Gjersoe Ann-Christin
Dziedzictwo II 20
Ukojenie
Galeria postaci:
Abelone Ladefoss - wdowa po Eriku Ladefossie
Aksel Gimle - ojciec Abelone, właściciel Gimle
Marie Gimle - najmłodsza, siedmioletnia siostra Abelone
Jorgen Gimle - młodszy brat Abelone, dziedzic Gimle,
niedługo skończy trzy lata
Isak Gimle - brat bliźniak Jorgena
Mały Erik - dziewięciomiesięczny syn Abelone
Blanche Bjerkely - kuzynka Abelone
Alf Bjerkely - mąż Blanche
Helenę Augusta - dwuletnia córka Blanche i Alfa
Ellen Bjerregaard - siostra Abelone
Ulrik Bjerregaard - mąż Ellen
Bera - służąca w Gimle
Hilmar - parobek w Gimle
Sofie - pokojówka w Gimle
Malinę - nowa służąca w Gimle
Anders - dawniej parobek w Gimle, wrócił po dwóch latach
spędzonych na morzu
Doktor Greni - miejscowy lekarz
Pastor Munthe - nowy pastor
Pani Agnes - wdowa, bratowa i gospodyni pastora
Greger Langaard - zarządca Ladefoss
Marinius - były parobek w Ladefoss, zwolniony z pracy
Profesor Calmeyer - ordynator szpitala dla obłąkanych
Panna Marstrand - strażniczka w szpitalu dla obłąkanych
Pani Lognvig - strażniczka w szpitalu dla obłąkanych
Aslak Sorensen - mieszka w chatce drwala
Signe - gospodyni sierocińca
Line - siostra Signe, pracuje w sierocińcu
Pernille - niemowlę znalezione przez Blanche na schodach jej
domu
Anna Karoliusdatter - służąca w sierocińcu, matka Pernille
Wdowa Lucie Archer - matka nowego dziedzica Rosenlowe
1
Ellen wstała ze swojego miejsca przy oknie dopiero wtedy,
gdy większość pozostałych pacjentek przeszła do salonu
jadalnego. Chociaż trudno było nazywać ten pokój salonem,
ponieważ wielkie pomieszczenie, w którym jedzono posiłki,
nie było ani trochę przytulne. Ściany pomalowano tam na ten
sam chłodny, seledynowy kolor, co w innych pokojach, ani
trochę nie postarano się też, by uczynić wnętrze salonu
przyjemnym. Stojący pośrodku długi stół był poza tym
podniszczony, a na prostych krzesłach siedziało się
niewygodnie. Pod jedną ścianą rozdawano jedzenie, a
pacjentki same musiały ustawiać się w kolejkę w oczekiwaniu
na posiłek.
Ellen wstała z ociąganiem, gdyż spostrzegła, że jedna ze
strażniczek spogląda na nią niecierpliwie.
Niedawna rozmowa z profesorem Calmeyerem niezbyt
podniosła ją na duchu. Dał on jej jasno do zrozumienia, że jest
jeszcze zbyt wcześnie, by mogła wrócić do domu, chociaż - jak
twierdził - poczyniła zadowalające postępy.
Lekarz podkreślał, że jego zdaniem nie jest jeszcze
wystarczająco zdrowa. Wspomniał między innymi o jej
pierwszym dniu na nowym oddziale, kiedy ogarnęło ją
zwątpienie, gdy za oknem zobaczyła Abelone, ojca i Ulrika.
Czego innego się spodziewał? Próbowała wyjaśnić, jak bardzo
za nimi tęskni, ale nie okazał jej zrozumienia. A gdy zapytała,
czy może odwiedzić ją Ulrik, profesor stwierdził, że nie byłoby
to wskazane.
Ellen coraz trudniej było pojąć, co profesor o niej myśli, skoro
uważa, że nie powinna rozmawiać z Ulrikiem, jej własnym
mężem.
- Pani Bjerregaard? - Pani Lognvig podążała w jej stronę.
Ellen przyglądała się jej twarzy. Pani Lognvig
nie należała do pięknych kobiet, a to, co parę godzin temu
widziała w gabinecie profesora, wydawało jej się niemal
nierealne. Tych dwoje w namiętnym uścisku...
- Proszę ze mną, pani Bjerregaard - powiedziała strażniczka.
Ellen podążyła za nią, zdezorientowana. -Nie będę jadła ze
wszystkimi? - zapytała.
Pani Lognvig, nie odpowiadając, posłała jej surowe
spojrzenie.
Przeprowadziła ją przez bawialnię na korytarz. - Tędy -
oznajmiła, niemal ciągnąc Ellen za ramię. Zdawało jej się, że
strażniczce się śpieszy, ale nie było w tym nic dziwnego.
Zawsze tak wyglądała, jakby dokądś pędziła.
Pani Lognvig zatrzymała się przed drzwiami na końcu
korytarza. - Ma pani gości, pani Bjerregaard.
Ellen poczuła kołatanie w piersi. Gości? Czyżby profesor
jednak zdecydował się pozwolić jej na spotkanie z Ulrikiem?
Serce podskoczyło jej do gardła, gdy otworzono drzwi i stanęła
twarzą w twarz z Ulrikiem.
Wtuliła się w jego ramiona, przywierając do niego całym
ciałem. On mocno ją ścisnął.
Nie wypuszczaj mnie, Ulriku, nie wypuść mnie nigdy więcej.
Łzy spłynęły po jej policzkach. Tak bardzo tęskniła za tym, by
znów go zobaczyć, a teraz tak nagle przed nią stanął.
- Profesor Calmeyer obiecał, że będziemy mogli pobyć sami -
powiedział Ulrik zdecydowanie do pani Lognvig, która na
szczęście wyszła po cichu.
Stali przez chwilę obejmując się nawzajem, po czym Ellen
odsunęła się od męża. - Wiem, że nie pozwalano ci mnie
odwiedzać - wyjąkała.
Ulrik chwycił jej dłonie i spojrzał w oczy. -Wbrew mojej
woli. Setki razy prosiłem profesora o możliwość wizyty, ale on
twierdził, że nie jest to wskazane. Wypuścił jedną z jej dłoni i
pogładził ją po policzku. Miała taką miękką twarz, a spojrzenie
pełne cierpienia. - Co oni ci zrobili? Jesteś taka chuda i blada.
Nie wiedziała, od czego zacząć, zbyt wiele
miała do powiedzenia. Poza tym liczyła się teraz tylko jedna
rzecz.
- Musisz mnie stąd zabrać, Ulriku - spojrzała na niego
błagalnie, nie mogąc powstrzymać nowych łez. - Tutaj jest
strasznie, tak bardzo tęsknię za domem i...
Ulrik znów ją przytulił. - Słyszałem o kobiecie, która odebrała
sobie życie, Ellen.
Podniosła na niego wzrok, próbując powstrzymać płynące z
oczu łzy. - Chciałam jej pomóc, ale nie mogłam nic zrobić.
Cała ta krew, krwawiła bez końca, tak bardzo zbladła i...
Ulrik ujął jej twarz w dłonie. - To nie twoja wina, Ellen,
słyszysz? To lekarze byli za nią odpowiedzialni i nigdy nie
powinni byli dopuścić, abyście przebywały razem same.
Przez chwilę Ellen zastanowiła się, skąd Ulrik wie o tym
wszystkim. - Ale jak się dowiedziałeś...
Ulrik pocałował ją ostrożnie w policzek. -Wyjaśnię później.
Zamilkł. Na jego twarzy malowało się zwątpienie. -
Próbowałem nakłonić profesora Calmeyera, by cię wypisał, ale
on twierdzi, że nie jesteś jeszcze dość zdrowa.
Spuściła wzrok. - Wiem - odparła cicho.
Spletli swoje palce, a Ulrik ścisnął jej dłonie. - Odwiedził
mnie wczoraj Johannes.
Zerknęła na Ulrika. Johannes? Przyjaciel Ulrika, który
sprzedał im dom? Dlaczego Ulrik mówi o nim, kiedy mają
sobie tyle innych rzeczy do powiedzenia? Przypuszczała, że
nie będą mieli zbyt wiele czasu.
- Johannes powiedział mi, że zarówno on, jak i jego matka
wielokrotnie widywali jego siostrę po jej śmierci.
Wpatrywała się w Ulrika, nie mogąc niemal uwierzyć w to, co
właśnie powiedział. - Wierzysz mu? - zapytała cicho.
Wzrok Ulrika był ponury, a twarz miała zacięty wyraz. - Nie
mam podstaw, by mu nie wierzyć.
Spojrzała w dół. Johannesowi ufał, ale nie jej, swojej własnej
żonie.
Przełknęła łzy i podniosła oczy na Ulrika. -A więc myślisz, że
nie jestem obłąkana?
Ulrik położył dłoń na jej policzku, pogładził skórę kciukiem. -
Myślę, że okropnie się pomyliłem, Ellen. Powinienem był cię
posłuchać.
Nie potrafiła na niego patrzeć. Tak bardzo było mu przykro,
wiedziała też, jak bardzo muszą męczyć go wyrzuty sumienia,
ale to ona musiała tu mieszkać, a Ulrikowi nie udało się prze-
konać profesora, by ją wypuścił.
Odetchnęła głęboko spoglądając Ulrikowi w oczy.
Chyba wiedziała, jak się stąd wydostać.
Profesor wpatrywał się w Ulrika. - Co takiego raczy pan
twierdzić? - jego głos ledwie było słychać, a Ulrik widział, że
lekarz musi opierać się o krzesło, by stać prosto.
Ulrik wytrzymał jego spojrzenie. - To, co właśnie
powiedziałem. Moja żona wie, że popełnił pan cudzołóstwo z
jedną ze strażniczek szpitalnych, nazywa się pani Lognvig, o
ile pamięć mnie nie myli.
Jego słowa zawisły w powietrzu, nastała między nimi cisza.
Profesor opadł na krzesło, a usta mu drżały. -
Nie rozumiem, na jakiej podstawie pańska małżonka może
coś takiego twierdzić. Najwyraźniej wziął się w garść. - I jak w
ogóle może pan jej wierzyć? Pańska żona jest obłąkana, ona...
- Dość! - krzyknął Ulrik do profesora, który najwyraźniej ze
wszystkich sił starał się ukryć romans ze strażniczką. - Tylko
pan i ja wiemy, że Ellen nie kłamie, profesorze Calmeyer! -
pochylił się nad biurkiem. - Nie obchodzi mnie, czego się pan
dopuszcza, ale proszę zważyć na moje słowa: Jeżeli
natychmiast nie wypisze pan Ellen, nie omieszkam przekazać
tego, co wiem, dalej. Wpatrywał się w lekarza, który musiał
spuścić wzrok.
Wysunął gwałtownie szufladę biurka, znalazł kartkę i coś na
niej nabazgrał, po czym podał ją Ulrikowi.
- Skoro tak bardzo chce pan powrotu żony do domu, niech tak
się stanie, ale proszę tu nie wracać, kiedy zrozumie pan, że jest
nadal chora!
Ulrik wyrwał mu kartkę, przeczytał i stwierdził, że Ellen
została wypisana ze szpitala.
Bez słowa odwrócił się na pięcie i poszedł do drzwi.
Nie miał zamiaru dziękować. Kiedy przekazywał Ellen pod
opiekę lekarzom był przekonany, że postępuje właściwie, ale
teraz wiedział, że popełnił jeden z największych błędów w ży-
ciu.
Nigdy więcej nie podważy wiarygodności Ellen. Był jej
mężem, najbliższą jej osobą. I najmocniej ją zawiódł.
Mocno trzymała się ramienia Ulrika, kiedy przechodzili przez
wielki hol w stronę drzwi wyjściowych. Wpatrywała się
sztywno przed siebie czekając, aż ktoś zawoła jej imię i wezwie
z powrotem na oddział. Ale nikt nie zawołał. Nie słychać było
za nimi żadnych śpiesznych kroków.
Nie uwierzyła Ulrikowi, kiedy powiedział jej, że jadą do
domu. Wszystko wydarzyło się tak szybko, i wtedy jedna ze
strażniczek przyniosła jej rzeczy, które skonfiskowano
pierwszego dnia.
Jeszcze przed chwilą nie mogła nawet mieć nadziei na
opuszczenie szpitala, a teraz byli w drodze do domu. Domu.
Jeszcze tego samego ranka byłoby to nie do pomyślenia, tak
bardzo, że nawet o tym nie marzyła. Nie widziała przed sobą
końca tego „okresu rekonwalescencji", który tak bardzo różnił
się od jej wyobrażeń.
Ulrik otworzył drzwi. Zwolniła kroku. Nagle opuszczenie
szpitala wydało jej się przerażające. Przywykła do tego
zamkniętego świata, gdzie każdy dzień wyglądał dokładnie tak
samo i gdzie codziennie rozmawiała z dokładnie tymi samymi
ludźmi. Chociaż tęskniła za powrotem na zewnątrz, chociaż nie
podobało jej się, że inni decydują o jej życiu, czuła się niczym
małe dziecko, gdy wreszcie mogła się stąd wydostać.
Małe płatki śniegu spadły na jej twarz, gdy schodziła po
kamiennych schodach. Przystanęła na chwilę, wdychając ostre
zimowe powietrze i rozglądając się wokół.
Wolna. Była wolna. Nic innego nie miało znaczenia.
Wszystko, co przedtem było trudne, teraz stało się błahe.
Znów decydowała o własnym życiu. Tylko ona mogła
postanowić, co dalej z nim uczynić.
Nikt inny nie będzie już nigdy decydować o jej losie.
2
Abelone zerknęła na drzwi do gabinetu. Lensmann, ojciec i
Bera siedzieli tam już od ponad godziny. Bera okazywała
spokój i opanowanie, kiedy lensmann zjawił się w Gimle,
chociaż i tak musiało jej być trudno ponownie opowiadać o
tym, co wydarzyło się, gdy miała siedemnaście lat.
Abelone spojrzała w górę. Bera była u Marie i Isaka tuż przed
przyjściem lensmanna, teraz dobiegł ją silny kaszel jednego z
dzieci.
Sofie gotowała w kuchni wodę do wyparzenia beczek,
których mieli używać przy świnio-biciu, zebrała też potrzebne
gałązki jałowca. Czy powinna sama pójść do dzieci? Doktor
Greni
ostrzegał, by się do nich nie zbliżać, ale słyszała, że kaszel
przybrał na sile.
Wchodząc śpiesznie po schodach zerknęła na kołyskę Małego
Erika, który spał i nie powinien się obudzić jeszcze przez dobrą
godzinę. Musiała jedynie później dobrze się umyć.
Sądziła, że to Marie kaszle, lecz kiedy zamknęła za sobą
drzwi do pokoju ojca i zajrzała do dzieci, kaszel ucichł. Może
Marie znów zasnęła?
Zwróciła uwagę na świeże powietrze wewnątrz, Bera
dokładnie wywietrzyła pokój. Poza tym codziennie
pielęgnowała dzieci i zmieniała im pościel, aby podczas
choroby nie leżały na brudnym posłaniu. Pod wpływem
gorączki pociły się i mogłyby zmarznąć, leżąc w wilgotnej
pościeli.
Abelone po cichu weszła do środka. Okna były zasłonięte,
gdyż Bera wspominała, że dzieci miały podrażnione oczy, co
ponoć często zdarzało się przy odrze. Rodzeństwo leżało w
tym samym łóżku, Isak z twarzą zwróconą do ściany. Spał
twardo, słyszała dochodzące z jego nosa gulgotanie. Twarz
pokrytą miał czerwonymi kropkami, zlewającymi się w
rumień. Na szyi krostek było mniej.
- Abelone? - odezwała się Marie. Abelone uśmiechnęła się do
niej, siadając na
krawędzi łóżka. - Nie śpisz? - zapytała szeptem, by nie
obudzić Isaka. - Wydawało mi się, że kaszlałaś.
Marie rozejrzała się lekko wokół. - Bardzo chce mi się pić.
Abelone nalała wody do stojącej na nocnym stoliku szklanki.
- Pomogę ci się podnieść, żeby łatwiej było ci pić.
Poczuła w piersi niepokój, pomagając rozognionej siostrze
usiąść. Może nie powinna tego robić? A jeśli zarazi Małego
Erika?
Podała szklankę Marie, siostrzyczka wypiła wodę niemal do
dna.
- Chciałabyś coś jeszcze? - Abelone pogładziła ją po policzku.
Twarz siostry była opuchnięta, powieki miała nabrzmiałe i
czerwone. Krostki zlewały się z sobą, tworząc na jej twarzy
wielkie placki. Nawet rączki pokrywała wysypka.
Marie potrząsnęła głową. - Jestem taka zmęczona.
Abelone spróbowała uśmiechnąć się. - Musisz teraz dużo
odpoczywać i spać - wyjaśniła. - Wtedy szybciej
wyzdrowiejesz. Ścisnęło ją w gardle. Marie była wystarczająco
duża, by wiedzieć, że na odrę można umrzeć.
Siostra opadła znów na łóżko, ułożyła się pod kołdrą i
zamknęła oczy. Abelone zerknęła na Isaka, który nadal spał.
Ostrożnie wymknęła się do pokoju ojca, tam najpierw umyła
w misce twarz, a następnie ręce.
W piersi wzbierał jej płacz.
Wyszedłszy na korytarz, oparła się plecami o drzwi i
zacisnęła powieki. Łzy napłynęły jej do oczu.
Mamo, musisz ich pilnować. Obiecaj mi, że będziesz ich
pilnować.
Nie potrafiła znieść myśli, że mogłaby któreś z nich stracić.
Gdy Abelone wróciła na dół, Bera ciągle jeszcze była w
gabinecie. O czym tam tak rozma-
wiali? I co zrobi lensmann? Wszyscy wiedzieli, że rodzenie
po kryjomu jest nielegalne, lecz od tamtego wydarzenia minęło
już w końcu bardzo wiele lat. Poza tym Bera była leciwą kobie-
tą. Może lensmann mógłby spojrzeć przez palce na to, co
zrobiła jako młoda dziewczyna? Abelone miała wątpliwości.
Lensmann Austad mocno trzymał się prawa. Twierdził, że nie
jego zadaniem jest osądzanie innych. Musiał postępować
zgodnie z obowiązującymi w kraju przepisami, a do sądu
należało wydanie odpowiedniego wyroku.
A co z mężczyzną, który dopadł wtedy Berę? Pewnie nawet
nie myślał o wziętej przemocą dziewczynie, która przez resztę
życia ukrywała prawdę o potajemnie urodzonym dziecku. I co
z Mariniusem? Może kiedyś znów zaatakuje inną?
Z ciężkim sercem poszła do kuchni, gdzie Sofie właśnie
zabierała się za sprzątanie. Wyścielone jałowcem i przykryte
beczki i koryta stały na zewnątrz. Wieczorem musieli je
opróżnić i zostawić do wyschnięcia.
- Jak dzieci? - Sofie wytarła ręce, po czym usiadła przy stole z
kubkiem kawy w dłoniach.
Abelone również usiadła i ciężko westchnęła. - Isak spał, ale
Marie obudziła się od kaszlu. Wypiła trochę wody i znów się
położyła.
Z kojca Shepa dobiegły jakieś dźwięki. Abelone wstała. Pies
prawie nie poruszał się w ciągu dnia, twardo śpiąc. Teraz
wydawało jej się, że zaraz się obudzi, próbował się
przeciągnąć, ale musiał zapomnieć, że jedną łapę ma chorą, bo
zaczął skomleć.
Abelone podeszła do niego i pochyliła się. -Dobrze było
trochę pospać? - odezwała się, drapiąc go po szyi. Jego białe
futro było tam miękkie i miłe w dotyku.
Shep spróbował usiąść, ale sprawiał wrażenie skołowanego i
zmęczonego.
Abelone dotknęła łapy. Obawiała się wcześniej, że może być
złamana, jednak bandażując ją nie wyczuwała tego.
Shep zaczął lizać ją po twarzy, najpierw ostrożnie, a później
bardziej intensywnie, piszcząc jednocześnie.
Zrozumiała. Może musiał wyjść? Nie zdziwiłoby ją to w
każdym razie, bo przed zaśnięciem wypił mnóstwo wody.
- Wychodzisz? - zapytała wstając. Shep zdołał w jakiś sposób
stanąć na trzech łapach, po czym kuśtykając wyszedł z kojca.
Przez chwilę stał, rozglądając się wokół, jak gdyby zdziwiony
tym, gdzie się znajduje.
Abelone podeszła do drzwi. - Chodź! - przypomniała sobie,
jak właściciel psa mówił do niego. Zaskoczyło ją to, gdyż
mężczyzna odzywał się do niego jak do człowieka.
Shep pokuśtykał do niej, ale z trudnością stawiał na ziemi
chorą łapę.
Gdy tylko wyszedł na dziedziniec, uniósł tylną nogę. Trwało
to długo.
Abelone spojrzała na dużą, żółtą plamę na śniegu tuż koło
schodów. Wiedziała, że ojciec ją skomentuje, ale nic nie można
było na to poradzić. Shep nie miał siły iść dalej.
Przez chwilę pies stał w miejscu. Węszył w powietrzu,
jednocześnie rozglądając się wokół, a następnie podreptał z
powrotem do domu.
Abelone musiała się uśmiechnąć. Myślała, że Shep będzie
chciał uciec, ale nie zdawał się
0 tym w ogóle myśleć.
Wręcz przeciwnie, wrócił do swojego kojca
1 wygodnie się w nim ułożył.
Abelone miała właśnie zamknąć drzwi, kiedy usłyszała
nadjeżdżające sanie. Wyszła na dziedziniec, by zobaczyć, kto
przyjechał.
Pastor Munthe.
Ostatnio nie czynił jej awansów, ale trudno było zapomnieć,
że wyznał jej miłość. Pastor twierdził, co prawda, że nie
oczekuje odwzajemnienia uczuć, ale wiedziała, że ma nadzieję
na zmianę sytuacji. Ojciec również starał się ich ze-swatać, nie
tak dawno zaprosił pastora i Andersa na obiad. Abelone
doskonale zdawała sobie sprawę z nadziei ojca.
Pragnął, aby kiedyś została nową pastorową.
Poza tym martwiło ją co innego. Pani Agnes, której ostatnio
prawie nie widywała - po tym, jak bratowa i zarazem
gospodyni pastora oskarżyła ją o uwodzenie duchownego.
Tak jakby to była jej wina, że pastor zwró-
cił na nią uwagę. Wiedziała, że pani Agnes jest o nią
zazdrosna, ale to przecież nie przez nią pastor nie chciał
poślubić bratowej.
Gdy tylko sanie wjechały na dziedziniec zrozumiała, że coś
musiało się stać. Pastor Munthe zawsze był uśmiechnięty, lecz
teraz jego twarz była śmiertelnie poważna.
Czy on również znał tajemnicę Bery? Przypuszczała, że
niewiele czasu minie, gdy cała wieś o niej się dowie.
Pastor wysiadł z sań i uprzejmie się z nią przywitał.
Uśmiechał się, lecz Abelone zauważyła, że coś ciąży mu na
sercu.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi wejściowe, wyszli
przez nie lensmann Austad i ojciec. Abelone spostrzegła, jak
ojcu pojaśniała twarz, kiedy zdał sobie sprawę, że rozmawiała
z pastorem sam na sam.
Mężczyźni wymienili grzeczności, po czym lensmann
podziękował za wizytę.
- Miło pana widzieć, pastorze Munthe - powiedział Aksel
radośnie, wskazując mu drogę do środka.
Pastor złożył dłonie na sutannie i pochylił głowę. - Obawiam
się, że przynoszę złe wieści - zaczął ponurym głosem. - Chodzi
o rodzinę pańskiej służącej Malinę.
Abelone poczuła, jak ścisnęło ją w żołądku, gdyż wiedziała,
co zaraz usłyszy.
- Najmłodsze dziecko - ciągnął, spoglądając na Abelone
przepraszającym wzrokiem. -Jak może słyszeliście, niemowlę
miało powikłania po odrze. Niestety, dziś w nocy Bóg zabrał
dziewczynkę do siebie.
*
Aksel zamknął drzwi gabinetu za pastorem, który poprosił go
o rozmowę na osobności. Zmęczyło go już długie spotkanie z
lensmannem, ale zgodził się.
