MEREDITH WEBBER
Spotkanie w przestworzach
(Wings of duty)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przez ogród,
który w tej spalonej słońcem okolicy był oazą
kwiatów i zieleni,
szedł w jej kierunku młody, szczupły
mężczyzna w spranych niemal do białości dżinsach i
sportowej niebieskiej koszulce.
– Szuka pan mo
że informacji? Jeszcze nieczynna.
Wystarczyło, że nieznajomy spojrzał na nią, a słowa zamarły
Claudii na ustach. Ten b
łękit oczu... Nie widziała jeszcze
nigdy czegoś podobnego. W romansach, jakie lubiła czytać,
bohaterowie mieli oczy ciemnoniebieskie,
które przybierały
czasem odcień granatu. Oczy tych, którzy nosili szkła
kontaktowe,
nabierały niekiedy odcienia koloru fiołków.
A teraz napotka
ła rozsłoneczniony błękit, jaki ma niebo w
pogodny,
zimowy dzień. W dodatku oczy te śmiały się.
– Nie, nie... – odpowiedzia
ł z lekkim obcym akcentem. –
Ale wiem,
którędy iść.
Nie spuszcza
ł z niej wzroku, a ona czuła, jak się czerwieni.
Niespodziewanie dla si
ebie samej zaczęła się zastanawiać nad
swym strojem.
Mogłam przecież była włożyć tę nową białą
sukienkę, którą kupiłam po ostatniej wypłacie! Ciekawe, jak ja
wyglądam w tych starych, żółtych szortach i koszuli we
wzorki,
myślała. Szybko jednak powróciła na ziemię.
– O, to przepraszam – rzek
ła zakłopotana. – W każdym
razie życzę panu miłego dnia.
Min
ęła go pospiesznie i wpadła do budynku, który powitał
ją chłodem, jaki dawała klimatyzacja.
Sk
ąd właściwie przyszło mi do głowy, że to był ktoś obcy?
Rainbow Bay to przecież miasteczko i nie sposób znać
wszystkich,
którzy tu mieszkają.
– Dzie
ń dobry – usłyszała, gdy tylko znalazła się na
chłodnym korytarzu.
– Dzie
ń dobry pani – odpowiedziała.
Skierowa
ła się w stronę półotwartych drzwi, na których
widniała tabliczka z napisem „Kierownik bazy”. Siedziała za
nimi Leonie Cooper,
przyjaciółka jej ciotki. To ona właśnie
zaproponowała Claudii pracę w bazie Medycznej Służby
Powietrznej w Rainbow Bay.
Claudia czu
ła się ostatnio bardzo samotna i była trochę
zagubiona,
z radością więc przystała na propozycję pani
Cooper,
która była zdania, że praca w bazie zapewnić jej może
dobry start.
Trzy miesi
ące
temu
zapadła
decyzja,
żeby
skomputeryzować dane pacjentów i Claudii zaoferowano
posadę urzędniczki, której głównym zadaniem było
wprowadzanie tych informacji do komputera.
– Czy zasmakowa
ło ci dorosłe życie? – spytała Leonie.
Uśmiech wygładził jej przy tym zmarszczki, które tworzyły
si
ę, gdy marszczyła czoło.
– Przyznam si
ę, że to dziwne uczucie – odparła Claudia,
zatrzymując się przy biurku pani Cooper. – Ogromnie mi się
tu podoba.
Lubię poznawać nowych ludzi, ciocia Stepha jest
naprawdę kochana, ale bardzo mi brak farmy. Tęsknię do taty
i chłopaków, no i oczywiście ciągle się martwię o mamę...
Przerwa
ła, jakby zbierała myśli, by lepiej wyrazić, co czuje.
– Mama namawia
ła cię przecież, żebyś zaczęła pracować –
przypomniała pani Cooper. – Uważała, że nie możesz całe
życie siedzieć w domu – dodała z serdecznym uśmiechem.
Claudia przytakn
ęła.
– Wcale nie
żałuję – zapewniła, starając się nie myśleć o
tęsknocie za domem, która nie dawała jej spokoju nawet w
biurze.
– Naprawd
ę lubię swoją pracę, wszyscy są tu wspaniali,
nawet doktor Flint,
który mi ciągle dogaduje...
Drugi ju
ż raz tego ranka poczuła, że robi się czerwona.
– Porozmawiam z doktorem Flintem – zapewni
ła ją pani
Cooper,
ale zrobiła to takim tonem, że Claudia pożałowała od
razu,
że powiedziała cokolwiek. – Chyba rozumiem, dlaczego
czujesz się taka zagubiona i niepewna – ciągnęła Leonie. –
Większość rodzin rozpada się, gdy dotyka je jakaś tragedia. U
ciebie jest wręcz odwrotnie. Staliście się sobie bardziej bliscy.
I chociaż czasem możesz mieć już tego wszystkiego dość, to
przecież brak ci teraz ciepła, jakie daje miłość.
Czy
żby pani Cooper jej zazdrościła?
Przytakn
ęła znowu. Dokładnie tak się właśnie czuła.
– To znaczy nie martwi
ę się przecież o mamę przez cały
czas – powiedzia
ła. – I wiem, że ma znakomitą opiekę, ale
rzeczywiście myśl o domu nie pozwala mi cieszyć się tak
naprawdę tym, że jestem tutaj.
Na pi
ęknej twarzy pani Cooper pojawił się znowu uśmiech.
Claudia wzięła z biurka papiery, którymi miała się zająć tego
ranka,
zastanawiając się przy tym, dlaczego tak atrakcyjna
kobieta nie wyszła po śmierci męża raz jeszcze za mąż.
Mo
że kochała go tak bardzo, że już nie była w stanie
obdarzyć uczuciem innego człowieka?
Wyci
ągnęła szufladkę z segregatora i w tej samej chwili
przypomniały jej się niebieskie oczy, które patrzyły na nią
przed chwilą. Co za nonsens, skarciła się od razu. Przecież nie
wiem nawet dobrze,
jak on wygląda! Pamiętam tylko te jego
oczy.
– Czy pani Cooper? Pami
ętała też głos...
Kosztowa
ło ją więc teraz bardzo wiele, by nie odwrócić się
i nie popatrze
ć, kto wszedł do biura. Pani Cooper prosiła ją już
pierwszego dnia,
by nie zwracała uwagi na interesantów i
zajmowała się swoją pracą. Uprzedziła tylko, że poprosi ją o
zrobienie w kuchence kawy,
gdyby zaszła potrzeba
porozmawiania z kimś na osobności.
– Nazywam si
ę Matthieu Laurant. Doktor Gregory prosił,
żebym się z panią porozumiał.
Matthieu Laurant, nowy lekarz!
Przypomnia
ła sobie od razu obco brzmiące nazwisko. Nie
dalej jak w zeszłym tygodniu wprowadzała przecież do
komputera jego umowę o pracę. Był Francuzem, który odbył
staż w jednym ze szpitali w Anglii. Serce biło jej jak oszalałe.
Czuła, że zaraz wyskoczy jej z piersi.
– Claudio, zrób nam,
proszę, kawę.
Min
ęło z pewnością parę sekund, zanim dotarł do niej
spokojny głos pani Cooper. Odwróciła się powoli od
papierów,
by spojrzeć znowu na człowieka, z którym
rozmawiała przed chwilą w ogrodzie.
U
śmiechał się do niej porozumiewawczo. Zauważyła, że
ma krótko ostrzyżone, ciemne włosy i wygląda raczej na
beztroskiego studenta medycyny niż statecznego lekarza.
– Pan pozwoli – zwr
óciła się do niego pani Cooper – że
przedstawię panu Claudię Delano. Pracuje w naszym biurze
od niedawna, ale jestem z niej bardzo zadowolona.
Claudia poczu
ła się trochę nieswojo, zastanawiała się
bowiem nieraz, czy przypadkiem nie zofiarowano jej tej pracy
z litości czy dobrego serca. Komplement jednak sprawił, że
poczuła się przez chwilę pełnowartościowym członkiem
całego zespołu.
– Pan Laurant przyszed
ł na miejsce Jamesa – oznajmiła
pani Cooper.
W jej g
łosie pobrzmiewały teraz niechęć i dezaprobata.
James porzu
cił ich niespodziewanie, dezorganizując całą
pracę, gdy odkrył, że nie sposób prowadzić beztroskiego,
pełnego atrakcji życia, będąc lekarzem w służbie powietrznej.
– Mi
ło mi panią poznać. – Podszedł do Claudii z
wyciągniętą ręką. – Nie wiedziałem, że pani tu pracuje.
Dopiero gdy poczu
ła uścisk jego dłoni, zdała sobie sprawę,
że podała mu rękę.
– Dzie
ń dobry. Ja właściwie... dopiero od niedawna... –
mówiła nieskładnie.
– Id
ź już zrobić tę kawę.
Szefowa wybawi
ła ją z kłopotu. Claudia wysunęła rękę z
uścisku Matthieu i uciekła, ale spojrzenie błękitnych oczu
sprawiło, że szła na nogach jak z waty.
– Dzie
ń dobry – powitała ją w kuchence pielęgniarka Susan
Stone,
która pracowała tu od samego początku, już blisko
piętnaście lat. Stała teraz, niecierpliwie czekając, aż w
czajniku zagotuje się woda.
– Dzie
ń dobry – odrzekła Claudia. – Wiesz, że jest już ten
nowy?
– Pewnie m
łody i przystojny?
Po raz trzeci w przeci
ągu niespełna godziny Claudia
poczuła, że się czerwieni. Żartobliwa uwaga Susan
up
rzytomniła jej, że pewnie widać, jak wielkie wrażenie
wywarło na niej spotkanie z Matthieu Laurantem.
Otworzy
ła więc szafkę i wsadziła do niej głowę, udając, że
pilnie szuka najmniej wyszczerbionych kubków.
Pragnęła
ukryć swe zmieszanie. Nie należy przecież do osób, które
czerwienią się bez powodu co chwila!
– Ma pi
ękne, niebieskie oczy – usłyszała swój głos, ale
pojęcia nie miała, czy mówiła to do Susan, czy do siebie.
– Z pewno
ścią nie będziemy się teraz nudzić – zauważyła z
ironią Susan.
– Co to, woda si
ę jeszcze nie zagotowała? Myślałem, że
odbywasz dziś lot sanitarny, Susan. Piękna moja, witam cię!
By
ł to głos Petera.
Claudia momentalnie zako
ńczyła swe poszukiwania i
wyjęła z szafki pierwsze lepsze kubki. Nie mogła dopuścić do
tego,
by Peter Flint zauważył jej zmieszanie. Nie byłoby
wtedy końca jego docinkom.
– Dzie
ń dobry, panie doktorze – mruknęła chłodno.
Spo
śród wszystkich pracowników bazy z nim tylko, nie
licząc pani Cooper, nie była na ty. Tylko w ten sposób można
było utrzymać na dystans podobnego flirciarza. Zrozumiała to
od razu,
gdy tylko go zobaczyła. A kobieciarz był z niego nie
lada! Nie przepuścił żadnej kobiecie poniżej osiemdziesiątki,
która znalazła się w zasięgu jego wzroku. Mało to napatrzyła
się na jego uwodzicielskie uśmiechy i nasłuchała pięknych
słówek?
Susan zacz
ęła opowiadać o chorobie jednego ze swoich
bliźniaków. W dodatku jej mąż, Eddie, który był pilotem, miał
wyznaczony lot w tym samym czasie.
Dzięki Bogu Christa
zgodziła się ją zastąpić.
– Christa zg
łosiła się sama, żeby polecieć do Caltury? To ci
historia! –
mówił Peter. – Pewnie ma tam narzeczonego.
Narzeczonego w Calturze? Co on wygaduje, my
ślała
Claudia.
Przecież to dziura na końcu świata.
– Wyobra
ź sobie, że ludzie bywają czasem bezinteresowni
– p
owiedziała ze złością Susan. – A tak na marginesie ci
powiem,
że gdybyś przestał się oglądać za każdą babą, jaka ci
się nawinie, to może byś i znalazł szczęście, które na razie
najwyraźniej cię omija.
Claudia ze zdziwieniem dostrzeg
ła, że Peter zmienił się na
twarzy.
Uwaga Susan musiała go dotknąć do żywego. Susari
nigdy przecież ludziom nie docinała; Claudia nie widziała jej
jeszcze równie wzburzonej.
Może niepokoi się bardziej o
chore dziecko,
niż to okazuje? A może, jak na wszystkich
zresztą, działa na nią niekorzystnie lepkie, wilgotne, gorące
powietrze wczesnego lata?
– Woda si
ę zagotowała – zawołał Peter, rozładowując
napięcie. – Kto był pierwszy?
Claudia wskaza
ła Susan, która cofnęła się jednak o krok,
robiąc jej miejsce.
– Zr
ób najpierw kawę szefowej. Ja sobie potem naleję –
powiedziała. – Może będzie po kawie w dobrym nastroju i
łatwiej mi się z nią będzie rozmawiać. Mam jej właśnie
powiedzieć, że zostawiłam raport tygodniowy na stole w
kuchni.
Oficjalnie ca
łą bazą medyczną zarządzał lekarz naczelny
Jack Gregory,
nikomu by jednak nie przyszło do głowy, by
odmówić Leonie Cooper tytułu szefowej, którym ją obdarzała
Susan.
Szefowa pilnowała z całą surowością przestrzegania
przepisów i porządku, a jej spokój i zdecydowanie zapewniały
sprawną współpracę ludzi o różnych, często konfliktowych
usposobieniach.
Dzięki niej mieszkańcy najodleglejszych
miejscowości mieli zapewnioną opiekę na najwyższym
poziomie,
jaką tylko była w stanie dać dobra organizacja
pracy,
fachowość personelu i pieniądze.
I o tym w
łaśnie Leonie Cooper opowiadała Matthieu, gdy
Claudia nadeszła niosąc kawę, mleko, cukier i ciasteczka na
tacy.
– Teren pod nasz
ą opieką zaczyna się tutaj i ciągnie na
zachód poprzez wzgórza,
aż po farmy hodowlane o
powierzchni takiej jak Anglia.
Na obszarze tym znajduje się
jedno duże miasto górnicze, siedemnaście małych kolonii,
cztery zamieszkane wysepki niedaleko wybrzeża i flota
poławiaczy krewetek, która pływa na północnym zachodzie.
Opiekujemy się również poszukiwaczami przygód, ludźmi,
którzy wyruszyli samochodem,
żeby zwiedzić Australię...
– Samochodem lub rowerem górskim!
Claudia stawia
ła tacę na stole, gdy Matthieu przerwał
Leonie.
Spojrzała na niego pytająco.
– Rowerem w
łaśnie zwiedzałem Australię – zaczął
opowiadać. – To była niezwykła przygoda, ale muszę
przyznać, że odwagi mi dodawała krótkofalówka, którą
miałem stale przy sobie. No i świadomość, że czuwa nade
mną Medyczna Służba Powietrzna, choć znajduję się setki
kilometrów od najbliższego ośrodka cywilizacji. To tak, jakby
opiekow
ał się mną mój anioł stróż, zawieszony gdzieś w górze
na rozgwieżdżonym niebie.
– Widz
ę, że jest pan nie tylko poszukiwaczem przygód, ale
i poetą – odezwała się Leonie.
Claudia ze zdumieniem zauwa
żyła, że w głosie szefowej
była pobłażliwość, może nawet odcień sympatii, nie znalazła
za to śladu dezaprobaty, tak częstej w rozmowach na przykład
z doktorem Flintem.
Wr
óciła do swych papierów. Ja z pewnością nie jestem
po
szukiwaczką przygód, myślała; raczej zaprzysięgłą
domatorką. Miała już prawie dwadzieścia jeden lat, gdy po raz
pierwszy odważyła się opuścić dom i pojechać do miasta
odległego jedynie o sto pięćdziesiąt kilometrów!
Podesz
ła do szafki, by schować ostatni raport z lotu
Eddiego Stone’a,
ale myślami była daleko stąd. Czy
zdobyłaby się nawet na taką podróż, gdyby nie to, że Anthony
domagał się, by powiedziała mu „tak” lub „nie”, bo chciał
wreszcie usłyszeć od niej coś konkretnego na temat ich
ewentualnej wspólnej przyszłości?
Czy przyjecha
łaby tutaj, gdyby jego rodzina i jej bracia nie
dawali jej ciągle do zrozumienia, że czekają tylko na chwilę
ogłoszenia zaręczyn?
Czy znalaz
łaby się tutaj, gdyby jej niepełnosprawna matka
nie powiedziała jej pewnego dnia: „Musisz stąd wyjechać”,
znajdując sobie przedtem opiekunkę i zwalniając ją tym
samym z obowiązków, które przez lata wykonywała z
miłością i oddaniem?
– Claudia oprowadzi pana po bazie i przedstawi panu
wszystkich – m
ówiła Leonie.
Claudia spojrza
ła w stronę gościa.
– Pan Laurant obejmie dy
żur dopiero w czwartek –
zwróciła się do niej szefowa. – Będzie miał czas, żeby się
nauczyć udzielania porad przez radio i telefon. Bądź tak dobra
i pokaż mu przez ten czas wszystko. Zaopiekuj się nim.
Zdenerwowanie i podniecenie, jakie j
ą ogarnęły, nie miały
chyba wiele wspó
lnego z poczuciem odpowiedzialności za
wykonanie polecenia,
jakie otrzymała. Układała równo
papiery,
by ukryć swe zamieszanie.
– Czy znalaz
ł już pan mieszkanie?
S
łysząc pytanie Leonie, spojrzała na lekarza. Wyglądał tak
sympatycznie.
Był taki zadbany, schludny i przystojny. Może
sprawił to sposób, w jaki był ostrzyżony? Albo jasna cera? Był
tylko lekko opalony,
a mężczyźni w tropikach spaleni byli
słońcem na brąz.
– Mam ma
łe mieszkanko na Lancaster Street. Przecież ona
tam właśnie mieszka!
– To
świetnie – mówiła Leonie. – Będzie pan mógł tu
przychodzić na piechotę. Claudia mieszka na tej samej ulicy,
w narożnym domu ze swą ciotką, w każdej chwili będzie się
więc pan mógł zwrócić do niej o pomoc. Wprawdzie jest u nas
dopiero od paru miesięcy, ale zdążyła się już zorientować, jak
to wszystko działa.
Raczej jak pani to wszystko zorganizowa
ła, pomyślała
Claudia i uśmiechnęła się do siebie; uśmiech ten krył wiele
sympatii do Leonie.
– Zajmij si
ę więc teraz panem Laurantem, a ja nareszcie
zabiorę się do pracy – ciągnęła z udaną powagą szefowa,
zgadując najwyraźniej myśli Claudii.
– Czy Matthieu to francuskie imi
ę? – spytała Claudia, gdy
wychodzili z biura, i zawstydzi
ła się natychmiast, że nie umie
zacząć rozmowy ciekawiej.
– Tak, ale w jednej czwartej jestem Anglikiem i dlatego
prosz
ę, żeby przyjaciele i koledzy w pracy mówili do mnie
Matt.
U
śmiechnął się do niej ciepło, a ją przeniknął dziwny
dreszcz.
– A kt
óra to część jest angielska? – zapytała i zaczerwieniła
się, bo poczuła, jak źle sformułowała zdanie.
Nie zd
ążył jej odpowiedzieć, bo właśnie rozległ się sygnał
„lotu ratunkowego”.
Przebiegła obok nich Susan, zmierzając
w kierunku dyspozytorni ośrodka.
– Chod
źmy – rzuciła Claudia, kierując nowego lekarza w
stronę tego najważniejszego miejsca w budynku.
– Ooo, jest pan tu – ucieszy
ł się Jack Gregory, gdy spotkał
Matta w drzwiach. –
Proszę uważać! Zdaje się, że Leonie
wyznaczyła pana na drugą połowę tygodnia. Niewykluczone,
że gdy następnym razem usłyszymy alarm, będzie to właśnie
pana kolej.
Claudia i Matt zatrzymali si
ę, by nie uronić nic ze słów
wysokiej kobiety o długich, prostych włosach, która mówiła:
– Spad
ł samolot bez ładunku. Samolot pocztowy zauważył
szczątki. Joe porozumiał się z „Wetherby”, najbliższą farmą, i
prosił, żeby na miejsce wypadku wysłali samochód terenowy.
Okolica jest górzysta i nie da się tam lądować. Joe będzie
krążył nad miejscem katastrofy, żeby naprowadzić samochód.
Katie Watson by
ła radiooficerem. Nosiła ten tytuł, mimo że
radio na tym obsz
arze zostało już dawno zastąpione przez
telefony satelitarne.
Claudii imponował jej spokój i
opanowanie.
Katie mawiała, że zdenerwowanie może tylko
zaszkodzić, ale gdy tylko rozlegał się sygnał alarmowy,
Claudię zawsze ogarniał strach.
– A co my mamy robi
ć? – spytał szeptem Matt ze
wzrokiem utkwionym w koniec pokoju,
gdzie przy dużym
stole kręciło się kilka osób.
– Na razie nic nie mo
żemy zrobić – odparła Claudia. Ona
sama w podobnej sytuacji doczekać się nie mogła, aż ekipa
zacznie działać. Pewnie Matt też tylko na to czeka, pomyślała.
– Joe jest pilotem samolotu pocztowego.
Odezwie się do
Katie,
kiedy tylko nawiąże znowu kontakt z ludźmi z
„Wetherby”.
Nie ma sensu wysyłać samolotu, dopóki nie
dowiemy się czegoś konkretnego.
Podesz
ła do nich Susan i przez chwilę słuchała objaśnień
Claudii.
– Zmar
łym nic już nie pomoże – wtrąciła się, a Claudię
przykro dotknęła jej brutalność. – Nie ma sensu lecieć tam,
gdzie mogą być kłopoty z lądowaniem, skoro i tak niewiele
można zrobić. W dodatku samolot może być w tym czasie
potrzebny gdzie indziej.
Matt kiwa
ł głową, jakby trafiały do niego te argumenty, a
Claudia pragnęła tylko, by nie pomyślał sobie, że obydwie są
pozbawione wszelkich uczuć.
– Lekarz dy
żurny w bazie, a dzisiaj ma dyżur Jack,
decyduje o kolejności lotów – zaczęła wyjaśniać. – Lot
alarmowy oznacza,
że trzeba lecieć natychmiast. Pilny
oznacza,
że jeśli zmuszają do tego warunki, można opóźnić
odlot w porozumieniu z wzywającym pomocy. Są jeszcze loty
zwykłe. Mo żn a z nimi czekać, aż się uzbiera więcej spraw
wdanym rejonie.
Susan odesz
ła, by sprawdzić na wielkiej mapie, w którym
miejscu wydarzył się wypadek.
– To jaki teraz b
ędzie lot? – spytał Matt. – Alarmowy czy
pilny? –
W głosie jego czuć było podniecenie.
– My
ślę, że Jack nie podejmie decyzji, dopóki nie otrzyma
więcej danych. Z pewnością jednak zawiadomi pilota, który
ma dziś dyżur. Gdyby nawet nie było go na lotnisku, pojawi
się tu w ciągu pół godziny i przygotuje samolot do startu.
Udziela
ła tych odpowiedzi jak automat, przez cały czas
zastanawiaj
ąc się, dlaczego ludzie są tak różni. Ją samą
przepełniał strach, obawa i potworny niepokój o ofiary
wypadku,
które leżą nie wiadomo gdzie, cierpiąc pewnie
straszliwie,
a ten tu człowiek obok niej jest podekscytowany,
jakby to była po prostu jakaś przygoda!
Matt wyczu
ł jej niepokój i coś kazało mu objąć ją, jakby
zapragnął jej dodać otuchy.
Nie bardzo to przystoi nowemu pracownikowi, który na
dobrą sprawę nie podjął jeszcze swych obowiązków!
By
ła to jednak tylko przelotna myśl, o której prędko
zapomniał, gdyż udzieliło mu się napięcie, jakie zaczęło
ogarniać wszystkich obecnych. On sam jest tylko kibicem, cóż
więc muszą odczuwać inni!
Gdy us
łyszał po raz pierwszy o tych wszystkich ludziach z
Medyczne
j Służby Powietrznej, ogarnął go podziw i zachwyt.
Jakież to było ekscytujące i romantyczne! Przemierzać
przestworza,
by ratować innych! Ale teraz znalazł się w
zupełnie nowej sytuacji. Zostało rzucone konkretne wyzwanie
i pochłonęła go całkowicie sprawa zorganizowania wyprawy
na ratunek rannym i chorym,
odległym o setki kilometrów
stąd, w nadziei, że uda im się uratować życie.
Rozejrza
ł się wokół. Kobieta, która przed chwilą zdała
krótką relację z wypadku, odwróciła się znowu do radia. Jack
Gregory patrzy
ł jej przez ramię. Pielęgniarka w niebieskiej
spódnicy i bluzce w kwiaty,
która wyszła na chwilę, była już z
powrotem i sprawdzała stan podręcznej walizeczki z
narzędziami i opatrunkami.
Wszystko by
ło doskonale zorganizowane. Każdy spełniał
swe obowiązki w sposób budzący zaufanie. Wszędzie
panował spokój.
Czy nikt z tych ludzi nie czuje zdenerwowania? Czy nikt
nie jest podekscytowany na my
śl o tym, co ich czeka? Czy
wszystko, co robi
ą, jest już zwykłym, rutynowym
wykonywaniem obowiązków?
– Nazywam si
ę Peter Flint. Pan jest nowym lekarzem?
Stanął przed nim wysoki, postawny, z pełnym rezerwy
wyrazem twarzy mężczyzna, wyciągając rękę.
– Ja w tym nie bior
ę udziału – dodał, ściskając Mattowi
dłoń, gdy ten mu się przedstawił.
– Peter chce przez to powiedzie
ć, że dziś nie pracuje i że
zajrzał tu tylko po to, żeby zobaczyć, co dzisiaj podają do
herbaty –
wytłumaczyła Claudia, nie potrafiąc ukryć niechęci
w głosie.
– Przecie
ż byś do mnie zatęskniła, ślicznotko, gdybym nie
wpadł na chwilę – zażartował Peter, pociągając ją za jeden z
kruczoczarnych loków.
Cofn
ęła się i poczerwieniała, a jej ogromne, brązowe oczy
błysnęły gniewem. Wszystko to sprawiło, że w jednej chwili
Claudia zmieniła się w prawdziwą piękność.
Matt nie zauwa
żył jednak tego. Zapomniał nawet na chwilę,
co działo się w pokoju, ogarnęła go bowiem przemożna chęć,
by wymierzyć Peterowi Flintowi policzek. Zdumiał się, bo
taką ochotę odczuł po raz pierwszy w życiu.
– P
ójdę zobaczyć, co się tam dzieje – powiedział chłodno i
odszedł, obawiając się, że nie będzie w stanie zapanować nad
sobą.
– Powinien pan p
ójść do domu i odpocząć – rzuciła
Claudia.
Zrobiło jej się przykro, że Matt od nich odszedł.
– Kiedy czeka tam na mnie puste
łóżko – mruknął Peter
Flint i on także skierował się w stronę stołu, na którym stał
komputer poka
zujący teraz dokładnie wypadek. Postał tam
c
hwilkę, powiedział coś do Jacka i wyszedł.
Mia
ł krok człowieka zmęczonego gdy otwierał drzwi,
przygarbił się jeszcze bardziej. Przypomniały jej się słowa
Susan.
Czy jego
żarty, dowcipy i flirty są bronią, którą walczy ze
swym nieszczęściem? Myśli jej przerwał donośny głos Jacka:
– Lecimy!
W pokoju zawrza
ło.
– Czy chce pan z nami polecie
ć?
Us
łyszała pytanie Jacka i spostrzegła, jak twarz Matta
rozjaśnia się.
Nowa przygoda! Dla niego to po prostu nowa przygoda,
pomy
ślała. Nie rozumiała tylko, dlaczego ją to tak obchodzi.
Susan wr
ęczyła mu torbę i wyprowadziła z pokoju przez
drzwi wiodące na parking, który znajdował się za budynkiem.
Wychodząc, odwrócił się, skinął do Claudii głową i
uśmiechnął. Machnęła do niego ręką na pożegnanie i poczuła,
jak ogarnia ją pustka. Wolnym krokiem powróciła do swych
papierów.
– Nasz nowy doktor polecia
ł z nimi – odezwała się do
Leonie,
która kiwnęła głową, nie przerywając pracy. Monitor
na jej biurku informował o przebiegu lotu, a Katie, która była
w bezpośrednim kontakcie z załogą, miała udzielać wszelkiej
pomocy ludziom z „Wetherby”.
Claudia zasiad
ła do pracy, postanawiając nie myśleć ani
chwili o Matcie.
Lotnisko znajdowa
ło się pięć minut jazdy od bazy. Matt
rozglądał się z zainteresowaniem dokoła. Niewykluczone
przecież, że będzie sam tędy jechał następnym razem.
– Zarz
ądca farmy „Wetherby”, Bill Wilson, dotarł z
pomocnikiem na miejsce wypadku –
tłumaczył Jack Mattowi.
W
jeżdżali właśnie na lotnisko. – I pilot, i pasażer przeżyli, są
jednak nieprzytomni i nie sposób ich wydostać z samolotu.
Nie czuć zupełnie paliwa, więc Bill posłał z powrotem
chłopaka, żeby nas odebrał z lądowiska przy „Wetherby”, a
sam próbuje ich jakoś uwolnić.
– Dziwne to, bo dzi
ś na ogół nikomu nie kończy się paliwo
w czasie lotu.
– To mo
że być wadliwy zawór paliwa albo powolny
przeciek –
oznajmił Jack. – Wszystko jest możliwe.
Jego wyrozumia
łość zrobiła na Matcie spore wrażenie.
Zdawał sobie sprawę, że lekarz powinien zawsze zachować
bezstronność, przychodziło mu to jednak czasem z
prawdziwym trudem.
Zwłaszcza wtedy, gdy pacjenci narażali
nie tylko życie własne, ale też życie innych.
Samoch
ód zatrzymał się przy nowiutkim hangarze. Jack i
Susan wysiedli pierwsi i biegli teraz przez pas startowy w
kierunku małego samolotu, na ogonie którego widniał dumny
napis: RFDS.
Royal Flying Doctor Service, odczyta
ł szeptem pełną
nazwę. Królewska Medyczna Służba Powietrzna. Przywołał w
ten sposób na powrót czarodziejski,
romantyczny świat, w
którym przebywał już kiedyś, gdy tylko pierwszy raz usłyszał
o lekarzach niosących pomoc samolotem.
– A ja do nich teraz nale
żę – wyszeptał, z trudem usiłując
nie dać się opanować nadmiernemu wzruszeniu.
Chwyci
ł torbę, którą Susan wręczyła mu przed chwilą, i
wygramolił się z samochodu. Uderzył go żar bijący z
rozgrzanego asfaltu.
Pobiegł pędem do samolotu. Silnik już
pracował. Susan podała mu rękę i ledwie zdążył wsiąść, gdy
drzwi się zamknęły i samolot zaczął się wolno oddalać od
zabudowań lotniska.
– Wszyscy wsiedli?
Matt podni
ósł oczy znad klamry pasa, z którym starał się
uporać. Nie wierzył własnym oczom. Pilotem była filigranowa
brunetka. W dodatku,
o ile tylko można było dobrze dostrzec
jej twarz,
którą przysłaniały słuchawki i mikrofon, była to
niezwykle przystojna dziewczyna.
– Mam nadziej
ę, że nie ma pan nic przeciwko kobietom
pilotom? –
spytała Susan z uśmiechem.
– Absolutnie nic – zapewni
ł, rozglądając się wokół. Jeszcze
bardziej niż kobieta pilot zadziwiło go wyposażenie samolotu.
Trudno to by
ło właściwie nazwać samolotem. Wnętrze
przypominało raczej gabinet zabiegowy w szpitalu. Po jednej
stronie stały dwie pary noszy, a przy nich butle z tlenem. Nad
nimi zawieszone były urządzenia monitorujące stan chorego.
W razie potrzeby pacjent,
gdy tylko znalazł się w samolocie,
mógł zostać podłączony do najbardziej skomplikowanej
aparatury.
– Je
śli tylko uda nam się dotrzeć do miejsca wypadku w
przeciągu godziny, mamy dużą szansę uratowania rannych –
mówił Jack, który siedział z przodu. Najwyraźniej zauważył
zachwyt Matta. –
Kiedy tylko będziemy w górze, możemy się
zamienić miejscami. Stąd lepiej będzie pan wszystko widział.
Rozleg
ł się przeciągły gwizd silnika i samolot z lekkością
oderwał się od ziemi.
Matt wyjrza
ł przez okno i zmienił się z wrażenia na twarzy.
Miasta nie było już widać, a przed oczami rozpościerała się
błękitna zatoka, ograniczona półkolem białego piasku. W tej
właśnie chwili znalazł się przy nim Jack.
– Zamieniamy si
ę – powiedział.
Matt skierowa
ł się do przodu, mijając Susan, która
spokojnie czytała gazetę. Można by pomyśleć, że wraca po
pracy pociągiem do domu.
– Nazywam si
ę Matt – powiedział, opadając na fotel obok
pilotki.
– Nic nie s
łyszę – uśmiechnęła się, zdejmując hełmofon. –
Byłam podłączona do wieży kontrolnej w zatoce. Słuchałam
meldunków z bazy i z „Wetherby” lub od Joego.
Proszę
powtórzyć.
U
śmiechnął się i przedstawił jeszcze raz, choć jego uwaga
zwrócona była teraz na widoki poniżej. Ich piękno zapierało
dech... Pofalowane pola, a przed nimi poro
śnięte roślinnością
góry.
– A ja nazywam si
ę Allysha – przedstawiła się pilotka. –
Naciesz się zielenią – dodała. – Jak tylko miniemy góry,
krajobraz zmieni zupełnie kolor. Góry są tu działem wodnym.
Chmury deszczowe stykając się z nimi oddają, w nadmiarze
chyba,
całą swą wilgoć po jednej stronie łańcucha górskiego.
Dlatego druga strona to spalona ziemia.
– Czy rzeczywi
ście tu nigdy nie pada deszcz? – zapytał,
gdy tylko zauważył, że krajobraz zaczął się zmieniać.
– Troch
ę deszczu przynoszą cyklony, szalejące czasem nad
zatoką, resztę opadów powodują niże, które przedostają się
przez łańcuchy górskie – odpowiedziała, podczas gdy Matt
wpatrywał się przez lornetkę w odległą ziemię. – Na prawo
przed nami widać już lądowisko w „Wetherby” – oznajmiła
chwilę potem Allysha.
– Ale
ż tu przecież nie da się lądować – zaniepokoił się,
dostrzegając w dole maleńkie poletko, oczyszczone z
karłowatych drzewek.
– Nie ma strachu – powiedzia
ła, podchodząc do lądowania.
–
Właściciel farmy dostaje od nas zalecenia dotyczące
rozmiarów lądowiska i do jego obowiązków należy
utrzymanie go w należytym porządku.
Ko
ła dotknęły ziemi, samolot podskoczył, uniósł się, po
czym opadł znowu i zatrzymał się na lądowisku.
– Nowoczesne maszyny nie potrzebuj
ą tak długiego pasa
jak dawniej –
zakończyła Allysha.
Wycie silnik
ów zagłuszyło jej głos. Mówiła teraz coś do
mikrofonu.
Meldowała pewnie, że wylądowali. Matt rozejrzał
się znowu. Wokół widać było tylko rudą ziemię, kępy
wyschłej trawy, a nieco dalej skupisko karłowatych drzewek.
Stamt
ąd właśnie zaczęły się unosić w ich kierunku tumany
brunatno-rudego kurzu. Powoli wynurzy
ł się z nich
rozklekotany pojazd.
– Teraz dopiero si
ę zacznie – powiedział Jack, wysiadając
pospiesznie z samolotu.
Powitał ich obezwładniający upał. –
Andy prowadzi samochód podobnie jak Allysha lata, to
znaczy pędzi przed siebie na złamanie karku. Dalszą podróż
odbędziemy właśnie z nim.
– Niech pan to za
ładuje do samochodu – poprosiła Susan,
wręczając mu znowu ciężką torbę. – Zabieram lekarstwa i
torby z szynami,
płynami infuzyjnymi i opatrunkami. Za
drugim razem dam panu nosze,
kołnierze i gorsety
usztywniające.
Matt pospieszy
ł w kierunku zakurzonego samochodu i
podał torbę Jackowi, który rozmawiał o wypadku z młodym
kierowcą, po czym zawrócił po następny pakunek.
– Niech Susan przyniesie z sob
ą monitor – krzyknął za nim
Jack.
Monitor? – zdziwi
ł się. Czyżby mieli monitory podłączane
do akumulatorów? W tej samej chwili zauważył, że Susan
wynosi właśnie z samolotu mały monitor, ten sam, który
widział już przedtem.
– Nosze le
żą na ziemi – krzyknęła, gdy ją mijał. – Proszę
tak szybko nie biegać w tym upale. Jeszcze się pan odwodni i
nam zemdleje.
– Pojedziesz z nami? – zapyta
ł pilotkę, która siedziała w
otwartych drzwiach samolotu,
machając nogami.
– Nie, dzisiaj nie – odpowiedzia
ła. – W tej okolicy jest
bardzo zły odbiór. Jesteśmy poza zasięgiem telefonu
komórkowego. W samochodzie Billa jest radio CB, poczekam
więc przy naszym odbiorniku, na wypadek gdyby Jack musiał
przekazać wiadomości do bazy albo gdyby chciał się połączyć
z jakimś specjalistą w szpitalu.
Pozbiera
ł rozmaite, paczki, które Susan zostawiła na ziemi,
i ruszy
ł z nimi do samochodu. Jack wkładał właśnie jakiś
stary,
wyświechtany kapelusz na głowę.
– Tu nie wolno chodzi
ć z gołą głową – zwrócił się do
Matta. –
Ja już się do tego przyzwyczaiłem.
Wskoczyli do land rovera i ruszyli przed siebie na prze
łaj.
Samochód podskakiwał na nierównościach terenu, przebijał
się przez zwalone kłody i głazy, wpadał w dziury. Matt
próbował zachować równowagę, trzymając się kurczowo
uchwytu.
Gdzie
ś tam daleko czekają na nich ranni. Dwoje
nieprzytomnych ludzi.
Czy uda się ich uratować?
