Gjersoe Ann-Christin
Dziedzictwo II 26
Rodzinne więzy
„Chciałabym zaznaczyć, że zarówno osoby, jak i wydarzenia
Dziedzictwa zostały wymyślone, dotyczy to również posiadłości
Gimle i wielu innych opisanych tu miejsc"
Ann-Christin Gjersoe
Galeria postaci
Abelone Ladefoss - wdowa po Eriku Ladefossie
Aksel Gimle - ojciec Abelone, właściciel Gimle
Marie Gimle - najmłodsza, ośmioletnia siostra Abelone,
Jorgen i Isak Gimle - bliźnięta, trzyletni młodsi bracia Abe-
lone
Mały Erik - roczny syn Abelone
Blanche Bjerkely - kuzynka Abelone
Alf Bjerkely - mąż Blanche
Helene Augusta - prawie trzyletnia córka Blanche i Alfa
Ellen Bjerregaard - siostra Abelone
Ulrik Bjerregaard- mąż Ellen
Bera, Sofie, Maline - służące w Gimle
Hilmar - parobek w Gimle
Anders - pracuje w odlewni dzwonów, brat Alfa
Greger Langaard - zarządca Ladefoss
Aslak Sorensen - mieszka w lesie w chatce drwala, samotnik
Państwo Angelsten - małżeństwo opiekujące się ubogimi i
osieroconymi dziećmi
Wdowa Lucie Archer - matka nowego dziedzica Rosenlowe
Pani Martens - była gospodyni ojca i dziadków Blanche
Pan Lothe - artysta malarz
Nora i profesor Wergeland - małżeństwo podróżujące
razem z Ulrikiem i Ellen
Lady Juliet - angielska arystokratka podróżująca statkiem
Angélique
Markiz de Cavalière - były narzeczony lady Juliet
Zhenmei i pani Darcy - pasażerki statku Angélique
1
Abelone wyszła ze stajni, za nią podążyli ojciec i pan
Langaard. Zarządca przywiózł konia, którego kilka dni
wcześniej ojciec kupił od pastora Munthego. Był to piękny
karogniady wałach.
Zamieniwszy kilka uprzejmych zdań z panem Langaardem,
ojciec oznajmił: - Proszę wybaczyć, ale obowiązki czekają.
Uśmiechnął się do niej i skinął głową zarządcy. - Bardzo
dziękuję za pomoc, panie Langaard.
Dlaczego tak nagle zaczęło mu się spieszyć? Pewnie wcale
nie miał nic pilnego do zrobienia. Już ona znała ten przebiegły
uśmieszek.
Najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu, by została sama z
panem Langaardem.
Przez chwilę stała bezradnie, odprowadzając ojca wzrokiem.
Czy ona też ma prosić o wybaczenie?
Cóż, tak naprawdę powinni jednak porozmawiać.
Chyba czytał w jej myślach.
- Pani Ladefoss - zaczął z wahaniem, po czym rozejrzał się
dokoła. Prócz nich nikogo nie było na dziedzińcu. - Mam
nadzieję, że nie uzna pani tej prośby za zbyt zuchwałą, ale czy
moglibyśmy porozmawiać na osobności?
Spojrzała mu prosto w oczy. Miłe, przyjacielskie i
bezpieczne. Serce zaczęło szybciej bić w jej piersi, wcale nie
dlatego, że coś do niego czuła. Wolałaby odwlec to, co
wydawało się nieuniknione. Nie miała ochoty rozmawiać z nim
w cztery oczy, gdyż wiedziała, co będzie tematem tej
rozmowy. W jego twarzy, uśmiechu widziała nadzieję i
oczekiwanie. Będzie musiała go rozczarować.
Spuściła wzrok i skinęła głową.
- Możemy pójść do stajni.
Gdyby ktoś ich tam razem zobaczył, zawsze będzie mogła
powiedzieć, że rozmawiali o nowym koniu. Drzwi zamknęły
się za nimi. Nie miała odwagi
na niego spojrzeć. Starała się skupić uwagę na znanych
dźwiękach i zapachach stajni: parskaniu zwierząt, woni siana.
- Z Birkiem chyba wszystko dobrze - zauważył pan Langaard.
Koń niedawno został wykastrowany.
Wiedziała, że powiedział to tylko po to, żeby jakoś zacząć
rozmowę, ale i tak była wdzięczna, że nie przeszedł od razu do
rzeczy.
Próbowała się uśmiechnąć, ale czuła się bardzo niezręcznie.
- Na to wygląda.
Pan Langaard zrobił krok w jej stronę. Poszukał dłonią jej
dłoni, ujął ją ostrożnie.
- Chciałbym, żeby mówiła mi pani po imieniu. Uśmiechał się,
widziała jednak niepewność w jego wzroku. Nie chciała dawać
mu nadziei, przez to ta rozmowa mogła stać się tylko jeszcze
trudniejsza. Musiała ważyć każde słowo.
- Panie Langaard... - zaczęła z wahaniem. - Greger... Spojrzała
na niego z udręką. Czy naprawdę musi to powiedzieć?
Przez chwilę patrzył jej prosto w oczy, potem spuścił wzrok.
- Nie musi pani nic mówić, pani Ladefoss - powiedział cicho i
puścił jej dłoń. - Rozumiem.
Nagle ogarnęły ją wątpliwości. Czyżby właśnie zrobiła coś,
czego przyjdzie jej żałować? Czy popełniła błąd uznając, że
jego pocałunek nie obudził w niej żadnych uczuć? Bo skąd ten
nagły przypływ żalu?
Chwyciła jego dłonie.
- Uważam, że jest pan wspaniałym człowiekiem - powiedziała
z naciskiem. - Tylko że... Nie potrafiła odnaleźć odpowiednich
słów, odwróciła wzrok.
Zapadło milczenie.
- Może jest dla pani za wcześnie? - spytał zduszonym głosem.
- Próbowałem czekać cierpliwie, ale tamtego wieczoru, kiedy
pani syn o mało...
Uniosła wzrok. Na jego twarzy znów widniał pełen nadziei
uśmiech.
- Tak bardzo zapragnąłem panią pocałować, długo trzymałem
swe uczucia w ryzach, czekałem, aż w końcu spojrzy pani na
mnie przychylnym wzrokiem. Tamtego wieczoru wszystko
wymknęło mi się spod kontroli. Zwiesił głowę. - Mam
nadzieję, że nie przestraszyłem pani swoim porywczym
zachowaniem.
Potrząsnęła głową.
- Nie, panie Langaard - odparła, mile zaskoczona jego
szczerością. - To nie była pana wina.
Nie zamierzała tłumaczyć, że niedawno została wdową, że
nadal czuje się zobowiązana wobec zmarłego męża, tak
naprawdę nie miało to nic z tym wspólnego. Poza tym w ten
sposób mogłaby wbrew własnym intencjom zasugerować, że
być może w przyszłości zmieni zdanie. Nie chciała dawać panu
Langaardowi fałszywych nadziei. Musiała być szczera.
- Bardzo pana lubię - ciągnęła - ale obawiam się, że nie w taki
sposób, o jaki panu chodzi.
Wypowiadając te słowa, poczuła ból. Jeszcze bardziej bolał
widok jego twarzy. Jakby ktoś zgasił światło w jego oczach.
Powoli puścił jej dłonie.
- Rozumiem, pani Ladefoss. Posłał jej krótki, wymuszony
uśmiech, po czym odwrócił wzrok. -Jestem wdzięczny, że była
pani wobec mnie szczera.
Odwrócił się i ruszył do wyjścia. Znów ogarnęły ją
wątpliwości.
- Panie Langaard, proszę poczekać!
Skłonił się lekko. - Do zobaczenia, pani Ladefoss. Drzwi
zamknęły się za nim. Przez chwilę stała oszołomiona, pełna
sprzecznych uczuć.
W głębi serca wiedziała jednak, co naprawdę czuje - ulgę.
2
Zmieszał błękit kobaltowy z odrobiną czerwieni, roztarł farby
na palecie, po czym dodał jeszcze bieli. To był jego kolor,
jasny, fioletowawy błękit, którego tak często używał w swoich
obrazach. Wiedział doskonale, w jakich proporcjach zmieszać
farby, aby uzyskać odpowiedni ton.
Dotknął pędzlem płótna. Prawie skończył. Był pewien, że
żona kupca będzie zadowolona z portretu. Potraktował ją
łagodnie, dzięki odpowiedniej pozie podwójny podbródek nie
rzucał się tak w oczy, a jasne, zgaszone barwy sprawiały, że
sylwetka robiła wrażenie lżejszej.
Zbliżył twarz do płótna. Cienkim, ostrym pędzelkiem
poprawił kilka szczegółów na błękitnej kanapie.
Zirytował się, co ostatnio coraz częściej mu się zdarzało.
Dlaczego nie udaje mu się oddać szorstkiej struktury wełnianej
tkaniny? Wydawała się taka płaska, bez głębi, bez życia!
Nabrał powietrza. Ostra woń terpentyny, od której niemal
stracił węch, zakręciła mu w nosie.
Może powinien być mniej krytyczny? Jego mistrz uważał, że
to jego najsłabsza strona jako artysty. Nigdy nie potrafił
zdecydować, kiedy obraz jest skończony, zawsze musiał coś
jeszcze poprawić i w rezultacie psuł całość.
Może z tym portretem jest tak samo?
Cofnął się o kilka kroków.
Wielu uznałoby, że jest gotowy, ale jemu nadal nie podobała
się ta kanapa.
Za mały kontrast między tym niebieskim wełnianym obiciem
a jedwabną suknią kobiety.
Podszedł do sztalugi i zaczął poprawiać jeszcze raz.
Z rozpaczą musiał stwierdzić, że jest coraz gorzej.
Co zalecał jego mistrz w takich przypadkach? Pozwolić
obrazowi „odpocząć", wrócić do niego następnego dnia i
popatrzyć nań świeżym okiem.
Spojrzał za okno. Północ już dawno minęła, niebo zaczynało
jaśnieć.
Odłożył pędzle i potarł oczy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę
z tego, jaki jest zmęczony. Kiedy pracował naprawdę
intensywnie, tracił poczucie czasu. Wtedy też pracował
najlepiej.
Wytarł ręce w brudną, cuchnącą terpentyną szmatę. Z oddali
dobiegło pianie koguta. Wkrótce rozlegną się kolejne dźwięki,
świadczące o nadejściu nowego dnia: skrzypienie wozów na
drodze, krzyki dzieci, szczekanie psów.
Za kilka godzin miał spotkać się z siostrą. W jej żyłach
płynęła ta sama krew, co w jego, wydała ich na świat ta sama
kobieta.
Jak to możliwe, by byli sobie tak bliscy i dalecy zarazem?
Spodziewał się, że poczuje z nią jakąś więź, ale tak nie było.
Wiedział, że niełatwo będzie mu teraz zasnąć, ale wiedział
też, jak temu zaradzić.
Podszedł do łóżka, na którym kłębiła się rozgrzebana pościel.
Na skrzynce stojącej obok czekało lekarstwo na bezsenność.
Opadł ciężko na posłanie, otworzył butelkę i na-
lał płynu do kieliszka. La fée verte, zielona wróżka. Woń
anyżku rozeszła się po pokoju.
To w Paryżu nauczył się pić absynt. Zdarzało mu się upijać
wódką do nieprzytomności, miewał nawet kilkudniowe fazy,
ale zawsze wracał do zielonej wróżki. Lubił pić ją na sposób
francuski. Próbował metody swego mistrza, który maczał
kostkę cukru w alkoholu, po czym ją podpalał, on jednak wolał
rozpuszczać cukier w wodzie.
Kiedy dolał wody, absynt zmętniał, zielony kolor zblakł.
Położył się na łóżku, oparł plecami o ścianę i wychylił
zawartość kieliszka. Potem wypił jeszcze jędrną porcję.
Był zbyt zmęczony, by rozkoszować się trunkiem. Chciał
tylko poczuć to ciepłe mrowienie w czubkach palców, falę
gorąca rozlewającą się po całym ciele. Za chwilę przyjdzie
odprężenie, wolność i cudowny bezwład.
Położył się i patrząc w sufit, czekał na działanie alkoholu,
czekał, aż znikną natrętne myśli. Dlaczego czuł się tak
beznadziejnie?
Zrobił coś, czego bardzo żałował, ale przy-
najmniej próbował naprawić dawne błędy. Teraz wyraźnie
zdawał sobie sprawę z ich istnienia. W przeszłości nieraz nad
nim panowały, nieraz im ulegał.
Angelstenowie powiedzieliby, że pozwolił Szatanowi
zwyciężyć, zarzucił walkę, którą oni prowadzili każdego dnia -
walkę ze złem.
Usiadł gwałtownie na posłaniu, otworzył butelkę i ponownie
napełnił kieliszek. Tym razem nawet nie dodał cukru i wody.
Znów opadł na poduszki.
Kiedyś im wierzył. Wierzył, że zło naprawdę go opętało, że
jest Szatanem wcielonym, jak mówili.
Czy kiedykolwiek przyszło im do głowy, jak wyglądają jego
sny? Nieraz nawiedzały go najgorsze koszmary - obraz
Szatana, wijącego się w jego wnętrzu niby wąż. Nie wiedział
tak naprawdę, co znaczą ich słowa, był za mały, by je
zrozumieć.
Najgorsze nie były wcale kary cielesne. Najgorsze były
ciemności. Strach, który czuł za każdym razem kiedy posyłano
go do piwnicy. Ten strach chyba miał go już nigdy nie opuścić.
Nawet teraz, w dorosłym życiu, w ciemnościach trząsł się jak
liść osiki.
Przymknął oczy. Jego ciało robiło się cięższe, serce biło coraz
wolniej.
Może właśnie dlatego malował nocami? Wolał to, jeśli tylko
mógł wybrać. Był jak nocne zwierzę. W porze, kiedy inni
kładli się spać, on rzadko bywał zmęczony.
Próbował odpędzić od siebie myśli, oczyścić umysł, ale im
bardziej próbował, tym bardziej natarczywy stawał się głos w
jego głowie. Jego własny głos.
Przewrócił się na bok. Czemu sen nie przychodzi?
W dniu, kiedy uciekł z Angelsten obiecał sobie, że nigdy
więcej nie poświęci im ani jednej myśli. Początkowo nawet
udawało się mu to. Nie mógł jednak zapomnieć. Wszystko, co
się tam wydarzyło, tkwiło w nim głęboko, było jego
nieodłączną częścią.
Przez długi czas potrafił nie dopuszczać do siebie przykrych
wspomnień. Nie myślał o Angelstenach, przekonał samego
siebie, że nie może nic zrobić, ale
teraz wspomnienia powróciły, wylazły z zakamarków,
czarne, ohydne, niczym kłębowisko węży.
To Blanche je wywołała. Opowieść o chłopcu była jak echo z
przeszłości. On też miał blizny na plecach, został naznaczony
na całe życie, tak jak wielu innych, którzy niegdyś mieszkali w
Angelsten.
Co on sobie właściwie wyobrażał? Sądził, że wystarczy
wyjechać, by koszmar się skończył? A co z tamtymi, których
wtedy zostawił? Wiedział, co się dzieje, kiedy któreś dziecko
ucieka. Pozostałe dzieci musiały ponieść karę, tak by z kolei
żadnemu z nich nie przyszło nic głupiego do głowy. On też,
zaledwie kilka dni przed ucieczką, musiał odpokutować za
chłopca, który pewnego ranka zniknął z Angelsten.
Otworzył oczy.
Nadal widział wszystko tak wyraźnie.
Wiedział już, czemu czuje się tak okropnie, czemu dręczy go
niepokój.
Wcale nie dlatego, że za kilka godzin miął spotkać się z
siostrą. Była przecież miłą, serdeczną kobietą, zdawałoby się -
doskonałą. Gdyby nie ta jedna rzecz. Wiedział, że boi się
śmiertelnie, by nikt
nie poznał jej tajemnicy. I nie wiedziała, że on ją poznał. Ta
jedna rzecz mogła sprawić, że jej idealne życie legnie w
gruzach.
Wciągnął głęboko powietrze.
Przyczyną niepokoju nie były też wspomnienia z dzieciństwa.
Czy kiedykolwiek zrobił coś dla innych? Nigdy. Był zbyt
zajęty samym sobą, swoimi myślami. Niezależnie od tego, jak
bardzo starał się pozbyć wspomnień, za pomocą wina, absyntu,
sztuki, nigdy tak naprawdę nie znikały. Mógł zagłuszyć je na
chwilę, ale zawsze powracały. I wraz z nimi powracał lęk,
gwałtowny. Czuł się wtedy tak, jakby miał zaraz umrzeć.
Budził się zlany potem, serce tłukło mu się w piersi, miał
wrażenie, że spada w przerażającą ciemną otchłań. Jeśli w
takiej chwili był sam, jeśli nie było obok nikogo, kto by go
przytulił, to potem często musiało minąć kilka dni, nim w
końcu odważył się wyjść z domu.
Usiadł na posłaniu, dotknął gołymi stopami zimnych desek
podłogi.
Schował twarz w dłoniach.
W Angelsten nadal mieszkały dzieci, dzieci, któ-
re każdego dnia przeżywały to samo, co on niegdyś. Wtedy
nie znał innej matki niż pani Angelsten, dopiero, kiedy był
starszy dowiedział się, że nie wszystkie zachowują się tak jak
ona.
Czasami było mu za nią wstyd. Wierzył przecież, że jest z jej
ciała i krwi, inne dzieci były tylko jej wychowankami. Często
traktowała go nawet znacznie bardziej surowo niż pozostałych.
Z czasem zrozumiał dlaczego.
Przesunął dłońmi po twarzy. Jego mistrz dużo mówił o tym,
że w życiu trzeba dokonywać odpowiednich wyborów. Tylko
co on wiedział o ciemnych stronach życia?
Opadł na posłanie, przewrócił się na bok. W głowie mu
szumiało, absynt działał. Zaczynał odczuwać upragnione
otępienie. Jednakże głos w jego głowie nie chciał zamilknąć.
A jeśli znów to się stanie?
Może kiedyś uda mu się zapomnieć, może z czasem uwolni
się od tej ciemności, która próbowała go pochłonąć, tylko jak
długo zdoła ignorować to, co nadal dzieje się w Angelsten?
Czuł, że musi coś zrobić. Dla wielu było już za
późno, ale co z tymi dziećmi, które właśnie teraz leżą w
łóżkach, z lękiem myśląc o nadejściu nowego dnia, tak jak on
sam tyle razy? Co ten dzień przyniesie? Może jakiś mały
chłopiec zostanie za karę zamknięty w piwnicy? Wychłostany?
O niego nikt nie walczył, ale historia o dziewczynce, która
uciekła z Angelsten, bardzo go poruszyła. Dziewczynka
próbowała coś zrobić, Blanche także, ale ich wysiłki na nic się
nie zdały.
On za to wiedział, jak położyć kres temu koszmarowi. I
zamierzał tego dokonać.
Choć cena będzie wysoka.
Osunął się w sny, wspomnienia. Najgorszy sen, koszmar,
który prześladował go przez wszystkie te lata, miał pewnie
nigdy nie dać mu spokoju.
Była połowa czerwca, zbliżały się sianokosy. Jak zwykle w
gospodarstwie było dużo pracy. On i dwaj inni chłopcy dostali
za zadanie wysmołować starą stajnię.
Nadal pamiętał, jak pachniały rozgrzane drewniane belki. To
był jeden z pierwszych ciepłych dni tego lata. Słońce mocno
przypiekało. On i jego to-
warzysze zdjęli koszule. Blada skóra na ich plecach
poczerwieniała. Kiedy szli spać, tak ich piekło, że musieli
położyć się na brzuchu.
Dwaj pozostali skarżyli się na ciężką pracę. On był
zadowolony. Lubił patrzeć, jak szarobrunatne belki nasączają
się świeżą smołą, brunatnieją.
Następnego dnia pogoda się zmieniła. Pan Angelsten
powiedział, że mają skończyć przed deszczem. Jeden z
chłopców, Edvin, niechcący, zapewne w pośpiechu, przewrócił
wiadro ze smołą. Pan Angelsten oczywiście wściekł się, nie
miało znaczenia, że chłopiec nie zrobił tego specjalnie. Pan
Angelsten był bardzo oszczędny i widok rozlanej smoły
niezwykle go rozdrażnił.
Edvinowi przyszło posmakować pasa tego wieczoru. Pana
Angelstena nie wzruszyły spieczone na słońcu plecy. Potem,
jak tyle razy wcześniej, rozmawiali we trzech o ucieczce.
Ci dwaj chłopcy byli jego najlepszymi przyjaciółmi.
Rozumieli, że jest mu chyba jeszcze trudniej niż innym
dzieciom.
Kilka dni później Edvin zrobił to, o czym mówili. Pewnego
poranka okazało się, że zniknął. Wywołało
to wielkie poruszenie, mimo wszystko w Angelsten rzadko
zdarzały się ucieczki. Bo niby dokąd uciec? Większość dzieci
doskonale znała smak biedy, niektóre wiedziały również, co to
znaczy żebrać. Już lepsze było Angelsten, tam przynajmniej
mieli jedzenie i dach nad głową.
Jego zdaniem jednak przed ucieczką głównie po-
wstrzymywała myśl o tym, że pozostałe dzieci czeka kara. I
dlatego czuł, że zawiódł się na Edvinie. Zniknął tak po prostu,
o niczym im nie powiedział. Ani słowem nie wspomniał o
swoich planach. Owszem, często, leżąc wieczorem w łóżkach,
rozważali, jak by to było uciec z Angelsten, ale żaden z nich nie
brał tego na poważnie. To było marzenie, deska ratunku, której
chwytali się, kiedy wszystko stawało się nie do zniesienia.
Oczywiście zostali ukarani, ale tym razem pan Angelsten
potraktował ich wyjątkowo łagodnie. Tego dnia nie dostali nic
jeść, tylko wodę do picia. Zdziwił się. Angelsten musiał ich
podejrzewać, że znali plany kolegi, ale o nic ich nie pytał, nie
próbował z nich wyciągnąć dokąd mógł uciec.
Kiedy zapadł wieczór, zaczęło porządnie ściskać
go w żołądku. Nic dziwnego, po całym dniu pracy.
Postanowił, że zejdzie do kuchni i ukradnie trochę chleba ze
spiżarni.
Wiedział, że to nierozsądne, że może zostać przyłapany, ale
głód dawał się we znaki. Potem, kiedy o tym myślał, doszedł
do wniosku, że głównym motywem jego postępowanie wcale
nie był głód.
Przede wszystkim chciał zagrać na nosie panu Angelstenowi i
swojej, jak wówczas wierzył, matce.
Leżał w łóżku i nasłuchiwał, ale w całym domu panowała
całkowita cisza. Był pewien, że matka i pan Angelsten udali się
już na spoczynek. Zawsze kładli się wcześnie i wcześnie
wstawali.
- Ole? - wyszeptał, ale jego towarzysz już spał.
Może i on powinien zasnąć, zapomnieć o burczeniu w
żołądku.
Zagryzł dolną wargę. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie
lepiej zostać w ciepłym łóżku. Był wyczerpany po całodziennej
pracy. Na polecenia pana Angelstena musiał posprzątać w
wozowni. Bez jedzenia szybko opadł z sił. Mógł pić wodę, ale i
tak kręciło mu się w głowie i parę razy o mało nie zemdlał.
Czy to właśnie miała na myśli matka, mówiąc, że mieszka w
nim Szatan? Że to Szatan kieruje jego czynami?
Może miała rację. Pobożnemu, dobremu dziecku nigdy nie
przyszłoby do głowy, żeby kraść ze spiżarni. A jemu na
ramieniu chyba siedział mały czerwonooki diabeł i krzyczał do
ucha, żeby to zrobił.
Odrzucił kołdrę na bok. Wstrząsnął się. W pokoju było
lodowato. Pogoda się zmieniła, a noce o tej porze roku nadal
były zimne.
Wiedział, że w spiżarni jest mnóstwo smakołyków. Pan
Angelsten zaprosił gości, służące już od kilku dni trudziły się w
kuchni.
Na samą myśl o tym pociekła mu ślinka. Na pewno nikt nie
zauważy, jeśli weźmie jedno małe ciastko. Poza tym nie zrobił
przecież nic złego! To Edvin uciekł. Co za niesprawiedliwość,
że on i pozostałe dzieci muszą za to cierpieć!
Rozgrzany własnym gniewem wymknął się na korytarz. Tam
też panowała cisza, nie zakłócał jej najdrobniejszy dźwięk.
Już się cieszył na chwilę, kiedy poczuje na języku smak
ciastek śmietankowych. Dzieci rzadko mia-
ly okazję próbować takich rarytasów, były one za-
rezerwowane dla dorosłych. On i tak miał lepiej. Czasami
matka zabierała go na jakieś przyjęcie. Nawet wtedy nie mógł
jednak najeść się smakołyków do syta, bo matka nie spuszczała
z niego wzroku i pilnowała, by przypadkiem nie wziął za dużo.
A jeśli ignorował jej ostrzegawcze spojrzenia, wiadomo było,
co go czeka po powrocie do domu. Ale czasem było warto.
Przemknął do schodów. Pamiętał, że trzeba ominąć pierwszy
stopień, który strasznie trzeszczał.
Przez okna wpadał blady blask księżyca. Cienie były ciemne,
wydłużone. Niedługo miał nadejść świt, o tej porze roku noc
nie trwa długo.
Zszedł na sam dół. Już z daleka poczuł słodki zapach świeżo
upieczonych ciastek.
Żołądek wywracał mu się z głodu.
Przemknął pod ścianą, aż dotarł do drzwi kuchennych.
Księżyc wisiał wielki i srebrny za podzielonym na małe
kwadraty oknem, kreśląc podłogę siatką cienia.
Nagle znów ogarnął go strach przed ciemnością. Co się kryje
za zamkniętymi drzwiami? Może Angelsten siedzi tam i czeka
na niego?
Wstrzymał oddech. Nasłuchiwał. Nic, cisza.
