background image

MEREDITH WEBBER 

 

Spotkanie w przestworzach 

(Wings of duty) 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

 

Przez ogród, 

który w tej spalonej słońcem okolicy był oazą 

kwiatów i zieleni, 

szedł  w  jej  kierunku  młody,  szczupły 

mężczyzna  w  spranych  niemal  do  białości  dżinsach  i 
sportowej niebieskiej koszulce.   

–  Szuka pan mo

że  informacji?  Jeszcze  nieczynna. 

Wystarczyło, że nieznajomy spojrzał na nią, a słowa zamarły 
Claudii na ustach.  Ten b

łękit  oczu...  Nie  widziała  jeszcze 

nigdy  czegoś  podobnego.  W romansach,  jakie  lubiła  czytać, 
bohaterowie mieli oczy ciemnoniebieskie, 

które  przybierały 

czasem  odcień  granatu.  Oczy tych,  którzy  nosili  szkła 
kontaktowe, 

nabierały niekiedy odcienia koloru fiołków.   

A teraz napotka

ła rozsłoneczniony błękit, jaki ma niebo w 

pogodny, 

zimowy dzień. W dodatku oczy te śmiały się.   

–  Nie,  nie...  –  odpowiedzia

ł  z  lekkim  obcym  akcentem.  – 

Ale wiem, 

którędy iść.   

Nie spuszcza

ł z niej wzroku, a ona czuła, jak się czerwieni. 

Niespodziewanie dla si

ebie samej zaczęła się zastanawiać nad 

swym strojem. 

Mogłam  przecież  była  włożyć  tę  nową  białą 

sukienkę, którą kupiłam po ostatniej wypłacie! Ciekawe, jak ja 

wyglądam  w  tych  starych,  żółtych  szortach  i  koszuli  we 
wzorki, 

myślała. Szybko jednak powróciła na ziemię.   

–  O,  to przepraszam  –  rzek

ła  zakłopotana.  –  W  każdym 

razie życzę panu miłego dnia.   

Min

ęła go pospiesznie i wpadła do budynku, który powitał 

ją chłodem, jaki dawała klimatyzacja.   

Sk

ąd właściwie przyszło mi do głowy, że to był ktoś obcy? 

Rainbow  Bay  to  przecież  miasteczko  i  nie  sposób  znać 
wszystkich, 

którzy tu mieszkają.   

–  Dzie

ń  dobry  –  usłyszała,  gdy  tylko  znalazła  się  na 

chłodnym korytarzu.   

– Dzie

ń dobry pani – odpowiedziała.   

background image

Skierowa

ła  się  w  stronę  półotwartych  drzwi,  na których 

widniała tabliczka z napisem „Kierownik bazy”. Siedziała za 
nimi Leonie Cooper, 

przyjaciółka  jej  ciotki.  To  ona  właśnie 

zaproponowała  Claudii  pracę  w  bazie  Medycznej  Służby 
Powietrznej w Rainbow Bay.   

Claudia czu

ła  się  ostatnio  bardzo  samotna  i  była  trochę 

zagubiona, 

z  radością  więc  przystała  na  propozycję  pani 

Cooper, 

która była zdania, że praca w bazie zapewnić jej może 

dobry start.   

Trzy miesi

ące 

temu 

zapadła 

decyzja, 

żeby 

skomputeryzować  dane  pacjentów  i  Claudii  zaoferowano 

posadę  urzędniczki,  której  głównym  zadaniem  było 
wprowadzanie tych informacji do komputera.   

–  Czy zasmakowa

ło  ci  dorosłe  życie?  –  spytała  Leonie. 

Uśmiech  wygładził  jej  przy  tym  zmarszczki,  które  tworzyły 
si

ę, gdy marszczyła czoło.   

–  Przyznam si

ę,  że  to  dziwne  uczucie  –  odparła Claudia, 

zatrzymując się przy biurku pani Cooper. – Ogromnie mi się 
tu podoba. 

Lubię poznawać nowych ludzi, ciocia Stepha jest 

naprawdę kochana, ale bardzo mi brak farmy. Tęsknię do taty 

i chłopaków, no i oczywiście ciągle się martwię o mamę...   

Przerwa

ła, jakby zbierała myśli, by lepiej wyrazić, co czuje.   

– Mama namawia

ła cię przecież, żebyś zaczęła pracować – 

przypomniała  pani  Cooper.  –  Uważała,  że  nie  możesz  całe 

życie siedzieć w domu – dodała z serdecznym uśmiechem.   

Claudia przytakn

ęła.   

–  Wcale nie 

żałuję  –  zapewniła,  starając  się  nie  myśleć  o 

tęsknocie  za  domem,  która  nie  dawała  jej  spokoju  nawet  w 
biurze.   

–  Naprawd

ę  lubię  swoją  pracę,  wszyscy  są  tu  wspaniali, 

nawet doktor Flint, 

który mi ciągle dogaduje...   

Drugi ju

ż raz tego ranka poczuła, że robi się czerwona.   

–  Porozmawiam z doktorem Flintem  –  zapewni

ła  ją  pani 

background image

Cooper, 

ale zrobiła to takim tonem, że Claudia pożałowała od 

razu, 

że powiedziała cokolwiek. – Chyba rozumiem, dlaczego 

czujesz  się  taka  zagubiona  i  niepewna  –  ciągnęła  Leonie.  – 

Większość rodzin rozpada się, gdy dotyka je jakaś tragedia. U 

ciebie jest wręcz odwrotnie. Staliście się sobie bardziej bliscy. 

I chociaż czasem możesz mieć już tego wszystkiego dość, to 

przecież brak ci teraz ciepła, jakie daje miłość.   

Czy

żby pani Cooper jej zazdrościła? 

Przytakn

ęła znowu. Dokładnie tak się właśnie czuła.   

–  To znaczy nie martwi

ę  się  przecież  o  mamę  przez  cały 

czas  –  powiedzia

ła.  –  I  wiem,  że  ma  znakomitą  opiekę,  ale 

rzeczywiście  myśl  o  domu  nie  pozwala  mi  cieszyć  się  tak 

naprawdę tym, że jestem tutaj.   

Na pi

ęknej twarzy pani Cooper pojawił się znowu uśmiech. 

Claudia wzięła z biurka papiery, którymi miała się zająć tego 
ranka, 

zastanawiając  się  przy  tym,  dlaczego tak atrakcyjna 

kobieta nie wyszła po śmierci męża raz jeszcze za mąż.   

Mo

że  kochała  go  tak  bardzo,  że  już  nie  była  w  stanie 

obdarzyć uczuciem innego człowieka? 

Wyci

ągnęła  szufladkę  z  segregatora  i  w  tej  samej  chwili 

przypomniały  jej  się  niebieskie  oczy,  które  patrzyły  na  nią 

przed chwilą. Co za nonsens, skarciła się od razu. Przecież nie 
wiem nawet dobrze, 

jak on wygląda! Pamiętam tylko te jego 

oczy.   

– Czy pani Cooper? Pami

ętała też głos...   

Kosztowa

ło ją więc teraz bardzo wiele, by nie odwrócić się 

i nie popatrze

ć, kto wszedł do biura. Pani Cooper prosiła ją już 

pierwszego dnia, 

by  nie  zwracała  uwagi  na  interesantów  i 

zajmowała się swoją pracą. Uprzedziła tylko, że poprosi ją o 
zrobienie w kuchence kawy, 

gdyby  zaszła  potrzeba 

porozmawiania z kimś na osobności.   

–  Nazywam si

ę  Matthieu  Laurant.  Doktor Gregory prosił, 

żebym się z panią porozumiał.   

background image

Matthieu Laurant, nowy lekarz! 
Przypomnia

ła sobie od razu obco brzmiące nazwisko.  Nie 

dalej  jak  w  zeszłym  tygodniu  wprowadzała  przecież  do 

komputera jego umowę o pracę. Był Francuzem, który odbył 

staż w jednym ze szpitali w Anglii. Serce biło jej jak oszalałe. 

Czuła, że zaraz wyskoczy jej z piersi.   

– Claudio, zrób nam, 

proszę, kawę.   

Min

ęło  z  pewnością  parę  sekund,  zanim  dotarł  do  niej 

spokojny  głos  pani  Cooper.  Odwróciła  się  powoli  od 
papierów, 

by  spojrzeć  znowu  na  człowieka,  z którym 

rozmawiała przed chwilą w ogrodzie.   

U

śmiechał  się  do  niej  porozumiewawczo.  Zauważyła,  że 

ma  krótko  ostrzyżone,  ciemne  włosy  i  wygląda  raczej  na 

beztroskiego studenta medycyny niż statecznego lekarza.   

–  Pan pozwoli  –  zwr

óciła  się  do  niego  pani Cooper  –  że 

przedstawię  panu  Claudię  Delano.  Pracuje w naszym biurze 
od niedawna, ale jestem z niej bardzo zadowolona.   

Claudia poczu

ła  się  trochę  nieswojo,  zastanawiała  się 

bowiem nieraz, czy przypadkiem nie zofiarowano jej tej pracy 

z  litości czy dobrego serca.  Komplement  jednak  sprawił,  że 

poczuła  się  przez  chwilę  pełnowartościowym  członkiem 

całego zespołu.   

–  Pan Laurant przyszed

ł  na  miejsce  Jamesa  –  oznajmiła 

pani Cooper.   

W jej g

łosie  pobrzmiewały  teraz  niechęć  i  dezaprobata. 

James porzu

cił  ich  niespodziewanie,  dezorganizując  całą 

pracę,  gdy  odkrył,  że  nie  sposób  prowadzić  beztroskiego, 

pełnego atrakcji życia, będąc lekarzem w służbie powietrznej.   

–  Mi

ło  mi  panią  poznać.  –  Podszedł  do  Claudii  z 

wyciągniętą ręką. – Nie wiedziałem, że pani tu pracuje.   

Dopiero gdy poczu

ła uścisk jego dłoni, zdała sobie sprawę, 

że podała mu rękę.   

–  Dzie

ń  dobry.  Ja  właściwie...  dopiero od niedawna...  – 

background image

mówiła nieskładnie.   

– Id

ź już zrobić tę kawę.   

Szefowa wybawi

ła  ją  z  kłopotu.  Claudia  wysunęła  rękę  z 

uścisku  Matthieu  i  uciekła,  ale  spojrzenie  błękitnych  oczu 

sprawiło, że szła na nogach jak z waty.   

– Dzie

ń dobry – powitała ją w kuchence pielęgniarka Susan 

Stone, 

która  pracowała  tu  od  samego  początku,  już  blisko 

piętnaście  lat.  Stała  teraz,  niecierpliwie  czekając,  aż  w 

czajniku zagotuje się woda.   

– Dzie

ń dobry – odrzekła Claudia. – Wiesz, że jest już ten 

nowy? 

– Pewnie m

łody i przystojny? 

Po raz trzeci w przeci

ągu  niespełna  godziny  Claudia 

poczuła,  że  się  czerwieni.  Żartobliwa  uwaga  Susan 
up

rzytomniła  jej,  że  pewnie  widać,  jak  wielkie  wrażenie 

wywarło na niej spotkanie z Matthieu Laurantem.   

Otworzy

ła więc szafkę i wsadziła do niej głowę, udając, że 

pilnie szuka najmniej wyszczerbionych kubków. 

Pragnęła 

ukryć  swe  zmieszanie.  Nie  należy  przecież  do  osób,  które 

czerwienią się bez powodu co chwila! 

–  Ma pi

ękne,  niebieskie oczy  –  usłyszała  swój  głos,  ale 

pojęcia nie miała, czy mówiła to do Susan, czy do siebie.   

– Z pewno

ścią nie będziemy się teraz nudzić – zauważyła z 

ironią Susan.   

–  Co to,  woda  si

ę  jeszcze  nie  zagotowała?  Myślałem,  że 

odbywasz dziś lot sanitarny, Susan. Piękna moja, witam cię! 

By

ł to głos Petera.   

Claudia momentalnie zako

ńczyła  swe  poszukiwania  i 

wyjęła z szafki pierwsze lepsze kubki. Nie mogła dopuścić do 
tego, 

by  Peter  Flint  zauważył  jej  zmieszanie.  Nie  byłoby 

wtedy końca jego docinkom.   

– Dzie

ń dobry, panie doktorze – mruknęła chłodno.   

Spo

śród  wszystkich  pracowników  bazy  z  nim  tylko,  nie 

background image

licząc pani Cooper, nie była na ty. Tylko w ten sposób można 

było utrzymać na dystans podobnego flirciarza. Zrozumiała to 
od razu, 

gdy tylko go zobaczyła. A kobieciarz był z niego nie 

lada! Nie przepuścił żadnej kobiecie poniżej osiemdziesiątki, 

która znalazła się w zasięgu jego wzroku. Mało to napatrzyła 

się  na  jego  uwodzicielskie  uśmiechy  i  nasłuchała  pięknych 

słówek? 

Susan zacz

ęła  opowiadać  o  chorobie  jednego  ze  swoich 

bliźniaków. W dodatku jej mąż, Eddie, który był pilotem, miał 
wyznaczony lot w tym samym czasie. 

Dzięki  Bogu  Christa 

zgodziła się ją zastąpić.   

– Christa zg

łosiła się sama, żeby polecieć do Caltury? To ci 

historia! – 

mówił Peter. – Pewnie ma tam narzeczonego.   

Narzeczonego w Calturze? Co on wygaduje,  my

ślała 

Claudia. 

Przecież to dziura na końcu świata.   

– Wyobra

ź sobie, że ludzie bywają czasem bezinteresowni 

–  p

owiedziała  ze  złością  Susan.  –  A tak na marginesie ci 

powiem, 

że gdybyś przestał się oglądać za każdą babą, jaka ci 

się  nawinie,  to  może  byś  i  znalazł  szczęście,  które na razie 

najwyraźniej cię omija.   

Claudia ze zdziwieniem dostrzeg

ła, że Peter zmienił się na 

twarzy. 

Uwaga Susan musiała go dotknąć do żywego. Susari 

nigdy przecież ludziom nie docinała; Claudia nie widziała jej 
jeszcze równie wzburzonej. 

Może  niepokoi  się  bardziej  o 

chore dziecko, 

niż  to  okazuje?  A  może,  jak na wszystkich 

zresztą,  działa  na  nią  niekorzystnie  lepkie,  wilgotne,  gorące 
powietrze wczesnego lata? 

–  Woda si

ę  zagotowała  –  zawołał  Peter,  rozładowując 

napięcie. – Kto był pierwszy? 

Claudia wskaza

ła  Susan,  która  cofnęła  się  jednak  o  krok, 

robiąc jej miejsce.   

–  Zr

ób  najpierw  kawę  szefowej.  Ja  sobie  potem  naleję  – 

powiedziała.  –  Może  będzie  po  kawie  w  dobrym  nastroju  i 

background image

łatwiej  mi  się  z  nią  będzie  rozmawiać.  Mam  jej  właśnie 

powiedzieć,  że  zostawiłam  raport  tygodniowy  na  stole  w 
kuchni.   

Oficjalnie ca

łą  bazą  medyczną  zarządzał  lekarz  naczelny 

Jack Gregory, 

nikomu  by  jednak  nie  przyszło  do  głowy,  by 

odmówić Leonie Cooper tytułu szefowej, którym ją obdarzała 
Susan. 

Szefowa  pilnowała  z  całą  surowością  przestrzegania 

przepisów i porządku, a jej spokój i zdecydowanie zapewniały 

sprawną  współpracę  ludzi  o  różnych,  często  konfliktowych 
usposobieniach. 

Dzięki  niej  mieszkańcy  najodleglejszych 

miejscowości  mieli  zapewnioną  opiekę  na  najwyższym 
poziomie, 

jaką  tylko  była  w  stanie  dać  dobra  organizacja 

pracy, 

fachowość personelu i pieniądze.   

I o tym w

łaśnie Leonie Cooper opowiadała Matthieu, gdy 

Claudia  nadeszła  niosąc  kawę,  mleko,  cukier i ciasteczka na 
tacy.   

–  Teren pod nasz

ą  opieką  zaczyna  się  tutaj  i  ciągnie  na 

zachód poprzez wzgórza, 

aż  po  farmy  hodowlane  o 

powierzchni takiej jak Anglia. 

Na  obszarze  tym  znajduje  się 

jedno  duże  miasto  górnicze,  siedemnaście  małych  kolonii, 

cztery  zamieszkane  wysepki  niedaleko  wybrzeża  i  flota 

poławiaczy  krewetek,  która  pływa  na  północnym  zachodzie. 

Opiekujemy  się  również  poszukiwaczami  przygód,  ludźmi, 
którzy wyruszyli samochodem, 

żeby zwiedzić Australię...   

– Samochodem lub rowerem górskim! 
Claudia stawia

ła  tacę  na  stole,  gdy  Matthieu  przerwał 

Leonie. 

Spojrzała na niego pytająco.   

–  Rowerem w

łaśnie  zwiedzałem  Australię  –  zaczął 

opowiadać.  –  To  była  niezwykła przygoda,  ale  muszę 

przyznać,  że  odwagi  mi  dodawała  krótkofalówka,  którą 

miałem  stale  przy  sobie.  No  i  świadomość,  że  czuwa  nade 

mną  Medyczna  Służba  Powietrzna,  choć  znajduję  się  setki 

kilometrów od najbliższego ośrodka cywilizacji. To tak, jakby 

background image

opiekow

ał się mną mój anioł stróż, zawieszony gdzieś w górze 

na rozgwieżdżonym niebie.   

– Widz

ę, że jest pan nie tylko poszukiwaczem przygód, ale 

i poetą – odezwała się Leonie.   

Claudia ze zdumieniem zauwa

żyła,  że  w  głosie  szefowej 

była pobłażliwość, może nawet odcień sympatii, nie znalazła 

za to śladu dezaprobaty, tak częstej w rozmowach na przykład 
z doktorem Flintem.   

Wr

óciła  do  swych  papierów.  Ja  z  pewnością  nie  jestem 

po

szukiwaczką  przygód,  myślała;  raczej  zaprzysięgłą 

domatorką. Miała już prawie dwadzieścia jeden lat, gdy po raz 

pierwszy  odważyła  się  opuścić  dom  i  pojechać  do  miasta 

odległego jedynie o sto pięćdziesiąt kilometrów! 

Podesz

ła  do  szafki,  by  schować  ostatni raport z lotu 

Eddiego Stone’a, 

ale  myślami  była  daleko  stąd.  Czy 

zdobyłaby się nawet na taką podróż, gdyby nie to, że Anthony 

domagał  się,  by  powiedziała  mu  „tak”  lub  „nie”,  bo  chciał 

wreszcie  usłyszeć  od  niej  coś  konkretnego  na  temat  ich 

ewentualnej wspólnej przyszłości? 

Czy przyjecha

łaby tutaj, gdyby jego rodzina i jej bracia nie 

dawali jej ciągle do zrozumienia,  że czekają tylko na chwilę 

ogłoszenia zaręczyn? 

Czy znalaz

łaby się tutaj, gdyby jej niepełnosprawna matka 

nie  powiedziała  jej  pewnego  dnia:  „Musisz  stąd  wyjechać”, 

znajdując  sobie  przedtem  opiekunkę  i  zwalniając  ją  tym 

samym  z  obowiązków,  które  przez  lata  wykonywała  z 

miłością i oddaniem? 

–  Claudia oprowadzi pana po bazie i przedstawi panu 

wszystkich – m

ówiła Leonie.   

Claudia spojrza

ła w stronę gościa.   

–  Pan Laurant obejmie dy

żur  dopiero  w  czwartek  – 

zwróciła  się  do  niej szefowa.  –  Będzie  miał  czas,  żeby  się 

nauczyć udzielania porad przez radio i telefon. Bądź tak dobra 

background image

i pokaż mu przez ten czas wszystko. Zaopiekuj się nim.   

Zdenerwowanie i podniecenie,  jakie j

ą ogarnęły, nie miały 

chyba wiele wspó

lnego  z  poczuciem  odpowiedzialności  za 

wykonanie polecenia, 

jakie  otrzymała.  Układała  równo 

papiery, 

by ukryć swe zamieszanie.   

– Czy znalaz

ł już pan mieszkanie? 

S

łysząc pytanie Leonie, spojrzała na lekarza. Wyglądał tak 

sympatycznie. 

Był taki zadbany, schludny i przystojny. Może 

sprawił to sposób, w jaki był ostrzyżony? Albo jasna cera? Był 
tylko lekko opalony, 

a  mężczyźni  w  tropikach  spaleni  byli 

słońcem na brąz.   

– Mam ma

łe mieszkanko na Lancaster Street. Przecież ona 

tam właśnie mieszka! 

–  To 

świetnie  –  mówiła  Leonie.  –  Będzie  pan  mógł  tu 

przychodzić na piechotę. Claudia mieszka na tej samej ulicy, 

w narożnym domu ze swą ciotką, w każdej chwili będzie się 

więc pan mógł zwrócić do niej o pomoc. Wprawdzie jest u nas 

dopiero od paru miesięcy, ale zdążyła się już zorientować, jak 

to wszystko działa.   

Raczej jak pani to wszystko zorganizowa

ła,  pomyślała 

Claudia  i  uśmiechnęła  się  do  siebie;  uśmiech  ten  krył  wiele 
sympatii do Leonie.   

–  Zajmij si

ę  więc  teraz  panem  Laurantem,  a ja nareszcie 

zabiorę  się  do  pracy  –  ciągnęła  z  udaną  powagą  szefowa, 

zgadując najwyraźniej myśli Claudii.   

– Czy Matthieu to francuskie imi

ę? – spytała Claudia, gdy 

wychodzili z biura, i zawstydzi

ła się natychmiast, że nie umie 

zacząć rozmowy ciekawiej.   

–  Tak,  ale w jednej czwartej jestem Anglikiem i dlatego 

prosz

ę,  żeby  przyjaciele  i  koledzy  w  pracy  mówili  do  mnie 

Matt.   

U

śmiechnął  się  do  niej  ciepło,  a  ją  przeniknął  dziwny 

dreszcz.   

background image

– A kt

óra to część jest angielska? – zapytała i zaczerwieniła 

się, bo poczuła, jak źle sformułowała zdanie.   

Nie zd

ążył jej odpowiedzieć, bo właśnie rozległ się sygnał 

„lotu ratunkowego”. 

Przebiegła  obok  nich  Susan,  zmierzając 

w kierunku dyspozytorni ośrodka.   

–  Chod

źmy  –  rzuciła  Claudia,  kierując  nowego  lekarza  w 

stronę tego najważniejszego miejsca w budynku.   

– Ooo, jest pan tu – ucieszy

ł się Jack Gregory, gdy spotkał 

Matta w drzwiach.  – 

Proszę  uważać!  Zdaje  się,  że  Leonie 

wyznaczyła pana na drugą połowę tygodnia. Niewykluczone, 

że gdy następnym razem usłyszymy alarm, będzie to właśnie 
pana kolej.   

Claudia i Matt zatrzymali si

ę,  by  nie  uronić  nic  ze  słów 

wysokiej kobiety o długich, prostych włosach, która mówiła: 

– Spad

ł samolot bez ładunku. Samolot pocztowy zauważył 

szczątki. Joe porozumiał się z „Wetherby”, najbliższą farmą, i 

prosił, żeby na miejsce wypadku wysłali samochód terenowy. 

Okolica  jest  górzysta  i  nie  da  się  tam  lądować.  Joe  będzie 

krążył nad miejscem katastrofy, żeby naprowadzić samochód.   

Katie Watson by

ła radiooficerem. Nosiła ten tytuł, mimo że 

radio na tym obsz

arze  zostało  już  dawno  zastąpione  przez 

telefony satelitarne. 

Claudii  imponował  jej  spokój  i 

opanowanie. 

Katie  mawiała,  że  zdenerwowanie  może  tylko 

zaszkodzić,  ale  gdy  tylko  rozlegał  się  sygnał  alarmowy, 

Claudię zawsze ogarniał strach.   

–  A co my mamy robi

ć?  –  spytał  szeptem  Matt  ze 

wzrokiem utkwionym w koniec pokoju, 

gdzie  przy  dużym 

stole kręciło się kilka osób.   

–  Na razie nic nie mo

żemy zrobić – odparła Claudia. Ona 

sama  w  podobnej  sytuacji  doczekać  się  nie  mogła,  aż  ekipa 

zacznie działać. Pewnie Matt też tylko na to czeka, pomyślała. 
–  Joe jest pilotem samolotu pocztowego. 

Odezwie  się  do 

Katie, 

kiedy  tylko  nawiąże  znowu  kontakt  z  ludźmi  z 

background image

„Wetherby”. 

Nie  ma  sensu  wysyłać  samolotu,  dopóki nie 

dowiemy się czegoś konkretnego.   

Podesz

ła  do  nich  Susan  i  przez  chwilę  słuchała  objaśnień 

Claudii.   

–  Zmar

łym  nic  już  nie  pomoże  –  wtrąciła  się,  a  Claudię 

przykro  dotknęła  jej  brutalność.  –  Nie  ma  sensu  lecieć  tam, 

gdzie  mogą  być  kłopoty  z  lądowaniem,  skoro i tak niewiele 

można  zrobić.  W  dodatku  samolot  może  być  w  tym  czasie 
potrzebny gdzie indziej.   

Matt kiwa

ł głową, jakby trafiały do niego te argumenty, a 

Claudia pragnęła tylko, by nie pomyślał sobie, że obydwie są 

pozbawione wszelkich uczuć.   

–  Lekarz dy

żurny  w  bazie,  a  dzisiaj  ma  dyżur Jack, 

decyduje  o  kolejności  lotów  –  zaczęła  wyjaśniać.  –  Lot 
alarmowy oznacza, 

że  trzeba  lecieć  natychmiast.  Pilny 

oznacza, 

że  jeśli  zmuszają  do  tego  warunki,  można  opóźnić 

odlot w porozumieniu z wzywającym pomocy. Są jeszcze loty 

zwykłe.  Mo żn a  z  nimi  czekać,  aż  się  uzbiera  więcej  spraw 
wdanym rejonie.   

Susan odesz

ła, by sprawdzić na wielkiej mapie, w którym 

miejscu wydarzył się wypadek.   

–  To jaki teraz b

ędzie lot? – spytał Matt. – Alarmowy czy 

pilny? – 

W głosie jego czuć było podniecenie.   

– My

ślę, że Jack nie podejmie decyzji, dopóki nie otrzyma 

więcej  danych.  Z  pewnością  jednak  zawiadomi  pilota,  który 

ma dziś dyżur. Gdyby nawet nie było go na lotnisku, pojawi 

się tu w ciągu pół godziny i przygotuje samolot do startu.   

Udziela

ła tych odpowiedzi jak automat,  przez  cały  czas 

zastanawiaj

ąc  się,  dlaczego  ludzie  są  tak  różni.  Ją  samą 

przepełniał  strach,  obawa i potworny niepokój o ofiary 
wypadku, 

które  leżą  nie  wiadomo  gdzie,  cierpiąc  pewnie 

straszliwie, 

a ten tu człowiek obok niej jest podekscytowany, 

jakby to była po prostu jakaś przygoda! 

background image

Matt wyczu

ł  jej  niepokój  i  coś  kazało  mu  objąć  ją,  jakby 

zapragnął jej dodać otuchy.   

Nie bardzo to przystoi nowemu pracownikowi,  który na 

dobrą sprawę nie podjął jeszcze swych obowiązków! 

By

ła  to  jednak  tylko  przelotna  myśl,  o  której  prędko 

zapomniał,  gdyż  udzieliło  mu  się  napięcie,  jakie  zaczęło 

ogarniać wszystkich obecnych. On sam jest tylko kibicem, cóż 

więc muszą odczuwać inni! 

Gdy us

łyszał po raz pierwszy o tych wszystkich ludziach z 

Medyczne

j Służby Powietrznej, ogarnął go podziw i zachwyt. 

Jakież  to  było  ekscytujące  i  romantyczne!  Przemierzać 
przestworza, 

by  ratować  innych!  Ale  teraz  znalazł  się  w 

zupełnie nowej sytuacji. Zostało rzucone konkretne wyzwanie 

i  pochłonęła  go  całkowicie  sprawa  zorganizowania wyprawy 
na ratunek rannym i chorym, 

odległym  o  setki  kilometrów 

stąd, w nadziei, że uda im się uratować życie.   

Rozejrza

ł  się  wokół.  Kobieta,  która  przed  chwilą  zdała 

krótką relację z wypadku, odwróciła się znowu do radia. Jack 
Gregory patrzy

ł  jej  przez  ramię.  Pielęgniarka  w  niebieskiej 

spódnicy i bluzce w kwiaty, 

która wyszła na chwilę, była już z 

powrotem  i  sprawdzała  stan  podręcznej  walizeczki  z 

narzędziami i opatrunkami.   

Wszystko by

ło  doskonale  zorganizowane.  Każdy  spełniał 

swe  obowiązki  w  sposób  budzący  zaufanie.  Wszędzie 

panował spokój.   

Czy nikt z tych ludzi nie czuje zdenerwowania? Czy nikt 

nie jest podekscytowany na my

śl  o  tym,  co ich czeka? Czy 

wszystko,  co robi

ą,  jest  już  zwykłym,  rutynowym 

wykonywaniem obowiązków? 

–  Nazywam si

ę  Peter Flint.  Pan jest nowym lekarzem? 

Stanął  przed  nim  wysoki,  postawny,  z  pełnym  rezerwy 

wyrazem twarzy mężczyzna, wyciągając rękę.   

–  Ja w tym nie bior

ę  udziału  –  dodał,  ściskając  Mattowi 

background image

dłoń, gdy ten mu się przedstawił.   

–  Peter chce przez to powiedzie

ć, że dziś nie pracuje i że 

zajrzał  tu  tylko  po  to,  żeby  zobaczyć,  co  dzisiaj  podają  do 
herbaty – 

wytłumaczyła Claudia, nie potrafiąc ukryć niechęci 

w głosie.   

–  Przecie

ż byś do mnie zatęskniła, ślicznotko, gdybym nie 

wpadł na chwilę – zażartował Peter, pociągając ją za jeden z 
kruczoczarnych loków.   

Cofn

ęła się i poczerwieniała, a jej ogromne, brązowe oczy 

błysnęły gniewem. Wszystko to sprawiło, że w jednej chwili 

Claudia zmieniła się w prawdziwą piękność.   

Matt nie zauwa

żył jednak tego. Zapomniał nawet na chwilę, 

co działo się w pokoju, ogarnęła go bowiem przemożna chęć, 

by  wymierzyć  Peterowi  Flintowi  policzek.  Zdumiał  się,  bo 

taką ochotę odczuł po raz pierwszy w życiu.   

– P

ójdę zobaczyć, co się tam dzieje – powiedział chłodno i 

odszedł, obawiając się, że nie będzie w stanie zapanować nad 

sobą.   

–  Powinien pan p

ójść  do  domu  i  odpocząć  –  rzuciła 

Claudia. 

Zrobiło jej się przykro, że Matt od nich odszedł.   

–  Kiedy czeka tam na mnie puste 

łóżko  –  mruknął  Peter 

Flint  i  on  także  skierował  się  w  stronę  stołu,  na  którym  stał 
komputer poka

zujący  teraz  dokładnie  wypadek.  Postał  tam 

c

hwilkę, powiedział coś do Jacka i wyszedł.   

Mia

ł  krok  człowieka  zmęczonego  gdy  otwierał  drzwi, 

przygarbił  się  jeszcze bardziej.  Przypomniały  jej  się  słowa 
Susan.   

Czy jego 

żarty, dowcipy i flirty są bronią, którą walczy ze 

swym nieszczęściem? Myśli jej przerwał donośny głos Jacka: 

– Lecimy! 
W pokoju zawrza

ło.   

– Czy chce pan z nami polecie

ć? 

Us

łyszała  pytanie  Jacka  i  spostrzegła,  jak twarz Matta 

background image

rozjaśnia się.   

Nowa przygoda! Dla niego to po prostu nowa przygoda, 

pomy

ślała. Nie rozumiała tylko, dlaczego ją to tak obchodzi.   

Susan wr

ęczyła  mu  torbę  i  wyprowadziła  z  pokoju  przez 

drzwi wiodące na parking, który znajdował się za budynkiem. 

Wychodząc,  odwrócił  się,  skinął  do  Claudii  głową  i 

uśmiechnął. Machnęła do niego ręką na pożegnanie i poczuła, 

jak ogarnia ją pustka.  Wolnym krokiem powróciła do swych 
papierów.   

–  Nasz nowy doktor polecia

ł  z  nimi  –  odezwała  się  do 

Leonie, 

która kiwnęła głową, nie przerywając pracy. Monitor 

na jej biurku informował o przebiegu lotu, a Katie, która była 

w bezpośrednim kontakcie z załogą, miała udzielać wszelkiej 
pomocy ludziom z „Wetherby”.   

Claudia zasiad

ła  do  pracy,  postanawiając  nie  myśleć  ani 

chwili o Matcie.   

 
Lotnisko znajdowa

ło  się  pięć  minut  jazdy  od  bazy.  Matt 

rozglądał  się  z  zainteresowaniem  dokoła.  Niewykluczone 

przecież, że będzie sam tędy jechał następnym razem.   

–  Zarz

ądca  farmy  „Wetherby”,  Bill Wilson,  dotarł  z 

pomocnikiem na miejsce wypadku – 

tłumaczył Jack Mattowi. 

W

jeżdżali właśnie na lotnisko. – I pilot, i pasażer przeżyli, są 

jednak  nieprzytomni  i  nie  sposób  ich  wydostać  z  samolotu. 

Nie  czuć  zupełnie  paliwa,  więc  Bill  posłał  z  powrotem 

chłopaka,  żeby  nas  odebrał  z  lądowiska  przy  „Wetherby”,  a 

sam próbuje ich jakoś uwolnić.   

– Dziwne to, bo dzi

ś na ogół nikomu nie kończy się paliwo 

w czasie lotu.   

–  To mo

że  być  wadliwy  zawór  paliwa  albo  powolny 

przeciek – 

oznajmił Jack. – Wszystko jest możliwe.   

Jego wyrozumia

łość  zrobiła  na  Matcie  spore  wrażenie. 

Zdawał  sobie  sprawę,  że  lekarz  powinien  zawsze  zachować 

background image

bezstronność,  przychodziło  mu  to  jednak  czasem  z 
prawdziwym trudem. 

Zwłaszcza wtedy, gdy pacjenci narażali 

nie tylko życie własne, ale też życie innych.   

Samoch

ód  zatrzymał  się  przy  nowiutkim  hangarze.  Jack i 

Susan wysiedli pierwsi i biegli teraz przez pas startowy w 

kierunku małego samolotu, na ogonie którego widniał dumny 
napis: RFDS.   

Royal Flying Doctor Service,  odczyta

ł  szeptem  pełną 

nazwę. Królewska Medyczna Służba Powietrzna. Przywołał w 
ten sposób na powrót czarodziejski, 

romantyczny  świat,  w 

którym przebywał już kiedyś, gdy tylko pierwszy raz usłyszał 

o lekarzach niosących pomoc samolotem.   

–  A ja do nich teraz nale

żę – wyszeptał, z trudem usiłując 

nie dać się opanować nadmiernemu wzruszeniu.   

Chwyci

ł  torbę,  którą  Susan  wręczyła  mu  przed  chwilą,  i 

wygramolił  się  z  samochodu.  Uderzył  go  żar  bijący  z 
rozgrzanego asfaltu. 

Pobiegł  pędem  do  samolotu.  Silnik  już 

pracował. Susan podała mu rękę i ledwie zdążył wsiąść, gdy 

drzwi  się  zamknęły  i  samolot  zaczął  się  wolno  oddalać  od 

zabudowań lotniska.   

– Wszyscy wsiedli? 
Matt podni

ósł  oczy  znad  klamry  pasa,  z  którym  starał  się 

uporać. Nie wierzył własnym oczom. Pilotem była filigranowa 
brunetka. W dodatku, 

o ile tylko można było dobrze dostrzec 

jej twarz, 

którą  przysłaniały  słuchawki  i  mikrofon,  była  to 

niezwykle przystojna dziewczyna.   

–  Mam nadziej

ę,  że  nie  ma  pan  nic  przeciwko  kobietom 

pilotom? – 

spytała Susan z uśmiechem.   

– Absolutnie nic – zapewni

ł, rozglądając się wokół. Jeszcze 

bardziej niż kobieta pilot zadziwiło go wyposażenie samolotu. 
Trudno to by

ło  właściwie  nazwać  samolotem.  Wnętrze 

przypominało raczej gabinet zabiegowy w szpitalu. Po jednej 

stronie stały dwie pary noszy, a przy nich butle z tlenem. Nad 

background image

nimi  zawieszone  były urządzenia  monitorujące stan  chorego. 
W razie potrzeby pacjent, 

gdy tylko znalazł się w samolocie, 

mógł  zostać  podłączony  do  najbardziej  skomplikowanej 
aparatury.   

–  Je

śli  tylko  uda  nam  się  dotrzeć  do  miejsca  wypadku  w 

przeciągu  godziny,  mamy  dużą szansę  uratowania  rannych – 

mówił  Jack,  który  siedział  z  przodu.  Najwyraźniej  zauważył 
zachwyt Matta. – 

Kiedy tylko będziemy w górze, możemy się 

zamienić miejscami. Stąd lepiej będzie pan wszystko widział.   

Rozleg

ł się przeciągły gwizd silnika i samolot z lekkością 

oderwał się od ziemi.   

Matt wyjrza

ł przez okno i zmienił się z wrażenia na twarzy. 

Miasta  nie  było  już  widać,  a  przed  oczami  rozpościerała  się 

błękitna  zatoka,  ograniczona  półkolem  białego  piasku.  W tej 

właśnie chwili znalazł się przy nim Jack.   

– Zamieniamy si

ę – powiedział.   

Matt skierowa

ł  się  do  przodu,  mijając  Susan,  która 

spokojnie  czytała  gazetę.  Można  by  pomyśleć,  że  wraca  po 

pracy pociągiem do domu.   

–  Nazywam si

ę Matt – powiedział, opadając na fotel obok 

pilotki.   

– Nic nie s

łyszę – uśmiechnęła się, zdejmując hełmofon. – 

Byłam  podłączona  do  wieży  kontrolnej  w  zatoce.  Słuchałam 
meldunków z bazy i z „Wetherby”  lub od Joego. 

Proszę 

powtórzyć.   

U

śmiechnął się i przedstawił jeszcze raz, choć jego uwaga 

zwrócona  była  teraz  na  widoki poniżej.  Ich  piękno  zapierało 
dech...  Pofalowane pola,  a przed nimi poro

śnięte roślinnością 

góry.   

–  A ja nazywam si

ę  Allysha  –  przedstawiła  się  pilotka.  – 

Naciesz  się  zielenią  –  dodała.  –  Jak tylko miniemy góry, 

krajobraz zmieni zupełnie kolor. Góry są tu działem wodnym. 

Chmury  deszczowe  stykając  się  z  nimi  oddają,  w nadmiarze 

background image

chyba, 

całą swą wilgoć po jednej stronie łańcucha górskiego. 

Dlatego druga strona to spalona ziemia.   

–  Czy rzeczywi

ście  tu  nigdy  nie  pada  deszcz?  –  zapytał, 

gdy tylko zauważył, że krajobraz zaczął się zmieniać.   

– Troch

ę deszczu przynoszą cyklony, szalejące czasem nad 

zatoką,  resztę  opadów  powodują  niże,  które  przedostają  się 

przez  łańcuchy  górskie  –  odpowiedziała,  podczas gdy Matt 

wpatrywał  się  przez  lornetkę  w  odległą  ziemię.  –  Na prawo 

przed  nami  widać  już  lądowisko  w  „Wetherby”  –  oznajmiła 

chwilę potem Allysha.   

–  Ale

ż  tu  przecież  nie  da  się  lądować  –  zaniepokoił  się, 

dostrzegając  w  dole  maleńkie  poletko,  oczyszczone z 

karłowatych drzewek.   

– Nie ma strachu – powiedzia

ła, podchodząc do lądowania. 

– 

Właściciel  farmy  dostaje  od  nas  zalecenia  dotyczące 

rozmiarów  lądowiska  i  do  jego  obowiązków  należy 

utrzymanie go w należytym porządku.   

Ko

ła  dotknęły  ziemi,  samolot  podskoczył,  uniósł  się,  po 

czym opadł znowu i zatrzymał się na lądowisku.   

–  Nowoczesne maszyny nie potrzebuj

ą  tak  długiego  pasa 

jak dawniej – 

zakończyła Allysha.   

Wycie silnik

ów  zagłuszyło  jej  głos.  Mówiła  teraz  coś  do 

mikrofonu. 

Meldowała pewnie, że wylądowali. Matt rozejrzał 

się  znowu.  Wokół  widać  było  tylko  rudą  ziemię,  kępy 

wyschłej trawy, a nieco dalej skupisko karłowatych drzewek.   

Stamt

ąd właśnie zaczęły się unosić w ich kierunku tumany 

brunatno-rudego kurzu.  Powoli wynurzy

ł  się  z  nich 

rozklekotany pojazd.   

–  Teraz dopiero si

ę zacznie – powiedział Jack, wysiadając 

pospiesznie z samolotu. 

Powitał  ich  obezwładniający  upał.  – 

Andy prowadzi samochód podobnie jak Allysha lata,  to 

znaczy  pędzi  przed  siebie  na  złamanie  karku.  Dalszą  podróż 

odbędziemy właśnie z nim.   

background image

–  Niech pan to za

ładuje do samochodu – poprosiła Susan, 

wręczając  mu  znowu  ciężką  torbę.  –  Zabieram lekarstwa i 
torby z szynami, 

płynami  infuzyjnymi  i  opatrunkami.  Za 

drugim razem dam panu nosze, 

kołnierze  i  gorsety 

usztywniające.   

Matt pospieszy

ł  w  kierunku  zakurzonego  samochodu  i 

podał  torbę  Jackowi,  który  rozmawiał  o  wypadku  z  młodym 

kierowcą, po czym zawrócił po następny pakunek.   

– Niech Susan przyniesie z sob

ą monitor – krzyknął za nim 

Jack.   

Monitor? – zdziwi

ł się. Czyżby mieli monitory podłączane 

do  akumulatorów?  W  tej  samej  chwili  zauważył,  że  Susan 

wynosi  właśnie  z  samolotu  mały  monitor,  ten sam,  który 

widział już przedtem.   

–  Nosze le

żą na ziemi – krzyknęła, gdy ją mijał. – Proszę 

tak szybko nie biegać w tym upale. Jeszcze się pan odwodni i 
nam zemdleje.   

–  Pojedziesz z nami?  –  zapyta

ł  pilotkę,  która  siedziała  w 

otwartych drzwiach samolotu, 

machając nogami.   

–  Nie,  dzisiaj nie  –  odpowiedzia

ła.  –  W tej okolicy jest 

bardzo  zły  odbiór.  Jesteśmy  poza  zasięgiem  telefonu 
komórkowego. W samochodzie Billa jest radio CB, poczekam 

więc przy naszym odbiorniku, na wypadek gdyby Jack musiał 

przekazać wiadomości do bazy albo gdyby chciał się połączyć 

z jakimś specjalistą w szpitalu.   

Pozbiera

ł rozmaite, paczki, które Susan zostawiła na ziemi, 

i ruszy

ł  z  nimi  do  samochodu.  Jack  wkładał  właśnie  jakiś 

stary, 

wyświechtany kapelusz na głowę.   

–  Tu nie wolno chodzi

ć  z  gołą  głową  –  zwrócił  się  do 

Matta. – 

Ja już się do tego przyzwyczaiłem.   

Wskoczyli do land rovera i ruszyli przed siebie na prze

łaj. 

Samochód  podskakiwał  na  nierównościach  terenu,  przebijał 

się  przez  zwalone  kłody  i  głazy,  wpadał  w  dziury.  Matt 

background image

próbował  zachować  równowagę,  trzymając  się  kurczowo 
uchwytu.   

Gdzie

ś  tam  daleko  czekają  na  nich  ranni.  Dwoje 

nieprzytomnych ludzi. 