- Proszę usiąść, pastorze - poprosił Aksel, próbując nie myśleć
za bardzo o tym, co właśnie powiedział mu duchowny. W
Renningen nie mogli stracić żadnego dziecka, w Gimle też nie.
W zagrodzie wyrobników mieszkała spora gro-
madka dzieci, a wdowie ciężko było wiązać koniec z końcem.
Aksel dobrze wiedział, że smutek z powodu utraty potomka
jest tak samo duży, obojętnie czy jest się bogatym, czy bied-
nym.
- Strasznie przykre to wieści - powiedział, siadając za
biurkiem.
Pastor powoli skinął głową. - Tak, w takich chwilach trudno
może zrozumieć, że Bóg jest wszechmogący, ale tak napisane
jest w Piśmie. Wie pan chyba na jakie próby wystawił Bóg\
Hioba, kiedy zmarły jego dzieci? Nawet w najgłębszym żalu
Hiob zwracał się do Boga mówiąc: Nagi wyszedłem z łona
matki i nagi tam wrócę. Dał Pan i zabrał Pan. Niech będzie
imię Pańskie błogosławione.
Aksel zmrużył oczy. - To niesprawiedliwe, że dziecko, które
ledwie rozpoczęło życie, musi umrzeć.
Pastor nie odpowiedział, a Aksel czuł, że chce przekazać mu
coś jeszcze, poza wieściami o śmierci niemowlęcia.
Przypuszczał, że wie, o co chodzi, a w każdym razie miał
nadzieję, że wła-
śnie o to. Pastor Munthe był honorowym człowiekiem, a
Aksel sądził, że będzie chciał zapytać go o pozwolenie, aby
starać się o rękę Abelone.
Aksel odchrząknął. Czekał, aż pastor się odezwie, ale ten
milczał. - Rozumiem zatem, że pozostałe dzieci z Ronningen
mają się lepiej?
Pastor wyglądał na wyrwanego z zadumy. Skinął głową,
uśmiechając się. - Tak, jak najbardziej. Z tego, co mi wiadomo,
i dzieci, i ich matka są już niemal zdrowi. Wyprostował się na
krześle. - Chciałbym o czymś panu powiedzieć, panie Gimle -
zaczął.
Aksel uśmiechnął się, rozpierając się na krześle. - Proszę -
powiedział tylko. Musiał przyznać, że bawiło go oglądanie
pastora w tej sytuacji. Na ogół był pewnym siebie mężczyzną,
który wiedział, jak się wysławiać i zachowywać, lecz teraz
wydawał się niemal czuć nie na miejscu.
- Słyszał pan oczywiście o przebudowie starej plebanii -
ciągnął pastor, spoglądając na niego pytająco.
Aksel zdziwił się. Rozmowa przyjęła inny
obrót, niż się spodziewał. - Tak. Rozumiem, że wraz z
władzami gminy zamierza pan przemienić budynek w dom
opieki dla starych ludzi.
Pastor Munthe skinął głową. - Zgadza się, ale teraz okazuje
się, że koszty przebudowy będą dużo wyższe, niż początkowo
sądziliśmy. Odchrząknął, niespokojnie poruszając się na krze-
śle. - W budynku żyło pełno żerujących na drewnie owadów,
przez co przebudowa musi być większa, niż myśleliśmy na
początku.
Aksel zrozumiał, do czego zmierzał pastor i nie podobało mu
się to. Nie pierwszy raz ktoś przychodził do niego błagając o
pieniądze. Z drugiej strony chodziło mimo wszystko o pastora,
człowieka, którego w przyszłości miał nadzieję zobaczyć w
roli zięcia.
- Przejdę do sedna sprawy, panie Gimle. Mam nadzieję, że
pan, jako jedna z najlepiej sytuowanych osób we wsi, dostrzeże
wartość prac prowadzonych w starej plebanii.
Pastor zamilkł, a Aksel zrozumiał, że oczekuje, by teraz to on
coś powiedział.
- Tak, bez wątpienia są we wsi starsi ludzie,
którzy nie otrzymują w swoich ostatnich dniach należytej
opieki - powiedział Aksel i skinął głową. - O jakiej kwocie
mowa?
Twarz pastora pojaśniała. - Oczywiście do pana należy
decyzja, w jakim stopniu chciałby pan wesprzeć pracę, ale, jak
powiedziałem, potrzeba nam znacznych środków. Przybrał
minę, którą miewał podczas wygłaszania niedzielnych kazań. -
Ale skoro pan pyta, panie Gimle, to mam nadzieję, że mógłby
pan pomóc nam pożyczką w wysokości pięciu tysięcy koron.
Aksel nie wiedział, co powiedzieć. Pięć tysięcy koron? To
dużo pieniędzy, chociaż z drugiej strony, gdyby pastor w
przyszłości został jego zięciem, pięć tysięcy nie było aż tak
pokaźną kwotą. Poza tym mowa była o pożyczce.
- Oczywiście nie musi pan podejmować decyzji od razu -
dodał pastor śpiesznie, zanim Aksel zdążył odpowiedzieć. -
Rozumiem, że musi pan się nad tym dokładnie zastanowić, ale
oczywiście zwrócimy pieniądze, jak tylko będziemy mogli.
Poza tym teraz, kiedy pana dzieci są chore, ma pan wiele
innych zmartwień.
Aksel cieszył się, że pastor dał mu czas do zastanowienia.
Nigdy nie zapomni tarapatów, w jakie wpędził majątek parę lat
temu, kiedy Carl von Wittenheim nakłonił go do za-
inwestowania dużych pieniędzy w kopalnię. Gdyby nie
Blanche, teraz byłby pewnie bez majątku i bez ziemi. Czegoś
podobnego nie chciałby ponownie ryzykować, chociaż w ciągu
ostatniego roku odłożył sporą sumę. Na pewno jednak nauczył
się, że trzeba oszczędzać na czarną godzinę. Prędzej czy
później ona nadchodzi.
- Z chęcią pomogę panu w pracy, pastorze Munthe, ale
najpierw muszę zdecydować, na ile będzie mnie stać.
Uśmiech pastora wrócił na swoje miejsce. -Naturalnie,
naturalnie - odpowiedział wstając.
Mieli właśnie pójść do drzwi, kiedy pastor zatrzymał się. -
Panie Gimle, ja... - szukał słów.
- Coś pana trapi? - zapytał Aksel z uśmiechem.
Zakłopotany pastor odwzajemnił uśmiech. -Jedynie to, że
uważam za swój obowiązek powie-
dzieć panu, że wobec pańskiej córki, pani Abelone,
powiedziałem jej, że bliski jestem, cóż...
Aksel postanowił, że mu nie pomoże. Pastor Munthe w
innych sytuacjach bez problemu znajdował słowa.
- Chcę, aby wiedział pan, że pańska córka zrobiła na mnie
wielkie wrażenie - ciągnął.
- I chciałbym prosić o pana pozwolenie, abym mógł okazać jej
zainteresowanie jako zalotnik.
Aksel musiał postarać się, by powstrzymać uśmiech. Pastor
dziwnie dobrał słowa, ale nietrudno było zrozumieć, że były
szczere. - Mogę jedynie powiedzieć, że mnie to cieszy - odparł
-ale niech moja córka sama zadecyduje, czy przyjąć pańskie
zaloty.
Pastor wyglądał na rozczarowanego. - Obawiam się, że pana
córka już dała mi do zrozumienia, że w chwili obecnej nie
odwzajemnia...
- przerwał, uśmiech miał niepewny. - Żywię nadzieję, że z
czasem zmieni zdanie. Jest mimo wszystko nadal w żałobie.
Aksel spojrzał na pastora w zamyśleniu. Nie zdawał sobie
sprawy, że Abelone odrzuciła kon-
kury pastora. - Ma pan rację. Moja córka nadal pozostaje w
głębokim żalu po śmierci Erika - powiedział cicho.
Pastor skinął głową. - Naturalnie, panie Gimle, i uszanuję
oczywiście jej wybór.
Aksel odprowadził pastora i zamieniając z nim parę słów w
przedsionku zauważył, że duchowny zerka w stronę kuchni.
Abelone nie było widać.
- Skontaktuję się z panem w ciągu kilku dni - zapewnił Aksel.
Pastor wyciągnął dłoń na pożegnanie. - Czekam zatem na
pańską decyzję.
Aksel zamknął drzwi za pastorem. Czy powinien dać mu
pieniądze? Czuł się jak skąpiec odprawiając pastora z
kwitkiem, nie obiecawszy mu kwoty, o którą prosił.
W tej samej chwili z salonu wyszła Abelone. Może czekała,
aż pastor sobie pójdzie?
- Czego chciał pastor Munthe, ojcze? Odpowiedział
wymijająco, nie chcąc mówić,
że duchowny prosił o pożyczkę, wolał też nie wspominać, że
pastor zapytał go o możliwość
stanięcia do niej w konkury. Córka wypowiedziała się już
najwyraźniej w tej sprawie, przynajmniej tymczasowo.
Weszli do salonu i usiedli. Musiał przekazać Abelone, co
stanie się teraz z Berą. - Gdzie jest Bera? - zapytał, gdyż nie
widział jej w kuchni.
Abelone wskazała głową w stronę piętra. - Po wyjściu
lensmanna poszła się położyć, chyba jest zmęczona.
- Nic w tym dziwnego, to musiał być dla niej ciężki dzień.
- Ale co powiedział lensmann? - zapytała Abelone, wyraźnie
zniecierpliwiona. - Nie chciałam pytać Bery.
Aksel przeczesał włosy. - Myślę, że wszystko przyjmie dobry
obrót - wyjaśnił. - Lensmann się ze mną zgodził. Sprawa
dotyczy tak odległych czasów, że nierozsądnie byłoby karać
Berę. Musiał uśmiechnąć się na widok radości i ulgi
malujących się na twarzy córki, oczy jej się zaszkliły. Bera
była dla niej zawsze jak babka, może nawet bardziej niż
prawdziwa babka. Jego matka nigdy nie okazywała swoim
wnu-
kom szczególnej serdeczności lub troski. Sądził, że z powodu
jej domowych zajęć. - Lensmann ma oświadczyć, że wie, kto
jest matką dziecka z bagien oraz że potwierdziły się pogłoski,
iż była nią Cyganka.
- A co z Sofie? - zapytała Abelone. - Ona słyszała opowieść
Bery.
- Niedługo z nią porozmawiam - powiedział z uśmiechem. -
Sofie dochowa tajemnicy.
Abelone poklepała koc, którym wyścieliła dno kojca. -
Chodź, Shep, tutaj będziesz dziś spał. Ojciec nalegał, żeby pies
nie zostawał na noc w kuchni oraz by wyniosła kojec do
stodoły. Twierdził, że może zacząć się załatwiać w domu,
czego sobie nie życzył.
Abelone pomyślała, że Shep i tak czegoś takiego by nie zrobił,
bo kiedy musiał wyjść -skomlał. Poza tym Hilmar powiedział,
że jeśli wyprowadziłoby się go na wieczór, to wówczas
potrzebowałby wyjść dopiero rano.
Shep stał, patrząc na nią ciemnymi oczami i trzymając przed
sobą chorą łapę. Jeszcze raz ostrożnie podszedł do kojca. Już
kilkakrotnie próbowała zmusić go, by się położył i nawet jej się
to udało, ale za każdym razem, gdy szła do drzwi, pies wstawał
i ruszał za nią.
- Tak, dobry piesek, tutaj będziesz spał. -Shep położył się
ciężko i oparł głowę o krawędź kojca. Wyglądał na
niezadowolonego.
Abelone upewniła się, że ma dość wody w misce i wstała.
Teraz również dolała do wody parę kropel laudanum i zmieniła
psu opatrunek. Shep zjadł też sporo resztek jedzenia, które mu
dała. Miała wrażenie, że jakby nadrabiał swój wcześniejszy
brak apetytu.
Chwyciła lampę i poszła w stronę drzwi. Czy tym razem pies
zostanie na miejscu?
Zatrzymała się usłyszawszy, że Shep wyskakuje z kojca.
Odwróciła się i spojrzała na niego surowo. -Masz leżeć w
kojcu, Shep.
Pies nie spuścił z niej wzroku i usiadł. Spoj-
rzenie miał wprost obezwładniające. Abelone cierpiała
widząc, jak unosi chorą łapę.
Pochyliła się i objęła szyję psa. - Możesz wejść do środka, ale
musisz być cicho.
Ojciec zdenerwowałby się, gdyby zobaczył, że Shep śpi w
kuchni, lecz miała jeszcze inny plan. Ojcu pewnie też się nie
spodoba, ale to w końcu jej pokój. Może się nie zorientuje.
- Chodź - powiedziała, otwierając drzwi stodoły. Shep
pokuśtykał za nią. Zamerdał z zadowoleniem ogonem, a chód,
pomimo chorej łapy, miał lekki.
Cicho otworzyła drzwi wejściowe. Pozostali domownicy
poszli spać, więc nikt nie zauważy, że zabrała Shepa na górę.
Pies poczłapał w stronę schodów. Ostrożnie stawiał pierwsze
kroki na krętych schodach i przez chwilę Abelone pomyślała,
że nie da rady wejść na górę, ale się nie poddał. Wkrótce stanął
na szczycie schodów i mocno zamerdał ogonem.
Otworzyła drzwi do swojego pokoju, a Shep wbiegł do
środka. Rzuciła okiem na kołyskę Małego Erika. Chłopiec, jak
zwykle, mocno
spał. Shep zaczął węszyć i szybko zainteresował się kołyską.
Abelone wstrzymała oddech. Może nie powinna wpuszczać tu
psa? A jeśli zacznie szczekać na jej synka?
Nie miała się czym przejmować. Shep obwąchał ostrożnie
kołyskę, po czym podszedł do leżącego koło jej łóżka
szmacianego dywanika, na którym cicho się położył.
Abelone uśmiechnęła się. Pies musiał chyba sypiać w nocy
koło łóżka właściciela.
Cicho zdjęła ubranie i położyła się. To był długi dzień -
najpierw sprawa z psem, a później opowieść Bery o dziecku,
które urodziła za młodu. Na szczęście ojciec powiedział, że
Sofie dochowa tajemnicy.
Nie zawsze było najlepszym wyjściem, by prawda wyszła na
jaw.
Już prawie zapadała w sen, gdy usłyszała w pokoju jakiś
odgłos. Początkowo nie wiedziała, co to jest, ale po chwili
poczuła przy szyi chłodny, wilgotny nos.
Shep wskoczył na jej posłanie, a teraz się do niej łasił.
Jej serce stopniało. Ciepłe, miękkie zwierzęce ciało przytuliło
się do niej, pies leżał cicho jak mysz pod miotłą. Zrozumiała,
że zwierzę czeka na pozwolenie. Powinna kazać mu zejść, ale
nie potrafiła.
Zatopiła palce w puszystym futrze. Pies pachniał ładnie.
Zdecydowała, że nikomu nie będzie przeszkadzać, jeśli Shep
spędzi tę noc w jej łóżku.
Jak dobrze było nie spać samotnie.
3
Ulrik pomógł jej zdjąć płaszcz. Lekko uśmiechnęli się do
siebie, choć nastrój między nimi w drodze ze szpitala do domu
był nerwowy i wymuszony. Rozmawiali o drobiazgach, jak
gdyby byli znajomymi, a nie małżonkami.
Ellen miała wrażenie, jakby Ulrik był jej teraz obcy.
Zerknęła na uprzątniętą kuchnię, lecz nigdzie nie widziała
Betsy. - Gdzie Betsy?
Ulrik stanął za nią.- Dałem jej dziś wolne.
A więc byli sami, jednak wolałaby, aby Betsy tu była.
Wówczas, zamiast rozmawiać z Ulrikiem, mogłaby omówić ze
służącą kwestię prac domowych.
- Idziesz do pracy? - zapytała Ellen. Położył jej ręce na
ramionach i spojrzał jej
w oczy. - Nie, Ellen, nie dzisiaj. Nie powiedział nic więcej, a
jedynie stał, wpatrzony w nią. Widziała, że chce jej coś
przekazać, lecz się nie odezwał.
Ellen poszła do salonu. Wszystko wyglądało tak, jak kiedyś,
ale czuła to samo, co po powrocie z dłuższej podróży. Patrzyła
na dom świeżym spojrzeniem, zwracając uwagę na bezpiecz-
ny, znajomy zapach. Niemal zapomniała, jak pachnie ich dom.
Podeszła do kanapy i usiadła. Po chwili podbiegł do niej kot i
wskoczył na jej kolana. Położył się na plecach, wyciągając się
jak długi. Zamruczał z zadowoleniem, gdy podrapała go pod
brodą.
- Cieszy się, że znów cię widzi - powiedział Ulrik, siadając
obok. Pogłaskał kota po głowie i przez chwilę ich palce
zetknęły się.
Ulrik chwycił jej dłonie. - Ellen, tak mi przykro. Patrzył na nią
z desperacją w oczach. - Nie powinienem był... Pochylił głowę
i spojrzał
w dół. - Nie powinienem był wątpić w twoje słowa.
Wiedziała, że Ulrik jest przybity i bardzo żałuje, ale czy
rozumiał, że prosząc ją, aby porozmawiała z profesorem ze
szpitala, zniszczył coś, co między nimi było? Czy pojmował,
jak to jest zostać posądzonym o obłęd? Ellen zaczęła już nawet
sama wątpić. A tygodnie spędzone w szpitalu...
Wzdrygnęła się. Podczas pobytu na oddziale dla wyższych
sfer miała wrażenie, że pozostałe kobiety również nie mogły
być obłąkane. Były spokojne i z trudem pojmowała, dlaczego
musiały się tam znaleźć. Może potrzebowały spokoju i
odpoczynku, ale na pewno nie były chore - sądziła tak
przynajmniej do czasu, kiedy pani Berner odebrała sobie życie.
Wówczas zrozumiała, że chorobę nie zawsze widać na
zewnątrz. Na oddziale, gdzie ją umieszczono ostatnio, było
inaczej. Wiele z pacjentek sprawiało wrażenie wyczerpanych,
nie tylko z powodu zaniedbania i braku higieny osobistej, ale
również ze względu na zdradzające ich ciężką sytuację twarze.
- Co Johannes mówił o dziewczynce? - zapytała cicho.
Słuchała w milczeniu, gdy Ulrik przekazywał jej opowieść
przyjaciela.
- A więc myślisz, że coś w tym może być? Że ta mała
dziewczynka może być Emily, siostrą Johannesa, która zmarła
w pożarze?
Ulrik nie odpowiedział od razu; Ellen widziała, że się
zastanawia. - Wiem jedynie, że wiele osób, niezależnie od
siebie mówi, że przeżyły to samo - powiedział wreszcie. - Nie
potrafię wyjaśnić, co takiego widzieliście i słyszeliście, ale
Johannes twierdził, że zna kogoś, kto może pomóc.
Ellen spojrzała na Ulrika. Próbowała skorzystać z pomocy
pastora, ale on nie chciał nawet jej słuchać. - Kogo? - zapytała
podejrzliwie.
Ulrik pogładził ją po dłoni. - Johannes zna niejakiego ojca
Fredro, księdza katolickiego z Kristianii. Johannes mówił mi,
że Kościół katolicki od wieków ma inny pogląd na takie spra-
wy niż nasz Kościół.
Ellen spojrzała na niego z powątpiewaniem.
- Chyba nie rozumiem, co masz na myśli - powiedziała z
wahaniem.
Ulrik potrząsnął głową, a na jego twarzy pojawił się delikatny
uśmiech. - Sam nie do końca to rozumiem, ale Johannes
twierdzi, że warto z nim porozmawiać. Spojrzał na Ellen bła-
galnym wzrokiem. - Co myślisz? Chyba warto spróbować, nie
sądzisz?
Coś w wyrazie twarzy i głosie Ulrika ją poruszyło. Wiedziała,
że trudno jest mu uwierzyć w to, co przeżyła, ale chyba
rozumiał, że nie chodzi tu jedynie o omamy.
Za bardzo szanował Johannesa, by tak uważać.
Zmusiła się do uśmiechu i skinęła głową.
- Chętnie skorzystam z pomocy katolickiego księdza, jeżeli
on twierdzi, że może nam pomóc.
Ellen wpatrywała się w spokojny płomień. Miała za sobą
długi dzień, a w głowie kłębiło jej się tyle myśli, że i tak nie
mogłaby od razu zasnąć. Również Ulrik nie przyszedł się
położyć.
Kto by pomyślał, że tego wieczoru będzie mogła spać we
własnym łóżku?
Skierowała swe myśli w stronę profesora Calmeyera i surowej
pani Lognvig oraz tego, czego świadkiem była w gabinecie
lekarza. Miała nadzieję, że już nigdy ich nie zobaczy. Tych
dwoje mogło zniszczyć jej życie i już prawie im się to udało.
Odebrali jej to, co każdy uważał za oczywiste: wolną wolę.
Była im podporządkowana i nic nie mogła zrobić, by temu
zapobiec.
Co innego, gdyby była chora, ale nie była. Mimo to wmówili
jej chorobę.
Przerażało ją, że ludzi, którzy powinni wiele wiedzieć o
umyśle człowieka, nie stać na nic lepszego. Profesor powinien
był zrozumieć, że nie jest obłąkana. W swoim zawodzie
widywał w końcu codziennie wiele chorych osób, które
naprawdę potrzebowały pomocy.
Ale jak miał im pomóc, skoro nie rozumiał nawet, że ona
nigdy nie powinna była trafić do szpitala?
Usłyszała kroki Ulrika na schodach. Czy powinna zgasić
światło i udać, że śpi? Dobrze było
znów znaleźć się w domu, lecz z trudem znosiła świadomość,
że Ulrik wkrótce koło niej się położy. Wiedziała, że za nią
tęsknił, ale nie wyobrażała sobie, aby mieli teraz być blisko, nie
w ten sposób. Po odebraniu jej ze szpitala okazywał jej jednak
troskę, chciał dla niej jak najlepiej.
Zdecydowała się zostawić światło. Ulrik był jej mężem i nie
zasługiwał na obojętność. Wszystko, co zrobił, czynił w dobrej
wierze.
A jednak ją zranił.
Ulrik uśmiechnął się do niej i zamknął drzwi. - Nie możesz
spać? - zapytał cicho.
Pokręciła głową. - Tyle mam myśli. Jak czułaby się, leżąc
tego wieczoru w szpitalnym łóżku i nie wiedząc, kiedy wróci
do domu? I te krzyki? Chyba nigdy nie zapomni tych wrza-
sków. Zwłaszcza w nocy ludzie brzmieli jak chore zwierzęta.
Ich wrzaski przepełniał strach, ale najgorsze stało się tamtej
nocy, gdy zmarła pani Berner.
Ulrik wpełzł do łóżka. Leżała zwrócona do niego plecami.
Nie potrafiła się odwró-
cić, ponieważ wiedziała, że uznałby to za znak, że chce
czegoś więcej.
Leżała wpatrzona w płomień. Czy powinna się odezwać?
Powiedzieć Ulrikowi, jak jest na niego zła? Bo była na niego
zła, chociaż Ulrik może tego nie rozumiał. Jednocześnie
wstydziła się tych uczuć, gdyż Ulrik zrobił jedynie to, co
uważał za słuszne.
Ulrik przywarł do niej. Pogładził jej ramiona i objął ją. Leżała
sztywno bez ruchu. Czy chciał czegoś więcej?
Pocałował ją ostrożnie w kark, przesunął nosem w stronę jej
ramienia.
Me mów, że mnie kochasz, nie mów.
Zamknęła oczy, a płacz palił ją w piersi. Oddech stał się
ciężki. Chciała wstać, wykrzyczeć, że ją zawiódł. Czy on
kiedykolwiek zrozumie, jak czuła się mieszkając w szpitalu dla
obłąkanych?
Jednocześnie wiedziała, że mogła nie chcieć tam jechać. Nikt
jej nie zmuszał, więc niesłusznie zrzucała całą winę na Ulrika.
Ulrik leżał spokojnie, obejmując ją. Powoli uniósł głowę i
zdmuchnął świecę.
