysiaduje jaja!

Potrząsnął kapeluszem i wysypał na rękę dwa lub trzy jajka, dużą marmurową kulę, około pół tuzina nieodzownych szklanych kulek i zmięty pomarszczony papier w coraz większych ilościach. Przez cały czas mówił tylko o tym, jak to ludzie zapominają oczyścić swe kapelusze w środku czyszcząc je z zewnątrz. Słowa były uprzejme, ale kryły wyraźną aluzję. — Wszystkie takie rzeczy — mówił — gromadzą się, proszę pana… Nie chodzi tu specjalnie o pana… Prawie każdy klient… Zadziwiające, co klienci noszą z sobą…

Zmięty papier rósł w oczach i kłębił się na kontuarze, aż sprzedawca począł niknąć nam z oczu i niebawem znikł już zupełnie. Tylko głos jego brzmiał dalej.

— Nikt z nas, proszę pana, nie wie, co kryje w sobie piękna cielesna powłoka człowieka. Czyżbyśmy byli jedynie pobielanymi grobami?

Głos jego umilkł, zupełnie tak, jak gramofon sąsiada trafiony celnym kamieniem. Zapadła natychmiastowa cisza. Ucichł szelest papieru i wszystko ucichło.

— Czy skończył już pan z mym kapeluszem? — spytałem po chwili. Nie było odpowiedzi.

Popatrzyłem na Gipa, Gip popatrzył na mnie, a w magicznych lustrach widać było nasze wykrzywione postacie, dziwaczne, poważne i spokojne.

— Myślę, że już pójdziemy — rzekłem. — Czy może mi pan powiedzieć, ile to wszystko wynosi?

— Mówię — powiedziałem głośniejszym nieco tonem — że chciałbym prosić o rachunek i o kapelusz.

Zza sterty papieru wydobył się odgłos przypominający parsknięcie.

— Spójrzmy za ladę, Gip! On się z nas wyśmiewa.

Poprowadziłem Gipa wokół kiwającego głowa tygrysa i, jak myślicie, cóż znajdowało się za ladą? Nie było tam nikogo! Tylko mój kapelusz spoczywał na podłodze i zwykły królik z opadającymi uszami, jakiego używają magicy, siedział pogrążony w rozmyślaniach. Był tak skurczony i głupi, jak tylko może być królik magika.

Podniosłem kapelusz, a królik leniwie zrobił parę susów w przeciwnym kierunku.

— Tatusiu — szepnął Gip.

— Co takiego, Gip? — spytałem.

— Ten sklep mi się naprawdę podoba, tatusiu. „Mnie też by się podobał — pomyślałem — gdyby kontuar nie rozciągał się tak nagle, odgradzając człowieka od drzwi”. Nie powiedziałem jednak ani słowa o tym Gipowi.

— Trusia — powiedział malec wyciągając rękę do królika, który podskakiwał koło nas. — Trusia, zrób sztuczkę magiczną dla Gipa — i wodził oczyma za królikiem, kiedy ten przeciskał się przez drzwi, których z pewnością nie widziałem przed chwilą. Drzwi te otworzyły się szerzej i znowu pojawił się człowiek z jednym uchem większym od drugiego. Uśmiechał się nadal, lecz oczy jego napotkawszy moje wyrażały zarazem zadowolenie i wyzwanie.

— Pan chciałby zobaczyć nasz magazyn? — rzekł z niewinną słodyczą. Gip pociągnął mnie za palec. Zaczynałem myśleć, że cała ta magia jest trochę zbyt prawdziwa.

— Nie mamy tak dużo czasu i… — zanim to powiedziałem, w nie wiedzieć jaki sposób znaleźliśmy się w magazynie.

— Wszystko jest w tym samym gatunku — powiedział sprzedawca zacierając swe giętkie ręce — to znaczy w najlepszym. Wszystko, co tu się znajduje, jest prawdziwie magiczne z gwarancją pełnej dziwaczności. Przepraszam pana!

Uczułem, że pociągnął za coś, co zwisało u mego rękawa, i zobaczyłem, że trzymał za ogonek małego, wijącego się, czerwonego diablika. Maleństwo kąsało, wyrywało się i usiłowało ugryźć go w rękę. Rzucił je po chwili niedbale za ladę. Był to niewątpliwie kawałek powyginanej gumy, ale w pierwszej chwili… Przy tym ruch sprzedawcy przypominał do złudzenia ruch człowieka trzymającego w ręku jakiegoś małego gryzącego robaka.

Zerknąłem na Gipa, lecz on wpatrywał się w magicznego konia na biegunach. Ucieszyłem się, że tego nie widział. Wskazując oczyma na Gipa i na czerwonego diabełka spytałem zniżonym głosem:

— Chyba nie macie tu wielu rzeczy w tym rodzaju?

— To nie nasz! Prawdopodobnie przyniósł pan z sobą — odpowiedział sprzedawca także przyciszonym głosem i z jeszcze bardziej czarującym uśmiechem. — Zadziwiające doprawdy, co ludzie noszą z sobą nie zdając sobie z tego sprawy. — A potem zwracając się do Gipa rzekł:

— Czy jest tu coś, co ci się podoba?

Było tu dużo rzeczy, które się podobały Gipowi.

— Czy to jest magiczny miecz? — zwrócił się do sprzedawcy z mieszaniną zaufania i szacunku.

— Magiczny miecz do zabawy. Nie gnie się, nie łamie, nie tnie palców. Czyni właściciela niezwyciężonym w walce z każdym przeciwnikiem poniżej lat osiemnastu. Od pół korony do siedmiu szylingów i sześciu pensów, zależnie od wielkości. Te tekturowe zbroje przeznaczone są dla młodocianych błędnych rycerzy. Bardzo praktyczne. Tarcza bezpieczeństwa, sandały szybkochody i hełm–niewidka.

— Och, tato! — wyszeptał Gip.

Usiłowałem dowiedzieć się, ile one kosztują, ale sprzedawca nie zwracał na mnie uwagi. Udało mu się pozyskać sobie Gipa d odciągnąć go od mego palca. Pokazywał mu swój diabelski towar i nic nie mogło go powstrzymać. Niebawem ujrzałem w przypływie nieufności i czegoś bardzo podobnego do zazdrości, że Gip schwycił tego człowieka za palec, tak jak zwykle chwytał mnie. „Jest to z pewnością interesujący człowiek — pomyślałem — i ma ciekawe zabawki, ale…”

Szedłem za nimi, mówiąc mało i bacznie obserwując sztukmistrza,

Gip natomiast bawił się doskonale. Z pewnością, kiedy pora będzie iść, wyjdziemy stąd bez przeszkód. Magazyn był długi i niekształtny, galeria zaś przerywana stoiskami, budkami i kolumnami, z zaskakującymi lustrami i zasłonami, ze sklepionymi korytarzami prowadzącymi do innych działów, po których kręcili się i gapili bez celu przedziwnie wyglądający pomocnicy. Lustra i zasłony były tak niezwykłe, że niebawem nie mogłem rozpoznać drzwi, którymi weszliśmy.

Sprzedawca pokazywał Gipowi magiczne pociągi jadące bez pary i maszynerii, gdy nastawiało się sygnały, a następnie kilka bardzo, bardzo cennych pudełek z żołnierzami, którzy nabierali życia, kiedy zdejmowało się pokrywkę i mówiło… Nie mam dobrego słuchu, a był to dźwięk, na którym można było skręcić język, lecz Gip — odziedziczywszy słuch po matce — powtórzył go od razu.

— Brawo — rzekł sprzedawca kładąc bez ceremonii żołnierzy z powrotem do pudełka i podając je Gipowi.

— Teraz ty — powiedział i po chwili Gip ożywił ich na powrót.

— Chcesz wziąć to pudełko? — spytał sprzedawca.

— Weźmiemy je — powiedziałem — jeśli policzy pan mniej, niż są warte. Inaczej trzeba by chyba milionowej fortuny…

— Ależ drogi panie! Skądże! — i wrzucił żołnierzyków z powrotem do pudełka, zamknął wieczko, potrząsnął pudełkiem w powietrzu i oto ukazało się ono naszym oczom zapakowane w brązowy papier, przewiązane sznurkiem… z pełnym imieniem, nazwiskiem i adresem Gipa wypisanym na papierze.

Sprzedawca roześmiał się z mego zdziwienia.

— To jest prawdziwa magia — powiedział. — Autentyczna.

— Zbyt autentyczna jak na mój gust — powiedziałem.

Następnie sprzedawca zaczął pokazywać Gipowi sztuczki. Dziwne to były sztuczki, a jeszcze dziwniejszy był sposób, w jaki je wykonywał. Objaśniał przy tym i pokazywał ich mechanizm, a mój kochany malec kiwał w zamyśleniu główką.

Nie poświęcałem temu takiej uwagi, jaką należałoby poświęcić.

— Hej, presto! — wykrzykiwał sprzedawca, a potem rozlegało się jasne i cichsze „Hej, presto” chłopca. Lecz uwagę moją pochłonęły inne sprawy. Uświadomiłem sobie nagle, jak niesamowite jest to miejsce; było ono, że tak powiem, nasycone dziwnością, wszystko tu wydawało się jakieś niezwykłe, nawet sufit, podłoga i byle jak rozstawione krzesła. Doznawałem dziwnego uczucia, że jeśli nie patrzę na nie, zaczynają ruszać się i urządzać gonitwy za mymi plecami. Gzyms ozdobiony był dziwnym ornamentem z masek — stanowczo zbyt wyrazistych jak na zwykły tynk.

Nagle uwagę moją przykuł jeden z dziwacznie wyglądających pomocników. Stał niedaleko i najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy z mej obecności. Widziałem jego postać w jakichś trzech czwartych ponad stertą zabawek. Opierał się leniwie o kolumnę wykrzywiając twarz w najbardziej potworny sposób.

Szczególnie okropne rzeczy wyczyniał ze swym nosem. Wyglądało na to, że się nudzi i pragnie się zabawić. Z początku był to nos krótki jak kartofel; potem wysunął się nagle jak rożki; potem robił się coraz dłuższy i cieńszy, aż upodobnił się do długiego, giętkiego bicza. Zupełnie jak w sennym majaczeniu! Pomocnik machał nim i rzucał przed siebie niczym linkę.

Pomyślałem od razu, że Gip nie powinien tego widzieć. Odwróciłem się i ujrzałem malca najspokojniej zajętego sprzedawcą. Szeptali coś do siebie spoglądając na mnie… Gip stał na stołku, a sprzedawca trzymał w ręku coś w rodzaju wielkiego bębna.

— Bawimy się w chowanego, tata! — zawołał Gip. — Ty szukasz.

I zanim zdążyłem temu zapobiec, sprzedawca nakrył go wielkim bębnem. Ogarnęły mnie niedobre przeczucia.

— Niech pan to zostawi! — krzyknąłem. — W tej chwili! Przestraszy pan chłopca! Niech pan to zabierze!

Sprzedawca z nierównymi uszami usłuchał bez słowa i pokazał mi bęben, abym zobaczył, że jest pusty. I stołek był także pusty! Mój chłopiec zniknął!

Znacie chyba owo złowrogie uczucie, co niczym tajemnicza raka ściska wam serce. I nagle człowiek się zmienia, staje się czujny i rozważny, ani zbyt powolny, ani zbyt szybki, ani gniewny, ani przerażony. Tak też było ze mną. Podszedłem do uśmiechającego się sprzedawcy i kopnąłem jego stołek.

— Skończ pan z tymi głupstwami! — powiedziałem. — Gdzie jest mój syn?

— Widzi pan — odparł ukazując nadal pusty bęben — nie ma tu żadnego oszustwa!

Wyciągnąłem rękę, aby go schwytać, lecz uchylił się zręcznie. Sięgnąłem znowu, lecz on odwrócił się i pchnął drzwi, aby uciec.

— Stać! — wykrzyknąłem, ale on wycofał się ze śmiechem. Skoczyłem za nim w ciemność. Bums!

— Na Boga! Nie zauważyłem pana!

Znajdowałem się na Regent Street zderzywszy się z przyzwoicie wyglądającym robotnikiem, a w odległości może pół jarda ode mnie niesłychanie zaskoczony stał sobie Gip. Wyjąkałem jakieś słowa przeproszenia, a Gip odwrócił się i podszedł do mnie z radosnym uśmiechem, jak gdyby tylko na chwilę stracił mnie z oczu. W ręku trzymał cztery paczki. Natychmiast schwycił mnie za palec.

Przez chwilę byłem dość zaskoczony. Rozejrzałem się bacznie dokoła szukając drzwi magicznego sklepu, lecz ich nie znalazłem. Nie było ani drzwi, ani sklepu, tylko zwykły filar oddzielający sklep z obrazami od wystawy wylęgarni kurcząt. Wśród nawału myśli byłem w stanie uczynić tylko jedno. Podszedłem do krawędzi chodnika i parasolem przywołałem dorożkę.

— Dolozka — rzekł Gip w najwyższym zachwycie.

Pomogłem mu wsiąść, przypomniałem sobie z pewnym wysiłkiem swój adres, po czym wsiadłem także. W kieszeni mej marynarki wyczułem coś niezwykłego. Sięgnąłem ręką i znalazłem szklaną kulkę. Rzuciłem ją ze złością na ulicę. Gip milczał.

— Tata — rzekł w końcu — to był prawdziwy sklep!

Uwaga Gipa wzbudziła we mnie ciekawość, jak ta sprawa wyglądała w oczach malca. Jak dotychczas wydawał się, dzięki Bogu, zupełnie zdrowy, nie był ani wystraszony, ani wytrącony z równowagi, tylko po prostu niezmiernie zadowolony z popołudniowej wyprawy, a w ramionach trzymał cztery paczki. „Do diaska! Co też w nich może być?”

— Hm — rzekłem. — Mali chłopcy nie mogą codziennie chodzić do takich sklepów.

Przyjął to z właściwym sobie spokojem i żałowałem przez chwilę, że jestem jego ojcem, a nie matką i że nie mogę nagle, na oczach wszystkich, pocałować go w dorożce. „Ostatecznie — pomyślałem — cała historia nie jest znów taka straszna!”

Jednak dopiero wtedy, gdyśmy otworzyli paczki, zacząłem się uspokajać. Trzy z nich zawierały pudełka z żołnierzami, ale w tak dobrym gatunku, że Gip mógłby zapomnieć, iż pudełka te były kiedykolwiek zabawkami magicznymi, prawdziwie czarodziejskimi. W czwartej paczce był kotek, mały biały żywy kotek, cieszący się doskonałym zdrowiem, apetytem i usposobieniem. Przyglądałem się rozpakowywaniu z uczuciem chwilowej ulgi i pozostałem w pokoju Gipa przez dłuższy czas.

Wszystko to zdarzyło się pół roku temu. Teraz zaczynam wierzyć, że wszystko jest w porządku. Kotek posiada w sobie tyle tylko magii, ile posiadają wszystkie kotki, a żołnierze stoją tak sztywno wyprężeni, jak tylko pułkownik może sobie życzyć. A Gip?

Każdy inteligentny ojciec zrozumie, że muszę postępować z Gipem ostrożnie. Posunąłem się jednak tak daleko, że pewnego dnia zapytałem:

— Gip, czy chciałbyś, aby twoi żołnierze ożyli i poruszali się?

— Oni się ruszają. Muszę tylko powiedzieć jedno takie słowo, zanim podniosę pokrywkę. I wtedy chodzą sami. Och, tak, tatusiu, nie podobaliby mi się, gdyby tego nie robili.

Nie okazałem żadnego zdziwienia, gdyż byłoby nie na miejscu. Od tego czasu spróbowałem wpaść do niego raz czy dwa, gdy bawił się żołnierzami, lecz jak dotąd nie zauważyłem, by zachowywali się w jakikolwiek niezwykły sposób. Chociaż… trudno powiedzieć…

Istnieje tylko nadal pewna kwestia… finansowa. Mam nieuleczalny zwyczaj płacenia rachunków. Przeszedłem po Regent Street kilka razy, tam i z powrotem, szukając owego sklepu. Skłonny jestem jednak przypuszczać, że uczciwości stało się zadość. Skoro bowiem ludzie ci znają nazwisko i adres Gipa, mogę więc chyba pozostawić im, kimkolwiek są, przysłanie rachunku, kiedy im się będzie podobało.



Zdobywcy przestworzy


Latającą maszynę Monsona można było zobaczyć albo z okien pociągów kursujących na głównej linii Południe— Zachód lub na trasie Wimbledon–Worcester Park. Ściślej mówiąc, widziało się jedynie potężne rusztowania, w których obrębie poruszał się aparat. Wznosiły się one ponad wierzchołki drzew, tworząc masywną aleję z żelaza i drzewa tudzież olbrzymią pajęczynę lin i bloków ciągnącą się prawie na dwie mile. Od strony Leatherhead perspektywa alei ginęła częściowo za wzgórzem pokrytym willami, za to od strony głównej linii kolejowej można było oglądać boczną jej stronę, która stanowiła plątaninę belek i zakrzywionych prętów, sprawiając duże wrażenie na turystach z Portsmouth, Southampton i z zachodniej Anglii.

Monson zaczął pracę od momentu, do którego doprowadził ją Maxim. Z początku zabrał się do dzieła lekceważąc zupełnie dowcipy i ignorancję dziennikarzy, które tak irytowały oraz utrudniały pracę jego poprzednikowi. Jak mówiono, roztrwonił ponad połowę swej olbrzymiej fortuny na doświadczenia. Niecierpliwym ludziom tego pokolenia rezultaty jego pracy wydały się mierne. Po upływie około pięciu lat od zbudowania kolosalnego gaju z żelaza w Worcester Park, kiedy to Monsonowi ciągle jeszcze nie udało się przelecieć skrzydlatą maszyną nad Trafalgar Square, nawet turyści z wyspy Wight zaczęli pozwalać sobie na ironiczny uśmiech. Ci zaś z inteligentnych ludzi, którzy nie uważali Monsona za wariata ogarniętego manią wynalazków, zaczęli traktować go, bez żadnego powodu, jako reklamującego się szarlatana.

Jednakże posiadacze stałych biletów kolejowych widzieli od czasu do czasu z okien pociągu białego potwora, który pędził na łeb na szyję poprzez zwiewne ozdoby prowadnic i żerdzi, słyszeli też, jak końcowe liny, siatki, amortyzatory gięły się, skrzypiały i jęczały pod siłą ciosów. Wówczas z wagonów wykwitał rząd śniadych twarzy w okularach o czarnej oprawie, zaś poranne gazety szły w kąt na rzecz ożywionej dyskusji o możliwości latania, podczas której nikomu jeszcze nie zdarzyło się powiedzieć czegoś nowego. Trwało tak aż do przyjazdu pociągu na stację Waterloo, skąd pasażerowie rozchodzili się po Londynie.

Niekiedy też w przepełnionym turystami pociągu wyczerpani ojcowie i matki wracając z jednodniowego pobytu nad morzem odkrywali, że ciemne rusztowanie rysujące się na tle wieczornego nieba doskonale nadaje się do odwrócenia uwagi rozkapryszonego dziecka, i ukazywali mu przesuwający się szybko wielki, czarny, skrzydlaty kształt, który dążył ku górze obijając się o prowadnice. Była to bez wątpienia rzecz wielka oraz ważna i wspaniale nadawała się na temat do rozmowy. Mimo wszystko były to zaledwie niezdarne próby i większość ludzi, którzy mieli możność przyglądać się temu, nie mogła uważać tych prób za prawdziwy lot. Dla nich, zwykłych szarych ludzi, były to tylko daremne wysiłki.

Monson, jak mówiłem, nie przejmował się z początku opinią prasy. Możliwe jednak, że nie zdawał sobie sprawy, ile czasu upłynie, zanim opanuje technikę latania, zanim wielka fruwająca maszyna dostosuje się szybko i pewnie do każdego podmuchu, do każdego ruchu powietrza. Nie przewidział również, ile pieniędzy będzie go kosztować ta długotrwała walka z siłą ciążenia.

Nie był on jednak tak gruboskórny, jak się wydawało. W sekrecie kazał sobie przesyłać przez Romeike’a stosy wycinków z gazet, bankier jego także dawał regularnie znać o sobie, A jeśli z początku Monson nie przejmował się żartami i nieufnością, to w miarę jak upływały miesiące, rosło w nim poczucie osamotnienia, kurczyły się też zasoby pieniężne. Był czas, kiedy Monson potrafił odprawić z niczym przedsiębiorczego dziennikarza, chciwego nowin dla gazety. Kiedy natomiast przedsiębiorczy dziennikarz przestał być natrętny, Monson daleki był w głębi duszy od zadowolenia.

Praca posuwała się jednak z dnia na dzień i malała stopniowo liczba trudności związanych ze sterowaniem. Dzień za dniem zmniejszały się także zasoby pieniężne, aż rachunek Monsona w banku skurczył się z setek do dziesiątków tysięcy.

Monson siedząc w małej kreślarni spojrzał nagle na datę w kalendarzyku Woodhouse’a.

— Dzisiaj upływa pięć lat od chwili, gdy zaczęliśmy — powiedział niespodzianie.

— Czyżby? — zdziwił się Woodhouse.

— To te ciągłe zmiany tak nam utrudniają pracę — rzekł Monson gryząc spinacz do papieru. Przed nim na stole leżały rysunki nowych motylków do tylnej śruby. Wrzuciwszy popsuty spinacz do kosza począł bębnić palcami po stole. — Ach, te zmiany! Czy matematycy zmądrzeją kiedykolwiek na tyle, by zaoszczędzić nam tego klecenia i eksperymentowania? Pięć lat metodą liczenia na palcach, kiedy można było to wszystko wyliczyć z góry! A ile to kosztowało! Za tę cenę mógłbym wynająć na całe życie trzech zwycięzców konkursu matematycznego z Cambridge… Ale ci znowu potrafiliby tylko rozwijać jakieś piękne i bezużyteczne teoryjki. A ileż to czasu, Woodhouse!

— Te odlewy po specjalnych cenach zajmą nam trzy tygodnie — powiedział Woodhouse.

— Trzy tygodnie? — wykrzyknął Monson nie przestając bębnić po stole.

— Z pewnością trzy tygodnie — potwierdził Woodhouse, świetny inżynier, ale kiepski pocieszyciel. Przysunął arkusze do siebie i zabrał się do cieniowania jednej z belek.

Monson przestał bębnić i zaczął obgryzać paznokcie, patrząc nieruchomo przez cały czas na głowę Woodhouse’a.

— Od jak dawna nazywają to „szaleństwem Monsona”? — zapytał nagle.

— Och, coś z rok — odparł niedbale Woodhouse nie podnosząc głowy.

Monson wciągnął powietrze między zaciśnięte zęby i podszedł do okna. Grube żelazne kolumny podtrzymujące w górze szyny, z których startował aparat, znajdowały się tuż za oknem. Maszyna zaś znajdowała się ponad górną jego krawędzią. Poprzez las żelaznych kolumn pomalowanych na czerwono i zdobnych rzędami śrub rozciągał się piękny widok na okolicę. W połowie krajobrazu posuwał się bezszelestnie pociąg, którego turkot ginął wśród uderzeń młotów pracujących w górze robotników. Monson uzmysłowił sobie śmiejące się twarze w oknach wagonów. Zaklął strasznie pod wąsem i uderzył ze złością palcem w muchę, która znienacka poczęła bzykać na szybie.

— Co się stało? — spytał Woodhouse, ze zdziwieniem patrząc na swego chlebodawcę.

— Mam już tego powyżej uszu.

Woodhouse podrapał się w policzek. — Och — powiedział po chwili przerwy potrzebnej do oswojenia się z sytuacją, po czym odsunął rysunek.

— A to głupcy! Staram się zdobyć nowy element, uczynić coś, co zrewolucjonizuje całe życie człowieka, a oni tymczasem zamiast okazać zainteresowanie śmieją się, robią głupie żarty i przezywają mnie i moje metody.

— Osły — rzekł Woodhouse i spuścił oczy na rysunek.

Epitet ten poruszył Monsona. — W każdym razie mam tego dość, Woodhouse — rzekł po chwili. Woodhouse wzruszył ramionami.

— Przypuszczam, że jedyna na to rada to cierpliwość — powiedział Monson wkładając ręce do kieszeni. — Skoro już zacząłem, to działać będę do końca i wydam co do grosza wszystko, co posiadam i co będę mógł pożyczyć. Ale mówię panu, mam już tego diablo dość. Gdybym wyłożył jedną dziesiątą pieniędzy na pokrycie wydatków jakiegoś przekupnego polityka, byłbym już dawno baronem.

Monson zamilkł, a Woodhouse patrzył przed siebie z bezmyślnym wyrazem twarzy, który zawsze przybierał dla wyrażenia współczucia, i uderzał piórnikiem w stół. Monson wlepił w niego spojrzenie.

— Do diabła! — powiedział nagle i szybko wybiegł z pokoju.

Woodhouse jeszcze przez jakieś pół minuty zachował swój współczujący wyraz twarzy. Potem westchnął i powrócił do cieniowania rysunków. Najwyraźniej coś wytrąciło Monsona z równowagi. Miły chłop i wielkoduszny, ale trudny we współżyciu. Tak było zawsze z każdym amatorem, który zabierał się do inżynierii: chciałby, żeby wszystko był od razu gotowe. Ale Monson okazywał dotąd cierpliwość fachowca. Dziwne, że tak się teraz zirytował. Jak ładnie wypadł ten metalowy pręt! Woodhouse odrzuciwszy głowę do tyłu przechylał ją z boku na bok, by lepiej ocenić rezultaty cieniowania.

— Panie Woodhouse! — powiedział majster Hooper wsuwając głowę przez drzwi.

— No, co nowego? — spytał Woodhouse nie odwracając się.

— Czy się coś stało, proszę pana? — spytał Hooper.

— Stało? — zdziwił się Woodhouse.

— Stary był przed chwilą na górze i klął jak wściekły…

— Och — powiedział Woodhouse.

— To do niego niepodobne, proszę pana!

— Nie?

— Więc pomyślałem sobie, że może…

— Lepiej będzie, jeśli przestanie pan myśleć — rzekł Woodhouse nie przestając podziwiać rysunków.

Hooper znał dobrze Woodhouse’a, trzasnął więc ze złością drzwiami. Woodhouse siedział jeszcze parę minut z kamiennym wyrazem twarzy, a potem usiłował bezskutecznie użyć ołówka jako wykałaczki. Wreszcie rzucił nieoczekiwanie w kąt pokoju ołówek, który był starym wypróbowanym jego przyjacielem, wstał, przeciągnął się i wyszedł za Hooperem.

Wyglądał na poirytowanego. Każdy robotnik, który go spotkał, widział to wyraźnie. Kiedy milioner, który wydawał tysiące na eksperymenty wymagające pracy całej małej armii pracowników, okazuje nagle, że ma powyżej uszu całego przedsięwzięcia, niemal zawsze panujący w szeregach zatrudnianej przez niego armii porządek ulega wówczas zakłóceniu. Jeszcze zanim milioner wyjawi swe zamiary, już rodzą się domysły, szepty, obserwacje i wróżenie z rąk. Nim dzień się skończył, setki ludzi wiedziały już, że Monson był poirytowany, że Woodhouse był poirytowany i że Hooper był poirytowany. Żona jednego z robotników na przykład, której Monson nigdy nie widzial na oczy, zdecydowała, że pozostawi pieniądze w banku zamiast kupić welwetową suknię. Jakże dalekie w skutkach są przypadkowe nawet przekleństwa milionera !

Monson odczuł pewną satysfakcję chodząc po warsztatach i zachowując się nieuprzejmie wobec większości ludzi. Ale po jakimś czasie nawet to mu obrzydło, odjechał więc przez łąki na południo–wschód ku ogólnemu zadowoleniu wszystkich pracujących, a ku utrapieniu zarządcy jego domu w Cheam.

Bezpośrednią zaś przyczyną tego wszystkiego, powodem niezadowolenia z tyloletniej pracy, kroplą, która przepełniła czarę, stały się — jak to drobnostki wpływają na nasze wielkie decyzje! — lekkomyślne słowa wypowiedziane przez pewną śliczną i ładnie ubraną dziewczynę o pięknym głosie i o łagodnych szarych, więcej niż ładnych oczach, a w szczególności określenie: „Szaleństwo Monsona”. Dziewczyna uważała, że była dla niego czarująca. Wspominała nawet nazajutrz, jak wyjątkowo ładnie wyglądała, i byłaby najbardziej zdumiona, gdyby się dowiedziała o wszystkim. Przypuszczam zresztą, uwzględniając fakty, że to pozostało tajemnicą.

— Co słychać z pańską latającą maszyną? — spytała go wówczas. („Ciekawe, czy spotkam kiedyś człowieka dość rozsądnego, aby się o to nie pytał” — pomyślał Monson). — To będzie chyba z początku bardzo niebezpieczne. — („Sądzi, że się boję”.) — Zaraz będzie grał Jorgon. Czy pan już go kiedyś słyszał? — („Wracamy do rozsądnej1 rozmowy”.) Potem zaczęła się paplanina na temat Jorgona i rozmowa dobiegła końca. — Musi mnie pan zawiadomić — rzekła na ostatek dziewczyna — kiedy pańska maszyna będzie gotowa, a wtedy zastanowię się, czy warto kupić bilet. — („Można by pomyśleć, że jestem jakimś domorosłym wynalazcą”.)

Ale najbardziej gorzka z jej uwag nie była przeznaczona dla uszu Monsona, lecz Phloxa, pisarza, wobec którego starała się zawsze być dowcipna i błyskotliwa. — Mówiłam właśnie z Monsonem — powiedziała. — On nie jest w stanie myśleć o czymkolwiek poza swą latającą maszyną. Czy pan wie, że wszyscy robotnicy nazywają jego warsztaty „szaleństwem Monsona”? On jest zupełnie niemożliwy. To naprawdę bardzo smutne. Ja osobiście zawsze patrzę na niego, wie pan, jak na zatopiony skarb. „Zaginiony milioner”.

Dziewczyna była piękna, wykształcona, napisała nawet epigramatyczną powiastkę, lecz niestety nie różniła się niczym od ogółu ludzi. Streściła po prostu to, co świat sądził o człowieku, który rozsądnie, uparcie i pewnie pracował nad wynalazkiem będącym rewolucją w historii cywilizacji, najbardziej dalekosiężną przemianą w rozwoju ludzkości, jakiej dokonano od zarania dziejów. Ludzie nie brali go poważnie. Jeszcze trochę, a stałby się przysłowiowy.

— Muszę pofrunąć teraz — powiedział sobie z uczuciem zupełnej klęski w drodze do domu. — Muszę pofrunąć jak najszybciej. Jeśli to nie ruszy szybko, na Boga!, zwariuję chyba!

Powiedział to, zanim jeszcze przejrzał swą książkę czekową i ową stertę papierów. I chociaż przyczyna może się wydawać błaha, głos dziewczyny i wyraz jej oczu powiększył jego niezadowolenie, zaś odkrycie, że nie pozostało mu nawet sto tysięcy funtów, które mógłby zrealizować, było trucizną, co zadaną mu ranę uczyniła śmiertelną.

Następnego dnia po tym odkryciu uniósł się na Woodhouse’a i na robotników i przez następne trzy tygodnie chodził stale ponury. Niepokój zapanował w Cheam, Malden, Morden, Worcester Park i okolicach, które prosperowały dzięki jego eksperymentom.

W miesiąc po tym wydarzeniu Monson stał z Woodhouse’em przed zrekonstruowaną maszyną. Leżała ona w poprzek podniesionych szyn, dzięki którym osiągała szybkość wyjściową. Nowe śmigło odcinało się swą bielą od reszty maszyny, a malarz posłuszny kaprysowi Monsona pokrywał złotą farbą aluminiowe drążki. Wzdłuż długiej alei pomiędzy linami (złocącymi się w zachodzie słońca) widać było czerwone sygnały, a w odległości dwóch mil mrowisko robotników, którzy zamieniali ostatnie nierówności terenu na pagórek.

— Polecę — rzekł Woodhouse — oczywiście, że polecę. Ale mówię panu, że to czyn szaleńca. Gdyby pan zechciał poczekać chociaż rok…

— Mówię panu, że nie. Maszyna dobrze pracuje. Czekałem już dość długo.

— Nie chodzi o to — odparł Woodhouse. — Maszyna jest w porządku. Ale urządzenie sterujące…

— Czyż nie latałem dzień i noc tam i z powrotem w tej szczyglej klatce? Jeśli ster działa dobrze tutaj, będzie działał dobrze nad całą Anglią. To tylko strachy, mówię panu, Woodhouse. Mogliśmy polecieć już rok temu. A poza tym…

— Poza tym? — spytał Woodhouse.

— Pieniądze — burknął Monson przez ramię.

— Niech to diabli! — rzekł Woodhouse. — Zapomniałem zupełnie o pieniądzach! — A potem, całkiem już innym tonem, dorzucił: — Polecę. Może mi pan zaufać.

Monson odwrócił się szybko i ujrzał na oświetlonej słońcem twarzy Woodhouse’a wszystko to, czego tamten nie umiał wypowiedzieć. Patrzał przez chwilę, potem impulsywnie wyciągnął rękę. — Dziękuję! — powiedział.

— W porządku! — powtórzył Woodhouse ściskając mu dłoń i rysy jego dziwnie złagodniały. — Proszę mi zaufać.

Obaj mężczyźni znów zwrócili oczy na olbrzymią maszynę, która z rozpostartymi płaskimi skrzydłami spoczywała na podwoziu, i przyglądali się jej w zamyśleniu.

Monson, prawdopodobnie pod wpływem fotograficznej analizy lotu ptaków oraz metod Lilienthala*, stopniowo odszedł od form Maxima, wracając z powrotem do kształtów ptasich, z tym jednak, że maszyna poruszała się za pomocą olbrzymiej śruby mieszczącej się z tyłu w miejscu ogona. W ten sposób lot ślizgowy, który wymaga, by płaski ogon ustawiony był prostopadle, stawał się rzeczą niemożliwą. Kadłub maszyny był mały, cylindryczny i zaostrzony. Z przodu i z tyłu na wydłużonych końcach umieszczone były dwa silniki na ropę poruszające śrubę. Miejsce dla pilotów znajdowało się głęboko w łódkowatym wgłębieniu; pierwszy z nich, sternik, chroniony był niską szklaną ścianką od oślepiającego pędu powietrza. Po obu stronach rozciągały się olbrzymie płaskie skrzydła, zaokrąglone z przodu, które mogły być nastawiane tak, że albo spoczywały poziomo, albo przesuwały się w górę lub w dół. Skrzydła te poruszały się jednocześnie, można też było odkręcając wtyczkę nachylić jedno z nich pod niedużym kątem. Przedni brzeg każdego skrzydła można było przesuwać do tyłu celem zmniejszenia jego powierzchni o jedną szóstą. Maszyna nie tylko nie mogła ślizgać się w powietrzu przy zatrzymanym motorze, ale nawet trzepotać skrzydłami. Zamiarem Monsona było wylecieć w przestworza początkowym zrywem aparatu, a potem utrzymując szybkość za pomocą śruby i steru posuwać się w powietrzu tak, jak się posuwa kartę do gry na stoliku. Wrony i mewy przelatują w ten sposób ogromne przestrzenie nie poruszając prawie skrzydłami. Ptak posuwa się wtedy właściwie dzięki powietrznemu systemowi hamulców. Ześlizguje się ukośnie przez jakiś czas, a potem zmieniając nachylenie skrzydeł wznosi się w górę prawie na początkową wysokość. Wie o tym każdy mieszkaniec Londynu, jeśli obserwował kiedyś ptaki w ptaszarni w Regent’s Park.

Ale ptak ćwiczy się w tej sztuce od chwili opuszczenia gniazda. Posiada nie tylko doskonały aparat, ale także doskonały instynkt, którym się posługuje. Człowiek poruszając się nie na własnych nogach z trudem utrzymuje równowagę. Zwykłe nawet opanowanie jazdy na rowerze kosztuje go wiele godzin ćwiczeń. Błyskawiczne ruchy skrzydeł, szybka reakcja na każdy podmuch, prędki powrót do równowagi, ruchy falowe, które wymagają doskonałej precyzji — wszystkiego tego człowiek musi się nauczyć z olbrzymim wysiłkiem, narażając stale swe życie, jeśli kiedykolwiek zechce zdobyć powietrze. Latająca maszyna, która pewnego dnia wzbije się w przestworza, poruszana zgrabnymi dźwigniami, z przyjemnym, otwartym jak na statku pokładem, obładowana bombami i armatami, jest dziwnym wymysłem literata. Zdobycie powietrza może bowiem pochłonąć więcej istnień ludzkich i pieniędzy niż podbój mórz przez człowieka. Z pewnością będzie ono kosztowniejsze od największej wojny, jaka kiedykolwiek pustoszyła świat. Nikt nie wiedział tego lepiej niż ci dwaj eksperymentujący ludzie. Wiedzieli oni, że są czołówką Armii Przyszłości, bo nadzieja jest nawet tam, gdzie jej być nie może. Ludzie giną przecież czasami daleko na tyłach, podczas gdy inni, uważani za zabitych i pozostawieni w najniebezpieczniejszym zakątku, wydostają się stamtąd i pozostają przy życiu.

— Jeśli nie natrafimy na łąki… — rzekł nagle Woodhouse w swój zwykły spokojny sposób.

— Mój drogi przyjacielu — odparł Monson, którego humor poprawił się niezwykle w ciągu ostatnich kilku dni. — Mamy ćwierć mili kwadratowej, aby dobrze wycelować. Płoty zostały usunięte, a rowy wyrównane. Wylądujemy doskonale, niech pan będzie pewny. A jeśli nie…

— Ach! — powtórzył Woodhouse. — Jeśli nie…

Dziennikarze dowiedzieli się o zmianach w północnej części rusztowania dopiero w przeddzień startu. Monson pokrzepiony został zmianą w komentarzach dostarczonych mu przez Romeike’a.

— Pewnego dnia wystartuje — mówili między sobą posiadacze stałych biletów kolejowych na linii Południe— Zachód, turyści znad morza, niedzielni turyści z Sussex i Hampshire. Wszyscy oni widząc wyłaniające się znajome rusztowania mówili z zapałem: — Pewnego dnia wystartuje!

I rzeczywiście pewnego pięknego poranka o 10.10 na oczach zdumionych pasażerów pociągu z Basingstoke latająca maszyna Monsona wyruszyła w drogę.

Pasażerowie zobaczyli, jak podwozie ruszyło po szynach i jak biało–złota śruba pruła powietrze. Usłyszeli szybki turkot kół i głuche uderzenie podwozia o zderzaki na końcu wybiegu. Następnie latająca maszyna z brzękiem wleciała do siatki. Wszystko to widziało i słyszało wiele osób. Aparat zniżył lot, podniósł się do góry i wtedy wszyscy widzowie stosownie do swego usposobienia zaczęli mówić ciszej lub głośniej, a nawet wznosić okrzyki. Gdyż zamiast zwykłego uderzenia i zahamowania latająca maszyna wyłoniła się z klatki, w której przebywała od lat pięciu. Pofrunęła jak strzała wypuszczona z łuku; wzbiła się ukośnie w niebo, skręciła ponad szynami i popłynęła w kierunku łąk wimbledońskich.

Patrzącym wydawało się, że skrzydlaty ptak zawisł przez chwilę w powietrzu, zaczął maleć, a potem nurkując zniknął nad niebieską kępą drzew na wschód od Coombe Hill. Długo jeszcze ludzie stali i patrzyli z otwartymi ustami.

To wszystko widzieli pasażerowie pociągu z Basingstoke. Gdyby przeciągnąć linię przez środek pociągu, od lokomotywy do wagonu konduktorskiego, nie znalazłoby się żywej duszy po tej stronie pociągu, z której nie widać było aparatu. Maszynista i jego pomocnik zagapili się do tego stopnia, że nie zauważyli nawet, jak przejechali Coombe, Malden i Raynes Park, aż oprzytomniawszy, stwierdzili, iż z niesłychaną szybkością wjeżdżają na stację w Wimbledon.

Od chwili gdy Monson z okrzykiem „gotowe” puścił w ruch podwozie, ani on, ani Woodhouse nie wyrzekli słowa. Siedzieli obaj z zaciśniętymi zębami. Monson wziął zbyt ostry zakręt nad linią kolejową i Woodhouse poruszył białymi wargami, lecz żaden z nich nie przemówił słowa. Jedynie Woodhouse uchwycił się kurczowo siedzenia i oddychał ciężko przez zęby obserwując, jak niebiesko zabarwiona ziemia na zachodzie ulatuje w dół do tyłu. Monson klęczał na przodzie maszyny, a ręce jego drżały obracając szprychowe koło, które poruszało skrzydłami. Nie widział przed sobą nic prócz masy białych chmur na niebie.

Maszyna podniosła się ukośnie do góry. Poruszała się jeszcze niezwykle szybko, ale pęd jej malał z każdą chwilą. Ziemia pod nimi uciekała z mniejszą szybkością.

— Gotowe — rzekł w końcu Woodhouse i Monson gwałtownie przekręcił koło zmieniając kąt nachylenia skrzydeł. Maszyna jakby zawisła przez moment nieruchomo w powietrzu, po czym Monson ujrzał nagle przed oczyma niebieskie, zamglone, pokryte domami pagórki Kilburn i Hampshire, które rosły bez przerwy, aż w szybie pojawiła się oblana słońcem kopuła Albert Hallu. Przez chwilą nie mógł zrozumieć tego nagłego podniesienia się horyzontu, lecz widząc zbliżające się coraz bardziej domy pojął, co uczynił. Przekręcił zbyt mocno skrzydła i oto z ostrym spadkiem lecieli w dół nad Tamizę.

Myśl, pytanie i objaśnienie były tylko kwestią sekundy. — Za ostro — wyszeptał Woodhouse. Monson ostrym szarpnięciem cofnął do połowy koło i brzegi Kilburn oraz Hampstead opadły znów do dolnej krawędzi okien. Znajdowali się tysiąc stóp ponad Coombe i stacją Malden. W pół minuty później przelecieli ze straszną szybkością z jakieś osiemdziesiąt stóp nad stacją East Putney, ku przerażeniu stojących na peronie ludzi. Monson zwrócił skrzydła pod wiatr i wznieśli się znów ostro w górą nad Fulham; ale zbyt ostro! Autobusy jechały zygzakiem po Fulham Road, ludzie krzyczeli. Potem znów polecieli w dół, i znów za ostro.

Dalekie drzewa koło Primrose Hill przesunęły się nagle koło okna Monsona, a potem niespodziewanie zobaczył przed sobą trawniki Ogrodu Kensingtońskiego. Spadali prosto na South Kensington.

Smukłe wieżyczki Muzeum Historii Naturalnej wyskoczyły do góry przed oczyma Monsona. Potem zaś przyszła jedna fatalna chwila szybkiego namysłu i moment wahania. Czy powinien spróbować przelecieć ponad wieżami, czy też zboczyć na wschód?

Uczynił niepewny wysiłek w celu uwolnienia prawego skrzydła, pozostawił na wpół wyciągniętą wtyczkę i kurczowo uchwycił się kierownicy. Wydało mu się, że przód maszyny podskoczył do góry. Kierownica ze straszliwą siłą ugniatała jego dłoń i wyszarpnęła się teraz z jego uchwytu. Woodhouse, który siedział skurczony we dwoje, wydał ochrypły okrzyk i doskoczył do Monsona. — Za daleko! — krzyknął uchwyciwszy się instynktownie brzegu maszyny. Monson został wyrzucony z siedzenia i runął do tyłu na swego towarzysza.

Wszystko zdarzyło się tak szybko, że zaledwie jedna czwarta ludzi spacerujących po Hyde Parku, Brompton Road i Exhibition Road zdołała zauważyć jakieś szczegóły powietrznej katastrofy. Wysoko w górze, nad grupami domów na południu pojawił się skrzydlaty kształt, zniżył się, znów się wzbił i rosnąc w oczach począł szybko opadać nad Instytutem; widać było przy tym szeroko rozpostarte skrzydła. Potem uczynił ćwierć obrotu, popędził na wschód i znienacka wzbił się prostopadle w górę. Jakiś ciemny przedmiot wypadł z niego i spadał obracając się w powietrzu. Człowiek! Nie! Dwóch ludzi splecionych razem. Spadli wirując nieustannie, rozłączyli się uderzając o dach Klubu Studentów i znikli w zielonych krzakach po południowej stronie budynku.

Przez jakieś pół minuty wydłużony korpus wielkiej maszyny sterczał jeszcze prostopadle w górę, a śruba obracała się rozpaczliwie. Przez jeden krótki moment, który patrzącym wydawał się wiekiem, aparat zawisł nieruchomo w powietrzu. Potem żółty język ognia wyskoczył z motoru, przeleciał wzdłuż korpusu. Maszyna zaczęła szybko, coraz szybciej, paląc się jak rakieta, spadać prosto na olbrzymi budynek, w którym uprzednio mieściła się Królewska Akademia Nauk. Wielka biało–złota śruba dotknęła brzegu dachu i skurczyła się jak kawałek płótna. Potem uległ zmniejszeniu wrzecionowaty gorejący korpus rozbijając się o północno— zachodni róg budynku, krusząc i rozwalając mur.

Trzask, płomień gorejącej parafiny, który wystrzelił w górę z rozbitych motorów, okropnie roztrzaskane ciała, które znaleziono w ogrodzie za Klubem Studentów, zwały żółtej bariery z dachu i czerwonej cegły, jakie spadły w dół na szosę, ludzie biegający tam i z powrotem jak mrówki w zniszczonym mrowisku, pędzące wozy strażackie i gromadzące się tłumy — wszystko to nie należy już do niniejszej opowieści, która została napisana jedynie po to, by opowiedzieć o tym, jak pierwsza udana latająca maszyna wzbiła się w powietrze.

A chociaż Monson przegrał, i to przegrał straszliwie, pamięć o jego dziele pozostanie jako godny pomnik, wskazujący drogę następnym z gromady śmiałych konstruktorów, którzy prędzej czy później opanują wielki problem latania. A pomiędzy Worcester Park i Malden ciągle jeszcze stoi złowieszcza żelazna aleja, zardzewiała teraz i miejscami grożąca zawaleniem. Stoi jako świadectwo pierwszej rozpaczliwej walki o prawo człowieka do przestworzy.



Filmer


Prawdę mówiąc opanowanie sztuki latania było dziełem wielu ludzi: ten wpadł na pomysł, ów poczynił próby, aż wreszcie wystarczył jeden energiczny wysiłek umysłowy, by dokończyć dzieła. Jednakże bezlitosna niesprawiedliwość opinii ogółu sprawia, że spośród licznych ludzi tylko jednego człowieka — i to właśnie tego, który nigdy nie latał — uważa się ogólnie za wynalazcę, tak jak Watta uważa się za odkrywcę prężności pary, a Stephensona za twórcę maszyny parowej. Ze wszystkich jednak słynnych nazwisk żadne nie przeszło do historii w tak groteskowy i tragiczny sposób, jak nazwisko biedaka Filmera, skromnego człowieka nauki. Rozwiązał on problem, który od wielu pokoleń nie dawał spokoju ludzkości, a nawet przejmował ją lękiem. Za jednym naciśnięciem guzika Filmer zmienił niemal zupełnie warunki bytu i szczęścia ludzkiego, pokoju i wojny. Nigdy dotąd ciągle powtarzający się cud małości uczonego wobec wielkości jego nauki nie znalazł aż tak zadziwiającego przykładu. Większość szczegółów dotyczących Filmera okrywa i musi okrywać tajemnica — Filmerowie nie budzą bowiem zapału drobiazgowych biografów — znane są jednak dobrze główne zdarzenia jego życia i ostatni akt dramatu, ponadto istnieją listy, notatki i przypadkowe uwagi, które pozwalają odtworzyć całość. Zestawiając je otrzymamy taką oto historię życia i śmierci Filmera.

Pierwszy autentyczny ślad na stronach historii dotyczącej Filmera to dokument, w którym ubiega się on o płatną praktykę fizyka w państwowym laboratorium w South Kensington. Pisze o sobie, że jest synem „wioskowego szewca” (mówiąc po prostu „łaciarza”) z Dover, i cytuje swoje zdumiewająco dobre wyniki egzaminów z chemii i matematyki. Podkreślając swą biedę i niedostatek usiłuje, z pewnego rodzaju brakiem ambicji, podnieść rangę tych osiągnięć. Pracę w laboratorium, określa jako „cel swych dążeń” i w ten sposób napomyka i podkreśla, że ma zamiar poświęcić się wyłącznie naukom ścisłym. Dopisek na dokumencie świadczy, że Filmerowi udało się osiągnąć upragniony cel ale jak dotąd nic nie świadczy o tym, by jego praca w instytucji państwowej przyniosła jakieś korzyści.

Teraz już wiemy, że mimo głoszonego zapału do pracy badawczej Filmer nie przesiedział w laboratorium nawet roku i że dla skromnego zwiększenia dochodów porzucił je i objął, za dziewięć pensów na godzinę, posadę kalkulatora u słynnego uczonego, który w swych obszernych badaniach zajmował się także zagadnieniami fizyki solarnej — zagadnieniami, które ciągle przysparzają kłopotu astronomom. Co się działo z Filmerem przez następnych siedem lat — nie wiemy nic prócz tego, że jego nazwisko można znaleźć na listach egzaminacyjnych uniwersytetu, gdzie wolno wspinał się do tytułu magistra, nauk z dyplomem pierwszego stopnia z dwóch przedmiotów: matematyki i chemii. Nikt nie wie, gdzie mieszkał ł jak żył, należy jednak przypuszczać, że w czasie studiów potrzebnych do uzyskania wspomnianego tytułu utrzymywał się z korepetycji. A potem rzecz dość dziwna, bo wspomina o nim w listach swych Artur Hicks, poeta: Pamiętasz Filmera? — pisze Hicks do swego przyjaciela, Vanca. — Nie zmienił się ani na jotę. To samo nieprzyjazne mamrotanie, taki sam niechlujny podbródek (jak może człowiek nie golić się po trzy dni?) i skryty wzrok unikający cudzego spojrzenia. Nawet marynarka i wytarty kołnierz nic się nie zmieniły z latami. Pisał coś w bibliotece. Z litości przysiadłem się do niego, on zaś rozmyślnie mnie uraził, zasłaniając swe notatki. Wyglądało na to, że pracuje nad jakimś wspaniałym odkryciem i coś podejrzewa, ja zaś — z katalogiem w raku, który mi drukuje w tej chwili tak szacowna firma, jak Bodley — zamierzam właśnie wykraść mu tajemnicę. Zachłystując się jakby z obawy, że mu przerwę, nim skończy, wyrecytował mi wszystkie zaszczyty, jakie go spotkały na uniwersytecie, i mówił o czekającym go tytule doktora, tak jak się mówi o czekającej dorożce. Z akcentem pobłażania w głosie zapytał mnie, co robię, a jego ręka stanowczym i obronnym ruchem zasłaniała papier, który krył jego bezcenny pomysł — jego własny, wiele rokujący pomysł. „Poezja — powiedział — poezja… A cóż zamierzasz opiewać?” Odpowiedziałem: „Historię prowincjonalnego profesorka u szczytu jego kariery i z głębi serca chcę podziękować Bogu, że nie pozbawił mnie cennego daru indolencji, bo gdyby nie to, taką samą drogą mógłbym zdążać do tytułu doktora i do zguby…”

Myślę, że chyba jakaś mało ciekawa winietka musiała natchnąć Filmera ideą wynalazku.

Hicks nie doceniał Filmera wróżąc mu profesurę na prowincji. Niebawem ujrzymy bowiem Filmera w roli prelegenta dyskutującego na temat: „Guma i materiały zastępcze”, na zebraniu Towarzystwa Miłośników Sztuki. Był on już wówczas dyrektorem wielkiej fabryki wyrobów plastycznych, a nadto, jak już wiadomo, członkiem Towarzystwa Aeronautycznego, choć nie wniósł doń żadnego wkładu. Wolał zapewne, by jego wspaniały pomysł dojrzał bez obcej pomocy. W ciągu dwóch lat od swego odczytu zarejestrował w popłochu sporo patentów i w dość niesmaczny sposób ogłosił, że udało mu się oto pogodzić pewne sprzeczne zagadnienia, dzięki czemu mógł zakończyć pracę nad latającą maszyną. Pierwsza wzmianka o tym ukazała się w tanim wieczornym dzienniku, a zamieścił ją człowiek, który mieszkał w jednym domu z Filmerem. Gorączkowy pośpiech Filmera po tak długim, cierpliwym i pracowitym milczeniu należy chyba przypisać niepotrzebnej i panicznej obawie wywołanej tym, że Bootle, znany amerykański szarlatan, opublikował był coś, z czego Filmer błędnie wywnioskował, że go ktoś ubiegł w jego wynalazku.

O cóż Filmerowi chodziło? O rzecz najprostszą. Przed nim aeronauci szli dwiema rozbieżnymi drogami: konstruowali albo balony — wielkie machiny lżejsze od powietrza, łatwo wznoszące się i stosunkowo bezpieczne przy lądowaniu, zdane jednakże na łaskę wiatru; lub też maszyny latające, ale tylko w teorii, płaskie i cięższe od powietrza, utrzymywane i poruszane w locie za pomocą silnych motorów; rozbijały się one przeważnie przy pierwszym lądowaniu. Pomijając fakt, że końcowa katastrofa czyniła je bezużytecznymi, miały ten teoretyczny plus, że mogły lecieć pod wiatr, co jest przecież koniecznym warunkiem, jeżeli latanie ma mieć wartość praktyczną. Zasługa Filmera polegała na tym, że pogodził on w jednym aparacie zalety balonów i ciężkich machin latających, aparat mógł być raz cięższy, raz lżejszy od powietrza. Myśl taką podsunęły mu kurczące się pęcherze ryb i pneumatyczne kośćce ptaków. Obmyślił urządzenie z elastycznych, szczelnych balonów, które po wypełnieniu ich powietrzem łatwo unosiły latającą maszynę, ale gdy się je skurczyło za pomocą skomplikowanej „muskulatury” oplecionej wokół nich, niemal całkiem kryły się w jej wnętrzu. Z pustych sztywnych rur zbudował wielki szkielet maszyny, którą balony utrzymywały w powietrzu. Dzięki sprytnemu pomysłowi, gdy aparat miał wylądować, powietrze automatycznie wypompowywało się z rur, które tak długo pozostawały próżne, jak długo chciał aeronauta. Aparat nie miał ani skrzydeł, ani śmigieł jak poprzednie aeroplany, a jedynym potrzebnym motorem był mały, silny mechanizm służący do kurczenia balonów. Filmer uważał, że aparat jego pomysłu z opróżnionymi rurami i nadętymi balonami zdoła się wznieść na dużą wysokość, a po skurczeniu balonów aeronauta wpuści powietrze do rur i odpowiednio manipulując ciężarem maszyny ześliźnie się w pożądanym kierunku. Opadając maszyna nabierze szybkości i w tym samym czasie stanie się lżejsza, a impet nabyty przy spadku, dzięki odpowiedniej zmianie wagi, posłuży do ponownego wzlotu przy znów napełnionych balonach. Ta koncepcja, która wciąż pozostaje stałą zasadą konstrukcji wszystkich udanych latających maszyn, wymagała jednak żmudnej i długiej pracy nad szczegółami, zanim wreszcie cały pomysł można było wcielić w życie. Filmer zapewniał, powtarzając raz po raz tłumom reporterów, którzy nie dawali mu spokoju, gdy był u szczytu sławy, że wiele włożył pracy w swe dzieło „nie szczędząc sił i energii”. Najwięcej trudu przysporzyła mu elastyczna powłoka balonów. Doszedł do wniosku, że potrzebny mu będzie zupełnie nowy materiał, którego wynalezienie i produkcja, jak to podkreślał dziennikarzom w każdym wywiadzie, „wymagały o wiele więcej ciężkiej pracy, niż wymagał na pozór ów cały, znacznie donioślejszy wynalazek”.

Bylibyśmy w błędzie, myśląc, że wywiady te sypnęły się od razu, gdy Filmer ogłosił swój wynalazek. Niemal przez pięć lat pracował skromnie w swej fabryce gumy (zdaje się, że w tym okresie był skazany na mizerne dochody z tego tylko źródła), daremnie i bezskutecznie starając się przekonać zupełnie obojętny ogół, że naprawdę wynalazł to, co wynalazł. Większą część wolnego czasu poświęcał pisaniu listów do codziennej i naukowej prasy oraz różnych innych podobnych instytucji. Dokładnie przedstawiał swój wynalazek oraz osiągnięte wyniki i domagał się jednocześnie finansowej pomocy. Już tylko to jedno zupełnie wystarczyło, by listy te nie odniosły żadnego skutku. Wszystkie wolne od pracy dni upływały mu na daremnych dysputach z portierami czołowych londyńskich dzienników, którzy bronili dostępu do redakcji (nie potrafił pozyskać zaufania portierów!). Udało mu się jedynie zainteresować Ministerstwo Spraw Wojskowych. Pozostał oto poufny list generała–majora Volleyfire do hrabiego Frogsa. Ten człowiek to wariat i w dodatku cham — pisał generał–major treściwym, żołnierskim stylem. (W ten sposób zresztą umożliwił Japończykom — którzy nie omieszkali z tego skorzystać — zdobycie przewagi w tej dziedzinie strategii, przewagi, którą, ku naszemu wielkiemu zaniepokojeniu, wciąż utrzymują).

I nagle szczęśliwym zrządzeniem losu błona, którą Filmer wynalazł dla swoich balonów, okazała się przydatna do pomp nowego silnika spalinowego, co dało Filmerowi konieczne środki dla wykonania prototypu swego wynalazku. Porzucił więc pracę w fabryce, zrezygnował z dalszego pisania listów i z tajemniczością charakterystyczną dla wszystkich jego poczynań zabrał się do pracy nad swoim aparatem. Kierował wykonywaniem poszczególnych części, gromadził większość z nich w pewnym pokoju w Shoreditch, ale całość złożył w Dymchurch, w Kent. Aparat był za mały, by unieść człowieka, ale Filmer potrafił umiejętnie wykorzystać to, co nazywano wówczas promieniami Marconiego, dla kierowania lotem z ziemi. Pierwszy próbny lot tej pierwszej realnej maszyny latającej odbył się nad polami w pobliżu Burford Bridge tuż przy Hythe, w hrabstwie Kent, a Filmer kierował aparatem jadąc za nim na specjalnym motorowym trzykołowym welocypedzie.

Lot, zważywszy wszystkie okoliczności, można nazwać nadzwyczaj udanym. Aparat przywieziony wozem z Dymchurch do Burford Bridge wzniósł się na wysokość bez mała trzystu stóp, ześliznął się prawie nad Dymchurch, znów się wzniósł, zatoczył koło i w końcu wylądował nie uszkodzony na polu za oberżą w Burford Bridge. Temu lądowaniu towarzyszyło ciekawe wydarzenie. Filmer bowiem zeskoczywszy z welocypedu przełazi przecinający mu drogę rów, przebiegł ze dwadzieścia jardów ku obiektowi swej dumy, wyciągnął ręce w jakimś dziwacznym geście i upadł zemdlony. Dopiero to wydarzenie przypomniało ludziom — o czym by inaczej nie pamiętali — jak bardzo denerwował się w czasie próby i jak strasznie był blady. Później, już w oberży, Filmer dostał ataku histerii.

Przy tej pierwszej próbie asystowało najwyżej dwudziestu świadków, a większość z nich to byli ludzie prości. Lekarz z New Romney widział tylko start, ale nie widział lądowania. Jego koń zląkł się elektrycznego motoru przy welocypedzie Filmera i zrzucił jeźdźca z siodła, który boleśnie się przy tym potłukł. Dwóch miejscowych policjantów w czasie wolnym od służby przyglądających się lotowi z wozu, kupiec korzenny, idący po zamówienie i dwie damy cyklistki zamykają listę wszystkich prawie wykształconych świadków tej próby. Było też dwóch reporterów — jeden z gazety w Folkstone, drugi czwartorzędny specjalista od wywiadów, bynajmniej nie samodzielny mistrz słowa pisanego — którym Filmer, jak zawsze dbały o reklamę (i teraz nareszcie rozumiejący, jak się ją robi), opłacił wszystkie koszty. Ostatni z tych reporterów należał do owych dziennikarzy, co najbardziej oczywistym rzeczom potrafią nadać pozory przekonywającej blagi. Jego na pół żartobliwe sprawozdanie z owego lotu ukazało się na stronach popularnego czasopisma. Jednakże, na szczęście dla Filmera, język tego pana był bardziej sugestywny od jego pióra. Zaproponował on bowiem swe dalsze wypociny na ten temat Banghurstowi, właścicielowi „New Paper”, jednemu z najzręczniejszych i najbardziej pozbawionych skrupułów londyńskich wydawców, który natychmiast wykorzystał okazję. Reporter znikł z horyzontu niewątpliwie dość miernie wynagrodzony, a Banghurst, sam Banghurst o podwójnym podbródku, w szarym, serżowym ubraniu, z brzuchem, głosem, gestami i całą resztą zjawił się w Dymchurch kierując się swym wielkim, bezkonkurencyjnym nosem. Od pierwszego rzutu oka objął całe zagadnienie, jak się ono przedstawiało naprawdę, i czym rzeczywiście być mogło.

Ledwie wziął się do rzeczy — ciche dotąd badania Filmera nabrały szumnego rozgłosu. Jak na skinienie magicznej różdżki Filmer stał się wielką sławą. Kiedy przegląda się pliki dzienników z roku 1907, trudno wprost pojąć, z jak oszałamiającą szybkością można było w owym czasie wyróść na sławę. Gazety z lipca nic jeszcze nie wiedzą o lataniu, nic w nim nie widzą i wymownym milczeniem stwierdzają, że człowiek nie może, nigdy nie będzie i nie powinien latać, a już w sierpniu — latanie i Filmer, latanie i spadochrony, taktyka lotnicza i rząd japoński, Filmer i znów loty spychają wojnę w Junanie i kopalnie złota w górnej Grenlandii z pierwszych stron dzienników. Oto: Banghurst dał dziesięć tysięcy, nieco dalej: Banghurst dał pięć tysięcy, Banghurst oddał swoje słynne, wspaniale wyposażone laboratorium (jak dotąd niczym się ono nie wyróżniło!) oraz wiele akrów pola przy swej prywatnej rezydencji w górach Surrey po to, by natychmiast, cala parą — styl Banghursta — zbudować maszynę latającą w pełnych wymiarach.

Nadto za murami ogrodu miejskiej siedziby Banghursta w Fulham na cotygodniowych przyjęciach wystawiano na pokaz — tylko dla uprzywilejowanych — Filmera demonstrującego prototyp swojej maszyny. Z nakładem kolosalnych kosztów, ale i z końcową korzyścią dla siebie „New Paper” ofiarował swym czytelnikom piękne pamiątkowe fotografie z tego pierwszego przyjęcia.

Tu znów pomoże nam nieco korespondencja Artura Hicksa z jego przyjacielem, Vance’em.

Widziałem Filmera w blasku sławy — pisze z nutką zazdrości zrozumiałą u poety o przebrzmiałej sławie. — Gość jest wyszczotkowany, ogolony i ubrany uroczyście niby prelegent jakiegoś wielce godnego towarzystwa naukowego na popołudniowy odczyt: w żakiet najnowszego kroju i lakierowane buciki. Powiedziałbym, że sprawia wrażenie czegoś pośredniego między nadętym eleganckim panem a zalęknionym, speszonym i nieśmiałym prostakiem, którego bezlitośnie wystawiono na widok publiczny. Twarz blada, bez kropli krwi, głowa podana do przodu, a małe, podejrzliwe, ciemnopiwne oczka ukradkiem rozglądają się wkoło wypatrując przejawów uznania. Ubranie ma dobrze skrojone, a jednak leży na nim, jakby je kupił gotowe. Po dawnemu mamrocze pod nosem i czuje się, że to, co mówi, mówi dla przekonania samego siebie. Instynktownie cofa się na tyły, gdy Banghurst na chwilę opuszcza linię frontu, a kiedy idzie przez trawnik Banghursta, widać, że brak mu tchu, stąpa niepewnie i zaciska wątłe białe dłonie. Żyje w stanie napięcia — strasznego napięcia. A jest przecież Największym Wynalazcą Tego, a może i Wszystkich Wieków. Ale najbardziej uderza w nim to, że się tych licznych zaszczytów wcale nie spodziewał albo przynajmniej nie w takich rozmiarach. Banghurst jest wszędzie, energiczny mistrz ceremonii swego wielkiego szwindelku, i przysięgam, że zanim jeszcze skończy z tą maszyną, będzie miał wszystkie grube ryby na swym gazonie. Wczoraj ułowił premiera i — niech go Bóg ma w swej pieczy! — wcale nie wygląda, że mu to zaimponowało. Pojmujesz! Filmer! Nasz obskurny, nie domyty Fttmer sławą brytyjskiej nauki! Otaczają go księżne, urocze, pewne siebie żony parów — czyś zauważył, jak bardzo wścibskie są dzisiejsze wielkie damy? Pytają swymi pięknymi, czystymi, dźwięcznymi głosami: „Och, panie Filmer, jak pan tego dokonał?” Zwykły śmiertelnik tak przyparty do muru zapomina języka w gębie. Ale można sobie wyobrazić i taką odpowiedź: „Ciężki trud, bezgraniczna praca i może… czy ja wiem… trochę talentu”.

