Gjersoe Ann-Christin
Dziedzictwo II 23
Podejrzenia
Galeria postaci:
Abelone Ladefoss - wdowa po Eriku Ladefossie
Aksel Gimle - ojciec Abelone, właściciel Gimle
Marie Gimle - najmłodsza, ośmioletnia siostra Abelone,
Jorgen i Isak Gimle - bliźnięta, trzyletni młodsi bracia Abe-
lone
Mały Erik - roczny syn Abelone
Blanche Bjerkely - kuzynka Abelone
Alf Bjerkely - mąż Blanche
Helene Augusta - prawie trzyletnia córka Blanche i Alfa
Ellen Bjerregaard - siostra Abelone
Ulrik Bjerregaard- mąż Ellen
Bera - służąca w Gimle
Hilmar - parobek w Gimle
Sofie - służąca w Gimle
Maline - służąca w Gimle Anders - pracuje w odlewni
dzwonów, brat Alfa Greger Langaard - zarządca Ladefoss
Aslak Sorensen - mieszka w lesie w chatce drwala, samotnik
Signe - gospodyni sierocińca
Line - siostra Signe, pracuje w sierocińcu
Thorstein i Hogne - bracia mieszkający w sierocińcu
Państwo Angelsten - małżeństwo opiekujące się ubogimi i
osieroconymi dziećmi
Wdowa Lucie Archer - matka nowego dziedzica Rosenlowe
Pan Lothe - artysta malarz
Fredrikke i Gustav - rodzeństwo mieszkające w Angelsten,
Fredrikke uciekła do sierocińca
Pan i pani Aaroe - małżeństwo, które zaopiekowało się
osieroconymi Amalie i Mathiasem
Dyrektor banku Schmidt i jego żona - rodzice pani Aaroe
Nora i profesor Wergeland - małżeństwo podróżujące razem
z Ulrikiem i Ellen
1
- Więc mówi pani, że mam brata albo siostrę? - głos Blanche
zadrżał. Państwo Angelsten spojrzeli szybko na siebie, po
czym pan domu zrobił krok do przodu. Cicho chrząknął, zanim
przemówił. - Prześpijmy się z tym problemem. Teraz
ważniejsze jest, żeby dowiedzieć się, gdzie jest Fredrikke.
Spojrzał na Blanche, wyraźnie wyczekując odpowiedzi.
Blanche potrząsnęła głową z niedowierzaniem. Co oni sobie
wyobrażają? Właśnie dowiedziała się, że jej matka ma
nieślubne dziecko, a teraz nie chcą nic więcej na ten temat po-
wiedzieć?
- Nie wiedziałam... - zająknęła się, poczuła suchość w ustach i
miała mętlik w głowie. -Musi mi pani powiedzieć wszystko, co
pani wie. Naprawdę nie wiedziałam, że matka urodziła
dziecko, zanim wyszła za ojca.
Spojrzała na pana Angelstena i jego żonę, czekała aż
powiedzą coś więcej, jednak nie odezwali się ani słowem.
Zwróciła uwagę, że unikali jej wzroku.
- Czy wiecie, co stało się z dzieckiem? - kontynuowała
Blanche. Ojciec nigdy nie powiedział jej o tym, że miała
rodzeństwo. Może sam o tym nie wiedział? Albo nie chciał,
żeby o tym się dowiedziała?
Nie odpowiedzieli na jej pytanie, ale pani Angelsten
wyglądała jednak na zakłopotaną.
- Wiecie, co stało się z dzieckiem? - powtórzyła Blanche, tym
razem głośniej. Musieli coś wiedzieć, skoro wiadomo im było,
że jej matka zaszła w ciążę.
Pan Angelsten wykrzywił usta, oczy zwęziły
mu się, gdy się w nią wpatrzył. - Nie chce pani powiedzieć
gdzie znajduje się Fredrikke, a my nie chcemy już rozmawiać
na ten temat. Spojrzał na żonę. - Poza tym, jak już
wspomnieliśmy, nie znaliśmy osobiście pani matki.
Blanche poczuła, że wzbierała w niej naprzemiennie złość i
desperacja, ale zrozumiała, że w taki sposób nie zdziała
niczego. Para nie zamierzała powiedzieć jej niczego więcej, a
ona sama nie chciała ich błagać.
Musieli istnieć inni, którzy coś na ten temat wiedzieli i
których mogłaby zapytać, ale o tym będzie musiała pomyśleć
później. Teraz najważniejsze było zadbanie o to, żeby dzieci
żyjące w Angelsten mogły stamtąd odejść. Od dłuższego czasu
podejrzewała, że w gospodarstwie nie wszystko działo się tak,
jak należy. Jednak po usłyszeniu opowieści Fredrikke o tym, co
miało miejsce, przyznała, że coś trzeba było z tym zrobić. Nie
mogła już dłużej patrzeć przez palce na to, jak te biedne dzieci
są traktowane.
Wyprostowała się i próbowała odsunąć od siebie myśli o tym,
czego właśnie dowiedziała się o matce. Sądziła, że państwo
Angelsten specjalnie wywołali ten temat, aby zapomniała o
pierwotnej przyczynie swojego tu przybycia. To właśnie
wtedy, gdy wspomniała, że dzieci z gospodarstwa są chłostane
w imię Pana, pani Angelsten powiedziała, że jej matka zaszła w
ciążę jako panna.
- Ma pan rację, panie Angelsten - powiedziała Blanche
chłodno. - To nie o mojej matce pragnę rozmawiać. Chodzi o
to, co dzieje się tutaj.
Na twarzach państwa Angelsten ponownie pojawił się zacięty
wyraz.
- Tu dzieje się tylko to, że wychowujemy dzieci, które w
przeciwnym razie mieszkałyby na bruku - szybko i
zdecydowanie odpowiedział pan Angelsten. - Uczymy ich
Słowa Bożego i kształtujemy tak, żeby stały się dobrymi
chrześcijanami i obywatelami. Może dla pani jest to trudne do
zrozumienia...
Blanche przerwała mu, nie zdołała dłużej się powstrzymać. -
Czy dlatego wychłostał pan tego biednego chłopca w domu
modlitewnym? Uczył go pan Słowa Bożego, gdy wykrzykiwał,
że diabeł musiał go opętać, ponieważ coś ukradł?
Państwo Angelsten zgodnie aż wywrócili oczami.
- Co to za oskarżenia! - wybuchnęła pani Angelsten i
wymachiwała rękami. - Nie znajduję słów, ja...
Pan Angelsten położył dłoń na ramieniu żony, jakby chciał ją
uciszyć. - Pozwól mi się tym zająć - powiedział spokojnie i
spojrzał na Blanche badawczo, po czym na jego twarzy pojawił
się władczy, sztywny uśmiech.
- Wypowiada pani potworne oskarżenia, pani Bjerkely -
powiedział niskim głosem, w którym pobrzmiewał ton groźby.
- Nie godzę się na to, żeby tak nas pani tu oskarżała. Podniósł
głos, a Blanche obserwowała, jak niemal wybuchł. -Sądziłem,
że przyszła tu pani, żeby powiedzieć
nam gdzie jest Fredrikke, a pani mówi nagle takie rzeczy... co
za brednie!
Blanche bez wahania spojrzała mu w oczy. Nie bała się go,
mimo że zdawała sobie sprawę, że podnosząc głos próbował ją
przestraszyć. Jednak ona przeżyła już w życiu niejedno i nie da
się zastraszyć takim ludziom.
- Fredrikke jest małą, bystrą dziewczynką, panie Angelsten.
Widziała, co miało miejsce w kaplicy i wszystko nam
opowiedziała - powiedziała z rozwagą i spokojem.
- Co? - wykrzyknął rozdzierająco pan Angelsten. - Wysuwa
pani tak okropne i oczywiście bezpodstawne oskarżenia z
powodu tego, co naopowiadała pani siedmioletnia dziew-
czynka? Podniósł palec wskazujący i potrząsnął nim groźnie w
jej kierunku, wyraźnie przestawał nad sobą panować. - Mogę
panią zapewnić, że Fredrikke ma bardzo bujną fantazję, ale
teraz muszę przyznać, że przeszła samą siebie. Głośno parsknął
i potrząsnął głową, po czym skie-
rował wzrok ku swojej żonie. Wyraźnie oczekiwał na jej
wsparcie.
Pani Angelsten wykrzywiła w grymasie twarz i splotła dłonie
na piersi. - Musi pani wiedzieć, że stale tego doświadczamy,
pani Bjerkely - powiedziała urażona. - Dzieci, które tu trafiają,
nie okazują takiej wdzięczności, jakiej można by się
spodziewać. Kłamią, biją się, kradną i przeklinają - z
rezygnacją potrząsnęła głową i przewróciła oczami. - Czasem
obawiam się, że nasze starania są daremne.
Blanche stała, słuchając ich. Wyraźnie widać było, że nie
mieli zamiaru przyznać, że historia opowiedziana przez
Fredrikke była prawdziwa.
Gdy na chwilę przerwali potok słów, w większości
wymówek, zrobiła krok do przodu. - Ale czy prawdą jest, że
jeden z chłopców z gospodarstwa ukradł złoty zegarek? -
zapytała i popatrzyła kolejno na każdego z nich. Ponownie
wymienili się spojrzeniami, po czym odezwał się pan
Angelsten, który wyraźnie starał się zacho-
wać spokój. - Nie mam ochoty mówić o tym, co dzieci z
gospodarstwa zrobiły lub nie, pani Bjerkely - odpowiedział z
umiarem. - To sprawa między nami i dziećmi.
Blanche zrozumiała, że nie planowali powiedzieć, dlaczego
tak srogo ukarali chłopca. Wyraźnie nie chcieli, żeby ktoś obcy
wtrącał się w to, jak wychowywali dzieci.
- Powinni państwo wiedzieć, że jestem zmuszona zgłosić na
policję to, o czym się dowiedziałam - stwierdziła.
Słowa wywołały natychmiastowy efekt. Trafiła w czuły
punkt, ich pewność siebie przemieniła się w pełne zawahania
spojrzenie.
Blanche podeszła do drzwi, nie było powodu, by miała czekać
na protesty państwa Angelsten.
Otwierając drzwi odwróciła się w ich kierunku. - Jak już pan
powiedział, ta rozmowa jest skończona.
Znów odwróciła się do nich plecami i wyszła do przedpokoju.
- Pani Bjerkely!
Głos pana Angelstena zatrzymał ją. Spokojnie odwróciła się,
będąc świadoma swej przewagi-
Pan Angelsten wpatrując się w nią, kilka razy przeczesał
swoją siwą, sztywną brodę. - Dobrze, dobrze, pani Bjerkely.
Nie widzę innego wyjścia, opowiem więc, co zrobił Krestian i
wtedy zrozumie pani, że to nie jest sprawa dla policji.
Blanche spojrzała na niego wyczekująco. Możliwe, iż robił
sobie nadzieje, że gdy opowie jej, co zaszło, ona nie zgłosi
sprawy policji. W każdym razie będzie rozczarowany.
- Ma pani rację. Krestian ukradł mój złoty zegarek, ale to, co
opowiedziała Fredrikke... Potrząsnął głową i spojrzał na nią
nagle. - Pani Bjerkely, musi mi pani wierzyć, to nieprawda.
Podszedł do niej. - Nie zamierzaliśmy iść na policję, bo nie
chcieliśmy, żeby Krestian wylądował w więzieniu. Mimo
wszystko to dobry chłopiec. Zawsze ciężko pracował, poza
tym jest mą-
dry i odpowiedzialny. Trudno stwierdzić, co sobie myślał,
gdy ukradł zegarek.
Pani Angelsten stanęła obok swojego męża. - Czasem dzieci
mają niemądre pomysły, sama pani na pewno o tym wie.
Wzięła męża pod ramię i spojrzała mu w oczy. - Sądzę, że
Krestian chciał sprzedać zegarek, żeby mieć pieniądze.
Pan Angelsten skinął głową. - Jest rozsądnym chłopcem,
który chce coś dostać od życia, ale sądzi, że bez pieniędzy jest
to niemożliwe. Poza tym planuje rzucić szkołę, po to, żeby móc
pracować i zarabiać, ale sądzimy, że jest na to zbyt młody.
Dobrze radzi sobie w szkole, więc szkoda by było, gdyby nie
wykorzystał swoich zdolności. Zamilkł na chwilę, po czym
kontynuował. - Niedobrze, że ukradł zegarek, ale
postanowiliśmy z żoną dać mu szansę. Więzienie to nie jest
odpowiednie miejsce dla niego. Mam nadzieję, że zgadza się
pani z tym.
Blanche przyglądała im się uważnie. Co oni
sobie wyobrażają? Że nie zrozumie, iż próbowali ocalić
własną skórę?
- Źle zaczęliśmy, pani Bjerkely - kontynuował pan Angelsten
- ale mam nadzieję, że pani wie, iż chcemy dla dzieci jak
najlepiej. Spojrzał na żonę, która lekko skinęła głową.
Wydawało się, że tak jak inne kobiety wolała, by to mężczyzna
prowadził rozmowę.
- Jak już powiedziałem, naszym celem jest, aby dzieciom żyło
się jak najlepiej - mówił dalej pan Angelsten - ale pojęliśmy, że
Fredrikke nie chce już u nas mieszkać. I jeśli tak się dzieje, to
nie będziemy jej zmuszać.
Blanche wbiła wzrok w Angelstena. Co on właściwie
powiedział? Czy ostatecznie zaakceptował ucieczkę
Fredrikke?
- Fredrikke i jej brat Gustav muszą się dostosować do decyzji
komisji do spraw ubogich, muszą tu być aż do czerwca -
zawiesił głos - ale nie bedziemy robić problemów, jeśli okaże
się, że dzieci wołałyby mieszkać w sierocińcu.
Blanche zmieszała się. Angelstenowie stwierdzili nagle, że
mogłaby zabrać rodzeństwo, gdyby tylko chciała.
- Oczywiście, że chętnie przyjmiemy dzieci - odpowiedziała
pospiesznie Blanche, mimo że właściwie nie mieli na to
miejsca. Ale jeśli byłaby taka potrzeba, mogliby przyjąć
wszystkie dzieci, które mieszkają w Angelsten - każde miejsce
byłoby lepsze od tego.
Pan Angelsten uśmiechnął się z wysiłkiem i ukłonił się lekko.
- Więc tak to wygląda, pani Bjerkely. Może pani sama
porozmawia z Fredrikke?
Blanche nie wspomniała nawet słowem, że dziewczynka
przebywała w sierocińcu, ale widać było, że państwo
Angelsten byli o tym przekonani.
Skinęła głową. - Porozmawiam z nią - odparła wymijająco. -
Ale chyba mogę powiedzieć, że chętnie zamieszkałaby u nas.
- Więc zakładam, że Gustav chce tego samego - dodał pan
Angelsten. - Rodzeństwo jest
mocno związane ze sobą. Czy odpowiada pani, żeby odebrać
chłopca za dwa dni? Moglibyśmy go przygotować do
przenosin.
Blanche skinęła głową, nadal zaskoczona kierunkiem, jaki
obrała rozmowa. - Oczywiście, panie Angelsten. Niech więc
tak będzie.
Myśli kłębiły się w jej głowie, gdy żegnała się z
gospodarzami i szła do czekającego na nią na podwórzu
powozu.
Teraz mogła pozwolić sobie na rozmyślanie o tym, czego się
dowiedziała.
Rodzeństwo - czy naprawdę miała rodzeństwo? Czy matka
urodziła dziewczynkę, czy chłopca? Czy ona lub on wie o
swoim pochodzeniu? I gdzie dorastało dziecko?
Myśli było wiele, ale jedno wiedziała na pewno. Nie bez
przyczyny państwo Angelsten zgodzili się na przeprowadzkę
Fredrikke i Gustava do sierocińca. Najwyraźniej mieli
nadzieję, że wówczas zostawiłaby ich w spokoju. Nie mogli
jednak bardziej się mylić.
Była przekonana, że dzieci z Angelsten bardzo cierpiały i
miała pewność, że Fredrikke mówiła prawdę, gdy opowiadała,
jaką karę Krestian otrzymał za kradzież złotego zegarka.
Na pewno Angelstenowie w jednym mieli rację: nie mogła
zgłosić na policję postępku Krestiana, bez wydania
nieszczęsnego chłopca trudno byłoby przekazać, co Fredrikke
widziała w domu modlitewnym.
Nie mogła iść na policję, ale obiecała, że zrobi wszystko, co w
jej mocy, żeby uratować dzieci z Angelsten i tej obietnicy
zamierzała dotrzymać.
2
Burzowe chmury w kolorze stali zebrały się nad
wierzchołkami drzew, gdy Abelone i Marie spokojnie szły
ścieżką do małej chatki starej Holte. Siostrzyczka była
zadowolona i pogodna jak zawsze, śpiewała podskakując i
tańcząc obok niej.
Wilma biegła przed nimi. Abelone pomyślała, że powinna
wziąć ją na smycz, tak jak poradził jej Sorensen, ale szczeniak
nigdy nie odchodził zbyt daleko. Jeśli oddalił się i stracił je z
oczu, szybko przybiegał z powrotem.
- Popatrz, ona jest taka słodka! - zaśmiała się Marie i wskazała
w kierunku Wilmy, która z dużą wytrwałością kopała dziurę
pod jałowcem.
Abelone zwróciła uwagę, że pies często lubił to robić i ojciec
powiedział, że Wilma bardziej przypomina nornicę niż psa.
- Może zawołasz ją? - zapytała Abelone. Chciała
powstrzymać psa, zanim zrobi więcej dziur w ich ogrodzie.
Ojciec nie był szczególnie zadowolony, gdy dziś rano odkrył
dołki.
- Wilmo, chodź! - krzyknęła młodsza siostra. Gdy tylko
szczeniak usłyszał swoje imię, przestał zajmować się
kopaniem i przybiegł do nich natychmiast. Jednym susem
wskoczył na Marie, która prawie upadła. Udało się jej
odzyskać równowagę w ostatnim momencie.
- Nie, Wilmo, nie wolno ci skakać - upomniała Abelone. Nie
musiała używać srogiego tonu, szczeniak rozumiał dobrze, co
oznaczało nie i przysiadł ze zmieszaną miną.
Marie pochyliła się i poklepała go po grzbiecie. Wyglądało na
to, że zapomniał już o naganie. Marie została dokładnie
wylizana po twarzy, przed czym się nie broniła, wręcz przeciw-
nie, sprawiło to, że zaniosła się radosnym śmiechem.
Abelone śmiała się z młodszej siostry. Dopiero co odsunęła
od siebie szczeniaka, by po chwili znów się z nim pieścić, gdy
tylko nadarzyła się okazja. Wilma również zadowolona była z
uwagi, którą jej poświęcano.
Abelone przykucnęła obok Marie i zaczęła drapać Wilmę
wokół obroży, tak jak lubiła.
- Ona ma taką miękką sierść - powiedziała Marie i zbliżyła
policzek do szczeniaka, ale ten akurat postanowił położyć się
na grzbiecie.
- Jakaż ona dziwna, gdy leży w ten sposób -powiedziała Marie
i pogłaskała psa po żebrach. - Czy sądzisz, że pan Sorensen
pozwoli ją nam zatrzymać, gdy wróci z podróży? Siostra
popatrzyła na Abelone proszącym wzrokiem.
Abelone nie wiedziała, co odpowiedzieć. Umowa brzmiała
tak, że przez kilka tygodni, gdy Sorensen będzie w podróży,
zaopiekuje się szczeniakiem po to, żeby mogła przekonać się,
co to znaczy mieć psa. - Sądzę, że pan Sorensen będzie chciał
Wilmę z powrotem - odpowiedziała zgodnie z prawdą. - Ale
możliwe, że znajdziemy sobie innego psa.
Siostra wyglądała na zawiedzioną. - Ale ja chcę Wilmę.
Nietrudno było to zrozumieć, Wilma była miła i posłuszna jak
na szczeniaka, ale Abelone wiedziała, że nie wszystkie psy
takie były.
- Zobaczymy - odpowiedziała. Wiedziała, że ojciec będzie
miał w tej sprawie dużo do powiedzenia.
Wstały i ruszyły ponownie w kierunku zagrody starej Holte.
Podniszczona chata prawie zniknęła za rozrośniętymi teraz
drzewami i gęstymi zaroślami.
- Jeśli się pospieszymy, zdążymy dotrzeć do pani Holte,
zanim zacznie znów padać -stwierdziła Abelone rzuciwszy
okiem na ciemne chmury. Wczorajsza ciepła noc świętojańska
zakończyła się gwałtowną burzą, rano też pa-
dało, tak jakby to była późna jesień. Koło południa
rozpogodziło się jednak. Teraz wyglądało na to, że znów
zebrały się chmury i obawiała się, że nadchodziła nowa ulewa.
Zaczęły biec, gdy spadły pierwsze krople.
- Mam nadzieję, że nie będzie burzy z piorunami, tak jak dziś
rano - powiedziała Marie ze strachem w głosie, mocno
chwytając siostrę za rękę.
Abelone potrząsnęła głową. - Sądzę, że będzie jedynie padało.
Rzuciła przelotne spojrzenie ku Wilmie, która zatrzymała się
przy kałuży, aby napić się wody. Nie tylko Marie nie lubiła
burzy. Dziś rano, gdy pierwsze grzmoty zahuczały na niebie,
szczeniak wskoczył do jej łóżka i skulił się pod kołdrą.
Doszły do furtki prowadzącej do ogrodu. Zawiasy były
przerdzewiałe i wydawało się, że ledwo się trzymała. Ostrożnie
popchnęła bramkę.
- Zapukasz? - zapytała Marie. Siostra spoj-
rzała na nią z obawą malującą się na twarzy, po czym
zdecydowanie
potrząsnęła głową. Abelone wiedziała,
dlaczego. Gdy była mała, sama również bała się starej Holte.
Wszyscy wiedzieli, że niezbyt lubiła dzieci i nieraz groziła im
laską, gdy zbliżały się do jej ogrodu. Później zrozumiała, że
Holte miała dosyć urwisów, którzy kradli owoce z ogrodu.
Fakt, że niektórzy z nich lubili wprawiać ją w złość, nie był tu
bez znaczenia.
- Może wzięłabyś kosz z jedzeniem? - zapytała Abelone i
podała go siostrze. Zostało tak dużo smakołyków z nocy
świętojańskiej, że Bera zaproponowała, by przyszły tu z
koszem.