Wpadli w olbrzymi
ą dziurę i opanowana zwykle Susan
wydała okrzyk przerażenia. Matt poczuł, jak krew szybciej
krąży mu w żyłach. Los rzucił mu wielkie wyzwanie. Był
gotów się z nim zmierzyć.
Trudno o wi
ększą przygodę, pomyślał, podekscytowany
tym, co ich jeszcze czeka.
Ale gdy samochód szarpnął i
przechylił się niebezpiecznie na bok, zaczął się zastanawiać,
jak
często trzeba wysyłać pomoc dla takich jak oni. Dla ludzi,
którzy sami wyruszyli na ratunek.
ROZDZIAŁ DRUGI
– To tam, za tymi drzewami – odezwa
ł się An dy p o
pewnym czasie.
Od chwili, gdy ruszyli, min
ęło dopiero dziesięć minut, lecz
jazda w tych warunkach dała im się tak bardzo we znaki, że
dawno stracili rachubę czasu. Matt dostrzegł od razu wrak
samolotu.
Widok był przerażający. Można by pomyśleć, że to
połamana zabawka wyrzucona na śmietnik. Tyle że w
zabawce tej są ludzie.
– To chyba cud, ale najwyra
źniej osiadł na ziemi kołami –
zauwa
żył Jack. – Pewnie dlatego kabina jest w jako takim
stanie.
– A potem uderzy
ł w drzewa. Odpadło wtedy skrzydło i
kadłub wylądował w rowie – dodał Andy.
Prowadzi
ł pojazd, próbując omijać przeszkody. W końcu
zahamował, wzbijając wokół tumany kurzu.
– Kurz to wymarzona rzecz dla otwartych ran – mrukn
ęła
Susan do Matta. –
Jack zabrał już torbę z tlenem, urządzeniem
monitorującym, kroplówkami i lekarstwami – dodała. –
Trzeba jeszcze wziąć opatrunki, nadmuchiwane szyny i
płachty przeciwwstrząsowe. Resztę niech pan na razie zostawi
w tej izbie tortur,
a my chodźmy zobaczyć, co się tam dzieje.
Matt wzi
ął torbę i ruszył za nią.
– Oswobodzi
łem pasażerowi nogi, ale zostawiłem go w
pozycji siedzącej, bo pomyślałem, że tak będzie mu
wygodniej – t
łumaczył farmer. – Wziąłem z apteczki morfinę i
bandaże, ale nic mu nie dałem, bo był nieprzytomny. Uderzył
pewnie głową w okno. Prawą nogę ma uszkodzoną. Kostka też
nie wygląda najlepiej, ale nie zauważyłem dużo krwi. Ten
drugi jęczał okropnie, więc dałem mu zastrzyk.
Matt zmarszczy
ł czoło.
Da
ł mu zastrzyk? Z morfiny? Nie było czasu, by pytać o
cokolwiek,
ale nie mieściło mu się to wszystko w głowie. Jak
zwykły farmer może mieć w ogóle dostęp do morfiny?
Cz
łowiek, którego Susan przedstawiła jako Billa Wilsona,
opowiadał to wszystko monotonnym głosem, tak jakby w
wydarzeniach tych nie było nic niezwykłego. Jack badał
tymczasem pilota.
– Krwawi, ale nie z t
ętnicy, bo wykrwawiłby się już dawno
na śmierć – powiedział wstając. – Czy da się umieścić nosze
w twoim land roverze? –
zwrócił się do Billa.
Matt spojrza
ł na obskurny, brudny samochód. Jakim
cudem? –
pomyślał.
– Oczywi
ście – odparł Bill. – Ale pod warunkiem, że ktoś
usiądzie obok i będzie je trzymał. Wyrzucę tylko trochę
gratów i opuszczę tylne siedzenia.
Odwr
ócił się, aby przerobić pojazd na karetkę pogotowia.
– Niech Andy przyniesie tu nosze, a potem niech podjedzie
pod sam samolot – zawo
łał do niego Jack. – Jeżeli się nam uda
odciągnąć osłonę silnika, to potem za pomocą kołowrotka
odciągniemy silnik i uwolnimy nogi tego faceta.
Susan podesz
ła z drugiej strony samolotu, by zbadać
pasażera. Matt nie bardzo wiedział, co robić. Chętnie by w
czymś pomógł, ale właściwie był zadowolony, że może tylko
patrzeć. Ma w ten sposób czas, by poznać atmosferę pracy i
działanie fachowego zespołu, jaki stanowili Jack i Susan.
– Najpierw trzeba spokojnie zbada
ć sytuację – odezwał się
Jack,
jakby czytając w jego myślach. – A potem wyznaczyć
kolejno
ść działań. – Pochylał się teraz nad pilotem,
przywołując do siebie Matta ruchem ręki. – Tętno
przyspieszone,
ciśnienie niskie. Podam mu tlen i założę
wenflon,
żeby uzupełnić płyny – wyjaśnił spokojnie. – A teraz
podłączymy go do monitora. Proszę go przypilnować, a ja z
Andym spró
buję uwolnić mu nogi.
Matt zerkn
ął na nieprzytomnego człowieka i serce podeszło
mu z wrażenia do gardła. Wszędzie krew. Bill miał rację, nie
było jej dużo, ale tablica rozdzielcza leżała na kolanach pilota,
przyciskając jego tułów do fotela.
– Niepokoi mnie g
łównie to, że silnik może uciskać któreś
z uszkodzonych naczyń krwionośnych, nie dopuszczając do
krwotoku –
wyjaśnił Jack. – Niech więc pan włoży rękawiczki
i trzyma w pogotowiu opatrunek uciskowy na wypadek, gdyby
tętnica była przerwana.
Matt ucieszy
ł się, że może się na coś przydać. Pilnując
pacjenta,
obserwował
z
zainteresowaniem
próby
oswobodzenia jego nóg.
Pokrywę silnika udało się zdjąć bez
trudu.
– Silnik jest nadal bardzo gor
ący – syknął Bill, machając
rękaw powietrzu. Najwyraźniej oparzył się, przymocowując
linę do silnika. – Joe musiał ich zauważyć wkrótce po
wypadku.
Matt spr
óbował wsunąć rękę pomiędzy nogę pilota a tablicę
rozdzielczą. Usłyszał skrzypienie kołowrotka, a potem zgrzyt i
to,
co pozostało jeszcze z małego, zgrabnego samolotu,
rozpadło się na części.
Poczu
ł na ręce ciepłą krew. Jack ma rację. Silnik, wbijając
się w udo pilota, przeciął skórę i mięśnie jak nożem
chirurgicznym i w górę buchała teraz jasna krew tętnicza. Nie
zastanawiając się ani chwili, przycisnął opatrunek do rany,
szukając jednocześnie drugą ręką tętnicy udowej w pachwinie,
żeby zahamować krwotok.
–
Świetnie. Zaraz mu zawiążę ranę i sprawdzę, co z
nogami.
– Jack urwa
ł na chwilę. – Możesz zwolnić ucisk; nie
wygląda na to, żeby kość udowa była złamana, ale z kolanem
coś nie bardzo. Jak ciśnienie?
Matt spojrza
ł na monitor. Ciśnienie skurczowe spadło do
osiemdziesięciu.
– Za niskie! Musimy go jak najszybciej st
ąd zabrać. Rozłóż
nosze.
Ustaw je jak najbliżej samolotu. Ułożę jego nogę na
szynie w zgiętej pozycji, unieruchomię szyję i kręgosłup, a
potem przeniesiemy go na nosze i przymocujemy do nich.
Z drugiej strony wraku dobiega
ł głos Susan. Dawała jakieś
wskazówki Billowi.
Ależ to zespół! Zupełnie ich nie
doceniałem!
– pomy
ślał Matt i wyprostował się. Jack już założył
kołnierz usztywniający na szyję nieprzytomnego pilota, a
potem wsunął mu gorset pod plecy.
– Powinno wystarczy
ć – uznał. – Na razie odłączymy
kroplówkę, żeby go łatwiej było nieść, ale nie zamkniemy
dopływu tlenu.
Matt s
łuchał uważnie i starał się nie uronić ani słowa z
objaśnień Jacka.
– A jak twój pacjent? –
zwrócił się Jack do Susan.
By
ła to pierwsza wymiana zdań między nimi, choć Susan
już przedtem meldowała głośno, jak pasażer się czuje i
zdawała relację ze swoich czynności.
– Przygotowuj
ę go do transportu, ale boję się, czy to nie
wstrząśnienie mózgu. Nad lewą skronią ma opuchliznę.
Pewnie uderzył głową w okno. Poza tym jedna źrenica nie
reaguje na światło, druga jest rozszerzona. Ale nie ma żadnych
wycieków z nosa ani z ucha.
Jack westchn
ął.
– Uraz trzeciego nerwu czaszkowego, a mo
że uszkodzenie
oka? Zabierajmy ich prędko do bazy, bo inaczej trzeba będzie
przeprowadzić operację mózgu w samolocie.
Matt si
ę przeraził. Po chwili dopiero zrozumiał, że był to
żart. A wszystko po to, by rozładować atmosferę, gdyż
sytuacja okazała się znacznie trudniejsza, niż przypuszczali.
– Andy, zobacz prosz
ę, czy da się otworzyć schowek na
bagaż. Pewnie są tu gdzieś ich torby podróżne. Powinny w
nich być osobiste rzeczy albo papiery, które mogą pomóc przy
identyfikacji.
A może za fotelem? A potem zanieś woreczek z
płynem infuzyjnym.
Pomagaj
ąc sobie nawzajem, umieścili obydwie pary noszy
w tyle samochodu,
rozkładając przedtem stare plandeki na
metalowej podłodze. Matt przypomniał sobie z przerażeniem,
jak nimi rzucało w drodze na miejsce wypadku.
– Niech pan tam siada i mocno trzyma g
órę noszy –
powiedział Bill, wpuszczając go do samochodu przez tylne
drzwi. –
I proszę wziąć te torby.
Matt zabra
ł małą skórzaną teczkę, zapewne z mapami i
dokumentami,
a potem wziął torby, które Andy znalazł w
samolocie.
Sięgnął wreszcie po woreczek z płynem
infuzyjnym,
który Andy trzymał wysoko nad pacjentem.
– Jack, siadaj w tyle i trzymaj drugie nosze, a ty, Andy, id
ź
za samochodem. Po
staram się jechać jak najwolniej.
Spokojny g
łos, którym Bill wydawał polecenia, uzmysłowił
Mattowi,
na czym polega prawdziwe współdziałanie w grupie,
kiedy to kierownictwo obejmuje ten, kto w danej chwili
najbardziej się do tego nadaje.
Gdy i drugie nosze zosta
ły załadowane, Matt ustawił
monitor obok nieprzytomnego mężczyzny w taki sposób, by
nie tylko on,
ale i Jack mógł widzieć ekran. Andy posłusznie
zaakceptował rolę piechura przytrzymującego nosze. Jack
umieścił torby na przednim siedzeniu i posadził na nich Susan,
a potem wcisnął się na platformę i przykucnął u wezgłowia
noszy.
– Wszyscy gotowi – zameldowa
ł i Bill ruszył powoli w
drog
ę, ostrożnie przejeżdżając przez kłody drzewa, które
poprzednio brali szturmem.
Droga ci
ągnęła się niemiłosiernie, lecz gdy wydobyli się
wreszcie z zarośli, okazało się, że Bill wiedział doskonale,
którędy jedzie. Ich oczom ukazał się błyszczący w słońcu
samolot. Al
lysha uruchamiała właśnie silnik.
Przesiadka odby
ła się nadzwyczaj sprawnie. Zręczność i
szybkość, z jaką wstawili nosze do samolotu, zdradzała duże
doświadczenie. Zawiesili woreczki z płynem infuzyjnym i
sprawdzili dopływ tlenu.
– Gotowi? – zapyta
ła Allysha.
– Tak – odpar
ł Jack, sadowiąc się obok swojego pacjenta,
sprawdziwszy przedtem ciśnienie w nadmuchiwanej szynie
rannego,
którym zajmowała się Susan.
– Przed odlotem trzeba zawsze obni
żyć ciśnienie w szynach
– wyja
śnił Mattowi.
Allysha by
ła gotowa do lotu i po chwili samolot łagodnie
wystartował. Kiedy byli w powietrzu, przystąpili do działania.
– Musimy si
ę teraz dokładnie przyjrzeć, w jakim są stanie –
t
łumaczył Jack. – Temu unieruchomię nogę, a pan niech
popatrzy,
jak Susan zajmuje się tym drugim.
Matt podni
ósł się i przecisnął obok Jacka. Susan szukała na
głowie i twarzy pacjenta siniaków i stłuczeń.
– Znacznie
łatwiej jest badać w ten sposób człowieka, który
jest przytomny –
rzekła. – Przynajmniej powie, co go boli.
Rozpocz
ęła teraz badanie całego ciała. Obmacywała,
sprawdzała odruchy, badała reakcje, a potem notowała uwagi
w specjalnym formularzu.
– Nie ma chyba dla was rzeczy niemo
żliwych – powiedział
Matt z podziwem. –
Mogłoby się wydawać, że jesteśmy teraz
w izbie przyjęć.
– Mamy przecie
ż spore doświadczenie – tłumaczyła Susan.
– Jack jest tu od siedmiu lat, a ja zacz
ęłam tuż po otwarciu
bazy.
Mój mąż jest tu głównym pilotem. – Zaczerwieniła się, a
potem uśmiechnęła. – To był romans jak w powieści.
Matt u
śmiechnął się do niej serdecznie. Widząc, że Jack
wraca na swoje miejsce i zaczyna wypełniać formularz,
przy
sunął się bliżej.
– Mo
że by mu zdjąć buty i sprawdzić stawy skokowe?
– Sam o tym my
ślałem, ale jeśli ma zmiażdżone kości, to
buty trzymają je razem. Lepiej zaczekać z tym na ortopedę.
Zaraz się połączę ze szpitalem. Proszę pilnować, żebym o
czymś nie zapomniał.
Podni
ósł słuchawkę zawieszoną na przedniej ścianie
kabiny.
Odezwała się centrala szpitala w Rainbow Bay i
połączyła go z izbą przyjęć. Jack krótko i zwięźle opisał stan
obu pacjentów.
– Czy b
ędzie na nas czekać karetka? – zapytał Matt.
– Oczywi
ście. Jesteśmy w kontakcie. Pilot przekazuje przez
radio wiadomość do bazy, a radiooficer wzywa karetkę.
Wprawdzie posługujemy się radiem coraz rzadziej, rozszerza
się przecież sieć telefonów komórkowych, ale czasem działa
siła przyzwyczajenia.
Matt nie bardzo to wszystko rozumia
ł. Jack pochylił się nad
pacjentem,
a potem dodał:
– Lekarze maj
ą przy sobie telefony komórkowe, ale w
czasie lotu często mają ręce pełne roboty i nie myślą o
wzywaniu karetki.
Po co więc zmieniać coś, co zdaje
egzamin?
Znowu co
ś zanotował, a potem otwierał po kolei bagaże,
szukając czegoś, co by pomogło zidentyfikować rannych.
Zmieni
ł się wyraźnie odgłos pracy silnika. Matt zajął swoje
miejsce akurat wtedy,
gdy pokazały się lśniące wody zatoki.
Gdy karetka zabrała rannych i odjechała, poczuł, jak ogarnia
go wielka pustka.
– To troch
ę tak jak na izbie przyjęć podczas ostrego dyżuru
– u
śmiechnął się Jack, zgadując jego myśli. – Pacjenci
odjeżdżają na oddział, a człowiek zostaje sam.
– No tak, ale u was to jest regu
ła – powiedział Matt. –
Drugi raz już ich nie oglądacie.
– Prosz
ę się nie bać, nie zabraknie panu stałych pacjentów
– zapewni
ł go Jack. – No a poza tym nikt panu nie będzie
bronił odwiedzać w szpitalu chorych, których pan tu
przywiózł. A teraz wracajmy do bazy. Trzeba coś zjeść, zanim
nas znowu ktoś wezwie.
Jechali do bazy szerokimi ulicami, a Matt stara
ł się
uporządkować wydarzenia tego dnia.
– A wi
ęc podstawą postępowania w razie wypadku jest jak
zawsze konieczność zapewnienia drożności oddechowej,
oddychania i krążenia – zwrócił się do Jacka. – Potem dopiero
można zająć się resztą.
Jack przytakn
ął.
– Oczywi
ście. Trzeba się później dobrze przyjrzeć
szczątkom rozbitego pojazdu. Może to pomóc w ustaleniu
urazów,
jakie odniosła ofiara. W razie zderzenia czołowego
prawdop
odobne jest strzaskanie kości kończyn dolnych, może
też dojść do kontuzji klatki piersiowej na skutek uderzenia w
kierownicę. Należy się wtedy liczyć z koniecznością
uwolnienia powietrza z opłucnej. Jeśli samochód się
wywrócił, należy zawsze podejrzewać urazy śledziony, nerek
lub wątroby. Pasy może i ratują życie, bo nie pozwalają
człowiekowi wylecieć przez okno, ale mogą być przyczyną
innych powikłań.
– Nie wolno te
ż zapominać, że przy każdym wypadku
samochodowym możliwe są urazy szyi – dodała Susan, a Matt
kiwał głową, starając się zapamiętać wszystko, co słyszał.
Zatrzymali si
ę tuż za bazą. Matt spojrzał na zegarek. Wpół
do trzeciej! A więc nie było ich pięć godzin, a jemu wydawało
się, że dopiero wyjechali z parkingu.
Ciekawe, czy Claudia pracuje na ca
łym etacie? – pomyślał.
I zaraz uśmiechnął się do siebie. Skąd ta ciekawość? Chcę
przecież żyć wolny jak ptak jeszcze przez parę lat.
– Najgorsze dopiero przed nami – oznajmi
ł Jack. – Teraz
się zacznie kołowrotek papierkowy. Można oszaleć albo zapić
się na śmierć. Wszystkie sprawozdania piszemy w dwóch
egzemplarzach. Jeden dostaje szpital, a kopia zostaje u nas. Z
naszego egzemplarza możemy się zorientować, co pobraliśmy
z zapasów w bazie, a co z samolotu,
a następnie składamy
zamówienie na rzeczy, których brakuje.
– Po to,
żeby komuś, kto po was zostanie wezwany do
nagłego wypadku, nie zabrakło na przykład nadmuchiwanych
szyn –
zakończył za Jacka Matt.
By
ł pod wrażeniem znakomitej organizacji pracy, jaką tu
zastał, i dbałości o najdrobniejsze szczegóły. W jednej chwili
jednak zapomniał o tym wszystkim, bo w drugim końcu
korytarza spostrzegł Claudię.
– Chod
źmy teraz coś zjeść – odezwał się Jack, kierując się
do kuchenki,
która najwyraźniej pełniła także rolę pokoju dla
personelu.
Wokół kwadratowego, sosnowego stołu, na którym
leżały porozrzucane tygodniki, począwszy od medycznych, a
skończywszy na komiksach, stały drewniane krzesła.
– Jak si
ę mają wasi pacjenci?
Matt odwr
ócił się. W głosie Claudii kryło się coś
nieuchwytnego,
coś, co z trudem rozumiał, jakaś bezradność i
nieśmiałość, które sprawiały, że miał ochotę jej dotknąć i
uspokoić.
– Obaj s
ą już w szpitalu pod dobrą opieką – odparł Jack z
miłym uśmiechem, jakby i on pragnął zapewnić jej poczucie
bezpieczeństwa.
Claudia odetchn
ęła z ulgą, a potem poruszyła się
niespokojnie,
gdy zauważyła, że Matt przygląda jej się z
zaciekawieniem.
– Po
łożyłam ci na biurku rozkład dyżurów na najbliższe
dwa tygodnie – powiedzia
ła szybko do Jacka. Nie chciała, by
Matt zauważył, że ucieszył ją jego powrót. – Czy... – zaczęła
znowu i urwała. Nie wiedziała, jakiej formy ma użyć. Gdyby
powiedziała „Matt”, mogłoby to zabrzmieć zbyt... poufale.
„Doktor Laurant”
brzmiało dla odmiany zbyt oficjalnie. –
Czy... nasz nowy lekarz... –
brnęła rozpaczliwie – ma już
biurko? –
Odwróciła się teraz do Matta z uśmiechem. –
Mówię o panu, bo i dla pana mam rozkład dyżurów.
– Po
łóż te papiery na biurku Boba – rzekł Jack z
uśmiechem.
– Przecie
ż on już kończy u nas pracę.
Podszed
ł do lodówki, wyciągnął dwa opakowania z
kanapkami i położył je na stole.
– Prosz
ę, może pan zje? Tu jest samoobsługa – wyjaśnił.
– Woda w czajniku jest zawsze gor
ąca, filiżanki są w tej
szafce, a kawa, herbata i cukier tam na stoliku. W lodówce jest
zazwyczaj coś do zjedzenia.
Matt podszed
ł do szafki, wziął kubek i zaczął nasypywać
do niego kawę. Claudia nie mogła oderwać od niego wzroku.
– Je
żeli Leonie nie ma już dziś dla ciebie pilnej pracy, może
mogłabyś zająć się Mattem? – zwrócił się Jack do Claudii. –
Pokazałabyś mu jego biurko i oprowadziła po bazie. Nie
zapomnij pokazać mu, gdzie trzymamy kartotekę i wszystkie
formularze.
Im szybciej się dowie, co go czeka, tym lepiej.
– Kiedy ja nic nie mam przeciwko papierkowej robocie –
roze
śmiał się Matt, a Claudia uzmysłowiła sobie, że powtarza
w myślach jego zwykłe przecież słowa, zastanawiając się, co
ją tak zafascynowało w tonie jego głosu. – Chociaż muszę
przyznać, że spodziewałem się mieć mniej pracy. Myślałem,
że komputery załatwią za nas robotę.
– I za
łatwiają – odparł Jack. – Tyle że są za głupie, żeby
wziąć dane z powietrza i dlatego człowiek, czasem kompletnie
wyczerpany,
musi usiąść przy tych nierobach, żeby dostarczyć
im informacji. Dzi
ęki Bogu mamy tu Claudię, która umie
ujarz
mić te bestie. Potrafi rozgryźć wszystkie ich tajemnice.
Jest naprawdę genialna i pomaga każdemu, kto ma trudności,
bo nie siedział przy nich od dziecka.
– Kiedy
ś bawiły mnie po prostu gry komputerowe –
tłumaczyła Claudia speszona. – Pójdę teraz może do pani
Cooper, powiem jej,
co robię, i zaraz wrócę.
Bardziej jednak ni
ż pochwały Jacka niepokoiło ją to, co
odczuwała na widok nowego lekarza. Czyżby mi się podobał?
–
Potrząsnęła głową, starając się więcej o tym nie myśleć.
Przyjechał tu i przecież na krótko i niedługo, tak jak inni
cudzoziemcy,
pożegna [ się i wróci do siebie. Wiedziała
dobrze,
że szczęśliwa może być tylko ze swoją rodziną. W
swym domu rodzinnym, a przynajmniej bardzo blisko niego!
Zwłaszcza po tym wypadku, przez który mama stała się
inwalidką. Przełknęła łzy, które napływały jej do oczu zawsze,
gdy przypominała sobie ten straszny wypadek, i weszła do
biura Leonie,
by powiedzieć jej o prośbie Jacka.
– Dobrze – powiedzia
ła pani Cooper. – Ale nie zasypuj go
wszystkimi informacjami naraz,
bo go zamęczysz. Jeszcze
przecież nie zaczął pracować!
– Oczywi
ście – obiecała Claudia, patrząc na uśmiechniętą
twarz Leonie.
Szła z powrotem powoli, choć miała wielką
ochotę i skakać z radości.
– To tyle z grubsza – o
świadczyła dwie godziny później,
zamykając drzwi wielkiej szafy ze sprzętem medycznym. –
Większość wyposażenia jest na lotnisku, bo w czasie
weekendów ; i po godzinach pracy personel wezwany do
nagłego wypadku nie I podjeżdża do bazy. Byłaby to strata
czasu.
– Z grubsza?! – zawo
łał. – Dobrze będzie, jeśli zapamiętam
jedną czwartą tego, co mi pani mówiła!
– Za par
ę tygodni będzie pan to wszystko znał na pamięć –
zapewniła. – W życiu nie widziałem takich rzęs – powiedział
nagle.
Claudia zamarła na chwilę.
– Szkoda,
że pan nie zna mojego najstarszego brata –
odparła szybko. – Ten to dopiero ma rzęsy! Jego żona mówi,
że to niesprawiedliwe, żeby mężczyzna miał takie rzęsy. –
Paplała tak dalej, przestraszona tym, co się zaczęło między
nimi rodzić. Starała się opanować, ale sama obecność Matta
burzyła jej spokój. – Czas już iść do domu – oznajmiła w
końcu. Wzięła swoją torebkę i zdjęła kapelusz z wieszaka przy
drzwiach.
– Czy mam si
ę z kimś pożegnać przed wyjściem? – zapytał.
Potrząsnęła przecząco głową.
– Jack i Susan nadal maj
ą dyżur. Wyszli przed godziną, ale
są pod telefonem. Pani Cooper wychodzi zazwyczaj koło
czwartej.
Ma dwoje dzieci i musi się nimi zająć po szkole,
więc zaczyna i kończy pracę nieco wcześniej.
– A wi
ęc zostaliśmy tylko ja i pani. Jeżeli dobrze pamiętam,
mieszkamy na tej samej ulicy.
Możemy więc razem wrócić do
domu.
Wyra
źnie się cieszył z tego powodu. Claudia pomyślała z
radością, że znalazła przyjaciela.
Powita
ł ich ciepły, tropikalny zmierzch. Zatoka lśniła w
świetle zachodzącego słońca – czerwonej kuli, która chowała
się właśnie za górami.
– Czy mog
łaby mi pani powiedzieć, jak się dostać do
szpitala? –
dobiegł ją głos Matta. Ledwie go usłyszała,
pogrążona w myślach.
– Nie rozumiem? – Spojrza
ła na niego zdumiona.
– Wiem,
że to nie ma sensu i na pewno nie będę się tak
martwił o każdego pacjenta, ale teraz chciałbym zobaczyć
tych dwóch ludzi z rozbitego samolotu.
Wcale jej to nie zdziwi
ło. Wszyscy lekarze byli tacy sami i
w rezultacie musiała im ciągle dostarczać informacji o stanie
zdrowia pacjentów.
– Je
żeli się panu bardzo nie spieszy, możemy pójść tam
razem po kolacji –
zaproponowała.
– Pani te
ż idzie do szpitala? – spytał zdziwiony. – Ma pani
w szpitalu kogoś z rodziny? A może znajomego?
– Nie, nie. To nikt z moich bliskich. Ale chodz
ę tam prawie
co wieczór.
Zawaha
ła się. Chciała mu wszystko wytłumaczyć, ale bała
się trochę nudzić go opowieściami o sobie. Było jej z nim tak
miło. Szkoda by było wszystko zepsuć.
– Odwiedzam naszych pacjentów –
powiedziała tylko.
– Naszych pacjentów? –
powtórzył przystając.
Claudia zatrzyma
ła się także i spojrzała na niego.
– Pierwszy raz posz
łam wkrótce potem, jak zaczęłam tu
pracować. Akurat przywieziono z farmy sześcioletniego
Jimmy’ego z objawami zapalenia wyrostka robaczkowego.
Wywi
ązało się zapalenie otrzewnej i zatrzymano go w szpitalu
dłużej. Jego matka, która szalała z rozpaczy już wtedy, kiedy
musiała go samego wysłać samolotem, sama zachorowała, gdy
dowiedziała się, że syn zostanie w szpitalu dłużej.
– To dlaczego nie przyjecha
ła z nim? Czy lekarzowi nie
wol
no zabrać nikogo z rodziny?
– Wolno, zw
łaszcza jeśli pacjentem jest dziecko, ale je – F
go matka nie mogła zostawić farmy. Była w tym roku klęska
suszy...
– Widzia
łem! – przytaknął.
– Zabrak
ło paszy i James Carew zabrał bydło na drogę,
próbując karmić zwierzęta wyschniętą trawą rosnącą na
poboczach,
a Mary musiała zostać w domu z trójką
pozostałych dzieci. Nie miała jak wyjechać, a James nie mógł
przecież wrócić.
– Dlatego pani postanowi
ła opiekować się Jimmym? –
zapytał. Patrzył na nią z wyraźną sympatią, a kto wie, może
nawet z – Ale
ż to nic wielkiego – zapewniła. – Nie mam tu
wiele roboty.
A zresztą od razu go polubiłam, więc nawet
gdyby miał mamę przy sobie, i tak bym go odwiedzała.
Czu
ła na sobie jego ciepłe spojrzenie, zaczęła więc iść
powoli w stronę domu ciotki.
– Jimmy jest nadal w szpitalu? – spyta
ł, podążając za nią.
Spojrzała na niego i dostrzegła iskierki śmiechu w jego
oczach.
– Ale
ż nie! – odpowiedziała. – Tylko że takie wizyty to
prawdziwa przyjemność. A przecież nasi pacjenci mają daleko
domy i rodziny,
więc pomyślałam, że trzeba ich odwiedzać.
– Potrafi pani my
śleć o ludziach – rzekł w zadumie. – Może
powinna pani zostać pielęgniarką albo lekarzem?
S
łowa jego zburzyły jej spokój, obudziły wiele wspomnień.
– Ale
ż skąd! – zawołała gwałtownie. – Nigdy bym tego nie
potrafiła. O, tutaj właśnie mieszkam.
Pchn
ęła furtkę i w jednej chwili znalazła się za
ogrodzeniem,
jakby pragnęła się schronić w twierdzy, jaką
stanowił ten dom.
ROZDZIAŁ TRZECI
Zanim Matt si
ę pojawił, Claudia czekała na werandzie od
dobrych dziesięciu minut. Była z siebie niezadowolona.
Wspomniała ciotce o nowym lekarzu, ale nie zdobyła się na
to,
by powiedzieć jej, że wybiera się z nim do szpitala. Można
by odnieść wrażenie, że robi z tego tajemnicę. Nonsens! Chce
po prostu pokazać nowemu lekarzowi drogę do szpitala, lecz
nie ma przy tym najmniejszej ochoty, by jej ciekawska ciotka
zaczęła się czegoś w tym doszukiwać.
Gdy tylko us
łyszała skrzypnięcie furtki, zbiegła szybko po
schodach.
Muszą stąd jak najszybciej odejść.
– No wi
ęc kogo teraz będzie pani odwiedzać? – zapytał po
chwili,
gdy szli obok siebie wąską ścieżką.
– Najpierw id
ę zawsze do Carol Benson – odparła, próbując
całą uwagę skoncentrować na niej właśnie. Tylko że zupełnie
się jej to nie udawało. Był tak blisko... – Ona prowadzi z
mężem małą kopalnię cyny; to stąd mniej więcej godzina lotu.
– Kopalni
ę cyny? I z tego żyją?
U
śmiechnęła się, słysząc niedowierzanie w jego głosie, on
tymczasem dodał:
– Czy wy tu wszystkie odleg
łości mierzycie godzinami
lotu?
– Albo lotu, albo jazdy samochodem. Co z tego,
że jakaś
miejscowość znajduje się, powiedzmy, tylko kilkaset
kilometrów stąd, jeśli nie ma dobrej drogi i podróż zabiera
cały dzień. A co do tej kopalni, to oni naprawdę wydobywają
cynę i można z tego I żyć, tyle że takie kopalnie znajdują się
na ogół w trudno dostępnych miejscach.
– No i wracamy z powrotem do sprawy pani Benson – za
1
żartował, a Claudia uśmiechnęła się do niego.
Zwolnili nieco, bo odwr
ócił się twarzą w jej stronę. Jego
oczy śmiały się do niej, zapadający zmrok przyciemnił nieco
ich błękit, ale nie był w stanie ukryć zachwytu, z jakim na nią
patrzył. Serce Claudii biło jak oszalałe.
– Carol jest w ci
ąży – wykrztusiła, pragnąc za wszelką cenę
\
się uspokoić. – W zeszłym tygodniu była w przychodni w
Wooli
i pielęgniarka, która przyleciała samolotem,
powiedziała jej, że ma podwyższone ciśnienie.
– Te
ż bym miał podwyższone ciśnienie, gdyby mi ktoś
kazał bez przerwy pokonywać takie wertepy jak u Billa –
skomentował Matt.
– Podr
óż z pewnością jej nie pomogła, ale nie tylko
ciśnienie było nie w porządku. Miała okropnie spuchnięte nogi
w kostkach,
a analiza krwi wykazała białkomocz... – Urwała,
bo przypomniała sobie, że rozmawia przecież z lekarzem. –
Znam tylko te dane, które wprowadzam do komputera, no i
wiem jeszcze to,
co mi opowiadają pacjenci.
– Jest pani doskonale zorientowana – pochwali
ł ją. – W
którym ona jest miesiącu ciąży? Czy lekarze podejrzewają
nadciśnienie czy stan przedrzucawkowy?
– To ju
ż chyba szósty miesiąc – odpowiedziała, ale myślała
zupełnie o czym innym: o tym, jak pięknie brzmią słowa w
jego ustach.
Mówił miękkim głosem, miał dziwny akcent.
– Czy nie mia
ła przedtem innych objawów nadciśnienia?
Typowy lekarz! Ja tu rozmyślam o jego intonacji, a on
zajmuje się chorobą pacjentki, której nie widział na oczy.
– Specjalista, kt
óry ją badał, mówi, że to łagodny stan
przedrzucawkowy –
wyjaśniła. – Jestem pewna, że gdyby tu
mieszkała i miała lekarza pod nosem, kazaliby jej wrócić do
domu i tylko zgłaszać się na kontrolę.
– Gdyby mieszka
ła w mieście, na pewno przeszłaby
bardziej szczegółowe badania. Położnik zaleciłby jej
wykonanie pełnego obrazu krwi, ustalenie poziomu kwasu
moczowego, elektrolitów i kreatyniny,
a także badanie funkcji
wątroby, pełną analizę moczu i badanie dobowego wydalania
białka z moczu.
Wys
łuchała go cierpliwie, rozumiejąc, że sprawdza sam
siebie,
jakby chciał się upewnić, że pamięta wszystko, czego
nauczył się jako student.
– Monitorowanie p
łodu jest oczywiście znacznie łatwiejsze
w szpitalu –
dodał po chwili, a potem zmarszczył czoło, jakby
czegoś jeszcze mu brakowało, by móc postawić pełną
diagnozę pacjentce, o której przed chwilą usłyszał. – I jeszcze
coś – mruknął. Widziała, że stara się sobie coś przypomnieć. –
Chodzi o rzadkie zaburzenie,
które może okazać się fatalne w
skutkach,
jeśli nie zostanie postawiona właściwa diagnoza.
Może się to z pewnością objawić jako stan
przedrzucawkowy...
Zwolnili kroku.
– Musz
ę to jeszcze sprawdzić – dodał z uśmiechem, który
sprawił, że serce znowu zaczęło jej bić gwałtownie.
– Czy ju
ż panu mówiłam, że ona będzie mieć bliźniaki? –
spytała, pragnąc sprawić wrażenie osoby równie
zainteresowanej sprawami medycznymi co on.
Gwizdn
ął przeciągle.
– No to trudno si
ę dziwić, że ją wzięli do szpitala. Nie tylko
zrobią wszystkie badania, ale też będą mogli podjąć niezbędne
działania, gdyby doszło do rzucawki.
Szli teraz w milczeniu. Po chwili zobaczyli przed sob
ą
jasno oświetlony szpital na małym wzgórzu.
– A gdy ju
ż urodzi te bliźniaki? – spytał.
Claudia nie od razu odpowiedzia
ła, bo nie rozumiała, co
mia
ł na myśli. Patrzyła na jego ładny profil na tle jaśniejących
przed nimi świateł.
– Przecie
ż nie zabierze z sobą dzieci do domu odległego od
świata o godzinę lotu? Jak sobie poradzi z dwojgiem
nie
mowląt? Co będzie, gdy zachorują?
Claudia u
śmiechnęła się wyrozumiale.
– Przecie
ż nasza służba powietrzna jest właśnie dla takich
ludzi jak Bensonowie –
wyjaśniła. – Do Wooli, które jest
osadą aborygenów, jadą samochodem tylko godzinę. Jest tam
szpitalik,
w którym pracuje pielęgniarka i felczer. W
krytycznej sytuacji samolot może dolecieć do Wooli w tym
samym czasie, co Carol dojedzie samochodem.
– W pani ustach to wszystko wydaje si
ę takie proste –
odezwał się cicho – ale przecież godzina dla matki, która drży
o swoje dziecko,
to wieczność.
– Cz
ęsto to samo spotyka matki, które czekają godzinami w
przychodniach przyszpitalnych –
zauważyła z przekąsem. – A
zresztą Carol ma w domu apteczkę i radio. W każdej chwili
może się połączyć z bazą i poradzić lekarza, ale tego nasze
kobiety zazwyczaj nie robią. Nauczyły się radzić sobie na
długo przedtem, zanim wynaleziono radio i pomyślano o
wysyłaniu lekarzy samolotami na pomoc.
By
ł najwyraźniej zdumiony, a ona uśmiechnęła się do niego
serdecznie,
odkładając dalsze wyjaśnienia na później.
– Musimy si
ę pospieszyć, bo zaraz kończą się wizyty.
Ruszyła naprzód szybkim krokiem. Pokonali bez trudu
niewielkie wzniesienie i wkrótce ogarnął ich szum i gwar
szpitala.
– Czy to pani jedyna pacjentka? – zapyta
ł, gdy czekali w
recepcji na wiadomość, gdzie leżą pasażerowie rozbitego
samolotu.
– Ale
ż nie, mam ich teraz troje, ale z Carol spędzam zawsze
najwięcej czasu. Ona się tu fatalnie czuje i bardzo chce wrócić
do domu, chocia
ż w głębi serca z pewnością zdaje sobie
sprawę, że będzie tu musiała zostać aż do porodu.
Matt kiwa
ł głową. W jasnym świetle szpitalnego holu mógł
nareszcie dobrze przyjrzeć się swojej towarzyszce. Musiał
przyznać, że wygląda ślicznie. Biała sukienka podkreślała jej
złocistą opaleniznę, a ciemne włosy, odsunięte z czoła białą
opaską, opadały falami na ramiona. Delikatnie zarysowane
brwi podkreślały głębię ciemnych, błyszczących oczu. Tak
bardzo chciał jej dotknąć...