Czy uda się ich uratować? 

Wpadli w olbrzymi

ą  dziurę  i  opanowana  zwykle  Susan 

wydała  okrzyk  przerażenia.  Matt  poczuł,  jak krew szybciej 

krąży  mu  w  żyłach.  Los  rzucił  mu  wielkie  wyzwanie.  Był 

gotów się z nim zmierzyć.   

Trudno o wi

ększą  przygodę,  pomyślał,  podekscytowany 

tym,  co ich jeszcze czeka. 

Ale  gdy  samochód  szarpnął  i 

przechylił  się  niebezpiecznie  na  bok,  zaczął  się  zastanawiać, 
jak 

często trzeba wysyłać pomoc dla takich jak oni. Dla ludzi, 

którzy sami wyruszyli na ratunek.   

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

 

–  To tam,  za tymi drzewami  –  odezwa

ł  się  An dy  p o 

pewnym czasie.   

Od chwili, gdy ruszyli, min

ęło dopiero dziesięć minut, lecz 

jazda w tych warunkach dała im się tak bardzo we znaki, że 

dawno  stracili  rachubę  czasu.  Matt  dostrzegł  od  razu  wrak 
samolotu. 

Widok był przerażający. Można by pomyśleć, że to 

połamana  zabawka  wyrzucona  na  śmietnik.  Tyle  że  w 

zabawce tej są ludzie.   

– To chyba cud, ale najwyra

źniej osiadł na ziemi kołami – 

zauwa

żył  Jack.  –  Pewnie dlatego kabina jest w jako takim 

stanie.   

–  A potem uderzy

ł  w  drzewa.  Odpadło  wtedy  skrzydło  i 

kadłub wylądował w rowie – dodał Andy.   

Prowadzi

ł  pojazd,  próbując  omijać  przeszkody.  W  końcu 

zahamował, wzbijając wokół tumany kurzu.   

–  Kurz to wymarzona rzecz dla otwartych ran  –  mrukn

ęła 

Susan do Matta. – 

Jack zabrał już torbę z tlenem, urządzeniem 

monitorującym,  kroplówkami i lekarstwami  –  dodała.  – 

Trzeba  jeszcze  wziąć  opatrunki,  nadmuchiwane szyny i 

płachty przeciwwstrząsowe. Resztę niech pan na razie zostawi 
w tej izbie tortur, 

a my chodźmy zobaczyć, co się tam dzieje.   

Matt wzi

ął torbę i ruszył za nią.   

–  Oswobodzi

łem  pasażerowi  nogi,  ale  zostawiłem  go  w 

pozycji  siedzącej,  bo  pomyślałem,  że  tak  będzie  mu 
wygodniej – t

łumaczył farmer. – Wziąłem z apteczki morfinę i 

bandaże, ale nic mu nie dałem, bo był nieprzytomny. Uderzył 

pewnie głową w okno. Prawą nogę ma uszkodzoną. Kostka też 

nie  wygląda  najlepiej,  ale  nie  zauważyłem  dużo krwi.  Ten 

drugi jęczał okropnie, więc dałem mu zastrzyk.   

Matt zmarszczy

ł czoło.   

Da

ł  mu  zastrzyk?  Z  morfiny?  Nie  było  czasu,  by  pytać  o 

background image

cokolwiek, 

ale nie mieściło mu się to wszystko w głowie. Jak 

zwykły farmer może mieć w ogóle dostęp do morfiny? 

Cz

łowiek,  którego Susan przedstawiła jako Billa Wilsona, 

opowiadał  to  wszystko  monotonnym  głosem,  tak jakby w 

wydarzeniach  tych  nie  było  nic  niezwykłego.  Jack  badał 
tymczasem pilota.   

– Krwawi, ale nie z t

ętnicy, bo wykrwawiłby się już dawno 

na śmierć – powiedział wstając. – Czy da się umieścić nosze 
w twoim land roverze? – 

zwrócił się do Billa.   

Matt spojrza

ł  na  obskurny,  brudny samochód.  Jakim 

cudem? – 

pomyślał.   

–  Oczywi

ście – odparł Bill. – Ale pod warunkiem, że ktoś 

usiądzie  obok  i  będzie  je  trzymał.  Wyrzucę  tylko  trochę 

gratów i opuszczę tylne siedzenia.   

Odwr

ócił się, aby przerobić pojazd na karetkę pogotowia.   

– Niech Andy przyniesie tu nosze, a potem niech podjedzie 

pod sam samolot – zawo

łał do niego Jack. – Jeżeli się nam uda 

odciągnąć  osłonę  silnika,  to  potem  za  pomocą  kołowrotka 

odciągniemy silnik i uwolnimy nogi tego faceta.   

Susan podesz

ła  z  drugiej  strony  samolotu,  by  zbadać 

pasażera.  Matt  nie  bardzo  wiedział,  co  robić.  Chętnie  by  w 

czymś pomógł, ale właściwie był zadowolony, że może tylko 

patrzeć.  Ma w ten sposób czas, by poznać atmosferę pracy i 

działanie fachowego zespołu, jaki stanowili Jack i Susan.   

– Najpierw trzeba spokojnie zbada

ć sytuację – odezwał się 

Jack, 

jakby  czytając  w  jego  myślach.  –  A  potem  wyznaczyć 

kolejno

ść  działań.  –  Pochylał  się  teraz  nad  pilotem, 

przywołując  do  siebie  Matta  ruchem  ręki.  –  Tętno 
przyspieszone, 

ciśnienie  niskie.  Podam  mu  tlen  i  założę 

wenflon, 

żeby uzupełnić płyny – wyjaśnił spokojnie. – A teraz 

podłączymy  go  do  monitora.  Proszę  go  przypilnować,  a ja z 
Andym spró

buję uwolnić mu nogi.   

Matt zerkn

ął na nieprzytomnego człowieka i serce podeszło 

background image

mu z wrażenia do gardła. Wszędzie krew. Bill miał rację, nie 

było jej dużo, ale tablica rozdzielcza leżała na kolanach pilota, 

przyciskając jego tułów do fotela.   

– Niepokoi mnie g

łównie to, że silnik może uciskać któreś 

z  uszkodzonych  naczyń  krwionośnych,  nie  dopuszczając  do 
krwotoku – 

wyjaśnił Jack. – Niech więc pan włoży rękawiczki 

i trzyma w pogotowiu opatrunek uciskowy na wypadek, gdyby 

tętnica była przerwana.   

Matt ucieszy

ł  się,  że  może  się  na  coś  przydać.  Pilnując 

pacjenta, 

obserwował 

zainteresowaniem 

próby 

oswobodzenia jego nóg. 

Pokrywę silnika udało się zdjąć bez 

trudu.   

–  Silnik jest nadal bardzo gor

ący  –  syknął  Bill,  machając 

rękaw  powietrzu.  Najwyraźniej  oparzył  się,  przymocowując 

linę  do  silnika.  –  Joe  musiał  ich  zauważyć  wkrótce  po 
wypadku.   

Matt spr

óbował wsunąć rękę pomiędzy nogę pilota a tablicę 

rozdzielczą. Usłyszał skrzypienie kołowrotka, a potem zgrzyt i 
to, 

co  pozostało  jeszcze  z  małego,  zgrabnego  samolotu, 

rozpadło się na części.   

Poczu

ł na ręce ciepłą krew. Jack ma rację. Silnik, wbijając 

się  w  udo  pilota,  przeciął  skórę  i  mięśnie  jak  nożem 

chirurgicznym i w górę buchała teraz jasna krew tętnicza. Nie 

zastanawiając  się  ani  chwili,  przycisnął  opatrunek do rany, 

szukając jednocześnie drugą ręką tętnicy udowej w pachwinie, 

żeby zahamować krwotok.   

– 

Świetnie.  Zaraz  mu  zawiążę  ranę  i  sprawdzę,  co z 

nogami.   

–  Jack urwa

ł  na  chwilę.  –  Możesz  zwolnić  ucisk;  nie 

wygląda na to, żeby kość udowa była złamana, ale z kolanem 

coś nie bardzo. Jak ciśnienie? 

Matt spojrza

ł  na  monitor.  Ciśnienie  skurczowe  spadło  do 

osiemdziesięciu.   

background image

– Za niskie! Musimy go jak najszybciej st

ąd zabrać. Rozłóż 

nosze. 

Ustaw  je  jak  najbliżej  samolotu.  Ułożę  jego  nogę  na 

szynie  w  zgiętej  pozycji,  unieruchomię  szyję  i  kręgosłup,  a 
potem przeniesiemy go na nosze i przymocujemy do nich.   

Z drugiej strony wraku dobiega

ł głos Susan. Dawała jakieś 

wskazówki Billowi. 

Ależ  to  zespół!  Zupełnie  ich  nie 

doceniałem! 

–  pomy

ślał  Matt  i  wyprostował  się.  Jack  już  założył 

kołnierz  usztywniający  na  szyję  nieprzytomnego  pilota,  a 

potem wsunął mu gorset pod plecy.   

–  Powinno wystarczy

ć  –  uznał.  –  Na  razie  odłączymy 

kroplówkę,  żeby  go  łatwiej  było  nieść,  ale nie zamkniemy 

dopływu tlenu.   

Matt s

łuchał  uważnie  i  starał  się  nie  uronić  ani  słowa  z 

objaśnień Jacka.   

– A jak twój pacjent? – 

zwrócił się Jack do Susan.   

By

ła to pierwsza wymiana zdań między nimi, choć Susan 

już  przedtem  meldowała  głośno,  jak  pasażer  się  czuje  i 

zdawała relację ze swoich czynności.   

–  Przygotowuj

ę  go  do  transportu,  ale  boję  się,  czy to nie 

wstrząśnienie mózgu.  Nad  lewą  skronią  ma  opuchliznę. 

Pewnie  uderzył  głową  w  okno.  Poza  tym  jedna  źrenica  nie 

reaguje na światło, druga jest rozszerzona. Ale nie ma żadnych 
wycieków z nosa ani z ucha.   

Jack westchn

ął.   

– Uraz trzeciego nerwu czaszkowego,  a mo

że uszkodzenie 

oka? Zabierajmy ich prędko do bazy, bo inaczej trzeba będzie 

przeprowadzić operację mózgu w samolocie.   

Matt si

ę  przeraził.  Po  chwili  dopiero  zrozumiał,  że  był  to 

żart.  A wszystko po to,  by  rozładować  atmosferę,  gdyż 

sytuacja okazała się znacznie trudniejsza, niż przypuszczali.   

–  Andy,  zobacz prosz

ę,  czy  da  się  otworzyć  schowek  na 

bagaż.  Pewnie  są  tu  gdzieś  ich  torby  podróżne.  Powinny w 

background image

nich być osobiste rzeczy albo papiery, które mogą pomóc przy 
identyfikacji. 

A może za fotelem? A potem zanieś woreczek z 

płynem infuzyjnym.   

Pomagaj

ąc sobie nawzajem, umieścili obydwie pary noszy 

w tyle samochodu, 

rozkładając  przedtem  stare  plandeki  na 

metalowej podłodze. Matt przypomniał sobie z przerażeniem, 

jak nimi rzucało w drodze na miejsce wypadku.   

–  Niech pan tam siada i mocno trzyma g

órę  noszy  – 

powiedział  Bill,  wpuszczając  go  do  samochodu  przez  tylne 
drzwi. – 

I proszę wziąć te torby.   

Matt zabra

ł  małą  skórzaną  teczkę,  zapewne z mapami i 

dokumentami, 

a  potem  wziął  torby,  które  Andy  znalazł  w 

samolocie. 

Sięgnął  wreszcie  po  woreczek  z  płynem 

infuzyjnym, 

który Andy trzymał wysoko nad pacjentem.   

– Jack, siadaj w tyle i trzymaj drugie nosze, a ty, Andy, id

ź 

za samochodem. Po

staram się jechać jak najwolniej.   

Spokojny g

łos, którym Bill wydawał polecenia, uzmysłowił 

Mattowi, 

na czym polega prawdziwe współdziałanie w grupie, 

kiedy to kierownictwo obejmuje ten,  kto w danej chwili 

najbardziej się do tego nadaje.   

Gdy i drugie nosze zosta

ły  załadowane,  Matt  ustawił 

monitor  obok  nieprzytomnego  mężczyzny  w  taki  sposób,  by 
nie tylko on, 

ale i Jack mógł widzieć ekran. Andy posłusznie 

zaakceptował  rolę  piechura  przytrzymującego  nosze.  Jack 

umieścił torby na przednim siedzeniu i posadził na nich Susan, 

a  potem  wcisnął  się  na  platformę  i  przykucnął  u  wezgłowia 
noszy.   

–  Wszyscy gotowi  –  zameldowa

ł  i  Bill  ruszył  powoli  w 

drog

ę,  ostrożnie  przejeżdżając  przez  kłody  drzewa,  które 

poprzednio brali szturmem.   

Droga ci

ągnęła  się  niemiłosiernie,  lecz  gdy  wydobyli  się 

wreszcie  z  zarośli,  okazało  się,  że  Bill  wiedział  doskonale, 

którędy  jedzie.  Ich  oczom  ukazał  się  błyszczący  w  słońcu 

background image

samolot. Al

lysha uruchamiała właśnie silnik.   

Przesiadka odby

ła  się  nadzwyczaj  sprawnie.  Zręczność  i 

szybkość, z jaką wstawili nosze do samolotu, zdradzała duże 

doświadczenie.  Zawiesili  woreczki  z  płynem  infuzyjnym  i 

sprawdzili dopływ tlenu.   

– Gotowi? – zapyta

ła Allysha.   

–  Tak  –  odpar

ł Jack, sadowiąc się obok swojego pacjenta, 

sprawdziwszy  przedtem  ciśnienie  w  nadmuchiwanej szynie 
rannego, 

którym zajmowała się Susan.   

– Przed odlotem trzeba zawsze obni

żyć ciśnienie w szynach 

– wyja

śnił Mattowi.   

Allysha by

ła gotowa do lotu i po chwili samolot łagodnie 

wystartował. Kiedy byli w powietrzu, przystąpili do działania.   

– Musimy si

ę teraz dokładnie przyjrzeć, w jakim są stanie – 

t

łumaczył  Jack.  –  Temu  unieruchomię  nogę,  a pan niech 

popatrzy, 

jak Susan zajmuje się tym drugim.   

Matt podni

ósł się i przecisnął obok Jacka. Susan szukała na 

głowie i twarzy pacjenta siniaków i stłuczeń.   

– Znacznie 

łatwiej jest badać w ten sposób człowieka, który 

jest przytomny – 

rzekła. – Przynajmniej powie, co go boli.   

Rozpocz

ęła  teraz  badanie  całego  ciała.  Obmacywała, 

sprawdzała odruchy, badała reakcje, a potem notowała uwagi 
w specjalnym formularzu.   

– Nie ma chyba dla was rzeczy niemo

żliwych – powiedział 

Matt z podziwem. – 

Mogłoby się wydawać, że jesteśmy teraz 

w izbie przyjęć.   

– Mamy przecie

ż spore doświadczenie – tłumaczyła Susan.   

– Jack jest tu od siedmiu lat, a ja zacz

ęłam tuż po otwarciu 

bazy. 

Mój mąż jest tu głównym pilotem. – Zaczerwieniła się, a 

potem uśmiechnęła. – To był romans jak w powieści.   

Matt u

śmiechnął  się  do  niej  serdecznie.  Widząc,  że  Jack 

wraca  na  swoje  miejsce  i  zaczyna  wypełniać  formularz, 
przy

sunął się bliżej.   

background image

– Mo

że by mu zdjąć buty i sprawdzić stawy skokowe? 

–  Sam o tym my

ślałem, ale jeśli ma zmiażdżone kości, to 

buty  trzymają  je  razem.  Lepiej  zaczekać  z  tym  na  ortopedę. 

Zaraz  się  połączę  ze  szpitalem.  Proszę  pilnować,  żebym  o 

czymś nie zapomniał.   

Podni

ósł  słuchawkę  zawieszoną  na  przedniej  ścianie 

kabiny. 

Odezwała  się  centrala  szpitala  w  Rainbow  Bay  i 

połączyła go z izbą przyjęć. Jack krótko i zwięźle opisał stan 
obu pacjentów.   

– Czy b

ędzie na nas czekać karetka? – zapytał Matt.   

– Oczywi

ście. Jesteśmy w kontakcie. Pilot przekazuje przez 

radio  wiadomość  do  bazy,  a  radiooficer  wzywa  karetkę. 

Wprawdzie posługujemy się radiem coraz rzadziej, rozszerza 

się  przecież  sieć  telefonów  komórkowych,  ale czasem  działa 

siła przyzwyczajenia.   

Matt nie bardzo to wszystko rozumia

ł. Jack pochylił się nad 

pacjentem, 

a potem dodał: 

–  Lekarze maj

ą  przy  sobie  telefony  komórkowe,  ale w 

czasie  lotu  często  mają  ręce  pełne  roboty  i  nie  myślą  o 
wzywaniu karetki. 

Po  co  więc  zmieniać  coś,  co zdaje 

egzamin? 

Znowu co

ś  zanotował,  a  potem  otwierał  po  kolei  bagaże, 

szukając czegoś, co by pomogło zidentyfikować rannych.   

Zmieni

ł się wyraźnie odgłos pracy silnika. Matt zajął swoje 

miejsce akurat wtedy, 

gdy  pokazały  się  lśniące  wody zatoki. 

Gdy karetka zabrała rannych i odjechała, poczuł, jak ogarnia 
go wielka pustka.   

– To troch

ę tak jak na izbie przyjęć podczas ostrego dyżuru 

–  u

śmiechnął  się  Jack,  zgadując  jego  myśli.  –  Pacjenci 

odjeżdżają na oddział, a człowiek zostaje sam.   

–  No tak,  ale u was to jest regu

ła  –  powiedział  Matt.  – 

Drugi raz już ich nie oglądacie.   

– Prosz

ę się nie bać, nie zabraknie panu stałych pacjentów 

background image

–  zapewni

ł  go  Jack.  –  No  a  poza  tym  nikt  panu  nie  będzie 

bronił  odwiedzać  w  szpitalu  chorych,  których pan tu 

przywiózł. A teraz wracajmy do bazy. Trzeba coś zjeść, zanim 

nas znowu ktoś wezwie.   

Jechali do bazy szerokimi ulicami,  a Matt stara

ł  się 

uporządkować wydarzenia tego dnia.   

– A wi

ęc podstawą postępowania w razie wypadku jest jak 

zawsze  konieczność  zapewnienia  drożności  oddechowej, 

oddychania i krążenia – zwrócił się do Jacka. – Potem dopiero 

można zająć się resztą.   

Jack przytakn

ął.   

–  Oczywi

ście.  Trzeba  się  później  dobrze  przyjrzeć 

szczątkom  rozbitego  pojazdu.  Może  to  pomóc  w  ustaleniu 
urazów, 

jakie  odniosła  ofiara.  W  razie  zderzenia  czołowego 

prawdop

odobne jest strzaskanie kości kończyn dolnych, może 

też dojść do kontuzji klatki piersiowej na skutek uderzenia w 

kierownicę.  Należy  się  wtedy  liczyć  z  koniecznością 

uwolnienia  powietrza  z  opłucnej.  Jeśli  samochód  się 

wywrócił, należy zawsze podejrzewać urazy śledziony, nerek 

lub  wątroby.  Pasy  może  i  ratują  życie,  bo  nie  pozwalają 

człowiekowi  wylecieć  przez  okno,  ale  mogą  być  przyczyną 

innych powikłań.   

–  Nie wolno te

ż  zapominać,  że  przy  każdym  wypadku 

samochodowym możliwe są urazy szyi – dodała Susan, a Matt 

kiwał głową, starając się zapamiętać wszystko, co słyszał.   

Zatrzymali si

ę tuż za bazą. Matt spojrzał na zegarek. Wpół 

do trzeciej! A więc nie było ich pięć godzin, a jemu wydawało 

się, że dopiero wyjechali z parkingu.   

Ciekawe, czy Claudia pracuje na ca

łym etacie? – pomyślał. 

I  zaraz  uśmiechnął  się  do  siebie.  Skąd  ta  ciekawość?  Chcę 

przecież żyć wolny jak ptak jeszcze przez parę lat.   

–  Najgorsze dopiero przed nami  –  oznajmi

ł  Jack.  –  Teraz 

się zacznie kołowrotek papierkowy. Można oszaleć albo zapić 

background image

się  na  śmierć.  Wszystkie sprawozdania piszemy w dwóch 
egzemplarzach. Jeden dostaje szpital, a kopia zostaje u nas. Z 

naszego egzemplarza możemy się zorientować, co pobraliśmy 
z zapasów w bazie,  a co z samolotu, 

a  następnie  składamy 

zamówienie na rzeczy, których brakuje.   

–  Po to, 

żeby  komuś,  kto po was zostanie wezwany do 

nagłego wypadku, nie zabrakło na przykład nadmuchiwanych 
szyn – 

zakończył za Jacka Matt.   

By

ł  pod  wrażeniem  znakomitej  organizacji  pracy,  jaką  tu 

zastał, i dbałości o najdrobniejsze szczegóły. W jednej chwili 

jednak  zapomniał  o  tym  wszystkim,  bo  w  drugim  końcu 

korytarza spostrzegł Claudię.   

– Chod

źmy teraz coś zjeść – odezwał się Jack, kierując się 

do kuchenki, 

która najwyraźniej pełniła także rolę pokoju dla 

personelu. 

Wokół kwadratowego, sosnowego stołu, na którym 

leżały porozrzucane tygodniki, począwszy od medycznych, a 

skończywszy na komiksach, stały drewniane krzesła.   

– Jak si

ę mają wasi pacjenci? 

Matt odwr

ócił  się.  W  głosie  Claudii  kryło  się  coś 

nieuchwytnego, 

coś, co z trudem rozumiał, jakaś bezradność i 

nieśmiałość,  które  sprawiały,  że  miał  ochotę  jej  dotknąć  i 

uspokoić.   

– Obaj s

ą już w szpitalu pod dobrą opieką – odparł Jack z 

miłym uśmiechem, jakby i on pragnął zapewnić jej poczucie 

bezpieczeństwa.   

Claudia odetchn

ęła  z  ulgą,  a  potem  poruszyła  się 

niespokojnie, 

gdy  zauważyła,  że  Matt  przygląda  jej  się  z 

zaciekawieniem.   

–  Po

łożyłam  ci  na  biurku  rozkład  dyżurów  na  najbliższe 

dwa tygodnie – powiedzia

ła szybko do Jacka. Nie chciała, by 

Matt zauważył, że ucieszył ją jego powrót. – Czy... – zaczęła 

znowu i urwała. Nie wiedziała, jakiej formy ma użyć. Gdyby 

powiedziała  „Matt”,  mogłoby  to  zabrzmieć  zbyt...  poufale. 

background image

„Doktor Laurant” 

brzmiało  dla  odmiany  zbyt  oficjalnie.  – 

Czy...  nasz nowy lekarz...  – 

brnęła  rozpaczliwie  –  ma  już 

biurko?  – 

Odwróciła  się  teraz  do  Matta  z  uśmiechem.  – 

Mówię o panu, bo i dla pana mam rozkład dyżurów.   

–  Po

łóż  te  papiery  na  biurku  Boba  –  rzekł  Jack  z 

uśmiechem.   

– Przecie

ż on już kończy u nas pracę.   

Podszed

ł  do  lodówki,  wyciągnął  dwa  opakowania z 

kanapkami i położył je na stole.   

– Prosz

ę, może pan zje? Tu jest samoobsługa – wyjaśnił.   

–  Woda w czajniku jest zawsze gor

ąca,  filiżanki  są  w  tej 

szafce, a kawa, herbata i cukier tam na stoliku. W lodówce jest 

zazwyczaj coś do zjedzenia.   

Matt podszed

ł  do  szafki,  wziął  kubek  i  zaczął  nasypywać 

do niego kawę. Claudia nie mogła oderwać od niego wzroku.   

– Je

żeli Leonie nie ma już dziś dla ciebie pilnej pracy, może 

mogłabyś zająć się Mattem? – zwrócił się Jack do Claudii. – 

Pokazałabyś  mu  jego  biurko  i  oprowadziła  po  bazie.  Nie 

zapomnij pokazać mu, gdzie trzymamy kartotekę i wszystkie 
formularze. 

Im szybciej się dowie, co go czeka, tym lepiej.   

–  Kiedy ja nic nie mam przeciwko papierkowej robocie  – 

roze

śmiał się Matt, a Claudia uzmysłowiła sobie, że powtarza 

w myślach jego zwykłe przecież słowa, zastanawiając się, co 

ją  tak  zafascynowało  w  tonie  jego  głosu.  –  Chociaż  muszę 

przyznać,  że  spodziewałem  się mieć  mniej  pracy.  Myślałem, 

że komputery załatwią za nas robotę.   

–  I za

łatwiają  –  odparł  Jack.  – Tyle że  są  za  głupie, żeby 

wziąć dane z powietrza i dlatego człowiek, czasem kompletnie 
wyczerpany, 

musi usiąść przy tych nierobach, żeby dostarczyć 

im informacji.  Dzi

ęki  Bogu  mamy  tu  Claudię,  która umie 

ujarz

mić  te  bestie.  Potrafi  rozgryźć  wszystkie  ich  tajemnice. 

Jest naprawdę genialna i pomaga każdemu, kto ma trudności, 

bo nie siedział przy nich od dziecka.   

background image

–  Kiedy

ś  bawiły  mnie  po  prostu  gry  komputerowe  – 

tłumaczyła  Claudia  speszona.  –  Pójdę  teraz  może  do  pani 
Cooper, powiem jej, 

co robię, i zaraz wrócę.   

Bardziej jednak ni

ż  pochwały  Jacka  niepokoiło  ją  to,  co 

odczuwała na widok nowego lekarza. Czyżby mi się podobał? 
– 

Potrząsnęła  głową,  starając  się  więcej  o  tym  nie  myśleć. 

Przyjechał  tu  i  przecież  na  krótko  i  niedługo,  tak jak inni 
cudzoziemcy, 

pożegna  [  się  i  wróci  do  siebie.  Wiedziała 

dobrze, 

że  szczęśliwa  może  być  tylko  ze  swoją  rodziną.  W 

swym domu rodzinnym,  a przynajmniej bardzo blisko niego! 

Zwłaszcza  po  tym  wypadku,  przez  który  mama  stała  się 

inwalidką. Przełknęła łzy, które napływały jej do oczu zawsze, 

gdy  przypominała  sobie  ten  straszny  wypadek,  i  weszła  do 
biura Leonie, 

by powiedzieć jej o prośbie Jacka.   

– Dobrze – powiedzia

ła pani Cooper. – Ale nie zasypuj go 

wszystkimi informacjami naraz, 

bo  go  zamęczysz.  Jeszcze 

przecież nie zaczął pracować! 

–  Oczywi

ście – obiecała Claudia,  patrząc na uśmiechniętą 

twarz Leonie. 

Szła  z  powrotem  powoli,  choć  miała  wielką 

ochotę i skakać z radości.   

–  To tyle z grubsza  –  o

świadczyła  dwie  godziny  później, 

zamykając  drzwi  wielkiej  szafy  ze  sprzętem  medycznym.  – 

Większość  wyposażenia  jest  na  lotnisku,  bo w czasie 
weekendów ; i po godzinach pracy personel wezwany do 

nagłego  wypadku  nie  I  podjeżdża  do  bazy.  Byłaby  to  strata 
czasu.   

– Z grubsza?! – zawo

łał. – Dobrze będzie, jeśli zapamiętam 

jedną czwartą tego, co mi pani mówiła! 

– Za par

ę tygodni będzie pan to wszystko znał na pamięć – 

zapewniła. – W życiu nie widziałem takich rzęs – powiedział 
nagle. 

Claudia zamarła na chwilę.   

–  Szkoda, 

że  pan  nie  zna  mojego  najstarszego  brata  – 

odparła szybko. – Ten to dopiero ma rzęsy! Jego żona mówi, 

background image

że  to  niesprawiedliwe,  żeby  mężczyzna  miał  takie  rzęsy.  – 

Paplała  tak  dalej,  przestraszona tym,  co  się  zaczęło  między 

nimi  rodzić.  Starała  się  opanować,  ale  sama  obecność  Matta 

burzyła  jej  spokój.  –  Czas  już  iść  do  domu  –  oznajmiła  w 

końcu. Wzięła swoją torebkę i zdjęła kapelusz z wieszaka przy 
drzwiach.   

– Czy mam si

ę z kimś pożegnać przed wyjściem? – zapytał. 

Potrząsnęła przecząco głową.   

– Jack i Susan nadal maj

ą dyżur. Wyszli przed godziną, ale 

są  pod  telefonem.  Pani  Cooper  wychodzi  zazwyczaj  koło 
czwartej. 

Ma  dwoje  dzieci  i  musi  się  nimi  zająć  po  szkole, 

więc zaczyna i kończy pracę nieco wcześniej.   

– A wi

ęc zostaliśmy tylko ja i pani. Jeżeli dobrze pamiętam, 

mieszkamy na tej samej ulicy. 

Możemy więc razem wrócić do 

domu.   

Wyra

źnie się cieszył z tego powodu.  Claudia pomyślała z 

radością, że znalazła przyjaciela.   

Powita

ł  ich  ciepły,  tropikalny zmierzch.  Zatoka  lśniła  w 

świetle zachodzącego słońca – czerwonej kuli, która chowała 

się właśnie za górami.   

–  Czy mog

łaby  mi  pani  powiedzieć,  jak  się  dostać  do 

szpitala?  – 

dobiegł  ją  głos  Matta.  Ledwie  go  usłyszała, 

pogrążona w myślach.   

– Nie rozumiem? – Spojrza

ła na niego zdumiona.   

–  Wiem, 

że  to  nie  ma  sensu  i  na  pewno  nie  będę  się  tak 

martwił  o  każdego  pacjenta,  ale teraz  chciałbym  zobaczyć 
tych dwóch ludzi z rozbitego samolotu.   

Wcale jej to nie zdziwi

ło. Wszyscy lekarze byli tacy sami i 

w rezultacie musiała im ciągle dostarczać informacji o stanie 
zdrowia pacjentów.   

–  Je

żeli  się  panu  bardzo  nie  spieszy,  możemy  pójść  tam 

razem po kolacji – 

zaproponowała.   

– Pani te

ż idzie do szpitala? – spytał zdziwiony. – Ma pani 

background image

w szpitalu kogoś z rodziny? A może znajomego? 

– Nie, nie. To nikt z moich bliskich. Ale chodz

ę tam prawie 

co wieczór.   

Zawaha

ła się. Chciała mu wszystko wytłumaczyć, ale bała 

się trochę nudzić go opowieściami o sobie. Było jej z nim tak 

miło. Szkoda by było wszystko zepsuć.   

– Odwiedzam naszych pacjentów – 

powiedziała tylko.   

– Naszych pacjentów? – 

powtórzył przystając.   

Claudia zatrzyma

ła się także i spojrzała na niego.   

–  Pierwszy raz posz

łam  wkrótce  potem,  jak  zaczęłam  tu 

pracować.  Akurat  przywieziono  z  farmy  sześcioletniego 
Jimmy’ego  z objawami zapalenia wyrostka robaczkowego. 
Wywi

ązało się zapalenie otrzewnej i zatrzymano go w szpitalu 

dłużej. Jego matka, która szalała z rozpaczy już wtedy, kiedy 

musiała go samego wysłać samolotem, sama zachorowała, gdy 

dowiedziała się, że syn zostanie w szpitalu dłużej.   

–  To dlaczego nie przyjecha

ła  z nim? Czy lekarzowi nie 

wol

no zabrać nikogo z rodziny? 

– Wolno, zw

łaszcza jeśli pacjentem jest dziecko, ale je – F 

go matka nie mogła zostawić farmy. Była w tym roku klęska 
suszy...   

– Widzia

łem! – przytaknął.   

–  Zabrak

ło  paszy  i  James  Carew  zabrał  bydło  na  drogę, 

próbując  karmić  zwierzęta  wyschniętą  trawą  rosnącą  na 
poboczach, 

a  Mary  musiała  zostać  w  domu  z  trójką 

pozostałych dzieci. Nie miała jak wyjechać, a James nie mógł 

przecież wrócić.   

–  Dlatego pani postanowi

ła  opiekować  się  Jimmym?  – 

zapytał.  Patrzył na  nią z  wyraźną  sympatią, a kto wie,  może 
nawet  z  –  Ale

ż to nic wielkiego – zapewniła. – Nie mam tu 

wiele roboty. 

A  zresztą  od  razu  go  polubiłam,  więc  nawet 

gdyby miał mamę przy sobie, i tak bym go odwiedzała.   

Czu

ła  na  sobie  jego  ciepłe  spojrzenie,  zaczęła  więc  iść 

background image

powoli w stronę domu ciotki.   

–  Jimmy jest nadal w szpitalu?  –  spyta

ł, podążając za nią. 

Spojrzała  na  niego  i  dostrzegła  iskierki  śmiechu  w  jego 
oczach.   

–  Ale

ż  nie!  –  odpowiedziała.  –  Tylko  że  takie  wizyty  to 

prawdziwa przyjemność. A przecież nasi pacjenci mają daleko 
domy i rodziny, 

więc pomyślałam, że trzeba ich odwiedzać.   

– Potrafi pani my

śleć o ludziach – rzekł w zadumie. – Może 

powinna pani zostać pielęgniarką albo lekarzem? 

S

łowa jego zburzyły jej spokój, obudziły wiele wspomnień.   

– Ale

ż skąd! – zawołała gwałtownie. – Nigdy bym tego nie 

potrafiła. O, tutaj właśnie mieszkam.   

Pchn

ęła  furtkę  i  w  jednej  chwili  znalazła  się  za 

ogrodzeniem, 

jakby  pragnęła  się  schronić  w  twierdzy,  jaką 

stanowił ten dom.   

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

 

Zanim Matt si

ę pojawił,  Claudia  czekała  na  werandzie  od 

dobrych  dziesięciu  minut.  Była  z  siebie  niezadowolona. 

Wspomniała  ciotce  o  nowym  lekarzu,  ale  nie  zdobyła  się na 
to, 

by powiedzieć jej, że wybiera się z nim do szpitala. Można 

by odnieść wrażenie, że robi z tego tajemnicę. Nonsens! Chce 

po prostu pokazać nowemu lekarzowi drogę do szpitala, lecz 
nie ma przy tym najmniejszej ochoty, by jej ciekawska ciotka 

zaczęła się czegoś w tym doszukiwać.   

Gdy tylko us

łyszała skrzypnięcie furtki, zbiegła szybko po 

schodach. 

Muszą stąd jak najszybciej odejść.   

– No wi

ęc kogo teraz będzie pani odwiedzać? – zapytał po 

chwili, 

gdy szli obok siebie wąską ścieżką.   

– Najpierw id

ę zawsze do Carol Benson – odparła, próbując 

całą uwagę skoncentrować na niej właśnie. Tylko że zupełnie 

się  jej  to  nie  udawało.  Był  tak  blisko...  –  Ona prowadzi z 

mężem małą kopalnię cyny; to stąd mniej więcej godzina lotu.   

– Kopalni

ę cyny? I z tego żyją? 

U

śmiechnęła się, słysząc niedowierzanie w jego głosie, on 

tymczasem dodał: 

–  Czy wy tu wszystkie odleg

łości  mierzycie  godzinami 

lotu? 

–  Albo lotu,  albo jazdy samochodem.  Co z tego, 

że jakaś 

miejscowość  znajduje  się,  powiedzmy,  tylko kilkaset 

kilometrów  stąd,  jeśli  nie  ma  dobrej  drogi  i  podróż  zabiera 

cały dzień. A co do tej kopalni, to oni naprawdę wydobywają 

cynę i można z tego I żyć, tyle że takie kopalnie znajdują się 

na ogół w trudno dostępnych miejscach.   

– No i wracamy z powrotem do sprawy pani Benson – za

1

 

żartował, a Claudia uśmiechnęła się do niego.   

Zwolnili nieco,  bo odwr

ócił  się  twarzą  w  jej  stronę.  Jego 

oczy śmiały się do niej, zapadający zmrok przyciemnił nieco 

background image

ich błękit, ale nie był w stanie ukryć zachwytu, z jakim na nią 

patrzył. Serce Claudii biło jak oszalałe.   

– Carol jest w ci

ąży – wykrztusiła, pragnąc za wszelką cenę 

się  uspokoić.  –  W  zeszłym  tygodniu  była  w  przychodni  w 

Wooli 

i  pielęgniarka,  która  przyleciała  samolotem, 

powiedziała jej, że ma podwyższone ciśnienie.   

–  Te

ż  bym  miał  podwyższone  ciśnienie,  gdyby  mi  ktoś 

kazał  bez  przerwy  pokonywać  takie  wertepy  jak  u  Billa  – 

skomentował Matt.   

–  Podr

óż  z  pewnością  jej  nie  pomogła,  ale nie tylko 

ciśnienie było nie w porządku. Miała okropnie spuchnięte nogi 
w kostkach, 

a analiza krwi wykazała białkomocz... – Urwała, 

bo  przypomniała  sobie,  że  rozmawia  przecież  z  lekarzem.  – 
Znam tylko te dane,  które wprowadzam do komputera,  no i 
wiem jeszcze to, 

co mi opowiadają pacjenci.   

–  Jest pani doskonale zorientowana  –  pochwali

ł  ją.  –  W 

którym  ona  jest  miesiącu  ciąży?  Czy  lekarze  podejrzewają 

nadciśnienie czy stan przedrzucawkowy? 

– To ju

ż chyba szósty miesiąc – odpowiedziała, ale myślała 

zupełnie  o  czym  innym:  o  tym,  jak  pięknie  brzmią  słowa  w 
jego ustach. 

Mówił miękkim głosem, miał dziwny akcent.   

–  Czy nie mia

ła  przedtem  innych  objawów  nadciśnienia? 

Typowy  lekarz!  Ja  tu  rozmyślam  o  jego  intonacji,  a on 

zajmuje się chorobą pacjentki, której nie widział na oczy.   

–  Specjalista,  kt

óry  ją  badał,  mówi,  że  to  łagodny  stan 

przedrzucawkowy  – 

wyjaśniła.  –  Jestem pewna,  że  gdyby tu 

mieszkała i miała lekarza pod nosem, kazaliby jej wrócić do 

domu i tylko zgłaszać się na kontrolę.   

–  Gdyby mieszka

ła  w  mieście,  na  pewno  przeszłaby 

bardziej  szczegółowe  badania.  Położnik  zaleciłby  jej 

wykonanie  pełnego  obrazu  krwi,  ustalenie poziomu kwasu 
moczowego, elektrolitów i kreatyniny, 

a także badanie funkcji 

wątroby, pełną analizę moczu i badanie dobowego wydalania 

background image

białka z moczu.   

Wys

łuchała  go  cierpliwie,  rozumiejąc,  że  sprawdza  sam 

siebie, 

jakby chciał się upewnić, że pamięta wszystko, czego 

nauczył się jako student.   

– Monitorowanie p

łodu jest oczywiście znacznie łatwiejsze 

w szpitalu – 

dodał po chwili, a potem zmarszczył czoło, jakby 

czegoś  jeszcze  mu  brakowało,  by  móc  postawić  pełną 

diagnozę pacjentce, o której przed chwilą usłyszał. – I jeszcze 

coś – mruknął. Widziała, że stara się sobie coś przypomnieć. – 
Chodzi o rzadkie zaburzenie, 

które może okazać się fatalne w 

skutkach, 

jeśli  nie  zostanie  postawiona  właściwa  diagnoza. 

Może  się  to  z  pewnością  objawić  jako  stan 
przedrzucawkowy...   

Zwolnili kroku.   
–  Musz

ę to jeszcze sprawdzić – dodał z uśmiechem, który 

sprawił, że serce znowu zaczęło jej bić gwałtownie.   

–  Czy ju

ż panu mówiłam, że ona będzie mieć bliźniaki? – 

spytała,  pragnąc  sprawić  wrażenie  osoby  równie 
zainteresowanej sprawami medycznymi co on.   

Gwizdn

ął przeciągle.   

– No to trudno si

ę dziwić, że ją wzięli do szpitala. Nie tylko 

zrobią wszystkie badania, ale też będą mogli podjąć niezbędne 

działania, gdyby doszło do rzucawki.   

Szli teraz w milczeniu.  Po chwili zobaczyli przed sob

ą 

jasno oświetlony szpital na małym wzgórzu.   

– A gdy ju

ż urodzi te bliźniaki? – spytał.   

Claudia nie od razu odpowiedzia

ła,  bo  nie  rozumiała,  co 

mia

ł na myśli. Patrzyła na jego ładny profil na tle jaśniejących 

przed nimi świateł.   

– Przecie

ż nie zabierze z sobą dzieci do domu odległego od 

świata  o  godzinę  lotu?  Jak  sobie  poradzi  z  dwojgiem 
nie

mowląt? Co będzie, gdy zachorują? 

Claudia u

śmiechnęła się wyrozumiale.   

background image

–  Przecie

ż nasza służba powietrzna jest właśnie dla takich 

ludzi jak Bensonowie  – 

wyjaśniła.  –  Do Wooli,  które jest 

osadą aborygenów, jadą samochodem tylko godzinę. Jest tam 
szpitalik, 

w  którym  pracuje  pielęgniarka  i  felczer.  W 

krytycznej  sytuacji  samolot  może  dolecieć  do  Wooli  w  tym 
samym czasie, co Carol dojedzie samochodem.   

–  W pani ustach to wszystko wydaje si

ę  takie  proste  – 

odezwał się cicho – ale przecież godzina dla matki, która drży 
o swoje dziecko, 

to wieczność.   

– Cz

ęsto to samo spotyka matki, które czekają godzinami w 

przychodniach przyszpitalnych – 

zauważyła z przekąsem. – A 

zresztą  Carol  ma  w  domu  apteczkę  i  radio.  W  każdej  chwili 

może  się  połączyć  z  bazą  i  poradzić  lekarza,  ale tego nasze 

kobiety  zazwyczaj  nie  robią.  Nauczyły  się  radzić  sobie  na 

długo  przedtem,  zanim  wynaleziono  radio  i  pomyślano  o 

wysyłaniu lekarzy samolotami na pomoc.   

By

ł najwyraźniej zdumiony, a ona uśmiechnęła się do niego 

serdecznie, 

odkładając dalsze wyjaśnienia na później.   

–  Musimy si

ę  pospieszyć,  bo  zaraz  kończą  się  wizyty. 

Ruszyła  naprzód  szybkim  krokiem.  Pokonali bez trudu 

niewielkie  wzniesienie  i  wkrótce  ogarnął  ich  szum  i  gwar 
szpitala.   

–  Czy to pani jedyna pacjentka?  –  zapyta

ł,  gdy czekali w 

recepcji  na  wiadomość,  gdzie  leżą  pasażerowie  rozbitego 
samolotu.   

– Ale

ż nie, mam ich teraz troje, ale z Carol spędzam zawsze 

najwięcej czasu. Ona się tu fatalnie czuje i bardzo chce wrócić 
do domu,  chocia

ż  w  głębi  serca  z  pewnością  zdaje  sobie 

sprawę, że będzie tu musiała zostać aż do porodu.   

Matt kiwa

ł głową. W jasnym świetle szpitalnego holu mógł 

nareszcie  dobrze  przyjrzeć  się  swojej  towarzyszce.  Musiał 

przyznać, że wygląda ślicznie. Biała sukienka podkreślała jej 

złocistą  opaleniznę,  a ciemne  włosy,  odsunięte  z  czoła  białą 

background image

opaską,  opadały  falami  na  ramiona.  Delikatnie zarysowane 

brwi  podkreślały  głębię  ciemnych,  błyszczących  oczu.  Tak 

bardzo chciał jej dotknąć...   

Kto

ś najwyraźniej coś do nich mówił, ale on widział przed 

sobą  jedynie  wargi Claudii.  I  był  pewien,  że  nawet  się  nie 

poruszyły.   

