M
ICHAEL
M
OORCOCK
K
RÓL MIECZY
P
RZEŁOŻYŁ
:
R
ADOSŁAW
K
OT
Tę księgę dedykuję Renacie
KSIĘGA PIERWSZA,
w której Książę Corum widzi, jak pokój przemienia się w konflikt
Rozdział pierwszy
SYLWETKA NA WZGÓRZU
Jeszcze niedawno umierali tu ludzie i niejeden miał umrzeć wkrótce, lecz pałac Króla
Onalda był już wyremontowany, odmalowany i ozdobiony większą jeszcze niż kiedyś ilością
kwiatów, a blanki znów stały się balkonami i tarasami. Król Lywm-an-Eshu, Onald, nie mógł
jednak nacieszyć wzroku odradzającym się Halwygiem, gdyż i on został zabity podczas
oblężenia i obecnie jako regentka rządziła jego matka. Miało tak być do czasu, aż dorośnie
syn króla. Gdzieniegdzie w mieście stały jeszcze rusztowania, bowiem Król Lyr-a-Brode i
jego barbarzyńcy zostawili po sobie sporo zniszczeń. Ustawiono nowe rzeźby, wzniesiono
nowe fontanny i oczywiste już było, że spokojne i wspaniałe Halwyg nabierze większej
jeszcze świetności, niż przedtem. I tak było w całym Lywm-an-Eshu.
Tak też było za morzem, w Bro-an-Vadhaghu. Mabdeń-czycy zostali usunięci z
powrotem na ziemię, z której niegdyś przyszli - Bro-an-Mabden, ponury kontynent na
północnym wschodzie. A ich lęk przez potęgą Vadhaghów znów był silny.
W pięknej krainie łagodnych wzgórz i pogodnych dolin, jaką był Bro-an-Vadhagh,
zostały tylko ruiny złowrogiego Kalenwyru. Ruiny omijane, ale nie zapomniane.
Na Wyspach Nhadragh pozwolono bytować tej niewielkiej garstce, która przetrwała
mordy Mabdeńczyków. Wystraszone, zdegenerowane istoty pozostawiono w spokoju, by
mogły żyć tak, jak zapragną. Zapewne ci nieszczęśni Nhadraghowie zrodzą bardziej pewne
siebie potomstwo i być może ich rasa znowu kiedyś rozkwitnie, jak było to w czasach, zanim
aż tak wiele spraw się zmieniło.
Świat powracał do pokojowego życia. Ci, którzy przybyli razem z magicznym Gwlas-
cor-Gwrysem, Miastem we Wnętrzu Piramidy, zabrali się do pracy przy odbudowie
zburzonych zamków Vadhaghów. Opuścili swoje dziwne miasto z metalu na rzecz
tradycyjnych domostw. Obecnie Gwlas-cor-Gwrys, choć nietknięte, stało opuszczone
pomiędzy sosnami odrastającej z wolna puszczy niedaleko od zburzonych fortec
Mabdeńczyków.
Wydawało się, że era pokoju zaświtała zarówno dla Mabdeńczyków z Lywm-an-Eshu,
jak i dla Vadhaghów, którzy ten kraj uratowali. Zapomniano o groźbie Chaosu. Teraz aż dwie
z trzech sfer - dziesięć z Piętnastu Wymiarów - było rządzone przez Ład. Czy można było
mieć tym samym pewność, że Ład jest silniejszy?
Większość tak sądziła. Królowa Crief, Regentka Lywm-an-Eshu też tak myślała i taką
opinię przekazała wnukowi, Królowi Analtowi, a mały król przekonał o tym swoich
poddanych. Książę Yurette Hasdun Nury, były dowódca Gwlas-cor-Gwrysu, wierzył w to bez
zastrzeżeń. Reszta Vadhaghów wierzyła w to również.
Jeden był tylko Vadhagh, który pozostał nieprzekonany. Był niepodobny do innych
przedstawicieli swej rasy, chociaż miał taką samą piękną, szczupłą sylwetkę, tak samo
spłaszczoną głowę i złotem nakrapianą skórę, urodziwe włosy i oczy wycięte na kształt
migdałów o barwie żółci i purpury. Na miejscu prawego oka miał jednak coś, co
przypominało lśniące oko muchy, a zamiast lewej ręki nosił jakby sześciopalczastą, podobnie
lśniącą rękawicę inkrustowaną ciemnymi klejnotami. Jego ramiona okrywała szkarłatna szata
i był to Corum Jhaelen Irsei, pogromca jednych bogów i sprawca końca banicji innych, który
niczego tak nie pragnął jak pokoju, ale nie potrafił weń uwierzyć. Który nienawidził obcego
oka i obcej ręki, chociaż wiele razy ratowały mu one życie, ocalając tym samym zarówno
Lywm-an-Esh, jak i Bro-an-Vadgah i wspierając sprawę Ładu.
Ale nawet Corum, któremu ciążyło fatalne przeznaczenie, znał radość i cieszył go
widok odbudowanego Zamku Erom, jego dawnego domu, który wzniesiono od nowa na
cyplu, gdzie stał od stuleci, zanim Glandyth-a-Krae go zburzył. Corum pamiętał każdy
szczegół pradawnego domostwa swej rodziny i jego radość rosła wraz ze wznoszącym się
coraz wyżej zamkiem. Wysmukłe, barwne wieże znów sięgały wysoko w niebo i spoglądały
daleko na morze, które zielono-białą kipielą obmywało skały poniżej, wpływając i
wypływając z ogromnych jaskiń u podstaw cypla jakby tańczyło z radości, że Erorn się
odradza.
Wewnątrz zamku pomysłowość i zręczność rzemieślników z Gwlas-cor-Gwrysu
zaowocowała niezwykłymi ścianami, które odmieniały kształt i kolor przy każdej zmianie
wyposażenia, pojawiły się też instrumenty z kryształu i wody, które przestrajać mogły
brzmienie zgodnie z nastrojem mieszkańców. Nie można było jednak wskrzesić obrazów,
rzeźb i manuskryptów, które stworzył Corum i jego przodkowie w spokojniejszych czasach,
gdyż Glan-dyth zniszczył je wszystkie, zabijając przy tym ojca Coruma, Księcia Khlonskeya
jego matkę Colatalarnę, jego siostry bliźniaczki, wuja, kuzynkę i domowników.
Myśląc o tym wszystkim, co stracił, Corum czuł, jak powraca stara nienawiść do
Hrabiego Mabdenu. Ciała Glandytha nie znaleziono pomiędzy poległymi w Halwygu,
podobnie jak nie trafiono na zwłoki załóg jego rydwanów, jego Denedhyssów. Glandyth
zniknął - chociaż możliwe było, że i on, i jego ludzie zginęli w jakiejś pomniejszej bitwie.
Odsuwanie od siebie myśli o Hrabi Mabdenu i jego uczynkach, których pamięć powracała
natrętnie przez cały niemal czas, wymagało od Coruma wiele wysiłku. Wolał przecież
zastanawiać się, jak uczynić Zamek Erom jeszcze piękniejszym, tak aby jego ukochana żona,
Rhalina z Al-lomlylu, zauroczona tym miejscem, mogła zapomnieć, że z jej własnego zamku
Glandyth zostawił tylko kilka kamieni widocznych na dnie płycizn u stóp Góry Moidel.
Jhary-a-Conel, który rzadko zwracał uwagę na takie sprawy, też pozostawał pod
wrażeniem piękna zamku. Dostarczał mu on, jak sam stwierdził, inspiracji do układania
sonetów, które uporczywie i aż nazbyt często usiłował im czytać. Malował poza tym zupełnie
niezłe portrety Coruma w jego szkarłatnej szacie i Rhaliny w stroju z błękitnego brokatu, a
także niemałą liczbę autoportretów, którymi mógł już obwiesić więcej niż jedną komnatę
Zamku Erorn. Jhary spędzał również czas na projektowaniu strojów, aż w końcu zgromadził
pokaźną garderobę. Widywano go nawet, jak przymierzał nowe kapelusze (chociaż był
bardzo przywiązany do starego i zawsze do niego wracał). Jego mały, skrzydlaty kot
przefruwał od czasu do czasu przez pokoje, ale najczęściej można go było znaleźć śpiącego w
miejscach, gdzie najmniej się go spodziewano.
I tak mijały dni.
Pas wybrzeża, na którym zbudowano Zamek Erorn, znany był z łagodnego lata i
ciepłej zimy. Dwa, a czasem nawet trzy plony można było zebrać co roku w normalnym
czasie i zwykle jedynie w jednym, najchłodniejszym miesiącu przychodził lekki mróz i spadał
śnieg. Tej jednak zimy, kiedy ukończono Erorn, śnieg zaczął padać wcześnie i nie przestawał,
aż dęby i sosny i brzozy nie ugięły się pod ciężarem iskrzącej bieli lub nie zginęły pod nią
całkowicie. Śnieg był tak głęboki, że jeździec na koniu znikał w nim czasem bez śladu i
pomimo że za dnia słońce świeciło mocno i czysto, nie spływał, a to, co stopniało, było
szybko uzupełniane następnym opadem.
Corum dopatrywał się w tej niespodziewanej zmianie klimatu jakiegoś złowieszczego
znaku. W zamku było jednak nadal zacisznie, nie brakowało żywności, a czasem statek
powietrzny przywoził jakiegoś gościa z któregoś z innych, nowo odbudowanych zamków.
Świeżo osiedleni Vadhaghowie opuścili wprawdzie Gwlas-cor-Gwrys, ale nie wyrzekli się
swych statków podniebnych. Nie istniało zatem niebezpieczeństwo, by urwać się miał kontakt
ze światem. Niepokój nie opuszczał jednak Coruma. Jhary przyjmował to z niejakim
rozbawieniem, Rhalina jednak traktowała stan księcia nader poważnie i za każdym razem,
gdy sądziła, że wraca on myślami do Glandytha, starała się możliwie dyskretnie koić jego
troski.
Pewnego dnia Corum i Jhary stali na balkonie wysokiej wieży i spoglądali w głąb lądu
na rozległą inwazję bieli.
- Czemu właściwie ta pogoda mnie niepokoi? - spytał Corum Jharego. - We
wszystkim węszę teraz rękę bogów. Ale dlaczego bogowie mieliby trudzić się uczynieniem
tej zimy tak śnieżną?
Jhary wzruszył ramionami.
- Przypomnij sobie: za rządów Ładu świat był podobno okrągły. Zapewne teraz znowu
tak jest, a rezultatem tej krągłości jest zmiana pogody, dająca się we znaki i w tych stronach.
Zaskoczony Corum pokręcił głową. Ledwie słuchał Jharego. Oparł się o pokryty
śniegiem parapet, i mrużąc oczy przed blaskiem, wbił spojrzenie w odległą linię białych jak
wszystko wokół wzgórz.
- Gdy w zeszłym tygodniu składał nam wizytę Bwy-dyth-a-Horn, dowiedziałem się,
że podobnie jest w całym Bro-an-Vadhaghu. Myśl, że to dziwne zjawisko jest jakimś
znakiem, nie chce dać mi spokoju. - Wciągnął zimne, czyste powietrze. - Chociaż czemu
Chaos miałby zsyłać śnieg, skoro nikomu to nie przeszkadza...
- Mógłby utrudnić życie rolnikom z Lywm-an-Eshu - zauważył Jhary.
- Tak, owszem, ale w Lywm-an-Eshu nie uważają tej zimy za szczególnie ciężką,
śniegu u nich jest mało. To tak, jakby coś chciało... Chciało nas zmrozić, sparaliżować...
- Chaos znalazłby coś bardziej skutecznego niż tylko obfite opady śniegu.
- Może nie stać go na więcej teraz, gdy Ład rządzi dwoma sferami.
- Nie sądzę. Jeśli już, jest to raczej robota Ładu. Rezultat kilku pomniejszych zmian
geograficznych powiązanych z uwolnieniem naszych Pięciu Wymiarów od pozostałości
Chaosu.
- To najbardziej logiczne wyjaśnienie - przytaknął Corum.
- O ile w ogóle jakieś wyjaśnienie jest tu potrzebne.
- Tak. Jestem zbyt podejrzliwy. Zapewne masz rację - Już miał zawrócić ku wejściu
do wieży, ale nagle poczuł dłoń na ramieniu.
- Spójrz na wzgórza.
- Na wzgórza? - Corum wbił wzrok w dal. Ze zdziwieniem stwierdził, że coś tam się
porusza. W pierwszej chwili pomyślał, że to zwierzę z puszczy, może lis, szukający
zdobyczy. Lecz było to zbyt duże, większe nawet niż koń z jeźdźcem. Kształt był znajomy,
ale Corum nie mógł sobie przypomnieć, gdzie widział go przedtem. Migotał, był częściowo w
tym wymiarze, częściowo w innym. Zaczął oddalać się wolno ku północy. Przystanął i
odwrócił się zapewne, gdy Corum poczuł nagle czyjeś spojrzenie. Jego lśniąca ręka dotknęła
mimowolnie opaski na oku i to powstrzymało Księcia od spojrzenia w zaświaty, skąd w
przeszłości otrzymywał nadnaturalne wsparcie. Z wysiłkiem opuścił rękę. Czy kojarzył ten
kształt z czymś, co widział właśnie w zaświatach? Czy też może była to jakaś istota Chaosu,
która wróciła, by zaatakować Erorn?
- Nie mogę tego rozpoznać - powiedział Jhary. - To zwierzę czy człowiek?
Corum nie potrafił mu odpowiedzieć.
- Żadne z nich, jak sądzę - odparł w końcu.
Kształt podjął marsz, rychło przekroczył grań wzgórza i zniknął.
- Na dole mamy statek - stwierdził Jhary. - Może powinniśmy podążyć za nim?
- Nie - odpowiedział Corum, któremu zaschło w gardle.
- Nie wiesz, co to było? Nie przypominasz sobie, Corumie?
- Gdzieś już to widziałem, ale nie pamiętam gdzie ani w jakich okolicznościach. Czy
to... czy to na mnie spojrzało, Jhary, czy tylko mi się tak wydawało?
- Rozumiem. Czułeś coś dziwnego. Zupełnie, jakbyś spotkał przypadkiem czyjeś
spojrzenie.
- Coś w tym rodzaju.
- Zastanawiam się, czego to coś od nas chciało i czy ma jakikolwiek związek ze
śniegiem.
- Nie kojarzy mi się to ze śniegiem. Raczej... z ogniem! Pamiętam! Pamiętam, gdzie to
widziałem! To, lub coś podobnego. W Krainie Płomieni, kiedy udusiłem, a właściwie kiedy ta
ręka udusiła Hanafaxa. Opowiadałem ci o tym!
Z drżeniem przypomniał sobie tamtą scenę. Ręka Kwlla wyciskająca życie z
krztuszącego się, krzyczącego Hanafaxa. Niewidoma Królowa Oorese z niewzruszoną twarzą.
Wzgórze. Dym. Postać stojąca na wzgórzu i obserwująca jego, Coruma. Sylwetka zasłonięta
przez raptownie napływające kłęby dymu.
- Może to tylko szaleństwo - mruknął. - Moje sumienie przypomina mi o niewinnej
duszy, którą zabrałem, zabijając Hanafaxa. Może pamiętając mą winę, kojarzę ją tylko z
postacią pojawiającą się na wzgórzu.
- Piękna teoria - stwierdził Jhary z ironią. - Ale to nie ma nic wspólnego z zabiciem
Hanafaxa i poczuciem jakiejkolwiek winy, o której tak bliscy ci ludzie lubią tyle mówić. To ja
pierwszy zobaczyłem postać.
- Tak, tak było. - Corum wszedł do wieży. Opuścił głowę, a ze śmiertelnego oka
popłynęły łzy.
Gdy Jhary zamknął drzwi, Corum odwrócił się na schodach i podniósł głowę, by
spojrzeć na przyjaciela.
- Zatem co to było, Jhary?
- Nie wiem.
- Przecież ty tyle wiesz.
- I wiele zapominam. Nie jestem bohaterem. Jestem kompanem bohaterów.
Podziwiam. Zdumiewam się. Często podsuwam dobre rady, które rzadko są przyjmowane.
Sympatyzuję. Interpretuję lęki, których bohater nie potrafi sobie wyjaśnić. Ostrzegam przed
niebezpieczeństwami...
- Dość, stary, kpisz sobie?
- Chyba tak. I ja też jestem zmęczony, przyjacielu. Jestem zmęczony towarzystwem
ponurych bohaterów, dążących ku rozmaitym przerażającym przeznaczeniom. O ich braku
humoru już nie wspomnę. Pragnę towarzystwa zwyczajnych ludzi, przynajmniej na jakiś czas.
Popijałbym w tawernach, opowiadał sprośne kawały, puszczał wiatry, tracił głowę dla
kurewek...
- Jhary? Ty nie żartujesz! Czemu to mówisz?
- Bo jestem zmęczony tym... - Jhary zamarł. - Cóż, zaprawdę, Książę Corumie... To
zupełnie do mnie niepodobne. Ten drwiący głos... Był mój!
- Tak. Był. - Corum znieruchomiał podobnie jak Jhary. - I wcale mi się nie podobał.
Cóż, jeśli chcesz mnie sprowokować, to...
- Poczekaj! - Jhary przycisnął dłoń do czoła. - Poczekaj, Corumie. Czuję, jakby coś
chciało opanować moje myśli, szukało sposobu, aby zwrócić mnie przeciwko moim
przyjaciołom. Skoncentruj się, czy czujesz to samo?
Corum dłuższą chwilę wpatrywał się w Jharego, a potem złość ustąpiła z jego twarzy,
ustępując miejsca oszołomieniu.
- Tak, masz rację. To tak, jakby dokuczliwy cień padł na tył mej głowy. Przypomina o
nienawiści i o sprzeczce. Czy to sprawka tej istoty, którą widzieliśmy na wzgórzu?
- Kto wie? - Jhary potrząsnął głową. - Przepraszam za mój wybuch. Nie do wiary,
żebym to ja tak do ciebie mówił...
- Ja też przepraszam. Miejmy nadzieję, że ten cień zniknie. Zamyśleni zeszli w
milczeniu do głównej części zamku. Ściany lśniły srebrzyście, co znaczyło, że na zewnątrz
znów zaczął padać śnieg.
Rhalina znalazła ich w jednej z galerii, gdzie kryształy i fontanny śpiewały łagodnie
kompozycję ojca Coruma: pieśń miłosną skomponowaną niegdyś dla matki Coruma. To
uspokajało i książę zdołał nawet uśmiechnąć się do nadchodzącej.
- Corumie - powiedziała - kilka chwil temu opanowała mnie dziwna furia. Nie umiem
sobie tego wyjaśnić. Coś skłoniło mnie, by uderzyć jedną ze służących. Ja...
Wziął ją w ramiona i ucałował w czoło.
- Wiem. Jhary i ja doświadczyliśmy tego samego. Obawiam się, że to znów Chaos
pracuje nad nami na swój subtelny sposób i zwraca nas przeciwko sobie nawzajem. Nie
wolno nam się temu poddać. Musimy znaleźć przyczynę tego wszystkiego. Sądzę, że coś
chce, abyśmy się nawzajem pozabijali.
W jej oczach pojawiło się przerażenie.
- Och, Corumie...
- Nie wolno nam się temu poddać - powtórzył.
Jhary podrapał się po nosie i uniósł brwi.
- Zastanawiam się, czy tylko nas to spotkało. Ta obsesyjna nienawiść. A jeśli
owładnęła cały kraj... Co wtedy, Corumie?
Rozdział drugi
CHOROBA SIĘ ROZPRZESTRZENIA
Najgorsze myśli przychodziły Corumowi do głowy tej nocy, gdy leżał w łóżku obok
Rhaliny. Czasem pojawiał mu się przed oczami znienawidzony wróg, Glandyth-a-Krae,
czasem nadpływał obraz Władcy Ładu, Arkyna, którego zaczynał obecnie winić za wszystkie
swe kłopoty i nieszczęścia, niekiedy zaś widział Jhary-a-Conela i gotów był uznać jego lekką
ironię za pełną kpiny złośliwość. Myślał też o Rhalinie i chwilami mógłby przysiąc, że ta
kobieta usidliła go, kierując ku innemu, niż prawdziwe, przeznaczeniu. Te ostatnie wizje były
najgorsze i najbardziej starał się je zwalczać. Czuł, jak jego twarz wykrzywia się z
wściekłości, a palce zwierają w pięści, słyszał charkot dobywający się z ust. Ciało dygotało z
gniewu i żądzy zabijania. Przez całą noc opierał się tym strasznym popędom i wiedział, że
Rhalina podobnie zmaga się z narastającą furią, z gniewem, który niczemu nie służy, nie ma
się na czym skupić i nie może w żaden sposób znaleźć ujścia.
Krwawe wizje. Wizje tortur i okaleczeń gorsze niż wszystko, z czym zapoznał go
Glandyth. Na dodatek tym razem to Corum był katem, a jego ofiarami ci, których ukochał
najbardziej.
Wiele razy w ciągu nocy zrywał się z krzykiem. Było to tylko jedno słowo - Nie! Nie!
Nie! - i wyskakując z łóżka patrzył z nienawiścią na Rhalinę.
A Rhalina odwzajemniała mu takim samym spojrzeniem.
Jej wargi unosiły się, odsłaniając białe zęby. Nozdrza drgały jak u zwierza, a dziwne
odgłosy dobywały się z głębi gardła.
Potem on przezwyciężał gniewne impulsy i wołał do niej, przypominał jej, co
naprawdę się dzieje. Potem leżeli objęci ramionami, wyczerpani napięciem.
Śnieg zaczął topnieć. Zupełnie, jakby zaszczepiwszy zarazę gniewu i nienawiści,
uznał swe zadanie za wypełnione i postanowił zniknąć. Corum wybiegł któregoś dnia z
zamku i zaczął okładać białą okrywę mieczem, wygrażając i winiąc ją za całe cierpienie.
Lecz Jhary był już pewien, że śnieg spadł w naturalny sposób i że to tylko zbieg
okoliczności. Próbował uspokoić przyjaciela. Udało mu się skłonić Coruma do opuszczenia i
schowania miecza. Drżąc stanęli obok siebie w świetle poranka, obaj tylko po części ubrani.
- A co z postacią na wzgórzu? - dyszał Corum. - To też był zbieg okoliczności,
przyjacielu?
- Mógł być. Mam wrażenie, że wszystkie te rzeczy zdarzyły się w tym samym czasie,
ponieważ zdarzyło się coś jeszcze. To tylko cienie jakiegoś ogólniejszego zjawiska,
rozumiesz?
Corum wzruszył ramionami i wywinął rękę z uścisku Jharego.
- Ogólniejszego zjawiska? Czegoś istotniejszego? O to ci chodzi?
- Tak. Czegoś bardziej znaczącego.
- Czy to, co dzieje się z nami, nie jest już i tak trudne do zniesienia i wystarczająco
nieprzyjemne?
- Owszem, jest.
Corum pojął, że przyjaciel stara się go udobruchać. Postarał się przywołać uśmiech na
twarz. Poczuł się bardzo wyczerpany. Tłumienie strasznych pragnień wymagało tyle siły...
Otarł czoło wierzchem prawej dłoni.
- Musi być sposób, aby nam pomóc. Boję się. Boję się...
- Wszyscy się boimy, Książę Corumie.
- Boję się, że którejś nocy zabiję Rhalinę. Zrobię to, Jhary.
- Lepiej będzie zamieszkać osobno i zamykać się w swoich pokojach. Pozostali
mieszkańcy zamku znoszą to równie ciężko jak my.
- Zauważyłem.
- Oni też muszą się odseparować. Mam im to powiedzieć?
Corum gładził palcami kulkę na rękojeści miecza, a jego obwiedzione czerwienią
prawe oko patrzyło szeroko, przenikliwie.
- Tak - powiedział nieobecnym głosem. - Powiedz im to.
- I ty zrobisz to samo? Przez cały czas staram się sporządzić napój, coś, co by nas
uspokajało i gwarantowało, że nie skrzywdzimy się nawzajem. Osłabi to oczywiście nasz
refleks, pewnie nas trochę otępi, ale to lepsze niż wzajemnie wyrżnąć się w pień...
- Wyrżnąć? Tak. - Corum wpatrywał się w Jharego. Jego jedwabny kaftan drażnił go
pretensjonalnością, chociaż jeszcze całkiem niedawno wzbudzał podziw. I ten grymas na
twarzy... Co to było? Kpina? Czy Jhary kpił sobie z niego?
- Dlaczego ty?... - urwał, zdając sobie sprawę, że znów ulega szaleństwu. - Musimy
opuścić Zamek Erorn. Może jakiś... jakiś duch go zamieszkuje. Jakaś zła siła, pozostawiona
przez Glandytha. To możliwe, Jhary, słyszałem o takich wypadkach.
Jhary spojrzał nań sceptycznie.
- To jest możliwe! - krzyknął Corum. Dlaczego Jhary był czasem tak głupi?
- Jest możliwe. - Jhary potarł czoło i skubnął koniec nosa. I jego oczy były
zaczerwienione, i on też myszkował uważnie wzrokiem po bokach. - Jest możliwe. Tak. Ale
niezależnie od tego musimy stąd odejść. Masz rację. Musimy sprawdzić, czy tylko Zamek
Erorn ogarnięty jest chorobą. Musimy zobaczyć, czy inni cierpią podobnie jak my. Jeśli uda
nam się ruszyć statek z wewnętrznego dziedzińca... Śnieg już z niego spłynął... Musimy udać
się do... Ja muszę... - Umilkł. - Zaczynam bredzić. To ze zmęczenia. Ale musimy odszukać
naszego przyjaciela, Księcia Yurette i spytać, czy i on czuje to samo.
- Proponowałeś to wczoraj - przypomniał mu Corum.
- I zgodziliśmy się, prawda?
- Tak. - Corum powlókł się ku bramie zamku. - Zgodziliśmy się. I przedwczoraj też
się zgodziliśmy...
- Musimy poczynić przygotowania. Czy Rhalina zostanie, czy pojedzie z nami?
- Dlaczego pytasz? To impertynenckie... - Corum znów się opanował. - Wybacz mi,
Jhary.
- Wybaczam.
- Co to za siła, że aż tak nas opanowała? Zwraca przeciw sobie starych przyjaciół.
Sprawia, że chwilami pragnę zabić kobietę, którą kocham najbardziej na świecie.
- Nigdy tego nie odkryjemy, jeśli tu zostaniemy - rzucił Jhary porywczo.
- Dobrze zatem. Weźmiemy łódź powietrzną. Czy czujesz się na siłach, by ją
poprowadzić?
- Znajdę siły.
Świat zszarzał wraz ze stopnieniem śniegu. Drzewa były szare, wzgórza były szare i
trawa wyglądała szaro. Nawet Zamek Erorn i jego cudownie kolorowe wieże miały szary
wygląd i ściany wewnątrz też były szare.
Późnym popołudniem, tuż przed zachodem słońca, Rhalina zawołała Coruma i
Jharego.
- Chodźcie! - krzyknęła. - Zbliżają się dwa statki powietrzne. Dziwnie się zachowują.
Stanęli przy jednym z okien wychodzących na morze.
W dali dwa piękne metalowe statki podniebne krążyły i nurkowały niby w
skomplikowanym tańcu, muskając powierzchnię szarego oceanu, by potem poderwać się z
wielką szybkością w górę. Zupełnie jakby każdy z nich starał się za wszelką cenę znaleźć za
rufą drugiego.
Coś błysnęło.
Rhalina głośno wciągnęła powietrze.
- Używają broni! Tej strasznej broni, którą zniszczyli Króla Lyra i jego armię! Oni
walczą, Corumie!
- Tak - powiedział ponuro. - Widzę.
Jeden ze statków zachwiał się nagle i wydawało się, że zaraz zawiśnie nieruchomo w
powietrzu. Potem przewrócił się i ujrzeli drobne figurki wypadające z jego pokładu. Wówczas
wyprostował lot i skierował się w górę, wprost na drugi statek, usiłując go staranować.
Tamten jednak zdołał wykonać unik, a uszkodzony okręt leciał dalej tym samym kursem
wznosząc się coraz wyżej, aż stał się tylko drobną plamką wśród płynących po szarym niebie
chmur.
Wrócił jednak, nurkując w stronę nieprzyjaciela, który tym razem został zaskoczony i
otrzymawszy cios w rufę, zaczął spadać spiralą ku morzu. Sprawca tego runął prosto do wody
i zniknął pod falami. Tylko trochę piany znaczyło miejsce, gdzie zatonął.
Pozostały statek powstrzymał upadek po spirali i lotem szybowym skierował się ku
lądowi, mierząc w brzeg po drugiej stronie zatoki. Nagle zmienił gwałtownie kurs i leciał
teraz prosto na zamek.
- Czy chce w nas uderzyć? - spytał Jhary.
Corum wzruszył ramionami. Zaczął uważać Zamek Erorn raczej za nawiedzone
więzienie niż za swój dom. Jeśli statek uderzy w Erorn, to będzie prawie tak, jakby zadał cios
w głowę księcia, uwalniając kipiącą w niej przerażającą furię.
W ostatniej chwili statek skręcił i przymierzył się do lądowania na szarej murawie tuż
za bramą.
Lądowanie było nieudane; Corum ujrzał smużki dymu dobywające się z rufy i krętymi
szlakami wznoszące się w powietrzu. Pasażerowie zaczęli wyskakiwać na ziemię. Bez
wątpienia byli to Vadhaghowie - wysocy, w rozwianych płaszczach i łańcuszkowych
kolczugach ze złota lub srebra, spiczastych hennach, z wysmukłymi mieczami w dłoniach.
Przez topniejące resztki śniegu pomaszerowali ku zanikowi.
Corum pierwszy rozpoznał tego, który prowadził pochód.
- To Bwydyth! Bwydyth-a-Horn! Musi potrzebować naszej pomocy. Chodźcie,
powitamy ich.
Jhary wolałby zachować więcej ostrożności, ale nic nie powiedział, tylko ruszył za
Corumem i Rhalina do bramy.
Bwydyth i jego ludzie wspinali się już ścieżką ku wejściu, gdy Corum otworzył wrota
i wołając przyjaciela po imieniu wyszedł na zewnątrz.
Bwydyth nie odpowiedział, tylko maszerował dalej pod górę.
W jednej chwili w głowie Coruma zalęgły się podejrzenia. Odegnał je. To tylko efekt
działania cienia sączącego się powoli w myśli. Uśmiechnął się i rozpostarł szeroko ramiona.
- Bwydyth! To ja, Corum!
- Lepiej przygotuj się, by dobyć miecza - mruknął Jhary. - Rhalino - najlepiej zrobisz
wracając do zamku.
Rzuciła mu przestraszone spojrzenie.
- Dlaczego? To Bwydyth. Nie jest wrogiem. Popatrzył na nią tylko, a ona opuściła
oczy i zrobiła, jak radził.
Corum walczył z narastającym gniewem. Oddychał ciężko.
- Jeśli Bwydyth chce walczyć, to znajdziemy...
- Corumie! - powiedział z naciskiem Jhary. - Opanuj się. Może uda się znaleźć sposób,
by porozmawiać rozsądnie z Bwydythem, gdyż sądzę, że cierpi on na to samo co my.
Bwydyth, stary przyjacielu! - zawołał. - Nie jesteśmy twoimi wrogami. Chodź nacieszyć się
spokojem Zamku Erorn. Nie ma co walczyć. Wszyscy tak samo doświadczamy nagłych
ataków furii. Musimy spotkać się i porozmawiać. Musimy przeanalizować, skąd się one biorą
i czym są. Musimy postanowić, jak najlepiej odkryć ich źródło.
Ale Bwydyth maszerował dalej, a jego ludzie o zaciętych twarzach podążali za nim.
Ich płaszczami targał niespodziewanie silny wiatr. Stal ich mieczy nie lśniła, była szara jak
krajobraz.
- Bwydyth! - krzyknęła z tyłu Rhalina. - Nie poddawaj się temu, co chce cię ogarnąć.
Nie walcz z Corumem. To twój przyjaciel. To przecież Corum znalazł sposób, by sprowadzić
cię do twego rodzinnego kraju.
Bwydyth zatrzymał się. Jego ludzie też przystanęli. Spojrzał na oczekujących.
Czy jest coś jeszcze, za co muszę cię nienawidzić, Corumie?
- Coś jeszcze? A za co niby mnie nienawidzisz, Bwydyth?
- Za co... Za straszne zniekształcenie twego ciała. Jesteś szkaradny. Za twoje
przymierze z demonami. Za wybór kobiety i za dobór przyjaciół. Za tchórzostwo.
- Co? Tchórzostwo? - Jhary dostał wypieków na twarzy i sięgnął po miecz.
Corum go powstrzymał.
- Bwydyth, wiemy, że nasze umysły opanowała choroba. Sprawia ona, że chcemy
zabić tych, którym życzymy najlepiej, że nienawidzimy tych, których kochamy. Ta choroba
opanowała najwyraźniej i ciebie. Skutki poddania się jej są zaiste straszne. Cokolwiek to jest,
chce, byśmy się nawzajem pozabijali. A to z kolei każe przypuszczać, że mamy wspólnego
wroga. Musimy to coś odnaleźć i zniszczyć.
Bwydyth zamarł, opuszczając miecz.
- Tak... Też tak pomyślałem. Chwilami dziwiłem się, czemu wszędzie się walczy.
Zapewne masz rację, Corumie. Tak, porozmawiajmy. - Odwrócił się do towarzyszy i
powiedział: - Słuchajcie, będziemy...
Jeden z najbliżej stojących z pełnym nienawiści parsknięciem rzucił się do przodu.
- Ty głupcze! Wiedziałem, że i ty dasz się omamić! Teraz tylko to potwierdzasz!
Zginiesz przez to!
Miecz przebił kolczugę i wniknął w ciało Bwydytha. Ten krzyknął, jęknął i spróbował
zrobił krok ku przyjaciołom, ale upadł twarzą w topniejący śnieg.
- Trucizna działa szybko - stwierdził Jhary.
Inny mężczyzna napadł na tego, który ciął Bwydytha. Dwóch dalszych pozabijało się
w mgnieniu oka. Krzyki gniewu i złości popłynęły w chłodne powietrze z ust reszty. Krew
płynęła w szarym świetle wieczoru. Cywilizowany lud Vadhaghów z Gwlas-cor-Gwrysa
wyrzynał się niemiłosiernie bez najmniejszego powodu, walcząc niczym dzikie psy nad
ścierwem.
Rozdział trzeci
POWRÓT CHAOSU
Wkrótce kreta ścieżka do zamku zasłana była ciałami. Tylko czterech mężczyzn stało
jeszcze na nogach, gdy coś nagle jakby uchwyciło ich głowy i obróciło płonące oczy na
Coruma i Jharego, którzy obserwowali scenę spod bramy. Czwórka zaczęła się zbliżać, a
Corum i Jhary przygotowali miecze.
Corum poczuł nagle narastający gniew, gniew tak intensywny, że aż wstrząsnął całym
jego ciałem. Ulgą było dać wreszcie upust złości. Z mrożącym krew w żyłach krzykiem runął
w dół, ku atakującym. W uniesionej ręce ściskał miecz. Jhary biegł tuż za nim.
Jeden z nadchodzących padł pod pierwszym ciosem Coruma. Ci ludzie byli już
wyczerpani, ich twarze nosiły ślady wymizerowania. Wyglądali, jakby nie spali od wielu
nocy. Normalnie Corum poczułby dla nich litość i próbowałby ich rozbroić lub najwyżej
zranić, ale teraz gniew sprawiał, że uderzał, aby zabić.
Wkrótce wszyscy byli martwi.
Corum Jhaelen Irsei stał nad ciałami i dyszał jak oszalały wilk, a krew kapała z ostrza
jego miecza na szary grunt. Trwał tak przez kilka chwil, aż dobiegł go nikły dźwięk.
Odwrócił się. Jhary-a-Conel klęczał przy tym, który coś szeptał. Był to Bwydyth-a-Horn,
który jeszcze nie umarł.
- Corumie... - Jhary spojrzał na przyjaciela. - On powtarza twoje imię.
Furia wygasła. Corum podszedł do Bwydytha.
- Tak, przyjacielu - powiedział łagodnie.
- Próbowałem, Corumie... Próbowałem to zwalczyć... Próbowałem przez wiele dni, ale
ostatecznie to mnie zwyciężyło. Przykro mi, Corumie...
- Wszystkich nas to dotknęło.
- W końcu zupełnie na zimno postanowiłem wybrać się do ciebie z nadzieją, że może
ty znasz lekarstwo... ostatecznie, pomyślałem, mogę cię przynajmniej ostrzec...
- I dlatego przyleciałeś?
- Tak, ale byliśmy śledzeni. Doszło do walki i to obudziło cały mój gniew. W tej
wojnie biorą udział wszyscy Vadhaghowie, a w Lywm-an-Eshu wcale nie jest lepiej...
Wszyscy owładnięci są żądzą walki... - Głos Bwydytha słabł.
- Ale czy wiesz, czemu, Bwydyth?
- Nie... Książę Yurette miał nadzieję to ustalić... Ale jego też ogarnęła furia... On... nie
żyje... Rozsądek go opuścił... Jesteśmy w uścisku demonów... Chaos powrócił... Powinniśmy
zostać w naszym mieście...
- To robota Chaosu, bez wątpienia - przytaknął Corum. - Za wcześnie oddaliśmy się
przyjemnościom życia, za wcześnie zrezygnowaliśmy z ostrożności. I Chaos uderzył. Ale to
nie może być Mabelode, bo gdyby to on sam wkroczył do naszego wymiaru, zostałby
najpewniej zniszczony tak samo jak Xiombarg. Zapewne działa przez wysłanników. Ale
przez kogo?
- Glandyth? - szepnął Jhary. - Czy może to być Hrabia Krae? Chaosowi wystarczy
jeden nawet, za to dobrowolnie służący mu poddany. Jeśli ktoś taki się pojawi, otrzyma
potężne wsparcie.
Bwydyth-a-Horn zaczął się krztusić.
- Ach, Corumie, wybacz mi...
- Nie mam ci czego wybaczać. Obaj jesteśmy tak samo opętani i skłonni do walki.
- Odszukaj to, Corumie. - Oczy Bwydytha poczerniały. Uniósł się na łokciu. - Zniszcz
to... jeśli możesz... pomścij mnie... pomścij nas wszystkich...
I Bwydyth wyzionął ducha.
Corum drżał z emocji.
- Jhary, czy wyprodukowałeś już napój, o którym mówiłeś?
- Jest prawie gotowy, chociaż jeszcze go nie wypróbowałem. Może się okazać, że
jednak nie opanowuje szaleństwa.
- Pośpiesz się.
Corum wstał, schował miecz i ruszył z powrotem do zamku.
Gdy przeszedł bramy, usłyszał krzyk i pobiegł przez szare galerie, aż dotarł do
komnaty świetlistych fontann. Rhalina walczyła z dwiema służącymi. Kobiety wrzeszczały
jak dzikie bestie i rzucały się na siebie z pazurami. Corum znów wyciągnął miecz, odwrócił
go i uderzył najbliższą kobietę w podstawę czaszki. Upadła, ale druga okręciła się w miejscu
z pianą na ustach. Corum odskoczył i wymierzył jej cios obcą dłonią. I ona upadła.
