Jacqueline Carey
Potomek Kusziela
(Kushiel's Scion)
tłumaczenie: MK - chomik Antracytowa
Dramatis Personae
Dom Montrevre
Fedra nó Delaunay de Montreve - hrabina de Montreve
Joscelin Verreuil - kochanek Fedry, brat Kasjelita (Siovale)
Imriel nó Montreve de la Courcel - adoptowany syn Fedry (także członek rodziny
królewskiej)
Ti-Filip - kawaler
Hugues, Gilot, Marcel - zbrojni
Eugenia - gospodyni
Clory - siostrzenica Eugenii
Benoit - chłopiec stajenny
Purnell i Richelina Friote - zarządcy majątku
Montreve
Karol, Katarzyna, Denis Friote - dzieci zarządców
Roland Agout - sokolnik
Artus Labbe - mistrz psiarni
Członkowie D'Angelińskiej Rodziny Królewskiej
Ysandra de la Courcel - królowa Terre d'Ange, żona Drustana mab Necthana
Sidonia de la Courcel - starsza córka królowej Ysandry, następczyni tronu Terre d'Ange
Alais de la Courcel - młodsza córka królowej Ysandry
Imriel nó Monttreve de la Courcel - kuzyn, syn Benedykta de la Courcel (nieżyjącego) i
Melisandy
Szahrizaj
Barquiel L'Envers - wuj królowej Ysandry, dowódca wojsk królewskich, diuk L'Envers
(Namarra)
Dom Szahrizaj
Melisanda Szahrizaj - matka Imriela, żona Benedykta
de la Courcel (nieżyjącego)
Faragon Szahrizai - diuk Szahrizaj
Mavros, Roszana, Baptista Szahrizaj - kuzynowie Imriela
Członkowie dworu królewskiego
Ghislain nó Trevalion - szlachcic, syn Percyego de Somerville (nieżyjącego)
Bernadetta de Trevalion - szlachcianka, żona Ghislaina, siostra Baudoina (nieżyjącego)
Bertran de Trevalion - syn Ghislaina i Bernadetty
Amaury Trente - szlachcic, dawny dowódca gwardii królewskiej
Julian i Coletta Trente - dzieci Amaurego
Marguerita Grosmaine - córka sekretarza dworu
Nicola L'Envers y Aragon - kuzynka królowej
Ysandry, żona Ramira Zornin de Aragon
Raul L'Enversy y Aragon - syn Nicoli i Ramira
Dwór Nocy
Natalia nó Balm - duejna Domu Balsamu
Emmelina nó Balm - adeptka domu Balsamu
Didier Vascon - duejn domu Waleriany
Sefira - adeptka domu Waleriany
Alba
Drustan mab Necthana - cruarcha Alby, mąż Ysandry de la Courcel
Necthana - matka Drustana
Breidaia - siostra Drustana córka Necthany
Talorcan - syn Boreidaii
Dorelei - córka Boreidaii
Sibeal - siostra Drustana, córka Necthany, żona Hiacynta
Hiacynt - pan cieśliny, mąż Sibeal
Grainna mac Conor - pani Dalriady
Eamonn mac Grainne - syn Grianny i Kwintyliusza Rousse
Tyberium
magister Piero di Bonici - nauczyciel filozoii
Lucjusz Tadius, Aulus, Brigitta, Akil, Vernus - studenci magistra Piero
Deccus Fulvius - senator
Claudia Fulvia, żona Deccusa, siostra Luciusa
Anna Marzoni - wdowa
Belinda Marzoni - córka Anny
Canis - żebrak
magister Ambrosius - wytwórca kadzidła
Erytheia of Thrasos - malarka
Silvio - asystent Erythreii
Denis Fleurais - ambasador D'Angeliński w Tyberium
Ruggero Caccini - przewódca opryszków
kapłan Asclepiosa
Titus Maximius - książę Tyberium
Oppius da Lippi - kapitan Aeolia
Lucca
Publius Tadius - ojciec Lucjusza
Beatrice Tadia - matka Lucjusza
Gallus Tadius - pra pra dziadek Lucjusza (nieżyjący)
Gaetano Correggio - książę Lucci
Dacia Correggio - żona Gaetano
Helena Correggio - córka Gaetano i Dacii
Bartolomeo Ponzi - zakochany w Helenie
Domencio Martelli - diuk Valpetri
Silvan Młodszy - dowódca valpetriańskich najemników
Arturo - kapitan straży Lucci
Orfeo, Pollio, Calvino, Matius, Adolpho, Baldessare, Constantin - żołnierze Czerwonego
Plagi
Quentin LeClerc - kapitan straży d'Angielińskiej ambasady
Romuald - żołnierz ze straży d'Angelńskej ambasady
Marcus Cornelius - dowódca kontyngentu tyberiańskiego
Inni
Maslin of Lombelon - nieznany syn Izydora d'Aiglemort (nieżyjącego)
Lelahiah Valais – lekarz królowej Ysandry
Emil - właściciel Kogucika
Kwintyliusz Rousse - królewski admirał
Favrielle nó Dzika Róża – projektantka strojów
Berengera of Namarre - przywódczyni sług Naamy
Amarante of Namarre - córka Beregerii
Brat Selbert - naczelny kapłan w sanktuarium Eluii (Siovale)
Gilles Lamiz - królewski poeta
Roxanna de Mereliot - Pani Marsilikos (Elisanda)
Gerard i Jeanna de Mereliot - dzieci Roxanny (Elisanda)
Postacie Historyczne
Baudoin de Trevalion (nieżyjący) - kuzyn królowej Ysandry, stracony za zdradę
Izydore d'Aiglemort (nieżyjący) - szlachcic, zdrajca przemieniony w bohatera (Kamlach)
Thelesis de Mornay (nieżyjąca) - królewska poetka
Waldemar Selig (nieżyjący) - przywódca wojenny Skaldów, najechał na Terre D'Ange
Fadil Chouma (nieżyjący) - menechetański handlarz niewolników
Mahrkagir (nieżyjący) - szalony władca Dżurdżanu, pan Darsangi
Drucilla (nieżyjąca) - tyberiańska niewolnica w Darsandze, lekarka
Kaneka - dżebeńska niewolnica w Drasandze
Jagun (nieżyjący) - przywódca Tatarów Kereitów
Ras Lijasu - książę Meroe w Dżeb-Barkal
PROLOG
Co to znaczy być dobrym?
Kiedy byłem dzieckiem, myślałem że wiem. Wtedy to było proste. Nie wiedziałem nic o
moim urodzeniu, ani o moim dziedzictwie. Dzieciństwo spędziłem w sanktuarium Elui
gdzie byłem wychowankiem. Moje dni upływały na zabawie; wspinaniu się po wzgórzach i
pilnowaniu kóz z innymi dziećmi z sanktuarium, chodzeniu po drzewach, pływaniu w
bystrych potokach podczas gdy stada pasły się.
Ufałem w słowa błogosławionego Elui kochaj jak wola twoja. I kochałem. Kochałem bez
zastrzeżeń, swobodnie i łatwo - moich towarzyszy zabaw, kapłanów i kapłanki z
sanktuarium, kozy którymi się opiekowałem, ziemię pod stopami i niebo nad głową. Jestem
D'Angelinem, kochałem Terre d'Ange, kraj mojego urodzenia. Z całego serca kochałem
naszych bogów, Eluę i jego towarzyszy, i wiedziałem że moja miłość jest odwzajemniona.
Byłem szczęśliwy. I nigdy nie myślałem że mogłoby być inaczej.
Kiedy skończyłem dziesięć lat wszystko się zmieniło.
Zostałem sprzedany przez kartagińskiego handlarza niewolników i wysłany w podróż do
piekła. Myślałem że tam umrę, ale nie umarłem. Zostałem ocalony. Wyprowadzony z
potępienia do bezpieczeństwa.
I wszystko się znów zmieniło.
W dalekiej twierdzy na obrzeżach Khebbel-in-Akkad, delegacja d'Angelińskiej królowej
skłoniła głowy i nazwała mnie Imrielem de la Courcel, księciem krwi.
Wszystko co wiedziałem o sobie, było kłamstwem.
Dowiedziałem sie że moim ojcem był Benedykt de la Courcel, stryjeczny dziadek królowej
Ysandry. Przez wiele lat był jej najbliższym żyjącym krewnym z domu Courcel. Ale gdy ja
usłyszałem te wieści, on od dawna już nie żył. Zdradził tron, i gdyby żył byłby sądzony i
uznany za winnego. Choć on nie uważał tego co zrobił za zdradę.
Moja matka to inna sprawa.
Kiedy miałem osiem lat, zanim dowiedziałem się kim ona jest, brat Selbert zabrał mnie do
La Serenissmy, żebym się z nią zobaczył. Powiedział mi ze moi rodzice byli d'Angelińskim
szlachcicami którzy umarli na febrę na statku handlowym, przekazując mnie przed śmiercią
na wychowanie kapłanowi z Sanktuarium. Powiedział mi że kobieta, która odwiedzamy,
była przyjaciółką moich rodziców i zostanie moją patronką kiedy dorosnę. Powiedział także
że grozi jej niebezpieczeństwo i żebym nigdy nie wspominał o niej bo narażę ją na
śmiertelne zagrożenie.
Ta ostatnia część była prawdziwa. Wierzyłem mu, dlaczego miałbym nie wierzyć? Ufałem
mu przez całe życie. Ale wszystko poza ostatnim fragmentem było kłamstwem. Nie
powiedział mi że zasłużyła na każdego wroga jakiego miała. Zdrady mojego ojca bledną w
porównaniu do jej czynów. W całej swojej historii Terre d'Ange nigdy nie znała tak
śmiercionośnego zdrajcy jak Melisanda Szahrizaj de la Courcel.
Moja matka, którą nauczyłem się gardzić.
Z tego punktu widzenia, wydaje się dziwnym że nie rozpoznałem jej w swoim czasie. Ale
skąd mogłem wiedzieć? Nie było luster w sanktuarium Elui. W tamtym czasie, my dzieci,
zazwyczaj przyglądaliśmy się z koziego mostku załamującym się refleksom na powierzchni
strumieni, ale to wszystko. Byłem nieświadomy mojego uderzającego fizycznego
podobieństwa.
Oczywiście to wszystko zdarzyło się zanim handlarz niewolników mnie porwał. Wtedy
miałem wiele okazji żeby usłyszeć swój opis. W Dżurżanie szukano idealnej, nieskazitelnej
ofiary. Zostałem sprzedany jednemu z kapłanów kości, wysłanemu przez Mahrkagira
władce Dżurżanu. Mahrkagir był okrutny, bezlitośnie nieludzki i kompletnie szalony.
Zostałem kupiony do jego haremu, do zenany w pałacu w Darsandze. Piękno jest
niewystarczającym pocieszeniem przy zejściu do piekła.
Jestem podobny do mojej matki.
Teraz to wiem. Widze to w lustrze, zawsze widze to w lustrach w domu mojej przybranej
matki Fedry, i nienawidzę tego. Mam twarz mojej matki. Moje oczy są jej oczami, w
głębokim odcieniu nieba o zmierzchu. Moja skóra jest jej skórą, w odcieniu alabastru, w
kolorze kości słoniowej. Widze odzwierciedlenie wspaniałego łuku jej warg w moich
ustach. Moje włosy tak jak i jej, rosną błyszczące wijąc się w granatowo-czarnych falach.
Podobieństwu nie da się zaprzeczyć.
Jest tutaj - nawet teraz, po tym wszystkim co zrobiła - cud, którym nie chce być.
Poza tym że była największą zdrajczynią narodu jaką znano, Melisanda Szahrizaj była także
największą pięknością. Nadzwyczajnie piękno, oślepiające jak słonce, ostre niczym
krawędź noża. W pewnych kręgach jest wciąż podziwiana za nie. Gdyby istniał na ziemi
naród piękniejszy i bardziej próżny niż d'Angelinowie to już bym go odnalazł. Do moich
dwunastych urodzin widziałem więcej świata niż większość d'Angelinów kiedykolwiek
zobaczy.
I widziałem piękno które nie miało twarzy mojej matki.
Kiedy spoglądam w lustro i uwydatniające się podobieństwo, jestem pełen wątpliwości. Co
to znaczy być dobrym? Kiedy spoglądam w głąb siebie widze tylko ciemności i zmieszanie.
Nie wiem dlaczego spotkało mnie to co spotkało. Nie wiem co zrobiłem żeby zasłużyć sobie
na to, ani czy to była cena za grzechy mojej matki. Obawiam się podobieństwa miedzy
nami. Boje się że pewnego dnia mogę okazać się taki jak ona. Ale kiedy patrze wokół to
jestem w miejscu gdzie łatwo być dobrym. Zostałem wykradziony z raju i wysłany w
najgłębsze otchłanie deprawacji jakich przyzwoity człowiek nawet nie potrafi ogarnąć
rozumem, ale zostałem ocalony. Osoby które mnie ocaliły... kiedy o tym myślę, co znaczy
być dobrym, myślę o nich.
Fedra. Joscelin. Fedra.
Nie wiem - nigdy się nie dowiem - gdzie znaleźli odwagę alby zrobić to, co musieli zrobić,
by mnie uratować. Fedra powiedziała, że chociaż moja matka zapłaciła jej za wykonanie
zadania, to z woli błogosławionego Elui została wysłana dalej, na drugą stronę tego
koszmarny progu. Nie potrafię zsumować kosztów. Wiem co Mahrkagir jej zrobił. Wszyscy,
którzy byli niewolnikami w zenanie Mahrkagira wiedzą co robił swoim faworytom. Nie
wiem jak ona to przetrzymała. I nie wiem jak Joscelin, kochanek i obrońca Fedry, przetrwał
wiedząc o sponiewieraniu, które wycierpiała z rąk Mahrkagira, bez popadnięcia w
szaleństwo.
Kocham ich tak bardzo że to aż boli w środku.
Teraz jestem ich, jestem ich adoptowanym synem. Królowa Ysandra pozwoliła na to,
chociaż nie była zbyt zadowolona z takiego rozwiązania. Moja matka za to chętnie się na
nie zgodziła, co więcej, odetchnęła z ulgą gdy tak się stało. O ile mi wiadomo było to jedno
z niewielu ustępstw na jakie się w swoim życiu zdobyła. Pomimo że są przeciwnikami w
snutych przez nią intrygach, od dawna istnieje wieź pomiędzy nią a Fedrą. Nie rozumiem
tego, i nie chce, myślę że żałował bym gdybym kiedyś to zrozumiał. Moja matka przebywa
w świątyni Aszery z Morza w La Serenissimie. W przeciwieństwie do ojca była osądzona i
uznana za winną zdrady stanu zanim się urodziłem. Jej życie będzie skończone jeśli
kiedykolwiek wystawi stopę poza mury świątyni.
Pisze do mnie listy których nie czytam. Próbowałem spalić pierwszy, który od niej dostałem
ale Fedra go uratowała. Potem zdecydowała się przechowywać je dla mnie. Powiedziała że
będę chciał je kiedyś mieć. Możliwe że to prawda. W moim krótkim życiu widziałem wiele
rzeczy o których nikt by nie pomyślał, że mogą okazać się prawdziwe. Ale nie potrafię sobie
wyobrazić że kiedyś będę chciał przeczytać słowa mojej matki.
Nie zdarza się to często, ale czasami nawet Fedra się myli.
To dziwne, gdy teraz myślę o tym jak nią gardziłem na początku. W zenanie Darsangi Fedra
nó Delaunay hrabina de Montreve nie sprawiała wrażenia bohaterki, która ulega by mnie
ocalić. Wyglądała na d'Angelińską kurtyzanę, delikatną i piękną, która z własnej woli pławi
się w ohydnej deprawacji proponowanej przez Mahragira. To także jest prawdą.
Nienawidziłem jej za to. Nienawidziłem jej tak bardzo że ledwo byłem w stanie na nią
patrzeć. I na Joscelina... Joscelina również nienawidziłem. Myślałem że zdradził wszystko
co szlachetne i dobre w Terre d'Ange, upadając tak nisko jak tylko wojownik może upaść.
Myliłem się.
Oni byli czymś więcej, czymś znacznie więcej. Byli moimi wybawcami i wybawicielami
wielu innych. Nie wszystkich, ale wielu. Śmiercionośne zło zostało usunięte ze świat, tej
nocy kiedy wszyscy razem, niewolnicy z zanany obaliliśmy siły Mahragira. Fedra mówi że
taka była wola błogosławionego Elui. Być może to również jest prawdą. Chciałbym w to
wierzyć. W świetle dnia, gdy otula mnie ich uczucie, jest łatwiej. Jesteśmy rodziną.
Wydostaliśmy się z koszmarnej twierdzy Darsanga, nasza trójka, skrzywdzona i rozbita, i
uzdrowiliśmy się nawzajem tworząc całość.
Modlę się żeby to co nas spotkało nigdy, tak długo jak żyje, się nie powtórzyło.
Cokolwiek mnie spotka, będę żył swoim życiem, w cieniu geniuszu, ale nigdy nie będę tego
żałować. Kiedy wszystko zostało powiedziane i zrobione, nie sadze bym miał w sobie
geniusz. Chciałbym tego ale tak nie jest. Nie tak ja Fedra, nie tak jak Joscelin, którego
zadanie było w pewnym stopniu trudniejsze, który zawsze stał przy niej, którego blizny są
oznaką odwagi i męstwa. Wszystko czego pragnę to wejść w wiek męski bez przyniesienia
wstydu tym których kocham.
Chyba nie proszę o zbyt wiele.
W dzień mogę być szczęśliwy i pełen nadziei. Czasami te emocje we mnie, miłość, radość,
są tak silne że czuje jak skóra się napina, jak serce chciało by wyrwać się z klatki
piersiowej. Jetem szczęśliwy, zadowolony z tego że żyje.
Ale noce są inne. W nocy pamiętam. Pamiętam Mahrkagira i jego bezdenne czarne oczy, to
co mi zrobił i co kazał mi robić. Pamiętam jego głos szepczący radośnie obietnice
nadchodzącej męki. Pamiętam innych, wodzów, którzy się mną bawili. Pamiętam bat na
mojej skórze, jej skwierczenie i udrękę pod rozgrzanym metalem, smród własnego ciała
które zostało napiętnowane. Czasami mi się to śni i budzę się z krzykiem.
Trudno wtedy uwierzyć w dobro.
Ciągle próbuje. Staram się nie myśleć zbyt mocno o drugiej stronie wydarzeń, splątanych
nici przeznaczenia, które doprowadziły mnie jako dziecko do piekła, jako o czymś więcej
lub mniej. Utraciłem dzieciństwo w Darsandze, ale odzyskałem część z niego tu i tam.
Przede wszystkim w Montreve, posiadłości Fedry. Odziedziczyła ją po swoim panu
Anafielu Delaunay de Montreve, który wykupił jej markę gdy była dzieckiem, i adoptował
ją tak jak ona adoptowała mnie. Ale to długa historia i nie mnie ją opowiadać.
Montreve jest położone u podnóża d'Angelińskiej prowincji Siovale. Przypomina mi moje
dzieciństwo w sanktuarium Elui. Tutaj jestem w domu. Jestem Imrielem nó Montreve a nie
Imrielem de la Courcel. Mam góry, stajnie i psiarnie, i nawet przyjaciół, klan dobrodusznej
młodzieży zarządcy majątku. Byłbym zadowolony mogąc pozostać tam na zawsze. Tak
samo jak i Joscelin, który nie pała miłością do dworskich intryg. Ale przez wzgląd na
zadowolenie Królowej, musimy wracać do miasta Elui. Joscelin jest jej zaprzysiężonym
rycerzem, a Fedra jej najbardziej zaufaną powiernicą.
A ja jestem księciem krwi, trzecim w kolejce do tronu.
W moich żyłach płynie krew błogosławionego Elui, przynajmniej ze strony ojca. Nigdy nie
chwaliłem się tym. Elua i jego towarzysze szeroko rozsiali swoje nasienie, nie ma nikogo w
Terre d'Ange kto nie mógłby wywieść swojego pochodzenia od któregoś z nich. Ale tylko
wielkim rodom udało się, lub przynajmniej tak twierdzą, utrzymać czystą linię krwi. Jest to
powód do dumy i pychy, a czasem do nieznośnych uprzedzeń.
Powinienem o tym wiedzieć. Zostałem poczęty ponieważ Benedykt de la Courcel, chciał
zapewnić Terre d'Ange dziedzica czystej krwi. Myślał że to jest cel warty zdrady.
Królowa Ysandra nie mogła urzeczywistnić tej wizji. Jej małżeństwo było przymierzem
miłości z Drustanem mab Necthana, cularchą Alby. Razem władają dwoma krajami. Bardzo
polubiłem Drustana, chciałbym bardziej polubić królową. Ale to dla mnie trudne.
Podróżowałem z Fedrą i Joscelinem długi czas po tym jak mnie uratowali. Ysandra była
rozgniewana, bardzo rozgniewana, że potrzebowali tyle czasu by przywrócić mnie Terre
d'Ange. Nie rozumiała że musiałem być z nimi. A ja nie rozumiałem jej złości.
To był zimny gniew. Fedra która przebaczyła jej dawno temu, twierdzi że królowa miała
rację interesując się bezpieczeństwem swojego krewnego. Nadal jestem zaniepokojony
królową Ysandrą. To nieuczciwe, jak sadze, ponieważ musiałaby bronić mnie przed
nieufnością członków rady królewskiej. Są tacy którzy chętnie widzieli by mnie martwego,
mając w pogardzie faktem że syn Melisandy Szahrizaj jest trzeci w kolejce do tronu.
Taki jest wątpliwy dar dziedzictwa mojej matki. Nieufność dostojników jest zasłużona.
Gdyby moja matka zwyciężyła, gdyby jej intrygi zaowocowały, nawet teraz mógłbym
zasiąść na tronie Terre d'Ange, jako chłopiec-król ze zdradziecką regentką.
Nie mam takich pragnień. Byłbym zadowolony gdyby zostawiono mnie w spokoju, bym był
Imrielem nó Montreve gdyby mi pozwolono. Spędzałbym dnie na polowaniu z sokołem,
łowieniu ryb, uczeniu się od Joscelina sztuki walki bractwa Kasjelitów, słuchając wykładów
Fedry i z wdziękiem spierając się, dorastając niemal jak dzieci jej zarządcy. Wiem że tak
się nie stanie. Ale będę się trzymał tego tak długo jak będę mógł.
W każdym razie dopóki będę w stanie.
Boje się, że z dziedzictwem mojej matki będzie to trudne. Tylko ze strony ojca jestem
potomkiem błogosławionego Elui. Linia mojej matki jest inna. Szahrizaj także należą do
wielkich rodów Terre d'Ange, ale nie są potomkami błogosławionego Elui, tylko jednego z
jego towarzyszy. Ich krew jest bardzo stara i bardzo czysta, i to ten ród mnie przeraża. Są
potomkami Kusziela.
Kusziel oznacza „karzącą rękę boga”, był on kiedyś odpowiedzialny za wykonywanie kar
na potępionych, ale opuścił swój posterunek towarzysząc błogosławionemu Elui w jego
wędrówkach. Ponoć karał swych podopiecznych ze współczucia, a oni w zamian kochali go
jak mogli płacząc z wdzięczności. Uważam że trudno w to uwierzyć. Ale w Terre d'Ange
znoszą to w świątyniach.
Czasami Fedra odwiedza świątynie Kusziela. Znajduje rozgrzeszenie w bólu pod
pręgierzem, czego ja nie mogę zrozumieć. Kiedy wraca jest pełna niezmąconego spokoju.
Joscelin uważa że to tajemnica w pełnym znaczeniu tego słowa. Mimo że nigdy nie będzie
to dla niego łatwe, są rzeczy z którymi się pogodził, poza moim pojmowaniem.
Ja nie mogę tego ogarnąć. Wiem że ona jest ananguissette, wybranką Kusziela, jedyną na
całym świecie, strzałą Kusziela z plamką szkarłatu w oku. Rozumiem, że jest skazana na
znajdowanie przyjemności w bólu, i że w jakiś sposób przywraca to równowagę w świecie.
Wiem też kto jest źródłem braku równowagi: moja matka, najwspanialszy potomek
Kusziela, urodzona bez konieczności posiadania sumienia.
Szepcze się że to linia Kusziela niesie ze sobą mroczny dar, zdolność zauważania wad i
niedoskonałości w duszach pozostałych śmiertelników. Aby dostrzec te formy okrucieństwa
które są dobre dla nas samych i wymierzać je z czułym miłosierdziem. Jak wszystkie dary,
także i ten może być wykorzystywany do niegodnych celów.
Mam nadzieje że nie jest to prawdą.
Ale w nocy czuje tę obecność, jak cień w mojej duszy, czeka. Leżę przebudzony w swoim
łóżku, chwytając się do życia które znam i wiedząc że wciąż będę walczył by zapobiec fali
ciemności, wspomnień krwi, piętnowania i przerażenia, i z dziedzictwem okrucieństwa
które krąży w moich żyłach, kształtując własną tajemnice, składając przysięgę pomimo
ciągłych szeptów ciemności we mnie. Będę starał się być dobry.
ROZDZIAŁ I
Byliśmy na wiejskim targu kiedy przyszła wiadomość. Przez chwile, dłuższą chwile po
naszym ostatecznym powrocie do Terre d'Ange życie było cudownie nieskomplikowane.
Miałem dość przygód, wystarczyło by ich do na całe życie, byłem wdzięczny za to.
Niezależnie czy w mieście czy w Montreve, mam skłonność do uczenia się, zgłębiając
codzienne życiowe sprawy i jestem zadowolony pozostawiając nietknięte problemy świata.
Fedra i Joscelin robili co w ich mocy by przetrwać ten odpoczynek, wyczuwając że działa
na mnie uzdrawiająco.
Tak też było. Powoli upływające miesiące zmieniały się w lata, czułem jak wszystko zapada
się coraz bardziej we mnie. Moje koszmary pojawiały się coraz rzadziej, a chwile szczęścia
były coraz dłuższe.
Jednakże nawet Fedra i Joscelin nie mogli mnie chronić wiecznie.
To było moje trzecie lato w Montreve, wiosną skończyłem czternaście lat, chociaż
wyglądałem na młodszego, rosłem powoli. Lekarz królowej składał to na karb szoku i
niewoli jakie spotkały mnie w Drasandze, może tak też było. Wiem tylko, że mnie to
irytowało. Moi rodzice oboje byli wysokiego wzrostu, przynajmniej tak mi powiedziano.
Nie mogę tego potwierdzić gdyż nigdy nie poznałem mojego ojca. Jeśli to prawda, byłby to
jedyny dar jakiego kiedykolwiek od nich pragnąłem.
Targ odbywał się w szczerym polu, na obrzeżach wsi, nad rzeką. To było małe spotkanie.
Montreve nie było dużym majątkiem, a wieś z którą graniczy i która nosi tę samą nazwę,
również nie była dużych rozmiarów. Ale to był targ a ja byłem wystarczająco młody by być
tym podekscytowanym.
Cieszyliśmy się otoczeniem, oddalając się od posiadłości.
Fedra, Joscelin i ja, wraz z kawalerem Ti-Filipem, jego towarzyszem Huguesem i kilkoma
zbrojnymi, wszystkimi ubranymi w leśno-zielone barwy domu Montevre. Rodzina Foriotów
już tam była, pilnując naszych interesów dotyczących handlu wełną. Większość wełny
pochodzącej od naszych owiec sprzedawaliśmy gdzie indziej, ale zawsze znajdowali się
drobni właściciele ziemscy chcący coś kupić.
Były także inne dobra wystawione na handel, tkaniny i przędze, zwierzęta gospodarskie,
płody rolne, przyprawy, i inne nieciekawe rzeczy. Bardziej interesujące, przynajmniej dla
mnie, były stragany rzemieślników z wystawionymi na nich fascynującymi skórzanymi
strojami, bronią, fragmentami zbroi, biżuterią, lustrami, tajemniczymi mazidłami we
fiolkach, instrumentami muzycznymi, misternie rzeźbionymi zabawkami. Chociaż nie
wszystkie z nich były przeznaczone dla dzieci. Najlepsi ze wszystkiego byli Cyganie z
koniami na sprzedaż. Nie było ich zbyt wiele, najlepsze konie są sprzedawane na wielkich
wiosennych targach. Zauważyliśmy z drogi ich jaskrawo pomalowane wozy i zobaczyłem
uśmiech Fedry na ten widok. Był czas gdy Cyganie nie byli mile widziani na targach w
małych wioskach, ale wiele się dziś zmieniło. W Montreve są oni zawsze mile widziani.
Było kilka dobrodusznych wiwatów i okrzyków gdy przyjechaliśmy, które Fedra powitała
pozdrowieniem i uśmiechem. Była zawsze łaskawa i kochaliśmy ją za to. Byliśmy poród
gór, targowisko było otoczone powiązanymi palikami i Joscelin dał kilka monet
wieśniakom którzy je rozstawiali..
Ti-Filip i inni montowali kolejne słupki.
- Wezmę Huguesa i Colina i zrobię szybki objazd - powiedział do Joscelina, który skinął w
odpowiedzi - Marcel i pozostali rzucą okiem czy targ odbywa się prawidłowo.
Nienawidziłem słyszeć o tego typu objazdach. To rzucało cień na cały ten dzień, wiedziałem
że robią to ze względu na mnie. Królowa Ysandra uważała że moje bezpieczeństwo jest
najważniejsze, a targowisko przyciągało obcych na ten teren. Oni tylko zachowywali
ostrożność, ale i tak tego niecierpiałem.
Joscelin spojrzał na mnie i zauważył moją minę.
- Odwagi - powiedział ironicznie - kiedy dorośniesz będziesz mógł podejmować takie
ryzyko jakie zechcesz.
- Cztery lata - zaprotestowałem - To przecież wieczność.
Jego usta drgnęły w kącikach.
- Tak myślisz? - lekko potargał moje włosy.
Nienawidziłem gdy większość ludzi to robiła. Nie lubiłem gdy ktoś mnie dotykał. Ale moje
serce zawsze podskakuje radośnie gdy robi to Joscelin lub Fedra.
- Nie będzie tak źle obiecuje - spojrzał na Fedre i coś między nimi przeskoczyło, jakieś
głębokie wspólne porozumienie.
Są tacy którzy śmieją się z ich związku, chociaż niezbyt wielu. Nie teraz, po tym wszystkim
co razem przeszli. To także prawda że są nieprawdopodobnie dobrani, wybranka Kusziela i
sługa Naamy zakochana ze wzajemnością w kasjelickim kapłanie-wojowniku.
Fedra była kurtyzaną, zaprzysiężoną jednej z towarzyszek błogosławionego Elui, Naamie,
która oddała się królowi Persji by zwrócił wolność Elui, i która kładła się w karczmach
Bhodistanu z obcymi by Elua mógł się najeść. To święte powołanie w Teree d'Ange chociaż
nie jest praktykowane przez zbyt wielu szlachciców. Ale Fedra była sługą Naamy na długo
przed odziedziczeniem tytułu i majątku Delaunaya, i chociaż nie praktykuje od Darsangi,
nigdy nie zrzekła się służby Naamie.
A Joscelin był bratem Kasjelitą kiedy się poznali, dla niej opuścił zakon. Od kiedy skończył
dziesięć lat był szkolony na kapłana-wojownika, złożył śluby celibatu. Spośród towarzyszy
tylko Kasjel nie ma swojej prowincji w Terre d'Ange i nie pozostawił po sobie potomstwa,
ale zawsze pozostał wierny błogosławionemu Elui. To jest przysięga Kasjelitów: chronić i
służyć.
Kasjelici są bardzo dobrzy w tym co robią, ale ja myślę, że Joscelin jest od nich lepszy.
-Jak będzie, kochanie? - zapytał Fedre, wskazując ręką targ. Jego stalowe zarękawia zalśniły
w słońcu. - Przyjemność czy powinności wobec majątku? Cyganie czy Friotonowie?
- Cóż – odwróciła głowę - Możemy po drodze spojrzeć na tkaniny na straganach. Jeśli jest
cokolwiek interesującego, to nie potrwa długo.
Jęknąłem w środku, nienawidziłem oglądania tkanin.