–  Oddzia

ł  czwarty  –  ciągnął  ten  sam  głos,  wyrywając  go 

tym razem z zamyślenia.   

Zobaczy

ł,  że  Claudia  odchodzi.  Czy  to  możliwe,  by to o 

nim  przed  chwilą  rozmyślała?  Nie  wyobrażaj  sobie  za  dużo, 
stary, 

skarcił  sam  siebie.  Jesteś  dla  niej  zupełnie  obcym 

człowiekiem.   

–  Tam jest winda  –  powiedzia

ła,  torując  drogę  wśród 

spieszących we wszystkie strony ludzi.   

M

ówiąc  to,  zaczerwieniła  się,  a  on  miał  ochotę  dotknąć 

aksamitnego policzka i poczuć ciepło jej skóry. Szedł potem 

za nią i podniósł rękę, jakby chciał pogładzić jej czarne włosy, 

ale  zabrakło  mu  odwagi.  Instynkt  podpowiadał  mu,  że 

wystarczy jeden niezręczny krok, a Claudia się spłoszy. Było 

w niej coś, co nakazywało szacunek.   

– Pana pacjenci s

ą na czwartym piętrze – odezwała się, gdy 

doszli do windy. – 

Ja wysiądę na trzecim. Niech pan zapyta w 

pokoju pielęgniarek, jak do nich trafić.   

Weszli do windy.  Claudia upewni

ła  się,  czy  wciśnięte 

zostały właściwe przyciski, a potem zwróciła się do Matta.   

–  Na og

ół  jestem  tu  jakieś  dwie  godziny  –  powiedziała 

cicho, 

patrząc mu w oczy. – Czy trafi pan sam do domu? 

Spojrza

ł na nią z rozbawieniem w oczach.   

– Jako

ś wytrzymam te dwie godziny – powiedział. – Kiedy 

przyjechałem do Australii, pracowałem przez trzy miesiące w 
Perth, 

żeby  zarobić  na  wycieczkę  rowerową,  ale  to  było 

dawno. 

Pochodzę sobie po korytarzu, żeby przesiąknąć znowu 

szpitalną atmosferą.   

background image

U

śmiechnął się, a jej serce znów zaczęło bić niespokojnie.   

–  Przejecha

ła pani swoje piętro! Co teraz będzie? Claudia 

zaczerwieniła się. Jak mogła być tak roztrzepana? 

Przecisn

ęła się do drzwi, gdy stanęli na czwartym piętrze, i 

wyskoczyła  z  windy.  W  ostatniej  chwili  wpadła  do  drugiej 
windy, 

zjeżdżającej właśnie w dół.   

Co si

ę  ze  mną  dzieje?  W  drodze  do  Carol  gorączkowo 

szukała  odpowiedzi,  ale  zupełnie  nie  umiała  sobie  tego 

wszystkiego  wytłumaczyć.  Przecież  się  chyba  nie  zakochała. 

Kochała  kiedyś  Daniela  i  strasznie  przeżyła  jego  śmierć,  ale 

mieli wtedy tylko piętnaście lat! Całowali się parę razy. Znała 
go p

oza tym od niepamiętnych czasów, a Matt dopiero się tu 

pojawił! 

Kocha

ła rodziców i braci, czasem też wydawało jej się, że 

kocha Anthony’ego. 

Był taki miły, dobry i wyrozumiały. Ale 

nigdy jeszcze w jego obecności serce nie biło jej jak oszalałe 

ani też nie robiło jej się raz zimno, a raz gorąco. Nigdy też nie 

traciła w jego obecności głowy do tego stopnia, żeby nie móc 

normalnie rozmawiać.   

– Ale

ż ci się oczy błyszczą! 

Natychmiast oprzytomnia

ła.  Carol  siedziała  na  łóżku  z 

kpiącym wyrazem twarzy.   

– Oczy mi si

ę błyszczą? – powtórzyła Claudia przerażona.   

–  I to jak!  –  potwierdzi

ła  Carol.  –  Już  nie  wspomnę  o 

czerwonych policzkach. 

Tylko nie zacznij mi opowiadać, że to 

wszystko przez ten upał.   

Posun

ęła się, robiąc jej miejsce na łóżku.   

–  A mo

że  spotkałaś  jakiegoś  przystojnego  lekarza  w 

win

dzie?  A  może  ktoś  się  chciał  umówić  z  tobą  na  randkę? 

Trzeba 

się  było  zgodzić.  Z  pewnością  twoja  mama  nie 

przysłała  cię  tutaj  ;  po  to,  żebyś  co  wieczór  przychodziła 

odwiedzać  ludzi  w  szpitalu. 

Miała  pewnie  nadzieję,  że  się 

troc

hę rozerwiesz, poznasz kogoś! 

background image

Claudia u

śmiechnęła  się.  Zaletą  wizyt  u  Carol  było  to,  że 

prawie cały czas mówiła. W domu mogła rozmawiać tylko z 

mężem,  czy  więc  korzystała  teraz  z  okazji,  mając  więcej 

rozmówców? A może zawsze lubiła tak gadać bez przerwy? 

– No wi

ęc poszłam kiedyś, jak to ty nazywasz, rozerwać się 

–  zacz

ęła  Claudia.  –  Wybraliśmy  się  z  moim  kuzynem  do 

dyskoteki. 

Chłopak, z którym tańczyłam, zemdlał, nabawiłam 

się migreny od tych migoczących świateł, a przez całą drogę 

do  domu  towarzyszyło  nam  kilku  podpitych  wyrostków, 

którzy nie żałowali sobie niecenzuralnych słów.   

–  Mo

że  wybraliście  nieodpowiednie  miejsce?  –  spytała 

Carol.  – 

A  może  trzeba  było  pójść  innego  dnia?  Koniecznie 

wybierz  się  jeszcze  raz,  poszukajcie tylko spokojniejszego 
lokalu.   

– 

Pewnie si

ę  kiedyś  wybierzemy  –  odparła  z 

westchnieniem.   

– Ale powiedz mi, co mówi lekarz.   
Claudia wiedzia

ła,  co robi.  Przez  następne  pół  godziny 

Carol 

będzie teraz opowiadała o swym zdrowiu, a relacja jej 

będzie przeplatana złośliwymi uwagami pod adresem lekarzy i 

pielęgniarek.   

–  ...  no wi

ęc  we  wtorek  będę  się  mogła  przenieść  do 

pensjonatu. 

Bill  wprawdzie  przyjedzie  tu  na  ostatnie  sześć 

tygodni,  na wypadek, 

i  gdyby  te  nieznośne  dzieciaki 

wybierały się urodzić wcześniej – i mam nadzieję, że to zrobią 
–  no ale tak czy owak zostaje mi jeszcze 

parę  miesięcy 

samotnego obijania się po tym mieście.   

–  Przecie

ż  będę  cię  odwiedzała,  i  w  dodatku  ty  będziesz 

mogła  teraz  do  mnie  przychodzić  –  zawołała  Claudia.  –  A 

pensjonat  jest  tuż  obok szpitala.  Może  nawet  zechcesz  sama 

odwiedzać innych? 

– Tak jak ty? – spyta

ła Carol z zainteresowaniem.   

– Oczywi

ście! I jeszcze mi przy tym pomożesz. Namawiasz 

background image

mnie na różne rozrywki, a przecież nie mam na to czasu, kiedy 
tu jest tylu ludzi, którzy n

ie mają ani rodziny, ani przyjaciół i 

trzeba im pomóc.   

–  To mo

że  być  całkiem  fajne!  –  uznała  Carol,  a Claudii 

przyszło w tej samej chwili do głowy, że wcale nie wiadomo, 

czy  wszystkim  będzie  odpowiadać  gadatliwość  Carol.  – 

Zawsze  mogą  przecież  udawać,  że  śpią,  jeśli  nie  będą  mieli 

ochoty  na  rozmowę  –  ciągnęła  Carol,  a  Claudii  zrobiło  się 

głupio na myśl, że przyjaciółka mogła wyczuć wahanie w jej 

głosie.   

– Ludzie na og

ół są bardzo spragnieni towarzystwa i wolą, 

gdy się do nich mówi – powiedziała szybko. – Zobaczymy się 
przed wtorkiem, 

a  teraz  pójdę  porozmawiać  z  pacjentami, 

których dziś przywieźliśmy. Zapytam, czy będą chcieli, żebyś 

ich odwiedziła.   

Szybko si

ę potem pożegnała i pojechała na piąte piętro do 

Lydii, 

starszej  kobiety  z  dalekiego  północnego  zachodu, 

aborygenki, 

która walczyła z rakiem.   

–  Jest coraz s

łabsza  –  poinformowała  ją  szeptem  siostra, 

gdy  Claudia  weszła  na  oddział.  –  Nawet  nie  zaprotestowała, 

gdy lekarz powiedział, że pewnie będzie jej teraz wygodniej w 

łóżku.   

–  To z

ły  znak  –  westchnęła  Claudia  i  wyszła  z  pokoju 

pielęgniarek  na  korytarz.  Po  chwili  znalazła  się  w 
jednoosobowym pokoju, 

którego okna wychodziły na pokryte 

zielenią góry.   

– Dzie

ń dobry – powiedziała cicho.   

Podesz

ła do łóżka, by ująć wyciągniętą do niej rękę. Przez 

cienką skórę wyczuwała kości jak u ptaka. Ręka uczepiła się 

jej ostatnim wysiłkiem woli.   

– 

Śliczny  mamy  dziś  dzień  –  oznajmiła  Claudia  z 

uśmiechem.  –  Jest  gorąco,  ale nie parno,  jak to zwykle po 
burzy.   

background image

Chude palce chorej zacisn

ęły się przez chwilę na jej dłoni.   

Lydia porozumiewa

ła  się  z  nią  teraz  w  ten  sposób. 

Wyciągała rękę na powitanie, a potem czasem ściskała dłoń.   

Claudia usiad

ła  na  łóżku  i  opowiadała cicho o Carol,  o 

wypadku samolotowym i o nowym lekarzu.  Nigdy nie 

wiedziała,  co  Lydię  może  najbardziej  zainteresować,  więc 

donosiła jej jo wszystkim, co wydarzyło się w ciągu dnia. Dziś 
jednak odnios

ła wrażenie, że Lydia jej w ogóle nie słucha.   

–  Mo

że mogłabym w czymś pomóc? – zapytała w końcu. 

Niepokój chorej kobiety zaczął jej się udzielać coraz bardziej. 
– 

Może chcesz się z kimś zobaczyć? 

Patrzy

ła  na  pomarszczoną,  wykrzywioną  grymasem  bólu 

twarz i zapadnięte głęboko oczy. Głowa chorej poruszyła się 
niespokojnie.   

–  Mam mo

że  o  coś  poprosić  pielęgniarkę?  –  zgadywała 

Claudia.   

Chora ponownie zaprzeczy

ła ruchem głowy.   

– A mo

że lekarza? 

„Tym razem d

łoń chorej zacisnęła się prawie do bólu.   

– Zawo

łać lekarza? 

Oczy Lydii nape

łniły  się  łzami.  Musiała  być  bardzo 

nieszczęśliwa, nie mogąc się porozumieć. Wysunęła rękę spod 

kołdry i przyciągnęła Claudię do siebie.   

– Do domu! – szepn

ęła chrapliwym, nabrzmiałym rozpaczą 

głosem.   

– Do Coorawalli? – spyta

ła Claudia przez ściśnięte gardło. 

Na twarzy Lydii zagościł spokój.   

–  Porozmawiam jutro z doktorem Gregorym  –  obieca

ła 

Claudia.  – 

W środy zawsze jest lot, bo jest przecież dyżur w 

przychodni, 

ale oczywiście nie mogę ci nic obiecać...   

Zwykle zabierano pacjentów z powrotem do domu wtedy, 

kiedy by

ło  miejsce.  Lydia  poruszyła  głową  na  znak,  że 

rozumie ji zamkn

ęła oczy. Uspokoiła się i Claudia wymknęła 

background image

się cicho z pokoju.   

Jeszcze tylko jedna wizyta i b

ędzie  wolna.  Ciekawa  była, 

jak  się  miewają  pacjenci  Matta.  Może  w  przyszłości  ich  też 

trzeba będzie odwiedzać? 

Skierowa

ła  się  teraz  na  oddział  męski,  gdzie  odwiedzała 

Gilberta Grace’a, 

poszukiwacza  złota.  Ten  stary  dziwak  był 

prawd

ziwą udręką dla pacjentów i personelu.   

–  Ju

ż  myślałem,  żeś  o  mnie  zapomniała  –  burknął  pod 

nosem na jej widok.  – 

Musisz zawsze najpierw odwiedzić te 

wszystkie babska, 

a ja to się w ogóle nie liczę.   

Claudia podesz

ła do łóżka. Gilbert zawsze narzekał, miała 

więc już dawno przygotowaną odpowiedź.   

–  Przychodz

ę  do  ciebie  na  końcu,  żeby  móc  dłużej 

posiedzieć – rzekła z uśmiechem. – A poza tym wolę dostać 

całusa na dobranoc od ciebie, a nie od jakiegoś babska! 

Usiad

ła na łóżku i otworzyła szufladkę w stoliku nocnym. 

Przyniosła  mu  kiedyś  książkę  o  kamieniach  szlachetnych. 

Miała  nadzieję,  że  zainteresuje  go  historia  procesów 

geologicznych;  one  przecież  ukształtowały  minerały,  które 

zbierał.   

– A po co mi to! – warkn

ął wtedy. – Czytanie to tylko strata 

czasu! 

Patrzy

ł  jednak  na  książkę  z  nie  ukrywanym 

zainteresowaniem, 

a  jego  powykrzywiane  palce  zdawały  się 

gładzić z czułością ametysty i topazy z kolorowych fotografii.   

–  Je

śli  chcesz,  mogę  ci  poczytać  –  zaproponowała  wtedy, 

no  i  byli  już  na  czterdziestej  siódmej stronie,  bo co wieczór 

czytali po parę kartek.   

– Ten smarkacz uwa

ża, że mogę w piątek wracać do buszu. 

Przerwał  jej  w  najciekawszym  miejscu,  zrozumiała  więc,  że 
sprawa jest powa

żna.  Odłożyła  książkę,  próbując  odgadnąć, 

czy odebrał to jako dobrą, czy złą wiadomość.   

„Smarkacz” 

był bardzo zdolnym lekarzem, który razem ze 

background image

specjalistą  próbował  ustalić  przyczynę  powiększonej 

śledziony  Gilberta.  Gilbert stale korzystał  z  pomocy  służby 
powietrznej, 

za  każdym  razem  pojawiał  się  w  innej 

przychodni. 

Jak  twierdził,  przychodził  do  nich  po  to,  by 

spotkać jakaś ludzką istotę, gdy miał już dosyć przemawiania 
do drzew.   

–  Czy powiedzia

ł,  że  zakończył  badania?  –  zaczęła 

ostrożnie, modląc się w duchu, by jej pytanie nie wywołało w 

Gilbercie  ataku  złości,  skierowanego zwykle pod adresem 
lekarzy i medycyny, Ostatnim razem pojawi

ł się w przychodni 

ze  zranioną  nogą.  Wywiązało  się  zakażenie,  a Jacka 

zaniepokoiło  obfite  krwawię  –  nie z rany.  Przeprowadził 
badania, 

które  wykryły  powiększenie  śledziony,  a to z kolei 

wymagało  następnych  badań  i  w  rezultacie  skończyło  się  na 
przywiezieniu Gilberta do szpitala. 

Głośno  wówczas 

protestował,  ale  czuł  się  najwyraźniej  na  tyle  źle,  że  dał  za 

wygraną.   

–  Mówi, 

że  to  nie  malaria,  wie  też  na  pewno,  że  to  nie 

dwadzieścia  innych dziwacznych choróbsk.  Powiedział 
jeszcze, 

I  że  jak  będę  połykał  te  jego  pigułki  i  częściej 

odwiedzał te wasze różne przychodnie, to nic mi nie będzie.   

M

ówił  to  wszystko  przenikliwym  szeptem,  który  słychać 

było z pewnością w najodleglejszych zakątkach szpitala.   

– Powiedzia

łem mu, że Pan Bóg dał mi śledzionę nie po to, 

żeby on miał mi ją usuwać.   

U

śmiechnęła się.   

–  Sko

ńczymy książkę do piątku – obiecała i nachyliła się, 

by pocałować go w policzek.   

U

śmiechała  się  jeszcze  w  drodze  do  windy,  ale 

przypomnia

ła jej się Lydia i posmutniała.   

–  To wygl

ąda  tak,  jakby  chciała  umrzeć  –  opowiadała 

Mattowi, gdy wracali do domu ciemnymi ulicami.   

Czeka

ł  na  nią  w  drzwiach  szpitala  i  od  razu  zdała  sobie 

background image

sprawę,  że  uśmiechnęła  się  do niego  zbyt  radośnie  i  że  zbyt 
szybko do niego podbieg

ła. Postanowiła więc teraz prowadzić 

rzeczową  rozmowę  i  nie  zwracać  uwagi  na  przedziwne 

poczucie lekkości, jakie nią zawładnęło.   

–  Kiedy sze

ść  tygodni  temu  lekarze  zalecili  jej 

chemioterapię,  zjawiła  się  w  szpitalu  pełna  energii.  Zrzuciła 

od  razu  z  łóżka  materac  i  wysłała  do  domu  wszystkich 

zdenerwowanych  i  zawodzących  krewnych.  Powiedziała,  że 
ma tu „

ważną sprawę” do załatwienia i żeby jej nie zawracali 

głowy. Za każdym razem, gdy ją odwiedzałam, musiałam jej 

opowiadać o pogodzie. Zupełnie jakby gorący monsun miał jej 

jakoś pomóc.   

–  Zrzuci

ła  z  łóżka  materac?  –  zainteresował  się  Matt, 

zwracając uwagę na to, co Claudia uznała za najmniej ważne.   

–  Wielu starych aborygen

ów  woli  spać  na  podłodze  – 

odparła. – Ale dziś materac był z powrotem na łóżku.   

Wyczu

ł w jej głosie smutek i strach, dotknął więc delikatnie 

jej ramienia. 

Na nic więcej nie mógł sobie na razie pozwolić.   

–  Przychodzi czasem taka chwila,  gdy ludzie uznaj

ą,  że 

nadszedł  już czas  i zaprzestają walki.  Jestem lekarzem,  więc 

nie  chcę  uwierzyć,  że  człowiek  może  umrzeć,  jeśli  tylko 
bardzo tego pragnie, 

ale  widziałem  już  ludzi,  którzy  się  po 

prostu poddawali. 

Jakby przyjmowali do wiadomości, że taka 

jest  kolej  rzeczy  i  oni  akceptują  po  prostu  porządek  tego 

świata.   

–  To tak  –  rzek

ła  w  zadumie  –  jakby  każdy  z  nas  miał 

wyznaczony  na  ziemi  pewien  określony  czas,  po  upływie 

którego należy po prostu odejść? 

W jej g

łosie  kryło  się  niedowierzanie  i  chyba  jeszcze 

napięcie,  które  zauważył  już  przedtem,  gdy rozmawiali o 
pracy lekarza.   

–  Czy lekarz  mo

że  się  z  tym  pogodzić?  –  zażartował, 

pragnąc rozwiać jej smutek, którego nie rozumiał. – Przecież 

background image

po to my,  lekarze, 

tu  jesteśmy,  żeby  ratować  zgodnie  z 

prawem boskim i ludzkim powierzone nam życie! 

Zatrzyma

ł się i spojrzał na nią.   

–  No a poza tym,  czy  godzi si

ę  prowadzić  takie  smutne 

roz

mowy  w  tak  piękny  wieczór,  gdy  niebo roziskrzone jest 

gwiazdami, 

a  fale  cicho  uderzają  o  brzeg?  –  Spoważniał.  – 

Śmierć  będzie  dla  Lydii  nie  tylko  końcem  cierpień,  ale  też 

początkiem i nowego życia. Sama pani przecież mówi, że jest 
teraz spokojna I i pogodzona z losem. A gdy jeszcze znajdzie 

się w domu...   

świetle księżyca dostrzegł jej zniewalający uśmiech.   

–  Ma pan oczywi

ście  rację  –  wyszeptała.  –  Ona chyba 

uznała  na  początku,  że  trzeba  zaufać  wiedzy  białego 

człowieka.  Dowiedziałam  się  dzisiaj,  że  dwa  tygodnie temu 

skończyli drugą turę chemioterapii. I pewnie, gdy zobaczyła, 

że wcale jej nie jest ; lepiej, postanowiła wrócić do swojego 

świata i swoich ludzi.   

–  Na pewno tak w

łaśnie jest – szepnął.  – I na pewno jest 

pa

ni prześliczna! 

Zapomnia

ł na chwilę o swym postanowieniu, podniósł rękę 

i dotknął palcem jej nosa, a potem opuścił nieco rękę i musnął 
jej wargi.   

Wysi

łkiem  woli  próbowała  opanować  niepokój  i 

wzburzenie, 

które w niej narastały. Miała ochotę płakać, a on 

wt

edy cofnął dłoń.   

–  Trzeba chyba ju

ż  iść  –  powiedział,  biorąc  ją  pod  rękę  i 

ruszając szybkim krokiem.   

Chyba czeka

łam, aż mnie pocałuje, pomyślała, wydłużając i 

krok, 

by za nim nadążyć.   

–  Przecie

ż  nie  musimy  aż  tak  pędzić  –  zaprotestowała  po 

chwili.   

– Przepraszam. Nie wiem, co si

ę dziś ze mną dzieje. Może 

to wina tropikalnego powietrza albo zmęczenia po pierwszym 

background image

dniu pracy. 

Naprawdę nigdy się tak nie zachowuję.   

Aha! Wi

ęc  to  nie  ma  ze  mną  nic  wspólnego,  pomyślała. 

Szli w milczeniu, 

a  jej  było  właściwie  wszystko jedno, 

dlaczego  czuła  się  tak  dziwnie,  a przy tym tak wspaniale u 
jego boku. Z pewno

ścią nie powiem mu, że to wszystko przez 

niego, 

postanowiła. W każdym razie nie teraz.   

–  Czy nie min

ęliśmy  już  pana  domu?  –  spytała,  gdy 

przystanęli  przy  furtce  ogrodu ciotki Stephy.  –  Przecież  nie 

musi  mnie  pan  odprowadzać  pod  same  drzwi.  Tutaj jest 

całkiem  bezpiecznie.  Rainbow  Bay  to  właściwie  wioska 
rybacka, 

tyle że się trochę rozbudowała.   

–  Kiedy mi to sprawi

ło  przyjemność  –  zapewnił  ją.  –  A 

zresztą  mieszkam  przecież  tuż  obok.  Pod  sześćdziesiątym 
czwartym, 

cztery domy bliżej do bazy niż pani.   

Zwr

óciła znowu uwagę na jego cudzoziemski akcent.  Tak 

wiele rzeczy chciałaby wiedzieć! O tyle spraw go zapytać! O 
jego dom, 

rodzinę, przyjaciół. Jakie ma plany na przyszłość i 

jakie... marzenia.   

–  Zobaczymy si

ę  jutro  –  powiedziała,  walcząc  z  chęcią 

zaproszenia go na kawę.   

Mieszka

ła  już  u  ciotki  cztery  miesiące  i  nigdy  jeszcze 

nikogo  nie  zaprosiła.  Musiałaby  się  tłumaczyć  i  odpowiadać 
na pytania, 

a za wszelką cenę chciała tego uniknąć! 

– Z samego rana – powiedzia

ł z naciskiem w głosie i zanim 

zorientowała się, uniósł jej rękę do góry i pocałował.   

Poczu

ła,  że  dzieje  się  z  nią  coś  niesamowitego.  Przez 

chwilę  zdawało  jej  się,  że  jego  usta  wznieciły  płomień,  a 

potem zaczęła drżeć na całym ciele.   

– A demain – odezwa

ł się po chwili i ten zwrot, tak dobrze 

znany ze szkolnych czytanek, 

przyprawił ją o zawrót głowy.   

–  A demain  –  odpowiedzia

ła,  odwróciła  się  i  pobiegła 

szybko do domu.   

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

 

Nast

ępnego ranka Claudia szła wolno ulicą, starając się nie 

okazywać  zbytniego  zainteresowania,  gdy  mijała  dom  pod 

numerem  sześćdziesiątym  czwartym.  Miała  mnóstwo  czasu, 

bo  wyszła  za  wcześnie.  Jeżeli  Matt  jeszcze  jest  w  domu, 

będzie ją mógł dogonić.   

Poranek by

ł  piękny,  ale  upał  zaczynał  się  później,  z 

przyjemnością więc wystawiała twarz na promienie słońca.   

Czu

ła się wspaniale.   

Nie mia

ło  to  oczywiście  żadnego  związku  z  Mattem 

Laurantem. 

I oczywiście było jej najzupełniej obojętne, czy ją 

zdąży dogonić, czy nie. Przyjechał tu tylko na rok i być może 

szuka  przyjaciółki,  ale  jej  chyba  nie  odpowiadają  przygodne 

znajomości ani przyjaźnie zawierane na dwanaście miesięcy.   

– A jakie ma pani plany na dzi

ś? 

S

łysząc  jego  głos,  zatrzymała  się  od  razu.  Jego interesuje 

naj

wyraźniej  praca,  a  ona  rozmyśla  o  uczuciach! 

Przyspieszyła kroku, by mu dorównać.   

– B

ędę musiała porozmawiać z Jackiem o Lydii – odparła. 

– Nasz inny pacjent, Gilbert Grace, 

też wybiera się do domu, 

ale  jego  podróżą  zajmie  się  szpital.  A  Lydia  z  pewnością 

nikomu nie mówiła, że chce wracać, no i Jack będzie musiał 

się tym zająć.   

– Wi

ęc nie traci się z pacjentem kontaktu po przywiezieniu 

go do szpitala.   

Zdawa

ło jej się, że pod wpływem jego uśmiechu wszystko 

dokoła pojaśniało. Nawet niebo było teraz bardziej błękitne.   

– Oczywi

ście, że nie.   

Najwyra

źniej był z tego zadowolony, a ona znów odczuła 

radość.  A  więc nie  jest  mu  obojętne,  co  dzieje się  z  ludźmi, 
którzy trafiali do szpitala. 

Najwyraźniej służba w ich bazie nie 

jest dla niego tylko okazją do przeżycia przygody.   

background image

–  Bardzo r

óżnie to bywa – tłumaczyła. – Wielu pacjentów 

trafia do nas przypadkowo, 

bo przejeżdżali akurat przez teren, 

który nam podlega. 

Kiedy ich stan się poprawia, przewozi ich 

się  na  ogół  do  szpitali  bliżej  domu,  ale dla wielu ludzi 

pochodzących  z  różnych  odludnych  okolic  nasi  lekarze  są 

jednocześnie  ich  lekarzami  domowymi.  I dlatego musimy 

zawsze  wiedzieć  o  wypisaniu  chorego  ze  szpitala,  a nasi 

lekarze współpracują z personelem szpitalnym, żeby zapewnić 
dalsze leczenie.   

– Bardzo to pani prze

żywa – zauważył.   

–  Kiedy

ś...  –  powiedziała  i  zawahała  się  na  chwilę.  – 

Kiedyś...  –  powtórzyła,  stając  i  patrząc  mu  w  oczy,  jakby 

starała  się  zmusić  go,  by  zrozumiał,  co  ma  na  myśli.  –  No 

więc  kiedyś  myślałam,  że  poświęcę  się  tej pracy.  To  było 
moje marzenie. 

To było nasze marzenie – poprawiła się.   

Nasze marzenie? Claudii i jej ch

łopaka? 

–  Kiedy

ś  mi  pani  pewnie  o  tym  opowie  –  powiedział 

zduszonym głosem i ruszył przed siebie.   

–  Tak,  mo

że  kiedyś  panu  opowiem  –  zgodziła  się,  ale 

powiedziała to zupełnie bez przekonania.   

– Dzie

ń dobry! Słyszeliście już? 

Byli ju

ż  w  ogrodzie  otaczającym  bazę,  a Susan 

zatrzaskiwała właśnie drzwiczki samochodu.   

– Co si

ę stało? – spytała z niepokojem Claudia.   

–  Znowu jaki

ś  wypadek?  –  Matt  nie  umiał  ukryć 

zainteresowania.   

–  Na trawlerze wybuch

ł  pożar.  Dwóch  członków  załogi 

próbowało go ugasić i poparzyli się. Kiedy wybuchł zbiornik 
paliwa, podmuch wyrzuci

ł ich do wody. Nie tylko że omal nie 

utonęli, to jeszcze znaleźli się w stanie hipotermii.   

Claudia u

śmiechnęła  się.  Gdy  Susan  opowiadała  o 

wypadkach, 

w jej głosie zwykle kryło się rozdrażnienie, jakby 

podejrzewała,  że  wszyscy  mają  tylko  zamiar  narazić  na 

background image

kłopoty  ich  bazę.  Ale  były  to  tylko  pozory.  Susan  była 

przecież najbardziej lubianą przez wszystkich pielęgniarką.   

– I co teraz? – dopytywa

ł się Matt. – Gdzie oni są? Zbliżali 

się do drzwi wejściowych.   

–  Zaraz b

ędą  w  szpitalu  –  odparła  Susan.  –  Wyłowili  ich 

rybacy  z  innego  kutra  i  zawieźli  do  Coorawalli.  Eddie z 

Bobem  znajdowali  się  najbliżej,  więc  Eddie  zmienił  kurs, 

poleciał  tam  i  od  razu  ich  zabrali.  Mieli  tu  wylądować  pół 
godziny temu.   

–  A czy Eddie poleci teraz dalej do przychodni,  do której 

odbywał lot? 

– Ale

ż skąd! Jemu już nie wolno! – zaprotestowała Susan. – 

Allysha odwiezie Boba z powrotem do Caltury, 

zabiorą 

stamtąd Christę i polecą potem do pozostałych przychodni.   

–  Nie rozumiem.  Dlaczego Eddie nie mo

że  wrócić  do 

Caltury, a Bobowi wolno? 

–  Personel medyczny nie ma ograniczonego czasu pracy  – 

wtr

ąciła  Claudia,  przychodząc  Susan  z  pomocą.  –  Dyżury 

trwają  dwadzieścia  cztery  godziny,  więc  nawet  jeśli  mieli 

przez  całą  noc  nagłe  wypadki,  mogą  zostać  potem  wezwani 

ponownie w dzień. Sam pan zobaczy, jak to jest. Nauczy się 

pan spać na stojąco.   

–  Nauczy

łem  się  tego  podczas  pierwszych dwóch lat w 

szpitalu. 

Szybko sobie przypomnę – zapewnił z uśmiechem. – 

A jak z pilotami? 

–  Pilotom wolno lata

ć  jedynie  przez  dwanaście  godzin  w 

ciągu doby. Eddie z pewnością wyczerpał limit, a w każdym 

razie  musiał  być  bardzo  blisko.  Odbył  przecież  drogę  z 
Rainbow Bay do Caltury, potem do Coorawalli i z powrotem 
do Rainbow Bay.   

– Czy to ma znaczy

ć, że w bazie zmieni się plan dyżurów? 

– 

zapytał.   

– Nie s

ądzę – odpowiedziała. – Gdyby Bob nie był w stanie 

background image

z  jakiegoś  powodu  wrócić  na  czas,  zastąpiłby  go  następny 

lekarz  z  listy  dyżurujących.  –  Spojrzała  na  niego  ciepło.  – 

Pana pierwszy dyżur wypada w czwartek.   

–  Niech mi pani o tym nie przypomina.  Ciarki mnie 

przechodz

ą na samą myśl o tym – zażartował.   

Claudia wyczu

ła  jednak  niepokój  w  jego  słowach. 

Wyciągnęła rękę i lekko dotknęła jego ramienia.   

– Susan panu pomo

że – pocieszyła go. – Ona chyba potrafi 

sobie  poradzić  sama  jedna  w  przychodni.  Wy,  lekarze,  tak 

naprawdę jesteście potrzebni tylko do wypisywania recept! – 

Uśmiechnęli się do siebie serdecznie. – To na razie – szepnęła, 

wchodząc pospiesznie do gabinetu Leonie.   

A on zosta

ł  sam,  nie  mogąc  oderwać  oczu  od  drzwi,  za 

którymi zniknęła.   

– Mo

że mógłby pan wyręczyć dziś Claudię i zadzwonić do 

szpitala, 

żeby  dowiedzieć  się  o  stan  tych  ludzi,  których 

wczoraj przywieźliśmy. Chciałbym znać wyniki badań.   

G

łos  Jacka  Gregory’ego  sprowadził  Matta  na  ziemię. 

Dopiero  teraz  zorientował  się,  że  stoi  pośrodku  holu  jak 
zawalidroga.   

–  Z przyjemno

ścią  –  odrzekł.  –  Byłem  tam  wczoraj 

wieczorem, 

ale nie zastałem lekarzy, którzy ich przyjmowali.   

– Claudia stale odwiedza naszych pacjentów – 

dodał Jack, a 

Matt  odniósł  wrażenie,  że  oczy starszego pana  rozjaśniły  się 

przy tych słowach.   

–  By

łem  z  nią  wczoraj  –  powiedział  Matt  obojętnie,  nie 

chcąc,  by  Jack  myślał,  że  ma  coś  do  ukrycia.  –  Ma 

najwyraźniej dobre serce, skoro to robi – dodał.   

–  Nie da si

ę  zaprzeczyć  –  zgodził  się  Jack.  –  Na pewno 

więc i panu pomoże. Proszę ją zapytać, gdzie trzymamy karty 
hospitalizowanych pacjentów. 

Potem  będzie  pan  mógł  się 

zająć  innymi przypadkami.  Wyrobi pan sobie w ten sposób 

pojęcie, na czym polega nasza praca.   

background image

Matt skin

ął  głową  i  podszedł  do  biurka,  które mu 

przydzielono. 

Niedawno  należało  do  Boba.  Przed Bobem do 

Jamesa. 

A jeszcze przedtem? Hu jeszcze lekarzy tu zasiadało, 

czując  tak  jak  on  niepewność,  samotność,  a  jednocześnie 

podniecenie  i  radość  na  myśl,  że  biorą  udział  w  czymś  tak 

niezwykłym? 

–  Jack prosi

ł, żebym przyniosła panu karty choroby. Może 

nie jestem tutaj tak zupełnie samotny, pomyślał, widząc przed 
sob

ą uśmiechniętą buzię Claudii.   

–  Nie ma tu tylko karty Lydii  –  m

ówiła.  –  Powiedziałam 

Jackowi, 

że chce wracać do domu, zabrał więc jej dokumenty 

i będzie rozmawiał z lekarzem, który ją prowadzi. Z tego, co 
Jack mówi, wynika, 

że to nie będzie wcale taka łatwa sprawa z 

jej wypisaniem. – 

Była wyraźnie zaskoczona i zmartwiona. – 

A  co  pan  o  tym  myśli?  Przecież  jeżeli  chory  jednoznacznie 

wyrazi swoje życzenie, nie powinno być żadnych kłopotów? 

Odsun

ął karty na bok i spojrzał na nią.   

–  Tak powinno by

ć  –  odrzekł  cicho.  –  Ale widzi pani, 

lekarze  są  tylko  ludźmi,  zwykłymi  ludźmi.  W  każdym 

zawodzie  można  spotkać  takich,  którym  się  wydaje,  że 
pozjadali wszystkie rozumy. 

No i niektórym lekarzom też się 

niestety wydaje, 

że znają odpowiedzi na wszystkie pytania. A 

inni  bywają  tak  zazdrośni  o  swoich  pacjentów  jak  o  żony. 

Taka już jest ludzka natura.   

–  Ale

ż  to  straszna  głupota!  –  oburzyła  się  Claudia.  –  Od 

lekarzy  powinno  się  wymagać,  żeby  byli  inteligentni  i 

wykształceni. I zawsze powinni na pierwszym miejscu stawiać 
dobro pacjenta.   

– No i wi

ększość taka z pewnością jest – zapewnił. – Tylko 

że ten lekarz, z którym Jack będzie rozmawiał o Lydii, może 
by

ć  innego zdania i wysunąć  niepodważalne  racje,  które 

przemawiają za zatrzymaniem chorej w szpitalu.   

Bo

że,  jak  ja  lubię  ten  jego  uśmiech!  –  pomyślała  i 

background image

zaczerwieniła  się,  po  czym  bąknęła  kilka  słów  o  kartach 

pacjentów i szybko uciekła.   

Musz

ę się wreszcie wziąć w garść, nakazała sobie, biegnąc 

do kuchni, 

by nalać Leonie filiżankę kawy. Jeśli mi się to nie 

uda,  doktor Flint na pewn

o zauważy, co się ze mną dzieje, i 

zadręczy mnie na śmierć. A jak Mattowi byłoby głupio! 

Gdy odchodzi

ła, Matt sięgnął od razu po karty pacjentów. 

Starał  się  nie  myśleć  o  Claudii,  ale  stawała  mu  stale  przed 
oczami. 

Czuł ją przy sobie, widział jej delikatność, jej wdzięk.   

Pami

ętaj!  –  powtarzał  w  duchu.  To nie jest dziewczyna, 

której wolno zawrócić w głowie, rozkochać w sobie, a potem 

porzucić.   

Pilot, kt

órego udało się wyciągnąć z samolotu, nazywał się 

Karl Roberts. 

Gdy  Matt  przyszedł  do  szpitala,  Roberts  spał, 

ale jedno spojrzenie na historię choroby potwierdziło, że pilot 

miał  uraz  kolana,  złamanie  piszczeli  i  goleni,  tak jak Jack 

podejrzewał,  a  nadto  zerwanie  ścięgna  w  kostkach  obydwu 
nóg.   

Matt podni

ósł słuchawkę i nakręcił numer. Udało mu się od 

razu połączyć z ortopedą.   

– Musieli

śmy operować kolano Robertsa – mówił ortopeda. 

– 

Dyżurny  chirurg  wraz  ze  specjalistą  od  chirurgii  naczyń 

zajęli  się  raną  nogi.  Uszkodzenie  tętnicy  jest  tak  duże,  że 

trzeba  było  założyć  protezę  naczyniową.  Oczywiście 
ob

awiamy  się  zatoru  tłuszczowego.  Stracił  wiele  krwi,  ale 

szybko doszedł do siebie po transfuzji. Jeszcze dziś prześlemy 

panu faksem jego kartę choroby.   

– A co z pasa

żerem? 

Matt otworzy

ł  następną  kartę.  Alana  Wilmotta  widział 

poprzedniego wieczoru i nawet z 

nim  rozmawiał.  Wilmott 

leżał na wyciągu i skarżył się na nieznośny ból, lecz jego stan 

nie był ciężki.   

– Wasze przypuszczenia potwierdzi

ły się. To wstrząśnienie 

background image

mózgu, 

trzeba  go  więc  zatrzymać  na  obserwację.  Jest teraz 

przytomny, 

ale  nie  pamięta  żadnych  wydarzeń  sprzed 

wypadku. 

Musiał  uderzyć  się  w  głowę,  gdy  lądowali,  a nie 

wtedy, 

gdy  samolot  wpadł  do  rowu,  jak  to  opisywał  Jack  w 

sprawozdaniu.   

W sprawozdaniu? Matt przerzuci

ł  papiery i  znalazł  kartkę 

tak  właśnie  zatytułowaną.  Czytał  ją  pobieżnie,  słuchając 

jednocześnie ortopedy.   

–  No wi

ęc  on  przypomina  sobie,  jak lecieli,  mając  wokół 

siebie  błękit  nieba,  a  następnie  pamięta  to,  że  obudził  się  w 
szpitalu. 

Chłopcy  z  komisji  wypadkowej  nie  będą  tym 

zachwyceni.   

– A wi

ęc będzie dochodzenie? 

C

óż  to  musi  być  za  praca,  pomyślał  Matt.  Odszukiwanie 

odległych  miejsc,  w  których  rozbił  się  samolot,  a potem 
odczytywanie z drobnych, 

niepozornych  śladów  i  znaków 

przyczyn katastrofy.   

–  Oczywi

ście,  że  tak.  Pilotów  i  samoloty  obowiązuje 

większy  reżim  niż  lekarzy  –  wyjaśnił  ortopeda.  Niemal 

dokładnie to samo mówiła niedawno Susan i Claudia.   

–  Czy potrzebuje pan jeszcze jakich

ś  informacji?  Może 

połączyć pana z oddziałem? 

Matt podzi

ękował.  Postanowił  najpierw  przeczytać 

dokładnie  historię  choroby  pacjentów,  a potem dopiero 

rozmawiać  z  opiekującym  się  nimi  personelem.  Zabrał  się 
najpierw do lektury karty Carol Benson. 

O ileż łatwiej czyta 

się  zapiski  wprowadzone  najwyraźniej  przez  Claudię  od 
nieczytelnych uwag lekarza na górze strony! 

Claudia! 
Znowu oczami wyobra

źni ujrzał jej ciemne, lśniące włosy, 

wyraziste,  ogromne oczy, 

nieśmiały,  choć  zalotny  zarazem 

u

śmiech. Przymknął na chwilę oczy, chcąc zebrać rozproszone 

myśli i zabrać się do pracy.   

background image

W historii choroby Carol Benson znalaz

ł  to  wszystko,  co 

mu  już  opowiedziała  Claudia,  ale  też  zapis:  „barwiak 

chromochłonny”.  Uśmiechnął się do siebie. Wiedział, że jest 
to rzadkie schorzenie, 

które  może  objawiać  się  jako  stan 

przedrzucawkowy!  Połączył  się  więc  z  oddziałem 

położniczym.   

– Jej ci

śnienie osiągało niebezpiecznie wysoki poziom, gdy 

przyszła  do  nas.  Czułam,  że  muszę  podać  środek 

przeciwciśnieniowy  i  zdecydowałam  się  na  methyldopę  – 

usłyszał spokojny kobiecy głos.   

Nie posiada

ł  się  ze  zdumienia.  Rzadko  spotykało  się 

kobiety, 

które miały specjalizację zarówno w ginekologii, jak i 

w położnictwie.   

–  To jeden z najlepiej sprawdzonych leków. 

Nie są znane 

żadne powikłania u dzieci – mówiła kobieta pewnym głosem. 
– 

Przekazałam Claudii wszystkie szczegóły dotyczące kuracji. 

Wprowadziła je do historii choroby.   

– A kto b

ędzie sprawował nad nią opiekę po wypisaniu ze 

szpitala? 

–  B

ędzie  miała  wyznaczone  regularne  wizyty.  Pracuję  w 

przychodni przyszpitalnej,  a pensjonat,  w którym zamieszka 
Carol, 

jest  tuż  obok  szpitala,  będzie  więc  nadal  pod  opieką. 

Niech pan nas odwiedzi któregoś dnia – dodała.   

– Z wielk

ą przyjemnością – obiecał i poprosił o połączenie 

z oddziałem męskim.   

–  Bardzo mi przykro,  ale doktor Evans i prze

łożona 

pielęgniarek  są  na  obchodzie  –  usłyszał  młody  głos. 

Pielęgniarka, która odebrała telefon, dała mu do zrozumienia, 

że  nie  zawoła  teraz  lekarza  za  żadne  skarby  świata.  – 

Słyszałam,  że  pan  Grace  będzie  wypisany.  Doktor Evans 
zadzwoni do was, 

żeby  uzgodnić  sprawy  transportu  – 

zapewniła. – Zrobi to z pewnością niedługo.   

Matt podzi

ękował i pożegnał się. Miał szczęście, ponieważ 

background image

w  ciągu  jednego  dnia  udało  mu  się  dowiedzieć  czegoś  o 

dwóch  spośród  trojga  pacjentów.  Mógł  sobie  teraz  pozwolić 

na chwilę odpoczynku.   

A mo

że ona wcale nie ma przyjaciela? 

– Czy sko

ńczył już pan? – usłyszał nad sobą męski głos.   

–  Je

żeli  tak,  proszę  zostawić  te  papierzyska.  Muszę 

opowiedzieć panu o naszych przychodniach.   

Uni

ósł głowę do góry i zobaczył przystojnego mężczyznę, 

który przedstawił mu się poprzedniego dnia jako Peter Flint.   