Corum znowu poczuł narastający gniew. Popatrzył na łkającą Rhalinę.
- Co im zrobiłaś?
Zdziwiona podniosła na niego oczy.
- Ja? Nic, Corumie. Corumie! Nic im nie zrobiłam!
- Czemu zatem?... - Nagle zdał sobie sprawę, że przemawia surowym, ostrym tonem.
Opanował się powoli. - Przykro mi, Rhalino. Rozumiem. Przygotuj się do podróży.
Odlatujemy, jak tylko będzie to możliwe. Musimy udać się do Lywm-an-Eshu i zobaczyć, czy
może jest jeszcze jakaś nadzieja. Musimy spróbować skontaktować się z Lordem Arkynem;
może on będzie nam w stanie pomóc.
- A dlaczego już nam nie pomaga? - spytała gorzko. - Wsparliśmy go, by mógł
odzyskać swoje królestwo, a teraz, jak się wydaje, oddaje nas Chaosowi.
- Jeśli to wszystko sprawka Chaosu, to Arkyn zajęty jest teraz czymś innym. Może
być i tak, że w jego królestwie zalęgło się jakieś większe jeszcze niebezpieczeństwo lub też
zagrożony jest los jego bratniego Władcy Ładu. Wiesz, że żaden bóg nie może mieszać się
wprost w sprawy śmiertelników.
- Ale Chaos często tego próbuje...
- Taka jest natura Chaosu i dlatego też śmiertelnikom lepiej służy Ład, gdyż uznaje on
prawo do wolności, podczas gdy Chaos widzi w nas tylko zabawki, które może
wykorzystywać zgodnie ze swoimi kaprysami. A teraz szybciej, przygotuj się do drogi.
- Ale to nic nie da, Corumie. Chaos na pewno jest o wiele potężniejszy niż Ład.
Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by go pokonać. Czemu nie pogodzimy się z myślą,
że jesteśmy zgubieni?
- Chaos jedynie wydaje się potężniejszy, bo jest agresywny. Nie waha się i gotów jest
wykorzystać każdy środek, byle tylko przybliżył go do celu. Ład zaś po prostu trwa. Nie
oceniaj tego pochopnie. Nie lubię wcale tej roli, która mi przypadła, wolałbym, aby kto inny
poniósł moje brzemię. Ale potęga Ładu musi zostać zachowana. O ile tylko jest to możliwe...
Teraz idź już. „,
Oddaliła się niechętnie, Corum tymczasem upewnił się, że służące nie były ciężko
ranne. Nie chciał ich zostawiać, gdyż był pewien, że i one obrócą się wkrótce przeciwko
sobie. Zdecydował, że odda im trochę napoju Jharego.
Zamarł. Czyżby naprawdę Glandyth mógł być przyczyną tego wszystkiego? Ale
przecież Glandyth nie był czarownikiem. Był prymitywnym, brutalnym wojownikiem o
rękach splamionych krwią. Był dobrym taktykiem i we własnym mniemaniu posiadał jeszcze
wiele innych cnót, ale jego zdolność do opanowania sztuki czarów była równie nikła, jak i
chęć, by po nie sięgnąć. Nazbyt się ich bał...
Nikt inny jednak nie pozostał w tej sferze gotów, by zostać sługą Chaosu, i to
dobrowolnie - a jeden być musiał, inaczej Chaos nigdy nie znalazłby dojścia to tego
królestwa...
Corum postanowił poczekać, aż dowie się więcej i potem przemyśleć sprawę raz
jeszcze. Jeśli uda mu się dotrzeć do Halwygu-nan-Vake i do Świątyni Ładu, to może
skontaktuje się z Lordem Arkynem, a wtedy poszuka rady u niego.
Poszedł do komnaty, gdzie trzymał swą zbroję i oręż. Wciągnął na siebie srebrzystą
kolczugę, założył naramienniki, spiczasty hełm z trzema linijkami tekstu wygrawerowanymi
nad okapem i przedstawiającymi jego pełne imię. Na to wszystko narzucił szkarłatny płaszcz.
Potem wybrał broń - łuk, strzały, lancę i znakomitej roboty topór wojenny, na końcu
przypasał swój długi, mocny miecz. Raz jeszcze szykował się na wojnę, raz jeszcze czynił
swą postać straszną i wspaniałą zarazem: z błyszczącą, sześciopalcą dłonią i lśniącą opaską
przykrywającą owadzie oko Rhynna. Modlił się, by nigdy już więcej nie musiał się tak
ubierać, by nigdy już nie musiał używać wszczepionej w nadgarstek obcej dłoni i by nigdy
już nie musiał spoglądać obcym okiem w straszne zaświaty i przywoływać stamtąd wsparcia
żywych martwych. Niemniej w głębi serca przeczuwał, że potęga Chaosu nie została jeszcze
złamana i że najgorsze dopiero nadejdzie.
Przede wszystkim jednak był zmęczony, gdyż walka z ogarniającym myśli
szaleństwem była równie wyczerpująca jak ciężka praca fizyczna.
Jhary zjawił się ubrany w strój podróżny, i chociaż gardził zbroją, włożył skórzany
kaftan ze złotymi i platynowymi zdobieniami w miejscu napierśnika. Było to jego jedyne
ustępstwo. Włosy wyszczotkował do połysku, szeroki kapelusz osadził z fantazją na głowie.
Co do reszty, to przystroił się w kwieciste jedwabie i atłasy oraz misternie zdobione buty z
czerwonymi i białymi wykończeniami, przypominając przeciętnego eleganta, którego
najlepszy czas już minął. Wrażenie to psuły jedynie pas i miecz. Na ramieniu usadził mu się
nieodłączny kompan: mały, biało--czarny kot. W ręku Jhary trzymał butlę z cienką szyjką.
Wewnątrz naczynia przelewała się jakaś brunatna ciecz.
- Zrobione - powiedział powoli, jakby w transie. - I daje pożądany efekt, jak sądzę.
Furia mnie opuściła, chociaż czuję się teraz trochę śpiący. Senność powinna przejść,
przynajmniej taką mam nadzieję.
Corum spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Jeśli to coś nawet zwalcza chorobę, to będziemy otępiali, a nasze reakcje
spowolnione. Jak będziemy się bronić, gdyby nas zaatakowano? Czy to spowalnia również
myślenie, Jhary?
- Gwarantuję ci, że to daje inne spojrzenie. - Jhary uśmiechnął się, nieco rozespany. -
Ale to nasza jedyna szansa, Corumie. Zresztą, jeśli o mnie chodzi, to wolałbym raczej umrzeć
w spokoju niż w ciężkiej złości.
- Z tym się zgadzam. - Corum przyjął butlę. - Ile powinienem wziąć?
- To jest mocne. Tylko trochę na czubku palca wskazującego.
Corum przechylił butlę i wylał kroplę napoju na palec. Zlizał lekarstwo ostrożnie i
oddał Jharemu butlę.
- Nic nie czuję. Może to nie działa na Vadhaghów z ich odmiennym metabolizmem.
- Może. Teraz musisz dać jeszcze trochę tego Rhalinie...
- I służbie.
- Tak, całkiem słusznie. I służbie...
Na podwórcu zmietli resztki śniegu z pokrowca spowijającego statek i w końcu
odsłonili metalowy kadłub o wielu odcieniach niebieskości, zieleni i żółci. Jhary powoli
wspiął się do środka i zaczął wodzić dłońmi po rozmaitych kolorowych kryształach na
pulpicie kontrolnym w sterówce na dziobie. Nie był tak duży jak ten, który ujrzeli kiedyś jako
pierwszy. Pokład nie był zamknięty, chyba żeby wykorzystać zielonkawy ekran ochronny. Z
dołu dobiegł pomruk i statek uniósł się na cal w górę. Corum pomógł wejść Rhalinie, a potem
sam wskoczył na pokład. Zaraz położył się na leżance, skąd obserwował, jak Jhary
przygotowuje statek do lotu.
Jhary poruszał się powoli i z lekkim uśmieszkiem na twarzy. Nastrój Coruma poprawił
się wyraźnie; spojrzał na spoczywającą na sąsiedniej leżance Rhalinę. Furia zniknęła, a zatem
napój działał dobrze, coś jednak podpowiadało Corumowi, że obecna euforia może być
równie niebezpieczna jak wcześniejszy gniew. Poniekąd zamienili jedno szaleństwo na inne.
Miał nadzieję, że nie zaatakuje ich żaden inny statek, tak jak zdarzyło się to
Bwydythowi. Niezależnie od ich obecnego stanu i tak nie byli obznajomieni ze sztuką walki
powietrznej. Umiejętności pilotażowe Jharego ograniczały się do tego, że potrafił utrzymać
stały kierunek lotu.
W końcu wznieśli się powoli w zimne powietrze i skręcając na zachód skierowali się
wzdłuż wybrzeża ku krainie Lywm-an-Esh.
Statek płynął, a Corum spoglądał z góry na świat, który jawił się cały pogrążony w
smutku, zmrożony. Książę zastanawiał się, czy wiosna zawita jeszcze kiedykolwiek do Bro-
an-Vadhaghu.
Otworzył usta, by powiedzieć coś do Jharego, ale ten był zbyt zaabsorbowany
przyrządami. Nagle mały, biało-czarny kot zerwał się z jego ramienia, skoczył na burtę statku
i znieruchomiał tam na chwilę. Ostatecznie wzbił się do lotu i skierował ponad lądem ku linii
wzgórz, za którymi zniknął.
Przez chwilę Corum dziwił się, dlaczego kot ich opuścił, ale wkrótce zapomniał o
nim, raz jeszcze wbijając wzrok w przepływający poniżej krajobraz.
Rozdział czwarty
NOWE PRZYMIERZE HRABIEGO GLANDYTHA
Kot leciał wytrwale przez cały dzień, zmieniając jednak nieustannie kierunek, jakby
podążał niewidoczną, krętą ścieżką wytyczoną na niebie. Ląd wkrótce się skończył;
zwierzątko zawahało się, lecz ostatecznie przefrunęło brzeg i dalej leciało ponad morzem,
którego nie darzyło najmniejszą bodaj sympatią, ku rysującym się na horyzoncie wyspom.
Były to Wyspy Nhadragh, gdzie mieszkali pozostali z tego ludu, niegdyś uniżeni
niewolnicy Mabdeńczyków, którzy w zamian za poddaństwo darowali niedobitkom życie.
Chociaż czas ich niewolnictwa już minął, zdegenero-wali się przez te lata na tyle, że rasie
nadal groziło wymarcie. Opanowała ich apatia. Większość Nhadraghów nie potrafiła już
nawet nienawidzić Vadhaghów.
Kot poszukiwał czegoś, podążając za psychicznym raczej niż fizycznym tropem;
czymś, co tylko jemu było znajome.
Kiedyś zdarzyła mu się już podobna wyprawa. Został wtedy wysłany do Kalenwyru,
by ujrzeć wielkie zgromadzenie Mabdeńczyków oraz wezwanie Psa i Rogatego
Niedźwiedzia. Tym razem jednak wyruszył z własnej inicjatywy; nie został do tego
nakłoniony przez swego opiekuna, Jharego.
W samym niemal środku skupiska zielonych wysp znajdowała się największa z nich,
zwana przez Nhadraghów Maliful. Jak wszystkie, tak i ją szpeciło wiele ruin - ruin miast,
zamków, wiosek. Niektóre doprowadził do zagłady sam upływ czasu, inne zburzone zostały
przez armię Mabdeńczyków, która zaatakowała te wyspy w chwili największego rozkwitu
potęgi Króla Lyra-a-Brode. To Hrabia Glandyth i jego rydwannicy - Denledhyssi
przedsięwzięli ową niszczycielską ekspedycję zaraz po tym, jak zrównali z ziemią wszystkie
zamki Vadhaghów, zabijając ich co do jednego, prócz Coruma. Tak przynajmniej wtedy
sądzili. Zniszczenie obu dawnych ras - Shefanhow - jak nazywał ich Glandyth - było sprawą
niewielu lat. Całkowicie nie przygotowani na atak Mabdeńczyków, niezdolni uwierzyć w
potęgę istot niewiele bardziej rozgarniętych czy cywilizowanych niż zwykłe zwierzęta,
zginęli nie podejmując niemal żadnej próby stawienia oporu.
Oszczędzono tylko parunastu Nhadraghów używanych jako psy gończe do polowania
na swych pobratymców, dawnych wrogów, Vadhaghów, do spoglądania w inne wymiary i
przekazywania swym panom informacji o tym, co tam dojrzeli. Na tyle tylko odwagi zdobyła
się ta rasa, by wybrać niewolnictwo do śmierci.
Mały kot widział kilka ich obozowisk pośród ruin miast. Wrócili tu po bitwie pod
Halwygiem, kiedy to ich panowie zostali pokonani. Nie czynili wysiłków, by odbudować swe
zamki i miasta, zadowalając się życiem na prymitywnym poziomie. Wielu spośród nich nie
zwracało na ruiny nawet najmniejszej uwagi. Ubierali się w futra i żelazo, co pozostało im po
dawnych zwyczajach Nhadraghów. Mieli ciemne i płaskie twarze, bujnie rosnące włosy
stykające się nad głębokimi oczodołami z kędzierzawymi brwiami. Byli rośli, muskularni i
mocno zbudowani. Kiedyś ich potęga porównywalna była z potęgą cywilizowanych
Vadhaghów, ale ci ostatni nie upadli tak nisko.
Pojawiły się na wpół zburzone wieże Osu, niegdyś stolicy krainy Maliful i całej ziemi
Nhadraghów. Piękne Os - tak miasto zwane było przez jego mieszkańców, gdy jeszcze było
piękne. Teraz jednak mury runęły, wieże legły na ziemi, a domy dawały schronienie co
najwyżej szczurom i łasicom. Wokół bujnie rozrastało się wszelkie zielsko.
Kot leciał dalej, tropiąc psychiczny ślad. Okrążył przysadzisty budynek, który ostał się
nietknięty. Na jego płaskim dachu wzniesiono chatę o półprzejrzystych ścianach, przez które
przebijało światło. Wewnątrz widoczne były dwie postacie, czarne na tle żółtego blasku.
Jedna była krępa, w pełnym rynsztunku, druga zaś niższa, odziana w futra, o wiele jednak
grubsza. Kot wylądował na dachu i ostrożnie podczołgał się do ściany domu, przytknął łebek
do prześwitującej materii i z szeroko otwartymi ślepkami chłonął każde słowo.
Glandyth-a-Krae patrzył krzywo nad ramieniem Ertila na kłębiącą się parę, która
wydzielała bulgoczącą ciecz.
- Czy czar działa, Ertil?
Nhadragh przytaknął skinieniem głowy.
- Ciągle walczą między sobą. Nigdy dotąd moje czary nie były tak skuteczne.
- To dlatego, głupcze, że wspiera cię cała potęga Chaosu! A raczej wspiera mnie, gdyż
to ja jestem ciałem i duszą oddany Władcom Chaosu. - Glandyth rozejrzał się po zagraconym
wnętrzu. Było pełne martwych zwierząt, pęków ziół, butli z proszkami i miksturami. Kilka
szczurów i małp siedziało apatycznie w zsuniętych pod ścianami klatkach, pod nimi piętrzyły
się zwitki pergaminu. Ojciec Ertila był kiedyś uczonym i przekazał synowi niejedno, ten
jednak, podobnie jak inni Nhadraghowie, skarlał umysłowo i rychło uznał całą ową wiedzę za
zwykłe czary i magię, staczając się bezpowrotnie w prymitywne przesądy. Sama w sobie była
jednak owa wiedza nadal potężna, co dłubiący właśnie w pożółkłych zębach Glandyth-a-Krae
odkrył całkiem niedawno.
Czerwona i pryszczata twarz Hrabiego Glandytha była na pół skryta pod wielką brodą,
splecioną w warkoczyki przewiązane wstążkami, podobnie jak jego długa czupryna. Szare
oczy płonęły trawiącą go gorączką choroby, mięsiste wargi zaś kojarzyły się nieodparcie z
zepsutymi i cuchnącymi ochłapami mięsa.
- Co z Księciem Corumem? I z jego przyjaciółmi? Co ze wszystkimi Shefanhowami,
którzy przybyli w magicznym mieście?
- Nie jestem w stanie dostrzec pojedynczych osób, mój panie - zapiszczał czarownik. -
Wiem tylko, że czar działa.
- Mam nadzieję, że mówisz prawdę.
- Tak, mój panie. Czyż ten czar nie jest darem potęgi Chaosu? Niewidzialna Chmura
Niezgody rozprzestrzenia się na wietrze, zwracając każdego przeciwko jego bliskim,
dzieciom, żonie. - Drżący grymas pojawił się na ciemnej twarzy Nhadragha. - Vadhaghowie
napadają na siebie wzajemnie. Umierają. Wszyscy umierają.
- Tak, ale czy Corum też? Muszę to wiedzieć. To, że inni giną, to dobrze, w porządku,
ale nie jest to aż tak istotne. Jeśli nie stanie Coruma, a kraj popadnie w rozprzężenie, będę
mógł znowu zebrać sojuszników w Lywm-an-Eshu i razem z moimi Denledhyssami zdobyć
kraje utracone przez Króla Lyra. Czy nie możesz rzucić na Coruma specjalnego zaklęcia,
czarowniku?
Ertil zadrżał.
- Corum jest śmiertelnikiem. Musi cierpieć, gdy inni cierpią.
- Jest przebiegły i pomagają mu potężne siły. Jutro popłyniemy do Lywm-an-Eshu.
Nie ma zatem sposobu, aby dowiedzieć się na pewno, czy Corum jeszcze żyje i czy jest
ogarnięty szaleństwem tak samo jak inni?
- Nie znam takiego sposobu, mój panie.
Glandyth podrapał swe dziobate oblicze połamanymi paznokciami.
- Czy na pewno nie oszukujesz mnie, synu Shefan-howów?
- Nie zrobiłbym tego panie! Nigdy!
Glandyth wyszczerzył zęby i spojrzał wprost w przerażone oczy Ertila.
- Wierzę ci, Nhadraghu - zaśmiał się. - Nadal jednak przydałoby się trochę wsparcia
ze strony Chaosu. Wezwij raz jeszcze tego demona, przyda się. Tego demona z wymiaru
Mabelodego, tego, który raz już tu był.
- Za każdym razem przygotowanie takiego spotkania skraca mi życie o przynajmniej
rok - wykrztusił Ertil.
Glandyth wyciągnął zza pasa długi nóż i przytknął jego czubek do płaskiego nosa
Ertila.
- Wezwij go!
- Już wzywam...
Ertil poczłapał do przeciwległego kąta izby i wyjął z klatki jedną z małp. Stworzenie
piszczało głosem równie wysokim jak mowa Ertila. Chociaż wpatrywało się w Nhadragha ze
strachem, uchwyciło się go, szukając jakby bezpiecznego schronienia, które w tym domu nie
istniało. Ertil zaś dostał z kąta ramę w kształcie litery X i wpasował ją w specjalne wycięcia
na blacie stołu. Przez cały czas nie mógł opanować drżenia, pojękiwał. Glandyth tymczasem
chodził tam i z powrotem, rozdrażniony lękiem i niepewnością czarownika.
Ertil dał małpie coś do powąchania i zwierzę ucichło. Umieścił je na ramie, po czym
wziął gwoździe i młotek.
Metodycznie zaczął ukrzyżowywać małpę. Ta mamrotała i skrzeczała z cicha, a krew
spływała po jej małych łapkach.
Ertil zbladł i wyglądał, jakby zaraz miały go chwycić wymioty.
Oczy kota rozszerzyły się, gdy obserwował ten barbarzyński rytuał. Jego ogon uderzał
miarowo.
- Pośpiesz się, ty łachmyto! - warknął Glandyth. - Pośpiesz się, albo poszukam innego
czarownika!
- Wiesz, że nie ma innego - mruknął Ertil. - Nie ma innego, który wsparłby Chaos.
- Zamknij się i rób swoje, przeklęty!
Glandyth spojrzał groźnie. Jasne było, że Ertil mówi prawdę. Nikt nie bał się teraz
Mabdeńczyków. Nikt oprócz Nhadraghów, którzy rozwinęli w sobie instynkt niewolników.
Zęby małpy szczękały, jej oczy wywróciły się białkami do góry. Ertil rozgrzewał
żelazo. Podczas gdy nabierało wiśniowej barwy, narysował dookoła ukrzyżowanego
zwierzątka skomplikowaną figurę. Potem we wszystkich dziesięciu jej rogach umieścił
miseczki i podpalił ich zawartość. Wziął w jedną rękę zwój pergaminu, a rozżarzone do
białości żelazo w drugą. Chata zaczęła napełniać się zielonym i żółtym dymem. Glandyth
zakaszlał i wyjął zza nabijanego stalą kaftana chustę. Spoglądając nerwowo, cofnął się do
kąta.
- Yrkoon, Yrkoon, Esel Asan. Yrkoon, Yrkoon, Nasha Fasal... - Śpiew unosił się coraz
wyżej, a z każdym nowym wersem Ertil zagłębiał żelazo w skręcane paroksyz-mami bólu
ciało małpy. Żyła ona nadal, gdyż czarownik, zadając ciosy, omijał żywotne organy, widać
było jednak, że straszliwie cierpiała. - Yrkoon, Yrkoon, Meshel Feran. Yrkoon, Yrkoon,
Palaps Oli.
Dym zgęstniał i kot był w stanie dostrzec zaledwie zarysy postaci.
- Yrkoon, Yrkoon, Cenił Pordit...
Gdzieś w oddali rozległ się łomot, mieszając się z jękami torturowanej małpy.
Zerwał się wiatr.
Nagle dym się ulotnił. Powietrze w domu znów było przejrzyste. Na ramie nie było
już ukrzyżowanej małpy, wisiało tam coś zupełnie innego. Twarz tego czegoś przypominała
bardziej rysy Vadhaghów niż Mabdeńczyków, chociaż głównymi cechami drobnego oblicza
były malujące się na nim nienawiść i złośliwość.
- Znów mnie wezwałeś, Ertil. - Głos miał siłę i brzmienie zwykłej mowy. Dziwne było
jedynie, że dobywał się z tak małych ust.
- Tak, wezwałem cię, Yrkoon. Potrzebujemy pomocy od twojego pana, Mabelodego...
- Znowu? - W głosie pobrzmiewała kpina. - Jeszcze więcej?
- Wiesz, że mu służymy. Bez nas nigdy byś tu nie dotarł.
- I co z tego? Dlaczego niby mój pan miałby być zainteresowany waszą sferą?
- Wiesz czemu! Chce, aby oba te Królestwa Mieczy wróciły pod panowanie Chaosu. I
chce zemsty na Corumie, który przyczynił się do zniszczenia potęgi jego brata Ariocha i jego
siostry Xiombarg, Kawalera i Królowej Mieczy!
Usadowiwszy się wygodniej na ramie, demon zachichotał.
- No to czego chcecie?
Glandyth postąpił naprzód i podniósł zaciśniętą pięść.
- Oto czego chcę ja, a nie ten czarownik! Chcę być potężny, demonie! Chcę zniszczyć
Coruma, chcę zniszczyć Ład! Daj mi na to dość siły, demonie!
- Już dałem ci jej sporo - odparł rzeczowo demon. - Nauczyłem cię wytwarzać
Chmurę Niezgody. Twoi wrogowie walczą teraz między sobą i zabijają się nawzajem. A ty
nadal nie jesteś zadowolony!
- Powiedz mi, czy Corum żyje!
- Nic ci nie mogę powiedzieć. Nie mam sposobu ni możliwości, by zerknąć nawet do
tego wymiaru, dopóki ty mnie nie zawezwiesz. Dobrze o tym wiesz. Wiesz także, że nie mogę
długo tutaj pozostawać. Ledwie na krótką chwilę mogę zająć tu miejsce innej istoty. To
jedyny sposób, by oszukać Równowagę...
- Daj mi większą władzę, demonie!
- Nie mogę dać ci nic takiego. Mogę tylko powiedzieć, jak ją zdobyć. I wiedz jeszcze,
że jeśli przyjmiesz nazbyt dużo darów Chaosu, wówczas zaczniesz być podobny do zastępów
jego starych sług. Uważaj zatem. Czy gotów jesteś stać się jednym z tych, w których
zabijaniu osiągnąłeś najwyższą sprawność?
- Czyli?... Co to znaczy?
Yrkoon zachichotał.
- Shefanhowem. Demonem. Ja byłem kiedyś człowiekiem...
Usta Glandytha wykrzywiły się, pięści zacisnęły jeszcze silniej.
- Przyjmę każdą umowę, jeśli tylko sprawi, bym mógł się zemścić na Corumie i na
całym jego rodzaju!
- I w ten sposób przydamy się sobie nawzajem... Niech tak będzie. Dostaniesz, o co
prosisz.
- I jeszcze magiczna moc dla moich ludzi. Moc dla Denledhyssów!
- Bardzo dobrze. Moc i dla nich.
- Wielka, niepokonana i bezlitosna potęga! - Oczy Glandytha zapłonęły. - Zwarta
potęga! Niezwyciężona potęga!
- Coś takiego nie istnieje, przynajmniej dopóki rządzi Równowaga. Będziesz miał
tyle, ile zdołasz unieść.
- Unieść mogę wiele. Popłynę na stały ląd, zagarnę ich miasta i wsie. Zrobię to, póki
jeszcze walczą między sobą. Będę rządził całym światem. Lyr i reszta byli za słabi. Ale ja
będę mocny z potęgą Chaosu pod moją komendą!
- Lyr też miał wsparcie Chaosu - przypomniał mu ironicznie Yrkoon.
- Ale nie wiedział, jak go użyć. Błagałem go, aby dał mi więcej ludzi dla zabicia
Coruma, ale nie dał ich dość. Gdyby Corum był martwy, Lyr żyłby do dzisiaj. Oto dowód na
prawdziwość moich słów.
- I to musi wystarczyć ci za całą satysfakcję - rzekł demon. - Teraz słuchaj. Powiem ci,
co musisz zrobić.
Rozdział piąty
OPUSTOSZAŁE MIASTO
Statek przelatywał nad wzgórzem pośród morza. Tutaj niegdyś wznosił się Zamek
Moidel. Teraz zamku już nie było. Corum spojrzał na dół z żalem, który jednak szybko się
rozwiał, gdyż wywołana napojem euforia jeszcze nie minęła. Wkrótce osiągnęli wybrzeże
Lywm-an-Eshu. W pierwszej chwili gotowi byli sądzić, że kraj wygląda normalnie, potem
jednak pojawiły się grupki jeźdźców, rzadko liczące więcej niż dwóch czy trzech ludzi,
uganiające po polach i lasach i atakujące każdą inną napotkaną grupę. Kobiety walczyły z
kobietami, dzieci z dziećmi. Wszędzie poniewierało się sporo ciał.
Apatia Coruma zmieniała się powoli w przerażenie. Był zadowolony, że Rhalina śpi, a
Jhary rzuca jedynie krótkie spojrzenia na ziemię.
- Do Halwygu-nan-Vake - powiedział Corum przyjacielowi, gdy ten spojrzał na niego
znacząco. - Nic nie możemy dla nich zrobić, póki nie odkryjemy, co powoduje to szaleństwo.
Jhary wyjął z sakwy butlę, ale Corum potrząsnął głową.
- Nie. To nie starczy. Zresztą, jak przekonamy ich, by to zażyli? Jeśli mamy w ogóle
uratować czyjekolwiek życie, to musimy zaatakować to coś, co wystąpiło przeciwko nam.
Jhary skinął głową.
- A jak atakuje się szaleństwo, Corumie?
- To musimy dopiero ustalić. Mam nadzieję, że Świątynia Ładu stoi nadal i że Arkyn
przybędzie, gdy spróbujemy go zawezwać.
Jhary wskazał kciukiem w dół.
- Wygląda na to, że tych tam szaleństwo dotknęło wcześniej.
- Jest tylko mocniejsze. Przedtem tliło się w ich umysłach, teraz przeżarło je
całkowicie.
- Zniszczą wszystko, co odbudowali. Jaki w tym sens?
- Mogą znów to odbudować. Jest sens.
Jhary wzruszył ramionami.
- Zastanawiam się, gdzie się podział mój kot.
Statek krążył już nad Halwygiem-nan-Vake, gdy Rhalina wreszcie się zbudziła.
Podchodzili do lądowania obok Świątyni Ładu. Uśmiechnęła się do Coruma, jakby
zapomniała zupełnie o ostatnich wypadkach. Potem jednak jej twarz stężała wraz z
przypływem pamięci.
- Corumie...?
- To jawa, nie sen - powiedział łagodnie. - Jesteśmy nad Halwygiem. Kwietne Miasto
wygląda na opuszczone. Nie umiem sobie tego wytłumaczyć.
Obawiał się ujrzeć to piękne miasto w płomieniach, jednak oprócz, paru zniszczonych
budynków i ogrodów wydawało się nietknięte. Nikt natomiast nie chodził po ulicach i nikt nie
patrolował murów. Pałac wyglądał na opustoszały.
Jhary obniżył lot statku.
Wylądowali na szerokiej, białej ulicy. W pobliżu stała Świątynia Ładu -
jednokondygnacyjny budynek pozbawiony rzucających się w oczy ozdób. Tylko na portalu
widniał herb - pojedyncza prosta strzała, Strzała Ładu.
Wysiedli na trzęsących się nogach. Kombinacja lotu i napoju osłabiła ich nieco.
Niepewnie ruszyli ścieżką ku świątyni.
W tym samym momencie w drzwiach pojawiła się postać. Jej szaty były podarte, a
jedno oko wyłupione. Stara twarz wykrzywiała się w łkaniu, ale ręce wyciągnęły się ku nim
niczym szpony rannego, wściekłego zwierzęcia.
- To Aleryon! - krzyknęła Rhalina. - Kapłan Aley-ron-a-Nyvish! Choroba opanowała i
jego!
Stary człowiek był słaby i nie potrafił stawić oporu, gdy Corum i Jhary przystąpili do
niego i pochwycili go, przyciskając jego ramiona do boków. Jhary odkorkował zębami
butelkę, wziął kroplę mikstury na palec, a Corum zmusił starca do rozwarcia szczęk. Jhary
rozsmarował lekarstwo na języku Aleyrona. Kapłan usiłował je wypluć, przewracając przy
tym oczami i rozdymając nozdrza niczym koń w gorączce, ale już po chwili się uspokoił. Jego
ciało zwiotczało i zaczął przelewać im się przez ręce.
- Zabierzmy go do świątyni - powiedział Corum.
Gdy go unieśli, nie stawiał oporu. W chłodzie wnętrza ułożyli kapłana na podłodze.
- Corumie? - wycharczał kapłan, otwierając oko. - Furia Chaosu mnie opuszcza.
Znowu jestem sobą. Lub prawie sobą.
- Co się stało z mieszkańcami Halwygu? - spytał go Jhary. - Czy wszyscy zginęli?
Gdzie odeszli?
- Są szaleni. Od wczoraj nikt nie jest normalny. Walczyłem z chorobą, jak długo
mogłem...
- Ale gdzie oni są, Aleyronie?
- Odeszli. Są na wzgórzach, na równinach, w lasach. Ukrywają się. Od czasu do czasu
atakują jedni drugich. Nikt nikomu nie ufa, opuścili zatem miasto, jak widzisz...
- Czy Lord Arkyn odwiedził ostatnio świątynię? - spytał Corum. - Czy rozmawiał z
tobą?
- Raz, ale to było wcześniej. Kazał posłać po ciebie, ale nie mogłem. Nikt nie chciał
wyruszyć. A gdy przyszedł gniew, nie byłem już w stanie przyjąć Arkyna. Nie... nie mogłem
go wezwać, jak robiłem to kiedyś codziennie.
Corum pomógł Aleyronowi wstać.
- Wezwij go teraz. Cały świat został opanowany przez Chaos. Wezwij go teraz,
Aleyronie!
- Nie jestem pewien...
- Musisz.
- Spróbuję. - Poraniona twarz Aleyrona skrzywiła się, jakby teraz z kolei walczył z
euforią wywołaną przez napój Jharego. - Spróbuję.
I spróbował. Próbował przez całe popołudnie, aż zachrypł, wyśpiewując monotonnie
modlitwę do Ładu. Przez wiele lat pobrzmiewała ona w murach tej świątyni bez odpowiedzi,
gdyż Ład był wówczas na wygnaniu, a Arioch rządził w imieniu Chaosu. Lecz ostatnio
przyzywała czasem wielkiego Władcę Ładu.
Teraz jednak odpowiedzi nie było.
Aleyron przerwał w końcu.
- On nie słyszy, a jeśli nawet słyszy, to nie może przybyć. Czy Chaos powrócił z całą
swą potęgą, Corumie?
Corum Jhaelen Irsei wbił wzrok w posadzkę i pokręcił wolno głową.
- Może.
- Spójrzcie! - krzyknęła Rhalina, odgarniając długie włosy z twarzy. - Jhary, jest twój
kot.
Mały, biało-czarny kot wfrunął przez otwarte drzwi i usiadł na ramieniu Jharego.
Obwąchał mu ucho, po czym seria niskich dźwięków popłynęła z pyszczka. Jhary spojrzał
zdziwiony, ale zaraz skoncentrował się na tym, co kot miał do powiedzenia.
- Oni rozmawiają! - mruknął zdziwiony Aleyron. - Zwierzę mówi!
- Przekazuje wiadomości - stwierdził Jhary. - Tak?
Kot umilkł w końcu i wczepiwszy się pazurkami w ramię Jharego, zaczął się myć.
- Co ci powiedział? - spytał Corum.
- Opowiedział mi, co robi Glandyth-a-Krae.
- Więc on żyje!
- Nie tylko żyje, ale chyba zawarł pakt z Królem Mabelode. Przez pośrednika,
zdradzieckiego czarownika Nhadragh. A Chaos nauczył go zaklęcia, które ma nas teraz w
swej mocy. I obiecał wesprzeć go jeszcze większą potęgą.
- Gdzie jest Glandyth?
- Na Maliful. W Os.
- Musimy się tam udać. Znaleźć Glandytha. Zabić go.
- To niemożliwe. Glandyth już kieruje się tutaj.
- Morzem. Jest jeszcze sporo czasu.
- Ponad morzem. On i jego ludzie mają teraz na swe usługi jakieś bestie Chaosu,
których kot nie potrafi opisać. Właśnie teraz Glandyth leci do Lywm-an-Eshu i szuka nas,
Corumie.
- Pozostaniemy tutaj i w końcu go pokonamy.
Jhary spojrzał sceptycznie.
- My dwaj... Tak nafaszerowani lekami... Mamy spowolnione reakcje, a nasz instynkt
przetrwania nie jest zbyt silny...
- Znajdziemy innych, podamy im twój napój... - Corum urwał. Wiedział, że mówi o
rzeczy niemożliwej. Nawet w normalnych warunkach trudno byłoby pokonać Denled-hyssów,
i to mimo wsparcia... - Jego twarz rozjaśniła się na chwilę, ale zaraz znów spochmurniała. -
Może jeśli zrobię użytek z Ręki Kwlla i Oka Rhynna. Może raz jeszcze...
Jhary spojrzał z ukosa.
- Musimy mieć nadzieję, że to możliwe, bo nic innego już nam nie pozostało.
Gdybyśmy tylko mogli odnaleźć Tanelorn, tak jak już kiedyś chciałem to zrobić. Pewien
jestem, że tam uzyskalibyśmy pomoc. Ale nie znam sposobu, by tam dotrzeć, podobnie jak
nie mam pojęcia, gdzie obecnie znajduje się Tanelorn.
- Mówisz o mitycznym mieście wytchnienia. Wiecznym Tanelorn - powiedział
Aleyron. - Ono istnieje?
Jhary uśmiechnął się.
- Jeśli miałem kiedykolwiek dom, to było nim właśnie to miasto - Tanelorn. Ono
istnieje w każdej epoce, w każdym czasie, w każdym wymiarze. Tylko że czasem trudno je
odnaleźć.
- Czy nie możemy przeszukać tego wymiaru statkiem? - zaproponowała Rhalina. -
Przecież statek może podróżować i między wymiarami. Jeśli dobrze pamiętam to, co
usłyszałam...
- Tak, ale tej umiejętności moja wiedza pilota nie obejmuje - stwierdził Jhary. -
Bwydyth pokazywał mi, jak kierować statkiem podczas podróży przez Mury Między
Światami, ale niewiele z tego do mnie dotarło. Nie, musimy mieć nadzieję na znalezienie
Tanelornu w tym wymiarze. Ale tymczasem powinniśmy się zastanowić, jak umknąć
Glandythowi.
- Lub jak stawić mu czoło - powiedział Corum. - Możliwe, że jednak potrafimy go
pokonać.
- Może i tak.
- Musisz wyjść i wypatrywać, czy nie nadciąga - powiedział Aleyron. - Ja zostanę tu z
Lady Rhalina. Będziemy razem dalej wzywać Lorda Arkyna.
Corum wyraził zgodę skinieniem głowy.
- Jesteś odważnym starym człowiekiem, kapłanie. Dziękuję ci.
Corum i Jhary spacerowali leniwie po cichych ulicach zbliżając się do centrum miasta.
Raz za razem Corum podnosił swą obcą rękę i oglądał ją. Opuszczał ją potem i dotykał prawą
dłonią błyszczącej opaski. Co pewien czas lustrował niebo śmiertelnym okiem. Jego srebrny
hełm lśnił w słońcu, gdyż chmury rozpłynęły się i nastał pogodny, zimowy dzień.
Żaden z nich nie potrafił wyrazić swych myśli, które były głębokie i pełne desperacji
zarazem. Wydawało się, że oto nadszedł koniec, i to wtedy, gdy najmniej się go spodziewali.
W jakiś sposób Ład został pokonany i Chaos znów odbudowywał swą potęgę. Był zapewne
znacznie silniejszy. Oni zaś aż do ostatniej chwili nie otrzymali żadnego znaku
nadciągającego nieszczęścia. Czuli się oszukani, zdradzeni, bezsilni, skazani.
Martwe miasto odbijało pustkę panującą w ich głowach. Pragnęli ujrzeć kogokolwiek,
choćby jednego mieszkańca, nawet gdyby miał ich zaatakować.
Kwiaty kwitły spokojnie i kołysały się na wietrze, ale miast obiecywać spokój,
podkreślały tylko wszechobecną pustkę.
Glandyth nadciągał niebem, a jego siła została zwielokrotniona przez potęgę Chaosu.
Długo to trwało, ale w końcu Corum coś dostrzegł: ponad dwadzieścia czarnych cieni
nadciągających ze wschodu. Wskazał je Jharemu.
- Wracajmy lepiej do świątyni ostrzec Aleyrona i Rha-linę.
- Czy oni nie będą tam bezpieczniejsi?
- Chyba nie. Nie teraz, Jhary.