Tyle Hicks — a dodatek ilustrowany do „New Paper” jest z nim w zupełnej zgodzie. Na jednej fotografii maszyna łagodnie zniża się nad rzekę, a pod nią, między wiązami, widać wieżę kościoła w Fulham. Na drugiej Filmer otoczony możnymi tego świata siedzi przy aparacie kierującym lotem, a masywna postać Banghursta skromnie, ale stanowczo króluje na tylnym planie. Cała grupa jest zadziwiająco udana. Przed Banghurstem stoi lady Mary Elkinghorn — wciąż piękna mimo swych trzydziestu ośmiu lat i szeptem powtarzanych o niej plotek — i zamyślonym, badawczym wzrokiem przygląda się Filmerowi. Jest jedyną osobą, której twarz nie ułożyła się do fotografii.

Tyle o zewnętrznej stronie faktów tej historii, które mimo wszystko są bardzo powierzchowne. Gdy zaś chodzi o samo sedno sprawy — to z konieczności wiele rzeczy okrywa cień. Co czuł Filmer w tym czasie? Ile przykrych przeczuć kryło się pod nowym, eleganckim żakietem? O Filmerze wszystkie gazety pisały w jednakowym tonie: te za pół pensa, za pensa, za sześć pensów i droższe. Cały świat uważał go za „Największego Wynalazcę Tego, a może Wszystkich Wieków”. Wynalazł maszynę latającą i teraz, wśród wzgórz Surrey, z każdym dniem przybierała ona, w naturalnej wielkości, coraz realniejszą formę. Gdy już będzie gotowa, Filmer, jej wynalazca i twórca — nikt w to nie wątpił i pod tym względem wszyscy byli zupełnie zgodni — z dumą, radośnie wzniesie się na niej i poleci w przestworza.

Ale wiemy zupełnie dobrze, że zwykła duma i radość z takiego czynu nie licowały z Filmerem. Wtedy nikt o tym nie pomyślał, ale tak było w istocie. Dziś możemy już być pewni, że przez większą część dnia — a z krótkiego liściku do doktora, któremu Filmer uskarżał się na bezsenność, wolno nam wnosić, że i po nocach — dręczyła go myśl o strasznym i groźnym, mimo teoretycznego bezpieczeństwa, szybowaniu w próżni, tysiąc stóp nad ziemią. Już na początku okresu, kiedy go uznano za Największego Wynalazcę Tego, a może i Wszystkich Wieków, musiała go męczyć wizja lotu w przestworzach. Może kiedyś w młodości rzucił spojrzenie w dół skądś z wysoka, może upadł i potłukł się albo sypiał na złym boku i to przyczyniło się do tych nocnych, znanych nam koszmarów i prze— j poiło go lękiem; ale dziś wiemy już, że musiało to być niezwykle silne uczucie.

Najwidoczniej na początku swych badań Filmer nigdy nie przypuszczał, że będzie musiał latać. Maszyna była jego celem, ale teraz sprawy wyszły poza cel. Zwłaszcza to nieznośne szybowanie w powietrzu. Filmer był, i to wyłącznie, wynalazcą, i nie uważał się za aeronautę, ale pojął nagle, że wszyscy spodziewają się po nim, iż poleci. Lecz choć ta myśl go dręczyła, nie zdradzał się z nią do ostatka. A tymczasem jeździł i do wspaniałego laboratorium Banghursta, udzielał j wywiadów, był honorowany, nosił eleganckie ubrania, dobrze jadł, mieszkał w cudownych apartamentach i pławił się w przepychu dobrej, taniej, korzystnej sławy, jak może się pławić człowiek, który tak jak on całe życie tego łaknął.

Po pewnym czasie cotygodniowe festyny w Fulhani skończyły się. Któregoś dnia czy to model maszyny Filmera odmówił posłuszeństwa, czy też komplement arcybiskupa odwrócił uwagę Filmera od lotu, dość że właśnie w chwili kiedy arcybiskup porał się z jakimś łacińskim cytatem, model trochę za ostro zadarł dziób i spadł na Fulham Road o trzy jardy przed koniem, zaprzężonym do omnibusu. Może przez sekundę stał zdziwiony własną pozycją i zarazem budzący zdziwienie swym zachowaniem, a potem przewrócił się, rozleciał w kawałki i przypadkiem zabił konia.

Filmer nie dosłuchał do końca komplementu arcybiskupa. Stał i patrzył, jak jego wynalazek wymyka się spod jego władzy i wzroku. Długą białą rękę zacisnął na bezużytecznym już aparacie. Arcybiskup śledził jego spojrzenie skierowane w górę ze współczuciem zupełnie nieprzystojnym arcybiskupowi.

A potem z drogi doleciał trzask, krzyki i gwar, które przywróciły przytomność Filmerowi. „Mój Boże” — westchnął i usiadł.

Inni starali się dojrzeć, gdzie znikł model, lub szukali schronienia w domu.

Wypadek ten przyśpieszył prace przy wykańczaniu dużej maszyny. Filmer kierował nimi, jak zawsze trochę powolny, ostrożny, coraz bardziej zatroskany. Zadziwiająco dbał o mocną budowę aparatu. Wystarczyło najmniejsze podejrzenie, a już wstrzymywał pracę, dopóki wątpliwej części nie zastąpiono inną. Wilkinson, jego starszy asystent, burzył się przeciw niektórym z tych zwłok, bo uważał je przeważnie za niepotrzebne. Banghurst pod niebiosa wynosił w „New Paper” spokojną cierpliwość Filmera, ale gorzko wyrzekał na nią przed żoną. MacAndrew natomiast, drugi asystent Filmera, zgadzał się z jego rozsądnym postępowaniem. „Człowieku — mówił — nie chcemy klapy. On ma rację”.

Przy każdej okazji Filmer szczegółowo tłumaczył swym asystentom, jak działa każda część maszyny i jak należy kierować całością, tak że w gruncie rzeczy potrafiliby oni równie dobrze, a może nawet lepiej, manewrować nią w locie, gdy przyjdzie na to czas.

Sądzę, że gdyby w tym okresie Filmer zdecydował się wyjawić swe obawy i zająć zdecydowaną postawę wobec przyszłego lotu, łatwo uniknąłby bolesnej próby. Gdyby sobie jasno zdał z tego sprawę, mógłby zrobić wiele rzeczy. Jakiś specjalista bez trudu, na poparcie jego słów, stwierdziłby u niego chorobę serca, coś z płucami czy żołądkiem — dziwię się, czemu Filmer nie wybrał tej drogi — albo, gdyby miał dość cywilnej odwagi, mógł przecież powiedzieć szczerze i stanowczo, że nie ma zamiaru latać. Faktem jest jednak, że choć trapił go lęk, nie mógł się na nic zdecydować. Jak przypuszczam, wmawiał w siebie cały czas, że zdobędzie się na odwagę, gdy dojdzie do lotu. Był jak człowiek zaatakowany ciężką chorobą, który przyznaje, że mu coś dolega, ale uważa, iż lada dzień będzie mu lepiej. Tymczasem zwlekał z wykończeniem maszyny i pozwalał ludziom nabierać coraz większego przekonania, że ją sam wypróbuje. Chętnie słuchał nawet przedwczesnych komplementów na ten temat. I kryjąc się z tą tajemniczą niechęcią upajał się pochwałami, wyróżnieniami i całym hałasem wokół swojej osoby.

Lady Mary Elkinghorn jeszcze bardziej skomplikowała jego sytuację. Początek „tego” był dla Hicksa tematem nie kończących się domysłów. Pewnie na początku znajomości lady Mary była „miła” dla Filmera w swój obojętnie nieobojętny sposób. Być może w Filmerze, gdy stał na uboczu i z dala kierował swoją tajemniczą maszyną, widziała coś więcej, niż chciał widzieć Hicks. Oboje musieli znaleźć jakąś chwilę samotności — a Wielki Wynalazca chwilę dostatecznej odwagi, w której zdołał napomknąć lub wymamrotać coś o osobistych uczuciach. Nie wiadomo, jak się zaczęło, ale faktem jest, że się zaczęło, a świat przyzwyczajony do plotkowania na temat lady Mary Elkinghorn dojrzał to zupełnie wyraźnie. Zagadnienie skomplikowało się, bo miłość w tak dziewiczym umyśle Filmera, jeśli już nie całkowicie, to znacznie osłabiała jego swobodę działania wobec niebezpieczeństwa, którego się bał, i uniemożliwiała mu wycofanie się z tego, co w innych warunkach byłoby może zupełnie naturalne.

Można snuć najrozmaitsze domysły o tym, co lady Mary czuła dla Filmera i co o nim sądziła. W trzydziestym ósmym roku życia można zdobyć wiele mądrości i wcale nie być mądrym, a imaginacja pracuje jeszcze dość żywo, by niemożliwe wyglądało na możliwe i by zwykłą rzecz przybrać w aureolę. Lady Mary ujrzała Filmera w pełnym blasku sławy — a to zawsze gra rolę — gdy Filmer opanował, jak się wydawało, przestworza. Sukces modelu latającego nosił posmak czegoś czarnoksięskiego, a kobiety zawsze wykazywały nieuzasadnioną tendencję wyobrażania sobie, że człowiek, który ma władzę, musi też być władcą. W tych warunkach braki w manierach i wyglądzie jeszcze dodawały Filmerowi — uroku. Był skromny, wolał trzymać się w cieniu, ale gdy potrzebne będą prawdziwe walory, wtedy… wtedy się okaże!

Nieżyjąca już dziś pani Bampton uważała za stosowne podzielić się z lady Mary swym zdaniem, że, zważywszy wszystko, uważa Filmera raczej za „prostaka”. Z pewnością należy do tego gatunku ludzi, jakich dotąd nie spotykałam — odparła lady Mary z niezmąconą pogodą. A pani Bampton, spojrzawszy spod oka na jej pogodną twarz, pomyślała sobie, że — jeśli w ogóle warto było mówić na ten temat z lady Mary — powiedziała, co do niej należało. Ale o wiele więcej powiedziała jednak innym ludziom.

Wreszcie bez niepotrzebnego pośpiechu i gwałtu zaświtał dzień, wielki dzień, w którym — jak Banghurst przyrzekł czytelnikom, a właściwie światu — latanie stanie się faktem. Filmer przyglądał się temu świtowi, wpatrywał się nawet w poprzedzającą go ciemność, patrzał na gasnące gwiazdy, szary, potem perlistoróżowy brzask ustępujący przed błękitem nieba pogodnego, słonecznego dnia. Przyglądał mu się z okna swej sypialni w świeżo wybudowanym skrzydle domu Banghursta, domu w stylu Tudorów. A w miarę jak bladły gwiazdy i wszystko wkoło wyraźniej wyłaniało się z bezkształtnego mroku, musiał coraz jaśniej widzieć uroczyste przygotowania za kępami buków przy zielonym pawilonie w głębi parku: trzy trybuny dla uprzywilejowanej publiczności, surowe, nowe ogrodzenie, hangary i warsztaty, barwne maszty i flagi, które Banghurst uważał za niezbędne akcesoria uroczystości, ciemne i obwisłe w bezwietrznym ranku, a między tym wszystkim — wielki kształt okryty brezentem. Dla ludzkości kształt ten był zwiastunem czegoś dziwnego i strasznego, zarodkiem, który niebawem rozrośnie się, rozszerzy, zmieni wszystko i zapanuje nad sprawami ludzkości. Ale Filmer widział go tylko w czysto osobistym, wąskim świetle. Wiele osób słyszało — w obszernym domu bowiem pełno było gości — jak Filmer późną nocą przechadzał się po pokoju. A koło piątej, jeśli nie wcześniej, wyszedł i przez śpiący dom przeszedł do parku ożywionego o tej porze jedynie wczesnym słonecznym blaskiem, śpiewem ptaków, skokami wiewiórek i saren. MacAndrew, który był również rannym ptaszkiem, spotkał Filmera przy maszynie i obaj obejrzeli ją raz jeszcze.

Należy wątpić, czy Filmer mimo nalegań Banghursta zjadł śniadanie. Gdy tylko goście zaczęli się schodzić, wycofał się do swego pokoju. Dopiero koło dziesiątej zszedł do jednego ze szpalerów w parku, i pewnie tylko dlatego, że ujrzał w nim lady Mary Elkinghorn. Przechadzała się zajęta rozmową ze swą dawną szkolną przyjaciółką, panią Brewis–Craven. Filmer, choć tamtej nie znał, jednakże przyłączył się do pań i przez jakiś czas spacerował z nimi. Mimo całego towarzyskiego wyrobienia lady Mary dość często zapadało milczenie. Sytuacja była trudna, a pani Brewis— Craven nie mogła zrozumieć, na czym ta trudność polega. „Zastanowiło mnie w Filmerze — mówiła potem, sama sobie przecząc pogodnie — że wyglądał na bardzo nieszczęśliwego człowieka, który ma zamiar coś powiedzieć i chciałby, żeby mu w tym dopomóc. Ale jak można było mu pomóc, kiedy nie wiadomo było, o co chodzi?”

O pół do dwunastej zapełniły się miejsca dla publiczności w głębi parku. Powozy nieprzerwanym sznurem toczyły się wokół ogrodzenia, a prywatni goście Banghursta rozproszyli się po trawniku, alejach, kątach i po całym rozległym parku. Świetnymi, eleganckimi grupkami ruszyli ku latającej maszynie. Filmer szedł z Banghurstcm promieniejącym jawnym szczęściem i z sir Thcodorem Hickle, prezesem Towarzystwa Aeronautycznego. Pani Banghurst szła tuż za nimi w towarzystwie lady Mary Elkinghorn i dziekana ze Stays. Banghurstowi nie zamykały się usta, a jeśli zdarzały mu się jakieś przerwy, wypełniał je Hickle komplementami pod adresem Filmera. Filmer zaś szedł między nimi i ograniczał się do koniecznych odpowiedzi. Postępująca za nimi pani Banghurst przysłuchiwała się gładkim, wielce układnym wypowiedziom arcybiskupa z pokornym respektem, jaki wzbudzali w niej duchowni, respektem, którego, mimo zdobytej pozycji towarzyskiej, dotąd jeszcze przemóc w sobie nie zdołała. Lady Mary, będąc niewątpliwie zupełnie pewna, że świat się myli, patrzyła na zgarbione plecy człowieka z tego gatunku ludzi, jakich dotąd nie spotykała.

Kiedy honorowi goście ukazali się wewnątrz zagrodzenia, powitano ich wiwatami, które nie były jednak ani bardzo zgodne, ani podnoszące na duchu. O jakieś pięćdziesiąt stóp od aparatu Filmer rzucił szybkie spojrzenie za siebie, by zobaczyć, jak daleko są panie, i zdecydował się na pierwszą uwagę, z którą nosił się od chwili wyjścia z domu. Głosem trochę ochrypłym w pół zdania przerwał Banghurstowi wywody na temat postępu.

— Niech pan posłucha — powiedział i zaciął się.

— Co? — zapytał Banghurst.

— Chciałbym… — Filmer zwilżył wargi językiem. — Nie czuję się dobrze.

Banghurst stanął jak wryty.

— Coo? — wykrzyknął.

— Jakoś mi dziwnie… — Filmer ruszył z miejsca, ale Banghurst nawet nie drgnął. — Nie wiem, co mi jest, może za chwilę mi przejdzie. Jeżeli nie, to może by… MacAndrew…

— Pan się źle czuje? — zapytał Banghurst przyglądając się pobladłej twarzy Filmera.

— Moja droga — powiedział, kiedy pani Banghurst podeszła do nich — Filmer mówi, że się źle czuje.

— Jakoś niewyraźnie… — wykrzyknął Filmer unikając wzroku lady Mary. — Może mi to przejdzie…

Zapanowało milczenie.

Filmerowi zdawało się, że jest najbardziej samotnym człowiekiem na świecie.

— W każdym razie — rzekł Banghurst — lot musi się odbyć. Może jeśli pan przez chwile, odpocznie gdzieś na uboczu…

— Myślę, że to z powodu tych tłumów — powiedział Filmer.

Znów sekunda milczenia. Banghurst badawczo przyglądał się Filmer owi, potem jego wzrok przesunął się po wybranych gościach w ogrodzonej części parku.

— To fatalne — rzekł sir Theodore Hickle. — Jednak… myślę… że pański asystent… oczywiście, jeżeli pan się źle czuje i nie chce pan…

— Nawet przez moment nie przypuszczam, że się pan Filmer na to zgodzi — wtrąciła się lady Mary.

— Ale jeśli go nerwy zawodzą… to mogłoby być nawet niebezpieczne… — Hickle zakaszlał.

— Właśnie dlatego, że jest niebezpieczne — zaczęła lady Mary i pomyślała, że dość jasno wyraziła punkt widzenia swój i Filmera.

A Filmerem targały sprzeczne uczucia.

— Jednakże powinienem polecieć — powiedział patrząc w ziemię. Uniósł wzrok i spotkał się ze spojrzeniem lady Mary. — Chcę lecieć — dodał i uśmiechnął się do niej blado. Potem zwrócił się do Banghursta mówiąc: — Gdybym tylko mógł gdzieś spocząć na chwilę, z dala od tłumu i słońca…

Banghurst nareszcie począł pojmować, o co chodzi.

— Pójdziemy do mojego pokoiku w zielonym pawilonie — powiedział. — Tam jest chłodno — i ujął Filmera pod ramię.

Filmer znów odwrócił się ku lady Mary Elkinghorn.

— To przejdzie za pięć minut — powiedział. — Strasznie mi przykro…

Lady Mary Elkinghorn uśmiechnęła się do niego.

— Nie przypuszczałem… — powiedział Filmer do Hickle’a. I uległ naciskowi ramienia Banghursta.

Całe towarzystwo patrzyło na odchodzących.

— Jest taki delikatny — rzekła lady Mary.

— Niezwykle nerwowy — powiedział dziekan, który zwykł był uważać cały świat, z wyjątkiem obarczonych liczną rodziną duchownych, za „neurotyków”.

— Przecież wcale nie musi latać z tego tylko powodu, że wynalazł maszynę — wtrącił Hickle.

— Jakże by mógł tego się wyrzec? — zapytała lady Mary z lekkim odcieniem pogardy.

— To byłoby bardzo niefortunne, gdyby się teraz rozchorował — rzekła pani Banghurst dość poważnym tonem.

— Nie zachoruje — odparła lady Mary i na pewno spotkała się w tym momencie ze spojrzeniem Filmera.

— Pan będzie zdrów — mówił Banghurst do Filmera, gdy szli w stronę pawilonu. — Potrzeba panu tylko dobrego łyka wódki. Pan chyba rozumie, że to pan musi lecieć. Pan się… przykro panu będzie, jeśli ktoś inny…

— O, ja chcę lecieć — rzekł Filmer. — Zaraz mi to minie. W gruncie rzeczy już teraz jestem prawie gotów… nie, przedtem łyknę trochę wódki.

Banghurst; wprowadził Filmera do pokoiku i wyciągnął karafkę. Była pusta. Musiał więc wyjść, by ją napełnić. Nie było go z pięć minut.

Nie odtworzymy sobie historii tych pięciu minut. Czasami publiczności na najodleglejszym krańcu wschodnich trybun mignęła za szybą twarz Filmera patrzącego przez okno, ale zaraz cofała się i nikła. Banghurst coś pokrzykując skrył się ?A główną trybuną, a za chwilę ujrzano lokaja podążającego z tacą ku pawilonowi.

Pokój, w którym Filmer się znalazł, by powziąć ostatnią w życiu decyzję, był miłym apartamencikiem z niewyszukanymi zielonymi mebelkami i staroświeckim biurkiem (bo Banghurst w prywatnym życiu był człowiekiem prostym). W pokoju stała też półka z książkami, a na ścianach wisiały reprodukcje obrazów Morlanda. Tak się złożyło, że Banghurst zostawił na stole małokalibrową strzelbę, którą się czasami zabawiał, a na gzymsie kominka stało blaszane pudełko z paroma nabojami. Gdy Filmer borykając się z soba przechadzał się po pokoju, wzrok jego napotykał najprzód ładniutką strzelbę leżącą w poprzek bibularza, a potem zgrabny, czerwony szyldzik „kaliber 22”. Myśl ta chyba od razu wpadła mu do głowy.

Nikt nie przypomina sobie huku wystrzału, choć w zamkniętym lokalu musiał on brzmieć donośnie, a obok, w bilardowym pokoju za cienką przegródką, pełno było ludzi.

Lokaj — jak to sam mówił — ledwie otworzył drzwi i poczuł zapach prochu, pojął, co się stało. Bo w domu Banghursta kto jak kto, ale służba domyślała się wewnętrznych szamotań Filmera.

Banghurst całe to koszmarne popołudnie zachowywał się tak, jak jego zdaniem winien zachowywać się mężczyzna w obliczu katastrofy, a gościom w dużym stopniu udało się ukryć — choć niezupełnie było to możliwe — wrażenie, że zmarły umiejętnie podszedł i oszukał Banghursta. Hicks opowiadał mi, że publiczność w ogrodzeniu rozbiegła się „jakby w pogoni za złodziejem”, a w londyńskim pociągu ani jedna osoba nie wierzyła, że latanie jest rzeczą możliwą. „Ale mógł chociaż spróbować — powiedział ktoś — skoro już tyle zrobił”.

Wieczorem, kiedy wszyscy się już rozjechali, Banghurst zupełnie się załamał. Mówiono mi, że płakał. Musiał to być wstrząsający widok. Twierdził z całym przekonaniem, że Filmer zrujnował mu życie. Aparat sprzedał za parę szylingów panu MacAndrew.

— Myślałem… — powiedział MacAndrew po ubiciu tego targu i umilkł.

Nazajutrz rano gazety na całym świecie po raz pierwszy więcej pisały o Filmerze niż „New Paper”. Pozostali mentorzy świata na różne tony, odpowiednio do godności i nasilenia konkurencyjnej walki z „New Paper”, głosili Całkowite fiasko nowej latającej maszyny i samobójstwo oszusta. Jednakże w północnej części Surrey pewien niezwykły lotniczy fenomen znacznie osłabił wrażliwość czytelników na te artykuły. Z wieczora Wilkinson i MacAndrew mocno się pokłócili o powód samobójstwa ich szefa.

— Na pewno był marnym tchórzem, ale w żadnym wypadku nie był oszustem w swojej dziedzinie wiedzy — mówił MacAndrew. — I gotów jestem tego dowieść, jeśli nas pozostawią w spokoju, panie Wilkinson. Nie mam zaufania do hałaśliwych eksperymentów.

I dlatego gdy cały świat zaczytywał się zupełnie pewnymi wiadomościami o fiasku nowej maszyny latającej, MacAndrew dumnie szybował, unosił się i opadał na Epsom i Wimblcdon. A Banghurst znów ożywiony nadzieją i rozpierany energią, obojętny na bezpieczeństwo ludzi i odpowiedzialność przed władzami, dostrzegłszy przy porannym otwieraniu okiennic w sypialni startującego pana MacAndrew, ubrany w piżamę pognał przez pola w automobilu śledząc ewolucje maszyny i gestami starał się ściągnąć uwagę aeronauty.

Zdążył nadto uzbroić się między innymi w kamerę filmową, która zresztą zacięła się, jak to później wyszło na jaw. A Filmer leżał na stole bilardowym w zielonym pawilonie, okryty całunem.



W głębinie


Porucznik stał przed stalową kulą i gryzł sosnową trzaskę. — Co pan, panie Steevens, o tym myśli? — zapytał.

— Ciekawy pomysł — odparł Steevens takim tonem, jakim mówi człowiek o szerokich horyzontach umysłowych.

— Chyba spłaszczy się… na placek — rzekł porucznik.

— Musiał dobrze wykalkulować — powiedział Steevens wciąż beznamiętnym głosem.

— Niech pan pomyśli o ciśnieniu. Na powierzchni wody wynosi ono czternaście funtów na cal, o trzydzieści stóp głębiej podwaja się, przy sześćdziesięciu — potraja, a przy dziewięćdziesięciu wzrasta czterokrotnie. Na głębokości dziewięciuset stóp wynosi aż czterdzieści razy tyle, przy pięciu tysiącach — trzysta razy, to znaczy, że przy jednej mili dochodzi do liczby równej dwieście czterdzieści razy po czternaście funtów, co daje… chwileczkę… trzydzieści cetnarów, czyli półtorej tony. Steevens! Półtorej tony na cal kwadratowy. A ocean ma tu pięć mil głębokości. To wynosi siedem i pół…

— Nie byle co — rzekł Steevens. — Ale stal wygląda na mocną.

Porucznik nie odpowiedział. Znów zabrał się do gryzienia sosnowej trzaski.

Mówili o wielkiej stalowej kuli, której zewnętrzna średnica wynosiła mniej więcej dziewięć stóp. Wyglądała jak kula gigantycznej armaty. Pieczołowicie złożona, spoczywała na potężnym rusztowaniu wbudowanym w kadłub okrętu, a olbrzymie belki, po których za chwilę miała ześliznąć się za burtę, nadawały rufie wygląd tak cudaczny, że zdumiałby każdego chyba prawdziwego marynarza od londyńskiego portu aż po zwrotnik Koziorożca. W stalowej powłoce kuli umieszczono w dwóch miejscach, jedno nad drugim, dwa okrągłe okienka o bardzo grubych szybach. Jedno z nich, osadzone w masywnej stalowej ramie, było teraz nieco odśrubowane. Obaj rozmówcy dopiero dziś rano zobaczyli po raz pierwszy wnętrze kuli. Wyłożono je starannie miękkimi, pneumatycznymi poduszkami, wśród których, w głębi, widać było przyciski niewyszukanego mechanizmu. Wszystko było miękko wymoszczone; nawet aparat Myersa, który miał pochłaniać kwas węglowy, a dostarczać tlenu potrzebnego płucom badacza, gdy przez główne okno wpełznie on do środka i zaśrubują je na dobre. W tak pieczołowicie wyłożonej kuli można by nawet zupełnie bezpiecznie wystrzelić człowieka z działa. Ostrożność była tu konieczna, za chwilę bowiem ktoś miał się wczołgać do kuli i mocno zamknięty opuścić się za burtę w głąb oceanu, aż do głębokości pięciu mil, jak powiedział porucznik, któremu myśl ta nie dawała spokoju. Zanudzał wszystkich w mesie, aż na szczęście los zesłał mu na okręt nowicjusza Steevensa, z którym bez końca mógł mówić o tym, co go trapiło.

— Myślą — zaczął ponownie — że szkło po prostu się wygnie, wgniecie i rozpryśnie pod takim ciśnieniem. Daubree pod wysokim ciśnieniem upłynnił skałę… i zapamięta pan sobie moje słowa…

— Jeśli szkło pęknie — rzekł Steevens — co wtedy?

— Woda wedrze się do środka jak strumień roztopionego żelaza. Czuł pan kiedy uderzenie wody wypchniętej silnym ciśnieniem? Bije jak kula. Rozdusi go, spłaszczy. Wedrze mu się do gardła, do płuc, w uszy.

— Ależ pan ma bujną fantazję! — bronił się Steevens przed tą straszną wizją.

— Stwierdzam tylko fakt — odparł porucznik.

— A kula?

— Puści kilka bąbli i będzie wygodnie leżeć do sądnego dnia w mule i glinie z biednym Elsteadem rozsmarowanym na podartych poduszkach jak masło na chlebie… — I powtórzył z lubością ostatnie zdanie:

— Jak masło na chlebie.

— Ładna zabawka, co? — rozległ się głos Elsteada. Stał za nimi ubrany jak z igły, od stóp do głów w bieli, z papierosem w ustach i roześmianymi oczami widocznymi w cieniu szerokiego ronda kapelusza.

— Co pan tam mówił, poruczniku Weybridge, o maśle i chlebie? Narzekał pan jak zwykle na niedostateczne uposażenie oficerów marynarki? Jutro już się zanurzę. Dziś musimy przygotować wszystko do spuszczenia kuli. Czyste niebo i łagodna fala sprzyjają zatopieniu kilkunastu ton ołowiu i żelaza, co?

— Fala nie przeszkadza — rzekł Weybridge.

— Nie. Na głębokości siedemdziesięciu, osiemdziesięciu stóp — a będę tam w parę sekund — woda jest spokojna, choćby na powierzchni nawet szalał wicher, a fale sięgały pod niebiosa. Tam w głębi — podszedł do burty, a Weybridge i Steevens poszli za nim; oparli się łokciami o nadburcie i spojrzeli na żółtawo— zieloną wodę pod sobą — panuje spokój — głośno dokończył myśl Elstead.

— Jest pan zupełnie pewien mechanizmu zegarowego? — zapytał po chwili Weybridge.

— Nie zawiódł podczas trzydziestu pięciu prób — odparł Elstead. — Musi działać.

— Ale jeżeli zawiedzie?

— Czemu miałby zawieść?

— Nie opuściłbym się w tej przeklętej bani nawet za dwadzieścia tysięcy funtów — rzekł Weybridge.

— Wesoły z pana człowiek — powiedział Elstead i dobrodusznie splunął w spienioną wodę.

— Nie rozumiem jednak, jak to się odbędzie — wtrącił się Steevens.

— Przede wszystkim zaśrubują mnie w kuli — zaczął Elstead. — A kiedy trzy razy zaświecę światło na znak, że już można, żuraw wyniesie mnie za rufę z ołowianym balastem zawieszonym pode mną. Pierwszy z tych ciężarów ma na sobie bęben z nawiniętą nań mocną, sześciusetstopową liną, łączącą balast z kulą, nie licząc oczywiście lin przy żurawiu, które się odetnie po opuszczeniu całego urządzenia na wodę. Zastosowaliśmy tu zwykłą linę zamiast stalowej, bo daje się łatwiej przeciąć, a poza tym pływa, co jest, jak się panowie przekonacie, niezmiernie ważne.

Proszę zwrócić uwagę, że wszystkie ciężary mają dziury, przez które przechodzi żelazny pręt wystający u dołu na sześć stóp. Uderzony od spodu, naciśnie lewar i włączy mechanizm zegarowy przy bębnie z liną.

I gdy całe urządzenie łagodnie spocznie na wodzie, przetnie się liny łączące kulę z żurawiem. Kula napełniona powietrzem i lżejsza od v/ody pływa tymczasem po powierzchni, ale balast opada prostopadle, a lina się rozwija z bębna. Kiedy się już zupełnie rozwinie, balast pociągnie kulę w głąb.

— Ale po co lina? — zapytał Steevens. — Czemu nie przywiązać balastu wprost do kuli?

— By się nie rozbiła o dno. Całe urządzenie popędzi w dół na łeb, na szyję, mila za milą. Rozbiłoby się o dno, gdyby nie lina. Ale gdy balast dotknie dna, w grę wejdzie waga kuli. Lżejsza od wody, zwolni biegu, przystanie ł na koniec pójdzie znowu w górę.

Teraz ruszy mechanizm zegarowy. Ledwie balast uderzy w dno, wepchnięty pręt naciśnie lewar, lina pocznie się nawijać na bęben i przyciągnie mnie do dna. Tu pozostanę pół godziny, włączę reflektor i będę się mógł dobrze rozejrzeć wokoło. Potem mechanizm zegarowy zwolni nóż, który przetnie linę, a ja wyskoczę na powierzchnię jak bąbel z wody sodowej. Lina mi w tym pomoże.

— A jeśli wpadnie pan pod jakiś statek? — zapytał Weybridge.

— Będę pędził tak szybko, że go przebiję na wylot jak armatni pocisk — rzekł Elstead. — Niech się pan o to nie boi.

— A przypuśćmy, że jakiś żwawy skorupiak wlezie w mechanizm zegarowy?

— Będzie to nieodparte zaproszenie do pozostania na dnie — odparł Elstead odwracając się. tyłem do wody i patrząc na kulę.


*


Elsteada opuszczono za burtę koło jedenastej. Dzień był jasny, pogodny, horyzont lekko zamglony. Elektryczne światełko w górnym, malutkim przedziale kuli wesoło mignęło trzy razy. Ostrożnie spuszczono więc Elsteada na wodę, a marynarz uwieszony na rufowym łańcuchu czekał, by przeciąć linę wielokrążków, które przytrzymywały kulę z balastem. Kula, taka wielka na pokładzie, pod rufą wydawała się maleńka. Za— kołysała się na wodzie, a jej dwa ciemne okna zwrócone ku górze wyglądały jak oczy patrzące ze zdumieniem na tłum ludzi przy nadburchi. Ktoś zastanawiał się głośno, jak też Elstead znosi kołysanie kuli.

— Gotów? — śpiewnie zapytał komandor.

— Tak, panie.

— To jazda!

Lina napięła się i ustąpiła pod ostrzem noża. Kula bezradnie, groteskowo zatańczyła w wodnym wirze. Ktoś machnął chustką, ktoś spróbował krzyknąć na wiwat, miczman liczył wolno: „osiem, dziewięć, dziesięć”! Kula zakołysała się raz jeszcze, poruszyła i stanęła.

Na chwilę zamarła, potem poczęła maleć i zniknęła pod falami. Widać ją jeszcze było tuż pod powierzchnią, ciemną i dużo większą w załamujących się promieniach światła. Zniknęła jednak z oczu, zanim ktokolwiek doliczył do trzech. W głębi zamigotało białe światło, zmniejszyło się do małego punkciku i zgasło. A potem pozostała już tylko przechodząca w czerń toń oceanu, w której pływał rekin.

Nagle ruszyły śruby okrętu. Woda spieniła się, rekin znikł w kipieli, a biała piana przecięła przezroczystą toń, która wchłonęła Elsteada.

— Co się stało? — zapytał jeden marynarz drugiego.

— Odpływamy na kilka mil, by nas nie przedziurawił, gdy się wynurzy.

Okręt powoli odchodził na nowe miejsce. Niemal wszyscy wolni od zajęć ludzie zostali na pokładzie i patrzyli na rozkołysaną wodę, gdzie znikła kula. Przez pół godziny mówiono prawie wyłącznie o Elsteadzie. Grudniowe słońce stało wysoko na niebie i upał dawał się we znaki.

— Zmarznie tam w dole — powiedział Weybridge. — Podobno temperatura wody morskiej na pewnej głębokości bliska jest zera.

— W którym miejscu się wynurzy? — zapytał Steevens. — Straciłem orientację.

— O, tam — rzekł komandor, który zawsze chciał uchodzić za wyrocznię. Palcem wskazał z wielką pewnością siebie na południo–wschód. — Myślę, że już nawet pora — dodał. — Siedzi pod wodą od trzydziestu pięciu minut.

— Ile czasu trzeba, żeby dotrzeć do dna oceanu? — zapytał Steevens.

— Przy głębokości pięciu mil i przyspieszeniu dwóch stóp na sekundę — według naszych obliczeń — zajmie to trzy ćwierci minuty w obie strony.

— A więc spóźnia się… — powiedział Weybridge.

— Tak jakby — rzekł komandor — ale myślę, że trzeba doliczyć trochej czasu na nawinięcie się liny.

— Zapomniałem o tym — z ulgą stwierdził Weybridge.

Zaczęło się denerwujące oczekiwanie. Wolno minęła minuta, a kula nie wypływała. Minęła druga i nic nie przecięło lekko zmarszczonych, oleistych wód oceanu. Marynarze pocieszali się nawzajem słowami komandora. Olinowanie masztów upstrzone było wyczekującymi twarzami. „Wyłaź, Elstead!” — niecierpliwie krzyknął jakiś wilk morski z owłosioną piersią. Inni podchwycili ten okrzyk i darli się, jakby czekali na podniesienie kurtyny w teatrze.

Komandor zniecierpliwionym wzrokiem spojrzał na nich.

— Jeżeli przyśpieszenie jest mniejsze niż dwie stopy — powiedział — musi to potrwać dłużej. Nie możemy być pewni wyliczeń. Ja cyfrom nie ufam ślepo.

Steevens zgodził się bez słowa. Przez parę minut na górnym pokładzie panowała cisza. Potem sucho szczęknęło wieczko od zegarka Steevensa.

Kiedy w dwadzieścia jeden minut później słońce stanęło w zenicie, wszyscy na pokładzie wciąż jeszcze czekali na wynurzenie się kuli i nikt nie miał odwagi szepnąć, że nie ma już żadnej nadziei. Wreszcie Weybridge zdobył się na śmiałość i przemówił, nim przebrzmiało osiem klangów.

— Zawsze się bałem o to okienko — rzekł niespodzianie do Steevensa.

— Święty Boże! Sądzi pan, że…

— Sądzę… — odparł Weybridge pozostawiając resztę zdania domysłom.

— Osobiście nie ufam cyfrom — z powątpiewaniem w głosie rzekł komandor — nie tracę więc nadziei.

O północy kanonierka wolno zataczała spiralne koła w miejscu, gdzie zanurzyła się kula, a biały promień reflektora przesuwał się, stawał i znów niechętnie wybiegał naprzód na rozległe przestrzenie fosforyzujących wód w świetle malutkich gwiazd.

— Jeżeli szyba nie pękła i ciśnienie go nie zgniotło — powiedział Weybridge — to jeszcze gorzej, zawiódł bowiem mechanizm zegarowy. Siedzi pięć mil pod nami w zimnie i mroku, zakotwiczony w swej bańce tam, gdzie od dnia stworzenia tych wód nie dotarł nigdy jeszcze najmniejszy promyk światła i nie żyła jakakolwiek ludzka istota. Bez jedzenia, głodny, spragniony i potłuczony rozmyśla pewnie, czy się udusi, czy umrze z głodu. I rzeczywiście, jakaż inna śmierć go czeka? Aparat Myersa już się pewnie wyczerpał. Na jak długo starcza? Wielki Boże! Czymże jesteśmy? Pyłem! Czelnymi diablętami! Pod nami całe mile wody i wodna pustka wkoło, a nad nami niebo. Same otchłanie!

Wyciągnął przed siebie ręce i w tej chwili mały biały promyczek cicho przesunął się po niebie. Zwolnił, przystanął, zamarł i zamienił się w nieruchomy punkcik, jak gdyby zabłysła na niebie nowa gwiazda. Potem znów opadł i znikł w migotaniu gwiazd i w bladej poświacie fosforyzującego morza.

Na ten widok Weybridge stanął z wyciągniętą ręką i szeroko otwartymi ustami. Zamknął je, znów otworzył i gorączkowo począł machać rękami. Potem zawrócił, wrzasnął coś do oficera pierwszej wachty i co sił w nogach pobiegł do Lindleya i do reflektora.

— Widziałem go — krzyczał. — Z prawej burty, tam! Włączył światło i wyskoczył z wody. Obróć reflektorem. Zobaczymy go, gdy fala wyniesie kulę.

Ale dopiero o świcie znaleźli Elsteada. Omal na niego nie wpadli. Wysunęli ramię żurawia, zaś marynarze przyczepili z łodzi łańcuch do kuli. A gdy już ją wyciągnęli na pokład i odśrubowali właz, zajrzeli do ciemnego jak noc wnętrza (przedział z lampą miał oświecać wodę wokół kuli i był oddzielony od reszty pomieszczenia).

Powietrze w środku było bardzo gorące, a guma uszczelniająca właz zmiękła zupełnie. Żaden głos z kuli nie odpowiadał na wołania i cicho w niej było jak w grobie. Elstead leżał nieruchomy, skurczony na dnie.

Lekarz okrętowy wczołgał się do środka i podał go marynarzom. Przez chwilę nie wiedziano, czy Elstead żyje, czy umarł. W żółtawym blasku lamp twarz mu błyszczała od potu. Zniesiono go do kabiny.

Żył wprawdzie, ale był wyczerpany nerwowo i bardzo potłuczony. Kilka dni musiał leżeć bez ruchu. Dopiero po tygodniu mógł opowiedzieć o swych przygodach.

Zaczął od tego, że musi znów opuścić się na dno i że kulę trzeba trochę zmienić, tak by w razie potrzeby mógł odrzucić linę, tylko tyle. Miał nadzwyczaj ciekawe przygody.

— Sądziliście, że zobaczę tylko muł — mówił. — Śmialiście się ze mnie, a ja odkryłem całkiem nowy świat! — Opowiadał chaotycznie, bez ładu i składu, trudno więc dosłownie powtórzyć, co mówił. A oto treść jego opowieści.

Zaczęło się, powiedział, bardzo przykro. Nim się lina rozwinęła, kula skakała po falach. Czuł się jak żaba w futbolowej piłce. Widział tylko żuraw okrętowy i niebo nad sobą. Od czasu do czasu wpadał mu w oczy tłum marynarzy w olinowaniu. Nie mógł przewidzieć, jaki ruch wykona kula: nogi nagle uciekały mu w górę, a gdy próbował zrobić krok — znów leciał na łeb, na szyję, uderzając o miękkie poszycie. Kulista komora nie była najwygodniejsza, jednakże tylko ten kształt mógł wytrzymać potężne ciśnienie największej głębiny.

— Nagle kołysanie ustało: kula wyprostowała się, a gdy Elstead stanął wreszcie na nogach, ujrzał wokół siebie zielonkawoniebieską wodę, rozproszone światło padające z góry i mknące obok, jak mu się zdawało, ku światłu, ławice jakichś małych, lekkich, przedmiotów. Stopniowo robiło się coraz mroczniej i mroczniej, aż wreszcie woda nad nim stała się ciemna jak niebo o północy i chociaż miała odcień zielony, pod spodem była czarna. Małe, przezroczyste przedmioty w jej głębi poczęły słabo świecić i przemykały obok jak ledwie widoczne, zielonkawe smużki światła.

A to uczucie opadania! Zupełnie jak w windzie, kiedy rusza, tylko że trwało to bez końca. Nadto jaszcze ciągłe mdłości! Dopiero wtedy Elstead pożałował swego przedsięwzięcia. Zupełnie innymi oczami spojrzał na trudności, które się przeciw niemu sprzysięgły. Przypomniał sobie, co ludzie opowiadają o głowonogach żyjących na średnich głębokościach. Zdarzało się, że znajdowano je na wpół strawione w trzewiach wielorybów lub na wodzie martwe, gnijące, nadżarte przez ryby. Przypuśćmy, że złapie go mątwa i nie puści? A jeśli zawiedzie mechanizm zegarowy? Lecz teraz nie miał już wyboru. W pięćdziesiąt sekund wszystko wkoło stało się tak czarne jak noc nad oceanem, z wyjątkiem miejsc, gdzie promień reflektora przedzierając się przez wodę wyłapywał jakąś rybę czy tonący przedmiot. Ale wszystko przemykało tak szybko, że w ogóle nie mógł rozpoznać, co by to być mogło. Raz zdawało mu się, że minął rekina. I nagle kula zaczęła rozgrzewać się od tarcia o wodę. Nie doceniono należycie tego zjawiska.

Naprzód Elstead zauważył, że się poci, a potem usłyszał coraz głośniejszy syk pod nogami. Ujrzał za oknem moc małych, bardzo małych pęcherzyków mknących na kształt wachlarza ku górze. Para! Dotknął szyby, była gorąca. Włączył małą lampkę oświetlającą wnętrze, spojrzał na zegar w wojłokowym gniaEdku tuż obok przycisków i stwierdził, że opada już dwie minuty. Przyszło mu do głowy, że szkło w oknie może pęknąć pod wpływem różnicy temperatur, bo wiedział, iż woda na dnie jest lodowata. Nagle poczuł, że podłoga kuli ciśnie mu na stopy, pęcherzyki za oknem zwolniły biegu, a syk pary zmalał. Kula zakołysała się lekko. Szyba nie pękła, nic się też nie zgięło i Elstead zrozumiał, że w każdym razie nie grozi mu w tej chwili zatonięcie. Za minutę powinien dotknąć dna głębiny. Pomyślał wówczas o Steevensie, Weybridge’u i reszcie przyjaciół o pięć mil w górze ponad nim — to znaczy wyżej od jakiejkolwiek chmury nad nami — którzy wolno krążą teraz w pobliżu, wpatrują się w wodę i starają odgadnąć, co się z nim dzieje.

Spojrzał przez okno. Bąbelki już znikły, a syczenie ucichło. Za szybą panowały nieprzeniknione ciemności — tak czarne jak czarny aksamit i tylko tam gdzie przez pustą wodę przenikało światło, mieniła się ona żółtozielonym kolorem. A potem jeden za drugim przepłynęły koło okna jakieś trzy stwory podobne z kształtu do płomienia. Nie mógł jednak powiedzieć, czy były małe i blisko, czy duże i daleko.

Każdą otaczało niebieskawe, jakby dymiące światło, niemal tak jasne jak światło rybackiej barki w czas połowu, a wzdłuż ich boków świeciły takież kropeczki podobne do jasnych iluminatorów statku. Ten fosforyczny blask przygasł w świetle reflektora i wtedy Elstead przekonał się, że są to małe dziwaczne rybki z. olbrzymimi łbami, wielkimi oczami, zdegenerowanym korpusem i ogonem. Zwróciły ku niemu łby i szły najwidoczniej za nim w głębinę. Sądził, że zwabiło je światło. Po chwili nadpłynęły dalsze podobne do nich ryby.

Gdy kula szła na dno, Elstead zauważył, że kolor wody zbladł i że jakieś małe pyłki migoczą w świetle reflektora niczym owady w promieniach słońca. Musiały to być tumany mułu, które balast poruszył na dnie.

Gdy balast przyciągnął kulę, Elstead znalazł się w gęstej białej mgle, którą światło elektryczne przebijało tylko na kilka jardów. Dopiero po paru minutach ta zasłona z mułu nieco opadła. Wtedy w świetle reflektora i przelotnym fosforycznym blasku odległego stada ryb Elstead dojrzał pod czarną warstwą wody pofałdowaną powierzchnię szarobiałego mułu, tu i tam przeciętą kępami splątanych wodorostów, wysuwających w górę ruchome, żarłoczne macki.

Dostrzegł też w pobliżu wdzięczny zarys przezroczystego złoża gigantycznych gąbek. Zobaczył również gęsto rozsiane na dnie płaskie, purpurowoczarne kępy czegoś, co wydało mu się odmianą morskich jeży, i małe, wielkookie albo ślepe stworzonka, z których jedne dziwnie przypominały stonogi, a inne znów kraby. Pełzły wolno przez promień światła i znów ginęły w mroku ryjąc ślad w mule.

Nagle bujający w wodzie rój rybek nadciągnął niby stado szpaków i przemknął obok jak tuman fosforyzującego śniegu, a wówczas Elstead ujrzał za nimi jakieś wielkie stworzenie zbliżające się do kuli.

Z początku widział tylko niewyraźny, poruszający się kształt podobny z dala do idącego człowieka, który gdy znalazł się w kręgu światła, oślepiony blaskiem zamknął oczy, Elstead zaś patrzał skamieniały ze zdziwienia.

Było to zwierzę kręgowe. Ciemnopurpurowa głowa przypominała łeb kameleona, ale żaden z dotychczas znanych gadów nie miał tak wysokiego czoła i tak wielkiej czaszki. Pionowo osadzona głowa czyniła owo stworzenie niezwykle podobnym do człowieka.

Miało ono parę wielkich wyłupiastych oczu kameleona i szerokie jak u gada usta o zrogowaciałych wargach pod małymi nozdrzami. Zamiast uszu — olbrzymie skrzela, z których wyrastały i chwiały się w wodzie rozgałęzione koralowe nici, podobne do skrzełi młodych płaszczek lub rekinów.

Jednakże podobieństwo do ludzkiej twarzy nie było najdziwniejszą cechą tego stworzenia: było ono poza tym dwunożne. Kulisty bowiem korpus spoczywał na trójnogu z dwóch żabich łap i długiego grubego ogona. Duże przednie łapy, przypominające jakby ludzkie ręce (widujemy podobne u żab), trzymały długą kościaną włócznię z miedzianym ostrzem. Stworzenie nie miało jednolitego koloru: głowa, ręce i nogi były purpurowe, natomiast skóra na ciele, zwisająca luźno jak za szerokie ubranie, fosforyzowała szarym blaskiem. Stało teraz przed kulą oślepione światłem.

Niebawem jednak nieznany ów stwór głębinowy błysnął oczami, przysłonił je wolną ręką, otworzył usta i krzyknął przeraźliwie, zupełnie ludzkim głosem, a ten krzyk przedarł się przez stalową powłokę kuli i miękkie poduszki. (Elstead nie umiał wyjaśnić, jak można krzyczeć nie mając płuc). Potem wycofał się z kręgu światła i skrył w tajemniczej ciemności otaczającej kulę; Elstead czuł raczej, niż widział, że zbliża się do niego. Myśląc, że światło przyciąga go, przekręcił kontakt. I w tejże chwili coś miękko uderzyło w stal i kula się zakołysała.

Krzyk się powtórzył, a Elsteadowi wydało się, że słyszy dalekie echo odpowiedzi. Powtórzyły się też uderzenia, kula się rozkołysała i poczęła bić dnem o bęben z liną. Elstead stał w ciemności i patrzył w odwieczny mrok głębiny. I nagle bardzo słabo i gdzieś daleko ujrzał inne fosforyzujące, podobne do ludzi postacie biegnące ku niemu.

Bezwiednie począł macać rękami po ścianach chwiejącego się więzienia, by znaleźć kontakt reflektora, i niechcący nacisnął włącznik małej, wewnętrznej lampki. Kula zakręciła się i Elstead upadł. Usłyszał krzyk, jakby zdumienia, a gdy wstał, zobaczył światło lampy i dwie pary wyłupiastych oczu patrzących przez dolne okno. W następnej chwili uderzenia jak grad posypały się na kulę. Usłyszał dźwięk, który przejął go śmiertelną trwogą: były to gwałtowne ciosy w metalową obudowę mechanizmu zegarowego. Serce podeszło mu pod gardło, bo gdyby tym dziwnym stworzeniom udało się zatrzymać mechanizm, byłby zgubiony. Ledwie o tym pomyślał, kula zachwiała się silnie, a podłoga zaczęła stawiać opór stopom. Wtedy zgasił wewnętrzne światło, włączył reflektor umieszczony w oddzielnym przedziale i oświecił morze. Dno i stwory podobne do ludzi znikły, a para goniących się ryb przemknęła w dół za oknem.

Elsteadowi od razu przyszło na myśl, że ci dziwaczni mieszkańcy głębiny przerwali linę i udało mu się ujść cało. Wznosił się coraz szybciej i szybciej, aż kula przystanęła nagle z takim szarpnięciem, że uderzył głową o wyściełany strop swego więzienia. Z pół minuty nie mógł pozbierać myśli.

Poczuł niebawem, że kula obraca się wolno, kołysze i że coś ciągnie ją jakby przez wodę. Przycisnął się do okna i ciężarem ciała zdołał obrócić kulę szybą w dół, ale widział tylko blade światło reflektora daremnie walczące z mrokiem. Wtedy przyszło mu do głowy, że może zobaczyć więcej, jeśli wyłączy światło i przyzwyczai wzrok do ciemności.

To było mądre. Po paru minutach aksamitna czerń nabrała mglistej przezroczystości i wówczas daleko i tak słabo jak zodiakalne światło w letni angielski wieczór ujrzał jakieś cienie ruszające się w dole. Zrozumiał, że zagadkowe stworzenia odłączyły linę i ciągną go wzdłuż dna.

A potem gdzieś daleko na pofałdowanej podmorskiej równinie dostrzegł ledwie widoczną bladą zorzę na całym horyzoncie, której nie zdołał nawet objąć wzrokiem ze swego okienka. Ciągnięto go w tamtym kierunku, jak ludzie ciągną balon z pola do miasta. Wolno, bardzo wolno zbliżał się do celu i wolno też to niejasne światło przybierało wyraźniejszą postać.

Było koło piątej po południu, kiedy Elstead znalazł się nad oświetloną przestrzenią i dopiero wtedy zdołał rozpoznać coś w rodzaju zbiorowiska ulic i domów skupionych wokół rozległego, pozbawionego dachu budynku, który groteskowo przypominał ruiny starego opactwa. Ten dziwny krajobraz leżał jak jakaś mapa u stóp Elsteada. Domy nie miały dachów, a ich mury — zobaczył to dopiero później — były z fosforyzujących kości, co sprawiało wrażenie, że je zbudowano z zatopionego w morzu blasku księżyca.

We wgłębieniach tego dziwacznego miejsca olbrzymie kołyszące się drzewa liliowców rozpościerały swe macki, a wysokie, smukłe, szkliste gąbki niby promieniejące światłem minarety i lilie utkane ze świetlanej przędzy odbijały blask miasta. Na otwartych placach Ełstead dojrzał niespokojny ruch, jakby mrowiącego się tłumu, ale był zbyt wysoko nad nim, by rozpoznać pojedyncze postacie.

A potem poczęto ściągać go w dół i w miarę jak się opuszczał, powoli zaczął dostrzegać szczegóły. Zobaczył, że ciąg mglistych budynków wytycza linie jakby z nanizanych paciorków, i ujrzał, że w wielu miejscach pod nim, na szerokich, otwartych przestrzeniach leży coś, co przypomina zamulone okrqty. Wolno, lecz bezustannie kula szła w dół, a wszystko pod nią stawało się jaśniejsze, przejrzystsze, bardziej wyraźne. Elstead zauważył, że wloką go ku wielkiemu budynkowi w środku miasta i raz po raz mógł dostrzec tłum ciągnący za linę. Zdziwił się widząc, że w olinowaniu jednego z okrętów, które były aż tak charakterystyczną cechą tego miejsca, roi się od żywo gestykulujących i patrzących na niego postaci. A potem mury wielkiego budynku cicho wyrosły wokół niego i zakryły mu widok miasta.

Mury te składały sio. z nasiąkniętego wodą drewna, skręconych stalowych lin, żelaznych belek, kawałków miedzi, ludzkich kości i czaszek. Czaszki biegły zygzakami i tworzyły fantastyczne desenie na ścianach budynku, a w ich oczodołach, jak i wszędzie, czaiły się i igrały roje srebrzystych małych rybek. Nagle do uszu Elsteada doszły stłumione okrzyki i hałasy przypominające dźwięk rogów, które przeszły w dziwaczny śpiew. Kula ściągana w dół minęła strzeliste łuki okien, przez które dojrzał niewyraźny, wielki, patrzący na niego tłum owych zagadkowych widmowych postaci. Wreszcie kula stanęła pośrodku budynku na czymś w rodzaju ołtarza.

Teraz Elstead był już tak nisko, że mógł raz jeszcze dobrze przyjrzeć się mieszkańcom głębiny. Ku swemu zdziwieniu zauważył, że padli przed nim na twarz prócz jednego, który ubrany w strój z płaskich łusek, w promiennym diademie na głowie stał i raz po raz otwierał żabią paszczę, jakby przewodził chóralnym modłom.

Odruchowo Elstead włączył światło wewnątrz kuli, tak że stworzenia głębinowe mogły go zobaczyć, choć sam, oślepiony blaskiem, przestał je widzieć. Gdy go ujrzano tak nagle, zerwały się radosne krzyki, które zupełnie zagłuszyły śpiew. Wtedy Elstead chcąc zobaczyć, co się dzieje, raz jeszcze zgasił światło i znikł z oczu swym czcicielom. Ale był zbyt oślepiony i nic nie widział, a kiedy się oswoił z ciemnością, zobaczył, że znów klęczą przed kulą. I tak oddawali mu cześć przez trzy godziny z rzędu, bez najmniejszej przerwy.

Elstead bardzo szczegółowo opowiadał o tym zadziwiającym mieście i jego mieszkańcach — mieszkańcach wiecznego mroku — którzy nigdy nie widzieli słońca, księżyca i gwiazd, zielonej roślinności czy żywego, oddychającego powietrzem stworzenia, nie znali ognia i światła, lecz tylko fosforyczny blask morskich żyjątek.

Ta historia budzi zdziwienie, lecz jeszcze większe zdziwienie budzi fakt, że wierzą w nią takie sławy naukowe, jak Adams i Jenkins. Mówili mi, że nie rozumieją, c/emu myślące, oddychające w wodzie kręgowce, nawykłe do niskiej temperatury i olbrzymiego ciśnienia, tak ciężkie, że żywe czy martwe nigdy nie wypływają, i, jak my, pochodzące od wielkich gadów ssakokształtnych z okresu nowego czerwonego piaskowca, nie miałyby żyć na dnie mórz.

Nas jednak muszą one znać, ale tylko pod dziwną postacią meteorów, które zwykły spadać martwe ku nim z tajemniczej ciemności ich wodnego nieba. Znają nie tylko nas, ale i nasze statki, metale i różne rzeczy codziennego użytku, które jak deszcz padają na nich z mroku nocy. Czasem niosą im nieszczęście: miażdżą ich, ranią, jakby to była kara jakiejś wszechpotężnej nieznanej istoty gdzieś w górze. Czasem zaś sypią się ku nim niezmiernie rzadkie lub użyteczne przedmioty czy twory, z których mogą czerpać cenne pomysły. Można zrozumieć ich zachowanie na widok żywego człowieka, który do nich zstąpił, gdy się pomyśli, jak zachowaliby się barbarzyńcy ujrzawszy nagle schodzącą ku nim z nieba świetlaną postać w blasku aureoli.

Elatead zapewne tylko urywkami opowiedział oficerom „Ptarmigana” szczegóły swego przedziwnego dwunastogodzinnego pobytu w głębinie. Na pewno też zamierzał dokładnie opisać swe przygody, ale nigdy tego nie zrobił, musimy więc niestety ze wspomnień komandora Simmonsa, Wyebridge’a, Steevensa, Lindleya i innych zbierać chaotyczne urywki w jedną całość.

A zatem widzimy tylko niejasno, fragmentarycznie wielki widmowy budynek, tłum istot o ciemnych głowach kameleonów, w fosforyzujących ubiorach, bijący pokłony i śpiewający jakiś hymn, i Elsteada w blasku lampy daremnie próbującego gestami powiedzieć im, żeby przecięli linę, która więzi kulę. Minuta ucieka za minutą i Elstead patrząc na zegarek z przerażeniem onyśli, że wystarczy mu tlenu jeszcze tylko na cztery godziny. A chóralny śpiew tymczasem nieubłaganie płynie dalej, jakby miał być marszem pogrzebowym,

Elstead nie wie, w jaki sposób ocalał, ale sądząc z końca sznura wiszącego u kuli, przetarł się on o brzeg ołtarza. Kula przekręciła się gwałtownie i pomknęła w górę, a Elstead uleciał ze świata podwodnych istot, jak eteryczna postać zamknięta w próżni uleciałaby z naszej atmosfery w rodzinny eter. Zniknął im z oczu, jak bańka wodoru ulatuje w naszej atmosferze. Musiało się to im wydać cudownym wniebowzięciem. Kula mknęła teraz szybciej, niż opadała pod ciężarem balastu, i zrobiło się bardzo gorąco. Szła oknami w górę i Elstead przypomina sobie istny strumień bąbelków szorujących po szybach. Myślał, że szkło pęknie lada chwila. Nagle jakby jakieś potężne koło obróciło mu się w głowie, miękkie ściany zawirowały mu przed oczami i zemdlał. Następnym wspomnieniem była już jego własna kabina i głos lekarza.

Taka jest treść tej niezwykłej przygody, którą Elstead urywkami opowiedział oficerom „Ptarmigana”. Obiecał, że później opisze wszystko dokładnie. Teraz całkowicie zajmowała go myśl, jak ulepszyć swoją kulę. Zrobiono to w Rio.

Pozostaje tylko dodać, że 2 lutego 1896 roku Elstead po raz drugi opuścił się w głębinę, w kuli udoskonalonej tak, jak podyktowało mu zdobyte doświadczenie. Pewnie nigdy nic dowiemy się, co się stało. Elstead nie wrócił. „Ptarmigan” daremnie krążył przez trzynaście dni nad głębiną, w którą zapadła kula. Potem wrócił do Rio i smutną wiadomość przctclegrafowa— no przyjaciołom Elsteada. Tak rzecz wygląda w tej chwili. Niewątpliwie jednak będą podjęte próby sprawdzenia jego dziwnej opowieści o nieznanych miastach w morskiej głębinie.



Wyspa Aepyornisa


Człowiek ze szramą na twarzy nachylił się nad stołem i przyjrzał memu zawiniątku.

— To orchidee? — zapytał.

— Niedużo ich tu — odpowiedziałem.

— Cypripedium? — rzekł.

— Przeważnie — odpowiedziałem.

— Nic nowego? Zresztą nie przypuszczam. Przeszukałem te wyspy przed dwudziestu pięciu, dwudziestu siedmiu laty. Jeżeli znajdzie pan tam coś nowego — to już nowość jak z igiełki. Niewiele uszło mej uwagi…

— Nie jestem zbieraczem — powiedziałem.

— Byłem wtedy młody — ciągnął. — Wielkie nieba! Jakżeż się ja wtedy uwijałem. — Zmierzył mnie od stóp do głów. — Spędziłem w Indiach dwa lata, a w Brazylii siedem. Potem wybrałem się na Madagaskar.

— Znam z nazwiska kilku badaczy — uprzedziłem go celowo spodziewając się, że zacznie pleść brednie. — Dla kogo pan zbierał?

— Dla firmy Dawson. Ciekaw jestem, czy obiło się panu kiedy o uszy nazwisko Butcher?

— Butcher… Butcher? — Nazwisko to wydało mi się dość znajome i nagle przypomniałem sobie sprawę Butcher przeciwko Dawson. — Czyżby? — powiedziałem. — Pan jest tym, który ich skarżył o wynagrodzenie za cztery lata? To pan był tym rozbitkiem na bezludnej wyspie?

— Do usług — rzekł człowiek ze szramą, schylony w ukłonie. — Zdumiewający wypadek, nieprawdaż? Tkwiłem tam i zbijałem fortunę na wyspie nic w zamian nie robiąc, a oni nie mieli najmniejszej możności wymówienia mi posady. Często zabawiałem się tą myślą podczas mej tam bytności. Wypisywałem rachunki — i to słone — ozdobnymi cyframi wokoło owego zatraconego atolu.

— Jakże się to stało? — spytałem. — Nie przypominam sobie dobrze tej sprawy.

— Hm… Słyszał pan o aepyornisie?

— Coś niecoś. Andrews opowiadał mi o nowym gatunku, nad którym prowadził badania jeszcze miesiąc temu lub więcej. Przed samym moim wyruszeniem w rejs. Wpadła im do rąk, zdaje się, kość udowa niemal na jard długa. Musiał to być potwór.

— Zgadzam się z panem — rzekł człowiek ze szramą. — To był potwór. To właśnie ów legendarny Ptak Rok Sindbada. Kiedyż znaleźli te kości?

— Trzy czy cztery lata temu… zdaje się, że w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym. A dlaczego pan pyta?

— Dlaczego? Bo to ja je odkryłem… Na Boga! A było to prawie przed dwudziestu laty. Gdyby Dawsonowie nie palnęli głupstwa z tym wynagrodzeniem, zrobiliby na nich kokosy… Nic nie mogłem poradzić, że ta przeklęta łódź zdryfowała. — Zamilkł na chwilę. — Przypuszczam, że się to stało w tym samym miejscu. Rodzaj trzęsawiska, o jakieś dziewięćdziesiąt mil na północ od Antananarivo… Nie widział go pan czasem? Musiał pan jechać łodzią wzdłuż wybrzeża. Może pan sobie przypomina?

— Nie. Zdaje mi się, że Andrews mówił coś o trzęsawisku.

— To musi być to samo trzęsawisko. Znajduje się na wschodnim wybrzeżu. W każdym razie jest tam coś w wodzie, co zabezpiecza wszystko przed gniciem. Czuć to kreozotem. Przypomniał mi się wówczas Trynidad. Czy zdobyli trochę jaj? Niektóre znalezione przeze mnie jaja miały półtorej stopy długości. Trzęsawisko, trzeba panu wiedzieć, ciągnie się dookoła i miejsce to jest najzupełniej odcięte, a przy tym zawiera niezmiernie dużo soli. Użyłem więc… jak pies w studni. Czysty przypadek, że je znalazłem. Wybrałem się właśnie z dwoma krajowcami po jaja, w owych cudacznych kanoe mocno ze sobą związanych, a znaleźliśmy jednocześnie kości. Mieliśmy namiot i prowiant na cztery dni i obozowaliśmy na skrawku pewniejszego gruntu. Dziś jeszcze wracając tam myślą czuję ów osobliwy zaduch smołowca. Komiczna robota. Sonduje się, wie pan, błoto żelaznymi prętami. Z reguły jajo ulega rozbiciu. Ciekaw jestem, kiedy naprawdę żyły aepyornisy. Misjonarze mówią, że krajowcy zachowali legendy o tych czasach, lecz ja osobiście nigdy nie słyszałem takiego opowiadania*. Nie ulega jednak wątpliwości, że jaja tam zdobyte były tak świeże, jakby złożono je dopiero wczoraj. Świeże! Znosząc je do łodzi któryś z moich Negrów upuścił jedno na głaz i rozbił je. Jakżeż złoiłem tego szelmę! Jajo było jednak świeże, jakby niedawno złożone przez samicę, w rzeczywistości nieżyjącą prawie od jakichś czterystu lat. Babranie się w szlamie i wydobywanie jaj w całości zajęło nam prawie cały dzień. Byliśmy od stóp do głów pokryci diabelską czarną mazią, ja zaś, rzecz prosta, poirytowany. O ile mi wiadomo, były to jedyne całe, bez najmniejszego pęknięcia jaja, jakie kiedykolwiek wykryto. Później poszedłem obejrzeć te, które są w londyńskim Muzeum Historii Naturalnej, wszystkie były popękane i posklejane niczym mozaiki, z brakującymi tu i ówdzie kawałkami. Moje były bez skazy i zamierzałem je wydmuchać po powrocie. Zły byłem naturalnie na głupiego tępaka, który upuścił to, co kosztowało trzy godziny pracy, jedynie z powodu stonogi. Porządnie go stłukłem za to.