Mimo że nie wydałem żadnego dźwięku, spojrzenie Fedry spoczęło na mnie, ciemne i
zaniepokojone. Jej oczy były piękne, ciemne i przejrzyste jak leśne jeziora, z plamką
szkarłatu jak płatek róży na lewej tęczówce. Tylko ona mogła tak wyglądać, ona jedna. Były
ku temu powody.
- W porządku - uśmiechnęła się i skinęła na jednego ze zbrojnych - Gilot, czy mógłbyś
towarzyszyć Imrielowi do Cyganów, chciałby obejrzeć ich konie, prawda?
- Tak - nie mogłem powstrzymać szerokiego uśmiechu.
Gilot ukłonił się - Jak sobie życzysz pani.
Był moim ulubionym zbrojnym, po Ti-Filipie i Huguesie, którzy byli niemal rodziną. Był
też najmłodszy, miał osiemnaście lat, czyli wiek pełnoletności której pragnąłem.
Jednocześnie był dobry we władaniu mieczem i szybkim myśleniu, których to cech Joscelin
szukał najmując zbrojnych. Lubiłem go bo traktował mnie jak równego sobie, a nie
podopiecznego.
Razem zagłębiliśmy się w targowisko, zmierzając ku miejscu handlu i podkuwania koni.
- Widziałeś, mają jednego konia z Aragoni. Zauważyłem go już z drogi. Nie miał bym nic
przeciwko posiadaniu takiego - powiedział Gilot
Zgodziłem się z tym.
- Piękne i szybkie, jak powiadają - wzruszył ramionami - może w przyszłym roku, jeśli
zachowam swoje monety. - Stragan ze skórzanymi wyrobami zwrócił jego uwage. - Ach,
poczekaj chwilkę Imri, dobrze. Mój pasy od miecza jest za luźny i przetarty się przy
sprzączce. Należał do mojego brata. Powinienem kupić sobie nowy.
Kręciłem się obok Gilota, kiedy przeglądał wystawione towary, a kupiec wydał z siebie
okrzyk dostrzegając mój pas. To był męski pas za którym miałem zatknięty tylko chłopięcy
sztylet. - Co tam masz młody człowieku - zapytał protekcjonalnym tonem - skórę dzika?
- Nie - uśmiechnąłem sie chłodno - nosorożca.
Mrugał zakłopotany. Gilot puścił oczko trącając mnie łokciem. Pas był prezentem od Rasa
Lijasu, księcia Dżebe-Barkal. Gilot znał tą historie. Kupiec zamrugał - Nosorożec, tak, to
dobre dla ciebie młody człowieku.
- Imriel
Odwróciłem się, rozpoznając głos. Na sąsiednim straganie Katarzyna Friote kiwała ręką z
podwiniętym rękawem sukni.
-Chodź, powąchaj tego.
Podszedłem posłusznie. Katarzyna była średnią latoroślą Friotenów, starszą ode mnie o rok i
kilka miesięcy. W ubiegłym roku zaczęła się zmieniać w fascynujący sposób. Chuda,
apodyktyczna dziewczyna, którą poznałem przed dwoma laty stała się młodą kobieta,
wyższą ode mnie o głowę. Podstawiła mi dłoń pod nos.
- Co o tym myslisz? - zapytała.
Przełknąłem ślinę, miała wtartą w skórę odrobinę perfumowanego mazidła, zapach był
mocny i duszący, niczym zapach przekwitających lilii. Pod nim, słaby i nieuchwytny
wyczułem jej własny zapach, aromat nagrzanej słońcem łąki.
- Myślę że pachniesz lepiej bez tego - powiedziałem szczerze.
Sprzedawca perfum mruknął niezadowolony. Myślałem, że Katarzyna zdenerwuje się na
mnie, ale zamiast tego wyglądała na zadowoloną. Wykonała irytujący dyg w moją stronę -
Dziękuję książę Imrielu.
- Bardzo proszę - z niewiadomego powodu się zarumieniłem.
- Książę, tak? - sprzedawca perfum odwrócił się w moją stronę spluwając na ziemię.
Oczywiście był obcy w Montreve. - Książę owczego łajna, jak sądzę.
W tym momencie Gilot pojawił się obok mnie, z nowym pasem na miecz trzeszczącym na
liberii w barwach Montreve.
- Miłe spotkanie, mademoiselle Friote - powiedział wesoło - Czy zechcesz nam towarzyszyć
do obozu Cyganów? Jego Wysokość ma ochotę obejrzeć konia, którego zauważył w drodze
tutaj. Hrabina dała nam swoje błogosławieństwo.
Teraz to Katarzyna się zarumieniła, słysząc rycerską propozycje Gilota, tymczasem
sprzedawca perfum otwierał i zamykał usta jak ryba, spoglądając na mnie.
Mruknąłem pod nosem o cętkowanym koniu, ignorowany przez wszystkich.
- Pójdziemy - zapytał Katarzynę Gilot podając jej ramię i uśmiechając się do niej. Miał
żywą, przystojną twarz i brązowe oczy, teraz wesoło zmrużone. Mimo to irytowało mnie,
patrzenie jak Katarzyna głupieje przy nim.
Ruszyliśmy między straganami, zatrzymując się na chwilę żeby Gilot mógł kupić
Katarzynie kandyzowane fiołki. Przeciskając się przez tłum dostrzegłem w przelocie Fedrę
przy stoisku z tkaninami, sprawdzającą splot materiału. Kupiec płaszczył się przed nią.
Obok Joscelin przyglądał się temu ze stoicką cierpliwością. Stał w kasjelickej pozie z
rękami swobodnie opartymi na rękojeściach bliźniaczych sztyletów.
Moja irytacja wzrastała kiedy kontynuowaliśmy przeciskanie się przez tłum, kopałem kępy
wystającej trawy.
- Wolałbym żebyś nie mówił w taki sposób - powiedziałem w końcu - nie tutaj.
- W jaki? - zapytał Gilot
- Książę, Wasza Wysokość
- Cóż ale nim jesteś - podrapał się w głowę - Posłuchaj Imri, wiem, to znaczy trochę
rozumiem. Ale jesteś kim jesteś i nic tego nie zmieni. W każdym razie, nie można pozwolić
żeby jakiś straganiarz cię obrażał. Nie jestem tym, który mógł to pozostawić bez słowa.
Wzruszyłem ramionami - Słyszałem już gorsze rzeczy.
- Nie miałeś nic przeciwko kiedy ja tak powiedziałem. - Katarzyna zerknęła na mnie spod
rzęs. Słonce wydobywało złote blaski z jej gładkich brązowych włosów i lśniło na małych
okruchach cukru tulących się do jej ust.
Odwróciłem wzrok. - Zapomni że to powiedziałem.
Te nowe uczucia, które Katarzyna we mnie wzbudzała nie dawały mi spokoju. W Terre
d'Ange sztuka miłości przychodzi nam łatwo i wcześnie, i tak powinno być. Ja byłem inny.
Nie było tak, że byłem odporny na szepty pożądania, w ciągu ostatnich kilku miesięcy
wzrosła niewygodna świadomość pragnień goszczących w moim ciele. Ale w zenanie
Drasangi śmierć i pożądanie były ze sobą nierozerwalnie związane. Nie potrafiłem myśleć o
jednym bez wiszącego nad nim cienia drugiego. Więc w kiedy chłopcy w moim wieku
eksperymentowali między sobą i żebrali o pocałunki dziewcząt, trzymałem się na uboczu
przestraszony i niedotykalny.
Gilot westchnął - Chodźcie idziemy.
Zapomniałem o swoich zastrzeżeniach w obozie Cyganów. Były to dwie kompanie
rozlokowane na trzech wozach. Wozy zostały ustawione w koło, z koniami uwiązanymi z
tyłu. Z przodu kobiety rozpaliły ognisko, na którym w kociołku gotował się na wolnym
ogniu gulasz z soczewicą. Niezamężne kobiety nosiły rozpuszczone odkryte włosy
przyciągając męskie spojrzenia. Wszystkie miały pozawieszane na sobie całe swoje
bogactwo, w podstacji naszyjników i kolczyków ze złotych monet. Kilku mężczyzn
zajmowało się targowaniem z potencjalnymi kupcami, ale większość z nich próżnowała w
środku obozu. Rozlegały się dźwięki muzyki, gdy ten czy tamten zaczynał grać na
skrzypcach przy towarzyszeniu bębenków i rytmicznych przyklaskiwań towarzyszy,
składając się w fragmenty utworów.
To byłoby dobre życie, jak sądzę, być jednym z podróżnych. Przynajmniej dobre dla
mężczyzny. Na pewno trudniej było cygańskim kobietom, które muszą przestrzegać
rygorystycznego kodeksu postępowania aby nie stracić swojej czci, swojej jak to nazywają
laxta. Gdyby ją utraciły zostały by wyklęte.
Teraz jejst lepiej niż kiedyś. Wiele z tego to zasługa Hiacynta, który jest Panem Cieśniny i
dzierży władze leżącą poza śmiertelnym pojmowaniem. Wiem to, bo sam to widziałem;
widziałem jak fale i wiatr są posłuszne jego poleceniom. Był jednym z nich, jednym z pół-
krwi Cyganów, urodzonym z kobiety która utraciła swoją cześć nie z własnej winy.
Ostatecznie chcieli żeby został ich królem, ale odmówił. Wezwał ich jednak do zmiany
podejścia i wielu Cyganów nie nie stosuje już tak rygorystycznego praw dotyczących
kobiet. Hiacynt ma powody by przejmować się losem kobiet, ostatecznie to Fedrze
zawdzięcza swoją wolność.
Wzdrygnąłem się w ciepłych promieniach słońca, przypominając sobie dzień kiedy
wypowiedziała imię boga i przełamała ciążącą nad nim klątwę, która wiązała go
nieśmiertelnego lecz starzejącego się z samotną wyspą. Istnieją wspomnienia tak
intensywne że nie dają się wyrazić słowami.
Niektóre z nich, na szczęście, są dobre.
Cichy gwizd Gilota przerwał moje wspomnienia - Popatrz na niego, czyż nie jest piękny?
Było co podziwiać, tłum wokół oglądał konia pozostawionego na obrzeżach obozu.
Musiałem go mieć, był piękny, silnie wygięta szyja, mocne proste nogi, gładka sierść. Jego
maść była mahoniowa, nakrapiana białymi punkcikami, jakby w środku lata stanął pośród
śnieżnej burzy. Pławił się w uwielbieniu tłumu, odrzucając głowę i tupiąc przednimi
nogami, prawie jakby chciał wybijać rytm pobliskim na bębenku.
-Imriel, Katarzyna - Karol Friote odłączył się od tłumu podziwiającego konia i machał do
nas. Był w moim wieku, chociaż ku mojemu zmartwieniu urósł w zeszłym roku przerastając
mnie o głowę. - Witaj Gilot - dodał z opóźnieniem, a następnie zniżając głos szepnął -
Cyganie mówią że nie jest na sprzedaż, ale może dla pani Fedry...?
Otworzyłem usta by odpowiedzieć kiedy Cygan trzymający konia z uzdę skinął na mnie i
wykrzyknął - Witaj Rinkeni Chavo. Chodź, poznaj Łososia.
Jak zgadywałem było to imie konia. Podszedłem na przód, podczas gdy za mną Karol
skręcał się zazdrości. Cygan skinął na mnie z uśmiechem, jego zęby były bardzo białe na tle
brązowej skóry.
- Proszę Chavo - powiedział wciskając coś w moją dłoń - Daj mu posmakować.
Był to zeschnięty kawałek jabłka, kupionego poprzedniej jesieni. Trzymałem dłoń płasko,
Łosoś zerknał na mnie, wspaniały w tych okolicznościach, a potem pochylił głowę
akceptując smakołyk, wargami aksamitnie muskając moją dłoń. Zacząłem myśleć jakby to
było wspaniale jeździć na nim, mieć go i zastanawiać się czy istnieje możliwość że Cyganie
sprzedadzą go Fedrze, po targu. Mógłbym go jej spłacić. Istniały środki pieniężne należące
do mnie, powierzone w dobre ręce, dochody z nieruchomości, których nigdy nie widziałem
i o które nie dbałem.
- Perła Adadjo, z czarnymi włosami i oczami w kolorze głębokiego morza - mruknął treser.
Odskoczyłem do tyłu, zaskakując konia
-Pokój Chavo - Cygan podniósł rękę z otwartą dłonią. Jego ciemne były spokojne i
uśmiechnięte. - Pamiętamy to wszystko. Czy to dla ciebie kłopot?
To było drugie pytanie tego dnia na które nie miałem szansy odpowiedzieć. Po drugiej
stronie pola, rozległ się znajomy okrzyk domu Montreve, wzywający do walki i
wywołujący alarm. Odwróciłem się aby zobaczyć jak jeden jeździec wynurza się na drodze
pędząc, jakby uciekał z piekła, w kierunku targu. Niezależnie od wszystkiego, ten widok nie
wróżył dobrze. Nagle zdałem sobie sprawę że mam do ochrony tylko Gilota.
Ti-Filip i jego ludzie, skierowali się w kierunku jeźdźca aby go przechwycić, ale byli za
daleko. Jeździec dotarłby do nas pierwszy. Gilot zaklął i wyciągnął miecz. W trzech
szybkich krokach dotarł do mnie, złapał za ramię i szarpnięciem przesunął za siebie.
Katarzyna i Karol mieli oczy okrągłe od strachu. Zaniepokojony ogier, szarpał więzy
wydymając chrapy, podczas gdy jego cygański właściciel starał się go uspokoić.
W środku rynku rozpętało się piekło. Garstka mieszkańców wioski rzuciła się nam na
pomoc z bronią pochwyconą ze straganów. Kupcy w proteście zagrodzili im drogę starając
się odzyskać skradzione towary. Tu i tam utworzyły się grupy walczących pomiędzy
którymi jeden ze zbrojnych Montreve starał torować drogę pomiędzy tłumem.
Zobaczyłem jeźdźca, niebezpiecznie blisko, chwyciłem sztylet i przekręciłem go by trafić w
punkt. Mam dobrego cela na mniej niż piętnaście kroków. Przede mną Gilot stał w pozycji
obronnej, na lekko ugiętych nogach, mocno trzymając miecz. Drgały mu mięsie szczęki.
Katarzyna wbiła palce w moje lewe ramię. Rozluźniłem je, przesuwając ją w stronę Karola.
- Dbaj o nią - powiedziałem surowo, pokiwał głową z pobladłą twarzą i brązowymi włosami
opadającymi na czoło.
Pojedynczy głos przebił się wołając moje imię - Imriel
Odpowiedziałem mu, choć głos wydobywający się z mojego gardła był zachrypły –
Joscelinie, tutaj.
Był tam, uwalniał się z tłumu, biegnąc co sił w kierunku pola z Cygańską kompanią, mijając
Gilota. Jeździec gnał na nas, a Ti-Filip i pozostali ścigali go twardo, pozostając kilka sekund
z tyłu.
Ale nie Joscelin.
Miecz zaśpiewał gdy wyciągał go przez ramię z patrząc przenikliwą uwagą. Tradycja mówi
że brat Kasjelita może wyciągnąć miecz tylko po to żeby zabić. Jednak gdy chodziło o moje
bezpieczeństwo Joscelin nie zwracał uwagi na takie subtelności.
- Zejdź z kona albo umrzesz - powiedział do jeźdźca, płynnie obracając ciało i chwytając
miecz oburącz.
Jeździec uniósł rękę, odwracając spienionego konia. Piana kapała z jego boków. Haftowany
proporzec, teraz widoczny, zatrzepotał przy siodle, kwadrat głębokiego błękitu
obramowanego srebrem.
- Kurier królowej. - krzyknął - W imieniu królowej Ysandry opuść ręce.
Joscelin się nie poruszył. Jego głosy pozostał napięty - Zejdź z konia człowieku.
W tym momencie zjawili się wszyscy pozostali. Ti-Filip, Hugues i Colin przybyli z
grzmiącym tętentem blokując jeźdźcowi odwrót. Cyganie uzbrojeni w lśniące łuki do
polowań wynurzyli się z za wozów. Wieśniacy zbrojni w kije, pałki, krótkie miecze wbiegli
na pole.
I Fedra.
Podeszła do mnie, w przelocie lekko dotykając mojego ramienia. Na jej widok wszyscy
ucichli. Miała na sobie suknie w odcieniu wibrującego błękitu, kolorze letniego nieba i oczu
Joscelina, ozdobioną złotym haftem szerokości dłoni i złotą siateczkę podtrzymująca
ciemne lśniące włosy.
- Królewski kurier? - zapytała, marszcząc lekko brwi. Joscelin skorygował swoją postawę
chwytając miecz tak aby ją chronić. - Co jest tak niecierpiącego zwłoki?
Jeździec odrzucił lejce, koń spuścił głowę dysząc ciężko. - Pani Fedra nó Delaunay de
Montreve?
- Tak - patrzyła na niego spokojnie
Podniósł ręce pokazując że są puste. - Przynoszę pilną wiadomość od królowej - powiedział
sięgając wolno do woreczka przytwierdzonego do siodła i wyciągał z niego zwinięte pismo
- Proszę.
Joscelin wziął list z jego reki, obejrzał i podał Fedrze. Był to cieki rulon opatrzony pieczęcią
z łabędziem rodu Courcel. Złamała wosk, rozwinęła arkusz pergaminu i zaczęła czytać.
Dostrzegłem zmarszczkę pojawiającą się pomiędzy jej wdzięcznie wygiętymi brwiami.
- Królowa żąda naszej obecności w mieście Elui - powiedziała - zaistniała pewna sytuacja.
- Co się stało - zapytał szorstko Joscelin.
Fedra wręczyła mu pismo, ale to na mnie spoczęło jej spojrzenie, poważne i współczujące.
- Chodzi o Melisande - powiedziała łagodnie - zdaje się że zniknęła.
ROZDZIAŁ II
Powrotną drogę do posiadłości przejechaliśmy w pośpiechu i ciszy, zapominając zupełnie o
targu. Tylko jedna myśl krążyła mi ciągle w głowie, bawiłem się nią niczym pies kością, aż
wreszcie nie mogłem wytrzymać dłużej. Zbliżyłem się do Fedry i powiedziałem - Jej listy,
te które do mnie pisała.
Skinęła głową - Myślisz że coś może w nich być?
- Nie wiem - powiedziałem nieszczęśliwie - Jak sądzisz?
Zamilkła na chwilę, spoglądając na drogę przed sobą. - Nie wiem - powiedziała w końcu -
Sądzę że nie, ale niczego nie można być pewnym w przypadku Melisandy. - Odwróciła
głowę i spojrzała na mnie - Chcesz je przeczytać?
Wzdrygnąłem się - Nie - Poczekałem chwilę, mając nadzieje że że sama to zaoferuje, ale
stało się jasne że tego nie zrobi. - Czy mogłabyś to zrobić? - zapytałem - Proszę.
Przez długą chwilę Fedra przyglądała mi się uważnie. - Czy jesteś pewien że tego chcesz
kochanie?
Odetchnąłem z ulgą. - Tak jestem pewien.
- W porządku, zatem. - Poprawiła się w siodle prostując ramiona - Zrobię to.
Poczułem się winny, myśląc o tym. Nie chciałem być ciężarem dla nikogo, zwłaszcza dla
Fedry, która tyle już przeszła. Zapytałem ją z egoizmu, niewiele myśląc, nie zastanowiwszy
się jak może być dla niej bolesne czytanie słów, które moja rodzona matka kierowała do
mnie. Mimo wszystkiego co zaszło, Melisanda mogła rościć sobie prawa, których Fedra nie
mogła, była moją matką, niezależnie od tego czy mi się to podobało czy nie. A jednak nie
mogłem się zmusić aby samemu przeczytać jej listy. Żołądek zaciskał mi się na samą myśl o
tym.
- Nie musisz - powiedziałem - możemy je oddać królowej Ysandrze.
- Nie - padła szybka i pewna odpowiedź Fedry - Nie dopóki nie będziemy musieli.
Odwróciłem wzrok - Dlaczego zawsze ją chronisz?
- Irmielu - czekała, dopóki na nią nie spojrzałem - Złożyłam obietnicę. Dotrzymuje jej w
jedyny sposób jaki znam.
Dla niej to było takie proste. Chciałbym czasami żeby nigdy niczego nie obiecywała mojej
matce, żeby nie było żadnych zobowiązań i warunków. Ale było inaczej. Moja matka
przyrzekła że nie poniesie ręki na królową Ysandre i jej córki, w zamian za co Fedra
obiecała jej że wychowa mnie w swoim domu, dostarczy listy które Melisanda do mnie
napisze i nigdy nie nastawi mnie przeciwko niej. Pozwoli mi na dokonywanie własnych
wyborów. Nie wiem jak mogła to obiecać Przez dłuższy czas nie wiedziałem wszystkiego, o
tym co maja matka zrobiła Fedrze, o tym jak ją dwukrotnie zdradziła. To było na długo
przed tym zanim pojąłem ogrom jej nikczemności.
A mimo to rozumiały się nawzajem.
Moja matka była kiedyś klientką Fedry. Duża część marki na plecach Fedry, rozległego i
zawiłego wzoru przedstawiającego róże i oznaczającego że spłaciła ona swój dług jako
sługa Naamy, została ukończona dzięki darowi Melisandy.
Nigdy nie chciałem wiedzieć w jaki sposób je to wiązało.
Po powrocie do Montreve, Fedra wycofała się by w spokoju przestudiować listy od mojej
matki. Na terenie majątku panowało poruszenie naszych służących i zbrojnych,
przygotowujących się do niespodziewanej podróży. Pakowano kufry i walizy i dokonywano
ich załadunku. Kręciłem się po dworze w nerwowym napięciu, dopóki nie zajrzałem do
każdego pokoju.
To Joscelin znalazł mnie w spiżarni gdzie Katarzyna pomagała swojej matce, wziął mnie za
rękę rozumiejąc moje rozterki. - Chodź ze mną - powiedział trzymając w drugiej dłoni
drewniane miecze - Powalczmy.
- Teraz - zaprotestowałem - Nie jestem w nastroju do walki.
- Nie dyskutuj - powiedział stanowczo - Dobrze ci to zrobi.
Poszedłem za nim na dziedziniec, zza klomb ogrodu Richeliny. Joscelin ćwiczył tam
każdego ranka wykonując płynnym ruchem kasjelickie figury. Chociaż uczył mnie przez
ostatnie dwa lata, nadal nie znałem ich wszystkich i nie sądzę że kiedykolwiek poznam.
Przez dziesięć lat, dopóki nie skończył dwudziestu, Joscelin studiował każdy pojedynczy
gest, ćwicząc codziennie.
Nie jest już tak dobry jak był kiedyś. Widziałem jego najlepszą walkę, tamtej koszmarnej
nocy w Darsandze, kiedy w sali Maghrkagira wokół niego piętrzył się mur trupów. To było
zanim został trafiony w lewe ramię przez kule gwiazdy zarannej. Nie sądzę by ktokolwiek
kiedykolwiek dorównał mu w tym co wtedy zrobił i modlę się aby nigdy nie było takiej
konieczności. Mimo tego to nie Joscelin zadał cios który liczył się najbardziej tamtej nocy.
Zrobiła to Fedra, zabijając Mahrkagira szpilką do włosów.
- Chodź - Joscelin rzucił w moim kierunku drewniany miecz i przyjął pozycje - Atakuj
mnie.
Zadałem niezdecydowany cios, który sparował z łatwością, pozbawiając mnie równowagi.
- Uważaj na swoje nogi - zwrócił w kierunku nich ostrze - Uważaj na tył.
Nachmurzony przeniosłem uwagę na nogi, podnosząc miecz i wyprowadzając prosty cios
na jego nieosłoniętą twarz, a przynajmniej w jej pobliże biorąc pod uwagę różnice naszego
wzrostu. Nasze ostrza zastukały gdy zareagował zaskoczony i przeniósł miecz do
niewygodnej poziomej pozycji.
- Powiedziałem ci że nie jestem w nastroju! - krzyknąłem.
Joscelin uśmiechnął się do mnie - Lepiej, jeszcze raz.
Zaczęliśmy ćwiczyć na poważnie. Kasjelicki styl walki jest płynny, składa się z okrągłych
ruchów, jeden gest przechodzi w drugi tworząc koło. Jest wewnętrzna własna strefa i
zewnętrzna obejmująca przeciwnika. Jeśli jest wielu przeciwników jest też wiele stref.
Każda strefa dzieli się na ćwiartki i na mniejsze części jak godziny dzielące tarcze zegara
słonecznego. Było to trudne i tylko długoletnia praktyka pozwalała na zapamiętanie
wszystkiego.
Była także sfera osoby ochranianej, która była integralną częścią filozofii braci Kasjelitów i
na wiele sposobów najważniejszą ze wszystkich. Stanowiło to esencje ich szkolenia:
chronić i służyć. Na końcu uczono Kasjelickich braci, ciosu wykonywanego tylko w
ostateczności nazwanego terminus. Był to jeden z tych wykonywanych przy pomocy
bliźniaczych sztyletów a nie miecza. Wykonując terminus prawym sztyletem Kasjelita rzuca
w ochranianą osobę by ją zabić, lewym podcina sobie gardło.
Joscelin chroniąc Fedrę był raz o włos od wykonania go. Jak powiedział mi Gilot, nie zdając
sobie sprawy że nigdy nie słyszałem opowieści o tym co wydarzyło się na polu bitwy pod
Troyes-le-Mont, było to wtedy gdy wódź Skaldów Waldemar Selig próbował żywcem
obdzierać ją ze skóry.
Nigdy nie powiedziałem im że to wiem.
Moja matka była sprzymierzeńcem Seliga.
Sfera podopiecznego była jedyną, której Joscelin nigdy nie starał się mnie nauczyć,
zakładając że najlepiej będzie jeśli nauczę bronić się sam, co było prawdą. Ale nauczył mnie
innych. Więc krążyliśmy wokół siebie na podwórzu, próbując się nawzajem w każdym
fragmencie koła, wyprowadzając szybkie oburęczne ciosy.
Obserwowałem jego twarz i jego ciało.
Tego nauczyła mnie Fedra. Jej pan Anafiel Delaunay wyszkolił ją w sztuce szpiegowania.
Jak patrzeć i zapamiętywać, jak słuchać co zostało powiedziane i co przemilczano. Jak
rozpoznawać oznaki kłamstwa. Jak poruszać się bezszelestnie i jak korzystać z innych niż
wzrok zmysłów. I jak odnajdywać głębszy wzór łączący w całości różne rzeczy.
Zauważyłem że Joscelin nie zdaje sobie sprawy z pewnych rzeczy. Nieświadomy, czekając
na mój atak, że paruje wolniej ciosy z lewej strony. Pomimo że jego złamane ramię zrosło
się dawno temu, nadal wolniej wyprowadzał ciosy z tej strony.
Pot kapał mi z czoła i zalewał oczy, niecierpliwie potrząsnąłem głową. Zapomniałem o
Fedrze czytającej listy od mojej matki, zapomniałem że nie miałem ochoty na walkę.
Krążyłem, zwracając uwagę na prace nóg na zużytych płytach dziedzińca, czekając na
swoją szanse.
Kiedy nadarzyła się okazja, zamarkowałem błąd odsłaniając się. Joscelin natarł na mnie.
Zrobiłem szybki krok do tyłu, zwód w lewo i obrót. Sparował i odparł, wykonałem flintę,
przenosząc miecz do obwodu mojej wewnętrznej strefy i wyprowadzając cios z końcem
mojego drewnianego miecza prosto w jego lewie ramię. Skrzywił się, lewa dłoń mu
zdrętwiała, wypuszczając rękojeść. Miecz spoczął w jego prawej dłoni, zrobił zamach i
odparował moją gardę, drewniany czubek wylądował pod moją brodą.
Czując ten nacisk na skórze, roześmiałem się. To był pierwszy raz kiedy przełamałem jego
zasłonę i sprowokowałem do niezamierzonego ataku.
- Bardzo sprytnie - Joscelin uśmiechnął się, obniżając ostrze. - Udało ci się wyeliminować
moje ramię.
- Cóż, tobie udało się wyeliminować moją głowę - odpowiedziałam - Czy cię zraniłem?
- Zrobiłeś mi tylko siniaka, ku przypomnieniu - odpowiedział wyginając ramię i potrząsając
nim żeby pozbyć się bólu. - To nauczy mnie być delikatniejszym z tobą.
- Przepraszam.
- Nie przepraszaj - Joscelin pokręcił głową - To oznacza że uczysz się i wyciągasz wnioski.
- Wszystko co może pewnego dnia ocalić ci życie jest warte tysiąca siniaków. - Uśmiechnął
się. - Wygląda na to że przyszłość mi je przyniesie. Jesteś bardzo obiecujący, jesteś szybki i
myślisz.
Czułem jak się rumienię dumny z pochwały. - Dziękuję.
Joscelin popatrzył na mnie z uczuciem - Czujesz się lepiej?
Ku mojemu zaskoczeniu, zdałem sobie sprawę że tak. Byłem zgrzany, zmęczony i spocony
ale kula uczuć którą czułem w brzuchu od przybycia królewskiego kuriera wydała mi się
mniejsza. - Tak - przyznałem - Trochę.
- To dobrze - wykonał gest w stronę dworu - chodźmy się umyć.
W środku, pochyliłem się nad umywalką w swoim pokoju, ściągnąłem koszule i zanurzyłem
całą głowę w zimnej wodzie. To było przyjemne. Większość moich rzeczy została już
spakowana przed podróżą, ale pogrzebałem w nieuprasowanych rzeczach i znalazłem
czystą, luźną koszulę z surowej bawełny, znoszoną i pocerowaną. To była jedna z tych jakie
nosiłem pracując w oborze z Karolem. Nie miałem jej jeszcze na sobie tego lata więc
ucieszyłem się zauważając że rękawy stały się przykrótkie.
Tak wystrojony, czysty i mokry, poszedłem poszukać Fedry.
Drzwi do jej gabinetu były otwarte, ale zatrzymałem bez słowa. Siedziała przy biurku,
wpatrując się w nicość z brodą opartą na dłoni. Kupka otwartych listów piętrzyła się
starannie wygładzona leżeć obok otwartego kasetki stojącej przed nią
- Fedro? - zapytałem niepewnie.
Podniosła głowę - Wejdź, kochanie.
Wszedłem, siadając na krześle obok niej. - Czy coś w nich jest?
- Nie - jej głos był łagodny - Nic co by wskazywało na jej plany. Nic co by sugerowało że
mogłeś coś wiedzieć, albo że możesz teraz się czegoś domyślać.
- Mhm, to dobrze.
Fedra ciągle patrzyła na mnie - Czy chcesz je?
Skurczyłem się pod jej spojrzeniem. Czasami ciężko było je znieść. Lypiphera, jedena z
Hellenek w zenanie nazywała ją tak, znosząca ból. Wyglądała na zmęczoną, jej oczy były
podkrążone i spuchnięte. Zastanawiałem się jaki ból zgodziła się znieść dzisiaj, z
niewygodną pewnością że to z powodu mojej matki. - Nie, nie chce ich... nie. - Odwróciłem
głowę, bawiąc się luźną nitką wystającą z przykrótkiego rękawa koszuli. - Co pisze?
- Wiele - skrzywiła twarz, zdobywając się na wyuczony uśmiech w moim kierunku. - Imri,
nie ja powinnam o tym mówić. Jej słowa są skierowane do ciebie. I jeśli kiedyś będziesz
chciał lepiej zrozumieć swoją matkę, przeczytasz je. - Zamilkła na chwilę po czym dodała -
Jeśli zastanawiasz się czy próbuje uzasadnić swoje czyny, to nie, nie próbuje. Pisze że wiele
rzeczy zrobiła by inaczej gdyby wiedziała co się z tobą stanie.
Spojrzałem na Fedre - Ale to nie była jej wina.
Byłem zaskoczony że wypowiedziałem te słowa. Moja matka ukryła mnie w sanktuarium
Elui, podczas gdy cała Terre d'Ange mnie szukała. Zrobiła to mając w tym głębszy zamiar,
mogący urzeczywistnić się po wielu latach. Jednak nie było jej winą że zostałem porwany
przez kartagińskich handlarzy niewolników i sprzedany do piekła. To był przypadek,
którego nawet moja matka, Melisanda, nie mogła przewidzieć.