Czarne cienie leciały nisko, z jasno wytyczonym celem. Wielkie, bijące skrzydła,
osobliwe krzyki, dzikie i pełne melancholii zarazem, niby lamenty dusz potępionych
rozbrzmiewały w wieczornym powietrzu. Ale to były bestie. Długowężowoszyje bestie o
małych głowach. Bestie obserwując ziemię jakby szukały zdobyczy. Miały podłużne, wąskie
głowy o długich, cienkich kłach wyglądających z czerwonych pysków. Puste, nieszczęśliwe
ślepia. Rozpaczliwe głosy błagające o uwolnienie. A na czarnych, szerokich grzbietach
przymocowano rydwany z odjętymi kołami, i w tych pośpiesznie skleconych palankinach
siedzieli mordercy. Na czele zaś formacji widniała wyprostowana postać w rogatym hełmie, z
wielkim żelaznym mieczem w dłoni. Wydawało im się, że słyszą jej śmiech, chociaż musiało
to być coś innego, zapewne rechot monstrualnych latających stworów.
- To Glandyth, rzecz jasna - powiedział Corum z krzywym uśmiechem. - Cóż, musimy
spróbować walki. Jeśli uda mi się wezwać wsparcie, zajmie to na jakiś czas i Glandytha, i
bestie, a my pobiegniemy ostrzec Rhalinę.
Uniósł swą własną rękę do obcego oka, by zsunąć opaskę i spojrzeć w zaświaty, gdzie
przebywali pokonani potęgą Ręki Kwlla i Oka Rhynna ci, którzy byli jego więźniami
czekającymi na wyzwolenie, pragnącymi zgładzić nowe ofiary, by mogły ich zastąpić w
więzieniu. Ale opaska ani drgnęła. Zupełnie jakby zrosła się w jedno z okiem. Corum
pociągnął ją z całej siły. Uniósł Rękę Kwlla, by dzięki swej nadnaturalnej mocy zerwała
opaskę, ale i ta ręka odmówiła posłuszeństwa. Nie chciała nawet zbliżyć się do głowy.
Byłażby potęga Chaosu aż tak wielką, by kontrolować także i to?
Corum odwrócił się z łkaniem i pobiegł ulicami z powrotem do Świątyni Ładu.
Rozdział szósty
ZMĘCZONY BÓG
Gdy z przerażeniem w sercach Jhary i Corum dobiegli do świątyni, zobaczyli
czekającą na nich Rhalinę. Uśmiechała się.
- Jest tu! Przybył! - wołała. - Jest Lord Arkyn...
- Glandyth zaś nadciąga ze wschodu - rzucił Jhary. - Musimy uciekać statkiem. To
wszystko, co możemy zrobić. Potęga Coruma zniknęła, ani ręka, ani oko nie chcą go słuchać.
Corum wpadł do świątyni. Był rozżalony i chciał przekazać swe pretensje Arkynowi,
który choć pomagał nieraz, teraz jakby odmówił pomocy.
Coś unosiło się w powietrzu w przeciwległym krańcu świątyni, blisko miejsca, gdzie
blady Aleyron siedział oparty plecami o ścianę. Twarz? Postać? Corum starał się dojrzeć
cokolwiek, ale kształty rozmywały się pod jego spojrzeniem.
- Lordzie Arkyn?
- Tak... - Głos dochodził jakby z wielkiej odległości.
- Co się stało? Dlaczego siły Ładu są takie wątłe?
- Są rozrzucone aż w dwóch królestwach, nad którymi panujemy. Mabelode wysłał
wszystkie swe moce, by wsparły tych tutaj, którzy służą Chaosowi... Walczymy w dziesięciu
wymiarach... W dziesięciu wymiarach, Corumie... a i tak niedawno je opanowaliśmy... nasza
siła jest ciągle niewielka...
Corum schwycił obcą, bezużyteczną teraz rękę.
- Czemu nie panuję już nad okiem i ręką? To była nasza jedyna nadzieja na pokonanie
Glandytha, który właśnie nadciąga!
- Wiem... Musicie uciekać... poprowadź swój statek przez wymiary... poszukajcie
wiecznego miasta Tanelorn... Jest pewna zależność między twoją bezsiłą a koniecznością
odszukania Tanelornu...
- Zależność? Jaka zależność?
- Nie wiem, wyczuwam jedynie, że ona istnieje... jestem osłabiony przez te zmagania,
Corumie. Jestem słaby... moja potęga jest teraz chwiejna... Odszukaj Tanelorn...
- Jak mam to zrobić? Jhary nie umie sterować statkiem poprzez wymiary.
- Musi spróbować.
- Lordzie Arkyn, powiedz coś więcej. Glandyth właśnie dolatuje do Halwygu.
Zamierza opanować cały ten wymiar. Chce nim władać. Zamierza zabić wszystkich, którzy tu
pozostali. Jak możemy obronić tych, których opanowało szaleństwo Chaosu?
- Tanelorn... poszukaj Tanelornu... tylko tak możesz ich uratować... więcej nie jestem
w stanie wam powiedzieć... tyłe tylko widzę... tyle wiem...
- Jesteś kiepskim bogiem, Lordzie Arkynie. Powinienem chyba ślubować wierność
Chaosowi, gdyż jeśli to strach i śmierć są naturalnymi władcami świata, ten, kto przeraża i
zabija, w niczym nie jest gorszy...
- Nie pozwól się ogarnąć gorzkim myślom, Corumie... Wciąż jeszcze jest nadzieja, że
uda ci się wygnać Chaos ze wszystkich Piętnastu Wymiarów...
- Ależ ja potrzebuję teraz siły, nie nadziei!
- Miej zatem nadzieję na znalezienie owej siły w Tanelornie... Żegnaj...
I niewyraźny kształt zniknął. Na zewnątrz Corum słyszał krzyk nadlatujących istot.
Podszedł do leżącego Aleyrona. Kapłan wyczerpał wszystkie swe siły, wzywając Arkyna.
- Chodź, staruszku, zabierzemy i ciebie do statku. Jeśli zdążymy...
Aleyron jednak nie odpowiedział. Umarł w czasie, gdy Corum rozmawiał z bogiem.
Rhalina i Jhary czekali już przy statku, obserwując wielkie bestie obniżające lot nad
Halwygiem.
- Rozmawiałem z Arkynem - powiedział Corum. - Niewiele było z niego pożytku.
Powiedział, że musimy uciekać przez wymiary i odnaleźć Tanelorn. Odpowiedziałem, że nie
potrafisz sterować statkiem pomiędzy wymiarami, ale uparł się, że nie ma innego wyjścia.
Jhary wzruszył ramionami i pomógł wsiąść Rhalinie.
- A zatem musimy. Lub przynajmniej musimy spróbować.
- Gdybyśmy mogli wezwać obrońców z Miasta we Wnętrzu Piramidy! Ich broń
poradziłaby sobie nawet ze sprzymierzeńcami Glandytha.
- Mieszkańcy Miasta we Wnętrzu Piramidy używają teraz tej broni przeciwko sobie
nawzajem. I Glandyth o tym wie.
Wszyscy troje byli już na pokładzie, gdy Jhary przesunął dłonią po kryształach
ożywiając statek, który zaczął się wznosić. Jhary skierował dziób na zachód, byle najdalej od
Glandytha.
Ten jednak już ich spostrzegł. Czarne skrzydła uderzyły żywiej, a krzyki się wzmogły.
Denledhyssowie spadali na jedynych w tym świecie śmiertelników, którzy byli w pełni
świadomi swego losu.
Jhary zacisnął usta, badając kryształy.
- Problem polega na tym, by znaleźć właściwe ustawienie - powiedział. - Próbuję
przypomnieć sobie, co mówił mi Bwydyth.
Statek poruszał się dość szybko, ale prześladowcy wciąż mieli go w zasięgu wzroku.
Długie szyje latających bestii wygięły się niczym węże przed atakiem. Czerwone paszcze
rozwarły się szeroko. Błysnęły kły.
Coś niby cuchnący, czarny dym dobywało się z tych paszcz. Jak jaszczurze języki
mierzyło w statek. Jhary manewrował rozpaczliwie, usiłując ominąć macki. Jedna obwinęła
się wokół rufy i statek zatrzymał się na chwilę, zanim się uwolnił. Rhalina wczepiła się w
Coruma, który w rozpaczliwym geście dobył miecz.
Mały kot wczepił się pazurkami w ramię Jharego. Rozpoznał Glandytha i jego ślepka
rozszerzyły się w uczuciu pokrewnym lękowi.
Corum słyszał wyraźnie wycie i wiedział, że Glandyth zorientował się już, kto
właściwie usiłuje umknąć z Hal-wygu. Choć barbarzyńca był dość daleko, Corum wyraźnie
czuł na sobie jego palący wzrok. Spojrzał do tyłu, by uniesionym mieczem osłonić siebie i
Rhalinę, i ujrzał Glandytha, który również wyjął swój wielki, żelazny pałasz, jakby wzywał
Coruma na pojedynek. Latające węże syczały i rechotały, wypuszczając ze swych paszcz
następne dymne macki.
Cztery z nich owinęły się dookoła statku. Jhary usiłował zwiększyć szybkość.
- Nie możemy lecieć szybciej! Mają nas!
- Spróbuj przenieść się do innego wymiaru. Może w ten sposób uciekniemy.
- To są stwory Chaosu. Pewnie też potrafią przenikać przez Mur!
W desperackim geście Corum ciął macki mieczem. Równie dobrze mógłby się
zamachnąć na dym. Byli nieubłaganie ściągani tam, gdzie czekali już z tryumfalnym
uśmiechem Denledhysowie, by wskoczyć na pokład i wymordować pasażerów.
Nagle Corum ujrzał, jak mgła zaczyna skrywać czarne skrzydła, a miasto na dole
blednie. Światło zdawało się migotać. Pojawiły się kule purpurowego blasku. Statek zadrżał
niby przestraszona sarna, a Corum poczuł znajome nudności. Czarne skrzydła znów
załopotały wyraźniej. Jhary trafnie zgadywał, że stworzenia mogły śledzić ich ucieczkę przez
wymiary.
Jhary wykonał szereg manipulacji przyrządami. Statek zakołysał się i omal nie
wywrócił. Znów pojawiły się charakterystyczne wibracje, błyskawice i kule złotego
płomienia, rozjaśniające pędzącą, kotłującą się chmurę czerwieni i oranżu.
Języki dymu zniknęły. Czarne istoty leciały nadal, widoczne to w zygzakach
oślepiającego blasku, to znów kompletnego mroku. Przez ich głosy przebijał gniewny ryk
Glan-dytha-a-Krae.
I nagle zapadła cisza.
Corum nie widział Rhaliny. Nie widział Jharego. Czuł jedynie znajdujący się wciąż
pod stopami pokład statku.
Płynęli przez całkowitą ciemność i absolutną ciszę. Nie znajdowali się w żadnym ze
znanych im, rozpoznawalnych wymiarów.
KSIĘGA DRUGA,
w której Książę Corum i jego towarzysze dowiadują się wszystkiego, co istotne, o
strukturze Chaosu oraz jego zamiarach, a ponadto pogłębiają swą wiedzę o naturze czasu i
przestrzeni
Rozdział pierwszy
ROZPASANY CHAOS
Corumie?
To był głos Rhaliny.
- Corumie?
Wyciągnął prawą rękę, szukając Rhaliny. W końcu wyczuł pod palcami jej włosy.
Objął ją.
- Jhary? - spytał. - Jesteś tam?
- Jestem. Próbuję różnych układów, ale kryształy nie reagują. Czy to jest piekło,
Corumie?
- Tak przypuszczam. Gdyby nie to, że możemy oddychać i jest raczej ciepło,
pomyślałbym, że statek dryfuje w kosmosie.
Cisza.
Horyzont pękł na dwoje przedzielony cienką linią złotego światła, bijącą jakby ze
szpary pod wielkimi drzwiami. Chociaż statek pozostawał w mroku, obszar ponad złotą linią
zaczął cofać się na podobieństwo kurtyny podnoszonej w gigantycznym teatrze.
I teraz, choć nadal nie widzieli siebie nawzajem, mogli podziwiać szeroki pas złota
przechodzący tajemnicze metamorfozy.
- Co to jest, Corumie?
- Nie wiem, Rhalino. A ty wiesz, Jhary?
- Może to domena Kosmicznej Równowagi. Neutralne terytorium, na którym, jak
kiedyś, ani bogowie, ani śmiertelnicy nie przebywają bez rzeczywiście istotnego powodu.
- A czy my dostaliśmy się tutaj przypadkiem?
- Nie wiem.
Oto co potem zobaczyli.
Wszystko było wielkie, ale zachowywało proporcje. Przez pustynię pod białym i
purpurowym niebem poganiał konia jeździec o rozwianych mlecznobiałych włosach. Jego
oczy były czerwone, a skóra biała jak kość słoniowa. Fizycznie przypominał nieco Vadhagha,
gdyż miał taką samą, niepodobną do ludzkiej twarz. Był albinosem, ubranym na czarno, w
niezwykłej zbroi, której każdą część pokryto precyzyjną, wspaniałą mozaiką wzorów rytych
w metalu, w wielkim hełmie na głowie i z czarnym mieczem u boku.
Teraz jeździec nie siedział już na koniu. Jechał na czymś, co przypominało stwory,
przed którymi dopiero co umknęli, na latającej bestii, na smoku. Czarny miecz ściskał w
dłoni. Oręż promieniował mrokiem. Postać jechała na smoku niczym na rumaku, w siodle, ze
stopami w strzemionach, przypasana była jednak do siodła, by nie spaść. Krzyczała coś.
Poniżej były inne smoki, najwyraźniej pobratymcy ujeżdżanego. Zajęte były walką
powietrzną z bezkształtnymi potworami o paszczach waleni. Zielona mgła przepływała
gęstymi falami, aż wreszcie przesłoniła scenę walki.
Po chwili dojrzeli zarysy gigantycznego zaniku wzlatującego w górę i formującego się
jednocześnie na ich oczach. Pojawiały się blanki, wieżyczki, wieże... Jeździec na smoku
skierował bestię ku budowli. Obaj wypuścili z ust ognisty jad, kierując go na mury. Za nimi
podążali następni.
Statek minął płonący zamek i nadleciał nad falującą równinę. Stały na niej wszystkie
demony i wszystkie kalekie duchem stwory Chaosu, uszykowane jak do bitwy. Byli tutaj i
bogowie, wszyscy co do jednego Książęta Piekieł - Malohin, Xiombarg, Zhotra, także
Chardos Żniwiarz o monstrualnej, bezwłosej głowie, który zataczał półkola kosą. Był też
najstarszy z bogów, Slortar Stary, smukły i piękny jak szesnastolatek.
Na tę właśnie potężną formację nacierał jeździec na smoku.
Zniknęli.
Znów jad ognisty trysnął, i znów zapłonęło złote światło.
- Co widzieliśmy? - szepnął Corum. - Nie wiesz, Jhary?
- Wiem. Byłem tutaj - lub będę. Widzieliśmy inną epokę, inny wymiar. Największą
bitwę między Ładem a Chaosem, bogami a śmiertelnikami, jakiej kiedykolwiek byłem
świadkiem. Ten o białej twarzy to jeden z tych, którym służyłem, zmieniając bohaterów.
Zwany jest Elrikiem z Melnibone.
- Wspominałeś już o nim, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy.
- On też, podobnie jak ty, jest bohaterem wybranym przez przeznaczenie, by walczyć
o zachowanie równowagi... - W głosie Jharego brzmiał smutek. - Pamiętam jego przyjaciela,
Moongluma, ale Moonglum nie pamięta mnie...
Corum uznał, że ta ostatnia uwaga nie ma sensu.
- A jakie to wszystko może mieć znaczenie dla nas?
- Nie wiem. Spójrzcie, oto nowa scena.
Było to miasto na równinie. Corum zdał sobie sprawę, że zna je, chociaż uprzytomnił
sobie równocześnie, że nigdy go nie widział. Nie było podobne do żadnego z miast Bro--an-
Vadhaghu ani Lywm-an-Eshu. Było proste i wspaniałe, wzniesione z białego marmuru i
czarnego granitu. Oblegano je właśnie. Na murach widniała srebrnolufa broń skierowana na
nacierających - wielką hordę konnicy i piechoty, która w oddali rozbiła swe namioty.
Atakujący zakuci byli w masywne zbroje, obrońcy zaś nosili tylko lekkie osłony. I oni też,
podobnie jak ten, którego Jhary nazwał Elrikiem, byli bardziej podobni do Vadhaghów niż do
jakichkolwiek innych śmiertelników. Corum zaczaj się zastanawiać, czyżby rzeczywiście
Vadhaghowie zamieszkiwali aż tak wiele wymiarów?
Do biało-czarnych murów miasta podjeżdżał od strony obozu jeździec w obszernej
zbroi. Zawołał coś i w końcu brama otwarła się, by go wpuścić. Widzowie nie mogli dostrzec
jego twarzy.
Scena znów się odmieniła.
Teraz, o dziwo, ci, którzy atakowali miasto, bronili murów innego. Przez mgnienie
oka widać było straszliwą masakrę. Ludzi niszczyła broń daleko doskonalsza od tej, którą
posiadał lud z Gwras-cor-Gwrysu, całym mordowaniem zaś kierował osobnik z ich własnego
rodzaju...
Obraz zniknął. Wróciło czyste, złote światło.
- Erekose - mruknął Jhary. - Te sceny zaczynają nabierać sensu. Chyba Kosmiczna
Równowaga chce nam coś przekazać. Ale związki pomiędzy tym wszystkim są dość złożone i
moja biedna głowa nie może tego objąć.
- Powiedz coś o nich, proszę - rzucił Corum w ciemność, sam wpatrując się nadal w
złote światło.
- Nie ma o czym mówić. Wiesz już, że jestem Kompanem Bohaterów i że jest tylko
jeden Bohater i jeden tylko Kompan, ale nie zawsze się znamy i nie zawsze też znamy nasz
los. Okoliczności się zmieniają, ale zasadnicze przeznaczenie jest jasne i stałe. Brzemieniem
Erekosego było to, że musiał pamiętać wszystkie swoje pozostałe wcielenia, również te, które
miały dopiero nadejść. Tobie zostało to przynajmniej oszczędzone.
- Nie mów nic więcej - zadrżał Corum.
- A co z kochankami bohatera? - zapytała Rhalina. - Mówiłeś o jego przyjacielu...
Ale zanim dokończyła, pojawiła się przed nimi już nowa scena.
Ludzka twarz krzywiła się konwulsyjnie w cierpieniu. Szpecił ją ciemny, pulsujący
klejnot osadzony w spływającym potem czole. Na głowie postać miała hełm tak starannie
wypolerowany, że tworzył idealne lustro. W zwierciadle tym dostrzegli grupę jeźdźców, który
najpierw wydali się ludźmi o głowach zwierząt, po chwili jednak okazało się, że to tylko
hełmy ukształtowane na wzór łbów świń, kozłów, byków, psów.
Szykowała się bitwa. Jeźdźców w takich polerowanych hełmach było tylko
kilkunastu. Ich wrogowie wyglądali na znacznie liczniejszych.
Jeden z owej garstki, zapewne ten, który pojawił się jako pierwszy, trzymał coś
wysoko w górze: krótkie drzewce, na którym osadzono coś pulsującego, lśniącego
wielokolorowe. Przerażało to najwyraźniej jeźdźców w zwierzęcych maskach, gdyż
przywódcy wrogiej armii musieli ostro poganiać podwładnych do walki.
Bitwa trwała.
Scena zgasła, by zostać zastąpioną przez czyste, złote światło.
- Hawkmoon - mruknął Jhary. - Runestaff. Co to wszystko może znaczyć? Poznałeś
siebie samego, Corumie, 'w trzech inkarnacjach. Nigdy dotąd nie doświadczyłem czegoś
takiego.
Corum drżał. Nie potrafił spokojnie słuchać słów Jhare-go. Sugerowały, że losem jego
było nieustannie walczyć, nieustannie doświadczać śmierci i nieszczęścia.
- Co to może znaczyć? - powtórzył Jhary. - Czy to ostrzeżenie przed czymś, co ma się
zdarzyć? A może to znak?
Znów zawiśli w mroku.
Corum usłyszał, że Jhary mówi coś półgłosem, jakby do siebie.
- To chyba znak, że jednak powinniśmy odnaleźć Tanelorn. Tam schodzą się
wszystkie ścieżki losu. Tam wszystko jest stałe i niezmienne. Ani Ład, ani Chaos nie mają z
jego istnieniem nic wspólnego, chociaż czasem zagrażają mieszkańcom miasta. Ale nawet ja
nie wiem, gdzie leży Tanelorn w tej epoce, w tych wymiarach. Gdybym tylko dostał jeszcze
jakąś wskazówkę, która pozwoliłaby mi to wszystko odczytać do końca.
- Może to nie Tanelornu mamy poszukać - powiedziała Rhalina. - Może te zdarzenia,
które nam pokazano, sugerują inny kierunek?
- To wszystko jest ze sobą powiązane - zadumał się Jhary, zdając się odpowiadać na
pytanie, które sam sobie postawił. - To wszystko jest powiązane. Elric, Erekose, Hawkmoon,
Corum. Cztery aspekty tego samego, tak jak ja jestem kolejnym, a Rhalina szóstym. We
wszechświecie doszło do jakichś zakłóceń. Tak, zapewne, albo... Albo też niedługo zacząć się
ma nowy cykl. Nie wiem.
Statek przechylił się. Poruszał się teraz szaleńczo falistym szlakiem. Wielkie łzy
zielonego i niebieskiego światła zaczęły spadać wokół nich. Wył rozwścieczony wiatr, ale oni
sami nie czuli najlżejszego podmuchu. Dźwięczał głosem prawie ludzkim, który wracał
nieustannym echem.
Potem lecieli przez zwinnie przemykające się cienie - cienie ludzi i rzeczy, a
wszystkie pędzące w tym samym kierunku.
Poniżej Corum dostrzegł tysiące wulkanów; każdy wyrzucał czerwony żużel i dym,
ale z jakiegoś powodu nie dosięgały one statku. Smród płomieni został nagle zastąpiony
zapachem kwiatów. To wulkany zakwitły wielkimi kwietnymi kielichami podobnymi do
anemonów.
Skądś dobiegał śpiew. Radosne, wojownicze brzmienie niosące się niby pieśń
zwycięskiej armii. Ucichło. Teraz zabrzmiał śmiech, gwałtownie ucięty.
Cielska dziwacznych bestii dźwigały się z mórz ekskrementów. Wznosiły ku niebu
kwadratowe pyski i ryczały, by znów zniknąć pod powierzchnią.
Cętkowana, biało-różowa, kamienista równina. Ale to nie były kamienie. Równinę
zasłał kobierzec niezliczonych nagich ciał leżących jedno obok drugiego, wszystkie twarzami
w dół.
- Gdzie jesteśmy, Jhary? - zawołał Corum, spoglądając na przyjaciela.
- To obszar rządów Chaosu, tyle wiem na pewno. To, co widzisz, to rozpasany,
bezkresny Chaos. Ład nie ma tutaj żadnej władzy. To musi być najpewniej Królestwo
Mabelodego. Próbuję wyprowadzić stąd statek, ale stery nie reagują.
- Niemniej nadal poruszamy się przez wymiary - powiedziała Rhalina. - Sceny
zmieniają się tak nagle. Pewnie dlatego nie możesz opanować statku.
Skrzywiony Jhary spojrzał na nią z rozpaczą.
- Nie poruszamy się wcale przez wymiary, Lady Rha-lino. To Chaos. Czysty, dziko
rozpasany Chaos.
Rozdział drugi
ZAMEK ZBUDOWANY Z KRWI
To z pewnością Królestwo Mabelodego - powiedział Jhary. - Oczywiście o ile Chaos
nie zwyciężył nagle we wszystkich Piętnastu Wymiarach.
Przez chwilę obok statku leciały smrodliwe kształty. Zniknęły.
- Kręci mi się w głowie - dyszała ciężko Rhalina. - Zupełnie jakbym oszalała. Ciągle
muszę powtarzać sobie, że to nie sen.
- To jest sen, ale śni go kto inny - stwierdził Jhary. - To sen boga, Margrabino.
Corum nie mógł mówić. Głowa go bolała. Jakieś wspomnienia dobijały się do
udręczonej świadomości, szepcząc nieokreślone groźby, i mimo wysiłków Księcia
pozostawały nieuchwytne.
Chwilami nasłuchiwał pilnie przekonany, że słyszy jakieś głosy. Zerkał przez barierki,
by sprawdzić, czy nie dochodzą z dołu. Spoglądał w niebo.
- Czy słyszysz, Rhalino?
- Nie mogę rozróżnić słów. Może w tym wcale nie ma słów.
- Zapomnij o tym - powiedział ostro Jhary. - Nie zwracaj uwagi na żadne z takich
zjawisk. Jesteśmy w domenie Chaosu i zmysły będą cię zwodzić w każdy możliwy sposób.
Pamiętaj, że jedynie nasza trójka jest tu realna. Uważaj i sprawdzaj wszystko, co będzie
wyglądało jak Rhalina lub jak ja. Pamiętaj o tym, nim czemukolwiek zaufasz.
- Chcesz powiedzieć, że demony będą próbowały omamić mnie, podszyć się pod tych,
których kocham?
- Nazywaj je, jak chcesz, ale dokładnie tego będą chciały.
Przed nimi wypiętrzyła się monstrualna fala. Przybrała formę ludzkiej ręki i zwinęła
się w pięść. Zamierzyła się, by zmiażdżyć statek. Zniknęła. Zlany zimnym potem Jhary
sterował dalej.
Świtał wiosenny dzień. Lecieli nad polami, na których błyszczała poranna rosa. Wśród
trawy kwitły kwiaty, jaśniały małe oczka wody, błyskały wąziutkie strumyki. Pod dębami
pasły się konie i krowy. Nieco dalej widniały niskie, białe zabudowania farmy. Dym unosił
się spiralnie z komina. Śpiewały ptaki, na podwórku chrząkały prosięta.
- To wygląda na prawdziwe - powiedział Corum.
- To jest prawdziwe, ale tylko przez chwilę. Chaos rozkoszuje się tworzeniem, ale
szybko nudzi się własnymi dziełami, nie dąży bowiem ani do porządku, ani do
sprawiedliwości, tylko szuka rozrywki, zabawy, goni za nowością. Czasem jest nawet skłonny
stworzyć coś, co ty czy ja moglibyśmy uznać za miłe bądź ładne. Ale to zdarzyć się może
tylko przypadkiem.
Pole trwało. Farma trwała. Poczucie spokoju narastało.
Jhary zmarszczył brwi.
- A może jednak opuściliśmy Królestwo Chaosu i...
Pole zaczęło z wolna falować. Farma rozpłynęła się i została po niej tylko piana na
powierzchni. Kwiaty były teraz rozkładającymi się naroślami.
- Jak łatwo jest uwierzyć w to, w co pragnie się uwierzyć - zauważył Jhary
zmęczonym głosem. - Jak łatwo.
- Musimy stąd uciekać - rzucił Corum.
- Uciekać? To niemożliwe. Statek mnie nie słucha, straciłem nad nim kontrolę, gdy
wpłynęliśmy w mrok.
- Jaka zatem siła nas prowadzi?
- Jakaś na pewno. Ale możliwe, że nie zdaje sobie nawet z tego sprawy - Głos Jharego
był napięty, twarz blada. Nawet mały kot przytulił się wylękniony do szyi swego pana,
szukając najwyraźniej bezpiecznego schronienia.
Od horyzontu po horyzont rozlewała się teraz magma - wrząca, szarozielona, z
pływającymi w jej odmętach gnijącymi, ale wciąż jeszcze nie martwymi formami życia.
Przybierały one kształty skorupiaków - krabów i homarów - o odcieniach odmiennych od
naturalnych.
- Wyspa - zauważyła Rhalina.
Z tego wszystkiego wyrastała wyspa ciemnoniebieskich skał. Wznosiła się na niej
jakaś budowla: wielki, szkarłatny zamek. Szkarłat ten falował niczym woda zamknięta
tajemnym sposobem w niezmienny kształt. Od zamku bił znajomy, słony zapach. Jhary
skręcił, by ominąć zamek, ale nim upłynęła sekunda, mieli go znów przed dziobem. Ponowny
skręt i taki sam skutek. Kilka razy zmieniali kurs i za każdym razem byli zawracani na
poprzedni.
- To coś chce nas zatrzymać - orzekł Jhary po kolejnej próbie.
- Co to jest? - spytała Rhalina.
- Nie wiem. - Jhary potrząsnął głową. - Ale nie jest to podobne do niczego, co dotąd
widzieliśmy. Coś nas ściąga. Ależ smród! Zapiera mi dech!
Statek zbliżał się coraz bardziej, aż w końcu zawisł dokładnie na szkarłatnymi
wieżyczkami zamku. A potem wylądował.
Corum zerknął w bok. Materia falowała i marszczyła się, jakby była płynna. Nie
wyglądała solidnie, ale utrzymywała statek. Wyciągnął miecz i spojrzał na wejście do
pobliskiej wieży. Właśnie ukazała się w nim jakaś postać.
Był to otyły osobnik prawie dwakroć tak szeroki, jak zwykły człowiek. Głowę miał
ludzką, ale wyrastały z niej kły niczym u dzika. Poruszał się po falującej, szkarłatnej
powierzchni na krzywych, grubych nogach i był prawie nagi. Miał na sobie jedynie surdut
ozdobiony nie od razu rozpoznawalnym wzorem. Postać wykrzywiła się do nich.
- Stęskniłem się za gośćmi - chrząknęła. - Czy należycie do mnie?
- Jako twoi goście? - spytał Corum.
- Nie, nie, nie. Czy to ja kazałem wam przybyć, czy to ja was skądś przyniosłem? Czy
jesteśmy pomysłem któregoś z moich bratnich władców?
- Nie rozumiem... - zaczął Corum.
- Znam cię - przerwał mu Jhary. - Jesteś Książę Teer.
- Oczywiście że jestem Książę Teer. I co z tego? Hm, nie wydaje mi się, byście byli
tutejszymi produktami, w każdym razie nie pochodzicie z tej sfery. Jak miło! Witajcie,
śmiertelnicy, w moim zamku. Jakie to niezwykłe! Witajcie, witajcie, witajcie. Przewybornie!
Witajcie!
- Jesteś Książę Chaosu Teer, a twoim panem jest Mebelode Bezlicy. Miałem rację. To
Królestwo Króla Mabelodego.
- Co za inteligencja! Cudownie! - Dziwna twarz splunęła, wykrzywiając się szpetnie i
demonstrując popsute zęby. - Przynosicie mi jakieś wiadomości?
- I my służymy Królowi Mabelodemu - powiedział szybko Jhary. - Walczymy w
sferze Arkyna, by odbudować tam rządy Chaosu.
- Jak wspaniale! Ale nie mówcie, że przybywacie po wsparcie, śmiertelnicy, gdyż
wszystko, co miałem, posłałem już do innej sfery, gdzie Ład usiłuje utrzymać swe rządy.
Wszyscy Książęta Piekieł wysłali swe odwody do walki. Może w przyszłości nadejść czas,
gdy osobiście ruszymy do boju z Ładem, ale to jeszcze nie teraz. Użyczamy naszej potęgi,
naszych sług, wszystkiego, prócz siebie samych. Bez wątpienia wiecie już, co się stało z
Xiombarg, gdy próbował czy - winienem raczej powiedzieć - próbowała dostać się do
Królestwa Arkyna. Jakie nieprzyjemne!
- Liczyliśmy na wsparcie - powiedział Corum wpadając w ton Jharego. - Wciąż
jeszcze Ład nazbyt często nam zagraża.
- Ja, jak wiecie, jestem tylko pomniejszym Władcą Chaosu. Moja moc nigdy nie była
wielka. Większość moich wysiłków wkładałem, chociaż moi pobratymcy się z tego śmieją, w
stworzenie tego pięknego zamku. Tak go kocham.
- Z czego on jest? - spytała Rhalina. Nie liczyła najwyraźniej na to, by długo pozostali
nie rozszyfrowani.
- Nie słyszałaś o zamku Teera? To dziwne! Otóż, moja piękna śmiertelniczko,
zbudowany jest on z krwi. Cały jest z krwi. Wiele tysięcy istnień oddało dla niego życie. I
wiele tysięcy będę musiał jeszcze zabić, nim całkiem go wykończę. Krew, moja droga. Krew,
krew i jeszcze raz krew. Czy nie czujesz tej zachwycającej woni? To, co widzisz, to wszystko
krew. Krew nieśmiertelna i krew śmiertelna, obie wymieszane. Każda krew jest dobra, gdy
służy do budowy zamku Teera. No, ty, na przykład, masz w sobie dość krwi na małą część
ściany wieży. Z całej waszej trójki mógłbym zrobić komnatę. To zaskakujące, jak wydajnym
materiałem budowlanym jest krew. Smakowite, co? I eleganckie... - Wzruszył ramionami i
machnął tłustą łapą. - Choć to pewnie nie dla was. Znam śmiertelników i ich fanaberie. Ale
dla mnie, och, dla mnie to jest rozkoszne!
- Było dla nas zaszczytem zobaczyć sławny zamek zbudowany z krwi - powiedział
Jhary tak gładko, jak tylko potrafił. - Ale teraz potrzeba chwili pogania- nas i musimy
podążać dalej, poszukując pomocy w naszej walce z Ładem. Czy pozwolisz nam już odejść,
Książę Teer?
- Odejść? - Małe oczka rozbłysły. Tłusty język oblizał po prostacku grube wargi. Teer
przesunął palcem po jednym ze swych kłów. - Jesteśmy w końcu na służbie u Mabelodego -
powiedział Corum.
- Tak! To wspaniale!
- Nasza misja jest pilna.
- Rzadko zdarza się, żeby śmiertelnicy wkraczali wprost do sfery Króla Mabelodego -
zauważył Książę Teer.
- Bo i czasy są teraz niezwykłe. Ład ma w swoich rękach aż dwie sfery - zaznaczył
Jhary.
- Wielce prawdziwe słowa! Co to jest, co leci z ust samicy?
Rhalina wymiotowała. Robiła, co mogła, by powstrzymać nudności, ale smród był
zbyt silny.
Oczy Księcia Teera zwęziły się w szparki.
- Znam śmiertelników. Znam ich. Jest zdegustowana. Dlaczego? O co chodzi?
- To na myśl o powrocie Ładu - podsunął Jhary.
- Brzydzi się mną, co? Nie jest w pełni oddana Chaosowi, tak? To nie jest dobry
gatunek sługi Króla Mabelodego.
- On przyjął na służbę nas - powiedział Corum. - Ona nam tylko towarzyszy.
- Zatem mały z niej pożytek dla Króla Mabelodego czy dla was. Oto czego chcę w
zamian za to, że uczyniłem wam ten honor i pozwoliłem spojrzeć na zamek zbudowany z
krwi...
- Nie - powiedział Corum, domyślając się, o co chodzi. - Nie możemy tego zrobić.
Pozwól nam odejść, błagam cię, Książę Teer. Wiesz, że musimy się śpieszyć! Król Mabelode
nie będzie zadowolony, jeśli nas opóźnisz.
- Nie będzie zadowolony, jeśli sami opóźnicie waszą podróż. Po prostu ofiarujcie mi
tę samicę. Jeśli chcecie, zatrzymajcie sobie jej skórę i kości. Ja potrzebuję tylko krwi.
- Nie! - krzyknęła Rhalina w przerażeniu.
- Jakaż ona głupia!
- Pozwól nam odejść, Książę Teer!
- Najpierw pozwólcie mi ją wziąć!
- Nie! - odmówili zgodnie Jhery i Corum, i wyciągnęli miecze, na co Książę Teer
zareagował chrząkliwym śmiechem, kpiącym i niedowierzającym zarazem.
Rozdział trzeci
JEŹDZIEC NA ŻÓŁTYM KONIU
Książę Piekieł wstrząsnął się tak, jak mógłby wzdrygnąć się człowiek obudzony z
głębokiego i pogodnego snu. Jego ramiona wydłużyły się, ciało rozrosło, i w ciągu kilku
zaledwie sekund powiększył swe rozmiary. Wciąż się śmiejąc, spojrzał z góry na
podróżników.
- Jak nieumiejętnie kłamiecie!
- Nie kłamiemy! - krzyknął Corum. - Błagamy cię, pozwól nam ruszyć w drogę.
Książę Teer spojrzał na nich z ukosa.
- Nie mam ochoty popaść w niełaskę u Króla Mabelo-dego, ale gdybyście naprawdę
służyli Chaosowi, nie okazywalibyście tak głupich uczuć i oddalibyście mi tę samicę. Dla was
jest bezużyteczna, a dla mnie może mieć wielką wartość. Jedynym celem jej egzystencji jest
stać się częścią mojego zamku, uczynić go jeszcze piękniejszym, bardziej wyrafinowanym. -
Jął wyciągać ku nim wielką łapę. - A zatem wezmę ją sobie, wy zaś pójdziecie, dokąd macie
pójść, ja tymczasem...
- Spójrz! - zawołał nagle Jhary. - Nasi wrogowie! Podążyli za nami do tego wymiaru.
Jakie to głupie z ich strony, wedrzeć się do królestwa ich największego nieprzyjaciela, Króla
Mabelodego!
- Co? - Książę Teer podniósł wzrok i ujrzał dwudziestkę czarnych stworów o długich
szyjach i czerwonych paszczękach, nadlatujących z ludźmi na grzbietach. - A oni to kto?
- Ich wódz nazywa się Corum Jhaelen Irsei - powiedział Corum. - Są zaprzysiężonymi
wrogami Chaosu i pragną naszej śmierci. Zniszcz ich, książę, a Mabelode będzie ci za to
wielce wdzięczny.
- Czy to prawda? - Książę Teer wpatrywał się w dal.
- Tak! - wrzasnął Corum.
- Zdaje się, że słyszałem już o tym śmiertelniku. Corum. Czy to nie on zniszczył
Ariochowi serce? I czy to nie ten, który przywiódł do zguby Xiombarg?
- To ten sam! - krzyknęła Rhalina.
- Moja sieć - mruknął Książę Teer, zmniejszając swe wymiary i pośpieszając do
wieży. - Pomogę wam.
- Jest w nich dość krwi na całą nową salę! - zawył za nim Jhary. Zaraz potem rzucił się
do tablicy przyrządów i zaczął żywo poruszać kryształami. Ożyły, i statek wzniósł się z dużą
szybkością.
Glandyth i jego latająca banda już go dostrzegli. Czarne bestie skręciły, ich skrzydła
huczały jak gromy w pogoni za statkiem.
Lecz oni już nie byli więźniami zamku z krwi, a Książę Teer gorliwie przygotowywał
swoje sieci. Jedną z nich trzymał w ręce i rósł coraz większy, zamierzając się na
zdezorientowanego Hrabiego z Krae.
- Zamierzam spróbować wszystkiego, co tylko się da, by wydobyć statek z tego
cuchnącego wymiaru - oznajmił Jhary. Jego twarz zdradzała wielką koncentrację. - Lepiej już
umrzeć niż tu zostać. Książę Teer zorientuje się wkrótce, że Glandyth służy Chaosowi. No i
Glandyth powie mu, kim jesteśmy. Wszyscy książęta piekieł zaczną za nami węszyć. -
Podniósł przezroczystą pokrywę i zaczął przestawiać kryształy. - Nie wiem, jaki będzie
skutek, ale zdecydowany jestem to sprawdzić!
