Uwaga o Marcu
Leszek Kołakowski
Inteligencja jest zdolna rozkładać despotyczne systemy nie tylko podżeganiem do rewolucji,
ale powolnymi zmianami w sposobach myślenia, takimi zmianami, które pustoszą ustrój, choć
go nie rujnują gwałtownie - pisze Leszek Kołakowski w przesłaniu na 40. rocznicę Marca
(odczytane podczas debaty Uniwersytetu Warszawskiego i Stowarzyszenia Otwarta
Rzeczpospolita).
Przyjaciele kochani,
Przykro mi doprawdy, że nie mogę znaleźć się wśród was w tych dniach. Wydaje mi się
niewiarygodne, że od sławnego Marca minęło właśnie lat 40, że tyleż lat - bez kilku miesięcy -
minęło od czasu mojego wyjazdu z Polski. Nie studiowałem nigdy tamtych wydarzeń jak historycy
czynią; wiem o nich tyle, ile widziałem i pamiętam.
Studenci polscy protestowali nie w imię swoich partykularnych interesów, lecz w imię interesu
ogólnospołecznego: protestowali przeciwko zniewoleniu kulturalnemu i politycznemu, przeciwko
cenzurze, przeciwko bezprawiu, przeciwko rządom partyjnej biurokracji, której naród przecież do
rządzenia nie powołał.
Represje marca 1968 roku nie budziły we mnie uczucia grozy, lecz obrzydzenie. Ten wylew
chamstwa i nienawiści nie był może całkiem nieoczekiwany, ujawnił jakąś stronę ówczesnego
ustroju nie Wałkiem nową z pewnością, ale jednak mało znaną.
Wiedzieliśmy już wtedy, o co chodziło w kampanii moczarowskiej. Jej właściwym obiektem nie
byli Żydzi, ani studenci, ani inteligencja, ani pisarze. To były tematy instrumentalne: celem
właściwym było istniejące kierownictwo partyjne. Cały ów ruch był policyjną frakcją partii
komunistycznej, po prostu zmierzał do tego, by władzę ówczesną pod takim czy innym pretekstem
usunąć. Nie wiem, jaki dokładnie był plan podboju aparatu rządzącego, można jednak
przypuszczać, że miał on realne szanse powodzenia. Była tu też sprawa pokoleniowa: młodzi
działacze chcieli wyrzucić ludzi starego aparatu i po prostu zająć ich miejsce. Jest oczywiste, że taki
zamach stanu nie mógł być dokonany bez błogosławieństwa (co najmniej) sowieckiego, w tej
sprawie jednak zdani jesteśmy na niepewne domysły. Słyszałem wprawdzie - ale udokumentować
tego nie mogę - że przywódcy sowieccy odnosili się nieufnie czy podejrzliwie do Moczara, bo choć
frakcja czyniła odpowiednie zabezpieczenia, by się władzy suwerena nie narazić, to jednak starała
się zyskiwać w kraju poparcie propagandą nacjonalistyczną, a wszystkie nacjonalizmy, prócz
rosyjskiego, były oczywiście tępione w strefie rublowej zwanej także obozem pokoju i socjalizmu.
Nie wiem, do jakiego stopnia ów ruch moczarowski cieszył się sympatią czy poparciem ludu.
Znałem niektórych działaczy z moczarowskiej stadniny, ale nie było ich, rzecz jasna, wśród moich
przyjaciół. Ci działacze, o ile mogę sądzić, byli to ludzie całkiem cyniczni, dobrze wiedzący, gdzie
się zapisali; próbowali też swoich znajomych tam werbować. Zapisać się było łatwo: wystarczyło
jakieś niewielkie słowo publiczne, najlepiej antysemickie; nie istniała przecież żadna przynależność
formalna. Na sympatię ze strony ludzi, którzy ciągnęli tradycję polskiego antysemityzmu, można
było z pewnością liczyć, chociaż nie mógłbym się wdawać w ocenianie, jak silna była ta tradycja i
w jakim stopniu zapewniała moczarowcom poparcie. Pamiętam jednak, że spotykało się niemało
ludzi cywilizowanych, którzy, choć z antysemityzmem żadnych związków nie mieli, odnosili się do
moczarowców z niejaką, choćby nie aktywną, nadzieją, a to dlatego, że tak wielkie było
obrzydzenie rządami Gomułki i jego kliki; łatwo zrozumieć postawę dającą się wyrazić słowami "
przynamniej jakiś inny przyjdzie, bo już nie można wytrzymać tej obecnej ferajny rządzącej". Jest
godne uwagi, lecz trudno zrozumiałe, że Gomułka i jego ludzie wydawali się wcale nie dostrzegać,
że cały ów ruch miał na celu wykopanie ich z aparatu władzy, choć rzecz była powszechnie
wiadoma. Gomułka wszczął kampanię antysemicką (zwaną "antysyjonistyczną", rzecz jasna) w
1967 roku, z okazji wojny 6-dniowej, licząc najpewniej na to, że ideologia oparta na haśle "bij
Żyda" zjedna mu poparcie w narodzie. A przecież akcja moczarowska była wymierzona przeciw
niemu i jego aparatowi. Ze ostatecznie zamach się nie udał, jest to następna sprawa do historycznej
spekulacji, w którą nie potrafię się wdawać. Wiadomo jednak, że nastąpiła znaczna wymiana kadr
partyjnych na rzecz frakcji moczarowskiej.