Weź się w garść, Frederiku. Wszyscy śpię. Teraz pójdziesz do
spiżarni, złapiesz szybko trochę jedzenia i migiem do pokoju.
Nikt się nie dowie, a ty pójdziesz spać najedzony.
Myśl o jedzeniu dodała mu odwagi. To nie było takie
straszne, nie aż tak straszne, jak siedzenie w piwnicy. Z tym nic
nie mogło się równać. Tyle razy go tam zamykano. Nawet nie
pamiętał, kiedy stało się to po raz pierwszy, chyba musiał być
bardzo mały.
Drzwi do spiżarni były na drugim końcu kuchni. Zebrał się na
odwagę i zaczął biec.
W połowie drogi przystanął.
Coś za oknem zwróciło jego uwagę.
Zesztywniał. Stał i patrzył.
Jakiś ruch. Rozpoznał sylwetkę. To był pan Angelsten, mąż
matki. Jego ojczym.
Stał znieruchomiały. Przemknęło mu przez głowę, że
powinien uciekać, biec co sił w nogach, aż znajdzie się w
swoim pokoju, pod kołdrą, uciekać, nim tamten go zauważy,
ale nie mógł się ruszyć. Coś trzymało go w miejscu. Coś tu się
nie zgadzało.
Już samo to, że pan Angelsten spacerował o tej porze po
ogrodzie, było dość dziwne. Jeszcze dziwniejszy chyba był
sposób, w jaki szedł - jakby dźwigał coś ciężkiego.
Wtedy Frederik to zobaczył.
Najpierw nogi, potem blade, bezwładnie zwisające stopy.
Zarys ciała dziecka. Jedno ramię kołysało się w rytm kroków
Angelstena.
Stał jak skamieniały. Co właściwie zobaczył? Nie widział
teraz zbyt wyraźnie. Próbował zebrać myśli.
Pan Angelsten niósł w ramionach nieprzytomne dziecko. W
środku nocy.
Frederik, choć w pierwszej chwili miał ochotę uciec do
swojego pokoju, przebiegł przez kuchnię i dopadł drzwi
jadalni. Nacisnął klamkę. Zaskrzypiała. Na szczęście wielkie
podwójne drzwi otworzyły się bezgłośnie. Przemknął do okna.
Wyjrzał. Po chwili z cienia wielkich krzaków róży wychyliła
sylwetka ojczyma.
Frederik wstrzymał oddech. Nie pomylił się. Angelsten
naprawdę niósł w ramionach nieprzytomne dziecko.
Teraz widział wszystko dokładnie. Mężczyzna
zatrzymał się przy krzakach owocowych rosnących koło
stajni, niedaleko okna, przy którym stał Frederik.
Angelsten przystanął i rozejrzał się dokoła. Frederik skulił się.
Widział go?
Chyba nie, bo pochylił się i położył ciało na ziemi.
Frederikowi zrobiło się słabo, nie wiedział, czy z głodu, czy z
powodu tego, co zobaczył.
Księżyc oświetlił bladą twarzyczkę dziecka. Nie ulegało
wątpliwości, to był Edvin.
Myśli kłębiły się w głowie Frederika, chaotyczne,
przerażające.
Edvin jednak nie uciekł?
Wpatrywał się w nieruchome ciało, zbielałą twarz.
Czyżby był chory? Ranny? Angelsten, który zniknął gdzieś na
chwilę, teraz wrócił.
Kiedy Frederik zobaczył, co trzyma w rękach, wszystko
zrozumiał. Zrobiło mu się niedobrze. Pan Angelsten przedarł
się przez krzaki i oparł łopatę o mur stajni.
Doszły go stłumione dźwięki. Mężczyzna zagłębił łopatę w
ziemi, wspierając na niej stopę, wykopał pierwszą porcję
ziemi. Potem kolejną. I kolejną.
Frederik marzł. Pocił się. Cały drżał.
Nie wiedział, ile minęło czasu, kiedy ojczym wreszcie
odrzucił łopatę i podszedł do leżącego na ziemi chłopca.
Co on zamierza zrobić? Przez chwilę stał w bezruchu, nagle
pochylił się i podniósł ciało. Potem wrzucił je do świeżo
wykopanego grobu.
Jak ścierwo.
Tam spoczął jego przyjaciel - za krzakami porzeczek, pod
ścianą stajni.
3
Bera usiadła przed toaletką i wzięła szczotkę do ręki. Powoli
przesunęła nią po białych długich włosach, które opadały na jej
ramiona niczym jedwabna przędza. Kiedyś były takie piękne,
mocne, lśniące, wzbudzały zazdrość u wielu kobiet. Z czasem
jednak zmieniły barwę, już nie przypominały pola dojrzałej
pszenicy. To działo się stopniowo, były jasne, więc siwe pasma
nie rzucały się tak w oczy, ale w końcu biel zwyciężyła.
Zrobiły się też rzadkie i cienkie, trudno było je zapleść, dlatego
najczęściej upinała je w węzeł na karku.
Odłożyła szczotkę i zapatrzyła się w swoje odbicie w lustrze.
Jakby patrzyła na obcą osobę. Kiedy jej skóra zrobiła się taka?
Uniosła dłoń, dotknęła siateczki
zmarszczek pod oczami, bruzd wokół ust i na szyi. Cienka i
niemal przezroczysta, pamiętała, że jej babcia też taką miała. A
brwi! Próbowała je układać, wyrywała te najdłuższe, ale i tak
stroszyły się po swojemu.
Wysunęła podbródek i obejrzała się z boku. Na brodzie też
rosły długie kłaki!
Miała ochotę się rozpłakać. Obraz w lustrze w ogóle nie
odpowiadał temu, jaka była naprawdę.
Złożyła dłonie na podołku. Przesunęła wzrokiem po koszuli
bez rękawów, po nagich ramionach. Nadal była szczupła, nie
rozlała się, jak tyle kobiet w pewnym wieku. Pewnie miała to
po matce i babce, one też zachowały figurę.
Przesunęła dłońmi po ramionach. Nieczęsto pozwalała sobie
na takie rozmyślania, na co dzień nie zastanawiała się nad
takimi sprawami, ale czasami, tak jak dzisiaj, pytała samą
siebie, kiedy to życie zdążyło minąć. Te wszystkie dni, lata.
Była stara, wiedziała, że niedługo nadejdzie koniec.
Trochę było jej wstyd, przecież niczego jej nie brakowało, na
milszych gospodarzy na pewno nie mogłaby trafić,
jednocześnie jednak z bólem myśla-
ła o tym, że sama nigdy nie założyła rodziny. Owszem, dla
Abelone i dzieci była jak babcia, sama czuła się ich babcią, ale
tak naprawdę nie łączyły ich więzy krwi i żadne z nich o tym
nie zapominało.
Odgarnęła kosmyk z czoła. Próbowała sobie przypomnieć,
jak wyglądała jako młoda dziewczyna. Chyba była bardzo
ładna? Teraz nawet jej oczy straciły kolor, spłowiały. A kiedyś
były ciemnoniebieskie. Jeden chłopiec powiedział nawet, że są
tej samej barwy co fiołki!
Odchyliła się na oparcie. Była piękna w młodości - ale któż
nie jest piękny w tym wieku, nim skóra się pomarszczy, włosy
posiwieją, ciało straci sprężystość. Wtedy o tym nie myślała,
chyba była bardzo nieśmiała, nawet jej do głowy nie przyszło,
że może się komuś podobać.
Spojrzała za okno, na znany, kochany widok, fiord i szkiery
otulone gęstą poranną mgłą.
Pozwoliła myślom płynąc swobodnie, zabrać ją z powrotem
do wiosny życia.
Kiedy miała trzynaście lat, przyjęto ją na służbę do Gimle.
Tak się cieszyła, a wraz z nią cała rodzina. Potrzebowali
pieniędzy, poza tym wiadomo
było, że gospodarze z Gimle dobrze traktują pracowników.
Tyle się przez ten czas zmieniło. Samo gospodarstwo może
nie aż tak bardzo, największe zmiany dotyczyły samych
mieszkańców. Z tych, którzy mieszkali w Gimle, kiedy
przyszła na służbę, wszyscy już nie żyli, prócz jakichś dalekich
krewnych. Gospodarzem był wtedy dziadek Aksela, potem
gospodarstwo przejął jego syn, ojciec Aksela, w końcu sam
Aksel.
Kiedy myślała o tych wszystkich pokoleniach, które przyszły
na świat i z niego odeszły, smutek ją ogarniał, że nie doczeka,
kiedy Jorgen stanie się dorosłym mężczyzną. Zawsze uważała,
że będzie z niego wspaniały gospodarz, tak jak jego ojciec i
dziadek. Miał to w sobie, takie rzeczy widać od najmłodszych
lat. Na razie przypominał Louise, wyczuwało się w nim ten
sam spokój i pogodę ducha, Isak z kolei był równie postrzelony
jak Aksel w dzieciństwie i młodości.
Zacisnęła dłoń na szczotce i spojrzała na palce wykręcone
artretyzmem. Kiedyś nie zastanawiała się, jak to jest się
starzeć, ale teraz, mając za sobą te wszystkie lata, zrozumiała,
jakie krótkie jest życie.
W młodości człowiek o tym nie myśli, wtedy wydaje mu się,
że będzie wiecznie młody, ale potem zaczyna uświadamiać
sobie upływ czasu i nieuchronność końca.
Przypomniała sobie kazanie z zeszłej niedzieli. Pastor mówił
o Hiobie. Nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę.
Uśmiechnęła się, pomyślała o wszystkich dzieciach, które za
jej życia przyszły na świat, które przy niej dorastały. Mieszkała
w Gimle od ponad sześćdziesięciu lat! Najbardziej wdzięczna
była właśnie za te dzieci. Pielęgnowała je jak własne, kołysała
do snu, karmiła, pomagała we wszystkim, z czym nie dawały
sobie rady. Czasami myślała sobie, że była dla nich bardziej
matkę niż ich prawdziwa matka, szczególnie w przypadku
matki Aksela, która nigdy specjalnie nie dbała o swoje dzieci i
nie okazywała im nadmiernej czułości.
Spojrzała na swoje odbicie, popatrzyła sobie prosto w oczy.
Myślała o tym, jak ona zawiniła wobec dziecka, jaki straszliwy
grzech popełniła. Aż do zeszłej zimy nikomu o tym nie
mówiła.
Jak mogła nie wiedzieć, że jest w ciąży? Bab-
ka Aksela pytała ją nawet, czy to możliwe, ale nawet wtedy
nie uświadomiła sobie prawdy. Dopiero tamtego wieczoru, w
wygódce, dotarło do niej, co się dzieje. Urodziła w samotności.
Nie to jednak było najstraszniejsze, lecz to, że dziecko urodziło
się martwe. Kiedy przyszło na świat, było takie blade. Potem
poczuła, jak ciałko chłopca stygnie i wtedy zrozumiała, że nie
żyje. Zmarł, kiedy nosiła go pod sercem. Nawet nie wiedziała,
że jest w ciąży.
Dziecko. Mogłaby je pokochać ponad wszystko na świecie,
mimo okoliczności, w jakich zostało poczęte.
Przymknęła oczy, westchnęła głęboko i oparła głowę na
poręczy krzesła. Czyjej życie wyglądałoby inaczej, gdyby
tamto się nie wydarzyło? Potem wystrzegała się mężczyzn.
Nawet teraz, jako stara kobieta, czasami zastanawiała się, czy
ponosiła winę za to, co się stało.
Była w nim zakochana, durzyła się w nim już od dłuższego
czasu, choć wiedziała, że ma nienajlepszą opinię. Wiele
dziewczyn zerkało w jego stronę. Tak się cieszyła, kiedy
tamtego wieczoru poprosił ją do tańca. Był taki miły, okazywał
jej zainteresowanie,
tak jak zawsze o tym marzyła. Jednakże kiedy znaleźli się
sami w stodole, nagle się zmienił. Jego ręce były wszędzie,
twarde i brutalne. Poprosiła go, by przestał, ale on nie słuchał,
nie dawał za wygraną, choć próbowała się bronić.
Krzyczała, ale kiedy jego brat w końcu przybiegł, było już za
późno. Dziewięć miesięcy później urodziła. W szoku,
przerażona, pochowała dziecko na mokradle. Dopiero w
zeszłym roku przeniesiono je do poświęconej ziemi. Leżało
teraz w nieoznaczonym grobie w północno-wschodnim rogu
cmentarza.
Oddychała z trudem, kręciło się jej w głowie. Przycisnęła
dłoń do serca, próbowała uspokoić oddech.
Okłamała Aksela i Abelone mówiąc, że ten mężczyzna nie był
stąd, odwiedzał tylko kogoś z sąsiedniej wsi i że potem nigdy
więcej go nie zobaczyła.
Przez tyle lat trzymano to w tajemnicy, czemu teraz ona
miałaby ją wyznać? Ludzie z Gimle wybrali milczenie. Była
jedyną żyjącą osobą, która znała prawdę.
Poza tym tak było prościej. Nikt o niczym nie
wiedział, nikt nigdy nie próbował z nią rozmawiać o tym, co
się wtedy wydarzyło. Nigdy. Ani jedna osoba. Może
mieszkańcy Gimle ponieśli tak wielką ofiarę, że nie mieli siły o
tym mówić? Tego nie wiedziała.
Odetchnęła głęboko, zebrała włosy w węzeł i podniosła się.
Prawda umrze razem z nią. I hańba, która spadła wówczas na
Gimle.
4
Abelone szła przez dziedziniec uśmiechając się do siebie.
Była właśnie z wizytą u dzierżawców, urodziło im się pierwsze
dziecko. Chłopiec był silny i zdrowy. Ojciec pękał z dumy, a
matka nie mogła oderwać wzroku od pierworodnego.
Abelone poruszyła ta scena: mężczyzna siedzący na brzegu
łóżka, wpatrzony w żonę i dziecko przy jej piersi. Było w tym
jakieś niezwykłe ciepło. Osobny mały świat, dobry i
bezpieczny.
Tak samo było, kiedy urodził się jej syn. Erik był taki dumny,
uśmiech nie schodził mu z twarzy, choć miał wówczas tyle
zmartwień.
I nagle został jej odebrany. Bez ostrzeżenia. Nie zdążyli się
nawet pożegnać. Nie zobaczy, jak dorasta jego syn.
Wraz ze śmiercią Erika jej życie legło w gruzach. Sama nie
wiedziała, co by zrobiła, gdyby nie synek. Tylko dzięki niemu
przetrwała, dla niego znajdowała co rano siły, by wstać z łóżka.
Nie miała wyboru. Była matką, gospodynią, siostrą i córką.
Wszyscy jej potrzebowali.
Zawołała Wilmę, zajętą kopaniem dołka w ziemi. Przybiegła,
cały pyszczek i łapy miała czarne.
- Ale jesteś brudna!
Wilma nie wyglądała na szczególnie przejętą. Abelone
wiedziała za to, że ojciec z pewnością nie byłby zachwycony,
gdyby wpuściła psa w takim stanie do kuchni. Wilma będzie
musiała poleżeć na schodach, aż obeschnie na niej świeża
ziemia.
Ostatnio Abelone często myślała o Gregerze Langaardzie.
Cieszyła się, że była wobec niego szczera, mimo że musiała go
zranić.
Może w ogóle nie potrafiła już nic poczuć do mężczyzny?
Jeśli nawet taki Greger Langaard nie wzbudził w niej uczuć?
Znów pomyślała o maleństwie w ramionach matki. Chłopiec
był taki piękny, miał ciemne włosy, usta jak pączek kwiatu,
jasnoróżową skórę. A te
drobne paluszki, małe stopki! Już prawie zapomniała, jak
wygląda nowo narodzone dziecko.
Jak to by było znowu tulić do siebie takie dzieciątko? Nosić je
pod sercem przez dziewięć miesięcy, wydać je na świat, karmić
własną piersią?
Jakoś nie mogła sobie wyobrazić ponownego zamążpójścia,
nawet nie miała na to ochoty, ale dziecko? Widok tamtego
chłopca coś w niej obudził, przypomniał ten piękny czas tuż po
narodzinach Małego Erika.
Czy jeszcze kiedyś tego doświadczy?
Zawsze myślała, że będzie miała dużo dzieci. Zresztą w
pewien sposób miała. Była jak matka dla swojego rodzeństwa,
w każdym razie na pewno dla bliźniaków. W przeciwieństwie
do Marie nie pamiętali matki. Skręciła w stronę ścieżki
prowadzącej do drogi i rozejrzała się za Wilmą.
- Wilma, do nogi! - zawołała, pies jednak się nie pokazał.
Przeszłą jeszcze kilka kroków, zagwizdała. Może pies nie
zauważył, kiedy skręciła?
Przystanęła i zaczęła rozglądać się dokoła.
Jak cicho. Tylko liście szumiały, poruszane lekkim
powiewem wiatru.
Uniosła wzrok. Słońce wciąż stało wysoko na niebie, nie było
powodu do niepokoju.
Mimo to czuła jakiś dziwny łęk.
Serce tłukło się w jej piersi, krew mocno pulsowała.
Rozejrzała się prędko dokoła. Miała wrażenie, że zewsząd
patrzą na nią jakieś ciemne oczy - zza głazów, drzew,
poskręcanych korzeni.
Ruszyła z miejsca, tym razem szybszym krokiem.
- Wilma? - krzyknęła jeszcze raz. W jej głosie słychać było
strach.
Weź się w garść, Abelone, próbowała przywołać się do
porządku. Jesteś przewrażliwiona po tym, co wydarzyło się nad
jeziorem.
Zaczęła biec.
Wiedziała, że ktoś ją obserwuje. Że za nią idzie.
5
Ukląkł na miękkim mchu, pochylił się i złożył w czarkę swe
wielkie szorstkie dłonie. Zanurzył je chłodnej wodzie, po czym
uniósł do twarzy i spryskał ją, potem jeszcze raz.
Przez chwilę obserwował, jak krople trafiają powierzchnię
wody, jak rozchodzą się po niej kręgi, a potem znowu powraca
spokój.
Jezioro było niczym lustro. Widział odbijające się w nim
czyste, błękitne niebo, korony drzew tworzące sklepienie nad
jego głową, dziwnie skręcony korzeń -wszystko dokładnie tak,
jak w rzeczywistości.
Prawie wszystko.
Twarz, którą widział w tym lustrze, nie była taką, jaką on
widział, ale taką, jaką widzieli inni. Oczy, usta, sylwetka - to
był on, a jednocześnie nie on.
Mężczyzna, któremu patrzył teraz prosto w oczy, był mu obcy.
Podniósł się pospiesznie, otarł twarz rękawem.
Nie wiedziała, że znajduje się tuż-tuż. On za to wiedział, gdzie
jest ona. Była z wizytą u dzierżawców, śledził ją, kiedy szła do
nich ze skopkiem, zapewne wypełnionym kaszą dla położnicy.
W Gimle nie oszczędzali, zawsze chwalili się bogactwem.
Zdał sobie sprawę, że oddycha coraz szybciej, tak jak zawsze,
kiedy był podniecony albo zły.
Nie teraz. Musi być ostrożny, zachować ciszę, stawiać stopy
na miękkim mchu, poruszać się jak dzikie zwierzę, czujnie i
prędko.
Zaczerpnął powietrza głęboko do płuc, to zawsze pomagało,
kiedy jego oddech za bardzo przyspieszał, kiedy zaczynał
ogarniać go gniew.
Lekkim krokiem przemykał między drzewami, całkowicie
bezgłośnie. Niedługo znowu ją zobaczy, sam pozostając w
ukryciu. Nie zauważy go, nie usłyszy.
Dopiero kiedy on sam tego zechce. Rozglądał się
niespokojnie. Czemu jej nie widać? Czyżby ją zgubił?
Nie, to niemożliwe, miał przecież...
Jego oddech znów przyspieszył. W tej samej chwili ją
zobaczył.
Usłyszał w głowie własny śmiech, głośny i niepohamowany.
Niczego nie przeczuwała. Szła pogrążona we własnych
myślach, wołała psa.
Przemknął bliżej ścieżki. Przystanęła, rozglądała się teraz
dokoła. W jej pięknych błękitnych oczach czaił się lęk.
Usłyszała go, wiedziała już, że jest gdzieś w pobliżu. Śledził
każdy jej oddech, każdy ruch.
Czemu ten śmiech nie chce zamilknąć? Czasami doprowadzał
go do szaleństwa!
Cicho, cicho!
Uderzył się pięściami w skronie, przez chwilę zastanawiał się,
czy przypadkiem nie krzyknął naprawdę, ale gdyby tak było,
Abelone usłyszałaby go i zaczęła uciekać, a ona stała spokojnie
w miejscu.
Teraz ruszyła przed siebie, szła coraz szybciej.
Jego mięśnie napięły się jak u drapieżnika. Był gotów
wyruszyć na łowy.
6
Blanche ułożyła świeżo upieczoną szarlotkę na paterze i
przykryła ją serwetką, by zachowała ciepło do przyjścia
Friedricha.
- Mamo, mogę spróbować? - Helene Augusta wspięła się na
palcach i spojrzała tęsknie na ciasto.
Blanche uśmiechnęła się do córki, która z kolei posłała jej
swój najbardziej błagalny i czarujący uśmiech.
- Mamo, proszę!
Blanche pogładziła dziewczynkę po lśniących czarnych
włosach, przewiązanych białą wstążką.
- Zjemy ciasto, kiedy przyjdzie Friedrich. Helene Augusta nie
uznała tej odpowiedzi za
zdecydowaną odmowę, którą zresztą rzeczywiście nie była,
- Ale mamo, mam taką straszną ochotę!
Za kilka tygodni miała skończyć cztery lata, lecz wiedziała
już, co trzeba zrobić, żeby osiągnąć zamierzony cel. Złożyła
dłonie, przekrzywiła głowę i zatrzepotała długimi czarnymi
rzęsami. Doskonale zdawała sobie sprawę, jaka jest słodka.
Blanche potrząsnęła głową.
- Nie, musisz poczekać - odparła, tym razem bardziej
zdecydowanym tonem.
Kiedy tylko Helene Augusta zrozumiała, że bitwa jest
przegrana, uśmiech znikł z twarzy, a nosek zmarszczył się z
niezadowoleniem. Tupnęła, czarne loki zakołysały się wokół
twarzy.
- To niesprawiedliwe!
Blanche zignorowała wybuch złości.
- Może pomożesz mi przyrządzić lemoniadę? Helene Augusta
od razu zapomniała o szarlotce.
Bardzo lubiła pomagać w kuchni. Prędko przyniosła zydel, na
którym zawsze stawała, by dosięgnąć blatu.
- Dziś rano zagotowałam wody z cukrem - wyjaśniła Blanche.
- Możesz przynieść trzy cytryny? Leżą na tacy w spiżarni.
Helene Augusta zeskoczyła na podłogę i pobiegła do spiżarni.
Blanche wyjęła dwa dzbanki, mniejszy i większy. Do
lemoniady dla dorosłych zwykle dodawała białego wina, do
mniejszego chciała oddać porcję dla Helene Augusty.
Denerwowała się. Przy poprzednim spotkaniu byli dość
spięci. Friedrich nie pasował do obrazu brata, który sobie
stworzyła. Miewał takie zmienne nastroje, nigdy nie wiedziała,
czego się po nim spodziewać. Może to się zmieni, kiedy lepiej
go pozna.
Poza tym od tak dawna wiedział, że są rodzeństwem i dopiero
teraz postanowił jej o tym powiedzieć. Czemu wcześniej do
niej nie przyszedł? Kiedy ją malował, wiedział, że są bratem i
siostrą!
Miała wrażenie, że jakby ją obserwował, oceniał, jakby
najpierw chciał się jej przyjrzeć, nim powie lej, że są
rodzeństwem.
Helene Augusta przyniosła cytryny, Blanche zaczęła je
wyciskać.
Z drugiej strony może to nie takie dziwne, że Friedrich nie od
razu powiedział jej prawdę. Musiał przeżyć wstrząs, kiedy
dowiedział się w dorosłym życiu, że kobieta, którą zawsze
uważał za mat-
kę, tak naprawdę nią nie jest. Nie ukrywał też, że decyzję
swojej prawdziwej matki uważa za zdradę.
Mieszały lemoniadę, Helene Augusta paplała beztrosko, a ona
cały czas myślała o zbliżającej się wizycie.
Dziwne było to wszystko. Sądziła, że kiedy odnajdzie brata,
poczuje z nim więź od pierwszej chwili, tak się jednak nie
stało.
- Lemoniada gotowa - stwierdziła, dolawszy wina do
większego dzbanka. - Możemy poczekać na Friedricha w
ogrodzie.
Helene Augusta przebiegła tanecznym krokiem przez salon
ku otwartym na oścież drzwiom prowadzącym do ogrodu.
Cieszyła się na wizytę Friedricha, choć nie wiedziała, że jest on
jej wujem. Za jakiś czas trzeba będzie jej to powiedzieć.
Blanche ustawiła wcześniej stół i krzesła w cieniu
rozłożystych brzóz pod kamiennym murem. Usiadła teraz przy
stole, a Helene Augusta pobiegła na plażę koło domu.
Ukucnęła i zaczęła grzebać patykiem w piachu.
Blanche miała nadzieję, że nie będzie taka nerwowa, kiedy
przyjdzie Friedrich i że ich rozmowa
będzie miała swobodniejszy przebieg niż ostatnio. Minęło
kilka dni, oboje mieli trochę czasu na przetrawienie całej
sytuacji. Chciała lepiej go poznać, w końcu byli rodzeństwem.
Patrzyła, jak Friedrich bawi się z Helene Augustą.
Dziewczynka jeszcze nie miała dosyć, zabawa w łapanego
zdawała się w ogóle jej nie nudzić. Friedrich był swobodny,
śmiał się głośno i szczerze. Właśnie przewrócił się na trawę, a
Helene Augusta go łaskotała.
Po chwili Blanche zawołała córkę. Wkrótce przybiegła,
rozgrzana i zarumieniona. Jasnożółta sukienka ozdobiona
kwiatkami z fioletowego jedwabiu zazieleniła się od trawy.