Statkiem zakołysało. Corum uchwycił się barierki, całe jego ciało wibrowało, jakby
miało rozpaść się na kawałki. Przytrzymał Rhalinę. Statek znurkował ku morzu fioletu i
oranżu. Siła bezwładu rzuciła ich naprzód, na Jharego. Statek uderzył w coś, wniknął w ciecz,
która zaczęła ich dusić. Kolejne potężne uderzenie spowodowało, że Corum stracił kontakt z
Rhaliną. Spróbował odnaleźć ją w ciemności, ale bez powodzenia. Poczuł, że pokład statku
ucieka mu spod nóg.
Unosił się.
Chciał zawołać Rhalinę, ale nieznana substancja kneblowała mu usta. Usiłował
otworzyć oczy, lecz były jak zaklejone.
Dryfował, omdlewając, i tonął coraz głębiej. Serce zaczęło szamotać się w piersi,
brakowało mu powietrza. Wiedział, że umiera. I wiedział, że gdzieś w pobliżu, w lepkiej
cieczy, umierają Rhaliną i Jhary.
Był prawie pewien, że jego wyprawa się kończy, i nadchodzi kres jego
odpowiedzialności wobec Ładu. Żałował Rhaliny, żałował Jharego, ale nie umiał żałować
siebie samego.
Niespodziewanie zaczął spadać. Ujrzał fragment statku - pogiętą barierkę spadającą
razem z nim. Opadał w czystym powietrzu z taką szybkością, że nie pozwalała mu nawet
zaczerpnąć powietrza.
Zwolnił. Rozejrzał się. Ze wszystkich stron otaczało go błękitne niebo. Rozpostarł
ramiona. Kawałek pogiętej barierki ciągle dotrzymywał mu towarzystwa. Poszukał wzrokiem
Rhaliny i Jharego. Nie było ich nigdzie w absolutnym błękicie pustki. Tylko ten fragment
pogiętego żelastwa.
- Rhalino! - zawołał.
Nie usłyszał odpowiedzi.
Był samotny we wszechświecie błękitnego światła.
Poczuł senność. Oczy mu się zamykały. Walczył, by utrzymać powieki otwarte, ale
nie dał rady. Zupełnie, jakby jego umysł odmawiał doświadczania jakichkolwiek dalszych
okropności i lęków.
Gdy się obudził, leżał na czymś miękkim i bardzo wygodnym. Odczuł ciepło i zdał
sobie sprawę, że jest nagi. Otworzył oczy i zobaczył belkowanie i sklepienie dachu. Odwrócił
głowę. Był w pokoju. Przez okno wpadały promienie słońca.
Czy był to dalszy ciąg iluzji? Pokój znajdował się najwyraźniej na najwyższej
kondygnacji domu, gdyż ściany były pochyłe. Umeblowanie nie wyglądało na wyszukane.
Dom pracowitego, zamożnego farmera, pomyślał Corum. Spojrzał na lakierowane drzwi z
prostą, metalową klamką. Usłyszał dobiegający zza nich śpiew.
Jak się tu znalazł! Może to złudzenie? Jhary ostrzegał przed takimi iluzjami. Corum
wyciągnął dłonie spod prześcieradła. Lewy nadgarstek wciąż wieńczyła Ręka Kwlla. Oko
Rhynna, bezużyteczne teraz, nadal wypełniało oczodół. Na skrzyni zauważył ułożone ubranie,
broń oparto obok.
Może wrócił jakimś sposobem do własnego wymiaru? Czy to możliwe, że Książę Teer
zabił Glandytha i uwolnił dzięki temu cały kraj od jego czaru?
Wnętrze było zupełnie nieznajome. Ani ozdoby, ani kufer, ani pościel niczego
Corumowi nie przypominały. Z pewnością nie był to ani Lywm-an-Esh, ani tym bardziej Bro-
an-Vadhagh.
Drzwi otwarły się i do pokoju wszedł gruby mężczyzna. Spojrzał rozbawiony i
powiedział do Coruma coś, czego ten nie zrozumiał.
- Czy władasz mową Vadhaghów lub Mabdeńczy-ków? - spytał go Corum uprzejmie.
Grubas - nie wieśniak, gdyż nosił haftowaną koszulę i jedwabne nogawice - potrząsnął
głową i rozłożył ręce, ponownie przemawiając w obcym języku.
- Gdzie się znajduję? - spytał Corum.
Grubas wskazał za okno, potem na podłogę, i coś powiedział. Dalszymi gestami dał
do zrozumienia, że interesuje go, czy Corum chciałby coś zjeść. Książę przytaknął; był
bardzo głodny.
Zanim człowiek wyszedł, Corum spytał go jeszcze:
- Rhalina? Jhary?
Miał nadzieję, że tamten rozróżni imiona i powie mu, gdzie są jego przyjaciele.
Mężczyzna jednak potrząsnął głową i zaśmiał się znowu. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
Corum wstał. Czuł się słabo, ale i tak nie najgorzej. Wciągnął ubranie, założył
kolczugę, ale po chwili odłożył ją wraz z hełmem i naramiennikami. Podszedł do drzwi i
wyjrzał. Zobaczył podest, tak samo pomalowany na brązowo jak drzwi, i prowadzące na dół
schody. Postąpił krok naprzód i spróbował spojrzeć w dół, ale ujrzał tylko niższy poziom
schodów. Usłyszał głosy: jeden był kobiecy, towarzyszył mu śmiech grubego mężczyzny.
Wszedł z powrotem do pokoju i wyjrzał przez okno.
Dom stał na peryferiach miasta. Nie było to jednak miasto podobne do żadnego z tych,
które znał. Wszystkie domy miały czerwone, pochyłe dachy i zbudowane były z kombinacji
drewna i szarych cegieł, jedno przekładane drugim. Ulice były brukowane i co chwila
przejeżdżały nimi wozy. Większość ludzi nosiła stroje ciemniejsze niż ten, który widział na
grubym mężczyźnie, ale wyglądali na dość pogodnie usposobionych. Często pozdrawiali się,
mijając jeden drugiego, lub nawet przystawali, aby zamienić parę słów.
Miasto wydawało się całkiem spore, a w oddali ujrzał Corum mur i strzeliste
zwieńczenia dachów wyższych budynków, należących najwyraźniej do najbogatszych
mieszkańców. Czasem pojawiał się powóz lub dostatnio odziany człowiek na koniu
przepychał się przez tłum - może szlachcic lub bogaty kupiec.
Corum potarł czoło i odszedł od okna by przysiąść na skraju łóżka. Chciał uspokoić
myśli. Wszystko wskazywało na to, że znalazł się w innym wymiarze, w którym nie toczy się
walka pomiędzy Ładem a Chaosem. Wszyscy prowadzili tu, przynajmniej o ile mógł się
zorientować, zwykłe, stateczne i spokojne życie. Od Lorda Arkyna i Księcia Teera wiedział
jednak, że we wszystkich Piętnastu Wymiarach trwa obecnie walka. Czy był to zatem wymiar
rządzony przez Arkyna lub jego brata, który nie znalazł się jeszcze w tarapatach? Mało
prawdopodobne. Na dodatek Corum nie mówił ich językiem, a oni nie znali jego mowy. Coś
takiego nigdy dotąd mu się jeszcze nie zdarzyło. Dłubanie Jharego przy kryształach statku
musiało zaowocować zaiste osobliwymi rezultatami. Corum został odcięty od wszystkiego, co
znał. Mógł nigdy nie dowiedzieć się naprawdę, gdzie trafił. Wszystko też wskazywało na to,
że Rhalina i Jhary, jeśli w ogóle żyli, znaleźli się podobnie osamotnieni w innych miejscach.
Grubas otworzył drzwi i równie gruba kobieta w fałdzis-tych, białych spódnicach
wniosła na tacy jarzyny, mięso, owoce i parującą wazę zupy. Uśmiechnęła się do niego i
podała mu tacę trochę tak, jakby dawała jeść dzikiemu zwierzęciu w klatce. Corum skłonił się
z uśmiechem i wziął tacę. Kobieta była ostrożna i unikała, jak mogła, dotyku jego
sześciopalcej dłoni.
- Jesteście bardzo mili - powiedział Corum, wiedząc, że i tak go nie zrozumieją, chciał
jednak by z samej intonacji głosu odczytali jego wdzięczność. Patrzyli, jak je. „Jedzenie nie
było szczególnie dobrze przyrządzone czy przyprawione, ale był głodny. Zjadł wszystko, co
nadawało się w jego pojęciu do zjedzenia, by wreszcie, z kolejnym ukłonem, zwrócić tacę
milczącej parze.
Zjadł za dużo i nazbyt szybko i czuł, że strawa zaległa mu w żołądku. Nigdy dotąd nie
gustował w pożywieniu Mabdeńczyków, a to tutaj było jeszcze bardziej siermiężne niż
zwykle. Starał się jednak wyglądać na usatysfakcjonowanego, gdyż nie zaznał w ostatnich
czasach zbyt wiele uprzejmości.
Gruby mężczyzna zadał mu kolejne pytanie. Brzmiało to jak pojedyncze słowo:
- Fenk?
- Fenk? - powtórzył Corum i pokręcił głową.
- Fenk?
Corum znów pokręcił głową.
- Pannis?
Kolejny gest bezradności. Padło jeszcze kilka pytań tego samego rodzaju,
pojedynczych słów, ale za każdym razem Corum pokazywał, że nie rozumie. Teraz nadeszła
jego kolej. Spróbował kilkunastu słów z dialektu Mabdeńczyków, języka wywodzącego się z
mowy Yadha-ghów. Mężczyzna nie rozumiał. Wskazał na sześciopalcą dłoń Coruma i
zmarszczył brwi, pociągając przy tym jedną z własnych rąk i wykonując tnące uderzenie, aż
Corum zrozumiał, iż pyta, czy Corum stracił dłoń w bitwie i czy ta tutaj jest robotą
rzemieślnika. Corum przytaknął pośpiesznie i uśmiechnął się, pokazując również na oko.
Mężczyzna zdawał się usatysfakcjonowany, ale również i w najwyższym stopniu
zaciekawiony. Obejrzał rękę i najwyraźniej niczego nie pojmował. Bez wątpienia nie wierzył,
by mogła to być robota śmiertelnika, a Corum nie potrafił wyjaśnić, że dłoń została mu
wszczepiona za pomocą czarów. Człowiek wskazał, by Corum poszedł za nim, i odwrócił się
ku drzwiom. Książę chętnie na to przystał. Ruszyli schodami na dół do pomieszczenia, które
niewątpliwie było pracownią.
I teraz Corum zrozumiał. Człowiek ten był wytwórcą protez. Eksperymentował
najwyraźniej z różnymi ich rodzajami. Były tu nogi drewniane, z kości, metalowe, niektóre
bardzo złożonej konstrukcji, były dłonie z kości słoniowej i zmontowane ze stali, były całe
ręce, stopy. Corum dojrzał nawet coś, co wyglądało na stalową klatkę piersiową. Wkoło
leżały stosy rysunków anatomicznych, wykonanych w dziwnym, obcym stylu i te najbardziej
zafascynowały księcia. Zauważył stos zwojów pociętych w pojedyncze kartki złożone między
skórzanymi okładkami i otworzył jeden z nich. Była to najwyraźniej książka z dziedziny
medycyny. Chociaż prymitywnie wykonane, o dziwnym kroju kanciastych, niezbyt pięknych
liter, wydała mu się całkiem rzetelnym źródłem. Poziomem wiedzy dorównywała niemal
temu, co stworzyli Vadhaghowie tuż przez nadejściem Mabdeńczyków. Postukał palcem w
okładkę z aprobatą.
- Jest dobra - powiedział.
Mężczyzna uśmiechnął się i znów dotknął dłoni Coruma. Ten zastanawiał się właśnie,
jaka byłaby reakcja doktora, gdyby mógł poznać całą historię wyprawy, która doprowadziła
go w to dziwne miejsce. Biedak byłby zapewne przerażony i uznałby niechybnie swego
gościa za szaleńca, tak jak zrobiłby to sam Corum w czasach, zanim jeszcze zetknął się z
magią.
Corum pozwolił doktorowi obejrzeć opaskę skrywającą oko.
To jeszcze bardziej zdziwiło człowieka. Potrząsnął głową. Coruma korciło, by
zademonstrować, jaki właściwie pożytek płynie z posiadania takiego oka i ręki.
Z wolna zaczął rozumieć, jak się tu znalazł. Najwidoczniej mieszkańcy miasta znaleźli
go nieprzytomnego i posłali po doktora lub też od razu przynieśli go tutaj. Studiujący z
zapałem problem sztucznych kończyn doktor był ze , zrozumiałych względów szczególnie
zainteresowany przyjęciem takiego pacjenta pod swój dach. Czy jednak wyciągnął
jakiekolwiek wnioski ze stroju i broni znalezionych przy Corumie?
Z wolna powróciło poczucie niepokoju o Rhalinę i Jharego. Jeśli byli w tym świecie,
powinien odnaleźć ich jak najszybciej. Może Jhary, który o wiele więcej podróżował po
światach, zna nawet tutejszy język. Corum wziął kawałek czystego pergaminu i gęsie pióro,
zanurzył je w atramencie (były trochę inne od tych, których używali Mabdeńczycy) i
narysował postaci mężczyzny i kobiety. Wyciągnął dwa palce i zatoczył nimi krąg, marszcząc
przy tym czoło i gestykulując, aby dać do zrozumienia, że szuka dwojga ludzi. Gruby doktor
przytaknął z wigorem, pojmując pytanie, ale zaraz potem pokazał nieporadnie, że nic nie wie,
nic nie widział i że Corum został znaleziony sam.
- Muszę ich poszukać - powiedział Corum zdecydowanie, wskazując na siebie, a
potem na okolice domu. Doktor zrozumiał i przytaknął. Przez chwilę się zastanawiał, a potem
pokazał gestem, by Corum pozostał w pracowni. Wyszedł i powrócił w surducie, dla Coruma
przynosząc prosty płaszcz. Kazał mu skryć pod nim własne ubranie, które najwyraźniej na
milę zdradzało obcokrajowca. Razem wyszli z domu.
Wielu oglądało się za Corumem, gdy szli ulicami. Nowina zatoczyła już oczywiście
szerokie kręgi. Doktor poprowadził go pod łukiem bramy miejskiej. Biała i pylista droga
wiodła przez pola, w dali widać było kilka gospodarstw.
Doszli do zagajnika i tutaj doktor przystanął, pokazując Corumowi, gdzie go
znaleziono. Książę rozejrzał się po okolicy i w końcu znalazł to, czego szukał - pogiętą
barierkę statku. Pokazał ją doktorowi, który z pewnością nie widział nigdy dotąd nic
podobnego, bowiem zasapał się aż ze zdziwienia, obracając ją na wszystkie strony w rękach.
Corum był już pewien, że nie oszalał, ale opuścił po prostu, i to stosunkowo
niedawno, Królestwo Chaosu.
Rozejrzał się wokół. Krajobraz był miły i pogodny. Czyżby naprawdę istniały jeszcze
takie miejsca, gdzie nie zaznano odwiecznych zmagań? Zaczął zazdrościć mieszkańcom tego
wymiaru. Mieli niewątpliwie własne smutki i kłopoty, wyraźnie istniały tu i wojny, i
cierpienie, gdyż w przeciwnym razie komu byłby potrzebny doktor, specjalizujący się w
wyrobie sztucznych kończyn? Ale czuło się tutaj pewien porządek i Corum był pewien, że ten
wymiar wolny jest od wszelakich bogów, zarówno Ładu, jak i Chaosu. Jednak pozostanie
tutaj byłoby szaleństwem. Zbyt różnił się od tubylców, również fizycznie. Ciekawe, jak
doktor próbował sobie tłumaczyć jego dziwne pojawienie się w mieście?
Wszedł z doktorem między drzewa, wołając Rhalinę i Jharego po imieniu.
Wkrótce usłyszał krzyk i odwrócił się gwałtownie, w nadziei, że to jego ukochana.
Ale nie. Był to wysoki, ubrany na czarno mężczyzna, kroczący ku nim przez pola. Miał
zaciętą twarz i siwe, rozwiewające się na wietrze włosy. Doktor podszedł do niego i zaczęli
rozmawiać, często zerkając przy tym na Coruma, który przyglądał im się bez słowa. Obaj
rozpalali się w miarę dysputy. W końcu nowo przybyły, wyraźnie zły, wskazał oskarżycielsko
na Coruma długim palcem i zamachał drugą ręką.
Corum zadrżał, żałując, że nie zabrał ze sobą miecza.
Nagle mężczyzna w czerni obrócił się i pomaszerował z powrotem do miasta,
zostawiając zasępionego doktora, który machinalnie pocierał sobie szczękę.
Corum zaniepokoił się wyczuwając, że coś poszło źle, że mężczyzna w czarnej,
sięgającej ziemi szacie miał obiekcje co do obecności przybysza w mieście, że odnosił się
podejrzliwie do jego wyglądu. Zdawał się przy tym mieć autorytet większy niż doktor, za to o
wiele mniej sympatii dla Coruma.
Z pochyloną głową doktor podszedł do niego. Mruknął coś we własnym języku,
przemawiając tonem, którego zwykle używa się wobec ulubionego zwierzątka, gdy trzeba się
z nim rozstać lub skazać je na śmierć.
Corum zdecydował, że musi jak najszybciej włożyć zbroję i przypasać broń. Wskazał
ku miastu i zawrócił w jego kierunku. Doktor ruszył za nim, wciąż głęboko zamyślony i
najwyraźniej niespokojny.
Gdy znaleźli się z powrotem w domu doktora, Corum wdział srebrną kolczugę,
srebrne naramienniki i srebrny hełm. Przypasał miecz, zarzucił na plecy łuk, kołczan i lancę.
Wiedział, że jego wygląd jest co najmniej niestosowny, ale tak czuł się bezpieczniej. Spojrzał
przez okno na ulicę. Zapadała noc. Mało kto pokazywał się teraz na ulicach. Corum opuścił
pokój i zszedł schodami do głównych drzwi. Doktor na jego widok krzyknął i próbował
zatrzymać gościa, ale Corum odsunął go łagodnie na bok, otworzył zasuwę i wyszedł.
Niewielu go widziało. Nikt nawet nie próbował go zatrzymać, chociaż czasem ktoś
zerkał ciekawie. Nie bano się go, wzbudzał raczej wesołość. Najpewniej uważano go za
chorego umysłowo. Tak lepiej, pomyślał Corum, mniej okazji do awantury.
Przez jakiś czas błądził ulicami, aż znalazł się przed częściowo zrujnowanym domem,
który opuszczono najwyraźniej już dawno temu. Postanowił ukryć się w nim na noc. Jutro coś
wymyśli.
Płosząc szczury przekroczył próg. Wspiął się chwiejnymi schodami do pokoju z
oknem wychodzącym na ulicę. Nie wiedział właściwie, czemu opuścił dom doktora. Owszem,
nie życzył sobie drugiego spotkania z mężczyzną w sutannie, ale to nie było wszystko.
Zresztą, jeśli naprawdę zaczną go szukać, to szybko trafią i tutaj. Może jednak byli choć
trochę przesądni, wówczas jego tajemnicze pojawienie się i równie zajemnicze zniknięcie
mogło dać im do myślenia.
Ignorując szczurze piski i chroboty, ułożył się do snu.
Obudził się o brzasku i od razu zerknął na ulicę. Była to główna ulica miasta, już teraz
zatłoczona handlarzami i pospólstwem podążającym do swoich zajęć. Niektórzy prowadzili
konie lub osły, inni ciągnęli ręczne wózki, pozdrawiając się przy tym głośno.
Wyczuł woń świeżo upieczonego chleba, co pobudziło w nim ostry głód. Z trudem
opanował chęć, by wymknąć się i ukraść bochenek, gdy tylko wóz piekarza zatrzyma się pod
domem. Znów zasnął. Nocą spróbuje znaleźć konia i opuści to miasto, poszuka innych. Może
gdzieś dowie się czegoś o Jharym i Rhalinie.
Około południa usłyszał głośne wiwaty i ostrożnie przybliżył się do okna.
Kilku ludzi grało ochryple prostą melodię, powiewały flagi. Ulicami ciągnął pochód,
na pierwszy rzut oka wojskowy, gdyż większość jeźdźców była niewątpliwie wojownikami w
stalowych napierśnikach, z mieczami i kopiami.
Pośrodku pochodu, niemal nie zwracając uwagi na radosne okrzyki tłumu, jechał ten,
który był przyczyną całej uroczystości. Na rosłym, żółtym koniu, w czerwonym płaszczu z
wysokim kołnierzem, który w pierwszej chwili skrył jego twarz przed Corumem. Na głowie
miał kapelusz, przy boku miecz. Krzywił się z lekka.
Nagle Corum zauważył ze zdziwieniem, że jeździec nie ma lewej ręki. Cugle trzymał
w specjalnie ukształtowanym haku. Odwrócił głowę i książę wstrzymał oddech - wojownik
miał opaskę na prawym oku i chociaż jego twarz miała rysy Mabdeńczyka, zdradzała spore
podobieństwo do niego, Coruma.
Książę wstał i już chciał zawołać jeźdźca, który był niewątpliwie jego sobowtórem,
gdy nagle poczuł dłoń zaciskającą mu się na ustach i mocne ramiona obaliły go na podłogę.
Wykręcił głowę, by dojrzeć napastnika, i oczy mu się rozszerzyły.
- Jhary! Więc jesteś w tym wymiarze! A Rhalina? Widziałeś ją?
Ubrany w miejscowy strój Jhary potrząsnął przecząco głową.
- Nie. Miałem nadzieję, że trzymaliście się razem. Widzę, że rzucałeś się tutaj w oczy.
Najpewniej stałeś się już głośną postacią.
- Znasz ten wymiar?
- Słabo. Umiem mówić paroma tutejszymi językami.
- A ten mężczyzna na żółtym koniu, to kto?
- To właśnie on jest powodem, dla którego powinieneś jak najszybciej opuścić ten
wymiar. On jest tobą, Corumie. To twoja inkarnacja żyjąca w tym planie i w tej epoce. Jest
przeciw prawom kosmosu, byście obaj zajmowali to samo miejsce w tym samym czasie.
Jesteśmy w wielkim niebezpieczeństwie, Corumie, i ci ludzie też mogą się w nim znaleźć,
jeśli tu pozostaniemy i - nawet mimowolnie - naruszymy ład, naruszymy równowagę
multiwszechświata.
Rozdział czwarty
DWOREK W PUSZCZY
- Znasz ten świat, Jhary?
Przyjaciel bohaterów podniósł palec do warg i odciągnąwszy Coruma w cień
odczekał, aż parada przejdzie.
- Znam większość światów - mruknął. - Ale ten słabiej niż wiele innych. Katastrofa
statku rzuciła nas poprzez czas i wymiary, i jesteśmy teraz odizolowani w świecie, którego
logika jest w większości spraw odmienna od naszej. To po pierwsze, po drugie zaś, istniejemy
już tu w innych postaciach, a to grozi naruszeniem równowagi tej epoki i najpewniej jeszcze
kilku innych na dokładkę. Sam wiesz dobrze, że stwarzanie paradoksów w świecie, który do
tego nie przywykł, jest nader niebezpieczne.
- Opuśćmy zatem ten świat, i to jak najszybciej. Odszukajmy Rhalinę i znikajmy!
- Nie możemy opuścić epoki ani wymiaru ot tak, jakbyśmy wychodzili przez drzwi -
zaśmiał się Jhary. - Poza tym, nie sądzę, by Rhalina tu była. Skoro dotąd jej nie widziano...
Trzeba to jeszcze sprawdzić. Jest pewna dama, która mieszka niezbyt daleko stąd i znana jest
z daru jasnowidzenia. Liczę na jej pomoc. Lud z tej epoki żywi osobliwy szacunek dla ludzi
takich jak my, chociaż nazbyt często szacunek ten obraca się w nienawiść i owocuje nagonką.
Czy wiesz, że jesteś poszukiwany przez kapłana, który chce spalić cię na stosie?
- Wiem, że jest tu ktoś, kto bardzo mnie nie lubi.
- Tak, nie lubi cię. - Jhary znów się roześmiał. - Nie lubi aż tak bardzo, by chcieć cię
torturować, póki nie wyzioniesz ducha. Jest wysokim kapłanem ich religii. Ma wielką władzę
i rozkazał żołnierzom, by cię odszukali. Musimy jak najszybciej zdobyć konie.
Jhary chodził tam i z powrotem po uginającej się podłodze i pocierał w zamyśleniu
podbródek.
- Musimy jak najszybciej powrócić do Piętnastu Wymiarów. Nie mamy prawa tu
przebywać...
- Ani ochoty - przypomniał mu Corum.
Dźwięki kobz i bębnów umilkły, i tłum zaczął się rozpraszać.
- Przypomniałem sobie jej imię! - Jhary strzelił palcami. - To Lady Jane Pentallyon,
mieszka w pobliżu wioski zwanej Warleggon.
- Dziwne tu mają nazwy i imiona.
- Nie dziwniejsze niż nasze dla nich. Musimy pośpieszyć do Warleggon i mieć
nadzieję, że Lady Jane Pentallyon będzie w domu i że nie została dotąd spalona.
Corum podszedł do okna i wyjrzał ostrożnie.
- Kapłan nadchodzi - powiedział. - Ze swoimi ludźmi.
- Możliwe, że widziano, jak wczoraj tu wchodziłeś. Czekali, aż umkniesz wystraszony
po przejściu parady... Nie chciałbym ich zabijać, skoro nic nie łączy nas z tą epoką...
- Ja zaś nie chciałbym zostać zabity - oświadczył Corum, wyciągając miecz i kierując
się ku schodom.
Był w połowie drogi na dół, gdy kapłan jako pierwszy wdarł się do domu. Na głowę
naciągnięty miał kaptur. Zawołał coś do nich i uczynił znak w kierunku Coruma, bez
wątpienia jakiś gest przesądnego Mabdeńczyka odczyniający uroki. Corum postąpił ze
złowrogim błyskiem w zdrowym oku i ciął go przez gardło. Wojownicy krzyknęli na ten
widok. Najwyraźniej nie oczekiwali, że ich przywódca umrze tak rychło. Zawahali się przy
drzwiach.
- To było głupie - odezwał się Jhary z niezmąconym spokojem zza pleców Coruma. -
Oni wpadają w szał, gdy ktoś zabije ich świętego męża. Teraz będziemy mieć przeciw sobie
całe miasto i nasz wyjazd będzie nieco utrudniony.
Corum wzruszył ramionami i przesunął się ku trzem wojownikom, którzy tłoczyli się
w drzwiach.
- Ci ludzie mają konie. Weźmy je i skończmy tę zabawę. Jestem już tym zmęczony.
Brońcie się, Mabdeń-czycy!
Odparowali jego pierwszy cios, ale tak się przy tym wzajemnie splątali, że Corum bez
trudu przeszył jednemu serce, drugiego zaś zranił w rękę. Obaj ocaleli wypadli z wyciem na
ulicę.
Corum i Jhary pognali za nimi, chociaż na twarzy Jharego malował się wyraz ostrej
dezaprobaty. Wolał subtelniej sze plany, ale i jego miecz uniósł się, by odebrać życie
jakiemuś jeźdźcowi, który usiłował go rozjechać. Jhary zepchnął ciało z siodła i wskoczył na
grzbiet wierzchowca. Zwierzę zadrżało i wygięło się, ale on szybko je opanował i obronił się
przed następnymi dwoma zbrojnymi, którzy nadbiegli z końca ulicy.
Corum był jeszcze bez wierzchowca. Używał swej lśniącej dłoni jako maczugi, by
utorować sobie drogę ku stojącym osobno kilku luzakom. Mabdeńczycy byli przerażeni samą
perspektywą zetknięcia się z sześciopalcą dłonią i odskakiwali, nim ich dotknęła. Dwóch
jeszcze zginęło, nim Corum osiągnął cel i wskoczył na siodło.
- Którędy, Jhary?
- Tędy! - Nie oglądając się za siebie, Jhary pogalopował ku granicom miasta.
Waląc na odlew jeszcze jednego, który usiłował wyrwać mu cugle, Corum podążył za
Jharym. W mieście zaczęła narastać wielka wrzawa, która towarzyszyła im w gonitwie ku
zachodnim murom. Kupcy i chłopi usiłowali zablokować im drogę, tak że byli zmuszeni
przeskakiwać nad wózkami i torować sobie drogę przez bydło i owce. Z obu stron nadciągało
jeszcze więcej obcych.
Potem przemknęli pod łukiem bramy i już byli po drugiej stronie niskiego muru, na
białej, pylistej drodze prowadzącej ich coraz dalej od miasta. Za plecami mieli wciąż gromadę
wojowników.
Wokół zaczęły świstać strzały. Niektóre o cale zaledwie mijały ich głowy. To
kusznicy wbiegli na mur i sumiennie wzięli się do wypełniania rozkazów. Corum był
zdumiony zasięgiem ich broni.
- To zaczarowane strzały?
- Nie. To rodzaj łuku, nieznany w twojej epoce. Ci ludzie są w tej sztuce mistrzami.
Mamy jednak szczęście, że jest to broń zbyt ciężka, by strzelać z niej, jadąc na koniu. O,
widzisz, strzały zaczynają nie donosić. Ale jeźdźcy pogonią dalej. Tam, do lasu! Szybko!
Zjechali w cienistą, słodko pachnącą puszczę. Przeskoczyli przez strumyk. Kopyta
koni zagłębiły się na chwilę w wilgotnym mchu.
- Co będzie z doktorem? - spytał Corum. - Z tym, który wziął mnie pod swój dach?
- Umrze, chyba, że był dość rozsądny i w porę cię zadenuncjował.
- Ale to był człowiek o wielkiej inteligencji, humanitarny. Człowiek nauki, o rozległej
wiedzy.
- Tym więcej jest zatem powodów, dla których powinien zginąć. Kapłani zrobią to,
gdy tylko znajdą pretekst. Przesądy, jak widziałeś, są tutaj w poszanowaniu.
- Niemniej jest to miły kraj. Ludzie są dość uprzejmi i mają dobre intencje!
- Mówisz o tych, których mamy teraz na karku? - Jhary roześmiał się, poklepując zad
zwierzęcia i poganiając je do szybszego galopu. - Zbyt wiele naoglądałeś się typów pokroju
Glandytha i innych sług Chaosu, jeśli to tutaj wydaje ci się rajem!
- W porównaniu z tym, co zostawiliśmy daleko za sobą, to jest raj, Jhary.
- Tak, masz zapewne rację...
Klucząc wielokrotnie po własnych śladach i ukrywając się, zdołali zgubić
prześladowców przed zachodem słońca i szli teraz wąską drogą, prowadząc zmęczone konie.
- Do Warleggon jest jeszcze sporo mil - powiedział Jhary. - Chciałbym mieć mapę, by
nas prowadziła, gdyż w innym wcieleniu kiedyś tu byłem i innymi oczami oglądałem ostatnio
ten kraj.
- A jak zwie się ten kraj?
- Podobnie jak Lywm-an-Esh, podzielony jest na wiele regionów pozostających pod
rządami jednego monarchy. Ten zwany jest Kernow, lub Kornwalia, zależnie od tego, czy
używamy języka miejscowego, czy też wspólnego dla całego królestwa. To przesądna
okolica, chociaż tradycja ma tu korzenie dawniejsze niż w jakimkolwiek innym regionie
państwa. Znajdziesz tu wiele podobieństw do Bro-an-Vadhaghu. Wspomnienia sięgają tu
czasów bardziej zamierzchłych niż legendy z innych okolic. Są to mroczne opowieści, ale
przechowują urywki historii o ludziach podobnych tobie, którzy niegdyś tu żyli.
- Chcesz powiedzieć, że Kernow znajduje się w mojej przyszłości?
- W czyjejś tak, ale nie w twojej. W przyszłości pokrewnego wymiaru. Bez wątpienia
istnieją jeszcze i inne przyszłości, gdzie Vadhaghowie przetrwali, a Mabdeńczycy wymarli.
Multiwszechświat opiera się na nieskończoności możliwości.
- Wielka jest twoja wiedza, Jhary-a-Conelu.
Jhary sięgnął pod koszulę i wydostał biało-czarnego kotka, który siedział tam przez
cały czas walki i ucieczki. Kocię zamruczało, po czym przeciągnęło skrzydła i łapki.
Usadowiło się zaraz na ramieniu Jharego.
- Moja wiedza jest niepełna - powiedział Jhary ze znużeniem w głosie. - Zawiera
przede wszystkim niezbyt wyraźne wspomnienia.
- No to skąd wiesz tyle o tym wymiarze?
- Ponieważ nawet teraz tu zamieszkuję. Zrozum, tak naprawdę nie ma czegoś takiego
jak czas. Pamiętam to, co dla ciebie jest przyszłością. Pamiętam po prostu jedno z moich
wielu wcieleń. Gdybyś dłużej popatrzył na paradę, dostrzegłbyś nie tylko siebie, ale i mnie.
Noszę tutaj pewien wysoki tytuł, ale służę temu, którego widziałeś na żółtym koniu. Urodził
się w tym mieście i jest uznawany za wielkiego żołnierza, chociaż, tak jak ty, woli chyba
pokój od wojny. Normalny los Wiecznego Wojownika.
- Nie chcę o tym więcej słyszeć - uciął Corum. - Ta historia napawa mnie zbyt
wielkim niepokojem.
- Trudno mieć o to do ciebie pretensje.
Zatrzymali się w końcu, by napoić konie i wyspać się na zmianę. Czasem gdzieś w
oddali przejeżdżały gromadki jeźdźców, rozświetlając noc pochodniami, lecz ani razu nie
zbliżyły się na tyle, by ich odkryć.
Nad ranem podróżnicy dotarli do szeroko rozpościerającego się wrzosowiska. Padał
lekki deszcz, który nie dokuczał im jednak, był raczej odświeżający. Ich konie przecwałowały
przez mokradła i wkrótce skryli się w zalesionej dolinie.
- Objeżdżamy teraz Warleggon - powiedział Jhary. - Tak będzie lepiej. Miejsce,
którego szukamy, położone jest w lesie. Widzisz ten dym, unoszący się w dali spomiędzy
drzew? Tam, jak sądzę, stoi dworek Lady Jane.
Krętą, obrośniętą obustronnie wysokimi żywopłotami ścieżką, nad którą unosił się
mocny zapach mchów i dzikich kwiatów, dojechali do dwóch słupów z brunatnego kamienia.
Każdy zwieńczony był mocno wygładzonym już przez deszcz i wiatr posągiem sokoła z
rozpostartymi skrzydłami. Brama z giętego żelaza była otwarta. Przekroczyli ją, a żwirowana
ścieżka wyprowadziła ich spomiędzy drzew prosto na budynek. Był to spory,
dwukondygnacyjny dom, wzniesiony z brązowego kamienia, z dachem z szarych łupków i
pięcioma czerwonawymi kominami. W mur wprawione były romboidalne witrażowe okna, a
pośrodku widniały niskie drzwi. Na odgłos kopyt zza rogu wyszło dwóch starszych ludzi.
Obaj mieli ciemną karnację, ciężkie brwi i długie, siwe włosy. Ubrani w skóry i futra, patrzyli
w sposób, który jeśli wyrażał cokolwiek, to na pewno zawziętość. Na widok odzianego w
wysoki hełm i srebrną kolczugę Coruma zabłysła w ich spojrzeniu jakaś dziwna satysfakcja.
Jhary przemówił do nich w ich własnym języku, innym jednak niż ten, którym
posługiwano się w mieście. Wydawało się, że pobrzmiewa w nim dalekie echo mowy
Vadhaghów.
Jeden z mężczyzn odprowadził konie do stajni, a drugi zniknął w drzwiach domu.
Corum i Jhary czekali na zewnątrz.
A potem wyszła ona.
Była piękną, starą kobietą o długich, śnieżnobiałych, splecionych włosach. Nosiła
luźną suknię z błękitnego jedwabiu z szerokimi rękawami i obszyciami przy szyi i obrąbku.
Czoło jej zdobiła założona tuż nad brwiami opaska.
Jhary odezwał się do niej w miejscowym języku, ale ona tylko się uśmiechnęła.
- Wiem, kim jesteście - przemówiła czystym, szemrzącym językiem Vadhaghów. -
Czekaliśmy tu na was, w Dworku w Puszczy.
Rozdział piąty
LADY JANE PENTALLYON
Piękna, sędziwa dama poprowadziła ich do chłodnego pokoju. Na stole z
polerowanego dębu stały już mięsa, wina i owoce. Wszędzie widzieli dzbany z kwiatami,
czyniącymi powietrze słodkim. Lady o wiele częściej spoglądała na Coruma niż na Jharego. I
czulej.
Książę zdjął hełm i skłonił się.
- Dziękujemy ci, pani, za tak gorącą gościnność. Wiele spotkało mnie w tym kraju
uprzejmości, chociaż i kilka niegodziwości.
- Niektórzy są mili - przytaknęła z uśmiechem. - Ale niewielu. Lud elfów jest o wiele
szlachetniejszą rasą.
- Lud elfów, pani? - spytał Corum uprzejmie.
- Twój lud.
Jhary wyjął spod kamizelki pognieciony kapelusz i popatrzył na niego z żalem.
- Długo potrwa, nim przybierze swój poprzedni kształt. Takie przygody najbardziej
mszczą się na kapeluszach. Lady Jane Pentallyon mówi o rasie Vadhaghów, Książę Corumie,
i jej odmianie, Eldrenach, którzy różnią się od Vadhaghów tylko oczami. Podobnie jak
Melnibończycy i Nilanrianie są odłamami tej samej rasy. W tym kraju wszyscy oni znani są
jako elfy, czasem jako diabły, dżiny, nawet bogowie - zależnie od regionu.
- Przykro mi - powiedziała Lady Jane łagodnie. - Zapomniałam, że wolicie używać
własnych określeń ras. Ale imię elfa brzmi słodko dla moich uszu, tak jak słodko jest mówić
po tak wielu latach twym językiem.
- Nazywaj mnie jak chcesz, pani - powiedział szarmancko Corum. - Prawie na pewno
zawdzięczam ci bowiem życie, a może i spokój moich myśli. Jak nauczyłaś się naszego
języka?
- Jedzcie - poprosiła. - Przygotowałam dania tak delikatne, jak tylko potrafiłam,
wiedząc, że elfy mają bardziej czułe podniebienia niż ludzie. Tymczasem opowiem ci, książę,
moją historię.
I Corum zabrawszy się do jedzenia stwierdził, że jest to najlepsze jedzenie
mabdeńskie, jakiego kiedykolwiek skosztował. Było lekkie niby powietrze i subtelnie
przyprawione. Lady Jane Pentallyon zaczęła tymczasem mówić; jej głos był pełen smutku,
jakby starsza pani duchem przebywała zupełnie gdzie indziej.