Łzy cicho spłynęły po jej policzkach. Ulrik był mądry i ją
znał. Wiedział, że nie chce się dziś kochać. Ani jutro. Ani w
najbliższych dniach.
Nie powiedział też, że ją kocha, bo wiedział, że nie powinien
jej dziś tego mówić.
Oboje mieli świadomość, że ona nie może powiedzieć mu
tego samego.
4
Abelone chwyciła duży dzbanek z wrzątkiem i wyszła na
dziedziniec. Pierwsza przeznaczona do uboju świnia leżała na
sankach. Spuszczono już z niej krew, a Sofie mieszała ją, aby
nie zakrzepła.
Świniobicie to ciężka praca, już bladym świtem wstała, by
zagotować wodę i przygotować wszystko na przybycie
wiejskiego rzeźnika.
Podeszła do świni i zaczęła polewać ją wrzątkiem, aby
odparzyć szczecinę. Następnie za pomocą nożyka musiała
zeskrobać ją ze skóry. Zazwyczaj zostawało jednak nieco
włosia, więc później należało spłukać świnię zimną wodą i na
nowo oskrobać ją nożem.
Skrobała szczecinę, gdy podeszła do niej Bera z lekkim
uśmiechem na pomarszczonej twarzy. Może jej również
dobrze było zająć myśli ubojem, chociaż nadal martwiła się o
dzieci. Tego ranka przynajmniej nieco zjadły i zaspokoiły
pragnienie.
Zerknęła na Jorgena, który pomagał Sofie mieszać ciepłą
krew, po czym pobiegł do stodoły, gdzie mężczyźni
przygotowywali właśnie drugą świnię. Na szczęście malec nie
zachorował. Mały Erik również był zdrowy, choć Abelone
wiedziała, że jest jeszcze zbyt wcześnie, by stwierdzić, czy nie
zaraziło się więcej osób.
Przesunęła nożykiem po szorstkiej skórze świni i poczuła
odchodzącą szczecinę. Praca szła pełną parą, wszyscy
wiedzieli, co mają tego dnia do zrobienia. Bera krzątała się tu i
tam, doglądając jednocześnie dzieci. Ojciec zapytał, czy nie
potrzebuje więcej pomocy teraz, gdy Malinę była chora, ale
sądziła, że dadzą sobie radę.
Skończywszy skrobać świnię, Abelone przesunęła po niej
palcami. Najlepiej byłoby, gdyby zdarła całą szczecinę od razu,
ale jak zawsze zostało jej trochę, mimo że bardzo się starała.
- Można już opłukać świnię? - Bera pojawiła się nagle obok.
Abelone skinęła głową. - Tak, ale będę później musiała
oskrobać ją jeszcze raz.
Gdy skończyła pracę, dołączyli do niej mężczyźni. Świnię
przeciągnięto na sankach przez dziedziniec, przed
powieszeniem trzeba było odciąć jej nogi. Później mieli ją
wypatroszyć, a następnie ubić ostatniego prosiaka.
Wiejski rzeźnik paląc fajkę przechadzał się z Akselem przez
dziedziniec. Ojciec spojrzał spode łba na Shepa, który
wygodnie ułożył się na dużej kamiennej płycie przed pralnią.
Leżał tam przez cały czas, pilnie obserwując wszystko, co się
działo. Nawet podczas zarzynania świni nie szczekał ani nie
próbował wstać.
Abelone przypuszczała, że ani ojciec, ani ktokolwiek inny nie
zorientował się, że tej nocy pies był u niej. Nie pytali też, gdzie
spał, więc nic nie musiała mówić.
W tej samej chwili usłyszała zbliżającego się jeźdźca.
Zobaczyła, że to pan Langaard. Może chciał zobaczyć, jak ma
się pies? Była przeko-
nana, że się zdziwi, gdy zobaczy psa. Gdyby mu pozwoliła,
wczoraj dobiłby Shepa, gdyż zarówno on, jak i ojciec
twierdzili, że tak byłoby najlepiej, jednak zwierzę już teraz
zdawało się być w lepszej formie. Oczywiście, chora łapa
bolała go podczas chodzenia, więc mocno utykał, lecz Abelone
miała nadzieję, że niedługo znów będzie mógł biegać
normalnie. Choć pewnie już na zawsze zostanie kulawy, ale to
nic.
Wytarła ręce. Ojciec mówił, że muszą znaleźć właściciela
Shepa, jednak ani ojciec, ani lensmann nie wiedzieli, gdzie on
się podział, więc jak mogliby go odszukać? Ponadto sądziła, że
Shepowi podoba się u nich, jakby się uspokoił, a zatem nie
miała nic przeciwko temu, by został. Był to miły, mądry i
oddany pies. Poza tym [kto inny, jeśli nie ona, miałby się nim
zająć?
Langaard kiwnął głową w stronę psa i uśmiechnął się. -
Wygląda lepiej.
Przytaknęła. Mężczyźni trochę zbyt szybko decydowali się
dobijać zwierzęta. - Zgadza się. Najadł się i napił, ale nadal boli
go łapa. Zarządca Ladefoss mrugnął do niej.
- Rozumiem, że był pod dobrą opieką - powiedział cicho,
zanim podeszli do nich ojciec i rzeźnik.
- To pan, panie Langaard? - ojciec podał rękę i przywitał się z
zarządcą. Abelone wiedziała, że nie lubi, gdy przeszkadza mu
się podczas świniobicia, ale jak zawsze znalazł czas, by uciąć
sobie pogawędkę. Był towarzyskim człowiekiem.
- Widzę, że jest pan zajęty ubojem, ale chciałem jedynie
zobaczyć, jak miewa się pies -usprawiedliwił się pan Langaard.
Ojciec zerknął niezadowolony na zwierzę. -Wygląda lepiej,
dzięki Abelone, ale nie wiem, co z nim poczniemy. Jego
właściciel jakby zapadł się pod ziemię.
Twarz zarządcy majątku pociemniała. - Słyszałem, że
podejrzewa go pan o zastawianie sideł w lesie?
Ojciec prychnął. - To pewne, ale nie można niczego mu
udowodnić.
Langaard potrząsnął głową. - Tak, nie znoszę kłusowników,
wszyscy, co do jednego, to zbiry. Zbliżył się do Aksela. - Nie
chcę panu przeszka-
dzać, panie Gimle, ale czy mógłbym zamienić z panem
słowo? Na osobności?
Abelone spojrzała zaciekawiona na zarządcę. Musiał
wiedzieć, że przychodzi w złą porę, podczas uboju.
Na pewno chodziło mu o coś ważnego.
Aksel zatrzymał się za rogiem domu, gdzie mogli rozmawiać
swobodnie. Miała nadzieję, że zarządca się pośpieszy, bo
rzeźnik miał wkrótce przystąpić do pracy.
- Panie Gimle, nie wiem, czy to słuszne, że do pana
przychodzę, ale... - zarządca spoglądał w ziemię, jak gdyby
wzbraniał się przed powiedzeniem tego, co ciążyło mu na
sercu. Zaskoczyło to Aksela. Greger Langaard był pro-
stolinijnym człowiekiem, na ogół zawsze mówił wprost, co
myśli; pastor nie mógł znaleźć lepszego zarządcy dla swojego
majątku. Langaarda lubiano także we wsi, bo chociaż wciąż
uchodził za obcego, łatwo nawiązywał kontakty z ludźmi.
Zarządca spojrzał na niego. - Mam wobec pana dług, po tym,
jak pomógł mi pan z majątkiem.
Aksel zastanowił się. Uważał, że nie pomógł w jakiejś
wielkiej sprawie, latem pożyczył mu jedynie swoją konną
kosiarkę, kiedy sam przestał jej używać. Kosiarka w Ladefoss
zepsuła się, więc skoro sam jej nie potrzebował, mógł ją po-
życzyć.
- To nie było nic wielkiego - odparł zastanawiając się, jakie
wieści faktycznie przynosi Langaard.
Zarządca spojrzał mu prosto w twarz. - Chodzi o pastora
Munthe - zaczął zdecydowanym głosem.
Aksel spojrzał na niego zdziwiony. Skoro chciał powiedzieć
coś o pastorze, zrozumiałe było, że się wzbraniał. W końcu dla
niego pracował. - Tak?
Zarządca przestąpił z nogi na nogę. - Sprawa wygląda tak, że
wiem, iż pastor prosił pana o pożyczenie pieniędzy na prace
nad starą plebanią - ciągnął.
Aksel zmarszczył czoło, zaczynając odczuwać irytację. Nie
wiedział, że pastor rozmawiał o tym z innymi osobami, sądził,
że sprawa ta
pozostanie między nimi. - Tak, to prawda - odrzekł. - Z tego,
co zrozumiałem, przebudowa ma być droższa niż szacowano.
Pan Langaard skinął głową. - Tak, w wielu miejscach
budynku żerują robaki - wyjaśnił, po czym ściszył głos. - Nie
powinienem tego panu mówić, ale to zrobię. Spojrzał
zdecydowanie na Aksela. - Musi pan wiedzieć, że pastor ma
duży dług, tak wielki, że nie radzi sobie z jego spłatą.
Słowa zdumiały Aksela. Pastor Munthe był chyba dość
zamożny? Kupił udział w Ladefoss i mocno przebudował
sąsiedni majątek; nikt nie mógł zaprzeczyć, że jego plebania
jest okazała. - Chyba nie rozumiem, do czego pan zmierza -
odpowiedział Aksel, chociaż domyślał się, dlaczego zarządca
mu o tym wspomina. Czyżby chciał odzyskać pieniądze, o
których pożyczenie poprosił go pastor?
Langaard westchnął ciężko i pokręcił głową. - Nie
powinienem był tego mówić. Spojrzał niepewnie na Aksela. -
Ja jednak uważałbym z pożyczaniem mu pieniędzy.
Aksel spostrzegł, że rzeźnik spojrzał niecierpliwie w jego
stronę - chciał dalej pracować.
Aksel podał zarządcy dłoń. - Dziękuję, panie Langaard,
doceniam, że mi pan o tym powiedział.
Mężczyzna odwzajemnił uścisk dłoni. - Mam nadzieję, że
zostanie to między nami?
Aksel skinął głową. - Naturalnie.
Zarządca majątku Ladefoss ostrzegł go przed utratą pięciu
tysięcy koron - oczywiście, że nie wspomni pastorowi o tym,
czego się od niego dowiedział.
Abelone umyła się w misce stojącej za kuchennymi drzwiami.
Burczało jej w brzuchu, była głodna jak wilk, a w
nadchodzących dniach czekało ich jeszcze więcej pracy.
Świniobicie mogło zająć nawet tydzień. Na szczęście świnie
wyglądały okazale, dobrze je utuczono. Jedna z nich miała
tłuszcz gruby na trzy palce, co wielce ucieszyło ojca.
Odpowiadała jej ta krzątanina. W ten sposób mogła przestać
myśleć o chorobie, która dotknęła Gimle w tym
przedświątecznym miesiącu, poza tym zauważyła też, że nie
myśli już tak dużo o Eriku. W pewnym sensie ją to bolało, bo
chciała o nim myśleć. Czuła niemal wówczas jego obecność, a
jednocześnie myśli te zawsze napełniały ją smutkiem, bo Erik
już nigdy do niej nie wróci. Ta świadomość rozdzierała jej
serce.
Wycierała dłonie, gdy nagle do kuchni wpadł ojciec. Twarz
miał rozpromienioną, zauważyła też, że jego ciemne oczy
błyszczały - chyba radością.
Podszedł do niej i pokazał jej trzymany w dłoni papier. -
Chodzi o Ellen - powiedział cicho. - Ulrik przysłał telegram.
Wyszła ze szpitala.
*
Abelone przewróciła się na bok. Dlaczego nie może spać?
Była chyba wystarczająco zmęczona! Ciało miała obolałe, w
głowie dudniło
jej jak zawsze, gdy była wyczerpana. W czasie świniobicia
nikt nie miał czasu na odpoczynek, a jednak nie mogła zasnąć.
Parę razy nawet się zdrzemnęła, ale teraz znów się obudziła.
Wtuliła twarz w miękkie futro Shepa i podrapała go wolno.
On w każdym razie spał, bo oddychał spokojnie.
Uśmiechnęła się na myśl o tym, że również tego wieczoru
pies zakradł się do jej pokoju. Zdecydowała się ponownie
spróbować wstawić jego kojec do stodoły, ale Shep nawet nie
chciał tam z nią iść. Zignorował ją, podszedł do drzwi
wejściowych i usiadł na schodach, by na nią poczekać. Nikt nie
widział, jak zabiera psa na górę, ale wiedziała, że wkrótce ktoś
może to odkryć. A gdyby Shep zacząłby szczekać? Albo gdyby
ktoś wszedł niespodziewanie do jej pokoju?
- Damy radę - wymamrotała mu w futro. Nigdy nie sądziła, że
pies może być takim dobrym towarzyszem, myślała też, że
zwierzę ją lubi. Gdy tracił ją z oczu, od razu za nią szedł, cho-
ciaż poruszanie się sprawiało mu ból.
Miała wrażenie, że zaraz ogarnie ją sen, ale
nadal coś jej przeszkadzało. I dlaczego Shep wstał? Pies leżał
cichutko, ale teraz zeskoczył z łóżka. Wydał z siebie ciche
szczeknięcie.
- Shep, nie! - nalegała, bo tego właśnie się obawiała.
Shep zaczął cicho skomleć, chodząc niespokojnie w kółko, po
czym stanął pośrodku ciemnego pokoju i rozejrzał się na boki.
- Shep? - szepnęła. Zdawał się jej nie słyszeć, ale siedział
teraz spokojnie na ziemi. Chyba zapomniał o chorej łapie, bo
postawił ją na podłodze.
Usiadła na łóżku. Czy znów jedno z dzieci kaszlało?
Siedziała, nasłuchując. Widziała, że Mały Erik leży spokojnie
w kołysce. Poranki były o tej porze roku tak ciemne, że nie
zasłaniała okien, przez co pokój spowijało srebrnobiałe światło
księżyca. Kratki okna rzucały sieć cieni na podłogę, część jej
łóżka i kołyskę.
Siedziała wpatrzona w kołyskę.
Kołyska poruszyła się. Niemocno, ale widziała, jak lekko
przechyliła się na boki. Czyżby Mały Erik jednak nie spał? A
może to Shep podszedł do kołyski?
Zagryzła wargi i wpatrywała się w nią, ale teraz stała bez
ruchu.
Nagle usłyszała kaszel jednego z dzieci. Może to jednak je
słyszała wcześniej. Zdecydowała się wstać i zajrzeć do nich,
skoro i tak nie spała.
Zarzuciła na ramiona podomkę i zakradła się do drzwi.- Shep
od razu wstał i podreptał za nią.
- Nie, ty zostaniesz tutaj - szepnęła.
Shep posłusznie się położył.
Otworzyła drzwi i szybko przemknęła przez korytarz. Żadne z
dzieci teraz nie kaszlało, ale i tak chciała do nich zajrzeć.
Otworzyła drzwi do pokoju ojca. Słyszała, że mocno śpi i jak
zwykle chrapie.
Zatrzymała się tuż przed drzwiami.
Poczuła w sobie dziwne uczucie, którego jednak nie potrafiła
określić.
Zrobiła kilka kroków w stronę pokoju dziecięcego, ale znów
się zatrzymała.
Nagle zrozumiała, co było nie tak. Zapach. Od dawna go nie
czuła.
Zapach wiosny, który unosił się przy południowej ścianie,
kiedy kwitły błękitno-fioletowe bzy.
Tak zawsze pachniała matka. Poczuła na skórze ciepły
dreszcz. Drzwi do pokoju dziecięcego były uchylone i widziała
leżące w nim rodzeństwo.
Nagle wstrzymała oddech: w pokoju, na krawędzi łóżka
siedziała matka. Dokładnie taka, 'ak ją pamiętała, gdy tyle razy
siedziała na jej własnym łóżku, kiedy była chora.
Jasne włosy splecione miała w wieniec otaczający głowę,
ubrana była w błękitną codzienną suknię, którą tak lubiła.
Teraz usłyszała też szept matki, śpiewającej dzieciom. - Cicho,
maleństwo, dzień już się skończył, kochanie, teraz ora spać...
Łzy wezbrały jej w oczach. Tę piosenkę matka śpiewała im
zawsze przed snem. Uniosła dłoń do ust. Matka. Była tu, tak
jak prosiła. Prosiła matkę o opiekę nad Marie i Isakiem, a teraz
tu była.
- ...zamknij oczka, niech ci się przyśni słodki sen, jutro
nadejdzie nowy dzień.
Próbowała wytrzeć łzy, ale nie umiała ich powstrzymać.
Zbliżyła się do matki, która teraz wstała, uśmiechnęła się do
niej łagodnie i złożyła przed sobą dłonie.
- Nie bój się, Abelone - wyszeptała, zwracając się w stronę
Isaka i Marie. - Bóg będzie mieć ich w swojej opiece, za życia i
po śmierci.
Abelone miała właśnie unieść dłoń, aby dotknąć matkę, lecz
w tej samej chwili postać zniknęła jej z oczu.
Stała roztrzęsiona. Czyżby wyobraziła sobie to, co właśnie
zobaczyła? Tak jak zdaniem Ulrika Ellen wyobrażała sobie w
swoim domu zmarłą dziewczynkę?
Od razu odrzuciła tę myśl. Widziała matkę tak samo wyraźnie
jak dzieci w łóżku. W pokoju było co prawda ciemno, ale nie
tylko ją widziała. Matka również mówiła, a tego nie mogła so-
bie wyobrazić.
Podeszła do łóżka, rodzeństwo spokojnie leżało koło siebie i
spało. Zniknął już gryzący ją od środka strach, który czuła od
tamtego dnia, gdy dowiedziała się, że Isak i Marie mają odrę.
To było coś innego. Coś, czego nie czuła od dawna.
Nie była sama. Marie i Isak nie byli sami. Strzegła ich matka.
5
Blanche zajrzała do jednej z sypialni w sierocińcu, ostatnie
dzieci ułożyły się już do snu.
W pomieszczeniu było ciemno i spokojnie, a ona zawsze, gdy
odwiedzała sierociniec, lubiła wieczorem zajrzeć do dzieci.
Cicho zamknęła drzwi, po czym przeszła do następnego
pokoju, w którym spali starsi chłopcy. Trzeba było ich w ten
sposób podzielić, gdyż starsi kładli się później niż młodsi.
U starszych chłopców też było już spokojnie, więc został jej
już tylko ostatni pokój, w którym swoje łóżka mieli Hogne i
Thorstein. Minął tydzień, odkąd do nich przyszli. Blanche
cieszy-
la się, że im się tu podoba. Hogne był bardziej otwarty i
zdążył się już zapoznać z niektórymi spośród pozostałych
chłopców. Thorstein zachowywał większą ostrożność, cały
czas niewiele mówił, ale Blanche miała nadzieję, że z czadem
się to zmieni. Obaj dobrze się też zachowali i wbrew temu, co o
nich słyszała - mieli świetne maniery.
Już stąd słyszała, jak dzieci cicho rozmawiają, kacia dzielili
pokój z innymi chłopcami, którzy byli nieco starsi od Hognego.
Podeszła do drzwi i zaczęła nasłuchiwać, czym rozmawiali?
Wszyscy na pewno wiedzieli, że pół godziny po położeniu się
spać powinni być cicho.
Słyszała, że to Hogne i dwóch innych chłopców przewodzili
rozmowie.
- Jak długo mieszkaliście w Angelsten? - zapytał Hogne.
- Trzy lata - usłyszała cichą odpowiedź jednego z chłopców.
Ja mieszkałem tam prawie rok, ale później przeniesiono mnie
na szczęście gdzie indziej.
Uszkodziłem sobie rękę spadając z dachu, więc pan Angelsten
już nie chciał, żebym u nich pracował.
Blanche wstrzymała oddech, aby lepiej słyszeć rozmowę.
- Zleciałeś z dachu?
- Tak, zimą spadło parę dachówek i pan Angelsten chciał,
żebym je tam z powrotem położył. Na szczęście spadłem w
zaspę.
Chłopcy powiedzieli jeszcze coś, czego nie usłyszała, po
czym jeden z nich stwierdził, że trzeba spać.
- W pokoju musi być cicho pół godziny po położeniu się do
łóżek - usłyszała. - W każdym razie jest tu dużo lepiej niż w
Angelsten - odpowiedział Hogne.
Drugi z nich sucho się zaśmiał.
- Nie ma gorszego miejsca niż Angelsten.
Blanche leżała wpatrując się w ciemność, chociaż była bardzo
zmęczona. Alf był w Lau-
rvig i miał wrócić dopiero następnego dnia, więc
zdecydowała się przenocować w sierocińcu.
Miała tyle spraw do przemyślenia. Czy szantażysta zostawi
ich w przyszłości w spokoju? Jeżeli faktycznie to kobieta z
buduaru, kim ona była? I czy to ona włożyła do torby fałszywe
banknoty?
Kręciła się i podciągała kołdrę pod samą brodę. Nadal nie
pojmowała, kim była ta kobieta i skąd wiedziała o śmierci
Oskara. Może to żona któregoś z członków loży? Ojciec
opowiedział poprzedniemu wielkiemu mistrzowi o tym, jak
zginął Oskar. Może ona znała wielkiego mistrza?
Zacisnęła powieki. Gdyby tylko powiedzieli prawdę, wtedy,
gdy Oskar zmarł! A ojciec -co takiego myślał, spowiadając się
wielkiemu mistrzowi? Rozumiała, że takie były zwyczaje w
loży, ale czy nie zdawał sobie sprawy, że to może kiedyś odbić
się na niej? Wielki mistrz powiedział jej, że spowiedź ojca
została nawet spisana.
Próbowała uspokoić oddech, ale wciąż ogarniał ją strach na
myśl o tym, że ktoś wie. Jedno-
cześnie miała nadzieję, że szantażysta, kimkolwiek był, da im
odtąd spokój. W końcu dostał swoje pieniądze.
Jej myśli popłynęły znów w stronę rozmowy chłopców.
Zaskoczyło ją to, w jaki sposób wypowiadali się o Angelsten.
Wiedziała, że wcześniej mieszkało tam kilkoro spośród
wychowanków sierocińca, ale żaden z nich nie wspominał
nazwy majątku. Może Hogne i pozostali chłopcy sądzili, że
państwo Angelsten są zbyt surowi? Mogłaby to zrozumieć, ale
miała też pewność, że małżeństwo chciało dla dzieci jedynie
dobra. W końcu byli dobrymi chrześcijanami, którzy chcieli
wychowywać dzieci po chrześcijańsku.
Jednocześnie zaś uderzyło ją to, co powiedział jeden z
chłopców. Kiedy pan Angelsten nie mógł korzystać z jego
pomocy przy pracy, bo uszkodził sobie rękę, został odesłany z
gospodarstwa.
Czyżby pan Angelsten, podobnie jak wielu innych ludzi,
wykorzystywał dzieci do pracy w majątku? Wiedziała, że to z
tego powodu brano
pod opiekę większość dzieci. Pożądano zwłaszcza młodych,
silnych chłopców. Chłopi dostawali za to niewielką zapłatę od
komisji do spraw ubogich, licytowali się o tych chłopców, gdyż
otrzymywali w ten sposób dobrą siłę roboczą.
Nie, musiała przestać tak myśleć.
Wiedziała już dość domów, gdzie zaniedbywano dzieci.
W Angelsten tak nie było.
Blanche czekała, aż trzech chłopców przyjdzie do jej
gabinetu. Czy dobrze robiła, chcąc wypytać ich o pobyt w
Angelsten?
Tego samego ranka rozmawiała z Signe i Line i wspomniała
im o swoim niepokoju o dzieci z majątku, a jej zmartwienia nie
zmniejszyła wcale podsłuchana rozmowa Hognego. Signe i
Line również uważały, że powinna porozmawiać z chłopcami,
którzy wcześniej mieszkali w majątku, gdyż obie słyszały co
nieco o surowości pani Angelsten.
Zapukano do drzwi, po czym Signe wpuściła trzech
chłopców.
Blanche poprosiła ich, by usiedli. Widziała, że się denerwują,
więc zdecydowała się przejść od razu do rzeczy.
