Gjersoe Ann-Christin
Dziedzictwo II 16
Tajemne księgi
Galeria postaci:
Abelone Ladefoss - dwudziestodwuletnia żona Erika
Aksel Gimle - ojciec Abelone, właściciel Gimle
Ellen Bjerregaard - młodsza o dwa lata siostra Abelone
Marie Gimle - najmłodsza, siedmioletnia siostra Abelone
Jorgen Gimle - dwuletni młodszy brat Abelone, przyszły
dziedzic Gimle
Isak Gimle - brat bliźniak Jorgena
Erik Ladefoss - mąż Abelone, były właściciel Ladefoss
Sjur Ladefoss - dziadek Erika
Ingvarda Ladefoss - teściowa Abelone
Ole Ladefoss - ośmioletni młodszy brat Erika
Blanche Bjerkely - kuzynka Abelone
Alf Bjerkely - mąż Blanche
Helenę Augusta - półtoraroczna córka Blanche i Alfa
Bera - służąca w Gimle
Hilmar - parobek w Gimle
Sofie - pokojówka w Gimle
Signe - gospodyni sierocińca
Line - siostra Signe, mamka Pernille, pracuje w sierocińcu
Pernille - niemowie znalezione przez Blanche na schodach jej
domu
Ulrik Bjerregaard - mąż Ellen
Pastor Munthe - nowy pastor
Pani Agnes - wdowa, bratowa i gospodyni pastora
Malinę - nowa służąca w Gimle
Greger Langaard - zarządca Ladefoss
Amalie i Mathias - rodzeństwo mieszkające w sierocińcu
1
Abelone położyła na stole szydełkowe serwetki
oraz inne drobne nagrody. Jej zdaniem udało się zebrać wiele
pięknych przedmiotów. Główną nagrodą loterii był kosz pełen
czekolady, rodzynek i fig, pozostałe też były przygotowane
własnoręcznie: para ciepłych skarpet, kilka par mitenek bez
palców, podłużna, haftowana makatka, para zrobionych na
drutach rękawiczek z jednym palcem, z wyjątkowo pięknym
wzorem, poza tym szydełkowe bieżniki i serwetki. Abelone
liczyła na to, że ludzie będą chętnie kupowali losy po dwa ore.
Cofnęła się o dwa kroki i przyjrzała się stołowi, na którym
leżały nagrody, żeby ocenić, czy wygląda on zachęcająco.
Podeszła do niej pani Agnes. Zbliżała się dziesiąta, o tej
godzinie miał się rozpocząć kiermasz. - Wszystko gotowe?
Abelone skinęła głową. - Losy leżą w drewnianej skrzynce
pod stołem z nagrodami.
Pani Agnes podeszła do stołu, a na jej twarz wypłynął
zadowolony uśmiech. - Jakie ładne rzeczy udało ci się
zgromadzić.
- Ludzie cieszą się, że mogą pomóc. Czy stoiska są gotowe?
- Większość tak, ale niektórzy jeszcze nie powyjmowali
swoich towarów.
Abelone podążyła za panią Agnes w kierunku schodów.
Dziedziniec Ladefoss wypełniały kramy. Ponad nimi
rozciągnięto grube płótno, jednak bóstwa pogody pokazały się
tego dnia z dobrej strony. Było wprawdzie zimno, lecz z
jasnego nieba świeciło słońce. Na szczęście nie musieli
obawiać się niepogody, ale pani Agnes miała też plan na
wypadek ulewy lub mrozu. W Ladefoss używano już nowej
stodoły, więc stoiska mogłyby zostać przeniesione do starej.
Abelone sądziła, że byłoby tam zbyt ciemno i ciasno, lecz
pani Agnes uważała, iż będzie przyjemnie, jeśli tylko zadbają
o odpowiednie oświetlenie.
Pani Agnes uśmiechnęła się do Abelone. -Cieszę się, że udało
nam się uniknąć kiermaszu w starej stodole.
Abelone skinęła głową, widziała, że nadchodzą już ludzie. Na
stoiskach było dużo do oglądania oraz do kupienia. I jak
zwykle, pewien procent z dochodu przeznaczony był na
dobroczynny cel.
Przez dziedziniec przebiegł jeden z parobków z Ladefoss.
Abelone już wcześniej zwróciła na niego uwagę. Był niski,
miał sztywne, jasne włosy, zaczesane do przodu i duże uszy.
Nosił okulary, które ciągle spadały mu na nos, chodził więc z
nosem w górze. Miał też odrobinę krzywe plecy, co
powodowało, że lekko pociągał jedną nogą.
- Pani Agnes? Zatrzymał się przed nimi, jego spojrzenie
prześliznęło się z pani Agnes na Abelone i znów na panią
Agnes.
To dziwny człowiek, pomyślała Abelone. Nie sądziła, żeby
był opóźniony w rozwoju jak Albert, nie był jednak jak inni.
- Pani Agnes, czy widziała pani zarządcę? Abelone
zgadywała, że parobek musiał mieć
około dwudziestu pięciu lat, nikt jednak by w to nie uwierzył,
słysząc jego głos. Był cienki jak u chłopca.
- Myślę, że pan Langaard jest przy koniach, Mariniusie.
Dopiero teraz ściągnął czapkę i ukłonił się. -Dziękuję, pani
Agnes.
Abelone zauważyła, że jego wzrok spoczywał na niej, chociaż
dziękował pani Agnes.
Parobek zniknął, a pani Agnes zrobiła krok w stronę Abelone.
- Myślę, że mu się podobasz - roześmiała się cicho.
Abelone spojrzała na nią. - Nie dałam mu ku temu żadnych
powodów.
Pani Agnes spoważniała. - Wiem, że niechętnie o tym
myślisz, ale musisz liczyć się z tym, że nieżonaci mężczyźni ze
wsi stopniowo zaczną na ciebie spoglądać. Urwała na chwilę.
-Jesteś młodą i piękną kobietą, Abelone. Nikt nie oczekuje, że
resztę życia spędzisz samotnie.
Abelone odwróciła wzrok, miała ochotę ostro
odpowiedzieć, ale zdusiła tę chęć w sobie. Wszyscy mówią to
samo. Wiedziała, że chcą ją pocieszyć, ale mimo wszystko
raniło ją to. Me chciała nowego męża. Nie potrzebowała
innego mężczyzny i nie rozglądała się za kolejnym mężem.
Nikt nie był taki jak Erik.
Nikt.
*
Losowanie już się kończyło. Gdy tylko zostaną ogłoszeni
zwycięzcy i otrzymają swe nagrody, Abelone pomoże w
przygotowaniach do wieczornego koncertu i pójdzie do domu.
Dzień był długi, tęskniła już za Małym Erikiem. W ciągu dnia
skorzystała wprawdzie z okazji, żeby zrobić sobie małą
wycieczkę do domu, wtedy jednak synek spał.
Zobaczyła, że pani Agnes spogląda w jej stronę, stała koło
żony pastora z sąsiedniej wsi. Wyraźnie miały ochotę z nią
porozmawiać, bo właśnie zaczęły się zbliżać.
- Tak bardzo mi przykro, pani Ladefoss - powie-
działa żona pastora i ujęła dłonie Abelone w swoje. - Musi
pani wiedzieć, że wszyscy łączą się z panią w bólu. Stracić
męża w taki straszny sposób... Potrząsnęła głową. - Nie
znajduję wprost słów.
Abelone poczuła się nieprzyjemnie poruszona, nie chciała
rozmawiać o tym, co wtedy zaszło, a w każdym razie nie
chciała o tym rozmawiać tutaj z pastorową, którą ledwo znała.
- We wsi wydarzyło się w tym roku wiele nieszczęść -
ciągnęła niewzruszenie żona pastora. Abelone pomyślała, że
jej współczucie nie sięga głęboko. Często się zdarzało, że
ludzie, którzy nie znali Erika, najbardziej interesowali się
szczegółami jego śmierci.
Pastorowa nachyliła się do niej. - To okropne z tym nieżywym
dzieckiem znalezionym w bagnie.
Abelone spojrzała na panią Agnes, która z zapałem pokiwała
głową. - A lensmann niewiele zrobił, aby odnaleźć matkę -
rzekła.
Abelone nie wiedziała, co powinna powiedzieć. Prawie w
ogóle nie myślała o martwym dziecku w bagnie, ale wiedziała,
że wciąż się
o tym mówi. Wielu ludzi utrzymywało, że wiedzą, kim jest
matka, ale nikt nie przyznał się do dziecka.
- Tak pani sądzi? Pastorowa spojrzała pytająco na panią
Agnes, która skinęła głową.
- Uważam, że powinien przynajmniej przesłuchać wszystkie
niezamężne kobiety - stwierdziła.
Twarz pastorowej ściągnęła się. - Czy nie zrobił nawet tego?.
Potrząsnęła głową, wyraźnie wstrząśnięta, a potem zwróciła się
do Abelone. - A co pani o tym sądzi, pani Ladefoss?
Abelone zrozumiała, że pastorowa oczekuje odpowiedzi, ale
nie wiedziała, co mogłaby odrzec. - Nie wiem dokładnie -
powiedziała z ociąganiem. - Ale nikt nie wie, jak długo dziecko
mogło leżeć w bagnie. Doktor Greni uważa, że było nowo
narodzone, gdy je tam złożono, sądzę jednak, że musiało tam
leżeć przez jakiś czas. Spojrzała z wyczekiwaniem na panią
Agnes, która wolno pokiwała głową. Obie widziały, w jakim
stanie było ciało dziecka.
- Myślę, że pani Ladefoss może mieć rację.
Pastorowa prychnęła. - Sądzę, że mógł jednak przeprowadzić
dochodzenie, ale być może zbyt był zajęty szukaniem łupu tego
złodzieja, który wiele lat temu mieszkał w Ladefoss.
Abelone zobaczyła, że pani Agnes posłała pastorowej
ostrzegawcze spojrzenie. Kobieta mogła nie pomyśleć, że
mówi o stryjecznym dziadku Erika, Laurentiusie. Ale było
prawdą, że lensmann poszukiwał srebra i łupu, o którym Lau-
rentius pisał w liście do Bergithy. Abelone znała rozwiązanie
zagadki: srebro było zakopane w tym miejscu, o którym pisał
Laurentius. A był to niemały majątek - wiele srebra, poza tym
różne drogocenne przedmioty skradzione z Rosenlowe.
Znaleźli też srebrne pieniądze pochodzące, jak sądzili, z
kradzieży dokonanych przez Olego Hollanda.
W tym momencie pastorowa zorientowała się, że powiedziała
coś, co mogło zaboleć Abelone i przez chwilę wyglądała na
zawstydzoną. - Proszę wybaczyć mi mój nietakt, pani Ladefoss
- poprosiła. Nie pomyślałam o tym, że mówię o krewnym pani
zmarłego męża.
Abelone potrząsnęła głową i uśmiechnęła się, chociaż
zaczynała mieć dość tej kobiety. Chciała jedynie dopełnić
swoich obowiązków i wrócić do domu. - Nic się nie stało -
powiedziała niepewnym głosem, przerwał jej jednak pastor
Munthe, który zaklaskał, aby zwrócić na siebie uwagę. Dzięki
temu nie musiała już dłużej rozmawiać z wścibską pastorową.
- Czy mogę prosić o uwagę?
Abelone rozejrzała się, wszyscy zwrócili się teraz ku
pastorowi, ciekawi, czy ich losy zostaną wyciągnięte.
Pastor Munthe był młody jak na duchownego, lecz cieszył się
sympatią mieszkańców wsi, także dlatego, że wykazywał
mniejszą surowość niż poprzedni pastor. Niektórzy sądzili
nawet, że jest zbyt liberalny, jak mówili, większość jednak
pogodziła się ze sposobem bycia nowego duszpasterza.
Pastor stanął na skrzynce znajdującej się koło stołu z
nagrodami, żeby wszyscy go widzieli. Nie należał do
najwyższych mężczyzn. - Cieszę się, że tak wielu z was kupiło
losy, z których dochód
przeznaczony jest dla najuboższych - zaczął. -To właśnie
spostrzegłem, gdy tylko zacząłem działać jako pastor w tej
okolicy: miłość bliźniego. W świątecznym czasie łatwo
zapomnieć o biedaku, który nie ma domu ani strawy. Boże
Narodzenie to czas, gdy większość z nas stawia na stole
najsmaczniejsze jedzenie, gdy zbieramy się, aby przyjemnie
spędzić czas, musimy jednak pamiętać słowa Boga: Me
będziesz ogołacał winnicy i nie będziesz zbierał tego, co spadło
na ziemię w winnicy. Zostawisz to dla ubogich i dla przybysza.
Uniósł pudełko z losami i uśmiechnął się. -A teraz proponuję,
żebyśmy zaczęli wyłanianie szczęśliwych zwycięzców.
Zwrócił się do Abelone. - Najpierw jednak chciałbym
podziękować pani Ladefoss, która była tak dobra i zebrała te
piękne nagrody.
Poczuła, że na jej policzki wypływa rumieniec, gdy ludzie
klaskali, nie sądziła, że pastor wymieni jej nazwisko. Poza tym
zauważyła, że ludzie patrzą na nią, jakby oczekiwali, że coś
powie.
Kiedy oklaski umilkły, przełknęła ślinę, starając się znaleźć
odpowiednie słowa. - To nie mnie pastor powinien dziękować,
lecz wam wszystkim, którzy ofiarowaliście dary na loterię -
powiedziała niepewnie. Nie była przyzwyczajona do
zabierania głosu na większych zgromadzeniach, ale nie
wyglądało na to, żeby Munthe o tym pomyślał. Uśmiechał się
tylko i kiwał głową. Abelone wiedziała, że nie każdy pastor do-
puściłby do głosu kobietę podczas takiego zgromadzenia. A ich
nowy duszpasterz okazał się taki łaskawy.
- Pani Ladefoss ma oczywiście rację. Bardzo dziękuję
wszystkim, którzy ofiarowali dary na nasz kiermasz!
Pastor zaczął ogłaszać nazwiska zwycięzców, a Abelone
wręczała nagrody, gdy występowali oni z tłumu. W końcu
wszystkie przedmioty zostały rozdzielone i zaczęto sprzątać
jadalnię, aby przygotować ją do koncertu. Abelone nie
powiedziała Agnes, lecz wiedziała, że tego samego wieczoru w
Mellomgarden ma się odbyć zabawa taneczna. Nie wszyscy
chcieli przyjść na
koncert, przynajmniej jeśli mowa o młodych. Poza tym na
plebanii nie wypada wypić sobie kieliszka czy dwóch, więc ci,
którzy będą chcieli się zabawić, znikną w Mellomgarden.
Służba ustawiła stoły i krzesła potrzebne podczas koncertu.
Pod ścianą stanął podłużny stół, przy którym goście będą mogli
się posilić i czegoś napić. Abelone uderzyło, że pastor Munthe
naprawdę na niczym nie oszczędza i teraz rozumiała, dlaczego
pani Agnes jest tak zajęta. Taka uroczystość wymagała dużych
przygotowań.
Miała właśnie wsunąć kilka krzeseł pod stół, gdy ujrzała, że
jedna ze służących niesie tacę z napełnionymi szklankami. Na
chwilę wstrzymała oddech na widok Mariniusa, parobka o
krzywych plecach, który pomagał innemu parobkowi unieść
stół. Sądziła, że nie widzi służącej, bo wpadł prosto na nią.
Szklanki zachybotały się, a służąca nie miała szansy zapobiec,
żeby większa ich część nie spadła na ziemię i się nie zbiła.
Wszyscy przerwali swoje zajęcia, obracając się w stronę
parobka i służącej, która prawie się rozpłakała. - Musisz
uważać, Mariniusie! - syk-
nęła dziewczyna, po czym nachyliła się, starając się pozbierać
największe odłamki szkła.
Abelone spojrzała na Mariniusa, który stał nieporuszony i
wpatrywał się w stłuczone szklanki. Zaczęła się zastanawiać.
Wyglądał jakoś inaczej. Z początku nie wiedziała dlaczego, ale
w końcu to zauważyła.
Podeszła do niego i delikatnie ujęła go za ramię. Spojrzał na
nią zdziwiony. - Mariniusie, gdzie masz swoje okulary?
- Pani Ladefoss? Parobek wlepił w nią wzrok, przekrzywił
głowę i uśmiechnął się jakby na próbę.
Abelone zrozumiała. Marinius prawie nic nie widział bez
swoich okularów. - Tak, to ja, Mariniusie. Niewiele widzisz
bez okularów, prawda?
Marinius potrząsnął głową i spuścił oczy. -Niewiele, proszę
pani - odpowiedział cicho.
Podeszła do nich inna służąca i pomogła pozamiatać okruchy
szkła.
Marinius kręcił się, stojąc w miejscu. Abelone rozejrzała się
za panią Agnes, ale nie mogła jej dostrzec. - Chodź ze mną do
kuchni - poprosi-
ła, widząc, jak nieswojo czuje się parobek. Szkoda jej było
chłopaka, poza tym zauważyła, jak inni parobkowie odsuwają
się od niego. Często tak jest z ludźmi, którzy różnią się od
innych.