Człowiek ze szramą dobył glinianą fajkę. Położyłem przed nim mój kapciuch. Nabił ją z roztargnieniem.

— Co się stało z pozostałymi? Czy zabrał je pan do kraju? Nie przypominam sobie…

— To niezwykła część historii. Zostały mi trzy jaja. Zupełnie świeże. Ulokowaliśmy je więc w łodzi, a potem poszedłem do namiotu, aby przyrządzić sobie trochę kawy, zostawiwszy moich dwóch pogan na pobrzeżu. Jeden z nich wyprawiał błazeństwa kurując swe ukąszenie, a drugi mu w tym pomagał. Anim przez chwilę nie przypuścił, że szelma skorzysta z sytuacji, w jakiej się znajdowałem, aby wszcząć awanturę. Sadzę, że to zatrucie jadem i otrzymane ode mnie solidne cięgi pomieszały mu w głowie — był zawsze krnąbrny — i podbechtał drugiego.

Pamiętam, że siedziałem paląc fajkę i gotowałem wodę na maszynce spirytusowej, którą zawsze zabierałem na wyprawę. Przy okazji podziwiałem bajoro w świetle zachodzącego słońca. Całe było czarne i w mocno czerwone smugi. Cóż za piękny widok! Za bajorem szary i zasnuty mgłami teren wznosił się aż ku górom rysującym się na tle czerwonego nieba niby palenisko hutniczego pieca. O pięćdziesiąt zaś jardów za sobą miałem tych przeklętych pogan — kompletnie nieczułych na panujący w naturze spokój — którzy spiskowali tymczasem zamierzając uciec łodzią i zostawić mnie samego z prowiantem na trzy dni i namiotem płóciennym, bez czegokolwiek do picia, prócz małej baryłki wody. Usłyszałem coś w rodzaju szczekania za sobą, patrzę, a oni są w tym cudactwie zwanym kanoe — bo ściśle mówiąc, to nie jest łódź — już o dwadzieścia jardów od brzegu. W mgnieniu oka pojąłem, co się święci. Moja strzelba była w namiocie, w dodatku nie miałem kul — tylko naboje ze śrutem, o czym oni wiedzieli. Miałem jednak w kieszeni mały rewolwer, wyciągnąłem go więc i pobiegłem ku brzegowi. — Zawracać! — wołam wymachując bronią. Zapaplali coś, a ten, co rozbił jajko, poczęstował mnie szyderstwem. Wycelowałem do drugiego, który był zdrów i trzymał wiosło w ręce, ale chybiłem. Zaśmiali się. Ale ja się nie dałem. Wiedziałem, że muszę zachować zimną krew; wziąłem go znów na cel. Aż podskoczył, gdy go drasnęło. Tym razem się nie śmiał. Za trzecim razem trafiłem go w głowę i wypadł za burtę, a z nim poszła łopatka. Był to wyjątkowo celny strzał, jako że strzelałem z rewolweru na odległość, sądzę, około pięćdziesięciu jardów. Poszedł pod wodę jak kamień. Nie wiem, czy go zastrzeliłem, czy też tylko ogłuszyłem, wskutek czego utonął. Zacząłem wówczas krzyczeć na drugiego, by wracał, lecz on płynął dalej bez słowa. Więc wystrzelałem do niego cały magazynek, ale ani jedna kula doń nic doleciała.

Czułem się bardzo głupio, mogę pana zapewnić. Tkwiłem na czarnym zgniłym brzegu, za mną było gładkie bajoro, dookoluteńka zaś tafla morza, chłód zapadającego wieczoru, a hen, tam czarne kanoe dryfujące bez ustanku na pełne morze. Powiadam panu, kląłem wtedy Dawsonów i Jamrachów, i muzea, i całą resztę w żywe kamienie. Ryczałem na Murzyna, żeby wracał, aż krzyk mój zmienił się w skowyt.

Nie pozostawało mi nic innego, jak popłynąć za nim narażając się na spotkanie z rekinami. Otworzyłem więc nóż i wziąłem go w zęby, ściągnąłem odzież i pobrnąłem w morze. Gdy znalazłem się w wodzie, straciłem z oczu kanoe, popłynąłem jednakże w wybranym kierunku sądząc, że przetnę drogę łodzi. Miałem nadzieję, że Murzyn zbyt jest chory, aby nią kierować, będzie więc dryfowała wciąż w tym samym kierunku. Niebawem wynurzyła się znowu na horyzoncie skręcając na południo–zachód. Gasły ostatnie blaski zachodzącego słońca i mrok wieczoru zasnuwał niebo, ukazały się gwiazdy. Płynąłem jak zawodnik, jednakże po niedługim czasie zaczęły mnie boleć nogi i ręce.

Dopłynąłem jednak do niego, gdy gwiazdy co do jednej zabłysły na niebie. Kiedy zapadł mrok, wszystko w wodzie zaczęło się jarzyć, wie pan — fosforesccncja. Od czasu do czasu doznawałem zawrotu głowy. I połapać się nie mogłem, gdzie gwiazdy, a gdzie fosforescencja, i czy płynę głową do góry, czy na dół. Kanoe było czarne jak smoła, a szczerba fali pod jego dziobem niczym płynny ogień. Naturalnie przez ostrożność nie kwapiłem się z włażeniem do łodzi. Najpierw chciałem zobaczyć, w jakim stanie jest Murzyn. Leżał zwinięty w kłębek na dziobie, cała zaś rufa wystawała z wody.

Dryfujące kanoe obracało się w koło — niczym w walcu. Podpłynąłem do rufy i ściągnąłem ją w dół oczekując, że Murzyn się ocknie. Potem zacząłem wpełzać na rufę z nożem w ręku gotując się do skoku. Ale on nie poruszył się nawet. Usiadłem w końcu na rufie kanoe dryfując po cichym fosforyzującym morzu z całym zastępem gwiazd nad głową.

Długi czas upłynął, zanim zawołałem doń po imieniu. Nie odpowiedział. Byłem zbyt zmęczony, by pozwolić sobie na ryzykowne zbliżenie się do leżącego, tkwiliśmy więc na swych miejscach. Zdrzemnąłem się bodaj raz czy dwa. Kiedy zaczęło świtać, spostrzegłem, że jest martwy jak kłoda, cały rozdęty i purpurowy. Trzy jaja i kości leżały pośrodku łodzi. U jego nóg znajdowała się baryłka z wodą, trochę kawy i sucharów owiniętych w kapsztadzkiego „Argusa”, a pod nim blaszanka ze spirytusem do palenia. Nie było łopatki do wiosłowania ani też niczego, czym mógłbym ją zastąpić, prócz blaszanki od spirytusu, więc usadowiłem się gotów dryfować, póki mnie nic wyłowią. Zbadałem go i wywnioskowałem, że zmarł ukąszony przez węża, skorpiona lub innego gada. Wyrzuciłem więc trupa za burtę.

Napiłem się wody, zjadłem parę sucharów i rozejrzałem dokoła. Wzrok człowieka tak osłabionego, jak ja byłem wówczas, nie sięga pewnie daleko, w każdym razie Madagaskar znikł już z oczu zupełnie i nie było wokół ani skrawka lądu. Spostrzegłem żagiel idący na południo–zachód, żaglowiec przypominał szkuner, lecz kadłub jego ani razu się nie ukazał. Wkrótce słońce wspięło się wysoko na niebo i jęło prażyć mnie z góry. O Boże! Mózg niemal mi się gotował. Próbowałem zanurzać głowę w wodzie, lecz niebawem spojrzenie me padło na kapsztadzkiego „Argusa”, ułożyłem się w łodzi jak długi i rozciągnąłem papier nad sobą. Jakąż cudowną rzeczą są gazety! Nigdy dotąd nie przeczytałem jeszcze żadnej z nich od deski do deski, lecz do osobliwych rzeczy dochodzi człowiek będąc samiuteńki jak ja. Pewnie ze dwadzieścia razy przeczytałem ten zatracony stary :numer „Argusa” z Kapsztadu. Smoła w kanoe dymiła wprost od żaru i wzdymała się wielkimi bąblami.

Dryfowałem dziesięć dni — rzekł człowiek ze szramą. — Bagatelka, gdy się o tym opowiada. Nieprawdaż? Każdy nowy dzień podobny był do minionego. Słońce tak było oślepiające, że dopiero rano i wieczorem mogłem rozejrzeć się wokoło. W ciągu trzech najbliższych dni nie dostrzegłem już ani jednego żaglowca, a te, które widziałem, mnie z kolei nie dostrzegły. Szóstej nocy duży statek przeszedł zaledwie o pół mili. Jasno oświetlony, z otwartymi iluminatorami wyglądał jak wielki świetlik. Grała na nim orkiestra. Wstałem, krzyczałem i darłem się do niego. Na drugi dzień napocząłem jedno z jaj aepyornisa. Zacząłem odłupywać po kawałku skorupkę na czubku. Spróbowałem je i ucieszyłem się, że zdatne jest do jedzenia. Trochę było je czuć, ale nie był to zapach odrażający, zaś w smaku przypominało kacze jaja. Po jednej stronie żółtka znajdowała się kolista jakby plama o średnicy sześciu cali, z krwawymi smugami i dziwnym białym znakiem podobnym do drabinki. Nie domyślałem się jednak wtedy, co to być może, i nie byłem tak bardzo wybredny. Jajko wystarczyło mi na trzy dni. Jadłem je z sucharami i popijałem wodą. Żułem też owoce kawowca — środek krzepiący. Na ósmy bodaj dzień otworzyłem drugie jajo i przeraziłem się… — Człowiek ze szramą urwał. — Tak — rzekł — zalęgło się. Śmiem twierdzić, że nie może pan w to od razu uwierzyć. Ja uwierzyłem, bo miałem całą tę rzecz przed oczyma: jajo zatopiono trzysta lat temu w zimnym czarnym błocie, co do tego nie mogło być wątpliwości. A w jajku cóż? — embrion z dużą głową i wygiętym grzbietem, serce mu biło pod gardłem i żółtko się marszczyło, a wielkie błony rozpościerały się wewnątrz skorupy i wkoło żółtka. W małym kanoe na środku Oceanu Indyjskiego ja zajęty wykuwaniem największego z wszystkich istniejących ptaków. Gdybyż to widział stary Dawson! Warte to było doprawdy czteroletniej pensji. Jak pan sądzi?

Jednakże nim wypatrzyłem rafę, musiałem wyjeść cenną zawartość do dna, a niektóre jej kęski były obrzydliwe. Trzeciego jaja nie naruszyłem. Oglądałem je pod światło, lecz skorupa była za gruba, bym mógł wybadać, co się wewnątrz dzieje. Wprawdzie zdawało mi się, że słyszę pulsowanie krwi, ale mógł to być szum w mych własnych uszach na podobieństwo szumu w muszli.

Potem ukazał się atol. Wynurzył się pod zachodzącym właśnie słońcem, i to raptem, blisko mnie. Dryfowałem prosto ku niemu i byłem już o jakieś pół mili od brzegu, nie więcej, gdy prąd skręcił. Musiałem więc z całych sił wiosłować rękoma i skorupkami jaja aepyornisa, by dotrzeć do brzegu. Był to najzwyklejszy atol mający ze cztery mile w obwodzie, z kilkoma drzewami i źródłem w jednym miejscu oraz laguną pełną papuzich ryb. Zabrałem jajko na brzeg i ulokowałem je w słońcu poza linią przypływu, zapewniając mu jak najlepsze w tej sytuacji warunki. Potem wciągnąłem kanoe wysoko na brzeg i wałęsałem się zwiedzając wyspę. Aż dziw, jak nudny może być atol! Z chwilą gdy znalazłem źródło, cała ciekawość mnie odeszła. Myślałem będąc chłopcem, że nie może być nic wspanialszego i bardziej awanturniczego nad życie Robinsona Kruzoe. Miejsce to było jednak monotonne jak zbiór kazań. Krążyłem szukając pożywienia i rozmyślając nad wszystkim, ale, powiadam panu, owładnęła mną śmiertelna nuda, nim jeszcze pierwszy dzień upłynął. Miałem jednak szczęście, bo tego samego dnia, w którym wylądowałem, nastąpiła zmiana pogody. Burza z piorunami przechodząc mimo na północ załopotała skrzydłem nad wyspą, w nocy lunęło jak z cebra, a wicher dopadł nas z wyciem. Niewiele trzeba, pojmuje pan, żeby przewrócić kanoe.

Spałem pod łodzią, a jajo znajdowało się na szczęście w piasku wyżej i pierwsza rzecz, jaką pamiętam — to jakby dudnienie setek kamyków o łódź i strumień wody, który mnie zalał od stóp do głów. Śniło mi się właśnie Antananarivo… Usiadłszy zawołałem Intoshi pytając, co się stało, i szukałem po omacku krzesła, na którym zwykle leżały zapałki. Potem przypomniałem sobie, gdzie jestem. Fosforyzujące fale piętrzyły się właśnie, jakby mnie chciały pożreć, a noc dookoła czarna, choć oko wykol. Powietrze było jednym rykiem. Zdawało się, że chmury zwisają tuż nad głową, lało, jakby niebo tonęło i wychlustywało wodę wysoko w przestworza. Sunął oto ku mnie wielki wał na kształt płomiennego węża… Drapnąłem. Potem przypomniałem sobie o kanoe i zbiegłem poń, gdy woda z sykiem się cofała, ale łódki już nie znalazłem. Przypomniałem sobie wówczas o jajku i po omacku dobrnąłem do niego. Nic mu się nie stało, znajdowało się bowiem daleko poza zasięgiem najwścieklejszych fal, usiadłem więc przy nim i objąłem je dla towarzystwa. Na Boga! Cóż to była za noc!

Sztorm minął, nim zaczął się ranek. O świcie nie było strzępu chmury na niebie, a po całym obrzeżu leżały porozrzucane kawałki desek — stanowiących, że się tak wyrażę, rozczłonkowany szkielet mojego kanoe. Miałem jednakże dzięki temu coś do roboty. Wykorzystując parę rosnących blisko siebie drzew skleciłem tam z tych szczątków coś w rodzaju osłony przed burzą. Tego dnia wylęgło się też pisklę.

Wylęgło się, mój panie, kiedy leżałem z głową opartą na jaju niczym na poduszce i spałem. Usłyszałem pacnięcie, poczułem jakiś ruch i siadłem. Koniuszek jaja został rozbity i cudaczna brunatna głowa wyglądała z niego obrócona ku mnie. — Na Boga! — rzekłem. — Witajże mi! — I bez szczególnego wysiłku pisklę wydobyło się ze skorupy.

Był to z początku miły, przyjacielski malec, rozmiarów mniej więcej niewielkiej kury — bardzo podobny do przeciętnego pisklęcia, tylko że większy. Puch na nim był najpierw brudnobrązowy z jakimiś szarymi strupkami, które bardzo prędko zeń odpadły, poza tym miał trochę piór wyglądających jak zmierzwione włosy. Nie sposób wyrazić, jak mnie ucieszył jego widok. Mówię panu, nawet Robinson Kruzoe nie cieszył się bardziej w swej samotności. Przybył mi bowiem interesujący towarzysz. Zerknął na mnie i łypnął okiem jak kura, zaćwierkał do mnie i zaczął dziobać natychmiast dookoła, jakby trzechsetletnie spóźnienie było bagatelką.

— Miło mi cię poznać, Piętaszku — odezwałem się, bo jeszcze gdym to jajko oglądał w łódce, zdecydowałem już, że, jeśli się tylko wykluje, nazwę go Piętaszkiem. Byłem trochę niespokojny o pokarm dla niego, więc zaraz na początku podałem mu kawałek papuziej ryby. Połknął i otworzył dziób po dalsze kąski. Przyjąłem to z satysfakcją, bo w tych warunkach, gdyby się okazał trochę kapryśny, musiałbym w końcu zjeść i jego.

Nie ma pan pojęcia, co za interesujący ptak był z tego aepyornisowego pisklęcia. Chodził za mną trop w trop od samego początku. Stawał zwykle przy mnie i przyglądał się, gdy łowiłem ryby w lagunie, przypadał mu bowiem udział w każdym moim połowie. A jaki był rozsądny! Leżały tam na plaży zwykle jakieś zielone paskudztwa podobne do korniszonów. Raz spróbował jednego z nich i cofnął się z odrazą. Odtąd nie spojrzał nawet na nie.

A rósł! Niemal w oczach! Nie przepadałem nigdy za towarzystwem ludzi, więc jego spokojne, przyjacielskie zachowanie bardzo mi odpowiadało. Prawie przez dwa lata byliśmy tak szczęśliwi, jak to było możliwe na tej wyspie. Nie frasowałem się o zarobki, bo wiedziałem, że wynagrodzenie gromadzi mi się w firmie Dawson. Od czasu do czasu widywaliśmy żagiel, lecz nigdy nie zbliżył się do nas. Zabawiałem się również ozdabianiem wyspy rysunkami z jeży morskich i osobliwych muszli wszelkiego rodzaju. Bardzo udatnie wypadł mi napis: Wyspa Aepyornisa, złożony z wielkich liter na podobieństwo napisów z różnobarwnych kamieni widywanych na stacjach kolejowych w ojczystym kraju. Prócz tego znajdowały się tam matematyczne wyliczenia i przeróżne rysunki. Lubiłem leżeć obserwując cudacznego ptaka kroczącego godnie dookoła i rosnącego nieustannie. Nieraz myślałem, że gdyby mnie kiedykolwiek wyratowano, mógłbym sobie żyć w dostatku obwożąc go w klatce. Najpierw wyleniał, ale znów zaczął ładnieć i świetnie wyglądał z tym grzebieniem, niebieskim podgardlem i pękiem zielonych piór na kuprze. Potem zacząłem się zastanawiać, czy firma Dawson może, czy też nie może rościć sobie do niego prawa. W czasie burz i słoty leżeliśmy wygodnie w schronisku, które zrobiłem z łódki, i ja opowiadałem mu zwykle zmyślone historie o znajomych w kraju. A w pogodny czas obchodziliśmy razem wyspę, aby zobaczyć, czy coś nie przypłynęło. Po prostu idylla, prawda? Brakowało mi tylko trochę tytoniu, bym się czuł niczym w raju.

Sprawy zaczęły się psuć pod koniec drugiego roku. Piętaszek miał wtedy około czternastu stóp wysokości, mierząc od dzioba, dużą, szeroką i ostrą na końcach niczym kilof głowę, parę ogromnych brązowych oczu z żółtymi obwódkami, osadzonych blisko jedno drugiego jak u człowieka, a nie po bokach, jak u ptaków. Upierzenie jego było piękne, przypominało raczej kolorowe upierzenie kazuara niż żałobny styl naszych strusiów. I wtedy to zaczął stroszyć na mnie grzebień, puszyć się i zdradzać swój zły charakter…

Zdarzyło się, że mi się nie wiodło przy połowach. Zaczął wtenczas szwendać się koło mnie z podejrzaną miną, jakby coś knuł. Pomyślałem sobie, że najadł się chyba tepangów czy czegoś innego. Były to jednak najzwyklejsze oznaki niezadowolenia. Ja też byłem głodny, a kiedy wreszcie wyciągnąłem rybę, chciałem ją mieć dla siebie. Obaj byliśmy źli tego ranka. A kiedy dziobnął i porwał rybę, trzepnąłem go po głowie, by ją puścił. Wtedy to rzucił się na mnie. O, Boże!

Zrobił mi to na twarzy. — Butcher wskazał na szramę. — Potem mnie kopnął niczym rozwierzgany koń. Wstałem widząc, że nie koniec na tym, i pobiegłem co sił osłaniając twarz ramionami. Lecz on na swych niezgrabnych nogach biegł prędzej od wyścigowca, częstując mnie nadal kopniakami i jak kowalskim młotem kując z góry swym kilofem w mą głowę. Biegłem do laguny i wlazłem po szyję w wodę. Zatrzymał się na brzegu, bo nie lubił maczać sobie nóg, i wydawał wrzaski podobne trochę do krzyku pawia, bardziej tylko chrypliwe. Zaczął paradować po plaży w górę i w dół. Wyznaję, że wstyd mnie palił, gdym patrzył na panoszenie się kopalnego ptaka. A głowę i twarz miałem zakrwawione, ba, cały byłem posiniaczony i potłuczony solidnie.

Postanowiłem przepłynąć na drugą stronę laguny i zostawić go samego, aż swary przygasną. Wdrapałem się na najwyższą palmę i siedziałem na niej rozmyślając nad tym wszystkim. Nigdy dotąd bodaj nie czułem się tak dotknięty do żywego jak wówczas. Oburzała mnie brutalna jego niewdzięczność. Wyhodowałem go, uczyłem… Wielki, niezdarny, przestarzały stwór! Ja, istota ludzka… dziedzic epok i tak dalej…

Sądziłem, że po pewnym czasie uzna słuszność mego postępowania i pożałuje nieco swego postępku. Uda mi się może złowić coś dobrego — myślałem — podejdę do niego, jakby nigdy nic, podam mu od niechcenia jakiś smaczny kąsek ryby, to z pewnością zacznie zachowywać się rozsądnie. Sporo jednak upłynęło czasu, nim się przekonałem, jaki niewdzięcznik i nicpoń z tego kopalnego stwora. Co za złośliwiec z niego!

Nie będę panu opowiadał o wszystkich marnych sztuczkach, jakich się chwytałem, żeby pozyskać sobie na powrót to ptaszysko. Po prostu język odmawia mi posłuszeństwa. Dziś jeszcze palę się ze wstydu na myśl, jak mną pomiatał ów stwór. Próbowałem. Ciskałem kawałkami koralowca z przyzwoitej odległości, ale on je tylko połykał. Rzuciłem w niego otwartym nożem i o mały włos postradałbym go, choć był za duży, by go ptaszysko mogło połknąć. Próbowałem wygłodzić go i przestałem łowić ryby. Zaczął więc zbierać robaki wzdłuż plaży w czasie odpływu i żywił się nimi. Połowę czasu spędzałem zanurzony w lagunie po szyję, a resztę wysoko na palmach. Jedna z nich nie była wysoka i gdy mnie na niej złapał, dopiero użył sobie na mych łydkach. Sytuacja stała się nie do zniesienia. Co za hańba w dodatku! Wałęsało się to kopalne ptaszysko po mojej wyspie niczym pełen fanaberii książę, a mnie nie pozwalało oprzeć na ziemi zmęczonej stopy. Płakałem ze zmęczenia i złości. Powiedziałem mu w oczy, że ani mi się śni znosić, żeby jakiś przeklęty anachronizm ścigał mnie po bezludnej wyspie. Powiedziałem, żeby sobie poszedł i dziobał żeglarza ze swych własnych czasów. Ale on tylko kłapnął na mnie dziobem. Wielkie, brzydkie ptaszysko, co składa się z nóg i szyi!

Niemiło mi wspominać, że razem wziąwszy tak długo trwał ten stan rzeczy. Zabiłbym go wcześniej, gdybym wiedział, jak to zrobić. W końcu jednak wpadłem na sposób. Była to pewna południowoamerykańska sztuczka. Splotłem w jeden wszystkie moje sznurki od wędek wraz z łodygami wodorostów, zrobiłem mocny sznur, na dwanaście jardów, i umocowałem u końców po kawałku koralowca. To zajęło mi trochę czasu, bo co chwila musiałem uciekać do laguny lub na drzewo, tylko to mając do wyboru. Zakręciłem nim nad głową i puściłem na ptaka. Za pierwszym razem chybiłem, lecz za drugim powiodło mi się; sznur owinął się wkoło nóg ptaka parę razy. Uszedł kilka kroków. Szarpnąłem sznur stojąc po pas w wodzie, a ledwie upadł, podbiegłem doń i odpiłowałem mu nożem szyję.

Dzisiaj jeszcze nie lubię o tym wspominać. Zabijając go czułem się jak morderca, choć jednocześnie wściekły byłem na niego. Kiedym stał i patrzył, jak krew spływa na biały piasek, a jego piękne długie nogi wiją się w śmiertelnych konwulsjach… Brr!

Po tej tragedii samotność ciążyła mi jak klątwa. Wielki Boże! Nie wyobraża pan sobie, jak mi brakowało tego ptaka. Siedziałem nad trupem, płakałem po nim drżąc cały i patrzyłem na pustą, cicha rafę. Przypominałem sobie, jakim był zabawnym pisklęciem, gdy się wykluł, przychodziły mi na myśl niezliczone miłe psoty, jakie płatał, nim zszedł na złą drogę. Wystarczyłoby — myślałem — tylko zranić go, a potem wyleczyć, opamiętałby się może. Pochowałbym go, gdybym miał czym drążyć koralową skałę. Miałem go za bliską mi ludzką istotę. Nie przyszło mi na myśl, by go zjeść, zaciągnąłem więc trupa do laguny, a małe ryby obrały go do czysta. Nie zachowałem nawet jego piór.

Potem pewnego dnia krążący w pobliżu w jachcie człowiek zapragnął nagle sprawdzić, czy mój atol jeszcze istnieje.

Przybył w ostatniej chwili, bo byłem już tak zdesperowany otaczającą mnie pustką, że namyślałem się tylko: czy wejść w morze i w ten sposób położyć temu kres, czy też, jak zamierzałem pierwotnie, spróbować tego zielonego paskudztwa…

Sprzedałem kości niejakiemu Winslowowi, co miał sklep blisko Muzeum Brytyjskiego. On zaś powiada, że odsprzedał je staremu Haversowi. Havers, zdaje się, nie wpadł na to, że są one niezwykle duże, i dopiero po jego śmierci zwrócono na nie uwagę. Nazwali je aepyornis. A co to było?

— Aepyornis vastus — odparłem. — Osobliwe, że o tym właśnie mi wspominał mój przyjaciel. Kiedy odkryli aepyornisa z udem na jard długim, sądzili, że to największy okaz, i nazwali go Aepyornis maximus. Potem ktoś znalazł kość udową mającą cztery i pół stopy długości i nazwano to Aepyornis titan. Po śmierci zaś Haversa w jego kolekcji odnaleziono pańskiego vastusa, a później pojawił się vastissimus.

— To samo mówił mi Winslow — rzekł człowiek ze szramą. — Gdyby zdobyli więcej aepyornisów, powiada, świat naukowy dostałby palpitacji i szlag by go trafił. Aż dziw, prawda, że się taka rzecz przydarzyła człowiekowi?



Wytwórca diamentów


Interesy zatrzymały mnie na Chancery Lianę aż do dziewiątej wieczór, a potem rozbolała mnie głowa, więc ani na rozrywki nie miałem ochoty, ani do dalszej pracy. Pogodną noc znamionowało tyle nieba, ile go dostrzec można było między wysokimi zboczami tej wąskiej niczym kanion arterii. Postanowiłem tedy przejść się w dół, ku Tamizie, i przyglądając się grze świateł na rzece, dać wypocząć oczom i ochłonąć głowie. Wieczorem jest tu bez wątpienia najładniej. Dzięki litościwym ciemnościom nie widać, jak brudna jest woda, zaś czerwonopomarańczowe światła lamp gazowych i białe światła lamp elektrycznych owej przejściowej epoki tworzą mgliste punkty ocienione mrokiem o najróżnorodniejszych odcieniach szarości i purpury. Poprzez łuki Mostu Waterloo setki plam świetlnych znaczą wartki nurt Tamizy, ponad którą na tle gwiezdnego nieba piętrzą się popielate wieże Westminsteru. Czarna rzeka płynie dalej, przerywając rzadko kiedy swe milczenie, i marszczy odbicia świateł ślizgające się po jej powierzchni. — Ciepła noc — powiedział ktoś przy mnie. Zwróciłem głowę i zobaczyłem z profilu człowieka, opartego o balustradę tuż koło mnie. Twarz miał subtelną, niebrzydką, choć wyniszczoną i nieco blada, a podniesiony i zapięty pod szyję kołnierz marynarki charakteryzował pozycję życiową tego człowieka dobitnie, niczym mundur. Wiedziałem, że odezwawszy się, będę musiał pokryć koszt jego noclegu i śniadania.

Przyjrzałem mu się z zaciekawieniem. Czy zamierza mi opowiedzieć coś zasługującego na opłacenie, czy też jest najprzeciętniejszym umysłem i nie potrafiłby nawet opowiedzieć swego własnego życia? Czoło i oczy zdradzały jednak inteligencję, zauważyłem u niego szczególne drżenie dolnej wargi i to wpłynęło na moją decyzję.

— Bardzo ciepła — odpowiedziałem — ale nam tu nie jest za ciepło.

— Nie — rzekł, patrząc wciąż na przeciwny brzeg — chociaż jest — tu dość przyjemnie… Właśnie teraz…

— Miło — podjął po chwili — znaleźć tak spokojne miejsce w Londynie. Gdy się dzień cały miało wypełniony robieniem interesów, krzątaniną, ryzykownymi posunięciami i wywiązywaniem się z obowiązków…

— Nie wiem, jak poradziłby sobie człowiek, gdyby nie było tak spokojnych zakątków — mówił z dłuższymi przestankami między zdaniami. — I panu znane być muszą trudy życia, bo inaczej nie znalazłby się pan tutaj. Nie sądzę jednak, by pan był tak wyczerpany umysłowo, jak ja, i tak znużony. Ba! Nieraz wydaje mi się, że gra nie warta świeczki. Mam ochotę machnąć ręką na wszystko: sławę, bogactwo i stanowisko, wziąć się do jakiegoś skromnego zawodu. Wiem jednak, że jeślibym wyrzekł się mych ambicji — chociaż tak mi one ciążą — nic prócz żalu. nie pozostałoby mi do końca moich dni.

Zamilkł. Spojrzałem na niego ze zdumieniem. Jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać kogoś w bardziej beznadziejnym położeniu niż ów człowiek, którego miałem przed sobą. I nagle ten obszarpany, brudny, nie ogolony, rozczochrany człowiek, który wyglądał, jakby od „tygodnia siedział w skrzyni na śmiecie, mówi o trudzie prowadzenia wielkich interesów. O mały włos, a roześmiałbym mu się w oczy. Albo wariat, albo drwił boleśnie z własnej nędzy.

— Ambitne cele i wysokie stanowiska — powiedziałem — wymagają wprawdzie wytężonej pracy i przysparzają trosk, ale też i przynoszą niejakie korzyści… Znaczenie, możność czynienia dobrego, pomagania słabszym i uboższym od siebie, a w tym znaleźć można nawet pewną satysfakcję…

W tych warunkach szyderstwo z mej strony byłoby niegodziwością. Mówiłem pod wrażeniem kontrastu między jego wyglądem a słowami. Mówiąc to, już pożałowałem swoich słów.

Zwrócił ku mnie wynędzniałą, lecz wielce spokojną twarz i powiedział: — Zagalopowałem się. Naturalnie nie mógł mnie pan zrozumieć. — Mierzył mnie chwilę wzrokiem. — Z pewnością wygląda to na absurd. Nie uwierzy pan, gdy powiem, a więc mogę panu powiedzieć bez najmniejszego ryzyka. I ulży mi to nieco. Rzeczywiście zaangażowałem się w wielki interes, w bardzo wielki interes. Ale teraz właśnie jestem w kłopotach. Otóż… robię diamenty.

— Przypuszczalnie — rzekłem — jest pan teraz bezrobotny.

— Przejadło mi się ludzkie niedowierzanie — odezwał się niecierpliwie i, rozpiąwszy raptem swą nędzną marynarkę, wyciągnął mały płócienny woreczek, zawieszony na sznurku u szyi. Wyłowił stamtąd brązowy kamyk. — Ciekaw jestem, czy zdoła się pan na tym poznać? — I podał mi kamyk.

Trzeba wiedzieć, że z rok temu wykorzystywałem mój wolny czas na przygotowywanie się do egzaminu dyplomowego na londyńskim uniwersytecie, zetknąłem się więc z naukami przyrodniczymi i mineralogią. Kamyk ten zdradzał pewne podobieństwo do nie szlifowanego diamentu z gatunku ciemniejszych, lecz był o wiele za duży, niemal jak czubek mego wielkiego palca. Wziąłem go do ręki i zobaczyłem, że jest to foremny ośmiościan o nierównych płaszczyznach posiadający kształt najcenniejszego z minerałów. Wyjąłem scyzoryk i próbowałem go porysować — nadaremnie. Wychylając się pod światło latarni gazowej, wypróbowałem kamień ma szkiełku mego zegarka, na którym narysowałem z największą łatwością białą linię.

Patrzyłem na on ego rozmówcę z coraz większym zainteresowaniem. — To rzeczywiście wygląda na diament i jeśli nim jest, to Lewiatan wśród diamentów. Skąd go pan wziął?

— Mówię panu, że go wyprodukowałem — rzekł. — Proszę mi go oddać.

Ukrył go spiesznie i zapiął na sobie marynarkę.

— Sprzedam go panu za sto funtów — wyszeptał nagle z uniesieniem. Wzbudziło to na powrót moje podejrzenia. Mógł to być z powodzeniem kawałek równie twardej jak diament substancji — korundu, z kształtu przypadkowo podobny do diamentu. A jeżeli był to diament, to jak się dostał w jego ręce i czemu miałby ofiarować mi go za sto funtów?

Spojrzeliśmy sobie w oczy. Robił wrażenie człowieka zainteresowanego w sprzedaży, lecz najszczerzej uczciwego. Od tej chwili zacząłem wierzyć, że to, co chciał sprzedać, jest diamentem. Jestem jednak niezamożny, wydanie zaś stu funtów wytworzyłoby znaczną lukę w mym kapitale, a żaden rozsądny człowiek nie kupowałby diamentu przy świetle gazowym od obszarpanego łazika, opierając się tylko na jego osobistym zapewnieniu. Z drugiej jednak strony diament tej wielkości wyczarowywał przed oczyma wiele tysięcy funtów. Pomyślałem jednak, że niemożliwe jest, by istniał diament tej wielkości i nie był wymieniony w żadnej książce o precjozach. Ożyły na powrót w mej pamięci pogłoski o kontrabandzie i zręcznych Kafirach z Kapsztadu. Odsunąłem więc kwestię kupna na dalszy plan.

— Skąd go pan wziął? — spytałem.

— Wyprodukowałem go.

Słyszałem o Moissanie, lecz wiadomo mi było, że jego diamenty są bardzo małe. Potrząsnąłem głową.

— Pan zdaje się wiedzieć coś niecoś o tych rzeczach. Opowiem więc panu trochę o sobie. Wtedy może nabędzie pan ochoty do kupna. — Odwrócił się — tyłem do rzeki, ręce wsunął do kieszeni i westchnął. — Wiem z góry, że pan mi nie uwierzy.

— Diamenty — rozpoczął, a w miarę mówienia przechodził z gwary włóczęgi do swobodnego wysławiania się człowieka wykształconego — wytwarza się przez redukcję węgla z jego związków we właściwym roztopię i pod odpowiednim ciśnieniem. Węgiel wykrystalizowuje się wówczas nie w postaci grafitu lub proszku węgla drzewnego, lecz drobnych diamentów. Tyle wiadomo było chemikom od lat, lecz ani jeden nie natrafił dotychczas na właściwy roztop, w którym należy roztwarzać węgiel, ani na ściśle właściwe ciśnienie prowadzące do najlepszych wyników. W rezultacie diamenty produkcji chemików są małe i ciemne i bezwartościowe jako klejnoty. Otóż ja, trzeba panu wiedzieć, poświęciłem całe życie na rozwiązanie tego problemu, całe swe życie.

Zacząłem pracować nad produkcją diamentów, mając lat siedemnaście, a teraz mam trzydzieści dwa. Wydawało mi się, że pochłonie to bez reszty umysł i energię człowieka na przeciąg dziesięciu lub dwudziestu lat, lecz nawet w tym wypadku sprawa warta byłaby zachodu. Zakładając, że ktoś w końcu wpadłby na właściwy chwyt, to nim sekret by się wydał, nim diamenty stałyby się tak pospolite jak węgiel kamienny, mógłby on zrealizować miliony. Miliony!

Urwał i spojrzał na mnie, spodziewając się z mej strony sympatii. Oczy mu zabłysły z upragnienia. — I pomyśleć tylko — rzekł — że jestem o krok od tego wszystkiego, a oto co!

— Miałem — ciągnął — około tysiąca funtów po dojściu do pełnoletności, które, jak sądziłem, przy jednoczesnym dorabianiu nauczaniem, umożliwią mi przeprowadzenie badań. Rok czy dwa spędziłem na studiach, przeważnie w Berlinie, a potem kontynuowałem je na własną rękę. Trudność polegała na zachowaniu ich w sekrecie. Widzi pan, gdybym raz wygadał, co robię, mógłbym mą wiarą w ziszczalność pomysłu dodać bodźca innym, a nie mam się za takiego geniusza, żeby być pewnym, że będę pierwszy w tym wyścigu. Rozumie pan, jak ważne było dla mnie, by się nie dowiedziano, na wypadek gdyby mi się poszczęściło, że istnieje sposób umożliwiający produkcję diamentów na tony. Musiałem więc pracować sam jeden. Najpierw miałem małe laboratorium, lecz gdy środki zaczęły się wyczerpywać, byłem zmuszony wykonywać me doświadczenia w nędznym nie umeblowanym pokoju na Kontish Town, gdzie w końcu sypiałem na sienniku rozłożonym na podłodze między całą moją aparaturą. Pieniądze po prostu szły jak woda. Na wszystko skąpiłem sobie, ale nie na sprzęt naukowy. Usiłowałem kontynuować pracę, pomagając sobie dawaniem lekcji, lecz nie najlepszym jestem nauczycielem i nie mam stopnia naukowego ani też wielkiej wiedzy, prócz znajomości chemii, i przekonałem się, że wiele czasu i pracy oddaję za bardzo małe pieniądze. Lecz byłem wciąż bliżej i bliżej odkrycia. Przed trzema laty otrzymałem skład roztopu i zrobiłem pierwszy krok w dziedzinie ciśnienia. Włożyłem mój roztop i pewien związek węgla do zaszpuntowanej lufy karabinowej, dopełniłem ją wodą, zamknąłem szczelnie i podgrzewałem. Urwał.

— Dość ryzykowne — powiedziałem.

— Tak. Rozleciała się, wybiła mi wszystkie szyby i zniszczyła mnóstwo aparatów, niemniej otrzymałem rodzaj proszku diamentowego. Badając działanie wysokiego ciśnienia na stopioną mieszaninę, z której miały się te rzeczy wykrystalizować, natknąłem się na pewne eksperymenty Daubrego, dokonane w paryskim Laboratoire des Poudres et Salpetres. W szczelnie zakręconym walcu stalowym, wystarczająco odpornym na eksplozję, wywoływał on wybuch dynamitu. Dowiedziałem się, że potrafił skruszyć na miazgę skałę, nie różniącą się wiele od południowoafrykańskich złoży, w których znajdują diamenty. Strasznie nadszarpnąłem kieszeń, lecz nabyłem walec stalowy wykonany na podstawie jego modelu, następnie włożyłem tam wszystkie moje substancje i materiały wybuchowe, rozpaliłem wielki ogień w piecu, wpakowałem do środka cały kram i — wyszedłem na spacer.

Rozśmieszył mnie jego postępek. — Czy nie przyszło panu na myśl — spytałem — że dom mógłby wylecieć w powietrze? Mieszkał w nim jeszcze kto?

— Robiłem to w imię nauki — wyrzekł wreszcie. — Na parterze mieszkała rodzina przekupnia, za moim pokojem — pisarz podań i dwie kwiaciarki na górnym piętrze. Było to może trochę lekkomyślne. Ale możliwe, że nie wszyscy znajdowali się w domu. Kiedy wróciłem, aparat był w tym samym miejscu, gdzie go zostawiłem, wśród rozżarzonych do białości węgli. Materiał wybuchowy nie rozerwał naczynia. I wówczas stanąłem wobec problemu. Wiadomo panu, że czas odgrywa ważną rolę przy krystalizacji. Gdy się ten proces przyśpiesza, kryształy są małe — tylko przy długotrwałej krystalizacji dochodzą do pewnej wielkości. Postanowiłem dać aparatowi stygnąć dwa lata, obniżając w tym czasie stopniowo temperaturę. Pieniądze wyczerpały mi się już wtedy kompletnie. Musiałem podtrzymywać mocny ogień, opłacać pokój, zaspokajać głód, a byłem nieomal bez gronia przy duszy.

Trudno mi panu opowiedzieć o wszystkich sposobach zarobkowania, jakich musiałem się chwytać w czasie produkowania diamentów. Sprzedawałem gazety, przytrzymywałem konie, otwierałem drzwiczki fiakrów. Wiele tygodni z rzędu adresowałem koperty. Będąc pomocnikiem przekupnia, nawoływałem po jednej stronie ulicy, gdy on z wózkiem nawoływał po przeciwnej. Przez tydzień byłem zupełnie bez zajęcia i żebrałem. Cóż to był za tydzień! Jednego dnia ogień wygasł, ja zaś cały dzień nic nie miałem w ustach i jakiś facet spacerujący ze swą dziewczyną dał mi sześć pensów — żeby się pokazać. Niech Bogu będą dzięki za próżność ludzką! Jak rozkosznie zalatywało od straganów rybnych. Lecz odszedłem i wydałem na węgiel wszystko co do pensa, rozpaliłem do czerwoności piec na nowo, a potem… Ba, głód odbiera człowiekowi rozum.

Wreszcie, trzy tygodnie temu dałem piecowi wygasnąć. Wziąłem walec i odkręciłem, gdy był jeszcze tak gorący, że parzył mi ręce, wyskrobałem dłutem kruszącą się, podobną do lawy masę, a na płycie żelaznej rozdrobiłem ją młotkiem na proszek. I znalazłem, trzy duże i pięć małych diamentów. Kiedy siedziałem na podłodze, kując młotkiem, otworzyły się drzwi mego pokoju i wszedł sąsiad, pisarz podań — pijany jak zwykle. — Toś ty anarchista — mówi do mnie.

— Zalany jesteś — ja na to.

— Wywrotowiec? — mówi dalej.

— Idź do twego fatra — mówię ja, mając na myśli ojca wszelkich łgarstw.

— Pilnuj swego nosa — powiada on. Chytrze łypnął okiem, czknął i, oparty plecami o drzwi, zezując drugim na futrynę, wybełkotał, że szperał w moim pokoju i że rano poszedł na policję, i że tam „zapisali wszystko, co miałem do powiedzenia… Jakbym był dżentelmenem” — dodał.

Wtedy zaraz zaświtało mi w głowie, że wpadłem. Albo musiałbym policajom wydać mój sekret i dopuścić do wyjawienia całej tej historii, albo zostałbym przymknięty jako anarchista. Wstałem więc, chwyciłem mego sąsiada za kołnierz, dałem mu niezły wycisk, a potem zabrałem moje diamenty i zwiałem. Wieczorne gazety nazwały moją norę — fabryką bomb. I nie mogę oto rozstać się z tymi skarbami w żaden sposób.

— Gdy wchodzę do szanujących się jubilerów, każą mi poczekać, a sami odchodzą i szepczą subiektowi, żeby sprowadził policjanta, ja zaś mówię, że czekać nie mogę. I wyszukałem pasera. Ale on przywłaszczył sobie po prostu to, co mu dałem, i powiedział, żebym go ścigał sądownie, jeśli chcę to odzyskać. Włóczę się teraz z diamentowym kapitałem na piersi przekraczającym setki tysięcy, nie mając co do ust włożyć, ani dachu nad głową. Jest pan pierwszy, któremu się zwierzyłem. Lecz pańska twarz mi się podoba, a ja jestem i tak przyparty do muru. Zajrzał mi w oczy.

— Byłoby szaleństwem z mojej strony — rzekłem — kupować w tych okolicznościach diament. Poza tym nie noszę setek funtów w kieszeni. Jednakże wierzę w prawdziwość pańskiej historii bardziej niż pół na pół. Więc jeśli pan chce, zrobimy tak: niech pan przyjdzie do mego biura jutro…

— Pan myśli, że jestem złodziejem — rzucił gwałtownie. — Zawiadomi pan policję. Nie pójdę w pułapkę!

— Z tych czy innych względów jestem przekonany, że nie jest pan złodziejem. Tu ma pan moją wizytówkę. Niech pan to weźmie na wszelki wypadek. Nie wymagam, by pan przychodził w umówionym czasie. Niech pan przyjdzie, kiedy pan chce.

Wziął mój bilet wizytowy i zadatek dowodzący mej dobrej woli.

— Niech się pan namyśli i przyjdzie — powiedziałem.

Potrząsnął głową z powątpiewaniem. — Kiedyś panu zwrócę te dwa i pół szylinga z procentem — z takimi procentami, że będzie pan zdumiony — powiedział. — Myślę, że zachowa pan to wszystko w sekrecie? I proszę, niech pan nie idzie za mną.

Przeszedł na drugą stronę i skierował się w mrok ku schodkom pasażu wiodącego na ulicę Essex, ja zaś dałem mu odejść. I więcej nie widziałem go w życiu.

Później dostałem od niego dwa listy z prośbą o przesłanie mu banknotów — nie czeków — pod wskazane adresy. Wziąłem to pod rozwagę i obrałem sposób postępowania moim zdaniem najrozsądniejszy. Raz, pod moją nieobecność, odwiedził mnie. Goniec mój opisał mi go jako bardzo chudego, brudnego i obszarpanego człowieka, zanoszącego się okropnym kaszlem. Nie zostawił wiadomości. Więcej już o nim nie słyszałem, i taki był koniec tej przygody. Niekiedy suszę sobie głowę, co też z nim mogło się stać. Czy był to uzdolniony maniak, czy handlujący kamykami szalbierz? A może naprawdę był wytwórcą diamentów, jak to utrzymywał? Za tym ostatnim przypuszczeniem przemawia tyle prawdopodobieństwa, że nieraz zapatruję się na to jako na zmarnowanie najświetniejszej z mych szans życiowych. Być może człowiek ten już teraz nie żyje, a jego diamenty porzucono z lekceważeniem. Powtarzam więc, że jeden z nich był wielkości mego kciuka. A może wciąż jeszcze wałęsa się próbując je sprzedać? Nie jest też wykluczone, że wypłynie na szczyty społeczne i, przecinając mój firmament na majestatycznych wysokościach przysługujących wyłącznie bogatym i głośnym, milcząco będzie mi wytykał brak przedsiębiorczości. Nieraz przychodzi mi na myśl, że już co najmniej pięć funtów należało zaryzykować…



Kraina Ślepców


O trzy tysiące mil od Chimborazo, o sto mil od śniegów Cotopaxi, w najdzikszym łańcuchu podzwrotnikowych Andów leży odcięta od reszty świata tajemnicza dolina — Kraina Ślepców. Niegdyś dolina owa dostępna była dla ludzi; po przezwyciężeniu straszliwych grani i lodowej przełęczy można było dotrzeć do odległych hal. I istotnie dotarło tam kilka rodzin peruwiańskich Metysów, uciekając przed okrucieństwem i tyranią hiszpańskiego władcy. Wkrótce potem nastąpił tu przerażający wybuch Mindobamby, który na siedemnaście dni pogrążył Quito w ciemnościach; woda wrzała w Yaguachi, a ryby pływały martwe aż po Guayaquil. Na całym zboczu górskim od strony Oceanu Spokojnego waliły się skały, obrywały lawiny, wylewały rzeki i strumienie, a zbocze starej Araucai obsunęło się i runęło z hukiem tysiąca piorunów odcinając Krainę Ślepców od świata.

Podczas tego straszliwego wstrząsu jeden z pierwszych osadników doliny znajdował się właśnie po tej stronie górskiej gardzieli. Nie mogąc odnaleźć zawalonego przejścia, zmuszony zapomnieć o żonie, dzieciach, przyjaciołach i dobrach, które posiadał po tamtej stronie, rozpoczął nowe życie na nizinie. Po pewnym jednak czasie począł chorować i ślepnąć. Zesłany został do kopalni i tam umarł samotnie. Historia jego dała początek legendzie, która przetrwała na przestrzeni Kordylierów i Andów do dnia dzisiejszego.

Opowiadał on, czemu porzucił bezpieczne schronienie i kraj, dokąd przybył dzieckiem w węzełku łachmanów na grzbiecie lamy. Dolina, jak mówił, posiadała wszystko, o czym można było zamarzyć: słodką wodę, pastwiska, łagodny klimat, zbocza o żyznej brunatnej glebie porosłe krzewami, które rodziły doskonałe owoce. Wielki sosnowy las chronił z jednej strony dolinę od lawin. Z trzech innych stron otaczały ją potężne zwały szarozielonych skał pokrytych wiecznym śniegiem. Wody z lodowca spływały z dala innymi zboczami, czasem tylko wielkie zwały lodów obsuwały się po zboczu chroniącym dolinę. Nie padał tam nigdy deszcz ani śnieg; tylko liczne strumienie zasilały bujne zielone pastwiska nawadniając całą przestrzeń doliny. Osadnikom było tam świetnie. Bydło chowało się i mnożyło. Jedna tylko troska mąciła szczęście gospodarzy. Wystarczała zresztą, aby popsuć wszystko. Nawiedziła ich bowiem dziwna choroba, która przyprawiała o ślepotę wszystkie dzieci nowo narodzone, a nawet niektóre starsze. Właśnie dla zwalczenia tej plagi, zdobycia jakiegoś leku albo czaru trudził się ów przybyły i narażał swe życie przedostając się przez górską gardziel. W tych czasach ludzie nie — wiedzieli nic o bakteriach ani o infekcjach. Zdawało się im, że kalectwo to wynikło z winy pierwszych imigrantów, którzy przybyli tu bez księdza i nie postawili ołtarza w dolinie. Wysłannik ów pragnął więc zdobyć ołtarz, piękny, wspaniały, ale nie nazbyt drogi, i wznieść go w dolinie. Zdobył też relikwie i inne wszechmocne symbole wiary: poświęcane przedmioty, cudowne medaliki i modlitwy. Miał ze sobą w sakwie sztabę srebra, którego pochodzenia nie chciał wyjaśnić; z uporem niedoświadczonego kłamcy twierdził, że metalu tego nie ma w dolinie. Wszyscy mieszkańcy stopili swoje pieniądze i ozdoby — powiadał — gdyż tam, w górach, nie były im one potrzebne, i dali mu, ażeby zakupił święte leki przeciwko strasznej chorobie. Wyobrażam sobie tego młodego, nie znającego obyczajów nizinnych górala, o zaćmionym już wzroku, ogorzałego, pełnego niepokoju, przestępującego z nogi na nogę, jak kręcąc czapkę w rękach opowiadał bystrookiemu, uważnemu księdzu całą tę historię. Wyobrażam go sobie, jak obładowany świętymi i niezawodnymi lekami chce wracać do rodzinnych stron i przygląda się z niewypowiedzianą rozpaczą chaosowi spiętrzonych złomów w miejscu, w którym ongiś było ujście gardzieli skalnej. Nie wiem nic więcej o dalszych nieszczęściach przybysza, słyszałem tylko o jego nędznej śmierci. Biedny zbłąkaniec umarł po kilku latach, z dala od swoich!

Gorączkowe opowiadania biedaka dały początek legendzie o rasie ślepych ludzi. Można tę baśń usłyszeć i dzisiaj.

Wśród zapomnianej i odciętej od świata ludności straszliwa choroba szerzyła się nieustannie. Starym wzrok tak osłabł, że ruszali się po omacku, młodzi widzieli, ale mętnie, dzieci były zupełnie ślepe. Życie w tej otoczonej śniegami kotlinie górskiej było jednak łatwe, bez cierni i głogów, bez jadowitych owadów i drapieżnych zwierząt, pośród łagodnych lam sprowadzonych tu ongiś łożyskami potoków przez pierwszych osadników. Ci, którzy widzieli, ślepli tak powoli, że ledwo sobie zdawali sprawę z tego nieszczęścia. Służyli oni za przewodników pozbawionym wzroku dzieciom, które w ten sposób poznawały doskonale całą dolinę. W końcu utracili zupełnie zdolność widzenia. Mieli jednak dość czasu, aby przywyknąć do obchodzenia się na ślepo z ogniem, który podtrzymywali starannie w piecach z kamienia. Byli to prości ludzie, analfabeci, którzy zetknęli się nieco z kulturą hiszpańską, ale zachowali nadal tradycje staroperuwiańskiej sztuki i kultury. Pokolenia przemijały za pokoleniami. Wielu rzeczy zapomniano, wiele nowych wynaleziono. Wspomnienie o wielkim świecie, z którego przybyli, zatarło się i nabrało cech mitu. We wszystkich pracach nie wymagających wzroku byli ci ludzie wytrwali i zdolni, a przypadek rządzący dziedzicznością sprawił, że narodził się pośród nich człowiek obdarzony nieprzeciętnym umysłem, darem wymowy i perswazji, po nim zaś inny. Ci dwaj przeminęli, ale pamięć po nich pozostała. Małe społeczeństwo wzrastało i stawało się coraz liczniejsze i inteligentniejsze. Zaczęto też rozwiązywać zagadnienia społeczne i ekonomiczne. Pokolenia przemijały za pokoleniami. I oto piętnaste pokolenie wywodzące się od owego przodka, który wywędrował z doliny ze sztabą srebra w poszukiwaniu boskiej pomocy i więcej nie wrócił — doczekało się już potomstwa. W tym to czasie właśnie do małej społeczności przybył człowiek z dalekiego świata. Opowiadanie to dotyczyć będzie owego właśnie człowieka.

Był to góral z okolic Quito. W życiu swoim widział kawał świata, dotarł aż do morza, czytywał książki i słynął z przenikliwego umysłu i wielkiej przedsiębiorczości. Wyprawa Anglików przybyła do Ekwadoru, aby zbadać niektóre szczyty Andów, zabrała go ze sobą jako przewodnika w miejsce jednego z trzech szwajcarskich przewodników, który zachorował po drodze. Poczęli wdrapywać się razem na góry, tu i tam, aż — wreszcie postanowili wejść na szczyt Parascotopetlu, Matterhornu andyjskiego. W czasie tej właśnie wyprawy przewodnik ów dostał się do innego świata. Wypadek ten opisywano ze dwanaście razy. Relacja Pointera okazała się najlepsza. Opowiada on, jak po przebyciu wielce niebezpiecznej drogi stanęli na krawędzi ostatniej, najgłębszej przepaści, jak zbudowali na noc schronisko ze śniegu w kolebie górskiej, i wreszcie opisuje tragiczną chwilę, kiedy nagle spostrzegli, że Nuñez znikł. Poczęli nawoływać — nie było odpowiedzi. Nawoływali i gwizdali przez resztę nocy, która minęła bezsennie.

O świcie trafili na ślady. Zrozumieli wreszcie, czemu Nuñez nie odpowiadał na ich wołania. Okazało się, że ześliznąwszy się po wschodnim, nie zbadanym dotychczas zboczu poleciał w dół wraz z lawiną po śnieżnym upłazie, gdzie wyżłobił swym ciałem głęboką bruzdę. Ślad Nuñeza ginął na krawędzi straszliwej przepaści, a dalej nic już nie było widać. Daleko, daleko w dole majaczyły we mgle jak gdyby zarysy drzew w zamkniętej, wąskiej dolinie. Ale turyści nie wiedzieli, że to jest właśnie zapomniana przez świat Kraina Ślepców, niczym się nie różniąca zresztą z tej odległości od każdej innej doliny. Przygnębieni nieszczęściem wyrzekli się tego popołudnia dalszego zdobywania szczytów. Pointer zaś, wezwany do wojska, zrezygnować musiał z dalszych prób. Do dziś dnia Parascotopetl wznosi dumnie swój niezwyciężony szczyt, zaś schronisko Pointera nie odwiedzane przez nikogo niweczeje wśród śniegów.

A człowiek, który spadł do przepaści, uszedł cało. Obsunął się po zboczu z wysokości tysiąca stóp i otoczony chmurą śniegu leciał po stromej pochyłości. Toczył się ogłuszony i nieprzytomny, ale z całymi kośćmi, znalazł się wreszcie na łagodnej płaszczyźnie i zatrzymał tu, otoczony zwałami śniegu, który uratował mu życie. Kiedy odzyskał przytomność, począł wygrzebywać się ze śniegu i wreszcie zobaczył gwiazdy. Przez pewien czas leżał na brzuchu zastanawiając się, gdzie jest i co się z nim stało. Zbadał całość swoich członków i stwierdził, że postradał większość guzików, a kurtka owinęła mu się dokoła głowy. Nóż wypadł z kieszeni, a kapelusz zaginął bez wieści, choć związał go był pod brodą. Przypomniał sobie, iż w chwilę przed wypadkiem szukał kamieni dla podparcia schroniska. Zgubił też gdzieś swój czekan.

Zrozumiał wreszcie, że spadł z góry, i podnosząc głowę przyjrzał się przestrzeni, którą przeleciał — wydawała się jeszcze bardziej olbrzymia w bladym świetle księżyca. Rozszerzonymi oczyma badał wyłaniającą się z ciemności straszliwą białą skalę. Jej tajemnicze i fantastyczne piękno oczarowało go na chwilę. Nagle wstrząsnął nim paroksyzm śmiechu i łkania…

Po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że leży na krawędzi śniegowego pola. W dole, poniżej łagodnego zbocza oświetlonego jasno księżycem, zauważył ciemne, rozsiane plamy pastwisk. Powstał z wysiłkiem, obolały na całym ciele, zsunął się ostrożnie ze śniegu i podążył w kierunku łąk. Tam zwalił się pod skałą, napił z butelki, którą znalazł w kieszeni, i zasnął natychmiast.

Obudził go śpiew ptaków.

Usiadł i począł się rozglądać. Był na niewielkiej półce na dnie rozległej przepaści otoczonej zwałami kamieni, po których stoczył się wczoraj wraz z lawiną. Przed nim wznosił się aż do nieba mur skalny. Gardziel górska ciągnęła się między owymi skałami z zachodu na wschód; w tej chwili pełna była blasku wschodzącego słońca, które oświecało zwały kamieni zamykające ujście do doliny. Przed Nuñezem widniało w dole urwisko i przepaść przecinająca gardziel skalną. Jedna z rozpadlin tworzyła komin o ścianach ociekających roztajałym śniegiem, którędy z wielką trudnością można się było spuścić w dół. Zejście okazało się łatwiejsze, niż przypuszczał, i wkrótce stanął na niższej, równie pustej półce skalnej, zjechał w dół po piargach i stanął na zboczu porośniętym drzewami. Zastanowiwszy się chwilę zwrócił się ku ujściu skalnej rozpadliny, gdyż z daleka dojrzał wśród łąk przedmiot niezwykłego kształtu.

Chwilami posuwał się naprzód niezmiernie powoli. Wkrótce słońce przestało oświecać dolinę, ptaki ucichły, powietrze ochłodło i zapadł zmrok. Dzięki temu widać było jeszcze jaśniej i wyraźniej odległą dolinę i domostwa ludzkie. Nuñez znajdował się wciąż na pochyłości, ale pomiędzy skałami zauważył — był to człowiek spostrzegawczy — nie znany mu dotychczas rodzaj paproci wychylającej z rozpadlin liście na kształt chciwych zielonych rąk. Wyrwał kilka łodyg, zżuł — i to go wzmocniło.

Koło południa wydostał się wreszcie ze skalnej gardzieli na słońce i otwartą przestrzeń. Był wyczerpany i spragniony. Siadł więc w cieniu skały, napełnił manierkę wodą ze strumienia i pił z niej do dna. Odpoczywał przez dłuższy czas, zanim ruszył w drogę ku domostwom.

Wydawały mu się one bardzo dziwne, a kiedy się baczniej im przyjrzał, spostrzegł, że cała dolina wygląda bardziej jeszcze niezwykle i dziwnie Pokryta była wspaniałymi łąkami o przepięknych kwiatach. Łąki te, umiejętnie nawodnione, nosiły ślady systematycznego koszenia. Dookoła doliny biegł kanał, a z niego wypływały kanaliki zasilające wodą łąki. Wyżej, na zboczach, pasły się spokojnie stada lam. Na polach stały tu i ówdzie szopy, najwidoczniej służące za szałasy dla bydła. Wszystkie strumienie wpadały do szerokiego kanału płynącego środkiem doliny 1 osłoniętego murem na metr wysokim. Wszystko to nadawało osadzie charakter dziwnie miejski, tym bardziej że przecinało ją mnóstwo dróg wyłożonych czarnymi i białymi kamieniami. Drogi te, obramowane dziwnym krawężnikiem, biegły w równych odstępach i krzyżowały się regularnie. Układ domów nie przypominał w niczym nieporządnych, nagromadzonych bezładnie chałup w wioskach andyjskich. Stały one nieprzerwanym szeregiem z obu stron zdumiewająco czystej głównej ulicy. Na tle różnokolorowych fasad widniały tu i ówdzie drzwi, ale ani jedno okno nie przerywało monotonii ścian. Fronty domów pokryte były w dziwaczny sposób różnokolorowym tynkiem, czasem brunatnym, to znów czarnym, czasem też widniały na domach ceglaste albo szarawe plamy. I od razu na widok tych dziwacznych ozdób góral pomyślał sobie: „ślepi”.

Zuch, który to wszystko uczynił — rozważał przy tym — musiał być ślepy jak kret!” Zbiegł po pochyłości i zatrzymał się w niewielkim oddaleniu od ściany i kanału okrążającego dolinę, tam gdzie nadmiar wody spływał ku skalnej gardzieli małym krętym strumyczkiem. Spostrzegł teraz gromadę ludzi spoczywających na sianie rozrzuconym po łąkach, a bliżej wsi — leżące na trawie dzieci.

Nie opodal miejsca, gdzie stał Nuñez, trzech mężczyzn z wiadrami uczepionymi do nosideł zmierzało drogą prowadzącą od muru w kierunku odpoczywających ludzi. Byli oni odziani w sukno z sierści lam, buty i pasy mieli ze skóry, a czapki — opatrzone nausznikami. Szli gęsiego, powoli, ziewając, jak gdyby byli niewyspani. Wygląd ich budził zaufanie i szacunek, widać było, że są zamożni, więc po chwili wahania Nuñez stanął na skale w najbardziej widocznym miejscu i krzyknął głośno, aż echo odpowiedziało z krańców doliny.

Trzej idący zatrzymali się i poruszyli głowami, jak gdyby rozglądając się dookoła. Zwracali twarze w różne strony, a tymczasem Nuñez machał rękami co sił. Oni jednak zdawali się nie dostrzegać jego gestów i po chwili, zwróciwszy się w przeciwnym kierunku, wykrzyknęli tylko coś w odpowiedzi. Nuñez począł znowu krzyczeć i widząc, że jego gesty nie odnoszą skutku, po raz drugi pomyślał: „ślepi”.

— Ci głupcy są chyba ślepi — powiedział do siebie.

Kiedy wreszcie Nuñez nakrzyczawszy się i nazłościwszy przeszedł przez kanał po mostku prowadzącym do furty w murze i podszedł do trzech tubylców, spostrzegł, że istotnie są ślepi. Wtedy zyskał pewność, że znajduje się w Krainie Ślepców, o której mówiła legenda. Przekonanie to wzbudziło w nim radosne poczucie niezwykłej i godnej pozazdroszczenia przygody.

Trzej ludzie, stojąc przy sobie, nie patrzyli w stronę, skąd nadchodził, ale natężali słuch i widać było, że zdają sobie sprawę z odgłosu nieznajomych im kroków. Przysuwali się do siebie jakby w przestrachu, a Nuñez obserwował ich zapadnięte powieki, pod którymi zapewne zanikły już gałki oczne. Twarze ślepców wyrażały niepokój.

— Człowiek — rzekł jeden z nich w języku, który trochę przypominał hiszpański. — To jest, człowiek… człowiek albo duch przychodzący ze skał…

Nuñez podszedł do nich ufnym krokiem wstępującej w życie młodości. Przypomniały mu się wszystkie stare historie o Krainie Ślepców, a w myślach jego zadźwięczało na kształt natrętnego refrenu przysłowie: „Pośród ślepców jednooki jest królem… Pośród ślepców jednooki jest królem…”

Ukłonił się bardzo uprzejmie. Począł mówić patrząc na nich bystro.

— Skąd on przyszedł, bracie Pedro? — zapytał jeden z nich.

— Z góry, ze skał.

— Przychodzę z tamtej strony gór — powiedział Nuñez — z kraju, gdzie ludzie widzą na oczy. Z okolic Bogoty, która liczy sto tysięcy mieszkańców; z miasta, którego nie można ogarnąć wzrokiem.

— Wzrokiem? — zamruczał Pedro. — Wzrokiem?

— On przyszedł ze skał — powiedział drugi. Nuñez przyglądał się dziwnemu krojowi ich ubrań.

Ślepcy wyciągnęli nagle ręce i poczęli gwałtownie wymachiwać nimi przed przybyszem. Nuñez cofnął się przed ich zachłannymi palcami.

— Chodź tutaj — rozkazał trzeci ślepiec podchodząc blisko.

Wszyscy trzej pochwycili Nuñeza i zaczęli go dotykać nie mówiąc słowa.

— Ostrożnie! — zawołał Nuñez, kiedy mu wpakowali palec do oka, gdyż z pewnością organ ten z ruchomymi powiekami wydał im się czymś niepojętym. I znów poczęli dotykać oczu Nuñeza biegającymi palcami.

— Dziwne to stworzenie, Correa! — zadecydował ten, który na imię miał Pedro. — Czujesz, jak twarde są jego włosy? Jak sierść lamy.