Uśmiechnęła się do nich uspokajająco. - Chciałabym tylko
was o coś zapytać - wyjaśniła - i proszę was, abyście byli ze
mną jak najbardziej szczerzy.
Trzej chłopcy skinęli jednocześnie głowami. Najmłodszy z
nich, Halvor, miał dziesięć lat, a dwaj starsi, Toger i Lars -
trzynaście. Przed chwilą przejrzała ich papiery, z których
wynikało, że byli w Angelsten w różnych okresach. Z
niecierpliwością oczekiwała ich opowieści.
Wyprostowała plecy i zaczęła. - Wszyscy mieszkaliście w
Angelsten, prawda?
Od razu spostrzegła, jak twarze chłopców się zmieniły.
Widziała wcześniej, że się denerwują, zastanawiając się
pewnie, czego od nich chce, ale teraz wyglądali na
wystraszonych.
Najstarszy, Toger, który wyglądał na najsilniejszego z nich,
poruszył się na krześle. - Tak,
pani Bjerkely. Zerknął na pozostałych. - Chce pani nas tam
odesłać? - wymsknęło mu się.
Blanche potrząsnęła prędko głową. - Nie, oczywiście, że nie,
nie obawiajcie się tego. Wasz dom jest tutaj.
Chłopcy spojrzeli po sobie z ulgą.
Odchrząknęła. - Chciałabym, abyście powiedzieli mi, jak
mieszkało się wam w Angelsten -powiedziała, przyglądając się
chłopcom.
Żaden z nich nic nie mówił ani na nią nie patrzył. Najmłodszy
Halvor zaczął bezwiednie kopać nogi stołu.
Dlaczego nie odpowiadali? Wszyscy trzej byli na ogół dość
gadatliwi, dwaj starsi często żartowali, czasem nawet podnosili
głos.
- Toger? - spytała, spoglądając na chłopca.
Poruszył się niespokojnie, zwlekając z odpowiedzią. - Nie
mam o tym zbyt wiele do powiedzenia - odparł wreszcie.
Siedział ze spuszczonym wzrokiem, ale Blanche spostrzegła,
że ściągnął usta.
- Co przez to rozumiesz? - zapytała. Toger wzruszył
ramionami i podniósł wzrok.
- Źle się tam mieszkało. Wypowiedział te słowa prędko, lecz
zdecydowanym głosem.
Widziała, jak spogląda na pozostałych chłopców, którzy
skinęli głowami.
- To prawda, co mówi Toger - dodał Lars. Halvor spojrzał na
nią. - Byli tacy źli, zwłaszcza wobec nowych dzieci.
- Tak - ciągnął Toger. - Nigdy nie zapomnę pierwszego dnia...
Nagle zamilkł, zacisnął usta i pochylił głowę.
Blanche przyglądała się temu zazwyczaj radosnemu chłopcu.
Jakby skurczył się na swoim miejscu. - Co się stało? - zapytała
ostrożnie, niepewna, czy powinna to robić. Chłopcy nie
wyglądali na chętnych do rozmowy o swoim pobycie w
Angelsten, ale chciała dogłębnie zbadać tę sprawę. Zaczęła
rozumieć, że jej złe przeczucia nie były bezpodstawne.
Toger zastanawiał się. Widziała jak niepewnie się czuje.
- Musiałeś kąpać się w morzu? - zapytał Lars, spoglądając na
kolegę.
Toger skinął głową, nie mówiąc nic więcej.
Blanche nie rozumiała. Co złego było w kąpieli w morzu?
Również w sierocińcu było to pierwszą rzeczą, którą dzieci
robiły po przybyciu - były kąpane w balii i dokładnie oglądane,
aby nie zaraziły innych wszawicą czy innymi chorobami. - Czy
pani Angelsten chciała, abyś się umył?
Wzrok Togera stał się twardy. - Przyjechałem do Angelsten w
środku zimy - odpowiedział jedynie.
Halvor skinął głową i spojrzał na Blanche. -Zawsze robili to
samo z nowymi dziećmi, bez względu na porę roku. Zimą
musiały się najpierw wykąpać, a później umyć w śniegu, zanim
mogły wejść do środka i umyć się w ciepłej wodzie.
Lars kiwnął głową. - Ja miałem szczęście, bo przyjechałem do
majątku latem, ale szybko odkryłem, że najlepiej jest być jak
najspokojniejszym i najbardziej niewidzialnym oraz ciężko
pracować.
Blanche pochyliła się nad biurkiem. - Co masz na myśli?
Lars zdawał się opowiadać chętniej niż Toger.
- Na początku mojego pobytu w majątku trochę późno
wstawałem, bo byłem bardzo zmęczony. Zamilkł.
- I co? - zapytała Blanche cicho.
Lars zastanowił się. - Państwo Angelsten uważają lenistwo za
grzech.
Toger zerknął na Larsa. - Lenistwo przywodzi twardy sen, a
dusza gnuśna będzie łaknęła.
Lars westchnął ciężko i potrząsnął głową. -Właśnie.
Blanche wpatrywała się w chłopców. - To z Biblii, prawda? -
zapytała.
Toger skinął głową. - Ze Starego Testamentu, z Przypowieści
Salomona.
- Rozdział 19, wers 15 - dodał Lars. Blanche nie wiedziała, co
ma myśleć. Co to
znaczyło? Wiedziała, że państwo Angelsten są bardzo
religijni, wspominały też o tym Signe i Line, ale nie
pojmowała, jak można było w taki sposób zaszczepiać
chłopcom znajomość tekstu.
- Karali cię za zbyt późne wstawanie?
Lars skinął głową. - Karą za lenistwo jest gło-
dówka - powiedział wzruszając ramionami. -Musiałem cały
dzień nie jeść, ale dostawałem wodę.
Blanche aż ścisnął się żołądek. A więc to w taki sposób
państwo Angelsten wychowywali dzieci? Głodząc je? - Często
cię karali?
- Nie trzeba było wiele - powiedział Lars sucho. - Raz
musiałem stać boso na śniegu i w samych majtkach, bo przez
przypadek zrzuciłem na ziemię miskę z owsianką, która
pobrudziła suknię pani Angelsten.
Blanche nie mogła uwierzyć własnym uszom. - Co takiego?
Ukarano cię za wypadek?
Lars wzruszył ramionami. - Tak już jest w Angelsten. Poza
tym oni twierdzili, że to nie był wypadek, że powinienem był
bardziej uważać.
- I musiałeś przez to stać boso na śniegu? -zapytała Blanche
cicho. Było gorzej, niż sądziła.
Lars nie odpowiedział.
- Moim zdaniem najgorsza była piwnica -odezwał się cicho
Halvor. Dwaj starsi chłopcy spojrzeli na niego, kiwając z
wolna głowami.
- Piwnica? - spytała Blanche czując, jak znów ściska się jej
żołądek. Na co narażone były te dzieci?
Halvor przytaknął. - Zamykali nas na klucz w piwnicy, kiedy
zrobiliśmy coś bardzo złego.
Pomyślała o piwnicy, w której ją samą więziono i wzdrygnęła
się. Dzieci musiały być przerażone.
- Często tam siedziałeś? - zapytała ostrożnie, próbując
stworzyć w głowie obraz tego, jak musiało się mieszkać w
Angelsten.
Halvor spojrzał na nią. - Nie pamiętam, pewnie często, ale za
pierwszym razem trafiłem tam, bo pokłóciłem się z nowym
chłopcem, a za drugim, bo zwymiotowałem do łóżka.
Opowieść Halvora przyprawiała ją o łzy. Jakimi ludźmi
musieli być ci Angelstenowie, by robić coś takiego dzieciom? -
Długo siedziałeś w piwnicy?
Halvor nie odpowiedział od razu. - Nie wiem. Czasami
siedzieliśmy cały dzień, zdarzało się, że mogliśmy wyjść po
jakimś czasie.
Toger prychnął. - Najgorzej było zimą, kiedy było zimno.
Halvor spojrzał na kolegę. - Moim zdaniem najgorsza była
ciemność.
Blanche wiedziała, że Halvor boi się ciemności i bez trudu
wyobrażała sobie, jak się bał, zamknięty w ciemnej, zimnej
piwnicy.
Blanche obserwowała siedzących przed nią chłopców.
Opowiadali cicho i spokojnie, nie miała też wątpliwości, że
mówili prawdę. - Nigdy nie powinniście byli czegoś takiego
doświadczyć - powiedziała cicho na koniec.
Toger spojrzał prosto na nią. - To im nigdy Inie powinno było
się pozwolić przyjmować dzieci.
Blanche skinęła głową. - Masz absolutną rację. Wstała. -
Dziękuję, że mi o tym powiedzieliście.
Chłopcy wstali i poszli do drzwi. Toger odwrócił się w progu.
- Wie pani, że to dlatego Hogne chciał zabrać Thorsteina? Bo
wiedział, co znosi jego brat w Angelsten.
Blanche skinęła głową, gdyż zrozumiała to, [gdy tylko
usłyszała opowieść chłopców.
Miała ochotę powiedzieć im, że zrobi wszyst-
ko, co w jej mocy, by mieszkające tam dzieci znalazły inny
dom, ale zdecydowała się milczeć.
Chłopcy wyszli z gabinetu, a ona znów opadła na krzesło.
Musiała zadbać o to, by nie wysyłano do Angelsten więcej
dzieci. Z opowieści chłopców dowiedziała się o tym miejscu
wszystkiego, co musiała wiedzieć.
Ale jak miałaby temu zapobiec?
Państwo Angelsten uważani byli za dobrych chrześcijan i
obywateli, wiedziała też, że zdaniem wielu takie surowe
wychowanie jest słuszne.
Wiele osób sądziło, że urodzone poza małżeństwem dzieci
nosiły w sobie grzech rodziców, a w Angelsten mieszkało
sporo takich właśnie dzieci.
Które każdego dnia cierpiały.
6
Ksiądz Fredro przyszedł do nich tydzień po powrocie Ellen ze
szpitala. Był niskim, uśmiechniętym mężczyzną o cichym
głosie. Ellen od razu go polubiła. Wcześniej obawiała się, że
będzie równie surowy, tak jak poprzedni duchowny, którego
prosiła o pomoc, ale gdy tylko się z nim przywitała, zrobił na
niej dobre wrażenie. Ulrik również zapewniał ją, że to miły
człowiek. Rozmawiał z nim wcześniej, żeby nie musiała na
nowo wszystkiego wyjaśniać.
- Miły macie dom - stwierdził ksiądz popijając kawę, którą
podała im Betsy.
Ellen uśmiechnęła się. Duchowny pochodził
z małej wioski na zachodzie Rosji i nie mówił dobrze po
norwesku, ale najważniejsze było to, że obiecał im pomóc.
- Tak, to miły dom - odpowiedziała, licząc jednak, że ksiądz
Fredro skieruje rozmowę na powód swojej wizyty. - Ale jak już
powiedział panu mój mąż... Nie wiedziała, jak ma się wy-
słowić.
Ksiądz spojrzał na nią z uśmiechem i odstawił filiżankę z
kawą. - Rozumiem, że trudno jest pani opisać słowami swoje
przeżycia, ale mogę panią zapewnić, że już o tym słyszałem. W
Kościele katolickim od wieków znamy rytuały pozwalające
nam radzić sobie z takimi przypadkami.
Zerknęła na Ulrika. Miała wyrzuty sumienia, że rozmawiali z
nim, a nie swoim własnym pastorem, ale on nie chciał im w
końcu pomóc.
- Wiem, że pastorzy waszego Kościoła nie lubią tego tematu,
ale z pewnością zna pani wiele fragmentów Biblii dotyczących
tych spraw. Ksiądz Fredro otworzył Biblię i spojrzał na nią
pytająco. - Mogę?
Zaczął czytać z Pierwszej Księgi Samuela o tym, jak Saul
rozmawiał ze zmarłym Samuelem. Ellen znała oczywiście ten
fragment Biblii, ale wcześniej nie myślała o nim w ten sposób.
Ksiądz Fredro uśmiechnął się do niej ostrożnie. - Chciałbym
też przeczytać z księgi proroka Ezechiela, aby lepiej
zrozumiała pani, co mam na myśli.
Wysłuchała opowieści o Ezechielu, w której duch postawił go
na nogi, następnie zaś ksiądz przeczytał ustęp z księgi proroka
Daniela o tym, jak król ujrzał pojawiającą się znikąd rękę,
która umieściła napis na wapiennej ścianie.
Ksiądz przeczytał jeszcze parę innych fragmentów, nim
zamknął księgę. - Jak pani rozumie, pani Bjerregaard, pani
przeżycia nie są obce Biblii ani mnie. Odłożył księgę na stół
obok przyniesionego z sobą dzbana, z wodą święconą, którą
chciał skropić ściany domu.
- Może słyszała pani, że w Kościele katolickim istnieje rytuał,
w którym egzorcysta pomaga osobom opętanym przez diabła?
- ciągnął.
Potrząsnęła głową. Nigdy o czymś takim nie
słyszała. Opętanym przez diabła? Przerażał ją, chociaż
wydawał się taki łagodny. Poza tym mówił o tym, jakby to było
coś powszechnego.
Ksiądz Fredro uśmiechnął się. - Widzę, że panią
przestraszyłem, pani Bjerregaard, proszę mi jednak wierzyć, że
nie miałem takiego zamiaru. Wiem, że w waszym Kościele nie
mówi się o takich sprawach. Złożył przed sobą dłonie,
spoglądając na nią przyjaźnie brązowymi oczami. -
Zapewniam, że w pani przypadku nie ma mowy o żadnym
diable. Rozejrzał się po pokoju. - Na podstawie tego, co mówił
mi pani mąż, sądzę, że chodzi raczej o małą, zagubioną
dziewczynkę, która nie odnalazła spokoju. Tak się czasem
dzieje, kiedy młoda dusza niespodziewanie umiera.
Ellen poruszyła się na krześle, czuła się pewniej widząc, że
ksiądz wie, o czym mówi.
Wstał i podał jej rękę. - Teraz pomodlimy się za tę
dziewczynkę, a później poproszę Boga, by pobłogosławił ten
dom.
Ulrik również wstał. Nie odzywał się za bardzo podczas
rozmowy. Ellen wiedziała, że czu-
je się nie na miejscu. Ona również miała podobne odczucie i
cieszyła się, że wkrótce będą mieć to za sobą.
Ale przede wszystkim miała nadzieję, że już nigdy nie
zobaczy małej Emily.
Ulrik otworzył przed Ellen cmentarną bramę. Jak zwykle w
takim miejscu otaczała ją uroczysta cisza. Wyjątkowy spokój
wypełniał ją, gdy przechadzała się między nagrobkami i spo-
glądała na inskrypcje.
Nie była wcześniej na tym cmentarzu - to ksiądz Fredro
poprosił ich wczoraj o odwiedzenie grobu Emily.
Ujęła Ulrika pod ramię.
Czyżby więc katolicki ksiądz poprzez swoje rytuały miał
zapewnić dziewczynce spokój? Chodził od pokoju do pokoju i
skrapiał ściany wodą święconą, dużo czasu spędził w pokoju
dziecięcym. Zostawił również powieszony na ścianie krzyż. A
jego modlitwy... Niektóre
z nich odmawiał po łacinie, więc nie rozumiała jego słów, ale
zapewniał ją, że teraz w domu się uspokoi.
Nie wiedziała, czy modlitwy, błogosławieństwo i woda
święcona przyniosą jakiś rezultat, ale coś się w każdym razie
zmieniło. Nie wiedziała dokładnie co, lecz zwróciła na to
uwagę poprzedniego wieczoru przed pójściem spać. Nigdy nie
lubiła sama wchodzić do sypialni, ale tym razem, jak nigdy
wcześniej, odczuwała spokój. Może to przez zmęczenie? A
może wmówiła sobie, że po błogosławieństwie księdza będzie
lepiej? Wiedziała jedynie, że teraz przyjemniej było jej się
rozebrać i położyć. Wcześniej przerażała ją ciemność, więc na
ogół śpiesznie gasiła świecę i zamykała oczy czekając, by
nadszedł sen.
Była teraz pewna, że nie wyobraziła sobie tego, co widziała i
słyszała. Johannes odwiedził ich przed powrotem do Bergen i
jego opowieść umocniła ją w przekonaniu, że to była jego sio-
stra, która nie odnalazła spokoju. Nie potrafiła wyjaśnić jak to
było możliwe. Nie wiedzia-
ła też, czy należy szukać wyjaśnienia, poza tym było tak, jak
powiedział ksiądz Fredro: Ludzie nie muszą wszystkiego
rozumieć. Należy jedynie powierzyć swoje życie w ręce Boga.
Zdecydowała, że zostawi już tę sprawę. Gdy zbyt często
zastanawiała się nad wyjaśnieniem tego, jak mała dziewczynka
po swojej śmierci mogła pokazywać się innym i mieć takie
moce, czuła, że myśli zaczynają wirować jej w głowie.
Najważniejsze, aby Emily odnalazła spokój.
- Johannes powiedział, że jej grób jest na zachód od kościoła,
blisko kamiennego ogrodzenia - powiedział Ulrik ściszonym
głosem.
Ellen skinęła głową. - Ma tam być obelisk. Od razu go
spostrzegła. - Widzisz? - zapytała, wskazując głową na wysoki
kamień nagrobny w kształcie piramidy.
Przeszli spokojnie między grobami, a zbliżając się do
grobowca rodziny Vintertorn, jeszcze zwolnili kroku.
Ellen rozejrzała się wokół. Cmentarz spowijały zaspy śniegu,
ale w dwóch miejscach widziała ślady niedawnych pogrzebów.
Zatrzymali się przed obeliskiem.
- To tutaj - powiedział Ulrik, a Ellen słyszała, jak głos mu
drży.
Zerknęła na niego - na policzkach miał czerwone plamy, które
czasem pojawiały się, gdy był poruszony.
Emily miała oddzielny nagrobek, był to okrągły, dość niski
kamień stojący tuż przy rzędzie niskich świerków. Pochyliła
się. Czas zatarł napis nagrobny, ale nadal można było odczytać
wyryte nazwisko.
Ellen odsunęła kilka gałęzi i przesunęła palcami po nazwisku:
Emily Vintertorn. Kamień był gładki i zimny. Poruszyły ją
słowa wypisane pod datą urodzin i śmierci. W niewinnym
wieku opuściłaś ziemię i stałaś się aniołem w niebie.
- Nie rozumiem - powiedział Ulrik cicho. Powoli wstała.
Myślała to samo, co on. Śnieg był odgarnięty, tworząc ścieżkę
między
grobami, lecz okolica mogiły Emily wyglądała inaczej.
Śnieg przed małym nagrobkiem stopniał.
Trawa nie była nawet brązowa, jak zwykle podczas wiosennej
odwilży.
Trawa na grobie Emily była świeża i zielona.
Ellen zapaliła w salonie świece i wyciągnęła niewielkie
naczynie z ciasteczkami. Wkrótce gotowa miała też być kawa -
właśnie się parzyła.
Przesunęła kilka gazet i wyjęła talerzyki. Może Ulrik zaraz
przyjdzie? Pracował właśnie w gabinecie, ale powiedział, że
nie zajmie mu to dużo czasu.
Zawsze cieszyła się na ich wspólne wieczory, tak miło było ze
sobą rozmawiać, a dziś miała mu tak wiele do powiedzenia.
Gdy wyszli z cmentarza, odwiedziła swoją ciotkę Sibylle, która
opowiedziała jej o pani Berner. Nie wiedziała wcześniej, że
były przyjaciółkami. Ciotka znała ją najwyraźniej wiele lat,
jeszcze gdy pani Berner była młodą dziewczyną.
Przypuszczenia Ellen potwierdziły się - pani
Berner miała złamane serce. Sprawa była sporym skandalem,
a mąż pani Berner próbował go zatuszować.
Pani Berner miała ponoć romans z innym mężczyzną, co
oczywiście było nie do pomyślenia. Jednocześnie... Ellen
odstawiła filiżanki na spodki. Myśląc o napisanym przez panią
Berner wierszu, cały czas słyszała w głowie jej głos.
w mojej piersi zaśpiewał słowik
odchodzę od zmysłów
że nie mogę być blisko ciebie
a moje serce ucichło już
nadeszła nasza noc, nasza serenada
Słowa przepełniała tęsknota. Pani Berner musiała bardzo
kochać tego mężczyznę, chociaż nie był jej mężem.
Ellen podeszła do okna i zerknęła na ogród. Mimo że nie było
nawet jeszcze szóstej, spowijała go już ciemność.
Ciotka Sibylle powiedziała jej, że pani Berner wystąpiła o
rozwód, jednak jej mąż nie zgo-
dził się na to. Zdarzało się jej już słyszeć o parach, które się
rozwodziły, ale zawsze towarzyszył temu skandal, co
potwierdziła ciotka Sibylle. I w tym przypadku nie obeszło się
bez zgorszenia. Mąż pani Berner był właścicielem dużej
fabryki włókienniczej, a ukochany pani Berner należał do
najbardziej zaufanych pracowników jej męża. Początkowo
mąż starał się ignorować postępki żony, żądając jednak
natychmiastowego zakończenia związku. Jego wspólnik stracił
oczywiście pracę i pewnie zasługą pana Bernera było, że nie
znalazł już nigdzie równie intratnej posady. Zamiast tego
musiał znosić ciężkie i długie dni pracując na kolei, gdzie uległ
okropnemu wypadkowi. Urazy były tak rozległe, że nie dało
się uratować mu życia.
Pani Berner była zdruzgotana, a jej mąż uznał, że pomoże jej
pobyt w szpitalu dla obłąkanych. W końcu zdarzało się jej
bywać tam już wcześniej.
Teraz Ellen wiedziała już, dlaczego pani Berner odebrała
sobie życie. Tak bardzo tęskniła za ukochanym, że wolała
umrzeć niż żyć.
Sama zdawała sobie sprawę, jak silnie można przeżywać
miłość, lecz wiedziała również, że płonące pożądanie drugiej
osoby z czasem przechodzi. To wtedy nadchodził czas na
rozkwit miłości - o ile nie zginęła ona wraz z pożądaniem.
- Ellen?
Odwróciła się do Ulrika. Nie słyszała, kiedy przyszedł.
- Przestraszyłem cię? - przeprosił i zbliżył się do niej.
Potrząsnęła głową. - Nie, zamyśliłam się.
Pogładził ją po policzku. - Chciałaś ze mną o czymś
porozmawiać?
Skinęła głową. - Ciotka Sibylle powiedziała mi dzisiaj coś o
pani Berner.
Usiedli, ale poczęstowali się ciastkami dopiero, gdy
skończyła opowieść.
Ulrik potrząsnął głową. - To strasznie smutna historia. Ujął jej
dłoń i ostrożnie ją pogłaskał.
Przez chwilę siedzieli w ciszy, po czym Ulrik wstał. - Naleję
kawy.
Spojrzała na niego zmieszana. Ulrik chyba nigdy nie podawał
kawy?
Z niewielkim uśmiechem na ustach napełnił filiżanki, po
czym znów usiadł. Opowiedział jej nieco o tym, co ma do
zrobienia następnego dnia w muzeum, a następnie wyjął z
wewnętrznej kieszeni list.
Pokazując go jej, uśmiechnął się przebiegle. -Chciałbym cię o
coś zapytać, Ellen.
Spojrzała na niego skonsternowana. Był taki tajemniczy.
Przechylił się na kanapie, nie spuszczając z niej wzroku. -
Pamiętasz, jak wspominałem ci o moim przyjacielu z
Madagaskaru?
Skinęła głową. Ulrik mówił, że zna pewnego przyrodnika,
który mieszka tam w chacie w dżungli.
Ulrik odchrząknął, siadając na krawędzi siedzenia. - Nie
powiedziałem ci jednak, że mnie tam zaprosił.
Jej serce zatrzymało się. Na Madagaskar? Przecież to po
drugiej stronie kuli ziemskiej! -Nie, nie wspominałeś o tym -
odparła, nie wiedząc, co powiedzieć. Ulrik wiele podróżował,
ale nie sądziła, że znów będzie chciał wyjechać.
Nie teraz, kiedy był żonaty - poza tym miał pracę w muzeum.
