Meredith Webber
Rozwód przez
pomyłkę
Tytuł oryginału:
Dr Graham's Marriage
Fire Rescue
Przyjaciółki z Westside 01
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jej ostatni nocny dyżur w tym miesiącu na oddziale urazo-
wym miał się ku końcowi. Przez szklane drzwi wychodzące na
podjazd dla karetek Gabi patrzyła, jak blask ulicznych latarń z
wolna płowieje, a wschodzące w sobotni poranek słońce przy-
wraca światu kolory zredukowane przez noc do samych czerni i
szarości.
W jednej z sal zabiegowych opatrywano jeszcze przywiezio-
nego przed świtem pacjenta z wypadku, ale szpital nastawiał się
już w zasadzie na pierwszą falę tych, którzy z zaprezentowa-
niem swoich pomniejszych dolegliwości wstrzymywali się do
rana. Kroplówki przygotowane, kozetki zasłane czystymi prze-
ścieradłami. Grupka pielęgniarek zebranych wokół biurka roz-
prawiała o swoich weekendowych planach. Przekomarzały się z
internistą, zapraszając go, koniecznie z paroma kolegami, na
prywatkę, którą jedna z nich urządzała.
- Ty też czuj się zaproszona, Gabi - powiedziała pielęgniarka,
ale Gabi pokręciła głową.
- Ten weekend zamierzam przeleżeć w łóżku przed telewizo-
rem. Jestem od was starsza i mój metabolizm potrzebuje więcej
czasu na przestawienie się z dyżurów nocnych na dzienne.
- Oj, biedna babcia Gabi - zażartowała jedna z dziew
R
S
czyn, a inne, wspierane przez internistę, który od paru tygodni
smalił do Gabi cholewki, zaczęły ją zapewniać, że może kiedyś
tak było, ale teraz trzydziestki nie uważa się za wiek podeszły.
-Niech wam będzie - odrzekła Gabi. - Ale tak czy siak, ten
weekend spędzam w łóżku.
- Ooo!
- A z kim, Gabi?
0 Znamy go?
Kres tym przekomarzaniom położyła syrena nadjeżdżającej
karetki.
- O cholera! - mruknęła Roz. - A już myślałam, że chociaż
raz zejdę z dyżuru o czasie.
Gabi z dwoma pielęgniarkami była już przy drzwiach, a sani-
tariusz pchał w tamtą stronę wózek z aparaturą, na wypadek
gdyby nowy pacjent wymagał natychmiastowej reanimacji.
- Bez paniki! - zawołał kierowca karetki, wysiadając z wozu.
Podał Gabi kilka spiętych zszywaczem kartek. - Nieprzytomny,
ale oddycha, nie krwawi. Kierowca śmieciarki znalazł go w
rynsztoku. Myślał z początku, że to kupka szmat. Wracaliśmy
akurat tamtędy z wezwania.
Gabi spojrzała na bladą, lecz niezwykle urodziwą twarz mło-
dego mężczyzny leżącego na noszach, które sanitariusz wyta-
czał z karetki.
- Narkotyki? - spytała ze ściśniętym sercem.
- Chyba tak - mruknął sanitariusz, wyraźnie nieskory do
wdawania się w dyskusje. On też kończył dyżur i chciał jak naj-
szybciej znaleźć się w domu.
- Dajcie go do środka - powiedziała Gabi i przebieg-
R
S
ła wzrokiem papiery, które wręczył jej kierowca. - Miał jakieś
dokumenty?
- Żadnych.
- Miejmy nadzieję, że przypomni sobie, kim jest, kiedy się
ocknie. Jeśli nie, trzeba będzie czekać, aż ktoś go zacznie szu-
kać.
Gabi zarejestrowała nieznanego pacjenta i przystąpiła do ru-
tynowego badania wstępnego.
Drogi oddechowe - drożne, oddech - miarowy, krążenie - w
normie. Gdzie zatem przyczyna utraty przytomności?
Z pomocą sanitariusza i pielęgniarki rozebrała lejącego się
przez ręce mężczyznę. Bliższe oględziny jednak nie wykazały
żadnych obrażeń zewnętrznych, żadnych starych zrostów po
wkłuciach, żadnych świeżych śladów po igle. Tych parę zasi-
nień na nogach i rękach powstało raczej w wyniku upadku niż
pobicia. Pociągnęła nosem, ale nie wyczuła owocowego zapa-
chu kwasu ketonowego, charakterystycznego dla śpiączki diabe-
tycznej. Obmacała głowę - nic.
Pielęgniarka naciągnęła na bezwładne ciało szpitalną koszu-
lę.
- Pobiorę krew do analizy, a potem wyślę go na rentgen -
oznajmiła Gabi. - Mogłabyś ich uprzedzić, że zaraz tam będzie-
my? Niech, dyżurny radiolog zadecyduje, czy potrzebna jest
jeszcze tomografia.
Pielęgniarka wybiegła z pokoju.
Gabi podniosła żyłę w zgięciu łokcia mężczyzny i wprowa-
dziła w nią igłę. Zamierzała pobrać kilka próbek, zmieniając
tylko strzykawki. Przytrzymała igłę pal cem, przymocowała do
R
S
niej pierwszą strzykawkę, pociągnęła za tłoczek, i w tym mo-
mencie rozpętało się piekło. Przejście od całkowitego bezruchu
do dzikiej agresji nastąpiło tak nagle i było tak niespodziewane,
że pielęgniarka, która weszła w tym momencie do pokoju, nie
zdążyła uskoczyć przed wierzgającymi nogami pacjenta i kop-
nięta w szczękę odleciała pod ścianę. Mężczyzna machnął ręką
jak cepem, igła wystrzeliła z żyły niczym strzała z łuku i wbiła
się w prawe ramię oniemiałej Gabi.
- Nie dotykać mnie, nie dotykać! - zaryczał pacjent i jego
wrzaski nakładające się na pisk przerażonej pielęgniarki, ścią-
gnęły do gabinetu jeszcze jedną pielęgniarkę, sanitariusza oraz
dwóch ochroniarzy.
Gabi, z niezmąconym spokojem, do którego w rze-
czywistości było jej bardzo daleko, wyciągnęła igłę ze swego
ramienia, odłożyła ją na wózek, wycisnęła z nakłucia kropelkę
krwi i przemyła rankę alkoholem.
Dwaj ochroniarze rzucili się tymczasem na szalejącego pa-
cjenta i obezwładnili go.
Gabi, nie zwracając uwagi na trwającą obok szamotaninę,
pomogła pielęgniarce podnieść się z podłogi i upewniwszy się,
że nic jej nie jest, powiedziała:
- Idź się czegoś napić, zjedz coś... Wiem, kończysz już dyżur,
ale zanim pójdziesz do domu, posiedź chwilę i ochłoń.
Pozbierała z podłogi rozsypane papiery, oddała je drugiej
pielęgniarce i kazała je zanieść do rejestracji. Dopiero teraz od-
wróciła się do pacjenta, który, już spokojny, siedział na kozetce
ze spuszczonymi nogami, nadal na wszelki wypadek przytrzy-
mywany przez dwóch ochroniarzy.
R
S
- Dobrze się pan czuje? - spytała. - Przywieziono pana nie-
przytomnego. Pewnie się pan przestraszył, budząc się w niezna-
nym sobie miejscu.
- Byłem nieprzytomny? - zdumiał się. - Cholera jasna! A my-
ślałem, że mam już to z głowy!
Wyjaśnił, że jest epileptykiem, ale leczy się od wielu lat i od
dawna nie miewał ataków.
Gabi dała ochroniarzom znak, że mogą go puścić, i była im w
duchu niezmiernie wdzięczna, że tym samym nie uznali swojej
interwencji za zakończoną i nie wyszli z pokoju. Większość
epileptyków, z jakimi miała dotąd do czynienia, odzyskując po
ataku przytomność, była senna i oszołomiona. Owszem, bywali
zdezorientowani, ale rzadko przeradzało się to w agresję.
- Może mi pan podać swoje nazwisko? Adres?
Chciałby się pan z kimś skontaktować? Na razie jest pan
u nas tylko numerem, gdyby Więc mógł pan powiedzieć
o sobie coś bliższego...
Młodzieniec wzruszył ramionami.
- A po co? Przeszło mi już. Zadzwonię zaraz do kolegi, żeby
po mnie przyjechał. Jeśli mnie nie zatrzymujecie, to moje dane
nie są wam do niczego potrzebne.
- Owszem, są - rzekła Gabi z emfazą. - Dzięki temu będzie-
my mieli porządek w papierach, a zwierzchność bardzo to lubi.
Przywiozła pana karetka, zarejestrowaliśmy pana, i teraz nie
może się już pan ot tak, zwyczajnie rozpłynąć we mgle. Kto
wie, czy za jakiś czas nie zgłosi się do nas ktoś z pretensjami, że
pana zgubiliśmy.
Siliła się na lekki ton w nadziei, że rozładuje w ten sposób
napięcie, jakie wyczuwała u niezidentyfikowane go jak dotąd
R
S
pacjenta. Ochroniarze chyba też je wyczuwali, bo zauważyła,
jak obaj sprężają się w sobie. Sięgnęła po formularz i długopis.
- Zacznijmy może od nazwiska...
Robin Blair przedstawił się z takim ociąganiem, że zachodzi-
ło podejrzenie o mijanie się z prawdą, co zaś do adresu, który
podał - 14 Smith Street, Kirrawee - Gabi była już niemal pewna,
że zmyślił go na poczekaniu. Twierdził, że to miasteczko pod
Sydney, a do Queensland przyjechał w interesach, nie znała jed-
nak tamtych okolic na tyle, by mieć całkowitą pewność, że
miejscowości o takiej nazwie rzeczywiście tam nie ma.
Tak czy owak, wpisała to wszystko do formularza, nie zdra-
dzając się ze swymi wątpliwościami.
- Miał pan przy sobie portfel? Albo coś wartościowego? Py-
tam, bo ktoś mógł pana okraść, kiedy leżał pan na ulicy nieprzy-
tomny.
Robin Blair obdarzył ją ujmującym uśmiechem, który w
przeszłości ratował go pewnie z niejednej opresji.
- Nic przy sobie nie miałem. Tylko parę banknotów i trochę
drobnych. Wybieraliśmy się z kolegami w miasto, a więc resztę
zdeponowałem przezornie w hotelowym sejfie. Odwiedziliśmy
razem parę knajpek, potem im zachciało się pójść do dyskoteki,
a ja postanowiłem wracać do hotelu. Migające światła potrafią
wywołać atak, unikam więc takich miejsc. Gdyby zechciała mi
pani podać moje dżinsy, sprawdziłbym, czy pieniądze jeszcze
tam są.
- Są... a przynajmniej dwudziestka, pięćdziesiątka i parę mo-
net w małej kieszonce. Znaleźli je sanitariusze z karetki, kiedy
R
S
szukali przy panu dokumentów, i tak wpisali do raportu.
Na razie wolała nie oddawać mu ubrania.
- Chciałabym zrobić panu prześwietlenie głowy.
Mógł pan o coś uderzyć, upadając. No i na wszelki wypadek
tomografię mózgu, żeby sprawdzić, co się tam dzieje. - Mówiła
to beztroskim tonem, z cichą nadzieją, że nie będzie oponował.
Zdawała sobie sprawę, że teraz, kiedy jest już przytomny, nie
wolno jej skierować go na te badania bez jego zgody.
Pokręcił głową.
- Nic z tego. Mnie już tu nie ma! Dziękuję, że się mną zajęli-
ście, ale ja nie jestem tutaj na wakacjach. Wracam taksówką do
hotelu wziąć prysznic i przebrać się, i może zdążę jeszcze na
pierwszą z dwóch konferencji, które dzisiaj mam. - Uśmiechnął
się do Gabi chytrze.
- Nie możecie zatrzymywać pacjenta wbrew jego woli, praw-
da?
- Potrzeba mi jeszcze kilku informacji. Kto jest pana leka-
rzem? Powinien pan do niego pójść. Może trzeba będzie zmie-
nić leki.
- Zrobi się - zapewnił ją Robin, jednak Gabi, która już wcze-
śniej podejrzewała go o mówienie nieprawdy, jakoś mu nie
uwierzyła.
Ale nie może go przecież związać i zmusić siłą, żeby powie-
dział jej to, czego chciała się dowiedzieć, nie może też, co sam
jej wytknął, zatrzymywać go wbrew jego woli.
Oddała mu ubranie, kiwnęła głową do ochroniarzy, żeby zo-
stali w pokoju, a sama wyszła, pocierając machinalnie ramię w
miejscu, gdzie wbiła się igła.
R
S
Cholera! Dobijała ją świadomość, że nie zdołała dowiedzieć
się niczego bliższego o tajemniczym pacjencie. A na dodatek
przepisów i procedur na wypadek przypadkowego zranienia
używaną igłą było tyle, że nie wyjdzie stąd wcześniej jak za
dwie godziny.
Przynajmniej ma trochę jego krwi. Czy aby na pewno? Przy-
pomniała sobie teraz, że do miseczki wrzuciła samą igłę, strzy-
kawki przy niej nie było.
Jasna cholera! O próbkę krwi dawcy poprosi w pierwszym
rzędzie pracownik działu bezpieczeństwa i higieny pracy. Z
tym, że Robin nie wiedział o próbce krwi, którą zdążyła mu po-
brać. Jak to się ma do uregulowań prawnych? Gzy można prze-
badać tę krew bez jego zgody?
W żadnym wypadku!
Pobierając próbkę, działała jeszcze zgodnie z prawem, bo
przepisy pozwalają na to, kiedy pacjent jest nieprzytomny. Po-
tem sytuacja się zmieniła. Robin odzyskał przytomność i musi
poprosić go o zgodę na zbadanie pobranej krwi pod kątem
obecności wirusów żółtaczki typu B, jak również HIV, obojętne,
czy jest nosicielem którejś z tych chorób, czy nie. Tak stanowią
przepisy i im wcześniej zgłosi przypadkowe zranienie igłą, tym
szybciej będzie mogła wyjść do domu.
Wróciła do pokoju.
Robin był już ubrany i szykował się do wyjścia,
- Zajmę panu jeszcze jedną chwilę - powiedziała. -Kiedy
przywieziono tu pana nieprzytomnego, chciałam pobrać próbkę
krwi do analizy. Nie wiem, czy pan pamięta, ale odzyskując
przytomność, machnął pan ręką i igła od strzykawki wbiła mi
się w ramię. To nie pana wina, ale szpitalne przepisy każą mi
R
S
zgłosić ten incydent, i pracownik działu bezpieczeństwa i higie-
ny pracy poprosi o próbki krwi pańskiej i mojej do zbadania.
Nie ma pan nic przeciwko temu?
Starała się mówić jak najswobodniej, ale w momencie, kiedy
wspomniała, że ukłuła się igłą, Robin Blair znowu wyraźnie
stężał.
- Mam.
Ta zdecydowana odmowa już nie na żarty ją zaniepokoiła.
- Cierpi pan na jakąś chorobę podlegającą obowiązkowi zgło-
szenia? Dlatego nie chce pan oddać krwi do analizy?
- Co też znowu?! Na nic takiego nie cierpię! - Bardzo prze-
konująco odegrał tę scenkę obruszenia, ale Gabi już dawno roz-
poznała w nim dobrego aktora. - Po prostu nie lubię pobierania
krwi. Zraziłem się do tego w dzieciństwie, kiedy leczono mnie
na epilepsję. Mam prawo odmówić, i pani dobrze o tym wie!
Uśmiechnął się czarująco, potem złożył autograf „Robin Bla-
ir" na formularzu wypisania ze szpitala, który podsunęła mu
pielęgniarka, i wyszedł.
Jeśli on się tak naprawdę nazywa, to ja jestem Marsjaninem -
mruknął jeden z ochroniarzy, a Gabi parsknęła śmiechem.
- Widzę, że nie ja jedna nie uwierzyłam w to., co tu opowia-
dał. A jak znał przysługujące mu prawa...
Problem pozostał jednak nierozwiązany. Przez chwilę rozwa-
żała ewentualność niezgłaszania incydentu, bo bez krwi dawcy
będzie badana regularnie do czasu, kiedy zniknie ryzyko, że
R
S
w jej krwi pojawią się antyciała HIV, w końcu jednak, wymru-
kując pod nosem przekleństwa, znalazła formularz zgłoszenio-
wy i usiadła, żeby go wypełnić.
Jenny Thomas, lekarka, która przyszła na poranny dyżur, zaj-
rzała jej przez ramię.
- Oj, biedactwo! - zauważyła. - Posiedzisz tu jeszcze z parę
godzin.
- Sama wiem! - jęknęła Gabi. - Ale lepiej się upewnić. Wy-
padki chodzą po ludziach.
- A wyglądał na ćpuna?
- Nie, ale jestem pewna, że skłamał, kiedy spytałam go o na-
zwisko i adres. I w ogóle sprawiał wrażenie kogoś, kto ma coś
do ukrycia.
- Nie chce mi się wierzyć, że nie postarała się pani o próbkę'
krwi dawcy - rzekła z niedowierzaniem pracownica działu BHP,
zapoznawszy się z treścią raportu.
- No tak, mogłam poprosić ochroniarzy, żeby go przytrzyma-
li, i pobrać krew siłą - odparowała Gabi, która miała już tego po
dziurki w nosie. - Mogłam też poszukać na czworakach strzy-
kawki z tą odrobiną, którą zdążyłam pobrać, machając ręką na
fakt, że jest już zanieczyszczona. Potem przebadalibyśmy krew
bez jego pozwolenia i narazili szpital na proces sądowy!
- Niech pani nie wygaduje głupstw! - warknęła urzędniczka,
wywołując na ekran komputera dane osobowe Gabi. - Szczepie-
nia żółtaczki typu B ma pani aktualne, ale skoro nie dysponuje
pani krwią dawcy... - Gabi zazgrzytała w duchu zębami... - mu-
simy dać pani dawkę przypominającą. Zna pani statystyki?
R
S
- Ryzyko zarażenia się od nosiciela żółtaczki typu B
wskutek ukłucia się igłą wynosi około trzydziestu procent
- wyrecytowała Gabi. - Stąd środki ostrożności. Ale on
mi wyglądał na zupełnie zdrowego człowieka. Nie widzę
tu żadnego ryzyka.
Kobieta - Gabi nie mogła odczytać z plakietki jej nazwiska -
kiwnęła głową.
-I jest mniejsze niż pół procenta, jeśli chodzi o HIV - dodała,
wprowadzając do komputera dane z wypełnionego przez Gabi
formularza. - Pewnie jest pani głodna. Zorganizuję zastrzyk ze
szczepionką żółtaczki, a pani niech zejdzie tymczasem do bufe-
tu, napije się kawy, przekąsi coś i wróci tu, kiedy poczuje się
gotowa.
- Chyba tak zrobię - mruknęła z rezygnacją Gabi. Kobieta
spojrzała na zegarek.
- Może umówimy się za godzinę?
Bufet znajdował się na parterze. Gabi, posuwając się wzdłuż
lady, wybrała sobie z wystawionych na niej dań jajecznicę na
bekonie i grillowanego pomidora. Zawahała się na moment przy
kiełbaskach, ale uznała, że tego byłoby już za wiele, i poprzesta-
ła na grzance. Do tego kawa, bo herbata nie ukoiłaby jej zszar-
ganych po tej nocy nerwów. Usadowiła się z tym wszystkim
przy stoliku w kącie i dopiero teraz uświadomiła sobie, że wcale
nie jest głodna.
Zmęczenie odbierało jej apetyt, a w zamian podsuwało roz-
maite konsekwencje ukłucia igłą.
Zarażenie żółtaczką typu B raczej jej nie groziło, bo jak
wszyscy pracownicy szpitala była przeciwko niej regularnie
szczepiona. Co innego HIV, ten podstępny wirus, który żeruje
R
S
na białych ciałkach krwi i w końcu pożera ich tyle, że krew traci
odporność na inne choroby.
Gabi posłodziła kawę i odgryzła kawałek grzanki; z rozsądku
- musiała coś zjeść. Szanse na złapanie HIV w wyniku ukłucia
się igłą są mniejsze niż na wygraną w lotto, a więc nie ma się
raczej czym przejmować, tylko że z HTV nigdy nic nie wiado-
mo...
Zamoczyła nadgryzioną grzankę w jajecznicy i skubnęła w
zamyśleniu kawałek. Bez próbki krwi dawcy –przewróciła
oczami na wspomnienie urzędniczki - nie da się od razu po-
twierdzić albo wykluczyć obecności wirusa HIV, będzie więc
musiała poddać się badaniom teraz, potem jeszcze raz, za trzy
miesiące, a za sześć ponownie. Czyli dopiero za sześć miesięcy
zyska całkowitą pewność, że może spać spokojnie...
Albo że jej dni są policzone...
Zamrugała powiekami, jakby oczy poraził jej silny strumień
światła. Ścisnęło ją w dołku. Upiła łyczek kawy i uśmiechnęła
się do siebie.
- Niech cię kule biją, Gabi, jeśli to ci na dobre nie wyjdzie.
Nie potrząśnie tobą porządnie i nie wyrwie z marazmu.
Rozejrzała się. W pobliżu nie było na szczęście nikogo, kto
mógłby podsłuchać, że mówi sama do siebie. Wciąż się uśmie-
chając, wyjęła z jednej kieszeni długopis, a z drugiej mały note-
sik, który zawsze przy sobie nosiła.
A więc przed nią sześć miesięcy niepewności - sześć miesię-
cy korzystania z życia i czerpania z niego pełnymi garściami.
Sporządzi zaraz listę wszystkich swoich zamierzeń, z którymi
od dawna się nosiła, a których z takich czy innych powodów
R
S
nie wprowadziła do tej pory w czyn, i będzie je konsekwentnie,
punkt po punkcie, realizowała.
Przefarbować się na blondynkę - napisała i podkreśliła te
słowa. Może jeszcze da radę umówić się z fryzjerką na dzisiaj?
Przespać może się zawsze w fotelu.
Precz z dietami. I tak nic nie dają. Pogodzi się z faktem, że z
naturą nie ma co walczyć i że nigdy nie zaimponuje nikomu
sterczącymi żebrami.
Nowe ciuchy. Kurczę, Kirsten byłaby zachwycona. Sąsiadka
wielokrotnie próbowała ją namówić na wspólne rajdy po skle-
pach, ale ona od czasu odejścia Aleksa -a szczerze mówiąc,
jeszcze wcześniej - straciła jakoś zainteresowanie strojami. Sta-
rała się nosić schludnie i czysto, ale poza tym...
Zapisać się na lekcje tańca brzucha. Zważywszy punkt drugi
listy, ma po temu warunki fizyczne. No, może taniec brzucha to
lekka przesada. Ale jakiś taniec południowoamerykański - czy-
tała o takich klubach...
Pozbyć się awersji do samolotów.
Gdyby potrafiła pokonać lęk wysokości i związany z nim
nierozerwalnie strach przed lataniem, mogłaby się wybrać w
jakąś egzotyczną podróż - dajmy na to do Europy, na przykład
do Szkocji, w odwiedziny do Aleksa. Porozmawialiby o tym, co
im nie wyszło w małżeństwie. Kto wie, czy...
Aleksa w to nie mieszaj, nakazała sobie stanowczo. Robisz to
dla siebie.
Tak, to pozbycie się awersji do samolotów nie byłoby takie
głupie. Od razu o wiele pewniej by się poczuła, urosłaby we
własnych oczach.
R
S
Rozważała ten pomysł, gryząc końcówkę długopisu. Czy po-
zbycie się tego rodzaju fobii jest w ogóle możliwe? Bez stoso-
wania terapii szokowej? I tu doznała olśnienia.
A może by tak ukończyć kurs ratownictwa medycznego i
powiększyć grono lekarzy z urazówki, uprawnionych do latania
do nagłych przypadków helikopterem ratowniczym? Gdyby raz
wypchnięto ją na linie z wiszącego wysoko helikoptera, fobia
może by znikła.
Akurat. Już prędzej sama wyzionęłaby ducha ze strachu i
wstydu przed resztą kursantów, naocznych świadków jej tchó-
rzostwa.
Z drugiej strony, gdyby jednak udało jej się przeżyć, to albo
miałaby tę przypadłość za sobą, albo przynajmniej dowiedziała-
by się, że już jej tak na zawsze zostanie.
Za nic mając atawistyczny lęk, który już zaczynał łaskotać jej
nerwy i wyciskał pot z dłoni, podjęła męską decyzję. Wycho-
dząc do domu, zatrzyma się przy tablicy ogłoszeń i wpisze swo-
je nazwisko na listę chętnych na następny kurs.
Co by tu jeszcze?
Po chwili zastanowienia uznała, że to właściwie już dosyć,
jeśli chodzi o życie osobiste, i pora przejść do spraw zawodo-
wych - na czym aktualnie stoi, a co chciała kiedyś osiągnąć,
zanim stuknie jej trzydziestka.
U progu kariery zawodowej marzyło jej się kierowanie
oddziałem urazowym w szpitalu dziecięcym. To było
chyba jej powołanie.
Trzydziestka już jej stuknęła, ale na zmiany nie jest jeszcze
za późno.
Z determinacją, jakiej nie czuła od lat, i podnieceniem,
R
S
które przyprawiało o szybsze bicie serca, dopisała do swojej
listy punkt: Zdobyć więcej doświadczenia w pediatrii.
Tak, wracając do tej paskudnej urzędniczki od BHP, wpadnie
po drodze do działu personalnego i zapyta, czy w najbliższym
czasie istnieje możliwość przeniesienia się na oddział dziecięcy.
Dodatkowe doświadczenie z dziećmi powinno pomóc przy sta-
raniu się o pracę w nowym szpitalu pediatrycznym.
Zaraz. Skoro zamierza skoncentrować się na dzieciach, to czy
warto robić ten kurs ratownictwa?
Warto!
Podkreśliła punkt z kursem, po czym przeczytała całą listę od
początku do końca i uśmiechnęła się do siebie. Może nie wyglą-
da to na zupełną rewolucję, ale planowane zmiany są na tyle
radykalne, że zaabsorbowana wprowadzaniem ich w życie na
pewno nie będzie miała czasu zadręczać się myślą, czy aby nie
złapała HIV-a.
Obwiodła listę ramką, a potem, pod wpływem impulsu, dopi-
sała do niej jeszcze jeden punkt, swoje marzenie, z którym od
tak dawna się nosiła: Przetańczyć całą noc w czerwonej sukni,
potem pojechać na plażę, usiąść na piasku i podziwiać wschód
słońca nad oceanem.
Punkt ten wydał jej się tak niepoważny w porównaniu z sil-
nym postanowieniem wzięcia się za bary z lękiem wysokości i
nadania nowego impulsu swojej karierze zawodowej, że mało
brakowało, a byłaby go wykreśliła. Jednak po chwili zastano-
wienia, zarzucając sobie w duchu, że wycofuje się, zanim jesz-
cze zaczęła cokolwiek zmieniać, ten punkt również ujęła w
ramkę, tyle że osobną.
Złośliwy los już na samym wstępie rzucił jej pod nogi
R
S
pierwszą kłodę - dział personalny, jak zresztą w każdą sobotę,
był nieczynny. Z podkopanym już trochę entuzjazmem poddała
się szczepieniu przeciwko żółtaczce typu B i zeszła na oddział
urazowy. Tam wpisała się na listę chętnych do odbycia kursu
dla przyszłych załogantów helikoptera ratowniczego. Spojrzała
na datę. Zajęcia zaczynają się w następny weekend. Znowu ści-
snęło ją w dołku, a dłonie spotniały.
To jeszcze cały tydzień, uspokajała swoje nerwy, wymasze-
rowując z budynku szpitala. A ten tydzień ma tak wypełniony,
że nie będzie nawet kiedy wyobrażać sobie, jak to dynda wyso-
ko nad ziemią na linie, która albo się urwie albo nie. Brrrr!
Lepiej myśleć o włosach. Prześpi się, a potem zadzwoni do
jakiegoś salonu fryzjerskiego. Jeśli nie uda się umówić na dzi-
siaj, to przecież jutro też jest dzień.
Zaniepokojona swoją słabnącą determinacją, zatrzymała się
przed szpitalem i rozejrzała. Do Near West, gdzie mieszkała,
miała stąd dziesięć minut spacerkiem. Wracając do domu, skrę-
cała zazwyczaj w prawo, przechodziła na skrzyżowaniu przez
główną ulicę, potem skręcała w lewo, w Market Street, i już
była na miejscu.
Nie! - zadecydowała i z rozmysłem skręciła w lewo, potem
znowu w lewo, by klucząc nieznanymi sobie uliczkami, mijając
domki i budynki mieszkalne, obok których pewnie już nieraz
przechodziła, ale dopiero dzisiaj naprawdę je zauważała, okrą-
żyć szpital i dotrzeć do Market Street od innej strony.
Rozchodząca się w powietrzu woń kwiatów i grzejące w ple-
cy słońce sprawiły, że krew szybciej zaczęła krążyć w żyłach,
R
S
odnawiając zapał do zmian do tego stopnia, że zamiast wjechać
na swoje czwarte piętro windą, Gabi wbiegła tam po schodach.
- To nie był najlepszy pomysł - wysapała, popychając ostat-
kiem sił drzwi klatki schodowej prowadzące na jej piętro.
Ustąpiły pod tym naporem, ale tylko troszeczkę. Przecisnęła
się przez powstałą szparę i zaraz za nią potknęła się o coś leżą-
cego na podłodze.
Nie, o kogoś!
Przeszkoda poruszyła się i przybrała kształty osobnika płci
męskiej, metr osiemdziesiąt wzrostu, włosy kasztanowe, oczy
brązowe, usta potrafiące skłonić do uśmiechu posąg.
- Aleks?
Czy to wskutek wspinaczki po schodach, czy zaskoczenia
widokiem byłego męża, nogi się pod nią ugięły, zrobiły jak z
waty. Ale szybko wzięła się w garść.
- Co tu, u licha, robisz?
Przeczesywał palcami włosy i drapał się po głowie, próbując
się obudzić - co zawsze przychodziło mu z trudem.
- Mama jest chora. Wpadłem najpierw do ciebie, a tu nikt nie
otwiera. Na pewno miała nocny dyżur, myślę sobie, czyli po-
winna zaraz być. Usiadłem pod ścianą, a że nie spałem w samo-
locie, to i przysnąłem chwilkę.
Spojrzał na zegarek.
- Ho, ho, nie taką chwilkę. Co tak późno?
- Co kazało ci pomyśleć, że jestem na nocnym dyżurze? -
wycedziła Gabi, pozostawiając to ostatnie pytanie bez odpowie-
dzi. - Tylko to jedno przychodzi ci do głowy, kiedy nie zastajesz
mnie w domu w sobotę nad ranem? Nie zaświtało ci w tym
twoim ptasim móżdżku, że może zjeżdżam na linie z helikopte-
ra, albo przetańczyłam całą noc z kimś nieznajomym w czerwo-
nej sukni, a teraz podziwiamy wschód słońca nad oceanem?
Aleks patrzył na nią zbaraniały, i nic dziwnego. Zapamiętał
swoją byłą żonę jako osobę całkowicie przewidywalną.
- No tak, rozumiem... ale nieznajomy w czerwonej sukni?