— Jest szorstki niczym kamienie, z których pochodzi — odpowiedział Correa badając nie golony podbródek Nuñeza miękką i trochę wilgotną ręką. — Być może kiedyś wysubtelnieje.

Nuñez chciał się już wyswobodzić z ich rąk, ale przytrzymali go siłą.

— Ostrożnie! — powiedział znowu.

— Mówi — zauważył trzeci. — To jest na pewno człowiek.

— Ach! — mruknął Pedro dotykając szorstkiej kurtki Nuñeza. — Więc przybyłeś na świat?

— Przyszedłem ze świata. Zza gór i lodowców. Byłem na szczycie, w pół drogi do słońca. Przychodzę z szerokiego świata, z którego jest jeszcze dwanaście dni drogi do morza.

Zdawali się go nie słuchać.

— Ojcowie nam mówili, że ludzi tworzy siła przyrody — powiedział Correa. — Ciepło, wilgoć i rozkład — gnicie…

— Zaprowadzimy go do starszyzny — poradził Pedro.

— Krzyczcie najpierw — zauważył Correa — żeby dzieci się nie wystraszyły. To jest niezwykły wypadek.

Krzyknęli też parę razy, po czym Pedro poszedł pierwszy w kierunku domów prowadząc Nuñeza za rękę.

Góral usunął swoją dłoń:

— Ależ ja widzę — powiedział.

— Widzisz? — zapytał Correa.

— No tak, widzę — potwierdził Nuñez obracając się i potknął się o wiadro Pedra.

— Jego zmysły są niedoskonałe — rzekł trzeci ślepiec. — Potyka się i mówi niezrozumiałe słowa. Weź go za rękę.

— Jak chcecie — zgodził się Nuñez ze śmiechem. Było jasne, że ci ludzie nie rozumieją zupełnie, co to jest wzrok. Ale on im to wytłumaczy, kiedy przyjdzie na to pora.

Słyszał ze wszystkich stron nawoływania i widział liczne gromady mieszkańców zbierające się na głównej ulicy.

Nerwy i cierpliwość Nuñeza zostały wystawione na cięższą, niż się tego spodziewał, próbę, zetknąwszy się z pierwszymi mieszkańcami Krainy Ślepców. Osada wydawała mu się coraz większa, w miarę jak się do niej zbliżali, a dziwne ozdoby na ścianach coraz bardziej cudaczne. Otoczył go tłum mężczyzn, kobiet i dzieci; Nuñez zauważył z przyjemnością, że kobiety mimo zamkniętych powiek i pustych oczodołów — mają miłe twarze; wąchali go, dotykali miękkimi, czułymi dłońmi, przysłuchując się każdemu jego słowu. Część dziewcząt i dzieci trzymała się jednak z dala; głos jego wydawał się istotnie gruby i chropawy w porównaniu z ich łagodną i śpiewną mową. Dotykano go ze wszystkich stron. Trzej przewodnicy trzymali się blisko uważając przybysza za swą własność i powtarzali:

— Dziki człowiek ze skał…

— Z Bogoty — powiedział Nuñez. — Bogota! Z drugiej strony gór.

— Dziki człowiek używa dzikich słów — wyjaśnił Pedro. — Słyszycie? Bogota! Jego umysł jest bardzo prymitywny. To są zaczątki mowy ludzkiej.

Jakiś chłopczyk uszczypnął rękę Nuñeza.

— Bogota! — zawołał ze śmiechem.

— O, Bogota to miasto w porównaniu z waszą osadą! Przychodzę z wielkiego świata, gdzie ludzie mają oczy i widzą.

— Bogota mu na imię — orzekli.

— Potknął się! — zawołał Correa. — Potknął się dwa razy, nim tutaj przyszliśmy.

— Zaprowadźcie go przed starszyznę! Wepchnęli Nuñeza nagle w drzwi prowadzące do izby ciemnej jak piwnica, mimo że w głębi płonął słaby ogień. Za nim weszła cała gromada zasłaniając zupełnie światło dnia. Góral, popychany przez nich, przewrócił się jak długi, potknąwszy się o nogi jakiegoś siedzącego człowieka. Uderzył przy tym ramieniem w twarz innego; usłyszał jakiś gniewny głos, po czym chwilę szarpał się pośród setek rąk, które go zewsząd pochwyciły. Walka była nierówna. Nuñez zdał sobie sprawę z sytuacji i stanął spokojnie.

— Upadłem — objaśnił. — Nic nie widzę w tych dzikich ciemnościach.

Uczyniła się cisza, jakby wszyscy niewidzialni w mroku ludzie chcieli zrozumieć sens tych słów. Potem rozległ się głos Correa:

— To jest istota niedokształcona. Chwieje się chodząc, a gdy mówi, używa niezrozumiałych słów.

Zaczęto coś mówić na jego temat, lecz niewiele z tego zrozumiał.

— Czy mogę usiąść? — zapytał po chwili. — Nie będę więcej z wami walczył.

Naradzili się i pozwolili mu usiąść.

Głos jakiegoś starca począł zadawać pytania ł Nuñez objaśnił starszyźnie Kraju Ślepców, z jakiego to świata przyszedł. Mówił o niebie, górach, o wzroku i innych cudach. Ale oni nie rozumieli i nie wierzyli niczemu, przechodziło to bowiem ich pojecie. Nie rozumieli także wielu słów, których używał. Od czternastu pokoleń lud ten był ślepy i odcięty od widzialnego świata, nazwy rzeczy widzialnych straciły lub zmieniły swe znaczenie, zaś historie o szerokim świecie przeszły do rzędu dziecinnych bajeczek. Mieszkańcy doliny przestali się zajmować wszystkim, co leżało poza ścianami skał otaczających dolinę. Narodzili się wśród nich ślepi geniusze, odrzucili, jako bezwartościowe fantazje, strzępy dawnych wierzeń i tradycji sięgające czasów, kiedy przodkowie posługiwali się jeszcze wzrokiem, i zastąpili je nowymi, zdrowszymi poglądami. Wraz z utratą wzroku wygasła niemal w ślepcach wyobraźnia, zastąpiona szeregiem nowych pojęć opartych na słuchu i dotyku. I tak Nuñez pojął w końcu, że jego pochodzenie, dar wzroku, znajomość cudów świata nie zjednają mu wcale szczególnego uznania. A gdy jego nieudolne próby objaśnienia funkcji wzroku potraktowano jako mętną gadaninę niedokształconej istoty ludzkiej usiłującej nieudolnie opisać swoje indywidualne odczucia — Nuñez zrezygnował trochę speszony i począł z kolei słuchać wykładu ich nauki. Najstarszy ze ślepców zapoznał go z ich poglądami na życie, religią i filozofią. Wyjaśnił mu — mając na myśli jedynie Krainę Ślepców — że świat był ongiś pustym zagłębieniem w skałach, że zjawiły się w nim początkowo przedmioty nieożywione, którym brakło zmysłu dotyku, a potem — lamy i inne stworzenia, które posiadają dopiero zaczątki inteligencji, wreszcie — ludzie, a w końcu — anioły, które się poznaje po śpiewie i szeleście skrzydeł, gdyż nie dają się nikomu dotknąć. Intrygowało to Nuñeza, póki nie pomyślał o ptakach.

Starzec opowiedział przybyszowi, że czas dzieli się na dwie pory: ciepło i zimno — tak bowiem odróżniali oni dzień od nocy — i że jest dobrze spać, gdy jest ciepło, a pracować w zimnie, i że obecnie, gdyby nie jego przybycie, cała ludność byłaby pogrążona we śnie. Wyraził na koniec przekonanie, że Nuñez został specjalnie stworzony po to, ażeby posiąść mądrość nagromadzoną przez przodków tutejszych mieszkańców. Nie powinien się więc zniechęcać z powodu chwiejnego kroku oraz niedoskonałości swego umysłu, lecz starać się kształcić i poznawać miejscowe obyczaje. Zebrany tłum niejasnym pomrukiem wyraził słowom tym uznanie. Na zakończenie starzec zaznaczył, że pora jest spóźniona — bo ślepi nazywają dzień nocą — i że należy iść spać. Zapytał jeszcze Nuñeza, czy potrafi spać, na co Nuñez dał twierdzącą odpowiedź, ale wyraził chęć zjedzenia czegoś przed snem.

Przyniesiono mu pożywienie: mleko lamy w kubku i czerstwy solony chleb; zaprowadzono go w ustronne miejsce, żeby nie słyszeć jego mlaskania i by mógł spać spokojnie, póki chłód zstępujący z gór nie obudzi mieszkańców do pracy. Ale Nuñez nie mógł zasnąć.

Usiadł na miejscu, gdzie go ślepcy pozostawili, i odpoczywając rozpamiętywał dziwne przygody, których tu zaznał.

Co pewien czas wybuchał śmiechem, rozbawiony lub zagniewany.

— Niedokształcony umysł! — powtarzał. — Nie— wysubtelnione zmysły! Te kaleki nie zdają sobie sprawy, że obrażają swego władcę i pana zesłanego im z nieba. Widzę, że będę musiał nauczyć ich rozumu. Muszę się nad tym zastanowić… zastanowić…

Zastanawiał się jeszcze, gdy już zaszło słońce.

Był wrażliwy na piękno, więc przyglądał się z zachwytem grze świateł na polach śnieżnych i lodowcach otaczających dolinę jako najpiękniejszemu widokowi na świecie. Oczy jego przeniosły się z tych niedostępnych, wspaniałych szczytów na osadę ślepców i nawodnione pola, gdzie zstępował mrok, i nagle poczuł gwałtowne wzruszenie. Począł dziękować Bogu z całego serca za to, że zachował mu wzrok.

Usłyszał nagle głos nawołujący go od strony wioski:

— Hop, hop! Bogota! Chodź tutaj!

Powstał uśmiechając się do siebie. Chciał pokazać wreszcie tym ludziom, jakie przysługi oddaje wzrok. Będą go szukali, ale nie znajdą.

— Czy nie masz zamiaru ruszyć się z miejsca, Bogota? — zapytał głos.

Nuñez zaśmiał się skrycie i zszedł z drogi na czubkach palców.

— Nie depcz trawy, Bogota! Nie wolno!

Nuñez nie słyszał szmeru własnych kroków. Zatrzymał się zdumiony.

Właściciel głosu biegł do niego po dziwacznym bruku.

Nuñez wszedł znowu na chodnik.

— Jestem — powiedział.

— Dlaczegoś nie przyszedł, kiedy cię wołałem? — zapytał ślepy. — Czy trzeba cię prowadzić jak dziecko? Czy nie słyszysz chodnika, kiedy chodzisz?

Nuñez roześmiał się.

— Ależ ja go widzę — odpowiedział.

— Nie ma takiego słowa: „widzę” — rzekł ślepy po namyśle. — Daj spokój tym głupstwom i chodź za mną tam, gdzie będziesz słyszał moje kroki.

Nuñez poszedł za nim trochę zagniewany.

Mój czas nadejdzie…” — pomyślał.

— Nauczysz się wszystkiego — zapewnił go ślepiec — trzeba się wielu rzeczy nauczyć na świecie.

— Czy nikt wam dotychczas nie powiedział, że w kraju ślepych — jednooki jest królem?

— Co to znaczy: „ślepych”? — zapytał tubylec niedbale, przez ramię.

Minęły cztery dni, a piątego król ślepców żył nadal incognito pośród swoich poddanych jako niepożądany przybysz.

Obwołanie się królem okazało się sprawą znacznie trudniejszą, niż Nuñez przypuszczał. Robił więc, co mu kazano, i uczył się zwyczajów i obyczajów Krainy Ślepców planując nieustannie zamach, stanu. Uważał, że chodzenie i praca po nocy jest pomysłem ogromnie niewygodnym, i zadecydował, że zniesie najpierw ten właśnie zwyczaj.

Ślepcy wiedli życie proste, pracowite, pełne cnót i bardzo szczęśliwe. Pracowali z najczystszej ochoty; mieli dość żywności i ubrania, jak na swoje potrzeby; ustanowili dni i okresy dla wypoczynku; wiele śpiewali i grali; kochali się i mieli dzieci.

Z niepojętą zręcznością i precyzją poruszali się w swoim zorganizowanym świecie. Wszystko tam było przystosowane do ich potrzeb: drogi przecinały się zawsze pod tym samym kątem i różniły się między sobą specjalnymi rowkami w chodnikach; wszystkie nierówności i przeszkody na polach i łąkach zostały od dawna usunięte. Obyczaje i sposób życia mieszkańców łączyły się ściśle z ich potrzebami. Zmysły ich wydoskonaliły się niezwykle, tak że słyszeli z odległości dwunastu kroków najmniejszy ruch innego człowieka — słyszeli nawet bicie jego serca. Intonacja głosu zastąpiła mimikę, a dotyk — gesty. Posługiwali się motyką, łopatą czy grabiami jak najbardziej doświadczeni ogrodnicy. Powonienie mieli niezwykle wrażliwe i odróżniali różnice w zapachach z łatwością psa. Hodowali stada lam, które pasły się między skałami i podchodziły aż do muru otaczającego osadę, gdzie je karmiono i zamykano w szałasach.

Chcąc wykorzystać przewagę swego wzroku, Nuñez przekonał się w końcu, jak dalece pewne i nie podlegające wahaniu są ruchy tych ślepców.

Zbuntował się jednak, gdy spostrzegł, że perswazje jego nie odnoszą skutku.

Próbował początkowo opowiadać im o darze wzroku.

— Słuchajcie, ludzie! — mawiał. — Są we mnie pewne rzeczy, których wy nie możecie zrozumieć.

Zdarzało się czasem, że ślepcy zwracali uwagę na jego słowa i siedząc ze spuszczonymi głowami nadstawiali bacznie uszu, on natomiast starał się, jak tylko mógł, objaśnić, co to jest wzrok. Szczególnie usiłował przekonać pewną młodą dziewczynę, której powieki były mniej czerwone i zapadnięte niż u innych, tak iż czasem zdawać by się mogło, że tylko kryje swe spojrzenie. Nuñez opowiadał o pięknych widokach gór, nieba i wschodzącego słońca, a słuchacze uśmiechali się, najpierw niedowierzająco, a potem z niechęcią. Odpowiadali, że nie ma w ogóle żadnych gór, że za skałami, gdzie pasą się lamy, kończy się świat; że tam właśnie opierają się krawędzie wklęsłego dachu wszechświata, z którego pada deszcz i suną lawiny. A kiedy Nuñez twierdził gorąco, że wszechświat nie posiada ani granic, ani dachu, słuchacze oznajmiali, że poglądy jego są bezbożne. Niebo, chmury, gwiazdy, które im opisywał, wydawały im się okropną pustką, straszliwą nicością w miejscu, gdzie powinno być gładkie sklepienie — był to bowiem jeden z dogmatów ich wiary, że wklęsły sufit wszechświata jest gładki i przedziwnie miękki w dotknięciu. Nuñez zrozumiał, że słowa jego gorszą ich, i zaprzestał dyskusji. Usiłował już tylko udowodnić im praktyczną wartość wzroku. Pewnego ranka ujrzał Pedra nadbiegającego od wsi drogą siedemnastą, w nazbyt wielkiej jeszcze odległości, aby mogli go słyszeć.

— Za parę chwil będzie tutaj Pedro — przepowiedział Nuñez.

Jeden ze starców oznajmił, że Pedro nie ma nic do roboty na siedemnastej drodze, i rzeczywiście, jakby na potwierdzenie tych słów, Pedro skręcił w lewo i pobiegł na ukos drogą dziesiątą, kierując się w stronę muru. Śmiano się z Nuñeza, kiedy się okazało, że Pedro nie nadchodzi. Tegoż dnia Nuñez zapytał Pedra, jak to było, ażeby wyjaśnić sprawę. Ślepiec wyparł się i zaprzeczył wszystkiemu — i od tego czasu nie odnosił się przyjaźnie do Nuñeza.

Wreszcie Nuñez namówił ślepców, aby mu pozwolili wraz z jakimś towarzyszem stanąć na jednej z wyższych hal w pobliżu granicznego muru, a on im opowie, co się będzie działo we wsi. Widział stamtąd ludzi przychodzących do wsi i odchodzących, ale to, co dla ślepców miało istotne znaczenie, działo się wewnątrz domów pozbawionych okien — poza zasięgiem wzroku Nuñeza. Dopiero kiedy ta ostatnia próba nie udała się, a ślepcy poczęli szydzić z niego, Nuñez zdecydował się użyć siły. Postanowił uzbroić się w łopatę, palnąć nią niespodziewanie, kogo się zdarzy, i w ten sposób namacalnie przekonać ślepców o swojej przewadze. Pochwycił już nawet narzędzie, ale w tejże chwili poczuł, że nie zdobędzie się nigdy na uderzenie z zimną krwią ślepego człowieka.

Zawahał się i spostrzegł nagle, że obecni zdają sobie sprawę z jego gestu. Zaniepokojeni, z pochylonymi głowami natężali słuch, trwając w pogotowiu.

— Połóż tę łopatę — powiedział jeden ze starców, a Nuñez poczuł się bezradny i przerażony. O mało nie posłuchał.

Opamiętał się jednak, pchnął jednego ze ślepców na ścianę pobliskiego domu, a sam uciekł z wioski co sił.

Pobiegł przez łąki zostawiając za sobą bruzdę zdeptanej trawy, ale po pewnym czasie siadł na skraju drogi. Był podniecony jak człowiek gotujący się do walki, lecz jednocześnie nie wolny od wahań. Pojął, że trudno jest walczyć z istotami o tak odrębnej umysłowości. Spostrzegł z daleka grupą ludzi wychodzących z głównej ulicy, uzbrojonych w łopaty i kije, którzy zdążali ku niemu różnymi drogami. Posuwali się wolno, nawołując się, i co pewien czas cały sznur ludzki stawał, węszył i nadsłuchiwał.

Kiedy ich tak Nuñez zobaczył, z nosami wyciągniętymi pod wiatr — wybuchnął śmiechem. Ale po pewnym czasie sytuacja wydała mu się mniej zabawna.

Jeden ze ślepców znalazł ślad jego na trawie i począł iść ku niemu pochylając się i badając grunt.

W ciągu pięciu minut Nuñez przyglądał się taktyce wroga i nagle żądza działania buchnęła w nim gwałtownym porywem. Wstał, zbliżył się do granicznego muru, zawrócił i poszedł, by ich spotkać. Ślepcy stanęli półkolem nieruchomi, nadsłuchujący.

Nuñez stał też bez ruchu, ściskając łopatę w rękach.

Atakować?

Krew pulsowała mu w skroniach rytmicznie, w takt starego przysłowia: „W kraju ślepców — jednooki jest królem”.

Atakować?

Spojrzał na wysoki gładki mur pokryty lśniącą polewą, niemożliwy do przebycia, mimo iż widniało w nim mnóstwo drobnych drzwiczek; spojrzał na zbliżających się wrogów. Z tyłu, od domostw, przybywały już posiłki.

Atakować?

— Bogota! — zawołał ktoś — Bogota, gdzie jesteś?

Ścisnął mocniej rękojeść łopaty i postąpił parę kroków naprzód po łące, a w tej samej chwili ślepcy ruszyli z miejsca.

— Jeżeli dotkną mnie, będę walił! — poprzysiągł sobie. — Będę walił, jak mi Bóg miły!

Zawołał:

— Słuchajcie, chcę robić w tej dolinie, co mi się podoba! Rozumiecie? Będę chodził, gdzie zechcę, i żył, jak uważam!

Ślepcy ruszyli ku niemu ławą, bardzo szybko, z wyciągniętymi rękami. Była to jakby zabawa w ciuciubabkę, tylko że szukano właśnie tego, który widział.

— Łapcie go! — zawołał któryś.

W jednej chwili obskoczyli go. Nuñez poczuł, że musi zdobyć się na najwyższą energię i decyzję.

— Nie rozumiecie mnie! — krzyknął łamiącym się głosem, usiłując na próżno mówić pewnie i zdecydowanie. — Jesteście ślepi, a ja widzę! Zostawcie mnie p spokoju!

— Bogota! Połóż łopatę i nie chodź po trawie!

Rozkaz ten śmiesznie poufały doprowadził Nuñeza do wściekłości.

— Zbiję was, potłukę! — wołał łkając z przejęcia. — Będę walił! Dajcie mi spokój!

Począł biec nie wiedząc dokąd ani po co. Uciekał od najbliższego ślepca, gdyż wstręt go przejął na myśl, że może uderzyć człowieka, który nie widzi. Zatrzymał się, zdecydowany przebić sobą zwarte szeregi. Rzucił się w stronę dość dużego rozstępu między ludźmi, ale ślepcy usłyszawszy jego ruch i kroki zwarli się gęsto. Nuñez skoczył naprzód, ale widząc, że go pochwycą, podniósł łopatę i ciął na oślep. Poczuł pod narzędziem miękkie ramię i rękę… ktoś zwalił się na ziemię, a Nuñez przebił krąg swoich prześladowców. Wyrwał się!

Popędził ku głównej ulicy, a ślepcy potrząsając kijami i narzędziami biegli za nim z metodycznym pośpiechem.

Usłyszał tuż za sobą kroki i w ostatniej chwili stawił czoła barczystemu człowiekowi, który go prawie doganiał. Nuñez stracił panowanie nad sobą, zakręcił łopatą w powietrzu, cisnął nią we wroga i zaczął uciekać krzycząc dziko, gdy kogoś mijał. Ogarnął go paniczny strach. Pędził wściekle to tu, to tam, na oślep, zbaczając niepotrzebnie z drogi i rozglądając się na wszystkie strony. Naraz potknął się i upadł. Ślepcy usłyszeli odgłos jego upadku. Nuńez ujrzał nagle w murze granicznym małe otwarte drzwiczki, które wydały mu się wrotami raju; zerwał się i skierował tam w szalonym pędzie. Nie obejrzał się już ani razu na swych prześladowców. Wybiegł za mur, potknął się na moście, skoczył między skały przeraziwszy młodą lamę i padł na ziemię bez tchu.

Tak skończył się jego zamach stanu.

Dwa dni i dwie noce przebywał Nuñez poza murami doliny ślepców, bez pożywienia i dachu nad głową, zastanawiając się wciąż nad niepojętym wydarzeniem. W myśli powtarzał nieustannie, z gorzką ironią, kłamliwe przysłowie: „W kraju ślepych — jednooki jest królem”. Rozważał przede wszystkim sposoby pokonania i zwyciężenia tego ludu, ale coraz jaśniej widział, że temu nie podoła. Nie posiadał broni, a teraz trudno będzie się o nią wystarać.

Zaraza cywilizacji dotarła do Bogoty. Nuñez nie mógł zdobyć się na zamordowanie ślepego człowieka. Oczywiście, gdyby się na to zdecydował, mógłby dyktować ślepcom warunki pod grozą rzezi. Tylko że — wcześniej czy później — musiałby zasnąć, a wtedy…

Próbował znaleźć jakieś pożywienie w sosnowym lesie, sklecić schronienie przed nocnym chłodem. Żywił też słabą nadzieję, że uda mu się zwabić podstępem lamę, rozbić jej łeb kamieniem i tak zaopatrzyć się w mięso. Ale lamy nie miały doń zaufania, spoglądały nieufnie brązowymi oczyma i uciekały, kiedy się zbliżał. Drugiego dnia poczuł gorączkę i dreszcze. Wreszcie zszedł w dół do muru otaczającej Krainę Ślepców dla rozpoczęcia pertraktacji. Dążył wzdłuż kanału nawołując. W końcu dwóch ślepców podeszło do bramy i zagadało do niego.

— Byłem szalony — powiedział Nuñez. — Jestem jeszcze bardzo młody! — Zgodzono się na tych warunkach prowadzić z nim pertraktacje. Nuñez dodał, że będzie teraz mądrzejszy i że żałuje swoich postępków. I tu nie panując nad sobą rozpłakał się, gdyż był bardzo chory i wyczerpany. Płacz jego uznano za dobry znak. Ślepcy zapytali jeszcze Nuñeza, gzy dalej obstaje przy tym, że „widzi”.

— Nie! — odpowiedział. — To było szaleństwo. Słowo „widzi” nic nie znaczy, mniej niż nic. _, Zapytano go jeszcze, co znajduje się w górze, ponad ludźmi.

— Nad światem, na dziesięciokrotnej wysokości człowieka, rozpięty jest dach… dach ze skały… bardzo, bardzo gładki… — Wybuchnął histerycznym płaczem. — Ale nim będziecie dalej pytali, dajcie mi coś do zjedzenia, bo skonam.

Oczekiwał najsroższej kary, ale ślepy lud był łagodny. Potraktowano bunt przybysza jako jeszcze jeden dowód jego idiotyzmu i niższości umysłowej. Wychłostano go i przydzielono do najprostszych i najcięższych robót. Nuñez nie widząc innego wyjścia wypełniał wszystko z rezygnacją. Chorował przez kilka dni, a ślepcy pielęgnowali go troskliwie. Uczyniło mu to niewolę łatwiejszą. Nalegali jednak, aby pracował w ciemnościach, co było dlań niewypowiedzianie ciężkie. Ślepi filozofowie karcili go za niewybaczalną płochość umysłu i za wątpliwości dotyczące sklepienia skalnego, które osłaniało ich dolinę. Nuñez wreszcie począł pytać sam siebie, czy nie pada ofiarą halucynacji widząc pustkę ponad głową.

Tak został obywatelem Krainy Ślepców i tubylcy przestali stanowić dlań jednolity tłum. Z wieloma ludźmi zaznajomił się bliżej. Świat z tamtej strony gór wydawał mu się coraz bardziej nierealny. Poznał bliżej Jakuba, swego pana, który, gdy się nie złościł, był dobrym człowiekiem. Siostrzeńcem Jakuba był Pedro; najmłodsza zaś córka Jakuba miała na imię Medina–Sarote. Nie bardzo ją ceniono w dolinie, gdyż miała wyraziste rysy; tylko gładka, płaska twarz uchodziła wśród ślepców za ideał urody kobiecej. Medina Nuñezowi wydała się piękna, najpiękniejsza na świecie. Jej zamknięte powieki nie były ani czerwone, ani zapadnięte i wyglądały, jakby je miała za chwilę otworzyć. Posiadała długie rzęsy, co było ogólnie uważane za poważną usterkę. Jej głos był donośny i niemiły dla delikatnego słuchu młodzieńców z doliny. Z tych też powodów nikt się do niej nie zalecał.

Nadszedł czas, kiedy Nuñez pomyślał, że jeżeli udar mu się uleczyć Medinę, chętnie pozostanie wśród ślepców do końca swego życia. Czatował więc na nią, szukał sposobności, by świadczyć jej drobne przysługi, i wreszcie zwrócił na siebie jej uwagę.

Pewnej świątecznej nocy siedzieli blisko w świetle! gwiazd słuchając słodkiej muzyki. Ich ręce się zbliżyły i Nuñez odważył się uścisnąć smukłe palce. Delikatnie i czule oddała mu uścisk. Kiedy indziej, gdy spożywali posiłek w ciemnościach, dotknęła znów miękko jego ręki, a że ogień zapłonął w tej chwili żywiej, zobaczył bezgraniczną czułość na jej twarzy.

Postanowił wyjawić dziewczynie swe uczucia.

Podszedł do niej pewnej letniej nocy, gdy przędła w świetle księżyca. W słabym blasku jaśniała jak tajemniczy posąg ze srebra. Siadł u jej stóp i począł opowiadać, jak piękna mu się wydaje, jak ją kocha. Miał głos pieszczotliwy, mówił z czułym szacunkiem, bliskim lęku, a dotąd nikt jej jeszcze nie otoczył taką adoracją. Nie dała mu ostatecznej odpowiedzi, ale widać było, że słowa Nuñeza trafiły do jej serca.

Odtąd rozmawiał z nią przy każdym spotkaniu. Dolina stała się światem dla Nuñeza, świat zaś poza górami, gdzie ludzie żyją w świetle słońca, zdawaj mu się fantastyczną tylko bajką. Nieśmiało i z wahaniem zaczął kiedyś mówić ukochanej o wzroku.

Dziewczynie jego słowa wydały się najpoetyczniejszą z fantazji. Słuchała opisów gwiazd i gór, i swej własnej słodkiej, bladej urody z łagodną wyrozumiałością graniczącą z poczuciem winy. Nie wierzyła niczemu, nie rozumiała połowy, ale dziwnie ją te powieści zachwycały, a góralowi zdawało się, że ukochana pojmuje go całą duszą.

Z czasem Nuñez stał się śmielszy, a miłość jego — mniej bojaźliwa. Postanowił prosić. Jakuba i starszyznę o rękę dziewczyny, ale ona zlękła się tego i odwlekała decyzję. Dopiero jedna ze starszych sióstr powiedziała Jakubowi o miłości Mediny–Sarote i Nuñeza.

Z początku sprzeciwiano się bardzo temu małżeństwu, nie dlatego, żeby ślepcy specjalnie cenili dziewczynę, ale uważali oni Nuñeza za kretyna i za stworzenie stojące na poziomie niższym niż jakakolwiek ludzka istota. Siostry Mediny–Sarote najostrzej się temu sprzeciwiały, gdyż to małżeństwo zdyskredytowałoby je w oczach młodzieży. Stary Jakub zaś, choć w gruncie rzeczy przywiązany do swego uległego, posłusznego sługi, potrząsnął głową i powiedział, że nic z tego nie będzie. Młodzież doliny oburzyła się na myśl o podobnym zepsuciu rasy, a jeden z nich zwymyślał i nawet uderzył Nuñeza. Ten nie pozostał mu dłużny. W taki sposób, po raz pierwszy, Nuñez wykazał przewagę, jaką daje wzrok nawet w półmroku. Po tym wydarzeniu nikt więcej nie odważył się podnieść na przybysza ręki. Ale małżeństwo wydawało się wszystkim niemożliwe.

Stary Jakub kochał bardzo swoją najmłodszą córeczkę i martwił się niezmiernie, gdy przychodziła płakać na jego ramieniu.

— Widzisz, kochanie, to jest kretyn. Ma halucynacje. Niczego nie potrafi dobrze zrobić.

— Wiem — płakała Medina–Sarote. — Ale idzie mu lepiej niż z początku. I stał się rozsądniejszy. I jest silny, tatusiu, i miły, silniejszy i milszy niż ktokolwiek inny. I kocha mnie, i, ojcze, ja go kocham…

Stary Jakub martwił się coraz bardziej widząc, że córka jest niepocieszona, tym bardziej że sam — na nieszczęście — lubił Nuñeza. Pewnego więc dnia udał się do pozbawionej okien sali, gdzie radziła starszyzna, i podczas ogólnej rozmowy wtrącił w odpowiednim momencie słowo o Nuñezie.

— Stan jego się polepsza. Miejmy nadzieję, że przyjdzie czas, kiedy będzie równie zdrów jak my wszyscy.

Po pewnym czasie jednemu ze starców, który umiał myśleć głęboko, przyszedł pewien pomysł do głowy. Był on wielkim doktorem wśród tego ludu, największym lekarzem, miał umysł wynalazcy i filozofa. Możliwość uleczenia Nuñeza z jego przypadłości szczególnie pociągała mędrca. Pewnego dnia w obecności Jakuba skierował rozmowę na temat Nuñeza:

— Zbadałem Bogotę — oświadczył — i rozumiem, co mu dolega. Przypuszczam, że potrafię go wyleczyć.

— Spodziewałem się tego! — zawołał stary Jakub.

— On ma zajęty mózg — oświadczył ślepy doktor. Wśród starców rozległ się szept aprobaty.

— Co też jest przyczyną choroby… — ciągnął filozof.

— Co takiego? — zawołał Jakub.

— Wywołują ją mianowicie — odpowiedział doktor — owe dziwne miejsca zwane oczami, które istnieją jedynie po to, aby tworzyć miłe dołki na twarzy, natomiast u Bogoty są one chore i uciskają mózg. Nienormalnie nabrzmiałe, otoczone włosami, o ruchliwych powiekach, podrażniają nieustannie jego mózg i szkodzą mu.

— Ach, więc to tak? — pytał Jakub. — Więc tak?

— Sądzę z całą pewnością, iż można wyleczyć Bogotę; trzeba tylko, by poddał się drobnej i łatwej operacji. Należy usunąć te drażniące narośle.

— I wtedy będzie zdrowy?

— Wtedy będzie zupełnie zdrów i stanie się wzorowym obywatelem.

— Dzięki Bogu, że dał nam naukę! — rzekł stary Jakub i poszedł wprost do Nuñeza, ażeby zapowiedzieć mu tę radosną nadzieję.

Ale sposób, w jaki Nuñez przyjął nowinę, wydał mu się chłodny i napełnił go rozczarowaniem.

— Można by wnosić — powiedział — z twojego tonu, że mało ci zależy na mojej córce.

Medina–Sarote poczęła gorąco namawiać Nuñeza, aby poddał się operacji.

— Ty?! — zawołał Nuñez. — I ty chcesz, abym wyrzekł się oczu?

Skinęła głową.

— Wzrok jest moim światem!

Głowa jej pochyliła się niżej.

— Tyle jest pięknych rzeczy — kwiaty, drzewa, połysk futra; dalekie niebo ocienione puszkiem chmur; zachody słońca, gwiazdy! I jesteś ty! Dla ciebie samej dobrze jest mieć wzrok. Widzieć twoją słodką, pogodną twarz, twoje śliczne usta, twoje kochane, piękne ręce splecione na kolanach. Oczarowałaś właśnie moje oczy, moje oczy prowadzą mnie do ciebie — a ci idioci chcą mi je zabrać. Odtąd musiałbym dotykać cię, słuchać i nigdy nie oglądać. Będę musiał wejść pod to sklepienie ze skał, kamieni i ciemności, pod ten okropny sufit, który przygniata waszą wyobraźnię. Nie! Ty przecież nie chcesz zmusić mnie do tego?

Zdjęła go przykra niepewność. Zamilkł po tym pytaniu.

— Chciałabym — powiedziała — czasem… Urwała.

— Czegóż to? — zapytał trochę natarczywie.

— Chciałabym czasem… żebyś nie mówił w ten sposób.

— Jak?

— Wiem, że to, co mówisz, jest śliczne. Twoja wyobraźnia. Kocham ją, ale…

Zimny dreszcz go przeniknął.

— Ale? — zapytał zduszonym głosem. Milczała.

— Sądzisz… myślisz… że byłoby lepiej…

Zrozumiał. Poczuł nagły gniew, protest przeciwko głupiemu fatum, a jednocześnie czułość dla tej, która go nie zrozumiała — czułość graniczącą niemal z litością.

— Najdroższa! — powiedział i patrząc na jej bladość zrozumiał, jak bardzo ciąża jej słowa, których wypowiedzieć nie była w stanie. Objął ją ramieniem, pocałował z lekka i siedzieli tak czas jakiś w milczeniu.

— A jeżeli się zgodzę? — zapytał w końcu łagodnie. Zarzuciła mu ręce na szyję, płacząc gwałtownie.

— Och, gdybyś chciał! — zapłakała. — Gdybyś tylko chciał!

W ciągu tygodnia poprzedzającego operację, która go miała dźwignąć ze stanu zależności i służalstwa do rzędu wolnych obywateli Krainy Ślepców, Nuñez nie zaznał snu.

Podczas gorących, słonecznych godzin, gdy wszyscy spali bez troski, siedział rozmyślając albo włóczył się bez celu ważąc w myślach okropny dylemat. Dał już odpowiedź, wyraził zgodę, a jednak dalej nie był zdecydowany! Upłynęła wreszcie ostatnia noc pracy, słońce wypłynęło, wspaniałe, ponad złote wierzchołki gór i dla Nuñeza był to ostatni widok, który miał oglądać.

Rozmawiał parę chwil z Mediną–Sarote, nim udała się na spoczynek.

— Jutro — powiedział — nie będę już więcej widział.

— Najdroższy! — odrzekła ściskając go mocno za ręce. — Nie będziesz prawie wcale cierpiał — dodała. — Zniesiesz to, wytrzymasz dla mnie, najukochańszy. Jeżeli serce i życie kobiety mogą wynagrodzić poświęcenie, ja ci twoje wynagrodzę. Mój najmilszy, ja ci to wynagrodzę.

Pełen był litości dla niej i dla siebie. Pochwycił dziewczynę w ramiona, pocałował w usta i ostatni raz patrzył na jej słodką twarzyczkę. — Żegnaj! — wyszeptał na ten drogi widok. — Żegnaj! — Potem w milczeniu odwrócił się od Mediny.

Słyszała jego oddalające się kroki, a było coś w ich rytmie, co pobudziło ją do gorzkiego płaczu.

Nuñez chciał pójść gdzieś daleko, gdzie mógłby popatrzeć na bujne łąki, całe w narcyzach, i pozostać tam, nim zbliży się godzina ofiary. Idąc tak przed siebie uniósł wzrok i zobaczył poranek, poranek schodzący z gór jak anioł w złotej zbroi…

W obliczu tej światłości wydało mu się, że on sam i miłość jego, i świat ślepców w dolinie — są tylko okropnym snem.

Nie zszedł na łąki, jak zamierzał. Zdążał wciąż w górą. Przeszedł poza granicę muru i stanął na górskim zboczu. Patrzył na błyszczące w słońcu śniegi i lody.

Widział ich nieskończone piękno, a wyobraźnia poniosła go ku wszystkiemu, z czym zdecydował się zerwać na zawsze.

Myślał o wielkim, wolnym świecie, z którego przyszedł, do którego należał, i oczyma wyobraźni ujrzał dalsze zbocza, dalekie przestrzenie, Bogotę–miasto, co jest jak jasność wspaniała za dnia, jak tajemnica pełna świateł w nocy. Miasto pałaców i fontann, posągów i białych domków rozrzuconych w niewielkich odstępach. Zastanowił się, czy nie udałoby mu się po jednym albo dwóch dniach wspinaczki, po przebyciu paru przełęczy — zbliżyć do ruchliwych placów i ulic Bogoty. Pomyślał o podróży z biegiem rzeki, hen, do świata większego jeszcze od Bogoty. Płynąć tak wartką wodą poprzez miasta i wsie, lasy i pustki, aż do chwili kiedy brzegi się rozstąpią, łodzie zanurzą w spienionych falach i wypłyną na morze — bezkresne, z tysiącem, tysiącem wysp i z okrętami dążącymi w mglistą dal, we wszystkie strony szerokiego świata. Tam widzi się niebo nie ścieśnione górami; niebo, nie zaś pokrywkę jak tutaj. Arka niezmierzonego błękitu, najprzepaścistsza przepaść, gdzie gwiazdy płyną po swych drogach.

Oczy Nuñeza z rosnącym zainteresowaniem badać poczęły kotarę gór dzielącą go od świata.

Gdyby tak, na przykład, wspiął się tędy, po tych piargach, aż do tamtego komina górskiego, wyszedłby wówczas poza linię omszałych sosen, a gdyby wspiął się jeszcze wyżej i wyżej, wydostałby się ponad gardziel skalną. A potem? To zbocze nie byłoby nazbyt trudne. Stamtąd, kto wie, może by dało się pokonać ścianę otaczającą przepaść i wydostać wyżej. A potem? Potem będzie już na złocistych śniegach, na połowie drogi do szczytu tej wyniosłej pustyni.

Obejrzał się na wioskę i patrzył długo.

Myślał o Medinie–Sarote i stawała się dlań ona coraz mniejsza i bardziej daleka.

Zwrócił się znowu w stronę górskiej ściany, którą oświetlał wschodzący dzień.

I bardzo ostrożnie począł się wspinać ku górze. Pod wieczór zaprzestał wspinaczki, był już bowiem daleko, wysoko. Mógłby być jeszcze wyżej, ale i tak osiągnął już dużą wysokość. Ubranie jego wisiało w strzępach, ciało miał zakrwawione i potłuczone, ale leżał szczęśliwy, a na twarzy jego jaśniał uśmiech.

Dolina zdawała się wówczas daleką, głęboką mogiłą. Pełna była mgły i cieni, a szczyty górskie stały całe w blasku i płomieniu. Najdrobniejsze załamania skał w pobliżu odcinały się z subtelną pięknością. Żyła zielonego kamienia wiła się na szarej skale, kryształki górskie błyskały tu i ówdzie, a głowa Nuñeza spoczywała na drobnych, prześlicznych, pomarańczowych mchach. Mroczne, tajemnicze cienie czaiły się w skalnej gardzieli. Błękit przechodził w purpurę, a purpura przemieniała się w połyskliwą ciemność. W górze rozpościerało się bezkresne niebo.

Ale Nuñez tego nie widział. Leżał nieruchomo, uśmiechnięty, ciesząc się jak gdyby z samej już ucieczki z Krainy Ślepców, której ongiś zamierzał zostać królem.

Blaski zachodu znikły, nadeszła noc. Nuñez spoczywał w chłodnym blasku gwiazd.



Królestwo mrówek

Rozdział I


Kiedy kapitan Gerilleau otrzymał rozkaz poprowadzenia kanonierki „Beniamin Constant” do Badamy leżącej nad Batemo, dopływem Quaramadema, ażeby dopomóc mieszkańcom nawiedzonym przez plagę mrówek — posądził władze o kpiny. Awansował dotychczas w sposób romantyczny i nieprzewidziany. Dużą rolę odgrywały tu jego marzące oczy i miłość pewnej eleganckiej brazylijskiej damy, o czym donosiły już „Diaro” i „O Futuro” w przykrej formie, nie szczędząc ironicznych komentarzy. Kapitan obawiał się więc, że i tym razem da znów powód do kpin i zniewag.

Był Kreolem, poglądy zaś jego na etykietę i dyscyplinę były iście portugalskie. Otwierał swoje serce jedynie przed Holroydem, inżynierem z Lancashire, który przybył niedawno z Anglii. Zwierzenia swoje traktował w znacznej mierze jako ćwiczenia w języku angielskim, wymowa jego bowiem nie była jeszcze zadowalająca.

— Niewątpliwie — powtarzał — chcą mnie ośmieszyć. Jaka może być rada na mrówki? Przyszły, to i pójdą.

— Kiedy właśnie — odrzekł Holroyd — te mrówki nie chcą się wynieść, Ów chłopak, który, jak pan mówił, jest Sambo

— Zambor. To rodzaj mieszańca.

— Otóż Sambo powiada, że to nie mrówki i że ludzie zaczynają uciekać…

Kapitan palił nerwowo papierosa.

— I to się zdarza — odpowiedział wreszcie. — Co to w takim razie jest wielkiego? Plaga mrówek czy inne licho. Zdarzyła się już taka plaga w Trynidadzie: malutkie mrówki, co objadały liście drzew. Zniszczyły wszystkie pomarańcze i mangowce. A czy to co szkodzi? Czasami się zdarza, że całe takie armie napadają na dom. Trzeba wtedy dom opuścić. Kiedy się wraca — dom jest czyściutki, jak nowy. Skorpionów, karaluchów, pcheł — ani na lekarstwo!

— Ten Sambo powiada — odparł Holroyd — że to jest jakiś nowy gatunek mrówek.

Kapitan wzruszył ramionami i rozgniewany skupił cała uwagę na papierosie. W końcu powrócił jednak do przerwanej rozmowy.

— Mój drogi Holroydzie — rzekł — cóż ja mogę poradzić na te diabelskie mrówki? — Zastanowił się chwilę. — Ależ to śmieszne! — zadecydował.

Po południu ubrał się starannie i zszedł na brzeg, po czym na statek przybyły butle i skrzynka, a po nich zjawił się też i kapitan. Holroyd siedział na pokładzie w chłodzie wieczoru, palił namiętnie i podziwiał brazylijski pejzaż. Od sześciu już dni płynęli w górę Amazonki, oddaleni o kilkaset mil od oceanu. Od zachodu i wschodu rozpościerał się przed nimi obszar pusty jak morze, zaś od południowej strony widniały piaszczyste brzegi jedynej ławicy usianej kępami zarośli. Woda płynęła wartko jak ze śluzy, mętna i spieniona, roiła się od krokodyli i ptactwa wodnego i niosła na swych falach zwalone pnie drzewne. Owa pustka, niezmierzona pustka, przepełniała, zda się, duszę. Miasteczko Alemquer z krytymi słomą domkami, nędznym kościółkiem, ze zrujnowanymi zabytkami lepszych czasów — zdawało się nic nie znaczącym punktem w tym rozpasaniu dzikiej przyrody, drobną monetą zgubioną na Saharze. Holroyd był młodym człowiekiem i po raz pierwszy oglądał na własne oczy podzwrotnikowy kraj. Przyjechał wprost z Anglii, gdzie drogi, kanały i płoty doprowadziły przyrodę do stanu zupełnej uległości. Tutaj zrozumiał nagle, jak niewiele znaczy człowiek. Od sześciu dni płynęli w górę rzeki mało uczęszczanymi szlakami, gdzie człowieka widziało się równie rzadko, jak motyla. Jednego dnia można było zobaczyć łódkę, innego — daleki posterunek, kiedy indziej zaś ani śladu żywej duszy. Zdawało się już Holroydowi, że człowiek jest naprawdę rzadkim zwierzęciem odgrywającym nieznaczną rolę we wszechświecie. Z biegiem czasu jeszcze bardziej się w tym przekonaniu umocnił odbywając ową zawiłą podróż do Batemo w towarzystwie tego dziwnego kapitana, który wiózł na pokładzie wielką armatę, choć jednocześnie zabroniono mu marnować naboje. Holroyd pilnie uczył się hiszpańskiego, ale ciągle jeszcze posługiwał się czasem teraźniejszym i pierwszym przypadkiem. Jedyną jeszcze osobą na statku, która znała, i to zresztą bardzo słabo, kilka słów po angielsku, był szofer–Murzyn. Pomocnik kapitana de Cunha władał francuskim, który jednak różnił się zupełnie od francuszczyzny, jakiej Holroyd nauczył się w Southporcie, musieli więc poprzestawać na wzajemnej wymianie uprzejmości i krótkich rozmowach o pogodzie, ale nawet pogoda w tym zastanawiającym nowym świecie była nieludzka: w dzień upał, w nocy upał, w powietrzu pełno pary, zamiast wiatru podmuchy gorącej pary nasycone zapachem rozkładającej się roślinności. Aligatory, dziwaczne ptaki, owady wszelkiego rodzaju i najrozmaitszej wielkości, żuki i mrówki, węże i małpy zdawały się być zdziwione obecnością człowieka w tym kraju, gdzie upalny dzień nie daje radości, a noc ochłody. Ubranie stawało się tu nieznośnym ciężarem, chroniło jednak w dzień przed usmażeniem się na słońcu, nocą zaś — przed moskitami. Na pokładzie ślepło się od słońca, a w kajucie można się było udusić. W ciągu dnia nawiedzały okręt małe muszki, natrętne i jadowite, tnące zawsze w okolicę kostki lub dłoni.

Kapitan Gerilleau, jedyna osłoda Holroyda wśród łych mąk fizycznych, wiercił mu dziurę w brzuchu opowiadając dzień w dzień jak pacierz wciąż te same nieskomplikowane miłosne przygody z anonimową kolekcją kobiet. Czasem proponował polowanie, więc strzelali do aligatorów; w rzadkich odstępach czasu zawijali do ocienionych drzewami siedzib ludzkich. Zatrzymywali się na dzień, dwa, siedzieli i pili. Pewnej nocy tańczyli z Kreolkami, które uznały nędzną hiszpańszczyznę Holroyda za zupełnie wystarczającą na ich potrzeby. Ale to były tylko jasne przebłyski w szeregu szarych dni podróży po bystrej rzece, wśród miarowego stukotu motoru. Jedyną pociecha było pewne przychylne pogańskie bóstwo, które pod postacią butli roztaczało pokusy na rufie, a być może i na dziobie okrętu.

Gerilleau podczas postojów dowiadywał się coraz to nowych rzeczy o mrówkach, począł więc interesować się swą misją.

— To chyba jakiś nowy gatunek — zadecydował. — Zostaniemy, zdaje się, jak to się nazywa… entomologami. Są olbrzymie, pięciocentymetrowe! Nawet większe! Bardzo to zabawne! Będziemy zmuszeni iskać się jak małpy! Tylko że one ogałacają po prostu okolice.

Raptem wybuchnął gniewem. — Przypuśćmy, że powstaje nagle zatarg w Europie! A ja będę musiał tkwić tutaj (wkrótce będziemy powyżej Rio Negro), gdzie moja armata śniedzieje nieużytecznie… — I kiwając miarowo nogą pogrążył się w zamyślenia.

— Tam, gdzieśmy tańczyli, zwiali już wszyscy co do nogi. Porzucili cały dobytek. Mrówki napady na ich domy i wszyscy musieli się wynieść. Wiadomo, kiedy nadchodzą mrówki, trzeba brać nogi za pas i zostawić dom na łasce bożej. Gdyby kto został, pożarłyby go jak nic. Niech pan słucha! Potem oni wrócili mówiąc: „Mrówki przeszły”. Ale mrówki nie przeszły. Spróbowali wejść do domu. Syn poszedł pierwszy. Mrówki zaatakowały go…

— Oblazły go?

— Pogryzły. Wypadł więc pędem z domu i krzyczał. Popędził prosto do rzeki. Rozumie pan? Skoczył do rzeki i zatopił mrówki. Tak… Tejże nocy umarł, zupełnie jakby go ugryzł wąż…

— To ich jad go zataił?

— Kto wie? — wzruszył ramionami Gerilleau. — Możliwe, że go za bardzo pogryzły. Wstąpiłem do marynarki po to, żeby walczyć z ludźmi. Takie mrówki to sobie przychodzą i odchodzą. To nie jest zajęcie dla mnie.

Przez całą podróż chętnie jednak rozprawiał z Holroydem o mrówkach. Za każdym razem, kiedy zdarzyło im się wśród bezmiarów wody, słońca i lasów spotkać jakąś istotę ludzką, Holroyd, lepiej obznajmiony z miejscowym narzeczem, coraz częściej słyszał słowo Saüba dominujące nad każdą rozmową.

Uznał, że sprawa mrówek zaczyna się przedstawiać coraz bardziej interesująco, i w miarę jak się przybliżali do celu podróży, ciekawość jego rosła. Gerilleau porzucił nieoczekiwanie ulubiony swój temat, a teraz do rozmowy przyłączał się oficer portugalski. Znał on obyczaje mrówek tnących liście i dzielił się swą wiedzą. Gerilleau od czasu do czasu tłumaczył jego słowa Holroydowi. Oficer opowiadał o drobnych rojnych robotnicach, których zadaniem jest wojna, i o większych, które rządzą i wydają rozkazy, a walcząc z człowiekiem wpełzają mu na kark i gryzą aż do krwi. Opowiadał, jak tną liście i tworzą z nich gąbczaste koryta, i zapewniał, że ich mrowiska ciągną się w Caracas na przestrzeni setek jardów. Przez dwa dni trzej towarzysze dyskutowali na temat, czy mrówki posiadają oczy. Drugiego popołudnia pokłócili się o to na dobre i dopiero Holroyd uratował sytuację udając się łódką na brzeg dla stwierdzenia prawdy. Udało mu się złapać kilka gatunków. Niektóre miały oczy, a niektóre — nie. Wobec tego zaczęły się debaty, czy mrówki kłują, czy gryzą.

— Te nasze mrówki — oznajmił Gerilleau po zebraniu informacji w jednym z osiedli — mają wielkie oczy. Nie biegają na oślep jak większość innych mrówek. Nie! Kryją się po kątach i patrzą, co się dzieje.

— I kłują? — zapytał Holroyd.

— Tak, Kłują. Mają w żądłach jad. — Pomyślał chwilę. — Nie pojmuję, jaka może być na nie rada. Chyba pójdą sobie, jak przyszły.

— Ba, kiedy one właśnie nie odchodzą.

— Pójdą sobie — odpowiedział Gerilleau.

Poza Tamandu ciągnie się nie zamieszkane przez ludzi, długie na osiemdziesiąt mil wybrzeże. Dalej Amazonka łącząc się z Batemo tworzy razem olbrzymie jezioro, potem na samym brzegu wyrasta las i staje oto zwartą ścianą wzdłuż łożyska; zmienia się także koryto rzeki. Płyną po nim zwały pni.

Beniamin Constant” zarzucił — tego wieczora kotwicę w cieniu nadbrzeżnych drzew. Po raz pierwszy od wielu dni podróżni zaznali nieco chłodu. Holroyd i Gerilleau siedzieli do późnej nocy paląc cygara i rozkoszując się rzeźwym powietrzem. Myśli Gerilleau były przepełnione mrówkami i tym wszystkim, czego się po nich należało spodziewać. W końcu postanowił zasnąć i leżąc już na materacu umieszczonym na pokładzie powiedział po raz setny z niepokojem, a nawet z rozpaczą:

— Jaka jest rada na mrówki? Wszystko to nie ma ani odrobiny sensu.

I Holroyd pozostał sam, pogrążony w myślach, drapiąc pogryzione, swędzące dłonie. Usiadł na burcie i przysłuchiwał się coraz równiejszemu oddechowi Gerilleau, póki ten nie zasnął. Plusk wody przykuł jego uwagę i znów powróciła świadomość otaczającego zewsząd bezmiaru, olbrzymiejącego nieustannie od chwili wyjazdu z Para w podróż w górę rzeki. Jedno jedyne światło błyszczało na statku i słychać było głosy na dziobie okrętu. A potem — cisza. Oczy Holroyda przeniosły się z ciemnych zarysów kanonierki na brzeg słabo widniejący w ciemnościach, w kierunku czarnej, oszałamiającej tajemnicy lasu, gdzie migotało czasami światełko luccioli i słychać było szmer i szelest tysiąca istnień.

Nieludzki ogrom tego kraju zdumiewał go i przytłaczał. Wiedział, że niebo jest puste, że gwiazdy są jedynie punktami w nieskończonej przestrzeni. Rozumiał, że ocean jest olbrzymi i niepokonany, ale żyjąc zawsze w Anglii uważał, że ziemia należy do ludzi. W Anglii bowiem należy ona istotnie do ludzi; dzikie zwierzęta żyją tam dzięki przyzwoleniu człowieka, rozmnażając się na mocy kontraktu, zaś drogi i płoty zapewniają mieszkańcom zupełne bezpieczeństwo. Na mapie ziemia także należy do człowieka i tereny opanowane przez niego są określonym kolorem — w jaskrawym przeciwieństwie do gładkiego, niepokonanego błękitu mórz. Wierzył też Holroyd, że nadejdzie dzień, kiedy na całej kuli ziemskiej zapanuje kultura, pługi, tramwaje i bite gościńce, bezpieczeństwo i organizacja. Ale teraz — zwątpił w to.

Ten nieskończony las był niepokonany, a człowiek na jego tle wydawał się intruzem zdanym na łaskę i niełaską wszechwładnej przyrody. Płynęło się całymi milami pośród milczącej walki drzew–olbrzymów, zdradliwych lian i kwiatów. Wszędzie zaś aligatory, żółwie, nieskończone mnóstwo ptaków i owadów żyło jak u siebie, na swym własnym terenie, a człowiek — człowiek mógł, co najwyżej, przeniknąć do zdradliwych polan, walcząc z roślinnością, ze zwierzem i owadami, ażeby osiągnąć wątpliwe, kruche zwycięstwo i czekać w każdej chwili śmierci od węża, owada, drapieżnika i gorączki. W wielu miejscach wzdłuż rzeki człowiek został wypędzony; porzucona przystań, ocalałe szczątki tego, co niegdyś zwało się „miastem”, tu i ówdzie zrujnowane białe ściany czy zwalona wieża — świadczyły aż nadto wymownie o tym, co się tu działo. Puma, jaguar były tu panami.

Ale kto naprawdę sprawował tu władzę?

O kilka mil dalej w tym oto lesie było pewno więcej mrówek niż ludzi na całym świecie!

Holroyd ujrzał sprawę tę w całkiem nowym świetle. W ciągu kilku tysięcy lat człowiek przeszedł z epoki barbarzyństwa do epoki cywilizacji, która pozwoliła mu uważać się za pana przyszłości i władcę globu. Cóż stoi na przeszkodzie podobnej ewolucji u mrówek? Te, któreśmy znali dotychczas, żyją w niewielkich społeczeństwach i nie czynią żadnego wysiłku, aby podbić świat. A przecież mają swój język, są obdarzone inteligencją. Przypuśćmy teraz, że mrówki zaczęły robić użytek ze swojej wiedzy o świecie, jak to czynili ludzie przy pomocy książek i dokumentów, że posiadają broń, tworzą wielkie państwa, wypowiadają światu planową i zorganizowaną wojnę.

Przypomniało się Holroydowi, co Gerilleau opowiadał o mrówkach, z którymi mieli właśnie walczyć. Posiadały jad na podobieństwo węży. Miały mądrzejszych przywódców niż mrówki tnące liście. Były mięsożerne i nie porzucały miejsc, do których raz przybyły.

Las był cichy. Woda chlupała o kadłub okrętu. Dokoła zawieszonej u góry latarni wirowały ćmy.

Gerilleau poruszył się w ciemnościach i westchnął.

— Cóż można na to poradzić? — zamruczał i przewrócił się na drugi bok.

Natrętny brzęk moskita obudził Holroyda z zamyślenia, które stawało się coraz bardziej ponure.



Rozdział II


Następnego ranka Holroyd dowiedział się, że od Badamy dzieli ich już tylko czterdzieści kilometrów. Począł więc z rosnącym zainteresowaniem przypatrywać się brzegom. Co chwila wychodził na pokład i przyglądał się okolicy. Nie widać jednak było nigdzie śladów ludzkich z wyjątkiem ruin jakiegoś domu i zzieleniałej fasady dawno opuszczonego klasztoru w Mojû; z otwartego okna klasztornego wyzierały gałęzie drzewa, a kręte liany wiły się dokoła pustych drzwi. Tego też ranka pokazały się całe gromady dziwacznych żółtych motyli o półprzeźroczystych skrzydłach. Wiele z nich opadło na pokład i można je było łapać rękami. Około południa „Beniamin Constant” napotkał opuszczoną kubertę.

Nie wydawała się zresztą pusta na pierwszy rzut oka. Oba jej żagle wisiały luźno w spokojnym popołudniowym powietrzu, na pokładzie zaś widniała postać siedzącego człowieka, drugi człowiek zdawał się spać z głową opartą o długi pomost biegnący przez środek łodzi.

Na widok chwiejącego się steru i łodzi dążącej bezwładnie z prądem rzeki, który spychał ją wprost na kanonierkę, marynarze zrozumieli, że dzieje się tam coś niedobrego. Gerilleau przyglądał się jej przez lornetkę i uwagę jego zwróciła dziwnie ciemna twarz siedzącego człowieka: czerwona, bez nosa, a postać skurczona raczej niż siedząca. Im dłużej kapitan patrzył, tym trudniejszy do zniesienia był dla niego ten widok, nie był jednak w stanie oderwać lornetki od oczu.

Uczynił to wreszcie, po czym postąpił parę kroków wołając Holroyda. Następnie zawrócił, aby przyholować łódź. Holował ją tak długo, aż przybliżyła się zupełnie. Widać było dokładnie jej nazwę: „Santa Rosa”.

Kiedy podpłynęła już całkiem blisko, zachwiała się nieco i wtedy siedzący w niej człowiek runął bezwładnie. Kapelusz zleciał mu z głowy odsłaniając ohydną twarz, zaś ciało osunęło się i potoczyło za burtę.

— Caramba! — wrzasnął Gerilleau i pobiegł ku Holroydowi.

Anglik wchodził właśnie w górę po schodach.

— Widział pan? — zawołał kapitan.

— Trup — odrzekł Holroyd. — To jasne. Dobrze by było posłać łódź dla zbadania sytuacji. Coś tam jest nie w porządku…

— Czy pan… na miłość boską… widział jego twarz?

— A cóż takiego?

— To była twarz, ach! nie znajduję słów. Kapitan nagle odwrócił się od Holroyda i począł energicznie wydawać rozkazy.

Kanonierka zawróciła i poczęła płynąć równolegle do barki. Spuszczono szalupę z porucznikiem da Cunha i z trzema ludźmi. Ciekawość skłoniła kapitana do przysunięcia się jak najbliżej do barki, na którą właśnie wchodził porucznik, tak że Holroyd mógł widzieć całą „Santa Rosę” od pokładu aż po dno.

Najwidoczniej załoga składała się tylko z tych dwóch zmarłych ludzi i choć trudno było dostrzec ich twarze, zaciśnięte i pogryzione ręce świadczyły, że ulegli procesowi jakiegoś szczególnego rozkładu. Dwa bezwładne, zagadkowe tołuby w brudnych ubraniach przyciągnęły na chwilę uwagę Holroyda, po czym wzrok jego skierował się na dno barki napełnione spiętrzonymi kuframi i paczkami i zatrzymał się wreszcie na małej otwartej kabinie spustoszonej w niewytłumaczony sposób. Nagle spostrzegł, że na deskach pokładu roją się czarne ruchliwe plamki.

Te plamki pochłonęły całą jego uwagę. Poruszały się one w promieniu leżącego ciała na kształt — to porównanie nagle zjawiło się w myślach Holroyda — tłumu rozproszonego dokoła areny po skończonej walce byków.

Spostrzegł, że stoi przy nim Gerilleau.

— Kapitanie — rzekł. — Czy ma pan lornetkę? Czy może ją pan nastawić tak, żeby barkę widać było równie dobrze, jak tę tu podłogę?

Gerilleau nastawił szkła, zamruczał coś i podał mu lornetkę.

Nastąpiła chwila skupionego badania.

— To są mrówki — powiedział Anglik i oddał lornetkę kapitanowi Gerilleau.

Zdawało mu się, że widzi masę wielkich czarnych mrówek różniących się od zwykłych tylko wielkością. Największe z nich były jak gdyby przyodziane w coś szarego. Holroyd jednak przyglądał się mrówkom nazbyt krótko, aby zauważyć szczegóły. Głowa porucznika da Cunha pokazała się oto zza burty stateczku. Wywiązała się krótka rozmowa.

— Musi pan wejść na barkę! — zawołał Gerilleau.

Porucznik zaoponował mówiąc, że barka pełna jest mrówek.

— Ma pan przecież wysokie buty! — odrzekł kapitan.

Porucznik zmienił temat rozmowy. — A ci ludzie w jaki sposób zginęli? — zapytał.

Kapitan Gerilleau zaczął mu coś dowodzić, czego Holroyd nie mógł już zrozumieć, i dwaj oficerowie z rosnącą gwałtownością rozpoczęli dysputę. Holroyd podniósł znów do oczu lornetkę i upewnił się w swych spostrzeżeniach dotyczących w pierwszym rzędzie mrówek, a w drugim — zmarłego człowieka w barce.

Opisał mi później owe mrówki bardzo szczegółowo.

Powiadał, że były większe od wszystkich znanych mu dotychczas — czarne, o szybkich i zdecydowanych ruchach, różnych zupełnie od mechanicznego miotania się zwykłych mrówek. Na każde dwadzieścia, mniej więcej, przypadała jedna znacznie większa ze szczególnie wydatną głową. Były podobne do tych, które dowodzą mrówkami tnącymi liście, i podobnie jak tamte dowodziły jakby i kierowały całym tłumem. W szczególny sposób odrzucały w tył odwłoki, jakby chcąc łatwiej posługiwać się przednimi łapkami. Holroyd miał dziwne wrażenie — z tej odległości jednak trudno było sprawdzić — że większość mrówek przyodziana w szczególny sposób miała jakieś przedmiociki przyczepione do ciała za pomocą błyszczących nici czy drutu.

Opuścił gwałtownie szkła spostrzegłszy, że spór o dyscyplinę pomiędzy kapitanem i jego podwładnym zaostrza się niezwykle.

— To pański obowiązek! — wykrzykiwał kapitan. — Proszę wejść na ten statek! Taki jest mój rozkaz.

Było widoczne, że porucznik zamierza odmówić. Głowa jednego z marynarzy, Mulata, wyłoniła się w pobliżu.

— Sądzę, że tych ludzi zabiły mrówki — rzekł gwałtownie Holroyd po angielsku.

Kapitan wybuchnął gniewem. Nie odpowiedział nawet Holroydowi.

— Rozkazałem panu wejść natychmiast na pokład barki — wrzasnął Gerilleau po portugalsku do swego podwładnego. — Jeżeli pan tego natychmiast nie zrobi, będę uważał to za bunt. Za bunt i za tchórzostwo! Gdzie jest odwaga, której dowody powinniśmy składać nieustannie?! Zakuję pana w kajdany! Rozstrzelam jak psa!

Bluznął potokiem przekleństw, wymyślał, miotał się tu i tam. Potrząsał pięściami, szarpał się jak w ataku wścieklizny, a porucznik stał nieruchomo i patrzył blady i milczący. Cała załoga zebrała się na dziobie okrętu. Na twarzach wszystkich malowało się zdumienie.

Nagle, gdy kapitan zamilkł na chwilę, porucznik, jakby zdobywszy się na bohaterskie postanowienie, zasalutował, wyciągnął się i stanął na pokładzie „Santa Rosy”.

— Ach! — zawołał Gerilleau i usta jego zamknęły się nagle jak potrzask.

Holroyd ujrzał mrówki uciekające przed butami da Cunha. Portugalczyk podszedł wolno do leżącego człowieka, zawahał się, pochwycił go za kurtkę i odwrócił. Czarny potok mrówek wypełznął z ubrania; da Cunha odskoczył gwałtownie w tył. Zaczął tupać i deptać owady.

Holroyd pochwycił lornetkę. Dostrzegł mrówki rozproszone dookoła stóp intruza, zachowujące się w sposób zupełnie inny, niż to widział zazwyczaj. Ich ruchy nie miały nic ze ślepego miotania się zwykłych mrówek. Patrzyły na porucznika, jak zorganizowana grupa ludzi mogłaby patrzeć na atakującego ich potwora.

