IRÈNE NÉMIROVSKY
GORĄCA KREW
Z francuskiego przełożyła JOANNA PRĄDZYŃSKA
Tę ostatnią powieść mojej matki dedykuję Olivierowi Rubinsteinowi, tym, którzy ją odkryli – Olivierowi
Philipponnatowi i Patrickowi Lienhardtowi, oraz wszystkim, którzy odnieśli się z serdecznością do tej
Gorącej krwi
Denise Epstein
PRZEDMOWA
Utracone raje Irène Némirovsky
Miała piętnaście lat i pisała baśniowe wiersze, które pozwalały jej uciec od białej nudy
wszechobecnego śniegu. Działo się to w miejscowości Mustamäki, fińskim uzdrowisku,
które niczym tratwa Meduzy
przyjęło na swój pokład rozbitków w osobach bogatych
petersburżan wystraszonych wybuchem rewolucji. Jej rodzice uciekli przed bolszewickim
terrorem, ona zaś podobnie jak słynna kózka Blanchette
Pasie się kózka na górskim stoku
Galia tak cieszy się życiem
Szary wilk pożre maleńką kózkę
A Galia – Galia pożarłaby całą armię…
Tratwa Meduzy – obraz Théodore’a Géricaulta. Płótno ukazuje katastrofę francuskiej korwety La Méduse i jest
metaforą ludzkiego losu porównanego do tragicznego losu rozbitków.
Kózka Blanchette jest bohaterką nowelki Alphonse’a Daudeta zamieszczonej w zbiorku Listy z mojego młyna.
6 grudnia 1937 roku, prawie dwadzieścia lat później, Irène Némirovsky otwiera
powtórnie mały czarny notes, który był świadkiem jej pierwszych prób literackich. Tak
komentuje w nim powyższy czterowiersz: „Jeśli przypadkiem to przeczytacie, córeczki
moje, będziecie myślały, jaka ta mama była głupia! Ja też tak myślę. Niezbyt byłam
wówczas mądra, to prawda, ale trzeba szanować swoją przeszłość, więc notesu nie
zniszczę”. Kilka słów nakreślonych czarnym atramentem, aby przypieczętować swoje
spotkanie po latach z nastolatką, która nie była już właściwie Rosjanką, jeszcze nie była
Francuzką, ale na pewno nie czuła się Żydówką.
Tak więc stary notes nie został podarty, a jego właścicielka zabiera się do szukania
nowych tematów, które sumiennie numeruje od 1. do 27. Już w roku 1934, niedługo po
śmierci ojca, wspomnienia z czasów dzieciństwa dostarczyły jej tematu do trzech powieści
i kilku nowelek, których plany kreśliła gorączkowo we wciąż rozrastającym się rękopisie,
ni to brulionie, ni to dzienniku, nazwanym przez nią samą. Monstrum. Cztery lata później
krew z Monstrum zostaje wyssana do ostatniej kropli. Powstają za to Les Fumées du
vin
(Opary wina), Le Vin de solitude (Wino samotności), Jézabel i nawet Deux (Tych
dwoje), wydane w roku 1938, apogeum jej dojrzałej twórczości.
„Le Figaro”, 12 i 19 czerwca 1934 roku; zamieszczone w zbiorze Dimanche et autres nouvelles (Niedziela i inne
nowele), Stock, Paris 2000.
Irène Némirovsky jest znużona. Od roku 1927, oprócz dziesiątek nowel, pisze jedną
powieść rocznie. Złożona w 1935 roku prośba o przyznanie jej obywatelstwa francuskiego
wciąż pozostaje bez odpowiedzi. Niezrównoważona psychicznie matka zaprzepaszcza
spadek i w konsekwencji zmusza córkę do tego, by utrzymywała za wszelką cenę pozycję
w świecie literackim i współpracowała z wielonakładową prasą, niezależnie od
reprezentowanych przez poszczególne periodyki poglądów politycznych. Irène drukuje
więc w „Gringoire”, w „Mariannę”, w dostojnym „Révue des Deux Mondes”, wkrótce
również w „Candide”. Wynagrodzenie męża Irène, urzędnika bankowego, jest trzykrotnie
niższe od jej dochodów. Jak mawiał Czechow: „Tatuś i mamusia muszą jeść”. U Irène
muszą jeść poza tym jeszcze dwie córki – ośmioletnia Denise, i mała Elisabeth urodzona
20 marca 1937 roku.
W momentach zniechęcenia Irène przestaje pisać i zwierza się ze swoich problemów.
„Niepokój, smutek, silne pragnienie, by odzyskać pewność siebie i odwagę, wyciszyć się.
Pamiętam słowa Renana: »Na piersi Boga, gdzie wypoczywasz«. Ufna, uspokojona,
chroniona przez bożą pierś. A przecież kocham życie”. (5 czerwca 1937)
W wieku trzydziestu czterech lat Irène Némirovsky dociera na szczyt. Jest tego
świadoma. Spotkanie ze starym notesem z dzieciństwa wprowadza ją w stan melancholii.
Nowele, których szkice wówczas kreśli, mówią głównie o różnych etapach życia i o
przemijaniu czasu. W La Confidence (Zwierzenie) przedstawia siebie jako starą
nauczycielkę, która wspomina drogą sercu przeszłość pośród sarkastycznych uwag
niesfornej uczennicy, Colette: „To, oprócz zmęczenia i przeczucia nadchodzącej śmierci,
której się bała, wypełniało ją niepokojem. Na powierzchnię wypływały niepowstrzymanie
stare wspomnienia”
. W Magie (Magia) wspomina Rosjan z kolonii fińskiej, którzy „po
powrocie do ojczyzny przepadli jak kamień w wodę
. W Le Départ pour la fête
(Wyprawa na przyjęcie) wreszcie opisuje „próżne czekanie na szczęście, kiedy jest się
dzieckiem”, upadek królestwa dzieciństwa i to wrażenie, że człowiek po czterdziestce
„traci grunt pod nogami i nie czując dna, topi się w głębokiej wodzie”
. Motyw strachu
przed głęboką wodą powraca jak bumerang w jej powieściach. W Les Mouches
d’automne (Jesienne muchy) utopiła się Tatiana, we Francuskiej suicie – ojciec Péricand,
a w Gorącej krwi młynarz Jean Dorin traci życie w stawie Moulin-Neuf.
„Revue des Deux Mondes”, 15 października 1938; również w zbiorku Destinées, et autres nouvelles (Losy i inne
nowelej, Sables, Pin-Balma 2004.
„L’Intransigeant”, 4 sierpnia 1938 (nowelka ta nie pojawiła się w żadnym zbiorku).
„Gringoire”, 11 kwietnia 1940; również w Destinées…, op.cit.
Gdy 6 grudnia 1937 roku przychodzi jej do głowy pomysł na powieść lub nowelę – na
początku nie jest zdecydowana co do formy – tytuł Gorąca krew jeszcze nie istnieje.
Natomiast szkic noweli jest już dość wyraźny: „Temat na powieść i nowelę. Myślałam o
tytule Młodzi i starzy. Powieść (lepsza byłaby sztuka). Rodzicie surowi, czyści, pobłądzili
za czasów młodości. Nie dociera do nich problem »gorącej krwi«. Możliwość akcji.
Niedogodność – nie mam zdecydowanie nakreślonych charakterów”. Konflikt pokoleń
był już przedtem tematem Zwierzenia. Gorzej, rodzice z tej powieści jakby zapomnieli o
własnej młodości i nie byli w stanie zrozumieć błędów popełnianych przez dzieci. W co
najmniej dwóch powieściach Némirovsky cytuje Ezechiela: „Rodzice jedli kwaśne
winogrona, ale zęby bolą ich dzieci”. W Gorącej krwi przykładem są François i Hélène z
niedowierzaniem obserwujący spektakl ich własnej młodości „niczym stary pies, który
patrzy na harcujące myszy”. Tymczasem trudno uwierzyć w to, że nie uświadamiają sobie
swej winy w nieszczęściu, które spotyka ich córkę. W Ich dwojgu, powieści, która
ukazywała się w odcinkach od kwietnia do lipca 1938 roku, Antoine i Marianne obserwują
swoje dzieci w „igraszkach trafu i miłości”, kiedy to młodzi są pewni, że decydują o swym
losie. Tymczasem, gdyby wiedzieli…
Podczas lata 1938 roku Irène Némirovsky wraca do lektury W cieniu zakwitających
dziewcząt. Znajduje w niej długo poszukiwaną „cudowną stronę” Prousta, doskonale
oddającą sedno dręczących ją problemów.
Nie dostaje się mądrości w darze, trzeba ją odkryć samemu po wędrówce, jakiej nikt nie
może podjąć za nas ani jej nam oszczędzić, bo ona jest spojrzeniem na świat. Żywoty,
które pan podziwiasz, postawy, które ci się wydają szlachetne, nie były przygotowane
przez ojca ani przez preceptora; poprzedziły je początki bardzo odmienne. Kształtowało
je wszystko zło i wszystka banalność panująca dokoła. Wyrażają walkę i zwycięstwo
.
Marcel Proust, W cieniu zakwitających dziewcząt, tł. Tadeusz Żeleński-Boy, PIW, Warszawa 1979.
„Gorącą krwią” nazywa Irène Némirovsky zuchwałą ingerencję młodości w zakazane
strefy naszego życia. To zew genów, ten zapał i entuzjazm, który tli się czasem przez lata,
zanim wreszcie wybuchnie płomieniem i zniszczy wytrwale konstruowaną egzystencję.
„Gorąca krew” to inne określenie miłości, „rozpalonych pragnień”, autodestrukcji. To ten
„głuchy, ukryty ogień”, który niszczy Brigitte i Marca i rujnuje Silvia. To tajemnicza żądza
życia, „uciążliwy i w sumie próżny trud, jaki zadaje sobie młodość”, to zagadkowe
pragnienie, które niweczy prawe postanowienia, pokonuje fatalizm i burzy spokój
zmysłów. Instynkt jest w stanie złamać nawet charakter zahartowany jak stal; cnota rozpala
się do białości, po czym pada unicestwiona. „Każdego przynajmniej raz spotkał ogień,
który zmienił i nienaturalnie zniekształcił bieg jego życia”.
Kapryśna krew karmi wyobraźnię Irène Némirovsky. Ten strumień burzącego się wina
płynie raz spodem, raz wierzchem, zmieniając psy w wilki, sieroty w morderców, a
podlotki w kobiety. Rozgrzewa uśpione serca starych wujów. Skłóca rodziny, zmienia bieg
przeznaczenia, powoduje, że wąskie dotychczas dopływy występują z brzegów i odciągają
powieści rzeki od ich źródeł. „Po wszystkim pozostaje już tylko oszacować szkody”. Życie
hartuje się od nagłych uderzeń krwi. Irène Némirovsky wie o tym od dawna.
1931: „Ja też byłam młoda, Luliczko. Dawno temu, to prawda, ale jeszcze pamiętam, jak
w żyłach pulsowała mi młoda krew. Myślisz, że to można zapomnieć?”
1934: „To cudowne mieć dwadzieścia lat. Czy wszystkie młode dziewczyny zdają sobie
z tego sprawę tak jak ja, czy korzystają z tego szczęścia, z tego entuzjazmu, namiętności, z
tej gorącej krwi?”
1935: „Nie mogę zmienić mego ciała, ugasić ognia, który rozpala moją krew”
1936: „Niech będzie pochwalona choroba, ta gorączka, która powoli rozluźnia więzy
ściskające ciało, która daje subtelniejszą i bardziej świadomą wizję wszystkiego, niech
będzie pochwalone to gorąco, które ożywia krew”
.
Les mouches d’automne, Kra, 1931; „Les cahiers rouges”, Grasset, 1988.
Dimanche, „Revue de Paris”, 1 czerwca 1934; w: Dimanche, op.cit.
Le vin de solitude, Albin Michel, Paris 1935; 2004.
Le lien du sang, „Revue des Deux Mondes”, 15 marca i 1 kwietnia 1936; w: Dimanche, op.cit.
Śmiertelne zwarcie śmierci i życia, pragnienia z przeznaczeniem, młodości ze starością:
jakie tło wynaleźć dla opisania tego znanego wszystkim dramatu? Irène wybiera spore
miasteczko położone w Morvand, miasteczko, do którego pojechała w poszukiwaniu niani
dla swojej córki Elisabeth. Po raz pierwszy nazwa tej miejscowości pojawia się w jej
dzienniku pod datą 25 kwietnia 1938 roku: „Powrót z Issy-l’Evêque. Cztery pełne dni
szczęścia. Czegóż można żądać więcej? Dzięki Bogu za to i za nadzieję”. Powróci tam, aby
znaleźć uspokojenie, uwolnienie od kłopotów paryskich.
Nie pomylimy się chyba, twierdząc, że osoba, która w środku powieści przekracza próg
hotelu Przystań dla Podróżnych, to z pewnością sama autorka: „Popycham drzwi,
wprawiając w ruch drżący dzwoneczek, i oto jestem w wielkim pomieszczeniu, w którym
stoi duży piec z czerwonym okiem. Ciemno tu i pełno dymu, a w lustrach na ścianach
odbijają się stoły z marmurowymi blatami, bilard, kanapa pokryta spękaną skórą i
kalendarz na rok 1919, z obrazkiem przedstawiającym jakąś Alzatkę w białych
pończochach stojącą między dwoma żołnierzami (…). W lustrze naprzeciw odbija się moja
pomarszczona twarz w tajemniczy sposób zmieniona w ciągu ostatnich lat, że ledwo
poznaję samego siebie”. Ten opis to przeczucie, ale jak autorka mogła o tym wiedzieć? W
tym hotelu bowiem spędzi początek okupacji i zacznie pisać Francuską suitę, ostatnią
swoją powieść, w której temperatura gorącej krwi osiągnie wysokość temperatury pieca
hutniczego. Mężczyźni, kobiety i dzieci doprowadzeni „do punktu wrzenia” oszukują tam,
zdradzają i zabijają.
Od roku 1930, kiedy to jej powieść David Golder odnosi niezwykły sukces, do roku
1942, w którym zostaje aresztowana, Irène Némirovsky ani razu nie wydaje się zdziwiona
własnym losem.
Najwyraźniej od czasów rewolucji „nic, co ludzkie (a zwłaszcza nieludzkie), nie jest jej
obce”. „Z pewnością – twierdził Henri de Régnier – ludzie opisywani przez panią
Némirovsky są odpychający, ale jej obserwacje charakteryzują się żarliwą ciekawością,
którą umie nam przekazać i którą potrafi się z nami podzielić. Zainteresowanie czytelnika
jest silniejsze od niechęci”
. Ta żarliwa ciekawość wiedzie autorkę niekiedy zbyt
blisko groźnego przeznaczenia, ale, jak mówił Silvio: „Tego wówczas pragnęliśmy. Spalić
się, zgorzeć, unicestwić mijające dni, tak jak ogień unicestwia lasy”.
Henri de Régnier, David Golder Irène Némirovsky, „Le Figaro”, 28 grudnia 1929.
Pomyślana jako powieść z kluczem Gorąca krew odmalowuje językiem, jakiego użyłby
każdy uważny obserwator przyrodnik, obłudny świat, w którym przerażają drapieżniki.
Autorka znalazła wreszcie brakujące jej „zdecydowanie nakreślone charaktery”. Są to ci
ponurzy, milczący ludzie, na jakich można się natknąć tylko na francuskiej prowincji. „Nikt
nie ufa sąsiadom, każdy pilnuje własnego nosa, sieje, zbiera i liczy swój zysk”. Brigitte
jest wytykana palcami, w wiosce panuje cicha wrogość. Milczenie równoważy strach.
„Nasz region ma w sobie naprawdę coś z niedostępnej, dziewiczej okolicy, bogatej i
nieufnej wobec obcych, jak w zamierzchłych czasach”. Gotowe tło dla dramatu
przedstawionego we Francuskiej suicie. Jak teraz nie odkryć przed ludźmi na stronach,
które nastąpią, „zadziwiająco złej woli” mieszkańców wioski? To będzie tematem Dolce,
drugiej części Francuskiej suity, opisującej życie francuskiego miasteczka podczas
okupacji, a miasteczkiem tym jest w istocie Issy-l’Evêque.
Podczas tej sekretnej wojny podjazdowej w wiosce i okolicach toczy się normalne życie.
Tak jak oko przyzwyczaja się do ciemności, tak czytelnik powoli zaczyna domyślać się
strasznych tajemnic, które wyjdą na jaw dopiero pod koniec, niszcząc piękne bukoliczne
tło. Opowiadanie, z początku trochę naiwne, powoli oplata sieć intryg, zmieniając je z
powierzchownego w głębokie i przeistaczając pod koniec w teatr działań zdradzających
specyficzną wiejską mentalność mieszkańców prowincji. Zwykle opisom takich sytuacji w
powieściach Irène Némirovsky towarzyszyły sentencje filozoficzne. W Gorącej krwi morał
pojawia się w którymś z dialogów: „Ach, kuzynie, czy ty czasem, gdy myślisz o jakimś
wydarzeniu ze swojego życia, zastanawiasz się nad tym, jakie były jego początki? Z
jakiego ziarna powstało?
Nie wiem, jak to powiedzieć… Pomyśl o chwili, kiedy ziarno wpada do ziemi. I o tym,
co z tego ziarna wyrośnie, o łanach zboża… A więc uważam, że w życiu jest zupełnie tak
samo”. Autorka interpretuje tutaj, odnosząc je do ziemi burgundzkiej, ulubione przysłowie
ukraińskie: „Człowiekowi wystarczy jedno ziarno szczęścia w życiu; lecz bez tego ziarna
jest niczym”. Gorąca krew analizuje w istocie osobistą zagadkę autorki: czy napisałaby
Davida Goldera, gdyby środowisko, z którego pochodziła, nie było tak szczególne? Gdyby
nie miała w sobie królewskiej ambicji, która ją zżerała, czy wzięłaby za wzór swoją
matkę, zastygłą w podstępnej młodości dzięki kremom, próżności i skąpstwu? Czy
umiałaby tak zrozumieć środowisko wiejskie, tak dokładnie je opisać bez tej „żarliwej
ciekawości”, którą od razu podkreślił Henri de Régnier?
Irène Némirovsky nie zmieniła nazwy hotelu ani nazwy Moulin-Neuf, położonego nad
stawem, o jeden kilometr od Issy dróżką z gospodarstwa Montjeu. Czy stałoby się tak,
gdyby powieść ukazała się za jej życia? Tekst, obmyślany od końca 1937 roku, musiał
zostać opracowany latem 1941 roku w Issy-l’Evêque. W ostatnich dniach maja 1940 roku
pisarka wraz z córkami, Denise i Elisabeth, zamieszkuje w hotelu Przystań dla Podróżnych.
Ma tutaj dużo wolnego czasu, może więc do woli obserwować ludzi, których nazwiska nie
zawsze zostaną zmienione. Dwa razy w swoim notesie porównuje jeszcze Gorącą krew z
Niewolą, która byłaby trzecim tomem Francuskiej suity i która istnieje w formie szkicu.
Jest więc prawdopodobne, że pracowała aż do 1942 roku nad tą przypowieścią o
przewadze instynktu nad rozumem i o złudnej sile rozsądku.
Przez długi czas istniał tylko początek Gorącej krwi. Kiedy go skończyła, jak zwykle
dała rękopis do przepisania na maszynie swemu mężowi Michelowi Epsteinowi.
Maszynopis urywa się w połowie zdania
. Z rękopisu właściwego wynika, że
przetrwały tylko dwie strony. Czyżby Michel zarzucił pracę 13 lipca 1942 roku po
aresztowaniu żony? Gorąca krew, tak jak Francuska suita, stanowi część spuścizny
pisarki, nad którą przez ponad sześćdziesiąt lat czuwała jej córka Denise Epstein. Gorąca
krew pozostałaby więc niedokończona, gdyby nie przytomność umysłu samej Irène
Némirovsky, która ukryła bezpiecznie zbiór brulionów i niektórych rękopisów, aż do
chwili, gdy w roku 2005 córka zdecydowała się oddać je do IMEC (Instytut Pamięci
Literatury Współczesnej). Między papierami znaleziono jej dziennik pracy twórczej
prowadzony od 1933 roku, kolejne wersje wielu z jej powieści – w tym Davida Goldera –
jak również brakującą część tej powieści: trzydzieści stron drobnego ręcznego pisma, z
kilkoma tylko poprawkami i skreśleniami, zgodnych z maszynopisem. One pozwoliły na
wydrukowanie całości tej rozgrywającej się na prowincji tragedii.
Pokazujemy, w którym miejscu, na stronie 69.
W Issy-l’Evêque Irène Némirovsky znalazła francuską arkadię, dzięki czemu ze stron
powieści emanują te nieporównywalne z czymkolwiek innym zapachy ziemi i wody, które
aż do końca swych dni wdychała pełnymi płucami autorka, kiedy chowała się w lasach i na
łąkach, żeby móc pisać w spokoju. „Orzeźwiający, cierpki zapach wiosennego lasu, który
napełnił szczęściem moje zmęczone płuca”, oto co w tej książce jest najważniejsze; autorka
wie, że nawet w arkadii zbiory nie są nigdy pewne. „Gdyby było wiadomo z góry, co się
zbierze, kto by siał?”.
Olivier Philipponnat
Patrick Lienhardt
Piliśmy słaby poncz, jak w latach mojej młodości. Siedzieliśmy przed kominkiem,
kuzynostwo Erardowie, dzieci i ja. Był jesienny wieczór, niebo nad mokrą od deszczu
zaoraną ziemią rozjarzyło się czerwienią. Ognisty zachód słońca zapowiadał na następny
dzień silny wiatr. Krakały kruki. O tej porze roku pachnącej cierpką słodyczą w wielkim
lodowatym domu wiało z każdego kąta chłodem. Kuzynka Hélène i jej córka Colette drżały
z zimna, otulając się kaszmirowymi szalami po mojej matce, które dla nich wyciągnąłem z
kufra. Przy każdej wizycie pytały, jak mogę żyć w tej dziurze, a Colette, w przededniu
zamążpójścia, wychwalała uroki Moulin-Neuf, gdzie odtąd miała zamieszkać.
– Mam nadzieję, że często będziesz nas odwiedzał, kuzynie Silvio – powiedziała.
Patrzyła na mnie z politowaniem. Jestem stary, biedny i nie mam żony. W tej wiekowej,
rozpadającej się chłopskiej chacie w głębi lasu zaszyłem się jak w norze. Wszyscy tu
wiedzą, że życie upłynęło mi na podróżach i że przejadłem cały spadek. Byłem po prostu
synem marnotrawnym, a kiedy wreszcie powróciłem na ojcowiznę, dawno już zdechło
utuczone cielę, które trzymano na mój powrót. Kuzynostwo Erardowie, porównując w
myślach własny los z moim, z pewnością wybaczyli mi wszystkie pożyczone przeze mnie i
nieoddane pieniądze. Powtarzali za Colette:
– Żyjesz tutaj jak dzikus, biedaku. Jak tylko Colette się urządzi, będziesz spędzał u niej
lato.
Zdarzają się jednak w moim życiu miłe chwile, mimo że oni się tego nie domyślają. Dziś
jestem sam. Spadł pierwszy śnieg. Ta bogata kraina położona w środkowej Francji jest
niedostępna dla obcych. Nikt nie ufa sąsiadom, każdy pilnuje własnego nosa, sieje, zbiera i
liczy swój zysk. Nie ma tutaj zamków, nie składa się sąsiadom wizyt. Miejscowi bogacze
niedawno odbili od ludu, z którego wyszli, i są jak on pazerni i skąpi. Moja rodzina
swoimi licznymi kuzynami – Erardami, Chapelinami, Benoitami czy Montrifautami – jak
siecią pajęczą oplotła całą prowincję. To są zamożni gospodarze, notariusze, urzędnicy
państwowi albo właściciele ziemscy. Ich solidnych domów, zbudowanych z dala od
okolicznych miasteczek, strzegą mocne, zniechęcające do wizyt wrota zamykane na cztery
spusty niczym więzienne bramy, a w ogrodach, które się przed nimi rozciągają, prawie nie
ma kwiatów, tylko jarzyny i drzewa owocowe rozpięte na murach, aby zrodziły więcej
owoców. Przeładowane meblami salony są zawsze zamknięte. Życie rodzinne toczy się w
kuchni, by zaoszczędzić na ogrzewaniu. Oczywiście nie mam tu na myśli François i Hélène
Erardów, nie znam bardziej przyjaznego domu ani bardziej gościnnego, rodziny, która
byłaby mi bliższa, ludzi weselszych i milszych. Lecz mimo to nie ma dla mnie nic
wspanialszego aniżeli taki wieczór jak dziś, kiedy jestem zupełnie sam. Słyszę odgłos
drewnianych chodaków wychodzącej do domu służącej. Zagoniła kury do kurnika i wraca
na noc do siebie, do miasteczka. A ja zostanę z moją fajką, psem leżącym u moich stóp,
harcującymi na strychu myszami, syczącym ogniem, nie będzie żadnych gazet, książek,
jedynie butelka julienas
powoli nabierająca koło kominka odpowiedniej temperatury.
– Kuzynie, dlaczego wołają na ciebie Silvio? – pyta Colette.
Odpowiadam:
– Pewna piękna dama, która była we mnie zakochana, uważała, że jestem podobny do
gondoliera, ponieważ w owych czasach, trzydzieści lat temu, nosiłem mały wąsik i miałem
kruczoczarne włosy, tak zmieniła moje imię, Sylvestre.
– Nie, nie, ty jesteś podobny do fauna – mówi Colette. – Z tym wysokim czołem,
zadartym nosem i spiczastymi uszami, i z tymi śmiejącymi się oczami… Sylvestre, duch
lasów. To bardzo do ciebie pasuje.
Colette lubię najbardziej ze wszystkich dzieci Hélène. Nie jest piękna, ale ma w sobie to,
co gdy byłem młody, najbardziej ceniłem u kobiety: temperament. Oczy jej śmieją się tak
samo jak moje, i tak samo uśmiechają jej duże usta. Ma delikatne czarne włosy
wymykające się małymi loczkami spod szala, którym okryła sobie głowę z powodu
przeciągu. Mówią, że jest podobna do Hélène w młodości. Aleja tego nie widzę. Odkąd
urodziła trzecie dziecko, syna, małego Loulou, który ma teraz dziewięć lat, Hélène bardzo
utyła i teraz ta czterdziestoośmioletnia kobieta o delikatnej, przywiędłej cerze wyparła z
mych wspomnień dwudziestoletnią Hélène, którą kiedyś znałem. Na twarzy obecnej Hélène
rozlewa się błogi wyraz spokoju i szczęścia. Ta wizyta u mnie dzisiejszego wieczoru miała
charakter oficjalny, chodziło o przedstawienie mi narzeczonego Colette. Jest nim niejaki
Jean Dorin, z tych Dorinów, którzy mieszkają w Moulin-Neuf, z ojca na syna właścicieli
młyna, u podnóża którego pieni się piękna zielona rzeka. Kiedy jeszcze żył stary Dorin,
chodziłem łowić w niej pstrągi.
– Będziesz nam szykowała pyszne ryby, Colette – odrzekłem.
François nie chce mojego ponczu. On pije tylko wodę. Ma spiczastą, delikatną szarą
bródkę, którą delikatnie gładzi.
– Nie będziesz żałował, że opuszczasz ten padół, François – rzekłem. – Czy też raczej,
kiedy on ciebie opuści, tak jak to stało się ze mną…
Ponieważ mam niekiedy wrażenie, że życie odrzuciło mnie od siebie, tak jak wysoka
fala, że zostałem porzucony na opustoszałej plaży jak stary kuter, wciąż jeszcze solidny, ale
z burtą spłowiałą, zniszczoną od słonej wody.
– Nie będziesz za niczym tęsknił, François, ty, który nie lubisz ani wina, ani polowania,
ani kobiet…
– Będę tęsknił za moją żoną – uśmiechnął się François.
Wtedy właśnie Colette usiadła przy matce i zapytała:
– Mamo, opowiedz mi o zaręczynach z tatą. Nigdy nie mówiłaś mi o waszym ślubie.
Dlaczego? Wiem, że to była jakaś niezwykła historia, że byliście w sobie długo
zakochani… Nigdy mi o tym nie wspominałaś. Dlaczego?