- Chcecie teraz coś zjeść i wypić? Helene Augusta
przytaknęła radośnie.
- Ja podam Friedrichowi!
Rozmowa toczyła się gładko, w dużym stopniu dzięki
dziewczynce, której wyraźnie podobało się, że Friedrich
poświęca jej uwagę. On chyba też dobrze się bawił.
- Friedrichu, pójdziesz ze mną na plażę? - zapy-
tała Helene Augusta, kiedy już zjadła ciasto i wypiła
lemoniadę. - Można tam znaleźć piękne muszle, a raz
widziałam kraba! Ogromnego! Spojrzała na Friedricha.
- Biegnij, ja muszę najpierw porozmawiać z twoją mamą -
odpowiedział z uśmiechem.
Helene Augusta zrobiła nadąsaną minę, ale zsunęła się z
krzesła i pobiegła nad wodę.
Patrzyli za nią w milczeniu. Beztroski i niewymuszony
nastrój w jednej chwili zniknął.
- Czarująca - powiedział Friedrich z uśmiechem.
- Tak uważasz? - zaśmiała się Blanche. Czuła, że powinna coś
powiedzieć. - Naturalnie, masz całkowitą rację - dodała i
spoważniała.
- Blanche, muszę o czymś z tobą pomówić - powiedział
Friedrich i zamilkł.
Poruszyła się niecierpliwie. Co też leży mu na sercu?
- Chciałbym ci opowiedzieć, w jaki sposób dowiedziałem się,
że jesteś moją siostrą - zaczął cichym głosem i zerknął na nią.
Odpowiedziała na jego spojrzenie. Nad tym wła-
śnie się zastanawiała. Jak to się stało, że po tylu latach pani
Angelsten postanowiła wyznać, że nie jest tak naprawdę jego
matką?
Friedrich pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach.
- Uprzedzam, że to, co powiem, może tobą wstrząsnąć.
Spojrzała na niego niepewnie. Cóż niby miałoby nią
wstrząsnąć?
- Może jestem bardziej odporna, niż na to wyglądam -
stwierdziła beztrosko.
Friedrich uśmiechnął się, ale jego oczy były poważne.
- W historii, którą zamierzam ci opowiedzieć, są pewne
bardzo poruszające fragmenty. Historia ta może w znaczący
sposób wpłynąć na los wielu osób.
Była coraz bardziej zaniepokojona.
- W takim razie - stwierdziła - tym bardziej powinieneś mi
powiedzieć, co ci leży na sercu.
Friedrich wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać.
Mimo że Blanche wiedziała co nieco o warun-
kach panujących w Angelsten, opowieść Friedricha zrobiła na
niej ogromne wrażenie, jego dzieciństwo było naznaczone
surowym wychowaniem w duchu pietystycznym. Wciąż
spotykały go kary i upokorzenia, stale grożono mu piekłem i
wiecznym
potępieniem.
Tak
jak
już
wspominał,
Angelstenowie nazywali go Szatanem. Bicie i kary należały do
porządku dnia codziennego, zarówno w jego przypadku, jak i
wobec pozostałych dzieci.
- Kiedy miałem trzynaście lat, uciekłem z Angelsten - podjął
Friedrich i spuścił wzrok. - Nie mogłem tam dłużej wytrzymać,
miałem dosyć takiego traktowania.
- Ale nie wiedziałeś, że pani Angelsten nie jest twoją matką? -
spytała ostrożnie. Poszukała wzrokiem Heleny Augusty,
pochłoniętej zbieraniem muszli.
- Nie, nigdy mi to nie przyszło do głowy, nikt nigdy czegoś
takiego nie sugerował. Wzruszył ramionami. - Sądziłem, że
jest moją matką, wiedziałem też, że ojciec zmarł, kiedy byłem
mały.
- A rodzina ze strony twojego ojca - poznałeś ich?
- Nie, z tego, co mi wiadomo, krótko po śmierci ojca
wyprowadzili się z Tonsbergu.
Przełknęła ślinę. Ojciec Friedricha - mężczyzna, w którym
zakochała się jej matka, z którym miała dziecko, za którego
chciała wyjść za mąż.
- Jak sobie radziłeś? Przecież byłeś dzieckiem! Friedrich
uśmiechnął się krzywo.
- Wiedziałem, że muszę sobie jakoś poradzić i tyle. Nie
chciałem wracać do Angelsten, bałem się też, że znajdą mnie,
jeśli zostanę w Tonsbergu, więc postanowiłem pojechać do
Kristianii.
- Bo tam trudniej byłoby cię znaleźć? Przytaknął.
- Miałem szczęście. Po jakimś czasie poznałem pewnego
malarza, który zaproponował mi, żebym mu pozował. Powiódł
zamyślonym wzrokiem po błyszczących w słońcu wodach
fiordu. - Chyba wyciągnąłem szczęśliwy los na loterii. Mogłem
sam malować, uczyłem się.
- A jak zarabiałeś na życie? - spytała. Friedrich ociągał się z
odpowiedzią, zauważyła,
że unika jej wzroku.
- Mój mistrz się mną zajął, dał mi jedzenie i dach
nad głową. Po jakimś czasie zrozumiałem, że mam talent.
Niczego mi do szczęścia nie brakowało. Spojrzał na nią z
uśmiechem. - To był dobry czas. Po raz pierwszy w życiu nie
musiałem się bać. Coś w tej historii ją zastanowiło.
- Miałeś szczęście, że spotkałeś tego malarza. Znów odwrócił
wzrok.
- Tak. Podróżowałem z nim przez kilka lat. Jest jednym z
największych malarzy norweskich, zna wielu artystów za
granicą. Przez dłuższy czas mieszkaliśmy w Dreźnie, w
Paryżu. Znów na nią spojrzał. - Był dla mnie jak ojciec, pomógł
mi, kiedy tego naprawdę potrzebowałem, wziął mnie pod
swoje skrzydła i dał wszystko, czego nigdy wcześniej nie
dostałem. Nigdy nie zdołam spłacić tego długu.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, obserwując Helene
Augustę, bawiącą się na plaży.
- Jak się dowiedziałeś, że pani Angelsten nie jest twoją
matką?
Uśmiechnął się, ale widziała, że jego oczy przybrały ostry,
twardy wyraz.
- Kilka lat temu wróciłem do Tonsbergu. Nadal dużo
podróżowałem, ale mieszkałem tu przez dłuż-
sze okresy. Początkowo nie miałem żadnego kontaktu z
Angelstenami - zamilkł na chwilę - ale w zeszłym roku
odwiedziłem matkę.
Blanche zauważyła, że pierwszy raz określił ją w ten sposób.
- Trochę za dużo wypiłem tamtego wieczoru, naszła mnie
chęć, by skonfrontować ją z przeszłością. Rozłożył ręce. - W
ogóle mnie nie poznała, co jeszcze bardziej pogorszyło mój
nastrój. W końcu wierzyłem, że jestem jej synem i że matka
zawsze rozpozna własne dziecko. Przesunął dłonią po ciem-
nych puklach. - Sam nie wiem, co sobie myślałem. Może
miałem nadzieję, że się ucieszy, widząc mnie po tylu latach, ale
kiedy powiedziałem, kim jestem, zareagowała z całkowitą
obojętnością. Spojrzał na Blanche. - Potrafisz to sobie
wyobrazić? Nawet jeśli nie była moją prawdziwą matką, chyba
musiała coś czuć do dziecka, które wzięła na wychowanie?
Blanche spuściła wzrok. Rozumiała, jaki musiał być
rozczarowany, ale rozumiała też, jaki to był szok dla pani
Angelsten, zobaczyć go po tylu latach. W dodatku widok
Friedricha zawsze przypominał jej o zdradzie męża.
- Wpadłem w straszną wściekłość - ciągnął Friedrich - tak
straszną, jak jeszcze nigdy wcześniej. Chyba ją wystraszyłem.
W każdym razie tego wieczoru powiedziała mi prawdę - że nie
jest moją prawdziwą matką i jak to się wszystko stało.
Blanche próbowała sobie wyobrazić jego reakcję.
- To musiało być dla ciebie straszne. Zaśmiał się, cicho i z
goryczą.
- Straszne? Nie wiem, co gorsze - żyć w przekonaniu, że
niezależnie od tego, co zrobisz, twoja matka i tak cię nie
pokocha, czy dowiedzieć się, że twoja prawdziwa matka
oddała cię obcym.
Poruszyli już ten temat ostatnim razem, Blanche nie miała
ochoty do niego wracać. Friedrich nienawidził tych dwóch
kobiet, które powinny być mu najbliższymi osobami, a na
których tak się zawiódł.
- Ale dlaczego zachowałeś to dla siebie? - spytała cichym
głosem. - Dlaczego mi nic nie powiedziałeś?
Friedrich spojrzał jej prosto w oczy.
- Dojdę do tego, Blanche. Łzy napłynęły mu do oczu, prędko
odwrócił wzrok - Nie mogłem ci wtedy powiedzieć.
Odchrząknął. - Kilka lat temu spo-
tkałem pewną osobę, która stała mi się bardzo bliska - ciągnął
drżącym, łamiącym się głosem. - Tutaj, w Tonsbergu. Dlatego
tu wracałem.
Blanche rozpromieniła się. Nie wiedziała, że Friedrich kogoś
ma.
- Może ją znam? Nie mogła opanować ciekawości, ale
pożałowała, kiedy zobaczyła wyraz twarzy brata.
- Nie wiem, jak to ująć - zaczął. - Nie jest to proste, chyba nie
da się tak po prostu o tym powiedzieć.
Patrzyła na niego zdezorientowana. Nie rozumiała, dokąd
zmierza.
- Nigdy nie kochałem kobiety. Nie w taki sposób.
Wpatrywała się w niego. Nagle zrozumiała.
Niewyraźny uśmiech zamajaczył na jego wargach, kiedy
zobaczył jej reakcję. Nieczęsto zdarzało się, by Blanche
zaniemówiła.
- Wiem, że to dla ciebie szok i doskonale to rozumiem. To
występek przeciw prawu i pewnie również przeciw naturze.
Serce tłukło jej się w piersi, policzki palił rumieniec. O takich
rzeczach nie rozmawiało się w ele-
ganckich salonach, ale oczywiście słyszała o mężczyznach,
którzy zadają się z innymi mężczyznami.
- Przypuszczam, że to niezależne od naszej woli, kto budzi w
nas... takie uczucia - wyjąkała, zła na samą siebie, że nie potrafi
odnaleźć odpowiednich słów.
Zaśmiał się sucho.
- Byłoby łatwiej, gdyby podobały mi się kobiety. I wierz mi,
próbowałem.
Poczuła, że ta uwaga wywołała u niej jeszcze mocniejszy
rumieniec.
Odchylił się na oparcie krzesła, założył ręce za głowę i
zapatrzył się w czyste błękitne niebo, po którym, wysoko w
górze, leciały dwie jaskółki.
- Pewnie go znałaś - powiedział. - Nazywał się Nicolaus
Lange-Nielsen. Był właścicielem apteki.
Oczywiście, że znała tego człowieka. Był jednym z przyjaciół
ojca. Zmarł kilka miesięcy przed nim.
Friedrich był z nim związany? Przecież ten mężczyzna miał
żonę!
Ale nie to było najbardziej zastanawiające. Opowieść
Friedricha przypomniała jej o czymś, co przeczytała w
zapiskach ojca.
Jakieś elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce, tyle
że ona nadal nie potrafiła ich dostrzec.
- Tak, znałam go. Widziałam też w gmachu loży jego portret,
namalowany przez ciebie.
Tamtego dnia zwróciła uwagę na podpis malarza. Friedrich
otworzył oczy szeroko.
- Widziałaś portret? Tak właśnie się poznaliśmy. Loża chciała
mieć jego portret. Nie wiem dokładnie, czym oni się zajmują -
machnął ręką - ale Nicolaus był mistrzem czy kimś takim.
Blanche z namysłem pokiwała głową.
- Zapewne wielkim mistrzem. Spojrzał na nią, zdumiony.
- To ty wiesz coś o loży?
Zdziwiłbyś się, pomyślała. Nie zamierzała teraz mu o tym
opowiadać. Interesowała ją historia Friedricha.
- Tak, ojciec do niej należał - powiedziała tylko. Friedrich
skinął głową, a jego oczy jeszcze bardziej pociemniały.
- Rozumiem. Nie wiem, jak to się stało, ale ktoś się o nas
dowiedział - dodał po chwili. - Sama możesz sobie wyobrazić,
co się działo.
Doskonale pamiętała, co ojciec napisał na ten temat. Bracia
byli oburzeni, twierdzili, że nie można dopuścić do tego, by
człowiek o takich skłonnościach był ich mistrzem. Ojciec z
kolei podawał w wątpliwość prawdziwość plotek. Napisał, że
chodzą słuchy, jakoby wielki mistrz zagroził wydaniem
tajemnic zawartych w zapiskach tych braci, którzy zdradzą
jego sekret. Ojciec wątpił też w to, że mistrz zmarł śmiercią
naturalną. Dochodziły go różne pogłoski. Być może stali za
tym właśnie ci bracia, którym groził mistrz.
Spuściła wzrok.
- Nie, społeczeństwo nie akceptuje takich rzeczy -
powiedziała. W duchu zastanawiała się, jak to możliwe
zabronić prawnie dwóm osobom tej samej płci się kochać.
Oczywiście wiedziała, że taki związek jest nie do pomyślenia.
Dwóch mężczyzn nie może żyć w ten sam sposób jak
mężczyzna i kobieta.
A może się myliła?
Wiedziała lepiej od innych, jak trudno żyć wedle narzuconych
reguł, do ilu nieszczęść może to doprowadzić.
- Nie, oczywiście, że nie - Friedrich znów przesunął się na
sam brzeg krzesła. Wydawał się niespokojny, błądził
wzrokiem dokoła, wykonywał nerwowe ruchy rękami. - To, co
teraz powiem, będzie dla ciebie bardzo bolesne, Blanche.
Patrzyła na niego, zdezorientowana. Usta mu pobladły, był
wyraźnie wzburzony.
- Kiedy byłem mały, karano mnie wiele razy, zupełnie bez
powodu, tego grzechu jednak nie mógłbym żadną karą odkupić
- podjął po chwili milczenia. - Nigdy.
- Co masz na myśli? - zapytała. Jego zdenerwowanie było
zaraźliwe.
Przesunął dłońmi po udach i westchnął głęboko.
- Wiedziałem, dokąd to doprowadzi - powiedział cicho - ale
nie pozwoliłem Nicolausowi na zerwanie.
- Przecież miał żonę i dzieci - zauważyła Blanche.
Friedrich spojrzał na nią z ukosa.
- Chyba nie zdajesz sobie sprawy, jak częste są związki
między mężczyznami.
To prawda, tego nie wiedziała, znała za to żonę
Langego-Nielsena. Była to piękna, cudowna kobieta,
znacznie od niego młodsza.
To okropne, być zdradzoną w taki sposób.
- Czy zastanawiałaś się kiedykolwiek, jaką cenę gotów jest
zapłacić człowiek za własne szczęście? Wstyd nie kosztuje tak
znowu dużo, wierz mi.
Po chwili zastanowienia musiała przyznać mu rację.
- Zdawałem sobie naturalnie sprawę, że musimy zachować
nasz związek w tajemnicy - ciągnął Friedrich - ale nie miało to
dla mnie znaczenia, liczyło się tylko to, byśmy byli razem.
- Ale pan Lange-Nielsen miał na ten temat inne zdanie?
- Trwało to dosyć długo, ale przestraszył się plotek. Potrafił
żyć w poczuciu winy wobec żony, ale nie potrafił znieść
wstydu. W jego głosie słychać było gorycz. - Czy to nie
dziwne?
- I powiedział ci, że między wami koniec? Friedrich
przytaknął.
- Tak, ale ja nie chciałem pozwolić mu odejść. Nigdy
wcześniej nie przypuszczałem, że można być tak szczęśliwym,
tak, mogę chyba powiedzieć,
że wtedy tak naprawdę po raz pierwszy zaznałem
prawdziwego szczęścia. Próbowałem namówić go, by zmienił
zdanie, ale po długim wahaniu powziął ostateczną decyzję.
Stało się to właśnie tamtego wieczoru. Na chwilę zamilkł. -
Czułem się wściekły, zrozpaczony, odrzucony, a przede
wszystkim było mi potwornie smutno. Nie chciałem go stracić,
jego, który był dla mnie kotwicą, punktem zaczepienia. W
desperackiej próbie zatrzymania go poszedłem do niego do
domu. Z pistoletem w dłoni.
- Co ty opowiadasz?! Friedrich kiwnął głową.
- Tak było. Chciałem mu pokazać, jaki jestem zdesperowany i
wycelowałem we własną głowę.
Blanche przycisnęła dłonie do ust. Nie chciała wierzyć w to,
co usłyszała.
- I naprawdę chciałem się zabić, nie miałem nic do stracenia,
ale Nico rzucił się na mnie, zaczęliśmy się szarpać i pistolet
wystrzelił. Odwrócił wzrok.-Kula trafiła go w pierś.
Wciąż słyszała w głowie echo jego słów. Pistolet wystrzelił.
- On... umarł? - wyjąkała.
Friedrich, nie patrząc na nią, otarł policzki wierzchem dłoni.
- Tak.
Znów powróciła myślami do zapisków ojca. Podejrzewał, że
wielki mistrz nie zmarł śmiercią naturalną, że członkowie loży
chronili winnych.
A teraz dowiedziała się, że za tym wszystkim stał jej własny
brat.
Ta wiadomość obezwładniła ją, teraz rozumiała, czemu
Friedrich ostrzegał ją na początku tej rozmowy. Na coś takiego
nie była przygotowana.
- I co się wydarzyło dalej? Ja słyszałam, że wielki mistrz
zmarł na serce. Tak w każdym razie wtedy mówiono, ojciec
zmarł z tego samego powodu kilka miesięcy później.
Friedrich był już znacznie spokojniejszy.
- Kiedy zobaczyłem Nico leżącego na ziemi, stwierdziłem, że
wcale nie chcę umierać. Wcześniej chyba miałem romantyczne
wyobrażenie na temat śmierci. W tamtej chwili postanowiłem,
że moje życie nie może się skończyć w ten sposób. Usiadł
wygodniej. - Dlatego pojechałem stamtąd prosto do domu
mojego ojczyma, pana Angelstena.
Znowu nic nie rozumiała.
- Ale on nie wiedział, że przebywasz w Tonsbergu?
- Nie, ale tylko on mógł mi pomóc.
- Czemu właśnie on?
- Ponieważ trzynaście lat wcześniej stał się winny tej samej
zbrodni.
- O... o czym ty mówisz? - wykrzyknęła. Friedrich spojrzał jej
prosto w oczy.
- Dlatego uciekłem z Angelsten. Zamilkł na chwilę. -
Widziałem, jak Angelsten grzebie w ziemi ciało jednego z
wychowanków.
7
Blanche nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała.
- Co ty opowiadasz? - wydusiła. Wstrząsnęła się i to nie z
powodu lekkiego wiatru wiejącego od fiordu.
Friedrich patrzył jej prosto w oczy.
- W Angelsten miałem dwóch bliskich przyjaciół. Czasami,
kiedy wszystko zdawało się nie do zniesienia, fantazjowaliśmy
o wspólnej ucieczce. Dlatego, kiedy pewnego ranka okazało
się, że łóżko Edvina jest puste, poczułem się zdradzony i za-
wiedziony. Kilka dni wcześniej znów zostaliśmy ukarani, tym
razem za to, że przewróciliśmy wiadro ze smołą, uznaliśmy
więc, że Edvin miał dosyć i uciekł sam. Spuścił wzrok. - Za to
też dostała nam
się kara. Zawsze tak robili, żeby zapobiec kolejnym
ucieczkom.
Friedrich zamilkł, Blanche domyśliła się, że nie jest mu łatwo
o tym mówić.
- Co się stało z twoim przyjacielem? - spytała ostrożnie, bojąc
się tego, co za chwilę usłyszy.
Podniósł wzrok. Zielone oczy nabrały niepokojącej, ciemnej
głębi.
- Tamtego dnia nie dostaliśmy za karę nic jeść. Nocą
wymknąłem się do kuchni, chciałem znaleźć coś do jedzenia.
Oczywiście, bardzo się bałem, że mnie zobaczą. Kiedy przez
okno ujrzałem pana Angelstena w ogrodzie, byłem pewien, że
to koniec. Jego twarz znieruchomiała, spojrzenie stało się da-
lekie. - W pierwsze chwili nie rozumiałem, co robi o tej porze
w ogrodzie. A potem zobaczyłem, że niesie ciało dziecka. Po
jego policzkach pociekły łzy. Prędko otarł je rękawem. -
Najpierw zobaczyłem białe, gołe nogi. Nadal nie rozumiałem,
co się stało. Pojąłem, kiedy pan Angelsten położył ciało Edvina
na trawie, kiedy zobaczyłem tę białą twarz. Pochylił głowę. -
Angelsten wykopał dziurę w ziemi, między stajnią i krzakami
owocowymi. Potem wrzucił tam
ciało Edvina i zasypał. Na chwilę zamilkł. - Tak po-
stępowaliśmy z padłymi zwierzętami.
Blanche nie mogła zebrać myśli. Miała wrażenie, że sama
widzi to wszystko, oczami Friedricha. Oczami dziecka.
Czyn tak potworny, że nie istnieją słowa, by go opisać.
Nietrudno sobie wyobrazić, że takie przeżycie musiało
zostawić nieodwracalne ślady w umyśle chłopca.
- Co wtedy zrobiłeś?
- No właśnie, co zrobiłem? - powtórzył Friedrich. - Nie
zrobiłem nic. Wróciłem do łóżka, położyłem się, ale już nie
zasnąłem. Wydawało mi się, że to był tylko sen albo
przywidzenie, ale kiedy następnego dnia zobaczyłem świeży
grób, zrozumiałem, że to była prawda. Wtedy postanowiłem
uciec. Wzruszył ramionami. - Ukradłem portfel panu
Angelstenowi, a gdy zapadła noc, spakowałem naj-
potrzebniejsze rzeczy i uciekłem. Spojrzał na nią. -Nie mogłem
tam zostać, choć zdawałem sobie sprawę, że pozostałe dzieci
poniosą karę z mojego powodu.
W jego oczach widać było ból. Najwyraźniej miał wyrzuty
sumienia wobec tych, którzy zostali w Angelsten.
- Na samym początku postanowiłem nie wracać myślami do
Angelstenów, dzieci, tamtej nocy - ciągnął. - Za każdym
razem, kiedy takie myśli się pojawiały, odsuwałem je od siebie.
Stopniowo czas spędzony w Angelsten zaczął mi się wydawać
jakimś odległym światem, który już nie istnieje. Zamilkł na
chwilę. - W każdym razie usiłowałem sobie to wmówić.
Blanche próbowała ogarnąć myślą wszystko, co do tej pory
usłyszała.
- Czy dowiedziałeś się, dlaczego pan Angelsten pochował
twojego przyjaciela w ogrodzie?
Oczy Friedricha patrzyły twardo.
- Cóż, nie tak trudno odpowiedzieć na to pytanie. Edvin nie
potrafił się dostosować do reguł panujących w Angelsten. Miał
w sobie taki bunt i upór, nie mógł znieść ciągłych upokorzeń.
Był jednym z dzieci najczęściej karanych za krnąbrne
zachowanie. Chyba nie rozumieli, że im surowsze wyznaczali
mu kary, tym większy opór w nim się budził.
Nagle zaczęła docierać do niej cała groza tej historii.
Początkowo nie chciała w to wierzyć, ale nietrudno było sobie
wyobrazić, dlaczego pan Angelsten pogrzebał chłopca po
kryjomu.
- Sądzisz, że twój przyjaciel nie zniósł kolejnej ciężkiej kary?
- zapytała. Czuła, że cała się trzęsie.
- Ależ oczywiście - odpowiedział Friedrich, niemal ze
zdziwieniem, że Blanche jeszcze w to wątpi. - Pan Angelsten
wezwał Edvina na rozmowę w wieczór poprzedzający jego
zniknięcie. Potem nikt już chłopca nie widział. Nie wiem,
jakiego czynu dopuścił się Edvin, jedno jest pewne - pan
Angelsten posunął się za daleko.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
- Ale... wierzysz, że to był wypadek? - spytała z wahaniem.
Friedrich odpowiedział dopiero po chwili.
- Tak. Nawet ktoś taki jak Angelsten nie mógłby zrobić tego z
premedytacją.
Próbowała pozbierać myśli, ale nie było to proste. Opowieść
Friedricha budziła grozę i przerażenie.
- Powiedziałeś, że Angelsten pomógł ci, kiedy... znalazłeś się
w trudnej sytuacji? - nie znajdowała
odpowiednich słów. Friedrich, choć twierdził, że to był
nieszczęśliwy wypadek, miał na sumieniu życie człowieka.
Skinął głową.
- Liczyłem na to, że pomoże mi, kiedy powiem mu, co
widziałem pewnej nocy przed trzynastu laty.
- Musiał być bardzo zaskoczony, kiedy się u niego zjawiłeś?
Friedrich prychnął.
- Owszem, ale on potrafi zachować zimną krew i działać
skutecznie w trudnych sytuacjach. Czas naglił. Kiedy
wtajemniczyłem go w całą sprawę, przerażony, spanikowany,
od razu wszystkim się zajął. Zrobił, co w jego mocy, by mnie
ochronić, oczywiście dlatego, że bał się, bym nie wydał jego
sekretu.
Blanche zmarszczyła czoło.
- Ale jak wam się udało ukryć, że pan Lange-Nielsen zginął
od kuli?
Nie zapytała, jak Friedrich mógł żyć z takim ciężarem.
Rozumiała, że uciekł z Angelsten, że wtedy nic nie zrobił, ale
czemu w dorosłym życiu nie poszedł na policję, by stała się
sprawiedliwość, by jego przyjaciel mógł spocząć w
poświęconej ziemi?
Może najpierw miał taki zamiar, ale potem zdarzył się ten
potworny wypadek?