Marinius ze zwieszoną głową przycupnął na skraju
kuchennego krzesła.
- Gdzie masz okulary? - zapytała Abelone.
Marinius włożył rękę do kieszeni spodni i wyciągnął je. -
Jedno szkło jest stłuczone - wyjaśnił swoim cienkim głosem. -
Zbiłem je po południu, okulary spadły, kiedy pomagałem panu
Langaardowi w stajni i jeden z koni nastąpił na szkło.
Abelone wzięła okulary i potrzymała przed oczami, żeby
spojrzeć przez ocalałe szkło. Było tak, jak przypuszczała.
Marinius używał mocnych okularów. Podobnie jak pani
Agnes. Może będzie miała jakieś okulary, które Marinius
mógłby pożyczyć, zanim uda mu się kupić nowe? Są na pewno
drogie, ale chłopak musi mieć jakieś okulary. - Poczekaj tu -
powiedziała tonem, który miał dodawać otuchy.
Marinius popatrzył na nią, a jego chłopięcą
twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. - Jak pani sobie życzy, pani
Ladefoss.
Posłała mu przelotny uśmiech, zauważyła jednak, że pani
Agnes mogła mieć rację; podobała się Mariniusowi. Musi być
ostrożna, żeby go nie zachęcać. Przeszła przez pokoje na dole,
nie znalazła tam pani Agnes, zatrzymała więc jedną ze
służących, która niosła właśnie tacę z ciastami. - Czy nie wiesz,
gdzie może być pani Agnes?
Dziewczyna kiwnęła głową w stronę schodów. - Przed chwilą
poszła na górę.
Abelone stała przez chwilę, niepewna, czy powinna wejść po
schodach. Chociaż nie tak dawno temu to był jej dom, teraz jest
tu tylko gościem. Z drugiej strony, ostatnio dobrze poznała
panią Agnes, więc gospodyni nie powinna się poczuć
dotknięta.
Szybko weszła na schody i skierowała się przez korytarz w
stronę pokoju, który, jak wiedziała, należał do pani Agnes.
Drzwi były półotwarte i Abelone zobaczyła, że w środku ktoś
jest.
Zatrzymała się gwałtownie.
Że też wcześniej tego nie zrozumiała!
Szybko się wycofała, skradając się cicho ku schodom.
Okulary mogą poczekać. Abelone nie powinna była wchodzić
do prywatnej części mieszkania pastora. Nie miała tu nic do
roboty, a uniknęłaby widoku pani Agnes przyciskającej się do
pastora Munthego i starającej się go pocałować. Pastor jednak
odsunął ją na bok.
Abelone zmieszana schodziła po schodach.
Sądziła, że panią Agnes i pastora Munthego łączy obustronne
uczucie, ale myliła się.
Munthe nie odsunąłby pani Agnes w taki sposób, gdyby była
mu droga.
2
Ellen nałożyła na policzki trochę różu. Skóra nie wyglądała
już tak blado, poza tym Ellen do twarzy było w sukience z
jasnofioletowej tafty.
Uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze i poprawiła
trochę szydełkowy kołnierzyk. Tak bardzo się cieszyła na ten
wieczór! Caroline, starsza z sióstr Skagen, obchodziła
dwudzieste urodziny, na które zaprosiła Ulrika i Ellen. Po raz
pierwszy od dawna Ellen cieszyła się, że wyjdzie z domu. Była
na wielu przyjęciach u przyjaciół Ulrika, ale siostry Skagen
były jej przyjaciółkami, a przynajmniej znajomymi. Wiedziała,
że Ulrik tylko z nimi się witał.
Ulrik stanął za nią, ich oczy spotkały się w lustrze. Był taki
przystojny w niebieskiej kamizelce i z tą swoją perłowoszarą
chustką. A uśmiech, który jej posłał... Dobrze wiedzieć, że
wciąż może odczuwać drżenie w brzuchu na jego widok.
Z uśmiechem odwróciła się do męża. Atmosfera między nimi
uległa zmianie po rozmowie, którą przeprowadzili
poprzedniego dnia. Było to niemal dziwne, bo wyraźnie nie
rozumieli się nawzajem, ale udało im się nie mówić o małej
dziewczynce, którą Ellen czasami widziała i słyszała. Jeżeli
Ulrik nie potrafi zrozumieć tego, co ona widzi i słyszy, może
pastor to pojmie. Jutro Ellen skontaktuje się z księdzem, który
wygłasza niedzielne kazania w ich kościele. Słyszała, że
duchowni mogą pomóc w takich sprawach. Ulrik próbował
odwieść ją od tego pomysłu. Dlatego wolała mu nie mówić, że
chce zaprosić pastora. Może porozmawiać z nim za dnia, gdy
Ulrik będzie w pracy.
Podszedł bliżej i pocałował ją w policzek. -Jak pięknie dziś
wyglądasz.
Dobrze było stać blisko niego. Tęskniła za bli-
skością, którą odczuwali dawniej. Mimo wszystko to jest jej
mąż, najbliższa jej osoba.
Znów odwróciła się do lustra i założyła perłowe kolczyki.
Wzrok Ulrika wciąż na niej spoczywał, podobało mu się, że
żona zakłada ozdoby.
- Przyniosę tylko ciasto i już jestem gotowa -powiedziała
uśmiechając się do męża.
Ulrik chwycił ją, gdy wychodziła i przyciągnął do siebie. -
Kocham cię, pani Bjerregaard, wiesz o tym? Głos miał
ochrypły, z oczu wyzierało pożądanie.
Uniosła wzrok i spojrzała w jego szarozielone oczy.
Wiedziała, że ją kocha. Nigdy nie uczynił nic, co pozwalałoby
jej w to wątpić, wręcz przeciwnie.
- Panie Bjerregaard, czy mam panu przypomnieć, że za
piętnaście minut mamy być na przyjęciu u panny Caroline
Skagen? - spytała z lekką ironią.
Roześmiali się i Ellen pospieszyła na dół. Upiekła szarlotkę,
którą obiecała przynieść na przyjęcie urodzinowe.
Otworzyła drzwi do spiżarni. Ciasto umieściła wcześniej w
piwniczce, gdzie było najchłodniej. Uniosła klapę do piwnicy i
zadrżała, gdy powiało ku niej chłodem. Nie ulegało
wątpliwości, że zbliża się zima. Ellen spojrzała na strome, wą-
skie schody. Może powinna zapytać Ulrika, czy nie zszedłby
do piwnicy? To takie kłopotliwe, schodzić tam w tak szerokiej
sukni.
Wyszła z kuchni i stanęła, spoglądając na schody prowadzące
na piętro, Ulrik jednak się nie pokazał. Zawsze zwracał dużą
uwagę na swój strój.
Spojrzała na ścienny zegar. Za pięć minut muszą wychodzić.
Musi przynieść ciasto sama.
Zdecydowanym ruchem uniosła spódnice, chwyciła lichtarz i
ruszyła w dół schodów. Dom był duży, ale chciałaby, żeby
sufit w piwnicy był wyżej. Ulrik ledwo mógł się tu
wyprostować.
Otworzyła drzwi spiżarki, w której zamocowała kilka nowych
półek, żeby mieściło się więcej rzeczy. Zostało kilka starych,
lecz dobrze było mieć więcej miejsca. Stara wdowa, która
mieszkała tu wcześniej, raczej nie potrzebowała go aż tyle.
Ellen z zadowoleniem przyglądała się szarlotce. Jesienią
upiekła wiele takich ciast i były one bardzo smaczne.
Chwyciła tacę i już miała wracać, gdy usłyszała lekki trzask.
Słaby podmuch sprawił, że płomień świecy lekko zamigotał.
Ellen stanęła, spoglądając na sufit. Może to kot, który przed
chwilą był w kuchni.
Wyszła ze spiżarki i skierowała się w stronę schodów. Wtedy
właśnie to dostrzegła - zatrzasnęła się klapa do piwnicy. Betsy
uskarżała się na to samo. Kiedy klapę unoszono, opierała się
ona
0 jedną z półek i niewiele brakowało, aby opadła.
Ellen postawiła ciasto na najniższym stopniu
1 nacisnęła klapę ręką, usiłując ją podnieść. Klapa jednak się
nie poruszyła.
Zirytowana i trochę przestraszona, bo piwnica nie była
miejscem, w którym lubiłaby przebywać, odstawiła lichtarz,
żeby móc użyć obu rąk. Ze wszystkich sił starała się unieść
klapę, ale wciąż nie mogła jej ruszyć.
Ellen nabrała powietrza głęboko do płuc. - Ulriku? Nie mogę
unieść klapy!
Wołała głośniej niż zwykle, ale Ulrik nie mógł jej słyszeć.
Rozejrzała się po ciemnym pomieszczeniu i zauważyła starą
motykę stojącą w kącie. Może spróbuje postukać nią w klapę,
wtedy Ulrik będzie musiał usłyszeć, gdzie jest jego żona.
Nie wiedziała, jak się to stało, ale udało się jej strącić stojący
na schodku lichtarz. Świeca po upadku na ziemię wciąż się
paliła, lecz po chwili mały płomyk skurczył się, zmienił barwę
na niebieską, po czym zgasł.
Ellen otoczyły ciemności.
Mocno ściskała poręcz schodów, czekając aż wzrok
przyzwyczai się do mroku, wszystko jednak było czarne.
- Ulriku? Krzyczała tak głośno, jak tylko potrafiła, a potem
znów zaczęła walić w klapę. Po chwili przestała i zaczęła
nasłuchiwać kroków Ulrika, nic jednak nie słyszała. Wezbrała
w niej irytacja. Dlaczego natychmiast nie zszedł na dół?
Chciała znów zacząć krzyczeć, ale coś sprawiło, że milczała.
Stała nasłuchując. Co takiego usłyszała?
Owiał ją powiew zimna. Wolno odwróciła się, wpatrując się
w ciemność.
Poczuła słodkawy zapach zgnilizny, było jednak coś jeszcze.
Czuła suchość w gardle, jak zawsze, gdy chciało się jej kasłać.
Uniosła dłoń do szyi, starając się oczyścić gardło. Wtedy
znów to usłyszała.
Emily...
Chwyciła się poręczy, czując, że serce niemal wyskakuje jej
w piersi. Nie rozpoznawała tego głosu, a może jednak? Brzmiał
głucho i wydawał się nie dochodzić z jakiegoś konkretnego
miejsca, rozlegając się zarazem wszędzie.
Emily...
Głos był przepełniony bólem i tęsknotą, brzmiał niemal
błagalnie. Był inny niż cienki, przerażony głos dziewczynki,
który słyszała wcześniej.
Ellen zaczęła walić w klapę do piwnicy. - Ulriku, jestem tutaj!
W tej chwili usłyszała nad głową szybkie kroki i po chwili
klapa gwałtownie się uniosła.
- Ellen! Co tu robisz? Ulrik spojrzał w dół i podał żonie rękę.
Chwyciła ją drżącą dłonią i szybko wyszła na górę. -
Chciałam wziąć szarlotkę - starała się mówić tak spokojnie, jak
tylko była w stanie. Nie mogła powiedzieć Ulrikowi o tym, co
słyszała na dole. Teraz w każdym razie nie śniła. - A wtedy
klapa się zatrzasnęła i nie mogłam jej unieść.
Ulrik przyjrzał się klapie. - Musiała się zaklinować.
Ellen przełknęła ślinę, starając się oddychać spokojnie. - Tak,
jak też tak myślę.
Nie mogło być innego wytłumaczenia, klapa nie miała
żadnego zamka ani zasuwy.
Ulrik położył jej rękę na plecach i przyjrzał się uważnie. -
Uderzyłaś się? Jesteś taka blada.
Potrząsnęła głową, starała się jednak na niego nie patrzeć. -
Nie, teraz czuję się już dobrze.
Ulrik zszedł do piwnicy po ciasto i po chwili byli już gotowi
do wyjścia.
- Idziemy, pani Bjerregaard?
Wsunęła rękę pod jego ramię, skinęła głową i uśmiechnęła
się, chociaż strach wciąż w niej tkwił.
Miała nadzieję, że następnego dnia uda się jej sprowadzić
pastora.
Na przyjęciu było bardzo miło. Ellen sądziła, że zjawiło się
około dwudziestu gości, z których większości nie znała,
rozpoznawała jednak kilkoro sąsiadów. Przy obiedzie Fanny,
młodsza z sióstr, powiedziała jej, że nie mają aż tak dużej
rodziny, dlatego chciały zaprosić także sąsiadów i przyjaciół.
Ellen upiła łyk lodowego ponczu, spoglądając przy tym na
Caroline, która zabawiała gości śpiewem i grą na fortepianie.
Starsza z sióstr Skagen była pełną gracji, piękną młodą kobietą,
Ellen zauważyła, że niektórzy z młodych panów, którzy zebrali
się wokół niej przy fortepianie, posyłali jej spojrzenia pełne
podziwu.
Przez chwilę stała w miejscu, rozglądając się dookoła. Ulrik
spotkał znajomego ze studiów, gdy ona sama zaczęła
rozmawiać z tymi sąsiadami, których znała.
- Stoi tak pani sama, pani Bjerregaard? Odwróciła się w stronę
sympatycznego pana Skagena, ojca Caroline i Fanny. Był to
dobrotliwy wdowiec w starszym wieku, pracował jako
dentysta.
- Pańska córka pięknie gra i śpiewa, panie Skagen -
pochwaliła Ellen.
Pan Skagen pokiwał głową. - Muszę przyznać pani rację -
uśmiechnął się. Ale proszę się jeszcze napić, pani Bjerregaard -
widzę, że ma pani pustą szklankę.
Szklanka Ellen nie była jeszcze pusta, lecz gospodarz zadbał,
aby dostała nową.
- Tak, Caroline jest uzdolniona muzycznie -ciągnął
spoglądając na córkę.
- W przeciwieństwie do mnie, ojcze? Podeszła do nich Fanny,
uśmiechając się ironicznie do ojca, który się roześmiał.
- Nie mówiłem nic o twoich muzycznych zdolnościach, Fanny
- odparł.
Oczy Fanny błysnęły szelmowsko. - To nie takie straszne, że
nie umiem grać ani śpiewać, skoro Caroline jest taka zdolna.
- No, no, Fanny, masz inne uzdolnienia, które są chyba tak
samo dobre.
Do pana Skagena podszedł starszy mężczyzna. Gospodarz
przeprosił panie. - Bawcie się dalej - mrugnął do nich.
Fanny skinęła głową w stronę siostry, która przerwała grę.
Stojący wokół niej młodzi mężczyźni sprawiali wrażenie, że
rywalizują o jej względy; wszyscy zebrali się koło niej.
- Ojciec uważa, że już czas, aby Caroline znalazła męża, teraz,
gdy skończyła dwadzieścia lat. Myślę, że jego życzenie spełni
się szybciej, niż przypuszcza - rzekła cicho Fanny.
Ellen musiała się roześmiać. Zrozumiała, że Fanny i Caroline
różnią się od siebie, chociaż są siostrami. - Czy oddała serce
któremuś z nich?
Fanny potrząsnęła głową. - Nie, nie sądzę, żeby się już w kimś
zakochała.
Ellen spojrzała na Fanny. Coś kazało jej pomyśleć, że z
młodszą siostrą jest inaczej. Na swoje nieszczęście nie miała
czystych, pięknych rysów Caroline, była jednak słodka.
- Czy zje pani jeszcze trochę ciasta? - Fanny rzuciła przeciągłe
spojrzenie w stronę stołu, na którym stały ciasta.
Ellen zauważyła, że dziewczyna uwielbia słodycze. - Chętnie.
Wzięły sobie po kawałku upieczonej przez Ellen szarlotki. -
Ciasto jest pyszne, pani Bjerregaard - powiedziała Fanny
między jednym kęsem a drugim.
- Czy mogłabyś mówić do mnie Ellen? To brzmi dużo
przyjemniej.
Dziewczyna roześmiała się. - Jeżeli ty będziesz nazywała
mnie Fanny.
Stały i gawędziły o tym, kto jest kim, gdy podeszła do nich
Caroline. Przy fortepianie zasiadła teraz kobieta w średnim
wieku, a jej silny głos wypełnił pokój.
- Ciocia Gunda bardzo się stara, żeby wszyscy ją słyszeli -
szepnęła Fanny i zachichotała, chociaż Caroline posłała jej
ostrzegawcze spojrzenie.
- To miło ze strony cioci, że mnie zastąpiła. Ellen spojrzała na
Caroline. - Bardzo pięknie pani gra i śpiewa.
Caroline uśmiechnęła się. - Tak pani uważa? To pani
Vintertorn nauczyła mnie grać.
Ellen pomyślała o fortepianie stojącym w jej pokoju. Należał
do pani Vintertorn, która kiedyś mieszkała w ich domu.
- A więc pani Vintertorn lubiła grać na fortepianie? - zapytała
ciekawie.
W tej chwili podszedł do nich jeden z młodych mężczyzn i
skłonił się przed Caroline. - Czy uczyni mi pani ten zaszczyt i
zatańczy ze mną, panno Skagen?