Kto
ś najwyraźniej coś do nich mówił, ale on widział przed
sobą jedynie wargi Claudii. I był pewien, że nawet się nie
poruszyły.
– Oddzia
ł czwarty – ciągnął ten sam głos, wyrywając go
tym razem z zamyślenia.
Zobaczy
ł, że Claudia odchodzi. Czy to możliwe, by to o
nim przed chwilą rozmyślała? Nie wyobrażaj sobie za dużo,
stary,
skarcił sam siebie. Jesteś dla niej zupełnie obcym
człowiekiem.
– Tam jest winda – powiedzia
ła, torując drogę wśród
spieszących we wszystkie strony ludzi.
M
ówiąc to, zaczerwieniła się, a on miał ochotę dotknąć
aksamitnego policzka i poczuć ciepło jej skóry. Szedł potem
za nią i podniósł rękę, jakby chciał pogładzić jej czarne włosy,
ale zabrakło mu odwagi. Instynkt podpowiadał mu, że
wystarczy jeden niezręczny krok, a Claudia się spłoszy. Było
w niej coś, co nakazywało szacunek.
– Pana pacjenci s
ą na czwartym piętrze – odezwała się, gdy
doszli do windy. –
Ja wysiądę na trzecim. Niech pan zapyta w
pokoju pielęgniarek, jak do nich trafić.
Weszli do windy. Claudia upewni
ła się, czy wciśnięte
zostały właściwe przyciski, a potem zwróciła się do Matta.
– Na og
ół jestem tu jakieś dwie godziny – powiedziała
cicho,
patrząc mu w oczy. – Czy trafi pan sam do domu?
Spojrza
ł na nią z rozbawieniem w oczach.
– Jako
ś wytrzymam te dwie godziny – powiedział. – Kiedy
przyjechałem do Australii, pracowałem przez trzy miesiące w
Perth,
żeby zarobić na wycieczkę rowerową, ale to było
dawno.
Pochodzę sobie po korytarzu, żeby przesiąknąć znowu
szpitalną atmosferą.
U
śmiechnął się, a jej serce znów zaczęło bić niespokojnie.
– Przejecha
ła pani swoje piętro! Co teraz będzie? Claudia
zaczerwieniła się. Jak mogła być tak roztrzepana?
Przecisn
ęła się do drzwi, gdy stanęli na czwartym piętrze, i
wyskoczyła z windy. W ostatniej chwili wpadła do drugiej
windy,
zjeżdżającej właśnie w dół.
Co si
ę ze mną dzieje? W drodze do Carol gorączkowo
szukała odpowiedzi, ale zupełnie nie umiała sobie tego
wszystkiego wytłumaczyć. Przecież się chyba nie zakochała.
Kochała kiedyś Daniela i strasznie przeżyła jego śmierć, ale
mieli wtedy tylko piętnaście lat! Całowali się parę razy. Znała
go p
oza tym od niepamiętnych czasów, a Matt dopiero się tu
pojawił!
Kocha
ła rodziców i braci, czasem też wydawało jej się, że
kocha Anthony’ego.
Był taki miły, dobry i wyrozumiały. Ale
nigdy jeszcze w jego obecności serce nie biło jej jak oszalałe
ani też nie robiło jej się raz zimno, a raz gorąco. Nigdy też nie
traciła w jego obecności głowy do tego stopnia, żeby nie móc
normalnie rozmawiać.
– Ale
ż ci się oczy błyszczą!
Natychmiast oprzytomnia
ła. Carol siedziała na łóżku z
kpiącym wyrazem twarzy.
– Oczy mi si
ę błyszczą? – powtórzyła Claudia przerażona.
– I to jak! – potwierdzi
ła Carol. – Już nie wspomnę o
czerwonych policzkach.
Tylko nie zacznij mi opowiadać, że to
wszystko przez ten upał.
Posun
ęła się, robiąc jej miejsce na łóżku.
– A mo
że spotkałaś jakiegoś przystojnego lekarza w
win
dzie? A może ktoś się chciał umówić z tobą na randkę?
Trzeba
się było zgodzić. Z pewnością twoja mama nie
przysłała cię tutaj ; po to, żebyś co wieczór przychodziła
odwiedzać ludzi w szpitalu.
s
Miała pewnie nadzieję, że się
troc
hę rozerwiesz, poznasz kogoś!
Claudia u
śmiechnęła się. Zaletą wizyt u Carol było to, że
prawie cały czas mówiła. W domu mogła rozmawiać tylko z
mężem, czy więc korzystała teraz z okazji, mając więcej
rozmówców? A może zawsze lubiła tak gadać bez przerwy?
– No wi
ęc poszłam kiedyś, jak to ty nazywasz, rozerwać się
– zacz
ęła Claudia. – Wybraliśmy się z moim kuzynem do
dyskoteki.
Chłopak, z którym tańczyłam, zemdlał, nabawiłam
się migreny od tych migoczących świateł, a przez całą drogę
do domu towarzyszyło nam kilku podpitych wyrostków,
którzy nie żałowali sobie niecenzuralnych słów.
– Mo
że wybraliście nieodpowiednie miejsce? – spytała
Carol. –
A może trzeba było pójść innego dnia? Koniecznie
wybierz się jeszcze raz, poszukajcie tylko spokojniejszego
lokalu.
–
Pewnie si
ę kiedyś wybierzemy – odparła z
westchnieniem.
– Ale powiedz mi, co mówi lekarz.
Claudia wiedzia
ła, co robi. Przez następne pół godziny
Carol
będzie teraz opowiadała o swym zdrowiu, a relacja jej
będzie przeplatana złośliwymi uwagami pod adresem lekarzy i
pielęgniarek.
– ... no wi
ęc we wtorek będę się mogła przenieść do
pensjonatu.
Bill wprawdzie przyjedzie tu na ostatnie sześć
tygodni, na wypadek,
i gdyby te nieznośne dzieciaki
wybierały się urodzić wcześniej – i mam nadzieję, że to zrobią
– no ale tak czy owak zostaje mi jeszcze
parę miesięcy
samotnego obijania się po tym mieście.
– Przecie
ż będę cię odwiedzała, i w dodatku ty będziesz
mogła teraz do mnie przychodzić – zawołała Claudia. – A
pensjonat jest tuż obok szpitala. Może nawet zechcesz sama
odwiedzać innych?
– Tak jak ty? – spyta
ła Carol z zainteresowaniem.
– Oczywi
ście! I jeszcze mi przy tym pomożesz. Namawiasz
mnie na różne rozrywki, a przecież nie mam na to czasu, kiedy
tu jest tylu ludzi, którzy n
ie mają ani rodziny, ani przyjaciół i
trzeba im pomóc.
– To mo
że być całkiem fajne! – uznała Carol, a Claudii
przyszło w tej samej chwili do głowy, że wcale nie wiadomo,
czy wszystkim będzie odpowiadać gadatliwość Carol. –
Zawsze mogą przecież udawać, że śpią, jeśli nie będą mieli
ochoty na rozmowę – ciągnęła Carol, a Claudii zrobiło się
głupio na myśl, że przyjaciółka mogła wyczuć wahanie w jej
głosie.
– Ludzie na og
ół są bardzo spragnieni towarzystwa i wolą,
gdy się do nich mówi – powiedziała szybko. – Zobaczymy się
przed wtorkiem,
a teraz pójdę porozmawiać z pacjentami,
których dziś przywieźliśmy. Zapytam, czy będą chcieli, żebyś
ich odwiedziła.
Szybko si
ę potem pożegnała i pojechała na piąte piętro do
Lydii,
starszej kobiety z dalekiego północnego zachodu,
aborygenki,
która walczyła z rakiem.
– Jest coraz s
łabsza – poinformowała ją szeptem siostra,
gdy Claudia weszła na oddział. – Nawet nie zaprotestowała,
gdy lekarz powiedział, że pewnie będzie jej teraz wygodniej w
łóżku.
– To z
ły znak – westchnęła Claudia i wyszła z pokoju
pielęgniarek na korytarz. Po chwili znalazła się w
jednoosobowym pokoju,
którego okna wychodziły na pokryte
zielenią góry.
– Dzie
ń dobry – powiedziała cicho.
Podesz
ła do łóżka, by ująć wyciągniętą do niej rękę. Przez
cienką skórę wyczuwała kości jak u ptaka. Ręka uczepiła się
jej ostatnim wysiłkiem woli.
–
Śliczny mamy dziś dzień – oznajmiła Claudia z
uśmiechem. – Jest gorąco, ale nie parno, jak to zwykle po
burzy.
Chude palce chorej zacisn
ęły się przez chwilę na jej dłoni.
Lydia porozumiewa
ła się z nią teraz w ten sposób.
Wyciągała rękę na powitanie, a potem czasem ściskała dłoń.
Claudia usiad
ła na łóżku i opowiadała cicho o Carol, o
wypadku samolotowym i o nowym lekarzu. Nigdy nie
wiedziała, co Lydię może najbardziej zainteresować, więc
donosiła jej jo wszystkim, co wydarzyło się w ciągu dnia. Dziś
jednak odnios
ła wrażenie, że Lydia jej w ogóle nie słucha.
– Mo
że mogłabym w czymś pomóc? – zapytała w końcu.
Niepokój chorej kobiety zaczął jej się udzielać coraz bardziej.
–
Może chcesz się z kimś zobaczyć?
Patrzy
ła na pomarszczoną, wykrzywioną grymasem bólu
twarz i zapadnięte głęboko oczy. Głowa chorej poruszyła się
niespokojnie.
– Mam mo
że o coś poprosić pielęgniarkę? – zgadywała
Claudia.
Chora ponownie zaprzeczy
ła ruchem głowy.
– A mo
że lekarza?
„Tym razem d
łoń chorej zacisnęła się prawie do bólu.
– Zawo
łać lekarza?
Oczy Lydii nape
łniły się łzami. Musiała być bardzo
nieszczęśliwa, nie mogąc się porozumieć. Wysunęła rękę spod
kołdry i przyciągnęła Claudię do siebie.
– Do domu! – szepn
ęła chrapliwym, nabrzmiałym rozpaczą
głosem.
– Do Coorawalli? – spyta
ła Claudia przez ściśnięte gardło.
Na twarzy Lydii zagościł spokój.
– Porozmawiam jutro z doktorem Gregorym – obieca
ła
Claudia. –
W środy zawsze jest lot, bo jest przecież dyżur w
przychodni,
ale oczywiście nie mogę ci nic obiecać...
Zwykle zabierano pacjentów z powrotem do domu wtedy,
kiedy by
ło miejsce. Lydia poruszyła głową na znak, że
rozumie ji zamkn
ęła oczy. Uspokoiła się i Claudia wymknęła
się cicho z pokoju.
Jeszcze tylko jedna wizyta i b
ędzie wolna. Ciekawa była,
jak się miewają pacjenci Matta. Może w przyszłości ich też
trzeba będzie odwiedzać?
Skierowa
ła się teraz na oddział męski, gdzie odwiedzała
Gilberta Grace’a,
poszukiwacza złota. Ten stary dziwak był
prawd
ziwą udręką dla pacjentów i personelu.
– Ju
ż myślałem, żeś o mnie zapomniała – burknął pod
nosem na jej widok. –
Musisz zawsze najpierw odwiedzić te
wszystkie babska,
a ja to się w ogóle nie liczę.
Claudia podesz
ła do łóżka. Gilbert zawsze narzekał, miała
więc już dawno przygotowaną odpowiedź.
– Przychodz
ę do ciebie na końcu, żeby móc dłużej
posiedzieć – rzekła z uśmiechem. – A poza tym wolę dostać
całusa na dobranoc od ciebie, a nie od jakiegoś babska!
Usiad
ła na łóżku i otworzyła szufladkę w stoliku nocnym.
Przyniosła mu kiedyś książkę o kamieniach szlachetnych.
Miała nadzieję, że zainteresuje go historia procesów
geologicznych; one przecież ukształtowały minerały, które
zbierał.
– A po co mi to! – warkn
ął wtedy. – Czytanie to tylko strata
czasu!
Patrzy
ł jednak na książkę z nie ukrywanym
zainteresowaniem,
a jego powykrzywiane palce zdawały się
gładzić z czułością ametysty i topazy z kolorowych fotografii.
– Je
śli chcesz, mogę ci poczytać – zaproponowała wtedy,
no i byli już na czterdziestej siódmej stronie, bo co wieczór
czytali po parę kartek.
– Ten smarkacz uwa
ża, że mogę w piątek wracać do buszu.
Przerwał jej w najciekawszym miejscu, zrozumiała więc, że
sprawa jest powa
żna. Odłożyła książkę, próbując odgadnąć,
czy odebrał to jako dobrą, czy złą wiadomość.
„Smarkacz”
był bardzo zdolnym lekarzem, który razem ze
specjalistą próbował ustalić przyczynę powiększonej
śledziony Gilberta. Gilbert stale korzystał z pomocy służby
powietrznej,
za każdym razem pojawiał się w innej
przychodni.
Jak twierdził, przychodził do nich po to, by
spotkać jakaś ludzką istotę, gdy miał już dosyć przemawiania
do drzew.
– Czy powiedzia
ł, że zakończył badania? – zaczęła
ostrożnie, modląc się w duchu, by jej pytanie nie wywołało w
Gilbercie ataku złości, skierowanego zwykle pod adresem
lekarzy i medycyny, Ostatnim razem pojawi
ł się w przychodni
ze zranioną nogą. Wywiązało się zakażenie, a Jacka
zaniepokoiło obfite krwawię – nie z rany. Przeprowadził
badania,
które wykryły powiększenie śledziony, a to z kolei
wymagało następnych badań i w rezultacie skończyło się na
przywiezieniu Gilberta do szpitala.
Głośno wówczas
protestował, ale czuł się najwyraźniej na tyle źle, że dał za
wygraną.
– Mówi,
że to nie malaria, wie też na pewno, że to nie
dwadzieścia innych dziwacznych choróbsk. Powiedział
jeszcze,
I że jak będę połykał te jego pigułki i częściej
odwiedzał te wasze różne przychodnie, to nic mi nie będzie.
M
ówił to wszystko przenikliwym szeptem, który słychać
było z pewnością w najodleglejszych zakątkach szpitala.
– Powiedzia
łem mu, że Pan Bóg dał mi śledzionę nie po to,
żeby on miał mi ją usuwać.
U
śmiechnęła się.
– Sko
ńczymy książkę do piątku – obiecała i nachyliła się,
by pocałować go w policzek.
U
śmiechała się jeszcze w drodze do windy, ale
przypomnia
ła jej się Lydia i posmutniała.
– To wygl
ąda tak, jakby chciała umrzeć – opowiadała
Mattowi, gdy wracali do domu ciemnymi ulicami.
Czeka
ł na nią w drzwiach szpitala i od razu zdała sobie
sprawę, że uśmiechnęła się do niego zbyt radośnie i że zbyt
szybko do niego podbieg
ła. Postanowiła więc teraz prowadzić
rzeczową rozmowę i nie zwracać uwagi na przedziwne
poczucie lekkości, jakie nią zawładnęło.
– Kiedy sze
ść tygodni temu lekarze zalecili jej
chemioterapię, zjawiła się w szpitalu pełna energii. Zrzuciła
od razu z łóżka materac i wysłała do domu wszystkich
zdenerwowanych i zawodzących krewnych. Powiedziała, że
ma tu „
ważną sprawę” do załatwienia i żeby jej nie zawracali
głowy. Za każdym razem, gdy ją odwiedzałam, musiałam jej
opowiadać o pogodzie. Zupełnie jakby gorący monsun miał jej
jakoś pomóc.
– Zrzuci
ła z łóżka materac? – zainteresował się Matt,
zwracając uwagę na to, co Claudia uznała za najmniej ważne.
– Wielu starych aborygen
ów woli spać na podłodze –
odparła. – Ale dziś materac był z powrotem na łóżku.
Wyczu
ł w jej głosie smutek i strach, dotknął więc delikatnie
jej ramienia.
Na nic więcej nie mógł sobie na razie pozwolić.
– Przychodzi czasem taka chwila, gdy ludzie uznaj
ą, że
nadszedł już czas i zaprzestają walki. Jestem lekarzem, więc
nie chcę uwierzyć, że człowiek może umrzeć, jeśli tylko
bardzo tego pragnie,
ale widziałem już ludzi, którzy się po
prostu poddawali.
Jakby przyjmowali do wiadomości, że taka
jest kolej rzeczy i oni akceptują po prostu porządek tego
świata.
– To tak – rzek
ła w zadumie – jakby każdy z nas miał
wyznaczony na ziemi pewien określony czas, po upływie
którego należy po prostu odejść?
W jej g
łosie kryło się niedowierzanie i chyba jeszcze
napięcie, które zauważył już przedtem, gdy rozmawiali o
pracy lekarza.
– Czy lekarz mo
że się z tym pogodzić? – zażartował,
pragnąc rozwiać jej smutek, którego nie rozumiał. – Przecież
po to my, lekarze,
tu jesteśmy, żeby ratować zgodnie z
prawem boskim i ludzkim powierzone nam życie!
Zatrzyma
ł się i spojrzał na nią.
– No a poza tym, czy godzi si
ę prowadzić takie smutne
roz
mowy w tak piękny wieczór, gdy niebo roziskrzone jest
gwiazdami,
a fale cicho uderzają o brzeg? – Spoważniał. –
Śmierć będzie dla Lydii nie tylko końcem cierpień, ale też
początkiem i nowego życia. Sama pani przecież mówi, że jest
teraz spokojna I i pogodzona z losem. A gdy jeszcze znajdzie
się w domu...
W
świetle księżyca dostrzegł jej zniewalający uśmiech.
– Ma pan oczywi
ście rację – wyszeptała. – Ona chyba
uznała na początku, że trzeba zaufać wiedzy białego
człowieka. Dowiedziałam się dzisiaj, że dwa tygodnie temu
skończyli drugą turę chemioterapii. I pewnie, gdy zobaczyła,
że wcale jej nie jest ; lepiej, postanowiła wrócić do swojego
świata i swoich ludzi.
– Na pewno tak w
łaśnie jest – szepnął. – I na pewno jest
pa
ni prześliczna!
Zapomnia
ł na chwilę o swym postanowieniu, podniósł rękę
i dotknął palcem jej nosa, a potem opuścił nieco rękę i musnął
jej wargi.
Wysi
łkiem woli próbowała opanować niepokój i
wzburzenie,
które w niej narastały. Miała ochotę płakać, a on
wt
edy cofnął dłoń.
– Trzeba chyba ju
ż iść – powiedział, biorąc ją pod rękę i
ruszając szybkim krokiem.
Chyba czeka
łam, aż mnie pocałuje, pomyślała, wydłużając i
krok,
by za nim nadążyć.
– Przecie
ż nie musimy aż tak pędzić – zaprotestowała po
chwili.
– Przepraszam. Nie wiem, co si
ę dziś ze mną dzieje. Może
to wina tropikalnego powietrza albo zmęczenia po pierwszym
dniu pracy.
Naprawdę nigdy się tak nie zachowuję.
Aha! Wi
ęc to nie ma ze mną nic wspólnego, pomyślała.
Szli w milczeniu,
a jej było właściwie wszystko jedno,
dlaczego czuła się tak dziwnie, a przy tym tak wspaniale u
jego boku. Z pewno
ścią nie powiem mu, że to wszystko przez
niego,
postanowiła. W każdym razie nie teraz.
– Czy nie min
ęliśmy już pana domu? – spytała, gdy
przystanęli przy furtce ogrodu ciotki Stephy. – Przecież nie
musi mnie pan odprowadzać pod same drzwi. Tutaj jest
całkiem bezpiecznie. Rainbow Bay to właściwie wioska
rybacka,
tyle że się trochę rozbudowała.
– Kiedy mi to sprawi
ło przyjemność – zapewnił ją. – A
zresztą mieszkam przecież tuż obok. Pod sześćdziesiątym
czwartym,
cztery domy bliżej do bazy niż pani.
Zwr
óciła znowu uwagę na jego cudzoziemski akcent. Tak
wiele rzeczy chciałaby wiedzieć! O tyle spraw go zapytać! O
jego dom,
rodzinę, przyjaciół. Jakie ma plany na przyszłość i
jakie... marzenia.
– Zobaczymy si
ę jutro – powiedziała, walcząc z chęcią
zaproszenia go na kawę.
Mieszka
ła już u ciotki cztery miesiące i nigdy jeszcze
nikogo nie zaprosiła. Musiałaby się tłumaczyć i odpowiadać
na pytania,
a za wszelką cenę chciała tego uniknąć!
– Z samego rana – powiedzia
ł z naciskiem w głosie i zanim
zorientowała się, uniósł jej rękę do góry i pocałował.
Poczu
ła, że dzieje się z nią coś niesamowitego. Przez
chwilę zdawało jej się, że jego usta wznieciły płomień, a
potem zaczęła drżeć na całym ciele.
– A demain – odezwa
ł się po chwili i ten zwrot, tak dobrze
znany ze szkolnych czytanek,
przyprawił ją o zawrót głowy.
– A demain – odpowiedzia
ła, odwróciła się i pobiegła
szybko do domu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Nast
ępnego ranka Claudia szła wolno ulicą, starając się nie
okazywać zbytniego zainteresowania, gdy mijała dom pod
numerem sześćdziesiątym czwartym. Miała mnóstwo czasu,
bo wyszła za wcześnie. Jeżeli Matt jeszcze jest w domu,
będzie ją mógł dogonić.
Poranek by
ł piękny, ale upał zaczynał się później, z
przyjemnością więc wystawiała twarz na promienie słońca.
Czu
ła się wspaniale.
Nie mia
ło to oczywiście żadnego związku z Mattem
Laurantem.
I oczywiście było jej najzupełniej obojętne, czy ją
zdąży dogonić, czy nie. Przyjechał tu tylko na rok i być może
szuka przyjaciółki, ale jej chyba nie odpowiadają przygodne
znajomości ani przyjaźnie zawierane na dwanaście miesięcy.
– A jakie ma pani plany na dzi
ś?
S
łysząc jego głos, zatrzymała się od razu. Jego interesuje
naj
wyraźniej praca, a ona rozmyśla o uczuciach!
Przyspieszyła kroku, by mu dorównać.
– B
ędę musiała porozmawiać z Jackiem o Lydii – odparła.
– Nasz inny pacjent, Gilbert Grace,
też wybiera się do domu,
ale jego podróżą zajmie się szpital. A Lydia z pewnością
nikomu nie mówiła, że chce wracać, no i Jack będzie musiał
się tym zająć.
– Wi
ęc nie traci się z pacjentem kontaktu po przywiezieniu
go do szpitala.
Zdawa
ło jej się, że pod wpływem jego uśmiechu wszystko
dokoła pojaśniało. Nawet niebo było teraz bardziej błękitne.
– Oczywi
ście, że nie.
Najwyra
źniej był z tego zadowolony, a ona znów odczuła
radość. A więc nie jest mu obojętne, co dzieje się z ludźmi,
którzy trafiali do szpitala.
Najwyraźniej służba w ich bazie nie
jest dla niego tylko okazją do przeżycia przygody.
– Bardzo r
óżnie to bywa – tłumaczyła. – Wielu pacjentów
trafia do nas przypadkowo,
bo przejeżdżali akurat przez teren,
który nam podlega.
Kiedy ich stan się poprawia, przewozi ich
się na ogół do szpitali bliżej domu, ale dla wielu ludzi
pochodzących z różnych odludnych okolic nasi lekarze są
jednocześnie ich lekarzami domowymi. I dlatego musimy
zawsze wiedzieć o wypisaniu chorego ze szpitala, a nasi
lekarze współpracują z personelem szpitalnym, żeby zapewnić
dalsze leczenie.
– Bardzo to pani prze
żywa – zauważył.
– Kiedy
ś... – powiedziała i zawahała się na chwilę. –
Kiedyś... – powtórzyła, stając i patrząc mu w oczy, jakby
starała się zmusić go, by zrozumiał, co ma na myśli. – No
więc kiedyś myślałam, że poświęcę się tej pracy. To było
moje marzenie.
To było nasze marzenie – poprawiła się.
Nasze marzenie? Claudii i jej ch
łopaka?
– Kiedy
ś mi pani pewnie o tym opowie – powiedział
zduszonym głosem i ruszył przed siebie.
– Tak, mo
że kiedyś panu opowiem – zgodziła się, ale
powiedziała to zupełnie bez przekonania.
– Dzie
ń dobry! Słyszeliście już?
Byli ju
ż w ogrodzie otaczającym bazę, a Susan
zatrzaskiwała właśnie drzwiczki samochodu.
– Co si
ę stało? – spytała z niepokojem Claudia.
– Znowu jaki
ś wypadek? – Matt nie umiał ukryć
zainteresowania.
– Na trawlerze wybuch
ł pożar. Dwóch członków załogi
próbowało go ugasić i poparzyli się. Kiedy wybuchł zbiornik
paliwa, podmuch wyrzuci
ł ich do wody. Nie tylko że omal nie
utonęli, to jeszcze znaleźli się w stanie hipotermii.
Claudia u
śmiechnęła się. Gdy Susan opowiadała o
wypadkach,
w jej głosie zwykle kryło się rozdrażnienie, jakby
podejrzewała, że wszyscy mają tylko zamiar narazić na
kłopoty ich bazę. Ale były to tylko pozory. Susan była
przecież najbardziej lubianą przez wszystkich pielęgniarką.
– I co teraz? – dopytywa
ł się Matt. – Gdzie oni są? Zbliżali
się do drzwi wejściowych.
– Zaraz b
ędą w szpitalu – odparła Susan. – Wyłowili ich
rybacy z innego kutra i zawieźli do Coorawalli. Eddie z
Bobem znajdowali się najbliżej, więc Eddie zmienił kurs,
poleciał tam i od razu ich zabrali. Mieli tu wylądować pół
godziny temu.
– A czy Eddie poleci teraz dalej do przychodni, do której
odbywał lot?
– Ale
ż skąd! Jemu już nie wolno! – zaprotestowała Susan. –
Allysha odwiezie Boba z powrotem do Caltury,
zabiorą
stamtąd Christę i polecą potem do pozostałych przychodni.
– Nie rozumiem. Dlaczego Eddie nie mo
że wrócić do
Caltury, a Bobowi wolno?
– Personel medyczny nie ma ograniczonego czasu pracy –
wtr
ąciła Claudia, przychodząc Susan z pomocą. – Dyżury
trwają dwadzieścia cztery godziny, więc nawet jeśli mieli
przez całą noc nagłe wypadki, mogą zostać potem wezwani
ponownie w dzień. Sam pan zobaczy, jak to jest. Nauczy się
pan spać na stojąco.
– Nauczy
łem się tego podczas pierwszych dwóch lat w
szpitalu.
Szybko sobie przypomnę – zapewnił z uśmiechem. –
A jak z pilotami?
– Pilotom wolno lata
ć jedynie przez dwanaście godzin w
ciągu doby. Eddie z pewnością wyczerpał limit, a w każdym
razie musiał być bardzo blisko. Odbył przecież drogę z
Rainbow Bay do Caltury, potem do Coorawalli i z powrotem
do Rainbow Bay.
– Czy to ma znaczy
ć, że w bazie zmieni się plan dyżurów?
–
zapytał.
– Nie s
ądzę – odpowiedziała. – Gdyby Bob nie był w stanie
z jakiegoś powodu wrócić na czas, zastąpiłby go następny
lekarz z listy dyżurujących. – Spojrzała na niego ciepło. –
Pana pierwszy dyżur wypada w czwartek.
– Niech mi pani o tym nie przypomina. Ciarki mnie
przechodz
ą na samą myśl o tym – zażartował.
Claudia wyczu
ła jednak niepokój w jego słowach.
Wyciągnęła rękę i lekko dotknęła jego ramienia.
– Susan panu pomo
że – pocieszyła go. – Ona chyba potrafi
sobie poradzić sama jedna w przychodni. Wy, lekarze, tak
naprawdę jesteście potrzebni tylko do wypisywania recept! –
Uśmiechnęli się do siebie serdecznie. – To na razie – szepnęła,
wchodząc pospiesznie do gabinetu Leonie.
A on zosta
ł sam, nie mogąc oderwać oczu od drzwi, za
którymi zniknęła.
– Mo
że mógłby pan wyręczyć dziś Claudię i zadzwonić do
szpitala,
żeby dowiedzieć się o stan tych ludzi, których
wczoraj przywieźliśmy. Chciałbym znać wyniki badań.
G
łos Jacka Gregory’ego sprowadził Matta na ziemię.
Dopiero teraz zorientował się, że stoi pośrodku holu jak
zawalidroga.
– Z przyjemno
ścią – odrzekł. – Byłem tam wczoraj
wieczorem,
ale nie zastałem lekarzy, którzy ich przyjmowali.
– Claudia stale odwiedza naszych pacjentów –
dodał Jack, a
Matt odniósł wrażenie, że oczy starszego pana rozjaśniły się
przy tych słowach.
– By
łem z nią wczoraj – powiedział Matt obojętnie, nie
chcąc, by Jack myślał, że ma coś do ukrycia. – Ma
najwyraźniej dobre serce, skoro to robi – dodał.
– Nie da si
ę zaprzeczyć – zgodził się Jack. – Na pewno
więc i panu pomoże. Proszę ją zapytać, gdzie trzymamy karty
hospitalizowanych pacjentów.
Potem będzie pan mógł się
zająć innymi przypadkami. Wyrobi pan sobie w ten sposób
pojęcie, na czym polega nasza praca.
Matt skin
ął głową i podszedł do biurka, które mu
przydzielono.
Niedawno należało do Boba. Przed Bobem do
Jamesa.
A jeszcze przedtem? Hu jeszcze lekarzy tu zasiadało,
czując tak jak on niepewność, samotność, a jednocześnie
podniecenie i radość na myśl, że biorą udział w czymś tak
niezwykłym?
– Jack prosi
ł, żebym przyniosła panu karty choroby. Może
nie jestem tutaj tak zupełnie samotny, pomyślał, widząc przed
sob
ą uśmiechniętą buzię Claudii.
– Nie ma tu tylko karty Lydii – m
ówiła. – Powiedziałam
Jackowi,
że chce wracać do domu, zabrał więc jej dokumenty
i będzie rozmawiał z lekarzem, który ją prowadzi. Z tego, co
Jack mówi, wynika,
że to nie będzie wcale taka łatwa sprawa z
jej wypisaniem. –
Była wyraźnie zaskoczona i zmartwiona. –
A co pan o tym myśli? Przecież jeżeli chory jednoznacznie
wyrazi swoje życzenie, nie powinno być żadnych kłopotów?
Odsun
ął karty na bok i spojrzał na nią.
– Tak powinno by
ć – odrzekł cicho. – Ale widzi pani,
lekarze są tylko ludźmi, zwykłymi ludźmi. W każdym
zawodzie można spotkać takich, którym się wydaje, że
pozjadali wszystkie rozumy.
No i niektórym lekarzom też się
niestety wydaje,
że znają odpowiedzi na wszystkie pytania. A
inni bywają tak zazdrośni o swoich pacjentów jak o żony.
Taka już jest ludzka natura.
– Ale
ż to straszna głupota! – oburzyła się Claudia. – Od
lekarzy powinno się wymagać, żeby byli inteligentni i
wykształceni. I zawsze powinni na pierwszym miejscu stawiać
dobro pacjenta.
– No i wi
ększość taka z pewnością jest – zapewnił. – Tylko
że ten lekarz, z którym Jack będzie rozmawiał o Lydii, może
by
ć innego zdania i wysunąć niepodważalne racje, które
przemawiają za zatrzymaniem chorej w szpitalu.
Bo
że, jak ja lubię ten jego uśmiech! – pomyślała i
zaczerwieniła się, po czym bąknęła kilka słów o kartach
pacjentów i szybko uciekła.
Musz
ę się wreszcie wziąć w garść, nakazała sobie, biegnąc
do kuchni,
by nalać Leonie filiżankę kawy. Jeśli mi się to nie
uda, doktor Flint na pewn
o zauważy, co się ze mną dzieje, i
zadręczy mnie na śmierć. A jak Mattowi byłoby głupio!
Gdy odchodzi
ła, Matt sięgnął od razu po karty pacjentów.
Starał się nie myśleć o Claudii, ale stawała mu stale przed
oczami.
Czuł ją przy sobie, widział jej delikatność, jej wdzięk.
Pami
ętaj! – powtarzał w duchu. To nie jest dziewczyna,
której wolno zawrócić w głowie, rozkochać w sobie, a potem
porzucić.
Pilot, kt
órego udało się wyciągnąć z samolotu, nazywał się
Karl Roberts.
Gdy Matt przyszedł do szpitala, Roberts spał,
ale jedno spojrzenie na historię choroby potwierdziło, że pilot
miał uraz kolana, złamanie piszczeli i goleni, tak jak Jack
podejrzewał, a nadto zerwanie ścięgna w kostkach obydwu
nóg.
Matt podni
ósł słuchawkę i nakręcił numer. Udało mu się od
razu połączyć z ortopedą.
– Musieli
śmy operować kolano Robertsa – mówił ortopeda.
–
Dyżurny chirurg wraz ze specjalistą od chirurgii naczyń
zajęli się raną nogi. Uszkodzenie tętnicy jest tak duże, że
trzeba było założyć protezę naczyniową. Oczywiście
ob
awiamy się zatoru tłuszczowego. Stracił wiele krwi, ale
szybko doszedł do siebie po transfuzji. Jeszcze dziś prześlemy
panu faksem jego kartę choroby.
– A co z pasa
żerem?
Matt otworzy
ł następną kartę. Alana Wilmotta widział
poprzedniego wieczoru i nawet z
nim rozmawiał. Wilmott
leżał na wyciągu i skarżył się na nieznośny ból, lecz jego stan
nie był ciężki.
– Wasze przypuszczenia potwierdzi
ły się. To wstrząśnienie
mózgu,
trzeba go więc zatrzymać na obserwację. Jest teraz
przytomny,
ale nie pamięta żadnych wydarzeń sprzed
wypadku.
Musiał uderzyć się w głowę, gdy lądowali, a nie
wtedy,
gdy samolot wpadł do rowu, jak to opisywał Jack w
sprawozdaniu.
W sprawozdaniu? Matt przerzuci
ł papiery i znalazł kartkę
tak właśnie zatytułowaną. Czytał ją pobieżnie, słuchając
jednocześnie ortopedy.
– No wi
ęc on przypomina sobie, jak lecieli, mając wokół
siebie błękit nieba, a następnie pamięta to, że obudził się w
szpitalu.
Chłopcy z komisji wypadkowej nie będą tym
zachwyceni.
– A wi
ęc będzie dochodzenie?
C
óż to musi być za praca, pomyślał Matt. Odszukiwanie
odległych miejsc, w których rozbił się samolot, a potem
odczytywanie z drobnych,
niepozornych śladów i znaków
przyczyn katastrofy.
– Oczywi
ście, że tak. Pilotów i samoloty obowiązuje
większy reżim niż lekarzy – wyjaśnił ortopeda. Niemal
dokładnie to samo mówiła niedawno Susan i Claudia.
– Czy potrzebuje pan jeszcze jakich
ś informacji? Może
połączyć pana z oddziałem?
Matt podzi
ękował. Postanowił najpierw przeczytać
dokładnie historię choroby pacjentów, a potem dopiero
rozmawiać z opiekującym się nimi personelem. Zabrał się
najpierw do lektury karty Carol Benson.
O ileż łatwiej czyta
się zapiski wprowadzone najwyraźniej przez Claudię od
nieczytelnych uwag lekarza na górze strony!
Claudia!
Znowu oczami wyobra
źni ujrzał jej ciemne, lśniące włosy,
wyraziste, ogromne oczy,
nieśmiały, choć zalotny zarazem
u
śmiech. Przymknął na chwilę oczy, chcąc zebrać rozproszone
myśli i zabrać się do pracy.
W historii choroby Carol Benson znalaz
ł to wszystko, co
mu już opowiedziała Claudia, ale też zapis: „barwiak
chromochłonny”. Uśmiechnął się do siebie. Wiedział, że jest
to rzadkie schorzenie,
które może objawiać się jako stan
przedrzucawkowy! Połączył się więc z oddziałem
położniczym.
– Jej ci
śnienie osiągało niebezpiecznie wysoki poziom, gdy
przyszła do nas. Czułam, że muszę podać środek
przeciwciśnieniowy i zdecydowałam się na methyldopę –
usłyszał spokojny kobiecy głos.
Nie posiada
ł się ze zdumienia. Rzadko spotykało się
kobiety,
które miały specjalizację zarówno w ginekologii, jak i
w położnictwie.
– To jeden z najlepiej sprawdzonych leków.
Nie są znane
żadne powikłania u dzieci – mówiła kobieta pewnym głosem.
–
Przekazałam Claudii wszystkie szczegóły dotyczące kuracji.
Wprowadziła je do historii choroby.
– A kto b
ędzie sprawował nad nią opiekę po wypisaniu ze
szpitala?
– B
ędzie miała wyznaczone regularne wizyty. Pracuję w
przychodni przyszpitalnej, a pensjonat, w którym zamieszka
Carol,
jest tuż obok szpitala, będzie więc nadal pod opieką.
Niech pan nas odwiedzi któregoś dnia – dodała.
– Z wielk
ą przyjemnością – obiecał i poprosił o połączenie
z oddziałem męskim.
– Bardzo mi przykro, ale doktor Evans i prze
łożona
pielęgniarek są na obchodzie – usłyszał młody głos.
Pielęgniarka, która odebrała telefon, dała mu do zrozumienia,
że nie zawoła teraz lekarza za żadne skarby świata. –
Słyszałam, że pan Grace będzie wypisany. Doktor Evans
zadzwoni do was,
żeby uzgodnić sprawy transportu –
zapewniła. – Zrobi to z pewnością niedługo.
Matt podzi
ękował i pożegnał się. Miał szczęście, ponieważ
w ciągu jednego dnia udało mu się dowiedzieć czegoś o
dwóch spośród trojga pacjentów. Mógł sobie teraz pozwolić
na chwilę odpoczynku.
A mo
że ona wcale nie ma przyjaciela?
– Czy sko
ńczył już pan? – usłyszał nad sobą męski głos.