Maria spojrzała z wahaniem na koszyk.
Abelone podeszła do drzwi i zapukała. Czekała rozmyślając o
tym, że coś powinno się zrobić z rozpadającymi się drzwiami i
zewnętrznymi ścianami chaty.
Holte nie otwierała, zapukała więc ponownie.
- To dziwne, że nie otwiera - powiedziała
cicho, schodząc z ganku i kierując się w stronę najbliższego
okna. - Ona jest zawsze w domu.
Musiała przedrzeć się przez krzaki, żeby dostać się do okna.
Osłoniła oczy dłońmi i zajrzała do środka.
Brudne naczynia jak zwykle piętrzyły się w nieładzie na
ladzie kuchennej. Stara kobieta nie przejmowała się zbytnio
utrzymaniem porządku.
Abelone nie spostrzegła nikogo, ale przy kominku ujrzała coś,
co sprawiło, że aż zesztywniała.
Krzesło leżało wywrócone na podłodze, obok leżał szal.
Odsunęła się od okna i podbiegła do wejścia. Wilma piszczała
i drapała łapą drzwi.
Abelone ponownie mocno zapukała. - Pani Holte? - zapytała
głośno i weszła do środka.
Aż wzdrygnęła się, gdy poczuła ostry, nieprzyjemny zapach
panujący w chacie, szybko jednak o nim zapomniała. Coś
musiało się tu stać. W domu zielarki panował zazwyczaj duży
nieporządek, ale tym razem chodziło o coś innego. Drzwiczki
starego regału stojącego naprzeciw niej były otwarte, szuflady
powysuwane, a obrusy, świeczniki i inne rzeczy leżały po-
rozrzucane na podłodze. Bujany fotel stał lekko oparty o
ścianę, a koc, który zazwyczaj leżał na nim, poniewierał się na
ziemi.
Abelone zaczęła mieć złe przeczucia. Czyżby była to sprawka
złodziei?
- Pani Holte? - powtórzyła głośniej i pospieszyła w kierunku
izby. Wilma biegała wokół niej, gdy szła w kierunku sypialni,
drzwi były uchylone. Szczeniak pyszczkiem popchnął skrzydło
drzwi, które w coś uderzyło.
Wilma zaczęła szczekać, gdy za uchylonymi drzwiami
pokazały się dwie białe nogi.
Abelone odwróciła się do siostry, która nadal stała na ganku z
koszykiem w rękach. - Marie, zaczekaj tam! - powiedziała.
Co to wszystko znaczy? Co się tu wydarzyło?
Z drżącym sercem zebrała się na odwagę
i wsunęła głowę za drzwi. Serce jej stanęło, gdy zobaczyła
leżącą, przewróconą na bok starą zielarkę, oczy miała
zamknięte, z małej ranki na czole wyciekła wyschnięta już
strużka krwi.
Abelone przecisnęła się przez drzwi i uklękła obok
niedającego znaków życia ciała. Skóra na twarzy kobiety była
blada i napięta, a kąciki ust opadły.
Czy umarła?
Spojrzała na jej pierś i odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła, że
wolno unosi się i opada. W każdym razie nie umarła. Ale jak
długo tak już leżała?
- Pani Holte? Pani Holte? - Lekko poklepała kobietę po
policzku. Jej skóra była w dotyku chłodna i gładka. - Pani
Holte? - powtórzyła cicho, po czym ponownie poklepała ją po
policzku. - Pani Holte? Musi się pani obudzić.
- Czy ona umarła?
Abelone odwróciła się w kierunku drzwi, w których stała
Marie, szeroko otwartymi oczami przyglądając się leżącej
kobiecie.
Abelone szybko potrząsnęła głową. - Nie, nie umarła, ale
uderzyła się w głowę. Może poszła-byś do kuchni i przyniosła
jakiś ręcznik i trochę wody, żeby go zwilżyć?
Siostra nie ruszyła się z miejsca, wzrok utkwiony miała w
staruszce.
- Marie? - powiedziała Abelone głośniej i to sprawiło, że
siostra oprzytomniała i szybko zniknęła w drzwiach.
Abelone rozpięła guziki przy szyi w sukience starej kobiety
tak, żeby mogła swobodnie oddychać, ale pani Holte nadal
leżała bez ruchu.
W tym momencie Maria przybiegła ze zwilżonym
ręcznikiem. Abelone wzięła go, złożyła i ostrożnie położyła na
czole kobiety.
Pomogło. Staruszka zaczęła mrugać oczami.
- Pani Holte? - zapytała Abelone.
Kobieta zaczęła poruszać głową próbując złapać powietrze,
wyraźnie przestraszona i zamroczona.
Abelone chwyciła ją za rękę. - Pani Holte, proszę się nie bać,
to tylko ja...
- Nie! Zostaw mnie w spokoju, zostaw mnie... Staruszka
usiłowała walczyć, kopała i próbowała uderzyć Abelone, ale
jej ciosy nie były silne.
Abelone złapała ją za nadgarstki. - Holte, to ja, Abelone.
Zdołała uchwycić jej zdezorientowane spojrzenie. Po chwili
Abelone poczuła, że ciało zielarki rozluźniła się.
- To tylko ja, Abelone - powtórzyła. Staruszka opadła na
podłogę, jej wzrok błądził po suficie, powieki znów opadły.
Abelone podniosła ręcznik, który spadł na brudną podłogę i
oddała go Marie. - Mogłabyś go przepłukać?
Siostra zniknęła za drzwiami, a Abelone zastanawiała się, co
powinna zrobić. Po pierwsze, koniecznie musi przenieść
kobietę do łóżka, nie mogła tak tu leżeć.
- Pani Holte?
Staruszka ponownie otworzyła oczy, wzrok
błądził jak we mgle, po czym zatrzymał się. -Cieszę się, że
jesteś tutaj - odpowiedziała słabym, trzęsącym się głosem.
- Pomogę ci, nie możesz tak tu leżeć.
Usiłowała się poruszyć, ale Abelone widziała, że trudno jej
było stanąć na nogi. - Pomogę - powiedziała i wsparła jej plecy
ramieniem.
Kobieta wydała z siebie cichy jęk. - Mam takie zesztywniałe
ciało.
- Wesprzyj się na mnie, przeniosę cię na łóżko.
Staruszka nie była dużą osobą i jej kruche ciało wydawało się
być lekkie jak piórko, gdy Abelone ją podniosła. - Widzisz,
lepiej jak się tu położysz i odpoczniesz.
Kobieta opadła na brzeg łóżka, Abelone chwyciła ją za nogi i
pomogła ułożyć się. Próbowała nie zwracać uwagi na zapach
brudnej pościeli i przykrą woń ciała.
Staruszka ciężko westchnęła, moszcząc się w pościeli.
- Czy mogłabym coś ci przynieść? Może coś do picia albo
jedzenia? - zapytała Abelone.
Staruszka skierowała na nią wzrok i lekko kiwnęła głową. -
Chętnie napiję się trochę wody.
Marie wróciła już z kuchni i Abelone szeptem poprosiła ją o
przyniesienie szklanki wody.
- Może podłożę ci coś pod plecy? - zaproponowała Abelone i
znalazła dwie poduszki, które ułożyła tak, aby zielarka mogła
wygodnie usiąść.
- Że też musiałam dożyć takiej chwili - wymamrotała kobieta
potrząsając głową.
Abelone zrozumiała, że nadal była oszołomiona. - Możesz
opowiedzieć, co się stało? - zapytała ostrożnie i usiadła na
drewnianym krześle, które stało obok łóżka.
Staruszka siedziała patrząc przed siebie, ściągnęła bujne brwi
nad zagiętym nosem. - Nie pamiętam... Popatrzyła na Abelone.
- Nie pamiętam, dlaczego go wpuściłam. Nie mam w zwyczaju
wpuszczać obcych mężczyzn do środka.
Abelone spojrzała na nią. - Więc to był jakiś obcy?
Holte skinęła głową i bladymi palcami przeczesała siwe,
nieuczesane włosy. Zamyślona spojrzała przed siebie. -
Zapytał, czy mogę coś poradzić na bolący palec u nogi, o to
mnie zapytał, teraz pamiętam. Pokiwała głową, gdy wspo-
mnienia zaczęły wracać. - Bardzo bolał go duży palec u nogi i
chciał, żebym mu pomogła.
Usłyszały ostrożne pukanie, weszła Marie ze szklanką wody.
- Dziękuję Marie. Popilnujesz Wilmy? - cicho zapytała
Abelone. - Myślę, że jest w ogrodzie.
Marie skinęła głową i znów zniknęła. Abelone domyślała się,
że siostra cieszyła się, że mogła opuścić izbę, sama nie chciała,
żeby siostra usłyszała, co przydarzyło się zielarce.
Gdy Holte piła, Abelone siedziała w ciszy i usiłowała nie
patrzeć na długie, zaniedbane paznokcie staruszki. Gdy była
mała, kilku star-
szych chłopców twierdziło, że Holte jest czarownicą i wcale
nie wydawało jej się to dziwne. Pewnie też i dlatego, że
miejscowi w większości nie chcieli mieć z nią do czynienia.
Przychodzili jedynie, gdy potrzebowali leków na bóle czy inne
dolegliwości, albo gdy chcieli, żeby im powróżyć z fusów.
Prawdopodobnie jedyną osobą, która czasem ją odwiedzała,
była pani Agnes z Ladefoss. Gospodyni pastora zazwyczaj
przynosiła jej trochę jedzenia.
- Muszę przyznać, że chciało mi się pić -westchnęła staruszka,
gdy szklanka była już pusta.
Abelone wstała. - Czy przynieść więcej wody?
- Nie, dziękuję. Holte potrząsnęła głową, a jej twarz przybrała
gniewny wyraz. - Powinnam była go pogonić, jak tylko
pokazał się w drzwiach.
Abelone wzięła od niej szklankę i usiadła. -Ale co się stało?
Zostawił cię tu tak bez pomocy?
Kobieta spojrzała na nią wzrokiem pełnym
złości. - Zostawił mnie tutaj? Parsknęła, a Abelone ucieszyła
się, że staruszka znowu zaczynała być sobą.
- Gdy okazało się, że nie ma czym zapłacić za zioła, kazałam
mu iść, a on wtedy wpadł w szał! Ogarnął go gniew, gdy nie
chciałam przyjąć jako zapłaty jakiegoś kawałka metalu, który
jego zdaniem miał być srebrem. Ha! Akurat ze srebra,
powiedziałam! I jakby to nie wystarczyło, zaczął otwierać
szafki i szuflady w poszukiwaniu czegoś, co mógłby stąd
wynieść.
Abelone ze zdumienia aż otworzyła usta, choć zdawała sobie
sprawę, że to kiedyś musiało się stać. - Nie mogę pojąć, jak
ktoś mógł zdobyć się na coś takiego.
Staruszka spojrzała na nią gniewnym wzrokiem. - Myślisz, że
to takie dziwne? Jestem starą kobietą. Dzieci ze wsi może się
mnie boją, ale dorosłe chłopiska nie boją się takiej nieboraczki
jak ja. Na jej twarzy pojawił się grymas, potarła zranione czoło.
- Ale w każdym razie próbo-
wałam go powstrzymać, mimo że to nic nie pomogło.
Abelone wstała. - Pozwól mi opatrzyć ranę. Wzięła wilgotny
ręcznik i zmyła zaschniętą krew z jej czoła. - Na szczęście nie
jest zbyt duża, przestała już krwawić.
- To stało się, kiedy próbowałam się ukryć w sypialni -
wyjaśniła Holte. - On był tak wściekły, więc zrozumiałam, że
lepiej będzie, jeśli zejdę mu z oczu i pozwolę mu wziąć te kilka
rzeczy, które znajdzie. Gdy wbiegłam tutaj, poszedł za mną i
gdy zamykałam drzwi na haczyk, mocno w nie uderzył.
- I wtedy drzwi uderzyły cię w głowę? Skinęła głową. - Tak, i
po tym nie pamiętam
już nic. Myślę, że upadłam.
Abelone zastanowiła się. - Ale kiedy to się stało? Czy wtedy,
gdy przyszłyśmy tu z Marie?
Staruszka Holte spojrzała na nią zmieszana. - Był tutaj rano,
tuż po tym, jak wstawiłam wodę na kawę. Nie wiem jak długo
tu leżałam...
- powiedziała niepewnie i spojrzała pytająco na Abelone.
- Tak więc leżałaś tu od kilku godzin, pani Holte -
powiedziała cicho. - Wyszłam z domu około dziesiątej.
Umilkły. Holte z powrotem oparła głowę na poduszkach, ale
spojrzenie miała przytomne.
- Może byś coś zjadła? - zapytała Abelone. -Przyniosłam
jedzenie.
Staruszka potrząsnęła głową. - Dziękuję, ale nadal kręci mi
się w głowie. Spojrzała na nią. -Wiesz może, czy coś ukradł?
Abelone zajrzała do zagraconej izby. Trudno było stwierdzić,
czy coś zostało skradzione.
- Nie wiem, ale sądzę, że teraz powinnaś teraz odpocząć, a
potem możemy sprawdzić.
- Nie mogę sobie przypomnieć jak on wyglądał - powiedziała
w zamyśleniu zielarka. Widać było, że nie miała ochoty
odpoczywać.
- Ale był szeroki w ramionach, miał czarne włosy i był dość
wysoki. Spojrzał na Abelone.
- Pamiętam też jego oczy, były tak czarne, jak jego włosy.
Potrząsnęła głową. - Gdybym była bardziej rozgarnięta, nigdy
bym go nie wpuściła - powtórzyła.
Abelone zastanawiała się, ale niemożliwe było dojście do
tego, kim był ten człowiek, zwłaszcza że staruszka mówiła, że
musiał być obcym. Może był włóczęgą, wiedziała, że od czasu
do czasu próbowali sprzedawać jakieś metalowe wyroby.
- Jak już odpoczniesz, powinnaś pojechać z nami do Gimle -
zaczęła mówić, ale przystanęła, widząc pełne złości spojrzenie
Holte.
- Do Gimle? Dlaczego niby miałabym tam jechać? O nie,
młoda damo, aż tak źle ze mną nie jest, żebym nie mogła sama
o siebie zadbać
- prawie parsknęła.
Abelone pokiwała głową. - Oczywiście, że tak, ale dostałaś
mocny cios w głowę. Sądzę, że...
Staruszka zdecydowanie potrząsnęła gło-
wą. - Mówię ci, że mieszkam w tym domu całe moje życie i tu
też wydam moje ostatnie tchnienie. Spojrzała spod oka na
Abelone. - Zawsze umiałam o siebie zadbać.
Abelone widziała, że staruszka czuła się urażona, ale tak już
musiało być. W każdym razie zaproponowała jej pobyt w
Gimle, aby mogła dojść do siebie.
- Wilmo, chodź tutaj, musisz tu przyjść -usłyszała z izby głos
Marie, ale pies nie chciał jej słuchać, wbiegł w podskokach do
sypialni machając ogonem i ze zwisającym z pyska językiem.
- To on! - krzyknęła staruszka i przysunęła się do ściany.
Abelone popatrzyła na nią zmieszana. Schyliła się, żeby
uspokoić Wilmę. Szczeniak musiał być bardzo zmęczony,
dyszał i od razu ułożył się jej koło stóp.
- Co masz na myśli? - zapytała, głaszcząc Wilmę, aby ją
uspokoić.
Holte wpatrywała się w psa, po czym potrzą-
snęła głową. - Musiałam się pomylić, ale twój pies bardzo
przypomina tego, z którym przyszedł tamten człowiek.
Abelone poczuła w piersi gorąco. - Twierdzisz, że
mężczyzna, który to zrobił, miał ze sobą psa?
Staruszka skinęła głową. - Zapomniałam o tym aż do tej
chwili, ale on miał psa i wyglądał mniej więcej tak, jak ten -
powiedziała i wskazała palcem.
Abelone przełknęła ślinę. Czy to mógł być Aslak Sorensen?
On był również wysoki i dobrze zbudowany, miał też ciemne
włosy. Poza tym był wczoraj w Gimle, z Shepem i Wilmą.
Czy to samotnik z chatki drwala zaatakował panią Holte?
- Jesteś pewna? - zapytała Abelone i spojrzała na staruszkę,
która nadal wpatrywała się w Wilmę. Widać było, że bała się
psa.
Kobieta zadumała się. - Tak, czy owak, miał psa - powiedziała
zdecydowanie. - Ale był większy od tego - dodała i kiwnęła
głową w kierunku
Wilmy, która teraz przymknęła ślepia. - Był też bardziej
czarny.
Abelone zastanowiła się. Nie zdziwiłoby jej, gdyby Sorensen
w gniewie skrzywdził bezbronną staruszkę. Znany był z tego,
że szybko wszczynał bójki, poza tym został skazany za mor-
derstwo w Szwecji.
Nie, z tym człowiekiem nie było żartów. - Możliwe, że wiem,
kto to zrobił - powiedziała Abelone, ale wiedziała, że musi być
ostrożna ze słowami. Nie chciałaby być tą, która oskarża
Sorensena o coś, czego być może nie uczynił.
Holte wywróciła oczami. - Więc wyrzuć to ; z siebie,
dziewczyno! Kogo podejrzewasz?
Abelone szybko potrząsnęła głową. - Nie jestem pewna, ale
obiecuję, że porozmawiam o tym z lensmannem. Może on wie
o nim coś więcej.
Staruszka mrugnęła do niej. - Lensmann Austad wie o nim
tyle samo, co ja - wymamrota
ła. - Rzadko zdarza się mieć we wsi tak nieudolnego
lensmanna.
Abelone postanowiła odłożyć sprawę na bok, mimo że
wiedziała, iż ojciec i kilka innych osób myśleli tak samo.
Lensmann nie przyłożył się zbytnio do poszukiwań Mariniusa
po tym, co stało się z Rimfakse.
- Pani Holte, proszę odpoczywać, a ja posprzątam w izbie,
potem pojadę do lensmanna i opowiem mu o tym, co się stało.
Czy na pewno nie zjadłabyś czegoś? Martwiło ją, że nie chciała
słyszeć o jedzeniu.
Staruszka wydała z siebie głębokie westchnienie. - Nie,
dziękuję - odpowiedziała i nasunęła na siebie koc. - Poza tym
nie szperaj w moich rzeczach przy sprzątaniu - ostrzegła, ale
Abelone znała ją na tyle dobrze, że wiedziała, iż naprawdę nie
była tak szorstka, jak się to wydawało.
- Pozwolisz, że poprawię poduszkę, będzie ci wygodniej -
zadowoliła się odpowiedzią. Sta-
ruszka wodziła za nią wzrokiem. Abelone zaczęła
zastanawiać się, jak Holte wyglądała, gdy była młoda, zanim
jej włosy zrobiły się rzadkie i posiwiały i głębokie zmarszczki
utworzyły na twarzy gęstą sieć, zanim przestała przejmować
się pielęgnacją długich, nieregularnych brwi. Wiedziała, że
Anna Christense była wspaniałą młodą kobietą, pamiętała
mały obrazek z jej podobizną, który kiedyś widziała.
Musiało być jej ciężko obserwować, jak piękne rysy twarzy
powoli rozmywały się i zamieniały w zmarszczki i grubą skórę.
Musiała być kobietą, za którą mężczyźni często się oglądali.
Nie mogła również uwierzyć w to, że całe życie była równie
szorstka, ale możliwe, że człowiek się staje takim, jeśli życie
nie układa się tak, jak się chce, jakie ma się nadzieje i
oczekiwania.
Wszyscy się starzeją, ona sama też będzie miała skórę pełną
zmarszczek, ciało się zmieni, włosy staną się siwe, ale obiecała
sobie, że nigdy
nie przestanie dbać o czystość tylko z tego powodu, że się
starzeje. Chociaż Holte była starą kobietą, mogła z pewnością
się umyć. Musiała przecież czuć ten przykry zapach, który
zawsze jej towarzyszył.
Gdy się zestarzeje, chciała być taka, jak Bera. Zawsze była
schludnie ubrana i dbała o wygląd. Mimo że jej skóra nie była
już jędrna, była piękną kobietą. Sądziła, że miało to związek z
jej osobowością. Bera była łagodna i przyjazna, a jej twarz, na
której zawsze gościł uśmiech, bez względu na wiek była
zawsze piękna.
- Proszę spróbować odpocząć, pani Holte -poprosiła, gdy
zielarka mościła się na łóżku.
Staruszka przytaknęła słabym ruchem głowy, powieki
zaczęły jej się zamykać. - Dziękuję ci, Abelone. Miło z twojej
strony, że przejmujesz się starym, samotnym człowiekiem,
takim jak ja. Mogę ci przysiąc, że niewiele osób to robi. Na jej
twarzy pojawił się delikatny uśmiech. - Widocznie nie
zdołałam cię przestraszyć.
Abelone uśmiechnęła się. - Spróbuj teraz zasnąć, przyjdę
później.
Cicho wyszła z sypialni, po czym stała, obserwując chaos w
izbie. Ten, kto to zrobił, nieźle się napracował, ale w cichości
ducha wierzyła, że za część tego bałaganu była odpowiedzialna
sama Holte.
Wciągnęła powietrze i głęboko odetchnęła.
Nie miała tu już nic do zrobienia.
3
Kanał La Manche, 24 czerwca 1885 roku
Pokład spacerowy parowca Angélique był szeroki, prawie jak
ulica, pomyślała Ellen, spacerując po nim z Ulrikiem. Wczo-
rajszy przelotny deszcz ustąpił promieniom słonecznym i
gdyby nie powiew bryzy, byłoby upalnie. Miała nadzieję, że
kapelusz z szerokim rondem ochroni ją przed powstaniem
nowych piegów, ponieważ widziała, że słońce mocno świe-
ciło. Poza tym musiała uważać, żeby nie ulec poparzeniu,
którego zawsze doznawała, zanim jej skóra zbrązowiała. Ulrik
stwierdził, że na pewno opali się, mimo że usiłowała osłonić
się ka-
A-7
peluszem. Spędzą wiele dni i tygodni na morzu, nim dotrą na
Madagaskar.
Nie byli jedynymi, którzy w spacerze po pokładzie widzieli
miłą rozrywkę. Wielu spośród ponad pięciuset pasażerów
parowca również spacerowało, inni stojąc wzdłuż relingu pa-
trzyli na morze albo oddawali się odpoczynkowi na leżakach.