- Byłam wówczas siedemnastoletnią dziewczyną i praktycznie gospodarzyłam w tym
dworku, bowiem mój ojciec zginął podczas krucjaty, a matka padła ofiarą zarazy, gdy
wybrała się z wizytą do siostry. Zabrała ze sobą mego młodszego brata i on też podzielił jej
los. Byłam oczywiście zrozpaczona i nie dość przy tym dorosła, by wiedzieć, że najlepszym
sposobem pokonywania rozpaczy jest stawienie jej czoła, a nie ucieczka. Udawałam, że nie
przejmuję się tym, iż cała moja rodzina nie żyje. Zaczęłam czytywać romanse i wyobrażać
sobie, że jestem Ginewrą lub Izoldą. Ci służący, których widzieliście, byli już wtedy ze mną,
wyglądali, rzecz jasna, nieco młodziej. Szanowali moje nastroje, nie było więc nikogo, kto
sprawowałby nade mną kontrolę, gdy to łagodne szaleństwo opanowywało mnie coraz
bardziej. Wciąż głębiej wchodziłam w świat marzeń, porzucając ten świat, który i tak był
daleko i z którego nie dochodziły nas żadne wieści. Niemniej któregoś dnia nadciągnął pod
mój dworek szczep cygański i poprosił o zgodę na rozbicie obozu na polanie niedaleko stąd.
Nigdy dotąd nie widziałam tak dziwnych, ciemnych twarzy i błyszczących, lśniących wręcz
oczu, i byłam nimi zafascynowana. Łatwo uwierzyłam, że są oni strażnikami magicznej
wiedzy, takiej, jaką władał Merlin. Wiedziałam wprawdzie, że większość z nich nie posiada
żadnej wiedzy w ogóle, ale była wśród nich dziewczyna w moim wieku, sierota tak jak ja, z
którą łatwo się identyfikowałam. Była ciemnowłosa, podczas gdy ja byłam jasna, ale byłyśmy
tego samego wzrostu i figury, a ponieważ narcyzm był jedną z moich wad, gdy szczep ruszał
w dalszą drogę, poprosiłam ją, by zamieszkała ze mną. Szczep odjechał zabierając, o czym
chyba nie muszę wspominać, wiele z naszego inwentarza, nie dbałam jednak o to, gdyż
opowieści Airedy były o wiele bardziej niezwykłe niż jakakolwiek książka czy marzenie.
Znała je, jak powiadała, od swoich rodziców. Opowiadały o dawnych, mrocznych istotach,
które nadal dawały czasem się przywołać i gotowe były przenieść młode dziewczyny do
krainy magicznej rozkoszy, do światów, gdzie wielcy bogowie z magicznymi mieczami
kształtują materię zgodnie ze swą wolą. Teraz sądzę, że większość opowieści Aireda po
prostu sama wymyślała, przerabiając jedynie historie usłyszane od ojca i matki, ale istota mitu
była oczywiście prawdą. Aireda znała zaklęcia, które, jak mówiła, mogłyby przywołać te
istoty, ale obawiała się ich użyć. Błagałam ją, by wyczarowała dla każdej z nas po bogu z
innego świata, by zostali naszymi kochankami, lecz przestraszyła się już samego pomysłu.
Minął rok, a nasze tajemne, mroczne zabawy nie ustawały, a nasze umysły przesycone były
magicznymi ideami, bogami i demonami. Aireda coraz słabiej opierała się moim namowom,
by jednak spróbować zaklęć i rytuału, który znała...
Lady Jane wzięła talerz z pokrojonymi owocami i podsunęła je Corumowi.
- Proszę, nie przeszkadzaj sobie, pani - powiedział, przyjmując poczęstunek.
- I tak nauczyłam się od niej wzorów, w jakie trzeba układać na podłodze kamienie,
nazw ziół do zaparzania, sposobów ustawiania drogocennych kamieni, szcJIgól-nych
rodzajów skał, świec i tak dalej. Otrzymałam od niej wszystkie znane jej skrawki wiedzy,
prócz samych zaklęć i znaków, które trzeba uczynić w powietrzu za pomocą czarodziejskiego
noża z lśniącego kryształu. Tak więc, ułożyłam wzory z klejnotów, zebrałam zioła,
skompletowałam kamienie i skały, wysłałam do miasta po świece. I pewnego dnia pokazałam
to wszystko Airedzie, mówiąc jej, że musi wezwać obecnie któregoś z Najdawniejszych,
którzy rządzili tą krainą przed druidami, którzy z kolei byli tu przed chrześcijanami. Zgodziła
się to zrobić, gdyż wówczas była już równie szalona jak ja. Wybrałyśmy wigilię Wszystkich
Świętych, chociaż nie sądzę obecnie, by miało to jakiekolwiek znaczenie. Ustawiłyśmy
kamienie i skały, narysowałyśmy w powietrzu czarodziejskim nożem odpowiednie wzory,
zapaliłyśmy świece, zaparzyłyśmy zioła, wypiłyśmy napar i udało nam się...
- Udało wam się wyczarować demona? - Jhary siedział wygodnie rozparty na krześle,
wpatrywał się w Lady Jane i jadł jabłko.
- Demona? Nie sądzę, chociaż dla nas naprawdę wyglądał jak demon ze skośnymi
oczami i spiczastymi uszami. Była to twarz niepodobna do twojej, Książę Corumie, i najpierw
się przestraszyłyśmy, gdy stanął w centrum naszego magicznego pierścienia rozgniewany,
krzyczący, grożący nam w języku, którego w tamtych dniach nie rozumiałam. Cóż, by nie
przeciągać opowieści, powiem tylko, że ten biedny „demon” był oczywiście mężczyzną rasy
podobnej do twojej i że został wyrwany ze swego świata przez nasze zaklęcia, diagramy i
kryształy, i najbardziej ze wszystkiego pragnął tam wrócić.
- I wrócił, pani? - spytał cicho Corum widząc, jak łzy zbierają się w jej oczach.
- Nie mógł. - Potrząsnęła głową. - Nie znałyśmy sposobu, by go odesłać. Gdy minęło
zaskoczenie, bo tak naprawdę nie wierzyłyśmy zanadto w powodzenie naszej zabawy,
stworzyłyśmy mu jak najwygodniejsze warunki egzystencji. Natychmiast pożałowałyśmy
bowiem swego czynu. Zdawałyśmy sobie sprawę z jego bezradności. Nauczył się trochę
naszego języka, a my nauczyłyśmy się jego mowy. Uważałyśmy go za bardzo mądrego,
chociaż on twierdził, że był tylko pośledniejszym członkiem niezbyt ważnej rodziny z
drobniejszej szlachty, że był żołnierzem, a nie nauczycielem czy czarnoksiężnikiem.
Rozumiałyśmy jego skromność, ale mimo to nadal go podziwiałyśmy. Sądzę, że był z tego
zadowolony, chociaż nie ustawał w błaganiach, byśmy spróbowały odesłać go do jego
własnego czasu i świata.
- Wiem, jak mógłbym się czuć, gdyby dwie młode dziewczyny wydarły mnie
raptownie spomiędzy wszystkiego, co znam i cenię, a potem powiedziały mi, że to była tylko
zabawa i że nie potrafią mnie odesłać! - uśmiechnął się Corum.
Lady Jane również odpowiedziała mu uśmiechem.
- Cóż, z wolna Gerane, bo takie było jedno z jego imion, pogodził się w zasadzie ze
swoim losem i zakochał we mnie, a ja pokochałam jego i przez jakiś czas byliśmy szczęśliwi.
Niestety, nie zwróciłam uwagi na fakt, że Aireda też była zakochana w Geranem -
westchnęła. - Marzyłam, żeby być Ginewrą, Izoldą czy inną bohaterką romansu, zapominając,
że wszystkie te kobiety padały pod koniec ofiarami tragedii. Nasza tragedia właśnie się
zaczynała, a ja z początku nie zdawałam sobie z tego sprawy. Zazdrość owładnęła Aireda,
zazdrość, która przerosła w nienawiść, najpierw do mnie, a potem i do Geranego. Obmyślała
różne sposoby dokonania zemsty, ale żaden jej nie satysfakcjonował. Słyszała, że lud
Geranego ma wrogów, inną rasę o podłych duszach, i domyśliła się, że jeden z rytuałów jej
matki może przyzywać przedstawicieli właśnie tej rasy, inne demony, jak sądziła jej matka.
Pierwsze wysiłki spełzły na niczym, ale w końcu Aireda przypomniała sobie wszystkie
szczegóły i dokładne brzmienie starych zaklęć...
- I wyczarowała wrogów Geranego?
- Tak. Trzech pojawiło się pewnej nocy w domu. Stała się ich pierwszą ofiarą, gdyż
ludzi nienawidzili tak samo jak elfów. Były to istoty powłóczące nogami, niezgrabne, o
podłych obyczajach, zupełnie niepodobne do twego ludu, Książę Corumie. Powinniśmy
nazwać je trollami lub podobnie.
- I co zrobiły, gdy zabiły Airedę?
- Nie zabiły jej, tylko ciężko zraniły. Rozmawiałam z nią później, by dowiedzieć się
wszystkiego...
- A Gerane?
- Nie miał miecza. Nie zabrał tu żadnego. Nie potrzebował go w Leśnym Dworku.
- Został zabity?
- Usłyszał hałas w sieni i zszedł na dół. Tam go dopadli, przy drzwiach - przerwała.
Łzy lśniły teraz na jej policzkach. - Pocięli go na kawałki, moją elfią miłość... - Opuściła
głowę.
Corum wstał i podszedł, by uspokoić Lady Jane Pental-lyon. Raz tylko uścisnęła jego
śmiertelną dłoń i opanowała żal. Wyprostowała plecy.
- Trolle nie zostały długo w domu. Bez wątpienia same były dość przerażone. Uciekły
w noc.
- Nie wiesz, co się z nimi stało?
- Parę lat temu słyszałam, że przypominające ludzi bestie zaczęły gnębić mieszkańców
Exmoor i ostatecznie ujęto je i przebito im serca kołkami, gdyż uważano je za diabelskie
nasienie. Ale wspominano tylko o dwóch, zatem możliwe, że jeden jeszcze żyje i ukrywa się
gdzieś w jakimś odosobnionym miejscu, wciąż nieświadom, co właściwie z nim się stało ani
gdzie jest. Do pewnego stopnia skłonna jestem mu współczuć...
- Nie zadawaj sobie bólu, pani, dalszym opowiadaniem tej historii - poprosił cicho
Corum.
- Odtąd - kontynuowała jednak - zajęłam się studiowaniem dawnej wiedzy. Trochę
usłyszałam od Geranego, trochę rozmawiałam z mężczyznami i kobietami, którzy uważali się
za biegłych w sztukach tajemnych. Miałam nadzieję, że kiedyś znajdę wymiar ludu Geranego,
ale nasze światy najpewniej były tylko przez krótki czas w odpowiedniej konfiguracji. Dość
się nauczyłam, by wiedzieć, że wymiary przemieszczają się, że krążą wokół siebie niczym
planety w kosmosie. Dowiedziałam się trochę o sztuce spoglądania w przyszłość, w inne
wymiary, tak jak potrafił to robić lud Geranego...
- Mój lud posiada niektóre z tych umiejętności - powiedział Corum, zauważając w jej
spojrzeniu nieme pytanie. - Ale tracimy je ostatnio i nie potrafimy już teraz nic poza
wglądaniem do pięciu wymiarów, które tworzą naszą sferę.
- Tak - przytaknęła. - Nie potrafię wyjaśnić, czemu te moce pojawiają się i znikają, jak
chcą.
- To ma coś wspólnego z bogami - powiedział Jha-ry. - Lub z naszą wiarą w bogów.
- Twój dar jasnowidzenia pozwolił ci zerknąć w przyszłość i stąd wiedziałaś, że
będziemy szukać u ciebie pomocy? - spytał Corum.
Ponownie przytaknęła.
- Wiesz zatem, że musimy wrócić do naszej własnej epoki, gdzie czeka na nas kilka
nader pilnych zadań.
- Tak.
- Czy możesz nam pomóc?
- Znam kogoś, kto będzie mógł wam pokazać właściwą drogę, ale tylko tyle.
- Czarownik?
- Trochę. On, tak jak wy, również nie jest z tej epoki. Jak wy poszukuje też
nieustannie sposobu, by wrócić do własnego świata. Może z łatwością poruszać się w
granicach kilku stuleci otaczających moją epokę, ale to za mało. Jemu potrzebne są millenia, i
to niejedno, a tego nie potrafi osiągnąć.
- Czy ten człowiek nie nazywa się przypadkiem Bolor-hiag? - spytał nagle Jhary. - I
czy nie ma uschniętej nogi?
- Opis się zgadza, ale my znamy go jako Mnicha - wyjaśniła. - Zwykł bowiem nosić
szaty duchownego, co oszczędza mu wielu kłopotów w tych okresach historii, które
odwiedza.
- To Bolorhiag - powiedział Jhary. - Jeszcze jeden zbłąkany wędrowiec. Jest trochę
takich dusz, które rozrzuciło po multiwszechświecie. Nie zawsze ci wędrowcy są naprawdę
zabłąkani, niektórzy opuścili swe światy wbrew własnej woli, porwani przez wiatry wiejące
między wymiarami czy też inne licho. Inni jeszcze, jak Bolorhiag, to naukowcy,
eksperymentatorzy, czarownicy, adepci wiedzy tajemnej, nazwij ich jak chcesz, którzy pojęli
co nieco z natury czasu i przestrzeni, ale nie zadbali odpowiednio o swoje bezpieczeństwo i
też zostali porwani przez ten wiatr. Są również i tacy, jak ty i ja, którzy zdają się naturalnymi
mieszkańcami całego multiuniwe-rsum. To bohaterowie tacy jak Corum, których
przeznaczeniem jest przemieszczać się z wymiaru do wymiaru, z osobowości do osobowości,
nieustannie walcząc o sprawę Ładu. Są też i kobiety szczególnych przymiotów, jak ty, Lady
Jane, które tych bohaterów kochają. Zdarzają się jeszcze inni, podli, którzy ich nienawidzą.
Jaki jest cel istnienia tych miriadów bytów, tego nie wiem, i zapewne lepiej, że nie wiem.
Lady Jane przytaknęła z powagą.
- Myślę, że to racja, gdyż im ktoś więcej tej wiedzy odkryje, tym mniej widzi sensu
we własnym życiu. Jednakże mieliśmy zająć się nie filozofią, lecz sprawami bieżącymi.
Wysłałam do Mnicha wiadomość z prośbą o przybycie i mam nadzieję, że dotarła do niego.
Nie zawsze jest osiągalny. Na razie, Książę Corumie, mam coś, co będzie zapewne dla ciebie
użyteczne. Wszystko wskazuje na to, że nadchodzi wielka koniunkcja, obejmująca cały
multiwszech-świat, kiedy to na chwilę spotykają się wszystkie plany i epoki. Nigdy dotąd o
czymś takim nie słyszałam. Ta informacja jest częścią mojego podarunku. Reszta zaś to... -
Pociągnęła za rzemyk okalający jej szyję i wydobyła zza dekoltu sukni przedmiot, który choć
mlecznobiały, lśnił wszystkimi kolorami widzialnego światła. Był to nóż wycięty z kryształu.
Corum nigdy nie widział podobnego.
- Czy to?...
Pochyliła głowę, by zdjąć rzemyk.
- To magiczny nóż, który sprowadził tu Geranego. Zapewne będziesz go potrzebował,
niech zatem będzie ci wsparciem. Sprowadzi do ciebie twego brata...
- Mojego brata? Nie mam...
- Tyle mi powiedziano i nic nie potrafię dodać. Oto nóż, weź go.
Corum przyjął dar i zawiesił go na szyi.
- Dzięki, pani.
- Ktoś inny podpowie ci, jak go użyć - powiedziała. - A teraz, panowie, odpocznijcie
trochę w Leśnym Dworku. Możecie tu zostać aż do przybycia Mnicha.
- Będziemy zaszczyceni - rzekł Corum. - Powiedz nam jednak jeszcze, pani, czy wiesz
coś może o kobiecie, którą kocham, gdyż zdarzyło się tak, że zostaliśmy rozdzieleni. Mówię o
Lady Rhalinie z Allomglylu. Bardzo się o nią boję.
Lady Jane zmarszczyła brwi.
- Przez chwilę miałam w głowie coś, co dotyczyło jakiejś kobiety i mam przeczucie,
że jeśli twoja obecna misja się powiedzie, wówczas uda wam się połączyć znowu. Jeśli
przegrasz, wówczas nigdy już jej nie zobaczysz.
- A zatem nie wolno mi przegrać - uśmiechnął się smutno Corum.
Rozdział szósty
ŻEGLUJĄC PO MORZU CZASU
Trzy dni minęły i w normalnych warunkach Corum wpadłby zapewne we frustracje i
niecierpliwił się oczekiwaniem, ale piękna dama uspokajała go, opowiadając o świecie, w
którym żyła, chociaż naprawdę niewiele go widziała. Niektóre fragmenty tej opowieści były
dla niego całkiem obce, lecz zaczynał z wolna rozumieć, dlaczego ten lud traktował jemu
podobnych z dużą dozą podejrzliwości. Tym, czego Mabdeńczycy pożądali najbardziej, była
stabilizacja, spokój, równowaga nie zagrożona przez działalność bogów, demonów czy
bohaterów. Poczuł nawet do nich niejaką sympatię, chociaż sądził, że zrozumienie przez nich
własnych lęków znacznie zmniejszyłoby ich liczbę. Wymyślili sobie obcego, mało
prawdopodobnego boga, którego zwali po prostu Bogiem, i umieścili go bardzo daleko od
siebie. Niektórzy pamiętali coś z dawnej wiedzy, tak zatem istniały legendy o Kosmicznej
Równowadze i barwne opisy zmagań pomiędzy Ładem a Chaosem. Tak jak powiedziała Lady
Jane: jedynym celem istnienia Balansu było utrzymanie równowagi, a to osiągnąć można
jedynie przez zrównoważenie sił rządzących wszechświatem, a nie ich odrzucanie.
Trzeciego dnia jeden ze służących przybiegł krętą ścieżką do domu, zastając Jharego i
Coruma przy rozmowie z Lady Jane. Mówiąc coś we własnym języku wskazał na las.
- Zdaje się, że ciągle was szukają - powiedziała. - Wasze konie odprowadzono, by
wypuścić je o dzień drogi stąd i w ten sposób zbić z tropu poszukujących sugerując, że
znaleźliście schronienie w pobliżu Liskeard, ale nie ma wątpliwości, że będą was ścigać i
tutaj, gdyż od dawna mają mnie za podejrzaną, może nawet czarownicę - uśmiechnęła się. -
Zasługuję na ich podejrzenia o wiele bardziej niż te biedaczki, które czasem topią i palą.
- Znajdą nas?
- Mam dla was kryjówkę. Kiedyś przeczekiwali tam zły czas inni uciekinierzy. Stary
Kyn was zaprowadzi. - Przemówiła do starca, który przytaknął z uśmiechem, jakby cieszyła
go ta odmiana w codziennej szarzyźnie.
Zostali zaprowadzeni na strych domu, a Kyn odblokował fałszywą ścianę skrywającą
ciasne, zadymione pomieszczenie dość jednak obszerne, by wyciągnąć się w nim i spać,
gdyby to było konieczne. Dali nura w ciemność, a starzec zasunął za nimi ścianę.
Trochę później usłyszeli głosy i tupot obutych stóp na schodach. Przycisnęli plecy do
fałszywej ściany, aby uderzona wydała dźwięk taki jak pełny mur. Postukano w nią, ale
przeszukujący nic nie zauważyli; ich chropawe głowy pobrzmiewały zmęczeniem. Gderali
tak, jakby byli na nogach przez cały czas od ucieczki Coruma i Jharego z miasta.
Kroki oddaliły się. Usłyszeli jeszcze przytłumione pobrzękiwanie uprzęży, trochę
rozmów, chrzęst kopyt na żwirze. Potem zapadła cisza.
Wkrótce też Kyn odsunął ścianę i zajrzał w ciemność ich kryjówki. Corum odsłonił
zęby w uśmiechu i wygramolił się zza ściany, otrzepując ubranie. Jhary zdmuchnął wapienny
pył z sierści kota i pogłaskał zwierzątko. Powiedział do starego Kyna w jego języku coś, co
sprawiło, że tamten aż się zatoczył ze śmiechu.
Na dole czekała Lady Jane. Jej twarz była poważna.
- Sądzę, że wrócą - powiedziała. - Zauważyli, że nasza kaplica nie była od jakiegoś
czasu używana.
- Wasza kaplica?
- Zobowiązani jesteśmy modlić się w domowych kaplicach, jeśli nie chodzimy do
kościoła. Są prawa, które regulują wszystkie te sprawy.
- Prawa? - Zaskoczony Corum pokiwał głową i potarł czoło. - Ten świat jest zaiste
trudny do zrozumienia.
- Jeśli Mnich wkrótce nie przybędzie, będziecie musieli opuścić to miejsce i poszukać
nowego schronienia. Posłałam już po przyjaciela, który jest księdzem. Gdy ci żołnierze
przyjadą tu następnym razem, zastaną bardzo pobożną Lady Jane.
- Ja zaś, pani, mam nadzieję, że nie ucierpisz przez nas - powiedział poważnie Corum.
- Nie martw się. Zachowaj spokój. Niewiele mogą mi udowodnić. Gdy minie im ten
strach, znów na jakiś czas o mnie zapomną.
- Pragnę wierzyć, że tak będzie.
Corum tej nocy położył się spać w łóżku, gdyż czuł się niezwykle zmęczony.
Najbardziej bał się o Lady Jane i nie mógł się nadziwić spokojowi, z jakim traktowała całą tę
historię i ryzyko, z jakim się ona wiązała.W końcu zasnął, ale został obudzony tuż po
pomocy.
Był to Jhary, kompletnie ubrany, w kapeluszu na głowie i z kotem na ramieniu.
- Nadszedł czas - powiedział - by ruszyć w czas.
Corum przetarł oczy, nie pojmując, o czym mowa.
- Bolorhiag przybył.
Corum zerwał się z łóżka.
- Ubiorę się i zaraz zejdę na dół.
Zstępując po schodach, ujrzał Lady Jane otuloną w ciemny płaszcz, z rozpuszczonymi
białymi włosami, stojącą obok Jharego, i niskiego, pomarszczonego mężczyznę, który chodził
z kąta w kąt podpierając się laską. Jego głowa była nieproporcjonalnie duża w stosunku do
reszty ciała, którego wątłości nie potrafiła ukryć nawet fałdzista szata księdza. Mówił
wysokim, zrzędliwym głosem.
- Znam cię, Timerasie, włóczęgo...
- W tej postaci nie nazywam się Timeras. Jestem Jhary-a-Conel...
- Ale nadal szelma. Byłoby dla mnie obrazą, gdybym miał posługiwać się takim
językiem, jakim ty i tylko ty potrafisz przemawiać, a to ze względu na kochaną Lady Jane.
- Obaj żeście gałgany! - zaśmiała się starsza pani. - I wiem, że nie możecie nic na to
poradzić, ale lubicie się nawzajem.
- Pomagam tylko dlatego, że ty mnie o to poprosiłaś - upierał się pomarszczony
mężczyzna - i dlatego, że któregoś dnia on może uzna, że mógłby pomóc mnie.
- Mówiłem ci już, Bolorhiagu, że moja wiedza jest spora, ale niewiele z niej wynika.
Pomógłbym ci, gdybym tylko umiał. Głowę mam jednak zaśmieconą wspomnieniami,
fragmentami tysięcy żywotów. Powinieneś mieć więcej wyrozumiałości dla takiego
nieszczęśnika jak ja.
- Ba! - Bolorhiag wyprostował przygarbione plecy i spojrzał na Coruma jasnymi,
niebieskimi oczami. - A to ten drugi gałgan, co?
Corum skłonił się.
- Lady zobowiązała mnie, abym wywiózł was z tej epoki w inną, gdzie będziecie
mniej kłopotliwi. Zrobię to oczywiście z miłą chęcią, gdyż ma ona serce zbyt czułe i zbyt
często przejmuje się losem tych, którzy zupełnie na to nie zasługują. Ale nie robię tego dla
ciebie, młody człowieku, rozumiesz mnie?
- Rozumiem, panie.
- Ruszajmy zatem. Wieje pomyślny wiatr, a może ustać, nim wejdziemy na kurs. Mój
pojazd stoi na zewnątrz.
Corum podszedł do Lady Jane Pantallyon, ujął jej dłoń i pocałował ją delikatnie.
- Dzięki ci za to, moja pani. Dziękuję też za twą gościnność, twe zaufanie, twe dary i
życzę ci z całego serca, byś zaznała jeszcze kiedyś szczęścia.
- To zapewne już w innym życiu - odpowiedziała. - Dzięki za to, że o mnie dobrze
myślisz. Pozwól, że teraz ja cię ucałuję. - Dotknęła wargami jego czoła. - Żegnaj, mój książę-
elfie...
Odwrócił się, by nie spostrzegła, iż zauważył łzy w jej oczach. Podążył za
pomarszczonym staruszkiem, który kuśtykał do drzwi.
Na żwirze przed domem stał mały statek, łódź właściwie. Ledwo mógł pomieścić całą
trójkę, został bowiem zaprojektowany najwyraźniej w tym celu, by zapewnić wygodę
jednemu tylko pasażerowi. Miał wysoki, zagięty dziób, a wykonano go z materiału, który nie
był ani drewnem, ani metalem, niemniej burty jego znaczyły liczne wklęśnięcia i rysy, jakby
naprawdę przeszedł już wiele sztormów. Ze środka wyrastał maszt, chociaż nie było na nim
zwiniętego żagla.
- Siadaj tutaj - powiedział Bolorhiag niecierpliwie, wskazując na ławkę po swojej
prawej ręce. - Ja siądę pomiędzy wami i pokieruję statkiem.
Gdy Corum wcisnął się na wskazane miejsce, a Jhary zasiadł po przeciwnej stronie,
Bolorhiag uniósł rękę, by pozdrowić stojącą w cieniu drzwi Lady Jane, i zaraz potem ujął w
obie dłonie osadzoną na osi kulę, jedyny przyrząd sterowniczy tego dziwnego statku.
Corum i Jhary także raz jeszcze się skłonili, ale Lady Jane nie było już przy drzwiach.
Corum poczuł łzę spływającą z jego śmiertelnego oka i pomyślał, że wie, czemu Lady Jane
wolała nie przyglądać się ich odjazdowi.
Nagle coś zalśniło wokół masztu - płaszczyzna migotliwego blasku o kształcie
trójkątnego żagla. Żagiel ten napiął się niczym zwykłe płótno trzepoczące na wietrze, chociaż
żadnego wiatru nie czuli.
Bolorhiag mruknął coś do siebie, a stateczek drgnął, nie poruszył się jednak.
Corum spojrzał na Leśny Dworek. Był obramowany aureolą tańczących świateł.
Nagle otoczył ich blask jasnego dnia. Przed domem ujrzeli jakieś postacie, ale tamci
najwyraźniej ich nie dostrzegali. Byli to ci żołnierze, którzy wczoraj przeszukiwali dom.
Zniknęli. Znów zrobiło się ciemno, potem znów jasno, a potem dom zniknął i łódź zakołysała
się, okręciła, zawahała.
- Co się dzieje? - krzyknął Corum.
- To, czego pragnęliście, jak sądzę - sapnął Bolorhiag. Zaznajecie krótkiej podróży po
morzach czasu.
Wszystko, co można było teraz dostrzec, to chmury, ciemne i szare. Żagiel wyginał
maszt. Niewyczuwalny wiatr dął nadal. Łódź gnała ze swym wynalazcą w czarnej szacie,
mruczącym coś nad kulą, sterującym fantazyjnie.
Czasami szare chmury zmieniały kolor, stając się zielone, niebieskie lub
ciemnobrązowe, a Corum odczuwał wtedy dziwny ucisk w piersiach, który utrudniał
oddychanie. Ale to szybko mijało, a obojętność Bolorhiaga na wszelkie zjawiska sugerowała,
że dla niego to chleb powszedni. Nawet Jhary nie zwracał na nie specjalnej uwagi, tylko kot
miauknął rozdzierająco parę razy i przytulił się mocniej do swego opiekuna. Nic więcej
jednak nie świadczyło o tym, że ktoś jeszcze oprócz Coruma odczuwa cośkolwiek
nieprzyjemnego.
Nagle żagiel zwisł i zaczął znikać z łopotem. Bolorhiag zaklął w szorstko brzmiącym
języku o wielu spółgłoskach i zakręcił kulą z takim impetem, że statek zawirował gubiąc
jakikolwiek kurs, a Corum poczuł, jak żołądek mu się wywraca na nice.
Staruszek chrząknął z zadowoleniem, gdy żagiel pojawił się ponownie i wypełnił
dziwnym wiatrem.
- Już sądziłem, że straciliśmy ten podmuch na dobre. Nie ma nic bardziej przykrego
niż cisza na morzu czasu. Niewiele jest też rzeczy bardziej niebezpiecznych od przedzierania
się przez stałą materię! - Zaśmiał się rubasznie, dając Jharemu kuksańca pod żebra. -
Wyglądasz na chorego, Timeras, ty łotrzyku!
- Jak długo potrwa jeszcze ta podróż, Bolorhiagu? - spytał Jhary zdławionym głosem.
- Jak długo? - Bolorhiag trącił kulę, widząc w niej najwyraźniej coś, czego inni nie
mogli dostrzec. - Co za bezsensowne pytanie? Tyle powinieneś przecież wiedzieć, Timerasie.
- Powinienem się raczej zastanowić, nim wsiadłem do tej łodzi. Podejrzewam, że
starość rzuciła ci się już...
- Po paru tysiącach lat zaczynam już odczuwać mój wiek. - Staruszek popatrzył
zawadiacko na skonsternowanego Jharego.
Szybkość statku zdawała się narastać.
- Przygotować się do zwrotu! - krzyknął Bolorhiag, najwidoczniej zupełnie już
szalony. - Gotowi do rzucenia kotwicy! Chłopaki, ahoj, teraz! - dorzucił niemal histerycznie.
Statek zakołysał się niczym porwany prądem. Dziwny żagiel zwisł i zniknął. Szare
światło zaczęło nabierać mocy.
Stali na występie ciemnej skały ponad zieloną doliną rozciągającą się daleko, daleko
w dole.
Bolorhiag zachichotał, gdy ujrzał ich twarze.
- Niewiele mam rozrywek - powiedział. - Ale najbardziej lubię straszyć moich
pasażerów. Traktuję to jako opłatę za przewiezienie. Nie jestem szalony, panowie, to tylko
desperacja.
Rozdział siódmy
KRAINA WYSOKICH KAMIENI
Bolorhiag pozwolił im wysiąść. Corum rozejrzał się po monotonnej raczej okolicy.
Gdzie tylko okiem sięgnąć, wznosiły się kolumny z kamienia, czasem pojedynczo, czasem
grupami. Mimo odległości zauważył, że różniły się kolorami i były wyraźnie wytworem istot
obdarzonych inteligencją.
- Co to jest? - spytał.
- Kamienie - Bolorhiag wzruszył ramionami. - Ustawili je mieszkańcy tych okolic.
- W jakim celu?
- W tym samym, dla jakiego kopali głębokie dziury w ziemi, na które jeszcze się
natkniesz - by zabić czas. Nie potrafili sobie z tym poradzić inaczej. Sądzę, że to była ich
sztuka. Ani lepsza, ani gorsza od wielu innych rodzajów sztuki. *
- Zapewne - stwierdził Corum z powątpiewaniem. - A teraz może wyjaśnisz, panie
Bolorhiag, po co nas tu przywiozłeś.
- Ta epoka jest zbieżna z twoimi Piętnastoma Wymiarami. Wkrótce nastąpi
koniunkcja i tu będziecie w lepszej sytuacji niż gdziekolwiek indziej. Jest tu pewna budowla,
która daje się dostrzec od czasu do czasu. Czasem bywa nazywana Znikającą Wieżą. Porusza
się swobodnie między wymiarami. Timeras z pewnością zna tę historię.
- Znam ją - przytaknął Jhary. - Ale to niebezpieczne, Bolorhiagu. Możemy tam wejść i
nigdy nie wyjść. Zdajesz sobie z tego sprawę?
- Znam większość niebezpieczeństw Wieży, ale nie macie wyboru. To jedyny sposób
na powrót do waszej epoki i wymiaru, wierzcie mi. Nie znam innej metody. Musicie podjąć to
ryzyko.
- Jest jak mówisz - wzruszył ramionami Jhary. - Zaryzykujemy zatem.
- Oto jest mapa z zaznaczoną drogą. - Bolorhiag wręczył im kawałek pergaminu. -
Trochę prymitywna, ale geografia nigdy nie była moją mocną stroną.
- Jesteśmy ci ze wszech miar wdzięczni, panie Bolorhiagu - powiedział Corum
uprzejmie.
- Nie zależy mi na waszej wdzięczności, potrzebuję tylko pewnej informacji. Jestem
około dziesięciu tysięcy lat od mojej epoki i zastanawia mnie, co to za bariera nie pozwala mi
poruszać się po drodze czasu w drugą stronę, skoro kiedyś przepuściła mnie w jedną.
Gdybyście znaleźli kiedyś klucz do odpowiedzi na to pytanie, i gdybyś ty, Timerasie,
przejeżdżał kiedyś jeszcze przez ten wymiar i epokę, wpadnij może do mnie i powiedz mi, o
co tu chodzi.
- Będę o tym pamiętał, Bolorhiagu.
- Żegnajcie zatem obaj.
Staruszek pochylił się nad sterem, ponownie pojawił się i wypełnił mglisty żagiel.
Potem mały statek i jego pasażer po prostu zniknęli.
Corum patrzył w zamyśleniu na wielkie, tajemnicze kamienie.
Jhary obejrzał mapę i zwinął pergamin.
- Musimy zejść urwiskiem aż na dno doliny. Chodź, Książę Corumie, nie ma na co
czekać.
Odnaleźli mniej stromy fragment zbocza i cal po calu zaczęli schodzić.
Nie zaszli zbyt daleko, gdy usłyszeli nad sobą krzyk. Podnieśli głowy. Krzyczał
pomarszczony staruszek, podskakujący obecnie o lasce.
- Corumie! Timerasie, czy jak cię teraz zwą! Zaczekajcie!
- Co się stało, panie Bolorhiag?
- Zapomniałem ci powiedzieć, Książę Corumie, że gdybyś znalazł się w najwyższym
niebezpieczeństwie czy ostatecznej desperacji, ale tylko i wyłącznie w ciągu jutrzejszego
dnia, musisz się zbliżyć do miejsca, w którym ujrzysz miniaturową burzę, zupełnie nie
pasującą do pogody wokół. Słyszysz?
- Słyszę, ale co...
- Nie mogę powtarzać, zbliża się przypływ czasu. Wejdź w tę burzę i weź magiczny
nóż, który dała ci Lady Jane. Trzymaj go tak, by łapał światło. Potem zawołaj imię Elrika z
Melnibone i powiedz, że musi przybyć, aby utworzyć Trzech, Którzy Są Jednym. Trzej,
Którzy Są Jednym, zapamiętaj. Też jesteś jego częścią. To tyle, bo trzeci, Bohater O Wielu
Imionach, sam dołączy do dwóch.
- Kto ci to wszystko powiedział, panie Bolorhiag? - zawołał Jhary, przytrzymując się
skały i starając się nie patrzeć w dół.
- Och, ktoś. Nieważne. Ale musisz pamiętać, Książę Corumie: burza, nóż, zaklęcie.
Pamiętaj!
- Zapamiętam! - odkrzyknął Corum, głównie po to, by zadowolić staruszka.
- Żegnajcie zatem raz jeszcze. - Bolorhiag cofnął się od urwiska i zniknął.
Schodzili w ciszy. Wyszukiwanie na gładkiej powierzchni skały punktów zaczepienia
wymagało zbyt wielkiej koncentracji, by móc równocześnie dyskutować o dziwnej
wiadomości, którą przekazał im Bolorhiag.
Kiedy osiągnęli dno doliny, byli zbyt wyczerpani, by rozmawiać, legli tylko
nieruchomo, patrząc na wspaniałe niebo nad głowami.
- Zrozumiałeś cośkolwiek ze słów tego starca? - spytał w końcu Corum.
Jhary potrząsnął głową.
- Trzech, Którzy Są Jednym. Brzmi to złowieszczo. Zastanawiam się, czy nie ma
jakiegoś związku z tym, co zobaczyliśmy w otchłani.
- A czemu miałoby mieć?
- Nie wiem. To tylko luźne skojarzenie. Pojawiło się w mojej głowie, bo akurat była
pusta. Lepiej zapomnijmy o tym na chwilę i pomyślmy, jak znaleźć Znikającą Wieżę.
Bolorhiag mówił prawdę. Ta mapa jest bardzo uproszczona.
- Czy jest Znikająca Wieża?
- Kiedyś istniała tylko w jednej sferze, w jednym z Pięciu Wymiarów zapewne. Na
skraju Balwyn Moor leży dolina bardzo podobna do tej, zwana Darkvale. W tamtych czasach
Chaos też walczył z Ładem i wygrywał. Zagroził Darkvale i jej warowni, małemu zamkowi
właściwie, nie tylko samej wieży. Rycerz dowodzący warownią wezwał na pomoc Władców
Ładu, którzy nie odmówili mu pomocy, umożliwiając przeniesienie wieży z jednego wymiaru
do drugiego. Potem jednak Chaos uzyskał wielką przewagę i zaklął wieżę, zmuszając ją do
nieustannego wędrowania. Nigdzie nie zagrzewa miejsca dłużej niż parę godzin. Właściwy
gospodarz wieży, ten, który zbiegł Chaosowi, wkrótce oszalał i gdzieś uciekł. Potem nastał
Voilodion Ghagnasdiak, zamieszkał w Znikającej Wieży i mieszka tam do dziś.
- Kto to jest?
- Nieprzyjemna istota. Jest teraz uwięziony w wieży. Boi się przestąpić choćby jej
próg. Zwabia do niej niczego nie podejrzewających podróżnych, trzyma ich tam przez jakiś
czas, dopóki mu się nie znudzą, potem zabija.
- I to jego musimy pokonać, gdy wejdziemy do Znikającej Wieży?
- Właśnie.
- Dobrze. Jest nas dwóch i jesteśmy uzbrojeni.
- Voilodion Ghagnasdiak jest bardzo potężny, to czarodziej, którego mocy nie sposób
mierzyć ludzką siłą.
- Zatem nie możemy go pokonać? Moja ręka i oko nie odpowiadają na wezwania.
Jhary wzruszył ramionami i drapał kota pod brodą.
- Tak. Powiedziałem, że to niebezpieczne, ale, jak zaznaczył Bolorhiag, mamy
niejakie szansę, prawda? Ostatecznie nadal szukamy Tanelornu. Czuję, że powraca moje
poczucie kierunku. Jesteśmy teraz bliżej Tanelornu niż przedtem.
- Skąd wiesz?
- Wiem. Wiem i tyle.
- Męczą mnie już te zagadki, czary, tragedie - westchnął Corum. - Jestem prostym...
- Nie czas użalać się teraz nad sobą, Książę Corumie. Chodź, znalazłem drogę.