Poza tym jakie ona miała prawo go osądzać? Ona, która
pozwalała ludziom wierzyć, że Oskar odebrał sobie życie?
- Nie było to szczególnie skomplikowane, obawiam się. Jeden
z członków loży, znany lekarz, stwierdził, że pan
Lange-Nielsen zmarł na atak serca. W zamian został wielkim
mistrzem.
Otworzyła usta ze zdumienia. A wiec to tak funkcjonowało?
Bracia osłaniali się wzajemnie i czerpali z tego korzyści? W
gruncie rzeczy nie była tak bardzo zaskoczona, z zapisków ojca
wynikało, że na pierwszym miejscu stawiał lojalność wobec
loży i jej członków.
- Tak więc twój ojczym zgodził się chronić cię pod
warunkiem, że nie powiesz nic o grobie w ogrodzie?
Jej słowa zabrzmiały ostrzej, niżby chciała, ale cóż, tak
wyglądała prawda. Friedrich skinął głową.
- Właśnie tak.
Trochę tego było dla niej za wiele. Dlaczego opowiedział o
tym akurat jej?
- A pani Angelsten wie o tym?
- Nie, nie sądzę. Wtedy nie wiedziała też, że wróciłem. Jak już
wspominałem, odwiedziłem ją dopiero zeszłego lata. Wzruszył
ramionami. - Kiedy dowiedziałem się, że nie jest moją matką,
pan Angelsten zmusił mnie, bym i to zachował w tajemnicy.
Potem nie rozmawialiśmy.
Myśli kłębiły się w jej głowie. Teraz zrozumiała, czemu
Friedrich wcześniej nie powiedział jej, że są rodzeństwem. Pan
Angelsten zmusił go do milczenia.
Śmierć pana Langego-Nielsena to był nieszczęśliwy
wypadek. Historia tego chłopca, który stracił życie w
Angelsten, budziła przerażenie, choć w gruncie rzeczy nie
zaskoczyła Blanche aż tak bardzo - nic dziwnego, biorąc pod
uwagę, jak traktowano dzieci w Angelsten.
- Wiem, o czym myślisz. Cichy głos Friedricha wyrwał ją z
zamyślenia.
- To znaczy?
- Zastanawiasz się, co zrobić z tą całą wiedzą. Nie zdążyła
odpowiedzieć.
- Nie musisz, Blanche. Podjąłem decyzję, kiedy
opowiedziałaś mi o tej dziewczynce, która uciekła z
Angelsten i trafiła do was. Powoli podniósł się z miejsca. -
Kiedy ja uciekłem, próbowałem wymazać wszystko z pamięci.
Prawie mi się udało. Kiedy podróżowałem po świecie,
Angelsten jakby przestało istnieć. Los Edvina wydawał się taki
nierzeczywisty. Potrząsnął głową. - Próbowałem zapomnieć,
wmawiałem sobie, że w Angelsten wcale tak źle się nie dzieje.
Że i tak nic nie mogę zrobić. Wziął głęboki oddech. - Myliłem
się. Nie potrafię zapomnieć, prawie nie śpię. Kiedy maluję,
zapominam na chwilę, ale wspomnienia zawsze powracają.
Odwrócił wzrok. - Widzę oczy Edvina, widzę je we śnie.
Widzę w nich oskarżenie. Słuszne oskarżenie.
Blanche również wstała.
Friedrich schylił głowę, ciemne loki zasłoniły jego twarz.
- Nie mogę sobie dłużej wmawiać, że nic nie mogę zrobić.
Mogę. Mogę powstrzymać to, co się dzieje w Angelsten.
Mówił coraz głośniej, policzki mu płonęły, oczy lśniły.
- Zamierzam powiedzieć o wszystkim policji. Blanche
potrząsnęła głową.
- Nie możesz. Jeśli pójdziesz na policję, pan Angelsten
wyjawi z kolei twój sekret.
- Zapewne tak. Zapewne, idąc na dno, chętnie pociągnie mnie
za sobą.
W piersi ją ścisnęło. Beznadziejna sytuacja, czego by nie
zrobił, i tak będzie źle.
- Aresztują cię!
Friedrich podszedł do niej i patrząc jej prosto w oczy, położył
dłonie na jej ramionach.
- Nie mogę dłużej tak żyć, Blanche. Ku jej zdziwieniu
uśmiechał się. - To nie jest życie. Dręczą mnie wyrzuty
sumienia, które wcale nie chcą zniknąć wraz z upływem czasu,
przeciwnie, coraz mocniej dają o sobie znać. Nie odnajdę
spokoju jak długo dzieci z Angelsten będą narażone na te same
cierpienia, co ja w dzieciństwie.
Poczuła ukłucie w żołądku. To ona opowiedziała mu o ich
losie, o Frederikke i pozostałych.
Potrząsnęła głową. Łzy napłynęły jej do oczu. Nie mogła
wydusić słowa.
- A jeśli to się znowu stanie? A ja mógłbym temu
zapobiec! Nie mam wyboru, Blanche. Już i tak za długo
zwlekałem.
Wszystko w niej się buntowało. Dopiero dowiedziała się, że
jest jej bratem i już miała go stracić.
- Może pan Angelsten cię nie wyda? - powiedziała z nadzieją.
- W końcu to on zorganizował wszystko po śmierci pana
Langego-Nielsena, jest zamieszany w tę sprawę.
Jego wargi wygięły się w smutnym uśmiechu.
- Może masz rację - powiedział cicho, ale zrozumiała, że sam
w to nie wierzy.
Spojrzała na niego. Widziała w jego oczach, że powziął
nieodwołalną decyzję.
- Być może przyjdzie ci zapłacić wysoką cenę.
Chwycił jej dłonie, spojrzeniem poszukał Helene Augusty,
która właśnie biegła do nich od strony plaży.
- Wcale tego nie chcę, ale nie mam wyjścia. Pochyliła się ku
niemu, oparła głowę na jego
piersi.
Serce jej krwawiło. Jednakże mimo bólu i niezależnie od tego,
jak by się to miało skończyć, była dumna z decyzji brata.
8
- Bero! Marie wpadła zdyszana do pralni. Bera odwróciła się,
nie przestając mieszać w garnku z kaszą.
- Co się stało? - zapytała. Przerwała mieszanie. Marie
wyglądała na poruszoną i przestraszoną.
Marie pokazała na fiord i wysepki za oknem.
- Pamiętasz Człowieka-Ptaka? - wydyszała z trudem.
Bera zmarszczyła czoło. Doskonale pamiętała ojca pana
Langaarda. W głowie mu się pomieszało ze starości, niedawno
zamieszkał w jednym z gospodarstw w sąsiedniej wsi, gdyż
jego syn nie czuł się na siłach dłużej nim się zajmować.
Przezwisko wzięło się stąd, że wciąż widziano go na łąkach,
jak
obserwuje ptaki. W dawnym domu zostawił spory zbiór
wypchanych okazów.
Cieszyła się, kiedy zniknął ze wsi, napędził im wszystkim
stracha, kiedy pewnej nocy wkradł się do domu i wszedł do
pokoju Abelone. Na szczęście Abelone zachowała
przytomność umysłu. Stwierdziła potem, że biedny starzec był
bardziej przestraszony od niej. Prócz tego nieraz widziano go,
jak krąży w pobliżu Gimle.
- Widziałaś go? - zapytała Bera, trochę zaniepokojona. Od
czasu, kiedy się przeprowadził, nie spotkała go ani razu i
bardzo się z tego cieszyła.
Było w nim coś, co przypominało mu o tamtym, choć łączyło
ich tylko imię - Ole. Marie skinęła głową.
- Siedzi koło szopy na łodzie.
Po chwili namysłu Bera znów zaczęła mieszać w garnku.
- Niech sobie siedzi, nikomu nic złego nie zrobi. Marie stała w
miejscu, niezdecydowana.
- Ale on się tak dziwnie zachowuje. Przed chwilą widziałam,
jak stojąc z twarzą zwróconą w stronę morza, podniósł ramiona
i ukłonił się parę razy.
Bera spojrzała na dziewczynkę. Niektórzy twierdzili, że
staremu po prostu pomieszało się w głowie, jak to często bywa
u ludzi w tym wieku, inni uważali, że jest obłąkany.
- Trzymaj się od niego z daleka, Marie, zaraz sobie pójdzie.
Marie z powagą potrząsnęła głową.
- Ale, Bero, on jest ranny. Ręka mu krwawi. Bera wyjrzała
przez okno. Fiord połyskiwał
w letnim słońcu.
Odsunęła garnek z ognia, wytarła dłonie, uśmiechnęła się do
Marie i pogłaskała ją po jasnych włosach. Najmłodsza córka
Louise miała dobre serce.
- Zaraz na to spojrzę.
Kiedy była już prawie przy żywopłocie z dzikiej róży,
zwolniła kroku. Pan Tunsberg stał na kamieniu, zapatrzony w
dal, zgarbiony, by utrzymać równowagę, wiatr szarpał jego
ubraniem.
Co on tam robi?
Znów pomyślała o nim. Też był niewysoki, tak jak ten starzec,
ale i tak silniejszy od niej. Próbo-
wała się bronić, ale nie miała szans, trzymał ją tak mocno,
przycisnął do ziemi i wziął brutalnie.
Powiew wiatru przemknął nad fiordem, wzburzył fale. Kilka
kosmyków wysunęło się z węzła na karku, załaskotało ją w
twarz.
Odsunęła od siebie wspomnienia i ruszyła w stronę
mężczyzny. Co on tu robi? Nie wiedziała, że wrócił do wsi.
Zatrzymała się w pewnej odległości od niego. Jeszcze jej nie
zauważył. Nie widziała, czy rzeczywiście zranił się w rękę,
obie dłonie trzymał wsparte na lasce.
- Panie Tunsberg - powiedziała, lecz jej głos zniknął, porwany
wiatrem.
Zrobił krok w przód.
- Panie Tunsberg - krzyknęła.
Odwrócił się powoli. Wiatr szarpał jego długą cienką brodą,
rozwiewał siwe włosy.
Napotkała jego spojrzenie. Oczy pewnie kiedyś były
niebieskie, teraz wyblakły ze starości, tak jak jej oczy.
Znów ogarnęły ją wątpliwości. Czy to nie przypadkiem te
same oczy, które kiedyś wydawały jej się
tak piękne? O których marzyła, śniła, że wreszcie na nią
spojrzą, że ujrzy w nich to samo światło, które Jaśniało w jej
oczach, kiedy patrzyła na niego?
Spojrzała na ręce mężczyzny. Marie miała rację. Na wierzchu
jednej dłoni widniała rana. Krew |zastygła, ale ranę należałoby
opatrzyć.
- Panie Tunsberg, zranił się pan? - zapytała, pokazując na jego
dłoń.
Spojrzał, zdziwiony, jakby dopiero teraz zauważył, że
krwawi.
- Aksel. Muszę porozmawiać z Akselem. Słowa padły
niespodziewanie, z wielką mocą i przekonaniem.
- Pan Gimle jest w domu - zaczęła, ale nie zdążyła nic więcej
powiedzieć, pan Tunsberg minął ją bez słowa.
Patrzyła, jak kuśtyka przez kamienistą plażę w stronę ścieżki
prowadzącej do gospodarstwa.
Aksel spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Ojciec pana Langaarda chce ze mną rozmawiać?
Bera przytaknęła.
- Wpuść go, kiedy skończę z Hilmarem - westchnął.
Bera zamknęła za sobą drzwi do gabinetu i poszła do kuchni,
gdzie czekał pan Tunsberg. Rozsiadł się swobodnie na miejscu
Aksela, zranioną rękę położył na stole.
- Pan Gimle rozmawia właśnie z jednym z parobków,
przyjmie pana, kiedy skończy - wyjaśniła.
Pan Tunsberg nie odpowiedział, skinął tylko lekko głową.
- Może przez ten czas obejrzę pana rękę? Teraz widziała, że
rana jest głębsza, niż jej się początkowo wydawało.
Stary nie odpowiedział. Jego zachowanie wprawiało ją w
zakłopotanie. Nie spuszczał z niej wzroku, ale nic nie mówił.
Może to prawda, co mówili, że nie jest zdrowy na umyśle? A
może to tylko wiek. Wiadomo, że różnie to bywa. Jej babcia,
najmilsza osoba pod słońcem, na starość zrobiła się złośliwa i
uparta.
Przysunęła sobie stołek, usiadła i wzięła w dłonie jego rękę.
Skórę miał szorstką i zgrubiałą.
- Jak to się stało? - zapytała, podnosząc wzrok.
Coś w jego oczach się zmieniło. Zmrużył je z namysłem. I
znowu nie odpowiedział.
Ponownie spojrzała na zranioną rękę.
- Obawiam się, że trzeba to zszyć - mruknęła, po czym
odwróciła dłoń, by sprawdzić, czy przypadkiem nie ma innych
ran.
W tym samym momencie jego rękaw podciągnął się lekko do
góry.
Zobaczyła coś, co ostatnio widziała wiele, wiele lat temu.
Coś, o czym właściwie zapomniała.
Owalne znamię po wewnętrznej stronie nadgarstka. Duży,
wypukły pieprzyk, pokryty długimi czarnymi włosami.
Puściła dłoń mężczyzny, zerwała się z miejsca jak oparzona,
stołek przewrócił się na ziemię.
Napotkała jego wzrok. Teraz rozpoznała jego oczy. Tak samo
twarde i pełne nienawiści jak ostatnim razem, kiedy go
widziała.
Odwróciła się, zdjęta tym samym paraliżującym strachem,
którzy czuła tamtej nocy, kiedy miała siedemnaście lat. Kiedy
okazała się zbyt słaba. To był on.
9
Powóz zatrzymał się na skrzyżowaniu dróg,
gdzie byli
umówieni.
Blanche ścisnęła w dłoni pompadurkę. Spojrzała w stronę
Angelsten. Panowała tam cisza i spokój, jakaś bryczka
podjechała pod główny budynek, służąca przeszła przez
podwórze z koszykiem w ręku. Pozorna idylla, jak zwykle.
Oparła się wygodnie. Próbowała uspokoić nerwy. Tej nocy
prawie nie spała. Pracowały do późna, musiały przygotować
wszystko na wypadek, gdyby tego dnia rzeczywiście miały
przyjąć dzieci z Angelsten. W gruncie rzeczy w sierocińcu nie
było już miejsca, ale jakoś udało im się wstawić kilka dodat-
kowych łóżek.
Friedrich miał tego dnia powiedzieć o wszyst-
kim policji. Tylko czy ktoś mu uwierzy? A jeśli nawet,
pewnie i tak nieprędko dojdzie do aresztowania. Poza tym, co z
panią Angelsten? Czy było tak, jak sądził Friedrich, że o
niczym nie wiedziała? W takim przypadku nie zatrzymają jej.
Co wtedy z dziećmi?
Odetchnęła głęboko. Drżała na całym ciele. Przypuszczała, że
policja zechce natychmiast sprawdzić prawdziwość zeznań
Friedricha. Co będzie, jeśli nie znajdą szczątków chłopca? To
był jedyny dowód.
Spojrzała niecierpliwie w stronę wzniesienia. Friedrich
powinien chyba już tu być?
Znowu zwróciła wzrok na Angelsten. Zamyśliła się. Trudno
jakoś było przyjąć do wiadomości, że takie piękne, wspaniałe
miejsce skrywa tak mroczną tajemnicę. Tylko czy właściwie
powinno ją to dziwić? Od dawna wiedziała, co się tam dzieje. I
nic nie mogła z tym zrobić, próbowała, lecz na próżno.
Nagle drzwi głównego budynku otworzyły się. Wyciągnęła
szyję i zmrużyła oczy. Z domu wyszedł pan Angelsten, ruszył
przez podwórze w kierunku stajni. Jakby mu się spieszyło.
Prędko zestawiła fakty. Przed chwilą widziała, jak przed dom
zajechała bryczka, wysiadł z niej parobek, wszedł do budynku.
Może dowiedział się o wszystkim i przyjechał zawiadomić
Angelstena?
Serce przyspieszyło w jej piersi, kiedy zobaczyła, że stajenny
wyprowadza konia.
Trzeba jakoś zatrzymać Angelstena do przyjazdu Friedricha i
policji.
Pochyliła się i kazała woźnicy czym prędzej podjechać pod
dom. Nie mogła pozwolić Angelstenowi na ucieczkę.
Właśnie wsiadał do powozu, kiedy zajechała na podwórze.
Czy coś wiedział?
Prędko przebiegła wzrokiem po jego twarzy, ale trudno było z
niej cokolwiek wyczytać. Zatrzymał się.
- Dzień dobry, pani Bjerkely - powiedział niezbyt uprzejmym
tonem, nie patrząc na nią. Sprawiał wrażenie bardzo
zniecierpliwionego, widać było, że chce czym prędzej
wyruszyć.
Blanche uśmiechnęła się tak wdzięcznie, jak tyl-
ko potrafiła. - Tak się cieszę, że pana zastałam - powiedziała
miłym, pogodnym głosem.
Wysiadła z powozu i ruszyła w jego stronę lekkim,
pospiesznym krokiem.
Pan Angelsten był coraz bardziej zirytowany.
Może jednak o niczym nie wiedział?
- Doprawdy, pani Bjerkely? - odparł ostrym tonem.
- Tak. Oczywiście, nie chcę panu przeszkadzać, ale to bardzo
pilna sprawa - skłamała.
Twarz pana Angelstena przybrała jeszcze bardziej chmurny
wyraz.
- Jak pani widzi, właśnie wyjeżdżam. Mam coś do załatwienia
w Laurvig. Moglibyśmy porozmawiać innym razem?
- To zajmie tylko kilka minut. Zrobiła błagalną minę. - Chodzi
o Frederikke - dodała pospiesznie. - Obawiam się, że nietrafnie
ją oceniłam.
Pan Angelsten utkwił w niej wzrok.
- Czyżby? Jego twarz przybrała lekko pogardliwy wygląd.-
Może mógłbym poświęcić pani kilka minut - powiedział po
chwili zastanowienia. -Wejdźmy do środka.
Blanche odetchnęła z ulgą. Wszystko wskazywało na to, że
pan Angelsten jednak o niczym nie wie, w przeciwnym
wypadku na pewno nie opóźniałby wyjazdu.
Obejrzała się za siebie. Nadal nie było widać ani Friedricha,
ani policji. Żołądek ścisnął jej się ze zdenerwowania.
Może nie uwierzyli Friedrichowi?
Coraz bardziej się denerwowała. Próbowała naprędce
wymyślić jakąś wiarygodną historyjkę o Frederikke. Weszli do
salonu. Pan Angelsten wskazał jej miejsce przy ogromnym
stole, który wypełniał niemal całe pomieszczenie.
- Proszę usiąść, pani Bjerkely.
Atmosfera była gęsta. Blanche modliła się w duchu, by
Friedrich wreszcie się zjawił. Na jak długo uda jej się
zatrzymać Angelstena?
- A więc mówi pani, że Frederikke jest trudna? -zaczął, kiedy
oboje zajęli miejsca.
Blanche poczuła wyrzuty sumienia, Frederikke była przemiłą,
dobrze ułożoną dziewczynką, ale, jak to mówią, cel uświęca
środki. Coś musiała wymyślić.
Pan Angelsten nie czekał na odpowiedź. Z zadowoloną miną
odchylił się i założył nogę na nogę.
- Nie chciałbym, by uznała pani, że stwierdzenie tego sprawia
mi radość, ale zupełnie mnie to nie dziwi. Frederikke jest
uparta i krnąbrna, nie ma w sobie tej naturalnej uległości, której
życzymy sobie u dzieci. Splótł dłonie na kolanie. - Ale proszę
mi powiedzieć, pani Bjerkely, o co tak naprawdę chodzi.
Cieszyła się, że siedzi, inaczej mogłoby się to źle skończyć.
Kiedy rozmawiali, jej uwagę przyciągnął pewien szczegół.
Brakowało jej powietrza, myśli pędziły w jej głowie jak
szalone.
Do tej chwili jakoś o tym nie myślała, ale przecież Friedrich
wspominał, że pan Angelsten jest członkiem loży. Należeli do
niej mężczyźni z dobrych rodzin, dysponujący sporym mająt-
kiem bądź zajmujący wysokie stanowiska. Wszyscy o tym
wiedzieli, nie widziała w tym niczego dziwnego.
Kiedy splótł dłonie na kolanie, zobaczyła to. Pierścień. Na
palcu wskazującym prawej dłoni
Angelstena widniał pierścień z błękitnym oczkiem,
ozdobionym wizerunkiem złotego skarabeusza.
Taki sam jak ten, który nosił mężczyzna w kapturze. Ten,
który zamknął ją w trumnie i spalił zapiski jej ojca.
10
Patrzyła, jak poruszają się wargi pana Angelstena, jak bruzda
na jego czole robi się coraz głębsza.
- Pani Bjerkely?
Głos wdarł się w jej myśli, kazał wrócić do rzeczywistości.
- Źle się pani czuje?
Pochylił się lekko i wpatrywał się w nią pytająco. Jej
spojrzenie znów powędrowało ku jego prawej dłoni,
pierścieniowi na palcu wskazującym. Nie myliła się. To był on.
Uniosła wzrok, spojrzała mu prosto w oczy.
- Dlaczego pan to zrobił? - słowa same wypłynęły z jej ust,
nim zdążyła się zastanowić.
Pan Angelsten wyglądał na zdezorientowanego.
- Co ma pani na myśli? Obawiam się, że nie wiem, o co pani
pyta.
Patrzyła na niego w milczeniu, przyglądała się bacznie jego
twarzy.
Kim tak naprawdę był ten człowiek? Pozornie -dobrym,
pobożnym chrześcijaninem, który w imię miłości bliźniego
przyjmował pod swój dach ubogie i osierocone dzieci. Często
zabierał głos w sprawie upadku moralnego społeczeństwa,
postulował, że należy coś z tym zrobić. Dlatego właśnie wraz z
podobnie myślącymi stworzył własne stowarzyszenie religijne.
Może się pomyliła? Chyba nie mógł być tym mężczyzną,
który napadł na nią w budynku loży i zamknął ją w trumnie? To
musiał być ktoś inny.
Poczuła na plecach krople potu. Elementy układanki powoli
zaczynały do siebie pasować, tylko ona nie widziała jeszcze
gotowego obrazu.
- To był pan, prawda? - zapytała i powoli podniosła się z
miejsca.
Pan Angelsten odchrząknął, zasłaniając usta dłonią.
- O czym pani mówi, pani Bjerkely? - jego
głos brzmiał groźnie, w oczach pojawił się czujny błysk.
Próbowała uspokoić oddech. Teraz wiedziała na pewno -
miała rację. To nie mógł być przypadek. Zapiski ojca, historia z
adoptowanym dzieckiem, potworny czyn, którego świadkiem
był Friedrich, wydarzenia w gmachu loży.
Wszystko pasowało, jeszcze tylko nie wiedziała, w jaki
dokładnie sposób.
Angelsten również wstał. Oparł się prawą dłonią o blat stołu.
Złoto na jego placu zapłonęło w promieniach słońca,
wpadających przez wysokie okna.
- Bał się pan, że przeczytam zapiski ojca, prawda? -
powiedziała schrypniętym głosem. Słowa trafiły go jak cios
pięścią.
Zrobiła krok w przód.
- Czego pan się bał, panie Angelsten? - spytała cicho. - Że
odkryję kłamstwa pańskiej żony? Dzięki zapiskom ojca
dowiem się, że nieślubne dziecko mojej matki wcale nie
urodziło się martwe, tak jak twierdziła pani Angelsten, ale że
dorastało tutaj, w tym domu?
Z każdym jej słowem twarz pana Angelstena
stawała się coraz bledsza. Zrobił kilka kroków w tył.
- Naprawdę nie rozumiem, o co pani chodzi! -zaśmiał się
krótko i głośno. - Przecież to śmieszne! O czym pani mówi?
Jakie zapiski? Oburzenie chyba dodało mu sił. - Nie, to jakieś
bzdury - powiedział podniesionym głosem. Odwrócił się na
pięcie, pomaszerował do drzwi i otworzył je. - Jestem zmu-
szony prosić, by pani wyszła.
Blanche nie ruszyła się z miejsca.
- A może bał się pan, że odkryję jeszcze coś innego? Coś
znacznie bardziej poważnego niż kłamstwa pańskiej żony?
Zesztywniał. Jego twarz zastygła w grymasie niedowierzania,
zmieszania i strachu. Powoli podeszła do niego.
- Powiedzieć panu, co ja o tym sądzę? - ciągnęła uparcie. Na
białym czole mężczyzny i wokół rozszerzonych nozdrzy perlił
się pot. - Sądzę, że nie chciał pan, bym się dowiedziała, kto jest
moim bratem.
Zatrzymała się tuż przed nim. Jego dłoń nadal spoczywała na
klamce.
Przekrzywiła głową i przyglądała się wyrazowi zaskoczenia
na jego twarzy.
- Byłoby to bardzo niefortunne, prawda? Gdybym się
dowiedziała, że to Friedrich, biorąc pod uwagę moje zdanie na
temat porządków panujących w Angelsten, mogłoby się to źle
dla pana skończyć. Bał się pan, że Friedrich być może
postanowi zerwać umowę, którą niegdyś z panem zawarł?
Pan Angelsten zrobił niepewny krok w tył.
- Naprawdę powinna pani już iść - powiedział cienkim
głosem.
Blanche widziała, że jest śmiertelnie przerażony, nietrudno
było to zrozumieć. Widział, że stoi nad przepaścią, że grunt
usuwa mu się spod nóg.
Powoli potrząsnęła głową.
- Pańska żona o niczym nie wie, prawda? Nie wie nic o
straszliwej tajemnicy, którą skrywał pan przez te wszystkie
lata.
Wyraz jego twarzy stanowił wystarczającą odpowiedź.
Odwrócił wzrok. Słyszała jego przyspieszony oddech. Drżącą
ręką wyciągnął chusteczkę i otarł pot, spływający mu po
policzkach.