Na pokładzie spacerowym było wiele salonów, w których
można było spędzić czas. W dalszej części tylnego pokładu
mieściła się palarnia i sala koncertowa. W położonym z przodu
statku salonie kobiecym mieściło się osobne pomieszczenie, w
którym kobiety mogły poprawić makijaż i fryzurę. Na
głównym pokładzie była też osobna jadalnia dla wyższych
klas, kabiny pierwszej i drugiej klasy oraz poczta. Najniżej
znajdowały się ładownie, kabiny trzeciej klasy, salon sypialny i
oczywiście jadalnia.
- Czy czujesz się już lepiej? - zapytał Ulrik i spojrzał na nią
zatroskany. Dziś rano po przebudzeniu czuła się niedobrze, a
podczas śniada-
nia jej samopoczucie wcale się nie polepszyło. Jadalnia była
przestronna, jednak czuła, że było zbyt duszno. Gdy wrócili do
kabiny powiedziała, że chciałaby zażyć świeżego powietrza.
Ulrik od razu zaczął się martwić, był zawsze taki opiekuńczy.
Uznała, że za bardzo by się przejął jej stanem, więc rano nic już
o tym nie wspomniała.
- Tak, dziękuję, świeże powietrze pomogło mi -
odpowiedziała zgodnie z prawdą. - Poza tym sam widok morza
pomaga.
Ulrik uśmiechnął się do niej łagodnie. - Czułem się podobnie,
gdy po raz pierwszy byłem na morzu. Gdy nie widzimy
horyzontu, zazwyczaj ten stan się pogarsza.
Podeszli to relingu i stali spoglądając w przestrzeń. W oddali
mogli dojrzeć francuski ląd, który jawił się jako niskie, szarawe
wzniesienie okryte mgłą.
Ellen schyliła się, żeby móc zobaczyć, jak dziób statku
przedzierał się przez granatowo-
czarną wzburzoną wodę. Mimo że fale były dość spore,
wydawały się jej niewielkie.
- Wygląda to jakby statek niczym strzała pędził przez fale -
powiedziała podekscytowana.
Ulrik cicho zachichotał. - Zgadza się, to duży i solidny
żelazny statek, ale obawiam się, że w okolicach Marsylii morze
będzie wzburzone.
Kilka razy wspominał o tym, jak zła pogoda mogła panować
w Zatoce Biskajskiej, ale nie mogli nic poradzić, jedynie to
zaakceptować. Na morzu byli pozostawieni bogom morza i
kapitanowi statku, miłemu panu Peytonowi. Poznała go
wczoraj podczas obiadu, kiedy podszedł do ich stolika.
- Popatrz, to lady Juliet i jej matka - szepnęła Ellen, kiedy
zobaczyła dwie Angielki spacerujące w dali po pokładzie.
Widziała, że nie była jedyną, która zwróciła uwagę na damy.
Kobiety wzbudzały sensację swoimi pięknymi sukniami i w
ich stronę kierowało się wiele ciekawskich spojrzeń.
W tym samym momencie kobiety spojrzały na nich i podeszły
z wyćwiczonymi, uprzejmymi uśmiechami na twarzach. Nie
było po nich widać, by pamiętały, że Ellen była świadkiem
wczorajszej kłótni pomiędzy lady Juliet i rodzicami. Ellen
oczywiście nie domyślała się nawet, czego dotyczyła kłótnia,
nie mówiła po angielsku, ale przypuszczała, że chodziło o
zachowanie
młodej kobiety podczas obiadu. Wraz
Wergelandami zostali zaproszeni na wspólny obiad z angielską
i francuską rodziną szlachecką. Podczas posiłku lady Juliet
nagle wstała i wybiegła z jadalni.
Gdy kobiety podeszły do nich, Ulrik ukłonił się i ucałował ich
dłonie, po czym wymienili kilka słów po angielskim. Ellen
próbowała wyłowić pojedyncze słowa z ich rozmowy.
Ulrik jak zwykle zachowywał się elegancko i grzecznie,
podczas gdy Ellen czuła się przy nich jak szara myszka. Nie
rozumiała ani słowa z tego, o czym rozmawiali! Znała
pojedyn-
cze słówka, ale nie była w stanie zrozumieć kontekstu.
Ellen obserwowała podczas rozmowy twarz łady Juliet.
Sprawiała wrażenie kruchej i delikatnej, a ona sama była po
prostu zbyt chuda. Pod dużymi, niebieskimi oczami
uwidoczniły się cienie. Możliwe, że przyczyną jej stanu była
morska podróż.
Lady z uwagą słuchała słów Ulrika i nagle roześmiała się
serdecznie. Śmiejąc się zsunęła z dłoni rękawiczkę i pokazała
pierścionek, który otrzymała od narzeczonego, markiza de
Cavalière. W diamencie wspaniałym blaskiem odbijały się
promienie słońca.
Ulrik zwrócił się do Ellen. - Chciałem się jedynie upewnić, że
pierścionek jest we właściwych rękach - wyjaśnił z
uśmiechem.
Lady Juliet naciągnęła z powrotem rękawiczkę, po czym
angielskie damy pożegnały się i ruszyły w dalszy spacer po
pokładzie. Ulrik potrząsnął głową w zamyśleniu. - Nigdy
wcześniej
nie widziałem tak dużego diamentu. Musi być wart fortunę.
Ellen przytaknęła. - I pomyśleć, że mógł należeć do jakiegoś
hinduskiego radży. Spojrzała na Ulrika i zaśmiała się. - A
potem do jakiegoś angielskiego łotra, który nawet nie wiedział,
jaką ten klejnot ma historię.
Wzięła Ulrika pod ramię i ruszyli w kierunku dzioba.
Niedaleko siedzieli Nora i profesor Wergeland. Nora czytała
książkę, a profesor wyciągnął nogi, położył książkę na brzuchu
i drzemał.
Gdy zbliżyli się, Nora odłożyła książkę na kolana i osłoniła
oczy przed słońcem. - Tak, to wspaniała pogoda na spacery -
uśmiechnęła się.
Ulrik przytaknął. - Racja. Spojrzał z zaciekawieniem na jej
książkę. - Co czytasz?
Nora podniosła grubą, zieloną książkę z tytułem wypisanym
złotą czcionką: O powstawaniu gatunków drogę naturalnego
doboru czyli O utrzymywaniu się doskonalszych ras w walce o
byt.
Ulrik wytrzeszczył oczy. - Czytasz Darwina po angielsku?
Ellen spojrzała na Ulrika. Widać było, że mężowi to
imponowało.
Nora skinęła głową. - Tak, oczywiście czytałam główne
dzieło Darwina również po duńsku, ale chciałam przeczytać je
w oryginale.
Ulrik skinął głową z uznaniem. - Racja.
- Istnieje wiele publikacji, które nie są tłumaczone na
norweski czy duński, próbuję więc szlifować mój angielski -
uśmiechnęła się.
- To mądre podejście - zgodził się Ulrik. - Bardzo się przyda,
zarówno w dalszych studiach, jak i w pracy w przyszłości.
Mam na myśli znajomość angielskiego, rzecz jasna.
Nora usiadła wygodniej na krześle i położyła dłoń na
pokaźnej książce. - Czy możesz pojąć, że zdaniem Kościoła
nauki Darwina są herezją? Darwin i wielu innych
przyrodników udowodnili teorią ewolucji, że kreacjonistyczny
obraz
świata jest przestarzałym i nienaukowym spojrzeniem na
świat.
Ellen próbowała pojąć, co właśnie powiedziała Nora, ale bez
powodzenia. Nie znała znaczenia większości słów.
Ulrik cicho zachichotał. - Obawiam się, że Kościół już zawsze
będzie walczył z teoriami i odkryciami Darwina.
Ellen stała i przysłuchiwała się ich rozmowie, ale zdała sobie
sprawę, że rozmawiali o czymś, czego nigdy nie będzie w
stanie pojąć, jeśli nie zaznajomi się gruntownie z
zagadnieniem, które poruszają.
Jej uwagę przykuł długowłosy kot o białej i ciemnoszarej
sierści, który skradał się między skrzynkami ułożonymi w stos
na pokładzie. Z wyglądu przypominał jej własnego kota,
którego dostała w zeszłym roku, gdy przeprowadziła się do
Kristianii. Kota na czas podróży zostawili u Betsy, służąca
chętnie przyjęła go do siebie. Zaczęła też rozmyślać o ostatnim
liście od ciotki Sibylle.
Kot przyszedł do niej i zaczął się łasić do spódnicy. Schyliła
się i pogłaskała go po miękkiej niczym wełna sierści.
Pan Wergeland w tym momencie obudził się. - Czy to kot
okrętowy? - zachichotał i podrapał się po twarzy. - Musiałem
się zdrzemnąć.
Ellen podniosła kota, który od razu ułożył się wygodnie w jej
ramionach i zaczął mruczeć z zadowoleniem. - Jaki on piękny -
uśmiechnęła się i podrapała go za uszami.
- Byłabym ostrożna w tym kotem - upomniała pani Nora. -
Koty mogą przenosić choroby.
Ellen pomyślała, że ma rację i miała już uwolnić kota z objęć,
gdy przybiegła do niej mała dziewczynka.
Dziewczynka, która mogła być mniej więcej w wieku Marie,
wyciągnęła ramiona w kierunku kota.
- Chcesz go potrzymać? - zapytała Ellen po norwesku, mimo
że nie wiedziała, w jakim ję-
zyku mówiła dziewczynka. Pomyślała, że musiała pochodzić
z jednego z dalekich krajów na Wschodzie. Włosy miała
czarne niczym węgiel, lśniącą śniadą cerę i wąskie, lekko
skośne oczy.
Dziewczynka spojrzała na nią i uderzyła się dłonią w pierś.
Ellen nie zrozumiała. - Chcesz wziąć kotka?
- zapytała ponownie i podała jej zwierzę.
Dziewczynka wzięła kota i przytuliła go do siebie.
Wysoka, smukła kobieta pospiesznie podeszła do
dziewczynki. - There you are - powiedziała i szybko ją
przytuliła. Ellen pomyślała, że musiała szukać dziewczynki.
Kobieta uśmiechnęła się do Ellen, wyciągnęła rękę i
powiedziała coś, czego Ellen nie zrozumiała. W desperacji
odwróciła się do Ulrika, który zaczął rozmowę z kobietą.
- Dziewczynka jest głucha - wyjaśnił Ulrik.
- To jej kot, ale dziś rano zniknął z kabiny i dziewczynka
wszędzie próbowała go znaleźć.
Uśmiechnął się do kobiety. - Pani Darcy szukała swojej córki,
więc ucieszyła się, że w końcu ją odnalazła. I kota również.
Ellen zmieszana popatrzyła na panią Darcy. W odróżnieniu
od córki wyglądała na Europejkę, miała jasną cerę i włosy
koloru piasku.
- Pani Darcy i jej małżonek są misjonarzami w Chinach -
wyjaśnił Ulrik. - Wzięli ze sobą tę dziewczynkę, Zhenmei,
która jest sierotą.
Ulrik kontynuował rozmowę z panią Darcy, podczas gdy
Ellen pochyliła się nad Zhenmei. Mała Chinka ostrożnie
spojrzała na nią, więc zrozumiała, że musi być delikatna.
Uśmiechnęła się, wskazała palcem na kota i pogłaskała swoją
rękę.
Zhenmei od razu zrozumiała, co Ellen miała na myśli i słodka
twarz dziewczynki rozjaśniła się w uśmiechu.
Ellen podrapała kota pod pyszczkiem, gdy ten wygodnie
ułożył się w ramionach dziewczynki.
Spojrzała w górę na Ulrika. - Tak bardzo chciałabym jej
opowiedzieć, że sama mam bardzo podobnego kota.
Ulrik ponownie zwrócił się do pani Darcy po angielsku.
Kobieta trąciła Zhenmei w ramię i dziewczynka spojrzała na
nią. Ze zdziwieniem Ellen patrzyła, jak matka zrobiła kilka
szybkich ruchów dłońmi, po czym dziewczynka odwróciła się
do niej i uśmiechnęła się szeroko.
Matka używała znaków, żeby porozumieć się z dziewczynką!
Wiedziała, że głusi ludzie uczyli się rozmawiania w ten sposób,
jednak częściej uczyli się czytać z ust.
Pani Darcy ponownie zrobiła kilka ruchów dłońmi, po czym
dziewczynka pomachała ręką i oddaliły się wraz z kotem w
ramionach.
- Jaka ona słodka - uśmiechnęła się Ellen i przez chwilę
pomyślała o dzieciach, które uczyła i które tak dobrze znała w
czasach, gdy mieszkała w Danii. Utrzymywała kontakt
listowny
z Henny i matką Poula, była więc na bieżąco informowana o
losach dzieci. W szkole przy hucie szkła mieli teraz nową
nauczycielkę.
- Nie będziemy już państwu więcej przeszkadzać -
uśmiechnął się Ulrik do Wergelandów. - Zobaczymy się na
obiedzie w jadalni?
Profesor skinął głową i zamknął swoją książkę. - Będziemy
czekać przed wejściem.
Ulrik i Ellen ruszyli w dalszy spacer i dochodzili do prawej
strony statku, gdy Ulrik nagle zwolnił kroku.
Ellen popatrzyła na niego i zobaczyła, że zmarszczył czoło i
wpatrywał się przed siebie. - O co chodzi? - zapytała i spojrzała
tam, gdzie on.
Ulrik zatrzymał się i teraz stało się jasne, co przykuło jego
uwagę. Niedaleko przed nimi stał oparty o barierkę jakiś
mężczyzna, który patrzył w morze.
Ulrik skinął głową w jego kierunku. - Widzisz go? - zapytał
cicho.
-Tak.
- Widziałem już go kiedyś - powiedział z wolna.
Ellen ponownie rzuciła szybkie spojrzenie na wysokiego,
dobrze zbudowanego mężczyznę o ciemnych, kręconych
włosach. - Tak sądzisz?
- zapytała pełna wątpliwości. Poza Wergelanda-mi nikogo
prawie nie znali na pokładzie. - Ale on przypomina Erika -
powiedziała zamyślona.
- Może dlatego zdaje ci się, że jest w nim coś znajomego.
Ulrik potrząsnął głową, a mężczyzna odszedł od barierki i
zniknął, idąc w kierunku rufy.
- Nie, wiem, że widziałem go już kiedyś. Nie pamiętam tylko
gdzie.
4
Gdy Abelone wróciła do domu pani Holte w towarzystwie
lensmanna,
staruszka już krzątała się po izbie. Nie wydawało się, by poza
raną na czole odniosła jakieś większe obrażenia. Zadała sobie
nawet trudu, żeby wyszczotkować włosy i ładnie je upiąć.
- No proszę, sam lensmann? Proszę wejść, proszę -
powiedziała wylewnie, gdy wchodził do izby. Abelone sama
otworzyła drzwi, żeby nie obudzić staruszki, gdyby nadal
spała.
- Dziękuję bardzo, pani Holte - odpowiedział lensmann
przyjacielsko, a gospodyni zaprowadziła go do części domu,
która była używana jako pokój dzienny.
Abelone miała nadzieję, że Holte nie zauważyła, że podczas
sprzątania zostało zrobione więcej niż chciała, bo gdy zaczęły z
Marie porządki, trudno było skończyć. Staruszka nagromadziła
mnóstwo śmieci, które powinny być wyrzucone, ale to zależało
tylko od niej. Przynajmniej udało się je uprzątnąć i teraz izba
wydawała się większa i przyjemniejsza.
Abelone pomogła znaleźć filiżanki do kawy i wyłożyła na stół
ciasteczka, które przyniosła z sobą. Mimo że filiżanki mogłyby
być czystsze, stół wyglądał całkiem zachęcająco, gdy staruszka
położyła na stole chabrowy obrus.
- Muszę przyznać, że to, co opowiedziała mi pani Ladefoss,
jest przerażające - powiedział lensmann po zjedzeniu ciastka.
Staruszka ochoczo przytaknęła i odstawiła filiżankę. - Zgadza
się, lensmannie. Może pan sobie wyobrazić jak to było, gdy ten
ogromny człowiek przyszedł tu, zastraszył mnie i wyzwał. Ale
mimo że jestem stara, umiem stawić opór.
Abelone zakłopotana spoglądała w filiżankę, gdy pani Holte
opowiedziała o tym, co się stało. Poprzednio trochę się myliła,
ale teraz pamiętała o najmniejszych szczegółach zajścia.
Abelone pomyślała, że staruszka mogła trochę ubarwić
opowieść. W każdym razie historia brzmiała bardziej
dramatycznie niż za pierwszym razem.
- Rzucił mnie na podłogę, może pan to sobie wyobrazić?
Zrobić coś takiego staremu człowiekowi! I ten kundel, z
którym przyszedł! Staruszka zadrżała. - Nigdy nie widziałam
tak ujadającego psa! Gryzł i szczekał jak szalony.
Abelone rzuciła jej szybkie spojrzenie. Czy to mógł być
Shep? Jeśli to był Sorensen, to na pewno miał ze sobą Shepa.
Ale Shep nigdy by się tak nie zachował. W każdym razie nigdy
przy niej nie szczekał ani nie gryzł.
Staruszka kontynuowała wyjaśnienia i gdy skończyła,
lensmann zwrócił się do Abelone. -Zastanawiała się pani, czy
to nie Aslak Sorensen za tym stoi.
Poczuła, że się czerwieni, ponieważ nie miała dowodów na to,
że to był on, a nie lubiła rozsiewać plotek. Również dlatego nie
wymieniła wcześniej jego imienia, ale teraz zrobił to lensmann.
- Nie mam powodów, żeby tak sądzić - zaczęła, ale Austad
przerwał jej.
- Ale czyż nie opowiedziała mi pani, że wczoraj był w Gimle i
pani Holte sądzi, że pani pies przypomina jego psa?
Abelone skinęła głową. - Tak, ma pan rację -musiała
przyznać.
Lensmann spojrzał na Holte. -1 według tego, co pani
opowiedziała o tym człowieku, nie można wykluczyć, że to
Sorensen jest winny, ale, jak zrozumiałem, wyruszył w podróż
i ma wrócić za kilka tygodni?
Abelone przytaknęła. - Tak właśnie powiedział. W tym czasie
miałam zaopiekować się jego drugim psem.
Lensmann wolno skinął głową i w zamyśleniu skierował
wzrok na zielarkę. - Tak, jedynym
rozwiązaniem jest zaczekać, aż Aslak Sorensen wróci z
podróży. A na razie radzę pani, żeby uważać, kogo się
wpuszcza, pani Holte. Wstał i ukłonił się lekko. - Bardzo pani
dziękuję za kawę i ciastka, były znakomite.
Staruszka wyglądała na oszołomioną i szybko podała talerz. -
Czy nie masz ochoty na więcej ciastek, lensmannie? Chyba się
aż tak nie śpieszysz?
Jej spojrzenie było niemal błagalne, Abelone pomyślała, że
była zadowolona, że lensmann wysłuchiwał jej opowiadań. Nie
tak często ktoś ją odwiedzał.
Austad spojrzał na Abelone, zrozumiała, że lensmann uznał
rozmowę i wizytę za skończone. - Mam sprawę w sąsiedniej
wsi, pani Holte, muszę już iść - usprawiedliwił się, nałożył
kapelusz i podążył ku drzwiom.
Staruszka długo śledziła go wzrokiem, a talerz z ciastkami
podała Abelone. - Może ty masz ochotę na więcej?
Nie miała serca odmówić, mimo że powinna już być z
powrotem w domu. Nie lubiła być z dala od Małego Erika,
nawet gdy wiedziała, że był w dobrych rękach, gdy opiekowała
się nim Sofie. Co prawda wątpiła, czy tęsknił za nią równie
mocno, jak ona za nim. Prawdopodobnie nawet nie zauważył,
że wyszła.
Uśmiechnęła się i skinęła głową. - Dziękuję, ciasteczka Bery
jak zawsze są wyśmienite.
Jadły ciasteczka, gdy deszcz zaczął bębnić o szyby w oknach.
Holte mrugnęła do niej. - Najlepiej będzie, jak zaczekasz tu,
aż przestanie padać.
Abelone przytaknęła, choć wcale nie przejmowała się
deszczem. O tej porze roku nie było wcale zimno.
Patrzyła na staruszkę, która wkładała kolejne ciasteczko do
ust.
Wprawdzie nie chciała jechać z nią do Gimle, ale nie było
dziwne, że bała się samotności po tym co się zdarzyło.
Krocząc przez zabłocony dziedziniec, spojrzała w szare
niebo. Gdy była u staruszki, lał deszcz, ale jak tylko się
wypogodziło, pożegnała się i pospieszyła do domu. Sądziła, że
znów zanosiło się na deszcz, ciemne chmury zbierające się nad
fiordem zapowiadały złą pogodę.
Poirytowana spojrzała w dół na brzeg sukni, po czym uniosła
spódnice, żeby wejść po schodach. Wracając starała się nie
zamoczyć i nie powalać błotem, ale bezskutecznie. Będzie
musiała się przebrać.
Otworzyła drzwi i już miała wejść na górę po kręconych
schodach, ale postanowiła najpierw zajrzeć do kuchni, do
Małego Erika.
Sofie obierała ziemniaki przy kuchennej ladzie, a Bera
krzątała się przy piecu. Marie siedziała przy stole z makatką,
którą dostała od Bery. Siostra lubiła haftować i tego lata
zaczęła wyszywać alfabet. Jesienią pójdzie do szkoły, z czego
bardzo się cieszyła, na pewno nie będzie miała problemów z
nauką. Siostra znała już litery i proste działania arytmetyczne.
- Sofie, gdzie jest Mały Erik? - zapytała i rozejrzała się. Nie
widziała go ani nie słyszała.
Sofie spojrzała przez ramię. - Jest razem z Maline, na górze.
Abelone skinęła głową i uśmiechnęła się. -Dziękuję.
- Co powiedział lensmann? - zapytała Bera i podeszła do niej,
wycierając ręce w ręcznik.
Abelone popatrzyła na dół swej sukni i na jej twarzy pojawił
się grymas. - Później opowiem, najpierw zmienię ubranie.
Wbiegła na schody i zobaczyła w korytarzu Maline
wychodząca z pokoju ojca. Abelone spojrzała na nią ze
zdziwieniem, nie widząc z nią synka. - Czy Mały Erik nie jest z
tobą? - zapytała.