- Nie - Fedra uśmiechnęła się - nie była. - Zadowolona z tego wniosku, rozprostowała sosik
listów i włożyła je z powrotem do kasetki. - Będą tu dla ciebie.
- Dziękuję - powiedziałem myśląc o przeczytaniu ich, myśląc o wielu rzeczach.
- Proszę bardzo - Zatrzasnęła wieko i zamknęła kuferek na kluczyk. Razem z obecnością
mojej matki, która bledła w powietrzu gabinetu sprawiając że, można było łatwiej
oddychać. Fedra wstała z fotela odgarniając niesforny lok za ucho z roztargnionym
wdziękiem który był w niej głęboko zakorzeniony tak jak kasjelicki refleks w Joscelinie.
- Powinniśmy jechać. Richelina wszystko przygotowała, a ja chciałabym pokonać choć
część drogi przed zachodem słońca.
Wstałem obojętnie - Jestem gotowy.
- Dobrze - Fedra spojrzała na mnie, spojrzała raz jeszcze i ściągnęła brwi - Imrielu nó
Montreve, coś ty na błogosławionego Eluę na siebie założył?
Uśmiechnąłem się do niej, wygładzając koszulę - Chodzi ci o to? To tylko na podróż.
Pokręciła głową ale co mnie ucieszyło cień zniknął z jej oczu. - Czasami myślę że Joscelin
Verreuil ma na ciebie zły wpływ.
- Zmienię się - obiecałem.
Okrążając biurko Fedra obdarowała mnie sprytnym uśmiechem, rzadkim, pochodzącym z
głębi jej istoty, gdzie swoiste poczucie humoru staje się nie do zniesienia. - Nie za bardzo,
mam nadzieje - powiedziała lekko całując mnie w policzek - wolałabym żebyś pozostał tym
kim jesteś, kochanie.
- Nie - szepnąłem - nie za bardzo.
ROZDZIAŁ III
Po krótkim czasie byliśmy w drodze. Przepuszczam że tylko kilka dworów na
d'Angelińskiej prowincji byłoby w stanie zmobilizować się tak szybko jak Montreve. Przede
wszystkim dlatego, że mimo, iż Fedra lubi rozkoszować się luksusami, to potrafi z nich
zrezygnować w jednej chwili.
A reszta z nas na tym korzysta.
Nikt kto przystawał na służbę u Fedry nó Delaunay de Montreve nie oczekiwał
bezpiecznego i statecznego trybu życia. Ti-Filip, który był z nią najdłużej, przysiągł jej
wierność po bitwie pod Troyes-le-Mont. Było ich trzech chłopców Fedry jak sami się
nazwali. Nigdy nie poznałem Remiego ani Fortuna. Zginęli w La Serenissimie, tam gdzie ja
się urodziłem, zabici z rozkazu mojego ojca.
Ale znałem innych, takich jak Gilot, ludzi wielkiego ducha, którzy chcieli służyć u hrabiny
de Montreve ponieważ słyszeli opowieści i poematy. Niektórzy z nich, jak sądzę, mieli
nadzieję ogrzać się w blasku chwały jej przyszłych przygód. I jeśli byli rozczarowani że nie
nadchodzi to i tak życie w naszym dworze nigdy nie było nudne.
Byłaby to całkiem przyjemna podróż, gdyby nie jej cel. Pogoda była gorąca i sucha, ale
wiatr wywoływany przez nasz przejazd dawał uczucie komfortu. Byłbym zadowolony
gdybyśmy mogli tak jechać wiecznie. Miasto Elui brzęczało niczym ul od plotek, a ja nie
miałem ochoty na konfrontacje z ostatnimi, haniebnymi wynikami poczynań mojej
niesławnej matki.
- Zawsze możesz uciec i przyłączyć się do Cyganów. - Gilot wczuwając się w mój nastrój
zaoferował rozwiązanie. - Pomyśl tylko o ich koniach!
- Nie miałbym nic przeciwko. - Wciąż pamiętałem Łososia - Chciałbyś przyłączyć się razem
ze mną?
- Czemu nie? Chciałbym zobaczyć świat. - Roześmiał się, a później zerknął na mnie
niepewnie. - Mam nadzieje że żartujesz, Joscelin obdarłby mnie ze skóry.
- Tak - Wzdrygałem się - i proszę nie żartuj na temat obdzierania ze skóry.
- Och, faktycznie. - upomniany zamilkł.
To nie wina Gilota, był tylko cztery lata starszy ode mnie. Dla niego to była tylko historia,
coś co wydarzyło się gdy wciąż jeszcze chował się za spódnicą matki. Ale dla mnie, którego
wtedy jeszcze nie było na świecie, było to zbyt wstrząsające by nie odczuć głębi horroru,
którego tyle przecież sam doświadczyłem. Właściwie byłem zadowolony, że Gilot
zapomniał, że opowiedział mi tę historię, którą inni ukrywali obawiając się że jej nie zniosę,
gdy ją usłyszę. Ale ja wolę wiedzieć, zawsze. W tym momencie czułem się starszy z nas
dwóch.
Podróżując bez przeszkód, w dobrym tempie, dotarliśmy po kilku dniach, późnym
porankiem do białych murów miasta Elui. Pomimo okoliczności mogłem zobaczyć jak
nastrój Fedry wyraźnie się poprawia. W przeciwieństwie do reszty z nas, była
mieszczuchem do szpiku kości i w tym mieście czuła się jak u siebie w domu.
Miasto Elui odwzajemniało jej sentyment.
Straż miejska przy południowej bramie, pozdrowiła ją głośno salutując, krzycząc i
gwiżdżąc. Jeden ze strażników kupił od nagabującego go na murach sprzedawcy gałązki
lawendy i obsypał nas nimi z wieży gdy wjeżdżaliśmy do miasta. Pomyślałem że
wiadomość o zniknięciu mojej matki jeszcze się nie rozeszła. Nie witali by nas tak gdyby
tak było. Patrzyłem jak Fedra z błyszczącymi oczyma złapała gałązkę lawendy i odrzuciła ją
z powrotem posyłając w powietrze pocałunek. Oglądałem wyścig gwardzistów chcących ją
złapać i Joscelina patrzącego na to z wyrozumiały i cierpliwym rozbawieniem.
Pomyślałem o cieniu nadciągającym nad to szczęście i nienawidziłem go.
Dotarliśmy do domu Fedry w mieście Elui, gdzie jej gospodyni Eugenia już nas oczekiwała.
Po przywitaniu z Fedrą i Joscelinem obróciła się by przelać ogrom swych uczuć na mnie.
- Słodki chłopcze - zawołała obejmując mnie w potężnym uścisku. - Na Eluę przysięgam że
urosłeś o kilka cali odkąd wyjechaliście.
Uśmiechnąłem się, obejmując ją bez zastrzeżeń. Ciągle pamiętam swoje pierwsze spotkanie
z nią. Po dziś dzień jest jedyną osobą, którą widziałem jak ośmieliła się wsiąść w ramiona
Joscelina i potrząsnąć nim. Ale mną zajmowała się delikatnie przez dłuższy czas, dopóki nie
okrzepłem na tyle by znosić wyrazy jej uczuć z zadowoleniem.
- Nie było nas tylko kilka miesięcy Eugenio.
- Wiem - Pogłaskała mnie po policzku - ale to zawsze aż nazbyt długo.
Pomimo że jechaliśmy szybko i przybyliśmy do miasta w kilka dni po otrzymaniu
wiadomości od kuriera, wezwanie od królowej już na nas czekało. Fedra wysłała do pałacu
posłańca z informacją o naszym przyjeździe. Czekając na odpowiedź z zmieniliśmy
zakurzone w drodze stroje i spożyliśmy lekki posiłek. Po przeczytaniu odpowiedzi z pałacu
Fedra westchnęła.
- Teraz? - Zapytał Joscelin.
- Tak - Skinęła głową.
Na ten najkrótszy, ostatni etap podróży, wybraliśmy się powozem, z herbem domu
Montevre wymalowanym na drzwiach. Był to wymógł etykiety której należało przestrzegać.
Ti-Filip, Hugues, Gilot i inni zbrojni, jechali za nami ochraniając nasz przejazd.
Po naszym przybyciu do pałacu zostaliśmy bezpośrednio zaprowadzeni przed oblicze
królowej.
To była wizyta formalna, czego się nie spodziewałem. Mimo że rzadko byłem w stanie
zapomnieć o moich rodzicach, czasami zapominałem że oznacza to iż jestem księciem krwi
i należy mi się właściwe temu kurtuazyjne traktowanie. Drustan był obecny, co nie zawsze
się się zdarzało. Ale w letnich miesiącach, cruarcha Alby pokonywał cieśninę i mieszkał
razem ze swoją żoną d'Angelińską królową.
Kiedy przyszła moja kolej, skłoniłem się w pozdrowieniu. Istniały zasady dworskiej
etykiety dyktujące sposób postępowania w przypadku osób wysoko urodzonych będących
powiązanymi więzami rodzinnymi.
- Wasze Wysokości
-Książę Imrielu - Królowa skinęła głową - Dziękuję ci za przybycie.
- Miło cię znów widzieć, książę Imrielu - powiedział z uśmiechem Drustan mab Necthana.
Byli niezwykła parą, prawie tak niezwykłą jak Fedra i Joscelin i wyglądali
nieprawdopodobnie. Ysandra wysoka i szlachetna była kwintesencją d'Angelińskiego
piękna z blado złotymi włosami i fiołkowymi oczami. Przypominała członków rodziny ze
strony swojej matki, z domu L'Envers.
Drustan był jednym z Cruithneów, piktyjskiego ludu Alby, ciemnowłosy i ciemnooki, jego
skórę pokrywały spirale niebieskich tatuaży. Nawet twarz miał upiększoną w ten sposób.
Choć wydawało się to dziwnie barbarzyńskie dla d'Angelińskiego oka, dostrzegałem w tym
osobliwe piękno.
Były jeszcze trzy osoby obecne na spotkaniu, z których jedna przyprawiała mnie o
zgrzytanie zębami. Nie lubiłem diuka Barquiela L'Envers, wuja królowej. Był on
podwójnym bohaterem, o czym wiedziałem. Był to ten Barquiel L'Envers, który dokonał
śmiałego wypadu ratunkowego za murów twierdzy Troyes-le-Mont, podczas gdy Waldemar
Selig wymachiwał nożem do skórowania, a Joscelin był gotów wykonać terminus. I był to
ten Barquiel L'Envers, który utrzymał miasto Elui, jakieś dwa lata później, podczas
oblężenia przez siły Percyego Somerville, jednego z pionków, które wykorzystała moja
matka w swoim spisku.
Po tym wszystkim diuk Barquiel został mianowanym dowódcą wojsk królewskich, ale
mimo to nie lubiłem go. Kiedy na mnie patrzył, widział tylko zagrożenie dla tronu Ysandry
i nic więcej. Ponadto, byłem pewny że to jego córka próbowała mnie zabić w Khebbel-im-
Akkad, daleko poza zasięgiem d'Angelińskiej sprawiedliwości.
Nie wiem czy jej to zasugerował, ale nie miałem wątpliwości że chętnie widział by mnie
martwym. Nie sądziłem że byłby na tyle głupi by próbować czegoś tutaj w Terre d'Ange.
Ysandra wyraziła się jasno, przestępstwo przeciwko mnie jest równe przestępstwu wobec
rodu Courcel. Ale wciąż pamiętam słowa jakie Barquiel L'Envers wypowiedział po jej
oświadczeniu: "Więc nie ukatrupisz małego gałgana".
Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu pochylając głowę. - Diuku.
Właściwym było by, według tych samych zasad etykiety z którymi powitałem królową i
cruarchę, aby odpowiedział mi w ten sam sposób. On jednak tylko podniósł rękę leniwym,
ospałym gestem. - Bądź pozdrowiony, książę Imrielu.
Jeśli jego gest maił być obraźliwy, jego wymowa została osłabiona przez dwie pozostałe
osoby. Były to córki Ysandry i Drustana, moje kuzynki.
- Irmiel - nie zwracając uwagi na etykietę dorosłych, młodsza z nich Alais, rzuciła się na
mnie z okrzykiem radości. - Witaj z powrotem, brakowało mi ciebie.
Złapałem ją, cofając się lekko pod wpływem jej ciężaru, starałem się odeprzeć jej
pocałunki. Drobna jak na swoje dziesięć lat, była pełna energii i entuzjazmu. - Witaj Alais.
- Czy przywiozłeś mi szczeniaka? - zapytała - Obiecałeś że mi pieska z wiosennego miotu w
Montreve.
- Zapomniałem - Odpowiedziałem szczerze - ale nie spodziewałem się że będziemy tu z
powrotem tak szybko.
- Och - Miała fiołkowe oczy podobne do oczu królowej tylko ciemniejsze, to było jej jedyne
podobieństwo do Ysandry, poza tym wyglądała na czystą Cruithne, jak jej ojciec. -
Oczywiście. Przepraszam, nie pomyślałam.
- W porządku, będę pamiętał o tym następnym razem.
- Miło cie widzieć kuzynie. - Sidonia, starsza, powitała mnie podając mi rękę z
opanowaniem sprzecznym z jej dwunastoma latami. Skłoniłem się przed nią.
- Miło cię widzieć, Delfino. - Powiedziałem uprzejmie. Jeśli istniał inny sposób
postępowania z delfiną Sidonią, następczynią królewskiego tronu, ja go nie znalazłem.
- Co my tu robimy Ysandro? - zapytał dobitnie diuk Barquiel - Czy możemy zrezygnować z
tej dziecinady i kontynuować? Chodzi przecież o sprawę dotycząca racji stanu.
Królowa zwróciła się do niego ze spojrzeniem mającym poskromić jego bezczelną duszę.
- I dla tej sprawy ważne jest alby ród Courcel był teraz zjednoczony. Znasz moje uczucia
względem tego, wuju.
- Aż za dobrze - odpowiedział krzywiąc się.
Być może nie pokładałem w Ysandrze wystarczającego zaufania. Jej historia także była
poznaczona spiskami, zdradami i krwawymi walkami. Mimo tego, zawsze, była ponad to i
starała się przerwać ten cykl, zamiast go kontynuować. Właśnie dlatego chciała mnie
odnaleźć i przywrócić na łono rodu Courcel, ogłaszając światu że niewinny nie powinien
być prześladowany za grzechy rodziców. Powinienem być za to wdzięczny, i byłem, ale
jednak trudno być wdzięcznym za dar którego wolałoby się nie potrzebować.
Ysandra skinęła na dworzanina. - Proszę odprowadź księżniczki do ich komnaty i zostań z
nimi.
- No proszę - Barquiel wskazał na mnie z niezadowoleniem - Nie musiałaś tego robić.
- Barquielu - to Drustan wypowiedział jedno słowo z miękkim akcentem cruithe, ale
dźwięczała w nim cała siła i autorytet cruarchy. Diuk ustąpił. Zamknięto drzwi za
księżniczkami, które wraz z eskortą opuściły komnatę. Drustan wziął głęboki oddech.
- Proszę przyjaciele, usiądźcie.
Usiedliśmy.
Bez zbędnego wstępu Ysandra zrelacjonowała wiadomości. Prawdę mówiąc nie miała zbyt
wiele do powiedzenia. Przed niespełna tygodniem otrzymała list od Lorenza Pescaro, doży
La Serenissimy. Wysłał jednego ze swoich najszybszych kurierów, zanim jeszcze sprawy
zostały zakończone. W liście tym doża napisał że z przykrością musi powiadomić jej
wysokość, iż został poinformowany przez kapłankę korony, że Melisanda Szahrizaj de la
Courcel już nie przebywa w świątyni Aszery.
Poczułem się chory.
Joscelin cicho przeklął. - To wszystko?
- Prawie - westchnęła Ysandra - twierdzi że przesłuchał kapłanki ze świątyni. Zaprzeczyły
one iż wiedziały o zniknięciu Melisandy i usatysfakcjonowały go swoimi odpowiedziami.
- Kapłanki mogą kłamać tak samo jak i kapłani - Powiedziałem wspominając brata
Sellberta.
- Wiem - Nie było życzliwości w spojrzeniu Ysandry. Odwróciłem wzrok nie mogąc go
znieść. - ale Lorenzo Perscaro twierdzi że to sprawa d'Angelinów i jest nią mało
zainteresowany. Nie rzuci przez nią wyzwania świątyni Aszery.
- Cóż, musiał jej ktoś pomagać. - Fedra myślała na głos. - To w jej stylu. Nie uciekłaby bez
konkretnego planu dokąd, nie po tym jak czekała czternaście lat. - Zerknęła na Joscelina -
Pamiętasz ostrzeżenie Allegry Stregazza?
Przytaknął pod nosem.
- Co? - zakrzyknął Barquiel chrapliwym głosem.
- Krążyły pogłoski - Fedra spojrzała na mnie - że przywdziawszy welon Aszery i dając się
zamknąć w świątyni spowodowała powstanie swoistego kultu. Legendarna piękność,
pozbawiona dziecka, skazana w swoim kraju.
Popatrzył na nią z niedowierzaniem - Kult czci?
Czułem się coraz bardziej chory.
- Cóż, bardzo ograniczonego. - Potwierdziła Fedra - Nie mogła go uprawiać jeśli nie chciała
otrzeć się o bluźnierstwo.
- Nie - Diuk pokręcił głową - nie, nawet jeśli chodzi o Melisande.
- Oh, mogła, to znaczy mogła w ostateczności. - Fedra bezwiednie wstała i zaczęła krążyć
po pokoju. Przybrała znajomy wygląd, ożywiony i roztargniony. - Czy posłaliście już po
diuka Faragona?
- Tak. Przybędzie z Kuszetu. Powinien dotrzeć za kilka dni. - Yasandra popatrzyła na nią. -
Czy myslisz że Szahrizaj brali w tym udział?
- Nie - Fedra zmarszczyła brwi - właściwie nie. - Melisanda nie ma do nich pełnego
zaufania od czasu zdrady Persji. Nie ufała im na tyle żeby podzielić się informacją o
miejscu pobytu Imriela i wątpię żeby powiedziała im coś tym razem.
- Możliwe, chciałabym jednak żebyś była przy tym jak będę omawiać z nim tę kwestię.
- Jak sobie życzysz pani - Fedra pochyliła głowę, myślała. - Napiszę jeszcze dziś do Allegry
i do
Severia. Ze wszystkich Stregazza oni dwoje są godni zaufania. Jeśli wyjedziemy zaraz po
rozmowie z diukiem Faragonem...
- Nie. - Głos Joscelina przeciął jej wypowiedź niczym ostrze, stanowczy i nieprzejednany.
Cała nasza czwórka znajdująca się w pokoju, poza Fedrą zatopioną w myślach, nie była tym
zaskoczona. Zamrugała nierozumiejąc. Barquiel L'Envers otworzył usta chcą coś
powiedzieć, ale zamknął je gdy Drustan popatrzył na niego kręcąc głową ostrzegawczo.
- Nie - powtórzył Joscelin zmęczonym głosem. - Nie. Nie pojedziemy do La Serenissimy.
Nie rozpoczniemy kolejnych poszukiwań z powodu Melisandy Szahrizaj. Nie
- Ale mogę ją znaleźć. - stwierdziła po prostu.
- Nie obchodzi mnie to. - Wytrzymał jej spojrzenia - Czy to dlatego nie wyciągnęłaś
wniosków z jej
obietnic? Starasz się ją zrozumieć? Myślałaś że warto. Dlaczego masz tak mało zaufania do
własnych twierdzeń? Czy chcesz raz jeszcze ryzykować wszystkim co mamy?
Wszyscy milczeli.
Fedra przymkneła oczy, a później popatrzyła na mnie. Zacisnąłem pięści, bojąc się tego co
może powiedzieć. Nie chiałem żeby jechała do La Serenissimy. Nie chciałem żeby podążała
za przeklętym widmem mojej przeklętej matki. Ale serce podchodziło mi do gardła
zasuszając to co chciałem powiedzieć.
- Nie - wyszeptała w końcu - masz rację.
Rozluźniłem dłonie i odetchnąłem.
- Dobrze, dokładnie to było moim zamiarem. - Głos Ysandry zabrzmiał zgryźliwie z
powodu napiecia. - Wszystko czego chce to twojej rady i inteligencji Fedro, tutaj obok
mnie, w Terre d'Ange, służących interesom narodu. Rozumiesz?
Skłoniła głowę - Wasza wysokość.
- Och, daj temu spokój. - Powiedziała z irytacją Ysandra. Pomiarkowawszy się zwróciła się
do mnie. - Imrielu, posłuchaj mnie. Trzymałam te informacje w ukryciu przez kilka dni, ale
nie mogę tego robić zbyt długo. Członkowie parlamentu muszą zostać powiadomieni. To
może odnowić podejrzenia...
Barquiel L'Envers uniósł brwi.
- Rozumiem - zwróciłem się do królowej ignorując go.
- Dobrze. - Skinęła głową - Chce żebyś wiedział że nie podzielamy tych podejrzeń. Tron
Terre d'Ange stoi za tobą, prywatnie i publicznie.
Ku mojej irytacji poczułem jak łzy zbierają mi się do oczu. Po raz pierwszy dostrzegłem
odwagę i
szlachetność w Ysandrze, którą zaskarbiła sobie lojalności tych których kochałem. Znów
musiałem
odwrócić wzrok. - Dziękuję ci pani.
- Nie musisz dziękować. Ale może jeszcze być ku temu okazja. Jesteś księciem krwi i
członkiem rodu Courcel. Są tacy którzy powinni o tym pamiętać. - Królowa Terre d'Ange
wstała i my wstaliśmy razem z nią - Pomówimy jesze o tym więcej - zwróciła się do mnie,
Fedry i Joscelina. - Zamieszkacie w mieście Elui?
Joscelin złożył kasjelicki ukłon krzyżując przedramiona.
- Mamy taki zamiar pani - powiedziała Fedra
Po tym pożegnaliśmy sie z królową. Przejazd do domu odbyliśmy w ciszy. Nie mogłem
odgadnąć o czym myślała Fedra. Joscelin wyglądał na spokojnego. Odwróciłem się i
uścisnąłem w milczącym podziękowaniu jego dłoń. Skinął mi głową i lekko się uśmiechnął
a ja poczułem się lepiej.
Na małym dziedzińcu przed domem nasi jeźdźcy zsiedli z koni a nasz stajenny Benoit
podszedł żeby wyprzęgnąć konie od powozu. Dziedziniec był zapełniony kręcącymi się
ludźmi i zwierzętami. Benoit podgryzany przez jednego ze swoich podopiecznych
zatrzymał Fedre przed drzwiami.
- Pani, jak was nie było przyszedł pewien człowiek i zostawił mi coś dla ciebie.
- Jaki człowiek? - zapytała odwracając się Fedra.
Benoit wzruszył ramionami - Nie chciał powiedzieć więc nie wpuściłem go za bramę.
Wręczył mi więc to, powiedział że to dla ciebie i odjechał. - Wyciągnął z kieszeni mały
pakunek owinięty w natłuszczoną skórę i obwiązany sznurkiem. - Proszę.
- Błogosławiony Eluo - westchnął Joscelin - Nie, znowu.
- Czy nie powinienem tego brać? - zapytał Benoit z niepokojem - Nie pozwoliłem mu
wejść.
- Wszystko w porządku, postąpiłeś słusznie. - Fedra wzięła pakunek i spojrzała na Ti-Filipa.
Ten pokiwał głowa i skinął na Gilota i pozostałych. - Benoicie powiedź Filipowi jak
dokładnie wyglądał ten człowiek. Jakiego był wzrostu, ile miał lat, jakiego koloru były jego
włosy i oczy, w co był ubrany, wszystko co pamiętasz. Czy widziałeś w jakim kierunku się
udał?
- Nie - jego głos brzmiał nieszczęśliwie – Przepraszam pani.
- Już dobrze. Po prostu powiedz Filipowi wszystko co zapamiętałeś - Spojrzała na Joscelina
ze śladem wyzwania. - Musimy się rozejrzeć.
Skrzyżował przedramiona - Powinieneś poinformować kapitana straży miejskiej. -
Powiedział do Ti-Filipa - Nie żebym oczekiwał że przyniesie to wiele dobrego.
- Tak - Ti-Filip wyglądał na oszołomionego - Poinformować go o czym dokładnie?
Joscelin spojrzał na pakunek w dłoni Fedry tak uważnie jakby był żywy - Nie mam pojęcia,
ale zaraz się dowiemy.
Fedra delikatnie rozwiązała sznurki, którymi obwiązany był pakunek i rozpakowała go. W
środku natłuszczonej skóry znajdował się aksamitny zaciągany woreczek. Otworzyła go i
wysypała na dłoń to co się w nim znajdowano.
Gilot cicho gwizdnął.
Był to sporej wielkości diament nawleczony na czarną aksamitkę, starą i zniszczoną,
wystrzępioną i przetartą na końcach. Fedra popatrzyła na niego bez słowa, otwierając
szeroko ciemne oczy. W woreczku był także ciasno zwinięty kawałek pergaminu.
Rozprostowała go, przygładziła i przeczytała to co było na nim napisane.
- Jest podpisany? - zapytał Gilot.
- Nie - mruknęła - I nie musi być.
- Co w nim jest?
- Podniosła wzrok - Dotrzymam moich obietnic.
ROZDZIŁ IV
Znaleźli posłańca w tawernie jeszcze tego samego dnia. Napełniając jego kubek winem
dowiedzieli się, że jakiś obcy dał mu złotego dukata za dostarczenie pakunku. Wszystko co
potrafił o nim powiedzieć to, to że nie był D'Angelinem. Tak więc pomimo przeszukania
miasta trop okazał się zimny.
Poznałem tę historię od Gilota, który usłyszał ją od Ti-Filipa. Diament był darem klienta, od
mojej matki, dawno temu. Fedra nosiła go aż do dnia kiedy świadczyła przeciwko mojej
matce powodując skazanie jej.
- Przed królowa i parami królestwa - opowiadał z przejęciem Gilot - rzuciła go pod nogi
twojej matki i powiedziała " On należy do ciebie, pani, ja nie". Przez tyle lat po tym
wszystkim, możesz uwierzyć że go zatrzymała?
- Tak - odpowiedziałem krótko - mogę.
Mogłem, ponieważ Fedra również przechowywała różne rzeczy żeby pamiętać o bolących
sprawach. Była pewna mała rzeźba psa z jadeitu, prezent Mahrkagira dla niej. To ja byłem
tym, który zabrał ją z Darsangi, a Fedra ją zachowała, razem ze szpilką z kości słoniowej.
To ważne żeby pamiętać.
Fedra powiedziała mi jak bardzo, tamtej nocy po masakrze, kilka godzin przed tym zanim
umarła tyberiańska lekarka Druciila. Zapamiętaj to, zapamiętaj ich wszystkich -
powiedziała.
Myślałam o tym w dniach, które nastąpiły po doręczeniu diamentu i zastanawiałem się o
czym przypominał mojej matce, i czy wyciągnęła z tego jakieś wnioski.
Wiadomość o zniknięciu mojej matki rozeszła się po cichu. Nie było wielkiego oburzenia,
szoku i potępienia, za co byłem wdzięczny. Usunęła się dawno temu, a pamięć większości
ludzi jest krótka. Mimo to, gdziekolwiek poszedłem w mieście Elui, pojawiały się szepty i
odnowione spekulacje.
Po czterech dniach, przybyli Szahrizaj i zostaliśmy wezwani na dwór.
To był pierwszy raz kiedy zetknąłem się z krewnymi mojej matki..
Spotkanie odbywało się oficjalnej komnacie królowej. Diuk Faragon przywiódł imponujmy
orszak na którym odciśnięta była rysa Szahrizaj. Pieczęć rodu mojej matki była nie do
pomylenia.
Diuk Faragon był sędziwy, o skórze pomarszczonej niczym pergamin i srebrnych falujących
włosach, mimo tego nadal był solidny i dzielny, a jego oczy były bystre. Krewni, którzy
stali za nim, byli młodsi. Kobiety miały rozpuszczone włosy, mężczyźni mieli je splecione
w szeregi małych warkoczyków opadających w łańcuszkach na ich twarze. Wszyscy byli
odziani w barwy rodu, czarne aksamitne stroje obramowane złotym brokatem.
Wyglądali pięknie, dumnie i niebezpiecznie.
Jeden z młodszych mężczyzn zerknął na mnie i uśmiechnął się wchodząc do komnaty. To
był przyjazny uśmiech, a także sprytny. Mrugnął do mnie, jego oczy były głębokie i
gwieździście niebieskie.
Przysunąłem się krok bliżej do Fedry.
Jeśli była zdenerwowana spotkaniem z Szahrizaj nie dała tego po sobie poznać.
Przywitaliśmy się z królową i cruarchą i zajęliśmy nasze miejsca za ich tronami. Joscelin
był zaprzysiężonym rycerzem królowej, mający strzec ją przed niespodziewanym
zagrożeniem, w srebrnych zarękawiach, ze sztyletami zatkniętymi za pas i rękojeścią
miecza widoczna za linią pleców.
- Diuku - królowa skinęła głową - Ufam że wiesz dlaczego cię tu wezwałam?
- Wiem, wasza wysokość - Głos diuka Faragona był donośny i melodyjny. Z gracją
zaprzeczającą wiekowi przykląkł na jedno kolano i skłonił głowę przed Ysandrą. Po nim,
wszyscy członkowie rodziny, mężczyźni przyklękali a kobiety gięły się w głębokich
ukłonach. - W imię błogosławionego Elui i miłosierdzia Kusziela, ród Szahrizaj ogłasza że
jest absolutnie lojalny wobec tronu.
Po drugiej stronie królowej, Barquiel L'Envers poruszył się. Kilka innych osób chrząkneło.
Ysandra spojrzała na Drustana, po czym oparła głowę na dłoni i z zastanowieniem
przyglądała się diukowi Faragonowi i jego orszakowi.
Żaden z Szahrizaj się nie poruszył.
- Bardzo dobrze - powiedziała wolno Ysandra. Diuk się zarumienił, a pozostali zaczęli się
podnosić. Spojrzał królowej w oczy bez strachu. - Czy miałeś jakieś informacje od twojej
krewnej Melisandy Szahrizaj de la Courcel?
- Tak - odpowiedział spokojnie - Kilka razy na przestrzeni lat. - Skinął głową i podeszła
kobieta z małą paczuszką listów. - Są tu wszystkie. Nie ma w nich żadnych oznak buntu.
- A reszta z was? - uniosła brwi Ysandra - Czy ktoś z was posiada jakieś informacje na temat
najnowszych poczynań waszej krewnej?
Było łychać tylko cichy szum gdy kręcili przecząco głowami.
- Jesteśmy do twojej dyspozycji wasza wysokość - powiedział diuk Faragon - Stawiliśmy
się przed tobą ufając w mądrość twoich sądów.
Ysandra westchnęła. - Co o tym sądzi cruarcha? - zapytała Drustana.
- Wymiar sprawiedliwości na Albie działa bardziej bezpośrednio niż w Terre d'Ange. -
Uśmiechnął się nieznacznie. Nie było nic rozpraszającego wątpliwości w tym stwierdzeniu.
- Czy im wierzę? Zaakceptowałbym ich przysięgę wierności, czemu nie? - dotknął rękojeści
ceremonialnego miecza u pasa. - Mogliby nie opuścić tej komnaty żywi.
Ktoś głośno wciągnął powietrze. Kilku Szahrizaj uniosło głowy, ich oczy płonęły. Nie ze
strachu, pomyślałem, lecz ze złości. Przybyli tu w dobrej wierze. Mimo tego, członkowie
straży królewskiej znajdujący się w komnacie spoglądali na nich czujnie, a dłonie Joscelina
zacisnęły się na rękojeściach sztyletów.
- Fedro - zwróciła się do niej Ysandra - Co ma do powiedzenia Strzała Kusziela o jego
potomkach?
Fedra przyglądała się Szahrizaj uważnie. Niektórzy z nich, ci młodsi, rozgniewani, patrzyli
na nią z nutą szyderczego wyzwania. Lecz nie diuk Faragon. Skłonił przed nią głowę,
poważnie i z szacunkiem.
Pomyślałem o diamencie leżącym na jej dłoni, o liściku.