- Pewnie nie zachwyci pana informacja, że to
pańska żona powiedziała mi o nieślubnym dziecku mojej
matki. Na chwilę zawiesiła głos. - Pani Angelsten padła ofiarą
własnej pychy. Kierowana chęcią upokorzenia mnie,
opowiedziała mi rzeczy, dzięki którym zrozumiałam, że moja
matka wcale nie urodziła martwego dziecka, lecz zdrowego
chłopca.
- Powiedz jej.
Blanche drgnęła i odwróciła się. Nie słyszała, kiedy pani
Angelsten weszła do salonu. Stała teraz w drzwiach do
sąsiedniego pokoju, wyprostowana jak struna, z wysuniętym
podbródkiem. Dłonie trzymała złożone przed sobą, ciemne
oczy odbijały się od bladej twarzy.
Czy słyszała ich rozmowę?
Tego Blanche nie wiedziała.
Pani Angelsten zrobiła kilka kroków w ich stronę. Jej oczy
płonęły.
- Wiedziałam, że nie powinnam była tego pani mówić -
powiedziała cicho.
- Nie sądzę... - próbował wtrącić jej mąż, ale przerwała mu.
- Nie możemy dłużej trzymać tego w tajemnicy Wkrótce i tak
się dowie.
Blanche powiodła wzrokiem od jednego do drugiego. Pani
Angelsten chyba nie zauważyła, czego tak naprawdę dotyczy ta
rozmowa.
- Pani Bjerkely już wie, że Friedrich jest jej bratem -
powiedział Angelsten. Czuł się wyraźnie niepewnie, uciekał
wzrokiem w bok, jego twarz była purpurowa.
W pierwszej chwili pani Angelsten nie zareagowała, ale nagle
jej wargi zaczęły drżeć.
- Jak... - odchrząknęła i wyprostowała się. - Jak pani to
odkryła?
Blanche spojrzała na Angelstena, który chwiejnym krokiem
podszedł do najbliższego krzesła i opadł na nie. Znów otarł
czoło i szyję.
Blanche odwróciła się do pani Angelsten.
- Niczego nie odkryłam. Friedrich sam mi powiedział, zdaje
się za namową swojej mamki, pani Matre.
- Anno! - wykrzyknął nagle pan Angelsten. Obie aż
podskoczyły.
- Anno, ty nie rozumiesz! - ukrył twarz w dłoniach, po czym
zerwał się z miejsca, rozłożył ręce i powtórzył: - Nic nie
rozumiesz!
Blanche zrobiła dwa kroki w tył. Desperacki wybuch był dość
przerażający, pani Angelsten również zdawała się
przestraszona reakcją męża.
- Nie możemy dłużej tego ukrywać, chyba sam rozumiesz -
powiedziała. - Ona już i tak wie, że Friedrich jest jej bratem.
Blanche utwierdziła się w przekonaniu, że kobieta nie ma
pojęcia, o czym tak naprawdę rozmawiają.
- Nie o to chodzi - wydusił pan Angelsten, po czym z
powrotem opadł na krzesło. Pojękiwał żałośnie.
Pani Angelsten nie zareagowała na słowa męża, może była
zbyt przejęta faktem, że jej tajemnica wyszła na jaw.
Spojrzała Blanche prosto w oczy.
- Przypuszczam, że wie pani również, co się wydarzyło, kiedy
wzięłam do siebie Friedricha?
Blanche skinęła głową w milczeniu. W oczach pani Angelsten
płonął gniew.
- Czuję, że mnie pani potępia, pani Bjerkely. Pewnie myśli
pani, że muszę być bardzo złym człowiekiem, skoro żyłam w
takim zakłamaniu.
Blanche potrząsnęła głową.
- Myli się pani - odparła krótko. - Zupełnie nie dbam o to, czy
pani kłamała, czy nie, to nie moja sprawa. Nie rozumiem tylko,
czemu rości sobie pani prawo, by osądzać innych, tych, którzy
według pani nie żyją w zgodzie ze Słowem Bożym.
Pani Angelsten prychnęła.
- W przeciwieństwie do wielu innych osób ja przynajmniej
próbuję żyć według Słowa Bożego. Poza tym coś pani powiem.
Podeszła do Blanche i uniosła palec wskazujący. - To z winy
pani matki musiałam żyć z kłamstwem na sumieniu, chyba
zdaje sobie pani z tego sprawę?
Jak ona mogła mieszać do tego jej matkę?
- Jak może pani mówić coś takiego? - wybuchnęła. Dłużej nie
potrafiła powstrzymywać gniewu. - Co za hipokryzja! Usiłuje
pani zrzucić na innych winę za własne grzechy.
Pani Angelsten wycelowała palcem w Blanche.
- Jak pani śmie mówić mi o hipokryzji? Skoro pani wie, co się
stało, kiedy pani matka zaszła w ciążę, powinna też pani
rozumieć, że ją chroniłam! Mogłam rozgłosić wszem i wobec,
jak latała za moim mężem, kiedy byłam chora, jak go uwiodła,
sprowadziła na manowce. Ale nigdy, nigdy nie pisnęłam ani
słowem! Choć, proszę mi wierzyć, miałam wielką ochotę!
Blanche spojrzała na pana Angelstena. Zrezygnowany,
siedział z łokciami wspartymi na stole i twarzą ukrytą w
dłoniach.
Potem przeniosła wzrok na panią Angelsten, która
niezmordowanie ciągnęła tyradę o tym, jak wielkie ofiary
poniosła, biorąc Friedricha na wychowanie.
Na moment Blanche ogarnęło współczucie. Biednej kobiecie
pewnie się wydawało, że ten dzień nie może być już gorszy, ale
wkrótce miała się przekonać, że to nieprawda.
- Rozumem, że nie było pani łatwo podjąć taką decyzję -
wtrąciła Blanche spokojnym głosem, kiedy kobieta zamilkła na
chwilę.
- Niełatwo? To było nieślubne dziecko mojego męża!
Blanche przyglądała się jej przez chwilę.
- Ale chciała pani mieć dziecko, prawda? Przypuszczam, że
nie była pani całkiem bezinteresowna udając, że Friedrich jest
pani synem.
Pani Angelsten spojrzała na nią. Blanche zrozumiała, że
trafiła w czuły punkt.
- Tak bardzo chciała pani mieć dziecko, że wolała pani
zignorować romans męża, prawda? - ciągnęła Blanche. - W
końcu mogła pani zażądać rozwodu.
- Rozwodu? - niemal wypluła to słowo. - Chyba sama pani
wie, jak to jest! Potrząsnęła głową i swoim zwyczajem dumnie
uniosła głowę, wysuwając podbródek. - Przysięgałam kiedyś
przed obliczem Boga, że będę z mężem na dobre i na złe i tej
przysięgi dotrzymuję.
Blanche próbowała ją zrozumieć. Na pewno musiała czuć się
wtedy bardzo zraniona. Kiedy ona chorowała, mąż miał
romans z inną kobietą.
- Pani wierność i wytrwałość jest godna podziwu -
powiedziała Blanche cichym głosem. Wiedziała, że panią
Angelsten czeka prawdziwy wstrząs. Wkrótce dowie się, jak
nędznego postępku jest winien jej drugi mąż.
Coś zmieniło się w twarzy kobiety, wyraz oczu jakby
złagodniał. Prędko odwróciła wzrok.
- Inaczej pani to sobie wyobrażała, prawda?
ciągnęła Blanche. - Myślała pani, miała nadzieję, że zdoła
pokochać to dziecko, stało się jednak inaczej, nie mam racji?
Tamta rzuciła jej gniewne spojrzenie.
- Jak może pani tak mówić? Oczywiście, że kochałam to
dziecko!
Blanche zrozumiała, że ta rozmowa do niczego nie prowadzi,
pani Angelsten nie była osobą, która potrafiłaby przyznać się
do błędu. Tak czy inaczej nic nie mogło odmienić dzieciństwa
Friedricha. Dorastał pod opieką kobiety, która go nie kochała, a
kiedy dowiedział się, że nie jest jego prawdziwą matką, było
już za późna Może w pewien sposób było to dla niego
pociechą, może dzięki temu zrozumiał, czemu nie potrafiła go
kochać.
Gospodyni zapukała ostrożnie do drzwi.
- Nie teraz, Magdo! - wykrzyknęła gniewnie pani Angelsten.
Gospodyni nie ruszyła się z miejsca.
- Rozumiem, że to nieodpowiedni moment, ale chyba muszą
państwo...
Pani Angelsten nie czekając, aż tamta skończy, rzuciła się do
drzwi.
Pewnie sądziła, że wie, po co gospodyni ją wzywa. Wróciła
po chwili. Wyraz jej twarzy świadczył o jednym: wreszcie
zrozumiała, że dzieje się coś naprawdę poważnego.
Spojrzała na męża, który właśnie wstawał z miejsca.
- Policja jest tutaj. Zabrzmiało to jak pytanie.
Stał bez ruchu, wsparty o krzesło, jakby miał za chwilę upaść.
- Tak - powiedział ledwo słyszalnym głosem i spuścił wzrok. -
Spodziewałem się tego.
11
Blanche i Friedrich stali na podwórzu, patrząc, jak grabarze
wbijają łopaty w ziemię.
Kiedy zaczęli kopać, zapadła całkowita cisza. Całej
procedury pilnował szef policji z Tonsbergu i reprezentant
komisji do spraw ubogich. Służba zbiła się w gromadkę pod
stodołą. Wszyscy z uwagą przyglądali się pracującym
mężczyznom.
Blanche zerknęła na Friedricha. Dziwił ją jego spokój, oboje
zdawali sobie sprawę, jakie skutki może mieć dla niego ta
decyzja. Wiedziała, że to tylko pozory, że tak naprawdę jest
bardzo zdenerwowany. Co będzie, jeśli niczego nie znajdą?
Ciało chłopca leżało w ziemi od trzynastu lat, poza tym pan
Angelsten mógł je przenieść.
Wcześniej przez głowę przemknęła jej myśl, że Friedrich
mógł źle zinterpretować to, co zobaczył, w końcu był tylko
dzieckiem, reakcja pana Angelstena nie pozostawiała jednak
wątpliwości.
Uświadomił sobie, że nie potrafi zatrzymać raz wprawionego
w ruch kamienia. Początkowo, kiedy powiedziała, że
rozpoznała w nim mężczyznę w kapturze, wypierał się
wszystkiego, ale kiedy zrozumiał, że poznała straszliwą
tajemnicę, którą ukrywał przez tyle lat, musiał pogodzić się z
tym, że nie ma odwrotu. Nie był nawet specjalnie zdziwiony,
kiedy policjanci stanęli na progu. Kiedy Friedrich pokazywał,
gdzie został pochowany chłopiec, Angelsten siedział w salonie
i czekał na rozwój wydarzeń.
Mężczyźni kopali coraz głębiej, na razie nic się nie działo.
Blanche poczuła, że żołądek ściska jej się ze zdenerwowania.
A jeśli niczego nie znajdą? A może Friedrich wskazał złe
miejsce? Minęło przecież wiele lat, w dodatku widział scenę
pochówku w nocy, mógł się pomylić. Wydawał się jednak taki
pewien siebie, bez wahania podszedł do krzaków porzeczek,
odsunął je na bok i oznajmił z przekonaniem, że to tutaj.
Nagle ciszę przerwał śpiew. Jedno z okien kuchennych było
otwarte, płynęły przez nie jasne, delikatne głosy dziecięce.
Przewodził im głos pani Angelsten.
Warownym grodem jest nasz Bóg, orężem nam i zbroją!
On nas wybawia z wszelkich trwóg, co nas tu niepokoją.
Blanche przełknęła łzy napływające jej do oczu. Szef policji
zaznajomił panią Angelsten ze sprawą. Było jasne, że nie
wiedziała o ponurej tajemnicy męża. Chyba że tak doskonale
grała. Pan Angelsten nawet nie starał się bronić samego siebie
czy żony. Wydawał się sparaliżowany tym, co się wokół niego
działo, od chwili przybycia policjantów nie powiedział ani
słowa.
Choć diabłów pełen byłby świat, co połknąć by nas chcieli,
My nie boimy się ich zdrad, będziemy triumf mieli.
Głos pani Angelsten nie drżał nawet odrobinę, brzmiał czysto
i wyraźnie. Jak jej się udawało zachować taki spokój? Blanche
była przy tym, kiedy
szef policji wyjaśnił jej pokrótce powód swojej wizyty. Nim
zaczął mówić, kazał jej usiąść, ale ona wolała stać. Może
najpierw myślała, że to jakaś sprawa dotycząca Friedricha, ale
kiedy usłyszała, o co chodzi, o mało nie zemdlała. Friedrich
złapał ją za ramię i pomógł dojść do krzesła. Już na siedząco
wysłuchała policjanta do końca.
Przez cały czas nawet się nie poruszyła, patrzyła przed siebie
pustym wzrokiem. Kiedy szef policji zapytał, czy zrozumiała,
co powiedział, potwierdziła i wyszła z salonu. Kazała
wszystkim dzieciom zebrać się w kuchni. Zmówili modlitwę, a
potem zaczęli śpiewać psalmy.
Zobaczyła, że w ich stronę zmierza pan Fl0ysvig,
przedstawiciel komisji do spraw ubogich. Ręce założył na
plecach, jego mina mówiła, że szczerze wątpi w to, by mieli
coś znaleźć. Poprzednim razem, kiedy się do niego zwróciła,
także wątpił, twierdził, że to jakieś wymysły.
Wtedy musiała pogodzić się z porażką, ale miała nadzieję, że
dzisiaj przyjaciel pana Angelstena zrozumie, jaki błąd popełnił,
ignorując jej uwagi. - Resztki starych gratów i kupa kamieni,
oto, co
znajdą - oznajmił i utkwił wzrok w Blanche. Znów pomyślała,
tak jak poprzednio, że te lekko skośne, głęboko osadzone oczy
upodobniają go do borsuka. Friedrich nawet nie zaszczycił go
spojrzeniem.
- Wiem, co widziałem, panie Floysvig, i wiem, co znajdą.
Blanche zerknęła na brata. Chyba bardzo starał się zachować
spokój, ale widziała jego narastające zdenerwowanie.
Pan Floysvig uśmiechnął się sztywno.
- Cóż, mogę powiedzieć tylko tyle: sądzę i mam nadzieję, że
się pan myli. Proszę pamiętać, że był pan wtedy dzieckiem -
powiedział pobłażliwym tonem. - I, z całym szacunkiem,
zapewne i wtedy był pan obdarzony talentem artystycznym.
Może się to panu przyśniło? Może miał pan taką wizję? Nie by-
łoby to wcale dziwne u człowieka obdarzonego taką
wyobraźnią, prawda?
Spojrzała na brata. Zaciskał mocno szczęki. Kiedy służące
podały grabarzom coś do picia, a ci odłożyli łopaty, na jego
twarzy pojawił się wyraz desperacji.
- Powiedzieć coś panu, panie Floysvig? - powie-
dział Friedrich z nagłym ożywieniem. - Pan mnie zapewne nie
pamięta, ja za to pamiętam pana doskonale z czasów, kiedy
mieszkałem w Angelsten.
Coś musiało mocno poruszyć Friedricha, lecz pan Floysvig
przyjął ten gwałtowny wybuch z całkowitym spokojem.
- Myli się pan, panie Lothe. Pamiętam pana bardzo dobrze z
moich licznych wizyt w tym domu. W końcu j est pan synem
pani Angelsten.
Blanche i Friedrich wymienili spojrzenia. Nie powiedzieli
nikomu, że są rodzeństwem. Friedrich zrobił krok w przód.
- Owszem, wizyty były liczne, ale, niestety, nigdy nie zadał
pan sobie trudu sprawdzenia, w jakich warunkach żyją dzieci,
mimo że to właśnie było owych wizyt celem. Zamiast tego
siedział pan w salonie i rozprawiał z panem Angelsten o stowa-
rzyszeniu, które zamierzali panowie założyć.
Pan Floysvig wydawał się nadal nieporuszony, ale Blanche
pomyślała, że to niemożliwe, by nie odczuwał niepokoju na
myśl o tym, co grabarze, którzy właśnie wrócili do pracy, mogą
za chwilę znaleźć.
- Mówiłem już i powtarzam to teraz, że warunki panujące w
Angelsten nigdy nie budziły moich wątpliwości. Owszem,
wiem o tym, że dzieci są karane, lecz wiem też, że dzieje się to
w imię Boże, w wierze i miłości, i ma na celu uczynienie z tych
dzieci dobrych chrześcijan. Tak jak napisano w Biblii: Kto
żałuje swojej rózgi, nienawidzi swojego syna, lecz kto go
kocha, karci go zawczasu. Niektóre dzieci są bardziej oporne
od innych, ale nie możemy się poddać, nie możemy sobie na to
pozwolić. To nasz chrześcijański obowiązek, musimy walczyć
ze swymi słabościami i sumiennie wypełniać obowiązki, choć,
oczywiście, karanie dziecka jest trudne i sprawia nam ból.
Uśmiechnął się ze smutkiem. - Musi pan zrozumieć, panie
Lothe, że wcale nie sprawia nam to przyjemności. Zwrócił się
do Blanche. - Ale dobry Bóg daje nam siłę, potrzebną do tego,
by sprowadzić zbłąkane duszyczki na prostą drogę.
Friedrich spojrzał na niego ze złością.
- Za chwilę pożałuje pan tych słów. W jego oczach błysnęły
łzy. - Za chwilę przekona się pan, do czego doprowadziła
pańska opieszałość. Przez piękne słówka o dobrym Bogu i jego
nakazach mój
przyjaciel stracił życie w wieku trzynastu lat, a jego ciało
wrzucono do dołu w ziemi jak ścierwo zwierzęce. Oto, do
czego prowadzi pańskie świątobliwa gadanina.
W tym momencie ktoś krzyknął. Odwrócili się.
Grabarze przerwali pracę, jeden z nich cofnął się, drugi zaczął
wołać szefa policji.
Blanche poczuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Serce
waliło w jej piersi jak szalone. Szef policji pochylił się nad
dołem.
Powoli wyprostował się i powiódł wzrokiem po zebranych.
Wyraz jego twarzy i schylone głowy tamtych dwóch
świadczyły o jednym - znaleźli chłopca.
12
Nie widziała go, ale słyszała. Nie kroki, oddech.
Przyspieszony, urywany. Bliski.
Biegła tak szybko, jak tylko potrafiła. Nie miała odwagi
spojrzeć między drzewa z lewej strony ścieżki, ale wiedziała,
że on tam jest.
- Wilma! - krzyknęła, z trudem łapiąc oddech, ale pies nie
przybiegł. Gdzie ta Wilma się podziewa? Gdyby miała ją przy
sobie, czułaby się znacznie bezpieczniej.
Od jak dawna za nią idzie? Czego chce?
Zbierało jej się na płacz, czuła się ścigana niczym zwierzyna
łowna. I dlaczego on się nie pokazuje?
Biegła dalej, oglądając się raz po raz. Nadal go nie widziała,
czuła jednak, że jest tuż za nią.
Co robić? Przez chwilę rozważała, czy nie wrócić
do zagrody, ale bliżej było do gospodarstwa, w którym
mieszkał Greger Langaard.
A jeśli nie zastanie go w domu? Było wcześnie pewnie nie
wrócił jeszcze z Ladefoss.
A jeśli nie zdąży dobiec do innych ludzkich siedzib? Jeśli
będzie szybszy?
Gdzie on jest? Słyszała tylko własny oddech i chrzęst żwiru
pod butami, te dwa dźwięki zagłuszały wszystkie inne. W
ustach czuła smak krwi w piersi zimne kłucie. Za chwilę
opadnie z sił, wyczerpana zbyt szybkim biegiem i panicznym
strachem przed tym, który ją gonił.
Był tylko ciemnym cieniem poruszającym sie między
drzewami, nie mogła go zobaczyć, ale widziała, że tam jest.
Chyba wiedziała też, kto to jest. Któż inny, jak nie Czarny
Lucas? Żywił do niej urazę, a jego zachowanie w stajni
świadczyło o tym, że jest człowiekiem bez skrupułów.
Widziała już przed sobą domostwo pana Langaarda.
Czy jest w domu? Rozglądała się, ale nigdzie n było go widać.
Jeszcze raz obejrzała się przez ramię.
Czy jeszcze tam jest? Miała wątpliwości. Może tu, w pobliżu
ludzkiej siedziby, nie miał odwagi dalej za nią biec?
Zwolniła. Nogi miała sztywne i drżące, brakowało jej
powietrza w płucach.
Przebiegła przez podwórze, rozejrzała się rozpaczliwie w
poszukiwaniu pomocy, nigdzie jednak nie było widać ani
zarządcy, ani nikogo innego.
Podeszła do drzwi i zapukała.
Od razu wiedziała, że nikt jej nie otworzy. Była sama, równie
opuszczona i skazana na własne siły, jak wcześniej w lesie.
Znów się obejrzała. Nie słyszała i nie widziała swego
prześladowcy, ale czuła, że chowa się gdzieś niedaleko.
Nacisnęła klamkę i weszła do środka, po czym zamknęła za
sobą drzwi.
Próbowała uspokoić oddech, ale serce waliło w jej piersi jak
szalone. Pot zlewał plecy, dłonie drżały.
Co się wydarzyło w lesie? Czy sobie to wszystko wymyśliła?
Przeszła przez sionkę do kuchni. Wszystko
wyglądało dokładnie tak, jak tamtego wieczoru w zimie,
kiedy znalazła ojca pana Langaarda w przydrożnym rowie,
wyczerpanego i zbyt cienko ubranego. Było czysto i schludnie.
U sufitu w pokoju wisiał wypchany ptak. Ojciec pana
Langaarda nie mógł go ze sobą zabrać, kiedy wyprowadził się
do sąsiedniej wsi. Klatka, w której poprzednio mieszkały dwa
piękne żółte ptaszki, stała pusta.
Podkradła się do okna, z którego było widać podwórze i
kawałek lasu. Wstrzymując oddech, szukała wzrokiem tego,
który za nią biegł. Miała dobry widok z tego miejsca, na pewno
zauważyłaby go, gdyby się pojawił.
Stała tak przez kilka minut, ale nic się nie wydarzyło. Może
jej się wydawało?
W gruncie rzeczy nikogo w tym lesie nie widziała.
Odsunęła się od okna. Dotknęła spoconych włosów.
Może powinna zebrać się na odwagę i pójść dalej? Niedaleko
mieszkają ludzie, może spotka kogoś po drodze.
Najpierw jednak postanowiła wyjrzeć też przez pozostałe
okna. Weszła do pokoju.
Jak smutno wyglądała ta pusta klatka. Przypomniała sobie z
jaką czułością ojciec pana Langaarda trzymał ptaszki w
dłoniach.
Co się z nimi stało?
Podeszła do okna, gdy nagle jej wzrok padł na stojącą pod
ścianą kanapę w kolorze burgunda. Zaszumiało jej w uszach.
Musiała oprzeć się o najbliższy fotel.
To nie mogło być...
Jednym skokiem znalazła się przy kanapie i podniosła leżące
na niej ubrania.
Suknia, biała koszula, pończochy, bielizna.
Stała, patrząc na ubranie. Należało do niej.
Tylko skąd się wzięło w domu Langaarda?
Strach powoli ogarnął czubki jej placów u rąk i nóg niczym
fala rozpalonego do białości żaru, ściął kark gęsią skórką.
Mogło to znaczyć tylko jedno.
Wypuściła ubranie z ręki, jakby ją parzyło.
Musi się stąd czym prędzej wydostać.
Odwróciła się na pięcie, wybiegła do kuchni, ale
nagle przystanęła. Coś zasłaniało okno. Jakaś sylwetka. Ktoś
zaglądał do środka.
Mętne zielone szkło zniekształcało rysy, sprawiało, że były
niemal nie do rozpoznania, ale ona wiedziała, kto tam stoi.
Greger Langaard.
13
Bera nie mogła oderwać od niego wzroku.
To był on. Przez cały ten czas, po tylu latach... Ale jak?...
Nagle usłyszała, że drzwi gabinetu się otwierają. Po chwili
Aksel pojawił się w kuchni.
- To pan, panie Tunsberg? - uśmiechnął się do starego i
podszedł, wyciągając do niego rękę na powitanie. Na widok
rany zmarszczył czoło. - Zranił się pan? Potem Bera pana
opatrzy. Podobno chciał pan ze mną rozmawiać?
Poszli do gabinetu, a ona stała w miejscu, oszołomiona.
Wrócił.
On.
Nie mogła zabrać się do pracy. Czekała, aż rozmowa
dobiegnie końca. O czym chciał rozmawiać z Akselem?
Zrobiło jej się niedobrze. Wydarzenia sprzed lat powróciły.
Tajemnica, którą ludzie z Gimle ukrywali przez tyle lat - czy
teraz świat ją pozna? Czy po to wrócił? Aby upomnieć się o
swoje prawa?
Drżała na całym ciele, drżała tak, że nie mogła utrzymać się
na nogach.
Nie widziała go od czasu, gdy wyjechał sześćdziesiąt lat
wcześniej. Czy w ogóle wiedział, że zaszła wtedy w ciążę? Że
urodziła dziecko? Tak bardzo żałowała, że nie było jej dane
zobaczyć, jak dorasta, choć zostało spłodzone w tak straszny
sposób.
Z trudem łapała oddech. Łzy napłynęły jej do oczu.
Po co wrócił?
Przychodziło jej do głowy tylko jedno wytłumaczenie.
To jego potomkowie mieli rządzić Gimle, to on był niegdyś
dziedzicem. Rodzice wyrzucili go
z domu po tym, co jej zrobił. Jego brat widział na własne
oczy, co się wydarzyło, niestety, zjawił się za późno. Z
początku dręczyło ją poczucie winy, również dlatego, że to z
jej powodu gospodarze wyrzekli się syna. Z czasem jednak
zrozumiała, że czyn, którego się wobec niej dopuścił, był tylko
jednym z wielu, które spotykały się z potępieniem jego ro-
dziców. Mówiono, że nie pierwszy raz wziął dziewczynę siłą.