— Dlaczego umarł?! — krzyknął kapitan. Portugalczyk wyjaśnił, iż ciało jest nazbyt przeżarte, aby można było cokolwiek stwierdzić.

— A co się dzieje na dziobie? — zapytał Gerilleau.

Porucznik postąpił parę kroków i począł odpowiadać po portugalsku. Nagle zatrzymał się i strząsnął coś gwałtownie z nogi. Wykonał kilka szczególnych ruchów, jakby usiłował zdeptać coś niewidzialnego, i podbiegł prędko do burty. Opanował się, zawrócił i wszedł z determinacją na dno statku, po czym wdrapał się na przedni pokład, gdzie były przymocowane wiosła, zatrzymał się na chwilę przed drugim trupem, jęknął głośno i poszedł w stronę kabiny dziwacznym, sztywnym krokiem. Zaczął rozmowę z kapitanem, zimną, pełną przesadnego szacunku — kontrastującą żywo z niedawną wściekłością i obelgami Gerilleau. Holroyd zrozumiał rozmowę tylko częściowo.

Przyłożył znów lornetkę do oczu i ze zdziwieniem stwierdził, że mrówki znikły z widocznych części pokładu. Spojrzał w kierunku cienia na dnie okrętu i wydało mu się, że jest on pełen bacznych oczu.

Zadecydowano, że „Santa Rosa”, choć pusta, nazbyt pełna jest mrówek, aby mogli na niej zamieszkać marynarze z kanonierki. Należało więc barkę zatopić. Porucznik stanął na przodzie, aby pochwycić i umocować linę. a marynarze w szalupie mieli mu pomagać. Holroyd z lornetką w ręku przyglądał się temu.

Coraz większe wrażenie wywierała na nim szybka, wzmożona, choć niedostrzegalna działalność owadów. Widział wyraźnie, że większość olbrzymich mrówek — długości dwóch a nawet trzech cali — ciągnęła dziwaczne przedmioty o nieznanym kształcie i niepojętym użytku. Posuwały się one drobnymi skokami trzymając się w cieniu. Na miejscach odsłoniętych nie ustawiały się w kolumny, tylko stały przerywanymi liniami, które w dziwaczny sposób przypominały formowanie się kawalerii podczas otwartego ognia. Cześć owadów kryła się pod odzieżą trupa, ale roje całe zebrały się przy burcie, przez którą miał przejść za chwilę da Cunha.

Holroyd nie widział, kiedy napadły one na porucznika, ale miał pewność, że był to atak zorganizowany… Nagle bowiem porucznik począł krzyczeć, kląć, tupać nogami.

— Ugryzły mnie! — wrzasnął zwracając twarz o wyrazie nienawiści i oskarżenia w stronę Gerilleau.

Przeskoczył przez burtę, wyskoczył z łodzi i rzucił się zaraz do rzeki. Holroyd usłyszał plusk wody.

Trzej marynarze wciągnęli oficera do szalupy i odwieźli na statek. Tejże nocy umarł.



Rozdział III


Holroyd i kapitan wyszli z kabiny, gdzie spoczywało spuchnięte, poskręcane ciało porucznika, i stanęli pod latarnią patrząc na ponurą barkę.

Noc była ciemna i nieprzenikniona; rozjaśniały ją tylko widmowe światła błyskawic.

Santa Rosa” — niewyraźny, czarny trójkąt — płynęła bruzdą wodną śladem kanonierki, a opuszczone jej żagle trzepotały w powietrzu, zaś czarny, skrzący iskrami dym z kominów parowca osnuwał jej chwiejące się maszty.

Myśli Gerilleau powracały co chwila do słów, które wykrzykiwał porucznik w straszliwej gorączce.

— Powiedział, że go zamordowałem — protestował. — To absurd. Ktoś przecież musiał wejść na barkę. Czy mieliśmy uciekać przed tymi przeklętymi mrówkami, jak tylko się pokazały?

Holroyd nic nie odpowiedział. Przypomniał sobie zorganizowany atak tych drobnych czarnych stworzeń wyłaniających się z zalanych słońcem szpar w deskach pokładu.

— Jego obowiązkiem było tam pójść — dowodził Gerilleau. — Umarł pełniąc swoja powinność. Jakiż miał powód do skarg? Zamordowany! Ależ ten biedak był zupełnie, jakże to?… pomylony. Nie był już przy zdrowych zmysłach. To trucizna tak nań podziałała… Hm!

Nastąpiło długie milczenie.

— Trzeba zatopić to czółno… spalić!

— A co potem?

Pytanie to rozgniewało Gerilleau. Wzruszył ramionami i wyrzucił przed siebie ręce. — Cóż można na to poradzić? — głos jego zadźwięczał gniewnym dyszkantem. — W każdym razie — dodał mściwie — mrówki z tej barki zginą! Spalę je żywcem!

Holroyd nie miał chęci do rozmowy. Dalekie pohukiwania wyjców wypełniały noc złowieszczymi odgłosami, a kiedy kanonierka przybliżyła się do czarnych, tajemniczych ławic — rozległo się przygnębiające rechotanie żab.

— Cóż można na to poradzić? — powtórzył kapitan po dłuższej przerwie i nagle w przypływie energii postanowił natychmiast spalić „Santa Rosę” bez dalszego gadania. Cała załoga była zachwycona tą decyzją. Wszyscy prześcigali się w gorliwości: przecięto linę, spuszczono szalupę i poczęto rzucać do barki pęki kłaków nasyconych naftą. Niebawem rozległy się trzaski i ogień buchnął wesołym płomieniem pośród bezmiaru tropikalnej nocy. Holroyd patrzył na żółte języki ognia walczące z ciemnością i na blade błyskawice oświetlające szczyty leśnych drzew.

Mulat poruszony aż do głębi rozwinął swe lingwistyczne umiejętności.

— ”Santa” robić trak, trak! huhaha! — krzyknął i zarżał donośnym śmiechem.

Holroyd tymczasem myślał o stworzeniach na krytej barce, o stworzeniach posiadających oczy i mózgi.

Cała ta sprawa wydawała mu się nieprawdopodobna, pomylona i błędna, ale — co robić? Zagadnienie to stało się bardziej jeszcze palące następnego dnia, kiedy kanonierka zawinęła wreszcie do Badamy.

Okolica — z krytymi zeschłym listowiem domami i oborami, z młynem do mielenia trzciny cukrowej spowitym pnącą się roślinnością, z małą zatoczką otoczoną krzewami i trzciną — drzemała sobie spokojnie w porannym upale. Nie widać było ani śladu człowieka, zaś mrówki — za małe były, aby można było wypatrzeć je z tej odległości.

— Cała ludność zwiała — oświadczył Gerilleau — ale weźmy się do roboty. Puść pan syrenę, niech gwiżdże! — I Holroyd puścił w ruch syrenę.

Tymczasem kapitana ogarnęły najgorszego rodzaju wątpliwości.

— Możemy robić tylko jedno — powiedział wreszcie.

— Cóż takiego? — zapytał Holroyd.

— Nawoływać i gwizdać dalej. Tak też i uczynili.

Gerilleau chodził po pokładzie i gestykulował. Widać było, że myśli tłoczą mu się w głowie. Z warg jego wyrywały się nie powiązane słowa. Zdawał się wygłaszać mowę przed jakimś urojonym trybunałem hiszpańskim czy portugalskim. Wprawniejsze obecnie ucho Holroyda pochwyciło jakieś uwagi na temat amunicji. Nagle kapitan zaczął wypowiadać swoje wątpliwości po angielsku.

— Mój drogi Holroydzie… — powiedział i urwał. — Co można w ogóle na to poradzić?…

Wsiedli do szalupy, zabrali lornetki i pojechali zbadać rzecz na miejscu. Ujrzeli wielkie mrówki, które najspokojniej przyglądały im się z prymitywnej przystani w zatoce. Gerilleau strzelił do nich kilkakrotnie z pistoletu — bezskutecznie. Holroydowi zdawało się, że odróżnia szczególnego kształtu rowy biegmące od domu do domu; niewątpliwe dzieło owadów władających obecnie ludzkimi siedzibami. Podróżni minęli zatokę i ujrzeli z daleka szkielet ludzki z przepaską na biodrach, szkielet gładki, czysty, błyszczący. Zatrzymali się chwilę patrząc uważnie.

— Odpowiadam przecież za życie wszystkich tych ludzi — powiedział nagle Gerilleau.

Holroyd odwrócił się i popatrzył na kapitana. Dopiero po chwili zrozumiał, że ten miał na myśli załogę kanonierki.

— Posłać oddział na ląd? To niemożliwe… niemożliwe… Zatrują się, zaczną puchnąć, wymyślać mi… i umierać. To absolutnie niemożliwe! Jeżeli mamy lądować, muszę wylądować sam, sam, w grubych butach i nie dbając o życie. Może mi się uda. Albo… nie lądować. Nie wiem. Nie wiem…

Holroyd pomyślał, że kapitan jednak chyba wie…— Ale nie rzekł słowa.

— Całą tę aferę — powiedział nagle Gerilleau — przedsięwzięto tylko po to, żeby mnie ośmieszyć.

Opłynęli brzeg przyglądając się białemu szkieletowi ze wszystkich stron, po czym wrócili na statek.

Niezdecydowanie Gerilleau wzrastało z minuty na minutę. Puszczono parę i po południu kanonierka popłynęła w górę rzeki, jak gdyby chciała kogoś o coś zapytać. O zachodzie powróciła i zarzuciła kotwicę w tym samym miejscu. Nadeszła wściekła burza, a po niej noc rozkosznie chłodna i cicha. Wszyscy spali na pokładzie. Wszyscy prócz Gerilleau, który przewracał się i mamrotał.

O świcie obudził Holroyda.

— Boże! Co się stało?

— Zdecydowałem się — powiedział kapitan.

— Co?… lądować? — zapytał Holroyd zrywając się radośnie.

— Nie — odrzekł kapitan z nagłą rezerwą. — Zdecydowałem się… — powtórzył, a Holroyd nie mógł powstrzymać gestu zniecierpliwienia.

— Że… tak! — powiedział nareszcie kapitan. — Będę strzelał z wielkiej armaty!

Tak też uczynił. Bóg raczy wiedzieć, co myślały sobie o tym mrówki, ale uczynił, jak mówił. Dwa razy zakomenderował: „Ognia!”, z wielką powagą i namaszczeniem. Załoga zatkała sobie uszy watą. Wszystko wyglądało bardzo uroczyście, tylko od pierwszego wystrzału zawalił się stary młyn, a od drugiego — opuszczony skład za przystanią rozpadł się w kawałki. Wtedy Gerilleau przyszedł do nieuniknionego wniosku:

— To na nic! — powiedział Holroydowi. — Zupełnie na nic. Nie ma co tu robić. Nic się tu nie poradzi! Trzeba wracać po instrukcje. Zrobi się z tego wszystkiego diabelny gwałt z powodu amunicji, ale to diabelny! Nie ma pan nawet pojęcia! — Stał przez chwilę patrząc przed siebie w rozterce. — Ale cóż innego można było zrobić? — zawołał.

Po południu kanonierka popłynęła z prądem, a wieczorem oddział marynarzy pochował ciało porucznika przy brzegu, w miejscu dokąd jeszcze nie dotarły mrówki.


Całą tę historię usłyszałem częściowo od Holroyda przed trzema tygodniami. Nowy gatunek mrówek całkowicie zaprzątał mu głowę. Powrócił on do Anglii z ideą, że należy „przestrzec ludzi, nim będzie za późno”. Twierdził, że mrówki poczynają zagrażać Gujanie, która znajduje się nie więcej niż o tysiąc mil od terenu ich obecnej działalności, i że Ministerium Kolonii powinno zająć się tą sprawą. Powtarzał namiętnie:

— To są mrówki obdarzone inteligencją! Zrozumcie, co to znaczy!

Istotnie plaga przybierała na sile i rząd brazylijski postąpił rozsądnie wyznaczając nagrodę w kwocie pięciuset franków za niezawodną metodę zwalczania tej klęski. Pewne jest bowiem, że mrówki pojawiły się po raz pierwszy na wzgórzach w pobliżu Badamy i w ciągu trzech lat dokonały niesłychanych podbojów. Całe południowe pobrzeże rzeki Batemo ciągnące się na przestrzeni sześćdziesięciu mil znalazło się w ich wyłącznym władaniu. Usunęły wszystkich ludzi, zajęły plantacje i osady, napadły wreszcie i owładnęły jednym ze statków. Powiadają też, że w niepojęty sposób przekroczyły odnogę Capuarany i posunęły się sporo mil z biegiem Amazonki. Trochę to jednak wątpliwe, czy są rzeczywiście rozumniejsze i połączone w doskonalsze społeczeństwa niż znane nam dotychczas gatunki mrówek. Pewne jest tylko, że nie żyją rozproszone gromadami, lecz zorganizowały się i stworzyły jeden naród. Ich specyficzną i istotną wyższość stanowi sposób, w jaki posługują się jadem wobec wroga. Trucizna ich jest, zdaje się, pokrewna jadowi węży i bardzo prawdopodobne, że owe mrówki wyrabiają ją sztucznie i że większe osobniki podczas ataków na ludzi noszą jad przy sobie w formie kłujących kryształków.

Niezmiernie jednak trudno jest podać szczegółowe informacje o tych nowych pretendentach do władania kulą ziemską. Żaden z naocznych świadków ich działalności — poza Holroydem — nie uszedł z życiem. W rejonie górnej Amazonki krążą najdziwaczniejsze legendy o zdolnościach i sprawności owych mrówek. W miarę rozszerzania się plagi mrówek rosną one za sprawą opanowanej przez strach wyobraźni ludzkiej. Wierzę — jeżeli o mnie chodzi — że dziwne stworzonka umieją używać narzędzi, ognia i metali z wprawą zawodowych mechaników przerastającą nasze dotychczasowe o nich pojęcia — bo jednakże nie znamy możliwości tych Saübas, które, na przykład, w 1841 roku w pobliżu Rio de Janeiro przebiły tunel pod Parahiba, ciągnący się na przestrzeni większej od szerokości Tamizy pod Londynem. Działają one w myśl opracowanych i dokładnych metod, które są analogiczne do metod ludzkich. Dotychczas dążą nieustannie do zagarnięcia wielkich terenów zabijając ludzi lub zmuszając ich do ucieczki. Rozmnażają się z ogromną szybkością i Holroyd jest nieodparcie przekonany, że mrówki owe wytępią całkowicie ludzi na przestrzeni całej Ameryki Południowej.

Ale czemużby miały poprzestać na Ameryce Południowej?

Jak dotąd, rozszerzają tam swe podboje. Około 1911 roku mniej więcej, jeżeli będą się posuwały z dotychczasową szybkością, opanują linię kolejową Capuarany i zwrócą na siebie uwagę europejskich kapitalistów.

Około 1920 roku opanują połowę dorzecza Amazonki. Twierdzę, że w 1950, a najpóźniej w 1960 roku odkryją Europę,



Kryształowe jajko


Mniej więcej przed rokiem przy ulicy Seven Dials znajdował się mały, obskurny sklepik, nad którym widniał zniszczony przez słońce i deszcze napis: „C. Cave — Naturalista i antykwariusz”. Zawartość witryny sklepowej była niezwykle urozmaicona. Leżały tam kły słoniowe i zdekompletowane szachy, paciorki i przeróżna broń, pudełko ze szklanymi oczami, dwie tygrysie czaszki i jedna ludzka, kilka wypchanych i nadjedzonych przez mole małp (jedna z nich trzymała lampę), staroświecka szafka, jajko strusie popstrzone przez muchy, kilka wędek i niesłychanie brudne puste akwarium. A w czasie kiedy się ta opowieść zaczyna, leżał tam także kawał cudnie wypolerowanego kryształu w kształcie jajka.

Przed witryną stanęło właśnie dwóch mężczyzn — : długi, chudy ksiądz i młodzieniec z czarną brodą o ponurym wyglądzie i w zniszczonym ubraniu. Mówił coś gestykulując gwałtownie i zdawał się namawiać gorąco towarzyszącego mu księdza do kupna kryształu.

Kiedy tak stali, w sklepie pojawił się pan Cave żując chleb z masłem. Zobaczywszy dwóch mężczyzn i przedmiot ich uwagi, zmieszał się. Spojrzał podejrzliwie przez ramię i cicho zamknął za sobą drzwi. Był to mały człowieczek o bladej twarzy i dziwnych wodnistoniebieskich oczach. Miał brudnoszare włosy, nosił obszarpany, granatowy tużurek, staroświecki cylinder i przydeptane pluszowe pantofle. Przyglądał się bacznie rozmawiającym mężczyznom. Ksiądz sięgnął do kieszeni, zbadał zawartość swego portfela i ukazał zęby w miłym uśmiechu. Pan Cave wydawał się bardzo przygnębiony, gdy weszli do sklepu.

Ksiądz bez większych ceremonii zapytał o cenę kryształowego jajka. Pan Cave zerknął nerwowo w stronę drzwi prowadzących do jego prywatnej bawialni i powiedział: — Pięć funtów.

Ksiądz zaprotestował przeciwko tej wygórowanej cenie, zwracając się zarówno do pana Cave, jak i do swego towarzysza. Cena istotnie była o wiele wyższa od tej, którą niegdyś ustalił pan Cave. Zaczęli się więc targować. Cave podszedł do drzwi sklepowych i otworzył je na oścież.

— Moja cena jest pięć funtów — powtórzył stanowczo, jakby chcąc uniknąć nużącej i jałowej dyskusji.

Kiedy to mówił, w oszklonej części drzwi prowadzących do bawialni ukazała się górna część twarzy kobiecej zwróconej z ciekawością w stronę klientów.

— Moja cena jest pięć funtów — powtórzył pan Cave z drżeniem w głosie.

Smagły młodzieniec przyglądał się surowo panu Cave nie biorąc udziału w dyskusji. Nagle powiedział:

— Daj mu pięć funtów.

Ksiądz spojrzał na towarzysza chcąc się przekonać, czy mówi poważnie, a kiedy zwrócił wzrok znów na pana Cave, ujrzał, że twarz kupca zbladła jak płótno.

— To jest kawał grosza — rzekł ksiądz i sięgnąwszy do kieszeni zaczął liczyć swe kapitały.

A że miał trochę więcej niż półtora funta, zwrócił się do swego towarzysza, z którym najwidoczniej łączyła go wielka zażyłość. To pozwoliło panu Cave zebrać myśli i w chwilę potem wyjaśnić gorączkowo, że ów kryształ właściwie nie jest do sprzedania. Dwaj klienci wyrazili, oczywiście, zdumienie, że nie pomyślał o tym, nim się zaczęli targować. Pan Cave zmieszał się i zaczął wykręcać mówiąc, iż nie może w ciągu tego popołudnia sprzedać kryształu, gdyż ma się poń zgłosić pewien klient, który oglądał kryształ poprzednio. Dwaj klienci, uważając te słowa za wybieg dla podbicia ceny. udali, że chcą wyjść ze sklepu. W tejże chwili jednak otworzyły się drzwi prowadzące do bawialni i ukazała się zebranym właścicielka ciemnych włosów i małych oczu.

Była to z gruba ciosana, korpulentna kobieta, młodsza i o wiele szersza od pana Cave. Stąpała ciężko, a twarz jej płonęła.

— Ten kryształ jest do sprzedania — powiedziała — a pięć funtów jest ceną dostateczną. Nie rozumiem, co się z tobą dzieje, Cave, że nie chcesz się porozumieć z panami.

Cave, bardzo zmieszany jej nagłym pojawieniem się, rzucił żonie gniewne spojrzenie sponad okularów i niezbyt pewnym tonem zaproponował, aby pozwoliła mu załatwiać interesy zgodnie z jego wolą. Zaczęła się kłótnia. Dwaj klienci przyglądali się tej scenie z ciekawością i pewnym rozbawieniem, podżegając w stosownych chwilach panią Cave. Pan Cave uparcie obstawał przy swojej mglistej i nieprawdopodobnej historii o poprzednim kliencie, a jego podniecenie stawało się niemal bolesne. Opierał się jednak z nie słabnącą energią. Dopiero ów młody Azjata położył kres tej szczególnej sprzeczce. Zaproponował, że zgłosi się wraz z przyjacielem za dwa dni, ażeby pozostawić jak najwięcej szans wspomnianemu poprzednikowi.

— I uprzedzamy — dodał duchowny — że pięć funtów! Ani grosza więcej!

Pani Cave poczęła usprawiedliwiać męża tłumacząc, że jest „trochę pomylony”. Kiedy dwaj klienci odeszli, małżeństwo rozpoczęło zażartą wymianę zdań na temat całego zajścia.

Pani Cave wsiadła na męża. Biedaczysko drżąc cały ze wzruszenia, plącząc się w swoich historiach twierdził, z jednej strony, że ma innego klienta na oku, z drugiej zaś — że kryształ wart jest uczciwie dziesięć gwinei.

— Więc dlaczego zażądałeś tylko pięciu funtów? — zapytała żona.

— Pozwól mi nareszcie załatwiać sprawy po swojemu — odrzekł z gniewem mąż.

Pan Cave mieszkał z żoną, pasierbem i pasierbicą. Tegoż wieczora przy kolacji poruszono znów sprawę sprzedaży kryształowego jajka. Nikt z rodziny nie żywił przesadnych nadziei co do zdolności handlowych pana Cave, ale to, co się dziś zdarzyło, poczytano mu za niewybaczalne szaleństwo.

— Sądzę, że on w ogóle nie ma zamiaru sprzedać tego kryształu — powiedział pasierb, osiemnastoletni długonogi drągal.

— Ale pięć funtów! — odrzekła pasierbica, zasobna w rozsądek osoba lat dwudziestu sześciu.

Pan Cave bronił się słabo. Bąkał zaledwie mętne zapewnienia, że sam zna się dobrze na interesach. Kazano mu zresztą wkrótce oderwać się od nie dojedzonej kolacji i zamknąć sklep na noc. Poszedł więc z płonącymi uszami, a łzy rozdrażnienia zamgliły mu okulary. „I po cóż było kłaść kryształ w oknie? Wariat jestem!”

Myśl ta prześladowała go nieustannie. Zdawało mu się, że nie potrafi znaleźć sposobu, aby uniknąć sprzedaży.

Po kolacji pasierb i pasierbica wyszli docinając sobie wzajemnie, a żona udała się do sypialni, aby rozważać nad wartością handlową kryształu posilając się przy tym odrobiną ponczu. Pan Cave został w sklepie i zajął się ostentacyjnie układaniem malowniczych skał w akwarium dla złotych rybek. W rzeczywistości chodziło mu o coś innego, co zostanie niebawem wyjaśnione w dalszej części opowiadania.

Nazajutrz pani Cave spostrzegła, że jajko „wyjęte z witryny i że leży ono obecnie za kilkoma mało ważnymi książkami o rybołówstwie. Położyła więc je na powrót w widocznym miejscu. Nie udało się jej jednak przeprowadzić obszerniejszej dyskusji na ten temat, gdyż silny ból głowy zniechęcił ją do dalszych rozważań. I Cave był również bardzo niezadowolony. Dzień upłynął nieprzyjemnie, pan Cave zaś był bardziej niż zazwyczaj roztargniony, a przy tym niezmiernie rozdrażniony. Po południu, kiedy jego żona ucięła sobie zwykłą drzemkę, znowu zabrał jajko z witryny.

Nazajutrz musiał dostarczyć do jednego z prosektoriów szpitalnych psa morskiego, który potrzebny był do sekcji. Gdy wyszedł z domu, myśli pani Cave pobiegły znowu ku kryształowej kuli oraz sposobom odstąpienia jej w zamian za upatrzone pięć funtów. Przewidywała już kilka zachwycających sprawunków, między innymi zieloną jedwabną suknię, i przemyśliwała o wycieczce do Richmond, kiedy dzwonek przy drzwiach wejściowych wywołał ją do sklepu. Klientem był asystent z uniwersytetu, który przyszedł z wymówkami za niedostarczenie w określonym terminie pewnych żab do laboratorium. Pani Cave ze swej strony nie popierała tego rodzaju mężowskich interesów. Młodzieniec, który mówił z początku podniesionym głosem, stał się w końcu grzeczniejszy i wycofał się po krótkiej wymianie słów.

Pani Cave skierowała oczywiście wzrok w stronę okna, widok kryształu bowiem umacniał ją w nadziejach na pięć funtów i na spełnienie marzeń. Jakież było jej zdumienie, gdy się okazało, że kryształ znikł.

Podeszła do szafy, za którą znalazła kryształ poprzedniego dnia. Nie było go tam; zaczęła więc natychmiast skwapliwie szukać go po całym sklepie.

Kiedy pan Cave po załatwieniu sprawy powrócił z psem morskim mniej więcej przed drugą po południu, znalazł sklep przewrócony do góry nogami. Żona, zrozpaczona, klęczała za ladą sklepową i grzebała w utensyliach służących do wypychania zwierząt. Twarz jej, rozpalona i gniewna, wyłoniła się zza kontuaru, kiedy odgłos dzwonka oznajmił przybycie męża. Natychmiast poczęła go oskarżać, że ukrył.

— Co ukryłem? — zapytał pan Cave.

— Kryształ!

Wtedy pan Cave, jakoby ogromnie zdziwiony, rzucił się do okna.

— Nie ma go tam?! — zawołał. — Wielki Boże! Gdzież się mógł podziać?!

Właśnie wszedł do sklepu pasierb pana Cave i począł kląć bez litości. Był on praktykantem w pobliskim drugorzędnym składzie mebli, ale stołował się w domu. Rozzłościł się oczywiście, że obiad jeszcze nie gotów.

Ale kiedy usłyszał, że zginął kryształ, zapomniał o posiłku i przeniósł gniew z matki na ojczyma. Z miejsca oczywiście pomyślał, że to ojczym cichaczem „zwędził” jajko. Ale pan Cave energicznie zaprzeczył, jakoby cokolwiek wiedział na ten temat. Zarzekał się i przysięgał, a w końcu sam zaczął oskarżać żonę, a potem pasierba, że przywłaszczyli sobie kryształ chcąc go sprzedać na własną rękę. Rozpoczęła się szczególnie cierpka i burzliwa kłótnia. W rezultacie pani Cave dostała ataku histerii, a pasierb spóźnił się o pół godziny do swego składu mebli. Pan Cave znalazł w sklepie ucieczkę przed nadmiernymi wzruszeniami swojej żony.

Wieczorem pod przewodnictwem pasierbicy rozważyło się rzecz całą z mniejszą złością, a bardziej krytycznie. Kolacja minęła w napięciu i zakończyła się przykrą sceną. Pan Cave stracił wreszcie cierpliwość i wyszedł trzaskając gwałtownie drzwiami. Pozostali swobodnie wymienili wówczas zdania o głowie rodziny, korzystając z jej nieobecności, a potem przetrząsnęli dom od piwnic do strychu w nadziei, że wyjaśnią sprawę kryształu.

Nazajutrz zgłosili się owi dwaj klienci. Powitała ich pani Cave cała we łzach. Miało to świadczyć o tym, że nikt nie jest w stanie pojąć, co ona musiała wycierpieć w rozmaitych okresach małżeńskiego pożycia z panem Cave. Opowiedziała przy tym dokładnie o zniknięciu kryształowego jajka. Duchowny i Azjata uśmiechnęli się milcząco do siebie, uznali, że wszystko to jest bardzo niezwykłe, i skierowali się do wyjścia. Wówczas pani Cave okazała gotowość opowiedzenia im w całości historii swego życia. Nie tracąc jeszcze nadziei zapytała duchownego o adres, by móc natychmiast zawiadomić klientów, jeżeliby udało się jej wydobyć coś z męża. Podano jej dokładny adres, ale najwidoczniej gdzieś się potem zagubił, a pani Cave za nic nie mogła go sobie przypomnieć.

Wieczorem tego dnia rodzina Cave’ów miała już dość tej całej sprawy, więc pan Cave, który był poza domem całe popołudnie, jadł kolację w ponurym odosobnieniu kontrastującym żywo z namiętnymi kłótniami wczorajszego dnia. Jeszcze przez pewien czas potem stosunki rodzinne były napięte, lecz ani kryształ, ani klienci więcej się nie pojawili.

Teraz jednak musimy powiedzieć całą prawdę: pan Cave kłamał. Wiedział doskonale, gdzie się kryształ znajduje. Był on mianowicie w mieszkaniu Jakuba Wace, asystenta szpitala Św. Katarzyny, przy ulicy Westbourne. Leżał tam w kredensie, owinięty w czarny welwet, koło flaszki amerykańskiej whisky. Właśnie od pana Wace pochodzą szczegóły, na których osnute jest niniejsze opowiadanie.

Cave schował jajko do pudła, w którym spoczywał pies morski, zaniósł je do szpitala i poprosił młodego uczonego o przechowanie kryształu. Pan Wace był z początku nastrojony nieco podejrzliwie. Znajomość jego z panem Cave była zresztą znajomością szczególnej natury. Uczony żywił niezwykłe zamiłowanie do dziwaków, toteż kilkakrotnie zapraszał do siebie starego naturalistę na fajkę i kieliszek. Przysłuchiwał się jego zabawnym poglądom na życie w ogóle, a na własną żonę w szczególności. Pan Wace widywał czasem panią Cave, gdy nie zastawał jej męża w domu. Wiedział, że biedny Cave podlega nieustannej kontroli, i rozważywszy rzecz gruntownie postanowił udzielić schronienia kryształowi. Cave obiecał wytłumaczyć potem asystentowi powody, dla których tak ogromnie przywiązany jest do tego przedmiotu. Dał wyraźnie do zrozumienia, że dzięki temu miewa wizje. I tegoż samego wieczora opowiedział uczonemu o wszystkim.

Była to skomplikowana historia. Antykwariusz nabył kryształ wraz z mnóstwem drobiazgów na licytacji u innego handlarza starożytności i nie zdając sobie sprawy z wartości przedmiotu oznaczył nań cenę dziesięciu szylingów. Przez kilka miesięcy nie udało mu się go sprzedać nikomu, więc już chciał obniżyć cenę, gdy nagle uczynił szczególne odkrycie…

W tym czasie czuł się bardzo chory. Zdawał sobie sprawę na podstawie długoletnich obserwacji, że coraz bardziej podupada na zdrowiu. Żona i pasierbowie maltretowali go i lekceważyli, co wprawiało biedaka w prawdziwą rozpacz. Pani Cave była próżną, narwaną, nieczułą kobietą objawiającą coraz większą skłonność do napojów wyskokowych; pasierbica — istotą pospolitą i pełną fum; pasierb darzył ojczyma gwałtowną nienawiścią i nie omijał sposobności, aby mu ją okazać. Cały ciężar prowadzenia sklepu spoczywał tylko na nim (pan Wace przypuszczał, że biedny Cave w pewnych przejściowych okresach nie stroni od kieliszka). Był to człowiek wychowany w dobrobycie, wykształcony. Przez całe tygodnie cierpiał z powodu melancholii i bezsenności. Nie chcąc przeszkadzać rodzinie wymykał się w takich chwilach z małżeńskiego łoża i zwykł chodzić po mieszkaniu. i pewnej nocy w końcu sierpnia, o trzeciej nad ranem., szczęśliwy przypadek pognał go do sklepu.

W ciasnym i brudnym pomieszczeniu panowały nieprzeniknione ciemności z wyjątkiem jednego tylko miejsca, gdzie żarzyło się jakieś dziwne światło. Podszedłszy bliżej pan Cave dostrzegł, że jest to kryształowe jajko leżące w rogu lady sklepowej blisko okna. Wąski promień światła sączył się przez szparę w okiennicy, padał na kulę i wypełniał jakby cale jej wnętrze.

Panu Cave przyszło na myśl, że zjawisko to pozostaje w sprzeczności z prawami optyki, których niegdyś, za młodych lat, uczył się w szkole. Wiedział, że promień może się załamać w krysztale i skoncentrować w jego ognisku, ale ta rozlewność światła kłóciła się jaskrawo z jego wiedzą o fizyce. Podszedł więc blisko, zajrzał do wnętrza jajka w chwilowym przypływie naukowej pasji, która ongiś pokierowała nim w wyborze zawodu. Zdumiał się zobaczywszy, że światło nie było stałe, lecz drgało i wirowało wewnątrz jajka, jakby to była pusta kula napełniona jakąś fosforyzującą parą. Zaskoczony tym zjawiskiem usunął jajko ze sfery świetlnej i zaniósł do najciemniejszego kąta sklepu. Błyszczało tam jeszcze przez jakieś cztery, pięć minut, potem ciemniało z wolna i zgasło. Kiedy umieścił je w wąskiej smudze promienia, poczęło natychmiast świecić na powrót.

W tym wypadku pan Wace miał możność przekonać się o prawdziwości słów pana Cave. Sam kładł wielokrotnie kryształ w promieniu światła (o średnicy nie przekraczającej jednego milimetra) i w zupełnej ciemności, na podłożu z czarnego welwetu, kryształ niewątpliwie słabo fosforyzował. Blask jego posiadał szczególne własności i był niejednakowo widoczny dla wszystkich oczu. Pan Harbinger, na przykład, którego nazwisko jest znane czytelnikom pism naukowych w związku z Instytutem Pasteura, nie był w stanie ujrzeć zgoła żadnego światła. Możliwości pana Wace w tym kierunku były mniejsze niż antykwariusza. Zresztą zdolność widzenia pana Cave nie była zawsze jednakowa, bowiem im bardziej cierpiał z powodu zmęczenia i bezsenności, tym żywsza i wyraźniejsza była jego wizja.

Od początku światło kryształu wywierało na pana Cave szczególny urok. To, że nie opowiedział dotychczas nikomu o swoich niezwykłych obserwacjach, świadczyło wymowniej o jego osamotnieniu niż cały tom patetycznej pisaniny. Żył dotychczas w atmosferze tak drobiazgowych prześladowań, że gdyby ktokolwiek dowiedział się o tej jego radości, niechybnie by mu ją odjęto. Starzec zauważył, że kiedy nadchodził świt albo zwiększało się światło w pokoju, kryształ tracił od razu swoje właściwości. I nie mógł już pan Cave niczego w nim dojrzeć, chyba w nocy, w ciemnym kącie sklepu.

Przyszło mu kiedyś na myśl, aby użyć czarnego welwetu, na którym umieszczał kolekcję minerałów. Zarzuciwszy go na głowę i ręce mógł teraz nawet w dzień obserwować drgające światło wewnątrz kryształu. Przedsięwziął wszelkie środki ostrożności, aby go żona nie przyłapała, i oddawał się swoim obserwacjom tylko po południu, kiedy pani Cave spała na górze, a czynił to skrycie, we wnęce pod kontuarem. Pewnego dnia kręcąc jajko w ręku dojrzał coś nowego. Mignęło to jak błyskawica, pan Cave odniósł jednak wrażenie, jakby otwarł się przed nim widok na odległy, wielki i dziwny kraj. Obracając kryształ dalej, właśnie kiedy światło poczęło już przygasać, ujrzał nagle to samo po raz drugi.

Zupełnie zbędne byłoby podawanie wszystkich etapów odkrycia pana Cave. Wystarczy stwierdzenie, że kryształ nachylony pod kątem 137° do promienia świetlnego ukazywał jasny i trwały obraz oddalonego i osobliwego kraju. Nie miało to nic wspólnego z marzeniem sennym. Obraz wydawał się być jak najbardziej realny, a im lepsze było oświetlenie, tym stawał się rzeczywistszy i trwalszy. Był to wizerunek ruchomy, to znaczy — pewne przedmioty poruszały się w nim powoli i w określony sposób jak przedmioty normalne, a zależnie od zmiany kierunku światła i pola widzenia zmieniał się też i obraz. Przypominało to obraz oglądany przez owalną szybę, zmieniając zaś położenie szyby można było oglądać go z różnych stron.

Relacje pana Cave, jak mnie zapewniał asystent Wace, były bardzo szczegółowe i całkowicie pozbawione zabarwienia emocjonalnego, jakie charakteryzuje zazwyczaj halucynacje. Musimy jednak zaznaczyć, że wszelkie usiłowania pana Wace, aby dojrzeć coś podobnego w opalizującym wnętrzu kryształu — spełzały na niczym. Wrażenia obu patrzących różniły się wielce pod względem intensywności i można było też stwierdzić, że to, co było wyraźnym obrazem dla Cave’a, przedstawiało się panu Wace w formie mglistych plam.

Krajobraz, który widział pan Cave, był zawsze rozległą równiną. Zdawało mu się, że ogląda ją ze znacznej wysokości, jakby z wieży czy z masztu. Na wschodzie i na zachodzie, w znacznej odległości, ograniczały dolinę czerwone skały przypominające antykwariuszowi jakieś dawno widziane obrazy, ale jakie mianowicie — nie mógł pan Wace stwierdzić. Góry owe ciągnęły się z południa na północ — mógł nawet określić ich kierunek według gwiazd, które były tam widoczne w nocy — ledwo dostrzegalne i nikłe w nieograniczonej perspektywie i mgle oddalenia. Pan Cave widział zbocza gór od wschodniej strony, a że oglądał je w świetle dnia, dostrzegł nagle bujające w powietrzu postacie, czarne na tle słońca, blade zaś w cieniu. Cave wziął je za ptaki. Dostrzegł też rząd budynków ciągnący się hen, daleko. Patrzył na nie z góry i im bliżej były mętnej i mglistej krawędzi obrazu, tym bardziej mu się wydawały niewyraźne. Widać też było drzewa dziwnego kształtu i barwy: ciemną, mszystą zieleń i przecudną szarość wzdłuż szerokiego i połyskującego kanału. Coś wielkiego i cudnie barwnego przemknęło poprzez obraz. Z początku Cave miewał wizje trwające chwilę, moment jeden. Ręce mu drżały, głowa poruszała się z łapczywą chciwością. A obraz pojawiał się i znikał, mglisty, niewyraźny. Niezmiernie trudno było z początku odszukać pole widzenia, gdy się straciło właściwy kierunek.

Następny jasny obraz oglądał dopiero w tydzień po pierwszym. Przerwa nie przyniosła nic nowego prócz nużących przebłysków i pożytecznego doświadczenia. Tym razem ujrzał dolinę.

Obraz różnił się od poprzedniego, ale pan Cave żywił szczególne przeświadczenie, które w zupełności potwierdziły następne obserwacje, że ogląda dziwny ten świat z tego samego miejsca, patrząc tylko w innym kierunku. W dalszej perspektywie ujrzał fasadę wielkiego budynku, którego dach poprzednio oglądał. Rozpoznał wkrótce także i dach.

Fasada domu była ozdobiona tarasem wielkich rozmiarów i niezwykłej długości. Na środku tarasu wznosił się ogromny, ale smukły maszt, na którym błyszczały jakieś drobne przedmioty odbijające promienie chylącego się ku zachodowi słońca. Znaczenie tych przedmiotów wyjaśniło się dopiero później, gdy Cave opisał całą tę scenę panu Wace. Taras otaczała gęstwa przebogatej i wspaniałej roślinności, a dalej zieleniała rozległa łąka, na której spoczywały jakieś niezdarne stworzenia, podobne do chrząszczy, tylko o wiele większe. Jeszcze dalej biegł ozdobny gościniec wykładany różowym kamieniem, a z drugiej strony, zarośnięta czerwonymi szuwarami, równolegle do dalekich gór błyszczała gładka tafla wody. W powietrzu bujały stada ptaków zataczając wspaniałe łuki, a wzdłuż rzeki wznosił się rząd okazałych budynków o połyskliwych płaskorzeźbach i ozdobach z metalu. Otaczał je las drzew podobnych do mchów i porostów. Nagle coś zatrzepotało kilkakrotnie w polu widzenia niczym drogocenny wachlarz albo rozkołysane skrzydło i twarz albo raczej górna część twarzy o wielkich oczach pojawiła się jakby z drugiej strony kryształu. Cave wzdrygnął się. Był tak poruszony absolutną realnością tych oczu, że przechylił głowę, aby zajrzeć poza kryształ. Do tego stopnia pochłonięty był badaniem, że z największym zdziwieniem skonstatował, iż znajduje się w zimnym, mrocznym sklepie pełnym znanego zapachu metylu, zgnilizny i pleśni. Kiedy spojrzał znów, promienny kryształ zbladł i zgasł.

Takie były pierwsze najogólniejsze wrażenia pana Cave.

Opowiadanie jego jest proste i szczegółowe. Od chwili kiedy widok na dolinę rozbłysnął przed jego zdumionym wzrokiem, wyobraźnia starca była silnie pobudzona, a gdy począł rozpoznawać szczegóły obrazu, zachwyt jego wzrósł do granic namiętności. Załatwiał sprawy codzienne z roztargnieniem, nieprzytomnie; myślał bowiem tylko o chwili, kiedy będzie mógł powrócić do swych badań. W parę tygodni po pierwszym widzeniu tajemniczego świata pojawili się dwaj klienci, którzy naleganiem, swym wywołali w domu ową burzę, po której znikł tajemniczo kryształ, co zostało już opowiedziane.

Było to coś, do czego należało skradać się i podglądać, jak dziecko zagląda przez sztachety do niedostępnego ogrodu. Ale pan Wace, jako młody uczony, posiadał umysł przenikliwy i logiczny. Kiedy zobaczył jajko i usłyszał jego historię, mogąc się naocznie przekonać na zasadzie fosforescencji kryształu, że relacja pana Cave posiada pewne podstawy — postanowił zbadać rzecz całą systematycznie. Cave był bardzo niecierpliwy, bardzo spragniony czarodziejskich widoków, które ukazywały się jego oczom. Przychodził więc co wieczór i przesiadywał od wpół do jedenastej do wpół do dwunastej. Czasem, gdy pana Wace nie było w domu, zjawiał się też w ciągu dnia oraz w niedzielę po południu. Pan Wace ze swej strony poczynił liczne notatki i dzięki znajomości metod naukowych udało mu się ustalić zależność położenia obrazu od kierunku padania promienia świetlnego. Chowając kryształ do pudełka z prześwidrowanym otworem i zastępując skórzaną pokrywkę czarnym płótnem polepszył również warunki widzenia do tego stopnia, że można już było obserwować dolinę we wszystkich kierunkach równocześnie.

Po tych wyjaśnieniach możemy dać krótki opis widzianego przez kryształ świata. Wszystko co tu powiemy, pan Cave widział na własne oczy. Za każdym razem pan Cave niezmiennie spoglądał w kryształ i zdawał natychmiast sprawę z tego, co widzi, tymczasem zaś Wace, który, jako prawdziwy eksperymentator, znał sztukę pisania w ciemnościach, notował skwapliwie jego słowa. Kiedy kryształ gasł, układało się go we właściwej pozycji w pudełku i zapalało światło. Wówczas pan Wace wypytywał szczegółowo pana Cave o spostrzeżenia, celem wyjaśnienia wszelkich ciemnych punktów. Trudno doprawdy sobie wyobrazić mniej wizjonerski i bardziej rzeczowy eksperyment.

Uwaga pana Cave skierowała się przede wszystkim w stronę dziwnych, podobnych do ptaków stworzeń, które w tak wielkiej ilości widział uprzednio. Skorygował wkrótce swoje pierwsze wrażenia i osądził, że musi to być odmiana dziennych nietoperzy. A potem dowodził zabawnie, że to są chyba anioły. Głowy bowiem miały okrągłe i bardzo podobne do ludzkich. Oczy jednego z nich szczególnie go zdziwiły. Stworzenia te miały wielkie srebrzyste skrzydła, pokryte nie piórami, ale czymś na kształt łuski błyszczącej żywo jak u świeżo śniętej ryby, o podobnie tęczowych barwach.

Skrzydła te różniły się bardzo od skrzydeł ptaków czy nietoperzy; były rozpięte na łukowatych żebrach wychodzących promieniście z ciała. Przypominały najbardziej skrzydła motyla. Ciała tych stworzeń były drobne, a poniżej ust posiadały one kępki ruchomych macek. Trudno w to uwierzyć, wszystko jednak świadczyło za tym, że właśnie owe stworzenia wzniosły wielkie, podobne do ludzkich siedzib budynki.

Domy te wyróżniały się między innymi tym, że pozbawione były drzwi. Posiadały jedynie wielkie okrągłe okna otwierające się z łatwością. Przez nie to wchodziły i wychodziły owe stworzenia. Zawisały na swoich mackach, zwijały skrzydła, które stawały się podobne do prętów, i wskakiwały do środka. Żyły jeszcze w owym świecie tłumy istot o mniejszych skrzydłach, podobne do ważek i chrząszczy, a po trawnikach łaziły tu i ówdzie olbrzymie kolorowe żuki. Poza tym na gościńcach i tarasach widać było wielkogłowe stworzenia podobne do bezskrzydłych much, które skacząc krzątały się pracowicie na owych mackach.

Badaczy zaciekawiły także błyszczące przedmioty przymocowane do masztów wznoszących się z tarasu najbliższego budynku. Przyglądając się bacznie jednemu z masztów, pewnego szczególnie jasnego dnia pan Cave dostrzegł, że błyszczące przedmioty — to kryształy, zupełnie takie same jak ten, w który patrzył. Przyjrzawszy się dokładnie spostrzegł, że masztów było około dwudziestu, a na każdym tkwił kryształ.

Zdarzyło się, że któreś z owych latających stworzeń zatrzepotało się nad jednym z nich; złożyło skrzydła i uczepiwszy się masztu patrzyło uważnie w kryształ przez jakieś piętnaście minut. Cała seria obserwacji pod kierunkiem pana Wace upewniła obydwóch badaczy, że kryształ, w który patrzyli, znajdował się też i w owym wizyjnym świecie, umocowany na szczycie ostatniego masztu, i że pewnego razu jeden z mieszkańców tamtego świata spojrzał w twarz panu Cave, który w owej chwili również patrzył w kryształ.

Tyle o najważniejszych faktach tej niezwykłej historii. Jeżeli nie uznamy tego wszystkiego za dowcipny pomysł pana Wace, musimy dopuścić dwie hipotezy: albo kryształ pana Cave znajdował się naraz w dwóch rzeczywistościach i kiedy go się poruszało w jednej, zostawał mimo to nieruchomy w drugiej, co się wydaje absurdem, albo że pozostawał on w jakimś szczególnym związku z analogicznym kryształem innego świata na tej zasadzie, że co widział w jego wnętrzu jeden z obserwatorów Ziemi, było na podobnych zasadach widoczne w krysztale z tamtego świata i vice versa.

Jak dotychczas, trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób oba kryształy mogły wejść ze sobą w tak ścisły związek. Ale dzisiaj już skłonni jesteśmy wierzyć, że nie jest to rzeczą niemożliwą. Pogląd, że kryształy pozostają z sobą w ścisłym związku, był hipotezą pana Wace, a i mnie wydał się zupełnie prawdopodobny.

Ale cóż to był za świat? W tym względzie bogata inteligencja pana Wace wniosła w to zagadnienie nieco światła. Po zachodzie słońca niebo w tamtym świecie ściemniało się szybko — noc zresztą trwała tam niezmiernie krótko — i pokrywało się gwiazdami. Pan Cave rozpoznał Wielką Niedźwiedzicę, Plejady, Aldebarana i Syriusza, co świadczyło, że świat ów znajdować się musiał w systemie słonecznym, i to najwyżej w odległości kilkuset milionów mil od naszego globu. Dążąc po nitce do kłębka pan Wace skonstatował, że niebo w owym kraju jest ciemniejsze niż u nas, a Słońce wydaje się nieco mniejsze. Błyszczały tam dwa małe księżyce, podobne do naszego, tylko mniejsze i obdarzone nieco innymi właściwościami. Jeden z nich poruszał się tak szybko, że ruch jego dawał się z łatwością zauważyć. Księżyce owe nie znajdowały się nigdy wysoko na niebie, bladły, podnosząc się w górę, a to dlatego, że krążyły zbyt blisko swojej planety.

Wszystko to odpowiadało całkowicie — choć sam pan Cave nie zdawał sobie z tego sprawy — stanowi rzeczy na Marsie.

Wydawało się więcej niż prawdopodobne, że zaglądając do kryształu pan Cave istotnie widział Marsa i jego mieszkańców. I jeżeli rzeczywiście tak się rzecz miała, to owa gwiazda wieczorna lśniąca promiennie na niebie tamtego tajemniczego świata była niczym innym, jak tylko naszą Ziemią.

Przez pewien czas Marsjanie — gdyż to byli Marsjanie — nie wiedzieli, że pan Cave ich obserwuje. Kilkakrotnie któryś z nich zaglądał do kryształu, ale natychmiast odlatywał spiesznie do innego masztu, jak gdyby znajdował, że obraz jest niezadowalający. Pan Cave mógł obserwować obyczaje tego skrzydlatego ludu, a relacja jego, choć z natury rzeczy fragmentaryczna i niedokładna, jest niemniej bardzo ciekawa. Wyobraźcie sobie pojęcie, jakie o ludzkości będzie miał Marsjanin obserwujący — po dłuższym okresie przygotowawczym — Londyn z dzwonnicy kościoła Św. Marcina, najwyżej przez cztery minuty za każdym razem, bardzo przy tym wytężając wzrok. Pan Cave nie potrafił określić, czy Marsjanie skrzydlaci i ci, którzy skakali po drogach i tarasach, mogli w sposobnej chwili rozwinąć skrzydła i latać. Od czasu do czasu widywał pewne niezdarne dwunogie stworzenia przypominające małpy, białe i częściowo przezroczyste; pasły się pomiędzy drzewami przypominającymi porosty i uciekały dostrzegłszy któregoś z krągłogłowych Marsjan. Kiedyś jeden z nich pochwycił któreś z dwunogich stworzeń swymi mackami, ale w tejże chwili obraz się zatarł i pan Cave na próżno wytężał wzrok w ciemnościach. Innym razem jakiś wielki przedmiot podobny do ogromnego owada pojawił się na gościńcu posuwając się wzdłuż kanału z ogromną szybkością. Kiedy się przybliżył, pan Cave rozpoznał, że jest to maszyna z błyszczącego metalu o niezwykle skomplikowanej konstrukcji. Po chwili znikła mu ona z oczu.

Po pewnym czasie pan Wace postanowił zwrócić uwagę Marsjan. Kiedy więc znów pojawiły się w krysztale dziwne oczy jednego z nich, pan Cave krzyknął i aż podskoczył. Pochylili natychmiast kryształ w stronę światła i poczęli gestykulować w celu porozumienia się. Ale kiedy pan Cave znów zajrzał do kryształu, Marsjanina już nie było.

Wszystkie te obserwacje czynione były w październiku. Później Cave zaczął już nosić kryształ przy sobie. Czując, że podejrzenia rodziny w tym względzie mocno osłabły, o każdej porze dnia i nocy sycił się widokiem, który stał się najprawdziwszą i jedynie realną częścią jego życia.

W listopadzie w związku ze zbliżającymi się egzaminami, pan Wace ogromnie był zapracowany, trzeba więc było — acz z niechęcią — zawiesić seanse na jakiś tydzień. W rezultacie w ciągu dziesięciu czy jedenastu dni — nie przypomina sobie tego dokładnie — młody naukowiec ani razu nie widział się z panem Cave. A że zamierzał zająć się opracowaniem dotychczasowych badań, kiedy uporał się z najważniejszą robotą, udał się czym prędzej na ulicę Seven Dials. Na rogu, w sklepach szewca i handlarza ptaków, zauważył spuszczone żaluzje. Sklep zaś pana Cave był zamknięty.

Zastukał. Drzwi otworzył pasierb w czarnym ubraniu. Zawołał panią Cave, która nadeszła w taniej, ale sutej sukni żałobnej bardzo majestatycznego kroju. Bez wielkiego zdziwienia dowiedział się, że Cave zmarł i już jest po pogrzebie. Pani Cave miała łzy w oczach i ochrypły od płaczu głos. Właśnie wracała z cmentarza. Umysł jej był najwidoczniej zajęty myślą o przyszłości i szczegółami ceremoniału pogrzebowego, ale pan Wace zdołał jednak dowiedzieć się czegoś dokładniejszego o śmierci Cave’a. Znaleziono go martwego w sklepie pewnego wczesnego ranka, nazajutrz po ostatniej wizycie u pana Wace. W zaciśniętej ręce trzymał mocno kryształ.

— Twarz miał uśmiechniętą — opowiadała pani Cave — a czarny welwet leżał u jego stóp na podłodze. Nie żył już zapewne od jakichś pięciu, sześciu godzin.

Wszystko to bardzo poruszyło pana Wace, który począł sobie gorzko wyrzucać, że nie zwrócił dostatecznej uwagi na tak widoczne u starego swego przyjaciela objawy złego stanu zdrowia. Jednakże pierwszą jego myślą był kryształ. Poruszył tę sprawę w sposób zamaskowany i delikatny, gdyż znał chciwość pani Cave. Przygnębiła go ogromnie wiadomość, że kryształ został sprzedany.

Gdy tylko wniesiono ciało jej męża na górę, pani Cave postanowiła natychmiast napisać do duchownego, który ongiś zaofiarował pięć funtów za kryształ, ale po gwałtownych poszukiwaniach, w których brała też udział i córka, stwierdziły, że adres gdzieś zaginął. Ponieważ rodzina nie miała środków na pogrzeb według uświęconego tradycją ulicy Seven Dials ceremoniału, zwróciły się więc do pewnego zaprzyjaźnionego handlarza z ulicy Great Portland. Ten, oceniwszy z całą uprzejmością część towarów ze sklepu, wziął je do siebie w komis. Zabrał między innymi i kryształowe jajko. Pan Wace wypowiedziawszy, może nieco niedbale, kilka okolicznościowych słów pociechy popędził bezzwłocznie na ulicę Great Portland. Dowiedział się tam, że kryształ już sprzedano jakiemuś wysokiemu czarniawemu panu w szarym ubraniu. I na tym się kończą fakty dotyczące tej dziwnej a, według mnie, niezmiernie interesującej historii. Kupiec z ulicy Great Portland nie wiedział, kim jest wysoki pan w szarym ubraniu, ani też nie przyjrzał mu się dostatecznie, aby móc opisać dokładniej jego powierzchowność. Nie umiał też powiedzieć, w którą stronę udał się ów klient wyszedłszy ze sklepu. Pan Wace pozostawszy w sklepie czas dłuższy wystawiał cierpliwość kupca na próbę, zamęczając go pytaniami; nie posiadał się z rozpaczy i złości. Wreszcie zrozumiawszy, że cała rzecz wymknęła mu się z rąk, rozwiała jak sen, powrócił do siebie i zdziwił się nieco ujrzawszy na biurku własne notatki, tak realne i tak namacalne.

Nie trzeba opisywać, jak wielka była jego rozpacz i i rozczarowanie. Zwrócił się ponownie — równie bezowocnie — do handlarza z Great Portland i umieścił parę ogłoszeń w gazetach na wypadek, gdyby kryształ dostał się w ręce któregoś z handlarzy starzyzną. Napisał też kilka artykułów do „Daily Chronicle” i „Nature”, ale obydwa pisma, podejrzewając oszustwo, poradziły mu, by je wycofał przed drukiem. I Wace zrozumiał, że tak dziwaczna historia, nie poparta, na nieszczęście, żadnymi dowodami, może zaszkodzić jego reputacji jako uczonego. Poza tym musiał powrócić do swoich własnych przerwanych prac. Tak to po jakimś miesiącu, wyjąwszy przypadkowe wizyty u różnych antykwariuszy, musiał, acz niechętnie, zaniechać poszukiwań kryształowego jajka. Dotychczas nikomu nie udało się go odnaleźć. Czasami tylko, jak mi opowiadał pan Wace — a ja mu wierzę — w okresach nawrotów dawnego zapału porzucał najważniejsze zajęcia i usiłował prowadzić dalsze badania.

Czy uda się kiedykolwiek odszukać jajko i zbadać jego strukturę i pochodzenie? To pytanie jest na razie bezcelowe. Jeżeli obecny właściciel jest kolekcjonerem, można się spodziewać, że echa poszukiwania pana Wace dotrą i do niego. Uczonemu bowiem udało się odszukać klientów pana Cave: duchownego i Azjatę. Nie był to nikt inny, tylko pastor James Parker i młody książę Bossotkuni z Jawy. Zawdzięczam im pewne szczegóły. Motywem działania księcia była zwykła ciekawość i kaprys. Zapalił się bardzo do kupna właśnie dlatego, że Cave wykręcał się od sprzedaży. Jest bardzo możliwe, że następny klient to zwykły, przypadkowy zbieracz, a nie prawdziwy kolekcjoner i że kryształowe jajko znajduje się w tej chwili może o milę ode mnie i ozdabia jakiś salon albo służy za przycisk, a jego niezwykłe własności pozostają nieznane. I muszę przyznać, że głównie w przewidywaniu takiej możliwości nadałem temu zdarzeniu formę opowiadania, by udostępnić je szerszym rzeszom czytelników.

Mój własny pogląd na tę sprawę pokrywa się całkowicie z poglądami pana Wace. Jestem pewien, że kryształ z Marsa umocowany na maszcie i kryształowe jajko pana Cave pozostawały wzajemnie w jakimś fizycznym, choć obecnie niewytłumaczalnym związku. Wierzymy też obaj, że ziemski kryształ musiał być wysłany na Ziemię z owej planety — być może w odległych jeszcze czasach — ażeby informować Marsjan o naszym życiu. Możliwe, że odpowiedniki kryształów z innych masztów znajdują się również na naszym globie. Wobec powyższych faktów bledną wszelkie teorie o halucynacjach.



Człowiek, który czynił cuda

Pantoum prozą


Nie wiadomo, czy dar ten był mu wrodzony. Moim zdaniem, obudził się w nim niespodzianie. Bo przecież do trzydziestego roku życia był sceptykiem i nie wierzył w siły nadprzyrodzone. Ale nim przystąpię do rzeczy, zaznaczą na wstępie, gdyż jest to najodpowiedniejsza po temu chwila, że był to mały człowieczek o piwnych oczach, rudych i bardzo szczeciniastych włosach, wąsach zakręconych do góry i piegowatej twarzy. Nazywał się George McWhirter Fotheringay — nic zgoła cudownego nie kryło się w tym nazwisku — i był urzędnikiem u Gomshotta.

Żywił on wielką skłonność do kategorycznych twierdzeń. I właśnie kiedy z największym ferworem dowodził niemożliwości cudów, po raz pierwszy zeszło nań objawienie jego własnych w tej dziedzinie zdolności. Dyskusja odbywała się w barze „Pod Długim Smokiem”, a Toddy Beamish reprezentował opozycję, powtarzając monotonnie, lecz znacząco: — „Tak pan sądzi?” — co wyprowadzało pana Fotheringaya z równowagi.

W barze, poza nimi dwoma, znajdowali się jeszcze: straszliwie zakurzony cyklista, właściciel baru — Cox, oraz panna Maybridge, wielce szanowna i zażywna kelnerka. Myła ona właśnie szklanki, obrócona tyłem do pana Fotheringaya, pozostali patrzyli nań, mniej lub więcej ubawieni bezpłodnością jego dowodzeń. Podniecony kunktatorską taktyką pana Beamisha, pan Fotheringay użył w rozmowie takiego oto niezwykłego zwrotu:

— Zaraz, zaraz, panie Beamish — rzekł — należy się najpierw zastanowić, co to jest cud. Jest to coś sprzecznego z prawami natury, coś, czego się dokonywa tylko siłą woli, coś, czego nie można dokonać, jeśli się tego nie pragnie.

— Tak pan sądzi? — zapytał pan Beamish.

Pan Fotheringay zwrócił się z kolei do cyklisty, który był dotąd biernym słuchaczem, i uzyskał jego zgodę — co prawda, po krótkim wahaniu i spojrzeniu w stronę pana Beamisha. Właściciel baru wolał nie wypowiadać się w tej kwestii. Pan Fotheringay zwrócił się ponownie w stronę Beamisha, który niespodziewanie wyraził swą zgodę na taką definicję cudu.

— Weźmy na przykład — mówił dalej pan Fotheringay, nabrawszy otuchy — taki oto cud. Ta lampa, zgodnie z prawami przyrody, nie może się palić płomieniem w dół, prawda, panie Beamish?…

— Pan tak sądzi? — odrzekł Beamish.

— A pan sądzi co?! — zawołał Fotheringay.

— No, nie — przyznał niechętnie Beamish. — Nie może się tak palić…

— Doskonale! — rzekł pan Fotheringay. — A teraz wyobraźmy sobie, że ktoś, powiedzmy ja, podchodzi bliżej, staje, jak ja w tej chwili, i powiada, natężając całą siłę woli: „Obróć się do góry nogami, nie stłucz się i pal się dalej!” i… Co to?!

Powody były nadto wystarczające, by zawołać: „Co to?!” Stała się bowiem rzecz niemożliwa, niewiarygodna. Lampa zawisła do góry nogami w powietrzu z płomieniem skierowanym w dół i paliła się spokojnie. Było to tak pewne, tak niewątpliwe, jak samo istnienie owej lampy — prozaicznej, zwykłej lampy z baru „Pod Długim Smokiem”.

Fotheringay stał z wyciągniętym palcem i zmarszczonymi brwiami, w nieruchomym oczekiwaniu katastrofy i trzasku tłukącego się szkła. Cyklista, siedzący w pobliżu lampy, skulił się i odskoczył w bok. Każdy z obecnych podskoczył, mniej lub więcej. Panna Maybridge obejrzała się i jęknęła. W ciągu trzech sekund lampa zwisała nieruchomo. Z ust Fotheringaya jvydobył się słaby krzyk rozpaczy.

— Nie zniosę tego dłużej! — zawołał cofając się, przewrócona zaś lampa zamigotała, spadła na brzeg lady sklepowej, odskoczyła, rozbiła się w kawałki o podłogę i zgasła.

Szczęściem zbiornik był metalowy, inaczej wszystko stanęłoby w płomieniach.

Pierwszy przemówił pan Cox, a jego opinia, najeżona przykrymi uwagami, głosiła, że Fotheringay jest wariatem.

Fotheringay nie podjął dysputy nawet w tak zasadniczym przedmiocie. Był zaskoczony ponad wszelką miarę niesłychanym wydarzeniem. W dyskusji, która się potem wywiązała, nie usiłowano wyjaśnić postępku pana Fotheringaya, lecz gwałtownie i jednomyślnie poparto zdanie pana Coxa. Oskarżono Fotheringaya o głupie kawały i wmawiano weń, że jest burzycielem bezpieczeństwa i wygody ogółu. W głowie biedaka zapanował chaos. Zgadzał się ze wszystkimi, ale gdy mu zaproponowano opuszczenie lokalu, próbował stawić bezskuteczny opór.

Wracał do domu purpurowy i zadyszany, w zmiętoszonym kołnierzyku. Paliły go uszy i bolały oczy. Spoglądał nerwowo i podejrzliwie na każdą uliczną latarnię. Dopiero kiedy się znalazł w swojej małej sypialni na Churd Row, zebrał myśli do kupy i zapytał sam siebie poważnie:

— Co się właściwie stało?

Zrzucił marynarkę i buty, po czym usiadł na łóżku z rękoma w kieszeniach, powtarzając po raz siedemnasty:

— Ależ ja nie chciałem przewrócić tej przeklętej lampy.

I nagłe przyszło mu na myśl, że przecież wówczas, kiedy wydawał rozkaz lampie, skupił bezwiednie całą wolę i pragnienie, a później, gdy już lampa wisiała płomieniem w dół, czuł wyraźnie, że od niego tylko zależy utrzymanie jej w powietrzu, choć nie bardzo wiedział, jak ma to uczynić. Pan Fotheringay bowiem nie był obdarzony nazbyt dociekliwym umysłem, inaczej wdałby się w rozważanie na temat „bezwiednej woli”, zagłębiając się w najbardziej abstrakcyjne problemy woli i czynu. Cała więc ta niejasna dlań sprawa nie wzbudzała w nim niepokoju. I dlatego, poniechawszy wszelkich logicznych przesłanek, sięgnął po świadectwo eksperymentu.

Wyciągnął z determinacją palec w stronę świecy i skupił całą swą wolę, czując jednak, że robi głupstwo:

— Podnieś się! — powiedział.

Wszystkie jego wątpliwości rozwiały się od razu. Świeca uniosła się i zawisła w powietrzu na przeciąg paru chwil, a kiedy Fotheringay odetchnął, opadła z trzaskiem na toaletę, zostawiając go w ciemnościach, nie rozjaśnionych nawet słabym żarzeniem się gasnącego knota.

Fotheringay siedział przez chwilę spokojnie w ciemnościach.

Nie ma gadania, stało się — pomyślał. — Ale jak to wytłumaczyć, nie mam pojęcia”.

Westchnął posępnie i począł szukać zapałek w kieszeniach. Nie znalazł ani jednej, więc, pomacawszy jeszcze bezskutecznie blat stolika, pomyślał: „Dobrze by było mieć zapałkę”.

Poszukawszy jeszcze w marynarce i nic nie znalazłszy, wpadł na myśl, że cuda są możliwe nawet z zapałkami, i powiedział:

— …Niech w mojej ręce znajdzie się zapałka!

I od razu poczuł lekki przedmiot, wpadający mu na dłoń, a palce jego pochwyciły żądaną zapałkę.

Nie udało się jednak jej zapalić; spostrzegł, że jest to zapałka fosforowa. Odrzucił ją, ale przyszło mu nagle na myśl, że mógłby ją także zapalić swoją wolą. Tak też uczynił i spostrzegł oto, że zapałka pali się w samym środku serwetki pokrywającej toaletkę. Zgasił ją ze złością. Zdawał już sobie coraz jaśniej sprawę ze swych własnych możliwości, kazał więc natychmiast świecy umieścić się w lichtarzu.