– Je
żeli tak, proszę zostawić te papierzyska. Muszę
opowiedzieć panu o naszych przychodniach.
Uni
ósł głowę do góry i zobaczył przystojnego mężczyznę,
który przedstawił mu się poprzedniego dnia jako Peter Flint.
– Dzisiaj te
ż pan pracuje? – spytał Matt. Peter uśmiechnął
się.
– Jak pan widzi, ale za to nie ma dzi
ś Jacka – wytłumaczył.
– Co nie oznacza,
że Jack spędza wolny czas w domu. To
prawdziwy pracoholik.
Niech pan uważa, żeby się pan nie
upodobnił do niego. Zaraz panu pokażę mapę naszego terenu i
opowiem,
jak działają przychodnie, a potem na dowód, jakie
mam dobre serce,
zabiorę pana do szpitala na lunch. To dobry
sposób,
żeby poznać personel, z którym będzie pan prowadził
rozmowy przez telefon,
no i spotkać najpiękniejsze
pielęgniarki pod słońcem.
Mattowi udzieli
ł się nieco beztroski nastrój Petera.
Podejrzewał przy tym, że doktor Flint nie tyle jest wylewny z
natury,
co przybiera taką pozę.
Poszli prosto do Katie, kt
óra na ich widok odwróciła głowę
od komputera.
Powitała ich uśmiechem i natychmiast
zadzwonił telefon.
– Najlepiej wida
ć wszystko tu – oznajmił Peter, rozkładając
mapę północnej części stanu. – Każdy dzień oznaczony jest
innym kolorem.
Linie kropkowane wyznaczają loty do
przychodni odbywane co dwa tygodnie,
linią ciągłą oznaczone
są loty cotygodniowe, a przerywanymi niebieskimi kreskami
loty piątkowe, które odbywają się raz na miesiąc.
Matt z zainteresowaniem s
łuchał entuzjastycznej opowieści
Petera.
Był tym tak pochłonięty, że gdy Peter nagle skończył,
spojrzał na niego zaskoczony.
– No, na dzi
ś wystarczy! – oświadczył. – A teraz chodźmy.
Pojedziemy do szpitala i zaraz pan zobaczy, ile kobiet z
Rainbow Bay nie może się wprost doczekać spotkania z
przystojnym,
młodym, francuskim lekarzem.
Wyszli na zalany s
łońcem parking. Peter otworzył drzwi
czerwonego sportowego samochodu,
wpuszczając Matta do
środka. Ze wszystkich stron ogarnęło go duszne, nagrzane
słońcem powietrze.
Siadaj
ąc, poczuł wyrzuty sumienia. Dlaczego nie
powiedział Claudii, gdzie jedzie? Dlaczego nie pożegnał się z
Katie?
Claudia widzia
ła ich z okna kuchenki i zrobiło jej się
smutno.
Ogarnęła ją przy tym zazdrość. Wiedziała dobrze,
czym się taka wyprawa zakończy. Wiadomo było, że Peter
przedstawiał zawsze nowym pracownikom najładniejsze
pielęgniarki w szpitalu. Taki już miał zwyczaj i tak będzie na
pewno i tym razem.
– Nie s
ądzę, żeby kierowała nim zwykła życzliwość wobec
Matta –
odezwała się Katie, która właśnie nadeszła i stanęła za
Claudią – czy też chęć zrobienia mu przyjemności. Dla niego
to po prostu okazja do poznania samemu „nowych twarzy” w
szpitalu.
– Jak mo
żesz tak mówić! – zaprotestowała Claudia. Katie
uśmiechnęła się tylko.
– Czasami mi si
ę wydaje, że nie wiesz, na jakim świecie
żyjesz – skonstatowała, a potem dodała: – Peter Flint ciągle z
ciebie kpi albo robi nieprzystojne uwagi pod twoim adresem, a
ty go bronisz.
– A mo
że on jest po prostu bardzo nieszczęśliwy i dlatego
ciągle wszystko obraca w żart? Może te jego flirty i dowcipy
bior
ą się stąd, że sam nie bardzo wie, czego mu potrzeba, za
czym goni?
– Ale
ż z ciebie prawdziwe dziecko we mgle! – zakpiła
Katie. –
Chciałabym, żeby było tak, jak mówisz, ale obawiam
się, że Peter to jeden z tych ludzi, którzy przechodzą beztrosko
przez życie z przekonaniem o swojej doskonałości i są przy
tym niewrażliwi na to, co się dzieje wokół.
Sko
ńczywszy swą gorzką tyradę, Katie wyszła z kuchenki,
zostawiając oniemiałą Claudię.
– Nie, to nie mo
że być prawda – powiedziała głośno, choć
nikogo przy niej nie było.
Zrobi
ła sobie filiżankę kawy i usiadła przy stole, żeby zjeść
kanapki,
starając się nie myśleć ani o nowym lekarzu, ani o
towarzyszących mu teraz zapewne pięknych blondynkach.
To przecie
ż zupełnie zrozumiałe, że Matt ma ochotę poznać
różnych młodych ludzi, zamierza tu przecież spędzić cały rok.
Musi mieć więc jakichś przyjaciół, do których mógłby wpaść,
znajomych,
z którymi mógłby spędzić wolny czas. Jakąś
dziewczynę...
Dziewczyn
ę? Claudia wzdrygnęła się na samą myśl o tej
jakiejś dziewczynie.
Wok
ół Petera kręciła się zawsze masa różnych dziewczyn.
Dzwoniły do niego do pracy, prowadziły jego samochód,
otaczały go na różnych przyjęciach. A Matt był przecież
również bardzo przystojny. Choć był przy tym zupełnie do
Petera niepodobny.
– W
środę zabieramy twoją Lydię do domu – rozległ się
głos Jacka, który wszedł właśnie na kawę. Podszedł do szafki,
by wyciągnąć swój ulubiony kubek. – A tak jej przecież
zależało na tej kuracji, gdy znalazła się w szpitalu – dodał w
zamyśleniu.
Wida
ć było, że nie wie, co myśleć o tej sprawie.
Claudia spojrza
ła na niego zdumiona. Jack, który nie jest
pewien swego, by
ł zjawiskiem równie niesamowitym jak
Peter,
który by spędzał wolny czas bez dziewczyny u boku.
– Bardzo jej zale
żało – potwierdziła, gdy usiadł
naprzeciwko niej z kanapkami,
które wziął z lodówki. –
Niektórzy pacjenci są zachwyceni, gdy trafiają po raz
pierwszy do szpitala, bo wtedy,
często po raz pierwszy w ich
życiu, ktoś o nich zaczyna dbać – mówiła dalej. – Ale z Lydią
od początku było inaczej. Uchodzi wśród swoich za mądrą
kobietę, zna się na medycynie naturalnej i wie dużo o różnych
lekach.
Wydaje mi się, że chemioterapia stanowiła dla niej
rodzaj wyzwania.
Pewnie powiedziała sobie: „Zobaczymy, co
potrafi biały człowiek”.
Jack u
śmiechnął się.
– Dzi
ękuję – powiedział i popatrzył na nią ciepło. – Takie
spojrzenie z zewnątrz bardzo wiele dla mnie znaczy. Widzisz,
czasem się obawiam, że my może zmuszamy bezwiednie ludzi
do przyjazdu do miasta.
W tej chwili Claudia us
łyszała skrzypnięcie drzwi.
Odwróciła się i zobaczyła Susan.
– Zmuszamy? – powt
órzyła Susan, włączając się bez chwili
wahania do rozmowy w sobie tylko właściwy sposób. – Na
ogół ludzie zagrożeni chorobą nie mają nic przeciwko temu,
żeby zajął się nimi lekarz. Mam zwykle więcej kłopotów, żeby
wytłumaczyć tym, którzy nie muszą jechać do szpitala, żeby
zostali w domu,
niż skłonić naprawdę chorych do leczenia.
– Dzi
ękuję – powiedział Jack, zwijając opakowanie po
kanapkach w kulkę i wrzucając ją do kosza. – Dziękuję,
Susan,
i za twoją opinię. Widać nie jest jeszcze tak źle, ale
myślę, że nie służy mi odpoczynek. Wystarczy jeden dzień
bez lotów i już wysiadają mi nerwy. Potrzebny mi jest chyba
ruch i dużo pracy. Najgorzej jest, kiedy nic się nie dzieje.
–
Żebyś tylko nie wymówił tego w złą godzinę! – przeraziła
si
ę Susan. – Już widzę, jak Katie dzwoni na alarm, a my
pędzimy do jej pokoju i wszystko zaczyna się od początku.
– P
ędzicie – poprawił ją Jack. – Dziś Peter ma dyżur, a w
nocy jest pod telefonem. On to uwielbia.
Gdy tylko coś się
dzieje, jest w siódmym niebie.
Podnió
sł się i poszedł w kierunku drzwi. Przechodząc koło
Claudii,
dotknął delikatnie jej głowy.
– M
ądra z ciebie dziewczyna – mruknął i wyszedł.
– Rzeczywi
ście, prawdziwy okaz mądrości – odezwała się z
nie skrywaną złością Susan, gdy tylko za Jackiem zamknęły
się drzwi. – Dlaczego pozwoliłaś Peterowi, żeby zabrał
twojego chłopaka do szpitala? Sama chyba wiesz, że on go
przedstawi wszystkim dziewczynom,
które są do wzięcia!
Claudia czu
ła, że robi jej się gorąco.
– Przecie
ż to nie jest mój chłopak! – zaprotestowała,
starając się mówić obojętnym głosem. – Jestem przecież
zaręczona z Anthonym.
– Nie s
łyszałam jeszcze, żeby ktoś, kto jest „zaręczony”,
spędzał wolny czas gotując ciotce i odwiedzając obcych ludzi
w szpitalu.
Jeśli jesteś zaręczona z Anthonym, to dlaczego
zostawiłaś go w domu? Dlaczego on cię tu nigdy nie
odwiedza? Nie spędza z tobą weekendów? Nie dotrzymuje ci
towarzystwa?
Claudia czu
ła, jak jej pałają policzki. Najchętniej zapadłaby
się pod ziemię. Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć Susan.
– Razem si
ę wychowywaliśmy – wydusiła w końcu. – To
znaczy on, jego brat Daniel, i ja... –
Przerwała na chwilę. Nie
była jeszcze w stanie mówić o Danielu. – Tak to się jakoś
stało nie wiadomo kiedy, że zaczęliśmy z sobą chodzić... To
nie tyle może nawet zaręczyny, co plany na przyszłość,
nadzieja,
że...
– Nadzieja,
że może któregoś dnia, tak ni stąd, ni zowąd
zakochacie się w sobie? Otrząśnij się, Claudio, i zacznij
chodzić wreszcie po ziemi! Jeżeli nie zakochałaś się w nim do
tej pory, dlaczego masz zakocha
ć się właśnie teraz, kiedy go
w ogóle nie widujesz? Zacznij się spotykać z Mattem! Ciesz
się życiem!
– Ale on przecie
ż przyjechał tylko na rok! A potem wróci
do Francji.
– By
łam we Francji – roześmiała się Susan. – Zapewniam
cię, że to zupełnie cywilizowany kraj, a Francuzi poczuliby się
urażeni, słysząc, że przyjazd do ich kraju byłby dla ciebie
zesłaniem.
– Przecie
ż nie to mam na myśli – zaprotestowała Claudia. –
Chodziło mi tylko o to, że on tu będzie za krótko, żeby nasza
przyjaźń mogła zamienić się w coś trwałego.
– Co ty w og
óle opowiadasz! Zastanów się tylko! Czasem
wystarczy nawet tydzień, nie mówiąc już o roku. Gdybym
miała córkę, cieszyłabym się, gdyby poznała kogoś choćby w
połowie tak sympatycznego jak ten Francuz. Wydaje się
całkiem rozsądny, jest do tego miły i dobrze wychowany, no i
całkiem przystojny.
– Prawda,
że jest przystojny? – ucieszyła się Claudia, ale
zaraz oprzytomniała. – Przecież on mnie nigdzie jeszcze nie
zaprosił i w dodatku nie widzę najmniejszego powodu,
dlaczego miałby to zrobić...
Susan milcza
ła. Śmiejąc się, kiwała tylko głową, jakby
chciała powiedzieć koleżance: „Oj, dzieciaku, dzieciaku”, po
czym zabrała kawę i wyszła.
Claudia zosta
ła sama. Przez chwilę siedziała i rozmyślała,
jak powinna się zachować, gdyby Matt rzeczywiście chciał ją
gdzieś zaprosić. Rozważała różne odpowiedzi, ale nic w
końcu nie postanowiła. Sprzątnęła starannie po sobie i wróciła
do pracy.
– Pakujesz pewnie teraz dokumentacj
ę do Coorawalli? –
odezwała się Leonie, przypominając w ten sposób delikatnie
Claudii,
że do jej obowiązków należy dopilnowanie, by
wszystkie potrzebne papiery by
ły o oznaczonej porze w
samolocie przygotowywanym do lotu do przychodni.
– Tak. Jane robi szczepienia, prosi
ła mnie więc o
sprawdzenie dat urodzenia wszystkich dzieci,
żeby wiedzieć,
które dziecko należy na co zaszczepić.
Leonie pokiwa
ła głową z aprobatą.
– Jack doradzi
ł jej, żeby zrobiła także szczepienia przeciw
tężcowi – powiedziała. – Niewielu dorosłym przychodzi do
głowy, żeby wziąć dawkę przypominającą, aż się skaleczą, a
wtedy może być kłopot. Dawki przypominające należy brać co
dziesięć lat.
– Mo
że więc przejrzę karty pacjentów i sporządzę dla Jane
listę tych, którzy nie mieli ostatnio dawek przypominających?
Tylko jak ich potem ściągnąć do przychodni? Przychodzą
przecież tylko ci, którym coś dolega.
– Tym razem b
ędzie inaczej – uśmiechnęła się Leonie. –
Przecież Lydia wraca do domu, więc w Coorawalli będzie
wielkie święto. Dlatego właśnie Jack prosił, żeby wziąć
większą ilość szczepionki.
Tym razem u
śmiechnęła się Claudia. Widziała już tłumy
ludzi zbiegające się na powitanie samolotu przywożącego
Lydię, a zaraz potem Petera i Jane ustawiających ich w długą
kolejkę do szczepienia. Ułożyła na biurku karty chorych z
Coorawalli i
zabrała się do pracy.
Gotow
ą listę musiała potem oddać Jane, która miała ją
przejrzeć dokładnie, by znaleźć nazwiska pacjentów
przechodzących różne kuracje. Należało zabrać dla nich
rozmaite lekarstwa,
a także sprawdzić, czy nie zasięgali porad
przez rad
io już po ostatniej wizycie w przychodni.
Na zako
ńczenie lista miała trafić do lekarza, który wybierał
się tym razem na dyżur. Zwykle czytał ją z nią w samolocie,
poznając w ten sposób pacjentów, których miał wkrótce
badać.
Komu
ś postronnemu mogłoby się wydawać, że wszystko to
jest bardzo skomplikowane i nieskuteczne. Claudia jednak
dobrze wiedziała, że system ten zdawał egzamin. W dodatku
doskonale.
Jak to oceni Matt, gdy ju
ż sam zacznie latać?
ROZDZIAŁ PIĄTY
Matt sp
ędził całe popołudnie z Peterem, który udzielał
porad przez telefon.
Było to bardzo ważne i odpowiedzialne
zadanie.
– Gdyby
ś przyniósł teraz z magazynu podręczną apteczkę,
łatwiej ci będzie zrozumieć, o czym rozmawiam z pacjentami
–
odezwał się w pewnej chwili Peter.
Na korytarzu Matt spotka
ł Claudię. Uśmiechnęła się do
niego nieśmiało. Miał ogromną ochotę porozmawiać z nią
chwilę, zobaczyć na jej twarzy radosny uśmiech, przy którym
rozbłysłyby jej oczy.
– Peter wys
łał mnie po apteczkę – powiedział, starając się
za wszelką cenę nie myśleć o jej oczach.
– Poka
żę panu, gdzie ona jest – odrzekła cicho i skierowała
się do magazynu.
Znajdowa
ła się tak blisko Matta, że czuł delikatny zapach
jej perfum i miał wielką ochotę pogładzić jej włosy. Ciągnęła
go do niej jakaś nieprzeparta siła. Cóż wobec niej znaczyły
ładne buzie pielęgniarek, które poznał w szpitalu!
– To tutaj – odezwa
ła się zmienionym głosem. Można by
sądzić, że ich spotkanie oddziałuje na nią równie silnie jak na
niego.
– Dzi
ękuję – szepnął i patrząc na jej delikatne, lekko
różowe wargi, wysiłkiem woli powstrzymał się, by jej nie
pocałować.
Si
ła woli jednak nie wystarczyła i pochylił głowę.
Wstrzymał oddech, a potem jego usta dotknęły delikatnie jej
warg.
Gdy po chwili odsunął się od niej, spojrzała na niego z
wahaniem, a potem s
łyszał już tylko echo jej kroków na
korytarzu.
Jęknął cicho i oparł rozpaloną głowę o metalową
półkę.
– Ty idioto! – powiedzia
ł do siebie. – Pracujesz tu dopiero
drugi dzień, a już zawracasz dziewczynie w głowie.
Zdj
ął pudło z półki i zaniósł je do pokoju radiooperatora.
Postanowił zająć się pracą i nie myśleć w ogóle o Claudii.
Powoli ogl
ądał zawartość apteczki. Było tu chyba wszystko
–
począwszy od bandaży i agrafek po lekarstwa wydawane na
recepty.
Teraz dopiero zrozumiał, skąd Bill mógł mieć
morfin
ę dla rannego pilota. Można ją podać domięśniowo lub
podskórnie,
w razie więc nagłej potrzeby wstrzyknąć ją mógł
praktycznie każdy.
Studiuj
ąc spis leków i środków pierwszej pomocy, który
znajdował się w górnej części apteczki, nie mógł się nadziwić
zapobi
egliwości i troskliwości, z jaką dbano, by ludzie
zamieszkujący odległe tereny mieli możliwość ratowania
życia. Nagle usłyszał głos Petera. Witał się właśnie z kimś
przez telefon.
Mówił pewnie i spokojnie, najwyraźniej dodając
komuś otuchy. Jego głos wywarł na Matcie wielkie wrażenie.
Czyżby to był ten sam ekscentryczny playboy, z którym parę
godzin temu był na lunchu w szpitalu?
– A co pan Cranston robi
ł dziś rano? – zapytał Peter,
przerywając pani Cranston całą litanię dolegliwości, którą
Matt doskonale s
łyszał ze swego miejsca.
S
łuchając rozmówczyni, Peter wprowadził nazwisko
pacjenta do komputera i przeglądał historię choroby.
– Pracowa
ł w szopie?
Peter trzyma
ł słuchawkę z daleka od ucha, tak, by Matt
mógł wszystko słyszeć.
– Musz
ę wiedzieć, co robił w tej szopie – tłumaczył. – Jeśli
na przykład przygotowywał chemikalia do oprysków, mogło
mu coś prysnąć do oka, a jeżeli uruchomił szlifierkę, mógł mu
do oka wpa
ść opiłek metalu. Czy mogłaby pani odłożyć
słuchawkę i pójść do niego? Proszę go zapytać, co robił w
szopie. –
Gdy Peter usłyszał odgłos odkładanej słuchawki,
zwrócił się do Matta:
– Co o tym my
ślisz?
– Mam na tyle oleju w g
łowie, żeby nic nie myśleć, zanim
nie poznam szczegółów. Czy on przepłukał to oko wodą?
– To by
ła pierwsza rzecz, jaką zrobił po przyjściu do domu
na lunch. Tak ona przynajmniej mówi.
Włożył sobie głowę
pod kran i lał wodę przez dziesięć minut, a ona dawała
właśnie dzieciom jeść i piekła ciasto, i nie przyszło jej do
głowy, żeby go zapytać, co się stało.
– Ale dlaczego dopiero teraz zadzwoni
ła, skoro oko bolało
go w południe? Przecież dochodzi czwarta.
Peter u
śmiechnął się.
– Wcale nie wiadomo, czy go wtedy co
ś bolało – odparł.
– Pewne jest tylko,
że w p o łud n ie co ś mu się stało. Po
lunchu poszedł się przespać i obudził go straszny ból.
Słyszałem wyraźnie dochodzący z oddali jęk.
Matt spojrza
ł na Petera. Był przekonany, że postawił już
diagnozę. Po chwili usłyszeli, jak pani Cranston podnosi
słuchawkę.
– Spawa
ł rano nową bramkę w ogrodzeniu na pastwisku –
powiedziała, a Peter pokiwał głową z uśmiechem.
– To zapalenie spojówek,
proszę pani. Nie włożył pewnie
maski albo odsunął ją na chwilę na bok, żeby na coś
popatrzeć, i tak doszło do oparzenia. Czy drugie oko jest w
porządku?
Matt nie dos
łyszał odpowiedzi, ale zauważył, że Peter
przesunął palcem po niebieskim wykresie, który leżał przed
nim na biurku.
– Potrzebny b
ędzie pani lek numer 164 – oznajmił. – Jest na
tacce A.
Powinien być trzymany w niskiej temperaturze. Czy
przechowuje go pani w lodówce?
Musia
ła odpowiedzieć twierdząco, bo Peter robił wrażenie
zadowolonego.
–
Świetnie – stwierdził. – W każdym pojemniku znajduje
się jedna dawka. Stosować należy tak jak zwykłe krople do
oczu,
a więc musi pani odciągnąć powiekę w dół i wpuścić
lekarstwo. Krople z
nieczulą oko i na jakiś czas uśmierzą ból.
Zamilk
ł na chwilę. Pani Cranston zapisywała teraz
najpewniej jego polecenia.
– Prosz
ę teraz spojrzeć na tackę A, pozycja 204. Znajdzie
tam pani opaski na oko.
Po zakropieniu lekarstwa proszę ją
przyłożyć i podać mężowi panadeinę lub inny środek
przeciwbólowy.
Krople będą działać od pół godziny do
godziny. Niech go pani zapewni,
że tak ostry ból już nie
powróci,
ale gdyby za godzinę dawał mu się jeszcze we znaki,
proszę do mnie zadzwonić. Damy mu wtedy coś innego.
Znowu zamilk
ł, ale tym razem notował swe polecenia na
karcie choroby,
a potem wprowadził do komputera datę,
godzinę i sposób leczenia.
– A teraz dobrze by by
ło, żeby powtórzyła pani wszystko,
co powiedziałem – odezwał się. – Zobaczymy, czy o czymś
nie z
apomnieliśmy.
Matt zachwycony by
ł sposobem, w jaki Peter rozmawiał z
panią Cranston. Nie traktował jej z góry, uspokajał, pomagał
we właściwym zrozumieniu swoich poleceń.
– Wszystko si
ę zgadza – potwierdził. – Bardzo proszę,
niech pani zatelefonuje do mnie za godzinę, bez względu na
to,
jak mąż będzie się czuł. Na pewno wszystko będzie dobrze
–
dodał i odłożył słuchawkę. – Jak widzisz, to wcale nie takie
trudne –
zwrócił się do Matta z uśmiechem.
– Mo
że i nie, ale pod warunkiem, że zna się ludzi.
Zapalenie spojówek wywołane spawarką elektryczną? Nie
powiesz chyba,
że to często spotykana przypadłość w praktyce
lekarza domowego?
– Ale
ż tak! Zdarza się tutaj dość często. To tak, jak
oparzenie powierzchowne rogówki –
tłumaczył Peter. –
Trzeba się z nim liczyć, gdy ból występuje od sześciu do
dwunastu godzin po wypadku.
Większość tych
nieszczęśników nie zdaje sobie sprawy, że stało się coś
poważnego, dopóki nie obudzi ich koszmarny ból o drugiej
nad ranem.
I nic na to nie można poradzić poza podaniem
środków przeciwbólowych.
– A ta ca
ła papierkowa dłubanina i praca przy komputerze?
–
spytał Matt, zastanawiając się nie po raz pierwszy zresztą, w
jakim właściwie celu należy notować najdrobniejsze
szczegóły dotyczące każdej choroby.
– Czasem wydaje mi si
ę, że to wszystko tylko po to,
żebyśmy stale musieli coś robić – jęknął Peter. – Musimy
zanotować w dzienniku wszystkie porady, jakich udzielamy.
Prowadzimy karty choroby wszystkich stałych pacjentów,
żeby wiedzieć o alergiach, stale przyjmowanych lekach i
ogólnym stanie pacjentów.
– I w ten sposób uporczywy kaszel u dziecka, które nigdy
nie przechodziło astmy, będzie jedynie uporczywym kaszlem,
podczas gdy taki sam kaszel u astmatyka zapowiadać może
poważny atak?
– No w
łaśnie – potwierdził Peter. – W karcie choroby
zapisujemy też wszystkie dane dotyczące kuracji, a potem
stanu pochorobowego.
Matt pokiwa
ł głową.
– No a komputer? – zapyta
ł. – Przecież to tylko podwójna
praca. Wprowadzasz do niego to,
co zapisałeś już w karcie.
– Uwa
żasz, że to podwójna praca? – zawołał Peter. – To
jest poczwórna praca! –
dodał ze złością. – Ale muszę
przyznać, że właściwie zupełnie się nie znam na komputerze i
że komputer mnie przeraża! Potrafię wykonać jedynie
najprostsze czynności. Wszyscy tu o tym wiedzą i gdy tylko
coś zacznie działać nie tak, okazuje się potem, że to moja
wina.
A przysięgam ci, że najchętniej bym się do niego nawet
nie zbliżał, gdyby to tylko było możliwe.
– No to po co go w og
óle używać? – spytał Matt, z trudem
powstrzymuj
ąc śmiech.
– Musimy – odpar
ł Peter. – Mówiąc szczerze, wiem nawet
dlaczego.
Zamiast opasłych tomów z historiami chorób
będziemy w torbach wozić dyskietki. W przychodniach za
pomocą modemów będziemy mogli uzyskać każdą niezbędną
informację, która do tej pory zaśmiecała nasze mózgi.
– To wszystko prawda – przytakn
ął Matt. – Zgadzam się, że
mogą być w wielu wypadkach pomocne. Czy jednak zawsze
można na nich polegać? Czy rzeczywiście nadejdzie kiedyś
taki czas,
że można im będzie zaufać bez reszty i pozbyć się
zapisów historii choroby? Co na przykład zrobić, jeśli bateria
w komputerze się wyczerpie?
Peter by
ł wyraźnie zadowolony.
– B
ędę o tym pamiętał w czasie rozmowy z Jackiem.
Naprawdę cieszę się, chłopie, że tu jesteś. Trochę mnie
zawiodłeś podczas lunchu, kiedy nie doceniałeś moich starań,
ale teraz, kiedy wiem,
że tak jak ja nie masz ochoty na to,
żeby komputery zaczęły rządzić światem i ludźmi, czuję, że
zostaniemy przyjaciółmi.
Poklepa
ł Matta po ramieniu i znowu podniósł słuchawkę
telefonu,
który właśnie odezwał się na biurku. Tym razem
dzwoniła zdenerwowana młoda mama. Jej synek nie miał
wypróżnienia i Peter uspokajał ją, jak mógł, że maleństwu nic
zapewne nie dolega.
– Co by te kobiety zrobi
ły, gdyby nie mogły zasięgnąć
porady przez telefon! –
zauważył Matt.
– To wcale nie jest takie jednoznaczne – odpar
ł Peter. –
Wszystko ma dobre i złe strony. Kiedyś, gdy łączność była
tylko radiowa, ta m
łoda kobieta już dawno podzieliłaby się
swoim niepokojem ze wszystkimi wokół i zewsząd byłaby
zasypywana radami.
Dziesiątki kobiet zwierzałyby się ze
swoich przeżyć, opowiadając, co one robiły, gdy ich
niemowlęta miały zaparcia. A teraz otrzymuje jedynie
fachową poradę ode mnie. Nikt nie podsuwa jej babskich
środków, jak wtedy, gdy łączność była radiowa.
– Z tego, co mówisz, wynika,
że radio było dla tych kobiet
swego rodzaju oknem na świat i pełniło rolę poczekalni w
przychodni czy sklepu,
gdzie kobiety zwykle wymieniają
poglądy.
Peter pokiwa
ł głową.
– Zgadza si
ę. Radio dawało im możliwość kontaktowania
się z sąsiadkami, plotkowania „przez płot”, choć ten płot mógł
być bardzo daleko.
Jak ten cz
łowiek potrafi zrozumieć swoje pacjentki! Wczuć
się w sytuację kobiety! Matt nie potrafił tego pojąć. Przecież
ten sam człowiek odgrywał zarazem rolę beztroskiego
uwodziciela.
Był w towarzystwie kobiet czarujący, ale Matt
odnosił wrażenie, że traktował je jak zabawki, istoty, którym
można prawić komplementy, z którymi dobrze jest flirtować, a
nawet pójść do łóżka, ale których nie traktowało się poważnie.
I oto teraz Peter by
ł innym człowiekiem.
– Jaka
ś młoda kobieta zgłasza się przez radio. – Głos Katie
wyrwał Matta z zamyślenia. – Odbywa właśnie podróż
mikrobusem w towarzystwie sześciu innych osób na północny
zachód.
Skarży się, z oczywistym zakłopotaniem, wydając z
siebie przy tym różne „achy” i „ochy”, na piekący ból przy
oddawaniu moczu.
Katie podnios
ła się z krzesła.
– Podejd
ź, proszę, tylko nie rób sobie z niej żartów.
Biedactwo odchodzi od zmysłów z rozpaczy, że musi o tym
publicz
nie opowiadać. Nie utrudniaj jej wszystkiego.
Peter zmarszczy
ł czoło, podchodząc do Katie. Czy jej
uwagi sprawiły mu przykrość? Katie jest chyba dla niego zbyt
surowa.
Claudia mówiła przecież, że pracują z sobą od lat.
Powinna go więc lepiej znać.
Peter przedstawi
ł się chorej kobiecie, a potem zapytał ją o
imię, nazwisko, adres i aktualne miejsce pobytu.
– Prosz
ę, niech pani teraz uważa – ciągnął. – Będę zadawał
pytania,
a pani będzie odpowiadać tylko tak lub nie. A może
poprosi pani towarzyszy podróży, żeby usiedli trochę dalej od
pani? Łatwiej będzie nam chyba wtedy rozmawiać.
– C
óż za człowiek z tego Petera! – mruknęła Katie. –
Dopiero kiedy wpadam w furię i mu wymyślam, potrafi się
zachowa
ć – dodała, wychodząc z pokoju.
Peter podawa
ł kolejno symptomy zapalenia pęcherza,
czekając na odpowiedzi roztrzęsionej kobiety. Ciekawe, czy i
podróżni zabierają z sobą podręczne apteczki, zastanawiał się
Matt.
A jeśli nie, w jaki sposób Peter udzieli jej pomocy?
– W porz
ądku – powiedział w końcu Peter. – Teraz pani
kolej.
Jakie antybiotyki znajdują się w waszej apteczce?
Zapad
ła cisza. Dziewczyna prosiła pewnie kogoś, by
sprawdził.
– Bactrim, eryc, augmentin i amoksil – powt
órzył Peter. –
To całkiem duży wybór.
– Ka
żdy z nas był przed wyjazdem u swojego lekarza
domowego –
tłumaczyła kobieta. – I każdy dostał inne leki.
– A pani co dosta
ła?
– Amoksil – odpowiedzia
ła tak głośno, że Matt usłyszał bez
trudu.
– Czy to znaczy,
że przyjmowała pani już amoksil
przedtem? Czy mogę mieć pewność, że nie jest pani na niego
uczulona?
– dopytywa
ł się Peter.
– Ale
ż tak – odparła, opowiadając dokładnie o przebytych
infekcjach,
które jej lekarz zwalczał właśnie amoksilem.
– To
świetnie. Proszę więc natychmiast przyjąć pierwszą
tabletkę. He miligramów mają te kapsułki?
– Dwie
ście pięćdziesiąt miligramów – odparła.
– Prosz
ę przyjmować jedną tabletkę co osiem godzin –
polecił, a potem dodał: – Niech pani pamięta, że to ma być
rzeczywiście co osiem godzin, choćby się miała pani budzić w
środku nocy. Proszę nastawić budzik. To bardzo ważne. –
Zamilkł na chwilę, a potem zapytał: – Czy nie macie
przypadkiem wody sodowej lub jakiejś innej wody
gazowanej?
– Czy nie mamy wody sodowej? U
żywamy jej teraz do
wszystkiego –
odezwał się męski głos. – Nazywam się George
Wallace,
jestem mężem Stelli. Ona musiała na chwilę odejść.
Matt i Peter u
śmiechnęli się jednocześnie, słuchając
George^,
ale był to uśmiech pełen sympatii i współczucia dla
Stelli.
– Prosz
ę ją namówić, żeby piła rozcieńczoną wodę sodową.
Może sobie do tego dolać soku lub dosypać cukru. Pomoże to
zalkalizować mocz i złagodzić uczucie pieczenia, zanim
antybiotyk zacznie działać. Dokąd jedziecie?
– Chcieli
śmy dojechać jutro wieczorem do maleńkiej
miejscowości, która się nazywa Castleford – odparł George
Wallace. –
Może powinniśmy się pospieszyć? Czy znajdziemy
tam jakąś pomoc?
– Nie ma takiej potrzeby, chyba
że pani Wallace gorzej się
poczuje.
Ale i wtedy lepiej nie spieszyć się na tych drogach.
W Castleford jest mały szpital prowadzony przez siostrę
Jensen.
Zawiadomię ją o waszym przyjeździe. Zrobi analizę
moczu i z pewnością potwierdzi moją diagnozę. Gdyby jednak
uznała, że konieczna jest pomoc lekarska, wezwie nas albo
skieruje was do najbliższej przychodni.
– Woda sodowa? – spyta
ł ze zdziwieniem Matt. – Czy to
jeden ze środków stosowanych przez ludową medycynę?
Peter zako
ńczył właśnie rozmowę.
– A jak my
ślisz? – spytał z uśmiechem. – Co zawierają te
wszystkie musujące miksturki, które zwykle przepisujemy?
Właśnie wodę sodową z domieszką kwasku cytrynowego.
Musi w tym coś być, skoro stosowane jest z dobrym skutkiem
od lat!
Matt u
śmiechnął się do Petera z sympatią i przypomniał
sobie,
że podczas pierwszego spotkania był wobec niego
nastawiony sceptycznie.
Skąd się to wzięło, ten brak zaufania?
W tej samej chwili uprzytomni
ł sobie, że Claudia
traktowała Petera z dystansem. I jak się zaczerwieniła
pierwszego dnia ich znajomości, gdy w pokoju pojawił się
Peter Flint.
Claudia! Ogarn
ął go wstyd i poczucie winy. Musi zaraz się
z nią spotkać i przeprosić za ten pocałunek. Spojrzał na
zegarek.
Minęła piąta! Pewnie Claudia poszła do domu.
– Ju
ż patrzysz na zegarek? – zapytał z udaną surowością
Peter. –
Bierz przykład z Katie. Miała prawo wyjść stąd punkt
piąta, powinna była nawet to zrobić, gdyby chciała
przestrzegać umów wywalczonych przez związki zawodowe,
a ona siedziała do końca mojej rozmowy z panią Wallace.
Dopiero teraz przekaże stanowisko dyżurnemu.
S
łysząc swoje imię, Katie rozejrzała się wokół. Oczy jej
ciskały błyskawice, potem jednak odwróciła się z powrotem
do swego biurka,
a fala włosów zakryła jej oczy.
Co
ś musiało kiedyś między nimi zajść, pomyślał Matt. Czy
nadal coś ich łączy? Szybko jednak powrócił myślami do
Claudii.
Każda chwila oddalała ją od niego coraz bardziej.
Pozbiera
ł naprędce zawartość apteczki i odniósł ją do
magazynu.
Gdy wyszedł, na korytarzu czekał na niego Peter.
– Zostan
ę tu jeszcze – powiedział. – Mam dziś dyżur
telefoniczny i zawsze człowiek zalega z papierkową robotą.
Matt u
śmiechnął się i w głębi ducha odetchnął z ulgą.
Obawiał się, że Peter zaproponuje znowu wspólne spędzenie
wieczoru.
A on spieszy
ł się do Claudii.
Trudno by by
ło wymyślić jakąś rozsądną wymówkę, skoro
mieszka w tym mieście dopiero od kilku dni. Pożegnał się, a
potem przeszedł szybko przez puste pomieszczenia i
korytarze,
sprawdzając, czy nie ma gdzieś Claudii. Musi się z
nią zobaczyć, czy jednak wypada mu pójść do domu jej
ciotki?
W czasie pobytu w Australii pozna
ł wiele dziewczyn i
wszystkie zapraszały go do domów rodzinnych, gdzie go
serdecznie przyjmowano. Wszyscy Australijczycy okazywali
życzliwość przybyszowi z dalekiego kraju, ale jak zachowa się
Claudia? Coś ją wyróżnia spośród innych dziewczyn, a on
czuł, że nie wolno mu zrobić fałszywego kroku. Czy jednak
ten nieprzemyślany pocałunek, któremu nie umiał się oprzeć,
nie był właśnie takim fałszywym krokiem?
Claudia wr
óciła pospiesznie do domu, starając się nie
myśleć o Matcie. A jednak czuła na ustach jego wargi, a dom
ciotki Stephy nie był najlepszym miejscem, gdzie można by
ukoić znękaną duszę.
Wzi
ęła więc prysznic i przebrała się. Dobierała starannie
każdy szczegół garderoby, choć Matt nie umawiał się z nią
przecież ani nie prosił o spotkanie! Wczoraj odwiedził swoich
pacjentów,
nie było więc powodu, by miał dzisiaj iść znowu
do szpitala.
– Jaki
ś młody człowiek do ciebie.
G
łos ciotki Stephy odbił się echem od ścian starego
domostwa,
a serce Claudii zamarło. Odwróciła się od lustra,
przestraszona swoim wyglądem. Z trudem siebie poznawała. Z
lustra patrzyła twarz dziewczyny o nieprzytomnych,
błyszczących oczach i czerwonych, rozgorączkowanych
policzkach.
Zmusiła się do powolnego, spokojnego kroku.
– Ale
ż musi pan zostać u nas na kolacji – usłyszała głos
ciotki i wstrząsnął nią paniczny strach, zanim jeszcze zdążyła
zasta
nowić się nad sytuacją. – Doktor Laurant chciałby
towarzyszyć ci do szpitala – oznajmiła ciotka Stepha, gdy
Claudia dotarła do werandy – zaprosiłam go więc na kolację.