Rodzice postawili mu ultimatum: albo odda się w ręce
sprawiedliwości i poniesie karę za swe czyny, albo wyjedzie do
Ameryki. Oczywiście wybrał to drugie. Przyczynę wyjazdu
najstarszego syna zachowano w tajemnicy.
A teraz wrócił, po tylu latach. Wiedziała dlaczego.
Chciał, by jego syn dostał Gimle.
Greger Langaard byłby prawowitym dziedzicem, gdyby jego
ojca nie wyrzucono wtedy z domu.
Usłyszała, że drzwi gabinetu się otwierają i pospiesznie
podniosła się z miejsca. Po chwili Aksel stanął w drzwiach
kuchni. Jego twarz była biała jak kreda, ciemne oczy ciskały
błyskawice.
Nie mogła wydusić słowa, czekała, aż coś powie.
- Jadę do lensmanna. Spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Do lensmanna? - wydukała, niepewna, o co w tym
wszystkim chodzi.
Aksel odwrócił się na pięcie i zniknął w sieni.
- Nie mam teraz czasu tłumaczyć - rzucił przez ramię.
Pan Tunsberg, czy jak się nazywał, ruszył za Akselem.
Patrzyła za nimi. Nic z tego nie rozumiała.
14
Choć pozbawią źli żony, dzieci, czci, Chytra grabież ta zysk
lichy wrogom da; Królestwo naszym będzie.
Śpiew cichł powoli. Szef policji Sverdrup ruszył przez
dziedziniec do głównego budynku. Dwoma krokami pokonał
schody i zniknął w środku.
Blanche spojrzała na Friedricha, który wolnym krokiem szedł
w stronę dołu. Parobek podbiegł do niego, próbował go
zatrzymać, ale Friedrich zignorował go.
Stał przez chwilę nad grobem przyjaciela, po czym osunął się
na kolana. Twarz ukrył w dłoniach, ale nie było słychać, by
płakał. Jeden z grabarzy podszedł do niego i położył mu rękę
na ramieniu.
Blanche skierowała wzrok na główny budynek.
Przyjechała tu, aby pomóc dzieciom. Na razie nie wiadomo
było, czy pani Angelsten zostanie aresztowana. Wydawało się
to mało prawdopodobne. Co stanie się z dziećmi? Mają tu
zostać?
Postanowiła podejść do Friedricha. Serce ją bolało, kiedy
patrzyła, jak siedzi samotnie nad grobem przyjaciela.
Samotnie, tak jak był samotny przez większość swego życia.
Podeszła niepewnie, nie chciała mu przeszkadzać, ale miała
nadzieję, że pozwoli jej zostać. Starała się nie patrzeć na
świeżo wykopany dół. Nie chciała tego oglądać - szczątków
człowieka pochowanych w niepoświęconej ziemi.
Szczątków dziecka. Chłopca, który poniósł śmierć, choć
dopiero stał na progu życia.
- Friedrichu? - powiedziała stłumionym głosem.
Grabarz odszedł dyskretnie na bok. Friedrich spojrzał na nią.
Ku jej zdziwieniu nie | płakał. Twarz miał spokojną, rysy jakby
wygładzone, zielone oczy jaśniały.
- To koniec - powiedział cicho, nabrał garść zie-
mi i przesypał ją powoli między palcami. - Choć wcale tak się
nie wydaje.
Blanche zastanawiała się, czy ma na myśli siebie samego, czy
Angelstenów.
- Angelstena spotka zasłużona kara - odparła. Friedrich skinął
głową i zapatrzył się przed siebie
pustym wzrokiem.
- Zrobiłem to ze względu na pamięć o Edvinie. Znów na nią
spojrzał. - Żadna kara jednak nie wynagrodzi tej śmierci i nie
wróci mu życia.
Podniósł się prędko. Utkwił spojrzenie w jakimś punkcie za
nią.
Odwróciła się. Pan Angelsten właśnie schodził po schodach,
prowadzony przez szefa policji.
Friedrich ruszył w jego kierunku. Blanche pospieszyła za nim.
- Co mu zrobiłeś? - usłyszała podniesiony głos. - Co mu
zrobiłeś? Dlaczego umarł?
Szef policji potrząsnął głową.
- Nie teraz, panie Lothe. Na wyjaśnienia przyjdzie czas, kiedy
pan Angelsten stanie przed sądem.
Pan Angelsten uniósł głowę i utkwił spojrzenie we Friedrichu.
Blanche zadrżała. Miejsce re-
zygnacji, której poddał się początkowo, zajmował teraz
gniew, nienawiść biła z jego twarzy, płonęła w oczach.
- Wiesz, co teraz się stanie? - jego głos był cichy i groźny. -
Wykopałeś swój własny grób, Frederiku.
Blanche wstrzymała oddech. Wiedziała, co ma na myśli
Angelsten. Tego się właśnie obawiała, Friedrich również.
- Muszę wiedzieć, jak zmarł - powtórzył Friedrich,
niewzruszony. - Musisz mi powiedzieć, jak to się stało. W jego
głosie słychać było błaganie.
Podeszła do nich grupka służących. Friedrich żądał prawdy,
ich twarze mówiły, że chcą tego samego. Był też między nimi
pan Fl0ysvig, wstrząśnięty tym, co się wydarzyło. Patrzył
oskarżycielsko na swego byłego przyjaciela.
Szef policji zmrużył oczy.
- No, gadaj pan, panie Angelsten. Pana przybrany syn ma
prawo dowiedzieć się po tylu latach, co się stało z jego kolegą.
Popatrzył na zgromadzonych. - Zresztą nie tylko on. Więcej
osób chciałoby wiedzieć, jak mogło dojść do czegoś
podobnego, tutaj, w Angelsten.
Zapadła cisza. Wszyscy czekali, aż aresztowany przemówi,
ale on tylko spuścił wzrok i zacisnął wargi-
Sverdrup, zniecierpliwiony, potrząsnął jego ramieniem.
- Powinien pan zrozumieć, że nikt z panem nie będzie się
cackał. Ruszył w dół schodów, pociągając za sobą Angelstena.
- Ja nie mam nic przeciwko temu, z wielką radością zamknę
pana w celi, gdzie, jak zapewne się pan domyśla, spędzi pan
resztę życia, które zresztą w oczach sędziów zapewne okaże się
niewiele warte. Zdaje pan sobie sprawę, zakładam, że w tym
kraju nadal obowiązuje kara śmierci. Ani sędziowie, ani
społeczeństwo raczej nie będą chronić mordercy dziecka.
Zgromadzeni rozstąpili się, robiąc im przejście.
- Zaczekajcie!
Blanche odwróciła się. W drzwiach stała pani Angelsten.
- Powiedz im - powiedziała cicho, patrząc na męża. - Jeśli nie
ze względu na nich, to ze względu na mnie.
Pan Angelsten uparcie nie podnosił wzroku.
Znów zapadła cisza. Szef policji trzymał go mocno za ramię.
Wszyscy czekali, aż zatrzymany coś powie.
- To był...
- Musi pan mówić głośniej, panie Angelsten wtrącił Sverdrup.
- Nic nie słychać.
- To był... - zaczął ponownie. Próbował oderwać wzrok od
ziemi, ale nie mógł. - To był wypadek.
Wszyscy milczeli. Rozejrzał się dokoła, może w
poszukiwaniu życzliwej twarzy czy choćby zrozu mienia w
czyichś oczach. Zobaczył tylko gniewne lub przerażone
twarze. Twarz pani Angelsten była nieporuszona, nie można
było z niej nic wyczytać.
Blanche przyszło do głowy, że może czuje się współwinna. Z
tego, co mówiły dzieci, to ona często wyznaczała najcięższe
kary. Nie, pani Angelsten z pewnością nie była niewinna, choć
akurat nie wiedziała nic o tej sprawie.
Spojrzenie Angelstena zatrzymało się na żonie.
- Tamtego dnia Edvin zachowywał się wyjątkowo krnąbrnie,
pamiętasz?
Nie od razu odpowiedziała, jakby potrzebowała czasu do
namysłu.
Nieznacznie skinęła głową. - Tak, był bardzo niegrzeczny
podczas obiadu - powiedziała z wahaniem.
Małżonkowie patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu.
- Żona poprosiła mnie, bym porozmawiał z Edvinem w
gabinecie, miała dosyć jego zachowania - podjął pan
Angelsten. Spuścił wzrok. - Tamtego dnia znów był
niegrzeczny. Zamiast przeprosić, zaczął się kłócić. Potrząsnął
głową. - Nie wiedziałem już, co robić, tyle czasu poświęciłem
na to, by stłumić jego buntowniczą naturę, ale bez rezultatu.
Jego twarz ściągnęła się. Blanche pomyślała, że chyba nadal
jest wściekły na tamtego biednego chłopca, który śmiał mu się
przeciwstawiać, choć za każdym razem doskonale wiedział, że
czeka go za to kara.
- Wiedziałem, że trzeba coś z tym zrobić, żadne metody
jednak nie pomagały. Przesunął po włosach drżącą ręką. -
Kiedy powiedział, że chce odejść z Angelsten, miarka się
przebrała. Znów zaczął wzrokiem szukać zrozumienia. -
Wyobrażacie sobie? Co za niewdzięczne dziecko. W ogóle
nie dostrzegał, ile dla niego zrobiliśmy, ile mógłby zyskać,
gdyby tylko zechciał pójść drogą, którą mu wskazywaliśmy.
On wolał jednak odwrócić się od nas i od Boga.
Nikt nic nie powiedział, ale Blanche przypuszczała, że
wszyscy myślą to samo, co ona: Edvin był odważnym
chłopcem, który nie chciał zgodzić się na upokarzające
traktowanie i musiał zapłacić za to najwyższą cenę. A teraz
Angelsten próbował przerzucić na niego winę za własne
zbrodnie.
Sverdrup najwyraźniej był tego samego zdania.
- Chce pan powiedzieć, że chłopiec sam ponosi winę za swoją
śmierć? - zapytał z oburzeniem.
Angelsten nie od razu odpowiedział.
- Oczywiście, że nie. Twierdzę tylko, że nie można mnie
obciążać odpowiedzialnością za przebieg wydarzeń tamtego
wieczoru.
Szef policji uniósł brew.
- Tak pan mówi? Cóż, uważam, że to trochę dziwne. Skoro
twierdzi pan, że nie ponosi winy za śmierć chłopca, to czemu
pogrzebał go pan po kryjomu?
Twarz pana Angelstena ściągnęła się gniewnie.
- Najpierw niech pan wysłucha, co mam do powiedzenia i
dopiero potem mnie osądza!
Sverdrup spojrzał na niego uważnie.
- Moim zdaniem, sprawa jest oczywista, ale, jak już
wspominałem, chętnie posłuchamy pana wyjaśnień.
Pan Angelsten dalej próbował się tłumaczyć.
- Możliwe, że ukarałem go nieco zbyt surowo, ale zrobiłem to
dla jego dobra.
Blanche zacisnęła pięści ze złości. Możliwe, że ukarałem go
nieco zbyt surowo. Chłopiec zmarł! Angelsten milczał.
- Proszę mówić dalej - zachęcił go szef policji. Angelsten
wciągnął ze świstem powietrze.
- Kiedy zaczęło się robić ciemno, przywiązałem go do
drzewa.
Blanche wpatrywała się w Angelstena. Ogarnął ją
przejmujący smutek i ból. Łzy zapiekły pod powiekami.
- Zamierzałem przyjść po niego po niedługim czasie - dodał
prędko Angelsten na swoją obronę. -Chciałem go tylko
wystraszyć.
Szef policji otworzył szeroko oczy.
- Tylko że on o tym nie wiedział, prawda? Nie odpowiedział.
- Nie powiedział pan chłopcu, że niedługo po niego wróci? -
głos Sverdrupa zagrzmiał na dziedzińcu. - Powiedział pan, czy
nie?
Angelsten potrząsnął głową i spuścił wzrok.
- Powiedział pan w ogóle, że zamierza po niego przyjść i
kiedy?
Ociągał się z odpowiedzią.
- Powiedziałem, że przyjdę rano. Spojrzał na szefa policji. -
Ale wróciłem po godzinie.
Na podwórzu panowała przytłaczająca cisza. Słychać było
tylko szlochy. Niektórzy z zebranych nie mogli powstrzymać
łez, kiedy zrozumieli, co przeżył Edvin tamtego wieczoru.
- A wtedy chłopiec już nie żył - dopowiedział Sverdrup
zdławionym głosem.
Pan Angelsten skinął głową. Rozłożył ramiona i znów zaczął
się bronić.
- Nie wiedziałem, że jest taki słabowity! Gdybym wiedział, z
pewnością nie ukarałbym go w ten sposób!
Friedrich jednym skokiem znalazł się przy nim,
zaczął okładać go pięściami po twarzy, bez opamiętania.
Kiedy z twarzy Angelstena buchnęła krew, dwóch mężczyzn
odciągnęło Friedricha na bok.
- Wiedziałeś, że ma problemy z oddychaniem! Wiedziałeś, że
boi się ciemności! - wykrzyknął Friedrich. - Wiedziałeś, że
jeśli zostanie sam w lesie na całą noc, ze strachu postrada
zmysły!
Blanche nie mogła powstrzymać łez. Wyobrażała sobie, co
musiał przeżywać ten biedny chłopiec.
Przywiązany do drzewa, sam pośród zapadających ciemności.
Odwróciła się.
Jak można tak postąpić z dzieckiem? Jak można?
Usiłowała uspokoić nerwy, czekało ją jeszcze ważne zadanie.
Żadne dziecko nie powinno przebywać w tym miejscu ani
jednego dnia dłużej. Obiecała sobie, że odjedzie stąd dopiero,
kiedy wszystkie dzieci spakują swoje rzeczy i usadowią się w
powozie, który powiezie je do sierocińca imienia Helene
Augusty Blickenfeldt.
Otarła twarz i przełknęła łzy.
- Muszę prosić pana, panie Sverdrup, by po-
zwolił mi pan zabrać wszystkie dzieci mieszkające w
Angelsten do mojego sierocińca - powiedziała. Odwróciła się.
Spojrzała w stronę okna kuchennego. Dziesięć par oczu ze
zdumieniem śledziło przebieg wydarzeń. Dzieci były w
różnym wieku, najmłodsze mogło mieć jakieś dwa lata,
najstarsze było w wieku konfirmacyjnym. - Jeszcze dzisiaj
-dodała.
Szef policji nie potrzebował czasu do namysłu.
- Tutaj żadne dziecko na pewno nie będzie mieszkać - odparł
głośno i wyraźnie. Potem spojrzał na przedstawiciela komisji
do spraw ubogich. - A co do pana, panie Floysvig, chyba nie
muszę panu mówić, jakie jest moje zdanie na temat pana pracy.
Pan Floysvig był bliski płaczu.
- Ja naprawdę nie wiedziałem, nie przypuszczałem, że...
- Nie ma znaczenia, co pan przypuszczał, a czego nie - huknął
Sverdrup. - Nie wypełnił pan należycie swoich obowiązków, z
radością doniosę o tym pańskim przełożonym. Jeśli wszystko
pójdzie po mojej myśli, od jutra może pan się pożegnać ze
swoim stanowiskiem. Następnie zwrócił się do pani
Angelsten, która stała w drzwiach jak skamieniała. - Panią
muszę prosić z nami.
Blanche podeszła do Friedricha. Rozcierał obolałe knykcie.
Ostrożnie dotknęła jego ramienia.
- Możesz być z siebie dumny - wyszeptała. Posłał jej ponure
spojrzenie.
- Wcale nie mam powodów do dumy. Nie powinienem był
wtedy uciekać. Gdybym wtedy zrobił, co do mnie należało,
wielu dzieciom zostałyby oszczędzone cierpienia.
Ścisnęła jego ramię.
- Byłeś tylko dzieckiem. Przełknął ślinę i odwrócił wzrok.
- W każdym razie dzisiaj ich cierpienia się skończyły -
powiedziała patrząc, jak Sverdrup prowadzi Angelstenów do
powozu. Jeszcze raz spojrzała na brata. - I jest to twoja zasługa.
Friedrich nadal unikał jej wzroku.
- Idź do dzieci - powiedział. Skinęła głową. Nadal stały w
oknie.
Ruszyła w stronę domu. Bała się. Ze ściśniętym żołądkiem
weszła do kuchni. Dziesięcioro dzieci,
jeszcze bardziej przerażonych niż ona, wpatrywało się w nią
wielkimi oczami.
Nagle dotarło do niej, jakie zadanie wzięła na swoje barki.
Te dzieci właśnie straciły grunt pod nogami. Być może nie był
to najbezpieczniejszy fundament, ale innego nie znały. Ile
zrozumiały z tego, co się wydarzyło? Zapewne więcej, niż
powinny. W tym momencie jednak pewnie co innego bardziej
je trapiło - co się z nimi teraz stanie.
Podeszła do najbliższego krzesła, usiadła i złożyła dłonie na
kolanach. Przesunęła wzrokiem po dziecięcych twarzyczkach i
wpatrzonych w nią pełnych niepokoju oczach.
- Mam na imię Blanche — oznajmiła z uśmiechem. - W
nadchodzącym czasie na pewno lepiej się poznamy.
15
Zniekształcona twarz Langaarda zniknęła. Abelone wiedziała,
że lada chwila wejdzie on do kuchni.
Zrobiła kilka niepewnych kroków w tył. Zatrzymała się. Z
tego miejsca mogła obserwować, co się dzieje w sieni. Utkwiła
wzrok w drzwiach. Choć spodziewała się, że mężczyzna zaraz
wejdzie do środka, aż podskoczyła, gdy klamka nagle się
poruszyła. Zawiasy zaskrzypiały lekko, drzwi uchyliły się
powoli.
Nie mogła uciec. Nie miała dokąd. Co robić?
Znów cofnęła się kilka kroków. Z tego miejsca nie widziała
sieni. Najważniejsze, że kiedy on wejdzie, nie zobaczy też od
razu jej. Zacisnęła usta, nie
chciała, by zdradził ją głośny, przyspieszony oddech. Mięśnie
napięły się, spojrzeniem szukała czegoś, co nadawałoby się do
obrony.
Pochyliła się i drżącymi rękami chwyciła pogrzebacz, leżący
na brzegu paleniska.
Usłyszała kroki. Żwir trzeszczący pod podeszwami butów na
podłodze sieni. Deski skrzypnęły. Przystanął.
Wiedziała, że jest już w kuchni. I wie, że ona tu jest.
Pomyślała o ubraniu, leżącym w pokoju. Jej ubranie,
skradzione nad jeziorem. To był on, przez cały ten czas. Greger
Langaard.
Zacisnęła dłonie na pogrzebaczu.
- Abelone? Pani Ladefoss?
Głos był miły, melodyjny. Jakby się z nią drażnił.
Napięła wszystkie mięśnie i ruszyła do ataku, ściskając w
rękach pogrzebacz. Zamierzała walczyć do upadłego.
Langaard krzyknął coś, ale nie dotarł do niej sens jego słów.
Chciała tylko jednego - wydostać się z tego domu, wybiec na
podwórze i zawołać o pomoc.
Nie zdążyła nawet unieść pogrzebacza, gdy złapał ją za oba
nadgarstki. Pogrzebacz upadł na podłogę.
- Proszę mnie puścić! Natychmiast! - krzyknęła, kopnęła
mężczyznę i próbowała się wyrwać, ale była bez szans. Jakby
Langaard w ogóle nie zauważył ciosów, którymi
bombardowała jego pierś.
Rzucił ją na ziemię jak szmacianą lalkę, mocno, aż w uszach
jej zadzwoniło, kiedy uderzyła głową
0 deski.
Dlaczego? Dlaczego on mi to robi? Nic nie rozumiała. Nie
miała siły się podnieść, w głowie jej się kręciło. Spojrzała tylko
na niego. Co on robi? Widziała wszystko jak przez mgłę.
Podwinął rękawy, tyle tylko zdołała dojrzeć. I jeszcze wyraz
jego twarzy, zmieniony. Twardy
1 zaciekły, przypominał zaciśniętą pięść. Ruchy miał
gwałtowne.
Chyba zauważył, że na niego patrzy, bo również skierował na
nią spojrzenie.
Nawet jego oczy wyglądały inaczej.
- Nie patrz na mnie - warknął.
Prędko odwróciła wzrok. W głowie miała mę-
tlik. Co się stało z panem Langaardem? Był jak odmieniony,
nawet mówił inaczej niż zwykle, grubszym głosem, jakby
bardziej szorstko.
Przytuliła policzek do podłogi. Wciąż czuła się lekko
zamroczona.
Na chwilę przymknęła oczy. Bała się myśleć
0 tym, co za chwilę nastąpi.
Musi się stąd wydostać.
Napięła całe ciało, gotując się do ucieczki.
Trzy, dwa...
Zerwała się, obróciła na pięcie i popędziła w stronę drzwi.
Usłyszała jego ryk. W następnej sekundzie rzucił się na nią.
Walczyła z całych sił, drapała, gryzła i kopała. - Przeklęta
dzikuska!
Miała wrażenie, że im większy stawia mu opór, tym bardziej
rosną jego siły. Kolejny cios powalił ją na podłogę. Upadła na
plecy. Skoczył jak dziki zwierz, usiadł okrakiem na jej piersi,
na chwilę puścił jej nadgarstki, po czym przyłożył ręce do jej
szyi i mocno ścisnął.
Próbowała go kopnąć, ale nie mogła się poru-
szyć. Drapała go po twarzy, ale zupełnie się tym nie przejął.
Usiłowała oderwać ręce ściskające jej szyję, ale był za silny.
Powietrza. Nie mam czym oddychać.
Zacisnęła dłonie wokół jego nadgarstków, próbowała go
odepchnąć, ale wszystko na próżno. Zaczynała tracić siły, w
uszach jej szumiało, przed oczami migały białe punkty.
Tak szybko.
Spojrzała w sufit. Nie chciała, by jego twarz była ostatnią
rzeczą, którą zobaczy na tym świecie.
Przymknęła oczy i czekała na śmierć. Myślała o tym, co
najlepsze, najmilsze, najdroższe na świecie.
Światło jej życia. Jej serce. Mały Erik.
16
Sierociniec imienia Helene Blickenfeldt, Tonsberg, 14 lipca
1885 r.
Wszystkie dzieci leżały już w łóżkach. Blanche i pozostałe
kobiety zebrały się w kuchni. Alf też się zjawił. Dwa
poprzednie dni spędził w Sande, nie miał pojęcia, co się
wydarzyło pod jego nieobecność.
Ledwo zdążyli usiąść, a rozległ się dzwonek u drzwi. Line
podniosła się z miejsca. Po chwili wróciła.
- Blanche, to pan Lothe.
Blanche wstała i pospieszyła do holu.
Friedrich opuścił Angelsten zaraz po odjeździe gospodarzy w
asyście szefa policji. W zamieszaniu Blanche nie zdążyła z nim
porozmawiać.
Uśmiechnął się blado. - Jak tam dzieci?
- Wszystko w największym porządku - odparła zgodnie z
prawdą. - Wytłumaczyłam im, że nie mogą dłużej mieszkać w
Angelsten, że ich dotychczasowi opiekunowie nie mogą się
dłużej nimi zajmować i że tutaj jest ich nowy dom. Siedzimy
właśnie w kuchni, pijemy kawę, dzieci już się położyły.
- A wiec starczyło miejsca dla wszystkich? Przytaknęła. -
Musieliśmy wstawić dodatkowe
łóżka do pokojów, ale wszyscy jakoś się urządzili. Nasi
podopieczni byli bardzo chętni do pomocy, dowiedziawszy się,
że mieszkańcy Angelsten musieli się wyprowadzić.
Spojrzała na Friedricha. Chyba nie miał ochoty siedzieć z
nimi w kuchni, nie ruszał się z miejsca.
- Blanche, muszę z tobą porozmawiać.
Poczuła, jak fala zimna ogarnia jej ciało od środka. Zrobiła
krok w jego stronę, nerwowo zatarła ręce.
- Policja chce z tobą rozmawiać? Potrząsnął głową. - Nie,
chodzi o coś innego. Niepokoiła się, ale skoro nie chodziło o
tamtą
sprawę, chyba nie mogło to być nic aż tak poważnego.
- Możemy pójść do gabinetu. Blanche zamknęła za nimi
drzwi.
- A więc wszystkie dzieci już leżą w łóżkach? -zapytał. Raz
po raz nerwowo przeciągał dłonią po włosach.
- Tak. To był spokojny wieczór - odparła. Czuła, że brat
próbuje zyskać na czasie. Nadal nie powiedział, co mu leży na
sercu. - Może usiądziesz? - zaproponowała, wskazując krzesło
przy biurku.
Potrząsnął głową z uśmiechem. - Nie, to zajmie tylko chwilę.
Czekała na dalszy ciąg.
- Muszę wyjechać, Blanche.
Zrozumiała. - Boisz się, że Angelsten opowie, co się
wydarzyło tamtego wieczoru, kiedy zmarł pan Lange-Nielsen?
Friedrich zaczął chodzić nerwowo w tę i z powrotem.
Pomyślała, że ma bardzo niespokojną naturę.
- Ja się nie boję. Ja wiem, że to zrobi - odparł i posłał jej
ponure spojrzenie. - Sama słyszałaś, co powiedział.
- Wcale nie jestem taka pewna, czy spełni groź-
bę - zaprotestowała, choć miała świadomość, że to na nic się
nie zda. - Pomyśl tylko, jest współwinny. Pomógł ukryć
poważne przestępstwo. Friedrich tylko prychnął.
- Nie ma nic do stracenia. Znam go, wiem, że zechce
pociągnąć mnie za sobą w przepaść.
- Mam nadzieję, że się mylisz - powiedziała cicho.
Uśmiechnął się z przymusem.
- Ale ja wiem, że się nie mylę. Głos miał zduszony, oczy
błyszczące.
Podeszła do niego i położyła mu dłonie na ramionach.
- Przecież to był wypadek, pistolet sam wypalił -nie
poddawała się. Nie mogła znieść myśli, że znowu ma go
stracić. Przecież dopiero co się poznali!