–  Dzisiaj te

ż pan pracuje? – spytał Matt. Peter uśmiechnął 

się.   

– Jak pan widzi, ale za to nie ma dzi

ś Jacka – wytłumaczył.   

–  Co nie oznacza, 

że Jack spędza wolny czas w domu. To 

prawdziwy pracoholik. 

Niech  pan  uważa,  żeby  się  pan  nie 

upodobnił do niego. Zaraz panu pokażę mapę naszego terenu i 
opowiem, 

jak działają przychodnie, a potem na dowód, jakie 

mam dobre serce, 

zabiorę pana do szpitala na lunch. To dobry 

sposób, 

żeby poznać personel, z którym będzie pan prowadził 

rozmowy przez telefon, 

no  i  spotkać  najpiękniejsze 

pielęgniarki pod słońcem.   

Mattowi udzieli

ł  się  nieco  beztroski  nastrój  Petera. 

Podejrzewał przy tym, że doktor Flint nie tyle jest wylewny z 
natury, 

co przybiera taką pozę.   

Poszli prosto do Katie, kt

óra na ich widok odwróciła głowę 

od komputera. 

Powitała  ich  uśmiechem i natychmiast 

zadzwonił telefon.   

– Najlepiej wida

ć wszystko tu – oznajmił Peter, rozkładając 

mapę  północnej  części  stanu.  –  Każdy  dzień  oznaczony  jest 
innym kolorem. 

Linie  kropkowane  wyznaczają  loty  do 

przychodni odbywane co dwa tygodnie, 

linią ciągłą oznaczone 

są  loty  cotygodniowe,  a przerywanymi niebieskimi kreskami 

loty piątkowe, które odbywają się raz na miesiąc.   

Matt z zainteresowaniem s

łuchał entuzjastycznej opowieści 

background image

Petera. 

Był tym tak pochłonięty, że gdy Peter nagle skończył, 

spojrzał na niego zaskoczony.   

– No, na dzi

ś wystarczy! – oświadczył. – A teraz chodźmy. 

Pojedziemy do szpitala i zaraz pan zobaczy,  ile kobiet z 

Rainbow  Bay  nie  może  się  wprost  doczekać  spotkania  z 
przystojnym, 

młodym, francuskim lekarzem.   

Wyszli na zalany s

łońcem parking.  Peter  otworzył  drzwi 

czerwonego sportowego samochodu, 

wpuszczając  Matta  do 

środka.  Ze  wszystkich  stron  ogarnęło  go  duszne,  nagrzane 

słońcem powietrze.   

Siadaj

ąc,  poczuł  wyrzuty  sumienia.  Dlaczego nie 

powiedział Claudii, gdzie jedzie? Dlaczego nie pożegnał się z 
Katie? 

Claudia widzia

ła  ich  z  okna  kuchenki  i  zrobiło  jej  się 

smutno. 

Ogarnęła  ją  przy  tym  zazdrość.  Wiedziała  dobrze, 

czym  się  taka  wyprawa  zakończy.  Wiadomo  było,  że  Peter 

przedstawiał  zawsze  nowym  pracownikom  najładniejsze 

pielęgniarki w szpitalu. Taki już miał zwyczaj i tak będzie na 
pewno i tym razem.   

– Nie s

ądzę, żeby kierowała nim zwykła życzliwość wobec 

Matta – 

odezwała się Katie, która właśnie nadeszła i stanęła za 

Claudią – czy też chęć zrobienia mu przyjemności. Dla niego 
to po prostu okazja do poznania samemu „nowych twarzy” w 
szpitalu.   

–  Jak mo

żesz tak mówić! – zaprotestowała Claudia. Katie 

uśmiechnęła się tylko.   

–  Czasami mi si

ę  wydaje,  że  nie  wiesz,  na  jakim  świecie 

żyjesz – skonstatowała, a potem dodała: – Peter Flint ciągle z 
ciebie kpi albo robi nieprzystojne uwagi pod twoim adresem, a 
ty go bronisz.   

–  A mo

że on jest po prostu bardzo nieszczęśliwy i dlatego 

ciągle wszystko obraca w żart? Może te jego flirty i dowcipy 
bior

ą się stąd, że sam nie bardzo wie, czego mu potrzeba, za 

background image

czym goni? 

–  Ale

ż  z  ciebie  prawdziwe  dziecko  we  mgle!  –  zakpiła 

Katie. – 

Chciałabym, żeby było tak, jak mówisz, ale obawiam 

się, że Peter to jeden z tych ludzi, którzy przechodzą beztrosko 

przez  życie  z  przekonaniem  o  swojej  doskonałości  i  są  przy 

tym niewrażliwi na to, co się dzieje wokół.   

Sko

ńczywszy swą gorzką tyradę, Katie wyszła z kuchenki, 

zostawiając oniemiałą Claudię.   

– Nie, to nie mo

że być prawda – powiedziała głośno, choć 

nikogo przy niej nie było.   

Zrobi

ła sobie filiżankę kawy i usiadła przy stole, żeby zjeść 

kanapki, 

starając  się  nie  myśleć  ani  o  nowym  lekarzu,  ani o 

towarzyszących mu teraz zapewne pięknych blondynkach.   

To przecie

ż zupełnie zrozumiałe, że Matt ma ochotę poznać 

różnych młodych ludzi, zamierza tu przecież spędzić cały rok. 

Musi mieć więc jakichś przyjaciół, do których mógłby wpaść, 
znajomych, 

z  którymi  mógłby  spędzić  wolny  czas.  Jakąś 

dziewczynę...   

Dziewczyn

ę?  Claudia  wzdrygnęła  się  na  samą  myśl  o  tej 

jakiejś dziewczynie.   

Wok

ół Petera kręciła się zawsze masa różnych dziewczyn. 

Dzwoniły  do  niego  do  pracy,  prowadziły  jego  samochód, 

otaczały  go  na  różnych  przyjęciach.  A  Matt  był  przecież 

również  bardzo  przystojny.  Choć  był  przy  tym  zupełnie  do 
Petera niepodobny.   

–  W 

środę  zabieramy  twoją  Lydię  do  domu  –  rozległ  się 

głos Jacka, który wszedł właśnie na kawę. Podszedł do szafki, 

by  wyciągnąć  swój  ulubiony  kubek.  –  A  tak  jej  przecież 

zależało na tej kuracji, gdy znalazła się w szpitalu – dodał w 

zamyśleniu.   

Wida

ć było, że nie wie, co myśleć o tej sprawie.   

Claudia spojrza

ła  na  niego  zdumiona.  Jack,  który nie jest 

pewien swego,  by

ł  zjawiskiem  równie  niesamowitym  jak 

background image

Peter, 

który by spędzał wolny czas bez dziewczyny u boku.   

–  Bardzo jej zale

żało  –  potwierdziła,  gdy  usiadł 

naprzeciwko niej z kanapkami, 

które  wziął  z lodówki.  – 

Niektórzy  pacjenci  są  zachwyceni,  gdy  trafiają  po  raz 
pierwszy do szpitala, bo wtedy, 

często po raz pierwszy w ich 

życiu, ktoś o nich zaczyna dbać – mówiła dalej. – Ale z Lydią 

od  początku  było  inaczej.  Uchodzi  wśród  swoich  za  mądrą 

kobietę, zna się na medycynie naturalnej i wie dużo o różnych 
lekach. 

Wydaje  mi  się,  że  chemioterapia  stanowiła  dla  niej 

rodzaj wyzwania. 

Pewnie powiedziała sobie: „Zobaczymy, co 

potrafi biały człowiek”.   

Jack u

śmiechnął się.   

–  Dzi

ękuję – powiedział i popatrzył na nią ciepło. – Takie 

spojrzenie z zewnątrz bardzo wiele dla mnie znaczy. Widzisz, 

czasem się obawiam, że my może zmuszamy bezwiednie ludzi 
do przyjazdu do miasta.   

W tej chwili Claudia us

łyszała  skrzypnięcie  drzwi. 

Odwróciła się i zobaczyła Susan.   

– Zmuszamy? – powt

órzyła Susan, włączając się bez chwili 

wahania  do  rozmowy  w  sobie  tylko  właściwy  sposób.  –  Na 

ogół  ludzie zagrożeni chorobą  nie  mają  nic  przeciwko  temu, 

żeby zajął się nimi lekarz. Mam zwykle więcej kłopotów, żeby 

wytłumaczyć tym,  którzy nie muszą jechać do szpitala, żeby 
zostali w domu, 

niż skłonić naprawdę chorych do leczenia.   

–  Dzi

ękuję  –  powiedział  Jack,  zwijając  opakowanie  po 

kanapkach  w  kulkę  i  wrzucając  ją  do  kosza.  –  Dziękuję, 
Susan, 

i  za  twoją  opinię.  Widać  nie  jest  jeszcze  tak  źle,  ale 

myślę,  że  nie  służy  mi  odpoczynek.  Wystarczy  jeden  dzień 

bez lotów i już wysiadają mi nerwy. Potrzebny mi jest chyba 

ruch i dużo pracy. Najgorzej jest, kiedy nic się nie dzieje.   

– 

Żebyś tylko nie wymówił tego w złą godzinę! – przeraziła 

si

ę  Susan.  –  Już  widzę,  jak Katie dzwoni na alarm,  a my 

pędzimy do jej pokoju i wszystko zaczyna się od początku.   

background image

–  P

ędzicie – poprawił ją Jack. – Dziś Peter ma dyżur, a w 

nocy jest pod telefonem.  On to uwielbia. 

Gdy  tylko  coś  się 

dzieje, jest w siódmym niebie.   

Podnió

sł się i poszedł w kierunku drzwi. Przechodząc koło 

Claudii, 

dotknął delikatnie jej głowy.   

– M

ądra z ciebie dziewczyna – mruknął i wyszedł.   

– Rzeczywi

ście, prawdziwy okaz mądrości – odezwała się z 

nie  skrywaną  złością  Susan,  gdy  tylko  za  Jackiem  zamknęły 

się  drzwi.  –  Dlaczego  pozwoliłaś  Peterowi,  żeby  zabrał 

twojego  chłopaka  do  szpitala?  Sama  chyba  wiesz,  że  on  go 
przedstawi wszystkim dziewczynom, 

które są do wzięcia! 

Claudia czu

ła, że robi jej się gorąco.   

–  Przecie

ż  to  nie  jest  mój  chłopak!  –  zaprotestowała, 

starając  się  mówić  obojętnym  głosem.  –  Jestem  przecież 

zaręczona z Anthonym.   

–  Nie s

łyszałam  jeszcze,  żeby  ktoś,  kto jest „zaręczony”, 

spędzał wolny czas gotując ciotce i odwiedzając obcych ludzi 
w szpitalu. 

Jeśli  jesteś  zaręczona  z  Anthonym,  to dlaczego 

zostawiłaś  go  w  domu?  Dlaczego  on  cię  tu  nigdy  nie 

odwiedza? Nie spędza z tobą weekendów? Nie dotrzymuje ci 
towarzystwa? 

Claudia czu

ła, jak jej pałają policzki. Najchętniej zapadłaby 

się pod ziemię. Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć Susan.   

–  Razem si

ę wychowywaliśmy – wydusiła w końcu. – To 

znaczy on, jego brat Daniel, i ja... – 

Przerwała na chwilę. Nie 

była  jeszcze  w  stanie  mówić  o  Danielu.  –  Tak  to  się  jakoś 

stało nie wiadomo kiedy, że zaczęliśmy z sobą chodzić... To 

nie  tyle  może  nawet  zaręczyny,  co  plany  na  przyszłość, 
nadzieja, 

że...   

–  Nadzieja, 

że  może  któregoś  dnia,  tak  ni  stąd,  ni  zowąd 

zakochacie  się  w  sobie?  Otrząśnij  się,  Claudio,  i zacznij 

chodzić wreszcie po ziemi! Jeżeli nie zakochałaś się w nim do 
tej pory,  dlaczego masz zakocha

ć się właśnie teraz, kiedy go 

background image

w ogóle nie widujesz? Zacznij się spotykać z Mattem! Ciesz 

się życiem! 

–  Ale on przecie

ż przyjechał tylko na rok! A potem wróci 

do Francji.   

–  By

łam we Francji – roześmiała się Susan. – Zapewniam 

cię, że to zupełnie cywilizowany kraj, a Francuzi poczuliby się 

urażeni,  słysząc,  że  przyjazd  do  ich  kraju  byłby  dla  ciebie 

zesłaniem.   

– Przecie

ż nie to mam na myśli – zaprotestowała Claudia. – 

Chodziło mi tylko o to, że on tu będzie za krótko, żeby nasza 

przyjaźń mogła zamienić się w coś trwałego.   

–  Co ty w og

óle opowiadasz! Zastanów się tylko! Czasem 

wystarczy  nawet  tydzień,  nie  mówiąc  już  o  roku.  Gdybym 

miała córkę, cieszyłabym się, gdyby poznała kogoś choćby w 

połowie  tak  sympatycznego  jak  ten  Francuz.  Wydaje  się 

całkiem rozsądny, jest do tego miły i dobrze wychowany, no i 

całkiem przystojny.   

–  Prawda, 

że  jest  przystojny?  –  ucieszyła  się  Claudia,  ale 

zaraz  oprzytomniała.  –  Przecież  on  mnie  nigdzie  jeszcze  nie 

zaprosił  i  w  dodatku  nie  widzę  najmniejszego  powodu, 

dlaczego miałby to zrobić...   

Susan milcza

ła.  Śmiejąc  się,  kiwała  tylko  głową,  jakby 

chciała powiedzieć koleżance: „Oj,  dzieciaku, dzieciaku”, po 

czym zabrała kawę i wyszła.   

Claudia zosta

ła sama.  Przez chwilę siedziała i rozmyślała, 

jak powinna się zachować, gdyby Matt rzeczywiście chciał ją 

gdzieś  zaprosić.  Rozważała  różne  odpowiedzi,  ale nic w 

końcu nie postanowiła. Sprzątnęła starannie po sobie i wróciła 
do pracy.   

–  Pakujesz pewnie teraz dokumentacj

ę  do  Coorawalli?  – 

odezwała  się  Leonie,  przypominając  w  ten  sposób  delikatnie 
Claudii, 

że  do  jej  obowiązków  należy  dopilnowanie,  by 

wszystkie potrzebne papiery by

ły  o  oznaczonej  porze  w 

background image

samolocie przygotowywanym do lotu do przychodni.   

–  Tak.  Jane robi szczepienia,  prosi

ła  mnie  więc  o 

sprawdzenie dat urodzenia wszystkich dzieci, 

żeby wiedzieć, 

które dziecko należy na co zaszczepić.   

Leonie pokiwa

ła głową z aprobatą.   

–  Jack doradzi

ł jej, żeby zrobiła także szczepienia przeciw 

tężcowi  –  powiedziała.  –  Niewielu  dorosłym  przychodzi  do 

głowy, żeby wziąć dawkę przypominającą, aż się skaleczą, a 

wtedy może być kłopot. Dawki przypominające należy brać co 

dziesięć lat.   

– Mo

że więc przejrzę karty pacjentów i sporządzę dla Jane 

listę tych, którzy nie mieli ostatnio dawek przypominających? 

Tylko  jak  ich  potem  ściągnąć  do  przychodni?  Przychodzą 

przecież tylko ci, którym coś dolega.   

–  Tym razem b

ędzie  inaczej  –  uśmiechnęła  się  Leonie.  – 

Przecież  Lydia  wraca  do  domu,  więc  w  Coorawalli  będzie 

wielkie  święto.  Dlatego  właśnie  Jack  prosił,  żeby  wziąć 

większą ilość szczepionki.   

Tym razem u

śmiechnęła  się  Claudia.  Widziała  już  tłumy 

ludzi  zbiegające  się  na  powitanie  samolotu  przywożącego 

Lydię, a zaraz potem Petera i Jane ustawiających ich w długą 

kolejkę  do  szczepienia.  Ułożyła  na  biurku  karty  chorych  z 
Coorawalli i 

zabrała się do pracy.   

Gotow

ą  listę  musiała  potem  oddać  Jane,  która  miała  ją 

przejrzeć  dokładnie,  by  znaleźć  nazwiska  pacjentów 

przechodzących  różne  kuracje.  Należało  zabrać  dla  nich 
rozmaite lekarstwa, 

a także sprawdzić, czy nie zasięgali porad 

przez rad

io już po ostatniej wizycie w przychodni.   

Na zako

ńczenie lista miała trafić do lekarza, który wybierał 

się tym razem na dyżur. Zwykle czytał ją z nią w samolocie, 

poznając  w  ten  sposób  pacjentów,  których  miał  wkrótce 

badać.   

Komu

ś postronnemu mogłoby się wydawać, że wszystko to 

background image

jest bardzo skomplikowane i nieskuteczne.  Claudia jednak 

dobrze wiedziała, że system ten zdawał egzamin. W dodatku 
doskonale.   

Jak to oceni Matt, gdy ju

ż sam zacznie latać? 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

 

Matt sp

ędził  całe  popołudnie  z  Peterem,  który  udzielał 

porad przez telefon. 

Było  to  bardzo  ważne  i  odpowiedzialne 

zadanie.   

–  Gdyby

ś przyniósł teraz z magazynu podręczną apteczkę, 

łatwiej ci będzie zrozumieć, o czym rozmawiam z pacjentami 
– 

odezwał się w pewnej chwili Peter.   

Na korytarzu Matt spotka

ł  Claudię.  Uśmiechnęła  się  do 

niego  nieśmiało.  Miał  ogromną  ochotę  porozmawiać  z  nią 

chwilę, zobaczyć na jej twarzy radosny uśmiech, przy którym 

rozbłysłyby jej oczy.   

–  Peter wys

łał mnie po apteczkę – powiedział, starając się 

za wszelką cenę nie myśleć o jej oczach.   

– Poka

żę panu, gdzie ona jest – odrzekła cicho i skierowała 

się do magazynu.   

Znajdowa

ła się tak blisko Matta, że czuł delikatny zapach 

jej perfum i miał wielką ochotę pogładzić jej włosy. Ciągnęła 

go  do  niej  jakaś  nieprzeparta  siła.  Cóż  wobec  niej  znaczyły 

ładne buzie pielęgniarek, które poznał w szpitalu! 

–  To tutaj  –  odezwa

ła się zmienionym głosem. Można by 

sądzić, że ich spotkanie oddziałuje na nią równie silnie jak na 
niego.   

–  Dzi

ękuję  –  szepnął  i  patrząc  na  jej  delikatne,  lekko 

różowe wargi,  wysiłkiem  woli  powstrzymał  się,  by jej nie 

pocałować.   

Si

ła  woli  jednak  nie  wystarczyła  i  pochylił  głowę. 

Wstrzymał oddech, a potem jego usta dotknęły delikatnie jej 
warg. 

Gdy po chwili odsunął się od niej, spojrzała na niego z 

wahaniem,  a potem  s

łyszał  już  tylko  echo  jej  kroków  na 

korytarzu. 

Jęknął  cicho  i  oparł  rozpaloną  głowę  o  metalową 

półkę.   

– Ty idioto! – powiedzia

ł do siebie. – Pracujesz tu dopiero 

background image

drugi dzień, a już zawracasz dziewczynie w głowie.   

Zdj

ął  pudło  z  półki  i  zaniósł  je  do  pokoju radiooperatora. 

Postanowił zająć się pracą i nie myśleć w ogóle o Claudii.   

Powoli ogl

ądał zawartość apteczki. Było tu chyba wszystko 

– 

począwszy od bandaży i agrafek po lekarstwa wydawane na 

recepty. 

Teraz  dopiero  zrozumiał,  skąd  Bill  mógł  mieć 

morfin

ę dla rannego pilota. Można ją podać domięśniowo lub 

podskórnie, 

w razie więc nagłej potrzeby wstrzyknąć ją mógł 

praktycznie każdy.   

Studiuj

ąc  spis  leków  i  środków  pierwszej  pomocy,  który 

znajdował się w górnej części apteczki, nie mógł się nadziwić 
zapobi

egliwości  i  troskliwości,  z  jaką  dbano,  by ludzie 

zamieszkujący  odległe  tereny  mieli  możliwość  ratowania 

życia.  Nagle  usłyszał  głos  Petera.  Witał  się  właśnie  z  kimś 
przez telefon. 

Mówił pewnie i spokojnie, najwyraźniej dodając 

komuś otuchy. Jego głos wywarł na Matcie wielkie wrażenie. 

Czyżby to był ten sam ekscentryczny playboy, z którym parę 

godzin temu był na lunchu w szpitalu? 

–  A co pan Cranston robi

ł  dziś  rano?  –  zapytał  Peter, 

przerywając  pani  Cranston  całą  litanię  dolegliwości,  którą 
Matt doskonale s

łyszał ze swego miejsca.   

S

łuchając  rozmówczyni,  Peter  wprowadził  nazwisko 

pacjenta do komputera i przeglądał historię choroby.   

– Pracowa

ł w szopie? 

Peter trzyma

ł  słuchawkę  z  daleka  od  ucha,  tak,  by Matt 

mógł wszystko słyszeć.   

– Musz

ę wiedzieć, co robił w tej szopie – tłumaczył. – Jeśli 

na  przykład  przygotowywał  chemikalia  do  oprysków,  mogło 

mu coś prysnąć do oka, a jeżeli uruchomił szlifierkę, mógł mu 
do  oka wpa

ść  opiłek  metalu.  Czy  mogłaby  pani  odłożyć 

słuchawkę  i  pójść  do  niego?  Proszę  go  zapytać,  co robił  w 
szopie.  – 

Gdy  Peter  usłyszał  odgłos  odkładanej  słuchawki, 

zwrócił się do Matta: 

background image

– Co o tym my

ślisz? 

– Mam na tyle oleju w g

łowie, żeby nic nie myśleć, zanim 

nie poznam szczegółów. Czy on przepłukał to oko wodą? 

– To by

ła pierwsza rzecz, jaką zrobił po przyjściu do domu 

na lunch.  Tak ona przynajmniej mówi. 

Włożył  sobie  głowę 

pod  kran  i  lał  wodę  przez  dziesięć  minut,  a  ona  dawała 

właśnie  dzieciom  jeść  i  piekła  ciasto,  i  nie  przyszło  jej  do 

głowy, żeby go zapytać, co się stało.   

– Ale dlaczego dopiero teraz zadzwoni

ła, skoro oko bolało 

go w południe? Przecież dochodzi czwarta.   

Peter u

śmiechnął się.   

– Wcale nie wiadomo, czy go wtedy co

ś bolało – odparł.   

–  Pewne jest tylko, 

że  w  p o łud n ie  co ś  mu  się  stało.  Po 

lunchu  poszedł  się  przespać  i  obudził  go  straszny  ból. 

Słyszałem wyraźnie dochodzący z oddali jęk.   

Matt spojrza

ł  na  Petera.  Był  przekonany,  że  postawił  już 

diagnozę.  Po  chwili  usłyszeli,  jak pani Cranston podnosi 

słuchawkę.   

– Spawa

ł rano nową bramkę w ogrodzeniu na pastwisku – 

powiedziała, a Peter pokiwał głową z uśmiechem.   

–  To zapalenie spojówek, 

proszę pani. Nie włożył pewnie 

maski  albo  odsunął  ją  na  chwilę  na  bok,  żeby  na  coś 

popatrzeć,  i  tak  doszło  do  oparzenia.  Czy drugie oko jest w 

porządku? 

Matt nie dos

łyszał  odpowiedzi,  ale  zauważył,  że  Peter 

przesunął  palcem  po  niebieskim  wykresie,  który  leżał  przed 
nim na biurku.   

– Potrzebny b

ędzie pani lek numer 164 – oznajmił. – Jest na 

tacce A. 

Powinien być trzymany w niskiej temperaturze. Czy 

przechowuje go pani w lodówce? 

Musia

ła odpowiedzieć twierdząco, bo Peter robił wrażenie 

zadowolonego.   

– 

Świetnie  –  stwierdził.  –  W  każdym  pojemniku  znajduje 

background image

się  jedna  dawka.  Stosować  należy  tak  jak  zwykłe  krople  do 
oczu, 

a  więc  musi  pani  odciągnąć  powiekę  w  dół  i  wpuścić 

lekarstwo. Krople z

nieczulą oko i na jakiś czas uśmierzą ból.   

Zamilk

ł  na  chwilę.  Pani  Cranston  zapisywała  teraz 

najpewniej jego polecenia.   

–  Prosz

ę teraz spojrzeć na tackę A, pozycja 204. Znajdzie 

tam pani opaski na oko. 

Po  zakropieniu  lekarstwa  proszę  ją 

przyłożyć  i  podać  mężowi  panadeinę  lub  inny  środek 
przeciwbólowy. 

Krople  będą  działać  od  pół  godziny  do 

godziny.  Niech go pani zapewni, 

że  tak  ostry  ból  już  nie 

powróci, 

ale gdyby za godzinę dawał mu się jeszcze we znaki, 

proszę do mnie zadzwonić. Damy mu wtedy coś innego.   

Znowu zamilk

ł,  ale  tym  razem  notował  swe  polecenia  na 

karcie choroby, 

a  potem  wprowadził  do  komputera  datę, 

godzinę i sposób leczenia.   

–  A teraz dobrze by by

ło, żeby powtórzyła pani wszystko, 

co  powiedziałem  –  odezwał  się.  –  Zobaczymy,  czy  o  czymś 
nie z

apomnieliśmy.   

Matt zachwycony by

ł sposobem, w jaki Peter rozmawiał z 

panią Cranston. Nie traktował jej z góry, uspokajał, pomagał 

we właściwym zrozumieniu swoich poleceń.   

–  Wszystko si

ę  zgadza  –  potwierdził.  –  Bardzo  proszę, 

niech pani zatelefonuje do mnie za godzinę,  bez względu na 
to, 

jak mąż będzie się czuł. Na pewno wszystko będzie dobrze 

– 

dodał i odłożył słuchawkę. – Jak widzisz, to wcale nie takie 

trudne – 

zwrócił się do Matta z uśmiechem.   

–  Mo

że  i  nie,  ale pod warunkiem,  że  zna  się  ludzi. 

Zapalenie  spojówek  wywołane  spawarką  elektryczną?  Nie 
powiesz chyba, 

że to często spotykana przypadłość w praktyce 

lekarza domowego? 

–  Ale

ż  tak!  Zdarza  się  tutaj  dość  często.  To tak,  jak 

oparzenie powierzchowne rogówki  – 

tłumaczył  Peter.  – 

Trzeba  się  z  nim  liczyć,  gdy  ból  występuje  od  sześciu  do 

background image

dwunastu godzin po wypadku. 

Większość  tych 

nieszczęśników  nie  zdaje  sobie  sprawy,  że  stało  się  coś 

poważnego,  dopóki nie obudzi ich koszmarny ból o drugiej 
nad ranem. 

I  nic  na  to  nie  można  poradzić  poza  podaniem 

środków przeciwbólowych.   

– A ta ca

ła papierkowa dłubanina i praca przy komputerze? 

– 

spytał Matt, zastanawiając się nie po raz pierwszy zresztą, w 

jakim  właściwie  celu  należy  notować  najdrobniejsze 

szczegóły dotyczące każdej choroby.   

–  Czasem wydaje mi si

ę,  że  to  wszystko  tylko  po  to, 

żebyśmy  stale  musieli  coś  robić  –  jęknął  Peter.  –  Musimy 

zanotować  w  dzienniku  wszystkie  porady,  jakich udzielamy. 

Prowadzimy  karty  choroby  wszystkich  stałych  pacjentów, 

żeby  wiedzieć  o  alergiach,  stale przyjmowanych lekach i 
ogólnym stanie pacjentów.   

–  I w ten sposób uporczywy kaszel u dziecka,  które nigdy 

nie przechodziło astmy, będzie jedynie uporczywym kaszlem, 

podczas  gdy  taki  sam  kaszel  u  astmatyka  zapowiadać  może 

poważny atak? 

–  No w

łaśnie  –  potwierdził  Peter.  –  W karcie choroby 

zapisujemy  też  wszystkie  dane  dotyczące  kuracji,  a potem 
stanu pochorobowego.   

Matt pokiwa

ł głową.   

– No a komputer? –  zapyta

ł. – Przecież to tylko podwójna 

praca. Wprowadzasz do niego to, 

co zapisałeś już w karcie.   

–  Uwa

żasz,  że  to  podwójna  praca?  –  zawołał  Peter.  –  To 

jest poczwórna praca!  – 

dodał  ze  złością.  –  Ale  muszę 

przyznać, że właściwie zupełnie się nie znam na komputerze i 

że  komputer  mnie  przeraża!  Potrafię  wykonać  jedynie 

najprostsze czynności. Wszyscy tu o tym wiedzą i gdy tylko 

coś  zacznie  działać  nie  tak,  okazuje się  potem,  że  to  moja 
wina. 

A przysięgam ci, że najchętniej bym się do niego nawet 

nie zbliżał, gdyby to tylko było możliwe.   

background image

– No to po co go w og

óle używać? – spytał Matt, z trudem 

powstrzymuj

ąc śmiech.   

– Musimy – odpar

ł Peter. – Mówiąc szczerze, wiem nawet 

dlaczego. 

Zamiast  opasłych  tomów  z  historiami  chorób 

będziemy  w  torbach  wozić  dyskietki.  W przychodniach za 

pomocą modemów będziemy mogli uzyskać każdą niezbędną 

informację, która do tej pory zaśmiecała nasze mózgi.   

– To wszystko prawda – przytakn

ął Matt. – Zgadzam się, że 

mogą być w wielu wypadkach pomocne. Czy jednak zawsze 

można  na  nich  polegać?  Czy  rzeczywiście  nadejdzie  kiedyś 
taki czas, 

że można im będzie zaufać bez reszty i pozbyć się 

zapisów historii choroby? Co na przykład zrobić, jeśli bateria 

w komputerze się wyczerpie? 

Peter by

ł wyraźnie zadowolony.   

–  B

ędę  o  tym  pamiętał  w  czasie  rozmowy  z  Jackiem. 

Naprawdę  cieszę  się,  chłopie,  że  tu  jesteś.  Trochę  mnie 

zawiodłeś podczas lunchu, kiedy nie doceniałeś moich starań, 
ale teraz,  kiedy wiem, 

że  tak  jak  ja  nie  masz  ochoty  na  to, 

żeby  komputery  zaczęły  rządzić  światem  i  ludźmi,  czuję,  że 

zostaniemy przyjaciółmi.   

Poklepa

ł  Matta  po  ramieniu  i  znowu  podniósł  słuchawkę 

telefonu, 

który  właśnie  odezwał  się  na  biurku.  Tym razem 

dzwoniła  zdenerwowana  młoda  mama.  Jej  synek  nie  miał 

wypróżnienia i Peter uspokajał ją, jak mógł, że maleństwu nic 
zapewne nie dolega.   

–  Co by te kobiety zrobi

ły,  gdyby  nie  mogły  zasięgnąć 

porady przez telefon! – 

zauważył Matt.   

–  To wcale nie jest takie jednoznaczne  –  odpar

ł  Peter.  – 

Wszystko  ma  dobre  i  złe  strony.  Kiedyś,  gdy  łączność  była 
tylko  radiowa,  ta m

łoda  kobieta  już  dawno  podzieliłaby  się 

swoim  niepokojem  ze  wszystkimi  wokół  i  zewsząd  byłaby 
zasypywana radami. 

Dziesiątki  kobiet  zwierzałyby  się  ze 

swoich  przeżyć,  opowiadając,  co  one  robiły,  gdy ich 

background image

niemowlęta  miały  zaparcia.  A teraz otrzymuje jedynie 

fachową  poradę  ode  mnie.  Nikt nie podsuwa jej babskich 

środków, jak wtedy, gdy łączność była radiowa.   

– Z tego, co mówisz, wynika, 

że radio było dla tych kobiet 

swego  rodzaju  oknem  na  świat  i  pełniło  rolę  poczekalni  w 
przychodni czy sklepu, 

gdzie  kobiety  zwykle  wymieniają 

poglądy.   

Peter pokiwa

ł głową.   

–  Zgadza si

ę.  Radio  dawało  im  możliwość  kontaktowania 

się z sąsiadkami, plotkowania „przez płot”, choć ten płot mógł 

być bardzo daleko.   

Jak ten cz

łowiek potrafi zrozumieć swoje pacjentki! Wczuć 

się w sytuację kobiety! Matt nie potrafił tego pojąć. Przecież 

ten  sam  człowiek  odgrywał  zarazem  rolę  beztroskiego 
uwodziciela. 

Był  w  towarzystwie  kobiet  czarujący,  ale Matt 

odnosił wrażenie, że traktował je jak zabawki, istoty, którym 

można prawić komplementy, z którymi dobrze jest flirtować, a 

nawet pójść do łóżka, ale których nie traktowało się poważnie.   

I oto teraz Peter by

ł innym człowiekiem.   

– Jaka

ś młoda kobieta zgłasza się przez radio. – Głos Katie 

wyrwał  Matta  z  zamyślenia.  –  Odbywa  właśnie  podróż 

mikrobusem w towarzystwie sześciu innych osób na północny 
zachód. 

Skarży  się,  z oczywistym  zakłopotaniem,  wydając  z 

siebie  przy  tym  różne  „achy”  i  „ochy”,  na  piekący  ból  przy 
oddawaniu moczu.   

Katie podnios

ła się z krzesła.   

–  Podejd

ź,  proszę,  tylko  nie  rób  sobie  z  niej  żartów. 

Biedactwo  odchodzi  od zmysłów  z  rozpaczy,  że  musi  o  tym 
publicz

nie opowiadać. Nie utrudniaj jej wszystkiego.   

Peter zmarszczy

ł  czoło,  podchodząc  do  Katie.  Czy jej 

uwagi sprawiły mu przykrość? Katie jest chyba dla niego zbyt 
surowa. 

Claudia  mówiła  przecież,  że  pracują  z  sobą  od  lat. 

Powinna go więc lepiej znać.   

background image

Peter  przedstawi

ł się chorej kobiecie, a potem zapytał ją o 

imię, nazwisko, adres i aktualne miejsce pobytu.   

– Prosz

ę, niech pani teraz uważa – ciągnął. – Będę zadawał 

pytania, 

a pani będzie odpowiadać tylko tak lub nie. A może 

poprosi pani towarzyszy podróży, żeby usiedli trochę dalej od 

pani? Łatwiej będzie nam chyba wtedy rozmawiać.   

–  C

óż  za  człowiek  z  tego  Petera!  –  mruknęła  Katie.  – 

Dopiero  kiedy  wpadam  w  furię  i  mu  wymyślam,  potrafi  się 
zachowa

ć – dodała, wychodząc z pokoju.   

Peter podawa

ł  kolejno  symptomy  zapalenia  pęcherza, 

czekając na odpowiedzi roztrzęsionej kobiety. Ciekawe, czy i 

podróżni zabierają z sobą podręczne apteczki, zastanawiał się 
Matt. 

A jeśli nie, w jaki sposób Peter udzieli jej pomocy? 

–  W porz

ądku  –  powiedział  w  końcu  Peter.  –  Teraz pani 

kolej. 

Jakie antybiotyki znajdują się w waszej apteczce? 

Zapad

ła  cisza.  Dziewczyna  prosiła  pewnie  kogoś,  by 

sprawdził.   

–  Bactrim,  eryc,  augmentin i amoksil  –  powt

órzył Peter. – 

To całkiem duży wybór.   

–  Ka

żdy  z  nas  był  przed  wyjazdem  u  swojego  lekarza 

domowego – 

tłumaczyła kobieta. – I każdy dostał inne leki.   

– A pani co dosta

ła? 

– Amoksil – odpowiedzia

ła tak głośno, że Matt usłyszał bez 

trudu.   

–  Czy to znaczy, 

że  przyjmowała  pani  już  amoksil 

przedtem? Czy mogę mieć pewność, że nie jest pani na niego 
uczulona? 

– dopytywa

ł się Peter.   

–  Ale

ż tak – odparła, opowiadając dokładnie o przebytych 

infekcjach, 

które jej lekarz zwalczał właśnie amoksilem.   

–  To 

świetnie.  Proszę  więc  natychmiast  przyjąć  pierwszą 

tabletkę. He miligramów mają te kapsułki? 

– Dwie

ście pięćdziesiąt miligramów – odparła.   

background image

–  Prosz

ę  przyjmować  jedną  tabletkę  co  osiem  godzin  – 

polecił,  a  potem  dodał:  –  Niech  pani  pamięta,  że  to  ma  być 

rzeczywiście co osiem godzin, choćby się miała pani budzić w 

środku  nocy.  Proszę  nastawić  budzik.  To  bardzo  ważne.  – 

Zamilkł  na  chwilę,  a  potem  zapytał:  –  Czy nie macie 

przypadkiem  wody  sodowej  lub  jakiejś  innej  wody 
gazowanej? 

–  Czy nie mamy wody sodowej? U

żywamy  jej  teraz  do 

wszystkiego – 

odezwał się męski głos. – Nazywam się George 

Wallace, 

jestem mężem Stelli. Ona musiała na chwilę odejść.   

Matt i Peter u

śmiechnęli  się  jednocześnie,  słuchając 

George^, 

ale był to uśmiech pełen sympatii i współczucia dla 

Stelli.   

– Prosz

ę ją namówić, żeby piła rozcieńczoną wodę sodową. 

Może sobie do tego dolać soku lub dosypać cukru. Pomoże to 

zalkalizować  mocz  i  złagodzić  uczucie  pieczenia,  zanim 

antybiotyk zacznie działać. Dokąd jedziecie? 

–  Chcieli

śmy  dojechać  jutro  wieczorem  do  maleńkiej 

miejscowości,  która  się  nazywa  Castleford  –  odparł  George 
Wallace. – 

Może powinniśmy się pospieszyć? Czy znajdziemy 

tam jakąś pomoc? 

– Nie ma takiej potrzeby, chyba 

że pani Wallace gorzej się 

poczuje. 

Ale i wtedy lepiej nie spieszyć się na tych drogach. 

W  Castleford  jest  mały  szpital  prowadzony  przez  siostrę 
Jensen. 

Zawiadomię  ją  o  waszym  przyjeździe.  Zrobi  analizę 

moczu i z pewnością potwierdzi moją diagnozę. Gdyby jednak 

uznała,  że  konieczna  jest  pomoc  lekarska,  wezwie nas albo 

skieruje was do najbliższej przychodni.   

–  Woda sodowa?  –  spyta

ł  ze  zdziwieniem Matt.  –  Czy to 

jeden ze środków stosowanych przez ludową medycynę? 

Peter zako

ńczył właśnie rozmowę.   

–  A jak my

ślisz? – spytał z uśmiechem. – Co zawierają te 

wszystkie  musujące  miksturki,  które zwykle przepisujemy? 

background image

Właśnie  wodę  sodową  z  domieszką  kwasku cytrynowego. 

Musi w tym coś być, skoro stosowane jest z dobrym skutkiem 
od lat! 

Matt u

śmiechnął  się  do  Petera  z  sympatią  i  przypomniał 

sobie, 

że  podczas  pierwszego  spotkania  był  wobec  niego 

nastawiony sceptycznie. 

Skąd się to wzięło, ten brak zaufania? 

W  tej samej chwili uprzytomni

ł  sobie,  że  Claudia 

traktowała  Petera  z  dystansem.  I  jak  się  zaczerwieniła 

pierwszego  dnia  ich  znajomości,  gdy  w  pokoju  pojawił  się 
Peter Flint.   

Claudia! Ogarn

ął go wstyd i poczucie winy. Musi zaraz się 

z  nią  spotkać  i  przeprosić  za  ten  pocałunek.  Spojrzał  na 
zegarek. 

Minęła piąta! Pewnie Claudia poszła do domu.   

–  Ju

ż  patrzysz  na  zegarek?  –  zapytał  z  udaną  surowością 

Peter. – 

Bierz przykład z Katie. Miała prawo wyjść stąd punkt 

piąta,  powinna  była  nawet  to  zrobić,  gdyby  chciała 

przestrzegać  umów  wywalczonych  przez  związki  zawodowe, 

a  ona  siedziała  do  końca  mojej  rozmowy  z  panią  Wallace. 

Dopiero teraz przekaże stanowisko dyżurnemu.   

S

łysząc  swoje  imię,  Katie  rozejrzała  się  wokół.  Oczy jej 

ciskały  błyskawice,  potem jednak odwróciła  się  z  powrotem 
do swego biurka, 

a fala włosów zakryła jej oczy.   

Co

ś musiało kiedyś między nimi zajść, pomyślał Matt. Czy 

nadal  coś  ich  łączy?  Szybko  jednak  powrócił  myślami  do 
Claudii. 

Każda chwila oddalała ją od niego coraz bardziej.   

Pozbiera

ł  naprędce  zawartość  apteczki  i  odniósł  ją  do 

magazynu. 

Gdy wyszedł, na korytarzu czekał na niego Peter.   

–  Zostan

ę  tu  jeszcze  –  powiedział.  –  Mam  dziś  dyżur 

telefoniczny i zawsze człowiek zalega z papierkową robotą.   

Matt u

śmiechnął  się  i  w  głębi  ducha  odetchnął  z  ulgą. 

Obawiał się, że Peter zaproponuje znowu wspólne spędzenie 
wieczoru.   

A on spieszy

ł się do Claudii.   

background image

Trudno by by

ło wymyślić jakąś rozsądną wymówkę, skoro 

mieszka w tym mieście dopiero od kilku dni. Pożegnał się, a 

potem  przeszedł  szybko  przez  puste  pomieszczenia i 
korytarze, 

sprawdzając, czy nie ma gdzieś Claudii. Musi się z 

nią  zobaczyć,  czy  jednak  wypada  mu  pójść  do  domu  jej 
ciotki? 

W czasie pobytu w Australii pozna

ł  wiele  dziewczyn  i 

wszystkie  zapraszały  go  do  domów  rodzinnych,  gdzie go 
serdecznie przyjmowano.  Wszyscy Australijczycy okazywali 

życzliwość przybyszowi z dalekiego kraju, ale jak zachowa się 

Claudia?  Coś  ją  wyróżnia  spośród  innych  dziewczyn,  a on 

czuł,  że  nie  wolno  mu  zrobić  fałszywego  kroku.  Czy jednak 

ten nieprzemyślany pocałunek, któremu nie umiał się oprzeć, 

nie był właśnie takim fałszywym krokiem? 

 
Claudia wr

óciła  pospiesznie  do  domu,  starając  się  nie 

myśleć o Matcie. A jednak czuła na ustach jego wargi, a dom 

ciotki  Stephy  nie  był  najlepszym  miejscem,  gdzie  można  by 

ukoić znękaną duszę.   

Wzi

ęła  więc  prysznic  i  przebrała  się.  Dobierała  starannie 

każdy  szczegół  garderoby,  choć  Matt  nie  umawiał  się  z  nią 

przecież ani nie prosił o spotkanie! Wczoraj odwiedził swoich 
pacjentów, 

nie było więc powodu, by miał dzisiaj iść znowu 

do szpitala.   

– Jaki

ś młody człowiek do ciebie.   

G

łos  ciotki  Stephy  odbił  się  echem  od  ścian  starego 

domostwa, 

a  serce  Claudii  zamarło.  Odwróciła  się  od  lustra, 

przestraszona swoim wyglądem. Z trudem siebie poznawała. Z 

lustra  patrzyła  twarz  dziewczyny o nieprzytomnych, 

błyszczących  oczach i czerwonych,  rozgorączkowanych 
policzkach. 

Zmusiła się do powolnego, spokojnego kroku.   

–  Ale

ż  musi  pan  zostać  u  nas  na  kolacji  –  usłyszała  głos 

ciotki i wstrząsnął nią paniczny strach, zanim jeszcze zdążyła 

background image

zasta

nowić  się  nad  sytuacją.  –  Doktor  Laurant  chciałby 

towarzyszyć  ci  do  szpitala  –  oznajmiła  ciotka  Stepha,  gdy 

Claudia dotarła do werandy – zaprosiłam go więc na kolację.   

– Bardzo prosz

ę, niech mi pani mówi po imieniu! 

