M
ICHAEL
M
OORCOCK
K
AWALER
M
IECZY
(P
RZEŁOŻYŁ
:
R
ADOSŁAW
K
OT
)
SCAN-
DAL
WPROWADZENIE
Były to czasy oceanów światła i czasy dzikich bestii z brązu latających w
przestworzach, miast unoszących się tuż pod sklepieniem nieba. Stada karmazynowego bydła,
roślejszego niż zamki, napełniały porykiwaniem pastwiska; młode i hałaśliwe stworzenia
nawiedzały ponuro toczące swe wody rzeki. Był to czas bogów, których nieustanną obecność
można było dostrzec we wszystkim, co istniało na świecie; czas bezrozumnych krasnali i
pozbawionych kształtu stworów, które można było przywołać nieostrożną bądź gorączkową
myślą, a które nie odchodziły nie zadawszy cierpienia lub póki nie złożyło im się okrutnej
ofiary; czas magii, zjaw, niestałej przyrody, zdarzeń pozornie niemożliwych, paradoksów
mogących wpędzić w szaleństwo; marzeń spełniających się posłusznie i marzeń realizujących
się na opak; koszmarów sennych raptownie stających się jawą.
Były to czasy ciekawe i czasy mroczne. Czasy Praw Miecza. Czasy, gdy Vadhaghowie
i Nhadraghowie, odwieczni wrogowie, wymierali. Czas, kiedy człowiek, niewolnik strachu,
pojawił się na świecie, nieświadom, że większość cierpień i lęków, które go osaczały, była
wynikiem nie czego innego, jak tego, że on sam zaistniał. Była to jedna z wielu ironii losu,
związanych z człowiekiem, który podówczas nazywał swą rasę Mabdenami lub
Mabdeńczykami.
Mabdenowie żyli krótko, lecz mnożyli się obficie. W ciągu kilku stuleci zdołali
osiągnąć przewagę na zachodnim kontynencie, na którym to zaczęła się ich ewolucja. Przed
wyprawianiem się w większej sile ku lądom zamieszkanym przez Vadgaghów i Nhadraghów
powstrzymywały ich przesądy. Tak trwało to przez parę dalszych stuleci, aż w końcu okrzepli i
zdobyli się na odwagę. Nie spotkali się z oporem, lecz zaczęli zazdrościć starszym rasom, ich
liczne kompleksy objawiły się pod postaciami zawiści i agresji.
Vadhaghowie i Nhadraghowie nie byli ostrzeżeni przed takim obrotem sprawy.
Panowali przez milion lub więcej lat na całej planecie, a teraz ona zaczęła się zmieniać.
Wiedzieli o istnieniu Mabdenów, lecz nie dostrzegali zbytniej różnicy między nimi a innymi
dzikimi zwierzętami. Obie rasy nie zapomniały wprawdzie o wzajemnej nienawiści, lecz ich
przedstawiciele spędzali równocześnie wiele czasu na tworzeniu dzieł sztuki, abstrakcyjnych
rozważaniach i temu podobnych zajęciach. Rozumni, doświadczeni, nie dopuszczali do siebie
myśli, że cokolwiek może się zmienić. Z tego też głównie powodu ignorowali zapowiedzi
kresu swej epoki.
Między oboma odwiecznymi wrogami nie było już konfliktów, jako że ostatnią bitwę
stoczyli wiele stuleci temu, lecz nadal nie utrzymywali ze sobą kontaktów.
Vadhaghowie zamieszkiwali całymi rodzinami odcięte od świata zamki, rozrzucone na
kontynencie nazywanym przez nich Bro-an-Vadhagh. Nie było między nimi łączności, chęć do
podróżowania zaś stracili już bardzo dawno. Nhadraghowie żyli w miastach wzniesionych na
wyspach wśród mórz, na północny zachód od Bro-an-Vadhaghu. Również samotnie, nie
interesując się nawet najbliższym rodzeństwem. Obie rasy uważały, że są niezwyciężone. Obie
się myliły.
Rozpoczynający swą egzystencję człowiek rozmnażał się i, jak szerzy się zaraza, tak on
wędrował po całym świecie.
Zaraza ta powalała stare rasy, gdziekolwiek się na nie natknęła. Człowiek niósł ze sobą
nie tylko śmierć, lecz również strach. Głównym celem jego starań było zostawienie po
poprzednikach jedynie ruin i kości. Nie zdając sobie sprawy, był psychiczną hybrydą, a tego
nawet Wielcy Dawni Bogowie nie byli w stanie objąć swą mądrością.
I Wielcy Dawni Bogowie poznali, co to strach.
Człowiek, niewolnik strachu, arogancki w swej ignorancji, kontynuował niszczycielski
pochód, pozostając ślepy na skutki spustoszeń, powodowanych przez jego małostkowe
ambicje. Równocześnie, mając upośledzone zmysły, nie podejrzewał nawet istnienia we
wszechświecie wielu wymiarów, z których każdy był w jakiś sposób związany z innymi. Nie
był taki, jak Vadhaghowie czy Nhadraghowie, którzy posiedli sztukę poruszania się między
wymiarami siłą woli, poznali Pięć Wymiarów i zrozumieli jednocześnie naturę wielu innych
wymiarów, w których Ziemia istniała - pojęli ich znaczenie.
Stąd też wydawało się wielką niesprawiedliwością, że tak szlachetne rasy mają zniknąć
za sprawą istot, które nadal tylko trochę różniły się od zwierząt. Było to tak, jakby sępy
zwoływały już swój wiec nad ciałem młodego poety, który mógł tylko przyglądać się, wciąż
przytomny, jak ptaki zabierają mu jego cudowne życie, którego nigdy nie zrozumieją i nigdy
nie dowiedzą się, co zniszczyły.
- Gdyby znali wartość tego, co rabują, gdyby potrafili uzmysłowić sobie, co zabijają -
mówi stary Vadhagh w powieści Jedyny kwiat jesieni - wtedy bym nie cierpiał.
To była niesprawiedliwość.
Stwarzając człowieka, wszechświat zdradził stare rasy.
Lecz niesprawiedliwość ta była zwyczajna i logiczna. Ktoś może kochać i oceniać
wszechświat, ale wszechświat ani nie kocha, ani nie osądza nikogo. Wszechświat nie czyni
różnicy między mnogością stworzeń i obiektów, z których się składa. Wszyscy są równi. Nikt
nie jest faworyzowany. Wszechświat, wyposażony jedynie w materie i zdolność kreacji, tworzy
nieustannie trochę tego, trochę tamtego. Nie kontroluje, co stworzył, i sam przez swoje twory
nie może być kontrolowany (chociaż niektórzy niezmiennie sądzą inaczej). Ci, którzy
przeklinają świat, porywają się na coś, co i tak pozostanie nieosiągalne. Ci, którzy zaciskają
pięści, wznoszą je ku ślepym gwiazdom.
Lecz nie oznacza to, że nie ma takich, którzy próbują walczyć i dosięgnąć
nieosiągalnego.
Takie istoty będą zawsze - czasem obdarzone nieprzeciętną inteligencją - nie mogące
pogodzić się z bezdusznością wszechświata.
Książę Corum Jhaelen Irsei był właśnie kimś takim. Ostatni zapewne z rasy
Vadhaghów, znany również jako Książę w Szkarłatnym Płaszczu.
Ta kronika opowiada właśnie o nim.
Księga Coruma
KSIĘGA PIERWSZA
w której Książę Corum odkrywa złożoność spraw ziemskich i traci rękę
Rozdział 1
W ZAMKU ERORN
W Zamku Erorn mieszkała od stuleci rodzina Księcia Khlonskeya, darząca miłością
spokojnie przelewające się u północnych ścian zamku morze i łagodną puszczę podchodzącą
tuż pod jego południowe mury.
Zamek Erorn był tak stary, że zdawał się w jedno stopiony z wyłaniającymi się
majestatycznie z morza skałami, na których go wzniesiono. Górowały nad nim nadgryzione
zębem czasu, lecz nadal budzące podziw wieżyczki, kamienie jego murów wygładziła przez
stulecia woda. Dzielące wnętrza zamku ściany potrafiły zmieniać swój kształt, dostosowując
się do wyposażenia pokoi, przybierać różne kolory zależnie od kierunku, z którego wiał wiatr.
Pokoje wypełniały fontanny i kryształy, wygrywające subtelne, złożone fugi, skomponowane
przez członków rodziny - niektórych żyjących, niektórych dawno już martwych. Były galerie
zawieszone obrazami na aksamicie, marmurze i szkle, zgromadzone przez przodków Księcia
Khlonskeya, z których wielu miało uzdolnienia artystyczne. Były biblioteki wypełnione
manuskryptami spisanymi zarówno przez Vadhaghów, jak i Nhadraghów. Gdzie indziej
jeszcze znaleźć można było pokoje, w których stały posągi; były ptaszarnie i menażerie,
obserwatoria, laboratoria, pokoje dziecinne, ogrody, zakątki do medytacji, gabinety lekarskie,
sale gimnastyczne, kolekcje pamiątek po zmarłych, kuchnie, planetaria, muzea, sale spotkań i
dyskusji, jak i pokoje bez szczególnego przeznaczenia oraz te, które były na stałe zajmowane
przez mieszkańców zamku.
Dwanaście osób żyło teraz w zamku, chociaż kiedyś było ich tu pięćset. Ci, którzy
pozostali, to sam Książę Khlonskey, mocno już wiekowy, i o wiele młodsza jego żona,
Colotalarna; ich bliźniacze córki Ilastru i Pholhinra; Książę Rhanan, jego brat; Setreda, jego
bratanica, i Corum, jego syn. Pozostała piątka była domownikami wywodzącymi się z dalszej
rodziny księcia. Wszyscy posiadali charakterystyczne cechy Vadhaghów; podłużne, wąskie
głowy o zupełnie płaskich bokach, uszy niemal pozbawione płatków, piękne włosy, które
każdy silniejszy podmuch mógł ponieść jak chmurę ponad ich głowami, wielkie oczy o
kształcie migdałów, z żółtymi źrenicami i purpurowymi tęczówkami, szerokie usta o pełnych
wargach, złotą skórę nakrapianą jakby szlachetnym różem. Ciała ich były szczupłe i wysokie,
lecz proporcjonalne. Poruszali się zaś z gracją tak niewymuszoną, że w porównaniu z nią ruchy
istot ludzkich przypominały raczej nieporadne małpie podskoki.
Zajmując się głównie oderwanymi od rzeczywistości intelektualnymi kwestiami, które
dostarczały im rozrywki, nie utrzymywali od ponad dwustu lat kontaktu z resztą ludu
Vadhaghów. Od ponad trzystu nie widzieli żadnego z Nhadraghów. Ostatnie wieści ze świata
dotarły do nich przed z górą wiekiem. Raz tylko spotkali przedstawiciela rasy Mabdenów -
Książę Opash przywiózł go do Zamku Erorn jako okaz. Książę ten był najbliższym kuzynem
Księcia Khlonskeya, przyrodnikiem z zamiłowania. Mabden - a była to samiczka - została
umieszczona w menażerii, gdzie dbano o nią dobrze, lecz żyła tylko trochę ponad pięćdziesiąt
lat, a gdy rozstała się z tym światem, nie sprowadzono nowej na jej miejsce. Od tamtych
czasów Mabdenowie rozmnożyli się oczywiście i zamieszkiwali, jak się okazywało, spore
tereny Bro-an-Vadhaghu. Pojawiły się nawet plotki, że niektóre zamki Vadhaghów stały się
ofiarami ich napaści zakończonych wymordowaniem mieszkańców i zniszczeniem budowli.
Książę Khlonskey niezbyt dawał temu wiarę. Zresztą te przypuszczenia umiarkowanie
interesowały jego samego czy jego rodzinę. Było przecież tyle innych rzeczy wartych dyskusji,
tyle złożonych przyczynków do rozważań, przyjemniejszych zagadnień ze stu i jednej
dziedziny.
Skóra Księcia Khlonskeya była prawie mlecznobiała i tak cienka, że arterie i mięśnie
tuż pod nią były dobrze widoczne. Żył już od tysięcy lat, lecz dopiero niedawno wiek zaczai
dawać znać o sobie. Kiedy jego słabość zacznie być zauważalna, oczy zaczną zawodzić, wtedy
zakończy życie tak, jak zwykli to robić Vadhaghowie. Uda się do Komnaty Oparów, położy na
jedwabnych kołdrach i poduszkach, by wdychać różne słodko pachnące gazy aż do słodkiej
śmierci. Włosy jego z czasem stały się złocisto-brązowe, a oczy wypłowiały w
czerwonawopurpurowe z pomarańczowym środkiem. Jego szaty, niegdyś na rosłą postać, były
teraz zbyt duże, lecz pomimo że wspierał się na lasce z platynowych kutych prętów, między
które wetkane były pasma rubinowego metalu, postawę miał wciąż dumną, a plecy nie
przygarbione.
Któregoś dnia odszukał on swego syna, Księcia Coruma, w komnacie, gdzie przy
użyciu chordofonów i piszczałek tworzyć można było muzykę - cichą i prostą, którą niemal
zagłuszyły kroki Khlonskeya, idącego po misternie tkanych dywanach, postukującego laską,
oddychającego z wysiłkiem.
Książę Corum oderwał się od kompozycji i rzucił swemu ojcu spojrzenie będące
uprzejmym zapytaniem.
- Tak, ojcze?
- Wybacz, przeszkadzam ci, Corumie.
- Nic nie szkodzi. Nie byłem zresztą zbyt zadowolony z tego, co właśnie
skomponowałem. - Corum podniósł się z poduszek i narzucił na siebie szkarłatną szatę.
- Mój czas się zbliża, Corumie. Wkrótce odwiedzę Komnatę Oparów. Lecz zanim
ostatecznie się na to zdecyduję, chciałbym jeszcze zaspokoić pewne moje pragnienie. Będę w
związku z tym potrzebował twojej pomocy.
Książę Corum, który kochał swojego ojca, zawsze z szacunkiem odnosił się do jego
postanowień. Odpowiedział zatem z niejakim zakłopotaniem:
- Co mogę zrobić dla ciebie, ojcze?
- Chciałbym dowiedzieć się czegoś o losach moich krewnych. O Księciu Opashu, który
włada Zamkiem Sarn na Wschodzie, o Księżnej Lorim, z Zamku Crachah na Południu, i o
Księciu Faguinie z pomocnego Zamku Gal.
Corum nie krył swojej dezaprobaty.
- Bardzo dobrze, ojcze, lecz...
- Wiem, co myślisz, synu - że mógłbym się tego równie dobrze dowiedzieć innymi
sposobami. Niezupełnie tak. Z jakiegoś powodu bardzo trudno jest nawiązać kontakt z innymi
wymiarami. Nawet moje zmysły i wyczucie są bardziej zamglone, niż być powinny. Próbuję,
jak mogę sięgnąć ich moimi myślami... A fizyczne przedostanie się tam jest chyba zupełnie
niemożliwe. Być może mój wiek...
- Nie, ojcze - powiedział Książę Corum - gdyż i ja natknąłem się na podobne trudności.
Kiedyś całkiem łatwo można było poruszać się samą siłą woli między Pięcioma Wymiarami. Z
niewielkim wysiłkiem można było objąć Dziesięć Wymiarów, chociaż, jak wiem, niewielu
mogło odwiedzać je materialnie. Teraz nie jestem w stanie dokonać niczego więcej, jak
podejrzeć czasem czy podsłuchać pozostałe cztery, które tworzą wraz z naszym spektrum
przemieszczania się naszej planety w tym cyklu... Nie rozumiem, dlaczego ani w związku z
czym nastąpiło to osłabienie percepcji zmysłów.
- Ani ja - przytaknął ojciec. - Lecz czuję, że nie przyniesie nam to niczego dobrego. Coś
zmienia się w tym świecie, to oczywiste. I to właśnie jest główny powód, dla którego chciałbym
nawiązać kontakt z moimi krewnymi i dowiedzieć się może czegoś od nich, jeśli znają
odpowiedź na pytanie, dlaczego nasze zmysły zostały uwięzione w jednym tylko wymiarze. To
nie jest normalne, to czyni nas ułomnymi. Czy mamy się stać takimi, jak te bestie znające tylko
jeden świat, postrzegające tylko jeden wymiar i nie będące nawet w stanie pojąć możliwości
istnienia innych? Czy może zaczął się nie znany nam proces inwolucji? Czy nasze dzieci nie
będą umiały skorzystać z naszych doświadczeń i z wolna powrócą do stanu wodnych ssaków, z
których rozwinęła się niegdyś nasza rasa? Przyznam ci się, synu, że wśród moich myśli zalągł
się strach.
Książę Corum nie usiłował oponować ni uspokajać ojca.
- Czytałem kiedyś o rasie Blandhagna - powiedział w zamyśleniu. - Była to rasa, która
zamieszkiwała głównie Trzeci Wymiar. Lud bardzo wysoko rozwinięty, lecz coś stało się z ich
genami. Utracili błyskotliwość umysłu i w ciągu kilkunastu pokoleń zmienili się w gatunek
latających gadów, obdarzonych wprawdzie wciąż jeszcze szczątkową inteligencją, lecz to
czyniło je tylko szalonymi. Ostatecznie zniszczyli się wzajemnie. Zastanawiam się, co może
spowodować proces takiego cofania się ewolucji?
- O tym mogą mieć pojęcie jedynie Władcy Mieczy - powiedział ojciec.
- A Władcy Mieczy nie istnieją. Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Odwiedzę twych
krewnych, jak tego pragniesz, i zaniosę im pozdrowienia. Dowiem się, jak się miewają, i
spytam, czy stwierdzili to samo, co my tutaj, na Zamku Erorn.
Książę Khlonskey skinął głową.
- Jeśli nasza percepcja zawodzi i obniża się do poziomu dostępnego Mabdenom, jeśli
miałoby tak zostać, to nasza rasa straci sens trwania. Dowiedz się także, jeśli będziesz mógł, co
dzieje się z Nhadraghami - czy i ich zmysły stały się podobnie upośledzone.
- Nasze rasy są mniej więcej tak samo stare - mruknął Corum. - Zapewne są wrażliwi na
to co i my. Lecz czy twój kuzyn, Shulag, nie miał o tym nic do powiedzenia, gdy składał ci
wizytę kilkaset lat temu?
- Wówczas opowiedział mi tylko, jak Mabdenowie nadpłynęli swoimi statkami z
Zachodu i napadli na archipelag Nhadraghów, zabijając większość z nich, a resztę czyniąc
niewolnikami. Trudno uwierzyć, żeby Mabdenowie, na wpół zwierzęta, mniejsza o to, jak
liczni, byli zdolni pokonać przebiegłych Nhadraghów.
Książę Corum wydął w zamyśleniu usta.
- Zapewne ci ostatni stali się zbyt beztroscy i pewni siebie.
Jego ojciec odwrócił się, zamierzając wyjść z komnaty. Platynowo-rubinowa laska
postukiwała lekko na materii pokrywającej płyty posadzki, delikatna dłoń obejmowała jej
rączkę łagodniej niż zwykle.
- Zapatrzenie w siebie, to jedno - powiedział. - Lęk zaś przed trudną do objęcia
umysłem zagładą, to drugie. Obie te rzeczy, oczywiście, są zwiastunami zniszczenia. Gdy
wrócisz, może uzyskam odpowiedzi na wszystkie te pytania. Odpowiedzi, które będziemy w
stanie zrozumieć. Kiedy wyruszysz?
- Chciałbym skończyć moją symfonię - powiedział Książę Corum. - Zabierze mi to z
dzień lub niewiele więcej. Wyruszę następnego ranka po dniu, w którym dzieło będzie gotowe.
Książę Khlonskey skinął starą głową w pełni usatysfakcjonowany.
- Dziękuję ci, mój synu.
Gdy poszedł, Książę Corum powrócił do pracy nad muzyką, lecz trudno mu było się
skoncentrować. Jego wyobraźnia nieustannie wracała do wyprawy, którą zgodził się podjąć.
Owładnęły nim trudne do nazwania emocje - to musiało być podniecenie, jak sądził. Ta
wyprawa będzie pierwszym w jego życiu krokiem poza okolice Zamku Erorn.
Spróbował się uspokoić, zapanować nad swoją wyobraźnią, gdyż było wbrew
zwyczajom jego ludu, by pozwolić emocjom dominować nad rozumem.
- To może być pouczające - mruknął do siebie - zobaczyć resztę tego kontynentu.
Szkoda, że nie zainteresowałem się kiedyś bliżej geografią. Ledwie pamiętam przebieg granic
Bro-an-Vadhaghu, o reszcie świata nie mówiąc. Będę musiał przejrzeć jakieś mapy przed
drogą, może znajdę w bibliotece trochę wspomnień i relacji podróżników. Tak, wyruszam
jutro, no, może pojutrze...
Nie odczuwał potrzeby pośpiechu, nawet teraz. Vadhaghowie byli długowieczni,
działali zatem zwykle powoli, zawsze rozważając po wielekroć każdy następny krok, spędzając
tygodnie lub miesiące na medytacjach przed podjęciem jakichkolwiek badań czy pracy
twórczej.
W końcu jednak zdecydował się przerwać prace nad symfonią, którą zajmował się przez
kilka ostatnich lat. Może wróci do niej po wyprawie... Może nie... Dziwnie straciło to na
znaczeniu.
Rozdział 2
KSIĄŻĘ CORUM WYRUSZA W DROGĘ
Wczesnym rankiem, kiedy kopyta jego konia ginęły jeszcze w przyziemnej mgiełce,
Książę Corum wyruszył na wyprawę.
Blade światło zaczynało dopiero wydobywać z mroku zarysy zamku, który, bardziej niż
kiedykolwiek, wyglądał teraz jak część wielkiej skały, w którą wtopione były jego fundamenty.
Drzewa przy ścieżce roztapiały się we mgle, niknęły w niej, zielono-czarny krajobraz ozłacały
z wolna różowawe promienie wschodzącego, odległego jeszcze słońca. Spoza skał, pod grubą
warstwą oparów, morze szumiało odpływem.
Strzyżyk zaczął śpiewać, gdy Corum podjechał do sosen i brzóz zapowiadających
słodkim zapachem las, odpowiedział mu swym skrzeczeniem gawron i nagle oba ptaki umilkły,
jakby skonfundowane dźwiękami dobywającymi się z ich gardeł.
Corum jechał coraz głębiej i dalej przez puszczę, aż w końcu szmer morza ucichł gdzieś
za jego plecami, a mgła ustąpiła pod rozgrzewającymi promieniami słońca. Pradawna puszcza
była mu znajomym terenem, bardzo ją przy tym lubił - to tutaj jako chłopiec uczył się
jeździectwa, tutaj pobierał lekcje sztuki walki, którą ojciec jego uważał za użyteczną, gdyż
mogła uczynić ciało zwinnym i odpornym. Zdarzało się, że spędzał całe dnie na obserwacji
zwierząt zamieszkujących ten obszar; delikatnych stworzeń podobnych do konia, o żółtoszarej
sierści, nie większych jednak od psa i z rogiem wyrastającym z czoła; wspaniale ubarwionych,
szerokoskrzydłych ptaków, które wzlatywały wyżej, niż sięgało spojrzenie, a gniazda
budowały w opuszczonych jamach lisich i borsuczych; wielkich, lecz łagodnych świń z
grubym, zmierzwionym futrem, żywiących się mchami, i wiele, wiele innych.
Książę Corum uświadomił sobie, że żyjąc w zamku tak długo i nie ruszając się z niego
ani na krok, zapomniał niemal o wszystkich urokach puszczy. Uśmiech pojawił się na jego
twarzy, gdy rozejrzał się wokół. Las, pomyślał, przetrwa zawsze. Coś tak pięknego nie może
zginąć.
Z jakiegoś jednak powodu ta myśl przywołała melancholię. Pogonił konia.
Koń nie miał nic przeciwko galopowaniu, jak sobie tego Corum życzył. Zwierzę też
znało puszczę i cieszyło się jej widokiem. Był to gniadosz ze stajni Vadhaghów, z
niebiesko-czarnymi grzywą i ogonem. Ten mocny, wysoki i pełen wdzięku koń niepodobny był
zupełnie do dzikich, kudłatych koników, które żyły w puszczy. Na okrytym żółtym aksamitem
grzbiecie dźwigał dwie włócznie, okrągłą tarczę wykonaną z różnej grubości warstw drewna,
mosiądzu, skór i srebra, długi kościany hak i kołczan z zapasem strzał. W jednej sakwie była
żywność, w drugiej mapy, mające wskazać drogę i dopomóc w studiowaniu okolicy.
Sam Książę Corum ubrany był w stożkowaty hełm, nad którego krawędzią wyryto w
trzech wierszach słowa - Corum Jhaelen Irsei - co znaczyło: Corum, Książę w Szkarłatnym
Płaszczu. Było zwyczajem ludu Vadhaghów wybierać kolor szaty odróżniający się od innych.
Nhadraghowie używali w tym celu herbów i sztandarów, nierzadko bardzo złożonych. Płaszcz,
który Corum miał na sobie, był długi, z szerokimi rękawami, a jego nie rozcięty tył rozpościerał
się na końskim zadzie. Do płaszcza doszyty był kaptur, dość obszerny, by zarzucać go było
można na hełm. Całość zrobiona została ze świetnej jakości skóry, należącej niegdyś do
zwierzęcia, które podobno żyło w jakimś innym wymiarze, zapomnianym teraz nawet przez
Vadhaghów. Pod płaszczem miał Corum podwójną kolczugę składającą się z miliona
cieniutkich ogniw, której warstwa wierzchnia zrobiona była ze srebra, spodnia z mosiądzu.
Oprócz łuku i lanc Corum zabrał również topór wojenny Vadhaghów. Broń na długim
stylisku, starannej ręcznej roboty, o delikatnym wzorze, długi i mocny miecz z bezimiennego
metalu, pochodzący z warsztatu płatnerskiego w jakimś innym wymiarze na Ziemi, którego
jelec i ozdabiającą szczyt rękojeści kulkę wykonano ze srebra i czarnego onyksu.
Koszula księcia była z błękitnego brokatu, nogawice zaś i buty z delikatnie
wyprawionej skóry, podobnie jak siodło, inkrustowane jeszcze srebrem.
Spod hełmu wymykały się kosmyki srebrzystych włosów, opadając na młodą jeszcze
twarz, teraz zamyśloną - po części nad przeszłością, a po części nad przyszłością, gdy próbował
sobie wyobrazić swoje pierwsze zetknięcie z dawnymi ziemiami jego ludu.
Jechał sam, gdyż nikt z pozostałych domowników nie mógł oderwać się od swoich
zajęć. Nie wziął też zaprzęgu, jako że zależało mu na możliwie najszybszym podróżowaniu.
Najbliższy z paru zamków miał osiągnąć dopiero za kilka dni. Teraz usiłował sobie
przedstawić, na ile inaczej żyje się w tych miejscach i jacy są ci, którzy je zamieszkują, kto go
powita? Może znajdzie między nimi żonę... Ojciec nie wspomniał nic na ten temat. Corum
jednak zdawał sobie sprawę, że pomyślał uprzednio i o innych możliwych pożytkach płynących
dla syna z takiej wyprawy.
Wkrótce opuścił puszczę i wyjechał na rozległą równinę zwaną Broggfythus, na której
Vadhaghowie i Nhadraghowie spotkali się niegdyś w krwawej i mitycznej już bitwie.
Była to ostatnia bitwa, jaka miała miejsce między tymi dwoma rasami. W swym szale
rozciągnęła się na wszystkie Pięć Wymiarów. Nikomu nie przyniosła ani zwycięstwa, ani
klęski, zniszczyła zaś więcej niż dwie trzecie obu ras. Corum słyszał o wielu pustych zamkach,
do dziś wznoszących się w Bro-an-Vadhagh i o wielu opuszczonych miastach, które niszczały
na Wyspach Nhadraghów leżących nad morzem oblewającym skały Zamku Erorn.
Około południa znalazł się w centralnej części równiny Broggfythus. Docierał do
miejsca, które pamiętał z czasów swych chłopięcych wędrówek, a które wytyczało granicę
znanych mu terenów. Leżał tu obrośnięty trawami wrak potężnego latającego miasta, które
podczas miesięcznej bitwy jego przodków poruszało się między poszczególnymi wymiarami,
rwąc delikatną materię dzielącą jeden wymiar od drugiego, a w końcu legło, miażdżąc sobą
szeregi zarówno Vadhaghów, jak i Nhadraghów.
Metal, z którego je wykonano, pochodził z innego wymiaru i nawet teraz, po latach,
poskręcane blachy i rozprysłe kamienie zachowały część swoich właściwości. Ponad
rumowiskiem tworzyły się miraże, chociaż otaczające je zielsko, janowiec i brzozy wyglądały
dość realnie i solidnie.
Przy innych okazjach, gdy nie było powodu do pośpiechu, Książę Corum znajdywał
przyjemność w przemieszczaniu się z jednego wymiaru do drugiego, dla dokładniejszego
przyjrzenia się miastu na różne sposoby. Teraz jednak wymagałoby to zbyt dużego wysiłku.
Wrak miasta nie był obecnie niczym innym, jak tylko przeszkodą, którą należało jak najrychlej
ominąć, szukając ścieżek i przejść, co i tak miało trwać długie godziny, jako że obwód
rumowiska liczył dwadzieścia mil.
W końcu jednak, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, a on zostawił za sobą
świat, który znał, osiągnął skraj równiny. Stąd skierował się na południowy zachód, w głąb
lądów, na których pomocą mogła mu być tylko mapa.
Jechał nieprzerwanie przez trzy dni, aż ostatecznie koń zaczął wykazywać oznaki
zmęczenia. Rozbił zatem Corum obóz w małej dolince, przez którą płynął zimny strumień.
Zjadł kawałek jasnego, pożywnego chleba i usiadł wygodnie oparty o pień starego
dębu. Koń szczypał trawę tuż nad brzegiem strumyka.
Srebrny hełm położył Corum obok, razem z toporem i mieczem. Odprężył się
oddychając głęboko leśnym powietrzem, kontemplując widok ośnieżonych górskich szczytów,
wznoszących się błękitnie i szaro na horyzoncie. Był to miły i spokojny kraj. Corum cieszył się,
że droga przywiodła go aż tutaj. Kiedyś, jak słyszał, zamieszkiwali go liczni dostojnicy
Vadhaghów, lecz było to zbyt dawno, by został po nich widomy ślad. Pomyślał, że to tak, jakby
wrośli w krajobraz lub zostali przezeń pochłonięci: dostrzegał czasem dziwnie uformowane
skały, przypominające szczątki zamków, zawsze jednak były to tylko skały. Przemknęło mu
nawet przez głowę, że skały te są ucieleśnioną pamięcią o czasach, gdy panowali tu
Vadhaghowie, lecz jego trzeźwy zwykle rozum z miejsca odrzucił coś tak
nieprawdopodobnego. Takie fantazje mogą być właściwe poezji, nie intelektowi.
Uśmiechnął się do swoich niezbyt precyzyjnych myśli i ułożył wygodniej pod
drzewem. Za trzy dni powinien być w Zamku Crachah, gdzie mieszka jego ciotka, Księżna
Lorim. Spojrzał na konia, który, podwinąwszy nogi, układał się pod drzewami do snu. Corum
owinął się w swój szkarłatny płaszcz, naciągnął kaptur na głowę i zasnął również.
Rozdział 3
HORDA MABDENÓW
Późnym rankiem Księcia Coruma obudziły odgłosy, które wyraźnie nie pasowały do
leśnego otoczenia. Koń usłyszał je również, gdyż wstał i łowił niespokojnie zapachy.
Corum zmarszczył brwi i podszedł do strumyka, zaczerpnął chłodnej wody, obmył
twarz i ręce. Przerwał czynność, zastygł, znowu nasłuchując. Uderzenie. Skrzypienie. Brzęk.
Wydało mu się, że słyszy głos wołający gdzieś w dolinie, a gdy spojrzał w tamtym kierunku,
odniósł wrażenie, że coś się poruszyło.
Zawrócił do obozowiska i pospiesznie nałożył hełm, przypasał miecz, zarzucił na plecy
topór i osiodłał konia.
Dźwięki były teraz wyraźniejsze, a wraz z nimi coś zaczęło się wkradać do głowy
Coruma, jakaś obca myśl, której nie potrafił rozpoznać. Dosiadł konia nie przerywając
obserwacji.
Z góry nadciągała fala zwierząt i pojazdów. Niektóre ze stworzeń odziane były w futra,
żelazo i skóry - Corum domyślił się, że to Mabdenowie. Z tego, co przeczytał o ich zwyczajach,
pamiętał, że rasa ta jest w przeważającej części wędrowna. Gdy tylko wyeksploatuje jeden
teren, rusza dalej w poszukiwaniu dziko rosnących zbóż i nowych stad zwierzyny. Mocno
zdziwiły go tarcze, miecze i hełmy używane przez tę hordę, przypominające do złudzenia
uzbrojenie Vadhaghów.
Podeszli bliżej, a Corum wciąż obserwował zachłannie, tak jak kiedyś podpatrywał
dzikie zwierzęta - takich jeszcze nie widział.
Była to duża grupa, jadąca na udekorowanych po barbarzyńsku rydwanach z drewna i
kutego brązu, ciągnionych przez rozkudłane konie w zmatowiałej uprzęży, malowanej kiedyś
na czerwono, żółto i niebiesko. Za rydwanami ciągnęły wozy - niektóre otwarte, inne pod
plandekami. Corum sądził, że jadą w nich kobiety, gdyż nie dostrzegł ich nigdzie w gromadzie.
Mabdenowie mieli gęste, brudne brody, nisko zwisające wąsy, skołtunione włosy
wystawały im spod hełmów. Ryczeli głośno jeden do drugiego podczas marszu, podając sobie z
ręki do ręki bukłaki z winem. Ze zdziwieniem dotarło do Coruma, że język ich ma wiele
wspólnego z mową Vadhaghów i Nhadraghów, jest jednak szorstki, pełen naleciałości. Zatem
Mabdenowie przyswoili sobie bardziej rozwinięty język!
Powrócił trudny do sprecyzowania niepokój. Corum zawrócił konia w cień drzew, nadal
patrząc uważnie.
Teraz widział już dokładnie, dlaczego hełmy i uzbrojenie wydały mu się znajome.
Były to hełmy i broń Vadhaghów.
Corum zmarszczył brwi. Czy zostało to wygrzebane z ruin jakiegoś dawno
opuszczonego zamku? Czy było częścią darów? Czy też może zostało ukradzione?
Mabdenowie nosili również oręż własnego wyrobu, kopie rzemiosła Vadhaghów, parę
tylko wzorów zostało zapożyczonych od Nhadraghów. Ubrania niektórych były ze
zrabowanego zapewne aksamitu i płótna, większa jednak część poowijała się w płaszcze z
wilczych skór, kaptury z niedźwiedzich, nogawice i kaftany z foczych, owcze kożuchy, kozie
czapki, królicze spódniczki, świńskie buty, koszule z wełny lub sarniej skóry. Na ich szyjach
widniały brązowe, złote i żelazne łańcuchy. Owijali je również wokół rąk i nóg, wplatali nawet
w tłuste włosy.
Zaczęli go mijać. Stłumił kaszel, wywołany ich smrodem, który właśnie do niego
doleciał. Wielu było tak pijanych, że niemal wypadali z rydwanów. Wielkie koła skrzypiały, a
konie ciężko stąpały dalej. Zauważył teraz, że w wozach nie było kobiet, tylko łupy, z których
wiele pochodziło niewątpliwie ze skarbców Vadhaghów. Pomyłka była wykluczona.
Tej oznaki nie można było zinterpretować inaczej - był to oddział rabusiów lub
łupieżców, mordujących dla zdobyczy. Pewności nie miał, trudno mu było jednak pogodzić się
z myślą, że te zwierzęta stoczyły niedawno bitwę z Vadhaghami i wygrały.
Mijały go już ostatnie rydwany, gdy zobaczył, że za karawaną szło paru Mabdenów;
mieli związane ręce, sznury, na których byli prowadzeni, służyły wyraźnie do zabawy
woźnicom z rydwanu. Pociągali za nie, by ujrzeć, jak któryś z więźniów się przewraca. Nie
mieli wcale broni, prawie w ogóle ubrania, byli wychudzeni, z okrwawionymi stopami, jęczeli
i krzyczeli coś od czasu do czasu. Odpowiedzią był zwykle śmiech.
Jeden potknął się i upadł. Ciągnięty po ziemi, rozpaczliwie usiłował się podnieść.
Corum był przerażony. Dlaczego Mabdenowie traktują w ten sposób swoich ziomków? Nawet
Nhadraghowie, którzy byli bardziej okrutni niż Vadhaghowie, nie wystawiali swych więźniów
na takie cierpienia.
- W rzeczy samej, muszą być szczególnie brutalni - powiedział Corum półgłosem.
Ktoś z czoła karawany wydał głośno jakiś rozkaz i zajechał rydwanem nad brzeg
rzeczki. Pozostali również zaczęli się zatrzymywać. Najwyraźniej zamierzali tutaj rozbić obóz.
Z pewną fascynacją obserwował ich nadal, siedząc w siodle, dobrze zasłonięty przez
drzewa.
Mabdenowie zdjęli koniom uprząż i podprowadzili je do wody. Z wozów ściągnęli
kociołki i stojaki. Zaczęli rozpalać ogniska.
Jedli o zachodzie słońca - ich więźniowie jednak, nadal przywiązani, nic nie dostali.
Gdy uporali się już z posiłkiem, zaczęło się pijaństwo i wkrótce ponad połowa hordy
leżała rozciągnięta na trawie, tam gdzie kto padł nieprzytomny. Reszta krążyła wokoło, bawiąc
się pozorowaniem walk, które były jednak coraz dziksze, tak że niejednokrotnie noże i topory
barwiły się na czerwono, wytaczając nieco krwi.
Ten sam rosły Mabden, który rozkazał karawanie się zatrzymać, wrzasnął teraz na
walczących i przepchnął się przez nich z bukłakiem w ręce, trącając ich i żądając ponurym
warczeniem przerwania pojedynków. Dwóch nie usłuchało, na co tenże zdjął z pasa brązowy
topór i opuścił na łeb najbliższego krewkiego osobnika, rozbijając zarówno hełm, jak i głowę.
Cisza zaległa w obozie i Corum z wysiłkiem zrozumiał słowa przywódcy hordy.
- Na Psa! Nie chcę więcej żadnych sprzeczek, jak ta tutaj. Po co marnować siły? Ten
sport lepiej uprawiać z nimi!
Wskazał toporem na śpiących już więźniów.
Kilku Mabdenów zaśmiało się przytakując i podniosło się, ruszając przez oświetlony
mdłym światłem plac ku więźniom. Obudzili ich kopniakami, przecięli liny wiążące nadgarstki
z rydwanami i zmusili do przejścia na główną część obozowiska. Wojownicy nie będący pod
wpływem wina zgromadzili się tworząc okrąg, w środek którego zostali wepchnięci
więźniowie, rozglądający się trwożliwie po dzikich twarzach.
Przywódca stanął naprzeciw jeńców.
- Gdy braliśmy was z waszej wsi, zapewniałem, że my, Denledhyssowie, tylko jednych
nienawidzimy bardziej niż Shefanhowów. Pamiętacie, o kogo chodziło?
Któryś z więźniów wymamrotał coś ze wzrokiem wbitym w ziemię. Przywódca
Mabdenów zbliżył się do niego i podniósł mu głowę obuchem topora.
- Tak, dobrze, przyjacielu, nauczyłeś się tego. Powiedz to jeszcze raz.
Język więźnia był obrzmiały. Popękane wargi poruszyły się jeszcze raz, oczy zwróciły
ku ciemniejącemu niebu - po policzkach popłynęły mu łzy i krzyknął chropawym głosem w
wiatr:
- O tych, którzy liżą dupy Shefanhowów...!
Wstrząsnął nim dreszcz, potem zaczął krzyczeć. Wódz uśmiechnął się i cofnął topór, po
czym pchnął jeńca rękojeścią w żołądek, tak że krzyk został ucięty wpół, a Mabden zwinął się
we dwoje w spazmie bólu.
Corum nigdy nie doświadczył takiego okrucieństwa. Zamarł z przerażenia, gdy
zobaczył, że Mabdenowie rozwiązują swoich więźniów, rozciągają ich na ziemi, biorą w ręce
gałęzie i noże, przypalają i okaleczają swych ziomków tak, by nie umierając, zwijali się w
cierpieniu.
Przywódca śmiał się, patrząc na to, sam nie biorąc udziału w torturowaniu ofiar.
- Aaaa, wasze duchy zapamiętają mnie, gdy zmieszają się z potępionymi demonami
Shefanhowów w Studni Psa! - rechotał. - Zapamiętają Hrabiego Denledhyssów,
Glandytha-a-Krae, Mór na Shefanhowów!
Corumowi trudno było zrozumieć, co miały znaczyć te słowa. Shefanhow mogło być
zniekształconą wersją słowa „Sefano” z języka Vadhaghów, które w potocznej mowie
oznaczało diabła. Lecz kogo Mabdenowie nazywali Denledhyssami? Było to trochę tylko
zmienione „Donledyssowie” - mordercy. Czyżby byli dumni z tego, że są zabójcami? Czy
słowo „Shefanhow” oznaczało w ogóle wroga? I kto jeszcze był ich wrogiem prócz innych
Mabdenów?
Corum potrząsnął głową z zakłopotaniem. Lepiej rozumiał motywy działania i
zachowania niżej rozwiniętych zwierząt aniżeli rasy mabdeńskiej. Nie zdołał opanować
chorobliwej ciekawości jej zwyczajów i szybko się to na nim zemściło, mącąc mu kompletnie
w głowie. Nie czekając, zawrócił konia i odjechał w głąb puszczy.
Jedyne wyjaśnienie, jakie potrafił obecnie znaleźć, było przypuszczeniem, że proces
ewolucji i inwolucji przebiegał u Mabdenów gwałtowniej niż u innych ras. Możliwe, że ci tutaj
byli szaleńcami, degeneratami, odpadem rasy. To mogłoby wyjaśnić, dlaczego zwracają się
przeciwko swym współplemieńcom, tak jak robią to wściekłe lisy.
Odczuł potrzebę pośpiechu. Ruszył zatem tak szybko, jak tylko mógł galopować jego
koń, kierując się ku Zamkowi Crachah.
Może zamieszkująca w nim Księżna Lorim, będąc bliżej siedzib Mabdenów, wyjaśni
mu całą sprawę i odpowie na liczniejsze pytania.
Rozdział 4
PIĘKNO SKALANE BEZLITOSNĄ PRAWDĄ
Oprócz śladów ognisk i rozrzuconych śmieci Książę Corum nie spotkał już więcej
znaków Mabdenów. Ze wzgórz okalających Dolinę Crachah nie odszukał wzrokiem sylwetki
zamku Księżnej Lorim.
Dolina zarośnięta topolami, wiązami i brzozami wyglądała spokojnie w łagodnym
świetle wczesnego popołudnia. Lecz zamku nie było!
Corum wyjął mapę z sakwy i ponownie porównał z nią teren. Zamek powinien wznosić
się pośrodku doliny, otoczony przez sześć pierścieni topoli i dwa zewnętrzne pierścienie
wiązów. Spojrzał raz jeszcze.
Drzewa były - tak topole, jak i wiązy - i rzeczywiście tworzyły koncentryczne
pierścienie. Lecz w centrum, zamiast zamku, kłębił się tylko obłok jakby mgły.
Nie był to jednak dzień, w którym mgła mogłaby się utrzymać aż do popołudnia. To
musiał być dym.
Książę Corum pospiesznie zjechał ze wzgórza.
Dojechał do pierwszego pierścienia drzew, usiłując dojrzeć coś przez pozostałe. Lecz
na razie nie widział nic więcej, czuł już jednak zapach dymu.
Przejechał przez następne pierścienie drzew i teraz już dym szczypał go w oczy, drażnił
gardło - udało mu się przez niego dojrzeć kilka ciemnych kształtów.
Minął ostatnie topole - dym gryzł w płucach, łzy w oczach dodatkowo rozmywały
obraz. Ostre złomy skalne, porozrzucane kamienie, poczerniały od gorąca metal, spalone belki.
Książę Corum ujrzał ruiny. Bez wątpienia ruiny Zamku Crachah. Ruiny, które jeszcze
się tliły. Ogień strawił całkowicie Zamek Crachah, połakomił się również na jego
mieszkańców. Podjechawszy bliżej, dostrzegł Corum wyraźnie zwęglone szkielety.
Wokół ruin widniały ślady walki: połamany rydwan Mabdenów, trochę ich trupów,
stara kobieta Vadhaghów rozsiekana na kilkanaście kawałków.
Już teraz gawrony i kruki gromadziły się wokół, nie zważając na dym.
Książę Corum pojął z wolna, czym jest żal. Odgadywał, że to właśnie uczucie go
ogarniało.
Zawołał głośno. Tylko raz, w nadziei, że może ktoś przeżył. Nie było odpowiedzi.
Powoli zawrócił.
Jechał na Wschód ku Zamkowi Sarn.