Przeszli dwie mile w górę ryczącej rzeki. Woda gnała tu spadzistą doliną, oni zaś
poruszali się po jej zboczu, przytrzymując się drzew. Potem trafili na miejsce, gdzie rzeka się
rozwidlała i Jhary wskazał na kamienistą płyciznę.
- Bród. Musimy dostać się na tamten brzeg. Tam właśnie pojawi się Znikająca Wieża.
- Długo będziemy czekać?
- Nie wiem. Wyspa wygląda na pełną zwierzyny, a w rzece są ryby. Nie będziemy
głodować.
- Myślę o Rhalinie, Jhary, by nie wspominać już o losach Bro-an-Vadhaghu i Lywm-
an-Eshu. Zaczynam się niecierpliwić...
- Jedynym sposobem dotarcia do Piętnastu Wymiarów jest przejście przez Znikającą
Wieżę. Musimy zatem czekać, aż wieża raczy nam się pokazać.
Corum wzruszył ramionami i ruszył w bród przez lodowato zimną wodę ku wyspie.
Nagle Jhary krzyknął i wyprzedził Coruma.
- Jest! Już jest! Szybciej, Corumie!
Pobiegł tam, gdzie ponad drzewami wznosiła się teraz kamienna warownia.
Wyglądała jak najzwyklejsza wieża i Corum nie mógł uwierzyć, że to właśnie jest ich cel.
- Wkrótce zobaczymy Tanelorn! - zawołał Jhary triumfalnie. Dobiegł do brzegu przed
Corumem i zaczął przedzierać się przez zarośla.
U podstawy warowni widniały otwarte drzwi.
- Chodź, Corumie!
Jhary był już prawie przy drzwiach. Corum podchodził ostrożniej, pamiętając
ostrzeżenia przed gospodarzem wieży, ale Jhary, z kotem na ramieniu, zniknął już w środku.
Corum rzucił się pędem z ręką na mieczu. Dobiegał do wieży, gdy drzwi się
zamknęły. Usłyszał krzyk strachu Jharego. Uderzył w drewno.
- Musisz odnaleźć Trzech, Którzy Są Jednym! - wołał Jhary ze środka. - Cokolwiek to
ma znaczyć, to nasza jedyna szansa, Corumie! Trzech, Którzy Są Jednym. - Potem rozległ się
chichot, ale nie był to już jego głos.
- Otwieraj! - ryknął Corum. - Otwórz te cholerne drzwi!
Ale wrota nawet nie drgnęły.
Chichot nie ustawał. Nasilił się i Corum nie słyszał już więcej Jharego. Jakiś
przytłumiony, ciepły głos powiedział:
- Witaj w domu u Voilodiona Ghagnasdiaka, przyjacielu. Jesteś dlań honorowym
gościem.
Corum poczuł, że coś dzieje się z wieżą. Obejrzał się. Las znikał. Złapał za uchwyt
drzwi, przez chwilę znajdując oparcie dla swych stóp na progu. Jego ciało skręcały
napływające po sobie spazmy bólu. Bolał go każdy ząb, każda kość.
Potem Corum rozluźnił chwyt i ujrzał, jak wieża znika. Upadł.
Upadł i był na wilgotnym, podmokłym gruncie. Była noc. Gdzieś daleko pohukiwał
nocny ptak.
Rozdział ósmy
MINIATUROWA BURZA
Dzień zastał Coruma w marszu. Jego stopy były zmęczone, był zagubiony, lecz szedł,
gdyż nic innego nie przychodziło mu do głowy, a odczuwał potrzebę jakiegokolwiek
działania. Mokradła rozciągały się jak okiem sięgnąć. Błotne ptaki unosiły się w czerwone,
poranne niebo. Błotne zwierzęta prześlizgiwały się lub skakały po mokrym gruncie w
poszukiwaniu żeru.
Corum wybrał następną kępę trzcin i uczynił z niej swój cel.
Gdy go osiągnął, przystanął na moment i skupił spojrzenie na następnej kępie.
I tak się posuwał.
Był pogrążony w smutku. Stracił Rhalinę. Teraz stracił także Jharego i tym samym
zaprzepaścił nadzieję na odnalezienie zarówno Rhaliny, jak i Tanelornu. Skazał na przegraną
Bro-an-Vadhagh i Lywm-an-Esh.
Wszystko stracone.
- Wszystko stracone - mruczał opuchłymi wargami. - Wszystko stracone.
Błotne ptaki skrzeczały i gdakały. Błotne zwierzęta przemykały przez trzciny,
niewidoczne w pogoni za swymi pilnymi sprawami.
Czy cały ten świat był bagniskiem? Na to wyglądało. Bagno za bagnem.
Dotarł do kolejnej kępy trzcin i usiadł na wilgotnym gruncie, spoglądając na rozległą
połać nieba, czerwone chmury i wyłaniające się zza horyzontu słońce. Robiło się ciepło. Z
bagnisk zaczęła unosić się para.
Corum zdjął hełm. Srebrne naramienniki oblepione były błotem, ręce brudne. Nawet
sześciopalca Ręka Kwlla pokryła się mułem.
Para kłębiła się leniwie nad błotami niby poszukująca czegoś żywa istota. Corum
zwilżył twarz i wargi słonawą wodą. Kusiło go, by zdjąć płaszcz i kolczugę, w końcu jednak
postanowił je zachować na wypadek ataku jakiegoś większego władcy bagnisk.
Pod okrywą oparów muł wzdymał się i bulgotał. Gorące, wilgotne powietrze
zaczynało palić w gardle i płucach, powieki ciążyły jakby w wielkim zmęczeniu.
Wydało się Corumowi nagle, że widzi we mgle poruszającą się postać - wysoką
sylwetkę brodzącą powoli przez gotujące się błoto i ciągnącą za sobą coś ciężkiego. Głowa
opadła mu na piersi i ledwo ją dźwignął. Nie widział już nikogo. To musiały być omamy
wywołane bagiennymi oparami, halucynacje...
Przetarł oczy, ale jedynie zabrudził je błotem.
Nagle wyczuł czyjąś obecność.
Odwrócił się.
Coś tam majaczyło, tak białe i nieuchwytne jak para. Nagle to coś spadło na niego,
krępując mu ręce i nogi. Usiłował wyciągnąć miecz, ale nie mógł się uwolnić. Został
uniesiony w górę, a wraz z nim inne stworzenia, kotłujące się, piszczące i prychające. Serce
zabiło mu rozpaczliwie, a potem niespodziewanie zrobiło się zimno, tak zimno, że nawet
wszystkie zwierzątka nagle ucichły. Następnie zapadła ciemność.
A później zrobiło się mokro. Corum wypluł z ust słoną wodę i zaklął. Był znów
wolny, a pod stopami czuł miękki piasek. Stał po pas w wodzie. Srebrny hełm ściskał nadal w
dłoni. Chwytając ciężko powietrze, upadł na ciemnożółty piasek plaży.
Wiedział już, co się wydarzyło, chociaż nadal trudno było w to uwierzyć. Po raz trzeci
spotkał tajemniczego Boga Rybaka i po raz trzeci gigantyczny łowca wpłynął na jego losy.
Pierwszy raz zdarzyło się to u wybrzeży Ragha-da-Khety, gdy wywrócił jego łódź, drugi, gdy
sprowadził Jharego do Zamku Moidel. Teraz zaś uratował Coruma ze świata bagnisk, który
leżał zapewne w Piętnastu Wymiarach, a zatem i ten tutaj musiał do nich należeć.
Jeśli to był inny świat, oczywiście, a nie jedynie inna część tego samego.
Cokolwiek to było, uczyniony został krok ku lepszemu. Corum zaczął się zbierać.
Ujrzał stojącą w pobliżu starą kobietę - krępą, niewysoką niewiastę o czerwonej
twarzy, na której malował się lęk. Kobieta była zupełnie przemoczona i właśnie wyżymała
swój czepek.
- Kim jesteś? - spytał.
- Kim ty jesteś, młody człowieku? Szłam sobie spokojnie plażą, zajęta własnymi
sprawami, gdy nagle przyszła ta straszliwa fala i zupełnie mnie przemoczyła! To nie twoja
robota przypadkiem?
- Myślę, że nie, proszę pani.
- Nie jesteś czasem marynarzem, który ocalał z katastrofy statku?
- Tak jest w istocie - zgodził się Corum. - Powiedz mi pani, co to za ląd?
- Jesteś niedaleko rybackiego miasta Chynezh Port, młody panie. Tam dalej -
wskazała na wysoki brzeg - leży wielkie Baldwyn Moor, a dalej...
- Baldwyn Moor. Za nim leży Darkvale?
Stara kobieta zacisnęła usta.
- Tak. Darkvale. Nikt się tam jednak dziś nie zapuszcza. energią.
- Ale to tam pojawia się Znikająca Wieża?
- Jak powiedziałeś.
- Czy w Chynezh Port można wynająć konia?
- Zapewne tak. Hodowcy koni z Baldwyn Moor są bardzo sławni i zwykli
przyprowadzać najlepsze konie do Chynezh Port na sprzedaż za granicę. To znaczy robili tak
przed wojną.
- Trwa wojna?
- Tak to nazwaliśmy. Coś przyszło zza morza i zaatakowało nasze łodzie. Słyszeliśmy,
że ludność gdzie indziej znalazła się w jeszcze gorszej opresji i że my i tak jesteśmy
bezpieczni od tych najstraszniejszych morskich potworów. Ale straciliśmy połowę mężczyzn
i teraz nikt nie waży się łowić ryb, a statki z zagranicy nie zawijają do naszej zatoki, by
kupować konie.
- To i tutaj wraca Chaos - mruknął Corum. - Musisz mi pomóc, kobieto. W zamian ja
pomogę tobie i uczynię to morze znowu bezpiecznym. A teraz potrzebuję konia.
Poprowadziła go plażą, a gdy okrążyli przylądek, ujrzał miłe miasteczko rybackie z
dobrze osłaniającą je zatoką, w której cumowały ze zwiniętymi ciasno żaglami łodzie.
- Widzisz - powiedziała. - Jeśli nasze łodzie wkrótce nie wypłyną, wówczas głód
zajrzy nam w oczy. Zwykliśmy żyć jedynie rybami.
- Tak. - Corum położył swą własną dłoń na jej ramieniu. - A teraz zaprowadź mnie
tam, gdzie będę mógł wynająć rumaka.
Poprowadziła go do stajni na skraju miasteczka, w pobliżu drogi, która wznosiła się ku
urwisku wzdłuż wybrzeża i prowadziła niewątpliwie na moczary. Tutaj wieśniak sprzedał mu
parę koni, białego i czarnego, z koniecznym rzędem. Corum wbił sobie do głowy, że będzie
potrzebował dwóch koni, chociaż właściwie nie wiedział po co.
Jadąc na białym i prowadząc czarnego, zaczął wspinaczkę krętą drogą ku Darkvale.
Odprowadzały go zaintrygowane spojrzenia staruszki i wieśniaka. Od szczytu droga wiodła
najpierw samym skrajem urwiska, potem skręcała, znikając w zalesionej dolinie miedzy
wzgórzami. Dzień był ciepły i pogodny, i trudno było uwierzyć, że i temu światu zagraża
Chaos. Okolica przypominała do złudzenia rodzinny Bro-an-Vadhagh, a część linii wybrzeża
wydała się nawet Commowi znajoma.
Wjechał do lasu. Nasłuchiwał śpiewu ptaków i był coraz bardziej niespokojny.
Odczuwał coś dziwnego wiszącego w powietrzu, wokół panował jednak najzupełniej
normalny, letni dzień. Wstrzymał nieco konia, niezdecydowany.
A potem ujrzał przed sobą coś niezwykłego.
Na drodze między drzewami kłębiła się czarna chmura. Chmura, która zaczynała
grzmieć i błyskać piorunami.
Corum zatrzymał konia i zsiadł. Wyjął zza kolczugi kryształowy nóż, który dała mu
Lady Jane. Usiłował przypomnieć sobie słowa, które wykrzyczał mu Bolorhiag: „Musisz się
zbliżyć do miejsca, w którym ujrzysz miniaturową burzę, zupełnie nie pasującą do pogody
wokół. Wejdź w tę burzę i weź magiczny nóż, który dała ci Lady Jane. Trzymaj go tak, by
chwytał światło. Potem zawołaj imię Elrika z Melnibone i powiedz, że musi przybyć, aby
utworzyć Trzech, Którzy Są Jednym. Trzej, Którzy Są Jednym, zapamiętaj. Też jesteś jego
częścią. To tyle, bo trzeci, Bohater O Wielu Imionach, sam dołączy do dwóch”.
- Dobrze - powiedział sam do siebie. - Nic dodać, nic ująć. To fakt, że potrzebuję
sprzymierzeńców, by ruszyć przeciwko Voilodionowi Ghagnasdiakowi. A jeśli
sprzymierzeńcy ci będą potężni, tym lepiej.
Trzymając wzniesiony magiczny kryształowy nóż, postąpił w ryczącą chmurę.
Błyskawica uderzyła w ostrze i wypełniła je wibrującą energią. Wszędzie wokół
kotłowało się i grzmiało. Corum otworzył usta i wykrzyczał:
- Elriku z Melnibone! Musisz przybyć i przyłączyć się do Trzech, Którzy Są Jednym!
Elriku z Melnibone! Musisz przybyć i przyłączyć się do Trzech, Którzy Są Jednym! Elriku z
Melnibone!
A potem piorun uderzył dziko i roztrzaskał kryształowy nóż, rzucając Coruma na
ziemię. Grzmoty zdawały się przetaczać z łoskotem przez cały świat. Wiatr wiał we
wszystkich kierunkach jednocześnie. Corum podniósł się, przerażony myślą, czy czasem nie
został zdradzony. Nie widział nic prócz błyskawic, nie słyszał nic prócz gromów.
Upadł znów, uderzając głową o powierzchnię drogi. I znów zaczął się podnosić.
A potem, zupełnie nagle, puszczę wypełniło łagodne światło dnia i śpiew ptaków.
Burza minęła. Corum rozejrzał się wkoło i wtedy ujrzał mężczyznę, który leżał na
trawie. Rozpoznał go. To jego właśnie widział walczącego wierzchem na smoku, gdy
przepływali przez otchłań.
- Kim jesteś? Czy nazywasz się Elric z Melnibone?
Albinos wstał. Jego szkarłatne oczy pełne były nieustannego smutku, ale odpowiedź
dość uprzejma:
- Jestem Elric z Melnibone. Czy to tobie winienem podziękować za wybawienie mnie
od konieczności odpowiedzenia na wyzwanie Theleba K'aarny?
Corum pokręcił głową. Elric ubrany był w starganą koszulę podróżną i nogawice z
czarnego jedwabiu. Na nogach miał równie czarne buty i czarny pas wokół bioder,
podtrzymujący wielki, czarny pałasz, od czubka aż po kulkę rękojeści pokryty osobliwymi
runami. Na wszystkie te czernie narzucony był płaszcz z białego jedwabiu z przyszytym doń
długim i obszernym kapturem. Mlecznobiała skóra Elrika zdawała zlewać się w jedno z
płaszczem.
- To ja cię przywołałem - powiedział Corum - ale nie wiem nic o Thelebie K'aarma.
Powiedziano mi, że jedyną moją szansą jest postarać się o twoją pomoc i że muszę to uczynić
w ściśle określonym czasie i w tym właśnie miejscu. Nazywam się Corum Jhaelen Irsei,
Książę w Szkarłatnym Płaszczu, i wypełniam właśnie wiele znaczącą misję.
Elrik zmarszczył brwi i rozejrzał się.
- Co to za puszcza?
- To nie jest w twoim wymiarze ni czasie, Książę Elriku. Wezwałem cię, byś pomógł
mi w walce w Władcami Chaosu. Stałem się już narzędziem zniszczenia dwóch spośród nich:
Ariocha i Xiombarg, ale ten trzeci i najpotężniejszy jeszcze istnieje...
- Władcy Chaosu Ariocha i Xiombarg? - Albinos popatrzył na niego nieufnie. -
Zniszczyłeś dwóch najpotężniejszych członków kompanii Chaosu? Ale ledwie miesiąc temu
rozmawiałem z Ariochem. Jest moim patronem...
Corum uprzytomnił sobie, że Elrik nie zna struktury mul ti wszechświata.
- Wiele jest wymiarów istnienia - powiedział tak spokojnie, jak tylko potrafił. - W
niektórych Władcy Chaosu są potężni, w innych słabi. W niektórych, jak słyszałem, nie ma
ich wcale. Musisz przyjąć, że stąd Arioch i Xiombarg zostali wygnani i nie istnieją już w
moim świecie. Teraz zagraża mu trzeci z Władców Mieczy, najsilniejszy, Król Mabelode.
Albinos zmarszczył brwi i Corum przestraszył się, że ten uparciuch nie zechce go
ostatecznie wesprzeć.
- W moim wymiarze Mabelode nie jest potężniejszy niż Arioch czy Xiombarg. To
tutaj to parodia porządku mojego Świata...
Corum wciągnął głęboko powietrze.
- Wyjaśnię ci to, jak potrafię. Z jakiegoś powodu los wybrał mnie, abym został
bohaterem, który ma za zadanie zakończyć dominację Chaosu w Piętnastu Wymiarach Ziemi.
Obecnie jestem w podróży i szukam miasta, które zwiemy Tanelorn, gdzie mam nadzieję
znaleźć pomoc. Lecz mój przewodnik został uwięziony w zamku niedaleko stąd, i zanim
ruszę w dalszą drogę, muszę go uwolnić. Powiedziano mi, jak mogę wezwać pomoc, by
uczynić ratunek skutecznym... Użyłem zaklęcia, które przyniosło tu ciebie. Ja... - Corum
zawahał się na ułamek sekundy, gdyż tego Bolorhiag mu nie przekazał, sam jednak wiedział
już teraz, że to prawda. - Mam ci jeszcze przekazać, że wspierając mnie, pomożesz także
sobie, i jeśli moja misja się powiedzie, wtedy i ty otrzymasz coś, co ułatwi ci twoje zadanie...
- Kto ci to powiedział?
- Pewien mądry człowiek.
Corum obserwował zdumionego albinosa, który odszedł, przysiadł na pniaku i ukrył
głowę w dłoniach.
- Ściągnąłeś mnie w niefortunnym czasie - powiedział Elric. - Modlę się, by to, co
powiedział, było prawdą. - Nagle wbił w Coruma karmazynowe spojrzenie. - To cud, że
mówisz to wszystko, a w każdym razie, że ja cię rozumiem! Jak to możliwe?
- Powiedziano mi, że powinniśmy porozumiewać się bez słów, gdyż jesteśmy
„częściami tego samego”. Nie pytaj mnie, co to z kolei ma znaczyć, Książę Elriku, gdyż sam
nie wiem więcej.
- Cóż, to może być złudzenie. Mogłem zginąć lub zostać unicestwiony przez maszynę
Theleba K'aarny, ale najwyraźniej nie mam innego wyjścia, niż pomóc ci w nadziei, że i ja w
zamian uzyskam wsparcie. - Albinos spojrzał twardo na Coruma.
Gdy Corum wrócił z końmi, które czekały na ścieżce, albinos wstał już i z rękoma
wspartymi na biodrach rozglądał się wokoło. Corum wiedział, czym może być nagłe
przerzucenie do nowego świata, i współczuł Mel-nibończykowi. Wręczył mu wodze czarnego
wierzchowca, a albinos wspiął się na siodło. Stanął na chwilę prosto w strzemionach, chcąc
poznać rząd, gdyż najwyraźniej nie był przyzwyczajony do tego rodzaju siodła i strzemion.
Ruszyli.
- Mówiłeś o Tanelornie - wspomniał Elric. - To właśnie przez Tanelorn znalazłem się
w twoim świecie ze snu.
Corum był zdumiony, że Elric tak nonszalancko rzucił nazwę Tanelorn.
- Wiesz, gdzie leży to miasto?
- W moim świecie tak, ale czemu miałoby się znajdować też i w innym?
- Tanelorn leży we wszystkich wymiarach, chociaż nie zawsze wygląda tak samo. Jest
jedno wieczne Tanelorn w wielu formach.
Jechali przez puszczę, pogrążeni w rozmowie. Corumowi z trudem przychodziło
uwierzyć, że Elric jest realny; podobnie albinos nie był zapewne w pełni przekonany o
prawdziwości tego świata. Co pewien czas przecierał twarz i patrzył na Coruma jak na
zjawisko.
- Dokąd teraz jedziemy? - spytał Elric, przestając na razie się dziwić. - Do zamku?
- Najpierw musimy odnaleźć trzeciego - powiedział Corum niezbyt pewnie,
pamiętając wskazówki Bolorhia-ga. - Bohatera O Wielu Imionach.
- Czy i jego wezwiesz czarami?
- Nie kazano mi. Sam ma nas spotkać, przeniesiony tu przez konieczność
skompletowania Trzech, Którzy Są Jednym.
- Co znaczą te zwroty? Kim są Trzej, Którzy Są Jednym?
- Wiem o tym niewiele więcej od ciebie, Elriku. Tyle •tylko, że do pokonania tego,
który uwięził mojego przewodnika, potrzebna będzie cała nasza trójka.
Dojechali do Balwyn Moor i puszcza została za nimi. Po jednej stronie drogi opadał
teraz stromo brzeg morza, które było spokojne i ciche jak cały ten beztroski świat, w którym
groźba Chaosu wydawała się niewyobrażalnie odległa.
- Osobliwej roboty jest twoja ręka - zauważył Elric. Corum się roześmiał.
- Podobnie myślał pewien doktor, którego niedawno spotkałem. Uwierzył, że to
proteza. Mówi się jednak, że ta dłoń należała kiedyś do boga, do jednego z Zaginionych
Bogów, którzy przepadli bez wieści całe millenia temu. Kiedyś miała szczególne
właściwości, podobnie jak i oko. Mogło spoglądać w zaświaty, straszne miejsce, i
przywoływać czasem stamtąd wsparcie w walce.
- Wszystko, co mówisz, sprawia, że skomplikowane czary i kosmologie mojego
świata wydają mi się coraz prymitywniejsze i bardziej banalne.
- Tylko na pierwszy rzut oka. Jak wszystko, co nowe i obce. Twój świat byłby bez
wątpienia równie niezrozumiały dla mnie, gdybym nagle weń wstąpił - roześmiał się Corum. -
Poza tym ten właśnie wymiar nie jest moim własnym, chociaż przypomina go bardziej niż
wiele innych. Jedno nas łączy, Elriku, to mianowicie, że obaj skazani jesteśmy, by grać rolę,
której nigdy nie będzie nam dane zrozumieć. Uczestniczymy w zmaganiach między
Władcami Wyższych Bytów, nie dowiadując się nigdy, dlaczego doszło do tych zmagań ani
czemu muszą trwać wiecznie. Walczymy, cierpimy duszą i ciałem, ale nigdy nie jesteśmy
pewni, czy nasze cierpienie jest coś warte i czy przynosi jakiekolwiek pożytki.
- Masz rację. - Elric natychmiast się z tym zgodził. - Wiele mamy wspólnego.
Corum spojrzał na drogę i ujrzał na niej jeźdźca, który siedział całkiem nieruchomo na
swym rumaku i zdawał się na nich czekać.
- To zapewne ten trzeci, o którym wspominał Bolor-hiag - mruknął Corum, gdy
zwolnili i zaczęli ostrożnie zbliżać się do wojownika.
Był czarny jak smoła, o wielkiej, ciężkiej i urodziwej głowie okrytej wyszczerbioną
maską zębatego niedźwiedzia, którego skóra zwieszała mu się na plecy. Maska mogła być
używana jako przyłbica, ale teraz została odsunięta ku górze i nie zasłaniała melancholijnych
oczu. Nosił zbroję z blach równie czarnych jak pancerz Elrika, tyle że bez ozdób, i jak Elric
miał miecz o czarnej rękojeści skryty w czarnej pochwie. W zestawieniu z tą dwójką Corum
wyglądał jak przygotowany do świątecznej parady.
Koń czarnego jeźdźca nie był czarny - był to mocny, wysoki deresz, bojowy koń. Z
siodła zwieszała się wielka, okrągła tarcza.
Jeździec nie wyglądał na zadowolonego, ba, raczej na przerażonego ich widokiem.
- Znam was! Znam was obu! - rzucił na powitanie.
Corum nigdy go dotąd nie widział, ale również odniósł wrażenie, że go poznaje.
- Jak się dostałeś do Balwyn Moor, przyjacielu? - spytał.
Czarny wojownik przesunął językiem po wargach i wpatrzył się w nich niemal
szklistymi oczami.
- Balvyn Moor? To jest Balvyn Moor? Byłem tutaj, lecz bardzo krótko. Przedtem
byłem... byłem... Ach! Pamięć znów mnie zaczyna zawodzić. - Przycisnął jedną z potężnych
rąk do skroni. - Imię... Inne imię... Nigdy więcej! Elric! Corum! Lecz ja... ja jestem teraz...
- Skąd znasz nasze imiona? - zawołał osłupiały Elric.
- Ponieważ... - odpowiedział tamten szeptem. - Czy nie rozumiesz? Jestem Elrikiem,
jestem Corumem... Och, to cierpienie, to najgorsze... A w każdym razie byłem lub będę
Elrikiem i Corumem...
Corum zrozumiał go i współczuł nieszczęśnikowi. Pamiętał, co powiedział Jhary o
Wiecznym Wojowniku.
- Twe imię, panie?
- Mam tysiące imion. Byłem tysiącem bohaterów, będę... Ach, jestem... jestem... John
Daker, Erekose, Urlik, jestem jeszcze wieloma innymi... Wspomnienia, sny, istnienia. -
Popatrzył na nich oczami wypełnionymi cierpieniem. - Czy nie rozumiecie? Jestem tym,
którego zowią Wiecznym Wojownikiem. Jestem Bohaterem, który istnieje zawsze. A zatem,
jestem Elrikiem z Melnibone, jestem Corumem Jhaelen Irsei. Jestem wami. Jesteśmy tą samą
istotą i miriadami innych postaci na dodatek. My trzej jesteśmy jednym. Skazani na wieczne
zmagania bez zrozumienia kiedykolwiek: dlaczego? Och! Głowa mi pęka. Kto mnie tak
torturuje? Kto?
- Mówisz, że jesteś innym wcieleniem mnie samego? - spytał Elrik, stanąwszy obok
Coruma.
- Jeśli chcesz to tak określić, to owszem! Obaj jesteście innymi wcieleniami mojej
osoby!
- Zatem - powiedział Corum - o to właśnie chodziło Bolorhiagowi, gdy mówił o
Trzech, Którzy Są Jednym. Jesteśmy wszyscy aspektami tego samego wojownika, a jednak
potroiliśmy nasze siły, ściągając tu z trzech różnych epok. To jedyna potęga, która może z
powodzeniem przeciwstawić się Voilodionowi Ghagnasdiakowi, władcy Znikającej Wieży.
- Czy to jest właśnie ten zamek, w którym więziony jest twój przewodnik? - spytał
cicho Elric.
- Tak. - Corum ujął mocniej wodze. - Znikająca Wieża skacze z jednego wymiaru do
drugiego, z epoki do epoki, i istnieje w jednym miejscu tylko przez parę chwil. Ale ponieważ
jest nas trzech i jesteśmy trzema oddzielnymi wcieleniami jednego bohatera, jest możliwe, że
tkwi w nas moc pozwalająca podążyć za wieżą i zaatakować ją. Potem, jeśli uwolnimy
mojego przewodnika, podążymy do Tanelornu...
Czarny wojownik uniósł głowę i nadzieja zaczęła w jego oczach zastępować rozpacz.
- Tanelorn! Ja też szukam Tanelornu. Tylko tam mam szansę znaleźć panaceum na
mój straszny los, którym jest pamiętanie wszystkich przeszłych i przyszłych wcieleń, i
przerzucanie się z jednej postaci w drugą na chybił-trafił. Tanelorn! Muszę je odnaleźć!
- I ja też muszę odszukać Tanelorn. - Albinos był nieco rozbawiony, jakby sytuacja
zaczęła mu się wydawać komiczna. - W moim wymiarze mieszkańcy tego miasta są w
wielkim niebezpieczeństwie.
- Mamy zatem wspólny cel, podobnie jak i wspólną osobowość - stwierdził Corum.
Szansa odnalezienia Jha-rego i Rhaliny zaczęła rysować się wyraźniej. - Pragnę zatem, byśmy
razem stanęli do walki. Najpierw musimy uwolnić mojego przyjaciela, a później - do
Tanelorn!
- Wesprę cię dobrowolnie - burknął czarny gigant.
Corum skłonił głowę w podzięce.
- A jak powinniśmy cię nazywać, skoro jesteś z nami?
- Nazywajcie mnie Erekose, chociaż inne imię ciśnie mi się na usta, gdyż jako Erekose
znalazłem się najbliżej zapomnienia i spełnienia miłości.
Czarny gigant potrząsnął wodzami i stanął na koniu obok Coruma. Rzucił spojrzenie
Elrikowi, a jego usta się wykrzywiły.
- Nie podejrzewasz nawet, ile muszę zapomnieć - zwrócił się do Księcia w
Szkarłatnym Płaszczu. - A teraz, Corumie, którędy do Znikającej Wieży?
- Ta droga prowadzi właśnie do niej. Jedziemy teraz, jak sądzę, do Darkvale.
Mając po bokach dwóch mężczyzn, z których każdy był cieniem jego samego, Corum,
z narastającym poczuciem „zagrożenia miast nadziei, skierował swego konia ku Dark-vale.
KSIĘGA TRZECIA,
w której Książę Corum znajduje o wiele więcej niż Tanelorn
Rozdział pierwszy
VOILODION GHAGNASDIAK
Droga się zwęziła i stała się bardziej stroma. Corum ujrzał, jak znika w oddali pod
czarnymi cieniami pomiędzy dwoma wysokimi urwiskami, i wiedział już, że dotarli do
Darkvale.
Wciąż czuł się nieswojo w towarzystwie tych dwóch wojowników, z których każdy
był nim samym, i starał się nie rozmyślać zbytnio nad tym fenomenem. Wskazał ku podnóżu
wzgórza.
- Darkvale - powiedział, starając się nadać głosowi jak najswobodniejsze brzmienie.
Spojrzał na twarz albinosa i na czarne jak smoła oblicze drugiego towarzysza. Obaj
byli przejęci i słuchali go z uwagą.
- Podobno kiedyś była tam wioska. Niegościnny zakątek... bracia.
- Widziałem gorsze - Erekose ścisnął mocno udami boki konia. - Zróbmy porządek z
tym wszystkim, Coru-mie... - Wypuścił deresza galopem ku luce między klifami.
Corum podążył za nim nieco wolniej, jako ostatni zaś jechał Elric. Wjechawszy w
mrok, Corum spojrzał w górę. Brzegi urwisk podchodziły tak blisko, że niemal się stykały,
„przepuszczając tylko odrobinę światła. U stóp urwiska widniały ruiny - tyle tylko zostało z
Darkvale po najeździe Chaosu. Ruiny były poszarpane i poskręcane, jakby roztopiły się i
ponownie zastygły. Corum poszukał wzrokiem miejsca, które wyglądałoby na miejsce
pojawiania się Znikającej Wieży, aż w końcu doszedł do studni, która wyglądała jak świeżo
wykopana. Obejrzał ją dokładniej. Była rozmiarów podstawy Znikającej Wieży.
- Tutaj musimy poczekać - powiedział.
Elric dołączył do niego.
- Na co mamy tu czekać, przyjacielu?
- Na wieżę. Zgaduję, że to tutaj pojawia się, gdy przybywa do tego wymiaru.
- A kiedy się pojawi?
- Trudno powiedzieć. Musimy czekać. A wtedy, gdy tylko ją zobaczymy, dopaść
wejścia i spróbować dostać się do środka, zanim drzwi znów się zamkną i budowla zniknie w
innym wymiarze.
Corum poszukał wzrokiem Erekosego. Czarny gigant siedział na ziemi, oparty o złom
stopionej skały. Elric podszedł do niego.
- Wydajesz się mieć więcej cierpliwości niż ja, Erecose.
- Nauczyłem się cierpliwości. Żyję, odkąd czas istnieje i żyć będę aż przeminie.
Elric poluzował uprząż swemu koniowi.
- A kto ci powiedział, że wieża pojawi się właśnie tutaj? - krzyknął do Coruma.
- Czarnoksiężnik, który bez wątpienia, tak jak ja, służy Ładowi i jak ja, skazany jest na
zwalczanie Chaosu.
- Tak jak ja - powiedział Erekose.
- I jak ja - dodał albinos. - Chociaż zaprzysiężony jestem, by mu służyć. - Wzruszył
ramionami i spojrzał dziwnie na pozostałych. Corum odgadł jego myśli. - A dlaczego ty
szukasz Tanelornu, Erekose?
Erecose zapatrzył się w jaśniejącą szczelinę u zwieńczenia klifów.
- Powiedziano mi, że tam odnajdę spokój i mądrość, środki potrzebne do powrotu do
świata Eldrenów, gdzie mieszka kobieta, którą kocham. Podobno Tanelorn istnieje we
wszystkich wymiarach i we wszystkich czasach, i łatwiej jest człowiekowi, który tam żyje,
poruszać się między wymiarami i odnaleźć ten jeden. A co ciebie pociąga w Tanelornie,
Elriku?
- Znam Tanelorn i wiem, że dobrze robisz szukając go. Moja misja jest, jak widzę,
związana z obroną tego miasta w moim własnym wymiarze, chociaż już teraz moi przyjaciele
mogą nie żyć za sprawą tego, co wystąpiło przeciwko nim. Modlę się, aby Corum miał rację
co do tego, że w Znikającej Wieży znajdą środki do pokonania tych bestii Theleba K'aarny i
ich panów...
Corum podniósł swą połyskliwą dłoń do takiegoż oka.
- Poszukuję tego miasta, gdyż słyszałem, że może ono wesprzeć mnie w zmaganiach z
Chaosem. - Nie wspomniał ani słowem o szeptanych poleceniach Arkyna, usłyszanych już
dawno temu w Świątyni Ładu.
- Ale Tanelorn - powiedział Elric - nie stanie do walki po czyjejkolwiek stronie. Tylko
dzięki temu istnieje wiecznie.
- Tak - potwierdził Corum, który tyle dowiedział się już od Jharego. - Ale tak jak
Erekose, nie szukam mieczy, tylko wiedzy.
Zapadła noc, i po kolei pełnili wartę, rozmawiając od czasu do czasu, zwykle jednak
stojąc tylko czy siedząc i wpatrując się w miejsce, gdzie wieża miała się pojawić.
Corum stwierdził, że jego kompani są raczej trudnym towarzystwem, szczególnie w
porównaniu z Jharym. Nie czuł zresztą do nich przesadnej sympatii, zapewne i dlatego, że
byli nazbyt podobni do niego samego.
Wczesnym świtem, gdy Erekose drzemał, a Elric spał pochrapując, powietrze zadrgało
gwałtownie i Corum ujrzał znajomą sylwetkę wieży, która zaczęła nabierać realności.
- Jest tutaj! - krzyknął. Erekose podskoczył od razu, ale Elric ledwo się ruszył. -
Szybko, Elriku!
Teraz wreszcie albinos dołączył do nich, tak jak Erekose, z mieczem w dłoni. Żelaza
były niemal bliźniacze, oba czarne, oba o przerażającym wyglądzie, oba pokryte runami.
Corum postanowił nie dać się tym razem zostawić za progiem. Podbiegł do ciemnych
drzwi i wskoczył do środka, krzycząc do przyjaciół, by doń dołączyli.
- Szybko! Szybko!
W pierwszej chwili blask go oślepił, potem jednak ujrzał wielką lampę oliwną
zwieszającą się na łańcuchach z sufitu i kąpiącą ściany w czerwonym blasku. Nagle drzwi
zatrzasnęły się za nimi i Corum wiedział, że wpadli w pułapkę, chyba że okażą się dość
potężni, by oprzeć się czarodziejowi. Kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie w szczelinie
muru, która tutaj była oknem. Wieża była już w drodze. Wskazał to swoim kompanom, a
potem uniósł głowę i krzyknął:
- Jhary! Jhary-a-Conel!
Czy towarzysz bohaterów żył jeszcze? Corum modlił się, by tak było. Nasłuchiwał
uważnie, aż usłyszał przytłumiony dźwięk, który mógł być odpowiedzią.
- Jhary!
Corum uniósł swój długi, mocny miecz.
- Voilodionie Ghagnasdiak! Czyżbym miał doznać niepowodzenia? Czy opuściłeś to
miejsce?
- Nie opuściłem go. Czego chcesz ode mnie?
Corum zajrzał do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie pod hakowatym sklepieniem
droga prowadziła jeszcze dalej.
Dobywała się stamtąd jasność podobna do tej, którą widział w Otchłani, migotliwie
obramowując garbatą postać Voilodiona Ghagnasdiaka, karła, ubranego od stóp do głów w
jedwabie, atłasy i gronostaje, z miniaturowym mieczem w niezręcznej dłoni. Wątłe ramiona
wieńczyła przystojna głowa o jasnych oczach pod osłoną grubych, czarnych brwi, które
spotykały się nad nosem. Karzeł krzywił się i szczerzył zęby jak wilk, co oznaczać miało
powitanie.
- Wreszcie ktoś, kto może przerwać moją nudę. Ale odłóżcie miecze, panowie, bardzo
was proszę. Bądźcie moimi gośćmi.
- Wiemy, jakiego losu mogą oczekiwać twoi goście - powiedział Corum. - Wiedz,
Voilodionie Ghagnasdiak, że przyszliśmy uwolnić tego, którego uwięziłeś. Oddaj nam go, a
nie skrzywdzimy cię.
Twarz o regularnych rysach krzywiła się wesoło do Corun.
- Jestem potężny. Nie zwyciężycie mnie. - Karzeł rozpostarł ramiona. - Spójrzcie.
Zamachał mieczem, wywołując w komnacie migotanie światła, tu i ówdzie pojawiły
się błyskawice, zmuszając Elrika do odruchowego wzniesienia miecza. Elric poczuł się lekko
urażony takimi sztuczkami.
- Jestem Elric z Melnibone i niemała jest moja moc. Noszę Czarny Miecz, który
wypije twą duszę, chyba że uwolnisz przyjaciela Księcia Coruma!
Radość karła jakby się zmniejszyła.
- Jaką moc mają wasze miecze?
- Nasze miecze nie są zwyczajnymi ostrzami - warknął Erekose. - Zostaliśmy tu
przeniesieni przez siły, z którymi ty nie możesz się równać, wyrwani z naszych epok mocą
samych bogów, specjalnie po to, by zażądać od ciebie wydania jeńca.
- Oszukano was - powiedział Voilodion Ghagnasdiak. - Albo wy chcecie oszukać
mnie. Ten Jhary-a-Conel to dowcipny gość, ale jaki niby interes mogliby mieć do niego sami
bogowie?
Albinos gniewnie podniósł swój wielki czarny miecz, a Corum usłyszał dobywający
się z ust Elrika wściekły jęk. Pomyślał, że chyba niezbyt zdrowo jest nosić taką broń u boku.