Jego d

źwięczny  głos  zagłuszył  jej cichutkie „dobry 

wieczór” 

i zaraz potem zaciągnięci zostali przez pełną energii, 

jowialną  panią  do  dużej  kuchni,  w  której  toczyło  się  życie 
domowników.   

– A wi

ęc jest pan na poły Francuzem, na poły Anglikiem. A 

w nas płynie krew australijska i włoska – podsumowała ciotka 
Stepha, 

gdy już skończyła wypytywać Matta o jego koligacje 

rodzinne.   

Kolacja up

ływała  w  miłym  nastroju,  a potrawy,  którymi 

częstowała  starsza  pani,  były  naprawdę  wyśmienite.  Matt 

odsunął od siebie pusty talerz.   

– Szukanie 

żony za kanałem La Manche to niemal obyczaj 

w mojej rodzinie  – 

opowiadał  z  uśmiechem.  –  Mój dziadek, 

który był Francuzem, wyjechał jako młody człowiek do pracy 
w Anglii. 

Poznał  tam  moją  babkę.  Ojciec  postąpił  dokładnie 

na odwrót: wyjechał do Francji na studia, spotkał moją matkę, 

zakochał  się  i  już  tam  został.  Odwiedzał  jednak  regularnie 

rodzinę i  ja  uczyłem  się  w  Anglii.  Teraz  dziadkowie  już  nie 

żyją,  więc  moje  siostry  kończą  naukę  we  Francji.  Ojciec 
zawsze mówi, 

że czuje się przede wszystkim Francuzem, bez 

względu na to, ile jakiej krwi płynie w jego żyłach.   

Claudia u

śmiechnęła się. Matt najwyraźniej bardzo kochał 

swoją  rodzinę.  Mówiły  o  tym  jego  oczy,  pełne  ciepła  i 

tkliwości,  a  także  głos,  który  zmieniał  się,  gdy  wspominał 
swych bliskich.   

Rozumia

ła go doskonale. Ona przecież także kochała swoją 

rodzinę.   

– No a jakie s

ą twoje plany? – dopytywała się ciotka. – Czy 

pójdziesz  w  ślady  mężczyzn  ze  swojej  rodziny?  Może  tu 

background image

spotkasz jakąś dziewczynę, ożenisz się i osiądziesz na stałe? 

Claudia wstrzyma

ła  oddech.  Jak ciotka  może  zadawać 

podobne  pytania?  Czyżby  nie  zdawała  sobie  sprawy,  że 

podobne rozważania są dla niej krępujące? 

Spojrza

ła  na  Matta  z  przerażeniem,  on jednak chyba nie 

uważał  tego  pytania  za  niestosowne,  bo  uśmiechał  się  tylko, 

potrząsając przecząco głową.   

– Francja znajduje si

ę nieco dalej od Australii niż od Anglii 

–  zauwa

żył.  –  A  zresztą,  muszę  przecież  myśleć  o  dalszej 

pracy.   

–  Zamilk

ł  na  chwilę  i  zwrócił  się  w  stronę  Claudii.  – 

Zawsze pragnąłem pójść w ślady ojca. Dyplom uzyskałem w 
Anglii,  gdzie ojc

iec studiował, a specjalizację chciałbym, tak 

jak on, 

zrobić  we  Francji.  W  ten  sposób  tworzymy  własną, 

rodzinną tradycję.   

–  Jak

ą  specjalizację?  –  spytała  Claudia,  która  starała  się 

ukryć zmieszanie.   

U

śmiechnął  się  znowu.  Był  to  promienny,  słoneczny 

uśmiech  człowieka,  który  zaplanował  już  swoją  przyszłość  i 
wierzy, 

że uda mu się wszystko pomyślnie zrealizować.   

– Chcia

łbym się specjalizować w okulistyce – odparł. – To 

domena mojego ojca. 

Trudno się chyba dziwić, że to właśnie 

wybrałem,  bo  chowałem  się  pośród  modeli  i  rycin 

przedstawiających  oczy.  To  były  moje  zabawki.  Ojciec 

przyjechał  do  Francji  na  staż  w  paryskim  szpitalu  i  wtedy 

właśnie poznał moją matkę.   

A wi

ęc  nawet  gdyby  zakochał  się  w  Australii,  nie zmieni 

planów i nie zostanie tutaj, 

pomyślała Claudia. W głosie Matta 

łatwo było wyczuć ogromny zapał i stanowczość, gdy mówił o 

swej przyszłości.   

Gdyby zakocha

ł się w Australii czy we mnie? – zastanowiła 

się znowu. Chodzi ci chyba o to drugie, zakpiła sama z siebie.   

– Claudio, zdecyduj si

ę na coś – przerwała jej ciotka. – Czy 

background image

będziesz dalej tak siedzieć, marząc nie wiadomo o czym, czy 

też  zabierzesz  Matta  do  szpitala,  żeby  mu  pokazać  swoich 
ukochanych pacjentów? 

Zrobi

ła  się znowu  czerwona. Myślami  była  daleko  stąd,  a 

gdy  dojrzała  uśmiech  na  jego  twarzy,  krew  uderzyła  jej  do 

głowy.   

–  Sprz

ątniemy  najpierw  ze  stołu  –  powiedziała,  wstając  z 

krzesła. Starała się ukryć zmieszanie, udając bardzo zajętą.   

–  Id

źcie  już,  idźcie!  –  nalegała  ciotka,  wymachując  przy 

tym rękami tak, jak to robiła, wyganiając kurczęta z ogrodu. – 

Przyprowadź  potem  Matta  na  kawę  –  nakazała  Claudii.  – 
Jestem pewna, 

że  będąc  na  poły  Francuzem,  doceni  moją 

kawę.   

Po co ciotka to wszystko mówi? 
Przecie

ż ona mnie właściwie swata! 

Matt powiedzia

ł  wyraźnie,  że  nie  ma  zamiaru  zostać  w 

Australii. 

A wiadomo przecież, że ja nigdy, przenigdy stąd nie 

wyjadę. I ciotka wie o tym doskonale! Poczuła, że nie potrafi 

dłużej zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Wybąkała 

jakieś usprawiedliwienie i pobiegła do swego pokoju.   

Gdy po chwili wysz

ła,  Matt  siedział  na  górnym  stopniu 

schodów werandy. 

Wstał,  gdy  tylko  usłyszał  stukot  jej 

sandałków na drewnianej podłodze. Wyciągnął rękę i ujął jej 

dłoń. Przytrzymał ją mocno, jakby potrzebowała pomocy przy 

zejściu na dół.   

–  Przepraszam za moje naj

ście –  powiedział.  – Wcale nie 

miałem  zamiaru  składać  wizyt  bez  zaproszenia  –  dodał, 

puszczając jej rękę.   

Podszed

ł  do  furtki  i  otworzył  ją,  robiąc  Claudii  przejście. 

Gdy  go  mijała,  zauważyła  w  jego  oczach  niepokój  i 

zakłopotanie. Dodało jej to odwagi.   

–  Jeszcze si

ę  taki  nie  znalazł,  kto  by  potrafił  odmówić 

mojej  ciotce,  zw

łaszcza  gdy  ogarnia  ją  przypływ  energii  – 

background image

pocieszyła go. – A poza tym...   

Chcia

ła mu powiedzieć, że było jej bardzo miło gościć go u 

siebie, 

ale jej oczy spoczęły bezwiednie na jego ustach.   

Przypomnia

ła sobie, co czuła, gdy ją całował... Dotyk jego 

skóry... 

Bijąca z niego stanowczość i siła. Fale gorąca, które ją 

ogarniały.   

I s

łowa zamarły jej na ustach.   

Stali tak przy otwartej furtce,  a wok

ół  panowała  cisza  i 

spokój. 

Urzekający zapach uroczynu czerwonego mieszał się z 

zapachem morza. 

Słychać było szelest traw poruszanych przez 

skaczące żaby, czasem pisk nietoperza gdzieś nad głową. Cała 

przyroda zamarła w oczekiwaniu. Oni też oczekiwali czegoś...   

Gdy . w ko

ńcu się odezwał, głos jego był ledwo słyszalny. 

Czyżby odczuwał to samo co ona? Czyżby i on obawiał się, że 
urok, 

pod  którego  mocą  obydwoje  się  znajdują,  zniknie bez 

śladu? 

–  Wtedy,  kiedy byli

śmy  w  magazynie,  wcale  nie  miałem 

zamiaru  cię  pocałować,  ale teraz,  gdy  powinienem  cię  za  to 

przeprosić, pragnę pocałować cię znowu.   

Nie poruszy

ła  się.  Wyciągnęła  tylko  rękę  przed  siebie, by 

przytrzymać  się  bramy.  Pochylił  się  i  jego  usta  jeszcze  raz 

dotknęły  jej  warg.  Zimne  z  początku,  rozpaliły  się  ogniem, 
który ogarn

ął ich gwałtownym płomieniem. Claudia trzymała 

się kurczowo ogrodzenia, zaciskając mocno palce.   

– Ciekawe, co powiedz

ą twoi pacjenci.   

Wyszepta

ł jej to do ucha, a ona próbowała zrozumieć jego 

słowa,  lecz bezskutecznie.  Kłębiące  się  myśli  rozsadzały  jej 
cz

aszkę.  Nadal  trzymała  się  kurczowo  furtki,  tak  jak  tonący 

marynarz pasa ratunkowego. 

Uniósł w końcu głowę, a wtedy 

ona  otworzyła  oczy  i  ujrzała  jego  profil  na  tle 

fioletoworóżowego  nieba...  Objął  ją  mocno  i  przytulił  do 
siebie, 

a drugą ręką zdjął palce z ogrodzenia.   

–  Czy warto si

ę  bać  miłości?  –  zapytał,  prowadząc  ją  w 

background image

kierunku ścieżki wiodącej do szpitala.   

Spojrza

ła  na  niego,  nie  mogąc  uwierzyć,  że  odgadł  jej 

najtajniejsze  myśli.  Co  powinnam  teraz  odpowiedzieć?  – 

zastanawiała się. Czy ja w ogóle wiem cokolwiek o miłości? 

Nie mog

ła  sobie  w  żaden  sposób  przypomnieć,  co  czuła, 

gdy  parę  razy  pocałowali  się  z  Danielem,  ale  pamiętała 
dobrze, 

że gdy Anthony pocałował ją raz czy dwa, nie straciła 

spokoju ducha, 

nogi się pod nią nie uginały i przez cały czas 

jej umysł funkcjonował bez zakłóceń.   

–  Moi rodzice zakochali si

ę,  gdy  mieli  siedemnaście  lat  i 

nadal kochają się, mimo że było to trzydzieści siedem lat temu 
– oznajmi

ła.   

Nie mia

ła  przy  tym  pojęcia,  dlaczego  właściwie  to 

powiedziała, nie mówiąc już o tym, że wcale nie była pewna, 

czy  ma  to  jakikolwiek  związek  z  tym,  co  się  z  nimi  teraz 

działo.   

Roze

śmiał się cicho.   

– Czyli mi

łość prowadzi do ślubu, a potem młoda para żyje 

długo i szczęśliwie. Mnie też wydaje się to słuszne, kochanie 
–  szepta

ł  jej  do ucha.  –  Nie  należy  się  więc  w  miłość  tylko 

bawić albo kochać się tylko dlatego, że to przyjemność? 

Wiedzia

ła,  że  Matt  żartuje,  ale czy przypadkiem w tonie 

jego głosu nie kryło się powątpiewanie? Szła przed siebie, bo 

prowadził ją, ale robiła to automatycznie. Jej myśli zajęte były 

zupełnie  czymś  innym.  Pocałunek  tego  mężczyzny  postawił 

przed nią wyzwanie.   

–  Nie bardzo wiem,  co znaczy kochanie si

ę  dla 

przyjemności,  ale  coś  mi  się  wydaje,  że  to  podobne  do 

przygody miłosnej.   

Roze

śmiał się i przytulił ją mocniej.   

– Chyba tak – przyzna

ł. – I coś mi się nie wydaje, żeby to 

było w twoim stylu.   

Byli w

łaśnie w połowie drogi do szpitala. Zdjął rękę z jej 

background image

ramienia, 

a ona zwróciła do niego twarz. Wszystko było teraz 

zupełnie jasne.   

–  Nigdy nie prze

żyłam  żadnej  przygody  miłosnej  – 

wyznała.   

– I chyba masz racj

ę, że to nie dla mnie.   

Lepiej b

ędzie,  gdy  pomyśli  sobie,  że  moim  celem  jest 

małżeństwo,  zadecydowała.  Bała  się  jednak  kontaktów  z 
Mattem z innego powodu. 

Dokładnie  po  upływie  roku  ich 

cudowna  przygoda  miłosna  dobiec  by  musiała  końca. 
Powiedzieliby sobie po prostu do widzenia, 

bo  on  przecież 

chce wyjechać z Australii.   

By

łoby to kolejne rozstanie, kolejna utrata bliskiej osoby, a 

tego nie chciała więcej przeżywać. Nie wytrzymałoby już jej 
serce, tyle razy ranione przez okrutny los! 

Milcza

ł, a ona czuła, jak rośnie w niej niepokój. Odezwała 

się więc znowu, by zagłuszyć ciszę: 

–  Zdaj

ę  sobie teraz  sprawę, że moi  rodzice  mieli  na  mnie 

zawsze duży wpływ, a wychowanie, jakie otrzymałam, do tej 
pory decyduje o moim zachowaniu,  ale nawet gdyby nie to, 

nie wyobrażam sobie, żebym mogła pochwalać krótki romans 
z lekarzem, 

choćby nie wiem jak dobrze całował.   

Z trudem wymawia

ła te słowa, zdając sobie sprawę, że jej 

argumenty mogą się mu wydać pruderyjne i świętoszkowate. 

Nie spuszczał z niej wzroku. Był skupiony i chłonął każde jej 

słowo.   

– Nie o

śmieliłbym się zaproponować ci przygody miłosnej 

–  powiedzia

ł  poważnie.  –  W  samym  już  słowie  „przygoda” 

kryje  się  zapowiedź  końca,  choćby  nic  jeszcze  się  naprawdę 
nie 

zaczęło.  To  coś  między  nami  warte  jest,  jak  myślę, 

lepszego losu.   

Stara

ła  się  zrozumieć  wszystko,  co  mówił,  zmarszczyła 

brwi, 

a  wtedy  poczuła  jego  wargi  na  czole.  Pocałował  ją 

delikatnie powyżej nosa, jak zwykła to czynić jej mama, gdy 

background image

starała się ukoić ból lub zmartwienie.   

–  Wszystko sobie jeszcze wyja

śnimy  –  obiecał  –  ale 

później! 

Kiedy ju

ż  pożegnasz  się  z  Lydią,  poczytasz Gilbertowi i 

poznasz mnie z Carol, 

która  chce  wrócić  z  bliźniakami  do 

buszu, 

żeby dalej prowadzić kopalnię cyny.   

Mog

ła  mu  już  teraz  tylko  dotrzymać  kroku.  Zbyt  była 

oszołomiona,  by  zdobyć  się  na  cokolwiek  innego.  Głos 

wewnętrzny,  który  jeszcze  przed  chwilą  kpił  sobie  z  jej 

pompatycznych stwierdzeń, doradzał teraz roztropność.   

Łatwo można dać się porwać uczuciu do tego człowieka i 

stracić dla niego głowę. Tylko że nie byłoby wtedy szansy na 
wspólne, 

długie  i  szczęśliwe  życie.  Czekałaby  ją  wówczas 

jedynie samotność i kolejny bolesny zawód.   

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

 

I tak,  zdawa

łoby  się  niepostrzeżenie,  Matt  stał  się 

nieodłączną częścią jej życia. Minęły zaledwie dwa tygodnie, 

a  Claudii  trudno  było  wyobrazić  sobie,  że  kiedyś,  nie tak 

dawno przecież, wcale go nie znała.   

–  Matt dzisiaj wraca?  –  spyta

ła  ją  ciotka  przy  śniadaniu. 

Kiwnęła  głową,  starając  się  zachować  obojętność,  co  było 
trudne, bo wystarczy

ło, by ktoś wymówił przy niej jego imię, 

a ręce zaczynały jej drżeć i serce biło jak oszalałe.   

–  Nie gotuj tylko 

żadnych powitalnych kolacji – ostrzegła. 

– 

Samoloty  przywożące  personel  z  przychodni  rzadko 

przybywają na czas.   

Matt odbywa

ł  właśnie  pierwszą  dwudniową  praktykę  w 

przychodni i poprzedniego dnia,  po raz pierwszy, 

odkąd 

przybył do bazy, nie spotkali się wieczorem.   

Widywali si

ę do tej pory codziennie, ale nie działo się przy 

tym  właściwie  nic  specjalnego.  Trudno  by  to  było  nawet 
naz

wać wspólnym „bywaniem” czy „wychodzeniem”. Szli co 

rano razem do pracy, 

chyba że Matt miał dyżur telefoniczny, 

wracali  też  razem  do  domu,  jeśli  tylko  kończyli  pracę  o  tej 
samej porze.   

Podczas weekend

ów  zabierała  go  na  plażę.  Wspólnie  też 

zwiedzali miasto. 

Claudii zdawało się czasem, że widzi je po 

raz pierwszy, 

gdy na znajome ulice patrzyła oczami Matta.   

Wieczory tylko bywa

ły  inne.  Najpierw  był  spacer  do 

szpitala, 

a potem po powrocie całowali się długo w cienistym 

ogrodzie lub na werandzie. Gdy Matt prac

ował dłużej, wracała 

do domu  sama,  by znale

źć  go  potem  na  schodach.  Siedział 

tam i czekał, by jej opowiedzieć, co robił przez cały dzień, by 

wziąć ją za rękę i pocałować.   

–  Zabierzesz go do domu, 

żeby pokazać rodzinie? Kolejne 

pytanie ciotki wyrwało ją z zamyślenia.   

background image

–  Sama przecie

ż  wiesz,  że  to  n ie  ma  sen su  –  odparła 

ostrzejszym, 

niż  zamierzała,  tonem.  –  Nie  mamy  żadnych 

planów  na  przyszłość,  więc  przyjeżdżanie  z  nim  do  domu 

zdenerwowałoby  tylko  mamę,  która  mnie  prosiła,  żebym  nie 

wracała na farmę przed upływem pół roku. Pewnie by to też 

sprawiło przykrość Anthony’emu i jego rodzinie, nie mówiąc 

już o tym, że i Matt czułby się dziwnie. Pamiętaj, że jesteśmy 

tylko przyjaciółmi – przypomniała ciotce i wyszła do kuchni, 

chcąc ukryć zakłopotanie.   

 
Gdy wieczorem wr

óciła ze szpitala i otworzyła furtkę, Matt 

siedział na schodkach. Zauważyła w nim jakąś zmianę.   

–  Jak si

ę udała podróż? – spytała, podając mu rękę. A on 

przyciągnął ją do siebie i posadził obok.   

Nie odpowiedzia

ł  od  razu,  lecz  przytulił  się,  chowając 

twarz w jej włosach, jakby szukał schronienia.   

– Nie bardzo – wyzna

ł w końcu. – Byłem na Herd Island i 

w Cabbage Tree, 

gdzie  mieszkają  aborygeni,  więc 

wiedziałem, czego się można spodziewać, ale Caltura! Teraz 
rozumiem, 

dlaczego  przyjęcia  w  przychodni  trwają  tam  cały 

dzień.   

Claudia pr

óbowała  sobie  przypomnieć,  co  słyszała  o 

Calturze. 

Wiedziała,  że  z  tym  miejscem  związany  był  jakiś 

problem, 

nie mogła sobie jednak przypomnieć jaki...   

–  W miejscowo

ściach,  w których nie ma szpitala,  jest 

zwykle pracownik służby zdrowia, który ma się orientować w 

potrzebach mieszkańców – mówił dalej Matt. – Przyprowadza 
on pacjentów do przychodni, 

a  my  ich  przyjmujemy  według 

sporządzonej uprzednio listy.  Choroby są  najrozmaitsze, 

począwszy  od  grypy  i  dolegliwości  żołądkowych,  poprzez 

kontuzje  odniesione  w  czasie  bójek  młodzieży,  choroby 
wrzodowe czy problemy z oczami.   

Claudia ju

ż wiedziała, co jej niedawno opowiadano.   

background image

–  By

ły tam chyba  ostatnio  jakieś  kłopoty z takim  właśnie 

pracownikiem  – 

powiedziała.  –  Przez  dłuższy  czas  nie  mieli 

nikogo odpowiedniego.   

–  No w

łaśnie  –  westchnął.  –  A  teraz  pojawił  się  jakiś 

człowiek, nie wiem nawet, czy ma kwalifikacje, choćby kurs 
udzielania pierwszej pomocy, 

jest  za  to  pełen  energii  i 

obiecuje  wszystko  zorganizować,  ale  musi  zaczynać 
praktycznie od zera.   

Nie by

ła pewna, czy zrozumiała, co miał na myśli, ale nie 

pytała  go  więcej  o  nic.  Wiedziała,  że  opowie  jej  wszystko 

dokładnie, jeśli tylko zechce, teraz jednak liczyło się tylko to, 

że  trzyma  ją  w  ramionach.  Nad ich głowami  błyszczały 
srebrzyste gwiazdy, 

a z ogrodu dobiegały tajemnicze dźwięki i 

zapachy.   

– Czy wiesz co

ś o życiu aborygenów? – zapytał po chwili. 

Gdy potrząsnęła głową, ciężko westchnął.   

–  Caltura pozostaje tak daleko w tyle za innymi 

miejscowo

ściami,  które  odwiedzałem,  że  zaczynam  się 

zastanawiać,  czy  jej  mieszkańcy  przypadkiem  nie  starali  się 

naumyślnie  lekceważyć  i  bojkotować  wszelkich  zarządzeń  i 

poleceń człowieka, którego nie znosili. A może odczuli ciągłe 
zmiany lekarzy? – 

zastanawiał się dalej. – Najpierw zajmował 

się  nimi  jakiś  lekarz,  którego  nazwiska  nawet  nie  pamiętam, 

bardzo  krótko  był  James,  po nim Bob i wreszcie ja.  No i w 
rezultacie, 

a  może  także  dlatego,  że  nie  było  na  miejscu 

nikogo, 

kto  by  im  przypomniał  o  profilaktyce,  doszło  do 

sytuacji, 

nad którą trudno jest zapanować.   

–  Ale przecie

ż  dyżury  w  przychodni  odbywają  się 

regularnie co dwa tygodnie! – 

zaprotestowała Claudia.   

–  Skoro za ka

żdym  niemal  razem  przylatuje  inny  lekarz, 

trudno jest m

ówić o systematycznej obserwacji pacjentów. A 

zresztą co za sens mają nasze wizyty, jeśli nie przychodzą do 

nas  pacjenci?  Sprawdziłem  dokładnie  karty  chorób.  Nasi 

background image

ludzie  udzielili  porad  kilku  kobietom  w  ciąży,  zaszczepili 
dzieci w szkole,  opatrywali rany, 

leczyli  przeziębienie  i 

kaszel, 

a także skaleczenia.   

–  Czy to nie wystarczy?  –  zapyta

ła,  zaskoczona jego 

niepokojem.   

– Nie, to nie wystarczy! – zawo

łał. – Ten nowy pracownik, 

Andrew Welsh,  jest tam dopiero od dwóch tygodni.  Tyra 
niemal za trzech. 

Dotarł  już  wszędzie,  odwiedził  wszystkie 

rodziny.  N

amówił  ludzi,  którzy  nie  pokazywali  się  w 

przychodni  od  miesięcy,  żeby  przyszli  na  kontrolę,  a 

właściwie  zebrał  ich  i  sam  przyprowadził,  żeby  w  ostatniej 

chwili się nie rozmyślili.   

– 

I dlatego jeste

ś  przepracowany  –  zauważyła, 

rozczarowana nieco, 

że  to  stało  się  powodem  jego 

zdenerwowania.   

–  Nie przeszkadza mi wcale przepracowanie  – wybuchn

ął, 

odsunął ją od siebie i spojrzał w oczy. – Sto razy bardziej wolę 

być przepracowany, niż kończyć pracę z wybiciem zegara, a 

potem się dręczyć, że czegoś nie zrobiłem.   

Zacisn

ął ręce na jej ramionach i potrząsnął nią, jakby chciał 

w ten sposób wyładować swój gniew.   

–  Wytr

ąciły  mnie  z  równowagi  skutki  zaniedbania.  Nie 

jestem w stanie patrzeć spokojnie na przypadki, które mogły 

zostać wyleczone, gdyby ktoś w porę się nimi zajął. Musiałem 

wysłać do miasta człowieka na amputację stopy, a obeszłoby 

się  bez  tego,  gdyby  ktoś  sprawdził,  czy  był  na  kontroli  albo 
czy przestrzega diety.  Jaglica znowu szaleje, 

tak  że  połowa 

pacjentów, 

których  oglądałem,  straciła  niemal  wzrok  z  tego 

powodu, 

a  przynajmniej  w  sześciu  przypadkach  trzeba  się 

będzie uciec do chirurgii powiek.   

–  Czy trzeba ich b

ędzie  wysłać  do  miasta?  –  zapytała, 

usiłując wyobrazić sobie skalę problemu, z którym się zetknął.   

Nie trzyma

ł  jej  już  tak  mocno;  delikatnie  masował  teraz 

background image

miejsce, 

które przed chwilą kurczowo ściskał.   

–  Dzi

ęki  Bogu,  nie.  Rozmawiałem  wczoraj  z  Jackiem. 

Załatwi  im  specjalistę  na  przyszły  tydzień.  Uda  się  zapewne 

zawieźć go tam razem z pielęgniarką jednego dnia, a zabrać z 

powrotem  następnego.  Jeżeli zajdzie potrzeba,  wrócę  tam 
jeszcze. 

Jack  będzie  musiał  tylko  zmienić  harmonogram 

dyżurów.  Zacząłem  leczenie  wszystkich  przypadków  jaglicy 
antybiotykami i kroplami sulfonamidowymi,  ale infekcja 

będzie się dalej rozprzestrzeniać, jeśli ci, którzy nie są jeszcze 

zarażeni, nie będą ściśle przestrzegać higieny.   

S

łysząc determinację w jego głosie, uśmiechnęła się.   

–  Widz

ę,  że  odbierasz  to  jako  osobiste  wyzwanie  – 

zażartowała i zobaczyła, że w tej samej chwili się odprężył.   

Znikn

ęło  gdzieś  napięcie,  na  twarzy  pojawił  się  uśmiech. 

Odsunął  włosy  z  jej  czoła,  jakby  chciał  przyjrzeć  jej  się 

dokładniej.   

–  Bo zawsze interesowa

ła  mnie  najbardziej  okulistyka.  – 

Zamyślił się, szukając odpowiednich słów. – A jaglicy łatwo 
jest zapobiec  – 

ciągnął  po  chwili.  –  Rokowania  są  także 

pomyślne. Na dobrą sprawę mogłoby jej już w ogóle nie być. 

A jednak atakuje ciągle najsłabszych i doprowadza do ślepoty, 

jeśli nie rozpocznie się kuracji we właściwym czasie.   

Wyczuwa

ła  wyraźnie,  jak  bardzo  przejmował  się  losem 

tych najsłabszych, i za to właśnie go kochała.   

– A do tego wszystkiego jest co najmniej pi

ęciu pacjentów, 

których  podejrzewam  o  nagminne  zapalenie  wątroby,  które 

także  może  wywołać  epidemię.  Dochodzi  do  tego  około 

dziesięciu  przypadków  chorób  wenerycznych,  mnóstwo 

wrzodów  tropikalnych  i  wcale  bym  się  nie  zdziwił,  gdyby 

jakieś  nieznane  bliżej  pasożyty  zakaziły  pozostałych 
kilkunastu. 

Są jeszcze dzieci z zapaleniem ucha, grzybicami i 

liszajcem.  Zrobi

łem  prawie  wszystkim  analizy  krwi.  Wydaje 

się,  że  ci  wszyscy  ludzie  cierpią  na  ogólne  osłabienie 

background image

organizmu. 

Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego.   

Zdawa

ł się tak przygnębiony, że zarzuciła mu ręce na szyję 

i mocno przytuliła.   

–  Jako

ś  to  opanujesz  –  szepnęła.  –  Jestem pewna,  że 

potrafisz  to  zrobić.  Zwłaszcza  że  pomoże  ci  ten  nowy 
pracownik.   

Musn

ął  wargami  jej  szyję  i  wtedy  wstrząsnął  nią  dreszcz. 

Matt  nie  myślał  jednak  o  pocałunkach,  myślami  był  gdzie 
indziej.   

–  Tak,  Andrew mo

że  tam  dużo  zrobić  –  przytaknął.  –  To 

twardy facet, 

a przy tym tajemniczy człowiek. Wydaje się, że 

wziął  sobie  do  serca  losy  mieszkańców  Caltury  i  postanowił 

nauczyć ich pilnowania własnych interesów.   

– Czy b

ędą go słuchali? – spytała.   

– S

ądzę, że sobie z nimi poradzi – odparł i uniósł jej głowę 

do góry.   

A potem usta ich si

ę spotkały i przestali rozmawiać.   

Rano nie widzieli si

ę.  Claudia  przyszła  sama  do  bazy. 

Sądziła, że Matta wywołano wcześniej.   

–  Tylko kawa mo

że mnie uratować – powitał ją od progu 

Jack, 

który wyglądał na bardzo zmęczonego. Musiał siedzieć 

przy biurku od wielu godzin.  – 

Chętnie  bym  też  coś  zjadł  – 

dodał. – Mieliśmy okropną noc.   

–  Na Ruthven Road by

ł  wypadek  –  poinformowała  ją 

Christa, 

gdy przyszła zrobić Jackowi kawę. – Mikrobus pełen 

turystów skręcił gwałtownie, żeby wyminąć kangura, i wpadł 
na drzewo.   

– Jak ich znaleziono? – spyta

ła Claudia, wiedząc, że w całej 

okolicy nie było równie rzadko uczęszczanej drogi.   

–  Mieli po prostu szcz

ęście!  –  oznajmiła  Christa.  – 

Zauważyła  ich  inna  grupa  turystów.  Zatrzymała  ich  awaria 
silnika, 

chcieli  potem  nadrobić  opóźnienie,  jechali  nocą  i 

dostrzegli mikrobus w świetle reflektorów. Zawiadomili bazę 

background image

przez radio, 

a my wysłaliśmy od razu dwa samoloty.   

– Dwa samoloty?! – Claudia zblad

ła z wrażenia.   

– Co ci jest? – zaniepokoi

ła się Christa.   

– Ju

ż nic – rzekła Claudia. – Wszystko w porządku. Dużym 

wysiłkiem  woli  starała  się  odegnać  wspomnienia  z 
przesz

łości,  do  których  nie  chciała  wracać.  Szybko 

przygotowała  kawę,  ale  gdy  stawiała  tacę  na  biurku  Jacka, 

ręce jej się nadal trzęsły. Kiedy spojrzał na nią, w jego wzroku 
spostr

zegła zrozumienie.   

– Tak to jest, dziecko – powiedzia

ł starszy pan. – Nigdy się 

do tego nie można przyzwyczaić. – Wziął ją za rękę i trzymał 
dopóty, 

dopóki  się  nie  uspokoiła.  –  Oczywiście  najlepszym 

lekarstwem jest jak zawsze praca, 

a ja właśnie mam dla ciebie 

zajęcie! 

Wywr

ócił przy tym oczami do góry w tak śmieszny sposób, 

że mimo woli roześmiała się.   

–  Wydaje si

ę,  że  w  Calturze  są  poważne  kłopoty  – 

poinformował  ją.  –  Powinienem  był  przewidzieć,  że  tak 

będzie.  –  W  oczach  jego  krył  się  prawdziwy  żal.  –  Leonie 

zwolniła  cię  dzisiaj  z  obowiązków,  chciałbym  więc,  żebyś 

wzięła  wszystkie  historie  chorób  z  Caltury  i  dokładnie  je 

przejrzała. Sam właściwie nie wiem, czego szukam, ale jestem 
przekonany, 

że  nam  to  wiele  wyjaśni.  Czy  mogłabyś  zrobić 

wykres, 

który by pokazywał, jak często dana osoba zgłaszała 

się do przychodni? 

–  Oczywi

ście posługując się komputerem? – upewniła się, 

zadowolona z wyzwania, 

któremu  miała  sprostać.  –  Czy 

zaznaczyć także powody, dla których pacjenci zgłaszali się do 
przychodni? 

Mogłabym  to  zrobić,  a potem,  gdybyś 

potrzebował  danych  dotyczących  na  przykład  jaglicy,  łatwo 

by je było uzyskać.   

–  Naprawd

ę?  –  spytał,  uśmiechając  się  niewyraźnie. 

Przypomniała sobie, że Jack także nie dowierzał komputerom, 

background image

przedk

ładając nad nie dokumenty pisane.   

–  Ch

ętnie  ci  w  tym  pomogę  –  oświadczyła.  –  Czy  mogę 

usiąść w pokoju radiooperatora? 

By

ły  tam  wielkie  stoły  i  więcej  monitorów  niż  w  innych 

pokojach, 

tam więc zazwyczaj wprowadzano karty chorób do 

komputera.   

–  Oczywi

ście  –  odrzekł  z  roztargnieniem,  pochylony  już 

nad górą papierów. Gdy zbierała się do wyjścia, uniósł jednak 

głowę i uśmiechnął się do niej. – Tak się cieszę, że zaczęłaś u 

nas pracować. – Urwał, po czym dodał: – Matt wróci pewnie 

koło jedenastej.   

Krew uderzy

ła jej do głowy. Pilnowali się bardzo, by nikt 

w pracy nic nie zauważył. Cóż można by zresztą zauważyć? 

Są  po  prostu  dobrymi  przyjaciółmi.  No,  gdyby nie te 

wieczorne pocałunki! 

–  Widzia

łem  was  na  plaży  w  niedzielę,  ale  nie  puściłem 

nawet pary z ust, 

pamiętając, że żyjemy w wylęgarni plotek – 

wyjaśnił, zauważywszy jej pytający wzrok.   

– Ale

ż my się po prostu przyjaźnimy... To przecież zwykły 

kolega z pracy – 

zaczęła mówić trochę nieskładnie. – Nie zna 

tu nikogo, 

a  w  dodatku  jest  moim  bliskim  sąsiadem. 

Pokazywałam mu miasto...   

Jack u

śmiechnął się do niej ciepło.   

– Pami

ętaj, że to naprawdę dobry człowiek – powiedział, a 

potem znowu pochylił się nad papierami.   

Stan

ęła  w  korytarzu  i  trzy  razy  głęboko  zaczerpnęła 

powietrza. 

Jej  mama  zwalczała  zawsze  w  ten  sposób strach, 

zdenerwowanie, 

lęk  i  niepokój.  Nic jej tym razem nie 

pomogło,  ale  stojąc  tak  uświadomiła  sobie,  że  czekają  masa 
pracy. 

Szybkim  krokiem  poszła  więc  po  potrzebną 

dokumentację.   

Jeden rzut oka wystarczy

ł jej, by dojść do przekonania, że 

najprościej będzie zaktualizować karty chorobowe wszystkich 

background image

pacjentów z Caltury, 

a  potem  ustalić  program,  który by 

wybierał potrzebne informacje i ukazywał je w różny sposób.   

Czu

ła, że jest na dobrej drodze. Ucieszyło ją to tak bardzo, 

że  poczuła  przypływ  energii  i  zabrała  się  od  razu  do  pracy. 

Przypomniała  sobie,  jak  mocno  Matt  przeżył  wizytę  w 
Calturze, 

a  jednak  postanowił  zrobić  wszystko,  by  sytuację 

poprawić.  A  ona  może  teraz  pomóc  w  jego  staraniach. 

Stanowiło  to  dodatkowe  wyzwanie  i  niosło  z  sobą  radość 
spotkania przy wykonywaniu wspólnej pracy.   

– Obydwa samoloty wyl

ądowały. Personel na służbie wraca 

do bazy.  Personel, 

który  ma  dyżur  telefoniczny,  jedzie do 

domu odpocząć.   

By

ła tak zajęta pracą, że słowa radiooficera przekazującego 

komuś  dobre  wiadomości  niemalże  przeszły  jej  koło  uszu. 

Kiedy  odwróciła  głowę  od  komputera,  dostrzegła  w  pokoju 
Leonie. 

Uśmiechnęła  się  do  niej.  Leonie  z  pewnością  wie, 

skąd  ten  uśmiech.  Musi  przecież  wiedzieć  wszystko,  co wie 
Jack, 

ale dzięki Bogu można być pewnym, że ani on, ani ona 

nigdy nie zdradzą żadnego sekretu.   

Pani Cooper i Jack? 
Co mnie tak zaskoczy

ło w tym zestawieniu? 

Co za g

łupi pomysł! – żachnęła się.   

Wzruszy

ła ramionami, zła na siebie, i powróciła do pracy. 

Po  chwili  usłyszała  w  pobliżu  kroki  i  głosy.  Personel 
m

edyczny  wracał  do  bazy.  Matt  z  pewnością  poszedł  prosto 

do domu. 

Przeczucie mówiło jej jednak, że to nieprawda.   

Pierwsza wesz

ła  do  pokoju  Susan.  Twarz  miała  szarą  z 

wyczerpania. 

Zaraz  za  nią  wszedł  Peter.  Oczy  miał 

podkrążone,  twarz  spiętą ze zdenerwowania.  Na  końcu  szedł 
Matt. 

Robił wrażenie mniej zmęczonego, biło jednak od niego 

tak wielkie napi

ęcie i zdenerwowanie, że Claudia miała wielką 

ochotę podejść i wziąć go za rękę.   

– Przynie

ś, proszę, coś do picia i do jedzenia – zwrócił się 

background image

do niej Jack.   

Wiedzia

ła  dobrze,  że  wysyła  ją,  by  nie  słyszała 

makabrycznych  opowieści  o  wypadku.  Poskładała  starannie 

papiery i wyszła.   

– Pomog

ę ci.   

Us

łyszała głos Marta już w drzwiach, a potem rozległy się 

za nią jego szybkie kroki. Czekała na niego w kuchence. Gdy 
wszed

ł,  zamknęła  drzwi  i  rzuciła  się  w  jego  wyciągnięte 

ramiona, 

tuląc go do siebie w milczeniu, jakby chciała przelać 

na niego swoją energię i ogrzać go, by powróciły mu siły.   

–  Musia

łem cię zobaczyć,  dlatego tu jestem, ale pójdę się 

teraz  trochę  przespać.  Potem  przyjdę  do  szpitala.  To byli 

wszystko  młodzi  turyści  z  Francji  i  Niemiec.  Może  się 

przydam  jako  tłumacz  albo  pomogę  im  nawiązać  kontakt  z 
rodzinami. Nie wiem sam, 

do czego będę potrzebny, ale czuję, 

że muszę tam iść.   

–  Oczywi

ście  –  zgodziła  się  –  tylko  się  przedtem  trochę 

prześpij.  A  potem  może  byś  przyszedł  na  kolację,  kiedy 
uznasz, 

że można ich już zostawić? Ciotka Stepha chciała cię 

zaprosić.   

Przytuli

ł ją mocniej.   

–  Zobaczymy si

ę  więc  na  kolacji  –  powiedział  cicho  i 

wypuścił ją z objęć.   

Podesz

ła do lodówki, wyjęła kanapki i ustawiła filiżanki na 

tacy. 

Matt nasypał kawę do dzbanka.   

– To... by

ł straszny wypadek? – spytała.   

–  Dw

óch  młodych  ludzi  znajdzie  się  na  oddziale 

intensywnej terapii, 

jeżeli  oczywiście  przeżyją  operację  – 

odparł, kiwając w zadumie głową. – Obydwaj odnieśli urazy 

głowy  i  obrażenia  wewnętrzne.  Nie wiadomo jeszcze 

dokładnie  jakie.  Dwie dziewczyny,  które  spały  w  czasie 
wypadku, 

odniosły  tylko  lekkie  obrażenia.  Jedna z nich ma 

złamany  obojczyk,  przypuszczalnie  też  ramię  i  nadgarstek, 

background image

druga doznała wstrząśnienia mózgu i jest pokaleczona szkłem.   

– Czyli obydwie mia

ły szczęście? – Claudia nalała wrzątku 

do dzbanka, 

czekając na dalsze słowa Matta.   

– Tak, mia

ły szczęście – powtórzył i z tacą skierował się do 

drzwi.  – 

Pozostała  dwójka,  która  siedziała  pośrodku 

mikrobusu, 

ucierpiała  najbardziej.  Jeden ma uszkodzony 

kręgosłup,  jest  też  podejrzenie  złamania  dolnej  części  klatki 

piersiowej  i  możliwe  obrażenia  wewnętrzne,  a drugi ma 

złamanie kości udowej, a także ciężkie wstrząśnienie mózgu.   

Otworzy

ła  przed  nim  drzwi  do  pokoju,  a  potem  weszła 

sama. 

Zorientowała  się  po  chwili,  że  zebrani  omawiają  stan 

pacjenta z uszkodzeniem kręgosłupa.   

–  Masz zamiar tu zosta

ć  i  słuchać  tego  wszystkiego?  – 

spytał  Jack.  –  Zrobisz,  jak zechcesz,  ale  może  zostaniesz, 
skoro siedzisz teraz przy komputerze.   

Przygl

ądał jej się badawczo, a ona wiedziała, że próbuje się 

w  ten  sposób  dowiedzieć,  czy  jest  już  na  tyle  silna,  by 

zapomnieć  o  własnych  tragicznych  przeżyciach.  No  właśnie, 

pomyślała.  Czy  jestem  już  na  to  dosyć  silna?  Wiedziała,  że 

musi  odpowiedzieć  od  razu,  zanim  obecni  dostrzegą  w  jej 

głosie wahanie.   

–  Zostan

ę...  – mruknęła  i  zasiadła  przy  swoim stole.  Matt 

nalewał kawę i częstował kanapkami.   

–  Ciekaw jestem,  czy s

ą  jakieś  nowe  metody 

unieruchami

ania  pacjentów  z  urazem  kręgosłupa,  zanim  się 

ich nie wydobędzie z pojazdu, w którym ulegli wypadkowi? – 

zapytał  Peter.  –  Jestem przekonany,  że  można  wtedy 

zmniejszyć ryzyko dalszych uszkodzeń.   

Susan opisa

ła dokładnie, jak wyjmowali poszkodowanego, 

a Clau

dia  pomyślała,  że  wiele  by  dała  za  to,  by  się 

dowiedzieć, czy tak właśnie wyjmowano jej matkę z rozbitego 
samochodu.   

–  W Stanach Zjednoczonych,  jeszcze w tym roku,  ma si

ę 

background image

odbyć  konferencja  na  temat  opieki  nad  pacjentem 

bezpośrednio  po  wypadku  –  zwrócił  się  Jack  do  Petera.  – 

Wydaje mi się, że ktoś z nas powinien wziąć w niej udział. Co 

o tym myślisz? Staramy się wprawdzie zawsze śledzić, co się 

dzieje w tej dziedzinie i mamy też najnowszy sprzęt, ale udział 

w  takiej  konferencji  może  dostarczyć  najświeższych 

informacji  i  umożliwić  porównanie  z  osiągnięciami  innych 

ośrodków.   

Peter potakiwa

ł  z  zainteresowaniem,  a  Susan  zaczęła 

rozmowę o następnym pacjencie. Gdy skończyli, Matt wstał i 

wyszedł, uśmiechając się do Claudii na pożegnanie. Ona zaś 

rozłożyła  znowu  dokumentację  z  Caltury  i  zabrała  się  do 
pracy. 

Wychodząc, Jack przystanął na chwilę przy jej stole i 

dotknął delikatnie jej ramienia.   

–  Czy wszystko w porz

ądku?  –  zapytał  cicho,  a ona 

uśmiechnęła  się  do  niego  przez  łzy,  które niespodziewanie 

napłynęły jej do oczu.   

Mama ma racj

ę! – powiedziała sobie stanowczo. Już czas, 

by  zapomnieć  o  przeszłości.  Najlepszym  na  to  dowodem  są 

moje głupie łzy.   