Jechał niestrudzenie przez tydzień. Poczucie żalu nie opuszczało go, dołączyło zaś
jeszcze jedno, które Corum rozpoznał jako dreszcz niepokoju.
Zamek Sarn stał pośrodku gęstej, starej puszczy i tylko jedna droga prowadziła do
niego. Ta właśnie, którą jechał zmęczony książę. Uciekały przed nim spłoszone małe
zwierzęta, uskakując przed kopytami równie zmęczonego konia. Zawieszone chmurami niebo
zraszało ich deszczem. Nie wznosił się przed nim żaden dym. Gdy Corum podjechał do zamku,
odkrył, że wszystko, co mogło spłonąć, już dawno pochłonął ogień. Czarne kamienie były
zimne, a kruki i gawrony porzuciły oczyszczone dokładnie kości i odleciały szukać innego
żeru.
Corum po raz pierwszy zapłakał. Zsiadł ze zdrożonego i okrytego pyłem konia, wspiął
się na rumowisko, przeszedł ponad kośćmi, usiadł i rozejrzał się wokół.
Siedział tak przez kilka godzin, aż z gardła dobył mu się nowy dla niego dźwięk. Nie
słyszał go nigdy dotąd i nie potrafił go nazwać. Był to wątły głos, którym nie był w stanie
wyrazić tego, co działo się w rozkołatanej duszy. Nie miał nigdy okazji poznać Księcia Opasha,
chociaż jego ojciec wyrażał się o nim z wielkim szacunkiem. Nie znał ani rodziny, ani
domowników z Zamku Sarn, lecz opłakiwał ich. W końcu, wyczerpany, wyciągnął się na
pokruszonym kawałku skały i zapadł w czarny sen.
Deszcz nadal padał na szkarłatny płaszcz Coruma. Padał na ruiny, obmywał kości.
Gniadosz poszukał schronienia pod starymi drzewami. Ułożył się, przez chwilę międlił między
zębami trawę, przypatrując się swojemu panu leżącemu nieruchomo twarzą ku ziemi. Potem
również usnął.
Gdy tylko Corum się obudził i zszedł ku miejscu, gdzie leżał jego koń, zaraz pochłonęły
go spekulacje i rozważania. Wiedział, że to zniszczenie musiało być dziełem Mabdenów, gdyż
nie było zwyczajem Nhadraghów palić zamki nieprzyjaciół. Na dodatek między obu rasami
panował od stuleci pokój. Jedni i drudzy zapomnieli już, jak prowadzi się wojnę.
Przyszło mu do głowy, że Mabdenowie mogli zostać skłonieni do tych napaści przez
Nhadraghów, lecz i to nie pasowało do całości. Obie rasy zawsze przestrzegały dawnych
kodeksów działań wojennych. Liczebność zaś Nhadraghów była niewielka i nic nie zmuszało
ich, by sięgać po nowe terytoria, tak jak Vadhaghowie od dawna nie musieli bronić swoich.
Twarz naznaczoną zmęczeniem pokrywał kurz i ślady łez. Książę Corum obudził konia,
dosiadł go i skierował się ku Północy. Tliła się w nim wciąż iskierka nadziei, że hordy
Mabdenów nawiedziły jedynie Południe i Wschód, że Północ mogła być od nich nadal wolna,
tak jak wolny był Zachód.
Następnego dnia, gdy zatrzymał się, by napoić konia i spojrzał ponad mokradłami
porośniętymi ciernistym jałowcem, dostrzegł dym. Dużo dymu. Wziął mapę i sprawdził na niej
okolicę. Nie było tu żadnego zamku.
Zawahał się. Dym mógł pochodzić z obozu Mabdenów. Jeśli tak, to istniało
prawdopodobieństwo, że znajdowali się w nim jeńcy Vadhaghów, którym Corum winien był
udzielić pomocy. Zdecydował się zmienić nieco kierunek jazdy i zbliżyć się do źródła dymu.
Źródeł było kilkanaście. Istotnie, był to obóz Mabdenów, lecz stały - przypominał
mniejsze z osad Nhadraghów. Wzniesiono go jednak o wiele prymitywniejszymi sposobami.
Zbieranina chat ledwo odstających od ziemi, z kamiennymi ścianami, kominami ułożonymi z
łupków. To z nich dobywał się dym.
Wokół osady rozciągały się pola uprawne, obecnie nagie, na przemian z pastwiskami,
na których pasło się nawet kilka krów.
Zbliżając się do zabudowań Corum nie czuł żadnego lęku, podobnego do niepokoju,
który już z daleka wzbudzała w nim karawana Mabdenów. Nie poniechał jednak ostrożności;
zatrzymał konia sto jardów od pierwszych chat, wypatrując między nimi śladów życia.
Czekał tak przez godzinę i nie zobaczył nikogo.
Przybliżył się. Był nie dalej niż pięćdziesiąt jardów od najbliższego przysadzistego
budynku.
Nigdzie nie pojawił się nadal ani jeden Mabden.
Corum chrząknął.
Dziecko zaczęło nagle płakać, lecz jego krzyk został natychmiast stłumiony.
- Mabdenowie! - krzyknął Corum głosem ochrypłym od zmęczenia i matowym z
rozpaczy. - Chcę z wami porozmawiać. Dlaczego nie wyjdziecie ze swoich nor?
Z najbliższej rudery dobiegł głos. Głos, który wyrażał jednocześnie strach i złość.
- Nie zrobiliśmy nic złego Shefanhowom. Nigdy. Oni nigdy nie skrzywdzili nas. Lecz
jeśli wyjdziemy, by z tobą rozmawiać, Denledhyssowie wrócą tutaj i zabiorą nam jeszcze
więcej żywności, zabiją więcej ludzi spośród nas, zgwałcą nasze kobiety. Odejdź, Panie
Shefanhowów, błagamy cię. Żywność wynieśliśmy ci w sakwie przed drzwi. Weź ją i zostaw
nas.
Teraz Corum dostrzegł worek. Czemu darowali mu to? Czy nie wiedzieli, że ich
ciężkostrawne jedzenie nie nadaje się dla żołądków Vadhaghów?
- Nie chcę żywności! - odkrzyknął.
- Zatem czego chcesz, Panie Shefanhowów? Zostały nam już tylko nasze dusze.
- Nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć. Szukam odpowiedzi na parę pytań.
- Shefanhowie wiedzą wszystko. My nie wiemy nic.
- Dlaczego obawiacie się Denledhyssów? Dlaczego traktujecie mnie jak wcielone zło?
Vadhaghowie nigdy przecież was nie skrzywdzili.
- To Denledhyssowie nazywają was Shefanhowami. A ponieważ żyliśmy dotąd w
pokoju z twoim ludem, Denledhyssowie postanowili nas ukarać. Mówią, że Mabdenowie
muszą zabijać Shefanhowów - Vadhaghów i Nhadraghów - ponieważ jesteście złem. Mówią,
że Mabdenowie istnieją na Ziemi po to, by zniszczyć Shefanhowów. Denledhyssowie są
sługami wielkiego Hrabiego Glandyth-a-a-Krae, którego wasalem jest nasz wasal, Król
Lyr-a--Brode. Jego kamienne miasto wznosi się na górzystych terenach na północnym
wschodzie i zwie się Kalenwyr. Czy wiedziałeś o tym wszystkim, Panie Shefanhowów?
- Tego nie wiedziałem - powiedział powoli Corum, zawracając konia ku drodze. - Lecz
i teraz, gdy to wiem, nic nie rozumiem.
Podniósł głos.
- Żegnajcie, Mabdenowie. Nie będę już wam dłużej dostarczał powodów do strachu... -
przerwał. - Powiedzcie mi jednak jeszcze jedną rzecz na koniec.
- O co chodzi? - dobiegł go zdenerwowany głos.
- Dlaczego jedni Mabdenowie występują przeciwko innym Mabdenom?
- Nie rozumiem cię, panie.
- Widziałem przedstawicieli twojej rasy zabijających swych współplemieńców. Czy
jest to coś, co często robicie?
- Tak, panie. Dość często. Karzemy tych, którzy łamią nasze prawa ku przestrodze tym,
którzy mogą zamyślać to samo.
Książę Corum przytaknął.
- Dziękuję, Mabdenowie. Teraz już odjeżdżam.
Skierował gniadosza na torfowiska, zostawiając wioskę za sobą.
Książę Corum wiedział już, że potęga Mabdenów wzrosła w siłę bardziej, niż
ktokolwiek z Vadhaghów mógł przypuszczać. Ich porządek społeczny był prymitywny, władza
spoczywała w rękach wielu przywódców różnej rangi, mieli wiele stałych osiedli różnej
wielkości. Większa część Bro-an-Vadhaghu zdawała się rządzona przez jednego wodza - Króla
Lyra-a-Brode. Imię to w pospolitym dialekcie Mabdenów znaczyło mniej więcej tyle co Król
Wszystkich Ziem.
Przypomniał sobie teraz plotki mówiące o tym, że te prawie zwierzęta zdobyły zamki
Vadhaghów, że Wyspy Nhadraghów poddały im się bez reszty.
Byli więc i tacy Mabdenowie, którzy swe życie w całości poświęcili poszukiwaniom
przedstawicieli innych ras i niszczeniu ich. Dlaczego? Dawne rasy nie zagrażały przecież
Mabdenom. Bo i jakie zagrożenie mogły stanowić dla ludów tak licznych i dzikich? Wszystko,
czym dysponowali Vadhaghowie i Nhadraghowie, to była wiedza. Czy to tej wiedzy obawiali
się Mabdenowie?
Przez dziesięć dni, dwukrotnie przystając dla nabrania sił, Corum podążał na Pomoc.
Nie miał już specjalnej nadziei na ujrzenie Zamku Gal nietkniętego, lecz musiał tam dojechać,
musiał mieć pewność. Gdyby Książę Faguin i jego rodzina jeszcze żyli, powinien ostrzec ich
przed niebezpieczeństwem.
Często napotykał osady Mabdenów, zawsze jednak ostrożnie je omijał. Niektóre były
zbliżone rozmiarami do tej, którą widział jako pierwszą. Wiele jednak było większych,
skupionych wokół ponurych kamiennych wież. Parokrotnie widział przejeżdżające w pobliżu
uzbrojone bandy i tylko wyczulonym zmysłom Vadhagha zawdzięczał, że to on dostrzegał ich
pierwszy.
Raz sytuacja zmusiła go nawet do ewakuowania siebie i konia do sąsiedniego wymiaru,
by uniknąć konfrontacji z Mabdenami. Był to dla niego wielki wysiłek. Patrzył za nimi, gdy
minęli go w odległości mniejszej niż stopa, niezdolni kompletnie do dostrzeżenia go. Tak jak
inni, których widział, i ci nie dosiadali koni, lecz jechali na rydwanach ciągnionych przez
skundlone kucyki. Gdy przyjrzał się twarzom naznaczonym śladami chorób, lśniącym od potu i
brudu, ciałom pokrytym barbarzyńskimi ozdobami, zastanowił się nad ich mocą niszczenia.
Wciąż trudno mu było uwierzyć, by tak bezmyślne, pozbawione rozwiniętych darów umysłu
bestie mogły doprowadzić do ruiny wielkie zamki Vadhaghów.
W końcu Książę w Szkarłatnym Płaszczu, Corum, dojechał do stóp wzgórza, na którym
stał niegdyś Zamek Gal, i zobaczył czarny dym kłębiący się nad strzelającymi wysoko
płomieniami. Wiedział już, skąd właśnie wracali Mabdenowie, których niedawno mijał, jakim
to dziełem zniszczenia byli nasyceni.
Tutaj jednak już na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że oblężenie trwało długo.
Wściekła walka musiała się toczyć pod murami zamku przez wiele dni. Vadhaghowie z Zamku
Gal byli o wiele lepiej przygotowani.
Obudziła się w nim nadzieja, że może znajdzie kogoś z rodaków jedynie rannego, komu
będzie mógł pomóc. Pogonił konia pod górę.
Jedyną żywą istotą, jaką znalazł w pobliżu płonących ruin, był pozostawiony
najwyraźniej przez towarzyszy skowyczący Mabden. Corum zignorował go.
Znalazł zwłoki trójki współplemieńców. Żadne z nich nie umarło szybko. Było to
dwóch pozbawionych zbroi rycerzy i dziecko. Dziewczynka około sześciu lat. Corum po kolei
przenosił zwłoki i rzucał je w ogień, by ten je spopielił. Potem powrócił do konia.
Ranny Mabden zaczął go wzywać. Corum przystanął - to nie był zwykły akcent
Mabdenów.
- Pomóż mi, panie!
To była płynna mowa Vadhaghów i Nhadraghów.
Czy mógł to być Vadhagh, który przebrał się za jednego z Mabdenów, aby uniknąć
śmierci? Corum zawrócił. Szedł przez ścielący się dym, prowadząc za sobą konia.
Spojrzał na Mabdena. Ranny miał na sobie obszerny płaszcz z wilka wraz z naszytą
półkolczugą z żelaznych ogniw i hełm zakrywający większą część twarzy. Corum zdołał
zerwać hełm, odrzucił go na bok i zamarł wstrząśnięty.
To nie był Mabden. Nie był to też Vadhagh. Zakrwawiona twarz należała do
Nhadragha: ciemna, ze spłaszczonymi rysami i włosami rosnącymi aż do linii oczu.
- Pomóż mi, panie - znów odezwał się Nhadragh. - Nie jestem zbyt ciężko ranny. Mogę
jeszcze służyć.
- Komu niby, Nhadraghu? - spytał powoli Corum. Oddarł część rękawa rannego i starł
zakrzepłą krew z jego oczu. Nhadragh mrugnął powiekami, skupiając spojrzenie na Corumie.
- Komu miałbyś służyć, Nhadraghu? Czy służyłbyś mnie?
Spojrzenie rannego nabrało ostrości i Corum odczytał w nim coś, co bardzo
przypominało nienawiść.
- VADHAGH! - warknęła istota. - Żywy Vadhagh!
- Tak. Żyję. Dlaczego mnie nienawidzisz?
- Wszyscy Nhadraghowie nienawidzą Vadhaghów. Od wieków ich nienawidzili!
Dlaczego nie jesteś martwy? Ukrywałeś się?
- Nie pochodzę z Zamku Gal.
- Miałem zatem rację. To nie był ostatni zamek Vadhaghów - usiłował się pozbierać,
sięgnąć po nóż, lecz był na to za słaby. Upadł.
- Niegdyś Nhadraghowie nie żywili do nas nienawiści - powiedział Corum. - Owszem,
chcieliście naszych ziem, lecz prowadziliście walkę bez owej nienawiści, podobnie jak i my.
Nauczyliście się jej dopiero od Mabdenów, nie od swoich przodków. Oni znali honor. Ty już
nie. Jakim sposobem mogła jedna z dawnych ras pozwolić na to, by Mabdenowie uczynili z niej
swych niewolników?
Nhadragh uśmiechnął się kącikami ust.
- Wszyscy Nhadraghowie, którzy przetrwali, są niewolnikami Mabdenów. I to już od
dwustu lat. Tylko tak mogliśmy przetrwać. Zachowują nas jako psy, mające tropić tych,
których oni nazywają Shefanhowami. Złożyliśmy im przysięgę wierności w zamian za życie.
- Nie mogliście uciec? Są jeszcze inne wymiary.
- Dla nas zamknięte. Nasi historycy twierdzili, że ostatnia wielka bitwa między
Vadhaghami i Nhadraghami naruszyła równowagę między planami do tego stopnia, że zostały
one przed nami zamknięte przez bogów...
- A więc i do was zawędrowały przesądy - zadumał S1ę Corum. - A jakie właściwie
zamiary mają Mabdenowie wobec nas?
Nhadragh zaczął się śmiać, śmiech przeszedł w kaszel i krew popłynęła mu z ust,
ściekając po brodzie. Gdy tylko Corum wytarł mu ją, odezwał się znowu:
- Usuną was, Vadhaghów. Oni niosą ze sobą strach, poprzedzają ciemność. Za ich
sprawą niknie piękno, traci na znaczeniu prawda. Świat należy teraz do Mabdenów. Nie mamy
prawa żyć dalej. Natura się od nas odwróciła. Nie powinno-nas tu być!
- To ty tak myślisz czy oni?
- To jest fakt.
- Powiedziałeś, że sądziłeś, iż to był ostatni z naszych zamków?
- Nie ja. Ja wyczuwałem, że jest jeszcze jeden. Powiedziałem im to.
- A oni pojechali go szukać?
- Tak.
Corum potrząsnął jego ramionami.
- Dokąd?
- Jak to dokąd? Gdzież by indziej, jak nie na Zachód? Corum pobiegł do konia.
- Poczekaj! - wychrypiał Nhadragh. - Dobij mnie, błagam cię, Vadhaghu! Nie pozwól
mi cierpieć!
- Nie wiem, jak się zabija. Nie umiem tego zrobić - odpowiedział Corum dosiadając
konia.
- Zatem będziesz musiał się nauczyć, Vadhaghu. Będziesz musiał się tego nauczyć -
rechotał umierający, gdy Corum ponaglał niecierpliwie konia do galopu. Zjechali ze wzgórza.
Rozdział 5
LEKCJA ŻYCIA W ŚWIECIE MABDENÓW
I oto był Zamek Erorn o wysmukłych wieżach oplecionych przez zachłanne płomienie.
U stóp skały, na której go wzniesiono, kłębiły się fale, jakby morze chciało wyrazić w ten
sposób swój gniew, jakby wiatr chciał zaprotestować, jakby piana usiłowała rozpaczliwie zalać
zwycięskie płomienie.
Zamek Erorn runął gwałtownie, a brodaci Mabdenowie powitali nagły rozbłysk ognia
takim śmiechem, że zatrzęsły się złote okucia rydwanów. Patrzyli przy tym triumfalnie na rząd
ciał leżących przed nimi w półkolu.
Były to ciała Vadhaghów.
Cztery kobiety i ośmiu mężczyzn.
Z cienia pod naturalnym kamiennym mostem, prowadzącym na równinę, Corum
przelotnie ujrzał pokrwawione twarze i rozpoznał wszystkich: swego ojca, Księcia
Khlonskeya, matkę Colotalarnę, siostry bliźniaczki Ilastru i Pholhinrę, wuja, Księcia Rhanana,
bratanicę Setredę i pięciu domowników, kuzynów drugiego i trzeciego stopnia.
Trzykrotnie Corum przeliczył ciała, a jego chłodny żal przerodził się w furię, podsycaną
jeszcze przez rozlegające się wokoło okrzyki oprawców, posługujących się prostackim
dialektem.
Trzykrotnie przeliczył, po czym spojrzał na Mabdenów, a jego twarz była teraz
rzeczywiście twarzą Shefanhowa.
Książę Corum odkrył już żal i odkrył strach. Teraz dowiedział się również o istnieniu
gniewu.
Od dwóch tygodni był w drodze, jadąc niemal bez przerw z nadzieją, że przybędzie
przed Denledhyssami i ostrzeże rodzinę, zanim pojawią się barbarzyńcy. I przybył o kilka
godzin za późno.
Mabdenowie dali się ponieść arogancji zrodzonej z niewiedzy i zniszczyli tych, których
duma powodowana była intelektualną wyższością. Taka była kolej rzeczy. Ojciec Coruma,
Książę Khlonskey, przyjął, bez wątpienia, spokojnie swą śmierć, zadaną mu przez Mabdenów
ukradzionym toporem Vadhaghów. W sercu Coruma nie było teraz jednak miejsca na
jakiekolwiek filozoficzne rozważania.
Oczy Coruma płonęły furią. Tylko tęczówki pozostały w nich jasnozłote. Ujął długą
włócznię, którą wiózł przy siodle, i popędził zmęczonego konia przez rozświetloną
płomieniami noc drogą ku Denledhyssom.
Zabójcy rozłożyli się bezładnie na rydwanach, lejąc słodkie wino Vadhaghów na twarze
i do gardeł. Szum morza zagłuszył całkowicie odgłos nadejścia Coruma aż do chwili, gdy
wraził włócznię prosto w twarz wojownika, tak’ że ten ledwo zdążył krzyknąć.
Corum nauczył się zabijać.
Uwolnił ostrze włóczni i uderzył kompana zabitego, wbijając metal w jego szyję, gdy
ten się podnosił. Przekręcił drzewce.
Corum nauczył się okrucieństwa.
Inny Denledhyss sięgnął po hak i założył strzałę na cięciwę, lecz Corum cisnął włócznią
na tyle silnie, że ta, trafiając przebiła brązowy napierśnik i dosięgła serca, wyrzucając
jednocześnie łucznika z rydwanu.
Corum sięgnął po drugą włócznię.
Lecz jego koń już ustawał. Był zmęczony długim galopem i teraz prawie nie reagował
na polecenia jeźdźca. Tymczasem woźnice pozostałych rydwanów biciem starali się zmusić
kucyki do nagłego zwrotu, kierując wielkie skrzypiące pojazdy na Coruma, by runąć na niego
całą ich masą.
Strzała przemknęła tuż obok i książę starał się odnaleźć wzrokiem łucznika. Pogonił
swego niemal padającego konia i zbliżył się na tyle do wojownika, by wbić włócznię w jego nie
osłonięte prawe oko, wyszarpując ją na czas dla zablokowania cięcia mieczem, który wzniósł
kompan trafionego.
Okuta metalem włócznia zatrzymała ostrze, a Corum, używając obu rąk, odwrócił
drzewce, by grubszym końcem wymierzyć w twarz przeciwnika cios tak silny, że ten zwalił się
z rydwanu.
Lecz teraz już pozostali zjeżdżali ku niemu przez migocące cienie, przy wtórze
huczących płomieni, które trawiły pozostałości Zamku Erorn.
Corum rozpoznał tego, który ich prowadził: wył, śmiał się i wywijał nad głową ciężkim
toporem.
- Na Psa! Czy naprawdę istnieje Vadhagh, który walczy jak Mabden...? Za późno się
tego nauczyłeś, przyjacielu! Jesteś ostatnim ze swoich!
Był to Glandyth-a-Krae - z błyszczącymi oczyma, ustami wykrzywionymi w okrutnym
grymasie odsłaniającym żółte kły.
Corum cisnął włócznią.
Topór został błyskawicznie przerzucony gdzie trzeba i odrzucił ją na bok, a rydwan
Glandytha nawet nie zwolnił.
Corum sięgnął po własny topór i czekał. Jednak jego koń nie wytrwał - nogi stworzenia
ugięły się i zwierzę upadło.
Pospiesznie uwolnił stopy ze strzemion i ujął topór w obie dłonie. Odskakując w bok i
do tyłu, gdy rydwan znalazł się tuż przy nim, zamachnął się na Glandytha, lecz odrąbał jedynie
kawał mosiężnej poręczy pojazdu.
Ręka zdrętwiała mu od tego chybionego ciosu i niemal wypuścił topór. Oddychał
chrapliwie i lekko się zataczał. Po bokach mijały go w pędzie inne rydwany, aż w końcu jakiś
miecz uderzył w hełm. Ogłuszony, opadł na kolano. Włócznia trafiła go w ramię. Upadł w
poznaczone koleinami błoto.
Wtedy Corum nauczył się przebiegłości. Zamiast zerwać się od razu, leżał tam, gdzie
padł, tak długo, aż wszystkie rydwany przejechały. Zanim zdołały zawrócić, zerwał się na nogi.
Ramię miał obolałe, lecz włócznia nie uszkodziła go. Ruszył na ślepo w ciemność, poszukując
drogi ucieczki przed barbarzyńcami.
Jego stopa natrafiła na coś miękkiego - spojrzał pod nogi i ujrzał zwłoki swojej matki.
Zobaczył też, co z nią zrobiono, zanim umarła, i nie opanował jęku ni łez, które niemal zupełnie
wypełniły mu oczy. Ujął stylisko topora w lewą rękę, prawą z wysiłkiem dobywając miecza.
- Glandyth-a-Krae! - zawołał.
I poznał Corum, czym jest żądza zemsty.
Grunt zatrząsł się pod uderzeniami końskich kopyt, gdy rydwany znów potoczyły się na
Coruma. Wysoka wieża zamku ogarnięta została nagle płomieniami, które wystrzeliły w górę i
rozjaśniły noc, oświetlając w ciemnościach postać Glandytha w ponownym ataku.
Corum stał nad ciałem swojej matki. Tu oczekiwał przeciwnika. Pierwszym cięciem
rozwalił łeb prowadzącego konia, który padając pociągnął za sobą inne.
Hrabia Glandyth poleciał do przodu, wypadając niemal przez poręcz rydwanu. Woźnice
dwóch następnych pojazdów usiłowali wstrzymać konie, by nie wpaść na przywódcę. Reszta,
widząc przed sobą zamieszanie, również zaczęła zwalniać.
Corum przeszedł po ciałach koni i podniósł miecz nad karkiem Glandytha, cios jednak
został zatrzymany przez żelazny kołnierz, a wielka, kudłata głowa zwróciła oczy na Coruma.
Mabden wyskoczył z rydwanu. To samo zrobił Corum. Stanął twarzą w twarz z mordercą
swojej rodziny.
Mierzyli się nawzajem wzrokiem, dysząc jak lisy, gotowi do skoku.
Pierwszy ruszył Corum, mierząc mieczem w Glandytha--a-Krae i unosząc jednocześnie
topór.
Glandyth uskoczył przed mieczem i toporem sparował cios, sam mierząc w pachwinę
Coruma. Chybił.
Zaczęli krążyć dokoła. Czarno-złote oczy Coruma utkwione były w szarych Hrabiego
Glandytha-a-Krae.
Przez kilkanaście minut tak się prężyli do skoku, podczas gdy inni Mabdenowie
spokojnie obserwowali walczących. Wargi Glandytha poruszyły się, jakby chciał coś
powiedzieć, lecz Corum zaatakował znowu - tym razem wykuty w niepamiętnych czasach
metal jego miecza przeszedł przez zbroję Glandytha w złączeniu blach na ramieniu i sięgnął
głębiej. Glandyth krzyknął z bólu i zamachnął się toporem, uderzając tak silnie, że ramię
Coruma zesztywniało pod wpływem bólu. Książę upadł.
- Tak - rzucił Glandyth jakby do siebie. - Tak, Vadhaghu. Nie jest moim
przeznaczeniem być zarżniętym przez Shefanhowa.
Corum zamachnął się toporem.
Glandyth ponownie odparował cios.
Topór opadł.
Tym razem broń została wytrącona z ręki Coruma, który stał teraz bez oręża przed
szczerzącym w uśmiechu zęby Mabdenem.
- Lecz jest moim przeznaczeniem zarzynać Shefanhowów! - wykrzywił radośnie
mordę.
Corum jak szalony rzucił się na Glandytha, chcąc wyrwać mu topór. Był jednak zbyt
wyczerpany, by zrobić to skutecznie.
Glandyth zawołał do swoich:
- Na Psa, chłopaki, zostawcie tego demona dla mnie. Nie dobijajcie go. Zabawimy się z
nim dłużej. Było nie było, to ostatni Vadhagh, z którym będziemy kiedykolwiek mieli okazję
się zabawić.
Corum usłyszał ich śmiech. Wyrywał się ku nim, gdy go przytrzymywali. Krzyczał jak
w gorączce, nie słysząc własnych słów.
Jakiś Mabden zerwał mu z głowy hełm, inny uderzył rękojeścią miecza w potylicę.
Ciało Coruma zwiotczało nagle, a on sam pogrążył się w ciemności, która wydała mu się czułą
przyjaciółką.
Rozdział
6
OKALECZENIE CORUMA
Dwukrotnie słońce wzeszło i zaszło, nim Corum się obudził. Leżał zakuty w łańcuchy
na wozie Mabdenów. Usiłował podnieść głowę i wyjrzeć przez dziurę w plandece, lecz jedyne,
co zdołał stwierdzić, to to, że jest dzień.
Czemu go nie zabili? Wstrząsnął nim dreszcz, gdy po zastanowieniu doszedł do
wniosku, że woleli poczekać, aż się obudzi. Zapewne chcą uczynić jego śmierć powolną i pełną
cierpienia.
Zanim jeszcze wyruszył na wyprawę, zanim jeszcze poznał los zamków Vadhaghów i
nieszczęścia, które spadły na Bro-an-Vadhagh, był kimś innym i wtedy bez sprzeciwów
przyjąłby swój los i umiałby przygotować się na śmierć razem z resztą swego narodu. Lecz to,
czego ostatnio doświadczył, zostawiło już w nim swój ślad. Nienawidził Mabdenów. Cierpiał
po stracie najbliższych. Powinien ich pomścić, jeśli tylko zdoła. A to oznaczało, że powinien
żyć.
Zamknął oczy, chcąc oszczędzić siły. Był tylko jeden sposób, by uciec Mabdenom -
przenieść się do innego wymiaru, gdzie nie mogliby go dostrzec. Lecz to wymagało sporego
wysiłku i było niezbyt realne, jak długo pozostawał na wozie.
Od czasu do czasu dochodziły go gardłowe zawołania Mabdenów, lecz nie mógł
dosłyszeć, co mówili. Zasnął.
Ocknął się. Coś zimnego ściekało mu po twarzy. Woda. Otworzył oczy i zobaczył
stojących wokoło Mabdenów. Został wyniesiony z wozu i leżał teraz na ziemi. W pobliżu
płonęły ogniska, nad którymi coś gotowano. Była noc.
- Shefanhow znów jest z nami! - zawołał Mabden, który wylał na niego wodę. - I chyba
jest już gotowy...
Corum skrzywił się z bólu, który sprawiło mu poobijane ciało przy próbie wstania.
Nadal krępowały go łańcuchy. Nawet gdyby zdołał zbiec do innego wymiaru, łańcuchy
podążyłyby za nim. Bez nich byłoby łatwiej. Na próbę zerknął do sąsiedniego wymiaru, lecz
spowodowało to taki ból oczu, że zrezygnował.
Pojawił się Glandyth-a-Krae. Przepchnął się między swoimi ludźmi. Blade oczy
zmierzyły Coruma z triumfem. Rękę zanurzył w brodzie ujętej w kilkanaście splotów, na które
ponasadzane były pierścienie ze zdobycznego złota. Schylił się i prawie z czułością postawił
Coruma na nogi. Łańcuchy i niewygodna pozycja, w której Corum leżał w wozie, przerwały
dopływ krwi do nóg i teraz odczuwał ich zdrętwienie. Nie mogły utrzymać jego ciężaru.
- Rodlik! Do mnie, chłopcze! - zawołał Glandyth gdzieś za siebie.
- Idę, panie! - rudowłosy chłopiec, może czternastoletni, pojawił się w polu widzenia.
Ubrany był w delikatne aksamity Vadhaghów - zielone i białe, gronostajową czapkę i miękkie
irchowe buty. Naznaczona pryszczami twarz o jasnej karnacji nie odbierała mu, sporej jak na
Mabdena, przystojności. Ukląkł przy Glandythcie.
- Tak, panie?
- Pomóż Shefanhowowi utrzymać się na nogach, chłopcze.
Niski chropawy głos Glandytha nabierał szczególnego odcienia, gdy zwracał się do
chłopca.
- Pomóż mu stanąć prosto, Rodlik.
Rodlik podskoczył i ujął ramię Coruma, dając mu solidne oparcie. Dotyk chłopca był
zimny i niespokojny.
Wszyscy wojownicy mabdeńscy patrzyli z oczekiwaniem na Glandytha. Ten niedbale
zdjął ciężki hełm i wstrząsnął głową rozrzucając poskręcane i przesiąknięte tłuszczem włosy.
Corum również przyglądał się Glandythowi. Lustrował jego czerwoną twarz
stwierdzając, że wprawdzie w szarych oczach tli się iskierka inteligencji, lecz wyrażają one
głównie dumę i zło.
- Dlaczego zabiłeś wszystkich Vadhaghów? - cicho spytał Corum. Każde poruszenie
wargami sprawiało ból. - Dlaczego, Hrabio Krae?
- Winieneś to wiedzieć. Nie cierpimy waszych czarów. Mierzi nas wasze wywyższanie
się. Potrzebujemy ziem i tych wszystkich waszych dóbr, które mogą być dla nas użyteczne.
Więc was zabijamy. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Poza tym nie zniszczyliśmy wszystkich
Vadhaghów. Jeszcze nie. Jeden został.
- Tak - zdobył się Corum na wyzwanie. - Ten, który pomści swoich współplemieńców,
jeśli tylko zostanie mu po temu dana sposobność.
- Nie - Glandyth złożył ręce na biodrach. - Nie otrzyma jej.
- Mówisz, że nie cierpicie naszych czarów. A przecież my nie znaliśmy czarów. To było
tylko trochę wiedzy, trochę naturalnych darów natury...
- Ha! Widzieliśmy wasze zamki, wasze urządzenia służące złu, które w nich były.
Widzieliśmy i ten, który wzięliśmy kilka nocy temu. Pełen czarów!
Corum zwilżył wargi.
- Nawet gdybyśmy opanowali takie czary, o jakich mówisz, nie byłby to powód, by nas
zabijać. Nie wyrządziliśmy wam nigdy żadnej krzywdy. Pozwoliliśmy wam osiedlić się na
naszej ziemi, niczego od was nie żądając, nie powstrzymując was. Sądzę, że nienawidzicie nas,
ponieważ żywicie nienawiść wobec czegoś, co jest w was samych. Jesteście jeszcze nie do
końca ukształtowanymi stworzeniami.
- Wiem. Nazywacie nas na wpół zwierzętami. Nie dbam o twoje zdanie, Vadhaghu.
Wiem tylko, że czasy twojej rasy już się skończyły.
Glandyth splunął na ziemię i machnął ręką na młodzieńca.
- Niech idzie.
Corum zachwiał się, lecz nie upadł. Nadal wpatrywał się w Glandytha-a-Krae.
- Jesteście szaleni - ty, Hrabio, i twoja rasa. Jesteście jak choroba, jak tocząca świat
rakowata narośl.
Glandyth splunął ponownie, tym razem prosto w twarz Coruma.
- Powiedziałem ci - wiem, co sądzili o nas Vadhaghowie. Wiem, co sądzili o nas
Nhadraghowie, zanim nie zrobiliśmy z nich naszych psów myśliwskich. Twoja duma niszczy
cię, Vadhaghu. Nhadraghowie nauczyli się już odrzucać dumę i kilku z nich oszczędziliśmy.
Uznali nas za swoich panów. Lecz wy, Vadhaghowie, nie umieliście tego zrobić. Gdy
podeszliśmy pod wasze zamki, zignorowaliście nas. Gdy zażądaliśmy daniny, byliście głusi.
Gdy oznajmiliśmy wam, że będziecie teraz nam służyć, udaliście, że nie rozumiecie.
Zebraliśmy się więc, by was ukarać. A wy nie stawiliście oporu. Torturowaliśmy was, a wy, w
waszej dumie, nie chcieliście złożyć nam przysięgi na wierność i zostać naszymi niewolnikami,
jak uczynili to Nhadraghowie. Straciliśmy cierpliwość, Vadhaghu. Zdecydowaliśmy, że nie
nadajecie się do tego, by żyć na tej samej ziemi, na której panuje wielki Król Lyr-a-Brode, gdyż
nie potrafilibyście uznać jego władzy i poddać się jej. Oto dlaczego zdecydowaliśmy, by
wykończyć was wszystkich. Zasłużyliście sobie na ten los.
Corum wbił oczy w ziemię. Więc to samozadowolenie doprowadziło Vadhaghów do
takiego końca.
Uniósł głowę i ponownie spojrzał na Glandytha.
- Mam jednak nadzieję, że będę jeszcze mógł pokazać wam, iż ostatni z Vadhaghów
potrafi zachować się inaczej.
Glandyth wzruszył ramionami i odwrócił się do swoich ludzi:
- On chyba nie wie, co naprawdę nam wkrótce pokaże, no nie, chłopaki!?
Mabdenowie roześmieli się.
- Przygotować blat! - rozkazał Glandyth. - Chyba czas już zaczynać.
Zobaczył, jak przynoszą i ustawiają szeroką tablicę zbitą z nierównych, grubo
ciosanych i poplamionych zaschłą krwią desek. W czterech rogach przymocowane były
odcinki łańcucha. Corum zaczął się domyślać, jakie było przeznaczenie tego sprzętu.
Dwóch Mabdenów uchwyciło go za ramiona i przycisnęło do blatu. Inny wziął dłuto i
żelazny młot. Corum został przyparty do desek opartych o pień drzewa. Za pomocą dłuta
Mabden zdjął mu łańcuchy, po czym jego ręce i nogi zostały rozciągnięte na boki i w tej pozycji
na nowo zakute w łańcuchy tkwiące w blacie. Corum czuł zapach zastarzałej krwi. Widział
znaki noży, mieczy i toporów na drewnie. Gdzieniegdzie pozostawiły w nim siady strzały.
Leżał niczym na klocu rzeźniczym.
Żądza krwi w oczach Mabdenów narastała. Ich oddechy parowały, nozdrza rozszerzyły
się. Czerwone języki oblizywały wąskie wargi, na niektórych twarzach pojawiły się skąpe
uśmieszki witające zapowiedź bliskiej zabawy.
Hrabia Glandyth skontrolował, czy dobrze przymocowano Coruma do blatu. Potem
stanął przed Vadhaghem, wyciągając zza pasa wąskie ostrze.
Ostrze zbliżyło się do piersi Coruma. Usłyszał dźwięk rozdzieranej materii - zdarto z
niego brokatową koszulę.
Glandyth-a-Krae pracował powoli, uśmiechając się i od czasu do czasu rysując nożem
cienką krwawą linię na skórze Vadhagha. W końcu Corum był całkiem nagi.
Glandyth odstąpił.
- Teraz - powiedział dysząc - zastanawiasz się z pewnością, co takiego zamierzamy z
tobą zrobić.
- Widziałem już innych, których zaszlachtowaliście - powiedział Corum. - Myślę, że
wiem, co zamierzacie.
Glandyth przełożył sztylet do lewej ręki i schował go. Podniósł jednocześnie mały palec
prawej.
- Aaa, wiesz... Nie wiesz. Tamci Vadhaghowie umarli szybko, ponieważ było ich wielu
do zabicia. Ty jesteś ostatni. Możemy poświęcić ci sporo czasu. Sądzę zresztą, że damy ci
szansę. Jeśli będziesz umiał żyć bez oczu, bez języka, bez rąk i stóp, bez genitaliów, wówczas
puścimy cię wolno.
Corum wpatrywał się w niego z przerażeniem. Glandyth wybuchnął śmiechem.
- Widzę, że kupiłeś nasz żart!
Dał znak swoim ludziom.
- Przynieście narzędzia. Zaczynamy.
Na wprost niego ustawiono wielki kocioł wypełniony rozżarzonym do czerwoności
węglem drzewnym. Wystawało zeń różnorodne żelastwo. Były to przyrządy przeznaczone
specjalnie do torturowania, jak zauważył Corum. Jaka rasa mogła, tworząc takie rzeczy, nadal
nazywać się normalną?
Glandyth-a-Krae wybrał z kotła długie żelazo i wywinął nim, sprawdzając rozpalony
koniec.
- Zaczniemy od oka i skończymy na oku - powiedział. - Od prawego oka, zapewne.
Gdyby Corum jadł coś w ostatnich dniach, z pewnością by zwymiotował. Ale i tak
poczuł bolesny skurcz żołądka i żółć podeszła mu do ust.
Nie było już dalszych przygotowań.
Glandyth zbliżył się do blatu z parującym w zimnym powietrzu nocy żelazem.
Corum spróbował zapomnieć w tym momencie o czekających go torturach i
skoncentrować się na nadnaturalnych umiejętnościach. Pot ściekał po nim - tak ze strachu, jak z
wysiłku, gdy próbował skontaktować się z innym wymiarem. Umysł jednak był pozbawiony
jasności, myśli chaotyczne. Przez chwilę nałożyły się jedynie obrazy z innego wymiaru i
zbliżające się ku jego twarzy wyostrzone żelazo.
Obraz przed nim zafalował, lecz Glandyth nie zniknął - jego szare oczy lśniły teraz
nienaturalnym blaskiem.
Corum szarpnął się w łańcuchach, chcąc odsunąć głowę. Wtedy Glandyth lewą ręką
uchwycił jego włosy, opuszczając jednocześnie narzędzie.
Corum krzyknął, gdy rozgrzane do czerwoności ostrze dotknęło powieki zamkniętego
oka. Ból wypełnił twarz, a potem całe ciało. Usłyszał coś, co było jego własnym krzykiem
przemieszanym ze śmiechami i chrapliwym dyszeniem Glandytha...
Zemdlał.
Wędrował ulicami obcego miasta. Wysokie budynki wzniesiono niedawno, lecz
pokrywały je liszaje i brud.
Wciąż czuł ból, lecz odległy, przytłumiony. Nie widział na jedno oko. Kobiecy głos
zawołał go z balkonu. Rozejrzał się. To była jego siostra, Pholhinra. Zobaczyła jego twarz 1
krzyknęła ze zgrozy.
Spróbował sięgnąć ręką do ślepego oka, lecz nie mógł.
Coś go trzymało. Usiłował uwolnić lewą rękę od tego czegoś, cokolwiek to było.
Ciągnął coraz mocniej, aż poczuł ból nadgarstka.
Pholhinra zniknęła, lecz Corum był teraz całkowicie zaabsorbowany próbami
uwolnienia ręki. Z jakiegoś powodu nie mógł się odwrócić i spojrzeć na to, co go trzymało.
Może była to paszcza jakiejś bestii?...
Szarpnął wściekle po raz ostatni i uwolnił ramię.
Podniósł je do oka, lecz nadal nic nie poczuł.
Spojrzał na rękę.
Nie było ręki. Tylko ramię. Kikut.
Wtedy krzyknął znowu...
Otworzył oczy i zobaczył Mabdena przytrzymującego mu ramię i przykładającego doń
rozgrzany do białości miecz. Przypalenie rany miało zatamować krwawienie.
Ucięli mu rękę.
Glandyth wciąż się śmiał, trzymając w górze dłoń Coruma, pokazując ją innym, a krew
wciąż kapała z noża, którego użył.
Teraz Corum wejrzał w sąsiedni wymiar dokładnie. Obrazy znów się nałożyły. Skupił
całą energię, zrodzoną ze strachu i cierpienia, i znalazł się w innym wymiarze.
Nie przestał widzieć Mabdenów, lecz ich głosy stały się przytłumione. Usłyszał krzyk
zaskoczenia - wszyscy wpatrywali się w miejsce, które przed chwilą opuścił. Glandyth obrócił
się ku niemu, a jego oczy się rozszerzyły. Corum słyszał, jak woła do swych ludzi, by rozbiegli
się i poszukali Coruma w lesie.
Blat był pusty, gdy Glandyth i cała banda pobiegli w ciemność, chcąc dopaść ponownie
więźnia.
Lecz tak naprawdę był on nadal przykuty do desek, które, podobnie jak Corum, istniały
w wielu wymiarach. I wciąż czuł ból, i wciąż nie miał prawego oka oraz lewej ręki.
Mógł odwlekać jeszcze przez jakiś czas dalsze tortury, lecz w końcu siły go opuszczą i
będzie musiał wrócić do ich wymiaru, a oni niewątpliwie podejmą przerwaną nagle robotę.
Szarpnął łańcuchy, usiłując posłużyć się kikutem lewej ręki dla uwolnienia pozostałych
kończyn z kajdanów.
Wiedział jednak, że to beznadziejne. Odroczył jedynie na krótko swą zagładę. Nigdy
nie będzie wolny - nigdy nie dopełni zemsty na mordercach swoich bliskich.
Rozdział 7
BRUNATNY
Z wielkim wysiłkiem udawało mu się pozostawać w bezpiecznym wymiarze i
niespokojnie wypatrywał powrotu Glandytha i jego hordy.
Zobaczył jednak jakiś inny kształt, wyłaniający się z puszczy i ostrożnie kroczący ku
niemu.
W pierwszej chwili pomyślał, że jest to wojownik Mabdenów ubrany w obszerny
futrzany kaftan, tyle że bez hełmu. Później zdał sobie jednak sprawę, że musi to być zupełnie
inna istota.
Stworzenie rozejrzało się po obozie Mabdenów i, nadal zachowując ostrożność,
podeszło bliżej. Uniosło głowę i wpatrzyło się w Coruma.
Był zaskoczony. Istota go widziała! W odróżnieniu od Mabdenów i innych pospolitych
stworzeń miała ów dar.
Cierpiał tak bardzo, że kontury obrazów zaczęły się powoli rozmywać. Zamknął oko, a
gdy je otworzył, zagadkowa istota stała tuż obok niego.
W ogólnym zarysie podobna była do Mabdenów, tyle tylko, że całkiem zarośnięta
sierścią. Brunatna, pokryta bliznami twarz sugerowała wiekowość. Wśród spłaszczonych
rysów widniały wielkie, okrągłe jak u kota oczy, szerokie nozdrza i duże, wypełnione
pożółkłymi ze starości zębami usta.
Na twarzy tej malował się wyraz wielkiego żalu. Istota gestem pokazała Corumowi, by
zszedł, a następnie, wskazując na puszczę, zasugerowała, by poszedł z nią. Potrząsnął głową,
wskazując na przytrzymujące go łańcuchy.