- Ja w czerwonej sukni, idioto. Nie ten nieznajomy. A w ogó-
le, to po coś tu przylazł? Pewnie pomyślałeś sobie, że stara po-
czciwa Gabi cię przygarnie! To przyjmij teraz do wiadomości,
że starej poczciwej Gabi już nie ma. Może jeszcze wyglądam
podobnie, ale to już długo nie potrwa. Stara poczciwa Gabi ode-
szła, i to w samą porę. Żałosna kobietka, którą była...
- Mieszkanie jest na moje nazwisko.
Aleks pozbierał się z podłogi i Gabi zatkało.
Póki siedział rozespany pod ścianą, czuła się panią sytuacji.
Ale teraz, kiedy stanął przed nią w całej swej okazałości, roz-
siewając wokół feromony, ta sytuacja drastycznie się zmieniła.
- Jak się domyślam, nie chcesz się zatrzymać u matki ze
względu na Freda - powiedziała, odzyskując głos. - Wiesz,
Aleks, chyba już najwyższa pora, żebyś zaakceptował fakt po-
wtórnego zamążpójścia swojej matki. Wpłynęłoby to na nią le-
piej niż wszystkie kuracje razem wzięte.
Przypomniała sobie, co się działo, kiedy się rozeszli i Aleks
na te cztery tygodnie, jakie pozostały mu do wyjazdu do Szko-
cji, przeprowadził się do matki... i Freda.
R
S
I córki Freda, pięknej Diane, która była modelką i niedawno
wróciła z Japonii, gdzie bawiła na kontrakcie!
Gabi wyjęła klucz z torebki i otworzyła drzwi. Może pozwo-
lić mu tu zostać? Nowo nabyta pewność siebie zaczynała się
cokolwiek chwiać.
- Widuję się z twoją matką codziennie - podjęła. - Dzielnie
się trzyma. Twoje odwiedziny - bo to tylko odwiedziny, praw-
da? - bardzo ją ucieszą.
Rzuciła torebkę na krzesło w przedpokoju. Świadomość
obecności Aleksa przyprawiała ją o ciarki. Ale ani myślała ule-
gać temu, co te ciarki sygnalizowały. Nowa Gabi jest silna, nie-
przystępna - i zimna jak lód!
- Pewnie chcesz się z nią jak najszybciej zobaczyć, weź więc
prysznic i jedź. Ja...
Senność całkiem ją odeszła, ugryzła się więc w ostatniej
chwili w język, na którego końcu miała już słowa „idę do łóż-
ka".
- Ja wychodzę.
- Ledwie wróciłaś z dyżuru i wychodzisz?
Dla Aleksa musiało to zabrzmieć dosyć wiarygodnie, skoro
zareagował z takim autentycznym niedowierzaniem.
Ma od ciebie wiać chłodem, przypomniała sobie. Odwróciła
się i uniosła brew. Długo doskonaliła ten element mimiki. Teraz
wykorzystała go do przypomnienia mu, że nie jego interes, co
ona robi.
- Tak, wezmę prysznic - mruknął, odwrócił się i wszedł
z wyładowanym plecakiem do gościnnej sypialni.
A więc numer z brwią zdał egzamin. Na dokładkę zauważyła
w jego oczach coś w rodzaju niepewności i sprawiło jej to do-
datkową satysfakcję. Tak! A to dopiero początek. Jeśli udało jej
R
S
się zbić Aleksa z tropu na tym wstępnym etapie swojej trans-
formacji, to znaczy, że jest na najlepszej drodze do odniesienia
pełnego sukcesu.
Kiedy w łazience zaszumiał prysznic, sięgnęła po książkę te-
lefoniczną. Umówiła się z fryzjerką z galerii El Centro i weszła
do kuchni po plastykowe worki na śmieci. Jeśli już się zdecy-
dowała, to musi to zrobić gruntownie. Na pierwszy ogień pójdą
rzeczy dawnej Gabi. Załaduje je do worków i wychodząc do
fryzjera, wrzuci do pojemników na używaną garderobę.
Nowa Gabi zaopatrzy się w nowe stroje w butikach w El
Centro!
- Wychodzę. Nie wiem, kiedy wrócę. - Głos Aleksa przypo-
mniał jej o nieproszonym gościu.
- Zaczekaj. Dam ci klucze. Ja też nie wiem, kiedy wrócę.
Ha! Znowu zaskoczenie w oczach Aleksa. Dawna Gabi cze-
kałaby na niego, może nawet z posiłkiem. Kiedy wyszedł, za-
częła ładować ubrania do worków. Zawahała się przy czerwonej
jedwabnej sukni.
Kupiła ją swego czasu specjalnie na szpitalny bal, na który
mieli iść z Aleksem. Wtedy łudziła się jeszcze, że ich małżeń-
stwo da się uratować. Nie udało się i na bal nie poszli, a Aleks
wyjechał do Szkocji.
Wepchnęła suknię do worka.
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
Przy pojemniku na używaną odzież Gabi zawahała się. Po
chwili namysłu postawiła dwa wypchane worki na ziemi, wy-
ciągnęła z jednego z nich czerwoną suknię i przerzuciła ją sobie
przez ramię. Schyliła się znowu, przybita trochę faktem, że cała
jej garderoba zmieściła się w dwóch workach na śmieci.
- A ty co, lunatykujesz? - dobiegł ją zza pleców znajomy
głos. Zatopiona w myślach nie zauważyła Kirsten wracającej z
porannych zakupów.
- A wiesz, że chyba tak! - odparła i zachichotała. -W pełni
świadoma chybabym się na to nie zdecydowała.
Zielone, senne oczy Kirsten zsunęły się na torby na śmieci i
pookrąglały ze zdziwienia.
Znaczy na co? Wyprowadzasz się? - zapytała. -A do kogo ja
gębę otworzę, jeśli ciebie tu nie będzie? Kiedy to postanowiłaś?
Alana wie? Och, Gabi, nie rób tego!
- Spokojnie, nigdzie się nie wyprowadzam. Oddaję tylko mo-
je rzeczy dla biednych.
- A co, do nudystów się zapisałaś? Czy to może jakaś nowa
moda na tym twoim oddziale - biały fartuszek i nic pod
spodem? Aż do tego stopnia spadła wam liczba pacjentów, że
musicie się chwytać takich numerów? Kurczę, co ja bym dała,
R
S
żeby zobaczyć, jak Ericowi Cooperowi odchyla się poła fartu-
cha!
- Ty to masz pomysły! - Gabi parsknęła śmiechem.
- No to w czym rzecz? Wygrałaś szafę ciuchów w jakiejś su-
permarketowej promocji! Och ty w życiu! Poczekaj, odniosę
tylko te siaty z zakupami do mieszkania i zaraz u ciebie jestem.
Pomogę ci coś z tego wybrać. Potem dzwonimy do Alany i wie-
czorem ruszamy w miasto, żebyś się mogła w tym zaprezento-
wać.
- Nic z tego! - powiedziała Gabi.
- Dlaczego?
- Bo mam dzisiaj tyle spraw na głowie, że nie znajdę nawet
chwili czasu, żeby przespać się po dyżurze, i wieczorem będę
leciała z nóg.
- Pewnie wybierasz się na całodniowe zakupy. - Kirsten po-
wiedziała to z takim przekąsem, że Gabi zrobiło się trochę głu-
pio.
- Nie - mruknęła. - Idę do fryzjera.
- Ty do fryzjera?
- A co w tym takiego dziwnego? Wrzucam te worki do po-
jemnika, idę do fryzjera, a potem mam zamiar kupić sobie coś
na grzbiet. Masz ochotę towarzyszyć mi w tym ostatnim?
- Gdzie chcesz robić te zakupy? - Podejrzliwość przebijająca
z tego pytania świadczyła, że Kirsten bez wątpienia widzi już
Gabi jak zwykle na wyprzedaży albo w śzmateksie.
- W El Centro.
- W El Centro? Chcesz coś kupować w El Centro?
- A co w tym dziwnego? - powtórzyła Gabi i nagle
R
S
zdała sobie sprawę, że czas ucieka. - Słuchaj, jeśli masz ochotę
iść ze mną, spotkajmy się o drugiej pod salonem Lucasa.
- Pod salonem Lucasa? - dobiegło ją jeszcze, kiedy odchodzi-
ła.
Sam Lucas zajął się przekształcaniem nieokreślonego koloru
strzechy na głowie Gabi w połyskliwą blond fryzurę na pazia z
orzechowymi pasemkami. Co do tych pasemek, Gabi miała
pewne wątpliwości, bo przy jej szczęściu zachodziła obawa, że
będzie z nimi wyglądała jak wyliniała tygrysica, albo co gorsza
jak pstrokaty dywanik, ale w końcu dała się mistrzowi przeko-
nać.
Jeszcze makijaż i transformacja była zakończona. Gabi pa-
trzyła na swoje odbicie w lustrze i zastanawiała się, czy żyjąca
w jej wnętrzu kobieta będzie kiedykolwiek w stanie dopasować
się do tej jaśniejącej, pewnej siebie zewnętrznej powłoki.
Kirsten w pierwszej chwili jej nie poznała. Chciała jej nawet
ustąpić z drogi.
- Boże! Jakaś ty piękna!
- To makijaż - zapewniła ją Gabi. - Pod nim jestem tą samą
dawną, nijaką sobą.
- Bzdura! Nigdy nie byłaś nijaka. Jesteś bardzo atrakcyjna,
tylko musisz to odpowiednio podkreślać, a ty kryłaś się z tym i
kryłaś, aż w końcu praktycznie zniknęłaś. Wszystko to wina
tego twojego byłego, bez wątpienia.
Nadarza się właściwy moment, żeby powiedzieć Kirsten o
powrocie byłego męża, ale ponieważ jest to powrót tylko tym-
czasowy, a Kirsten nie zna Aleksa - i jest bar dzo atrakcyjna -
R
S
Gabi stchórzyła i zamiast tego zaproponowała zjedzenie małego
posiłku przed rzuceniem się w wir zakupów.
Może w ten sposób wyrzuci z głowy Aleksa i spekulacje, jak
zareaguje na nową Gabi. Mimo wszystko robiła to dla siebie, nie
dla niego czy jakiegokolwiek innego mężczyzny.
Kirsten, która w centrum handlowym czuła się jak u siebie,
zaprowadziła ją do „najlepszej" kafejki i tam przedstawiła swój
przemyślany dobrze plan popołudniowego rajdu po sklepach.
- Zaczniemy od Starkersa, bo co ci po wystrzałowych
ciuchach, jeśli pozostaniesz w swojej starej bieliźnie. Po
tem idziemy do Star Signs po swobodne stroje, które mo
żesz nosić do pracy albo w weekendy po domu, a wy
strzałowe ciuchy zostawiamy sobie na koniec.
Spojrzała badawczo na przyjaciółkę.
- No, połknęłaś już swoją dawkę kofeiny. Idziemy!
I tak zrobiły.
Obładowana torbami Gabi ściągnęła do domu dopiero o szó-
stej wieczorem. Niewyspana i zmęczona padała z nóg.
- Weź prysznic i przebierz się w coś nowego - zaordynowała
Kirsten, wchodząc za nią do mieszkania z naręczem paczek,
paczuszek i pudełek. - Dzwoniłam już do Alany. Jest dzisiaj
wolna, idziemy więc wszystkie do Mickeya na drinka i kolację,
żeby uczcić twoje nowe wcielenie. Ja stawiam.
Przecisnęła się obok Gabi, która zatrzymała się w ma-
R
S
łym przedpokoju i stężała, starając się wyczuć wyostrzonymi
zmysłami, czy Aleks już wrócił.
- Zwalę to na łóżko w gościnnej sypialni - peroro wała dalej
Kirsten - żebyś się miała gdzie położyć, jeśli nie zdążysz dzisiaj
wszystkiego rozpakować.
To mówiąc, wmaszerowała do gościnnej sypialni i moment
później wyskoczyła stamtąd jak diabełek z pudełka. W jej wy-
trzeszczonych oczach malowało się bezbrzeżne zdumienie.
- Gabi, w twojej gościnnej sypialni śpi jakiś facet! - oznajmi-
ła szeptem tak donośnym, że usłyszano ją pewnie na parterze. -
To stąd cała ta metamorfoza?
Wskazała wzrokiem zakupy, którymi przyjaciółka nadal mia-
ła zajęte obie ręce.
- Coś ty! - fuknęła Gabi, odbierając od niej paczki i rzucając
je na fotel. - To tylko Aleks. Przyleciał odwiedzić matkę. Dziś
rano. Pewnie zmęczenie po podróży dało o sobie znać i wpadł
się tu przespać.
Potem, widząc sceptyczną minę Kirsten, dodała:
- Robię to dla siebie, Kirsten, tylko i wyłącznie dla siebie.
- I tak trzymać - orzekła Kirsten - bo czytałam gdzieś nie-
dawno, że w udanych związkach lądują zazwyczaj kobiety ego-
centryczne.
Gabi przewróciła oczami.
- A ty jesteś tego najlepszym dowodem - mruknęła z przeką-
sem.
- Oj, ze mnie jest straszna przylepa - odparowała z dumą Kir-
sten. - Dla mnie każdy mężczyzna na początku jest zawsze „tym
jedynym", a potem, kiedy szydło wychodzi z worka, długo nie
R
S
mogę się pozbierać. Ciebie bym podciągnęła pod kategorię
„uduchowionych" - no wiesz, tych, co to im się wydaje, że po-
znały bratnią duszę, i życie traci dla nich sens, Medy okazuje
się, że tej bratniej duszy daleko do ideału. Żadna z nas nie ma
większych szans na doszlusowanie do tych, co „żyli-potem-
długo-i-szczęśliwie", ale teraz, kiedy awansowałaś do ligi „ego-
centryczek", jesteś, dziewczyno, na najlepszej drodze do sukce-
su!
Tu Kirsten przybiła jej piątkę i ruszyła do drzwi. W progu
odwróciła się jeszcze.
- To o siódmej u Mickeya, tak? - I pomaszerowała przez małe
foyer do drzwi swojego mieszkania po drugiej stronie szybu
windy.
- O siódmej? - mruknęła pod nosem Gabi. - Znaczy mam do-
kładnie trzydzieści minut na prysznic, przebranie się i rozpra-
cowanie techniki pacykowania się tymi kosmetykami, których
sobie nakupowałam.
Ale jej myśli, bardziej niż zgłębianie tajników makijażu, ab-
sorbowała osoba zażywająca snu w gościnnej sypialni. Kirsten
dobrze ją podsumowała. Kiedyś, kiedy oboje zaczynali studia na
uniwerku, wydawało jej się, że znalazła w Aleksie bratnią du-
szę. Ale wychodzi na to - a ona jest tego najlepszym przykładem
- że bratnie dusze mają niewielkie szanse na udany związek.
Ściągając brwi, zgarnęła z fotela paczki, które odebrała od
Kirsten.
Dlaczego?
Będzie musiała zapytać Kirsten, która z pozoru trzpiotowata i
nonszalancka, swój rozum jednak ma. Było nie było, ukończyła
przecież w tym roku psychologię.
R
S
Zwaliwszy wszystkie pakunki na podłogę w kącie swojej sy-
pialni - rozpakuje je do końca jutro - wygrzebała z jednej z toreb
białą spódnicę z krajem obszytym akwamarynowymi i złotymi
paciorkami oraz akwamarynową, mocno wydekoltowaną bluzkę
do kompletu. Strój dostatecznie specjalny na celebrację w barku
u Mickeya na parterze.
Rozłożyła spódnicę i bluzkę na łóżku i pogrzebawszy jeszcze
trochę w torbach, znalazła błękitn4 przepaskę, którą Kirsten
doradziła jej nosić pod bluzką zamiast stanika, oraz takiego sa-
mego koloru majteczki.
Uśmiechnęła się. Ten strój doda jej pewności siebie tak po-
trzebnej do wprowadzania w życie planu przemiany.
Jej pewność siebie zachwiała się trochę w posadach, kiedy
przebiegając z sypialni do łazienki w samej tylko przepasce na
piersiach i majteczkach, natknęła się na rozczochranego, zaspa-
nego Aleksa.
- Co ty masz na sobie? - zapytał, mrugając oczami.
- Bieliznę! - odparowała i zerknąwszy na ciasne slipki opina-
jące mu biodra, przeszła do kontrataku: - A ty?
Najwyraźniej nie dostrzegł w tej sytuacji niczego zabawnego,
bo ściągnął brwi i warknął:
- Znowu gdzieś cię niesie? Nawet się nie prześpisz?
Jak będziesz się zajmowała pacjentami taka zmarnowana?
Gabi uśmiechnęła się.
- A wiesz, że nawet o tym nie pomyślałam! - powiedziała z
przekąsem. - Cóż za brak odpowiedzialności z mojej strony.
Całe szczęście, że jutro też mam wolny dzień i może zdążę jesz-
cze złapać trochę snu przed poniedziałkiem.
R
S
Wycofała się do swojej sypialni i zamknęła drzwi, żeby nie
wpuścić za sobą feromonów, które mogły obudzić w niej myśli
nie mające nic wspólnego z akcją zmiany wizerunku.
Nowe rzeczy leżały na niej jak ulał. Biel spódniczki podkre-
ślała opaleniznę świeżo ogolonych i natartych kremem nóg.
Stroju dopełniały akwamarynowe sandałki na szpilce - dosłow-
nie kilka cienkich rzemyczków - spinane klamerką wysadzaną
szklanymi paciorkami. Gabi obróciła się przed lustrem i z sy-
kiem bąbelków wypełniło ją szampańskie podniecenie, którego
już tak dawno nie odczuwała.
- Paznokcie u nóg!
Ukłucie paniki, a zaraz potem olśnienie: Przecież przed
dwoma tygodniami kupiła nowy szybkoschnący lakier. Nie na-
poczęła go jeszcze, bo jej paznokcie rzadko oglądały światło
dzienne. Zzuła sandałki i użyła różowego lakieru - wyschnie,
kiedy będzie się malowała.
- Potrafisz! - powiedziała sobie i powtórzyła procedurę pod-
patrzoną u kosmetyczki z salonu Lucasa. - Kurczę! Udało się!
Może z tą transformacją nie będzie jednak aż takich proble-
mów?
Jeszcze raz obróciła się przed lustrem, starając się ignorować
głos wewnętrzny, który podpowiadał, że całe to obracanie to
tylko pretekst, by odwlec w czasie opuszczenie sypialni, za któ-
rej drzwiami może się znowu nadziać - i prawdopodobnie tak
się stanie - na Aleksa.
- Raz kozie śmierć! - Obróciła się jeszcze raz, po czym z wy-
soko uniesioną głową wyszła zdecydowanym krokiem z pokoju.
R
S
Mimo wszystko to jej mieszkanie - nawet jeśli jest na nazwi-
sko Aleksa.
Nie mogła się zdecydować, czy odetchnąć z ulgą, czy się
stropić, kiedy salon zastała pusty. Tak samo kuchnię.
O nie, do łazienki ani do drugiej sypialni nie zajrzy - jeszcze
by pomyślał, że go szuka. Musiała jednak przyznać, że czuje się
trochę zawiedziona.
No nic, już po siódmej. Nie ma czasu na roztrząsanie swoich
odczuć; musi lecieć.
Chwyciła torebkę i okazało się, że nie pasuje. Psuje cały
efekt. Co za torebki oni robią!
Zastanowiła się. Zaraz, przecież Kirsten, szerokim gestem
szafująca cudzymi pieniędzmi, dorzuciła do drobiazgów, które
kupowały w dziale galanteryjnym, małą kopertówkę o barwie
akwamaryny.
Wróciła do sypialni, znalazła kopertówkę, przełożyła do niej
pieniądze i chusteczkę, dorzuciła minimalny zestaw kosmety-
ków, które egocentryczne kobiety muszą mieć zawsze pod ręką,
by poprawiać makijaż, i ponownie ruszyła do drzwi wyjścio-
wych.
Aleks nie wyłonił się ani z łazienki, ani z drugiej sypialni,
rzuciła więc w powietrze obligatoryjne „cześć" na wypadek,
gdyby siedział jeszcze w mieszkaniu, zaszyty w jakimś kącie,
wyszła i napawając się dźwięcznym stukotem obcasów, ruszyła
przez wyłożone terakotą foyer do windy.
- No nie!
Szczery podziw w okrzyku Alany dosiadającej się na drugim
piętrze do kabiny w pełni usatysfakcjonował Gabi. I chociaż
dawna Gabi może by się i zdradziła ze swoimi wątpliwościami
R
S
- nie przesadziłam aby? - to ta nowa zachowała je dla siebie i
delektowała się zaskoczeniem Alany.
- Szkoda ciebie na Mickeya - podjęła Alana. - Strzelimy so-
bie u niego po jednym, a potem walimy do jakiejś szykowniej-
szej knajpy, na przykład do Blue Room. Tam, gdzie ludzie cho-
dzą, żeby popatrzeć na innych i samemu się pokazać.
Wysiadły na parterze i skierowały się do wejścia do barku,
ale zanim tam weszły, Gabi zatrzymała się i odwróciła do kole-
żanki, z którą przyjaźniła się od przedszkola, gdzie przed dwu-
dziestu sześciu laty się poznały.
- Nie robię tego dla nikogo na pokaz, Alano. Robię to dla
siebie. Postanowiłam, że odtąd będę czerpała z życia pełnymi
garściami. Robię to, żeby lepiej się poczuć.
Alana patrzyła na nią z powątpiewaniem.
- Słyszę, co mówisz, ale prędzej bym ci uwierzyła, gdyby
Kirsten mi nie wspomniała, że przydybała Aleksa śpiącego w
twoim mieszkaniu.
Gabi poniosły nerwy.
- Żaden mężczyzna nie ma tu nic do rzeczy! - wrzasnęła. - A
już najmniej Aleks Graham, który zniknął z mojego życia o wie-
le wcześniej niż ten rok, od którego jesteśmy w separacji.
Tu powinna jeszcze tupnąć nogą, ale przypomniała sobie w
porę, że jest w sandałkach na szpilce, którą łatwo złamać, a więc
tylko zgromiła przyjaciółkę płomiennym wzrokiem i powtórzyła
z naciskiem:
- Aleks Graham nic dla mnie nie znaczy!
- I bardzo dobrze - powiedziała Kirsten, która wyszła
R
S
w tym momencie z barku, zwabiona zapewne podniesionymi
głosami! - Bo facet, którego widziałam u ciebie w łóżku, siedzi
teraz tutaj i popija z szałową brunetką, Diane jakąś tam. Tak
chyba przedstawił ją Mickeyowi.
- To może chodźmy od razu do Blue Room... złapiemy tak-
sówkę - zaproponowała Alana, ale Gabi, choć w środku cała
rozdygotana, doszła do wniosku, że jej nowe wcielenie musi
przez to przejść, bo inaczej cała fasada runie już na starcie całej
akcji, a ona stanie się z powrotem bezbarwnym zerem.
- Też coś! - fuknęła i pierwsza weszła do barku.
Zatrzymała się tuż za progiem, gdzie podświetlały ją światła z
foyer, i gdzie dzięki temu wyglądała jak aktorka wstępująca na
scenę. Kirsten czasami tak robiła.
Potem długim, posuwistym krokiem, modląc się w duchu, by
sandałki nie pospadały jej z nóg i skupiając wzrok na stojącym
za barem Mickeyu, przemierzyła salkę i wspięła się na stołek.
Błysk uznania, który dostrzegła w oczach Mickeya, podbu-
dował ją psychicznie.
- Możesz mi zmiksować coś w kolorze akwamaryny? - spyta-
ła, kiedy skomplementował jej wygląd.
Mickey był właścicielem barku i ponad wszelkie inne aspek-
ty swojej pracy przedkładał serwowanie drinków -może właśnie
temu zawdzięczał wtajemniczenie w sekrety tylu lokatorów bu-
dynku.
- Coś, co pasowałoby kolorystycznie do mojej bluzki, ale z
domieszką alkoholu - dodała.
Słysząc tę śmiałą dyspozycję z ust najmniej odpornej na dzia-
łanie alkoholu z trójki przyjaciółek, Mickey uniósł brwi, ale
R
S
pozostawił zamówienie bez komentarza. Cichy pomruk głosów
z ciemnego kąta, gdzie przy stoliku majaczyła wiadoma para,
napełnił Gabi poczuciem ogromnej satysfakcji. Miała nadzieję,
że w drinku, który przyrządzi jej Mickey, będzie dostatecznie
dużo alkoholu, by ciągnąć dalej ten ostentacyjny pokaz obojęt-
ności.
Ale nie tyle, żeby zwalić ją ze stołka!
Ciekawe tylko, dlaczego bliskość Aleksa tak na nią działa,
skoro, jak zapewniła przed chwilą Alanę, dawno położyła na
nim krzyżyk?
Kirsten i Alana usadowiły się na stołkach po obu jej stronach
i idąc z duchem wieczoru, również zamówiły wymyślne koktaj-
le.
- Ciekawa jestem, kto jeszcze w naszym bloku ma dzisiaj
wolne i nie wie, co ze sobą począć - rzekła Kirsten, kiedy
wzniosły już toast, popróbowały każda drinka każdej i ustaliły w
końcu między sobą, jaką płytę ma im puścić Mickey.
Budynek zamieszkiwały głównie osoby samotne, związane w
rozmaity sposób ze służbą zdrowia, i barek Mickeya był dla
nich tradycyjnie miejscem towarzyskich spotkań.
Alanie oczy zabłysły.
- Zaraz, a może by tak zorganizować imprezkę?
- Żadnej imprezki nie będzie - burknął Mickey, stawiając
przed nimi półmisek z makaronem.
Alana posłała mu swój czarujący uśmiech i wymruczała:
- Mickey, skarbie, bądź człowiekiem. Będziemy grzeczni.
Ostatnim razem to nie my. To ci dentyści zaczęli rozróbę.
R
S
I pomyśleć tylko, że Jego Dostojność ściągnął ich na pustostan z
myślą, że nadadzą ton tej rezydencji. Tak jakby cała nasza reszta
nosiła nocniki na głowach. Ja to nawet nie mam nocnika - i nie
pamiętam, żebym kiedykolwiek miała, nawet w studenckich
czasach, w akademiku.
- Nie chodzi o ostatnią imprezę... - zaczął Mickey.
- To byli ortodonci, nie dentyści - wpadła mu w słowo Kir-
sten - z tego jeden całkiem całkiem. Gdybym nie była taka zabu-
jana w Joshu, może bym nawet...
- Żadnej imprezy! - uciął Mickey.
- No trudno, jeśli nie impreza, to chociaż parę drinków - za-
wyrokowała Alana. - Daj nam tu telefon, Mickey. Wiem, że
Daisy pracuje, ale zobaczymy, co porabia reszta. Poznała już
która tego nowego z trzeciego piętra? Ingrid zawsze pierwsza
obcina nowych, i mówiła, że ma bardzo wyraziste oczy i chary-
zmę szwedzkiego wilka. Czy szwedzkie wilki mają charyzmę?
- No to można faceta od razu spisać na straty - mruknęła Ga-
bi, ucinając dyskusję o charyzmatycznych wilkach. - Jeśli Ingrid
wzięła go na celownik, to żadna nie ma już szans. Nie mieści mi
się w głowie, jak Jej Wysokość mogła zgodzić taką seksbombę
jak Ingrid do opieki nad swoimi bliźniakami! Nie boi się, że
Jego Dostojność nie oprze się pokusie?
- O, Jego Dostojność dobrze wie, z której strony chlebek jest
masłem posmarowany - przypomniała jej Alana i wysiorbała
resztki z dna swojej szklanki. - Weź pod uwagę, ile by stracił,
gdyby chociaż pomyślał o małym skoku w bok z niańką.
R
S
Kirsten pociągnęła łyczek i kiwnęła głową.
- Na początek, mały kawałek anatomii – stwierdziła i wszyst-
kie trzy zachichotały.
Ale Mickey nie dał Alanie telefonu, a przybycie wkrótce po-
tem Grahama i Madeleine Frostów - nieoficjalnych administra-
torów budynku będącego własnością ojca Madeleine, i przez
lokatorów nazywanych pogardliwie Jego Dostojnością i Jej Wy-
sokością - wyjaśniało, dlaczego Mickey był tak zdecydowanie
przeciwny urządzaniu w barku imprezy.
- Wiecie co - powiedziała Gabi - urządźmy może tę imprezę
u mnie. Mickey przyśle nam na górę pizzę.
Chodźmy, dziewczyny. Ode mnie też można podzwonić.
Wysiadając z windy, Aleks usłyszał hałas i zawahał się. Nie
po raz pierwszy pożałował, że wprosił się do Gabi.
Z drugiej strony, gdzie miał się podziać? Matka byłaby nie-
pocieszona, gdyby dowiedziała się, że zatrzymał się w hotelu,
bo założyłaby, i to nie bez powodu, że nie zamieszkał w ich
starym domu ze względu na Freda. Nie wiedziała, że drugim
powodem, dla którego Aleks wolał trzymać się z dala od domu
rodzinnego, jest Diane Kennedy. Nowo pozyskana przyrodnia
siostra wyraźnie go adorowała, a on nie potrafił się jakoś zdobyć
na danie jej do zrozumienia, że nic z tego nie będzie.
I bez tego życie miał dostatecznie pogmatwane...
Wsadzając Diane do taksówki, marzył o położeniu się do
łóżka. Przysypiał już w windzie, ale odgłosy hucznej zabawy
dochodzące z mieszkania na czwartym piętrze przekreślały na-
dzieję na solidny nocny wypoczynek.
R
S
Oparł się o ścianę, mobilizując siły przed otwarciem drzwi i
zanurkowaniem w panujący za nimi zgiełk. Przez chwilę rozwa-
żał inne wyjścia.
Hotel?
Bez bagażu? Nawet bez szczoteczki do zębów?
Może zdoła jednak zasnąć w tym harmidrze - taki jest zmę-
czony...
Jasna cholera, ależ chce mu się spać. Stoi przed taką ważną
decyzją, a jak tu, u licha, zachować jasność myślenia, skoro z
ostatnich trzydziestu sześciu godzin przespał zaledwie trzy?
Propozycja, która padła tego wieczoru podczas nieformalnej
rozmowy z Rodem Griffithsem, szefem wszystkich oddziałów
intensywnej terapii z Royal Westside, warta jest przemyślenia.
Gdyby Aleks zdecydował się zostać, to od nowego roku - czyli
za dwa miesiące - mógłby rozpocząć tam pracę.
Gdyby zdecydował się zostać...
Przed oczami stanęła mu Gabi - taka, jaką widział w barku. Z
niej też lepszy numer.
Co jej, cholera, odbiło, żeby paradować publicznie w takim
stroju? I popijać koktajle, chociaż wie, że nie ma głowy do al-
koholu?
Ogarnięty nagle złością, której nie miał prawa odczuwać,
oderwał się od ściany, zdecydowanym krokiem przeciął hol i z
rozmachem otworzył drzwi. Fala hałasu, jaka zza nich buchnęła,
osadziła go na chwilę w progu. Otrząsnąwszy się z pierwszego
szoku, wypatrzył wśród rozbawionego towarzystwa Alanę i już
pewien, że to ona stoi za transformacją Gabi z cichej, szarej
myszki w drapieżną kocicę, którą widział w barku, jął się
R
S
przepychać w jej kierunku przez skłębiony tłum balangowi-
czów.