– Bardzo prosz
ę, niech mi pani mówi po imieniu!
Jego d
źwięczny głos zagłuszył jej cichutkie „dobry
wieczór”
i zaraz potem zaciągnięci zostali przez pełną energii,
jowialną panią do dużej kuchni, w której toczyło się życie
domowników.
– A wi
ęc jest pan na poły Francuzem, na poły Anglikiem. A
w nas płynie krew australijska i włoska – podsumowała ciotka
Stepha,
gdy już skończyła wypytywać Matta o jego koligacje
rodzinne.
Kolacja up
ływała w miłym nastroju, a potrawy, którymi
częstowała starsza pani, były naprawdę wyśmienite. Matt
odsunął od siebie pusty talerz.
– Szukanie
żony za kanałem La Manche to niemal obyczaj
w mojej rodzinie –
opowiadał z uśmiechem. – Mój dziadek,
który był Francuzem, wyjechał jako młody człowiek do pracy
w Anglii.
Poznał tam moją babkę. Ojciec postąpił dokładnie
na odwrót: wyjechał do Francji na studia, spotkał moją matkę,
zakochał się i już tam został. Odwiedzał jednak regularnie
rodzinę i ja uczyłem się w Anglii. Teraz dziadkowie już nie
żyją, więc moje siostry kończą naukę we Francji. Ojciec
zawsze mówi,
że czuje się przede wszystkim Francuzem, bez
względu na to, ile jakiej krwi płynie w jego żyłach.
Claudia u
śmiechnęła się. Matt najwyraźniej bardzo kochał
swoją rodzinę. Mówiły o tym jego oczy, pełne ciepła i
tkliwości, a także głos, który zmieniał się, gdy wspominał
swych bliskich.
Rozumia
ła go doskonale. Ona przecież także kochała swoją
rodzinę.
– No a jakie s
ą twoje plany? – dopytywała się ciotka. – Czy
pójdziesz w ślady mężczyzn ze swojej rodziny? Może tu
spotkasz jakąś dziewczynę, ożenisz się i osiądziesz na stałe?
Claudia wstrzyma
ła oddech. Jak ciotka może zadawać
podobne pytania? Czyżby nie zdawała sobie sprawy, że
podobne rozważania są dla niej krępujące?
Spojrza
ła na Matta z przerażeniem, on jednak chyba nie
uważał tego pytania za niestosowne, bo uśmiechał się tylko,
potrząsając przecząco głową.
– Francja znajduje si
ę nieco dalej od Australii niż od Anglii
– zauwa
żył. – A zresztą, muszę przecież myśleć o dalszej
pracy.
– Zamilk
ł na chwilę i zwrócił się w stronę Claudii. –
Zawsze pragnąłem pójść w ślady ojca. Dyplom uzyskałem w
Anglii, gdzie ojc
iec studiował, a specjalizację chciałbym, tak
jak on,
zrobić we Francji. W ten sposób tworzymy własną,
rodzinną tradycję.
– Jak
ą specjalizację? – spytała Claudia, która starała się
ukryć zmieszanie.
U
śmiechnął się znowu. Był to promienny, słoneczny
uśmiech człowieka, który zaplanował już swoją przyszłość i
wierzy,
że uda mu się wszystko pomyślnie zrealizować.
– Chcia
łbym się specjalizować w okulistyce – odparł. – To
domena mojego ojca.
Trudno się chyba dziwić, że to właśnie
wybrałem, bo chowałem się pośród modeli i rycin
przedstawiających oczy. To były moje zabawki. Ojciec
przyjechał do Francji na staż w paryskim szpitalu i wtedy
właśnie poznał moją matkę.
A wi
ęc nawet gdyby zakochał się w Australii, nie zmieni
planów i nie zostanie tutaj,
pomyślała Claudia. W głosie Matta
łatwo było wyczuć ogromny zapał i stanowczość, gdy mówił o
swej przyszłości.
Gdyby zakocha
ł się w Australii czy we mnie? – zastanowiła
się znowu. Chodzi ci chyba o to drugie, zakpiła sama z siebie.
– Claudio, zdecyduj si
ę na coś – przerwała jej ciotka. – Czy
będziesz dalej tak siedzieć, marząc nie wiadomo o czym, czy
też zabierzesz Matta do szpitala, żeby mu pokazać swoich
ukochanych pacjentów?
Zrobi
ła się znowu czerwona. Myślami była daleko stąd, a
gdy dojrzała uśmiech na jego twarzy, krew uderzyła jej do
głowy.
– Sprz
ątniemy najpierw ze stołu – powiedziała, wstając z
krzesła. Starała się ukryć zmieszanie, udając bardzo zajętą.
– Id
źcie już, idźcie! – nalegała ciotka, wymachując przy
tym rękami tak, jak to robiła, wyganiając kurczęta z ogrodu. –
Przyprowadź potem Matta na kawę – nakazała Claudii. –
Jestem pewna,
że będąc na poły Francuzem, doceni moją
kawę.
Po co ciotka to wszystko mówi?
Przecie
ż ona mnie właściwie swata!
Matt powiedzia
ł wyraźnie, że nie ma zamiaru zostać w
Australii.
A wiadomo przecież, że ja nigdy, przenigdy stąd nie
wyjadę. I ciotka wie o tym doskonale! Poczuła, że nie potrafi
dłużej zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Wybąkała
jakieś usprawiedliwienie i pobiegła do swego pokoju.
Gdy po chwili wysz
ła, Matt siedział na górnym stopniu
schodów werandy.
Wstał, gdy tylko usłyszał stukot jej
sandałków na drewnianej podłodze. Wyciągnął rękę i ujął jej
dłoń. Przytrzymał ją mocno, jakby potrzebowała pomocy przy
zejściu na dół.
– Przepraszam za moje naj
ście – powiedział. – Wcale nie
miałem zamiaru składać wizyt bez zaproszenia – dodał,
puszczając jej rękę.
Podszed
ł do furtki i otworzył ją, robiąc Claudii przejście.
Gdy go mijała, zauważyła w jego oczach niepokój i
zakłopotanie. Dodało jej to odwagi.
– Jeszcze si
ę taki nie znalazł, kto by potrafił odmówić
mojej ciotce, zw
łaszcza gdy ogarnia ją przypływ energii –
pocieszyła go. – A poza tym...
Chcia
ła mu powiedzieć, że było jej bardzo miło gościć go u
siebie,
ale jej oczy spoczęły bezwiednie na jego ustach.
Przypomnia
ła sobie, co czuła, gdy ją całował... Dotyk jego
skóry...
Bijąca z niego stanowczość i siła. Fale gorąca, które ją
ogarniały.
I s
łowa zamarły jej na ustach.
Stali tak przy otwartej furtce, a wok
ół panowała cisza i
spokój.
Urzekający zapach uroczynu czerwonego mieszał się z
zapachem morza.
Słychać było szelest traw poruszanych przez
skaczące żaby, czasem pisk nietoperza gdzieś nad głową. Cała
przyroda zamarła w oczekiwaniu. Oni też oczekiwali czegoś...
Gdy . w ko
ńcu się odezwał, głos jego był ledwo słyszalny.
Czyżby odczuwał to samo co ona? Czyżby i on obawiał się, że
urok,
pod którego mocą obydwoje się znajdują, zniknie bez
śladu?
– Wtedy, kiedy byli
śmy w magazynie, wcale nie miałem
zamiaru cię pocałować, ale teraz, gdy powinienem cię za to
przeprosić, pragnę pocałować cię znowu.
Nie poruszy
ła się. Wyciągnęła tylko rękę przed siebie, by
przytrzymać się bramy. Pochylił się i jego usta jeszcze raz
dotknęły jej warg. Zimne z początku, rozpaliły się ogniem,
który ogarn
ął ich gwałtownym płomieniem. Claudia trzymała
się kurczowo ogrodzenia, zaciskając mocno palce.
– Ciekawe, co powiedz
ą twoi pacjenci.
Wyszepta
ł jej to do ucha, a ona próbowała zrozumieć jego
słowa, lecz bezskutecznie. Kłębiące się myśli rozsadzały jej
cz
aszkę. Nadal trzymała się kurczowo furtki, tak jak tonący
marynarz pasa ratunkowego.
Uniósł w końcu głowę, a wtedy
ona otworzyła oczy i ujrzała jego profil na tle
fioletoworóżowego nieba... Objął ją mocno i przytulił do
siebie,
a drugą ręką zdjął palce z ogrodzenia.
– Czy warto si
ę bać miłości? – zapytał, prowadząc ją w
kierunku ścieżki wiodącej do szpitala.
Spojrza
ła na niego, nie mogąc uwierzyć, że odgadł jej
najtajniejsze myśli. Co powinnam teraz odpowiedzieć? –
zastanawiała się. Czy ja w ogóle wiem cokolwiek o miłości?
Nie mog
ła sobie w żaden sposób przypomnieć, co czuła,
gdy parę razy pocałowali się z Danielem, ale pamiętała
dobrze,
że gdy Anthony pocałował ją raz czy dwa, nie straciła
spokoju ducha,
nogi się pod nią nie uginały i przez cały czas
jej umysł funkcjonował bez zakłóceń.
– Moi rodzice zakochali si
ę, gdy mieli siedemnaście lat i
nadal kochają się, mimo że było to trzydzieści siedem lat temu
– oznajmi
ła.
Nie mia
ła przy tym pojęcia, dlaczego właściwie to
powiedziała, nie mówiąc już o tym, że wcale nie była pewna,
czy ma to jakikolwiek związek z tym, co się z nimi teraz
działo.
Roze
śmiał się cicho.
– Czyli mi
łość prowadzi do ślubu, a potem młoda para żyje
długo i szczęśliwie. Mnie też wydaje się to słuszne, kochanie
– szepta
ł jej do ucha. – Nie należy się więc w miłość tylko
bawić albo kochać się tylko dlatego, że to przyjemność?
Wiedzia
ła, że Matt żartuje, ale czy przypadkiem w tonie
jego głosu nie kryło się powątpiewanie? Szła przed siebie, bo
prowadził ją, ale robiła to automatycznie. Jej myśli zajęte były
zupełnie czymś innym. Pocałunek tego mężczyzny postawił
przed nią wyzwanie.
– Nie bardzo wiem, co znaczy kochanie si
ę dla
przyjemności, ale coś mi się wydaje, że to podobne do
przygody miłosnej.
Roze
śmiał się i przytulił ją mocniej.
– Chyba tak – przyzna
ł. – I coś mi się nie wydaje, żeby to
było w twoim stylu.
Byli w
łaśnie w połowie drogi do szpitala. Zdjął rękę z jej
ramienia,
a ona zwróciła do niego twarz. Wszystko było teraz
zupełnie jasne.
– Nigdy nie prze
żyłam żadnej przygody miłosnej –
wyznała.
– I chyba masz racj
ę, że to nie dla mnie.
Lepiej b
ędzie, gdy pomyśli sobie, że moim celem jest
małżeństwo, zadecydowała. Bała się jednak kontaktów z
Mattem z innego powodu.
Dokładnie po upływie roku ich
cudowna przygoda miłosna dobiec by musiała końca.
Powiedzieliby sobie po prostu do widzenia,
bo on przecież
chce wyjechać z Australii.
By
łoby to kolejne rozstanie, kolejna utrata bliskiej osoby, a
tego nie chciała więcej przeżywać. Nie wytrzymałoby już jej
serce, tyle razy ranione przez okrutny los!
Milcza
ł, a ona czuła, jak rośnie w niej niepokój. Odezwała
się więc znowu, by zagłuszyć ciszę:
– Zdaj
ę sobie teraz sprawę, że moi rodzice mieli na mnie
zawsze duży wpływ, a wychowanie, jakie otrzymałam, do tej
pory decyduje o moim zachowaniu, ale nawet gdyby nie to,
nie wyobrażam sobie, żebym mogła pochwalać krótki romans
z lekarzem,
choćby nie wiem jak dobrze całował.
Z trudem wymawia
ła te słowa, zdając sobie sprawę, że jej
argumenty mogą się mu wydać pruderyjne i świętoszkowate.
Nie spuszczał z niej wzroku. Był skupiony i chłonął każde jej
słowo.
– Nie o
śmieliłbym się zaproponować ci przygody miłosnej
– powiedzia
ł poważnie. – W samym już słowie „przygoda”
kryje się zapowiedź końca, choćby nic jeszcze się naprawdę
nie
zaczęło. To coś między nami warte jest, jak myślę,
lepszego losu.
Stara
ła się zrozumieć wszystko, co mówił, zmarszczyła
brwi,
a wtedy poczuła jego wargi na czole. Pocałował ją
delikatnie powyżej nosa, jak zwykła to czynić jej mama, gdy
starała się ukoić ból lub zmartwienie.
– Wszystko sobie jeszcze wyja
śnimy – obiecał – ale
później!
Kiedy ju
ż pożegnasz się z Lydią, poczytasz Gilbertowi i
poznasz mnie z Carol,
która chce wrócić z bliźniakami do
buszu,
żeby dalej prowadzić kopalnię cyny.
Mog
ła mu już teraz tylko dotrzymać kroku. Zbyt była
oszołomiona, by zdobyć się na cokolwiek innego. Głos
wewnętrzny, który jeszcze przed chwilą kpił sobie z jej
pompatycznych stwierdzeń, doradzał teraz roztropność.
Łatwo można dać się porwać uczuciu do tego człowieka i
stracić dla niego głowę. Tylko że nie byłoby wtedy szansy na
wspólne,
długie i szczęśliwe życie. Czekałaby ją wówczas
jedynie samotność i kolejny bolesny zawód.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
I tak, zdawa
łoby się niepostrzeżenie, Matt stał się
nieodłączną częścią jej życia. Minęły zaledwie dwa tygodnie,
a Claudii trudno było wyobrazić sobie, że kiedyś, nie tak
dawno przecież, wcale go nie znała.
– Matt dzisiaj wraca? – spyta
ła ją ciotka przy śniadaniu.
Kiwnęła głową, starając się zachować obojętność, co było
trudne, bo wystarczy
ło, by ktoś wymówił przy niej jego imię,
a ręce zaczynały jej drżeć i serce biło jak oszalałe.
– Nie gotuj tylko
żadnych powitalnych kolacji – ostrzegła.
–
Samoloty przywożące personel z przychodni rzadko
przybywają na czas.
Matt odbywa
ł właśnie pierwszą dwudniową praktykę w
przychodni i poprzedniego dnia, po raz pierwszy,
odkąd
przybył do bazy, nie spotkali się wieczorem.
Widywali si
ę do tej pory codziennie, ale nie działo się przy
tym właściwie nic specjalnego. Trudno by to było nawet
naz
wać wspólnym „bywaniem” czy „wychodzeniem”. Szli co
rano razem do pracy,
chyba że Matt miał dyżur telefoniczny,
wracali też razem do domu, jeśli tylko kończyli pracę o tej
samej porze.
Podczas weekend
ów zabierała go na plażę. Wspólnie też
zwiedzali miasto.
Claudii zdawało się czasem, że widzi je po
raz pierwszy,
gdy na znajome ulice patrzyła oczami Matta.
Wieczory tylko bywa
ły inne. Najpierw był spacer do
szpitala,
a potem po powrocie całowali się długo w cienistym
ogrodzie lub na werandzie. Gdy Matt prac
ował dłużej, wracała
do domu sama, by znale
źć go potem na schodach. Siedział
tam i czekał, by jej opowiedzieć, co robił przez cały dzień, by
wziąć ją za rękę i pocałować.
– Zabierzesz go do domu,
żeby pokazać rodzinie? Kolejne
pytanie ciotki wyrwało ją z zamyślenia.
– Sama przecie
ż wiesz, że to n ie ma sen su – odparła
ostrzejszym,
niż zamierzała, tonem. – Nie mamy żadnych
planów na przyszłość, więc przyjeżdżanie z nim do domu
zdenerwowałoby tylko mamę, która mnie prosiła, żebym nie
wracała na farmę przed upływem pół roku. Pewnie by to też
sprawiło przykrość Anthony’emu i jego rodzinie, nie mówiąc
już o tym, że i Matt czułby się dziwnie. Pamiętaj, że jesteśmy
tylko przyjaciółmi – przypomniała ciotce i wyszła do kuchni,
chcąc ukryć zakłopotanie.
Gdy wieczorem wr
óciła ze szpitala i otworzyła furtkę, Matt
siedział na schodkach. Zauważyła w nim jakąś zmianę.
– Jak si
ę udała podróż? – spytała, podając mu rękę. A on
przyciągnął ją do siebie i posadził obok.
Nie odpowiedzia
ł od razu, lecz przytulił się, chowając
twarz w jej włosach, jakby szukał schronienia.
– Nie bardzo – wyzna
ł w końcu. – Byłem na Herd Island i
w Cabbage Tree,
gdzie mieszkają aborygeni, więc
wiedziałem, czego się można spodziewać, ale Caltura! Teraz
rozumiem,
dlaczego przyjęcia w przychodni trwają tam cały
dzień.
Claudia pr
óbowała sobie przypomnieć, co słyszała o
Calturze.
Wiedziała, że z tym miejscem związany był jakiś
problem,
nie mogła sobie jednak przypomnieć jaki...
– W miejscowo
ściach, w których nie ma szpitala, jest
zwykle pracownik służby zdrowia, który ma się orientować w
potrzebach mieszkańców – mówił dalej Matt. – Przyprowadza
on pacjentów do przychodni,
a my ich przyjmujemy według
sporządzonej uprzednio listy. Choroby są najrozmaitsze,
począwszy od grypy i dolegliwości żołądkowych, poprzez
kontuzje odniesione w czasie bójek młodzieży, choroby
wrzodowe czy problemy z oczami.
Claudia ju
ż wiedziała, co jej niedawno opowiadano.
– By
ły tam chyba ostatnio jakieś kłopoty z takim właśnie
pracownikiem –
powiedziała. – Przez dłuższy czas nie mieli
nikogo odpowiedniego.
– No w
łaśnie – westchnął. – A teraz pojawił się jakiś
człowiek, nie wiem nawet, czy ma kwalifikacje, choćby kurs
udzielania pierwszej pomocy,
jest za to pełen energii i
obiecuje wszystko zorganizować, ale musi zaczynać
praktycznie od zera.
Nie by
ła pewna, czy zrozumiała, co miał na myśli, ale nie
pytała go więcej o nic. Wiedziała, że opowie jej wszystko
dokładnie, jeśli tylko zechce, teraz jednak liczyło się tylko to,
że trzyma ją w ramionach. Nad ich głowami błyszczały
srebrzyste gwiazdy,
a z ogrodu dobiegały tajemnicze dźwięki i
zapachy.
– Czy wiesz co
ś o życiu aborygenów? – zapytał po chwili.
Gdy potrząsnęła głową, ciężko westchnął.
– Caltura pozostaje tak daleko w tyle za innymi
miejscowo
ściami, które odwiedzałem, że zaczynam się
zastanawiać, czy jej mieszkańcy przypadkiem nie starali się
naumyślnie lekceważyć i bojkotować wszelkich zarządzeń i
poleceń człowieka, którego nie znosili. A może odczuli ciągłe
zmiany lekarzy? –
zastanawiał się dalej. – Najpierw zajmował
się nimi jakiś lekarz, którego nazwiska nawet nie pamiętam,
bardzo krótko był James, po nim Bob i wreszcie ja. No i w
rezultacie,
a może także dlatego, że nie było na miejscu
nikogo,
kto by im przypomniał o profilaktyce, doszło do
sytuacji,
nad którą trudno jest zapanować.
– Ale przecie
ż dyżury w przychodni odbywają się
regularnie co dwa tygodnie! –
zaprotestowała Claudia.
– Skoro za ka
żdym niemal razem przylatuje inny lekarz,
trudno jest m
ówić o systematycznej obserwacji pacjentów. A
zresztą co za sens mają nasze wizyty, jeśli nie przychodzą do
nas pacjenci? Sprawdziłem dokładnie karty chorób. Nasi
ludzie udzielili porad kilku kobietom w ciąży, zaszczepili
dzieci w szkole, opatrywali rany,
leczyli przeziębienie i
kaszel,
a także skaleczenia.
– Czy to nie wystarczy? – zapyta
ła, zaskoczona jego
niepokojem.
– Nie, to nie wystarczy! – zawo
łał. – Ten nowy pracownik,
Andrew Welsh, jest tam dopiero od dwóch tygodni. Tyra
niemal za trzech.
Dotarł już wszędzie, odwiedził wszystkie
rodziny. N
amówił ludzi, którzy nie pokazywali się w
przychodni od miesięcy, żeby przyszli na kontrolę, a
właściwie zebrał ich i sam przyprowadził, żeby w ostatniej
chwili się nie rozmyślili.
–
I dlatego jeste
ś przepracowany – zauważyła,
rozczarowana nieco,
że to stało się powodem jego
zdenerwowania.
– Nie przeszkadza mi wcale przepracowanie – wybuchn
ął,
odsunął ją od siebie i spojrzał w oczy. – Sto razy bardziej wolę
być przepracowany, niż kończyć pracę z wybiciem zegara, a
potem się dręczyć, że czegoś nie zrobiłem.
Zacisn
ął ręce na jej ramionach i potrząsnął nią, jakby chciał
w ten sposób wyładować swój gniew.
– Wytr
ąciły mnie z równowagi skutki zaniedbania. Nie
jestem w stanie patrzeć spokojnie na przypadki, które mogły
zostać wyleczone, gdyby ktoś w porę się nimi zajął. Musiałem
wysłać do miasta człowieka na amputację stopy, a obeszłoby
się bez tego, gdyby ktoś sprawdził, czy był na kontroli albo
czy przestrzega diety. Jaglica znowu szaleje,
tak że połowa
pacjentów,
których oglądałem, straciła niemal wzrok z tego
powodu,
a przynajmniej w sześciu przypadkach trzeba się
będzie uciec do chirurgii powiek.
– Czy trzeba ich b
ędzie wysłać do miasta? – zapytała,
usiłując wyobrazić sobie skalę problemu, z którym się zetknął.
Nie trzyma
ł jej już tak mocno; delikatnie masował teraz
miejsce,
które przed chwilą kurczowo ściskał.
– Dzi
ęki Bogu, nie. Rozmawiałem wczoraj z Jackiem.
Załatwi im specjalistę na przyszły tydzień. Uda się zapewne
zawieźć go tam razem z pielęgniarką jednego dnia, a zabrać z
powrotem następnego. Jeżeli zajdzie potrzeba, wrócę tam
jeszcze.
Jack będzie musiał tylko zmienić harmonogram
dyżurów. Zacząłem leczenie wszystkich przypadków jaglicy
antybiotykami i kroplami sulfonamidowymi, ale infekcja
będzie się dalej rozprzestrzeniać, jeśli ci, którzy nie są jeszcze
zarażeni, nie będą ściśle przestrzegać higieny.
S
łysząc determinację w jego głosie, uśmiechnęła się.
– Widz
ę, że odbierasz to jako osobiste wyzwanie –
zażartowała i zobaczyła, że w tej samej chwili się odprężył.
Znikn
ęło gdzieś napięcie, na twarzy pojawił się uśmiech.
Odsunął włosy z jej czoła, jakby chciał przyjrzeć jej się
dokładniej.
– Bo zawsze interesowa
ła mnie najbardziej okulistyka. –
Zamyślił się, szukając odpowiednich słów. – A jaglicy łatwo
jest zapobiec –
ciągnął po chwili. – Rokowania są także
pomyślne. Na dobrą sprawę mogłoby jej już w ogóle nie być.
A jednak atakuje ciągle najsłabszych i doprowadza do ślepoty,
jeśli nie rozpocznie się kuracji we właściwym czasie.
Wyczuwa
ła wyraźnie, jak bardzo przejmował się losem
tych najsłabszych, i za to właśnie go kochała.
– A do tego wszystkiego jest co najmniej pi
ęciu pacjentów,
których podejrzewam o nagminne zapalenie wątroby, które
także może wywołać epidemię. Dochodzi do tego około
dziesięciu przypadków chorób wenerycznych, mnóstwo
wrzodów tropikalnych i wcale bym się nie zdziwił, gdyby
jakieś nieznane bliżej pasożyty zakaziły pozostałych
kilkunastu.
Są jeszcze dzieci z zapaleniem ucha, grzybicami i
liszajcem. Zrobi
łem prawie wszystkim analizy krwi. Wydaje
się, że ci wszyscy ludzie cierpią na ogólne osłabienie
organizmu.
Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego.
Zdawa
ł się tak przygnębiony, że zarzuciła mu ręce na szyję
i mocno przytuliła.
– Jako
ś to opanujesz – szepnęła. – Jestem pewna, że
potrafisz to zrobić. Zwłaszcza że pomoże ci ten nowy
pracownik.
Musn
ął wargami jej szyję i wtedy wstrząsnął nią dreszcz.
Matt nie myślał jednak o pocałunkach, myślami był gdzie
indziej.
– Tak, Andrew mo
że tam dużo zrobić – przytaknął. – To
twardy facet,
a przy tym tajemniczy człowiek. Wydaje się, że
wziął sobie do serca losy mieszkańców Caltury i postanowił
nauczyć ich pilnowania własnych interesów.
– Czy b
ędą go słuchali? – spytała.
– S
ądzę, że sobie z nimi poradzi – odparł i uniósł jej głowę
do góry.
A potem usta ich si
ę spotkały i przestali rozmawiać.
Rano nie widzieli si
ę. Claudia przyszła sama do bazy.
Sądziła, że Matta wywołano wcześniej.
– Tylko kawa mo
że mnie uratować – powitał ją od progu
Jack,
który wyglądał na bardzo zmęczonego. Musiał siedzieć
przy biurku od wielu godzin. –
Chętnie bym też coś zjadł –
dodał. – Mieliśmy okropną noc.
– Na Ruthven Road by
ł wypadek – poinformowała ją
Christa,
gdy przyszła zrobić Jackowi kawę. – Mikrobus pełen
turystów skręcił gwałtownie, żeby wyminąć kangura, i wpadł
na drzewo.
– Jak ich znaleziono? – spyta
ła Claudia, wiedząc, że w całej
okolicy nie było równie rzadko uczęszczanej drogi.
– Mieli po prostu szcz
ęście! – oznajmiła Christa. –
Zauważyła ich inna grupa turystów. Zatrzymała ich awaria
silnika,
chcieli potem nadrobić opóźnienie, jechali nocą i
dostrzegli mikrobus w świetle reflektorów. Zawiadomili bazę
przez radio,
a my wysłaliśmy od razu dwa samoloty.
– Dwa samoloty?! – Claudia zblad
ła z wrażenia.
– Co ci jest? – zaniepokoi
ła się Christa.
– Ju
ż nic – rzekła Claudia. – Wszystko w porządku. Dużym
wysiłkiem woli starała się odegnać wspomnienia z
przesz
łości, do których nie chciała wracać. Szybko
przygotowała kawę, ale gdy stawiała tacę na biurku Jacka,
ręce jej się nadal trzęsły. Kiedy spojrzał na nią, w jego wzroku
spostr
zegła zrozumienie.
– Tak to jest, dziecko – powiedzia
ł starszy pan. – Nigdy się
do tego nie można przyzwyczaić. – Wziął ją za rękę i trzymał
dopóty,
dopóki się nie uspokoiła. – Oczywiście najlepszym
lekarstwem jest jak zawsze praca,
a ja właśnie mam dla ciebie
zajęcie!
Wywr
ócił przy tym oczami do góry w tak śmieszny sposób,
że mimo woli roześmiała się.
– Wydaje si
ę, że w Calturze są poważne kłopoty –
poinformował ją. – Powinienem był przewidzieć, że tak
będzie. – W oczach jego krył się prawdziwy żal. – Leonie
zwolniła cię dzisiaj z obowiązków, chciałbym więc, żebyś
wzięła wszystkie historie chorób z Caltury i dokładnie je
przejrzała. Sam właściwie nie wiem, czego szukam, ale jestem
przekonany,
że nam to wiele wyjaśni. Czy mogłabyś zrobić
wykres,
który by pokazywał, jak często dana osoba zgłaszała
się do przychodni?
– Oczywi
ście posługując się komputerem? – upewniła się,
zadowolona z wyzwania,
któremu miała sprostać. – Czy
zaznaczyć także powody, dla których pacjenci zgłaszali się do
przychodni?
Mogłabym to zrobić, a potem, gdybyś
potrzebował danych dotyczących na przykład jaglicy, łatwo
by je było uzyskać.
– Naprawd
ę? – spytał, uśmiechając się niewyraźnie.
Przypomniała sobie, że Jack także nie dowierzał komputerom,
przedk
ładając nad nie dokumenty pisane.
– Ch
ętnie ci w tym pomogę – oświadczyła. – Czy mogę
usiąść w pokoju radiooperatora?
By
ły tam wielkie stoły i więcej monitorów niż w innych
pokojach,
tam więc zazwyczaj wprowadzano karty chorób do
komputera.
– Oczywi
ście – odrzekł z roztargnieniem, pochylony już
nad górą papierów. Gdy zbierała się do wyjścia, uniósł jednak
głowę i uśmiechnął się do niej. – Tak się cieszę, że zaczęłaś u
nas pracować. – Urwał, po czym dodał: – Matt wróci pewnie
koło jedenastej.
Krew uderzy
ła jej do głowy. Pilnowali się bardzo, by nikt
w pracy nic nie zauważył. Cóż można by zresztą zauważyć?
Są po prostu dobrymi przyjaciółmi. No, gdyby nie te
wieczorne pocałunki!
– Widzia
łem was na plaży w niedzielę, ale nie puściłem
nawet pary z ust,
pamiętając, że żyjemy w wylęgarni plotek –
wyjaśnił, zauważywszy jej pytający wzrok.
– Ale
ż my się po prostu przyjaźnimy... To przecież zwykły
kolega z pracy –
zaczęła mówić trochę nieskładnie. – Nie zna
tu nikogo,
a w dodatku jest moim bliskim sąsiadem.
Pokazywałam mu miasto...
Jack u
śmiechnął się do niej ciepło.
– Pami
ętaj, że to naprawdę dobry człowiek – powiedział, a
potem znowu pochylił się nad papierami.
Stan
ęła w korytarzu i trzy razy głęboko zaczerpnęła
powietrza.
Jej mama zwalczała zawsze w ten sposób strach,
zdenerwowanie,
lęk i niepokój. Nic jej tym razem nie
pomogło, ale stojąc tak uświadomiła sobie, że czekają masa
pracy.
Szybkim krokiem poszła więc po potrzebną
dokumentację.
Jeden rzut oka wystarczy
ł jej, by dojść do przekonania, że
najprościej będzie zaktualizować karty chorobowe wszystkich
pacjentów z Caltury,
a potem ustalić program, który by
wybierał potrzebne informacje i ukazywał je w różny sposób.
Czu
ła, że jest na dobrej drodze. Ucieszyło ją to tak bardzo,
że poczuła przypływ energii i zabrała się od razu do pracy.
Przypomniała sobie, jak mocno Matt przeżył wizytę w
Calturze,
a jednak postanowił zrobić wszystko, by sytuację
poprawić. A ona może teraz pomóc w jego staraniach.
Stanowiło to dodatkowe wyzwanie i niosło z sobą radość
spotkania przy wykonywaniu wspólnej pracy.
– Obydwa samoloty wyl
ądowały. Personel na służbie wraca
do bazy. Personel,
który ma dyżur telefoniczny, jedzie do
domu odpocząć.
By
ła tak zajęta pracą, że słowa radiooficera przekazującego
komuś dobre wiadomości niemalże przeszły jej koło uszu.
Kiedy odwróciła głowę od komputera, dostrzegła w pokoju
Leonie.
Uśmiechnęła się do niej. Leonie z pewnością wie,
skąd ten uśmiech. Musi przecież wiedzieć wszystko, co wie
Jack,
ale dzięki Bogu można być pewnym, że ani on, ani ona
nigdy nie zdradzą żadnego sekretu.
Pani Cooper i Jack?
Co mnie tak zaskoczy
ło w tym zestawieniu?
Co za g
łupi pomysł! – żachnęła się.
Wzruszy
ła ramionami, zła na siebie, i powróciła do pracy.
Po chwili usłyszała w pobliżu kroki i głosy. Personel
m
edyczny wracał do bazy. Matt z pewnością poszedł prosto
do domu.
Przeczucie mówiło jej jednak, że to nieprawda.
Pierwsza wesz
ła do pokoju Susan. Twarz miała szarą z
wyczerpania.
Zaraz za nią wszedł Peter. Oczy miał
podkrążone, twarz spiętą ze zdenerwowania. Na końcu szedł
Matt.
Robił wrażenie mniej zmęczonego, biło jednak od niego
tak wielkie napi
ęcie i zdenerwowanie, że Claudia miała wielką
ochotę podejść i wziąć go za rękę.
– Przynie
ś, proszę, coś do picia i do jedzenia – zwrócił się
do niej Jack.
Wiedzia
ła dobrze, że wysyła ją, by nie słyszała
makabrycznych opowieści o wypadku. Poskładała starannie
papiery i wyszła.
– Pomog
ę ci.
Us
łyszała głos Marta już w drzwiach, a potem rozległy się
za nią jego szybkie kroki. Czekała na niego w kuchence. Gdy
wszed
ł, zamknęła drzwi i rzuciła się w jego wyciągnięte
ramiona,
tuląc go do siebie w milczeniu, jakby chciała przelać
na niego swoją energię i ogrzać go, by powróciły mu siły.
– Musia
łem cię zobaczyć, dlatego tu jestem, ale pójdę się
teraz trochę przespać. Potem przyjdę do szpitala. To byli
wszystko młodzi turyści z Francji i Niemiec. Może się
przydam jako tłumacz albo pomogę im nawiązać kontakt z
rodzinami. Nie wiem sam,
do czego będę potrzebny, ale czuję,
że muszę tam iść.
– Oczywi
ście – zgodziła się – tylko się przedtem trochę
prześpij. A potem może byś przyszedł na kolację, kiedy
uznasz,
że można ich już zostawić? Ciotka Stepha chciała cię
zaprosić.
Przytuli
ł ją mocniej.
– Zobaczymy si
ę więc na kolacji – powiedział cicho i
wypuścił ją z objęć.
Podesz
ła do lodówki, wyjęła kanapki i ustawiła filiżanki na
tacy.
Matt nasypał kawę do dzbanka.
– To... by
ł straszny wypadek? – spytała.
– Dw
óch młodych ludzi znajdzie się na oddziale
intensywnej terapii,
jeżeli oczywiście przeżyją operację –
odparł, kiwając w zadumie głową. – Obydwaj odnieśli urazy
głowy i obrażenia wewnętrzne. Nie wiadomo jeszcze
dokładnie jakie. Dwie dziewczyny, które spały w czasie
wypadku,
odniosły tylko lekkie obrażenia. Jedna z nich ma
złamany obojczyk, przypuszczalnie też ramię i nadgarstek,
druga doznała wstrząśnienia mózgu i jest pokaleczona szkłem.
– Czyli obydwie mia
ły szczęście? – Claudia nalała wrzątku
do dzbanka,
czekając na dalsze słowa Matta.
– Tak, mia
ły szczęście – powtórzył i z tacą skierował się do
drzwi. –
Pozostała dwójka, która siedziała pośrodku
mikrobusu,
ucierpiała najbardziej. Jeden ma uszkodzony
kręgosłup, jest też podejrzenie złamania dolnej części klatki
piersiowej i możliwe obrażenia wewnętrzne, a drugi ma
złamanie kości udowej, a także ciężkie wstrząśnienie mózgu.
Otworzy
ła przed nim drzwi do pokoju, a potem weszła
sama.
Zorientowała się po chwili, że zebrani omawiają stan
pacjenta z uszkodzeniem kręgosłupa.
– Masz zamiar tu zosta
ć i słuchać tego wszystkiego? –
spytał Jack. – Zrobisz, jak zechcesz, ale może zostaniesz,
skoro siedzisz teraz przy komputerze.
Przygl
ądał jej się badawczo, a ona wiedziała, że próbuje się
w ten sposób dowiedzieć, czy jest już na tyle silna, by
zapomnieć o własnych tragicznych przeżyciach. No właśnie,
pomyślała. Czy jestem już na to dosyć silna? Wiedziała, że
musi odpowiedzieć od razu, zanim obecni dostrzegą w jej
głosie wahanie.
– Zostan
ę... – mruknęła i zasiadła przy swoim stole. Matt
nalewał kawę i częstował kanapkami.
– Ciekaw jestem, czy s
ą jakieś nowe metody
unieruchami
ania pacjentów z urazem kręgosłupa, zanim się
ich nie wydobędzie z pojazdu, w którym ulegli wypadkowi? –
zapytał Peter. – Jestem przekonany, że można wtedy
zmniejszyć ryzyko dalszych uszkodzeń.
Susan opisa
ła dokładnie, jak wyjmowali poszkodowanego,
a Clau
dia pomyślała, że wiele by dała za to, by się
dowiedzieć, czy tak właśnie wyjmowano jej matkę z rozbitego
samochodu.
– W Stanach Zjednoczonych, jeszcze w tym roku, ma si
ę
odbyć konferencja na temat opieki nad pacjentem
bezpośrednio po wypadku – zwrócił się Jack do Petera. –
Wydaje mi się, że ktoś z nas powinien wziąć w niej udział. Co
o tym myślisz? Staramy się wprawdzie zawsze śledzić, co się
dzieje w tej dziedzinie i mamy też najnowszy sprzęt, ale udział
w takiej konferencji może dostarczyć najświeższych
informacji i umożliwić porównanie z osiągnięciami innych
ośrodków.
Peter potakiwa
ł z zainteresowaniem, a Susan zaczęła
rozmowę o następnym pacjencie. Gdy skończyli, Matt wstał i
wyszedł, uśmiechając się do Claudii na pożegnanie. Ona zaś
rozłożyła znowu dokumentację z Caltury i zabrała się do
pracy.
Wychodząc, Jack przystanął na chwilę przy jej stole i
dotknął delikatnie jej ramienia.
– Czy wszystko w porz
ądku? – zapytał cicho, a ona
uśmiechnęła się do niego przez łzy, które niespodziewanie
napłynęły jej do oczu.