Maline potrząsnęła głową. - Nie, sądzę, że jest na dole w
kuchni razem z Sofie.
Poczuła ucisk w żołądku. - Nie, Małego Erika nie ma z Sofie,
powiedziała, że jest z tobą.
Maline zaczęła się rozglądać. - Ale ja myślałam... Sofie miała
się nim zająć - powiedziała zdecydowanie.
Abelone skinęła głową. - Tak więc na pewno jest na dole -
odparła, ale czuła coraz większy niepokój.
Pospiesznie zeszła po schodach i zajrzała do pokoju
dziennego, ale synka tam nie było. Bliźnięta bawiły się
drewnianymi zabawkami, które dostały od jednego z
parobków.
Weszła do kuchni razem z Maline. Sofie skończyła już
obierać ziemniaki i właśnie zaczynała gotować wodę. - Sofie,
gdzie ostatnio widziałaś Małego Erika? - zapytała Abelone.
Sofie odwróciła się do niej, na jej twarzy malowało się
zaskoczenie. - Wtedy, gdy prosiłam cię, Maline, o opiekę nad
nim - wyjaśniła. - Miałam...
- Miałam się nim zaopiekować, gdy ty po-szłaś po drewno! -
zaprotestowała Maline. -Kiedy wróciłaś, myślałam, że go
weźmiesz.
Sofie potrząsnęła głową ze złością. - Myślałam, że poszedł z
tobą na górę, widziałam was razem w przedsionku i myślałam,
że...
Abelone patrzyła na nie i zrozumiała. Każda była przekonana,
że to ta druga opiekowała się Małym Erikiem.
Zwróciła się do Sofie. - Sofie, jak dawno temu przyniosłaś
drewno? Sofie szybko zastanowiła się. - Nie wiem, może minął
kwadrans.
-1 od tego czasu żadna z was go nie widziała?
Dziewczęta spojrzały na siebie.
- Sądziłam, że opiekowałaś się nim, odkąd wróciłaś. Oczy
Maline błyszczały. - A ja myślałam, że...
- Abelone przerwała im. - Teraz to nieistotne
- powiedziała surowiej, niż chciała, ale prawda była taka, że
żadna z nich nie wiedziała, gdzie przez ostatni kwadrans
znajdował się jej syn. Albo gdzie był teraz.
5
Blanche spojrzała na siedzącego obok niej w powozie pana
Floysviga z komisji do spraw ubogich. Po rozmowie z
Angelstenami pojechała prosto do biura komisji. Na szczęście
nie było tam kobiety, z którą poprzednio rozmawiała. Pan
Floysvig przynajmniej jej wysłuchał, mimo że patrzył na nią z
niedowierzaniem, gdy opowiedziała historię Fredrikke.
Powiedział również, że wątpi, żeby coś podobnego mogło
zdarzyć się u Angelstenów, o których mówił, że byli
prawdziwie zatroskani o los swoich podopiecznych.
Pojęła, że ponownie zostanie zignorowana, ale teraz miała
silny argument, którego nie
można było pominąć: jeśli Fredrikke mówiła prawdę, to
chłopiec, który został wychłostany w domu modlitewnym,
musi mieć rany na plecach. Dziewczynka dokładnie opisała, co
zobaczyła. Między innymi powiedziała, że wzdłuż jego pleców
spływała krew. To znaczyło, że musi nadal mieć rany, które się
nie zagoiły.
Pan Floysvig był jej niechętny, ale rzeczywistość była taka, że
komisja do spraw ubogich była zobowiązana do odwiedzania
miejsc, gdzie ubodzy i inni podopieczni potrzebowali pomocy.
Podobnie było w sierocińcu. Przedstawiciel komisji odwiedzał
go dwa razy w roku, jedna wizyta była niezapowiedziana, a
druga zaplanowana. Zapowiedziana, czy nie - dla Blanche nie
stanowiło to różnicy. Była pewna, że dzieci były szczęśliwe.
Komisja nie zawsze wywiązywała się z obowiązku wizytacji,
ale wiedziała, że urzędnicy byli zadowoleni z sytuacji w siero-
cińcu i uważali, że inne miejsca bardziej potrzebują ich
odwiedzin.
Sądziła, że podobnie było w przypadku Angelsten.
Gospodarstwo było czyste i dobrze prowadzone, państwo
Angelsten byli powszechnie szanowani i nie można było
niczego zarzucić ich opiece nad dziećmi. Zdaniem Blanche
niezbyt często byli odwiedzani przez urzędników.
Siedzieli w milczeniu, gdy ukazał się im w całej okazałości
główny budynek Angelsten. Gdy wczoraj wieczorem
świętowali noc świętojańską, było duszno i wilgotno, ale o tej
porze roku często po takiej upalnej pogodzie przychodziła
burza z piorunami i deszcz. Obecnie zbierało się na deszcz,
poznała to po zimnym wietrze i burzowych chmurach, które
zbierały się nad fiordem. Poza tym spienione morze
pociemniało.
Urzędnik z komisji odwrócił się do niej. - Czy jest pani
świadoma, że wysuwa pani poważne oskarżenia pod adresem
państwa Angelsten?
Jakby sama tego nie wiedziała! Wiedząc, jak sielankowo
przedstawiają siebie Angelstenowie, mogła zrozumieć
wątpliwości Floysviga. Poza
tym było powszechnie wiadomo, że są bardzo religijni, stali
na czele kongregacji, która wyrażała konserwatywny i - jej
zdaniem - staromodny pogląd na Biblię i Słowo Boże, ale
wiedziała, że wielu podzielało ich poglądy. W niedługim
czasie zyskali wielu nowych zwolenników.
- Sama bym w to nie uwierzyła, gdybym nie była pewna, że
dzieci powiedziały prawdę - odpowiedziała i spojrzała mu
prosto w oczy.
Przedstawiciel komisji spojrzał na nią bez zrozumienia. -
Zobaczymy, pani Bjerkely. Czy będzie tak, jak pani mówi.
Jeśli dziewczynka mówi prawdę, będziemy mieć na to
dowody.
Jeśli Angelstenowie byli zdziwieni jej ponownym widokiem,
to potrafili to dobrze ukryć.
- To pani, pani Bjerkely? - powiedział pan Angelsten z
uśmiechem i ukłonił się, gdy za gospodynią przeszli do salonu.
Blanche zdobyła się na równie grzeczną odpowiedź. Ku jej
zdziwieniu, pan domu serdecznie przywitał się z urzędnikiem.
Czyżby Angelstenowie zrozumieli, że to nie jest wizyta grzecz-
nościowa?
- Tak miło pana widzieć, panie Floysvig -powiedział pan
Angelsten zapraszająco. - Muszę przyznać, że przyjęcie
zorganizowane dla kongregacji przez pana i pańską żonę było
szczególnie udane.
Blanche stała i patrzyła na rozmawiających mężczyzn. Widać
było wyraźnie, że pan Floysvig należał do tej samej
kongregacji.
W takim razie mógł wspomnieć, że znał Angelstenów! Nie
było więc nic zaskakującego w tym, że nie dawał wiary w jej
historię, jeśli przyjaźnił się z nimi.
Zdusiła w sobie złość, nie zamierzała opuścić gospodarstwa,
zanim pan Floysvig nie zobaczy pleców Krestiana.
Westchnęła cicho i aż cała się napięła.
Angelsten skierował wzrok na Blanche. - Tak miło panią
widzieć ponownie, pani Bjerkely -zwrócił się do niej
przymilnym tonem, po czym spoważniał. - Czy chodzi może o
Fredrikke? Muszę przyznać, że dużo myślimy o dziewczynce,
bardzo martwiliśmy się o nią. Popatrzył ponownie na
urzędnika. - Niektóre dzieci są bardziej nieokrzesane od
innych, a ta dziewczynka uciekła z Angelsten, ale pani
Bjerkely zapewniła nas, że jest w dobrych rękach. Dzisiaj
zgodziliśmy się, że ona i oczywiście jej brat będą odtąd
mieszkać w sierocińcu imienia Heleny Augusty Blickenfeldt.
Blanche wprost zagotowała się ze złości. Ten człowiek był nie
tylko zły, ale i przebiegły. - Dziękuję, panie Angelsten, jest tak,
jak pan mówi, Fredrikke ma się dobrze. Zwróciła się do pana
Floysviga. - Fredrikke to ta dziewczynka, o której panu
mówiłam. To ona opowiedziała nam, co zdarzyło się wczoraj w
domu modlitewnym.
Pan Angelsten spojrzał na Blanche zmieszały. - Co ma pani na
myśli?
Zacisnęła zęby, Angelsten wiedział dokładne, o czym
mówiła. - Sądzę, że nie mógł pan napomnieć o czym
rozmawialiśmy przed południem, panie Angelsten - odparła. -
A może takie rzeczy są tu powszechnym zwyczajem?
Widziała, jak błysnęły mu oczy, ale uśmiech pozostał mu na
ustach.
Angelsten zachichotał krótko. - Czy wierzy pani w tę historię
zmyśloną przez Fredrikke? -zapytał zrezygnowanym tonem i
potrząsnął głową. - Poznając Fredrikke zrozumie pani
stopniowo, że ona na poczekaniu jest w stanie zmyślić takie
historie. Spojrzał na pana Floysviga, przybierając poważną
minę. - Muszę przygnać, że jestem zaniepokojony stanem
umysłowym dziewczynki, ale przyjmuję, że takie rzeczy mogą
się dziać z młodą, wrażliwą głową. Ciężko jest zostać sierotą w
tak młodym wieku i muszę przyznać, że boli mnie, że nie
zdołaliśmy do-
trzeć do niej z dobrym, kojącym Słowem Pana. W trudnych
chwilach mogłoby to być dużą pomocą dla niej i jej brata.
Blanche zadrżała z gniewu. - A co z Gustavem, którego
państwo zamykają w piwnicy, ponieważ się jąka? Czy
Fredrikke to również zmyśliła? Co z Thorsteinem? Ile razy
ukarali go państwo za to, że prawie nie słyszy?
Zapadła krępująca cisza. Floysvig spojrzał pytająco na
Angelstena.
Pan domu uśmiechnął się ironicznie i odkaszlnął. - Mogę
panią zapewnić, że robimy, co w naszej mocy, żeby wychować
te dzieci na dobrych chrześcijan, pani Bjerkely. Ponownie
zwrócił się do swojego przyjaciela, Floysviga.
- Pani Bjerkely ma rację, rzadko, ale czasem jesteśmy
zmuszeni zastosować surowsze środki, żeby dzieci czegoś się
nauczyły. Ale musi pani pamiętać, że to są harde dzieci.
Łagodne kary często nie odnoszą skutku. Przykro mi samemu,
że tak jest, ale zdecydowanie stwierdzam,
że naszym obowiązkiem jest pokazać im właściwą drogę. I
zgadza się, wiem, że dzieci sądzą, że jesteśmy surowi, ale które
dorastające pokolenie tego nie myśli o swoich rodzicach?
Zaśmiał się cicho i spojrzał na pana Floysviga, który skinął
aprobująco głową. - Byłoby oszustwem wobec dzieci,
gdybyśmy nie zrobili wszystkiego, co w naszej mocy, żeby
wychować je na dobrych chrześcijan i obywateli. Poza tym to
nasz Pan powiedział, że jeśli się kocha, to się również karci -
zakończył z pobożną miną.
Pan Floysvig spojrzał znacząco na Blanche. - Poza tym te
dzieci były zupełnie zaniedbane, nie otrzymały wskazówek jak
powinny się zachować. Na początku, gdy pojawiają się w
domu i mówi im się, żeby porządnie się zachowywały, trudno
im to przyjąć.
Spojrzała na każdego z nich po kolei, byli razem, przeciwko
niej.
Co miała powiedzieć i co mogła uczynić? Miała ochotę
odpowiedzieć, że w sierocińcu nie
musieli uciekać się do takich rozwiązań, ale powstrzymała się
od tego. Nic tu nie pomoże żadna dyskusja, jedynie widok
pleców Krestiana mógł otworzyć oczy pana Floysviga.
Mężczyźni stali rozmawiając ze sobą, najwyraźniej zgadzali
się, że w obecnych czasach dzieci miały za dużo swobody i nie
były wychowywane w duchu chrześcijańskim.
Blanche spojrzała na panią Angelsten, która milcząco
przysłuchiwała się rozmowie. Ich spojrzenia się spotkały, ale
pani Angelsten odwróciła wzrok.
Czy miała wyrzuty sumienia? Blanche wiedziała, że pani
Angelsten miała syna z pierwszego małżeństwa, który uciekł z
domu, gdy był młodym chłopcem. Nikt nie wiedział, gdzie się
podział, ale w miarę, jak mijały lata uznano, że pewnie już nie
żyje. Państwo Angelsten nie mieli wspólnych dzieci.
Jak kobieta, która sama była matką, mogła narazić dziecko na
to, czego świadkiem była
Fredrikke? Sama wiedziała, jak trudne bywają niesforne
dzieci, ale kary stosowane w Angelsten były niesłychane.
- Chciałabym, żebyście przyprowadzili Krestiana - ostrym
głosem przerwała mężczyznom.
Państwo Angelsten i pan Floysvig wpatrywali się w nią.
- Krestian? - zapytał pan Angelsten. Zirytowało ją, że
próbował zabrzmieć i wyglądać na zmieszanego. - Dlaczego
chce pani z nim rozmawiać? -
- Po prostu przyprowadź go - zażądała Blanche. Widziała, jak
jego twarz napięła się. Wiedziała, że według mężczyzn kobiety
nie powinny zabierać głosu na spotkaniach ani przerywać im
rozmowy, ale teraz przebrała się miarka. Poza tym
doświadczyła już w życiu zbyt wiele, żeby przejmować się
zbytnio tym, co mężczyźni uważali o tym, jak powinna się
zachowywać. Mężczyźni potrafili zachowywać się gwałtow-
nie, więc dlaczego nie mogą tego i kobiety? Zbyt
mało kobiet odważało się podnieść głos w obecności
mężczyzn.
Pan Angelsten skinął w stronę żony, która wyszła z salonu.
Mężczyźni odeszli od Blanche w stronę okna, gdzie
rozmawiali z cicha. Nieprzyjazne spojrzenia, które jej wysyłali
sprawiły, że pojęła, że pan Floysvig nie był do niej tak
przyjaźnie nastawiony, jak pierwotnie zakładała. Poza tym
urywki rozmowy nie napawały optymizmem. -...W mieście jest
wiele głosów mówiących, że kobiecie nie godzi się zajmować
takiej pozycji w społeczeństwie... Niedługo kobiety zaczną
chodzić w spodniach! Nawet same kobiety z kongregacji sądzą,
że kobiety nie powinny się tak zachowywać...
Głęboko wciągnęła powietrze i starała się nie słuchać,
ponieważ czuła, że starali się, by usłyszała, o czym mówili.
W głębi duszy miała nadzieję, że nie przerodzi się to w
dyskusję o niej. Od długiego czasu
widziała zarówno mężczyzn, jak i kobiety rzucających jej
wrogie spojrzenia i wiedziała dlaczego. Wielu nie podobała się
jej pozycja. Była udziałowcem w miejskim banku, który
przecież należał wcześniej do jej ojca. Zasiadała w radzie
nadzorczej kopalni i nie należała do kobiet, które milczały
podczas zgromadzeń. Sama nie zastanawiała się nad tym zbyt
wiele, taka po prostu była, a bogactwo osiągnęła dzięki
zbiegowi okoliczności.
Wiedziała doskonale, że w sumie niewiele różniło ją od
kobiet, które musiały żebrać, żeby nakarmić swoje dzieci.
Miała szczęście urodzić się w bogatej rodzinie, co było
przywilejem niewielu ludzi. Wiedziała również, że wiele było
kobiet, które nigdy nie będą miały możliwości wydostania się z
ubóstwa, w którym żyły, bez względu na to, jak ciężko by
pracowały. Faktem było jednak, że wiele z tych kobiet miało
nieślubne dzieci.
Myśl o tych kobietach i ich dzieciach spra-
wiała, że nie przejmowała się tymi, którzy sądzili, że kobiecie
nie wypadało się zachowywać tak, jak ona. Ktoś musiał
przemawiać w imieniu kobiet, które nie były w stanie albo nie
umiały zabrać głosu. Ona miała taką możliwość i w tej sytuacji
to, co Angelsten i jemu podobni sądzili, miało mniejsze
znaczenie.
Minęło trochę czasu, zanim pani Angelsten wróciła. Blanche
poczuła, że zwilgotniały jej ręce. Co się stanie, jeśli powie, że
Krestiana nie ma w gospodarstwie?
Przez dwuskrzydłowe drzwi razem z panią Angelsten do
salonu wszedł jasnowłosy chłopiec. Domyśliła się, że to
Krestian. Był wysoki, ale garbił się, oczy miał spuszczone.
Blanche poczuła wyrzuty sumienia. Czy na pewno dobrze
zrobi, jeśli zapyta go jak wyglądają jego plecy? Było coś w tej
całej sytuacji, co jej się nie podobało.
Spojrzała na pana Floysviga, który stał w oczekiwaniu na bieg
wydarzeń. Miała obowiązek to
zrobić, skoro już zaangażowała się w tę sprawę. Miało to być
dowodem, jak strasznie karane były dzieci z gospodarstwa.
Miała nadzieję, że pan Floysvig i komisja do spraw ubogich
zrozumieją, że dzieci nie powinny tu mieszkać.
Podeszła do chłopca i próbowała się uśmiechnąć. - Czy to ty
jesteś Krestian?
Chłopiec przytaknął, ale nie podniósł na nią wzroku. - Tak,
proszę pani - odpowiedział cicho.
Blanche popatrzyła na panią Angelsten, która przysłuchiwała
im się uważnie. Możliwe, że domyśliła się, co zamierzała
zrobić.
- Krestianie - ostrożnie zaczęła Blanche. -Czy moglibyśmy
może zobaczyć twoje plecy?
Chłopiec spojrzał niepewnie na panią Angelten. Blanche
wstrzymała oddech. A jeśli zabroni chłopcu podciągnąć
koszulę? Ku jej zdziwieniu kobieta skinęła głową. - Krestianie,
zrób jak mówi pani Bjerkely.
Chłopiec najpierw odpiął guziki koszuli, po czym podciągnął
ją i powoli odwrócił się.
Nie wiedziała, czego się spodziewać. Wierzyła słowom
Fredrikke, ale mimo to nie była przygotowana na widok
obrzmiałych, czerwonych pleców. Czerwone pręgi biegnące w
poprzek linii kręgosłupa świadczyły o tym, że Fredrikke
mówiła prawdę. W tym momencie pomyślała o pręgach, które
widziała również na plecach Thorsteina.
Widok był tak okropny, że musiała na moment zamknąć oczy.
- Mógł się nawet zabić - usłyszała głos pana Angelstena. Jego
słowa przywróciły ją do rzeczywistości.
- To działanie Boga sprawiło, że rany nie były poważniejsze.
Blanche wpatrzyła się w niego bez słowa. Co on próbował
powiedzieć? Że chłopiec sam się zranił?
- Krestianie - powiedziała szybko. - Czy mógłbyś
opowiedzieć, co ci się stało w plecy? -spojrzała na niego, ale
chłopiec nadal na nią nie patrzył.
- To stało się wczoraj wieczorem, było dość późno - zaczął
wolno cichym głosem. - Szedłem po skałach, żeby popatrzeć
na ogniska świętojańskie, pośliznąłem się i upadłem.
Blanche poczuła sprzeciw całą sobą. - To nieprawda! - nie
wytrzymała. - Fredrikke powiedziała, że... -
- Pani Bjerkely! - pan Fleysyig przerwał jej ostro. - Proszę
pozwolić mu opowiedzieć -spojrzał na nią gniewnym
wzrokiem. - Muszę przyznać, że bardziej wolałbym wysłuchać
słów chłopca niż tego, co pani chciałaby opowiedzieć.
Zamilkła.
Nie musiała dalej słuchać opowieści chłopca. Już przegrała.
Dzieci w Angelsten przegrały.
Pan Angelsten podszedł do Krestiana i położył dłoń na jego
ramieniu. - Krestianie, opowiedz co się stało - poprosił.
Krestian zapinając z powrotem koszulę nadal patrzył w
podłogę. - Było tak, jak powiedziałem - powiedział cicho. -
Szedłem przez skały. Spoj-
rzał na pana domu. Twarz miał bez wyrazu, a spojrzenie
matowe i puste. - Później upadłem na plecy i spadłem w dół.
Pan Angelsten kiwnął głową i spojrzał na pana Floysviga.
- Musiało cię to bardzo boleć, rana krwawiła mocno, ale
wszystko skończyło się dobrze. Na szczęście moja żona
opatrzyła go, mogę pana zapewnić, że przez lata opatrywała
niejedną ranę. Zaśmiał się krótko, po czym uśmiechnął się do
Krestiana i skinął lekko głową. - Możesz już iść.
Chłopiec zniknął z salonu jak cień, a pan Floysvig skierował
na Blanche spojrzenie pełne oskarżeń.
- Myślę, że wyjaśniliśmy już tę sprawę, czyż nie, pani
Bjerkely?
Co powinna odpowiedzieć: że była przekonana, że chłopiec
kłamał, ponieważ bał się, że skończy w więzieniu, gdy prawda
wyjdzie na jaw? Była pewna, że użyli faktu kradzieży zło
tego zegarka przeciw niemu, aby nie opowiedział, co
naprawdę zaszło w domu modlitewnym wczoraj wieczorem.
A co stałoby się, gdyby powiedziała panu Floysvigowi, że
Krestian ukradł zegarek? Czy zażądałby wysłania chłopca do
więzienia?
Postanowiła spróbować.
- Panie Floysyig, nie sądzę, aby chłopiec mówił prawdę -
powiedziała spokojnie. Nie mogła opuścić tego miejsca bez
uczynienia wszystkiego, co w jej mocy, by uchronić jak
najwięcej dzieci od krzywdy. - Sądzę, iż boi się, że zostanie
zamknięty w więzieniu. Pan Angelsten sam mi opowiedział, że
Krestian ukradł złoty zegarek...