Dotrzymam mojej obietnicy.
- Przyjęłabym ich przysięgę, moja pani, - powiedziała w zamyśleniu Fedra - ten jeden raz.
Więc tak się stało, członkowie rodu Szahrizaj, podchodzili jeden po drugim i przysięgali
swoją lojalność tronowi. Przyglądałem się im wszystkim w poszukiwaniu jakiś oznak
kłamstwa i wiedziałem że Fedra robi to samo.
Nie zauważyłem żadnych i byłem z tego zadowolony.
Po wszystkim diuk Faragon podszedł do nas wraz z kilkoma młodszymi Szahrizaj. -
Hrabino - zwrócił się uprzejmie do Fedry i Joscelina - messire Verreuil - przede mną złożył
dworski ukłon - książę Imrielu.
Skinąłem mu głową - Wasza miłość.
- Mam prośbę - powiedział do Fedry - jest w listach, które dałem królowej, ale nie proszę w
imieniu mojej krewnej tylko własnym. Proszę o to ze względu na nas wszystkich i na
chłopca.
- Tak? - zapytała Fedra marszcząc brwi.
- Pozwól mu nas poznać - powiedział wprost diuk Faragon - Jesteśmy krewnymi. Pozwól
mu przyjechać latem do Kuszetu, powychowywać się trochę wśród Szahrizaj. Poczułem jak
ostrzegawczy skurcz w dole brzucha miesza się nieoczekiwanie z mrocznym
podekscytowaniem. Za plecami diuka, młody człowiek, który wcześniej do mnie mrugnął,
trącił stojącą obok niego dziewczynę i uśmiechnął się.
- Nie - odpowiedź Fedry była łagodna, stanowcza i natychmiastowa. - Wybacz mi wasza
miłość ale nie mogę się na to zgodzić i jak sądzę jej królewska mość również by na to nie
pozwoliła.
- Zatem rozważ proszę to - diuk Faragon wskazał dłonią na młodych szlachciców Szahrizaj
stojących za nim. - Mavros, Baptista i Roszana, są jeszcze w wieku wymagającym
wychowywania. Dlatego ich tu zabrałem. Czy rozważysz rozszerzenie gościnności
Montreve tego lata na ich osoby? - Zamilkł na chwilę. - Nie wnoszę oferty trzykrotnego
podwójnego zaszczytu. Pragnę tylko szansy dla chłopca by mógł poznać swoich krewnych.
Fedra popatrzyła na mnie.
Chciałbym wiedzieć co powiedzieć. Część mnie chciała żeby mu odmówiła, a druga żeby
przyjęła jego propozycję. Obawiałem się poruszenia mrocznej struny we mnie. Nie
chciałem żadnej części dziedzictwa krwi mojej matki. A teraz ono mnie wzywało.
- Rozważę to wasza miłość - powiedziała oficjalnie Fedra - czy to cię satysfakcjonuje?
- Tak - uśmiechnął się.
- Książę Imrielu.
Głos królowej, chłodny i rozkazujący wezwał nas. Wdzięczni że możemy zostawić
Szahrizaj, podeszliśmy do tronu.
- Kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, wspomnieliśmy o obowiązkach. Teraz kiedy
sprawa się rozstrzygnęła, czas dokończyć rozmowę.
- Wasza wysokość - skłoniłem się.
- Jesteś właścicielem praw własności do posiadłości - powiedziała a jaj fiołkowe spojrzenie
spoczęło na mnie - Nieruchomości te należały do mojego stryjecznego dziadka Benedykta
de la Courcel.
- Tak rozumiem, wasza wysokość - Przypomniałem sobie Łososia i pomysł żeby wpływami
z tych nieruchomości zapłacić za konia. Przez dwa lata, to była cała uwaga jaką im
poświęciłem. - Nie potrzebuje ich, jeśli sobie życzysz przeznacz je dla kogoś innego. -
Dodałem szczerze.
- Nie - Ysandra się uśmiechała - Nie zrobię tego, ale myślę że powinieneś odbyć objazd
swoich włości. To ważne żeby cię tam poznano. I ważne aby zrozumiano ze masz za sobą
wsparcie korony. W tym celu poprosiłam królewskiego dowódcę aby przygotował eskortę.
Oczywiście skonsultowaną z dworem Montreve.
Spojrzałem na Barquiela L'Envers z konsternacją.
Skłonił się lekko.
W głębi mojego serca wszystko protestowało. Naprawdę nie potrzebowałem żadnych
posiadłości. Byłem Imrielem nó Montreve, spadkobiercą Fedry, jej adoptowanym synem. To
było wszystko kim starałem sie być i wszystko kim chciałem być.
Ale nie to było treścią umowy.
Tu chodziło o takie rzeczy jak honor i obowiązek.
Skłoniłem się królowej - Jak sobie życzysz wasza wysokość – mruknąłem.
ROZDZIŁ V
Tym sposobem, spędziliśmy lato, czternastego roku mojego życia, na objeździe moich
włości w Terre d'Ange. Gdybym miał wybór wolał bym raczej spędzić je polując, łowiąc
ryby i szkoląc sokoły w Montreve. Nie było by to złe jak sadze.
Moją uwagę zwróciło, że mimo iż Barquiel L'Envers wyznaczył eskortę mającą nam
towarzyszyć, sam nie zdecydował się do nas dołączyć. To byli dobrzy mężczyźni, zbrojni z
Montreve potwierdzili to a Ti-Filip utrzymywał kontakty z królewską armią, którzy
sprawiali wrażenie zadowolonych z tego obowiązku.
Były trzy posiadłości, dwie znajdowały się w L'Agnace a jedna w Namarze. Najpierw
odwiedziliśmy Heuzc w L'Agnace, gdzie podziwiałem pola i dojrzewające sery, stamtąd
udaliśmy się do Namarry.
Namarra jest prowincją Naamy. W miejscu gdzie wybija z ziemi źródło rzeki Naamy,
znajduje się sanktuarium. Fedra odwiedziła je w czasie naszej podróży. Było to święte
miejsce dla sług Naamy więc Joscelin i ja nie mogliśmy wejść do środka.
Ona mogła.
Nie wiem co się tam wydarzyło. Wiem tylko że spowijała ją jasność kiedy wróciła. Hugues
wzdychał później wielokrotnie i pisał okropne wiersze dla Fedry, których musieliśmy
wysłuchiwać gdy je recytował w czasie podróży.
Złożyliśmy wizytę w księstwie Barthelme, największym z moich włości, gdzie odkryłem że
odpowiadam za produkcje, poza innymi rzeczami, także znakomitego czerwonego wina.
Wszystkie te nieruchomości, prawdę mówiąc, prowadziły się same. Działo się tak od wielu
lat, podczas gdy mój ojciec mieszkał w La Serenissimie aż do śmierci. Królowa wyznaczyła
mądrych zarządców.
Oddawali zyski faktorom królewskim a przepływ środków odbywał się w pełnym zaufaniu.
To wszystko było bardzo ekscytujące. Ściskałem ręce zarządców a oni kłaniali się przed
tytułem i powagą królewskiej chorągwi stojącej za mną. W każdej posiadłości spędzaliśmy
dzień lub dwa, zwiedzając gospodarstwa i wymieniając uprzejmości, a następnie jechaliśmy
dalej.
Trzecia nieruchomość, którą odwiedziliśmy była inna.
Nazywała się Lombelon, znajdowała w L'Agnace, nie więcej niż pół dnia jazdy od miasta
Elui, dlatego zostawiliśmy ją na koniec. Nie było to wiele więcej niż dwór i otaczające go
sady, ale wiązała się z tym dziwna historia. Kiedyś należała do mojej matki, która
odziedziczyła ją po śmierci pierwszego męża, jako część jego majątku. Jakiś czas później
podarowała ją Izydorowi d'Aiglemort, kamelickiemu zdrajcy, niewątpliwie jako prezent dla
potwierdzenia sojuszu.
Kiedy d'Aigemort zdradził królestwo, jego majątek został przejęty przez koronę. Ysandra
wspaniałomyślnie przebaczyła Aiglemortowi i tym kamelickim żołnierzom, którzy wybrali
z własnej woli służbę wzdłuż granicy Terre d'Ange ze Skaldią. Ale mały majątek Lombelon,
zdecydowała się podarować mojemu ojcu Benedyktowi, jako podarunek z okazji jego
drugiego małżeństwa. I tak trafił on do mnie.
Było to przyjemne miejsce, przeznaczone pod uprawę gruszek. Obejrzeliśmy podwórze z
prasą do wyciskania soku i destylatornię znajdującą się w szopie. Tam po raz pierwszy
zobaczyłem Masalina, ale nie znałem jego imienia.
Podłączał lśniącą miedzianą część do destylatora gdzie sok lombelońskich gruszek zmieniał
się w brandy. Był na tym bardzo skoncentrowany jak zauważyłem, wtedy podmuch wiatru
otworzył szerzej drzwi szopy i promienie słoneczne padły na jego włosy. Były w tak
jasnym odcieniu blond że sprawiały wrażenie srebrzystych. Odwrócił głowę i szybko
wymknął się gdy wchodziliśmy.
Teraz wszyscy wysłuchaliśmy wykładu na temat zbierania, wyciskania i technik destylacji
soku z gruszek, którym lombelońska bandy zawdzięczała swój powszechnie doceniany
smak. To był mocny trunek. Spróbowałem odrobinę z uwagą, podczas gdy żołnierze
L'Enversa byli zadowoleni nadarzającej się okazji. Następnie zarządca zabrał nas na
przechadzkę do najbliższego sadu, zachwalając obfite plony. Powietrze było ciepłe i
przesycone słodkim zapachem gruszek i brzęczeniem pojedynczych pszczół.
Tam drugi raz zobaczyłem Maslina.
Pracował w sadzie, trzymał groźnie wyglądający hak na długim kiju. Były to jedne z
najstarszych drzew, zarządca poinformował nas że za kilka lat przestaną rodzić owoce.
Siwowłosy chłopak krążył półnagi i bosy, strącając owoce hakiem z dziką gracją. Mimo ze
skupiony wyraz zniknął z jego twarzy, tak jak w destylatorni, był pełen uwagi. Zahaczył
najwyższą gałąź, mięśnie jego ramion zadrżały z wysiłku. Z każdym uderzeniem wstrząsane
gałązki traciły zielone liście, a jego ciosy były tak szybkie i celne że drzewo trzęsąc się
obrzucało go gradem liści, gałązek i owoców.
Zazdrościłem mu.
Zazdrościłem mu posiadania swojego miejsca na świecie, wzrostu i siły szerokich ramion.
Zazdrościłem prostoty zadania, i skupienia z którym je wykonywał. Zgadywałem że jest
jakieś dwa lata starszy ode mnie i tego również mu zazdrościłem. Znalazłem się z tyłu za
zarządcą, który podążył dalej bardziej niż zadowolony że Fedra go słucha. Nasza eskorta
była rozproszona, zbrojni z Montreve i żołnierze królewscy krążyli po sadzie.
W ciągu kilku chwil, srebrnowłosy chłopak zauważył moją obecność. Opuścił hak do
ścinania gruszek i przeszył mnie spojrzeniem ciemnych oczu.
- Czego chcesz?
- Niczego. - Pewność brzmiąca w jego głosie zaskoczyła mnie, ale ludzka natura jest
osobliwa. Ponieważ go podziwiałem, chciałem żeby mnie polubił. Podszedłem bliżej i
wyciągnąłem rękę. - Jestem Imriel.
Nie poruszył się. - Wiem kim jesteś... książę.
Poczułem dreszcz zaniepokojenie jak dotknięcie chłodnej dłoni na karku. - Więc masz nade
mną przewagę - Powiedziałem spokojnie - Czy możesz podać mi swoje imię abyśmy byli
kwita?
- Maslin - powiedział - Czy to coś dla ciebie oznacza?
- Nie - potrząsnąłem głową zdziwiony - A powinno?
- Powinno. Uśmiechnął się złośliwie i zrobił krok w moją stronę. Długi kij od haka który
trzymał w dłoni rzucał cień na trawę. - Ojciec mnie tak nazwał. To było imię jego ojca.
W moich myślach kawałki układanki składały się w całość, dziwna historia Lombelon,
pochodzenie grusz, jasne włosy tego chłopaka. Słyszałem opowieści o Izydorze
d'Aiglemort, zdrajcy - bohaterze. Kimberhaar, jak nazywali go Skaldowie, srebrnowłosy.
Chociaż moja matka przywiodła go do zdrady, odkupił ją na na samym końcu. To on zabił
Waldemara Seliga w bitwie pod Troyes-le-Mont mimo że zmarł w wyniku ran które ten mu
zadał.
- Jesteś synem diuka Izydora - powiedziałem
- Jego bastardem.
- To nie powód do wstydu. - Zacząłem skrępowany.
- Miał mnie uznać - wykrzyknął Maslin, uciszając mnie. Trzymał hak jak włócznie mierząc
w moje serce. - To miało być moje, Lombelon miało być moje. Ale zabrakło czasu.
- Przykro mi Maslinie - Cofnąłem się o krok - ale to nie ma nic wspólnego ze mną.
- Biedne książątko - splunął - Mój ojciec zginął jako bohater. Więc dlaczego ty syn dziwki i
cholernej zdrajczyni rościsz sobie prawa do Lombelon?
- Z racji woli Królowej. - Odpowiedziałem chłodno. Nie miałem zamiaru stawać w obronie
mojej matki, ale Maslinowi udało się mnie rozzłościć. Moja dłoń sięgnęła po rękojeść
sztyletu. Hak do zrywania gruszek był niebezpieczną bronią, ale liczyłem że zdążę rzucić
zanim on zdąży pchnąć. - Czy kwestionujesz to?
Gdzieś rozległy się krzyki i odgłos stłumionych kroków biegnących w naszym kierunku po
trawie. Obaj to zignorowaliśmy, patrząc na siebie. Maslin oddychał ciężko, jego obnażona
klatka piersiowa falowała. Otarł czoło wolną ręką pozostawiając na nim ciemną smugę.
- Kwestionujesz to? - Powtórzyłem.
- Nie - zacisnął zęby i odłożył swoją improwizowaną broń. - Nie tu, książątko, nie teraz, ale
pewnego dnia gdy będziemy mężczyznami, wyrównamy rachunki. Zamierzam zrobić to dla
siebie, a ty pożałujesz dnia kiedy to zrobię.
Skinąłem głową - Więc niech tak będzie jeśli musi. Ale nie szukam twoje wrogości.
- Nie? - Wykrzywił usta - Niemniej jednak ją masz.
Moja eskorta w liberiach Courcel i Montreve nadbiegła spóźniona z obnażonymi mieczami,
czyniąc wiele hałasu. Zarządca Lombelon, podążał za nimi ociężale, dysząc z wysiłku. Nie
było tu nic do oglądania. Tylko dwóch młodych ludzi rozmawiających pod gruszą.
Wyjaśniłem to jasno i ruszyliśmy dalej.
Fedra oczywiście wiedziała.
Oczekiwała od siebie więcej uwagi i była zła na siebie za tą nieostrożność, dlatego
niechętnie zgodziłem się o tym porozmawiać. Poprosiłem ją o to by nie mówić nic
kapitanowi straży królewskiej, zaznaczając że nie warto go niepokoić. Zgodziła się na to
zamieniając tylko kilka słów z Joscelinem i Ti-Filipem. Nie rozmawialiśmy o tym tego dnia,
dopiero następnego gdy znaleźliśmy się w drodze do miasta Elui, poprosiła żebym podał jej
szczegóły tamtego spotkania.
- Syn Izydora - szepnęła - Zastanawiam się kto jest jego matką.
- Nie wiem - Pokręciłem głową - Nie wydawało mi się rozsądnym zadać to pytanie.
- D'Aiglemort był uznawany za bohatera zanim zdradził. - Powiedział Ti-Filip - Mogła być
wielka liczba świec zapalanych w jego imieniu z intencją do Eiszet w L'Agnacite.
Gilot się roześmiał – Na pewno wiesz coś o tym kawalerze.
Słysząc to Fedra się uśmiechnęła. Było wiele dzieci w okolicach Montreve
charakteryzujących się pewnym podobieństwem do ostatniego z chłopców Fedry, choć
znacznie mniej od czasu kiedy Ti-Filip przyjął Hugesa.
- Cóż, Izydor d'Aiglemort nie sprawiał wrażenia mężczyzny który lubi przypadkowe
igraszki. Musiało coś w tym być skoro zamierzał uznać Maslina jako następce przynajmniej
w Lombelon.
Joselin odchrząknął.
- Cóż - Fedra popatrzyła na kasjelickiego kochanka z rozbawieniem. - W każdym razie
więcej niż w innych.
Pomimo tych wszystkich lat jakie byli ze sobą, Fedra i Joscelin nigdy się nie pobrali. I nie
sądzę żeby mieli to zrobić. Był jej kochankiem, było to zadeklarowane i uznane, ale nie
dzielił jej tytułu. Miało to związek ze ślubami jakie złożył jako brat kasjelita. Pomimo że
złamał je wszystkie, wszystkie poza jednym, tym najważniejszym, nie chciał zamieniać ich
na śluby małżeńskie. Było w tym coś takiego że myślał że jego honor tego nie zniesie.
Fedra to rozumiała.
- Tak, to też prawda. - zgodził się Ti-Filip - Mimo wszystko, kimkolwiek jest jego matka,
dlaczego wini Imrela? Nikt nie popychał d'Aiglemorta do zdrady. Zaproponowano mu układ
aby odebrać tron młodej, nieznanej królowej, a on na to przystał.
Milczałem słuchając jednym uchem jak roztrząsają tą kwestię. Rozumiałem doskonale
dlaczego Maslin of Lombelon mnie nienawidzi. Obaj urodziliśmy si jako synowie
zdradzieckich rodziców. Różnica polegała na tym że on nie miał ziemi i był biedny,
pracował w sadach które powinien dziedziczyć, a ja przechadzałem się po nich twierdząc że
są moją własnością. Książę krwi, odziany w jedwabie i aksamity, z królewskimi doradcami i
eskortą królewskich zbrojnych po swojej stronie.
- Jest zgorzkniały - powiedziałem na głos - Czy winicie go za to?
Fedra rzuciła mi głębokie spojrzenie - Za to że jest zgorzkniały, nie. Za mierzenie w ciebie
bronią, tak.
Wzruszyłem ramionami - To był hak do zrywania gruszek.
Można by wyrządzić wiele szkód takim hakiem - powiedział Huges wesoło - Ja bym
potrafił.
- Ale on nic nie zrobił - Zauważyłem.
Myślałem o tym do końca podróży. Gdy znaleźliśmy się w murach miasta pożegnaliśmy
królewską eskortę. Podziękowałem każdemu wymieniając jego imię, zapamiętane tak jak
nauczyła mnie to robić Fedra, i dając kapitanowi sakiewkę do podzielenia między nich.
Podziękowali mi z uśmiechem i choć raz byłem z tego zadowolony. Wszystkie historię jakie
opowiedzą Barquielowi L'Envers będą życzliwe. Wolałem pozostawać w dobrych relacjach
z żołnierzami dając im cień szansy. Na tym polegało wyzwanie.
Znów pomyślałem o Maslinie.
Mógłby zostać moim przyjacielem gdyby mnie poznał. Gdyby dał mi cień szansy. Dlaczego
się tym przejmowałem, nie potrafiłem powiedzieć, poza tym że dzieliliśmy pochodzenie ze
splugawionych linii. I dlatego że zazdrościłem mu i podziwiałem go. Nie mógł wiedzieć że
w pewnym sensie chętnie bym dokonał handlu wymiennego. Byłbym szczęśliwy oddając
Lombelon i pozostałe majątki w zamian za dzieciństwo które utraciłem w Darsandze.
Przez dwa dni krążyłem bezmyślnie po domu, rozdrażniony, zaniedbując naukę, aż
podjąłem decyzję. Kiedy to zrobiłem postanowiłem znaleźć Fedre.
Była w swoim pokoju kąpielowym, który była świątynią luksusu w tym domu.
Zatrzymałem się i miałem odejść bez pukania kiedy siostrzenica Eugeni Clory otworzyła
drzwi z rękami błyszczącymi od olejków.
- Imri - doszedł mnie głos Fedry za uchylonych drzwi, brzmiał łagodnie - Zamierzasz wejść
teraz czy później? To twój wybór kochanie.
Wyczułem zapach lawendy zmieszanej z mięta i zmarszczyłem nos. - Teraz?
- Zatem wejdź.
Wszedłem i usiadłem na małym stołku, opierając brodę na pięściach. Pokój kąpielowy był
ciepły i wilgotny. Świece migotały w zagłębieniach obok basenu. Fedra leżała na
poduszkach stołu do masażu okryta tylko krótkim i lekkim, lnianym ręczniczkiem. Jej
głowa spoczywała na ramieniu, spojrzała spod ciężkich powiek, ospale i leniwie, co
mogłoby zwieść każdego kto jej nie znał.
- Chodzi o Maslina? - zapytała
Skinąłem głową potwierdzając - Obiecasz że nie będziesz się ze mnie śmiać?
- Tak - odpowiedziała - Chcesz żeby Clory wyszła?
- Nie w porządku - potrząsnąłem głową. Dla tych który służyli w domu Fedry dyskrecja
była najważniejsza. Kobiety wiedzą jak utrzymać tajemnice, dowiedziałem się tego w
zenanie. - Nie mam nic przeciwko temu żeby została.
Clory powróciła do swoich obowiązków masażystki, pukając językiem o zęby, zapewne w
reakcji na pewne napięcie mięśni Fedry. Była wyszkolona w domu Balsamu i była bardzo
dumna ze swoich umiejętności. Było coś kojącego w przyglądaniu się temu. W ciepłym
blasku świec skóra Fedry błyszczała jak świeża śmietana a kontrastując z purpurowymi
akcentami i czarni liniami marki. Podniosłem się ze stołka przyglądając się w ciszy jak
silnym i zręcznym dłonią Clory przy pracy. Fedra patrzyła na mnie cierpliwie czekając.
W końcu spojrzałem jej w oczy. - Chce mu podarować Lombelon.
Fedra złożyła ręce pod brodą. Nie wyglądała na zaskoczoną. - Uważasz że jego roszczenia
są uzasadnione.
- Tak - wziąłem głęboki wdech - Tak uważam. Wątpisz w to?
- Nie - uśmiechnęła się z ironią - Nie bardzo, wygląda jak d'Aiglemort.
Przyglądałem się jak świeca wypala się i gaśnie. - Czy dostrzegłaś to wtedy. Tą część?
- Tak - poruszyła ramieniem. Clory zaprzestała masażu i bez słowa poszła umyć ręce.
Wycierając je do sucha, wzięła jedwabny szlafrok Fedry, rozłożyła go i zasłoniła mi widok.
Z łatwością wynikająca z wieloletniego doświadczenia Fedra wślizgnęła się w niego i
zawiązała pasek - Dziekuję ci Clory.
- Zawsze do usług moja pani. - Clory uśmiechnęła się ciepło i zanim wyszła dotknęła lekko
mojego ramienia dłonią pachnącą wonnymi olejkami - wasza wysokość.
Kiedy wyszła, Fedra usiadła między poduszkami na stole, krzyżując nogi i układając
szlafrok w zgrabne fałdy, przyglądała mi się. - Dlaczego, kochanie?
- Ponieważ ja go nie potrzebuje. - Wyciągnąłem wosk za paznokcia kciuka - Nawet go nie
chce. I jeśli miało należeć do niego tak będzie sprawiedliwie, to wszystko. - Uniosłem
głowę - To dobrze prawda? Postępować słusznie gdzieś gdzie popełniono błąd.
- W teorii tak - powiedziała - To nie zawsze działa tak jak powinno. Jeśli chodzi o tą
kwestię, królowa może się nie zgodzić.
Zmarszczyłem brwi - Ale to moja decyzja, czyż nie?
- Tak - Fedra skręciła wilgotne włosy w kok, uśmiechając się z cieniem żalu. - I moja
ponieważ jesteś niepełnoletni.
- Może być na ciebie zła - Nie pomyślałem o tym.
Nie bardziej niż zwykle. - Prawdziwe rozbawienie zalśniło w jej oczach - Myślę o tobie
kochanie. Ysandra nie lubi jak jej hojność jest odtrącana. I jest jeszcze Maslin.
Znalazłem jej ozdobione klejnotami szpilki do włosów i podałem je jej. - Co z nim?
- Może nie być ci za to wdzięczny. Może nawet być rozzłoszczony.
Nie znajdowałem w tym sensu i wyraziłem swoje powątpiewanie. - Dlaczego? Kocha
Lombelon, widziałem to. I nie ma to nic wspólnego ze mną.
- Odpowiedziałeś na swoje pytanie. - powiedziała delikatnie Fedra i wpięła spinki we
włosy.
Usiadłem i zacząłem o tym myśleć, aż zrozumiałem dlaczego Maslin of Lombelon może
mnie znienawidzić za podarowanie mu tego czego w pragnął z całego serca. Dbam o to tak
mało że mogę sobie pozwolić na podarowanie mu, niczym zupy, najmniejszego z moich
majątków. Tak, mój przyjazny gest może być potraktowany jako pokreślenie różnicy
naszych statusów materialnych. A zatem może mnie nienawidzić pozostając na zawsze
moim dłużnikiem, a jego duma spowoduje tylko sączenie się żółci za każdym razem gdy
będzie mnie widział.
- Pojmujesz Imri? - zapytała Fedra po chwili.
Skinąłem głową.
- Czy nadal chcesz mu to podarować?
- Tak - Przetarłem oczy pięściami - to nadal jest słuszne, nieprawdaż? - Mrugnąłem bo
szczypały mnie oczy. - Jest?
Fedra potrząsnęła głową i zeszła ze stołu - Chodź tutaj - powiedziała otwierając ramiona.
Objąłem ją opierając brodę na jej ramieniu okrytym jedwabnym szlafrokiem. Byłem
wystarczająco wysoki by muc to zrobić. Przytuliła mnie mocno i pocałowała w czoło. - Tak.
Po chwili wyrwałem się - Fedro, co ty byś zrobiła?
- Ja - kąciki jej ust uniosły się w górę - No cóż kochanie... przypomni mi kiedyś żeby
opowiedziała ci historię o Favrielli nó Dzika Róża i jej notorycznie złym humorze.
Uśmiechnąłem się do niej - Joscelin już mi opowiedział.
Potargała mi włosy - Zatem już wiesz.
ROZDZIAŁ VI
W następnych miesiącach sprawa powoli posuwała się do przodu. Fedra wysłała Ti-Filipa,
żeby dyskretnie zasięgnął języka na temat Lombelon. Dowiedział się że matka Masalina
nazywała się Anna Livet. Jej ojcem był, zmarły przed kilku laty, mistrz ogrodnik z czasów
d'Aiglemorta. Ich związek był dość poważny, był również dobrze znany wśród ludności
l'Agnacickiej, a d'Aiglemort potwierdził ojcostwo dziecka gdy było ono jeszcze w łonie
matki. Nikt nie miał wątpliwości, że uznał by formalnie Maslina gdyby tylko dożył do jego
narodzin.
Nadeszła jesień i cruarcha Drustan pożeglował z powrotem do Alby. Freda załatwiła
prywatną audiencję u królowej aby przedyskutować sprawę. Nie wiem co jej powiedziała,
ale nawet jeśli Ysandra była zła lub poczuła się dotknięta zachowała milczenie.
Musiałem podpisać akt własności przed kanclerzem skarbu, odciskając na nim pieczęć
sygnetem, który Ysandra podarowała mi po moim powrocie z Dżebe-Barkal,
przedstawiającą łabędzia symbol rodu Courcel. Czułem się z tym bardzo dziwnie. Fedra
podpisała się pode mną, odciskając pieczęć Montreve przedstawiającą księżyc i górę ze
stromym zboczem. Kiedy zostało to załatwione, kanclerz wykonał kopię podpisując i
pieczętując ją własną pieczęcią. Dał mi ją, jej wykorzystanie, w taki czy inny sposób,
zależało ode mnie.
To Alais poruszyła tą kwestię, chociaż w końcu to nie jej głos przeważył.
- Grasz nieuważnie - powiedziała, uderzając mnie niespodziewanie po ręce wachlarzem
kart, które trzymała. - Zagrałam atutem Imri. Zupełnie nie uważałeś. - Zamilkła na chwilę. -
Powiesz mi dlaczego?
Zanurzyłem jedną dłoń we włosach. To prawda, nie miałem nic przeciwko dniom kiedy
królowa wzywała mnie na dwór w myśl postanowienia że potomek rodu Courcel powinien
poznać dalszych krewnych. Znałem Alais i Sidonię dość dobrze. Sidonia zostawiła nas na
szczęście samych, zadowolona że może poczytać książkę w czasie kiedy Alais i ja gramy w
karty pod czujnym okiem pałacowej straży.
- Wybacz mi Alais, myślałem o czymś innym.
- Zauważyłam - powiedziała niecierpliwie - O czym?
Opowiedziałem jej wtedy skróconą wersję odpowiednią dla dziecka. Słuchała z uwagą,
potrafiła być poważna jeśli chciała, czasami miała sny i były one prawdziwe. Było to
dziedzictwo ze strony Drustana, pochodzące z krwi jego matki.
- Myślę, że powinieneś mu sam o tym powiedzieć - stwierdziła - To miłe że to robisz. Czego
się boisz?
Wytłumaczyłem jej najlepiej jak umiałem. Alais wiedziała sporo na ten temat co musiałem
to znieść. Ysandra nie chciała żeby jej córki wychowywały się nie wiedząc nic o złu tego
świata, więc Alais od dawna była zaznajomiona z trudnymi kwestiami. Ale urodziła się w
kochającym się małżeństwie i była bardzo młoda więc trudno było jej to wszystko
zrozumieć.
- Cóż, myślę że powinien być szczęśliwy - powiedziała.
- Tak - odpowiedziałem - ale nie zawsze postępujemy tak jak powinniśmy.
Głos Sidonii, chłodny jak górski strumyk przerwał nam - Słyszałam o tobie wiele rzeczy
kuzynie Imrielu, ale nigdy że jesteś tchórzem.
Popatrzyłam na nią ze wściekłością.
Uniosła brwi, w głębszym odcieniu złota niż u jej matki. W odróżnieniu od Alais, delfina
wyglądała prawie na czystej krwi D'Angelinę. Tylko jej oczy były czysto Cruithne, ciemne i
nieprzeniknione.
- Bo nim nie jestem - powiedziałem zimno.
- Cóż, zatem. - Sidonia powróciła do swojej książki, zbywając mnie.
Jakim prawem dwunastoletnia dziewczyna, która nigdy nie spędziła nawet dnia w strachu,
głodna, bez jednej przyjemnej myśli, podważała odwagę czternastoletniego chłopaka, który
przeszedł przez piekło, które złamało by wielu dorosłych mężczyzn, nie potrafiłem
powiedzieć. Ale było to wyjątkowo skuteczne. Jeszcze nie przebrzmiała protekcjonalność
jej tonu gdy podjąłem decyzję, pojadę do Lomelon.
Było kilka kwestii do omówienia. Chciałem jechać sam, tylko z dwoma zbrojnymi, czego
Fedra stanowczo odmówiła. Ja z kolei sprzeciwiałem się wyprawie wszystkich
domowników co mogło być odebrane jako pokaz siły. Sidonia podrażniła moją dumę, więc
nie chciałem żeby Maslin pomyślał iż się boję.
Ostatecznie postanowiono, że pojadę z kilkoma zbrojnymi pod dowództwem Ti-Filipa,
chociaż Fedrze się to nie podobało. Nie podobało się również Joscelinowi ale on mnie
rozumiał.
Dzień był chłodny, z przenikliwie ostrym, siekającym wiatrem, zwiastującym nadejście
zimy. Wyruszyliśmy wcześnie rano pod ciężkim ołowianym niebem. Było dziwnie
zobaczyć miasto ciche i puste, drzwi sklepów były pozamykane, ulice niemal bezludne.
Spotkaliśmy tylko kilku członków straży miejskiej i paru zmęczonych imprezowiczów
szukających drogi do domu po całonocnej rozpuście. Jeden z nich pozdrowił Ti-Filipa
wykrzykując coś niewyraźnie. Ten uśmiechną się w odpowiedzi. - Za kwiaty Orchidei.