Caroline dygnęła i pozwoliła poprowadzić się na parkiet
kawalerowi, który wyglądał na szczęśliwego, że udało mu się
zdobyć jeden taniec z nią. Ellen zauważyła, że oczy Fanny
śledzą siostrę. Może ona też chciałaby zatańczyć, uderzyła ja
nagła myśl. Miała nadzieję, że młodszą siostrę też ktoś poprosi.
- Często odwiedzałyście państwa Vintertorn? - zapytała Ellen,
pamiętając, że siostry opowiadały kiedyś o wizytach w Domu
Róż. Ona sama nie nazywała już tak swojego domu. Pielęgno-
wała różane krzaki najlepiej, jak umiała, ale nie
miała do nich tak dobrej ręki jak poprzednia właścicielka.
Fanny skinęła głową. - Kiedy byłyśmy młodsze, wtedy tak,
ale przez ostatnie lata swego życia pani Vintertorn najchętniej
przebywała sama. Myślę, że to najbardziej lubiła. Potrząsnęła
głową. - Gdyby nie to, ktoś by może zauważył, co się z nią
stało.
Ellen zamarła. - O czym mówisz?
Fanny dała Ellen znak, żeby przeszła z nią do drugiego
pokoju, gdzie było spokojniej. - Jej syn był wtedy w podróży -
ciągnęła. - Jedynie służąca zaglądała do pani Vintertorn, lecz
tamtego dnia, gdy pani Vintertorn spadła, dała dziewczynie
wolne.
Ellen starała się zrozumieć sens słów Fanny. - Spadła?
Fanny skinęła głową. - Pani Vintertorn miała coś do roboty w
piwnicy i spadła ze stromych schodów.
Ellen wpatrywała się w Fanny. Nikt jej tego wcześniej nie
mówił. - A więc pani Vintertorn spadła ze schodów? I nikt nie
mógł jej pomóc?
Fanny pokiwała głową. - Nikt nie słyszał jej
krzyków, a służąca wróciła dopiero w poniedziałek rano.
Ellen poczuła drżenie kolan. - A więc leżała w piwnicy przez
cały dzień i nikt nie słyszał jej wołania?
Fanny przytaknęła i spuściła wzrok. - Przez dwa dni. To było
straszne. Złamała szyjkę kości udowej i była bardzo osłabiona
po tym wypadku. Zmarła dwa tygodnie później na zapalenie
płuc.
Usiadły przy małym stoliku, a Ellen usiłowała ułożyć sobie w
głowie tę historię. Może to wyjaśni część z tych niezwykłych
rzeczy, które dzieją się w domu?
- Jakie macie ponure miny! Pan Skagen stanął przy krześle
Fanny i położył jej rękę na ramieniu.
Fanny uniosła wzrok i spojrzała na ojca. -Właśnie
opowiadałam Ellen, co się wydarzyło, gdy zmarła pani
Vintertorn.
Pan Skagen natychmiast spoważniał i potrząsnął głową. - Tak,
to okropne.
Fanny przytaknę ruchem głowy. - Pomyśleć,
że leżała tam i wołała o pomoc, a my jej nie słyszeliśmy.
Chociaż wiele razy przechodziłyśmy z Caroline koło jej domu.
Spojrzała na swe dłonie. - Zazwyczaj widywałyśmy ją w
ogrodzie, ale nic nam nie przyszło do głowy, gdy nie uj-
rzałyśmy jej w tamte dni. Myślałyśmy, że może nie ma jej w
domu.
Pan Skagen poklepał córkę po ręce. - No, no, Fanny, nie
można nikogo obwiniać o to, co się stało. A jeśli mam być
szczery, to pani Vin-tertorn nie powinna była schodzić do
piwnicy, wiedząc, że jest sama w domu.
Fanny zamyślona spojrzała na ojca. - Gdyby była trochę
bardziej towarzyska, może wiedzielibyśmy, że jest sama w
domu, ale rzadko z nami rozmawiała.
Pan Skagen skinął głową. - Stała się taka po śmierci córki.
Fanny spuściła wzrok. - Tak, może to nie takie dziwne.
Ellen przeniosła wzrok z Fanny na pana Skagena. Mówili,
jakby wiedziała, o czym mowa. -Czy pani Vintertorn miała
córkę?
Pan Skagen pokiwał głową i pogładził swe cienkie, siwe
włosy. - Zginęła podczas pożaru ich domu.
Żołądek Ellen nagle się skurczył. Pożaru? Czy pani
Vintertorn straciła córkę w pożarze? - Jakie to straszne -
wyjąkała.
Pan Skagen spojrzał na nią ze zdziwieniem. -Nie wiedziała
pani?
Ellen w milczeniu potrząsnęła głową.
- To się zdarzyło przed wielu laty - wyjaśniła Fanny.
Słyszałam jedynie, jak ojciec o tym opowiadał.
Pan Skagen skinął głową. - Myślę, że niedługo upłynie
trzydzieści lat od tamtych wydarzeń. Państwo Vintertorn
właśnie się wprowadzili ze swoją córeczką, wydaje mi się, że
miała wtedy pięć lat.
Ellen wpatrywała się w ojca Fanny, czując nagły ciężar na
sercu.
- Nie mieszkali tam dłużej niż pół roku, gdy wybuchł pożar.
Państwu Vintertorn udało się wydostać, ale ich mała córeczka
zginęła w płomieniach.
Pan Skagen spuścił wzrok i potarł nos palcem. - Zbudowali
wtedy nowy dom w tym samym miejscu - podjął po chwili -
lecz tym razem użyli cegieł.
Fanny spojrzała na ojca. - Żeby znów nie spłonął?
Pan Skagen kiwnął głową. - To było dla nich straszne
przeżycie, stracić swe jedyne dziecko, lecz rok później urodził
się im syn. Skinął ku Ellen. - Który, o ile mi wiadomo, jest
przyjacielem pani męża.
Ellen starała wziąć się w garść, ale myśli kotłowały się w jej
głowie. Mała dziewczynka, którą widziała w morzu płomieni,
nie mogła być nikim innym jak tylko córeczką pani Vintertorn.
Teraz Ulrik musi jej uwierzyć - Ellen nigdy przedtem nie
słyszała o dziewczynce, która zginęła ani o pożarze.
Nie mogła sobie tego wmówić. I ona jeszcze bała się, że
popada w obłęd!
- Tak, ma pan rację, panie Skagen, Johannes to przyjaciel
mojego męża - odpowiedziała poprawiając się na krześle.
Musiała o coś zapytać. - Ta mała dziewczynka, która zginęła -
jak miała na imię?
Zmarszczki na czole pana Skagena pogłębiły się, oczy miał
błyszczące. - Córka państwa Vintertorn nazywała się Emily.
3
Abelone spojrzała na panią Agnes, która pouczała kilka
służących, co należy zrobić w salonie, w którym orkiestra
właśnie zajmowała miejsca. Gdyby Abelone nie znała jej tak
dobrze, pewnie nie zwróciłaby uwagi na bolesny rys wokół jej
ust.
Abelone odetchnęła głęboko, czując, że boli ją każdy kawałek
ciała. Ten dzień okazał się bardziej męczący, niż
przypuszczała, teraz jednak nadszedł czas, żeby jechać do
domu. Nigdy dotąd nie opuściła Małego Erika na tak długo i
wiedziała, że synek tęskni za nią tak jak ona za nim.
Wyszła pani Agnes na spotkanie, przed pożegnaniem chciała
zapytać o okulary, które, jak miała nadzieję, mógłby pożyczyć
Marinius.
Starała się odsunąć sprzed oczu obraz, który ujrzała przed
chwilą. Układ między panią Agnes a pastorem to nie jej
sprawa.
- Muszę już wracać do domu, ale mam nadzieję, że mogę
najpierw poprosić cię o przysługę.
Pani Agnes rozejrzała się, jakby nie słysząc Abelone.
- Pani Agnes? - powtórzyła Abelone głośniej.
Spojrzała na nią zaskoczona, potrząsnęła głową i potarła
czoło, starając się wykrzesać jakiś uśmiech. - Przepraszam,
Abelone. W czym mogę ci pomóc?
Abelone opowiedziała o pechowym parobku, który stłukł
swoje okulary. - Miałam nadzieję, że masz może parę
okularów, którą mógłby pożyczyć.
Pani Agnes zmarszczyła czoło. - Nie wiem, czy będzie mógł
ich używać, ale mam stare okulary, które musiałam wymienić
na nowe, bo były za bardzo porysowane.
Abelone poszła za panią Agnes na górę i weszła za nią do
pokoju, w którym widziała ją wcześniej z pastorem Munthe.
Tam pani Agnes
znalazła parę okularów, kiedy jednak podała je Abęlone,
opadła na swoje łóżko.
Abelone wzięła okulary, niepewna, co powiedzieć. Sądziła,
że wie, dlaczego pani Agnes nagle wydała się taka zmieszana.
Pani Agnes zakryła oczy rękami. Abelone zrozumiała, że
gospodyni płacze. Z ociąganiem podeszła do niej, nie
wiedziała, co powinna zrobić. Dobrze się poznały w czasie,
gdy pani Agnes mieszkała w Ladefoss, a jednocześnie Abelone
czuła, że naprawdę wcale jej nie zna.
Usiadła przy niej. - Pani Agnes? - zapytała ostrożnie.
Pani Agnes uniosła oczy i spróbowała uśmiechnąć się przez
łzy. - Tak jestem głupia, " Abelone - wyjąkała ocierając oczy.
Abelone potrząsnęła głową. - Nie mogę w to uwierzyć.
Pani Agnes spojrzała na nią ponuro i pokiwała głową. - Ależ
tak. Możesz mi wierzyć, że tak jest. Wciąż wycierała oczy.
Abelone szukała właściwych słów, ale było to trudne. Nie
mogła zdradzić, czego była świadkiem.
- Powinnam była wiedzieć, że nie będzie tak, jak chciałam -
ciągnęła pani Agnes, chowając chusteczkę w rękawie sukni.
Abelone napotkała jej wzrok. - O czym mówisz?
Pani Agnes urwała, a potem ostrożnie się uśmiechnęła.
- Musieliśmy się ukrywać podczas żałoby, ale teraz, kiedy
nareszcie możemy ujawnić naszą miłość, on mówi, że nasze
małżeństwo byłoby błędem.
Prychnęła cicho i spuściła wzrok. - Mówi, że pomylił się co
do swoich uczuć.
Abelone słuchała. Było więc tak, jak przypuszczała. - A ty
wciąż go kochasz?
Pani Agnes przytaknęła. Jej oczy stały się jeszcze
mroczniejsze. - Nie myśl, że nie kochałam swego męża.
Abelone szybko potrząsnęła głową, zwróciwszy uwagę na
lekkie napięcie w głosie pani Agnes. - Oczywiście, że tak nie
myślę.
Bratowa pastora przesunęła dłońmi po twarzy. - Pewnego
dnia sama to zrozumiesz. To
straszne, kiedy zostajesz wdową, ale pewnego dnia
zauważasz, że znów doznajesz uczucia, które - jak sądziłaś -
umarło wraz z twoim mężem.
Długo spoglądała na Abelone. - Nie jesteśmy stworzone do
samotności.
Abelone odwróciła wzrok. Wszyscy tak mówili, jakby sądzili,
że ona chciałaby znów wyjść za mąż. A tak nie było. Dlaczego
wszyscy tak bardzo chcą, żeby inni zawierali małżeństwa? Jeśli
ktoś straci małżonka w zaawansowanym wieku, ludzie nie
oczekują, że znajdzie nową żonę lub nowego męża, lecz
Abelone jest młoda i dlatego myślą, że chce znów wyjść za
mąż, gdy tylko upłynie odpowiedni czas.
Pani Agnes chwyciła ją za rękę. - Wiesz, co jest napisane w
Piśmie Świętym? Jeżeli bracia mieszkają razem, a jeden z nich
umrze, nie pozostawiwszy po sobie syna, żona zmarłego nie
wyjdzie za mąż na zewnątrz za obcego mężczyznę. Jej szwagier
sprowadzi się do niej i weźmie ją sobie za żonę, i ożeni się z
bezdzietną wdową po swoim bracie.
Abelone wpatrywała się w panią Agnes. Znała oczywiście ten
fragment z Biblii, ale nigdy nie brała go dosłownie. Nikt nie
może oczekiwać od nieżonatego mężczyzny, że ożeni się z
wdową po swoim bracie, jeśli z małżeństwa nie było dzieci.
Teraz jednak nie musi przynajmniej udawać, iż nie wie, że to
pastor jest obiektem uczuć pani Agnes. Ona sama to
powiedziała. - Czy to pastor Munthe jest ci taki drogi? -
zapytała cicho.
Agnes przytaknęła i zmarszczyła nos. - Był dla mnie taki
dobry, gdy zmarł mój mąż, żałował go tak samo mocno jak ja.
Abelone lekko się poruszyła. Nie wiedziała, czy chce
dowiadywać się aż tak szczegółowo, co się działo pomiędzy
pastorem a jego bratową. To nie jej sprawa.
- Może lepiej, że tak się stało - powiedziała na próbę,
zauważyła jednak ostre spojrzenie pani Agnes.
- To niewłaściwe - powiedziała gospodyni. Abelone
zaskoczyła twardość jej głosu. Agnes była zawsze taka
spokojna.
- Zgodziliśmy się, że po upływie okresu żałoby ogłosimy nasz
związek. Zacięty wyraz zniknął z jej twarzy, do oczu znów
napłynęły łzy. -Ale ostatnio bardzo się zmienił, a wczoraj po-
wiedział, że między nami nic nie będzie.
Agnes wstała i zaczęła chodzić tam i z powrotem, ściskając w
dłoni chusteczkę. - Nie rozumiem tylko dlaczego! Poza tym
powinien być lepiej zorientowany, jest przecież pastorem!
Odetchnęła głęboko.
Lecz jeżeli ten mężczyzna nie będzie chciał pojąć swojej
bratowej, to jego bratowa pójdzie do bramy miasta do
starszych i powie: Mój szwagier wzbrania się podtrzymać imię
swego brata w Izraelu, nie chce ożenić się ze mną, bezdzietną
wdową po swoim bracie. Wtedy starsi jego miasta przywołają
go i przemówią do niego. Jeżeli on stanie i powie: Nie chcę jej
pojąć za żonę, to jego bratowa przystąpi do niego na oczach
starszych, zdejmie mu z nogi jego sandał i plunie mu w twarz, a
potem odezwie się i powie do niego: Tak postępuje się z
mężczyzną, który nie chce odbudować domu swego brata.
Abelone wpatrywała się w panią Agnes. Bra-
towa pastora uniosła głos, cytując słowa z Piątej Księgi
Mojżeszowej i teraz sprawiała wrażenie po prostu
rozgniewanej.
Jak ona może wierzyć, że słowa Biblii mogą dać jej
mężczyznę, który jest jej drogi?
W tej samej chwili ktoś zapukał do drzwi i do środka zajrzała
wzburzona służąca. - Pani Agnes, czy może pani przyjść?
Pani Agnes wyprostowała się i szybko poprawiła włosy. - Już
idę.
Abelone także wstała. - Muszę wracać do domu, do Małego
Erika - wyjaśniła, wciąż zadziwiona z powodu sposobu, a jaki
wypowiadała się pani Agnes. - Może innym razem po-
rozmawiamy więcej na ten temat.
Pani Agnes skinęła głową, ale zatrzymała Abelone, gdy już
była w drzwiach. - Nie powtórzysz tego nikomu, prawda?
Abelone potrząsnęła głową. - Oczywiście, że nie.
To nie jej sprawa, czy między panią Agnes a pastorem coś
jest.
A tym bardziej nie jest to sprawa innych.
Abelone podała okulary Mariniusowi. - Możesz pożyczyć je
od pani Agnes, jeśli to ci pomoże.
Marinius wsunął okulary na swój krzywy, trochę za długi nos.
Na twarz wypłynął mu wyrażający ulgę uśmiech, chłopak
rozejrzał się, jakby po raz pierwszy ujrzał świat wokół siebie. -
Bardzo dziękuję, pani Ladefoss!
Abelone nie mogła się nie roześmiać. Marinius był dziwnym
mężczyzną, sądziła, że jest miły, poza tym wyraźnie cieszył
się, że znów widzi. - Pani Agnes zadba, abyś dostał nowe
okulary - powiedziała.
Marinius popatrzył na Abelone tak, że musiała odwrócić
wzrok. Miał w oczach coś szczególnego, patrzyły tak
błagalnie. - To miło z jej strony.
Parobek skłonił się głęboko i ściągnął czapkę z głowy. - I z
pani strony także. Że też zauważyła pani, że nic nie widzę.
Wyciągnął do niej rękę. Ujęła ją z pewnym ociąganiem.
Parobek trzymał jej dłoń trochę zbyt długo.
- Cieszę się, że mogłam pomóc - odpowiedziała i przyciągnęła
rękę do siebie. Posłała mu przelotny uśmiech, nim ruszyła
przez dziedziniec.
Teraz już musiała wracać do domu.