Pan Floysvig pokiwał głową. - Pani Bjerkely, teraz posuwa
się pani za daleko -przerwał jej. - Najpierw wysuwa pani
poważne oskarżenia pod adresem państwa Angelsten, którzy
od wielu lat pomagali sierotom, później oskarża pani chłopca o
kłamstwo! Nie, proszę pani, takie rze-
czy powinna pani zachować dla siebie. Odwrócił się do
Angelstenów i wyciągnął rękę. - Przepraszam najmocniej, że
próbowałem zająć się ustaleniem, czy okrutne zarzuty tej
kobiety są prawdziwe.
Blanche stała rażona. Tej kobiety. Mówił o niej tak, jakby jej
tam nie było! Ale to mogła zaakceptować. Najgorsza była
pewność, że Fredrikke mówiła prawdę.
Czy naprawdę nie mogła zrobić niczego dla dzieci w
Angelsten?
Przytuliła się do Alfa i położyła mu głowę na piersi.
- To nie ma sensu - powiedziała z westchnieniem. - Wygląda
to tak, jakby nikt nie chciał słuchać tych dzieci. Opowiadają, co
się stało, ale nikt im nie wierzy.
Alf nie odpowiedział. Podniosła głowę i spoj-
rzała na niego. Leżał z zamkniętymi oczami i wiedziała, że
właśnie zapadał w sen. Powiedział, że dzień w kopalni był
wyczerpujący.
Odsunęła się od męża i zakopała w chłodnej pościeli. Co
powinna zrobić? Nawet Alf nie chce jej wysłuchać. Wiedziała,
że miał dosyć słuchania o jej zmartwieniach. Wiele razy mówił
już, że nie może pomóc wszystkim dzieciom, które spotkało
nieszczęście. Mówił nawet, że powinna się cieszyć, że istnieli
tacy ludzie jak Angelstenowie, którzy również zajmowali się
dziećmi.
Zamknęła oczy i próbowała sobie przypomnieć, że zrobiła
wszystko, co mogła, żeby pan Floysvig jej uwierzył.
A co z Krestianem? Musiało mu nie być łatwo kłamać o tym,
co się stało.
Myśli zaczęły jej płynąć wolniej, była zmęczona po
wszystkich wydarzeniach, które miały miejsce tego dnia. Było
tyle rzeczy, nad którym trzeba było się zastanowić.
Tylko pomyśleć, że miała rodzeństwo! Ktoś,
kogo nie znała, a kto miał tę samą matkę, co ona. Co stało się,
gdy urodziła dziecko? Musiała je komuś oddać, ale komu? I
gdzie?
Czy dziecko wiedziało, kto był jej prawdziwą matką? Czy
przeżyło?
Myśli kłębiły się jej w głowie i nie pozwalały na zaśnięcie.
Brat lub siostra, starsi od niej.
Czy ojciec wiedział o dziecku? Nie wiedziała tego, ale
powróciła myślami do rozmowy, którą z nim odbyła tuż przed
jego śmiercią. Ojciec nie chciał z nią rozmawiać, gdy
przeprowadziła się do willi i do Lille Bjerkely, ale pewnego
wieczoru posłano po nią, gdy doznał zawału serca. W ostatnich
chwilach życia powiedział jej, jak bardzo się cieszył, że
nazwała Helene Augustę po matce. Tuż przed śmiercią dał jej i
Alfowi błogosławieństwo.
Myśl o ostatnich chwilach życia ojca sprawiła, że łzy
napłynęły jej do oczu. Gdy dorastała, prawie nie rozmawiali o
matce, ale tego wieczoru opowiedział jej to, czego musiała się
dowiedzieć.
Rodzice poznali się, gdy matka miała 19 lat. Rok później
pobrali się. Czy matka trzymałaby w tajemnicy przed ojcem
fakt, że urodziła dziecko przed ślubem?
Powoli zapadała w sen, ale ostatnia myśl była jasna: musi
odnaleźć osobę, która jest jej bratem lub siostrą. Była pewna,
że nie ma żadnej bliskiej rodziny, poza ciotką i kuzynami w
Gimle, ale tak nie było.
Miała rodzeństwo, o czym zawsze marzyła.
6
Gdzie jest mój synek?
Abelone stała na krańcu fiordu ponad głównym budynkiem
gospodarstwa i ogarniała wzrokiem pola, morze i jego brzegi.
Gdzie jesteś? Gdzie zniknąłeś?
Musiała walczyć z ogarniającą ją desperacją. Odkąd Sofie
wróciła z drewnem, nikt nie widział Małego Erika.
Nie było go w domu, nie było na zewnątrz, w żadnych
budynkach gospodarczych.
Gdzie mógł się podziać?
Każdy mięsień, każda jej żyła były napięte, ciało drżało,
oddychała ciężko.
Gdzie jesteś? Gdzie jesteś?
Rozglądała się po szarych wodach morza, powiewy wiatru
gromadziły białą pianę. - Gdzie jesteś? - słowa były jak
pochodzący z głębi duszy krzyk, który milkł w jej ustach.
- Abelone? Ojciec stanął za nią. Ostrożnie położył dłoń na jej
ramieniu. - Abelone, nie możesz tak tu stać w deszczu. Wejdź
do środka i rozgrzej się, a my z innymi będziemy szukać
Małego Erika.
Spojrzała na twarz ojca. Był ubrany w sztormiak, ale głowę
miał gołą. Strugi deszczu spływały mu po twarzy, na rzęsach
osiadły małe krople. Sama nie czuła ani deszczu, ani zimna.
Ojciec mocniej ścisnął ją za ramiona. - Abelone? Chodź, nie
możesz tak stać w deszczu -powtórzył cicho.
Wyraz jego oczu, cichy, drżący głos. Znała swojego ojca. Bał
się równie mocno, jak ona, ale próbował to ukryć.
Potrząsnęła głową i strzepnęła krople deszczu z twarzy. -
Pewnie zszedł na plażę - tłuma-
czyła sobie. Nie mogła się poddać. Musiała pomyśleć gdzie
mógł być jej synek.
Mały Erik. Nie mogła o nim myśleć, myśleć
0 jego imieniu. Nie mogła myśleć o tym, jak jego małe nóżki
podreptały z salonu na dziedziniec
1 potem gdzieś dalej. Ale gdzie?
- Pewnie zszedł na plażę - powtórzyła głośniej. - Musimy tam
pójść i przeszukać skały. Musimy...
Ojciec chwycił ją za ramiona. - Abelone, szukaliśmy już tam.
Nie ma go tam, on...
Wyrwała mu się z objęć. - Ojcze, on może być w wodzie!
Może poszedł nad morze, upadł i nie może się podnieść.
Musimy...
Usłyszała swój krzyk.
Ojciec, spoglądając na nią skupionym wzrokiem, powiedział
zdecydowanym tonem: - Abelone, wszyscy szukają. Szukamy
wszędzie, znajdziemy go. Prawie mu uwierzyła.
- Znajdziemy go - powtórzył ojciec. - Wiesz, on szybko
chodzi, mimo że jest taki malutki.
Zaczęła spokojniej oddychać. Ojciec miał rację. Ma rację.
Mały Erik mógł odejść daleko od domu.
Kilka razy głęboko odetchnęła, próbowała zwalczyć strach,
który ją obezwładniał. Najlepszą rzeczą, którą mogła zrobić dla
syna, było zachowanie rozwagi i spokoju.
Co zrobiłby Erik w takiej sytuacji?
Eriku, co mam zrobić, co mam zrobić?
Nie wiedziała, co się z nią stało, nagle myśli uspokoiły się,
ciało odprężyło.
Obraz w głowie stał się wyrazisty.
Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała?
Zaczęła biec.
- Drogi Boże, proszę spraw, żeby nie było za późno, żeby nie
było za późno.
- Abelone! - usłyszała krzyk ojca, ale nie miała czasu na
odpowiedź. Nie było czasu.
Nigdy wcześniej nie biegła szybciej, nigdy nie sądziła, że
nogi mogą ją nieść tak szybko. Nie sądziła, że kiedykolwiek
mogła wykrzesać z siebie taką siłę.
7
Ellen zapaliła stojącą na stole lampę naftową. W tym czasie
Ulrik przygotował się do preparowania motyla. Przed
południem, ku swojemu zaskoczeniu i radości, znalazł pod
pokładem motyla, który zagubił się w salonie dla kobiet. Od
razu pobiegł po swoją siatkę na motyle, a ją poprosił o wzięcie
słoika - zabójczego słoika - jak zwykł go nazywać, którego
używał do uśmiercania owadów. Do słoika musiała włożyć
zwitki bibuły, zwilżone eterem octowym z małych buteleczek,
które Ulrik kupował w aptece. Przed podróżą nabył ich wiele,
na wypadek, gdyby eteru octowego nie można było zdobyć na
Madagaskarze.
Kobiety w salonie śledziły z ciekawością, jak spokojnymi
ruchami zdołał schwycić pięknego, purpurowo ubarwionego
motyla, którego umieścił w zabójczym słoiku. Następnie Ellen
dokładnie zamknęła słoik.
Kilka razy widziała, jak to robił i ciekawe było teraz mu
pomagać, ale zawsze smutno było widzieć zamierający powoli
ruch delikatnych skrzydeł motyla. Na szczęście trwało to
krótko.
- Czy jesteś pewien, że on nie żyje? - zapytała zmartwiona,
gdy Ulrik otworzył słoik i włożył do niego długą szpilkę.
Wiedziała, że nazywała się szpilką entomologiczną.
Ulrik skoncentrowany na pracy skinął głową. - Leżał w słoiku
od ponad dwóch godzin, to więcej niż wystarczająco długo dla
motyla - wyjaśnił. - Widzisz? - zapytał, trzymając słoik w gó-
rze. - Wbijam szpilkę w górną część tułowia.
Przez moment bała się, że motyl zacznie machać skrzydłami,
gdy zostanie ukłuty, ale owad nie poruszył się.
- Podasz mi płytkę? - zapytał, wyciągnąwszy dłoń.
Znalazła płytkę, której Ulrik używał do suszenia motyli i
innych zebranych owadów.
Ostrożnie umieścił motyla w górnej części płytki i przybił go
szpilką.
- Spróbujesz przymocować motyla? - zapytał. Spojrzała na
niego z wahaniem, ponieważ wiedziała, jak bardzo cieszył się
akurat z tej zdobyczy. Ulrik powiedział, że był to rzadki okaz,
mieniak tęczowiec, którego w Anglii nazywano Purple
Emperor.
- Mogę spróbować - odpowiedziała, ponieważ sądziła, że to
ciekawe zajęcie i miło było z jego strony, że chciał, by
pomagała mu w pracy. Najlepsze dopiero miało nadejść, gdy
umieszczą motyla w jednym z drewnianych pudełek ze szklaną
pokrywą. Zanim wyjechali z Norwegii, Ulrik zapytał, czy
mogłaby mu wyświadczyć przysługę. Chciał, żeby
namalowała wszystkie owady, które uda mu się zebrać. Na
początku sądziła, że to niemożliwe do wykonania, nie była
przecież malarką, ale pewnego dnia Ulrik przyniósł do domu
całe wyposażenie, którego potrzebowała: farby akwarelowe we
wszystkich możliwych kolorach, pędzle z włosia ogona sobola
i różne rodzaje papieru. Wszystko było umieszczone w małym,
poręcznym kuferku, łatwym do przenoszenia.
Jej pierwsze próby nie były szczególnie udane. Obawiała się,
że Ulrik miał wobec niej zbyt duże oczekiwania. Jednak po
kilku tygodniach pojęła, jakie możliwości dawały akwarele.
Nadal musiała się wiele nauczyć, ale było tak, jak Ulrik
powiedział: ćwiczenie czyni mistrza.
Usiadła na krześle obok Ulrika. - Musisz szpilką rozsunąć
skrzydła - wyjaśnił i podał jej nową szpilkę. - Uważaj tylko,
żebyś nie zrobiła dziury w skrzydełkach.
Ostrożnie rozpostarła na płytce skrzydełka motyla.
- Jaka jesteś zdolna - zachichotał Ulrik
i podał jej pasek papieru. - Teraz przyłóż kalkę do jednego
skrzydła, ale upewnij się, czyjego tylna strona leży prostopadle
do boku ciała.
Upewniła się, że skrzydła motyla leżały tak, jak chciał Ulrik,
po czym delikatnie, aby go nie uszkodzić, umieściła szpilkę w
każdym rogu papieru. Następnie postąpiła podobnie z drugim
skrzydłem.
- Widzisz? - powiedział Ulrik z zadowoleniem i uśmiechnął
się. - Perfekcyjnie go spreparowałaś. Teraz musi tak leżeć
przez kilka tygodni aż wyschnie, po czym będzie mógł być
umieszczony w słoiku. Pochylił się nad motylem i oglądał go z
każdej strony. - Prawie nie mogę w to uwierzyć. Pomyśleć
tylko, że znaleźliśmy mieniaka na pokładzie. Potrząsnął głową
i śmiejąc się z niedowierzaniem spojrzał na nią. - To jeden z
najbardziej imponujących motyli -wyjaśnił. - Jego piękny
kolor, to jedno. Czy widzisz, jak się zmienia w zależności od
tego, z jakiej strony się na niego patrzy? - Ulrik trzymał
płytkę tak, żeby mogła to zobaczyć. - Złapanie go jest prawie
niemożliwe, żyje w wierzchołkach drzew, ale jest świetnym
lotnikiem i może przemieszczać się przez duże przestrzenie.
Zachwyt Ulrika wywołał uśmiech na jej twarzy. Ta podróż
będzie dla niego jak baśń, wiedziała, że nie mógł doczekać się,
aż dojadą na Madagaskar, gdzie miał nadzieję znaleźć motyle,
które nie występowały nigdzie indziej na świecie.
Wstała z krzesła. - Myślę, że pójdę na pokład spacerowy, żeby
zaczerpnąć świeżego powietrza.
Ulrik zmarszczył czoło. - Czy znów źle się czujesz?
Przed południem cieszyli się słońcem, ale teraz znów
zniknęło i po południu dość nagle nastała chłodna, deszczowa i
wietrzna aura. Dlatego też wrócili do kabiny, ale stało się to, co
dzisiaj rano opisywał Ulrik. Gdy nie widziała horyzontu, źle się
czuła, poza tym powietrze w kabi-
nie szybko robiło się nieprzyjemne, aczkolwiek mieli
szczęście, że mieli kabinę w pierwszej klasie.
- Znowu potrzebuję trochę świeżego powietrza - wyjaśniła. -
Ty tu zostań, pójdę sama na pokład.
Ulrik popatrzył na nią z wahaniem. - Czy jesteś pewna?
Skinęła głową, uśmiechnęła się i podeszła do szafy po
płaszcz. - Oczywiście, niedługo wrócę.
Wiedziała, że Ulrik chciał skupić się na pracy i łatwiej mu
będzie skoncentrować się, jeśli zostanie sam w kabinie. Poza
tym nie miała nic przeciwko samotnym spacerom. Zarówno
pani Nora, jak i profesor również pracowali w swojej kabinie,
więc będzie miała trochę czasu dla siebie.
Zadrżała z zimna otwierając drzwi wychodzące na pokład.
Nikogo nie było na pokładowych leżakach, ale kilka osób
spacerowało,
mimo wiatru i fal, które mocno uderzały o dziób statku i
spryskiwały ich strugami wody.
Lubiła taką pogodę, choć powodowała kołysanie statku.
Każda fala wprawiała kadłub statku w drżenie, po czym dziób
ponownie opadał w dół, aby zmierzyć się z kolejną falą.
Podeszła do relingu i wygodnie oparła ramiona. Wiatr
chłodził jej twarz, wiał bardzo mocno, ale dobrze było tak stać i
patrzeć w niespokojne, szaroniebieskie morze. Było coś do-
stojnego w sile natury wzburzającej morze i piętrzącej fale.
Wróciła myślami do dawnych czasów, gdy stała w swoim
pokoju w Gimle i patrzyła przez okno w dal. Odkąd była mała,
ojciec uczył ją jak przewidywać pogodę poprzez obserwację
fiordu, kierunku wiatru i znaków na niebie, zrozumiała więc
już, że podczas ich długiej morskiej podróży doświadczą
szybkich zmian pogody.
Zawsze lubiła, gdy przychodziły ciężkie jesienne burze,
mimo że pod podmuchami wia-
tru dom skrzypiał, a wierzchołki drzew kołysały się
niebezpiecznie. Było w tym coś potężnego, co sprawiało, że
czuła się mała, ale równocześnie silna.
Teraz również tak się czuła. To był ich pierwszy cały dzień na
morzu, kiedy byli pozostawieni kapryśnym siłom natury. Na
szczęście mieli dobrego kapitana, który dowodził Angélique od
wielu lat i doskonale znał swój statek.
Stała pogrążona we własnych myślach, gdy coś trąciło ją w
plecy.
Trochę zdezorientowana odwróciła się, ale uśmiechnęła się,
gdy zobaczyła małą Zhenmei. Była tak zamyślona, że nie
usłyszała, jak podeszła do niej mała Chinka.
Ellen nie wiedziała, co powinna powiedzieć albo zrobić, bo
jak się rozmawia z głuchym dzieckiem?
Nie musiała się martwić, ponieważ dziewczynka wyraźnie
pokazywała, by z nią poszła. Zhenmei pomachała do niej, a
Ellen z ciekawo-
ścią podążyła za nią w kierunku drzwi i miejsca, skąd
dochodziło przyjemne ciepło.
Zhenmei szła dalej wzdłuż korytarza i co chwilę odwracała
się, by upewnić się, że Ellen idzie za nią. Czego chciała
dziewczynka? Na jej twarzy widniał tajemniczy uśmiech.
Zhenmei otworzyła kolejne drzwi, a Ellen szła za nią po
stromych, wąskich schodach wiodących pod główny pokład,
po czym zeszły po jeszcze jednych schodach niżej. Wkrótce
były na jednym z korytarzy trzeciej klasy.
Tu na dole wszystko wyglądało inaczej. Było ciemno i ciasno,
sufit był bardzo nisko. Drzwi do niektórych kabin stały otwarte
i mogła zobaczyć, w jak nędznych warunkach niektórzy po-
dróżowali. Ellen spostrzegła wiele dzieci w różnym wieku,
słyszała ich głosy.
Zhenmei ponownie odwróciła się do niej i kiwnęła, aby
podeszła.
Zbliżały się do końca korytarza i dziewczynka zwolniła
kroku, po czym zatrzymała się przed
otwartymi drzwiami, które lekko poruszały się wraz z
kołysaniem się statku.
Ellen podeszła do Zhenmei, która wskazywała na coś w
kabinie. Spostrzegła, że to nie była kabina, ale pomieszczenie
sypialne na najniższym pokładzie. W kącie zgromadziło się
około piętnastu osób, które chyba odprawiały jakieś
nabożeństwo, ponieważ trzymali otwarte psałterze i śpiewali.
Zobaczyła matkę Zhenmei, panią Darcy, która stała przy
ścianie. Uśmiechnęła się i mrugnęła do córki, nie przerywając
śpiewu. Może podróżowało z nimi więcej misjonarzy? Jedna z
kobiet wypakowała z kufra rodzaj małych organów. Dobrze
jest mieć taki instrument na misji, pomyślała.
Zhenmei szarpnęła ją za rękaw i Ellen zrozumiała, że
dziewczynka chciała, żeby poszły dalej.
Mała Chinka otworzyła drzwi do następnej kabiny i
uśmiechnęła się zachęcająco.
Zhenmei zamknęła za nimi drzwi, położyła
palec na ustach i wczołgała się do najbliższego łóżka w
kabinie.
Ellen poszła za nią ciekawa, co mała chce jej pokazać.
Gdy dziewczynka wśliznęła się na brzeg łóżka, Ellen
zobaczyła jej kota i dwa małe kocięta, zwinięte w kłębek i
przytulone do swojej mamy.
Serce jej stopniało, zawsze miała słabość do kotów. - Ależ one
piękne - powiedziała i uśmiechnęła się do Zhenmei.
Dziewczynka skinęła głową, mimo że niemożliwe było, aby
cokolwiek usłyszała albo zrozumiała z jej słów.
Zhenmei spokojnym ruchem chwyciła jedno z kociąt. Kotek
był jednolicie jasnoszary i miał zamknięte ślepia. Ellen
wiedziała, że kocięta po urodzeniu były ślepe.
Dziewczynka pogłaskała kotka, po czym podała go Ellen.
Zwierzę było tak małe, że prawie ginęło w jej dłoni.
Siedziały i bawiły się kotkami, aż nagle zaczęły piszczeć i
zrobiły się niespokojne. Kot-
ka wstała leniwie, ugniotła lekko łapkami materiał na spodzie
koszyka i ułożyła się na boku, aby móc nakarmić potomstwo.
Kocięta pełzały, piszczały i przeciskały się przez siebie, aż
każde znalazło sutek.
Ellen zastanawiała się, co by powiedział kapitan, gdyby
wiedział o kotkach. Pamiętała doskonale, co zazwyczaj robił
ojciec, gdy w gospodarstwie było - jego zdaniem - zbyt wiele
kotów. Nie mówił tego wprost, a ona po pewnym czasie
zrozumiała co się działo, gdy mówił, że kocięta zniknęły.
Zazwyczaj zabierał je tuż po urodzeniu. Mówił, że nie było na
co czekać i tu mogła mu przyznać rację, mimo że sama nigdy
nie była w stanie uśmiercić kociaka. Były zbyt słodkie.
Ale czy trzy koty to niezbyt dużo na długą podróż Zhenmei do
Chin? Kocięta przez jakiś czas będą karmione mlekiem matki,
ale wkrótce mleko się skończy. Poza tym za kilka tygodni
znacznie się ożywią.
Drzwi otworzyły się ostrożnie i do środka zajrzała pani Darcy.
Skinęła Ellen i powiedziała coś po angielsku, ale Ellen mogła
jedynie uśmiechnąć się do niej przepraszająco. Lecz znaki,
które dawała córce, nie były trudne do zrozumienia. Był czas
posiłku.
Wyszły z kabiny, przy jadalni Ellen pożegnała się z Zhenmei i
jej matką.
Miała właśnie wejść na górę wąskimi, stromymi schodami,
gdy z przeciwnej strony weszła na nie jakaś kobieta. Była
okryta szerokim, znoszonym brązowym szalem, który
zakrywał dużą część jej twarzy i ciała.
Ellen odsunęła się, schody były zbyt wąskie by zmieściły się
na nich dwie osoby, ale kobieta musiała być albo niegrzeczna
albo bardzo spieszyć się, ponieważ odepchnęła Ellen
przepychając się obok niej.