Lecz Elrika odrzuciło do tyłu, miecz wyleciał mu z dłoni. Voilodion Ghagnasdiak
odbił jedynie od jego czoła małą, żółtą piłeczkę, ale moc tego uderzenia była potężna.
Corum pozwolił, by Erekose ruszył na pomoc Elrikowi, sam zwracając baczną uwagę
na czarnoksiężnika. Ledwo jednak Elric się podniósł, Voilodion posłał następną piłeczkę.
Tym razem czarny miecz ją odbił. Uderzyła o ścianę i eksplodowała. Gorąco osmaliło im
twarze, podmuch pozbawił na chwilę tchu. Na podłodze kłębiła się ciemność pozostała po
ogniu eksplozji.
- Niebezpiecznie jest niszczyć te kule, bo to, co w nich jest, rychło was zabije -
przemówił spokojnie karzeł.
Czarny kłąb dymu rósł coraz większy, płomienie zniknęły.
- Jestem wolny - dobiegł głos z chmury cienia.
Voilodion Ghagnasdiak zachichotał.
- Tak, wolny, by zabić tych głupców, którzy wzgardzili moją gościnnością!
- Wolny, by zginąć! - krzyknął porywczo Elric.
Corum patrzył przerażony i zafascynowany jednocześnie, jak owo coś zaczęło się
rozrastać. Płonące, żywe włosy zlały się w istotę z głową tygrysa, ciałem goryla i skórą
nosorożca. Na plecach rozpostarły się i załopotały czarne skrzydła. W łapie pojawiła się broń
- długa i podobna do kosy. Zwróciła się w stronę najbliżej stojącego albinosa.
Corum podskoczył Elrikowi na pomoc, sądząc, że może on liczyć na pomoc Ręki i
Oka.
- Moje oko - krzyknął - nie sięga teraz w zaświaty! Nie mogę nikogo wezwać!
Wnet Corum ujrzał inną żółtą piłkę zbliżającą się do niego, i trzecią, lecącą na
Erekosego. Obaj zdołali je odbić. Wylądowały na podłodze i rozerwały się uwalniając kolejne
skrzydlate potwory. Wkrótce Corum nie miał już czasu wspierać Elrika, zajęty walką o
własne życie i ratowaniem głowy przed świszczącymi kosami.
Kilkanaście razy musiał Corum uchylać się przed ciosami tej potwornej gwardii. Za
każdym razem, gdy udawało mu się zadać jakieś cięcie, skóra potworów odbijała miecz.
Bestie poruszały się szybko, o wiele szybciej, niż oczekiwać można było po ich wyglądzie.
Czasem podfruwały, zawisając w powietrzu, by po chwili znów spaść na Coruma.
Książę w Szkarłatnym Płaszczu zaczął się zastanawiać, czy to przypadkiem nie Chaos
zwabił go tutaj, gdyż jego towarzysze byli wobec szalejących potworów równie bezradni.
Zganił się w duchu za nadmiar zaufania we własne siły i pożałował, że nie ustalili
przed wejściem do wieży jakiegoś sensownego planu działania.
Ponad jazgot walki wzniósł się chichot Voilodiona Ghag-nasdiaka, który ciskał
kolejne żółte kule. Następne potwory z łbami tygrysów uformowały w powietrzu zwarty szyk
i ruszyły do walki. Przyparły trzech bohaterów do muru.
- Obawiam się, że wezwałem was obu na zgubę - dyszał Corum, ciężko unosząc rękę z
mieczem. - Nie miałem pojęcia, że nasze możliwości będą do tego stopnia ograniczone.
Wieża musi poruszać się tak szybko, że nawet zwykłe prawa mocy czarnoksięskiej nie
znajdują w tych murach zastosowania.
Elric obronił się przed dwoma kosami, które zamachnęły się na niego równocześnie.
- Są całkiem dobrzy wojownicy tego karła - powiedział. - Gdybym mógł ubić choć
jednego...
Któraś kosa utoczyła mu krwi, inna rozerwała płaszcz. Następna rozcięła ramię.
Corum próbował mu pomóc, ale ostrze rozdarło jego srebrną kolczugę, po chwili zaś stracił
kawałek ucha. Ujrzał Elrika tnącego bestię przez gardło bez żadnych widocznych rezultatów;
usłyszał, jak ryczy, rozjuszony niepowodzeniem.
Następnie zobaczył, że Elric wyrywa kosę z łap monstrum i zwraca ją ku wrogowi.
Albinos zamachnął się, rozcinając potworowi pierś. Buchnęła krew i istota zawyła,
śmiertelnie ranna.
- Miałem rację! - zawołał Książę z Melnibone. - Tylko ich własna broń może ich
zranić! - Z pokrytym runami mieczem i z kosą w obu rękach, zaszarżował na następną
łopoczącą bestię, potem jął się posuwać w kierunku Yolodiona, który zapiszczał i pobiegł się
skryć za małymi drzwiami.
Tygrysowate stwory wzbiły się pod sufit. Spadały na nich, a Corum skupił cały
wysiłek na wyrwaniu któremuś z nich kosy. Szansa pojawiła się, gdy Elric zaszedł jedną z
bestii od tyłu i pozbawił ją głowy. Corum porwał kosę martwego stwora i ciął trzeciego, który
upadł z rozpłatanym gardłem. Corum kopnął leżącą kosę Erekosemu.
Powietrze wypełniło się mdlącym smrodem, czarne pióra przywierały do potu i krwi
na twarzy i rękach Coruma. Poprowadził pozostałych do drzwi, przez które weszli do
komnaty. Tam mogli bronić się lepiej, gdy tylko trzy stworzenia mogły ich atakować
równocześnie.
Corum zaczął odczuwać zmęczenie i wiedział, że walka skazana jest na przegraną,
bowiem skryty za drzwiami karzeł wyrzucał wciąż nowe kule. Nagle za karłem coś
zamigotało, ale zanim Corum zdążył przyjrzeć się scenie, tygrysowaty zasłonił mu widok i
Książę zmuszony był uskoczyć przed kosą.
Potem Corum usłyszał podniesiony głos, a gdy spojrzał znów, Voilodion walczył z
czymś, co wczepiło mu się w twarz - a Jhary-a-Conel stał za nim, dając zaskoczonemu
Elrikowi, który dopiero teraz go zauważył, jakieś znaki.
- Jhary! - krzyknął Corum.
- To ten, którego przyszliśmy uratować? - Elric otworzył kosą brzuch jeszcze jednej
bestii.
- Tak.
Elric stał najbliżej Jharego i już zaczął się gotować do sforsowania komnaty, gdy
Jhary powstrzymał go krzykiem.
- Nie! Nie! Zostań tam!
Nie trzeba było upominać Elrika, gdyż raz jeszcze dwa potwory równocześnie
wciągnęły go do walki.
- Źle zrozumiałeś słowa Bolorhiaga! - zawołał rozpaczliwie Jhary.
Teraz wszyscy trzej widzieli już Jharego. Tylko czarny gigant nadal zaabsorbowany
był przede wszystkim zabijaniem, znajdując w tym jakby więcej przyjemności niż pozostali.
- Weźcie się pod ręce! Corum pośrodku! - zawołał Jhary. - A wy dwaj wyciągnijcie
miecze!
Corum wiedział dość, by zgadnąć, że Jhary rozumiał z całej sprawy więcej, niż
wcześniej wspomniał. Elric otrzymał właśnie cios w nogę.
- Pośpieszcie się. - Jhary stał ciągle nad karłem, który usiłował zedrzeć z twarzy owo
coś. - To wasza jedyna szansa! I moja też!
Elric nie mógł się zdecydować.
- Mój przyjaciel jest mądry - rzucił albinosowi Corum. - Wie rzeczy, o których my nie
mamy pojęcia. Dalej, stanę pośrodku.
Erekose jakby obudził się z transu. Spojrzał na Coruma sponad zakrwawionej kosy,
potrząsnął wielką, czarną głową i objął go swym prawym ramieniem, miecz przerzucając do
lewej. Elric założył w podobny sposób lewe ramię po przeciwnej stronie i wysunął ostrze do
przodu.
Nagle Corum poczuł potężną moc płynącą w jego osłabłe ciało i roześmiał się z
radości. Elric też się śmiał, nawet Erekose się uśmiechnął. Byli połączeni. Stali się Trzema,
Którzy Są Jednym, i poruszali się jak jeden, śmiali jak jeden i walczyli jak jeden.
Corum wprawdzie sam nie walczył, ale czuł, że w każdej dłoni ściska pewnie
prowadzony miecz.
Tygrysie bestie uciekły, zanim jeszcze miecze zdążyły je drasnąć. Za wszelką cenę
próbowały umknąć przed tą dziwną, nową mocą. W przerażeniu miotały się po komnacie.
Corum zaśmiał się triumfalnie.
- Wykończymy je! - I wiedział, że pozostali zawołali to samo. Ich miecze mogły już
ranić potwory. Teraz oni byli niezwyciężeni. Krew lała się szerokim strumieniem, gdy
ranione bestie szukały schronienia, ale żadna z nich nie uniknęła.
Jakby wstrząśnięta uwolnioną mocą, Znikająca Wieża zadrżała. Podłoga się
przechyliła, skądś dobiegł wrzask Voilodiona:
- Wieża! Wieża! To zniszczy wieżę!
Corum z trudem utrzymywał równowagę na śliskiej od krwi posadzce.
Do komnaty wszedł Jhary-a-Conel. Spojrzał na uczynione przez bohaterów jatki i na
jego twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia.
- To prawda. Czary, którymi tu zadziałaliśmy, muszą być nad wyraz skuteczne.
Wąsacz, do mnie!
Wtedy dopiero Corum zorientował się, że tym, co wczepiło się w twarz karła, był
mały, biało-czarny kot. Raz jeszcze przyczynił się do ich ocalenia. Podfrunął na ramię
Jharego i spojrzał stamtąd wkoło dużymi, zielonymi oczami.
Elric wyłamał się z szeregu i pobiegł do sąsiedniego pomieszczenia, by wyjrzeć przez
okno.
- Wciąż jesteśmy w Otchłani! - krzyknął.
Powoli Corum rozluźnił chwyt wokół ramienia Erekose-go. Nie miał siły, by
sprawdzić, o co chodzi Elrikowi, ale domyślał się, że wieża nadal poruszała się w
bezczasowej i bezprzestrzennej pustce. Budowla kołysała się teraz jak szalona. Spojrzał na
karła, zupełnie teraz załamanego, który skrył twarz w dłoniach. Przez palce przeciekały mu
strumyki krwi.
Jhary minął Coruma, dołączył do Elrika i zamienił z nim kilka słów.
- Chodź, Elriku, przyjacielu - powiedział. - Pomożesz mi poszukać mojego kapelusza.
- W takiej chwili chcesz szukać kapelusza?
- I owszem - Jhary skinął na Coruma i pogłaskał kota. - Książę Corumie, Lordzie
Erekose, czy pójdziecie z nami?
Ominęli łkającego karła i zeszli wąskim tunelem na dół, aż natrafili na schody, bez
wątpienia prowadzące do piwnicy. Wieża znów się zatrzęsła. Oświetlając drogę pochodnią,
Jhary poprowadził ich dalej.
Kawał muru oderwał się od sufitu i spadł Elrikowi na stopę.
- Ja poszukałbym raczej sposobu ucieczki z wieży - powiedział poszkodowany. - Jeśli
teraz się zawali, zostaniemy zasypani.
- Zaufaj mi, Książę Elriku.
W końcu dotarli do okrągłej sali z wielkimi, metalowymi drzwiami wprawionymi w
mur.
- Piwnica Voilodiona. Tutaj znajdziecie wszystko, czego szukacie, a ja, jak sądzę,
trafię tu na swój kapelusz. Został wykonany specjalnie dla mnie i jest jedynym kapeluszem,
który pasuje należycie do reszty mojego ubrania.
- Jak otworzymy te drzwi? - Erecose schował miecz gniewnym gestem. Potem znów
go wyciągnął i przytknął jego czubek do drzwi. - Oczywiście są ze stali.
- Wystarczy, że znów połączycie ramiona, przyjaciele - głos Jharego zdradzał niejakie
rozbawienie.
Mimo grożącego nadal niebezpieczeństwa Corum spojrzał nań wesoło.
- Pokazałem wam, jak otworzyć drzwi - powiedział Jhary.
Znowu zwarli ramiona, znów przepłynęła przez nich euforyczna moc, i znów się
roześmiali, czując teraz więź, prawdziwe spełnienie. Zapewne to właśnie było ich
przeznaczeniem. Skoro stali się różnymi bohaterami, mogli też na powrót stać się jednym, i
wtedy znów doświadczyć szczęścia. Ta myśl napełniała ich nadzieją.
- A teraz, Książę Corumie, czy zechcesz kopnąć te drzwi? - spytał spokojnie Jhary.
Corum zamachnął się i wymierzył kopniaka w stal, a drzwi padły bez najmniejszego
oporu. Nie miał ochoty puścić ramion przyjaciół. Wiedział już, że wszyscy tworzą wspólnie
jedną osobowość, i czuł, jaką to daje radość. Rozmiary drzwi zmusiły ich jednak do
rozłączenia się.
Przez wieżę przebiegło drżenie tak silne, jakby za chwilę miała się rozpaść. Cała
czwórka wpadła do piwnicy, by wylądować między skarbami.
Corum wstał. Elric oglądał złoty tron. Erecose podniósł topór bojowy za duży nawet
jak na dłoń giganta.
Leżały tu przedmioty, które Voilodion skradł wielu swym ofiarom podczas podróży
przez różne wymiary.
Corum zastanowił się, czy istniało kiedykolwiek podobne muzeum. Chodził od
przedmiotu do przedmiotu, oglądał je i zdumiewał się. Tymczasem Jhary wręczył coś
Elrikowi, rozmawiając z nim półgłosem. Corum dosłyszał jedynie pytanie Elrika:
- Skąd ty możesz to wszystko wiedzieć?
Jhary odpowiedział coś, wykręcając się żartem, a potem rzucił się z okrzykiem radości
na swój kapelusz i zaczął otrzepywać go z kurzu. Po chwili .dojrzał coś jeszcze: sztylet.
Podniósł go.
- Weź to - powiedział do Coruma. - Sądzę, że może ci się przydać.
Potem poszedł do kąta, podniósł niewielką torbę i zarzucił ją sobie na plecy. W
pobliżu stała skrzynia wypełniona klejnotami. Pogrzebał w niej, aż znalazł jakiś pierścień.
Wręczył go Erekosemu.
- Oto twoja nagroda, przyjacielu, za uwolnienie mnie z łap porywacza - powiedział
uroczyście, choć nie bez pewnej ironii.
Erekose raz jeszcze zdobył się na uśmiech.
- Mam wrażenie, młody człowieku, że żadna pomoc nie była ci potrzebna.
- Mylisz się, przyjacielu. Wątpię, czy kiedykolwiek znalazłem się w większych
opałach. - Poszukał czegoś wzrokiem, chwytając z trudem równowagę, gdy podłoga znów się
zakołysała.
- Powinniśmy pomyśleć o ewakuacji - powiedział Elric, ściskając pod pachą skrzynkę
z metalu.
- Oczywiście. - Jhary ruszył pośpiesznie przez piwniczkę. - Ostatnia sprawa.
Voilodion pokazał mi te bogactwa. Był na tyle próżny, by to zrobić, chociaż nie znał wartości
większości z nich.
Corum zmarszczył brwi.
- O co ci chodzi?
- Zabił kiedyś podróżnika, który miał to ze sobą. Podróżnik słusznie mniemał, że
dysponuje środkiem mogącym zmusić wieżę do pozostania nieruchomą, ale nie zdążył go
użyć. Voilodion zabił go zbyt szybko. - Jhary podniósł i zademonstrował ów przedmiot. Była
to mała buława o barwie matowej ochry. Nie wyglądała na zbyt wartościową.
- To właśnie to. Runestaff. Miał go ze sobą Hawkmoon, gdy wyruszył do Mrocznego
Imperium.
Rozdział drugi
DO TANELORN
- Czym jest Runestaff? - spytał Corum.
- Pamiętam jeden jego opis, ale nie najlepiej sobie radzę z nazywaniem i
wyjaśnianiem... - Elric prawie się uśmiechnął.
- Nie uszło to mojej uwagi.
Corum przyjrzał się bliżej owemu przedmiotowi, niezbyt skłonny uwierzyć, że ma on
jakieś specjalne właściwości.
- Ten przedmiot może istnieć tylko w szczególnych warunkach fizycznych. I nie tylko
fizycznych. Po to, by trwać, musi posługiwać się przestrzenią, w której może się zawrzeć, i
nie może to być przestrzeń przypadkowa. Musi ona spełniać owe warunki, które sprzyjają
przetrwaniu...
- Wieża się wali! - krzyknął Erekose.
Jhary przesunął łagodnie, prawie pieszczotliwie, dłoń ponad buławą, pilnie wpatrując
się w pokrywający ją wzór.
- Stańcie obok mnie, przyjaciele.
Gdy tylko zwarli ramiona, sklepienie runęło. Corum ujrzał spadające wprost na nich
wielkie bloki kamienia, ale w następnej sekundzie spoglądał już na błękitne niebo. Wciągnął
w płuca chłodne powietrze. Pod stopami miał stały grunt, niemniej o kilka cali od nich
rozciągała się ze wszystkich stron kompletna ciemność. Otchłań.
- Nie opuszczajcie tego skrawka ziemi - ostrzegł Jhary. - Bo będziecie zgubieni. -
Zmarszczył czoło. - Niech Runestaff poszuka dla nas tego, czego nam trzeba.
Corum dość dobrze znał przyjaciela, by wiedzieć, że tym razem nie był zbyt pewien
swego działania.
Grunt zmieniał kolor, powietrze było na zmianę gorące i mroźne; Corum zorientował
się, że podróżują przez wymiary na podobieństwo Znikającej Wieży, nie czynili jednak tego z
pewnością na ślepo. Pod stopami mieli teraz piasek i gorący wiatr wiał Corumowi prosto w
twarz.
- Teraz! - krzyknął Jhary.
Razem z nimi runął biegiem w czerń i wypadł na blask słońca lejący się ze lśniącego
metalicznie nieba.
- Pustynia - powiedział powoli Erekose. - Rozległa pustynia.
Ze wszystkich stron przelewały się żółte wydmy, nad którymi szeptał smutny wiatr.
Jhary był wyraźnie zadowolony z siebie.
- Przypominasz sobie, Elriku?
Elrikowi wyraźnie ulżyło.
- Pustynia Westchnień?
- Słuchaj.
Elric nastawił ucha na smutny wiatr, rozglądając się jednak za czymś innym. Corum
odwrócił głowę i ujrzał, jak Jhary odrzuca klejnot - Runestaff - i jak ten znika z wolna.
- Czy zechcecie pójść ze mną, by bronić Tanelornu? - spytał Elric, niewątpliwie
oczekując potwierdzenia. Jhary jednak pokręcił przecząco głową.
- Nie. Pójdziemy teraz innymi drogami. Najpierw poszukamy maszyny, którą Theleb
K'aarna uruchomił z pomocą Władców Chaosu. Gdzie to może być?
Elric przeszukał wydmy wzrokiem. Zmarszczył brwi, a potem rzucił pośpiesznie:
- Tędy, jak sądzę.
- Chodźmy więc zaraz.
- Ale ja muszę spróbować przynajmniej pomóc Tane-lornowi! - zaprotestował Elric.
- Musisz zniszczyć tę machinę, gdy tylko jej użyjemy, przyjacielu. Na wypadek gdyby
Theleb K'aarna lub jemu podobni próbowali kiedyś znów ją uruchomić.
- Ale Tanelorn...
Corum słuchał tego zaciekawiony. Jakim sposobem Jhary wiedział tyle o Elriku, o
jego świecie i potrzebach?
- Nie sądzę - powiedział łagodnie Jhary - by Theleb K'aarna i jego bestie zdołały
dotrzeć do miasta.
- Nie? Ależ minęło tyle czasu!
- Mniej niż dzień.
Corum zastanawiał się, czy odnosi się to do nich, czy tylko do świata Elrika. Poczuł
przypływ współczucia dla pocierającego teraz twarz albinosa, który zastanawiał się
najwyraźniej, czy zaufać Jharemu.
- Dobrze. Zaprowadzę cię do maszyny - zdecydował w końcu.
- Ale skoro Tanelorn jest tak blisko - wtrącił się Corum - to czemu szukać go gdzie
indziej?
- Ponieważ to nie jest ten Tanelorn, który czeka na nas - odpowiedział Jhary.
- Mnie to odpowiada - stwierdził Erekose, przepraszając niemal, że się odezwał. -
Zostanę z Elrikiem. Potem może... - W jego oczach pojawiła się tęsknota.
Jhary był przerażony tym zamiarem.
- Mój przyjacielu - powiedział ze smutkiem. - Większość czasu i przestrzeni
zagrożona jest destrukcją. Wieczne bariery mogą wkrótce runąć. Nie zrozumiesz tego. Coś
takiego, jak przydarzyło się Znikającej Wieży, zachodzi raz na wieczność, a nawet wtedy nie
jest bezpieczne dla wszystkich zainteresowanych. Musisz postąpić, jak mówię. Obiecuję, że
tam, dokąd cię zabiorę, będziesz miał równie dogodną szansę znalezienia Tanelornu.
- Dobrze. - Erekose pochylił głowę.
- Chodźcie - niecierpliwił się Elric, który ruszył pierwszy. - Bo choć wszyscy gadacie
o czasie, mało mi go już zostało, i jest dla mnie bardzo cenny.
- Podobnie jak dla nas wszystkich - dodał z przekonaniem Jhary.
Kroczyli przez pustynię, a szemrzący wiatr poruszał cień smutku w ich duszach. W
końcu dotarli do skalistego tworu, naturalnego amfiteatru, pośrodku którego rozbito obóz.
Pusty namiot łopotał połami na wietrze, ale to nie namiot przyciągnął ich uwagę, lecz wielka
misa, która zawierała coś o wiele dziwniejszego, niż Corum widział kiedykolwiek w Gwlas-
cor-Gwrys czy w świecie Lady Pentallyon. Obiekt ów miał wiele płaszczyzn, krzywizn i
krawędzi o rozmaitych kolorach, i na długo przykuł jego spojrzenie.
- Co to jest? - mruknął w końcu Corum.
- Maszyna - wyjaśnił Jhary. - Maszyna używana przez przodków. Tego właśnie
szukałem. Zabierze nas do Tanelornu.
- Ale czemu nie możemy pójść z Elrikiem do jego Tanelornu?
- Znamy już położenie geograficzne, wciąż jednak potrzebujemy czasu i wymiaru -
powiedział Jhary. Trzymaj się blisko mnie, Corumie, gdyż o ile nic nas nie zatrzyma, wkrótce
będziemy w naszym Tanelornie.
- I znajdziemy wsparcie w walce przeciwko Glan-dythowi?
- Tego nie mogę ci obiecać.
Jhary podszedł do maszyny i okrążył ją, jakby była mu znajoma. Wyglądał na
zadowolonego. Zaczai wodzić palcami po wzorach na misie i maszyna odpowiedziała. Coś
zaczęło pulsować w niej niby wielkie serce. Płaszczyzny, krzywizny i krawędzie przesunęły
się lekko i zmieniły kolor. Ruchy Jharego nabrały pewności. Ustawił Coruma i Erekosego
plecami do misy i wyjął zza kaftana małą buteleczkę. Wręczył ją Elrikowi.
- Gdy stąd znikniemy - powiedział - wrzuć ją do misy, weź konia, którego tam widzę,
i odjedź jak najszybciej do Tanelornu. Wykonaj te instrukcje dokładnie, a przysłużysz się nam
wszystkim.
- Niech tak będzie. - Elric ostrożnie wziął flaszkę.
Jhary uśmiechnął się tajemniczo i dołączył do pozostałej dwójki.
- I proszę, przekaż pozdrowienia memu bratu, Moon-glumowi.
Karmazynowe oczy Elrika rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Znasz go? Jak...
- Żegnaj, Elriku. Niewątpliwie spotkamy się jeszcze po wielekroć w przyszłości,
chociaż możemy się wówczas nie rozpoznać.
Elrik stał nieruchomo, jego biała twarz zabarwiona była odbiciem światła w metalu
misy.
- I tak będzie najlepiej, jak sądzę - dodał Jhary półszeptem, patrząc na albinosa z
lekkim współczuciem.
Lecz Elric już znikał, podobnie jak pustynia i maszyna... Potem coś niby niewidzialna
ręka odrzuciło ich do tyłu.
- Maszyna została zniszczona - westchnął z satysfakcją Jhary. - To dobrze.
- Ale jak teraz wrócimy do naszego wymiaru? - spytał Corum. Byli otoczeni przez
wysokie, falujące trawy tak wysokie, że sięgały wyżej ich głów. - I gdzie jest Erekose?
- Poszedł dalej. Odszedł swoją własną drogą do Tanelornu - powiedział Jhary i
popatrzył na słońce. Zerwał wiecheć grubej trawy i wytarł nim twarz. Na źdźbłach była rosa,
która go odświeżyła.
- A my musimy iść naszą...
- Tanelorn jest blisko? - Coruma ogarnęło podniecenie. - Blisko, Jhary?
- Blisko. Czuję je.
- To twoje miasto? Znasz jego mieszkańców?
- To jest moje miasto. Tanelorn jest zawsze moim miastem, ale tego Tanelornu nie
znam. Zapewne wiem coś o nim, przynajmniej taką mam nadzieję, albo też wszystkie moje
plany będą na nic.
- Jakie plany? Powiedz coś więcej.
- Nie mogę. Wiem o ślubowaniu Elrika, gdyż byłem kiedyś, lub będę, jego
przyjacielem. Ale to nie wiedza mnie prowadzi. To instynkt, Corumie. Chodź.
I poprowadził go przez wysokie, falujące trawy tak pewnie, jakby podążał dobrze
oznaczoną ścieżką.
Rozdział trzeci
KONIUNKCJA MILIONA SFER
I to było Tanelorn.
Niebieskie miasto roztaczało silną, błękitną poświatę. Na tle lazurowego nieba
rysowały się sylwetki budowli lśniących takim bogactwem odcieni, iż wyglądały na
wielokolorowe. Wysokie iglice wyrastały w skupiskach i osobno, wznosiły się jedne na
drugich, pieniły spiralami, ciesząc oko błękitnym pięknem metalu - od prawie czarnego po
bladofioletowy.
- To nie jest miejsce dla śmiertelników - szepnął Corum, gdy wyszli spomiędzy
wysokich traw. Otulił się płaszczem. Czuł się marnym pyłkiem wobec piękności i ogromu
miasta.
- Tego się obawiałem - powiedział Jhary ponuro. - To nie jest Tanelorn, który znałem.
Czemu w tym wyczuwam coś złowieszczego?
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Jest piękne, cudowne, ale może przecież istnieć jakiś fałszywy Tanelorn lub nawet
Kontrtanelorn, bądź też Tanelorn oparty na zupełnie innej logice...
- Nie rozumiem cię. Mówiłeś o pokoju. Cóż, miasto Tanelorn jest spokojne. Mówiłeś,
że jest wiele postaci Tanelornu i że istniały, zanim zaczął się czas, i że istnieć będą, gdy ten
czas się skończy. Jeśli zatem ten Tanelorn jest nawet inny od tych kilku, które poznałeś, to co
z tego?
Jhary westchnął głęboko.
- Chyba domyślam się prawdy. Jeśli Tanelorn istnieje w jednym i tym samym miejscu
w całym multiuniwersum, i ta jedna stała nie podlega fluktuacjom, to może istnieć w innym
celu niż udzielanie schronienia zmęczonym bohaterom i im podobnym istotom...
- Sądzisz, że jesteśmy w niebezpieczeństwie?
- Niebezpieczeństwo? To zależy, co uważasz za niebezpieczeństwo. Co może być
niebezpieczne dla jednego, dla drugiego nie jest. Niebezpieczeństwo, jak już miałeś okazję
stwierdzić, zawiera się w bezpieczeństwie, a bezpieczeństwo w zagrożeniu. Najbliżej prawdy
jesteśmy wtedy, gdy uznajemy istnienie paradoksów, a tym samym powinienem był dojść
wcześniej do tego, że Tanelorn też musi być paradoksem. Wejdźmy lepiej do miasta,
Corumie, a dowiemy się, po co nas tu ściągnięto.
Corum zawahał się.
- Mabelode zagraża Ładowi. Glandyth-a-Jrae gotuje się do zdobycia naszego
wymiaru. Rhalina się zgubiła. Mamy wiele do stracenia, Jhary, jeśli popełnimy błąd.
- Tak. Wszystko.
- Zatem czy nie powinniśmy się upewnić, czy nie padliśmy ofiarami jakiegoś
oszustwa na kosmiczną skalę?
- A jak mielibyśmy to zrobić, Corumie Jhaelen Irsei?
Corum popatrzył na Jharego, potem opuścił oczy.
- Masz rację. Wejdźmy do Tanelornu.
Przeszli przez trawnik błękitny od blasku miasta i stanęli u szczytu szerokiej alei
obsadzonej błękitnymi roślinami. Wciągnęli powietrze, które było dokładnie takie samo jak w
każdym innym ze znanych im wymiarów.
Corum załkał na widok tak doskonałego piękna i w uwielbieniu padł na kolana czując,
że chętnie oddałby życie za . owo zjawisko. Stojący obok Jhary położył dłoń na ramieniu
przyjaciela.
- Ach, to wciąż jest prawdziwy Tanelorn - mruknął.
Ruszyli aleją w poszukiwaniu mieszkańców miasta. Corumowi wydało się, że jego
ciało nagle straciło na wadze. Nabrał równocześnie pewności, że znajdą tu pomoc, że
Mabelode może jednak zostać pokonany i że bratobójcza rzeź dobiegnie końca. Lecz czas
mijał, a nikt nie wychodził, by ich powitać. Wszędzie zalegała cisza.
Na końcu alei Corum dostrzegł jakąś postać ostro rysującą się na tle fontann
wyrzucających niebieskawą wodę. Wyglądała na pomnik, pierwszy w tym mieście. Kształt
wydał się księciu znajomy i skojarzył z ratunkiem, chociaż nie potrafił powiedzieć dlaczego.
Ruszył szybciej, ale Jhary położył mu rękę na ramieniu.
- Nie biega się w Tanelornie.
Szczegóły posągu były już całkiem dobrze widoczne.
Zdawał się wytworem o wiele bardziej barbarzyńskim niż miasto i lśnił raczej zielono,
nie niebiesko. Nie był zapewne produktem tej samej kultury, która powołała do życia iglice i
budynki. Stał na czterech nogach i miał cztery ramiona, dwa założone i dwa wyprostowane po
bokach. W wielkim, ludzkim obliczu brakowało nosa; nozdrza otwierały się wprost między
policzkami. Usta postać miała rozchylone, a jej oczy błyszczały. I one też nie przypominały
ludzkich, wyglądały raczej jak garść klejnotów, ogromne niczym...
- Te oczy - szepnął Corum, podchodząc bliżej.
- Tak - Jhary wiedział, o co mu chodzi.
Statua nie była większa od Coruma i cała inkrustowana ciemnymi, lśniącymi
klejnotami. Książę wyciągnął rękę, by jej dotknąć, gdy zauważył nagle, że prawe z
założonych ramion wieńczy sześciopalca dłoń. Przejął go mróz do szpiku kości, gdyż
przeciwległe, lewe ramię pozbawione było dłoni.
Ta dłoń przymocowana była do nadgarstka Coruma.
Spróbował się cofnąć. Serce waliło mu jak młot, ból rozsadzał czaszkę. Nic nie
słyszał.
Usta na dziwnej twarzy rozchyliły się jeszcze bardziej, a ręce wyciągnęły się w stronę
księcia.
Potem rozległ się głos.
Nigdy dotąd Corum nie słyszał głosu, w którym brzmiały równocześnie inteligencja,
dzikość, humor, barbarzyństwo, chłód, namiętność i szorstkość. Tysiąc jakości rozbrzmiało,
gdy posąg przemówił.
- Klucz nie może być mój, dopóki nie zostanie ofiarowany dobrowolnie.
Owadzie oczy, bliźniacze obcemu oku Coruma, poruszyły się, podczas gdy dwa
pozostałe ramiona pozostały założone, a nogi trwały nieruchomo jak sparaliżowane.
Corum nie potrafił wykrztusić słowa. Był równie sparaliżowany jak owa istota-
pomnik. Jhary podszedł do przyjaciela.
- Ty jesteś Kwll - powiedział cicho.
- Jestem Kwll.
- A Tanelorn jest twoim więzieniem?
- Z dawna nim było...
- ...gdyż tylko ponadczasowy Tanelorn może zatrzymać istotę tak potężną jak ty.
Rozumiem.
- Ale nawet Tanelorn mnie nie zatrzyma, gdy nie będę już niekompletny.
Jhary uniósł lewą rękę Coruma. Dotknął sześciopalcej dłoni, która tkwiła tam
wszczepiona.
- A to uczyni cię kompletnym.
- To klucz do mojego wyzwolenia. Ale nie może być mój, dopóki nie zostanie mi
ofiarowany dobrowolnie.
- Pracowałeś nad tym całą potęgą swego umysłu, która przenika poza Tanelorn. To nie
Równowaga pozwoliła Elrikowi i Erecosemu dołączyć do Coruma. To byłeś ty lub twój brat,
gdyż tylko wy jesteście dość silni, nawet jako więźniowie, by przeciwstawić się
zasadniczemu prawu, Prawu Równowagi.
- Tylko Kwll i Rhynn są dość mocni, bo tylko jedno prawo nimi włada.
- A ty je złamałeś. Całą wieczność temu. Złamaliście je. Walczyliście ze sobą i Rhynn
oderwał ci rękę, a ty wyłupiłeś mu oko. Zapomnieliście o wzajemnie składanych sobie
przyrzeczeniach, jedynych, które miały was kiedykolwiek obowiązywać. A Rhynn..
- Rhynn przyniósł mnie do Tanelornu i zostawił tutaj. Przez wszystkie cykle, przez
tyle cykli...
- A on, twój brat? Jaką karę obmyśliłeś dla niego?
- Poszukuje bez spoczynku swego utraconego oka, ale musi znaleźć je oddzielnie, bez
ręki.
- A oko i ręka zawsze były razem.
- Tak jak teraz.
- Rhynn był bez szans.
- Tak, śmiertelniku. Sporo wiesz.
- To dlatego - odpowiedział Jhary udając, że mówi sam do siebie - że jestem jednym
ze śmiertelników skazanych na nieśmiertelność.
- Klucz musi zostać ofiarowany dobrowolnie - powtórzył Kwll.
- Czy to twój cień widziałem w Krainie Płomieni? - spytał nagle Corum, odchodząc na
drżących nogach od boga. - Czy to ciebie widziałem na wzgórzu w pobliżu Zamku Erorn?
- Tak, widziałeś mój cień. Mnie samego nie mogłeś ujrzeć. To ja uratowałem ci życie
w Krainie Płomieni i gdzie indziej. Używałem swej ręki i zabijałem twych wrogów.
- Oni nie byli wrogami! - Corum wyciągnął ku niemu zaciśniętą, lśniącą pięść i
spojrzał nań z nienawiścią. - To ty dałeś dłoni siłę przywoływania martwych na pomoc?
- Ręka sama ma tę władzę. To nic wielkiego. Sztuczka.
- A ty dokonywałeś tego wszystkiego samymi tylko myślami?
- Dokonałem więcej niż to. Klucz musi zostać ofiarowany dobrowolnie. Nie mogę
zmusić cię, śmiertelniku, byś oddał mi moją rękę.
- A jeśli ją zatrzymam?
- Wówczas będę musiał czekać przez cały cykl Cyklów, aż Milion Sfer znowu
znajdzie się w koniunkcji. Nie zrozumiałeś?
- Za to ja już zrozumiałem - wtrącił się poważnie Jhary. - Jak inaczej tyle wymiarów
mogłoby być otwartych przed śmiertelnikami? Jak inaczej mogliby odkrywać skrawki
wiedzy, normalnie przed nimi utajonej? Jak inaczej trzy aspekty tej samej osobowości
mogłyby zaistnieć w tym samym wymiarze? Jak inaczej mógłbym pamiętać wszystkie moje
żywoty? To koniunkcja Miliona Sfer. Koniunkcja, która zdarza się tak rzadko, że wydać się
może komuś, iż wieczność całą przeżyje, nim jej doświadczy. Ale kiedy już zachodzi, jak
słyszałem, stare prawa mogą zostać złamane i ustalane są nowe. Odmienia się natura czasu,
przestrzeni i wymiarów.
- Czy może to oznaczać koniec Tanelornu? - spytał Corum.
- Może nawet koniec Tanelornu - powiedział Kwll. - Ale tego jednego nie jestem
pewien. Klucz musi zostać ofiarowany dobrowolnie.
- A co uwolnię, jeśli oddam klucz? - spytał Corum, kierując to pytanie tak naprawdę
do Jharego. Ten potrząsnął głową i wyjął swego kota zza pazuchy. Głaszcząc jego łebek,
zamyślił się głęboko.
- Uwolnisz Kwlla - powiedział bóg. - Uwolnisz Rhynna. Obaj zapłacili już za swe
winy.
- Co powinienem zrobić, Jhary?
- Nie wiem...
- Czy powinienem zawrzeć umowę? Czy powinienem powiedzieć mu, żeby wziął
swoją rękę, jeśli w zamian pomoże nam w walce z Królem Mieczy, pomoże przywrócić pokój
w kraju, pomoże odnaleźć Rhalinę?
Jhary wzruszył ramionami.
- Co powinienem zrobić, Jhary?
Ale przyjaciel bohaterów nie odpowiedział, Corum popatrzył zatem prosto w twarz
Kwllowi.
- Dam ci z powrotem twoją rękę, pod warunkiem że użyjesz swej wielkiej potęgi, by
zniszczyć rządy Chaosu w Piętnastu Wymiarach, że zgładzisz Mabelodego, Króla Mieczy, że
pomożesz mi odnaleźć ukochaną, Lady Rhalinę, i że pomożesz przywrócić pokój w moim
własnym świecie, tak by mógł stać się znowu domeną Ładu. Powiedz, czy zrobisz to
wszystko?
- Zrobię to.
- Zatem dobrowolnie ofiarowuję ci klucz. Weź go sobie, Zaginiony Boże, gdyż
przyniósł mi ten dar niewiele więcej niż cierpienie.
- Ty głupcze! - krzyknął Jhary. - Powiedziałem ci, że...
Ale głos jego był słaby i jeszcze słabszy docierał do Coruma, który ponownie
przeżywał torturę zgotowaną mu niegdyś w puszczy przez Glandytha. Krzyknął z bólu, który
powrócił do nadgarstka, i po raz drugi, gdy ogień rozpalił mu twarz. Wiedział, że Kwll
wyrwał oko Rhynna z jego czaszki. Moc boga została odrodzona. Czerwona ciemność zalała
umysł Coruma. Czerwony, płomienisty ból pożerał jego ciało.
- ...oni są wierni tylko jednemu prawu, lojalności wobec siebie wzajem - krzyczał
Jhary. - Błagałem cię, byś zadecydował inaczej.