– Bo nigdy mnie o to nie prosiłaś.
– No, to proszę cię teraz. Proszę!
Hélène broniła się z uśmiechem.
– Ale to nie są twoje sprawy.
– Nie chcesz nic powiedzieć, bo się krępujesz. Przecież nie z powodu kuzyna Silvia. On
na pewno zna tę historię. Czy to z powodu Jeana? Ale jutro przecież Jean będzie jak twój
syn, mamo, i powinien znać ciebie tak jak ja ciebie. Bardzo bym chciała, żeby nasze życie
było takie jak twoje z tatą! Na pewno nigdy się nie pokłóciliście.
– To nie Jean mi przeszkadza, to ci dwaj smarkacze – rzekła Hélène i wskazała z
uśmiechem na bawiących się synów.
Chłopcy siedzieli na podłodze i rzucali szyszki do ognia. Mieli ich pełne kieszenie.
Szyszki pękały w płomieniach z suchym trzaskiem. Georges miał lat piętnaście, a Henri
trzynaście.
– Jeśli nie chcesz mówić z naszego powodu, to się nie krępuj. Wasze romanse nas nie
interesują – rzekł lekceważąco Georges zniekształconym przez mutację głosem.
Mały Loulou spał.
Ale Hélène potrząsnęła głową. Nie chciała o tym rozmawiać. Narzeczony Colette
odezwał się nieśmiało:
– Jesteście państwo przykładową parą. Mam nadzieję, że kiedyś my również… że my
również…
Zająknął się. Wyglądał na przyzwoitego człowieka. Twarz miał szczupłą, łagodną i ładne,
niespokojne oczy zająca. To ciekawe, że Hélène i Colette, matka i córka, obydwie wzięły
za mężów mężczyzn o podobnej, wrażliwej, delikatnej, prawie kobiecej naturze. Łatwo
było nad nimi zapanować, a równocześnie byli pełni rezerwy, nieśmiali, skromni. Do licha!
Ja… ja byłem zupełnie inny. Siedząc trochę z boku, przyglądałem się całej siódemce.
Jedliśmy w dużym pokoju, który jest oprócz kuchni jedynym nadającym się do przebywania
miejscem u mnie w domu. Sypialnię miałem urządzoną na poddaszu. W pokoju zawsze
panuje półmrok, a tego listopadowego wieczoru zalegały tu takie ciemności, że kiedy ogień
na kominku przygasał, widać było tylko wielkie rondle, staromodne miedziane szkandele
zawieszone na ścianie, w których odbija się najmniejszy błysk. Kiedy ogień znów się
podniósł, oświetlił twarze spokojne, serdecznie uśmiechnięte. Dłoń Hélène, ze złotą
obrączką na palcu serdecznym, pieściła loki małego Loulou. Hélène miała na sobie
muślinową suknię, niebieską w białe grochy. Jej ramiona okrywał kaszmirowy szal mojej
matki, w roślinne wzory. Obok żony siedział François. Obydwoje przyglądali się dzieciom
bawiącym się u ich stóp. Chciałem zapalić fajkę i uniosłem rozpaloną szczapkę. Płomień
oświetlił mi twarz. Wydaje się, że nie tylko ja śledziłem to, co się działo wokół, bo
Colette, również uważna obserwatorka, nagle wykrzyknęła:
– Ale masz ironiczny wyraz twarzy, kuzynie Silvio! Już dawno to zauważyłam…
A potem zwróciła się do ojca:
– Chciałabym się w końcu dowiedzieć o waszym romansie, tato.
– Opowiem wam o pierwszym spotkaniu z mamą – rzekł François. – Wasz dziadek
mieszkał wówczas w miasteczku. Jak wiecie, był dwukrotnie żonaty. Mama jest dzieckiem
z pierwszego małżeństwa. Ale czego nie wiecie, to tego, że jego druga żona miała również
córkę z pierwszego małżeństwa i że ta przyrodnia siostra waszej mamy była mi
przeznaczona na żonę.
– To dopiero! – rzekła Colette.
– No tak, widzicie, jaki dziwny potrafi być los. A więc, po raz pierwszy przekraczam
próg tego domu zmuszony przez rodziców. Małżeństwo ani mi wówczas było w głowie.
Mojej biednej matce bardzo zależało na tym, abym założył rodzinę, a ponieważ nie
przestawała mnie tym zadręczać, w końcu ustąpiłem i zgodziłem się na to spotkanie, które,
jak mi przyrzekła, do niczego mnie nie zobowiązywało. Wchodzimy. Wyobraźcie sobie
najbardziej ascetycznie i zimno urządzony salon w domu na prowincji. Na kominku stały
dwa świeczniki z brązu przedstawiające amora z pochodnią. Jeszcze teraz jak o nich
pomyślę, robi mi się nieprzyjemnie.
– A ja pamiętam! – wtrąciła Hélène, śmiejąc się – ten zimny, nieruchomy płomień w
salonie, którego nigdy nie ogrzewano, to miało swoją wymowę.
– Druga żona waszego dziadka, nie będę tego ukrywał, miała charakter dość…
– Przestań! – rzuciła Hélène. – Ona już nie żyje.
– Całe szczęście… Ale mama ma rację: zmarłych należy zostawić w spokoju. Była to
kobieta bardzo tęga. Rude włosy upinała w wielki czerwony kok. Cerę miała bladą. Twarz
jej córki była biała jak prześcieradło. W czasie mojej wizyty nieszczęsna bez przerwy
splatała i rozplatała spoczywające na kolanach dłonie o spuchniętych od przemrożenia
palcach. Nie odezwała się ani słowem. Wszystko to działo się zimą. Podsunięto nam
salaterkę, na której leżało sześć herbatników, i starą czekoladę z białym nalotem. Moja
matką, wrażliwa na zimno, przez cały czas kichała. Starałem się, jak mogłem, skrócić
wizytę. I kiedy wreszcie wychodziliśmy stamtąd, zaczął padać śnieg i wysypały się dzieci z
pobliskiej szkoły, a między nimi biegła, ślizgając się co chwila w ciężkich drewnianych
sabotach, ubrana w czerwoną pelerynę, z czarnymi potarganymi włosami, różowymi
policzkami, ze śniegiem na czubku nosa i na rzęsach, panienka, która mogła mieć wówczas
nie więcej niż trzynaście lat. To była wasza mama. Gonili ją chłopcy, którzy śnieżkami
celowali w jej szyję. Była o dwa kroki ode mnie. Odwróciła się. Chwyciła trochę śniegu
w obydwie garstki i rzuciła przed siebie ze śmiechem, a potem, ponieważ miała w sabocie
pełno śniegu, zdjęła go i podskakiwała na jednej nodze na progu domu. Potargane włosy
spadały jej na twarz. Po wizycie w lodowatym salonie, w towarzystwie sztywnych kobiet
nie możecie sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobiła na mnie ta wesoła, żwawa
dziewczyna. Moja matka powiedziała mi, kim była. Z miejsca postanowiłem, że to ona
właśnie zostanie moją żoną. Śmiejcie się, śmiejcie. To nawet nie było pragnienie czy
nieodparta chęć, to było objawienie. W myślach ujrzałem scenę, gdy kilka lat później ona,
u mego ramienia, schodzi po stopniach kościoła już jako moja żona. Dziewczyna nie była
zbyt szczęśliwa. Ojciec jej był stary i chory. Macocha wcale się nią nie zajmowała.
Postarałem się, żeby rodzice ją do nas zaprosili. Pomagałem jej w nauce. Pożyczałem
książki. Urządzałem dla niej pikniki, wieczorki, dla niej tylko, dla niej, ale ona w ogóle się
nie zorientowała…
– Skąd ty to wiesz? – zaśmiała się Hélène. Oczy przysłonięte siwiejącą grzywką
zaświeciły figlarnie, a usta ułożyły się w młodzieńczy uśmiech.
– Pojechałem na studia do Paryża. Trudno przecież oświadczyć się trzynastolatce.
Wyjeżdżając, obiecałem sobie, że kiedy wrócę za pięć lat, poproszę ją o rękę. Tymczasem
ona w wieku lat siedemnastu wyszła za mąż. Poślubiła jakiegoś przyzwoitego człowieka,
dużo od niej starszego. Poślubiłaby kogokolwiek, aby tylko uciec od macochy.
– Pod koniec była taka skąpa, że z przyrodnią siostrą miałyśmy tylko jedną parę
rękawiczek – powiedziała Hélène. – Wkładałyśmy je na zmianę, idąc na wizytę. A
macocha tak wszystko chytrze urządzała, że dostawałam jakąś karę zawsze wtedy, kiedy
wypadało wyjście, więc rękawiczki zostawały dla jej córki. To były bardzo ładne
rękawiczki ze lśniącej giemzowej skórki. Tak bardzo chciałam mieć takie, które tylko do
mnie by należały, że perspektywa posiadania ich, jak wyjdę za mąż, skłoniła mnie, żeby
powiedzieć „tak” pierwszemu mężczyźnie, który mi się oświadczył i który wcale mnie nie
kochał. Człowiek młody jest głupi…
– Przeżyłem to bardzo – ciągnął François. – Kiedy wróciłem do domu i zobaczyłem tę
młodą, uroczą i trochę smutną kobietę, jaką stała się moja mała przyjaciółka, bardzo się
zakochałem. Ona zaś…
Zamilkł.
– Ojej, ojej, ale się obydwoje zaczerwienili! – wykrzyknęła Colette, klaszcząc w dłonie i
spoglądając to na ojca, to na matkę. – Teraz musicie już opowiedzieć wszystko do końca!
To wtedy zaczęła się wasza romantyczna przygoda, prawda? Porozmawialiście ze sobą,
okazało się, że się bardzo dobrze rozumiecie. Ojciec załamany odjechał, bo nie byłaś
wolna. Wiernie na ciebie czekał i kiedy zostałaś wdową, wrócił i cię poślubił. Żyliście
długo i szczęśliwie i mieliście dużo dzieci.
– Tak, tak właśnie było – odrzekła Hélène. – Lecz, mój Boże, ileż przedtem przeżyłam
zmartwień, ile łez wylałam! Wszystko wydawało się beznadziejne, niemożliwe do
przebrnięcia! Boże, to było tak dawno. Kiedy mój pierwszy mąż umarł, wasz ojciec był w
podróży. Myślałam, że o mnie zapomniał, że już go nie zobaczę. Młodość jest tak
niecierpliwa. Każdy mijający dzień, stracony dla miłości, rozdziera serce na pół. No, ale
w końcu tato wrócił.
Na dworze tymczasem zapadła głęboka noc. Podniosłem się, żeby zamknąć skrzypiące
wielkie i ciężkie drewniane okiennice. Jękliwy ponury odgłos przestraszył moich gości i
Hélène oznajmiła, że pora wracać. Jean Dorin posłusznie wstał i poszedł po płaszcze pań,
które leżały w sypialni. Usłyszałem, jak Colette spytała:
– Mamo, a co się stało z twoją przyrodnią siostrą?
– Umarła, kochanie. Pamiętasz, jakieś siedem lat temu jechaliśmy z ojcem na pogrzeb, do
Coudray, w Nièvre. To był właśnie pogrzeb biednej Cécile.
– Czy była tak samo okropna jak jej matka?
– Och, nie! Biedaczka. Nie znałam kobiety tak łagodnej i wyrozumiałej jak ona. Bardzo
się kochałyśmy. Była dla mnie jak prawdziwa siostra.
– Dziwne, że nigdy nas nie odwiedziła…
Hélène zamilkła. Colette zapytała o coś jeszcze.
Matka nadal milczała. Ponieważ Colette nie ustępowała, matka odezwała się w końcu:
– Och, to wszystko było tak dawno…
W jej głosie zabrzmiało nagle coś dziwnego, mówiła ciszej, słychać ją było jakby z
oddali, jakby mówiła przez sen.
Wrócił narzeczony Colette, niosąc płaszcze. Wyszliśmy z domu. Odprowadziłem
kuzynów aż do ich posiadłości. Mieszkają cztery kilometry stąd w uroczym domu.
Posuwaliśmy się wąską błotnistą ścieżką, chłopcy szli przodem z ojcem, za nimi
narzeczeni, a na samym końcu Hélène i ja.
Hélène mówiła mi o Colette i jej narzeczonym:
– Wygląda na poczciwego chłopca, ten Jean Dorin, jak myślisz? Znają się od bardzo
dawna. Mają wszelkie szanse na szczęśliwe życie. Wspólne dni będą im płynęły tak jak
mnie z François, spokojnie, godnie… Przede wszystkim spokojnie… bez burz, tragedii…
Czy to tak trudno być szczęśliwym? Wydaje mi się, że Moulin-Neuf ma w sobie coś
kojącego. Zawsze marzyłam o domu nad rzeką, żeby móc budzie się w nocy w ciepłym
łóżku i słyszeć szum płynącej wody. Wkrótce będą mieli dziecko… – myślała na głos. –
Mój Boże, gdyby w wieku lat dwudziestu człowiek wiedział, jak proste jest życie…
Przed wejściem do ogrodu pożegnałem się z nimi. Metalowa krata bramy najpierw
zaskrzypiała świdrującym wysokim tonem, a zamykając się, wydała dźwięk niski. Było to
niczym uderzenie gongu, przyjemne dla ucha, tak jak smak starego burgunda potrafi być
przyjemny dla podniebienia. Dom moich kuzynów porasta gęsta winorośl, która faluje przy
najmniejszym podmuchu wiatru, ale o tej porze roku na gałęziach wisiało tylko kilka
zeschłych liści i w świetle księżyca widać było metalową siatkę pokrywającą ściany.
Stałem jeszcze przez chwilę na drodze w towarzystwie Jeana Dorina, kiedy Erardowie
znikli już w domu, i patrzyliśmy, jak w salonie i sypialni zapalają się światła; okna
świeciły uspokajająco w ciemnościach nocy.
– Przyjdzie pan na nasz ślub? – zaniepokoił się narzeczony.
– Oczywiście! Już dobre dziesięć lat nie byłem na żadnym weselu – odrzekłem i oczyma
wyobraźni zobaczyłem nagle te wszystkie przyjęcia, które dane mi było przeżyć, te
przeciągające się godziny hulanek, w które zmieniają się zawsze wesela na wsi, te
czerwone twarze pijanych gości… Chłopcy do pomocy wynajęci razem z krzesłami w
pobliskim miasteczku, parkiet do tańca, lody na deser, pan młody, którego cisną za małe
buty… A przede wszystkim z każdego zakątka okolicznych wiosek zjeżdżają się rodzina,
przyjaciele, krewni, sąsiedzi, których nie widziało się czasem całe wieki. Nagle wynurzają
się na powierzchnię, jak spławiki, a każdy budzi w pamięci wspomnienie przebrzmiałych
kłótni, miłości, nienawiści, zaręczyn zerwanych i dawno odżałowanych, historii spadków,
procesów…
Stary wuj Chapelain, który poślubił swoją kucharkę, dwie panny Montrifaut, siostry
mieszkające przy tej samej ulicy, nierozmawiające ze sobą od czternastu lat, ponieważ
któregoś dnia jedna nie chciała pożyczyć drugiej misy do smażenia konfitur, i notariusz,
którego żona mieszka w Paryżu z jakimś komiwojażerem, i… Boże! Cóż to za zjazd
duchów, takie wesele na prowincji! W dużych miastach ludzie albo wciąż się widują, albo
nie widują się w ogóle, co czyni sprawy dużo prostszymi. Tutaj… Spławiki wrzucone do
wody, mówię wam. Hop! Wypływają na powierzchnię pośród wirów – starych
wspomnień! I znikają pod wodą na kolejne dziesięć lat.
Zagwizdałem na psa, który nam towarzyszył, i zostawiłem narzeczonego tam, gdzie stał.
Wróciłem do siebie. Nie ma to jak we własnym domu. Ogień przygasł w tym czasie, ale to
właśnie wtedy, gdy już nie tańczy, nie błyska, nie strzela we wszystkie strony, nie posyła w
przestrzeń tysięcy iskier, które znikają, ciemne, zimne i nic z nich nikomu, właśnie wtedy,
gdy ledwo podtrzymuje ciepło w kociołku, nie ma to jak u siebie w domu.
Ślub Colette odbył się 30 listopada w południe. Zebrała się cała rodzina. Najpierw był
wystawny obiad, potem tańce. Do domu wróciłem nad ranem, przez las Maie, którego
ścieżki o tej porze roku usłane są grubym dywanem z liści i pokryte głęboką warstwą błota,
tak że ledwo można nimi iść. Grzęzawisko. Dlaczego siedziałem tak długo u kuzynów?
Czekałem. Był tam ktoś, kogo chciałem zobaczyć. Ściślej, chciałem zobaczyć pewną
kobietę, gdy przyjdzie na tańce… Moulin-Neuf leży blisko Coudray. Niegdyś mieszkała tam
Cécile, przyrodnia siostra Hélène. Cécile już nie żyje, ale zostawiła Coudray swojej
spadkobierczyni, pupilce, dziewczynce, którą przygarnęła, a która teraz jest już zamężna.
Nazywa się Brigitte Declos. Przypuszczałem, że mieszkańcy Coudray żyją w dobrych
stosunkach z sąsiadami z Moulin-Neuf, toteż czekałem na Brigitte. Faktycznie, niedługo się
zjawiła.
Wysoka i piękna, miała w sobie coś zuchwałego, promieniowały z niej siła i zdrowie.
Dwudziestoczteroletnia zielonooka brunetka przyszła w krótkiej czarnej sukience. Jako
jedyna ze wszystkich obecnych kobiet nie wystroiła się na tę okazję. Odniosłem nawet
wrażenie, że specjalnie ubrała się tak skromnie, żeby podkreślić pogardę, jaką czuła do
tych zamkniętych w sobie, nieufnych prowincjuszy. Wszyscy trzymają się bowiem od niej z
dala. Wiedzą, że została adoptowana, a więc jest niewiele lepsza od tych dziewcząt z
sierocińca, które zatrudniamy w naszych gospodarstwach. W dodatku poślubiła prawie
chłopa, starego chytrego sknerę. Jej mąż posiada najlepsze ziemie w naszym regionie, ale
mówi gwarą i sam wyprowadza swoje krowy w pole. Co do niej, umie przepuszczać jego
pieniądze, bo sukienka, którą włożyła, była najwyraźniej prosto z Paryża, a ona sama miała
kilka pierścionków z wielkimi brylantami. Dobrze znam jej męża – to właśnie on
stopniowo wykupił całą moją skromną ojcowiznę. W niedziele natykam się czasem na
niego w okolicy. Świeżo ogolony, w świątecznych butach i w kaszkiecie, przychodzi
oglądać łąki, które musiałem mu sprzedać, a na których pasie się teraz jego bydło. Staje
przy ogrodzeniu. Wbija w ziemię gruby sękaty kij, z którym się nigdy nie rozstaje. Opiera
brodę na wielkich, silnych dłoniach i patrzy tak przed siebie. Mijam go obojętnie.
Przeważnie spaceruję z psem albo poluję. Kiedy wracam już dobrze po zmroku, znów go
widzę. Ruszył się może o metr. Naoglądał się swojego. Jest szczęśliwy. Jego młoda żona
nigdy nie zapuszcza się w moje strony, a bardzo chciałem ją zobaczyć. Spytałem o nią
Jeana Dorina.
– Pan ją zna? – zdziwił się. – To moja sąsiadka, jej mąż jest jednym z moich klientów.
Oczywiście zaproszę ich na nasz ślub i będziemy musieli od czasu do czasu ich gościć, ale
nie chciałbym, żeby zaprzyjaźniła się z Colette. Nie podoba mi się jej swoboda w
kontaktach z mężczyznami.
Kiedy Brigitte Declos weszła, Hélène stała niedaleko ode mnie, wzruszona i zmęczona.
Obiad był wystawny – na sto osób, podano go na stołach ustawionych na parkiecie do
tańca sprowadzonym z Moulins i zamontowanym na dworze pod specjalnym namiotem.
Było ciepło, ładnie, choć w powietrzu wisiała wilgoć. Czasem płótno namiotu unosiło się
z boku i wówczas widać było wielki ogród Erardów, z bezlistnymi drzewami i stawem
pełnym opadłych liści. O piątej z parkietu zniesiono stoły i zaczęły się tańce. Wciąż
przychodzili nowi goście. Teraz już młodsi, którym nie zależało najedzeniu i piciu, chcieli
potańczyć, bo rozrywek u nas jest niewiele. Między nowo przybyłymi znajdowała się
Brigitte. Wyglądało jakby nikogo nie znała. Przyszła sama. Hélène uścisnęła jej rękę jak
wszystkim. Przez chwilę tylko usta jej się zacisnęły, po czym rozchyliły w grymasie
uśmiechu, jaki dzielne kobiety przywołują na twarz, kiedy chcą ukryć prawdziwe myśli.
Potem starsi zostawili młodym tę zaimprowizowaną salę taneczną, wycofując się pod
dach. Stłoczyli się wokół wielkich rozpalonych kominków w pozamykanych pokojach i
ledwo mogąc oddychać z gorąca, popijali grenadynę i poncz. Mężczyźni dyskutowali o
zbiorach, gospodarstwach oddanych w dzierżawę, cenie bydła. Rozmowy ludzi dojrzałych
emanująniewzruszonością. Wydaje się, że organizmy ich strawiły już wszystkie ciężkie,
gorzkie i ostre dania życia, że wyrzucili już z siebie całą truciznę i teraz, przez najbliższe
dziesięć czy piętnaście lat, będą w stanie doskonałej równowagi, godnego
pozazdroszczenia zdrowia psychicznego. Są zadowoleni z siebie. Ten uciążliwy i w sumie
próżny trud, jaki zadaje sobie młodość, aby nagiąć świat do swoich wymagań, już jest za
nimi. Nie udało im się i teraz odpoczywają. Potem znów dopadnie ich głuchy niepokój,
który tym razem będzie dotyczył śmierci. Jej przeczucie dziwnie zmieni ich upodobania,
staną się obojętni albo zdziwaczeją, będą kapryśni, rodzina przestanie ich rozumieć, dzieci
zaczną ich traktować jak obcych. Ale między czterdziestką a sześćdziesiątką następuje czas
spokoju.
Czułem to wszystko jeszcze wyraźniej po tym doskonałym posiłku i wspaniałych winach,
wspominając własną przeszłość i tego okrutnego wroga, który mnie stąd wygonił. Byłem
urzędnikiem w Kongu, kupcem na Tahiti, traperem w Kanadzie. Żadne z tych zajęć nie
przyniosło mi satysfakcji. Wydawało mi się, że gonię za fortuną, gdy tymczasem padłem
ofiarą mojej młodej, gorącej krwi. Ponieważ teraz to przeszłość, nie pamiętam już, czym w
owej epoce tak naprawdę się kierowałem. Myślę, że kręciłem się bez sensu w kółko, aby
w końcu wrócić do punktu wyjścia. Jedna rzecz, z której naprawdę jestem zadowolony, to
to, że nigdy się nie ożeniłem. Tyle że niepotrzebnie zjechałem ziemię wzdłuż i wszerz.
Powinienem siedzieć tutaj i pilnować swojego majątku. Byłbym przynajmniej bogatszy, niż
jestem obecnie. Byłbym wujem z sukcesją. Czułbym się dobrze w towarzystwie ludzi,
podczas gdy teraz pośród tych gruboskórnych, zadowolonych z siebie gospodarzy jestem
jak nic nieznaczący, lekki powiew w gęstym lesie.
Postanowiłem wyjść, żeby popatrzeć, jak bawią się młodzi. Mimo ciemnej nocy dobrze
było widać ten ogromny, prześwitujący namiot, skąd dochodziły dźwięczne tony
instrumentów. Oświetlenie wnętrza wymyślono naprędce: były to rzędy małych żarówek,
których ostre światło rzucało na płócienne ściany cienie tańczących. Wyglądało to bardziej
jak dekoracja na bal z okazji Czternastego Lipca czy iluminacja wesołego miasteczka, ale
takie są u nas zwyczaje… Jesienny wiatr gwizdał między gałęziami i namiot jakby się
chwiał, trochę jak statek na morzu. Widziany z zewnątrz, gdzie już dawno zapadła noc,
spektakl ten robił wrażenie dziwnego i smutnego. Nie wiem dlaczego. Może przez kontrast
między obumierającą przyrodą a energią emanującą z młodych. Biedacy! Bawili się na
całego. Zwłaszcza młode panny: wychowywane są u nas w surowej dyscyplinie. Do
osiemnastego roku życia internat w Moulins albo w Nevers, potem uczy się je sprzątać i
prowadzić dom, a przez cały ten czas aż do ślubu matka nie spuszcza ich z oka. W ten
sposób ciała i dusze są silne, zdrowe i pełne pragnień.
Wszedłem do namiotu. Patrzyłem na nich. Słyszałem ich śmiech. Zastanawiałem się, jaką
przyjemność znajdowali w tym rytmicznym podrygiwaniu. Od pewnego czasu, gdy
przebywam wśród młodych, doznaję zdziwienia podobnego do tego, jakie wywołują we
mnie nieznane mi zwierzęta. Jestem jak stary pies, który przygląda się obojętnie
harcującym myszom. Spytałem Hélène i François, czy odczuwają coś podobnego.
Roześmieli się i odrzekli, że stary egoista ze mnie i że oni, dzięki Bogu, nie stracili
kontaktu ze swoimi dziećmi. Akurat! Myślę, że tylko tak im się wydaje. Gdyby nagle
stanęła im przed oczami własna młodość, przestraszyliby się. Albo raczej nie poznaliby
siebie. Przeszliby obok siebie samych i pomyśleliby: Ta cała miłość, te marzenia, ta cała
pasja… nie mamy z tym nic wspólnego. Nasza młodość… Więc jak mogą zrozumieć
cudzą?
Kiedy orkiestra miała przerwę na odpoczynek, usłyszałem warkot silnika samochodu.
Państwo młodzi odjeżdżali właśnie do Moulin-Neuf. Po szukałem oczami pośród par
Brigitte Declos. Tańczyła z jakimś wysokim brunetem. Pomyślałem o jej mężu. Ależ jest
nieostrożny! Z drugiej strony… może też i mądry, niewątpliwie, na swój sposób. Grzeje
stare ciało pod czerwoną pierzyną, starą duszę rozgrzewają mu tytuły własności, a
tymczasem jego żona cieszy się młodością.
W Nowy Rok jestem na obiedzie u kuzynostwa Erardów. Zgodnie ze zwyczajem, jaki tu
panuje, wizyta musi być długa. Przychodzi się w południe i zostaje na cały dzień, na
kolację dojada się resztki z obiadu i do domu wraca późnym wieczorem. François musiał
wyjechać gdzieś w interesach. Zimę mamy ostrą. Drogi są pokryte śniegiem. Wyjechał
około piątej, czekaliśmy na niego z kolacją, ale była już ósma, a jego ani śladu.
– Pewnie go coś zatrzymało – powiedziałem. – Zanocuje gdzieś u chłopa.
– Nie zrobi tego, przecież wie, że na niego czekam – odrzekła Hélène. – Odkąd jesteśmy
małżeństwem, nie został nigdzie na noc bez uprzedzenia. Siadajmy do stołu. Z pewnością
niedługo się zjawi.
Chłopców nie było, gdyż siostra zaprosiła ich do siebie do Moulin-Neuf i mieli tam
nocować. Od dawna nie zdarzyło mi się być tylko z Hélène. Rozmawialiśmy o pogodzie i o
zbiorach, to jedyne tematy, jakie ludzie u nas poruszają w rozmowie. Nic nie zakłóciło
kolacji. Nasz region ma w sobie naprawdę coś z niedostępnej, dziewiczej krainy, ludzie są
bogaci i nieufni wobec obcych, jak w zamierzchłych czasach. Stół w jadalni wydawał się
zdecydowanie zbyt duży na dwa nakrycia. Wszystko lśniło czystością i emanowało
spokojem, dębowe meble, błyszczący parkiet, talerze w kwiaty, duży brzuchaty kredens,
jakie widuje się już tylko u nas, stojący zegar szafkowy, miedziane rondle nad paleniskiem,
żyrandol i to okienko w ścianie, z drzwiczkami z rzeźbionego drewna dębowego, przez
które podaje się dania z kuchni. Jaką doskonałą gospodynią jest moja kuzynka Hélène!