Na moment wzrok Ellen spotkał się z jej dużymi, niebieskimi
oczami, kobieta spuściła wzrok i pospieszyła dalej.
Ellen stała, wciąż patrząc za nią. Widziała ją przez krótki
moment, ale mimo to rozpoznała jej oczy. Poza tym pod dużym
szalem ujrzała brzeg sukni. Granatowej, połyskującej jedwab-
nej tafty nie spotykało się na niższych pokładach.
Co do licha robiła tutaj lady Juliet, ukryta pod
wyświechtanym, brudnym szalem?
8
Nie była w stanie myśleć. Nie zauważyła, że doszła już do
lasu rosnącego za budynkiem pralni. Miała przed sobą jeszcze
duży kawałek drogi. Nie przejęła się, że pośliznęła się na
korzeniach, wystających z urwiska jak ramiona trolla. Wstała i
pobiegła dalej, nie zważając na ból dłoni. Wspięła się i biegła
po stromym zboczu za chatką Myr i nawet nie zorientowała się,
że krwawi z poranionych rąk.
Nie czuła uderzających ją po twarzy wilgotnych, wystających
gałęzi, gdy zeszła z wiodącej przez gęsto zarośnięty las
świerkowy wąskiej ścieżki i biegła na skróty. Tak było
szybciej.
Zbliżyła się do starego ujęcia wody, dokąd kil-
ka dni temu wybrała się z Małym Erikiem. Zrobiła mu z kory
małą łódkę, którą syn bawił się, popychając ją patykiem.
Pomogła mu też wejść na duży kamień, z którego rzucał do
wody kamyki. Jego śmiech wirował nad lasem, gdy pokazała
mu, jak rzuca się kaczki na wodzie.
Nie było innych miejsc, w które mógł pójść. Wiedziała, że
musiał pójść właśnie tam. Była pewna, że właśnie tam go
znajdzie.
Przedzierając się przez drzewa na moment zamknęła oczy.
- Dobry Boże, spraw, aby stał tam i rzucał kamyki do wody.
Spraw, żeby odwrócił się do mnie, gdy tam dobiegnę. Pozwól
mi zobaczyć, jak na jego twarzy pojawia się uśmiech.
Pozwól mi go odzyskać.
Przed sobą, między drzewami, dostrzegła staw.
Po wczorajszym deszczu wystąpił z brzegów, a kamień, na
który Mały Erik parę dni temu mógł się wdrapać, był teraz
otoczony wodą.
Chciała ujrzeć, jak stał na brzegu i rzucał kamyki, ale nie
zobaczyła nikogo.
Pomyliła się jednak? Była tak pewna, szukali przecież już
wszędzie.
Ogarnął ją chłód, gdy podeszła bliżej. Miejsce, w którym
stała, było błotniste i grząskie. Jeśli Mały Erik dotarłby do tego
miejsca, poszedłby ścieżką, tak jak zrobili to, gdy byli tu
ostatnim razem.
Dobry Boże, proszę, spraw, żeby go tu nie było, dobry Boże,
proszę, nie dopuść, żeby on tu był.
Pospiesznie rozejrzała się, miała nadzieję zobaczyć go
siedzącego pod drzewem. Miała nadzieję zobaczyć małego
chłopca, który albo rozpromieni się na jej widok, albo będzie
płakał ze strachu.
Wszystko było lepsze niż...
Wstrzymała oddech, biegając wokół rozlanego stawu i
oddalonego teraz od brzegu wielkiego kamienia. Wpatrywała
się w szarą i mętną wodę, którą wzburzył padający deszcz.
Nie mogło go tu być. Musiała się pomylić.
Może siedział cichutko w stodole? Może ukrył się tam i
później zasnął?
Nagle ujrzała go. Poznała jego białą koszulkę. Leżała
zanurzona w wodzie po zewnętrznej części kamienia.
Poczuła się tak, jakby nagle przestała oddychać. Jej myśli
rozpłynęły się, przestała słyszeć cokolwiek.
Później nie była w stanie przypomnieć sobie, jak znalazła się
w wodzie przy Małym Eriku, ale na zawsze zapamięta
moment, gdy chwyciła jego białą koszulkę. Na zawsze za-
pamięta tlący się w niej promyk nadziei, że to nie była jego
koszulka, tylko coś innego, byle nie koszulka jej synka. I na
zawsze zapamięta tę chwilę, gdy zrozumiała, że małe, mokre
ciałko, które trzymała w ramionach, to był jej syn.
I zawsze będzie pamiętała jego małą, bladą twarz,
szaroniebieskie usta i mokre, cienkie
włoski przyklejone do główki. I oczy. Zamknięte oczy na
nieruchomej twarzy.
Jej serce przestało bić.
Umarła, światełko jej życia zgasło.
9
Padła na kolana, trzymając Małego Erika w ramionach.
Położyła go na wilgotnej, zimnej trawie. Objęła jego chłodną i
mokrą twarz.
Gładziła go drżącymi palcami. Jego małe ciało leżało bez
ruchu, pierś nie unosiła się, a oddech ustał.
O Stwórco, cóż ja pocznę? Powiedz mi, co mam zrobić!
Miała pustkę w głowie, wiedziała tylko, że Ten, którego
właśnie poprosiła o pomoc, odebrał jej najukochańszą istotę na
świecie. Jedyną, dla której żyła.
- Pomocy! - krzyknęła z całych sił, rozejrza-
ła się rozpaczliwie, ale nie widziała wokół siebie nic poza
lasem. - Pomocy! Niech ktoś mi pomoże! Niech ktoś mi
pomoże!
Nie słyszała własnego głosu, który odbijał się echem aż do
wierzchołków drzew. Jedynym głosem, który słyszała, był
krzyk w jej głowie.
Mały Erik nie żyje. Mały Erik nie żyje. Mały Erik nie żyje.
Zwróciła wzrok ku niebu, wiedziała, że rzuca wyzwanie
siłom, którym nie będzie umiała stawić czoła, ale przeciwko
którym będzie walczyć do końca.
- Nie możesz! Nie możesz mi go zabrać, tak jak zabrałeś Erika,
jak zabrałeś matkę! Nie możesz mi go zabrać. Nie Małego
Erika! Nie Małego Erika.
10
Upadła koło umarłego synka. Abelone, weź się w garść.
Musisz się pozbierać. Nie możesz przestać myśleć. Tylko twój
umysł może pomóc uratować twoje dziecko.
Tylko ty możesz uratować Małego Erika. Nie ma tu nikogo
poza tobą. Nie ma Boga, nie ma Erika, nie ma innych.
Tylko ty tu jesteś, jego matka, musisz zrobić wszystko, co w
twojej mocy, żeby go uratować.
Jej umysł rozjaśnił się. Strach zniknął. Oddech się uspokoił,
ciało przestało drżeć.
Mały Erik nie oddychał, musiała to zrobić za niego.
Mały Erik nie oddychał, tak jak małe zwie-
rzęta tuż po narodzinach. Skoro Mały Erik nie oddychał,
musiała to zrobić za niego.
Widok nieruchomego, mokrego i zimnego ciała przerwał
początki opanowującej ją histerii. Nie mogła teraz poddać się
panice, nie mogła pozwolić, aby paraliżujący strach przejął nad
nią kontrolę.
Jeśli był jakikolwiek cień nadziei na uratowanie synka, jej
własny strach nie mógł temu przeszkodzić.
Klęknęła obok syna, gdy usłyszała głośny krzyk i odgłos
butów dudniących z dali na leśnej ścieżce.
Przyszli inni.
Przyjęła do wiadomości to, co się stało, ale jej uwaga była
skoncentrowana na tym, co zamierzała zrobić.
Musiała zacisnąć jego nos, bo inaczej powietrze, które mu
wdmuchnie w usta, uleciałoby przez nozdrza - pamiętała, jak
matka wyjaśniła jej to po raz pierwszy, gdy ratowały prosiaka.
Musisz ostrożnie wdmuchiwać powietrze.
Jakby słyszała głos matki.
Musisz pamiętać, że ciało jest malutkie, mówiła spokojnie.
Jego płuca są małe w porównaniu z twoimi.
Ostrożnie zbliżyła usta do warg Małego Erika i wdmuchnęła
powietrze.
Usłyszała innych ludzi, ich donośne, przestraszone głosy, ale
nie zwracała na to uwagi. Musiała robić to, co do niej należało i
nie przejmować się innymi rzeczami.
Mimo to trudno było nie usłyszeć płaczu Sofie. Wyła z bólu,
podczas gdy inni próbowali ją uspokoić.
Ostrożnie wdmuchuj, pozwól ujść powietrzu. Spójrz na klatkę
piersiową. Wdmuchaj ponownie. - Abelone?
Podniosła wzrok, czekając aż piersi dziecka ponownie się
uniosą.
Ojciec pochylił się nad nimi. - Abelone, pozwól panu
Langaardowi go przejąć. Miał już z tym do czynienia.
Wtedy zauważyła obecność Gregera Langa-arda. Przykucnął
koło jej ojca. Spojrzał na nią badawczo. - Nauczyłem się kiedyś
w Ameryce, co powinno się zrobić, gdy ktoś wpadnie do wody
i nie oddycha.
Nie zdołała się ruszyć. Jej ciało było sztywne.
Pomoc. Langaard miał na myśli, że może jej pomóc. Ale ona
musiała...
- Nie, ja muszę... ja muszę...
Próbowała zaprotestować, gdy ojciec ją odciągnął, ale nie
była w stanie z nim walczyć.
- Abelone, pozwól zrobić to panu Langaardowi - prosił ojciec.
- Mówi, że zna się na tym i że zrobi wszystko, co może, żeby
ocalić Małego Erika.
Trzęsła się widząc, co robi zarządca Ladefoss. Nacisnął
kilkakrotnie klatkę piersiową dziecka, po czym zrobił mniej
więcej to samo, co ona. Odgiął głowę chłopczyka, zacisnął nos
i wdmuchał mu powietrze w usta.
- Musi ostrożnie wdmuchiwać - szepta-
ła Abelone, mimo że chciała to wykrzyczeć. Ponownie
spróbowała z wysiłkiem. - Musisz ostrożnie wdmuchiwać -
powiedziała głośniej, ale jej głos był chrypliwy i nie brzmiał
odpowiednio. - On ma takie małe płuca, musisz... -
Ojciec położył dłoń na jej ramieniu. - Abelone, on wie co
należy robić - powiedział cicho i przytulił ją do siebie. - On
wie.
Wtuliła się w jego ramiona.
- Nie patrz na to, Abelone.
Mocno wtuliła twarz w olejak ojca, przesiąknięty intensywną
wonią lasu i morza.
Starała się nie słyszeć szlochu Sofie, próbowała nie myśleć.
Oddychaj, Mały Eriku, musisz oddychać.
Zamknęła oczy. Wyobraziła sobie, że oddychała dla syna, że
pomagała jego płucom ponownie nabrać powietrza.
Wyobraziła sobie, że jego małe serce zaczęło bić, że jego ciało
ponownie ożyło, że przelała na niego siłę, której w tym
momencie nie miał.
Nie możesz go wziąć do siebie, Eriku. Nie możesz mi go
odebrać. Nie możesz mnie znów zostawić samej.
Nasza córka jest z tobą, nie możesz pozwolić, żeby odszedł
ode mnie również Mały Erik.
Nie pozwól, żeby Pan zabrał go do siebie.
Nie wiedziała, jak długo stała przytulona do ojca, gdy cichy
dźwięk sprawił, że otworzyła oczy i spojrzała na Małego Erika.
Długi, płytki oddech poruszył małym ciałem.
Wyrwała się z objęć ojca i podbiegła do syna, który w tej
samej chwili zaczął odkrztuszać wodę.
Greger Langaard podniósł go i położył na brzuchu na swoich
udach. Wtedy woda wytrysnęła z ust i nosa chłopca.
- Boże drogi, dziękuję - szlochała bez tchu, a łzy płynęły
strumieniami po jej policzkach.
Langaard podał jej synka, gdy chłopiec zaczął przeraźliwie
krzyczeć.
Przytuliła go do siebie tak mocno, jak zdo-
łała, trzymała w ramionach, całowała, gładziła po włosach,
podczas gdy ojciec otulił ich swoją kurtką.
- Myślałam, że cię straciłam, już myślałam, że cię straciłam.
Opadła na kamień i kołysała Małego Erika. Chłopiec nadal
płakał, krzyczał jak nigdy dotąd, ale to nie miało znaczenia.
Cudownie było słyszeć jego krzyki. To oznaczało, że żył.
- W każdym razie, z jego płucami jest wszystko w porządku -
powiedział ucieszony Greger Langaard. Pozostali z ulgą
wybuchnęli śmiechem.
Cały czas gładziła synka po plecach, widząc, jak pozostali
ściskali sobie dłonie i poklepywali się po plecach. Śmiali się,
tylko Sofie stała odwrócona plecami i Abelone słyszała jej
nieustający płacz.
- Ojcze - powiedziała i skinęła głową w kierunku Sofie.
Dziewczyna potrzebowała słów pocieszenia, ale nikt z nią nie
rozmawiał.
Twarz ojca naprężyła się. - W rzeczy samej, mam nadzieję, że
to będzie dla niej nauczka. To ona miała opiekować się Małym
Erikiem - powiedział z oburzeniem, ale na tyle cicho, że Sofie
pewnie go nie usłyszała.
Spojrzał posępnie na Sofie. - I wszyscy wiemy, jak to mogło
się skończyć. Zrobił krok w kierunku zarządcy i wyciągnął
rękę. - Nigdy nie będę potrafił odwdzięczyć za to, co pan dzi-
siaj zrobił, panie Langaard.
Abelone zobaczyła, że ojciec był bliski płaczu, a to nie
zdarzało się często.
Greger Langaard uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Cieszę
się, że mogłem pomóc. Spojrzał na Abelone i chłopca. Miał
poważną twarz. - Poza tym powinien pan podziękować córce.
Gdyby nie odnalazła Małego Erika, nie wiem jak skończyłoby
się to wszystko.
Słowa zawisły w powietrzu i nikt już nic więcej nie
powiedział. Wszyscy wiedzieli, jak to by się skończyło, gdyby
znalazła Małego Erika później.
Wstała. Nogi miała ciężkie, czuła w ciele pustkę i jedynym,
czego chciała, to znaleźć się w domu, by przebrać synka w
suche rzeczy. Na szczęście mimo deszczu nie było zimno, ale
był przemarznięty.
Podeszła do Gregera Langaarda. - Ojciec ma rację, panie
Langaard. Nigdy nie będę w stanie wyrazić, jak bardzo jestem
wdzięczna za to, co pan uczynił.
Słowa wydały się puste i bezwartościowe. Chciała
podziękować Langaardowi, ale nie mogła znaleźć słów.
Myśl o tym, jak blisko była utraty syna sprawiła, że łzy
płynęły jej rzęsiście.
Odwróciła się od tego, który uratował jej syna i podeszła do
Sofie. Ostrożnie położyła dłoń na jej ramieniu i próbowała się
uśmiechać. - Sofie, chodź, wracamy do domu.
Ból w oczach Sofie sprawił, że ścisnęło jej się serce.
- Sofie, to nie była twoja wina - powiedziała
cicho. - Mały Erik mógł wymknąć się również, kiedy to ja
przy nim byłam.
Sofie spojrzała na nią. - Nigdy bym sobie nie wybaczyła,
gdyby...
Abelone potrząsnęła głową. - Sofie, nie możesz myśleć w ten
sposób. Pogłaskała synka po zaróżowionym, gorącym
policzku. Płacz przeszedł w czkawkę. - Najważniejsze, że
wszystko dobrze się skończyło, nieprawdaż?
Wrócili wszyscy razem do Gimle, gdzie inni, którzy nie udali
się na poszukiwania, wybiegli do nich.
Nadal roztrzęsiona weszła do domu i udała się na piętro, gdzie
ściągnęła z Małego Erika mokre ubrania. Musiał się ogrzać.
Gdy miał już na sobie suche ubrania i gdy sama się przebrała,
poczuła obezwładniające zmęczenie. Zdawała sobie sprawę, że
na dole wszyscy czekali na nią, ale nie wiedziała, czy będzie w
stanie zejść do nich.
Zamiast tego położyła się w łóżku obok syna. Wtulił się w nią
mocno.
- Ty też jesteś zmęczony? - zapytała cicho.
Jęknął cichutko i położył się na boku z twarzą zwróconą ku
niej. Oczy mu lśniły, policzki miał czerwone i rozpalone.
Abelone okryła go kołdrą i ramieniem otuliła synka.
Nie było nic dziwnego, że on również musiał być zmęczony
po tym wszystkim, co przeszedł.
Leżała patrząc jak spał. Od dawna z nią już nie zasypiał. Był
już dużym chłopcem i teraz miał swoje własne łóżeczko.
Delikatnie pocałowała go w czoło.
Wiedziała, jak blisko była utraty syna, znów doświadczyła,
jak kruche jest życie. W ciągu jednej chwili wszystko mogło
tak bardzo się zmienić.
Wszystko mogło zostać stracone, gdyby coś nie tknęło jej, że
musi pójść nad staw.
Pojawienie się myśli nie było może tak zaskakujące, dobrze
wiedziała, że Mały Erik bardzo lubił to miejsce, ale i tak czuła,
że ktoś tego
dnia się nimi opiekował. Ktoś, kogo już z nimi nie ma. Ktoś,
kto kochał syna równie mocno, jak ona.
Nie była już w stanie powstrzymać się, łzy polały się
strumieniem. Tak mocno dzisiaj walczyła, tak bardzo się bała.
Myślała, że straciła swój najdroższy skarb.
Gdy usłyszała, że oddycha, było to tak, jakby wrócił do niej z
tamtej, drugiej strony.
Wzięła go delikatnie za rękę. Jego mała, ciepła rączka
spoczęła w jej dłoniach.
- Twój ojciec czuwał nad tobą dzisiaj, wiesz? - szepnęła.
Nie potrafiła znaleźć innego wyjaśnienia.
Ręka anioła czuwała dzisiaj nad Małym Erikiem i przywróciła
go do żywych.
Ręka ojca, która ochroniła syna.
Ręka Erika.
11
W salonie muzycznym na parowcu Angelique pianista
zdecydowanymi ruchami uderzał w klawisze, a pasażerowie
pierwszej klasy skorzystali z okazji do tańca.
Ellen i Ulrik wraz z państwem Wergeland zajęli wygodnie
miejsca przy stole w głębi salonu. Tak jak zazwyczaj, Ulrik i
Wergelandowie rozmawiali o tym, co czeka na nich na Ma-
dagaskarze. Po południu dokładnie studiowali mapę wielkiej
wyspy i snuli plany o tym, dokąd warto byłoby zorganizować
większą ekspedycję. Ellen wiedziała, że Ulrik nie mógł się do-
czekać badania fauny i świata owadów, Wergelandowie chcieli
zaś skoncentrować się na bada-
niu roślinności wyspy. Poza tym słyszała, że pan Wergeland
był zainteresowany geologią wyspy. Sama nie wiedziała o tym
zbyt dużo, ale zrozumiała, że chciał dokonać odkryć, które
mogłyby wnieść wkład w badania naukowe ustalające wiek
kuli ziemskiej.
Nie była pewna, jak ta ekspedycja będzie wyglądać. Poza tym
nie wiedziała, czy przyłączy się do nich. Profesor Wergeland
znał w Antananarywie pewnego misjonarza. Miał udzielić im
schronienia, ale nie wiedziała, czy będzie miała ochotę tam
zostać, gdy Ulrik i Wergelandowie wyjadą na ekspedycję.
Ulrik mówił jej ponadto, że czeka ich od ośmiu do dziesięciu
dni podróży z portu w Tamatawie na wschodnim wybrzeżu do
miejsca, w którym będą mieszkać. Żeby tam się dostać, musieli
skorzystać z używanego od wieków na Madagaskarze środka
transportu - filanjana lub inaczej palankinu. Widziała już jego
szkic, przypominał najbardziej rodzaj lektyki. Zrozumiała, że
lektykę będzie niosło czte-
rech mężczyzn. Wydawało jej się początkowo, że to dziwny
sposób podróżowania, ale zdaniem Ulrika, tam było to
codziennością. Nie istniały koleje, a drogi nie pozwalały, by
poruszać się po nich konno albo powozem.
Poza tym zarówno Ulrik, jak i państwo Wergeland stwierdzili,
że jest to znakomity środek transportu. Mogli w każdym
momencie zejść z palankinu i zająć się obserwacją ptactwa,
zwierząt i owadów lub zrywać kwiaty. Celem ich podróży nie
było przemieszczanie się tak szybko, jak to możliwe, ale
dokonywanie nowych odkryć.
- Proponuję, żebyśmy trzymali się planu -powiedział pan
Wergeland. - Gdy dotrzemy do Antananarywy, zatrzymamy się
tam na tydzień, żeby odpocząć po podróży z Tamatawy.
Następnie ruszymy do naszego przyjaciela Rejera, który bez
wątpienia da nam garść rad przydatnych podczas naszej
ekspedycji.
Nora skinęła głową. - Może miałby jakieś
zastrzeżenia do trasy, którą przygotowaliśmy -powiedziała.
Ellen wiedziała, że młoda żona profesora Wergelanda
starannie przygotowała trasę, wbrew opinii pozostałych, że
trudno było ją zaplanować przed przyjazdem na wyspę.
- Najważniejsze jest, żebyśmy nie zapomnieli o nadrzędnym
celu tej podróży - powiedział Wergeland. - Zarówno
uniwersytet, jak i muzeum chcą, żebyśmy zebrali jak najwięcej
danych z dziedziny zoologii, botaniki i geologii.
Ulrik skinął głową. - Zbieranie materiału jest dość ważne, ale
musimy również pamiętać, że nie jesteśmy w stanie zebrać
wszystkiego. Spojrzał na Ellen i uśmiechnął się z dumą. -
Chciałbym wam coś pokazać.
Schylił się, przy jego krześle stał podróżny kuferek z
notatkami, papierami i innymi rzeczami, które lubił mieć pod
ręką.
Ellen poczuła, że się czerwieni, gdy wyciągnął jej trzy
akwarele. Mógł ją najpierw zapytać!
Nora oglądała obrazy z dużym zaciekawieniem. Ellen
pomyślała, że na szczęście nie pokazał jej pierwszych prac.