- Ja... - Corum spojrzał na kikut, gdzie była przedtem dłoń, i dotknął gładkiej skóry na
miejscu oka. - Znów jestem kaleką.
- A ja jestem cały - dziwny głos Kwlla nie zmienił się ani o ton, ale błyszczące ciało
zajaśniało mocniej. Rozprostował cztery nogi i wszystkie ręce i westchnął z rozkoszą. - Cały.
W jednej dłoni Zaginiony Bóg trzymał oko brata. Lśniło w błękitnym świetle miasta.
- I wolny - powiedział. - Wkrótce, bracie, wkrótce znów będziemy przebiegać Milion
Sfer, jak kiedyś, jak zawsze przed naszą walką. W radości, rozkoszując się całą
różnorodnością bytów. My dwaj jedyni wiemy, czym naprawdę jest radość! Muszę cię
odnaleźć, bracie!
- Umowa - powiedział Corum natarczywie, ignorując Jharego. - Obiecałeś mi coś,
Kwllu.
- Ja nie zawieram „umów, śmiertelniku. Nie przestrzegam żadnych praw, prócz
jednego, a to już poznałeś. Nie dbam o Ład czy o Chaos ani o Kosmiczną Równowagę. Kwll i
Rhynn istnieją tylko dla radości życia i nic innego nas nie obchodzi, nie zwracamy uwagi na
zmagania śmiertelników i jeszcze mniej dla was ważnych bogów. Czy wiecie, że wy śnicie
owych bogów? Że jesteście od nich mocniejsi? Że to wasz strach powołuje do życia
okrutnych, gnębiących was bogów? Czy to nie jest dla ciebie jasne?
- Nie rozumiem twych słów. Chcę tylko, byś dotrzymał umowy.
- Idę teraz odszukać mego brata. Podrzucę mu to oko tak, by mógł znaleźć je z
łatwością i stać się wolnym jak ja.
- Jesteś mi sporo winien, Kwllu!
- Winien? Nie uznaję długów ni zobowiązań innych niż wobec mnie samego, nic
oprócz pragnienia, by gonić za własnymi zachciankami i marzeniami mojego brata. Winien?
Co jestem ci winien?
- Beze mnie nie byłbyś teraz wolny.
- Bez mojej uprzedniej pomocy ty byś już nie żył. Bądź wdzięczny.
- Bogowie znęcają się nade mną, Kwllu. Meczą mnie, maltretują. Mam ich dość.
Zmęczony już tym jestem. Pionek Chaosu, potem pionek Ładu, teraz zaś pionek Kwlla. Ład
przynajmniej dziękuje, zdaje sobie sprawę, że moc musi być związana z odpowiedzialnością.
Nie jesteś lepszy niż Władcy Chaosu!
- Nic podobnego! Nikogo nie skrzywdziliśmy, ani Rhynn, ani ja. Jaką można niby
znaleźć przyjemność w tych głupich zabawach Ładu i Chaosu, w manipulowaniu losami
śmiertelników i półbogów? Wy jesteście wykorzystywani, bo tego chcecie, bo zrzucacie
odpowiedzialność za swe czyny na waszych bogów. Zapomnij o nich, zapomnij o mnie.
Będziesz szczęśliwszy.
- Niemniej wykorzystałeś mnie, Kwllu. To musisz przyznać.
Kwll odwrócił się plecami do Coruma, cisnął w górę ciemną lancę o wielu hakach, po
czym sprawił, że znikła.
- Używam wielu rzeczy. Używam broni, ale nie czuję się wobec niej zobowiązany,
gdy już nie jest mi potrzebna.
- Jesteś niesprawiedliwy, Kwllu.
- Sprawiedliwość? - Kwll aż zatrząsł się od śmiechu. - Co to jest?
Corum już był gotów rzucić się na Zaginionego Boga, ale Jhary go powstrzymał i sam
zaczął rozmowę z Kwllem.
- Jeśli tresujesz psa, by przyniósł ci zdobycz, to nagradzasz go, prawda, Kwllu? Po to,
by w razie potrzeby przyniósł ci ją znowu.
Kwll odwrócił się, jego owadzie oczy błysnęły.
- Albo tresuję następnego.
- Jestem nieśmiertelny - powiedział Jhary - i zajmę się tym, by ostrzec wszystkie psy,
że nie ma nic, co można uzyskać, będąc posłusznym Zaginionym Bogom...
- Nie potrzebuję już psów.
- Czy aby na pewno? Nawet ty nie możesz przewidzieć, co stanie się po Koniunkcji
Miliona Sfer...
- Mógłbym cię zabić, śmiertelniku, który jesteś nieśmiertelny.
- Wtedy byłbyś równie nikczemny, jak ci, którymi pogardzasz.
- Zatem pomogę wam. - Kwll odrzucił do tyłu swą wielką, lśniącą głowę i roześmiał
się tak, że nawet miasto Tanelorn zdawało się wibrować od jego wesołości. - Nie będzie to
chyba czas zmarnowany.
- Dotrzymasz zatem umowy? - spytał Corum.
- Nie uznaję żadnych umów. Ale pomogę ci. - Kwll pochylił się nagle nad nimi,
pochwycił Coruma pod jedno ramię, a Jharego pod drugie - Najpierw zatem do sfery Króla
Mieczy.
I błękitne miasto Tanelorn znikneło. Otoczyła ich niestała materia Chaosu, tańcząca
jak lawa w wybuchającym wulkanie. Poprzez nią Corum ujrzał Rhalinę.
Rhalinę wysoką na pięć tysięcy stóp.
Rozdział czwarty
KRÓL MIECZY
Kwll postawił ich i popatrzył na gigantyczną kobietę.
- To nie ciało - powiedział. - To zamek.
I był to zamek zbudowany na podobieństwo Rhaliny. Ale kto go wzniósł i po co? I
gdzie była sama Rhalina?
- Odwiedźmy go - powiedział Kwll, przechodząc przez lepką materię Chaosu niby
przez dym. - Trzymajcie się blisko mnie.
Dotarli do białych schodów, które prowadziły do odległych drzwi umieszczonych w
pępku figury. Cztery nogi Kwlla poruszały się na schodach zdumiewająco niezgrabnie.
Zaginiony Bóg nucił coś sobie pod nie istniejącym nosem.
W końcu doszli do szczytu schodów i przekroczyli okrągłe drzwi. Stali w wielkiej sali
oświetlanej przez jasność, która docierała z wysoka, od głowy kobiety-zamku.
Pośrodku kręgu blasku stała grupa istot, a wszystkie uzbrojone jak na wojnę. Istoty te
były piękne i w pewien sposób do siebie podobne, choć nosiły rozmaitą broń i różne
pancerze. Kilka miało głowy przypominające łby zwierząt, niektóre kojarzyły się z pięknymi
kobietami. Wszystkie one uśmiechały się do przybyłych. Corum wiedział, że oto ma przed
sobą zebranych razem Książąt Piekieł, będących na służbie u Króla Mieczy, Mabelodego.
Kwll skłonił się od progu z uśmiechem, czym najwyraźniej nieco ich zaskoczył. Nie
rozpoznali jednak, z kim mają przyjemność. Ich szeregi rozstąpiły się i jeszcze dwie postacie
pojawiły się na scenie.
Jedna z nich była naga pod lekkim płaszczem. Skórę miała gładką i bezwłosą, a ciało
o idealnych proporcjach. Długie, piękne włosy spływały na ramiona, w miejscu oczu jednak,
ust i nosa widniał zupełnie gładki owal.
Corum domyślił się, że musi to być Mabelode, zwany Bogiem Bez Twarzy.
Drugą postacią była Rhalina.
- Liczyłem na to, że przyjdziecie - powiedział Król Mieczy, pomimo że nie miał ust. -
Oto po co zbudowałem mój nowy zamek. To przynęta. Wiedziałem, że wrócisz, by poszukać
swej pani. Śmiertelnicy są tak wierni...
- Tak, tacy właśnie jesteśmy - zgodził się Corum. - Czy nic ci nie jest, Rhalino?
- W porządku, furia utrzymuje mnie przy zdrowych zmysłach - powiedziała. -
Myślałam, że nie żyjesz. Gdy statek się rozbił... Ale to stworzenie powiedziało mi, że stało się
inaczej. Czy znalazłeś pomoc? Chyba nie... Straciłeś znów rękę ł oko, jak widzę... -
zauważyła apatycznie.
Łzy napłynęły Corumowi do oka.
- Mabelode zapłaci za twe krzywdy.
Bezlicy Bóg roześmiał się, a książęta zawtórowali mu, jakby właśnie poznali potęgę
śmiechu. Mabelode obszedł Rhalinę od tyłu i wyciągnął wielki, złoty miecz, który oślepił ich
swoim blaskiem.
- Przysięgałem, że pomszczę zarówno Ariocha, jak i Xiombarg - oznajmił Mabelode
Bezlicy. - Przysięgałem, że nie będę ryzykował mego życia ni pozycji, zanim ty, Corumie, nie
znajdziesz się w mojej mocy. A kiedy Książę Teer został przez ciebie wystrychnięty na dudka
(na te słowa Książę Teer opuścił prosiakowatą twarz) i ruszył do walki z naszym sługą,
Glandythem, któremu pozwoliłem wziąć udział w przygotowaniu pułapki na ciebie, wtedy
prawie wpadłeś w moje sidła. Lecz coś się stało. Ujęliśmy tylko dziewczynę, a ty i ten drugi
zniknęliście. Użyłem jej zatem jako przynęty. I czekałem. Aż w końcu przyszedłeś. Teraz
mogę oznajmić ci, jaką przygotowałem karę. Moim pierwszym zamiarem jest urobić nieco
twoje ciało, mieszając je z ciałami twoich towarzyszy, aż będziecie przyglądać się z
większym obrzydzeniem sobie samym niż jakiemukolwiek stworowi powołanemu przeze
mnie dotąd do życia. Pozwolę wam tak trwać przez parę lat albo też tak długo, jak długo
wasze umysły to wytrzymają, a potem odtworzę was w pierwotnych postaciach i sprawię, że
będziecie nienawidzić się nawzajem, pożądając zarazem. Doświadczyliście już, jak sądzę,
czegoś podobnego. Potem...
- Jak przyziemne są zamysły Władców Chaosu! - przerwał mu Kwll swym
wielobrzmiącym głosem. - Jakie wygórowane ambicje przejawiają! Jakie to niskie sny śnią! -
zaśmiał się. - Są prawie ludźmi, że już o bogach nie wspomnę!
Książęta Piekieł ucichli i zwrócili głowy ku swemu królowi.
Mabelode ujął złoty miecz w obie ręce i wyrzucił zeń tysiąc cieni wirujących i
tańczących w powietrzu. Wszystkie one sugerowały Corumowi podobieństwo do jakichś
znanych mu postaci, ale nie umiał rozpoznać rysów.
- Moja potęga ma być przyziemna i doczesna? Czym jesteś, istoto, by kpić z
najpotężniejszego z Władców Mieczy, Mabelode Bezlicego?
- Nie kpię. Jestem Kwll. - Zaginiony Bóg wyciągnął rękę i wyłuskał z powietrza
miecz o wielu ostrzach. - Nazywam tylko to, co widzę i słyszę.
- Kwll nie żyje - stwierdził Mabelode. - Tak jak Rhynn. Jesteś uzurpatorem i
szarlatanem. Twoje sztuczki nie są zabawne.
- Jestem Kwll.
- Kwll nie żyje.
- Jestem Kwll.
Trzej Książęta Piekieł ruszyli na niego ze wzniesionymi mieczami.
- Zabijcie go - rozkazał Mabelode. - Żebym mógł rozpocząć przyjemną ceremonię
zemsty.
Kwll wyciągnął jeszcze dwa podobne miecze i pozwolił, by broń Chaosu spadła na
jego klejnotopodobne ciało, po czym nadział Książąt Piekieł kolejno na koniec miecza i
odrzucił tak daleko, że zniknęli.
- Kwll - powiedział. - Potęga multiwszechświata posłuszna jest mojej woli.
- Żadna istota w pojedynkę nie może mieć takiej potęgi - krzyknął Mabelode. -
Kosmiczna Równowaga na to nie pozwala!
- Ale ja nie podlegam Kosmicznej Równowadze - odparł rzeczowo Kwll. Odwrócił się
do Coruma i Jharego i wręczył pierwszemu Oko Rhynna. - Obejdę się bez tego. Weź oko
mojego brata do swego wymiaru i rzuć je do morza. Nic więcej nie musisz robić.
- A Glandyth?
- Nim możesz zająć się już razem ze swym nieśmiertelnym przyjacielem, bez mojej
pomocy. Robisz się leniwy, śmiertelniku.
- Ale Rhalina...
- A,tak.
Kwll przebił się wydłużoną nagle ręką przez zwarte szeregi Książąt Piekieł i omijając
łukiem Króla Mabelode Bezlicego, wyrwał spośród nich Rhalinę.
- Proszę.
Rhalina łkała w objęciach Coruma.
- Wzywam całą moją moc! - wrzasnął przeraźliwie Mabelode. - Wzywam wszystkie
stworzenia ze wszystkich wymiarów, wszystkie, które są mi wierne! Przygotujcie się, moi
Książęta Piekieł! Chaos musi być obroniony!
- Czy boisz się jednej tylko istoty, Królu Mieczy? - krzyknął Corum. - Tylko jednej?
Złoty miecz zadrżał w ręku boga. Jego plecy jakby się przygarbiły.
- Boję się Kwlla - odparł niskim głosem.
- I mądrze czynisz - stwierdził Kwll. Machnął ręką. - A teraz rozwalmy te grupie
pułapki i zajmijmy się prawdziwą walką.
Zamek w kształcie Rhaliny zaczął topnieć. Książęta Piekieł wrzasnęli z trwogi, ich
postacie zmieniały się w poszukiwaniu takiej, która byłaby najskuteczniejsza w nadchodzącej
walce. Mabelode Bezlicy rósł tak długo, aż w końcu jego wielka, pokryta gładką skórą twarz
zawisła ponad nimi.
Niebo chłostały kolorowe i czarne pasma, wkoło dały się słyszeć krzyki, chrząkania i
syczenia. To nadciągały stwory skaczące i stwory pełzające, stwory galopujące, latające i
kroczące - armia istot Chaosu śpieszyła na pomoc swemu królowi.
Kwll poklepał Jharego po ramieniu, i ten zniknął.
- Nawet ty nie możesz stawać sam przeciwko całej potędze Chaosu! - przeraził się
Corum. - Cofam mą umowę, zwalniam cię z niej!
- Nie zawierałem żadnej umowy. - Dwie ręce nadpłynęły i poklepały Coruma i
Rhalinę. Książę poczuł, jak coś wyrywa go z Królestwa Chaosu.
- Zabiją ci, Kwllu!
- Przyznaję, że nie walczyłem od jakiegoś czasu, ale bez wątpienia rychło przypomnę
sobie to, w czym niegdyś byłem biegły.
Corum ujrzał przelotnie Strach we własnej osobie, jak z rykiem atakował Zaginionego
Boga.
- Nie...
Chciał wyciągnąć miecz, ale już spadał. Spadał tak samo, jak niegdyś, gdy rozbił się
statek, lecz tym razem trzymał Rhalinę mocno w objęciach.
Nie puścił jej nawet wtedy, gdy jego zmysły zaczęła ogarniać mgła.
- Corumie! - usłyszał nagle jej głos. - Corumie!
To boli!
Otworzył zaciśnięte mocno oko. Stali na poczerniałym od ognia kamieniu, a wkoło
szumiało morze. Po chwili rozpoznali to miejsce, chociaż nie było tu już zamku. Coum
przypomniał sobie, że spalił go Glandyth.
Stali na Górze Moidel
Przypływ miał się ku końcowi i widzieli już wyłaniającą się z wolna mierzeję.
- Patrz - Rhalina wskazała na puszczę.
Na plaży leżało kilkanaście ciał.
- Zatem walki trwają nadal - powiedział Corum. Już miał jej pomóc zejść na dół, gdy
przypomniał sobie o tym, co przez cały czas ściskał w dłoni. Zamachnął się i wrzucił Oko
Rhynna daleko do morza. Błysnęło w powietrzu i zniknęło pod falami.
- Rozstaję się z nim bez żalu - stwierdził.
Rozdział piąty
KONIEC GLANDYTHA
Gdy przeszli mierzeję i osiągnęli stały ląd, mogli lepiej przyjrzeć się ciałom
rozciągniętym u granic puszczy. Byli to ich starzy wrogowie ze Szczepów Pony. Wszystko
wskazywało na to, że padli ofiarą dzikiej i okrutnej walki. Leżeli w futrach, naszyjnikach i
bransoletach z miedzi i brązu, z prymitywnymi mieczami i toporami w dłoniach, każdy
pokryty przynajmniej tuzinem ran. I ich pochwyciła najwyraźniej Chmura, którą ściągnął na
ten kraj czarownik Ertil. Corum pochylił się i obejrzał najbliższe ciało.
- Zmarł niedawno - powiedział. - Czyli choroba nadal szaleje. Nas jednak jakoś
jeszcze nie dotknęła. Potrzebuje zapewne trochę czasu, by przeniknąć do mózgu. Biedni
mieszkańcy Lywm-an-Eshu, biedni moi Yadhag-howie...
Coś poruszyło się między drzewami.
Corum sięgnął po miecz, po raz pierwszy odczuwając z rozdrażnieniem skutki braku
lewej ręki i prawego oka. Po chwili jednak roześmiał się z ulgą.
Był to Jhary-a-Conel prowadzący na wodzy trzy kucyki.
- Nie są zbyt wygodne, ale zawsze lepsze to, niż piesza wędrówka. Gdzie się
skierujemy, Corumie? Do Halwygu?
Corum potrząsnął głową.
- Mam inny pomysł. Najlepiej będzie, jeśli zajmiemy się Ertilem. Wątpię, żeby
Glandyth zamieszkał w Halwygu, by zebrać dwór. Najpewniej nadal podróżuje po innych
planach. Pojedziemy do Zamku Erom, skąd weźmiemy łódź i popłyniemy na Wyspy
Nhadragh.
- Gdzie mieszka ten właśnie czarownik, który sprowadził zarazę na świat.
- Otóż to.
Jhary podrapał kota pod brodą.
- To brzmi sensownie, Corumie Jhaelen Irsei. Ruszajmy!
Dosiedli kudłatych kucyków i pogonili je tak szybko, jak tylko to było możliwe, przez
lasy Bro-an-Vadhaghu. Dwukrotnie zmuszeni byli ukrywać się przez grupkami skłonnych do
bitki Vadhaghów. Raz byli świadkami masakry, której w żaden sposób nie potrafili zapobiec.
W końcu Corum z ulgą ujrzał wieże Zamku Erorn. Obawiał się, że Glandyth lub ktoś
inny mógł go znowu zniszczyć. Zamek jednak stał nietknięty. Cały śnieg stopniał, łagodna
wiosna musnęła już drzewa i krzaki. Z radością weszli do środka.
Zapomnieli jednak o domownikach i służbie.
Nie opierali się oni długo chorobie. Dwa ciała leżały tuż za progiem, oba mocno
poranione. Inne znajdywali w takim samym stanie w różnych częściach zamku. Wszystkie
prócz jednego, ostatniego. Tego, który przetrwał, pokonała własna agresja. Powiesił się w
jednej z sal koncertowych. Wiszące pod sufitem zwłoki sprawiały, że fontanny i kryształy
brzmiały w sposób tak pełen goryczy i tak przerażająco, iż Corum, Rhalina i Jhary mieli w
pierwszej chwili ochotę uciec z zamku.
Uporawszy się z ciałami, Corum zszedł do wielkiej, nadmorskiej pieczary znajdującej
się pod zamkiem. Czekała tu mała łódź, której używał kiedyś, za spokojniejszych dni, chcąc
popływać z Rhalina po morzu. Była gotowa do natychmiastowego wypłynięcia.
Rhalina i Jhary znieśli na dół prowiant, Corum zaś sprawdził takielunek i żagiel.
Poczekali jeszcze, aż odpływ odsłoni wylot jaskini i przepłynęli pod wielkim, poszarpanym
łukiem na otwarte wody. Za dwa dni mieli ujrzeć pierwszą z Wysp Nhadragh.
Mając wkoło jedynie morze, Corum sporo myślał o swoich przygodach w innych
wymiarach. Stracił rachubę światów, które odwiedził. Czy naprawdę istniało milion sfer,
każda zawierająca ileś wymiarów? Trudno było wyobrazić sobie tyle światów. A w każdym z
nich trwały zmagania.
- Czy nie ma światów, które znałyby jedynie pokój? - spytał Jharego, gdy ten przejął
ster i skorygował kurs. - Czy nie ma ani jednego, Jhary?
Ten wzruszył ramionami.
- Zapewne są, chociaż nigdy takiego nie widziałem. Może nie to ma być moim
udziałem. Ale walka jest w pewnym sensie jednym z praw natury...
- Niektóre istoty całe swe życie spędzają w pokoju.
- Tak, niektóre tak. Istnieje legenda, że kiedyś był tylko jeden świat, jedna planeta,
taka jak nasza, która była spokojna i doskonała. Lecz jakieś zło dokonało na nią inwazji i
wówczas ten świat poznał walkę. Podczas jej trwania stworzył następnie różne wersje samego
siebie, by walka mogła jeszcze bardziej rozgorzeć. Wiele jest jednak legend, które mówią, że
przeszłość była idealna lub że przyszłość taka będzie. Wiele widziałem wersji przeszłości i
przyszłości. Żadna z nich nie była idealna, przyjacielu.
Corum poczuł, że łódź się zakołysała, i uchwycił się mocno burty. Fale rosły i morze
wyraźnie się burzyło.
- Bóg Rybak- wskazała Rhalina. - Spójrzcie! Idzie wzdłuż wybrzeża i ciągnie sieć.
- Może on zna spokój - powiedział Corum, gdy morze się uspokoiło.
Jhary pogłaskał kota po głowie. Małe stworzenie z niepokojem przyglądało się
wodzie.
- Nie sądzę - powiedział w końcu cicho.
Przeszedł kolejny dzień, zanim ujrzeli zewnętrzne wyspy archipelagu. Były
przeważnie ciemnozielone i brązowe, gdzieniegdzie widniały ruiny spalonych przez Mabdeń-
czyków zamków. Parę razy machały do nich z brzegu powłóczące nogami postacie, ale
ignorowali te znaki, gdyż bez wątpienia Chmura musiała objąć i tych tutaj, pozostałych przy
życiu Nhadraghów.
- Tam - powiedział Corum - jest największa wyspa. To Maliful. Tam też jest miasto
Os i tam mieszka ów czarownik. Zdaje się, że Chmura zaczyna dobierać się do moich myśli...
- Zatem pośpieszmy się - zachęcił Jhary.
Wylądowali na opuszczonej, kamienistej plaży w pobliżu Osu, którego ruiny były
widoczne już stąd.
- Dalej, Wąsacz - mruknął Jhary do kota. - Pokaż nam drogę do czatowni czarownika.
Kot rozpostarł skrzydła i wzleciał wysoko, nie ginąc jednak z pola widzenia. Przeszli
ostrożnie przez miasto, potem wspięli się na zwały gruzu, które kiedyś były bramą. W końcu
kot podfrunął do płaskiego budynku z nadbudowaną na dachu żółtą chatą. Obleciał ją
dwakroć i wrócił na ramię Jharego.
Corum czuł, że i kot zaczyna go irytować, wiedział jednak, że nie ma po temu
żadnego powodu i że wszystko to dzieło Chmury. Ruszył biegiem ku płaskiemu budynkowi.
Było tylko jedno wejście, zagrodzone ciężkimi, drewnianymi wrotami.
- Wyłamać je oznaczałoby obwieścić wszystkim głośno, że tu jesteśmy - szepnął
Jhary. - Spójrz, tam z boku biegną schody.
Szereg kamiennych schodów wiódł na dach, i tamtędy też ruszyli. Rhalina zamykała
pochód.
Razem podkradli się do chaty i zajrzeli do środka. W pierwszej chwili trudno było
dojrzeć cokolwiek.
Poza stosem pergaminów, klatkami i kociołkiem było w kącie chaty coś jeszcze. To
coś się poruszało, i mógł to być tylko czarownik.
- Dość mam tych podchodów! - krzyknął Corum. - Skończmy z tym od razu. - Uderzył
rękojeścią miecza w ścianę chaty. Ta jęknęła i popękała. Uderzył znowu i chata zatrzęsła się,
tracąc kawał dachu.
W tej samej chwili z chaty dobył się uwolniony niespodzianie smród, który odrzucił
Coruma na kilka jardów. Musieli poczekać, aż odór się rozproszy. W końcu, czując
narastającą bezsensowną furię, Corum rzucił się na nadwątlony róg chaty i wcisnął się przez
dziurę. Wylądował z trzaskiem na poszczerbionym stole.
Ujął miecz i rozejrzał się wokoło.
To, co zobaczył, rozegnało jego wściekłość. Był to Ertil.
Upadły czarownik sam stał się ofiarą własnych czarów. Na usta wystąpiła mu piana,
oczy błyskały białkami.
- Zabiłem je - charczał. - Tak jak zabiję ciebie. Nie chciały mnie słuchać, więc je
zabiłem.
Jedyną pozostałą ręką uniósł jedną z odciętych nóg. Druga noga i ręka leżały
zakrwawione w pobliżu.
- Zabiłem je!
Corum odwrócił się. Kopnął bulgoczący kociołek, buteleczki z ziołami i
chemikaliami, rozrzucając je po podłodze.
- Zabiłem je! - bełkotał czarownik. Jego głos przeszedł w jęk, potem ucichł. Krew
rozlewała się wkoło niego coraz szerzej. Niewiele chwil życia mu zostało.
- Jak wywołałeś Chmurę? - spytał Corum.
Osłabiony Ertil wyszczerzył zęby i wskazał odciętą nogą.
- Tam. Kadzielnica. Tylko mała kadzielnica, a zabiła was wszystkich!
- Nie wszystkich. - Corum uchwycił kadzielnicę za łańcuchy i utopił w jednym z
kotłów. Zielona para uniosła się nad cieczą, zawirowały w niej przez chwilę złe,
wykrzywione twarze. Potem wszystko zniknęło.
- Zniszczyłem to, co zabiło wielu spośród mego ludu, czarowniku.
Ertil popatrzył na niego szklanymi niemal oczami.
- Więc zabij i mnie, Vadhaghu. Zasłużyłem na to.
Corum potrząsnął głową.
- Pozwolę ci umierać w taki sposób, jaki sobie wybrałeś.
- Corumie! - doszedł go zza ściany głos Jharego.
Jhary zerkał przez dziurę w murze; wyglądał na wystraszonego.
- Co się stało?
- Zdaje się, że Glandyth zwietrzył upadek szalonego czarodzieja.
- I co z tego?
- A to, że nadciąga. Te bestie nadal go noszą.
Corum schował miecz i zeskoczył ze stołu.
- Dołączę do was na dole. Nie dam rady wydostać się tędy.
Przeskoczył nad tym, co zostało z Ertila, i pchnął drzwi. Gdy schodził wewnętrznymi
schodami, dobiegły go jęki i płacze błagających o uwolnienie z klatek zwierząt.
Jhary czekał już na niego z Rhalina. Corum wprowadził ją do budynku.
- Zostań, tu. To smrodliwe miejsce, ale zawsze jakieś schronienie. Zostań tu, proszę.
Z góry dobiegał już łopot wielkich skrzydeł. Glandyth był blisko.
Corum i Jhary ruszyli biegiem. Stanęli dopiero na zawalonym stertami gruzu
niegdysiejszym placu.
Denledhyssi byli nieliczni. Bez wątpienia zginęło ich trochę w starciu z Księciem
Chaosu, nadal jednak z tuzin bestii unosił się nad Osem.
Z góry dobiegł nagle mogący ściąć krew w żyłach krzyk triumfu. Odbił się echem
wśród ruin miasta.
- Corumie!
To Glandyth-a-Krae dostrzegł swego wroga.
- Gdzie są twoje czarodziejskie ręka i oko, Shefan-howie? Wróciły do zaświatów, z
których je wyczarowałeś? - roześmiał się Glandyth.
- Zatem, koniec końców, przyjdzie mi umrzeć z rąk Mabdeńczyka - powiedział cicho
Corum, obserwując lądujące na odległym końcu placu czarne potwory. - Bądź gotów ulotnić
się, Jhary.
Czekali z mieczami, gdy Glandyth zsiadł z bestii Chaosu i zaczął przedzierać się
razem z kompanią przez rumowisko.
Corum myślał przede wszystkim o ocaleniu Jharego i Rhaliny.
- Będziesz ze mną walczył uczciwie, Hrabio Glandyth? - zawołał do olbrzymiego
mężczyzny. - Rozkażesz swoim ludziom, by zostali z tyłu, gdy będziemy walczyć?
Glandyth-a-Krae poprawił obszerne futro na grzbiecie i nacisnął hełm głębiej na
czerwoną twarz. Śmiech eksplodował z jego grubych warg.
- Jeśli uważasz, że lepiej będzie, gdy stanę do walki z pokurczem, co ma tylko jedną
rękę i jedno oko, to owszem, proszę bardzo. - Skinął na swoich ludzi. - Zostańcie tam, skoro
on tak chce. Za małą chwilę pozwolę wam wziąć jego drugą rękę i drugie oko.
Barbarzyńcy zawyli radośnie, słysząc żart wodza.
Hrabia Glandyth podszedł bliżej, wreszcie już tylko kilka jardów dzieliło go od
Coruma. Spojrzał na Vadhagha.
- Sprawiłeś mi ostatnio sporo kłopotów, Shefanhowie. Ale przyjemność, której za
chwilę zaznam, pozwala mi o tym zapomnieć. Bardzo jestem rad, że mogę cię zobaczyć.
Wyciągnął zza pasa wielki topór, dobył miecz z pochwy.
- Pora skończyć to, co zaczęliśmy w lasach przy Zamku Erorn.
Postąpił krok i wówczas ryk przerażenia dobył się z gardeł jego ludzi. Glandyth
zatrzymał się i obejrzał.
Czarne bestie wzlatywały w niebo i znikały na wschodzie. Już po chwili nie było
można ich dojrzeć.
- Wracają - powiedział Corum. - Ich pan potrzebuje wszystkich swych sług, gdyż sam
jest w wielkiej opresji. Jeśli cię zabiję, Glandyth, to czy twoi ludzie zostawią mnie w
spokoju?
Glandyth wykrzywił swój wilczy pysk.
- Moi Denledhyssi bardzo mnie kochają.
- Niewiele mam zatem do zyskania - powiedział Corum. - Jedna chwila. Weź teraz
Rhalinę - mruknął półgłosem do Jharego. - Idźcie do łodzi. Nawet jeśli zostanę zabity, oni nie
mają łodzi, więc nie będą was ścigać. To najmądrzejsze, co można zrobić. Nie zaprzeczaj.
- Nie próbuję. Zrobię, jak mówisz - westchnął Jhary. - Idę.
- Pozwolisz im opuścić Os, prawda? - powiedział Corum głośno.
- Niech będzie. Zawsze będę mógł jeszcze na nich zapolować. Mam też czarownika,
gdybym potrzebował nowych sztuczek.
- Ertila?
Kaprawe oczy Glandytha zwęziły się.
- Co z nim?
- Sam się zabił. Chmura dopadła nawet jego.
- Nieważne. Sam dam radę. Haaaaiii! - Hrabia z Krae rzucił się nagle na Coruma.
Corum odskoczył, stracił równowagę i upadł, gdy topór zaświszczał tuż nad jego
głową. Przetoczył się, unikając uderzenia miecza, który zazgrzytali tylko na zrębie muru.
Podparł się kikutem lewej ręki i wsta blokując gwałtowne cięcie toporem.
Mimo tuszy barbarzyńca był szybki i mocny jak zawsze.
W porównaniu z nim Corum czuł się słaby jak dziecko. Usiłował wyprowadzić atak,
ale Glandyth nie dawał mu na to szansy, zmuszając do nieustannego cofania się po gruzach.
Jedyną nadzieją Coruma było to, że Jhary zdąży z Rhaliną przybiec do łodzi, i zanim
Glandyth go zabije, oni będą już żeglować z powrotem do Zamku Erorn.
Miecz i topór spadły równocześnie na uniesione ostrze Coruma i książę poczuł, że
ramię mu drętwieje. Przesunął mieczem po rękojeści topora, chcąc odciąć Glandythowi palce,
ale Hrabia Krae wycofał topór i skierował go na głowę przeciwnika.
Ten odskoczył, tak że topór rozdarł ogniwa kolczugi na lewym ramieniu, ledwie
drasnąwszy ciało.
Glandyth wykrzywił się. Jego śmierdzący oddech wionął w twarz Corumowi, oczy
Mabdeńczyka pełne były żądzy zabijania. Ciął mieczem i Corum poczuł stal wdzierającą się
w jego udo. Cofnął się i dostrzegł krew spływającą po srebrnej kolczudze.
Glandyth przystanął zdyszany. Przygotowywał się do rozstrzygającego ataku.
Corum rzucił się naprzód, uderzył mieczem w twarz barbarzyńcy i rozorał mu
policzek, ale zaraz został odepchnięty.
Krew lała się z rany na udzie. Corum odskoczył, stwarzając niewielki dystans między
sobą a wrogiem. Glandyth nie podążył za nim, stał tylko, rozkoszując się cierpieniem
Vadhagha.
- Sądzę, że powolne pozbawianie cię życia może być całkiem przyjemne... Czy
chciałbyś jeszcze trochę pobiegać, Książę Corumie, i zyskać w ten sposób jeszcze kilka
sekund życia?
Corum wyprostował się. Lada chwila mógł zemdleć. Milczał. Patrzył na Glandytha
jednym okiem. Potem postąpił krok naprzód.
Glandyth zachichotał.
- Wybiłem twą rasę. Wszystkich, prócz ciebie. Teraz, po długim i cierpliwym
oczekiwaniu, mogę wreszcie uprzątnąć ostatek śmiecia.
Corum zrobił następny krok.
Glandyth przygotował broń.
- Chcesz umrzeć, co?
Corum zachwiał się. Prawie nie widział Hrabiego z Krae. Uniósł z trudem własny
miecz i spróbował zrobić jeszcze jeden krok.
- Chodź - powiedział Glandyth. - No chodź.
Jakiś cień przemknął nad ruinami. W pierwszej chwili
Corum pomyślał, że to jakieś zwidy. Potrząsnął głową, by widzieć lepiej.
Glandyth też dojrzał ten cień. Jego czerwona gęba zastygła w wyrazie zdumienia, z
szeroko otwartymi przekrwionymi oczami.
W chwili gdy Hrabia z Krae zagapił się na to, co rzucało cień, Corum rzucił się
naprzód i wraził stal w gardło Glandytha.
Mabdeńczyk zacharczał głucho i krew rzuciła mu się z ust.
- Za moją rodzinę - szepnął Corum.
Cień przybliżał się. Rzucał go gigant z wielką siecią, którą zarzucił zaraz na
przerażonych Denledhyssów, unosząc ich w górę i odrzucając daleko od miasta. Gigant z
dwoma iskrzącymi się oczami.
Corum upadł obok martwego Glandytha-a-Krae i spojrzał na olbrzyma.
- Bóg Rybak.
Jhary pojawił się obok, tamując krew płynącą z uda.
- Bóg Rybak- powiedział do Coruma. - Ale nie poławia już, nie przeczesuje mórz
świata, bo znalazł to, czego szukał.
- Swoją duszę?
- Swoje oko. Bóg Rybak to Rhynn.
Spojrzenie Coruma stało się zamglone. Jak przez różową mgłę ujrzał nadchodzącego
Kwlla, który krzywił w wesołym uśmiechu błyszczącą twarz.
- Nie ma już twoich bogów Chaosu - powiedział. - Wyrżnęliśmy ich obaj z bratem.
Wszystkich po kolei. A potem ich sługi.
- Dziękuję wam - wyszeptał ochryple Corum. - I Lord Arkyn też wam podziękuje.
Kwll zachichotał.
- Nie sądzę.
- A to czemuż?
- Dla równowagi wybiliśmy również Władców Ładu. Teraz wy, śmiertelnicy, jesteście
w tych wymiarach wolni od bogów.
- Ale Arkyn... Arkyn był dobry...
- To samo dobro odnajdziecie w sobie, jeśli naprawdę uznajecie je za cenne. Nastał
czas Koniunkcji Miliona Sfer, a to oznacza kolejną zmianę natury istnienia. Zapewne taka
właśnie miała być nasza rola: uwolnić te Piętnaście Wymiarów od głupich bogów i jeszcze
głupszych schematów.
- Ale Równowaga?...
- Sami będziecie ją utrzymywać swoją wolą. Waga nie ma już czego ważyć. Jesteście
zdani na siebie, śmiertelnicy. Ty i twój rodzaj. Żegnajcie.
Corum usiłował się jeszcze odezwać, ale ból w udzie uśpił wszelkie myśli. W końcu
książę zemdlał.
Tylko raz jeszcze głos Kwlla zabrzmiał mu w głowie, zanim zmysły ostatecznie
odmówiły posłuszeństwa.
- Teraz sami możecie decydować o swym przeznaczeniu.
EPILOG
Pokój zawitał raz jeszcze do zdrowiejących krain i śmiertelnicy znów zajęli się
swoimi sprawami, odbudowując to, co zostało zniszczone. W Lywm-an-Eshu wybrano
nowego króla, a Vadhaghowie, którzy umknęli śmierci, wrócili do swoich zamków.
W Zamku Erorn nad morzem Corum Jhaelen Irsei, Książę w Szkarłatnym Płaszczu,
wracał powoli do zdrowia. Zawdzięczał to głównie napojom Jharego i pielęgnacji Rhaliny.
Znalazł sobie nowe zajęcie. Pamiętając to, co widział w domu doktora w świecie Lady Jane
Pentallyon, próbował sporządzić sobie protezę. Nie udało mu się jednak jeszcze zrobić takiej,
która by mu odpowiadała.
Któregoś dnia przyszedł do Coruma i Rhaliny Jhary-a-Conel - w kapeluszu, z torbą i
kotem na ramieniu - i pożegnał się z nimi bez specjalnego żalu. Błagali go, by został, by
cieszył się pokojem, który wywalczyli.
- Świat bez bogów jest światem pozbawionym wielu lęków - takim argumentem
zakończył Corum swoje namowy.
- To prawda - zgodził się Jhary.
- Zostań zatem - poprosiła go Lady Rhalina.
- Cóż, ja idę szukać takich światów, gdzie nadal rządzą bogowie. Nie pasuję do
żadnego innego. I wiem - dodał Jhary - że będę przeklinać tę decyzję, że najpewniej będę się
winić za zły wybór. Może być i tak! Bogowie, złowieszczo bliskie im demony, fatalne
przeznaczenia, absolutne zło i dobro - potrzebuję tego wszystkiego.
Corum uśmiechnął się.
- Idź zatem, i pamiętaj, że cię kochamy. Ale nie przekreślaj tak zdecydowanie tego
świata. Zawsze przecież można stworzyć nowych bogów.