– Liczba pacjent

ów spadła, zanim James zaczął pracować – 

powiedziała  opanowanym  głosem.  Chciała  pokazać  Jackowi, 

że ma do czynienia z zupełnie inną Claudią.   

–  Przecie

ż  wystarczyłoby  obejrzeć  rejestr  pacjentów  na 

dany  dzień.  Widać,  że  zapisałaś  zaledwie  pół  strony,  gdy 

normalnie wypełniasz całą, a nawet zaczynasz następną.   

– To wcale nie jest takie proste! Zobacz! 
Leonie podesz

ła  do  nich  i  stanęła  przy  Jacku.  Razem 

wpatrywali się w ekran.   

–  Spójrzcie na te nazwiska.  To ostatnia wizyta w Calturze 

tego lekarza, 

który pracował przed Jamesem. – Claudia weszła 

do rejestru pacjentów zapisanych w dniu jego wizyty i 
p

odkreśliła  ponad  połowę  nazwisk.  –  Ci  ludzie  nie  są 

background image

mieszkańcami  Caltury.  Byli w przychodni po raz pierwszy i 

chociaż mamy historie ich choroby na twardym dysku, nie ma 

po nich śladu w komputerze.   

– To znaczy, 

że byli to turyści – oświadczył Jack, wpatrując 

się w ekran, jakby spodziewał się jeszcze czegoś dowiedzieć. 
– 

Nie  tak  dawno  odbywał  się  w  Calturze  festiwal  tańca.  Z 

pewnością  były  tam  wtedy  setki  turystów,  a  wśród  nich 

zapewne znalazło się sporo pacjentów.   

Claudia znowu nacisn

ęła kilka klawiszy.   

–  A tak by

ło  w  tydzień  potem  –  powiedziała,  pokazując 

jeszcze  krótszą  listę.  –  To  była  pierwsza  wizyta  Jamesa,  a 
podczas pierwszej wizyty bywa zwykle mniej pacjentów. Przy 

następnej  wizycie  lista  powiększa  się  wprawdzie  do  pełnej 
strony, ale wystarczy wykre

ślić te oto nazwiska i znowu liczba 

pacjentów maleje.  A te nazwiska to lista dzieci,  które 

przyjechały na wycieczkę i uległy zatruciu pokarmowemu.   

Jack wyprostowa

ł  się  i  pokiwał  głową.  Wyglądał  na 

zmęczonego  i  był  najwyraźniej  zdenerwowany.  Claudia 

domyśliła się, że czuje się winny.   

– Przecie

ż nie ponosisz odpowiedzialności za ciągłe zmiany 

lekarzy  – 

tłumaczyła  mu  Leonie.  –  Robisz,  co możesz,  żeby 

zapewnić  tego  samego  lekarza  w  danej  przychodni,  właśnie 
dlatego, 

żeby nic podobnego się nie wydarzyło.   

–  Tak,  ale wiele zale

ży jeszcze od naszych pomocników – 

odparł.  –  Muszą  pilnować  stałych  pacjentów,  żeby  zgłaszali 

się  do  przychodni,  ale  ich  najważniejsze  obowiązki  to 
sprawdzanie, 

czy biorą leki i czy przestrzegają zasad higieny. 

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że nie mogą dokonać cudów, 

ale  większość  z  nich  jest  w  stanie  dopilnować  zażywania 
lekarstw.   

–  O 

świcie  i  gdy  zapada  zmierzch!  –  wtrąciła  Leonie  z 

uśmiechem, a Claudia spojrzała na nią zdziwiona.   

–  Ona sobie ze mnie kpi  –  wyja

śnił  Jack.  –  Kiedy  byłem 

background image

świeżo  upieczonym  lekarzem  i  odbyłem  jedną  z  pierwszych 

wizyt  w  jakiejś  dalekiej  osadzie,  myślałem,  że  zegary  i 
zegarki, 

które  wszędzie  widziałem,  pełnią  taką  samą  funkcję 

jak w naszej kulturze.   

–  No w

łaśnie  –  przerwała  mu  Leonie.  –  I  przepisywał 

wobec te

go pigułki, które należało brać co cztery lub co sześć 

godzin, albo trzy razy dziennie. 

A gdy już to zrobił, odlatywał 

sobie, bardzo z siebie zadowolony.   

Claudia nadal nie rozumia

ła.   

–  Nie wiedzia

łem  jeszcze  wtedy,  że  to  zupełnie  inna 

kultura, 

inny  świat  –  tłumaczył  Jack.  –  W  dodatku  światem 

tym  z  pewnością  nie  rządzi  zegar.  Zegary  na  ścianie  pełnią 

inną rolę niż u nas. Mają one jedynie świadczyć o zamożności 

właściciela.  Podobnie z zegarkami,  które  ludzie  tu  noszą  jak 

biżuterię.  Mają  też  zupełnie  inne  poczucie czasu.  W ich 

świadomości istnieje jedynie świt i zmierzch.   

Westchn

ął, a potem uśmiechnął się.   

–  Ale nawet wtedy,  gdy ju

ż  znalazłem  inne  pigułki  i 

mikstury, 

które  można  zażywać  dwa  razy  dziennie,  okazało 

się, że nie ma żadnej pewności, że ci ludzie je przyjmą.   

Przerzuci

ł stos papierów na stole.   

– Przygotuj mi, prosz

ę, listę pacjentów, którzy przychodzili 

do lekarza w przychodni co dwa tygodnie, 

zanim się zaczęła ta 

cała historia, a także listę tych, którzy przychodzili co miesiąc.   

Zwró

cił się potem do Leonie: 

– Czy mo

żna by zmienić plan dyżurów tak, żeby Mart mógł 

tam polecieć znowu w przyszły poniedziałek? Tylko na jeden 

dzień?  Nawiązałem  kontakt  z  okulistą,  który  chętnie  z  nim 
pojedzie.   

Wychodz

ąc razem z Leonie z pokoju, podziękował Claudii, 

klepiąc  ją  przyjaźnie  po  ramieniu,  i  odwrócił  się  jeszcze  do 
Katie, 

która siedziała w kącie pokoju.   

– Kiedy ju

ż Claudia sporządzi te listy, połącz mnie, proszę, 

background image

z Andrew Welshem z Caltury. 

Chciałbym z nim porozmawiać.   

Claudia zasiad

ła znowu przy komputerze.  Wprowadzała 

teraz informacje, 

które miały jej pozwolić na sporządzenie list, 

o  jakie  prosił  Jack.  Nigdy  jeszcze  nie  czuła  się  tak  bardzo 

związana  z  pracą  jak  teraz.  A  przecież  nie  pierwszy  raz 

zajmowała  się  wprowadzaniem  do  komputera medycznych 
informacji.   

W pewnej chwili wyda

ło jej się, że na ekranie pojawiła się 

zmęczona  twarz  Matta.  Czy dlatego,  że  wykonywała  pracę 

bezpośrednio z nim związaną? 

Pracowa

ć razem! I latać razem! 

O tym przecie

ż  marzyli  z  Danielem,  gdy  bawili  się  w 

dzi

eciństwie, wypatrując na niebie samolotów służby zdrowia. 

On miał być lekarzem, a ona pielęgniarką. Tak mówił jej, gdy 

ona nie bardzo jeszcze wiedziała, co to jest pielęgniarka. On 

sam dowiedział się o powietrznej służbie medycznej od wuja, 

który  służył  w  niej  w  latach  młodości  i  opowiadał,  jak  się 

lądowało  gdzieś  na  odludziu,  w miejscu,  które  wyznaczało 

światło naftowych lamp.   

Na ekranie pojawia

ć się zaczęły poszukiwane nazwiska, a 

ją ogarnął żal. Po raz pierwszy jednak w żalu tym nie krył się 
ból,  któ

ry tak długo nosiła w sercu. Daniel należał do świata 

jej  dzieciństwa.  Mieszkali blisko siebie,  był  więc  jej 
najlepszym przyjacielem. 

Potem stopniowo zrodziła się z tego 

miłość.  Ich  pierwsza  miłość,  której  towarzyszyły  pierwsze 

nieśmiałe pocałunki pod drzewami mango.   

–  Czy to s

ą te listy, na które czeka Jack? – spytała Katie, 

słysząc stukot drukarki.   

Claudia przytakn

ęła.  Gdy  zbliżała  się  do  drukarki, 

zadzwonił telefon. Katie podniosła słuchawkę.   

– Czy Matt poszed

ł do domu? – spytała Katie.   

Claudia kiwn

ęła potakująco głową, a jej serce ścisnęło się.   

Mia

ła  ochotę  krzyknąć,  by go nie budzono.  Przecież  po 

background image

takiej  nocy  musi  się  teraz  wyspać.  Katie  zanotowała  coś  na 
kartce papieru.   

–  Jeden z pacjent

ów  chciałby  z  Mattem  porozmawiać  – 

wyjaśniła – ale można z tym poczekać – dodała.   

Claudia u

śmiechnęła się z wdzięcznością. Katie, tak zresztą 

jak  cały  personel  w  bazie,  uważała,  że  do  jej  obowiązków 

należy oszczędzanie lekarzy, by mogli jak najlepiej wypełniać 

swe obowiązki.   

Wzi

ęła  obydwie  listy  i  skierowała  się  do  pokoju  Jacka. 

Myślami jednak była gdzie indziej.   

Po

żegnała  się  ostatecznie  z  Danielem.  Czy  wpłynie  to  w 

jakikolwiek  sposób  na  jej  stosunek  do  Matta?  Wzruszyła 
ramionami. 

A  dlaczego  by  miało  tak  być?  Nic  się  przecież 

właściwie  nie  zmieniło.  Matka była  i  jest  inwalidką 

poruszającą  się  na  wózku.  Claudia  zgodziła  się  wprawdzie 

spędzić  na  jej  prośbę  najbliższy  rok  w  mieście,  ale nadal 

uważała, że opieka nad matką do niej właśnie należy.   

Co z tego, 

że  jest  Australijką  już  w  czwartym  pokoleniu? 

Jej  włoskie  korzenie  są  na  tyle  silne,  że  rozumiała,  iż  będąc 

jedyną córką w rodzinie, musi zapewnić matce opiekę.   

Westchn

ęła i zaraz się poprawiła. To nie jest tylko poczucie 

obowiązku, to jest miłość! 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

 

Przechodz

ąc w drodze do szpitala koło domu ciotki Stephy, 

Matt  uśmiechnął  się.  Tak  szybko  został  niemal  członkiem 
rodziny. 

Ciotka  Claudii  uznała  go  za  swego  przybranego 

siostrzeńca,  a  on  polubił  ją  za  zdrowy  rozsądek  i 

bezpośredniość.   

Ani si

ę obejrzałem,  pomyślał, jak polubiłem Claudię. Czy 

też pokochałem Claudię? 

Jeszcze do wczoraj by

ł  przekonany,  że  czuje  do  niej  po 

prostu  wielką  sympatię,  ale  dziś  rano  ogarnęła  go 

niespodziewanie  przemożna  chęć  zobaczenia  jej  za  wszelką 

cenę. Poszedł więc do bazy, mimo że powinien był wrócić do 
domu, by s

ię przespać.   

I us

łyszał, jak Jack pyta ją, czy zechce być obecna, gdy oni 

będą rozmawiać o wypadku. A pytał w taki sposób,  że Matt 

poczuł,  jak  ściska  mu  się  serce.  Zrozumiał  bowiem,  że  w 

przeszłości Claudii kryje się jakaś tragedia.   

Przyspieszy

ł kroku, starając się odegnać od siebie te myśli. 

Nawet  gdyby  się  zakochał,  cóż  by  to  zmieniło?  Claudia 

związana  jest  z  Australią,  a  on  zaplanował  swe  życie  tak 

dokładnie, że trudno byłoby mu zboczyć z obranej drogi.   

M

łoda  kobieta  pracująca  w  recepcji  musiała  już  na niego 

czekać od dawna.   

– Pan doktor Laurant? – spyta

ła, gdy tylko wszedł do holu i 

nie czekając na odpowiedź, dodała: – Siostra Cleeves prosiła, 

żebym skierowała pana od razu na oddział intensywnej terapii.   

Co

ś się musiało stać jednemu z najciężej rannych? 

Podzi

ękował  i  poszedł  w  kierunku  windy.  Znał  dobrze 

drogę, bywał tu przecież z Claudią. Pierwszy raz jednak był na 

tym  piętrze.  Oddział  intensywnej  terapii  wydał  mu  się 
znajomy, 

bo  we  wszystkich  szpitalach  są  na  tych  oddziałach 

takie same monitory, 

separatki  o  przeszklonych  ścianach,  a 

background image

wreszcie  pielęgniarki  wpatrzone  w  ekrany,  czuwające  nad 

bezpieczeństwem pacjentów.   

Na znak dany przez piel

ęgniarkę  wszedł  do  jednej  z 

separatek. 

Znalazł się w oazie ciszy i spokoju. Monitory były 

na swoim miejscu, 

ale  pracowały  wyjątkowo  cicho. 

Śmiertelnie  blady  kierowca  mikrobusu  leżał  nieruchomo  na 

łóżku,  a  skomplikowane  mechanizmy  zajmowały  się 

dostarczeniem  powietrza  jego  płucom,  podtrzymywały  pracę 
serca, 

przetaczały  płyny  i  lekarstwa  do  żył  i  kontrolowały 

funkcjonowanie mózgu.   

– 

Nast

ąpiło  zahamowanie  wytwarzania  moczu  – 

poinformowała  go  pielęgniarka.  –  Doktor  Warren  zlecił 

infuzję płynów, a następnie wlew dożylny lasiksu, ale nie dało 
to rezultatu. 

Zaraz tu przyjdzie, 

ale krzywa 

elektrokardiogramu zmieniła się w równą kreskę.   

Matt pozna

ł w niej jedną z pielęgniarek, którą przedstawił 

mu Peter podczas lunchu. 

Nie  było  jednak  teraz  czasu  na 

towarzyskie rozmowy. 

Monitory  dawały  znać,  że  młody 

człowiek przegrywa walkę ze śmiercią.   

–  Dziewczyna z urazami kr

ęgosłupa jest na oddziale 

czwartym A  – 

mówiła  pospiesznie  pielęgniarka.  –  Dostała 

dużą  ilość  leków  uspokajających,  ale to nie pomaga.  To 

narzeczona  tego  chłopaka.  Czy  mógłby  pan  do  niej  pójść? 

Może trzeba z nią porozmawiać? Wolno panu powiedzieć, że 

go pan widział, ale nic więcej – ostrzegła.   

Janet Cleeves! Dopiero teraz przypomnia

ł sobie nazwisko i 

imię  pielęgniarki.  Nie  znał  jednak  nazwiska  rannego 
kierowcy.   

Poszed

ł  więc  na  oddział  czwarty  A,  gdzie  leżała 

dziewczyna  o  długich, jasnych włosach,  wodząc  dookoła  nie 

widzącymi  oczami koloru bławatków.  Jej  ręce  niespokojnie 

poruszały się na kołdrze, jakby czegoś szukały.   

– Chc

ę go zobaczyć – szepnęła.   

background image

Matt wzi

ął ją za rękę i usiadł przy łóżku.   

–  Widzia

łem  go  przed  chwilą  –  powiedział  cicho. 

Dziewczy

na  mówiła  po  niemiecku,  więc  i  on  odezwał  się  w 

tym  języku,  mając  nadzieję,  że  dziewczyna  go  zrozumie.  – 

Jest naprawdę pod dobrą opieką – zapewnił.   

K

łamstwo  przychodziło  mu  z  trudem,  ale  widział,  że 

dziewczyna nie jest przytomna i że nie będzie nic pamiętała, 
gdy dojdzie do siebie. 

Trzeba ją teraz uspokoić, by zapadła w 

sen.   

–  Jak tu spokojnie  –  m

ówił  cicho,  gładząc  delikatnie  jej 

rękę.  –  Oddziały  intensywnej  terapii  są  na  ogół  hałaśliwe, 

pełne  ruchu  i  gwaru.  Tutejszy personel  zrozumiał  jednak,  że 
bywa to nie do zniesienia dla pacjentów. 

Światła  są 

przyćmione,  we  wszystkich  urządzeniach  pozakładano 

tłumiki, zupełnie nie słychać ich pracy.   

R

ęce  chorej  znieruchomiały.  On  jednak  mówił  dalej, 

świadomie nie wykraczając poza sprawy techniczne, gdyż bał 

się  jakimś  nieopatrznym  słowem  wzbudzić  jej  niepokój. 

Odniósł w końcu wrażenie, że zasnęła, gdy jednak spróbował 

wyswobodzić  rękę,  jej  palce  zacisnęły  się  kurczowo  na  jego 

dłoni.   

–  Pracowa

łem  kiedyś  w  szpitalu  w  Hamburgu  –  ciągnął 

więc.  –  Teraz,  gdy wszystko  zostało  odbudowane,  to 

naprawdę piękne miasto.   

Wspomnienia z Hamburga przerwa

ło  mu  wejście  siostry, 

która stanęła koło łóżka.   

–  Pan jest jej znajomym?  –  spyta

ła  zdziwiona  i  wzięła 

dziewczynę za rękę, by zbadać jej tętno.   

–  Jestem lekarzem  –  odpar

ł – ale nie przyszedłem tu jako 

lekarz. 

Znam  po  prostu  francuski  i  niemiecki i myślałem,  że 

uda mi się w czymś pomóc.   

–  Z pewno

ścią  się  panu  udało  –  odrzekła  kobieta.  –  Ona 

była  w  takim  stanie,  że  myśleliśmy  o  zwiększeniu  dawki 

background image

środków  uspokajających.  Doktor  się  jednak  sprzeciwił,  bo 

miała wstrząs mózgu.   

Rozmowa nie przeszkadza

ła jej w wykonywaniu zwykłych 

czynności. Mierzyła ciśnienie, uzupełniała dane na karcie.   

–  Pan jest nowym lekarzem w s

łużbie  powietrznej?  – 

spytała.  –  Mówiono mi niedawno,  że  dla  odmiany  zaczął  u 

nich pracować Francuz.   

– Dla odmiany? – zdziwi

ł się Matt.   

– Zawsze mieli lekarzy z Anglii i Irlandii, nigdy jednak nie 

s

łyszałam o Francuzie – odparła z powątpiewaniem w głosie, 

tak jakby uprawnienia lekarza francuskiego nie wzbudz

ały w 

niej zaufania.   

– Studiowa

łem w Anglii wyłącznie z powodów rodzinnych 

– 

zapewnił – a nie dlatego, że studia we Francji są na niższym 

poziomie. 

Od  lat  już  istnieje  porozumienie  pomiędzy 

Zjednoczonym  Królestwem  i  Australią  w  sprawie  wymiany 
lekarzy.  Le

karze innych krajów czekają jednak bardzo długo 

na pozwolenie wykonywania zawodu w Australii, 

może więc 

dlatego  tak  niewielu  europejskich  lekarzy  pracuje  w  służbie 
powietrznej.   

Piel

ęgniarkę  zadowoliła  ta  odpowiedź,  bo  pokiwała  ze 

zrozumieniem głową.   

– Na naszym oddziale le

żą jeszcze dwie dziewczyny, które 

przywieźliście z tego wypadku – powiedziała. – Czy zechce je 

pan zobaczyć? 

Spojrza

ł  na  zegarek.  Ciotka  Stepha  podawała  kolację 

punktualnie  o  wpół  do  siódmej,  chcąc  dostosować  się  do 
Claudii, która spiesz

yła się do szpitala.   

Claudia! Przecie

ż nie mogę teraz o niej myśleć! 

–  Dobrze  –  zgodzi

ł  się.  –  Wpadnę  do  nich  na  chwilkę,  a 

potem przyjdę jeszcze raz w godzinach normalnych wizyt.   

Szczup

ła,  ciemnowłosa  dziewczyna,  którą  pomagał 

wydobyć z wraku samochodu, miała rękę w gipsie od łokcia 

background image

po nadgarstek. 

Podejrzewano  pęknięcie  obojczyka,  a 

ponieważ  dziewczyna  spała,  ręka  została  przymocowana  do 

ciała, by zapobiec jakimkolwiek ruchom.   

Poczu

ł na sobie wzrok trzeciej dziewczyny, która leżała w 

sąsiednim łóżku. Odwrócił się i dojrzał plątaninę szwów na jej 

twarzy przykrytej cienką gazą.   

–  Nazywam si

ę  Matt  Laurant  –  przedstawił  się  po 

niemiecku, 

wyciągając do niej rękę. – Jak się pani czuje? 

W jasnobr

ązowych  oczach  młodej  kobiety  zalśniły  łzy. 

Opuchnięte  powieki  mówiły,  że  płakała  od  dłuższego  czasu. 

Ta  dziewczyna najmniej  ucierpiała  w  wypadku,  z  pewnością 

więc  zdaje  sobie  sprawę  ze  stanu,  w  jakim  znajdują  się  jej 
przyjaciele, 

i  nie  potrafi  ukryć  zdenerwowania,  pomyślał  ze 

współczuciem.   

–  Niech pan na mnie tylko popatrzy!  –  zawo

łała 

histerycznie. 

Mówiła  po  niemiecku  z  wyraźnym  obcym 

akcentem. – 

Niech pan się przyjrzy mojej twarzy! 

Uda

ł, że nie zauważył jej rozpaczy i zapytał: 

–  Czy pani jest Francuzk

ą?  Mówiono  mi,  że  w  waszej 

grupie są Niemcy i Francuzi.   

–  Jestem  Szwajcark

ą  –  burknęła.  –  Ale niech pan lepiej 

spojrzy na mnie! Niech pan zobaczy, 

co zrobili ze mną w tym 

koszmarnym szpitalu.  – 

Mówiła  teraz  po  francusku. 

Wyrzucała z siebie słowa z nienawiścią, która wprawiła go w 

osłupienie.  –  Nie  mieli  prawa  mnie  tutaj  operować!  – 

krzyczała.  –  Powinni  mnie  byli  od  razu  odesłać  do  domu. 

Zapłaciłby za to mój ojciec albo ubezpieczenie. A tak dobrali 

się do mnie jacyś rzeźnicy ze szpitala w buszu.   

Matt stara

ł się opanować, ciesząc się przy tym, że kobieta 

nie  jest  Francuzką,  zaraz  jednak  powiedział  sobie,  że  w 

każdym  kraju bywają  ludzie  o  podobnie  trudnych 
charakterach. 

Nie pomogło to jednak wiele i czuł, jak wzbiera 

w nim złość.   

background image

Pami

ętał, jak badał ją po wydobyciu z rozbitego samochodu 

i  jak  dziękował  Bogu,  że  chociaż  jedna  osoba  wyszła  z 

wypadku obronną ręką, gdyż nie groziło jej kalectwo. A Peter, 

zajęty  tymi,  którzy  naprawdę  potrzebowali  pomocy,  poprosił 

Allyshę,  by  położyła  na  twarzy  dziewczyny  nawilgocone 
opatrunki, 

które miały ułatwić przyszłe leczenie uszkodzonej 

skóry.   

Zdaj

ąc sobie sprawę, czym będą dla młodej kobiety blizny 

na twarzy, 

Peter  robił  potem  co  mógł  podczas  operacji,  by 

zostawić  jak  najmniejsze  ślady,  i  zastanawiał  się  już  nad 

przyszłym zabiegiem, którego dokona chirurg plastyczny.   

A tymczasem Matt mia

ł przed sobą kobietę, która skarżyła 

się głośno na fatalną opiekę.   

– Chirurdzy, kt

órych tu spotkałem, są równie biegli jak ich 

koledzy, 

z którymi pracowałem w innych krajach – powiedział 

stanowczo, 

nie zdradzając przy tym, że sam nie był specjalistą 

w dziedzinie chirurgii plastycznej.  – 

Oczywiście  teraz  widać 

okaleczenie na pani twarzy  – 

dodał.  –  Za  parę dni  będzie  to 

wyglądało  jeszcze  gorzej,  pojawią  się  przecież  ślady 

potłuczenia, żółte i czerwone plamy... – Mówił to z prawdziwą 

przyjemnością,  chcąc  dociąć  rozkapryszonej  dziewczynie.  – 

Ale potem blizny znikną, rany są bowiem powierzchowne.   

–  A sk

ąd  pan  to  wie?  –  spytała.  –  Omal  się  nie 

wykrwawiłam na śmierć podczas wypadku, ale ludzie, którzy 
przyjechali,  nie zwrócili nawet  na mnie uwagi  – 

poskarżyła 

się.   

– Czy rozmawia

ła pani z nimi? – spytał zdumiony, bo gdy 

przyjechał, była nieprzytomna i jęczała.   

–  Oczywi

ście!  Prosiłam,  żeby  mi  pomogli  wyjść.  Musiała 

więc  poruszać  nogami,  pomyślał.  Turyści,  którzy  znaleźli 
rozbity samochód, 

stosowali  się  do  ogólnie  znanych  zaleceń 

zakazujących  ruszania  rannych  z  obrażeniami  kręgosłupa. 
Pozostawili wi

ęc ofiary wypadku na ich miejscach, przypięte 

background image

pasami.  Pilnowali tylko, 

by  nikt  nie  zmarzł  i  czekając  na 

pomoc, 

starali się powstrzymać krwawienie ran.   

–  Przyjd

ę  tu  jeszcze  –  obiecał  dziewczynie,  która do tej 

pory  mu  się  nie  przedstawiła.  –  Może  coś  pani  przynieść? 

Gazetę? 

–  Telefon komórkowy  – 

odparła. – Miałam go z sobą, ale 

skąd mogę wiedzieć, gdzie są teraz moje rzeczy? Jeżeli mi coś 
zgin

ęło, dam znać na policję. Słyszałam już o kradzieżach na 

miejscu wypadku – 

dodała. – Łatwo będzie znaleźć złodzieja. 

To mógł być tylko ktoś z tych ludzi, którzy nas znaleźli, albo 

ktoś z pogotowia.   

Gdy us

łyszał  uwagę  na  temat  nieuczciwości  personelu 

medycznego, 

z  najwyższym  trudem  się  pohamował,  by nie 

przywołać jej do porządku.   

– Mo

że uda mi się czegoś dowiedzieć o losach pani bagażu 

– 

powiedział i szybko wyszedł z pokoju, zastanawiając się, jak 

można wytrzymać z podobną kobietą.   

Stara

ł  sieją  jednak  usprawiedliwić.  Niewykluczone 

przecież, że jej zachowanie może być rezultatem wstrząsu. W 

tej  samej  jednak  chwili  uprzytomnił  sobie,  że  ani  razu  nie 

zapytała  o  stan zdrowia  swoich  towarzyszy,  i  poczuł  do  niej 

jeszcze większą niechęć.   

Zastanawia

ł  się,  czy dziewczyna nie ma przypadkiem 

krwiaka nadtwardówkowego. 

Powiedział  o  tym  w  pokoju 

sióstr, 

dodając, że po wypadku była chwila, gdy była zupełnie 

przytomna.   

–  Wszystkie kobiety s

ą  pod  stałą  obserwacją  –  zapewniły 

go siostry.  –  Ona jest przytomna od pierwszej chwili,  gdy 

tylko ją do nas przywieziono.   

M

ówiły  o  tym  takim  tonem,  że  wydało  mu  się  nawet,  iż 

jedna z nich wtrąciła słowo „niestety”.   

–  M

ówi całkiem dobrze po angielsku i skarżyła się już na 

wszystko:  wygląd,  zaginięcie  bagażu,  ból  twarzy  i  fatalną 

background image

obsługę  –  wyjaśniła  siostra  przełożona.  –  Nic jednak nie 

mówiła o bólu głowy.   

Jak si

ę okazało, bagaż przywieziony przez personel służby 

powietrznej  znajdował  się  na  policji.  Trzy kobiety i jeden z 

mężczyzn  zostali  zidentyfikowani  dzięki  znalezionym 
paszportom. 

Jak  mówiły  pielęgniarki,  nie  udało  się  tylko 

ustalić  tożsamości  dwóch  mężczyzn,  którzy zajmowali 
przednie siedzenia. 

Obydwaj  znajdowali  się  na  oddziale 

intensywnej terapii.   

– Oby si

ę to dobrze dla nich skończyło – powiedział cicho, 

wychodząc z oddziału. Spieszył się bardzo. Chciał na chwilę 

zapomnieć o troskach innych ludzi i spędzić czas z Claudią.   

 
Us

łyszała jego kroki na schodach i pobiegła zobaczyć, czy 

doszedł  do  siebie  po  ostatnich  przeżyciach.  Spotkali  się  na 
werandzie i przytulili do siebie. 

Claudia nie opierała się wcale. 

Ich  usta  spotkały  się  znowu,  zapewniając  o  uczuciu  i 

przyjaźni.   

Czy r

ównież o miłości? 

–  Wyspa

łeś się troszkę? Byłeś już w szpitalu? Dzwoniłam 

tam i powiedziano mi, 

że jeden z pacjentów z intensywnej 

terapii pewnie umrze.   

Wysun

ęła  się  lekko  z  jego  objęć,  ale  była  nadal  blisko, 

trzymając  ręce  na  jego  biodrach.  W  jej  głowie  huczało,  nie 

mogła  pozbierać  myśli,  miała  ochotę  płakać.  Wszystko 

przyszło tak nagle: przyjazd Matta, pojawienie się nie znanych 

jej  dotąd  uczuć,  a teraz ten straszny wypadek.  Przeszłość 

zdawała się odchodzić w niepamięć, ale wypadek rzucał cień 

na radość spotkania z Mattem.   

Przyci

ągnął ją bliżej do siebie, a ona zastanawiała się, czy 

mógł poznać po głosie, co się z nią dzieje.   

–  Pomy

śl  tylko  –  powiedział.  –  Jeśli  udało  nam  się 

uratować  pięć  osób,  to oznacza,  że  oszczędziliśmy  pięciu 

background image

rodzinom bólu i rozpaczy.   

Patrzy

ł  na  nią.  Próbowała  się  uśmiechnąć  i  udawała,  że 

wszystko  jest  w  porządku,  on jednak domyślił  się,  że  to 
nieprawda. 

Odgarnął  jej  włosy  z  czoła  i  dotknął  palcem 

długiej blizny, biegnącej ponad lewą skronią w kierunku ucha.   

–  To by

ł  wypadek  samochodowy?  –  zapytał,  a ona 

przytaknęła. – Możesz mi o nim opowiedzieć? 

–  Jeszcze nie teraz  –  szepn

ęła.  –  Chodźmy  na  kolację. 

Muszę przecież jeszcze odbyć moje wizyty. Ty już masz to za 

sobą.   

M

ówiła  to  wszystko  niefrasobliwym  tonem,  ale 

przypatrywała  mu  się  bardzo  uważnie.  Zastanawiała  się,  czy 

nie  jest  zmęczony  tym  wszystkim:  cały  dzień  w  pracy,  a 
potem wieczorne wizyty w szpitalu.   

– P

ójdę z tobą – powiedział. Jego głos podziałał na nią jak 

balsam. 

Czuła się tak, jak wtedy, gdy ją całował. – Chcę ich 

jeszcze zobaczyć.   

Co

ś ją zaniepokoiło w jego głosie. Czy wszystko wygląda 

gorzej, 

niż myślała? W drodze do kuchni trzymała go za rękę. 

Dodawała  mu w  ten  sposób  otuchy,  której  nie  była  w  stanie 

przekazać słowami.   

–  Masz w tym tygodniu dy

żur,  czy  jesteś  tylko  pod 

telefonem? – 

zapytała ciotka, gdy zasiedli do stołu.   

– Pod telefonem – odpar

ł. – Dlaczego pytasz, ciociu? 

–  Mam dwa bilety do teatru  –  oznajmi

ła,  przystępując 

swoim zwyczajem od razu do rzeczy. – 

Na sobotę wieczorem. 

Może się wybierzesz z Claudią? Dyżur pod telefonem można 

sprawować wszędzie, nawet w teatrze.   

Zanim Claudia zebra

ła  się  na  odwagę,  by  zaprotestować 

przeciw urządzaniu jej życia, Matt spytał: 

– Co to za teatr? 
–  To w

łaściwie  amfiteatr,  daleko  od  plaży.  Był  tam  stary 

kamieniołom, aż wreszcie gmina wpadła na pomysł, żeby coś 

background image

z  tym  zrobić.  No i zbudowali teatr pod otwartym niebem. 
Oczywi

ście najlepiej zdaje to egzamin w zimie, gdy tak często 

nie pada, 

ale  uważam,  że  huragan  czy  deszcz  mogą  tylko 

dodać  realistycznych  efektów  takim  sztukom  jak  „Makbet” 
czy „Burza”.   

–  Ciocia zajmowa

ła  się  planowaniem  krajobrazu  całego 

nabrzeża – odezwała się Claudia.   

– To wspania

ły pomysł. Chętnie pójdę – podziękował Matt, 

przekonany, 

że Claudia podziela jego entuzjazm.   

U

śmiechnęła  się  także.  Miło  będzie  wybrać  się  gdzieś  z 

Mattem, 

pomyślała. On zaś zwrócił się do ciotki, wypytując o 

planowanie  krajobrazu. 

Potem cały zamienił się w słuch. Nie 

mogła  oderwać  od  niego  oczu.  Opalił  się  trochę,  pojaśniały 

mu też włosy i brwi.   

Przypomnia

ła sobie dotyk jego policzka. Dziś rano, gdy był 

nie ogolony, 

czuła wyraźnie szorstki zarost. Przed chwilą jego 

twarz  była  miękka  i  delikatna.  Tak  bardzo  chciała  znów 

dotknąć  jego  skóry,  jednocześnie  jednak  ogarnął  ją  wstyd. 

Starała  się  więc  odegnać  od  siebie  te  myśli.  Wystarczyło 
jednak, 

że znowu spojrzała na niego, by wróciły. Ciekawe, czy 

on myśli o mnie w ten sam sposób? 

– Lepiej ju

ż chodźmy.   

S

łysząc  jego  głos,  zerwała  się  na  równe  nogi.  Dotarło  do 

niej, 

że  siedziała  przy  stole  nieobecna  duchem,  nie  wiedząc, 

co dzieje się wokół.   

Gdy wracali potem ze szpitala,  powiedzia

ł  jej  o  śmierci 

młodego kierowcy i rozpaczy dziewczyny, która go kochała.   

Nadesz

ła pora, by opowiedzieć mu wszystko. O wypadku i 

o Danielu,  o matce i o Anthonym. 

Zastanawiała  się,  jak 

zacząć, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Trzymała więc 

go  mocno  za  rękę,  a gdy weszli  na  werandę  i  zaczął  ją 

całować,  oddawała  mu  pocałunki  z  zapamiętaniem  i 

determinacją, o jakie się nawet nie podejrzewała.   

background image

Ogarn

ęło ich gwałtowne, niepohamowane pożądanie. Stali 

przytuleni do siebie, 

obejmując się mocno. Muskał delikatnie 

wargami jej policzki, 

oczy i brodę, a ona tuliła twarz do jego 

piersi. 

Rozchyliła  wargi,  gdy  zaczął  ją  całować.  Jej  ręce 

zacisnęły  się  zaborczym  ruchem  na  jego  plecach.  Trzymała 
go, 

jakby się  bała, że  może  gdzieś zniknąć, a  tylko  on  mógł 

przeci

eż zaprowadzić ją do krainy, w której jeszcze nigdy nie 

była.   

Co

ś  w  ich  stosunkach  uległo  zmianie  –  coś,  od czego nie 

było odwrotu. I obydwoje przestali panować nad sobą. Czuła, 

jak nabrzmiewają jej bólem piersi, oparła się więc mocniej o 
niego, jakby szu

kała tam ratunku. Nie wiadomo kiedy znaleźli 

siew rogu werandy. 

Oparła się ciężko o ścianę, a Matt szeptał 

do  niej  czułe  słowa,  rozgarniając  i  burząc  jej  włosy,  i 

pieszcząc palcami szyję. Czy zdawał sobie sprawę, co się z nią 
dzieje? 

–  Prosz

ę  cię  –  szepnęła,  choć  sama  nie  wiedziała,  o co 

właściwie go prosi.   

Po raz pierwszy cia

ło  jej  żyło  własnym  życiem,  zupełnie 

niezależnie  od  jej  rozkazów,  podporządkowane  całkowicie 
Mattowi. 

Jego rękom i ustom. Wyprostował się nagle, patrząc 

jej głęboko w oczy.   

–  Nie jeste

ś  dziewczyną,  z  którą  chciałbym  przeżyć 

przygod

ę – przypomniał jej. – Ty nie należysz do dziewczyn, 

które  miewają  przygody.  –  Wydawał  się  zawstydzony  swym 

postępowaniem. – I nie chciałbym, żebyśmy stracili nad sobą 
panowanie.   

– A czy ju

ż nie straciliśmy? – zapytała nieśmiało, lekko się 

uśmiechając, gdy usłyszała w jego głosie zażenowanie.   

– Stracili

śmy – odpowiedział.   

– A dlaczego nie mieliby

śmy przeżyć miłosnej przygody? 

–  dopytywa

ła  się,  zapominając  o  swych  zasadach,  czując 

się  trochę  jak  dziecko,  któremu odmówiono wymarzonego 

background image

deseru.  – 

Większość  dziewczyn  w  moim  wieku  miała  już 

niejedną przygodę! 

U

śmiechnął się, a ona poczuła nagły przypływ miłości do 

tego  człowieka,  którego  bardzo  kochała,  choć  znała  go 

przecież od niedawna.   

–  Bo ty jeste

ś  inna  –  odpowiedział.  –  Jesteśmy  w  sobie 

trochę zakochani i coś nas do siebie ciągnie. Gdybyśmy poszli 
dalej, 

nietrudno zgadnąć, czym by się to zakończyło.   

M

ówił poważnie, a ona starała się uważnie go słuchać, choć 

skupienie przychodziło jej z trudem.   

–  No wi

ęc  mogłoby  się  okazać,  że  kryje  się  za  tym 

wyłącznie  seks  i  po  paru  miesiącach  rozstalibyśmy  się  po 
prostu jak dobrzy przyjaciele.   

Nie brzmia

ło  to  w  jego  ustach  przekonująco.  Odniosła 

wrażenie, że on sam nie wierzy w swoje słowa.   

– I co jeszcze mog

łoby się wydarzyć? – dociekała. Przytulił 

ją mocniej.   

– Mogliby

śmy również dojść do przekonania, że to, co jest 

między  nami,  nie  słabnie,  a  wręcz  przeciwnie,  potęguje  się 
jeszcze i rozwija.   

„tym razem m

ówił  niepewnie,  dobierając  z  trudem  słowa, 

jakby nagle mówie

nie  po  angielsku  zaczęło  mu  sprawiać 

kłopot.   

–  Szczerze m

ówiąc,  nie  mam  pojęcia,  jak  by  się  to 

skończyło – dodał po chwili z uśmiechem. – Wiem tylko, że 

nigdy  jeszcze  nic  podobnego  nie  przeżywałem.  Nie  miałem 
wprawdzie wielu przygód, ale zawsze do tej por

y wiedziałem, 

czego  się  mogę  spodziewać  i  czego  oczekuję,  „tym razem 

wydaje  mi  się,  że  chcę  czegoś  więcej  i  przyznam  się, 
kochanie, 

że bardzo się tego boję.   

Zamilk

ł,  a  ona wodziła  palcami  po  jego twarzy,  jakby  się 

chciała upewnić, że jest jeszcze przy niej.   

–  Boj

ę  się!  –  szepnęła  i  serce  ścisnęło  jej  się  na  myśl  o 

background image

rozstaniu, 

choć przecież rok, który miał tu spędzić, dopiero się 

rozpoczął.   

– Chyba 

żebyś... – zaczął, ale nie dokończył.   

Chyba 

żebym? 

W przy

ćmionym świetle długo wpatrywał się w jej twarz, 

jakby czekał na odpowiedź.   

–  Chyba 

żebyś zdecydowała się na wyjazd do Francji. Nie 

musisz  mi  teraz  odpowiadać,  chciałbym  tylko  wiedzieć,  czy 

istnieje w ogóle taka możliwość. Chciałbym mieć pewność, że 

jeśli  jest  to  miłość,  nie  będziemy  musieli  o  niej  zapomnieć, 

gdy skończę tu pracę i wrócę do domu.   

W g

łowie  miała  chaos.  To  chyba  coś  w  rodzaju 

oświadczyn,  pomyślała.  Chce,  żebym  obiecała,  że  z  nim 

pojadę,  jeśli  tylko  wszystko  przybierze  taki  właśnie  obrót. 
Chce, 

żebym obiecała coś, czego nie będę w stanie dotrzymać! 

Zrobi

ło jej się zimno z przerażenia. Ogarnął ją przenikliwy 

chłód,  który  ziębił  serce,  paraliżował  oddech.  Nie  mogę 

przecież  powiedzieć  po  prostu  „nie”,  nie  próbując  mu 

wszystkiego wytłumaczyć.   

– Mo

że napijesz się kawy? – zapytała.   

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

 

–  A wi

ęc  masz  matkę,  ojca i czterech znacznie starszych 

braci, 

którzy  są  żonaci  i  dawno  wyprowadzili  się  z  domu  – 

podsumował Matt.   

Claudia postawi

ła właśnie przed nim filiżankę cappuccino i 

usiadła po drugiej stronie stołu.   

–  Ale matka jest unieruchomiona w wózku inwalidzkim  – 

rzekła z naciskiem.   

– Przez ten wypadek – odezwa

ł się cicho, ujmując jej rękę. 

Skinęła potakująco głową.   

– Jack 

ładnie się dzisiaj zachował, gdy pytał, czy zechcesz 

wziąć udział w naszych rozmowach o wypadku.   

– On i pani Cooper wszystko o mnie wiedz

ą – wyjaśniła, po 

czym wysunęła rękę z jego dłoni i zaczęła kreślić palcem na 
stole esy-floresy.  – 

Urodziłam  się  sześć  lat  po  moim 

najmłodszym  bracie,  zawsze  mnie  więc  wszyscy  traktowali 
jak dziecko. 

Kiedy  miałam  cztery  lata,  na  farmie  zaczęła 

pracować nowa rodzina. – Zamilkła na chwilę, czując wzrok 
Matta, 

który  spoglądał  na  nią  pełen  zatroskania.  –  Czy 

mówiłam ci, że ojciec uprawia trzcinę cukrową? 

Przytakn

ął,  a  ona  dalej  opowiadała.  Siedziała  teraz 

wyprostowana. 

Patrzyła na niego, bo chciała widzieć reakcję 

na jego twarzy.   

–  Ci ludzie mieli syna Daniela.  By

ł  w  moim  wieku, 

obchodziliśmy  razem  urodziny.  Bawiliśmy  się  razem, 

zostaliśmy potem przyjaciółmi, a wreszcie...   

Nie spuszcza

ła  z niego wzroku,  tak  bardzo  chciała,  by 

wszystko zrozumiał. Łzy dusiły ją w gardle.   

–  Gdy ju

ż  podrośliśmy,  został  moją  pierwszą  sympatią  – 

szepnęła.  –  Pocałowaliśmy  się  pierwszy  raz...  Wiedzieliśmy 
od pierwszej chwili, 

że pozostaniemy na wieki przyjaciółmi, a 

potem mówiliśmy o małżeństwie, o miłości... – Uśmiechnęła 

background image

się  do  Matta,  ocierając  ukradkiem  łzy.  –  Daniel  był  bardzo 
inteligentny, 

miał  dużą  wyobraźnię,  zawsze  przewodził 

wszystkim zabawom. 

Mieliśmy  wspólne  plany.  Przede 

wszystkim on je układał.   

–  Plany zwi

ązane  ze  służbą  powietrzną?  –  zapytał,  a 

Claudia otworzyła oczy ze zdumienia. Czyżby już mu o tym 

mówiła? 

– Tak – potwierdzi

ła. Na jej twarzy zagościł teraz uśmiech 

na  wspomnienie  wydarzeń,  które  tak  długo  ukrywała  przed 
wszystkimi.  –  O niczym inn

ym  nie  potrafił  mówić.  Chciał 

zostać  lekarzem,  a  ja  miałam  być  pielęgniarką.  Mieliśmy 

pracować w jakiejś niewielkiej bazie i oczywiście codziennie 

ratować życie innych ludzi.   