Mama ma racj
ę! – powiedziała sobie stanowczo. Już czas,
by zapomnieć o przeszłości. Najlepszym na to dowodem są
moje głupie łzy.
– Liczba pacjent
ów spadła, zanim James zaczął pracować –
powiedziała opanowanym głosem. Chciała pokazać Jackowi,
że ma do czynienia z zupełnie inną Claudią.
– Przecie
ż wystarczyłoby obejrzeć rejestr pacjentów na
dany dzień. Widać, że zapisałaś zaledwie pół strony, gdy
normalnie wypełniasz całą, a nawet zaczynasz następną.
– To wcale nie jest takie proste! Zobacz!
Leonie podesz
ła do nich i stanęła przy Jacku. Razem
wpatrywali się w ekran.
– Spójrzcie na te nazwiska. To ostatnia wizyta w Calturze
tego lekarza,
który pracował przed Jamesem. – Claudia weszła
do rejestru pacjentów zapisanych w dniu jego wizyty i
p
odkreśliła ponad połowę nazwisk. – Ci ludzie nie są
mieszkańcami Caltury. Byli w przychodni po raz pierwszy i
chociaż mamy historie ich choroby na twardym dysku, nie ma
po nich śladu w komputerze.
– To znaczy,
że byli to turyści – oświadczył Jack, wpatrując
się w ekran, jakby spodziewał się jeszcze czegoś dowiedzieć.
–
Nie tak dawno odbywał się w Calturze festiwal tańca. Z
pewnością były tam wtedy setki turystów, a wśród nich
zapewne znalazło się sporo pacjentów.
Claudia znowu nacisn
ęła kilka klawiszy.
– A tak by
ło w tydzień potem – powiedziała, pokazując
jeszcze krótszą listę. – To była pierwsza wizyta Jamesa, a
podczas pierwszej wizyty bywa zwykle mniej pacjentów. Przy
następnej wizycie lista powiększa się wprawdzie do pełnej
strony, ale wystarczy wykre
ślić te oto nazwiska i znowu liczba
pacjentów maleje. A te nazwiska to lista dzieci, które
przyjechały na wycieczkę i uległy zatruciu pokarmowemu.
Jack wyprostowa
ł się i pokiwał głową. Wyglądał na
zmęczonego i był najwyraźniej zdenerwowany. Claudia
domyśliła się, że czuje się winny.
– Przecie
ż nie ponosisz odpowiedzialności za ciągłe zmiany
lekarzy –
tłumaczyła mu Leonie. – Robisz, co możesz, żeby
zapewnić tego samego lekarza w danej przychodni, właśnie
dlatego,
żeby nic podobnego się nie wydarzyło.
– Tak, ale wiele zale
ży jeszcze od naszych pomocników –
odparł. – Muszą pilnować stałych pacjentów, żeby zgłaszali
się do przychodni, ale ich najważniejsze obowiązki to
sprawdzanie,
czy biorą leki i czy przestrzegają zasad higieny.
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że nie mogą dokonać cudów,
ale większość z nich jest w stanie dopilnować zażywania
lekarstw.
– O
świcie i gdy zapada zmierzch! – wtrąciła Leonie z
uśmiechem, a Claudia spojrzała na nią zdziwiona.
– Ona sobie ze mnie kpi – wyja
śnił Jack. – Kiedy byłem
świeżo upieczonym lekarzem i odbyłem jedną z pierwszych
wizyt w jakiejś dalekiej osadzie, myślałem, że zegary i
zegarki,
które wszędzie widziałem, pełnią taką samą funkcję
jak w naszej kulturze.
– No w
łaśnie – przerwała mu Leonie. – I przepisywał
wobec te
go pigułki, które należało brać co cztery lub co sześć
godzin, albo trzy razy dziennie.
A gdy już to zrobił, odlatywał
sobie, bardzo z siebie zadowolony.
Claudia nadal nie rozumia
ła.
– Nie wiedzia
łem jeszcze wtedy, że to zupełnie inna
kultura,
inny świat – tłumaczył Jack. – W dodatku światem
tym z pewnością nie rządzi zegar. Zegary na ścianie pełnią
inną rolę niż u nas. Mają one jedynie świadczyć o zamożności
właściciela. Podobnie z zegarkami, które ludzie tu noszą jak
biżuterię. Mają też zupełnie inne poczucie czasu. W ich
świadomości istnieje jedynie świt i zmierzch.
Westchn
ął, a potem uśmiechnął się.
– Ale nawet wtedy, gdy ju
ż znalazłem inne pigułki i
mikstury,
które można zażywać dwa razy dziennie, okazało
się, że nie ma żadnej pewności, że ci ludzie je przyjmą.
Przerzuci
ł stos papierów na stole.
– Przygotuj mi, prosz
ę, listę pacjentów, którzy przychodzili
do lekarza w przychodni co dwa tygodnie,
zanim się zaczęła ta
cała historia, a także listę tych, którzy przychodzili co miesiąc.
Zwró
cił się potem do Leonie:
– Czy mo
żna by zmienić plan dyżurów tak, żeby Mart mógł
tam polecieć znowu w przyszły poniedziałek? Tylko na jeden
dzień? Nawiązałem kontakt z okulistą, który chętnie z nim
pojedzie.
Wychodz
ąc razem z Leonie z pokoju, podziękował Claudii,
klepiąc ją przyjaźnie po ramieniu, i odwrócił się jeszcze do
Katie,
która siedziała w kącie pokoju.
– Kiedy ju
ż Claudia sporządzi te listy, połącz mnie, proszę,
z Andrew Welshem z Caltury.
Chciałbym z nim porozmawiać.
Claudia zasiad
ła znowu przy komputerze. Wprowadzała
teraz informacje,
które miały jej pozwolić na sporządzenie list,
o jakie prosił Jack. Nigdy jeszcze nie czuła się tak bardzo
związana z pracą jak teraz. A przecież nie pierwszy raz
zajmowała się wprowadzaniem do komputera medycznych
informacji.
W pewnej chwili wyda
ło jej się, że na ekranie pojawiła się
zmęczona twarz Matta. Czy dlatego, że wykonywała pracę
bezpośrednio z nim związaną?
Pracowa
ć razem! I latać razem!
O tym przecie
ż marzyli z Danielem, gdy bawili się w
dzi
eciństwie, wypatrując na niebie samolotów służby zdrowia.
On miał być lekarzem, a ona pielęgniarką. Tak mówił jej, gdy
ona nie bardzo jeszcze wiedziała, co to jest pielęgniarka. On
sam dowiedział się o powietrznej służbie medycznej od wuja,
który służył w niej w latach młodości i opowiadał, jak się
lądowało gdzieś na odludziu, w miejscu, które wyznaczało
światło naftowych lamp.
Na ekranie pojawia
ć się zaczęły poszukiwane nazwiska, a
ją ogarnął żal. Po raz pierwszy jednak w żalu tym nie krył się
ból, któ
ry tak długo nosiła w sercu. Daniel należał do świata
jej dzieciństwa. Mieszkali blisko siebie, był więc jej
najlepszym przyjacielem.
Potem stopniowo zrodziła się z tego
miłość. Ich pierwsza miłość, której towarzyszyły pierwsze
nieśmiałe pocałunki pod drzewami mango.
– Czy to s
ą te listy, na które czeka Jack? – spytała Katie,
słysząc stukot drukarki.
Claudia przytakn
ęła. Gdy zbliżała się do drukarki,
zadzwonił telefon. Katie podniosła słuchawkę.
– Czy Matt poszed
ł do domu? – spytała Katie.
Claudia kiwn
ęła potakująco głową, a jej serce ścisnęło się.
Mia
ła ochotę krzyknąć, by go nie budzono. Przecież po
takiej nocy musi się teraz wyspać. Katie zanotowała coś na
kartce papieru.
– Jeden z pacjent
ów chciałby z Mattem porozmawiać –
wyjaśniła – ale można z tym poczekać – dodała.
Claudia u
śmiechnęła się z wdzięcznością. Katie, tak zresztą
jak cały personel w bazie, uważała, że do jej obowiązków
należy oszczędzanie lekarzy, by mogli jak najlepiej wypełniać
swe obowiązki.
Wzi
ęła obydwie listy i skierowała się do pokoju Jacka.
Myślami jednak była gdzie indziej.
Po
żegnała się ostatecznie z Danielem. Czy wpłynie to w
jakikolwiek sposób na jej stosunek do Matta? Wzruszyła
ramionami.
A dlaczego by miało tak być? Nic się przecież
właściwie nie zmieniło. Matka była i jest inwalidką
poruszającą się na wózku. Claudia zgodziła się wprawdzie
spędzić na jej prośbę najbliższy rok w mieście, ale nadal
uważała, że opieka nad matką do niej właśnie należy.
Co z tego,
że jest Australijką już w czwartym pokoleniu?
Jej włoskie korzenie są na tyle silne, że rozumiała, iż będąc
jedyną córką w rodzinie, musi zapewnić matce opiekę.
Westchn
ęła i zaraz się poprawiła. To nie jest tylko poczucie
obowiązku, to jest miłość!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przechodz
ąc w drodze do szpitala koło domu ciotki Stephy,
Matt uśmiechnął się. Tak szybko został niemal członkiem
rodziny.
Ciotka Claudii uznała go za swego przybranego
siostrzeńca, a on polubił ją za zdrowy rozsądek i
bezpośredniość.
Ani si
ę obejrzałem, pomyślał, jak polubiłem Claudię. Czy
też pokochałem Claudię?
Jeszcze do wczoraj by
ł przekonany, że czuje do niej po
prostu wielką sympatię, ale dziś rano ogarnęła go
niespodziewanie przemożna chęć zobaczenia jej za wszelką
cenę. Poszedł więc do bazy, mimo że powinien był wrócić do
domu, by s
ię przespać.
I us
łyszał, jak Jack pyta ją, czy zechce być obecna, gdy oni
będą rozmawiać o wypadku. A pytał w taki sposób, że Matt
poczuł, jak ściska mu się serce. Zrozumiał bowiem, że w
przeszłości Claudii kryje się jakaś tragedia.
Przyspieszy
ł kroku, starając się odegnać od siebie te myśli.
Nawet gdyby się zakochał, cóż by to zmieniło? Claudia
związana jest z Australią, a on zaplanował swe życie tak
dokładnie, że trudno byłoby mu zboczyć z obranej drogi.
M
łoda kobieta pracująca w recepcji musiała już na niego
czekać od dawna.
– Pan doktor Laurant? – spyta
ła, gdy tylko wszedł do holu i
nie czekając na odpowiedź, dodała: – Siostra Cleeves prosiła,
żebym skierowała pana od razu na oddział intensywnej terapii.
Co
ś się musiało stać jednemu z najciężej rannych?
Podzi
ękował i poszedł w kierunku windy. Znał dobrze
drogę, bywał tu przecież z Claudią. Pierwszy raz jednak był na
tym piętrze. Oddział intensywnej terapii wydał mu się
znajomy,
bo we wszystkich szpitalach są na tych oddziałach
takie same monitory,
separatki o przeszklonych ścianach, a
wreszcie pielęgniarki wpatrzone w ekrany, czuwające nad
bezpieczeństwem pacjentów.
Na znak dany przez piel
ęgniarkę wszedł do jednej z
separatek.
Znalazł się w oazie ciszy i spokoju. Monitory były
na swoim miejscu,
ale pracowały wyjątkowo cicho.
Śmiertelnie blady kierowca mikrobusu leżał nieruchomo na
łóżku, a skomplikowane mechanizmy zajmowały się
dostarczeniem powietrza jego płucom, podtrzymywały pracę
serca,
przetaczały płyny i lekarstwa do żył i kontrolowały
funkcjonowanie mózgu.
–
Nast
ąpiło zahamowanie wytwarzania moczu –
poinformowała go pielęgniarka. – Doktor Warren zlecił
infuzję płynów, a następnie wlew dożylny lasiksu, ale nie dało
to rezultatu.
Zaraz tu przyjdzie,
ale krzywa
elektrokardiogramu zmieniła się w równą kreskę.
Matt pozna
ł w niej jedną z pielęgniarek, którą przedstawił
mu Peter podczas lunchu.
Nie było jednak teraz czasu na
towarzyskie rozmowy.
Monitory dawały znać, że młody
człowiek przegrywa walkę ze śmiercią.
– Dziewczyna z urazami kr
ęgosłupa jest na oddziale
czwartym A –
mówiła pospiesznie pielęgniarka. – Dostała
dużą ilość leków uspokajających, ale to nie pomaga. To
narzeczona tego chłopaka. Czy mógłby pan do niej pójść?
Może trzeba z nią porozmawiać? Wolno panu powiedzieć, że
go pan widział, ale nic więcej – ostrzegła.
Janet Cleeves! Dopiero teraz przypomnia
ł sobie nazwisko i
imię pielęgniarki. Nie znał jednak nazwiska rannego
kierowcy.
Poszed
ł więc na oddział czwarty A, gdzie leżała
dziewczyna o długich, jasnych włosach, wodząc dookoła nie
widzącymi oczami koloru bławatków. Jej ręce niespokojnie
poruszały się na kołdrze, jakby czegoś szukały.
– Chc
ę go zobaczyć – szepnęła.
Matt wzi
ął ją za rękę i usiadł przy łóżku.
– Widzia
łem go przed chwilą – powiedział cicho.
Dziewczy
na mówiła po niemiecku, więc i on odezwał się w
tym języku, mając nadzieję, że dziewczyna go zrozumie. –
Jest naprawdę pod dobrą opieką – zapewnił.
K
łamstwo przychodziło mu z trudem, ale widział, że
dziewczyna nie jest przytomna i że nie będzie nic pamiętała,
gdy dojdzie do siebie.
Trzeba ją teraz uspokoić, by zapadła w
sen.
– Jak tu spokojnie – m
ówił cicho, gładząc delikatnie jej
rękę. – Oddziały intensywnej terapii są na ogół hałaśliwe,
pełne ruchu i gwaru. Tutejszy personel zrozumiał jednak, że
bywa to nie do zniesienia dla pacjentów.
Światła są
przyćmione, we wszystkich urządzeniach pozakładano
tłumiki, zupełnie nie słychać ich pracy.
R
ęce chorej znieruchomiały. On jednak mówił dalej,
świadomie nie wykraczając poza sprawy techniczne, gdyż bał
się jakimś nieopatrznym słowem wzbudzić jej niepokój.
Odniósł w końcu wrażenie, że zasnęła, gdy jednak spróbował
wyswobodzić rękę, jej palce zacisnęły się kurczowo na jego
dłoni.
– Pracowa
łem kiedyś w szpitalu w Hamburgu – ciągnął
więc. – Teraz, gdy wszystko zostało odbudowane, to
naprawdę piękne miasto.
Wspomnienia z Hamburga przerwa
ło mu wejście siostry,
która stanęła koło łóżka.
– Pan jest jej znajomym? – spyta
ła zdziwiona i wzięła
dziewczynę za rękę, by zbadać jej tętno.
– Jestem lekarzem – odpar
ł – ale nie przyszedłem tu jako
lekarz.
Znam po prostu francuski i niemiecki i myślałem, że
uda mi się w czymś pomóc.
– Z pewno
ścią się panu udało – odrzekła kobieta. – Ona
była w takim stanie, że myśleliśmy o zwiększeniu dawki
środków uspokajających. Doktor się jednak sprzeciwił, bo
miała wstrząs mózgu.
Rozmowa nie przeszkadza
ła jej w wykonywaniu zwykłych
czynności. Mierzyła ciśnienie, uzupełniała dane na karcie.
– Pan jest nowym lekarzem w s
łużbie powietrznej? –
spytała. – Mówiono mi niedawno, że dla odmiany zaczął u
nich pracować Francuz.
– Dla odmiany? – zdziwi
ł się Matt.
– Zawsze mieli lekarzy z Anglii i Irlandii, nigdy jednak nie
s
łyszałam o Francuzie – odparła z powątpiewaniem w głosie,
tak jakby uprawnienia lekarza francuskiego nie wzbudz
ały w
niej zaufania.
– Studiowa
łem w Anglii wyłącznie z powodów rodzinnych
–
zapewnił – a nie dlatego, że studia we Francji są na niższym
poziomie.
Od lat już istnieje porozumienie pomiędzy
Zjednoczonym Królestwem i Australią w sprawie wymiany
lekarzy. Le
karze innych krajów czekają jednak bardzo długo
na pozwolenie wykonywania zawodu w Australii,
może więc
dlatego tak niewielu europejskich lekarzy pracuje w służbie
powietrznej.
Piel
ęgniarkę zadowoliła ta odpowiedź, bo pokiwała ze
zrozumieniem głową.
– Na naszym oddziale le
żą jeszcze dwie dziewczyny, które
przywieźliście z tego wypadku – powiedziała. – Czy zechce je
pan zobaczyć?
Spojrza
ł na zegarek. Ciotka Stepha podawała kolację
punktualnie o wpół do siódmej, chcąc dostosować się do
Claudii, która spiesz
yła się do szpitala.
Claudia! Przecie
ż nie mogę teraz o niej myśleć!
– Dobrze – zgodzi
ł się. – Wpadnę do nich na chwilkę, a
potem przyjdę jeszcze raz w godzinach normalnych wizyt.
Szczup
ła, ciemnowłosa dziewczyna, którą pomagał
wydobyć z wraku samochodu, miała rękę w gipsie od łokcia
po nadgarstek.
Podejrzewano pęknięcie obojczyka, a
ponieważ dziewczyna spała, ręka została przymocowana do
ciała, by zapobiec jakimkolwiek ruchom.
Poczu
ł na sobie wzrok trzeciej dziewczyny, która leżała w
sąsiednim łóżku. Odwrócił się i dojrzał plątaninę szwów na jej
twarzy przykrytej cienką gazą.
– Nazywam si
ę Matt Laurant – przedstawił się po
niemiecku,
wyciągając do niej rękę. – Jak się pani czuje?
W jasnobr
ązowych oczach młodej kobiety zalśniły łzy.
Opuchnięte powieki mówiły, że płakała od dłuższego czasu.
Ta dziewczyna najmniej ucierpiała w wypadku, z pewnością
więc zdaje sobie sprawę ze stanu, w jakim znajdują się jej
przyjaciele,
i nie potrafi ukryć zdenerwowania, pomyślał ze
współczuciem.
– Niech pan na mnie tylko popatrzy! – zawo
łała
histerycznie.
Mówiła po niemiecku z wyraźnym obcym
akcentem. –
Niech pan się przyjrzy mojej twarzy!
Uda
ł, że nie zauważył jej rozpaczy i zapytał:
– Czy pani jest Francuzk
ą? Mówiono mi, że w waszej
grupie są Niemcy i Francuzi.
– Jestem Szwajcark
ą – burknęła. – Ale niech pan lepiej
spojrzy na mnie! Niech pan zobaczy,
co zrobili ze mną w tym
koszmarnym szpitalu. –
Mówiła teraz po francusku.
Wyrzucała z siebie słowa z nienawiścią, która wprawiła go w
osłupienie. – Nie mieli prawa mnie tutaj operować! –
krzyczała. – Powinni mnie byli od razu odesłać do domu.
Zapłaciłby za to mój ojciec albo ubezpieczenie. A tak dobrali
się do mnie jacyś rzeźnicy ze szpitala w buszu.
Matt stara
ł się opanować, ciesząc się przy tym, że kobieta
nie jest Francuzką, zaraz jednak powiedział sobie, że w
każdym kraju bywają ludzie o podobnie trudnych
charakterach.
Nie pomogło to jednak wiele i czuł, jak wzbiera
w nim złość.
Pami
ętał, jak badał ją po wydobyciu z rozbitego samochodu
i jak dziękował Bogu, że chociaż jedna osoba wyszła z
wypadku obronną ręką, gdyż nie groziło jej kalectwo. A Peter,
zajęty tymi, którzy naprawdę potrzebowali pomocy, poprosił
Allyshę, by położyła na twarzy dziewczyny nawilgocone
opatrunki,
które miały ułatwić przyszłe leczenie uszkodzonej
skóry.
Zdaj
ąc sobie sprawę, czym będą dla młodej kobiety blizny
na twarzy,
Peter robił potem co mógł podczas operacji, by
zostawić jak najmniejsze ślady, i zastanawiał się już nad
przyszłym zabiegiem, którego dokona chirurg plastyczny.
A tymczasem Matt mia
ł przed sobą kobietę, która skarżyła
się głośno na fatalną opiekę.
– Chirurdzy, kt
órych tu spotkałem, są równie biegli jak ich
koledzy,
z którymi pracowałem w innych krajach – powiedział
stanowczo,
nie zdradzając przy tym, że sam nie był specjalistą
w dziedzinie chirurgii plastycznej. –
Oczywiście teraz widać
okaleczenie na pani twarzy –
dodał. – Za parę dni będzie to
wyglądało jeszcze gorzej, pojawią się przecież ślady
potłuczenia, żółte i czerwone plamy... – Mówił to z prawdziwą
przyjemnością, chcąc dociąć rozkapryszonej dziewczynie. –
Ale potem blizny znikną, rany są bowiem powierzchowne.
– A sk
ąd pan to wie? – spytała. – Omal się nie
wykrwawiłam na śmierć podczas wypadku, ale ludzie, którzy
przyjechali, nie zwrócili nawet na mnie uwagi –
poskarżyła
się.
– Czy rozmawia
ła pani z nimi? – spytał zdumiony, bo gdy
przyjechał, była nieprzytomna i jęczała.
– Oczywi
ście! Prosiłam, żeby mi pomogli wyjść. Musiała
więc poruszać nogami, pomyślał. Turyści, którzy znaleźli
rozbity samochód,
stosowali się do ogólnie znanych zaleceń
zakazujących ruszania rannych z obrażeniami kręgosłupa.
Pozostawili wi
ęc ofiary wypadku na ich miejscach, przypięte
pasami. Pilnowali tylko,
by nikt nie zmarzł i czekając na
pomoc,
starali się powstrzymać krwawienie ran.
– Przyjd
ę tu jeszcze – obiecał dziewczynie, która do tej
pory mu się nie przedstawiła. – Może coś pani przynieść?
Gazetę?
– Telefon komórkowy –
odparła. – Miałam go z sobą, ale
skąd mogę wiedzieć, gdzie są teraz moje rzeczy? Jeżeli mi coś
zgin
ęło, dam znać na policję. Słyszałam już o kradzieżach na
miejscu wypadku –
dodała. – Łatwo będzie znaleźć złodzieja.
To mógł być tylko ktoś z tych ludzi, którzy nas znaleźli, albo
ktoś z pogotowia.
Gdy us
łyszał uwagę na temat nieuczciwości personelu
medycznego,
z najwyższym trudem się pohamował, by nie
przywołać jej do porządku.
– Mo
że uda mi się czegoś dowiedzieć o losach pani bagażu
–
powiedział i szybko wyszedł z pokoju, zastanawiając się, jak
można wytrzymać z podobną kobietą.
Stara
ł sieją jednak usprawiedliwić. Niewykluczone
przecież, że jej zachowanie może być rezultatem wstrząsu. W
tej samej jednak chwili uprzytomnił sobie, że ani razu nie
zapytała o stan zdrowia swoich towarzyszy, i poczuł do niej
jeszcze większą niechęć.
Zastanawia
ł się, czy dziewczyna nie ma przypadkiem
krwiaka nadtwardówkowego.
Powiedział o tym w pokoju
sióstr,
dodając, że po wypadku była chwila, gdy była zupełnie
przytomna.
– Wszystkie kobiety s
ą pod stałą obserwacją – zapewniły
go siostry. – Ona jest przytomna od pierwszej chwili, gdy
tylko ją do nas przywieziono.
M
ówiły o tym takim tonem, że wydało mu się nawet, iż
jedna z nich wtrąciła słowo „niestety”.
– M
ówi całkiem dobrze po angielsku i skarżyła się już na
wszystko: wygląd, zaginięcie bagażu, ból twarzy i fatalną
obsługę – wyjaśniła siostra przełożona. – Nic jednak nie
mówiła o bólu głowy.
Jak si
ę okazało, bagaż przywieziony przez personel służby
powietrznej znajdował się na policji. Trzy kobiety i jeden z
mężczyzn zostali zidentyfikowani dzięki znalezionym
paszportom.
Jak mówiły pielęgniarki, nie udało się tylko
ustalić tożsamości dwóch mężczyzn, którzy zajmowali
przednie siedzenia.
Obydwaj znajdowali się na oddziale
intensywnej terapii.
– Oby si
ę to dobrze dla nich skończyło – powiedział cicho,
wychodząc z oddziału. Spieszył się bardzo. Chciał na chwilę
zapomnieć o troskach innych ludzi i spędzić czas z Claudią.
Us
łyszała jego kroki na schodach i pobiegła zobaczyć, czy
doszedł do siebie po ostatnich przeżyciach. Spotkali się na
werandzie i przytulili do siebie.
Claudia nie opierała się wcale.
Ich usta spotkały się znowu, zapewniając o uczuciu i
przyjaźni.
Czy r
ównież o miłości?
– Wyspa
łeś się troszkę? Byłeś już w szpitalu? Dzwoniłam
tam i powiedziano mi,
że jeden z pacjentów z intensywnej
terapii pewnie umrze.
Wysun
ęła się lekko z jego objęć, ale była nadal blisko,
trzymając ręce na jego biodrach. W jej głowie huczało, nie
mogła pozbierać myśli, miała ochotę płakać. Wszystko
przyszło tak nagle: przyjazd Matta, pojawienie się nie znanych
jej dotąd uczuć, a teraz ten straszny wypadek. Przeszłość
zdawała się odchodzić w niepamięć, ale wypadek rzucał cień
na radość spotkania z Mattem.
Przyci
ągnął ją bliżej do siebie, a ona zastanawiała się, czy
mógł poznać po głosie, co się z nią dzieje.
– Pomy
śl tylko – powiedział. – Jeśli udało nam się
uratować pięć osób, to oznacza, że oszczędziliśmy pięciu
rodzinom bólu i rozpaczy.
Patrzy
ł na nią. Próbowała się uśmiechnąć i udawała, że
wszystko jest w porządku, on jednak domyślił się, że to
nieprawda.
Odgarnął jej włosy z czoła i dotknął palcem
długiej blizny, biegnącej ponad lewą skronią w kierunku ucha.
– To by
ł wypadek samochodowy? – zapytał, a ona
przytaknęła. – Możesz mi o nim opowiedzieć?
– Jeszcze nie teraz – szepn
ęła. – Chodźmy na kolację.
Muszę przecież jeszcze odbyć moje wizyty. Ty już masz to za
sobą.
M
ówiła to wszystko niefrasobliwym tonem, ale
przypatrywała mu się bardzo uważnie. Zastanawiała się, czy
nie jest zmęczony tym wszystkim: cały dzień w pracy, a
potem wieczorne wizyty w szpitalu.
– P
ójdę z tobą – powiedział. Jego głos podziałał na nią jak
balsam.
Czuła się tak, jak wtedy, gdy ją całował. – Chcę ich
jeszcze zobaczyć.
Co
ś ją zaniepokoiło w jego głosie. Czy wszystko wygląda
gorzej,
niż myślała? W drodze do kuchni trzymała go za rękę.
Dodawała mu w ten sposób otuchy, której nie była w stanie
przekazać słowami.
– Masz w tym tygodniu dy
żur, czy jesteś tylko pod
telefonem? –
zapytała ciotka, gdy zasiedli do stołu.
– Pod telefonem – odpar
ł. – Dlaczego pytasz, ciociu?
– Mam dwa bilety do teatru – oznajmi
ła, przystępując
swoim zwyczajem od razu do rzeczy. –
Na sobotę wieczorem.
Może się wybierzesz z Claudią? Dyżur pod telefonem można
sprawować wszędzie, nawet w teatrze.
Zanim Claudia zebra
ła się na odwagę, by zaprotestować
przeciw urządzaniu jej życia, Matt spytał:
– Co to za teatr?
– To w
łaściwie amfiteatr, daleko od plaży. Był tam stary
kamieniołom, aż wreszcie gmina wpadła na pomysł, żeby coś
z tym zrobić. No i zbudowali teatr pod otwartym niebem.
Oczywi
ście najlepiej zdaje to egzamin w zimie, gdy tak często
nie pada,
ale uważam, że huragan czy deszcz mogą tylko
dodać realistycznych efektów takim sztukom jak „Makbet”
czy „Burza”.
– Ciocia zajmowa
ła się planowaniem krajobrazu całego
nabrzeża – odezwała się Claudia.
– To wspania
ły pomysł. Chętnie pójdę – podziękował Matt,
przekonany,
że Claudia podziela jego entuzjazm.
U
śmiechnęła się także. Miło będzie wybrać się gdzieś z
Mattem,
pomyślała. On zaś zwrócił się do ciotki, wypytując o
planowanie krajobrazu.
Potem cały zamienił się w słuch. Nie
mogła oderwać od niego oczu. Opalił się trochę, pojaśniały
mu też włosy i brwi.
Przypomnia
ła sobie dotyk jego policzka. Dziś rano, gdy był
nie ogolony,
czuła wyraźnie szorstki zarost. Przed chwilą jego
twarz była miękka i delikatna. Tak bardzo chciała znów
dotknąć jego skóry, jednocześnie jednak ogarnął ją wstyd.
Starała się więc odegnać od siebie te myśli. Wystarczyło
jednak,
że znowu spojrzała na niego, by wróciły. Ciekawe, czy
on myśli o mnie w ten sam sposób?
– Lepiej ju
ż chodźmy.
S
łysząc jego głos, zerwała się na równe nogi. Dotarło do
niej,
że siedziała przy stole nieobecna duchem, nie wiedząc,
co dzieje się wokół.
Gdy wracali potem ze szpitala, powiedzia
ł jej o śmierci
młodego kierowcy i rozpaczy dziewczyny, która go kochała.
Nadesz
ła pora, by opowiedzieć mu wszystko. O wypadku i
o Danielu, o matce i o Anthonym.
Zastanawiała się, jak
zacząć, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Trzymała więc
go mocno za rękę, a gdy weszli na werandę i zaczął ją
całować, oddawała mu pocałunki z zapamiętaniem i
determinacją, o jakie się nawet nie podejrzewała.
Ogarn
ęło ich gwałtowne, niepohamowane pożądanie. Stali
przytuleni do siebie,
obejmując się mocno. Muskał delikatnie
wargami jej policzki,
oczy i brodę, a ona tuliła twarz do jego
piersi.
Rozchyliła wargi, gdy zaczął ją całować. Jej ręce
zacisnęły się zaborczym ruchem na jego plecach. Trzymała
go,
jakby się bała, że może gdzieś zniknąć, a tylko on mógł
przeci
eż zaprowadzić ją do krainy, w której jeszcze nigdy nie
była.
Co
ś w ich stosunkach uległo zmianie – coś, od czego nie
było odwrotu. I obydwoje przestali panować nad sobą. Czuła,
jak nabrzmiewają jej bólem piersi, oparła się więc mocniej o
niego, jakby szu
kała tam ratunku. Nie wiadomo kiedy znaleźli
siew rogu werandy.
Oparła się ciężko o ścianę, a Matt szeptał
do niej czułe słowa, rozgarniając i burząc jej włosy, i
pieszcząc palcami szyję. Czy zdawał sobie sprawę, co się z nią
dzieje?
– Prosz
ę cię – szepnęła, choć sama nie wiedziała, o co
właściwie go prosi.
Po raz pierwszy cia
ło jej żyło własnym życiem, zupełnie
niezależnie od jej rozkazów, podporządkowane całkowicie
Mattowi.
Jego rękom i ustom. Wyprostował się nagle, patrząc
jej głęboko w oczy.
– Nie jeste
ś dziewczyną, z którą chciałbym przeżyć
przygod
ę – przypomniał jej. – Ty nie należysz do dziewczyn,
które miewają przygody. – Wydawał się zawstydzony swym
postępowaniem. – I nie chciałbym, żebyśmy stracili nad sobą
panowanie.
– A czy ju
ż nie straciliśmy? – zapytała nieśmiało, lekko się
uśmiechając, gdy usłyszała w jego głosie zażenowanie.
– Stracili
śmy – odpowiedział.
– A dlaczego nie mieliby
śmy przeżyć miłosnej przygody?
– dopytywa
ła się, zapominając o swych zasadach, czując
się trochę jak dziecko, któremu odmówiono wymarzonego
deseru. –
Większość dziewczyn w moim wieku miała już
niejedną przygodę!
U
śmiechnął się, a ona poczuła nagły przypływ miłości do
tego człowieka, którego bardzo kochała, choć znała go
przecież od niedawna.
– Bo ty jeste
ś inna – odpowiedział. – Jesteśmy w sobie
trochę zakochani i coś nas do siebie ciągnie. Gdybyśmy poszli
dalej,
nietrudno zgadnąć, czym by się to zakończyło.
M
ówił poważnie, a ona starała się uważnie go słuchać, choć
skupienie przychodziło jej z trudem.
– No wi
ęc mogłoby się okazać, że kryje się za tym
wyłącznie seks i po paru miesiącach rozstalibyśmy się po
prostu jak dobrzy przyjaciele.
Nie brzmia
ło to w jego ustach przekonująco. Odniosła
wrażenie, że on sam nie wierzy w swoje słowa.
– I co jeszcze mog
łoby się wydarzyć? – dociekała. Przytulił
ją mocniej.
– Mogliby
śmy również dojść do przekonania, że to, co jest
między nami, nie słabnie, a wręcz przeciwnie, potęguje się
jeszcze i rozwija.
„tym razem m
ówił niepewnie, dobierając z trudem słowa,
jakby nagle mówie
nie po angielsku zaczęło mu sprawiać
kłopot.
– Szczerze m
ówiąc, nie mam pojęcia, jak by się to
skończyło – dodał po chwili z uśmiechem. – Wiem tylko, że
nigdy jeszcze nic podobnego nie przeżywałem. Nie miałem
wprawdzie wielu przygód, ale zawsze do tej por
y wiedziałem,
czego się mogę spodziewać i czego oczekuję, „tym razem
wydaje mi się, że chcę czegoś więcej i przyznam się,
kochanie,
że bardzo się tego boję.
Zamilk
ł, a ona wodziła palcami po jego twarzy, jakby się
chciała upewnić, że jest jeszcze przy niej.
– Boj
ę się! – szepnęła i serce ścisnęło jej się na myśl o
rozstaniu,
choć przecież rok, który miał tu spędzić, dopiero się
rozpoczął.
– Chyba
żebyś... – zaczął, ale nie dokończył.
Chyba
żebym?
W przy
ćmionym świetle długo wpatrywał się w jej twarz,
jakby czekał na odpowiedź.
– Chyba
żebyś zdecydowała się na wyjazd do Francji. Nie
musisz mi teraz odpowiadać, chciałbym tylko wiedzieć, czy
istnieje w ogóle taka możliwość. Chciałbym mieć pewność, że
jeśli jest to miłość, nie będziemy musieli o niej zapomnieć,
gdy skończę tu pracę i wrócę do domu.
W g
łowie miała chaos. To chyba coś w rodzaju
oświadczyn, pomyślała. Chce, żebym obiecała, że z nim
pojadę, jeśli tylko wszystko przybierze taki właśnie obrót.
Chce,
żebym obiecała coś, czego nie będę w stanie dotrzymać!
Zrobi
ło jej się zimno z przerażenia. Ogarnął ją przenikliwy
chłód, który ziębił serce, paraliżował oddech. Nie mogę
przecież powiedzieć po prostu „nie”, nie próbując mu
wszystkiego wytłumaczyć.
– Mo
że napijesz się kawy? – zapytała.
ROZDZIAŁ ÓSMY
– A wi
ęc masz matkę, ojca i czterech znacznie starszych
braci,
którzy są żonaci i dawno wyprowadzili się z domu –
podsumował Matt.
Claudia postawi
ła właśnie przed nim filiżankę cappuccino i
usiadła po drugiej stronie stołu.
– Ale matka jest unieruchomiona w wózku inwalidzkim –
rzekła z naciskiem.
– Przez ten wypadek – odezwa
ł się cicho, ujmując jej rękę.
Skinęła potakująco głową.
– Jack
ładnie się dzisiaj zachował, gdy pytał, czy zechcesz
wziąć udział w naszych rozmowach o wypadku.
– On i pani Cooper wszystko o mnie wiedz
ą – wyjaśniła, po
czym wysunęła rękę z jego dłoni i zaczęła kreślić palcem na
stole esy-floresy. –
Urodziłam się sześć lat po moim
najmłodszym bracie, zawsze mnie więc wszyscy traktowali
jak dziecko.
Kiedy miałam cztery lata, na farmie zaczęła
pracować nowa rodzina. – Zamilkła na chwilę, czując wzrok
Matta,
który spoglądał na nią pełen zatroskania. – Czy
mówiłam ci, że ojciec uprawia trzcinę cukrową?
Przytakn
ął, a ona dalej opowiadała. Siedziała teraz
wyprostowana.
Patrzyła na niego, bo chciała widzieć reakcję
na jego twarzy.
– Ci ludzie mieli syna Daniela. By
ł w moim wieku,
obchodziliśmy razem urodziny. Bawiliśmy się razem,
zostaliśmy potem przyjaciółmi, a wreszcie...
Nie spuszcza
ła z niego wzroku, tak bardzo chciała, by
wszystko zrozumiał. Łzy dusiły ją w gardle.
– Gdy ju
ż podrośliśmy, został moją pierwszą sympatią –
szepnęła. – Pocałowaliśmy się pierwszy raz... Wiedzieliśmy
od pierwszej chwili,
że pozostaniemy na wieki przyjaciółmi, a
potem mówiliśmy o małżeństwie, o miłości... – Uśmiechnęła
się do Matta, ocierając ukradkiem łzy. – Daniel był bardzo
inteligentny,
miał dużą wyobraźnię, zawsze przewodził
wszystkim zabawom.
Mieliśmy wspólne plany. Przede
wszystkim on je układał.
– Plany zwi
ązane ze służbą powietrzną? – zapytał, a
Claudia otworzyła oczy ze zdumienia. Czyżby już mu o tym
mówiła?
– Tak – potwierdzi
ła. Na jej twarzy zagościł teraz uśmiech
na wspomnienie wydarzeń, które tak długo ukrywała przed
wszystkimi. – O niczym inn
ym nie potrafił mówić. Chciał
zostać lekarzem, a ja miałam być pielęgniarką. Mieliśmy
pracować w jakiejś niewielkiej bazie i oczywiście codziennie
ratować życie innych ludzi.