Jakie wspaniałe robi konfitury, przetwory, ciasta! Jak dba o zwierzęta domowe i ogród!
Spytałem, czy udało jej się uratować tę dwunastkę królików, których matka zdechła i które
karmiła przez smoczek.
– Są śliczne! – odpowiedziała.
Ale czułem, że myślami jest gdzieś indziej.
Patrzyła na zegar i nasłuchiwała, czy nie nadjeżdża samochód.
– Widzę, że niepokoisz się o François, Hélène! – rzekłem. – Przecież nic nie może mu się
stać.
– Wiem. Ale, mój drogi, ja z François rozstajemy się tak rzadko, żyjemy tak blisko siebie,
że gdy go przy mnie nie ma, naprawdę się niepokoję. Sama wiem, że to głupie…
– Przecież nie byliście razem podczas wojny…
– Ach! – wzdrygnęła się Hélène. – Te pięć lat było naprawdę straszne… Czasem wydaje
mi się, że to była cena za przeszłość.
Zamilkliśmy. Dębowe okienko otworzyło się z łoskotem i służąca podała nam ciasto z
ostatnimi zimowymi jabłkami. Zegar wybił dziewiątą.
– Pan nigdy nie wracał tak późno – usłyszeliśmy głos służącej z kuchni.
Padał śnieg. Żadne z nas nie odezwało się ani słowem. Zadzwonił telefon z Moulin-Neuf
– tam wszystko było w porządku. Hélène wytknęła mi moje lenistwo.
– Kiedy zdecydujesz się odwiedzić Colette, kuzynie Silvio?
– To tak daleko…
– Oj, ty pustelniku… Coraz trudniej wyciągnąć cię z twojego odludzia. Pomyśleć, że
kiedyś… żyłeś w jakichś dzikich krajach, Bóg wie gdzie… a teraz droga z Mont-Tharaud
do Moulin-Neuf to dla ciebie daleko… – powtórzyła ostatnie słowa, naśladując mnie. –
Musisz pojechać do nich, Sylvestre. Te dzieci są takie szczęśliwe. Colette zajmuje się
gospodarstwem; mają pierwszorzędną mleczarnię. W domu Colette była trochę leniwa,
rozpieszczona. U siebie od rana jest pierwsza na nogach i o wszystko się troszczy. Stary
Dorin przed śmiercią całkowicie odnowił Moulin-Neuf. Proponowano już im za niego
dziewięćset tysięcy franków. Oczywiście nie myślą o sprzedaży: młyn jest własnością
rodziny od ponad stu pięćdziesięciu lat. Chcą sobie spokojnie pożyć. Mają wszystko, co
trzeba do szczęścia. Pracę i młodość.
Hélène mówiła dalej o przyszłości, pewnie widziała już w myślach dzieci Colette. Na
dworze wielki cedr skrzypiał i trzeszczał pod śniegiem. Wpół do dziesiątej Hélène znów
się zaniepokoiła.
– To mimo wszystko dziwne. Miał być w domu o siódmej.
Straciła apetyt. Odsunęła talerz. Czekaliśmy w milczeniu. Wieczór mijał, a François nie
wracał. Spojrzała na mnie.
– Kiedy kobieta tak kocha męża jak ja François, nie powinna go przeżyć. On jest starszy
ode mnie i bardziej delikatny… Czasem się boję…
Wrzuciła szczapę do kominka.
– Ach, kuzynie, czy ty czasem, gdy myślisz o jakimś wydarzeniu ze swojego życia,
zastanawiasz się nad tym, jakie były jego początki? Z jakiego ziarna powstało? Nie wiem,
jak to powiedzieć… Pomyśl o chwili, kiedy ziarno wpada do ziemi. I o tym, co z tego
ziarna wyrośnie, o łanach zboża… A więc uważam, że w życiu jest zupełnie tak samo. Ta
chwila, kiedy zobaczyłam François po raz pierwszy, kiedy popatrzyliśmy na siebie, otóż ta
chwila zawierała wszystko… To straszne, szalone, aż w głowie mi się kręci, gdy o tym
myślę… Nasza miłość, potem rozłąka, te trzy lata, które on spędził w Dakarze, podczas gdy
ja byłam żoną innego… i… cała reszta, mój drogi… Potem wojna, dzieci… Rzeczy
wspaniałe, ale i bolesne, gdy pomyślę o jego śmierci albo mojej i o cierpieniu tego z nas,
które zostanie samo…
– No tak – odrzekłem. – Gdyby było z góry wiadomo, co się zbierze, kto by siał?
– Ależ wszyscy, Silvio, wszyscy! – zwróciła się do mnie Hélène, używając imienia, które
wymawiała bardzo rzadko. – Takie jest życie, radość i łzy. Wszyscy chcą żyć, tylko ty nie
chcesz.
Popatrzyłem na nią i się uśmiechnąłem.
– Ależ ty musisz kochać François!
A ona odrzekła po prostu:
– Tak, kocham go bardzo.
Ktoś zapukał do drzwi kuchennych. Był to chłopak, który poprzedniego dnia wieczorem
pożyczył od służącej skrzynkę na kury. Zwracał ją teraz. Przez szparę w okienku do kuchni
usłyszałem jego przenikliwy głos.
– Koło stawu w Buire był jakiś wypadek.
– Co za wypadek? – spytała kucharka.
– Samochód się rozbił na drodze. Rannego zanieśli do Buire.
– A nie znasz ty jego nazwiska?
– No nie, nie znam – odrzekł chłopak.
– To François! – jęknęła Hélène. Była bardzo blada.
– Co ci przyszło do głowy, kuzynko!
– Wiem, że to on.
– Zawiadomiłby przez kogoś, gdyby mu się coś złego przytrafiło.
Nie znasz go, kuzynie. Żebym się tylko nie denerwowała, żebym nie jechała nocą do
Buire, zrobi wszystko, żeby go tu przytransportowano rannego, nawet umierającego.
– Ależ on nie znajdzie żadnego samochodu w środku nocy i w taki śnieg.
Hélène wyszła z jadalni do przedpokoju po palto i szal. Ja bezradnie powtarzałem:
– Kuzynko, jesteś szalona. Nawet nie wiesz, czy to François. No i jak chcesz się dostać
do Buire?
– Choćby… pieszo, jeśli niczego nie znajdę.
– Jedenaście kilometrów?!
Nie odpowiedziała. Próbowałem pożyczyć samochód od sąsiadów. Niestety, mieliśmy
pecha: jeden był zepsuty, a drugim, tym, który należał do lekarza, trzeba było jeszcze tej
nocy przetransportować chorego na operację do pobliskiego miasta. Śniegu napadało tyle,
że nie było mowy o jeździe rowerem. Pozostało nam brnąć przez zaspy. Dokuczało nam
zimno. Hélène szła szybko, w milczeniu. Była pewna, że François czeka na nią w Buire.
Nie namawiałem jej, by zawróciła. Naprawdę byłem teraz przekonany, że jest zdolna
usłyszeć z oddali wołanie rannego męża. W miłości małżeńskiej jest jakaś nadludzka siła.
Jak mówi Kościół: to wielka tajemnica. Są jeszcze inne tajemnice w miłości.
Na drodze czasem natykaliśmy się na bardzo wolno posuwające się w śniegu samochody.
Hélène zaglądała do każdego z niepokojem. „François!” – wołała za każdym razem, ale
nikt nie odpowiadał. Nie wydawała się zmęczona. Szła pewnym krokiem po zlodowaciałej
drodze, w środku nocy, w śniegu, i ani razu nie zachwiała się ani nie potknęła.
Zastanawiałem się, co będzie, jeśli w Buire nie zastanie François. Lecz nie myliła się. To
jego samochód stał rozbity koło stawu. U gospodarza, na wielkim łożu koło kominka leżał
François ze złamaną nogą, rozpalony od gorączki. Kiedy nas ujrzał, zawołał słabym
głosem:
– Och, Hélène? Jak się tu znalazłaś? Nie trzeba było… Mieli właśnie zaprzęgnąć konie,
żeby zawieźć mnie do domu. To takie nierozsądne, żeście przyszli… – powtarzał.
Ale kiedy Hélène pochyliła się i odkryła złamaną nogę, którą zaczęła opatrywać lekkimi,
ostrożnymi i zręcznymi ruchami (była pielęgniarką podczas wojny), zobaczyłem, jak złapał
ją za rękę.
– Wiedziałem, że przyjdziesz – wyszeptał. – Bardzo mnie bolało i wołałem cię.
François przeleżał całą zimę. Nogę miał złamaną w dwóch miejscach. Były jakieś
komplikacje, nie wiem dokładnie… Wstaje dopiero od tygodnia.
Lato mieliśmy chłodne i było bardzo mało owoców. U nikogo nie wydarzyło się nic
specjalnego. Moja kuzynka Colette Dorin urodziła dziecko dwudziestego września.
Chłopca. Od ślubu odwiedziłem ich tylko raz. Poszedłem tam również z okazji tych
narodzin. Hélène była u córki. Znów nadeszła zima, bardzo monotonna. Wschodnie
przysłowie, które mówi, że dni się wloką, a lata lecą, nigdzie się tak nie sprawdza jak u
nas. Znów o trzeciej po południu zapada noc, znów wszędzie pełno kruków, znów drogi są
zasypane śniegiem i w każdym samotnie stojącym domu życie jakby kurczy się w sobie,
wystawiając na zewnątrz co najwyżej koniuszek nosa. Długie godziny mijają przy
płonącym kominku, bezczynnie, bez czytania, bez picia, a jeśli człowiek się zdrzemnie, to
nawet nic mu się nie przyśni.
Wczoraj, pierwszego marca, w dzień słoneczny i bardzo wietrzny, wcześnie wyjechałem z
domu. Wybierałem się do Coudray, po pieniądze. Stary Declos jest mi winien osiem
tysięcy franków za moją łąkę. Zatrzymałem się w miasteczku, gdzie poczęstowano mnie
winem. Do Coudray dotarłem o zmierzchu. Wszedłem do niewielkiego lasku – szpaler
młodych, delikatnych zielonych drzew, który oddzielał Coudray od Moulin-Neuf, widoczny
był z drogi. Zachodziło słońce. Kiedy wkroczyłem między drzewa, cień gałęzi sprowadził
na ziemię noc. Lubię nasze lasy pełne ciszy. Trudno w nich kogoś spotkać. Toteż byłem
bardzo zaskoczony, gdy nagle usłyszałem w pobliżu głos kobiety, która kogoś wołała. Były
to dwa wysokie dźwięki następujące raz po razie. W odpowiedzi ktoś zagwizdał. Kobieta
zamilkła. Doszedłem do stawu. W lasach w moim regionie stawy trudno zauważyć, gdyż
przeważnie zasłonięte są drzewami i ukryte za szuwarami. Co do mnie, znam je wszystkie.
Gdy tylko przychodzi sezon polowań, życie spędzam na ich brzegach. Posuwałem się cicho
do przodu. Woda połyskiwała i nad taflą, jak nad lustrem w ciemnym pokoju, unosiło się
słabe światło. Ujrzałem kobietę i mężczyznę, którzy szli ku sobie ścieżką pośród sitowia.
Nie widziałem dokładnie twarzy, tylko zarys sylwetek (obydwoje byli wysocy i dobrze
zbudowani). Kobieta miała na sobie czerwony żakiet. Poszedłem dalej. Nie zobaczyli
mnie. Całowali się.
Dotarłem do domu Declosa. Starzec był sam. Drzemał w wielkim fotelu przy otwartym
oknie. Gdy otworzył oczy, westchnął głęboko wyraźnie niezadowolony. Długo patrzył, nie
rozpoznając mnie.
Spytałem, czy przypadkiem nie jest chory. Ale to prawdziwy chłop, dla niego choroba to
wstyd i będzie ją ukrywał do ostatniej chwili, aż do śmierci. Odrzekł więc, że czuje się
znakomicie, ale żółte zabarwienie skóry, liliowe cienie wokół oczu, ubranie wiszące na
nim w dziwny sposób, zadyszka i osłabienie mówiły coś wręcz przeciwnego. Chodziły
plotki, że miał jakiegoś „złego guza”. To była pewnie prawda. Brigitte zostanie wkrótce
wdową, i to bogatą.
– Gdzie jest pańska żona? – spytałem.
– Co? Moja żona?
Ze starego przyzwyczajenia do krętactwa (w młodości handlował końmi) udał głuchego.
W końcu wymamrotał coś, że żona jest w Moulin-Neuf, u Colette Dorin.
– Nie mają nic do roboty, to i w kółko się odwiedzają – zakończył zrzędliwie.
W ten sposób dowiedziałem się, że obie kobiety się zaprzyjaźniły, czego Hélène z
pewnością nie wiedziała, ponieważ jeszcze niedawno zapewniła mnie, że Colette jest
całkowicie oddana mężowi, dziecku i domowi i że z nikim się nie spotyka.
Stary Declos wskazał mi krzesło. Jest tak skąpy, że cierpi, jeśli musi kogoś czymś
poczęstować. Przez przekorę poprosiłem o kieliszek wina, pod pretekstem że chcę wypić
za jego zdrowie.
– Nic nie słyszę – jęknął. – W uchu mi coś strasznie szumi. Wszystko przez ten wiatr.
Poprosiłem o pieniądze, które był mi winien. Wzdychając, wyciągnął z kieszeni wielki
klucz i razem z fotelem przesunął się bliżej szafy. Jednak szuflada, którą chciał otworzyć,
była za wysoko.
Bezskutecznie starał się do niej sięgnąć, ale nie dał mi klucza, kiedy zaofiarowałem mu
pomoc, i w końcu oznajmił, że jego żona niedługo wróci, i to ona załatwi tę sprawę.
– Ma pan piękną młodą żonę, panie Declos.
– Myśli pan, panie Sylvestre, że jest za młoda dla takiego starego dziada jak ja? Ba…
Jeśli noce się jej dłużą, to dni, przeciwnie, mijają bardzo prędko.
W tym momencie weszła Brigitte. Miała na sobie czarną spódnicę, czerwony żakiet i była
w towarzystwie młodego człowieka, tego samego, z którym tańczyła trzy lata temu na
weselu Colette. W myślach zakończyłem zdanie starego: szybciej, niż pan myśli, panie
Declos.
Jednak stary był nie w ciemię bity. Kiedy popatrzył na żonę, na jego martwej dotychczas
twarzy pojawiła się wściekłość.
– Jesteś wreszcie! Czekam na ciebie od południa!
Brigitte wyciągnęła do mnie rękę i przedstawiła mi młodego człowieka, który jej
towarzyszył. Nazywa się Marc Ohnet. Mieszka na ziemi swojego ojca. Ma opinię
kobieciarza i zabijaki. Jest bardzo przystojny. Nigdy do mnie nie dotarło, że Brigitte
Declos i Marc Ohnet „chodzą ze sobą”, jak to się u nas mówi. Ale u nas plotki nie
wychodzą poza granice miasteczka, a dalej, na wsi, w tych stojących samotnie domach,
oddzielonych od innych kilometrami pól i lasów, dzieją się rzeczy, o których niewiele kto
wie. Ja, nawet gdybym nie zauważył godzinę wcześniej czerwonego żakietu nad brzegiem
stawu, domyśliłbym się, że tych dwoje młodych się kocha, z ich twarzy, na których
wypisana była bezczelna zuchwałość, i z jakiegoś ukrytego ognia emanującego z ich gestów
i uśmiechów. Zwłaszcza jeśli chodziło o nią. Cała jakby płonęła. „Noce jej się dłużą” –
powiedział stary Declos. Mogłem sobie wyobrazić noce spędzane w łóżku obok starego
męża, i ją, marzącą o kochanku, nasłuchującą oddechu małżonka i zastanawiającą się, kiedy
wreszcie nadejdzie ten ostatni.
Otworzyła szafę. Byłem pewien, że półki uginają się od pieniędzy powsadzanych pod
prześcieradła, bo u nas nikt nie wzbogaca banków. Każdy ściska swój grosz przy sobie jak
najukochańsze dziecko. Spoglądałem ukradkiem na Marca Ohneta, spodziewałem się ujrzeć
na jego twarzy wyraz chciwości, gdyż rodzina nie jest specjalnie bogata. Ojciec był
najstarszym dzieckiem z cztemaściorga i przypadła mu niewielka część ojcowizny. Ale
myliłem się! Młody człowiek, kiedy ujrzał pieniądze, odwrócił się gwałtownie. Podszedł
do okna i długo patrzył w dal: przed jego oczami rozciągała się dolina i lasy wyraźnie
widoczne podczas tej jasnej nocy. Był marzec i pogoda sprawiła, że wiatr jakby wessał w
siebie wszystkie chmury i mgłę. Błyszczące gwiazdy wyraźnie odcinały się od ciemnego
nieba.
– Jak się ma Colette? Widziała ją pani dzisiaj? – spytałem.
– Colette ma się bardzo dobrze.
– A jej mąż?
– Jej męża nie ma. Wyjechał do Nevers i wróci dopiero jutro.
Brigitte odpowiadała na moje pytania, ale oczu nie mogła oderwać od kochanka. Był
bardzo wysokim brunetem. Po sylwetce widać było, że jest zwinny i silny, ale siła ta nie
miała w sobie brutalności, raczej można było go porównać do jakiegoś nieoswojonego
zwierzęcia. Włosy miał kruczoczarne, niskie czoło, zęby białe, zaciśnięte, ostre. Wniósł ze
sobą do tego ponurego pokoju orzeźwiający, cierpki zapach wiosennego lasu, który
napełnił szczęściem moje zmęczone płuca i poruszył stare kości. Nagle poczułem, że
mógłbym spacerować przez całą noc. Kiedy stamtąd wyszedłem, myśl o powrocie do domu
wydała mi się nieznośna. Skierowałem się do Moulin-Neuf z zamiarem wproszenia się na
kolację. Znów przeszedłem przez zagajnik. Tym razem nikogo w nim nie było, tylko wiatr
gwizdał tajemniczo między drzewami.
Zbliżyłem się do rzeki. Do tej pory bywałem tu wyłącznie w dzień, kiedy pracował młyn.
Wielkie młyńskie koło, rozcinając wodę, wydawało głośny uspokajający plusk. Teraz
panująca wokół dziwna cisza speszyła mnie. Mimo woli nadstawiałem ucha,
nasłuchiwałem każdego najmniejszego odgłosu. Słychać było tylko szum wody w rzece.
Przeszedłem przez mostek, na którym od razu uderza w nozdrza zimny zapach wody,
ciemności i mokrej trawy. Noc była tak jasna, że widać było spienione czubki drobnych
pędzących fal. Na pierwszym piętrze świeciło się światło. Colette musiała czekać na męża.
Deski zaskrzypiały od moich kroków. Usłyszała, że nadchodzę. Drzwi młyna otworzyły się
i ujrzałem, jak rzuca się biegiem w moim kierunku, ale gdy znalazła się o kilka kroków ode
mnie, zatrzymała się i spytała zmienionym głosem:
– Kto tam?
– Odpowiedziałem, kim jestem, dodając: Pewnie czekasz na Jeana?
Milczała. Wolnym krokiem podeszła do mnie i nadstawiła mi czoło do pocałunku. Była z
gołą głową, a na sobie miała tylko cienki szlafroczek, wyglądało, jakby dopiero co wstała
z łóżka. Czoło miała rozpalone. Była jakaś dziwna, aż zacząłem coś podejrzewać.
– Czy ci przeszkadzam? Chciałem wprosić się na kolację.
– Ależ nie… Z przyjemnością… – wyszeptała. – Po prostu nie spodziewałam się ciebie,
kuzynie. Trochę źle się czuję… Jeana nie ma. Zwolniłam służącą i wypiłam filiżankę mleka
w łóżku, to wszystko.
W miarę jak mówiła, wracała jej pewność siebie i w końcu uraczyła mnie dość
prawdopodobną historią o tym, jak to złapała grypę. Zresztą mogę dotknąć jej dłoni i
policzków i sam zobaczę, jakie są gorące. Służąca jest w miasteczku, u córki, i zjawi się
dopiero jutro. Jej samej, Colette, jest bardzo przykro, że nie może przygotować mi
przyzwoitego posiłku, ale jeśli zadowolą mnie dwaj aj ka sadzone i owoce… Trajkotała
tak, lecz nie uczyniła żadnego zapraszającego gestu. Wprost przeciwnie. Jakby zasłaniała
sobą drzwi, a kiedy podszedłem bliżej, poczułem, że drży. Zrobiło mi się jej żal.
– Dwa jajka sadzone mi nie wystarczą, jestem głodny jak wilk – oznajmiłem. – Poza tym
nie chcę przetrzymywać cię na tym mostku, wieje przecież lodowaty wiatr. Wracaj do
łóżka, moja droga. Wpadnę kiedy indziej.
Co mogłem innego zrobić? Nie jestem przecież ani jej ojcem, ani mężem. Prawdę
mówiąc, sam dość się wyszumiałem za młodu, żeby teraz pouczać innych. Nie ma to jak
szaleństwa, do których popycha nas miłość! Nie mówiąc o tym, że zwykle tak drogo się za
nie płaci, iż nie ma co ich żałować ani sobie, ani innym. Tak, tak, zawsze drogo się za nie
płaci, czasem nawet najdrobniejsze kosztują tyle co największe. Stryczek taki sam, czy
ukradniesz barana, czy jagnię – jak mówi przysłowie. Z pewnością to prawdziwe
szaleństwo przyjmować mężczyznę w małżeńskiej sypialni, ale też jakie to ekscytujące
znaleźć się w taką noc w ramionach kochanka, gdy w dole szumi rzeka, a strach przed
ujawnieniem ściska za gardło! Swoją drogą, ciekawe, na kogóż to ona czekała…
Wrócę do Coudray – pomyślałem. – Stary Declos przecież poczęstuje mnie kieliszkiem
wina i kawałkiem sera, a jeśli zobaczę, że flirciarz już sobie poszedł, to są wielkie szanse
na to, iż jest kochankiem obydwu. Taki przystojny mężczyzna… Declos jest stary, a Jean,
ten biedny Jean, już w wieczór zaślubin wyglądał mi na rogacza. Trudno, jak się człowiek
takim urodzi…
Colette odprowadziła mnie aż do zagajnika. Co chwilę potykała się o kamienie i wtedy
opierała się na moim ramieniu. Dłonie miała lodowate.
– No, wracaj ! – rozkazałem. – Zaziębisz się na dobre.
– Nie gniewasz się, kuzynie? – spytała.
I nie czekając, co na to powiem, szybko dodała:
– Kiedy kuzyn zobaczy mamę, proszę nic nie mówić – powiedziała cicho. – Będzie się
bała, że jestem poważnie chora i zacznie się niepokoić.
– Nawet nie powiem, że cię widziałem.
Colette rzuciła mi się na szyję.
– Tak ciebie kocham, kuzynie Silvio! Kuzyn wszystko rozumie.
Było to jakby połowiczne przyznanie się do winy i czułem, że powinienem ją ostrzec.
Ale jak tylko wypowiedziałem słowa: „Twój mąż, dziecko, dom…”, Colette odskoczyła i
głosem pełnym cierpienia i nienawiści wykrzyknęła:
– Wiem, wiem to wszystko, wiem! Ale nie kocham męża. Kocham innego. Niech nas
kuzyn zostawi w spokoju! To moja osobista sprawa!
Wykrzyczenie tych słów kosztowało ją bardzo dużo wysiłku, a jak tylko skończyła,
uciekła, więc nie miałem czasu dokończyć reprymendy.
Dziwne szaleństwo! Miłość, kiedy się ma dwadzieścia lat, przypomina bardziej atak
gorączki, szału, lecz tak silny, że gdy mija, przysłania pamięć o wszystkim innym…
Gorąca, ale szybko stygnąca krew. Cały ten wybuch młodzieńczych marzeń i pożądania
spowodował, że nagle poczułem się bardzo stary
, nieczuły i jakże rozsądny…
Tu kończy się maszynopis Michela Epsteina, jedyny tekst tej powieści znany do 2005 roku.
Kiedy dotarłem do Coudray, zapukałem w okno jadalni i oznajmiłem, że się zgubiłem.
Stary, który wie, że włóczę się po tutejszych lasach od dzieciństwa, nie śmiał odmówić mi
noclegu. Co do kolacji, wcale się nie krępowałem. Poszedłem do kuchni i poprosiłem
służącą o talerz zupy. Podała mi zupę i jeszcze duży kawałek sera z pajdą chleba. Wróciłem
z poczęstunkiem do jadalni, żeby usiąść przy ogniu. Pokój był ciemny, oświetlały go tylko
płomienie kominka. Oszczędzano elektryczność.
Spytałem, co się stało z Markiem Ohnetem.
– Poszedł.
– Zjadł z wami kolację?
– Tak – odrzekł stary zrzędliwie.
– Często go widujecie?
Stary udał, że nie słyszy. Jego żona trzymała w rękach jakąś robótkę, ale dłoń z igłą
wisiała nad nią nieruchomo.
– Nie przemęczasz się! – zauważył szyderczo Declos.
– Nie mogę szyć, jest ciemno – odpowiedziała cichym, nieobecnym głosem i zwróciła się
w moją stronę.
– Nikogo pan nie zastał w Moulin-Neuf?
– Nie wiem. Nie doszedłem do domu. W lesie było tak ciemno, że się zgubiłem. Bałem
się, że wpadnę do stawu.
– Bo w tym lesie jest staw? – wyszeptała, a ponieważ na nią patrzyłem, uśmiechnęła się
trochę ironicznie, trochę tajemniczo, po czym odłożyła robótkę na stół i siedziała dalej
nieruchomo, z rękami złożonymi na kolanach i z opuszczoną głową.
Weszła służąca.
– Posłałam już panu – zwróciła się do mnie.
Stary Declos jakby się zdrzemnął. Siedział długą chwilę w milczeniu, nie ruszając się, z
otwartymi ustami. Zapadnięte policzki i sina cera sprawiały, że wyglądał jak nieboszczyk.
– Rozpaliłam też w kominku – ciągnęła służąca. – Noce teraz zimne.
Przerwała nagle, ponieważ Brigitte zerwała się z krzesła zdenerwowana. Patrzyliśmy na
nią, nie rozumiejąc jej niepokoju.
– Czy nic nie słyszycie? – spytała po chwili.
– Nic. A co mamy słyszeć?
– Nie wiem… Musiałam się przesłyszeć. Ale wydawało mi się, że ktoś krzyczy.
Nadstawiłem ucha. Wokół panowała przytłaczająca cisza naszych wiejskich nocy. Nawet
wiatr ucichł.
– Nic nie słyszę – powiedziałem.
Służąca opuściła pokój. Nie poszedłem za nią, żeby się położyć. Patrzyłem na Brigitte,
która, cała drżąc, podeszła do ognia. Spostrzegła mój wzrok.
– Noce rzeczywiście są chłodne – rzekła, aby coś powiedzieć.
Wyciągnęła dłonie w kierunku płomienia, jakby po to, żeby je ogrzać. Po chwili
najwyraźniej zapomniała o mnie. Zakryła twarz rękami. W ogrodzie zaskrzypiała furtka.
Ktoś wszedł na ganek i zadzwonił do drzwi. Poszedłem otworzyć. Na progu zobaczyłem
parobka z sąsiedniego gospodarstwa. Ci chłopcy to prawdziwi zwiastuni nieszczęść w
naszych okolicach, bo tylko bogatsi właściciele mają telefon. Chłopi, gdy ktoś zachoruje,
albo kiedy zdarzy się jakiś wypadek, albo ktoś umrze, wysyłają nocą posłańca, młodego
parobka z zaróżowionymi policzkami, który monotonnym głosem przekazuje nowinę. Ten
tutaj zdjął grzecznie czapkę z głowy i popatrzył na Brigitte.
– To wielmożny pan z Moulin-Neuf wpadł do rzeki.
Zaczęliśmy go wypytywać. Powiedział, że Jean Dorin wrócił z Nevers wcześniej, niż
zapowiadał. Zostawił samochód w pewnej odległości od domu, na łące. Może nie chciał,
żeby hałas motoru obudził chorą żonę. Przechodząc przez mostek, pewnie źle się poczuł.