Ulrik pokiwał skwapliwie głową. Nie mógł rozumieć jej
rozczarowania.
- Zobacz, pokażę ci. Wstał i wrócił z wielkim atlasem.
Wzbierała w niej irytacja. Wiedziała, gdzie leży Madagaskar,
w końcu pracowała jako nauczycielka!
Ulrik otworzył atlas na właściwej stronie i wskazał palcem. -
Widzisz, tu leży Madagaskar, a mój przyjaciel Rej er mieszka
mniej więcej pośrodku wyspy. Patrzył na Ellen w zachwycie. -
Rej er zaprosił też profesora Wergelanda, może pamiętasz go i
jego małżonkę z przyjęcia u państwa Lindów?
Milcząc skinęła głową.
- Muzeum chce, żebym jechał. Sądzą, że może mi to bardzo
się przydać w pracy. Wskazał na małą kropkę na północny
zachód od Madagaskaru. - Widzisz też tę wysepkę? To
Reunion, mała wyspa wulkaniczna. Profesor Wergeland chce
również ją zobaczyć.
Ellen słuchając opowieści Ulrika czuła su-
chość w ustach. Czy nie myślał o tym, jak ona znów zniesie
samotność? Nie mając innych zajęć poza dbaniem o dom i
ogród? I jak mógł mówić o tym zaledwie tydzień po jej
powrocie ze szpitala?
- Rej er uważa, że na Madagaskarze musi żyć wiele
nieznanych jeszcze gatunków motyli, przypuszczam, że na
Reunionie, poza ciekawą florą, także.
Ulrik zaczął opowiadać o orchideach, zwierzętach morskich i
nieznanych egzotycznych stworzeniach, lecz ona nie potrafiła
się cieszyć. Na koniec zamilkł i zrozumiała, że rozczarował go
jej brak entuzjazmu.
Wyprostowała plecy i próbowała przełknąć rozżalenie. -
Kiedy jedziecie?
Wpatrywał się w nią. - Kiedy my jedziemy? - Wybuchnął
śmiechem. - Nie wiem jeszcze, trzeba najpierw wiele
zaplanować, ale nie myśl, że chciałem zostawić cię tutaj znów
samą.
Patrzyła się na niego, usiłując przetrawić jego słowa. - Co
masz na myśli? - wyjąkała.
Ulrik pogładził ją po policzku i uśmiechnął
się szeroko. - Co pani powie na to, pani Bjerregaard? Pojedzie
pani ze mną nad Ocean Indyjski?
7
- Jesteś pewna, że chłopcy mówili prawdę? - zapytała Signe z
powątpiewaniem.
Blanche skinęła głową. - Tak, dlaczego mieliby kłamać? Nie
miała wątpliwości, że Lars, Halvor i Toger mówili prawdę.
Anna, która nalała im kawy, odchrząknęła. - Przypadkiem
podsłuchałam waszą rozmowę -zaczęła.
Blanche spojrzała na Annę. Dobrze zrobiła zatrudniając ją i
zapewniając jej i synowi schronienie w sierocińcu. Ciężko
pracowała, a poza tym lubiła przebywać z dziećmi.
- Najmłodszy syn mojej siostry wylądował
w Angelsten - ciągnęła Anna, stojąc z dzbankiem kawy w
dłoni.
- Nie usiądziesz, Anno? - zapytała Blanche. Nieczęsto
widziała w ciągu dnia, aby Anna siedziała i wiedziała, dlaczego
tak się dzieje. Robiła, co w jej mocy, by zachować pracę,
chociaż Blanche nieraz zapewniała ją, że nie ma zamiaru jej
zwalniać.
Anna usiadła, a Pernille, która zawsze trzymała się blisko
matki, skorzystała z okazji, by wejść jej na kolana.
- Angelsten to nie jest dobre miejsce dla dzieci - powiedziała
Anna, potrząsając głową. - Oni tam są tacy religijni, to nie
wpływa dobrze na dzieci.
- Co stało się z twoim siostrzeńcem? - zapytała Blanche.
- Miał szczęście. Nie mieszkał tam zbyt długo, bo moja siostra
zdążyła się pozbierać - poznała kogoś ze Slagen, ale wiem, że
wiele dzieciaków z Angelsten dostawało lanie za to, że się
garbiły.
Blanche poczuła wzbierającą złość. - Nie poj-
muję, jak komisja do spraw ubogich może wysyłać tam
dzieci. Z tego, co wiedziała, państwo Angelsten przyjmowali
dzieci pod opiekę od wielu, wielu lat.
Anna zaśmiała się sucho. - Komisja nie przejmuje się za
bardzo biednymi dzieciakami, mówię pani, pani Bjerkely.
Grunt, żeby znaleźć im jakieś miejsce, a najlepiej jak najtańsze.
Blanche skinęła głową, gdyż wiedziała, że tak jest, ale jak
komisja do spraw ubogich mogła nie zauważyć tak złego
traktowania dzieci?
- Może to dlatego Thorstein płakał tej nocy? - zapytała Line.
Blanche spojrzała na nią pytającym wzrokiem. Jej pokój
znajdował się w końcu korytarza, ale nie słyszała płaczu
Thorsteina. - Miał złe sny?
Line skinęła głową. - Thorstein nie chce sam nic powiedzieć,
wiesz zresztą, jak mało mówi, ale Hogne twierdzi, że czasami
budzi się w nocy przerażony. Myślę, że dużo myślał o
młodszym bracie, chociaż mieszkali w różnych miejscach.
Signe skinęła głową. - Obaj chyba cieszą się, że wreszcie są
razem.
Blanche wstała. Bolały ją te wszystkie słowa. Jeszcze tego
samego dnia planowała złożyć państwu Angelsten
niezapowiedzianą wizytę.
- Muszę się przygotować, zanim przyjdzie pan Lothe -
powiedziała, ale już żałowała, że zgodziła się na to, by artysta
namalował jej obraz. Zajmie to dużo czasu, poza tym chciała
położyć już kres wykorzystywaniu dzieci przez Angelstenów.
Blanche stała przy oknie w salonie zimowym i wyglądała na
ulicę. Pan Lothe spóźniał się prawie godzinę, ale
przypuszczała, że tacy są właśnie artyści. Mówiono w każdym
razie, że lubią pracować wieczorem i nocą, przez co późno
wstają.
Pan Lothe odwiedził ją wcześniej w tym tygodniu, aby
zdecydować, czy będzie mógł użyć któregoś z pomieszczeń
jako atelier. Od razu przypadł mu do gustu salon zimowy,
gdzie światło było ponoć dokładnie takie, jak sobie życzył.
Właśnie miała wyjść do gabinetu, gdy pod bramą z kutego
żelaza zatrzymały się okazałe sanie.
Woźnica otworzył drzwi, z których wyszedł pan Lothe,
pomagając następnie wysiąść pani Archer.
Pani Archer? Nie spodziewała się jej! Poczuła rozlewające się
po całym ciele ciepło. Poprosiła Annę, aby przygotowała coś
do jedzenia, ale pani Archer przyzwyczajona była do czegoś
więcej niż prosty posiłek.
Pobiegła do kuchni, Anna właśnie zmywała naczynia.
- Anno, przyjdzie też pani Archer. Mogłabyś wyjąć ciasta ze
śmietaną? Na szczęście Signe upiekła na początku tygodnia
słodkie ciasta.
W tej samej chwili rozległ się dzwonek do drzwi i Anna
poszła otworzyć.
Blanche przejrzała się prędko w wielkim lustrze wiszącym w
przedpokoju. Bardzo starannie zakręciła i ułożyła włosy,
dobrze wyglądała też w sukni koloru butelkowej zieleni.
Anna wróciła, a Blanche wyszła artyście i wdowie na
powitanie.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, pani Bjerkely? -
zaszczebiotała pani Archer. - Rozumie pani, mam odwiedzić
przyjaciółkę, ale chciałam też przekazać pani ubrania na bal
dziecięcy.
Nie miała nawet czasu, aby myśleć o balu, o którym
rozmawiały, a następnego dnia w gazecie miało ukazać się
stosowne zawiadomienie. Dzieci wprost wybuchnęły radością
na wieść o planach na świąteczny tydzień. Wiedziała, że
również Signe, Line i Anna się cieszą.
Pan Lothe zajął się swoimi rzeczami - wniósł wielkie sztalugi
i poplamiony farbą drewniany kufer. W środku znajdowały się
potrzebne mu pędzle, terpentyna oraz tuby z farbami.
Po chwili woźnica przyniósł stos ubrań. - Zebrałam stroje od
wielu znajomych - ciągnęła pani Archer.
- Gdzie mam położyć ubrania, proszę pani?
- zapytał fiakier. Blanche ledwie widziała jego twarz zza
wysokiego stosu pudeł.
Czym prędzej zaprowadziła go do bawialni.
- Proszę położyć pudła na stole - poleciła. Już
wyobrażała sobie, jak dzieci będą przymierzać piękne stroje,
aby sprawdzić, czy pasują. Woźnica ustawił pudła i wyszedł.
- Może chciałaby coś pani przekąsić? - zapytała Blanche
panią Archer, która jednak z uśmiechem pokręciła głową.
- Ależ nie
}
nie będę przeszkadzać pani ani panu Lothe - dodała
ciszej, przymrużając oko. - On nie lubi, gdy spowolnia się jego
pracę.
Woźnica wkroczył do salonu z kolejnymi pudłami.
- Mam wielką nadzieję, że dzieci znajdą w tym coś dla siebie -
powiedziała wdowa zmartwionym głosem.
Blanche spojrzała na pudła i zaczęła się śmiać. - Myślę, że nie
będzie to trudne, pani Archer. Mogę pani powiedzieć, że już
bardzo cieszą się na bal, dziewczynki mówią niemal tylko o
nim.
Pani Archer zaniosła się śmiechem. - Jak miło, tak właśnie
powinno być.
Z salonu zimowego, w którym ustawiał sztalugi, wrócił pan
Lothe.
- Pani Bjerkely, mam nadzieję, że będzie pani wkrótce
gotowa?
- Jak powiedziałam, pani Bjerkely, nie będę państwu
przeszkadzać - uśmiechnęła się pani Archer, machając dłonią. -
Sama znajdę drogę do drzwi.
Blanche miała wyrzuty sumienia, bo nie poczęstowała niczym
pani Archer, ale uspokoiła się widząc, że wdowa, pomimo
swego bogactwa, sprawia wrażenie osoby sympatycznej i
trzeźwo myślącej. Widziała już dość zamożnych kobiet, które
zadzierały nosa.
Pan Lothe przechadzał się po salonie zimowym, lecz prędko
zatrzymał się przed wiszącymi w przedpokoju obrazami jej
rodziców.
Wskazał na portret jej matki. Zawsze lubiła ten obraz, jako
dziecko wyobrażała sobie nawet, że matka żyje, tak dobrze był
namalowany.
- Nie wiedziałem, że ma już pani swój portret?
Pytanie pana Lothe wydało jej się ostre, tak samo jak jego
wzrok.
Potrząsnęła głową. - To nie ja. To moja mat-
ka. Musiała uśmiechnąć się, widząc zaskoczenie na twarzy
artysty.
- Nie pierwszy raz ktoś myśli, że to ja na nim jestem - dodała.
Sama również to widziała, była bardzo podobna do matki.
Była, co prawda, nieco krągłej sza niż matka na obrazie, ale na
pewno były do siebie podobne.
Pan Lothe przyjrzał się badawczo portretowi. - To dobry
obraz, ale mogę pani obiecać, że pani portret będzie jeszcze
lepszy - powiedział nieskromnie.
Nie była pewna, czy podoba jej się sposób, w jaki się
wypowiadał, miał jednak w sobie coś rozbrajającego.
Przypuszczała, że należał do artystów, którzy otaczają się
wieloma kobietami. Może również paniami lekkich obyczajów
- pomyślała też, lecz szybko przegoniła tę myśl.
Nie miała podstaw do takich przypuszczeń.
- Zaczynamy, proszę pani? - uśmiechnął się, kłaniając się
elegancko.
Skinęła głową i weszła do salonu.
- Mogłaby pani usiąść? Ustawił krzesło w ten sposób, że
światło padające z okna oświetlało
połowę jej twarzy. Lothe ułożył też niebieskie firanki inaczej,
niż drapowała je zazwyczaj Signe. Usiadła wygodnie na
krześle.
- Proszę spojrzeć przed siebie pani Bjerkely. Malarz
przypatrywał się jej, co było niemal
nieprzyjemne. Spoglądała na niego kątem oka. Podparł
podbródek ręką, wyraz twarzy miał skoncentrowany.
Bez słowa podszedł do niej i włożył palec pod jej brodę, żeby
uniosła głowę.
- O tak. Może pani się nieco przesunąć w stronę okna?
Chciałbym, aby spoglądała pani na zewnątrz.
Zrobiła, jak jej kazano i czekała, aż malarz powie, że siedzi w
dobrej pozycji, ale on milczał. Zamiast tego podszedł do drzwi,
gdzie stanął, przyglądając się jej badawczo.
- Wiem już, co jest nie tak - powiedział w końcu.
Uniosła brwi.
- Pani suknia. Ma pani niebieską? W jaśniejszym odcieniu?
Lawendową? - spojrzał na nią pytająco.
Zastanowiła się. Miała taką suknię, ale nosiła ją na co dzień
latem. - Tak, ale obawiam się, że nie jest zbyt ładna - odparła z
wahaniem.
Pan Lothe uśmiechnął się. - Nie szkodzi, najważniejszy jest
kolor.
Blanche wstała, nieco zmieszana. - Zaraz się przebiorę.
Naprawdę żałowała, że się na to zgodziła.
Gdy przybyła do Angelsten, było już ciemno. Alf wrócił do
domu tego samego popołudnia, ale pojechała dopiero gdy
Helenę Augusta poszła spać.
Wzdrygnęła się, gdy wzdłuż niewielkiego wzniesienia
wjeżdżali do głównego budynku. Wieczór był zimny, chłód
szczypał ją w nos, a z ust wydobywała się para. Skonstatowała,
że nad morzem zawsze jest zimniej, pewnie ze względu na
chłodne wiatry wiejące znad fiordu.
Zwolnili, gdy wjechali na dziedziniec. Ku jej zaskoczeniu
zastali tam wiele sań, ktoś prowa-
dził konia do stajni, a inny właśnie zdejmował z konia uprząż.
Coś się działo tego wieczoru w Angelsten.
Woźnica zatrzymał sanie i odwrócił się do niej.
Może powinni zawrócić do Brzozowego Zakątka?
Zaczęła szybko zastanawiać się. Opowieść chłopców
wywarła na niej silne wrażenie i nie mogła przestać myśleć o
mieszkających w majątku dzieciach. Jak często karano je tak,
jak opowiadał Toger i pozostali chłopcy? Tak czy inaczej nie
można było traktować dzieci w ten sposób, to było nie do
pomyślenia. Dzieciom z sierocińca co prawda również
zdarzało się źle zachowywać, ale żeby karać je tak, jak mówił
Toger? I mały Halvor, którego ukarano nawet za
zwymiotowanie do łóżka!
Zdecydowała się. Nie mogła wrócić do domu, nie
porozmawiawszy z państwem Angelsten.
Wysiadła z sań i skierowała się w stronę głównego budynku.
Lęk przed rozmową z małżeństwem sprawił, że dłonie miała
wilgotne od potu,
a serce waliło jej w piersi. A jeśli się rozgniewają? I
wszystkiemu zaprzeczą twierdząc, że to tylko wymysły?
Weszła po małych kamiennych schodkach. Czy inni też
wiedzieli, jak traktowane są dzieci z Angelsten? Tak sądziła.
Signe mówiła, że dzieci przyjmowane są do majątku od ponad
dwudziestu lat. Oznaczało to, że pierwsze z nich były już
dorosłe.
Dlaczego nikt nic wcześniej nie powiedział? A może
mówiono, ale nikt nie zareagował? Albo państwo Angelsten
zaprzeczyli? Poza tym trudno było ich krytykować, mimo
wszystko przygarniali tu sieroty.
Uniosła rękę i zapukała. Czekając, rozglądała się po
dziedzińcu. Nikogo nie było widać, ale zaskoczyło ją, że
nikogo też nie słyszy. Gdy tyle osób zbierało się razem, bywało
na ogół głośno. I co z dziećmi? Nie widziała żadnego z nich.
Może spały, było w końcu dość późno.
Znów zapukała, ale nadal nikt nie otwierał. Zdecydowała się
wejść. Podłoga cicho zaskrzypiała, gdy przestąpiła
próg. W dużym przedpokoju było pusto, ale kiedy zajrzała do
kuchni, zobaczyła dwie służące oraz starszą gospodynię, zajęte
nakładaniem jedzenia.
Gospodyni musiała ją dostrzec, bo prędko do niej podeszła.
- Zebrali się w głównym salonie - wyjaśniła. - Pokażę pani.
Blanche zwróciła w tej samej chwili uwagę na dochodzący z
drugiego pokoju głęboki męski głos.
- Znacie Pismo. Głupota człowieka niszczy mu drogę, a serce
na Pana się gniewa!
Rozpoznała wysoki i podniosły głos. To przemawiał pan
Angelsten.
Uśmiechnęła się do gospodyni. - Dziękuję, sama znajdę
drogę.
Kobieta śpiesznie wróciła do swojej pracy. Blanche stała
przez chwilę spokojnie. Chyba zrozumiała, co takiego
odbywało się dziś u Angelstenów. Już wcześniej o tym
słyszała. Państwo Angelsten znani byli ze swojej pobożności,
lecz także z wyrażanych głośno opinii, że wielu pastorów i
chrześcijan źle interpretuje słowo Boże,
ignorując części Biblii, które uważano za zbyt surowe i
przestarzałe.
Blanche przeszła przez hol, teraz wyraźniej słyszała głos pana
Angelstena. Po chwili mogła go dostrzec w najbliższym
pokoju, drzwi do niego były uchylone.
Odeszła nieco na bok. Przystanęła przy schodach, w mroku,
będąc przekonaną, że nikt jej tam nie zauważy.
Pan Angelsten stał przed zgromadzonymi, którzy siedzieli w
półokręgu. Kobiety zajmowały miejsca pod ścianami, a
mężczyźni z przodu. Salon rozjaśniało stłumione światło świec
i kinkietów.
- Podstawą wiedzy jest bojaźń Pańska, lecz głupcy odrzucają
mądrość i karność.
Stała wpatrzona w pana Angelstena. Był jakby przemieniony.
Poprzednio uśmiechał się, był pełen spokoju i opanowania, a
teraz przemawiał silnym głosem, którego wręcz się bała.
Następnie pan Angelsten ściszył głos, mówił niskim tonem,
przez co nie słyszała jego słów, po czym znów odezwał się
głośno.
Ponieważ prosiłem, lecz wyście nie dbali, rękę podałem, a
nikt nie zważał, gardziliście każdą mą radą, nie chcieliście
moich upomnień: więc i ja waszą klęskę wyszydzę, zadrwię
sobie z waszej bo-jaźni, gdy bojaźń nadciągnie jak burza, a
wasza zagłada jak wicher, gdy spotka was ucisk i boleść. Wtedy
będą mnie prosić - lecz ja nie odpowiem, i szukać - lecz mnie
nie znajdą, gdyż wiedzy nienawidzili, gardzili bojaźnią Pańską,
nie poszli za mymi radami, zlekceważyli moje napomnienie.
Blanche czuła, że drży. Pan Angelsten mówił o
napomnieniach Pana - czy odnosił się tak również do dzieci?
- Pani Bjerkely?
Wzdrygnęła się, słysząc za sobą głos.
Obróciła się wokół siebie i spojrzała w twarz starszego
mężczyzny. Człowiek, który przed nią stał, był niższy od niej,
chudy i żylasty. Miał rzadkie włosy zaczesane na czubku
głowy, kilkudniowy zarost pokrywał białymi kępkami za-
padnięte policzki.
Nie widziała go nigdy wcześniej i nie pojmowała, skąd
wiedział kim ona jest.
Już miała go przeprosić, ale on prędko pomachał do niej ręką,
przywołując ją do siebie.
Poszła za nim przez hol na schody; mężczyzna rozejrzał się
wokół.
- Jak mają się chłopcy? - zapytał łamiącym się głosem.
- Chłopcy? - spytała zdezorientowana. Kim był ten człowiek?
Sądząc po ubiorze, mógł być parobkiem, a ludzie, których
widziała w salonie, gdzie przemawiał pan Angelsten, byli
zamożni.
- Hogne i Thorstein - powiedział niecierpliwie. Napotkała
jego wzrok. - Chyba podoba im
się w sierocińcu - odparła. - Obaj prędko odnaleźli spokój.
Mężczyzna pogładził się po rzadkich włosach. - Dobrze to
słyszeć. Jego głos drżał. -Thorsteinowi nie było lekko w
Angelsten.
Zbliżyła się na krok do parobka. - Co masz na myśli? -
zapytała cicho.
Parobek spojrzał na nią z ukosa. - Thorsteinowi było chyba
ciężej niż innym dzieciom -powiedział cicho.
- Dlaczego tak myślisz?
Mężczyzna odwrócił wzrok. - Nikomu nie jest łatwo
przychodzić do Angelsten, proszę pani - odparł niemal
bezgłośnie.
Chwyciła go za ramię. - Dlaczego nie jest dzieciom łatwo tu
przychodzić?
Patrzył na nią, a na jego twarzy malowały się smutek i
zmęczenie. Spojrzenie miał puste. -Pan Angelsten jest surowy,
ale to pani Angelsten jest bardziej podstępna.
- Masz na myśli kary, jakie otrzymują dzieci?
Mężczyzna skinął głową, jego oczy zaczęły błyszczeć i
spuścił wzrok. - Są takie małe i nie mogą nawet protestować. A
jeśli któreś ucieknie, odbija się to na pozostałych.
Blanche przełknęła ślinę. - Ale dlaczego Thorsteinowi było
tu, twoim zdaniem, gorzej?
Parobek zastanowił się. - Wygląda jak inne dzieci, ale nie jest
taki, jak one.
Blanche miała już zapytać, co przez to rozumie, ale z
wewnątrz zaczęły dobiegać ich głosy. Może mieli przerwę.
Parobek zniknął i nim zdążyła się zorientować, biegł już przez
dziedziniec.
Prędko ruszyła za nim. - Poczekaj, chcę z tobą jeszcze
porozmawiać!
Usłyszała otwierające się drzwi wejściowe i odwróciła się.
Kilkoro gości wyszło na zewnątrz i rozmawiało z sobą.
Przeszła kilka kroków przez dziedziniec, ale parobek jakby
zapadł się pod ziemię.
Znów skierowała się w stronę głównego budynku, skąd
wyszedł właśnie z na schody pan Angelsten i podjął z gośćmi
cichą rozmowę.
W końcu pewnie uznali, że jest zimno, bo prędko zaczęli
wracać do środka.
Wtem pan Angelsten dostrzegł Blanche. Na jego twarzy
pojawił się szeroki uśmiech. - Pani Bjerkely, to pani? Jak miło
panią widzieć!-
Podszedł do niej z rozpostartymi ramionami. - Nie wejdzie
pani? Zimny mamy wieczór.
Wahała się. Czyżby sądził, że powinna wziąć udział w
spotkaniu? Nie miała zupełnie na to ochoty.
Jego twarz spoważniała. - Bardzo ucieszyłoby mnie, gdyby
dołączyła pani do spotkania, któ-
re organizujemy dziś w Angelsten. Zajmujemy się upadkiem
społeczeństwa
oraz
koniecznością
twardej
ręki
u
wychowującego pokolenia. Zbliżył się do niej. -
Przypuszczam, że sama pani to zauważyła, pani Bjerkely? -
jego oczy błysnęły w ciemności. - Wiele dzieci
przychodzących do Angelsten zostało poczętych i zrodzonych
z grzechu. I noszą w sobie grzech.
Podniósł głos, a Blanche pomyślała, że pan Angelsten musi
należeć do tych, którzy rozpalali się, słuchając własnych
przemówień.