- Aleks! - zawołała, posłała mu szeroki uśmiech, kiwnęła
głową i tracąc nim zainteresowanie, tańczyła dalej z młodzia-
nem, któremu sypał się dopiero pierwszy wąs.
Aleks rozejrzał się w poszukiwaniu Gabi, by poprosić ją o
ściszenie muzyki. Nigdzie jej nie widział. Ktoś popukał go od
tyłu w ramię, toteż odwrócił się na pięcie. Za nim stała Alana,
która widocznie uznała, że już dostatecznie długo go ignorowa-
ła.
- Gdzie ona jest? - warknął.
- W łazience - odparła spokojnie.
Nie za spokojnie?
- Ale ty w tym rejwachu za diabła nie zaśniesz - ciągnęła
Alana. - Masz tu klucz do mojego mieszkania.
Drzwi zostaw otwarte, żebym mogła potem wejść. Zapasowe
łóżko jest posłane.
Chciał już wrzasnąć, jak śmie wydawać mu polecenia w jego
własnym mieszkaniu, ale ugryzł się w język. To nie byłoby fair.
Na liście lokatorów figuruje co prawda jego nazwisko, ale
czynsz za ostatnie dwanaście miesięcy opłaca Gabi.
A jeśli Gabi, którą pamiętał - Gabi, która zgodnie z zapew-
nieniami znajomych z nikim się dotąd nie związała - już nie
istnieje, to tylko jego problem.
Wziął od Alany klucz, podziękował i wszedł do gościnnej
sypialni po trochę rzeczy na zmianę i przybory toaletowe. Drzwi
do łazienki były zamknięte, ale mógł w niej siedzieć ktokol
R
S
wiek. Drzwi do głównej sypialni też były zamknięte.
Nie twój zakichany interes, gdzie ona jest, z kim jest i co ro-
bią, powtarzał sobie, ale mięśnie brzucha i ramiona miał teraz
tak napięte, że z rozkoszą przyłożyłby komuś - wszystko jedno
komu - byle tylko to napięcie rozładować.
R
S
ROZDZIAŁ TRZECI
- O nie! Co za mutant puszcza muzykę o tej porze?! - wy-
mamrotała Gabi, wyciągając ciężką jak ołów rękę spod kołdry,
by zerknąć na zegarek.
Trzecia?
Za oknem jasno, czyli to zdecydowanie trzecia po południu.
Czyżby cały dzień przespała?
A w ogóle, jaki to dzień?
Dezorientacja w połączeniu z tępym bólem w oczach i wil-
czym głodem sugerowała, że poprzedniego dnia wieczorem mu-
siała wypić o jeden kieliszek wina za dużo. Zamknęła oczy
przed rażącym blaskiem dnia.
Może nawet o dwa kieliszki za dużo.
Wczorajszy wieczór...
Spróbowała poukładać sobie w głowie jego wypadki.
Drinki u Mickeya - czyżby niebieski alkohol był mocniejszy
od tego w innych kolorach? Potem prywatka w jej mieszkaniu.
Ludzie walili drzwiami i oknami...
Kto się tam tak strasznie tłucze po kuchni? Czyżby ktoś zo-
stał na noc?
Obrzuciła ukradkowym spojrzeniem drugą stronę szerokiego
łóżka. Nie wygnieciona, czyli raczej nie zrobiła nic głupiego.
Przyłożyła dłoń do czoła. W kuchni ktoś zdecydowa-
R
S
nie jest, bo czuła aromat kawy... Kawa dobrze by jej zrobiła.
Kawa i aspiryna.
Wstajemy!
Zwlokła się z łóżka i zaspana sięgnęła do szafy po szlafrok.
Powinien wisieć na haczyku. Nie wisiał. Zdumiona, otworzyła
szerzej oczy i zajrzała głębiej. Zaklęła pod nosem. Szafa jest
pusta.
Ktoś rąbnął jej wszystkie ubrania! Czyżby to złodziej buszo-
wał nadal po mieszkaniu?
Nastawił sobie muzykę i parzy kawę?
Pacnęła się otwartą dłonią w czoło. Wracały powoli wspo-
mnienia z poprzedniego dnia. Paczki i plastykowe torby zwalo-
ne w kącie przypomniały jej, co zrobiła. Nie wiedziała teraz, czy
śmiać się, czy płakać.
I wszystko to z powodu ukłucia się igłą?
I niezabezpieczenia krwi dawcy.
Sześć miesięcy czekania w niepewności, choć statystyki mó-
wią, że nawet gdyby dawca okazał się pozytywny, to szanse
zakażenia są minimalne.
Nie będzie o tym myślała. Teraz najważniejsze to się w coś
ubrać.
Coraz więcej sobie przypominała. Kupiła wczoraj szlafrok.
Długi, czarny, atłasowy, bogato haftowany. Jeśli dobrze pamię-
ta, miał na plecach złotego smoka stojącego słupka i opierające-
go uśmiechnięty łeb na ramieniu.
Poszperała w torbach, znalazła szlafrok, strzepnęła go i zało-
żyła. Kiedy chłodny materiał otarł się zmysłowo o skórę, poczu-
ła się jak milion dolarów w gotówce. No, może pół miliona -
pozostaje jeszcze ten ból głowy. Te raz na drugą stronę koryta
R
S
rzyka umyć szybko zęby i wyszczotkować włosy -jasny gwint,
naprawdę kazała je sobie ufarbować w pasemka?! Potem do
kuchni, zobaczyć, co z tą kawą. Wszystko jedno, kto ją tam pa-
rzy - byleby się tylko podzielił.
- Aleks?
Jak mogła zapomnieć o tym wątku wczorajszych prze-
łomowych wydarzeń? Teraz wracał do niej przebłyskami -
Aleks pod drzwiami, w przedpokoju w samych slipkach, u Mic-
keya z Diane... Tam ostami raz go widziała...
Przymrużyła podejrzliwie oczy.
Ciekawe, gdzie też spędził tę noc.
A co ją to zresztą obchodzi?
Teraz najważniejsze to zapanować nad reakcją ciała, które
zaczęło się dziwnie zachowywać, kiedy odkryła, kto parzy ka-
wę. Spokojnie, to tylko odruch warunkowy - jak u psów Pawło-
wa, które ślinią się na odgłos dzwonka.
Nie, ona to ślinienie ma już za sobą. Nowa Gabi jest na tyle
silna, by nic sobie nie robić ze wszystkich fizycznych demonów,
które budzi w niej bliskość Aleksa.
Milczenie trwało już dostatecznie długo, trzeba je wreszcie
przerwać.
- Co u twojej mamy? Byłeś u niej dzisiaj?
Kiwnął głową.
- Rano, przez dwie godziny. Potem przyszedł Fred zjeść z nią
lunch, i zostawiłem ich samych. Chcesz kawy?
- Po to tu jestem. Trzecia po południu! Nigdy tyle nie spałam.
- Nigdy nie byłaś tak długo na nogach- po nocnym dyżurze -
zauważył, nalał jej kawy i podsunął kubek.
R
S
Znowu zaległo niezręczne milczenie. Gęstniejącą z minuty na
minutę atmosferę przeplatały znajome sygnały oraz, przynajm-
niej z jej strony, te przeklęte pawłowowskie reakcje. Musi roz-
ładować to napięcie, zanim ją zadusi.
- A jak było w Szkocji?
- Och, błagam! Nie stać cię już na nic mądrzejszego?
- Zimno i wilgotno, kiedy wyjeżdżałem.
- Czyli pogoda nie po twojej myśli. Ale na pewno zaintere-
sowałeś się, jaki tam klimat, zanim wybrałeś Edynburg. Twoje
oczekiwania się spełniły, czy byłeś raczej rozczarowany?
- Co do szpitala i samej pracy, to było wspaniale, no i te fan-
tastyczne piesze wędrówki po wzgórzach i wybrzeżem w week-
endy. Wsiadasz do pociągu - obojętne dokąd - i po godzinie
jesteś w przepięknej okolicy, Gabi.
Mówił to ze szczerym zachwytem, ale wychwyciła w jego
głosie coś, co sugerowało, że nie ze wszystkim było mu tam tak
dobrze.
- Tęskniłeś za domem?
Nie odpowiedział od razu. Spuścił wzrok, potem znowu na
nią spojrzał.
- Zostaję tu. Nie wracam do Szkocji. No, przynajmniej nie w
dającej się przewidzieć przyszłości.
Była tak zaskoczona, że dopiero po chwili odzyskała głos.
- Rozmawiałeś z lekarzem swojej mamy? Pogorszyło się jej?
Myślałam... zakładałam...
,
- Z mamą wszystko w porządku - wpadł jej w słowo.
- To dlaczego?
R
S
Aleks wzruszył ramionami, tak jakby chciał powiedzieć, że
sam nie wie, ale Aleks był typem planisty - nie podejmował
decyzji na poczekaniu - a więc z pewnością miał jakiś powód.
Tylko nie chciał go jej wyjawić.
Pierwsze, co przyszło Gabi do głowy, to Diane.
Ale co cię to obchodzi, ofuknęła się w duchu i skupiła na
tym, co mówi Aleks, a mówił coś o Rodzie Griffitsie, o pracy w
Royal Westside, o lokalu, o pozostaniu tutaj.
- Chcesz tu zostać? W tym mieszkaniu? Ze mną?
Jasna cholera, z jej tonu przebijała raczej histeria niż chłodne
opanowanie, i Aleks znowu wzruszył ramionami. Tu się defini-
tywnie coś kroi!
- Powiedziałaś przecież, że mogę - przypomniał jej Aleks.
- Bo myślałam, że zabawisz tu góra tydzień - odparowała. - A
w ogóle, to dlaczego chcesz tu zostać, skoro to ma być na dłu-
żej?
- Blisko stąd do szpitala. No i nie pomyśl sobie, że chcę się tu
zadomowić na dobre. Wyprowadzę się, kiedy znajdę sobie ja-
kieś inne lokum.
Miał na końcu języka, że mieszkanie jest mimo wszystko na
jego nazwisko, lecz ostrożność przeważyła. Wyczuwał, że Gabi
puszczają nerwy i nie chciał przeciągać struny, bo jeszcze wy-
rzuciłaby go za drzwi.
Czuł się trochę rozkojarzony. To pewnie przez ten czarny
szlafroczek, który na sobie, miała, a konkretnie przez tego cho-
lernego smoka, który łypał na niego szelmowskim ślepkiem zza
jej ramienia. Nie mógł oderwać od niego wzroku i siłą rzeczy
widział jasną skórę wyzierającą spomiędzy haftowanych w
kwiatki klap.
R
S
- To jak będzie?
Wzruszyła ramionami, niby to obojętnie, ale on czuł, że nie
zna już na tyle tej kobiety o włosach, które wyglądają, jakby
podświetlało je słońce, w seksownym, błyszczącym czarnym
szlafroku, by odgadnąć, co myśli.
- Jeśli chodzi ci tylko o wygodę, to równie dobrze możesz za-
trzymać się u Alany. Ona też ma gościnną sypialnię.
Ściągnął podejrzliwie brwi. Czemu ona chce się go stąd po-
zbyć?
Czyżby znajomi, którzy zapewniali go, że Gabi z nikim się
nie widuje, byli w błędzie?
- Wiem, nocowałem tam dzisiaj. Łóżko strasznie niewygod-
ne, a na dodatek jakieś durne ptaszysko zaczęło
gadać o szarym świcie.
- Spędziłeś tę noc u Alany? Ha! Mam cię!
- Dała mi klucz. Padałem z nóg, a przy twoich hałaśliwych
gościach nie zmrużyłbym oka.
- A gdzie ja byłam, kiedy dogadywaliście się z Alaną?
Spróbował przeanalizować jej ton, ale odsunęła od siebie
kawę, szlafrok trochę szerzej się rozchylił i rozproszyło go
wspomnienie tych jędrnych w dotyku piersi, których wzgórki
mignęły mu przez moment w dekolcie.
Wziął się szybko w garść i skupił na przypominaniu sobie
wydarzeń poprzedniego wieczoru.
- W łazience. Tak mi przynajmniej powiedziała Alana.
Gabi podniosła na niego orzechowe, cętkowane złotem oczy.
- Alana tak powiedziała? - wycedziła cicho, i tym razem
R
S
nietrudno było przeanalizować jej ton. Czysta stal.
- A ty podejrzewasz, że gdzie byłam?
Wzruszył ramionami, tak jakby nie przywiązywała do tego
wagi. Zdał sobie nagle sprawę, że igra z ogniem. Jeden fałszywy
ruch i z wielkim hukiem wyleci z tego mieszkania.
- Mogłaś sobie być gdziekolwiek, to nie moja sprawa - wy-
rzucił z siebie pośpiesznie, żeby zdusić w zarodku zarzewie
kłótni.
- Dobrze! - kiwnęła głową. - Możesz tu zostać pod warun-
kiem, że będziesz o tym pamiętał.
Gabi stawiająca warunki?
Jego Gabi mówiąca mu, gdzie jego miejsce?
Nie, to już nie jest jego Gabi.
Wstał, wziął puste kubki i odwrócił się z nimi do zlewu. Ta
ostatnia myśl tak nim wstrząsnęła, że musiał się czymś zająć.
Odkręcając kran, obejrzał się przez ramię. Ona też wstała i
szła w stronę odtwarzacza CD - smok na jej plecach wił się
uwodzicielsko. Zmieni płytę? Nastawił krążek z heavy metalem,
który kupił na początku małżeństwa - ona nigdy nie przepadała
za tego rodzaju muzyką.
Puścił ją z rozmysłem?
Też coś! Wziął pierwszą z brzegu.
Nie zmieniła płyty, przykręciła tylko trochę siłę głosu i od-
wróciła się z uśmiechem.
- Było ciutkę za głośno - powiedziała.
- A co, wracasz do łóżka? - spytał.
- Nie, ale znam Kirsten. To nowa sąsiadka, wprowadziła się
po twoim wyjeździe do tego mieszkania po drugiej stronie
R
S
korytarza. Wczoraj po wyjściu stąd poszła jeszcze pewnie w
miasto, czyli położyła się później ode mnie. Podejrzewam, że
jeszcze śpi. Ja wychodzę.
I z tymi słowami Gabi opuściła kuchnię. W rzeczywistości
nigdzie się nie wybierała, tak jej się tylko powiedziało. No i
klamka zapadła.
Wróciła do sypialni i spojrzała na stos nie odpakowanych pa-
czek. Należałoby powiesić te rzeczy do szafy, porozkładać po
szufladach, ale żeby to zrobić, musiałaby zostać w domu. Po-
winna była powiedzieć Aleksowi, żeby spadał - to teraz jej
mieszkanie i nie chce go tutaj. Alę widocznie egocentryzm nie
rozciąga się na pomiatanie byłymi małżonkami. No, w każdym
razie na tym wczesnym etapie.
Trudno, wyjdzie. Może odwiedzi jego matkę. Dopóki Fred
tam jest, Aleks na pewno do niej nie zajrzy.
Pogrzebała w zakupach i znalazła białe spodnie capri. Na
szczęście, jak większość rzeczy, do zakupu których namówiła ją
Kirsten, uszyte były z materiału non-iron i nie wygniotły się
zbytnio, leżakując przez całą noc w torbie na podłodze.
Dobrała do nich czerwoną bluzkę, białą wełnianą kamizelkę,
wzięła torbę z kosmetykami i poszła z tym wszystkim do ła-
zienki.
Aleksowi szczęka opadła, kiedy jakiś czas potem, ubrana do
wyjścia i umalowana, wparadowała do salonu. Nowy stanik
uwydatniał profil biustu, obcisłe spodnie podkreślały krągłość
bioder, a nogi w białych sandałkach wydawały się szczuplejsze
w kostkach i jakby się wydłużyły.
- Nie wiem, kiedy wrócę - oznajmiła.
R
S
Wizyta u Jane Kennedy nie powinna jej zająć więcej jak go-
dzinę, ale nie potrafiła odmówić sobie przyjemności powiedze-
nia Aleksowi „Nie wiem, kiedy wrócę".
Słowa te napełniały ją rozkosznym poczuciem wolności i
niezależności.
Nie odpowiedział, gapił się tylko na nią z niedowierzaniem.
- Gdybyś zgłodniał, to masz trochę jedzenia w lodówce - do-
rzuciła, by osłodzić mu jakoś fakt, że zostaje w domu sam.
I nagle uświadomiła sobie, że nie ustalili jeszcze zasad za-
mieszkiwania pod jednym dachem.
Ale teraz nie pora o tym rozmawiać. Zresztą będzie się mu-
siała jeszcze zastanowić. Bo jeśli Aleks ma z nią zamieszkać, to
po jakimś czasie zorientuje się przecież, że ona nikogo nie ma.
Nie zwiodą go te wszystkie nowe fatałaszki i włosy w pasemka.
Potrzebny jej mężczyzna.
Nie musi to być zaraz jakiś wielki romans - zresztą mały też
nie - po prostu potrzebuje kogoś, kto sprawiałby wrażenie zain-
teresowanego jej osobą, wpadał od czasu do czasu i utwierdzał
Aleksa w przeświadczeniu, że jest kimś w jej życiu.
Internista jest na to za młody, a Ned Blacklock, który usiłuje
się z nią umówić od czasu, kiedy Aleks wyjechał do Szkocji, za
poważny. Gdyby ni z tego, ni z owego „ zgodziła się z nim spo-
tkać, gotów by jeszcze pomyśleć, że jego wytrwałość wreszcie
wydała owoce. A ponieważ jest skądinąd miłym facetem, nie
chciała go ranić.
Pozostaje jeszcze Josh, specjalista z oddziału pediatrii, były
przyjaciel Kirsten. Nazywały go Josh Nieza-
R
S
angażowalski. To wymarzony wprost kandydat do roli jej zalot-
nika!
Weszła do budynku szpitala i wjechała windą na onkologię.
Zatrzymała się na chwilę przy stanowisku pielęgniarek, żeby
spytać o stan zdrowia matki Aleksa.
-
Pani Kennedy jest jak nowo narodzona, od kiedy
wrócił jej syn - poinformowała ją dyżurna pielęgniarka.
-I wcale się nie dziwię. To taki sympatyczny mężczyzna,
i przystojny, prawda? I czy to nie romantyczne, że mają
się ku sobie z córką pana Kennedy'ego?
Gabi nie odpowiedziała pielęgniarce, ale idąc do pokoju Jane,
wymrukiwała pod nosem obelgi pod adresem wścibskiego, roz-
plotkowanego personelu.
- Gabi! Zastanawiałam się właśnie, czy wpadniesz.
Powitanie Jane było ciepłe jak zawsze. Gabi podeszła do łóżka i
ucałowała teściową jak matkę.
- Dlaczego miałabym nie przyjść?
- Żeby się tu nie spotkać z tym mrukiem!
Jane nazywała Aleksa „mrukiem" od czasu, kiedy zaczęła się
spotykać z Fredem Kennedym. Aleks, który nie doszedł jeszcze
wtedy do siebie po śmierci ojca, krzywym okiem patrzył na no-
wego znajomego matki, a kiedy Gabi z Jane próbowały z nim o
tym porozmawiać, zamykał się w sobie i milczał, zamiast po-
wiedzieć wprost, co mu leży na sercu.
- Chyba wiesz, że zatrzymał się u mnie? - powiedziała Gabi.
Jane kiwnęła głową.
- Będę ci wdzięczna, jeśli przetrzymasz go do czasu, kiedy
znajdzie sobie jakiś kąt. Biedny Fred nie radzi sobie beze mnie,
R
S
Diane się do niego wprowadziła i próbuje się nim opiekować,
ale ona ma dwie lewe ręce do prac domowych.
- Za to jest niezwykle atrakcyjna - zauważyła Gabi i obie się
roześmiały.
Skrzypnęły drzwi i Gabi odwróciła się z powitalnym uśmie-
chem na ustach, pewna, że zobaczy w nich Freda.
Widząc, jak ten uśmiech gaśnie, Aleks domyślił się, że nie
był przeznaczony dla niego, i coś ścisnęło go w piersiach.
Najchętniej by się wycofał, ale wtedy zgasłby również szcze-
ry uśmiech matki, a tego nie chciał. Podszedł do łóżka, cmoknął
Jane w policzek i usiadł po drugiej stronie, naprzeciwko jasno-
włosej Gabi w tych obcisłych białych spodniach i czerwonej
bluzce.
- A więc moje dzieci odwiedziły mnie razem - oświadczyła
Jane i Aleks skrzywił się na wspomnienie, jak blisko ze sobą są
jego matka i Gabi. I jak cudownie zachowała się Gabi po śmier-
ci jego ojca.
Pomagała matce przez tych kilka okropnych miesięcy, była
zawsze do jej dyspozycji, podczas gdy on zamknął się w skoru-
pie rozpaczy i żałoby. Potem trzymała stronę matki, kiedy on
miał jej za złe, że spotyka się z Fredem. A na koniec zarzuciła
jemu, Aleksowi, że decydując się na zdobywanie specjalizacji w
Szkocji, ucieka od swoich problemów z matką, zamiast dążyć
do ich rozwiązania...
- Nie włączysz się do rozmowy?
Pytanie matki przywołało go do rzeczywistości.
- Mówiłam właśnie, że bardzo mi się podoba nowa fryzura
Gabi. Zazdroszczę dzisiejszej młodzieży. Mają tyle możliwości
R
S
wyboru, nawet jeśli chodzi o kolor włosów, i odwagę, żeby coś
w swoim wyglądzie zmienić.
- Wybierać może każdy - przypomniała jej Gabi. - Nigdy nie
jest za późno na spróbowanie czegoś nowego, nawet na trwałą
zmianę. Weźmy na przykład kolor włosów. Chciałaś być kiedyś
blondynką, albo dajmy na to, rudą. Myślałaś w ogóle o przefar-
bowaniu sobie włosów?
Aleks nie wierzył własnym uszom. Matka i Gabi rozmawiają
o kolorze włosów! Znał Gabi od chyba dwunastu lat i nie pa-
miętał, żeby kiedyś przykładała większą wagę do swojego wy-
glądu, zaś co do matki...
- Chciałabym mieć mahoniowe - mówiła jego rodzicielka,
kiedy znowu zaczął ich słuchać. - Takie prawie czarne z nieco
jaśniejszymi pasemkami, ale nie czerwonymi czy blond, tylko
bordowymi.
- Chcesz mieć bordowe włosy? Mamo, niedługo stuknie ci
szósty krzyżyk! - Wyrwało mu się to, zanim zdążył ugryźć się w
język.
- Mam pięćdziesiąt sześć lat - odparła z godnością. - I jeśli to
nie jest wystarczający powód, żeby przefarbować sobie włosy
na bordo, to ja nie wiem, jakiego jeszcze ci potrzeba.
- Tak trzymać, Jane! - Gabi zaklaskała w dłonie, jakby jego
matka powiedziała coś bardzo mądrego. - A jak nie spodobasz
się sobie w mahoniowych włosach, zawsze możesz przerobić się
na blondynkę. Według mnie byłaby z ciebie niesamowita blon-
dyna - te ciemne oczy i oliwkowa cera. Jak blondynki z północ-
nych Włoch. Pięknie!
Aleks przyłapał się na tym, że modli się, by wszedł tu Fred -
może jego przybycie położyłoby kres tej idiotycznej rozmowie.
R
S
Nie mogłyby podyskutować o książkach, telewizyjnych filmach
dokumentalnych i sytuacji na świecie?
A może by samemu podsunąć taki temat?
Lepsze już to niż przysłuchiwanie się paplaninie o ma-
honiowych włosach.
- Czytasz coś interesującego, mamo?
- Skończyłam właśnie Harry'ego Pottera...
- Harry'ego Pottera? Przecież to dla dzieci.
- Owszem, ale dorosłym też się podoba - odparła matka to-
nem łagodnej reprymendy, od którego zęby mu ścierpły. - Gabi
pożyczyła mi cały cykl i tak mnie zachwycił, że poprosiłam
Freda, żeby mi przyniósł moje stare książki z dzieciństwa.
Chciałam je porównać. Przyniósł też parę twoich powieści fan-
tasy - nie różnią się tak bardzo.
I po co się wtrącał?! Niechby już sobie dyskutowały o tych
włosach, bo samo odkrycie, że zarówno matka, która zazwyczaj
czytywała biografie i autobiografie, jak i była żona gustująca w
kryminałach i sensacji, zaczytują się teraz w bajkach dla dzieci,
było tak dziwaczne, że wydało mu się, że traci kontakt z rze-
czywistością.
- Nie tak dawno byłyśmy nawet na średniowiecznym festynie
- ciągnęła matka - to znaczy ja z Gabi, bo Fred nie chciał z nami
iść - wiedźmy i czarodzieje to nie jego domena - i dowiedziały-
śmy się tam, że istnieją kluby i grupy dyskusyjne zajmujące się
kultywowaniem- średniowiecznych tradycji.
A więc tu jest pies pogrzebany. Matka, przejęta diagnozą sta-
nu swego zdrowia, zaczęła szukać pomocy u tak zwanych
uzdrowicieli cudotwórców.
R
S
- Mamo - zaczął najłagodniej jak potrafił – chociaż odmiana
białaczki, na którą cierpisz, jest nieuleczalna, to regularna kura-
cja pozwoli ci z nią jeszcze długo żyć.
Nie potrzeba ci żadnych cudownych eliksirów ani warzonych
przez wiedźmy mikstur.
Gabi parsknęła śmiechem.
- Ojej! - Matka też chichotała. - Przepraszam. Pomyślałeś so-
bie pewnie, że zwariowałam. Oczywiście, że nie przestawię się
na czarodziejskie wywary ani magiczne eliksiry. Poszłyśmy
tam, żeby porozmawiać z ludźmi, którzy wierzą, że są obdarzeni
jakimiś nadprzyrodzonymi mocami, i posłuchać, co mają do
powiedzenia. Wesoło było, prawda, Gabi?
Gabi pokiwała głową i otarła załzawione od śmiechu oczy.
- Może trzeba było się nam zapisać na któryś z proponowa-
nych tam kursów - zwróciła się do Jane. - Mogłybyśmy wtedy
wysłać tego niedowiarka w następne stulecie.
Jane zmierzyła syna taksującym spojrzeniem.
- Czy ja wiem? - powiedziała do Gabi, z trudem tłumiąc ci-
snący się na usta uśmiech. - Moim zdaniem on lepiej by się czuł
w ubiegłym.
- Albo jeszcze dawniej - podchwyciła Gabi. - Może wśród
troglodytów.
- Mam nadzieję, że nie o mnie tu mowa - rozległo się za jej
plecami.
Gabi obejrzała się. Do pokoju wchodził Fred, za nim postę-
powała Diane.
- Kto jest troglodytą? - spytała Diane.
R
S
I zanim Gabi zdążyła jej odpowiedzieć albo chociaż zdecy-
dować się, czy chce odpowiedzieć, rozbawiona Jane nieopatrz-
nie wypaliła:
- Aleks.
Gabi odniosła wrażenie, że atmosfera nieco zgęstniała, wy-
czuwała wyraźnie zbierające się w powietrzu napięcie.
- To ja już sobie pójdę - powiedziała do Jane, wstając. Na-
chyliła się, żeby pocałować teściową, pożegnała się z resztą go-
ści i wyszła.
Aleks dogonił ją przed windą.
- Czyli jestem troglodytą, tak? - warknął.
- Ja tego nie powiedziałam, tylko twoja matka -przypomniała
mu Gabi.
- Ale ty zaczęłaś.
Rozsunęły się drzwi windy. Aleks przepuścił ją przodem i
wszedł za nią do kabiny.
- Wiesz w ogóle, co znaczy to słowo? Wiesz, kto to jest tro-
glodyta? - spytał z niekłamanym wzburzeniem.
Gabi trochę za długo zwlekała z odpowiedzią, co on wyko-
rzystał i sam jej sobie udzielił.
- To jaskiniowiec, Gabi - wymruczał cicho, przysuwając się
bliżej i zniżając głos, by tylko ona go słyszała, bo winda za-
trzymywała się na każdym piętrze i dosiadało się do niej coraz
więcej osób. - A wiesz, co robił troglodyta, kiedy zachciało mu
się kobiety? Przerzucał sobie taką przez ramię, niósł w kąt ja-
skini, rzucał na stos miękkich zwierzęcych skór i dawał upust
swoim prymitywnym, wyuzdanym żądzom.
Słowa te, w połączeniu z jego bliskością, roznieciły w Gabi
taki żar, że przestraszyła się, że buchnie zaraz płomieniem,
R
S
a kiedy Aleks dodał: „I prawdopodobnie na jednym razie się nie
kończyło", nogi zrobiły się jej jak z waty.
Ale wiedziała, że on się z nią tylko przekomarza, odgrywa za
to, że żartowała na jego temat z Jane. Przestał się nią intereso-
wać jako kobietą na wiele miesięcy przed swoim wyjazdem do
Szkocji.
Winda zatrzymała się na parterze i pasażerowie wysypali się
z kabiny do szpitalnego holu. Gabi miała nadzieję, że jej twarz
nie jest czerwona jak bluzka, którą na sobie miała.
- Wpadnę na urazówkę trochę się rozejrzeć - oznajmił Aleks
normalnym już głosem. - Zobaczę, co się tam zmieniło pod mo-
ją nieobecność, żeby nie palnąć jutro jakiejś gafy.
- Jutro!
Gabi wzniosła oczy do nieba - a więc los bywa złośliwy. Ale
nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Fakt, że Aleks
będzie pracował na tym samym co ona oddziale, doda jej może
motywacji do starania się o przeniesienie na pediatrię. Sama
zamierzała zajrzeć dzisiaj na swój oddział, żeby nadgonić trochę
zaległą papierkową robotę.
Teraz to odpada. Rzuciła więc obojętne „To na razie" i zmie-
rzając w kierunku wyjścia, skoncentrowała się na wymazywaniu
z myśli wyobrażeń mrocznych jaskiń i stosów grubych zwierzę-
cych skór.
Znalazłszy się na zewnątrz, skręciła odruchowo w prawo,
wybierając starą drogę do domu. Trasa ta miała tę zaletę, że po-
trafiłaby ją pokonać nawet z zawiązanymi oczami, a więc mogła
R
S
myśleć w marszu, nie rozpraszając sobie uwagi rozglądaniem
się.
No dobrze! A więc wyrzuciła z myśli mroczną jaskinię i stos
zwierzęcych skór, ale jak ma wyrzucić wszystko inne, skoro
Aleks u niej mieszka? Czy zmieniać dalej swoje życie, czy ra-
czej dać sobie z tym spokój?
Z tych jałowych rozważań wyrwał ją pisk opon hamującego
ostro samochodu. Cofnęła się na chodnik, a ze szpanerskiego
czarnego kabrioletu, który się przed nią zatrzymał, wyskoczył,
nie otwierając drzwi, Josh Phillips.
- Gabi! Nie poznałem cię w pierwszej chwili. Ona, nie ona,
myślę sobie. Co ty u licha wyprawiasz, kobieto?
Życie ci niemiłe? Gdyby nie mój wspaniały refleks, byłabyś już
mokrą plamą na asfalcie.
Gabi uśmiechnęła się. Josha, pomimo jego niechęci do trwa-
łych związków, trudno było nie lubić. Był najwyższej klasy pe-
diatrą oddanym bez reszty dzieciom, które leczył.
Zamyśliłam się, ale jestem pewna, że rozejrzałam się, zanim
zeszłam z krawężnika. A poza tym na pewno wypadłeś zza tego
zakrętu z niedozwoloną szybkością.