Mostek jest szeroki i solidny, ale ma poręcz tylko z jednej strony. Pan wpadł do wody. Pani
spała i dopiero krzyk ją obudził. Natychmiast wybiegła na dwór. Szukała go bezskutecznie,
ale rzeka jest głęboka. Musiał utonąć w jednej chwili. Zobaczyła na łące jego samochód i
dlatego od razu wiedziała, że to jej mąż. Zrozpaczona pobiegła do sąsiedniego
gospodarstwa po pomoc. Teraz właśnie mężczyźni szukają ciała topielca, „ale matka
pomyślała, że biedna pani jest zupełnie sama i że na pewno pani Declos, która się z nią
przyjaźni, zechce ją wspomóc” – zakończył chłopiec.
– Już tam idę – rzekła Brigitte.
Wydawała się kompletnie osłupiała. Głos miała matowy i drewniany. Lekko dotknęła
ramienia męża, którego rozmowa wcale nie obudziła. Kiedy otworzył oczy, wyjaśniła mu,
co się stało. Słuchał w milczeniu. Być może nie wszystko do niego docierało, może
niewiele obchodziła go ta śmierć albo w ogóle jakakolwiek śmierć poza jego własną. Być
może też nie chciał wyjawić swoich myśli. Podniósł się tylko i z trudem westchnął.
– Wszystko to… Wszystko to… – zaczął i przerwał, a po chwili oznajmił: – Ja idę spać.
Na progu dopowiedział jeszcze z wyrazem twarzy, który wydał mi się pełen ukrytego
sensu i zabrzmiał jak ostrzeżenie:
– To wszystko są wasze sprawy. I nie mieszajcie mnie do tego, zrozumiano?
Odprowadziłem Brigitte do Moulin-Neuf. Po rzece przesuwały się raz po raz smugi
światła, rozświetlając noc. Bezskutecznie szukano ciała topielca. W domu wszystkie drzwi
były otwarte. Przy zemdlonej Colette czuwali sąsiedzi, którzy zajmowali się również
płaczącym dzieckiem. Inni znów otwierali szafy w poszukiwaniu prześcieradeł, w które
chcieli zawinąć ciało. Najemni robotnicy zebrali się w kuchni i coś przegryzali, czekając,
aż nadejdzie dzień i będzie można przeczesać szuwary w dole rzeki. Wszyscy myśleli, że
topielec spłynął w dół i że utkwił w wysokiej trzcinie.
Colette widziałem tylko przez chwilę. Była otoczona kobietami, które jej nie
odstępowały. Tutejsze kobiety nie przepuściłby niczego z darmowego spektaklu, jakim są
narodziny czy nagła śmierć. Wszędzie wokół rozbrzmiewało ich paplanie, nie skąpiły
swego zdania ani rad, kiedy, nie przestając mówić, zanosiły napoje brodzącym po pas w
wodzie mężczyznom. Ja tymczasem błąkałem się bez celu po młynie, zaglądałem do pokoi,
tak wygodnie urządzonych i tak przestronnych, z wielkimi kominkami, ślicznymi starymi
meblami, starannie dobranymi przez Hélène, patrzyłem na głębokie alkowy, na stojące
wszędzie kwiaty, na kretonowe zasłony we wzory w bukiety kwiatów. Na lewo znajdował
się właściwy młyn, królestwo nieszczęsnego Jeana. Wyobraziłem go sobie uwięzionego
pod wodą. Gdyby choć po części dusza jego wróciła na ziemię, to tu, a nie gdzie indziej, na
tym skromnym zapleczu, między maszynami, workami ziarna i wagami, czułaby się z
pewnością jak u siebie. Z jaką dumą oprowadzał mnie po tym skrzydle młyna odnowionym
przez jego ojca. Prawie widziałem go obok siebie. Przechodząc, potrąciłem jakąś maszynę,
która niespodziewanie zaskrzypiała tak jękliwie, tak dziwnie, że nie mogłem powstrzymać
się, żeby nie wyszeptać:
– Czy jesteś tutaj, mój biedaku?
Nagle wszystko ucichło. Zszedłem do części mieszkalnej, żeby zaczekać na François i
Hélène, do których posłałem kogoś, by zawiadomić o nieszczęściu. Kiedy przyjechali,
sama ich obecność wprowadziła prawie natychmiast spokój. Hałas i zamieszanie zostały
zastąpione przez rodzaj żałobnego szeptu, który koił ból. Rodzice Colette odesłali
sąsiadów, dziękując im za pomoc. Pozamykano okna i okiennice. Przygaszono światła.
Pokój, w którym miało leżeć ciało, udekorowano kwiatami. Jeana znaleziono nad ranem
zaplątanego w szuwarach. Kilku sąsiadów w milczeniu weszło do młyna, dźwigając
zakryty prześcieradłem kształt rozciągnięty na noszach.
Pogrzeb Jeana Dorina odbył się przedwczoraj. Ceremonia była bardzo długa, a dzień zimny
i deszczowy. Młyn został wystawiony na sprzedaż. Colette zatrzyma tylko ziemię, którą
zajmie się jej ojciec. Ona sama zamieszka z rodzicami.
Dziś odprawiono mszę za duszę Jeana. Zebrała się cała rodzina, kościół wypełnili po
brzegi ubrani na czarno, milczący i obojętni ludzie. Colette była bardzo chora. Wstała
dopiero dziś po raz pierwszy i podczas mszy zemdlała. Stałem niedaleko niej. Zobaczyłem,
jak nagle unosi czarną woalkę i wpatruje się w wielką figurę Chrystusa na krzyżu wiszącą
tuż ponad nią. Krzyknęła słabym głosem i upadła głową do przodu, na ręce. Po mszy jej
rodzice zaprosili mnie na obiad, ona nie zeszła do jadalni. Chciałem się z nią zobaczyć.
Leżała w łóżku w swoim pokoju razem z dzieckiem. Byliśmy sami. Kiedy mnie zobaczyła,
zaczęła płakać, ale nie chciała odpowiadać na żadne pytania. Odwracała głowę.
Wyglądała na zawstydzoną i zrozpaczoną.
W końcu zostawiłem ją w spokoju. François i Hélène przechadzali się po ogrodzie,
czekając na mnie. Bardzo się postarzeli i stracili ten spokój, który mnie u nich tak wzruszał
i który tak lubiłem. Nie wiem, czy człowiek sam decyduje o tym, jak potoczy się jego życie,
ale pewne jest, że to, co przeżył, zmienia go; życie spokojne i piękne daje twarzy rodzaj
miękkości, powagi, jakiś ciepły, łagodny ton, patynę jak na portrecie. Wystarczy jednak, tak
jak tutaj, aby wdzięk i powaga rysów zatarły się, a już spod spodu wygląda dusza smutna i
niespokojna. Biedacy! Jest taka doskonała chwila, gdy dojrzewają wszystkie obietnice, gdy
wreszcie zbiera się piękne owoce, chwila, która w przyrodzie przychodzi pod koniec lata,
ale wkrótce mija, ustępując jesiennym deszczom. Tak samo dzieje się z ludźmi.
Kuzynostwo bardzo się niepokoili o Colette. Oczywiście rozumieli, że bardzo przeżyła
śmierć biednego Jeana, ale spodziewali się szybszego powrotu do zdrowia córki. A
tymczasem ona każdego dnia słabła.
– Myślę, że nie powinna tu zostać – powiedział François zatroskany. – I to nie tylko z
powodu wspomnień, które, rzecz jasna, wyłażą z każdego kąta w tym domu, gdzie poznała
Jeana, gdzie odbyło się jej wesele i tak dalej. Głównie z naszego powodu.
– Nie rozumiem zupełnie, co masz na myśli, mój drogi – rzuciła Hélène podenerwowana.
Położył rękę na jej ramieniu. Władczo, ale i pieszczotliwie – Hélène zawsze mu się
poddawała.
– Myślę, że my, nasze życie, nasze szczęście, to wszystko tylko pogłębia jej smutek –
odrzekł. – Dopiero patrząc na nas, zaczyna rozumieć, co straciła. Widząc nas, jakby to
powiedzieć, odczuwa to bardziej. Biedne dziecko. Czasem jej oczy są tak smutne, że
wprost nie mogę na nią patrzeć. Muszę przyznać, że zawsze miałem do niej słabość.
Chciałem ją zmusić, żeby wyjechała w jakąś podróż. Ale nie. Nie chce nas opuścić. Nie
chce widzieć nikogo innego.
– Myślę, że ona teraz nie potrzebuje żadnych rozrywek, ale jakiegoś poważnego zajęcia –
rzekła Hélène. – Osobiście żałuję, że zdecydowała się sprzedać młyn. To był majątek dla
jej syna, a majątku powinna nie tylko pilnować, ale jeszcze go powiększyć.
– Co ty mówisz? Nie dałaby sobie rady sama.
– A dlaczego sama? Przecież byśmy jej pomogli, a za kilka lat któryś z jej braci
poprowadziłby młyn, do czasu aż syn by podrósł. Teraz może jej pomóc tylko jakaś
ciekawa praca.
– Albo druga miłość – powiedziałem.
– Druga miłość, z pewnością. Ale najlepszą do tego drogą – a mam na myśli prawdziwą
miłość, uczciwą i zdrową – jest nie myśleć o tym zbyt wiele, nie szukać. W przeciwnym
wypadku człowiek popełnia błąd. Bierze za miłość pierwszą lepszą słabość do kogoś
pospolitego. Z całego serca pragnę, żeby Colette wyszła ponownie za mąż, ale najpierw
musi znaleźć ukojenie. Potem, najnaturalniej w świecie, bo jest młoda, z pewnością
zakocha się w jakimś chłopcu, równie przyzwoitym jak biedny Jean.
Ciągnęli między sobą rozmowę o Colette. Mówili o niej pewnie i spokojnie – była ich
dzieckiem, a oni jej rodzicami. Wydawało im się, że prawie czytają w jej snach. W końcu
postanowili zrobić wszystko, żeby zainteresować ją posiadłościami, które pozostały, pracą
z nimi związaną i zbiorami. Przecież jej obowiązkiem był nadzór nad tym, co kiedyś miało
przypaść w spadku jej synowi. Wychodząc, zostawiłem ich siedzących na ławce przed
domem, pod oknami sypialni, na tej samej ławce, na której ja wysiadywałem kiedyś
nocami, nasłuchując kroków.
Stary Declos już ledwo ciągnie. Żona wezwała na konsultację lekarza z Creusot, który
zaproponował operację. Stary chciał wiedzieć, ile taka operacja będzie kosztować. Lekarz
wymienił sumę. Chory długo milczał, jak wtedy, kiedy po śmierci mojej matki targował się
ze mną o cenę małej posiadłości Roches. Pamiętam, że spytał mnie, ile za nią chcę, a potem
milczał długą chwilę, siedząc z zamkniętymi oczami, w końcu zaś oznajmił: „Dobrze.
Zgadzam się”. W owych czasach był biedny; byliśmy mniej więcej w jednym wieku. Zakup
dwudziestoczterohektarowej posiadłości stanowił dla niego duży wydatek. Podobnie kiedy
lekarz powiedział mu, że taka operacja kosztuje dziesięć tysięcy franków i że jeśli się uda,
będzie mógł żyć jeszcze trzy, cztery, może nawet pięć lat, obliczył z pewnością w myślach
wartość każdego roku i doszedł do wniosku, że nie będą to lata wystarczająco piękne i
dobre, żeby za nie tak drogo płacić. Nie zgodził się na operację. Kiedy lekarz odjechał,
powiedział żonie, że jego ojciec umarł dokładnie na taką samą chorobę, nie trwało to
długo, zaledwie kilka miesięcy, ale bardzo cierpiał.
– To nic, jesteśmy przyzwyczajeni do cierpienia – zakończył.
Prawda, że nasi chłopi mają wyjątkowy talent do układania sobie życia w najgorszy
sposób. Najbogatsi z samozaparciem będą rezygnowali nie tylko z przyjemności, ale i ze
szczęścia, być może nie ufając fałszywym obietnicom, jakie niosą ze sobą te pojęcia. Znam
tylko jeden moment, kiedy stary Declos nie zastosował się do tej reguły, a mianowicie był
to dzień, kiedy poślubił Brigitte, na pewno później tego żałował. Tak więc teraz
przygotowuje się do śmierci w okresie Bożego Narodzenia i porządkuje wszystkie swoje
sprawy. Z pewnością jego majątek wraz z gruntami przypadną żonie, chociaż wiedział, że
był zdradzany, starał się tak postępować, aby nikt tego nie podejrzewał. To sprawa dumy i
lojalności wobec bliskich; rodzaj solidarności, która łączy u nas małżonków czy dzieci z
ojcem i która każe skrywać wszelką nienawiść. Najważniejsze to uniknąć skandalu i
utrzymać w tajemnicy wstydliwe sprawy. Miejscowi nie szukają aprobaty bliźnich. Są za
bardzo odludkami, aby im na tym zależało, no i są zbyt hardzi. Ale jak ognia boją się
wścibstwa bliźnich. Czuć na sobie wzrok innych to dla nich udręka nie do zniesienia.
Dlatego też nie padają ofiarą próżności; nie chcą, by ktoś im zazdrościł czy współczuł.
Pragną spokoju. To dla nich najważniejsze. Spokój oznacza szczęście, a raczej zastępuje
szczęście, którego nie zaznali. Słyszałem, jak jakaś stara kobieta powiedziała do Hélène,
mówiąc o Colette i o wypadku, po którym została wdową:
– Żal mi pani córki, w tym młynie miała święty spokój.
I powiedziała to takim tonem, jakby to był szczyt szczęścia.
Stary Declos również chce, aby jego ostatnie ziemskie dni upłynęły w spokoju i dni po
nim też.
Jesień nadeszła jakoś przed czasem. Wstaję, gdy jeszcze jest ciemno, i chodzę po okolicy,
po polach, które przez całe pokolenia należały do nas, a które teraz posiadają i uprawiają
inni. Nie chcę powiedzieć, żebym przez to cierpiał. Czasem tylko coś mnie zakłuje w
sercu… Nie żałuję straconego czasu, kiedy starałem się zbić fortunę, nie żałuję lat, gdy
handlowałem końmi w Kanadzie czy nielegalnie sprzedawałem koprę na Wyspach
Pacyfiku. Potrzeba wyjazdu, dusząca nuda w moich rodzinnych stronach, wszystko to, gdy
miałem dwadzieścia lat, tak mnie nużyło, że jestem pewien, iż gdybym wówczas tu został,
umarłbym. Nie miałem już ojca, a matka nie umiała mnie powstrzymać.
– To jest jak choroba! – załamywała ręce w desperacji, gdy błagałem ją o pieniądze na
wyjazd. – Zaczekaj trochę, to ci przejdzie…
Mówiła jeszcze:
– Postępujesz tak jak syn Goninów i syn Charles’ów, którzy zamierzają pojechać do
miasta i zatrudnić się jako robotnicy. Wiedzą, że tam im będzie gorzej niż tu, ale kiedy im
to mówię, pada jedna odpowiedź: „Przynajmniej coś w życiu się zmieni!”.
Bo i prawda, właśnie tego pragnąłem: odmiany. Krew we mnie wrzała, gdy wyobrażałem
sobie cały wielki świat. Tyle się wszędzie dzieje, a ja siedzę tutaj jak głupi. Pojechałem
więc. A teraz nie mogę zrozumieć, co za diabeł wygnał mnie wówczas z domu, mnie,
samotnika i domatora. Pamiętam, jak Colette Dorin powiedziała, że podobny jestem do
fauna. I nie myliła się: jestem faunem, tyle że starym, który nie ugania się już za nimfami,
tylko zaszywa w swoim kącie. Czy mam jakieś przyjemności? Oczywiście, że mam, choć to
rzeczy proste, takie, na które mnie stać: smaczny posiłek, dobre wino albo ten notes, w
którym spisywanie wydarzeń sprawia mi wielką, skrywaną radość… a nade wszystko
przyjemność sprawia mi moja boska samotność. Czego mi więcej trzeba? Trudno mi sobie
teraz nawet wyobrazić ten ogień, który palił się we mnie, kiedy miałem dwadzieścia lat!
Skąd on się bierze? Pożera wszystko w kilka lat, w kilka miesięcy, czasem nawet w kilka
godzin, po czym gaśnie. Pozostaje tylko oszacować szkody. Mieszkasz z kobietą, której już
nie kochasz, albo wszystko tracisz, tak jak ja, albo jeśli zamiast siedzieć za ladą we
własnym sklepiku, zamarzyło ci się zostać malarzem, wyjechać do Paryża, to skończysz w
przytułku. Ileż jest takich losów dziwacznych, zniszczonych przez ten ogień, który zmusza
człowieka do działania wbrew własnej naturze? Wszyscy jesteśmy w mniejszym lub
większym stopniu jak te gałęzie palące się u mnie w kominku – płomienie zniekształcają je,
jak chcą. Z pewnością nie mam racji, generalizując te sprawy; są ludzie, którzy mimo
dwudziestu lat zachowują rozsądek, ale co tam… Już wolę moje dawne szaleństwo.
Dowiedziałem się, że Colette, tak jak zażyczył sobie jej ojciec, sama zajmie się swoim
majątkiem. Będzie, jak mówi François Erard, „swoim własnym zarządcą”. To zmusi ją do
wyjścia z domu, spotykania się z ludźmi, niekiedy nawet do czynnej obrony interesów syna.
Hélène, żeby ją do tego skłonić, wykazuje tę samą umiejętność, stosuje taką samą czułą
perswazję, jak wtedy gdy odrywa od zabawy małego Loulou, żeby odrabiać z nim lekcje.
Dla Colette również nastał… koniec zabawy.
Stary Declos zmarł. Nie doczekał Bożego Narodzenia. Zabrakło kilku tygodni. Serce nie
wytrzymało. Jego żona jest teraz bogata. Gdy umarła poczciwa Cécile, która ją wychowała,
Brigitte miała tylko Coudray, czyli nic. Dom był niemal w ruinie, ziemia została sprzedana.
Właśnie wtedy, odkupując Coudray, stary Declos zakochał się w Brigitte. Powolutku
odbudował posiadłość, zburzył stare zabudowania i na ich miejscu wystawił
najpiękniejszy dom w okolicy. I jeszcze sobie zafundował pannę, która tam mieszkała.
Wtedy wszyscy pomyśleliśmy, że Brigitte ma wielkie szczęście, ale z pewnością, gdyby ją
zapytano o zdanie, ona odpowiedziałaby, że Colette jest od niej szczęśliwsza, nie musiała
przecież wychodzić za starca, aby być rozpieszczana i szczęśliwa.
Śmierć postawiła między życiem jednej i drugiej znak równości. Zastanawiam się, czy
obydwie kobiety zdają sobie z tego sprawę… Czy domyślają się… Ale nie, młodość widzi
tylko siebie. Czymże my jesteśmy wobec niej? Niewyraźnymi cieniami. A ona wobec nas?
Nadeszła pora codziennych deszczów. W niedzielę idę do miasteczka. Mijam dom
Erardów, ale nie zaglądam do nich. Czasem, kiedy tamtędy przechodzę, z salonu dobiega
dźwięk fortepianu Hélène. Czasem sama Hélène krząta się w sabotach po ogrodzie,
ścinając nastroszone ogniste dalie czy ostatnie róże, te, z którymi czeka się aż do
Wszystkich Świętych i zanosi na groby. Na mój widok kiwa ręką, podchodzi do ogrodzenia
i zaprasza do środka. Aleja odmawiam. Ostatnio nie jestem zbyt towarzyski. Hélène z
rodziną działają na mnie tak jak to złote deserowe wino, muszkatel, którego moje
podniebienie, przyzwyczajone do starego burgunda, już od dawna nie potrafi docenić.
Opuszczam więc ją i w siąpiącym deszczu spadających z nagich gałęzi kropel idę do
miasteczka. Cicho tu, pusto i smutno. Szybko zapada noc. Przechodzę przez plac, na którym
pomalowany w jaskrawych kolorach różu i błękitu żołnierz pełni wartę ku czci tych, którzy
zginęli na wojnie; nieco wyżej mijam skwerek obsadzony lipami, poczerniałe ze starości
mury obronne, zwieńczoną łukiem bramę, która otwiera się na pustkę i przez którą wieje
dotkliwy zachodni wiatr, w końcu dochodzę do małego okrągłego placyku. W oknach
piekarni pobłyskują w mroku grube obwarzanki oświetlone żarówką pod rożkiem z białego
pergaminu. W drobnym szarym deszczu szyld notariusza jakby płynie w zamglonym
powietrzu, tak jak wiszący wielki sabot wyrzeźbiony w jasnym drewnie, który ma rozmiar i
kształt kołyski, i oznajmia, że tu wyrabia się saboty. Naprzeciwko znajduje się hotel
Przystań dla Podróżnych”. Popycham drzwi, wprawiając w ruch drżący dzwoneczek i oto
jestem w wielkim pomieszczeniu, w którym stoi duży piec z czerwonym okiem. Ciemno tu i
pełno dymu, a w lustrach na ścianach odbijają się stoły z marmurowymi blatami, bilard,
kanapa pokryta spękaną skórą i kalendarz na rok 1919 z obrazkiem przedstawiającym jakąś
Alzatkę w białych pończochach stojącą między dwoma żołnierzami. Tutaj w każdą
niedzielę ośmiu chłopów (zawsze tych samych) gra w taroka. Wciąż padają te same słowa.
Słychać odgłos otwieranych butelek czerwonego wina i dźwięk kieliszków z grubego szkła
stawianych na marmurowych blatach. Kiedy wchodzę, rozlegają się wokół wymawiane
przez każdego po kolei po woli, z chropawym akcentem zapożyczonym z sąsiedniej
Burgundii, słowa:
– Witajcie, panie Sylvestre.
Zsuwam z nóg saboty. Zamawiam wino i siadam, zawsze na tym samym miejscu, na lewo,
pod oknem, przez które widzę kurnik, pralnię i ogródek, wszystko zalane deszczem.
Wokół mnie panuje cisza, cisza jesiennego wieczoru w małym uśpionym miasteczku. W
lustrze naprzeciw odbija się moja pomarszczona twarz, w tajemniczy sposób zmieniona w
ciągu ostatnich lat, że ledwo poznaję samego siebie. Ach, co tam! Zwierzęce, miłe ciepło
przenika mi kości. Ogrzewam ręce nad małym piecykiem, który syczy i którego
nieprzyjemny zapach wprawia mnie w stan odrętwienia. Niekiedy otwierają się drzwi i
staje w nich jakiś chłopak w kaszkiecie albo mężczyzna wystrojony odświętnie, albo mała
dziewczynka, która przychodzi po ojca i woła wysokim dziecinnym głosikiem:
– Tato, jesteś tam? Mama cię szuka.
Po czym znika pośród wybuchów śmiechu.
Kilka lat temu w każdą niedzielę wpadał tutaj stary Declos. Nie grał w karty, bo był za
skąpy, żeby ryzykować utratę własnych pieniędzy, ale siadał koło grających i z fajką w
zaciśniętych ustach obserwował ich w milczeniu. Kiedy ktoś pytał go o radę, wymawiał się
drobnym gestem dłoni, jakby odmawiał jałmużny. Teraz stary Declos leży już w ziemi, a na
jego miejscu widzę Marca Ohneta z gołą głową, w skórzanej marynarce, siedzącego nad
butelką beaujolais.
Sposób, w jaki ludzie piją w towarzystwie, nie ma żadnego znaczenia, liczy się, jak
człowiek pije, kiedy jest sam. Wówczas nieświadomie odkrywa on najgłębsze zakątki
swojej duszy. Zdradza go wszystko: to, w jaki sposób trzyma nóżkę kieliszka, jak przechyla
butelkę i patrzy na strumyczek lejącego się wina, gest, jaki wykonuje, podnosząc kieliszek
do ust, i wzdrygnięcie, kiedy go gwałtownie odstawia, jeśli zostanie przez kogoś
zaskoczony, niepewność, z jaką znów po niego sięga, chrząkając z zakłopotania, sposób, w
jaki wychyla kieliszek jednym haustem, przymykając oczy, jakby chcąc zapomnieć o
wszystkim, tak jak to robi ktoś przytłoczony problemami, niespokojny czy wielce
zatroskany. Zachowanie Marca Ohneta nie uszło uwagi bywalców. Moich ośmiu chłopów
nie przerywa gry, ale co jakiś czas to jeden, to drugi ukradkiem na niego popatruje. Marc
udaje, że jest mu to obojętne. Powoli na dworze robi się ciemno. Z wielkiego miedzianego
żyrandola pada snop jasnego światła. Mężczyźni rzucają karty na stół i zbierają się powoli
do domu. W takiej chwili zaczynają się rozmowy. Najpierw mówi się o pogodzie, o
kosztach utrzymania, o zbiorach, a potem nagle ktoś zwraca się do Ohneta ze słowami:
– Już dawno ciebie nie widzieliśmy, Marcu.
– Od pogrzebu starego Declosa – dodaje ktoś drugi.
Młody człowiek robi ręką niewyraźny gest, mruczy pod nosem, że był zajęty.
Zaczyna się rozmowa o starym Declosie, jak to zostawił po sobie „najpiękniejsze ziemie
w całej okolicy”.
– Znał się na rolnictwie… Skąpy, liczył każdego centyma. Nikt go specjalnie nie lubił,
ale na rolnictwie się znał.
Cisza. Pochwalili zmarłego, a jednocześnie dali do zrozumienia młodemu mężczyźnie, że
wszyscy tu stoją po stronie tego, który umarł, a nie tego, który żyje, starego, a nie młodego,
męża, a nie kochanka. Gdyż pewne rzeczy się wie… Przynajmniej jeśli dotyczą Brigitte. Na
Marca padają płonące z ciekawości spojrzenia.
– Jego żona… – słychać gdzieś z boku.
Marc podnosi głowę i marszczy brwi.
– Co „jego żona”?
Z ust chłopów padają, mieszając się z dymem z fajek, krótkie, ostrożne zdania.
– Jego żona… Z pewnością była dla niego za młoda, ale kiedy ją brał, był już bogaty,
podczas gdy ona…
– Coudray znajdowało się w opłakanym stanie…
– Powinna stąd wyjechać, oczywiście, to tylko dzięki Declosowi zachowała swój
majątek…
– Nie wiadomo, skąd ona się właściwie wzięła…
– Była bękartem panienki Cécile – rzuca ktoś z nieprzyjemnym śmiechem.
– Też bym tak myślał, gdybym nie znał panienki Cécile. Biedaczka, w ogóle się do tych
rzeczy nie nadawała. Jeśli wychodziła z domu, to tylko po to, żeby pójść do kościoła…
– Czasem to wystarczy.
– Nie przeczę, ale panienka Cécile… Ona nie byłaby do tego zdolna. Nie, po prostu
wzięła do pomocy dziewczynkę z domu dziecka. Potem przywiązała się do niej i
adoptowała ją. Madame Declos nie jest głupia.
– No nie jest, pewnie, że nie jest głupia. Okręciła sobie starego dokoła palca, okręciła…
Suknie, perfumy, wszystko prosto z Paryża, a jeszcze podróże. Co tylko chciała. Ale ona
zna się na rzeczy. I nie tylko na tej. Trzeba jej oddać sprawiedliwość. Zna się na
rolnictwie. Ci, co u niej pracują, mówią, że ciemnoty nie da się jej wcisnąć… I dla
wszystkich jest bardzo miła.
– No tak. Stroi się jak dama, ale pogadać z nią można…
– Jednak powinna uważać. Ludzie różnie o niej mówią.
Ohnet szybko podnosi wzrok.
– Na co powinna uważać? – pyta.
Znów zapada cisza. Mężczyźni zbliżają do siebie krzesła, na których siedzą, przez co
odsuwają się od Marca, podkreślając w ten sposób swoją dezaprobatę dla wszystkiego,
czego się domyślają.
– Powinna bardziej dbać o swoją reputację.
– Wydaje mi się… – powiada Marc, obracając szybko pusty kieliszek między palcami –
że jej wszystko jedno, co ludzie o niej gadają.
– No, Marcu, tego to nie wiadomo, nie wiadomo. Cały jej majątek jest tutaj. Musi tu żyć.
Nie byłoby dobrze, gdyby wytykano ją palcami.
– Może wszystko sprzedać i wyjechać – wtrąca nagle jeden z tutejszych właścicieli.