- To pogańskie dusze, które należy nauczać słowa Bożego i
Pisma. Niektóre nawet nie pozbyły się grzechu pierworodnego
poprzez chrzest. Potrząsnął głową. - Tak wiele z nich nosi w
sobie zło, widzę to w ich oczach. Są leniwe, kradną, żebrzą,
tak, brak mi słów, by opisać to, co wyrabiają te dzieci. Pochylił
się do niej. -Ale najgorsze jest nieposłuszeństwo, które w sobie
noszą, niechęć, by przyjąć słowo Boże. Zamilkł, a na twarz
wypłynął mu uśmiech. - Staramy się, najlepiej jak umiemy,
pomagać tym dzieciom żyć po chrześcijańsku, ale niektóre z
nich
bywają wyjątkowo uparte. Złożył dłonie. - Ale pani zna
Pismo, pani Bjerkely. Kogo się miłuje, tego karze. A te dzieci
ponad wszystko potrzebują kary, aby móc podążać właściwą
drogą.
Patrzyła prosto na niego. Rozpierała go duma. Czy w ogóle
przejąłby się, gdyby skrytykowała ich metody? Angelsten był
najpewniej człowiekiem, któremu z trudem przyszłoby
zauważyć niewłaściwość własnego postępowania.
Mimo wszystko nie potrafiła milczeć.
- To dlatego zamykacie państwo dzieci w piwnicy? - zapytała.
Twarz pana Angelstena prędko przybrała inny wyraz. Jego
wzrok nabrał ostrości, Blanche wydało się nawet, że ma ochotę
podnieść na nią rękę. Nie był zapewne przyzwyczajony do
sprzeciwu.
- Albo je głodzą? - ciągnęła.
- Nie głodzimy dzieci, pani Bjerkely! - odezwał się. - Co
takiego usiłuje pani powiedzieć? Słowa mieszały mu się w
ustach, a Blanche widziała, jak bardzo się zezłościł. - Thorstein
pani to powiedział? Mogę pani w każdym razie po-
wiedzieć, że razem z żoną od dawna podejrzewaliśmy, że ten
chłopak jest niespełna rozumu.
- To nie Thorstein o tym powiedział - przerwała mu. - Karzą
państwo dzieci również za to, że są chore i wymiotują do
łóżka?
Wyglądało na to, że pan Angelsten próbował się opanować. -
To niesłychane, pani Bjerkely - wydusił. - Musi pani
zrozumieć, że tutaj, w Angelsten, przyjmujemy dzieci, które są
bardzo trudne, a naszym obowiązkiem jest wskazać im drogę,
by stały się dobrymi chrześcijanami i dobrymi obywatelami.
Po prostu nie rozumiem, skąd wzięła pani takie straszliwe
oskarżenia!
- Powiedziały mi o tym dzieci, które kiedyś przebywały w
Angelsten - rzekła zdecydowanym głosem.
Twarz pana Angelstena pociemniała. - Pani Bjerkely -
powiedział z napięciem. - Musi pani pojąć, że chcemy dla tych
dzieci jedynie dobra, ale jak już mówiłem, niektóre z nich
noszą w sobie zło. Wtedy musimy wskazywać im właściwą
drogę. Na chwilę zamilkł i zmrużył oczy. - Je-
stem pewien, że sama pani tego doświadczyła, pani Bjerkely.
Nikt nie ma zamiaru karcić dzieci, ale my robimy to z miłości
do ich młodych dusz. Gdybyśmy pozwolili złu nadal w nich ro-
snąć, nie wypełnilibyśmy naszego obowiązku. Lub jak mówi
Pan: Czy zapomnieliście o upomnieniu, z jakim się zwraca do
was, jako do synów: Synu mój, nie lekceważ karania Pana, nie
upadaj na duchu, gdy On cię doświadcza.
Blanche stała i przyglądała się mężczyźnie stojącemu przed
nią. Był tak zarozumiały i wyraźnie sądził, że postępuje
właściwie, ale jednocześnie zaprzeczał złemu traktowaniu
dzieci. Dlaczego to robił, skoro twierdził, że dzieci należy
karcić? Może jednak wiedział, że wymierzane im kary były
zbyt surowe? Blanche wiedziała jedynie, że nie da rady
przemówić mu do rozsądku.
- Pójdę już, panie Angelsten - odparła tylko.
Uśmiechnął się do niej, ale spostrzegła w jego oczach
niepewność. - Miałem nadzieję, że weźmie pani udział w
dzisiejszym spotkaniu, pani Bjerkely. Jestem pewien, że
usłyszałaby tam pani
odpowiedzi na niektóre z trapiących panią pytań.
Potrząsnęła głową. - Wiem to, czego potrzebuję -
odpowiedziała, odwracając się do niego plecami.
Podbiegła do sań, woźnica cały czas na nią czekał.
Jutro porozmawia z komisją do spraw ubogich.
Miała nadzieję, że jej opowieść zapobiegnie w przyszłości
wysyłaniu dzieci do Angelsten.
Może też uda się znaleźć nowy dom dla dzieci, które już tam
mieszkały.
8
Kościelne dzwony biły, kiedy mały orszak żałobny przeciskał
się przez bramę. Abelone wetknęła dłonie głębiej w futrzaną
mufkę i wzdrygnęła się na ostrym wietrze, próbując pozbyć się
napływających do oczu łez.
Pogrzeby zawsze były smutne, ale do najgorszych należały te,
gdy chowano dziecko, kiedy w ciemności ginęła mała, czarna
trumna... Mała Sara miała ledwie pół roku, gdy choroba ode-
brała jej życie.
Abelone zerknęła na Malinę i jej matkę, które szły ramię w
ramię z pochylonymi głowami. Obok nich, trzymając się za
ręce, kroczyło pięciu ubranych na czarno braci Malinę.
Wszyscy byli poważ-
ni i bladzi - Abelone widziała, że choroba odcisnęła piętno na
dzieciach. Najmłodszy chłopiec, którego matka niosła na ręku,
miał zapadnięte policzki i podkrążone oczy. Doktor Greni
twierdził jednak, że wszyscy wyzdrowieją. U nikogo, poza
niemowlęciem, nie wystąpiły powikłania.
Malinę wraz z matką rozmawiały cicho z pastorem Munthe,
reszta żałobników powoli zaczęła się rozchodzić.
Abelone podeszła do ojca, który przystanął przy saniach i
rozmawiał z lensmannem. Ojciec obiecał zawieźć po pogrzebie
Malinę i jej rodzinę do Ronningen, aby nie musieli iść pieszo.
- A więc policja w Tonsbergu też nie wie, gdzie jest Marinius?
- usłyszała pytanie ojca.
Lensmann potrząsnął przepraszająco głową. - Niestety.
Ostatnio słyszałem, że mógł przekroczyć granicę ze Szwecją.
Ojciec spojrzał na nią ponuro. - Chodzi o Mariniusa. Wygląda
na to, że uciekł.
Wiedziała, jak bardzo martwi ojca, że parobek nie został
aresztowany. Kto by pomyślał, że ktoś mógł coś takiego
zrobić? Poza tym ojcu
nie wystarczało tylko przekonanie, że to Marinius dopuścił się
występku. W stajni znaleźli co prawda jego nóż i wszystko
wskazywało na to, że to parobek dokonał tego straszliwego
czynu, jednak ojciec uspokoiłby się dopiero wtedy, gdyby
mógł stanąć z nim twarzą w twarz i usłyszeć, jak przyznaje się
do winy.
Lensmann spojrzał na nią przepraszającym wzrokiem. -
Jestem pewien, że pewnego dnia będzie musiał odpowiedzieć
za to, co zrobił, w najgorszym wypadku przed Bogiem.
Austad z ponurą miną pożegnał ich uchylając kapelusza i
Abelone została sama z ojcem.
- Nie wydaje mi się, aby lensmann szczególnie starał się
znaleźć Mariniusa - powiedział ojciec gorzko.
Ujęła go pod ramię. - Nic nie możemy zrobić, ojcze - tylko tak
mogła go pocieszyć.
Cieszyłaby się, gdyby nigdy nie zobaczyła już Mariniusa.
Gdy Abelone wezwano do kuchni, Aksel postanowił
skorzystać z okazji i porozmawiać z pastorem Munthe. Pastor
pojechał z nimi do Ronningen, po czym Aksel zaprosił go do
Gimle.
Duchowny nie poruszał kwestii pożyczki, ale
prędzej czy później musieli o niej porozmawiać. Poza tym
podjął decyzję. Opowieść Gregera nastawiła go sceptycznie.
Nie chciał ryzykować pięciu tysięcy koron, chociaż chodziło o
pastora, który może się poczuć z tego powodu urażony.
Oczywiście, taka decyzja zaogni pewnie nieco ich stosunki,
przynajmniej na jakiś czas, ale trudno. Pastor musiał liczyć się
z odmowną odpowiedzią, chociaż najpewniej jej się nie
spodziewał. Poza tym mógł prosić o pożyczkę innych
gospodarzy. Na pewno znalazłoby się sporo takich, którzy
chętnie sprzyjaliby człowiekowi Kościoła w nadziei, że
pomoże im to w dniu ostatecznym.
Aksel odczekał, aż pastor skończy rozmawiać.
- Pastorze, muszę powiedzieć, że zastanawia-
łem się mocno nad tym, o czym poprzednio rozmawialiśmy, o
sprawie starej plebanii. Dostrzegł na twarzy pastora
oczekiwanie i na chwilę dopadły go wyrzuty sumienia. Pastor
prosił mimo wszystko o pożyczkę na szczytny cel. Może nie-
ładnie było mu odmawiać?
Unikając jego spojrzenia, poruszył się na krześle i założył
nogę na nogę. - Obawiam się, że nie mogę pozwolić sobie na
tak dużą kwotę, ale z chęcią wesprę pana prace.
- Mogę zapewnić, że chodzi wyłącznie o pożyczkę -
zaoponował pastor. - I jak pan może wie, mam dobre
zabezpieczenie.
Aksel poczuł irytację, słysząc jego sprzeciw. Miał nadzieję,
że pastor przyjmie jego odmowę.
Spojrzał na duchownego, na którego ustach, jak zwykle,
gościł uśmiech. Wcześniej o tym nie pomyślał, bo go lubił, ale
czy pastor nie był nieco zarozumiały?
- Jak już mówiłem, chcę wesprzeć pańskie prace, więc
zamiast pożyczki chciałbym przekazać panu pięćset koron jako
datek na rzecz domu opieki. Zdecydował się postąpić w ten
sposób, aby nie musieć się martwić, czy pieniądze zostaną mu
zwrócone i jednocześnie wspierając szczytny cel.
Pastor wyglądał przez chwilę na zdezorientowanego i Aksel
zrozumiał, że liczył na co innego.
- To bardzo uprzejmie z pana strony, panie Gimle -
odpowiedział wstając. Wyciągnął obie dłonie i ścisnął rękę
Aksela. - Pański dar będzie miał duże znaczenie.
- Miło mi będzie pomóc - odpowiedział Aksel, czując się
jednocześnie jak skąpiec. Pastor zdawał się naprawdę cieszyć z
jego ofiary.
Odprowadził go do przedsionka, zjawiła się tam też Abelone,
by się pożegnać.
- Pastor Munthe musiał jechać, ojcze? - zapytała, gdy sanie
opuściły dziedziniec.
- Nie wiem. Dlaczego?
Abelone potrząsnęła głową. - Wydaje mi się, że był dość
małomówny.
Aksel uśmiechnął się do córki. - Może zrozumiał, że na nic
zdadzą się jego wysiłki, by wzbudzić twe zainteresowanie?
Abelone spojrzała na niego ze złością. - Ojcze! Nie
powiedziała nic więcej, tylko odwróciła się do niego plecami i
wróciła do kuchni.
Aksel cicho westchnął i poszedł do gabinetu. Może nie
powinien był nic mówić.
Obawiał się, że pastor i Abelone nigdy się nie zejdą, lecz
prawdę mówiąc, nie wiedział też, czy by mu się to podobało.
Chętnie widziałby córkę w roli pastorowej, ale pragnął też
czegoś więcej.
Tak dawno już nie widział córki szczęśliwej.
Abelone wzdrygnęła się, słysząc mocne pukanie do drzwi.
Nie skończyli jeszcze prac po świniobiciu - dzisiaj mieli kroić
mięso i tłuszcz na kiełbasy.
- Kto tak wali do drzwi? - wymamrotała do Bery, podczas gdy
Sofie pośpieszyła, by otworzyć. Jedynie ona miała czyste i
suche ręce. Również Shep się poruszył i wyskoczył z kojca.
- Shep, leżeć - nakazała mu Abelone. Pies posłuchał od razu,
chociaż miał ochotę znów
wstać, bo leżał i merdał ogonem. Jego stan poprawiał się z
każdym dniem, a ostatnio mógł nawet chodzić na czterech
łapach.
Znalazła to, czego potrzebowała do siekania mięsa, ale jej
uwagę zwrócił Shep, który skomlał. - Co jest, Shep? Chcesz
wyjść? Pies spojrzał na nią ciemnymi oczami, ale nie wstał.
Próbowała podsłuchać, z kim Sofie rozmawia w przedpokoju,
ale nie rozpoznawała głębokiego, silnego męskiego głosu.
Sofie wróciła do kuchni. Ku zdziwieniu Abelone, zamknęła
za sobą drzwi. Miała szeroko otwarte oczy i lekko czerwone
policzki. - Abelone? Wskazała głową drzwi. - To on.
Abelone nie rozumiała. - Kto?
- On - powiedziała Sofie bardziej stanowczo. - Człowiek z
chaty. Aslak Sorensen.
Abelone odłożyła nóż. Aslak Sorensen? Zerknęła na Shepa.
Nie spuszczał wzroku z drzwi, węsząc jednocześnie w
powietrzu.
Ścisnęło ją w żołądku. Czy Sorensen przyszedł po swojego
psa? Teraz, ponad tydzień po tym, jak znalazła go w lesie?
Powoli umyła i wytarła ręce. Dlaczego Sorensen pojawił się
właśnie teraz? Ojciec w tym tygodniu kilka razy był w chacie i
go nie widział. Wiedziała, że ojciec miał nadzieję, że Sorensen
będzie chciał odebrać Shepa. Poza tym cały czas sądził, że to
on zastawiał sidła. Anders ostatnio nie znalazł w lesie nowych
pułapek, co potwierdzało podejrzenie, że wnyki były dziełem
Sorensena.
Dziwiło ją co innego. Sidła zniknęły wraz ze zniknięciem
Sorensena.
Gdy szła do drzwi, Shep właśnie wstawał. Nie miała w ogóle
ochoty oddawać psa. Poza tym nikt nie pytał, gdzie Shep
nocuje, choć przypuszczała, że Bera coś podejrzewa.
Zaczęła traktować Shepa niemal jak swojego psa. - Leżeć -
powiedziała cicho w nadziei, że zwierzę nie skoczy za nią.
Przecisnęła się przez drzwi i zamknęła je za sobą.
Nie poznała od razu Sorensena. Wyglądał inaczej, zgoliwszy
wielką czarną brodę. Było to dość dziwne, bo w miejscu brody
skórę miał
jasną, a resztę twarzy - ogorzałą. Jednocześnie zdawał się
żałować tego, co zrobił, bo widać było, że broda zaczynała mu
odrastać. Jego ubranie było, jak poprzednio, mocno sfatygo-
wane,
ale
przynajmniej
czyste.
Takim
niechlujnym
mężczyznom najczęściej towarzyszył wyrazisty zapach.
- Dzień dobry - zaczęła ostrożnie, nie wiedząc, co tak
naprawdę ma powiedzieć. Gdyby ojciec był w domu, to on
rozmawiałby z gościem, ale, niestety, był w mieście. -
Obawiam się, że ojciec załatwia sprawy w Tonsbergu -
wyjaśniła, czując zdenerwowanie pod ostrym i ponurym
spojrzeniem mężczyzny. Zauważyła, że jego oczy były
właściwie ciemnoniebieskie, ale wyglądały na niemal
brązowe.
- Nie chcę rozmawiać z pani ojcem - odpowiedział.
Znów poczuła niepokój w żołądku. Dlaczego chciał
rozmawiać akurat z nią? Czyżby wiedział, że Shep jest u nich?
A może co innego ciążyło mu na sercu?
Czekała, aż powie coś więcej. Spostrzegła,
że rozglądał się wokół i nie spodobało jej się to. Może szukał
czegoś, co mógłby ukraść? A może chciał wyżebrać jedzenie?
- Może dostać pan chleb i nieco solonego mięsa - rzekła
prędko. Wiedziała, jacy są włóczędzy. Nie lubili, gdy nic się im
nie dawało, a nierzadko mścili się też za brak szczodrości.
Sorensen utkwił w niej wzrok. Wyglądał teraz na
zezłoszczonego i aż zadrżała, widząc wyraz jego twarzy. - Nie
przyszedłem tu na żebry -powiedział zajadle. - Ale słyszałem,
że ma pani mojego psa.
Nagle serce jej stanęło. Nie wiedziała też, co ma powiedzieć.
Najchętniej oświadczyłaby, że nie widziała psa. A jeśli
Sorensen źle traktował Shepa? W końcu rozstawiał sidła, w
które pies wpadł. Nie chciało mu się też szukać Shepa, po
prostu zniknął.
Poza tym nigdy wcześniej nie spotkała psa, który byłby
równie mądry jak człowiek.
- Pana psa? Nie, nie widziałam go - skłamała.
- A więc go pani nie ma? - odparł mężczyzna szorstko.
Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy.
- Bo słyszałem, że go pani tu przyprowadziła i od tamtej pory
trzyma go u siebie.
Jego słowa zdenerwowały ją. - A pan? Nie może pan tak po
prostu zostawiać psa! Ojciec wiele razy był w chacie, ale pana
nie widział! Poza tym - dodała czując, że nie może tego prze-
milczeć - Shep wpadł w jedną z pana okropnych pułapek.
Gdyby nie one, nadal miałby pan psa u siebie.
Mężczyzna ruszył naprzód, usłyszawszy jej ostatnie słowa i
przez chwilę myślała, że podniesie na nią rękę, lecz zatrzymał
się tuż przed nią. Jego twarz miała groźny wygląd, widziała też,
jak usta drżą mu ze złości.
- Co mam powiedzieć, żeby pani i pani ojciec zrozumieli, że
nigdy nie zastawiałem sideł w waszym lesie? - warknął. - Pani
ojciec powinien się raczej rozejrzeć wokół, a może wtedy
odkryłby, że kłusownikiem jest jeden z jego ludzi!
Abelone wycofała się nieco, gdyż zdjął ją strach. Ojciec
mówił, że bił się z tym mężczyzną. A jeśli ją też uderzy? W
końcu został skazany.
Już miała mu odpowiedzieć, kiedy drzwi za nią uchyliły się.
Odwróciła się. Wybiegł z nich Shep, minął ją i popędził do
Sorensena.
Stała, obserwując radosne powitanie. Shep niemal zapomniał
o bolącej łapie, bo podskakiwał i gonił wokół swojego pana,
który śmiał się, próbując go poklepywać. Kiedy ukucnął, pies
zbliżył się do niego, stanął na tylnych nogach i objął łapami
jego szyję.
Czy Shep okazywałby taki zachwyt, gdyby bał się swojego
właściciela? Wątpiła w to, widać było, że pies cieszy się z tego
spotkania.
Kiedy Shep się uspokoił, Sorensen uniósł ranną łapę i
pogładził kciukiem bandaż.
Spojrzał na Abelone. - A więc wpadł w sidła? - zapytał cicho.
Abelone skinęła głową, zauważając, że Sorensen jakby
sprawiał wrażenie milszego. - Tak. Nie wiedziała, czy powinna
mówić coś więcej. Sorensen nie był szczególnie rozmowny.
Otworzył szerzej oczy. - Gdzie go pani znalazła?
- Szłam drogą na północ od Gimle, w stro-
nę Jaettedalen. Leżał w lesie za pagórkiem, tam gdzie rośnie
dużo jałowca.
Sorensen skinął głową. - Wiem gdzie to jest.
Spojrzał znowu na psa, pogłaskał go, wolno przesuwając
dłonią po błyszczącej, czarnej sierści na grzbiecie. - Nie
mogłem cię znaleźć, chociaż tam też szukałem - wymamrotał.
Jego słowa zaskoczyły ją. - Więc pan go szukał?
Mężczyzna spojrzał na nią spode łba. - Oczywiście, że go
szukałem. Zniknął mi z oczu podczas konnej przejażdżki.
Myślałem, że wywęszył zwierzynę.
Abelone zdziwiła się. Konnej przejażdżki? Nie wiedziała, że
Sorensen ma konia.
- Ale ojciec pana szukał - zaoponowała. Spojrzał znów na psa,
dotykając ponownie
bandaża. - Widzę, że dobrze się nim pani zajęła. Zerknął na
nią. - Jak go tu pani przyniosła? Wyjaśniła, jak się to odbyło.
- A więc sama wydostała pani Shepa z sideł na lisy?
Skinęła głową i zauważyła we wzroku Sorensena pełen
uznania wyraz. - Bałam się, że nie
wyzdrowieje - ciągnęła. - Dość mocno się wykrwawił, poza
tym próbował przegryźć sobie U łapę, aby się wydostać.
Sorensen zaklął cicho, a spojrzenie mu pociemniało.
Wyjaśniła, jak opatrzyła mu rany. Na twarzy mężczyzny
pojawił się drobny uśmiech. - A więc dała mu pani opium? Nie
rozumiała. - Co ma pan na myśli? - Powiedziała pani, że dolała
mu do wody parę kropel laudanum. W laudanum znajduje się
opium.
Nie pomyślała o tym. - Tak, może ma pan rację -
odpowiedziała wymijająco.
Sorensen wstał. Przez chwilę stał, górując nad nią swą
postacią, by następnie podać jej rękę. - Dziękuję bardzo, pani
Ladefoss - powiedział wreszcie przyjacielskim tonem. - Shep
nie mógł otrzymać lepszej opieki.
Nieco zdziwiona ujęła jego rękę. Miała wrażenie, jakby jej
własna dłoń w niej zniknęła. - Shep to dobry pies -
odpowiedziała, czując wzbierający w gardle płacz. Pochyliła
się, a Shep
od razu się do niej przysunął, jak robił zazwyczaj, gdy chciał,
by po poklepała.
Sorensen skierował się do drzwi, a pies ruszył zaraz za nim.
Radośnie machał na boki ogonem. Całym ciałem okazywał
swoją radość, wiedział, kto jest jego panem.
- Raz jeszcze dziękuję - rzekł Sorensen, naciągnął czapkę i
wyszedł razem z Shepem.
Abelone stała zdezorientowana. Przez ten krótki czas zdążyła
tak bardzo polubić Shepa, nigdy wcześniej nie spotkała takiego
psa.
Zerknęła w stronę kuchni, gdzie Sofie i Bera przygotowały się
do wypychania kiełbas.
Nie pozostało jej nic innego, jak kontynuować pracę.
- Przylatują ptaki.
Abelone zbudziła się nagle z głębokiego, pozbawionego
marzeń sennych snu, a jej myśli rozjaśniły się. Przylatują ptaki.
Ptaki? Może jednak coś jej się śniło?
- Przylatuję ptaki.
Zerwała się z łóżka, serce waliło jej w piersi młotem.
Mężczyzna. W jej pokoju stał mężczyzna! W środku nocy! I
właśnie wyszeptał jej coś do ucha!
Przysunęła się prędko do ściany, przykryła się kołdrą po samą
szyję. Ledwie dostrzegała jego postać na tle okna. Przerażenie
odczuwała w każdym mięśniu. Musisz zawołać o pomoc.
Musisz zawołać o pomoc.
- Musisz iść. Przylatują ptaki - mężczyzna mówił coraz
głośniej. - Ptaki przylatują! Lecą!
Zwrócił twarz w stronę okna. Oświetlił ją słaby blask
księżyca. Bała się, ale on wyglądał na jeszcze bardziej
przestraszonego.
Teraz widziała, kim on jest.
9
Surowo wyglądająca kobieta po drugiej stronie biurka uniosła
lekko brwi.
- Państwo Angelsten?