Postać w zamyśleniu skłębiła sierść na karku, po czym oddaliła się ku ciemnej puszczy.
Corum, patrząc w ślad za nią, prawie zapomniał ze zdziwienia o bólu.
Czy była świadkiem jego tortur? Czy chciała go uwolnić?
A może to tylko iluzja, tak jak złudzenie miasta, widmo siostry przywołane nieznośnym
cierpieniem.
Czuł, jak siły go opuszczają. Jeszcze parę chwil, a wróci tam, gdzie Mabdenowie będą
mogli go dostrzec. I wiedział, że nie uda mu się ponownie opuścić tamtego wymiaru.
Wtedy właśnie Brunatny powrócił, prowadząc za sobą coś jeszcze i kierując się prosto
na Coruma.
W pierwszej chwili dojrzał jedynie przysadzisty kształt, kołyszący się ponad
Brunatnym - kształt czegoś, co miało dwanaście stóp wysokości i było szerokie niemal na
sześć. Coś, co na podobieństwo rozjuszonej bestii chodziło na dwóch łapach.
Gdy spojrzał w górę, zobaczył, że to miało twarz. Twarz ciemną, wyrażającą jedynie
smutek, skupienie, przygnębienie. Reszta ciała tego czegoś, podobna w ogólnym zarysie do
postaci Brunatnego, zdawała się nie odbijać wcale światła. Nie można było dostrzec żadnych
szczegółów. Niemniej jednak owo coś sięgnęło i uniosło blat tak łagodnie, jak ojciec mógłby
podnieść dziecko. Razem z Corumem poniosło go w puszczę.
Niezdolny odróżnić, czy sen to, czy jawa, Corum zaprzestał wysiłków i powrócił do
wymiaru, z którego uciekł. Lecz stworzenie o ciemnej twarzy niosło go nadal, z Brunatnym
przy boku, coraz głębiej w las, oddalając się z wielką chyżością od obozu Mabdenów.
Corum zemdlał znowu.
Obudził się w świetle dnia i pierwsze, co zobaczył, to pusty blat, leżący opodal. On sam
spoczywał na zielonej trawie doliny, którą przepływał strumyk, w pobliżu zaś dojrzał niewielki
stos orzechów i owoców. Trochę dalej siedział Brunatny i przyglądał się Corumowi.
Corum spojrzał na swoje prawe ramię. Kikut został czymś posmarowany i ból przestał
dokuczać. Sięgnął ręką do prawego oczodołu i wyczuł jakąś lepką substancję - zapewne taki
sam balsam, jak ten na ramieniu.
W pobliskich lasach śpiewały ptaki. Niebo było błękitne i gdyby nie rany, mógłby
pomyśleć, że wydarzenia paru ostatnich tygodni były tylko złym snem.
Brunatny wstał i przyczłapał do niego. Chrząknął. Zachowywał się nadal bardzo
przyjaźnie. Dotknął swego własnego prawego oka, potem swojego lewego nadgarstka.
- Jak? Boli? - spytał niewyraźnym głosem, z trudem wymawiając głoski.
- Już nie - odpowiedział Corum. - Dziękuję, Brunatny Człowieku, za pomoc, za ratunek.
Brunatny spojrzał na niego, marszcząc brwi. Nie zrozumiał najwidoczniej ni słowa.
Dopiero po chwili uśmiechnął się, przytaknął i powiedział:
- Dobrze.
- Kim jesteś? - spytał Corum. - Kim był ten, którego przyprowadziłeś w nocy?
Stworzenie postukało się w pierś.
- Ja Serwde. Ja twój przyjaciel.
- Serwde - powtórzył Corum, z pewnym trudem wymawiając imię. - Moje imię brzmi
Corum. A kim było to drugie stworzenie?
Serwde wymówił imię, które było o wiele trudniejsze do powtórzenia i o wiele bardziej
złożone niż jego własne.
- Kim on jest? Nigdy dotąd nie widziałem kogoś takiego. Właściwie to kogoś takiego
jak ty również dotąd nie widziałem. Skąd pochodzisz?
Serwde wskazał gdzieś za siebie.
- Ja żyć tutaj. W puszczy. Puszczy Laahr. Mój pan żyć tutaj. Od wielu, wielu dni - dłużej
niż Vadhagh - twój lud.
- A gdzie jest teraz twój pan? - spytał znów Corum.
- Odszedł. Nie chce, by go widziano.
Corum mgliście przypominał sobie pewną legendę. Mówiła o istocie żyjącej jeszcze
bardziej na zachód niż mieszkańcy Zamku Erorn. W legendzie zwano ją Brunatnym z Laahr. I
oto legenda ożyła. Nie wspominała jednak nic o tym drugim, którego imienia niepodobna było
wymówić.
- Pan mówić: miejsce w pobliżu. Dobrze ci posłuży - powiedział Brunatny.
- Co to za miejsce, Serwde?
- Siedziba Mabden.
- O nie, Serwde - Corum uśmiechnął się boleśnie. - Mabdenowie nie będą dla mnie mili.
- Ci Mabden odmienni.
- Wszyscy Mabdenowie są moimi wrogami. Nienawidzą mnie. - Corum spojrzał na
swój kikut. - A ja nienawidzę ich.
- Ci Mabden dawni. Dobrzy Mabden.
Corum wstał i zachwiał się. Ból zaczął mu dokuczać. Głowa zapulsowała, ramię
przypomniało o sobie. Wciąż był całkiem nagi, a jego ciało pokrywały liczne zadrapania i
ranki; został jednak umyty.
Z wolna zaczynało do niego docierać, że został kaleką. Uratowany od
niewyobrażalnych cierpień, które pragnął mu zadać Glandyth, nie był już jednak tym, kim
dawniej. Był kimś gorszym. Jego twarz nie przedstawiała już miłego widoku, ciało skalała
szpetota.
I ta pokraka była wszystkim, co pozostało po znakomitej rasie Vadhaghów. Usiadł i
ciężko załkał.
Serwde przysiadł obok. Dotknął ramienia Coruma jedną ze swych przypominających
ręce łap. Pogładził go po głowie, chcąc ulżyć cierpieniu.
Corum otarł twarz jedyną ręką.
- Nie martw się, Serwde. Muszę płakać, gdyż poza tym została mi już tylko śmierć.
Płaczę po moim narodzie. Jestem ostatnim z Vadhaghów. Nie ma więcej Vadhaghów...
- Serwde też. Pan też - powiedział Brunatny z Laahr. - Nie ma więcej takich jak my.
- Czy to dlatego mnie ratowaliście?
- Nie. Mabdenowie cię zranili - my pomogliśmy.
- Czy Mabdenowie kiedykolwiek skrzywdzili was?
- Nie. Ukrywamy się. Ich oczy słabe. Nie widzą nas. Tak samo ukrywamy się przed
Vadhagh.
- Dlaczego?
- Mój pan wiedzieć. Jesteśmy bezpieczni.
- Vadhaghowie dobrze by zrobili, gdyby się ukryli. Lecz Mabdenowie nadeszli
niespodziewanie. Nie byliśmy ostrzeżeni. Tak rzadko opuszczaliśmy nasze zamki, tak rzadko
komunikowaliśmy się ze sobą, że nie byliśmy przygotowani.
Serwde zrozumiał tylko połowę z tego, co mówił Corum, lecz słuchał uprzejmie,
czekając, aż ten skończy. Potem powiedział:
- Ty jeść. Owoce dobre. Ty spać. Potem my pójść do siedziby Mabden.
- Chcę zbroję i oręż, Serwde. Chcę ubranie. Chcę konia. Chcę wrócić tam i tropić
Glandytha tak długo, aż będzie sam. Wtedy go zabiję. Gdy tego dokonam, będę chciał już tylko
umrzeć.
Serwde spojrzał smutno na Coruma.
- Ty zabijać?
- Tylko Glandytha. On zabił wszystkich moich.
Serwde potrząsnął głową.
- Vadhagh tak nie zabijać.
- Ja tak, Serwde. Jestem ostatnim Vadhaghów. I jestem pierwszym, który nauczył się
zabijać z nienawiści. Dokonam zemsty na tych, którzy mnie okaleczyli, na tych, którzy zabrali
mi rodzinę.
Serwde mruknął przygnębiony.
- Jedz. Śpij.
Corum wstał znowu, lecz zaraz poczuł, że jest jeszcze bardzo słaby.
- Może masz rację, jeśli o to chodzi. Powinienem zapewne odnowić swoje siły, nim
ruszę dalej.
Podszedł do stosu orzechów i owoców, i zabrał się do jedzenia. Nie dał rady pochłonąć
wiele za pierwszym razem. Poczuł senność i ułożył się, ufając, że Serwde obudzi go, gdyby
zbliżało się jakieś niebezpieczeństwo.
Corum pozostał w dolinie przez pięć dni. Towarzyszył mu Brunatny z Laahr. Miał
jednak nadzieję, że istota o ciemnej twarzy pojawi się znowu i powie mu coś więcej o
rodowodzie swoim i Serwdego. Tak się jednak nie stało.
W końcu rany się zamknęły i zdrowie wróciło mu na tyle, by poczuć się gotowym do
drogi. Tego ranka zwrócił się do Serwdego:
- Żegnaj, Brunatny Człowieku z Laahr. Dziękuję, żeś mnie uratował. I twemu panu też
dziękuję. Odchodzę.
Corum pozdrowił Serwdego gestem i pomaszerował na górę, kierując się po zboczu na
wschód. Brunatny pobiegł za nim, powłócząc po swojemu nogami.
- Corumie! Corumie! Idziesz w złym kierunku!
- Wracam tam, gdzie będę mógł znaleźć moich wrogów - odpowiedział Corum. - Ta
droga właśnie tam prowadzi.
- Mój pan mówić, ja poprowadzić cię tam... - Serwde wskazał na zachód.
- Tam jest tylko morze, Serwde, najdalszy przylądek tej ziemi.
- Mój pan mówić - nalegał Serwde.
- Jestem wam wdzięczny za zainteresowanie mną, Serwde. Idę jednak tędy. Muszę
znaleźć Mabdenów i dopełnić zemsty.
- Idziesz tędy - Serwde wskazał ponownie i położył łapę na ramieniu Coruma. - Tędy.
Corum strząsnął łapę.
- Nie, tędy - wznowił marsz po zboczu.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, coś uderzyło go w tył głowy. Zachwiał się i odwrócił,
by zobaczyć Serwdego, który trzymał już następny kamień.
Corum poczuł się oszukany i już był gotów zwymyślać Serwdego, gdy przytomność
znów go opuściła i padł jak długi na trawę.
Obudził go szum morza.
W pierwszej chwili nie mógł się zorientować, co się z nim stało. Później pojął, że jest
niesiony i to twarzą w dół, przewieszony przez ramię Serwdego. Szarpnął się, lecz Brunatny
był o wiele silniejszy, niż na to wyglądał. Trzymał Coruma mocno.
Spojrzał w bok, gdzie zielonkawe morze pieniło się na kamieniach. Spojrzał w drugą
stronę, wykręcając z wysiłkiem głowę, jako że patrzeć mógł tylko jednym okiem.
Też morze. Był niesiony wzdłuż wąskiego kawałka lądu, który wrzynał się w wodę.
Zobaczył wyraźnie, chociaż jego głowa obijała się o plecy Serwdego w takt kroków, że
zostawili już za sobą stały ląd i byli obecnie na mierzei, po której, jak po grobli rzuconej w
ocean, przebiegała droga.
Wokoło czyniły harmider morskie ptaki. Corum krzyczał i szarpał się, lecz Serwde
pozostawał głuchy na oskarżenia i błagania. W końcu jednak zatrzymał się i położył go na
ziemi.
Corum wstał.
- Serwde, ja...
Przerwał, patrząc ponad Brunatnym na to, co ujrzał za nim.
Doszli już do końca mierzei, do wyspy, która wyrastała z morza wysoko, a na jej
szczycie wznosił się zamek o architekturze niepodobnej do czegokolwiek, co Corum dotąd
widział.
Czyżby to była owa siedziba Mabdenów, o której mówił Serwde?
Lecz Serwde kierował się już w drogę powrotną. Corum zawołał za nim, lecz Brunatny
tylko przyspieszył kroku. Spróbował za nim pogonić, lecz nie mógł dotrzymać mu tempa:
Serwde osiągnął stały ląd, gdy Corum nie przebył jeszcze połowy drogi. Na dodatek ścieżka
stawała się już nie do przebycia, gdyż zaczął ją zalewać wzbierający przypływ.
Corum zatrzymał się niezdecydowany, spoglądając niepewnie do tyłu na zamek.
Niedźwiedzia przysługa Serwdego ściągnęła na niego niebezpieczeństwo.
Zauważył teraz postaci jeźdźców na ścieżce wiodącej z zamku. Byli to wojownicy -
ujrzał odblask słońca na ich włóczniach i napierśnikach. Niepodobni do znanych mu
Mabdenów; potrafili dosiadać koni. Również w ich postawie było coś, co bardziej kojarzyło się
z Vadhaghami niż z Mabdenami.
Lecz - tak czy tak - byli to wrogowie i Corum miał do wyboru stawić czoło im lub
morzu, starając się dopłynąć z jedną tylko ręką do stałego lądu.
Podjął decyzję i zaczął brnąć z wysiłkiem przez słoną wodę, której zimno nim
wstrząsało, nieczuły na krzyki jeźdźców za plecami.
Zdołał przepłynąć kawałek, zanim trafił na głębszą wodę, a wtedy pochwycił go prąd.
Walczył z nim, lecz był bez szans.
Prąd znosił go gwałtownie na otwarte morze.
Rozdział 8
MARGRABINA Z ALLOMGLYLU
Corum stracił ostatnio wiele krwi, a że nie miał dotąd możliwości pełnego
zregenerowania sił, nie trwało zatem długo, aby prąd zaczął nieść go tam, gdzie chciał. Na
dodatek zaczął odczuwać skurcze mięśni.
Domyślał się, że za chwilę zacznie tonąć.
Wszystko wskazywało na to, że nie było jego przeznaczeniem żyć dalej dla dokonania
zemsty na tym, który nosił imię Glandytha-a-Krae.
Woda wdarła się do jego ust i walczył ciężko, by nie dostała się dalej, nadal jeszcze
szamocząc się na powierzchni i opierając falom. Wtedy właśnie doszedł go krzyk - dolatywał z
góry i Corum spróbował dostrzec jego źródło.
- Nie ruszaj się, Vadhaghu. Przestraszysz moje zwierzątko. Te monstra są dość
nerwowe w takich chwilach.
Teraz zobaczył ciemny kształt unoszący się nad nim. Miał wielkie skrzydła,
czterokrotnie większe niż skrzydła najpotężniejszego orła. Nie był to jednak ptak. Nie był to
również gad, chociaż skrzydła miały wygląd typowo gadzi. Corum rozpoznał to coś: brzydka,
podobna do małpiej morda z białymi cienkimi kłami należała do gigantycznego nietoperza,
który na dodatek niósł jeźdźca.
Siedzącym na grzbiecie ssaka jeźdźcem był Mabden - zwinny i nie mający raczej wiele
wspólnego z wojownikami Glandytha-a-Krae. Zsunął się właśnie nieco z grzbietu zwierzęcia,
zmuszając jednocześnie nietoperza do obniżenia lotu i wyciągnął rękę do Coruma.
Corum odruchowo podał ramię - po chwili dopiero zdał sobie sprawę, że podał to bez
dłoni. Na jeźdźcu nie zrobiło to wrażenia. Uchwycił ramię tuż przy łokciu i uniósł Coruma, tak
że ten mógł użyć drugiej ręki, by uchwycić się uprzęży, która przytrzymywała wysokie siodło.
Ociekające wodą ciało Coruma zostało bezceremonialnie wciągnięte na górę i
przerzucone tuż przed jeźdźcem, który zawołał chrapliwym głosem coś, co skłoniło nietoperza
do wyższego lotu i skierowania się ku wyspie i zamkowi.
Bestia była wyraźnie trudna do prowadzenia, gdyż jeździec nie miał ani chwili
wytchnienia - nieustannie przemawiał do niej w złożonym języku, wprowadzając poprawki
kursu. Wyspę osiągnęli jednak szybko i zaczęli krążyć nad zamkiem.
Corum nie mógł uwierzyć, by jego architektura była wytworem kultury Mabdenów.
Wieżyczki, parapety z misternymi ozdobami, wybiegi na dachu, balkony pokryte kwiatami i
bluszczem, którym dodawał jeszcze uroku biały, błyszczący w słońcu kamień, użyty na
budulec.
Nietoperz niezgrabnie wylądował, a jeździec zeskoczył szybko, pociągając Coruma za
sobą. Niemal natychmiast zwierzę było z powrotem w powietrzu - zatoczyło kilka kręgów na
niebie i skierowało się ku drugiemu krańcowi wyspy.
- Śpią w jaskiniach - wyjaśnił jeździec. - Używamy ich tylko z wielkiej konieczności.
Trudno nad nimi panować, jak widziałeś.
Corum nic nie powiedział.
Wprawdzie ci Mabdenowie uratowali mu życie i zdawali się zarówno przyjaźni, jak i
posiadający swoje zasady i prawa, jednak Corum pamiętał dobrze swe nauki, a uczył się jak
zwierzę, że Mabdenowie to wrogowie. Rzucił na nich okiem.
- Dlaczego mnie uratowaliście, Mabdenie?
Człowiek spojrzał zdziwiony. Otrzepał z kurzu swą tunikę ze szkarłatnego aksamitu i
poprawił pas z mieczem na biodrach.
- Tonąłeś - powiedział. - Dlaczego uciekłeś przed naszymi ludźmi, gdy po ciebie
wyjechali?
- Skąd wiedzieliście, że przybędę?
- Margrabina powiedziała, że mamy cię wypatrywać.
- A kto powiedział Margrabinie?
- Tego nie wiem. Nie jesteś zbyt wdzięczny, panie. Myślałem, że Vadhaghowie to lud z
manierami.
- A ja sądziłem, że Mabdenowie żyją zawiścią i są szaleni - odparł Corum. - Lecz wy...
- A, mówisz o tych z Południa i ze Wschodu? Ech... Miałeś może z nimi spotkanie?
Corum dotknął kikutem miejsca po wyłupionym oku.
- To ich dzieło.
Młody człowiek pokiwał głową w sposób, który zjednał mu sympatię Coruma.
- Właściwie powinienem się domyślić. Okaleczanie jest jedną z ich ulubionych
rozrywek. Dziwię się, że uciekłeś.
- Ja też.
- To nic, panie - powiedział młodzieniec, rozkładając ręce w wypracowanym geście
powitania, wskazując na drzwi wieży. - Czy wejdziesz?
Corum zawahał się.
- Zapewniam cię, że nie jesteśmy Mabdenami ze Wschodu.
- Zapewne - powiedział szorstko Corum. - Lecz jesteście Mabdenami. I jest was wielu.
Teraz, na dodatek, widzę jeszcze, że są was różne odmiany. I skłonny jestem przypuszczać, że
macie ze sobą, tak czy inaczej, wiele wspólnego... Młody człowiek okazał lekkie
zniecierpliwienie.
- Jak sobie życzysz, panie Vadhaghów. Ja na przykład wejdę. Ufam, że podążysz za
mną w dogodnej dla siebie chwili.
Corum patrzył za nim, jak wchodzi w drzwi i znika. Sam pozostał na dachu,
przyglądając się nurkującym i szybującym na wietrze ptakom. Wstrząsany zimnym wiatrem
ujął w zdrową rękę kikut lewej. Wiatr był coraz mocniejszy, a on był nagi. Spojrzał w kierunku
drzwi.
Stała w nich kobieta. Robiła wrażenie bardzo spokojnej i pełnej rezerwy. Roztaczała
wokół siebie aurę łagodności. Ciężkie, długie, czarne włosy spływały jej z ramion na sięgającą
ziemi, bogato wyszywaną i kolorową suknię z brokatu. Uśmiechnęła się do niego.
- Witaj - powiedziała. - Nazywam się Rhalina. A ty, panie?
- Corum Jhaelen Irsei - odpowiedział. Jej uroda nie odpowiadała kanonom piękna
Vadhaghów, lecz i tak zrobiła na nim duże wrażenie. - Książę w...
- Szkarłatnym Płaszczu? - Była lekko rozbawiona. - Mówię starą mową Vadhaghów
równie dobrze jak pospolitym językiem. Nie masz potwierdzenia dla swego imienia, Książę
Corumie. Nie widzę płaszcza. Właściwie to nie widzę...
Corum odwrócił się.
- Nie kpij ze mnie, kobieto Mabdenów. Dość już od was wycierpiałem i nie zamierzam
znosić więcej...
Podeszła bliżej.
- Wybacz mi. Ci, którzy to zrobili, nie są nam bliscy, chociaż rasa ta sama. Czy nigdy
nie słyszałeś o Lywm-an-Eshu?
Zmarszczył brwi. Nazwa była znajoma, oznaczała jakiś j, lecz nic nadto nie potrafił
sobie przypomnieć.
- Lywm-an-Esh to nazwa kraju, skąd przyszli moi ludzie. To bardzo stary naród i żyje w
Lywm-an-Eshu od dawniejszych czasów niż epoka Wielkich Bitew między Vadhaghami i
Nhadraghami, która wstrząsnęła Pięcioma Wymiarami...
- Wiesz o Pięciu Wymiarach?
- Kiedyś mieliśmy wśród siebie jasnowidzących, którzy mogli tam sięgnąć. Ich
możliwości nigdy jednak nie mogły być porównywane ze zdolnościami Dawnych Ludów -
twojego ludu.
- Skąd wiesz aż tyle o Vadhaghach?
- Ciekawość przestała wprawdzie być właściwa Vadhaghom już wiele wieków temu, u
nas jednak nie wygasła. Od czasu do czasu statki Nhadraghów rozbijały się u naszych
wybrzeży i chociaż oni sami szybko potem odchodzili, książki, gobeliny i inne dzieła ich rąk
zostawały u nas. Nauczyliśmy się czytać te książki, interpretować gobeliny. Wielu było wtedy
wśród nas ludzi wykształconych.
- A teraz?
- Teraz nie wiem. Mało otrzymujemy wieści z naszego kraju.
- Co? Chociaż jest tak blisko?
- To nie ten, Corumie - powiedziała, wskazując na wybrzeże. Pokazała na morze. -
Tamten kraj, Lywm-an-Esh, lub, dokładniej mówiąc, Księstwo Bedwilral-nan-Rywm, w
którego granicach leżało kiedyś nasze margrabiostwo.
Książę Corum popatrzył na morze pieniące się na skałach u podstaw wyspy.
- Wielka była nasza niewiedza - mruknął. - Sądziliśmy, że wiemy prawie wszystko.
- Dlaczego rasa taka, jak Vadhaghowie, miałaby się interesować sprawami krain
Mabdenów? Nasza historia jest krótka i nieporównywalnie uboższa od waszej.
- Lecz skąd wzięliście się tutaj? Przed czym bronicie swojej ziemi?
- Przed innymi Mabdenami, Książę Corumie.
- Takimi jak Glandyth?
- Nic nie wiem o nim. Mówię o Szczepach Pony. Zamieszkują teraz puszcze na
wybrzeżu. To barbarzyńcy stanowiący groźbę dla Lywm-an-Eshu. Marchia została
ustanowiona jako bastion między ich a naszym krajem.
- A czy morze nie jest wystarczającą zaporą?
- Morza nie było tutaj, gdy marchia powstała. Kiedyś ten zamek stał pośrodku puszczy,
całe mile od morza, które rozciągało się z północy na południe. Lecz potem woda zaczęła
pochłaniać ląd. Każdego roku ubywa ziemi. Miasta, wioski i zamki znikały w ciągu tygodni.
Nawet mieszkańcy centrum kraju wyemigrowali z powrotem w głąb lądu...
- I zostawili was tutaj? Czego jeszcze bronicie? Dlaczego nie zostawicie go i nie
połączycie się ze swoimi?
Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. Podeszła do blanków, wyjrzała, śledząc
przysiadające w dole na skałach ptaki.
- To mój dom - powiedziała. - Tu są moje wspomnienia. Margrabia zostawił tu wiele po
sobie. Nie mogę odejść.
- Margrabia?
- Hrabia Moidel z Allomglyl. Mój mąż.
- A... - Corum poczuł coś dziwnego, jakby rozczarowanie.
Margrabina nadal wpatrywała się w morze.
- Nie żyje. Zginął razem ze statkiem. Zabrał ostatni i wyruszył ku kontynentowi, by
zebrać wiadomości o losie naszego narodu. Wkrótce potem rozszalał się sztorm. Statek nie był
w pełni sprawny. Zatonął.
Corum milczał.
Wiatr zawiał mocniej, tak jakby słowa Margrabiny miały dodatkową moc. Targał jej
suknię i owijał wokół ciała. Odwróciła się do niego. Było to długie, zamyślone spojrzenie...
- A teraz, Książę, czy będziesz moim gościem?
- Powiedz mi jeszcze jedno, pani. Skąd wiedziałaś, że przybędę? Dlaczego Brunatny
przyniósł mnie właśnie tutaj?
- Działał z polecenia swojego pana.
- A jego pan?
- Powiedział, że mam cię oczekiwać i dać ci odpocząć, aż twoje ciało i umysł wrócą do
zdrowia. Zgodziłam się bardziej niż z radością. Nie miewamy zwykłych gości - a już wcale z
rasy Vadhaghów.
- Lecz kim jest ta dziwna istota; Brunatny? Widziałem go tylko przelotnie i nie mogłem
zbyt dokładnie rozpoznać kształtu. Wiem tylko, że był dwukrotnie wyższy ode mnie i miał na
twarzy wyraz nieskończonego smutku.
- To on. Przychodzi do zamku nocą, przynosząc chore zwierzęta domowe, które uciekły
z naszych stajni, i inne. Przypuszczamy, że może być istotą z innego wymiaru, może innego
czasu, może z wieków wcześniejszych niż epoka Vadhaghów i Nhadraghów. Nie udaje nam się
wymówić jego imienia, nazywamy go po prostu Gigantem z Laahr.
Corum uśmiechnął się po raz pierwszy.
- Teraz zaczynam rozumieć. Dla niego byłem zapewne jeszcze jednym chorym
zwierzęciem. A skoro on zawsze przynosił je tutaj...
- Możesz mieć rację, Corumie - wskazała na drzwi. - A jeśli jesteś chory, będziemy
szczęśliwi, mogąc cię uleczyć...
Cień przemknął przez twarz Coruma, gdy podążając za nią przekraczał próg wieży.
- Obawiam się, że nie ma lekarstwa na moją chorobę. To zaraza Mabdenów, na którą
Vadhaghowie nie znają sposobu.
- Cóż - powiedziała z wymuszoną swobodą. - Może my, Mabdenowie, coś znajdziemy.
Poczuł zgorzknienie. Dotknął swego kikuta i oczodołu.
- A czy Mabdenowie mogą mi wrócić rękę i oko?
Zatrzymała się na stopniu i odwróciła, rzucając mu zastanawiające szczere spojrzenie.
- Kto wie? - powiedziała spokojnie. - Może tak.
Rozdział 9
O MIŁOŚCI I NIENAWIŚCI
Zamek Margrabiny był dla Coruma sympatyczny w swej prostocie, chociaż Mabdenom
niewątpliwie jawił się jako wspaniały. Zaproponowano mu kąpiel, na co przystał, pozwolił się
też namaścić oliwą. Potem służący przynieśli rzeczy do ubrania: wybrał brokatową
ciemnoniebieską koszulę zdobioną błękitem i parę brązowych płóciennych spodni. Wszystko
pasowało na niego całkiem dobrze.
- Należały do Margrabiego - nieśmiało powiedziała służąca mu dziewczyna, nie
podnosząc na niego oczu.
Nikt spośród służących nie czuł się przy nim swobodnie. Przypuszczał, że skrępowanie
wynikało z jego odrażającego wyglądu.
Pomyślawszy o tym, poprosił dziewczynę:
- Czy mogłabyś podać mi lustro?
- Tak, panie - skłoniła głowę i opuściła komnatę.
Lustro przyniosła jednak Margrabina. Nie wręczyła mu go od razu.
- Czy widziałeś swoją twarz po tym, jak cię zraniono? - spytała.
Potrząsnął przecząco głową.
- Byłeś przystojny?
- Nie wiem.
Przyjrzała mu się otwarcie.
- Tak - powiedziała. - Byłeś przystojny.
I podała mu lustro.
Zobaczył twarz obramowaną przez te same złote włosy, lecz twarz już niemłodą. Strach
i cierpienie zostawiły swoje ślady; głębokie zmarszczki, smutek, zaciśnięte wargi. Jedno oko
było złoto-purpurowe i to patrzyło na niego zimno. Drugi oczodół był brzydką dziurą,
zaciągniętą czerwoną cienką tkanką. Na lewym policzku widniała mała blizna, druga była na
szyi. Twarz wciąż nosiła cechy Vadhagha, lecz należała do istoty, która przeszła więcej, niż
kiedykolwiek przecierpiał jakikolwiek Vadhagh. Z twarzy anioła została przez noże i żelazo
Glandytha przemieniona w twarz demona.
Corum w milczeniu oddał lustro.
Przesunął zdrową dłonią po bliznach na twarzy i powiedział w zamyśleniu:
- Jeśli nawet byłem przystojny, to teraz jestem szpetny.
Wzruszył ramionami.
- Widziałam rzeczy o wiele gorsze.
Znów wezbrał w nim gniew, oko zapłonęło. Podnosząc kikut ku głowie, krzyknął do
Margrabiny:
- A ty, pani, zobaczysz jeszcze gorsze, gdy dopadnę i otoczę troską Glandytha-a-Krae!
Cofnęła się zdumiona, lecz po chwili odzyskała pewność siebie.
- Jeśli nie wiesz, czy byłeś przystojny, i nie jesteś próżny, to dlaczego tak się tym
przejmujesz?
- Potrzebuję obu rąk i pary oczu, by patrzeć na Glandytha, gdy będzie konał. Bez tego
będę miał tylko połowę przyjemności.
- To dziecinne podejście. Niegodne Vadhagha. Cóż takiego jeszcze zrobił ci Glandyth?
Corum uświadomił sobie, że nie powiedział jej jeszcze niczego, a ona, żyjąc w tak
odludnym miejscu, odcięta od całego świata, podobnie jak kiedyś Vadhaghowie, nie mogła nic
wiedzieć.
- Zgładził wszystkich Vadhaghów - powiedział. - Glandyth zniszczył mój lud i zabiłby
mnie, gdyby nie twój przyjaciel, Gigant z Laahr.
- On to zrobił?... -jej głos był niewyraźny. Wiadomość była dla Margrabiny szokiem.
- Wybił cały mój lud.
- Dlaczego? Czy wojowaliście z tym Glandythem?
- Nie wiedzieliśmy nawet o jego istnieniu. Nie przyszło nam do głowy, by wystawiać
warty przeciwko Mabdenom. Wydawali się tylko zwierzętami, niezdolnymi sięgnąć nas w
naszych zamkach. Lecz skruszyli je. Wszyscy Vadhaghowie, prócz mnie, są martwi, podobnie
jak ci Nhadraghowie, którzy nie chcieli zostać ich uniżonymi niewolnikami.
- Czy to ci Mabdenowie, których król zwany jest Lyr-a-Brode z Kalenwyr?
- To oni.
- Też nie wiedziałam, że stali się tacy potężni. Przypuszczałam, że to Szczepy Pony cię
porwały i zastanawiałam się długo, jak to się stało, że zawędrowałeś sam tak daleko od
najbliższego zamku Vadhaghów.
- Jaki to zamek? - Przez chwilę w Corumie kołatała nadzieja, że może są jeszcze jacyś
żywi Vadhaghowie, mieszkający bardziej na zachód, o których nie słyszał.
- Nazywany jest Zamkiem Eran, Erin, jakoś tak.
- Erorn?
- Tak. To brzmi jak właściwa nazwa. Ponad pięćset mil stąd...
- Pięćset mil? To aż tak daleko jestem? Gigant z Laahr zaniósł mnie o wiele dalej, niż
sądziłem. Zamek, o którym wspomniałaś, był naszym zamkiem, pani. Mabdenowie go
zniszczyli. Sporo czasu mi zabierze, o wiele więcej niż myślałem, powrót i znalezienie
Hrabiego Glandytha i jego Denledhyssów.
Nagle dotarło do niego, jak bardzo jest samotny. Zupełnie tak, jakby trafił do innego
wymiaru, gdzie wszyscy byliby mu obcy. Nic nie wiedział o tym świecie. O świecie, którym
rządzili Mabdenowie. Jaka dumna była jego rasa. Jaka była głupia. Gdyby tylko skupili się na
gromadzeniu wiedzy praktycznej o otaczającym ich świecie, miast zgłębiać abstrakcje...
Corum opuścił głowę.
Rhalina zdawała się rozumieć jego rozterki. Dotknęła lekko ramienia zamyślonego.
- Chodź, Książę Vadhaghów. Musisz coś zjeść.
Pozwolił się zaprowadzić do innego pokoju, gdzie nakryto już stół dla nich obojga.
Żywność - głównie owoce i przetworzone jadalne rośliny morskie - bardziej przypadły mu do
gustu niż jakiekolwiek znane dotąd potrawy Mabdenów. Poczuł, że jest bardzo głodny i
zmęczony. Jego myśli były rozbiegane i jedynym ich pewnikiem była nienawiść do Glandytha
i pomsta, którą zamierzał na nim wziąć tak szybko, jak tylko będzie to możliwe.
Nie rozmawiali podczas jedzenia, a Margrabina przypatrywała się jego twarzy przez
cały czas, parokrotnie rozchylając usta, by coś powiedzieć, lecz w końcu rezygnowała.
Pokój, w którym jedli, był niewielki, ozdobiony umiejętnie wyszywanymi, pięknymi
gobelinami. Gdy skończył jeść, zaczął się im przyglądać, lecz przedstawione na tkaninach
sceny rozmywały mu się przed okiem. Spojrzał Pytająco na Margrabinę, jej twarz jednak
niczego nie wyrażała. Głowa Coruma zrobiła się ciężka i stracił panowanie nad swoim ciałem.
Usiłował wymówić jakieś słowa, lecz te nie zabrzmiały.
Został znarkotyzowany.
Kobieta zatruła jego jedzenie.
Raz jeszcze pozwolił Mabdenom, by uczynili go swoją ofiarą.
Wtulił głowę w ramiona i zapadł w głęboki sen.
Znowu śnił.
Zobaczył Zamek Erorn takim, jakim go zostawił wyjeżdżając po raz pierwszy. Zobaczył
mądrą twarz swojego ojca, który coś mówił, i usiłował nadaremnie dosłyszeć odpowiedź.
Zobaczył swoją matkę przy pracy, piszącą swą ostatnią rozprawę matematyczną. Zobaczył
swoje siostry, tańczące w takt nowej kompozycji stryja.
Atmosfera była radosna.
Lecz nagle dotarło do niego, że wcale nie rozumie sensu ich zajęć. Wydawali mu się
bardzo obcy i do niczego niepodobni. Byli jak dzieci podczas zabawy, nieświadome, że skrada
się ku nim dzika bestia.
Chciał krzyczeć, ostrzec ich, lecz nie miał głosu.
Zobaczył ogień rozprzestrzeniający się po pokojach. Zobaczył wojowników
mabdeńskich wpadających przez nie domknięte bramy, przy których nie czuwali mieszkańcy.
Rechocząc radośnie Mabdenowie przykładali płonące pochodnie do mebli i wiszących
jedwabnych ozdób.
Znów dostrzegł swych bliskich. Zauważyli już ogień i spieszyli zlokalizować jego źródło.
Jego ojciec wszedł do pokoju, gdzie Glandyth-a-Krae zrzucał książki na stos, który
usypał już na środku pomieszczenia. Stary książę spojrzał ze zdziwieniem, gdy Glandyth
podpalił książki. Usta poruszyły się, a oczy spojrzały pytająco - w prawie uprzejmym
zdumieniu.
Glandyth odwrócił się w jego stronę. Zbliżył się podnosząc topór...
Corum ujrzał matkę. Dwóch Mabdenów trzymało ją, podczas gdy trzeci poruszał się
rytmicznie w dół i w górę na jej nagim ciele...
Spróbował wedrzeć się w obraz, lecz coś go przytrzymywało.
Zobaczył swoje siostry i kuzynkę, które spotkał ten sam los co matkę. I znowu droga ku
nim była zablokowana przez coś niewidzialnego.
Szamotał się, by pokonać barierę, kiedy Mabdenowie podcinali dziewczętom gardła.
Ich ciała skręcały się z bólu. Zmarły jak zarżnięte łanie.
Corum zatkał.
Wciąż łkał jeszcze, lecz leżał teraz na czymś miękkim i ciepłym, jak żywe ludzkie ciało
i skądś, jakby z bardzo daleka, dochodził go niosący ukojenie głos.
Dotknięto jego włosów, pogłaskano go, zakołysano nim łagodnie... Był w wygodnym
łóżku, a głowa spoczywała na piersiach kobiety.
Spróbował się uwolnić, lecz trzymała go mocno.
Znów zaczął łkać, tym razem ciszej. Jego ciałem wstrząsnęły silne dreszcze. Po chwili
zasnął ponownie.
Obudził się z poczuciem gniewu. Czuł, że spał zbyt długo, że musi wstać i zacząć coś
robić. Uniósł się na wpół z pościeli, po czym opadł znów na poduszkę.
Z wolna docierało do niego, że czuje się dość wypoczęty. Po raz pierwszy, odkąd
wyruszył na wyprawę, czuł się dobrze, był pełen energii. Nawet mrok w jego umyśle zdawał się
rozpraszać.
Tak więc Margrabina podała mu narkotyk, lecz jak widział to teraz, miał on go uśpić i
pomóc zregenerować siły.
Lecz ile dni spał?
Podniósł się znowu na łóżku i wyczuł gorąco innego ciała obok siebie. Obrócił głowę i
ujrzał Rhalinę leżącą z zamkniętymi oczami i słodko spokojną twarzą.
Przypomniał sobie sen. Przypomniał ulgę i ukojenie, jakiego doznał, gdy cierpienie
było już nie do zniesienia.
Rhalina uspokoiła go. Sięgnął zdrową ręką i musnął jej włosy. Czuł dla niej sympatię
prawie tak silną, jak kiedyś wobec własnej rodziny.
Na wspomnienie zabitych cofnął rękę od jej włosów, przyglądając się zamiast tego
krzywo zabliźnionemu kikutowi. Rana zagoiła się już całkowicie i odbijała od reszty ciała
obręczą bielszej skóry. Ponownie spojrzał na Rhalinę. Jak mogła znieść dzielenie łoża z takim
kaleką?...
Gdy tak się jej przyglądał, otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego.
Uznał, że w uśmiechu tym kryje się litość, co natychmiast go uraziło. Zaraz też chciał
wstać z łóżka, lecz ręka położona na jego ramieniu powstrzymała go.
- Zostań ze mną, Corumie. Potrzebuję twojej pociechy.
Znieruchomiał, wpatrzony w nią wyczekująco.
- Proszę, Corumie. Sądzę, że cię kochani.
Zadrżał.
- Miłość? Między Vadhaghkiem i Mabdenką? Taka miłość? - potrząsnął głową. -
Niemożliwe. Z tego przecież nic nie będzie.
- Nie będzie dzieci. Wiem. Lecz miłość rodzi też i inne rzeczy...
- Nie rozumiem.
- Przykro mi - powiedziała. - Byłam egoistyczna. Usiłuję cię wykorzystać.
Usiadła na łóżku.
- Nie spałam z nikim od czasu, gdy straciłam męża. Nie jestem...
Corum przyglądał się jej. Lustrował jej ciało. Działało na j niego, a nie powinno! Dla
takich stworzeń podobne emocje nie były naturalne...
Schylił się i pocałował jej pierś. Objęła jego głowę. Ponownie opadli na prześcieradła,
kochając się powoli, ucząc się nawzajem swoich ciał, tak jak zdarza się to tylko prawdziwym
kochankom.
Po kilku godzinach powiedziała do niego:
- Corumie, jesteś ostatnim ze swojej rasy. Ja mojego ludu zapewne już nigdy nie
zobaczę, jeśli nie liczyć tych kilku, którzy mieszkają ze mną w zaniku. Tu jest spokojnie. Mało
co zakłóca ten spokój. Czy nie mógłbyś rozważyć możliwości pozostania ze mną, przynajmniej
na kilka miesięcy?
- Przysiągłem zemstę za śmierć mojego ludu - przypomniał jej łagodnie i ucałował ją w
policzek.
- Takie przysięgi nie leżą w twojej naturze, Corumie. Jesteś kimś, kto woli raczej
kochać niż nienawidzić. Jestem pewna.
- Nie potrafię ci na to odpowiedzieć. Nie uznam, że moje życie ma sens, póki nie zabiję
Glandytha-a-Krae. To nie jest chęć dyktowana tylko ślepą nienawiścią, jak mogłabyś sądzić.
Czuję się jak ktoś, kto widzi zarazę rozprzestrzeniającą się w puszczy. Można przecież
próbować wycinać zarażone rośliny, by inne mogły żyć i rosnąć. Taki jest mój sąd o Glandycie.
On przywykł zabijać. Teraz, gdy zgładził już wszystkich Vadhaghów, będzie chciał zabijać
dalej, zabijać innych. Jeśli nie znajdzie więcej obcych, zwróci się przeciwko tym, którzy żyją w
wioskach podległych Lyrowi-a-Brode. Los wskazał mi drogę, dał mi impuls, bym nie ustawał i
znalazł właściwe rozwiązanie.
- Lecz dlaczego miałbyś odchodzić już teraz? Wcześniej czy później dojdą nas jakieś
słuchy o Glandycie. Gdy to się stanie, będziesz mógł wyruszyć wypełnić swą misję.
Zacisnął usta.
- Zapewne masz rację.
- Musisz nauczyć się żyć i działać bez oka i ręki - Powiedziała. - To będzie wymagało
ćwiczeń, wielu ćwiczeń 1 Praktyki, Corumie.
- Z pewnością.
- Zostań więc tutaj, ze mną.
- W zasadzie mogę się z tym zgodzić. Odłożę podjęcie decyzji na kilka dni.
I Corum nie podejmował decyzji przez miesiąc. Po pełnym grozy spotkaniu z
wojownikami Mabdenów jego umysł potrzebował spokoju, a to było trudne, gdyż nieustannie
przypominał sobie o kalectwie, ilekroć próbował odruchowo użyć lewej ręki lub napotykał swe
odbicie w lustrach.
Rhalina, jeśli nie była z Corumem, spędzała większość czasu w zamkowej bibliotece,
lecz Corum nie miał ochoty na lekturę. Wolał chodzić po blankach zamku lub wybierać się w
czasie odpływu na konne przejażdżki mierzeją (Rhalina obawiała się, że mógłby stać się ofiarą
któregoś ze Szczepów Pony, czasem zapuszczających się na te tereny).
W miarę jak płynęły te przyjemne dni, mrok w jego myślach stawał się coraz mniej
zauważalny, wciąż jednak istniał. Czasem Corum przystawał w środku jakiejś czynności lub
zatrzymywał się w marszu, gdy widział jakąś scenę, która przypominała mu jego dom, Zamek
Erorn.
Zamek Margrabiny zwany był po prostu Zamkiem Moidel. Wzniesiony został na
wyspie zwanej Górą Moidel od imienia rodziny zamieszkującej tu od wieków. Pełno w nim
było interesujących rzeczy. Były sale wypełnione figurkami z porcelany i kości słoniowej,
pokoje z ciekawostkami wyłowionymi w różnych czasach z morza, komnaty, w których
rozwieszono oręż i takie, gdzie wisiały obrazy przedstawiające sceny z historii Lywm-an-Eshu
i sceny z legend i baśni ludowych tej krainy. Takie dziwne wyobrażenia były rzadkie wśród
Vadhaghów, zwykle racjonalnej rasy, lecz fascynowały Coruma. Odkrył, że wiele opowieści
dotyczących magicznych krain i niesamowitych bestii było wziętych z rzeczywistości innych
wymiarów. Oczywiście wymiary jako takie przedstawiane były fragmentarycznie, a twórcy
legend spekulowali swobodnie wokół tych okruchów prawdy, które posiedli. Bawiło Coruma
śledzenie w prostych historiach źródeł, z których brały początek, szczególnie przy legendach
dotyczących Dawnych Ras - Vadhaghów i Nhadraghów. Przypisywano im atrybuty
nadprzyrodzoności na skalę wręcz niepokojącą. Znalazł również kilka wnikliwych opracowań
o Mabdenach ze Wschodu, z których to ksiąg dowiedział się o lęku, jaki żywili przed Dawnymi
Rasami, zanim jeszcze odkryli, że i one są śmiertelne i że ich przedstawiciele łatwo mogą
zostać zabici. Corum pomyślał, że ludobójstwo, które ich opętało, wynikało po części i stąd, że
znienawidzili Vadhaghów za to, iż ci nie okazali się jasnowidzącymi czarownikami, za których
uchodzili wśród Mabdenów.