Poczułem że się czerwienie. Orchidea była jednym z trzynastu Dworów Nocy, gdzie
najlepsi słudzy Naamy uprawiali swą sztukę. Fedra została oddana do jednego z takich
domów, domu Cerusa, pierwszego spośród trzynastu.
- Filipie? - chrząknąłem - Jak tam jest?
Spojrzał na mnie - W domu Orchidei?
- W Dworze Nocy.
- Cóż, to zależy od domu. - Wzruszył ramionami - Ja lubię Orchidee. Są weseli, beztroscy,
mnie to odpowiada.
- A co z innymi? - zapytałem.
- Są różni. - Ti-Filip się uśmiechnął. - W Heliotropie są mili, ich adepci sprawiają że
czujesz się jak jedyny człowiek, który kiedykolwiek dotknął ich serca. Dziką Róże warto
odwiedzić dla ich poezji i przedstawień. Jaśmin, oh, adepci Jaśminu pozostawią cię
wiotkiego i na wpół zatopionego w pocie pożądania.
Matka Fedry była adeptką domu Jaśminu, ale uciekła. I kiedy sprzedała córkę do służby
zrobiła to w pierwszym z trzynastu domów, w Cereusie. - A jak jest w Cereusie?
- Hm... - jego wzrok się wyostrzył - Cóż każde piękno przemija jak mówią, ale ja nie
jestem jedynym którego boli przemijanie, więc przynajmniej nie rozkoszuję się tym bólem.
- Nie - powiedziałem wolno - przepuszczam że nie.
Ti-Filip zachichotał - Nie martw się Imrielu, masz jeszcze wiele lat na to by dokonać
wyboru.
Mężczyźni z eskorty również się rozśmiali a mój rumieniec się pogłębił. - Nie dlatego
pytałem.
- Wiem - uśmiechnął się ale z sympatią - Cóż, jeśli zdecydujesz się pewnego dnia odwiedzić
dom Cereusa, zobaczysz gdzie hrabina nauczyła się swoich manier, ale nic ponad to. W
każdym razie nie ten dom wybrałbym dla ciebie.
- Który zatem? - Wbrew sobie byłem ciekaw odpowiedzi. Dwór Nocy nie zaakceptował by
mnie jako klienta dopóki nie ukończę szesnastu lat, ale na samą myśl o wyborze spośród
trzynastu domów czułem niezdrowy dreszcz podniecenia.
Ti-Filip otworzył usta żeby odpowiedzieć, ale zamknął je bez słowa potrząsając głową. -
Nie jestem pewny. - Jego oczy stały się poważne i pełne skupienia. - Dla ciebie, nie jestem
pewien.
- A jak myślisz, na co mógłbyś mieć ochotę? - zapytał ostrożnie Gilot. - Wtedy mógłbym ci
powiedzieć. Słyszałem że w Przystępie jest więcej zabawy niż można by się spodziewać.
Jeśli lubisz się zakładać, jesteś chłopakiem z wystarczającą ilością monet na wymianę. A
może Smagliczka? Odrobina skromności, odrobina wątpliwości? - Pochylając się w siodle
trącił moją nogę - Może to coś dla ciebie Imri?
Z niewiadomych powodów wzdrygnąłem się. Coś w jego słowach przywołało wspomnienie
zenany, tak silne że mogłem niemal poczuć woń wody stojącej w opuszczonym basenie.
Pamiętałem poszczące Bodistanki, spokojne, o pustych oczach. W jakiś sposób udało im się
zachować godność i skromność w tym straszliwym miejscu. Pociągało to za sobą koszty.
Jedna z nich zginęła na miejscu rzucając się na nóż zanim spróbowała choćby kęs jedzenia
w sali Mahrkagira.
- Nie - mój głos był niewyraźny - nie to.
- Cóż więc - powiedział Gilot obojętnie - Jest jeszcze Dalia jeśli lubisz wyniosłość albo
Camellia w której są aż nazbyt dumni. I oczywiście...
- Wystarczy Gilocie - to Hugues interweniował. Jego głos był łagodny, ale było coś
nieprzejednanego w jego miłych niebieskich oczach jak również w postawie jego szerokich
ramion. - Jak powiedział Filip, książę Imriel ma jeszcze kilka lat by dokonać wyboru.
Uśmiechnąłem się do niego w podziękowaniu.
- Przepraszam Imri - wzruszył ramionami Gilot - Nie miałem na myśli nic złego.
- Przeprosiny przyjęte - pokręciłem głową - nic się nie stało.
Mimo to nie chciałem słyszeć jak wymienia nazwy kolejnych domów, Balsamu czy
Gencjany, uzdrowicieli i marzycieli, oni nie mieli znaczenia, ale pozostałe dwa Mandragora
i Waleriana, te przeznaczone do bardziej wyrafinowanych przyjemności, jeden je dający,
drugi przyjmujący. Ich klientela była mniejsza, ale starannie wybrana.
Bawili się tam niebezpiecznymi zabawkami.
Wiedziałem o tym aż nazbyt wiele.
Przejechaliśmy przez północną bramę stawiając kołnierze naszych płaszczów tak aby
chroniły przed zimnym wiatrem. Czułem jak chłoszcze moje policzki, zacierając więź z
miastem, byłem zadowolony. Mimo że część mnie pragnęła tego, nie byłem jeszcze gotowy
aby zostać mężczyzną między mężczyznami, rozmawiając swobodnie o pożądaniu i
cielesnych przyjemnościach. Jeszcze nie byłem na to całkowicie gotowy.
Poza tym był Maslin.
Co jest prawdziwym testem męskości? Poznać innych, zanurzyć się w głębiach pożądania?
Czy też zmierzyć się z własnym lękiem i przyjąć na siebie ciężar odpowiedzialności jaki to
za sobą pociąga? Każdy może zrobić to pierwsze. Im później tym mniejsze wyzwanie.
Dotarliśmy do Lombelon przed południem. Zarządca, Jerom Bargot, przywitał nas z
zaskakująco dobrymi manierami, rozlewając do kubków gorący cydr gruszkowy i
prowadząc do dużego pokoju gdzie mogliśmy się ogrzać po podróży.
- Witaj książę Imrielu - powiedział gdy usiedliśmy - Wybacz nam że nie jesteśmy
przygotowani by lepiej cię ugościć.
- To nie ma znaczenia - Uśmiechnąłem się do niego uspokajająco - To moja wina bo
przybyliśmy bez zapowiedzi, ale proszę się nie przejmować nie będziemy sprawiać kłopotu
zbyt długo.
- Jak sobie życzysz, wasza wysokość, ale to żaden kłopot. - Zamilkł na chwilę - Czym mogę
służyć?
Objąłem swój kubek, czując jak jego ciepło ogrzewa moje zziębnięte dłonie i wypiłem łyk
gruszkowego cydru. Był słodki i pikantny, pozostawiający płonący ślad w brzuchu,
poczułem się od niego silniejszy. - Chciałbym zobaczyć Maslina. Syna Anny Livet.
Jerom Bargot, który był dość rumianym człowiekiem, zbladł. - Czy, czy on, czy obraził cię
w jakiś sposób wasza wysokość?
- Nie - potrząsnąłem głową. To było dziwne tylu ludzi martwiących się że mogą mnie
obrazić, chociaż jak przepuszczam zarządca miał powody do obaw. Sięgnąłem do sakwy
przy pasie, wyjmując zapieczętowane pismo. - Przybyłem tutaj żeby żeby postąpić
właściwie w pewnej kwestii. Czy możesz go wezwać?
Zarządca wytrzeszczył oczy. - Wasza wysokość - zaskrzeczał - On jest, on jest w sadzie,
obwiązuje drzewa słomą przed zimą. Być może wolałbyś poczekać.
- Przyprowadź go - powiedziałem krótko.
Jerom Bargot skłonił się - Jak sobie życzysz książę.
Rozlokowaliśmy się w dużym pokoju i czekaliśmy na przybycie Maslina. Ogień buzował.
Rozgrzaliśmy się i ściągnęliśmy nasze płaszcze. Hugues wyjął drewniany flet i zaczął grać
proste, wesołe melodie. Pokojówka przyniosła tacę z chlebem, mięsem i mocną musztardą,
a Gilot mrugnął do niej, złapał za ręce i pociągnął do tańca w środku pokoju dopóki nie
wyrwała się śmiejąc się i protestując.
To przypomniało mi Montreve, uśmiechnąłem się gdy przybył Maslin.
Przyniósł ze sobą silny zapach obornika. Wstałem gdy wszedł do salonu. Mierzyliśmy się
wzrokiem przez chwilę. Hugues przestał grać. Ogień tworzył rudą koronę wokół jasnych
włosy Maslina. Zacisnął dłonie, z półksiężycami brudu pod paznokciami, w pięści. Skłonił
głowę, jego głos gdy mnie pozdrawiał był zachrypnięty. - Wasza wysokość.
Patrzyłem na niego i po raz pierwszy miałem takie wrażenie jakbym stał obok siebie.
Widziałem zawziętość dumy i udrękę zdrady. Widziałem mroczne strony jego duszy i
sposób w jaki mogą być wykorzystane. To była gra do rozegrania. Nienawidził mnie,
owszem, ale obaj byliśmy ofiarami pochodzenia. Mogłem w to grać, używając chytrych
słów, ukierunkowując jego nienawiść na wspólny cel. Którego sprawiedliwość była zbyt
trudna dla jego gniewnej duszy, a miłosierdzie drażniło moją niespokojną naturę.
Ysandra, królowa.
Albo mógłbym ranić go z pogardą, zapracowując na jego dozgonną nienawiść, ostrą i
nieskazitelną. W tym także jest władza. Ci dla których nienawiść jest prosta, są łatwi do
manipulacji. Mógł zostać moim stworzonkiem, zupełnie bezwiednie.
Wzdrygałem się z powodu tej wiedzy. To było dziedzictwo mojej matki, dar Kusziela, nie
chciałem żadnej jego części.
Pragnąłem uczynić z niego przyjaciela.
Nie miało się tak stać. To także zobaczyłem i byłem wdzięczny Fedrze za ostrzeżenie.
- Proszę - powiedziałem podając mu zapieczętowany akt. - Nie mogę cofnąć tego co się
stało. Wiem tylko co jest słuszne. Lombelon jest twoje.
Masalin chwycił pergamin i przełamał pieczęć. Przez dłuższą chwilę czytał, jego usta
poruszały się w cicho. W końcu jego ciemne spojrzenie zatrzymało się na mnie.
- Dlaczego - zapytał.
Wzruszyłem ramionami - Ponieważ mogłem.
To nie była wystarczająca odpowiedź, nie mogła być. Ale była to jedyna odpowiedź jaką
mogłem mu dać. Maslin drgnął, jego brudne poplamione paznokcie zacisnęły się na akcie. -
Czy mam się giąć do ziemi w podzięce, książątko? - zapytał zgryźliwie. - Czy to pragniesz
zobaczyć? Jak czołgam się z wdzięczności by nakarmić twoją nędzną duszę.
Czyjś oddech syknął przez zaciśnięte zęby, więc skinąłem uspokajająco do moich
zbrojnych. Popatrzyłem na Maslina. - Nie znasz mnie - Powiedziałem do niego - więc nie
zakładaj że znasz.
Odwrócił wzrok. - Ani ty mnie - mruknął.
- Słusznie - westchnąłem.
- Co to znaczy? - Patrzył na mnie gniewnie - Czego chcesz?
Przewidziałem to pytanie. - Chcę być dobry.
To była odpowiedź, którą zrozumiał. Zobaczyłem błysk uznania w jego oczach. Stał się
mniej zagniewany i pokiwał głową w zamyśleniu, myślałem że mógłbym słyszeć jego
myśli, myśli których nikt w tym pokoju poza nami dwoma nie mógł dzielić. - Ludzie
sprawiają że to trudne do zrobienia - powiedział.
Pomyślałem o mojej matce, która mnie urodziła, o kapłanie który mnie okłamał. Myślałem
o kartagińskim handlarzu niewolników, o Mahrkagirze, szyderczej i nieufnej twarzy
Barquiela L'Envers. I pomyślałem również o Fedrze i Joscelinie oraz co zaskakujące o
Sidonii i jej zimnych, lekceważących słowach. - Niektórzy tak - powiedziałem - ale nie
wszyscy.
- Większość - odpowiedział Maslin.
- Zbyt wielu - zgodziłem się.
Co pozostali w salonie myśleli o naszej konwersacji wole nie zgadywać. Ale rozumieliśmy
się nawzajem, my synowie zdrajców. To nie była przyjaźń, ale mogła nią zostać.
Wyciągnąłem rękę i tym razem Maslin uścisnął ją. Jego chwyt był zdecydowany i mocny.
- Dziękuję - powiedział - Nie chciałem... wzruszył ramionami bo zabrakło mu słów.
Skinąłem głową - Wiem.
Tak więc stało się i byłem zadowolony. W krótkim czasie pożegnaliśmy się, zostawiając za
sobą ludzi i mnóstwo wiadomości. Wieśniacy z Lombelon wydawali się zadowoleni z mojej
decyzji i to również mnie cieszyło. Nie zyskałem przyjaciela ale nie zyskałem również
wroga.
Myślałem dużo o sprawie Maslina w drodze powrotnej, zastanawiając się jacy ludzie mieli
wpływ na jego życie i sprawili że uważał, iż trudno być dobrym. Jego życie wydawało się o
tyle prostsze od mojego. To była jedna z tych rzeczy jakich mu zazdrościłem. A teraz to
skomplikowałem.
Czy to było słuszne? Wierzyłem że tak. Czy to było dobre?
Myślałem że tak, ale nie miałem pewności. Działałem w swoim własnym interesie, w końcu
mogę to przyznać. Myślałem też o swoim własnym spostrzeżeniu na temat wad i
niedoskonałości które tkwiły w Maslinie i tego w jaki sposób mogą być wykorzystane. Nie
było to zbyt odległe od sztuki szpiegowania, której uczyła mnie Fedra, ale trochę było.
Dostrzegłem w jaki sposób można wykorzystać Maslina.
Byłem synem swojej matki.
Dostrzegłem to i nie poszedłem tą droga. Ta świadomość radowała moje serce. To był sekret
daru Kusziela dla jego potomków, władza którą można było wykorzystać do złego lub
dobrego. Mimo to mogła zostać odrzucona. Mogła być również wykorzystana.
Zatem pomyślałem w tym leży prawdziwa siła.
Zapadał zmierzch gdy wróciliśmy do miasta Elui, długie cienie barwiły białe mury na
niebiesko. Wszyscy byliśmy zmarznięci i głodni, dmuchając w zziębnięte dłonie
wjechaliśmy na wąski dziedziniec. Wszystkie okna domu jarzyły się od świateł w
oczekiwaniu na nasz powrót. Po raz pierwszy poczułem silną radość z powrotu do domu,
tutaj w tym miejscu. Weszliśmy przez otwarte drzwi do salonu, siedzieli obok piecyka i
popiersia subtelnie uśmiechniętego Anafiela Delaunaya stojącego na marmurowym cokole.
- A więc? - Fedra wstała opierając dłonie na biodrach, jej oczy błyszczały. Tyle rzeczy
mogłem w nich zobaczyć, ulgę, skupienie, ciekawość. I miłość, zawsze miłość. Tak wielką
że przyprawiała mnie o zawrót głowy i ból serca. - Jak poszło?
- Dobrze - Uśmiechnąłem się do niej i Joscelina, który stanął za nią, jego kasjelicka
dyscyplina nie maskowała ulgi z jaką powitał mój bezpieczny powrót. Wiele go to
kosztowało, pozwolić mi na podróż bez swojej ochrony. - Poszło dobrze. Cieszę się że to
zrobiłem.
Świętowaliśmy długo tej nocy spożywając posiłek przy zatłoczonym stole. Co właściwie
świętowaliśmy nie potrafię powiedzieć. Wiem tylko że byłem zadowolony że wyjechałem i
że wróciłem, i czułem się lżejszy na sercu niż przed wizytą w Lombelon.
Chwyciłem tę chwilę życząc sobie żeby to się nigdy nie zmieniło.
ROZDZIAŁ VII
Tej zimy w mieście Elui dorosłem.
To było tak jakbym przekroczył jakiś niewidzialny próg dając Lombelon Maslinowi,
przeszedłem z dzieciństwa ku męskości i moje ciało starało się do niego dostosować. Moje
kości wydawały się dłuższe każdego dnia i czasami bolały. Mój głos, który łamał się przez
większą część roku, przybrał niższą, głębszą barwę.
Czułem się dziwnie. Mimo że tęskniłem za tym tak długo, gdy nadeszło czułem się
nieswojo we własnym ciele. Moje kończyny zdawały sie nazbyt długie, a dłonie i stopy zbyt
wielkie. Nigdy wcześniej nie byłem niezdarny, teraz wpadałem na przedmioty i traciłem
równowagę.
Joscelin śmiał się ze mnie.
Zatrzymaliśmy się na pewnym poziomie w naszych kasjelickich ćwiczeniach na dziedzińcu.
Chociaż wciąż miał nade mną przewagę wzrostu i zasięgu, to uległa ona zmniejszeniu,
odkrywałem swój nowy zasięg, wymachując rekami i brnąc na nogach ślizgających się na
zamarzniętych płytach.
Dla kontrastu, Joscelin nie popełniał błędów. Każdy jego ruch był zamierzony i precyzyjny.
Kolejny raz mierzyłem się z jego płynną gracją i dostrzegałem jak wiele mi brakuje.
- Tobie to się nigdy nie przytrafiło - marudziłem.
- Ależ przytrafiło - Uśmiechnął się, mrużąc błękitne oczy. - W bractwie nazywaliśmy to
źrebięce lata. Każdy przez to przechodzi. Nie martw się wyrośniesz z tego.
To był dobry okres. Czułem się na wpół dorosły i to mi odpowiadało. Byłem zaskoczony
gdy pierwszy raz spojrzałem na Fedre i odkryłem że jestem od niej wyższy. Zobaczyłem jak
to spostrzeżenie odzwierciedla się to na jej twarzy słodko gorzkim żalem.
- Och kochanie – Szepnęła dotykając mojego policzka - nie dorośnij zbyt szybko.
To kłopotliwe, być zawieszonym pomiędzy jednym stanem a drugim. Kiedy wybrałem się
na dwór, odkryłem nową samoświadomość. Nie byłem już dzieckiem i ludzie patrzyli na
mnie inaczej, spekulując i oceniając.
W swoim zaabsorbowaniu młodością byłem zaskoczony że wiadomość iż dałem Lombelon
synowi Izydora d'Aiglemorta nie znalazła się na ustach wszystkich, pozostawiona bez echa.
Jak się wydawało nikt w Terre d'Ange nie interesował sie zbytnio losem drobnego
wiejskiego majątku oraz pozbawionego tytułu bastarda. Gdyby Izydor d'Aiglemort żył i
uznał go, zapewne było by inaczej, ale nie żył.
Poza tym Maslin nie był księciem krwi. W przeciwieństwie do mnie.
Nie było żadnych wiadomości o mojej matce, za co byłem wdzięczny. Gdziekolwiek się
pojawiła nie pozostawiła po sobie śladów. Nie było żadnych nowych listów od niej ani
przesyłek. Fedra regularnie korespondowała ze znajomymi z La Serenissimy i spoza niej ale
nie było żadnych informacji posuwających tą sprawę do przodu.
Nadszedł środek zimy a wraz z nim zaproszenie na maskaradę w pałacu. To była jedna z
tych rzadkich kwestii w której ukazywała się przepaść pomiędzy Fedrą i Joscelinem.
Nienawidziłem oglądać gdy się kłócili, a o to się kłócili.
- Czy nie zamierzasz mi towarzyszyć? - pytała - Z pewnością błogosławiony Elua na to
pozwala.
Potrząsnął głową - To najdłuższa noc Fedro. Nie proszę o wiele, tylko o to by móc odprawić
czuwanie.
- Nawet teraz? A co z Imrielem?
To był pierwszy rok w którym byłem zaproszony na bal, dzięki uprzejmości Ysandry, która
uznała że nie jestem już dzieckiem. Była taka część mnie, która długo za tym tęskniła.
Dawno temu, przed Darsangą, pomysł wielkiego balu w wymyślnych strojach zachwycał
mnie. Po tym wszystkim nadal darzyłem go sentymentem. Wciąż pamiętałem spiskowanie
Joscelina z Favriellą nó Dzika Róża które zaowocowało wspaniałym strojem zdobionym
lwią grzywą darem od Dżebeańskiego władcy. Ale druga część mnie brzydziła się tym
pomysłem, tęskniąc za czymś prostszym, czystszym i bardziej niewinnym.
- Co z Imrielem? - powiedział Joscelin - Czy zapytałaś jego?
Oboje spojrzeli na mnie. Skręciłem się pod ich badającym wzrokiem.
- Jak będzie kochanie? - zapytała delikatnie Fedra
Otworzyłem usta i wypaliłem - Chcę iść z Joscelinem.
Fedra uniosła brwi - Jesteś pewien?
Wcale nie byłem. Również Joscelin wyglądał na zaskoczonego, zadowolonego a także
dumnego. Wyobraziłem sobie nas dwóch klęczących obok siebie w świątyni Elui z surową
dyscypliną. To był obraz który bardzo mi się spodobał.
- Tak - powiedziałem - Jestem pewien.
To przyciągnęło do mnie głębokie i uważne spojrzenie Fedry, jedno z tych które nie były
wystudiowanym w sztuce szpiegowania ale pochodziło z czasu gdy nosiła w sobie imię
boga, przed którym prawie nic w ludzkiej duszy nie mogło się ustrzec.
- Jak sobie życzysz kochanie - powiedziała po prostu.
- A co z tobą? - zapytał ją Joscelin i było coś ostrego w jego głosie. - Wiesz że... pojawią się
domysły?
Jakoś nie rozmawiali o tym po tym jak Fedra odwiedziła świątynie Naamy. Dwór Ysandry,
którego niezbyt obchodziło rozdysponowanie moich włości, był żywo zainteresowany
kwestią czy najbardziej znana kurtyzana w Terre d'Ange powróci do służby Naamie.
- Wiem - uśmiechnęła się Fedra dotykając zagłębienia pomiędzy obojczykami. - Pozwólmy
im się zastanawiać. Ty odbędziesz czuwanie na swój sposób a ja na swój.
Nie potrafiłem powiedzieć co to oznaczało, ale Joscelin wydawał się tym
usatysfakcjonowany.
Tak więc w najdłuższą noc kiedy całe Terre d'Ange świętowało powrót słońca i wydłużanie
się dni oddając się miłości i pijaństwu, ja odnalazłem siebie w świątyni Elui, drżącego i
nieszczęśliwego.
Udaliśmy się tam sami, Joscelin i ja, kiedy słońce kryło się pozostawiając czerwoną smugę
po zachodniej stronie nieba. W innych częściach miasta ucztowanie już się rozpoczęło.
Zmierzch wypełniał ulice przynosząc muzykę, krzyki i światło pochodni. Nad rzeką pałac
płonął światłem, dalej na wzgórzach ten blask odbijał się niczym echo. Tam także odbywał
się bal, wydawany przez dom Cereusa dla adeptów wszystkich domów dworu nocy.
Ulice były zatłoczone przez wczesnych biesiadników, większość z nich była pieszo i
torowała sobie drogę za pomocą fałszywych wózków. Nad głowami niebo ciemniało,
pojawiły się gwiazdy. Zdumiewało mnie opanowanie Joscelina. Siedział wygodnie w siodle,
gwiazdy lśniły w jego stalowych zarękawiach, rękojeść miecza wystawała mu zza pleców.
Każdy mijał nas szerokim łukiem.
Chciałem być taki jak on.
Było zimno. Nasz konie parskały, ich oddechy zamarzały się w zimnym powietrzu. W
pobliżu świątyni Elui ulice stały się cichsze. Siedliśmy z koni oddając uzdy stajennemu i
przeszliśmy do przedsionka. Tam zostaliśmy powitani przez odzianych na niebiesko
kapłanów. Witali nas z uśmiechem obdarzając powitalnym pocałunkiem.
- Dziecię Kasjela - powiedział jeden z nich, starszy i czcigodny, kładąc dłoń na ramieniu
Joscelina. - Musisz zawsze wybierać prawdziwie. Bądź pozdrowiony w najdłuższą noc.
Joscelin uśmiechnął sie - Dziękuję arcykapłanie.
Akolitka uklękła przede mną, położyła moją nogę na swoich okrytych błękitem kolanach i
zdjęła mi but. Balansowałem na jednej nodze gdy spoczął na mnie wzrok starego kapłana.
Był rozbawiony i miły, głęboki i przepełniony niewypowiedzianą mądrością.
- Potomek Kusziela - zwrócił się do mnie - Czego tu szukasz w najdłuższą noc?
- Nie wiem - Odpowiedziałem uczciwie. Uwolniłem stopę i stanąłem na wpół bosy.
Marmurowa posadzka była zimna jak lód. - Co mogę znaleźć arcykapłanie?
Zmarszczki wokół jego oczu pogłębiły się gdy się uśmiechnął - Miłość dziecko, cóż więcej?
Znajdziesz ją i stracisz raz za razem, wciąż odnowa. I za każdym razem gdy ją odnajdziesz,
i gdy utracisz, staniesz się kimś więcej niż byłeś wcześniej. Jak to zrobisz to twój wybór. -
Położył mi dłoń na policzku i cień żalu zabarwił jego wypowiedź. - Oh chłopcze, chciałbym
żeby twoja ścieżka była łatwiejsza. Ale cieszę się że masz kochających przewodników,
którzy wskażą ci drogę.
Skinąłem głową nie wiedząc czego ode mnie oczekuje. - Tak mam.
- Tak - Pogłaskał mój policzek - modlę się żeby tak było.
Nie było to zbyt uspokajające ale po tym nas zostawił. Klęcząca akolitka zdjęła mi drugi but
i wstała wskazując drogę z uśmiechem. Bosi, Joscelin i ja przeszliśmy do wnętrza świątyni.
Nie ma dachu nad tym sanktuarium, świątynie błogosławionego Elui są zawsze otwarte na
niebo. W sanktuarium w Landras gdzie spędziłem dzieciństwo ołtarz znajdował się
pośrodku pola maków. Tutaj wyznaczony był przez cztery filary starych dębów rosnących w
ogrodzie pomiędzy murami.
O innej porze roku było to miejsce pełne bujnej roślinności. Teraz liście dębów opadły a ich
nagie korony ciemniały na tle nocnego nieba. Nic nie przypominało o trawie i kwiatach
które tu kwitły, zostały tylko suche łodygi, zbrązowiałe i kruche. Tylko cyprysy i ostrokrzew
zachowały pozory życia.
Przed nami znajdował się ołtarz z postacią błogosławionego Elui wyrzeźbiony w wielkim
bloku marmuru. Jest to jest z najstarszych istniejących wizerunków. Wykonany jest surowo
jak na dzisiejsze standardy, ale jest w nim czysta moc. Elua stoi uśmiechając się i
spoglądając w dół, obie jego dłonie są otwarte zachęcająco. Na lewej widnieje znak sztyletu
Kasjela, rana którą błogosławiony Elua zadał sobie w odpowiedzi na wezwanie boga
jedynego.
Niebo mojego dziadka jest bezkrwawe, ale ja nie.
Podeszliśmy bezdźwięcznie na bosych stopach. Ziemia była zamarznięta i twarda jak nasze
podeszwy, które płonęły z zimna. Było tu także dwóch innych mężczyzn odprawiających
czuwanie, klęczących na zimnej ziemi, obaj byli braćmi kasjelitami. Ubrani byli w popielato
szare szaty przynależne zakonowi, zarękawia i bliźniacze sztylety, włosy mieli splecione w
kasielicki sposób nad karkiem. Nie mieli mieczy. Bracia Kasjelici nie mieli pozwolenia na
noszenie mieczy w mieście. Obaj podnieśli głowy gdy podeszliśmy obdarzając Joscelina
długim, milczącym spojrzeniem.
Zignorował ich. Przez dłuższą chwilę stał wpatrując się w oblicze błogosławionego Elui.
Stanąłem za nim, drżąc na mroźnym powietrzu i zastanawiając się o czym myśli. Chociaż
Kajelici wykluczyli go ze swojego zakonu, Joscelin zawsze przestrzegał jedynego mającego
znaczenie ślubu, jego lojalność była niewzruszona tak jak oddanie Kasjela dla Elui. Para z
jego oddechu unosiła się w powietrzu, pochylił się i ucałował stopę posagu po czym cofnął
się. Znalazł otwartą przestrzeń z boku posągu, klęknął i skłonił się krzyżując ramiona na
klatce piersiowej.
Poszedłem za jego przykładem. Marmur był lodowaty gdy dotknąłem go ustami,
wypolerowany przez tysiące pocałunków pielgrzymów. Podszedłem do Joscelina i
uklęknąłem obok niego. Zamarznięta ziemia była twarda, nierówna i guzowata. Już teraz
czułem jak zimno przenika mnie aż do kości wnikając przez moje bose stopy. Przysiadłem
na piętach żeby je ogrzać, rozcierając dłonie na udach.
Najdłuższa noc zapowiadała się naprawdę długa.
Nikt się nie odzywał. Z daleka można było usłyszeć odgłosy świętującego miasta, ale w
murach świątyni panowała cisza i spokój. Spojrzałem z ukosa na Joscelina, klęczał z lekko
pochyloną głową, nieruchomy niczym posąg. Wyglądał poważnie i spokojnie w świetle
księżyca.
Starałem się ze wszystkich sił go naśladować.
Próbowałem wyciszyć myśli starając się znaleźć w sobie małe spokojne miejsce do
rozmyślań o darze jaki błogosławiony Elua pozostawił swoim dzieciom, miłości, we
wszystkich jej wspaniałych znaczeniach. Dawno temu to potrafiłem, ale to było przed
handlarzem niewolników i przed Darsangą. Teraz ciężko było w to wierzyć, oddawać temu
cześć. W końcu kto miał więcej powodów ku temu niż ja? Jeśli błogosławiony Elua skazał
mnie na życie w piekle, nie mógł cierpieć z powodu mojego odrzucenia.
Patrzyłem na nieprzeniknioną twarz Elui i po raz tysięczny zastanawiałem się dlaczego.
Zastanawiałem się czy to co mnie spotkało było konieczne. Zastanawiałem się czy to
prawda, mimo wszystko, że pokonaliśmy straszliwe ciemności Darsangi. Złe myśli, złe
słowa, złe uczynki, takie był sposoby Mahrkagira i jego kapłanów Angra Mainu, za pomocą
których chcieli zawładnąć światem. I była w tym moc, widziałem to. Byłem świadkiem jak
kapłani kości używają śmierci i szaleństwa jako broni, zabijając myślą. Wielka armia
Arkadyiskich wojowników została zniszczona przez moce ciemności które wdarły się
między nich.
W te otchłanie grozy gdzie jeden z bogów posłał potężną armię, błogosławiony Elua wysłał
nieuzbrojoną kurtyzanę i samotnego wojownika.
Miłość.
To ona przyniosła Mahrkagirowi zgubę. Na końcu pokochał Fedrę. Tak bardzo, że miała
stać się jego idealną ofiarą, którą złoży by przypieczętować swoją moc. Tak bardzo, że jej
zaufał. I wtedy go zabiła.
Kolana zaczęły mnie boleć, przesunąłem się szukając wygodniejszego kawałka ziemi.
Zastanawiałem się jak Joscelin może to znosić. Na pewno jego stare rany bolały w tym
zimnie. Zdobył ich dużo w ciągu całego życia, strzaskana kość ramienia, długa, krzywa
blizna biegnąca wzdłuż klatki piersiowej i niezliczona ilość mniejszych trwałych szram. Ale
jeśli go bolały nie było tego widać. Żadnego śladu sztywniejących stawów, ani tego że
zimno wysysa całe ciepło z jego ciała pozostawiając go drżącego wewnątrz.
Po innych było to widać. Kątem oka widziałem jak poruszają się od czasu do czasu.
Słyszałem szelest i cichy kaszel. Tylko Joscelin zagłębił się tak głęboko w sobie, że zdawał
się ledwo oddychać.