Zbliżała się do kamiennego mostu, gdy usłyszała za sobą
odgłos zbliżającego się powozu. Zeszła na bok, aby go
przepuścić, lecz woźnica zwolnił.
Był to powóz pastora. Abelone zauważyła, że powozi
Marinius, lecz nie patrzyła w jego stronę. Że też można się tak
jawnie gapić! To znaczy wiedziała, że się nie gapi, on się
uśmiechał. A gdy ktoś tak nachalnie się przygląda komuś
innemu, jest prawie nie do uniknięcia, aby ich spojrzenia się
nie spotkały.
- Pani Ladefoss - czy mogę podwieźć panią do Gimle? Pastor
Munthe wstał w powozie i spojrzał na Abelone pytająco.
Potakująco skinęła głową, chociaż do Gimle nie było daleko.
Opuściła plebanię później niż
powinna, w domu w Gimle na pewno już od jakiegoś czasu na
nią czekają.
- To miło z pana strony - podziękowała. Pastor pomógł jej
wsiąść. .
- Posłano po pastora? - Zapytała. Wiedziała, że nie opuściłby
koncertu, gdyby nie musiał.
Munthe przytaknął z ponurym wyrazem twarzy. - Do jednej z
zagród przy gospodarstwie doktora. Jeden z dzierżawców leży
na łożu śmierci.
Poprawił się na swoim miejscu, nim powóz ruszył dalej. - Jak
mijają pani dni, pani Ladefoss?
Czuła, że nie pyta z grzeczności, jak wielu innych. Pytał, bo
chciał wiedzieć, jak się jej powodzi.
- Dziękuję, już lepiej - odparła, lecz sama słyszała, że jej
słowa nie brzmią przekonująco. Mogła powiedzieć tyle innych
rzeczy, lecz łatwiej było nie mówić zbyt wiele.
Pastor przyjrzał się jej, jakby ją lustrował wzrokiem. - To
dziwne, że my, ludzie, przyzwyczajamy się do wszystkiego -
powiedział wolno. - Gdy traci się kogoś, kogo się kochało,
człowiek sądzi, że żałoba będzie trwać wiecznie, że nigdy nie
przeminie, ale stopniowo ból przestaje być taki straszny.
Abelone spojrzała pastorowi w oczy. Skąd może wiedzieć, że
ona czuje właśnie tak? Z początku jedynie sen dawał jej
wytchnienie. Jak gdyby żal tkwił głęboko w niej, bolało ją całe
ciało. Ale potem, powoli, w ciągu lata, żal zaczął ulegać
zmianie. Nie wypuścił jej ze swych objęć, lecz zmienił się.
Pastor posłał jej z ukosa zamyślony uśmiech. - Nie wiem, czy
będzie to stanowić dla pani jakąś pociechę, ale w czasie mej
działalności poznałem wiele wdów i wdowców. Mogę panią
zapewnić, że nie wszyscy wiedzą, co to głęboka i szczera
żałoba.
Zastanowiła się nad jego słowami, chyba rozumiała, co ma na
myśli. Nie wszystkim było dane pobierać się z miłości. Nie
wszyscy małżonkowie darzyli się miłością.
- Wie pani - ciągnął pastor. Żeby czuć prawdziwy żal, trzeba
naprawdę kochać.
Jego słowa trafiły Abelone wprost do serca. Schowała ręce w
mufce i spuściła wzrok. Poczuła pieczenie pod powiekami.
Pastor nakrył swą dłonią mufkę i uścisnął. -
Żal po stracie kogoś, kogo się kochało. Nasz Pan dał nam ten
cudowny dar - miłość, ale sprawił też, że potrafimy boleć tak
głęboko, że wydaje nam się, iż nie damy sobie z tym rady.
Abelone spojrzała na niego. Rozmawiała z nim wiele razy po
śmierci Erika, te rozmowy były inne niż z ojcem i pozostałymi
w Gimle. Oni nie mówili w ten sposób. Poza tym z pastorem
rozmawiało się łatwiej. Nie znali się aż tak dobrze, dlatego nie
było to aż takie prywatne. Dla niego była jedną z parafianek,
był człowiekiem Kościoła w wiosce. Poza tym Abelone nie
sądziła, żeby pastor oczekiwał od niej wielu słów, najczęściej
to on mówił. Na ile się zdążyła zorientować, był mądrym
człowiekiem. Dlatego też nie chciała zbyt dużo wiedzieć o tym,
co zaszło między nim a panią Agnes. Był jej pastorem i chciała,
żeby tak pozostało.
Powóz podjechał pod Gimle i Munthe wstał, aby pomóc
Abelone wysiąść. - Nie sądzi pani, że lepiej jest być w żałobie,
niż nie kochać? Uśmiechnął się do niej i wyciągnął rękę.
Jego słowa niosły pociechę, wcześniej też to
mówił. - Dziękuję panu - odparła i spojrzała na niego. -
Zawsze dobrze mi się z panem rozmawia.
- Mnie też przyjemnie się z panią rozmawia, pani Ladefoss -
odpowiedział przyjaźnie i wrócił do powozu.
Uniosła rękę w geście pożegnania, nie mogła jednak uniknąć
przy tym widoku Mariniusa, który przyglądał się jej z kozła.
Dlaczego on tak na nią patrzy? Zaczynało ją to irytować.
Szybko odwróciła wzrok, pomachała pastorowi, po czym
odwróciła się i weszła do domu.
Abelone pochyliła się nad grobem Erika. Czarny nagrobek
pokryty był cienką warstwą świeżego śniegu. Abelone wyjęła
rękę z mufki i przesunęła palcami po inskrypcji. Erik Ladefoss,
ur. 25 sierpnia 1859, f 12 maja 1884.
Wciąż nie potrafiła przyjść tu nie odczuwając pragnienia,
żeby położyć się na grobie Erika. Kiedyś nawet to zrobiła,
zaraz po pogrzebie. Położyła się, zamknęła oczy i wyobraziła
sobie,
że znów leży przy Eriku. Nie wiedziała, jak długo tak leży,
gdy nadszedł pastor. Na szczęście miał na tyle rozsądku, aby
nie wracać do tego wydarzenia.
Zaczęła otrząsać śnieg z małej wierzby płaczącej, którą latem
zasadziła w miejscu pochówku. Wciąż trudno jej było
uświadomić sobie, że to wszystko, co zostało z człowieka,
którego kochała. Zimny nagrobek z wyrytym napisem. To
wszystko, co pozostało po Eriku, którego zawsze było
wszędzie tak pełno.
Powoli wstała i rozejrzała się po cmentarzu, patrząc na
nagrobki i myśląc o tych wszystkich, którzy odprowadzili
swych ukochanych na miejsce ostatniego spoczynku.
Pokolenia, które nadeszły i pokolenia, które odeszły. Erik żyje
dalej w Małym Eriku, ale to nie wróci Abelone męża.
Jednocześnie wiedziała, że żałoba byłaby cięższa do zniesie-
nia, gdyby nie pozostało jej ich wspólne dziecko.
Życie jest takie krótkie. Jak powiew wiatru w historii
ludzkości. Tylko nieliczni bywają zapamiętani w późniejszych
czasach. Z czasem większość nazwisk zniknie, jak słowa
napisane na piasku.
Mały Erik dowie się o swoim ojcu tylko tego, co opowiedzą
mu inni. A co z jego własnymi dziećmi, kiedy nadejdzie na nie
czas? Wspomnienia o Eriku powoli zbledną i znikną. A co z
tym wszystkim, co nigdy nie zostanie opowiedziane? O ich
wspólnym życiu? Tych wszystkich krótkich chwilach. To nie
wielkie uroczystości przychodziły jej na myśl, gdy wspominała
Erika. Myślała o chwilach, które spędzali razem wieczorami,
kiedy po długim dniu wreszcie zostawali sami, mogli leżeć w
łóżku i cicho rozmawiać o tym, co wydarzyło się w ciągu dnia.
Żałowała, że nie może już go dotknąć, tak jak robiła to, gdy się
kochali, tęskniła za jego niczego nieskrywającym wzrokiem.
Tęskniła za lekkim, tajonym uśmieszkiem, który jej posyłał,
kiedy siedzieli przy stole. Tęskniła za porankami, w które
budziła się przy nim. W jej głowie pojawiał się jeden
szczególny obraz i wiedziała, że nigdy go nie zapomni. Kiedy
Erik po raz pierwszy wziął na ręce swojego syna. Sposób, w
jaki traktował Małego Erika, jego duma i radość.
Jak coś tak dobrego może po prostu zniknąć? Stać się
zaledwie wspomnieniem?
Pastor miał rację. Ceną za miłość jest żałoba.
Wzrok Abelone przyciągnął wysoki, bezlistny jesion, rosnący
w północno-wschodnim kącie cmentarza. Przy każdej wizycie
tutaj odwiedzała nieoznaczony grób córeczki. Przystanęła,
wpatrzona w pokryte śniegiem wzgórze, brązowozłote liście,
opadające z oszronionych gałęzi. Po śmieci Erika czuła się tu
inaczej. W pewnym sensie dobrze było wiedzieć, że Erik jest
tam, gdzie ich córeczka, bo trudno było jej wierzyć w
cokolwiek innego niż to, że po drugiej stronie spotyka się
swych bliskich.
Krzyk ptaka w koronie drzewa sprawił, że uniosła wzrok. W
tej samej chwili stado tłustych jemiołuszek uniosło się w
powietrze i rozłożyło na niebie szerokim wachlarzem.
Śledziła ptaki wzrokiem, widziała jak lecą najpierw każdy w
swoją stronę, a potem razem siadają na jarzębinie i posilają się
czerwonymi, zmarzniętymi owocami.
Zamknęła oczy, czując spokój, którego nie zaznała od dawna.
A teraz pojawiło się jednak coś jeszcze. Jakieś nowe uczucie w
piersi.
Nie tak bardzo ciężkie i nie tak bolesne jak przy jej
poprzednich wizytach na cmentarzu. Cieszyła się, że poznała
smak miłości.
4
Ależ Ulriku, czy ty nic nie rozumiesz? Ellen z
niecierpliwością w oczach patrzyła na męża. - Dziewczynką,
którą widziałam w płomieniach w pokoju dziecinnym, musiała
być Emily!
Ulrik rozwiązał jedwabną chustkę i ciężko usiadł na łóżku. -
Ellen. Spojrzał na nią nierozumiejącym wzrokiem, w którym
dało się zauważyć także zatroskanie. - Przestań wreszcie tak
mówić.
Ogarnęło ją rozczarowanie. Powinna była to przewidzieć.
Ulrik nie zmieni zdania, ale czynie mógłby się chociaż
zastanowić? Spróbować pomyśleć o czymś innym, nie o tym,
że żona jest niespełna rozumu?
Podeszła do niego i przykucnęła przed nim. -
Pomyśl Ulriku, czy ty też nie sądzisz, że to dziwne? Że widzę
dziewczynkę w morzu płomieni, a potem dowiaduję się, że
przed wielu laty mała dziewczynka zginęła tu w pożarze?
Nie wiedziała, jak ma sobie tłumaczyć spojrzenie Ulrika.
Widziała jedynie, że on jej nie rozumie.
- Ja wiedziałem o siostrze Johannesa - powiedział w końcu i
zaczął zdejmować spinki do mankietów.
Ellen wstała i wlepiła w niego oczy. - Wiedziałeś
7
.
Ulrik skinął głową, nie patrząc przy tym na żonę. - Johannes
mi powiedział.
Wezbrała w niej złość. - I nic mi nie powiedziałeś?
Ulrik wstał, podszedł do swojego stolika nocnego i położył na
nim spinki. - Nie chciałem cię denerwować.
Nie denerwować jej? Po tym wszystkim, co przeżyła! I on nie
powiedział jej o tym, co wie! -Powinieneś był mi powiedzieć.
Ulrik rozłożył ręce. - Ale po co?
Ellen nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała. - Może
zrozumiałabym więcej z tego, co się dzieje w tym domu!
Ulrik wciąż trzymał ręce przed sobą. - Ellen, proszę cię -
powiedział wolno i spojrzał na nią błagalnie. - Musisz
zrozumieć, że ty to sobie wmawiasz.
Zdecydowanie potrząsnęła głową. - Wiem, co widziałam i co
słyszałam.
Ulrik mógł myśleć, co chciał, ona była pewna, że zmarła
dziewczynka nawiedza ten dom. Że nie odnalazła spokoju.
Może tak się dzieje, gdy ktoś zostaje zabrany zbyt młodo? Albo
gdy ginie nagłą i bolesną śmiercią? Nie wiedziała. Wiedziała
jedynie, że sama nie daje sobie z tym rady. Musi poprosić o
pomoc pastora.
Ulrik podszedł do niej, ujął jej ręce i mocno uścisnął. Wzrok
miał stanowczy. - Zmarli ludzie nie mogą ukazywać się w ten
sposób, Ellen. Słyszałaś pewnie historie o duchach, ale to nic
innego, jak tylko wymysły.
Odsunęła się od niego, nie była już w stanie go słuchać.
Tajemnice życia i śmierci. Wiedzą o wstawaniu ze
zmarłych i duszach, które nie zaznały spokoju. On jej pomoże.
Musi jej pomóc. Dłużej tak nie może być.
*
Ellen postawiła na stole tacę z kanapkami i nalała pastorowi
kawy. Sądziła, że musi mieć około siedemdziesięciu lat, był
mocno zbudowany, obfite baki przechodziły w krótki, siwy
zarost na brodzie. Słuchała jego niedzielnych kazań, ale nie
rozmawiała z nim poza tą jedną wczorajszą wizytą u niego.
- Proszę bardzo - zachęciła go do jedzenia. Ze zdenerwowania
zrobiło się jej gorąco. Nie powiedziała jeszcze, dlaczego go
zaprosiła. Poprzestała na informacji, że to sprawa osobista i
trudno jej o tym mówić.
- Pyszne kanapki, pani Bjerregaard - powiedział pastor
Sverdrup swoim melodyjnym południowym dialektem z
Sorlandet.
Ellen sądziła, że jest mądrym człowiekiem, przynajmniej
wyglądał na mniej surowego niż poprzedni pastor w Gimle,
chociaż ten nie był zbyt młody.
- Cieszę się, że pastorowi smakowało - odpowiedziała i
ugryzła kęs kanapki. Ona sama ledwo czuła smak wyśmienitej
szynki, była na to zbyt zdenerwowana.
- Jak rozumiem, pochodzi pani z gospodarskiej rodziny? -
zapytał pastor.
Ellen skinęła głową i zaczęli rozmawiać o jej rodzinie w
Gimle, czasie spędzonym w Danii i o niedawno zawartym
przez Ellen małżeństwie.
Po chwili pastor odstawił filiżankę i oparł się wygodnie na
krześle z zadowoloną miną, składając ręce na pokaźnym
brzuchu.
- Jeśli dobrze zrozumiałem, ma pani dobre życie, pani
Bjerregaard.
Zrozumiała, że chce skierować rozmowę na cel swojej
wizyty.
Przełknęła ślinę, odstawiła filiżankę i zebrała się w sobie. -
Nie wiem, z kim innym mogłabym o tym porozmawiać,
pastorze.
Pastor zetknął kciuki, a na jego twarz wypłynął przyjazny
uśmiech. - A zatem mam nadzieję, że naprawdę mogę pani
pomóc, pani Bjerregaard. Jeżeli nie wie pani, z kim rozmawiać,
należy zwrócić się do jednego z ludzi Kościoła.
Pochyliła się na krześle i skinęła głową. - Taką miałam
nadzieję - powiedziała czując, że głos odrobinę jej drży.
Odetchnęła głęboko. - Chodzi o ten dom - zaczęła i spojrzała na
próbę na pastora.
Uśmiech zniknął z jego twarzy, duchowny wydawał się
zaskoczony. - Dom? Nie bardzo wiem, o czym pani mówi -
powiedział patrząc na nią pytająco.
Przełknęła kulę, którą miała w gardle. - Obawiam się, że w
tym domu są dusze, które nie odnalazły spokoju - powiedziała
cicho, spoglądając na gościa.
Uniósł brwi, a podwójny podbródek opadł ku piersi. - Dusze,
które nie odnalazły spokoju? - powtórzył.
Nie sądziła, że będzie musiała wyjaśniać, co ma na myśli.
Natychmiast pożałowała, że we-
zwała pastora. - No tak, zmarli, którzy nie mogą nas opuścić -
dodała.
Pastor spoglądał na nią badawczo, spojrzenie miał niepewne.
- Rozumiem.
Ellen poprawiła się na krześle. Nie była pewna, czy pastor
rozumie. Sprawiał wrażenie sceptycznego, jak gdyby ją
oceniał.
- A co każe pani tak myśleć, pani Bjerregaard? - zapytał
wolno.
Nie była w stanie spojrzeć mu w oczy, nie podobał się jej jego
wyraz twarzy ani sceptyczny ton. - To się zaczęło pewnego
dnia, gdy byłam sama w domu - powiedziała niepewnie i nagle
poczuła, że Ulrik może mieć jednak rację. Może to wszystko
się jej przyśniło? A przynajmniej ta dziewczynka w pokoju
dziecinnym? Mimo wszystko spała wtedy, a senne koszmary
mogą wydawać się realne, gdy człowiek się obudzi.