— Tak! A teraz pal się! — powiedział.

Kiedy świeca zapłonęła, w środku serwety ukazała się czarna, wypalona dziura z wijącą się jeszcze wąską smużką dymu. Przez pewien czas cudotwórca to patrzył na mały płomyk, to rozglądał się dookoła, aż wreszcie zobaczył w zwierciadle swoje własne wytrzeszczone oczy. Począł więc rozmawiać z sobą w milczeniu.

— Co tam słychać z cudami? — powiedział raptem do swego odbicia.

Dalsze rozmyślania pana Fotheringaya były dociekliwe, ale też i chaotyczne. Jak mu się zdawało, działał wyłącznie za pomocą woli. Skutki dotychczasowych doświadczeń raczej zniechęcały go do dalszych prób. Nie mógł jednak oprzeć się pokusie i podniósł w powietrze arkusz papieru, potem kazał wodzie w szklance przybrać kolor wpierw różowy, wreszcie zielony, stworzył ślimaka, którego później w czarodziejski sposób unicestwił, i ofiarował sam sobie wspaniałą szczoteczkę do zębów. Po godzinie przyszedł do wniosku, że taka siła woli musi być zjawiskiem niesłychanie rzadkim. Wiedział już o tym od dawna, nie miał tylko co do tego pewności. Przestrach i zdumienie, towarzyszące pierwszej próbie, zamieniły się teraz w dumę i niejasne jeszcze poczucie wyższości. Usłyszał nagle, że zegar kościelny wybił pierwszą, a ponieważ nie przyszło mu jeszcze na myśl, że mógłby się w cudowny sposób zwolnić z pracy u Gomshotta, postanowił rozebrać się i położyć niezwłocznie do łóżka.

Kiedy walczył z koszulą, która nie chciała za nic przejść mu przez głowę, przyszła mu niespodziewanie do głowy świetna myśl.

— Chcę być w łóżku… — powiedział. Tak też się stało.

— Rozebrany… — dodał, a że prześcieradła były chłodne, dorzucił gniewnie:

— I w nocnej koszuli… nie, w nowej, miękkiej, wełnianej koszuli. Ach! — zawołał z najwyższą radością. — A teraz chcę prędko zasnąć…

Obudził się o zwykłej porze i jedząc śniadanie pogrążył się w rozmyślaniach. Rozważał, czy wczorajsza przygoda nie była tylko bardzo niezwykłym snem. Postanowił znów poczynić parę ostrożnych prób. Zafundował więc sobie trzy jajka na śniadanie: dwa przygotowała uprzednio gospodyni, niezłe, ale wapienne, za to trzecie zjawiło się nagle na jego specjalne żądanie — pyszne gotowane gęsie jajo. Fotheringay pojechał do pracy w stanie głębokiego, utajonego podniecenia. Cały dzień nie mógł pracować, gdyż poczucie własnej bezsiły wytrącało go z równowagi. Nie pociągało to za sobą żadnych przykrych konsekwencji, gdyż całą robotę wykonał cudownie w ciągu ostatnich dziesięciu minut W miarę jak upływał dzień, chłonął ze zdumienia i wpadał w pychę, chociaż nie bardzo przyjemnie było wspominać szczegóły opuszczenia gospody „Pod Długim Smokiem”, tym bardziej że przesadzone nieco relacje kolegów mogły dać powód do pewnych plotek. Niewątpliwie należało być ostrożnym, gdy się miało z tak nieuchwytnymi zjawiskami do czynienia. Jednakże nowo odkryty talent ukazywał Fotheringayowi nowe i coraz wspanialsze możliwości. Między innymi, zamierzył powiększyć swój stan posiadania przy pomocy paru dyskretnych cudów. Powołał więc niezwłocznie do życia parę przepysznych diamentowych spinek i unicestwił je spiesznie, gdy młody Gomshott wszedł do kantoru i usiadł przy swym biurku. Przeląkł się, że młody pryncypał zapyta, skąd je wziął. Rozumiał dobrze, że tak niezwykły dar wymaga ostrożności i nieustannego baczenia, ale nie przypuszczał, aby niebezpieczeństwa mogły być większe niż ongiś w welodromie, gdy chciał zostać cyklistą. Zapewne owa analogia, zarówno jak przeświadczenie, że nie będzie mile widziany „Pod Długim Smokiem”, wygnały go po kolacji w wąską uliczkę za gazownią, gdzie postanowił przerobić sobie w spokoju kilka cudów.

Cuda pana Fotheringaya nie odznaczały się oryginalnością, albowiem poza niezwykłym swoim darem nie był on takim znów nadzwyczajnym umysłem. Przypomniał mu się cud Mojżesza, ten z laską, ale noc była ciemna i nie sprzyjałaby kontrolowaniu cudownych węży.

Potem przyszła mu na myśl historia Tannhausera, którą niegdyś wyczytał w programie filharmonii. Wydała mu się niezwykle pociągająca i nieszkodliwa. Wetknął więc swą laskę w trawnik i rozkazał zakwitnąć suchemu drzewu. Powietrze napełniło się zapachem róż i pan Fotheringay, zapaliwszy zapałkę, mógł sam stwierdzić, że cud spełnił się co do joty. Odgłos zbliżających się kroków położył kres jego zadowoleniu. Przerażony możliwością przedwczesnego ukazania światu swoich talentów, Fotheringay zawołał z niecierpliwością:

— Wróć!

Co miało znaczyć:

— Zniknij!

Laska cofnęła się z wielką szybkością, zaś jednocześnie rozległ się okrzyk gniewu i wymysły zbliżającego się przechodnia.

— Co to za ciskanie cierniem, głupcze? — zawołał głos. — Trafiło mnie w łydkę!

— Bardzo mi przykro, dziadku — odrzekł Fotheringay i w obawie, że zażądają od niego wyjaśnień, począł nerwowo targać wąsa. Nie było mu też wcale przyjemnie, kiedy ujrzał zbliżającego się Wincha, jednego z trzech policjantów sławetnego miasta Immening.

— Czego się pan rozbija? — zapytał posterunkowy. — Co jest? Ach, jesteśmy w domu! To gość, który stłukł lampę „Pod Długim Smokiem”.

— Wcale się nie rozbijam — odrzekł Fotheringay.

— To dlaczegoś mnie uderzył?

— Ależ nic podobnego!

— Tak, nic podobnego! A wiesz, żeś mnie uderzył? — Dlaczegoś to zrobił?

Przez chwilę nie umiał odpowiedzieć, po co to robił. Milczenie jego rozgniewało pana Wincha.

— Pan obraża władzę w ten sposób! Tak, panie, to jest obraza władzy!

— Ależ, panie Winch — tłumaczył się Fotheringay, zmieszany i zawstydzony. — Bardzo mi przykro. Ale chodzi o to, że…

— No?

Nie widział innego wyjścia, jak wyjawić prawdę.

— …po prostu zrobiłem cud!

Chciał mówić otwarcie, ale mu przerwano:

— Zrobił pan… Ależ zawracanie głowy! Cud zrobił, patrzcie go! Nie, koń by się uśmiał! A tam toś pan gadał, że nie wierzysz w cuda. To jest najzwyczajniej jeszcze jedna z pańskich głupich magicznych sztuczek — ot co? A teraz ja panu powiem…

Ale pan Fotheringay nigdy już nie usłyszał, co Winch chciał mu powiedzieć. Pojął oto, że wpadł i że odkrył przed światem swoją tajemnicę. Gwałtowny wybuch gniewu popchnął go do czynu. Szybkim, dzikim ruchem zwrócił się w stronę policjanta.

— Mam dosyć tego! — zawołał — dosyć! Ja ci pokażę głupie magiczne sztuczki! Idź do diabła! Rozumiesz?!

I policjant znikł.

Pan Fotheringay nie dokonał tej nocy żadnych nowych cudów ani nie zatroszczył się nawet, co się stało z jego kwitnącą laską. Powrócił do miasta przestraszony nieco, ale spokojny, a kiedy znalazł się w swojej sypialni, powiedział:

— Boże święty, to jest wielka siła — bardzo wielka siła! Nawet nie wiedziałem, jaka to potęga. Nawet mi to do głowy nie przyszło. Ciekaw jestem, jaki może być ten diabeł?

Usiadł na łóżku, zdejmując buty. Pod natchnieniem szczęśliwej myśli przeniósł policjanta do San Francisco i nie wtrącając się więcej do niczego, jak zwykle skromnie położył się do łóżka. W nocy śniła mu się bezsilna wściekłość Wincha.

Następnego dnia Fotheringay usłyszał dwie interesujące nowiny. Ktoś zasadził wspaniałą pnącą różę koło domu starszego pana Gomshott przy Lullaborough Eoad, a na rzece, aż do Rawling’s Mili, zarzucano sieci, aby wyłowić ciało pana Wincha.

Fotheringay był tego dnia roztargniony i zamyślony. Prócz zaopatrzenia Wincha w żywność i odrobienia skrupulatnie swej całodziennej pracy żadnego cudu nie dokonał. A cały ten czas myśli brzęczały w uszach jak pszczoły. Zauważono jednakże jego niezwykłe roztargnienie i brak uwagi. Posypały się docinki. Przez cały prawie czas pan Fotheringay myślał o Winchu.

W niedzielę wieczorem poszedł do kościoła i zdarzyło się przypadkiem, że pastor Maydig, interesujący się w pewnym stopniu okultyzmem, miał właśnie kazanie o „rzeczach nie podlegających prawom”. Fotheringay nie uczęszczał regularnie do kościoła, ale jego jawny sceptycyzm zachwiał się teraz bardzo znacznie. Kazanie ukazało jego własny, niezwykły dar w nowym świetle, więc też postanowił naradzić się z samym panem Maydigiem zaraz po nabożeństwie.

Powziąwszy to postanowienie, zdziwił się ogromnie, że wcześniej tego nie uczynił. Pastor był chuderlawym, porywczym człowiekiem o niezwykle długich rękach i szyi. Pochlebiło mu, że chce rozmawiać z nim człowiek, którego obojętność religijna znana była w; całym mieście. Zamieniwszy kilka słów, zaprowadził gościa do zakrystii i usadowił go wygodnie. Sam Zaś stanął przed kominkiem, na którym trzaskał wesoło ogień — cień jego nóg widniał na ścianie co najmniej niczym cień nóg olbrzyma z Rodos — i zapytał pana Fotheringaya, co go sprowadza.

Z początku gość był nieco zmieszany i nie znajdował słów dla wyjaśnienia celu swego przybycia.

— Niech mi pan wierzy, panie Maydig, sam jestem przerażony… — powtarzał przybyły kilkakrotnie.

Zdecydował się wreszcie i zapytał pana Maydiga, co myśli o cudach.

— Cóż?! — powiedział Maydig z rozwagą, ale pan Fotheringay przerwał mu znowu:

— Przypuszczam, że nigdy by pan nie uwierzył, że jakiś zwykły człowiek — powiedzmy ja — siedzący sobie, ot, na przykład, w tym pokoju, posiada taki dar, że może za pomocą jedynie woli robić, co zapragnie.

— Możliwe — rzekł pan Maydig. — Coś w tym rodzaju jest możliwe.

— Jeżeli pan na to pozwoli — dodał Fotheringay — mógłbym tutaj zrobić mały eksperymencik. Pan będzie łaskaw postawić tę skrzynkę z tytoniem na stole. Chciałbym wiedzieć, czy to, co uczynię za chwilę, jest cudem, czy nie. Chwileczka, panie Maydig.

Zmarszczył brwi, wskazał skrzynkę palcem i powiedział:

— Stań się wazonikiem fiołków!

I skrzynka tytoniu usłuchała natychmiast.

Pan Maydig wzdrygnął się i patrzył na przemian to na cudotwórcę, to na kwiaty. Milczał. Wreszcie pochylił się nad stołem i powąchał fiołki: były świeżo zerwane i bardzo piękne. Pastor utkwił wzrok w panu Fotheringayu.

— Jak pan to zrobił? Cudotwórca szarpał wąsa.

— Właśnie wypowiedziałem życzenie: oto się spełniło. Jestże to cud czy czarna magia? Co to jest w ogóle? I co pan myśli o mnie? Właśnie o to przyszedłem zapytać.

— Jest to po prostu niesłychane!

— Tydzień temu jeszcze nie miałem pojęcia, że potrafię coś takiego robić. Przyszło to zupełnie niespodzianie. Dziwne rzeczy, sądzę, dzieją się z moją wolą, i to jest wszystko, co mogę powiedzieć.

— Czy pan tylko to potrafi uczynić? Czy i inne rzeczy także?

Zamyślił się i przypomniał sobie nagle jedną ze sztuk magicznych, które niegdyś widział.

— Choćby to! — wyciągnął palec. — Zmień się w wazon z rybami… Nie, nie! Lepiej w… akwarium ze złotymi rybkami. Tak będzie lepiej! Widzi pan, panie Maydig?

— Zdumiewające! Niesłychane! Pan jest po prostu zadziwiający. Ale…

— Mogę to akwarium zamienić w co innego. W każdą rzecz na świecie. Chociażby w gołębia. Stań się gołębiem!

W tej samej chwili siwy gołąb fruwał już po pokoju i uciekał przed Maydigiem, ilekroć ten chciał podejść bliżej.

— Zatrzymaj się! — zawołał pan Fotheringay — i gołąb zawisł nieruchomo w powietrzu. — Mogę go zmienić z powrotem w wazon z kwiatami — po czym, ustawiwszy gołębia na stole, dokonał tego cudu. — Zdaje mi się, że pan zechce niebawem zapalić fajeczkę — dodał i zmienił wazonik w skrzynkę z tytoniem.

Pan Maydig przyglądał się tym operacjom w niecierpliwym milczeniu. Spojrzał na Fotheringaya, po czym bardzo ostrożnie sięgnął po skrzynkę, obejrzał ją i postawił znów na stole. Wyraził swoje uczucia jednym tylko słowem:

— Tak!

— No a teraz łatwiej mi będzie wytłumaczyć, po co tu przyszedłem — rzekł pan Fotheringay i zaczął długą, zawikłaną opowieść o swych dziwnych przygodach, poczynając od lampy „Pod Długim Smokiem” i napomykając z lekka o Winchu. Konsternacja pana Maydiga wprawiła go chwilowo w dumę, niebawem jednak był znowu zwykłym sobie panem Fotheringayem. Pastor słuchał uważnie, trzymając pudełko z tytoniem w ręku, a jego zachowanie zmieniało się w miarę, jak snuła się opowieść. Kiedy gość począł opisywać zjawienie się trzeciego jajka, pan Maydig przerwał, machając ręką:

— To jest możliwe! — zawołał, — Wierzę, wierzę! Zdumiewające, niewątpliwie, ale nie niemożliwe. Moc robienia cudów jest darem — szczególną właściwością, jak talent albo jasnowidzenie — który bywa udziałem tylko ludzi wyjątkowych, i to rzadko. Ale w tym wypadku… Zachwycałem się zawsze cudami Mahometa i cudami jogów, i Madame Bławatskiej. Tak, to jest po prostu szczególny dar. Bardzo ciekawe myśli wypowiedział w tym względzie wielki myśliciel — pan Maydig zniżył głos — Jego Wysokość Książę Argyll. Natykamy się bowiem tutaj na tajemnicze prawa, głębsze niż zwykłe prawa natury. Tak, tak! Proszę, niech pan mówi dalej, proszę.

I Fotheringay zaczął opowiadać o swej przygodzie z Winchem, a pan Maydig, już bez przerażenia i lęku, przytupywał nogami w najwyższym zdumieniu.

— To mnie właśnie najbardziej niepokoi — zaznaczył pan Fotheringay — i właśnie w tej sprawie chciałbym zasięgnąć pańskiego zdania. Policjant znajduje się zapewne w San Francisco — gdziekolwiek znajduje się to San Francisco — co jest i mnie, i jemu bardzo nie na rękę. Przecież on nigdy nie zrozumie, co się z nim stało. Założę się, że jest przerażony, zrozpaczony i chce się zemścić na mnie. Założę się. że robi wszystko, aby tu powrócić. Myślę o nim co parę godzin i odsyłam go wtedy z powrotem przy pomocy cudu. A tego to już on na pewno za nic nie zrozumie i jest mu ogromnie przykro. Poza tym kupuje pewno za każdym razem bilet i wydaje moc pieniędzy. Robię, co tylko mogę dla niego, ale jemu na pewno trudno będzie wstawić się w moje położenie. Myślę poza tym, że ubranie musi mieć zniszczone, skoro — jak pan wie — odesłałem go w ręce wszystkich diabłów. Może z tego powodu siedzieć w kozie w San Francisco. Zresztą… już oto sprawiłem mu nowe ubranie. Widzi pan, jak się diabelnie uwikłałem.

Pan Maydig spojrzał z powagą:

— Widzę, że się pan uwikłał. Tak, to trudna sprawa. Jak pan zamierza ją… zakończyć? — urwał z niepewnością i wahaniem. — Zostawmy jednak na chwilę Wincha i zastanówmy się nad meritum sprawy. Nie sądzę, że to jest czarna magia ani coś w tym rodzaju! Nie przypuszczam, żeby cudotwórstwo miało jakiekolwiek cechy przestępstwa, panie Fotheringay… chyba że ukrył pan jakieś fakty. Są to bowiem cuda! Prawdziwe cuda! Cuda, jeżeli można tak powiedzieć, najwyższego gatunku…

Pastor zerwał się, mierząc długimi krokami chodnik, przeciągnięty wzdłuż pokoju, i gestykulując gwałtownie, pan Fotheringay zaś oparł ręce na stole, a na nich zatroskaną głowę.

— Nie wiem, co zrobić z Winchem — powtórzył.

— Pańskie zdolności cudotwórcze — odrzekł Maydig — i to zdolności niezwykle potężne, znajdą sposób na Wincha — nie ma obawy. Drogi panie, jest pan niezwykłym człowiekiem, człowiekiem o nieprzewidzianych możliwościach. Nie ma co do tego dwóch zdań. A swoją drogą, jest pan w stanie dokonać takich rzeczy…

— Tak, już nawet myślałem o tym. Tylko że czasem niezupełnie tak wychodzi, jak by należało. Na przykład, widział pan te ryby, te pierwsze ryby? Marny wazon i marne ryby… I myślałem sobie, żeby się kogoś poradzić…

— Należy trzymać się prostej drogi — rzekł pastor — prostej drogi… przede wszystkim prostej drogi—

Zamilkł i spojrzał na pana Fotheringaya.

— Pańska moc wydaje się być nieograniczona. Sprawdzimy zaraz zasięg tej siły. Jeżeli rzeczywiście… Jeżeli doprawdy okaże się tym, czym wydaje się być…

Tak więc, choć może to wygląda nieprawdopodobnie, w gabinecie plebani należącej do kaplicy kongregacyjnej, w niedzielę, dnia 10 listopada 1896 roku wieczorem, pan Fotheringay za natchnieniem i namową pana Maydiga począł robić cuda. Czytelnik winien zwrócić tu szczególną uwagę na datę, gdyż być może uzna czy też już uznał niektóre szczegóły opowiadania za niewiarygodne, bo jeśli naprawdę miały one miejsce, pisałyby o tym przed rokiem gazety. Szczególnie trudno mu będzie pogodzić się z faktami, które podane zostaną za chwilę, gdyż może on (czy ona), pominąwszy inne wątpliwości, zaznaczyć, że gdyby coś podobnego zdarzyło się naprawdę, to on (czy ona) zginąłby (lub zginęła) przed rokiem w sposób gwałtowny i niezwykły. Ale że cud, o którym będzie mowa, istotnie się wydarzył, czytelnik (czy czytelniczka) zginęli z pewnością w sposób gwałtowny i niezwykły rok temu. W dalszym ciągu opowiadania okaże się to całkowicie jasne i wiarygodne, a każdy uczciwy i rozsądny czytelnik bez trudu zgodzi się z nami. Czynione dotychczas przez pana Fotheringaya cuda były drobne i nieśmiałe: — takie sobie drobiazgi z wazonem czy bibelotami, coś w rodzaju naiwnych teozoficznych cudów. Chociaż były błahe, jednak przejęły lękiem pana Fotheringaya, Chciał on przede wszystkim skończyć sprawę Wincha, ale pastor nie dopuścił do tego. Kiedy już przerobili z tuzin najprostszych domowych sztuczek, upoiło ich poczucie mocy, poczęli się prześcigać wzajemnie w pomysłach dając rosnąć swym ambicjom. Pierwsze większe przedsięwzięcie wydarzyło się dzięki opieszałości i niedbalstwu pani Minchin, gospodyni pastora. Posiłek, którym pan Maydig poczęstował gościa, był bardzo niesmaczny, a co się tyczy napojów — było ich o wiele za mało dla dwóch pracowitych cudotwórców. Kiedy siedli, pastor wpadł nawet nie w gniew, ale w smutek, rozwodząc się nad oszczędnościami gospodyni. Pan Fotheringay poczuł, że nadeszła oto sposobność.

— Niech pan nie bierze tego, panie Maydig — powiedział nieśmiało — za poufałość z mojej strony, ale…

— Mój drogi panie Fotheringay. Ależ skąd! Nic podobnego nie przyszło mi na myśl…

Pan Fotheringay wzniósł rękę.

— Co sobie zamówimy? — zapytał z szerokim, władczym gestem, i postępując w myśl wskazań pastora zastanowił się gruntownie nad kolacją.

— Jeżeli o mnie chodzi — dodał, oceniając wybór Maydiga — jestem za kuflem porteru i pieczenia. Zaraz je sobie zamówię. Nie przepadam bowiem za burgundem.

Nowi przyjaciele długo siedzieli za stołem, gadając ze sobą, jak równy z równym, o cudach, które należałoby uczynić. Pan Fotheringay był oczarowany i pełen wdzięczności dla pastora.

— A poza tym — dodał Fotheringay — może mógłbym panu być pomocnym w pewnych sprawach domowych…

— Proszę, niech pan już o tym nie mówi! — zawołał pan Maydig, wznosząc do góry szklankę cudownie starego burgunda.

Fotheringay nałożył sobie drugą porcję pieczeni i z pełnymi ustami powiedział:

— Miałem na myśli, hm hm, że może mógłbym, hm hm, uczynić cud z panią Minchin, żeby… ta… stała się dobrą kobietą.

Pastor postawił szklankę i spojrzał z powątpiewaniem:

— Ona… widzi pan, nikomu nie pozwala do niczego się wtrącać. A co się tyczy pańskiej propozycji… Już po jedenastej, gospodyni pewno leży już w łóżku i śpi. Myśli pan, że…

Fotheringay zastanowił się.

— Przypuszczam, że można to zrobić podczas snu. Pastor oponował przez pewien czas, ale w końcu ustąpił. Fotheringay wydał odpowiedni rozkaz, po czym obaj panowie, w stanie z lekka podnieconym, powrócili znowu do kolacji. Maydig począł rozwodzić się szeroko nad zmianami, których jutro zażąda od gospodyni. Pełen był przy tym optymizmu, który nawet jego gościowi wydał się nieco okropny i zbyt gorączkowy. Nagle wysoko nad sufitem rozległ się stłumiony hałas. Dwaj panowie spojrzeli na się pytająco, po czyni pastor wyszedł gniewnie z pokoju. W chwilę później Fotheringay usłyszał jego głos i kroki dążące w górę po schodach. Wrócił po chwili z rozpromienioną twarzą.

— Niesłychane! — zawołał. — I wzruszające! Ogromnie wzruszające!

Chodził gorączkowo po pokoju.

— Skrucha! Wzruszająca skrucha — wołał przez uchylone drzwi. — Biedna kobieta! Zdumiewająca przemiana! Wstała z łóżka. Zresztą musiała wstać. Wstała z łóżka, aby stłuc butelkę wódki, którą przechowywała w kuferku. Wyznała wszystko! Ależ taki fakt otwiera przed nami jak najdalsze perspektywy. Jeżeli mogliśmy w niej dokonać takiej przemiany…

— Tak, siła wydaje się nieograniczona — potwierdził pan Fotheringay. — A co się tyczy Wincha…

— Bezgraniczna! Nieograniczona! — I pastor, stojąc na chodniku i odsuwając ponownie sprawę Wincha, wyłożył cały szereg niezwykłych projektów, które wymyślił, chodząc po pokoju…

Wszystkie te zamierzenia nie dotyczą naszego opowiadania. Wystarczy, że zostały one powzięte w duchu jak najbardziej humanitarnym, w duchu niezmiernej pobłażliwości zasługującej na miano „poobiedniej”. Wystarczy też, że kwestia Wincha pozostała nie rozwiązana. Zbyteczne też byłoby opowiadać, jak daleko posunęło się wykonanie owych projektów. Dość, że miały miejsce niesłychane wprost wydarzenia.

Po małej godzince panowie Maydig i Fotheringay wyszli na oświetlony księżycem pusty plac targowy, osiągnąwszy szczyt cudotwórczej ekstazy; pan Maydig szedł niezbyt pewnie i gestykulował; Fotheringay zaś — mały i najeżony — kroczył śmiało i pewnie. Wyleczyli we dwóch z nałogu wszystkich pijaków w okolicy, zamienili piwo i alkohol w wodę — w tej sprawie pastor przegłosował pana Fotheringaya, następnie udoskonalili ogromnie komunikację kolejową, osuszyli flinderskie mokradła, ulepszyli glebę w One Tree Hill i wyleczyli wikarego z brodawki. Potem pobiegli zobaczyć, czy da się coś zrobić z przeklętym filarem mostu.

— Nikt nie pozna rano tych miejsc — westchnął pan Maydig. — Jakże wszyscy będą zdumieni i wdzięczni!

W tej samej chwili zegar kościelny wybił trzecią.

— Zdaje się — powiedział pan Fotheringay — że to trzecia godzina. Muszę wracać do domu. Idę przecież do biura o ósmej. A poza tym pan Wimms…

— Przecież dopiero zaczęliśmy! — zawołał pastor, pełen słodkiego poczucia nieograniczonej władzy. — Ledwośmy zaczęli! Pomyśl pan, ile dobrego możemy zdziałać. Kiedy ludzie obudzą się…

— Tylko że… — obstawał przy swoim pan Fotheringay.

Pastor uchwycił go nagle za ramię. Oczy zaiskrzyły mu się dziko.

— Drogi chłopcze! — zawołał — nie masz się czego śpieszyć. — Patrz! — i wskazał palcem księżyc.

— Księżyc? — zapytał pan Fotheringay.

— Księżyc! — rzekł triumfalnie pastor. — A może by…? Zatrzymaj Księżyc!

Fotheringay spojrzał w górę.

— To nie byle co — zauważył po chwili.

— Ale czemuż by nie? — nalegał Maydig. — On się przecież nie zatrzyma. Zahamuje pan tylko ruch obrotowy Ziemi, rozumie pan? Czas stanie. Nic w tym nie będzie złego.

— Hm! Dobrze — rzekł pan Fotheringay. — Spróbuję. Więc…

Zapiął marynarkę i zwrócił się do globu ziemskiego z pełnym zaufaniem we własną siłę:

— A teraz dość tego kręcenia się, dobrze?! — powiedział.

W tej samej chwili pomknął w powietrze głową naprzód z szybkością dwunastu mil na minutę. Zataczając niezliczoną ilość kół na sekundę., Fotheringay myślał. Myśl bowiem jest cudownym zjawiskiem. Ciągnie się czasem jak smoła, ale czasem jest niczym błyskawica. Myślał sekundę: „…Niech spadnę żywy i zdrowy. Cokolwiek się stanie, niech spadnę żywy i zdrowy”.

Był już najwyższy czas, aby tego zażądać, gdyż ubranie cudotwórcy, rozgrzane szalonym tarciem powietrza, poczęło się palić. Spadł na świeżo usypany wał ziemny z wielkim rozpędem, nie uczyniwszy sobie nic złego. Wielka masa muru i metalu, przypominająca wieżę kościelną, spadła na ziemię i odskoczyła obok niego, rozpryskując się na cegły, kamienie i odłamki wapna jak wybuchająca bomba.

Straszliwe uderzenie rozłupało wielki blok kamienny jak jajko. Rozległ się trzask i gruchot, wobec którego wszelki hałas, jaki Fotheringay słyszał kiedykolwiek w życiu, był szelestem opadającego piórka, a po nim nastąpiła cała seria dalszych trzasków i gruchotów. Straszliwy wiatr leciał przez ziemię i niebo tak, że z wielkim trudem cudotwórcy udało się unieść głowę. Przez chwilę stracił dech i był tak zdumiony, że nie mógł się połapać, gdzie jest i co się stało. Dotknął ręką głowy, by się przekonać, czy ma wszystkie włosy. Był to pierwszy jego odruch.

— Boże! — wymówił z trudem, gdyż wiatr wtykał mu z powrotem słowa do gardła. — To ci dopiero harmider! Coś się popsuło? Burza i pioruny. A przed chwilą śliczna noc! To Maydig namówił mnie na takie głupstwo. Co za wariat! Jeżeli tak dalej potrwa, to z pewnością trzaśnie we mnie piorun! Gdzie jest Maydig?

Rozejrzał się dookoła, na ile tylko pozwoliły mu powiewające poły żakietu. Świat wyglądał niezwykle.

— Niebo, zdaje się, jest w porządku — stwierdził pan Fotheringay. — I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ten wściekły wiatr. Księżyc przecież świeci nad głową. Tak jak przed chwilą. Jasno jak w południe. Ale jeżeli chodzi o resztę… Gdzie jest miasto? Gdzie jest — gdzie jest wszystko? I skąd się wziął tu diabelski wiatr? Wcale przecież nie kazałem, żeby był wiatr.

Fotheringay stoczył bezpłodną walkę z wichurą, chcąc stanąć prosto, i wywróciwszy się, pozostał na czworakach. Przyglądał się księżycowi pod wiatr, a poły żakietu powiewały mu nad głową.

„…Coś się popsuło — myślał. — Ale co? Bóg raczy wiedzieć”.

Jak okiem sięgnąć, nic nie było widać w oślepiającym zamęcie. Wicher z rykiem unosił tumany pyłu, wirujące zwały ziemi, stosy podruzgotanych ruin. Nigdzie drzewa, nigdzie domu, nigdzie znajomego kształtu; wszędzie dziki zamęt, ginący w ciemnościach, wirujące trąby powietrzne i potoki, błyskawice i pioruny, jak podczas rozszalałej burzy. Koło Fotheringaya w bladej poświacie leżało coś, co może niegdyś było wiązem: skłębiona masa drzazg i drzewa, drżąca od szczytu do korzeni; a dalej spiętrzony stos żelaznych sztachet…

Otóż kiedy pan Fotheringay zatrzymał krążenie Ziemi dookoła Słońca, nie zrobił on, jak wiem, żadnych zastrzeżeń dotyczących ruchu przedmiotów na jej powierzchni. A Ziemia kręci się tak prędko, że punkt na równiku przebywa około tysiąca mil na godzinę, a w naszej szerokości geograficznej — o pół raza więcej. Wskutek tego miasteczko, jego mieszkańcy i pan Maydig, wszystko poleciało przed siebie z szybkością dziewięciu mil na sekundę — czyli o wiele prędzej, niż gdyby ich wystrzelono z armaty. I każda istota ludzka, każde stworzenie, dom i drzewo — cały znajomy nam świat leciał naprzód, rozbijał się i roztrzaskiwał. To wszystko.

Pan Fotheringay nie zdawał sobie rzeczywiście sprawy z istotnego stanu rzeczy. Rozumiał tylko, że ten cud mu się nie udał, i to go napełniło niechęcią do cudów w ogóle. Znajdował się w ciemnościach, gdyż nadciągnęły chmury i zakryły od razu księżyc, a powietrze było pełne wirujących szczątków różnych przedmiotów. Wielki szum wichru i wody napełnił powietrze. Nieszczęsny cudotwórca, osłaniając się dłonią od pyłu, śniegu i deszczu, ujrzał w świetle błyskawicy ogromny wał wodny zbliżający się ku niemu.

— Maydig! — jęknął Fotheringay wśród rozszalałych żywiołów. — Maydig! Stań! — zawołał do zbliżającej się wody. — Na miłość boską, zatrzymaj się! Chwileczkę — po czym zwrócił się do błyskawic i grzmotów. — Zatrzymajcie się na chwilę, póki nie zbiorę myśli… Co tu robić? Co robić? Boże! Chciałbym, żeby Maydig był ze mną. — Wiem! — zawołał nagle. — I na miłość boską, niech mi natychmiast coś przyjdzie do głowy!

Stał wciąż na czworakach walcząc z wiatrem i skrupulatnie szukając jakiejś rady.

— Ach! — zawołał. — Niech nic się nie dzieje, póki nie przyjdzie mi coś do głowy i póki nie powiem: „Już!” Boże! Czemu nie pomyślałem o tym wcześniej!

Natężał swój mały głosik pośród zawiei, krzycząc głośniej i głośniej, usiłując na próżno usłyszeć siebie samego.

— A teraz uważaj i słuchaj. Przede wszystkim, kiedy powiem wszystko, co mam do powiedzenia, zabierz mi tę czarodziejską siłę, i pozwól chcieć akurat tyle, ile chcą inni ludzie, i niech ustaną te wszystkie niebezpieczne cuda. Nie podobają mi się. Lepiej żebym ich nie robił. To po pierwsze. A po drugie — chcę się znaleźć przed czasem, nim się te cuda zaczęły. Niech wszystko będzie tak, jak było, nim ta przeklęta lampa przewróciła się do góry nogami. To będzie wielka robota, ale już ostatnia. Zrobione? I dosyć już cudów! Wszystko tak jak było! A ja niech się znajdę „Pod Długim Smokiem”, nimem jeszcze wypił swój półkwaterek. Tak! To wszystko!

Uderzył palcem w ziemię, zamknął oczy i powiedział:

— Już!

Zrobiła się wielka cisza… Poczuł, że stoi wyprostowany…

— Tak pan sądzi? — powiedział jakiś głos. Otworzył oczy. Był w barze „Pod Długim Smokiem” i rozprawiał o cudach z Toddym Beamish. Zdawało mu się, że zapomniał o czymś wielkim, co zresztą w mig zniknęło. Jasne jest chyba dla was, że skoro pan Fotheringay stracił swoje cudotwórcze zdolności, wszystko wróciło do dawnego stanu i pamięć jego także cofnęła się aż do chwili, w której rozpoczęto to opowiadanie. Nie mógł pamiętać niczego, o czym się tutaj mówiło. I w dalszym ciągu nie będzie on z pewnością wierzył w cuda.

— Powiadam wam, że cudów, we właściwym tego słowa znaczeniu, nie ma i być nie może — dowodził. — Mogę wam tego dowieść.

— Tak pan sądzi? — powiedział Toddy Beamish. — Niech pan udowodni, jeżeli pan potrafi.

— Niech pan spojrzy, panie Beamish — rzekł pan Fotheringay. — Zastanówmy się, co to jest cud. Jest to coś sprzecznego z prawami natury…



Nowy akcelerator


Jeżeli komuś zdarzyło się szukając szpilki znaleźć gwineę — to niewątpliwie memu przyjacielowi, profesorowi Gibberne. Słyszałem już nieraz o doświadczeniach, których rezultat przekraczał wszelkie oczekiwanie, ale nigdy jeszcze nie słyszałem o podobnym fakcie. Przyjaciel mój bowiem dokonał odkrycia, które — bez najmniejszej przesady — zrewolucjonizuje zupełnie życie ludzkie. I to wtedy, kiedy szukał jedynie jakiegoś środka, który by pobudzał energię u ludzi wyczerpanych przyśpieszonym tempem współczesnego życia. Próbowałem kilkakrotnie nowego eliksiru i najlepiej uczynię opisując jego działanie na mojej własnej osobie. Kryją się w nim, jak się to okaże, zdumiewające emocje dla osób żądnych nowych v/rażeń.

Profesor Gibberne, jak wiadomo, jest w Folkestone moim sąsiadem. Jeżeli się nie mylę, „The Strand Magazine” zamieścił w końcu 1899 roku fotografie profesora z różnych okresów jego życia. Nie mogę jednak tego sprawdzić, gdyż pożyczyłem rocznik jakiemuś znajomemu, który mi go oczywiście nie oddał. Czytelnik przypomina sobie zapewne wysokie czoło i niezwykle długie czarne brwi nadające twarzy Gibberne’a iście mefistofeliczny wygląd.

Zajmuje on jeden z tych oddzielnych domków w stylu „mieszanym”, które wschodnią część miasta czynią tak interesującą. Domek jego ozdabia spiczasty flamandzki dach i mauretański portyk, jest też pokój z wykuszem i weneckimi oknami, gdzie profesor zwykle pracuje i gdzie tak często spędzaliśmy wieczory na paleniu i rozmowach. Lubi on bardzo żartować, zarówno jak opowiadać o swej pracy. Należy do ludzi, dla których dyskusja jest pomocą i bodźcem, dlatego też miałem możność śledzić od pierwszych chwil powstawanie nowego akceleratora. Niewątpliwie większości swych eksperymentów dokonał Gibberne nie w Folkestone, lecz przy ulicy Gower, w świetnym, należącym do szpitala laboratorium, z którego on pierwszy zaczął korzystać.

Jak powszechnie wiadomo, przynajmniej wśród ludzi inteligentnych, Gibberne stał się sławą naukową dzięki swym pracom badającym wpływ pewnych leków na system, nerwowy człowieka. W stosowaniu środków nasennych, znieczulających i uspokajających nie ma sobie równych. Jest też bardzo wybitnym chemikiem i przypuszczam, że w dziedzinie czynności komórek zwojowych i włókien osiowych oświetlił i odsłonił wiele z gąszcza tajemnic otaczających ową dziedzinę, co aż do chwili opublikowania jego prac nie było wiadome nikomu z żyjących.

W ostatnich latach profesor zajął się z niezwykłym zapałem sprawą podniet nerwowych i jeszcze przed odkryciem akceleratora uzyskał bardzo ciekawe rezultaty. Wiedza lekarska zawdzięcza mu co najmniej środki wzmacniające, niezwykle skuteczne. Preparat Gibberne’a zwany Syropem B uratował z pewnością więcej wyczerpanych ludzi niż łódź ratunkowa na pobrzeżu morskim.

— …Nie zadowala mnie jednak żaden z tych środków — powiedział mi przed rokiem. — Albo zwiększają potencjał energetyczny ośrodków nerwowych, nie wywierając wpływu na nerwy, albo też wzmagają go poprzez zmniejszenie przewodnictwa nerwowego; poza tym działanie ich jest czysto miejscowe i niejednolite.

Jeden z tych środków pobudza serce i trzewia, ale działa ogłupiająco na mózg, inny — podnieca mózg na kształt szampana, ale działa nieszczególnie na plexus solaris. Ja zaś pragnę wynaleźć — jeżeli jest jakakolwiek możliwość po temu — bodziec ogólnie podniecający, który wstrząśnie panem od głowy do czubka wielkiego palca u nogi i dwukrotnie lub trzykrotnie wzmoże pańską energię. Hm… Oto cel, do którego dążę.

— Będzie to jednak bardzo wyczerpujące dla człowieka — odrzekłem.

— Bez wątpienia. Ale będzie się też jadło dwukrotnie lub trzykrotnie więcej… Niech pan tylko pomyśli, jakie to będzie miało znaczenie! Proszę sobie wyobrazić taki flakon — to mówiąc podniósł do góry buteleczkę z zielonego szkła i począł nią poruszać w takt swych słów — a w tym flakonie możność podwojenia w danym czasie szybkości myślenia i poruszania się; możność wykonywania dwa razy więcej pracy niż normalnie.

— Czyż jest to możliwe?

— Tak sądzę. A jeżeli nie jest, to tracę na próżno czas od roku. Te, na przykład, preparaty hypofosfitowe świadczyłyby o czymś… Nawet gdyby chodziło o przyśpieszenie półtora raza…

— To by też wystarczyło… — odrzekłem.

— Jest pan, przypuśćmy, mężem stanu zawalonym robotą, a tu czas ucieka… Co?

— Tak! Dałbym wtedy kilka kropli osobistemu sekretarzowi…

— I zarabiał… podwójnie. Albo chce pan, przypuśćmy, skończyć książkę…

— Zazwyczaj — odrzekłem — pragnąłbym jej wcale nie zaczynać.

— Jest pan doktorem i będąc śmiertelnie znużony zmuszony jest pan postawić trudną diagnozę. Czy adwokatem, czy też zdaje pan egzamin…

— Dla tych ludzi — odrzekłem — każda kropla warta jest gwinei albo i więcej.

— A podczas pojedynku — dodał Gibberne — kiedy wszystko zależy od szybkości, z jaką naciska się cyngiel…

— Albo porusza szablą.

— ”Widzi pan — mówił Gibberne — gdybym znalazł taki ogólnie przyśpieszający środek nieszkodliwy dla zdrowia… Tyle tylko, że w bardzo nieznacznym stopniu przyśpieszałby on proces starzenia się… Tacy ludzie żyliby dwa razy szybciej w porównaniu z innymi.

— Obawiam się jednak — zauważyłem — czy podczas pojedynku byłoby to lojalne…

— To już jest pytanie dla sekundantów — odrzekł Gibberne.

Znów wyraziłem swe wątpliwości:

— I pan naprawdę myśli, że to jest możliwe?

— Równie możliwe — odrzekł Gibberne spojrzawszy przez okno na wehikuł przejeżdżający z hałasem i stukiem — jak autobus… — zamilkł, uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo i postukał o brzeg biurka swoim zielonym flakonem. — …Mam już to, o co mi chodzi… Właśnie otrzymałem coś w tym rodzaju…

Nerwowy uśmiech na jego twarzy zdradzał jakieś wielkie odkrycie. Gibberne nie miał bowiem zwyczaju mówić o nie ukończonych jeszcze doświadczeniach, gdy nie był ich zupełnie pewny. — …I jest możliwe… Nie zdziwi mnie wcale, jeżeli zdołam osiągnąć szybkość więcej niż podwójną.

— To byłoby wielkie odkrycie!

— Tak. Przypuszczam, że byłoby to rzeczywiście wielkie odkrycie.

Nie sądzę jednak mimo wszystko, żeby zdawał sobie wówczas sprawę, jak bardzo wielkie było to odkrycie.

Pamiętam, że jeszcze kilkakrotnie rozmawialiśmy o nowym preparacie. Profesor nazwał go „nowym akceleratorem” i mówił o nim tonem coraz pewniejszym. Czasem poczynał rozważać nerwowo nieprzewidziane skutki, jakie środek ten może wywołać w ustroju ludzkim, i wówczas popadał w niepokój. Kiedy indziej znów rozpatrywał sprawę handlowo i rozprawialiśmy długo a gorąco, w jaki sposób wykorzysta się preparat pod względem pieniężnym.

— Będzie można na tym grubo zarobić — mówił Gibberne — ale to grubo zarobić! Daję światu coś, naprawdę coś, i uważam za słuszne, że świat za to zapłaci. Dobro nauki jest bardzo piękną rzeczą, ale myślę, że lepiej będzie zachować dla siebie wyłączną sprzedaż preparatu w ciągu jakichś, powiedzmy, dziesięciu lat. Nie pojmuję, dlaczego wszystkie radości życia miałyby przypaść w udziale tylko sprzedawcom wieprzowiny.

Zainteresowanie moje nowym preparatem nie zmniejszyło się z biegiem czasu. Posiadam szczególną skłonność do metafizycznych zagadnień i lubuję się w paradoksach dotyczących czasu i przestrzeni. Wydało mi się więc, że wynalazek Gibberne’a wywoła całkowite przyśpieszenie tempa życia. Wyobraźmy sobie człowieka, który systematycznie zażywa taki preparat: życie jego stanie się czynne i bogate, ale w jedenastym roku życia będzie już dorosły, w dwudziestym piątym — dojrzały, a w trzydziestym — zacznie się u niego uwiąd starczy. Zdawało mi się, że preparat Gibberne’a wytworzy w ludziach właściwości, którymi przyroda obdarzyła Żydów i narody Wschodu. Będąc mężczyznami już w piętnastym roku życia, a starcami — w pięćdziesiątym, są oni zdolni do szybszego działania i myślenia niż my. Cudowne właściwości lekarstw zawsze wywierały na mnie wielkie wrażenie, zwłaszcza gdy myślałem, że są one zdolne doprowadzić człowieka do szaleństwa albo uspokoić, uczynić go niezwykle silnym i dzielnym albo bezradnym i słabym, podnieść jakąś namiętność i złagodzić inną. A oto nowy cud dołącza się do arsenału, którym rozporządza lekarz. Gibberne jednak był nazbyt pochłonięty techniczna stroną wynalazku, aby zagłębiać się w tego rodzaju rozważania.

Siódmego czy ósmego sierpnia zakomunikował mi, że właśnie w chwili kiedy sobie tutaj rozmawiamy, odbywa się destylacja preparatu, która zadecyduje o jego sukcesie lub niepowodzeniu; a dziesiątego sierpnia oznajmił, że wszystko gotowe, zaś „nowy akcelerator” jest zjawiskiem najrealniejszym w świecie. Spotkałem profesora idąc w kierunku Folkestone — szedłem, jeżeli się nie mylę, do fryzjera, aby się ostrzyc. Nagle zobaczyłem, że profesor pędzi na moje spotkanie. Przypuszczam, że był u mnie w domu, aby mnie powiadomić natychmiast o swym sukcesie. Przypominam sobie, że oczy jego gorączkowo błyszczały, a twarz była purpurowa. Spostrzegłem też niezwykłą szybkość jego chodu.

— Zrobione! — krzyknął chwytając mnie za rękę. — Więcej niż zrobione! Niech pan idzie ze mną prędko do domu, to zobaczy pan…

— Naprawdę?

— Naprawdę! — wrzasnął. — Niesłychane, zdumiewające! Niech no pan idzie prędzej!

— Przyśpiesza podwójnie?

— Co tam podwójnie! Więcej, znacznie więcej! Jestem oszołomiony. Chodźmy prędzej! Spróbuje pan preparatu! Zobaczy pan! Niesłychane, zdumiewające!

Pochwycił moje ramię i począł krzycząc i gestykulując wspinać się na wzgórze tak prędko, że musiałem niemal biec za nim. Jacyś jadący autokarem wycieczkowicze wytrzeszczyli oczy jak jeden mąż, jak to zwykle czynią wycieczkowicze jadący autokarem. Dzień był jasny i gorący, jeden z tych dni tak częstych w Folkestone, kiedy to wszystkie barwy błyszczą jaskrawo, a kontury przedmiotów zarysowują się ostro. Wiał też wietrzyk, ale zbyt nikły, aby mnie w takich okolicznościach ochłodzić i osuszyć. Zawołałem łaski.

— Alboż ja tak prędko idę? — zapytał Gibberne i zwolnił kroku maszerując jednak bardzo szybko.

— Czyż pan spróbował trochę tego lekarstwa? — zapytałem ciężko dysząc.

— Nie — odrzekł — zaledwie kropelkę wody, którą wypłukałem kieliszek po moim eliksirze.

— Zatem działanie jest podwójne? — zapytałem podchodząc do drzwi profesorskiego domu, mokry od potu.

— Tysiąckrotne! Więcej niż tysiąckrotne! — wrzasnął Gibberne otwierając dramatycznym ruchem rzeźbioną dębową bramę w staroangielskim stylu.

— Niemożliwe! — zawołałem wchodząc w drzwi,

— Nawet nie wiem, ilokrotnie przyśpiesza — odrzekł z kluczem w ręku.

— I pan…

— Rzuca to zupełnie nowe światło na fizjologię układu nerwowego, przedstawia w nowej formie teorię widzenia! Bóg raczy wiedzieć, ile razy! Będziemy myśleli o tym później. Na razie chodzi o to, aby wypróbować preparat.

— Mamy go zażyci — zapytałem z przedpokoju.

— Ano tak! — odrzekł Gibberne już z laboratorium. — Oto jest w tej małej zielonej flaszeczce. Chyba że pan się boi…

Jestem z natury ostrożny, awanturniczy zaś — tylko w teorii. Bałem się. Ale z drugiej strony byłoby się czym pysznić później…

— Dobrze — bąknąłem — pan już próbował, prawda?

— Próbowałem — odrzekł — i jak pan widzi, nic mi się nie stało. Nie wyglądam chyba jak nieboszczyk, przeciwnie, czuję się…

Usiadłem.

— Niech mi pan naleje — rzekłem. — W najgorszym wypadku nie będę się musiał więcej strzyc ani golić, co jest najpotworniejszym pomysłem cywilizowanego człowieka. Jak się zażywa tę miksturę?

— Z wodą — i Gibberne postawił na stole karafkę. Siedziałem w fotelu, a on stał przed biurkiem i patrzył na mnie. Przypomniał sobie nagle, że jest lekarzem, wybitnym specjalistą.

— Uprzedzam pana, że to lekarstwo jest trochę dziwne.

Machnąłem ręką.

— Uprzedzam też pana, że natychmiast po zażyciu należy zamknąć oczy i otwierać je powoli, nie wcześniej niż po minucie. Widzi się nadal bez zmian. Zmysł wzroku zależy od długości fali, a nie od ilości impulsów. Jest to jednak pewien wstrząs dla siatkówki, przykre olśnienie, jeżeli ma się oczy otwarte. Niech więc pan zamknie powieki.

— Zamknąłem już!

— Dalej, niech pan siedzi cicho i nie rusza się. Mógłby się pan zrazu o coś uderzyć. Należy pamiętać, że będzie pan — wszystko: serce, płuca, mózg, mięśnie — funkcjonował kilka tysięcy razy prędzej niż zazwyczaj, toteż można się porządnie potłuc, nim się człowiek obejrzy. Poza tym nie będzie pan sobie zdawał sprawy z żadnej zmiany. Będzie się pan czuł jak w tej chwili. Tyle tylko, że wszystko na świecie będzie się poruszało kilka tysięcy razy wolniej. Dzięki temu właśnie świat wyda się tak dziwny.

— Boże święty! — zawołałem. — I pan sądzi…

— Sam pan osądzi — odrzekł i wziął kroplomierz. Potem spojrzał na biurko: — Szklanki… woda… jest wszystko. Nie należy zażywać zbyt wiele za pierwszym razem.

Odliczył kilka cennych kropli.

— Niech pan nie zapomina, com powiedział — rzekł wlewając zawartość kroplomierza do szklanki ruchem włoskiego kelnera odmierzającego whisky. — Należy siedzieć z zamkniętymi oczyma, absolutnie bez ruchu przez dwie minuty. Aż do chwili kiedy zacznę do pana mówić.

Dolał teraz wody do obydwóch szklanek.

— Ach, prawda! — dodał. — Niech pan nie stawia szklanki z powrotem na stole. Może ją pan trzymać w ręku, a łokieć oprzeć na kolanie. O tak! No, a teraz…

Podniósł szklankę.

— Za „nowy akcelerator”!

— Za „nowy akcelerator”! — zawołałem i trąciliśmy się szklankami. Wypiłem roztwór i natychmiast zamknąłem oczy.

Znacie wszak uczucie pustki i niebytu, w jakie zapada człowiek pod wpływem narkozy. Podobnie było ze mną przez jakiś nieokreślony czas. Potem usłyszałem głos Gibberne’a, który kazał mi się obudzić. Ocknąłem się więc i uniosłem powieki.

Stał jak poprzednio ze szklanką w ręku. Tyle tylko, że była pusta.

— I cóż? — powiedziałem.

— Wszystko w porządku?

— Najzupełniej. Tylko czuję się trochę tak, jakbym się wstawił. Nic więcej.

— Słyszy pan coś?

— Nic specjalnego — odrzekłem. — Ależ tak, do licha, nic nie słyszę. — Może tylko lekki plusk, łap łap, jakby deszcz padał na różne przedmioty. Co to jest?

— Dźwięki rozłożone na części składowe — odpowiedział. — Tak mi się przynajmniej zdaje. — Patrzył w okno. — Czy pan widział kiedyś firankę w takiej pozycji?

Spojrzałem w tę stronę: koniec firanki sterczał sztywno, nieruchomo, jakby wzdąwszy się od wiatru zawisł nagle w powietrzu.

— To dziwne — odrzekłem.

— A to? — powiedział i otworzył dłoń, w której trzymał szklankę.

Zamrugałem naturalnie oczyma oczekując, że naczynie spadnie za chwilę na ziemię i potłucze się. Nic podobnego!

Wcale nie poruszyła się z miejsca: wisiała nieruchomo w powietrzu.

— Na ogół biorąc — rzekł Gibberne — na naszej szerokości geograficznej przedmiot spadając przebywa szesnaście stóp w pierwszej sekundzie. I ta szklanka spada z szybkością szesnastu stóp na sekundą, tylko że, widzi pan, jeszcze nie upłynęła setna część sekundy. To panu powinno dać pojęcie o szybkości mego przyspieszacza.

Powiódł ręką dookoła, pod i nad spadającą powoli szklanką, wreszcie pochwycił ją za dno i postawił bardzo ostrożnie na stole.

— Co, hę? — odezwał się ze śmiechem.

— Pierwszorzędnie! — zadecydowałem zaczynając powolutku wstawać z krzesła. Czułem się doskonałe, bardzo lekko i przyjemnie, ponadto byłem pełen ufności w swoje siły. Organizm mój funkcjonował z ogromną szybkością. Serce, na przykład, biło tysiąc razy na sekundę, ale wcale przez to nie czułem się gorzej. Wyjrzałem przez okno. Nieruchomy cyklista z pochyloną głową tkwił w obłoku kurzu, jakby chciał dogonić rozpędzony omnibus, który nie ruszał się z miejsca.

— Gibberne! — zawołałem. — Jak długo może trwać działanie tej przeklętej mikstury?

— Bóg to raczy wiedzieć! — odrzekł. — Ostatnim razem, kiedym ją zażył, położyłem się do łóżka i przespałem czas działania. Nie taję, że miałem porządnego stracha. Minęło wówczas kilka minut. Mnie się wydały one godzinami. Po pewnym jednak czasie działanie gwałtownie ustaje.

Byłem bardzo dumny. Nie czułem żadnego lęku — może dlatego, że byliśmy razem.

— Może byśmy wyszli trochę? — zaproponowałem.

— Czemu nie!

— Tylko że ludzie nas zobaczą…

— Ludzie? Nie! Chwała Bogu — nie! Będziemy wszak poruszać się z szybkością tysiąc razy większą od najbłyskawiczniejszej z magicznych sztuk. Chodźmy! Którędy wyjdziemy? Drzwiami czy oknem?

Wyszliśmy oknem.

Ze wszystkich dziwnych eksperymentów, jakich dokonywałem, o jakich marzyłem albo czytałem, najdziwniejszy był bieg z Gibberne’em wzdłuż promenady Folkestone pod działaniem nowego akceleratora. Wyszliśmy za furtkę i zaczęliśmy czynić po drodze drobiazgowe spostrzeżenia nad posągową nieruchomością przejeżdżających wehikułów. Ruch nóg końskich, obrót kół przejeżdżającego omnibusu, koniec bata i szczęka konduktora — który właśnie zaczął ziewać — były w pewnym stopniu dostrzegalne, reszta jednak ciężkiego pojazdu zdawała się stać spokojnie i bezgłośnie, słyszałem jedynie słaby dźwięk kaszlu, który wstrząsał jednym z pasażerów.

Na nieruchomym pojeździe znajdowali się: konduktor, woźnica i jedenastu pasażerów. Widok ten zdawał się nam z początku niezwykle dziwaczny, potem jednak zaczął być przykry. Wszyscy przechodnie, tak podobni do nas, a tak różni, zamarli w niedbałych pozach, zatrzymali się w pół gestu. Zakochana para uśmiechała się do siebie skrzywionym uśmiechem trwającym w nieskończoność; kobieta w dużym kapeluszu trzymała rękę na poręczy balkonu patrząc na dom Gibberne’a nieruchomym wzrokiem wieczności; jakiś pan trzymał rękę przy wąsach jak lalka woskowa, a inny wyciągnął powolną, sztywną dłoń z rozcapierzonymi palcami po kapelusz unoszony przez wiatr. Przyglądaliśmy się im wszystkim śmiejąc się i robiąc do nich miny, ale wkrótce poczuliśmy coś w rodzaju niesmaku. Zawróciliśmy więc i przeszedłszy przez jezdnię tuż przed cyklista, skierowaliśmy się w stronę promenady.

— Tam do licha! — — zawołał Gibberne. — Niech no pan patrzy!

W pobliżu jego wskazującego palca obsuwała się w dół pszczoła, machając wolniutko skrzydłami. Ruszała się nie prędzej od najpowolniejszego ślimaka.

Takeśmy doszli do promenady. Tam rzeczy przedstawiły się jeszcze cudaczniej niż dotychczas. Na estradzie grała orkiestra, ale dźwięki jej dochodziły nas jako cieniutkie skrzypienie, trzask grzechotki, przeciągłe westchnienie albo tykanie potwornego zegara. Zastygli w pół kroku spacerowicze stali sztywno, dziwni, cisi, nadęci, zawieszeni. Przeszedłem tuż koło małego pieska, który robiąc skok zawisł w powietrzu. Patrzyłem na powolne ruchy jego łap dążących do zetknięcia się z ziemia.

— Boże! Spójrz pan tutaj! — zawołał Gibberne. Zatrzymaliśmy się na chwilę przed jakąś wspaniałą osobistością w białym flanelowym garniturze w paski, w białych pantoflach i panamie. Pan ów oglądał się robiąc oko do dwóch dam w jasnych sukniach. Tak zwane „oko”, studiowane bez pośpiechu, jakeśmy to czynili, mało jest pociągające. Traci pozory chwilowej wesołości: widać, że „oczekujące” oko nie domyka się zupełnie, a pod załzawioną powieką pojawia się dolna część tęczówki i wąska linia białka.

— Niech Bóg mnie broni! — powiedziałem. — Więcej nie będę robił oka.

— Ani uśmiechał się — dodał Gibberne badając zęby jakiejś mówiącej pani.

— Jest piekielnie gorąco — zauważyłem. — Nie chodźmy tak prędko.

— Co tam! W drogę!

Przeszliśmy pomiędzy krzesłami rozstawionymi w alejach. Większość osób siedzących tam zachowała pozy naturalne, ale powykrzywiane purpurowe twarze muzyków wyglądały wprost niepokojąco. Czerwonolicy jegomość zamarł w gwałtownej walce z wiatrem o gazetę. Wszystko świadczyło, że ta apatyczna publiczność wystawiona była na silny wiatr, wiatr, którego istnienie nie przenikało do naszej świadomości. Oddaliliśmy się trochę od tłumu, patrząc nań z daleka. Zaczynałem wierzyć w czary spoglądając na tłum zmieniony w „żywy obraz”, sztywny i nieruchomy jak grupa woskowych figur. Czułem nieokreśloną, radosną i ogromną wyższość nad tymi ludźmi — co było oczywiście nonsensem. Zważcie jednak na ten cud! Wszystko, co pomyślałem, powiedziałem, zrobiłem, od kiedy preparat począł działać na mój organizm, było dziełem jednej chwili.

— ”Nowy akcelerator”… — zacząłem, ale Gibberne przerwał mi:

— O! Jest ta stara wiedźma!

— Jaka wiedźma?!

— Moja sąsiadka. Ma psa, który ciągle szczeka. Nie! Pokusa jest nazbyt silna.

Gibberne bywa czasami dziecinny i porywczy. Nim mogłem temu zapobiec, pomknął jak strzała przed siebie, porwał nieszczęsne stworzenie i pobiegł z nim pędem w kierunku nadbrzeżnych skał. Wyglądało to niesłychanie dziwnie. Zwierzątko nie szczekało, nie wyrywało się, nie dawało w ogóle żadnego znaku życia. Zdawało się spać, choć Gibberne trzymał je za kark. Miało się wrażenie, że ten biegnący człowiek niesie drewnianego psa.

— Profesorze! — zawołałem. — Niech pan zostawi psa!

Zakląłem.

— Jeżeli pan będzie biegł w ten sposób — krzyczałem — zapali się na panu ubranie! Pańskie spodnie już się tlą!

Dotknął ręką ubrania i zatrzymał się z wahaniem.

— Profesorze! — zawołałem raz jeszcze zbliżając się doń. — Niechże pan puści to stworzenie! Upał staje się nie do zniesienia! I jeszcze te pańskie wyścigi! Dwie albo trzy mile na sekundę! Tarcie powietrza…

— Co takiego? — zapytał patrząc na psa.

— Tarcie powietrza! — wrzasnąłem. — Tarcie powietrza. Nie można tak pędzić! Jak meteory czy co, u diabła. Gorąco! Kłuje mnie całe ciało i wypociłem wszystko, co się dało. Ale widać już, że ludzie zaczynają się powoli poruszać. Widocznie preparat przestaje działać. Niechże pan zostawi tego psa!

— Co? — zapytał znowu.

— Preparat przestaje działać! — powtórzyłem. — Stanowczo jest tu za gorąco i preparat przestaje działać. Jestem cały mokry.

Patrzył na mnie uparcie. A potem spojrzał na orkiestrę, której zgrzytanie zaczęło się przyśpieszać. W chwilę później cisnął z rozmachem psa, który kręcąc się, wciąż nieruchomy, zawisł nad grupą parasolek pewnego zagadanego towarzystwa. Gibberne pochwycił mnie za łokieć.

— Do licha! — zawołał. — Zdaje się, że pan ma rację. Jakby palące kłucie i… Tak! Ten człowiek porusza chusteczką. Widać już. Trzeba stąd wiać.

Aleśmy nie mogli wiać. Na szczęście zresztą. Bo gdybyśmy pobiegli, pędząc tak jak poprzednio, przypuszczam, że stanęlibyśmy niebawem w płomieniach.

Na pewno byśmy się zapalili. Żaden z nas jednak nie pomyślał, jak widzicie, o tym wcześniej… Ale nimeśmy jeszcze zaczęli biec, preparat nagle przestał działać. Stało się to w ułamku sekundy. Działanie akceleratora nagle znikło jak kurtyna w teatrze i rozwiało się w mgnieniu oka. Usłyszałem głos Gibberne a, strasznie zaniepokojony:

— Niech pan siada!

I… trrrach! Siadłem na trawniku dymiąc i tląc się. W miejscu, gdzie siedziałem, trawa do dziś jest wypalona. W tej samej chwili całe otoczenie otrząsnęło się z bezruchu: nieartykułowane dźwięki orkiestry przemieniły się w melodię, spacerowicze opuścili nogi i poszli dalej, papiery i chorągwie poczęły trzepotać na wietrze, uśmiechy przelały się w słowa, elegancki przechodzień skończył „oczkowanie” i podążył z zadowoloną miną swoją drogą, a cały tłum począł poruszać się i mówić.

Cały świat powrócił do życia, ożył w tym samym tempie co i my, a raczej my zwolniliśmy tempo niczym pociąg wjeżdżający na stację. Przez sekundę świat zawirował koło mnie, poczułem lekkie mdłości — i na tym koniec. A mały piesek, który zdawaj się wisieć w powietrzu, spadł na parasolkę jakiejś pani.

To nas uratowało! Wątpię, czy poza pewnym otyłym, wyciągniętym na leżaku starszym panem, który zerkał na nas podejrzliwie i wreszcie powiedział coś do swojej pielęgniarki, ktokolwiek jeszcze spostrzegł naszą obecność. Pac! Pojawiliśmy się tam zapewne w sposób nagły. Z miejsca też przestaliśmy się tlić, choć trawa pode mną wciąż jeszcze była nieprzyjemnie gorąca. Uwaga wszystkich — włączając w to orkiestrę, która po raz pierwszy w swej historii zagrała fałszywie — skupiła się na niezwykłym fakcie oraz na jeszcze bardziej niezwykłym szczekaniu i tumulcie. Bo oto nagle czcigodny, otłuszczony szpic śpiący spokojnie po zachodniej stronie estrady spadł na parasol siedzącej po stronie wschodniej damy, z tlącą się sierścią wskutek nieprawdopodobnej szybkości, z jaką leciał przez powietrze. I to w naszych absurdalnych czasach, gdy wszyscy starają się być „psychologiczni”, naiwni i przesądni, ile się tylko zmieści. Ludzie porwali się z miejsc popychając jedni drugich; poprzewracano krzesła. Nadbiegł policjant. Jak się zakończyła cała awantura, nie mam pojęcia — za bardzo nam zależało, żeby się stamtąd wycofać i uniknąć pytających spojrzeń starego pana. Jak tylkośmy dostatecznie ochłodli i oprzytomnieli po zawrocie głowy, mdłościach i zamroczeniu umysłu, powstaliśmy z ziemi i okrążając tłum przeszliśmy poza hotelem „Metropolle” w stronę domu Gibberne’a. Zdążyłem jeszcze usłyszeć wyraźnie, jak pan siedzący obok damy z podartą przez psa parasolką rozprawiał się w sposób ostry z człowiekiem wynajmującym krzesła.

— Jeżeli to nie pan rzucił tego psa — krzyczał — to któż w takim razie?

Nagły powrót znajomych ruchów i dźwięków, zrozumiały w takiej sytuacji niepokój — ubrania nasze były wciąż jeszcze rozprażone do niemożliwości, a przód spodni profesora zwęglił się zupełnie — przeszkodziły mi w zebraniu dokładniejszych obserwacji, chociaż tego pragnąłem.