- Tak samo zginął twój pierwszy mąż? Zesztywniała.
Odsunęła się od niego. W ustach
jej zaschło.
- Skąd wiesz...
Poczuła mdlący strach. Skąd mógł wiedzieć, że Oskar tak
naprawdę nie popełnił samobójstwa? Ojciec bał się, co może
zrobić potężna rodzina
Oskara, von Wittenheimowie, gdyby Blanche musiała stanąć
przed sądem. Popchnęła go przecież, to przez nią wypadł przez
okno. Co z tego, że walczyła o życie. Oskara spotkała straszna
śmierć. Nadal zdarzało się, że słyszała nocami, jak błaga o
pomoc, że widzi go, nadzianego na sztachety.
Ojciec zaaranżował samobójstwo, wsadził Oskarowi list do
kieszeni. Nikt nie poddawał w wątpliwość, że Oskar von
Wittenheim sam odebrał sobie życie.
Prócz niej i ojca nikt nie znał prawdy. Tak przynajmniej
sądziła aż do jesieni, kiedy dostała listy z pogróżkami.
Anonimowy nadawca, który podpisał listy rysunkiem
koniczyny i pseudonimem La quatrième feuille, informował,
że wie, jak naprawdę zmarł Oskar.
Okazało się, że ojciec wyznał swoje winy w zapiskach
przeznaczonych dla wielkiego mistrza, tak jak jej powiedziano
w dniu, kiedy została zaproszona na spotkanie w siedzibie loży.
Sieć nieprowadzących donikąd nici kurczyła się powoli.
Elementy układanki zaczynały do siebie pasować.
- Twój przyjaciel, pan Lange-Nielsen, powiedział ci o tym -
wyszeptała.
Friedrich spojrzał jej prosto w oczy.
- Wtedy nie wiedziałem, że jesteś moją siostrą. W ogóle nie
wiedziałem, kim jesteś. Ale pamiętałem dzień, kiedy
znaleziono ciało twojego męża. Spuścił wzrok. - Tej nocy
spałem w domu Nicolausa, jego żona przebywała u siostry w
Bergen. Znów zatopił w niej nieodgadnione spojrzenie. -
Pojechałem tam. Zamilkł na chwilę. - Widziałem go, zanim go
zdjęli.
Musiała odwrócić wzrok, nie miała siły tego słuchać. W
tygodniach, nawet miesiącach po śmierci Oskara próbowała
zapomnieć o wydarzeniach tamtej nocy. Ogarniał ją gniew na
samą myśl o tym, że ojciec umieścił w swoich zapiskach
prawdziwą wersję wydarzeń. Zapewne był przekonany, że nikt
prócz wielkiego mistrza ich nie przeczyta. Loża funkcjonowała
jednak na zasadzie systemu, w którym zapiski były swego ro-
dzaju pułapką - przy ich użyciu szantażowano członków
zgromadzenia. W zapiskach ojca przeczytała, że członkowie
loży musieli zadośćuczy-
nić za swe przewinienia, nie wiedziała jednak, co to oznaczało
w praktyce. I pewnie miała się nigdy tego nie dowiedzieć.
Pomyślała też o kobiecie, która zamknęła ją w buduarze w
Rosenlowe, tej samej, która zamieniła walizki na stacji w
Tonsbergu i w ten sposób ukradła jej trzy tysiące koron. Potem
oddała Blanche pieniądze - tyle, że banknoty okazały się sfał-
szowane.
- Komu jeszcze o tym mówiłeś? - zapytała ostrym tonem. - Ile
osób wie, że Oskar nie popełnił samobójstwa, że popchnęłam
go, walcząc w obronie własnego życia?
- Nikomu o tym nie mówiłem - odparł Friedrich gniewnie. -
Nico opowiedział mi o tym w zaufaniu. Nie przekazałbym
dalej takich informacji.
Utkwiła w nim badawcze spojrzenie.
- Ale wie więcej osób. Ktoś musiał o tym rozpowiedzieć.
Brat odwrócił wzrok. Na widok jego ściągniętej twarzy
poczuła bolesne ukłucie. W końcu to on był teraz
najważniejszy, on miał największe powody do niepokoju. Nie
wiedział, co przyniosą kolejne dni.
- Przepraszam - powiedziała cicho i podeszła do niego. -
Czuję się bardzo zawiedziona, że ojciec opowiedział o
wszystkim panu Langemu-Nielsenowi. Nigdy bym go nie
posądziła o coś takiego.
Friedrich otoczył ją ramionami i przycisnął lekko do siebie,
po czym zaraz puścił.
- Nico niewiele mówił mi o wewnętrznych sprawach loży, ale
wywnioskowałem, że działa ona na zasadach, według których
każdy z braci musi wnosić opłaty za swoje przewinienia.
Pieniądze te idą na wspólne cele. Jak zapewne wiesz, loża
przeznacza spore sumy na działalność dobroczynną.
- I oni uważają, że mogą się wypłacić z grzechów? - sądziła,
że coś takiego jak odpusty należy do przeszłości. Po chwili
zastanowienia doszła jednak do wniosku, że może wcale nie
jest to takie dziwne, w końcu, jak to określił jej ojciec, loża
czerpała z tradycji ciemnych wieków.
Friedrich uśmiechnął się blado.
- Chętnie bym zapłacił, żeby nie trafić do więzienia.
Dostrzegała podobieństwa w historii swojej i brata. Skoro był
to wypadek, to czemu ukrywać
prawdę? Była jednak pewna, że Friedrich nie kłamie. Po
pierwsze, nie wierzyła, by potrafił zabić człowieka, po drugie,
z tego, co mówił, widać było wyraźnie, że naprawdę kochał
tego Nico, jak nazywał pana Langego-Nielsena.
- Jednej rzeczy nie rozumiem - powiedziała z namysłem. -
Ojciec podejrzewał, że za śmiercią Langego-Nielsena może
stać któryś z braci. Skąd taki pomysł? Przecież wszyscy
wierzyli, że twój przyjaciel zmarł na atak serca.
Friedrich skinął głową.
- Chyba wiem, z jakiego powodu mógł tak podejrzewać.
Przed śmiercią Nico w loży toczyło się wiele konfliktów,
między innymi z powodu jego związku ze mną. Wielki mistrz
o takich skłonnościach, to nie do pomyślenia. Sama możesz
sobie wyobrazić, jakie ta sprawa budziła reakcje. Nico za-
groził, że poda do wiadomości publicznej zapiski tych braci,
którzy nie cofną oskarżeń wobec niego. Wzruszył ramionami. -
Pewnie znasz jednego z nich, to pan Aaroe, zięć dyrektora
Schmidta.
Coś zaczęło jej świtać w głowie.
- Nie wiem, skąd się wzięły plotki o tym,
że wielki mistrz został zamordowany, wiem tylko, że pan
Angelsten próbował zwrócić podejrzenia na pana Aaroe.
Westchnął ciężko. - Przypuszczam, że pan Aaroe bardzo nie
chciał, by inni przeczytali jego zapiski, bał się, że Nico spełni
swoją groźbę. Pewnego razu akurat byłem u Nico w domu,
kiedy przyszedł pan Aaroe. Zapewniam cię, że słowa, które
między nimi padły, nie były szczególnie miłe. Nowy wielki
mistrz zrobił wszystko, by sprawa przycichła. Pewnie sama
rozumiesz, że było to również w jego interesie. W końcu to on
wypisał świadectwo zgonu.
Niezła szajka! Oczywiście, cieszyła się, że dzięki pomocy
pana Angelstena Friedrich był bezpieczny, ale wszystko to
świadczyło o jednym - bracia uważali, że stoją ponad prawem,
dokładnie tak, jak napisał jej ojciec.
- Teraz rozumiem, czemu pan Schmidt tak bardzo nie chciał,
bym przeczytała zapiski ojca -stwierdziła. - Przypuszczał, że
jego zięć może być winny śmierci Langego-Nielsena.
Friedrich przytaknął.
- Zapewne masz rację. Jak pewnie sama rozu-
miesz, to pan Angelsten pociągał za sznurki w tej sprawie.
Tylko czy pan Schmidt w ogóle udostępniłby jej zapiski ojca,
gdyby bał się, że jest w nich coś na temat jego zięcia? Dyrektor
zajmował wysokie stanowisko w loży, może sam je czytał i
uznał, że nie stanowią zagrożenia. Może ojciec nie zdążył
zapisać wszystkiego? Zmarł przecież krótko po wielkim
mistrzu. A może takie rzeczy, jak podejrzenia wobec innych
braci, w ogóle nie miały prawa znaleźć się w zapiskach. Z tego,
co zrozumiała, zapiski miały służyć wyłącznie wyznaniu
własnych grzechów.
Zapadła cisza. Blanche przypomniał się główny cel wizyty
Friedricha.
- Dokąd zamierzasz wyjechać?
Wcale jej się nie podobało, że jego twarz pojaśniała.
- Do Paryża. Mam tam wielu przyjaciół, chciałbym też
kontynuować naukę. Tu, w Tonsbergu, nie ma nikogo, kto
mógłby mnie czegoś nauczyć. Mistrzowie malarstwa
mieszkają w dużych europejskich miastach.
Nie mogła go zatrzymywać. Miał w sobie ten
niepokój, który nie pozwalał mu zostać na dłużej w jednym
miejscu, zauważyła to od pierwszej chwili.
- A jeśli policja będzie cię szukać? Co będzie, kiedy wrócisz?
Zobaczyła odpowiedź w jego oczach.
- Nie wrócisz, prawda? - starała się, by ton jej głosu nie
zdradził, jak jest rozczarowana.
- Ależ oczywiście, że wrócę - wykrzyknął, ale zaśmiał się
przy tym jakoś nienaturalnie.
Wiedziała, że kłamie.
- Kiedy... kiedy wyjeżdżasz?
- Jeszcze nie wiem. Jego twarz znowu sposępniała.
Spojrzeniem krążył gdzieś daleko. - Po to właśnie
przyszedłem, Blanche. Aby się pożegnać. Uśmiechnął się, ale
jego oczy pozostały smutne. - Na jakiś czas, w każdym razie -
dodał łamiącym się głosem.
Potrząsnęła głową.
- Nie możesz... - zacisnęła pięści. - Nie możesz tak po prostu
wyjechać.
Ujął ją palcem pod brodę, zwrócił jej twarz ku sobie.
Spojrzała w cętkowane zielono oczy, identyczne jak jej własne.
Friedrich był przystojny, z pewnością podobał się wielu
kobietom. On jednak wolał mężczyzn.
Ta myśl była taka obca, niepokojąca. Prawo zabraniało takich
związków, dla niej jednak nie miało to znaczenia. Nareszcie
poznała swego brata i chciała, by był częścią jej życia i życia
Helene Augusty. Okazał się inny, niż sobie wyobrażała, ale
urodzili się z jednej matki, należeli do tej samej, tak nielicznej
rodziny.
- Nie chcę, żebyś wyjeżdżał. Zdawała sobie sprawę, jak
błagalnie brzmi jej głos. Ujął jej dłonie w swoje i mocno
ścisnął.
- Nie mam wyboru, Blanche. Nie mogę siedzieć i czekać, aż
policja zapuka do moich drzwi. Wtedy będzie za późno.
Dlaczego miała wrażenie, że nie jest to jedyny powód jego
wyjazdu?
On po prostu chciał wyjechać, widziała to w jego oczach.
Chciał wrócić do swojej sztuki, przyjaciół, swobodnego życia.
Mogła jedynie życzyć mu wszystkiego dobrego.
- Napiszę do ciebie, jeśli okaże się, że Angelsten jednak nie
powiedział policji, w jaki sposób tak naprawdę zmarł pan
Lange-Nielsen.
- Wrócę, kiedy tylko wszystko przycichnie - powiedział
dziarskim tonem. - Za kilka lat i tak już nikt nie będzie tej
sprawy pamiętał.
Ucałował ją w policzek, uśmiechnął się, ale nie potrafił ukryć
bólu przepełniającego jego spojrzenie.
Objęli się, ale Friedrich prędko wyswobodził się z uścisku.
Już wcześniej zauważyła, że unika kontaktu fizycznego. Może
nie był przyzwyczajony do takich gestów.
- Na razie musimy się rozstać, siostrzyczko -powiedział
pozornie pogodnym tonem i ruszył do wyjścia. - Ale nawet się
nie obejrzysz, a będę z powrotem.
Widać było, że wiele go to kosztuje. Właściwie mógł
wyjechać bez słowa. Cieszyła się, że jednak przyszedł się
pożegnać.
- Obiecaj, że napiszesz - powiedziała. Uśmiech zniknął %
jego twarzy. Miała wrażenie,
że teraz widzi go takim, jakim jest naprawdę.
- Oczywiście, Blanche. Odwrócił wzrok. - Helene Augusta
już śpi? - zapytał jeszcze zdławionym głosem.
Zauważyła, że polubił swoją siostrzenicę, ucieszyła się, że
pragnie się z nią pożegnać.
- Tak, ale możesz do niej zajrzeć. Oczy zaszły mu łzami.
- Chętnie.
Z ciężkim sercem pomachała mu na pożegnanie. Kiedy
znowu go zobaczy? Może nigdy?
- Czemu jesteś taka smutna? - spytał Alf i objął ją w pasie.
Jeszcze nic nie wiedział - ani o tym, że Friedrich doprowadził
do zatrzymania Angelstena, ani o tym, czemu zdecydował się
wyjechać z kraju.
Oparta plecami o jego pierś, patrzyła, jak sylwetka Friedricha
robi się coraz mniejsza, by wreszcie zniknąć na końcu ulicy.
Łzy popłynęły po jej twarzy. Alf popatrzył na nią
przestraszony.
- Blanche, co się dzieje? Otarła łzy.
- Muszę ci o czymś opowiedzieć.
1 7
A k s e l wstrzymał konia. Znajdował się niedaleko domku
Gregera Langaarda. Przez chwilę nasłuchiwał.
Czy mu się wydawało, czy ktoś krzyczał? Popędził konia i
ruszył przed siebie dzikim galopem.
Nie wydawało mu się. Teraz słyszał wyraźnie, krzyczała jakaś
kobieta.
Podjechał pod drzwi i zeskoczył z siodła. Nie miał czasu, by
uwiązać konia, od razu rzucił się do wejścia.
Widok, który zastał, sprawił, że każdy mięsień w jego ciele,
każda żyła eksplodowały niepohamowaną wściekłością.
Abelone leżała na podłodze, a Greger Langaard zaciskał ręce
na jej szyi.
Ze straszliwym rykiem rzucił się na niego. Był wyższy i
cięższy, bez trudu zdołał odciągnąć go od Abelone. Zaczął
wściekle okładać go pięściami po twarzy, póki tamten nie
osunął się na podłogę w kałuży krwi.
Podbiegł do córki, ukląkł.
- Abelone! - podłożył ramię pod jej plecy, uniósł ją nieco i
ułożył sobie na kolanach. - Abelone! - zaczął klepać ją po
policzku, gorączkowo szukając oznak życia. Przed chwilą
słyszał, jak krzyczy!
Nagle gwałtownie wciągnęła powietrze i zaczęła kaszleć, aż z
jej oczu trysnęły łzy.
Objął ją i przytulił, kołysał jak małe dziecko.
- Już wszystko dobrze, Abelone. Wszystko dobrze.
18
Signe weszła do gabinetu. Blanche właśnie porządkowała
papiery dla komisji do spraw ubogich. Pan Floysvig dostarczył
jej dokumenty z Angelsten, wszystko było w największym po-
rządku, nie brakowało niczego, jak to często bywało w
przypadku dzieci, które trafiały do sierocińca.
Chętnie poczytała na temat ich pochodzenia, choć niektóre
historie były naprawdę wstrząsające.
Czytała kolejny dokument, kiedy rozległo się pukanie do
drzwi. Line wsadziła głowę do środka.
- Blanche, ktoś do ciebie.
Spojrzała na nią. Line zwykle wymieniała nazwisko gościa.
- Kto to?
Line potrząsnęła głową.
- Nie wiem, ale... - zawahała się. - ...jest jakaś dziwna.
Blanche podniosła się z miejsca.
- Czeka w holu?
- Nie, nie chciała wejść.
Blanche zmarszczyła czoło. Któż to mógł być? Nikogo nie
oczekiwała.
Przeszła przez salon do westybulu. Drzwi wejściowe były
otwarte.
Kobieta stała na schodach, odwrócona tyłem, Blanche nie
widziała jej twarzy.
Kto to mógł być? Na pewno nikt znajomy.
Na odgłos kroków kobieta odwróciła się.
Była wysoka i szczupła, miała na sobie granatowy płaszcz
spacerowy, u dołu i przy rękawach ozdobiony błyszczącym
czarnym
ornamentem.
Szeroki
niebieski
kapelusz
podtrzymywała zawiązana pod brodą szeroka szarfa w tym
samym kolorze co płaszcz. Piękne jasne loki opadały na
ramiona, częściowo zakryte woalką, która zasłaniała również
twarz i szyję kobiety.
Było w tej postaci coś zastanawiającego, ale Blanche nie
potrafiła określić, skąd bierze się to
wrażenie. Może niezwykła barwa oczu, a może makijaż.
Młodsze kobiety raczej nie malowały się tak mocno.
- Dzień dobry - zaczęła Blanche niepewnie, nieco zbita z
tropu milczeniem nieznajomej.
Nagle na końcu ulicy ukazało się lando. Blanche zmarszczyła
brwi. Powóz jechał z wielką prędkością, końskie kopyta mocno
i rytmicznie uderzały o ziemię, aż żwir spod nich pryskał.
- A to co znowu? - mruknęła z irytacją. Co za bezmyślny
woźnica, przecież w każdej chwili może wybiec na ulicę jakieś
dziecko.
Znów spojrzała na kobietę, która uniosła dłoń i poprawiła
woalkę.
Drugą dłoń wyciągnęła do Blanche. Trzymała w niej dużą
prostokątną paczkę.
Blanche była coraz bardzie zdumiona. Czemu ona nic nie
mówi? Czego chce?
- To dla mnie? - spytała i wzięła paczkę do ręki.
Kobieta nie odpowiedziała, odwróciła się gwałtownie, uniosła
sztywną spódnicę z tafty i ruszyła do bramy.
Nagle Blanche przypomniała się inna kobieta.
Kobieta, która też nic nie mówiła. Kobieta z balu w
Rosenlowe.
Poczuła, jak robi jej się gorąco. Zbiegła po schodach.
- Proszę pani! Niech pani zaczeka! Rozpędzone lando
zatrzymało się przed bramą.
Wysiedli z niego dwaj mężczyźni w policyjnych uniformach.
Otworzyli bramę dokładnie w chwili, kiedy kobieta
wychodziła. Dygnęła i pospieszyła dalej.
Blanche przystanęła. I tak nie miała szans jej dogonić.
- Pani Bjerkely - zaczął jeden z policjantów. Popatrzył za
kobietą. - Ale jej spieszno.
Blanche westchnęła z rezygnacją, lekko zirytowana. Chyba
wiedziała, kim jest tajemnicza nieznajoma. I znów jej się
wymknęła. To była ta sama kobieta, która wysłała jej listy z
pogróżkami, ta sama, która ukradła jej pieniądze. To ona była
zimą na balu dziecięcym, to ona wetknęła bilecik w bukiet,
który trzymała w ręku śpiąca Helene Augusta. Na bileciku było
napisane Przepraszam oraz Bonne nuit, ma chérie, co, jak się
później Blanche dowiedziała, znaczy Dobranoc, kochanie. Od
tamtego wieczoru nie
widziała kobiety ani nie dostała od niej żadnej wiadomości.
Aż do dziś.
Pani Bjerkely, moglibyśmy porozmawiać? - zapytał policjant.
Krótko skinęła głową.
- Naturalnie, proszę mi wybaczyć, zamyśliłam się.
Blanche zrobiło się mdło, kiedy policjant wyjaśnił, z czym
przychodzi.
Friedrich miał rację. Angelsten opowiedział policji, w jakich
okolicznościach zmarł pan Lange-Nielsen.
- A ponieważ dowiedzieliśmy się, że pan Lothe jest pani
bratem, chcieliśmy zapytać, czy może pani wie, gdzie on się
znajduje.
Niepewnie przełknęła ślinę. Nie mogła zdradzić jego planów!
- Przypuszczam, że byli panowie u niego w domu? - zapytała,
głównie po to, by zyskać na czasie.
Policjant skinął głową, wyraźnie zniecierpliwiony.
- Oczywiście. Wszystko wskazuje na to, że spakował
najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechał w pośpiechu. Policjanci
wymienili spojrzenia. - Przypuszczalnie wiedział, że jego
zbrodnia wkrótce wyjdzie na jaw. Powtórzył krótko, co
usłyszał od pana Angelstena.
Odpowiedziała po namyśle, ważąc każde słowo.
- Pan Angelsten twierdzi, że Friedrich z zimną krwią zastrzelił
pana Langego-Nielsena?
Przytaknęli.
- Podobno wybuchła między nimi kłótnia. Ta sprawa jest
chyba bardziej poważna i skomplikowana, niż nam się
początkowo wydawało. Zamieszany jest w nią również pewien
lekarz.
Nie mogła spojrzeć im w oczy. Wiedziała, o kogo chodzi - o
lekarza, który wypisał fałszywe świadectwo zgonu i dzięki
temu został wielkim mistrzem..
Poza tym pan Angelsten skłamał. Friedrich nie zabił pana
Langego-Nielsena z zimną krwią. Przyszedł do niego z
pistoletem wymierzonym we własną głowę, w nadziei, że w ten
sposób go zatrzyma. Pistolet sam wystrzelił podczas
szarpaniny.
Tego jednak policjanci nigdy się nie dowiedzą.
- Nie - odparła. - Jeśli nie zastali go panowie w domu, to
naprawdę nie wiem, gdzie może być.
Wyglądali na rozczarowanych.
- Zdaje się, że pan Lothe odwiedził panią wczoraj wieczorem.
Nie mówił, że planuje podróż?
Potrząsnęła głową. Musiała skłamać, ale wolała to, niż wydać
własnego brata. Z czymś takim nie potrafiłaby żyć. Starała się
opanować drżenie głosu.
- Nie wiem, czy panowie zdają sobie z tego sprawę, ale
dopiero niedawno dowiedziałam się, że pan Lothe jest moim
bratem.
Policjanci wymienili zrezygnowane spojrzenia.
- Rozumiemy, ale musi pani obiecać, że skontaktuje się z
nami, jeśli tylko czegoś się dowie. Jak pani zapewne rozumie,
jest poszukiwany.
Poczuła, że blednie.
- Naturalnie, dam znać - odparła. Ze zdziwieniem zauważyła,
że jej głos brzmi całkiem pewnie.
Policjanci włożyli czapki i ruszyli z powrotem do bramy.
Blanche zamknęła za nimi drzwi, odetchnęła z ulgą, oparła się
plecami o ścianę i zapatrzyła się w sufit.
Nie lubiła kłamać, życie nauczyło ją, że nie prowadzi to do
niczego dobrego, ale w tej sytuacji nie miała wyjścia.
Nie mogła zdradzić Friedricha. Już tyle razy został zdradzony.
Podeszła do biurka, na którym leżała płaska prostokątna
paczka. Cały czas myślała o tym, co powiedzieli policjanci.
Kiedy Friedrich się wyprowadził? Po ich rozmowie
poprzedniego wieczoru, w nocy, tego ranka? Nie wiedziała.
Nie wiedziała też, gdzie może teraz być, nie okłamała więc
policjantów. Chociaż gdyby miała powiedzieć prawdę,
musiałaby poinformować ich, że Friedrich planuje wyjazd do
Paryża.
Drżącymi rękami rozwiązała gruby sznurek.
Dziwny zapach - może anyżku - połaskotał ją w nozdrza,
kiedy odwinęła szary papier. W paczce znajdował się obraz.
Już wiedziała, co tak pachniało - terpentyna.
Spojrzała na obraz. Przez jej głowę przeleciało tysiące myśli.
Niewielkich rozmiarów obraz przedstawiał małą
śpiącą dziewczynkę. Była ubrana w sukienkę z białego
jedwabiu, z krótkimi bufkami, ozdobioną przybraniem z
błękitnej wstążki. Jej policzki były lekko zarumienione, włosy
ciemne, błyszczące i kręcone. W dłoni trzymała bukiecik
różowych i fioletowych kwiatków, taki, jakie zwykle mają
dziewczynki na balu.
Blanche przycisnęła ręce do ust.
Znała ten obraz. Podczas balu dziecięcego Helene Augusta
wymknęła się z sali, szukali jej razem z Alfem i w końcu
znaleźli śpiącą w innym pokoju. Wyglądała dokładnie tak, jak
na tym obrazku.
Blanche bardzo się wtedy zaniepokoiła, gdy znalazła
wetkniętą w bukiecik kartkę od tajemniczej kobiety.
Ręce tak jej drżały, że musiała odłożyć obraz na biurko.
Był utrzymany w pięknych zgaszonych barwach. Bez trudu
można było rozpoznać Helene Augustę.
Serce zaczęło szybciej bić w jej piersi, oczy zasnuła mgła.
Spojrzała na podpis.
Zaparło jej dech w piersiach, mimo że wiedziała, co zobaczy.
Obraz nosił tytuł Przepraszam, malarz podpisał się jako La
quatrième feuille, pod spodem widniała mała czterolistna
koniczynka, której trzy listki były zielone, czwarty zaś czarny,
a prócz tego sygnatura malarza.
F. Lothe.
La quatrième feuille, czwarty liść, symbol diabła, jak jej
wytłumaczył dyrektor Schmidt.
Od razu przypomniała sobie, jak nazywano Friedricha w
Angelsten. Pomyślała jeszcze o czymś. Fałszywe banknoty.
Dla zdolnego malarza to żadna sprawa. Poza tym Friedrich
wiedział, jak naprawdę zginął Oskar, tak jak kobieta, która
pisała listy z pogróżkami.
Blanche przymknęła oczy. Próbowała sobie przypomnieć
każdy szczegół z dzisiejszej wizyty dziwnej nieznajomej.