Ostatni obraz skończyła przed południem. Dwie z akwareli
przedstawiały motyle, ostatnią był krajobraz Dover. Sądziła, że
białe skały były piękne. Nie była w stanie oddać tego
szczególnego blasku słońca, gdy chmury rozrzedziły się, ale
musiała przyznać, że to był udany obraz.
- Nie wiedziałam, że jesteś tak zdolną malarką - uśmiechnęła
się Nora i spojrzała na nią zaskoczona.
Przez ostatnie dni, z powodu złej pogody, większość czasu
spędzali w kabinie i gdy Ulrik przeglądał książki i mapy o
Madagaskarze, znalazła zestaw malarski, który dla niej kupił.
Zaczęła malować.
- Och, sama nie wiem - odpowiedziała wymijająco. Nora
spojrzała na akwarelę z motylami w pomarańczowe, czarne i
białe cętki. Ulrik mówił o nich po duńsku Nceldens takvinge,
sama
nie znała norweskiej nazwy. Zdecydowała się namalować te
motyle ze zbiorów Ulrika, które miały piękne kolory, choć
większość z nich była szarawa i brązowa.
- Widzisz? - zapytała Ellen i wskazała palcem. - Trudno jest
uzyskać właściwy kolor pomarańczowy.
Nora zaśmiała się. - Namalowałaś Aglais urticae, czyli
rusałkę pokrzywnika dokładnie tak, jak wygląda - stwierdziła i
podała obraz mężowi, który potwierdził jej opinię skinięciem
głowy.
- Muszę się z tym zgodzić - powiedział wolno, spoglądając na
pozostałe akwarele. - To wspaniałe prace.- wymienił się
spojrzeniem z żoną.
Ellen zauważyła, że wszyscy znacząco popatrzyli na siebie.
Ulrik złożył akwarele i uśmiechnął się do niej. - Sądzę, że
myślimy o tym samym - powiedział.
Ellen zerknęła na niego zmieszana, potem
spojrzała na Wergelandów. - Co masz na myśli?
- Podczas naszej ekspedycji bardzo pomocne byłyby dobre
ilustracje, które dokumentowałyby gatunki, które trudno jest
zebrać - powiedział.
Ellen milczała przez chwilę. - To znaczy, że mam się
przyłączyć do ekspedycji w dżungli? - zapytała z wahaniem.
To było zupełnie co innego, niż to, o co ją z początku poprosił,
czyli o namalowanie zebranych owadów. Sądziła, że tej pracy
będzie mogła się poświęcić, gdy pozostali będą poza osadą.
Ulrik uśmiechnął się. - Jeśli zechcesz. Byłoby to dla nas
bardzo pomocne, gdybyś swoimi obrazami mogła
udokumentować to, co będziemy odkrywać.
Nora przytaknęła ochoczo. - Będziemy na przykład napotykać
gatunki zwierząt, o których świat wcześniej nie słyszał i ich nie
widział. Jeśli mogłabyś namalować te zwierzęta, miałoby to
ogromne znaczenie - zaśmiała się cicho. - Muszę przyznać, że
sama próbowałam coś namalować, ale obawiam się, że to nie
jest zajęcie dla mnie.
Profesor przytaknął głową. - Tak, nie mówiąc już o
formacjach krajobrazu albo drzewach. Twoje ilustracje, tak jak
fotografie, będą dodatkowym udokumentowaniem tego, co
zobaczymy. Wskazał palcem na akwarelę, która leżała na
wierzchu. - Twój obraz Dover jest fantastyczny.
Ulrik przytaknął i popatrzył na Ellen. - Takie ilustracje będą
miały ogromne znaczenie, gdy wrócimy do domu i
zrelacjonujemy nasze odkrycia.
Ellen zmieszana patrzyła na nich. Do tej pory czuła, że
znajduje się poza grupą i w przeciwieństwie do Nory była
zdania, że jej obecność ma niewielkie lub wręcz żadne
znaczenie.
Nie musiała długo się namyślać. - Oczywiście, spróbuję
wykonać ilustracje, o które mnie
prosicie - odpowiedziała. Już zaczął rozpalać ją entuzjazm. To
będzie ciekawe i ekscytujące zajęcie!
Ulrik szeroko uśmiechnął się do niej. - Może będziesz
potrzebowała więcej sprzętu? W tym przypadku sądzę, że
mądrze będzie, jeśli zaopatrzymy się w materiały, gdy
zawiniemy do portu w Marsylii. Myślę, że będzie tam go
więcej niż w Antananarywie.
Ellen napotkała jego ciepłe, dumne spojrzenie i uśmiechnęła
się do niego. - Pomyślę o tym, ale sądzę, że mam wszystko,
czego potrzebuję.
Siedzieli i rozmawiali na różne tematy, a Ellen śledziła
wzrokiem tańczących. To takie ekscytujące, że będzie mogła
się przyłączyć do ekspedycji! Od dawna sądziła, że będzie
jedynie osobą towarzyszącą, a teraz, gdy okazało się, że będzie
miała do wykonania zadanie, sprawa wyglądała inaczej.
Jej myśli płynęły wolno, gdy śledziła wzro-
kiem lady Juliet i jej narzeczonego, markiza de Cavalière.
Młoda kobieta wydawała się być sztywna w tańcu, nie
patrzyła również na swego partnera, przyszłego męża. Ellen
odniosła wrażenie, że ich związek nie szedł w parze z miłością.
Często działo się tak w wyższych sferach, również w Norwegii.
Niewiele młodych, zamożnych kobiet było w stanie
samodzielnie wybierać dla siebie męża. Poza tym oczekiwało
się, że małżonka wybierać się będzie spośród swojej grupy
społecznej, ktoś z innych sfer nie był akceptowany.
A jak było w przypadku markiza? Czy sam wybrał swoją
przyszłą żonę? Ukradkiem spoglądała na niego. Nie dziwiło ją,
że zakochał się w angielskiej damie, była piękną, młodą
kobietą.
Pianista skończył grać i tańczący podziękowali sobie
nawzajem. Nie upłynęło wiele czasu i muzyk wybrał nową
melodię, ale Ellen zwróciła uwagę, że lady Juliet zdecydowała
się opuścić markiza i wyjść z salonu.
Widziała, że przez moment markiz de Cavalière stał
bezradnie, po czym skierował na nią swój wzrok. Na jego
bladej, delikatnej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
Szybko spojrzała w bok, poirytowana swoim zachowaniem.
Miała zły nawyk obserwowania ludzi, a było to bardzo
niegrzeczne.
Kątem oka widziała, że markiz podszedł do ich stolika.
Poczuła, że czerwieni się, gdy przystanął, ukłonił się i zwrócił
się do Ulrika. Wymienili ze sobą kilka zdań, sądziła, że
musiały to być uprzejmości, po czym Ulrik zwrócił się do niej.
- Markiz de Cavalière zapytał, czy mógłby z tobą zatańczyć -
wyjaśnił i mrugnął do niej.
Zaskoczona skierowała wzrok na francuskiego szlachcica,
który wyciągnął rękę, uśmiechając się do niej przyjaźnie. Gdy
tańczył z lady Juliet, sprawiał wrażenie niezręcznego. Teraz
jednak wydawał się zupełnie inny.
Wstała, dygnęła i podała mu dłoń. Inne zachowanie byłoby
niegrzeczne.
Prowadził ją po parkiecie pewnymi ruchami, a niepewność,
którą czuła wcześniej, zniknęła, gdy spojrzała w śmiejące się
przyjaźnie oczy markiza. Nie miała wątpliwości, że był bardzo
miłym człowiekiem.
Miała nadzieję, że lady Juliet wkrótce przekona się o tym.
Przyjemnie było tańczyć, mimo że nie umiała mówić w
języku markiza. Wręcz przeciwnie, poczuła ulgę, nie mógł od
niej oczekiwać, że będzie z nim rozmawiać.
Uśmiechnęła się do niego, czując przyjemne łaskotanie w
brzuchu.
Powinni ją teraz zobaczyć wszyscy w Gimle!
Nikt tam nie miał pojęcia o tym, że tańczy z francuskim
markizem.
Mogła sobie wyobrazić, jak wytrzeszczą oczy ze zdziwienia,
gdy przeczytają jej następny list.
Ellen i Nora wyszły na pokład spacerowy, aby zaczerpnąć
świeżego powietrza, w salonie muzycznym było już zbyt
duszno.
- Wygląda na to, że wiatr cichnie - stwierdziła Nora, gdy
spacerowały po pokładzie.
Ellen skinęła głową. - Może w najbliższych dniach pogoda się
poprawi.
Wieczór był spokojny, burza, w którą wpadli w Zatoce
Biskajskiej, przeszła w łagodny wiatr, na horyzoncie żarzyło
się słońce.
- Możliwe, że zatęsknimy za chłodem, gdy zbliżymy się do
Cieśniny Gibraltarskiej - powiedziała Nora. - Gdy wpłyniemy
na Morze Śródziemne, zacznie być gorąco.
- W takim razie cieszę się, że nie podróżujemy żaglowcem -
odparła Ellen. -Nie mielibyśmy dużo wiatru w żaglach tego
wieczoru.
Nora przytaknęła. - Para jest przyszłością. Za kilka lat
żaglowce prawie znikną z mórz.
Uwagę Ellen przyciągnęła mała, ciemnowłosa dziewczynka,
która wbiegła na pokład.
- To Zhenmei - wyjaśniła Norze.
Mała Chinka uśmiechnęła się do niej szeroko, wkrótce
przyszła jej matka, pani Darcy. Nora od razu zaczęła
rozmawiać z misjonarką.
- Zhenmei to piękne imię - Ellen usłyszała głos Nory. Była
trochę zaskoczona, że zrozumiała wypowiadane po angielsku
słowa. Może rzeczywiście zaszło tak, jak mówił Ulrik, że
stopniowo nauczy się tego języka? W każdym razie zaczęła
rozumieć pojedyncze słowa i zwroty.
Kontynuowały rozmowę, podczas gdy Zhenmei stała
przytulona do spódnicy matki.
Ellen poprosiła Norę, aby zapytała co słychać u kociąt.
Twarz małej Zhenmei posmutniała, gdy matka za pomocą
znaków przekazała jej pytanie.
- Jedno nie żyje - wyjaśniła Nora.
Ellen, widząc jak dziewczynce zaszkliły się jej oczy, szybko
pogłaskała ją po policzku. Mała Chinka z powrotem przytuliła
się do spódnicy matki.
Nora rozmawiała dalej z panią Darcy, a uwagę Ellen przykuło
coś innego, co miało miejsce daleko na przedzie, przed
salonem dla kobiet.
Zobaczyła lady Juliet razem z jakimś mężczyzną, stali za
stosem drewnianych skrzyń, przymocowanych grubą liną do
jednego z kominów.
Nie domyśliłaby się, że rozmawiali ze sobą, gdyby nie
sposób, w jaki stali, dość blisko siebie, rozglądając się wokół
pospiesznie.
Mężczyzna zbliżył się do lady Juliet i Ellen była pewna, że
rozmowa musiała być poufna. Poza tym wyglądali tak, jakby
byli w trakcie żywej dyskusji, zważywszy na ich gestykulację.
Kim on mógł być? Nie był pasażerem pierwszej klasy, Ellen
nie widziała go w jadalni dla wyższych klas. Jego ubiór
zdradzał, że raczej nie był europejskim dżentelmenem. Nie był
biednie ubrany, ale jego odzież była dość zwyczajna.
Coś musiało się stać, ponieważ teraz lady Juliet pochyliła
głowę. Ellen zdumiała się. Czyżby płakała?
To, co zdarzyło się później sprawiło, że aż wstrzymała
oddech. Nagle mężczyzna położył dłonie na twarzy lady Juliet
i szybko ją pocałował. Angielska dama nie wydawała się mieć
coś przeciwko temu, ale szybko wyrwała mu się i pobiegła w
kierunku rufy.
Ellen rozejrzała się szybko. Czy ktoś poza nią był świadkiem
tej sceny? Nie sądziła, aby tak było, Nora chyba też nic nie
widziała. Właśnie kończyła rozmowę z angielską misjonarką.
Razem ruszyły przez pokład spacerowy. Norę niezwykle
interesowała podróży pani Darcy do Chin i rozmawiały o tym,
jak ekscytująco byłoby wyruszyć na wyprawę do tego
ogromnego kraju leżącego tak daleko na wschodzie.
Ellen była najbardziej zainteresowana tym, czego właśnie
była świadkiem.
Co prawda nie wiedziała z początku, kim był mężczyzna, ale
rozpoznała go, gdy tylko go zobaczyła.
Był tak podobny do Erika i to o nim Ulrik mówił, że widział
już go wcześniej.
Ellen była bardzo zmęczona, gdy opuścili salon muzyczny i
zeszli z głównego pokładu do swojej kabiny. Mimo
wygodnego łóżka nadal nie mogła się przyzwyczaić do spania
na statku. Otaczało ją tak wiele nieznanych dźwięków, poza
tym ostatnio statkiem mocno kołysało.
Już miała powiedzieć Ulrikowi, że wieczorem morze
uspokoiło się, ale zamilkła, gdy za rogiem korytarza zobaczyła
grupę ludzi przed kabiną lady Juliet.
- To rodzice lady Juliet - wyszeptała.
Ulrik przytaknął. - Tak, i reszta towarzystwa, które z nimi
podróżuje.
Zwolnili kroku, wyraźnie widać było, że są czymś poruszeni,
przekrzykiwali się głośno.
Lady Juliet zasłaniała usta dłonią, a jej matka próbowała ją
pocieszyć.
Ojciec Juliet, lord Mountbatten, dostrzegł ich i podszedł
pospiesznie.
- I cannot believe it - powiedział, kilkakrotnie przecierając
czoło.
Ellen próbowała wsłuchiwać się i zrozumieć, co mówił, ale
słowa wypływały z jego ust wartkim strumieniem.
- Chodzi o pierścionek zaręczynowy lady Juliet - wyjaśnił
Ulrik, na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka. - Został
skradziony, gdy przebywała w salonie muzycznym.
12
Nadszedł wreszcie dzień, w którym Blanche miała odebrać
Gustava.
Miała nadzieję, że wizyta upłynie spokojnie. Angelstenowie
zaproponowali zresztą, że wraz z Gustavem do sierocińca
mogłaby przenieść się i Fredrikke. Blanche liczyła więc, że nie
zmienili zdania.
Przemierzając dziedziniec czuła jednak zaniepokojenie. Było
zbyt wiele burzliwych dyskusji z Angelstenami, by łudzić się
teraz, że wizyta będzie przyjemna, ale miała nadzieję, że
choćby ze względu na Gustava będą się zachowywać jak
dorosłym przystało.
Zapytała Fredrikke, czy chciałaby pójść z nią
po brata, ale dziewczynka odmówiła, mimo że Blanche
zapewniła ją, że do Angelsten już nie wróci.
Fredrikke była niepocieszona, gdy dowiedziała się o
opowieści Krestiana, który niby to poranił sobie plecy upadając
na skałę. Blanche ani przez chwilę nie wierzyła słowom
chłopca, wiedziała, że takich ran nie mógł doznać wskutek
upadku. Fredrikke ze łzami powtórzyła, co widziała w domu
modlitewnym i Blanche zapewniła ją, że jej wierzy. Niestety,
nie zmieniało to sytuacji dzieci mieszkających w Angelsten.
Przybrała bojową postawę wchodząc po schodkach i pukając
do drzwi. Miała nadzieję, że Gustav był gotów do wyjścia i
będą mogli natychmiast opuścić dom.
Jedna z pokojówek otworzyła drzwi i wprowadziła ich do
salonu.
- Pani przyjdzie za chwilę - wyjaśniła dziewczyna i dygnęła,
gdy pojawiła się pani Angelsten.
Blanche spojrzała na nią badawczo. Trudno było pojąć, że
ktoś mógł traktować dzieci w taki sposób, jak to czynili pani
Angelsten wraz z mężem. Miała ochotę po prostu nakrzyczeć
na nią. Obie wiedziały, że to, co powiedział Krestian, było
wierutnym kłamstwem, ale kłamał, żeby się chronić i przez to
chronił również Angelstenów.
Dzisiaj nie mogła już nic zrobić w tej sprawie, nic, skoro
wszyscy byli przeciwko niej. Poza tym dzisiaj najważniejszy
był Gustav.
- Dzień dobry, pani Bjerkely - powitała ją pani Angelsten i
Blanche od razu wyczuła duże napięcie w jej głosie.
Odpowiedziała równie grzecznie i czekała na to, co powie.
- Zechce pani usiąść? - zapytała pani domu i wskazała dłonią
duży stół ze szlachetnego drewna, stojący na środku salonu.
Blanche przysiadła na krześle, miała nadzieję, że szybko
wrócą do sierocińca.
Pani Angelsten cicho zakaszlała, coś w jej zachowaniu
sprawiało, iż Blanche zrozumiała, że czuje się niepewnie.
Zazwyczaj była pewna siebie i władcza.
- Chciałabym z panią porozmawiać, zanim przyprowadzę
Gustava - zaczęła pani Angelsten.
Blanche spojrzała w jej zimne, szare oczy. Było w niej coś,
czego nie potrafiła pojąć. Była surowa, mówiła krótkimi
zdaniami, ale w sposobie, w jaki na nią patrzyła, w jej
spojrzeniu, było coś nieuchwytnego. Od pierwszej chwili
poczuła, że pani Angelsten jej nie lubi, ale było w tym też coś
więcej.
- Oczywiście - odpowiedziała Blanche, choć zastanawiała się
o czym mogłyby rozmawiać. Państwo Angelsten jasno dali do
zrozumienia, że po tym, jak wysunęła przeciwko nim oskar-
żenia, nie mieli już o czym rozmawiać.
- To dotyczy pani matki - kontynuowała pani Angelsten.
Blanche poczuła palenie w żołądku. Nie mogła się
powstrzymać od myślenia o tym, co pani Angelsten
powiedziała niedawno o jej matce.
- Ach tak - tylko tyle była w stanie odpowiedzieć. Pamiętała
triumfującą panią Angelsten, gdy wyjawiła to, co wiedziała o
jej matce, jakby radowało ją opowiadanie o tym, jaki grzech
popełniła.
- Chciałabym przeprosić za sposób, w jaki dowiedziała się
pani, że pani matka... - pani Angelsten zamilkła i
zdezorientowanej Blanche wydało się, że wydawała się być
niepewna.
- Przykro mi, że dowiedziała się pani o tym w ten sposób -
pani Angelsten poprawiła samą siebie.
Blanche wpatrywała się w nią. Nigdy nie sądziła, że ta kobieta
przeprosiłaby za cokolwiek. Co więc skłoniło ją do tego? Pani
Angelsten nie była kobietą, która najpierw mówiła, a potem
wycofała się ze swoich słów.
- Nie wiem co mam powiedzieć - odpowie-
działa. Pani Angelsten siedziała oto przed nią i prosiła o
wybaczenie, ale jej zacięta twarz, ton głosu i spojrzenie nie
wyrażały szczerych chęci.
Cóż to miało być? Czuła, że coś innego kryło się za skruchą
pani Angelsten.
Blanche wyprostowała się. - Jak pani z pewnością wie, nie
wiedziałam, że matka urodziła dziecko nie będąc mężatką -
powiedziała.
Pani Angelsten bawiła się chusteczką, którą trzymała w
dłoniach, spuściła wzrok. - Tak, rozumiem i nie mogę zrobić
niczego innego, jak przeprosić za mój nietakt.
Blanche parsknęła w myślach. Nietakt! A więc to tak pani
Angelsten nazywała radość z nieszczęścia innych.
- Chciałabym dowiedzieć się więcej o dziecku, które urodziła
- ciągnęła w nadziei, że dowie się więcej, co zaszło, gdy matka
była ciężarna.
Pani Angelsten popatrzyła na nią, jej twarz nie wyrażała
emocji. - Obawiam się, że nie ma już nic więcej do
opowiedzenia. Zamil-
kła na moment. - Pani matka urodziła martwe dziecko.
Blanche osłupiała. - Ale... ale powiedziała pani...
Pani Angelsten nie uciekała już wzrokiem. -Wnioskuję, że to
dlatego nigdy nie słyszała pani o dziecku.
Blanche potrząsnęła głową. Była bardziej zdezorientowana
niż kiedykolwiek.
- Pani Angelsten, proszę mi powiedzieć, dlaczego mi to pani
właściwie opowiada? - zapytała.
Jej spojrzenie krążyło przez moment w przestrzeni, po czym
wstała. - Źle się stało, że opowiedziałam pani o matce,
powinnam była to zostawić - odpowiedziała krótko.
Blanche również wstała. - Ale jak się pani o tym dowiedziała?
Pani Angelsten podeszła do drzwi. - Wie pani, ludzie gadają.
Urwała. - Gustav jest gotów, przyprowadzę go.
Blanche była zawiedziona i zdezorientowana. Była pewna, że
pani Angelsten mówiła o żyjącym dziecku. Próbowała
wyobrazić sobie, jak jej brat lub siostra wyglądali, jakie wiedli
życie, a teraz okazało się, że matka urodziła martwe dziecko.
- Pani Bjerkely, oto Gustav.
Blanche próbowała zebrać myśli, mimo wszystko była tam po
to, aby odebrać chłopca, który teraz stał przed nią: szczupłe,
piegowate dziecko o rudych jak ogień włosach. Miał po-
chyloną głowę, mocno trzymał w rękach worek, w którym
zapewne mieścił się cały jego dobytek.
Odrzuciła swoje problemy i pospieszyła ku niemu.
- Czy nie nauczyliśmy się, jak się witać? -ostro zapytała pani
Angelsten.
Gustav szybko odłożył worek i ukłonił się nisko.
- Dzień dobry, Gustavie - powiedziała Blanche i skinęła
głową.
Chłopiec spojrzał na nią. Nietrudno było do-
strzec, że jest zażenowany. - Dz...dzień d...d... dobry pani,
pani Bjerkely - wyjąkał.
Uśmiechnęła się do niego, by poczuł się lepiej. - Cieszymy
się, że do nas przyjedziesz. Mrugnęła do niego wesoło. -
Fredrikke wprost nie może się doczekać.
Poważną twarz chłopca rozjaśnił ostrożny uśmiech, ale nie
odezwał się więcej. Blanche rozumiała, dlaczego. Jąkał się
bardzo, a Fredrikke opowiadała, jak był za to karany.