To stary Gonin. Jego ziemie sąsiadują z ziemiami świętej pamięci Declosa. Na twarz
Gonina wypływa ten twardy grymas uporu, który u nas zdradza chrapkę na dobra sąsiada.
Pozostali chłopi milkną. To rodzaj miejscowej gry. Wiem, o czym mówię, bo sam padłem
jej ofiarą. Stosuje się ją wobec tych wszystkich, którzy nie są stąd, albo tych, którzy
przestali być stąd, albo tych, których z tych czy innych przyczyn uważa się za
niepożądanych. Mnie również nie lubiano. Porzuciłem ojcowiznę. Wolałem inne strony od
moich. Wszystko, co chciałem kupić, automatycznie kosztowało podwójnie, wszystko, co
chciałem sprzedać, traciło na wartości. We wszystkim wyczuwałem zadziwiająco złą wolę
otoczenia obliczoną na to, żeby życie stało się dla mnie nie do zniesienia i żebym sobie
pojechał jak najdalej stąd. Nie dałem się. Nie wyjechałem. Ale cały mój spadek, wszystko,
co miałem, znalazło się w ich rękach. Simon de Saint-Arraud, który siedzi nieopodal z
wielkimi czarnymi łapskami złożonymi na kolanach, jest właścicielem moich łąk. Charles
des Roches posiada inne moje ziemie, a dom, w którym się urodziłem, należy do tego
grubego rumianego wieśniaka o łagodnym, sennym wyrazie twarzy, który odzywa się teraz
z miłym uśmiechem:
– To pewne, że dla madame Declos lepiej byłoby sprzedać posiadłość. Z pewnością zna
się na rolnictwie, ale są rzeczy, z którymi kobieta sobie nie poradzi.
– Jest młoda. Z pewnością jeszcze wyjdzie za mąż! – rzuca Marc zaczepnie.
Teraz już wszyscy wieśniacy wstali. Jeden otwiera wielki parasol. Drugi wkłada saboty i
wiąże pod brodą szalik. Już na progu ktoś głosem niby obojętnym rzuca:
– Myślisz, że ona wyjdzie drugi raz za mąż, Marcu?
Wszyscy przypatrują mu się oczami zmrużonymi od powstrzymywania kpiącego śmiechu.
On patrzy to na jednego, to na drugiego, jakby starał się zgadnąć, o czym też oni myślą,
czego nie chcą powiedzieć wprost. Wygląda przy tym, jakby szykował się do odparowania
ciosu. W końcu wzrusza ramionami i obojętnie odpowiada, przymykając oczy.
– A skąd ja mam to wiedzieć?
– No tak, skąd masz to wiedzieć, Marcu. Wiadomo, że dobrze znałeś starego, prawda?
Drobiazgowy był i nieufny, ale tobie podobno wolno było go odwiedzać o każdej porze
dnia, a często wychodziłeś od nich o północy. Pewnie spotkałeś się już z wdową raz czy
dwa, od kiedy stary wyzionął ducha?
– Raz czy dwa. Nie widuję jej często.
– No, panie Marcu, jesteś w podwójnej żałobie. Były dwa domy, gdzie ciebie bardzo
lubiano i przyjmowano, a w każdym pan domu zmarł.
– Dwa domy?
– No, Coudray i Moulin-Neuf.
I jakby zadowoleni z drżenia dłoni, którego Marc nie mógł powstrzymać (tak silnego, że
biedak wypuścił kieliszek, który spadł i rozbił się na posadzce), chłopi wychodzą. Żegnają
się z nami ceremonialnie.
– Wszystkiego dobrego, monsieur Sylvestre. Żadnych kłopotów? No, to tym lepiej.
Wszystkiego dobrego, Marcu. A proszę od nas pozdrowić panią Declos, kiedy ją
zobaczysz.
Przez otwarte drzwi wpada do środka zapach jesiennej nocy. Słychać deszcz i odgłos
człapiących po mokrej ziemi sabotów. Gdzieś w pobliżu szemrze źródło. W parku
sąsiedniego château z wielkich drzew spadają krople wody. Sosny płaczą.
A ja palę fajkę. Marc Ohnet patrzy prosto przed siebie. Potem wzdycha i prosi:
Szefie, niech pan otworzy jeszcze buteleczkę.
Tamtego wieczoru, gdy Marc Ohnet wyszedł, przed hotelem Przystań dla Podróżnych
zatrzymał się samochód. Wysiadło z niego kilkoro paryżan na kieliszek wina, bo samochód
wymagał drobnej naprawy. Pośród wybuchów śmiechu i głośnych rozmów wesołe
towarzystwo weszło do hotelu. Jedna z kobiet spoglądała na mnie, inna daremnie starała
się poprawić makijaż przed sinym, zniekształcającym rysy twarzy lustrem, jeszcze inna
podeszła do okna i wyglądała na małą wyboistą uliczkę, zalaną od gwałtownego deszczu, i
na uśpione domy.
– Ależ tu spokojnie! – rzuciła ze śmiechem. Natychmiast też odwróciła się od okna.
Wyprzedzili mnie później na drodze. Jechali w kierunku Moulin. Tej nocy przejadą
jeszcze przez wiele spokojnych okolic, wiele przysypiających miasteczek. Kiedy będą
mijali wielkie, ponure, milczące domy, stojące na odludziu, nie przyjdzie im nawet do
głowy, że oto otarli się o świat żyjący ukrytym, tajemniczym życiem, którego nigdy nie
będzie im dane poznać.
Zastanawiam się, jak będzie dzisiejszej nocy spał Marc Ohnet i czy nie przyśni mu się
przypadkiem Moulin-Neuf i ta zielona, spieniona rzeka.
W całej okolicy trwa młócka. To koniec lata i ostatnia z ważnych sezonowych robót na wsi.
Dzień pracy i dzień świętowania. W piecu pieką się wielkie jasnobrązowe placki
dekorowane śliwkami, które od początku tygodnia dzieci strząsają z drzew. Tego roku
mamy wielki urodzaj śliwek. Mały sad za moim domem aż huczy od pszczół. W trawie leży
pełno dojrzałych owoców, których złocista popękana skórka płacze cukrowymi łzami.
Ambicją każdego gospodarza jest, aby poczęstować na zakończenie młócki najemnych
pracowników i sąsiadów najlepszym winem, najtłustszą śmietaną. Do tego dochodzą ciasta
aż pękające od czereśni i błyszczące od masła, suche małe kozie serki, które tak upodobali
sobie nasi chłopi, dania z soczewicy, ziemniaki, kawa i wódka z winogron.
Moja służąca pojechała na jeden dzień do rodziny, żeby pomóc w szykowaniu posiłków,
więc wprosiłem się do Erardów. François z Colette udawali się do jednej z jej
posiadłości, miejsca zwanego Maluret, niedaleko Moulin-Neuf. Zaproponowali mi, żebym
pojechał z nimi. Synek Colette, który ma teraz dwa lata, miał zostać w domu z babcią.
Colette trudno się było z nim rozstać. Kocha chłopczyka miłością niespokojną, która jest
dla niej raczej źródłem męki niż radości. Przed wyjazdem zarzuciła Hélène i niańkę
tysiącem poleceń, wielokrotnie powtarzając, żeby nie pozwoliły dziecku bawić się nad
wodą. Hélène, jak zwykle czuła, ale i rozsądna, łagodnie pokręciła głową.
– Błagam cię, Colette, postaraj się zapanować nad sobą. Nie żądam, żebyś zapomniała o
wypadku, który zdarzył się biednemu Jeanowi, wiem, że to jest niemożliwe, ale nie
pozwól, aby to wspomnienie zatruło życie tobie i twojemu synowi. Zastanów się chwilę.
Jaki z niego wyrośnie mężczyzna, jeśli będziesz go wychowywać w ciągłym strachu?
Córeczko, niestety, nie możemy przeżyć życia za nasze dzieci (choć czasem zdarza się, że
tego bardzo pragniemy). Każdy musi żyć i cierpieć na własny rachunek. Największa
przysługa, jaką możemy im oddać, to oszczędzić naszych własnych doświadczeń. Uwierz
swojej starej matce, kochanie.
Wymuszonym śmiechem chciała złagodzić powagę swoich słów. Ale Colette z oczami
pełnymi łez wyszeptała:
– Chciałabym móc żyć tak jak ty, mamusiu.
„Chciałabym móc być tak szczęśliwa jak ty” – zrozumiała Hélène. Westchnęła.
– Taka była wola boska, Colette – powiedziała.
Pocałowała córkę, wzięła dziecko na ręce i poszła do domu. Patrzyłem, jak idzie
ogrodem. Była wciąż piękna i mimo siwych włosów nie straciła swego powabu. Jakie to
dziwne – zachowała swój sposób chodzenia, ten młodzieńczy krok, lekki i pewny. Tak,
pewny; krok kobiety, która nigdy nie zbłądziła, nigdy nie biegła zdyszana na spotkanie,
nigdy nie ugięła się pod ciężarem wyrzutów sumienia…
Colette również musiała odnieść podobne wrażenie.
– Mama jest jak wieczór po pięknym dniu… – powiedziała, biorąc ojca pod rękę.
Ojciec uśmiechnął się do niej.
– No, no, córeczko, nie martw się. Twój wieczór będzie miał taki sam wdzięk, będzie tak
samo pogodny. Chodź, pospiesz się – ponaglił. – Mamy przed sobą długą podróż.
Przez całą drogę Colette wydała mi się tak wesoła, jak jeszcze nigdy jej nie widziałem
od śmierci Jeana. Prowadził François. Usiadła obok mnie, w głębi samochodu. Dzień był
piękny, ciepły, jesień ledwie go musnęła. Jedynie błękit nieba, zimniejszy, bardziej
kryształowy aniżeli w sierpniu, czasem powiew wiatru, i kilka karmazynowych liści w
żywopłotach zapowiadały koniec pogodnych dni. Minęło kilka chwil i Colette zaczęła się
śmiać i mówić z ożywieniem, co jej się nie zdarzyło od bardzo dawna. Opowiadała o
długich spacerach właśnie tą drogą, na które chodziła w dzieciństwie z rodzicami.
– Pamiętasz, tatusiu? Henriego i Loulou jeszcze nie było na świecie. Georges był
najmłodszy i zostawialiśmy go z nianią, więc moja próżność była zaspokojona i tym
większa przyjemność. Co to była za frajda! Czasem nawet i miesiąc czekałam na tę
wycieczkę. Pamiętam, jak przygotowywaliśmy koszyki na piknik. Ach, te wszystkie
wspaniałe ciasta… Teraz ciasta nie mają w ogóle takiego smaku. Kiedy mama je robiła, jej
piękne ręce były w mące aż do łokci, pamiętasz? Czasem jechali z nami jacyś znajomi czy
przyjaciele, ale przeważnie byliśmy sami. Po obiedzie mama zmuszała mnie, żebym
położyła się w trawie. Ty czytałeś jej na głos. Pamiętasz? Czytałeś Rimbauda i Verlaine’a,
a ja miałam taką ochotę pobiegać! Ale leżałam, jednym uchem słuchałam, drugim
wypuszczałam, myślałam o moich zabawach, o długim mijającym popołudniu i całą sobą
smakowałam to… ten błogostan, jaki królował wtedy w moim beztroskim życiu.
Jej głos, w miarę jak mówiła, stawał się coraz bardziej cichy i bardziej głęboki.
Najwyraźniej zapomniała o ojcu i mówiła jakby sama do siebie. Zamilkła, po czym po
chwili znów zaczęła wspominać.
– Pamiętasz, tato, jak kiedyś zepsuł się nam samochód? Musieliśmy wysiąść i iść pieszo,
a ponieważ byłam zmęczona, poprosiliście jakiegoś chłopa, który akurat przejeżdżał na
wozie pełnym trawy, żeby mnie posadził koło siebie. Pamiętam, że zrobił z gałęzi i liści
rodzaj daszka, żeby chronić mnie od słońca, wy szliście za wozem, a chłop prowadził
konia. Myśleliście, że nikt was nie widzi, stanęliście i pocałowaliście się… Pamiętasz? A
ja wychyliłam się nagle spomiędzy gałęzi, w których siedziałam niby w jakiejś chatce, i
zawołałam: „Widzę was!”. Wtedy zaczęliście się śmiać. Pamiętasz? Tamtego wieczoru
zatrzymaliśmy się w jakimś wielkim domu, w którym było bardzo mało mebli, nie było
elektryczności, a na środku stołu stał wielki miedziany świecznik… Och, jakie to dziwne!
Zupełnie o tym zapomniałam. Dopiero teraz… A może to wszystko był sen?
– Nie – rzekł François. – To było w Coudray, u starej ciotki Cécile. Chciało ci się pić,
płakałaś i weszliśmy poprosić o szklankę mleka dla ciebie, mama nie chciała tam
zachodzić, nie pamiętam dlaczego, ale ty krzyczałaś coraz głośniej i trzeba było ci ustąpić,
żebyś się wreszcie uspokoiła, mogłaś mieć wtedy z sześć lat.
– Zaczekaj… Teraz przypominam sobie bardzo dobrze tę starą pannę z żółtą chustką
zarzuconą na ramiona i również dziewczynkę, może piętnastoletnią? Czy to była ta jej
podopieczna?
– Tak, to była twoja obecna przyjaciółka, Brigitte Declos, powinienem raczej
powiedzieć, Brigitte Ohnet, bo przecież ona niedługo wychodzi za tego chłopca.
Colette zamilkła, popatrzyła zamyślona przez okno, po czym spytała:
– A więc to już postanowione?
– Tak, podobno w niedzielę będą ogłoszone zapowiedzi.
– Ach!
Wargi Colette zadrżały, ale kiedy się odezwała, głos miała zupełnie spokojny.
– Mam nadzieję, że będą szczęśliwi.
Po czym już się w ogóle nie odezwała, dopóki François nie skręcił w dłuższą, okrężną
drogę do Maluret, która z daleka omijała Moulin-Neuf. Wtedy Colette z wahaniem dotknęła
ramienia ojca.
– Tato, nie myśl, proszę, że nie chcę przejeżdżać obok Moulin. Wprost przeciwnie.
Rozumiesz, kiedy wyprowadziłam się stamtąd w dniu pogrzebu biednego Jeana, wszystko
tam było dla mnie tak ponure i smutne, że w pamięci pozostał mi bardzo przykry obraz, a…
to nie jest w porządku. To nie jest w porządku wobec Jeana. Nie umiem ci tego
wytłumaczyć, ale… On zrobił wszystko, żebym była szczęśliwa i żebym pokochała ten
dom. Chciałabym zdjąć zły czar z tego wspomnienia – wyszeptała z trudem. – Może kiedy
znów zobaczę tę rzekę, przestanę bać się wody.
– Ten strach przed wodą sam minie, Colette. Po co…
– Myślisz? Ale ja często śnię o tej rzece i wydaje mi się wyjątkowo ponura. Gdybym ją
zobaczyła teraz, w słońcu, może to by pomogło? Proszę cię, tato.
– Jak chcesz – odrzekł w końcu François i auto wróciło na krótszą drogę.
Minęliśmy Coudray (Colette rzuciła smutne spojrzenie ku otwartym oknom domostwa),
samochód przejechał najpierw wzdłuż lasu, potem przez most i oczom moim ukazał się
Moulin. Widzieli nas jacyś ludzie z gospodarstwa, ale ponieważ nie zrobili żadnego gestu
na powitanie, spytałem Colette, czy to byli ludzie, których znałem, ci, którzy wysłali
parobka ze smutną wiadomością do Coudray, w wieczór gdy zdarzył się wypadek.
– Nie – odrzekła. – To nie oni. Tamta kobieta była mamką Jeana i od jego śmierci bardzo
źle się tu czuła. Ich kontrakt wygasł w październiku. Nie chcieli go odnowić. Pracują teraz
w Sainte-Amould.
Mówiąc, dotknęła ramienia ojca, aby zmusić go do zatrzymania się. Jak już
wspomniałem, dzień był piękny, ale zbliżająca się jesień spowodowała, że gdy tylko
słońce zachodziło za chmury, robiło się zimno i w jednej chwili się ściemniało. To nigdy
nie zdarza się w środku lata, gdyż wówczas cień w tajemniczy sposób emanuje ciepłem.
Kiedy patrzyliśmy na Moulin-Neuf, chmura przykryła słońce i rzeka, dotąd radośnie
połyskująca, jakby zgasła. Colette cofnęła się gwałtownie na swoje siedzenie i zamknęła
oczy. François ruszył. Po kilku chwilach powiedział cicho:
– Nie powinienem cię słuchać.
– Miałeś rację – słabym głosem przytaknęła Colette. – Myślę, że tego nie da się
zapomnieć.
Gdy dotarliśmy do Maluret, robotnicy najemni właśnie kończyli posiłek, który tutaj
nazywają podwieczorkiem. Za chwilę mieli wracać do pracy. Wszyscy byli zebrani w
wielkiej kuchni. Maluret to nazwa château, które kiedyś należały do baronów Coudray. Sto
pięćdziesiąt lat temu Coudray, należące potem do ciotki Cécile, było również własnością
baronów. W tym to czasie zrujnowana rodzina arystokratów opuściła region i ziemie ich
rozparcelowano. Dziadek Jeana Dorina zbudował Moulin-Neuf i wykupił pałacyk, ale źle
obliczył swoje dochody albo też, oślepiony chęcią posiadania, nie zwrócił uwagi na zły
stan budowli. Dość szybko zorientował się, że nie wystarczy mu pieniędzy na gruntowny
remont, uczynił więc z tej posiadłości folwark, i tak jest do dziś. Prezentuje się ta budowla
imponująco i jednocześnie żałośnie. Na wielkim dziedzińcu stoją kurniki i królikarnie, a na
tarasie, wokół którego rosły ścięte obecnie kasztany, suszy się pranie, tarcza herbowa na
wielkich drzwiach została zniszczona podczas rewolucji. Ludzie, którzy tu mieszkają
(nazywają się Dupont, ale woła się na nich Maluretowie, gdyż u nas z reguły myli się
nazwę ziemi z nazwiskiem właściciela i w końcu nie wiadomo, które jest które), a więc
ludzie ci są raczej niesympatyczni, nieufni, małomówni. Posiadłość Maluret leży daleko od
miasteczka i skutecznie oddziela go od niego spory las (zdziczały dawny park pałacowy).
Zimą przez sześć miesięcy, a nawet dłużej pracownicy folwarku nie widują żywej duszy.
Tak więc są zupełnie inni od naszych gospodarzy, tych bogatych, wygadanych, których córki
się malują i w niedzielę wkładają jedwabne pończochy. Ci z Maluret są biedni, a jeszcze
bardziej skąpi. Z natury ponurzy, niezwykle pasują do walącego się pałacyku o pustych
pokojach, w których posadzki pękają pod stopami. Z murów wypadają kamienie, z dachów
zsuwają się sine w kolorze dachówki. W dawnej bibliotece założono chlew. W pokojach
suszą się grube pasma surowej wełny, kominki są tak wielkie, że nigdy się w nich nie pali:
pochłonęłyby cały las. Jest tam śliczna mała sypialnia z malowaną alkową i wykuszowym
oknem; w alkowie przechowuje się kartofle na zimę, a wokół okna zwisają girlandy złotych
cebul.
– Wyjątkowo trudno porozumieć się z tymi z Maluret – rzekł François.
Nie pamiętam już, co miał za sprawę do miejscowego gospodarza owego dnia. Wyszli
obaj, żeby obejrzeć dach stodoły, która spłonęła. Reszta rodziny, służba, znajomi, sąsiedzi,
którzy przyszli pomagać w młócce, wszyscy powoli jedli. Według tutejszego zwyczaju
mężczyźni siedzieli w kapeluszach. Colette przysiadła w obramowaniu wielkiego
rzeźbionego kominka, ja na krześle przy stole. Widziałem parę znajomych twarzy, lecz
także dużo obcych, a może stało się z nimi to samo co ze mną – postarzeli się i po prostu
ich nie poznałem. Byli tam dawni dzierżawcy z Moulin-Neuf, ci, którzy opuścili młyn po
śmierci Jeana. Spytałem o starą matkę, jego mamkę. Okazało się, że zmarła. W tej rodzinie
było dziesięcioro czy dwanaścioro dzieci, już nie pamiętam. Zauważyłem w każdym razie
tego chłopca, który zawiadomił Brigitte o wypadku. Miał szesnaście czy siedemnaście lat i
pewnie po raz pierwszy pił tak jak dorosły. Wydał mi się zresztą trochę zawiany. Oczy miał
czerwone i błyszczące, policzki rozpalone. Przyglądał się natarczywie Colette i nagle
zwrócił się do niej przez stół:
– A więc już tam pani nie mieszka?
– Nie – odrzekła Colette. – Wróciłam do rodziców.
Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz na widok wchodzącego François zamilkł.
Znów nalał sobie pełny kieliszek.
– Napije się pan z nami? – spytał gospodarz Maluret, dając żonie znak, żeby doniosła
wina.
François kiwnął głową.
– A pani? – zapytał gospodarz Colette.
Colette wstała i podeszła do stołu, gdyż nie można uczynić afrontu, odmawiając,
zwłaszcza podczas tych wielkich wiejskich uroczystości. Wszyscy obecni tam mężczyźni
wstali przed świtem, pracowali dziesięć godzin bez przerwy, a teraz, po solidnym posiłku,
byli odurzeni alkoholem, w ten ciężki, posępny, chłopski sposób. Kobiety uwijały się przy
piecu. Biesiadnicy zaczęli stroić sobie żarty z mojego młodego sąsiada przy stole. Bronił
się desperacko i dość zuchwale, co wywoływało wybuchy śmiechu. Widać było, że nie
powinien pić, że po alkoholu stawał się zaczepny, a poza tym był już w takim stanie, iż
gadał, co mu ślina na język przyniosła. Zaduch panujący w wielkiej kuchni, dym z fajek,
zapach ciast stojących na stole, bzyczenie os unoszących się nad kompotierkami pełnymi
owoców, tubalne głośne śmiechy chłopów musiały potęgować to wrażenie nierealności,
jakby snu, który ogarnia ludzi nieumiejących pić. Chłopak nie spuszczał wzroku z Colette.
– Nie żal ci pracy w Moulin-Neuf? – spytał go François z roztargnieniem.
– No nie, dużo lepiej jest nam tu, gdzie jesteśmy.
– Co za niewdzięczność! – rzekła Colette, uśmiechając się z przymusem. – Zapomniałeś
już, jakie robiłam dobre kanapki?
– Nie! Pamiętam!
– Całe szczęście!
– Pamiętam! – powtórzył chłopak.
Kręcił widelcem, który trzymał w wielkiej dłoni i wpatrywał się bacznie w Colette.
– Pamiętam wszystko – oznajmił nagle. – Sporo ludzi zapomniało, ale ja pamiętam
wszystko.
Zupełnie przypadkiem, kiedy mówił te słowa, wokół było cicho, zabrzmiały więc tak
głośno, że zwróciły uwagę wszystkich siedzących przy wielkim stole. Colette pobladła i
zamilkła. Ale jej ojciec spytał zaskoczony:
– Co chcesz przez to powiedzieć, chłopcze?
– Chcę powiedzieć… chcę powiedzieć, że jeśli ktoś tutaj zapomniał, jak zginął pan Jean,
to ja wprost przeciwnie, ja to pamiętam.
– Nikt nie zapomniał, jak zginął Jean – powiedziałem i dałem znak Colette, żeby wstała
od stołu, ale ona ani drgnęła.
François jakby czegoś się domyślał, ale ponieważ to, czego się domyślał, było bardzo
dalekie od tego, co się naprawdę wydarzyło, zamiast starać się uciszyć chłopaka, nachylił
się ku niemu i z niepokojem spytał:
– Chcesz powiedzieć, że widziałeś coś tamtej nocy? Proszę cię, powiedz, to bardzo
ważne.
– Niech pan nie zwraca na niego uwagi. Widzi pan, że chłopak jest pijany – rzekł
gospodarz Maluret.
Cholera! – pomyślałem. – Oni wiedzą, wszyscy wiedzą! Żeby tylko ten głupek się nie
wygadał. Oni będą milczeć… Nasi chłopi nie są gadatliwi i jak ognia unikają mieszania
się w nie swoje sprawy. Ale oni wiedzieli i wszyscy spuszczali oczy zażenowani.
– Uspokój się! – warknął Maluret na chłopaka. – Za dużo wypiłeś. Wracamy do pracy.
Ale François, bardzo przejęty, złapał chłopca za rękaw.
– Zaczekaj! Jestem pewien, że wiesz coś, czego my nie wiemy. Od samego początku ta
śmierć była dla mnie dziwna, nie wpada się do wody ot tak, przez nieuwagę, przechodząc
przez mostek, po którym chodziło się od dziecka i na którym zna się każdą deskę. A poza
tym Jean tego dnia dostał w Nevers dużą sumę pieniędzy. Jego portfel zginął.
Przypuszczaliśmy, że portfel wpadł razem z nim do wody i że porwała go rzeka. Ale może
po prostu Jean został okradziony, okradziony i zamordowany? Słuchaj, jeśli widziałeś coś,
o czym nie wiemy, twoim obowiązkiem jest wszystko powiedzieć. Prawda, Colette? –
spytał, zwracając się do córki.
Colette nie miała siły odpowiedzieć, skinęła tylko głową.
– Moja droga, to wszystko jest dla ciebie zbyt bolesne. Proszę, wyjdź, zostaw mnie
samego z tym chłopcem.
Colette pokręciła przecząco głową. Wszyscy umilkli. Chłopak nagle jakby otrzeźwiał.
Zaczął cały drżeć, kiedy odpowiadał wpatrzonemu w niego z napięciem François.
– No tak, widziałem, jak ktoś go pchnął do wody. Powiedziałem to od razu mojej babce,
ale ona zabroniła mi o tym mówić.
– Jak to, przecież jeśli to zbrodnia, trzeba zgłosić wszystko na policję, ukarać winnego!
To niepojęte, żeby tak się zachowywać! – szepnął do mnie François. – Jeden może zabić
drugiego na ich oczach, a oni będą milczeć, „żeby nie mieć problemów”. Widzieli, jak ktoś
zepchnął do wody biednego Jeana i przez dwa lata nie pisnęli ani słowa. Colette! Powiedz
mu, że nie może milczeć! Słyszysz, chłopcze, wdowa po Jeanie rozkazuje ci wszystko
powiedzieć.
– To prawda, proszę pani? – spytał chłopak, podnosząc na nią oczy.
Colette westchnęła. „Tak!” – szepnęła i zakryła twarz rękami. Kobiety przestały zmywać
naczynia i zajmować się kuchnią. Słuchały wszystkie, z dłońmi splecionymi na podołku.
– A więc… – zaczął chłopak. – Najpierw musicie wiedzieć, że tamtej nocy ojciec mnie
ukarał, bo nie wyczyściłem krowy jak należało. Zlał mnie i wyrzucił z domu bez jedzenia.
Zezłościłem się i postanowiłem nie wracać. Mimo że wszyscy mnie wołali, kiedy szli
spać, udałem, że mnie nie ma. Słyszałem, jak ojciec powiedział: „Dobrze, skoro się
obraził, niech śpi na dworze, to go nauczy moresu!”. Wtedy już chciałem wrócić, ale bałem
się, że będą się ze mnie śmiać. Więc cichcem wziąłem z kuchni trochę chleba i sera i
schowałem się nad rzeką. Wie pani, madame Erard, tam, pod wierzbami, gdzie czasem
przychodziła pani czytać. Wtedy usłyszałem samochód pana Jeana. Nawet pomyślałem, że
wrócił jakoś wcześniej. Pamięta pani, wszyscy spodziewali się go dopiero następnego
dnia. Zatrzymał auto na łące. Bardzo długo stał koło niego, tak długo, że nie wiem czemu,
ale się przestraszyłem. To była dziwna noc. Wiatr wył, szarpał drzewami… Myślę, że on
stał przy tym aucie, bo go nie widziałem. Żeby dojść do młyna, musiałby przejść przez
kładkę i zobaczyłbym go. Wyglądało raczej, jakby się chował albo jakby czekał na kogoś.
To trwało tak długo, że zasnąłem. Obudził mnie dopiero hałas na mostku. Zobaczyłem
dwóch mężczyzn, bili się. To wszystko stało się tak szybko, że nie miałem czasu uciec.