Te myśli jednak znów doprowadzały go do wspomnień, do żalu, do nienawiści i
zdarzało się, że Corum popadał w depresje, trwające czasem całe dni, kiedy to nawet miłość
Rhaliny nie mogła go wtedy pocieszyć.
Któregoś dnia, gdy oglądał gobeliny w pokoju, do którego zawitał po raz pierwszy,
uwagę jego zwróciły dość charakterystyczne scenki. Odcyfrował zatem związany z nimi tekst.
Była to legenda mówiąca o przygodach znanego bohatera ludowego zwanego
Mag-an-Mag. Kiedy wracał on z pewnej zaczarowanej krainy, łódź jego została napadnięta
przez piratów. Ci zaś odcięli Mag-an-Magowi ramiona i nogi, a jego towarzyszowi,
Jhakor-Neelusowi, głowę i wyrzucili całość za burtę, zachowując jednak głowę, najwyraźniej
do zjedzenia. Po pewnym czasie kadłub Mag-an-Maga został wyrzucony na brzeg jakiejś
tajemniczej wyspy, niedługo zaś potem, na pobliską plażę, przybyło bezgłowe ciało
Jhakor-Neelusa. Oba te ciała zostały znalezione przez służących gospodarza wyspy, magika,
który w zamian za obiecane usługi Mag-an-Maga w walce z wrogami przyrzekł, że przywróci
mu utracone kończyny. Mag-an-Mag zaakceptował to pod warunkiem, że czarownik znajdzie
również głowę dla Jhakor-Neelusa. Ten zgodził się i wyposażył Jhakor-Neelusa w głowę
żurawia, co zdawało się wszystkich satysfakcjonować. Następnie para gości opuściła wyspę
razem z darami otrzymanymi od czarownika i wyruszyła walczyć z jego wrogami.
Corum nie mógł ustalić pochodzenia tej legendy, odnaleźć jej związku z wiedzą i
historią własnego ludu. Nie zdawała się też pasować do żadnego innego, znanego mu, a
prawdopodobnego źródła.
W pierwszej chwili, pod wpływem legendy, osłabło jego pragnienie odzyskania ręki i
oka, które stracił, lecz obsesja pozostała.
Zakłopotany nią, nie mając odwagi ujawnić odczuć tak osobistych i zajęty własnymi
sprawami, nie powiedział nic Rhalinie o tej legendzie przez kilka tygodni.
Do Zamku Moidel przyszła jesień i razem z ciepłymi jeszcze wiatrami, które ogołociły
drzewa z liści i wzburzyły morze, odleciało wiele ptaków poszukujących bardziej dogodnego
klimatu.
Corum spędzał coraz więcej czasu w pokoju, gdzie wisiał gobelin przedstawiający
dzieje Mag-an-Maga i niezwykłego czarownika. Wiedział, że to on go tak przyciąga - legenda
zdawała się wypowiadać z jasnością i pewnością, której I brakowało wszystkim innym
przekazom, które tu spotykał. |
Lecz ciągle nie mógł zdobyć się na to, by zwrócić na to uwagę Rhaliny.
W końcu, jednego z pierwszych dni zimy, ona sama odszukała go właśnie w tym pokoju
i nie okazała zdziwienia. Wyraziła tylko zaniepokojenie. Tak, jakby od dawna lękała się, że
Corum, prędzej czy później, odnajdzie ten gobelin.
- Zdajesz się bardzo interesować zabawnymi przygodami Mag-an-Maga - powiedziała.
- To tylko baśń. Coś, co ma nas rozerwać.
- Ta jednak wydaje się odmienna - zauważył Corum.
Odwrócił się, by na nią spojrzeć. Zacisnęła usta.
- Tak, Rhalino, ta jest inna - mruknął. - I ty o tym coś wiesz!
Zaczęła kręcić przecząco głową, lecz nagle zmieniła zamiar.
- Znam tylko to, co mówią stare baśnie. A stare baśnie kłamią, wiesz przecież.
Umilające życie kłamstwa.
- Gdzieś w tej opowieści tkwi prawda, czuję to. Musisz powiedzieć mi wszystko, co na
ten temat wiesz. .
- Wiem więcej, niż mówi gobelin - powiedziała cicho. - Czytałam niedawno książkę,
która też to relacjonuje. Pamiętałam, że natknęłam się na nią już kilka lat temu i obecnie ją
odszukałam. Są też całkiem świeże raporty i relacje dotyczące wyspy identycznej z tu opisaną.
Zgodnie z ową książką wznosi się tam stary zamek. Ostatnią osobą, która wyspę widziała, był
Emisariusz Księstwa, żeglujący tutaj z zaopatrzeniem i pozdrowieniami. To był ostatni
posłaniec, który nas odwiedził...
- Kiedy? Jak dawno temu?
- Trzydzieści lat.
Po tych słowach Rhalina rozpłakała się, potrząsając głową i krztusząc się, gdy usiłowała
pohamować łzy.
Objął ją.
- Rhalino, dlaczego płaczesz?
- Płaczę, Corumie, bo to oznacza, że mnie opuścisz. Odejdziesz z Zamku Moidel w
środku zimy i zaczniesz szukać tej wyspy, by też zapewne zginąć na morzu. Płaczę, ponieważ
niczego, co kocham, nie udaje mi się utrzymać przy sobie...
Corum odstąpił o krok.
- Czy od dawna o tym myślisz?
- Ta myśl mnie nigdy nie opuszcza.
- Lecz nie powiedziałaś tego dotąd.
- Zbyt cię kocham, Corumie.
- Nie powinnaś mnie kochać, Rhalino. A ja nie powinienem sobie pozwolić na to, by
kochać ciebie. Chociaż ta wyspa ofiarowuje tylko złudę nadziei, będę musiał jej poszukać.
- Wiem.
- A jeśli znajdę czarnoksiężnika, a ten odda mi rękę i oko...
- Szaleństwo, Corumie. On nie istnieje!
- Lecz gdyby jednak - i może na dodatek zrobić to, o co go poproszę - wówczas wyruszę
na poszukiwanie Glandytha-a-Krae i zabiję go. Potem, jeśli będę żywy, wrócę. Lecz Glandyth
musi umrzeć, gdyż inaczej moje myśli nie staną się pogodne, Rhalino.
- Nie mamy łodzi pełnomorskiej - powiedziała cicho.
- Lecz w pieczarach nad zatoką są łodzie, które mogą zapuszczać się na otwarte morze.
- Tak, lecz oporządzenie którejś z nich zajmie parę miesięcy.
- Użyczysz mi służących do prac nad łodzią?
- Tak.
- Chcę więc zaraz z nimi porozmawiać.
I Corum zostawił ją, zamykając swoje serce na jej żal, winiąc siebie za to, że pozwolił
sobie na zakochanie się w kobiecie.
Ze wszystkimi ludźmi, którzy znali się na szkutnictwie i których zdołał zebrać, zszedł
wykutymi w skale schodami do pieczar pod zamkiem, mających połączenie z morzem. Leżały
tam łodzie, wśród których znalazł skiff w stanie lepszym od innych. Odwrócił go do góry dnem
i obejrzał.
Rhalina miała rację. Wiele trzeba jeszcze było zrobić, zanim skiff będzie mógł
bezpiecznie spłynąć na wodę.
Zaczęło się niecierpliwe oczekiwanie, które teraz jednak było łatwiejsze do zniesienia,
gdyż miało mieć swój kres, miało cel - nieważne, jak szalony. Corum odczuwał postępującą
ulgę.
Wiedział, że miłość Rhaliny nie znuży go nigdy, lecz on nigdy nie pokocha jej
całkowicie, jeśli nie ureguluje wszystkich spraw, które nieustannie przypominają mu o swym
istnieniu.
Zaszedł do biblioteki i odnalazł wspomnianą książkę. Dowiedział się z niej nazwy owej
wyspy.
Svi-an-Fanla-Brool. Niezbyt przyjemna nazwa. Na ile się orientował, oznaczało to
„Dom Objedzonego Boga”. Co to mogło znaczyć? Przestudiował cały tekst, lecz nie uzyskał
odpowiedzi.
Godziny mijały, a on przepisywał wskazówki, przerysowywał morskie mapy
pozostawione przez kapitana statku, który odwiedził Górę Moidel przed trzydziestu laty. Kiedy
skierował się wreszcie do łóżka, znalazł tam Rhalinę.
Przyjrzał się jej twarzy. Wyraźnie płakała przed zaśnięciem.
Wiedział, że teraz na niego przyszła kolej, by dodać jej otuchy.
Lecz nie to miał w głowie.
Rozebrał się i wśliznął do łóżka, między prześcieradła, jedwabie i futra, starając się jej
nie przeszkadzać. Poruszyła się.
- Corumie?
Nie odpowiedział.
Poczuł, że jej ciało zadrżało przez moment, lecz nie powiedziała nic więcej.
Usiadł na łóżku z rozterką w duszy. Kochał ją. A nie powinien jej kochać. Spróbował
ułożyć się znowu, zasnąć, lecz nie mógł.
Dotknął jej ramienia.
- Rhalino?
- Tak, Corumie?
Wziął głęboki oddech, który miał wyrażać pragnienie śmierci Glandytha i już miał
powtórzyć, że powróci, gdy zemsta się dokona.
Zamiast tego powiedział:
- Sztormy wokół zamku nabierają mocy. Odłożę wyprawę do wiosny.
Odwróciła się i odnalazła w ciemności jego twarz.
- Powinieneś czynić tak, jak uważasz, że musisz. Litość niszczy prawdziwą miłość,
Corumie.
- To nie litość mną powoduje.
- Zatem może twoje poczucie sprawiedliwości? To także...
- Wmawiam sobie, że to właśnie moje poczucie sprawiedliwości mnie tu zatrzymuje,
lecz sam wiem, że jest inaczej.
- Dlaczego zatem zostajesz?
- Moje pragnienie odejścia osłabło.
- Co je osłabiło, Corumie?
- Coś w zasadzie słabszego we mnie, chociaż teraz zapewne jest mocniejsze. To moja
miłość do ciebie, Rhalino, która zwyciężyła zamiary natychmiastowej zemsty na Glandycie. To
jest miłość. To wszystko, co mogę ci powiedzieć.
A ona zapłakała znowu, lecz tym razem nie z żalu.
Rozdział 10
TYSIĄC MIECZY
Zima ścisnęła z całą mocą. Wieże dygotały pod uderzeniami szalejącego wokoło
wiatru. Fale rozbijały się o skały Góry Moidel i zdawało się czasem, że wznoszą się wyżej niż
sam zamek.
Dni stały się niemal tak samo ciemne jak noce. Rozpalano w kominkach, lecz nie mogło
to ogrzać wyziębionych wnętrz. Nieustannie noszono grube wełny, skóry i futra, przez co
ubrani w nie mieszkańcy zamku wyglądali jak niedźwiedzie.
Lecz Corum i Rhalina, mężczyzna i kobieta pochodzący z różnych ras, jakby nie
zauważali szaleństw zimy. Czas spędzali śpiewając sobie nawzajem pieśni, pisali sonety
mające opisywać w prosty sposób głębie i żar ich miłości. Byli ogarnięci obłędem (o ile to on
właśnie jest przeciwieństwem poczucia rzeczywistości), lecz był to obłęd miły - słodki obłęd.
Kiedy minęły najgorsze tygodnie zimy i uspokojone morze przelewało się ciemne i
ponure wokół wyspy; gdy na skałach pod zamkiem spoczywał jeszcze śnieg i niewiele ptaków
śpiewało na szarym niebie ponad nagimi i odległymi puszczami stałego lądu; gdy daleko wciąż
było do wiosny, wtedy to zostali dostrzeżeni obcy Mabdenowie wyjeżdżający spomiędzy
mrocznych drzew. Było to późnym rankiem - ich oddechy parowały, a konie potykały się na
oblodzonym gruncie, uprzęże i oręż poszczekiwały.
Pierwszy zauważył ich Beldan, wychodząc na blanki dla rozprostowania nóg.
Beldan, młodzieniec, który uratował Coruma, odwrócił się i pospieszył do wieży. Biegł
schodami w dół, aż natknął się na postać blokującą mu drogę i wyraźnie się z niego śmiejącą.
- Wychodek jest na górze, nie na dole, Beldanie!
Beldan złapał oddech i powiedział powoli:
- Biegłem do twoich apartamentów, Książę Corumie. Duża siła. Widziałem ich z
blanków.
Twarz Coruma zachmurzyła się, jakby próbował ogarnąć naraz z tuzin myśli.
- Rozpoznałeś ich? Kim są?
- Mabdenowie, z pewnością. Myślę, że mogą być wojownikami Szczepów Pony.
- Ludu, przeciwko któremu ta twierdza została zbudowana?
- Tak. Lecz oni nie niepokoili nas od stulecia.
Corum uśmiechnął się sarkastycznie.
- Zdaje się, że wszyscy popadamy z czasem w beztroskę taką, jaka zgubiła Vadhaghów.
Czy damy radę obronić ten zamek, Beldanie?
- O ile to mały oddział, Książę. Szczepy Pony zwykle nie jednoczą się i ich wojownicy
rzadko poruszają się w grupach większych niż po dwudziestu, trzydziestu.
- A zatem myślisz, że to mały oddział?
Beldan potrząsnął głową.
- Nie, Książę Corumie. Obawiam się, że ten jest spory.
- Lepiej zatem zaalarmuj wojowników. Co z nietoperzami?
- Śpią w zimie. Nic ich nie obudzi.
- A jaka jest wasza normalna taktyka obrony?
Beldan zagryzł wargi.
- No?
- Właściwie to nie ma o czym mówić. Od tak dawna nie musieliśmy się tym zajmować...
Szczepy Pony ciągle boją się potęgi Lywm-an-Eshu. Od kiedy ląd cofnął się za horyzont, ich
strach urósł do przesądu. Polegamy na tym strachu.
- Zrób zatem, co możesz, a ja przyłączę się do was wkrótce, rzucę tylko okiem na ten
oddział. Może to nie o walkę im chodzi, nie mamy pewności.
Beldan pognał schodami w dół, a Corum wyszedł na górę wieży i otworzył drzwi
prowadzące na blanki.
Zaczynał się właśnie odpływ i droga na mierzei wkrótce miała być dostępna. Morze
było szare i zimne, a brzeg, na którym rzeczywiście byli wojownicy, wyglądał bardzo
niegościnnie.
Byli to kudłaci ludzie na równie kudłatych konikach, w hełmach z żelaza, i przyłbicach
z mosiądzu, które kryły ich złe twarze. Nosili płaszcze ze skóry wilków lub z wełny, kolczugi z
żelaza i skórzane kaftany. Kraciaste spodnie z niebiesko-czerwono-żółtego materiału
przewiązane były rzemieniami od stóp do kolan. Uzbrojeni byli w topory, włócznie, łuki,
maczugi, a każdy z nich miał przyczepiony do siodła miecz. Wszystkie miecze były nowe, jak
ocenił Corum, gdyż nawet w mdłym świetle zimowego dnia lśniły jaskrawo.
Stało ich na plaży kilkanaście szeregów, a nowych wciąż przybywało.
Corum zdrową ręką zebrał ciaśniej kożuch i z zastanowieniem kopnął jeden z kamieni
muru wieńczącego blanki, jakby chciał sprawdzić, czy zamek jest solidnie zbudowany.
Ponownie spojrzał na najeźdźców
Doliczył się tysiąca.
Tysiąca wojowników z tysiącem nowo wykutych mieczy.
Zamarł.
Tysiąc hełmów z żelaza skierowało się ku Zamkowi Moidel. Tysiąc mosiężnych masek
spojrzało na Coruma poprzez opadającą wodę, ponad odsłaniającą się już mierzeją.
Corum zadrżał. W ciszę ponad tłumem wzleciał biały ptak, a jego krzyk zabrzmiał jak
zwiastun grozy.
Niski dźwięk bębnów rozległ się w puszczy. Równo odmierzane i powtarzające się
uderzenia odbijały się echem i niosły po wodzie.
Wydawało się, że ten tysiąc jeźdźców nie przybywa w pokojowych zamiarach.
Beldan przyłączył się do Coruma. Był blady.
- Powiadomiłem Margrabinę i zaalarmowałem wojowników. Mamy stu pięćdziesięciu
ludzi zdolnych do walki. Margrabina przegląda zapiski męża. Zostawił nieco uwag o
najlepszym sposobie obrony zamku, na wypadek takiego ataku. Wiedział widocznie, jak się
wydaje, że Szczepy Pony mogą się pewnego dnia zjednoczyć.
- Szkoda, że ja tego dotąd nie przeczytałem - powiedział Corum i zaczerpnął mroźnego
powietrza. - Czy nie ma tu nikogo, kto miałby jakieś świeże doświadczenie wojenne?
- Nikogo, Książę.
- Pozostaje nam więc błyskawicznie je zdobyć.
- Tak.
Na schodach w wieży rozległy się głosy i ludzie w pełnym uzbrojeniu pojawili się na
blankach. Każdy miał na głowie hełm zrobiony ze skręconej spiralnie, różowej muszli
gigantycznego rozkolca. Każdy miał łuk i wiele strzał. Każdy panował nad swoim strachem.
- Będziemy próbowali z nimi paktować - mruknął Corum. - Droga już niedługo będzie
wolna. Postaramy się przedłużyć rozmowy do czasu, gdy znów zacznie się przypływ. To
powinno dać nam kilka godzin na przygotowania.
- Mogą liczyć się z takim podstępem - powiedział Beldan.
Corum przytaknął i przycisnął policzek kikutem.
- Z pewnością. Lecz jeśli uda nam się oszukać ich co do naszej liczebności, to może ich
trochę skonfundujemy.
Beldan uśmiechnął się sceptycznie, lecz nic nie powiedział. Oczy zalśniły mu dziwnie.
Corum pomyślał, że tak zapewne według młodzieńca powinna wyglądać gorączka bitewna.
- Zobaczę, co Margrabina wyczytała w tekstach męża - powiedział Corum. - Zostań
tutaj i obserwuj. Gdyby się ruszyli, daj mi znać.
- Przeklęte bębny. - Beldan przycisnął rękę do skroni. - Sprawiają, że mój mózg
dygocze.
- Postaraj się je zignorować. Są właśnie po to, by osłabić naszą chęć walki.
Corum wszedł do wieży i pobiegł schodami w dół aż na piętro, gdzie on i Rhalina mieli
swoje apartamenty.
Siedziała przy stole, na którym rozłożyła manuskrypty. Podniosła głowę, gdy wszedł, i
spróbowała się uśmiechnąć.
- Zdaje się, że płacimy teraz cenę za dar miłości.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- To pomysł typowy dla Mabdenów. Nie rozumiem tego...
- A ja jestem głupia, używając trywialnego wyrażenia; żałuję jednak, że wybrali akurat
tę chwilę na atak. Mieli przecież do dyspozycji całe stulecie...
- Czego dowiedziałaś się z zapisków męża?
- Gdzie są nasze najsłabsze miejsca. Gdzie nasze wały i parapety są najlepsze do
obrony. Rozstawiłam już tam ludzi. Rozpalono też pod kadziami z ołowiem.
- A to po co?
- Naprawdę niewiele wiesz o wojnie! Mniej niż ja. Roztopiony ołów będzie się lało na
głowy intruzów, gdy spróbują sforsować nasze mury.
Corum otrząsnął się.
- Czy musimy być tak okrutni?
- Nie jesteśmy Vadhaghami. Nie walczymy z Nhadraghami. Sądzę, że po tych
Mabdenach oczekiwać można nie mniej okrutnych sposobów walki...
- Oczywiście. Lepiej rzucę okiem na manuskrypty Margrabiego. Widzę, że był to
człowiek z dobrze rozwiniętym poczuciem rzeczywistości.
- Tak - odpowiedziała krótko, wręczając mu arkusz. - Różnych rzeczywistości i na
każdą okazję.
Po raz pierwszy usłyszał, jak1 wyraża swoją opinię o mężu. Popatrzył na nią, chcąc
spytać o coś więcej, lecz machnęła tylko delikatną dłonią.
- Czytaj szybko. Łatwo odcyfrujesz pismo. Mój mąż wolał pisać w Rozwiniętej Mowie,
której nauczyliśmy się od Vadhaghów.
Corum spojrzał na tekst. Pismo było dobrze wykształcone, lecz pozbawione
indywidualizmu. Widział w nim bezduszną imitację pisma Vadhaghów, niemniej, jak mówiła
Rhalina, było łatwe do odczytania.
Do drzwi apartamentu ktoś zapukał. Corum nie przerwał lektury, gdy Rhalina poszła
otworzyć. Stał w nich żołnierz.
- Przysłał mnie Beldan, pani. Prosi, by Książę Corum wyszedł do niego na blanki.
Corum odłożył arkusze manuskryptu.
- Już idę. Rhalino, czy sprawdzisz, co słychać ze zbroją i orężem dla mnie?
Przytaknęła. Corum opuścił komnatę.
Mierzeja była już niemal całkowicie ponad powierzchnią wody. Beldan krzyczał coś do
wojowników na brzegu, wzywając do paktowania.
Bębny biły powoli, lecz nie ustawały.
Wojownicy nie odpowiedzieli.
Beldan zwrócił się do Coruma:
- Chyba są głusi jak pnie, gdyż inaczej powinni już odpowiedzieć. Jak na barbarzyńców,
wyglądają na dobrze wyszkolonych. Myślę, że w tym wszystkim tkwi coś jeszcze, co dotąd się
nie ujawniło.
Corum miał to samo wrażenie.
- Dlaczego posłałeś po mnie, Beldanie?
- Zobaczyłem coś między drzewami. Błysk złota. Nie jestem jednak pewien. Oczy
Vadhaghów uważane są za bystrzejsze od oczu Mabdenów. Powiedz mi, Książę, czy
dostrzegasz cokolwiek. Dokładnie tam - wskazał.
Corum uśmiechnął się gorzko.
- Para oczu Mabdena lepsza jest niż jedno oko Vadhagha - niemniej spojrzał we
wskazanym kierunku. Coś z pewnością skrywało się pod drzewami. Przeszedł kawałek, by
zmienić kąt widzenia.
I zorientował się, co to jest. Zdobione złotem koło rydwanu.
Koło zaczęło się obracać, gdy je obserwował. Z puszczy wyłoniły się konie w zaprzęgu.
Cztery kudłate konie, większe nieco niż wierzchowce używane przez Szczepy Pony, ciągnące
masywny rydwan, na którym stał wojownik.
Corum rozpoznał go. Mabden dumnej postawy, ubrany w futra, skóry i żelazo, w
skrzydlatym bębnie i z dużą brodą.
- To jest Hrabia Glandyth-a-Krae, mój wróg - powiedział powoli Corum.
- Ten, który obciął ci rękę i wyłupił oko?
Corum przytaknął.
- Zatem to może on zjednoczył Szczepy Pony, dał im te błyszczące nowe miecze, które
niosą, i wyuczył dyscypliny, której nie znali.
- To mogło tak wyglądać. Tak, i to ja zwabiłem ich pod Zamek Moidel, Beldanie.
Ten wzruszył ramionami.
- I tak by przyszli. Ty zaś uszczęśliwiłeś naszą Margrabinę. Nigdy dotąd nie widziałem
jej takiej.
- Wy, Mabdenowie, zdajecie się myśleć, że każde szczęście musi zostać okupione
nieszczęściem.
- Chyba tak.
- Niełatwo zrozumieć Vadhaghom coś takiego. My sądzimy - sądziliśmy - że szczęście
jest naturalnym stanem istot rozumnych.
Z puszczy wyjechało jeszcze dwadzieścia rydwanów. Zebrały się za pojazdem
Glandytha, tak że Hrabia z Krae stanął w otoczeniu milczących wojowników swego ludu,
Denledhyssów.
Bębny zamilkły.
Corum słuchał fal odpływu. Droga na mierzei była już całkowicie przejezdna.
- Musiał mnie śledzić, podążać moim tropem, aż dowiedział się, gdzie trafiłem, i spędził
zimę na rekrutacji i ćwiczeniu tych, których tu widzimy - powiedział Corum.
- Lecz jak odkrył twoje schronienie? - spytał Beldan.
Jakby w odpowiedzi, szeregi Szczepów Pony rozstąpiły się i Glandyth wjechał
rydwanem na mierzeję. Schylił się, podniósł coś z dna rydwanu, uniósł to nad głową i ponad
końskimi zadami rzucił na drogę.
Corum rozpoznał to i zamarł.
Beldan zesztywniał i wyciągnął rękę, by uchwycić się kamieni wieńczących blanki,
opuszczając jednocześnie głowę.
- Czy to Brunatny, Corumie?
- Tak, to on.
- Ta istota była tak nieszkodliwa, tak łagodna i miła. Czyjego pan nie mógł go
uratować? Musieli go torturować, by wydobyć informacje dotyczące miejsca twojego pobytu...
Corum wyprostował plecy. Gdy przemówił, jego głos był cichy i zimny.
- Powiedziałem niegdyś twojej pani, że Glandyth jest zarazą, którą trzeba powstrzymać.
Winienem wcześniej go odszukać...
- Zabiłby cię.
- Lecz nie zabiłby Brunatnego z Laahr. Serwde wciąż mógłby służyć swemu panu.
Wydaje mi się, że moim przeznaczeniem jest zginąć, i przez to wszyscy ci, którzy pomagają mi
przedłużyć żywot, są przeklęci. Wyjdę i sam będę walczył z Glandythem. Wtedy zamek
ocaleje.
Beldan przełknął ślinę i powiedział chrapliwie.
- Sami zdecydowaliśmy się tobie pomóc. Nie prosiłeś o to. Pozwól zatem nam
decydować.
- Nie. Jeśli tak będzie, to Margrabina i wszyscy jej ludzie z pewnością zginą.
- Zginą tak czy inaczej - odpowiedział Beldan.
- Nie, jeśli Glandyth będzie miał mnie.
- Glandyth musiał obiecać Szczepom Pony zamek jako nagrodę za udział w tej
wyprawie - zaznaczył Beldan. - Ich nic nie obchodzisz. Chcą tylko zniszczyć i splądrować to,
co nienawidzili od wieków. Z pewnością Glandyth byłby rad, mając ciebie, i może by odszedł -
lecz te tysiąc mieczy zostawiłby tutaj i tak. Musimy walczyć razem, Książę Corumie. Nie ma
innego wyjścia.
Rozdział 11
PRZYWOŁANIE
Corum wrócił do swej komnaty, gdzie leżały przygotowane dla niego broń i pancerze.
Zbroja była nietypowa - składała się z napierśnika łączonego z częścią chroniącą plecy, pary
naramienników i sztywnej spódniczki. Wszystko zostało zrobione z perłowobłękitnych muszli
stworzenia morskiego, które zamieszkiwało niegdyś wody Zachodu, zwanego anufec. Muszla
była mocniejsza niż najtwardsze żelazo i lżejsza niż jakakolwiek kolczuga. Wielki, kolczasty
hełm ze sterczącym czubem, jak i hełmy reszty obsady Zamku Moidel, wykonano z muszli
gigantycznego rozkolca. Służący pomogli Corumowi włożyć to wszystko, po czym wręczyli
mu żelazny pałasz, który był tak dobrze wyważony, że można było nim operować tylko jedną
ręką. Tarcza, którą przymocowali rzemieniami do kalekiego ramienia Księcia, była pancerzem
dużego kraba, żyjącego niegdyś, jak mu powiedziano, w okolicach o wiele odleglejszych niż
Lywm-an-Esh i znanych jako Kraina Dalekiego Morza. Zbroja należała do nieżyjącego już
Margrabiego, który odziedziczył ją po przodkach, a ci z kolei byli w jej posiadaniu już na długo
przedtem, nim pojawiła się konieczność ustanowienia Marchii.
Gdy wszystko było gotowe, zawołał do Rhaliny, lecz ona, chociaż widział ją przez
otwarte drzwi łączące komnaty, nie podniosła oczu znad papierów. Był to ostatni z rękopisów
Margrabiego i absorbował ją bardziej niż inne.
Corum wyszedł, by wrócić na blanki.
Szeregi wojowników nie drgnęły, tylko rydwan Glandytha podjechał mierzeją na pół
drogi do zamku. Skurczone i połamane ciało Brunatnego leżało nadal tam, gdzie rzucił je
Mabden.
Bęben odezwał się znowu.
- Dlaczego nie ruszają? - zdumiał się Beldan głosem ciężkim z napięcia.
- Dwa powody są pewne - odpowiedział Corum. - Mają nadzieję nas przerazić i zabić
przerażenie w sobie.
- Boją się nas?
- Pony zapewne tak. Ostatecznie, jak mi powiedziałeś, żyli w przesądach przez stulecia,
obawiając się czarów mieszkańców Lywm-an-Eshu. Jestem pewien, że oczekują po nas
nadprzyrodzonych metod obrony.
Corum wskazał gestem w kierunku Glandytha-a-Krae.
- To jest Mabden, któremu zawdzięczam pierwszą lekcję...
- Zdaje się nie znać strachu.
- Mieczy się nie boi. On boi się siebie samego. Ze wszystkich słabości Mabdenów ta jest
zapewne najbardziej niszcząca.
Glandyth podniósł odzianą w żelazną rękawicę dłoń. Znów zapadła cisza.
- Vadhaghu! - dobiegł ich dziki głos. - Czy widzisz, kim jest ten, który przybył odszukać
cię w tym plugawym zaniku?
Corum nie odpowiedział. Skryty za blankami obserwował, jak Glandyth lustruje mury
szukając go.
- Vadhaghu! Jesteś tam?
Beldan spojrzał pytająco na Coruma, który nadal milczał.
- Vadhaghu! Widzisz, że zabiliśmy twojego zaprzyjaźnionego demona! Teraz to samo
chcemy zrobić z tobą i z tymi najnikczemniejszymi Mabdenami, którzy dali ci schronienie.
Vadhaghu! Odezwij się!
- Musimy przeciągać to, jak długo się da - mruknął Corum do Beldana. - Każda sekunda
przybliża nas do przypływu, który zaleje drogę.
- Oni wkrótce uderzą - powiedział Beldan. - Na długo przedtem, nim przypływ powróci.
- Vadhaghu! Aaaa... Jesteś najbardziej tchórzliwy ze swej tchórzliwej rasy!
Corum zobaczył, jak Glandyth odwraca głowę ku swoim ludziom, jakby wydawał
rozkaz do ataku. Książę wyszedł zza osłony i odezwał się donośnym głosem.
Jego mowa, nawet w chłodnym gniewie, była płynną muzyką w porównaniu z
chrapliwymi okrzykami Glandytha.
- Oto jestem, Glandycie-a-Krae, najnikczemniejszy i najnędzniejszy z Mabdenów!
Zaniepokojony Glandyth odwrócił głowę, a po chwili wybuchnął ochrypłym śmiechem.
- Nie jestem paskudą! - sięgnął pod futra i wydobył coś, co zwieszało mu się z szyi na
łańcuszku. - Czy przyjdziesz i odbierzesz to ode mnie?
Corum poczuł narastającą pasję, gdy rozpoznał, czym zabawiał się Glandyth. Była to
zmumifikowana ręka Vadhagha, na której palcu nadal tkwił darowany mu kiedyś przez siostrę
pierścień.
- I jeszcze to - Glandyth wyjął z futer skórzany mieszek i pomachał nim do Coruma. -
Zachowałem też twoje oko!
Corum opanował zawziętość i mdłości:
- Możesz mieć i resztę, Glandycie, jeśli odeślesz swą bandę i zostawisz Zamek Moidel
w spokoju!
Glandyth podniósł głowę ku niebu i zaniósł się śmiechem.
- O nie, Vadhaghu! Nie pozwoliliby mi pozbawić ich tej walki i nie odeszliby
zostawiając zamek nietknięty. Czekali na to przez wiele miesięcy. Zamierzają wyciąć w pień
wszystkich swych odwiecznych wrogów, a ja zamierzam zarżnąć ciebie. Planowałem, że
spędzę zimę komfortowo na dworze u Lyra-a-Brode. Zamiast tego musiałem obozować w
skórzanych namiotach z tymi oto przyjaciółmi. Myślę szybko z tobą skończyć, Vadhaghu, tyle
ci obiecuję. Nie będę tracił czasu z taką kaleką padliną jak ty - znów się roześmiał. - I kto teraz
jest niepełnowartościowym bydlęciem?
- Nie powinieneś zatem bać się walczyć ze mną sam na sam! - zawołał Corum. - Możesz
stawić mi czoło na tej drodze i bez wątpienia dasz radę zabić mnie bardzo szybko. Potem
zostawisz zamek przyjaciołom i wrócisz w swoje strony.
Glandyth zmarszczył brwi, ciężko namyślając się.
- Dlaczego chcesz oddać swe życie trochę wcześniej, niż będziesz musiał?
- Dość mam życia kaleki. Zmęczony jestem strachem przed tobą i twoimi ludźmi.
Glandyth nie był przekonany. Corum usiłował zyskać na czasie tą rozmową i
propozycją. Nie miało przecież dla Glandytha znaczenia, ile będą musieli się natrudzić Pony ze
zdobyciem zamku, gdy on już zabije Coruma.
Ostatecznie przytaknął, rycząc w odpowiedzi:
- Bardzo dobrze, Vadhaghu, schodź na drogę. Rozkażę moim ludziom, by trzymali się z
daleka, aż skończymy naszą-walkę. Jeśli mnie zabijesz, rydwany odjadą i pozostawią bitwę
innym...
- W tą część twojej obietnicy nie wierzę - odpowiedział Corum. - Nie jestem tym zresztą
zbyt zainteresowany. Zejdę.
Corum schodził powoli po schodach, zarabiając minuty. Nie chciał umrzeć z ręki
Glandytha. Wiedział też, że gdyby jakimś trafem dał mu rade, ludzie Hrabiego szybko
podskoczą swemu panu z odsieczą. Miał nadzieję jedynie na uzyskanie kilku godzin dla
obrońców.
Rhalina spotkała go przed ich apartamentem.
- Dokąd idziesz, Corumie?
- Walczyć z Glandythem. I zapewne zginę - powiedział. - Przyjdzie mi umrzeć będąc w
tobie zakochanym, Rhalino.
- Corumie! Nie! - jej twarz wyrażała przerażenie.
- To konieczne, jeśli zamek ma mieć szansę odparcia ataku.
- Nie, Corumie! Jest jeszcze inna możliwość. Mój mąż wspomina o niej w swoich
zapiskach. Ostatnia deska ratunku...
- Jaka?
- Nie określa tego jasno. Coś, co przeszło na niego po przodkach. Jakieś przywołanie.
Czary, Corumie.
Corum uśmiechnął się smutno.
- Nie ma czegoś takiego jak czary, Rhalino. To, co nazywasz czarami, to garść
strzępków wiedzy Vadhaghów.
- To nie ma związku z Vadhaghami. To coś zupełnie innego. Przywołanie.
Spróbował przejść obok niej, lecz uchwyciła jego rękę.
- Pozwól mi tego spróbować, Corumie!
Odsunął rękę i z obnażonym mieczem poszedł schodami w dół.
- Bardzo dobrze, próbuj, czego tylko chcesz. Nawet jeśli masz rację, będziesz
potrzebowała na to czasu i ja go dla ciebie uzyskam.
Usłyszał jej krzyk bez słów i płacz, lecz zaraz potem znalazł się w holu i szedł już ku
wielkim wrotom zamku.
Przestraszony wojownik przepuścił go i Corum stał teraz u szczytu drogi na mierzei. Na
drugim jej końcu widniała postać Hrabiego Glandytha-a-Krae, który odesłał rydwan i konie.
Przy Glandycie stał ów gamoniowaty młodzieniec, Rodlik, trzymając topór Hrabiego.
Glandyth zmierzwił włosy giermka i wziął topór z jego rąk. Podążył drogą
wyszczerzając zęby w wilczym grymasie.
Corum ruszył mu na spotkanie.
Morze rozbijało się na skałach mierzei. Czasem za-krzyczał jakiś ptak. Wojownicy z
obu stron milczeli. Tak obrońcy, jak i atakujący śledzili z napięciem tych dwóch, którzy
spotkali się wreszcie pośrodku mierzei i stanęli w odległości dziesięciu stóp od siebie.
Corum zauważył, że Glandyth schudł nieco, lecz blade, szare oczy lśniły nienaturalnie,
a czerwona twarz wyglądała równie niezdrowo, jak ostatnim razem. Przed sobą, w obu rękach
trzymał topór. Osłoniętą hełmem głowę przekrzywił na bok.
- Na Psa - powiedział. - Stałeś się całkiem paskudny, Vadhaghu.
- Tworzymy zatem udaną parę, Mabdenie, bo ty nie zmieniłeś się wcale.
Glandyth zaśmiał się szyderczo.
- Obwiesiłeś się, jak widzę, pięknymi muszlami, zupełnie jak córka morskiego boga w
dniu zaręczyn z jakimś rybim mężem. Cóż, możesz stać się ich daniem weselnym, gdy wrzucę
twe ciało do morza.
Te ciężkie zniewagi nużyły Coruma. Postąpił krok naprzód i zamierzył się pałaszem na
Glandytha, który szybko podniósł okuty topór i lekko się zachwiawszy zablokował cięcie na
wysokości piersi. Topór trzymał teraz w prawej ręce, lewą wyciągając zza pasa długi nóż.
Topór zaświszczał spadając na kolana Coruma.
Książę podskoczył i ostrze przemknęło pod jego stopami. Wyprowadził cios na
Glandytha muskając ramię Mabdena, nie czyniąc mu jednak krzywdy.
Glandyth poczuł coś jednak, bo zaklął i spróbował ponownie tej samej sztuczki. Corum
podskoczył i topór znów go ominął. Glandyth wykonał krok w tył, opuszczając ciężkie żelazo
na tarcze z pancerza kraba, która zadźwięczała, lecz nie pękła. Ramię Coruma zdrętwiało od
nadgarstka do obojczyka. Odpowiedział ciosem z góry, który Glandyth odparował.
Corum spróbował kopnąć Glandytha w nogę w nadziei spowodowania upadku, lecz
Mabden odbiegł kilka kroków, zanim znów przybrał postawę do walki.
Corum zbliżał się do niego ostrożnie.
Wtedy Glandyth zakrzyknął:
- Dość tego. Mamy go już. Łucznicy - strzelajcie!
Wtedy dopiero Corum zauważył rydwany, które cichcem zajechały przed front
jeźdźców, i ich woźniców napinających łuki i celujących w jego kierunku. Uniósł tarczę, by
osłonić się przed ich strzałami.
Glandyth zbiegał już z grobli.
Corum został zdradzony. Do przypływu została jeszcze godzina i wyglądało na to, że
umrze nadaremno.
Rozległ się inny krzyk, tym razem z zamku, i chmura strzał poleciała w dół. Łucznicy
Beldana zaczęli pierwsi.
Strzały Denledhyssów zadzwoniły o tarczę i naramienniki Coruma. Poczuł jednak, że
coś uderza go tuż nad kolanem, gdzie osłona nie była pełna. Spojrzał w dół. Strzała przeszła na
wylot przez nogę i w połowie wystawała teraz z wewnętrznej strony stawu kolanowego.
Wyciągnięcie jej zdrową ręką oznaczało upuszczenie miecza. Rzucił okiem ku brzegowi.
Tak jak przypuszczał, pierwsi jeźdźcy wjeżdżali na drogę.
Pokuśtykał wzdłuż mierzei, lecz po przejściu paru kroków | zdał sobie sprawę, że w ten
sposób nie osiągnie bramy na czas. Szybko przyklęknął na zdrowym kolanie, położył miecz na
ziemi i odłamał część strzały.
Podniósł miecz i stanął z powrotem na równe nogi.
Wojownicy w mosiężnych maskach galopowali dwójkami po mierzei, wznosząc w
dłoniach lśniące miecze.
Corum uderzył pierwszego. Cięcie okazało się udane, gdyż wysadziło wroga z siodła.
Inny jeździec, galopując, spróbował uderzyć Coruma, lecz chybił i koń poniósł go dalej.
Vadhagh wdrapał się na siodło kucyka. Jego uprząż była prymitywna, zamiast
strzemion wisiały dwie skórzane pętle. Znosząc ból, zdołał wsunąć w to stopy i zablokować
cios powracającego jeźdźca. Inny Pony tymczasem uderzył zgrzytliwie w tarczę. Konie
parskały i usiłowały stanąć dęba, lecz droga była tak wąska, że ani Corum, ani pozostali dwaj
nie mieli dość miejsca na manewry i żaden z nich nie mógł użyć skutecznie miecza.
Reszta jeźdźców musiała ściągnąć swym wierzchowcom wodze, by nie ześliznąć się z
drogi do morza, co dało łucznikom Beldana sposobność, na którą czekali. Ciemna kurtyna
strzał wyleciała z blanków prosto w szeregi Szczepów Pony. Padło więcej koni niż ludzi, lecz
powiększyło to zamieszanie.
Corum cofał się powoli. Był prawie przy bramie. Ramię dźwigające tarczę było całkiem
sparaliżowane, a to, które trzymało miecz, pulsowało bólem - nadal jednak miał dość energii,
by bronić się przed Mabdenami.
Glandyth krzyczał coś do barbarzyńców, chcąc zmusić ich do przeformowania szyków i
odwrotu. Najwidoczniej jego plany ataku zawiodły. Corum znalazł siły, by się uśmiechnąć. Coś
ostatecznie udało mu się uzyskać.
Brama zamku za jego plecami otwarła się gwałtownie - stał tam Beldan z
pięćdziesięcioma łucznikami gotowymi do strzału.
- Corumie, do środka, szybko!
Rozumiejąc, o co chodzi Beldanowi, Corum zsunął się z grzbietu kucyka i zgięty wpół
pobiegł do wrót. Osiągnął je w chwili, gdy pierwsze strzały zaświszczały mu nad głową. Zaraz
też przekroczył próg i przejście zamknięto.
Corum oparł się o kolumnę. Czuł, że tak naprawdę to przegrał. Lecz Beldan trącił go w
ramię.
- Przypływ nadciąga! Udało się, Corumie!
Uderzenie było dość silne, by zbić go z nóg. Padając na kamienne płyty zobaczył
jeszcze zdumioną twarz Beldana i przez chwilę, nim zemdlał, był nawet rozbawiony sytuacją.
Obudził się w swoim własnym łóżku. Przy stole obok siedziała Rhalina, nadal studiując
manuskrypty. Corum zdał sobie sprawę, że nie jest istotne, jak długo wytrwał w walce z
Glandythem. Z jedną ręką i jednym okiem nie na wiele będzie przydatny.
- Muszę mieć nową rękę - powiedział, siadając prosto. - Muszę mieć nowe oko,
Rhalino.
Rhalina zdawała się tego nie słyszeć. Dopiero po chwili podniosła głowę. Miała
zmęczoną, skoncentrowaną twarz. Nieobecnym głosem powiedziała „odpoczywaj” i wróciła
do lektury.
Potem rozległo się pukanie do drzwi. Szybkim krokiem wszedł Beldan. Corum zaczął
gramolić się z łóżka. Skrzywił twarz z bólu. Jego ranna noga była sztywna, a całe ciało
posiniaczone.
- Musieli stracić w tym starciu ze trzydziestu ludzi - oznajmił młodzieniec. - Przypływ
kończy się tuż przed zachodem słońca. Nie jestem pewien, czy zaatakują od razu.
Powiedziałbym raczej, że zaczekają do rana.
Corum zmarszczył brwi.
- To zależy od Glandytha, tak bym to określił. Może uznać, że nie będziemy oczekiwać
wieczornego ataku i właśnie dlatego podjąć go. Lecz jeśli Pony są tak przesądni jak uważamy,
to mogą mieć opory przed walką w nocy. Do czasu następnego przypływu lepiej przygotujemy
się do walki. I rozstawimy warty wokół całego zamku. Jak to się ma do zapisków Margrabiego,
Rhalino?
Spojrzała niezbyt przytomnie i powiedziała:
- Całkiem dobrze.
Corum zaczął zdejmować zbroję, co wymagało wysiłku i było bolesne. Beldan pomógł
mu i wyszli na blanki.
Denladhyssowie przegrupowali się na brzegu. Martwi ludzie i konie, podobnie jak ciało
Brunatnego z Laahr, zostali zmyci przez fale. Kilka trupów kotłowało się w kipieli pod
zamkiem.
Uformowali taki sam szyk, jak przedtem. Zamaskowani jeźdźcy ustawili się w
dziesięciu rzędach, za nimi Glandyth, a za Glandythem rydwany.
Na blankach ogień płonął pod kotłami z bulgoczącym ołowiem. Obok ustawiono małe
katapulty ze stosami kamieni. O mur oparto dodatkowe strzały i oszczepy.
Przypływ się kończył.
Metaliczny dźwięk bębna rozległ się znowu. Gdzieś daleko podzwaniała uprząż.
Glandyth rozmawiał z jednym z jeźdźców.
- Sądzę, że zaatakują - powiedział Corum.
Słońce stało już nisko i cały świat zdawał się pogrążać z wolna w mrocznej, zimnej
szarości. Przyglądali się, jak woda opada, aż nad drogą zostało jej tylko parę stóp.
Bicie bębna stało się gwałtowniejsze. Wyjąc i rozchlapując wodę jeźdźcy ruszyli.