Wysoka sylwetka, blond peruka, woalka, która nie potrafiła
ukryć zielonej barwy spojrzenia. Takiej samej, jak kolor jej
oczu.
Teraz Blanche rozumiała, czemu kobieta nie odezwała się ani
słowem.
Głos by go zdradził, nie mógł tak ryzykować, kiedy lada
chwila mieli zjawić się policjanci.
Ta kobieta, la quatrième feuille, nie była wcale kobietą.
To był jej brat.
19
Kiedy ojciec skończył opowiadać, przy stole zapadła cisza. W
końcu Bera zabrała głos.
- To dlatego pan Tunsberg chciał z tobą porozmawiać.
Abelone spojrzała na ojca, który skinął głową.
- Chyba wie, że jego życie zmierza do kresu, chciał
powiedzieć o wszystkim przed śmiercią.
Abelone przypomniała sobie, że jesienią miał atak serca,
wydawało mu się, że to koniec.
- Powiedział, jak długo pan Langaard przebywał w szpitalu
dla obłąkanych?
- Trzy lata - odparł ojciec.
Spuściła wzrok. Nikt z nich nie miał pojęcia, że pan Langaard
jest chory. To mogłoby tłumaczyć
przerażającą przemianę, której była świadkiem. Był naprawdę
jak odmieniony, mówił i zachowywał się zupełnie inaczej niż
zwykle.
Pan Tunsberg powiedział coś jeszcze na temat swojego syna,
coś, co znacznie bardziej poruszyło ojca. Właśnie z tego
powodu pojechał spotkać się z Langaardem i dzięki temu ją
uratował.
Wszyscy byli pewni, że to Marinius, parobek, który
zaatakował ją w drewutni w Ladefoss, zranił Rimfakse.
Znaleziono nawet jego nóż w stajni.
Okazało się jednak, że było zupełnie inaczej.
Wszystko to wydawało się bardzo dziwne, ale pan Tunsberg
naprawdę mieszkał niegdyś w Gimle. Mało tego, był
dziedzicem gospodarstwa. Z powodów, o których nie chciał
mówić, musiał wyjechać do Ameryki. Zmienił nazwisko, jak
wielu innych imigrantów i nigdy więcej nie wrócił do domu
rodzinnego. Aż do teraz.
Pan Tunsberg był w takim razie stryjem ojca Abelone, ale
ojciec, który urodził się rok po jego wyjeździe, nigdy go nie
spotkał.
Dlaczego pan Tunsberg wyjechał, zastanawiała się Abelone.
Dlaczego zrezygnował z należnego mu
dziedzictwa? I dlaczego dopiero teraz dowiedziała się o nim?
Ojciec mówił, że czasem wspominano w domu o jakimś stryju
z Ameryki, ale nic więcej o nim nie słyszała.
Pan Tunsberg powiedział, że jego syn po wyjściu ze szpitala
postanowił wrócić do Norwegii, do Tonsbergu, miasta, o
którym jego ojciec tak ciepło się wyrażał. Przypadek sprawił,
że dostał pracę zarządcy w Ladefoss. Wtedy nie wiedział o
powiązaniach swego ojca z Gimle.
Abelone potrząsnęła głową. Czy to mógł być przypadek? A
może było tak, jak mówiła babcia, że podobny splot wydarzeń
to nie przypadek, a przeznaczenie? Abelone nie wiedziała, co o
tym myśleć, ale było to z pewnością zastanawiające.
I dlaczego pan Tunsberg nie powiedział wcześniej synowi o
swym pochodzeniu? Dopiero jesienią, kiedy był bliski śmierci,
zdradził mu prawdę.
Kiedy Greger dowiedział się o tym, opętała go myśl, że Gimle
musi być jego.
Hilmar odchrząknął, - Czy to znaczy, że to pan Langaard
zranił konia i zrzucił winę na Mariniusa?
Ojciec skinął nieznacznie głową. W jego oczach zapłonął
gniew.
- Pan Tunsberg twierdzi, że stan jego syna bardzo się ostatnio
pogorszył, ale czegoś takiego nie można usprawiedliwić, nawet
chorobą.
- Wygląda na to, że ten człowiek rzeczywiście jest niespełna
rozumu - zauważył Hilmar. - Może to również on podpalił
krzyż?
Abelone spojrzała na ojca, który przytaknął.
- Prawdopodobnie tak, nie zdziwiłbym się. Lensmann ma go
przesłuchać również w tej sprawie.
Znów zapadła cisza, którą nagle przerwała Bera.
- Muszę wam coś powiedzieć - zaczęła.
Abelone spojrzała na nią, nerwowo mięła w dłoniach
chusteczkę. Nagle uderzyła ją pewna myśl. Czy przypadkiem
Bera nie pracowała w Gimle w tym czasie, kiedy pan Tunsberg
jeszcze tu mieszkał? W takim razie musiała wiedzieć, co się
dokładnie wydarzyło. Abelone niecierpliwie czekała na ciąg
dalszy.
- Okłamałam was.
Abelone i ojciec popatrzyli na siebie. Bera i kłamstwo?
Trudno w to uwierzyć. Musiałaby mieć naprawdę poważne
powody.
Staruszka spuściła głowę. - Pamiętacie... pamiętacie, że
kiedyś urodziłam dziecko? - na moment podniosła wzrok. -
Powiedziałam, że ojciec dziecka nie był stąd, że przyjechał w
odwiedziny do kogoś z sąsiedniej wsi i potem nigdy więcej go
nie widziałam.
Abelone poczuła, jak jej palce robią się lodowato zimne.
Wiedziała, co zaraz usłyszy.
Bera uniosła głowę. - To nieprawda. To był Ole, twój stryj,
Akselu. Jej głos zadrżał. Bera siedziała wyprostowana jak
struna, patrzyła przed siebie twardym wzrokiem. - Stało się to
wbrew mojej woli. Kiedy twoi dziadkowie dowiedzieli się o
wszystkim, dali mu do wyboru oddać się w ręce
sprawiedliwości albo wyjechać.
Abelone wpatrywała się w Berę. Tajemnica, którą dźwigała
przez tyle lat, okazała się znacznie poważniejsza, niż
przypuszczała. A więc dziecko było owocem gwałtu, którego
dopuścił się dziedzic Gimle.
Zawstydzona pochyliła głowę. Ani ona, ani nikt inny nie
ponosił winy za jego czyn, ale rodzina mia-
ła na pewno jedno na sumieniu - milczenie. Trzymali w
tajemnicy ten występek i przyczyny wyjazdu najstarszego
syna.
Próbowała zebrać myśli. - Ale jak mogli pozwolić, by uniknął
kary? - zapytała.
Bera powoli pokręciła głową. - Nie wiem. Może uważali, że
wystarczającą karą jest utrata dziedzictwa.
Abelone zamyśliła się. Owszem, w tym sensie został ukarany,
ale co z Berą? Jej gwałciciel uniknął sprawiedliwości, pozostał
wolnym człowiekiem.
- Co mówili ludzie? - spytał ojciec. - Musieli się przecież
zastanawiać, dlaczego wyjechał.
- Owszem, ale twój stryj był... - Bera zawahała się. - Nie miał
tego w sobie, tej miłości do ziemi, lasów i łąk, nieodzownej,
jeśli ma się zarządzać takim gospodarstwem jak Gimle. Już
kiedy byłeś małym chłopcem, widać było, że ty ten dar
posiadasz, tak samo jak twój ojciec. Ole był zupełnie inny.
Kiedy ludzie się dowiedzieli, że wyjechał do Ameryki, nie byli
szczególnie zdziwieni. Spojrzała na swoje dłonie. - I wielu
bardzo się z tego cieszyło.
Aksel zmarszczył czoło.
- Co masz na myśli?
Bera spojrzała mu prosto w oczy.
- Wielu ojców i braci cieszyło się z jego wyjazdu.
Abelone zrozumiała, co Bera chce przez to powiedzieć. Stryj
ojca miał więcej takich czynów na sumieniu.
Ojciec wciągnął głęboko powietrze i przesunął dłońmi po
twarzy.
- Teraz rozumiem, dlaczego nie chciał powiedzieć mi o
przyczynach swego wyjazdu.
- Ale musiał chyba zdawać sobie sprawę, że to i tak się wyda -
zauważyła Abelone.
Ojciec spojrzał na nią z namysłem.
- To stary człowiek. Może z perspektywy czasu uważa, że to
nieistotne.
Abelone musiała przyznać, że trudno wyobrazić sobie teraz
tego kulawego starca jako młodzieńca, w dodatku winnego tak
odrażającego czynu.
- Nie rozumiem, po co wrócił - stwierdziła. -Chyba rozumie,
że jego syn nigdy nie odziedziczy Gimle.
- Wydaje mi się, że wrócił, by odzyskać spokój - powiedział
ojciec i spojrzał na Berę. - Czyn, które-
go dopuścił się wobec ciebie jest godny potępienia, myślę
jednak, że mimo wszystko ten człowiek poczuwa się do jakiejś
odpowiedzialności. Moim zdaniem wrócił, by sprawdzić, czy
to, co miało być jego dziedzictwem, nie zostało zmarnowane.
Abelone zapatrzyła się na widok za oknem. Rozumiała, co
ojciec ma na myśli. Ona sama była dziedziczką, póki nie
narodził się Jorgen. Mimo że ten ciężar nie spoczywał już na jej
barkach, to i tak czuła się w pewien sposób odpowiedzialna za
Gimle.
To samo musiał czuć stryj ojca.
Odetchnęła głęboko. Próbowała pozbierać myśli. Nie
wiedziała tak naprawdę, co czuję do tego człowieka. Łączyły
ich więzy krewi, ale był dla niej całkowicie obcy. Poza tym nie
potrafiłaby zapomnieć mu krzywdy, którą wyrządził Berze.
Nie jej było go osądzać.
Mimo wszystko miała nadzieję, że ten człowiek odnajdzie
spokój duszy, nim odejdzie z tego świata.
20
Rosenlowe, ostatni dzień 1885 roku
Zbliżała się północ. Na dziedziniec wylegli odświętnie ubrani
goście. Abelone ujęła pod ramię Ellen i Blanche, razem ruszyły
w stronę fontanny ozdobionej rzeźbami trzech Gracji.
Noc była mroźna, ich oddechy zamieniały się w parę. Trzęsły
się z zimna mimo ciepłych płaszczy i mufek. Przystanęły koło
fontanny i spojrzały w jaśniejące od gwiazd niebo, na którym
wkrótce miały rozbłysnąć kolorowe fajerwerki.
Dobrze było mieć Ellen i Blanche obok siebie. Abelone
cieszyła się, że siostra wróciła do domu. Wszyscy się
niepokoili, czy Ulrik i Ellen zdążą na wspólną wigi-
lię, na szczęście na dwa dni przed uroczystym wieczorem ich
sanie zajechały na dziedziniec.
Siostra była zachwycona podróżą. I chyba bardzo dumna ze
wszystkich tych pięknych, pełnych detali rysunków, które
wykonała podczas ekspedycji. Abelone zawsze wiedziała, że
Ellen potrafi świetnie rysować, ale teraz naprawdę rozwinęła
talent. Ulrik był zadowolony z rezultatu wyprawy. Odkryli na
Madagaskarze wiele roślin i zwierząt nieznanych wcześniej
nauce.
Wystrzelono pierwszą rakietę. Kuzynki przytuliły się do
siebie. Czerwona rozeta rozwinęła się na niebie przy wtórze
zachwyconych westchnień.
Abelone zerknęła na twarze Blanche i Ellen.
Chyba obie były szczęśliwe. Siostra promieniała jakimś
niezwykłym blaskiem. Abelone podejrzewała, że jego
przyczyną było nie tylko południowe słońce i małżeńskie
szczęście. Siostra wyraźnie nabrała kształtów podczas tej
podróży. Nic na razie nie powiedziała, ale Abelone miała
nadzieję, że spełniło się jej wielkie marzenie i zostanie matką.
Blanche również zdawała się zadowolona z życia. Abelone
wiedziała, że pomaganie biednym
i osieroconym dzieciom sprawia jej wielką radość. Alf był
wielką miłością Blanche, oboje uwielbiali swoją rozkoszną
córeczkę, która wyglądała kropka w kropkę jak Blanche w
dzieciństwie.
Znów spojrzała w niebo. Serenada fajerwerków strzeliła w
niebo czerwienią, fioletem i zielenią.
Czemu było jej tak smutno tego wieczoru? Powinna się
cieszyć, miała wszystko, co potrzebne do szczęścia - żadnych
trosk materialnych, jej synek rósł silny i zdrowy, otaczała ją
oddana rodzina.
Wiedziała, co jest tego przyczyną. Brakowało jej kogoś, z kim
mogłaby to szczęście dzielić. Kogoś bliskiego, kogoś takiego,
kim kiedyś był dla niej Erik.
Zdawała sobie jednak sprawę, że nigdy więcej nie spotka
takiej osoby.
Kochała go i wiedziała, że zawsze będzie go kochać. O wiele
za krótki był czas, który spędzili razem.
Te wspaniałe dni nigdy nie wrócą.
I nigdy nie pokocha nikogo tak jak jego.
Powiesiły płaszcze. Blanche mrugnęła do Abelo-
ne i ujęła ją pod ramię. Orkiestra znów grała, goście nie
potrzebowali zachęty, tańce trwały w najlepsze.
- Abelone, chciałabym ci kogoś przedstawić - powiedziała
Blanche z uśmiechem.
Abelone popatrzyła na kuzynkę. Przypomniała sobie bal
sprzed czterech lat, kiedy jej siostra użyła dokładnie tych
samych słów. Tamtym mężczyzną był Oskar von Wittenheim.
To spotkanie miało okazać się tragiczne w skutkach, zarówno
dla Ellen, jak i Blanche.
- Sama nie wiem - zaczęła protestować. Tego wieczoru
tańczyła wprawdzie z wieloma mężczyznami i wielu jej
przedstawiono, ale dobrze znała kuzynkę, na pewno miała w
zamyśle jakiś plan.
- Jestem pewna, że ci się spodoba - wyszeptała z uśmiechem. -
Jest przystojny, inteligentny i wykształcony.
Abelone spojrzała na nią z rezygnacją. Nie pierwszy raz tego
wieczoru słyszała te słowa, wiele osób koniecznie chciało jej
przedstawić jakiegoś znajomego, syna czy powinowatego.
- Nie wydaje mi się...
Blanche tylko machnęła ręką, ale po chwili powiedziała z
powagą:
- To wdowiec, ale wcale nie jest dla ciebie za stary. Przez
chwilę błądziła wzrokiem po sali, po czym pochyliła się ku
Abelone. - Bardzo przeżył śmierć żony i małego synka. Oboje
zginęli w pożarze.
Abelone spojrzała na nią z przerażeniem. Wcale nie chciała
tego wiedzieć!
- Blanche, nie mam ochoty...
Kuzynka dała jej lekkiego kuksańca w plecy.
- Idzie. Uśmiech!
Było za późno na ucieczkę, Blanche już ruszyła
zdecydowanym krokiem w jego kierunku.
Abelone podreptała za nią z wahaniem. Jedno trzeba było
przyznać, rzeczywiście był bardzo przystojny. Ale coś ją
zastanowiło...
Nie wiedziała, skąd to wrażenie, ale wydawało jej się, że
skądś go zna.
Blanche wymieniła z mężczyzną kilka uprzejmych zdań, po
czym odwróciła się do niej.
Abelone nie mogła od niego oderwać wzroku. Górował
wzrostem nad większością mężczyzn na sali, miał szerokie
ramiona, mocno zarysowaną szczękę, włosy ciemne, niemal
czarne. Przez mo-
ment wydawało jej się, że jego oczy również są czarne, ale
okazały się granatowe.
Nie od razu go rozpoznała, bez długich włosów i obfitej
brody. W dodatku miał na sobie mundur.
Aslak Sorensen, dziwak z chaty w lesie.
Co on tu robi? I ten ubiór?
Blanche zwróciła się do niej z uśmiechem.
- Abelone, pozwól, że ci przedstawię, to pan William Radcliff
Archer, dziedzic Rosenlowe.
Abelone poczuła, że usta otwierają jej się ze zdumienia, ale
zdołała się jakoś opanować i podała mężczyźnie rękę.
Pan Archer ujął ją z powagą i ucałował.
- Spotkaliśmy się już wcześniej, niestety, w znacznie mniej
przyjemnych okolicznościach.
Blanche patrzyła na nich zdezorientowana.
- To wy się znacie?
Abelone napotkała jego wzrok, nadal oszołomiona.
- Nie mogę powiedzieć, żebym pana znała. Kąciki jego ust
zadrżały w lekkim uśmiechu.
- Mam nadzieję, że da się to naprawić, pani Ladefoss.
Epilog
Gimle, sierpień 2010 roku
Abelone otuliła córeczkę i zapaliła różową lampkę z
Kopciuszkiem.
Z uśmiechem odgarnęła jasne kosmyki z czoła Augusty. Obie,
i ona, i dziewczynka, były wyczerpane po uroczystym zjeździe
rodzinnym, który miał miejsce tego dnia w ich domu. Zaprosiła
wszystkich, którzy kiedykolwiek mieszkali w Gimle lub w
jakikolwiek sposób byli związani z tym miejscem. Na
szczęście pogoda dopisała, był to jeden z najcieplejszych dni
tego lata, więc można było siedzieć na zewnątrz. Wielu gości
kąpało się w morzu.
Usiadła na brzegu łóżka i podała dziewczynce ukochanego,
mocno sfatygowanego misia. Augusta
dostała go w dniu swoich narodzin, dokładnie cztery lata
temu. I jeden dzień.
- Cieszysz się na jutro? - spytała Abelone. Sama cieszyła się
chyba co najmniej tak mocno, jak Augusta, jeśli nie bardziej.
Wiedziała, że dziewczynka będzie zachwycona prezentem -
pięknym domkiem dla lalek.
Augusta skinęła głową i z uśmiechem przycisnęła misia do
siebie.
- Mamo, puścisz pozytywkę? - poprosiła.
Abelone podniosła się z miejsca i przyniosła starą zabawkę,
która stała na parapecie. Dziewczynka ją uwielbiała, chociaż
modlący się ze wzrokiem uniesionym do nieba cherubinek
swoje najlepsze dni miał za sobą. Augusta uwielbiała też
słuchać opowieści o kobiecie, która niegdyś była właścicielką
pozytywki.
Kobiecie, po której ona sama i jej babcia odziedziczyły imię,
Abelone.
- Mamo, opowiesz o praprababci? - dziewczynka posłała jej
najsłodszy ze swoich uśmiechów. Dobrze wiedziała, że
powinna już spać.
Abelone zaśmiała się.
- Chyba już dzisiaj słyszałaś tę historię, co? Dzieje
praprababki zostały spisane sześćdziesiąt
lat wcześniej, dzisiaj, podczas obiadu, opowiedziała je
gościom w skrócie.
- Jest późno, Augusto. Opowiem ci tylko, jak twoja
praprababcia spotkała pewnego przystojnego Anglika, którego
wcześniej miała za mordercę i strasznego dziwaka. Wiedziała,
że tę właśnie część Augusta lubi najbardziej.
Dziewczynka uśmiechnęła się zachwycona. Abelone zaczęła
opowiadać o balu sylwestrowym, na którym jej praprababka
spotkała swego przyszłego męża i o tym, jak później wzięli
ślub w Gimle, gdzie również zamieszkali.
Przy słowach a potem żyli długo i szczęśliwie powieki
dziewczynki zaczęły opadać.
Abelone podniosła się i ucałowała ją delikatnie w czoło.
- Śpij słodko, mama cię kocha - wyszeptała. Augusta
otworzyła oczy. Przy drzwiach Abelone odwróciła się i zrobiła
to, co miały w zwyczaju każdego wieczoru - ucałowała
koniuszki swoich palców i dmuchnięciem posłała całusa
córeczce, która zła-
pała go i przycisnęła do serca, a potem sama posłała jej całusa.
Teraz z kolei Abelone chwyciła go i z uśmiechem przyłożyła
dłoń do serca, a potem zgasiła światło i cicho zamknęła drzwi
za sobą.
Przeszła korytarzem do świeżo odremontowanych kręconych
schodów. Wymagały odnowienia, podobnie jak cały dom.
Przez te cztery lata, odkąd zamieszkali tu z Larsem, włożyli w
dom wiele pracy: wymienili panele zewnętrzne, przewody
elektryczne, wyremontowali obie łazienki i kuchnię. Jedno-
cześnie uprawiali ziemię. Dobrze, że nie zdecydowali się
jednak na zwierzęta, jak początkowo chciał Lars. I tak mieli
dosyć pracy, ona była architektem, a on inżynierem. Ale kto
wie? Może z czasem obora znów się zapełni? Na razie musiało
im wystarczyć pięć kur, dwa koty i owczarek Shep.
Zatrzymała się na podeście, przy ścianie obwieszonej
zdjęciami. To była jedna z pierwszych rzeczy, którą zrobiła po
przeprowadzce - wyjęła stare rodzinne zdjęcia i powiesiła je na
ścianie. Szczególnie jedną fotografię bardzo lubiła.
Zdjęła, ją ze ściany. Była stara, wykonano ją w lecie 1887
roku, wykaligrafowana starannie data widniała z tyłu. Papier
pożółkł, ale z łatwością dało się odróżnić poszczególne osoby i
rozpoznać miejsce, w którym zrobiono zdjęcie - w ogrodzie,
pod wielkim kasztanowcem, który do dzisiaj stanowił cen-
tralny punkt dziedzińca.
Usiadła na schodach i przyglądała się ludziom, którzy niegdyś
mieszkali w tym domu, spali w tych samych łóżkach, chodzili
po tych schodach, pracowali na tych samych polach, w tych
samych lasach.
Więzy. Byli ogniwami niewidzialnego łańcucha, łączyło ich
dziedzictwo, które przechodziło z jednego pokolenia na drugie.
Zwykle się nad tym nie zastanawiała, ale w takie dni jak ten,
kiedy zbierała się cała rodzina, przypominała sobie o tym
dziedzictwie. Teraz nadszedł jej czas, teraz ona odpowiadała za
Gimle, tak jak kiedyś jej ojciec, a przed nim jego ojciec i
dziadek.
Przesunęła palcami po szkle. Kim byli ci ludzie? Dobrze znała
historię swojej praprababki Abelone, ale co z pozostałymi?
Wiedziała, że ten wysoki mężczyzna z tyłu, z ciemnymi
włosami i surowym wyrazem twarzy, to Aksel, ojciec Abelone.
Obok niego stała szczupła kobieta, miło uśmiechnięta. To była
macocha Abelone, a zarazem jej teściowa, pani Lucie Archer -
ojciec ożenił się z matką swego drugiego zięcia. Obok stali
Abelone i William.
Jak zwykle musiała przyjrzeć się twarzy praprababki. Była
taka piękna, miała wielkie, łagodne oczy, ale jej twarz znaczył
wyraz smutku i powagi. W młodym wieku, w tragicznych
okolicznościach straciła matkę i pierwszego męża.
Z przodu siedziało w trawie dwóch chłopców, jeden o
włosach jasnych, drugi o ciemnych. To byli bracia Abelone,
bliźniacy. Jedna ciotka, która wiedziała najwięcej na temat
historii rodziny opowiadała, że z Isaka, tego ciemnego, był
niespokojny duch. W młodym wieku przeprowadził się do
Kristianii, gdzie został kupcem. Jorgen odziedziczył Gimle.
Niestety, miał słabe płuca, zmarł młodo, nim zdążył się ożenić
i dlatego Abelone i William przejęli gospodarstwo.
Obok bliźniaków siedziała mała dziewczynka z jasnymi
loczkami i roześmianymi oczami, młodsza siostra praprababki,
Marie. Cioteczka Marie, jak ją nazywano, dożyła wieku stu
trzech lat i do końca zachowała przytomny umysł. Abelone
miała dwa lata w chwili jej śmierci, ale zachowało się zdjęcie,
na którym siedzi na łóżku starej kobiety.
Znów powędrowała spojrzeniem do praprababki. Obok niej
stał chłopiec, trzymał ją za rękę - to Mały Erik, który przejął
gospodarstwo po swoich rodzicach, pradziadek Abelone. Na
drugim ręku trzymała maleńką dziewczynkę, która otrzymała
imię po swojej babce, Louise.
Kiedyś ci ludzie mieszkali w Gimle. Czy myśleli o tym, co po
nich zostanie? Czy zastanawiali się nad tymi, którzy przyjdą po
nich?
Tyle ludzkich istnień przemijało bez śladu, jak rysunek na
piasku. Najbliżsi pamiętali o nich, oczywiście, ale w miarę jak
płynął czas, pamięć o nich ginęła. Tylko niewielu zapisywało
swe imiona w podręcznikach historii czy pamięci przyszłych
pokoleń.
A ci wszyscy, którzy w milczeniu znosili powszedni trud,
którzy co dzień staczali walkę o to, by na stole był
chleb, by nikt nie musiał kłaść się głodny? Ci wszyscy rodzice
walczący o dobre życie dla swoich dzieci?
Kiedy myślała o wcześniejszych pokoleniach, zawsze
nasuwało jej się to pytanie. Jak wyglądało ich życie?
Jej dziadek ciągle powtarzał, że nie trudzi się dla siebie, lecz
dla tych, którzy mieli przyjść po nim i dla tych, którzy żyli
przed nim. Czuł odpowiedzialność za dziedzictwo, które po
nich otrzymał. Mawiał, że nie dostał gospodarstwa na
własność, dostał tylko prawo i obowiązek, by nim zarządzać.
Ona czuła tak samo.
Wstała, odwiesiła fotografię na miejsce i uśmiechnęła się do
twarzy patrzących na nią z dalekiej, a jednocześnie jakże
bliskiej przeszłości.
Dziedzictwo zostało przekazane dalej, kolejnym pokoleniom,
niewidzialny łańcuch splatał ich wszystkich razem, choć żyli w
różnych czasach.
Rodzinne dziedzictwo.
Koniec serii