Jeden z nich zepchnął drugiego do wody i zwiał. Usłyszałem krzyk tego, co wpadł do
wody, i poznałem głos pana Jeana. Krzyknął: „O Boże!”, a potem to już tylko słyszałem
szum rzeki. Więc pobiegłem pędem do domu, obudziłem wszystkich, żeby opowiedzieć, co
się stało. Babka powiedziała: „Masz milczeć, nic nie widziałeś, nic nie słyszałeś,
rozumiesz?”. Nie minęło pięć minut i madame Colette przybiegła z płaczem, że jej mąż
utonął i żebyśmy pomogli odszukać ciało. Wtedy mój ojciec poszedł do młyna; babka, która
była mamką pana Jeana, powiedziała: „Idę po prześcieradło, owinę ciało własnymi
rękami, biedne dziecko”, a moja matka wysłała mnie do Coudray, żebym zawiadomił, że
właściciel zginął tragicznie. To wszystko, co wiem.
– Nie przyśniło ci się to? Czy powtórzyłbyś to przed sędzią?
Chłopak zawahał się, ale odpowiedział:
– Powtórzyłbym. To wszystko prawda.
– A ten mężczyzna, który popchnął pana Jeana, wiesz, kto to był?
Zapadła bardzo długa cisza. Wszyscy wpatrywali się w chłopaka. Tylko Colette nie
podniosła spuszczonych oczu. Teraz ręce miała skrzyżowane na kolanach i koniuszki jej
palców drżały.
– W ogóle nie wiem, kto to był – odrzekł w końcu chłopak.
– Nic nie zauważyłeś? Jakiegoś charakterystycznego szczegółu? Przecież noc była jasna.
– Ale ja ledwo się zbudziłem. Widziałem dwóch mężczyzn, którzy się bili. To wszystko.
– Pan Jean nie wzywał pomocy?
– Jeśli wołał, to ja nie słyszałem.
– W którą stronę ten drugi uciekł?
– Tam, w stronę lasu.
François powoli przetarł oczy.
– To niesłychane… Niepojęte. Taki wypadek jest możliwy, jeśli ktoś zasłabnie. Ale w
żadnym innym przypadku. Trudno stracić równowagę na kładce, po której przechodzi się
dziesięć razy dziennie od dwudziestu pięciu lat. Colette powiedziała, że musiało mu się
zakręcić w głowie. Ale dlaczego? Nie miewał zawrotów głowy, czuł się doskonale. Z
drugiej strony wszyscy wiemy, że w okolicy zdarzały się kradzieże, podkładanie ognia, że
był to czas, kiedy aresztowano wielu włóczęgów. Myślałem więc, że jeśli to nie był
wypadek, to pewnie biedny Jean padł ofiarą jakiegoś mordercy. Ale teraz opowiadanie
tego chłopca… Dlaczego Jean od razu nie poszedł do domu? Jesteś pewien, że długo stał
przy samochodzie?
– Przecież spałeś! – zwróciłem się do chłopca. – Sam powiedziałeś. Wiesz, że kiedy się
śpi, traci się poczucie czasu. Czasem człowiekowi się wydaje, że minęło tylko kilka minut,
a potem okazuje się, że to już pół nocy. Czasem przeciwnie, coś się śni, jakaś długa
historia, człowiek myśli, że spał wiele godzin, a okazuje się, że ledwie przymknął oczy.
– Tak, tak, to prawda – usłyszałem prawie ze wszystkich stron.
– Więc ja myślę, że to było tak – powiedziałem. – Chłopak spał. Obudził się. Usłyszał
nadjeżdżający samochód. Ponownie zasnął. Wydało mu się, że minęło dużo czasu, a tak
naprawdę to tylko kilka sekund dzieliło chwilę, kiedy Jean przyjechał, od momentu gdy
wszedł na kładkę. Prawdopodobnie jakiś włóczęga, który wiedział, że tej nocy w domu
prawie nikogo nie ma, ponieważ służąca już wyszła, wszedł na teren młyna. Jean go
zaskoczył. Usłyszał jego kroki, rzucił się do ucieczki. Jean chciał go zatrzymać. Mężczyzna
zaczął się bronić, wyrywać i przypadkiem zepchnął Jeana do rzeki. Oto jak sprawy się
miały.
– Trzeba zawiadomić policję – rzekł François. – Sprawa jest poważna.
– Wtedy wszyscy zauważyli, że Colette płacze. Jeden po drugim, mężczyźni wstawali od
stołu.
– Rusz się, wracamy do pracy! – rzucił Maluret w kierunku chłopca.
Wychylili do końca kieliszki i wyszli. W wielkiej kuchni zostały same kobiety, które
zabrały się do robienia porządków, niby nie zwracając uwagi na Colette. Ojciec wziął
córkę pod ramię, pomógł jej wsiąść do samochodu i odjechaliśmy.
Jest taki piękny wieczór, siadłem więc na ławce z tyłu, za kuchnią. Widzę z niej ten mały
ogródek, w którym na początku siałem tylko jarzyny, dopiero później zacząłem o niego
naprawdę dbać. Zasadziłem różane krzaki, uratowałem umierającą winorośl, kopałem,
pieliłem, przycinałem drzewka owocowe. Powoli przywiązałem się do tego kawałka
ziemi. W letnie wieczory, o zmroku, odgłos dojrzałych spadających z drzewa owoców,
które z miękkim dźwiękiem lądują w trawie, sprawia mi prawie dziwną radość. Zapada
noc… Trudno zresztą nazwać to nocą: lazurowy cień dnia mętnieje, zielenieje i kolory
jeden po drugim wycofują się ze świata postrzegalnego wzrokiem, pozostawiając po sobie
szaroperłowostalowy cień. Ale kontury widać bardzo wyraźnie, studnie, drzewa
czereśniowe, mały niski murek, las i łebek kota, który, bawiąc się u moich stóp, podgryza
mój sabot. O tej godzinie służąca wraca do siebie; wychodząc, zapala lampę w kuchni i
dopiero jej blask sprowadza na nas głęboką noc. To najpiękniejsza chwila dnia. Nie mogę
się więc dziwić, że ją właśnie wybrała Colette, aby odwiedzić mnie i poprosić o radę.
Przyznaję, że przyjąłem ją chłodno, tak chłodno, że zbiło to ją z tropu. Kiedy sam
postanowię wyjść z domu i pójść między ludzi, wówczas powiedzmy, że wykazuję
zainteresowanie problemami innych. Natomiast gdy zaszyję się u siebie, chcę mieć spokój i
wówczas proszę, by nie zawracano mi głowy jakimiś romansami czy wyrzutami sumienia.
– No, a co ja mogę dla ciebie zrobić? – spytałem płaczącą Colette. – Nic. Nie rozumiem,
dlaczego tak się przejmujesz. Twoi rodzice zdecydują, co zrobić z tym bałwanem i jego
opowiadaniem. Idź do nich. Nie są dziećmi. Znają życie. Powiesz im, że miałaś kochanka i
że kochanek zabił twojego męża… A właściwie, jak to się wszystko odbyło?
– Tamtej nocy czekałam na Marca. Jean miał wrócić dopiero następnego dnia. Do dziś
nie wiem, co się stało i dlaczego wrócił wcześniej.
– Dlaczego? Niewiniątko. Ponieważ ktoś musiał go uprzedzić, że czekasz na kochanka.
Kiedy mówię „kochanek”, Colette za każdym razem drży i spuszcza głowę. Słyszę w
ciemnościach jej bolesne wzdychanie. Wstydzi się. Ale jakiego mam użyć słowa?
– Myślę, że to służąca, którą wówczas zatrudniałam, musiała go uprzedzić – mówi w
końcu. – Tak czy inaczej, czekałam na Marca, który miał przyjść o północy. Ale w chwili
gdy przechodził kładką, mój mąż, który tam czekał w ukryciu, rzucił się na niego. Marc był
znacznie silniejszy (co za nieświadoma duma zabrzmiała w jej głosie!). Nie chciał mu
zrobić krzywdy. Bronił się tylko. Potem złość go dopadła, chwycił Jeana, pociągnął do
miejsca, gdzie nie ma poręczy i zepchnął do wody.
– Ten chłopak nie pierwszy raz cię odwiedzał?
– Nie.
– Niedługo byłaś wierna biednemu Jeanowi.
Milczenie.
– Przecież nie wyszłaś za niego wbrew swojej woli?
– Nie. Kochałam go. Ale tamten drugi… Pierwszego dnia, jak go tylko zobaczyłam,
słyszy kuzyn, pierwszego dnia mógł zrobić ze mną, co chciał. Czy nie wydaje się to
kuzynowi dziwne?
– Och, daj spokój. Znam wiele takich przypadków.
– Kuzyn ze mnie drwi. Ale proszę zrozumieć, nie to było mi pisane. Gdybym była
kobietą, która romansuje na prawo i lewo, wszystko wydałoby mi się pewnie bardzo
proste: zdrada, która źle się skończyła, ot i co. Aleja miałam mieć życie takie jak mama,
miałam być wierna całe życie jednemu mężczyźnie i zestarzeć się tak jak ona, szlachetnie,
bez żalów i bez wyrzutów sumienia. I nagle… Pamiętam to wszystko bardzo dobrze.
Spędziłam z Jeanem cały dzień. Byliśmy tacy szczęśliwi… Poszłam do Brigitte Declos.
Przyjaźniłyśmy się. Ona była młoda. Ja nie miałam przyjaciółek w moim wieku. I – dziwne
– byłyśmy do siebie podobne. Wiele razy jej to mówiłam. Śmiała się, ale na pewno
przyznawała mi rację, bo zawsze odpowiadała tak samo: „Mogłybyśmy być siostrami”. To
u niej po raz pierwszy spotkałam Marca. Od razu zrozumiałam, że ona była jego kochanką,
że go kochała, i odczułam… Odczułam dziwną zazdrość. Tak, najpierw byłam zazdrosna,
dopiero potem sama się w nim zakochałam. Zresztą, „zazdrość” to nie jest dobre
określenie. Nie, raczej pożądałam tego, co ona miała. Desperacko pożądałam rodzaju
zaspokojenia, którego Jean nie był w stanie mi dać. Nie tylko zaspokojenia zmysłów,
rozumie kuzyn, ale gorączki duszy, czegoś zupełnie nieporównywalnego z tym, co do tej
pory nazywałam miłością. Wróciłam do domu. Płakałam całą noc. Nienawidziłam siebie.
Gdyby Marc zostawił mnie w spokoju, zapomniałabym o tym, ale spodobałam mu się i
zaczął za mną chodzić. I któregoś dnia, kilka tygodni później…
– Właśnie.
– Wiedziałam, że to nie może trwać. Wiedziałam, że on poślubi Brigitte, jak tylko jej
stary mąż umrze. Myślałam… A właściwie nie, nic nie myślałam. Kochałam go. Mówiłam
sobie, że jak długo Jean o tym nie wie, to tak, jakby to nie istniało. Czasem miałam straszne
sny, że on się dowiedział, ale później, dużo później, kiedy byliśmy już starzy. I wydawało
mi się, że on mi wybacza. Ale jak mogłam przewidzieć to straszne nieszczęście? Zabiłam
go. Zabiłam mego męża. Umarł z mojego powodu. Bez przerwy o tym myślę, boję się, że
zwariuję.
– Łzy nic tu nie pomogą, on nie zmartwychwstanie. Uspokój się i zastanów raczej, jak
uniknąć skandalu. To jasne, że skrupulatne śledztwo szybko odkryje prawdę. Wszyscy
przecież wiedzą, co się stało.
– Ale jak to zrobić? Jak uniknąć skandalu?
– Twój ojciec nie może zawiadomić policji, ale żeby tego nie zrobił, musisz mu
powiedzieć…
– Nie mogę! Nic mu nie powiem! Nie mogę. Nie śmiałabym…
– Zgłupiałaś? Myślałby kto, że boisz się rodziców, którzy cię tak kochają.
– Jak to? Kuzyn nie rozumie? Przecież kuzyn zna ich życie, wie, jak zgodnym są
małżeństwem, jak wysoko cenią miłość małżeńską. Jak kuzyn może ode mnie żądać, abym
ja, ich córka, przyznała się, że podle zdradzałam męża, że przyjmowałam mężczyznę w
domu podczas nieobecności Jeana i że w końcu mój kochanek go zabił? To byłby dla nich
straszny cios. Czy nie wystarczy już nieszczęść, które spowodowałam?
Colette wybuchła płaczem.
Kiedy się trochę uspokoiła, znów zapytałem, czego od mnie oczekuje.
– Czy kuzyn nie mógłby im powiedzieć…?
– A jaka to różnica?
– Och, nie wiem! Ale wydaje mi się, że gdybym to ja musiała im powiedzieć,
umarłabym. Kuzyn… Może kuzyn jakoś dałby im do zrozumienia, że to był moment
szaleństwa, że nie jestem tak całkowicie zła i niemoralna… że nie rozumiem sama, jak
mogłam tak postąpić. Drogi kuzynie Silvio, czy nie możesz mi pomóc?
Zastanowiłem się. W końcu powiedziałem:
– Nie.
Biedna Colette krzyknęła ze zdziwieniem i rozpaczą:
– Nie?! Dlaczego nie?!
– Z wielu powodów. Przede wszystkim (nie mogę ci wyjaśnić dlaczego, ale proszę cię,
żebyś mi uwierzyła), jeśli ten cios, jak o tym mówisz, wyszedłby ode mnie, matkę twoją
zabolałoby to jeszcze bardziej. Nie pytaj dlaczego. Nie mogę ci tego powiedzieć. A przede
wszystkim nie chcę być zamieszany w te wszystkie wasze historie, nie chcę chodzić od
jednego krewnego do drugiego z pocieszeniem, dobrymi radami i umoralniającymi
gadkami. Jestem już stary, Colette. Pragnę spokoju. W moim wieku człowiek odczuwa
pewną obojętność… Nie możesz tego zrozumieć, tak jak ja obecnie nie rozumiem waszych
namiętności i szaleństw. Staram się, ale nie umiem spojrzeć na życie z twojego punktu
widzenia. Dla ciebie śmierć Jeana jest strasznym nieszczęściem. Dla mnie… No cóż, ja
widziałem już tyle śmierci… To był biedny chłopak, niezręczny, zazdrosny, i lepiej mu tam,
gdzie jest teraz. Oskarżasz siebie o to, że jesteś przyczyną jego śmierci? Uważam, że
wszystko, co się nam przytrafia, dzieje się przez przypadek lub przeznaczenie. Twój
romans z Markiem? No cóż, sprawiliście sobie trochę radości. Czegóż więcej można żądać
od życia? A jeśli chodzi o twoich rodziców, nie umiałbym powstrzymać się, aby im nie
powiedzieć kilku prawd, które by ich zdziwiły i przygnębiły, biedaków…
Colette przerwała mi.
– Kuzynie Silvio, czasem wydaje mi się… Zawahała się. W końcu rzekła:
– Nie podziwia kuzyn moich rodziców, tak jak ja ich podziwiam.
– Nikt nie zasługuje na wielki podziw. Tak jak i nikt nie zasługuje na zbyt wielką
pogardę…
– Ani na to, aby być kochanym zbyt czule…
– Być może, nie wiem. Wiesz, miłość… W moim wieku krew już ostygła, już mnie nie
grzeje, raczej ziębi… – powtórzyłem.
I nagle Colette wzięła mnie za rękę. Biedaczka! Była cała rozpalona.
– Żal mi kuzyna – powiedziała cicho.
Mnie również jest ciebie żal – odrzekłem szczerze. – Tak bardzo się przejmujesz tyloma
sprawami, na które nie masz wpływu.
Długo siedzieliśmy bez ruchu. Nocne powietrze przenikała powoli wilgoć. Gdzieś w
pobliżu rechotały żaby.
– Co kuzyn będzie robił, kiedy wyjdę? – spytała Colette.
– To samo, co każdego wieczoru.
– Ale co?
– Zamknę furtkę, pozamykam drzwi… Nakręcę zegar. Może postawię pasjansa. Wypiję
kieliszek wina. Nie będę myślał o niczym szczególnym. Położę się do łóżka. Nie będę
długo spał. Będę śnił na jawie. Wrócą do mnie wydarzenia i ludzie z przeszłości. Ty po
powrocie do domu będziesz rozpaczać, płakać, będziesz prosić o przebaczenie fotografię
biednego Jeana, żałować za przeszłość, bać się o przyszłość. Nie wiem, która, noc będzie
lepsza, twoja czy moja.
Colette przez chwilę milczała.
– Idę! – westchnęła w końcu.
Odprowadziłem ją do furtki. Wsiadła na rower i odjechała.
Później opowiedziała mi, że nie wróciła do domu, pojechała dalej, w kierunku Coudray. W
stanie rozgorączkowania, w jakim się znalazła, musiała coś zrobić, co w jakikolwiek
sposób pozwoliłoby ukoić szarpiące nią żal i smutek. Jeszcze kiedy mnie słuchała, dotarło
do niej, że może nawet bardziej niż ona zainteresowana uniknięciem skandalu jest Brigitte
Declos, narzeczona Marca. Postanowiła więc ją odwiedzić, opowiedzieć jej, co się stało, i
poprosić o radę. Czy w ogóle Brigitte znała wszystkie szczegóły śmierci Jeana?
Niewątpliwie sama domyśliła się wielu rzeczy. Ale od tego czasu minęły już dwa lata.
Marc i Colette od dawna się nie widywali. Brigitte nie będzie zazdrosna o przeszłość.
Będzie myślała tylko o tym, jak ocalić mężczyznę, którego miała za dwa tygodnie poślubić.
A może Colette wcale się nie przejęła, że trochę zamąci to szczęście? Tak czy inaczej,
wszyscy troje mieli wspólne interesy. Pojechała więc do Brigitte, która wróciła z kolacji u
rodziny narzeczonego i teraz była sama w domu.
Colette oznajmiła, że Marc jest w wielkim niebezpieczeństwie.
Brigitte natychmiast ją zrozumiała. Bardzo zbladła i spytała, o co dokładnie chodzi.
– Czy wiedziałaś, że to Marc zabił mego męża? – spytała Colette prosto z mostu.
– Tak – odpowiedziała Brigitte.
– A więc ci się przyznał?
– Nie musiał się do niczego przyznawać. Wszystkiego domyśliłam się sama od razu
tamtej nocy.
– Wtedy właśnie pomyślałam – powiedziała mi Colette – że to ona musiała uprzedzić
Jeana. Na pewno wiedziała, że Marc ją zdradza ze mną. Miała nadzieję, że mąż zrobi z tym
raz na zawsze porządek. Wiedziała, że Jean jest nieśmiały i słaby fizycznie. Nie przyszło
jej do głowy, że rzuci się na Marca. Myślała pewnie, że zmusi nas do rozmowy we troje, że
będę bała się skandalu, że nie będę chciała martwić rodziców, że nastąpi coś takiego, co
spowoduje, iż zakończę ten romans. Niczego innego nie pragnęła. Dla niej również śmierć
Jeana była ciosem strasznym i niespodziewanym.
Gdy Colette zaczęła zadawać jej pytania, najpierw się wypierała, ale potem przyznała
się, że faktycznie napisała do Jeana dwa dni przed jego śmiercią, „zaklinając się na
wszystko”, że owej nocy Colette czekała na Marca Ohneta u siebie w domu.
– Gdybym mogła to wszystko przewidzieć… Obydwie zostałyśmy strasznie ukarane. Nie
masz mi czego zazdrościć. Odzyskałam kochanka, ale pomyśl, w jakiej niepewności
żyjemy. Ile on ryzykuje. Na prowincji sąd nie ma zrozumienia dla zbrodni popełnionych w
afekcie. Nawet jeśli powie, że zabił w obronie własnej, czy mu uwierzą? Czy nie wyda im
się to jakimś spiskiem lub zmową, żeby pozbyć się niewygodnego męża? A jeśli zostanie
uniewinniony, czym stanie się nasze życie? Mnie nienawidzą od dawna, do niego też nie
pałają miłością. Przecież wszystko, co mamy, znajduje się tutaj.
Colette zasugerowała:
– Jeszcze nie jesteście małżeństwem. Możecie się rozstać.
– Nie – odparła Brigitte. – Ja go kocham, a to nieszczęście zdarzyło się w dużej mierze
przeze mnie. Nie porzucę mężczyzny, tylko dlatego, że znalazł się w pułapce. Oby tylko
twój ojciec nie poszedł na policję. Jeśli władze nie zostaną w to wmieszane, nikt słowa nie
piśnie. Tyle że będziemy musieli stawić czoło insynuacjom, plotkom. Z tym damy sobie
radę.
Prawie cała noc zeszła im na rozmowie, jak to określiła Colette, „nieomal
przyjacielskiej”. Obydwie kochały tego mężczyznę i pragnęły go ocalić. Colette ponadto
zamartwiała się z powodu rodziców i syna. W końcu powiedziała:
– Masz rację. Mama i tato muszą poznać prawdę. Ale to jest dla mnie okropne. Nie mogę
im tego powiedzieć. Nie zrozumieją mnie. Będą w rozpaczy. Kiedy stanę przed nimi, kiedy
ujrzę ich kochane uczciwe twarze, ogarnie mnie taki wstyd, że żadne słowo nie przejdzie
mi przez gardło.
Brigitte długo milczała. W końcu spojrzała na zegarek.
Jest już późno – rzekła. – Wracaj do domu. Jutro rano wyjedź pod jakimkolwiek
pretekstem. Wrócisz dopiero po kilku dniach. W tym czasie pójdę do twoich rodziców i
opowiem, co się stało. Może to wszystko okaże się prostsze, niż myślisz.
– Pomyślałam, że rodzice woleliby usłyszeć prawdę z innych ust niż moje – powiedziała
mi Colette. – Między rodzicami a dziećmi panuje dystans… Kiedy byłam mała, wstydziłam
się oglądać matkę nagą. Wstydziłam się nawet myśli, tych, które wydawały mi się
karygodne, a z których zwierzałam się bez zastanowienia którejkolwiek koleżance czy
nawet mojej starej piastunce. Moi rodzice to były istoty wyjątkowe, ustawiłam ich na
piedestale, dla mnie byli zawsze ponad słabości ludzkie i tacy pozostali. Myślałam:
dowiedzą się wszystkiego, a mnie nie będzie przez kilka dni. Będą mieli czas się z tym
oswoić. Kiedy wrócę, zrozumieją, że nie ma już sensu o tym ze mną rozmawiać. I nie
poruszą nigdy więcej tego tematu. Przemilczą to. Umieją milczeć. Będzie tak, jakby ta
straszna historia nigdy się nie wydarzyła.
Następnego dnia rano zjawili się u mnie François i Hélène. Hélène była bardzo
przygnębiona. Mimo że nie rozumiała, co tak naprawdę się wydarzyło tej nocy, gdy zginął
Jean, instynktownie czuła niechęć do mieszania w tę sprawę policji, mówiła, że przez to jej
córka będzie niepotrzebnie cierpieć. Ale François, szanujący prawo obywatel, uważał, że
w sytuacji, jaka zaistniała, doniesienie władzom o popełnionym morderstwie jest jego
obowiązkiem.
– Musiał to zrobić jakiś włóczęga, pewnie pijak wracający po nocy, może któryś z
Polaków najmowanych do pracy w gospodarstwach… Tak czy inaczej, pomyśl, że
człowiek, który jest winien zbrodni i który nie został ukarany, będzie mógł zawsze ulec
powtórnie pokusie kradzieży czy morderstwa. Bylibyśmy za to odpowiedzialni. Jeżeli
znów się poleje niewinna krew, nastąpi to po części z naszej winy.
– A co sądzi o tym Colette? – spytałem.
– Colette? Wyobraź sobie, kuzynie, że Colette wyjechała – odrzekła Hélène. – Dziś rano
kazała się odwieźć na dworzec, na pociąg do Nevers, ten o ósmej. Na kartce napisała mi,
że nie chce nas budzić, że poprzedniego dnia stłukła małe empirowe lusterko od Jeana i
woli je od razu naprawić, że skorzysta z tego wyjazdu i odwiedzi dawną przyjaciółkę z
pensji, która mieszka w Nevers, i że wróci za dwa lub trzy dni. Oczywiście poczekamy na
nią z decyzją. Biedne dziecko! Ta cała historia ze zbitym lusterkiem to pretekst. W
rzeczywistości opowiadanie tego parobka tak ją musiało zbulwersować, że postanowiła na
chwilę oderwać się od wszystkich, być może nawet męczyło ją ciągłe powtarzanie imienia
Jeana. Już taka wrażliwa była jako dziecko. Kiedy umarła jej babka, za każdym razem,
kiedy wspominałam tę biedną kobietę, Colette wstawała i wychodziła z pokoju. Któregoś
dnia, gdy spytałam ją, czemu to robi, odpowiedziała: „Nie mogę się wówczas
powstrzymać od płaczu, a nie chcę, żeby ktoś to zauważył”.
Ja zaś pomyślałem, że Colette chce po prostu zyskać na czasie, że być może wyzna
prawdę rodzicom listownie. Dzięki temu uniknęłaby bezpośredniej rozmowy, której tak się
obawia.
Pomyślałem również, że może zdecydowała się porozmawiać z księdzem. Potem
dowiedziałem się, że już dawno to uczyniła i że ksiądz polecił jej wyznać wszystko
bliskim, dodając, że to jest jedynie słuszna kara za jej grzechy. Lecz lęk przed narażeniem
na cierpienie rodziców, których uwielbiała, zamknął jej usta. W każdym razie wyobrażałem
sobie różne powody, dla których Colette wyjechała, ale naturalnie nie mogłem się
domyślić, że wmieszała w to wszystko Brigitte Declos.
– Myślę, że Hélène ma rację – powiedziałem do François. – Colette sprawi to wiele
cierpienia, jeśli policja wkroczy w prywatne życie jej i jej męża.
– Mój Boże! Biedne dzieci, przecież oni nie mieli nic do ukrycia!
– Co do mordercy zaś… (jeśli w ogóle taki istnieje, bo może ten chłopak kłamał)…
morderca z pewnością dawno już stąd wyjechał.
Ale François potrząsnął głową.
– To z pewnością nie powstrzyma go przed kolejną zbrodnią, gdy znów się upije i
instynkt go do tego zmusi. Czy moja odpowiedzialność za ten czyn będzie mniejsza, jeśli
zabije kogoś gdzieś indziej, nie tu? Niezależnie od tego, czy zrobi to w Saône-et-Loire, w
Lot-et-Garonne, na północy, czy na południu kraju, ja odpowiadam za to przed własnym
sumieniem.
Spojrzał na żonę.
– W ogóle nie rozumiem, dlaczego dyskutujemy na ten temat. Dziwię się tobie, Hélène.
Czy to możliwe, że ty, zawsze tak szlachetna i niezłomna, nie czujesz, jak niemoralny jest
zamiar ukrycia tego podłego czynu, pod pretekstem że to zakłóciłoby nasz spokój?
– Nie nasz, drogi François, nie nasz. Spokój naszego dziecka.
– Obowiązek to rzecz zupełnie inna niż miłość matczyna czy ojcowska – rzekł łagodnie
François. – Ale po co ta cała dyskusja? Colette wróci i wtedy spokojnie o tym
porozmawiamy. Jestem pewien, że przyzna mi rację.
Czas mijał. Erardowie musieli wracać. Przyszli pieszo aż do Mont-Tharaud i teraz
zaproponowali mi, żebym ich odprowadził. Przez całą drogę unikaliśmy zgodnie rozmowy
o dzieciach, ale czułem, że cały czas myśleli tylko o tym i o wczorajszym niespodziewanym
wyznaniu chłopca z Maluret.
Hélène zaproponowała, żebym wstąpił na obiad. Zgodziłem się. Ledwo wstaliśmy od
stołu, gdy zadzwonił dzwonek. Służąca zaanonsowała madame Brigitte Declos.
– Ona chce rozmawiać z obojgiem państwa – dodała.
Hélène bardzo zbladła. François wydał się zaskoczony, ale ponieważ na kawę
przeszliśmy do małego gabinetu, polecił tu właśnie poprosić gościa i wstał, żeby go
przyjąć.