Teraz wszystko się wyjaśni. Zebrała się na odwagę i
opowiedziała o swoich przeżyciach, o grze na fortepianie, o
walizce z dziecięcymi ubrankami i przerażającej nocy, gdy
widziała
dziewczynkę w płomieniach. Na koniec wspomniała o swoim
przeżyciu w piwnicy i usłyszanym szepcie.
- Dziewczynka nazywała się Emily, to samo imię usłyszałam
w piwnicy. A nigdy przedtem o niej nie słyszałam - dodała.
Pastor siedział w milczeniu i słuchał, co Ellen ma do
powiedzenia, teraz wyprostował się. Ręce złożył przed sobą.
Wiedziała, że szuka odpowiednich słów, trochę trwało, nim
zaczął mówić. - Czy zna pani wiele osób w mieście, pani
Bjerregaard?
To pytanie zadziwiło ją. Co to ma do rzeczy?
Potrząsnęła głową. - Nie, tego nie mogę powiedzieć, ale znam
kilku sąsiadów.
Pastor skinął głową i zacisnął usta, jakby nad czymś się
zastanawiał. - Rola żony i gospodyni może być trudna i
wymagająca dla młodej kobiety. Urwał na chwilę. - A co z
dziećmi, pani Bjerregaard, jeśli mogę mieć śmiałość zapytać?
Poczuła gorąco na policzkach, pastor pytał tak bezpośrednio!
Była zła. On też jej nie wierzy. - Wiosną straciłam dziecko -
odparła krótko.
Pastor zaczął kiwać głową, a na jego twarz wypłynął łagodny
uśmiech. -1 tu ma pani wyjaśnienie, pani Bjerregaard. Takie
przeżycie może stać się wielkim ciężarem. I te wszystkie
zmiany w pani życiu - nic dziwnego, że wyobraźnia płata pani
figle.
Wpatrywała się w niego wielkimi oczami. Jak pastor może
mówić coś takiego? Sądziła, że ze wszystkich ludzi właśnie on
wykaże zrozumienie dla jej przeżyć.
Posłał jej pełen otuchy uśmiech. - Potrzebuje pani
odpoczynku, żeby znów stać się sobą. Proszę jak najczęściej
czytać Biblię i znajdować pocieszenie w słowach Pana. Złożył
ręce i przekrzywił głowę. - Czy zna pani Jego słowa? Biegnę
drogę Twoich przykazań, bo czynisz moje serce szerokim. Z
uśmiechem skinął głową. - Proszę postępować zgodnie ze
słowami Pana, pani Bjerregaard, a odnajdzie pani właściwą
drogę.
Była tak samo mądra jak wcześniej. Czy pastor nie rozumie, o
czym ona mówi? Odpoczynek i spokój? To ostatnie, czego
potrzebuje nie zajmuje się teraz niczym innym, tylko
odpoczywa!
Pastor wstał i ujął jej dłonie. - Pomódlmy się razem, pani
Bjerregaard.
Opuścił głowę, złożył ręce i zamknął oczy. Ellen nie była w
stanie tego uczynić.
Panie, przenikasz i znasz mnie, Ty wiesz, kiedy siadam i
wstaję. Z daleka przenikasz moje zamysły, widzisz moje
działanie i mój spoczynek i wszystkie moje drogi są Ci znane.
Amen.
Uniósł głowę i uśmiechnął się łagodnie. Nie sądziła, żeby
zauważył, że nie złożyła rąk.
- Proszę zaufać naszemu Panu. Gdy pojawią się wizje, niech
pani składa ręce i modli się do niego, aby zabrał ciężar, który
złożył na pani ramionach, a zobaczy pani, że On uwolni panią
od pani ciężkich myśli.
Pastor ruszył do drzwi, zabierając swój płaszcz. Twarz miał
teraz poważną. - Bóg jest miłosierny, lecz niech pani wspomni
Jego słowa: Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie
jest Mnie godzien. Pozwolił, aby słowa zawisły w powietrzu i
skłonił się przed Ellen. - Proszę na koniec dać mi znać, jak się
pani ma, pani Bjerregaard.
Skinęła głową, czując suchość w ustach. -Oczywiście.
Zamknęła za nim drzwi. Co miał na myśli, wypowiadając te
ostatnie słowa? Czyżby uważał, że Ellen nie jest dobrą
chrześcijanką? Czy sądził, że straciła wiarę z powodu swoich
wizji? W takim razie mylił się. Jedyną troską Ellen było to, że
dziewczynka nie może zaznać spokoju. Ktoś musi jej pomóc.
Miała nadzieję, że pastor będzie uważał tak samo.
Zamiast tego poradził jej, żeby modliła się do Boga.
Wróciła do salonu i opadła na kanapę.
Była taka pewna. Pastor mówił przecież z ambony o śmierci i
zmartwychwstaniu.
Kto mógłby jej pomóc, jeśli nawet on jej nie rozumie?
*
Ulrik szybkim krokiem szedł w dół ulicy. Musi porozmawiać
z Ellen, powiedzieć, że przeprowadził rozmowę z doktorem
Hartvigiem,
który gorąco zalecił mu pomoc profesora Calmeyera ze
szpitala dla obłąkanych.
Szpital dla obłąkanych. Ulrikowi nie podobała się ta myśl,
miał nadzieję, że Ellen odzyska rozsądek, ale jeśli tak się nie
stało, to lepiej, żeby uzyskała pomoc, niż żeby cierpiała tak jak
teraz. Musi wyzdrowieć, a pobyt w szpitalu dla obłąkanych to
żaden wstyd. Wiedział, że przyjmują tam chorych z całego
miasta, ale zamożni pacjenci nie przebywali w tym samym
miejscu, co ubodzy.
Ze wszystkich sił starał się wierzyć, że Ellen nie potrzebuje
leczenia, że wyzdrowieje, jeśli będzie miała zapewniony
spokój i wypoczynek, wydawało mu się jednak, że ataki
zdarzają się teraz częściej.
Pozostaje pytanie, czy Ellen da się namówić na rozmowę z
profesorem Calmeyerem. Ulrik miał nadzieję, że tak, mogliby
wtedy razem ocenić, jaki sposób leczenia mógłby jej pomóc.
Skręcił za róg. Ustalił z profesorem, że może przyjść do
szpitala jutro, ale co będzie, jeśli Ellen nie zechce? Ulrik nic
nie będzie mógł zrobić, je-
śli odmówi. Słyszał wprawdzie o pacjentach kierowanych do
szpitala wbrew ich woli, ale Ellen nie była aż tak bardzo chora.
Nie stanowiła zagrożenia dla innych, sądził również, że dla
siebie samej też nie, chociaż utrzymywała, że widzi zmarłych i
słyszy głosy.
Jednak profesor Calmeyer uważał, że to poważna sprawa.
Powiedział poza tym, że ważne jest, aby zaczęto leczyć Ellen
jak najwcześniej, wtedy szanse wyleczenie będą największe.
Już miał otworzyć furtkę, gdy zobaczył przechodzącego przez
ogród duchownego. Natychmiast go rozpoznał, to pastor
Sverdrup z ich kościoła.
Ulrik zacisnął usta. A więc Ellen zrobiła, jak zapowiadała i
wezwała pastora, mając nadzieję, że będzie mógł jej pomóc.
Ulrik słyszał, że niektórzy księża zajmują się czymś takim,
chyba nazywa się to egzorcyzmami albo wypędzaniem
duchów. A jednak dziwiło go to. Wydawało mu się, że ludzie
Kościoła są dość rozsądni, aby zdawać sobie sprawę z tego, że
to nic innego jak tylko wymysły, przesądy, których miejsce
powinno być w średniowieczu.
Czy ich własny pastor zajmuje się czymś takim? Jeśli tak, to
umocnił Ellen w przekonaniu, że jej przeżycia są realne i
jeszcze bardziej jej zaszkodził.
- Dzień dobry, pastorze Sverdrup - Ulrik uchylił kapelusza i
podał księdzu rękę. Wydawało mu się, że pastor mierzy go
wzrokiem. - Czy rozmawiał pan z moją żoną?
Pastor skinął głową i spojrzał w stronę domu. - Tak, panie
Bjerregaard.
Słowa zawisły w powietrzu i Ulrik postanowił przejść do
sedna sprawy. - Wiem, po co pastor przyszedł - powiedział i
ujrzał, że brwi duchownego odrobinę się uniosły. -1 muszę
wyrazić swoją nadzieję, że nie dał pastor mojej żonie pożywki
dla jej fantazji.
Oczy pastora wpatrywały się w niego. - Nie, panie
Bjerregaard. Prosiłem ją usilnie, aby zwracała się do Pana w
modlitwie. Sam oczywiście będę modlił się w jej intencji.
Ulrik z ulgą spojrzał na pastora. - A więc pastor też nie wierzy
w te wizje?
Ksiądz zdecydowanie potrząsnął głową. -
Oczywiście, że nie, panie Bjerregaard. Zbliżył się na krok do
Ulrika. - Obawiam się, że to wina słabego umysłu pańskiej
żony. Wie pan, niektóre kobiety tak mają. To przecież znany
fakt, że umysł kobiety jest słabszy niż u mężczyzny. One nie
mają naszej siły i jasnego osądu ani naszej zdolności
wykazywania
rozsądku
w
nieznanych
wcześniej
okolicznościach.
Ulrik nie wiedział, co ma powiedzieć. Wątpił w to, że fantazje
Ellen miały coś wspólnego z tym, że jest ona kobietą,
uspokoiło go jednak to, że pastor podziela jego zdanie. -
Dziękuję. Muszę przyznać, iż obawiałem się, że pastor jej
uwierzy.
Pastor spojrzał na niego mrocznym wzrokiem. - Mam
nadzieję, że moje zalecenia jej pomogą, ale muszę powiedzieć,
że bardzo martwi mnie jej stan. Czy rozmawiał pan z
rodzinnym lekarzem?
Ulrik skinął głową. - Zalecił, aby moja żona porozmawiała z
profesorem Calmeyerem ze szpitala dla obłąkanych.
Pastor wyglądał na zadowolonego. - To dobrze. Nasz Pan
może bardzo pomóc, ale nie po-
winniśmy nie doceniać naszych zdolnych lekarzy. Wręcz
przeciwnie, w tym przypadku poradziłbym panu to samo.
Ulrik uścisnął dłoń pastora, zadowolony, że podziela jego
zdanie.
Umocniło go to w przekonaniu, że postępuje właściwie.
Ellen wpatrywała się w Ulrika, nie mogąc uwierzyć w to, co
powiedział. - Szpital dla obłąkanych?
Ledwo była w stanie wypowiedzieć te słowa, lecz gorsze było
to, iż Ulrik najwyraźniej myślał, że ona powinna porozmawiać
z profesorem, o którym tak ciepło się wyrażał.
On naprawdę wierzył, że Ellen traci rozum. Tak samo jak
pastor.
A teraz Ulrik siedzi tu i opowiada, że umówił na jutro rano
wizytę w szpitalu u profesora Calmeyera.
Skuliła się, czując zimny pot spływający po plecach.
Szpital dla obłąkanych! Zawsze szkoda jej było pacjentów.
Jak bardzo żałowała tego, że opowiedziała Ulrikowi o swoich
przeżyciach.
- Nie mogę uwierzyć, iż uważasz za konieczne, żebym
musiała iść do szpitala dla obłąkanych - wyjąkała czując, że
zbiera się jej na płacz. Że Ulrik nie wierzy w to, co ona widzi i
słyszy, to jedna sprawa, ale to?. Nie mógł jej bardziej zranić.
Ulrik nachylił się ku niej, na jego twarzy malowała się
bezradność. - Nie twierdzę, że musisz iść do szpitala, Ellen -
powiedział spokojnie. -Chciałbym jedynie, abyś porozmawiała
z profesorem Calmeyerem. On będzie umiał ci pomóc.
Napotkała spojrzenie Ulrika. Spojrzała mu prosto w oczy.
Naprawdę sądzisz, że jestem szalona?.
Wolno wstała, nie odwracając wzroku. - Zrobię, jak zechcesz
- powiedziała zdecydowanym głosem, chociaż miała ochotę
wybuchnąć płaczem. - Jeżeli naprawdę uważasz, że powinnam
porozmawiać z lekarzem w szpitalu dla obłąkanych, zrobię to.
Odwróciła się do niego plecami i weszła na piętro.
Profesor Calmeyer, który dużo wie o ludzkim umyśle, musi
zrozumieć, że Ellen nie jest obłąkana. A więc jeśli rozmowa z
lekarzem w szpitalu może przekonać Ulrika, że jego żona nie
zwariowała, to Ellen pójdzie do niego.
5
Blanche przebiegła ogrodową ścieżką wiodącą do sierocińca.
Co za paskudna pogoda! Spojrzała na Helenę Augustę. Na
szczęście wydawało się, że córeczka nie przejmuje się wiatrem
i deszczem, wręcz przeciwnie; wiedziała, że Helenę Augusta
lubi taką pogodę. Zwłaszcza kałuże, w których mogła się
taplać.
Szybko otworzyła drzwi, a potem zamknęła parasolkę. Line
musiała usłyszeć, że nadchodzi, bo pojawiła się i pomogła jej
zdjąć płaszcz.
- Wieje - powiedziała Blanche i wzdrygnęła się. Jesień bywała
piękna, ale w tym roku dużo wiało i padało, a tego dnia w
powietrzu unosiły się też płatki śniegu.
Line skinęła głową i uśmiechnęła się do Helenę Augusty. -
Wyglądacie na przemarznięte. Może chcecie coś ciepłego do
picia?
Blanche skinęła głową. Wiedziała, jak bardzo Helenę
Augusta lubi ciepły sok, który Line podawała dzieciom, gdy
były chore lub w dni zimne jak ten. - Wystarczy mi filiżanka
kawy.
Nalała sobie kawy i skierowała się do gabinetu. Helenę
Augusta chyba już zapomniała o soku, bo zniknęła w pokoju, w
którym bawiły się inne dzieci.
Blanche zamknęła za sobą drzwi i opadła na krzesło za
biurkiem. Musiała przejrzeć część dokumentów dzieci. Po
wiosennej wyprowadzce Mathiasa i Amalie pojawiło się
więcej par, które chciały przygarnąć dziecko, a po południu
mieli przyjść znajomi państwa Aaroe, aby poznać malców.
Blanche musi się przygotować.
Upiła łyk mocnej, parującej kawy, czując ciepło rozlewające
się po ciele, a potem wstała i podeszła do regału stojącego za
biurkiem. Przechowywała tam dokumenty z informacjami o
dzie-
ciach, które mieszkały w sierocińcu. Zazwyczaj komisja do
spraw ubogich niewiele wiedziała o ich przeszłości, dlatego
Blanche starała się zapisywać jak najwięcej z tego, co same
opowiadały i czego ona sama się dowiedziała. Szczególnie
trudne było to w przypadku małych dzieci, które nie potrafiły
jeszcze nic opowiedzieć.
Chwyciła protokół, ale chyba Anna albo Line musiały ścierać
tu kurze i robić porządek na półkach, bo tkwił ciasno między
dwiema książkami.
Udało się jej go wyciągnąć, coś jednak ją zastanowiło. Półka,
na której leżał, trochę się obluzowała. Nieco zdziwiona
chwyciła ją i spróbowała wsunąć ją z powrotem. Wyższa i
niższa półka były umocowane tak, jak powinny.
Teraz zobaczyła, że półka nie jest obluzowana. Stanowiła
rodzaj drzwiczek, musiała być gdzieś przyczepiona na
zawiasach, które teraz wypchnęły ją do przodu. Blanche
szybko przyciągnęła ją do siebie. Z zaskoczeniem odkryła, że
w środku znajduje się mała półeczka w małym, sekretnym
schowku.
Stała wpatrzona w skrytkę. Nigdy nie słyszała, żeby ojciec
mówił coś o tajnym schowku za regałem albo raczej w regale.
Nie zauważyła też, żeby ta właśnie półka była płytsza od
pozostałych.
Z ociąganiem wyciągnęła rękę. Ojciec musiał być ostatnią
osobą, która włożyła coś do skrytki. Blanche z zapartym tchem
podeszła bliżej. Co takiego ojciec tu trzymał?
Pierwszą rzeczą, na którą padł jej wzrok, była jakaś ozdoba z
mosiądzu, dość duża, umocowana na ciemnoniebieskiej
jedwabnej szarfie. Wzięła ją do ręki. Wydawała się ciężka, gdy
tak leżała na dłoni. Blanche przyjrzała się jej bliżej. Nigdy nie
widziała czegoś takiego. Ozdoba była tak duża jak jej dłoń i
przypominała cyrkiel, lecz dolna krawędź była łukowato
wygięta, tworząc trójkąt. Blanche odwróciła przedmiot.
Przypominał przyrząd służący marynarzom do nawigacji, ale
na górze trójkąta znajdował się niebieski krzyż, na dole jakiś
smok, a pomiędzy tymi figurami widniała czerwona róża.