Trudno wątpić w to, że upadek gomułkowskich rządów w 1970 roku był w jakimś stopniu
rezultatem wybryków marcowych. Rządy Gierka, jeśli wolno sądzić, przyjęte były z początku przez
Polaków ze znaczną ulgą, a choć komunistyczna ideologia państwowa nadal obowiązywała i była
niezbędna dla legitymizacji ustroju, nikt już jej nie brał na serio; sprowadziła się do koniecznego ale
pustego rytuału. Natomiast zmiany i obietnice zmian w epoce gierkowskiej spotkały się bodaj z
przyjęciem pozytywnym, przynajmniej początkowo. Prasa polska donosiła jeszcze w ostatnich
latach o istniejącej stale nostalgii za czasami gierkowskimi, głównie wśród tych, którzy stracili lub
myśleli, że stracili , na przemianach po 1989 roku.
Można też zadać sobie pytanie, w jakim stopniu marcowe i pomarcowe wydarzenia były
sprowokowane i, drugie pytanie, jakie były długofalowe skutki ówczesnych represji. Pamiętam, że
gdy szykował się wiec 8 marca na Uniwersytecie Warszawskim, miałem znaczne wątpliwości co do
tej akcji, obawiałem się bowiem, że będzie to okazja do wielkiego pogromu, który zniszczy
pączkujący ruch studencki. Przypominam sobie, że dwa dni bodaj przed planowanym wiecem
poszliśmy we dwójkę, z Krzysztofem Pomianem, do Karola Modzelewskiego, by mu wyłożyć
nasze wątpliwości. Karol zgodził się z nami, ale uważał, że jest za późno, by rzecz odwoływać. To,
co nastąpiło po wiecu 8 marca, było w rzeczywistości groźniejsze, niż oczekiwaliśmy. Był to
prawdziwy ogólnopolski pogrom kulturalny: czystki na uczelniach, w wydawnictwach i innych
instytucjach, nikczemna kampania prasowa przeciw inteligencji i Żydom, wymuszona emigracja
znacznej części Polaków żydowskiego pochodzenia (w większości nie mających kulturalnych ani
religijnych związków z żydostwem), wśród nich osób wybitnie wartościowych; kraj nasz został
wystawiony na pogardę i pośmiewisko w świecie. Jednocześnie Marzec zamknął pewną epokę
polityczną: skończyły się nadzieje na "lepszy socjalizm", a rewizjonizm nie miał już racji bytu.
Właściciele Polski Ludowej mogli sobie myśleć, że represje i pogromy dotknęły inteligencję i
Żydów, a więc stosunkowo niewielką część populacji kraju. Jednakże inteligencja jest zdolna
rozkładać despotyczne systemy nie tylko podżeganiem do rewolucji, ale powolnymi zmianami w
sposobach myślenia, takimi zmianami, które pustoszą ustrój, choć go nie rujnują gwałtownie.
Jest godne uwagi, że buntownicze czy kontestacyjne ruchy studenckie miały miejsce w 1968 roku
w wielu krajach, m.in. w Niemczech, w Stanach Zjednoczonych, we Francji, we Włoszech, w
Wielkiej Brytanii. Była to czasowa koincydencja, tamte ruchy jednakże miały całkiem inną,
niekiedy przeciwstawną oprawę ideologiczną; ruchy studenckie w Polsce nie były tamtych ruchów
ani przyczyną ani skutkiem.
Powtarzam na koniec pytania, na które chciałbym usłyszeć odpowiedzi od ludzi, co historię Marca
naprawdę studiowali, ja bowiem byłem tylko świadkiem i, wolno powiedzieć, biernym
uczestnikiem tych wydarzeń, ale historycznych nad nimi badań nie prowadziłem. Oto te pytania:
Po pierwsze, jak wytłumaczyć fakt, że rządząca ekipa jakby nie dostrzegła, że jest głównym
obiektem ataku, lecz że ten atak wspierała. Byłaż by to tylko głupota?
Po wtóre, czy były w partii jakieś inicjatywy, by dla tej lub innej kliki czy frakcji zyskać poparcie
sowieckie i jak te inicjatywy się objawiały?
Po trzecie, jak rozległe było w społeczeństwie naszym poparcie dla kampanii antysemickiej? (Nie
było wprawdzie sondaży w dzisiejszej formie, ale jakieś dane można pewnie zdobyć z różnych
źródeł).
Po czwarte, dlaczego zamach stanu się w końcu nie udał?
Po piąte, jakie skutki miał pogrom kulturalny dla przebiegu ostatnich dwóch i pół lat reżymu
gomułkowskiego?
Po szóste, jak opisać stosunek Kościoła do wydarzeń marcowych?
Bez odpowiedzi na te pytania niepodobna spisać historii tych wydarzeń