Kiedyś, jak powiedziała mi Fedra, przesiedział całą noc na śniegu ze skrzyżowanymi
nogami. To było w Skaldi gdzie przez zdradę mojej matki stali się niewolnikami. Wtedy
Joscelin wyznał, że to dzięki sile woli Fedry podźwignął się z tego, dzięki temu że go
sprowokowała dając mu nadzieje gdy pogrążył się w rozpaczy.
Ciesz sie że masz kochających przewodników którzy wskażą ci drogę.
Czy kapłan Elui miał mnie podświadomie na myśli? Niewdzięczny? Wiedziałem to aż
nazbyt dobrze. Nie byłem wart ofiary jaką ponieśli. Żaden śmiertelnik nie był. Nigdy tego
nie zapomnę.
Nie cieszyłem się z tego wcześniej. Nie często. Radość przychodziła mi z trudnością.
Być może, pomyślałem, właśnie to kapłan miał na myśli. Nie przypomnienie ale
przykazanie. Wszystkie ciemności nawet te najdłuższej nocy ustępują o świcie. Byłem
pogrążony w ciemnościach ale się z nich wydobyłem. Nie bez szwanku, ale żywy.
Nosiłem blizny po Darsandze, z których tylko kilka było widocznych, parę bladych linii
przecinających moje plecy po zabliźnionych najgłębszych ranach i piętno Kereita znaczące
mój lewy pośladek. To nie Mahrkagir to zrobił. to Jagun, wódź kereitckich Tatarów, który
zaznaczył mnie dla siebie.
Zginął przez to, jako jeden z wielu zabitych przez Joscelina. Pokonaliśmy naszą drogę z
ciemności razem i znaleźliśmy światło po drugiej stronie piekła.
Radujcie się.
To było najtrudniejsze nocą. Nie było dziennego światła w zenanie, nigdy. Aż do dnia kiedy
Fedra znalazła sposób by podważyć deski zasłaniające wejście do tamtejszego ogrodu.
Przypomniałem sobie jakie to uczucie zobaczyć niebo, zimne i szare, i poczułem że moje
oczy wypełniają się łzami.
Gdzieś w oddali czas przemijał, było później niż myślałem. Uniosłem głowę spoglądając w
noce niebo i wspominając. Gwiazdy były zimne i błyszczące. W Sabie wydawały się
bliższe, gdzie podążaliśmy za konstelacjami przemierzając jezioro łez w poszukiwaniu
imienia boga jedynego. Tamta noc była także na swój sposób straszna, ale została
uwieńczona sukcesem.
Myślałem o tym co kapłan powiedział na temat miłości.
Odnajdziesz ją i stracisz, raz za razem, wciąż.
Wydawało się to trudnym przeznaczeniem, a jednak w dziwny sposób wygodnym. Kapłan
nie proponował mi fałszywej życzliwości. Wolałem trudną prawdę od gładkiego kłamstwa.
To mogła być miłość, i jeśli była moja, mogłem się jej trzymać. Mogłem cieszyć się życiem
i istnieniem miłości, poprzez takich ludzi jak Fedra i Joscelin. Mimo że wzorce jakie
wyznaczali były nieprawdopodobnie wysokie nadal mogłem cieszyć się że odwaga i
współczucie są na tym świecie.
Mogłem mieć nadzieje i dążyć do nich.
Błogosławiony Eluo, wybacz mi. Nie jestem taki jak oni i moja wiara jest niedoskonała. Jest
we mnie część, której nie mogę zapomnieć. W moim sercu jest złość, ciemność wewnątrz
mnie, która mnie przeraża. Dlatego przybyłem tu dziś. Daj mi siłę a będę się starał,
dokądkolwiek mnie to zaprowadzi.
Nie było odpowiedzi, ale kiedy spojrzałem na delikatny uśmiech Elui spłyną na mnie
spokój. Złość, strach, duma, błogosławiony Elua był ponad to. Czułem się dobrze
zwierzając mu się w myślach, składając je przed nim i prosząc o łaskę.
Postanowiłem potraktować tę noc cierpienia jako ofiarę, pokutę za moje wątpliwości i
gniew. Trzy godziny marznięcia i dreszczy rozwiały romantyczną iluzję własnej siły.
Przybyłem tu dumny i próżny, powodowany jakimś głupim kaprysem i nieostrożnie
wypowiedzianym słowem. Nie mogłem mieć nadziei na dorównanie zdyscyplinowaniu
Joscelina.
Ale mogłem znosić cierpienie i to robiłem.
Wiele szczegółów tej nocy zatarło się w pamięci. Godziny wolno mijały, czas powoli
posuwał się do przodu. Chłód się wzmagał, było tak zimno że zacząłem gwałtownie drżeć.
Ponieważ nie chciałem zawstydzić Joscelina swoją słabością, otoczyłem ciało ramionami i
zgiąłem się wpół dotykając kolan. Czułem obecność błogosławionego Elui pełną
współczucia i żalu. Jego łaska dotknęła mnie niczym muśnięcie skrzydeł. Być może,
pomyślałem, nawet bogowie muszą dokonywać skomplikowanych wyborów. Bez słów
powiedziałem mu że mu wybaczam to co mnie spotkało i rozumie że było to konieczne.
Kiedy uczucie obecności błogosławionego Elui zniknęło, pozostała tylko niekończąca się
męka. Zwinąłem się w kłębek, zauważyłem że kołyszę się i drżę na zamarzniętej ziemi.
Kości bolały mnie aż do rdzenia. Moje stawy skostniały i były sztywne, nie mogłem
powstrzymać szczękania zębami. Za pomocą brody utworzyłem fałdkę z kołnierza płaszcza
i wsunąłem ją między zęby by uciszyć hałas.
W pewnym momencie zimno odeszło.
W mieście powstała wielka wrzawa gdy pierwsze promienia słońca wyłoniły się za linii
horyzontu na wschodzie. W pałacu, we dworze nocy, w całym mieście ludzie wiwatowali i
pili joie. W świątyni Elui rozległy się stłumione, zadowolone westchnienia dwóch
kasjelickich braci, a Joscelin Verreuil powoli uniósł opuszczoną głowę.
Wyczułem to bez patrzenia. Moja własna głowa spoczywała na poduszce otaczających ją
ramion. Uśmiechnąłem się sennie do grudki ziemi. Iskierka mrozu zalśniła pięknie w
szarym świetle poranka.
- Imriel - głos Joscelina był ochrypły i zaniepokojony. W oka mgnieniu był na nogach i
pochylał się nade mną. - Na Eluę o czym ja myślałem?
- Nic mi nie jest. - Powiedziałem a raczej starałem się powiedzieć. Moje wargi były zbyt
sztywne by się poruszyć, usta miałem zatkane watą. Z wysiłkiem uwolniłem je z kołnierza i
wyplułem watę. - Pozwól mi spać.
- Zmarzłeś na śmierć - mruknął - Dlaczego nic nie powiedziłeś?
Poczułem jak otacza mnie ramionami starając się mnie podnieść i zaprotestowałem
obudzony. - Nie - wychrapałem - Mogę to zrobić sam.
Messire Verreuil - to jeden z Kasjelitów odezwał się bezbarwnym głosem - Pozwól mi
pomóc sobie z księciem.
- Nie - wyszeptałem odwracając głowę, napotkałem wzrok Joscelina - proszę.
Po chwili skinął głową. Podniósł się i cofnął o krok.
- Książę - powiedział - nie wymaga twojej pomocy.
Przebudzenie bolało. Zimno wróciło a wraz z nim wrócił ból. Wyciągnąłem ramiona kładąc
dłonie na zimnym gruncie i odepchnąłem się. Mój kręgosłup trzeszczał gdy klękałem w
pozycji pionowej, głośno dyszałem. Próbowałem stanąć ale moje nogi mnie nie słuchały .
Joscelin wyciągnął cicho rękę. Zawahałem się zanim ją chwyciłem. Jego dłoń wydawała się
ciepła pod moim lodowatym dotykiem, silna i mocna. Pojedynczym pociągnięciem, prawie
bez wysiłku, postawił mnie na nogi.
Stałem, niepewny na zdrętwiałych stopach i słabych nogach, tylko jego opiekuńczy uchwyt
utrzymywał mnie w pozycji pionowej. Każdy mięsień w moim ciele protestował. Wziąłem
głęboki oddech, czując jak zimno wypełnia mi płuca. Moja krew leniwie zaczęła krążyć w
żyłach, rozprzestrzeniając ból niczym ogień. Ale najdłuższa noc się skończyła i przetrwałem
ją. Uśmiechnąłem się do Joscelina tak mocno szeroko jak na to moje zamarznięte wargi.
- Zrobiłem to, prawda?
- Zrobiłeś - Potwierdził Joscelin, kącik jego ust drgnął. - Fedra mnie za to zabije.
- Wiem - spojrzałem na podnoszących się braci kasjelitów i skinąłem im w geście
królewskiego odprawienia, krótkim gestem zaobserwowanym u Sidonii. Zadziałało, odeszli
bez słowa. Popatrzyłem na posąg błogosławionego Elui i przypomniałem sobie dotknięcie
łaski, ślubując cicho dotrzymać moich postanowień. Na końcu spojrzałem na Joscelina,
cierpliwie czekającego.
- Chodźmy do domu.
To był powolny proces. Kuśtykałem po zamarzniętej ziemi wspierany przez silne ramie
Joscelina. Kiedy dotarliśmy do przedsionka ogrzewanego przez piecyk cierpienie
rozmarzania wzrosło niewyobrażalnie. Byłem jedynie zadowolony że Kasjelici nie zostali
na tyle długo by to widzieć.
W końcu Joscelin wynajął dorożkę żeby zawieść mnie do domu. Moje ręce drżały zbyt
mocno bym mógł utrzymać lejce. Owinął mnie ciepłym kocem i otoczył ramionami dzieląc
się ciepłem własnego ciała. Przez chwilę, gdy nikt nie widział, byłem zadowolony mogąc
raz jeszcze poczuć się jak dziecko które chroni. W Darsandze obecność Joscelina obok
oznaczała że nikt nie może mnie dotknąć ani skrzywdzić. Teraz sprawiał że ból stawał się
słabszy. Oparłem się o niego czując jego objęcia i ciepło, myśląc o tym jak spokojnie znosi
tą jazdę, myśląc o surowym pięknie jego profilu odcinającym się na tle nocnego nieba. -
Joscelinie - zapytałem sennie - myślisz że będę kiedykolwiek taki jak ty?
Popatrzył na mnie - Kto powiedział że powinieneś być?
- Nikt - opowiedziałem – po prostu chciałbym tego, to wszystko.
Poczułem jak jego usta dotykają mojego czoła a jego ramiona ciaśniej mnie przytulają w
obietnicy bezpieczeństwa i ochrony. - Kochanie - powiedział szorstko - nie życz sobie tego.
Jak dla mnie jesteś wystarczająco dobry sam z siebie.
Nie wystarczająco - mruknąłem - nigdy nie będę.
- Być może - Joscelin potargał mi włosy i uśmiechnął się wymuszenie. - Nigdy się nie bój
kochanie, wydaje się że bycie tobą jest wystarczająco niebezpieczne.
ROZDZIŁ VIII
Po tym wszystkim się byłem chory, miałem ataki dreszczy i gorączkę która nie chciała
spadać.
Przewidywania Joscelina się sprawdziły, Fedra była rozgniewana. Na niego, za jego
lekkomyślność a na mnie, za moją głupotę. Lekarz, który mnie badał zalecił bezwzględne
leżenie w łóżku, dodatkowy piecyk w pokoju i dużo słabej herbaty z miodem. Słyszałem jak
się kłócą, kiedy leżałem w łóżku ich głosy przedzierały się przez moje gorączkowe majaki.
- To nie jego wina - powiedziałem Fedrze w jednym z przytomnych momentów - Chciałem
to zrobić.
siedziała na brzegu mojego łóżka, zanurzając kompres w misce z zimną wodą. - Wiem o
tym - powiedziała kładąc wilgotną szmatkę na moim czole. - Ale pozwoliłeś temu zajść za
daleko, Imri.
- Tak jak ty - wyszeptałem - w świątyni Kusziela.
Otworzyła usta by odpowiedzieć i potrząsnęła głową. - Gdzieś tam - mruknęła - Anafiel
Delaunay śmieje się ze mnie.
Wiadomość o mojej chorobie dotarła do królowej pogarszając moją sytuację. Nie znaczyło
to że mój stan się pogorszył, zdawał się być bez zmian, zmieniają się czasem co godzinę.
Jeśli już to myślałem że mi się poprawia. Ale Ysandra była również rozgniewana,
rozgniewana i zmartwiona, w końcu zaordynowała przeniesienia mnie do pałacu w celu
rekonwalescencji pod opieką jej osobistego lekarza.
Bezskutecznie protestowałem, to było polecenie królowej i nie można mu się było
przeciwstawić. Królowa przysłał po mnie karetę, zostałem owinięty w koce i przewieziony
do pałacu, gdzie miałem przebywać do wyzdrowienia. Jeśli to miała być kara, była
skuteczna. Lelahia Valais, elisandyiska lekarka królowej przebadała mnie z upokarzającą
dokładnością, opukując i ostukując, zaglądając mi do uszu, oczu i otwartych ust a nawet
pobierając próbki mojego stolca i moczu.
W trakcje badania odkryła piętno wypalone na moim lewym pośladku. Leżąc bezsilnie na
przepoconym prześcieradle czułem jej chłodne palce muskające bliznę i wzdrygnąłem się ze
wstydu oraz wstrętu.
- Co ją spowodowało - zapytała Lelahia marszcząc brwi.
Z wyostrzonym przez gorączkę postrzeganiem, widziałem przebiegające przez jej głowę
myśli. Przybyłem z domu ananguissette dla której ból był przyjemnością. Wyszczerzyłem
zęby - Miał na imię Jagun - powiedziałem - I nie żyje.
Po tym się wycofała, ale zanim odeszła zaordynowała serie okropne smakujących
wywarów. Na ile były skuteczne, a na ile choroba ustępowała sama z siebie, nie potrafię
powiedzieć, ale w przeciągu trzech dni gorączka ustąpiła na dobre.
Byłem słaby i drażliwy. Zapewne są gorsze rzeczy od konieczności leżenia w łóżku, ale z
perspektywy czternastolatka jest ich niewiele. Gilot i Hugues zostali oddelegowani to
towarzyszenia mi, co było uprzejmością, lecz dla nich było to nudne zajęcie, więc wymykali
się tak często jak tylko mogli.
Oczywiście miewałem gości. Sama królowa osobiście przyszła zobaczyć jak postępuje
leczenie, także Fedra przychodziła codziennie. Przyniosła mi książki do czytania i graliśmy
w wiele gier rozwojowych, które wymyśliła wcześniej lub nauczyła się ich od Anafiela
Delaunaya. Mieliśmy ulubione wspólne, te dotyczące języków, które polegały na
recytowaniu znanych utworów i wierszy na zmianę lub od końca do początku, linijka po
linijce każda przetłumaczona na inny język. To było zabawne i było w tym podwójne
wyzwanie. Jedno polegające na chytrym wyborze wiersza a drugie na sprytnym wyborze
języka tłumaczenia. Gdy graliśmy, oboje czasem używaliśmy zenańskiego, zlepka języków
używanego do porozumienia się zenanie. Nie był to właściwie odpowiednik żadnego
języka, ale była nasza prywatna mowa, która sprawiała że się śmialiśmy a także że
przeżyliśmy. Innym razem graliśmy w językach poliglotów: d'angelińskim, caerdicci,
helleńskim, cruithne, skaldyiskim, dżebeńskim, habiru, akkadyiskim i aragońskim.
Najczęściej przegrywałem. Fedra była bardzo dobra w językach. Ale co jakiś czas udawało
mi się wygrać. Mój dżebeński był tak dobry jak jej, poza tym ona mówiła tylko trochę po
aragońsku, którego ja się uczyłem.
Były też gry pamięciowe, które jak wiedziałem Delaunay wykorzystywał do nauki
szpiegowania. Graliśmy w nie na przykładzie braci kasjelitów, którzy spędzili najdłuższą
noc w świątyni Elui. Fedra spekulowała na temat ich historii.
- Ich ubrania były znoszone i pocerowane. - Powiedziałem - Byli starsi, po czterdziestce i
niezadowoleni że spotkali tam Joscelina. - Wzruszyłem ramionami. - Zgadując powiedział
bym że w młodości byli na służbie w pałacu i ciągle nie przeboleli utraty tego zajęcia. Jeśli
zostali w mieście prawdopodobnie znaleźli zatrudnienie u któregoś z mniejszych rodów
szlacheckich, albo u takiego, który wraz z upływem czasu pochylił się ku upadkowi. Wciąż
obwiniają go za utratę służby w pałacu.
Skinęła głową - Jakieś zagrożenie?
Myślałem o tym. Kiedyś bracia kasjelici cieszyli się znacznym prestiżem. Stary król
Ganelon, dziadek Ysandry, cały czas znajdował się w towarzystwie dwóch braci. Ysandra
również, do czasu kiedy jeden z nich próbował ją zabić. To Joscelin udaremnił zamach, ale
stało się to już po tym jak bractwo wykluczyło go ze swoich szeregów.
- Nie przepuszczam - powiedziałem szczerze – po prostu ślad złej woli.
- Dobrze - Fedra zmarszczyła czoło - Powiedział byś mi gdyby było coś więcej?
- Tak - obiąłem kolana ramionami - Wciąż jesteś na niego zła?
- Na Joscelia?
- Tak - oparłem brodę na ramieniu - jesteś?
Westchnęła - Trochę.
- To był mój wybór - powtórzyłem uparcie po raz kolejny - Pozwolił mi go dokonać, czy to
takie złe?
- Nie - Fedra zajrzała mi głęboko w oczy - Wiem Imri że musiałeś pogodzić się z Eluą.
wierz mi że to rozumiem. Ale dopóki jesteś niepełnoletni, twoje wybory nie zależą tylko od
ciebie. Joscelin wie o tym tak samo dobrze jak ty.
Zwinąłem się na te sowa wiedząc że są aż nadto prawdziwe. - Gdzie się tego nauczył? -
Zadałem to pytanie by odwrócić jej uwagę. -Mam na myśli Delaunaya, gdzie uczył się
sztuki szpiegowania?
Zadziałało, Fedra zmarszczyła brwi myśląc. - Nie wiem - powiedziała w końcu - Też się nad
tym zastanawiałam. Wtedy gdy uczył Alcuina i mnie... - potrząsnęła głową. - Nie można
nauczyć się tego na żadnym uniwersytecie ani w wojsku, nie w Terre d'Ange. Nie sądzę
żeby nauczył się tego tutaj. Pozostaje...
- Tyberium - wszeptałem.
- Tyberium - zgodziła się, spoglądając na mnie z uśmiechem. - Uczęszczał tam na
uniwersytet. Ale kto, jak i dlaczego? To nie jest przecież częścią oficjalnego programu
nauczania. - Spojrzała w dal wspominając - Zapytałam kiedyś o to maesto Gonzago.
- Co ci powiedział? - nigdy nie poznałem maestra Gonzago de Escabaresa, ale znałem to
imię. Był aragońskim historykiem, który był nauczycielem Delaunaya na uniwersytecie w
Tyberium. Został także wybrany przez moją matkę na nieświadomego posłańca wiele lat
później.
- Nic, wyparł się jakiejkolwiek wiedzy na ten temat.
- Uwierzyłaś mu? - zapytałem
- Nie - Fedra uśmiechnęła się do mnie ponownie - Ani przez chwile.
Miałem też innych gości. Alais przychodziła prawie tak często jak Fedra, byłem
zadowolony z jej towarzystwa. Graliśmy w karty i dzieliła się ze mną po przyjacielsku
pałacowymi plotkami. Jak na młodą dziewczynę znała ich całkiem sporo.
Większość z nich była nieistotna. Ysandra była silnym władcą, nawet ja, któremu ciężko
przychodziło darzenie jej miłością, musiałem to przyznać. Tak samo jak początek jej
panowania niósł ze sobą wyzwania i wstrząsy tak później towarzyszył mu pokój i ogólny
dobrobyt. Jej małżeństwo z cruarchą Alby umocniło oba ich królestwa.
Było to także źródłem zadowolenia na Albie gdzie sukcesja tronu przechodziła po linii
matki. Tak było od wieków wśród Cruithnów. Były próby zmienienia tego stanu rzeczy, w
czasie jednej z nich tron Drustana został zawłaszczony. Odzyskał go podczas bitwy pod
Bryn Gorrydum, odnosząc zwycięstwo nad siłami Malkolma Uzurpatora, jako prawdziwy i
prawowity następca starego cruarchy, swojego wuja.
Była to drażliwa i trudna kwestia. Zgodnie z tradycją dziedzicem Drustana powinien być
jego siostrzeniec. W swoim sercu uważał że było by to zdradą ludu gdyby wybrał inaczej.
Były ku temu powody, Malkolm Uzurpator był starszym synem cruarchy. Kwestionując
tradycję podważył by tym samym zasadność własnych roszczeń. Chociaż Drustan nie
ogłosił niczego formalnie, na Albie uważano za jego następce Talorcana, najstarszego syna
jego siostry Breidai.
D'Angelinowie patrzyli na to z innego punktu widzenia.
Wydawało się im chorym oddawanie sukcesji na Albie jakiemuś kompletnie obcemu
Cruithne niezwiązanemu więzami krwi z Terre d'Ange. I było to podwójnie złe ponieważ
moja kuzynka Sidonia, córka Drustana i Ysandry, była od momentu narodzin delfiną i
oficjalną następczynią tronu Terre d'Ange. Był to podwójny standard niekorzystny dla Terre
d'Ange.
Jeśli parowie królestwa mieli zaakceptować pół krwi Cruithne Sidonie jako następczynie
Ysandry, chcieli czegoś w zamian, chcieli aby Drustan ogłosił jako swojego następce kogoś
z d'angelińską krwią w żyłach, najlepiej Alais. Bali się że jeśli tak się nie stanie wpływy
Alby w Terre d'Ange będą się umacniać natomiast wpływy d'Angelinów na Albie słabnąć.
- A co jeśli twoja matka tego chce? - zapytałem z ciekawości któregoś dnia Alais.
Siedziała ze skrzyżowanymi nogami w tyle mojego łóżka. Jej mała twarzyczka spoważniała.
- Poważnie? Ona się z tym zgadza, chociaż nie przyzna tego publicznie, jeszcze nie. Chce
żeby ojciec wyznaczył mnie na swoją następczynie.
- Myślisz że to zrobi?
- Nie - powiedziała ponuro, potrząsając głową - Myślę że by nie mógł. - urwała,
poprawiając swoje brązowe włosy - Oni nie są tacy jak my, prawda Imri? Ich kobiety nie
zapalają świec Eiszet.
- To prawda - zgodziłem się z Alais - one tego nie robią.
Oboje milczeliśmy przez chwilę, rozważając misteria prokreacji o których nie posiadalismy
wiedzy z pierwszej ręki. To był jeden z darów Eiszet dla kobiet w Terre d'Ange, nie
zachodzą w ciąże dopóki tego nie zechcą. Wtedy zapalają świece w jej intencji i modlą się o
otwarcie bram swojego łona. Ale nawet wtedy nie ma gwarancji, mogą upłynąć lata zanim
ich pragnienie się spełni. Poza tym gdy raz zapali się świece nie można już wycofać
modlitwy.
Istnieją d'angelińskie kobiety, które mają niechciane dzieci. Niezbyt wiele, ponieważ gwałt
jest przestępstwem i herezją karaną śmiercią. Jednakże czasem się to zdarza, tak jak i błędy
w systemie sądowniczym.
- Czego ty byś chciała? - zapytałem Alais.
- Nie miała bym nic przeciwko - powiedziała opierając podbródek na dłoni - chodzi mi o
Albę, ale to się nie stanie, więc sama nie wiem... wiesz czego bym chciała?
- Nie - potrząsnąłem głową - powiedz mi.
- Chciałabym nauczyć się używać miecza. - Alais się zarumieniła - Czy mógłbyś mnie tego
nauczyć Imri? Nikt inny nie zechce.
Otworzyłem usta żeby jej odmówić kiedy członek gwardii królewskiej znajdujący się w
komnacie parsknął śmiechem. Wiedziałem jak zapał gaśnie na twarzy Alais. Pomyślałem o
historii, którą słyszałem o Grainne z Dalraiadów, która wyruszyła na wojnę ramie w ramię z
bratem, w swoim zaprzęgu z wikliny, walcząc zaciekle niczym mężczyzna. Przypomniałem
sobie Darsange i tamtejsze kobiety. Widziałem jak Kaneka łapie jedną ręką Gashtahama za
usta od tyłu a w drugiej błyszczy sztylet. Krew trysnęła z gardła ka-Maga i Fedra
odciągnęła mnie żeby mnie nie ochlapała.
- Będę zaszczycony - powiedziałem składając ukłon wśród pościeli. - Księżniczko.
Alais promieniała.
Następnego dnia wysłałem Gilota do domu po parę drewnianych mieczy do ćwiczeń, ale to
Joscelin je przyniósł. Byłem tak szczęśliwy widząc go że wyskoczyłem z łóżka i go
objąłem.
- Spokojnie kochanie - roześmiał się - powinieneś wciąż leżeć w łóżku.
- Mam dość leżenia w łóżku. - Zrobiłem smutną minę - Czy jesteś w niełasce? Tęskniłem za
tobą.
- Tylko odrobinę. - Joscelin lekko wzruszył ramionami.
- Przykro mi.
- Wiem - uśmiechnął się do mnie - Cóż obaj zostaliśmy ukarani za naszą głupotę. O co
chodzi z tym uczeniem księżniczki Alais posługiwania się mieczem?
- Zapytała - powiedziałem po prostu - i powiedziałem że mógłbym ją uczyć.
Joscelin pokiwał głową jakby myślał że to było najbardziej rozsądne. - Przyniosłem też
sztylety - powiedział - lepiej zacznijcie od nich, miecze są trochę za ciężkie.
Tak więc odzyskiwałem siły ucząc moją młodą kuzynkę rzucać do tarczy. Zacząłem od
najprostszych podstaw, licząc że jej zainteresowanie osłabnie. Nie mogąc wiele więcej,
nauczyłem ją jak trzymać broń i które miejsca u przeciwnika są najmniej strzeżone i
najłatwiejsze do zaatakowania.
Ku własnemu zaskoczeniu odkryłem że to jest zabawne. Alais szybko się uczyła i miała
zwinne ręce. Kiedy nauczyłem ją kilku pchnięć i zasłon, wymyśliliśmy zabawę w
odgrywanie ról czarnych charakterów i bohaterów, ganialiśmy się wokół sypialni pod
rozbawionymi spojrzeniami straży pałacowej. Na początku mnie to irytowało ale zabawa
sprawiał Alais tyle radości że ciężko było się jej oprzeć. Po pewnym czasie nauczyłem się
zapominać o obecności strażników.
Alais była sprytna, omijała węglowe piecyki, robiła uniki za ciężkimi zasłonami
zwisającymi z łóżka. Ganiałem ją aż zakręciło mi się w głowie i mnie przewiało. Na
początku kilka razy byłem zmuszony podać się, śmiejąc się i z trudem łapiąc oddech.
Zabrało mi kilka dni zanim byłem na tyle silny by stanąć pewnie na nogach i móc ją złapać
bez większego wysiłku.
Byliśmy w trakcje jednej z takich zabaw gdy księżniczka Sidonia przyszła z wizytą.
Strażnik zaanonsował jej przybycie dokładnie w chwili gdy opanowałem Alais atakującą
mnie z rozdzierającym krzykiem. Śmiałem się tak bardzo ze nie słyszałem niczego innego.
Przyjąłem na sobie ciężar jej ataku z zaskoczenia łapiąc ją za dłoń ze sztyletem. Oboje
upadliśmy do tyłu na łózko, przekręciłem się i objąłem ją tak by ją unieruchomić.
- Poddaj się nikczemniku - zawołałem unosząc drewniany sztylet.
Alais chichotała bez tchu, czkając.
- Puść ją.
Słowa zadźwięczały jak niewątpliwy rozkaz, złamane i wściekłe. Odwróciłem głowę i
zobaczyłem stojąca w drzwiach Sidonie. Jej niewielka postać była sztywna a twarz miała
bladą z napięcia. Jej czarne cruithe oczy były szeroko otwarte, zamglone z przerażenia i
wściekłości.
Uklęknąłem na łóżku, otworzyłem dłoń i upuściłem sztylet. Strażnicy niepewnie ruszyli do
przodu.
- Czekajcie - powiedziałem do nich, a do Sidonii ostrożnie - Witaj kuzynko.
Wzięła krótki świszczący wdech i spojrzała za mnie - Alais?
- Już go miałam - poskarżyła się Alais - w każdym razie mogłam mieć. - Podkradając się na
kolanach uderzyła mnie mocno w ramię drewnianym ostrzem sztyletu. - Wszystko zepsułaś
Sidonio!
- Eh, nawet nie byłaś blisko - potargałem jej włosy i dałem kuksańca. - Idź do swojej siostry
czarny charakterze. - Przyglądałem się jak wyplątuje się z pościeli i schodzi z łózka. - To
gra - powiedziałem do Sidonii - w którą bawimy się od kilku dni. - Popukałem w kostki
drewnianym sztyletem - Widzisz?
- Rozumiem. - Pokiwała głową ostrożnie i powoli - Wybacz mi kuzynie.
- Wasza wysokość? - wtrącił nerwowo jeden ze strażników - Przyglądaliśmy się przez cały
czas, nie było żadnego powodu żeby...
- Rozumiem - Sidonia podniosła dłoń. - Kuzynie Imrielu cieszę się widząc że zdrowiejesz.
Może będzie lepiej jeśli odwiedzę cię innym razem.
Poczułem się nagle zmęczony i smutny. - Dlaczego myślałaś że jest inaczej Sidoniu? Kto ci
powiedział że masz się mnie obawiać?
Alais popatrzyła na nas i mądrze postanowiła milczeć.
- Zbyt wielu - mruknęła Sidonia - Przepraszam Imrielu. - Na moment zgarbiła smukłe
ramiona, z wysiłkiem się wyprostowała i wyciągnęła rękę do siostry - Chodź Alais.
Patrzyłem jak odchodzą, dwie małe postacie, ciemna i jasna. Chciałem być zły ale nie
potrafiłem. W tym momencie gniew wydawał się być przytłaczająco ciężki. Strażnicy
wyszli za nimi, rzucając na mnie powątpiewające spojrzenia.
Kiedy wyszli spakowałem swoje rzeczy. Nie było ich zbyt wiele, klika sztuk odzieży, w tym
wspaniała szata z granatowego jedwabiu dar od królowej, dwie książki zostawione przez
Fedre, oraz drewniane sztylety, ich ostrza były wyszczerbione i porozszczepiane a rękojeści
wypolerowane i gładkie. Pogładziłem zdarte słoje, słysząc w pamięci echo chichotu Alais i
widząc szok oraz przerażenie na twarzy Sidonii.
Kiedy juz wszystko spakowałem opuściłem komnatę. Pod moimi drzwiami na korytarzu
gwałtownie poruszył się strażnik w niebieskiej liberii rodu Courcel. Na małym palcu lewej
reki miał srebrny sygnet, subtelny znak że jest jednym z osobistych strażników królowej.
Tak jak przepuszczałem, na początku zwrócił mi uwagę. - Wasza wysokość nie powinieneś
był...
- Tak - powiedziałem zmęczonym głosem uciszając go - Wiem. Gdzie są moi zbrojni?
- W sali gier - wydukał - ale...
Spojrzałem na niego twardo i przeciągle - Zaprowadź mnie tam.
Posłuchał mnie bez sprzeciwu, eskortując mnie długim korytarzem wzdłuż balustrady,
schodami dół do dużej marmurowej sali na parterze pałacu.
Sala gier była olbrzymią tętniącą życiem przestrzenią, otoczoną kolumnadą z której można
było spacerując obserwować jej wnętrze. Znajdowały się tam stoły do różnego rodzaju gier i
zakładów, a także miejsca do poufnych rozmów z fotelami i niskimi ławami. Poza teatrem
to było miejsce najczęstszych spotkań dworskiej elity, częstsze nawet niż oficjalna sala
audiencyjna. Powiadają że połowa interesów w Terre d'Ange jest prowadzona w tej sali.