Zaczęła się właściwa bitwa o Zamek Moidel.
Nie wszyscy wojownicy jechali drogą. Około dwóch trzecich sił zostało na brzegu.
Corum domyślił się, o co tu chodziło.
- Czy wszystkie czułe miejsca zamku są pod strażą?
- Tak, Książę Corumie.
- Dobrze. Myślę, że spróbują przepłynąć razem z końmi na wyspę i wdrapać się na
skały, by zaatakować nas ze wszystkich stron. Gdy zapadną ciemności, będziemy musieli
wystrzeliwać regularnie płonące strzały, oświetlając kolejno wszystkie podejścia.
Jeźdźcy zaatakowali zamek. Kadzie z ołowiem zostały przechylone, a ludzie i konie
zakwiczeli z bólu, gdy dosięgną! ich wrzący metal. Morze zasyczało i okryło się parą. Kilku
jeźdźców przydźwigało tarany, zawieszone między wierzchowcami. Mabdenowie zostali
szybko zestrzeleni z siodeł, lecz konie gnały dalej. Jeden z taranów doszedł do wrót, wbił się w
nie i zaklinował w szczątkach. Wojownicy rzucili się, by go wyciągnąć. Nie podołali. Zostali
oblani falą wrzącego ołowiu.
- Poślij łuczników do bramy - zakomenderował Corum. - I trzymaj konie gotowe na
wypadek, gdyby wdarli się do głównego holu.
Było prawie ciemno, lecz walka trwała nadal. Niektórzy barbarzyńcy harcowali u
podstawy wzgórza. Corum dojrzał następną formację ruszającą z brzegu i płynącą razem z
końmi przez płytkie wody.
Glandyth i jego rydwany nie ruszyli się z miejsca i nie wzięli, jak dotąd, udziału w
walce. Bez wątpienia Glandyth zamierzał poczekać, aż obrońcy zamku zostaną pokonani, i
dopiero potem przekroczyć mierzeję. Nienawiść Coruma do Glandytha wzrosła od czasu
zdradliwego podstępu, a teraz, gdy widział, jak Hrabia używa przesądnych barbarzyńców do
swych własnych celów, pomyślał, że jego ocena Glandytha była w pełni słuszna. Glandyth ten
mógł zasiać zło w każdym, kogo spotkał.
W zaniku obrońcy umierali od ciosów włócznią i ran zadanych strzałami. Przynajmniej
pięćdziesięciu z nich już nie żyło lub było ciężko rannych, a pozostała setka rozstawiona była
na murach.
Corum zrobił szybki obchód stanowisk, zachęcając ludzi do większego wysiłku.
Stopiony ołów jednak już się skończył, a strzał i włóczni zaczynało brakować. Niedługo miało
dojść do walki wręcz.
Zapadła noc. Płonące strzały ukazywały bandy barbarzyńców wszędzie wokół zamku.
Na blankach paliły się ogniska sygnałowe. Walka nie ustawała.
Barbarzyńcy skupili się wokół głównej bramy. Przyniesiono więcej taranów. Odrzwia
zaczęły z wolna ustępować. Corum zebrał w głównym holu wszystkich ludzi, którzy nie byli
bezwzględnie potrzebni gdzie indziej. Tam dosiedli koni i ustawili się w półokręgu za
włócznikami, czekając, aż barbarzyńcy wejdą do środka.
Coraz więcej taranów biło w bramę, dały się też słyszeć odgłosy rąbania belek
mieczami i toporami.
Wyjąc i krzycząc wdzierali się do wnętrza. Ogień odbijał się na mosiężnych maskach,
czyniąc ich wygląd jeszcze bardziej przerażającym i diabelskim. Kucyki rżały i stawały dęba.
Obrońcy mieli czas tylko na jedną salwę z haków, potem łucznicy wycofali się,
otwierając drogę Corumowi i jego konnicy szarżującym na zdezorientowanych barbarzyńców.
Miecz Coruma uderzył w maskę wroga i przeszedł przez nią, miażdżąc twarz. Krew
trysnęła wysoko, a najbliższa pochodnia zasyczała, gdy dosięgła jej posoka.
Zapominając o bólu i ranach, Corum operował zręcznie mieczem, zbijając jeźdźców z
siodeł, oddzielając głowy od ramion, kończyny od ciał. Lecz i on zaczął z wolna czuć
zmęczenie, a jego nie mniej strudzeni ludzie zaczęli ustępować pola wlewającym się do zamku
nowym falom Pony.
Byli już przyparci do schodów w głębi holu. Tutaj, na stopniach prowadzących na
pierwsze piętro, mieli swe stanowiska łucznicy, którzy znów zaczęli szyć do barbarzyńców. Ci
zaś, nie zaabsorbowani już całkowicie walką z jeźdźcami Coruma, szybko wyeliminowali
łuczników za pomocą oszczepów i strzał.
Corum rozejrzał się wokół siebie. Już tylko kilkunastu z nich zostało przy życiu i
walczyło - tuzin przeciwko ponad pięćdziesięciu barbarzyńcom. Zbliżało się rozstrzygnięcie
bitwy. W przeciągu chwili on i jego przyjaciele mogli być martwi.
Zobaczył Beldana zbiegającego ze schodów. W pierwszej chwili pomyślał, że
przyprowadza posiłki, lecz towarzyszyło mu tylko dwóch wojowników.
- Corumie! Corumie!
Corum został przyciśnięty przez dwóch barbarzyńców. Nie mógł odpowiedzieć.
- Corumie! Gdzie jest Lady Rhalina?
Corum poczuł przypływ dodatkowych sił. Najbliższemu z Mabdenów zaserwował
śmiertelny cios w czaszkę. Wykopał trupa z siodła, po czym użył zadu konia jako odskoczni i
znalazł się na schodach.
- Co? Lady Rhalina jest w niebezpieczeństwie?
- Nie wiem, Książę. Nie mogę jej nigdzie znaleźć. Obawiam się...
Corum pognał schodami na górę.
Dochodzące z dołu odgłosy walki zmieniły się. Zdawało się, jakby wśród barbarzyńców
pojawiły się odgłosy zaskoczenia i zdezorientowania. Zatrzymał się, spojrzał za siebie.
Barbarzyńcy wycofywali się w panice.
Corum nie mógł pojąć, co takiego się stało. Nie miał jednak teraz czasu na dalsze
obserwacje.
Pobiegł do apartamentów.
- Rhalino! Rhalino!
Nikt nie odpowiedział.
Tu i ówdzie leżały ciała jego wojowników i barbarzyńców, którzy wśliznęli się przez
słabo bronione okna i balkony.
Czyżby Rhalina została porwana przez wycieczkę Mabdenów?
Wtedy z balkonu jej pokoju rozległ się dziwny głos.
Był to śpiew, niepodobny jednak do niczego, co poznał do tej pory. Zatrzymał się,
potem ostrożnie i powoli zbliżył do drzwi balkonu.
Stała tam Rhalina. To ona śpiewała. Wiatr targał jej odzież, rozwiewając ją wokół
Margrabiny w niesamowitą, wielokolorową chmurę. Oczy były wpatrzone w dal, a jej gardło
wibrowało dźwiękiem.
Była jak w transie i Corum bał się odezwać. Tylko obserwował. Nie znał języka, w
którym ułożone były słowa pieśni. Bez wątpienia był to starożytny język Mabdenów.
Przyprawiał go o ciarki.
Nagle zamilkła i zwróciła się ku niemu. Nie zauważyła go jednak, tylko, nadal w
transie, przeszła obok i wróciła do pokoju.
Corum spojrzał w dół ze skarpy. Zobaczył dziwne, zielone światło błyszczące na morzu
i zbliżające się do lądu.
Nic więcej nie dojrzał, usłyszał za to wycia barbarzyńców, wycofujących się w
popłochu przez mierzeję i wodą. Naprawdę uciekali!
Wrócił do komnaty. Rhalina siedziała sztywno na krześle przy stole. Nie usłyszała go,
gdy wyszeptał jej imię. Mając nadzieję, że ten trans jej niczym nie zagrozi, a reszta
niebezpieczeństwa została na razie zażegnana, Corum opuścił pokój i pobiegł na blanki.
Beldan już tam był. Szczęka mu opadła, gdy popatrzył na to, co właśnie się działo.
Od północy okrążał przylądek wielki statek. To on był źródłem dziwnego, zielonego
światła. Płynął szybko, chociaż nie było wcale wiatru. Barbarzyńcy wskakiwali na konie lub
uciekali pieszo, mocząc stopy w wodzie, która zaczynała już zakrywać mierzeję. Wyglądali jak
oszaleli ze strachu. Z ciemności na brzegu Corum usłyszał Glandytha, przeklinającego
sojuszników i usiłującego zmusić ich do powrotu.
Statek błyszczał wieloma drobnymi ognikami. Jego maszty i kadłub wyglądały jak
inkrustowane drogimi kamieniami. Corum zobaczył wreszcie to, co tak przeraziło
barbarzyńców. Załogę. Ciało odpadłe od twarzy, nagie kości.
Statek zapełniony był trupami.
- Co to jest, Beldanie? - wyszeptał. - Jakaś łudząca iluzja?
Beldanowi głos się łamał.
- Nie sądzę, by to było złudzenie, Książę Corumie.
- Cóż zatem?
- Przywołanie. To jest stary statek Margrabiego. Został wydźwignięty na powierzchnię.
Jego załogę obudzono do czegoś w rodzaju życia... Spójrz... - wskazał na rufę.
Corum ujrzał szkieletopodobną postać przyodzianą w pancerz wykonany z wielkich
muszli. W jej oczodołach migotały zielone ogniki, takie same jak te, które określały sylwetkę
statku.
- Oto i sam Margrabia. Powrócił, by uratować swój zamek.
Corum z trudem zmusił się do patrzenia na niecodzienne zjawisko.
- Zastanawiam się, po co jeszcze przybył... - powiedział.
Rozdział 12
PAKT MARGRABIEGO
Statek dopłynął do mierzei i zatrzymał się. Roztaczał zapach ozonu i zgnilizny.
- Jeśli to złudzenie - wymamrotał Corum - to bardzo sugestywne.
Beldan nie odpowiedział.
Z dali usłyszeli odgłosy przedzierania się barbarzyńców przez puszczę. Krótko potem
zaskrzypiały rydwany - to Glandyth podążył za sprzymierzeńcami.
Wszystkie trupy były uzbrojone, lecz nie ruszyły się, odwróciły jedynie głowy, jak
jeden, ku głównej bramie zamku.
Coruma ogarnęło pełne zdziwienia przerażenie. Zjawiska takie, jak to, były czymś z
pełnych przesądów wyobrażeń Mabdenów. Nie mogły istnieć naprawdę. Takie fantazje rodziły
się z bezrozumnego strachu i chorej wyobraźni. Były czymś z najprymitywniejszych
gobelinów, które oglądał w zamku.
- Co oni teraz zrobią, Beldanie?
- Nie mam pojęcia o czarach, Książę. Lady Rhalina jest tu jedyną, która trochę je
studiowała. To ona wypowiedziała formułę przywołania. Wiem tyle tylko, że podobno jest
związana jakimś paktem.
- Paktem?
Beldan zasapał:
- Margrabina!
Corum zobaczył Rhalinę, która, wciąż w transie, szła przez bramę i brnęła, po łydki w
wodzie, drogą ku statkowi. Głowa zjawy Margrabiego zwróciła się powoli w jej kierunku, a
zielone ogniki w jego oczodołach rozjarzyły się gwałtowniej.
- NIE!
Corum zbiegł z blanków, susami pokonał schody i przebiegł przez hol, przeskakując
ponad ciałami poległych.
- NIE! Rhalino! NIE!
Dobiegł do drogi na mierzei i zaczął brnąć przez wodę w ślad za nią. Odór umarłych aż
go zatykał.
- Rhalino!
Doszła już prawie do wraku, gdy Corum złapał ją i przytrzymał.
Zdawała się go nie zauważać, nadal usiłowała dotrzeć do statku.
- Rhalino! Co to za pakt zawarłaś, by nas uratować? Dlaczego przybył ten okręt?
Jej głos był zimny, matowy.
- Połączę się teraz z moim mężem.
- Nie, Rhalino. Taka umowa nie może być respektowana. To ohydne. To jest złe. To,
to...
Usiłował jej racjonalnie wyjaśnić, że takie rzeczy nie mogą istnieć, że wszyscy stali się
ofiarami dziwnej halucynacji.
- Wracaj ze mną, Rhalino. Pozwólmy temu statkowi powrócić w głębiny.
- Muszę iść z nim. Takie były warunki naszego paktu.
Chwycił ją kurczowo, starając się zawrócić, lecz wówczas przemówił inny głos. Był to
głos, który zdawał się dobiegać z pustki; dudnił w jego głowie. Corum zamarł.
- Ona popłynie z nami, Książę Vadhaghów. Tak musi być.
Corum spojrzał w górę. Martwy Margrabia podniósł rękę nakazującym gestem. Jego
płomienne oczy wpatrywały się głęboko w oko Coruma.
Książę spróbował uwolnić spojrzenie, przemieścić się do innego wymiaru. W końcu mu
się udało.
Lecz nic na tym nie zyskał. Statek był w każdym z Pięciu Wymiarów. Nie można było
przed nim uciec.
- Nie pozwolę jej popłynąć z wami - odpowiedział. - Wasza umowa nie była uczciwa.
Dlaczego ona miałaby umrzeć?
- Ona nie umrze. Wkrótce się obudzi.
- Gdzie? Pod falami?
- To ona ożywiła ten statek. Inaczej nadal leżelibyśmy martwi we wraku na dnie. Z nią
na pokładzie będziemy żyć.
- Żyć? Przecież wy nie żyjecie. To nie jest życie, co was porusza...
- Zawsze to lepsze od śmierci.
- Śmierć musi być czymś o wiele straszniejszym, niż sobie wyobrażałem.
- Dla nas tak, Książę Vadhaghów. Jesteśmy niewolnikami Shool-an-Jyvana, gdyż
zginęliśmy na jego wodach. Teraz zaś pozwól już, byśmy znowu byli razem, moja żona i ja.
- Nie. - Corum wzmocnił uścisk na ramieniu Rhaliny. - Kto to jest Shool-an-Jyvan?
- To nasz pan. Żyje na Svi-an-Fanla-Broolu.
- Domu Objedzonego Boga!
To tam właśnie Corum pragnął się dostać, zanim jeszcze miłość Rhaliny nie zatrzymała
go w Zamku Moidel.
- Teraz pozwól już mojej żonie wejść na pokład.
- Co ty możesz mi zrobić? Jesteś martwy! Twoja potęga ogranicza się do odstraszania
barbarzyńców.
- Uratowaliśmy ci życie. Daj teraz nam środki do życia. Ona musi odejść z tym
statkiem.
- Martwi są samolubni.
Trup przytaknął, a zieleń jego oczodołów przybladła nieco.
- Tak. Martwi są egoistami.
Corum zobaczył teraz, że i reszta załogi zaczęła się poruszać. Usłyszał odgłosy kroków
mlaszczących na pokrytym mułem pokładzie. Zaczai się cofać, ciągnąc za sobą Rhalinę. Lecz
ona nie chciała iść dobrowolnie, a na dodatek Corum prawie dusił się smrodem. Przystanął już
niemal bez tchu, zwracając się do niej pospiesznie.
- Rhalino. Wiem, że nigdy go nie kochałaś, nawet żywego. Kochasz mnie. To przecież
jest silniejsze niż jakikolwiek pakt!
- Muszę przyłączyć się do mojego męża.
Martwa załoga zeszła na drogę i zbliżała się ku nim. Corum zostawił swój miecz na
górze. Nie miał broni!
- Stójcie! - krzyknął. - Martwi nie mają prawa sięgać po żywych!
Trupy nadchodziły.
Corum krzyknął do postaci Margrabiego, który ciągle tkwił na rufie.
- Zatrzymaj ich! Weź mnie zamiast niej! Zawrzyj pakt ze mną!
- Nie mogę.
- Pozwól mi więc żeglować z nią! Co w tym będzie złego? Będziesz miał dwoje
żywych, by ogrzewali wasze martwe dusze!
Margrabia zdawał się nad tym zastanawiać.
- Dlaczego miałbyś to robić? Żywi nie znajdują zwykle upodobania w martwych.
- Kocham Rhalinę. To miłość, rozumiesz?
- Miłość? Martwi nic nie wiedzą o miłości.
- A chcesz mieć przy sobie swoją żonę...
- To ona zaproponowała umowę. Shool-an-Jyvan usłyszał ją i wysłał nas.
Powłócząc nogami, trupy okrążyły ich całkowicie. Ich smród przestał go już tak razić.
- Popłynę razem z wami.
Martwy Margrabia skinął głową.
Corum i Rhalina pozwolili zaprowadzić się na statek. Cały pokryty był dennymi
osadami. Oplatały go świecące niesamowitym zielonym blaskiem wodorosty. To, co
początkowo przypominało Corumowi klejnoty, było w rzeczywistości kolorowymi pąklami,
których skupiska gnieździły się w każdym zakamarku. Na wszystkich powierzchniach leżała
warstwa mułu.
Margrabia przyglądał się rufie, gdy Corum i Rhalina zostali zaprowadzeni do kabiny.
Było tam ciemno, choć oko wykol, i śmierdziało zgnilizną.
Drewno zaskrzypiało i statek ruszył.
Płynął szybko, lecz bez pomocy wiatru czy innych zrozumiałych środków napędu.
Żeglował ku Svi-an-Fanla-Brool, wyspie z legend, będącej Domem Objedzonego Boga.
KSIĘGA DRUGA
w której Książę Corum otrzymuje dar i zawiera pakt
Rozdział 1
AMBITNY CZARNOKSIĘŻNIK
Płynęli przez noc. Corum czynił wysiłki, by obudzić Rhalinę z transu, lecz bezowocnie.
Leżała miedzy zbutwiałymi jedwabiami na koi i gapiła się w sufit. Przez bulaj, zbyt mały, by
próbować przezeń ucieczki, sączyło się blade, zielone światło. ‘Corum chodził po kabinie, nie
mogąc pojąć niczego z zaistniałych wypadków.
Była to najwyraźniej kwatera Margrabiego. Ciekawe, gdyby nie było tu Coruma, czy
Margrabia dzieliłby ją teraz ze swą żoną?...
Corum wzdrygnął się i przycisnął rękę do czoła. Oszalał chyba lub i jego wprowadzono
w trans - przecież to nie miało prawa zaistnieć.
Jako Vadhagh był przygotowany na wiele różnych zdarzeń i sytuacji, które dla
Mabdenów byłyby niesamowite i niepojęte. Lecz to było coś, co sprzeciwiało się całej jego
naukowej wiedzy. Jeśli nie oszalał, a wszystko, co widział i czuł, było prawdziwe, to znaczyło,
że potęga Mabdenów była większa niż wszystko, co osiągnęli Vadhaghowie. Była to jednak
potęga niezdrowa, patologiczna, zawierająca w sobie kwintesencję zła...
Corum był zmęczony, lecz nie mógł spać. Wszystko, czegokolwiek dotknął, swoją
śliskością wywoływało w nim mdłości. Sprawdził zaniknięcie drzwi. Chociaż drewno było
przegniłe, zamek trzymał dziwnie mocno. Tu musiała działać jakaś inna siła. Statek spajało coś
więcej prócz okuć i smoły.
Znużenie nie pomagało mu zebrać myśli - były splątane i pełne desperacji. Często
spoglądał przez iluminator, mając nadzieję uzyskać jakąkolwiek orientację, lecz nie można
było dojrzeć nic więcej prócz gwiazd na niebie i fal.
Po długim czuwaniu zauważył cienką szarą linię nad horyzontem, co zwiastowało
zbliżanie się poranka. Statek był statkiem nocy, mogą więc zniknąć w świetle dnia, a może
wtedy on i Rhalina obudzą się w swoich łóżkach...
Cóż zatem wystraszyło barbarzyńców? Czy może i to było fragmentem snu? A może
padł bez sił po przejściu bramy, zmęczony walką z Glandythem, i wszystko, co widział, było
gorączkowym majaczeniem? Może jego towarzysze ciągle walczyli na śmierć i życie ze
Szczepami Pony. Potarł głowę kikutem ręki, zwilżył językiem wargi i raz jeszcze spróbował
wejrzeć w sąsiednie wymiary. Lecz teraz były przed nim zamknięte. Chodził po kabinie,
czekając na ranek.
Nagle dobiegło do niego brzęczenie; zaświdrowało mu w głowie. Zmarszczył czoło,
ocierając twarz. Brzęczenie narastało. Uszy zaczęły boleć. Zęby zaczęły rwać. Natężenie
dźwięku rosło.
Jedno ucho zatkał ręką, drugie przykrył ramieniem. Łzy napłynęły mu do oka, w
oczodole pulsował ból.
Zataczał się od ściany do ściany przegniłej kabiny, spróbował nawet wyłamać drzwi.
Lecz zmysły go opuszczały, pole widzenia zasnuwała mgła...
Stał w mrocznej sali o ścianach z ociosanych kamieni, zakrzywiających się nad jego
głową, by gdzieś wysoko utworzyć sklepienie.
Corum zamarł.
- Czy sądzisz, że śnisz, Corumie?
- Jestem Książę Corum w Szkarłatnym Płaszczu, ostatni z Vadhaghów.
- Tutaj jedynym księciem jestem ja. Nie ma innych, bo na to nie pozwalam. Jeśli to
zrozumiesz, to nie będziemy się gniewać - powiedział łagodny, młodzieńczy głos.
Corum wzdrygnął się.
- Tak, sądzę, że śnię.
- Jeśli ten stan jest ci dostępny, to owszem. Przez jakiś czas byłeś uwikłany w sen
Mabdenów. Prawa Mabdenów mają nad tobą kontrolę, nawet jeśli ci to ubliża.
- Gdzie jest statek, który mnie tu przyniósł? Gdzie jest Rhalina?
- Ten statek nie może żeglować za dnia. Powrócił w głębiny.
- Rhalina?
- Razem z nim oczywiście. Na tym polegała jej umowa - powiedział z uśmiechem
stojący przed nim młodzieniec.
- Więc nie żyje?
- Żyje.
- Jak może żyć, skoro jest pod powierzchnią oceanu?
- Żyje. I zawsze będzie. Dodaje nadzwyczajnej otuchy załodze.
- Kim jesteś?
- Odgadłeś już chyba moje imię.
- Shool-an-Jyvan.
- Książę Shool-an-Jyvan. Pan Wszystkiego Co Martwe W Morzu. To jeden z kilku
moich tytułów.
- Oddaj mi Rhalinę.
- Tak właśnie zamierzam.
Corum spojrzał na czarownika ze zdumieniem.
- Co?
- Nie sądzisz chyba, że trudziłbym się odpowiedzią na tak mizernej wagi wezwanie, jak
to, które ona wypowiedziała, gdybym nie miał w tym własnego interesu?
- Motyw twego postępku jest jasny. Sprawia ci przyjemność wpędzanie jej w
przerażenie.
- Nonsens. Czy byłbym aż tak dziecinny? Wyrosłem z tego. Widzę za to, że ty
zaczynasz posługiwać się kategoriami Mabdenów. Nie jest to wcale takie złe dla ciebie, jeśli
chcesz przetrwać to wszystko we śnie.
- To jest sen?...
- Coś w tym rodzaju. Możesz to też nazwać snem boga. Możesz też powiedzieć sobie,
że jest to sen, któremu bóg pozwolił stać się rzeczywistością. Mam na myśli oczywiście
Kawalera Mieczy, który włada tymi Pięcioma Wymiarami.
- Władcy Mieczy! Oni nie istnieją. To przesąd, wymysł rozpuszczony kiedyś przez
Vadhaghów i Nhadraghów.
- Władcy Mieczy istnieją, Corumie. Ostatecznie to jednemu z nich zawdzięczasz swe
nieszczęścia. To Kawaler Mieczy zdecydował, by Mabdenowie rośli w potęgę kosztem
Dawnych Ras.
- Dlaczego?
- Bo był wami znudzony. Kto by zresztą nie był! Świat stał się teraz ciekawszy. Z tym,
jestem pewien, się zgodzisz.
- Chaos i destrukcja są interesujące? - Corum się zniecierpliwił. - Mówiłeś, że wyrosłeś
z tak dziecinnych idei.
Shool-an-Jyvan uśmiechnął się.
- Ja zapewne tak. Ale czy Kawaler Mieczy?
- Nie mówisz jasno, Książę Shoolu.
- No tak. To wada, której nie umiem się pozbyć. Czasem czyni to rozmowę nieco nudną.
- Jeśli jesteś znudzony, to oddaj mi Rhalinę, a odejdę.
Shool uśmiechnął się znowu.
- Jest w mojej mocy, by oddać ci ją i uwolnić was. To dlatego pozwoliłem Panu z
Moidel odpowiedzieć na jej wezwanie. Chciałem spotkać się z tobą, Corumie.
- Nie mogłeś przecież wiedzieć, że przybędę.
- Tyle to wiedziałem od początku.
- A dlaczego chciałeś mnie spotkać?
- Mam ci coś do zaproponowania. Na wypadek zaś, gdybyś chciał odrzucić mój prezent,
pomyślałem, że dobrze będzie mieć w ręku Lady Rhalinę.
- Czemu miałbym odrzucić ów dar?
Shool wzruszył ramionami.
- Moje dary bywają odrzucane. Ludzie są do mnie uprzedzeni. Natura moich przywołań
im nie odpowiada. Niewielu ma miłe słowo dla czarnoksiężnika, Corumie.
Ten spojrzał na niego przez mrok pomieszczenia. ‘
- Gdzie są drzwi? Chcę osobiście poszukać Rhaliny. Jestem już tym wszystkim
zmęczony, Książę Shoolu.
- Z pewnością. Wiele przeszedłeś. Myślałeś, że twój własny słodki sen jest
rzeczywistością, a rzeczywistość brałeś za sen. To szok. Nie ma drzwi. Nie potrzebuję ich. Czy
nie wysłuchasz mnie do końca?
- Jeśli zdecydujesz się mówić mniej enigmatycznie...
- Kiepsko chwytasz, Vadhaghu. Miałem twoją rasę za bardziej inteligentną...
- Nie jestem już typowym jej przedstawicielem.
- To wstyd, że ostatni z rasy nie reprezentuje jej cnót. Niemniej mam nadzieję, że ja
będę lepszym gospodarzem. Zastosuję się do twoich życzeń. Jestem pradawną istotą. Nie
pochodzę ani z Mabdenów, ani z ludu, który nazywacie Dawnymi Rasami. Pojawiłem się przed
wami. Należałem do rasy, która uległa niegdyś degeneracji. Sam nie chciałem temu się poddać,
zająłem się zatem badaniami naukowymi. I one zachowały mój umysł w pełni sprawny. Jak
widzisz, odkryłem po temu środki. W rzeczy samej jestem czystą myślą. Mogę przenosić się z
jednego ciała do drugiego i w ten sposób, z pewnym wysiłkiem, jestem nieśmiertelny. Przez
tysiące lat czyniono starania, by mnie zniszczyć, lecz nikomu się nie udało. Zbyt wiele
fatalnych skutków pociągnęłoby to za sobą. Tak zatem istnieję, a ogólnie mówiąc, pozwolono
mi żyć dalej i eksperymentować. Moja wiedza wzrosła. Kontroluję zarówno Życie, jak i
Śmierć. Mogę uśmiercać i przywracać do życia. Mogę dawać nieśmiertelność innym, jeśli tak
postanowię. Dzięki zdolnościom i wprawie stałem się w niezbyt długim czasie bogiem. Nie
najpotężniejszym zapewne, lecz i to w końcu nadejdzie. Rozumiesz teraz, że bóg, który istnieje
wyłącznie dzięki kosmicznemu trafowi - Shool rozpostarł ręce - chce się mnie pozbyć. Inni
odmawiają mi boskości. Są zazdrośni. Pragną mej śmierci. Tak zatem widzisz, że mamy sporo
wspólnego, Corumie.
- Nie jestem bogiem, Książę Shoolu. Tak naprawdę, to nie wierzyłem dotąd w bogów.
- Fakt, że nie jesteś bogiem, wynika jasno z twojej tępoty. Lecz nie o to mi chodziło.
Myślę o tym, że obaj jesteśmy ostatnimi reprezentantami ras, które Kawaler Mieczy postanowił
zgładzić z jakichś tam powodów. Obaj jesteśmy w jego oczach anachronizmami, które muszą
zostać usunięte. Tak jak mój lud zastąpiono przez Vadhaghów i Nhadraghów, podobnie twoich
zastąpiono Mabdenami. Taka sama degeneracja zachodziła w naszych narodach - wybacz, że
wiążę cię z Nhadraghami. Tak, ja próbowałem się temu opierać, walczyłem. Wybrałem naukę -
ty wybrałeś miecz. Tobie pozostawiam ostateczną ocenę, który z tych wyborów był
roztropniejszy...
- Jesteś nieco karłowaty, jak na boga - powiedział Corum, tracąc cierpliwość. - Teraz...
- Mały jestem tylko chwilowo. Zobaczysz mnie jeszcze w pełni potęgi i łaskawszego,
gdy tylko osiągnę pozycję znaczącego boga. Czy pozwolisz mi mówić dalej, Corumie? Czy
rozumiesz, że jak dotąd zachowuję się wobec ciebie bardzo życzliwie?
- Nic, co dotąd zrobiłeś, nie zdaje się potwierdzać tej przyjaźni.
- Życzliwości, powiedziałem, nie przyjaźni. Zapewniam cię, Corumie, mógłbym
zgładzić cię w dowolnej chwili. I twoją panią też.
- Zachowywałbym się spokojniej i byłbym cierpliwszy, gdybym wiedział, że zwalniasz
ją od tego przerażającego paktu, który zawarła i który nas tu sprowadził, tak, bym mógł ją
zobaczyć - mógł się przekonać, że nadal żyje i można ją uratować.
- Daję ci na to moje słowo.
- Zabij mnie zatem.
Książę Shool wstał. Poruszał się w sposób wystudiowany, jak bardzo stary mężczyzna.
Jego ruchy nie pasowały do młodego ciała i tym wstrętniejszy był jego widok.
- Jesteś mi winien więcej szacunku, Corumie.
- A to czemu? Widziałem ledwie kilka sztuczek i usłyszałem prócz tego masę
pompatycznej gadaniny.
- Proponuję ci wiele. Ostrzegam cię. Bądź dla mnie milszy.
- Co mi oferujesz?
Książę Shool zmrużył oczy.
- Darowuję ci życie. Mogłem je przecież zabrać.
- To już mówiłeś.
- Darowuję ci nową rękę i nowe oko.
Corum musiał zdradzić, jak wielkie wrażenie zrobiły na nim te słowa, gdyż Książę
Shool cmoknął.
- Darowuję ci z powrotem tę samicę Mabdenów, którą darzysz tak perwersyjnym
afektem. - Książę Shool uniósł rękę. - Dobrze, dobrze, wybaczam. Szanuję cudze gusty i
przyjemnostki. Daję ci też sposobność wzięcia zemsty na sprawcy twych okaleczeń...
- Glandycie-a-Krae?
- Nie, nie, nie! Kawaler Mieczy! Kawaler Mieczy! To on pozwolił Mabdenom
opanować tę ziemię jako jej śmiertelnym władcom w tym wymiarze!
- A co z Glandythem? Przysiągłem go zmiażdżyć.
- I ty mnie oskarżasz o małostkowość. Niewielkie są twoje ambicje. Z potęgą, którą ci
ofiarowuję, możesz zniszczyć dowolną liczbę mabdeńskich hrabiów!
- Mów dalej...
- Mów dalej! Mów dalej! Czy to jeszcze nie dosyć?
- Nie powiedziałeś, na jakich zasadach składasz owe oferty. Ciągle tylko pusta
gadanina.
- Ach, obrażasz mnie. Mabdenowie się mnie boją! Mabdenowie jękną, gdy pojawię się
gdzieś materialnie jako wielki bóg! Część z nich umrze z przerażenia, gdy okażę swą potęgę!
- Zbyt wiele grozy widziałem ostatnio - powiedział Corum.
- To bez różnicy. Z tobą jest zaś taki kłopot, Vadhaghu, że groza, którą roztaczasz, jest
grozą Mabdenów. Upodobniłeś się do nich, lecz nadal jesteś Vadhaghiem. Koszmary
Mabdenów przerażają cię o wiele mniej niż ich samych. Gdybyś był Mabdenem, miałbym
łatwiejszą robotę z przekonaniem cię...
- Lecz do zadania, o którym myślisz, Mabden by się nie nadawał - powiedział
zgryźliwie Corum. - Mam rację?
- Twój umysł się rozjaśnia. Dokładnie tak. Żaden Mabden nie przeżyłby tego, co ty
masz przetrwać. Nie jestem pewien, czy nawet Vadhagh...
- Co to za zadanie?
- Kradzież czegoś, co jest mi potrzebne, bym mógł zrealizować swe ambicje i nie
ustawać w nowych, dalej sięgających.
- Nie możesz tego ukraść sam?
- Oczywiście, że nie. Jak mógłbym opuścić moją wyspę? Zgładziliby mnie wtedy z
pewnością.
- Kto taki?
- Moi rywale, rzecz jasna. Władcy Mieczy i reszta! Tutaj mogę przetrwać, gdyż chronią
mnie wszystkie moje umiejętności i zaklęcia, które mogą wprawdzie zostać przełamane nawet
teraz, gdyż nie są jeszcze zbyt silne, lecz strach przed konsekwencjami powstrzymuje ich od
tego. To mogłoby doprowadzić do rozpadu Pięciu Wymiarów - niszcząc moje czary, Władcy
Mieczy unicestwiliby sami siebie. Nie, tego złodziejstwa ty musisz dokonać za mnie. Nikt inny,
w całym wymiarze, nie jest na to dość wytrzymały i odporny - i nikt nie ma takiej motywacji jak
ty. Jeśli bowiem to zrobisz, oddam ci Rhalinę. I jeśli nadal będziesz tego pragnął, starczy ci siły,
by zemścić się na Glandycie-a-Krae. Lecz zapewniam cię, całą winę za zaistnienie Glandytha
ponosi Kawaler Mieczy, i kradnąc mu to coś, będziesz pomszczony.
- Co takiego mam skraść?
Shool cmoknął.
- Jego serce, Corumie.
- Chcesz, bym zabił boga i zabrał mu jego serce...
- Nic zupełnie nie wiesz o bogach. Gdybyś zabił Kawalera, konsekwencje byłyby
niewyobrażalne. On nie trzyma swego serca w piersi. Jest lepiej strzeżone. Przechowuje je w
tym wymiarze, mózg jest ukryty w innym i tak dalej. To go chroni - rozumiesz?
Corum przytaknął.
- Musisz mi wyjaśnić to później dokładnie. Teraz uwolnij Rhalinę z tego statku, a ja
spróbuję zrobić to, czego ode mnie chcesz.
- Jesteś niezwykle uparty, Corumie!
- Skoro jestem jedynym, który może ci pomóc i uratować twoje ambicje, Książę Shoolu,
to z pewnością mogę sobie na to pozwolić.
Młodzieńcze wargi zwinęły się w grymasie upodabniającym Shoola do Mabdena.
- Cieszę się, że nie jesteś nieśmiertelny, Corumie. Twoja arogancja zatruje mi życie
najwyżej na kilkaset lat. Bardzo dobrze, pokażę ci Rhalinę. Pokażę ci, że jest bezpieczna, lecz
nie przeniosę jej. Pozostanie tam, a ty dostaniesz ją, gdy serce Kawalera Mieczy znajdzie się już
u mnie.
- Jaki będziesz miał z niego pożytek?
- Będę mógł się spokojnie targować...
- Tak, aspiracje to masz może i boskie, lecz metody kramarskie, Panie Shoolu.
- Książę Shoolu. Twoje obelgi mnie nie dotykają. Teraz...
Shool skrył się za obłokiem mlecznozielonego dymu, który nadpłynął znikąd. W oparze
zarysowała się scena: Corum zobaczył kabinę statku zmarłych, gdzie trup Margrabiego
obejmował żywe ciało swej żony. Ujrzał, że Rhalina krzyczy ze strachu, lecz niezdolna jest
stawić opór.
- Powiedziałeś, że ona nie będzie cierpiała! Shoolu! Obiecywałeś, że będzie
bezpieczna!
- I jest - w ramionach kochającego męża - rozległ się znikąd urażony głos.
- Uwolnij ją, Shoolu!
Scena rozwiała się. Dysząc i drżąc Rhalina stanęła w komnacie bez drzwi.
- Corum?
Corum podbiegł do niej i chciał ją objąć, lecz odskoczyła, wzdrygając się.
- Czy to ty, Corumie? Czy może jesteś mirażem? Zawarłam pakt dla ratowania
Coruma...
- Jestem Corum. Teraz z kolei ja zawarłem umowę, by uratować ciebie.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że to będzie takie obrzydliwe. Nie zrozumiałam
warunków... Chciał...
- Nawet martwi mają swe przyjemności, Lady Rhalino. - Stało za nimi antropoidalne
stworzenie w zielonym płaszczu i nogawkach. Z przyjemnością odnotowało zdziwienie
Coruma. - Mam kilkanaście ciał, które spożytkowuję. To był, jak sądzę, przodek Nhadraghów.
Lub którejś z tych ras.
- Kto to jest, Corumie? - spytała Rhalina. Przytuliła się mocniej do niego, a on objął ją
uspokajająco. Całe jej ciało drżało, a skóra była dziwnie wilgotna.
- To Shool-an-Jyvan. Zamierza zostać bogiem. To on sprawił, że twoje przywołanie
spotkało się z odpowiedzią. Zasugerował był, że jeśli załatwię dla niego pewną sprawę, on w
zamian zadba o twoje bezpieczeństwo, nim nie powrócę. Potem będziemy mogli odejść.
- Ale czy on?...
- To nie ty jesteś mi potrzebna, lecz twój kochanek - stwierdził Shool tracąc cierpliwość.
- Teraz, gdy złamałem moją obietnicę daną twemu mężowi, straciłem nad nim kontrolę. To
irytujące.
- Straciłeś swą władzę nad Margrabią Moidelem? - spytała Rhalina.
- Tak, tak. Jest teraz całkiem martwy. Ponowne ożywienie go byłoby zbyt dużym
wysiłkiem.
- Dzięki, że go uwolniłeś - powiedziała Rhalina.
- Nie miałem takiego zamiaru. Corum zmusił mnie do tego. Będę musiał znaleźć inny
statek. - Książę Shool machnął ręką. - Tak czy owak, w morzu jest jeszcze mnóstwo ciał.
Rhalina zachwiała się. Corum wsparł ją zdrowym ramieniem.
- Widzisz - powiedział Shool z nutą triumfu w głosie. - Mabdenowie boją się mnie bez
wyjątków.
- Będziemy potrzebowali żywności, świeżych ubrań, łóżek i tym podobnych rzeczy -
powiedział Corum, zanim zaczniemy jakąkolwiek dalszą dyskusję z tobą, Shoolu.
Shool zniknął.
W chwilę później wielka sala wypełniła się meblami i wszystkim tym, czego zażyczył
sobie Corum.
Corum nie miał podstaw wątpić w potęgę Shoola, wątpił jednak w jego zdrowe zmysły.
Rozebrał Rhalinę, umył ją i ułożył do łóżka. Obudziła się wtedy na chwilę; jej oczy nadal
wypełniał lęk, lecz uśmiechnęła się do niego.
- Jesteśmy teraz bezpieczni - powiedział. - Śpij.
I zasnęła.
Teraz Corum sam się umył i obejrzał ubranie, które zostało dlań przygotowane. Zagryzł
wargi, gdy podniósłszy złożone rzeczy, dojrzał pancerz i broń. Były to przedmioty Vadhaghów.
Był nawet szkarłatny płaszcz, prawie taki sam, jak niegdyś jego własny.
Pogrążył się w rozważaniach nad zawiłościami swego sojuszu z dziwnym i amoralnym
czarnoksiężnikiem ze Svi-an-Fanla-Brool.
Rozdział 2
OKO BOGA RHYNNA, RĘKA BOGA KWLLA
W końcu Corum zasnął.
Po jakimś czasie został jednak gwałtownie poderwany, poczuł, że stoi, i otworzył oczy.
- Witaj w moim sklepiku - doszedł go głos zza pleców. Odwrócił się. Tym razem stał
naprzeciw pięknej dziewczyny, lat około piętnastu. Chichot, który dobył się z jej młodego
gardła, był wręcz nieprzyzwoity.
Corum rozejrzał się po przestronnym pokoju. Był mroczny i zagracony. Wypełniały go
wypchane zwierzęta i wszelkie odmiany roślin. Książki i manuskrypty piętrzyły się na
niepewnie podpartych regałach. Były też i kryształy poszczególnych kolorów i szlifów,
fragmenty zbroi, wysadzane klejnotami miecze, przegniłe worki, z których wyciekały cenne
niewątpliwie, tak jak i inne rzeczy, bezimienne substancje. Dojrzał obrazy i rzeźby, cały
komplet instrumentów i mierników, w tym i wagi, a to, co wydawało się zegarami, było
wyskalowane w ekscentryczny sposób i w językach, których Corum nie znał. Pod kolumnami
przemykały żywe zwierzęta, inne kłębiły się po kątach. Miejsce cuchnęło kurzem, pleśnią i
śmiercią.
- Nie miewasz chyba zbyt wielu klientów - powiedział Corum.
Shool prychnął.
- Niewielu miałbym ochotę obsłużyć. Teraz... - W swej młodej, dziewczęcej postaci
podszedł do skrzyni, przykrytej po części wyświeconą skórą bestii, która za życia musiała być
wielka i groźna. Odrzucił skórę i wymamrotał coś nad meblem. Wieko odskoczyło przez
nikogo nie tknięte. Ze środka podniosła się chmura czegoś czarnego, a Shool odskoczył parę
kroków do tyłu, krzycząc coś w dziwnym języku. Czarna chmura zniknęła. Shool ostrożnie
zbliżył się do skrzyni i zajrzał do środka. Cmoknął z zadowolenia - jest!
Wyciągnął dwie sakwy, jedną mniejszą od drugiej. Szczerząc zęby do Coruma podniósł
je.
- Oto dary, które mam dla ciebie...
- Myślałem, że odtworzysz moją rękę i oko.
- Niezupełnie. Zamierzam dać ci coś więcej; prezent bardziej użyteczny niż tylko ręka i
oko. Słyszałeś o Zaginionych Bogach?
- Nic z tych rzeczy.
- O Zaginionych Bogach, którzy byli braćmi? Ich imiona brzmiały Lord Rhynn i Lord
Kwll. Istnieli już o wiele wcześniej, nim ja przyszedłem na świat, niosąc mu mą łaskę. Uwikłali
się w jakiś spór, którego istota pozostanie już nieznana. Znikli, dobrowolnie lub
niedobrowolnie. Nie wiem. Coś jednak po sobie zostawili - to właśnie. - Znów podniósł sakwy.
Corum machnął niecierpliwie ręką. Shool oblizał dziewczęcym językiem wargi, jednak
stare oczy wpatrywały się w Coruma.
- To, co mam tutaj, należało kiedyś do tych zapalczywych bogów. Słyszałem opowieść,
że walczyli do upadłego i to właśnie jest jedynym śladem ich istnienia - otworzył mniejszy
worek. Coś wielkiego wypadło mu na dłoń. Podniósł to, by i Corum mógł dojrzeć wysadzany
kamieniami, wielostronnie szlifowany przedmiot. Kamienie lśniły ponurymi kolorami -
głęboką czerwienią, błękitem i czernią.
- To jest piękne - powiedział Corum - lecz...
- Poczekaj. - Shool opróżnił większą sakwę na pokrywę skrzyni, która była już
zamknięta. Podniósł ów przedmiot i obrócił go.
Corumowi dech zaparło. Wydawało się to ciężką rękawicą z miejscem na pięć
wysmukłych palców i kciuk. Również i ten przedmiot pokryty był dziwnymi, ciemnymi
klejnotami.
- Ta rękawica jest dla mnie bezużyteczna - powiedział Corum. - Jest na lewą rękę z
sześcioma palcami, a ja mam pięć palców, nie mówiąc już o tym, że nie mam lewej ręki.
- To nie rękawica. To Ręka Kwlla. Miał cztery, lecz jedną stracił. Podobno odciął mu ją
brat...
- Twoje żarty nie trafiają do mnie, czarowniku. Są zbyt upiorne. Znowu marnujesz czas.
- Lepiej zacznij kupować te, jak je nazwałeś, żarty, Vadhaghu.
- Nie widzę po temu powodu.
- Właśnie to są dary. Dla zastąpienia twego utraconego oka daję ci Oko Rhynna. Dla
zastąpienia utraconej ręki - Rękę Kwlla!
Corumowi zbierało się na mdłości.
- Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego! Nie chcę resztek po martwych! Myślałem, że
będziesz mógł przywrócić mi moje własne! Oszukałeś mnie, czarowniku!