Wziąłem go na dwóch kołach - przyznał Josh, przyglądając
się z zainteresowaniem jej nowej fryzurze.
- Ślicznie wyglądasz - dodał, taksując ją teraz wzrokiem
od stóp do głów. - Masz trochę czasu?
Wracam właśnie do domu, ale z nieba mi spadasz. Chciałam
cię o coś poprosić. Może wstąpilibyśmy gdzieś na kawę albo
drinka?
Jestem na twoje rozkazy, pani, mój rumak czeka!
- Dwornym gestem wskazał samochód. - Muszę wpaść
R
S
po drodze do szpitala, ale zabawię tam najwyżej parę minut.
Potem możemy pojechać do tej nowej winiarni nad rzeką. Od-
powiada?
Gabi kiwnęła głową i spojrzała z wahaniem na małe sporto-
we autko, niepewna, jak się do niego wsiada.
Josh wyczuł chyba jej zaambarasowanie.
- Zapraszam! - Teatralnym gestem otworzył przed nią drzwi.
- Jeszcze coś na piękną fryzurę.
Pogrzebał w schowku i wyciągnął z niego wzorzystą szarfę,
w której Gabi rozpoznała własność Kirsten.
Wzięła ją bez komentarza, zastanawiając się w duchu, jak
ktoś tęskniący za trwałym związkiem, tak jak Kirsten, mógł się
wdać we flirt z kimś takim jak Josh.
Przez całą drogę do szpitala Joshowi usta się nie zamykały.
Zatrzymał się przed głównym wejściem, wyskoczył z wozu -
znowu przez drzwi - i z okrzykiem „Za chwilę jestem z powro-
tem", zniknął w budynku, mijając się w drzwiach z wychodzą-
cym stamtąd Aleksem.
Może los nie jest, mimo wszystko, aż tak złośliwy...
R
S
ROZDZIAŁ CZWARTY
Drink przeciągnął się do kolacji. Josh flirtował jak najęty, ale
Gabi wiedziała, że on tak zawsze, i dostosowała się do tej gry.
Na dancing nie dała się już namówić.
- Spójrz tylko na mnie - powiedziała. - Nie jestem odpowied-
nio ubrana...
Niemniej pozwoliła się łaskawie odwieźć pod sam dom i za-
kończyła ten wieczór mocnym akcentem, popisując się przed
całym blokiem nowo nabytą umiejętnością „wysiadania z samo-
chodu bez otwierania drzwi", a potem dziękując kierowcy i że-
gnając się z nim wylewnie.
Oddając mu szarfę, zauważyła, że zerknął ukradkowo w okno
Kirsten. Czyżby motylek dojrzewał do ustatkowania się?
Niech Kirsten sama to sobie bada, pomyślała Gabi, na razie
Josh ma swoją misję do spełnienia. Weszła do mieszkania i nad-
stawiła ucha. Telewizor nie gra, nie ryczy hardrockowa muzyka,
a więc Aleksa nie ma jeszcze w domu. Z jednej strony co za
ulga, z drugiej ciekawe, gdzie się do tej pory włóczy?
Miała nadzieję, że to tylko ciekawość, a nie ów bardziej zja-
dliwy, zielonooki smok zazdrości.
Tak czy owak, jest teraz zbyt zmęczona, żeby się nad
R
S
tym zastanawiać, poszła więc do łóżka. Dobrze się wyśpi i do-
piero potem pomyśli o konsekwencjach powrotu Aleksa i strate-
gii, jaką w zaistniałych okolicznościach powinna przyjąć za-
równo w domu, jak i w pracy.
Ledwie zamknęła oczy, przypomniał jej się stos piętrzących
się w kącie zakupów. Może się w każdej chwili wyprowadzić.
Było nie było, jest spakowana, a na zapasowym łóżku Alany
nocowała na tyle często, że wiedziała, jaką pozycję przyjąć, by
się nie nadziać na tę pękniętą sprężynę, która z niego sterczała.
Właśnie, jest już spakowana.
Mniej więcej.
Tocząc sama z sobą wewnętrzną debatę nad racjonalnością
takiego posunięcia oraz wpływem przeprowadzki na egocen-
tryzm, który próbowała w sobie rozbudzić, nie wiedzieć kiedy
zasnęła. Obudził ją aromat kawy i muzyka. Ale tym razem nie
było już wątpliwości có do tego, kto tłucze się po kuchni. Zwi-
nęła się w kłębek i objęła rękoma kolana, ogarnięta zapierającą
dech w piersiach tęsknotą.
Gdyby tak dało się cofnąć czas...
Tylko o ile? Więcej niż o rok, to na pewno. O dwa?
Czy to by wystarczyło, czy już wtedy zaczęli się z Aleksem
od siebie oddalać?
Nie, takie spekulacje to strata czasu. Jeśli natychmiast nie
wstanie, spóźni się do pracy! Zwlokła się z łóżka i zaczęła grze-
bać w plastykowych torbach przekonana, że kupowała jakieś
ubrania „do pracy".
Jest! Dżinsowa spódnica ze skromnym rozcięciem powyżej
kolana i błękitny T-shirt z rozłożystym drzewem
R
S
na piersi. A bielizna? Nie miała czasu na dokładne przeszukanie
toreb, zadowoliła się więc tym, co pierwsze nawinęło się jej pod
rękę. Same koronki, ale ujdzie.
Udało jej się pokonać trasę do łazienki i z powrotem, nie na-
tykając się na Aleksa, chociaż dochodzące z kuchni odgłosy
świadczyły o tym, że nie wyszedł jeszcze z domu.
-Jesz coś przed wyjściem do pracy, czy może odżywiasz się
podobnie jak sypiasz, od przypadku do przypadku?
Zdecydowanie Aleks jest jeszcze w domu.
- Zjem coś w stołówce! - odkrzyknęła i wybiegła z mieszka-
nia.
Dogonił ją przy windzie. Czyli pomaszerują do pracy ramię
w ramię, nie przejdzie przecież ostentacyjnie na drugą stronę
ulicy.
Kiedy zamknęły się za nimi drzwi kabiny, stężała, bo przy-
pomniało jej się, co Aleks wygadywał w innej windzie nie dalej
jak wczoraj.
Ale dzisiaj milczał jak zaklęty i było to, nie wiedzieć czemu,
jeszcze gorsze. Na szczęście na drugim piętrze dosiadła się Ala-
na. Mrugnęła do Gabi, przywitała się z Aleksem i zapytała go,
gdzie się tak z samego rana wybiera,
- Na urazówce na pewno się ucieszą - stwierdziła, usłyszaw-
szy odpowiedź, i rzuciła Gabi współczujące spojrzenie. - Ja je-
stem nadal na Osiem B - dodała, kiedy Aleks spytał ją o pracę. -
I pewnie zostanę już tam do emerytury.
W drodze do szpitala Alana opowiadała o problemach zwią-
zanych z kierowaniem izbą przyjęć, a Gabi, żeby nie myśleć o
Aleksie, myślała o przyjaciółce.
R
S
Alana była pewna siebie, lubiła swoją pracę, chodziła regu-
larnie na siłownię i pierwszorzędnie grała w tenisa. Miała zaw-
sze bilety na wszystkie premiery w State Theatre, bogate życie
towarzyskie i pasowała jak ulał do wizerunku kobiety egocen-
trycznej nakreślonego w sobotę przez Kirsten.
Tak więc, statystycznie rzecz biorąc, powinna już dawno za-
liczać się do osób, które znalazły z kimś szczęście.
Aleks poszedł od razu na oddział, a Gabi z Alaną skręciły
jeszcze do stołówki na śniadanie.
- Czy mogłabym przeprowadzić się do ciebie na parę tygo-
dni, do czasu, kiedy Aleks znajdzie sobie nowe lokum? - spytała
Gabi, kiedy usiadły przy stoliku, i zbyła wzruszeniem ramion
pytające spojrzenie Alany. – Jakoś mi z nim niezręcznie - dodała
tonem wyjaśnienia.
Alana uśmiechnęła się.
- Wierzę ci! Wiesz, to by mi nawet pasowało. Zaproponowa-
no mi kurs w Melbourne. Ktoś się w ostatniej chwili wycofał i
zrobiło się miejsce. Wyjeżdżam jutro rano. Nawet chciałam cię
prosić, żebyś zaopiekowała się moją menażerią. Mieszkając u
mnie, miałabyś z tym mniej zawracania głowy.
Gawędziły jeszcze chwilę, dopijając kawę, ale obie skrzętnie
unikały tematu Aleksa.
- Trzymaj się - rzekła Alana, kiedy wychodziły ze stołówki. -
Wszystko jakoś się ułoży.
Czy aby na pewno?
Kiedy dotarła na oddział urazowy, karetki zwoziły właśnie
rannych z karambolu, do jakiego doszło na jednej z obwodnic.
R
S
- To nic poważnego - poinformowała ją Roz – ale na wszelki
wypadek zarządzono pełną mobilizację. Paul Canty sugeruje,
żeby wszystkie wątpliwe przypadki zatrzymywać tutaj na ob-
serwacji, zamiast przyjmować je od razu na oddział. W więk-
szości to zieloni, ale Paul ma teraz u siebie żółtego.
Ktoś postronny mógłby pomyśleć, że Roz mówi o zielonych i
żółtych ludziach, ale Gabi doskonale ją rozumiała. W szpital-
nym żargonie zielony to pacjent z obrażeniami nie zagrażający-
mi życiu ani utratą kończyny. Zielony pacjent może czekać w
kolejce nawet kilka godzin.
Żółtym nazywa się pacjenta z poważniejszymi obrażeniami,
którym trzeba się zająć w ciągu godziny. Żółci mają zawsze
pierwszeństwo przed zielonymi.
- Mogłabyś się zająć tamtą kobietą? Nie odniosła poważniej-
szych obrażeń, ale jest w ciąży i trochę się denerwuje.
Gabi weszła do wskazanego przez Roz boksu, gdzie zastała
ciężarną kobietę w zaawansowanym już stadium histerii.
- Ale nie wiadomo, czy dziecku się nić nie stało!- wrzeszcza-
ła kobieta. - Żądam zbadania ultrasonografem, i to niezwłocznie,
i chcę się widzieć z lekarzem, który mnie prowadzi! On przy-
chodzi do tego szpitala; wiem, że tak jest.
Gabi spojrzała pytająco na pielęgniarkę.
- Podłączyliśmy tej pani monitor serca płodu natychmiast, jak
tylko ją przywieziono - zameldowała dziewczyna. - Jak widać,
serce dziecka bije mocno, bez żadnych zakłóceń.
R
S
- To jeszcze nie dowód, że nie ma złamanej rączki
albo nóżki! - wrzasnęła kobieta.
Gabi podeszła do wózka i wzięła ją za rękę.
- Proszę się uspokoić. Skontaktujemy się z pani lekarzem.
Lepiej, żeby to on zrobił pani USG, bo dysponuje materiałem
porównawczym.
Dała znak głową pielęgniarce, i kiedy ta wyszła, odgarnęła
kobiecie włosy z czoła.
- Na razie zakładajmy, że dziecku nic się nie stało. Mimo
wszystko pływa w wodach płodowych, które amortyzują
wstrząsy. To tak, jakby miało własną poduszkę powietrzną.
Kobieta spojrzała na nią jak na pomyloną, ale przestała się
wydzierać.
Muszę teraz panią zbadać i upewnić się, czy wszystko z pa-
nią w porządku. Przecież to pani jest w tej chwili najważniejsza.
Bez pani to maleństwo nie ma szans na przeżycie, a jeśli nawet,
to niewielkie. Który to tydzień? Trzydziesty?
Dwudziesty ósmy.
Za wcześnie na przyjście na świat, pomyślała Gabi. Badała
pacjentkę, pytając, jak doszło do wypadku, gdzie siedziała w
samochodzie, czy miała zapięty pas bezpieczeństwa.
Ustaliła, że kobieta zajmowała miejsce pasażera w sa-
mochodzie prowadzonym przez męża, i chociaż siła bez-
władności wyrzuciła ją do przodu, kiedy najechani od tyłu wpa-
dli na wóz jadący przed nimi, to nie uderzyła żadną częścią ciała
o deskę rozdzielczą.
Wróciła pielęgniarka z informacją, że lekarz położnik
R
S
będzie w szpitalu na obchodzie za godzinę i w pierwszym rzę-
dzie zajrzy do swojej pacjentki przebywającej na urazówce.
Gabi wyjaśniła kobiecie, że zatrzymują ją do jego przybycia i
wyszła z boksu. Na korytarzu natknęła się na Aleksa.
- Mam trzydziestopięcioletniego mężczyznę na czwórce -
oznajmił. - Był przytomny, kiedy go przywieziono, odpowiadał
na wszystkie pytania, ale teraz zdradza klasyczne objawy szoku.
Mogłabyś na niego zerknąć?
Gabi wróciła z nim do boksu i oceniła wzrokowo podjęte
środki. Pacjent miał podłączoną do ramienia kroplówkę, z zapi-
sów na ekranach monitorów wynikało, że jego serce bije mia-
rowo, ale mężczyzna pocił się obficie i dygotał. Gabi bez doty-
kania go wiedziała, że stopy i dłonie ma zimne, a skórę lepką w
dotyku.
Na twarzy miał maskę tlenową, a wykres na ekranie jeszcze
jednego monitora świadczył, że natlenienie krwi jest w normie.
- Widzę, że zrobiłeś wszystko, żeby go ustabilizować - po-
wiedziała Gabi, wyciągając Aleksa za zasłonę, by pacjent ich
nie słyszał. - Co cię zaniepokoiło?
- Przyczyna. Przywieziono go tu, bo stracił na chwilę przy-
tomność, uderzając głową o przednią szybę, pomimo że miał
zapięty pas. To znaczy, że musiał też uderzyć klatką piersiową o
kierownicę. Mogło to doprowadzić do pęknięcia aorty albo in-
nego naczynia, a co za tym idzie do krwotoku wewnętrznego.
To tłumaczyłoby szok. Ale nie stwierdzamy ubytku krwi. Zapi-
sałem go na wszelki wypadek na tomografię, ale może ty masz
jakieś sugestie?
R
S
- Zdarza się opóźniony szok - odrzekła z namysłem. - Roz-
mawiałeś z nim? Nie o tym, gdzie go boli, ale tak w ogóle, o
okolicznościach wypadku? Może miał w samochodzie dziecko i
dopiero teraz uświadomił sobie, jak mało brakowało, żeby oboje
doznali poważnych obrażeń.
Aleks kiwnął głową.
- To możliwe, ale musi też być jakaś przyczyna fizyczna.
- Niekoniecznie - odparła Gabi. - Ja, na przykład, wykazuję
wszelkie objawy szoku, kiedy pomyślę, że miałabym wsiąść do
samolotu, a to nie jest przyczyna fizyczna. Są objawy, a przy-
czyny nie ma.
Zostawiła go i przeszła do następnego pacjenta. Ten przykład
z samolotem, który przytoczyła Aleksowi, przypomniał jej, że
zapisała się na kurs ratownictwa. Ciekawe, czy można się jesz-
cze wycofać?
Po co jej tyle zmian w życiu naraz?
Zwłaszcza teraz, kiedy Aleks wrócił i nie musi lecieć nigdzie
samolotem, żeby z nim porozmawiać o przyczynach rozpadu ich
małżeństwa.
Aleks nie ma tu nic do rzeczy, ofuknęła siebie w duchu. Za-
stanów się lepiej, czy potrzebna ci ta zmiana, czy nie.
Prosta odpowiedź? Tak!
Odpowiedź bardziej złożona? Też tak, bo to pozwoli jej się
czymś zająć przez najbliższe sześć miesięcy i nie myśleć o ni-
kłej, niemniej realnej możliwości, że zaraziła się wirusem HIV.
Mimo wszystko ktoś tam musiał łapać HIV-a wskutek ukłucia
się brudną igłą, bo skąd brałoby się te pół procenta w statysty-
kach...
W połowie dnia, idąc do stanowiska pielęgniarek, za-
R
S
trzymała się przy mężczyźnie, którego rano Aleks wyprowadzał
z szoku. Wystawiono go już z boksu zabiegowego na korytarz.
Siedział na łóżku i pił herbatę.
- Już lepiej? - spytała.
Kiwnął głową, ale jego przygnębiona mina sugerowała, że to
„lepiej" jest raczej pojęciem względnym.
- Wciąż się pan martwi. Miał pan w samochodzie jakiegoś
pasażera? Kogoś, kto bardziej od pana ucierpiał?
Potrząsnął głową.
- Nie, to nie tak. Ale owszem, jechała że mną żona.
Była pani kiedyś w ciąży?
Pytanie zaskoczyło Gabi, ale szybko skojarzyła fakty.
- A więc ta ciężarna to pańska żona? To nikt panu nie mówił?
Nic jej nie jest. Zbadał ją jej lekarz i powiedział, że może iść do
domu.
- Wiem - mruknął z goryczą mężczyzna. - I pielęgniarki mi
powiedziały, że tak właśnie zrobiła. Dlatego zapytałem, czy była
pani w ciąży.
Gabi kiwnęła głową. Owszem, kiedyś była, ale straciła to
dziecko.
- Czy wtedy wszystko inne przestaje się dla kobiety liczyć? -
ciągnął dalej mężczyzna.
Gabi zastanowiła się.
Z pewnością zachowanie Aleksa, który nie chciał jeszcze zo-
stać ojcem, przyczyniło się do tego, że zamknęła się w sobie,
ale...
- Pana żona była w szoku i podejrzewam, że najbardziej mar-
twiła się o dziecko. To odruch. - Nie skończyła jeszcze, a już
wiedziała, że to nie pocieszy tego biednego człowieka.
R
S
- Ja też! - odparował. - Ale o niej również myślałem, o nich
obojgu. A ona zainteresowała się, co ze mną? Jak widać, nie, bo
ja tu teraz siedzę, a ona wraca sobie do domu taksówką.
Gabi westchnęła, ale tylko w duchu.
- Nawet o mnie nie zapytała. Dowiadywałem się u pielęgnia-
rek. Tylko dziecko jest dla niej ważne.
Doktor Gabi Graham proszona do sali numer pięć - popłynę-
ło z głośnika interkomu.
Jakoś niezręcznie było jej odchodzić teraz od przygnębione-
go pacjenta.
- Rozmawiał pan z nią o tym? Powiedział jej pan, jak to od-
biera?
Mężczyzna roześmiał się, ale z taką goryczą, że Gabi ścierpła
skóra.
- A jakże. A przynajmniej próbowałem. Ale ona twierdzi, że
jestem dziecinny i stroję fochy, bo przestałem być jedynym
ośrodkiem jej zainteresowania.
- Może powinniście oboje zasięgnąć porady psychologa. Po-
staram się przysłać tu panu kogoś z obsługi pacjenta. Może za-
sugeruje jakieś wyjście z sytuacji albo przynajmniej podpowie,
do kogo się z tym zwrócić.
Ponownie wywołano ją przez interkom. Przeprosiła mężczy-
znę i oddaliła się w kierunku sali numer pięć, ale spotkawszy po
drodze Roz, poprosiła ją o znalezienie kogoś, kto by z nim po-
rozmawiał.
- Z panem Hargreavesem? Och, właśnie do niego idę.
Telefonowała żona cała we łzach, bo z tego wszystkiego o nim
zapomniała. Tak się niepokoiła o dziecko, że...
Gabi uciszyła ją, podnosząc rękę.
R
S
- Nie mnie to mów, powiedz jemu. - Uśmiechnęła się i do-
rzuciła: -I wyolbrzym jej skruchę. To podniesie go na duchu
bardziej niż wszyscy psycholodzy razem wzięci.
Ale incydent ten wrył jej się w pamięć. Tak bardzo, że my-
ślała o nim jeszcze, idąc po pracy na oddział onkologii w od-
wiedziny do Jane.
Zastawszy byłą teściową samą, skorzystała z okazji i zadała
pytanie, które nurtowało ją od rana:
- Czy w ciąży byłam całkowicie zapatrzona w siebie? Do te-
go stopnia, że odsunęłam od siebie Aleksa?
Jane ściągnęła ostrzegawczo brwi. Gabi, mając uczucie, że
paskudnie wdepnęła, odwróciła się i zobaczyła opartego o ścia-
nę Aleksa.
- Tak było?
Tym razem adresowała to pytanie do niego, nie do końca
pewna, na kogo jest zła - na niego, czy na siebie.
- Niezupełnie - odparł cicho. - Myślisz o panu Hargreavesie?
Słyszałem, że z nim rozmawiałaś.
Gabi miała już zapytać, co znaczy to „niezupełnie", ale Aleks
ledwie zauważalnym ruchem głowy dał jej do zrozumienia, by
nie drążyła tego tematu.
Podjęła go znowu, kiedy wracali razem do domu.
- Odpowiadając na moje pytanie, użyłeś określenia „niezu-
pełnie" przez wzgląd na matkę? - zapytała.
Aleks spojrzał na nią, tak jakby chciał odczytać z jej miny ja-
kiś ukryty podtekst, potem wziął ją pod rękę.
- Mieliśmy już ze sobą na pieńku, zanim zaszłaś w ciążę. O
ten wyjazd do Szkocji. To chyba naturalne, że podejrzewałem,
że zaszłaś w nią celowo, żeby pokrzyżować mi szyki, i to wpły-
nęło na moje zachowanie.
R
S
- Pamiętasz, kiedy zaczęło się między nami psuć? -spytała,
sama próbując sobie przypomnieć.
- A co to ma teraz za znaczenie?
Rzeczywiście, żadnego, powinna była odpowiedzieć, ale skła-
małaby, bo miało - przynajmniej dla niej.
R
S
ROZDZIAŁ PIĄTY
- A ty dokąd?! - ryknął Aleks, przyłapując obładowaną tor-
bami Gabi na nieudanej próbie wymknięcia się z mieszkania,
kiedy on brał prysznic.
- Przenoszę się do Alany.
- Och, na miłość boską, czy ty aby nie przesadzasz? Nie mo-
żemy się zachowywać jak cywilizowani ludzie i przemieszkać
razem ze dwa tygodnie bez robienia takich scen? - Przymrużył
oczy. - A może ty się boisz przebywać ze mną pod jednym da-
chem, bo sobie nie ufasz?
- Też mi coś! - Gabi roześmiała się nieszczerze. -Nie pochle-
biaj sobie, koguciku!
Aleks zrobił w tył zwrot, przeszedł się tam i z powrotem po
pokoju, po czym zatrzymał przed nią, wyciągając ręce w błagal-
nym geście.
- I co ja mam o tym myśleć? Dopiero co wróciłem i chciałem
się tu tylko na jakiś czas zatrzymać, a ty uciekasz przede mną ze
swojego własnego domu. Tak bardzo chcesz mnie pognębić? To
jakaś kara?
- Jakie pognębianie? Jaka kara? Co ty, u licha, wygadujesz?
- Weźmy, na przykład, tego smoka - podchwycił. -Nie mogę
patrzeć, jak ta gadzina pełza lubieżnie po twoich plecach. Ro-
bisz mi to na złość? Albo te włosy. Kiedy wróciłem, wyglądałaś
R
S
zwyczajnie, a nim dzień minął, zmieniłaś się nie do poznania.
Gabi zniknęła, a jej miejsce zajął jakiś wamp.
- A więc oceniasz książkę po okładce, tak? - warknęła. - je-
stem wciąż sobą i wiedz, że moja nowa fryzura nie ma nic
wspólnego z twoim powrotem. I wiedz jesz cze, że nie z twoje-
go powodu wynoszę się z domu. Po prostu robię przysługę Ala-
nie. Wyjeżdża jutro i prosiła mnie, żebym się zajęła jej zwierza-
kami, co zaś do moich ubrań, to nie zdążyłam ich jeszcze rozpa-
kować i zabieram wszystko ze sobą, bo nie uśmiecha mi się kur-
sować w te i wewte między mieszkaniami, ilekroć przyjdzie mi
ochota się przebrać.
Równie dobrze mogłaby nic nie mówić, bo i tak go nie prze-
konała. Fakt, wysłuchał cierpliwie tych wyjaśnień, ale widać
było, że nie przyjmuje ich do wiadomości.
- A właśnie - podchwycił skwapliwie, kiedy skończyła. -
Dlaczego trzymasz wszystkie swoje rzeczy w torbach? To jakaś
nowa moda? Nie lepiej by im było w szafie?
Westchnęła głęboko i rzuciła torby na krzesło.
- Muszę się napić kawy - mruknęła, wchodząc do kuchni.
Nie miała sumienia zostawić Aleksa z poczuciem winy. Nie
mogła też przyznać wprost, źe rzeczywiście przenosi się do
Alany z jego powodu. Mimo wszystko dokarmiała już w prze-
szłości zwierzęta przyjaciółki bez przeprowadzania się do niej.
Aleks wszedł do kuchni za nią.
- Ja zaparzę kawę - zaoferował się i zaglądając jej w oczy,
zapytał:
R
S
- Musisz tam iść już teraz? Alana nie może trochę poczekać?
Może przynajmniej zjedlibyśmy razem kolację?- Mówił to tak
błagalnym tonem, że żal się go jej zrobiło. Pewnie czuł się sa-
motny. Od chwili przyjazdu tyle czasu spędzał u Jane w szpita-
lu, że nie miał chyba kiedy skontaktować się z dawnymi znajo-
mymi.
Nie licząc Diane.
- No nie wiem - burknęła i widząc jego minę, natychmiast
pożałowała swojej opryskliwości.
Skruszona dotknęła jego ramienia.
- Wybacz, nie powinnam była używać takiego tonu, ale wy-
trąciłeś mnie z równowagi swoim niespodziewanym powrotem.
- I naraziłem na koszta, sądząc po tych tobołach, z którymi
emigrujesz do Alany - wyrwało mu się, zanim zdążył ugryźć się
w język.
Oczy Gabi zabłysły gniewem.
- Nie kupowałam tych ubrań z twojego powodu, fryzury też
nie zmieniłam dla ciebie. Nie wyobrażaj sobie, że robię to
wszystko, bo chcę się tobie przypodobać. Tobie! Człowiekowi,
który nawet by nie zauważył, gdybym poszła do pracy w kufaj-
ce, albo na randkę w piżamie.
- Ta piżama na pewno rzuciłaby mi się w oczy -mruknął po-
jednawczo, usiłując ignorować głos wewnętrzny, który dopyty-
wał się natarczywie, kogo zatem chciała olśnić tymi nowymi
ubraniami, jeśli nie jego?
Na pewno nie Josha Phillipsa z tym jego bajeranckim spor-
towym autkiem. Gość ma opinię kobieciarza, który zwiewa,
gdzie pieprz rośnie, kiedy tylko wyczuje, że sprawy zaszły za
R
S
daleko. Zresztą Gabi nie jest w jego typie. On gustuje w kobie-
tach atrakcyjnych...
Takich jak obecna, odmieniona Gabi?
Nie, Gabi nie zadaje się z takimi facetami.
- Może! - powiedziała kobieta, o której myślał. Stracił trochę
wątek i próbował sobie teraz przypomnieć, o czym właściwie
rozmawiali i jaki jest kontekst tego „może".
- Może zostaniesz na kolacji? - zaryzykował.
- Może byś zauważył, że jestem w piżamie - skorygowała,
odwróciła się, wyjęła kilka paczuszek z zamrażalnika, otworzyła
szafkę.
Czyżby zabierała się do przygotowywania posiłku?
- Moglibyśmy gdzieś pójść - podsunął. - Na przykład do
Mickeya, albo gdzie indziej, jeśli wolisz.
- Mickey jest teraz nieczynny w poniedziałki -mruknęła.
Odwrócona do niego plecami, podstawiła pod zimną wodę sitko
napełnione ryżem. Patrząc tak na nią, odnosił wrażenie, że
wszystko jest po staremu, że nigdzie stąd nie wyjeżdżał.
Ale nie dało się ukryć, że wyjechał - i to na długo przed fi-
zycznym opuszczeniem tego mieszkania - i kiedy to sobie
uświadomił, ogarnęło go poczucie straty tak silne, że zachciało
mu się wyć.
- Otwórz te mrożonki i wstaw je do mikrofali - zaordynowa-
ła. - Dziesięć minut rozmrażania, potem pięć podgrzewania.
Wziął do ręki pierwszą paczuszkę. Znajome tajskie dania -
laksa i curry.
- Hej, może powiesz, że kupiłaś to tam, gdzie jadaliśmy w
studenckich czasach?
R
S
Gabi kiwnęła głową.
- Zaczęli pakować swoje potrawy do zamrażania i wszystko,
czego do tej pory próbowałam, było wprost wyśmienite.
Spokój w jej głosie świadczył, że nie przeżywała takich jak
on emocjonalnych rozterek. Ta obserwacja pogłębiła tylko jego
przygnębienie, bo mimo wszystko żywił w duchu nadzieję, że
kiedyś jakoś odzyska Gabi.
Wsypała ryż do wrzącej wody, spojrzała na zegarek i posta-
wiła na stole dwa talerze.
- No i jak ci minął dzień? - spytała, przerywając niezręczną
ciszę, jaka zaległa w kuchni. - Tam, w Szkocji, od razu dali cię
na intensywną terapię?
- Nie, z początku pracowałem na urazówce.
Była zadowolona, że odpowiedział tylko na jej drugie pyta-
nie, bo rozmowa o zdarzeniach dzisiejszego dnia mogła dopro-
wadzić do poruszenia tematu małżeństwa z wypadku na auto-
stradzie, a stamtąd byłoby już niedaleko do spraw, o których
wolała nie rozmawiać.
Obok talerzyków położyła widelce, znalazła w szafce papie-
rowe serwetki i wyszła z kuchni, żeby nastawić jakąś płytę.
Gdy wróciła, ryż już doszedł, tajskie dania podgrzały się i
można było podawać do stołu. Aleks otwierał butelkę wina.
- Bardzo lekkie, białe - wyjaśnił. - Kupiłem je we Francji na
tydzień przed powrotem i schowałem do plecaka, żeby Angus,
mój współlokator, się do niego nie dobrał.
Angus! Ciekawe, jak ten facet wygląda. Gabi nie chciało się
R
S
wierzyć, że cały rok z życia Aleksa jest dla niej jedną białą pla-
mą. Od rozpoczęcia stażu byli nierozłączni i odnosiła wrażenie,
że znają się od zawsze. On przedstawiał ją swoim znajomym,
ona swoim jego, potem poznawali nowych już razem.
A teraz Aleks zna jakiegoś Angusa - i licho wie ile jeszcze
osób, których ona nigdy nie widziała.
W tym kobiet!
Na pewno poznał jakieś kobiety.
Czy w tej Francji też był z jakąś?
Podsunęła Aleksowi napełniony talerz i kiwnęła głową, kiedy
spojrzał na nią pytająco, podnosząc butelkę.
Wino z Francji...
- Jedz, bardzo smaczne - ponaglił ją i dopiero teraz zdała so-
bie sprawę, że siedzi z widelcem w ręku i zapatrzona w prze-
strzeń błądzi myślami po krainach, które znała tylko z lektur
albo z telewizji.
- Schowałeś ją do plecaka - powtórzyła. - Skoro przyjechałeś
tylko z plecakiem, to chyba nie planowałeś tu zostać na stałe.
Czemu zmieniłeś zamiar?