Blanche odłożyła ozdobę i wzięła do ręki gru-
bą, oprawioną w skórę księgę. Była duża i ciężka. Na okładce
złotymi, ozdobnymi literami wytłoczono słowa Złota Wieża.
Pod spodem wytłoczony był obraz wieży. W każdym z
czterech rogów księgi znajdował się symbol: w prawym
górnym rogu oko otoczone czymś przypominającym słońce, w
lewym czterolistna koniczyna. Na dole widniały czaszka i
kotwica wrysowana z gwiazdę.
Blanche sądziła, że wie, co to takiego. Ojciec należał do loży
Złota Wieża. Nigdy nie mówił wiele o tym, co się działo na
spotkaniach, a ona nie pytała. Rozumiała, że jest to coś, o czym
ojciec nie chce opowiadać.
Otworzyła księgę i jej wzrok prześliznął się po pierwszej
stronie. Słowa nie miały dla niej żadnego sensu. Nasi Bracia,
przed Wami, jak czyni Zakon od epoki mroku.
Blanche przejrzała stronę, słowa nic jej nie mówiły. Frères de
la Rose Croix d'Or... 8
0
Adeptus Minor, 9
0
Adeptus Major, 10
0
Adeptus Exemp-tus... Nic nie rozumiejąc kartkowała dalej.
Bracia się podzielili, a nasz nowy Wielki Mistrz mia-
nował swych najbliższych ludzi strażnikami naszej Loży Złota
Wieża, czytała dalej. Na niektórych stronach było też wiele
dziwnych rysunków, a także niezrozumiałych liczb i symboli.
Jej wzrok zatrzymał się na czymś, co wydało się jej własnym
imieniem, ale okazało się, że napisano tu coś innego. Bertrand
de Blanchefort, szósty wielki mistrz templariuszy. Nigdy o nim
nie słyszała. Ani o templariuszach, kimkolwiek by nie byli.
Kartkowała księgę dalej, zatrzymała się, gdy na jednej ze
stron ukazało się dziwne koło. Było podzielone na sześć części,
narysowane w nich były smoki w różnych kolorach. Niebieski
smok. Czerwony smok... Na obrzeżu koła widniały liczby i
znaki, których Blanche nie rozumiała.
Potrząsnęła głową. Co to takiego?
Nieco dalej w książce znalazła kolejny obraz wieży, takiej jak
ta wytłoczona na okładce. Wieża podzielona była na nierówne
części, w których wpisano różne słowa, takie jak braterstwo,
szczerość i wolność. W innym miejscu Blanche ujrzała trumnę,
a w niej człowieka z czerwonym
sznurem wokół szyi. Wokoło trumny stali mężczyźni w
habitach, z pochylonymi głowami.
Blanche nabrała powietrza głęboko do płuc. Czyjej ojciec
należał do tego czegoś? Zamknęła księgę z uczuciem, że
uzyskała wgląd w coś, co nie było przeznaczone dla jej oczu. I
tak musiało być, skoro ojciec ukrył księgę tutaj.
Odłożyła oprawiony w skórę tom na miejsce, a potem wyjęła
inną książkę, która także leżała na ukrytej półce. Był to mały,
czarny notatnik. Blanche otworzyła go na przypadkowej
stronie.
13 lipca 1877, spotkanie Niebieski Smok.
Musiała usiąść, kiedy rozpoznała pismo ojca. Zapisywał,
kiedy odbywały się spotkania loży i co się na nich działo.
Przesunęła opuszkami palców przez strony. Nigdy nie była
blisko z ojcem, a jednak za nim tęskniła. Gdyby miała innych
bliskich członków rodziny, pewnie byłoby inaczej. Była
oczywiście rodzina w Gimle, ale oni wiedli własne życie na
wsi, a ona swoje w Tonsbergu.
Odchyliła się na krześle i wolno przekartkowała notes.
5 września 1872, spotkanie Wielka Loża.
Dalej było podobnie. Część tekstu napisana była skrótami, tak
że nie dało się zrozumieć sensu.
Wtajemniczenie dwóch nowych czeladników w dniu
dzisiejszym. Ceremonię poprowadził S.M. Uważam, że A.L.0. i
P.S. mogę być dobrymi braćmi.
Przerwała czytanie. Skróty - sądziła, że to inicjały. Ojciec
nigdy nie mówił, kim są członkowie loży, chociaż Blanche
wiedziała, że należy do niej kilku z jego przyjaciół.
Przeglądała dalej.
20 kwietnia 1880, spotkanie Złoty Smok.
Brat G.L. uważa, że należy znieść naszą spowiedź przed
wielkim mistrzem. Wielki mistrz zalecił mu zmianę zdania, w
przeciwnym razie zostanie usunięty z loży. Wydaje mi się, że
wielki mistrz nie docenia poparcia, jakie brat G.L. ma wśród
innych braci.
Blanche wypiła trochę kawy, która wciąż była ciepła. Trudno
było zrozumieć sens tego, co pisał ojciec, coś jednak przykuło
jej uwagę. Spowiedź? Czy członkowie loży spowiadali się
wielkiemu mistrzowi? Nie wiedziała dużo o spowie-
dzi, tyle tylko, że to katolicki zwyczaj. O ile wiedziała,
polegał na wyznaniu swoich grzechów księdzu, który udzielał
rozgrzeszenia. 11 czerwca 1880, spotkanie Wielka Loża
Konflikt się zaostrza. Wielu braci jawnie popiera teraz zdanie
brata G.L., że Sacramentum Poenitentiae należy zarzucić. Nie
zająłem jeszcze stanowiska w tej sprawie, rozumiem jednak
punkt widzenia wielkiego mistrza. Tak było zawsze w loży.
Wielki mistrz wysłuchiwał spowiedzi braci. Mogliśmy
przychodzić ze swoimi grzechami i odprawiać pokutę, która
wychodziła na dobre wszystkim braciom.
Blanche siedziała wpatrzona w ostatnie słowa napisane przez
ojca. O jakim to rodzaju pokuty jest tu mowa?
Przewróciła kartkę, teraz ojciec wydawał się wzburzony.
17 października 1880, spotkanie Złoty Smok Wielki Mistrz
usunął z loży zbuntowanych braci. Trzej bracia musieli dziś
oddać księgę loży i swoje znaki. Gdy opuszczali ceremonię
przysięgli, że założą własny zakon w zgodzie z tym, co
stanowiło kiedyś główne założenia Frères de la Rose Croix
d'Or.
Z zainteresowaniem wertowała dalej zapiski. Wyglądało na
to, że ojciec pozostał lojalny wobec swojej loży, nowy zakon
nie był już późnej wymieniany.
Przerzuciła jeszcze kilka stron.
6 stycznia 1883, spotkanie Wielka Loża
Nie mogę uwierzyć w to, co usłyszałem, nie mam jednak także
powodów, aby wątpić w słowa moich braci.
Blanche uniosła się na krześle. O czym on pisze?
J.P.A. i L.M. powiedzieli mi w najgłębszej tajemnicy, że
wiedzą o czynach wbrew naturze, których dopuścił się wielki
mistrz.
Blanche wpatrywała się w zapisane przez ojca słowa. Czyny
wbrew naturze? Przygryzła wargę. Nie wiedziała, kim był
wielki mistrz, ale czy naprawdę utrzymywał stosunki z
mężczyznami?
To nie do pomyślenia, że Wielki Mistrz Złotej Wieży zadaje się
w ten sposób z innymi mężczyznami, lecz jako jego najbardziej
zaufany po-
wiernik jestem zmuszony jak najszybciej skonfrontować go z
tą wieścią.
Blanche łyknęła kawy, która teraz już była prawie zimna. Czy
to naprawdę się wydarzyło? Wydawało się jej, że loża to tylko
miejsce, w którym mężczyźni spotykają się, aby porozmawiać
o interesujących ich sprawach.
10 stycznia 1883
Rozmawiałem dziś z wielkim mistrzem, który natychmiast
zażądał, abym powiedział, którzy z braci rozpowszechniają
takie kłamstwa na jego temat. Mam obowiązek dochować
tajemnicy, jeśli pozostali bracia przychodzą do mnie z takimi
wieściami, ale wydaje mi się, że wielki mistrz musi
podejrzewać, o kogo chodzi. Gdy odgadł ich nazwiska, trudno
mi było zaprzeczyć.
Boję się, że to zniszczy naszą lożę, nasze braterstwo. Wielki
mistrz zdecydowanie zapewnił, że to kłamstwo, a mnie nie
pozostaje nic innego, jak tylko mu uwierzyć, a przecież znam
J.P.A. i L.M. jako rozsądnych i uczciwych ludzi.
Blanche przerzuciła ostatnie strony, lecz ojciec nie pisał już o
wielkim mistrzu i zarzuca-
nych mu stosunkach z innymi mężczyznami. 23 kwietnia
1883
Spotkało nas wszystkich wielkie i bolesne zaskoczenie, gdy
dowiedzieliśmy się o śmierci wielkiego mistrza. Musiał mieć
problemy z sercem, tak jak ja. Wiem, iż oczekuje się, że wstąpię
na jego miejsce, ale moje zdrowie na to nie pozwala. Loża
potrzebuje teraz dynamicznego, pełnego sił witalnych wiel-
kiego mistrza, który może sprostać wyzwaniom, wobec których
stanęliśmy w ostatnich miesiącach.
Blanche odłożyła książkę. Ojciec napisał, że był najbardziej
zaufanym powiernikiem wielkiego mistrza i oczekiwano, że
zastąpi go w loży. Zamknęła oczy, a jej myśli pobiegły do
wiosny 1883 roku. Ojciec zmarł w tamtym roku w lecie,
chociaż mówił jej, że czuje się dobrze.
Nie czuł się jednak dość silny, aby zostać wielkim mistrzem
loży.
2 maja 1883, spotkanie Niebieski Smok
Czy mogę trzymać w tajemnicy grzechy moich braci? Nie
wiem. Nie mam żadnego dowodu na to, że moje podejrzenia
odzwierciedlają rzeczywistość, jednak na podstawie tego, co
doszło do moich
uszu po śmierci wielkiego mistrza, wątpię, że była ona
spowodowana naturalnymi przyczynami.
Blanche zaparło dech w piersiach. O co tu chodzi? Ponownie
przeczytała ostatnie słowa. Czyżby ojciec sądził, że ktoś stał za
śmiercią wielkiego mistrza? Ktoś z członków loży?
Właśnie przed tym ostrzegali bracia, którzy zostali usunięci z
loży. Poprzez spowiedź wielki mistrz zdobywa wiedzę o
niecnych czynach, a ona może być dla niego niebezpieczna.
W nadchodzącym czasie muszę zdecydować, co mam zrobić.
Ci bracia, którzy wiedzieli o nienaturalnych skłonnościach
wielkiego mistrza, czy rzeczywiście zagroził, że wyjawi
tajemnice ich spowiedzi, jeżeli oni wyjawią to, co wiedzą o jego
czynach wbrew naturze?
Blanche szybko przeszła na kolejną stronę.
16 czerwca 1883, spotkanie Wielka Loża
Nowy wielki mistrz prosi nas, abyśmy trzymali się razem i
odnowili silne poczucie braterstwa, jakie przez wieki obecne
było w naszym zakonie. Opowiedziałem o moich po-
dejrzeniach, lecz natychmiast je odrzucił. Jak
powiedział, Złota Wieża stoi ponad prawem. Tylko w ten
sposób można utrzymać braterstwo.
Blanche przeczytała ostatnie notatki ojca, nic tam jednak nie
było o zmarłym wielkim mistrzu. Niedługo potem ojciec też
umarł.
Zamknęła księgę i nakryła ją dłonią. Notatki ojca. Czy
pozostawiłby je w skrytce, gdyby wiedział, że zbliża się jego
ostatnia godzina? Czuła, że księgi i znak należą do loży i
wiedziała, że słowa zapisane w obu księgach są przeznaczone
tylko dla braci.
Wstała i znów podeszła do ukrytej półki. Przed chwilą
zajrzała do świata, którego nie znała, o którym być może nikt
nie powinien wiedzieć. Przeczytane zapiski nie dały jej nic
poza okruchem wiedzy o małej, zamkniętej społeczności,
zastrzeżonej dla nielicznych.
Przez chwilę trzymała rękę na oprawnej w skórę książce.
Sądziła, że ojciec chciał, aby i ona i znak zostały zwrócone
braciom.
Uderzyła ją pewna myśl.
Pan Aaroe mówił kiedyś, że należy do loży.
Może Blanche mogłaby jemu zwrócić te przedmioty?
*
Gdy tylko Blanche weszła do przedsionka w domu państwa
Aaroe, usłyszała perlisty śmiech Amalie. Dzieci przeniosły się
tu pół roku temu i Blanche odwiedzała je, kiedy tylko nadarzała
się okazja.
Pani Aaroe zaprosiła ją do salonu, w którym Amalie ubierała
dwie laleczki z porcelany i jednocześnie coś do nich mówiła.
- Musicie siedzieć prosto - napomniała je surowo,
poprawiając ich sukienki.
Pani Aaroe uśmiechnęła się do Blanche. -Bawi się w szkołę.
Tak bardzo chciałaby chodzić do szkoły, tak jak Mathias.
Wskazała dłonią stolik do kawy. - Proszę usiąść, pani Bjerkely.
Blanche usiadła, a pani Aaroe zaczęła opowiadać o Mathiasie
i Amalie. Blanche bała się kiedyś, że nowa matka będzie bar-
dziej interesowała się dziewczynką, ale pani
Aaroe z takim samym zapałem opowiadała o jej bracie.
- Wygląda na to, że Mathias wreszcie się uspokoił - mówiła,
podając Blanche szklaną paterę z ciasteczkami. - Myślę, że
zrozumiał, iż to będzie jego dom już na zawsze.
Blanche skinęła głową, zadowolona z tego, co usłyszała. -
Czy Mathiasa nie ma dziś w domu?
- Zaraz przyjdzie razem z moim mężem - odparła pani Aaroe.
- Mąż zabrał go na nabrzeże. Przed południem przypływa jeden
ze statków transportujących artykuły kolonialne. Niedługo
wrócą.
Blanche upiła łyk kawy, była zadowolona, że pan Aaroe
niedługo się zjawi. Przyszła tu właśnie po to, żeby się z nim
zobaczyć.
Spojrzała na gospodynię, która śledziła wzrokiem Amalie.
Coś w jej twarzy zastanowiło Blanche. Policzki pani Aaroe
zaokrągliły się, oczy błyszczały. Blanche nie mogła nie
spojrzeć na jej brzuch. Czy to możliwe, żeby...? Szybko
odwróciła wzrok. Pani Aaroe musi zbliżać się do czterdziestu
pięciu lat, czy mimo tego może być w ciąży? W tak
zaawansowanym wieku?
Blanche zauważyła, że pani Aaroe patrzy na nią. Miała
łagodny wyraz twarzy, a na policzki wystąpił rumieniec.
- Pani Bjerkely, muszę pani coś powiedzieć.
Blanche odstawiła filiżankę, chyba wiedziała, co zaraz
usłyszy. Być może pani Aaroe zwróciła uwagę na jej wzrok.
Na twarzy kobiety pojawił się ostrożny uśmiech. - Jestem
przy nadziei, pani Bjerkely.
Blanche uśmiechnęła się do niej, widząc, jak bardzo jest
radosna. - Na pewno bardzo się cieszycie.
Pani Aaroe z zapałem pokiwała głową i pochyliła się ku
Blanche. - Nie rozumiem tego -po tych wszystkich latach...
Zawsze tak bardzo chciałam mieć dziecko, a teraz, gdy
sądziłam, że jest już za późno, okazało się, że noszę maleństwo
pod sercem.
Blanche spojrzała na Amalie. Przez krótki czas życie państwa
Aaroe zostało wywrócone do góry nogami. Z bezdzietnej pary
staną się wkrótce opiekunami trojga dzieci.
Pani Aaroe nachyliła się znów ku Blanche
i położyła jej rękę na ramieniu. - Wiem, o czym pani myśli,
pani Bjerkely, ale może pani wierzyć, że nie żałuję swojej
decyzji. Zawsze chciałam mieć dużo dzieci, a teraz zostałam
pobłogosławiona aż trojgiem.
Blanche napotkała jej spojrzenie, wiedziała, że słowa płyną ze
szczerego serca. - Kiedy nadejdzie pani czas?
- Pod koniec marca - odrzekła pani Aaroe, zamilkła jednak na
dźwięk otwieranych drzwi.
Blanche wiedziała, że gospodyni należy do kobiet, które nie
lubią wyjawiać zbyt osobistych spraw.
- Już idą - powiedziała pani Aaroe wstając. -Jak miło, że może
pani przywitać się także z Mathiasem.
Mathias wyrzucił z siebie prawdziwy słowotok, opowiadając
o wszystkim, co widział na statku, a Blanche siedziała
przyglądając się chłopcu. Pani Aaroe miała rację. Wyglądał na
szczęśliwego. Gdy mieszkał w sierocińcu, nie mówił tak wiele.
Teraz słowa wprost płynęły z jego ust, a pan Aaroe spoglądał
na niego z dumą.