- Nonsens! Nie rozumiesz celu, dla którego masz je posiadać. Dadzą ci większą potęgę,
niż miał kiedykolwiek ktokolwiek z twojej rasy czy spośród Mabdenów! Oko może widzieć tak
przestrzeń, jak i czas, a nawet zaglądać tam, gdzie nigdy nie sięga wzrok śmiertelników. A ręka
- i ręka może tam sięgać w potrzebie. Nie sądzisz chyba, że wysłałbym cię do legowiska
Kawalera Mieczy bez jakiegoś nadnaturalnego wsparcia?
- Jakie są granice ich potęgi?
Dziewczyna będąca Shoolem wzruszyła ramionami.
- Nie miałem okazji ich wypróbować.
- Zatem użycie ich może być niebezpieczne?
- A czemu miałoby być?
Corum zamyślił się. Czy powinien przyjąć te napełniające go obrzydzeniem dary i
zaryzykować konsekwencje wyboru, by przetrwać, zgładzić Glandytha i uratować Rhalinę?
Czy też może powinien raczej przygotować się na śmierć i zakończyć szybko całą sprawę?
- Pomyśl o wiedzy, jaką przyniosą ci te dary - powiedział Shool. - Pomyśl o tym, co
zobaczysz w podróży. Żaden śmiertelnik nie wkroczył dotąd do domeny Kawalera Mieczy!
Możesz znacznie wzbogacić swe wiadomości, Corumie. I pamiętaj - to właśnie Kawaler jest
ostatecznie odpowiedzialny za twe klęski i śmierć twego ludu...
Corum zaczerpnął głęboko zatęchłego powietrza. Zebrał myśli.
- Dobrze. Przyjmuję twoje dary.
- Jestem zaszczycony - powiedział ironicznie Shool. Skierował palec na Coruma, a
Książę zachwiał się do tyłu i padł pomiędzy kawałki kości. Spróbował się podnieść, lecz opadł
bezsilnie.
- Spij, śpij, Corumie - powiedział Shool.
Był znowu w sali, gdzie po raz pierwszy spotkał Shoola. W oczodole czuł ostry ból.
Podobne cierpienie przynosił mu kikut ręki. Czuł się osłabiony. Spróbował się rozejrzeć, lecz
wzrok mu się mącił. Usłyszał krzyk. To była Rhalina.
- Rhalino! Gdzie jesteś!
- Tu-tutaj, Corumie. Co ci zrobiono? Twoja twarz... ręka...
Prawą dłonią sięgnął do oka. Pod jego palcami przesunęło się coś gorącego. To było
oko! Lecz było to oko o odmiennej strukturze i innej wielkości. Wiedział już, że jest to Oko
Rhynna. Spojrzenie mu się rozjaśniło.
Zobaczył przerażoną twarz Rhaliny. Siedziała na łóżku i była zbyt przestraszona, by się
poruszyć.
Popatrzył na swoją lewą rękę. W proporcjach była podobna do dawnej, miała jednak
sześć palców i skórę podobną do skrzącej się skóry węża.
Oszołomiony, starał się pogodzić z tym, co się stało.
- To są dary Shoola - powtarzał bezmyślnie - to jest Oko Rhynna, a to jest Ręka Kwlla.
Znów jestem cały, Rhalino!
- Cały? Jesteś czymś więcej i czymś mniej niż całością. Dlaczego przyjąłeś te okropne
dary? Są złem. One cię przywiodą do zguby!
- Przyjąłem je, by móc wypełnić zadanie, które ma dla mnie Shool, i uzyskać w ten
sposób wolność dla nas obojga. Przyjąłem je, by móc odszukać Glandytha i, jeśli to możliwe,
zabić go za pomocą tej cudzej ręki. Przyjąłem je, gdyż inaczej musiałbym zginąć.
- Może to właśnie byłoby lepsze dla nas obojga - powiedziała cicho Rhalina.
Rozdział 3
POZA PIĘTNASTOMA WYMIARAMI
- Jaki ja jestem potężny, Corumie! Sam uczyniłem siebie bogiem, a z ciebie zrobiłem
półboga. Wkrótce trafimy do legend.
- Ty już jesteś w ich legendach. - Corum odwrócił się, by spojrzeć wprost na Shoola,
który pojawił się w pokoju pod postacią niedźwiedziopodobnego zwierzęcia odzianego w
kraciaste spodnie i misternie przybrany piórami hełm. - Vadhagha zresztą też.
- Nam poświęcą nowe cykle opowieści, i to już niedługo. To chciałem powiedzieć. Jak
się czujesz?
- Odczuwam ból w nadgarstku i głowie.
- Lecz ani śladu odrzucenia przeszczepu, co? Jestem mistrzem chirurgii! Przeszczep jest
doskonały, choć był skomplikowany z powodu minimalnego użycia czarów!
- Niemniej nic nie widzę tym okiem - powiedział Corum. - Nie jestem pewien, czy ono
funkcjonuje, czarowniku.
Shool zatarł łapy.
- Potrzeba trochę czasu, nim twój mózg dostosuje się do nowego organu. Tego też
będziesz potrzebował. - Zaprezentował coś przypominającego miniaturową tarczę ze
szlachetnego kamienia, pokrytą lakierem i z przymocowanymi do niej paskami. - To posłuży
do przykrycia twojego nowego oka.
- Żebym znów nic nie widział?
- No, przecież nie zechcesz chyba nieustannie patrzeć w zaświaty rozciągające się poza
Piętnastoma Planami?
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że to oko widzi wyłącznie tę sferę?
- Nie. Widzi również i tutaj, lecz nie zawsze w taki sam sposób.
Corum ze zdziwieniem wpatrzył się w czarownika. To, co się stało, sprawiło, że
zamrugał. Zupełnie niespodziewanie zobaczył nowym okiem wiele innych obrazów, podczas
gdy zwykłe oko dostrzegało nadal jedynie Shoola. Były to ciemne obrazy, przepływające
samowolnie, aż w końcu zdołał nad nimi zapanować.
- Shoolu! Co to za świat?
- Nie jestem pewien. Niektórzy mówią, że to inne Piętnaście Planów, w których, jak w
krzywym zwierciadle, odbijają się nasze Plany. To może być takie właśnie miejsce, hm?
Coś gotowało się, pękało bąblami, pojawiało się i znikało. Przez scenę w górę i w dół
przepełzały zwierzęta. Zwijały się płomienie, lądy płynęły, dziwne bestie urastały do
niesamowitych rozmiarów, by zaraz zmaleć, o ciałach zdających się falować i przeobrażać.
- Cieszę się, że nie należę do tamtego świata - mruknął Corum. - Szybko Shoolu, daj mi
opaskę.
Wziął ją z ręki czarownika i umieścił na oku. Sceny zniknęły i teraz widział tylko
Shoola i Rhalinę - lecz obydwoma oczami.
- Ach, nie wspomniałem ci o tym, że tarcza chroni przed obrazami z tamtego świata,
lecz nie zasłania tego.
- Co widziałeś, Corumie? - cicho spytała Rhalina.
Pokręcił głową.
- Nic, co dałoby się tak po prostu opisać.
Rhalina popatrzyła na Shoola.
- Chciałabym, by można ci było zwrócić te dary. Takie rzeczy nie są dla śmiertelników.
Shool skrzywił się.
- On nie jest już teraz zwykłym śmiertelnikiem. Mówiłem ci, jest półbogiem.
- A co pomyślą o tym bogowie?
- Cóż, niektórzy będą zapewne zdegustowani, gdy odkryją nowy status Coruma. Nie
mam jednak ochoty o tym myśleć.
- Mówisz o tych sprawach tak lekko - rzuciła cierpko Rhalina. - Jeśli nawet Corum nie
uświadamia sobie wszystkich konsekwencji tego, co mu uczyniłeś, to ja rozumiem wiele. Są
prawa, których przestrzeganie jest obowiązkiem śmiertelników. Naruszyłeś te prawa i
zostaniesz ukarany - tak jak i twoje dzieła zostaną ukarane i zniszczone!
Shool pokręcił niedźwiedzią głową, nie chcąc tego słuchać.
- Zapominasz, że panuję nad wielkimi potęgami. Wkrótce moja pozycja będzie na tyle
mocna, że dowolny bóg stanie się dla mnie parweniuszem dość słabym, by pragnąć ze mną
pokoju.
- Jesteś szalony w swej zarozumiałości - powiedziała. - A jesteś tylko śmiertelnym
czarownikiem.
- Bądź cicho, pani! Bądź cicho albo zgotuję ci los dużo gorszy niż ten, którego właśnie
uniknęłaś! Gdyby Corum nie był dla mnie użyteczny, oboje musielibyście teraz zadowalać się
zupełnie inną formą trwania. Uważaj, co mówisz. Uważaj, co mówisz!
- Znów marnujesz czas - przerwał Corum. - Chciałbym zrobić to, co nam do zrobienia,
tak byśmy jak najszybciej mogli z Rhalina opuścić owo miejsce.
Shool uspokoił się, obrócił i powiedział:
- Jesteś głupcem, poświęcając temu stworzeniu aż tak wiele. Ona, jak cały jej rodzaj, boi
się wiedzy, boi się dogłębnej mądrości, nauki, która niesie potęgę.
- Porozmawiajmy lepiej o sercu Kawalera Mieczy - powiedział Corum. - Jak mam je
ukraść?
- Chodź - zakomenderował Shool.
Stali w ogrodzie wśród monstrualnych kwiatów wydzielających odurzająco słodki
zapach. Ponad nimi, na niebie, czerwieniło się słońce. Liście roślin były ciemne, prawie czarne.
Szeleściły.
Shool powrócił do swej wcześniejszej postaci młodzieńca ubranego w luźną błękitną
szatę. Poprowadził Coruma ścieżką.
- Ten ogród jest uprawiany od tysiącleci. Rośnie w nim wiele rzadkich roślin. Zajmują
większość terenu wyspy i służą pożytecznym celom. To spokojne miejsce na odpoczynek, a nie
chcianym gościom trudno znaleźć przezeń przejście.
- Dlaczego wyspa nosi nazwę Domu Objedzonego Boga?
- Ja ją tak nazwałem - po istocie, po której ją odziedziczyłem. Kiedyś, rozumiesz,
panował tu inny bóg i wszystko go przerażało. Szukając bezpiecznego miejsca, gdzie mógłbym
kontynuować me studia, znalazłem tę wyspę. Lecz doszło do mnie, że zamieszkuje ją pewien
strachliwy bóg, więc naturalnie byłem ostrożny. Miałem wówczas tylko cząstkę mojej obecnej
mądrości, przeżywszy zaledwie kilka stuleci, wiedziałem zatem, że nie będę miał dość siły, by
go zgładzić.
Wielka orchidea wysunęła się i trąciła nową rękę Coruma. Odsunął ją.
- Jak zatem zapanowałeś nad wyspą?
- Usłyszałem też, że bóg ten jada dzieci. Przodkowie tych, których zwiesz
Nhadraghami, poświęcali mu jedno dziennie. Ponieważ mam sporo pieniędzy, przyszło mi do
głowy, by zakupić wielką liczbę dzieci, pożywić go nimi równocześnie i zobaczyć, co z tego
wyniknie.
- I co wynikło?
- Pożarł je i popadł w odrętwienie z przejedzenia.
- A ty podkradłeś się i zabiłeś go!
- Nic z tych rzeczy. Porwałem go i uwięziłem. Jest wciąż w którymś ze swoich
własnych lochów, chociaż nie jest już tak doskonałą istotą, jaką był kiedyś, gdy osiedliłem się
w jego pałacu. Był tylko małym bogiem, rzecz jasna, lecz był i krewnym Kawalera Mieczy. To
jest jeszcze jeden powód, dla którego Kawaler czy ktokolwiek inny nie martwi mnie zbytnio,
dopóki Pliproth jest moim więźniem.
- Zniszczyć wyspę oznaczałoby jednocześnie zniszczyć i bratanka?
- Dokładnie tak.
- I to jest jeszcze jeden dodatkowy powód, dla którego musisz zatrudnić mnie dla
załatwienia tego kawałka złodziejskiej roboty. Obawiasz się, że gdybyś gdzieś się wypuścił,
mogliby cię dopaść.
- Obawiać się? Wcale nie. Lecz zwykłem zachowywać rozsądny margines
bezpieczeństwa. Dzięki temu wciąż istnieję.
- Gdzie znajduje się serce Kawalera Mieczy?
- No, poza Tysiącmilową Rafą, o której zapewne słyszałeś.
- Zdaje mi się, że było coś o niej w Starej Geografii. Leży na północy, prawda? - Corum
odplątał winorośl ze swojej nogi.
- Owszem.
- To wszystko, co możesz mi powiedzieć?
- Za Tysiącmilową Rafą jest miejsce zwane Urde, które czasem jest lądem, czasem
morzem. Za nim rozciąga się pustynia zwana Dhroonhazat. Za pustynią są Krainy Płomieni,
gdzie panuje Oorese, Niewidoma Królowa. A dalej leżą Lodowe Pustkowia, gdzie wędruje
Brikling.
Corum zatrzymał się, żeby zdjąć z twarzy lepki liść. Wydawało się, że ma on drobne,
czerwone usta, które Coruma całowały.
- A za tym wszystkim? - spytał ironicznie.
- Cóż, za tym wszystkim jest domena Kawalera Mieczy.
- A te wszystkie niesamowite lądy, w którym wymiarze są usytuowane?
- We wszystkich pięciu, na które ma wpływ Kawaler Mieczy. Twoja zdolność do
przemieszczania się miedzy wymiarami na nic się tutaj nie przyda, czego zresztą żałuję.
- Nie jestem pewien, czy nadal to potrafię. Jeśli mówisz prawdę, to Kawaler Mieczy
odebrał Vadhaghom tę umiejętność.
- Spokojna głowa. Twoja siła jest w sam raz. - Shool poklepał nową dłoń Coruma.
Ręka była posłuszna teraz jak zwyczajna kończyna. Z ciekawości Corum użył jej, by
podnieść opaskę zasłaniającą nowe, jakby wysadzane klejnotami oko. Wzdrygnął się i
natychmiast opuścił osłonę.
- Co zobaczyłeś? - spytał Shool.
- Jakieś miejsce.
- Tyle tylko?
- Ląd, nad którym płonęło czarne słońce. Światło dochodziło od spodu, z gruntu, lecz
promienie czarnego słońca je tłumiły. Przede mną stały cztery czarne postacie. Spojrzałem na
ich twarze i... - Corum zwilżył wargi. - Nie mogłem patrzeć dłużej.
- Docieramy do tylu wymiarów - zadumał się Shool. - Do tylu okropieństw. One
istnieją, chociaż czasem trafiamy jedynie na ich ślad, we snach na przykład. Niemniej ty musisz
nauczyć się znosić takie oblicza i wszystko inne, co zobaczysz swoim nowym okiem, jeśli
chcesz wykorzystywać w pełni posiadaną potęgę.
- Niepokoi mnie to, niepokoi mnie sama wiedza o tej ciemności. To, że złe wymiary
istnieją, że wokół czai się tyle monstrualnych stworzeń, oddzielonych ode mnie tylko cienką
astralną barierą.
- Nauczyłem się żyć z tą wiedzą - i używać tego, co jej zawdzięczam. W ciągu kilku
tysiącleci można znaleźć zastosowanie dla niemal wszystkiego.
Corum odwinął pnącze, które zaczęło oplatać go w pasie.
- Twój ogród wydaje się aż nazbyt przyjacielski.
- Są uczuciowe. To moi jedyni przyjaciele. Lecz to ciekawe, że polubiły ciebie.
Zwykłem oceniać obcych na podstawie reakcji moich roślin. Oczywiście są głodne, biedactwa.
Muszę zwabić w najbliższym czasie parę statków na wyspę. Potrzebujemy mięsa. Te zabiegi
ogrodnicze pozwalają mi zapomnieć o moich zwykłych obowiązkach.
- Nadal nie opisałeś mi dokładnie, jak będę mógł odnaleźć Kawalera Mieczy.
- Masz rację. Kawaler mieszka w pałacu na szczycie góry, która znajduje się zarówno w
centrum tej planety, jak i Pięciu Wymiarów. Na samym szczycie najwyższej wieży tego pałacu
jest miejsce, gdzie trzyma swoje serce. Jest, jak wiem, dobrze strzeżone.
- I to jest już wszystko, co wiesz? A co możesz powiedzieć o naturze tej siły, która je
chroni?
- Zatrudniam ciebie, Corumie, ponieważ masz więcej rozumu, o jotę więcej odporności
o i ułamek więcej wyobraźni, szczyptę więcej wytrwałości niż Mabdenowie. Zdaję się na ciebie
z rozpoznaniem, na czym polega jego osłona. Niemniej możesz polegać na jednej wiadomości.
- To znaczy, Panie Shoolu?
- Książę Shoolu. Możesz być pewien tego, że Kawaler nie oczekuje żadnego ataku ze
strony istoty śmiertelnej, takiej jak ty. Podobnie jak Vadhaghowie, tak i Władcy Mieczy
spoczęli na laurach. Wszyscy rozwijamy się, wszyscy upadamy - Shool zachichotał. - A
wymiary się wciąż zmieniają, no nie?
- A ty, gdy osiągniesz szczyt, nie upadniesz?
- Bez wątpienia - w ciągu kilku tysiącleci. Kto wie? Mogę przecież wydzwignąć się tak
wysoko, że uda mi się kontrolować w całości wiele wszechświatów. Mogę stać się pierwszym
naprawdę wszechpotężnym, wszechwładnym i wszechmocnym bogiem. Och, jakie rozgrywki
mógłbym wtedy prowadzić!
- Za mało studiowaliśmy kiedyś mistycyzm i metafizykę - przerwał Corum. - Lecz
rozumiem, że wszyscy bogowie są wszechpotężni i wszechwładni.
- Tylko do pewnego stopnia. Niektórzy bogowie - panteon Mabdenów na przykład: Pies
i Rogaty Niedźwiedź - są mniej lub bardziej wszechmocni w sprawach dotyczących Mabdenów
i mogą, jeśli zechcą, kontrolować ich całkiem sprawnie. Ten zaś z kolei wie o większości
spraw, o których można wiedzieć, z wyjątkiem tego, co dzieje się na mojej dobrze chronionej
wyspie. To Epoka Bogów, Corumie, niestety. Jest ich wielu. Małych i dużych. Tłoczą się we
wszechświecie. Kiedyś tak nie było. Mogło też bywać i tak, że wszechświat radził sobie bez
nich.
- Tak też sądziłem.
- I to może przeminąć. To myśl - Shool podrapał się po głowie - kreuje bogów, a
bogowie kreują myśl. Muszą być okresy, kiedy myśl, która bywa czasami przeceniana, nie
istnieje. Jej istnienie lub nieistnienie nie obchodzi, koniec końców, wszechświata. Lecz jeśli
zdobędę odpowiednią potęgę, sprawię, że wszechświat się tym zainteresuje! - Oczy Shoola
zalśniły. - Będę mógł dyktować naturze warunki, zmieniać wszelkie reguły! Jesteś roztropny,
Corumie; mądrze czynisz wspierając mnie.
Corum wykręcił głowę do tyłu, gdy coś bardzo podobnego do gigantycznego
fiołkoworóżowego tulipana, tyle że z zębami, złapało go podstępnie.
- Wątpię, Shoolu. Lecz i tak nie mam wyboru.
- Zaiste. Nie masz. Czy też jest raczej ograniczony. Moją ambicją jest nie być
zmuszanym do dokonywania wyborów na większą skalę i trzymam się tego, Corumie.
- Tak - przytaknął Corum ironicznie. - Wszyscy jesteśmy śmiertelni.
- Mów za siebie.
KSIĘGA TRZECIA
w której Książę Corum dokonuje tego, co jest zarówno niemożliwe, jak i niepożądane
Rozdział 1
WĘDRUJĄCY BÓG
Rozstanie Coruma z Rhaliną przed wyruszeniem w drogę nie było łatwe. Oboje byli
bardzo zdenerwowani. W jej oczach nie było miłości, jedynie troska o niego i lek o los obojga.
Niepokoiło to Coruma, lecz nic nie mógł poradzić.
Shool dał mu łódź o oryginalnej sylwetce i Corum odbił od brzegu. Teraz we
wszystkich kierunkach wokół niego rozciągało się morze. Płynął na północ, który to kierunek
wskazywał mu magnetyt. Ku Tysiącmilowej Rafie.
Corum wiedział, że zgodnie z kryteriami Vadhagha był szaleńcem. Według kryteriów
Mabdenów za to, jak przypuszczał, wystarczająco już odstawa! od normalności. A poza tym,
koniec końców, był to świat Mabdenów. Jeśli chciał przetrwać, musiał nauczyć się akceptować
typowy brak reguł i traktować to jako normę. A powodów, dla których chciał przetrwać, było
wiele - jednym z nich, i to wcale istotnym, była Rhalina. Był ostatnim z Vadhaghów, chociaż
nadal niezbyt mógł w to uwierzyć. Potęga takiego czarownika jak Shool mogła być
kontrolowana przez inne potęgi, które miały również wpływ i na naturę czasu. Wymiary mogły
być wstrzymywane w swym rozwoju, może nawet nie było wykluczone zmienianie w nich
kierunku biegu wydarzeń.
Wszystko to, co miało miejsce w ciągu ostatniego roku, mogło jeszcze wyglądać
zupełnie inaczej, niejedno zapewne dałoby się usunąć, zmienić, odwrócić.
Corum zamierzał żyć i żyjąc uczyć się.
A jeśli nauczy się dość, może starczy mu siły i wiedzy, by spełnić swe najgorętsze
pragnienie i oddać znów świat Vadhaghom, a Vadhaghów światu.
Uważał, że tak byłoby najsprawiedliwiej.
Łódź była z kutego metalu pokrytego wieloma wypukłymi i niesymetrycznymi
zdobieniami. Roztaczała wokół siebie lekką poświatę, dającą nie tylko jasność, ale i trochę
ciepła, co nie było bez znaczenia, jako że żegluga miała być długa. Na maszcie wisiał jeden
kwadratowy żagiel, przesycony dziwną substancją, dzięki której też świecił i łapał właściwy
wiatr. Książę siedział w łodzi opatulony w swój szkarłatny płaszcz, ekwipunek położył obok,
hełm zostawił na głowie. Podwójna kolczuga okrywała go od brody po kolana. Od czasu do
czasu podnosił zawieszony na strunie magnetyt. Kamień miał kształt strzały, której grot
wskazywał zawsze na północ.
Wiele myślał o Rhalinie i uczuciu, którym ją darzył. Takie doznania nie zdarzały się
nigdy przedtem między Vadhaghami i Mabdenami. Jego własny lud uznałby to za degenerację,
wielu Mabdenów stwierdziłoby zapewne, że podobna miłość zrodzona w człowieku może być
tylko jego złudzeniem. Był jednak zaangażowany bardziej niż kiedykolwiek i wobec
jakiejkolwiek przedstawicielki Vadhaghów i wiedział, że Rhalina była mu równa inteligencją.
Trudne do zrozumienia były dla niego jej nastroje - jej napomknienia o groźbie klęski, jej
przesadne lęki.
Lecz Rhalina znała ten świat lepiej od niego. Mogła mieć rację, poddając się takim
myślom. Jego nauka nie była wszak jeszcze ukończona.
Trzecią noc Corum przespał z nową ręką zaciśniętą na rumplu, a rano obudziło go
świecące w oczy słońce.
Przed nim leżała Tysiącmilowa Rafa.
Rozciągała się od krańca do krańca przez cały horyzont i zdawało się, że między
ostrymi złomami skał nie było żadnej luki. Wyrastała niewzruszona z burzącego się wokół niej
morza.
Shool ostrzegał go, że niewielu w dziejach znalazło przejście przez rafę i teraz
zrozumiał dlaczego. Rafa była jednolitym blokiem. Wyglądała, jakby jej pochodzenie nie było
naturalne, łatwiej już było przyjąć, że ktoś lub coś ustawiło ją tutaj jako zaporę przed intruzami.
Mógł to zrobić Kawaler Mieczy.
Corum postanowił żeglować wzdłuż rafy, na wschód, z nadzieją, że znajdzie jednak
gdzieś miejsce nadające się do lądowania i będzie mógł przeciągnąć łódź lądem na wody leżące
za barierą.
Płynął tak przez następne cztery dni, nie śpiąc wcale, a rafa nie odsłoniła przed nim ani
przejścia, ani miejsca do lądowania.
Wokół ścieliła się lekka mgła zabarwiona przez słońce na różowo, a Corum używając
magnetytu i wsłuchując się w odgłosy przyboju trzymał się z dala od rafy. Wyciągnął
wyrysowane na skórze mapy i spróbował ustalić swoją pozycję. Mapy były prymitywne i
zapewne już nieaktualne, lecz były to najlepsze mapy, jakie miał Shool. Zbliżał się do wąskiego
przesmyku między rafą a stałym lądem oznaczonym na mapach jako Khoolcrach.
Shool nie potrafił powiedzieć mu wiele o tej ziemi, prócz wskazówki, że gdzieś tutaj
powinna żyć rasa zwana Ragha-da-Kheta.
Przeglądał mapy w świetle łodzi, mając wciąż nadzieję znaleźć na nich jakąś lukę w
barierze.
Wtedy właśnie, zupełnie niespodziewanie, łódź zaczęła się kołysać i podskakiwać na
nieoczekiwanie zrodzonej fali. Corum rozejrzał się, szukając przyczyny tak gwałtownego
wzburzenia się morza. W oddali grzmiał przybój, lecz o wiele bliżej usłyszał inny dźwięk i
spojrzał w kierunku, z którego dochodził.
Z południa dolatywało miarowe chlapanie i pluskanie - odgłosy, które towarzyszą
zwykle brodzeniu w nurcie strumienia. Czy mogło to być jakieś morskie zwierzę? Mabdenowie
lękali się wielu takich potworów. Corum chwycił się kurczowo burty, usiłując równocześnie
utrzymać łódź z dala od skał, lecz fale nie tam go niosły.
Źródło dźwięku się przybliżyło.
Corum uniósł swój długi, mocny miecz, szykując się na starcie z nieznanym.
Potem dojrzał to coś we mgle. Wysokie, jakby pękate - w zarysie przypominające
człowieka. Ciągnęło coś za sobą. Sieć rybacka! Czyżby te wody były aż tak płytkie? Corum
wychylił się za burtę i opuścił ostrzem w dół miecz w fale, lecz nie wyczuł dna. Mogło zatem
być pod nim dowolnie głęboko. Zdał sobie też sprawę z tego, że mgła go zwiodła. Postać nadal
była dość daleko, lecz należała do giganta - o wiele większego niż Gigant z Laahr. To dlatego
wzbudzała aż tak wielkie fale kołyszące silnie łodzią.
Corum chciał zawołać, poprosić tę gigantyczną istotę, by odeszła, zanim zatopi drogę,
lecz rozmyślił się po zastanowieniu. Istoty takie, jak ta, można było podejrzewać o gorsze
zdanie o śmiertelnikach, niż miał je Gigant z Laahr.
Teraz, wciąż osłonięty mgłą, gigant zmienił kierunek marszu nie przerywając
poławiania. Brnął ciężko przez wodę za rufą łodzi Coruma.
Prąd odepchnął łódź od Tyciącmilowej Rafy, kierując ją prawie dokładnie na wschód i
Corum nie mógł zrobić nic, by temu zaradzić. Walczył z rumplem i żaglem, lecz bez skutku.
Zupełnie jakby porwała go jakaś rzeka gnająca w przepaść. Gigant wzbudził nurt, z którym nie
dało się walczyć.
Nie było innego wyjścia, jak tylko pozwolić łodzi, by niosła go tam, gdzie sama chciała.
Gigant już dawno skrył się we mgle, kierując się ku Tysiącmilowej Rafie, gdzie zapewne
mieszkał.
Mała łódź gnała jak rekin polujący na zdobycz, aż nagle przebiła się przez mgłę.
Corum zobaczył wybrzeże. Wysoki klif zbliżał się gwałtownie.
Rozdział 2
TEMGOL-LEP
Corum nie ustawał w rozpaczliwych staraniach, by zawrócić łódź od brzegu. Jego
sześciopalca ręka ściskała rumpel, a druga szarpała się z żaglem.
Nagle rozległ się zgrzyt, drżenie przebiegło przez łódź, która przechyliła się
niebezpiecznie. Corum schwycił oręż i zdołał go w ten sposób ocalić, gdyż łódź rychło się
przewróciła i została uniesiona przez wodę. Zakrztusił się, gdy fala wdarła mu się do ust.
Poczuł, że szoruje ciałem po kamykach na dnie. Spróbował stanąć, gdy tylko woda zaczęła
ustępować wartkim nurtem. Zobaczył skałę i schwycił się jej, wyławiając drugą ręką łuk i
kołczan ze strzałami, które już za chwilę mogły pogrążyć się w falach.
Morze cofało się. Spojrzał za siebie stwierdzając, że wywrócona łódź odeszła wraz z
nim. Puścił się skały i stanął pewniej na nogach, zapiął pas wokół bioder, poprawił hełm.
Poczuł gorzki smak przegranej.
Przeszedł kilka kroków plażą i usiadł pod wysokim, ciemnym urwiskiem. Był
rozbitkiem na obcym brzegu. Cel jego wyprawy znajdował się po drugiej stronie cieśniny.
O nic nie dbał w tej chwili. Myśli o miłości, nienawiści, zemście zniknęły. Czuł, że
zostawił je wszystkie za sobą, w świecie marzeń, którym była teraz dla niego
Svi-an-Fanla-Brool. Jedyne, co przypominało mu o tym świecie, to sześciopalca ręka i skrzące
się oko.
Wspomniawszy o oku i doświadczeniach z nim, wzdrygnął się i dotknął opaski ręką.
Wiedział już teraz, że przyjmując dary Shoola, zaakceptował równocześnie logikę
świata czarodzieja. Nie było od tego ucieczki.
Westchnął, wstał i spojrzał na klif. Był on nie do zdobycia. Ruszył po kamykach wzdłuż
niego w poszukiwaniu miejsca, gdzie wspinaczka miałaby szansę. Chciał ujrzeć z góry ląd, na
którym się znalazł.
Włożył rękawicę, którą dał mu Shool dla ochrony nowej dłoni. Pamiętał jego
ostrzeżenia o potędze kończyny. Wciąż wierzył w nie tylko połowicznie, lecz chcąc nie chcąc
musiał przyjąć je za prawdziwe.
Posuwał się naprzód przez ponad godzinę, maszerując mozolnie, aż obszedł cypel i
ujrzał zatokę, brzegi której opadały łagodnie ku morzu i mogły z łatwością posłużyć za drogę w
głąb lądu. Zaczynał się przypływ i plaża miała wkrótce zostać zalana. Zaczął biec.
Osiągnął podnóże zbocza i zatrzymał się, dysząc. Zdążył na czas i był bezpieczny.
Morze zakryło już większą część plaży. Wspiął się na górę i zobaczył miasto.
Było to miasto utworzone z budynków i minaretów lśniących bielą w słońcu, chociaż po
dokładniejszym przyjrzeniu się Corum stwierdził, że wieże i domy nie były białe, lecz
wielokolorowe za sprawą pokrywającej je mozaiki. Nie widział nigdy dotąd czegoś podobnego.
Zastanawiał się, czy ominąć miasto, czy podejść doń. Jeśli mieszkańcy byli przyjaźnie
nastawieni do obcych, wówczas może zyskałby ich pomoc - potrzebował nowej łodzi. Jeśli
jednak byli to Mabdenowie, trzeba było liczyć się z wrogością.
Sądził, że mogło to być miasto, ludu Rhaga-da-Kheta wzmiankowanego na jego
mapach. Odruchowo sięgnął po torbę, lecz mapy przepadły wraz z łodzią i magnetytem.
Rozpacz powróciła.
Ominął miasto z daleka.
Nie przeszedł jednak nawet mili, gdy dogoniła go dziwaczna jazda - wojownicy
siedzący na cętkowanych bestiach o długich szyjach, z kręconymi rogami i wąsami jak u
jaszczurki. Ich wrzecionowate łapy poruszały się dość szybko, toteż wkrótce Corum mógł
dostrzec, że wojownicy również byli bardzo wysocy i niezwykle szczupli, z małymi,
zaokrąglonymi głowami i kolistymi oczami. Nie byli to Mabdenowie, lecz nie przypominali
również żadnej innej rasy, o której by słyszał.
Zatrzymał się i czekał. Nie mógł zrobić nic innego, nie wiedząc, jakie jest nastawienie
nadjeżdżających.
Otoczyli go szybko, spoglądając nań z góry wielkimi, przenikliwymi oczami. Ich nosy i
usta również były zaokrąglone, a wyraz twarzy przypominał nieustanne zdziwienie.
- Olanja ko? - powiedział jeden, noszący dziwaczny płaszcz i kaptur z jaskrawymi
piórami; w ręku miał maczugę zrobioną na kształt pazura gigantycznego ptaka. - Olanja ko,
drajer?
Używając Prostej Mowy Vadhaghów i Nhadraghów, która była podobna do języka
Mabdenów, Corum odpowiedział:
- Nie rozumiem waszego języka.
Istota w płaszczu z piór przechyliła głowę na bok i zamknęła usta. Pozostali wojownicy,
wszyscy ubrani i uzbrojeni podobnie, chociaż nie tak szykownie, zamruczeli między sobą.
Corum pokazał mniej więcej na południe.
- Przyszedłem stamtąd - przez morze.
Teraz używał Średniej Mowy, którą mówili Vadhaghowie i Nhadraghowie, lecz nie
Mabdenowie.
Jeździec pochylił się naprzód, jakby dźwięk wydał mu się znajomy, lecz potem
potrząsnął głową, nie rozumiejąc ni słowa.
- Olanja ko?
Corum też potrząsnął głową. Wojownik spojrzał z zakłopotaniem i podrapał się lekko
po policzku. Corum nie wiedział, czy miało to coś oznaczać, a jeśli, to co.
Przywódca wskazał na jednego z podwładnych.
- Mor naffa!
Wyznaczony zeskoczył ze swego wierzchowca i szerokim gestem wskazał Corumowi,
żeby wspiął się na grzbiet długoszyjej bestii.
Z pewnymi trudnościami zdołał Corum wdrapać się na wąskie siodło, czując się w nim
strasznie niewygodnie.
- Hoj! - Dowódca wskazał na swych wojowników i zawrócił oddział ku miastu. - Hoj,
ala!
Bestie pobiegły, zostawiając jednego z wojowników, który zwolnił miejsce w siodle dla
Coruma.
Miasto było otoczone wysokim murem ozdobionym geometrycznymi figurami.
Wjechali przez wysoką, wąską bramę, minęli szereg ścian, zaplanowanych zapewne jako
prosty labirynt, i podążyli szeroką aleją pełną kwitnących drzew ku pałacowi wznoszącemu się
pośrodku miasta.
Wszyscy zsiedli pod bramami pałacu, gdzie służący, równie wysocy i szczupli jak
wojownicy, z takimi samymi zdziwionymi, krągłymi twarzami, przejęli wierzchowce. Corum
został poprowadzony przez bramy, schodami w górę; ponad sto stopni dzieliło go od
wewnętrznych pomieszczeń. Zdobienie ścian pałacu było mniej barwne niż na murach miasta.
Przeważało złoto, biel i błękit. Rękodzieło było wprawdzie nieco barbarzyńskie, lecz wrażenie
robiło wspaniałe i Corum podziwiał je bez reszty.
Przeszli pokoje i dotarli na wewnętrzny dziedziniec, otoczony okrążającymi go
ścieżkami spacerowymi, z fontanną pośrodku.
Pod markizą stało duże krzesło z wysokim oparciem. Wykonane było ze złota, a
zdobienia podkreślono rubinami. Wojownicy eskortujący Coruma zatrzymali się jak na
komendę, i prawie natychmiast z głębi budynku pojawiła się istota wprawiająca w zdumienie
wplecionymi we włosy piórami, zdobiącymi i tak bujną fryzurę. Szeroki płaszcz, również z
wieloma wspaniałymi piórami i spódniczka ze złotej tkaniny dopełniały reszty. Zajęła miejsce
na tronie. Był to władca miasta.
Dowódca wojowników i monarcha porozmawiali krótko w swoim języku, podczas gdy
Corum czekał cierpliwie, nie chcąc ryzykować jakiegokolwiek gestu, który mógłby zostać
zinterpretowany jako wrogi.
W końcu obaj skończyli. Monarcha odwrócił się do Coruma. Znał chyba kilka różnych
języków, gdyż po paru próbach Corum dosłyszał, jak mówi z obcym akcentem, lecz
zrozumiale:
- Czy jesteś z rasy Mabdenów?
Była to stara mowa Nhadraghów, której Corum uczył się w dzieciństwie.
- Nie jestem - odpowiedział z wahaniem.
- Lecz nie jesteś Nhedregh.
- Nie... nie jestem... „Nhedregh”. Znasz ten lud?
- Dwóch spośród nich żyło między nami kilka wieków temu. Z jakiej rasy jesteś?
- Vadhaghów.
Król zagryzł wargi i cmoknął.
- Wrogowie, tak... wrogowie Nhedregh?
- Już nie.
- Już nie? - zdumiał się król.
- Wszyscy Vadhaghowie prócz mnie zginęli - wyjaśnił Corum. - A to, co zostało z
Nhadraghów, poszło w niewolę Mabdenów.
- Mabdenowie do barbarzyńcy.
- Tak, lecz potężni barbarzyńcy.
Król pokiwał głową.
- To zostało przewidziane. - Przyjrzał się Corumowi bliżej. - A dlaczego ty żyjesz?
- Wybrałem życie.
- Żaden wybór nie jest twój, gdy Arioch decyduje.
- Kto to jest Arioch?
- Bóg.
- Jaki bóg?
- Bóg, który rządzi naszym przeznaczeniem. Książę Mieczy Arioch.
- Kawaler Mieczy?
- Tak, sądzę, że pod tym tytułem znany jest na dalekim południu.
Król wydawał się mocno zaniepokojony. Zwilżył wargi.
- Jestem Król Temgol-Lep. To moje miasto, Arkę - zatoczył szeroki hak szczupłą ręką.
- A to mój naród, Ragha-da-Kheta. Kraina zwana jest Khoolcrach. My też wkrótce umrzemy.
- A to niby dlaczego?
- To jest czas Mabdenów. Tak postanowił Arioch. - Król zgarbił swe wąskie ramiona. -
Arioch postanowił. Wkrótce przyjdą tu Mabdenowie i nas wybiją.
- Oczywiście będziecie z nimi walczyć.
- Oczywiście nie. To jest czas Mabdenów. Tak rozkazuje Arioch. Ragha-da-Khetom
pozwolił i tak żyć dłużej, gdyż jesteśmy jemu posłuszni; gdyż nie stawiamy oporu. Lecz
wkrótce umrzemy.
Corum potrząsnął głową.
- Czy nie sądzisz, że Arioch jest niesprawiedliwy, skazując was na ten los?
- Arioch decyduje.
Corum odniósł wrażenie, że ci ludzie nie zawsze byli takimi fatalistami. Może i oni
ulegli procesowi degeneracji, spowodowanemu przez Kawalera Mieczy.
- Czemu Arioch miałby niszczyć tyle piękna i mądrości, które widzę tu u was?
- Arioch decyduje.
Król Temgol-Lep wydawał się bardziej przystającym do planów Kawalera Mieczy niż
ktokolwiek inny. Ostatecznie, żyjąc tak blisko jego domeny, mogli go nawet widywać.
- Czy Arioch sam wam to oznajmił?
- Przemawia do nas przez najmędrszych.
- I najmędrsi pewni są woli Ariocha?
- Są pewni.
Corum westchnął.
- Cóż, ja zamierzam przeciwstawić się jego planom. Dla mnie są nie do przyjęcia!
Król Temgol-Lep przymknął powieki i zadrżał lekko. Wojownicy popatrzyli na nich
podejrzliwie. Najwyraźniej zorientowali się, że król jest niezadowolony.
- Nie chcę już więcej rozmawiać na temat Ariocha - powiedział król. - Musimy jednak,
jako że jesteś naszym gościem, zadbać o ciebie. Wypijesz ze mną trochę wina.
- Wina nieco wypiję. Dziękuję. - Corum wolałby zacząć od jedzenia, lecz nie chciał
urazić Ragha-da-Khetów. Ostrożność była dyktowana również i tym, że mogliby przecież
wyposażyć go w łódź, której potrzebował. ‘
Król przemówił do kilku służących, którzy czekali w cieniu, przy drzwiach pałacu.
Weszli do środka.
Wkrótce wrócili z tacami, na których stały wysokie, smukłe puchary i złoty dzban. Król
wziął dzban w swoje ręce i ustawiwszy go na kolanie, uroczyście nalał wina do jednego z
pucharów i wręczył go Corumowi.
Corum wyciągnął lewą rękę, by przyjąć naczynie.
Ręka zadrżała.
Corum spróbował ją opanować, lecz odtrąciła puchar. Król spojrzał wstrząśnięty i coś
powiedział.
Ręka wyciągnęła się dalej i zacisnęła swoje sześć palców na gardle króla.
Temgol-Lep zacharczał i zaczął się szarpać. Corum usiłował oderwać od niego Rękę
Kwlla, lecz palce zacisnęły się mocno. Czuł, że pozbawia króla życia.
Corum krzyknął o pomoc, zanim jeszcze zdał sobie sprawę, że dla wojowników był
kimś, kto z własnej inicjatywy zaatakował króla. Wyciągnął miecz i zatoczył nim koło, gdy
ruszono na niego z osobliwie rzeźbionymi maczugami. Wojownicy wyraźnie nie byli
przyzwyczajeni do walki, gdyż ich poczynania były powolne i pozbawione należytej
koordynacji.
Nagle jego ręka puściła Króla Temgol-Lepa - Corum zobaczył, że monarcha jest
martwy.
Jego nowa ręka zamordowała niegroźną, łagodną i niewinną istotę. Zaprzepaściła
szansę na otrzymanie pomocy od Ragha-da-Khetów. Może nawet skazała Coruma na śmierć,
gdyż wojowników przybywało w zastraszającym tempie.
Stojąc nad ciałem króla zadawał skuteczne ciosy, odcinając ręce i nogi, ścinając głowy.
Zewsząd tryskała krew.
Wtedy, nagle, okazało się, że nie ma już żywych wojowników. Stał na zasłanym ciałami
dziedzińcu, pod prażącymi promieniami słońca. Patrząc na ciała, uniósł Rękę Kwlla i splunął
na nią.
- Rhalina miała rację, pomiocie złego! Zrobiłaś ze mnie mordercę!
Lecz ręka znów należała do niego i nie wykazywała śladu własnego życia. Była zwykłą
ręką.
Oprócz pluskania wody w fontannie na dziedzińcu panowała cisza.
Corum obejrzał się na martwego króla i zadrżał. Uniósł miecz. Może przecież odciąć
Rękę Kwlla. Lepiej już być kaleką niż niewolnikiem czegoś takiego!
Wtedy jednak stracił grunt pod nogami, gdyż coś wyrżnęło go w plecy i upadł na grzbiet
usiłującej złapać go w swe pazury bestii.
Rozdział 3
MROCZNE SPRAWY
Corum zobaczył nad sobą jasne niebo. Kamienne płyty, na których leżał, odpłynęły w
dół, a on sam pogrążył się w ciemności razem z bestią, która panowała w studni nad
podwórcem. Przygotował się do obrony przed nią, lecz zniknęła. Tylko gdzieś po kątach słyszał
jej warczenie.
Warczenie umilkło i na chwilę zapanowała cisza.
Corum czekał.
Usłyszał człapanie. Zobaczył ognik. Ognik urósł w płomień. Światła dostarczał knot
zanurzony w glinianym naczyniu pełnym oliwy.
Naczynie trzymała brudna łapa, należąca do kudłatej istoty, której oczy pełne były
złości.
- Kim jesteś? - spytał Corum.
Kreatura zaczłapała znowu i ustawiła prymitywną lampę w niszy muru. Corum dojrzał,
że komnata wyścielona była brudną słomą. Był w niej dzban i talerz, a w głębi widniały ciężkie,
żelazne drzwi. Miejsce cuchnęło ludzkimi ekskrementami.
- Rozumiesz mnie? - Corum mówił wciąż w języku Nhadraghów.
- Przestań bełkotać - powiedziała kreatura, jakby nie oczekiwała, że Corum ją zrozumie.
Mówiła w Prostej Mowie. - Niedługo będziesz podobny do mnie.
Corum nie odpowiedział. Schował miecz do pochwy i obszedł celę, uważnie ją
oglądając. Wydawało się, że nie ma stąd drogi ucieczki. Nad sobą usłyszał kroki. Całkiem
wyraźnie słyszał głosy Ragha-da-Khetów chodzących po kamieniach dziedzińca. Nawoływali
się bliscy histerii.
Kreatura uniosła głowę i nasłuchiwała.
- Coś się tam wydarzyło - zamruczała, wpatrując się w Coruma, i dodała pod nosem: -
Zabiłeś tego lichego, małego tchórza, co? Hm, cóż, nie mam ci tego za złe, jako mojemu tutaj
kompanowi. Chociaż zapewne niedługo tu zostaniesz. Ciekaw jestem, jak cię zgładzą...
Corum też nasłuchiwał w milczeniu, wciąż nie ujawniając, że rozumie słowa
gospodarza. Słyszał, jak odciągano ciała. Coraz więcej głosów pojawiało się i oddalało.