Patrzył na nią przez chwilę i milczał. Potem wzruszył ramio-
nami i pokręcił głową na znak, że sam nie wie.
- Przyjechałem, głównie po to, żeby zobaczyć się z mamą.
Ale na wszelki wypadek spakowałem tam wszystkie moje rze-
czy i poprosiłem Angusa, żeby mi je w razie czego przysłał.
Czyli myśl o pozostaniu musiała mi już wcześniej chodzić po
głowie.
Dla niego brzmiało to dosyć przekonująco, ale Gabi wyraźnie
nie uwierzyła. Widział to po jej minie. A on naprawdę nie wie-
dział, co ostatecznie skłoniło go do po zostania. Po części przy
R
S
czyniły się do tego wizyty u matki, podczas których uświadomił
sobie, że w tym stanie zdrowia nie będzie go mogła odwiedzać
w Szkocji, a on, zapracowany, rzadko znajdzie czas na długą
podróż do domu.
Ale wcześniej było jeszcze to euforyczne uczucie to-
warzyszące powrotowi, kiedy jechał taksówką z lotniska, i cho-
ciaż zachowanie Gabi podkopało nieco fundamenty tej euforii,
to coś się tam z niej uchowało.
Uchowało się też coś z uczuć, jakie żywił kiedyś do byłej
obecnie żony, i chociaż wmawiał sobie, że to tylko sentyment,
to jednak musiało się w tym kryć coś więcej. Owszem, od czasu
rozstania były w jego życiu inne kobiety, ale żadna z nich nie
działała na niego tak jak kiedyś Gabi.
Może to zwyczajny pociąg fizyczny? Przecież każdy centy-
metr kwadratowy tego mieszkania przesiąknięty jest jakimś sek-
sualnym wspomnieniem. Przeprowadzka Gabi do Alany może
przynajmniej wytłumi w nim te niezbyt szlachetne żądze.
Sączył wino w nadziei, że trunek pomoże mu się rozluźnić, i
wypytywał o Alanę ; jej zwierzyniec.
- Ma jeszcze tego węża?
Gabi wzdrygnęła się.
- Na szczęście nie. Wydobrzał i można go było wypuścić na
wolność. Ciarki mnie przechodzą na samą myśl, że musiałabym
na niego patrzeć, a co dopiero karmić.
- A to straszne ptaszysko wciąż tam urzęduje - zauważył i
Gabi uśmiechnęła się szeroko.
- Wiem, rzeczywiście jest straszny. Ale tylko dlatego,
R
S
że ma już chyba ze czterysta lat i wypadły mu wszystkie pióra.
Alana robiła mu na drutach małe kamizeleczki, ale pruł je dzio-
bem. Myślała z początku, że ma alergię na wełnę i zaczęła je
robić z nici syntetycznych, ale te też pruje i wystawia na widok
publiczny ten swój siny korpus.
- I co ona tam jeszcze hoduje? Na krześle w kuchni widzia-
łem torbę. Nadal przygarnia osierocone kangurzątka?
- Tylko te bardzo, ale to bardzo malutkie...
Gabi nie dokończyła, bo tym momencie ktoś zadzwonił do
drzwi. Aleks, czy to z nawyku, czy dlatego, że miał bliżej, wstał
i poszedł otworzyć.
W progu stała Madeleine Frost.
- Och, Aleks, dobrze że jesteś. Ingrid się skaleczyła i nie mo-
gę zatamować krwotoku, a Grahama nigdy nie ma w domu, kie-
dy jest potrzebny.
- Gabi, bierz zestaw pierwszej pomocy! - krzyknął Aleks,
przejmując inicjatywę, i pobiegł za Madeleine do schodów.
Gabi wyjęła ciężką torbę z szafki w korytarzu i podążyła za
nimi.
- Dzwoń po karetkę - powiedział Aleks, kiedy zdyszana wpa-
dła do mieszkania Frostów. - Mógłbym zszyć ranę na miejscu,
ale nacięcie jest głębokie i lepiej będzie, jeśli zrobi się to w ste-
rylnych warunkach.
- Byłoby szybciej, gdybym sama zawiozła ją do Royal West-
side - zauważyła Gabi, ale Aleks pokręcił głową.
- Trzeba unieruchomić jej nogę w pozycji uniesionej, a bez
noszy nie da się tego zrobić.
Ucisnął zwiniętym ręcznikiem miejsce po wewnętrznej stro-
nie uda Ingrid, a Gabi wybrała tymczasem numer pogotowia
R
S
i czekając na zgłoszenie się dyspozytora, zastanawiała się, jak
mogło dojść do wypadku.
I czy Ingrid musi się tak kleić do mężczyzny udzielającego
jej pierwszej pomocy!
Odpędzając od siebie te myśli - nie ma już prawa być zazdro-
sna o Aleksa - podała dyspozytorowi adres i odłożyła słuchaw-
kę. Aleks chyba ją przez cały czas obserwował, bo ledwie to
zrobiła, już miał dla niej kolejne zadanie:
- Skręć bandaż w opaskę uciskową i obwiąż jej nogę.
Otworzyła torbę z zestawem pierwszej pomocy, znalazła
bandaż i wykonała polecenie. Kiedy Aleks zabrał ręcznik, by
mogła zacisnąć opaskę na nodze Ingrid, z rany trysnęła krew.
Dopiero teraz Gabi zrozumiała, dlaczego tak upierał się przy
karetce. Rana była głęboka, przerwaniu uległo naczynie krwio-
nośne. Tu nie może się obyć bez mikrochirurgii.
Opaska szybko nasiąkała krwią. Aleks zaklął i ponownie uci-
snął ranę ręcznikiem, by szczelniej zamknąć żyłę.
- Zbiegnę na dół i zaczekam na karetkę pod domem - oznaj-
miła Gabi, widząc, że w niczym więcej Aleksowi nie pomoże. -
Powiedziałam, żeby wjechali od razu do podziemnego garażu i
muszę im otworzyć drzwi.
Karetka przyjechała szybciej, niż się spodziewała. Gabi wsa-
dziła sanitariuszy z noszami do windy i posłała ich na piąte pię-
tro, a sama została w garażu, by nie robić tłoku w kabinie.
Ale prócz sanitariuszy, z Ingrid na dół zjechał tylko Aleks.
Dociskał wciąż ręcznik do wewnętrznej strony jej uda, a ona
trzymała go kurczowo za drugą rękę.
R
S
Gabi chciała zażądać stanowczo, żeby puściła jej męża, ale
dała spokój. Zabrzmiałoby to bardzo dramatycznie, a na dodatek
on już nie jest jej mężem. Chyba. Wieki temu podpisała stosow-
ne papiery, ale nie przeczytała dokładnie ich treści, a nie miała
pojęcia, jak to jest dalej z rozwodami.
-Słuchasz mnie?
Zirytowany głos Aleksa przywołał ją do rzeczywistości.
- Nie, tak się zdarzyło, że nie słuchałam - odparowała. - Jak
brzmiał twój ostatni rozkaz?
Popatrzył na nią dziwnie, potem pokręcił głową, dając tym
samym do zrozumienia, że nie pojmuje jej zachowania.
- Madeleine chciała cię prosić, żebyś posiedziała z bliźnia-
kami. Ja jadę z Ingrid. Wrócę, kiedy zabiorą ją do sali operacyj-
nej, ale Madeleine chce zaczekać do końca operacji, bo będzie
musiała powiadomić potem jej rodziców, a oni zapytają o
szczegóły.
Gabi westchnęła, weszła bez słowa do otwartej wciąż windy i
nacisnęła guzik piątego piętra.
Czy Aleks pojechałby z Ingrid do szpitala, gdyby była gruba,
nosiła okulary i miała końską gębę? Przecież w drodze ranę mo-
że dociskać ręcznikiem sanitariusz.
Zmuszona była obiektywnie przyznać, że raczej by pojechał.
A ty przestań tak nerwowo reagować na wszystko, co on robi,
ofuknęła siebie.
Dwaj identyczni chłopcy z piątego piętra byli już wykąpani,
ubrani w piżamki i gotowi do położenia do łóżek. Z tymi blond
czuprynkami i błękitnymi oczętami wyglądali jak para anioł-
ków, która sfrunęła na ziemię na puszystej chmurce.
R
S
szystej chmurce. Ale Gabi nie dała się zwieść pozorom. Poma-
gała już przy tych małych diablętach. Chociaż... dzisiaj siedzieli
obaj jak trusie przed telewizorem i oglądali dobranockę, może
więc się poprawili.
Madeleine poinstruowała ją, co ma robić po dobranocce -
bajka i spać - i zbierała się już do wyjścia, kiedy Gabi zadała
wreszcie nurtujące ją od początku pytanie:
-W jaki sposób Ingrid zraniła się tak paskudnie w takie niety-
powe miejsce?
Madeleine wzruszyła ramionami.
- Pracujesz na oddziale urazowym i pewnie napatrzyłaś się na
obrażenia odniesione w idiotycznych okolicznościach, ale we-
dług mnie to bije wszystko inne na głowę. Wycinała dziury w
dyni. Kilka lat pracowała jako niania w Stanach Zjednoczonych
i teraz zachciało jej się przenosić tradycję Halloween na grunt
australijski.
- Tak jakbyśmy mało jeszcze mieli skomercjalizowanych
świąt! - jęknęła Gabi. - Niestety, to już do nas dociera. Dzieciaki
biegają po domach, domagając się cukierków, ale o dyniach
jeszcze nie słyszałam.
- My też nie będziemy mieli dyni, wywaliłam ją -oznajmiła
Madeleine i dała Gabi przygotowany przez siebie spis telefo-
nów. Były na nim numery komórek jej i Grahama, jak również
numer do szpitala na wypadek, gdyby ten wyleciał Gabi z pa-
mięci.
Zapewniając zdenerwowaną kobietę, że sobie poradzi, Gabi
niemal wypchnęła ją za drzwi.
Bliźniaki, jakby tylko na to czekały, natychmiast zrzuciły
maski aniołków i przedzierzgnęły się w diablęta. Najpierw
Shaun - a może to był Ewan? - zepchnął Ewana - czy może
R
S
Shauna? - z małego krzesełka i po chwili wrzała już wojna na
pełną skalę. Gabi usiłowała wynegocjować traktat pokojowy i w
akcie rozpaczy przemyśliwała już nad zwróceniem się o pomoc
do ludzi z ONZ, kiedy zadzwonił telefon.
Zdając sobie sprawę, że w tym harmidrze nie usłyszy ani
słowa, porwała z podłogi bliższego z bliźniaków i upchnęła go
sobie pod pachę, a drugiemu zagroziła, że przykuje go do łóżka,
jeśli tylko piśnie. Potem podniosła słuchawkę.
- Halo! - warknęła.
- Wszystko u ciebie w porządku? - zapytał z niepokojem
Aleks. - Sądząc po tonie, jakim się odezwałaś, jesteś trochę zde-
nerwowana.
- Nie jestem trochę zdenerwowana. Jestem wściekła - poin-
formowała go Gabi. - Mam tylko nadzieję, że to nie ty wpadłeś
na pomysł, żeby wcisnąć mi te bliźniaki, bo jeśli ustalę, że jed-
nak ty, to poszukasz sobie innego lokum.
Chichot Aleksa rozbroił ją.
Cholera, ten człowiek działa na nią nawet przez telefon.
- Chciałeś czegoś konkretnego? - mruknęła.
Bliźniak, którego trzymała pod pachą, zaczął wierzgać, drugi
wydarł się, że chce do Ingrid.
Madeleine prosiła mnie, żebym sprawdził, czy dajesz tam so-
bie radę. Mam jej powiedzieć, że tak?
Jeśli to kłamstwo przejdzie ci przez gardło, to proszę bardzo -
rzekła Gabi. - Jeśli nie, to przekaż jej, że obaj jeszcze żyją, ale
jeśli ten, którego trzymam aktualnie pod pachą, nie przestanie
R
S
mnie kopać piętami w nogę, to marny jego los.
Aleks znowu zachichotał i obiecał, że postara się jak naj-
szybciej przyjść jej z odsieczą.
- Wpadnę po drodze do nas i zabiorę naszą kolację. Podgrze-
jemy ją w mikrofalówce. Jesteś zła, bo nie dojadłaś.
Na szczęście zaraz potem się rozłączył, bo odpowiedź, jaka
cisnęła się jej na usta, do cenzuralnych nie należała. Ale sam
pomysł dokończenia kolacji nawet jej się spodobał. Tylko
wpierw trzeba będzie poprzywiązywać tych huncwotów do łó-
żek i zatkać im czymś buźki!
Ku jej zaskoczeniu, stosowanie metod siłowych nie było ko-
nieczne. Znalazłszy się w łóżkach, straszna dwójka przedzierz-
gnęła się z powrotem w aniołki i zasnęła bez protestów, słucha-
jąc bajki o Bobie Budowniczym, który naprawiał z kolegami
drogę.
Gabi czytała dalej już dla siebie samej. Ciekawa była, jak się
skończy ta historia.
Siedziała jeszcze w sypialni chłopców w fotelu ustawionym
między ich łóżkami, kiedy zabrzęczał dzwonek do drzwi.
Pogłaskała po aksamitnie gładkim policzku chłopca po pra-
wej, zadając sobie pytanie, jak wyglądałoby teraz jej życie, gdy-
by donosiła swoje dziecko.
R
S
- Pokneblowałaś ich i przywiązałaś do łóżek? - Aleks ze
zdumieniem wsłuchiwał się w panującą w mieszkaniu ciszę.
Uśmiechnęła się z wyższością.
- Nie musiałam. Kiedy zaczęłam im czytać, uspokoili się i
szybko zasnęli.
Miała nadzieję, że przyglądający się jej spod oka Aleks nie
odczyta z jej twarzy tęsknoty, jaką obudził w niej widok śpią-
cych dzieci.
Chyba się nie pomyliła, bo nic już nie mówiąc, wszedł z
przyniesioną tacą do kuchni, kieliszki i napoczętą butelkę wina
zestawił na stół i obejrzawszy panel sterowania kuchenki mikro-
falowej, podgrzał w niej najpierw jeden talerz, potem drugi.
Ale kiedy usiedli do stołu, by dokończyć posiłek, Gabi prze-
konała się, że przez ten rok rozłąki nie zatracił jednak umiejęt-
ności rozpoznawania jej nastrojów.
- Ja też przeżyłem stratę tego dziecka - wyznał, dotykając
kieliszkiem jej kieliszka w cichym toaście. - Wiem, nie byłem
zachwycony, że ma przyjść na świat już wtedy, ale to było rów-
nież moje dziecko.
Gabi zatkało. Odstawiła kieliszek, by go nie upuścić.
R
S
Powietrze uwięzione w klatce piersiowej przyprawiało ją o
ból za mostkiem.
Po chwili kiwnęła głową i jej organizm zaczął powoli podej-
mować swe funkcje, odzyskała nawet głos.
- Chyba tego nie zauważyłam, ale przecież odepchnęłam cię
od siebie, prawda? Wmówiłam sobie, że skoro nie chciałeś tego
dziecka, to na pewno nie czujesz tego samego co ja. Chyba cię
nawet obwiniałam, chociaż była to bezpodstawna, czysto emo-
cjonalna reakcja.
Uśmiechnął się ze smutkiem i Gabi znowu ścisnęło się serce.
- Rozumiem cię, bo też czułem się winny, że wtedy nie
chciałem jeszcze zostać ojcem - powiedział cicho. - Ty zamknę-
łaś się w sobie, ja w sobie...
- ...i to nas ostatecznie rozdzieliło - dokończyła za niego Gabi
i poczucie bliskości, które tak długo ich kiedyś łączyło, spowiło
ją znowu niczym stary, znajomy koc, koc wprawdzie pełen
dziur, ale przecież taki ciepły i miły w dotyku.
Tak jakby to niespodziewane wzajemne wyznanie win coś
znaczyło.
A nie znaczyło nic i Gabi szukała gorączkowo jakiegoś mniej
osobistego tematu rozmowy. Znalazła taki w przebłysku olśnie-
nia i uczepiła się go jak pijana płotu, byle tylko wypełnić czymś
ciszę, jaka zaległa.
- A wiesz, w ten weekend zaczynam kurs ratownictwa me-
dycznego - wypaliła.
- Kurs ratownictwa medycznego? Ty?!
- A coś się tak zdziwił?! - fuknęła. - Patrzcie go, obrusza się,
zamiast mi przyklasnąć!
- Przecież tam trzeba latać helikopterem, spuszczać się z
urwiska, wspinać na stromizny, a ty masz lęk wysokości. To nie
dla ciebie.
Jego lekceważący ton rozsierdził ją do białości. Odsunęła od
siebie talerz, wstała, wzięła się pod boki i wbijając w niego pa-
łający wzrok, wycedziła:
- Nie dla mnie?! No to ja ci pokażę, jak mało mnie znasz. Bo
nie dość, że ukończę ten kurs, to za dwa tygodnie będę już latała
helikopterem do wezwań jako licencjonowany lekarz ratownik.
Oko ci zbieleje!
Na razie opadła mu tylko szczęka. Tak zaskoczonego jeszcze
go nie widziała.
Ze złością porwała ze stołu swój pusty talerz, swój widelec i
zniknęła z nimi w kuchni.
Aleks patrzył za nią oniemiały. Co mogło być źródłem tej jej
determinacji nie tylko do zmiany wyglądu zewnętrznego i za-
wartości szafy, ale również do walki z lękiem wysokości?
Ileż się swego czasu natrudził, by ją z tego lęku wyzwolić.
Kiedy się tu wprowadzili, przez kilka tygodni nie odważyła się
wyjść na balkon, i nadal, sądząc po opłakanej kondycji posa-
dzonych tam roślinek, miała przed tym opory.
Dlaczego ludzie postanawiają się zmienić?
Bo zbrzydła im dotychczasowa egzystencja?
No dobrze, ale tak z dnia na dzień?
- Halo, halo! Ziemia do Aleksa! Trzeci raz już pytam, czy
chcesz kawy.
Nawet nie zauważył, kiedy wróciła do stołu, ale nie dało się
ukryć, że siedziała teraz przed nim pochylona i chciał czy nie,
R
S
widział jej piersi wypychające rozłożysty kwiat na przodzie ob-
cisłego T-shirta.
Na pewno kogoś ma. Tylko to może tłumaczyć taką skrajną
zmianę powierzchowności i osobowości.
Josh Phillips!
- Tak, poproszę.- wycedził przez zęby.
A może to jednak nie Josh? Fakt, że Gabi postanowiła po-
zbyć się lęku przed wysokością i lataniem, wskazywałby na
jakiegoś pilota linii lotniczych.
Tylko gdzie Gabi mogłaby poznać pilota?
Nie miał pojęcia - nie tylko, gdzie mogłaby poznać pilota li-
nii lotniczych, ale również, gdzie chodziła i co robiła po pracy
przez ostatnie dwanaście miesięcy.
Teraz wracała już z kawą.
Zaraz, a może to instruktor tego kursu ratownictwa? Też pi-
lot, ale nie linii lotniczych, lecz helikoptera. Tę kursy prowadzą
piloci helikopterów ratowniczych; muszą się orientować w moż-
liwościach członków ekip medycznych, które zabierają na po-
kład.
- Mam w ten weekend wolne. Mógłbym pojechać z tobą na
zajęcia i dodawać ci otuchy.
- Dodawać otuchy, czy zrywać boki ze śmiechu, kiedy ze-
mdleję ze strachu na szczycie urwiska?
Mieszała powoli kawę, wpatrując się ze ściągniętymi brwia-
mi, jak łyżeczka wprawia czarny napar w ruch wirowy. Można
by pomyśleć, że ta czynność wymaga od niej pełnej koncentra-
cji.
-A więc bierzesz pod uwagę, że tak to się może skończyć już
na samym wstępie?
Podniosła na niego orzechowe, cętkowane złotem oczy.
R
S
- Naturalnie, że może. Ale kiedy się ocknę, urwisko nadal
tam będzie i nadal będę musiała z niego zejść, żeby zakwalifi-
kować się do następnego etapu szkolenia. Jeśli więc chcesz się
dobrze pośmiać, to proszę bardzo, jedź ze mną.
Nie, to nie może być pilot helikoptera. Na pewno nie życzy-
łaby sobie, żeby nowy obiekt uczuć spotkał się z dawnym.
Do diabła! Czy naprawdę jest tym ostatnim? Dawnym obiek-
tem uczuć Gabi?
- Pooglądam sobie telewizję. - Gabi wstała, wzięła swoją ka-
wę i skierowała się do salonu. - Dzieci już śpią, a więc nie mu-
sisz tu ze mną siedzieć. Burmuszyć możesz się równie dobrze w
moim mieszkaniu.
Zdawał sobie sprawę, że siedzi nabzdyczony, nic nie mógł na
to poradzić. Gabi ma rację, lepiej niech sobie stąd pójdzie, bo
dostaje już obsesji na punkcie wychwytywania coraz to nowych
zmian, jakie w niej zaszły. Nawet takich mało istotnych, jak ta
teraz - Gabi ni mniej, ni więcej, tylko go wyprasza.
Ale nie chciało mu się jakoś ruszać z miejsca. I nagle przy-
pomniał sobie, że zanim usiedli do kolacji, którą im zaraz prze-
rwano, Gabi przenosiła się z rzeczami do Alany. Bo Alana wy-
jeżdża. Jutro!
A kto będzie lepiej wiedział, co się dzieje w życiu Gabi, jeśli
nie Alana? Czy to nie idealna okazja, żeby ją trochę podpytać?
Przeniesie do Alany część rzeczy Gabi i niby to od niechcenia
nawiąże konwersację.
- Tak, pójdę sobie - zdecydował.
R
S
Ciągnięcie Alany za język ogródkami nie dało rezultatów,
spytał więc w końcu wprost:
- Co napadło Gabi z tymi wszystkimi zmianami?
Alana wzruszyła elegancko szczupłymi ramionami.
- Licho wie, ale już najwyższy czas. – Przyglądała się przez
chwilę Aleksowi, potem dorzuciła: - Z początku myślałam, że
może twój powrót tak ją zmobilizował, ale zapewniła mnie, że
to nie ma z tobą nic wspólnego, i jej wierzę.
Aleks, spacerujący w zadumie po saloniku Alany, zatrzymał
się przed klatką papugi, uchylił rąbek nocnej zasłony i spojrzał
na mało atrakcyjnego ptaka.
- Zapisała się na kurs ratownictwa medycznego - dodał - i w
sobotę będzie się spuszczała z urwiska.
- Co będzie robiła? - jęknęła Alana. - Gabi z urwiska? Nie
wierzę.
- To prawda - mruknął ponuro, ale w głębi duszy się ucieszył,
że Alana zareagowała na tę wiadomość podobnie jak on.
- Wiem tylko, że zaczęła z tymi zmianami w zeszłą sobotę -
wyjaśniła Alana, ochłonąwszy trochę. - Może na urazówce ktoś
umarł, ktoś w naszym wieku, i to stało się dla niej takim bodź-
cem.
- Możliwe! - podchwycił Aleks. Chociaż szczerze współczuł
każdemu, kto umiera w tak młodym wieku, to takie wyjaśnienie
zachowania Gabi odpowiadało mu zdecydowanie bardziej niż
nowy mężczyzna w jej życiu. - Ale przecież nie od dzisiaj pra-
cuje na urazówce i widziała już tam niejedną śmierć młodego
człowieka.
Nieraz młodszego od nas - przyznała Alana.
R
S
Nie dowiedziawszy się niczego więcej, co rzuciłoby na spra-
wę trochę światła, Aleks pożegnał się z Alaną i wrócił do
mieszkania Gabi. Usiadł przy biurku, wziął czystą kartkę papie-
ru, napisał do Gabi wiadomość, że przeniósł jej rzeczy do Ala-
ny, położył kartkę na krześle, na którym wcześniej leżały torby,
i poszedł spać.
Gabi znalazła po powrocie kartkę. Było już późno i czuła się
zmęczona, zadzwoniła więc tylko do Alany z informacją, że
zjawi się u niej z samego rana, potem wzięła prysznic i położyła
się do łóżka.
Auć! - Wycofała szybko palec z klatki papugi i possała go. - I
pomyśleć, że zaczynałam cię już lubić!
Nie musisz jej lubić - powiedziała Alana, wpadając do poko-
ju z listą instrukcji, która przybrała formę małej książeczki -
wystarczy, że będziesz ją karmić. Kangurzątko zabiera Madele-
ine - ciągnęła, pokazując sztuczną kangurzą torbę wiszącą na
oparciu krzesła. - A więc jego masz z głowy. Orzechy dla świn-
ki gwinejskiej znajdziesz w brązowej puszce, a pokarm dla kota
w niebieskiej. Dodatkowa miska z żarciem dla kota stoi na bal-
konie. Nie będziesz miała oporów przed wychodzeniem na bal-
kon? Szweda się gdzieś po okolicy i obawiam się, że nie odży-
wia się jak należy.
Gabi wzięła od niej instrukcje, zapewniła Alanę, że da sobie
radę i pocałowała przyjaciółkę na pożegnanie. Kiedy chciała się
cofnąć, Alana przytrzymała ją za ramię i spojrzała w oczy.
- Wszystko w porządku? Coś cię gnębi? Chcesz o tym poga-
dać?
R
S
- A to co znowu? W ostatniej chwili ruszyło cię sumienie, że
zostawiasz mi na głowie cały ten swój przychówek? Czy ja wy-
glądam na taką, u której coś jest nie w porządku?
Alana zmierzyła ją wzrokiem. Gabi była w zielonej bluzce i
białej spódnicy, które kupiła zeszłej soboty.
- Wyglądasz lepiej niż w porządku. Wyglądasz rewelacyjnie
- przyznała - ale Aleks wspominał mi, że zapisałaś się na kurs
ratownictwa medycznego. Ty chcesz łazić po urwiskach?
Gabi uśmiechnęła się intrygująco.
- Zmieniam swoje życie - powiedziała - ale przyjaciółek wo-
lałabym nie zmieniać. Chyba że zaczną mnie nagabywać, co i
dlaczego robię.
- Hej, ja cię nie nagabuję - żachnęła się Alana. - Wyznaję za-
sadę „żyj i daj żyć innym".
Gabi przytuliła ją serdecznie.
- Wiem. Baw się dobrze w Melbourne, przyślij pocztówkę i
wracaj szybko.
Urwała i spojrzała podejrzliwie na przyjaciółkę.
- A właściwie to kiedy wracasz? Nie pamiętam, żebyś mi
mówiła.
- Za trzy tygodnie. Czy to nie cudowne? Całe trzy tygodnie z
dala od stresów oddziału Osiem B.
Gabi zdobyła się na nieszczery uśmiech i pożegnała z wymu-
szoną serdecznością z Alaną, ale idąc do windy wymrukiwała
już pod nosem niepochlebne opinie o ludziach, którzy proszą
kogoś, żeby zaopiekował się ich zwierzakami, nie wspominając,
na jak długo wyjeżdżają.
Przecież chciałaś wynieść się z mieszkania, przypomniała
sobie, ale to ani trochę nie złagodziło jej wzburzenia.
Winda nie nadjeżdżała, zbiegła więc na parter schodami. Wi-
dok, jaki ukazał się jej oczom w holu, do końca ją pognębił.
Aleks przytrzymywał drzwi windy, jego ramienia czepiała się
R
S
Kirsten i oboje chichotali niczym hieny!
- O, Gabi, która nad towarzystwo tego wspaniałego mężczy-
zny przedkłada przybłędy Alany. Obcas zaklinował mi się w
windzie i spójrz tylko, jak książę z „Kopciuszka" nie tylko ura-
tował mój but, ale i uparł się, że włoży mi go na nogę.
Gabi uśmiechnęła się z przymusem, w duchu zaś przyznała,
że chociaż potrafi się pogodzić z myślą, że Aleks nie jest już jej
mężem, to szlag ją trafia, kiedy widzi go z kimś innym - zwłasz-
cza ze swoją przyjaciółką.
Roześmianych!
Ruszyła za nimi. Zdumiewało ją, że Kirsten potrafi iść tak
płynnie w szpilkach, rozwścieczało, że Aleks wyraźnie stara się
dostosować krok do kroku Kirsten.
Od złych myśli dostaje się zmarszczek, mawiała jej matka.
Ale jak tu nie mieć złych myśli, kiedy tych dwoje grucha ze
sobą i chichocze jak para starych przyjaciół, nie zwracając na
nią, Gabi, uwagi.
- Szybciej, grzebuło! - ponagliła ją Kirsten, zatrzymując się z
Aleksem przed przejściem dla pieszych.
Gabi znowu uśmiechnęła się z przymusem, ale tym razem
musiała przełknąć gorzką gulę zazdrości. Przyśpieszyła trochę
kroku i dogoniła ich. Aleks wziął je obie pod ręce i pociągnął za
R
S
sobą przez ulicę. Po drugiej stronie został trochę z tyłu i to on
zamykał teraz pochód.
- Wspaniały jest - szepnęła do Gabi Kirsten.
Jest mój! - chciała krzyknąć Gabi, ale prawda wyglądała nie-
co inaczej.
Znowu sądzisz po wyglądzie - powiedziała, wypominając
Kirsten jej katastrofalny w skutkach zwyczaj zakochiwania się
w przystojnych mężczyznach.
- Niezupełnie - odparła z godnością Kirsten.
- No tak! Zapomniałam! - mruknęła z przekąsem Gabi. -
Przecież zjeżdżaliście razem windą. Było mnóstwo czasu, żeby
się wzajemnie poznać.
- Ty! Nie wkurzaj mnie! - ostrzegła ją Kirsten szeptem na ty-
le głośnym, by dotarł do uszu Aleksa. - Jeśli jesteś nim nadal
zainteresowana, to powiedz. Wiesz, że nie odbijam facetów ko-
leżankom. Myślałam, że przeniosłaś się do Alany, bo nie mo-
żesz na niego patrzeć. Poza tym nigdy mi o nim nie wspomnia-
łaś, choć znamy się już tyle czasu, miałam więc prawo założyć,
że położyłaś na nim kreskę.
Bo położyłam, pomyślała Gabi. Skąd miałam wiedzieć, że
wróci?
Ale nie powiedziała tego Kirsten, przeprosiła tylko za swoje
zachowanie, umówiła się z nią w stołówce o pierwszej i skręciła
na urazówkę z nadzieją, że pracy zwali jej się tam dziś na głowę
tyle, że nie będzie miała czasu myśleć o komplikacjach, z jakimi
przyszło jej się ostatnio borykać.
Przynajmniej to życzenie się spełniło. Z samego rana przy-
wieziono grupę dzieci z przedszkola, w sąsiedztwie którego do
R
S
szło do wycieku gazu, zaraz potem szturm przypuścili rodzice,
którzy dowiedzieli się o awarii z radia, i wyszła z oddziału do-
piero po siódmej wieczorem. Usiadła z Natem Bellem, młodym
internistą z jej zespołu, w herbaciarni.
- Taka jestem skonana, że chyba nie dam rady dowlec się do
domu - jęknęła, strząsając buty i pochylając się, by rozmasować
sobie stopy.
- Odwiozę cię - zaoferował skwapliwie. - Mam po drodze, a
jeśli chcesz, możemy wpaść gdzieś na kolację, żebyś potem sa-
ma nie musiała jej sobie przyrządzać.