Blanche skinęła głową. Właśnie powtórzyła opowieści
chłopców z sierocińca, ale kobieta z komisji do spraw ubogich
zdawała się tym nie przejmować. - Chłopcy mówią, że
zamykano ich w ciemnej, zimnej piwnicy, a jeden powiedział,
że musiał stać boso na śniegu, bo strącił miskę z jedzeniem -
powtórzyła, ale kobieta pokręciła jedynie głową. - Poza tym,
kiedy dzieci tam przyjeżdżają, nawet zimą zmusza się je do
kąpieli w morzu, a następnie do mycia w śniegu - ciągnęła
Blanche z nadzieją, że kobieta jej posłucha.
- Pani Bjerkely - kobieta złożyła przed sobą dłonie. - Wie
pani, ile dzieci w tym mieście nie ma rodziców, którzy mogliby
ich wychować?
Blanche niecierpliwiła się. - To nie o to chodzi!
- Tak, pani Bjerkely, właśnie o to. Czy ma pani choćby blade
pojęcie o tym, jak trudno jest znaleźć dom dla wszystkich
dzieci, które go potrzebują?
Blanche kiwnęła głową. - Oczywiście, że mam - odparła, ale
wiedziała, że musi być ostrożna, jeżeli chce skłonić kobietę do
wysłuchania jej.
- Tak myślałam. Ile dzieci może pani przyjąć do sierocińca?
Szesnaścioro? To znaczy, że nie możecie przyjąć trzydziestu,
prawda?
Blanche dopadło poczucie winy. Komisja do spraw ubogich
niejednokrotnie zwracała się do niej, czy może przygarnąć
więcej dzieci, ale musiała odmawiać, choć w kilku
przypadkach zgodziła się, bo dzieci pochodziły z tak biednych
środowisk, że nie mogła pozostać im obojętna.
Po raz pierwszy kobieta z komisji uśmiechnęła się do niej. -
Tak to już jest, pani Bjerkely, poza tym mogę panią zapewnić,
że Angelsten jest jednym z tych miejsc, gdzie chętnie od-
dajemy dzieci. Sama tam pani była, nieprawdaż? Musi mi pani
uwierzyć, że niewielu ubogim dzieciom zdarza się trafić do
takiego domu. Poza tym państwo Angelsten to dobrzy ludzie,
których misją jest sprowadzać na dobrą drogę dzieci, które
miały w życiu trudny start.
Blanche pokręciła głową. - Obawiam się, że mnie pani nie
rozumie. Parobek, o którym pani wcześniej wspominałam, nie
powiedziałby mi tego, co powiedział, gdyby nie martwił się o
dzieci z Angelsten.
Uśmiech zniknął z twarzy kobiety, a Blanche widziała, że
rozmowa zaczyna ją nużyć. - Jestem świadoma tego, że
państwo Angelsten surowo wychowują dzieci, ale czy pani
wie, z jakich środowisk one pochodzą? Niektóre biegały
jedynie po ulicach, rodzice innych nie dawali im prawie nic do
jedzenia, samemu próbując zapić się na śmierć, inne znów
wywodzą się z ta-
kiej nędzy, że nawet nie jest pani w stanie sobie tego
wyobrazić.
Blanche zacisnęła usta. - Myli się pani. Doskonale wiem, z
jakich środowisk pochodzą te dzieci. A z jakich domów
pochodziły, jej zdaniem, dzieci z sierocińca?
Kobieta przekrzywiła głowę. - W takim razie powinna się
pani cieszyć, że istnieją tacy ludzie jak państwo Angelsten,
którzy pragną przygarniać dzieci pochodzące z takich domów.
Wstała. - Powinna wiedzieć też pani o innej sprawie, pani
Bjerkely.
Blanche też podniosła się z miejsca, rozumiejąc, że rozmowa
dobiegła końca.
- Musi pani wiedzieć, że mamy w zwyczaju wysyłać
najtrudniejsze dzieci do Angelsten, gdyż mamy świadomość,
że zostaną tam właściwie wychowane.
Blanche wpatrywała się w nią. Co takiego miała na myśli? -
Mówi pani, że nie możemy przyjmować tych dzieci do
sierocińca?
Kobieta zastanowiła się. - Mówię jedynie, że widzimy, jak
dobry uczynek państwo Angel-
sten robią dla tych dzieci. Potrzeba twardej ręki, aby
wychować najbardziej nieposłuszne z nich, i w takich
przypadkach Angelsten jest, moim zdaniem, właściwym
miejscem.
Blanche nie mogła uwierzyć własnym uszom. - Może mi pani
powiedzieć, dlaczego bracia, których właśnie przyjęliśmy,
Thorstein i Hogne, uspokoili się tuż po przybyciu do
sierocińca? Uprzedzono nas, że obaj są szczególnie trudni, ale
niczego takiego sami nie doświadczyliśmy.
Kobieta potrząsnęła głową. - Doprawdy nie wiem, ale cieszy
mnie oczywiście, że chłopcom się u was podoba. Podeszła do
drzwi i otworzyła je.
Blanche westchnęła. Co mogła poradzić na to, że kobieta nie
chciała jej słuchać? Komisja do spraw ubogich będzie dalej
wysyłać dzieci do Angelsten, pomimo jej opowieści o cze-
kających je tam karach. Miała wrażenie, jakby urzędniczka
komisji sądziła, że takie postępowanie jest uzasadnione.
Kobieta zatrzymała ją, gdy Blanche wychodziła. - Proszę
zrobić sobie samej przysługę, pani
Bjerkely. Niech cieszy się pani z tych dzieci, którym może
pani pomóc. Nie uratuje pani wszystkich, komisja do sprawy
ubogich też nie. Poza tym dzieci dorastają i nawet jeśli trafiają
do gospodarstwa, gdzie im się nie podoba, nie trwa to
wiecznie.
Blanche piła kawę z Signe, pilnującą dzieci w salonie.
Najstarsze nie wróciły jeszcze ze szkoły, więc bawiły się tam
tylko młodsze.
- A więc komisja do spraw ubogich nie chce nic zrobić? -
zapytała Signe.
Blanche pokręciła głową. - Powiedzieli, że wiedzą, iż dzieci w
Angelsten są traktowane surowo, ale ich zdaniem tak już musi
być.
Signe prychnęła. - Słyszałam, że Halvora zamknięto w
piwnicy, bo zwymiotował do łóżka.
Blanche zerknęła na Thorsteina, który siedział sam na
kanapie, wpatrując się jedynie przed siebie. Jak wyglądał jego
pobyt w Angelsten? Na pewno nie bez powodu parobek pytał o
niego, a zdaniem Blanche miał rację także
w innej kwestii. Thorstein różnił się od innych dzieci. Z
początku tego nie zauważyła, sądziła, że nie ma nic dziwnego
w tym, że jest zamknięty w sobie i spokojny, ale chłopiec cały
czas prawie się nie odzywał. Czasem sprawiał też wrażenie
zdezorientowanego, ale zawsze pomagał mu starszy brat.
Widziała to każdego dnia.
- Obawiam się, że nic nie mogę uczynić dla dzieci z Angelsten
- odpowiedziała Blanche cicho. - Dopóki państwo Angelsten
będą w stanie je przyjmować, dopóty komisja do spraw ubo-
gich będzie je tam wysyłać.
Signe westchnęła. - Myślę, że oni nie przyjmują dzieci ze
względu na pieniądze.
Blanche skinęła głową. - Też tak sądzę. Są zamożni, nie
potrzebują pieniędzy.
Uważała raczej, że państwo Angelsten naprawdę pragnęli
sprowadzać te dzieci na właściwą drogę. Może traktowali to
zadanie niemal jak posłannictwo, jak zauważyła kobieta z
komisji.
- Zwróciłaś uwagę, że Thorstein spędza czas najczęściej
samotnie? - zapytała Signe w zamyśleniu.
Blanche przytaknęła. - Tak, rozmawia tylko z bratem.
Signe przypatrywała się chłopcu. - Widziałaś, jak ogląda inne
dzieci?
Blanche spojrzała na chłopców. Signe miała rację. Blanche
wydawało się, że Thorstein jest zamyślony, lecz teraz
zauważyła, że pilnie przygląda się pozostałym dzieciom. -
Może z czasem zacznie się z nimi bawić, kiedy lepiej je pozna -
powiedziała.
Signe wstała. - Chodź, coś ci pokażę.
Blanche poszła za Signe do Thorsteina. Signe dała ręką znak,
aby Blanche stanęła nieco dalej.
- Thorsteinie? - zapytała Signe, siadając koło chłopca, który
cały czas patrzył wprost przed siebie. - Thorsteinie? -
powtórzyła Signe, kładąc mu dłoń na kolanie.
Chłopiec prędko odwrócił się do Signe i jak gdyby drgnął, jak
zauważyła Blanche.
Signe wzięła go na swoje kolana, co wyraźnie mu się
podobało, bo się do niej przytulił. - Thorsteinie, chcę tylko
obejrzeć twoje plecy, mogę?
Chłopiec wyglądał na zmieszanego, ale skinął głową.
Blanche przyglądała się, jak Signe ostrożnie podnosi jego
koszulę, odsłaniając plecy.
- Widzisz? - zapytała Signe, spoglądając w stronę Blanche.
Blanche wstała i podeszła wolno do Thorsteina.
Na wąskich plecach chłopca widać było kilka poprzecznych,
bladych, czerwono-fioletowych kresek.
Kiedyś musiały być w tym miejscu głębokie rany.
10
Abelone siedziała bez ruchu w łóżku, nie spuszczając wzroku
z mężczyzny.
Teraz niemalże bełkotał słowa bez składu. Ptaki przylatuję,
niebo szarzeje, słyszysz, jaka cisza? Wiedziała, że ojciec pana
Langaarda jest pomylony, ale już drugi raz przyszedł do Gimle
w nocy. Jak udało mu się wejść do środka? Nie miał tu czego
szukać, zarówno na dziedzińcu, jak i w domu!
Na szczęście wydawał się nieszkodliwy, ale sposób, w jaki
mówił... Jej własna babcia również doznała pomieszania
zmysłów, typowego dla starszych ludzi u kresu życia, ale
chyba nigdy nie zachowywała się w taki sposób.
Mężczyzna, którego ze względu na jego zainteresowanie
ptakami we wsi przezywano Człowiekiem-Ptakiem, odszedł od
niej i zbliżył się do okna i stał tam, obserwując w ciszy ciemne
nocne niebo.
Zerknęła na drzwi. Gdyby się pośpieszyła, mogłaby wybiec
na korytarz. Starzec miał słabe nogi, chodził o lasce, więc nie
mógłby jej dogonić.
Wpatrywała się w mężczyznę, jednocześnie cicho odsuwając
na bok kołdrę. Palce jej stóp dotknęły zimnej drewnianej
podłogi i ostrożnie wstała. Podłoga skrzypnęła.
Mężczyzna odwrócił się do niej, wywracając oczami. - Nie
możesz iść, nie teraz. Musisz tu zostać, na zewnątrz jest
niebezpiecznie! - mówił coraz głośniej, lecz ona jednym
skokiem znalazła się przy częściowo otwartych drzwiach.
- Nie, poczekaj! - mężczyzna krzyknął za nią drżącym,
słabym głosem, ale nie śmiała się zatrzymać.
Przebiegła przez korytarz i otworzyła na oścież drzwi do
pokoju ojca. Musiał lekko spać, bo od razu uniósł głowę.
- Abelone? - zapytał niewyraźnym głosem, widocznie
zdezorientowany.
- Chodź, ojcze - zawołała, oglądając się przez ramię. - Chodzi
o ojca pana Langaarda, obudziłam się, bo stał w moim pokoju!
Ojciec wzburzył się. - Co takiego?
- Jest w moim pokoju - szepnęła. - Chyba pomieszało mu się
w głowie.
Ojciec pobiegł do drzwi, a Abelone poszła za nim. Wkrótce
natknęli się na mężczyznę, który był teraz na korytarzu, w
drodze na schody.
Aksel prędko zatrzymał go, zanim mężczyzna zdążył wejść
na schody. - Panie Tunsberg? - głos ojca był szorstki i
zdenerwowany.
W ciemności trudno było dojrzeć starca, lecz Abelone
dostrzegała jego błyszczące oczy o pomylonym spojrzeniu.
- Panie Tunsberg - powtórzył ojciec spokojniej. - Co pan tu
robi?
Mężczyzna zdawał się nie wiedzieć, co ma odpowiedzieć.
Czy dopiero teraz pojął, gdzie się znajduje? Było to możliwe -
starsi ludzie, którym pomieszał się umysł nie zawsze wiedzieli,
gdzie są i po co. Babcia też taka była, raz nawet wyszła bez
ubrania na dwór w środku zimy.
- Ja... ja... nie wiem - głos starca łamał się, Abelone widziała,
jak ściska swoją laskę.
Wymieniła z ojcem spojrzenia. Co powinni zrobić? Nie mogli
tak po prostu pozwolić mu samemu wrócić do domu - nie
sądziła, by był w stanie znaleźć drogę.
- Będę musiał odprowadzić go do Gregera - powiedział ojciec
cicho. - Muszę tylko się ubrać.
Abelone pomogła mężczyźnie zejść ze schodów, podczas gdy
ojciec się ubierał. Na dole uderzyło ją zimne powietrze. Drzwi
wejściowe były otwarte, pewnie pan Tunsberg nie zamknął ich
za sobą.
Przymknęła drzwi i aż się wzdrygnęła. Na dworze było
zimno. A gdyby ten stary człowiek zgubił drogę? Albo upadł i
się uderzył?
Zapaliła lampę naftową, stojącą na stoliku przy lustrze. -
Ojciec zaraz przyjdzie - wyjaśniła, zerkając na pana
Tunsberga. Wydawał się wycieńczony i zaskoczony, ale się
uśmiechał.
Podeszła do niego. - Panie Tunsberg, ojciec pomoże panu
wrócić do domu.
Starzec uniósł krzaczaste brwi, rozglądając się ze
zdziwieniem wokół. - Ale nie trzeba.
Abelone skinęła głową. - Myślę, że tak będzie najlepiej.
Wzrok mężczyzny nagle się zmienił, zdawał się jaśniejszy. -
Dlaczego? Jestem przecież w domu.
Abelone zerknęła na schody. - Ojciec właśnie idzie, panie
Tunsberg.
Odsunął się, gdy ojciec wyjaśniał mu, że mają iść. Czy będzie
protestował? Przed chwilą wydawał się taki zdecydowany.
Abelone zauważyła, że pan Tunsberg przyglądał się jej, kiedy
ojciec odprowadzał go do drzwi. Wcześniej wystraszył ją w jej
własnym pokoju, ale przerażało ją jeszcze co innego.
Patrzył na nią w taki dziwny sposób. Nagle jego spojrzenie
wydało się jej jasne, pomylenie i uśmiech zniknęły, poza tym
mężczyzna przestał też mówić o ptakach, które tak go
interesowały.
Kiedy wyszli, prędko pobiegła na górę, zamknęła za sobą
starannie drzwi i wpełzła pod ciepłą kołdrę.
Miała nadzieję, że pan Langaard zatroszczy się o to, by jego
ojciec nie wrócił już do Gimle.
Abelone usiadła z ojcem przy kuchennym stole, Bera podała
im pierwszą tego dnia kawę.
- Greger najmocniej przeprasza, że jego ojciec przyszedł tu w
nocy - wyjaśnił ojciec, popijając kawę. - Nie wie, co ma zrobić
ze starcem. Boi się, że pewnego dnia się zgubi.
- Nie ma innej rodziny, która mogłaby się nim zająć? -
zapytała Abelone. Bała się, że to, co stało się tej nocy, będzie
się powtarzać.
Ojciec potrząsnął głową. - Z tego, co zrozumiałem, ich
rodzina jest w Ameryce.
Bera usiadła naprzeciwko Abelone. - Musiałaś się przerazić,
kiedy zobaczyłaś go w swoim pokoju?
Abelone przytaknęła. - Tak, ale dość prędko
zorientowałam się, kto to. To nieszkodliwy człowiek, ale i tak
się przestraszyłam.
Bera pokręciła głową. - Miejmy nadzieję, że to się nie więcej
nie wydarzy. Na jej pomarszczonej twarzy pojawił się
delikatny uśmiech. -Tak w ogóle, to dzieci czują się dziś chyba
lepiej.
Ojciec cicho zachichotał. - Tak, słyszałem rano Marie.
Wcześnie się obudziła i zaczęła zagadywać Isaka. Dość długo
rozmawiali.
- Tak, pytali, czy mogą dzisiaj wstać, ale myślę, że powinni
poczekać do jutra - powiedziała Bera.
Ojciec skinął głową, zgadzając się z nią. - Lepiej poczekać
jeden dzień, niż ryzykować, że się im pogorszy.
Spojrzeli na sufit, usłyszawszy odgłosy dobiegające z piętra. -
Chyba wstali - powiedziała Abelone z uśmiechem. Sama
pamiętała, jak trudno jest wytrzymać w łóżku, kiedy zaczyna
się zdrowieć.
Bera wstała i pokręciła z rezygnacją głową.
-Pójdę i z nimi porozmawiam. Pewnie czekają na jedzenie.
Nagle Mały Erik, siedzący na swoim krzesełku, zaczął
wydawać z siebie głosy niezadowolenia. Hilmar zbudował dla
niego tej jesieni dość wysokie krzesło, na którym malec lubił
siedzieć. Mógł w ten sposób obserwować, co dzieje się wokół.
Abelone wstała i podeszła do niego. - Ty też jesteś głodny?
Pochyliła się przed krzesłem, aby Mały Erik mógł zobaczyć jej
twarz. Małe, pulchne rączki chwyciły od razu jej włosy. Chyba
jeszcze nie rozumiał, że ciągnięcie ich sprawia jej ból.
Odsunęła rączki syna i uniosła go. Okrągła twarzyczka
promieniała niczym słońce, a w uśmiechniętych ustach widać
było małe dolne ząbki.
Pogładziła go po zdrowych, pulchnych policzkach. Chyba
każdy sądził, że jego dziecko jest najpiękniejsze na świecie, ale
Mały Erik naprawdę był piękny.
Przytuliła go do siebie i ucałowała jego puszyste,
jasnobrązowe włosy.
W ten sposób mogła być najbliżej Erika.
11
Kiedy Blanche przyszła do sierocińca, zastała w bawialni
mrowie roześmianych dzieci w pięknych strojach. Dzieci
przymierzały ubrania, które jakiś czas temu przyniosła wdowa
Archer. Większość z nich zdawała się już znaleźć dla siebie coś
odpowiedniego, zaś reszta przeglądała jeszcze stroje.
Signe zaśmiała się do niej zachwycona. - Chyba każdy
znajdzie dla siebie coś na bal - stwierdziła.
- Pani Bjerkely - proszę spojrzeć na mnie!
Rudowłosa dziewczynka, 01ava, która na ogół była skromna i
zamknięta w sobie, posłała jej roześmiane spojrzenie
błyszczących oczu, obraca-
jąc się przed nią w seledynowej jedwabnej sukni z szerokim
welwetowym pasem w ciemniejszym odcieniu zieleni.
Delikatny kolor sukni znakomicie pasował do jej jasnej skóry i
szarych oczu.
Blanche uśmiechnęła się do dziewczynki. -Wspaniale
wyglądasz, Olavo.
Dwie inne dziewczynki podeszły do 01avy i przekrzykując się
wzajem, prędko wybiegły razem z pokoju.
- Będą przeglądać się w lustrze w korytarzu -wyjaśniła Signe
z uśmiechem.
Blanche przesunęła spojrzeniem po dzieciach. Nawet
najstarsi chłopcy pochłonięci byli szukaniem ubrań.
Skinęła głową w stronę Thorsteina, który stał sam pod ścianą.
- Thorstein nie znalazł nic dla siebie?
Signe spojrzała na chłopca. - Nie wiem. Próbowałam
namówić go, by obejrzał spodnie i kamizelkę, ale nie chciał.
Również Hogne próbował, bezskutecznie.
Jeden z chłopców podszedł do Signe i poprosił ją o pomoc w
zapięciu koszuli. Blanche przy-
glądała się Thorsteinowi. Twarz miał skupioną, przypatrywał
się uważnie innym dzieciom, ale sam nawet nie próbował
zerknąć na ubrania.
Podeszła do niego i pochyliła się. - Może pomóc ci znaleźć
pasujący strój? - zapytała z uśmiechem.
Thorstein popatrzył na nią. Niebieskie dziecięce oczy
otaczały gęste, ciemne rzęsy. Spojrzenie miał mądre.
Czekała, aż jej odpowie, ale tego nie uczynił.
Wyciągnęła rękę. - Chodź, pokażę ci. Na pewno coś dla ciebie
znajdziemy.
Thorstein dalej na nią patrzył, po czym z wahaniem wyciągnął
dłoń. Blanche ujęła ją i poprowadziła go do stołu, na który
Signe i Line wyłożyły ubrania.
Blanche znalazła koszulę i granatową kamizelkę, które jej
zdaniem powinny na niego pasować. - Przymierzysz?
Zastanawiała się, co takiego jest z tym chłopcem. Nie
spuszczał z niej wzroku, a spojrzenie miał takie poważne,
niemal smutne.
Wskazała palcem na Hognego i uśmiechnęła
się. - Widzisz, jak ładnie wygląda Hogne? Brat Thorsteina
znalazł brązowe spodnie wraz z marynarką i kamizelką.
Wyglądał w tym stroju niczym mały mężczyzna.
Hogne podszedł do nich. - Ty też musisz ładnie wyglądać na
balu - wyjaśnił, kładąc dłoń na ramieniu brata, lecz Thorstein
wyrwał mu się i wybiegł z pokoju.
Hogne spojrzał zrezygnowany na Blanche. -Nie wiem,
dlaczego taki jest, pani Bjerkely.
Ona też tego nie rozumiała. Zupełnie jakby nie mogła do
niego dotrzeć.
Może z czasem się to zmieni, w końcu od przybycia braci do
sierocińca nie minęło wiele tygodni.
Signe mówiła to samo - uważała, że chłopcy potrzebują czasu,
by się ze wszystkimi zapoznać.
*
Blanche otworzyła drzwi do sklepu z wyrobami szklanymi.
Zakupy w mieście były zawsze dla dzieci z sierocińca wielką
frajdą, dzisiaj poje-
chali z nią Hogne i Thorstein. Zbliżały się święta. Blanche
przejrzawszy ozdoby choinkowe zdecydowała, że potrzebują
więcej bombek i świec.
Pulchna, siwa kobieta uśmiechnęła się do niej zza lady. Była
to jedna z dwóch sióstr, które były właścicielkami sklepu.
- To pani, pani Bjerkely? - zapytała przyjaźnie, po czym
spojrzała na Hognego i Thorsteina. Chłopcy przyglądali się
zabawkom wystawionym w oszklonej witrynie.
Blanche podeszła do lady. - Chciałabym kupić kilka bombek -
wyjaśniła. - Oraz świece.
Zerknęła na chłopców, ale nie musiała obawiać się, że będą
nieostrożni. Stali z dala od półek z kryształami, szkłem i
bibelotami, nadal zajęci zabawkami.
Kobieta za ladą wyjęła parę pudeł, a kiedy zdjęła pokrywki,
ukazały się niebieskie, czerwone i srebrne bombki.
Uniosła srebrną kulę ozdobioną niewielkim niebieskim
wzorem. - Czyż nie są urocze, pani Bjerkely? Bombki
pochodzą z Niemiec.
Chłopcy podeszli do niej. Obaj oglądali
bombkę szeroko otwartymi oczami. - Ozdobimy drzewko
takimi kulami? - zapytał Hogne.
Blanche spojrzała na niego z uśmiechem. W lepiej
sytuowanych mieszczańskich rodzinach choinki stawały się
coraz bardziej popularne, ale chyba niewiele dzieci z sierocińca
widziało wcześniej takie drzewko. - Tak, weźmiemy ładny
świerk, który ozdobimy świecami, bombkami i koszyczkami z
papieru.
Hogne patrzył na nią, nie rozumiejąc, ale ani on, ani Thorstein
nie odzywali się, zajęci podziwianiem leżących w pudełkach
ozdób.
Kobieta za ladą wyjęła więcej bombek, by pokazać je
dzieciom.
- Możecie wybrać po jednej - powiedziała Blanche. Bombki
były drogie, więc nie mogli kupić wielu.