- Są teraz w rozterce - zachichotała kreatura. - Dobrzy są tylko w zabijaniu podstępnym.
Co ci próbowali zrobić, przyjacielu? Otruć cię? Zwykle w ten właśnie sposób pozbywają się
tych, których się boją.
Trucizna? Corum zamarł. Czy wino było zatrute? Spojrzał na rękę. Czy wiedziała? Czy
była jego strażnikiem?
Postanowił przerwać milczenie.
- Kim jesteś? - spytał w Prostej Mowie.
Stworzenie zaczęło się śmiać.
- Więc mnie rozumiesz! Dobrze, jesteś zatem odtąd moim gościem. Sadzę jednak, że
najpierw powinieneś odpowiedzieć na moje pytania. Wyglądasz mi na Vadhagha, chociaż
przecież Vadhaghowie dawno już wymarli. Nazwij swój lud, przyjacielu.
- Jestem Corum Jhaelen Irsei, Książę w Szkarłatnym Płaszczu. Ostatni z Vadhaghów.
- Hanafax z Pengrade. To ja. Trochę żołnierz, czasem kapłan lub odkrywca nowych
ziem. A bywa też, że i taki łach, jakiego teraz widzisz. Pochodzę z krainy zwanej
Lywm-an-Esh, lądu daleko na zachód stąd.
- Znam Lywm-an-Esh. Byłem gościem Margrabiny ze Wschodu.
- Co? Więc Marchia nadal istnieje? Słyszałem, że już dawno temu zalały ją wody
postępującego morza!
- Zniszczenie grozi mu dopiero teraz. Szczepy Pony...
- Na Urleha! Szczepy Pony! To coś z zamierzchłej historii!
- Jak znalazłeś się tak daleko od swego kraju, Sir Hanafaksie?
- To długa opowieść, Książę Corumie. Arioch - jak jest on tutaj zwany - nie obdarza
uśmiechem ludu Lywm-an-Eshu. Oczekuje, że wszyscy Mabdenowie będą robić to, co on chce
- a głównie, że zajmą się eliminacją wszystkich starszych ras, takich jak twoja. Jak bez
wątpienia wiesz, rasy te nigdy nas n i o skrzywdziły. Lecz Urleh jest wasalem o innym
charakterze - jest bóstwem posłusznym Kawalerowi Mieczy. To jemu właśnie służyłem jako
kapłan. No i, jak się wydaje, Arioch stracił w pewnym momencie cierpliwość i rozkazał ludowi
Lywm-an-Eshu przedsięwziąć krucjatę przeciwko żyjącemu daleko na zachód morskiemu
narodowi. Liczy on nie więcej niż pięćdziesięciu przedstawicieli mieszkających w zamkach
zbudowanych z koralowca. Zwani są Shalafenami. Urleh przekazał mi rozkaz Ariocha.
Zdecydowałem się uznać ten rozkaz za fałszywy, pochodzący od jakiejś innej, nieprzyjaznej
Urlehowi istoty. I wtedy moje szczęście, które nigdy nie było dla mnie łaskawe, opuściło mnie.
Zdarzyło się morderstwo. Zostałem obwiniony i ratowałem się ucieczką, kradnąc statek. Po
wielu dziwnych przygodach znalazłem się w końcu wśród tych świergoczących ludzi, którzy
tak cierpliwie czekają, aż przyjdzie Arioch i ich zje. Zaproponowali mi wino, a gdy
odmówiłem, pochwycili mnie i umieścili tutaj, gdzie jestem nie dłużej niż kilka miesięcy.
- Co z tobą zrobią?
- Nie potrafię powiedzieć. Mam nadzieję, że w końcu sam umrę. Są ludem
zdezorientowanym, głupim i pozbawionym przywództwa, lecz nie są okrutni. Odkąd rozrósł
się w nich strach przed Ariochem, nie odważają się uczynić niczego, co mogłoby go obrazić.
Mają nadzieję, że dzięki temu pozwoli im jeszcze żyć przez parę lat.
- A czy nie domyślasz się, jakie zamiary mogą mieć wobec mnie? Ostatecznie zabiłem
ich króla.
- Właśnie się nad tym zastanawiam. Trucizna zawiodła. Zapewne nie odważą się
zastosować wobec ciebie przemocy. Poczekamy, zobaczymy.
- Mam pewną misję do spełnienia - powiedział mu Corum. - Nie mogę pozwolić sobie
na oczekiwanie.
Hanafax uśmiechnął się szeroko.
- Obawiam się, że będziesz musiał, przyjacielu. Jestem też po trosze czarownikiem, jak
ci chyba powiedziałem. Znam kilka sztuczek, lecz żadna z nich nie działa tutaj. Nie wiem
czemu. A jeśli czary nie mogą nas wesprzeć, to co zatem?
Corum podniósł swą obcą rękę i wpatrzył się w nią w zamyśleniu.
Potem spojrzał na zarośniętą twarz współwięźnia.
- Czy słyszałeś kiedykolwiek o Ręce Kwlla?
Hanafax zamarł.
- Tak... zdaje mi się, że tak. Raz słyszałem o takim bogu, jednym z dwóch braci, między
którymi wybuchła jakaś sprzeczka... To legenda, oczywiście, jak wiele innych...
Corum podniósł przed jego oczy lewą rękę.
- To właśnie jest Ręka Kwlla. Dał mi ją pewien czarownik, razem z okiem. Okiem
Rhynna. A obie te rzeczy mają, jak mi powiedziano, wielką moc.
- Nie wiesz na pewno?
- Nie miałem okazji ich wypróbować.
Hanafax jakby się zaniepokoił.
- To są moce zbyt duże jak na śmiertelnika. Obawiam się, że konsekwencje ich użycia
mogą być trudne do przewidzenia...
- Nie sądzę, abym miał jakiś wybór. Podjąłem już decyzję. Wezmę potęgi podległe
Ręce i Oku!
- Ufam, że wspomnisz im, iż jestem po twojej stronie, Książę Corumie.
Corum odpiął rękawicę i zsunął ją z sześciopalcej dłoni. Drżał z napięcia. Potem
przesunął opaskę na czoło.
Zaczął dostrzegać kształty z mrocznych planów. Znów zobaczył pejzaż, nad którym
świeciło czarne słońce. Znów zobaczył cztery zakapturzone postacie.
Tym razem spojrzał w ich twarze.
Krzyknął.
Lecz nie umiał podać powodu swego strachu.
Spojrzał znów.
Ręka Kwlla wyciągnęła się w kierunku zakapturzonej czwórki. Ich głowy drgnęły, gdy
ujrzeli rękę. Ich straszne oczy zdawały się wysączać z jego ciała całe ciepło, pozbawiać jego
duszę całej witalności. Lecz nie odwracał spojrzenia.
Ręka skinęła.
Ciemne postacie ruszyły ku Corumowi.
Usłyszał, jak Hanafax mówi:
- Nic nie widzę! Co przywołujesz? Co widzisz? Corum zignorował go. Był mokry od
potu i całe ciało, prócz Ręki Kwlla, drżało.
Cztery postacie wyjęły spod płaszczy pokaźne kosy.
Corum poruszył spierzchniętymi wargami.
- Tutaj. Chodźcie do tego wymiaru. Bądźcie mi posłuszni.
Podeszli bliżej i zdawali się teraz przechodzić przez falującą zasłonę mgły. Potem
Hanafax krzyknął ze strachu i obrzydzenia.
- Bogowie! To są potwory ze Studni Psa! Shefanhowowie! - skoczył za Coruma. - Nie
dopuść ich do mnie, Vadhaghu! AAAA!
Z dziwnie zniekształconych ust dobiegły go tubalne głosy:
- Panie, wypełnimy twoją wolę. Wypełnimy wolę Kwlla.
- Zniszczcie te drzwi! - rozkazał Corum.
- Czy otrzymamy nagrodę, panie?
- Jaka to nagroda?
- Jedno życie dla każdego z nas, panie.
Corum zadrżał.
- Dobrze, będziecie mieli nagrodę.
Kosy uniosły się, a cztery istoty, które bez wątpienia były prawdziwymi
Shefanhowami, zagłębiły się w wąskie przejście.
- Mój latawiec - mruknął Hanafax do Coruma. - Możemy nim uciec.
- Latawiec?
- Tak. Może latać i zabrać nas obu.
Shefanhowowie szli dalej. Biła od nich moc, która mroziła przez skórę.
Weszli kilka stopni pod górę i kolejne drzwi wyleciały pod ciosami kos. Pojawiło się
światło dnia.
Znaleźli się na głównym dziedzińcu pałacu.
Zewsząd zbiegali się wojownicy. Tym razem wydawali się pozbawieni wątpliwości,
czy zabić Coruma i Hanafaxa. Lecz zatrzymali się, dojrzawszy czterech zakapturzonych.
- Oto są wasze nagrody - powiedział Corum. - Weźcie tylu, ilu chcecie, i wracajcie tam,
skąd przyszliście.
Kosy zalśniły w słońcu. Ragha-da-Khetowie rzucili się z krzykiem do ucieczki.
Wrzaski były coraz głośniejsze.
Czterech zachichotało. Potem ryknęło. Zaczęli naśladować okrzyki swych ofiar, gdy
kosy poszły w ruch, a głowy jęły spadać z karków.
Bliscy mdłości Corum i Hanafax pobiegli korytarzami pałacu. Hanafax prowadził i w
końcu zatrzymali się przed jakimiś drzwiami.
Krzyki rozlegały się teraz wszędzie dookoła, najgłośniej hałasowała jednak
przerażająca czwórka.
Hanafax wyłamał drzwi. W środku było ciemno. Zaczął szperać po pokoju.
- Tutaj mieszkałem, gdy byłem jeszcze ich gościem. Zanim nie uznali, że obrażam ich
Ariocha. Przyszedłem tu razem z latawcem. Teraz...
Corum zobaczył żołnierzy biegnących korytarzem w ich kierunku.
- Odszukaj go szybko - rzucił w zakurzoną ciemność i skoczył zablokować przejście
mieczem.
Tykowate istoty przystanęły i spojrzały na żelazo. Uniosły swe maczugi w kształcie
ptasich pazurów i powoli ruszyły na Coruma.
Miecz Corum zrobił wypad i rozciął wojownikowi gardło. Upadł plącząc swe ręce i
nogi. Innego trafił w oko.
Krzyki zamierały. Czterej sprzymierzeńcy Coruma wracali do swego planu z
nagrodami wybranymi z ludu Ragha-da-Kheta.
Za plecami Coruma Hanafax targał zakurzoną plątaninę jedwabiu i drewnianych listew.
- Mam go, Książę Corumie. Daj mi jeszcze chwilę czasu na przypomnienie sobie
odpowiedniego zaklęcia.
Zamiast ulec przerażeniu po śmierci towarzyszy, Ragha--da-Kheta zabierali się do
walki na serio. Wykorzystując po części poległych jako osłonę, Corum nie ustawał w zabijaniu.
Hanafax wykrzykiwał coś w obcym języku. Corum poczuł wzmagający się wiatr, który
zatargał jego szkarłatnym płaszczem. Coś uchwyciło go od tym, a po chwili uniosło w
powietrze ponad głowami wojowników i skierowało korytarzem w otwartą przestrzeń.
Niespokojnie spojrzał w dół.
Pod nim przemykało miasto.
Hanafax wciągnął go do pudła z żółtego i zielonego jedwabiu. Corum miał wrażenie, że
zaraz spadnie, lecz latawiec trzymał się powietrza.
Obdarta i rozczochrana postać za nim szczerzyła zęby w uśmiechu.
- Tak zatem wola Ariocha może zostać złamana - powiedział Corum.
- O ile i w tym nie jesteśmy jego instrumentami - powiedział Hanafax i przestał się
uśmiechać.
Rozdział 4
W KRAINACH PŁOMIENI
Corum przywykł z wolna do unoszenia się w powietrzu, lecz nadal nie było mu zbyt
wygodnie w kolorowym pudle. Hanafax mamrotał coś do siebie, ścinając włosy i bokobrody,
aż w końcu wyłoniła się spod nich przystojna, młoda twarz. Z manifestacyjnym spokojem
wyrzucił swe łachmany i włożył czystą kamizelkę oraz parę nogawic, które miał ze sobą w
tobołku.
- Czuję się po tysiąckroć odrodzony. Dzięki ci, Książę Corumie, że odwiedziłeś miasto
Arkę, zanim jeszcze zupełnie zdziadziałem!
Corum stwierdził, że Hanafax nie zwykł zbyt długo pozostawać w jednym nastroju,
niemniej z natury był wyraźnie pogodnego usposobienia.
- Dokąd ta latająca rzecz nas niesie, Hanafaksie?
- Z tym jest mały problem - powiedział Hanafax. - To dlatego znalazłem się w kłopotach
większych, niż ich szukałem. Nie mogę nim sterować. Leci tam, gdzie sam zechce.
Byli akurat nad morzem.
Corum przytrzymał się listew i wbił oczy w przestrzeń przed sobą, a Hanafax
zaintonował pieśń, której słowa nie oszczędzały niczego, ani Ariocha, ani boga Psa, ani
Wschodniego Ludu Mabden.
Corum dojrzał coś pod nimi i powiedział oschle:
- Radziłbym ci przestać złorzeczyć Ariochowi. Zdaje się, że lecimy nad Tysiącmilową
Rafą. O ile wiem, jego domena leży gdzieś niedaleko stąd.
- To daleko, chociaż... Mam nadzieję, że latawiec wkrótce posadzi nas na ziemi.
Osiągnęli brzeg. Corum wytężał wzrok, by go rozpoznać. Chwilami wydawał się wodą
- jak wielkie wewnętrzne morze - a chwilami woda znikała całkowicie i widać było tylko suchy
grunt. Kotłowało się tak nieustannie.
- Hanafaksie, czy to jest Urde?
- Sądzę, że jest to chyba miejsce zwane Urde. Przynajmniej na to wygląda. Niestała
materia stworzona przez Władców Chaosu.
- Władców Chaosu? Nie słyszałem dotąd tego określenia.
- Nie słyszałeś? No cóż, to ich wola rządzi tobą. Arioch jest jednym z nich. Dawno
temu, w wielkiej wojnie między siłami Ładu a Chaosu, Chaos wygrał i zaczął rządzić w
Piętnastu Planach oraz, o ile mi wiadomo, także w wielu innych leżących poza nimi. Niektórzy
mówią, że Ład został definitywnie pobity i wszyscy jego bogowie zniknęli. Mówią też, że
Kosmiczna Równowaga została zakłócona zbyt silnie - Chaos przeważył - przez to właśnie tyle
rzeczy zdarza się na świecie samowolnie. Mówi się, że kiedyś świat był okrągły, nie płaski jak
talerz. Przyznaję, że zapewne trudno jest sobie to wyobrazić.
- Parę legend Vadhaghów mówi, że naprawdę był kiedyś okrągły. t
- Tak. Vadhaghowie zaczęli się rozwijać na krótko przedtem, nim Ład został wygnany.
Oto dlaczego Władcy Mieczy nienawidzą Dawnych Ras aż tak bardzo. Nie są one ich dziełem,
lecz Wielkim Bogom nie wolno ingerować wprost w sprawy śmiertelników, toteż muszą to
robić głównie rękami Mabdenów...
- I to jest prawda?
- To jedna z prawd, zawsze można ją odrzucić. - Hanafax wzruszył ramionami. - Znam
też inne wersje tej samej opowieści. Lecz skłonny jestem wierzyć wspomnianej.
- Ci wielcy bogowie - mówisz o Władcach Mieczy?
- Tak. O Władcach Mieczy i innych. Potem są jeszcze Wielcy Dawni Bogowie, dla
których wszystkie miriady wymiarów Ziemi są tylko drobnym fragmentem większej mozaiki -
znów wzruszył ramionami. - Takiej kosmologii nauczono mnie, gdy byłem kapłanem. Nie
mogę zaręczyć, że to prawda.
Corum zamarł. Spojrzał w dół, gdzie przepływało teraz niegościnne pustkowie. Była to
pustynia zwana Droonhazat, żółtobrązowa i wyraźnie bezwodna. Zrządzeniem losu dotarł w
pobliże domeny Kawalera Mieczy szybciej, niż oczekiwał.
A może nie był to tylko ślepy traf?
Upał narastał, skutkiem czego piasek poniżej błyszczał i migotał. Hanafax zwilżył
wargi.
- Zbliżamy się niebezpiecznie do Krain Płomieni, Książę Corumie. Spójrz.
Na horyzoncie Corum dojrzał wąską, drgającą Unię czerwonego światła. Niebo nad nią
zabarwiało się purpurą. Z przerażeniem stwierdził, że pędzą wprost na ścianę płomieni, która
rozciągała się w obu kierunkach, jak tylko daleko mógł dojrzeć.
- Hanafaksie, spłoniemy żywcem - powiedział cicho.
- Możliwe.
- Nie ma sposobu, by zawrócić twój latawiec?
- Kiedyś jeszcze próbowałem. Nie po raz pierwszy unosi mnie z jednego
niebezpieczeństwa w inne, gorsze...
Ściana płomieni była już tak blisko, że Corum czuł jej żar bijący prosto w twarz. Słyszał
huk i trzask ognia, który zdawał się żywić samym powietrzem.
- Takie rzeczy są przeciw naturze! - wykrztusił.
- A czy nie na tym właśnie polegają czary? - powiedział Hanafax. - To robota Władcy
Chaosu. Zakłócanie naturalnego porządku jest ostatecznie dla niego przyjemnością.
- Ach, te czary. Dręczą mi umysł. Nie mogę znaleźć w nich logiki.
- Ponieważ jej nie posiadają. Są doskonale samowolne. Władcy Chaosu są wrogami
Logiki, manipulują Prawdą, są Kreacjonistami Piękna. Zdziwiłbym się, gdyby stworzyli
Krainy Płomieni, nie mając na względzie również i estetycznych smaczków. Piękno - wiecznie
zmieniające się piękno - oto po co żyją.
- Złe piękno.
- Sądzę, że notacje takie, jak „dobro” czy „zło” nie istnieją dla Władców Chaosu.
- Wolałbym, żeby istniały. - Corum otarł rękawem pot z czoła.
- I żeby zniszczyli całe piękno, które stworzyli?
Corum rzucił Hanafaxowi chłodne spojrzenie. Czy Mabden był po stronie Kawalera
Mieczy? Czy może jego kompan w rzeczywistości wciągnął go w pułapkę swym
towarzystwem?
- Są jeszcze inne, doskonalsze rodzaje piękna, Sir Hanafaksie.
- Owszem.
Wszędzie pod nimi wyły wyciągające się ku latawcowi płomienie. Ogarnął ich prąd
wznoszący, lecz jedwab zaczął się tlić. Corum był pewien, że wkrótce zostaną pochłonięci
przez ogień, że wpadną w czeluść tego pieca.
Lecz na razie byli jeszcze ponad nim i nagle zobaczyli drugi kraniec muru płomieni. W
samą porę, gdyż Corum czuł się w swej zbroi jak żółw przypiekany we własnej skorupie.
Kawałek latawca odpadł płonąc.
Hanafax, którego twarz była już cała czerwona i ciało opływało potem, chwycił się
listwy i wykrztusił:
- Trzymaj się szkieletu, Książę Corumie! Łap się za wsporniki!
Corum schwycił przebiegający pod nim dźwigar, gdy płonący jedwab został
gwałtownie zerwany z ramy i poleciał trzepocząc w ogień. Latawiec przechylił się i groziło mu,
że podąży w ślad za jedwabiem. Gwałtownie tracił wysokość. Corum zakrztusił się, gdy
rozpalone powietrze wdarło się do jego płuc. Prawa ręka pokryła się oparzeniami, chociaż lewa
zdawała się zupełnie niewrażliwa na żar.
Latawiec zachwiał się i zaczął spadać.
Corumem miotało we wszystkie strony podczas tego szalonego opadania, lecz zdołał
utrzymać się na listwie. Potem rozległ się trzask, potężny huk i Książę znalazł się pomiędzy
szczątkami latawca na szarym obsydianie, za sobą mając mur płomieni.
Podniósł swe posiniaczone ciało. Wciąż było nieznośnie gorąco, a płomienie furczały w
niepokojącej bliskości, wznosząc się na sto i więcej stóp w górę. Przetopiona skała, na której
przystanął, była zielona i lśniła odbijając blask ognia, drżąc lekko pod stopami. Niedaleko
płynęła leniwie rzeka lawy, na której powierzchni tańczyło nieco płomieni. Gdziekolwiek by
spojrzał, widział tę samą lśniącą skalę, te same czerwone rzeki ognia. Obejrzał latawiec. Był
całkiem bezużyteczny. Wśród połamanych listew leżał Hanafax i klął.
- Cóż - wstał i kopnął osmaloną ramę. - Już nigdy nie poniesiesz mnie w żadne
niebezpieczeństwo!
- Tak, tylko tego nam potrzeba - zauważył Corum. - To teraz może być ostatnie, jakie
kiedykolwiek spotkamy.
Hanafax podniósł z wraku swój pas z mieczem i zapiął go. Odnalazł przypalony płaszcz
i zarzucił na ramiona.
- Tak, zdaje się, że masz rację, Książę. Głupio skończyć w takim miejscu, co?
- Jeśliby przejmować się niektórymi legendami Mabdenów - powiedział Corum - to już
dawno powinien być z nami koniec, a najpóźniej tutaj właśnie winien być nasz grób. Czy
niektóre piekła Mabdenów nie mają być właśnie wiecznie płonącym ogniem?
Hanafax parsknął.
- Może na Wschodzie. Cóż, nie możemy wrócić. Musimy chyba zatem iść naprzód.
- Słyszałem, że dalej na północ leżą Lodowe Pustkowia - powiedział Corum. - Chociaż
dlaczego nie topnieją, będąc tak blisko Krain Płomieni, to nie mam pojęcia.
- Bez wątpienia jeszcze jedna sztuczka Władców Chaosu.
- Niewątpliwie.
Ruszyli w drogę po nierównych, parzących im stopy przy każdym kroku skałach,
oddalając się od ściany płomieni. Przeskakując co rusz ponad strumykami lawy, poruszali się
tak powoli i tak krętą drogą, że już wkrótce musieli zatrzymać się, by odpocząć. Spojrzeli na
odległe już płomienie, otarli twarze, wymienili odważne spojrzenia. Męczyło ich pragnienie, a
głosy mieli ochrypłe.
- Wydaje mi się, że jesteśmy zgubieni, Książę Corumie.
Corum przytaknął zmęczonym gestem. Spojrzał w górę. Ponad nimi jak ogniste
sklepienie gotowały się czerwone chmury. Wydawało się, że cały świat płonie.
- Nie znasz zaklęcia przywołującego deszcz, Sir Hanafaksie?
- Żałuję, ale nie. Kapłani nie zajmują się takimi prymitywnymi sztuczkami...
- Niemniej są to użyteczne sztuczki. Ale czarowników cieszą tylko rzeczy naprawdę
spektakularne...
- W rzeczy samej - przytaknął Hanafax. - A co z twoimi potęgami? Czy nie możesz
przywołać skądkolwiek jakiegoś wsparcia, choćby i z piekła mieli przychodzić twoi
- Obawiam się, że ten sojusz może się przydać tylko w walce. A skąd przychodzą, nie
mam pojęcia. Wydaje mi się, że czarownik, który wyposażył mnie w tę rękę i oko, sam nie miał
o tym pojęcia. Dla niego to był eksperyment.
- Nie wiem jak ty, ale ja zauważyłem, że słońce nie zachodzi nad Krainami Płomieni.
Nie możemy oczekiwać nadejścia nocy, by nas uratowała.
Corum już miał odpowiedzieć, gdy zobaczył jakieś poruszenie na wzniesieniu z
czarnego obsydianu, całkiem niedaleko od nich. - Cicho, Sir Hanafaksie...
Hanafax spojrzał przez zadymione gorące powietrze.
- Co to jest?
I wtedy się pokazali.
Było ich około dwudziestu, dosiadali zwierząt, których ciała pokryte były cienką
łuskowatą skórą, przypominającą blachę zbroi. Miały cztery krótkie łapy, rozszczepione stopy,
splątane rogi wyrastały im koło pysków, małe czerwone oczka wpatrywały się uważnie.
Jeźdźcy byli od stóp do głów okryci czerwonymi ubiorami z jakiegoś lśniącego materiału, który
pokrywał nawet ich twarze i dłonie. Za broń służyły im długie, haczykowate lance.
W milczeniu otoczyli Coruma i Hanafaxa.
Przez kilka długich chwil zalegała cisza, aż w końcu jeden z jeźdźców przemówił:
- Co robicie w Krainach Płomieni, obcy?
- Nie jesteśmy tu z własnego wyboru - odpowiedział Corum. - Przypadek skierował nas
do waszego kraju. Jesteśmy pokojowo nastawieni.
- Nie jesteście. Nosicie miecze.
- Nie wiedzieliśmy, że ktoś zamieszkuje te ziemie - powiedział Hanafax. - Szukamy
pomocy. Pragniemy stąd odejść.
- Nikt nie może bezpiecznie opuścić Krain Płomieni. Nikt nie uniknie przy tym zagłady.
- Głos był donośny i smutny. - Jest tylko jedno wyjście, które prowadzi przez Paszczę Lwa.
- Czy nie moglibyśmy...
Jeźdźcy zbliżyli się. Corum i Hanafax dobyli miecze.
- Cóż, Książę Corumie, przyjdzie nam chyba umrzeć.
Corum wykrzywił twarz. Zsunął opaskę z oka. Przez chwilę pole widzenia oka było
zamglone, lecz po chwili znów ujrzał zaświaty. Zawahał się przez moment, czy nie lepiej
byłoby umrzeć w rąk mieszkańców Krain Płomieni, lecz już widział grotę, w której stały
zamarłe w bezruchu wysokie postacie.
Zaszokowany Corum rozpoznał w nich poległych wojowników Ragha-da-Khetów. Ich
rany już nie krwawiły, oczy były szkliste, ubrania i zbroje rozerwane, broń w dłoniach. Ruszyli
ku niemu, gdy tylko ręka wykonała gest przywołania.
- Nie! To też są twoi wrogowie! - krzyknął Corum.
Z ust martwego Króla Temgol-Lepa doszedł szept:
- Służymy ci, panie. Czy dasz nam nagrodę?
Corum opanował się. Z wolna przytaknął.
- Tak, możecie ją sobie wziąć.
Długonodzy i długoręcy wojownicy zwrócili się ku jeźdźcom z Krain Płomieni.
Zwierzęta zacharczały i spróbowały się wycofać, lecz zostały zmuszone do pozostania przez
jeźdźców. Ragha-da-Khetów było piętnastu. Zbiwszy się w grupki po dwóch, po trzech, unieśli
maczugi i rzucili się na jeźdźców.
Haczykowate lance zostały ciśnięte na wroga. Wiele trafiło, lecz nie zrobiły na rannych
wrażenia. Zaczęli ściągać szarpiących się jeźdźców z siodeł.
Corum patrzył, blady na twarzy. Wiedział już, że wtrąca wojowników z Krain Płomieni
do tego samego piekła, z którego wezwał Ragha-da-Khetów. Jego wcześniejsza akcja wysłała
Ragha-da-Khetów do tego piekła uprzednio.
Na lśniącej skale otoczonej rzekami czerwonego, płynnego kamienia trwała walka
widm. Pazuropodobne maczugi zrywały z wojowników płaszcze, odsłaniając dziwnie znajome
Corumowi twarze.
- Stójcie! - krzyknął Corum. - Stójcie! Starczy! Nie zabijajcie więcej!
Temgol-Lep podniósł na Coruma swe szkliste oczy. Martwy król miał włócznię wbitą
na wylot w ciało, lecz zdawał się tego nie zauważać. Jego wargi poruszyły się.
- Oni są naszą nagrodą, panie. Nie możemy przestać.
- Ale to Vadhaghowie! Są tacy, jak ja! To mój lud!
Hanafax położył rękę na ramieniu Coruma.
- Już wszyscy są martwi, Książę Corumie.
Łkając, Corum przypadł do ciał, przyjrzał się twarzom. Mieli takie same podłużne
głowy, takie same wielkie oczy o kształcie migdałów, takie same spłaszczone uszy.
- Skąd wzięli się tutaj Vadhaghowie? - mruknął Hanafax.
Temgol-Lep odciągał właśnie na bok jedno z ciał, wspomagany przez dwóch
podwładnych. Łuskowate bestie rozproszyły się, niektóre usiłowały nierozważnie przejść przez
rzeki lawy.
Okiem Rhynna Corum zobaczył, że Ragha-da-Khetowie zaciągnęli ciała do swojej
jaskini. Przeszły go ciarki i nasunął opaskę z powrotem. Oprócz kilku sztuk oręża, szczątków
zbroi i strojów oraz znikających już wierzchowców, nic nie pozostało po Vadhaghach w
Krainach Płomieni.
- Zgładziłem swój własny lud! - krzyczał Corum. - Skazałem ich na przerażającą
egzystencję w piekle!
- Czary zazwyczaj raptownie wymykają się spod kontroli czarownika - powiedział
cicho Hanafax. - To niezależna potęga, już mówiłem.
Corum obrócił się ku Hanafaxowi.
- Przestań mleć ozorem, Mabdenie! Czy nie rozumiesz, co zrobiłem?
Hanafax trzeźwo przytaknął.
- Rozumiem. Lecz stało się. Uratowaliśmy życie.
- Teraz do moich zbrodni dodałem bratobójstwo. - Corum upadł na kolana, rzucając
miecz na skałę. Jego ciałem wstrząsnął szloch.
- Kto płacze?
Głos był smutny, kobiecy.
- Kto płacze po Cirla-an-Venl, Krajach, Gdzie Teraz Rosną Płomienie? Kto wspomina
ich słodkie łąki i wzgórza bez skazy?
Corum podniósł głowę i wstał. Hanafax wpatrywał się już w zjawisko na skale ponad
nimi.
- Kto tu płacze?
Kobieta była stara. Jej twarz była piękna, ponura i pomarszczona. Siwe włosy spływały,
skręcając się, na czerwony płaszcz, taki sam jak te, które nosili wojownicy. Siedziała na
podobnej, rogatej bestii. Była kobietą Vadhaghów, bardzo kruchą. Tam, gdzie powinny być jej
oczy, widniały białe blizny cienkiej tkanki.
- Jestem Corum Jhaelen Irsei, pani. Co się stało, że nie widzisz?
- Sama wybrałam ślepotę. Wolałam to niż widok mojej ziemi dotkniętej klęską.
Wyłupiłam sobie oczy. Jestem Oorese, Królowa Cirla-an-Venl i mam dwudziestu poddanych.
Corum poczuł suchość w gardle.
- Zgładziłem twoich ludzi, pani. Oto czemu płaczę.
Jej twarz nie drgnęła.
- Byliśmy i tak skazani na zagładę - powiedziała. - Lepiej, że już nie żyją. Dziękuję ci,
Obcy, za uwolnienie ich. Może zadbasz i o moje wytchnienie. Żyję tylko o tyle, o ile istnieje
pamięć o Cirla-an-Venl - przerwała. - Dlaczego używasz imienia VYedragha?
- Jestem z Vadhaghów, czy Vedraghów, jak ty ich nazywasz; jestem z kraju na
południu.
- Więc Vedraghowie poszli na południe. Czy miłe są ich krainy?
- Są bardzo miłe.
- A twój lud, czy jest szczęśliwy, Książę w Szkarłatnym Płaszczu?
- Oni nie żyją, Królowo Oorese.
- Wszyscy? Wszyscy prócz ciebie?
- I prócz ciebie, moja Królowo.
Uśmiech pojawił się na jej ustach.
- Powiedział, że wszyscy zginiemy, gdziekolwiek byśmy się schronili, do
któregokolwiek wymiaru byśmy umknęli. Było jednak i inne proroctwo - że kiedy umrzemy,
wtedy zginie i on. Zignorował to, jak pamiętam.
- Kto tak powiedział, pani?
- Kawaler Mieczy. Książę Chaosu, Arioch. To on odziedziczył Pięć Wymiarów w
pradawnej bitwie między Ładem a Chaosem. To on, przybywszy tutaj, zażyczył sobie, by
gładka skała zakryła nasze piękne wzgórza, by wrząca lawa płynęła w naszych spokojnych
potokach, by płomienie rosły tam, gdzie była zielona puszcza. Książę Arioch uczynił to
proroctwo. Lecz Lord Arkyn, zanim odszedł na wygnanie, wypowiedział to drugie.
- Lord Arkyn?
- Władca Ładu, który rządził tu, zanim nie przyszedł Arioch. Powiedział, że
wyniszczenie starych ras sprowadzi na uzurpatora klęskę i zniweczy jego moc nad Pięcioma
Wymiarami.
- Życzenie miłe memu uchu - mruknął Hanafax. - Wątpię jednak, żeby było prawdziwe.
- Zapewne może być tak, że sami się oszukujemy kłamstwami o szczęśliwszych czasach
i możesz mieć rację ty, który mówisz z akcentem Mabdenów. Lecz nie zaznałeś tego, co my,
gdyż jesteś jednym z dzieci Ariocha.
Hanafax wyprostował się.
- Jego dziećmi to może jesteśmy, Królowo Oorese, lecz jego niewolnikami na pewno
nie. Dotarłem tutaj, gdyż złamałem wolę Ariocha.
Ponownie uśmiechnęła się na swój smutny sposób.
- Niektórzy mówią, że zagłada Vedraghów była ich własnym dziełem, gdyż walcząc z
Nhadraghami naruszyli porządek rzeczy ustalony przez Lorda Arkyna.
- Bogowie są mściwi - rzucił Hanafax.
- Lecz ja też jestem mściwa, Panie Mabdenów - powiedziała Królowa.
- Chodzi o to, że zabiliśmy twoich poddanych?
Machnęła wiekową ręką okazując brak zainteresowania tym problemem.
- Nie. Oni was zaatakowali. Wy się broniliście. Było, jak było. Mówię o Księciu
Ariochu i jego zachciance, która kwitnącą krainę obróciła wniwecz, w martwy ląd wiecznych
płomieni.
- Chciałabyś zatem zemścić się na nim? - spytał Corum.
- Kiedyś były nas setki. Jednego po drugim wysyłałam w Paszczę Lwa, by zgładził
Kawalera Mieczy. Nikt tego nie dokonał. Żaden nie wrócił.
- Co to jest Paszcza Lwa? - spytał Hanafax. - Słyszeliśmy, że jest to jedyna możliwa
droga opuszczenia Krain Płomieni.
- Tak, lecz nie opuszczenia. Ci, którzy przeszli nawet przez Paszczę Lwa, nie przetrwali
tego, co spotkali za nią. Tam właśnie stoi pałac Księcia Ariocha.
- I nikt nie da sobie z nim rady?
- Może jakiś wielki bohater... - Niewidoma królowa zwróciła twarz ku niebu. - Tylko
wielki bohater, Książę.
- Niegdyś Vadhaghowie nie wierzyli w takie bohaterstwo - powiedział gorzko Corum.
Przytaknęła.
- Pamiętam, lecz wtedy takiej wiary nie potrzebowali. Corum milczał przez chwilę.
Potem powiedział:
- Gdzie jest ta Paszcza Lwa, Królowo?
- Poprowadzę cię do niej, Książę Corumie.
Rozdział 5
PRZEZ PASZCZĘ LWA
Królowa dała im wody z baryłki, która przypięta była do siodła, i wezwała dwa z
wałęsających się po okolicy wierzchowców. Corum i Hanafax dosiedli ich, chwycili cugle i
podążyli za nią po czarnym i zielonym obsydianie, między płytami którego płynęły rzeki
płomieni.
Wprawdzie niewidoma, lecz prowadziła zwierzę pewnie, opowiadając bez wytchnienia,
gdzie co było, co rosło niegdyś w miejscach, które mijali, tak jakby pamiętała każdy kwiat i
drzewo owej zaginionej krainy.
Po przebyciu znacznej drogi zatrzymała się i wskazała prosto przed siebie.
- Co tam widzicie?
Corum wbił wzrok w kłębiące się dymy.
- Wygląda jak wielka skała...
- Podjedziemy bliżej - powiedziała.
Gdy podjechali, Corum ujrzał dokładnie, co to jest. W rzeczy samej, była to
gigantyczna skała. Skała z gładkiego i lśniącego kamienia, który błyszczał jak czyste złoto.
Była tak ukształtowana, by dokładnie, do ostatniego detalu, odtwarzać łeb wielkiego lwa z
rozwartą w ryku, uzębioną paszczą.
- Bogowie! Kto popełnił coś takiego? - mruknął Hanafax.
- To dzieło Ariocha - powiedziała Królowa. - Kiedyś wznosiło się tutaj nasze spokojne
miasto. Teraz żyjemy - żyliśmy - w jaskiniach pod ziemią, gdzie biją źródła i gdzie jest nieco
chłodniej.
Corum wpatrywał się w nienaturalnej wielkości głowę lwa. Potem spojrzał na Królową
Oorese.
- Ile masz lat, Królowo?
- Nie wiem. Czas nie istnieje w Krainach Płomieni. Może z dziesięć tysięcy...
Daleko przed nimi tańczyła inna ściana płomieni. Corum zwrócił na to uwagę.
- Jesteśmy otoczeni przez płomienie ze wszystkich stron - powiedziała Królowa. -
Kiedy Arioch je stworzył, wielu rzuciło się w ich otchłań, woląc to od widoku spustoszenia. W
ten sposób zginął mój mąż, moi bracia i wszystkie moje siostry.
Corum spostrzegł, że Hanafax był teraz jakby mniej rozmowny. Głowę miał
opuszczoną i obejmował ją co pewien czas, wyraźnie zakłopotany.
- Co jest, przyjacielu?
- Nic, Książę Corumie. Ból głowy. Bez wątpienia od gorąca.
Nagle doszedł ich pojedynczy, zawodzący dźwięk. Hana-fax podniósł głowę, szeroko
otwierając oczy, w których odbijało się pytanie.
- Co to jest?
- Lew śpiewa - powiedziała Królowa. - Wie, że się zbliżamy.
Nagle z gardła Hanafaxa dobył się podobny głos, tak jakby jeden pies naśladował wycie
drugiego.
- Hanafaksie, przyjacielu! - Corum podjechał wierzchowcem blisko rumaka
towarzysza. - Co ci dolega?
Hanafax patrzył na niego nieprzytomnie.
- Nic, mówiłem ci, gorąco...
Jego twarz wykrzywiła się.
- Aaaa! Boli! Nie będę! Nie będę!
Corum zwrócił się do Królowej.
- Nie wiesz, czy zdarzało się coś takiego wcześniej?
Zamarła, zamyślona raczej niż nasłuchująca Hanafaxa.
- Nie - powiedziała w końcu. - Chociaż...
- Ariochu! Już nie będę! - Hanafax zaczął dyszeć, z wyraźnym trudem łapiąc powietrze.
Wtedy obca ręka Coruma podniosła się z siodła, gdzie dotąd przytrzymywała cugle.
Usiłował ją opanować, lecz zmierzała prostu ku twarzy Hanafaxa, prostując palce.
Palce te zagłębiły się w oczy Mabdena. Wepchnęły się głęboko, sięgając mózgu. Hanafax
krzyczał.
- Nie, Corumie, proszę... Dam temu radę... aaaaa!
Ręka Kwlla rozluźniła się, jej palce ociekały krwią i mózgiem Hanafaxa. Pozbawione
życia ciało Mabdena spadło z siodła.
- Co się dzieje?! - zawołała Królowa Oorese.
Corum wpatrywał się w zbrukaną rękę, ponownie spokojną i posłuszną.
- To nic - wymamrotał. - Zabiłem mojego przyjaciela.
Gwałtownie podniósł głowę.
Ponad nim, na wzgórzu, majaczyła postać, która go obserwowała. Potem nadpłynął
dym, zakrywając to miejsce, i nie zobaczył już nic więcej.
- Domyślasz się już zatem tego, czego ja się domyśliłam Książę w Szkarłatnym
Płaszczu.
- Niczego się nie domyślam. Zabiłem przyjaciela. Tyle wiem. Pomagał mi. Wskazywał
mi... - Corum przełkną z wysiłkiem.
- To był tylko Mabden, Książę Corumie. Tylko Mabden, sługa Ariocha.
- Nienawidził Ariocha!
- Lecz Arioch odnalazł go i opanował. Mógł próbował nas zabić. Dobrze zrobiłeś
uśmiercając go. Mógł cię zdradzić, Książę. Corum popatrzył na nią przekrwionymi oczami.
- Powinienem pozwolić mu to zrobić. Dlaczego ja żyję?
- Ponieważ jesteś Vedraghiem. Ostatnim Vedraghiem, który może pomścić swoją rasę.
- A niech znika nie pomszczona! Zbyt wiele zbrodni dokonało się już w imię tej zemsty!
Zbyt wielu nieszczęśników spotkał okrutny los! Czy imię Vadhaghów będzie wspominane z
miłością, czy też cedzone z nienawiścią?
- Już wymienia się je z nienawiścią. Arioch o to zadbał. Oto Paszcza Lwa. Żegnaj,
Książę w Szkarłatnym Płaszczu! - I Królowa Oorese popędziła swą bestię do galopu, znikając
za wielką skałą, kierując się na szeroką ścianę płomieni za nią.
Corum wiedział, co zamierzała uczynić.
Spojrzał na ciało Hanafaxa. Serdeczny przyjaciel nie miał się już nigdy uśmiechnąć, a
jego dusza była teraz bez wątpienia poddawana zachciankom Ariocha.
Znów był sam.
Nagle drgnął.
Dziwny, zawodzący dźwięk ponownie dobył się z Paszczy Lwa. Zdawał się go wzywać.
Wzruszył ramionami. Jakie to może mieć znaczenie, czy zginie teraz, czy może później? Tyle
tylko, że jeśli zginie, to nikt już przez niego nie ucierpi.
Powoli ruszył w kierunku Paszczy Lwa. Im bliżej podjeżdżał, tym szybciej się poruszał,
tak że w końcu z rozgłośnym krzykiem przemknął przez rozwarte szczęki w ciemną pustkę za
nimi!
Bestia potknęła się, zgubiła krok, upadła. Corum został gładko wyrzucony z siodła.
Podniósł się i zaczął po omacku szukać cugli. Lecz zwierzę zawróciło i uciekało galopem ku
światłu dnia migoczącemu czerwono i żółto w otworze wejścia.
Umysł Coruma zamarł na chwilę i Książę też ruszył ku wejściu. Potem przypomniał
sobie martwą twarz Hanafaxa i zawrócił w głęboką ciemność.
Maszerował dość długo. W Paszczy Lwa było chłodno i zaczął zastanawiać się, czy to,
co przekazała mu Królowa Oorese, nie było tylko przesądną opowieścią, gdyż wnętrze skały
zdawało się jedynie wielką jaskinią.
Wtedy dobiegły go szmery.
Wydało mu się, że widzi śledzące go oczy. Oskarżycielskie? Nie, po prostu wrogie.
Wydobył miecz. Zatrzymał się, rozglądając wokoło. Zrobił następny krok do przodu.
Był w wirującej pustce. Wokół niego rozbłyskiwał} kolory, coś zawodziło, śmiech
wypełniał mu głowę. Spróbował zrobić następny krok.
Stał na kryształowej płycie, w której, pod jego stopami uwięzione były miliony istot -
Vadhaghów, Nhadraghów Mabdenów, Ragha-da-Khetów i wielu innych, których ni<
rozpoznawał. Byli mężczyźni, kobiety, wszyscy mieli otwarto oczy, twarze przyciskali do
kryształu, wszyscy wyciąga! ręce, jakby szukali oparcia. Wszyscy się w niego wpatrywali
Spróbował rozkruszyć kryształ mieczem, lecz nie zrobi nawet rysy.
Poszedł dalej.
Zobaczył Pięć Wymiarów, jeden nakładający się na drugi tak jak wyobrażał je sobie w
dzieciństwie i jak widzieli to jego przodkowie. Był w komnacie, w puszczy, dolinie, ni polu,
znów w innej puszczy. Usiłował zakotwiczyć się w jednym konkretnym wymiarze, lecz został
powstrzymany
Coś rozwrzeszczanego podeszło od tyłu i zaczęło dziobać jego ciało. Odegnał to
mieczem. Zniknęło.
Szedł po lodowym moście, który topniał. Zębate paszcze czyhały na niego poniżej. Lód
pękał. Corum tracił oparcie Spadł.
Spadł w wir wrzącej materii, która formowała kryształy i zaraz je niszczyła. Zobaczył
całe miasta powoływane do istnienia i następnie burzone. Zobaczył istoty, niektóre piękne, inne
odstręczająco brzydkie. Zobaczył rzeczy, które mógłby pokochać, i inne, zmuszające go do
krzyku i wzbudzające nienawiść.
I znów był w ciemności wielkiej jaskini, gdzie coś chichotało i uskakiwało spod jego
stóp.