Gabi podziękowała mu uśmiechem. Wiedziała, że to pro-
pozycja płynąca z dobrego serca, a nie z wyrachowania.
- Ona się będzie stołować po restauracjach, a tam przymierają
głodem i wyglądają z utęsknieniem jej powrotu papuga, koty i
świnki gwinejskie - rozległo się za jej plecami.
Obejrzała się. Na sąsiednim krześle siadał właśnie wykoń-
czony jak ona Aleks.
Uśmiechnął się do niej i dorzucił:
- Ale dzień, co?
- A najgorsi ci rodzice - podchwycił Nat. - Niektórzy zacho-
wywali się gorzej od samych dzieci, a widok histeryzujących
mamuś i tatusiów jeszcze bardziej deprymująco wpływał na
maluchów.
Podobała mi się ta dziewczynka, która ugryzła matkę w pa-
lec. Słyszałeś o tym? - Gabi wciągnęła do rozmowy Aleksa. -
Sama już ją chciałam ugryźć.
Aleks zachichotał i przysunął się z krzesłem, ustawiając je
naprzeciwko Gabi.
R
S
- To chyba nie był pierwszy raz - dodał Nat - bo baba od razu
się uspokoiła.
- Oprzyj się wygodnie i zrelaksuj - powiedział do Gabi
Aleks, biorąc ją za nogi. Położył je sobie na kolanach i zaczął
masować stopy. - Wszystko w porządku - rzucił do Nata, który
ze ściągniętymi brwiami patrzył na tę poufałość. - Kiedy byli-
śmy z Gabi małżeństwem, należało to do moich codziennych
obowiązków. Wiem, jak ona to lubi.
Czy sprawiła to sugestywność jego tonu, czy ekstaza, w jaką
wprowadził ją, uciskając palcami podeszwy stóp, w każdym
razie spłynęła na nią fala gorąca. Powinna usiąść prosto, zabrać
kończyny i odsunąć się od tego człowieka na przyzwoitą odle-
głość, ale było jej tak dobrze... tak rozkosznie... tak błogo... że
musiałaby być masochistką, by zdecydować się na taki krok
albo kazać mu przestać.
Z drugiej strony tylko idiotka pozwoliłaby mu tę czynność
kontynuować.
Idiotka wzięła górę.
Po chwili była już tak zrelaksowana, że powieki same jej
opadały.
- Muszę iść - wymamrotała, z ociąganiem zabierając nogi z
magicznych dłoni Aleksa. - Jeśli zaraz nie wrócę do domu, to
zasnę tu na siedząco, a ptaki i zwierzaki Alany zaczną słać do
niej e-maile, żeby wracała, bo zostawiła je pod opieką nieodpo-
wiedzialnej karmicielki.
Wstała z wysiłkiem z krzesła i zerknęła na zegarek. Coś ta-
kiego! Piętnaście po ósmej - pewnie przysnęła.
- Byłeś tu przez cały czas? - spytała Aleksa, uświadamiając
sobie, że są sami.
R
S
- Musiałem cię pilnować - odparł z przekornym uśmiechem. -
Nadal sypiasz jak zabita. Ten biedny młodzieniec z twojego
zespołu mówił do ciebie przez pięć minut, zanim zdał sobie
sprawę, że nie kontaktujesz.
- Biedny młodzieniec? - powtórzyła Gabi, kiedy wychodzili z
budynku szpitala w chłodną noc. - Dlaczego tak go nazwałeś?
- Żal mi wszystkich, którzy cierpią katusze z powodu nie-
odwzajemnionej miłości. Dobrze ich rozumiem.
- W naszym związku nie było mowy o braku wzajemności -
zauważyła Gabi - a więc nie uderzaj mi tu w ten patetyczny ton.
Powodów rozpadu naszego małżeństwa było wiele, ale nie mo-
żesz mi zarzucić, że cię nie kochałam.
- A teraz? - spytał Aleks dziwnie schrypniętym głosem, za-
trzymując się i ujmując ją za łokieć.
Odwróciła się do niego. Stali w półmroku, w połowie drogi
między latarniami, i nie widziała jego twarzy.
- Możesz powiedzieć to samo teraz? A może powiesz, że nie
dane nam się z powrotem zejść, bo już mnie nie kochasz?
- Nie pytaj mnie o to - odparła zduszonym tonem. - Nie ma
już odwrotu. Przecież się rozwiedliśmy. A wróciłeś, żeby zoba-
czyć się z matką, nie ze mną.
- Owszem, ale nie bierzesz pod uwagę, że mógł to być tylko
pretekst? - mruknął, pochylił głowę i musnął wargami jej usta.
Zaskoczoną Gabi ogarnął żar, który natychmiast ostudziła
panika. HIV!
Co wie na ten temat? Trzeba używać kondomów, nie
R
S
można się zarazić poprzez normalne kontakty towarzyskie, ani
tańcząc z kimś, ani całując...
Czyli całować się można?
Zamknęła oczy, westchnęła i wpiła się wargami w jego usta.
Hej, wiesz dobrze, do czego prowadzi całowanie się, ostrzegł ją
głos wewnętrzny, ale całowanie się z Aleksem było jak powrót
do domu po męczącej podróży, więc go nie posłuchała. O kon-
sekwencjach pomyśli jutro.
Ryk samochodowego klaksonu, świdrujące w uszach gwizdy
i pokrzykiwania „Idź za ciosem!" przypomniały jej, że całuje się
z byłym mężem przy samej jezdni.
- Muszę nakarmić zwierzątka! - mruknęła, odrywając się od
niego.
Aleks nie odpowiedział. Ruszyli dalej.
W jasno oświetlonym holu budynku spojrzała na jego twarz,
szukając tam jakiejkolwiek reakcji na ten pocałunek.
Niczego się nie dopatrzyła. Typowe! On może i czytał w niej
jak w otwartej książce, ale czy ona potrafi kiedykolwiek odgad-
nąć jego myśli i uczucia?
- Może załatwisz u Alany, co masz do załatwienia, a ja tym-
czasem przygotuję coś na kolację?
- Lepiej nie - mruknęła.
Kiwnął głową.
- No nic, w takim razie pójdę odwiedzić mamę. Dobranoc.
Z tymi słowami odwrócił się i wyszedł z powrotem na ulicę.
Gabi, stosując się do instrukcji Alany, nakarmiła i napoiła
menażerię, odnotowując w kalendarzu wiszącym nad akwarium
R
S
fakt podsypania pokarmu rybkom. Teraz przez dwa dni ani
okruszynki. Przekarmiła już kiedyś rybki Alany i biedaczki
wskutek tego pozdychały.
Kiedy skończyła, było już po dziesiątej. Nie chciało jej się
robić sobie jakiejś wyszukanej kolacji, wsunęła więc do tostera
dwie kromki chleba i rozpuściła zupę w proszku w filiżance
wrzątku.
Zupa zagryzana grzanką. Ciekawe, jaką kolacją uraczyłby ją
Aleks?
R
S
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Był to bardzo pracowity tydzień i w piątek Gabi żałowała, że
zapisała się na kurs ratownictwa medycznego. Chociaż może w
tym stanie wyczerpania mniej się będzie bała...
Położyła się spać wcześnie, ale i tak ledwie usłyszała budzik,
który włączył się w sobotę o szóstej rano. Kiedy otępiała ze
zmęczenia wmuszała w siebie miskę płatków śniadaniowych,
przemknęło jej przez myśl, że pewnie je niedługo zwróci.
- No, fajnie! - mruknęła pod nosem, schodząc po schodach,
żeby się trochę rozbudzić. Miała na sobie workowate, wytarte
dżinsy i rozciągnięty T-shirt, który w zeszły weekend leżał w
koszu z rzeczami do prania i dzięki temu nie podzielił losu resz-
ty starych ubrań. Żołądek wypełniony płatkami śniadaniowymi
wyprawiał dziwne harce.
- O nie! Nie wierzę. Przecież mówiłam, że nie życzę sobie
kibiców. Dlaczego nie jesteś w łóżku! Miałeś tak jak ja ciężki
tydzień, więc czemu go dzisiaj nie odsypiasz? Masz już za sobą
ten kurs i jedziesz tylko dlatego, żeby się ze mnie natrząsać.
Jeśli myślisz, że cię zabiorę, to się grubo mylisz.
Aleks oderwał się od jej samochodu i to była jego
R
S
jedyna reakcja na ten wybuch. Wyjął jej z ręki kluczyki i otwo-
rzył drzwi.
- Do Mount McConran mamy godzinę jazdy, więc będziesz
miała okazję złapać jeszcze trochę snu. Wsiadaj.
Obrzuciła go wściekłym spojrzeniem i zajęła miejsce po
stronie pasażera.
- Nie pomyśl sobie, że ci ulegam - warknęła, kiedy siadał za
kierownicą. - Jestem tylko zbyt zmęczona, żeby się teraz z tobą
handryczyć.
- Zdaję sobie z tego sprawę - mruknął, po czym z kamienną
twarzą zapuścił silnik i wycofał wóz z miejsca parkingowego. -
Dasz mi do wiwatu później.
Najchętniej by go kopnęła, ale nie chciała spowodować wy-
padku, a poza tym musiałaby w tym celu unieść nogę, a obie
miała jak z ołowiu. No i tak przyjemnie jest zamknąć na parę
minut oczy.
Aleks, prowadząc małego volkswagena pnącą się pod górę
szosą, zerkał raz po raz na drzemiącą obok Gabi i zachodził w
głowę, jak zachowa się na skraju urwiska, nie wspominając już
o zjeżdżaniu z niego na linie. Nieważne, że klify, od których
zaczynają kursanci, nie są wysokie, a instruktorzy dla uniknięcia
wypadków podwójnie ich asekurują. Gabi bezpiecznie czuła się
tylko w idealnie płaskim terenie.
Szosa zwęziła się i biegła teraz zielonym tunelem tworzonym
przez gęsto rosnące drzewa. Byli już na wyżynie porośniętej
tropikalnym lasem deszczowym.
Czy sprawił to panujący tu chłód, czy poczucie zbliżania się
do celu, w każdym razie Gabi obudziła się. Usiadła prosto i ro-
zejrzała się.
R
S
- Pamiętam, jak przyjeżdżałam tu z tobą, kiedy ty robiłeś ten
kurs - powiedziała. - Bałam się wtedy zbliżyć do krawędzi urwi-
ska, ale potem często przychodziło mi do głowy, że powinniśmy
tu kiedyś wrócić, może spędzić w górach weekend.
- Nadal możemy to zrobić - zasugerował łagodnie Aleks. -
Nic nie stoi na przeszkodzie. - Zwolnił i spojrzał na nią, ciekaw
reakcji, jaką wywołały te słowa.
Emocje przewijały się przez twarz Gabi zbyt szybko, by do-
kładnie je analizować, ale był pewien, że zobaczył tam najpierw
podniecenie, potem czujność, a na koniec smutek tak głęboki, że
dech mu zaparło.
- Nie jesteśmy już razem, Aleks - przypomniała mu, a potem
odwróciła głowę i zapatrzyła się na rozbuchaną dżunglę, na
oplecione lianami palmy, szerokolistne paprocie, omszałe gła-
zy...
Las urwał się jak nożem uciął. Zostawili za sobą jego chłod-
ny półmrok i wyjechali na zieloną równinę. Przed sobą mieli
parking i teren piknikowy, założony z powodu roztaczającego
się stąd spektakularnego widoku.
- Pięknie, prawda? - powiedział Aleks.
Gabi kiwnęła głową. Skręcili na parking i zobaczyła grupkę
pielęgniarek i lekarzy zgromadzoną wokół mężczyzny w uprzę-
ży wspinaczkowej. Ścisnęło ją w dołku.
- Liczna grupa - zauważył Aleks.
- Pielęgniarki na urazówce często się zmieniają. Tak często,
że wielu nie znam nawet z imienia. A jeśli już kiedy kojarzę
jakąś z imieniem, to nie mam pewności, czy z właściwym.
Nie wiem, jak ktoś, kto za chwilę zrobi z siebie po-
R
S
śmiewisko, może rozprawiać o imionach pielęgniarek, mruknął
jej do ucha głos wewnętrzny, ale rozprawianie o czymkolwiek
jest chyba lepsze od kulenia się w fotelu i cichego pochlipywa-
nia, na co miała teraz największą ochotę.
Aleks zatrzymał się obok karetki.
-No, przynajmniej są przygotowani na mój występ - zauwa-
żyła Gabi, zdecydowana nie dopuścić do głosu pochlipującej
panikarki. W każdym razie jeszcze nie teraz.
Wysiadła z samochodu i nie czekając na Aleksa -każda
zwłoka mogłaby zachwiać jej determinacją -pomaszerowała w
kierunku grupy, której członkowie zakładali już uprzęże. Kon-
centrując wzrok to na ludziach, to na odległym horyzoncie, sta-
rała się nie dopuszczać do siebie myśli, że dwadzieścia metrów
przed nią kończy się ziemia i otwiera otchłań.
- Doktorów Grahamów mam tu dwa razy – mruknął instruk-
tor, a potem, spoglądając ponad ramieniem Gabi, ożywił się i
zawołał: - Cześć, stary, a więc wróciłeś. Myślałem, że na od-
dziale się pomylili z tymi Grahamami, kiedy zobaczyłem na
swojej liście te same dwa nazwiska. Jak tam było w Szkocji, i co
tu robisz? Takie grube ryby nie biorą zwykle udziału w akcjach
ratunkowych.
Aleks zatrzymał się obok Gabi i uścisnął rękę mężczyzny.
- Nie jestem grubą rybą, Pete. Uczę się jeszcze i po myślałem
sobie, że przydałoby się na wszelki wypadek sprawdzić moje
umiejętności supermana.
Chyba jakimś szóstym zmysłem wyczuł, że jego była
R
S
żona chcę się wycofać, bo chwycił ją łagodnie za rękę i przycią-
gnął do siebie.
- To jest Gabi. Cierpi na lęk wysokości, ale z jakiegoś powo-
du postanowiła pozbyć się tej przypadłości metodą „raz kozie
śmierć". Bądź więc dla niej wyrozumiały, dobrze?
Błękitne oczy koloru spłowiałego nieba w gorący letni dzień
zmierzyły Gabi od stóp do głów i ogorzałą twarz mężczyzny
rozjaśnił pokrzepiający uśmiech.
- Pete jestem - rzekł instruktor, wyciągając rękę. - Poślę panią
chyba na pierwszy ogień, żeby oszczędzić pani tortur czekania
w kolejce.
Wziął ją za rękę i pociągnął za sobą, objaśniając po drodze
działanie uprzęży i tłumacząc, że podczas prawdziwej akcji ra-
towniczej, zamiast schodzić samej po urwisku, będzie opusz-
czana na linie, a więc może chciałaby spróbować, jak to jest.
- Opuścimy panią powoli, tak jakby zjeżdżała pani windą. A
pani niech się tylko stara wylądować obok wyimaginowanego
pacjenta na prostych nogach, a nie bezwładną masą.
- Powinnam sobie poradzić - odparła dzielnie Gabi, choć
szczękała zębami ze strachu, a kolana zrobiły się jak z waty.
Miała nadzieję, że nie usłyszy tego głosu wrzeszczącego w gło-
wie: Nie, nie, nie!
Pete mówił cały czas - zapinając na niej uprząż, prowadząc
do tego odcinka urwiska, gdzie skalny nawis ułatwiał proces
opuszczania i czekając, aż na dół zjedzie drugi instruktor.
- Będzie tam na panią czekał - wyjaśnił, doczepiając
R
S
linę do uprzęży Gabi. - Chce pani spojrzeć w dół i zobaczyć, co
przed panią, czy od razu zjeżdżamy?
Gabi rozejrzała się gorączkowo dookoła, szukając wzrokiem
Aleksa, kogoś albo czegoś znajomego, ale nie dostrzegła go w
roześmianej, żartującej grupce kursantów wdziewających uprzę-
że i sprawdzających liny, na których za chwilę zawisną nad
przepaścią. Zresztą, co on by mi pomógł, pomyślała.
- A jak jest lepiej? - spytała Pete'a, niezdolna do podjęcia sa-
modzielnej decyzji.
- Według mnie lepiej jest najpierw wyjrzeć i przygotować się
psychicznie na to, co panią czeka, ale jeśli obawia się pani, że
zmieni się ze strachu w roztrzęsioną galaretkę, to lepiej nie pa-
trzeć.
Ponieważ nie chciała, żeby zobaczono ją pod postacią roz-
trzęsionej galaretki, zrezygnowała z patrzenia. Podeszła do kra-
wędzi urwiska, słuchając instrukcji Pete'a i powtarzając sobie w
duchu: Dam radę, dam radę.
Tam, patrząc cały czas przed siebie, nie w dół, usiadła, prze-
kręciła się na brzuch i zaczęła się powoli zsuwać, dopóki nie
poczuła, że uprząż przejmuje ciężar jej ciała.
- Spuszczanie się z helikoptera wygląda podobnie - wyjaśniał
Pete - ale na razie, dopóki nie oswoi się pani z uprzężą, lepiej
będzie się pani czuła, widząc przed sobą ścianę urwiska.
Czy czuję się lepiej? - zastanawiała się, patrząc na przesuwa-
jącą się przed oczami ścianę. I lepiej niż kiedy? Niż w trakcie
umierania ze strachu?
Ale nie panikowała, i bardzo dobrze, a poza tym opierała się
pokusie zerknięcia pod siebie - jeszcze lepiej, bo rzut oka w dół
R
S
wywołałby zapewne reakcję histeryczną, zdecydowanie nie-
wskazaną, kiedy człowiek dynda na końcu liny.
- Mam cię! - usłyszała za sobą.
Silne dłonie chwyciły ją w pasie i naprowadziły jej stopy na
twardy grunt. Mężczyzna miał głos tak podobny do głosu Alek-
sa, że zamiast spojrzeć pod nogi, obejrzała się za siebie, cieka-
wa, jak wygląda ten, który ją przechwycił.
- Skąd się tu wziąłeś? - żachnęła się, kiedy widok uśmiech-
niętej twarzy potwierdził jej podejrzenia. - Przecież to nie ty
zjechałeś na dół przede mną.
Uśmiech rozszerzył się.
- Ja. Powiedziałem nawet do ciebie, że zobaczymy się na do-
le, ale byłaś tak przejęta, że nie usłyszałabyś chyba dętej orkie-
stry.
Była tak oszołomiona sukcesem, że puściła mimo uszu ten
docinek.
- Mam zdjąć z siebie tę uprząż?
- Jeszcze nie. Musisz jeszcze wrócić na górę.
- Muszę wrócić na górę? - wyjąkała.
- Przecież tu nie zostaniesz.
Gabi dopiero teraz rozejrzała się dookoła i stwierdziła z prze-
rażeniem, że miejscem jej lądowania jest wąska skalna pólka.
Nie przyszło, jej dotąd do głowy, że za Aleksem, który stał mię-
dzy nią a krawędzią, może ziać przepaść. Panika ścisnęła jej
krtań, ciało zesztywniało ze strachu.
- Nie dopuszczaj jej do siebie - powiedział Aleks, znowu czy-
tając w jej myślach. - Jesteś asekurowana i ja jestem asekuro-
wany. Za chwilę szarpnę dwa razy twoją linę i Pete szybko wy-
winduje cię na górę.
R
S
Gabi przyswajała sobie jeszcze tę informację i przypominała,
że sama tego chciała, kiedy Aleks dodał:
- A potem możesz zjechać z drugiej strony. Posłuchaj, jak
tamci pohukują z podniecenia. To wspaniała zabawa!
Ona nie widziała w tym niczego zabawnego, nie raczyła więc
odpowiedzieć, uniosła tylko brew. Reszta tego, co mówił Aleks,
wydawała jej się dziwnie znajoma -pewnie dlatego, że to samo
mówił jej wcześniej Pete. Toteż, by pokazać Aleksowi, że wcale
nie boi się tak, jak myślał, szarpnęła dwa razy linę i dała się
wciągnąć z powrotem na szczyt klifu.
Był to dopiero początek nieskończonej liczby zjazdów i
wjazdów, jakie jeszcze tego ranka wykonała, ale wczesnym po-
południem odczuwała już takie zmęczenie, że kontynuowanie
treningu byłoby z jej strony głupotą.
- Lubię kursantów, którzy wiedzą, kiedy przestać - pochwalił
ją Pete, gdy wyznała mu, że ma dosyć – bo nie potrzeba mi tu
martwych bohaterów. Ale jutro jest pani z powrotem?
Gabi zapewniła go, że może na nią liczyć. Jutro, oprócz dal-
szego doskonalenia techniki zjeżdżania na linie, mieli się zapo-
znać ze sprzętem znajdującym się na pokładzie helikoptera ra-
towniczego, jak również rozpocząć naukę obsługi lekkich desek
ortopedycznych i szelek oraz ćwiczyć zakładanie ich ofiarom
wypadków, kiedy balansuje się na krawędzi przepaści albo wisi
w powietrzu.
- Zdajesz sobie sprawę, że w praktyce rzadko będziesz mu-
siała spuszczać się z urwisk? - spytał Aleks w drodze powrotnej.
Gabi kiwnęła głową. Marzyła o kąpieli, była zbyt zmęczona,
R
S
by napawać się triumfem, jaki odniosła dziś nad swoim lękiem
wysokości. A był to triumf nie lada jaki. Pod koniec ćwiczeń
potrafiła już spojrzeć ze szczytu w dół i żołądek wcale nie pod-
chodził jej do gardła.
- Po co to robisz?
Pytanie Aleksa wyrwało ją z zadumy.
- Tak dalej być nie mogło - odparła, przypominając sobie je-
den z niemądrych powodów (polecieć do Europy w odwiedziny
do Aleksa - chyba na głowę upadła!), z jakich wpisała tę pozy-
cję na swoją listę zobowiązań.
Spojrzał na nią tak, jakby jej nie dowierzał, ale nic nie po-
wiedział. Przymknęła oczy.
Musiała się zdrzemnąć, bo kiedy je znowu otworzyła, byli
już w podziemnym garażu swojego budynku i Aleks gasił silnik.
Wysiedli z samochodu i ruszyli w kierunku windy.
- Oddaj mi lepiej te kluczyki - powiedziała, kiedy Aleks
schował je odruchowo do kieszeni.
Kiedy je oddawał, zetknęły się na moment ich dłonie i
iskrząca wciąż między nimi namiętność wybuchła z nową siłą.
Ścisnęła kluczyki tak mocno, że ich ostre krawędzie wbiły jej
się w dłoń. Zabolało, ale lepszy już ten ból, niż poddanie się
namiętności - iskrzącej czy nie.
W mieszkaniu Alany, już bezpieczna, przeanalizowała swoje
opcje. A właściwie opcję, bo miała tylko jedną -unikać za
wszelką cenę Aleksa. Zadzwonił telefon. To był Aleks. Zapra-
szał ją na kolację.
- Niestety, przykro mi - odparła. - Wychodzę.
Rozłączyła się szybko, żeby nie wysłuchiwać jego wy-
R
S
kładu o dobrodziejstwach solidnego nocnego wypoczynku, i
zadzwoniła do Kirsten, która już wcześniej proponowała jej
wspólny wypad na prywatkę do swojej przyjaciółki. Teraz bę-
dzie zmuszona tam pójść, by nie wyrzucać sobie potem, że
okłamała Aleksa.
Gardłowy pomruk silnika wyrwał Aleksa z głębokiego snu.
Przez kilka minut nie potrafił pozbierać myśli ani odsiać resztek
snu od jawy. Chciało mu się pić.
Wstał i ruszył przez salonik do kuchni. Po drodze zatrzymał
się przy drzwiach balkonowych i wyjrzał na zewnątrz, ciekawy,
co go obudziło.
Przed domem stał mały sportowy samochód. Widział go kil-
ka razy na szpitalnym parkingu. W środku nikogo nie było.
Nie sposób było stwierdzić, czy przyjechał przed chwilą, za-
kłócając ciszę nocną, czy stoi tu od jakiegoś czasu. Aleks od-
wrócił się od okna i wszedł do kuchni napić się wody.
Nie jego sprawa, co robi Gabi ani z kim, przypomniał sobie,
ale gniew nadal ściskał mu trzewia i odbierał smak wodzie. Po-
pchnął go nawet do telefonu. Podniósł słuchawkę i miał już wy-
brać numer Alany, ale w porę się opamiętał.
Wrócił do łóżka i patrząc w sufit, próbował dociec, dlaczego
nie potrafi już znaleźć wspólnego języka z kobietą, którą nadal
kocha.
Do niczego nie doszedł. Nie pomogła też rozmowa na ten
temat z matką, którą nazajutrz odwiedził. Chociaż... powiedziała
coś, co sobie zapamiętał i wałkował w myślach, robiąc zakupy i
wracając do domu.
R
S
„Jeśli chcesz ją z powrotem, musisz od nowa zabiegać o jej
względy". Te słowa wryły mu się w pamięć.
Kiedyś już mu się udało, powinno udać się ponownie. Musi
sobie tylko wmówić, że poznał Gabi dopiero teraz, a potem ja-
koś już poleci.
Wypakowując zakupy, zadecydował, że zacznie już dziś wie-
czorem. Zejdzie na dół i przylepi do drzwi mieszkania Alany
karteczkę z prośbą do Gabi, by zatelefonowała do niego po po-
wrocie. A kiedy Gabi zadzwoni, zaproponuje jej wspólną kola-
cję.
Poprzedniego wieczoru odmówiła!
- Bo była umówiona z Joshem.
Wypowiedział te słowa na głos, żeby je mocniej za-
akcentować i odegnać wątpliwości związane ze strategią po-
nownego uwodzenia i zdobywania.
Kwiaty. Kiedy ze sobą chodzili, często kupował jej kwiaty.
Może przylepić do drzwi karteczkę i kwiatek. Tylko skąd go
wziąć?
Wyjrzał przez okno, Sportowy samochód znowu stał przed
wejściem do budynku. Aleksowi mężczyźnie przemknęło przez
myśl, jak temu bęcwałowi Joshowi udaje się zawsze znaleźć
miejsce do zaparkowania przed samym budynkiem, Aleks za-
lotnik poczuł, jak wzbiera w nim zimna furia.
Niedoczekanie.
Machnął ręką na kwiatek i nie czekając na windę, zbiegł po
schodach na drugie piętro, biorąc po dwa stopnie naraz. Gabi
musi być w domu, skoro Josh się tu przypałętał.
Pierwszy, stosunkowo stonowany dzwonek nie wywo-
R
S
łał żadnej reakcji. Podrażniona wyobraźnia zaczęła mu podsu-
wać całą serię niepożądanych scenariuszy tego, co dzieje się
teraz za tymi drzwiami. Niewiele myśląc, wdusił palcem guzik
dzwonka do oporu, zdecydowany nie popuścić, dopóki mu nie
otworzą.
- Ona tu była, ale chyba znowu wyszła – powiedział ktoś ci-
cho.
Aleks obejrzał się zaskoczony. Z uchylonych drzwi mieszka-
nia naprzeciwko przyglądała mu się z niepokojem kobieta o
jasnozielonych oczach i bujnych czarnych włosach.
Teraz ściągnęła brwi.
My się chyba znamy, prawda? - powiedziała i Aleks przypo-
mniał sobie, że to ona wprowadzała się do mieszkania naprze-
ciwko Alany na krótko przed jego wyjazdem.
Nazywam się Aleks Graham - mruknął, odrywając palec od
dzwonka i wyciągając rękę.
Palce miała smukłe i chłodne i ten chłód działał na niego jak
balsam. Próbował sobie przypomnieć, co o niej wie - czy jest
mężatką, czy ma dzieci, czy jak Alana trzyma w domu zwierzęta
- ale bezskutecznie.
- Daisy Rutherford - przedstawiła się. – Poznaliśmy się na
krótko przed pana wyjazdem do Szkocji. Wejdzie pan? Gabi
zaraz powinna wrócić.
Oszołomiony, dał się bezwolnie wciągnąć do mieszkania, a
nawet przyjął piwo, którym go poczęstowano. Pod wpływem
łagodnego głosu Daisy wypytującej go o Szkocję i wyniesione
stamtąd wrażenia, frustracja, jaką odczuwał - bo jak ma się czuć
mężczyzna, który zadecydował, że ponownie uwiedzie albo
zdobędzie swoją żonę, a nie może
R
S
żonę, a nie może z marszu przystąpić do działania, bo tej akurat
nie ma w domu - powoli go opuszczała.
Pamiętał, że ta Daisy jest psychologiem i pracuje... właśnie,
gdzie? Nie w szpitalu. W jakimś nietypowym miejscu.
Ale obojętne, gdzie pracuje, jest w swoim fachu dobra, bo
naprawdę czuł się coraz bardziej zrelaksowany.
Niemniej jakaś zadra zazdrości jeszcze go jednak dźgała i w
końcu nie wytrzymał. Wstał i niby to od niechcenia podszedł do
okna balkonowego, które wychodziło na ulicę.
Sportowego samochodu nie było przed domem, co po-
twierdzało jego podejrzenia. I nagłe nawet miła rozmowa z Da-
isy przestała działać na niego kojąco.
Dopił piwo, podziękował za gościnę, wyszedł i dźgany wciąż
tą zadrą, biorąc znowu po dwa stopnie naraz, wbiegł na czwarte
piętro. Podsmażył sobie stek i przyklepał go z dwóch stron paj-
dami chleba. Kawalerska kolacja!
Usiadł przed telewizorem i wkrótce potem sen go tam zmo-
rzył. Obudził się o drugiej nad ranem cały zdrętwiały i zesztyw-
niały, i przeniósł się do sypialni.
Nie przeszkodziło mu to zerwać się z kurami. Ubrał się z
większą niż zwykle dbałością, a potem kręcił się przez dłuższy
czas po holu budynku, udając, że na kogoś czeka.
- Gabi już poszła - poinformowała go radośnie Kirsten, wy-
siadając z ciepłym uśmiechem z windy i rozsiewając wokół nie-
ziemski aromat. - Podoba ci się ten zapach?
R
S
- Wypróbowuję nowe perfumy. Do tej pory stosowałam nutę
kwiatową, ale przeczytałam we wczorajszej gazecie, że facetów
bardziej przyciąga woń korzeni i piżma.
Przypomniało mi się, że Alana takim czymś się skrapia, zeszłam
więc tam rano, żeby trochę pożyczyć. W samą porę, bo Gabi
akurat wychodziła.
Kirsten wzięła go pod rękę i wyprowadziła z budynku z taką
nonszalancją, jakby od lat chadzali codziennie ramię w ramię do
pracy. Ale była przy tym tak naturalna i zachowywała się w
sposób tak nieafektowany, że wcale się nie dziwił, że zaprzyjaź-
niły się z Gabi.
- No i co? - spytała.
Spojrzał na nią nieco błędnym wzrokiem. Kirsten westchnę-
ła.
- Dla ciebie równie dobrze mogłabym być niewidzialna, do-
brze mówię? Pytałam o perfumy. Jesteś facetem, a kobiety, po-
dobnie jak kwiaty, które wabią pszczółki nektarem, perfumują
się, żeby zwracać na siebie uwagę mężczyzn.
Ale jeśli te na ciebie nie działają; to ich nie kupię.
Aleks pociągnął nosem. Wdychał te perfumy praktycznie od
momentu kiedy wysiadła z windy, w związku z czym nos mu się
do ich zapachu przyzwyczaił. Ale teraz skoncentrował się i
orzekł, że pachną bardzo przyjemnie.