Siedzieli przez chwilę pogrążeni w rozmowie, aż Blanche
wstała. - Muszę już wracać do sierocińca, ale najpierw
chciałabym coś panu dać, panie Aaroe.
Wyjęła z torebki oprawną w skórę księgę i znak. Na widok
tych przedmiotów pan Aaroe zmienił się na twarzy.
- Znalazłam to w rzeczach mojego zmarłego ojca - wyjaśniła
Blanche.
Pan Aaroe wstał. - Chodźmy do gabinetu.
Blanche podążyła za nim, zdziwiona jego reakcją. Stał się taki
sztywny, prawie opryskliwy.
Położyła księgę i znak na biurku. Pan Aaroe natychmiast
chwycił obie rzeczy i schował je do szuflady. - Dobrze pani
zrobiła dając mi księgę i medalion - powiedział krótko, prawie
kwaśno.
Spojrzała wprost na niego, niepewna, czy powinna
opowiedzieć o notatkach ojca. Wzięła notes ze sobą, bo nie
mogła zapomnieć o tym, co tam przeczytała. - Wydaje mi się,
iż ojciec chciałby, aby księga i znak wróciły do loży - powie-
działa spokojnie, nie mówiąc jednak, że czytała
księgę. Miała uczucie, że panu Aaroe nie spodobałoby się to.
Sądziła, że podobnie jak jej ojciec, pan Aaroe nie chce, aby
opowiadano o tym, co dzieje się w loży, co łatwiej było jej
zrozumieć, gdy sama uzyskała pewien wgląd w te sprawy.
Pan Aaroe skinął głową, a na jego twarz powrócił przyjazny
uśmiech. - Uważam, że ma pani rację. Wciąż stał za biurkiem. -
Wie pani, wiedza o sprawach loży jest przeznaczona tylko dla
jej członków.
Przytaknęła ruchem głowy. - Ojciec nigdy nie opowiadał, o
czym mówi się na spotkaniach - powiedziała.
Czy ma pokazać panu Aaroe także notatki ojca? To uczciwy,
przyjazny człowiek, a Blanche dręczyło to, co przeczytała. A
jeśli podejrzenia ojca były słuszne? A jeśli wielki mistrz
naprawdę nie zmarł naturalną śmiercią?
Pan Aaroe spojrzał na nią z ukosa. - Bracia mają też własne
księgi, w których zapisują, kiedy odbywają się spotkania -
powiedział wolno. Czy ojciec pani miał taką? Jakby czytał w
jej myślach.
Wyjęła notatnik z torebki. - Chciałabym to zachować. Myślę,
że może zawierać osobiste notatki ojca. Spojrzała na
gospodarza, niepewna, co jeszcze powinna powiedzieć.
Pan Aaroe skinął głową i uśmiechnął się. -Sama pani
postanowi, pani Bjerkely.
W tej samej chwili zdecydowała, że opowie mu o tym, co
wyczytała z zapisków ojca. - Muszę przyznać, że przejrzałam
te notatki - zaczęła.
Pan Aaroe kiwnął głową. - Ma pani do tego oczywiście pełne
prawo.
Poruszyła się lekko, nie wiedziała, jak powiedzieć o tym, co
leży jej na sercu. - Przede wszystkim zapisywał daty spotkań,
ale jest coś jeszcze...
Urwała.
Pan Aaroe wskazał jej krzesło stojące przy biurku. - Myślę, że
powinna pani usiąść, pani Bjerkely i powiedzieć, co leży pani
na sercu.
Spojrzała na niego. Uśmiechał się przyjaźnie czekając, aby
mówiła dalej.
- Nie wiem, czy to coś ważnego, ale zaniepokoiły mnie pewne
rzeczy, o których pisał ojciec.
Pan Aaroe zmarszczył czoło, gdy Blanche otworzyła księgę
na odpowiednich stronach i podała mu ją. Bez słowa usiadł i
zaczął czytać.
Rozpostarła ręce. - Nie wiem, czy nie zrozumiałam czegoś
źle, ale wydaje mi się, że ojciec wyraźnie podejrzewał, iż ktoś
skrzywdził wielkiego mistrza. Przygryzła wargę. Kiedy tak tu
siedziała i mówiła, brzmiało to głupio. - Może źle zrozumiałam
- powtórzyła.
Pan Aaroe przyjrzał się jej z namysłem, po czym zamknął
księgę i znów odchylił się na oparcie fotela, składając ręce
przed sobą na biurku.
- Myślę, iż mogę panią zapewnić, że źle pani zrozumiała, pani
Bjerkely. Nie wolno mi opowiadać o tym, co dzieje się w loży,
ale mogę powiedzieć, że osoby z zewnątrz łatwo mogą źle to
zrozumieć. Dobrze wiem, że przestraszyła się pani czytając
notatki ojca, ale jest tak, jak sama pani powiedziała. Pani ojciec
jedynie żywił podejrzenia, a ja mogę zapewnić, że były one
bezpodstawne. Wstał z uśmiechem na ustach. - Czy mogę
prosić, aby już więcej pani o tym nie myślała? Mrugnął do niej
przyjaźnie.
Blanche wstała, czuła teraz ulgę. - Oczywiście, panie Aaroe.
Spojrzała na księgę, a pan Aaroe wziął ją i podał jej.
- Niech ją pani zatrzyma, pani Bjerkely. Podziękowała,
zadowolona, że pan Aaroe rozumie, iż ona pragnie zatrzymać
książkę.
Odprowadził ją do drzwi, teraz pojawiła się także pani Aaroe
oraz dzieci.
- Mam nadzieję, że wkrótce znów panią ujrzymy, pani
Bjerkely - powiedziała pani Aaroe ciepło. Dzieci uśmiechały
się i machały do Blanche.
- A wy możecie odwiedzać sierociniec, kiedy tylko chcecie -
odparła i ucałowała je na pożegnanie.
Pogrążona w myślach szła ścieżką przez ogród. Może
najlepiej będzie posłuchać rady pana Aaroe i zapomnieć o tym,
co jest napisane w księdze.
Wiedziała jednak, że nie uda się jej zapomnieć tak od razu
notatek ojca.
O pułkowniku można było powiedzieć różne rzeczy, ale
umysł miał na pewno jasny.
Alf spojrzał na Blanche z namysłem. - Myślę, że pan Aaroe
ma rację, Blanche. Nie myśl już o tym, co tam jest napisane -
powiedział i podał jej księgę. - Twój ojciec pisał przecież, że
nie posiada dowodu na to, iż to bracia zgładzili Wielkiego
Mistrza.
Blanche usiadła i zamyślona patrzyła przed siebie. - Lecz
ojciec sądził, że śmierć wielkiego mistrza to nie przypadek.
Kilku członków loży wykryło, iż utrzymywał miłosne stosunki
z innym mężczyzną, a gdy nie chcieli już, żeby dłużej był
wielkim mistrzem, zagroził im wyjawieniem ich spowiedzi.
Alf prychnął i wstał. - To jakaś banda szaleńców.
Blanche roześmiała się cicho. - Tak, to dziwne, że dorośli
mężczyźni zajmują się czymś takim. Nie mogę pojąć, po co im
takie drobiazgowe rytuały i ceremonie.
Alf potrząsnął głową, nalewając kawy dla nich obojga. -
Leżeć w trumnie, żeby potem zo-
stać wyniesionym do grobu! Ja też tego nie rozumiem.
Ktoś zapukał do drzwi i Alf poszedł otworzyć. Zaraz wrócił. -
To wiadomość dla ciebie.
Blanche wzięła złożoną kartkę i rozłożyła ją. Po przeczytaniu
podała ją Alfowi. Było więc tak, jak myślała.
- Pan Aaroe chyba jednak uważa, że ojciec się nie mylił.
W liście proszono, aby przyszła do loży następnego dnia po
południu.
6
Ellen wysiadła z powozu i spojrzała w górę na wznoszącą się
przed nią wielką i wspaniałą murowaną budowlę. Szpital dla
obłąkanych wyglądał inaczej, niż to sobie wyobrażała. Sądziła,
że będzie to ponury, skromny budynek, myliła się jednak.
Mieścił się w spokojnej okolicy, otoczony lasami, wśród pól i
łąk. Ellen uważała, że to musi być dobre miejsce dla pacjentów,
którzy potrzebują spokoju i odpoczynku.
Ulrik uśmiechnął się do niej, ale widziała, że jest
zdenerwowany. Może jednak wątpił, czy postępuje właściwie?
W każdym razie Ellen ma tylko porozmawiać z profesorem, a
jeśli wszystko pójdzie po jej myśli, szybko stwierdzi, iż ona
wcale nie traci rozumu.
Widziała przed sobą wieżę z zegarem i portalem, który musiał
być głównym wejściem do budynku. Trzymając się za ręce
weszli po niskich, szerokich schodach wiodących do otwartego
holu. Tutaj też było inaczej, niż to sobie wyobrażała. Pośrodku
holu znajdowała się fontanna ozdobiona posągiem, a galerię na
piętrze podtrzymywały potężne kolumny.
Ulrik dał jej znak, aby zaczekała, a gdy pytał o drogę, Ellen
rozglądała się dokoła. Nic nie wskazywało na to, żeby
mieszkali tu szaleńcy. W ogromnym holu było cicho i
spokojnie.
Odetchnęła głęboko, gdy Ulrik wrócił do niej. Bała się
rozmowy z profesorem. A jeśli on też będzie uważał, że jest
szalona? Nie wiedziała, co wtedy zrobi. Ostatnio wydawało się
jej, że najlepiej by było, gdyby przeprowadzili się z Ulrikiem
gdzie indziej, do innego domu. Nigdy nie przeżyła czegoś
takiego w jakimkolwiek miejscu. W nocy też słyszała małą
dziewczynkę, wydawało się, że odgłosy dobiegają z kuchni.
Najpierw obudził ją brzęk naczyń i dźwięk zatrzaskiwanych
mocno drzwi. Przez chwilę leżała na
słuchając, a gdy wydało jej się, że słyszy dziecięcy głosik,
który cicho śpiewa, wstała. Wyśliznęła się na korytarz, wtedy
jednak wszystko umilkło.
- Profesor ma gabinet na piętrze - powiedział Ulrik i wskazał
jej schody. Ellen poczuła jeszcze mocniejsze ściskanie w
żołądku, kiedy stanęli przed drzwiami oznaczonymi tabliczką z
napisem Profesor Christen Calmeyer.
Zauważyła, że Ulrik na nią patrzy, ale nie chciała spojrzeć mu
w oczy. To jego wina, że się tu znalazła. To on umówił ją na
wizytę.
Ulrik uniósł dłoń i zapukał. Rozległ się głęboki głos: Proszę.
Weszli do dużego gabinetu. Przy ścianach stały tu wysokie aż
pod sufit regały z książkami, zrobione ze szlachetnego drewna
w ciemnym kolorze, a na wprost Ellen i Ulrika królowało
ogromne biurko. Profesor stał przy jednym z wysokich okien
za biurkiem i wyglądał na zewnątrz. Teraz odwrócił się w ich
stronę.
Profesor Calmeyer musiał zbliżać się do sześćdziesiątki.
Twarz miał przyjazną, chociaż Ellen zwróciła uwagę, że lekarz
dyskretnie lustruje ją
wzrokiem. Stalowosiwe włosy kręciły się, ale były porządnie
zaczesane i ułożone za pomocą pomady. Profesor miał też
dobrze utrzymaną kozią bródkę. Nosił nienaganny strój -
granatowy garnitur z kamizelką i jedwabną chustką na szyi, od
człowieka na jego stanowisku niczego innego nie należało
oczekiwać. Spojrzenie miał surowe, lecz łagodziły je
zmarszczki od uśmiechu.
- Pani Bjerregaard? - uśmiechnął się profesor i podszedł do
nich z wyciągniętą dłonią.
Na jego widok Ellen natychmiast stała się spokojniejsza,
naprawdę wydawał się miły. Może nie będzie tak źle, jak się
obawiała?
Ulrik także krótko przywitał się, po czym profesor poprosił
Ellen, żeby usiadła. - Jeśli nie ma pan nic przeciwko, panie
Bjerregaard, chciałbym porozmawiać z pańską żoną na
osobności. Uśmiechnął się do Ulrika i podszedł do otwartych
drzwi. - Poza tym my już rozmawialiśmy - dodał cicho.
Gdy za Ulrikiem zamykały się drzwi, posłał Ellen dodający
odwagi uśmiech. To dobrze, że go tu nie ma. Łatwiej jej będzie
swobodnie mówić bez zarzutów i komentarzy męża.
Profesor usiadł za biurkiem i uśmiechnął się do Ellen. - Czy
siedzi pani wygodnie?
Skinęła głową, odwzajemniając jego uśmiech. - Tak, panie
profesorze, dziękuję.
Pochylił się nad biurkiem i złożył ręce przed sobą. Był inny
niż się spodziewała, sympatyczniejszy, poza tym miło się
uśmiechał.
- Pani mąż przedstawił mi w krótkim zarysie, co panią dręczy,
pani Bjerregaard, ale ja chciałbym też usłyszeć, jak pani
opisuje swoje przeżycia.
Wyprostowała się na krześle, podobał jej się sposób, w jaki
mówił profesor. A więc on też uważał jej przeżycia za
prawdziwe, nie za wytwór jej wyobraźni.
Spokojnie zaczęła opowiadać, jak to się zaczęło, o grze na
fortepianie i walizce w pokoju dziecinnym. Profesor słuchał w
milczeniu, czasami jednak kiwał do niej głową podczas robie-
nia notatek.
Kiedy skończyła opowiadać, profesor odłożył pióro i oparł się
na krześle. - Nie ulega wątpliwości, że pani naprawdę to
przeżywa, pani Bjerregaard - powiedział w końcu.
Ellen poczuła gorąco na policzkach. W końcu ktoś zechciał ją
wysłuchać! - Cieszę się, że pan tak mówi, profesorze
Calmeyer.
- Czy odczuwa pani strach, gdy to się dzieje? - ciągnął
profesor z namysłem.
Ellen skinęła głową. - To mnie przeraża. Nigdy przedtem
czegoś takiego nie przeżyłam.
Profesor spojrzał na nią. - Więc chciałaby pani, żeby to się
skończyło?
- Bardzo.
Profesor wstał. - Proponuję, żeby na krótki czas opuściła pani
dom, w którym państwo mieszkają. Ponieważ nie miała pani
takich problemów przed przybyciem do Christianii, sądzę, że
mają one związek z państwa nowym życiem. Dlatego uważam,
że dobrze by pani zrobiło, gdyby przyszła tu pani na kilka dni,
żeby odpocząć. Zamilkł na chwilę. - Jak zrozumiałem,
wcześniej też miała pani pewne kłopoty? - dodał pytająco.
Ellen spojrzała na niego, nie rozumiejąc, a potem domyśliła
się, do czego profesor zmierza. Zażenowana spuściła wzrok.
To, co się wte-
dy stało, wydawało się takie odległe, jakby należało do innego
życia. To było w innym życiu. Nigdy już nic takiego nie zrobi.
Poza tym była rozczarowana, że Ulrik wyjawił to profesorowi.
Opowiedziała mu o tym w zaufaniu. Nie chciała dzielić się
takimi przeżyciami z obcymi ludźmi.
Profesor podszedł do niej, położył jej dłoń na ramieniu i
uśmiechnął się. - Nie chcemy, żeby coś takiego znów się
wydarzyło, prawda?
Ellen potrząsnęła głową. - Mogę zapewnić, że nie mam już
takich myśli, profesorze Calmeyer.
Profesor pokiwał głową. - To dobrze. Jednak gorąco zalecam,
aby przybyła tu pani na rekonwalescencję, pani Bjerregaard,
może na jakiś tydzień. Zostanie pani oczywiście
zakwaterowana w osobnym pokoju w skrzydle dla pacjentów z
wyższych warstw. Na tym oddziale są też duże salony i toalety.
Zresztą w tym skrzydle jest mało pacjentek, tylko pięć innych
kobiet.
Ellen wpatrywała się w profesora. Czy on naprawdę uważa,
że ona potrzebuje leczenia w szpitalu?
Spojrzał w stronę drzwi. - Zawołam teraz pani męża.
Myślała, że profesor jeszcze z nią porozmawia, dlatego
zdziwiła się trochę, gdy do gabinetu wszedł Ulrik. Dwaj
mężczyźni stali przez chwilę przy drzwiach i cicho o czymś
rozmawiali. W końcu Ulrik wolno pokiwał głową i podszedł do
żony.
- Profesor sądzi, że dobrze ci zrobi, jeśli spędzisz tu kilka dni,
Ellen.
Wpatrywała się w niego, widząc, jak bardzo jest zrozpaczony.
- Dobrze ci to zrobi, Ellen. Potrzebujesz spokoju i
wypoczynku - powiedział błagalnie, ujął jej dłonie w swoje i
uścisnął. - Po tym wszystkim, co się stało.
Wiedziała, o czym myśli. O dziecku, które stracili. I może ma
rację. Jesień była naprawdę nieskończenie długa, dni
wydawały się szare i niekończące się. Ellen wiedziała, że nie
jest tak dobrą żoną, jak chciała i na jaką Ulrik zasługuje.