Szczerze mówiąc, nie poczyniłem w powrotnej drodze żadnych spostrzeżeń, które by posiadały wartość naukową. Pszczoła naturalnie odleciała. Kiedyśmy powrócili na ulicę Landgate, poszukałem wzrokiem cyklisty, ale go już nie dostrzegłem, być może pojazdy go zasłoniły. Omnibus z pasażerami, żywymi i rozgadanymi, przejeżdżał sobie przez plac pod kościołem.

Zauważyliśmy poza tym, że parapet okna, przez które wyszliśmy z domu, był nieco osmalony, zaś ślady naszych stóp na żwirze alei głębsze niż zazwyczaj.

W ten sposób wypróbowałem na sobie po raz pierwszy działanie akceleratora. Cała nasza wyprawa, podczas której biegaliśmy, gadali i widzieli najrozmaitsze rzeczy, trwała nie więcej niż dwie sekundy. Przeżyliśmy pół godziny, podczas gdy orkiestra zagrała może dwa takty. Mieliśmy wrażenie, że świat cały się zatrzymał, aby nam dogodniej było go obserwować. Zważywszy to wszystko, a zwłaszcza nasze lekkomyślne wyjście poza dom, należy wnioskować, że doświadczenie to mogło się znacznie gorzej zakończyć. Dowiodło ono w każdym razie, że choć Gibberne wiele będzie musiał pracować, nim przysposobi zupełnie swój preparat do użytku, jednakże możliwość wyprodukowania takiego preparatu została dowiedziona niezbicie.

Od tej przygody profesor pracuje nad udostępnieniem preparatu świadomej kontroli człowieka. Wielokrotnie bez żadnych złych skutków zażywałem pod jego kierunkiem niewielkie dozy owego eliksiru. Muszę się jednak przyznać, że dotychczas nie odważyłem się w takim stanie wyjść poza dom. Dodam jeszcze, że całe to opowiadanie pisałem bez przerwy, po jednorazowym użyciu preparatu, odrywając się jedynie na chwilę, by odłamać kawałek czekolady. Zacząłem pisać o godzinie szóstej minut dwadzieścia pięć, a mój zegarek wskazuje obecnie minutę po wpół do siódmej. Możność wykonania dłuższej i wymagającej skupienia pracy w ciągu dnia pełnego różnorodnych zajęć jest rzeczą wprost bezcenną. Gibberne pracuje obecnie nad dozowaniem preparatu w zależności od jego działania na różne rodzaje organizmów ludzkich. Spodziewa się wynaleźć „opóźniacz” albo retardator, przy którego pomocy złagodzi nieco nadmierne efekty swego pierwszego preparatu. Opóźniacz będzie miał, oczywiście, działanie wręcz przeciwne niż przyspieszacz; da możność skurczenia kilka godzin zwykłego czasu do rozmiarów sekundy i w ten sposób pozwoli zachować apatyczną bezczynność, lodowaty brak ożywienia w najbardziej podnieconym czy rozdrażnionym otoczeniu. Oba te wynalazki wywołają niewątpliwie przewrót w całym dotychczasowym życiu. W ten sposób wyzwolimy się z owej „szaty czasu”, o której mówi Carlyle. Akcelerator pozwoli skupić się z niezwykłą siłą w każdym wypadku, który będzie wymagał całej naszej energii i przytomności umysłu, opóźniacz zaś pozwoli przetrwać spokojnie okresy przykre czy nudne. Jestem być może nazbyt optymistycznie nastrojony co do opóźniacza, który nie został jeszcze odkryty. Nie może być natomiast żadnych wątpliwości co do „nowego akceleratora”. Będzie go można nabyć w małych zielonych flakonach u każdego aptekarza, po cenie zapewne dość wysokiej, ale niezbyt wygórowanej, jeżeli się zważy jego niezwykłe właściwości.

Będzie się nazywał „Pobudzającym Akceleratorem Gibberne’a”. Wynalazca sądzi, iż uda mu się spreparować go w trzech roztworach o mocy: 200°, 900° i 2000°, które oznaczone będą różnymi etykietami: białą, różową i żółtą.

Nie ulega wątpliwości, że działanie preparatu pozwoli dokonać rzeczy niezwykłych. Można będzie potem z jego pomocą dopuszczać się czynów zarówno wielkich, jak i najbardziej zbrodniczych wślizgując się, że tak powiem, w przerwy między normalnym czasem. Będzie łatwo nadużyć akceleratora, jak to ma miejsce ze wszystkimi wielkimi odkryciami. Przedyskutowaliśmy dokładnie i tę kwestię z profesorem i zadecydowaliśmy, że podlega ona już medycynie sądowej” i nie dotyczy nas wcale. Poprzestaniemy wiec na wyrobie i sprzedaży „Akceleratora Gibberne’a”, a jakie będą konsekwencje — zobaczymy.



W czwartym wymiarze


Czy historię Gotfryda Plattnera uważać można’ za wiarygodną — oto pytanie, które czeka dotąd na decydującą odpowiedź. Z jednej strony mamy zeznania siedmiu świadków — dla ścisłości trzeba podkreślić, że mamy sześć i pół pary oczu i jeden oczywisty fakt; z drugiej zaś mamy — jak by to nazwać? — uprzedzenie, zdrowy rozsądek, ciążenie opinii ogółu. Siedem wspomnianych osób zasługuje w zupełności na zaufanie; nie da się również zaprzeczyć, że anatomiczna budowa Gotfryda Plattnera uległa przeinaczeniu i że opowiadania świadków zakrawają na bajki. Ale najdziwniejsze z wszystkiego jest to, co mówi sam Plattner (zaliczam go do siedmiu wspomnianych osób). Boże chroń, aby bezstronny opis całej tej historii narazić mnie miał na zarzut hołdowania przesądom i przyprawić o zaliczenie do grona obrońców Eusapii Paladino*. Przyznaję otwarcie, wypadek Gotfryda Plattnera budzi we mnie pewne wątpliwości, ale równie otwarcie wyznaję, że nie umiem podać, który szczegół uważam za zmyślony. Zdziwiło mnie to tylko, że czynniki odpowiedzialne przyjęły historię z nieoczekiwanym zaufaniem. Ale najlepiej będzie, jeśli opowiem ją czytelnikowi bez dalszych komentarzy.

Gotfryd Plattner jest mimo swego nazwiska rodowitym Anglikiem. Ojcem jego był Alzatczyk, który przybył do Anglii w latach sześćdziesiątych, poślubił tu Angielkę o nieposzlakowanej przeszłości i umarł po dłuższym, chociaż nie obfitującym w przygody życiu (poświęconym, o ile wiem, przeważnie naprawianiu posadzek) w 1887 r. Gotfryd ma lat dwadzieścia siedem. Dzięki otrzymanemu w spuściźnie talentowi władania trzema językami jest nauczycielem języków nowożytnych w małej szkole prywatnej na południu Anglii. Na pierwszy rzut oka nie różni się on niczym od przeciętnego nauczyciela języków nowożytnych w przeciętnej małej szkole prywatnej. Ubranie jego nie jest ani drogie, ani modne, ale z drugiej strony nie jest zbyt tanie lub obszarpane; wygląd jego, równie jak wzrost i sposób bycia, nie odznacza się niczym szczególnym. Można by nadmienić, że twarz jego, jak zresztą przeważnie u ludzi, nie jest zupełnie symetryczna, że jego prawe oko jest nieco większe od lewego, a szczęka nieco grubsza po stronie prawej. Gdybyście mieli sposobność obnażenia jego piersi i posłuchania uderzeń serca, nie znaleźlibyście prawdopodobnie w sercu tym żadnych zmian wyróżniających je spośród szeregu innych serc ludzkich. Ale sąd specjalisty brzmiałby zgoła odmiennie. I gdyby zwrócono waszą uwagę na pewien charakterystyczny szczegół, stwierdzenie tego nie nastręczałoby większych trudności. Serce Gotfryda bije w istocie po prawej stronie klatki piersiowej.

W organizmie Gotfryda stwierdzić by można jednak i dalsze, jakkolwiek nie tak łatwo uchwytne dla laika, odchylenia od normy. Szczegółowe badanie dokonane przez jednego ze znanych lekarzy dowodzi, że i inne asymetryczne części jego ciała uległy podobnemu przemieszczeniu. Lewy płat jego wątroby znajduje się po stronie prawej, prawy po lewej; podobnie rzecz się ma z płucami. Co ciekawsze, że i lewa ręka Gotfryda objęła w ostatnim czasie funkcje prawej. Musimy przyjąć za pewnik — a nie ma tu mowy o żadnej stronniczości — że od chwili wypadku może swobodnie pisać tylko lewą ręką, i to od prawej strony ku lewej. Rzucać prawą ręką nie może, podczas obiadu używa noża i widelca w sposób nieodpowiedni, a zapatrywania jego na metody kierowania rowerem — jest bowiem zapalonym cyklistą — grożą poważnymi powikłaniami. A jednak nie ulega najmniejszej wątpliwości, że przed wypadkiem Gotfryd mańkutem nie był.

Nie można również pominąć milczeniem niezwykłego faktu, który zdaje się przemawiać stanowczo za prawdziwością opowiadania Gotfryda. Posiada on trzy fotografie. Jedna przedstawia go jako pięcio– czy sześcioletniego chłopca o grubych nóżkach wystających spod pstrego ubranka. Na tej fotografii prawe jego oko jest nieco mniejsze od lewego, a szczęka nieco grubsza po stronie lewej, zupełnie przeciwnie niż teraz. Fotografia Gotfryda w czternastym roku życia zdaje się przeczyć tym faktom, ale przyczyna tego leży w samym zdjęciu, które jest jedną z popularnych dawniej fotografii „na poczekaniu”, odbitych wprost na metalu i przedstawiających wszystko w odwrotnym porządku na podobieństwo zwierciadła. Trzecia fotografia pochodząca z czasów, kiedy był dwudziestoletnim młodzieńcem, potwierdza wnioski wysnute z dwóch poprzednich. Są one dowodem, że Gotfryd zmienił swoją lewą stronę na prawą. Trudno sobie jednak wytłumaczyć, w jaki sposób istota ludzka mogłaby ulec takiej zmianie, jeśli odrzucimy z miejsca działanie fantastycznych i cudownych czynników.

Rzecz prosta, że wspomniane fakty można by wytłumaczyć łatwo tylko w tym wypadku, gdyby się przyjęło, że Plattner celowo wprowadził w błąd otoczenie co do położenia swego serca. Fotografie mogłyby być specjalnie sfabrykowane, a mańkuctwo wyuczone. Ale z teorią nie zgadza się charakter Gotfryda, który jest człowiekiem praktycznym, bezpretensjonalnym i trzeźwym. Lubi piwo, pali mało, co dzień chodzi na spacer i ma, na szczęście, wielkie wyobrażenie o wartości tego, czego uczy. Ma ładny, ale nie wyszkolony głos tenorowy, a śpiewanie popularnych piosenek sprawia mu przyjemność. Lubi czytać romanse, chociaż nie za bardzo, sypia dobrze i rzadko miewa sny. Jest po prostu niezdolny do ułożenia bajki. W istocie, w dziedzinie fantazji niczym się nie odznaczył, jeśli pominiemy milczeniem to opowiadanie. Odpowiada na pytania z ujmującą skromnością, która rozbraja ludzi najpodejrzliwszych. Robi naprawdę wrażenie człowieka wstydzącego się, że przeżył tak niezwykłą przygodę.

Należy żałować, że wstręt, z jakim odnosi się Płattner do propozycji, aby dał się sekcjonować po śmierci, udaremni niezbite stwierdzenie w jego organizmie zmiany lewej strony na prawą. A od tego faktu zależy głównie uznanie historii tej za prawdziwą. Niepodobieństwem jest takie przesunięcie człowieka w „przestrzeni” — jak ją ludzie zazwyczaj rozumieją — które by doprowadziło do przemieszczenia obu połów jego ciała. Cokolwiek byśmy uczynili, prawa strona jego zostanie prawą, a lewa lewą. Rzecz prosta, że możecie to zrobić z jakimś idealnie cienkim i płaskim przedmiotem. Jeśli wytniecie z papieru figurę posiadającą prawy i lewy bok, potraficie zmienić te boki tylko przez podniesienie i odwrócenie figury. Inna sprawa, gdy chodzi o przedmiot trójwymiarowy. Teoretycy matematyki mówią nam, że jedynym sposobem wiodącym do zamiany prawej i lewej strony trójwymiarowego przedmiotu byłoby wyjęcie go z przestrzeni, jak ją pojmujemy — wyjęcie i obrócenie go gdzieś poza przestrzenią, poza otaczającym nas światem realnym. Bez wątpienia, wydaje się to trochę dziwne, ale każdy człowiek obznajomiony chociażby powierzchownie z teorią matematyki przyzna mi słuszność. Wyrażając się technicznie, niezwykłe przemieszczenie prawej i lewej strony Plattnera jest dowodem, że dostał się on z naszej przestrzeni w tzw. czwarty wymiar i wrócił z powrotem na świat. Musimy przyjąć to za pewnik, o ile nie zgodzimy się na teorię bezcelowej i dokładnie obmyślonej mistyfikacji. Tyle, jeśli chodzi o fakty. Przystępuję teraz do opisu wydarzenia, które stało się przyczyną jego czasowego zniknięcia ze świata. Zdaje się, że Plattner sprawował w prywatnej szkole w Sussex nie tylko obowiązki nauczyciela języków nowożytnych, ale uczył chemii, geografii, buchalterii, jak również stenografii, rysunku i wszelkich przedmiotów nadobowiązkowych, którymi zainteresować by się mogli kapryśni rodzice chłopców. O przedmiotach tych miał bardzo słabe lub żadne pojęcie, ale w szkołach średnich wiedza nauczyciela nie ma właściwie tak wielkiego znaczenia, jak jego charakter i ujmujące obejście. O chemii wiedział bardzo mało, jeśli nie będziemy brać pod uwagę teorii trzech gazów, cokolwiek ona oznacza, ale ponieważ jego wychowankowie w ogóle nic nie wiedzieli, a czerpali informacje tylko od niego, nie przyprawiało to Plattnera jak dotąd o wielki kłopot. Tymczasem wstąpił do szkoły chłopiec nazwiskiem Whibble, którego jakiś złośliwy krewny kształcił, jak się zdaje, w odmienny sposób — budząc w nim ciekawość. Chłopiec ten słuchał nauk Gotfryda z niezwykłą uwagą, a chcąc okazać swoje zainteresowanie przedmiotem przynosił mu od czasu do czasu do analizy najrozmaitsze substancje. Plattner, któremu to pochlebiało i który był przekonany o naiwności chłopca, analizował je i podawał nawet skład ich w ogólnych zarysach. W istocie wychowanek Gotfryda zachęcał go mimo woli do studiów, tak że Plattner wystarał się o książkę traktującą o chemii analitycznej i czytał ją często pilnując wieczornego odrabiania lekcji. Ku wielkiemu jego zdumieniu chemia okazała się przedmiotem bardzo interesującym.

Jak dotąd historia jest zupełnie banalna. Ale teraz pojawia się na widowni zielony proszek. Niestety trudno dociec, skąd wziął się ów zielony proszek, Whibble opowiada niestworzone rzeczy o znalezieniu go w papierowej torebce na wydmach koło starego wapiennika. Zapewne wyszłoby to na korzyść Plattnerowi, a może i rodzinie Whibble’a, gdyby ktoś wówczas przytknął był do tego proszku zapałkę. Młody dżentelmen przyniósł go jednak nie w torebce, ale w pospolitej flaszce na lekarstwa zatkanej gazetą. Dał go Plattnerowi pod koniec popołudniowych zajęć szkolnych. Czterech chłopców zostało po nauce, aby poprawić źle zrobione zadanie, a Plattner czuwał nad nimi w małej sali szkolnej, w której wykładał chemię. Nauka chemii w prywatnej szkole Sussex, jak i w innych zakładach prywatnych w tym kraju, ogranicza się do operowania najprostszymi środkami. Odczynniki mieściły się więc w szafce wielkości przeciętnego kuferka. Plattner, znudzony pilnowaniem chłopców, przywitał ofiarowanie mu proszku przez Whibble’a jako pożądane urozmaicenie i otworzywszy szafę zabrał się od razu do analizy. Whibble przyglądał mu się, na szczęście z przyzwoitej odległości. Czterech przestępców, którzy udawali, że pochłania ich wytężona praca, śledziło jego ruchy z niekłamanym zainteresowaniem. Albowiem Plattner miał, jak się zdaje, bardzo ograniczone wiadomości z dziedziny chemii praktycznej (jeżeli pominiemy teorię trzech gazów).

Wszyscy opisują zgodnie, co robił Plattner. Nasypał do probówki trochę zielonego proszku i poddał go kolejno działaniu wody, kwasu solnego, azotowego i siarkowego. Nie widząc rezultatu wysypał na talerz pół buteleczki proszku i zapalił. Flaszkę, która zawierała resztę proszku, trzymał w lewej ręce. Substancja zaczęła dymić, topić się, a potem eksplodowała z głośnym hukiem, wśród oślepiającego blasku. Pięciu chłopców, którzy spodziewali się katastrofy, schowało się, ujrzawszy światło, pod ławki i nie odniosło żadnego szwanku. Szyby w oknach rozleciały się w kawałki, a tablica spadła na ziemię. Miseczka rozbiła się na drobne kawałki. Z sufitu opadło trochę tynku, zresztą wybuch nie wyrządził żadnej szkody. Chłopcy nie widząc Plattnera byli zrazu przekonani, że runął na podłogą i leży za katedrą. Pobiegli, aby mu pomóc, ale ku wielkiemu swojemu zdumieniu nie znaleźli nikogo. Ogłuszeni jeszcze przez nagły wybuch pośpieszyli do otwartych drzwi i wybiegli z sali pod wrażeniem, że musiało stać mu się coś złego. Carson, który gnał pierwszy, wpadł w korytarzu na dyrektora szkoły, pana Lidgetta.

Pan Lidgett to zażywny, zawsze podniecony jednooki jegomość. Chłopcy opowiadają, że wpadł do sali z jednym z tych okrzyków, które zazwyczaj cisną się na usta rozgniewanych nauczycieli, kiedy stanie się coś złego. — Przeklęte wisusy! — rzekł. — Gdzie jest pan Plattner?

Gdzie jest pan Plattner? Pytanie to stawiano wielokrotnie w ciągu następnych kilku dni. Zdawało się w istocie, że przesadne określenie: „został rozbity na atomy”, urzeczywistniło się w tym wypadku. Plattner zniknął bez śladu; nie znaleziono ani jednej kropli krwi, ani jednego strzępka ubrania. Nie ulegało jednak wątpliwości, że zniknął w następstwie wybuchu.

Nie chcę się rozwodzić nad zamieszaniem, jakie wypadek ten wywołał nie tylko w prywatnej szkole w Sussexville, ale w całym Sussexville i wszędzie, ; gdzie o nim mówiono. Być może, że czytelnicy przypominają sobie nawet ze słyszenia szczegóły tej katastrofy, która wywarła tak wielkie wrażenie ubiegłego łata. Zdaje się jednak, że Lidgett uczynił wszystko, co mógł, aby sprawę zatuszować. Wyznaczył karę za wymawianie nazwiska swego pomocnika i oświadczył chłopcom, że jego miejsce pobytu jest mu wiadome. Lękał się, że pogłoski o możności wybuchu w czasie nauki chemii, mimo przedsięwziętych środków ostrożności, zaszkodzą opinii zakładu; tak samo zaszkodzić mogła i sprawa tajemniczego zniknięcia Plattnera, toteż uczynił wszystko, aby wypadek przedstawić w świetle jak najpospolitszym. W szczególności wziął na spytki pięciu naocznych świadków wydarzenia, a pytania stawiał tak umiejętnie, że ci zaczęli wątpić w to, na co patrzyli. Ale mimo tych wysiłków opowieść odpowiednio przekręcona i wyolbrzymiona budziła przez dziewięć dni zdumienie w całym okręgu, a wielu rodziców zabrało swoich synów ze szkoły pod najrozmaitszymi pretekstami. Niemniej ciekawym szczegółem w całej tej sprawie jest fakt, że wielu ludzi w sąsiedztwie śniło szczególnie żywo o Plattnerze w okresie podniecenia przed jego powrotem, a sny ich były do siebie łudząco podobne. Prawie we wszystkich snach widziano Plattnera, czasem samego, to znów w towarzystwie, jak błądzi w świetlistej mgle. We wszystkich wypadkach twarz jego była blada i smutna, a raz dawał jakieś znaki śpiącemu. Jednemu czy dwom spomiędzy chłopców, widocznie trapionych jakąś zmorą, wydawało się, że Plattner zbliżył się do nich z niezwykłą szybkością i spoglądał im prosto w oczy. Inni uciekali z Plattnerem przed pościgiem mglistych i niesamowitych stworzeń okrągłego kształtu. Ale o snach tych zapomniano w powodzi pytań i hipotez, kiedy we wtorek, w osiem dni po poniedziałkowej eksplozji, Plattner powrócił.

Powrót jego nastąpił w równie niezwykłych okolicznościach, jak i zniknięcie. Uzupełniając trochę chaotyczne sprawozdanie pana Lidgetta nieśmiałymi uwagami Plattnera możemy przyjąć, że wspomniany wyżej dyrektor szkoły znajdował się we wtorek, już po zadaniu popołudniowych lekcji, w ogrodzie zbierając i jedząc poziomki — jagody, które bardzo lubił. Jest to wielki stary ogród, leżący na uboczu i osłonięty przed oczyma ciekawych przez wysoki mur z cegieł. W chwili kiedy pochylił się nad bardzo obiecującym krzakiem poziomek, coś zagrzmiało i zanim mógł się obejrzeć, uderzyło go w plecy jakieś ciężkie ciało. Runął na twarz, gniotąc krzaczek jagód z taką siłą, że wcisnął sobie aż po oczy cylinder, który miał na głowie — pan Lidgett bowiem hołdował staroświeckiej nauczycielskiej modzie. Tym ciężkim pociskiem, który poleciał dalej i osiadł wśród poziomek na ziemi, okazał się nasz zaginiony pan Gotfryd Plattner. Był bez kołnierzyka i bez kapelusza, włosy miał rozczochrane, koszulę brudną i zakrwawione ręce. Pan Lidgett był tak oburzony i zdumiony, że pozostał na czworakach z kapeluszem nasuniętym na oczy żądając od Plattnera wytłumaczenia się z jego niegodnego i pozbawionego szacunku postępowania.

Ta zgoła nieidylliczna scena jest uzupełnieniem — powiedziałbym — zewnętrznej strony historii Plattnera. Nie chcę opisywać tutaj szczegółowo, dlaczego pan Lidgett wymówił mu posadę. Dokładne sprawozdanie, obejmujące pełne nazwiska, daty i opowiadania świadków, przedłożono Towarzystwu do Badania Zjawisk Nienormalnych. O przemieszczeniu lewego i prawego boku Plattnera dowiedziano się dopiero później, skoro zauważono, że pisze od prawej strony ku lewej. O ciekawym tym szczególe nie lubił wspominać uważając, że może wpłynąć niekorzystnie na otrzymanie przez niego nowej posady. Co do przemieszczenia serca, to wykryto je przypadkowo, kiedy poszedł do dentysty, aby dać sobie wyrwać ząb pod znieczuleniem. Później zgodził się bardzo niechętnie na dokładne zbadanie go przez lekarza i ogłoszenie wyników badania w „Journal of Anatemy”. Są to wszystko fakty oczywiste i teraz przystąpimy do rozważania szczegółów podanych przez samego Plattnera.

Ale wpierw chcę podkreślić różnicę, jaka zachodzi między pierwszą częścią tej historii i tym, co nastąpi. Wszystko to, co dotąd opowiadałem, potwierdzają dowody ściśle rzeczowe. Wszyscy świadkowie żyją dotąd; czytelnik może w każdej chwili, jeśli ma wolny czas, upolować chłopców lub nawet śmiało osaczyć Lidgetta, do woli ich przesłuchać i podstępnie badać; istnienie samego Gotfryda Plattnera, je^go przemieszczonego serca i trzech fotografii nie ulega wątpliwości. Można przyjąć za pewne, że zniknął on na dziewięć dni w następstwie wybuchu, że równie niespodziewanie wrócił, i to w okolicznościach nieprzyjemnych dla pana Lidgetta, oraz że powrócił odwrócony — jak odbicie w zwierciadle. Ten ostatni fakt świadczy niezbicie, jak już wspomniałem, że Plattner musiał przez dziewięć dni przebywać poza przestrzenią. Dowody potwierdzające powyższy fakt są, rzec można, pewniejsze od wielu innych, które przyprawiły jednak o śmierć na szubienicy niejednego mordercę. Ale jeśli chodzi o wyjaśnienie, gdzie był, oprzeć się musimy wyłącznie na słowach pana Gotfryda Plattnera i na niedokładnych i często sprzecznych z sobą szczegółach jego opowiadania. Nie chcę uchodzić za niedowiarka, ale muszę podkreślić — czego zazwyczaj nie czynią pisarze zajmujący się niewytłumaczonymi zjawiskami psychicznymi — że przechodzimy tu od niezbitych faktów do spraw, które każdy rozumny człowiek uważać może za prawdę lub blagę, zależnie od usposobienia. Szczegóły opisane uprzednio przemawiają na ich korzyść; niezgodność z tym, czego nas uczy doświadczenie, przechyla szalę w stronę przeciwną. Nie chcąc wpływać na sąd czytelnika, opowiem po prostu całą historię tak, jak mi ją Plattner opowiedział.

A opowiedział mi ją pewnego wieczoru w moim domu w Chislehurst i zaraz po jego odejściu spisałem dokładnie wszystko, co zapamiętałem. Później przeczytał sam pisaną na maszynie kopię, tak że za dokładność jej można ręczyć.

Stwierdza on, że w chwili eksplozji uważał się za zabitego. Coś porwało go i uniosło w tył. Rzecz ciekawa dla psychologów, że lecąc w tył nie stracił zdolności rozumowania i zastanawiał się przez cały czas nad tym, czy wpadnie na szafę z chemikaliami, czy na sztalugi tablicy. Czując grunt pod nogami potknął się i usiadł na czymś miękkim, ale i niepodatnym zarazem. Upadek ogłuszył go na chwilę. Poczuł zrazu zapach spalonych włosów i zdawało mu się, że słyszy głoś Lidgetta. — Łatwo pojąć, że upłynął pewien czas, zanim zebrał myśli. Z początku doznawał wrażenia, że znajduje się w sali szkolnej. Widział dobrze zdziwienie chłopców i wchodzącego pana Lidgetta. Tego jest pewny. Nie słyszał ich uwag, ale przypisywał to ogłuszeniu przez wybuch. Przedmioty dokoła wydawały mu się dziwnie ciemne i niewyraźne. Tłumaczył to sobie jednak — zupełnie fałszywie — obecnością wielkiej ilości czarnego dymu powstałego przy eksplozji. W półmroku postacie Lidgetta i chłopców poruszały się cicho jak duchy. Twarz Plattnera wystawiona na działanie ognia przy eksplozji paliła wciąż jeszcze. Czuł się, jak powiada, „zupełnie rozbity”. Skoro zebrał myśli, zaczął się przede wszystkim zastanawiać nad tym, co się mu przytrafiło. Myślał przez chwilę, że wzrok i słuch jego ucierpiały podczas wybuchu. Obmacał wszystkie swoje członki i twarz. Kiedy już oprzytomniał, wydało mu się dziwne, że nie widzi dobrze znajomych ławek i innych sprzętów szkolnych. W miejscu ich stały mgliste, niewyraźne cienie. A potem przytrafiło się coś, co wyrwało mu okrzyk z piersi i otrzeźwiło zupełnie. Dwóch gestykulujących chłopców przeszło jeden za drugim wprost przez niego! Żaden z nich nie zwrócił na jego osobę najmniejszej uwagi. Trudno sobie wyobrazić, co czuł w owej chwili. Przeszli przez niego, mówi, jakby przeszli przez tuman mgły.

Pierwszą myślą Plattnera było teraz, że umarł… Dziwiło go tylko, jako człowieka zapatrującego się trzeźwo na te sprawy, że zachował sprawność fizyczną. Drugim wnioskiem jego było, że nie umarł, ale że wszyscy inni pomarli, że wybuch zniszczył szkołę w Sussexville wraz ze znajdującymi się w niej osobami wyjąwszy jego. Ale i to wyjaśnienie wydawało się niezadowalające. Rozglądał się zdziwiony dokoła.

Otaczał go gęsty mrok, ciemności — jak się mu z początku zdawało — nieprzeniknione. W górze widział czarne sklepienie niebios. Jedynie słabe, zielonawe światło na horyzoncie na wprost niego pozwalało dostrzec zarysy czarnych pagórków w oddali. To było pierwsze wrażenie Plattnera. Skoro oczy jego przyzwyczaiły się do ciemności, zaczął rozróżniać odcienie zielonawego światła w otaczającej go nocy. Na tym tle sprzęty i znajdujące się w sali osoby robiły wrażenie przejrzystych widm. Wyciągnął rękę i bez żadnego wysiłku przeprowadził ją przez ścianę obok kominka.

Opisuje, że czynił usilne starania, aby zwrócić na siebie uwagę. Krzyczał do uszu Lidgetta i próbował pochwycić chodzących po sali chłopców. Zaprzestał dalszych prób dopiero wówczas, kiedy weszła do pokoju pani Lidgett, której nie znosił. Zdaniem jego, uczucie, że przebywa na świecie, ale nie jest jego cząstką, było bardzo nieprzyjemne. Porównuje swoje wrażenia z wrażeniami, jakich doznaje kot obserwujący mysz przez szybę. Ilekroć chciał dotknąć jakiegoś przedmiotu z mglistego znanego mu świata dokoła, napotykał niewidzialną przegrodę, która udaremniała jego wysiłki.

Z kolei zwrócił uwagę na to, co widział wyraźnie. W ręce trzymał jeszcze nienaruszoną flaszeczkę z resztą zielonego proszku. Włożył ją do kieszeni i zaczął macać dokoła siebie. Siedział, jak się zdawało, na pokrytym mchem głazie. Nie mógł widzieć, gdzie się znajduje, gdyż mglisty obraz sali szkolnej zasłaniał horyzont, ale miał wrażenie — czuł dobrze powiew zimnego wiatru — że siedzi na szczycie pagórka i że u stóp jego rozciąga się dolina. Zielona poświata na skraju nieboskłonu stawała się z każdą chwilą coraz wyraźniejsza. Wstał i przetarł oczy.

Zdaje się, że zrobił kilka kroków próbując zejść w dolinę, potem potknął się, o mało co nie upadł, usiadł znowu na skale i zaczął przyglądać się światłu na horyzoncie. Uderzyło go, że dokoła panowała zupełna cisza. Otaczający go świat był równie cichy, jak ciemny, i chociaż na twarzy czuł powiew zimnego wiatru, nie było słychać towarzyszącego mu poszumu traw i skrzypienia gałęzi. Wnosił zatem, że pagórek, na którym stał, był nagi i pokryty głazami. W miarę jak zieleń na horyzoncie stawała się coraz wyraźniejsza, dołączała się, do niej słaba, przezroczysta czerwień, która nie zdołała jednak rozjaśnić, czarnego nieba w górze i oświetlić tonących w ciemnościach skał dokoła. Wnoszę z tego, co nastąpiło, że czerwień owa była tylko złudzeniem optycznym. Nagle na zielonawożółtym tle niebios zatrzepotało coś czarnego, a potem z ciemnych czeluści w dole doleciał dźwięk dzwonu. W miarę natężenia światła rósł i niepokój w duszy Plattnera.

Być może, że siedział tak godzinę lub więcej, a przez ten czas niesamowite zielonawe światło rozprzestrzeniało się z wolna ku zenitowi. Równocześnie upiorna wizja „naszego świata” stawała się coraz mniej wyraźna. Prawdopodobnie wiązało się to z ziemskim zachodem słońca. W miarę zacierania się obrazu świata kilka kroków Plattnera, które zrobił zstępując po zboczu pagórka, przeniosło go przez podłogę sali szkolnej, tak że siedział obecnie, jak mu się zdawało, w powietrzu, o piętro niżej, w dobrze znajomym mu pokoju. Widział uczniów, ale już nie tak dobrze jak przedtem Lidgetta. Pisali wieczorne zadania. Plattner spostrzegł, że wielu z nich używa „bryków”, których istnienia dotąd się nie domyślał. W miarę jak czas upływał, obraz ich ginął we mgle, a zielonawe światło stawało się coraz wyraźniejsze.

Spoglądając w dolinę spostrzegł, że blade promienie ślizgają się wzdłuż skalnych ścian i że z ciemnej czeluści wyłaniają się zielonawe płomyki podobne do świętojańskich robaczków. Prawie równocześnie pojawił się nad bazaltowymi urwiskami odległych pagórków brzeg wielkiego ciała niebieskiego, którego zielone światło padało na strome nagie wzgórza tonące w czerwonawym mroku. Plattner dostrzegł szereg kulistych tworów przypominających z wyglądu pędzone wiatrem kule puchu roślinnego. Wszystkie te twory znajdowały się po drugiej stronie wąwozu. Dzwon w dole odzywał się coraz szybciej, jakby coraz niecierpliwiej, a liczne światełka poruszały się to tu, to tam. Postacie uczniów w ławkach zaledwie były widoczne.

Znikanie naszego świata w miarę występowania na niebo zielonego słońca w tym drugim świecie jest ciekawym szczegółem, który Plattner zawsze podkreśla. Kiedy na tamtym świecie zapada noc, wszelki ruch zamiera, gdyż ziemskie przedmioty występują zbyt jaskrawo na pierwszy plan. Trudno pojąć jednakże, jeśli to prawda, dlaczego my nigdy nie widzimy nic z tamtego świata. Być może, że przyczyna tego leży we względnie dobrym oświetleniu naszego świata. Plattner opisuje, że w najjaśniejsze południe nie jest na tamtym świecie widniej jak u nas w czasie pełni księżyca, noce zaś są tam zupełnie czarne. W rezultacie ta ilość światła, jaka jest nawet w ciemnym pokoju, wystarcza, aby przedmioty na tamtym świecie uczynić zupełnie niewidzialnymi w myśl zasady, że słaba fosforescencja widoczna jest tylko w zupełnej ciemności. Próbowałem kilkakrotnie od chwili poznania historii Plattnera zobaczyć coś na tamtym świecie i w tym celu przesiadywałem nocą godzinami w ciemni fotografa. W istocie, udało mi się dostrzec zarysy zielonawych zboczy skał, ale widziałem je — muszę przyznać — bardzo niewyraźnie. Może czytelnik będzie miał więcej szczęścia. Plattner mówił mi, że po swoim powrocie widział i poznawał w snach rozmaite miejsca na tamtym świecie, ale prawdopodobnie dlatego, że je zachował w pamięci. Bądź co bądź, nie jest wykluczone, że ludzie obdarzeni dobrym wzrokiem mogą od czasu do czasu spojrzeć na ten cudowny drugi świat, który nas otacza.

Ale do rzeczy. Skoro wzeszło zielone słońce, Plattner ujrzał w wąwozie, jakkolwiek niewyraźnie, długi szereg budynków i po chwili wahania zaczął schodzić w dół zmierzając w tamtą stronę. Droga była przykra i uciążliwa nie tylko dlatego, że wiodła po stromym zboczu, ale głównie ze względu na wielką ilość głazów. Odgłos jego kroków — od czasu do czasu buty Plattnera krzesały ogień z leżących na ziemi kamieni — był jedynym dowodem istnienia życia w tym świecie, gdyż dzwon już umilkł. Podszedłszy bliżej spostrzegł, że liczne budynki przypominają z wyglądu grobowce, mauzolea i pomniki, tylko że są jednostajnie czarne i tym różnią się od większości naszych budowli cmentarnych, które są zazwyczaj białe. A potem ujrzał wychodzący z największego budynku tłum bladych, okrągłych, zielonawych postaci. Postacie te dążyły w różne strony, jedne bocznymi alejami na strome wzgórza, inne do małych czarnych budynków leżących przy głównej ulicy.

Na widok zmierzających ku niemu dziwnych tworów Plattner przystanął. Nie szły one, gdyż, jak się okazało, nie miały odnóży; były to głowy ludzkie, pod którymi znajdował się drobny jak u kijanki tułów. Płynęły ku niemu niby bańki mydlane pędzone wiatrem. Kiedy najbliższa z nich znalazła się tuż przy nim, ujrzał, że była to w istocie ludzka głowa z szeroko rozwartymi oczami, w których malował się taki smutek i taka udręka, jakich nie widział dotąd u żadnego śmiertelnika. Zdziwienie Plattnera, które nie pozwalało mu się lękać tych cudacznych tworów, wzrosło, kiedy spostrzegł, że głowa nie zwracała na niego żadnej uwagi, ale goniła za jakimś niewidocznym, poruszającym się przedmiotem. Stał chwilę nie wiedząc, co to ma znaczyć, a potem przyszło mu na myśl, że twór ten śledzi swymi olbrzymimi oczyma coś, co się dzieje na świecie, który właśnie opuścił. Istota ta zbliżała się coraz bardziej i bardziej… Plattner był zbyt zdziwiony, aby krzyczeć. Poruszające się stworzenie, które skarżyło się cichym głosem, musnęło Plattnera po twarzy mijając go — dotknięcie jego było zimne jak lód — i popłynęło dalej ku wierzchołkowi pagórka.

Myśl, że głowa ta dziwnie podobna jest do głowy Lidgetta, uderzyła go. Potem zwrócił uwagę na inne głowy, które zdążały teraz tłumnie w stronę wzgórza. Żadna z nich go nie poznawała. Jedna lub dwie zbliżyły się do jego głowy i chciały jej dotknąć jak pierwsza, ale cofnął się z pośpiechem. Twarze postaci wyrażały przeważnie głęboki żal…

Słyszał również ciche skargi, które świadczyły o dręczącym je smutku. Jedna lub dwie płakały, a na obliczu tej, która sunęła szybko pod górę, malował się wściekły gniew. Niektóre twarze nie zdradzały wzruszenia, w oczach innych widać było zaciekawienie. Jedna wreszcie wydawała się niebiańsko szczęśliwa. Plattner nie przypomina sobie, aby ujrzał wtedy poza tym jednym jakieś znajome oblicze.

Przez kilka godzin przyglądał się tym dziwnym tworom dążącym na wzgórze i dopiero wówczas, kiedy czarne budynki w wąwozie opustoszały zupełnie, zaczął znowu schodzić w dół. Otoczył go mrok tak gęsty, że stąpać musiał z ogromną ostrożnością. Niebo w górze miało teraz odcień bladozielony. Nie czuł ani głodu, ani pragnienia. Później kiedy zachciało mu się pić, znalazł zimny strumień płynący środkiem wąwozu, a mech rosnący na głazach okazał się dobrym pokarmem, kiedy zrozpaczony zdecydował się w końcu na jego skosztowanie.

Błądził między grobowcami w dolinie szukając jakiegoś rozwiązania otaczających go zagadek. Po dłuższym czasie znalazł się u wejścia do wielkiego, podobnego do mauzoleum budynku, z którego wyszły głowy. Zobaczył tu szereg zielonych świateł płonących na czymś w rodzaju ołtarza z bazaltu, a na środku linę od dzwonu, który umieszczony był na wieży. Na ścianach widniały ogniste napisy w nieznanym języku. W chwili gdy stał zadumany nie wiedząc, co o tym sądzić, usłyszał na ulicy ciężkie kroki. Wybiegł znów w ciemność, ale nie zobaczył nikogo. Miał zamiar pociągnąć za linę od dzwonu, w końcu jednak postanowił pośpieszyć za odgłosem kroków. Ale chociaż biegł szybko, nie mógł dogonić nikogo, a wszelkie wołania na nic się nie zdały. Wąwóz zdawał się rozciągać w nieskończoność. Tonął całkowicie w mroku, gdyż upiorny zielony dzień dochodził tylko od szczytów odgraniczających go skalistych zrębów.

W dolinie nie było teraz żadnej głowy. Wszystkie przebywały, jak się zdawało, na wyżynie. Spojrzawszy w górę spostrzegł, że błądzą one w różnych kierunkach, zatrzymując się od czasu do czasu, a potem lecą dalej z wiatrem. Przypominały, jak mówi, „wielkie płatki śniegu” z tą tylko różnicą, że były czarne i bladozielone.

Według opowiadania Plattnera większa część siedmiu lub ośmiu dni zeszła mu na ściganiu ciężkich, niewidzialnych kroków, których nigdy nie mógł dogonić, na błąkaniu się po tym diabelskim wąwozie, na wspinaniu się i na schodzeniu ze stromych pagórków, na wędrówkach po wzgórzach i na przyglądaniu się płynącym w powietrzu twarzom. Stracił, jak mówi, rachubę czasu. Jakkolwiek raz czy dwa spostrzegł, że śledzą go jakieś oczy, nie zamienił słowa z żadną żywą istotą. Sypiał wśród skał. W wąwozie nie było widać przedmiotów na ziemi, gdyż z ziemskiego punktu widzenia znajdował się on pod jej powierzchnią. Tylko na wyżynie — gdy wstawał ziemski dzień — nasz świat stawał się widzialny. Plattner potykał się niejednokrotnie o czarne skały lub zatrzymywał nad głębokimi rozpadlinami — chociaż równocześnie widział kontury zielonych ogrodów Sussexville — to znów zdawało mu się, że spaceruje po ulicach Sussexville lub śledzi tajniki prywatnego życia jakiejś rodziny. A potem odkrył, że do każdego prawie mieszkańca naszej ziemi należy po kilka tych błądzących głów i że każdy człowiek śledzony jest ustawicznie przez te bezsilne twarze.

Kim są ci — Strażnicy Żyjących? O tym Plattner nie dowiedział się nigdy. Ale dwaj z nich, którzy niebawem odszukali go i towarzyszyli mu odtąd stale, przypominali z wyglądu jego ojca i matkę, o ile mógł polegać na wspomnieniach z dzieciństwa. Od czasu do czasu i inne twarze zwracały oczy ku niemu: oczy podobne do oczu ludzi, od których był zależny, którzy go skrzywdzili albo którzy mu kiedyś użyczyli pomocy. Ilekroć spoglądały na niego, Plattner doznawał wrażenia, że ciąży na nim jakaś odpowiedzialność. Do matki swej odważył się raz przemówić, ale ta słowa jego pozostawiła bez odpowiedzi. Robiła wrażenie dziwnie smutnej i przygnębionej.

Plattner opowiada tę historię nie próbując niczego tłumaczyć. Musimy rozstrzygnąć sami, kim są ci Strażnicy Żyjących, względnie, jeśli to rzeczywiście umarli, dlaczego tak bardzo interesuje ich świat, który na zawsze opuścili. Być może — mnie samemu wydaje się to rzeczą słuszną — po śmierci, kiedy nie marny już wyboru czynić źle lub dobrze, mamy jednakże możność obserwowania tego, co jest następstwem naszej działalności za życia. Jeśli dusze ludzi nie giną z chwilą śmierci, to na pewno nie giną i ich pragnienia. Ale to są moje osobiste zapatrywania. Plattner nie daje żadnych wyjaśnień, gdyż żadnych nie otrzymał. Czytelnik winien o tym pamiętać. Dzień za dniem błądził po tym zielonawym świecie poza światem, znękany, a później słaby i głodny. We dnia — mam na myśli nasz ziemski dzień — upiorna zjawa dobrze mu znanej scenerii Sussexville mamiła go i prześladowała. Nie wiedział, gdzie postawić nogę, a na twarzy czuł ciągle zimne dotknięcia. W nocy zaś otaczające go tłumy Strażników i narzekania ich nie pozwalały mu zebrać myśli. Pożerała go tęsknota za życiem na ziemi, które było tak bliskie, a jednak tak dalekie. Poczucie, że przebywa wśród niesamowitych jakichś istot, przyprawiało Plattnera o bezbrzeżny smutek. Stróżujące postacie męczyły go niewypowiedzianie. Wołał na nie, aby przestały go obserwować, wymyślał im, uciekał przed nimi. Mimo to snuły się przy nim ciągle w milczeniu; chociaż starał się im wymknąć wszelkimi sposobami, szły za nim zawsze.

Dziewiątego dnia pod wieczór usłyszał Plattner znowu zbliżające się niewidzialne kroki daleko w dolinie. Znajdował się na szczycie tego samego wzgórza, na które spadł przekraczając granice świata. Pośpieszył w dół po omacku, ale powstrzymał go widok tego, co się działo w mieszkaniu na bocznej ulicy w pobliżu szkoły. Znał z widzenia obie osoby, które się tam znajdowały. Okna były otwarte, story podniesione, a promienie zachodzącego słońca wpadały do wnętrza podłużnego pokoju, który na kształt latarni magicznej leżał na czarnym tle firmamentu i bladozielonej poświaty. W pokoju zapalono przed chwilą stoczek.

Na łożu leżał wychudły mężczyzna, którego śmiertelnie blada twarz ledwo odcinała się od poduszki. Kurczowo zaciśnięte ręce wzniósł ponad głowę. Na stoliku obok łóżka stało kilka flaszeczek z lekarstwami, bułki, woda i pusta szklanka. Wargi chudego mężczyzny poruszały się od czasu do czasu, jakby chciał coś powiedzieć. Ale kobieta nie zwracała na niego uwagi, ponieważ wyjmowała papiery ze staroświeckiego biurka w drugim kącie pokoju. Z początku obraz był bardzo wyraźny, ale w miarę jak zielona poświata w głębi zyskiwała na sile, stawał się coraz słabszy i przejrzystszy.

Kiedy kroki zaczęły się zbliżać, te kroki, których echo rozbrzmiewało tak donośnie na „drugim świecie”, a których na ziemi zupełnie nie słychać, Plattner spostrzegł wyłaniające się z mroku mnóstwo twarzy; obserwowały one dwoje ludzi w pokoju. Nigdy dotąd i nie widział tylu Strażników Żyjących. Tłum patrzył tylko na cierpiącego w pokoju i śledził z niewypowiedzianym smutkiem ruchy kobiety, która z chciwością w oczach przerzucała gorączkowo papiery, szukając czegoś daremnie. Twarze cisnęły się dokoła Plattnera, zasłaniały mu widok i tuliły się do jego twarzy; w powietrzu rozbrzmiewały nieustające zawodzenia. Chwilami widział wszystko wyraźnie, chwilami obraz niknął we mgle zielonawych refleksów. W izbie panować musiał zupełny spokój, gdyż płomień świecy nie poruszał się, ale w uszach Plattnera niewidzialne kroki rozbrzmiewały jak grom… A twarze! Zwłaszcza dwie w pobliżu kobiety: jedna blada, piękna twarz niewieścia, która mogła być kiedyś zimna i surowa, ale na której malowała się obecnie nieziemska słodycz i mądrość. Druga mogłaby być twarzą ojca kobiety. Obie pogrążone były w kontemplacji jakiegoś — zdawało się — wstrętnego czynu, któremu nie mogły zapobiec. Za nimi cisnęły się inne twarze — być może nauczycieli, których rad nie posłuchano, przyjaciół, których wpływy zawiodły. A nad mężczyzną również — mnóstwo, ale żadna, jak się zdaje, nie należała do rodziców lub nauczycieli! Twarze te mogły być kiedyś brzydkie, teraz jednak wy— szlachetniały w smutku. A na przedzie twarz dziewczęcia, nie gniewna lub pełna wyrzutu, ale spokojna, znużona i, jak się wydało Plattnerowi, oczekująca rychłego wypoczynku. Brakuje mu słów, kiedy chce opisać tłum tych upiornych twarzy. Zebrały się z uderzeniem dzwonu. Widział je wszystkie wyraźnie. W chwili podniecenia wyjął, zdaje się, bezwiednie buteleczkę z zielonym proszkiem, którą miał w kieszeni, i wyciągnął ją przed siebie. Ale tego sobie nie przypomina.

Nagle kroki ucichły. Czekał, ale wciąż trwało milczenie, a potem doleciał z oddali przykry w tej przejmującej ciszy głos dzwonu. Z pierwszym jego uderzeniem tłum twarzy ogarnął niepokój, a ich jęk rozbrzmiał głośniej. Kobieta nic nie słyszała; paliła teraz nad świecą jakieś papiery. Dzwon uderzył powtórnie… Zrobiło się ciemno… Podmuch zimnego jak lód wiatru zmieszał szyki stróżujących cieni, które zakołysały się porwane w wir niby garść zwiędłych liści… Z chwilą kiedy dzwon odezwał się po raz trzeci, coś wysunęło się spośród nich w stronę łóżka. Znacie wyrażenie: snop światła. To było „snopem ciemności”… Plattner spojrzał drugi raz i ujrzał upiorną dłoń i rękę.

Zielone słońce wzeszło tymczasem na czarny firmament i wizja pokoju stała się bardzo niewyraźna. Plattner spostrzegł, że biała postać na łóżku poruszyła się konwulsyjnie i że kobieta oglądnąwszy się na nią zadrżała.

Chmura Strażników poszybowała w górę jak tuman zielonego kurzu wzniesiony wichrem i popłynęła szybko w stronę świątyni w wąwozie. Plattner zrozumiał teraz, co znaczy upiorna czarna ręka, która pochwyciła swą zdobycz. Nie śmiał odwrócić się, aby ujrzeć cień poza nią. Z gwałtownym wysiłkiem, zakrywając oczy, rzucił się do ucieczki, pobiegł kilkanaście kroków, a potem potknął się o kamień i upadł. Upadł na ręce: w chwili kiedy dotknął ziemi, butelka rozbiła się i eksplodowała.

Jeszcze sekunda i znalazł się, ogłuszony i pokrwawiony, w pozycji siedzącej, naprzeciw Lidgetta w starym, otoczonym murem ogrodzie poza szkołą.


Tu kończy się historia Plattnera. Oparłem się, jak sądzę, zupełnie zrozumiałemu u powieściopisarza pragnieniu upiększenia wypadków. Opowiedziałem to, co mi mówił Plattner, możliwie dokładnie. Nie chodziło mi o efekt zewnętrzny. Rzecz prosta, że mógłbym bardzo łatwo przedstawić, na przykład, scenę przy łożu umierającego, tak aby Plattner został w nią wmieszany. Pominąwszy jednak fakt, że sfałszowałbym w ten sposób niezwykłą, ale prawdziwą historię, zdaje mi się, że takie banalne pomysły osłabiłyby niezwykły efekt tego mrocznego świata z jego zielonawymi refleksami i unoszącymi się w powietrzu Strażnikami Żyjących, świata, który, aczkolwiek niewidzialny i nie do osiągnięcia, leży jednak dokoła nas.

Pragnę dodać tylko, że na Vincent Terrace, tuż poza ogrodem szkolnym, umarł rzeczywiście człowiek, i to, o ile mogłem stwierdzić, w chwili powrotu Plattnera. Zmarły był ajentem towarzystwa ubezpieczeń. Wdowa po nim, znacznie od niego młodsza, wyszła za mąż w ubiegłym miesiącu za pana Whympera, weterynarza w Albeeding. Ponieważ część tej opisanej historii podawana z ust do ust krążyła w Sussexville w rozmaitej formie, pani ta upoważniła mnie do uroczystego oświadczenia, że szczegóły opowiadania Plattnera odnoszące się do ostatnich chwil jej małżonka nie odpowiadają prawdzie. Nie spaliła ona, jak mówi, żadnego testamentu, chociaż Plattner nigdy jej o to nie oskarżał; mąż jej zrobił tylko jeden testament, i to zaraz po ślubie. Nie ulega jednak wątpliwości, że opis pokoju i umeblowania podany przez Plattaera jest, jak na człowieka, który go nigdy nie widział, zadziwiająco dokładny.

Czuję się w obowiązku — nawet narażając się na opinię nudziarza — zwrócić jeszcze uwagę na pewną okoliczność, aby się uchronić przed zarzutem hołdowania przesądom. To, że Plattner zniknął ze świata, jest, jak sądzę, faktem dowiedzionym. Ale fakt ten nie przemawia za prawdziwością historii. Być może, że i poza przestrzenią istnieją urojenia. Czytelnik powinien o tym pamiętać.



Gwiazda


Było to pierwszego dnia nowego roku, gdy prawie równocześnie doniesiono z trzech obserwatoriów, że bieg Neptuna, najodleglejszej z planet krążących dokoła Słońca, stał się ogromnie nieregularny. Ogilvy już w grudniu zwrócił uwagę na podejrzane zmniejszenie się jego szybkości. Wieści te nie zainteresowały mieszkańców świata, których większość nie wiedziała o istnieniu Neptuna, równie jak nie wywołało wrażenia poza kołami zajmującymi się astronomią odkrycie słabej, dalekiej plamki świetlnej w okolicy planety, która uległa perturbacji. Naukowcy jednak zainteresowali się tym zjawiskiem, zanim jeszcze rozeszła się wieść, że nowo odkryte ciało niebieskie rośnie gwałtownie i staje się coraz jaśniejsze, że bieg jego pod każdym względem wyróżnia się od zwykłego ruchu planet i że zmiana dróg Neptuna oraz jego satelity przybrała teraz formę nigdy nie widzianą.

Zaledwie mała garstka ludzi pozbawionych wiedzy naukowej zdaje sobie sprawę z niezwykłego odosobnienia słonecznego systemu. Słońce wraz z swoimi drobinami planet, pyłem planetoid i nieuchwytnymi kometami unosi się w bezmiernej próżni, której niepodobna objąć myślą. Poza orbitą Neptuna rozciąga się, jak daleko sięga ludzki wzrok, przestrzeń próżna, zimna, milcząca, czarna pustka, obejmująca dwadzieścia miliardów mil. Jest to najskromniejsze obliczenie odległości, którą trzeba przebyć, aby dotrzeć do najbliższej z gwiazd. I z wyjątkiem kilku komet, lotniejszych niż najlżejszy promień, żadne ciało za ludzkiej pamięci nie przebyło tej przepaści przestrzennej, aż do zjawienia się owego dziwnego wędrowca w pierwszych latach dwudziestego stulecia. Było to ciało o niepomiernej masie, ciężkie, pędzące bez ostrzeżenia z tajemniczych ciemni niebieskich w krąg słonecznego promieniowania.

Drugiego dnia dostrzec je było można przez szkła średniej mocy jako plamkę o ledwie określonej średnicy w konstelacji Lwa koło Regulusa. W krótkim czasie dostępne już było i dla lornetki teatralnej.

Trzeciego dnia nowego roku prasa obu półkul po raz pierwszy dostrzegła wielką wagę tego niezwykłego niebieskiego zjawiska.

Zderzenie planet” — zatytułował jeden z londyńskich dzienników artykuł, w którym przytoczył zapatrywania Duchaine’a na prawdopodobną kolizję niezwykłej nowej planety z Neptunem. Najpoważniejsi pisarze rozwodzili się szeroko na ten temat. Dlatego też trzeciego stycznia w większości stolic świata oczekiwano, chociaż z pewnym niedowierzaniem, jakiegoś wydarzenia na niebie.

A kiedy na Ziemi zapadła noc, tysiące ludzi zwróciło oczy ku niebu, aby przyglądać się starym, dobrze znanym gwiazdom świecącym jak dawniej.

Aż wreszcie w Londynie zaczęło dnieć. Polluks zaszedł i gwiazdy w górze pobladły. Był to zimowy brzask, słabe przesączanie się dnia; w oknach błyszczały żółtawe światła świec i lamp gazowych wskazując, gdzie krzątali się ludzie.

Patrzał w niebo ziewający policjant, gapiły się tłumy zebrane na targu; robotnicy zdążający wczesnym rankiem do pracy, mleczarze, dorożkarze, wesołe towarzystwo, które wracało do domu zmęczone i blade, bezdomne włóczęgi, żołnierze na posterunku, po wsiach wyrobnicy ciągnący w pole, skradający się do domu kłusownicy, a na morzach wyczekujący dnia żeglarze — widzieć mogli ponad budzącą się do życia okolicą wielką białą gwiazdę, pojawiającą się z nagła na zachodzie niebios.

Była jaśniejsza niż którakolwiek z gwiazd na naszym niebie; jaśniejsza od gwiazdy wieczornej w jej pełnym blasku. Stawała się coraz bledsza i coraz większa; w godzinę po rozpoczęciu dnia była już nie iskrzącą się plamką świetlną, lecz małym, jasno świecącym krążkiem. Tam gdzie nie sięgała wiedza, gromadzili się przerażeni ludzie, opowiadając sobie o wojnach i zarazach przepowiadanych ongiś przez podobne ogniste znaki na niebie.

Odważni Burowie, ciemni Hotentoci, Murzyni Złotego Wybrzeża, Francuzi, Hiszpanie, Portugalczycy stali w ciepłych promieniach wschodzącego słońca czekając zajścia tej dziwnej nowej gwiazdy. W stu obserwatoriach wrzało tłumione podniecenie, które doszło do szczytu, gdy dwa dalekie ciała niebieskie zderzyły się z sobą: noc całą trwała bieganina z aparatami fotograficznymi i spektroskopem i nastawianie ich celem upamiętnienia tego niebywałego, zadziwiającego widoku — zniszczenia świata. Gdyż był to odrębny świat, siostrzyca naszej ziemskiej planety, zapewne o wiele większa od niej, która w płomieniach tak gwałtowną ginęła śmiercią. Obca planeta z nieznanych przestrzeni wpadła wprost na Neptuna, a ciepło wytworzone przy zderzeniu zmieniło bez litości oba globy w olbrzymią, rozpaloną do białości masę.

Dokoła Ziemi, na dwie godziny przed brzaskiem dnia, przesuwała się wielka jasna gwiazda, blednąc dopiero o swoim zachodzie, kiedy zjawiło się Słońce. Wszyscy ludzie zdumiewali się jej pięknością, lecz najbardziej zdumiewali się żeglarze, codzienni obserwatorzy gwiazd, którzy daleko na morzu nie słyszeli nic o jej przybyciu i widzieli ją teraz wschodzącą jak mały księżyc, posuwającą się do zenitu, wiszącą nad głowami i iskrzącą się na zachodzie wraz z nocą.

A kiedy w Europie znowu zapadła noc, wschodu bliskiej nowej gwiazdy wypatrywały tłumy ciekawych na wzgórzach, dachach i miejscach otwartych. Wzeszła otoczona białą smugą podobną do łuny bijącej od białego płomienia, a na ten widok ludzie obecni przy jej zjawieniu się ubiegłej nocy nie mogli powstrzymać okrzyku: — Jest większa! — wołali. — Jest jaśniejsza! W istocie, Księżyc w pełni chylący się ku zachodowi mimo rozmiarów swych posiadał zaledwie taką siłę świetlną, jak ów mały krążek nieznanej nowej gwiazdy.

— Jest jaśniejsza! — wołali ludzie, tłocząc się na ulicy. W ciemnych obserwatoriach badacze wstrzymywali oddech i spoglądali na siebie. — Jest bliższa — mówili. — Bliższa.

Głos za głosem powtarzał: „Jest bliższa” — a słowa te podchwycił tykający telegraf; przebiegały one po drutach telefonów i w setkach miast układali je do druku usmoleni zecerzy. „Jest bliższa”. Urzędnicy biurowi, uprzytamniając sobie dziwną nowinę opuszczali biura, ludzie gawędzący tu i tam nagle odkrywali groteskową możliwość zawartą w słowach: „Jest bliższa”. Słowa owe przebiegały wzdłuż ulic budzących się ze snu, rozlegały się na pokrytych śniegiem drogach spokojnych osiedli; ludzie, którzy czytali je wprost z depesz, stając na progu w żółtym świetle lamp podawali wiadomość przechodniom: „Jest bliższa”. Piękne kobiety, zarumienione i rozpromienione, słuchały wiadomości rzucanej żartobliwie wśród tańca i udawały głębokie zainteresowanie, którego nie czuły. — Bliższa? Czy być może? Jak bardzo, bardzo uczeni muszą być ludzie, którzy wykrywają podobne rzeczy!

Samotni podróżni jadący wśród nocy zimowej szeptała te słowa na własną pociechę z oczyma zwróconymi ku niebu. — Mogłaby być jeszcze bliższa, gdyż noce są piekielnie zimne. Bądź co bądź, jeśli nawet jest bliższa, nie obdarza nas wielką ilością ciepła.

— Na co mi nowe gwiazdy?! — wołała płacząca kobieta klęcząc obok zmarłego męża.

Uczeń wstający rano do przedegzaminowej roboty łamał sobie głowę nad wielką białą gwiazdą świecącą silnie i jasno przez zamarzłe szyby okien. — Siła odśrodkowa, dośrodkowa — mówił podpierając brodę rękoma. — Co będzie, jeśli zatrzyma w biegu jakąś planetę, jeśli pozbawi ją siły odśrodkowej? Ta spadnie na Słońce mocą swej dośrodkowej siły, a to…

— Czy staniemy jej na drodze? Sądzę…

Dzień minął zwyczajnie, a w późnych godzinach mroźnego wieczoru obca gwiazda pojawiła się znowu. Była już teraz tak jasna, że wielki Księżyc unoszący się na zachodzie wyglądał przy niej jak bladożółty duch samego siebie.

W jednym z miast południowej Afryki jakiś wielki mąż obchodził zaślubiny i na cześć młodej pary ulice były oświetlone. — Nawet w niebiosach iluminują — mówił pochlebca. Pod zwrotnikiem para kochanków–Murzynów, drwiąc sobie z dzikich zwierząt i złych duchów, tuliła się do siebie w namiętnym uścisku miłosnym w gęstwinie trzcin, między którymi przelatywały świetliki. — To nasza gwiazda — szeptali i czuli dziwne zadowolenie, że gwiazda ta świeci tak jasno.

Profesor matematyki siedział w swoim prywatnym mieszkaniu i przeglądał papiery. Ukończył już obliczenia. W małej białej fiolce została tylko reszta narkotyku, który pozwolił mu czuwać i spędzić przy pracy cztery długie noce. Każdego dnia, ze zwykłym spokojem, jasnością i cierpliwością wykładał studentom, a potem powracał do swych lotnych obliczeń. Twarz jego poważna, nieco znużona dzięki sztucznemu podnieceniu, wyglądała chorobliwie. Czas pewien zdawał się być pogrążony w rozmyślaniach. Potem podszedł do okna i z hałasem podniósł żaluzje. W połowie niebieskiej drogi, ponad powodzią dachów, kominów i wież miasta świeciła gwiazda.

Patrzał na nią, jak patrzy się w oczy odważnego wroga. — Możesz mnie zabić — powiedział po chwili milczenia. — Lecz ja mogę opanować cię, jak zresztą cały świat, potęgą mego skromnego mózgu. I nie pragnąłbym zamiany. Nawet teraz. — Popatrzył na małą fiolkę. — Nie będzie już trzeba spać — rzekł.

Następnego dnia w południe, punktualnie co do minuty, wszedł do sali wykładowej, złożył kapelusz według zwyczaju na brzegu stołu i troskliwie wybrał wielki kawałek kredy. Studenci mówili żartem, że nie potrafi wykładać nie trzymając w palcach kawałka kredy, i wprowadzili go raz w zakłopotanie ukrywszy ten pomoc niosący przedmiot.

Przyszedł, popatrzył spod szarych brwi na piętrzące się szeregi młodzieńczych, świeżych twarzy i zaczął mówić układając zdania zwyczajnym, wystudiowanym sposobem.

— Zaszły okoliczności, okoliczności nie przewidziane przeze mnie — rzekł i zatrzymał się — które nie pozwolą mi ukończyć zamierzonego kursu. Zdaje się, panowie, mówiąc możliwie jasno i zwięźle, że człowiek żył nadaremnie.

Studenci spojrzeli po sobie. Czy ich nie zawiódł słuch? Zwariował? Brwi marszczyły się i krzywiły usta, lecz jedna czy dwie pary oczu zwróciły się z uwagą na jego spokojną twarz, okoloną siwym zarostem.

— Warto — mówił — poświęcić ranek ten na możliwie dostępne dla panów wyjaśnienie obliczeń, które doprowadziły mnie do tego wniosku. Spróbujmy!

Zwrócił się w swój zwykły sposób do tablicy obmyślając wykres. — Co to ma znaczyć, że człowiek żył nadaremnie? — szepnął jeden ze studentów do sąsiada. — Słuchaj! — rzekł mu ten pochylając się z uwagą ku profesorowi.

Teraz zaczynali rozumieć.

Nocy tej gwiazda wzeszła później, gdyż własny jej pęd ku wschodowi przesunął ją poprzez konstelację Lwa ku Pannie, a świeciła tak mocno, że po jej wschodzie niebiosa stały się jasnobłękitne i wszystkie gwiazdy pobladły, z wyjątkiem Jowisza w pobliżu zenitu, Capelli, Aldebarana, Syriusza i gwiazd Niedźwiedzicy.

Była bardzo jasna i piękna. W wielu okolicach świata pojawiła się tej nocy w bladej aureoli. Zwiększyła się widocznie. Na czystym, odbijającym światło niebie krain podzwrotnikowych zdawała się wielkością dorównywać czwartej części Księżyca. Na ziemiach Anglii spoczywał jeszcze śnieg, lecz ziemia oświetlona była tak jasno jak w letnią księżycową noc. Można było prawie czytać normalny druk przy tym zimnym, jasnym świetle, a światło lamp po miastach zdawało się przy nim mdłe i żółte. Gdzieniegdzie tej nocy czuwali ludzie, a wokół kościołów po wsiach w mroźnym powietrzu słychać (było posępny pomruk podobny do brzęczenia pszczół w barci, szmer nieokreślony, który w miastach przeradzał się w głośny hałas.