Hogne prędko wybrał czerwoną kulę. Thorstein nie mógł się
zdecydować.
- Która jest twoim zdaniem najładniejsza, Thorsteinie? -
zapytała Blanche.
Chłopiec nie odpowiedział, a jego wzrok
przesuwał się po barwnych, błyszczących kulach, które
sprzedawczyni unosiła do góry.
Blanche postanowiła dać mu czas, nie śpieszyło im się.
W końcu Hogne dał mu kuksańca w bok. -Musisz wybrać -
szepnął.
Spojrzenie chłopca zatrzymało się na srebrnej bombce z
niebieskim wzorem. Powoli uniósł palec i wskazał na nią.
Blanche skinęła głową, uśmiechając się. - Podoba ci się?
Chłopiec ledwie kiwnął głową.
- Niech będzie więc czerwona i srebrna - powiedziała, po
czym dodała, że potrzebuje też dziesięć świec i papier
kolorowy, z którego zrobią ozdoby.
Kiedy płaciła, chłopcy pobiegli znów do zabawek. Słuchała
ich rozmowy, podczas gdy bombki i świece były starannie
pakowane. W sierocińcu Thorstein prawie się nie odzywał, ale
słyszała, jak rozmawiał z bratem.
Podeszła do nich, gdy była gotowa. Zobaczyła, jakie zabawki
ich interesują - figurki uzbrojo-
nych ołowianych żołnierzyków w różnych mundurach.
Niektóre siedziały na koniach, pewnie musiały być generałami.
- Widzisz? - powiedział Hogne ożywiony, wskazując na
jednego z żołnierzyków. - Chłopiec gra na bębnie.
Hogne miał rację, a Blanche rozumiała, dlaczego braci tak
pochłonęły żołnierzyki. Były starannie wykonane i misternie
pomalowane.
- Musimy już iść - powiedziała, podchodząc do drzwi.
Chłopcy poszli za nią niechętnie, posyłając tęskne spojrzenia w
stronę żołnierzyków.
Wyszli na pokrytą rozmokłym śniegiem ulicę. - Musimy też
wejść do sklepu kolonialnego - wyjaśniła, idąc w dół ulicy.
Hogne i Thorstein pobiegli przodem. Zauważyła, że tacy już
są chłopcy w tym wieku. Trudno było im iść, musieli biec, gdy
tylko mieli okazję.
Szła zamyślona w stronę sklepu kolonialnego, z zadumy
wyrwał ją dopiero głos Hognego.
- Thorstein!
Minęły ją sanie zaprzężone w dwa konie, ale
Thorstein chyba ich nie słyszał. Już miał wbiec na ulicę, kiedy
Hogne zaczął go wołać.
- Thorstein! - usłyszała własny krzyk, gdy woźnica w ostatniej
sekundzie zdążył wyminąć chłopca.
Blanche pobiegła do braci. Thorstein rozglądał się przerażony
wokół, Hogne również wyglądał na wystraszonego.
- Musisz uważać! - zawołał zdenerwowany, szturchając brata
w ramię.
Thorstein jakby miał się zaraz rozpłakać -spoglądał
niespokojnie na woźnicę, który zatrzymał konie.
Blanche pochyliła się nad chłopcem. - Nie słyszałeś koni? -
zapytała, głaszcząc go po włosach.
Thorstein potrząsnął głową, a w oczach miał łzy. Widziała, że
zaraz wybuchnie płaczem.
- Chodź - powiedziała, przytulając go. Czuła, jak chłopiec
przyciska twarz do jej ramienia, wiedziała też, że płacze.
Ujrzała kroczącego w ich stronę wściekłego woźnicę.
- Musi pani lepiej pilnować dzieci! - krzyczał, nim jeszcze
zdążył do niej podejść.
Uniosła Thorsteina, ściskając mocno jego szyję.
- A może to pan powinien bardziej uważać -odparła Blanche
zdenerwowana. - Musiał pan widzieć dzieci!
- Bardziej uważać? - zagrzmiał mężczyzna, wymachując
pięścią. - Pani chłopak wybiegł prosto przed konie! Ma
szczęście, że go nie zadeptały na śmierć.
Blanche przełknęła ślinę. Wiedziała, że woźnica ma rację. -
Tak, jestem panu oczywiście wdzięczna, że udało się panu go
ominąć - wymamrotała przeprosiny. Nic dziwnego, że męż-
czyzna był zły.
Rzucił wściekłe spojrzenie na Thorsteina i prychnął, po czym
odwrócił się na pięcie i wrócił do sań.
Blanche pogładziła Thorsteina po plecach. Chłopiec nadal się
trząsł. - Już dobrze? - zapytała.
Thorstein nie odpowiedział, ale gdy usiadł, widziała, że twarz
ma czerwoną od płaczu.
Wytarła mu łzy i uśmiechnęła się do niego pocieszająco. -
Wszystko dobrze się skończyło, prawda? Pogłaskała go po
policzku. - Chodź, teraz pójdziemy do sklepu kolonialnego.
Ścisnęła jego dłoń i pochyliła się nad jego uchem. - Kto idzie
ze mną do sklepu kolonialnego, dostaje rodzynki! - mrugnęła
do Hognego, który usłyszał jej słowa.
Thorstein ściskał mocno jej dłoń, gdy szli dalej w dół ulicy.
Hogne szedł obok bez słowa.
Nawet obietnica rodzynków nie poprawiła humoru chłopców.
Wszyscy troje byli w szoku.
12
Gimle, Wigilia 1884 roku
Dziś w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym
jest Mesjasz, Pan. A to będzie znakiem dla was: Znajdziecie
niemowlę, owinięte w pieluszki i leżące w żłobie. I nagle
przyłączyło się do anioła mnóstwo zastępów niebieskich, które
wielbiły Boga słowami: Chwała Bogu na wysokościach, a na
ziemi pokój ludziom Jego upodobania.
Aksel zamknął Biblię i przesunął wzrokiem po zgromadzonej
wokół stołu rodzinie. Tego wieczoru nosił w sercu spokój. Już
dawno tak nie było, by przy świątecznym stole zgroma-
dzili się wszyscy. Aksel siedział na swoim stałym miejscu u
końca stołu. Po jego prawej stronie zasiedli Ellen i Ulrik, a po
drugiej - Blanche i Alf. Helenę Augusta siedziała niczym
księżniczka koło ojca, a obok niej Marie. Aksel domyślał się,
że obie dziewczynki bardzo cieszyły się, mogąc przebywać
razem, mimo że Marie była o parę lat starsza. Bliźnięta
siedziały koło Ulrika, a dalej Bera, zaś po drugiej stronie stołu -
Abelone. Mały Erik spał w kołysce. Jedynym nieobecnym w
Gimle był Sjur, którego Ingvarda zaprosiła do Tonsbergu.
Jeszcze parę tygodni temu obawiał się, że te święta
przepełniać będzie atmosfera smutku, jednak dzieci
wyzdrowiały. Nikt inny się też nie zaraził, co oznaczało, że
Bóg ma ich w swojej opiece.
Kobiety wstały, więc już za chwilę na stole miały się pojawić
wspaniałe świąteczne potrawy, na które wszyscy tak się
cieszyli. On sam najbardziej nie mógł doczekać się piwa, gdyż
nic innego tak bardzo nie kojarzyło mu się z Bożym
Narodzeniem, jak dobre chmielowe piwo warzone w Gimle.
Po chwili kobiety wniosły naczynia ze świątecznym
jedzeniem. Zapach żeberek, kiełbas i kiszonej kapusty cały
dzień spowijał gospodarstwo. Nadeszło Boże Narodzenie -
można było zacząć posiłek.
Kobiety postawiły półmiski na stole, a on sam, jak miał to w
zwyczaju, napełnił szklanki piwem.
Kiedy wszyscy ponownie zasiedli, uniósł szklankę. -
Chciałbym powitać wszystkich w Gimle! Bardzo cieszy mnie,
że jesteśmy tutaj.
Unieśli szklanki.
- Niech święta i Nowy Rok przyniosą wszystkim nam, którzy
tu mieszkamy i pracujemy, wyciszenie po całorocznym
zgiełku. Na zdrowie!
Wypił pierwszy łyk piwa, delektując się jego smakiem. Było
dokładnie takie, jakie powinno być, jak zawsze.
Nad Gimle roztoczył się świąteczny nastrój.
Blanche zerknęła na córkę, by upewnić się,
czy dobrze siedzi. Nie musiała się martwić. Helenę Augusta
siedziała wyprostowana jak struna i zajadała z zapałem.
Popatrzyła na Alfa i uśmiechnęła się. Planowali spędzić Boże
Narodzenie sami w Brzozowym Zakątku, lecz gdy wuj Aksel
zaprosił ich do Gimle, wspólnie uznali, że to tam powinni
świętować. Matka Alfa i Anders i tak zostali zaproszeni do
krewnych we wsi, więc zostaliby w domu sami, tylko we troje.
Wcześniej była w sierocińcu, by zjeść tradycyjne świąteczne
molje. Dzieci od dawna cieszyły się na ten wielki dzień,
przygotowały też dla siebie drobne upominki. Nie mogły
oczywiście obdarować każdego, ale Signe zadbała o to, by
każde otrzymało dwa prezenty. Starsze dziewczynki umiały
dobrze robić na drutach, więc wiedziała, że wielu
wychowanków dostanie nowe skarpety i rękawiczki, ale
również młodsze dzieci same coś przygotowały. Kiedy starsze
były w szkole, one w tajemnicy zrobiły dla nich drobne ozdoby
ze słomy i czerwonych wstążek. Ozdobiły również świąteczną
gałąź zawieszoną
w westybulu, a Thorstein i Hogne z dumą spoglądali na swoje
bombki wiszące na choince. Blanche miała nadzieję, że
chłopcom spodoba się mały zestaw ołowianych żołnierzyków,
które kupiła im w sklepie. Dla dziewczynek wybrała zaś dwie
nowe lalki, którymi z pewnością chętnie będą się bawić.
Dziś postarała się przyjść do sierocińca wczesnym rankiem.
Poprzedniego wieczoru razem z Signe, Line i Anną ubrały
choinkę, aby dzieci, gdy rano wstaną, miały niespodziankę.
Gdy wspomniała ich roziskrzone spojrzenia, kiedy dzieci
zobaczyły drzewko, łzy znów napłynęły jej do oczu. Tak
niewiele trzeba było, by je ucieszyć.
Znów pomyślała o dzieciach z Angelsten. Czy zrobiła dla nich
wystarczająco dużo? Próbowała uspokoić się myślą, że
zdarzenia, o których opowiadali chłopcy, były odosobnione.
Nie zawsze łatwo było robić to, co należy, sama wiedziała, jak
trudno czasem jest postępować z niesfornymi dziećmi.
Zatopiona w myślach skosztowała piwa.
Również Alf poprosił ją, by zapomniała o opowieści
chłopców, zgadzał się z kobietą komisji do spraw ubogich.
Tyle dzieci cierpiało, a w Angelsten było im lepiej niż w
innych miejscach, gdzie może nie miały rodziców. Nie mogła
stworzyć dla wszystkich domu.
Wciąż nie potrafiła przestać myśleć o dzieciach, które
widziała w Angelsten. Były takie przygaszone. I co ze śladami
na plecach małego Thorsteina? Zapytała chłopca, skąd się
wzięły, ale nie odpowiedział. Gdy spytała Hognego, czy wie
coś o tym, tylko potrząsnął głową.
- Mamo? - szepnęła Helenę Augusta.
- Tak? - odpowiedziała Blanche z uśmiechem.
- Prezenty? - córka patrzyła na nią szeroko otwartymi,
pełnymi wyczekiwania oczami.
Blanche mrugnęła do niej. - Musimy poczekać, aż skończymy
jeść - odparła cicho.
Helenę Augusta wyglądała na zawiedzioną, bo wydęła usta.
Blanche zdecydowała się nie myśleć więcej o dzieciach z
Angelsten.
W końcu i tak nic nie mogła dla nich zrobić. W każdym razie
nie tego wieczoru.
Ellen zerknęła w napięciu na Ulrika. Czy powinni powiedzieć
to teraz? Wszyscy akurat jedli świąteczny budyń ryżowy z
migdałami.
Skinęła nieznacznie głową Ulrikowi, który wytarł usta lnianą
serwetką i odchrząknął. Zapadła cisza, a wszyscy skupili na
nim uwagę.
- Ellen i ja chcielibyśmy wam coś powiedzieć - zaczął.
Ellen spojrzała na wszystkich w napięciu i znalazła dłoń
Ulrika pod stołem.
- Dostałem zaproszenie od przyjaciela - ciągnął - który
chciałby, abym odwiedził go wraz z Ellen.
Ellen poczuła trzepotanie w żołądku. Wiedziała, że będzie to
wielkie zaskoczenie dla rodziny, a zwłaszcza dla ojca.
Przyjechali do Gimle poprzedniego wieczoru, ale postanowili
wstrzymać się z przekazaniem tej nowiny.
Ojciec odstawił szklankę z piwem. - Ach tak, Ulriku? -
powiedział w oczekiwaniu. - A gdzie mieszka twój przyjaciel?
Ulrik musiał zebrać się w sobie, by odpowiedzieć, Ellen
poznała to po jego głosie.
- Mój przyjaciel jest przyrodnikiem na Madagaskarze.
Zaprosił mnie, Ellen i profesora z muzeum.
Wszyscy wstrzymali oddechy, ojciec nie wyglądał jednak
wcale na zachwyconego. Nikt nic nie powiedział, wszyscy
wpatrywali się jedynie w ojca, nie chcąc odzywać się, zanim on
wyrazi swoje zdanie.
- Na Madagaskarze? - rzekł po chwili ponuro.
Ulrik skinął głową. - Tak, Akselu. Odwiedzimy też francuską
wyspę, Reunion, gdzie jest ponoć fantastyczna flora i fauna.
Profesor Wergeland, z którym pojedziemy, twierdzi, że
również geologia wyspy jest niezwykle ciekawa.
Ellen zauważyła, jak twarz ojca ciemniała z każdym
wypowiadanym przez Ulrika słowem.
- Nie rozumiem, w jaki sposób taka podróż
miałaby być odpowiednia dla kobiety - powiedział z
wysiłkiem. - Młodej kobiety - dodał.
Ellen pojęła, do czego zmierzał ojciec - a gdyby zaszła w
ciążę? Sama również myślała o tym i rozmawiała też na ten
temat Ulrikiem, ale nie chcieli, by stanęło to na przeszkodzie
tej fantastycznej możliwości.
- Mogę cię zapewnić, że nigdy nie zabrałbym Ellen w
jakąkolwiek podróż, gdybym obawiał się, że w jakiś sposób
może to jej zaszkodzić -odparł Ulrik spokojnie. - Poza tym
jedzie również żona pana Wergelanda.
Ojciec spojrzał na Ulrika spode łba.
- Ojcze, tak bardzo chciałabym pojechać -powiedziała Ellen
spokojnie. - Fantastycznie byłoby móc coś takiego przeżyć.
Znów poczuła w brzuchu niepokój, radość i oczekiwanie.
Myślała niemal tylko o tym, odkąd Ulrik zapytał ją, czy zechce
z nim pojechać. Przejrzała już kilka jego książek, by mieć
wyobrażenie, co ją tam czeka. I rejs - jakie to uczucie być przez
wiele tygodni na statku? Bała się, że nabawi się choroby
morskiej, ale Ulrik zapewniał
ją, że prędko przyzwyczai się do morza. Jak to będzie wysiąść
na małej francuskiej wysepce Reunion, położonej niedaleko
Madagaskaru? Ulrik mówił, że to wyspa o bujnej przyrodzie,
białych jak śnieg piaszczystych plażach, otoczona krystalicznie
czystą, błękitną wodą. A Madagaskar - w książkach Ulrika
widziała zdjęcia tubylców - ciemnoskórych ludzi niemal bez
żadnych ubrań!
Blanche roześmiała się. - Oczywiście, że pojedziesz, Ellen.
Inni mogą jedynie pomarzyć o takiej podróży.
Alf skinął głową w stronę Ulrika. - Poza tym pojedziecie ze
znajomymi, a twój przyjaciel na pewno dobrze się tam wami
zaopiekuje.
Ulrik skinął głową z uśmiechem. - Na pewno ucieszy się na
naszą wizytę.
Ellen zerknęła na ojca. Twarz miał nadal ponurą. Było tak, jak
się obawiała - ojcu nie podobała się perspektywa ich wyjazdu.
- Pamiętasz Edith i jej męża, którzy pracowali w Ladefoss? -
zapytała Abelone.
Ellen skinęła głową.
- Zeszłej zimy przeprowadzili się do osady handlowej na
Madagaskarze.
Ulrik spojrzał na Ellen z uśmiechem. - A więc musimy
dowiedzieć się, gdzie są, żebyśmy mogli ich odwiedzić.
Musiała się zaśmiać. Nietrudno było jej wyobrazić sobie
zdziwienie Edith na ich widok. -Na pewno ucieszy ją wizyta
kogoś z rodzinnych stron.
Przy stole zapadła cisza. Ellen wiedziała, że wszyscy czekają,
aż Aksel powie coś więcej. Abelone i Blanche sądziły, że jej
podróż jest świetnym pomysłem, jednak ojciec nie podzielał
tego zachwytu.
- Uważam, że przed takim wyjazdem powinniście się dobrze
zastanowić - ojciec powiedział to mocnym głosem. - Podróż
morska jest niebezpieczna, poza tym co takiego wiecie o tych
wyspach, na które się wybieracie? Mogą grozić wam tam
poważne choroby, poza tym Bóg jeden wie, jacy mieszkają tam
poganie. Utkwił wzrok w Ulriku. - Do tego taka wyprawa jest
niebezpieczniejsza dla kobiety.
Ellen z niecierpliwością czekała na odpowiedź Ulrika.
Wiedziała, że bardzo szanuje jej ojca. Może jednak nie będzie
chciał jechać po usłyszeniu jego opinii? Przypuszczał, że Aksel
sprzeciwi się wyjazdowi, lecz ona odrzuciła te wątpliwości
mówiąc, że nie mogą pozwolić, by zdanie ojca ich
powstrzymało.
Ulrik odchrząknął. - Oczywiście, że nie pojedziemy, jeżeli
sobie tego nie życzysz.
Serce stanęło jej w piersi. Chyba tak nie myślał? Mimo
protestów ojca nie mogli zrezygnować z podróży!
Odwróciła się do niego. Wiedziała, jak niezręcznie się czuje.
Napotkał jej spojrzenie. Widziała, że mocno się zastanawia,
lecz po chwili na jego ustach pojawił się drobny uśmiech.
- Chyba nie mogę ci czegoś takiego odmówić?
Ellen zerwała się i rzuciła się ojcu w ramiona. - Och, dziękuję!
Ojciec poklepał ją po plecach. - Ani ja, ani twoja matka nie
sądziliśmy, że będzie ci dane
coś takiego przeżyć. Potrząsnął głową, gładząc powoli włosy
swoją szorstką dłonią. - Ocean Indyjski - westchnął.
Ellen spojrzała na jego twarz. Miał błyszczące oczy,
wiedziała, że nie chce, by jechała. Bał się o nią, lecz było
dokładnie tak, jak powiedział jej mąż: nie pojechaliby nigdy,
gdyby Ulrik uważał podróż za niebezpieczną.
- Będę pisać tak często, jak to możliwe - obiecała.
Ojciec parsknął. - Tak, pewnie będziecie mieli o czym
opowiadać.
Abelone sprzątnęła resztki z kuchennej lady. Wszyscy
siedzieli w salonie, nawet Bera, której Abelone powiedziała, że
sama zajmie się tym, co było w kuchni do zrobienia.
Pomyśleć, że Ellen pojedzie nad Ocean Indyjski! Niemal nie
mogła w to uwierzyć, ale cieszyła się z podroży siostry.
Ostatnie pół roku było dla niej ciężkie. Najpierw dziecko, które
straci-
ła, a później trudny pobyt w szpitalu dla obłąkanych.
Sama nic nie wiedziała o wyspach, o których mówił Ulrik, ale
rozumiała, że Ellen się cieszy. Jednocześnie martwiła się. A
jeśli siostra znów zajdzie w ciążę? Taka podróż musiała być
męcząca, a Ellen straciła już dwoje dzieci.
Nietrudno było zrozumieć obawy ojca, ale światło, które
widziała w oczach Ellen... Ojciec nie mógł zabronić jej tego
wyjazdu.
Uśmiechnęła się sama do siebie na myśl o siostrze z czasów
ich dzieciństwa. Zawsze była spokojna i ostrożna, lecz w ciągu
ostatnich lat się zmieniła, zwłaszcza po pobycie w Danii. Stała
się doroślejsza, silniejsza.
Czy ona sama zdecydowałaby się na taką podróż? Zresztą nie
było nawet nad czym się zastanawiać - Abelone miała swoje
życie w Gimle, musiała myśleć o rodzeństwie, Małym Eriku,
ojcu i gospodarstwie. I jeszcze dom. Nie, nigdy nie mogłaby
pojechać, ale Ellen miała taką możliwość. Już widziała, jak
wszyscy będą rzucać się na jej listy.
Przetarła szmatką ladę. Życie Blanche też bardzo różniło się
od jej życia. Kuzynka prowadziła sierociniec, poza tym
doglądała kopalni, chociaż to Alf był jej zarządcą. Oboje
wydawali się przy tym tacy szczęśliwi, nic nigdy nie mogło ich
rozdzielić, a przecież byli tacy młodzi, gdy Blanche zaszła w
ciążę. A Bóg jeden wie, że życie jej nie pieściło.
Wyprostowała się i spojrzała na okno, w szybie zobaczyła
swoje odbicie. A co z nią samą? Myślała, że zestarzeją się z
Erikiem, ale życie nagle przybrało inny obrót. Z dnia na dzień
wszystko całkowicie się zmieniło. Ona straciła męża, a Mały
Erik ojca.
Poczuła napływające do oczu łzy. W ciągu dnia próbowała nie
myśleć zbyt wiele o Eriku, ale przychodziło jej to z trudem.
Powinien tu być, wspólnie powinni cieszyć się na święta, a
tego wieczoru powinni siedzieć obok siebie przy stole.
Zakryła oczy dłońmi. Jakoś potrafiła znosić tęsknotę, ale
czasami nagle dopadał ją smutek. Mogły wywołać go
drobiazgi, tak jak poprzedniego dnia, kiedy Mały Erik uderzył
się w głowę.
To nie było nic poważnego, ale kiedy skończyła go pocieszać,
musiała pójść do swojego pokoju. Nie chciała, by inni widzieli,
że płacze.
Dlaczego nie doceniała bardziej dni, które wspólnie przeżyli
7
.
Nie sądziła, że będą razem tak krótko. Nikt nie mógł się
spodziewać, że Erik umrze tak młodo, był przecież taki silny.
Oddałaby wszystko, aby odzyskać chociaż jeden z ich
wspólnych dni.
Próbowała przełknąć łzy, czekali na nią w salonie.
Babcia zawsze powtarzała, że nikt nie zna jutra.
Tak właśnie było.
Zanurzyła ręcznik w wiadrze i zwilżyła twarz zimną wodą,
wytarła ją i przejrzała się znów w oknie. Chyba nikt nie
zauważy, że płakała.
Już miała wyjść z kuchni, kiedy coś za oknem zwróciło jej
uwagę. Księżyc świecił jasno, nadając śniegowi błękitnawy
odcień, ale za budynkiem pralni dostrzegała złoty blask.
Uniosła spódnice i przebiegła przez bawialnię do salonu,
gdzie siedzieli wszyscy.
- Abelone? - usłyszała pytanie ojca.
Zatrzymała się przy oknie. Stąd widziała pralnię i znajdujący
się za nią zagajnik.
Poczuła niepokój, a serce zabiło jej mocniej.
Odwróciła się do pozostałych, którzy patrzyli na nią
zdziwieni. - Ojcze, musisz to zobaczyć - powiedziała drżącym
głosem.
Wstał i podszedł do niej.
Wskazała palcem, lecz ojciec również dostrzegł to samo, co
ona.
Za pralnią, na wzgórzu przy zagajniku, płonął krzyż.