– No i... ? 
– Mieli

śmy po piętnaście lat, gdy jego rodzice zdecydowali, 

że  na  ostatnie  dwa  lata  powinien  się  przenieść  do  szkoły  z 
internatem, 

żeby  mieć  większe  szanse  dostania  się  na 

medycynę.  Narobiliśmy  wtedy  takiego  gwałtu,  że  rodzice 

zgodzili się, żebym i ja pojechała. Pierwszy raz miałam lecieć 
samolotem. 

Nie  wyobrażasz  sobie,  co  to  było  dla  nas  za 

przeżycie.  –  Spojrzała  mu  znowu  w  oczy,  jakby  chciała,  by 

razem z nią wszystko od nowa przeszedł. – Mieliśmy lecieć na 

południe  z  Rainbow  Bay.  Do  miasta  odwoził  nas  ojciec 
Daniela i moja mama.   

Matta przenikn

ął dreszcz. Domyślał się, co było dalej.   

– Nic nie pami

ętam z tego, co się stało – szepnęła. – Mogę 

ci tylko opowiedzieć to, co słyszałam od innych.   

Milk

ła  co  chwilę,  szukała  słów,  a  wyobraźnia  i  życiowe 

doświadczenie pozwoliły mu domyślić się wszystkiego.   

–  Poniewa

ż  samochód  zawisł  w  połowie  nad  przepaścią  i 

jeden nieopatrzny ruch mógł spuścić go w dół, wydobycie nas 

zabrało  sporo  czasu.  Wiem,  że  najpierw  wydobyto  moją 

mamę,  potem ojca Daniela,  któremu  trzeba  było  amputować 

background image

lewą  nogę.  Ze  mną  i  z  Danielem  był  największy  kłopot. 
S

iedzieliśmy  z  tyłu  i  wyciągnęli  nas  dopiero  po  wycięciu 

dachu samochodu. 

Trzymaliśmy  się  za  ręce,  ale  on  zginął 

podobno na miejscu.   

Widzia

ł,  jak  cierpiała,  ale  wiedział  też,  że  nadszedł  już 

czas, 

gdy musiała podzielić się swoim cierpieniem. Ścierał łzy 

z  jej policzków, 

gładził  włosy,  które  skrywały  bliznę  na 

skroni.   

– Przez d

łuższy czas leżałam nieprzytomna – mówiła dalej. 

– 

Byłam  w  szpitalu  przez  wiele  miesięcy,  potem wypisano 

mnie i... 

musiałam na nowo uczyć się chodzić.   

Wstrz

ąs  pourazowy!  To  musiał  być  wstrząs  pourazowy. 

Słyszał  już  o  porażeniu  kończyn  dolnych  bez  wyraźnej 
przyczyny.   

Przyjrza

ł  się  wystygniętej  kawie,  która  stała  przed  nim,  i 

wstał.  Podszedł  do  Claudii  i  uniósł  ją  w  ramionach.  Usiadł, 

trzymając ją teraz na kolanach.   

– I uda

ło ci się – szepnął, starając się rozproszyć jej smutne 

wspomnienia.  – 

A co się stało twojej matce? Czy to był uraz 

kręgosłupa? 

–  Razem by

łyśmy  w  szpitalu  i  pewnego  dnia,  gdy 

przywieziono mnie do niej na wózku, 

lekarz  powiedział  jej 

właśnie, że nie będzie chodzić. – Mówiła szeptem, a on bał się 

poruszyć,  by  nie  przerwać  jej  myśli.  –  Pamiętam,  jak 

powiedziała  wtedy  lekarzowi,  że  zostanie  w  takim  razie  w 
szpitalu na zawsze, 

bo jej mąż i synowie zajmują się farmą i 

nie mają czasu na opiekowanie się inwalidką.   

Poruszy

ła  się  niespokojnie  i  odsunęła  lekko  od  niego. 

Patrzyła mu teraz prosto w twarz. Oczy miała zaczerwienione, 

a po policzkach spływały wolno łzy.   

–  Kiedy to us

łyszałam,  zrozumiałam,  że  znowu  muszę 

zacząć chodzić. No i zaczęłam.   

W k

ącikach  jej  ust  pojawił  się  nieśmiały  uśmiech.  Matt 

background image

uśmiechnął się także, choć wzruszenie ściskało mu gardło.   

–  Ci

ągle się zastanawiam, czy nie powiedziała tego wtedy 

celowo  – 

wyznała,  patrząc  na  niego  rozjaśnionymi  oczami. 

Biła  z  nich  miłość  i  przywiązanie  do  matki.  –  Kiedy  już 

zaczęłam  chodzić,  a  jej  stan  się  poprawił,  wróciłyśmy  do 
domu. 

Musiałam  się  nią  opiekować  i  to  mnie  trzymało  przy 

życiu. A ona nie dawała mi spokoju i prosiła, żebym wróciła 

między  ludzi.  No  i  w  końcu  zdobyłam  się  na  odwagę  i 

poszłam  do  szkoły.  To  była  ta  sama  szkoła,  do której 

chodziliśmy  z  Danielem,  ale  nie  zastałam  już  dawnych 

przyjaciół, bo straciłam przecież dwa lata.   

Kiedy sko

ńczyłam  szkołę,  namawiała  mnie  na  studia,  ale 

nie miałam na nie najmniejszej ochoty. Nie czułam potrzeby 

usamodzielnienia  się,  nie  miałam  żadnych  ambicji  ani  nie 

marzyłam  o  przygodach.  Zostałam  więc  w  domu  i  byłam 

całkiem z tego zadowolona. Aż w tym roku mama kazała mi 

wyjechać  do  miasta  i  „pożyć  troszeczkę”.  Powiedziała,  że 

ptaki też wyrzucają z gniazda świeżo opierzone pisklęta, żeby 

nauczyły się żyć.   

Ale chc

ę  do  niej  potem  wrócić  –  mówiła  dalej.  – 

Zamieszkać gdzieś w pobliżu, żeby jej pomagać. I wcale nie 
dlatego, 

że uważam to za swój obowiązek, ani nie dlatego, że 

ona tego ode mnie wymaga,  tylko dlatego, 

że ja tego chcę – 

po

wiedziała z determinacją w głosie. – Czy rozumiesz mnie? 

– 

spytała z niepokojem.   

– Rozumiem – szepn

ął.   

Wiedzia

ł  też,  że  jego  miłość  do  niej  stawała  się  coraz 

głębsza. Siedzieli w milczeniu, przytuleni do siebie.   

Rozumia

ł ją doskonale. Pragnął jej przy tym tak bardzo, jak 

jeszcze nigdy w 

życiu  nie  pragnął  żadnej  kobiety.  Ale 

jednocześnie  jakiś  głos  wewnętrzny  radził  mu  zerwać  z  nią 
wszelkie kontakty. I to od razu! 

Wystarczy

ło  przecież  posunąć  się  o  krok  dalej,  a pozna 

background image

wtedy  miłość,  o jakiej mu się  jeszcze  nie  śniło,  i dozna 
rozkoszy, 

o której nawet nie marzył, a za rok przyjdzie mu to 

wszystko porzucić.   

– Czas spa

ć – szepnął jej do ucha. – Jutro porozmawiamy.   

– I pojutrze? I popojutrze? – pyta

ła.   

–  Na pewno  –  obieca

ł.  –  Przynajmniej tak jak dobrzy 

przyjaciele. 

Nie umiałbym już inaczej, choć może to oznaczać 

trudne chwile. – 

Delikatnie pocałował ją w usta. – Jutro mam 

wolny dzień – powiedział. – Rano pójdę do szpitala, a potem 

może mógłbym cię zabrać o szóstej do restauracji? 

P

ójdą  więc  gdzieś  razem!  Ucieszyła  się  bardzo.  Będą 

chodzić ze sobą, może więc jednak coś z tego będzie? 

– Bardzo ch

ętnie – odrzekła trochę oficjalnym tonem, jakby 

się obawiała trochę tego, co wydarzyło się przed chwilą, gdy 

zrozumiała,  co  kryje  się  za  powiedzeniem,  żeby  nie  igrać  z 
ogniem.   

Poca

łunek, którym ją pożegnał, był równie wstrzemięźliwy 

jak jej słowa. Jednak dłonie, które trzymał na jej ramionach, 

mówiły wyraźnie, że spokój i opanowanie narzucił sobie tylko 

wysiłkiem woli.   

– Jutro porozmawiamy – powt

órzył.   

Czu

ła,  jak  jej  ręce,  kierowane  jakąś  niewidzialną  siłą, 

wyciągają  się  w  jego  kierunku.  Z  najwyższym  trudem 

zapanowała  nad  sobą, a  gdy opadły posłusznie wzdłuż  ciała, 

zacisnęła pięści, byle tylko więcej go nie dotknąć.   

Przez ca

łą  drogę  Matt  myślał  o  tym,  co  powiedziała  mu 

Claudia,  do chwili, 

gdy  z  rozmyślań  wyrwał  go  dzwonek 

telefonu komórkowego. Szybkim krokiem, 

już po raz drugi tej 

doby, 

ruszył do bazy.   

W zasadzie nie mia

ł dyżuru. Dyżury pod telefonem trwały 

od szóstej wieczorem do tej samej godziny nas

tępnego  dnia. 

Przypomniał  sobie  jednak,  że  to  samo  spotkało  wczoraj 
Petera. 

Czyżby  nowy  alarm  wymagający  skompletowania 

background image

personelu  do  dwóch  samolotów?  A  może  odwołano  gdzieś 
Jacka? 

W bazie pali

ły się wszystkie światła i Christa już na niego 

czekała.  Zetknął  się  z  nią  w  Calturze.  Zwracała  uwagę  jej 

fachowość i opanowanie.   

–  Musimy polecie

ć  do  pani  James  –  wyjaśniła.  –  Trzy 

tygodnie  temu  odwieźliśmy  ją  do  domu  po  drugiej 
chemioterapii.  Ma raka piersi,  ale po mastektomii i kuracji 

nastąpiło cofnięcie objawów. Przed trzema miesiącami była tu 

na  kontroli  i  okazało  się  wtedy,  że  nastąpiły  przerzuty  do 

mózgu i wątroby. Zatrzymaliśmy ją więc na dziewięć tygodni 
w szpitalu.  Eddie Stone poleci z nami, 

a  ty  jesteś  zamiast 

Jacka, 

który w tej chwili przechodzi operację. Wyobraź sobie, 

dostał ataku wyrostka! 

Matt nie m

ógł  się  otrząsnąć  ze  zdziwienia.  Czy wszyscy 

Australijczycy  przypominają  ludzi,  jakich  poznał  w  bazie? 
Wszystko przyjmowali ze wzruszeniem ramion i spokojnym 

stwierdzeniem:  Jakoś  to  będzie!  Za  każdym  razem 
zd

umiewało go to ogromnie.   

Wychodz

ąc, zatrzymał się przy półce i wyciągnął książkę, 

którą  już  widział  przedtem.  Urazy u pacjentów chorych na 
raka. 

Będzie  to  doskonała  lektura,  razem  oczywiście  z  kartą 

choroby pani James.   

– Pani James przewr

óciła się – tłumaczyła mu Christa, gdy 

wyszli.  –  Jak to zwykle na wsi, 

chodzi  wcześnie  spać  i 

wcześnie  wstaje.  Jej  mąż  przypuszcza,  że  wstała  z  łóżka  i 

poszła  do  łazienki,  nie  ma  tylko  pojęcia,  o  której  to  mogło 

być. Gdy jednak sam obudził się koło dziesiątej i zobaczył, że 
jej miejsce jest puste, 

zaczął  jej  szukać  i  znalazł  ją  na 

podłodze w holu. 

(

 

–  Na pewno od razu chcia

ł  jej  pomóc  wrócić  do  łóżka  – 

mrukn

ął  pod  nosem,  a  Christa  spojrzała  na  niego  ze 

zdziwieniem.   

background image

–  Chyba tak  –  odpar

ła.  –  Ale  trudno  przecież,  żeby 

pode

jrzewał  uraz  kręgosłupa,  skoro  przewróciła  się  we 

własnym domu.   

–  Je

żeli  była  naświetlana  –  zauważył  –  lub gdy przerzuty 

dotarły również do szkieletu kostnego, najzwyklejszy upadek 

może grozić złamaniem.   

–  Jej m

ąż  opowiadał  Katie,  że  żona  strasznie  cierpi,  ma 

takie bóle, 

że  nie  można  się  z  nią  w  ogóle  z  nią  dogadać. 

Ciągle  coś  próbuje  powiedzieć,  ale  nic  z  tego  nie  można 

zrozumieć.  Najwyraźniej  znajduje  się  w  szoku  i  do  tego 
niemal bez przerwy wymiotuje.   

Gdy dotarli do lotniska, pu

ścili się biegiem do samolotu.   

– Zabierze nam to trzy kwadranse – powiedzia

ł Eddie, gdy 

ruszyli pasem startowym.   

Matt skin

ął głową i zabrał się do lektury.   

– Powinni

śmy ją zabrać z powrotem do szpitala – odezwał 

się  po  chwili  do  Christy.  –  Jeżeli  nastąpiło  krwawienie 

wewnętrzne lub zewnętrzne, należałoby podać krew, a o tym 

nie może być mowy bez uprzedniej analizy dotychczasowych 
sposobów leczenia. 

Reakcje  immunologiczne  mogą  być 

wywołane  przez  tak  rozmaite  czynniki,  że  o  wszystkim 

powinien decydować jej onkolog.   

Gdy l

ądowali, czekał już na nich pan James.   

– Napijmy si

ę herbaty, a przez ten czas oni zbadają chorą – 

zaproponował  Eddie  gospodarzowi,  gdy  ten  dowiózł  ich  na 

farmę.  Chciał  pewnie  uspokoić  przerażonego  mężczyznę,  a 

zarazem ułatwić badanie pacjentki.   

Pochylaj

ąc  się  nad  łóżkiem  chorej,  Matt  zrozumiał 

zdenerwowanie  jej  męża.  Kobieta  leżała  jęcząc,  a  jej  ciałem 

wstrząsały  dreszcze.  Na  czole  perliły  się  krople  potu,  a po 

zapadniętych policzkach płynęły łzy. W wychudłych palcach 

trzymała  koronkową  chusteczkę,  którą  co  chwila  przytykała 
do ust, 

chcąc stłumić jęk.   

background image

Sko

ńczyła  chemioterapię  cztery  tygodnie  temu,  tak  więc 

minął już moment największego zahamowania liczby krwinek. 

Matt  badał  ją  dokładnie.  Miała  posiniaczone  pośladki,  lecz 

zaniepokoiły  go  zwłaszcza  sińce  wokół  miednicy,  nie  był 
bowiem pewien, 

czy  wybroczyny  powstały  wskutek  upadku, 

czy są symptomem jakichś groźnych powikłań.   

Przez ca

ły czas starał się z nią rozmawiać, ona jednak nie 

była  w  stanie  odpowiedzieć  na  żadne  z  jego  pytań.  Drgnęła, 

gdy  nacisnął  lekko  staw biodrowy,  ale  zareagowała  w 
podobny sposób, 

gdy Christa mierzyła jej tętno. Gdy Christa 

oznajmiła, że tętno i ciśnienie są w normie, a odruchy dolnych 

kończyn  prawidłowe,  obydwoje  uśmiechnęli  się  do  siebie  z 

ulgą.   

–  Nie b

ędę  szukał  nowej  żyły  –  powiedział.  –  Wiadomo 

przecież,  że  żyły  po  chemioterapii  często  pękają.  Dokonam 

infuzji  płynu.  Ona  może  mieć  hiperkalcemię,  wobec tego 

mogę podać dużą ilość płynu.   

Nachyli

ł się nad chorą, a w tej chwili w drzwiach pojawił 

się  Eddie  w  towarzystwie  już  spokojniejszego pana Jamesa. 

Gdy  kroplówka  została  podłączona,  Matt  spróbował  jeszcze 

raz porozumieć się z panią James.   

– Boj

ę się, że uszkodzony jest staw biodrowy lub miednica 

– 

powiedział.  –  Musimy  teraz  przenieść  panią  ostrożnie  na 

nosze, 

unieruchamiając nogi.   

Eddie przyni

ósł  do  pokoju  ortopedyczne  nosze,  Matt 

umieścił  je  na  łóżku  obok  chorej,  a  potem  poprosił  obydwu 

mężczyzn, by unieśli panią James do góry. On sam starał się 

przez ten czas unieruchomić miednicę. Gdy chora znalazła się 
na noszach, 

zapiął pasy i dał znać, że wszystko jest gotowe do 

odjazdu. 

Kobieta  jęczała  jednak  coraz  głośniej  i  zdradzała 

objawy krańcowego wyczerpania.   

– Czekajcie! – krzykn

ął nagle Matt. – Co za idiota ze mnie 

– 

burknął  do  siebie.  –  Przecież  to  może  być  reakcja  na 

background image

wycofanie leku.   

Otworzy

ł  ponownie  kartę  choroby.  By zapobiec bólowi, 

chora  dostawała  morfinę  powoli  uwalnianą  w  ustroju. 

Wysokość dawki przeraziła go jednak.   

– Gdzie s

ą lekarstwa żony? – zapytał pana Jamesa.   

Mo

że  zapomniała  wziąć  leki  i  dlatego  wstała w nocy? A 

może...   

Gospodarz poprowadzi

ł  Matta  do  łazienki.  Gdy  zapalił 

światło, oczom ich ukazała się półka zastawiona lekarstwami.   

– Nie mam poj

ęcia, co ona brała – powiedział.   

Matt przegl

ądał  gorączkowo  butelki  i  słoiczki.  Wreszcie 

znalazł  butelkę  z  roxanolem,  ukrytą  za  dwoma  innymi 
opakowaniami. 

Czyżby  pani  James  chowała  lekarstwa  sama 

przed sobą? 

Odkr

ęcił pokrywkę i wysypał zawartość. W buteleczce była 

jedna tylko pastylka. 

Żaden  ze  środków  uśmierzających  ból, 

jakie miał przy sobie, nie mógł spełnić swej roli, zważywszy 
na to, 

że  pani  James  nie  tylko  cierpiała  na  skutki  wycofania 

leku, 

ale też miała silne bóle.   

Zdecydowa

ł, że najlepiej jednak będzie podać pozajelitowy 

środek  przeciwbólowy.  Nie  warto  było  w  tej  sytuacji 

podejmować dodatkowego ryzyka.   

Po p

ół  godzinie  byli  znowu  w  powietrzu.  Podczas  każdej 

wyprawy  wydawało  mu  się,  że  czas  staje,  gdy  są  na  ziemi. 

Badania pacjentów i szykowanie ich do podróży zdawały się 

zawsze  ciągnąć  w  nieskończoność,  ale gdy po starcie w 

drodze  powrotnej  patrzył  na zegarek,  okazywało  się  zawsze, 

że wszystko odbyło się w mgnieniu oka.   

Przygl

ądał się teraz kobiecie. Uspokoiła się wyraźnie, gdy 

tylko podał jej morfinę. A on martwił się, co będzie dalej. Czy 

zatrzymają  ją  w  szpitalu,  jeśli  okaże  się,  że  nie  ma  żadnego 
z

łamania? Czy będą próbowali odzwyczaić ją od uzależnienia 

od morfiny, 

czy też zgodzą się, by szukała ulgi w cierpieniach 

background image

przez ten krótki okres, 

jaki pozostał jej jeszcze do przeżycia? 

Odetchn

ął z ulgą, że to nie on będzie musiał podejmować te 

decyzje. 

Nagle przypomniał sobie o Claudii.   

Zrozumia

ł już, że na nic się nie zda przekonywanie samego 

siebie, 

że wcale się w niej nie zakochał. Kochał ją tak jak jego 

ojciec kochał matkę.   

A wi

ęc? 

–  L

ądujemy  za  pięć  minut  –  rozległ  się  głos  Eddiego. 

Trzeba by

ło zapiąć pasy i cała uwaga Matta skupiła się teraz 

na pacjentce.   

– Pojad

ę z nią – powiedział, gdy wylądowali.   

–  To dobrze  –  ucieszy

ła się Christa. Widziała, że Matt nie 

uzupełnił  karty  choroby,  w  której  musiałby  podzielić  się 
swymi podejrzeniami. – Pewn

ych rzeczy lepiej nie zapisywać.   

Zanim wyszed

ł  ze  szpitala,  minęła  druga.  Postanowił 

jeszcze  odwiedzić  „swoich”  pacjentów.  Karen,  której 

narzeczony  zmarł,  usnęła  po  dużej  dawce  środków 

uspokajających.  Gdy  patrzył  na  nią,  przed oczami znowu 

stanęła mu Claudia.   

A potem, gdy mija

ł uśpiony dom ciotki Stephy, przesłał jej 

pocałunek.  Był  zbyt  zmęczony,  by  móc  się  teraz  nad 

czymkolwiek zastanawiać, ale wierzył, że uda mu się znaleźć 

jakieś rozwiązanie.   

–  Mo

że  to  los  tak  chce,  żebyśmy  się  rzadko  widywali  – 

szepnęła Claudia, gdy po przyjściu do pracy dowiedziała się, 

że Jack jest w szpitalu, a Matt odbył w nocy dodatkowy lot.   

Nie mia

ła  już  potem  czasu  na  rozmyślania,  po chwili 

bowiem zaczęły się telefony. Jeden po drugim. Peter poleciał 

na  dyżur  do  przychodni,  Matt  musiał  więc  udzielać  porad 
przez telefon. 

Przyniosła  mu  kawę,  a  on  podziękował  jej 

ciepłym  uśmiechem.  Nie  było  jednak  oczywiście  mowy  o 

żadnych rozmowach.   

–  Uda

ło  mi  się  znaleźć  zastępcę  –  oznajmiła  Leonie,  gdy 

background image

Claudia weszła po potrzebną jej kartę. – Zgodził się udzielać 
porad przez telefon i przez radio, 

loty nie wchodzą jednak w 

grę.   

– A kiedy zaczyna? – zapyta

ła Claudia, mając nadzieję, że 

Matt będzie mógł nareszcie się wyspać.   

–  Jutro  –  odpowiedzia

ła.  –  Tak  się  zastanawiam,  czy 

odwołać lot Marta do Caltury...   

W tej chwili zadzwoni

ł  telefon.  Leonie  podniosła 

słuchawkę  i  uśmiechnęła  się.  Zasłaniając  mikrofon,  szepnęła 
do Claudii: 

–  To Jack.  –  A potem m

ówiła  już  do  słuchawki.  –  Ależ 

tak...  Nie,  nie ma mowy.  Jutro przyjdzie Frank Wiley,  wi

ęc 

sobie jakoś poradzimy. Myślę, że nie powinienieś przychodzić 

w  poniedziałek.  Frank  Wiley  zostanie  z  nami  przez  cały 

tydzień. – Odkładając słuchawkę, uśmiechnęła się. – Powinien 

jeszcze  poprosić,  żeby  mu  przełączano  do  szpitala  wszystkie 
telefony pacjentów! 

–  Pewnie mu to po prostu nie przysz

ło  do  głowy  – 

roześmiała się Claudia.   

–  Dzwoni

ł,  żeby  powiedzieć,  że  lot  do  Caltury  musi  się 

odbyć za wszelką cenę – dodała Leonie.   

W drodze powrotnej Claudia napotka

ła w holu małżeństwo 

w  średnim  wieku.  Widać  było,  że  są  zmęczeni  i 
zdenerwowani.   

– W czym mo

żna państwu pomóc? – spytała.   

–  Nazywam si

ę  Schubert  –  odparł  mężczyzna,  ściskając 

mocno  jej  rękę.  –  A  to  jest  moja  żona.  Chciałbym 

porozmawiać z lekarzem.   

Przypomnia

ła  sobie,  że  któryś  z  autostopowiczów  nosił 

właśnie nazwisko Schubert.   

–  Pa

ństwo  pozwolą  –  rzekła  i  wprowadziła ich do  pokoju 

Leonie.   

Na terenie bazy obowi

ązywało  niepisane  prawo,  które 

background image

nakazywało  chronić  personel  latający  przed  gośćmi  z 

zewnątrz,  którzy  zakłócali  rytm  pracy.  Pacjenci  często 
przychodzili,  by podzi

ękować  za  ratunek,  rodziny  zmarłych 

pragnęły  poznać  szczegóły  śmierci  swych  bliskich,  a 
reporterzy szukali sensacji. 

Personel medyczny nie zawsze zaś 

mógł  oderwać  się  od  swych  zajęć.  Claudia  przygotowała 

gościom  kawę  i  wróciła  do  pokoju  Leonie,  która  właśnie 

opowiadała  państwu  Schubert,  co lekarze zastali na miejscu 
wypadku.   

–  Ale

ż  proszę  pani  –  tłumaczył  mężczyzna,  gwałtownie 

gestykulując. – My chcemy rozmawiać z lekarzem, który był 
wtedy na miejscu, 

a nie z panią.   

C

óż za źle wychowany człowiek, pomyślała Claudia.   

– Jeden z naszych lekarzy wróci z przychodni dopiero jutro 

wieczorem  – 

tłumaczyła  spokojnie  Leonie.  –  Podam 

doktorowi  Laurantowi  nazwę  hotelu,  w  którym  państwo 

zamieszkają. Z pewnością zadzwoni, jeśli tylko będzie mógł. 
Mamy teraz trudny okres, 

gdyż jeden z lekarzy zachorował, a 

doktor  Laurant  był  wzywany  do  nagłych  wypadków  przez 

dwie  noce  z  rzędu  i  musi  trochę  odpocząć  –  skończyła  z 

uśmiechem.   

Claudia podziwia

ła jej cierpliwość i takt. Leonie skierowała 

właśnie rozmowę na temat córki Schubertów, pytając, czy już 

ją odwiedzili.   

–  Zabierzemy j

ą  stąd  –  powiedział  pan  Schubert.  –  Im 

szybciej obejrzą ją jacyś dobrzy specjaliści, tym lepiej.   

–  Na pewno si

ę  ucieszy  z  powrotu  do  domu  – 

skomentowała  Leonie.  Widać  było,  że  miała  wielką  ochotę 

powiedzieć im coś przykrego.   

Claudia odprowadzi

ła gości do drzwi.   

– Czy powiesz o nich Mattowi? – zapyta

ła. – Po co on ma 

tracić czas dla podobnych ludzi? 

– Przecie

ż oni są zupełnie wytrąceni z równowagi – odparła 

background image

Leonie.  – 

Pomyśl  sobie  tylko: córka jest ranna,  jeden z jej 

przyjaciół  stracił  życie,  znaleźli  się  w  obcym  kraju. 
Przyjechali tu tak szybko, 

że  musieli  chyba  wsiąść  do 

samolotu,  gdy tylko policja  zawiadomi

ła  ich  o  wypadku. 

Lecieli ze trzydzieści godzin i z pewnością mają uczucie, że 

znaleźli się na końcu świata! 

–  Za dobra jeste

ś!  –  wyrzuciła  z  siebie  Claudia.  –  Matt 

zresztą  nie  jest  inny.  Na  pewno  pójdzie  ich  odwiedzić  w 
hotelu, 

a oni będą się na nim wyładowywać.   

–  Chyba powinien sam o tym zadecydowa

ć  –  rzekła 

spokojnie Leonie, 

a Claudii zrobiło się głupio.   

Zebra

ła pospiesznie swoje papiery i wróciła do komputera, 

ale trudno jej było zabrać się do pracy. Tęskniła do Matta.   

Pyta

ł ją wczoraj, czy pojechałaby z nim do Francji, gdyby 

okazało się, że to, co ich łączy, to prawdziwa miłość. A ona 

powiedziała „nie”. Nie wymówiła wprawdzie tego słowa, ale 

wynikało to przecież z jej opowieści.   

A on by

ł  tak  smutny,  gdy  odchodził.  Z  pewnością 

przygnębiła  go  historia  jej  życia,  lecz  musiał  też  cierpieć  na 

myśl o tym, co tracili, nie decydując się na bycie razem.   

Nie by

ła w stanie przystać na jego propozycję, by zostali po 

prostu przyjaciółmi, choć przecież sama zapowiedziała mu, że 

nie zgodzi się na romans z lekarzem, który ma zamiar zabawić 
tu tylko rok.   

I on to zaakceptowa

ł.  Lecz chęć  znalezienia  się przy jego 

boku  okazała  się  silniejsza  od  postanowień  czy  wstydu.  Raz 

już  przecież  cierpiałam,  myślała,  i  wyszłam  z  tego  obronną 

ręką. Dam sobie radę i tym razem. Wytrzymam jeszcze raz ból 
rozstania.   

Byleby tylko teraz by

ć z Mattem.   

background image

ROZDZIA

Ł DZIEWIĄTY 

 

– W

łaśnie dzwonił Matt – oznajmiła ciotka Stepha, witając 

Claudię.  –  Powiedział,  że  nie  może  pójść  z  tobą  dziś  do 
restauracji, 

bo musi się spotkać z rodzicami pacjentki, którzy 

właśnie przyjechali.   

–  M

ógł  mi  to  sam  powiedzieć  –  mruknęła  opryskliwie.  – 

Wcale nie musi spotykać się z tymi ludźmi.   

–  Mo

że  tak  będzie  nawet  lepiej  –  zauważyła  ciotka.  – 

Wyglądasz na zmęczoną, wyśpisz się chociaż.   

– No w

łaśnie, a Matt? Dwie noce z rzędu go wzywali, dziś 

był cały dzień w pracy, miał dyżur telefoniczny, a teraz, kiedy 

mógłby  nareszcie  odpocząć,  musi  spotykać  się  z  ludźmi, 

którzy  mu  będą  ciosać  kołki  na  głowie  i  wybrzydzać  na 
szpital.   

Przerwa

ła, słysząc śmiech ciotki.   

– A c

óż w tym takiego śmiesznego? – zapytała, czując, że 

ogarnia ją coraz większa złość.   

–  Pomy

śl  chwilkę.  –  Ciotka  była  wyraźnie  ubawiona.  –  I 

zdecyduj się, czy jesteś zła, bo dziś nie spotkasz się z Mattem, 

czy też martwisz się, że będzie niewyspany? Gdybyście wyszli 
wieczorem, 

z pewnością by się przecież nie wyspał.   

– Id

ę się wykąpać – oznajmiła Claudia, zbita z tropu.   

– Nie szykuj si

ę w każdym razie do szpitala – zawołała za 

nią ciotka. – Odbyłam już za ciebie wszystkie wizyty.   

Claudia odwr

óciła się zdziwiona.   

– Odby

łaś za mnie wizyty? 

– Tak.   
– Dlaczego? 
Ciotka podesz

ła do niej i położyła jej ręce na ramionach.   

–  Przez jaki

ś  czas  będzie  tu  Matt.  Naciesz  się  nim  – 

powiedziała.  –  Jesteś  poza  tym  młoda,  musisz  się  trochę 

rozerwać.  Zupełnie  wystarczy,  jak pójdziesz do szpitala raz 

background image

czy dwa razy w tygodniu. 

A zresztą – ciągnęła – muszę ci się 

przyznać,  że  ta  wizyta  sprawiła  mi  prawdziwą  przyjemność. 

Odwiedziłam najpierw Carol, a ona potem oprowadziła mnie 

po wszystkich oddziałach.   

– To znaczy, 

że widziałaś ofiary tego ostatniego wypadku? 

–  O,  tak  –  odpar

ła ciotka.  – Najdłużej siedziałam przy tej 

ślicznej  blondynce  Karen.  Ona  zupełnie  nie  może  dojść  do 

siebie po śmierci swojego chłopaka, więc opowiedziałam jej o 
tobie i o Danielu, 

i  jak  potem  ni  stąd,  ni  zowąd  pojawił  się 

Matt i wszystko się dobrze skończyło.   

– Ty jej to powiedzia

łaś? 

Claudia zaniem

ówiła na chwilę z wrażenia. Więc wszyscy 

znają jej najtajniejsze myśli! A ciotka w dodatku opowiada o 
tym obcym.   

– Tak – odrzek

ła ciotka całkiem zadowolona z siebie. – I to 

jej najwyraźniej pomogło. Jutro wybiorę się do niej znowu. A 

teraz  wykąp  się  szybko,  bo  zaraz  będzie  kolacja,  a przed 
spaniem obejrzymy sobie film w telewizji.   

Claudia pos

łusznie  poszła  do  łazienki,  próbując  zebrać 

myśli. Za dużo jest ostatnio zmian i nowych wydarzeń w jej 

życiu!  Powiedziała  Mattowi,  że  nie  może  wyjechać  z 
Australii. 

Co  będzie,  jeśli  nie  zechce  więcej  się  z  nią 

spotykać?  Co  będzie  teraz  robić  wieczorami?  Ciotka 

postanowiła przecież sama odwiedzać samotnych pacjentów.   

Zadzwoni

ł  do  drzwi  wtedy  właśnie,  gdy  stała  w  swojej 

sypialni  owinięta  w  ręcznik  i  patrzyła  przez  okno  na  bujną 

zieleń ogrodu.   

Na d

źwięk  jego  głosu  zadrżała.  Czy  to  miłość,  czy tylko 

pożądanie? – zastanawiała się w chwilę potem, gdy tłumaczył 

się, przepraszając ją za zawód.   

– Ale

ż Karen to ta blondynka, której chłopak właśnie umarł 

– 

powiedziała,  gdy  zaczął  opowiadać  o  ofiarach  wypadku.  – 

To przecież nie jej rodzice przyjechali, tylko rodzice Lucilli.   

background image

–  Rodzice Karen tak

że  przyjechali  –  tłumaczył,  a w jego 

głosie  brzmiało  z  trudem  ukrywane  zmęczenie.  –  Zgodziłem 

się na krótkie spotkanie z nimi wszystkimi.   

Zamilk

ł, a ona czekała, nie odważając się nawet w myślach 

żywić  nadziei,  że  może  jednak  spędzą  ten  wieczór  razem. 

Czuła  wyrzuty  sumienia,  że  myśl  o  wspólnym  wyjściu  w 

ogóle  przychodzi  jej  do  głowy  w  podobnej  sytuacji.  A 
jednak...   

–  Potem musz

ę  się  trochę  przespać  –  zakończył.  A ona 

czuła, jak bardzo jest zmęczony. – Tak mi przykro! 

–  Nie masz za co przeprasza

ć – rzuciła szorstko. – Przede 

wszystkim  musisz  się  wyspać.  Tylko szkoda,  że  musisz 

przedtem  spotykać  jeszcze  tych  ludzi.  –  Zawahała  się  przez 

chwilę,  a  potem  dodała:  –  Ale  doskonale  cię  rozumiem.  Nie 

byłbyś  –  już  miała  powiedzieć  „człowiekiem,  którego 
kocham”, 

ale  w  ostatniej  chwili  ugryzła  się  w  język  i 

powiedziała: – sobą, gdybyś zachował się inaczej.   

W nast

ępnym  tygodniu  Peter  i  Matt  pełnili  dyżury 

telefoniczne  przez  całą  dobę.  Nie  było  mowy  o  żadnych 
wolnych dniach.   

–  Strasznie do ciebie t

ęsknię – szepnął jej pewnego ranka, 

gdy spotkali się przypadkiem w małej kuchence. Wyglądał na 

bardzo zmęczonego, był nie ogolony i oczy miał czerwone z 
niewyspania.   

Mia

ła  wielką  ochotę  mocno  przytulić  go  do  siebie,  by 

dodać mu trochę otuchy, przekazać trochę własnej energii i sił. 

Zamiast tego uśmiechnęła się tylko.   

– W og

óle nie kładłeś się spać? 

–  Ju

ż  kolejną  noc  –  uśmiechnął  się  blado.  –  W Calturze 

wybuchła  epidemia  zapalenia  żołądka  i  jelit.  Andrew Walsh 

natychmiast  zorganizował  szpitalik  dla  dzieci  i  niemowląt  w 

budynku  starej  szkoły.  Opiekuje  się  nimi  od  sześciu  godzin 
zgodnie z moimi instrukcjami.   

background image

– Czyli przekaza

ł ci wiadomość o wybuchu epidemii już o 

trzeciej nad ranem? – 

spytała, z trudem hamując gniew, który 

ogarniał ją zawsze, gdy widziała, jak pracuje ponad siły.   

Mimo zm

ęczenia uśmiechnął się.   

–  Rozmawia

łem  z  nim  jeszcze  wcześniej.  Okazało  się,  że 

apteczka  została  już  opróżniona.  Mógł  więc  jedynie 

zagotować  wodę,  dosypać  do  niej  odrobinę  soli  i  cukru  i 

podając  ją,  próbować  uzupełnić  niedobór  płynów.  O trzeciej 

skontaktowałem się z nim ponownie. Powiedział mi wtedy, że 

miał właśnie zamiar przekazać nam drogą radiową wiadomość 

o niepokojącym stanie dwojga dzieci.   

Serce wezbra

ło jej dumą. Tak bardzo chciała go uściskać i 

podziękować za to, że taki właśnie jest.   

– To co teraz b

ędzie? 

–  Christa ju

ż tam  wyruszyła.  Zabrała leki,  żeby uzupełnić 

apteczkę  i  założyć  magazyn  z  lekarstwami.  Wiezie  także 

płyny  dożylne.  Zabierze z powrotem dzieci,  które  wymagają 
hospitalizacji.   

–  No a ty? Czy b

ędziesz mógł wreszcie pójść do domu? – 

spytała. – Kto ma dziś dyżur? 

–  Peter polecia

ł  do  przychodni,  a Frank przychodzi  o 

dziesiątej i zaraz potem pójdę się trochę przespać.   

Unios

ła głowę i napotkała jego wzrok. Przez chwilę wydało 

jej  się,  że  w  jego  błękitnych  oczach  dostrzegła  jak  w 

lustrzanym  odbiciu  swoje  własne  odczucia.  Nie  bądź 

śmieszna!  To  przecież  niepoważne,  powiedziała  sama  do 
siebie.   

– Ale przez ca

ły czas będziesz pod telefonem? 

Pokiwa

ł głową.   

– Przyznasz, 

że to koszmarny tydzień – powiedział.   

– I nie zanosi si

ę, żeby było lepiej – westchnęła.   

–  Dobrze chocia

ż, że mój pierwszy tydzień tutaj wyglądał 

inaczej. 

Trudno  by  było  sprostać  temu  wszystkiemu  po 

background image

długich wakacjach.   

U

śmiechnęła się, zadowolona, że nie opuszcza go poczucie 

humoru.   

–  Chcesz kawy? Robi

ę  już  drugą  filiżankę  dla  Leonie. 

Potrząsnął głową i delikatnie dotknął jej ramienia. Podziałało 
to na ni

ą jak prąd.   

–  Zanim p

ójdę  do  domu,  muszę  jeszcze  napisać 

sprawozdanie 

– 

powiedział  cicho.  –  Zobaczyłem 

przypadkiem, 

że tu idziesz, więc wpadłem na chwilę, żeby cię 

zobaczyć.   

Czu

ła, że mówi prawdę i zalała ją fala szczęścia. Wszystko 

będzie dobrze! Musi być dobrze! 

–  Wpadnij mo

że  wieczorem,  jeśli  będziesz  miał  siły,  no i 

oczywiście  jeśli  cię  przedtem  gdzieś  nie  wezwą  – 

zaproponowała. – Dziś albo innego dnia – dodała od razu. Nie 

chciała, by czuł się do tej wizyty zobowiązany.   

–  Postaram si

ę  –  obiecał  i  wyszedł,  a Claudia znowu nie 

mogła pozbierać myśli.   

Wystarczy

ło, by usłyszał jej głos lub by mignęła mu gdzieś 

jej drobna postać, a czuł, jak ogarnia go tęsknota. I nie było to 

wcale  fizyczne  pożądanie.  Dręczyło  go  przedziwne  uczucie, 

jakiego jeszcze nigdy nie doznawał, świadomość, że Claudia 

należy do niego. Czy to miłość? 

– Przepraszam ci

ę – rozległ się w słuchawce zdenerwowany 

głos  Katie.  –  To znowu Andrew.  Tym razem mówi o 

człowieku,  który ma atak serca i któremu w dodatku 
zachorowa

ły dzieci.   

– Ju

ż idę – zapewnił ją i pospieszył do pokoju radiowego.   

–  Niech mi pan poda dok

ładne  objawy  –  powiedział,  gdy 

tylko usłyszał głos Andrew.   

–  Jest zlany potem,  szary na twarzy i ma dreszcze  – 

relacjonowa

ł Andrew. – Mówi, że ma straszne bóle w klatce 

piersiowej i że z pewnością umrze, a w tej chwili zbiera mu 

background image

się na wymioty.   

Tak w

łaśnie  wyglądają  objawy  zawału  serca,  pomyślał 

Matt.   

–  Zaraz wyl

ąduje  samolot  –  zapewnił.  –  Proszę  go  teraz 

położyć i czymś przykryć. Niech mu pan da dwie aspiryny i 
go uspokoi. 

Spróbuję się porozumieć z Christa i powiem jej o 

tym.  Jest szansa, 

że da się go uratować. Christa da mu zaraz 

nitroglicerynę  pod  język.  A pan niech nie zapomni 

przygotować dzieci do podróży.   

–  Trzeba jak najszybciej go st

ąd  zabrać  –  powiedział 

Andrew.   

–  No w

łaśnie. Christa podłączy mu kroplówkę,  a jeśli ból 

się  nie  zmniejszy,  poda  morfinę  i  zrobi  dożylnie  wlew 
nitroglicerynowy.  Ratunkiem w takich przypadkach jest 
terapia trombolity

czna podjęta w ciągu sześciu godzin.   

Przerwa

ł na chwilę, gdyż Andrew zaczął z kimś rozmawiać.   

–  Mam tu trzech pomocników  – 

przeprosił  po  chwili.  – 

Właśnie wydawałem im polecenia w sprawie aspiryny.   

Matt u

śmiechnął się, zadowolony, że w trudnych chwilach 

Andrew nie traci humoru.   

–  Prosz

ę,  niech  się  pan  rozejrzy,  czy  nie  ma  tam  gdzieś 

duplikatu jego karty choroby. 

Christa  zechce  z  pewnością 

zadać wiele pytań. Terapia trombolityczna może spowodować 
krwawienie, 

jeżeli  więc  miał  ostatnio  jakąś  operację,  uraz 

głowy czy też cierpi na zaburzenia czynności wątroby, niech 
p

an o tym zawiadomi Christę.   

–  Znalaz

łem  większość  kart  chorób,  więc  z  tym  nie 

powinno być problemu – odparł Andrew. – W każdym razie, 

odkąd  ja  tu  jestem,  operacji  żadnej  nie  miał.  Wygląda  poza 

tym  całkiem  dobrze,  ma  pięćdziesiąt  lat,  pracuje na farmie 
przy bydle.   

–  A wi

ęc  prognozy  są  dobre  –  powiedział  Matt.  –  W im 

lepszej był kondycji przed zawałem,  tym większe ma szanse 

background image

na wyleczenie.   

– Widz

ę samolot! – zawołał Andre w. – Dziękuję, chłopie, 

za wszystko – 

powiedział, kończąc rozmowę.   

Mattowi zrobi

ło  się  bardzo  miło.  Mówiąc  do  niego 

chłopie”,  Andrew  dał  wyraz  swej  przyjaźni.  Frank Wiley 

nadszedł wkrótce potem.   

– Id

źże już, młody człowieku, do domu i prześpij się trochę 

– 

rozkazał, widząc, że Mattowi kleją się oczy.   

–  Jedn

ą  chwilkę,  powiem tylko,  jaka  jest sytuacja. 

Opowiedział  dokładnie,  co  działo  się  ostatnio  w  Calturze  i 

zawiadomił, że samolot właśnie ląduje.   

– Telefon kom

órkowy tam nie działa, jeśli więc Christa nie 

odezwie  się  za  jakieś  trzy  kwadranse,  powinien pan 

porozumieć  się  z  nią  i  zobaczyć,  czy wszystko jest w 

porządku.   