Na wieżach i dzwonnicach setek tysięcy miast biły dzwony wzywając ludzi do wyrzeczenia się grzechów i zbierania się po kościołach na modlitwę. A ponad Ziemią wirującą normalnym trybem, spowitą w cienie nocy, coraz większa i coraz jaśniejsza wschodziła olśniewająca gwiazda. Ulice i domy we wszystkich miastach były oświetlone, w pełnym blasku stały okrętowe doki i wszystkie drogi wiodące na wyżyny, przepełnione tłumami przez całą długą noc. A wszędzie na morzach otaczających kraje cywilizowane okręty z ogniem pod kotłami i okręty z rozwiniętymi żaglami pełne ludzi i zwierząt gotowały się do drogi na północ, na pełne morze. Gdyż ostrzeżenie profesora matematyki przetelegrafowano już po całym świecie i przetłumaczono na setki języków. Neptun i nowa planeta złączone w ognistym uścisku pędziły wirując niepowstrzymanie ku Słońcu, wciąż prędzej i prędzej. Już teraz ta rozżarzona do białości masa leciała z szybkością stu mil na sekundę, a straszny jej pęd ustawicznie wzrastał. Gdyby leciała nadal z taką szybkością, musiałaby minąć Ziemię w odległości stu milionów mil ledwo trochę oddziałując na nią. Lecz w pobliżu wytkniętej dla niej drogi, która uległa nieznacznej zmianie, odbywała swój dostojny obrót wokół Słońca potężna planeta Jowisz wraz ze swymi księżycami. Z każdą chwilą rosła siła przyciągania między ognistą gwiazdą a największą z planet. A wynik tego przyciągania? Orbita Jowisza prawdopodobnie przekształci się w elipsowatą krzywiznę, a płonąca gwiazda ściągnięta jego siłą daleko ze swej drogi ku Słońcu zakreśli łuk i być może spotka się z naszą Ziemią, a w każdym razie minie ją w nieznacznej odległości. — Trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, cyklony, burze morskie, powodzie i gwałtowny wzrost temperatury do granicy bliżej nie określonej — przepowiedział profesor matematyki. A nad głowami, jakby na potwierdzenie tych słów, samotna, zimna, trupia gwiazda świeciła oślepiająco!

Wielu ludziom przyglądającym się jej tej nocy aż do zmęczenia wydała się wyraźnie bliższa. I nocy tej nastała zmiana pogody, a śnieg pokrywający całą środkową Europę, Francję i Anglię zaczął topnieć.

Nie trzeba jednak sądzić, jakkolwiek wspominałem o ludziach modlących się po nocy, ludziach uciekających na okrętach i ludziach chroniących się w góry, że cały świat ogarnęła panika z powodu gwiazdy; w rzeczywistości żądza użycia i wyzysku wciąż jeszcze kierowała światem i z wyjątkiem rozmów w wolnych chwilach i podczas wspaniałej nocy dziewięć osób na dziesięć zajmowało się zwyczajnymi zajęciami. We wszystkich miastach, z małymi wyjątkami, sklepy otwierano i zamykano w normalnych godzinach, lekarze i urzędnicy sprawowali swoje funkcje, robotnicy zbierali się w fabrykach, żołnierze odbywali ćwiczenia, uczniowie odrabiali lekcje, kochankowie szukali się wzajem, złodzieje czaili się i uciekali, politycy układali swe plany.

Maszyny drukarskie huczały po nocach, a wielu księży nie chciało otwierać pustych świątyń na dłużej, aby nie wywoływać nieuzasadnionej paniki. Gazety zwracały uwagę na przykład z 1000 roku, kiedy to ludzie również przepowiadali koniec świata. Gwiazda nie była właściwie gwiazdą, raczej gazem, kometą; a choćby nawet była gwiazdą, zderzenie się jej z Ziemią jest niemożliwe. Nic podobnego nie przytrafiło się nigdy. Publiczność była wszędzie dobrej myśli, żartująca, lekceważąca, prawie skłonna do wrogich wystąpień przeciw bezsensownej trwodze.

Nocy tej, o siódmej minut piętnaście według obserwatorium w Greenwich, gwiazda miała znaleźć się najbliżej Jowisza. Okaże się wtedy, jaki obrót wezmą sprawy świata. Złowrogie ostrzeżenie profesora matematyki wielu traktowało po prostu jako starannie obmyśloną autoreklamę. Ostatecznie publiczność rozgorączkowana dyskusją zaznaczyła najlepiej swoje niewzruszone przekonania kładąc się do łóżka. Dzicy i barbarzyńcy, również znużeni nowością tego zjawiska, zajęli się swymi ważnymi sprawami, a świat zwierzęcy, z wyjątkiem psów wyjących tu i ówdzie, zupełnie nie troszczył się o gwiazdę. Gdy wreszcie obserwatorzy w europejskich krajach ujrzeli wschodzącą gwiazdę, co prawda w godzinę później, ale nie większą niż nocy ubiegłej, zaczęto podrwiwać z profesora matematyki i jego urojonego niebezpieczeństwa, jakby ono już minęło. Lecz wkrótce śmiech umilkł. Gwiazda rosła — rosła z przerażającą szybkością, z godziny na godzinę — z każdą godziną trochę większa, trochę bliższa zenitu i jaśniejsza, coraz jaśniejsza, aż zamieniła noc w dzień. Gdyby zmierzała ku Ziemi wprost, a nie łukiem, gdyby nie straciła na szybkości z powodu Jowisza, przebyłaby dzielącą ją od naszej planety przestrzeń w jednym dniu, tak jednak potrzebowała na odbycie tej drogi pięciu dni.

Nocy następnej wielkością dorównała trzeciej części Księżyca; nim stracono ją w Anglii z oczu, nastała tam zupełna odwilż. W Ameryce wzeszła prawie równa wielkością Księżycowi, lecz oślepiająco biała i gorąca; ze wschodem jej i w miarę ciągłego zwiększania się zaczął teraz dąć gorący wiatr, a w Wirginii, w Brazylii i w Dolinie Świętego Wawrzyńca gwiazda świeciła nieprzerwanie poprzez ruchomą przesłonę chmur niosących pioruny, fioletowe błyskawice i niebywały grad. W Manitobie zaczęła się odwilż i niszczące wylewy. Na wszystkich górach Ziemi zaczął tej nocy topnieć śnieg i lód, wszystkie rzeki biorące swój początek w wysokich górach toczyły mętne i wezbrane fale, a później — w dolnym biegu — wyrwane z korzeniami drzewa, ciała ludzi i zwierząt. Wody wzbierały gwałtownie w tym upiornym świetle, aż wreszcie wystąpiły z brzegów zalewając ludność uciekającą z ich dolin. Wzdłuż wybrzeży Argentyny i na południowym Atlantyku fale wznosiły się do wysokości nie znanej pamięci ludzkiej, a burze pędziły wody nieraz na wiele mil w głąb lądu, zatapiając całe miasta. Gwiazda zaś tak urosła w ciągu tej nocy, że wschodzące słońce zdało się ledwie jej cieniem. Rozpoczęły się coraz silniejsze trzęsienia ziemi w całej Ameryce, od okolic podbiegunowych do przylądka Horn. Osuwały się góry, otwierały rozpadliny, a domy i mury rozpadały się w gruzy. Całe zbocze Cotopaxi usunęło się w potężnym wstrząsie i wypłynął potok lawy, tak głęboki i szeroki, tak szybki i płynny, że dosięgnął morza w ciągu jednego dnia. Tak posuwała się gwiazda ponad Oceanem Spokojnym w mdłym blasku księżyca, wiodąc za sobą burze i grzmoty jak tren u sukni, a piętrzące się fale morskie, które szły za nią spienione i groźne, zalewały wyspę po wyspie i porywały ludzi. Za falami tymi nadbiegła w końcu w szybkim i strasznym biegu, w oślepiającym świetle, dysząca żarem ściana wodna, wysoka na pięćdziesiąt stóp, rycząca żarłocznie, i padła na szerokie wybrzeża Azji, wdzierając się do wnętrza kraju poprzez równiny Chin. Czas pewien gwiazda, gorętsza teraz, większa i jaśniejsza niż Słońce w pełni swego blasku, ukazywała w bezlitosnym świetle kraj obszerny i ludny, miasta i wioski z ich pagodami i drzewami, drogi, dalekie uprawne pola, tysiące ludzi pozbawionych snu i w bezbrzeżnej trwodze patrzących w rozpalone niebo; a potem nadbiegły z hałasem fale, szumiąc i piętrząc się. Jakże smutny był los milionów ludzi owej nocy — ucieczka w niewiadomym kierunku, gdy nogi słabły w upale i oddech stawał się krótki i nieregularny, a poza nimi biała ściana posuwająca się w szybkim pędzie powodzi. A potem śmierć.

Chiny oświetlone były jaskrawym białym światłem, lecz nad Japonią, Jawą i wszystkimi wyspami Azji Wschodniej wielka gwiazda świeciła jak kula ognista ciemnoczerwonej barwy wskutek dymu, obłoków pary i popiołu, który wyrzucały wulkany jakby witając jej ukazanie się. W górze była lawa, gorące gazy i popiół, w dole gotująca się woda, a ziemia kołysała się i drżała w gwałtownych wstrząsach.

Później stopniały odwieczne śniegi Tybetu i Himalajów i spłynęły w dół żłobiąc dziesięć milionów połączonych między sobą kanałów na równinach Birmy i Hindustanu. W tysiącach miejsc zapaliły się splątane konarami wierzchołki drzew puszcz indyjskich, a w dole czarne pnie broniły się coraz słabiej niepowstrzymanie pędzącym wodom lśniącym na tle czerwonych jak krew języków ognia. Tłumy mężczyzn i kobiet w bezgranicznym przerażeniu uciekały w dół szerokich rzek ku tej ostatniej ludzkiej nadziei — otwartemu morzu.

Gwiazda rosła teraz z przerażającą szybkością, coraz większa, gorętsza i jaśniejsza. Ocean podzwrotnikowy utracił zdolność fosforescencji, a tumany pary unosiły się w niesamowitych kłębach znad czarnych fal rozbijanych przez miotane burzą okręty.

A potem stał się cud. Tym, którzy w Europie czekali na wschód gwiazdy, zdawało się, że Ziemia przestała się obracać. Na tysiącach otwartych równin i płaszczyzn czekali daremnie na zjawienie się gwiazdy ludzie, którzy uciekli tu przed powodzią, walącymi się domami i obsuwającymi się skałami. Godzina za godziną mijała w straszliwej niepewności, a gwiazda nie wschodziła. Raz jeszcze ludzie wznieśli oczy ku starym konstelacjom, które już uważali za stracone. W Anglii panował upał i niebo było czyste, chociaż ziemia trzęsła się ustawicznie, lecz pod równikiem Syriusz, Capella i Aldebaran ukazały się za mgłą obłoków. Kiedy nareszcie wielka gwiazda zjawiła się prawie dziesięć godzin później, tuż za nią wzeszło Słońce ukazując w centrum swej białej tarczy czarny krąg.

Ponad Azją gwiazda zaczęła posuwać się ku dołowi niebios, a kiedy zjawiła się nad Indiami, światło jej nagle uległo przyćmieniu. Cała równina indyjska od ujścia Indusu do ujścia Gangesu była tej nocy jedną wielką przestrzenią lśniących wód, ponad którą wznosiły się świątynie i pałace, góry i pagórki czarne od tłumów. Każdy minaret był masztem rojącym się od ludzi, którzy spadali jeden za drugim w mętne wody obezwładnieni gorącem i strachem. Cała Ziemia była jedną skargą, kiedy w tym morzu rozpaczy błysnęła nagle nadzieja, wionął zimny wiatr i w chłodnym powietrzu zgromadziły się chmury. Wpółoślepieni ludzie, spoglądając w górę ku gwieździe, widzieli przesuwający się przez jej jasną tarczę czarny krąg. Był to Księżyc wchodzący między gwiazdę i Ziemię. Lecz ledwie ludzie mieli czas podziękować Bogu za tę ulgę, na wschodzie z dziwną, niewytłumaczoną szybkością podniosło się Słońce. A potem gwiazda, Słońce i Księżyc ruszyły razem przez niebo.

Obserwatorzy w Europie widzieli obecnie Słońce i gwiazdę wschodzące tuż obok siebie, wznoszące się do góry zrazu szybko, potem łagodniej, aż wreszcie gwiazda i Słońce zlały się ze sobą w jedną kulę świetlną u zenitu niebios. Księżyc nie rzucał już cienia na gwiazdę, lecz zniknął na jaskrawo oświetlonym niebie. I chociaż pozostali przy życiu ludzie przyglądali się temu przeważnie z głuchą obojętnością wywołaną głodem, znużeniem, gorącem i rozpaczą, „byli jednak tacy, którzy rozumieli znaczenie tego zjawiska. Gwiazda i Ziemia zbliżyły się do siebie, zakołysały i gwiazda przeszła. Oddalała się coraz szybciej w ostatnim stadium swej zawrotnej podróży w dół ku Słońcu. Potem zgromadziły się chmury zakrywając niebieską wizję, a grzmoty i błyskawice rozpięły sieć nad Ziemią; — wszędzie spadł deszcz, jakiego dotąd ludzie nie widzieli, a tam gdzie wulkany zionęły ogniem ku nieprzerwanej zasłonie chmur, spadły potoki szlamu. Wody spłynęły z wszystkich lądów pozostawiając zamulone gruzy i Ziemię zasłaną, jak nawiedzona przez burzę przystań, przyniesionymi przez fale przedmiotami i ciałami jej dzieci, zmarłych ludzi i zwierząt. Dnie całe woda ustępowała z lądów unosząc z sobą najrozmaitsze przedmioty, drzewa i domy zagradzające jej drogę, tworząc namuliska i żłobiąc olbrzymie wyrwy na polach.

Takie były te dnie ciemności, która nastała po zniknięciu gwiazdy i upałów. Trzęsienia ziemi trwały jeszcze długie tygodnie i miesiące. Lecz gwiazda przeszła, a ludzie, zgłodniali i powoli dopiero nabierający odwagi, zaledwie mogli się dowlec do swych zrujnowanych miast, spalonych spichrzy i pól zniszczonych żarem. Ta garstka okrętów, która ocalała wśród burz minionych dni, wróciła uszkodzona i okaleczona, ostrożnie szukając drogi przez nowe mielizny i głębiny niegdyś dobrze znanych portów. A kiedy minęły burze, ludzie spostrzegli, że dni są jednak gorętsze niż przedtem, Słońce większe, a Księżyc zredukowany do trzeciej części dawnej wielkości potrzebuje do odbycia swych przemian osiemdziesięciu dni. O nowym braterstwie, które teraz złączyło ludzi, o ocaleniu praw, książek, maszyn, o dziwnej zmianie, jakiej uległa Islandia, Grenlandia i wybrzeża zatoki Baffina, które przybywający tam obecnie żeglarze ku nadzwyczajnemu swojemu zdumieniu znaleźli pokryte radującą oko zielenią, opowiadać nie będę. Również i o posuwaniu się ludzi teraz, gdy Ziemia stała się gorętsza, ku północnemu i południowemu biegunowi. To opowiadanie zajmuje się tylko przyjściem i zniknięciem gwiazdy. Astronomowie na Marsie — gdyż są tam astronomowie, jakkolwiek różniący się znacznie od ludzi — byli przejściami tymi ogromnie zainteresowani. Patrzyli na nie, rzecz prosta, z własnego punktu widzenia.

Biorąc pod uwagę masę i temperaturę pocisku, który przebiegł do Słońca przez cały nasz system słoneczny — pisał jeden z nich — trzeba się dziwić, jak małe szkody odniosła Ziemia, do której tenże zbliżył się tak bardzo. Wszystkie znane nam kontury lądów i przestrzenie wód pozostały nie zmienione i jedyną różnicą zdaje się być zmniejszenie się białych pól (przypuszczalnie zamarzłej wody) wokół każdego z biegunów.

Dowodzi to tylko, jak małe wydawać się mogą ludzkie katastrofy z odległości kilku milionów mil.



Cudowny wzrok pana Davidsona

Rozdział I

Przejściowe objawy zaburzenia umysłowego u Sidneya Davidsona stanowią już wystarczająco ciekawy przypadek, który staje się jeszcze ciekawszy, gdy bierze się pod uwagę wyjaśnienia Wade’a. Otóż chory miewa sny–wizje o jakichś niepojętych sposobach porozumiewania się w przyszłości, przeżyciu oderwanych pięciu minut na drugiej półkuli lub kontroli najskrytszych naszych czynów przez oczy niewidzialnych istot. Zdarzyło mi się widzieć Davidsona podczas ataku, czuję się więc obowiązany wypadek ten opisać.

Mówiąc, że byłem naocznym świadkiem owego ataku, chcę zaznaczyć, że byłem wówczas przy Davidsonie. Stało się to w Instytucie Technicznym w Harlow, tuż poza bramą Highgate. Davidson znajdował się wówczas sam w dużym laboratorium, ja zaś byłem w mniejszym pokoju, gdzie stoją wagi, i robiłem jakieś notatki. Burza ogromnie przeszkadzała mi w pracy. Po jednym z silniejszych uderzeń piorunu usłyszałem w drugim pokoju jakby brzęk tłuczonego szkła. Przestałem pisać i, odwróciwszy się, nadsłuchiwałem chwilę. Zrazu nie słyszałem nic. Jedynie grad bębnił jakąś diabelską pobudkę na dachu pokrytym cynkową blachą. Potem dał się słyszeć drugi brzęk i łoskot — tym razem zupełnie wyraźnie. Coś ciężkiego upadło na stół. W jednej chwili skoczyłem na równe nogi, podszedłem i otworzyłem drzwi wiodące do głównego laboratorium.

Byłem zdziwiony, słysząc jakiś szczególny śmiech i widząc Davidsona stojącego niepewnie na środku pokoju, z dziwnym wyrazem osłupienia na twarzy. W pierwszej chwili sądziłem, że jest pijany. Nie zważał na mnie. Łapał coś niewidzialnego tuż koło swych oczu. Wyciągnął z wolna rękę jakby wahając się, ale nic nie chwycił.

— Co to ma znaczyć? — rzekł i uniósł do oczu ręce z rozpostartymi palcami. — Wielki Scott! — powiedział.

Było to trzy lub cztery lata temu, kiedy to wszyscy lubili zaklinać się na tę osobistość. Niebawem zaczął niepewnie podnosić nogi, jak gdyby spodziewał się, że przyrosną do podłogi.

— Davidson! — zawołałem. — Co się z tobą dzieje?

Zwrócił się ku mnie i szukał dokoła. Patrzył w górę, na wprost mnie, w prawo i w lewo, lecz nie dawał najmniejszego znaku, że mnie spostrzega.

— Tak — rzekł — i wcale ładny okręt. Przysiągłbym, że to głos Bellowsa. Hallo! — krzyknął naraz z całych sił.

Myślałem, że żartuje. Potem ujrzałem u jego stóp jeden z najlepszych naszych woltomierzy strzaskany w kawałki.

— Co się stało, człowieku! Zbiłeś woltomierz!

— Znów głos Bellowsa! — rzekł. — Zostawiono mi przyjaciół, choć ręce diabli wzięli. Ktoś mówił o woltomierzu. Gdzie jesteś, Bellows?

Nagle zwrócił się ku mnie, stąpając niepewnie:

— Ten przeklęty grunt zapada się, jak masło — rzekł. Wpadł wprost na stół i odskoczył. — Ten przeklęty teren miękki jest jak masło! — powiedział i przystanął, chwiejąc się na nogach.

Czułem, że ogarnia mnie przestrach.

— Davidson — rzekłem — na miłość boską, co się z tobą dzieje?

Oglądał się na wszystkie strony.

— Przysiągłbym, że to głos Bellowsa. Dlaczego nie pokażesz się raz wreszcie, Bellows?

Przyszło mi na myśl, że musiał nagle stracić wzrok. Obszedłem stół dokoła i chwyciłem go za ramię. Nigdy w życiu nie widziałem równie przerażonego człowieka. Odskoczył ode mnie i cofnął się w postawie obronnej, z twarzą, która wyrażała dziki lęk.

— Wielki Boże! — zawołał. — Co to było?

— To ja, Bellows. Cóż u diabła, Davidson? Drgnął, kiedy odpowiedziałem, i spojrzał — jak by to wyrazić — wprost przeze mnie. Zaczął mówić, nie do mnie, lecz do siebie:

— Tu, w biały dzień na gładkim wybrzeżu. Nie mógłby się nigdzie schować! — Rozglądał się jak dziki zwierz. — Tu! Wezmę nogi za pas!

Zawrócił nagle i pobiegł na oślep, wprost na wielki elektromagnes, w takim pędzie, że, jak stwierdziliśmy potem, stłukł sobie bardzo boleśnie szczękę i łopatkę. Potem cofnął się o kilka kroków i zawołał prawie z płaczem:

— Na miłość boską, co mi się stało?

Stał blady ze strachu i drżący na całym ciele, prawą ręką podtrzymując lewą, w miejscu gdzie uderzył się o elektromagnes.

Wówczas zaniepokoiłem się i przeraziłem ogromnie.

— Davidson — rzekłem. — Nie bój się!

Głos mój przestraszył go, lecz nie tak bardzo jak przedtem. Powtórzyłem me słowa, tonem możliwie spokojnym i dobitnym:

— Bellows — rzekł — czy to ty?

— Czy mnie nie widzisz? Roześmiał się.

— Nie widzę i siebie nawet. Gdzie, u diabła, jesteśmy?

— Tu — rzekłem — w laboratorium.

— W laboratorium? — odpowiedział zdumiony i chwycił się za głowę. — Byłem w laboratorium aż do uderzenia piorunu, lecz dam się powiesić, jeśli w nim teraz jestem. Co to za okręt?

— Nie ma tu żadnego okrętu — rzekłem. — Zastanów się, stary.

— Żadnego okrętu! — powtórzył i zdawał się nie zważać odtąd na me protesty.

— Przypuszczam — rzekł spokojnie — żeśmy obaj umarli. Dziwne jednak, że doznaję wrażenia, jakbym miał jeszcze ciało. Widać nie można się od razu przyzwyczaić. Przypuszczam, że w starą machinę wyrżnął piorun. Ładna historia, Bellows, co?

— Nie mów głupstw. Żyjemy obaj nadal. Jesteś w laboratorium i rozbijasz się po nim. Stłukłeś właśnie nowy woltomierz. Nie chciałbym być w twojej skórze, gdy przyjdzie Boyce.

Odwrócił wzrok ode mnie ku tablicom z wykresami kriohydratów.

— Widocznie ogłuchłem — rzekł. — Wystrzelili z działa, bo widzę dym, a nie słyszałem żadnego huku.

Położyłem mu znów rękę na ramieniu i tym razem przeraził się mniej.

— Zdaje się — rzekł — że mamy jakieś niewidzialne ciała. Na Jowisza! Łódź opływa przylądek. Bądź co bądź przypomina to dawne życie, ale w innym klimacie.

Szarpnąłem go za rękę.

— Davidson! — zawołałem. — Zbudź się! Właśnie wszedł Boyce. Słysząc jego głos Davidson wykrzyknął:

— Stary Boyce! Też nieboszczyk! Ładny kawał!

Pośpieszyłem z wytłumaczeniem, że Davidson popadł w jakiś dziwny somnambuliczny trans. Boyce zainteresował się tym od razu. Dokładaliśmy wszelkich starań, aby wyprowadzić chłopaka z tego szczególnego stanu. Odpowiadał na pytania i pytał sam o siebie, uwaga jego była jednak jakby rozstrzelona przez wizję wybrzeża i okrętu. Wtrącał zdania odnoszące się do jakiejś łodzi, masztów i żagli, które wydymał wiatr. Doznawało się wprost nieprzyjemnego wrażenia słysząc, jak w ciemnym laboratorium rozprawia o podobnych rzeczach.

Był ślepy i bezbronny. Musieliśmy sprowadzić go na dół po schodach, trzymając z obu stron, do prywatnego mieszkania Boyce’a i kiedy Boyce zaczął bawić go rozmową, wyśmiewając się z jego wizji, przeszedłem przez korytarz i poprosiłem starego Wade’a, aby zszedł i zechciał go zobaczyć. Głos naszego dziekana otrzeźwił go trochę, lecz niewiele. Spytał, gdzie są jego ręce i dlaczego wprowadzono go aż po piersi w piasek.

Wade przyglądał mu się długo w zamyśleniu — wiecie, jak marszczy brwi — a potem, ująwszy go za ręce, kazał mu dotknąć kanapy.

— To kanapa — rzekł Wade. — Kanapa w prywatnym mieszkaniu profesora Boyce’a. Wypchana końskim włosiem.

Davidson macał dokoła i dziwił się, odpowiadając teraz, że istotnie ją wyczuwa, lecz że jej nie widzi.

— Co widzisz? — spytał Wade.

Davidson odrzekł, że widzi tylko piaszczyste wybrzeże i skorupy morskich muszli. Wade dał mu do ręki kilka innych przedmiotów, nazywając je po imieniu i obserwując go bacznie.

— Statek widać doskonale — rzekł teraz Davidson patrząc w próżnię.

— Nie myśl o okręcie — rzekł Wade. — Posłuchaj mnie, Davidson. Czy wiesz, co to jest halucynacja?

— Mniej więcej — rzekł Davidson.

— A zatem wszystko, co widzisz, jest halucynacją.

— Gadaj sobie zdrów — rzekł Davidson.

— Chciej mnie zrozumieć — rzekł Wade. — Żyjesz i jesteś w pokoju Boyce’a. Oczy twoje uległy jednak jakiemuś wypadkowi. Nie możesz widzieć. Możesz czuć i słyszeć, lecz nie widzieć. Czy pojmujesz mnie?

— Zdaje mi się, że widzę zupełnie dobrze — Davidson przetarł rękoma oczy. — A zatem? — rzekł.

— To wszystko. Niech cię to nie przeraża. Bellows i ja odwieziemy cię dorożką do domu.

— Zaczekajcie — namyślał się przez chwilę. — Pomóżcie mi usiąść — rzekł nagle — a teraz przepraszam, że was męczę, lecz zechciejcie mi to wszystko raz jeszcze powtórzyć.

Wade powtórzył swoje słowa z całym spokojem. Davidson przymknął oczy i wsparł czoło na rękach.

— Tak — rzekł — to prawie w porządku. Teraz gdy zamknąłem oczy, wiem, że mówicie prawdę. Ty, Bellows, siedzisz przy mnie na kanapie. Jestem znów w Anglii. Otacza nas mrok. — Otworzył oczy. — A teraz — rzekł — właśnie wschodzi słońce, widać okrętowe reje, wzburzone morze i kilka uciekających ptaków. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś tak wyraźnie. Siedzę po szyję w ławicy piasku.

Pochylił się naprzód i zakrył twarz rękoma. Potem znowu otworzył oczy.

— Ciemne morze i wschód słońca! A jednak siedzę na sofie w pokoju starego Boyce’a! Boże! zmiłuj się nade mną!



Rozdział II


Tak się to wszystko zaczęło. Przez trzy tygodnie niepojęte schorzenie oczu Davidsona nie uległo żadnej zmianie. Było to o wiele gorsze niż ślepota. Zupełnie bezradnego trzeba było karmić jak świeżo wyklute pisklę, ubierać i oprowadzać. Jeśli chciał wykonać jakiś ruch, przewracał się na meblach lub obijał o drzwi i ściany. Po dwudziestu czterech godzinach mniej więcej przyzwyczaił się do naszych głosów, choć nas nie widział, i uwierzył, że jest w domu i że twierdzenie starego Wade’a jest słuszne. Siostra moja, z którą był zaręczony, uparła się doglądać go i przesiadywała z nim co dzień godzinami, słuchając opowiadań o jego wybrzeżu. Uścisk jej ręki zdawał się sprawiać mu wielką przyjemność. Opowiedział też, że kiedy go odwoziliśmy z zakładu do domu, zdawało mu się, że przebijamy się przez górę piasku — i było tam ciemno, dopóki nie wydobył się znów na powierzchnię — a potem przez skały, drzewa i przeszkody; a gdy wprowadziliśmy go do jego własnego pokoju, doznał zawrotu głowy i prawie panicznego strachu przed upadkiem, albowiem przy wstępowaniu na schody miał wrażenie, że wznosi się trzydzieści lub czterdzieści stóp ponad skały urojonego wybrzeża. Opierał się mówiąc, że połamie sobie wszystkie kości. W końcu umieszczono go na dole, w pracowni ojca, i położono na kanapie, która tam stała.

Wyspę opisywał jako pustą płaszczyznę pozbawioną prawie zupełnie roślinności, pokrytą torfowiskami i nielicznymi nagimi skałami, które z powodu wielkiej ilości pingwinów bieliły się nieprzyjemnie. Morze falowało często niespokojnie, a kiedy pewnego razu zerwała się tam burza, leżał krzycząc ze strachu przed milczącymi piorunami. Raz czy dwa zawinęły do brzegu statki, ale to tylko w pierwszych dwóch lub trzech dniach. Mówił, że robiło mu się dziwnie głupio, gdy widział, że pingwiny przechodzą wprost przez niego i zdają się nie zwracać uwagi na jego osobę, jakkolwiek leży wśród nich.

Zaobserwowałem też rzecz szczególną, kiedy usilnie domagał się tytoniu. Daliśmy mu więc do rąk fajkę — o mało nie wybił sobie nią oka — i zapaliliśmy ją. Nie smakowała mu jednak wcale. Podobnie jest zresztą ze mną. Palenie nie sprawia mi bowiem żadnej przyjemności (nie wiem, czy podobnie czują wszyscy palacze), jeśli nie widzę dymu tytoniu.

Najciekawszych jednak wrażeń w swej wizji doznał na spacerze, na który wyprawił go Wade w ruchomym krześle. Krzesło to Davidsonowie wynajęli, a opiekę nad chorym powierzyli głuchemu i upartemu dependentowi, Widgery’emu. Wyobrażenia Widgery’ego o zdrowotnych spacerach były niezbyt określone. Siostra moja spotkała ich przypadkiem w okolicy King’s Cross; Widgery z zadowoloną miną wlókł się krok za krokiem, Davidson zaś czuł się najwyraźniej ogromnie nieszczęśliwy i usiłował, jak słaby ślepiec, zwrócić na siebie uwagę Widgery’ego.

Po prostu rozpłakał się, gdy siostra moja przemówiła do niego.

— Och, proszę mnie wydobyć z tej strasznej ciemności — rzekł szukając jej ręki. — Muszę się z niej wydostać lub zginę.

Nie mógł wytłumaczyć, o co mu chodzi, lecz siostra moja zadecydowała, że należy wrócić do domu, i w miarę jak wstępowali pod górę w stronę Hampstead, strach zaczął opuszczać Davidsona. Mówił, że dobrze jest widzieć znów gwiazdy nad sobą, aczkolwiek było właśnie południe.

— Zdawało mi się — opowiadał później — jakby mnie ktoś pchał ku wodzie. Zrazu nie czułem niepokoju, gdyż panowała tam wtedy, rzecz prosta, noc — urocza noc.

— Rzecz prosta? — spytałem, gdyż to mnie zdziwiło.

— Rzecz prosta — rzekł. — Gdy tu jest dzień, tam jest zawsze noc… Otóż wchodziliśmy wprost w wodę, spokojną i błyszczącą w świetle księżyca, wprost w szeroką zatokę, która zdawała się rosnąć i pogłębiać w miarę, jak w nią wstępowałem. Powierzchnia wód lśniła jak skóra — w dole musiała być wielka głębia, sądząc po tym, co później opowiem. Zjeżdżałem z pochyłości i woda bardzo powoli posuwała się ku mym oczom. Potem zanurzyłem się cały i doznałem wrażenia, jakby powierzchnia wód załamała się i złączyła nade mną z powrotem. Księżyc podskoczył na niebie i stał się zielony i ciemny, słabo fosforyzujące ryby krążyły dokoła mnie — wszystko zdawało się być zrobione z przezroczystego szkła, ja zaś przedzierałem się przez sploty morskich wodorostów, które świeciły niesamowitym światłem. W miarę jak pogrążałem się w morze, gwiazdy niknęły jedna za drugą, księżyc stawał się coraz bardziej zielony i ciemny, a morskie wodorosty nabierały jasnej, purpurowej barwy. Wszystko to było bardzo niewyraźne i tajemnicze i wszystko zdawało się poruszać. Przez cały ten czas słyszałem skrzyp kół mego wózka, kroki przechodniów i głos człowieka, który gdzieś w pobliżu sprzedawał nadzwyczajny dodatek do „Pali Mali”.

Pogrążałem się coraz głębiej i głębiej. Wszystko dokoła stało się teraz czarne jak atrament, żaden promień światła nie przenikał z góry w mroki głębiny, a fosforyzujące przedmioty stawały się coraz wyraźniejsze. Wężowe odgałęzienia roślin głębinowych błyszczały jak płomień spirytusowych lamp; potem nie było już żadnych roślin. Ryby płynęły ku mnie, przeze mnie i do mnie, przyglądając się nieruchomymi oczyma. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że podobne ryby istnieją. Miały wzdłuż boków ogniste pasma, jakby pociągnięte czerwonym ołówkiem. Był tam jakiś upiorny twór płynący w tył i obdarzony ruchomymi mackami. A potem ujrzałem niewyraźna masę świetlną, która z wolna zbliżała się ku mnie w ciemności i która okazała się z bliska wielką ławicą ryb, walczących i pływających dokoła jakiegoś tonącego przedmiotu.

Płynąłem wprost ku niemu i teraz wśród tego zamętu, w świetle ryb ujrzałem sunące nade mną kawały potrzaskanych desek, ciemny tułów okrętu w górze i jakieś fosforyzujące kształty, które chwiały się i kurczyły w paszczękach ryb. Wówczas chciałem zwrócić na siebie uwagę Widgery’ego. Ogarnęła mnie groza. Uf! Zanurzyłem się wprost w te półzjedzone… szczątki. Gdyby nie twoja siostra! Miały takie duże dziury, Bellows, i… Szkoda słów. To było straszne!



Rozdział III


Przez trzy tygodnie pozostawał Davidson w tym szczególnym stanie, patrząc na świat, który uważaliśmy wówczas za fikcyjny, a ślepy na wszystko, co działo się dokoła. A potem, w któryś wtorek, gdym dowiadywał się o niego, spotkałem w przejściu starego Davidsona.

— Widzi swój wielki palec! — rzekł w najwyższym zachwycie. Uderzył w piersi.

— Widzi swój wielki palec, Bellows! — powtórzył ze łzami w oczach. — Chłopak przyjdzie do siebie.

Pobiegłem do Davidsona. Trzymał przed oczyma małą książkę i, patrząc w nią, śmiał się z cicha.

— To zadziwiające — mówił — widzę jakieś plamy — wskazał palcem. — Siedzę jak zwykle na skałach, pingwiny kołyszą się na nogach i przewracają dokoła mnie jak zwykle, tam znów raz po raz pokazuje się wieloryb, chociaż jest zbyt ciemno, abym mógł go widzieć dokładnie. Jeśli jednak coś tu położę, widzę to! Widzę! Przedmiot taki jest niewyraźny i zniekształcony, widzę go jednak zawsze jednakowo, jakby przez mgłę. Stanowi to jakby lukę w tym przeklętym, upiornym świecie. Dotknij mą ręką twojej ręki! Nie — nie tu. Tak. Dobrze! Widzę ją. Część wielkiego palca i kawałek mankietu. Wygląda to jak widmo twojej ręki, która wysuwa się z ciemności. Tuż przy niej widzę kilka gwiazd tworzących krzyż.

Od tego czasu stan Davidsona poprawiał się stale. Jego opowieści o nowej zmianie, jak i cała historia widzeń, były dziwnie przekonywające. W niektórych miejscach pola widzenia urojony świat stawał się coraz mniej wyraźny, coraz przezroczystszy, zaś w świeżo wytworzonych lukach ukazywać mu się zaczął rzeczywisty, otaczający go świat. Miejsca te stawały się coraz większe i liczniejsze, zlewały się z sobą i łączyły, aż wreszcie tylko tu i ówdzie pozostały jeszcze ślepe plamy w polu widzenia. Mógł wstawać i chodzić o własnych siłach, jeść, czytać, palić i zachowywać się jak normalny człowiek.

Zrazu było mu trochę głupio patrzeć na oba obrazy nasuwające się jeden na drugi, jak światła latarń, wkrótce jednak nauczył się odróżniać rzeczywistość od złudzenia.

Z początku był nadzwyczajnie wesół i troszczył się tylko o to, jak by zakończyć kurację przez ćwiczenie i środki wzmacniające. Ale gdy owa tajemnicza wyspa zaczęła mu znikać sprzed oczu, zaczął się nią ogromnie interesować. Nade wszystko lubił zstępować w morskie głębiny i spędzał połowę czasu na wędrówkach po niżej położonych dzielnicach Londynu, próbując odszukać wypełnione wodą tonące pudło okrętu, które widział. Wkrótce zaczął wyraźnie reagować na światło dzienne, które zupełnie rozpraszało przed jego oczyma świat cieni, w nocy jednak, w ciemnym pokoju, dostrzegał jeszcze białe skały i niezgrabne pingwiny, przewracające się tu i ówdzie. Ale i te zjawiska stawały się coraz mniej wyraźne, aż wreszcie, wkrótce po ślubie z mą siostrą, zobaczył je po raz ostatni.



Rozdział IV


A teraz chcę opowiedzieć rzecz najciekawszą. W dwa lata później jadłem obiad z Davidsonami, a po obiedzie złożył im wizytę niejaki Atkins. Był porucznikiem Królewskiej Marynarki, sympatyczny, rozmowny mężczyzna. Był on bardzo zaprzyjaźniony z moim szwagrem, a niebawem też zaprzyjaźniliśmy się i my. Okazało się, że był narzeczonym kuzynki Davidsonów i przypadkiem wyciągnął z kieszeni fotografię, aby nam pokazać najświeższą podobiznę swej ukochanej.

— A tutaj — rzekł — jest stary „Fulmar”. Davidson rzucił okiem na odbitkę i twarz jego nagle się rozjaśniła.

— Wielkie nieba! — rzekł. — Przysiągłbym…

— Co takiego? — rzekł Atkins.

— Że widziałem ten okręt już poprzednio.

— Jakże mogłeś go widzieć? Podróżował lat sześć po morzach południowych, a przedtem…

— Ależ tak — zaczął Davidson, a potem wykrzyknął: — Tak, to okręt, o którym śniłem. Jestem pewny, że to okręt, o którym śniłem. Stał na kotwicy u brzegów wyspy, która roiła się od pingwinów i strzelał z armaty.

— Wielki Boże! — rzekł Atkins, który dowiedział się teraz szczegółów choroby Davidsona. — Jak, u diabła, mogłeś o nim śnić?

Potem, stopniowo, wyszło na jaw, że tego dnia, w którym Davidson uległ atakowi, statek J. Kr. M. „Fulmar” stał rzeczywiście na kotwicy u brzegów małej skalistej wysepki, na południe od antypodów. Łódź wylądowała poprzedniego dnia, aby zabrać trochę jaj pingwinów, i zabawiła tam dłużej. Z powodu burzy załoga musiała jednak zaczekać do rana i wtedy dopiero dostała się na okręt. Atkins, który do niej należał, potwierdził prawdziwość opisu Davidsona dotyczącego łodzi i wyspy.

Nikt z nas nie ma najmniejszych wątpliwości, że Davidson rzeczywiście wszystko to widział. W jakiś niepojęty sposób, w czasie gdy sam przechadzał się po Londynie, wzrok jego błądził po owej odległej wysepce. Ale jak to się działo — pozostanie nadal nie wyjaśnioną tajemnicą.

Na tym kończyłaby się historia dotycząca oczu Davidsona. Jest to, być może, najlepiej udokumentowany przypadek widzenia na wielką odległość. Nie rozporządzamy żadnym wytłumaczeniem, wyjąwszy to, które podał profesor Wade. Wyjaśnienie jego przywołuje jednak do pomocy czwarty wymiar i teoretyczne rozprawy o przestrzeni. Opowiadanie o „skoku w przestrzeń” wydaje mi się prawie nonsensem, być może dlatego, że nie jestem matematykiem. Na zarzut mój, że miejsce owo oddalone jest o osiem tysięcy mil, odpowiedział, że dwa punkty, odległe od siebie na papierze o łokieć, mogą się znaleźć tuż przy sobie, jeśli się zegnie papier na pół. Być może czytelnika zadowoli ten argument, który — mnie jednak nie wystarcza. Wade twierdzi bowiem, że na skutek nagłej zmiany w polu magnetycznym wywołanej uderzeniem piorunu elementy siatkówki oczu Davidsona, który stał między biegunami olbrzymiego elektromagnesu, uległy jakiemuś dziwnemu skrzywieniu. W następstwie tego dowodzi, że można żyć wzrokowo w jednej części świata, podczas gdy ciałem przebywa się w drugiej. Robił nawet jakieś eksperymenty, aby poprzeć swoją teorię, jak dotąd udało mu się jednak tylko oślepić kilka psów. Jestem przekonany, że stanowi to jedyny wynik jego doświadczeń, chociaż przyznaję, nie widziałem się z nim już kilka tygodni. W ostatnim czasie tak bardzo byłem zajęty moją pracą w związku ze złożeniem w grobie św. Pankracego, że nie miałem sposobności zobaczyć się z Wade’eni. Cała jego teoria wydaje mi się jednak nieprawdopodobna. Przypadek Davidsona opiera się bowiem istotnie na zupełnie innych podstawach, ja zaś mogę tylko zaświadczyć osobiście, że wszelkie podane przeze mnie tu szczegóły zgadzają się z prawdą.



Posłowie


Opowieści fantastyczne Wellsa powstawały w ciągu ostatnich lat XIX stulecia; od tego wiośnie gatunku wybitny pisarz rozpoczynał swoją trwającą lat kilkadziesiąt karierą literacką. Po okresie tworzenia fantazji naukowych zainteresowania Wellsa zwróciły się w innym kierunku — ku realistycznej powieści obyczajowej, a później ku traktatom polityczno–społecznym. Dziś, w trzydzieści lat po śmierci pisarza, gatunek, który uprawiał we wczesnej młodości, a który przyniósł mu sławę i majątek, znajduje się znowu w centrum zainteresowania. Współczesna science fiction stopniem, skomplikowania znacznie przewyższa pomysły Wellsa, które często nie odwoływały się do naukowych uzasadnień; mimo to jednak opowieści fantastyczne nie straciły nic ze swej atrakcyjności: przyciągają wciąż nowych czytelników i przewyższają popularnością inne utwory pisarza.

Urodzony w roku 1866 w bardzo ubogiej rodzinie (był synem pokojówki i ogrodnika) Wells z trudem zdobywał wykształcenie i pozycję. Droga na uniwersytet wiodła poprzez terminowanie w sklepie tekstylnym, pracą u aptekarza i posadą pomocnika nauczyciela. Gdy po ukończeniu studiów postanowił poświacie się literaturze, był człowiekiem spragnionym sukcesu, zdecydowanym zdobyć sławą i pieniądze. Wybór gatunku noszącego dziś nazwę science fiction podyktowany był dwoma względami: orientacją w dziedzinie nauk ścisłych, jaką dały mu studia, i rodzajem wyobraźni, która predysponowała go do uprawiania tego właśnie gatunku, oraz sytuacją na rynku czytelniczym.

Zapotrzebowanie na literaturę fantastyczno–naukową było pod koniec XIX wieku ogromne. Czytelnicy zafascynowani gwałtownym rozwojem techniki i serią niezwykłych wynalazków szukali w literaturze elementów niecodziennych, a zarazem nawiązujących do wyników badań naukowych lub przynajmniej mających pozory naukowości.

Prekursorem gatunku był Jułes Verne; znacznie młodszy od niego Wells w krótkim czasie zdobył niemal równą mu sławę. Często z Verne’em porównywany, zdawał sobie doskonale sprawę z istniejących różnic wynikających z odmienności sposobów operowania elementami naukowymi i — fantastycznymi. „Nie ma literackiego podobieństwa — pisał Wells — między proroczymi wizjami wielkiego Francuza i moimi fantazjami. Verne zawsze zajmował się realnymi możliwościami wynikającymi z nowych odkryć i wynalazków”. Podobnie brzmiało zdanie Verne’a, który nie bez pewnego zgorszenia twierdził, że powieści Wellsa nie opierają się na naukowych podstawach i że jest to pisarz, który fantazjuje. Faktem jest jednak, że Wells, który w czasie studiów w londyńskiej Normal School of Science, będącej częścią Uniwersytetu Londyńskiego, słuchał wykładów takich znakomitości, jak T. H. Huxley, był doskonałe zorientowany w aktualnym stanie badań naukowych. Wiele wywodów zawartych w jego opowiadaniach brzmi przekonywająco nawet dzisiaj: wiele opowieści zawiera zdumiewająco trafne proroctwa: Wells opisuje walki toczone w powietrzu znacznie wcześniej, niż wystartował pierwszy samolot; jego opis badań przestrzeni kosmicznej wyprzedził o lat sześćdziesiąt lądowanie pierwszych ludzi na Księżycu; przewidziane zostało przez pisarza wynalezienie lasera („gorący promień” z Wojny światów), batysfery do badania głębin morskich oraz użycie środków dopingujących. Nietrafne na szczęście okazało się proroctwo dotyczące wybuchu wojny totalnej z użyciem bomb atomowych, którą Wells przepowiedział na rok 1958.

Zauważyć warto, że prawdopodobieństwo w sensie zgodności z ówczesnym stanem wiedzy nie odgrywało istotnej roli w percepcji przeciętnego czytelnika. Eksplozja wynalazków, które musiały wydawać się tak niezwykłe, że niemal czarodziejskie (fonograf Edisona, żarówka, radio, silnik spalinowy Daimlera Benza), spowodowała swego rodzaju naiwność i brak krytycyzmu; wielu ludzi, oszołomionych tym, co dokonywało się na ich oczach, było skłonnych uwierzyć we wszystko i skonstruowanie wehikułu czasu nie wydawało się bardziej nieprawdopodobne od zbudowania mówiącej maszyny. W świadomości przeciętnego czytelnika tego okresu granica między tym, co teoretycznie możliwe, bo mieszczące się w ramach wyznaczonych przez prawa fizyki, a czystą fantazją nie była ostra.

Wells miał niezwykłą łatwość tworzenia tego typu opowieści. W przedmowie do Krainy Ślepców pisze: „Przekonałem się, że ilekroć obierałem jakikolwiek punkt wyjścia i pozwalałem wyobraźni na swobodną grę, w nie wyjaśniony sposób pojawiał się zaraz w moim umyśle absurdalny lub barwny zalążek opowieści (…) Zaglądałem w odległy i tajemniczy świat rządzony prawami logicznymi wprawdzie, lecz odmiennymi od naszej normalności”.

Wyobraźnia Wellsa, pozwalająca mu konstruować opowiadania fantastyczne z łatwością, która zdumiewała samego autora, była niezwykle wielostronna. Opowiadania zawierają motywy bardzo różnorodne i zaskakują bogactwem pomysłów zaczerpniętych z różnych dziedzin: techniki, medycyny, biologii, astronomii, nauk społecznych. Wśród przedstawionych wydarzeń i sytuacji znajdujemy podróż w przyszłość (Wehikuł czasu), zamianę osobowości (Historia pana Elveshama), uniezależnienie się od siły grawitacji (Prawda o Pyecrafcie), kontakt z innymi światami (Kryształowe jajko), zmianę sposobu percepcji przestrzeni (Cudowny wzrok pana Davidsona). Niektóre opowiadania nie są nawet luźno związane z żadną dyscypliną naukową: są to teksty czysto poetyckie, jak Magiczny sklep i Kraina Ślepców, lub historie operujące żartem i groteską (Człowiek, który czynił cuda).

Imponująca jest nie tylko wielostronność wyobraźni i sprawność w konstruowaniu interesującej fabuły, lecz także złożoność przemyśleń stanowiących jej przesłanki i budzących głęboką refleksję u czytelnika. Przygody bohaterów Wellsa nie polegają jedynie na niezwykłości wydarzeń, lecz z reguły zawierają także element przygody czy odkrycia natury moralnej. Niewidzialny człowiek czy Nowy akcelerator to nie tylko historie fantastycznych wynalazków, lecz i uświadomienie odpowiedzialności uczonego i niebezpieczeństw płynących z możliwości nadużycia władzy rozumu — problem, który z taką ostrością unaocznił się kilkadziesiąt lat później. Zdumiewająca jest przenikliwość Wellsa, antycypującego nie tylko kierunki rozwoju techniki i nauki, ale i moralne konsekwencje sytuacji, które w końcu XIX wieku były jeszcze czysto hipotetyczne. W Niewidzialnym człowieku w sposób niezwykłe ostry postawiony został problem eksperymentu naukowego i związanej z nim odpowiedzialności. Działalność Griffina jest jałowa i niemoralna; eksperyment przynosi nieszczęście innym, a więc wykracza poza normy społeczne; jego twórca ponosi śmierć, która jest zarazem przywróceniem naturalnego porządku.

Pierwsza, a zarazem jedna z najlepszych opowieści fantastycznych, jakie Wells napisał, Wehikuł czasu, zawiera refleksje bardzo dla jego twórczości znamienne. Bohater opowiadania w skonstruowanym przez siebie pojeździe odbywa podróż w odległą przyszłość, by w zetknięciu z ludźmi przyszłości, zdegenerowanymi i okrutnymi, przekonać się, „jak krótki był sen o ludzkim rozumie”. Narrator, komentujący wydarzenia, lecz nie biorący w nich udziału, tak interpretuje doświadczenia Podróżnika w Czasie: „On, o ile wiem — rozprawialiśmy bowiem o tym długo przed ukończeniem wehikułu czasu — czynił mniej pocieszające przypuszczenia o postępie ludzkości i we wznoszeniu się cywilizacji widział tylko rosnącą górę głupstw i błędów, która musi kiedyś runąć miażdżąc tych, co ją wznosili”. Wniosek wyciągnięty przez narratora jest typowy dla stoicyzmu Wellsa: „Jeżeli nawet tak jest istotnie, to powinniśmy jednakże żyć tak, jak gdyby było inaczej”. Uzasadnieniem tej filozofii jest przeświadczenie zawarte w konkluzji opowiadania: „Nawet kiedy rozum i siła już znikły, uczucia wdzięczności i tkliwości wzajemnej pozostały w sercu człowieka”. Ta szczególna kombinacja pesymizmu i stoicyzmu pojawiająca się wielokrotnie w utworach Wellsa została ostatecznie podsumowana w liście z roku 1939, w którym pisał, że wszystkie jego książki podkreślają „niepewność postępu i możliwość degeneracji i zagłady rasy ludzkiej”. „Myślę — dodaje pisarz — że szansę są przeciwko człowiekowi, lecz warto z nimi walczyć”.

Walor twórczości Wellsa leży więc nie tylko w tym, co najłatwiej przemawia do czytelnika — czyli w warstwie fabularnej — lecz także w głębszej warstwie symbolicznej. Jego bohaterowie uwikłam w sytuacje czysto fantastyczne stają z jednej strony wobec trudności technicznych (powrót ze stanu niewidzialności czy nieważkości), z drugiej — wobec konfliktów natury moralnej, które są udziałem nas wszystkich; dręczy ich lęk, samotność, świadomość odpowiedzialności ponad siły, od wieków towarzyszące ludzkim poczynaniom. Wynalazca Filmer, który popełnia samobójstwo nie umiejąc przezwyciężyć strachu, Eden szukający wyjścia z absurdalnej sytuacji i znajdujący je ostatecznie w śmierci to postacie przejmujące i pełne aktualności, a aspekt psychologiczno–moralny tych historii jest bardziej istotny niż ich walor przygodowy, jakkolwiek istnieje między nimi ścisły związek. Odkrycie czy wynalazek wywołuje bowiem u bohatera stan tak niezwykły, że uniemożliwiający egzystencję. Owa nienormalność, która musi skończyć się tragicznie, jest katastrofą jednostki, lecz sytuację tę można uogólnić w odniesieniu do całości badań naukowych, których ostatecznym skutkiem jest zmiana środowiska człowieka. Obraz zimnej i wymarłej Ziemi w Wehikule czasu jest uzasadniony astrobiologicznymi koncepcjami przewidującymi gaśniecie gwiazd i ich wyczerpywanie energetyczne. Ziemia pozbawiona ciepła słonecznego to wizja bardzo odległa, pamiętać jednak trzeba, że całą ludzkość traktowaną jako zbiorowego bohatera czeka wedle Wellsa ten sam koniec, co jednostki w poszczególnych opowiadaniach. Przyczyny są identyczne — zależność od mechanizmów, których nie potrafimy zatrzymać, i uleganie siłom potężniejszym od nas. Tak giną bohaterowie opowiadań: Griffin, Filmer, Eden, wytwórca diamentów, Elstead, bez wieści przepada Podróżnik w Czasie. Losy jednostek są dla Wellsa równie tragiczne, jak losy całej ludzkości.

Tragizm swoich postaci przekazuje Wells w dwojaki sposób: poprzez pokazanie sytuacji, wobec której bohater jest bezsilny, bowiem w otaczającym go świecie lub w nim samym zaszły takie zmiany, że nie istnieje możliwość przywrócenia stanu pierwotnego (Królestwo mrówek, Cudowny wzrok pana Davidsona, Historia pana Elveshama, W czwartym wymiarze), lub poprzez psychologiczną analizę stanu bohatera, którego lęk lub agresja wskazuje pośrednio na nienormalność i grozę sytuacji.

Określenie opowieści Wellsa jako fantastycznych w odniesieniu do niektórych z nich straciło dziś częściowo swą aktualność. Wiele „cudownych” niegdyś pomysłów technicznych przechodzi nie zauważonych — kulę opuszczoną w głąb morza traktujemy jako coś bardzo staroświeckiego w porównaniu z batyskafem poruszającym się swobodnie na większych głębinach. Aparaty zdalnie sterowane są zabawkami dla dzieci. Bohaterowie opowieści poruszają się często w świecie bliskim naszemu; sytuacje pomyślane przez autora jako fantastyczne straciły niejednokrotnie walor niezwykłości i uwagę czytelnika zwracają dziś inne aspekty. Czasem na plan pierwszy wysuwa się realizm psychologiczny — jak w opowiadaniu o konstruktorze latającej maszyny, Filmerze, który odbywa próby stosując zdalne sterowanie (pomysł w czasach Wellsa zupełnie nierealny), lecz gdy dochodzi do sytuacji, w której powinien sam pilotować maszynę, popełnia samobójstwo. Dla dzisiejszego czytelnika nie jest to historia fantastyczna, lecz realistyczne opowiadanie o człowieku honoru, który do końca ukrywał swój lęk. Utwory takie, jak Wojna światów czy Wyspa doktora Moreau zyskały nową wymową i nabrały groźnej aktualności z perspektywy doświadczeń ostatniej wojny. Dla czytelników końca XIX wieku były to opowieści fantastyczne, my jednak silniej i inaczej odczuwamy ich grozę, widząc w nich znacznie mniej fantazji niż współcześni Wellsa.

W szeregu opowiadań pojawiają się rysy tradycyjnego realizmu obyczajowego; zawarta jest w nich również krytyka stosunków społecznych. Do tej kategorii należy Wytwórca diamentów — bohatera opowiadania spotykamy nad Tamizą i do końca nie wiemy (podobnie jak narrator), czy mamy do czynienia z oszustem, czy z genialnym wynalazcą. Przez społeczeństwo traktowany jest jako oszust i nie mogąc wykorzystać swego wynalazku — skazany na śmierć z głodu. Eden — bohater Historii pana Elveshama — przymierający głodem pomimo swych uzdolnień i pracowitości podporządkowuje się dziwacznemu życzeniu obcego człowieka w zamian za obietnicę zapisu na swą korzyść.

Te rysy realistyczne, które pojawiają się w opowiadaniach pierwszego okresu twórczości Wellsa, określanych niezbyt precyzyjnie jako fantastyczno–naukowe, stanowią nie tylko element silnie przemawiający do współczesnego czytelnika i pozwalający niejednokrotnie na nowe odczytanie utworu; są one wyrazem najbardziej istotnych zainteresowań samego pisarza i zyskują na sile w kolejnych etapach jego twórczości, kiedy porzucił całkowicie tematykę fantastyczną i zajął się problemami społeczno–obyczajowymi.

Twórczość Wellsa, bardzo popularna i entuzjastycznie przyjmowana przez czytelników, była też podziwiana przez pisarzy tej miary, co Conrad czy T. S. Eliot. Eliot podkreślał piękno wyobraźni i niezwykłość opisów Wellsa: Tajny agent Conrada dedykowany był Wellsowi; w liście z grudnia 1898 Conrad pisze: „Co podziwiam w twych książkach, to umiejętność oddania ludzi w szpony Niemożliwości przy zachowaniu ich człowieczeństwa — ich ciała i krwi, smutku i szaleństwa. To jest wielkim osiągnięciem!”

Choć Wells uprawiał science fiction przez krótki stosunkowo okres czasu, zajmuje on miejsce bardzo wybitne wśród tysięcy pisarzy tego gatunku, nie tylko dlatego że należy do jego prekursorów, lecz przede wszystkim dzięki swej oryginalności i wieloaspektowości nawet pozornie prostych opowiadań, pozwalającej na odnajdywanie w nich nowych znaczeń. Współcześni porównywali Wellsa do różnych wybitnych twórców — nazywany bywał drugim Verne’em, Dickensem, Kiplingiem, Diderotem. Jakkolwiek niektóre Z tych porównań są pochlebne, wszystkie zdają się powierzchowne i nieprawdziwe. Wells w istocie był zawsze tylko sobą — pisarzem głęboko oryginalnym i niepowtarzalnym.


Niewidzialny człowiek

The Invisible Man

Eugenia Żmijewska

Wehikuł czasu

The Time Machine

Feliks Wermiński

Historia pana Elveshama

The Story of the Late Mr. Elvesham

Aldonia Szpakowska

Kuszenie Harringaya

The Temptation of Harringay

Aldonia Szpakowska

Prawda o Pyecrafcie

The Truth about Pyecraft

Aldonia Szpakowska

Magiczny sklep

The Magic Shop

Iwona Sowińska

Zdobywcy przestworzy

The Argonauta of the Air

Iwona Sowińska

Filmer

Filmer

Tadeusz Evert

W głębinie

In the Abyss

Tadeusz Evert

Wyspa Aepyornisa

Aepyornis Island

Jerzy Rychliński

Wytwórca diamentów

The Diamond Maker

Jerzy Rychliński

Kraina Ślepców

The Country of the Blind

Irena Krzywicka

Królestwo mrówek

The Empire of the Ants

Irena Krzywicka

Kryształowe jajko

The Crystal Egg

Irena Krzywicka

Człowiek, który czynił cuda

The Man Who Could Work Miracles

Irena Krzywicka

Nowy akcelerator

The New Accelerator

Irena Krzywicka

W czwartym wymiarze

The Plattner Story

Bronisław Falk

Gwiazda

The Star

Bronisław Falk

Cudowny wzrok pana Davidsona

The Remarkable Case of Davidson’s Eyes

Bronisław Falk


* Hastings — miasto w pd–wsch. Anglii. Miejsce bitwy stoczonej 28 XI 1066 pomiędzy Normanami pod wodzą Wilhelma Zdobywcy i Anglosasami dowodzonymi przez Harolda II. Wygranie bitwy zdecydowało o podboju Anglii przez Normanów.

* Burslem — miasto w północnej Anglii.

* Karol Linneusz (Carl von Linné, 1707–1778) — szwedzki przyrodnik, twórca nowoczesnej nomenklatury i opisowej systematyki organizmów.

* Tybinga (Tübingen) — miasto w pd.–zach. części RFN (Badenia–Wirtembergia).

* Nabuchodonozor H (Nebukadnezar) — władca Babilonii w latach 605—562 p.n.e. Tu aluzja do snu Nabuchodonozora (por. Biblia, Proroctwo Danielowe 2. l; 28). którego nikt nie potrafił wyjaśnić.

* pepton (gr.) — produkt rozkładu białka, powstający podczas działania pepsyny (soku żołądkowego) na białka.

* cal — jednostka miary długości; w W. Brytanii równa 25.39 mm.

* stopa — jednostka miary długości, w krajach anglosaskich równa ok. 30 cm.

* mila jednostka miary długości; mila lądowa angielska wynosi 1609.344 m.

* Anno Domini (łac.) roku Pańskiego.

* Weena (z ang.: wee) drobna, kruszyna.

* Grant Allen (1848–1899) — pisarz anglokanadyjski. autor prac naukowych z zakresu przyrodoznawstwa. historii, filologu klasycznej; także płodny powieściopisarz.

* Darwin mlodszy — George Howard Darwin (1845–1912). matematyk i astronom angielski, syn Karola Darwina.

* Chodzi o groty w słynnym parku narodowym Mammoth Cave National Park w stanie Kentucky (środk–wsch. cześć USA).

* East End — wschodnia część Londynu, którą tworzą najuboższe dzielnice.

* jard (ang.: yard) — angielska miara długości, równa 91,44 cm.

* Karlowingowie (Karolingowie) dynastia władców frankijskich. wywodząca się od Arnulfa. biskupa Metzu (VII w.). Uwaga dotyczy okresu schyłkowego dynastii, która w XI w., po śmierci Ludwika Pobożnego, rozpadła się na kilka linii: niemiecką, włoską i francuską.

* Nemezis — w mit. gr. córka Nocy. uosobienie gniewu bogów i kary. spadającej na ludzi butnych.

* Wimbledon — dzielnica Londynu w południowej części miasta.

* Thomas Carlyle (1795–1881) angielski myśliciel, eseista i historyk, zwolennik heroistycznego pojmowania dziejów, którym kształt nadaje tylko działalność wybitnych jednostek.

* licówka — element kamienny lub ceramiczny używany do pokrywania ścian budowli, w celu nadania im estetycznego wyglądu lub zwiększenia ich trwałości.

* Wandsworth. Battersea — dzielnice w pd.—zach. części Londynu.

* Megatherium (Megaterium) — leniwiec naziemny epoki lodowej; osiągał wielkość słonia.

* brontozaur — gad roślinożerny z okresu jurajskiego (l55–130 min. lat temu), osiągający olbrzymie rozmiary i wagę (do 50 ton).

* South Kensington — wytworna dzielnica Londynu, gdzie mieści się Muzeum Historii Naturalnej.

* paleontologia — nauka zajmująca się badaniem kopalnych szczątków zwierząt i roślin z minionych epok geologicznych.

* Być może podłoga nie była pochyła, lecz samo muzeum zbudowane zostało na zboczu wzgórza (przyp. aut.).

* «Philosophical Transactions» — czasopismo ukazujące się w Anglii od XVII w.

* sepia — ciemnobrunatny barwnik stosowany w technice akwarelowej.

* belemnit (Belemnoidea) — kopalny głowonóg, który dał początek późniejszym kalmarom, mątwom, ośmiornicom.

* steatyt — minerał, zbita odmiana talku.

* lignit — odmiana węgla brunatnego.

* karbunkuł — dawna nazwa kamieni szlachetnych barwy czerwonej (granat, rubin). W XIX w. nazwa przyjęta na określenie rubinu.

* epoka kamienia tupanego — ok. połowy dolnego okresu starszej epoki kamienia (paleolitu). 600000–180000 lat temu.

* epoka kredowa — najmłodszy okres (130–60 min lat temu) czwartej ery w dziejach Ziemi (mezozoicznej).

* okres jurajski — poprzedza okres kredowy. Następuje wtedy bujny rozwój gadów. (155–130 min lat temu).

* paleolit ~ starsza epoka kamienia (l 000 000 / 600 000–8 000 p.n.e.), pierwszy etap rozwoju kultury ludzkiej.

* plezjozaur — kopalny gad morski; pojawił się w triasie, trwał w okresie jurajskim.

* okres triasowy — najstarszy okres ery mezozoicznej (por. przyp. 2) trwający od ok. 185 do 155 min lat temu.

* Alberto Santos–Dumont (1873–1932) — pionier aeronautyki, konstruktor pierwszego silnika spalinowego przystosowanego do celów aeronautyki.

* Lilienthal i Maxim — ojcowie aeronautyki, wprowadzili szereg ulepszeń w konstrukcji pierwszych szybowców.

* Nikt z Europejczyków, o Ile mi wiadomo, nie widział żywego aepyornisa prócz Maceta, który był na Madagaskarze w roku 1745, a i to jest wątpliwe… (przyp. autora).

* Eusapia Paladino — słynne medium ówczesnych czasów.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
opowiesci niesamowite poe e a UDP2EQ3BGP7D4J6A5NHY7TZ67LQSIR4RBUZKB6Q
16 OPOWIEŚĆ O HELU
Marketing opowiedzi
Opowiesci
Kaplan diabla Opowiesci o nadziei klamstwie nauce i milosci
Mity i opowie c5 9bci Platona
Baśnie 1001 nocy Opowieść o hebanowym rumaku
Valente?therynne M Opowiesci sieroty W ogrodzie nocy
Uniwersalna wymowa opowieści i przypowieści biblijnych
MICHALKIEWICZ OPOWIEŚĆ O MĄDRYM CZŁOWIEKU (2)
Rozdział! Opowieść o trzech braciach
Opowieści urządzeń elektrycznych
Antologia Opowieści niesamowite?vida Copperfielda
Sandemo Margit Opowieści Wieza Nadziei (Mandragora76)
Posłuchajcie opowieści o Alku, ,,Posłuchajcie opowieści o Alku, Rudym, Zośce i kilku innych cudownyc