– No i... ?
– Mieli
śmy po piętnaście lat, gdy jego rodzice zdecydowali,
że na ostatnie dwa lata powinien się przenieść do szkoły z
internatem,
żeby mieć większe szanse dostania się na
medycynę. Narobiliśmy wtedy takiego gwałtu, że rodzice
zgodzili się, żebym i ja pojechała. Pierwszy raz miałam lecieć
samolotem.
Nie wyobrażasz sobie, co to było dla nas za
przeżycie. – Spojrzała mu znowu w oczy, jakby chciała, by
razem z nią wszystko od nowa przeszedł. – Mieliśmy lecieć na
południe z Rainbow Bay. Do miasta odwoził nas ojciec
Daniela i moja mama.
Matta przenikn
ął dreszcz. Domyślał się, co było dalej.
– Nic nie pami
ętam z tego, co się stało – szepnęła. – Mogę
ci tylko opowiedzieć to, co słyszałam od innych.
Milk
ła co chwilę, szukała słów, a wyobraźnia i życiowe
doświadczenie pozwoliły mu domyślić się wszystkiego.
– Poniewa
ż samochód zawisł w połowie nad przepaścią i
jeden nieopatrzny ruch mógł spuścić go w dół, wydobycie nas
zabrało sporo czasu. Wiem, że najpierw wydobyto moją
mamę, potem ojca Daniela, któremu trzeba było amputować
lewą nogę. Ze mną i z Danielem był największy kłopot.
S
iedzieliśmy z tyłu i wyciągnęli nas dopiero po wycięciu
dachu samochodu.
Trzymaliśmy się za ręce, ale on zginął
podobno na miejscu.
Widzia
ł, jak cierpiała, ale wiedział też, że nadszedł już
czas,
gdy musiała podzielić się swoim cierpieniem. Ścierał łzy
z jej policzków,
gładził włosy, które skrywały bliznę na
skroni.
– Przez d
łuższy czas leżałam nieprzytomna – mówiła dalej.
–
Byłam w szpitalu przez wiele miesięcy, potem wypisano
mnie i...
musiałam na nowo uczyć się chodzić.
Wstrz
ąs pourazowy! To musiał być wstrząs pourazowy.
Słyszał już o porażeniu kończyn dolnych bez wyraźnej
przyczyny.
Przyjrza
ł się wystygniętej kawie, która stała przed nim, i
wstał. Podszedł do Claudii i uniósł ją w ramionach. Usiadł,
trzymając ją teraz na kolanach.
– I uda
ło ci się – szepnął, starając się rozproszyć jej smutne
wspomnienia. –
A co się stało twojej matce? Czy to był uraz
kręgosłupa?
– Razem by
łyśmy w szpitalu i pewnego dnia, gdy
przywieziono mnie do niej na wózku,
lekarz powiedział jej
właśnie, że nie będzie chodzić. – Mówiła szeptem, a on bał się
poruszyć, by nie przerwać jej myśli. – Pamiętam, jak
powiedziała wtedy lekarzowi, że zostanie w takim razie w
szpitalu na zawsze,
bo jej mąż i synowie zajmują się farmą i
nie mają czasu na opiekowanie się inwalidką.
Poruszy
ła się niespokojnie i odsunęła lekko od niego.
Patrzyła mu teraz prosto w twarz. Oczy miała zaczerwienione,
a po policzkach spływały wolno łzy.
– Kiedy to us
łyszałam, zrozumiałam, że znowu muszę
zacząć chodzić. No i zaczęłam.
W k
ącikach jej ust pojawił się nieśmiały uśmiech. Matt
uśmiechnął się także, choć wzruszenie ściskało mu gardło.
– Ci
ągle się zastanawiam, czy nie powiedziała tego wtedy
celowo –
wyznała, patrząc na niego rozjaśnionymi oczami.
Biła z nich miłość i przywiązanie do matki. – Kiedy już
zaczęłam chodzić, a jej stan się poprawił, wróciłyśmy do
domu.
Musiałam się nią opiekować i to mnie trzymało przy
życiu. A ona nie dawała mi spokoju i prosiła, żebym wróciła
między ludzi. No i w końcu zdobyłam się na odwagę i
poszłam do szkoły. To była ta sama szkoła, do której
chodziliśmy z Danielem, ale nie zastałam już dawnych
przyjaciół, bo straciłam przecież dwa lata.
Kiedy sko
ńczyłam szkołę, namawiała mnie na studia, ale
nie miałam na nie najmniejszej ochoty. Nie czułam potrzeby
usamodzielnienia się, nie miałam żadnych ambicji ani nie
marzyłam o przygodach. Zostałam więc w domu i byłam
całkiem z tego zadowolona. Aż w tym roku mama kazała mi
wyjechać do miasta i „pożyć troszeczkę”. Powiedziała, że
ptaki też wyrzucają z gniazda świeżo opierzone pisklęta, żeby
nauczyły się żyć.
Ale chc
ę do niej potem wrócić – mówiła dalej. –
Zamieszkać gdzieś w pobliżu, żeby jej pomagać. I wcale nie
dlatego,
że uważam to za swój obowiązek, ani nie dlatego, że
ona tego ode mnie wymaga, tylko dlatego,
że ja tego chcę –
po
wiedziała z determinacją w głosie. – Czy rozumiesz mnie?
–
spytała z niepokojem.
– Rozumiem – szepn
ął.
Wiedzia
ł też, że jego miłość do niej stawała się coraz
głębsza. Siedzieli w milczeniu, przytuleni do siebie.
Rozumia
ł ją doskonale. Pragnął jej przy tym tak bardzo, jak
jeszcze nigdy w
życiu nie pragnął żadnej kobiety. Ale
jednocześnie jakiś głos wewnętrzny radził mu zerwać z nią
wszelkie kontakty. I to od razu!
Wystarczy
ło przecież posunąć się o krok dalej, a pozna
wtedy miłość, o jakiej mu się jeszcze nie śniło, i dozna
rozkoszy,
o której nawet nie marzył, a za rok przyjdzie mu to
wszystko porzucić.
– Czas spa
ć – szepnął jej do ucha. – Jutro porozmawiamy.
– I pojutrze? I popojutrze? – pyta
ła.
– Na pewno – obieca
ł. – Przynajmniej tak jak dobrzy
przyjaciele.
Nie umiałbym już inaczej, choć może to oznaczać
trudne chwile. –
Delikatnie pocałował ją w usta. – Jutro mam
wolny dzień – powiedział. – Rano pójdę do szpitala, a potem
może mógłbym cię zabrać o szóstej do restauracji?
P
ójdą więc gdzieś razem! Ucieszyła się bardzo. Będą
chodzić ze sobą, może więc jednak coś z tego będzie?
– Bardzo ch
ętnie – odrzekła trochę oficjalnym tonem, jakby
się obawiała trochę tego, co wydarzyło się przed chwilą, gdy
zrozumiała, co kryje się za powiedzeniem, żeby nie igrać z
ogniem.
Poca
łunek, którym ją pożegnał, był równie wstrzemięźliwy
jak jej słowa. Jednak dłonie, które trzymał na jej ramionach,
mówiły wyraźnie, że spokój i opanowanie narzucił sobie tylko
wysiłkiem woli.
– Jutro porozmawiamy – powt
órzył.
Czu
ła, jak jej ręce, kierowane jakąś niewidzialną siłą,
wyciągają się w jego kierunku. Z najwyższym trudem
zapanowała nad sobą, a gdy opadły posłusznie wzdłuż ciała,
zacisnęła pięści, byle tylko więcej go nie dotknąć.
Przez ca
łą drogę Matt myślał o tym, co powiedziała mu
Claudia, do chwili,
gdy z rozmyślań wyrwał go dzwonek
telefonu komórkowego. Szybkim krokiem,
już po raz drugi tej
doby,
ruszył do bazy.
W zasadzie nie mia
ł dyżuru. Dyżury pod telefonem trwały
od szóstej wieczorem do tej samej godziny nas
tępnego dnia.
Przypomniał sobie jednak, że to samo spotkało wczoraj
Petera.
Czyżby nowy alarm wymagający skompletowania
personelu do dwóch samolotów? A może odwołano gdzieś
Jacka?
W bazie pali
ły się wszystkie światła i Christa już na niego
czekała. Zetknął się z nią w Calturze. Zwracała uwagę jej
fachowość i opanowanie.
– Musimy polecie
ć do pani James – wyjaśniła. – Trzy
tygodnie temu odwieźliśmy ją do domu po drugiej
chemioterapii. Ma raka piersi, ale po mastektomii i kuracji
nastąpiło cofnięcie objawów. Przed trzema miesiącami była tu
na kontroli i okazało się wtedy, że nastąpiły przerzuty do
mózgu i wątroby. Zatrzymaliśmy ją więc na dziewięć tygodni
w szpitalu. Eddie Stone poleci z nami,
a ty jesteś zamiast
Jacka,
który w tej chwili przechodzi operację. Wyobraź sobie,
dostał ataku wyrostka!
Matt nie m
ógł się otrząsnąć ze zdziwienia. Czy wszyscy
Australijczycy przypominają ludzi, jakich poznał w bazie?
Wszystko przyjmowali ze wzruszeniem ramion i spokojnym
stwierdzeniem: Jakoś to będzie! Za każdym razem
zd
umiewało go to ogromnie.
Wychodz
ąc, zatrzymał się przy półce i wyciągnął książkę,
którą już widział przedtem. Urazy u pacjentów chorych na
raka.
Będzie to doskonała lektura, razem oczywiście z kartą
choroby pani James.
– Pani James przewr
óciła się – tłumaczyła mu Christa, gdy
wyszli. – Jak to zwykle na wsi,
chodzi wcześnie spać i
wcześnie wstaje. Jej mąż przypuszcza, że wstała z łóżka i
poszła do łazienki, nie ma tylko pojęcia, o której to mogło
być. Gdy jednak sam obudził się koło dziesiątej i zobaczył, że
jej miejsce jest puste,
zaczął jej szukać i znalazł ją na
podłodze w holu.
(
– Na pewno od razu chcia
ł jej pomóc wrócić do łóżka –
mrukn
ął pod nosem, a Christa spojrzała na niego ze
zdziwieniem.
– Chyba tak – odpar
ła. – Ale trudno przecież, żeby
pode
jrzewał uraz kręgosłupa, skoro przewróciła się we
własnym domu.
– Je
żeli była naświetlana – zauważył – lub gdy przerzuty
dotarły również do szkieletu kostnego, najzwyklejszy upadek
może grozić złamaniem.
– Jej m
ąż opowiadał Katie, że żona strasznie cierpi, ma
takie bóle,
że nie można się z nią w ogóle z nią dogadać.
Ciągle coś próbuje powiedzieć, ale nic z tego nie można
zrozumieć. Najwyraźniej znajduje się w szoku i do tego
niemal bez przerwy wymiotuje.
Gdy dotarli do lotniska, pu
ścili się biegiem do samolotu.
– Zabierze nam to trzy kwadranse – powiedzia
ł Eddie, gdy
ruszyli pasem startowym.
Matt skin
ął głową i zabrał się do lektury.
– Powinni
śmy ją zabrać z powrotem do szpitala – odezwał
się po chwili do Christy. – Jeżeli nastąpiło krwawienie
wewnętrzne lub zewnętrzne, należałoby podać krew, a o tym
nie może być mowy bez uprzedniej analizy dotychczasowych
sposobów leczenia.
Reakcje immunologiczne mogą być
wywołane przez tak rozmaite czynniki, że o wszystkim
powinien decydować jej onkolog.
Gdy l
ądowali, czekał już na nich pan James.
– Napijmy si
ę herbaty, a przez ten czas oni zbadają chorą –
zaproponował Eddie gospodarzowi, gdy ten dowiózł ich na
farmę. Chciał pewnie uspokoić przerażonego mężczyznę, a
zarazem ułatwić badanie pacjentki.
Pochylaj
ąc się nad łóżkiem chorej, Matt zrozumiał
zdenerwowanie jej męża. Kobieta leżała jęcząc, a jej ciałem
wstrząsały dreszcze. Na czole perliły się krople potu, a po
zapadniętych policzkach płynęły łzy. W wychudłych palcach
trzymała koronkową chusteczkę, którą co chwila przytykała
do ust,
chcąc stłumić jęk.
Sko
ńczyła chemioterapię cztery tygodnie temu, tak więc
minął już moment największego zahamowania liczby krwinek.
Matt badał ją dokładnie. Miała posiniaczone pośladki, lecz
zaniepokoiły go zwłaszcza sińce wokół miednicy, nie był
bowiem pewien,
czy wybroczyny powstały wskutek upadku,
czy są symptomem jakichś groźnych powikłań.
Przez ca
ły czas starał się z nią rozmawiać, ona jednak nie
była w stanie odpowiedzieć na żadne z jego pytań. Drgnęła,
gdy nacisnął lekko staw biodrowy, ale zareagowała w
podobny sposób,
gdy Christa mierzyła jej tętno. Gdy Christa
oznajmiła, że tętno i ciśnienie są w normie, a odruchy dolnych
kończyn prawidłowe, obydwoje uśmiechnęli się do siebie z
ulgą.
– Nie b
ędę szukał nowej żyły – powiedział. – Wiadomo
przecież, że żyły po chemioterapii często pękają. Dokonam
infuzji płynu. Ona może mieć hiperkalcemię, wobec tego
mogę podać dużą ilość płynu.
Nachyli
ł się nad chorą, a w tej chwili w drzwiach pojawił
się Eddie w towarzystwie już spokojniejszego pana Jamesa.
Gdy kroplówka została podłączona, Matt spróbował jeszcze
raz porozumieć się z panią James.
– Boj
ę się, że uszkodzony jest staw biodrowy lub miednica
–
powiedział. – Musimy teraz przenieść panią ostrożnie na
nosze,
unieruchamiając nogi.
Eddie przyni
ósł do pokoju ortopedyczne nosze, Matt
umieścił je na łóżku obok chorej, a potem poprosił obydwu
mężczyzn, by unieśli panią James do góry. On sam starał się
przez ten czas unieruchomić miednicę. Gdy chora znalazła się
na noszach,
zapiął pasy i dał znać, że wszystko jest gotowe do
odjazdu.
Kobieta jęczała jednak coraz głośniej i zdradzała
objawy krańcowego wyczerpania.
– Czekajcie! – krzykn
ął nagle Matt. – Co za idiota ze mnie
–
burknął do siebie. – Przecież to może być reakcja na
wycofanie leku.
Otworzy
ł ponownie kartę choroby. By zapobiec bólowi,
chora dostawała morfinę powoli uwalnianą w ustroju.
Wysokość dawki przeraziła go jednak.
– Gdzie s
ą lekarstwa żony? – zapytał pana Jamesa.
Mo
że zapomniała wziąć leki i dlatego wstała w nocy? A
może...
Gospodarz poprowadzi
ł Matta do łazienki. Gdy zapalił
światło, oczom ich ukazała się półka zastawiona lekarstwami.
– Nie mam poj
ęcia, co ona brała – powiedział.
Matt przegl
ądał gorączkowo butelki i słoiczki. Wreszcie
znalazł butelkę z roxanolem, ukrytą za dwoma innymi
opakowaniami.
Czyżby pani James chowała lekarstwa sama
przed sobą?
Odkr
ęcił pokrywkę i wysypał zawartość. W buteleczce była
jedna tylko pastylka.
Żaden ze środków uśmierzających ból,
jakie miał przy sobie, nie mógł spełnić swej roli, zważywszy
na to,
że pani James nie tylko cierpiała na skutki wycofania
leku,
ale też miała silne bóle.
Zdecydowa
ł, że najlepiej jednak będzie podać pozajelitowy
środek przeciwbólowy. Nie warto było w tej sytuacji
podejmować dodatkowego ryzyka.
Po p
ół godzinie byli znowu w powietrzu. Podczas każdej
wyprawy wydawało mu się, że czas staje, gdy są na ziemi.
Badania pacjentów i szykowanie ich do podróży zdawały się
zawsze ciągnąć w nieskończoność, ale gdy po starcie w
drodze powrotnej patrzył na zegarek, okazywało się zawsze,
że wszystko odbyło się w mgnieniu oka.
Przygl
ądał się teraz kobiecie. Uspokoiła się wyraźnie, gdy
tylko podał jej morfinę. A on martwił się, co będzie dalej. Czy
zatrzymają ją w szpitalu, jeśli okaże się, że nie ma żadnego
z
łamania? Czy będą próbowali odzwyczaić ją od uzależnienia
od morfiny,
czy też zgodzą się, by szukała ulgi w cierpieniach
przez ten krótki okres,
jaki pozostał jej jeszcze do przeżycia?
Odetchn
ął z ulgą, że to nie on będzie musiał podejmować te
decyzje.
Nagle przypomniał sobie o Claudii.
Zrozumia
ł już, że na nic się nie zda przekonywanie samego
siebie,
że wcale się w niej nie zakochał. Kochał ją tak jak jego
ojciec kochał matkę.
A wi
ęc?
– L
ądujemy za pięć minut – rozległ się głos Eddiego.
Trzeba by
ło zapiąć pasy i cała uwaga Matta skupiła się teraz
na pacjentce.
– Pojad
ę z nią – powiedział, gdy wylądowali.
– To dobrze – ucieszy
ła się Christa. Widziała, że Matt nie
uzupełnił karty choroby, w której musiałby podzielić się
swymi podejrzeniami. – Pewn
ych rzeczy lepiej nie zapisywać.
Zanim wyszed
ł ze szpitala, minęła druga. Postanowił
jeszcze odwiedzić „swoich” pacjentów. Karen, której
narzeczony zmarł, usnęła po dużej dawce środków
uspokajających. Gdy patrzył na nią, przed oczami znowu
stanęła mu Claudia.
A potem, gdy mija
ł uśpiony dom ciotki Stephy, przesłał jej
pocałunek. Był zbyt zmęczony, by móc się teraz nad
czymkolwiek zastanawiać, ale wierzył, że uda mu się znaleźć
jakieś rozwiązanie.
– Mo
że to los tak chce, żebyśmy się rzadko widywali –
szepnęła Claudia, gdy po przyjściu do pracy dowiedziała się,
że Jack jest w szpitalu, a Matt odbył w nocy dodatkowy lot.
Nie mia
ła już potem czasu na rozmyślania, po chwili
bowiem zaczęły się telefony. Jeden po drugim. Peter poleciał
na dyżur do przychodni, Matt musiał więc udzielać porad
przez telefon.
Przyniosła mu kawę, a on podziękował jej
ciepłym uśmiechem. Nie było jednak oczywiście mowy o
żadnych rozmowach.
– Uda
ło mi się znaleźć zastępcę – oznajmiła Leonie, gdy
Claudia weszła po potrzebną jej kartę. – Zgodził się udzielać
porad przez telefon i przez radio,
loty nie wchodzą jednak w
grę.
– A kiedy zaczyna? – zapyta
ła Claudia, mając nadzieję, że
Matt będzie mógł nareszcie się wyspać.
– Jutro – odpowiedzia
ła. – Tak się zastanawiam, czy
odwołać lot Marta do Caltury...
W tej chwili zadzwoni
ł telefon. Leonie podniosła
słuchawkę i uśmiechnęła się. Zasłaniając mikrofon, szepnęła
do Claudii:
– To Jack. – A potem m
ówiła już do słuchawki. – Ależ
tak... Nie, nie ma mowy. Jutro przyjdzie Frank Wiley, wi
ęc
sobie jakoś poradzimy. Myślę, że nie powinienieś przychodzić
w poniedziałek. Frank Wiley zostanie z nami przez cały
tydzień. – Odkładając słuchawkę, uśmiechnęła się. – Powinien
jeszcze poprosić, żeby mu przełączano do szpitala wszystkie
telefony pacjentów!
– Pewnie mu to po prostu nie przysz
ło do głowy –
roześmiała się Claudia.
– Dzwoni
ł, żeby powiedzieć, że lot do Caltury musi się
odbyć za wszelką cenę – dodała Leonie.
W drodze powrotnej Claudia napotka
ła w holu małżeństwo
w średnim wieku. Widać było, że są zmęczeni i
zdenerwowani.
– W czym mo
żna państwu pomóc? – spytała.
– Nazywam si
ę Schubert – odparł mężczyzna, ściskając
mocno jej rękę. – A to jest moja żona. Chciałbym
porozmawiać z lekarzem.
Przypomnia
ła sobie, że któryś z autostopowiczów nosił
właśnie nazwisko Schubert.
– Pa
ństwo pozwolą – rzekła i wprowadziła ich do pokoju
Leonie.
Na terenie bazy obowi
ązywało niepisane prawo, które
nakazywało chronić personel latający przed gośćmi z
zewnątrz, którzy zakłócali rytm pracy. Pacjenci często
przychodzili, by podzi
ękować za ratunek, rodziny zmarłych
pragnęły poznać szczegóły śmierci swych bliskich, a
reporterzy szukali sensacji.
Personel medyczny nie zawsze zaś
mógł oderwać się od swych zajęć. Claudia przygotowała
gościom kawę i wróciła do pokoju Leonie, która właśnie
opowiadała państwu Schubert, co lekarze zastali na miejscu
wypadku.
– Ale
ż proszę pani – tłumaczył mężczyzna, gwałtownie
gestykulując. – My chcemy rozmawiać z lekarzem, który był
wtedy na miejscu,
a nie z panią.
C
óż za źle wychowany człowiek, pomyślała Claudia.
– Jeden z naszych lekarzy wróci z przychodni dopiero jutro
wieczorem –
tłumaczyła spokojnie Leonie. – Podam
doktorowi Laurantowi nazwę hotelu, w którym państwo
zamieszkają. Z pewnością zadzwoni, jeśli tylko będzie mógł.
Mamy teraz trudny okres,
gdyż jeden z lekarzy zachorował, a
doktor Laurant był wzywany do nagłych wypadków przez
dwie noce z rzędu i musi trochę odpocząć – skończyła z
uśmiechem.
Claudia podziwia
ła jej cierpliwość i takt. Leonie skierowała
właśnie rozmowę na temat córki Schubertów, pytając, czy już
ją odwiedzili.
– Zabierzemy j
ą stąd – powiedział pan Schubert. – Im
szybciej obejrzą ją jacyś dobrzy specjaliści, tym lepiej.
– Na pewno si
ę ucieszy z powrotu do domu –
skomentowała Leonie. Widać było, że miała wielką ochotę
powiedzieć im coś przykrego.
Claudia odprowadzi
ła gości do drzwi.
– Czy powiesz o nich Mattowi? – zapyta
ła. – Po co on ma
tracić czas dla podobnych ludzi?
– Przecie
ż oni są zupełnie wytrąceni z równowagi – odparła
Leonie. –
Pomyśl sobie tylko: córka jest ranna, jeden z jej
przyjaciół stracił życie, znaleźli się w obcym kraju.
Przyjechali tu tak szybko,
że musieli chyba wsiąść do
samolotu, gdy tylko policja zawiadomi
ła ich o wypadku.
Lecieli ze trzydzieści godzin i z pewnością mają uczucie, że
znaleźli się na końcu świata!
– Za dobra jeste
ś! – wyrzuciła z siebie Claudia. – Matt
zresztą nie jest inny. Na pewno pójdzie ich odwiedzić w
hotelu,
a oni będą się na nim wyładowywać.
– Chyba powinien sam o tym zadecydowa
ć – rzekła
spokojnie Leonie,
a Claudii zrobiło się głupio.
Zebra
ła pospiesznie swoje papiery i wróciła do komputera,
ale trudno jej było zabrać się do pracy. Tęskniła do Matta.
Pyta
ł ją wczoraj, czy pojechałaby z nim do Francji, gdyby
okazało się, że to, co ich łączy, to prawdziwa miłość. A ona
powiedziała „nie”. Nie wymówiła wprawdzie tego słowa, ale
wynikało to przecież z jej opowieści.
A on by
ł tak smutny, gdy odchodził. Z pewnością
przygnębiła go historia jej życia, lecz musiał też cierpieć na
myśl o tym, co tracili, nie decydując się na bycie razem.
Nie by
ła w stanie przystać na jego propozycję, by zostali po
prostu przyjaciółmi, choć przecież sama zapowiedziała mu, że
nie zgodzi się na romans z lekarzem, który ma zamiar zabawić
tu tylko rok.
I on to zaakceptowa
ł. Lecz chęć znalezienia się przy jego
boku okazała się silniejsza od postanowień czy wstydu. Raz
już przecież cierpiałam, myślała, i wyszłam z tego obronną
ręką. Dam sobie radę i tym razem. Wytrzymam jeszcze raz ból
rozstania.
Byleby tylko teraz by
ć z Mattem.
ROZDZIA
Ł DZIEWIĄTY
– W
łaśnie dzwonił Matt – oznajmiła ciotka Stepha, witając
Claudię. – Powiedział, że nie może pójść z tobą dziś do
restauracji,
bo musi się spotkać z rodzicami pacjentki, którzy
właśnie przyjechali.
– M
ógł mi to sam powiedzieć – mruknęła opryskliwie. –
Wcale nie musi spotykać się z tymi ludźmi.
– Mo
że tak będzie nawet lepiej – zauważyła ciotka. –
Wyglądasz na zmęczoną, wyśpisz się chociaż.
– No w
łaśnie, a Matt? Dwie noce z rzędu go wzywali, dziś
był cały dzień w pracy, miał dyżur telefoniczny, a teraz, kiedy
mógłby nareszcie odpocząć, musi spotykać się z ludźmi,
którzy mu będą ciosać kołki na głowie i wybrzydzać na
szpital.
Przerwa
ła, słysząc śmiech ciotki.
– A c
óż w tym takiego śmiesznego? – zapytała, czując, że
ogarnia ją coraz większa złość.
– Pomy
śl chwilkę. – Ciotka była wyraźnie ubawiona. – I
zdecyduj się, czy jesteś zła, bo dziś nie spotkasz się z Mattem,
czy też martwisz się, że będzie niewyspany? Gdybyście wyszli
wieczorem,
z pewnością by się przecież nie wyspał.
– Id
ę się wykąpać – oznajmiła Claudia, zbita z tropu.
– Nie szykuj si
ę w każdym razie do szpitala – zawołała za
nią ciotka. – Odbyłam już za ciebie wszystkie wizyty.
Claudia odwr
óciła się zdziwiona.
– Odby
łaś za mnie wizyty?
– Tak.
– Dlaczego?
Ciotka podesz
ła do niej i położyła jej ręce na ramionach.
– Przez jaki
ś czas będzie tu Matt. Naciesz się nim –
powiedziała. – Jesteś poza tym młoda, musisz się trochę
rozerwać. Zupełnie wystarczy, jak pójdziesz do szpitala raz
czy dwa razy w tygodniu.
A zresztą – ciągnęła – muszę ci się
przyznać, że ta wizyta sprawiła mi prawdziwą przyjemność.
Odwiedziłam najpierw Carol, a ona potem oprowadziła mnie
po wszystkich oddziałach.
– To znaczy,
że widziałaś ofiary tego ostatniego wypadku?
– O, tak – odpar
ła ciotka. – Najdłużej siedziałam przy tej
ślicznej blondynce Karen. Ona zupełnie nie może dojść do
siebie po śmierci swojego chłopaka, więc opowiedziałam jej o
tobie i o Danielu,
i jak potem ni stąd, ni zowąd pojawił się
Matt i wszystko się dobrze skończyło.
– Ty jej to powiedzia
łaś?
Claudia zaniem
ówiła na chwilę z wrażenia. Więc wszyscy
znają jej najtajniejsze myśli! A ciotka w dodatku opowiada o
tym obcym.
– Tak – odrzek
ła ciotka całkiem zadowolona z siebie. – I to
jej najwyraźniej pomogło. Jutro wybiorę się do niej znowu. A
teraz wykąp się szybko, bo zaraz będzie kolacja, a przed
spaniem obejrzymy sobie film w telewizji.
Claudia pos
łusznie poszła do łazienki, próbując zebrać
myśli. Za dużo jest ostatnio zmian i nowych wydarzeń w jej
życiu! Powiedziała Mattowi, że nie może wyjechać z
Australii.
Co będzie, jeśli nie zechce więcej się z nią
spotykać? Co będzie teraz robić wieczorami? Ciotka
postanowiła przecież sama odwiedzać samotnych pacjentów.
Zadzwoni
ł do drzwi wtedy właśnie, gdy stała w swojej
sypialni owinięta w ręcznik i patrzyła przez okno na bujną
zieleń ogrodu.
Na d
źwięk jego głosu zadrżała. Czy to miłość, czy tylko
pożądanie? – zastanawiała się w chwilę potem, gdy tłumaczył
się, przepraszając ją za zawód.
– Ale
ż Karen to ta blondynka, której chłopak właśnie umarł
–
powiedziała, gdy zaczął opowiadać o ofiarach wypadku. –
To przecież nie jej rodzice przyjechali, tylko rodzice Lucilli.
– Rodzice Karen tak
że przyjechali – tłumaczył, a w jego
głosie brzmiało z trudem ukrywane zmęczenie. – Zgodziłem
się na krótkie spotkanie z nimi wszystkimi.
Zamilk
ł, a ona czekała, nie odważając się nawet w myślach
żywić nadziei, że może jednak spędzą ten wieczór razem.
Czuła wyrzuty sumienia, że myśl o wspólnym wyjściu w
ogóle przychodzi jej do głowy w podobnej sytuacji. A
jednak...
– Potem musz
ę się trochę przespać – zakończył. A ona
czuła, jak bardzo jest zmęczony. – Tak mi przykro!
– Nie masz za co przeprasza
ć – rzuciła szorstko. – Przede
wszystkim musisz się wyspać. Tylko szkoda, że musisz
przedtem spotykać jeszcze tych ludzi. – Zawahała się przez
chwilę, a potem dodała: – Ale doskonale cię rozumiem. Nie
byłbyś – już miała powiedzieć „człowiekiem, którego
kocham”,
ale w ostatniej chwili ugryzła się w język i
powiedziała: – sobą, gdybyś zachował się inaczej.
W nast
ępnym tygodniu Peter i Matt pełnili dyżury
telefoniczne przez całą dobę. Nie było mowy o żadnych
wolnych dniach.
– Strasznie do ciebie t
ęsknię – szepnął jej pewnego ranka,
gdy spotkali się przypadkiem w małej kuchence. Wyglądał na
bardzo zmęczonego, był nie ogolony i oczy miał czerwone z
niewyspania.
Mia
ła wielką ochotę mocno przytulić go do siebie, by
dodać mu trochę otuchy, przekazać trochę własnej energii i sił.
Zamiast tego uśmiechnęła się tylko.
– W og
óle nie kładłeś się spać?
– Ju
ż kolejną noc – uśmiechnął się blado. – W Calturze
wybuchła epidemia zapalenia żołądka i jelit. Andrew Walsh
natychmiast zorganizował szpitalik dla dzieci i niemowląt w
budynku starej szkoły. Opiekuje się nimi od sześciu godzin
zgodnie z moimi instrukcjami.
– Czyli przekaza
ł ci wiadomość o wybuchu epidemii już o
trzeciej nad ranem? –
spytała, z trudem hamując gniew, który
ogarniał ją zawsze, gdy widziała, jak pracuje ponad siły.
Mimo zm
ęczenia uśmiechnął się.
– Rozmawia
łem z nim jeszcze wcześniej. Okazało się, że
apteczka została już opróżniona. Mógł więc jedynie
zagotować wodę, dosypać do niej odrobinę soli i cukru i
podając ją, próbować uzupełnić niedobór płynów. O trzeciej
skontaktowałem się z nim ponownie. Powiedział mi wtedy, że
miał właśnie zamiar przekazać nam drogą radiową wiadomość
o niepokojącym stanie dwojga dzieci.
Serce wezbra
ło jej dumą. Tak bardzo chciała go uściskać i
podziękować za to, że taki właśnie jest.
– To co teraz b
ędzie?
– Christa ju
ż tam wyruszyła. Zabrała leki, żeby uzupełnić
apteczkę i założyć magazyn z lekarstwami. Wiezie także
płyny dożylne. Zabierze z powrotem dzieci, które wymagają
hospitalizacji.
– No a ty? Czy b
ędziesz mógł wreszcie pójść do domu? –
spytała. – Kto ma dziś dyżur?
– Peter polecia
ł do przychodni, a Frank przychodzi o
dziesiątej i zaraz potem pójdę się trochę przespać.
Unios
ła głowę i napotkała jego wzrok. Przez chwilę wydało
jej się, że w jego błękitnych oczach dostrzegła jak w
lustrzanym odbiciu swoje własne odczucia. Nie bądź
śmieszna! To przecież niepoważne, powiedziała sama do
siebie.
– Ale przez ca
ły czas będziesz pod telefonem?
Pokiwa
ł głową.
– Przyznasz,
że to koszmarny tydzień – powiedział.
– I nie zanosi si
ę, żeby było lepiej – westchnęła.
– Dobrze chocia
ż, że mój pierwszy tydzień tutaj wyglądał
inaczej.
Trudno by było sprostać temu wszystkiemu po
długich wakacjach.
U
śmiechnęła się, zadowolona, że nie opuszcza go poczucie
humoru.
– Chcesz kawy? Robi
ę już drugą filiżankę dla Leonie.
Potrząsnął głową i delikatnie dotknął jej ramienia. Podziałało
to na ni
ą jak prąd.
– Zanim p
ójdę do domu, muszę jeszcze napisać
sprawozdanie
–
powiedział cicho. – Zobaczyłem
przypadkiem,
że tu idziesz, więc wpadłem na chwilę, żeby cię
zobaczyć.
Czu
ła, że mówi prawdę i zalała ją fala szczęścia. Wszystko
będzie dobrze! Musi być dobrze!
– Wpadnij mo
że wieczorem, jeśli będziesz miał siły, no i
oczywiście jeśli cię przedtem gdzieś nie wezwą –
zaproponowała. – Dziś albo innego dnia – dodała od razu. Nie
chciała, by czuł się do tej wizyty zobowiązany.
– Postaram si
ę – obiecał i wyszedł, a Claudia znowu nie
mogła pozbierać myśli.
Wystarczy
ło, by usłyszał jej głos lub by mignęła mu gdzieś
jej drobna postać, a czuł, jak ogarnia go tęsknota. I nie było to
wcale fizyczne pożądanie. Dręczyło go przedziwne uczucie,
jakiego jeszcze nigdy nie doznawał, świadomość, że Claudia
należy do niego. Czy to miłość?
– Przepraszam ci
ę – rozległ się w słuchawce zdenerwowany
głos Katie. – To znowu Andrew. Tym razem mówi o
człowieku, który ma atak serca i któremu w dodatku
zachorowa
ły dzieci.
– Ju
ż idę – zapewnił ją i pospieszył do pokoju radiowego.
– Niech mi pan poda dok
ładne objawy – powiedział, gdy
tylko usłyszał głos Andrew.
– Jest zlany potem, szary na twarzy i ma dreszcze –
relacjonowa
ł Andrew. – Mówi, że ma straszne bóle w klatce
piersiowej i że z pewnością umrze, a w tej chwili zbiera mu
się na wymioty.
Tak w
łaśnie wyglądają objawy zawału serca, pomyślał
Matt.
– Zaraz wyl
ąduje samolot – zapewnił. – Proszę go teraz
położyć i czymś przykryć. Niech mu pan da dwie aspiryny i
go uspokoi.
Spróbuję się porozumieć z Christa i powiem jej o
tym. Jest szansa,
że da się go uratować. Christa da mu zaraz
nitroglicerynę pod język. A pan niech nie zapomni
przygotować dzieci do podróży.
– Trzeba jak najszybciej go st
ąd zabrać – powiedział
Andrew.
– No w
łaśnie. Christa podłączy mu kroplówkę, a jeśli ból
się nie zmniejszy, poda morfinę i zrobi dożylnie wlew
nitroglicerynowy. Ratunkiem w takich przypadkach jest
terapia trombolity
czna podjęta w ciągu sześciu godzin.
Przerwa
ł na chwilę, gdyż Andrew zaczął z kimś rozmawiać.
– Mam tu trzech pomocników –
przeprosił po chwili. –
Właśnie wydawałem im polecenia w sprawie aspiryny.
Matt u
śmiechnął się, zadowolony, że w trudnych chwilach
Andrew nie traci humoru.
– Prosz
ę, niech się pan rozejrzy, czy nie ma tam gdzieś
duplikatu jego karty choroby.
Christa zechce z pewnością
zadać wiele pytań. Terapia trombolityczna może spowodować
krwawienie,
jeżeli więc miał ostatnio jakąś operację, uraz
głowy czy też cierpi na zaburzenia czynności wątroby, niech
p
an o tym zawiadomi Christę.
– Znalaz
łem większość kart chorób, więc z tym nie
powinno być problemu – odparł Andrew. – W każdym razie,
odkąd ja tu jestem, operacji żadnej nie miał. Wygląda poza
tym całkiem dobrze, ma pięćdziesiąt lat, pracuje na farmie
przy bydle.
– A wi
ęc prognozy są dobre – powiedział Matt. – W im
lepszej był kondycji przed zawałem, tym większe ma szanse
na wyleczenie.
– Widz
ę samolot! – zawołał Andre w. – Dziękuję, chłopie,
za wszystko –
powiedział, kończąc rozmowę.
Mattowi zrobi
ło się bardzo miło. Mówiąc do niego
„
chłopie”, Andrew dał wyraz swej przyjaźni. Frank Wiley
nadszedł wkrótce potem.
– Id
źże już, młody człowieku, do domu i prześpij się trochę
–
rozkazał, widząc, że Mattowi kleją się oczy.
– Jedn
ą chwilkę, powiem tylko, jaka jest sytuacja.
Opowiedział dokładnie, co działo się ostatnio w Calturze i
zawiadomił, że samolot właśnie ląduje.
– Telefon kom
órkowy tam nie działa, jeśli więc Christa nie
odezwie się za jakieś trzy kwadranse, powinien pan
porozumieć się z nią i zobaczyć, czy wszystko jest w
porządku.
Frank pokiwa
ł głową i uśmiechnął się do Matta.
– Niech pan ju
ż idzie do domu – powtórzył. – Zajmowałem
się takimi sprawami, kiedy pana jeszcze na świecie nie było.