Corum pojął, że każdy, kto nie doświadczył tyle grozy, ile jemu się dotąd zdarzyło
przeżyć, musiałby tutaj oszaleć. Otrzymał od Shoola coś jeszcze, prócz Ręki i Oka. Otrzymał
zdolność stawiania czoła najgorszym zdarzeniom i zjawiskom, będąc na ich skutki naprawdę
odpornym.
A to, pomyślał, oznacza również, że coś stracił...
Zrobił następny krok.
Stał po kolana w śliskiej substancji bez kształtu, która żyła. Zaczęła go wsysać. Uderzył
mieczem. Był już w niej po pas. Ciężko łapał powietrze, naprężył mięśnie i uwolnił się z niej.
Stał u stóp budowli z lodu, a za nim milion mutacji Coruma. Był tam i niewinny, i
wesoły sprzed nadejścia Mabdenów, był skrzywiony z lśniącym okiem i morderczą ręką, był
umierający...
Następny krok.
Zalewała go krew. Usiłował znaleźć grunt pod nogami. Głowy czterech zakapturzonych
postaci wyrosły przed nim i rzuciły mu się zębami do twarzy. Instynkt kazał mu się cofać, lecz
popłynął im naprzeciw.
Stał w tunelu ze srebra i złota. Na jego końcu widniały drzwi, zza których słyszał
odgłosy krzątaniny.
Miecz w rękę - naprzód!
Dziwny, rozpaczliwy śmiech wypełniał rozległą galerię, na której się znalazł.
Wiedział, że dotarł do Dworu Kawalera Mieczy.
Rozdział 6
BOSCY BIESIADNICY
Corum poczuł się przytłoczony przestronnością sali. Swe kłopoty, pragnienia, minione
lęki i starania, emocje ujrzał skarlałymi i pozbawionymi znaczenia. Jego nastrój potęgowało nie
spełnione oczekiwanie, że Arioch stawi mu czoło zaraz za drzwiami swego pałacu.
Lecz wkroczenie Coruma pozostało zupełnie nie zauważone. Z galerii ponad nim
dobiegał śmiech - walczyły tam dwa pokryte łuską demony, z długimi rogami i jeszcze
dłuższymi ogonami. Walcząc zaśmiewały się, chociaż oba zdawały się o włos od śmierci.
Na tej walce była skupiona bez reszty uwaga Ariocha.
Kawaler Mieczy - Książę Chaosu - leżał na stercie nieczystości i żłopał coś bardzo
smrodliwego z brudnego kielicha. Był chorobliwie otyły; całe ciało trzęsło się w rytm śmiechu.
Leżał nagi, a szczegółami budowy przypominał Mabdena. Na jego ciele, szczególnie wokół
miednicy, widniały strupy i wrzody. Twarz była brzydka i nalana, a jego zęby, gdy otworzył
usta, wyglądały na zepsute.
Corum nigdy nie rozpoznałby w nim boga, gdyby nie jego rozmiary, gdyż Arioch był
wielki jak zamek, a miecz, symbol jego potęgi, gdyby postawić go na sztorc, sięgałby wyżej niż
najwyższa wieża Zamku Erorn.
Ściany sali zbudowane były z nieprzeliczonych czarnych cegieł i sięgały wysoko ku
odległemu sklepieniu zakrytemu przez tłusty dym. Wnętrza tych cegieł były wydrążone i
zajmowali je przeważnie Mabdenowie w różnym wieku. Corum zobaczył, że większość z nich
była naga. Zajmowali się kopulacją, walką, torturowaniem się nawzajem. Gdzie indziej były
uwięzione odmienne stworzenia, w większości łuskowate, podobne nieco do Shefanhowów
walczących na galerii, tyle że mniejsze.
Miecz Ariocha był czarny jak smoła i pokryty wieloma zdobieniami szczególnej roboty.
Pracowali przy nim Mabdenowie. Klęczeli i polerowali zdobienia, inni z kolei wspięli się na
jelec i myli go lub też, siedząc okrakiem na rękojeści, naprawiali złoty drut, który ją spowijał.
Pozostali też mieli zajęcie. Jak wszy pełzali i biegali po olbrzymim cielsku boga, rwąc
skórę zębami, pożywiając się jego krwią i ciałem. Arioch zdawał się pozostawać obojętny na
całą tę działalność. Nadal interesował się wyłącznie śmiertelną walką na galerii powyżej.
I to miał być ten wszechpotężny Arioch, żyjący jak pijany chłop w chlewie? Byłażby to
ta właśnie przepełniona złem istota, która wymazywała całe narody, która wypowiedziała
wendetę wszystkim rasom wzrosłym na Ziemi przed jej nadejściem?
Śmiech Ariocha wstrząsnął podłogą. Niektórzy z pasożytujących Mabdenów odpadli
od jego ciała. Paru bez szwanku, inni leżeli z przetrąconymi karkami lub połamanymi
kończynami, niezdolni do ruchu. Ich kompani nie zwracali uwagi na te nieszczęścia, nie
przerywając wędrówki po ciele boga, oddzierając od niego zębami małe skrawki.
Włosy Ariocha były długie i gładkie. Również i tutaj Mabdenowie buszowali i walczyli
o skrawki żywności przyczepione do kosmyków. Wszędzie na ciele boga kłębili się
Mabdenowie, polując na kąski i gryzy lub chociaż tylko skrawki ciała.
Oba demony padły. Jeden z nich był martwy, drugi prawie martwy, lecz wciąż zanosił
się szalonym śmiechem. Śmiech ustał.
Arioch poklepał się i podrapał po brzuchu, zabijając ponad tuzin Mabdenów. Przyjrzał
się krwawym śladom pozostałym na jego dłoni i machinalnie wytarł ją o włosy. Żywi
Mabdenowie natychmiast rzucili się na resztki i pożarli je.
Potem z ust boga dobiegło sapnięcie, a brudny boży palec rozmiarów sporej topoli
zaczął dłubać w nosie.
Corum zobaczył, że pod galeriami otwierają się przejścia, za którymi wznoszą się
kręcone schody. Nie miał jednak pojęcia, gdzie może być najwyższa wieża pałacu. Cicho
stawiając stopy, ruszył na obchód sali.
Uszy Ariocha wychwyciły ten dźwięk i bóg został zaalarmowany. Podniósł głowę i
zlustrował podłogę. Wielkie oczy skupiły uwagę na Corumie, a monstrualna łapa wyciągnęła
się, by go ująć.
Corum dobył miecz, podniósł go i ciął łapsko, lecz Arioch roześmiał się i przysunął
sobie Vadhagha bliżej.
- Co to jest? - zahuczał głos. - Żaden z moich. Żaden z moich.
Corum nadal usiłował walczyć z łapą, lecz nawet głębokie rany nie robiły na Ariochu
wrażenia. Zza jego ramion, spoza uszu, spomiędzy przetłuszczonych włosów, oczy Mabdenów
przyglądały się Corumowi ze strachem i ciekawością.
- Żaden z moich - znów zagrzmiał Arioch. - To jego. To jego.
- Czyj?! - krzyknął Corum, wciąż się szamocząc.
- Tego, po którym odziedziczyłem ten zamek. To był uparty gość. Arkyn. Arkyn od
Ładu. To jeden z jego. Myślałem, że już ich nie ma. Nie mogę pilnować wszystkich
stworzonek, które nie są mojego wyrobu. Nigdy nie rozumiem, o co im chodzi...
- Ariochu! Zniszczyłeś cały mój lud!
- Aaaa... To dobrze. Wszystkich, mówisz? Dobrze. Czy po to przyszedłeś, by przekazać
mi tę wiadomość? Dlaczego nie usłyszałem jej wcześniej od moich żyjątek?
- Puść mnie! - wrzasnął Corum.
Arioch otworzył rękę i Corum odskoczył swobodny, łapiąc powietrze. Nie-oczekiwał,
że Arioch spełni to żądanie.
A potem pojął całą niesprawiedliwość losu. Arioch nie żywił złości wobec Vadhaghów.
Obchodzili go mniej niż pasożytujący na nim Mobdenowie. On tylko, tak jak zwykł to robić
malarz przed przystąpieniem do nowego dzieła, ścierał ze swej palety stare kolory. Całe
cierpienie i wszystkie nieszczęścia, których zaznał Corum i jego pobratymcy, były wynikiem
kaprysu beztroskiego boga, co przypadkiem tylko zwrócił uwagę na Świat, który otrzymał, by
nad nim panować.
Nagle Arioch zniknął.
Na jego miejscu stała inna istota.
Zniknęli też wszyscy Mabdenowie.
Ta nowa postać była urodziwa i patrzyła na Coruma zimno i z dumą. Ubrana w czerń i
srebro, z miniaturową wersją czarnego miecza przy boku. Jej gesty były kpiarskie. Uśmiechała
się. Była kwintesencją zła.
- Kim jesteś? - rzucił Corum.
- Książę Arioch, twój władca. Jestem Lordem Piekieł, Szlachcicem z Królestwa
Chaosu, Kawalerem Mieczy. Jestem twoim wrogiem.
- Więc to ty jesteś moim wrogiem... Tamta postać nie była twoją prawdziwą?
- Mogę być taki, jakim ty zażyczysz sobie mnie widzieć, Książę Corumie. Co w tym
kontekście znaczy „prawdziwa”? Mogę być taki, jakim być postanowię lub jakim wybierzesz
mnie ty, jeśli masz na to ochotę. Nazwij mnie złym, a przywdzieję złą postać, nazwij dobrym -
.a przybiorę kształt, który wyrażać będzie samo dobro. Nie dbam o to. Chcę jedynie istnieć w
spokoju, jak możesz się przekonać. Spędzać dobrze mój czas. A jeśli chcesz tu odegrać jakąś
sztukę własnego pomysłu, też w niej zagram, aż nie zacznie mnie to nudzić.
- Tylko na tyle starcza ci ambicji?
- Co? Co? Na tyle? Nie, nie sądzę. Nie wtedy przynajmniej, gdy toczyłem walkę z
Władcami Ładu, którzy przede mną rządzili tymi wymiarami. Lecz to ja wygrałem i zasłużyłem
sobie na to, co posiadam. Czy nie tego samego pragną wszystkie żywe stworzenia?
- Zapewne tak - przytaknął Corum.
- Właśnie - uśmiechnął się Arioch. - I co teraz, Mały Corumie z Vadhaghów? Musisz
zostać wkrótce zgładzony, wiesz o tym. Po prostu i dla mojego świętego spokoju. Dobrze się
sprawiłeś, docierając do tego dworu. Ugoszczę cię w nagrodę, a potem w jakiejś chwili,
strzepnę. Wiesz już dlaczego.
Corum popatrzył groźnie.
- Nie zostanę „strzepnięty”, Książę. Czemu miałbym...?
Arioch podniósł rękę do swej pięknej twarzy i ziewnął.
- A czemu nie? Co mogę zrobić, by cię rozerwać?
Corum zawahał się. Potem powiedział:
- Czy pokażesz mi cały swój zamek? Tak wielkiego dotąd nie widziałem.
Arioch podniósł brwi.
- Tylko tyle...?
- Na razie.
Arioch uśmiechnął się.
- Bardzo dobrze. Wprawdzie sam dotąd całego nie obejrzałem, lecz chodź.
Położył delikatną rękę na ramieniu Coruma i poprowadził go przez drzwi.
Podczas gdy szli galerią o ścianach z błyszczącego marmuru, Arioch przemawiał do
Coruma całkiem rozsądnie niskim hipnotyzującym głosem:
- Widzisz, Corumie, przyjacielu. Te Piętnaście Wymiarów pogrążone było w stagnacji.
Co robili Vadhaghowie i reszta? Nic. Mieliście wielkie opory przed ruszeniem się ze swoich
zamków i miast. Przyroda - rok za rokiem - rodziła maki i stokrotki. Władcy Praw byli
zadowoleni i przekonani, że wszystko jest w najlepszym porządku. Nic się nie działo. Ja, mój
brat Mabelrode i moja siostra Xiombarg wnieśliśmy do tego świata sporo życia...
- Kim oni są?
- Sądzę, że znasz ich jako Króla Mieczy i Królową Mieczy. Każde z nich włada
pozostałymi Pięcioma Wymiarami. Wygraliśmy je nie tak dawno temu od Władców Ładu.
- I zaczęliście niszczenie wszystkiego, co słuszne i mądre.
- Jeśli Ty tak twierdzisz, śmiertelniku.
Corum zamilkł. Jego zdolność rozumowania słabła pod wpływem głosu Ariocha.
Odwrócił się.
- Sądzę, że mnie okłamujesz, Książę. Twoją ambicją musi być coś więcej niż tylko to.
- Sprawa punktu widzenia, Corumie. Kierujemy się swymi kaprysami. Teraz zaś
jesteśmy potężni i nie możesz nas sięgnąć. Czemu mielibyśmy być mściwi?
- Zostaniecie zatem zniszczeni, tak jak stało się to z Vadhaghami. Z tych samych
powodów.
Arioch wzruszył ramionami.
- Może.
- Masz potężnego wroga w osobie Shoola ze Svi-an-Fanla-Brool! Chyba winieneś się
go obawiać.
- Znasz zatem Shoola - Arioch zaśmiał się melodyjnie. - Biedny Shool. Oczernia nas i
knuje spiski. Jest zabawny, prawda?
- Jest jedynie zabawny? - nie dowierzał Corum.
- Tak - jedynie zabawny.
- Twierdzi, że nienawidzisz go, ponieważ jest prawie tak potężny jak ty sam.
- Niczego nie nienawidzę.
- Nie wierzę ci, Ariochu.
- Jak śmiertelnik może nie wierzyć bogu?
Szli teraz po spiralnej rampie, która wyglądała jak zbudowana wyłącznie ze światła.
Arioch zatrzymał się.
- Sądzę, że zbadamy inną część pałacu. Ta droga prowadzi jedynie do wieży.
Przed nimi Corum ujrzał drzwi, na których pulsował znak: osiem strzał
rozmieszczonych wokół koła.
- Co to za znak, Ariochu?
- Nic takiego. Herb Chaosu.
- A co znajduje się za tymi drzwiami?
- Tylko wieża - Arioch zniecierpliwił się. - Chodź, jest tu jeszcze wiele innych
interesujących zakątków.
Corum poszedł za nim niechętnie. Pomyślał, że właśnie widział miejsce, gdzie Arioch
przechowuje swoje serce.
Przez kilka następnych godzin chodzili po pałacu, podziwiając jego cuda. Wszystko
tutaj było lekkie i piękne, ani śladu ponurości. Dało to Corumowi nieco do myślenia i jasne się
stało, że Arioch go oszukuje.
Wrócili do holu.
Ludzkie wszy zniknęły. Zniknął też brud. Na środku sali stał nakryty stół, a na nim
różne potrawy i wino. Arioch zaprosił Coruma gestem.
- Czy zjesz ze mną obiad, Książę Corumie?
Corum skrzywił się ironicznie.
- Zanim mnie zgładzisz?
Arioch zaśmiał się.
- Jeśli chcesz pożyć jeszcze przez chwilę, nie mam obiekcji. Wiesz, że nie możesz
opuścić mojego pałacu. A póki twoja naiwność mnie bawi, po cóż miałbym cię zabijać?
- I nie boisz się mnie?
- Ani trochę.
- Nie boisz się tego, co reprezentuję?
- A co takiego reprezentujesz?
- Sprawiedliwość.
Arioch znów się roześmiał.
- Myślisz w ograniczony sposób. Nie ma czegoś podobnego!
- Żyłem już, gdy rządzili tutaj Władcy Ładu.
- Wszystko może istnieć tylko przez krótką chwilę - nawet sprawiedliwość. Lecz
prawdziwym stanem wszechświata jest anarchia. Tragedia śmiertelników polega na tym, że nie
potrafią tego zaakceptować.
Corum nie znalazł odpowiedzi. Usiadł przy stole i zabrał się do jedzenia. Arioch nie jadł
razem z nim, siadł jedynie po przeciwnej stronie stołu i nalał sobie wina. Corum przestał jeść.
Arioch uśmiechnął się.
- Bez obawy. Nie jest zatrute. Po co miałbym uciekać się do takich chwytów?
Corum kontynuował posiłek, a gdy skończył, powiedział:
- Chciałbym teraz odpocząć, jeśli posiadam przywileje gościa.
- Ach - Arioch zdawał się być zakłopotany. - Tak, dobrze, śpij zatem.
Machnął ręką i Corum upadł twarzą na stół.
Zasnął.
Rozdział 7
ZGUBA WŁADCY MIECZY
Corum wyprostował się i zmusił do otwarcia oczu. Stołu nie było, podobnie jak
Ariocha. Przestronny hol pogrążony był w ciemności, rozświetlanej jedynie bladym blaskiem
dobywającym się z paru przejść i korytarzy.
Wstał. Czy śnił? Czy też może snem było to wszystko, co zdarzyło się wcześniej?
Zaiste, zjawiska wokół niego miały cechy snu, który raptownie stał się jawą. Lecz taka była
teraz rzeczywistość świata i wiedział o tym, odkąd porzucił szaleństwo życia w Zamku Erorn.
Lecz gdzie poszedł Arioch? Wypuścił się w świat z jakąś misją? Sądził niewątpliwie, że
Corum pozostanie dłużej pod wpływem jego sugestii. Ostatecznie, to dlatego zapragnął
zgładzić wszystkich Vadhaghów, że nie rozumiał ich i nie był w stanie przewidzieć tego, co
zrobią, nie mógł kontrolować ich umysłów tak, jak robił to z Mobdenami.
Corum zdał sobie nagle sprawę, że ma teraz sposobność, może jedyną, by spróbować
dostać się do miejsca, gdzie Arioch trzyma serce. Potem mógłby uciec, o ile Arioch wciąż
będzie daleko, wrócić do Shoola i uwolnić Rhalinę. Zemsta już nim nie kierowała. Wszystko,
czego pragnął, to zakończyć te przygody, osiąść bezpiecznie w starym zamku nad morzem i
zażywać spokoju z ukochaną kobietą.
Przebiegł przez posadzki holu, potem schodami na galerie, aż znalazł się na rampie
zrobionej jakby jedynie ze światła. Światło to teraz wyraźnie osłabło, lecz wysoko w górze
widniały drzwi z pulsującym pomarańczowym znakiem - ośmioma strzałami rozchodzącymi
się promieniście - herbem Chaosu.
Biegł po spiralnej rampie ciężko oddychając. Dotarł wyżej, niż wznosił się jakikolwiek
inny punkt pałacu. Znalazł się pod drzwiami górującymi nad nim. Zatrzymał się i spojrzał na
nie zdziwiony; nie zrozumiał, że jest u celu.
Potężny herb pulsował tak, jak żywe serce, kąpiąc twarz, ciało i zbroję Coruma w
czerwonozłotym świetle. Popchnął drzwi, lecz równie dobrze mógłby popychać płytę
sarkofagu. Ani drgnęły.
Potrzebował wsparcia. Przyjrzał się lewej ręce - Ręce Kwlla. Czy mógł wezwać pomoc
z mrocznych zaświatów? Nie, bez „nagrody”, którą musiałby im ofiarować, było to na nic.
Lecz wtedy ręka sama zwinęła się w pięść, rozbłyskując blaskiem tak silnym, że Corum
został przezeń oślepiony. Wyciągnął obcą dłoń przed siebie tak daleko, jak tylko mógł i osłonił
drugim ramieniem oczy. Poczuł, że Ręka Kwlla wykonuje zamach i uderza w potężne drzwi.
Usłyszał jakby dźwięk dzwonu, a następnie trzask, jakby ziemia się rozstąpiła. Po chwili ręka
spoczywała już spokojnie przy jego boku. Otworzył oczy i ujrzał, że w drzwiach pojawiła się
szczelina. Był to nieduży otwór wybity w dolnej ich części, w prawym rogu, wystarczający
jednak, by Corum mógł się przez niego przecisnąć.
- Raz wsparłaś mnie tak, jak tego chciałem - mruknął do ręki. Przyklęknął i przecisnął
się przez szczelinę.
Zaczynała się za nią następna rampa, wiodąca nad przepaścią iskrzącej się pustki.
Powietrze wypełniały dziwne dźwięki, opowiadające o groźbie, pięknie, śmierci, wiecznym
życiu, strachu, spokoju. Corum dobył miecza, lecz szybko zdał sobie sprawę, że tutaj jest on
bezużyteczny. Wstał i znowu zaczął wspinaczkę.
Zerwał się wiatr i jego szkarłatny płaszcz zaczął łopotać. Chłodne podmuchy mroziły
go, gorące przypalały skórę. Wszędzie wokoło widział twarze, wiele z nich jawiło mu się
znajomymi. Niektóre duże, inne nieskończenie drobne. Oczy wpatrywały się w niego. Wargi
wykrzywiały. Napływały i milkły żałosne jęki. Mroczna chmura, która go pochłonęła,
rozbrzmiewała mu w uszach świergotem dzwonków. Jakiś głos wołał go po imieniu, odbijając
się nie kończącym echem. Otoczyła go tęcza, wkroczył w nią, a ona rozświetliła całe jego ciało
kolorami. Niestrudzenie wędrował pod górę.
Doszedł do platformy wieńczącej rampę, lecz wiszącej bez oparcia nad pustką. Nic pod
nią nie było.
Na platformie było podium. Na podium stał cokół, a na cokole leżało coś, co pulsowało
i promieniowało wokoło światłem.
Uchwyceni przez nie, zastygli uzbrojeni Mabdenowie. Ich ciała były nieruchome,
wszyscy wyciągnęli ręce sięgając po źródło promieni. Ich oczy jednak poruszyły się, gdy
ujrzeli Coruma podchodzącego do podium. W oczach tych malowało się cierpienie i
ostrzeżenie.
Corum zatrzymał się.
Obiekt na cokole był ciemnoniebieski, całkiem mały, i lśnił jak klejnot wycięty na
kształt serca. Z każdym uderzeniem wystrzeliwały z niego wiązki światła.
To mogło być tylko serce Ariocha.
Arioch zabezpieczył się, jak widać było po zmarłych wojownikach.
Corum podszedł trochę bliżej. Promień światła padł na jego policzek. Poczuł oparzenie.
Zadrżał.
Jeszcze trochę bliżej. Dwa następne promienie dosięgły jego ciała. Wzdrygnął się, lecz
nie znieruchomiał. Jeszcze dwa kroki i promienie zaczęły bombardować całą jego głowę i ciało,
lecz wrażenie, które wywoływały, było nawet przyjemne. Wyciągnął prawą rękę, by uchwycić
serce, lecz lewa była szybsza, i, wiedziona instynktem, Ręka Kwlla chwyciła serce Ariocha.
- Świat zdaje się pełen kawałków bogów - mruknął Corum. Odwrócił się i ujrzał, że
wojownicy mabdeńscy nie byli już nieruchomi. Rozcierali twarze, chowali miecze do pochew.
Corum zagadnął najbliższego.
- Dlaczego szukałeś serca Ariocha?
- Nie miałem wyboru. Wysłał mnie czarownik, proponując mi życie w zamian za
wykradnięcie serca z Pałacu Ariocha.
- Czy to był Shool?
- Tak. Shool. Książę Shool.
Corum spojrzał na pozostałych. Wszyscy przytakiwali.
- Shool mnie przysłał!
- I mnie!
- I mnie też - powiedział następny. - Nie zdawałem sobie sprawy, nie miałem pojęcia, że
własna moc Shoola jest niewielka. To Arioch daje mu potęgę, a Shool myśli, że to jego własna.
Ariocha to bawi - lubi mieć przeciwnika, z którym może się droczyć. Wszystko, co Arioch robi,
jest inspirowane jedynie przez nudę. A teraz ty masz jego serce. Nie oczekiwał zapewne, że gra
wymknie mu się z rąk.
- Tak - zgodził się Corum. - Tylko brak uwagi i niedbałość Ariocha pozwoliły mi tu się
dostać. Wracam teraz. Muszę odnaleźć wyjście z pałacu, zanim on się zorientuje, co zaszło.
- Możemy iść z tobą? - spytali Mabdenowie.
Corum przytaknął.
- Chodźmy. Szybko!
Pobiegli rampą w dół.
W połowie drogi jeden z Mabdenów krzyknął, zamłócił rękami w powietrzu, zatoczył
się na krawędź rampy i spadł powoli w iskrzącą się otchłań.
Przyśpieszyli kroku, aż dobiegli do szczeliny w drzwiach i przepełzli przez nią jeden po
drugim.
Schodzili teraz po rampie ze światła. Szli przez galerię lśniącego marmuru, schodami w
dół do ciemnego holu.
Corum poszukał wzrokiem srebrnych drzwi, którymi wszedł do pałacu. Zrobił potem
jedno pełne okrążenie i nogi zdążyły go rozboleć, nim zorientował się, że drzwi zniknęły.
Nagle sala była pełna życia, światła i tłustej postaci, którą Corum widział już wcześniej,
a która śmiała się, leżąc na podłodze wśród brudu, z pasożytującymi Mabdenami
wyglądającymi spod ramion, z uszu, z pępka.
- Cha, cha! Widzisz, Corumie, jaki jestem miły! Pozwoliłem ci prawie na wszystko, na
co miałeś ochotę. Lecz nie mogę ci, Corumie, pozwolić, byś wziął je z sobą. Bez serca moje
rządy tutaj nie mogłyby trwać dalej. Myślę, że przywrócę je ciału.
Corumowi opadły ręce.
- Zwiódł nas - powiedział do przerażonych towarzyszących mu Mabdenów. Lecz jeden
z nich powiedział:
- On cię wykorzystał, Vadhaghu. Sam nigdy by nie mógł dosięgnąć serca. Wiedziałeś o
tym?
Arioch roześmiał się, a jego brzuch zatrząsł się, zrzucając Mabdenów na podłogę.
- Tak! To prawda! Zrobiłeś mi przysługę, Książ? Corumie. Serce każdego z Władców
Mieczy przechowywane jest w miejscu dlań niedostępnym pod groźbą zagłady, tak, by
pozostali mogli być pewni, że poprzestanie na rządzeniu tylko swoją domeną i nie ruszy, by
podbić inne. W ten sposób żaden z nas nie może uzurpować sobie praw dc własności rywala.
Lecz ty, Corumie, ze swą pradawną krwią, ze swoimi unikalnymi już cechami, byłeś zdolny do
tego, co nawet dla mnie było nieosiągalne. Mam teraz moje serce i będę mógł rozciągnąć moją
domenę na każde tereny, których zapragnę.
- Pomogłem ci zatem - powiedział gorzko Corum - mimo że chciałem ci zaszkodzić...
Śmiech Ariocha wypełnił hol.
- Dokładnie tak. Dobry żart, nie? A teraz daj mi moje serce, mały Vadhaghu.
Corum przycisnął plecy do ściany i wydobył żelazo. Stał tak z sercem Ariocha w lewej
ręce i z mieczem w prawej.
- Prędzej umrę, Ariochu.
- Jak sobie życzysz.
Monstrualna ręka sięgnęła ku Corumowi. Ciął ją - Arioch zaniósł się śmiechem i
zgarnął z podłogi dwóch wojowników Mabden. Krzyczeli i wyrywali się, gdy niósł ich do
swych oślinionych ust pełnych poczerniałych zębów. Potem wrzucił ich do paszczęki, a Corum
usłyszał trzask pękających kości. Arioch przełknął i wypluł miecz. Potem zwrócił spojrzenie z
powrotem na Coruma.
Corum uskoczył za kolumnę. Ręka Ariocha podążała za nim, szukając uparcie. Corum
uciekł.
Sala znów rozbrzmiała śmiechem. Wesołość boga udzieliła się szczebioczącym głosom
pasożytujących Mabdenów. Kolumna runęła, gdy Arioch uderzył ją, chcąc wymacać Coruma.
Corum popędził przez hol, przeskakując ponad płaszczącymi się ciałami Mabdenów,
którzy odpadli od korpulentnego boga.
Wtedy Arioch dojrzał go, schwycił, a jego śmiech ucichł.
- Oddaj mi teraz moje serce.
Corum złapał powietrze i uwolnił sobie ręce z uścisku miękkiego ciała. Wielka ręka
była gorąca i brudna, paznokcie połamane.
- Oddaj mi moje serce, maleństwo!
- Nie! - Corum wbił miecz głęboko w kciuk, lecz bóg nie zwrócił na to uwagi.
Mabdenowie czepiali się włosów na jego piersi i obserwowali Vadhagha, krzywiąc się i
szczerząc obojętnie zęby.
Żebra Coruma bliskie były pęknięcia, lecz nadal nie chciał puścić serca Ariocha,
ściskanego w lewej ręce.
- Mniejsza z tym - powiedział Arioch, zwalniając nieco uchwyt. - Mogę cię wchłonąć
razem z sercem.
Bóg wzniósł rękę w kierunku swoich ust. Oddech z otwartej gęby owiał Coruma
smrodem tak mocnym, aż Vadhagh się zakrztusił, nadal jednak kłuł i ciął. Arioch rozciągnął
gigantyczne wargi. Wszystko, co Corum widział, to były usta, chropawe nozdrza, potężne
oczy. Gęba otworzyła się szerzej, by go połknąć. Ciął górną wargę, wpatrzony w czerwoną
czeluść gardła boga.
Wtedy ruszyła do działania jego obca, lewa ręka i ścisnęła serce Ariocha. Własna siła
Coruma nie mogłaby tego uczynić, lecz raz jeszcze Ręka Kwlla okazała swą dziwną potęgę.
Ściskała serce coraz mocniej.
Śmiech Ariocha umilkł. Duże oczy rozszerzyły się i wypełnił je inny wyraz. Ryk dobył
się z gardła.
Ręka Kwlla wzmacniała uścisk.
Arioch wrzasnął.
Serce zaczęło rozpadać się w ręce. Promienie czerwonawego i niebieskiego światła
wytrysnęły spomiędzy palców Coruma. Ból objął całe ramię.
Rozległ się wysoki, gwiżdżący dźwięk.
Arioch zajęczał. Jego uścisk wokół Coruma osłabł. Zatoczył się do tyłu.
- Nie, śmiertelniku. Nie... - głos był pełen trwogi. - Proszę, śmiertelniku, możemy...
Corum zobaczył, że spasiona postać boga zaczyna rozmywać się w powietrzu. Ręka,
która go trzymała, traciła kształt.
A potem Corum spadł na podłogę i połamane kawałki serca Ariocha rozsypały się.
Opadł z hukiem, spróbował się podnieść. Zobaczył, że to, co zostało z Ariocha, rozpływa się w
powietrzu. Usłyszał ponury łoskot, i zanim stracił przytomność, zdążył jeszcze usłyszeć ostatni
szept Ariocha:
- Corumie z Vadhaghów. Wygrałeś. Władcy Mieczy są zgubieni i przegrani na
zawsze...
Rozdział 8
PRZERWA W ZMAGANIACH
Corum zobaczył mijającą go procesję.
Istoty, setki różnych ras, maszerowały, jechały lub były niesione, a on wiedział, że widzi
wszystkie rasy śmiertelników, które istniały, odkąd Ład i Chaos rozpoczęły swe zmagania o
dominację nad niezliczonymi planami Ziemi.
W dali ujrzał, wzniesione jeden obok drugiego, sztandary Ładu i Chaosu - herbem
jednej było osiem promieniście rozbiegających się strzał, znakiem drugiego -jedna prosta
strzała. Ponad tym wszystkim wisiała wielka waga o doskonałym balansie. Na każdej z szalek
ustawione były istoty nieśmiertelne. Zobaczył Ariocha i Władców Chaosu na jednej i Władców
Ładu na drugiej. Usłyszał przemawiający do niego glos:
- Tak oto winno być. Ani Ład, ani Chaos nie mogą dominować nad losami
śmiertelników. Musi być równowaga.
Corum krzyknął:
- Lecz nie ma równowagi! Wszystkim rządzi Chaos!
Głos odpowiedział:
- Czasem to zawodzi. Potrzebna jest korekta. Na tym polega zadanie śmiertelników -
przywracać równowagę.
- Jak ja mogę tego dokonać?
- Już zacząłeś swe dzieło. Musisz doprowadzić je do końca. Możesz zginąć, zanim to
uczynisz, lecz wtedy zadanie przejmą inni.
- Nie chcę tego! Nie uniosę takiego brzemienia!
- MUSISZ!
Pochód maszerował dalej, nie widząc Coruma, nie dostrzegając kołyszących się szalek
ni Kosmicznej Wagi, wznoszącej się nad nimi.
Corum był zawieszony w chmurnej przestrzeni, a jego serce było spokojne. W oparach
zaczęły pojawiać się kształty i po chwili był znowu w sali Ariocha. Szukał miecza, lecz broni
nie było.
- Zwrócę ci twój miecz, nim odejdziesz, Książę Corumie z Vadhaghów. - Głos był
czysty i zrównoważony.
Corum odwrócił się. Gwałtownie wciągnął powietrze.
- Gigant z Laahr!
Smutna, mądra twarz uśmiechnęła się do niego.
- Tak zwano mnie na wygnaniu. Lecz nie jestem już banitą i możesz zwracać się do
mnie moim prawdziwym imieniem. Jestem Lord Arkyn i to jest mój pałac. Arioch odszedł. Bez
serca nie może w tym wymiarze przyjmować cielesnego kształtu. Bez ciała zaś nie może
rozwinąć swej potęgi. Teraz ja tu rządzę, jak kiedyś.
Substancja istoty była wciąż mglistym cieniem, chociaż już nie tak bezkształtnym, jak
przedtem. Lord Arkyn uśmiechnął się.
- Potrwa trochę, nim wrócę do dawnej postaci. I tak pozostawałem w tym wymiarze
tylko wielkim wysiłkiem woli. Nie wiedziałem, ratując cię, Corumie, że będziesz tym, który
przywróci mnie światu. Dziękuję ci.
- To ja dziękuję, mój panie.
- Dobro rodzi dobro - powiedział Lord Arkyn. - Zło rodzi zło.
Corum uśmiechnął się.
- Czasami tak, mój panie.
Lord Arkyn zachichotał cicho.
- Tak, masz rację, czasami. Cóż, śmiertelniku, muszę odesłać cię do twojego wymiaru.
- Mój panie...?
- Tak, Książę w Szkarłatnym Płaszczu?
- Lordzie Arkyn, wiesz, dlaczego wstąpiłem na tę drogę. Szukam ocalałych z mojej rasy
Vadhaghów. Powiedz mi, czy naprawdę wszyscy prócz mnie zginęli?
Lord Arkyn opuścił głowę.
- Wszyscy prócz ciebie.
- Nie możesz przywrócić ich do życia?
- Vadhaghowie zawsze byli tymi śmiertelnikami, których kochałem najbardziej. Lecz
nie mam dość siły, by odwrócić cały cykl czasu. Jesteś ostatnim z Vadhaghów. I jeszcze... -
Lord Arkyn przerwał. - Lecz może jeszcze nadejść chwila, że Vadhaghowie wrócą. Niczego
jednak nie widzę wyraźnie i nie mogę powiedzieć nic więcej.
Corum przytaknął.
- Cóż, muszę być zadowolony i z tego. A co z Shoolem? Czy Rhalina jest bezpieczna?
- Sądzę, że tak. Moje zmysły nie są jeszcze dość ostre, by widzieć wszystko, co się
dzieje. Shool był wytworem Chaosu i jest przez to jeszcze trudniejszy do obserwacji. Obawiam
się jednak, że Rhalina może być w niebezpieczeństwie, chociaż potęga Shoola minęła razem ze
zniknięciem Ariocha.
- Wyślij mnie więc, błagam cię, na Svi-an-Fanla-Brool. Kocham Margrabinę.
- Twoja zdolność do kochania czyni cię silnym, Książę Corumie.
- A zdolność do nienawiści?
- Ona ukierunkowuje twoją siłę.
Lord Arkyn zadrżał, jakby było to coś, co pozostawało poza jego sferą pojmowania.
- Jesteś smutny w chwili triumfu, Lordzie Arkyn? Czy też może zawsze jesteś smutny?
Władca Ładu spojrzał na Coruma niemal ze zdziwieniem.
- Przypuszczam, że zawsze jestem nieco smutny. Płaczę po Vadhaghach, tak jak i ty.
Rozpaczam po tym, którego zabił twój wróg, Glandyth-a-Krae, a którego ty zwałeś Brunatnym.
- To było dobre stworzenie. Czy Glandyth nadal sieje śmierć i zniszczenie w
Bro-an-Vadhaghu?
- Tak. Sądzę, że jeszcze go spotkasz.
- A wtedy zabiję go.
- Możliwe.
Lord Arkyn zniknął. Pałac zniknął.
Z mieczem w ręku Corum stał przed niskimi, wypaczonymi drzwiami wiodącymi do
domostwa Shoola. Za nim, w ogrodzie, rośliny wyciągały się ku górze, by pić deszcz, który
padał z bladego nieba.
Dziwna cisza wisiała nad ciemnym i prostym w kształtach budynkiem, lecz Corum bez
wahania wbiegł do środka i podążył ekscentrycznie udekorowanymi korytarzami.
- Rhalino! Rhalino! - Wnętrze prymitywnej budowli tłumiło jego głos niezależnie od
tego, jak głośno krzyczał.
- Rhalino!
Biegł przez mroczne pokoje, aż usłyszał zawodzący głos, który natychmiast rozpoznał.
Shool!
- Shoolu! Gdzie jesteś?
- Książę Shoolu. Powinienem być tytułowany zgodnie z moją właściwą rangą, która
zostanie mi jeszcze przywrócona. Kpisz ze mnie teraz, gdy moi wrogowie mnie pobili.
Corum wszedł do pokoju, gdzie był Shool. Rozpoznał jedynie oczy. Reszta była czymś
uschniętym, zmalałym, leżącym na łóżku i niezdolnym do ruchu.
Shool zaskamlał.
- I ty też przyszedłeś znęcać się nade mną teraz, gdy jestem zwyciężony. Tak to zwykle
jest z wielkimi, gdy upadną.
- Wyrosłeś niegdyś jedynie dzięki specyficznemu poczuciu humoru Ariocha.
- Cicho! Nie pozwolę się oszukiwać. Arioch zemścił się na mnie, gdyż byłem
potężniejszy niż on.
- Otrzymałeś, nic o tym nie wiedząc, cząstkę jego mocy. Nie ma już Ariocha w Pięciu
Wymiarach, Shoolu. Wprawiłeś w ruch maszynę, która ostatecznie go zniszczyła. Chciałeś
jego serca, by uczynić go swym niewolnikiem. Wysłałeś już przedtem wielu Mabdenów, by je
ukradli. Oni przegrali. Nie powinieneś wysyłać mnie, Shoolu, gdyż ja nie zawiodłem, co
zaowocowało również i twoją niemocą.
Shool pociągnął nosem i pokiwał zmizerowaną głową.
- Gdzie jest Rhalina, Shoolu? Jeśli coś jej się stało...
- Coś jej się stało? - Potężny śmiech wyrwał się z wynędzniałych ust. - Ja miałbym ją
skrzywdzić? To ona usidliła mnie. Zabierz ją stąd jak najprędzej. Wiem, że chce mnie otruć.
- Gdzie jest?
- Dałem ci dary.. Nową rękę i oko. Byłbyś nadal kaleką, gdybym nie był dla ciebie tak
dobry. Lecz wiem, że zapomnisz o mojej wspaniałomyślności. Będziesz...
- Twoje „dary” omal nie okaleczyły mi duszy! Gdzie jest Rhalina?
- Obiecaj, że nic mi nie zrobisz, jeśli ci powiem!
- Dlaczego miałbym chcieć zranić tak wzruszającą istotę jak ty, Shoolu? A teraz
powiedz mi.
- Na końcu przejścia są schody. Na ich szczycie jest pokój. Chciałem zrobić z niej swoją
żonę, wiesz. To byłoby cudowne, być żoną boga. Nieśmiertelną. Ale ona...
- Zamierzałeś mnie zdradzić?
- Bóg może robić, co mu się podoba.
Corum wyszedł z pokoju, pobiegł przejściem i niewysokimi schodami w górę,
uderzając jelcem miecza w drzwi.
- Rhalino!
Zza drzwi dobiegł zmęczony głos:
- A więc wróciła ci moc, Shoolu. Nie oszukasz mnie już udając Coruma. Choćby i on
był martwy, nie oddam się innemu, zwłaszcza...
- Rhalino! To naprawdę ja, Corum. Shool jest bez siły. Kawaler Mieczy został wygnany
z tego wymiaru, a razem z nim odeszły czary Shoola.
- Naprawdę?
- Otwórz drzwi.
Rygle zostały ostrożnie odsunięte i w drzwiach stanęła Rhalina. Zmęczona, gdyż
niewątpliwie wiele przecierpiała, lecz niemniej piękna. Popatrzyła głęboko w oczy Coruma, a
jej twarz wyrażała ulgę. Zemdlała.
Corum zniósł ją, przeszedł przez korytarz. Zatrzymał się przy pokoju Shoola.
Niegdysiejszy czarownik zniknął.
Podejrzewając podstęp, pospieszył do głównych drzwi.
W deszcz, ścieżką między kołyszącymi się roślinami, spieszył Shool. Jego stareńkie
nogi ledwo mogły go unieść.
Zebrawszy dość odwagi rzucił w tył spojrzenie, a ujrzawszy Coruma, aż skurczył się ze
strachu. Zanurkował w krzaki.
Rozległo się mlaskanie. Syk. Jęk.
Żołądek podszedł Corumowi do gardła. Rośliny Shoola posilały się po raz ostatni.
Ostrożnie przeniósł Rhalinę ścieżką, szarpiąc się z winoroślą i kwiatami, które chciały
ich pochwycić i ucałować, aż w końcu dobrnęli do brzegu.
Była tam uwięziona łódź, mały skif, który przy ostrożnym żeglowaniu mógł zanieść ich
z powrotem do Zaniku Moidel.
Morze wygładzał szary, nieustannie padający deszcz. Na horyzoncie niebo zaczęło
jaśnieć.
Corum ułożył Rhalinę w łodzi i wziął kurs ku Górze Moidel.
Obudziła się w kilka godzin później. Spojrzała na niego, uśmiechnęła się słodko i
znowu zasnęła.
Blisko zmierzchu, gdy łódź płynęła pewnie ku domowi, wstała i usiadła obok niego.
Owinął ją swoim szkarłatnym płaszczem, nic nie mówiąc.
Gdy wzeszedł księżyc, pochyliła się i pocałowała go w policzek.
- Nie miałam nadziei... - zaczęła. Przez kilka chwil płakała, aż ją uspokoił. - Corumie -
powiedziała po chwili -jak to wszystko w ogóle się udało...
A on zaczął opowieść o wszystkim, co go spotkało. Opowiedział jej o
Ragha-da-Khetach, o magicznym latawcu, o Krainach Płomieni, o Ariochu i o Arkynie.
Powiedział jej wszystko, prócz’ dwóch rzeczy.
Nie wspomniał, jak on - czy raczej Ręka Kwlla zamordowała Króla Temgol-Lepa, który
chciał go otruć, ani o jej rodaku Hanafaksie, który próbował mu pomóc.
Gdy skończył, jej czoło rozchmurzyło się i westchnęła ze szczęścia.
- Mamy więc w końcu pokój. Konflikt się skończył.
- Tak, pokój. Na niedługi czas - jeśli będziemy mieli szczęście.
Zaczęło wschodzić słońce. Skorygował kurs.
- Nie opuścisz mnie już? Panuje teraz Ład i...
- Panuje tylko w tym wymiarze. Władcy Chaosu nie będą uszczęśliwieni tym, że
ściągnąłem zagładę na jednego z nich. A Lord Arkyn wie, że wiele jeszcze musi zostać
zrobione, zanim Ład opanuje znów niezachwianie Piętnaście Wymiarów. Glandyth-a-Krae zaś
da jeszcze znać o sobie.
- Nie będziesz już szukał na nim zemsty?
- Już nie. Był jedynie narzędziem Ariocha. Za to on nie zapomni o swej nienawiści do
mnie.
Niebo oczyściło się. Było błękitne i złote. Wiał ciepły wiatr.
- Corumie, czy zatem nigdy nie mamy zaznać spokoju?
- Kiedyś uzyskamy go zapewne. Lecz będzie to zawsze tylko przerwa w zmaganiach.
Cieszmy się zatem tą przerwą, jak tylko potrafimy. Przynajmniej tyle wygraliśmy.
- Tak - rozpogodziła się. - A pokój i miłość, które trzeba wywalczyć, są więcej warte niż
takie, które się po prostu dostaje.
Objął ją ramieniem.
Słońce było już wysoko. Jego promienie dotykały lśniącej ręki i takiegoż oka.
Sprawiały, że ich przypominające klejnoty okrycie płonęło jaśniej i żywiej od ognia.
Lecz Rahlina tego nie zauważyła. Zasnęła znów w ramionach Coruma.
Góra Moidel znalazła się w polu widzenia. Jej zielone zbocza były obmywane przez
spokojne błękitne morze, a słońce wydobywało biel kamieni zamku. Był przypływ i mierzeja
skryła się pod wodą.
Corum spojrzał na uśpioną twarz Rhaliny. Uśmiechnął się i łagodnie pogładził jej
włosy.
Zobaczył puszczę stałego lądu. Nic już stamtąd nie groziło.
Zapatrzył się w bezchmurne niebo.
Miał nadzieję, że przerwa w zmaganiach będzie długa.