To samo byś pewnie powiedział, gdyby leciało ode mnie dżi-
nem, wanilią albo jeszcze jakąś z kuchennych przypraw.
Najlepiej dżinem - przyznał. - Albo olejem sezamowym. Ten
to dopiero pięknie pachnie!
R
S
- Na kobiecie? - żachnęła się Kirsten. - No tak, teraz rozu-
miem, co Gabi w tobie widzi.
Chciał wyciągnąć z niej więcej informacji - może wiedziała,
co aktualnie myśli o nim Gabi - ale byli już pod szpitalem i mu-
sieli witać się ze znajomymi.
- No to cześć pracy! - rzuciła Kirsten, kiedy rozstawali się w
korytarzu przed urazówką. Podstawiła mu pod nos pachnący
nadgarstek. - I zastanów się nad opinią o tych perfumach. „Bar-
dzo przyjemne" to za mało. Właściwie, to mógłbyś mi posłużyć
za królika doświadczalnego. Wypróbowałabym na tobie kilka
nut zapachowych, o których wspomina ten artykuł. Jesteś w
domu dziś wieczorem? Albo obojętnie którego wieczoru w tym
tygodniu? W ramach rewanżu przyrządziłabym ci kolację.
Była tak miła, że nie potrafił odmówić wprost. Wydał jakiś
bliżej nieokreślony pomruk, wszedł na oddział i pierwsze kroki
skierował do stanowiska Roz Cooper.
- Gabi już jest? - spytał.
Roz rozejrzała się.
- Była tu przed chwilą. Patrzyłyśmy, jak wąchasz rękę Kir-
sten. Powiedziała, że tylko psy, szukając sobie partnerów, zdają
się na powonienie.
- O cholera! - jęknął Aleks, i ścisnęło go w dołku na myśl o
tym, że z tymi zalotami i zdobywaniem może nie pójść tak ła-
two, jak to się wydawało jego matce.
R
S
ROZDZIAŁ ÓSMY
Panią Elsie Armstrong, kobietę w podeszłym wieku, skiero-
wał do szpitala lekarz pierwszego kontaktu zaniepokojony wy-
nikami jej badań, które wykazywały alarmujący spadek pozio-
mu hemoglobiny we krwi, wskutek czego pani Armstrong miała
trudności z oddychaniem i zdradzała objawy niedotlenienia mó-
zgu.
- Potrafi mi pani powiedzieć, jakie leki pani zażywa? - spyta-
ła Gabi.
- Też coś! - obruszyła się pani Armstrong. - Jak można nie
wiedzieć, co się bierze i po co.
- No właśnie. A więc słucham.
I pani Armstrong, robiąc sobie krótkie przerwy na za-
czerpnięcie oddechu, wyliczyła jak z nut wszystkie przepisane
jej medykamenty z dawkowaniem włącznie: dziewięćdziesiąt
miligramów adalatu, leku na obniżenie ciśnienia, trzydzieści
miligramów lasiksu, środka moczopędnego zapobiegającego
zastojom płynów w organizmie, oraz jedna pastylka zantaku
przeciwko odnawianiu się wrzodów dwunastnicy.
Jeśli kobieta miała w przeszłości tego rodzaju problemy, to
do obniżenia poziomu hemoglobiny mogła się przyczynić utrata
krwi spowodowana krwawiącym wrzodem dwunastnicy,
R
S
ewentualnie krwawiącymi polipami żołądka czy jelit.
- Od jak dawna bierze pani zantac? - spytała Gabi.
Pani Armstrong spojrzała na nią zdziwiona.
- Odkąd pamiętam. Miałam problemy z żołądkiem. Musiałam
połykać tę okropną sondę i specjalista orzekł, że mam tam takie
krwawiące te... no...
- Polipy?
Pani Armstrong uśmiechnęła się.
- O, właśnie. Zdaje się, że je wypalili, ale żołądek jak mi do-
kuczał, tak dokucza.
- Może trzeba je wypalić jeszcze raz - powiedziała Gabi. -
Przyjmiemy panią na oddział i przeprowadzimy specjalistyczne
badania.
- Ostatnim razem nie musiałam tu zostawać - zaprotestowała
pani Armstrong. - Jeśli mnie zatrzymacie, to kto zrobi Alfowi
kolację? I nie zabrałam szczoteczki do zębów ani nocnej koszu-
li. Mam w domu torbę do szpitala, bo jak się człowiek starzeje,
to robi się przezorny, no i jest gdzie wkładać te ładniutkie nocne
koszulki, które córka kupuje mi na każdą Gwiazdkę. Ale nie
wzięłam tej torby ze sobą, bo nie zamierzałam tu zostawać.
Przyszłam się tylko przebadać.
Ten potok słów urwał się na moment, potem pani Armstrong
usiadła na kozetce i dodała z triumfem:
- Zresztą ja nie mogę zostać. Mój samochód stoi pod parko-
metrem, a czas zaraz się kończy.
Gabi sprawdziła w karcie zdrowia datę urodzenia pacjentki.
Obliczyła, że pani Armstrong ma osiemdziesiąt dziewięć lat.
R
S
- Tak, z samochodem będzie kłopot - przyznała. - Ale ponie-
waż ten niski poziom hemoglobiny może mieć wiele przyczyn,
lepiej żeby pani u nas została i poddała się wszechstronnym
badaniom. Pani lekarz proponuje transfuzję krwi. To powinno
postawić panią na nogi.
Urwała, bo kobieta zdawała się jej nie słuchać.
- Może wróci pani do domu, umówi kogoś, kto zrobi Alfowi
kolację... możemy mu też załatwić posiłki do domu, jeśli sam
nie jest w stanie ich sobie przygotowywać...
Pani Armstrong roześmiała się.
- Posiłki do domu dla kota? Gabi roześmiała się.
- Może ktoś z sąsiadów?
Ta młoda kobieta z domu obok mogłaby się tego podjąć -
podchwyciła pani Armstrong. - Wystarczy zadbać, żeby miał
wodę i suchą karmę w miseczce.
Czuje się pani na siłach pojechać do domu, załatwić to i wró-
cić? Tylko jak pani wróci? Może przysłać po panią karetkę?
- Karetka na mojej ulicy? Pod moim domem? O nie, dzięku-
ję. Sąsiedzi od razu wzięliby mnie na języki. Wrócę autobusem.
Gabi zawahała się. Podziwiała ducha niezależności kobiety,
ale nie podobał jej się pomysł powrotu do szpitala autobusem.
- Nie ma pani nikogo, kto by panią odwiózł? - spytała.
- Mam córkę i dwie synowe, ale ich nie poproszę -odparła
pani Armstrong. - Są dla mnie wszyscy bardzo dobrzy, jeden
R
S
syn to nawet trawnik mi kosi, ale dziewczęta pracują i musiały-
by się zwalniać.
Z przybliżonych obliczeń Gabi wynikało, że te „dziewczęta"
mają po mniej więcej sześćdziesiąt lat...
- Niech pani posłucha - powiedziała - jest taka organizacja
kierowców wolontariuszy. Może któryś panią tu podwiezie. Za-
dzwonię do nich.
Pani Armstrong spojrzała na zegarek.
- Zapłaciłam za dwie godziny parkowania i zostało mi jesz-
cze dziesięć minut.
Gabi nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- To nie potrwa długo - obiecała i wyszła z pokoju.
- Przyjadą po panią - oznajmiła, wracając - ale dopiero o
czternastej.
Zaraz po wyjściu pani Armstrong zadzwonił telefon.
- Gabi, na czwórce jest mały chłopiec. Obejrzysz go? - zapy-
tała Roz.
W drodze do pokoju konsultacyjnego przejrzała dane. Mi-
chael McKenna. Lat cztery.
- Nic mi nie jest - burknął chłopczyk, rzucając pełne urazy
spojrzenie zaniepokojonej matce, a potem spoglądając wyzywa-
jąco w oczy Gabi.
Z nim jest coś nie tak - powiedziała cicho pani McKenna -
Wiem, że może przesadzam, ale ostatnio jest jakiś nieswój.
Gabi przykucnęła przed chłopcem.
- Nawet jeśli naprawdę nic ci nie jest, to mamusia lepiej się
poczuje, kiedy ja ją o tym zapewnię. Ale najpierw muszę cię
zbadać. Boli cię coś?
Michael pokręcił energicznie główką.
R
S
- Nie chciałeś się bawić na podwórku przez cały weekend, bo
nóżka cię bolała— przypomniała mu matka. - Sam mówiłeś.
- Teraz nie boli - mruknął Michael.
- Dobrze - powiedziała Gabi. - A teraz spójrz, widzisz te cy-
ferki? Wsunę ci ten przyrząd do ucha i on mi powie, jaką masz
temperaturę. Po tym można poznać, czy ktoś jest chory, czy
zdrowy.
Michael poddał się mierzeniu temperatury, ale tylko pod wa-
runkiem, że będzie mógł zobaczyć, jaka cyferka się wyświetli.
Następnie Gabi posadziła go na kozetce i osłuchała klatkę
piersiową, a następnie zmierzyła ciśnienie.
- Chciałabym jeszcze pobrać krew do badania - powiedziała
do matki chłopca. - To może być jakiś wirus. Badanie krwi wy-
każe, czy to coś poważnego.
Kobieta kiwnęła głową.
- Teraz wezmę od ciebie troszkę krwi - zwróciła się Gabi do
Michaela.
Pokazała mu, jak to zrobi, na obszarpanym pluszowym misiu
będącym na wyposażeniu pokoju konsultacyjnego.
- Widzisz, wbijam mu igłę w łapkę, a on siedzi spokojnie. Ty
też tak potrafisz.
Michael nie tylko oświadczył, że potrafi, ale naprawdę sie-
dział spokojnie i patrzył z fascynacją, jak strzykawka napełnia
się krwią.
- Macie państwo swojego lekarza? Przesłałabym przez niego
wyniki.
Pani McKenna pokręciła głową.
R
S
Niedawno przenieśliśmy się tu z południa i nie zdążyliśmy
jeszcze znaleźć sobie lekarza.
To niech pani zadzwoni jutro o tej porze do szpitala i porosi o
połączenie z patologią. Proszę podać im ten numer. .. - zapisała
na karteczce numer pacjenta Michaela -a podyktują pani wyniki.
Uprzedzę ich o pani telefonie.
Odprowadziła Michaela i jego matkę do wyjścia. Kiedy wra-
cała, w oczy rzucił się jej wspaniały bukiet kwiatów w wazonie
na biurku recepcji.
- Ktoś tu jest bardzo popularny - rzuciła do recepcjonisty.
Podniósł na nią wzrok i uśmiechnął się.
- Na to wygląda - odparł. - To dla pani.
- Dla mnie? - zdumiała się.
- Ma pani urodziny? - spytała przechodząca pielęgniarka.
Gabi mruknęła coś pod nosem, zabrała bukiet i skierowała się
do herbaciarni. To pewnie od jakiegoś wdzięcznego pacjenta,
uznała. Przed drzwiami herbaciarni zatrzymała się jak wryta.
Niewykluczone, że siedzi tam Aleks, a jeśli tak, to na pewno
zapyta, skąd te kwiaty.
Niby to nie jego interes, ale lepiej mieć na to gotową odpo-
wiedź.
Skręciła do toalety, położyła bukiet na umywalce i odszukała
w nim bilecik od ofiarodawcy.
Bilecik był mały, wsunięty w minikopertę.
Niewiele jednak wyjaśnił.
- "Kolacja dziś wieczorem". Jak mam to rozumieć? - mruknę-
ła pod nosem. - Kto chce mnie zaprosić na kolację, i jak, u licha,
mam odrzucić, ewentualnie przyjąć to zaproszenie?
R
S
Odwróciła bilecik, ale nie znalazła tam żadnego wyjaśnienia
ani numeru telefonu. Może to ten młody internista? Jego nazwi-
sko wyleciało jej z głowy, pewnie to początki sklerozy. Kto
chciałby jeść kolację w towarzystwie trzydziestoletniej sklero-
tyczki?
Popatrzyła jeszcze raz na kwiaty i zdecydowawszy, że są za
ładne, by je ukrywać, dała roślinkom pić, wróciła z nimi na od-
dział urazowy i wystawiła na biurko na widok publiczny.
Roz uniosła pytająco brwi, ale nic nie powiedziała, Aleks,
przechodząc tamtędy jakiś czas potem, też nie wygłosił żadnego
komentarza.
- No i tak wygląda sprawa - powiedziała Gabi do Jane, od-
wiedzając po pracy byłą teściową. - Nie mam zielonego pojęcia,
kto zaprasza mnie na kolację. Nie wiem nawet, czy to mężczy-
zna, czy kobieta.
- Kobieta? Może sama królowa Anglii? - podsunęła Jane.
- Nie, raczej mężczyzna, prezydent Stanów Zjednoczonych. -
Roześmiały się obie.
Aleks, który wszedł w tym momencie do pokoju, zadał sobie
pytanie, czy gdyby on był kobietą, matka też tak by się dobrze
czuła w jego towarzystwie.
- Coś ty taki pochmurny? - spytała go wesoło matka. - Ktoś
nadepnął ci na odcisk?
Zastanawiam się, co by to było, gdybym był dziewczynką.
Jane spoważniała.
- Gdybyś był dziewczynką? - powtórzyła cicho, przeglądając
się synowi podejrzliwie.
R
S
- No tak, gdybym urodził się dziewczynką, a nie chłopcem.
Jakie byłyby wtedy stosunki między nami.
Jane rozchmurzyła się i pokręciła głową.
- Tak samo dobre jak teraz. Może trochę inne, bo kobiety
więcej ze sobą rozmawiają. - Uśmiechnęła się. - Co cię naszło?
Chcesz zmienić płeć? Masz jakiś problem, o którym chciałbyś
porozmawiać?
Aleks wzruszył na te słowa ramionami i zerknął zmieszany
na Gabi.
A ta dlaczego nic nie mówi o kwiatach? Nie odrzuca ani nie
przyjmuje jego zaproszenia?
- I co ty na to? - spytał.
- Na tę zmianę płci? Czemu mnie o to pytasz?
- Bardzo dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi. Pytam, co z ko-
lacją.
Chcesz wiedzieć, czy zjem ją dziś wieczorem? No więc... -
Spojrzała na kwiaty, które trzymała w dłoniach, potem znowu
na niego. - Ty mi je przysłałeś? - spytała z takim niedowierza-
niem, że poczuł się urażony.
- A co w tym dziwnego? Spodziewałaś się bukietu od kogoś
innego? Może od Josha Phillipsa? Nie przyszło ci do głowy, że
on podpisałby się na bileciku literą J, nie A?
Gabi bez słowa wyciągnęła z kieszeni bilecik i podała mu go
z wyniosła miną.
Obejrzał bilecik ze wszystkich stron.
- Nie napisali A. A mówiłem im wyraźnie!
Unikając wzroku Gabi, oddał jej bilecik.
- To bez znaczenia, czy napisali to A, czy nie, prawda,
Aleks?
R
S
Gabi wstała, pocałował Jane na do widzenia i wyszła z poko-
ju.
- No i masz swój genialny pomysł! - mruknął Aleks do matki,
ale ona go nie słuchała, patrząc na drzwi, za którymi zniknęła
Gabi.
- Z nią dzieje się coś złego - powiedziała. - Stała się taka
drażliwa. Myślałam początkowo, że ma to związek z twoim
powrotem, ale to chyba nie to...
Też to zauważyłem i wiem, co zrobię. Pójdę do niej, i przyci-
snę do muru. Niech mówi, o co jej chodzi.
- Powodzenia - rzekła z ironią matka.
Z przyciśnięcia Gabi do muru nic nie wyszło. Na dzwonek do
drzwi Alany nikt nie reagował. Wdrapawszy się po schodach na
swoje czwarte piętro, usłyszał odgłosy „towarzyskiego" spotka-
nia dochodzące z mieszkania Kirsten, ale nie odważył się tam
zapukać i spytać o Gabi.
Po kolejnej źle przespanej nocy powziął silne postanowienie,
że musi się poważnie z Gabi rozmówić. Wstał skoro świt, by
znowu mu nie uciekła, wziął prysznic, ubrał się i zbiegł na dru-
gie piętro. Otworzyła mu po dłuższej chwili zaspana, owinięta w
szlafrok ze smokiem.
- Aleks? Co Się stało? Chyba nie chodzi o Jane?
Pobladła i chwyciła go za rękę. Otoczył ją ramieniem.
- Nie, z nią wszystko w porządku... przecież widziałaś ją
wczoraj... Przepraszam, jeśli cię przestraszyłem, Gabi, ale mu-
simy porozmawiać.
Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Wyciągnął od-
ruchowo, rękę i odgarnął jej z czoła niesforny kosmyk blond
włosów, a potem, niewiele myśląc, pochylił się, szukając jej ust.
R
S
- Gabi... - wyszeptał. Odsunęła się zaskoczona.
- Nie, Aleks. Nie, nie i jeszcze raz nie. Cofnął się i pokręcił z
niedowierzaniem głową.
- Mam przez to rozumieć, że nie chcesz? - spytał
wzburzony.
Nie mogła dobyć z siebie głosu, kiwnęła tylko głową.
- Dlaczego? I nie mów mi tylko, że już zupełnie nic do mnie
nie czujesz...
- Ty idziesz do pracy, a ja muszę się jeszcze ubrać. Wyjdź,
proszę.
Posłuchał. Zamknęła za nim drzwi i oparła się o nie, czeka-
jąc, aż ustanie drżenie nóg. Jakaż byłaby teraz szczęśliwa, że
wrócił, gdyby nie tamten wypadek z igłą. Chociaż szanse, że
zaraziła się wirusem HIV, są minimalne, to jednak istnieją i nie
wolno jej wystawiać Aleksa na takie niebezpieczeństwo. Musi
go jakoś do siebie zrazić.
Najlepszy byłby inny mężczyzna. Dziś ma pierwszą lekcję
tańca. Może tam kogoś pozna.
Na co się zapisałaś? - spytała Kirsten, kiedy kilkadziesiąt mi-
nut później wysiadały razem z windy.
Na kurs tańca latynoamerykańskiego - powtórzyła Gabi.
- Ale numer! Dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz? Idę
z tobą - oznajmiła Kirsten. - O, kurczę! Dzisiaj nie mogę. Biega-
łam rano i spotkałam Aleksa. Wpada dziś wieczorem wąchać
moje perfumy.
Zerknęła na Gabi, ale nie zauważyła żadnej reakcji.
To dobrze, że Aleks znalazł pocieszenie u kogoś in-
R
S
nego, wmawiała sobie Gabi. Przynajmniej będzie bezpieczny.
Oszukiwała oczywiście samą siebie. W głębi duszy była wście-
kła i najchętniej wydrapałaby Kirsten oczy. Ledwie weszła na
oddział, zadzwoniono do niej z patologii. ,
- Chodzi o tę próbkę krwi, którą nam pani wczoraj
przysłała. Michael McKenna. Mogłaby pani skontakto wać się z
rodzicami i poprosić ich, żeby przyprowadzili chłopca? Jest po-
dejrzenie białaczki, trzeba jak najszybciej zrobić badania szpiku
kostnego.
Gabi obiecała, że to załatwi, a potem, wiedząc, że Josh jako
specjalista zajmie się tym przypadkiem, wywołała go poprzez
pager. Ku jej zaskoczeniu, zamiast od-dzwonić, zjawił się oso-
biście.
- Chciałaś mnie widzieć, więc jestem – oświadczył i
uśmiechnął się do Gabi promiennie akurat w momencie, kiedy
obok przechodził Aleks. - A jeśli chodzi o tego chłopca, którego
wczoraj badałaś - kontynuował Josh, odciągając Gabi na stronę -
to chciałbym go sobie jutro obejrzeć. Ale nie lubię, kiedy ludzie
przychodzą do szpitala nieświadomi, co ich tam czeka. Nie
wspominałaś wczoraj o białaczce?
Gabi pokręciła głową, odkładając w myślach swój debiut na
kursie tańca na następny tydzień.
No właśnie. Może pojechalibyśmy do nich dzisiaj i poroz-
mawiali? We dwójkę będzie raźniej.
Od kiedy to specjalista jeździ na wizyty domowe? - zdziwiła
się Gabi.
Mam pewne przeczucie - przyznał Josh - a poza tym, jeśli
badania szpiku potwierdzą ten szczególny typ
R
S
białaczki, to jest pewien nowy lek, który chciałbym na chłopcu
wypróbować. Uśmiechnął się do Gabi.
Pomyślałem, że będę miał większe szanse na uzyskanie ich
zgody, jeśli mnie polubią i obdarzą zaufaniem.
Sprawdzę ten adres - powiedziała Gabi i poszła do rejestracji.
Kiedy wróciła, Josha nie było.
- Doktor Phillips prosił, żeby przekazała pani jego sekretarce
gdzie i kiedy - poinformowała ją pielęgniarka.
- On się dostosuje.
Najlepiej byłoby pojechać tam zaraz po pracy, zdecydowała
Gabi. Zadzwoniła do sekretarki Josha i powiedziała, że będzie
gotowa o szóstej, ale skontaktuje się jeszcze z państwem Mc-
Kenna i gdyby ta pora im nie odpowiadała, to go o tym powia-
domi.
Pod koniec dyżuru Gabi była tak zmęczona, że żałowała, iż
zgodziła się towarzyszyć Joshowi. Zadzwoniła jednak do matki
małego Michaela i uprzedziła, że niedługo ich odwiedzą.
Potem umyła twarz i ręce, wyszczotkowała włosy i nałożyła
sobie nowy makijaż.
Aleks zobaczył ją, gdy wychodziła z budynku z wysoko
uniesioną głową i lśniącymi włosami. Podszedł do drzwi, by
odprowadzić ją wzrokiem, i wszystko się w nim zagotowało na
widok mężczyzny, który czekał na nią na ulicy.
Niech diabli porwą tego Josha Phillipsa!
R
S
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Zawiązując pod brodą chustkę Kirsten, Gabi pomyślała o jej
właścicielce i Aleksie. Może zamiast szukać mężczyzny dla
siebie, powinna się skoncentrować na szukaniu jakiegoś dla Kir-
sten.
Zerknęła na Josha. Co jest w nim takiego, że wszyscy inni
mężczyźni przestali dla Kirsten istnieć? I jakie doświadczenie z
przeszłości tak bardzo zraziło Josha do trwałych związków?
- Coś ty taka poważna? - spytał Josh, kiedy zatrzymali się na
światłach.
- Myślałam o kobietach i mężczyznach - odparła.
Jpsh oderwał rękę od kierownicy i poklepał ją współczująco po
ramieniu.
- Powrót Aleksa wywrócił ci świat na nice, co?
- Dosłownie! - przyznała Gabi. - Już nie wiem gdzie góra, a
gdzie dół.
- No to zejdźcie się z powrotem. Po szpitalu zawsze krążyła
opinia, że Grahamowie to zdecydowanie para na dłuższą metę.
- Ale już nie krąży - przypomniała mu Gabi. - Rozwiedliśmy
się, tak mi się przynajmniej wydaje. Podpisywałam jakieś papie-
ry, ale nie mam pewności, czy to czasem nie odbywa się w
dwóch etapach.
R
S
-
Nigdzie nie jest powiedziane, że nie możecie się
pobrać jeszcze raz - zauważył Josh, kiedy skręcali z głównej
ulicy w przecznicę prowadzącą do osiedla, w którym mieszkali
państwo McKenna.
Gabi nie odpowiedziała, udając, że studiuje plan miasta, ale
Josha niełatwo było zbyć.
- Dobrze mówię? - naciskał.
- Niedobrze! Tak Się składa, że nie możemy. W każdym ra-
zie nie teraz, a może i nigdy, i nie chcę o tym rozmawiać,
zwłaszcza z kimś, kto sam rękami i nogami broni się przed mał-
żeństwem!
Te wyrzucone z furią słowa spłynęły po nim jak woda po
kaczce. Roześmiał się tylko.
- Ja to nie wy - zachichotał. - Wy dwoje jesteście ulepieni z
innej gliny. Jak to się mówi, przypadki szczególne.
Nie chcę nawet o tym myśleć, chciała wrzasnąć, ale wątpiła,
czy to by coś dało. Josh może by się zamknął, ale myśli nie da
się, ot tak, wyłączyć.
- Następna ulica w lewo - mruknęła, dając za wygraną.
Jechali aleją wysadzaną kwitnącymi drzewami jacarandy.
Ulotny, ale wszechobecny aromat działał jak balsam na jej ste-
raną duszę.
Po chwili Josh zatrzymał samochód przed domem państwa
McKenna i wszystkie osobiste troski odeszły w niepamięć. Te-
raz stało przed nimi zadanie przekonania tych ludzi, że białacz-
ka jest uleczalna, zwłaszcza w wieku dziecięcym.
Państwo McKenna czekali na nich w drzwiach, najwy-
R
S
raźniej zaniepokojeni wizytą lekarzy ze szpitala. Gabi oddała
inicjatywę Joshowi i była pod wrażeniem jego daru zjednywania
sobie sympatii i zaufania słuchaczy.
- Chcielibyśmy zabrać jutro Michaela do szpitala. Po
bierzemy mu pod narkozą próbkę szpiku kostnego do analizy.
To nie operacja, lecz zabieg jest bolesny, a widok igły wprowa-
dzanej w kość udową nie najprzyjemniejszy. Zrobimy mu rów-
nież tomografię i rentgen.
Urwał i czekał na pytania, ale kiedy cisza przeciągała się,
podjął:
- W przypadku stwierdzenia białaczki leczenie rozpoczyna-
my natychmiast. Synek państwa zostanie hospitalizowany na
osiem tygodni pierwszej intensywnej terapii, i jedno z państwa
może przy nim czuwać dzień i noc.
Państwo McKenna wzięli się za ręce, popatrzyli po sobie i
kiwnęli głowami. Gabi łzy napłynęły do oczu, kiedy wyobraziła
sobie, co teraz przeżywają.
- Jest u nas moja mama - oznajmiła pani domu. - Zabawia
dzieci w ich pokoju, żebyśmy mogli spokojnie słuchać. Zdawa-
liśmy sobie sprawę, że bez powodu by się państwo nie fatygo-
wali, ściągnęliśmy ją więc do siebie.
Josh podjął swój wywód. Mówił im o samej terapii, o nowym
bardzo skutecznym leku, który został już wprowadzony do
użytku w Stanach Zjednoczonych i jest teraz testowany w Au-
stralii.
- Jeśli badania szpiku wykażą, że to rodzaj nowotworu, który
podejrzewamy, ten lek będzie jak znalazł.
- Nie muszą państwo decydować natychmiast - wtrąciła Gabi.
- Niech się państwo zastanowią, przygotują Michaela na pobyt
R
S
w szpitalu. My służymy w razie czego wyczerpującą, wszech-
stronną informacją. Rodzice kiwnęli unisono głowami.
- Czy mają państwo do nas jakieś pytania? – spytał Josh, i
tym razem oboje pokręcili głowami, ale Gabi nie wstawała.
Wiedziała z doświadczenia, że pytania posypią się, kiedy mi-
nie pierwszy szok. Pani McKenna była praktyczna - czy Micha-
el ma zabrać ze sobą kapcie, nocną koszulkę? Czy rodzeństwo
będzie mogło go odwiedzać? Pan McKenna spytał o efekty
uboczne stosowania nowego leku i co będzie, jeśli nie pomoże.
- Nie cierpię tych rozmów - przyznał Josh w drodze powrot-
nej.
- Nie musisz ich przeprowadzać - zauważyła Gabi.
- Gdyby mieli swojego lekarza, którego znają i któremu ufa-
ją, zwaliłbym to na jego barki. Ale w tej sytuacji musiałem zo-
baczyć się z nimi osobiście.
Podczas wizyty u państwa McKenna Josh tak zaimponował
Gabi, że kiedy zaproponował wspólną małą kolacyjkę u Mic-
keya, zgodziła się.
- Ale ty zamawiasz. Ja muszę wpaść na chwilę na górę i na-
karmić zwierzęta Alany, bo się zbuntują.
Nakarmiła zwierzęta, wyszczotkowała włosy i zbiegła po
schodach na dół.
- Siedzą pod oknem - poinformował ją Mickey, kiedy wkro-
czyła do sali.
- Kto? - spytała Gabi, rozglądając się.
Przy stoliku z widokiem na basen siedzieli Kirsten, Aleks i
Josh. Czy Josh przysiadł się do nich ze względu na Kirsten
R
S
czy może po to, żeby powtórnie wyswatać ją, Gabi, z Aleksem?
Tak czy inaczej, Aleks nie sprawiał wrażenia zachwyconego
sytuacją. Spozierał na Josha spode łba jak na śmiertelnego wro-
ga, pojawienie się Gabi też nie wzbudziło w nim entuzjazmu.
Przynajmniej Kirsten ucieszyła się na jej widok!
Aleks patrzył, jak Gabi zbliża się do stolika z taką swobodą,
jakby wspólne kolacyjki z byłym mężem oraz aktualnym adora-
torem były u niej na porządku dziennym. Miał ochotę zerwać
się z miejsca i komuś przyłożyć -najlepiej Joshowi - i żałował,
że otrzymane wychowanie nie pozwala mu ulec tej pokusie. Na
pewno by mu ulżyło.
Kiedy reszta rozmawiała, on obserwował Gabi. Jego zdaniem
mówiła, słuchała i uśmiechała się z przesadną afektacją - przy-
podobując się bez wątpienia Joshowi. Z tych refleksji wyrwała
go cisza, jaka zapanowała nagle przy stoliku. Cała trójka uśmie-
chała się i przyglądała mu wyczekująco.
O cholera! Któreś z nich musiało zadać mu jakieś pytanie. O
Szkocję?
A może o matkę?
- Myślę, że w przyszłym roku powinni go przyjąć na specja-
lizację - mówiła teraz Gabi - chociaż nie wiem, jak z tym bę-
dzie, jeśli do tego czasu nie wybudzi się ze śpiączki.
Roześmiali się, a Aleks dopisał ten docinek do listy upoko-
rzeń, za które musi się policzyć z byłą żoną.
- Ktoś tu buczy - zauważyła nagle Kirsten. Wszyscy zaczęli
się poklepywać po kieszeniach, szukając pagerów. Josh pierw
R
S
szy wyciągnął swój i spojrzał na ekranik.
- To nie ja - stwierdził.
- Mój jest na górze, a więc ja też nie - mruknął Aleks. Gabi
dopiero teraz wygrzebała pager z torebki.
- To mój! - oznajmiła. - Jak ja tu znajdę swój telefon... Kir-
sten, dlaczego nie poradziłaś mi, żebym kupiła
mniejszą torebkę? Ciekawe, kto mnie szuka.
Wstała i wyszła do holu, żeby zadzwonić. Wróciła po chwili
do stolika z pobladłą twarzą.
Przepraszam, ale muszę iść. Pękła rura wodociągowa w jed-
nym z nowych osiedli na obrzeżach miasta i wyciek spowodo-
wał osunięcie się ziemi. Runęło kilka budynków. Mam tam le-
cieć helikopterem ratownictwa medycznego.
- Nigdzie nie polecisz! - Aleks zerwał się z krzesełka. - Nie
jesteś jeszcze odpowiednio przeszkolona. - Ruszył do drzwi. —
Ja polecę. Biorę twój samochód.