Mimo że jestem na emeryturze, niczego nie zapomniałem i
pilnie śledzę wszystkie najnowsze wynalazki. Mogę się
zawsze na coś przydać.
Matt odwzajemni
ł się staremu lekarzowi uśmiechem i
chciał go zapytać, jak to wszystko wyglądało przed laty, ale
właśnie wtedy odezwał się telefon.
By
ł jednak pewien, że przyjdzie jeszcze chwila, gdy będzie
mógł spokojnie porozmawiać i dowiedzieć się, jakim sprzętem
dawnej się posługiwano i jakimi samolotami latano. Czuł się
bowiem już członkiem medycznej służby powietrznej i
zaczęła na niego oddziaływać atmosfera, jaka tam panowała.
Szed
ł korytarzem i zwolnił, zbliżając się do pokoju, w
którym była Claudia. Siedziała nachylona nad papierami i
rozmawia
ła przez telefon. Mówiła coś cicho, szybko robiąc
przy tym notatki.
Mia
ł wielką ochotę dotknąć jej włosów, pogładzić czarne
l
oki opadające na ramiona, ale nie zrobił tego. Bo nie
potrafiłby na tym poprzestać. Jeden taki gest sprowadziłby
cierpienie.
Nie wolno mi o tym zapomnieć, powiedział sobie,
idąc w kierunku wyjścia.
Nigdy jeszcze nie czu
ł podobnej tęsknoty jak ta, która go
ogarniała na samą myśl o Claudii. I coś mu mówiło, że
uczucia tego nie będzie nigdy w stanie zwalczyć.
Otworzy
ł drzwi i zewsząd ogarnęło go ciepłe powietrze.
Ruszył przed siebie powolnym krokiem. Gdy doszedł do
numeru sześćdziesiątego czwartego, spojrzał w zadumie na
dom ciotki Stephy.
Trzeba b
ędzie poznać trochę ludzi, pomyślał. Niech no się
tylko wszystko ułoży w bazie. Umówię się z Peterem i jego
przyjaciółmi. Może spotykając inne jeszcze kobiety, inaczej
spojrzę na Claudię. Otworzył furtkę przed swoim domem, a
potem zatrzasnął ją głośno.
– Co ty za g
łupstwa wygadujesz! – warknął sam do siebie.
–
Jeżeli nawet będziesz miał kiedyś wolny czas, to przecież
nie pomoże ci ani rozum, ani żadne rozmyślanie, tylko każdą
wolną chwilę będziesz chciał spędzić z Claudią!
Zdaje si
ę, że jestem po prostu zakochany, pomyślał ponuro.
A w dodatku Australię i Francję oddzielają od siebie lądy i
oceany,
a nie jakiś tam wąski kanał.
Wzi
ął prysznic i rzucił się do łóżka. Wkrótce zasnął,
ukołysany do snu obrazami ślicznej ciemnowłosej
dziewczyny,
którą miał stale przed oczami.
A
ż do soboty widywali się rzadko, i to w dodatku na ogół w
obecności innych. Czasem tylko udało im się ukraść dla siebie
kilka chwil, gdy Matt wraca
ł późnym wieczorem po dyżurze
w przychodni.
Siedzia
ł wówczas na schodach prowadzących na werandę i
brał ją w ramiona. Gładził czule jej włosy, opowiadając, co
robił w ciągu dnia. A potem na pożegnanie całował delikatnie
w usta i odchodził zmęczonym krokiem, by odpocząć przed
trudami następnego dnia.
Nade wszystko potrzebny mu by
ł sen. Claudia wiedziała o
tym i martwiła się stale o jego zdrowie. Ciągle jednak
pragnęła czegoś więcej niż tylko rozmów o przypadkach
ciężkich zachorowań i cierpieniach innych.
Do teatru wybra
ły się razem z ciotką. Matt w tym czasie
leciał na ratunek ciężarnej kobiecie. Nadchodził właśnie
tropikalny niż, wiał wiatr, wokół kłębiły się chmury i był to
wyścig z czasem. Czy zdążą przywieźć ją do szpitala, zanim
pogoda uniemożliwi loty?
W niedziel
ę, gdy Matt odsypiał ciężką noc, odbyła samotny
spacer po plaży, a potem, gdy odlatywał do Castleford, gdzie
podczas rodeo młody chłopak doznał uszkodzenia kręgosłupa,
jadła z ciotką kolację.
– W tym tygodniu b
ędzie to samo – oznajmiła, gdy
siedziały przy stole, jedząc pieczone ziemniaki, które
rozpływały się w ustach. Wystarczyło tylko nadgryźć
chrupiącą, złocistobrązową skórkę. – Będzie tu dwa dni, w
środę ma dyżur, a na czwartek i piątek leci do przychodni.
– Tak
ą już ma pracę – zauważyła ciotka.
– Wiem – westchn
ęła Claudia. – I do tego ją uwielbia.
– Gdyby nie wk
ładał w nią serca, byłby zupełnie innym
człowiekiem. Czy kochałabyś takiego Matta?
– Co ja w
łaściwie wiem o miłości? – odpowiedziała z
westchnieniem. –
Skąd mam wiedzieć, czy go naprawdę
kocham takim, jaki jest? Po co
wyobrażać sobie, czy
mogłabym go kochać, gdyby był inny? Wszystko to jest
beznadziejne –
dodała po chwili. – Kto wie, może i lepiej by
było, gdyby był ciągle zajęty do końca pobytu. Nie miałabym
wtedy pokusy,
żeby zrobić coś, czego będę potem żałowała.
Powiedzia
ła to bez zastanowienia. Przestraszyła się trochę i
spojrzała na ciotkę, by zobaczyć, jakie wrażenie wywarły na
niej te słowa. Ciotka była uśmiechnięta. Przez chwilę Claudii
wydawało się, że dostrzegła smutek w jej oczach, a uśmiech,
który wygładził jej zmarszczki, pozwolił dostrzec ślady
dawnej urody.
– Sama musisz podj
ąć decyzję – oznajmiła cicho. –
Pamiętaj jednak, że żałować można nie tylko swych czynów.
Czasem człowiek cierpi dlatego, że się na coś nie mógł
zdecydować.
Zapad
ła krótka cisza. Claudia nie mogła oderwać wzroku
od ciotki.
Pierwszy raz widziała cierpienie na jej twarzy.
– Pami
ętaj też – odezwała się znowu ciotka – że dobrze jest
czasem nosić w sercu jakieś wspomnienia, żeby móc nimi
potem żyć i mieć o czym rozmyślać w długie, samotne noce.
– Ale kto... ? – zacz
ęła i urwała.
Ciotka Stepha powoli wsta
ła i wyszła do kuchni, nie
odzywając się więcej. Claudia sprzątała ze stołu i myła
naczynia,
myśląc tylko o jednym: o tym, co usłyszała od
ciotki.
Ciotka, kt
óra zastępowała jej matkę, namawiała ją niemal,
by odważyła się na przygodę z Mattem.
Umy
ła ostatni talerz i rozejrzała się wokół. Z trudem
zbierała myśli. A do tego tak bardzo żal jej było ciotki...
Usiadła potem na schodach przed domem i próbowała
uporządkować myśli. Podniosła się i zdecydowanym krokiem
poszła do swego pokoju, skąd zadzwoniła do Anthony’ego. W
chwilę potem rozmawiała już z matką.
– Anthony widywa
ł się czasem z Glorią, jeszcze zanim
wyjechałaś – powiedziała pani Delano Claudii, zdumionej
reakcj
ą Anthony’ego na jej telefon. – Między innymi dlatego
chciałam, żebyś stąd wyjechała. Pocieszaliście się z
Anthonym po śmierci Daniela, ale łączyła was tylko przyjaźń,
a wy łudziliście się, że przyjaźń ta przerodzi się w miłość. I to
był wasz wielki błąd.
– Dok
ładnie to samo mówiła mi ciotka Stepha – przyznała
Claudia. –
Ale ja sądziłam, że pragniecie naszego małżeństwa.
– Jestem pewna,
że rodzice Anthony’ego pokochają Glorię
tak,
jak kochają ciebie – zauważyła dyplomatycznie pani
Delano.
Rozmawia
ły jeszcze ze dwadzieścia minut, a Claudia czuła,
że wielki kamień spadł jej z serca. Zrobiła kolejny, mały krok
na drodze do swej odsuwanej ciągle niezależności. Jutro po
pracy spotka się z Mattem i zrobi jeszcze jeden krok.
W
środę powrócił do pracy Jack. Był blady i osłabiony, lecz
jego obecność rozwiała od razu atmosferę zdenerwowania i
pośpiechu.
– Id
ź już do domu i prześpij się – zarządził w południe,
zwracając się do Matta, który siedział studiując dokumentację
z Caltury.
– Mam si
ę przespać? Już dawno zapomniałem, jak się to
robi.
– Zmykaj st
ąd! – śmiał się Jack, szturchając go w ramię i
zamykając rozłożone papiery.
– No dobrze, dobrze – zgodzi
ł się Matt, unosząc do góry
ręce. – Poddaję się.
Jack wyszed
ł do pokoju radiowego, a Matt zobaczył
Claudię, która słysząc jego głos, weszła do pokoju. Zbliżył się
do niej i wziął ją w ramiona. Oparła się o niego, pchana jakąś
potężną siłą, spragniona jego ciepła i bliskości.
– P
ójdę się teraz przespać, pierwszy raz od dawna bez
telefonu komórkowego.
Nastawię budzik na piątą, wstanę,
wezmę prysznic, ogolę się i przyjdę punktualnie o szóstej. Czy
chcesz,
żebyśmy gdzieś wyszli? W końcu należy się nam to po
tylu odwołanych spotkaniach! A może wolisz spędzić wieczór
tak jak zawsze?
– Zjedzmy kolacj
ę w domu – szepnęła. – Pójdziemy potem
do szpitala i... wrócimy do domu,
trzymając się za ręce.
Nie zastanawia
ła się nad odpowiedzią. Był to głos serca,
który mówił jej, że należy wprowadzić znowu w ich życie
jakiś porządek i spokój. Przez chwilę tulił ją mocniej do
siebie,
a potem pocałował lekko w policzek i wyszedł.
Wr
ócił punktualnie o szóstej. Wyglądał tak jak pierwszego
dnia,
gdy spotkała go w ogrodzie przylegającym do biura. Był
wypoczęty, a jego oczy śmiały się na jej widok.
– Kupi
łam sobie nową sukienkę, żeby uczcić twój powrót
do prawie normalnego życia, a ciocia Stepha przygotowała
wspaniałą kolację.
Wzi
ęła go za rękę, chcąc zaprowadzić do kuchni, i znowu
dotyk jego sprawił, że poczuła przenikający ją dreszcz.
– W
środę wysłałem list z prośbą o informacje dotyczące
możliwości zrobienia w Australii specjalizacji z okulistyki –
oświadczył powoli, jakby ważył każde słowo.
Ma wi
ęc zamiar zostać w Australii? Robi to dla niej? Były
to najpiękniejsze słowa, jakie dane jej było usłyszeć. Nie
mogła otrzymać cenniejszego prezentu.
Co ja mu mog
ę w zamian ofiarować? – pytała się w
myślach, „tylko siebie i swoją miłość...
Stan
ęła i spojrzała mu głęboko w oczy.
– Przemy
ślałam już wszystko – szepnęła. – Będę twoja,
kiedy tylko zechcesz.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Stali naprzeciwko siebie bez s
łowa, trzymając się za ręce,
aż wołanie ciotki Stephy sprowadziło ich na ziemię.
– Potem porozmawiamy – szepn
ął zmienionym głosem. –
Pamiętaj, że nie chcę cię do niczego zmuszać. Nie chciałbym,
żebyś czegoś potem żałowała.
U
śmiechnęła się tylko. Miała tak wielką ochotę
opowiedzieć mu, co usłyszała od ciotki!
– Potem porozmawiamy – zgodzi
ła się i poszli do kuchni.
Gdy próbowała sobie później przypomnieć samą kolację czy
rozmowy, jakie wtedy prowadzili, czu
ła pustkę w głowie.
Pamiętała jedynie obecność Marta przy stole, a także
uniesienie i radość, jakie czuła.
Gdy szli do szpitala, znowu trzymali si
ę za ręce, mówili jak
zwykle o pracy i sprawach codziennych,
odsuwając chwilę, w
której padną sobie w ramiona i nic już nie stanie na
przeszkodzie pragnieniom,
które owładnęły nimi bez reszty.
– Czy chcia
łabyś, żebyśmy się zaręczyli? – zapytał.
Zatrzymała się.
– Zupe
łnie mi na tym nie zależy – odparła. – Sam mówiłeś,
że to, co w tej chwili czujemy, może się okazać tylko
złudzeniem i że rozstaniemy się wtedy jak przyjaciele.
Wpatrywa
ła się gorączkowo w jego twarz, pragnąc za
wszelką cenę dowiedzieć się, co o n o tym myśli. Na próżno
jednak. Twarz Matta.
pozostała nieprzenikniona.
– A je
śli to nie złudzenie, możesz tu zostać i robić
specjalizację. Po co nam więc zaręczyny?
Nie wiedzia
ła, czy przyjął to z ulgą, czy był zawiedziony.
Ona sama nie zastanawiała się nad tym wiele. Czuła się po
prostu nie przygotowana do roli,
jaką miałaby odegrać.
Wszystko było nowe, nieznane i chyba bała się trochę tego
dorosłego życia.
U
śmiechnął się w końcu i pokiwał głową, a jej serce
podskoczyło z radości. Wszystko będzie dobrze! Wszystko
musi być dobrze!
– Nie ma takiej rzeczy, kt
órej bym dla ciebie nie zrobił –
szepnął cicho – a ty wymagasz tak mało.
Obj
ął ją i skierowali się do szpitala.
– P
ójdę odwiedzić Remiego – powiedział. Przypomniała
sobie,
że jest to drugi pacjent z intensywnej terapii. – Leży
teraz na normalnym oddziale, a jutro zostanie przewieziony do
domu.
– Wszyscy poza nim ju
ż chyba powyjeżdżali – powiedziała.
Przytaknął.
– Tak. Lucilli oczywi
ście nie ma od dawna. Rodzice Karen
załatwili powrót nie tylko jej, ale także Georgowi i Julie. Ich
stan uległ poprawie szybciej, niż się spodziewaliśmy, ale na
pewno było im okropnie przykro, że w ten sposób skończyła
się ich wielka przygoda.
– Maj
ąc z sobą Lucillę, przeżywali już chyba od początku
przygodę – powiedziała z przekąsem, a Matt się uśmiechnął.
– P
ójdę jeszcze do pani James. Czy byłaś u niej?
– Tylko raz – odpar
ła. – Chyba się rozleniwiłam, odkąd
ciotka Stepha zaczęła chodzić do szpitala. Odwiedzam
oczywiście Carol, ale innych...
– Mo
że po prostu zajęta jesteś czymś innym – zażartował.
Wchodzili właśnie do szpitala, puścił ją więc i musnął
delikatnie wargami jej włosy.
– B
ędę tu na ciebie czekał – obiecał.
Ugi
ęły się pod nią nogi. Czy stanie się to tej nocy? Czy
zabierze ją do siebie? Wyczuł zapewne, co się z nią dzieje, bo
wziął ją znowu za rękę. Wyszli ze szpitala i stanęli w cieniu
rozłożystego drzewa.
– Prosz
ę cię, kochanie, pamiętaj, że nic się nie może stać,
dopóki obydwoje nie będziemy tego pragnęli i dopóki ty nie
uznasz,
że nadszedł na to czas. A ja n ie b ędę cię n ig dy do
niczego zmuszał.
Pochyli
ł się i pocałował ją delikatnie w usta, a potem wziął
ją pod rękę i wrócili do szpitala. Uspokoiła się trochę. Teraz
była pewna jego szacunku i zrozumienia.
Wracali do domu sk
ąpani w złocistym świetle księżyca.
Cicha rozmowa,
jaką prowadziły ich dłonie, kazała im
przyspieszyć kroku i wkrótce znaleźli się w ogrodzie ciotki
Stephy.
Wystarczy
ło, że objął ją ramionami, a ogarnął ich spokój.
Spok
ój ten jednak trwał tylko małą chwilę. Zaczęło się od
pocałunków, gorących i gwałtownych. Claudia tuliła się do
niego coraz mocniej,
ogarnęło ją bowiem przedziwne uczucie,
zbliżone nieco do bólu, rozsadzające od wewnątrz jej ciało.
Było to doznanie oszałamiające, którego nie pojmowała, a
któremu bezwolnie się poddała.
Wodzi
ł ręką po jej ciele i pieścił nagie ramiona, a ona nie
umiała powstrzymać drżenia. Początkowo nieśmiało, a potem
coraz odważniej dotykała jego pleców, przyciągała go bliżej, a
wtedy on dotknął jej piersi. Westchnęła z rozkoszy. Jak to
możliwe, by delikatny dotyk dłoni mógł sprawić, że... ?
Jak to si
ę dzieje, że podobną rozkosz sprawia każdy jego
dotyk? Co zrobić, by i on odczuwał to samo? Myśli
przelatywały jej przez głowę jak błyskawice, a ona szukała
podświadomie sposobu, by i on doznał rozkoszy.
– Pójdziemy do ciebie? –
spytała. Pragnęła tego bardzo, ale
była jeszcze pełna wahania i niepewności.
– Zostaniesz na noc? – spyta
ł stłumionym głosem.
– A ciotka? Jutro pracuj
ę. Sama nie wiem...
– Nie chc
ę, żebyśmy się musieli spieszyć – tłumaczył. –
Chciałbym, żebyś tę chwilę zapamiętała na zawsze. I żebyś się
obudziła rano w moich ramionach, żeby się znowu ze mną
kochać.
Zgodzi
ła się łatwo, choć odczuła zawód, że to nie ona
podjęła decyzję.
– Ten weekend mam wolny – szepn
ął. – Podobno niedaleko
stąd są do wynajęcia domki na cudownej piaszczystej plaży w
gaju palmowym,
nad zatoką o krystalicznie czystej wodzie.
Przechyli
ł jej głowę tak, by mogła zobaczyć księżyc, który
odzyskał już swą srebrzystą barwę.
– Pojedziesz ze mn
ą? Ten księżyc wart jest, żeby go jeszcze
raz zobaczyć.
Milcza
ła przez chwilę, zdając sobie sprawę, że to, co za
chwilę powie, odmieni na zawsze jej życie.
– Pojad
ę z tobą – odpowiedziała i poczuła ulgę. Wiedziała,
że nadszedł czas, by porzucić cienie przeszłości, że trzeba
zacząć gromadzić wspomnienia na dzień jutrzejszy.
Zawiadomienie ciotki Stephy o wyje
ździe było bez
porównania łatwiejsze niż przeżycie dwóch jeszcze dni w
pracy,
kiedy musiała udawać, że nic specjalnego się w jej
życiu nie wydarzyło i w najbliższym czasie nie wydarzy.
Matta na szcz
ęście nie było. Wyjechał na dwa dni do
przychodni.
Odleciał o świcie w czwartek rano, a wracał w
piątek wieczorem. Przez telefon miał się zająć wynajęciem
samochodu.
Umówili się na sobotę rano.
Pytanie tylko, czy sobota kiedykolwiek nadejdzie, my
ślała
Claudia. Par
ę razy już przepakowywała swą podróżną torbę,
rumieniąc się za każdym razem na myśl o wspólnym
wyjeździe.
Sobota w ko
ńcu nadeszła, a ona była tak zdenerwowana, że
w czasie jazdy nie odezwała się nawet słowem, próbując
uciszyć wewnętrzny niepokój. On pewnie też się cały trzęsie,
myślała.
Byli ju
ż blisko celu. W dole ukazała się zatoka. Matt
zjechał wtedy z drogi i zatrzymał samochód, po czym
wyciągnął rękę i pogłaskał palcami jej dłoń.
– A
ż trudno mi mówić ze szczęścia – wyznał. – Pamiętaj
jednak,
że ten wyjazd do niczego cię nie zobowiązuje.
G
łos miał tak niepewny, że przechyliła się, by go
pocałować.
– Widzisz... – szepn
ęła. – Ja po prostu nigdy tego nie
robiłam... Mogę ci tylko sprawić zawód.
U
śmiechnął się do niej jak umiał najtkliwiej.
– Nie wyobra
żam sobie, żebyś mi mogła sprawić zawód –
szepnął jej do ucha.
Zapali
ł silnik, włączył wsteczny bieg i wyjechał na drogę,
zmierzając prosto w kierunku uzdrowiska. Ich domek skryty
był w cieniu palm, a wokół roztaczała się złocista plaża,
otoczona błękitno-seledynowym morzem. Matt zamknął drzwi
i wziął ją w ramiona, pocałunkami dodając odwagi.
– Chod
ź – szepnął. – Pójdziemy na plażę, popływamy i
poopalamy się. – Zaniósł ją do łazienki i podał torbę
podróżną. – Przebierz się szybko, będę czekał na ciebie na
plaży.
W
łożyła nowe, biało-czarne bikini, które wczoraj kupiła, i
pobiegła szybko za nim. Pływali potem i opalali się. Matt
nawet zasnął i musiała go budzić, bała się bowiem, że może
doznać oparzenia. A potem kąpali się i bawili w wodzie jak
dwoje dzieci,
które uciekły ze szkoły na wagary. Całe napięcie
i niepokój zniknęły bez śladu.
– Biegniemy do domku – krzykn
ął nagle Matt, gdy słońce
było już tak wysoko, że przebywanie na plaży robiło się
niebezpieczne.
– Kto pierwszy?
Pu
ściła się pędem przed siebie po rozgrzanym piasku,
chwytając po drodze ręcznik. Przegonił ją wkrótce, a ona,
mimo że brakowało jej sił, przyspieszyła, chcąc go dogonić.
Przeliczy
ła się jednak, zachwiała i upadłaby, gdyby w
ostatniej chwili jej nie podtrzymał. Zaniósł ją do domku, by z
czułością ułożyć na łóżku. Uklęknął nad nią i pocałował w
usta, a potem wargi jego m
usnęły jej brodę, by zbliżyć się do
piersi.
Kiedy westchnęła z rozkoszy, położył się obok i budził
powoli jej ciało do życia. Odsuwała się od niego, gdy
pożądanie zaczynało sprawiać jej fizyczny ból, lecz jego
pocałunki sprawiały, że spragniona rozkoszy tuliła się znowu,
wiedziona tęsknotą, do jego ust i rąk.
Nie by
ła w stanie myśleć; potrafiła jedynie poddać się jego
pieszczotom.
Gdy się połączyli, odniosła wrażenie, że ulatuje
gdzieś wysoko w górę, i przywarła do niego po to, by znaleźć
się za chwilę w nie znanej jej zupełnie wspaniałej krainie,
która była samą rozkoszą i pięknem.
Krzykn
ęła znowu, bo czuła, jak ciało jej przestaje istnieć i
stapia się z nim w jedną całość.
Le
żała w jego ramionach i marzyła tylko, by chwila ta
trwała wiecznie, by nigdy już nie trzeba było wracać do
świata, który opuścili przed chwilą.
– Kocham ci
ę – wyszeptał i przytulił ją jeszcze mocniej do
siebie.
Kochali si
ę jeszcze nieraz, osiągając za każdym razem
szczęście, o jakim nie mieli do tej pory wyobrażenia. A potem
tuliły ją do snu jego ramiona.
Gdy wracali do domu, patrzy
ł na nią z miłością, o której
mówił jej wiele razy w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu
godzin.
Na miejscu czeka
ły jednak na nich normalne troski i
kłopoty. Wkrótce po powrocie, jeszcze tego samego wieczoru,
Matt został wezwany do bazy. Miał dyżur telefoniczny i
musiał udzielić porady przez radio. Claudia czekała do
dziesiątej, nie zadzwonił jednak do niej, wiedziała więc, że nie
zobaczy go dzisiaj.
W poniedzia
łek też go nie spotkała. Wyjechał, zanim
przyszła rano do pracy. W poniedziałek odbywał bowiem
zwykle lot do przychodni w Calturze.
Czas, kt
óry spędzali teraz z sobą, miał podwójną wartość.
Dzielili go między przyjaźń i miłość. Siadywali u niego w
mieszkaniu lub na werandzie u ciotki Stephy.
Chcieli być
sami,
z daleka od świata i ludzi.
Wyobra
żała sobie, że nikt się nawet nie domyśla, co zaszło
między nimi. Matta tak często nie było, pokazywali się więc
razem bardzo rzadko.
Zdumiała się więc, gdy któregoś dnia
zaczepił ją na korytarzu Peter.
– Z pewno
ścią Matt jutro będzie z powrotem – powiedział z
niezwykłą jak na niego serdecznością w głosie.
Spojrza
ła na niego zdumiona, zwłaszcza że myślami była
tak daleko stąd. Myślała przecież o Matcie!
– Oj, ty dzieciaku! – powiedzia
ł. – Co ty sobie myślisz? Że
nikt nie widzi,
jak się czerwienicie n a swó j wido k? I jak na
siebie patrzycie?
By
ła tak zmieszana, że oczywiście znowu się
zaczerwieniła. A potem spojrzała na niego, nie będąc w stanie
ani zaprzeczyć, ani potwierdzić.
– Nie ma si
ę czego wstydzić – oświadczył poważnie. – Nie
kryj się ze swoim uczuciem. Miłość jest zawsze piękna,
zwłaszcza ta pierwsza miłość i właśnie o nią należy
szczególnie dbać. Trzeba ją pielęgnować jak delikatną roślinę.
A żeby przetrwała, trzeba nauczyć się wszystkim dzielić,
trzeba też dawać i być szczodrym, i trzeba umieć wybaczać.
– Ale
ż ja tak właśnie czuję – wyszeptała zdumiona.
Nie mog
ła uwierzyć, że to właśnie on, Peter Flint, rozumie
tak dobrze sekrety miłości.
– Mi
łość przypomina bajkę lub kolorową bańkę mydlaną –
doda
ła w zadumie. – Jest zbyt krucha, żeby trwać wiecznie i
zbyt cenna,
żeby mogła zawsze do mnie należeć.
– Cho
ćby i nie miała trwać wiecznie, ciesz się, że trwa teraz
– powiedzia
ł, poklepał ją po ramieniu i wyszedł, a ona długo
jeszcze myślała o tej rozmowie.
Ba
ńka mydlana rozprysła się i rozwiała bez śladu już w
miesiąc później. Sprawił to kapryśny los.
Pozosta
ły łzy i żal.
Pewnego dnia odezwa
ł się telefon. Poszukiwano Matta, by
przekazać mu straszną wiadomość. Jack odebrał telefon i
czekał potem w pokoju Leonie, by powiedzieć Mattowi o
wszystkim. Matt,
który uratował właśnie cudze życie, miał się
dowiedzieć, że nie udało się uratować życia, które tak wiele
dla niego znaczyło.
– Twojego ojca potr
ącił rozpędzony samochód – mówił
Jack,
a Claudia trzymała go za rękę, próbując pocieszyć.
Milczeli potem d
ługo, czekając, aż się uspokoi. Wiele czasu
jednak minęło, zanim był w stanie wydobyć z siebie głos.
Spoglądał tylko na Jacka pytającym wzrokiem, a Jack
opowiadał, jak ojciec wyszedł ze szpitala, a potem
pielęgniarki usłyszały krzyk i w minutę później znalazły go
martwego na ulicy.
– Zrobiono wszystko – powiedzia
ł Jack – nie było jednak
ratunku. Samoch
ód wyrzucił go w górę tak, że uderzył głową
o krawężnik.
Nie musia
ł mówić więcej. Matt potrafił wyobrazić sobie, co
było dalej.
– Musz
ę zadzwonić do domu – powiedział zmienionym
głosem, którego Claudia jeszcze nie znała. – Moja matka... i
siostry, a mnie tam nie ma... –
wyszeptał po chwili.
Jack nakr
ęcił numer i podał Mattowi słuchawkę. Chciała
odejść, ale nie puścił jej ręki, posadziła go więc w fotelu i
przyklęknęła obok, gładząc go po ręce.
Jack odwi
ózł ich do domu ciotki Stephy, a Claudia zabrała
go potem do swego pokoju.
Rozebrała go i położyła do łóżka.
Drżał na całym ciele, a ona wierzyła, że sen potrafi złagodzić
nieco ból.
Le
żała koło niego w nocy, trzymając mocno w ramionach.
Na jej oczach ginęły powoli wszystkie jej marzenia. Jutro rano
Matt odleci na południe, myślała, a potem pierwszym
samolotem do Paryża.
Zdawa
ła sobie doskonale sprawę, że to koniec, że wkrótce
nastąpi ostatnie pożegnanie.
Matt ockn
ął się nad ranem i natychmiast stanęły mu przed
oczami wydarzenia ostatnich godzin.
Skrył się w jej
ramionach i zapłakał. A gdy się trochę uspokoił, wyśliznął się
z
łóżka i poszedł do łazienki wziąć prysznic.
Wr
ócił po chwili spokojny i opanowany. Odzyskał już siły,
które potrzebne mu były w drodze powrotnej do domu. Usiadł
przy Claudii i wziął ją za ręce. W jego oczach kryła się
bezbrzeżna rozpacz.
– Nie b
ędę mógł tu wrócić – szepnął. – Moja matka... moje
siostry...
Ktoś się musi nimi zająć... O Boże!
Cierpia
ła podwójnie, za siebie i za niego. Przytuliła się do
niego,
łkając rozpaczliwie. Wiedziała, że jego miejsce jest w
Paryżu z rodziną, która go potrzebowała, przynajmniej dopóki
siostry nie skończą szkoły i się nie usamodzielnią. Któż lepiej
niż ona rozumie powinności rodzinne!
– Wiem,
że nie możesz zostawić matki – mówił dalej. – Ale
może... Ale na pewno się kiedyś spotkamy. – Uniósł głowę i
spojrzał na nią rozgorączkowanym wzrokiem. – Przecież to
niemożliwe, żeby taka miłość jak nasza mogła się skończyć na
zawsze!
Wsta
ł i otulił ją kołdrą.
– Musz
ę iść się spakować. Samolot odlatuje o jedenastej.
Jack zawiezie mnie na lotnisko.
Musimy się teraz pożegnać.
Nie potrafiłbym powiedzieć ci do widzenia przy wszystkich.
Kiwn
ęła głową. Z oczu płynęły jej łzy, a w gardle dusiło ją
tak,
że nie mogła wykrztusić słowa.
– Kocham ci
ę – szepnął.
S
łyszała jego kroki w holu i na werandzie; wydawało jej się
nawet,
że słyszy, jak idzie po schodach. Potem usiadła,
krzyżując ręce na piersiach i kołysała się miarowo, próbując
uciszyć ból, który ją rozsadzał.
Po jakim
ś czasie znowu rozległy się kroki na werandzie. A
potem jakieś głosy. To chyba niemożliwe, szepnęła do siebie.
Czyżby to była mama?
– Claudio, wstawaj! – rozleg
ł się głos pani Delano. Claudia
zerwała się z łóżka i szlochając, zbiegła na dół, by ukryć twarz
w ramionach matki.
– No ju
ż, uspokój się – mówiła pani Delano, gładząc
Claudię po włosach i wycierając policzki z łez. – Wiem o
śmierci ojca Matta. To smutna wiadomość, ale świat się
przecież nie zawalił.
Za jej plecami stali synowie, a ona spogl
ądała na nich
niezadowolona,
jakby pytała, co robią w mieście, zamiast
pilnowa
ć farmy. Bo przecież nie przyjechali chyba tutaj po to,
by dźwigać jej fotel po schodach!
– A co ty tutaj robisz? – spyta
ła Claudia. – Przyjechałaś do
lekarza?
Matka pokr
ęciła przecząco głową. Też coś! – zdawało się
mówić jej spojrzenie. Ja do lekarza?
– Przyjechali
śmy, żeby ci wlać trochę rozumu do głowy, no
i mam nadzieję – dodała – żeby cię pożegnać. Ciotka
zadzwoniła i opowiedziała nam o nieszczęściu twojego Matta,
a potem dodała, że ty go w nieszczęściu opuszczasz.
Claudia patrzy
ła na nią, nie rozumiejąc.
– Nigdy bym go nie opu
ściła w nieszczęściu, gdybym tylko
mogła – zaprotestowała. – Ale on musi wracać do Francji i nie
będzie mógł tu prędko wrócić.
G
łos jej się załamał. Mówiła coś potem o matce i siostrach,
ale w taki sposób,
że nie można jej było zupełnie zrozumieć.
– Je
żeli go kochasz, to powinnaś z nim pojechać, nawet
gdyby jechał do Timbuktu – powiedziała surowo pani Delano,
a Claudia spojrzała na nią zdumiona.
– Przecie
ż nie mogę pojechać do Francji! – odparła płacząc.
– Nie chce,
żebyś z nim pojechała?
– Ale
ż chce! – zawołała Claudia. – Ale wie, że nie mogę.
Nie mogę przecież wyjechać i cię zostawić.
– O Bo
że! – westchnęła matka. – Czy nie mówiłam ci, że
musisz zacząć żyć własnym życiem? Czy nie widzisz, że daję
sobie radę bez ciebie? Oczywiście, będę do ciebie tęskniła, bo
jesteś moją ukochaną córeczką, ale musisz być tam, gdzie los
ci wyznaczył miejsce. Francja nie jest w końcu tak daleko od
Włoch, a czy twój ojciec nie obiecywał mi tyle razy, że tam
pojedziemy,
żebym zobaczyła wioskę, w której mieszkali nasi
przodkowie przed wyjazdem do Australii?
– Ale Matt odlatuje o jedenastej! – zawo
łała Claudia.
– No wi
ęc się pospiesz! – rzekła spokojnie pani Delano. –
Dlatego właśnie ojciec i chłopcy przyjechali ze mną, żeby się
z tobą pożegnać.
–
Śniadanie! Chodźcie do kuchni! – zawołała ciotka Stepha,
wchodząc na werandę. – Zaraz cię spakuję – zwróciła się do
Claudii. –
Zabierz tylko bieliznę i rzeczy osobiste, bo przecież
tam i tak będziesz musiała kupić zimowe ubranie.
Co si
ę ze mną dzieje? – myślała gorączkowo Claudia.
Czuła się jak ziarnko piasku, które porywają z brzegu potężne
fale,
nie pytając go przy tym o zdanie.
Da
ła się jednak zaprowadzić do kuchni jednemu z braci i
usiadła przy stole, a matka położyła przed nią paszport,
odnawiany w zeszłym roku, gdy cała rodzina była na
wycieczce w Nowej Zelandii.
– Ojciec dzwoni
ł już do ambasady francuskiej w Canberze,
Robert już wie, co trzeba zrobić i gdy tylko dolecicie do
Brisbane,
zabierze cię do konsulatu francuskiego po wizę.
– Robert? – spyta
ła, nie rozumiejąc.
– Robert pojedzie z tob
ą do Brisbane – powiedziała matka
tonem nie podlegającym dyskusji. – W końcu nasza córka nie
może lecieć na drugi koniec świata ot tak sobie, sama jak
palec!
Claudia przez chwil
ę zastanawiała się, co o tym wszystkim
pomyśli Matt. Czy będzie zadowolony, widząc, jak rodzina
wysyła ją na siłę razem z nim?
Ale w tej w
łaśnie chwili do kuchni wpadł Matt, a za nim
wszedł pan Delano i jego dwaj synowie, Robert i Michael.
Matt podszedł do niej, a potem przyklęknął i wziął ją za rękę.
– Naprawd
ę chcesz ze mną pojechać? – spytał, a w jego
oczach ból ustąpił na chwilę miejsca radości.
– Ale czy ty chcesz? – szepn
ęła, gładząc delikatnie jego
twarz.
– Jak mo
żesz nawet o to pytać? – zdumiał się. – Jestem taki
szcz
ęśliwy! Nie bój się! Jeśli tylko będzie ci źle, odwiozę cię z
powrotem –
obiecał.
Opar
ł głowę na jej piersiach, tak jak ona zrobiła to przed
chwilą, witając matkę. Spojrzała na twarze swoich
najbliższych i w ich oczach dostrzegła łzy.
– Pojad
ę z tobą – oznajmiła. Zostało im już niewiele czasu.
Wzi
ęła szybko prysznic i przebrała się, a potem ojciec
zawiózł ją do bazy i musiał tłumaczyć, co się stało, gdyż na
widok Leonie Claudia rozpłakała się i długo nie mogła się
uspokoić.
– Taka jestem szcz
ęśliwa – łkała w objęciach pani Cooper.
–
Jestem naprawdę bardzo szczęśliwa. Ale śmierć ojca Matta
to przecież wielkie nieszczęście, i w dodatku zostawiam was,
ale ja chyba powinnam jechać?
– Oczywi
ście – przytaknęła Leonie. – Nie zapominaj tylko
o nas i pamiętaj, że zawsze nam się tu przyda okulista, który
będzie jeździł do Caltury.
– Jeszcze si
ę nie żegnajmy – powiedziała po chwili. – Jack
postanowił zostawić Katie, a my wszyscy mamy jechać na
lotnisko,
żeby się z wami pożegnać. Wiem, że to będzie
bardzo smutny wyjazd dla was obojga,
ale pamiętaj, że będzie
wam towarzyszyć nie tylko miłość twojej rodziny, ale także
nasza przyjaźń.
Claudia uspokoi
ła się i pokiwała głową.
Wiedzia
ła, że nadszedł czas, kiedy musi mieć siły za nich
dwoje.
I że nie wolno jej więcej płakać. Ruszała na podbój
świata jak prawdziwy poszukiwacz przygód.
Gdy samolot wzni
ósł się już wysoko ponad zatokę, wzięła
Matta za rękę. W dole zostawili przyjaciół i rodzinę, którzy
machali do nich na pożegnanie.
– Kocham ci
ę – szepnął, a ona poczuła, że wszystko będzie
dobrze.
Miasto znika
ło im powoli z oczu. Niespodziewanie pojawił
się tuż pod nimi mały samolot medycznej służby powietrznej,
który wznosił się właśnie do góry.
– Spojrzyj po raz ostatni na zatok
ę – szepnęła. – I na nasz
samolot...
– To Allysha w drodze do Cabbage Tree – oznajmi
ł. –
Miałem z nią lecieć.
Mocno u
ścisnął jej rękę, jakby chciał się upewnić, że ciągle
jest przy nim.
A ona odpowiedziała mu uśmiechem pełnym
miłości i oddania.