Angelstenowie twierdzili, że to diabeł próbował przejąć
władzę nad jego językiem.
Obrzuciła wzrokiem panią Angelsten, gdy szli w kierunku
drzwi. Jak można było wierzyć w coś takiego? Przerażało ją to
i oburzało jednocześnie.
Atmosfera była napięta, gdy Gustav miał się pożegnać, tak jak
to było, kiedy odbierała stąd Thorsteina. Na szczęście nie było
pana Angelstena i nie zamierzała pytać o niego. Pragnęła je-
dynie wyjść stąd.
Pani Angelsten łaskawie kiwnęła głową do Gustava. - Mam
nadzieję, że nie narobisz nam wstydu - powiedziała władczo. -
I mam nadzieję, że zrobisz wszystko, żeby przestać się jąkać.
Przeniosła spojrzenie na Blanche. - Musi pani być wobec niego
surowa. Za duży jest, żeby mówić w ten sposób.
Blanche spojrzała jej w oczy. - Gustav nic nie poradzi na to,
że się jąka, pani Angelsten. Znam pewnego mężczyznę, który
jąkał się przez całe życie i bez względu na to, jak bardzo
próbował, nigdy mu się to nie udało. Uśmiechnęła się
pocieszająco do Gustava. - Nie sądzę więc, żebyśmy zbytnio
się tym martwili, nieprawdaż?
- Żegnam, pani Bjerkely - powiedziała sucho pani Angelsten.
- Mam nadzieję, że powiedzie się pani z dziećmi.
Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Blanche stała na schodach
wraz z Gustavem, który ułożył usta w delikatnym uśmiechu.
Rozpoznała by-
stre, skore do zabawy spojrzenie i pomyślała, że są do siebie z
Fredrikke podobni.
Ujęła jego dłoń, choć być może w swoim mniemaniu był już
za duży, by być prowadzonym za rękę. Od dzieci nauczyła się
jednego: zawsze potrzebowały pomocnej dłoni, na której
mogły się wesprzeć, nieważne w jakim były wieku. -Myślę, że
teraz pójdziemy, Gustavie.
Skinął głową i poszli w kierunku czekającego powozu.
- Sądzę, że i Fredrikke, i Gustav szybko się uspokoją -
powiedziała Signe z przekonaniem. Stały z Blanche w
drzwiach do salonu i patrzyły na bawiące się dzieci. - Są mądre
i żwawe, i wygląda na to, że inne dzieci nie zwracają uwagi na
to, że Gustav się jąka.
Blanche skinęła głową. - Wygląda na to, że Fredrikke znalazła
sobie już więcej koleżanek.
- Tak, jest dojrzała jak na swój wiek, ale tak się dzieje, gdy
straci się matkę tak wcześnie.
Blanche cieszyła się widząc, że Gustav bawił się już z
niektórymi chłopcami. Znał już wcześniej Thorsteina i
Hognego i wyglądało na to, że rodzeństwa lubiły się.
Zauważyła też, że dzieci wzięły pod uwagę, że Thorstein miał
kłopoty ze słuchem.
- Muszę wypełnić dokumenty - wyjaśniła Blanche odchodząc
do gabinetu. Zamknęła drzwi, podeszła do okna i stała tam
wpatrując się w przestrzeń. Lato zagościło u nich na dobre i o
tej porze dnia słońce świeciło prosto w okna. Chociaż szkoda
jej było tracić letnie promienie, zdecydowała się zaciągnąć
zasłony, w przeciwnym wypadku w pokoju wkrótce zrobiłoby
się gorąco i duszno.
Westchnęła i usiadła za biurkiem. Musiała uporać się z
dokumentami, wymagała tego od niej komisja do spraw
ubogich, ale jednak jej myśli błądziły daleko i to nie upał był
temu winny.
Oparła podbródek na dłoni i siedziała patrząc przed siebie.
Była bardzo rozczarowana, gdy dowiedziała się od pani
Angelsten, że jednak nie ma rodzeństwa, ale myślała jeszcze o
czymś innym. Dręczyło ją, że tak mało wiedziała o swojej
matce, tak bardzo chciała poznać jej losy. Znała jedynie
opowieści ciotki Louise, ale wujostwo z Gimle poznali jej
matkę już po tym, jak wyszła za mąż.
Pomyśleć tylko, że matka, podobnie jak ona, zaszła w ciążę
nie będąc mężatką. Co powiedzieli jej rodzice, gdy się
dowiedzieli? I kim był ojciec dziecka? Trudno uwierzyć, że
matka była w związku z innym mężczyzną, była tak młoda,
gdy poznała ojca Blanche. Czy była w ciąży, gdy się poznali?
Czy może już wtedy była po rozwiązaniu? A może dziecko
urodziło się już po ślubie? Pani Angelsten nie powiedziała nic
więcej na ten temat i Blanche nie myślała o tym wcześniej aż
do teraz.
Uderzyła ją przerażająca myśl. Czy mogła paść ofiarą gwałtu?
Mężczyźni potrafili wziąć
sobie to, czego pragną, a sądząc po portretach, matka była
piękną kobietą.
Uprzytomniła sobie również coś innego. Pani Angelsten nie
znała jej matki, a mimo to wiedziała, że była przy nadziei. Czy
inni mogli wiedzieć coś więcej o tym, co wtedy miało miejsce?
Nie byłoby to dziwne, wiadomo, że takie plotki szybko
rozchodziły się po okolicy.
Dziadkowie zmarli, gdy była mała, więc ich nie pamiętała, ale
wiedziała, że rodzice matki mieli w mieście silną pozycję.
Dziadek był właścicielem dużej manufaktury, która po jego
śmierci została sprzedana. Niestety, nie było już w Tonsbergu
nikogo, kto nosiłby z dumą nazwisko Borchgrevink.
Bez wątpienia dziadkowie byli bardzo majętni, dobrze
pamiętała ich wspaniały dom z bujnym ogrodem. Wieloletnia
gospodyni ojca opowiadała jej o świetnym towarzystwie,
którym się otaczali. Byli to armatorzy i inne wysoko po-
stawione osoby z rady miasta. Niestety, kilka lat
temu, po tym, jak dom zyskał nowych właścicieli, uległ
spaleniu.
Skierowała myśli ku pani Martens, która zanim przeniosła się
do willi Blickenfeldtów, gdy matka Blanche wyszła za mąż,
była pokojówką w domu dziadków. Przez wiele późniejszych
lat pełniła w domu ojca rolę gospodyni, zanim została
zarządzającą w hotelu, który był własnością jej znajomej. Gdy
odeszła, Blanche miała siedem-osiem lat, ale nadal pamiętała,
jakie to było dla niej smutne. Pani Martens zawsze była bardzo
miła, szczególnie dobrze zapamiętała, jak przesiadywała w
kuchni, gdy pani Martens gotowała. Sądziła, że pani Martens
lubiła z nią rozmawiać, i tak było również w jej przypadku. Na
samą myśl o jej pysznej szarlotce ciekła jej ślinka, nikt tak jak
ona nie piekł francuskich ciasteczek z musem jabłkowym. Pani
Martens podawała je zazwyczaj na letnio, wtedy rozpływały
się w ustach.
Może pani Martens mogłaby opowiedzieć
jej o matce? Poznała ją przecież, zanim wyszła za mąż. Było
zresztą wiadome, że służba często wiedziała więcej niż
powinna o rodzinach, u których pracowała.
Nie zastanawiając się wiele poszła do kuchni, gdzie poprosiła
Signe o opiekę nad Heleną Augustą, podczas swojej
nieobecności.
W przedsionku wyciągnęła biały parasol, który zazwyczaj
używała dla osłony przed słońcem podczas ciepłych dni, po
czym wyszła pełna nadziei na dwór.
13
Ellen stała nieco z boku, gdy Ulrik rozmawiał z lordem
Mountbattenem. Zrozumiała, że dokładnie przetrząśnięto ka-
binę lady Juliet w poszukiwaniu kosztownego pierścionka, a
teraz przyszedł również kapitan. Wraz z nim pojawił się młody
Anglik, sądziła, że musiał być swego rodzaju asystentem.
Pełne oburzenia głosy ucichły, gdy kapitan Peyton podszedł
do nich. Nie był wysoki, wręcz przeciwnie, był dość niski, a
jego siwa, zadbana broda, postawa i mundur wzbudzały
zaufanie. Twarz po wielu latach spędzonych na morzu miał
spaloną słońcem.
Wszyscy otoczyli kapitana, Ellen usłyszała,
jak zadał lady Juliet kilka krótkich pytań, i zaraz potem
podszedł do niej Ulrik.
- Nie możemy niczego zrobić - powiedział cicho. - Chodźmy
do naszej kabiny. Kiedy się w niej znaleźli, cicho zamknęli za
sobą drzwi.
- Czy możesz uwierzyć w to, że ktoś znowu próbował ukraść
pierścionek zaręczynowy lady Juliet? - zapytała z
niedowierzaniem Ellen.
Ulrik potrząsnął głową i poluźnił jedwabną muszkę. - Ktoś
musiał wiedzieć, że miała diament markiza.
Ellen zamyślona spojrzała na Ulrika, który rozpinał guziki w
kamizelce. - Mimo wszystko sądzę, że to dziwne - powiedziała
wolno i wyciągnęła dłoń, na której nosiła obrączkę.
- Gdy otrzymałam od ciebie pierścionek zaręczynowy, od tej
pory nigdy go nie zdejmowałam.
Ulrik usiadł na łóżku i uśmiechnął się do niej.
- Pomyślałem o tym samym. Młoda kobieta, która jest
zaręczona i kocha swojego wybranka,
nigdy by go nie zdjęła - przyznał jej rację. Schylił się i zaczął
rozsznurowywać buty.
Ellen skinęła głową. - Nieprawdaż?
Ulrik mrugnął do niej. - Myślę, że można to łatwo wyjaśnić -
powiedział, po czym wstał i podszedł do niej. - Lord
Mountbatten powiedział mi, że pierścionek jest za ciasny i że
córce puchną palce od noszenia go. Dlatego zostawiła go w
kabinie, gdy poszli do salonu muzycznego.
Ellen spojrzała na Ulrika, myśli kłębiły jej się w głowie.
Postanowiła nie wspominać o tym, co widziała na pokładzie
wcześniej tego wieczoru. - Czy zginęło coś jeszcze z jej
kabiny?
Ulrik zaśmiał się cicho i pocałował ją. - Masz zamiar
przeprowadzić dochodzenie w tej sprawie?
Uśmiechnęła się w odpowiedzi i potrząsnęła głową. - Sądzę,
że najlepiej będzie zostawić tę sprawę kapitanowi Peytonowi,
jestem pewna, że on rozwiąże tę zagadkę.
Ulrik delikatnie pogłaskał ją po czole. Zmru-
żył oczy. - Jestem z ciebie dumny - powiedział cicho.
Ellen popatrzyła do niego nie rozumiejąc. -Dumny?
Dlaczego?
Oczy mu pociemniały, mimo że się uśmiechał. - Zarówno
Norze, jak i profesorowi zaimponowały dzisiaj twoje akwarele,
i nie bez przyczyny. Ale dumny jestem z ciebie najbardziej, bo
chcesz przyłączyć się do ekspedycji.
Spuściła wzrok. - Mam nadzieję, że nie będę dla was
balastem.
Ulrik chwycił jej dłonie i starał się spojrzeć w oczy. -
Balastem dla nas? - wybuchnął z zaskoczeniem. - Nie, nie
możesz tak myśleć. Wręcz przeciwnie, twoja praca będzie dla
nas bardzo ważna.
Ellen spojrzała na niego. Na myśl o tym, co ich czekało,
poczuła mrowienie w żołądku. -Cieszę się. Prawie nie mogę
uwierzyć, że mogę w tym uczestniczyć.
Zaczęli zdejmować ubrania i wśliznęli się pod
kołdrę. Ellen przytuliła się do Ulrika, który leżał z dłońmi
splecionymi pod głową i zamyślony wpatrywał się w sufit.
- Muszę zacząć zastanawiać się, co wezmę ze sobą -
powiedziała pogrążona w myślach. - Naturalnie nie mogę
wziąć wszystkiego, co przywiozłam. Może cienka, niebieska
sukienka byłaby odpowiednia? - spojrzała na Ulrika, ale
spostrzegła, że jej nie słuchał. Wyglądało na to, że rozmyślał o
czymś, jego spojrzenie było tak odległe.
Pogłaskała go po piersi. - O czym myślisz?
Ulrik głęboko odetchnął i przeczesał włosy palcami. - Nie
mogę sobie przypomnieć, gdzie wcześniej widziałem tego
mężczyznę, którego wczoraj spotkaliśmy na pokładzie.
Pamiętam jego twarz, ale nie mogę przypomnieć sobie, gdzie
go widziałem.
Ellen przytuliła się do niego mocniej, a Ulrik objął ją
ramieniem. Zdecydowała się opowiedzieć, że wcześniej tego
wieczoru widziała tego
człowieka z lady Juliet. - Widziałam go razem z lady Juliet
dziś wieczorem. Oni...
Ulrik podniósł się i usiadł. - Widziałaś go razem z lady Juliet?
- zawołał i uderzył dłonią
0 czoło.
Ellen nasunęła na siebie kołdrę i skinęła głową. - Tak, stali i
rozmawiali ze sobą. Usiadła, nieco zdezorientowana, że Ulrik
wyskoczył z łóżka i zaczął wciągać spodnie. - Sądzę, że muszą
się dobrze znać. W każdym razie całowali się.
Widziałaś, jak się całowali
7
. - wyrzucił z siebie gwałtownie.
Ellen skinęła głową bez słowa.
Rękami przeczesał włosy. - Że też nie pojąłem tego wcześniej
- wysyczał.
Nie zrozumiała, co się działo. - Co masz na myśli? - zapytała
skonsternowana.
- Pamiętasz mężczyznę, za którym biegłem w Londynie, tego,
który skradł lady Juliet torebkę? -
Ellen skinęła wolno głową. - Tak?
- To ten sam człowiek, którego widziałem na pokładzie i
którego widziałaś dziś wieczorem razem z lady Juliet.
Ellen otworzyła usta ze zdziwienia. - Twierdzisz, że...
Ulrik skinął głową. - Jest właśnie tak, jak mówię.
Próbowała zebrać myśli. - Twierdzisz więc, że mężczyzna,
który próbował ukraść diament lady Juliet w Londynie, jest na
pokładzie tego statku?
Skinął głową. - Nie ma wątpliwości. Nie mogę sobie tylko
przypomnieć, gdzie go wcześniej spotkałem. Spojrzał na nią. -
I jesteś pewna, że to ten sam mężczyzna, który całował się z
lady Juliet?
Ellen skinęła głową. - Tak, jestem pewna, że to on, bo tak
bardzo jest podobny do Erika.
Ulrik chodził w tę i z powrotem, pocierając podbródek.
Było jeszcze coś, o czym musiała opowie-
dzieć. Odrzuciła pościel i postawiła stopy na podłodze. -
Kilka dni temu, gdy Zhenmei zaprowadziła mnie na dolny
pokład, zderzyłam się z lady Juliet na schodach. Prawie jej nie
poznałam, bo miała na sobie duży szal, który częściowo
zakrywał jej twarz, ale jestem pewna, że to była ona.
Popatrzyli na siebie. Ellen znała Ulrika wystarczająco dobrze,
by wiedzieć, że myślał o tym samym, co ona.
- Są tu dwie możliwości - stwierdził, po czym usiadł na
stojącym przy biurku fotelu. -Albo ten człowiek, kimkolwiek
jest, poznał lady Juliet na pokładzie, albo...
Zamilkł.
- Albo znali się przez cały ten czas - dokończyła Ellen cicho.
Ulrik skinął głową, miał poważny wyraz twarzy. - Oczywiście
możliwe jest, że próbował zaznajomić się z lady Juliet i w ten
sposób być bliżej diamentu markiza.
Ellen pomyślała o tym samym, ale sądziła, że Ulrik się mylił.
- W takim wypadku dużo by ryzykował. Lady Juliet mogła go
rozpoznać w porcie w Londynie, tak jak ty.
Ulrik skinął głową. - Ale pamiętasz sama, jaki chaos panował
na pomoście. Może go nie rozpoznała.
Ellen spojrzała na niego. - Albo znali się cały ten czas. I
pompadurka lady Juliet nie została skradziona, a ona wiedziała,
że on przyszedł, żeby ją ukraść?
Ulrik podrapał się po twarzy. - Ale dlaczego? Mogła mu ją po
prostu dać i twierdzić, że została okradziona.
Ellen wzruszyła ramionami. - Może w ten sposób wyglądało
to bardziej wiarygodnie? Poza tym pamiętam, co się stało, gdy
torebkę skradziono. Zwróciłam na nią uwagę z powodu jej
ubioru. Gdy już miała wejść na trap, odwróciła się i zaczęła coś
wyciągać z dna pompadurki, jakby czegoś szukała.
Ulrik przytaknął skwapliwie. - Masz rację, sam to również
pamiętam, ponieważ chwilę później wyrwano jej torebkę.
Przyglądałem się jej wtedy.
Ellen wstała. - Poza tym zadziwiające jest, że za każdym
razem nie miała na palcu pierścionka. Potrząsnęła głową. -
Sądzę, że są w sobie zakochani.
Ulrik parsknął cicho. - Tak, w każdym razie nie jest
tajemnicą, że lady Juliet nie żywi jakichś głębszych uczuć do
markiza de Cavalière. A jeśli tak, to dobrze to ukrywa.
- Myślę, że masz rację - odpowiedziała. - Jest wobec niego tak
zimna i wyrachowana, zachowuje się tak, jakby go nie
zauważała.
- Nie mogę tego pojąć. Czy nie mogłaby po prostu
powiedzieć, że nie chce za niego wyjść za mąż?
Ellen zaśmiała się cicho. - Ludzie pobierają się nie tylko z
miłości. Poza tym sądzę, iż rodzina lady Juliet jest zachwycona
faktem, że ich córka wyjdzie za bogatego francuskiego marki-
za. Słyszałam zresztą, jak kłóciła się ze swoimi
rodzicami tego wieczoru, gdy wybiegła z jadalni. Wtedy, gdy
zaproszono nas do ich stołu.
Ulrik bębnił palcami po blacie. - Tak, nie sądzę, by
odpowiadał im jej związek z kimś prostym, w dodatku
zapewne biednym.
- Może on ma kabinę w trzeciej klasie? -rzuciła Ellen. -1 może
dlatego widziałam ją tego dnia na dole.
- Może tak być - Ulrik i wstał. - Tak, czy inaczej, jestem
zmuszony porozmawiać o tym z kapitanem Peytonem.
- Ale co zamierzasz mu powiedzieć? Umilkli. Sądzili, że lady
Juliet mogła być zamieszana w kradzież diamentu, ale
mówienie o tym to jedno, a formułowanie oskarżeń - drugie.
- Opowiem mu to, co wiem - stanowczo powiedział Ulrik. -
Jestem zobowiązany powiedzieć mu, że człowiek, którego
widziałem w Londynie, przebywa na pokładzie tego statku.
Będzie zależało od kapitana Peytona, co zrobi z tą informacją.
Ellen wstała. - Ale czy wspomnisz mu, że widziałam ich
oboje? - zapytała z wahaniem.
Ulrik nie odpowiedział od razu, kończył ubieranie się.
Zatrzymał się przy drzwiach. -Obawiam się, że nie mam
wyboru - westchnął.
Drzwi zamknęły się za nim i Ellen została sama. Ulrik miał
oczywiście rację, ale mimo to czuła w żołądku nieprzyjemne
gniecenie.
Nie znała lady Juliet, ale miała nadzieję, że nie była
zamieszana w zaginięcie diamentu.
Jeśli była winna, będzie to ciężkim ciosem dla miłego markiza
de Cavalière.
Zanim Ulrik wrócił musiała upłynąć prawie godzina. Ellen
spędziła ten czas na lekturze Podróży wokół Azji i Europy na
statku Vega Adolfa Erika Nordenskiôlda, ale mimo że książka
była interesująca i ekscytująca, treść nie zapadła jej w pamięć.
Odłożyła książkę, gdy Ulrik wszedł
do kabiny. Podekscytowana usiadła na łóżku. -Rozmawiałeś z
kapitanem Peytonem?
Ulrik skinął głową, widziała, że był zmęczony. - Tak i
przeszukaliśmy zarówno główny, jak i dolny pokład, ale
bezskutecznie. Poza tym kapitan nie chciał, żeby wzniecać
poruszenie.
Ellen, rozczarowana, opadła z powrotem na poduszki, a Ulrik
rozbierał się. - Czy opowiedziałeś mu, iż sądzimy, że lady
Juliet zna tego człowieka?
Ulrik wspiął się na łóżko. - Z tego, co mi mówiłaś, wygląda na
to, że jest między nimi coś więcej niż tylko zwykła znajomość -
odpowiedział z uśmiechem i ułożył się pod kołdrą. - Tak,
opowiedziałem, że widziałaś ich razem.
Doznała nieprzyjemnego uczucia w żołądku. Nie miała
ochoty być w to wciągnięta. Może powinna była zatrzymać ten
fakt dla siebie? Nietrudno było wyobrazić sobie, co się stanie,
jeśli markiz de Cavalière dowie się o tym, co się stało. Ale jeśli
źle zrozumiała sytuację? Szybko od-
sunęła od siebie tę myśl, wiedziała, czego była świadkiem,
niemniej jednak źle się poczuła, gdy Ulrik opowiadał dalej o
tym, że pewnie są w sobie zakochani.
- Ale co zrobi kapitan? Czy opowie o tym lordowi
Mountbattenowi i markizowi?
Ulrik potrząsnął głową. - Poprosił, aby na razie zatrzymać to
dla siebie. Jak tylko zobaczę łajdaka, mam mu o tym
zameldować.
Ellen oparła głowę na dłoni. - Kapitan Peyton nie chce
pewnie, żeby lady Juliet miała możliwość ostrzec go -
powiedziała zamyślona.
Ulrik skinął głową. - Sądzę, że masz rację -wsunął dłoń pod
jej szyję i zaczął gładzić ją po plecach.
Rozluźniła się i mocno przytuliła do niego. Przyjemnie było
tak leżeć, czuć jego ciepło i mieć poczucie bezpieczeństwa.
Dobrze było wiedzieć, że byli razem.