Ten gabinecik to uroczy pokoik wypełniony książkami. Przed kominkiem stoją dwie
wielkie berżery. To tu od ponad dwudziestu lat moi kuzynostwo spędzają spokojne
wieczory, on z książką w jednym fotelu, a ona z robótką w drugim; stojący między nimi
zegar bije wolno i rytmicznie, jak serce wolne od wyrzutów sumienia: sielski obrazek
małżeńskiego szczęścia.
Weszła Brigitte, spoglądając wokół z zaciekawieniem. Nie znała tego pokoju, w domu
moich kuzynów była tylko raz, w dzień ślubu Colette. Nie wyszła wówczas poza salon, w
którym panowała oficjalna, nieco duszna atmosfera. Tutaj z kolei nad wszystkim unosiła się
aura szczęścia i głębokiej wzajemnej miłości. Ludzie mogą kłamać, ale kwiaty, książki,
portrety rodzinne, lampy – wszystkie te sprzęty i bibeloty pokryte szlachetną patyną czasu –
tworzą miły dla oka obraz, który mówi więcej niż najbardziej sugestywne rysy twarzy.
Dawniej często przyglądałem się temu i myślałem: jest im ze sobą tak dobrze. Przeszłość
gdzieś znikła. Są szczęśliwi. Kochają się. Potem stało się to już tak oczywiste, że
przestałem analizować i zresztą już mnie to nie obchodziło.
Brigitte wydała mi się blada. Jakby zeszczuplała. Była jakoś mniej… zwierzęca, jeśli
mogę tak się wyrazić, bardziej kobieca. Chcę przez to powiedzieć, że straciła zuchwałą
pewność siebie, jaką daje szczęście; teraz była niespokojna i w spojrzeniu, które rzucała
wokół siebie, zauważyłem coś trudnego do określenia, jakby wyzwanie, uraza, a
jednocześnie ciekawość i niepokój. Podziękowała za filiżankę kawy, którą Hélène
machinalnie jej podała, i rzekła głosem niskim i drżącym:
– Przyszłam, aby ubłagać pana, panie Erard, aby zrezygnował pan z zawiadomienia
policji o okolicznościach, w jakich zginął pana zięć. Sprawa jest bardzo poważna. Jeśli
prawda wyszłaby na jaw, przyniosłoby to tylko kolejne nieszczęścia.
– Nowe nieszczęścia? Dla kogo?
– Dla pana.
– Czy pani wie, kto zabił Jeana?
– Tak. Mój narzeczony, Marc Ohnet.
François podniósł się z fotela i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Hélène milczała.
Brigitte odczekała chwilę i widząc, że obydwoje nie zamierzają się odezwać,
kontynuowała:
– Za kilka dni się pobieramy. Kochamy się. To byłby straszny skandal, który złamałby
nasze życie, a nie wskrzesiłby pańskiego zięcia.
– Ależ droga pani! – wykrzyknął François. – Proszę się zastanowić, co pani mówi. Nie
ma żadnego znaczenia, kto jest mordercą – jakiś włóczęga, pijak czy Marc Ohnet. Zbrodnia
jest zbrodnią. Ten, kto ją popełnił, musi ponieść karę. Jak to?! W imię własnego szczęścia
śmie pani błagać mnie, pani, która zniszczyła szczęście mojej córki? Przecież ci dwaj
pokłócili się z pani powodu. Zgadza się pani z tym, że obydwaj konkurowali o pani
względy?
Poczciwy François ma jedną wadę: mało bywając w świecie, gdy jest bardzo poruszony,
zaczyna mówić, jak to nazywają ludzie prości, „jak z książki”. Nie wiem, czemu nigdy do
tej pory nie uderzyło mnie to tak jak dzisiaj. Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu.
Brigitte również się uśmiechnęła. W jej uśmiechu nie było życzliwości.
– Panie Erard, przysięgam panu, że ci dwaj mężczyźni nie pokłócili się o mnie. Jean
Dorin nigdy się do mnie nie zalecał. Mówiąc tak, rzuca pan na niego oszczerstwo. On był
wiemy żonie, a ja z pewnością nigdy bym na niego nawet nie spojrzała. Jestem kochanką
Marca Ohneta od czterech lat. Kochałam i kocham tylko jego.
Jej brawura załamała François.
– Czy pani nie wstyd? – zapytał.
– Wstyd? Dlaczego miałoby mi być wstyd?
– Zwyczajnie, tak jak się człowiek wstydzi, kiedy popełni czyn niegodny – odpowiedział
sucho. – Miała pani starego męża, ale pani obowiązkiem było go szanować. To podłe
oszukiwać człowieka, który panią wziął gołą i bosą, spełniał wszystkie zachcianki, który
panią kochał i który w końcu zostawił wielką fortunę. Jego pieniędzmi opłaca pani
młodego zalotnika…
– Pieniądze nie mają z tym nic wspólnego.
– Pieniądze zawsze mają z tym coś wspólnego, moja droga. Jestem już stary, a pani jest
jeszcze dzieckiem. Z pewnością nie powinienem się wtrącać w te sprawy, ale ponieważ
pani zdecydowała się na osobiste zwierzenia, czuję się upoważniony, aby wypomnieć pani
to, co w tym wszystkim jest brudne, a pani chyba udaje, że tego nie dostrzega. Podle
zdradzała pani męża. Declos umarł i zostawił wielki majątek. Pani i jej narzeczony
będziecie z tego majątku żyli. Piękna para! A nad wami jeszcze cień morderstwa… gdyż
pani oznajmia mi, że on zabił naszego biednego Jeana. Piękną przyszłość sobie szykujecie,
a jakże! Teraz jest pani młoda. Widzi tylko to co przyjemne. Niech pani pomyśli, jaka czeka
was starość.
– Równie spokojna jak pańska – rzekła cicho Brigitte.
– Na pewno nie.
– Doprawdy?
Powiedziała to tak dziwnym głosem, że Hélène pochyliła się ku niej nagle i jakby
westchnęła błagalnie. Brigitte zawahała się, po czym oznajmiła:
– Pańskiej reputacji nie można nic zarzucić. Ale, o ile wiem, pani Erard była wdową,
kiedy ją pan poślubił?
– O czym pani mówi? Jak pani śmie porównywać się do mojej żony?!
– Nie mam zamiaru jej obrazić – ciągnęła Brigitte tym samym cichym, monotonnym
głosem. – Ja tylko pytam… Pierwszy raz pani Erard wyszła za mąż tak jak ja za człowieka
starego i chorego. Była mu wierna. Niech teraz powie, czy być mu wierną było zawsze
łatwe i miłe?
– Nie kochałam mego pierwszego męża, to prawda – odrzekła Hélène. – Ale poślubiłam
go dobrowolnie. Nie mogłam się skarżyć, pani zresztą również nie może…
– Wiele rzeczy łamie naszą wolę, niestety – rzekła Brigitte gorzko. – Bieda…
Sieroctwo…
– Och, sieroctwo…
– Tak, sieroctwo. Wie pani, że jestem sierotą…
– Panna Coudray…
– Panna Coudray zrobiła dla mnie to, co mogła. Starała się zastąpić mi matkę. Co nie
zmienia faktu, że moja matka wcale się mną nie przejmowała. Kiedy zostałam sama, nie
dała znaku życia. Więc kiedy na horyzoncie pojawił się pierwszy mężczyzna… Czy pani
myśli, że młoda dwudziestoletnia dziewczyna chętnie wychodzi za mąż za starego
sześćdziesięcioletniego chłopa? Za surowego, skąpego starca? Że robi to dobrowolnie?
Mówi pani, że poślubiła pierwszego męża z własnej nieprzymuszonej woli. A pani córka,
pani córka z zalegalizowanego związku (Brigitte podkreśliła słowa „z zalegalizowanego
związku”), Colette, przecież poślubiła Jeana Dorina też dobrowolnie, a mimo to została
kochanką Marca Ohneta. Niech ją pani zapyta, opowie pani, jak nocą wpuszczała Marca do
siebie, jak jej męża ktoś o tym uprzedził i w jakich okolicznościach jej mąż zginął.
No i wszystko zostało powiedziane. François i Hélène słuchali Brigitte osłupiali.
Ponieważ po twarzy Hélène płynęły łzy, Brigitte spytała:
– Pani płacze z powodu pani córki? Niech się pani uspokoi, nie warto. Ona zapomni. O
wszystkich tych rzeczach się zapomina. Łatwo można żyć ze wspomnieniem popełnienia
czynu niegodnego, jak to pan określił, a nawet zbrodni. Pani nie miała z tym żadnego
problemu – dorzuciła, zwracając się do Hélène.
– Nie, nie zbrodni! – zaprotestowała słabo biedaczka.
– Zbrodnią nazywam urodzić dziecko i porzucić je. W każdym razie to jest gorsze niż
zdradzenie starego męża, którego się nie kocha. Co pan o tym myśli, panie Erard?
– Nie rozumiem…
Hélène, która wciąż drżała, nagle w cudowny sposób odzyskała spokój. Dała znak
Brigitte, żeby zamilkła. Popatrzyła na męża:
– Ponieważ musisz się o tym dowiedzieć, wolę powiedzieć ci sama. Ona ma prawo tak
mówić. Przed naszym ślubem miałam kochanka (zaczerwieniła się pod zmarszczkami),
przeżyłam przygodę, która trwała nie dłużej niż kilka tygodni. Zaszłam w ciążę, urodziłam
dziewczynkę. Nie chciałam mówić ci o tym ani narzucać ci tego dziecka. Ale nie chciałam
go również porzucać, tak jak ona teraz mówi. Moja przyrodnia siostra, Cécile Coudray,
była niezamężna, samotna; to ona zajęła się Brigitte. Myślałam, że dziewczynka jest
szczęśliwa. Powoli…
Głos jej ucichł.
– Powoli pani o mnie zapomniała – dokończyła Brigitte. – Ja od początku wiedziałam…
Któregoś dnia przyjechała pani do Coudray z mężem i malutką Colette. Płakała, chciało jej
się pić. Wzięła ją pani na kolana i ucałowała. Colette była ubrana w taką śliczną
sukieneczkę… i miała na szyi złoty łańcuszek. A ja… Jak ja byłam wówczas zazdrosna.
Nawet pani na mnie nie spojrzała…
– Nie miałam odwagi… Tak bardzo bałam się zdradzić…
– To nieprawda – rzekła Brigitte. – Po prostu pani o mnie zapomniała. Ja wiedziałam od
początku. Cécile mi powiedziała. Pani siostra Cécile nienawidziła pani. Nienawiść ta
została przez nią zepchnięta do podświadomości. Pani była młodsza, ładniejsza,
szczęśliwsza od niej. Bo pani była szczęśliwa, prawda? Więc proszę mi pozwolić żyć tak
jak pani. I nie powinna być pani zbyt surowa wobec Colette, która myśli, że pani jest
święta, i wolałaby umrzeć aniżeli pokazać się pani taką, jaka jest. Ja jestem mniej
wstydliwa. Nie zawiadomi pan policji, prawda, panie Erard? To są rodzinne sprawy i
powinny zostać w rodzinie.
Poczekała chwilę na odpowiedź, która nie nastąpiła. Nie spiesząc się, wstała, wzięła
torebkę i rękawiczki, stanęła przed lustrem nad kominkiem i poprawiła kapelusz. W tym
momencie służąca weszła sprzątnąć ze stołu. Uprzedzająco grzeczna, zaciekawiona. Hélène
odprowadziła młodą kobietę przez ogród do furtki.
– Nie mam tu nic do roboty – powiedziałem. – Kochani, zaczniecie teraz rozmowę, której
później pożałujecie.
Hélène rzuciła mi głębokie spojrzenie.
– Nie bój się, Silvio.
François nie odpowiedział na moje pożegnanie.
Nie ruszył się z miejsca. Nagle wydał mi się bardzo stary i jego delikatne rysy bardziej
się uwydatniły. Wyglądał jak człowiek rażony w samo serce.
Wyszedłem od nich, ale nie wróciłem do domu. Serce waliło mi w piersiach jak nigdy.
Cała przeszłość wróciła. Wydało mi się nagle, że spałem przez dwadzieścia lat i że teraz
się obudziłem, aby rozpocząć czytanie w miejscu, w którym przerwałem. Bezwolne kroki
skierowały mnie ku ławce stojącej pod oknem gabinetu, skąd mogłem słyszeć każde ich
słowo. Długi czas milczeli. Potem usłyszałem głos François.
– Hélène…
Zasłaniał mnie wielki krzak róż, ale widziałem pokój. Widziałem męża i żonę siedzących
obok siebie, trzymających się za ręce. Nie zamienili ani słowa. Jeden pocałunek, jedno
ciepłe spojrzenie wymazałyby grzech. Ale tymczasem on spytał cicho:
– Kto?
– On nie żyje.
– Znałem go?
– Nie.
– Ale kochałaś go?
– Nie. Kochałam tylko ciebie. To było przed naszym ślubem.
– Ale przecież byliśmy w sobie zakochani. Ja przynajmniej byłem w tobie zakochany.
– Jak mam ci wyjaśnić to, co się stało?! – wykrzyknęła Hélène. – To było ponad
dwadzieścia lat temu. Przez kilka dni nie byłam sobą. Tak jakby ktoś wdarł się w moje
ciało i żył moim życiem. Ta biedna dziewczyna oskarża mnie o to, że zapomniałam! Tak, to
prawda. Zapomniałam. Naturalnie nie zapomniałam tego, co się wydarzyło. Nie
zapomniałam tych okropnych miesięcy przed jej narodzinami ani samych narodzin, ani tej
przygody… Ale zapomniałam, dlaczego to się stało. Nie wiem, jak to było możliwe…
Czuję się tak, jakbym wtedy mówiła obcym językiem, którego dzisiaj nie rozumiem.
Ciche słowa padały z jej ust gorączkowo, szybko.
Wsłuchiwałem się namiętnie w każde, ale niektóre mi umykały. Usłyszałem jeszcze:
– …Kochać się tak, jak my się kochamy… i odkryć nagle jakąś inną kobietę…
– Ale to ta sama kobieta, François, ta sama! François, kochany… To kochanek miał
wtedy inną kobietę, nieprawdziwą, maskę, kłamstwo. Ty jeden masz to, co jest prawdziwe.
Popatrz na mnie. To twoja Hélène, ta, która rozjaśnia twoje życie, która od dwudziestu lat
co noc śpi w twoich ramionach, ta, która zajmuje się twoim domem, która czuje na
odległość, gdy ci coś dolega, i która cierpi z tego powodu bardziej od ciebie, ta, która
przez cztery lata wojny drżała o ciebie, myślała tylko o tobie, czekała tylko na ciebie.
Hélène zamilkła. Zapadła długa cisza. Powstrzymując oddech, wycofałem się ukradkiem
z kryjówki. Przez ogród dotarłem do drogi. Szedłem szybkim krokiem i wydawało mi się,
że w moich kościach budzi się dawne ciepło. To było dziwne. Hélène od bardzo dawna nie
istniała dla mnie jako kobieta. Czasem zdarza mi się wspominać Murzynkę, z którą żyłem
w Kongu, rudą Angielkę o cerze jak mleko, która była ze mną przez dwa lata, gdy
mieszkałem w Kanadzie… Ale Hélène! Jeszcze wczoraj musiałbym się bardzo postarać,
aby chociażby przypomnieć sobie: „Ależ tak, przecież Hélène!”… Jak te stare papirusy, na
których starożytni pisywali namiętne teksty, które później cierpliwie zeskrobywali mnisi,
aby umieścić na tym miejscu życiorys jakiegoś świętego i ozdobić tekst naiwnymi
kolorowymi rysunkami. Kobieta sprzed lat dwudziestu na zawsze znikła pod rysami
dzisiejszej Hélène. „Jedyna prawdziwa”, jak mówiła. Ku memu zdumieniu wyrzekłem
nagle na głos:
– Nie! Nie, ona kłamie!
Potem sam z siebie kpiłem za to, że tak się uniosłem. W sumie pytanie powinno brzmieć:
Kto zna kobietę naprawdę? Kochanek czy mąż? Czy jedna i druga są od siebie tak bardzo
odmienne? Czy też ich natury są delikatnie wymieszane i nierozdzielne? Czy ulepione są z
dwóch substancji, które, łącząc się, tworzą trzecią, niepodobną w niczym do dwóch
poprzednich? Wynikałoby z tego, że prawdziwego obrazu kobiety nie mają ani mąż, ani
kochanek. A wciąż chodzi tylko o zwykłą kobietę. Lecz ja wystarczająco długo żyję, aby
wiedzieć, że serce to skomplikowany narząd.
Gdy byłem już niedaleko od domu, natknąłem się na jednego z moich sąsiadów, starego
Jaulta, który sprowadzał krowy z pola. Przeszliśmy razem kawałek. Wiedziałem, że miał na
końcu języka pytanie, którego nie śmiał zadać. Zdecydował się, w momencie gdy już
miałem skręcić do siebie. Poklepał kilka razy bok jednej z krów, pięknego rudego
stworzenia z rogami w formie liry.
– To prawda, co mówią, że pani Declos sprzeda swoje dobra?
– Nic o tym nie słyszałem.
Wydawał się zawiedziony.
– Ale przecież oni nie będą mogli tu zostać.
– Dlaczego?
Wymamrotał niewyraźnie:
– No, lepiej by było.
Potem:
– Gadają, że pan Erard chce złożyć skargę. Że niby pan Dorin został zamordowany i że
Marc Ohnet jest w to zamieszany.
Odpowiedziałem:
– Na pewno nie. Pan Erard nie będzie ryzykował i nie zawiadomi władz o czymś, na co
poza słowami jakiegoś parobka nie ma żadnych dowodów. Mówię to panu tylko dlatego, że
wydaje mi się pan obeznany z tą sprawą, panie Jault. Proszę pamiętać, że człowiek
niesłusznie oskarżony może ze swojej strony zaatakować tych, którzy go bez dowodów
oczernili. Zrozumiał pan?
Stary Jault podniósł kijek i zaczął zaganiać zwierzęta ku sobie.
Ludziom nie można zasznurować języków – powiedział po prostu. – Na pewno nikt tutaj
nie chce być ciągany po sądach. Jeśli rodzina nic nie zrobi, inni też będą siedzieć cicho. To
pewne. Ale pan przecież zna panią Declos i tego Marca Ohneta…
– Znam ich słabo.
– To niech im pan powie, niech sprzedadzą majątek i się stąd wyniosą. Tak będzie lepiej.
Dotknął końcem palca czapki, wymamrotał „ukłony” i odszedł. Zapadł wieczór.
Wróciłem do domu bardzo późno, tak długo przesiedziałem w miejscowej knajpie, że aż
moja służąca się zaniepokoiła. No i przeholowałem. Ja, który właściwie nigdy się nie
upijam. Nie jestem wrogiem butelki, nic takiego. Na bezludziu, na którym żyję, to mój
najbliższy towarzysz. Uspokaja mnie niczym kobieta. Ale pochodzę z długiej linii chłopów
burgundzkich, którzy wychylali litr wina do posiłku jak wodę, i mam bardzo mocną głowę.
Jednak tamtego wieczoru nie byłem zupełnie sobą. Wino, zamiast mnie uspokoić,
pomieszało mi w głowie i rozdrażniło. Jakby naumyślnie moja stara służąca była tego
wieczoru strasznie powolna. Chciałem, żeby już sobie poszła, czułem się, jakbym kogoś
oczekiwał. Faktycznie, czekałem na swoją młodość. Częściej by nas nawiedzało
wspomnienie minionych lat, gdybyśmy sami zwracali się ku niemu, tej najwyższej słodyczy
życia. Ale my usypiamy je, gorzej, pozwalamy mu umrzeć, zmieniamy jego sens, tak że te
wspaniałe zrywy duszy, które wznoszą nas ponad codzienność, gdy mamy dwadzieścia lat,
później nazywamy naiwnością, głupotą… Czysta miłość, która płonie w naszych sercach, z
czasem przybiera w naszych myślach degradujące oblicze. Tego wieczoru nie tylko moja
pamięć, ale również serce odnajdywało przeszłość. Rozpoznałem ją, tę złość, tę
niecierpliwość, ten wilczy głód szczęścia. A przecież to nie żywa kobieta czekała na mnie,
lecz cień utkany z tej samej nici co moje sny. Wspomnienie. Nic namacalnego, ciepłego. A
na cóż ci ciepło, gnuśny starcze o zimnym sercu? Patrzę na mój dom i jestem załamany. Ja,
niegdyś tak ambitny, aktywny, teraz pałętam się cały dzień między łóżkiem a stołem? Jak
mogę? Przestałem istnieć. O niczym nie myślę, nikogo już nie kocham, niczego nie pragnę.
Nie mam ani gazet, ani książek. Zasypiam przy kominku, palę fajkę, głaszczę psa. Parę
słów rzucę służącej. To wszystko, nie istnieje nic innego. Och, wróć, moja młodości!
Przemów moimi ustami.
Powiedz tej Hélène, tak rozsądnej, tak prawej, że skłamała. Powiedz, że jej kochanek
wcale nie umarł, że za szybko go pochowała, że przecież ja żyję i wszystko pamiętam.
Skłamała! Prawdziwą kobietę, jaką była, pełną namiętności, wesołą, zuchwałą, żądną
pieszczot znałem ja i tylko ja! François ożenił się z bladą, mamą odbitką, kłamliwą jak
epitafium na grobie. Ja zdobyłem to, co teraz już nie żyje, zdobyłem jej młodość.
Ten ostatni kieliszek rozpalił we mnie dziwny ogień. Muszę się opanować. Służąca
obserwuje mnie ze zdziwieniem. Zupa stygnie na stole, a ja nie ruszam się z wielkiego
trzcinowego fotela w kuchni, coś tam bazgrolę na papierze, palę, odganiam nogą łaszącego
się psa. Przede wszystkim muszę zostać sam. Nie wiem czemu, lecz dzisiejszego wieczoru
nie zniósłbym ludzi wokół siebie. Czekam na duchy. Nie jestem głodny. Kazałem Louise
zebrać ze stołu i wracać do domu. Teraz zamyka kury. Wszystkie te znajome odgłosy…
Skrzypienie okiennic, zgrzytanie zamka, jęczący odgłos wiadra spuszczanego do studni, w
którym się będzie chłodzić do jutra butelka białego wina i osełka masła. Odpycham butelkę
stojącą przede mną. Odpycham, ale potem przysuwam z powrotem. Napełniam kieliszek.
Wino nadaje moim myślom niezwykłą precyzję. A więc, Hélène, teraz czas na nas dwoje!
Jakże to do ciebie pasuje, takiej cnotliwej, powiedzieć mężowi, że to, co zdarzyło się
dwadzieścia lat temu, było jedynie momentem szaleństwa. Szaleństwa! Akurat. Ja twierdzę,
że tylko wtedy żyłaś pełną piersią i że od tej pory udajesz, grasz rolę, którą przydzieliło ci
życie, że prawdziwy jego smak, który czuje się tylko raz – znasz ten owocowy zapach,
który mają młode wargi – poznałaś dzięki mnie, tylko dzięki mnie. „Poczciwy stary Silvio,
mój dobry przyjaciel, poczciwy Silvio w tej swojej dziurze”… Czy naprawdę
zapomniałaś? Bądźmy sprawiedliwi, ja również zapomniałem. Trzeba było dopiero słów
Brigitte, rozpaczy, i – wczoraj – próżnego wstydu biednej Colette, zwłaszcza nadmiaru
wina, żebym znów inaczej na ciebie spojrzał. Ale teraz, kiedy się pojawiłaś przede mną,
nie rozstanę się z tobą tak łatwo, tego możesz być pewna. Prawdę usłyszysz z moich ust, z
moich, tak jak wtedy, kiedy jako pierwszy uświadomiłem ci urodę twego ciała i
przekonałem, że może być ono dla ciebie źródłem szczęścia. (Nie chciałaś, byłaś
nieśmiała, niewinna, więc… Pocałunek, zgoda, lecz nic innego… Wreszcie uległaś i byłaś
wspaniałą kochanką…). Tak bardzo byliśmy w sobie zakochani… Zgoda, wygodnie jest
stwierdzić: „To był moment zagubienia się, kilka tygodni szaleństwa, od samego
wspomnienia włosy stają mi na głowie!”… Ale nie można zmazać prawdy, a prawda jest
taka, że gorąco się kochaliśmy. Kochałaś mnie tak bardzo, że zapomniałaś o istnieniu
François, godziłaś się na wszystko, byle mnie nie stracić. Och, tak, przed chwilą widziałem
twoją uczciwą twarz starzejącej się kobiety, porządnej matki i ten wyraz przygnębienia,
kiedy dowiedziałaś się, że twoja córka Colette sprowadzała do domu, do tego idyllicznego
Moulin-Neuf, mężczyznę, i to pod nieobecność męża! No a ty? Twoja córka jest do ciebie
bardzo podobna. I ta druga również, ta druga jest podobna do nas obojga. One żyją, a my
od dwudziestu lat jesteśmy martwi, ponieważ już nie kochamy. Taka jest prawda. Nie
opowiadaj, że kochasz François, a nie mnie. Zgoda, to twój przyjaciel, mąż, przywykliście
do siebie. Moglibyście być bratem i siostrą. Tak naprawdę to od momentu, gdy urodził się
Loulou, żyjecie jak rodzeństwo. Ale ty nigdy nie kochałaś François, ty kochałaś mnie.
Posłuchaj, chodź tu, usiądź koło mnie, przypomnij sobie… Czyżbyś stała się hipokrytką?
Nie, nie, tak jak myślałem, jesteś inna, jak to określiłaś…? Gdy mamy dwadzieścia lat,
ktoś wdziera się w nasze życie. Tak, ktoś obcy, energiczny, skrzydlaty, promieniejący
szczęściem, ktoś, kto rozpala naszą krew, burzy nasze życie i odchodzi, znika. A więc ja
chcę, żeby ten ktoś zmartwychwstał. Posłuchaj go. Popatrz na niego. Nie poznajesz? Czy
pamiętasz ten długi biały zimny korytarz i twojego starego męża (nie François, nie, tego
pierwszego, który umarł przed wielu laty i którego imienia nikt od dawna nie wymówił),
twego męża u siebie w sypialni, w łóżku, i te uchylone drzwi, bo był zazdrosny i nieufny, i
jak całowaliśmy się, ty i ja, i ten wielki cień, który rzucało światło lampy na sufit, ten cień,
który czasem wraca do mnie w snach, który był tobą i mną, tak wówczas myśleliśmy. A
naprawdę to nie byłaś ty, to nie byłem ja, to był ten nowy, obcy stwór, podobny do nas i
inny, ten, który zniknął dawno temu!
Hélène, droga moja, czy pamiętasz dzień naszego pierwszego spotkania? François znał
cię jako małą dziewczynkę. Wspominał te lata, kiedy po zaręczynach Colette przyszliście
do mnie na poncz. Ten czas mnie nie dotyczy. Nie znałem ciebie, gdy byłaś dzieckiem.
Wszedłem w twoje życie, gdy, związana ze starym mężem, czekałaś na jego śmierć.
Chciałaś poślubić François. A jego wtedy nie było, wyjechał za granicę. Pracował jako
lektor francuskiego na uniwersytecie, gdzieś w Czechosłowacji. Ja wróciłem z długiej
podróży. Ty byłaś młoda, piękna, znudzona… Ale zaczekaj. Uporządkujmy te wspomnienia.
Pierwszym mężem Hélène był Montrifaut, kuzyn mojej matki. Kiedy Hélène wychodziła za
mąż, ja byłem w Afryce. To działo się przed Wielką Wojną. Kiedy wyjeżdżałem, Hélène
była jeszcze dzieckiem. Lecz pamiętam, że gdy matka zawiadomiła mnie o tym ślubie –
kochana, co tydzień przysyłała mi rodzaj dziennika, w którym opisywała wszystko, co się u
nas działo, z pewnością po to, aby wzbudzić we mnie tęsknotę i chęć do powrotu – a więc,
pamiętam, że dość długo myślałem wówczas o tej małej dziewczynce, której prawie nie
znałem. Czytałem ten list w duszną noc. Chata, w kącie migocze przenośna lampa naftowa,
na ścianach jaszczurki uganiają się za muchami, moja Murzynka, Fife, siedzi w zielonym
turbanie… Czytam i myśli moje błądzą. Wyobraziłem sobie ten związek tak bardzo
niedobrany, że nagle powiedziałem na głos: „Jaka szkoda!”.