Gabi chwyciła go za rękę.
- Wjedź lepiej na górę i sprawdź swój pager. Ciebie też pew-
nie wzywają do szpitala albo na miejsce katastrofy.
Wyszła za Aleksem z baru. On wsiadł do windy, ona zbiegła
do podziemnego garażu, wskoczyła do swojego samochodu i
popędziła do bazy ratownictwa medycznego. Helikopter stał już
na lądowisku, silnik pracował, ale wirnik jeszcze się nie obracał.
Za sterami siedział Pete.
- Dobrze, że jesteś! - krzyknął. - To prosta operacja. Chad
będzie cię opuszczał. Kilku osobom z górnego piętra jednego z
budynków udało się wydostać na dach z telefonami komórko
R
S
wymi. Konstrukcja budynku jest tak niestabilna, że nie chcemy
jej jeszcze bardziej naruszyć, opuszczając tam więcej niż jedną
osobę. Zjedziesz na linie i pozostając w uprzęży, przygotujesz
ich do ewakuacji.
Pomagając jej założyć uprząż, przypominał o przypiętym do
niej sprzęcie, a zwłaszcza o krótkofalówce, przez którą będzie
utrzymywała łączność z helikopterem.
Przyjechał Chad i wystartowali. Chad dał Gabi na migi do
zrozumienia, że ma założyć słuchawki zawieszone na oparciu
fotela.
Wkrótce byli już na miejscu katastrofy. Oświetlały je lampy
łukowe zainstalowane na dźwigach. Budynki wyglądały z góry
jak poprzewracane domki z klocków.
- Przelecę nad tymi światłami, żebyś się zorientowała w sytu-
acji - ciągnął Pete. - Weźmiesz drugą linę i dodatkową uprząż
do wyciągania znajdujących się tam ludzi. Gdyby coś jeszcze
było ci potrzebne, zgłaszaj to przez radio.
Zawiśli tuż nad budynkiem i Chad doczepił jej uprząż do wy-
ciągarki. Zdjął ją strach.
Zapanowała nad nim i wysłuchała jeszcze raz instrukcji Cha-
da. Obserwował ją z niepokojem i wiedziała, że wolałby zająć
jej miejsce, ale ona była mniejsza i lżejsza.
Ześliznęła się z maszyny, uprząż przejęła ciężar jej ciała,
Chad uruchomił wyciągarkę i po chwili stała już na dachu bu-
dynku.
Poprzez ryk silnika helikoptera dotarł do niej gwar spaniko-
wanych głosów.
- Mój mąż bardzo krwawi! - krzyczała jakaś kobieta.
R
S
- Wyniósł mnie tutaj i upadł! A pani Cochrane ma chyba
atak serca!
Gabi zdążyła się już trochę rozejrzeć. Założyła dodatkową
uprząż kobiecie, potem zdjęła swoją i nałożyła ją dziecku.
- Jest tu dwoje łudzi wymagających pilnie pomocy - powia-
domiła przez radio Pete'a. - Potrzebne mi dwie pary noszy. Na
razie posyłam na górę kobietę i dziecko.
Chad, możesz już ciągnąć.
- Miałaś nie zdejmować uprzęży - upomniał ją Pete.
Pominęła jego słowa milczeniem.
- Odstaw tych dwoje w bezpieczne miejsce i wracaj, a ja
tymczasem zajmę się rannymi. Ale najpierw daj mi tu te nosze.
Pierwszą grupę ocalałych wciągnięto na pokład helikoptera,
potem opuszczono na linach nosze z przytroczonym do nich
sprzętem.
Pani Cochrane oddychała ciężko, ale tętno miała dosyć sta-
bilne, tak więc Gabi zajęła się mężczyzną z rozbitą głową. Był
nieprzytomny, ale na to nic nie mogła poradzić. Obandażowała
mu głowę i z pomocą jego żony i jakiegoś mężczyzny ułożyła
na noszach. Słyszała już wracający helikopter i zdecydowała, że
tego pacjenta każe wciągnąć w pierwszej kolejności. Potem
wróciła do pani Cochrane.
Przyklękła przy niej. Kobieta była nieprzytomna, ale źrenice
reagowały na światło. Z pomocą tych samych osób ułożyła ją na
drugich noszach.
Wrócił helikopter. Gabi schwyciła opuszczoną z niego linę i
przymocowała ją do noszy z rannym mężczyzną.
- Można ciągnąć! - zawołała przez radio do Chada.
R
S
- Teraz pani - zwróciła się do żony rannego i założyła jej
uprząż. - W górę.
- To została nas czwórka - powiedział mężczyzna, który jej
pomagał. - Teraz chyba kolej na panią Cochrane?
Gabi kiwnęła głową.
- I na pana.
Bierzcie jego. - Mężczyzna wskazał ruchem głowy na mło-
dego człowieka, który stał na skraju dachu i przyglądał się pracy
ratowników odkopujących na dole ofiary spod gruzów. — Jest
młodszy, życie przed nim. Poza tym dawno nie przebywałem na
dachu z ładną kobietą.
Wrócił helikopter i Gabi znowu podczepiła nosze do opusz-
czonej liny, a kiedy uniosły się w górę, zawołała do młodzieńca,
że teraz jego kolej. Kiedy się odwrócił, rozpoznała go. Robin
Blair!
W tym samym momencie dach usunął jej się spod nóg, roz-
legł się ogłuszający rumor i spowiła ją czerń.
Spojrzała w oczy Aleksa tak pociemniałe z bólu, że niemal
czarne, i uśmiechnęła się słabo.
- Czułam, jak ziemia się porusza - wyszeptała zachrypniętym
głosem. - Ty też to czułeś?
Oczy zaszły jej mgłą, powieki opadły. Aleks mocniej ścisnął
ją za rękę. Wiedział, że powinien do niej mówić, przebijać się
głosem do jej świadomości, ale był na to zbyt zmęczony, zbyt
szczęśliwy, że Gabi żyje, i zbyt wykończony emocjonalnie.
- Co z nią?
Obejrzał się i zobaczył matkę na wózku inwalidzkim. Za nią
stał Fred.
R
S
- Ocknęła się i powiedziała parę słów, potem znowu straciła
przytomność.
Teraz ja przy niej posiedzę - oświadczyła matka. - Ty od-
pocznij. Jej rodzice jutro tu będą.
Ociągał się, nie chciał odchodzić od Gabi nawet na minutę.
- Chodź, Aleks - odezwał się Fred. - Odwiozę cię do domu,
prześpisz się trochę, a potem przywiozę cię tu z powrotem.
Aleks spojrzał na mężczyznę, do którego od dawna pałał nie-
chęcią, i kiwnął głową. Pocałował Gabi, pocałował matkę i wy-
szedł z Fredem z sali.
Sześć dni przeleżała nieprzytomna. Jej rodzice zmieniali się
przy łóżku córki, Aleks nie odstępował jej niemal na krok.
I to on był przy niej, kiedy się w końcu w pełni wy-budziła.
- Jestem w szpitalu? - spytała. - W naszym szpitalu?
Rozejrzała się błędnie po otoczeniu i nagle w jej oczach zapaliły
się iskierki niepokoju. Poderwała dłonie do oczu.
- Cholera! Krew mi leci? Leciała? Czy wszyscy wiedzą, że
jestem podejrzana?
Aleks nie widział w tych słowach żadnego sensu. Próbował
ją uspokoić, ale jej krzyki stawały się coraz bardziej histeryczne
i wszystko wskazywało na to, że to jego obecność tak ją rozsta-
ja. Wyszedł z sali, by poszukać Catherine Cross, lekarki, pod
opieką której znajdowała się Gabi.
R
S
—. Nie wpuszczajcie tu Aleksa - usłyszał, kiedy Catherine
wchodziła do sali. Serce mu się ścisnęło.
- Ona nie wie, co mówi - pocieszyła go Nancy Kerr,
matka Gabi, wychodząc od córki. - Zastanawia mnie tylko, co
ona z tą krwią...
-Słucham?
- Zastanawia mnie, dlaczego Gabi tyle mówi o krwi
i krwawieniu - powtórzyła Nancy.
Aleks przypomniał sobie, jak Gabi, odzyskując przytomność,
bredziła coś o krwi i wołała, że jest podejrzana. Coś go tknęło.
Cmoknął w policzek byłą teściową i popchnął ją z powrotem
w stronę pokoju Gabi.
- Siedź przy niej - powiedział. - Ja zaraz wracam.
Zjechał windą na dół. Nie pokażą mu wyników badań jej krwi,
ale jeśli zraniła się podczas dyżuru brudną igłą, to musi istnieć
raport z tego zdarzenia.
Tylko że nawet gdyby dawca był nosicielem wirusa HIV, to
Gabi sama jeszcze nie wie, czy się od niego zaraziła. Jej krew
jest dopiero badana, a wyniki będą najwcześniej za sześć mie-
sięcy. Chyba że do wypadku doszło dawno...
Zapukał do Roz.
- Jak ona się czuje?
- Obudziła się. Ale coś ją gryzie. Wydaje mi się, że ma to
związek z jej ostatnim tygodniem nocnych dyżurów. Trzymacie
tu jeszcze raporty z wypadków, do jakich wtedy doszło, czy
poszły już do centralnego archiwum?
Roz podeszła do szafy na akta i wysunęła szufladę.
R
S
Nie mogę ci pokazać tych raportów - powiedziała - ale mogę
czytać na głos. Ostatni nocny dyżur. Ukłucie igłą, dawca nie
zgodził się na pobranie krwi do badania. Jest tu jego nazwisko i
adres w Sydney, co może sugerować, że albo wiedział, że jest
nosicielem HIV, albo podejrzewał, że może nim być, a wolał o
tym nie wiedzieć.
- Czyli Gabi przez kilka miesięcy będzie żyła w nie-
pewności?
- Na to wychodzi. Pomyśl tylko, co ona teraz czuje.
- Ja bym się chyba załamał - mruknął Aleks.
- A może zacząłbym żyć pełnią życia? Zmieniać do-
tychczasowe nawyki? Realizować marzenia?
No, Gabi Graham, teraz wszystko jasne, pomyślał, wracając
na górę. Ale gdyby nawet doszło do najgorszego, to wspólnie
stawimy temu czoło. Do cholery! Przecież tysiące ludzi, żyje z
HIV i nie zapada na AIDS. Trzeba z nią poważnie porozma-
wiać.
Wmaszerował zdecydowanym krokiem do sali Gabi i za-
trzymał się jak wryty. Sala była pusta!
- Przenieśli ją do prywatnej kliniki Baywiev - poin-
formowała go dyżurna pielęgniarka. - Jej rodzice uznali, że tam
będzie miała więcej spokoju. Doktor Cross przyznała im rację.
Aleks wsiadał do windy oszołomiony i rozgoryczony, że nikt
go nie zapytał o zdanie w tej sprawie, a nawet nie raczył poin-
formować o planowanym przeniesieniu.
Wychodząc z budynku szpitala, uświadomił sobie nagle, że
nie ma jak dostać się do Baywiev, nie wiedział nawet, gdzie jest
teraz samochód Gabi.
Ale zaraz, przecież w dniu katastrofy pojechała nim
R
S
do bazy ratownictwa medycznego. Wóz stoi tam pewnie do
dziś. Ciekawe, czy zostawiła kluczyki w stacyjce?
Złapał taksówkę i kazał się wieźć do bazy. Tam dowiedział
się, że samochód Gabi zabrała przed kilkoma dniami Kirsten.
Nie przewidziawszy takiego obrotu sprawy, odprawił taksówkę i
musiał teraz czekać, aż Pete skończy dyżur i odwiezie go do
miasta.
- Byłem odwiedzić tego chłopaka, którego wyciągnęli spod
gruzów razem z Gabi - oznajmił Pete. - Zaglądałeś do niego?
Leży w twoim szpitalu. Obie nogi złamane, ale poza tym nic mu
nie jest. I chyba on zna Gabi.
Aleks słuchał Pete'a jednym uchem, bo myśli zajęte miał
czymś innym, kiedy więc Pete powiedział, że ten człowiek chce,
by Gabi go odwiedziła, musiał go poprosić o powtórzenie.
Chłopak nazywa się Robert Blaine. Był z Gabi na dachu, kie-
dy budynek się zawalił. Zdążyliśmy właśnie wciągnąć na no-
szach nieprzytomną staruszkę; okazało się, że zażyła środek,
nasenny i po prostu zasnęła. Jeszcze jeden mężczyzna, który też
znajdował się na dachu, zginął, Robertowi i Gabi udało się
wyjść z tego z życiem.
Dobrze, powiem jej - obiecał Pete'owi. - Jeśli tam dotrę. - I
kiedy wyjaśnił, że Gabi przeniesiono do Baywiev, a on nie ma
tam czym dojechać, Pete sam zaproponował, że go tam podrzu-
ci.
Tak więc dotarł w końcu do Baywiev, ale z Gabi się nie zo-
baczył.
- Śpi - oświadczyła Nancy, wychodząc do niego na korytarz.
Z jej miny Aleks wyczytał to, czego nie miała odwagi mu po-
wiedzieć.
R
S
Nie chce mnie widzieć? - mruknął przygnębiony, i Nancy łzy
napłynęły do oczu.
Na pewno nie wie, co mówi - powiedziała. - Ale póki jej stan
się nie ustabilizuje, może lepiej będzie...
Aleks pocałował ją w policzek.
- Wiem, nie ma sensu jej teraz denerwować. -
Uśmiechnął się do Nancy. - Ale jednego możesz być pewna,
moja była teściowo, będę walczył. I zwyciężę.
Bitwa zaczęła się w dniu, w którym Gabi wróciła do domu.
Aleks przystroił mieszkanie kwiatami i czerwonymi balonikami
w kształcie serc, które miały symbolizować jego miłość. Sam
mieszkał dalej u Alany, do której przeniósł się po wypadku, by
w zastępstwie Gabi karmić zwierzęta.
Trzeciego dnia po powrocie Gabi ze szpitala wykonał swój
pierwszy ruch: zaszedł do niej pod pretekstem pomocy w zno-
szeniu do samochodu walizek teściów, którzy już wyjeżdżali.
Gabi skinął tylko na powitanie głową i napomknął, że może
robić jej zakupy.
Nie trzeba. Kirsten będzie się mną opiekowała.
Nie to nie - mruknął i wyszedł.
Będziesz na nią uważał? - spytała Nancy, kiedy wkładał jej
walizkę do bagażnika.
Jasne, że będzie - odpowiedział za niego Ross Kerr, odwrócił
się i wymownie spoglądając Aleksowi w oczy, uścisnął mu rę-
kę.
R
S
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Przystępując do działania, był przygotowany na to, że nie
pójdzie mu łatwo.
Wrócił do pracy, ale brał tylko nocne dyżury, żeby w dzień,
kiedy budynek pustoszał, być na wszelki wypadek do dyspozy-
cji.
Codziennie słał do Gabi e-maile z żartami, które zasłyszał,
zeskanowane fotografie ze swojego pobytu w Szkocji. Wysyłał
jej paczki ze słodyczami, podrzucał pod drzwi książki i czasopi-
smami generalnie robił wszystko, żeby o nim nie zapomniała.
- Zapisz się na kurs tańca latynoamerykańskiego -
podpowiedziała mu Kirsten. - Ona zaczyna go w przyszłym ty-
godniu.
Nie cierpiał tańczyć, ale postanowił pójść za jej radą. Za-
dzwonił do szkoły tańca i zapisał się do grupy mającej zajęcia w
sobotę przed południem - będzie się uczył tańczyć, choćby miał
to przypłacić życiem.
Gabi rozpoczęła naukę tańca i wróciła do pracy, przenosząc
się na oddział pediatryczny, gdzie ryzyko spotykania się z Alek-
sem było minimalne.
Trochę przykro jej się zrobiło, kiedy kwiaty, e-maile i małe
podarunki zaczęły przychodzić coraz rzadziej, a w końcu w
R
S
ogóle przestały. Zaczęła chodzić z Kirsten i Alaną na imprezy,
ale rzadko bawiła się na nich dobrze.
Jak tam Aleks? - spytała pewnego dnia Alanę, kiedy wracały
razem ze szpitala do domu.
Chyba nieźle, ale mało go widuję, bo pracuje na noce. A w
weekendy gdzieś znika.
Alana rzuciła Gabi ukradkowe spojrzenie. To Daisy poradziła
Aleksowi, by przestał przysyłać jej kwiaty i prezenty. Powie-
działa, że teraz, gdy Gabi do nich przywykła, nagła przerwa w
dostawach może dać jej do myślenia. Trochę nią potrząsnąć.
Z tego, co widziała Alana, poskutkowało.
Kierownictwo szpitala zaproponowało jej urlop. Korciło ją,
żeby go wziąć. Pojechałaby do domu, na farmę, i została tam,
dopóki wszystko by się nie wyjaśniło.
A Aleks do tego czasu pewnie zdążyłby poznać kogoś i oże-
nić się!
No i straciłaby lekcje tańca, które teraz dawały jej wiele ra-
dości, i dancing na koniec kursu w Boże Narodzenie, czyli już
za dwa tygodnie.
Została więc i pracowała, chodziła na lekcje tańca, realizowa-
ła swoje marzenia.
Pewnego dnia przyszło jej do głowy, żeby odwiedzić Pete'a.
- No i byłaś u tego chłopaka, którego wyciągnęli przed tobą
spod gruzów? - spytał Pete, kiedy się przy witali.
- Jakiego chłopaka?
Pete ściągnął brwi.
- Wydawało mi się, że ci mówiłem... a może mówiłem
R
S
Aleksowi, a on miał ci powtórzyć. Na tym dachu był z tobą tata
młody facet. Jego też uratowano. Kiedy odwiedziłem go w szpi-
talu, bardzo prosił, żebym go z tobą skontaktował. Obiecałem
mu, że się postaram. Leżał na czwartym piętrze, miał złamane
obie nogi. Ciekawe, czego chciał od ciebie? Pewnie już go wy-
pisali. Sprawdź w szpitalnych rejestrach, jak się nazywał, jeśli
jesteś zainteresowana.
Dwa dni później przypomniała sobie tę rozmowę i w porze
lunchu poszła do rejestracji, żeby ustalić dane człowieka, o któ-
rym mówił jej Pete.
- Nazywał się Robert Blaine - powiedziała rejestratorka. -
Dobrze go pamiętam, często o panią wypytywał.
Mam do niego numer kontaktowy. Mieszka teraz u rodziców, bo
jego budynek się zawalił. Zadzwonię i spytam, czy nadal chce
się z panią zobaczyć.
Za pośrednictwem rejestratorki Gabi umówiła się z Robertem
w mieszkaniu jego rodziców w najbliższą sobotę.
- Ja do pana Roberta Blaina - powiedziała, przyglądając się
niepewnie mężczyźnie z obiema nogami w gipsie, który otwo-
rzył jej drzwi.
Jakby go skądś znała, tylko skąd?
- Proszę wejść. - Wziął ją za rękę i wprowadził do słoneczne-
go pokoju. - To moja mama, Ruth, która zaraz zostawi nas sa-
mych.
Gabi przywitała się z kobietą i usiadła. Pani Blaine postawiła
przed nią kawę i talerzyk z pączkami, po czym wycofała się do
kuchni.
- Nie pamięta mnie pani, prawda? - zaczął Robert z czarują-
cym uśmiechem.
R
S
- Wiem, że pana znam. Pewnie z tamtego dachu.
- Zna mnie pani jako Robina Blaira. Gabi zamknęła oczy.
- Dobrze się pani czuje? Przepraszam, że robię to w ten spo-
sób. Chciałem przyjść do szpitala i porozmawiać z panią osobi-
ście, pokazać dokumenty, ale nastąpiła ta katastrofa i dokumen-
ty uległy zniszczeniu. Powtórzyłem jednak badania i jestem
czysty.
- Jest pan czysty?
Robert przyjrzał jej się z troską.
- Na pewno dobrze się pani czuje?
Gabi kiwnęła głową.
- Pamięta pani, gdzie się poznaliśmy? W szpitalu, pewnej so-
boty nad ranem. Ukłuła się pani igłą, a ja nie pozwoliłem pobrać
sobie krwi do analizy.
Gabi znowu kiwnęła głową.
- Pamiętam to wszystko, ale co chce mi pan powiedzieć?
Spróbował się uśmiechnąć, ale tym razem ten uśmiech nie
bardzo mu wyszedł.
- Jestem gejem i od czterech lat mam kogoś. Bill, mój part-
ner... kocham go, naprawdę kocham, ale przed ośmioma miesią-
cami poróżniliśmy się i żeby zrobić mu na złość, zdradziłem go
z innym. Już po fakcie dowiedziałem się, że był nosicielem
HIV.
- Dlaczego od razu mi pan tego nie powiedział?
- Nie chciałem pani denerwować... Nie, to nie tak. Wpadłem
w panikę, przestraszyłem się, że stanę przed sądem za to, co
pani zrobiłem, a byłem już po trzymiesięcznym teście, który
niczego nie wykazał, pomyślałem więc sobie, że nie powinno
R
S
pani nic grozić. Teraz wiem na pewno, że jestem czysty. W dniu
katastrofy dostałem ostateczne wyniki badań.
- Dlaczego podał mi pan wtedy fałszywe nazwisko?
- Pomyślałem, że jeśli podam prawdziwe i wrzucicie je na
komputer, wyjdzie na jaw, że jestem na liście „podejrzanych" i
pani się zdenerwuje.
- Myśli pan, że pańskie podejrzane zachowanie mnie nie zde-
nerwowało? - warknęła Gabi. - Od tamtej pory żyłam w nie-
pewności. Nawet pan nie wie, ile kłopotów mi narobił...
Wstała. Nie widziała sensu w zwierzaniu mu się ze swoich
problemów.
- Przepraszam. Naprawdę bardzo przepraszam - kajał się Ro-
bert, odprowadzając ją do drzwi.
Wyszła, nie odzywając się już do niego ani słowem.
Długo wahała się, czy iść na dancing kończący kurs tańca. W
końcu włożyła czerwoną jedwabną suknię i poszła. Brał ją pusty
śmiech, kiedy wspominała, po co ją kiedyś kupiła - żeby prze-
tańczyć całą noc z Aleksem, który nie cierpiał tańczyć.
Do nocnego klubu wynajętego na ten wieczór przez szkołę
tańca podwiozła ją Kirsten.
- Musisz sobie golnąć dla kurażu - tłumaczyła. - A jeśli nie
poznasz tam nikogo wysokiego, ciemnowłosego i przystojnego,
to do domu zawsze będziesz mogła wrócić taksówką. Ale założę
się, że przy twojej prezencji będziesz mogła przebierać w ofer-
tach jak w ulęgałkach.
Bierz od nich numery telefonów i obiecuj, że zadzwonisz.
R
S
Rano zdecydujesz, który był najbardziej rajcowny. Resztę nu-
merów możesz przekazać przyjaciółkom, które nie mają szczę-
ścia w miłości.
Gabi śmiała się, ale daleko jej było do szampańskiego nastro-
ju. Ludzie, których znała z kursu, byli sympatyczni, ale więk-
szość z nich przychodziła na lekcje z partnerami, a z wolnych
mężczyzn mało który jej się podobał.
- Powodzenia! - dodała Kirsten, wysadzając ją pod klubem.
- Nie idę na polowanie - przypomniała jej Gabi. - Idę tylko na
tańce, żeby wypróbować w praktyce to, czego się uczyłam.
- Mimo wszystko powodzenia - powtórzyła Kirsten,
uśmiechnęła się, pomachała jej i odjechała z piskiem opon.
Ten uśmiech powinien był wywołać w Gabi niepokój, ale
chociaż wydał jej się jakiś dziwny, to nie dał jej do myślenia.
Weszła do klubu, przywitała się z kilkoma znajomymi i usiadła
przy barze, by się czegoś napić.
Wtedy podeszła do niej Natalie, jej instruktorka, holując za
sobą mężczyznę swojego wzrostu, ale w nastrojowym, przy-
ćmionym świetle trudno było rozróżnić rysy jego twarzy.
- Jesteś najlepsza z mojej czwartkowej grupy, przyprowadzi-
łam ci więc do pary najlepszego kursanta z grupy weekendowej
- oznajmiła Natalie, przyciągając mężczyznę bliżej. - Naprawdę
ciężko pracował, żeby dobrze dzisiaj wypaść.
Gabi serce omal nie wyskoczyło z piersi. Aleks! Nie do wia-
ry! Aleks i lekcje tańca! To się w głowie nie mieści!
R
S
Zanim zdążyła ochłonąć, Aleks wziął ją za rękę.
- Muzyka już gra. Zatańczymy?
Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Była tak roztrzęsiona, że
nie miała pewności, czy potrafi zbornie poruszać kończynami, a
co dopiero tańczyć. Aleks jednak ścisnął pokrzepiająco jej dłoń,
pociągnął na parkiet, tam wziął w ramiona i poprowadził pewnie
przez zawiłości lambady.
Odniosła wrażenie, że unosi się gdzieś wysoko na chmurze
marzeń. Stopy poruszały się w takt muzyki, ciało wyginało w
rytm, tak dobrze jej było w jego objęciach...
Od czasu do czasu pauzowali, podchodzili do baru, gdzie
Aleksowi zawsze udawało się znaleźć dla niej wolny stołek, sam
zaś stawał za nią, podsuwał drinki, proponował smakołyki z
rozstawionych na blacie talerzy. A ona bała się odezwać, bo
nieopatrznym słowem mogła spłoszyć ten piękny sen.
Za którąś z tych wizyt przy barze Aleks, który od czasu do
czasu się odzywał, przyciągnął ją do siebie.
- Na nas już czas - mruknął, a kiedy spojrzała na niego pyta-
jąco, pochylił się i pocałował ją. - Zaufaj mi - szepnął i obdarzył
ją uśmiechem, który wprawił w trzepot jej serce.
Zeszli do podziemnego parkingu i zatrzymali się przy no-
wiutkim, ciemnozielonym sedanie.
Czy poczta pantoflowa doniosła ci, że kupiłem nowy samo-
chód? - zapytał Aleks, otwierając drzwi pilotem.
Potem pomógł jej zająć miejsce w fotelu pasażera.
- Poczta pantoflowa nic mi nie doniosła - odrzekłaGabi. - To
był spisek milczenia. Ale jeśli te dwie, Kirsteni Alana, maczały
w tym palce, to ja...
R
S
Aleks zatrzasnął drzwi, okrążył maskę i wsiadł za kie-
rownicę.
- To ty co? - spytał.
Gabi uśmiechnęła się.
- Sama nie wiem, ale powinny mi były powiedzieć.
Wiedziały przecież, że przez kilka ostatnich tygodni chodziłam
jak struta. Myślałam, że cię straciłam, Aleks. Że tak daleko cię
od siebie odepchnęłam, że już cię nie odzyskam.
Nachylił się do niej i pocałował w usta.
- Podczas pobytu w Szkocji odkryłem, że tak daleko nigdy
nie dasz rady mnie odepchnąć - powiedział cicho, patrząc jej w
oczy. - Chociaż wtedy nie zdawałem sobie jeszcze z tego spra-
wy. Zrozumiałem to dopiero po powrocie.
Wyprowadził auto z garażu, ale zamiast skręcić w prawo, do
centrum, pojechał w lewo, w kierunku przedmieść.
Poczuła się rozczarowana. Za wiele się spodziewała. Ale do-
kąd ją Aleks zabiera?
Na autostradzie nie wytrzymała i zapytała:
Dokąd jedziemy?
Na wybrzeże. Czterdzieści pięć minut drogi, potem trzydzie-
ści minut preludium przed wschodem słońca. Sprawdzałem we
wczorajszej gazecie, o której wstaje.
Skąd wiedziałeś? - spytała Gabi, zastanawiając się, czy nie
zostawiła gdzieś na wierzchu swojej listy marzeń do spełnienia.
Aleks spojrzał na nią z uśmiechem.
- Pamiętasz poranek mojego powrotu? Zapytałaś wte-
R
S
dy, dlaczego zakładam, że wracasz z pracy, a nie przyjdzie mi
do głowy, że może przetańczyłaś całą noc w czerwonej sukni, a
potem podziwiałaś wschód słońca nad oceanem.
Zaniemówiła.
- A tak nawiasem mówiąc, podoba mi się ta czerwona suknia
- dodał i skupił się na prowadzeniu, a Gabi wykorzystała to do
lepszego przyjrzenia się mężczyźnie, który nauczył się tańczyć,
żeby ona mogła spełnić swoje marzenie.
I przyglądając mu się, zauważyła, że brwi ma ściągnięte.
Czyżby nadal się obawiał, że go odepchnie? Ledwie zdążyła to
pomyśleć, gdy spojrzał na nią i powiedział:
- Wiem, że zraniłaś się igłą. Wiem, że dawca nie pozwolił
pobrać sobie krwi do zbadania i żyjesz teraz w koszmarze nie-
pewności. I wiem, że odpychając mnie, próbowałaś mnie chro-
nić. Ale nie udało ci się, bo bez ciebie - zdrowej czy chorej -
moje życie jest szare i niewiele warte.
Ściskał kierownicę tak mocno, że pobielały mu kłykcie. Nim
zdążyła mu powiedzieć, że sprawa się wyjaśniła, że wszystko
już w porządku, podjął:
- A więc bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie, to
ja wracam, Gabi. Wracam tam, gdzie moje miejsce, a moje
miejsce jest przy tobie, obok ciebie w łóżku i w ogóle w twoim
życiu. Cokolwiek gotuje ci los, będziemy zawsze razem, na do-
bre i na złe. Zrozumiałaś?
Zdążyli w samą porę. Kiedy zatrzymywali się na parkingu
obok baraku ze sprzętem ratowniczym, niewidoczne jeszcze
słońce różowiło już niebo na widnokręgu.
R
S
Gabi zdjęła buty, wzięła Aleksa za rękę i ruszyli przez wy-
dmy w stronę oceanu. Usiedli na piasku nad samym brzegiem i
zasłuchani w szum fal, obserwowali zmieniające barwy niebo.
- Znalazłam tego faceta, nie jest nosicielem - oznajmiła Gabi,
kiedy pierwszy ognisty promień słońca wystrzelił zza horyzon-
tu. - Wiem, że nie ma to dla ciebie znaczenia, ale dla mnie ma.
Nie potrafiłabym wystawić cię na ryzyko, Aleks. Nawet na naj-
mniejsze, najbardziej minimalne. Za bardzo cię kocham!
Przyciągnął ją do siebie i musnął wargami włosy.
- Myślisz, że tego nie wiedziałem? - mruknął.
Coś jej się nagle przypomniało. Odchyliła głowę i spojrzała na
niego z dystansu.
- To my w końcu jesteśmy rozwiedzeni czy nie? -zapytała.
Uśmiechnął się.
- Nie jestem do końca pewien, ale jeśli nawet nasz rozwód
stał się już faktem, to mamy szansę zacząć wszystko od począt-
ku. Na wszelki wypadek zarezerwowałem tam apartament dla
nowożeńców... - wskazał na pięciogwiazdkowy hotel przy plaży
- na resztę weekendu. Co byś powiedziała na śniadanie?
Gabi uśmiechnęła się i wtuliła w niego.
- Przed czy po? - zapytała przekornie, a kiedy wstał, podniósł
ją z piasku i przyciągnął do siebie, wiedziała już, że do śniada-
nia zasiądą raczej po...
R
S