Frank pokiwa

ł głową i uśmiechnął się do Matta.   

– Niech pan ju

ż idzie do domu – powtórzył. – Zajmowałem 

się takimi sprawami, kiedy pana jeszcze na świecie nie było. 

Mimo  że  jestem  na  emeryturze,  niczego  nie  zapomniałem i 

pilnie  śledzę  wszystkie  najnowsze  wynalazki.  Mogę  się 

zawsze na coś przydać.   

Matt odwzajemni

ł  się  staremu  lekarzowi  uśmiechem  i 

chciał  go zapytać,  jak  to  wszystko  wyglądało  przed  laty,  ale 

właśnie wtedy odezwał się telefon.   

By

ł jednak pewien, że przyjdzie jeszcze chwila, gdy będzie 

mógł spokojnie porozmawiać i dowiedzieć się, jakim sprzętem 

dawnej się posługiwano i jakimi samolotami latano. Czuł się 

bowiem  już  członkiem  medycznej  służby  powietrznej  i 

zaczęła na niego oddziaływać atmosfera, jaka tam panowała.   

Szed

ł  korytarzem  i  zwolnił,  zbliżając  się  do  pokoju,  w 

którym  była  Claudia.  Siedziała  nachylona  nad  papierami  i 
rozmawia

ła  przez  telefon.  Mówiła  coś  cicho,  szybko  robiąc 

przy tym notatki.   

background image

Mia

ł  wielką  ochotę  dotknąć  jej  włosów,  pogładzić  czarne 

l

oki  opadające  na  ramiona,  ale  nie  zrobił  tego.  Bo nie 

potrafiłby  na  tym  poprzestać.  Jeden  taki  gest  sprowadziłby 
cierpienie. 

Nie wolno mi o tym zapomnieć, powiedział sobie, 

idąc w kierunku wyjścia.   

Nigdy jeszcze nie czu

ł  podobnej  tęsknoty jak  ta,  która go 

ogarniała  na  samą  myśl  o  Claudii.  I  coś  mu  mówiło,  że 

uczucia tego nie będzie nigdy w stanie zwalczyć.   

Otworzy

ł  drzwi  i  zewsząd  ogarnęło  go  ciepłe  powietrze. 

Ruszył  przed  siebie  powolnym  krokiem.  Gdy  doszedł  do 

numeru  sześćdziesiątego  czwartego,  spojrzał  w zadumie na 
dom ciotki Stephy.   

Trzeba b

ędzie poznać trochę ludzi, pomyślał. Niech no się 

tylko  wszystko ułoży  w  bazie.  Umówię  się  z  Peterem  i  jego 

przyjaciółmi.  Może  spotykając  inne  jeszcze  kobiety,  inaczej 

spojrzę  na  Claudię.  Otworzył  furtkę  przed swoim domem,  a 

potem zatrzasnął ją głośno.   

– Co ty za g

łupstwa wygadujesz! – warknął sam do siebie. 

– 

Jeżeli  nawet  będziesz  miał  kiedyś  wolny  czas,  to  przecież 

nie pomoże ci ani rozum, ani żadne rozmyślanie, tylko każdą 

wolną chwilę będziesz chciał spędzić z Claudią! 

Zdaje si

ę, że jestem po prostu zakochany, pomyślał ponuro. 

A  w  dodatku  Australię  i  Francję  oddzielają  od  siebie  lądy  i 
oceany, 

a nie jakiś tam wąski kanał.   

Wzi

ął  prysznic  i  rzucił  się  do  łóżka.  Wkrótce  zasnął, 

ukołysany  do  snu  obrazami  ślicznej  ciemnowłosej 
dziewczyny, 

którą miał stale przed oczami.   

A

ż do soboty widywali się rzadko, i to w dodatku na ogół w 

obecności innych. Czasem tylko udało im się ukraść dla siebie 
kilka chwil,  gdy Matt wraca

ł późnym wieczorem po dyżurze 

w przychodni.   

Siedzia

ł wówczas na schodach prowadzących na werandę i 

brał  ją  w  ramiona.  Gładził  czule  jej  włosy,  opowiadając,  co 

background image

robił w ciągu dnia. A potem na pożegnanie całował delikatnie 

w  usta  i  odchodził  zmęczonym  krokiem,  by  odpocząć  przed 

trudami następnego dnia.   

Nade wszystko potrzebny mu by

ł sen. Claudia wiedziała o 

tym  i  martwiła  się  stale  o  jego  zdrowie.  Ciągle  jednak 

pragnęła  czegoś  więcej  niż  tylko  rozmów  o  przypadkach 

ciężkich zachorowań i cierpieniach innych.   

Do teatru wybra

ły  się  razem  z  ciotką.  Matt w tym czasie 

leciał  na  ratunek  ciężarnej  kobiecie.  Nadchodził  właśnie 

tropikalny niż, wiał  wiatr,  wokół  kłębiły się  chmury  i  był  to 

wyścig z czasem. Czy zdążą przywieźć ją do szpitala, zanim 

pogoda uniemożliwi loty? 

W niedziel

ę, gdy Matt odsypiał ciężką noc, odbyła samotny 

spacer po plaży, a potem, gdy odlatywał do Castleford, gdzie 

podczas rodeo młody chłopak doznał uszkodzenia kręgosłupa, 

jadła z ciotką kolację.   

–  W tym tygodniu b

ędzie  to  samo  –  oznajmiła,  gdy 

siedziały  przy  stole,  jedząc  pieczone  ziemniaki,  które 

rozpływały  się  w  ustach.  Wystarczyło  tylko  nadgryźć 

chrupiącą,  złocistobrązową  skórkę.  –  Będzie  tu  dwa  dni,  w 

środę ma dyżur, a na czwartek i piątek leci do przychodni.   

– Tak

ą już ma pracę – zauważyła ciotka.   

– Wiem – westchn

ęła Claudia. – I do tego ją uwielbia.   

–  Gdyby nie wk

ładał  w  nią  serca,  byłby  zupełnie  innym 

człowiekiem. Czy kochałabyś takiego Matta? 

–  Co ja w

łaściwie  wiem  o  miłości?  –  odpowiedziała  z 

westchnieniem.  – 

Skąd  mam  wiedzieć,  czy  go  naprawdę 

kocham takim,  jaki jest? Po co 

wyobrażać  sobie,  czy 

mogłabym  go  kochać,  gdyby  był  inny?  Wszystko  to  jest 
beznadziejne  – 

dodała po chwili. – Kto wie, może i lepiej by 

było, gdyby był ciągle zajęty do końca pobytu. Nie miałabym 
wtedy pokusy, 

żeby zrobić coś, czego będę potem żałowała.   

Powiedzia

ła to bez zastanowienia. Przestraszyła się trochę i 

background image

spojrzała na ciotkę, by zobaczyć, jakie wrażenie wywarły na 

niej te słowa. Ciotka była uśmiechnięta. Przez chwilę Claudii 

wydawało się, że dostrzegła smutek w jej oczach, a uśmiech, 

który  wygładził  jej  zmarszczki,  pozwolił  dostrzec  ślady 
dawnej urody.   

–  Sama musisz podj

ąć  decyzję  –  oznajmiła  cicho.  – 

Pamiętaj jednak, że żałować można nie tylko swych czynów. 

Czasem  człowiek  cierpi  dlatego,  że  się  na  coś  nie  mógł 

zdecydować.   

Zapad

ła  krótka  cisza.  Claudia  nie  mogła  oderwać  wzroku 

od ciotki. 

Pierwszy raz widziała cierpienie na jej twarzy.   

– Pami

ętaj też – odezwała się znowu ciotka – że dobrze jest 

czasem  nosić  w  sercu  jakieś  wspomnienia,  żeby  móc  nimi 

potem żyć i mieć o czym rozmyślać w długie, samotne noce.   

– Ale kto... ? – zacz

ęła i urwała.   

Ciotka Stepha powoli wsta

ła  i  wyszła  do  kuchni,  nie 

odzywając  się  więcej.  Claudia  sprzątała  ze  stołu  i  myła 
naczynia, 

myśląc  tylko  o  jednym:  o  tym,  co  usłyszała  od 

ciotki.   

Ciotka,  kt

óra zastępowała jej matkę, namawiała ją niemal, 

by odważyła się na przygodę z Mattem.   

Umy

ła  ostatni  talerz  i  rozejrzała  się  wokół.  Z trudem 

zbierała  myśli.  A  do  tego  tak  bardzo  żal  jej  było  ciotki... 

Usiadła  potem  na  schodach  przed  domem  i  próbowała 

uporządkować myśli. Podniosła się i zdecydowanym krokiem 

poszła do swego pokoju, skąd zadzwoniła do Anthony’ego. W 

chwilę potem rozmawiała już z matką.   

–  Anthony widywa

ł  się  czasem  z  Glorią,  jeszcze zanim 

wyjechałaś  –  powiedziała  pani  Delano  Claudii,  zdumionej 
reakcj

ą Anthony’ego na jej telefon. – Między innymi dlatego 

chciałam,  żebyś  stąd  wyjechała.  Pocieszaliście  się  z 

Anthonym po śmierci Daniela, ale łączyła was tylko przyjaźń, 

a wy łudziliście się, że przyjaźń ta przerodzi się w miłość. I to 

background image

był wasz wielki błąd.   

– Dok

ładnie to samo mówiła mi ciotka Stepha – przyznała 

Claudia. – 

Ale ja sądziłam, że pragniecie naszego małżeństwa.   

– Jestem pewna, 

że rodzice Anthony’ego pokochają Glorię 

tak, 

jak  kochają  ciebie  –  zauważyła  dyplomatycznie  pani 

Delano.   

Rozmawia

ły jeszcze ze dwadzieścia minut, a Claudia czuła, 

że wielki kamień spadł jej z serca. Zrobiła kolejny, mały krok 

na  drodze  do  swej  odsuwanej  ciągle  niezależności.  Jutro po 

pracy spotka się z Mattem i zrobi jeszcze jeden krok.   

środę powrócił do pracy Jack. Był blady i osłabiony, lecz 

jego  obecność  rozwiała  od  razu  atmosferę  zdenerwowania  i 

pośpiechu.   

–  Id

ź  już  do  domu  i  prześpij  się  –  zarządził  w  południe, 

zwracając się do Matta, który siedział studiując dokumentację 
z Caltury.   

–  Mam si

ę  przespać?  Już  dawno  zapomniałem,  jak  się  to 

robi.   

–  Zmykaj st

ąd! – śmiał się Jack, szturchając go w ramię i 

zamykając rozłożone papiery.   

–  No dobrze,  dobrze  –  zgodzi

ł  się  Matt,  unosząc  do  góry 

ręce. – Poddaję się.   

Jack wyszed

ł  do  pokoju  radiowego,  a  Matt  zobaczył 

Claudię, która słysząc jego głos, weszła do pokoju. Zbliżył się 

do niej i wziął ją w ramiona. Oparła się o niego, pchana jakąś 

potężną siłą, spragniona jego ciepła i bliskości.   

–  P

ójdę  się  teraz  przespać,  pierwszy raz od dawna bez 

telefonu komórkowego. 

Nastawię  budzik  na  piątą,  wstanę, 

wezmę prysznic, ogolę się i przyjdę punktualnie o szóstej. Czy 
chcesz, 

żebyśmy gdzieś wyszli? W końcu należy się nam to po 

tylu odwołanych spotkaniach! A może wolisz spędzić wieczór 
tak jak zawsze? 

– Zjedzmy kolacj

ę w domu – szepnęła. – Pójdziemy potem 

background image

do szpitala i... wrócimy do domu, 

trzymając się za ręce.   

Nie zastanawia

ła  się  nad  odpowiedzią.  Był  to  głos  serca, 

który  mówił  jej,  że  należy  wprowadzić  znowu  w  ich  życie 

jakiś  porządek  i  spokój.  Przez  chwilę  tulił  ją  mocniej  do 
siebie, 

a potem pocałował lekko w policzek i wyszedł.   

Wr

ócił punktualnie o szóstej. Wyglądał tak jak pierwszego 

dnia, 

gdy spotkała go w ogrodzie przylegającym do biura. Był 

wypoczęty, a jego oczy śmiały się na jej widok.   

–  Kupi

łam sobie nową sukienkę, żeby uczcić twój powrót 

do  prawie  normalnego  życia,  a  ciocia  Stepha  przygotowała 

wspaniałą kolację.   

Wzi

ęła go za rękę, chcąc zaprowadzić do kuchni, i znowu 

dotyk jego sprawił, że poczuła przenikający ją dreszcz.   

–  W 

środę  wysłałem  list  z  prośbą  o  informacje  dotyczące 

możliwości zrobienia w Australii specjalizacji z okulistyki  – 

oświadczył powoli, jakby ważył każde słowo.   

Ma wi

ęc zamiar zostać w Australii? Robi to dla niej? Były 

to  najpiękniejsze  słowa,  jakie  dane  jej  było  usłyszeć.  Nie 

mogła otrzymać cenniejszego prezentu.   

Co ja mu mog

ę  w  zamian  ofiarować?  –  pytała  się  w 

myślach, „tylko siebie i swoją miłość...   

Stan

ęła i spojrzała mu głęboko w oczy.   

–  Przemy

ślałam  już  wszystko  –  szepnęła.  –  Będę  twoja, 

kiedy tylko zechcesz.   

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

 

Stali naprzeciwko siebie bez s

łowa, trzymając się za ręce, 

aż wołanie ciotki Stephy sprowadziło ich na ziemię.   

–  Potem porozmawiamy  –  szepn

ął  zmienionym  głosem.  – 

Pamiętaj, że nie chcę cię do niczego zmuszać. Nie chciałbym, 

żebyś czegoś potem żałowała.   

U

śmiechnęła  się  tylko.  Miała  tak  wielką  ochotę 

opowiedzieć mu, co usłyszała od ciotki! 

–  Potem porozmawiamy  –  zgodzi

ła się i poszli do kuchni. 

Gdy  próbowała sobie  później  przypomnieć  samą  kolację czy 
rozmowy,  jakie wtedy prowadzili,  czu

ła  pustkę  w  głowie. 

Pamiętała  jedynie  obecność  Marta przy stole,  a  także 

uniesienie i radość, jakie czuła.   

Gdy szli do szpitala, znowu trzymali si

ę za ręce, mówili jak 

zwykle o pracy i sprawach codziennych, 

odsuwając chwilę, w 

której  padną  sobie  w  ramiona  i  nic  już  nie  stanie  na 
przeszkodzie pragnieniom, 

które owładnęły nimi bez reszty.   

–  Czy chcia

łabyś,  żebyśmy  się  zaręczyli?  –  zapytał. 

Zatrzymała się.   

– Zupe

łnie mi na tym nie zależy – odparła. – Sam mówiłeś, 

że  to,  co w tej chwili czujemy,  może  się  okazać  tylko 

złudzeniem i że rozstaniemy się wtedy jak przyjaciele.   

Wpatrywa

ła  się  gorączkowo  w  jego  twarz,  pragnąc  za 

wszelką cenę  dowiedzieć  się, co  o n  o  tym  myśli.  Na  próżno 
jednak. Twarz Matta. 

pozostała nieprzenikniona.   

–  A je

śli  to  nie  złudzenie,  możesz  tu  zostać  i  robić 

specjalizację. Po co nam więc zaręczyny? 

Nie wiedzia

ła, czy przyjął to z ulgą, czy był zawiedziony. 

Ona  sama  nie  zastanawiała  się  nad  tym  wiele.  Czuła  się  po 
prostu nie przygotowana do roli, 

jaką  miałaby  odegrać. 

Wszystko  było  nowe,  nieznane  i  chyba  bała  się  trochę  tego 

dorosłego życia.   

background image

U

śmiechnął  się  w  końcu  i  pokiwał  głową,  a jej serce 

podskoczyło  z  radości.  Wszystko  będzie  dobrze!  Wszystko 

musi być dobrze! 

–  Nie ma takiej rzeczy,  kt

órej bym dla ciebie nie zrobił – 

szepnął cicho – a ty wymagasz tak mało.   

Obj

ął ją i skierowali się do szpitala.   

–  P

ójdę  odwiedzić  Remiego  –  powiedział.  Przypomniała 

sobie, 

że  jest  to  drugi  pacjent  z  intensywnej  terapii.  –  Leży 

teraz na normalnym oddziale, a jutro zostanie przewieziony do 
domu.   

– Wszyscy poza nim ju

ż chyba powyjeżdżali – powiedziała. 

Przytaknął.   

– Tak. Lucilli oczywi

ście nie ma od dawna. Rodzice Karen 

załatwili powrót nie tylko jej, ale także Georgowi i Julie. Ich 

stan  uległ  poprawie  szybciej,  niż  się  spodziewaliśmy,  ale na 

pewno było im okropnie przykro, że w ten sposób skończyła 

się ich wielka przygoda.   

–  Maj

ąc z sobą Lucillę, przeżywali już chyba od początku 

przygodę – powiedziała z przekąsem, a Matt się uśmiechnął.   

– P

ójdę jeszcze do pani James. Czy byłaś u niej? 

–  Tylko raz  –  odpar

ła.  –  Chyba  się  rozleniwiłam,  odkąd 

ciotka  Stepha  zaczęła  chodzić  do  szpitala.  Odwiedzam 

oczywiście Carol, ale innych...   

–  Mo

że po prostu zajęta jesteś czymś innym – zażartował. 

Wchodzili  właśnie  do  szpitala,  puścił  ją  więc  i  musnął 

delikatnie wargami jej włosy.   

– B

ędę tu na ciebie czekał – obiecał.   

Ugi

ęły  się  pod  nią  nogi.  Czy  stanie  się  to  tej  nocy?  Czy 

zabierze ją do siebie? Wyczuł zapewne, co się z nią dzieje, bo 

wziął ją znowu za rękę. Wyszli ze szpitala i stanęli w cieniu 

rozłożystego drzewa.   

–  Prosz

ę cię, kochanie, pamiętaj, że nic się nie może stać, 

dopóki obydwoje nie będziemy tego pragnęli i dopóki ty nie 

background image

uznasz, 

że  nadszedł  na  to  czas.  A  ja  n ie  b ędę  cię  n ig dy  do 

niczego zmuszał.   

Pochyli

ł się i pocałował ją delikatnie w usta, a potem wziął 

ją pod rękę i wrócili do szpitala. Uspokoiła się trochę. Teraz 

była pewna jego szacunku i zrozumienia.   

Wracali do domu sk

ąpani  w  złocistym  świetle  księżyca. 

Cicha rozmowa, 

jaką  prowadziły  ich  dłonie,  kazała  im 

przyspieszyć  kroku  i  wkrótce  znaleźli  się  w  ogrodzie  ciotki 
Stephy.   

Wystarczy

ło, że objął ją ramionami, a ogarnął ich spokój.   

Spok

ój ten jednak trwał tylko małą chwilę. Zaczęło się od 

pocałunków,  gorących  i  gwałtownych.  Claudia  tuliła  się  do 
niego coraz mocniej, 

ogarnęło ją bowiem przedziwne uczucie, 

zbliżone  nieco  do  bólu,  rozsadzające  od  wewnątrz  jej  ciało. 

Było  to  doznanie  oszałamiające,  którego  nie  pojmowała,  a 

któremu bezwolnie się poddała.   

Wodzi

ł ręką po jej ciele i pieścił nagie ramiona, a ona nie 

umiała powstrzymać drżenia. Początkowo nieśmiało, a potem 

coraz odważniej dotykała jego pleców, przyciągała go bliżej, a 

wtedy  on  dotknął  jej  piersi.  Westchnęła  z  rozkoszy.  Jak to 

możliwe, by delikatny dotyk dłoni mógł sprawić, że... ? 

Jak to si

ę  dzieje,  że  podobną  rozkosz  sprawia  każdy  jego 

dotyk?  Co  zrobić,  by  i  on  odczuwał  to  samo?  Myśli 

przelatywały  jej  przez  głowę  jak  błyskawice,  a  ona  szukała 

podświadomie sposobu, by i on doznał rozkoszy.   

– Pójdziemy do ciebie? – 

spytała. Pragnęła tego bardzo, ale 

była jeszcze pełna wahania i niepewności.   

– Zostaniesz na noc? – spyta

ł stłumionym głosem.   

– A ciotka? Jutro pracuj

ę. Sama nie wiem...   

–  Nie chc

ę,  żebyśmy  się  musieli  spieszyć  –  tłumaczył.  – 

Chciałbym, żebyś tę chwilę zapamiętała na zawsze. I żebyś się 

obudziła  rano  w  moich  ramionach,  żeby  się  znowu  ze  mną 

kochać.   

background image

Zgodzi

ła  się  łatwo,  choć  odczuła  zawód,  że  to  nie  ona 

podjęła decyzję.   

– Ten weekend mam wolny – szepn

ął. – Podobno niedaleko 

stąd są do wynajęcia domki na cudownej piaszczystej plaży w 
gaju palmowym, 

nad zatoką o krystalicznie czystej wodzie.   

Przechyli

ł jej głowę tak, by mogła zobaczyć księżyc, który 

odzyskał już swą srebrzystą barwę.   

– Pojedziesz ze mn

ą? Ten księżyc wart jest, żeby go jeszcze 

raz zobaczyć.   

Milcza

ła  przez  chwilę,  zdając  sobie  sprawę,  że  to,  co za 

chwilę powie, odmieni na zawsze jej życie.   

– Pojad

ę z tobą – odpowiedziała i poczuła ulgę. Wiedziała, 

że  nadszedł  czas,  by  porzucić  cienie  przeszłości,  że  trzeba 

zacząć gromadzić wspomnienia na dzień jutrzejszy.   

Zawiadomienie ciotki Stephy o wyje

ździe  było  bez 

porównania  łatwiejsze  niż  przeżycie  dwóch jeszcze dni w 
pracy, 

kiedy  musiała  udawać,  że  nic  specjalnego  się  w  jej 

życiu nie wydarzyło i w najbliższym czasie nie wydarzy.   

Matta na szcz

ęście  nie  było.  Wyjechał  na  dwa  dni  do 

przychodni. 

Odleciał  o  świcie  w  czwartek  rano,  a  wracał  w 

piątek  wieczorem.  Przez  telefon  miał  się  zająć  wynajęciem 
samochodu. 

Umówili się na sobotę rano.   

Pytanie tylko,  czy sobota kiedykolwiek nadejdzie,  my

ślała 

Claudia.  Par

ę  razy  już  przepakowywała  swą  podróżną  torbę, 

rumieniąc  się  za  każdym  razem  na  myśl  o  wspólnym 

wyjeździe.   

Sobota w ko

ńcu nadeszła, a ona była tak zdenerwowana, że 

w  czasie  jazdy  nie  odezwała  się  nawet  słowem,  próbując 

uciszyć wewnętrzny niepokój. On pewnie też się cały trzęsie, 

myślała.   

Byli ju

ż  blisko  celu.  W  dole  ukazała  się  zatoka.  Matt 

zjechał  wtedy  z  drogi  i  zatrzymał  samochód,  po czym 

wyciągnął rękę i pogłaskał palcami jej dłoń.   

background image

–  A

ż  trudno  mi  mówić ze  szczęścia  –  wyznał. –  Pamiętaj 

jednak, 

że ten wyjazd do niczego cię nie zobowiązuje.   

G

łos  miał  tak  niepewny,  że  przechyliła  się,  by go 

pocałować.   

–  Widzisz...  –  szepn

ęła.  –  Ja po prostu nigdy tego nie 

robiłam... Mogę ci tylko sprawić zawód.   

U

śmiechnął się do niej jak umiał najtkliwiej.   

–  Nie wyobra

żam sobie, żebyś mi mogła sprawić zawód – 

szepnął jej do ucha.   

Zapali

ł silnik, włączył wsteczny bieg i wyjechał na drogę, 

zmierzając  prosto  w  kierunku  uzdrowiska.  Ich domek skryty 

był  w  cieniu  palm,  a  wokół  roztaczała  się  złocista  plaża, 

otoczona błękitno-seledynowym morzem. Matt zamknął drzwi 

i wziął ją w ramiona, pocałunkami dodając odwagi.   

–  Chod

ź  –  szepnął.  –  Pójdziemy  na  plażę,  popływamy  i 

poopalamy  się.  –  Zaniósł  ją  do  łazienki  i  podał  torbę 

podróżną.  –  Przebierz  się  szybko,  będę  czekał  na  ciebie  na 

plaży.   

W

łożyła nowe, biało-czarne bikini, które wczoraj kupiła, i 

pobiegła  szybko  za  nim.  Pływali  potem  i  opalali  się.  Matt 

nawet zasnął i musiała go budzić, bała się bowiem, że może 

doznać  oparzenia.  A  potem  kąpali  się  i  bawili w  wodzie  jak 
dwoje dzieci, 

które uciekły ze szkoły na wagary. Całe napięcie 

i niepokój zniknęły bez śladu.   

–  Biegniemy do domku  –  krzykn

ął nagle Matt, gdy słońce 

było  już  tak  wysoko,  że  przebywanie  na  plaży  robiło  się 
niebezpieczne.   

– Kto pierwszy? 
Pu

ściła  się  pędem  przed  siebie  po  rozgrzanym  piasku, 

chwytając  po  drodze  ręcznik.  Przegonił  ją  wkrótce,  a ona, 

mimo że brakowało jej sił, przyspieszyła, chcąc go dogonić.   

Przeliczy

ła  się  jednak,  zachwiała  i  upadłaby,  gdyby w 

ostatniej chwili jej nie podtrzymał. Zaniósł ją do domku, by z 

background image

czułością  ułożyć  na  łóżku.  Uklęknął  nad  nią  i  pocałował  w 
usta, a potem wargi jego m

usnęły jej brodę, by zbliżyć się do 

piersi. 

Kiedy westchnęła z rozkoszy, położył się obok i budził 

powoli  jej  ciało  do  życia.  Odsuwała  się  od  niego,  gdy 

pożądanie  zaczynało  sprawiać  jej  fizyczny  ból,  lecz jego 

pocałunki sprawiały, że spragniona rozkoszy tuliła się znowu, 

wiedziona tęsknotą, do jego ust i rąk.   

Nie by

ła w stanie myśleć; potrafiła jedynie poddać się jego 

pieszczotom. 

Gdy się połączyli, odniosła wrażenie, że ulatuje 

gdzieś wysoko w górę, i przywarła do niego po to, by znaleźć 

się  za  chwilę  w  nie  znanej  jej  zupełnie  wspaniałej  krainie, 

która była samą rozkoszą i pięknem.   

Krzykn

ęła znowu, bo czuła, jak ciało jej przestaje istnieć i 

stapia się z nim w jedną całość.   

Le

żała  w  jego  ramionach  i  marzyła  tylko,  by chwila ta 

trwała  wiecznie,  by  nigdy  już  nie  trzeba  było  wracać  do 

świata, który opuścili przed chwilą.   

– Kocham ci

ę – wyszeptał i przytulił ją jeszcze mocniej do 

siebie.   

Kochali si

ę  jeszcze  nieraz,  osiągając  za  każdym  razem 

szczęście, o jakim nie mieli do tej pory wyobrażenia. A potem 

tuliły ją do snu jego ramiona.   

Gdy wracali do domu,  patrzy

ł  na  nią  z  miłością,  o której 

mówił  jej  wiele  razy  w  ciągu  ostatnich  czterdziestu  ośmiu 
godzin.   

Na miejscu czeka

ły  jednak  na  nich  normalne  troski  i 

kłopoty. Wkrótce po powrocie, jeszcze tego samego wieczoru, 

Matt  został  wezwany  do  bazy.  Miał  dyżur  telefoniczny  i 

musiał  udzielić  porady  przez  radio.  Claudia  czekała  do 

dziesiątej, nie zadzwonił jednak do niej, wiedziała więc, że nie 
zobaczy go dzisiaj.   

W poniedzia

łek  też  go  nie  spotkała.  Wyjechał,  zanim 

przyszła  rano  do  pracy.  W  poniedziałek  odbywał  bowiem 

background image

zwykle lot do przychodni w Calturze.   

Czas,  kt

óry spędzali teraz z sobą, miał podwójną wartość. 

Dzielili  go  między  przyjaźń  i  miłość.  Siadywali u niego w 
mieszkaniu lub na werandzie u ciotki Stephy. 

Chcieli  być 

sami, 

z daleka od świata i ludzi.   

Wyobra

żała sobie, że nikt się nawet nie domyśla, co zaszło 

między nimi. Matta tak często nie było, pokazywali się więc 
razem bardzo rzadko. 

Zdumiała  się  więc,  gdy  któregoś  dnia 

zaczepił ją na korytarzu Peter.   

– Z pewno

ścią Matt jutro będzie z powrotem – powiedział z 

niezwykłą jak na niego serdecznością w głosie.   

Spojrza

ła  na  niego  zdumiona,  zwłaszcza  że  myślami  była 

tak daleko stąd. Myślała przecież o Matcie! 

– Oj, ty dzieciaku! – powiedzia

ł. – Co ty sobie myślisz? Że 

nikt nie widzi, 

jak  się  czerwienicie  n a  swó j  wido k?  I  jak  na 

siebie patrzycie? 

By

ła  tak  zmieszana,  że  oczywiście  znowu  się 

zaczerwieniła. A potem spojrzała na niego, nie będąc w stanie 

ani zaprzeczyć, ani potwierdzić.   

– Nie ma si

ę czego wstydzić – oświadczył poważnie. – Nie 

kryj  się  ze  swoim  uczuciem.  Miłość  jest  zawsze  piękna, 

zwłaszcza ta pierwsza miłość  i  właśnie  o  nią  należy 

szczególnie dbać. Trzeba ją pielęgnować jak delikatną roślinę. 

A  żeby  przetrwała,  trzeba nauczyć  się  wszystkim  dzielić, 

trzeba też dawać i być szczodrym, i trzeba umieć wybaczać.   

– Ale

ż ja tak właśnie czuję – wyszeptała zdumiona.   

Nie mog

ła uwierzyć, że to właśnie on, Peter Flint, rozumie 

tak dobrze sekrety miłości.   

– Mi

łość przypomina bajkę lub kolorową bańkę mydlaną – 

doda

ła w zadumie. – Jest zbyt krucha, żeby trwać wiecznie i 

zbyt cenna, 

żeby mogła zawsze do mnie należeć.   

– Cho

ćby i nie miała trwać wiecznie, ciesz się, że trwa teraz 

–  powiedzia

ł, poklepał ją po ramieniu i wyszedł, a ona długo 

background image

jeszcze myślała o tej rozmowie.   

Ba

ńka  mydlana  rozprysła  się  i  rozwiała  bez  śladu  już  w 

miesiąc później. Sprawił to kapryśny los.   

Pozosta

ły łzy i żal.   

Pewnego dnia odezwa

ł się telefon. Poszukiwano Matta, by 

przekazać  mu  straszną  wiadomość.  Jack odebrał  telefon  i 

czekał  potem  w  pokoju  Leonie,  by  powiedzieć  Mattowi  o 
wszystkim. Matt, 

który uratował właśnie cudze życie, miał się 

dowiedzieć,  że  nie  udało  się  uratować  życia,  które tak wiele 

dla niego znaczyło.   

–  Twojego ojca potr

ącił  rozpędzony  samochód  –  mówił 

Jack, 

a Claudia trzymała go za rękę, próbując pocieszyć.   

Milczeli potem d

ługo, czekając, aż się uspokoi. Wiele czasu 

jednak  minęło,  zanim  był  w  stanie  wydobyć  z  siebie  głos. 

Spoglądał  tylko  na  Jacka  pytającym  wzrokiem,  a Jack 

opowiadał,  jak ojciec wyszedł  ze  szpitala,  a potem 

pielęgniarki  usłyszały  krzyk  i  w  minutę  później  znalazły  go 
martwego na ulicy.   

–  Zrobiono wszystko  –  powiedzia

ł Jack – nie było jednak 

ratunku. Samoch

ód wyrzucił go w górę tak, że uderzył głową 

o krawężnik.   

Nie musia

ł mówić więcej. Matt potrafił wyobrazić sobie, co 

było dalej.   

–  Musz

ę  zadzwonić  do  domu  –  powiedział  zmienionym 

głosem, którego Claudia jeszcze nie znała. – Moja matka... i 
siostry, a mnie tam nie ma... – 

wyszeptał po chwili.   

Jack nakr

ęcił  numer  i  podał  Mattowi  słuchawkę.  Chciała 

odejść,  ale  nie  puścił  jej  ręki,  posadziła  go  więc  w  fotelu  i 

przyklęknęła obok, gładząc go po ręce.   

Jack odwi

ózł ich do domu ciotki Stephy, a Claudia zabrała 

go potem do swego pokoju. 

Rozebrała go i położyła do łóżka. 

Drżał na całym ciele, a ona wierzyła, że sen potrafi złagodzić 
nieco ból.   

background image

Le

żała koło niego w nocy, trzymając mocno w ramionach. 

Na jej oczach ginęły powoli wszystkie jej marzenia. Jutro rano 

Matt  odleci  na  południe,  myślała,  a potem pierwszym 

samolotem do Paryża.   

Zdawa

ła sobie doskonale sprawę, że to koniec, że wkrótce 

nastąpi ostatnie pożegnanie.   

Matt ockn

ął się nad ranem i natychmiast stanęły mu przed 

oczami wydarzenia ostatnich godzin. 

Skrył  się  w  jej 

ramionach i zapłakał. A gdy się trochę uspokoił, wyśliznął się 

łóżka i poszedł do łazienki wziąć prysznic.   

Wr

ócił po chwili spokojny i opanowany. Odzyskał już siły, 

które potrzebne mu były w drodze powrotnej do domu. Usiadł 

przy  Claudii  i  wziął  ją  za  ręce.  W  jego  oczach  kryła  się 

bezbrzeżna rozpacz.   

– Nie b

ędę mógł tu wrócić – szepnął. – Moja matka... moje 

siostry... 

Ktoś się musi nimi zająć... O Boże! 

Cierpia

ła podwójnie, za siebie i za niego. Przytuliła się do 

niego, 

łkając rozpaczliwie. Wiedziała, że jego miejsce jest w 

Paryżu z rodziną, która go potrzebowała, przynajmniej dopóki 

siostry nie skończą szkoły i się nie usamodzielnią. Któż lepiej 

niż ona rozumie powinności rodzinne! 

– Wiem, 

że nie możesz zostawić matki – mówił dalej. – Ale 

może... Ale na pewno się kiedyś spotkamy. – Uniósł głowę i 

spojrzał  na  nią  rozgorączkowanym  wzrokiem.  –  Przecież  to 

niemożliwe, żeby taka miłość jak nasza mogła się skończyć na 
zawsze! 

Wsta

ł i otulił ją kołdrą.   

–  Musz

ę  iść  się  spakować.  Samolot odlatuje o jedenastej. 

Jack zawiezie mnie na lotnisko. 

Musimy  się  teraz  pożegnać. 

Nie potrafiłbym powiedzieć ci do widzenia przy wszystkich.   

Kiwn

ęła głową. Z oczu płynęły jej łzy, a w gardle dusiło ją 

tak, 

że nie mogła wykrztusić słowa.   

– Kocham ci

ę – szepnął.   

background image

S

łyszała jego kroki w holu i na werandzie; wydawało jej się 

nawet, 

że  słyszy,  jak idzie po schodach.  Potem  usiadła, 

krzyżując  ręce  na  piersiach i  kołysała  się  miarowo,  próbując 

uciszyć ból, który ją rozsadzał.   

Po jakim

ś czasie znowu rozległy się kroki na werandzie. A 

potem jakieś głosy. To chyba niemożliwe, szepnęła do siebie. 

Czyżby to była mama? 

– Claudio, wstawaj! – rozleg

ł się głos pani Delano. Claudia 

zerwała się z łóżka i szlochając, zbiegła na dół, by ukryć twarz 
w ramionach matki.   

–  No ju

ż,  uspokój  się  –  mówiła  pani  Delano,  gładząc 

Claudię  po  włosach  i  wycierając  policzki  z  łez.  –  Wiem o 

śmierci  ojca  Matta.  To  smutna  wiadomość,  ale  świat  się 

przecież nie zawalił.   

Za jej plecami stali synowie,  a ona spogl

ądała  na  nich 

niezadowolona, 

jakby  pytała,  co  robią  w  mieście,  zamiast 

pilnowa

ć farmy. Bo przecież nie przyjechali chyba tutaj po to, 

by dźwigać jej fotel po schodach! 

– A co ty tutaj robisz? – spyta

ła Claudia. – Przyjechałaś do 

lekarza? 

Matka pokr

ęciła przecząco  głową.  Też coś! – zdawało się 

mówić jej spojrzenie. Ja do lekarza? 

– Przyjechali

śmy, żeby ci wlać trochę rozumu do głowy, no 

i  mam  nadzieję  –  dodała  –  żeby  cię  pożegnać.  Ciotka 

zadzwoniła i opowiedziała nam o nieszczęściu twojego Matta, 

a potem dodała, że ty go w nieszczęściu opuszczasz.   

Claudia patrzy

ła na nią, nie rozumiejąc.   

– Nigdy bym go nie opu

ściła w nieszczęściu, gdybym tylko 

mogła – zaprotestowała. – Ale on musi wracać do Francji i nie 

będzie mógł tu prędko wrócić.   

G

łos jej się załamał. Mówiła coś potem o matce i siostrach, 

ale w taki sposób, 

że nie można jej było zupełnie zrozumieć.   

–  Je

żeli  go  kochasz,  to  powinnaś  z  nim  pojechać,  nawet 

background image

gdyby jechał do Timbuktu – powiedziała surowo pani Delano, 

a Claudia spojrzała na nią zdumiona.   

– Przecie

ż nie mogę pojechać do Francji! – odparła płacząc.   

– Nie chce, 

żebyś z nim pojechała? 

–  Ale

ż chce! – zawołała Claudia. – Ale wie, że nie mogę. 

Nie mogę przecież wyjechać i cię zostawić.   

–  O Bo

że! – westchnęła matka. – Czy nie mówiłam ci, że 

musisz zacząć żyć własnym życiem? Czy nie widzisz, że daję 

sobie radę bez ciebie? Oczywiście, będę do ciebie tęskniła, bo 

jesteś moją ukochaną córeczką, ale musisz być tam, gdzie los 

ci wyznaczył miejsce. Francja nie jest w końcu tak daleko od 

Włoch, a czy twój ojciec nie obiecywał mi tyle razy, że tam 
pojedziemy, 

żebym zobaczyła wioskę, w której mieszkali nasi 

przodkowie przed wyjazdem do Australii? 

– Ale Matt odlatuje o jedenastej! – zawo

łała Claudia.   

–  No wi

ęc się pospiesz! – rzekła spokojnie pani Delano. – 

Dlatego właśnie ojciec i chłopcy przyjechali ze mną, żeby się 

z tobą pożegnać.   

– 

Śniadanie! Chodźcie do kuchni! – zawołała ciotka Stepha, 

wchodząc na werandę. – Zaraz cię spakuję – zwróciła się do 
Claudii. – 

Zabierz tylko bieliznę i rzeczy osobiste, bo przecież 

tam i tak będziesz musiała kupić zimowe ubranie.   

Co si

ę  ze  mną  dzieje?  –  myślała  gorączkowo Claudia. 

Czuła się jak ziarnko piasku, które porywają z brzegu potężne 
fale, 

nie pytając go przy tym o zdanie.   

Da

ła  się  jednak  zaprowadzić  do  kuchni  jednemu  z  braci  i 

usiadła  przy  stole,  a  matka  położyła  przed  nią  paszport, 

odnawiany  w  zeszłym  roku,  gdy  cała  rodzina  była  na 
wycieczce w Nowej Zelandii.   

– Ojciec dzwoni

ł już do ambasady francuskiej w Canberze, 

Robert  już  wie,  co  trzeba  zrobić  i  gdy  tylko  dolecicie  do 
Brisbane, 

zabierze cię do konsulatu francuskiego po wizę.   

– Robert? – spyta

ła, nie rozumiejąc.   

background image

–  Robert pojedzie z tob

ą do Brisbane – powiedziała matka 

tonem nie podlegającym dyskusji. – W końcu nasza córka nie 

może  lecieć  na  drugi  koniec  świata  ot  tak  sobie,  sama jak 
palec! 

Claudia przez chwil

ę zastanawiała się, co o tym wszystkim 

pomyśli Matt.  Czy  będzie  zadowolony,  widząc,  jak rodzina 

wysyła ją na siłę razem z nim? 

Ale w tej w

łaśnie  chwili  do  kuchni  wpadł  Matt,  a za nim 

wszedł  pan  Delano  i  jego  dwaj  synowie,  Robert i Michael. 

Matt podszedł do niej, a potem przyklęknął i wziął ją za rękę.   

–  Naprawd

ę  chcesz  ze  mną  pojechać?  –  spytał,  a w jego 

oczach ból ustąpił na chwilę miejsca radości.   

–  Ale czy ty chcesz?  –  szepn

ęła,  gładząc  delikatnie  jego 

twarz.   

– Jak mo

żesz nawet o to pytać? – zdumiał się. – Jestem taki 

szcz

ęśliwy! Nie bój się! Jeśli tylko będzie ci źle, odwiozę cię z 

powrotem – 

obiecał.   

Opar

ł  głowę  na  jej  piersiach,  tak  jak  ona  zrobiła  to  przed 

chwilą,  witając  matkę.  Spojrzała  na  twarze  swoich 

najbliższych i w ich oczach dostrzegła łzy.   

– Pojad

ę z tobą – oznajmiła. Zostało im już niewiele czasu.   

Wzi

ęła  szybko  prysznic  i  przebrała  się,  a potem ojciec 

zawiózł ją do bazy i musiał tłumaczyć, co się stało, gdyż na 

widok  Leonie  Claudia  rozpłakała  się  i  długo  nie  mogła  się 

uspokoić.   

– Taka jestem szcz

ęśliwa – łkała w objęciach pani Cooper. 

– 

Jestem naprawdę bardzo szczęśliwa. Ale śmierć ojca Matta 

to przecież wielkie nieszczęście, i w dodatku zostawiam was, 

ale ja chyba powinnam jechać? 

– Oczywi

ście – przytaknęła Leonie. – Nie zapominaj tylko 

o nas i pamiętaj, że zawsze nam się tu przyda okulista, który 

będzie jeździł do Caltury.   

– Jeszcze si

ę nie żegnajmy – powiedziała po chwili. – Jack 

background image

postanowił  zostawić  Katie,  a  my  wszyscy  mamy  jechać  na 
lotnisko, 

żeby  się  z  wami  pożegnać.  Wiem,  że  to  będzie 

bardzo smutny wyjazd dla was obojga, 

ale pamiętaj, że będzie 

wam  towarzyszyć  nie  tylko  miłość  twojej  rodziny,  ale  także 

nasza przyjaźń.   

Claudia uspokoi

ła się i pokiwała głową.   

Wiedzia

ła, że nadszedł czas, kiedy musi mieć siły za nich 

dwoje. 

I  że  nie  wolno  jej  więcej  płakać.  Ruszała  na  podbój 

świata jak prawdziwy poszukiwacz przygód.   

Gdy samolot wzni

ósł się już wysoko ponad zatokę, wzięła 

Matta  za  rękę.  W  dole  zostawili  przyjaciół  i  rodzinę,  którzy 

machali do nich na pożegnanie.   

– Kocham ci

ę – szepnął, a ona poczuła, że wszystko będzie 

dobrze.   

Miasto znika

ło im powoli z oczu. Niespodziewanie pojawił 

się tuż pod nimi mały samolot medycznej służby powietrznej, 

który wznosił się właśnie do góry.   

– Spojrzyj po raz ostatni na zatok

ę – szepnęła. – I na nasz 

samolot...   

–  To Allysha w drodze do  Cabbage Tree  –  oznajmi

ł.  – 

Miałem z nią lecieć.   

Mocno u

ścisnął jej rękę, jakby chciał się upewnić, że ciągle 

jest przy nim. 

A  ona  odpowiedziała  mu  uśmiechem  pełnym 

miłości i oddania.   


Document Outline