- Książę Imriel - zasalutował mi gwardzista, spoglądając ostrożnie na towarzyszącego mi
strażnika - Czy nie powinieneś...
- Zbrojni z Montreve? - zapytałem chłodno.
Zamknął usta i wskazał mi drogę. Ruszyłem we wskazanym kierunku pomiędzy
dworzanami do stołu gdzie grano w kości. Strażnik Ysandry podążał za mną.
Usłyszałem znajomy dźwięk, wstrząsanych kości obijających się o ścianki kubka i
toczących się po stole. Na całym świecie ludzie grają w kości dla przyjemności i robią
zakłady. Ale słyszałem ten dźwięk również w zananie, kiedy kobiety przychodziły po
wróżby do Keneki, aby powiedziała im kiedy Mahrkagir je wezwie. Rysowała koła na
piasku które miały wskazać, dni, tygodnie i miesiące.
Tylko Fedrze wyrzuciła same jedynki, za każdym razem.
Ten dźwięk i wspomnienia pozbawiły mnie pewności. Okazało się że przeceniłem własne
siły. Zachwiałem się, ocierając o wysokiego szlachcica w bordowym aksamicie ze złotymi
jedwabnymi wyłogami na rękawach. Rzucił mi zirytowane spojrzenie, ale się zatrzymał i
odwrócił z wdziękiem i taktem. Wiedziałem aż za dobrze co zobaczył. Mnie, chudego i
bladego, z drżącymi kończynami i zapadniętymi podkrążonymi oczami. Chory syn
zdrajczyni, którego był zmuszony szanować.
- Wasza wysokość - powiedział skłaniając głowę o cal - Wybacz mi.
- To moja wina - powiedziałem ochryple - przepraszam.
Uniósł jedną brew - Skoro tak twierdzisz.
To mnie ostatecznie rozzłościło. Strażnik Ysansdy bezskutecznie przeciskał się do mnie.
Nieznany szlachcic spoglądał w dół. Miałem ochotę napluć mu na jego błyszczące
wypolerowane buty, i chciałem być jednym ze zwykłych ludzi tak aby móc to zrobić.
- Kuzynie - głos przedarł się przez tłum, lekki i przyjacielski. Spojrzałem w górę i
zobaczyłem jak jeden ze Szahrizaj przeciska się do mnie. Był to jeden z tych których
spotkałem poprzednio, kilka lat starszy ode mnie. Uścisnął moje przedramię. Był
uśmiechnięty i pewny siebie, czarno-granatowe warkoczyki otaczały jego twarz o wysokich
kościach policzkowych. - Pamiętasz mnie? - zapytał mrugając.
- Tak - opowiedziałem - Jesteś Mavros.
- Zgadza się - Odwrócił się z uśmiechem do szlachcica, zarazem uprzejmy i niebezpieczny.
Wydawał się emanować ciepłem, drapieżnym a zarazem rozbawiony. - Sugeruje żebyś
odszedł messire Bauldry. - Zamilkł na chwilę - Oh, wybacz mi, czy zostałeś obrażony?
- On mnie potrącił! - Bauldry splunął.
Hm? - Mavros uniósł brwi wciąż uśmiechając się uprzejmie. - Skoro tak twierdzisz.
W jakiś sposób, rozładował napięcie i byłem mu za to wdzięczny. Uścisnąłem mu ramię, po
raz pierwszy zadowolony widząc echo podobieństwa na czyjeś twarzy. Obaj się
roześmialiśmy gdy messire Bauldry się wycofał.
- Kim on jest? - zapytałem.
- Nikim - powiedział rozbawiony Mavros. - Mało ważny szlachcic z aspiracjami. Spójrz
wasza wysokość.
- Imriel - przy stole do gry w kości poderwał się Gilot i teraz podążał w naszym kierunku. -
Co ty tu robisz? - zapytał - Przecież miałeś odpoczywać.
- Odpocząłem - powiedziałem podirytowany - Chcę wrócić do domu.
Gilot potargał swoje brązowe łosy - Królowa Ysandra...
- Zapewne królowa nie zaprzeczy że jej krewnemu było by wygodniej we własnym domu. -
Spostrzeżenie Mavrosa zabrzmiało bardzo rozsądnie - Nie po tym jak został znieważony
pod jej dachem. - Dotknął delikatnie mojego ramienia wciąż się uśmiechając. - Szahrizaj nie
mogą pozwolić na takie traktowanie swoich krewnych.
Gilot spojrzał na mnie z powątpiewaniem - Znieważony? Czy tak było?
- Tak - powiedziałem. Zrobiłem to nie z powodów o których myślał Mavros. Mimo to nadal
czułem się dobrze mając go po swojej stronie, kogoś kto rozumiał jak lawirować pomiędzy
zdradliwymi mieliznami dworskich intryg bez zbędnego wysiłku. Westchnąłem - Zostawmy
to Gilocie. Nic mi nie jest. Lekarz królowej potwierdzi że czuje się dobrze. Nie chce
żadnych kłopotów. Po prostu chce wrócić do domu.
- W porządku Imri - powiedział miękko - pozwól mi tylko znaleźć Huguesa i zabierzemy
twoje rzeczy. Zostań tutaj, wrócę do ciebie. - Gilot uśmiechnął się gładząc kieszeń. - Czas
ruszyć w drogę. Zrobię tylko jeszcze jeden mały zakład.
Gilot zniknął w tłumie a Mavros czując mój dyskomfort skierował mnie w stronę
kolumnady. - Tutaj - powiedział - chodź ze mną. - Spacerowaliśmy razem. Z dala od
dźwięku kości do gry, czułem jak moje myśli stają się bardziej przejrzyste.
- Dziękuję - zwróciłem się do niego.
- Nie ma za co - wzruszył ramionami, i zerknął na mnie ukradkiem - Twój zbrojny jest
bardzo z tobą zaprzyjaźniony. Czy to twój kochanek?
Gorący rumieniec oblał moje policzki - Gilot?
- A zatem nie - roześmiał się cicho Mavros - którz więc Imri czy tak cię nazywają?
- Czasami - odsunąłem się od niego.
- Wybacz mi - Mavros zatrzymał się i wyciągnął dłoń. Wszystko się zmieniło, jego ton,
postawa stały się posępne. - Kuzynie Imrielu, jesteś ostatnią osobą na świecie którą
chciałbym obrazić. Zapomniałem że nie zostałeś wychowany tak jak ja. Nie potrafię sobie
nawet wyobrazić co wycierpiałeś. Mówiłem bez zastanowienia. Możesz mi to wybaczyć?
Przyglądałem się uważnie jego twarzy. Dał mi do zastanowienia swoim postepowaniem.
Nie znalazłem w nim śladów kłamstwa. Niezależnie od powodów nim kierujących, był
szczery. Skinąłem wolno głowa.
- W porządku - Mavos westchnął z ulgą i pokręcił głową uśmiechając się do mnie - A zatem
wolisz dziewczęta?
Pomyślałem o trzynastu domach z dworu nocy i o Katarzynie Friote pachnącej jak nagrzana
słońcem łąka. Wspomnienie zasnuł cień odoru zenany wydobywającego się z
zaszlamionego nieruchomego basenu. A mimo to wszystko mieszało się z pożądaniem.
Poczułem kule w gardle.
- Tak - powiedziałem niewyraźnie - kiedyś.
- Twoje pragnienia cię przerażają? - zapytał Mavros
Wszystko co mogłem zrobić to skinąć głowa.
Uśmiechnął się również kiwając głową - Nie bój się - powiedział - są ku temu powody, a
Kusziel jest miłosierny. - Po raz kolejny dotknął mojego ramienia i lekko je uścisnął. -
Pomyśl o naszej propozycji kuzynie, jest wciąż aktualna. Było by dobrze dla ciebie poznać
swoich krewnych.
Z tym mnie zostawił.
Patrzyłem na niego, kroczącego dumnie i z niewymuszonym wdziękiem, z kciukami
zaciśniętymi za pasek. Pozostawiony sam ze swoimi myślami, spacerowałem wolno wzdłuż
kolumnady jedynie w towarzystwie zaniepokojonego gwardzisty Ysandry.
Zanim Gilot i Huges dołączyli do mnie wysłałem moją eskortę z lakoniczną wiadomością z
podziękowaniami do królowej. Jeśli Ysandra wiedziała o tym co wydarzyło się wcześniej
domyśliła się dlaczego odchodzę, jeśli nie, cóż, podziękowania były prawdziwe. Wróciłem
do zdrowia i nie było powodu aby nadal pozostawać w pałacu i kontynuować
rekonwalescencje. Gdyby nie Alais prawdopodobnie odszedł bym wcześniej.
Nasz powrót do domu spowodował pewne zamieszanie ale nie tak wielkie jak się tego
obawiałem. Fedra spojrzała na mnie i poleciła mi z powrotem położyć się do łózka.
Zgodziłem się bez sprzeciwu czując zmęczenie we wszystkich kościach.
Wyciągnęła ze mnie całą historię, po tym jak przespałem kilka godzin i zjadłem lekka
kolacje. Były sprawy o których łatwiej było powiedzieć Fedrze niż komukolwiek innemu i
to była jedna z nich. Wydawało się to teraz takie głupie i czułem się zażenowany
opowiadając o tym, nawet jej. Mimo to, nadal, gdy zamknąłem oczy mogłem zobaczyć
twarz Sidonii, dotknięta zatrważająca pewnością że zamierzam zamordować jej siostrę.
Fedra zrozumiała. Nie musiałem jej mówić że poczułem się zraniony, ani dlaczego.
- Przykro mi kochanie - powiedziała gdy skończyłem opowiadać - Tak bardzo mi przykro.
Siedząc oparty o poduszki wzruszyłem ramionami - Nie powinienem jej winić, tak
naprawdę, widziała co widziała. - Oparłem brodę o kolana i uśmiechnąłem się lekko. -
Właściwie była dzielna krzycząc w ten sposób. Tak jak ty to kiedyś zrobiłaś w zenanie,
pamiętasz?
- Pamiętam - powiedziała cicho Fedra - ale ja miałam powód.
Zamilkliśmy oboje, wspominając. To był jeden z tych przypadków kiedy zostałem wysłany
by usługiwać Jagunowi, po tym kilka chorwackich kobiet mnie dręczyło. Nie było ku temu
żadnego powodu, ale okrucieństwo rodzi okrucieństwo. Fedra rzadko podnosi głos, ale tego
dnia zabrzmiał niczym świśnięcie bata. W tamtym momencie, jak sądzę, kobiety zenany
zaczęły wierzyć że bogowie Terre d'Ange nie są tak słabi jak im się wydawało.
Myśląc o zenanie przypomniałem sobie dźwięk kości w sali gier i Mavrosa Szahrizaj który
pospieszył mi z pomocą.
- Fedro - zapytałem - czy diuk Faragon złożył prośbę o przysłanie kilku Szahrizaj na lato do
Montreve?
- Skąd wiesz? - Odwróciła głowę spoglądając na mnie. - Przysłał list w zeszłym tygodniu.
Czekałam aż poczujesz się lepiej żeby to przedyskutować. Możemy o tym pomówić później
Imri. Teraz potrzebujesz snu. Jest dużo czasu by o tym pomyśleć.
- Wiem - powiedziałem - Ale nie musze o tym myśleć. Jeśli nie masz nic przeciwko
chciałbym żeby przyjechali.
Fedra wyglądała na zaskoczoną. Nie powiedziałem jej o wydarzeniu z sali gier.
- Jesteś pewien?
Skinąłem głowa - Jestem.
- W porządku - powiedziała całując mnie w policzek. - Porozmawiamy o tym.
Kiedy wstawała miała w głębi oczu błysk rozbawienia. Z jakiegoś powodu pomyślałem o
swoim czuwaniu w czasie najdłuższej nocy, przypomniałem sobie jak ciemność ustępuje i
że są w życiu powody do radości.
- To powinno być interesujące - powiedziała.
ROZDZIAŁ IX
Zima ustąpiła wiośnie a ja skończyłem piętnaście lat. Najwspanialszy prezent z tej okazji
dostałem od Joscelina, który zamówił dla mnie prę sztyletów wzorowanych na kasjelickim
stylu. Z pomocą Fedry dopasował nawet odpowiednie do nich wymyślne pochwy do pasa ze
skóry nosorożca, który był moją najcenniejszą rzeczą.
Królowa wydała małą prywatną kolację na moją cześć, która mogłaby być przyjemna gdyby
nie niezręczne skrępowanie. Sidonia i ja byliśmy uprzejmi dla siebie nawzajem. Incydent do
którego doszło nie był nigdy omówiony. Czułem się źle z powodu Alais, która nie do końca
rozumiała dlaczego jej ulubiony kuzyn zaczął jej unikać. Pomimo że była bardzo
spostrzegawcza, były pewne rzeczy których nie mogła zrozumieć gdyż była na to po prostu
zbyt młoda.
- Chciałabym żebyś odwiedzał mnie częściej - marudziła - Czujesz się już lepiej, prawda?
- Dużo lepiej - powiedziałem. Długotrwałe następstwa mojej choroby w końcu ustąpiły,
zostawiając mnie szczuplejszego ale już zdrowego. - Przepraszam Alais, byłem zajęty, to
wszystko.
- Robieniem czego? - zmarszczyła nosek.
- Ćwiczeniami - powiedziałem - Walką z czarnymi charakterami.
To przyniosło mi spojrzenie pełne obrzydzenia. Alais była dzieckiem obdarzonym
poczuciem humoru jeśli tylko była w nastroju. - Tak się stanie, zobaczysz.
- Co się stanie? - zapytałem
- Walka z czarnymi charakterami - pokiwała głową - Śniłam o tym. Pomagałeś mężczyźnie
z dwoma twarzami.
Prawie się roześmiałem, prawie. Alais miała już wcześniej sny, które mówiły prawdę.
Chociaż nigdy wcześniej nie były tak dziwaczne. Przeważnie dotyczyły drobnych rzeczy
które się sprawdzały.
- Dwie twarze? Czy miał twarz z tyłu głowy?
- Nie - Alais potrząsnęła głową - nie miał ich obu jednocześnie.
- Aha, zatem nosił maskę? - zapytałem
- Nie - powiedziała cierpliwie - Miał dwie twarze. A ty byłeś starszy.
- A dlaczego mu pomagałem? - pytałem - Czy był przyjacielem?
Zastanowiła się nad tym pytaniem. - Jeden z nich był.
Chociaż jeszcze ją o to pytałem nie dowiedziałem się niczego więcej na temat człowieka o
dwóch twarzach. Zamiast tego wymogła na mnie obietnice odwiedzin zanim wyjedziemy do
Montreve. Złożyłem ją chętnie, chociaż nie mogłem nic poradzić na to że zerkałem przy
tym na Sidonie. Rumieniec zaróżowił jej policzki gdy spotkała moje spojrzenie ale była tak
samo spokojna jak zawsze.
Było to gorzkie ale w końcu znajome podirytowanie.
Kiedy świętowanie moich urodzin było już za mną skoncentrowałem się na Montreve. Jak
dla mnie lato nie mogłoby przyjść w tym roku zbyt wcześnie. Byłem zmęczony miastem i
spragniony wiejskiej wolności. Tęskniłem za otwartą przestrzenią, za wspinaczką górską i
pływaniem w bystrych potokach. Chciałem zobaczyć zeszłoroczne szczenięta, które
wyrosły na młode psy, długonogie i niezdarne. Chciałem zobaczyć Karola Friote i porównać
swój wzrost z jego, chciałem pochwalić się Katarzynie jak zniosłem czuwanie w najdłuższą
noc. Chciałem być otoczony ludźmi, których lojalność była solidna i głęboka jak ich ziemia,
wieśniakami, rolnikami i służbą z majątku.
No i byli też Szahrizaj, których nie dotyczyła żadna z tych rzeczy.
Mieli przyjechać. Spawa została szczegółowo omówiona i jak można było się spodziewać
pomysł nie podobał si Joscelinowi. Chociaż nigdy tego nie powiedział czasami myślę, że
nie miał by nic przeciwko gdyby cała prowincja Kuszet została pochłonięta przez morze,
łącznie z wszystkimi członkami rodu Szahrizaj.
- Złożyłam obietnicę - powiedziała do niego Fedra - Czy chcesz żebym się z niej wycofała?
Zacisnął zęby i wiedziałem że myśli o diamencie nawleczonym na aksamitkę i dołączonym
do niego liściku "Dotrzymam moich obietnic".
- Jeśli jej krewni nie skłamali, to nie ma nic wspólnego z Melisandą.
- Ma - powiedziała - Obiecałam że pozwolę Imrielowi dokonywać własnych wyborów.
- Nawet jeśli są głupie? - zapytał Joscelin. Fedra uniosła brwi spoglądając na niego a on
złożył ukłon wyglądając na zakłopotanego.
- W porządku - mruknął - Ale nie wezmą ze sobą własnych strażników na czas pobytu w
Monterve.
- Nie prosili o to - powiedziała oschle - Wydaje się że pokładają ufność iż zdolności rycerza
królowej są w stanie zapewnić im bezpieczeństwo.
To nie była prawdziwa kłótnia. Nie sprzeczali się od czasu najdłuższej nocy z czego byłem
zadowolony, ponieważ to ja byłem tego przyczyną. Kiedy Joscelin dręczył się myślą o
obronie przed Szahrizaj Fedra roześmiała się i pocałowała go, po czym zapomniał o swich
obawach i znów było między nimi dobrze.
Później Fedra rozmawiała z Ysandrą przekonując ją że w tej sytuacji nie znalazła śladów
intrygi. Przepuszczam że królowa podzielała obawy Joscelina, ale przyjęła przysięgę
lojalności złożoną przez Szahrizaj i niewiele mogła zrobić nieobrażając ich. Tak więc
zostało postanowione i listy krążyły pomiędzy miastem Elui i Kuszetem aż uzgodniono
wszystkie szczegóły.
Mieli przyjechać nie wcześniej niż po letnim przesileniu, z czego byłem zadowolony.
Chciałem mieć Montereve choć przez chwilę dla siebie. Czas dłużył mi się tej wiosny,
czekaliśmy na przyjazd Drustana. Po przybyciu cruarchy Alby mogliśmy bez przeszkód
opuścić miasto. Wydawało mi się że opóźnia się ono w tym roku ale prawdopodobnie było
to spowodowane moją niecierpliwością.
W końcu czerwone żagle jego flagowego okrętu zostały dostrzeżone i miasto szykowało się
na jego przybycie. Od czasu ślubu to zawsze była radosne wydarzenie. Niewiele się
zmieniło, nadal była w tym odrobina rezerwy. Ale nie pośród d'angelińskich wieśniaków,
którzy uwielbiali Drustana mab Necthana. Nigdy nie zapomnieli że on i jego cruithnowie
oraz pomagający im dalriadowie, uratowali nasz naród w godzinie próby przed
zagrażającymi mu nieprzebranymi hordami Waldemara Seliga.
Wśród parów królestwa sprawa wyglądała inaczej. Martwili się oni sprawą sukcesji Alby i
mogąca z tego wynikać nierównowagą sił. I martwili się jak to może wpływać na linię
sukcesji tutaj w Terre d'Ange. Mimo że koncentrowałem swoje myśli na Montreve,
chciałem być na bieżąco więc miałem uszy szeroko otwarte kiedy uczestniczyłem w
przejeździe i słyszałem pomrukiwania. Niezbyt wiele ale pojawiały się tu i ówdzie.
Pół rasowa cruithne.
To było określenie które wywoływało u mnie zimny pot, odnosiło się do Alais i Sidonii,
zwłaszcza do Sidonii która była delfiną. Krzyczałem, klaskałem i sypałem płatki kwiatów
wraz z innymi gdy Drustan wjeżdżał przez bramę i zastanawiałem się czy ona o tym wie.
Zgadywałem że tak i współczułem jej. Być może, w pewien sposób, nie było jej dużo
łatwiej niż mnie.
Jeśli Sidonia odczuwała brak akceptacji nigdy tego nie okazała. Była w tym odrobina ironii.
Kiedy impulsywna Alais rzucała się na Drustana a on przytulał ją z uśmiechem sadzając
przed sobą na siodle wszyscy wiwatowali. Jak że by nie? Chociaż wyglądała na prawdziwą
cruithe, była uroczym dzieckiem i nie była następczynią tronu. Sidonia była... Była tak
bardzo podobna do matki, ze swoją wyprostowaną postawą i czystym jasnym profilem i
wyzywająco uniesionym podbródkiem. Rozległo się klika okrzyków. Wieśniakom podobała
się właśnie ze względu na to. Pamiętali przejazd Ysandry pod mury miasta Elui gdy Percy
de Somerville starał się je przejąć. Pamiętali jak wyglądała jadąc pomiędzy wojskiem, z
twarzą rozświetloną blaskiem czystej odwagi.
Ale byli szlachcice którzy narzekali. Ponieważ Ysandra była czystej krwi d'angeliną a
Sidonia nie. I było kilka szlachetnie urodzonych osób spośród możnych rodów Terre
d'Ange, którzy nią gardzili i obwiniali ją o to zanieczyściła świętą krew Eluii i jego
towarzyszy. Niektórzy z nich popierali dążenia Percego de Somerville, chociaż nigdy by się
do tego nie przyznali będąc w zasięgu słuchu osób wiernych królowej.
Widziałem jak czasem spoglądają na mnie.
Nie często i nie długo. Cień hańby mojej matki wisiał nade mną. Ale widziałem w ich
oczach spekulacje i wiedziałem ze zadają sobie pytanie, co jest gorsze? Syn Melisandy czy
piktyjka pół kwi.
Na razie przychylność była po stronie Sidonii. Przede wszystkim przez machinacje mojej
matki, która prawie oddała Terre d'Ange Waldemarowi Seligowi. Mimo wszystko małżeński
alians z Albą, nawet faworyzujący cruithów był lepiej widziany niż podbój przez skaldów.
Ciągle nienawidzę świadomości że wszyscy o tym wiedzą.
Byłoby korzystne gdyby Ysandra obiecała rękę Sidonii jakiemuś młodemu czystej krwii
d'angelinowi, którego rodzina może prześledzić swój rodowód wywodzący się w prostej lini
od Elui lub jednego z jego towarzyszy. Ale ona tego nie zrobiła. Miało to po części
przyczyny polityczne. Mogło to uciszyć niezadowolonych, ale ci którzy wyrażali swoją
dezaprobatę byli zbyt nieliczni i mało znaczący żeby posuwać się do takich rozwiązań. Zbyt
wiele korzystnych sojuszy mogło zostać zawartych, było wciąż tyle możliwość, a Sidonia
miała dopiero trzynaście lat. Chodziło również o ideę, przykazanie błogosławionego Elui
"kochaj jak wola twoja". Ysandra nie była, jak myślę, skłonna łatwo ulec przekonaniu że jej
córki zawrą małżeństwa z miłości równie udane jak ona sama. Ale chciała dołożyć
wszelkich starań by zapewnić im taką możliwość, o ile nie będzie praktycznych i
politycznych przeciwwskazań.
Życzyłem im szczęścia, zwłaszcza Alais, bo trudno mi było sobie wyobrazić że Sidonia
wyrośnie na kobietę gotową zapłonąć prawdziwą namiętnością. Ale prawdopodobnie
dotyczyło to również jej matki w tym wieku.
Ze swojej strony jestem zadowolony trzymając się od tego z daleka.
Wzięliśmy udział w uroczystości powitania cruarchy w pałacu, był to ostatni z naszych
dworskich obowiązków. Nie miałem nic przeciwko temu, cieszyłem się że widzę Drustana.
Ponieważ nie była to oficjalna audiencja, ucałował Fedrę na powitanie i uściskał Joscelina
jak brata. Mnie potraktował jak równego sobie, wymieniając silny uścisk przedramion.
Byłem zaskoczony gdy zauważyłem że jesteśmy równego wzrostu.
Drustan również to zauważył. Jego zęby zabłysły w zaskakująco białym uśmiechu pod
liniami niebieskich tatuaży.
- Wyrosłeś młody książę.
- Tak mówią - powiedziałem czując zakłopotanie. Z jakiegoś powodu wydawało mi się
niewłaściwym bycie wyższym od cruarych Alby. Ale autorytet Drustana był większy niż
jego postura. Niektórzy o tym zapominali, tak jak inni zapominali że jego skręcona stopa
czyni go na wpół kaleką.
- Jeszcze nie wiesz co z tym zrobić, prawda? - roześmiał się klepiąc mnie po ramieniu. - Nie
bój się znajdziesz w tym sens.
- Mam nadzieje - powiedziałem chcąc tego.
- Tak będzie chłopcze - była zaskakująca delikatność w jego oczach, ciemnych, ciepłych i
znajomych, tak podobnych i jednocześnie niepodobnych do oczu Sidonii. - Nigdy w to nie
wątp. - Drustan odwrócił się do Fedry - Fedro nó Delaunay przynoszę pozdrowienia od
Grainny mac Conor i jeszcze coś więcej.
- Tak? - Fera uśmiechnęła się jednym ze swoich specjalnych uśmiechów. - Jak się miewa
władczyni Dalriady?
- Grainna ma się dobrze, jak zawsze. - Drustan uśmiechnął się do niej. Z nieznanych mi
powodów Joscelin przewrócł oczami. - Przesyła wyrazy uczuć. Dodatkowo zdecydowała się
przysłać swojego drugiego syna na wychowanie, na pewien okres, do Terre d'Ange. Ysandra
się zgodziła ugościć go w pałacu, ale Grainna pomyślała że może ty mogła byś przyjąć go w
swoim domu. Rozmawiałem z nią o twojej posiadłości i była bardzo zaintrygowana.
- Jej drugi syn - mruczała Fedra - Czy on...
- Jest synem Kwintyliusza Rousse - powiedział Drustan wypowiadając ostrożnie te sowa. -
Grainna tak twierdzi.
- Dlaczego my? - zapytał bez ogródek Joascelin - Dlaczego nie posiadłość admirała?
Drustan odwrócił swoje ciemne obramowane tatuażami oczy na niego. Nie byli równego
wzrostu, nie w sensie fizycznym, Joscelin był o ponad głowę wyższy od cruarchy Alby, ale
Drustan przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę i uniósł głowę nie dając odczuć tej przewagi.
Był przyzwyczajony do ciężaru władzy i wszystkich towarzyszących temu obowiązków.
- Ponieważ jesteście dwójką najlepszych ludzi jakich kiedykolwiek poznała, mój bracie. -
powiedział spokojnie. - To są powody Grainny.
Na te słowa Joscelin się zarumienił.
- Jak również - kontynuował z uśmiechem Drustan mrużąc oczy - admirał Rousse nie ma
rodziny tylko flotę pod rozkazami, więc było by to niewykonalne.
Fedra rzuciła mi pytające spojrzenie. Wzruszyłem ramionami, czując zaskoczenie i
zaciekawienie.
- Jeśli tylko nie będzie to tego lata.
- Nie - potwierdził Drustan - nie tego lata, ale być może następnego. Rozważysz to?
- Drugi syn Grainny - Fedra głośno myślała - jak go nazwała?
- Eamonn - powiedział Drustan
Czułem jakby to słowo było kamieniem wpadającym do basenu rozmowy. Wszyscy
popatrzyli na siebie. Znałem tą historię, Eamonn mac Conor był bliźniaczym bratem
Grainny, oboje byli panią i panem Dalraidy. Zginał w bitwie pod Troyes-le-Mont.
- Tak - powiedziała Fedra - naturalnie.
Chociaż wzdrygnąłem się na to, nie sprzeciwiłem się ani jednym słowem. Wiedziałem że
Fedra obwinia się z powodu jego śmierci. W tamtych niespokojnych czasach była
ambasadorem królowej i to ona przekonała władców Dalriady do wyruszenia na wojnę. Jeśli
wychowywanie drugiego Eamonna pomoże jej złagodzić poczucie winy, zniosę jego
obecność.
- Cóż - powiedział filozoficznie Joscelin - ostatecznie będzie z nim mniej kłopotu niż z
Szahrizaj.
- Nie bądź tego taki pewien - zachichotał Drustan.
Później on i Fedra długo rozmawiali, przeważnie, jak myślę, o Hiacyncie. Pan cieśniny był
mężem Sibeal, młodszej siostry Drustana. Mieli dziecko, córkę urodzoną rok temu, a Sibeal
była ponownie w ciąży. To mogło w przyszłości skomplikować dodatkowo kwestię sukcesji
albińskiego tronu. Pominęli milczeniem tą sprawę, nikt na Albie ani w Terre d'Ange nie
chciał się mieszać w prywatne sprawy pana cieśniny. Jeśli Hiacynt zdecyduje się posadzić
swoją córkę na tronie Alby będzie dobrze. Chodziło o coś innego. Było by trudno
negocjować z mężczyzną posiadającym niezwykłą moc i będącym w stanie samodzielnie
zagrozić bezpieczeństwu wybrzeży obu naszych krajów.
Fedra nie myślała że mógłby to kiedykolwiek zrobić, a ona znała go lepiej niż ktokolwiek
inny. Tak naprawdę najważniejsze pytanie brzmiało czy kiedykolwiek zdecyduje się on
wyznaczyć następce.
Hiacynt spędził dziesięć długich lat w ponurej izolacji ucząc się fachu. Cieśnina miała
kiedyś innego pana, jednego przez osiemset lat. Był związany starożytną klątwą Rahaba,
pana głębiny, jednego z aniołów boga jedynego. Klątwa przeszła na Hiacynta, ale jej moc
została już przełamana. Fedra ją przełamała za pomocą imienia boga zmuszając Rahaba by
go uwolnił. Hiacynt nie jest już przykuty na wieczność do samotnej wyspy, skazany na
nieśmiertelność i starzenie się.
Mimo wszystko tak moc była straszliwym obciążeniem, bardziej przerażającym niż samo
panowanie nad drogą morską. Nie znałem zbyt dobrze pana cieśniny, ale widziałem
przerażającą głębie napięcia emocjonalnego w jego oczach. Nikt nie wiedział, nawet Fedra,
czy Hiacynt zdecyduje się skazać na to kogoś innego czy też pozwoli by ta wiedza umarła
wraz z nim. Podejrzewam że na razie nawet Hiacynt tego nie wiedział.
Czasami myślałem że byłoby najlepiej gdyby to zniknęło na zawsze ze świata. Moc jest
niebezpiecznym narzędziem. W złych rękach może być zabójcza. Widziałem to w
Drudżanie i nigdy tego nie zapomnę.
Wtedy pomyślałem o Fedrze i dniu w którym wymówiła imię boga.
To rzecz której nigdy nie zapomnę. Nikt kto to widział nie zapomni, jak Hiacynt sprawił że
woda utrzymywała jej ciężar gdy stanęła naprzeciwko przerażającej jasnej postaci i
wymówiła święte słowo. To, jak wierze, posiadało jedną z największych mocy na ziemi i
jest tylko kilka osób będących w stanie dokonać wyboru którego dokonała Fedra.
Nie ma łatwych odpowiedzi i jestem zadowolony że to nie ja musze podejmować decyzje.
Minęło kilka dni zanim byliśmy gotowi do wyjazdu do Montreve. Czułem zmniejszający się
ciężar zobowiązań i lekkość. Odwiedziłem Alais i obiecałem przywieść jej szczeniaka o
czym zapomniałem w zeszłym roku. Pożegnałem się z Eugenią i resztą domowej służby.
- Och chłopcze - objęła mnie i potrząsnęła za ramiona - Nie musisz być taki szczęśliwy że
wyjeżdżasz.
- Przepraszam - powiedziałem czując przez moment ukłucie winy - Po prostu...
- Wiem jak to jest - pogładziła mnie po policzku - Jedź, dobrze ci zrobi oderwanie się od
natrętnych szlachciców i odetchnięcie świeżym wiejskim powietrzem. Utyj kilka
kilogramów i wracaj.
- Dobrze, utyje Eugenio - roześmiałem się.
To była beztroska podróż, w przeciwieństwie do tej, która przywiodła nas do miasta.