Jeśli niemożliwe jest przewidzieć przyszłość, myślę, że niektóre bardzo gwałtowne
uczucia mogą zapowiedzieć się na miesiące, lata naprzód, poprzez dziwne drgnienie serca.
Na przykład śmiertelny smutek, który zawsze mnie ogarnia, gdy jestem na dworcu o
zmroku… Rozpoznałem i zrozumiałem to uczucie znacznie później, podczas wojny, gdy los
rzucał mnie na stacje rozrządowe, na których jako żołnierz czekałem na pociąg jadący na
front. Tak samo miłość, parę lat wcześniej, zanim wkroczyła w moje życie, musnęła moje
serce jakby tchnieniem. Tamtej nocy w Afryce było mi duszno, miałem pragnienie,
gorączkę, drzemałem, budziłem się, zasypiałem i we śnie byłem z kobietą, Francuzką,
młodą dziewczyną z moich rodzinnych stron. Za każdym razem, kiedy się do niej zbliżałem,
uciekała. Wyciągałem ręce, dotykałem jej czerstwych mokrych od łez policzków.
Myślałem: dlaczego ona płacze? Dlaczego nie pozwala mi się pocałować? A gdy chciałem
ją do siebie przyciągnąć, znikała. Szukałem jej pośród tłumu, jaki zbiera się co niedziela w
wiejskim kościele, pośród chłopów ubranych w luźne czarne koszule wyrzucone na
spodnie. Pamiętam nawet taki szczegół: nie wiadomo skąd wiejący gwałtowny wiatr
trzepotał tymi chłopskimi koszulami jak żaglami. Kiedy się obudziłem, choć we śnie twarz
tej młodej kobiety cały czas była czymś zakryta, pomyślałem: chyba śniłem o tej Hélène,
która poślubiła Montrifauta.
Dwa lata później wróciłem do Francji.
Nie wyjeżdżałbym pewnie, gdyby matka pozwoliła mi żyć, tak jak chciałem: spędzać
dnie w lesie, a wieczory z nią. Lecz ona, rzecz jasna, pragnęła mnie ożenić. U nas
małżeństwa kojarzone są podczas wielkich uroczystych przyjęć, na które zaprasza się
wszystkie młode panny na wydaniu. Mężczyźni, którzy się tam pojawiają, mają w głowach
sumy odpowiadające wartościom posagów i ewentualnych spadków, tak jakby przychodzili
na licytację, znając cenę, za którą każdy przedmiot został wystawiony, ale nie wiedząc,
jakiej sumy ostatecznie sięgnie.
Ach, te nasze uroczyste kolacje! Zupa tak gęsta, że aż łyżka w niej staje, szczupak z
miejscowego stawu, wielki, soczysty, ale tak ościsty, że ma się wrażenie, iż wzięło się w
usta gałązkę jodły. Zrozumiałe, że wszyscy milczą. Te wszystkie grube szyje pochylone do
przodu, te szczęki żujące wolno niczym woły w oborze. Po szczupaku przychodzi pierwsze
danie mięsne, przeważnie pieczona gęś, potem drugie, przyrządzone w sosie, pachnące
przyprawami i winem. A na koniec, po serach, które wszyscy nabierają na koniuszek noża,
ciasto z jabłkami lub czereśniami, zależnie od pory roku. Potem pozostaje tylko przejść do
salonu i wybrać sobie z grupki panien w różowych sukniach towarzyszkę życia. Przed
wojną wszystkie panny na wydaniu nosiły różowe sukienki, od bladego landrynkowego
różu do mocnego koloru plastrów szynki, każda miała na szyi mały złoty wisiorek, włosy
spięte w kok nad szyją i rękawiczki z filozeli na czerwonych dłoniach. W takiej właśnie
grupie zobaczyłem wówczas Cécile Coudray, która mogła mieć trzydzieści dwa czy
trzydzieści trzy lata, ale rodzice ciągle mieli nadzieję wydać ją za mąż. Odziano w ten
różowy strój, strój dziewictwa, biedną, bladą, chudą kobietę z zaciśniętymi ustami, która
siadywała niedaleko swojej przyrodniej siostry, już wówczas szczęśliwej mężatki.
Hélène, pierwszego wieczoru, kiedy ją ujrzałem, miała na sobie suknię z czerwonego
aksamitu, co było w tych czasach i w tym środowisku uważane za nieco wyzywające.
Młoda brunetka… Jakoś nie potrafię jej opisać. Niewątpliwie od samego początku
patrzyłem na nią ze zbyt bliska, jak na wszystko, czego się pożąda. Czy znacie kolor i
kształt owocu, który łapczywie chwytacie? Myślę, że kobiety, które się kochało, tak jak ja
ją kochałem, od pierwszego dnia widzi się na odległość pocałunku. Oczy czarne, cera
blondynki, suknia z czerwonego aksamitu, rozpalona, radosna i jednocześnie zakłopotana
twarz, ten szczególny dla młodości wyraz wyzwania i niepokoju, i gotowości do porywu…
Pamiętam… Mąż musiał być w wieku starego Declosa w wigilię śmierci, ale to nie był
zwykły chłop. Mój kuzyn był bogatym notariuszem z Dijon. Kilka miesięcy przed ślubem
sprzedał praktykę i kupił ten dom, który Hélène po nim odziedziczyła i w którym mieszka
obecnie ze swoim drugim mężem i dziećmi. Był to wysoki, siwy starzec, wątły, niemal
przezroczysty. Moja matka mówiła, że uchodził kiedyś za wyjątkowo pięknego mężczyznę
mającego wielkie powodzenie u kobiet. Właściwie nie pozwalał swojej młodej żonie
oddalać się od niego. Jak tylko o krok odchodziła, rozlegało się lekkie jak westchnienie
wołanie: „Hélène!”, i ona, wówczas… Ach, ten niecierpliwy gest, ten ruch ramionami
jeszcze smukłymi, to wzdrygnięcie, jak u źrebaka, kiedy dotyka się jego sierści końcem
szpicruty… Myślę, że wołał ją tak specjalnie, gdyż przyjemność sprawiał mu widok tego
gestu zniecierpliwienia, a chyba rozkosz fakt, że mu była posłuszna. Ujrzałem ją i
natychmiast przypomniałem sobie mój sen.
Byłem wówczas młody. Zastanawiam się, czy moją twarz z tamtych lat ktoś jeszcze w
ogóle pamięta? Hélène z pewnością nie. Ale może któraś z tych młodych odzianych na
różowo panien, obecnie starsza dama, nie spotkawszy mnie ani razu od tamtej pory,
zachowała w pamięci szczupłego, ogorzałego młodzieńca z małym czarnym wąsikiem nad
ostrymi zębami. Opowiedziałem Colette kiedyś o tym moim zabójczym wąsiku, żeby ją
rozśmieszyć. Nie, nie przypominałem młodego człowieka z początku dwudziestego wieku z
przedziałkiem pośrodku, z włosami wypomadowanymi jak peruka na woskowym
manekinie u fryzjera. Byłem bardziej wysportowany, silniejszy, weselszy i o wiele bardziej
lubiłem ryzyko aniżeli większość młodych dzisiaj. Marc Ohnet trochę może przypomina
mnie z tamtego okresu. Tak jak on, ja również nie byłem święty. Mógłbym bez wyrzutów
sumienia wrzucić do wody zazdrosnego męża albo upić się, zalecać do żony kuzyna,
wszcząć bójkę, znosić najgorsze trudy ciężkie warunki. Byłem młody Tak więc wyglądała
sceneria naszego pierwszego spotkania: salon na prowincji, wielki szczerzący zęby
fortepian. Panna w łososiowym różu – Cécile Coudray – śpiewająca Dziś bardziej niż
wczoraj i dużo mniej niż jutro, przysypiający kuzyni, trawiący z trudem pieczoną gęś i
zająca w sosie winnym i wreszcie młoda kobieta w czerwonej sukni tuż przy mnie, tak
blisko, że wystarczy wyciągnąć rękę, by jej dotknąć, niczym w moim śnie, tak blisko, że
czuję delikatny i świeży zapach jej skóry, tak blisko, a jednak tak daleko…
Wracając do domu tamtego wieczoru, postanowiłem niezwłocznie spotkać się z Hélène.
Ułożyłem sobie plan jej uwiedzenia. Miała dwadzieścia lat, starego męża, urodę.
Wydawało się niemożliwe, żeby długo się opierała. Wyobrażałem sobie, że najpierw nasze
spotkania zaczną się niewinnie, potem nastąpią randki bardziej skrywane, bardziej intymne,
aż wreszcie nawiążemy romans, który potrwa aż do mojego wyjazdu kilka miesięcy
później. Dziwnie się czuję, gdy teraz myślę o tym planie: kiedy go sobie z grubsza
kreśliłem, liczyło się tylko pożądanie i marzenia. Czego nie mogłem przewidzieć, to tego,
że rozpali się między nami taki płomień i że popiół, wciąż gorący, będzie parzył moje
serce jeszcze po tylu latach. Jaka to dziwna rzecz, marzenie, które się nagle urzeczywistnia!
Pamiętam, kiedy byłem dzieckiem, wymyśliłem sobie zabawę na plaży, która tak naprawdę
symbolizuje egzystencję: podczas przypływu wykopywałem rów w piasku, a nadchodząca
fala wdzierała się do niego tak gwałtownie, że po drodze burzyła zamki, zbudowane
wcześniej z kamyków, i mosty ulepione z mułu. Woda podmywała moje fortyfikacje z
piasku, wszystko niszczyła, znikała i zostawiała mnie w rozpaczy, ale nie skarżyłem się,
gdyż właśnie tego chciałem. Tak samo miłość. Kiwacie na nią palcem, szykujecie się. Fala
przychodzi, zalewa wszystko, tak różna od tej, której się spodziewaliście, gorzka, zimna,
godzi prosto w serce.
Najpierw próbowałem spotkać się z Hélène u nich w domu. Szukałem pretekstu, w końcu
przypomniałem sobie, że w jej ogrodzie rosną wspaniałe karmazynowe, jędrne róże, na
bardzo długich łodygach, których kolce są twarde i raniące niczym z metalu, mało pachną,
ale są krzepkie jak chłop, a kwiaty mają mięsiste i lśniące jak policzki pięknej wieśniaczki.
Pod pretekstem że niby chcę zrobić niespodziankę matce i zamówić dla niej w mieście
sadzonki takich róż – poszedłem zapytać Hélène o ich dokładną nazwę.
Przyjęła mnie w ogrodzie, w ręku trzymała sekator. Mimo bardzo słonecznego dnia była z
gołą głową. Wiele razy widziałem ją taką. Do dziś zachowała świeżą urodę, cerę jak
brzoskwinia, delikatną, nigdy prawie nieskalaną makijażem, pozłoconą słońcem i wiatrem.
Powiedziała, że jej mąż jest chory. Był to początek ciężkiej choroby, która miała się
ciągnąć jeszcze przez dwa lata, zanim umarł i zostawił ją w stanie wdowieństwa.
Wówczas zachował jeszcze na tyle męskiej dumy, że nie wpuszczał do siebie młodej żony,
kiedy nachodziły go ataki bolesnego duszenia się, starczej astmy. Potem, kiedy nie mógł już
wstawać z łóżka, wymagał, aby bez przerwy siedziała przy nim. Ale w czasach, o których
mówię, mogła jeszcze, na przykład, przyjąć mnie i porozmawiać o różach w wielkim
salonie o półprzymkniętych okiennicach. Znad jakiegoś bukietu dochodziło do nas
bzyczenie pszczoły. Pamiętam, że już wówczas w całym domu unosił się ten słodki zapach
świeżego wosku do podłogi, lawendy, konfitur smażących się w wielkich garnkach.
Spytałem, czy mógłbym się z nią spotkać jeszcze raz. Zobaczyliśmy się raz, potem dwa,
dziesięć razy. Czyhałem na nią w bocznych uliczkach miasteczka, pod kościołem, jeśli była
niedziela, na brzegu jeziora, w lesie, i w Moulin-Neuf, gdzie Colette potem… Hélène tego
nie pamięta, bo Moulin-Neuf był jeszcze nieprzebudowany. Ponury, mimo swej nazwy
wcale nie był nowy, z szumiącą pod nim rzeką i wiekowymi murami, które często nas
widziały, kiedy szliśmy z wizytą do właścicielki młyna, przy wyjeździe z Coudray. Kilka
dni po moim spotkaniu z Hélène jej macocha zmarła. Chorobliwie skąpa, nie chciała
rozstać się z koniem, którego kupiła po dobrej cenie i który był zbyt młody, aby go użyć w
zaprzęgu. Koń przewrócił do rowu bryczkę, którą własnoręcznie powoziła, wracając z
kościoła. Cécile miała strasznie pokaleczoną twarz. Ona zaś wskutek urazu czaszki zmarła
w drodze do szpitala. Cécile odziedziczyła niewielkie dobra Coudray i skromną rentę.
Zawsze była nieobyta i nieśmiała. Szpecąca blizna na twarzy odebrała jej resztki pewności
siebie. Zaczęła unikać ludzi. Wydawało jej się, że wszyscy się z niej śmieją. Kilka
miesięcy stała się tą dziwaczną kreaturą, którą była pod koniec życia. Chuda, o
niespokojnej twarzy, kuśtykająca, bez przerwy kręciła głową w prawo i lewo niczym stary
ptak.
Hélène odwiedzała ją często w Coudray, a ja o tym wiedziałem, chodziłem więc prawie
codziennie do poczciwej Cécile, pod byle pretekstem. A potem odprowadzałem Hélène aż
pod las.
Cécile kiedyś powiedziała mi, gdy zauważyła, że popatruję na zegar i staram się, jak
mogę, przedłużyć wizytę:
– Hélène już dziś nie przyjdzie…
Zaprotestowałem, nie przychodziłem przecież do Hélène, tylko… Cécile wstała, zrobiła
parę kroków. Machinalnie przesunęła palcem po rzeźbionym oparciu fotela i spojrzała, czy
nie ma na nim kurzu (matka bez przerwy kazała jej sprzątać, więc Cécile nie umiała
przestać myśleć o porządkach. Ciągle nerwowo chodziła po pokoju, tu poprawiła firankę,
tam przetarła zmatowiałe lustro, poprawiła kwiatek i wciąż obracała głową w prawo i w
lewo, jakby spodziewała się, że w jakimś kącie ujrzy przyczajoną szpiegującą ją matkę).
Powiedziała mi poruszona:
– Panie Sylvestre, nigdy nikt nie przychodził tu dla mnie… Dopóki nie skończyłam
siedemnastu lat, w ogóle o tym nie myślałam. Potem zapraszaliśmy młodych ludzi… Jedni
przychodzili z powodu służącej, inni dla córki ogrodnika, która była ładną blondynką,
potem, jak podrosła Hélène, przychodzili do niej. Tak jest do tej pory. Wcale mnie to nie
dziwi. Ale nie chcę, żeby ze mnie kpiono. Proszę mi po prostu powiedzieć, że chce pan
spotkać się z Hélène, a wtedy ja sama panu powiem, kiedy jej oczekuję.
Mówiła z pełnym pasji rozgoryczeniem, które było bardzo przykre.
– Czy pani kocha siostrę? – spytałem.
– To nie jest moja siostra. To dla mnie obca osoba. Ale znam ją od dziecka i kocham ją,
tak, kocham. Zresztą ona tak samo jak ja nie jest szczęśliwa – powiedziała z ponurą
satysfakcją. – Każda z nas nosi swój krzyż.
– Proszę, Cécile, niech pani nie myśli, iż Hélène wie, że tu przychodzę dla niej. Byłbym
zrozpaczony, gdyby podejrzewała pani jakikolwiek spisek…
Cécile potrząsnęła głową.
– Hélène to kobieta wierna – powiedziała.
– Naprawdę? Jej mąż jest tak stary, że nie może, jeśli jest rozsądny, oczekiwać od niej
wierności, która byłaby w tym przypadku czymś okropnym! – Wykrzyknąłem
rozgorączkowany. – Ona ma dwadzieścia lat, a on ponad sześćdziesiąt. Podobny związek
można wytłumaczyć tylko desperacją!
– Tak to się tłumaczy, w istocie. Rozumie pan, Hélène jest córką z pierwszego
małżeństwa ojca i moja matka…
– Wiem, ale czy w tych warunkach można mówić o wierności?
Stara panna rzuciła mi szybkie spojrzenie.
– Nie powiedziałam, że jest wierna swemu mężowi.
– Ach! A więc o kim pani myślała?
– Niech pan sam ją zapyta.
Znowu zaczęła kuśtykać po wielkiej kuchni Coudray. Raz po raz wpadała na meble, była
jak nocny ptak uwięziony w pokoju. Kiedy teraz o tym myślę i przypominam sobie jej
wyraz twarzy, relacja Brigitte jawi mi się w jakimś diabelskim, ponurym świetle, czuję,
jakby przede mną stała dusza starej panny. Nigdy nie pogodziła się z tym, że ktoś kochał
Hélène bardziej niż ją, Cécile. Przypomina mi się to straszne zdanie, które powiedziała
kiedyś jedna z moich krewnych opiekująca się biedną kobietą ze wsi; zanosiła jej jedzenie,
saboty, słodycze, zabawki dla dzieci aż do dnia, kiedy podopieczna, wojenna wdowa,
wyjawiła, że wkrótce wychodzi za mąż za porządnego, przystojnego mężczyznę, tak samo
biednego jak ona. Moja krewna od razu przestała ją odwiedzać.
Owa kobieta, spotkawszy ją kiedyś przypadkiem, uczyniła jej delikatny wyrzut
(„Zapomniała pani o mnie”), a wówczas moja krewna sucho rzuciła:
– Moja droga Jeanne, nie wiedziałam, że jest pani szczęśliwa.
Cécile Coudray, która uratowała honor Hélène i może nawet jej życie, gdy myślała, że z
siostrą koniec, nigdy nie wybaczyła jej szczęścia. Tacy już są ludzie.
Z niepokojem prosiłem:
– Co pani ma na myśli, niech mi pani powie? Ale ona – stara sowa – jedynie pomachała
przede mną rękami jak ciemne skrzydła. Nosiła jeszcze żałobę po matce. Wokół całej jej
postaci powiewała czarna krepa. Opuściłem Coudray jeszcze bardziej zakochany, aniżeli
byłem do tej pory.
I rezerwa, którą zachowywałem do tej pory wobec Hélène, znikła. Zacząłem się do niej
otwarcie zalecać, oczywiście, jak to wtedy było przyjęte, delikatnie, dyskretnie. Żadnych
gwałtownych deklaracji, jak to się dzisiaj czyni. Myślę, że Marc Ohnet uśmiałby się. Ale w
sumie zawsze chodzi o to samo, to samo pragnienie… ten sam strumień miłości, grzmiący,
zatapiający wszystko na swej drodze. Hélène słuchała mnie ze smutną, głęboką powagą.
– Cécile nie skłamała panu. Kocham kogoś – odrzekła w końcu.
Wyznała mi wtedy, jak poznała François, jak on się w niej zakochał, kiedy jeszcze była
właściwie dzieckiem, jak odjechał, opowiedziała o swoim nieszczęśliwym życiu
rodzinnym i na koniec o ślubie z tym starym człowiekiem oraz o powrocie i powtórnym
odjeździe François. Nie chcieli oszukiwać starca, więc on znów wyjechał!
– A teraz czeka pani na śmierć męża? – spytałem.
Pobladła i potrząsnęła głową.
On ma czterdzieści lat więcej ode mnie – powiedziała cicho. – Byłoby śmieszne
utrzymywać, że go kocham. Ale nie chcę, żeby umarł. Dbam o niego, jak mogę. Jestem dla
niego… – Zawahała się. – Jestem dla niego przyjaciółką, córką, pielęgniarką, nieważne,
jak to nazwę. Nie kobietą. Nie jego kobietą. Ale chcę mimo wszystko być mu wierna, nie
tylko ciałem, ale i duszą. Dlatego rozstaliśmy się z François. On przyjął posadę za granicą.
Nawet do siebie nie piszemy. Ja wykonuję to, co powinnam. Jeśli mój mąż umrze, François
zaczeka kilka miesięcy… Wszystko odbędzie się tak jak należy. Nie chcemy żadnego
skandalu. Wróci i wtedy się pobierzemy.
Jeśli mój mąż będzie żył jeszcze wiele lat, tym gorzej dla mnie. Minie młodość, znikną
moje szanse na szczęście, ale nie będę miała na sumieniu żadnej podłości. Co do pana…
– Co do mnie – odrzekłem – najlepiej, żebym natychmiast odszedł.
Powtórzyła mi jeszcze wszystko to, co kobiety mają w zwyczaju mówić w podobnych
sytuacjach: że nie mogę mieć do niej żalu, że nie kokietowała mnie, ale że czuje się
samotna i każda przyjaźń jest dla niej cenna, żebym pozostał jej przyjacielem… Ja zaś
widziałem w tym tylko jedno: że kocha innego. Sprawiło mi to wielki ból. Tak skończyła
się idylla.
W roku 1912 wróciłem do Afryki i spędziłem tam następne dwa lata. Do Francji dotarłem
z powrotem kilka miesięcy przed wybuchem wojny. Moja matka już nie żyła. Mój kuzyn
Montrifaut wciąż żył. Odwiedziłem go. Był bardzo chory i wszyscy mieli nadzieję, że
koniec jest bliski. Podtrzymywano go przy życiu wyłącznie zastrzykami. Był nieznośnie
wymagający i miał napady szalonej złości.
– Jest nieszczęśliwy i dlatego tak męczy wszystkich – mówiono.
Wszyscy zgodnie wychwalali Hélène.
– Już niedługo skończy się jej cierpienie – szeptały damy z prowincji i wzdychały z
litością, ale też z zazdrością, gdyż myślały o wielkim spadku, jaki dostanie Hélène po
mężu.
Dowiedziałem się jednak o czymś, czego nikt w okolicy nie podejrzewał: stary
Montrifaut zostawił młodej żonie jedynie niewielką część fortuny; cała reszta miała
przypaść rodzinie jego brata. Hélène wiedziała o tym, ale była (do tej pory jest) jedną z
tych kobiet, które z natury w ogóle nie są interesowne. Nie byłaby sobą, gdyby jej uczynki
dyktowała osobista korzyść. François również jest taki. Tak więc Hélène wiedziała, że jej
poświęcenie nie zostanie w ogóle nagrodzone, i to jeszcze potęgowało jej całkowite
oddanie się opiece nad umierającym mężem. Miała wielką potrzebę odczuwania szacunku
dla samej siebie.
– No, ale on pomimo wszystko był dla mnie dobry – powiedziała mi.
Chory cierpiał na wyczerpujące ataki astmy, ale kiedy go odwiedziłem, skarżył się
głównie na męczącą bezsenność. Siedział na łóżku (teraz jego sypialnia została
przerobiona na salon). Według niegdysiejszej mody miał głowę obwiązaną chustką; był
przerażający i dziwny, z tym swoim wielkim chudym nosem, którego cień odbijał się na
ścianie. U wezgłowia łóżka zapalono niewielką lampkę. Ledwo było go słychać.
Powiedział, że od dwóch miesięcy bardzo źle sypia. Aby go pocieszyć, zapewniłem, że
w jego wieku nie potrzeba dużo snu, że moja matka żyłaby dużo dłużej, gdyby nie cierpiała
na częste napady senności, podczas których krew zalewała jej mózg, co w końcu ją zabiło.
– Tak, tak… – rzekł. – Ale proszę pomyśleć… Dwa miesiące prawie bez snu… to
okropne, przez to moje życie jest dwa razy dłuższe!
– A kuzyn się skarży! – wykrzyknąłem. – Dziesięć razy dłuższe życie jeszcze byłoby dla
mnie zbyt krótkie!
To była prawda. Czułem się wówczas tak silny, miałem wrażenie, że moje ciało z
łatwością dotrwa do co najmniej stu lat.
Mówiąc to, popatrzyłem na Hélène.
Hélène westchnęła. To mimowolne westchnienie zdradzało wiele. Była blada i
wychudzona. W ciągu minionych dwóch lat zbrzydła. Widać było, że brak jej ruchu i
świeżego powietrza. Bez przerwy siedziała w zamknięciu, u wezgłowia chorego. Kiedy
przyjechałem, zastałem ją jak zwykle spokojną i uśmiechniętą, lecz kiedy uścisnęła mi
rękę, mówiąc banalne słowa przywitania, głos ją zdradził: nagle załamał się, powstała
przerwa w miłych, nic nieznaczących zdaniach; tembr jej głosu bardzo się zmienił, jakby
krew nagle zalała serce, a ja, odpowiadając jej, usłyszałem w moim głosie to samo
załamanie. Patrzyliśmy na siebie, stojąc obydwoje u wezgłowia chorego, ja ze źle ukrytym
triumfem, ona z konsternacją. I to westchnienie!… Znaczyło, że mnie zrozumiała, że
zazdrościła mi mojej wolności, że ona również, w innych okolicznościach, mogłaby
zapragnąć przeżyć życie dziesięciokrotnie, czerpiąc z niego za każdym razem do ostatka.
Widziała mijające dni i lata stracone dla miłości.
Kiedy odprowadzała mnie do drzwi, zapytałem, czy ma wiadomości od François.
Rzuciła niespokojne spojrzenie ku wezgłowiu umierającego.
– Nie pisze do mnie wcale – odrzekła.
– Czy trzyma się swoich postanowień?
– Jak najbardziej. François się nie zmieni.
Dziś zastanawiam się, do jakiego stopnia ona miała rację. François w tym małym
czeskim mieście, cóż on tam porabiał tej pięknej gorącej wiosny? Nie było tam, w jego
drugim życiu, jakiejś ładnej wieśniaczki, jakiejś młodziutkiej służącej? W końcu wszyscy
troje byliśmy młodzi. Nie chodzi tu wyłącznie o potrzeby ciała. Nie. W końcu ciało dość
łatwo zaspokoić. Ale serce jest niespożyte, serce, które musi kochać, rozpaczać, spalać się
w jakimś ogniu… Tego wówczas pragnęliśmy: spalić się, zgorzeć, unicestwić mijające dni,
tak jak ogień unicestwia lasy.
Był wiosenny wieczór roku 1914, jednej z najpiękniejszych wiosen, jakie pamiętam. Za
naszymi plecami przez otwarte drzwi widzieliśmy na ścianie odbicie wielkiego cienkiego
nosa. Staliśmy w tym białym korytarzu, którym tyle razy od tamtego czasu Hélène
wychodziła na moje przywitanie, z dziećmi uwieszonymi u jej sukni. Jakbym słyszał jej
przyjazny, spokojny głos:
– To ty, mój drogi Silvio, wejdź. Mam jajko i kotlet. Czy masz ochotę coś przegryźć?
Mój drogi Silvio… Tamtego wieczoru nie zwracała się do mnie. Rzekła tylko:
– Silvio (już samo to słowo było dla mnie jak pieszczota), czy długo zostanie pan z nami?
Nie odpowiedziałem, ale zamiast tego zapytałem, wskazując na cień chorego:
– Bardzo ciężko?
Zadrżała.
– Dość ciężko, tak, ale nie chcę się skarżyć.
Z okrucieństwem nalegałem:
– Ale on niedługo umrze, a François wróci.
– Wróci, tak… – powiedziała. – Ale lepiej byłoby, gdyby nie wyjeżdżał.
– Czy wciąż go pani kocha?
Rozmawialiśmy jakby odruchowo. Nasze wargi poruszały się, ale usta kłamały. Tylko
oczy… oczy się rozumiały. Kiedy wziąłem ją w ramiona, usta wreszcie powiedziały
prawdę.
Nigdy nie zapomnę tej chwili. To wtedy ujrzałem na bielonej wapnem ścianie cień
naszych złączonych głów. Zewsząd padało głuche światło nocnych lampek. Wszędzie w tej
wielkiej nagiej galerii cienie chwiały się, tańczyły, znikały.
– Hélène! – zawołał chory. – Hélène!
Staliśmy nieruchomo. Wydawała się mnie pić, spijać moje serce. Ja, kiedy pozwoliłem
wreszcie jej odejść, już nie kochałem tak bardzo.