Podróżowaliśmy dla własnej przyjemności, zatrzymując się po drodze w gospodach. Fedra
lubiła siadać w jadalnej izbie i przysłuchiwać się głosom d'angelińskich wieśniaków
rozprawiających o codziennych życiowych sprawach. Zawsze ktoś ją rozpoznał. Szkarłatna
plamka po strzale Kusziela sprawiała ze trudno było ukryć jej tożsamość, a Joscelin również
zwracał na siebie uwagę swoim kasjelickim uzbrojeniem. Potem zawsze były wiersze i
pieśni a wino lało się do późnych godzin nocnych.
Zastanawiałem się czasami jak to jest być tak powszechnie uwielbianym.
Nie popełniłem tego błędu, nie zazdrościłem im tego, ani przez chwile. Wiedziałem lepiej
niż ktokolwiek inny jak była cena ich heroizmu. Drasanga prawie zniszczyła ich oboje,
prawie zniszczyła nas wszystkich. W mieście niektórzy zazdrościli im i oskarżali o
fałszywą skromność. Tak nie było. Jeśli Fedra przyjmowała pochwały ze spokojnym
uśmiechem, lub Joscelin potrząsał nieśmiało głowa gdy opowiadano historię o jego
pojedynku z kasjelickim zamachowcem, było tak dlatego, że wiedzieli jaka prawdziwa
historia, krew, trud i poświęcenie, kryje się pod wierszami.
Mimo to zastanawiałem się.
To była również moja historia, część z niej. Ale mnie nie przypadały w udziale heroiczne
czyny. Zostałem porwany i sprzedany jako niewolnik, uratowany i wysłany z powrotem
ratunkowym okrętem. Przez większość czasu byłem tylko balastem.
Nie każdy może być bohaterem.
Pchnąłem raz nożem człowieka w obronie Fedry. To było w Sabie na wyspie Kapporeth, o
krok od progu świątyni w której przechowywano imię boga. Przelałem krew na świętej
ziemi. Sabańczycy chcieli mnie za to zabić. To Fedra zainterweniowała oferując siebie
zamiast mnie, a oni się na to zgodzili. Pamiętam że światło słoneczne odbijało się od ich
zbroi z brązu gdy odwróciłem głowę i zobaczyłem otwierające się drzwi świątyni, i
niemego kapłana ubranego w białe szaty na tle ciemnego wnętrza.
Płakałem gdy kapitan sabańczyków zatrzymał dłoń a Fedra weszła do świątyni. Wyszła z
niej z imieniem boga a jego wielkość odbijała się na jej twarzy.
Czasami zastanawiam się co by się stało gdyby drzwi się nie otworzyły. Czy to ja
sprawiłem? Czy miałbym wystarczającą odwagę żeby samemu rzucić się na ostrze?
Zastanawiam się nad wieloma rzeczami.
Cóż to była przeszłość a przede mną była beztroska. Gdy dotarliśmy do granic Montreve
wyrzuciłem z głowy te myśli, pamiętając lekcję jaką otrzymałem w czasie najdłuższej nocy.
Dałem się ponieść radości.
Posiadłość Montreve była piękna. Leżała w górę rzeki od wsi, w malowniczej zielonej
dolinie otoczonej niskim górami. Dolinę porastały ogrody i niewielkie gaje oliwne. Niższe
stoki były przeznaczone pod uprawę kasztanów, prowincja Siovale była słynna ze swoich
jadalnych kasztanów. Nieco wyżej leżały pastwiska dla owiec które były głównym źródłem
bogactwa Montreve, a nad nimi królowały nagie górskie szczyty ze skalnymi graniami w
które zapuszczali się czasem pasterze.
Poza tym góry były dzikie. Porastały je świerkowo-dębowe lasy pomiędzy którymi
znajdowały się urocze polany porośnięte kwiatami. Było także niewielkie jezioro, owalne i
doskonałe, które odkryłem wraz z Joscelinem pierwszego lata, a także jaskinie. Chociaż jak
na niektóre standardy Montreve było niewielkim majątkiem, było wystarczająco duże by
mieć swoje tajemnice.
Spotkaliśmy się z eskortą, dostrzeżono nas na drodze, tak jak powinno być. Kierował nią
Denis Friote, najstarszy syn Purnell i Richeliny. A w niej, ku mojemu zdziwieniu, znajdował
się również jego młodszy brat Karol.
- Karol - zawołałem go.
- Witaj Imrielu - podjechał do mnie uśmiechnięty i mnie uściskał - Dobrze cię widzieć
wasza wysokość. Co się z tobą działo? Została z ciebie sama skóra i kości.
- Nic co jak sądzę mógłbyś zrozumieć - powiedziałem odsuwając sie od niego.
- Ah tak panie, sekretne poczynania szlachciców. - Pokiwał głową a brązowe loki spadły mu
na brwi, a jego kciuk dotknął rękojeści miecza swobodnym gestem. - Skręcam się z
zazdrości - umilkł dostrzegając sztylety zatknięte za mój pas. - Chociaż te są ładne.
- Te? - Zapytałem niedbale i zobaczyłem jak Joscelin lekko kręci głowa a końciki jego ust
unoszą się w rozbawieniu - Owszem, nieprawdaż? - i dodałem pospiesznie - A więc teraz
jeździsz wraz z strażnikami?
- Czasami - Karol wzruszył ramionami po czym wybuchnął śmiechem – Och, Denis
pozwolił mi się przyłączyć, wiedział że się stęskniłem. W innym wypadku kazałby mi
czekać do następnego roku. Dobrze cię znów widzieć Imri.
- Ciebie również - objąłem go po raz kolejny, jego ramiona się rozrosły i stały bardziej
umięśnione przez ten rok, Karol także urósł. - Jak się masz, jak się mają wszyscy z rodziny?
- urwałem - Katarzyna i pozostali?
- Jedź i sam się przekonaj - powiedział z uśmiechem.
ROZDZIŁ X
Humory nam dopisywały, jak zawsze w Montreve. Liście kasztanowców się rozwijały,
pastwiska były bujne i zielone, owce zadbane i zdrowe miały przy sobie jagnięta. Każdy
powierzchnia, stół, ława i krzesło w dworku zostały wypolerowane i nawoskowane, lśniąc
czystością. Stajnia i psiarnia również znajdowały się w jak najlepszym stanie. Wszyscy
służący jak zwykle spisali się na medal.
A Katarzyna Friote była irytująca.
Na początku mnie objęła. Podbiegła do mnie na dziedzińcu gdy zsiadałem z konia i ścisnęła
aż straciłem dech, wołając - Imrielu - Objąłem ją również wdychając zapach jej włosów
pachnących świeżo skoszonym sianem. - Tak się cieszę że tu jesteś - wszeptała owiewając
ciepłym oddechem moje ucho - tęskniłam za tobą.
- Ja za tobą też - powiedziałem ochryple.
Gdy mnie puściła przyjrzała mi się od góry do dołu. - Na Eluę - wykrzyknęła - jesteś cienki
niczym tyczka. Co się z tobą działo w mieście?
Wyprostowałem się - Właściwie to...
Z przyjacielskim uśmiechem Katarzyna poklepała mnie po ramieniu. - Dobrze cię widzieć
Imri - powiedziała odwracając się by złożyć ukłon przed Fedrą i Joscelinem. - Witajcie,
moja pani, mój panie - powiedziała spoglądając za nich i wykrzykując - Dzień dobry
messire Gilot.
Gilot kaszlnął unikając mojego wzroku - Madmsiselle Friote.
I to było to.
W kolejnych dniach Fedra dała mi wolne żebym mógł poszaleć i poczuć wolność po
ograniczeniach miasta oraz dworu. Tak długo jak trzymałem się w granicach obszaru
patrolowanego przez Denisa Friote i strażników mogłem chodzić gdzie chciałem.
Spędziłem większość czasu z Karolem. On, Katarzyna i ja byliśmy w zbliżonym wieku więc
szybko się zaprzyjaźniliśmy podczas mojego pierwszego lata w Montreve. Trzynastoletnia
Katarzyna była gotowa spędzać wiele godzin w stajni, czy też słuchając opowieści starego
sokolnika Ronalda Agouta, lub bawiąc się za szczeniętami w psiarni. Wciąż ma małą białą
bliznę na dłoni w którą ugryzła ją karmiąca suka.
Ale teraz miała szesnaście lat i była młodą kobietą. Byłoby poniżej jej godności bawić się w
dziecinne gry, to było dla niej zupełnie jasne.
Obserwowała Karola z rozbawieniem właściwym starszej siostrze. Ja z względu na mój
status, zasługiwałem na traktowanie z szacunkiem, ale niezbyt wielkim. To nie było to
czego oczekiwałem, właściwie jedną z rzeczy dla których ceniłem Montreve było to że
moja pozycja księcia krwi była traktowana z lekkością, ale od niej chciałem by zobaczyła
we mnie kogoś więcej niż starego towarzysza zabaw z których wyrosła.
Chciałem żeby widziała we mnie... kogo?
Właściwie nie mężczyznę, ale także nie chłopca. Chciałem żeby Katarzyna dostrzegła we
mnie kogoś godnego szacunku dla mnie samego. Nie chciałem żeby patrzyła na mnie tak
jak na Gilota, na którego widok głupiała, no może, może trochę chciałem.
Opowiedziałem jej historię o moim czuwaniu z Joscelinem w najdłuższą noc i o
spowodowanej tym paskudnej chorobie, ale kobiety mają niezwykle pragmatyczne
podejście do takich rzeczy. Katarzyna tylko przewróciła oczami spoglądając na mnie i
powiedziała - Chłopcy i ich głupstwa. Mam nadzieje że pani Fedra ukarała was za to.
Na szczęście Karol był pod wrażeniem.
Zmierzyliśmy się ze sobą stając do siebie plecami w stajni, byłem wyższy o dobre dwa cale
mimo tego twierdzę że mnie przerastał. Zazdrościłem mu jego solidnej sylwetki, szerokości
ramion. Joscelin nazwał to źrebięce lata, ale Karol był krzepki niczym koń roboczy.
- No cóż - wzruszył ramionami gdy o tym wspomniałem - to od ciężkiej pracy. Ale ty nic o
tym nie wiesz, prawda wasza wysokość?
Pomyślałem o godzinach jakie spędziłem na ćwiczeniach z Joscelinem. - Czyży by? Może
chciałbyś popróbować się kilka razy z rycerzem królowej, wiejski chłopaku?
- Szermierka i zdobywanie wiedzy - zakpił Karol - Chcesz porozmawiać o ciężkiej pracy to
spróbuj oczyścić pastwisko lub narąbać drewna.
To przywiodło mi na myśl Maslina w sadzie gdy atakował grusze ze zdolnościami
wojownika. - W porządku - powiedziałem - spróbuje.
Karol popatrzył na mnie jakbym zwariował - Po co? Przecież nie musisz Imri.
- I co z tego? - Powiedziałem z uporem - Chcę. Znajdź mi robotę a ją wykonam.
Popatrzył na mnie przez dłuższą chwilę i się uśmiechnął. - Obiecujesz?
Skinąłem głową - Obiecuje.
Miałem powód żeby tego żałować juz tego samego dnia. Ojciec Karola, zarządca
posiadłości, miał plan dotyczący powiększenia pastwisk Montreve co wiązało się ze
zwiększeniem liczebności stada. Poprzez swoje przyrzeczenie zobowiązałem się do pomocy
w tym zadaniu.
To była wyczerpująca praca. Większość z niej została wykonana przez drobnych
gospodarzy, dzierżawców zobowiązanych do pracy w określone dni i płacenia dziesięciny
od swoich dochodów właścicielowi posiadłości. Ale w Siovale była długowieczna tradycja
dotycząca właścicieli wiejskich dworów i dzierżawców pracujących ramię w ramię na rzecz
wspólnego dobra, pragnących dołączyć świeże obszary do pastwisk czy gruntów ornych.
Oczywiście nie wszyscy ze szlachetnie urodzonych jej przestrzegali, ale kilku raczyło
zabrudzić sobie ręce. Ja także.
Pierwszego dnia usuwaliśmy kamienie. Nie te niewielkie ale olbrzymie głazy, które
musiały być wydobyte z ziemi i przetransportowane na kraniec nowych pastwisk, gdzie
miały zostać użyte do budowy kamiennego ogrodzenia wyznaczającego granice. Pociłem
się, przeklinałem i kopałem. Obawiałem się, że poruszając kamienie w ich głębokich
leżyskach, wyciągając je nabiegłymi krwią paznokciami, usłyszę pękanie swoich ścięgien
zanim je wyrwę z ziemi. Przenosiłem je uginając się pod ich ciężarem na stosy z których
miał powstać mur.
Pod koniec pierwszego dnia, każdy mięsień w moim ciele był w agonii.
Fedra była bardzo bliska zabronienia mi dalszego udziału w pracy. To Joscelin, patrząc
mnie wyglądającego ja nieszczęście przy obiadowym stole, zniechęcił ją do tego.
- To jego wola - powiedział jej unosząc brwi. - Złożyłaś obietnicę że pozwolisz mu
dokonywać własnych wyborów, nieprawdaż? Poza tym nie stanie mu się krzywda od
uczciwej pracy.
Tak więc pracowałem dalej pod gorącym letnim słońcem. Tak jak dzierżawcy ściągnąłem
koszulę i pracowałem z odsłoniętym torsem. Karol pracował obok mnie śmiejąc się i
dowcipkując. Wspólnie, każdy z nas usunął ze swojego fragmentu pastwiska wszystkie
kamienie wystarczająco małe by móc je przenieść. Zajęło to wiele dni ale czułem się
mocniejszy od tej pracy. To była wielka satysfakcja widzieć ziemię gotową pod zasiew i
obserwować jak ogrodzenie wydłuża się kamień po kamieniu, stopa po stopie. Kiedy to
zostało zrobione myślałem że nareszcie skończyliśmy, ale Karol pokręcił głowa.
- Te są przeznaczone do usunięcia - zauważył rozsądnie wskazując na parę niesamowicie
wysokich sosen wyrastających pod pewnym kątem z ziemi. - Ta i tamta.
- Te? - popatrzyłem na niego z niedowierzaniem - To są drzewa Karolu. Na wszystkich
pastwiskach są drzewa. Czy owce nie mogą paść się obok nich?
- Popatrz - powiedział prowadząc mnie na wzgórze w pobliże jednego z nich - widzisz jak
ziemia jest powybrzuszana przez korzenie, a niektóre z nich zwisają luźno? Wrastają bardzo
płytko zauważyłeś? Ulewa albo silniejszy wiatr są w stanie je powalić. Poza tym - dodał -
jak myślisz skąd bierze się drzewo na którym gotowana jest twoja kolacja lub podgrzewana
woda do twojej kąpieli?
Westchnąłem - Więc one są do usunięcia.
Karol się uśmiechnął. - Do usunięcia, a później je porąbiemy.
Wycinka drzew była widowiskowa sama w sobie. Praca została podjęta przez
wyspecjalizowanego drwala a mnie i Karolowi polecono stać w odpowiedniej odległości.
Joscelin także przyszedł popatrzeć. Wszyscy obserwowaliśmy jak drwal szybko i
precyzyjnie rąbał drzewo. Raz za razem przecinał powietrze zanurzając ostrze głęboko w
drewnie. Wióry sypały się szybko i wściekle spod ostrza a drwal pracował ze spokojną
efektywnością nie wykonując żadnego zbędnego ruchu.
- Potrafił byś tak? - zapytałem Joscelina
- Ja? - pokręcił głową rozbawiony - Miecz to nie siekiera Imri. Dziwne, chociaż, właśnie
przypomniał mi się Waldemar Selig.
- Selig? - zapytałem - dlaczego?
Joscelin wskazał głową na drwala. - Selig trzymał swój miecz w sposób w jaki on trzyma
siekierę. Jakby urodził się by to robić.
- Czy to on był najlepszym szermierzem jakiego widziałeś Joscelinie? - zapytał
niecierpliwie Karol - Mam na myśli, poza tobą?
- Na polu bitwy, tak był jednym z nich. - Joscelin zamilkł na chwilę, a ja wiedziałem że
musi myśleć o pojedynku z bratem kasjelitą. - Ale ostatecznie nie był najlepszy.
- Izydor d'Aiglemort - mruknąłem.
- D'Aiglemort - potwierdził Joscelin - On też był taki. Stworzony do tego.
- Jednakże nie mógł być lepszy od ciebie - powiedział Karol z uporem - Nikt nie jest.
- Seling był - Joscelin uśmiechnął się lekko do niego. - Powalił mnie gdy po raz pierwszy
skrzyżowaliśmy ostrza. A Izydor d'Aiglemort pokonał jego. Któż może widzieć.
- Ja mogę - powiedziałem - Jesteś jedynym pozostającym przy życiu.
Spojrzał na mnie zamyślony - To prawda - powiedział - To jest to.
Drwal obszedł drzewo do okoła i wskazał na dół po czym odsunął się od potężnego pnia.
Jeszcze dwa razy siekiera uderzyła w drzewo zanim z jękiem powaliło się na ziemię.
Upadło dokładnie w tym miejscu na które wskazał z głośnym łomotem, który wstrząsnął
ziemią. Karoli i ja krzyknęliśmy i skakaliśmy z niepohamowanej radości. Nawet Joscelin
uśmiechał się jak chłopiec na ten widok. Drwal pozwolił sobie na drobny ukłon pełen
satysfakcji po czym zarzucił siekierę na ramię i pomaszerował w kierunku drugiego drzewa.
Zostało powalone równie szybko jak pierwsze, chociaż było przy tym nieco mniej radości
gdy zdaliśmy sobie sprawę że teraz czeka nas ciężka praca przy usuwaniu ściętych drzew.
Karol i ja mieliśmy za zadanie odcięcie siekierami gałązek i pocięcie konarów na spore
kawałki które zostaną użyte jako rolki do transportu. Przystąpiłem do cięcia ze
sprężystszymi ruchami myśląc o drwalu, Seligu, d'Aiglemorcie a także Maslinie. to była
część tego czego mu zazdrościłem, łatwość podejmowania wysiłku, która sprawiała że
wyglądał na urodzonego do tarczy nawet jeśli dzierżył tylko hak do zrywania gruszek.
Pomyślałem też o Joscelinie, o jego trudnych do zdobycia umiejętnościach. Miał do tego
talent, nie można było sądzić inaczej, ale były w tym także lata ćwiczeń i dyscypliny, które
ukształtowały to kim był, przenikając każdy jego mięsień i ścięgno.
Kiedy pole zostało oczyszczone, postanowiłem że chciałbym ćwiczyć ciężej. Na razie
zamierzałem podejść do siekiery tak jak do potyczki na miecze. Ze słońcem chowającym się
za moimi nagimi plecami, zabrałem się do pracy tnąc gałęzie, siekając i rąbiąc z taką
precyzją na jaką było mnie obecnie stać, aż zatraciłem się w tym rytmie.
- Hej - zawołał zdumiony Karol spoglądając na stos gładkich kawałków drewna jaki
wzrastał obok mnie - Dobra robota, wasza wysokość.
Uśmiechnąłem się do niego - Pasująca bardziej do ciebie, wiejski chłopaku.
Zadanie się jeszcze nie skończyło. Przetransportowaliśmy jeden z olbrzymich pni tego dnia,
mocując do niego kilkanaście lin i ciągnąc go na rolkach zrywami, zatrzymując się co
chwile alby je przełożyć dalej. To była wyczerpująca praca, ale udało nam się dotrzeć do
dworskiej drewutni, gdzie pień ciężko spoczął, jeszcze przed końcem dnia.
- Rąbiemy na kawałki - zapytałem nieufnie Karola.
Poklepał mnie po ramieniu. - Jutro. Chodźmy się opłukać.
Przyjemnie było na dziedzińcu Montreve, znajdowała się dam głęboka studnia z dobrą
czystą i lodowato zimną wodą. Obaj byliśmy brudni, spoceni, upaprani w sosnowych
wiórach i igłach, nasza skóra była posiniaczona i podrapana a dłonie lepiły się od żywicy.
Uroczy zachód słońca zabarwił dziedziniec na ciepły miodowy kolor gdy Karol wyciągnął
pierwsze wiadro wody.
- Gotowy? - zapytał nieczekając i wylał jego zawartość na mnie.
- Karolu!
Usłyszałem głos Katarzyny dokładnie w tym samym momencie kiedy strumień wody
uderzył we mnie. Zacisnąłem zęby porażony wstrząsem. Gdy otworzyłem oczy patrzyła na
mnie.
- W porządku - powiedziałem - Pracowaliśmy. - Czułem się głupio, na wpół nagi,
ociekający zimną wodą moczącą mi spodnie.
- Tak widzę - mrukneła Katarzyna. Podnosła czajnik który trzymąła w ręce - Mogę?
- Wyciągnę wody dla ciebie. - Zadowolony że mam coś do zrobienia wyciągnąłem wiadro
ze studni. Korba zdawała się poruszać łatwiej w tych dniach. Woda ze zmoczonych włosów
kapała mi do oczu, odrzuciłem je do tyłu i wyprostowałem się odczepiając wiadro od haka.
- Proszę - powiedziałem nalewając ostrożnie wody do czajnika.
Mały uśmiech zaigrał na wargach Katarzyny. - Dziękuję Imrielu.
- Proszę bardzo - patrzyłem jak odchodzi.
- Na jaja Elui - zawołał Karol wydychając głośno powietrze - Zauważyłeś w jaki sposób
patrzyła na ciebie? - Poklepał mnie po ramieniu - Uważaj albo wpadniesz w zasadzkę jaką
na ciebie zastawia, wasza wysokość.
Popatrzyłam na niego - Nie mówisz poważnie.
- Ach panie - uśmiechnął się do mnie a kawałki sosnowej kory tkwiły w jego włosach -
Mówiłem ci że ciążka praca sprawi że mięso pojawi się na twoich kościach. - Jego uśmiech
zniknął a oczy stały się poważne. - Cokolwiek zrobisz nie skrzywdź jej Imri. Ona jest moją
siostrą i musiałbym cię za to zabić.
- Nie skrzywdzę - powiedziałem automatycznie - to się nigdy nie stanie.
- Lepiej żeby się nie stało. - Karol napełnił kolejne wiadro i podał mi je - Teraz moja kolej.
Do rana nic się nie zmieniło. Siadając po obu końcach, Karol i ja, zabraliśmy się za rąbanie
na mniejsze części monstrualnego pniaka. Te zostały z kolei porąbane na kliny i szczapy
nadające się do palenia w piecu. To była wyczerpująca praca skutkująca nowymi
pęcherzami na rękach i świeżym zestawem bólów mięśni. A po jej wykonaniu czekał na nas
jeszcze drugi pień.
Ale wtedy rzeczy stały się inne.
Upłynęło jeszcze kilka dni na zakończeniu pracy przy oczyszczaniu pola. Ku mojemu
niedowierzaniu udało nam się nawet wyciągnąć pnie, które zostały przetransportowane i
pocięte na zgrabne kawałki. Siovaleńczycy szczycili się swoją pomysłowością i nie lubili
marnotrawstwa. Ciężkie, powykręcane drzewo z korzeni paliło się wolno i było idealne do
wędzenia kasztanów.
Kiedy to zostało zrobione, poczułem się inaczej. To prawda, że długie godziny ciężkiej
pracy i wilczy apetyt z tym związany spowodowały u mnie wzrost muskulatury i siły. Po raz
pierwszy od niemal roku czułem się swobodnie we własnym ciele, do tego stopnia ze nawet
cieszyłem się ze zmęczenia i bólu mięśni.
I było jeszcze coś ponad to, poczucie dumy i spełnienia, trudne do nazwania uczucie
pochodzące ze wspólnej pracy na rzecz posiadłości wraz z robotnikami, przynoszącej
korzyści i poprawiającej sytuacje wieśniakom. Niespodziewanie dla samego siebie byłem
bardzo zainteresowany zdobywaniem tego rodzaju wiedzy.
A do tego była jeszcze Katarzyna.
Kiedy pole zostało oczyszczone, Fedra delikatnie zasugerowała że mógłbym powrócić do
nauki i poświęcić jej przynajmniej część dnia. Tak długo jak spędzałem lato w Montrve,
Fedra zawsze przyjmowała z zadowoleniem Frioteinów i pozostałe dzieci dzierżawców,
które były zainteresowane uczestnictwem w lekcjach na dworze.
Za każdym razem było inaczej, w zależności od dnia. We wiosce była siovaleńska uczona,
który dobrze orientowała się w podstawach gramatyki, retoryki, logiki, artmetyki i
geometrii. Ona była często zapraszana. Innym razem przychodził magister muzyki albo
astronom lub inżynier. To było bardzo interesujące ale najbardziej cieszyła mnie nauka
logiki.
Najlepiej jednak było gdy Fedra bawiła się w nauczyciela.
Uczyła nas tak jak Delaunay uczył ją sztuki szpiegowania. Pewnego dnia gdy Katarzyna,
Karol i ja byliśmy obecni zawiązała nam wszystkim oczy i kazała nam zwiedzać tak
posiadłość przez godzinę. Po powrocie mieliśmy zdać sprawozdanie ze wszystkiego co
udało nam się zaobserwować gdy byliśmy pozbawieni wzroku wliczając w to to co
robiliśmy nawzajem.
Od początku miałem przewagę, ponieważ od dawna miałem zakodowany w pamięci rozkład
pomieszczeń we dworze i okolicy. To był jeden z rodzajów gier w jakie jakie ja i Fedra
często grywaliśmy. Miałem także więcej doświadczenia niż pozostali w podstępnym
poruszaniu się. Jest na to pewien sposób, chodzenie z piłka na jednej stopie.
Poza tym znałem ich.
Wiedziałem że Karol podąży prosto do pralni by tam szpiegować służące. A Katarzyna,
Katarzyna jak myślałem uda się do ogrodów.
Głośno wyszedłem z dworu od frontu a następnie bezszelestnie zmieniłem kurs udając się
do kuchni. Tam pokręciłem się przy drzwiach słuchając i wychwytując zapachy unoszące
się w powietrzu. Wychwyciłem wrzawę i szczek naczyń co oznaczało że dania na obiad są
przygotowywane na patelni. Było zbyt wcześnie na zapachy gotującej się kolacji, ale
mogłem wyczuć aromat szałwii i cebuli. Mogłem też usłyszeć wilgotny dźwięk uderzania i
rolowania właściwy dla wyrabiania ciasta, a także dźwięk siekającego noża. Warzywa
korzenne, pomyślałem, marchew i rzepa.
- Jedna z gier hrabiny, prawda? - chociaż nie mogłem jej widzieć głos Richeliny brzmiał
uśmiechem. - Czy moi młodsi też biorą w tym udział?
- Tak to jedna z jej gier i tak oni biorą w tym udział. - Powiedziałem starając się przejść
przez kuchnię i nie potrącić nikogo. Po drugiej stronie były drzwi do ogrodu ziołowego. -
Nie mów im że mnie widziałaś dobrze?
Richelina się roześmiała - Dalej, wyjdź z mojej kuchni. I ani mi się waż podeptać ziół.
Na zewnątrz zatrzymałem się na chwile, zwracając moją twarz, z zawiązanymi oczami, w
słonecznego ciepła. Podwórze za dworem w Montreve, nawet niewidoczne, było cudownym
miejscem. Znałem jego rozplanowanie na pamięć. Ziołowy ogród Richeliny znajdował się
w dogodnym miejscu, tuż pod ścianą dworu.
Dalej za nim był wyłożony kostką plac, gdzie ja i Joscelin często trenowaliśmy. Ogrody
kwiatowe otaczały go ze wszystkich stron, przynosząc zapach kwiatów kwitnących o każdej
porze roku. Pomiędzy rabatami biegły kamienne ścieżki.
Skierowałem się w stronę palcu, uważając na zioła Richeliny. W pewnym momencie
poczułem gładkie kamienie pod stopami, zatrzymałem sie słuchając. Łatwo było zauważyć
obecność Katarzyny. Jej spódnica i halki szumiały. Usłyszałem jak wciąga powietrze
zaplątując się w kwitnące krzewy i jak je wypuszcza wyszarpując ze zgrzytem tkaninę.
Uśmiechnąłem się do siebie i skierowałem w stronę z której dochodziły dźwięki, by ją
złapać.
Cicho i niezauważalnie ściągnąłem buty, w ten sposób było mi łatwiej bezszelestnie się
poruszać i znajdować ścieżkę. Minąłem plac i zagłębiłem się w ogrodach, wyczuwając
drogę moimi bosymi stopami i nasłuchując odgłosów przemieszczania się Katarzyny.
Kierowała się ona w stronę kamiennej ławki w różanej altanie. Postanowiłem przeciąć jej
drogę, słuchając jak podchodzi.
Wpadała na mnie, z wyciągniętymi rekami, głośno oddychając.
- Katarzyno - uśmiechnąłem się pod oślepiającą mnie opaską - to ja.
- Imriel - postukała piąstką w moją klatkę piersiową - skąd się tu wziąłeś?
- Przez kuchnię - ciężar jej dotyku był nieznośnie słodki. Wszędzie wokół nas kwitły
kwiaty, ich mocny zapach mieszał sie aromatyzując powietrze. Odetchnąłem pełną piersią,
na której znajdowała się dłoń Katarzyny - Domyśliłem się, że tu przyjdziesz.
- Czuje bicie twojego serca - jak w głosie jej matki, ale jeszcze nie całkiem, w głosie
Katarzyny dźwięczał uśmiech - bije bardzo szybko.
- To przez ciebie - słowa zabrzmiały bardzo śmiało, wypłynęły z moich ust i było w nich
znacznie więcej pewności niż czułem. W jakiś sposób, zamkniecie w naszej własnej
ciemności, wszystko ułatwiało.
Katarzyna rozprostowała dłonie, jej palce błądziły po mojej lnianej koszuli, gładząc tkaninę.
- Jesteś słodkim chłopcem - wyszeptała. Już miałem się obrazić, ale jej ton mówił coś
zupełnie innego. Poczułem jak staje na palcach, tam z zawiązanymi oczami i pogrążeni w
ciemności, w ogrodzie pełnym kwiatów i promieni słońca, poczułem jak jej miękkie usta
dotykają moich, w krótkim ulotnym pocałunku.
Wciągnąłem głośno powietrze.
Świat pragnień otworzył się niczym przepaść pod moimi stopami.
Katarzyna śmiała sie tańcząc obok mnie. W tym momencie lepiej zrozumiałem jak szybko
reguły gry mogą ulec zmianie, jak prędko władza przechodzi z jednej osoby na drugą, w
grach, w które kobiety i mężczyźni grają między sobą.
- Tak więc - powiedziała lekko - my jesteśmy tutaj, ty i ja, a gdzie jest Karol?
Odetchnąłem głęboko, próbując uspokoić puls. - W pralni - powiedziałem brzmiąc szorstko
we własnych uszach - to tam musiał zniknąć.
- Więc idźmy tam za nim - stwierdziła Katarzyna.
Tak zrobiliśmy i rzeczywiście znaleźliśmy go tam, kucającego w korytarzu w wilgotnym,
ciepłym, pachnącym mydłem powietrzu i słuchającego jak służące śmieją się i żartują przy
pracy mieszając w kadziach. Mogę tylko zgadywać co sobie wyobrażał pogrążony w swojej
własnej ciemności.
Potem stwierdziliśmy ze nie ma sensu kontynuować gry więc zdjęliśmy przepaski z oczu i
wróciliśmy do pracowni Fedry, aby zdać jej nasze raporty. Słuchając ich wyglądała na
zakłopotaną, zwłaszcza gdy Karol czerwienił się i jąkał. Ja lepiej sobie z tym poradziłem, w
stanie zagrożenia, podałem nasze dzisiejsze menu na kolacje, ale nadal czułem
niespodziewane emocje obudzone pocałunkiem Katarzyny, a Fedrę niełatwo było
wprowadzić w błąd.
- Dobrze - powiedziała gdy skończyliśmy. - Następnym razem postaram się znaleźć mniej
rozpraszającą zabawę.
Czułem jak czerwienię się aż po korzonki włosów.
Fedra zerknęła na mnie - Mimo wszystko - powiedziała - Szahrizaj będą tu za tydzień
Imrielu, pomyśl o tym w swoim roztargnieniu. - Potrząsnęła głową, a na jej pięknej twarzy
zagościł wyraz rozbawienia. - Błogosławiony Eluo miej dla nas litość.