Myślała tylko o tym, żeby znów zajść w ciążę.
Może naprawdę dobrze by jej zrobiło, gdyby opuściła ten
dom i zaczęła myśleć o czymś
innym. Właściwie to dobrze brzmiało - spędzić kilka dni w
spokoju w szpitalnym skrzydle, o którym mówił profesor.
Wolno skinęła głową.
Profesor bez słowa wyciągnął jakąś kartkę. -Jeśli pani i pani
mąż tu podpiszą - poprosił - jutro może pani zacząć
rekonwalescencję.
Oboje podpisali.
- Gdy przyjdzie pani jutro, pani Bjerregaard, nie musi pani
mieć ze sobą niczego poza najbardziej potrzebnymi ubraniami
- powiedział profesor z uśmiechem. Wszystko inne znajduje się
w miejscu, w którym będzie pani zakwaterowana.
Ulrik podał mu rękę. - Dziękuję, profesorze.
W milczeniu wyszli z gabinetu. Ulrik posłał żonie pełen
otuchy uśmiech. - Jesteś w najlepszych rękach, Ellen. Profesor
Calmeyer zrobi wszystko, abyś wyzdrowiała.
Spojrzała na niego. Zrozumiała, że Ulrik wciąż sądzi, iż ona
jest chora na umyśle.
Na szczęście profesor wykazał zrozumienie dla jej przeżyć.
Ellen zamknęła walizkę i rozejrzała się po sypialni. Sądziła,
że zapakowała wszystko, co może okazać się potrzebne w
ciągu tego tygodnia, kiedy jej nie będzie. Profesor Calmeyer
powiedział wprawdzie, że nie będzie potrzebowała niczego
oprócz ubrań, ale wzięła też książki i przybory do pisania oraz
dwie robótki, którymi się zajmowała: podłużną makatkę i
koronkowy kołnierz.
Coś musi robić, nie chodzi chyba o to, żeby przez cały dzień
siedziała na krześle i patrzyła w powietrze, chociaż ma
odpoczywać.
W drzwiach stanął Ulrik z łagodnym wyrazem twarzy. -
Spakowałaś się już?
Ellen skinęła głową, a on wszedł do środka, żeby wziąć jej
walizkę. Przez chwilę stali obok siebie w milczeniu.
- Będę za tobą tęsknił, Ellen - szepnął Ulrik i wziął ją w
ramiona.
Spojrzała na niego. Pogodziła się już z myślą, że powinna
opuścić dom na tydzień, ale wciąż
czuła się zraniona i rozczarowana, że Ulrik odwiedził
profesora, zanim z nią porozmawiał. A jak to będzie, kiedy po
tygodniu wróci do domu? Nie mogła pojąć, jak spokój i odpo-
czynek mogą sprawić, że jej wizje znikną. To, co znajduje się z
tym domu, nie zniknie przecież. A może Ulrik ma rację i to są
tylko sny, których ona nie może odróżnić od rzeczywistości?
- Przyjdziesz mnie odwiedzić? Unikała wypowiadania słów
szpital dla obłąkanych. Nie tam miała iść, szła na
rekonwalescencję, miała mieszkać w skrzydle dla ludzi z
wyższych warstw. To coś zupełnie innego.
Ulrik pogładził ją po policzku. - Oczywiście, że będę cię
odwiedzał, każdego dnia. Czas wizyt jest między szóstą a
siódmą. Delikatnie pocałował ją w usta. - Już się cieszę na twój
powrót do domu.
Ellen spuściła wzrok. Bała się opuścić dom, ale szpital dla
obłąkanych wcale nie wyglądał tak przerażająco, jak sądziła,
poza tym miała mieć towarzystwo kobiet ze swojej warstwy.
Stanowiło to pewną pociechę. I nie miało to prze-
cież trwać dłużej niż tydzień. A po powrocie do domu za
niedługi czas pojedzie do Gimle na święta. Zrezygnowali z
przedświątecznego przyjęcia, które planowali na ostatnią
sobotę przed Bożym Narodzeniem, bo Ulrik uważał, że Ellen
nie powinna zajmować myśli takimi sprawami podczas pobytu
w szpitalu.
Wsunął palec wskazujący pod jej brodę i uniósł twarz. Oczy
mu błyszczały, Ellen wiedziała, że jest mu smutno. - Kocham
cię, Ellen. Powoli wypowiedziane słowa płynęły z głębi serca.
Jej oczy napotkały jego wzrok, wiedziała, że on oczekuje od
niej takich samych słów, tkwiły jednak mocno w jej krtani. A
jednocześnie wiedziała, że będzie za nim tęskniła.
- Będzie mi ciebie brakować - odrzekła cicho i spuściła
wzrok.
Wiedziała, że Ulrik stoi i patrzy na nią, ale nie była w stanie
powiedzieć, że go kocha.
Nie dziś, nie po tym, co zrobił.
Miała nadzieję, że poczuje inaczej, kiedy to wszystko się
skończy.
- Pani Bjerregaard, to jest pani Lognvig, która pokaże pani
pokój. Profesor Calmeyer wskazał ręką wysoką, szczupłą
kobietę o szarych włosach związanych w węzeł na karku. Na
głowie miała małą, białą czapeczkę, a niebieską suknię z
bawełny chronił biały fartuch, jaki nosiły wszystkie pracujące
tu kobiety.
Ellen zerknęła na profesora, miała nadzieję, że to on pokaże
jej pokój, ale był wyraźnie zajęty, bo ledwo miał czas się z nią
przywitać, nim przedstawił jej panią Lognvig.
- Muszę, niestety, już iść, pani Bjerregaard -powiedział, po
czym szybko pobiegł długim korytarzem wraz z dwoma
innymi, młodszymi mężczyznami. Ellen sądziła, że oni także
są lekarzami.
- A więc zostałyśmy same, pani Bjerregaard.
Ellen odwróciła się do pani Lognvig. Zrozumiała, że to
surowa kobieta, w jej wąskiej twarzy nie było śladów
przyjaznych uczuć. Oczy były szare, podobnie włosy, wargi
prawie niewidoczne.
- Tędy
Ellen szybko zauważyła, że trudno dotrzymać kroku pani
Lognvig, kobieta raźno ruszyła naprzód, a ona sama niosła
ciężką walizkę.
Pani Lognvig zatrzymała się przy dwuskrzydłowych
drzwiach, wyciągnęła pęk kluczy, znalazła właściwy i dwa
razy przekręciła go w zamku.
- Tędy - powtórzyła i przytrzymała Ellen drzwi.
Ellen postawiła walizkę na podłodze i przyglądała się, jak
pani Lognvig zamyka drzwi na klucz. Czy naprawdę musi to
robić? Czy ludzie stąd uciekają? A może są niebezpieczni?
Zadrżała.
- Na pani oddziale są tylko kobiety - objaśniła monotonnym
głosem pani Lognvig i zaczęła iść korytarzem. - Szpital jest
podzielony na dwa pawilony; jeden dla mężczyzn i jeden dla
kobiet. Zerknęła na Ellen. - Mężczyznom i kobietom nie wolno
razem przebywać.
Ellen skinęła głową. Może to nie jest takie dziwne, pomyślała,
rozglądając się dookoła. Korytarz był szeroki, sufit miał
wysoko. Przez wy-
sokie okna wpadało do wnętrza światło słoneczne. Ellen
widziała szereg zamkniętych drzwi, przed niektórymi z nich
siedziały kobiety w takich samych strojach jak pani Lognvig.
Co one tu robią? Nie widziała żadnych pacjentów.
Udało się jej zajrzeć przez otwarte drzwi do dużej sali.
Zaparło jej dech w piersiach. Na szczęście profesor Calmeyer
powiedział, że Ellen dostanie własny pokój. W dużej sali stało
wiele łóżek, ściśniętych jedno przy drugim. Czy ludzie
naprawdę mogą spać tak blisko siebie?
Pani Lognvig zatrzymała się przed kolejnymi drzwiami. -
Będzie pani na oddziale A, pani Bjerregaard. Ellen zwróciła
uwagę na jej wiele mówiące spojrzenie.
Oddział A? To brzmi tak zimno, pomyślała Ellen czując, że
drży. Nie podobały jej się te wszystkie drzwi, które wciąż
trzeba było zamykać. Szpital wyglądał raczej jak więzienie.
Weszła do korytarza, który wyglądał całkiem inaczej niż ten,
przez który szła poprzednio. Był ładnie urządzony, na
podłodze leżał dywan z czerwonym wzorem, a przy ścianach
stały
duże, zielone rośliny. Na ścianach wisiały obra-^ zy, a na
samym końcu Ellen mogła dostrzec pokój, z którego dobiegała
muzyka fortepianowa. Widziała także kobietę pochyloną nad
robótką.
Natychmiast trochę się uspokoiła. W tym skrzydle jest na
szczęście inaczej i nie chodzi tylko o umeblowanie. Było tak,
jak obiecał profesor Calmeyer. Miała mieszkać między ludźmi
z wyższych warstw. Tego by tylko brakowało, żeby było
inaczej. Ulrik zapłacił za jej pobyt majątek.
- Proszę tu poczekać, pani Bjerregaard - poprosiła pani
Lognvig i podeszła do korpulentnej kobiety w uniformie.
Zamieniły kilka słów, po czym pani Lognvig wróciła. - Pokażę
pani pokój.
Ellen szła za nią, aż zatrzymały się przed ostatnimi drzwiami
na końcu korytarza. - To pani pokój - oznajmiła pani Lognvig i
otworzyła drzwi.
Ellen przekroczyła próg, ciekawa, jak będzie wyglądał.
Natychmiast się uspokoiła. Dostała bardzo przestronny pokój.
Pod oknem stało
biurko, a przy jednej ze ścian ładne łóżko. Znalazło się tu
także miejsce na szafę na ubrania i mały stolik. Na ścianach
wisiały piękne obrazy, była też półka, na której Ellen będzie
mogła postawić swoje książki.
- Zaraz przyjdzie jedna ze strażniczek. Do tego czasu może
pani obejrzeć pokój.
Ellen spojrzała na nią zdumiona.
Strażniczka
7
Nie czekając na odpowiedź, kobieta zamknęła za sobą drzwi.
Ellen usłyszała, że wkłada klucz do zamka i przekręca.
Stała patrząc na zamknięte drzwi. Czy to naprawdę konieczne
zamykać je? Coś ścisnęło ją w piersi. Nie wiedziała, czyjej to
się podoba.
Postawiła walizkę przy szafie na ubrania i zaczęła rozpinać
płaszcz, wyglądając przy tym przez okno. Ma w każdym razie
ładny widok na wielki ogród i rozciągające się za nim pola.
Właśnie zdjęła płaszcz, kiedy drzwi znów otworzyły się. Do
pokoju weszła kobieta, o której mówiła pani Lognvig. Była
niska, Ellen sądziła, że może zbliżać się do pięćdzie-
siatki. Na szczęście nie wyglądała tak surowo jak poprzednia.
- Dzień dobry, pani Bjerregaard, witam w szpitalu. Przejrzę
pani rzeczy, zanim przyjdzie do pani lekarz.
Ellen spojrzała na nią zaskoczona. - Przejrzy pani moje
rzeczy?
Kobieta posłała jej ostrożny uśmiech. - Może pani mówić do
mnie panno Marstrand.
Ellen stała patrząc, jak panna Marstrand otwiera jej walizkę. -
Muszę powiedzieć, że zabrała pani dużo odzieży - powiedziała
i zaczęła rozwieszać ubrania w szafie. - Lekarz może uznać, że
nie potrzebuje pani tych wszystkich sukien, ale oceni to
później. Potrząsnęła głową nad książkami, które Ellen zabrała
z domu. - Czy profesor Calmeyer nie powiedział, że ma pani
wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy?
Ellen nie wiedziała, co powiedzieć. - Myślałam, że to nic
złego.
Panna Marstrand potrząsnęła głową. - Profesor Calmeyer
uważa za istotne, aby pacjenci mieli ze sobą jak najmniej
przedmiotów należą-
cych do ich zwykłego życia, gdy tu przychodzą. Chwyciła
przybory do pisania i robótkę.
Ellen nic nie rozumiała. - Ale... ale dlaczego?
Panna Marstrand uśmiechnęła się z rezygnacją. - Wkrótce
pani zrozumie, że o takich sprawach rozmawia się z lekarzami.
My, strażniczki, jesteśmy tu tylko po to, aby pilnować, czy
pacjenci zachowują się właściwie i czy mają opiekę, jakiej
potrzebują.
Włożyła wszystkie rzeczy do skrzynki, którą przyniosła ze
sobą. - To by było na tyle, pani Bjerregaard, ale może się
zdarzyć, jak już mówiłam, że lekarz uzna, iż ma pani za dużo
ubrań.
Panna Marstrand skierowała się ku drzwiom. - Musi tu pani
zostać, póki nie przyjdzie lekarz, żeby z panią porozmawiać.
Wkrótce będzie miał swój popołudniowy obchód. Potem
dostanie pani posiłek, tutaj albo z innymi pacjentami.
Ellen opadła na łóżko. Siedziała wpatrzona w drzwi, które
strażniczka zamknęła za sobą.
Po chwili usłyszała odgłos przekręcanego w zamku klucza.
Co ona robi w tym miejscu?
7
Abelone zamknęła dziennik i przez chwilę siedziała
wpatrzona w okno. Która może być godzina? Sądziła, że zbliża
się północ. Upłynęło już wiele godzin od czasu, gdy ostatnie
nocne marki udały się na spoczynek, lecz ona nie mogła spać.
Wsparła podbródek na ręce i siedziała patrząc na morze.
Srebrzysty księżyc w pełni ciężko wisiał ponad wierzchołkami
drzew, nakrywając czarną, migoczącą powierzchnię morza
wąskim, iskrzącym się dywanem. Jak baśniowo może
wyglądać natura w nocy! Niestety, śnieg, zdążył już stopnieć,
na dworze było dużo jaśniej, gdy ziemię pokrywała biel. To
deszcz, który spadł za dnia sprawił, że śnieg się stopił.
Abelone zdmuchnęła świecę, nadal jednak siedziała
zapatrzona w świat za oknem. Wiedziała, że powinna iść do
łóżka, ale nie była zmęczona. To znaczy była zmęczona, ale nie
mogła spać, jak się jej to zresztą często zdarzało. Nic
dziwnego, że bywała śmiertelnie zmęczona o poranku, gdy
zwierzęta czekały na nią w oborze.
Wciąż było jej trudno kłaść się wieczorami bez Erika u swego
boku. Tęskniła za dźwiękiem jego regularnego oddechu
podczas snu, tęskniła za jego zapachem. Chciałaby móc się w
niego wtulić, gdy tego potrzebowała.
Kiedy przestanie za nim tęsknić? Wydawało się jej, że
tęsknota nigdy nie zelżeje. Nauczyła się żyć ze swoją żałobą,
nie było to już takie straszne i paraliżujące, jak na początku, ale
tęsknota... Były dni, gdy tęskniła tak strasznie, że czuła ból w
całym ciele. I nic nie mogła z tym zrobić. To uczucie nigdy jej
nie opuszczało. Tak 'ak poprzedniego dnia, kiedy była zajęta
kiermaszem. Miała tyle innych rzeczy na głowie, ale potem,
gdy wróciła do domu, zatęskniła za tym,
aby móc opowiedzieć Erikowi, co się wydarzyło. Tak samo
tęskniła za jego opowieściami o tym, jak minął mu dzień.
Spojrzała na skały, na plażę i odlewnię dzwonów.
Wspomniała swoje wyobrażenia o tym, jak będzie wyglądało
życie jej i Erika. Tego dnia, gdy się pobrali sądziła, że będą
dzielić życie, że razem będą patrzyli, jak dorastają ich dzieci i
jak rodzą się ich wnuki. Myślała, że się razem zestarzeją.
A potem to się stało. Erik został jej zabrany, nagle i
niespodziewanie. Nawet wtedy, gdy miał taką wysoką
gorączkę i doktor przygotował ją na zbliżający się koniec, nie
wierzyła, że Erik może umrzeć.
Mieli plany i całe życie przed sobą, nagle wszystko potoczyło
się całkiem inaczej, niż przewidywała.
Przesunęła rękami po twarzy, czuła, że powieki są ciężkie.
Może przynajmniej spróbować się położyć i zasnąć.
Już miała wstać, gdy jej wzrok przykuł jakiś ruch na plaży.
Wychyliła się i wpatrzyła w ciem-
ność. Czy to może być zwierzę? Może jakiś drapieżnik?
Ostatnio wiele ich widziała w zagajniku leżącym na zachód od
Gimle. Wstała i stanęła bliżej okna. Po śmierci Erika lubiła nie
spać o tak późnej porze. W domu panowała wtedy cisza i
Abelone miała okazję pomyśleć. Za dnia było tyle rzeczy, które
zajmowały jej uwagę i zakłócały myśli.
Nie, musiało się jej coś przywidzieć. Już chciała odejść od
okna, kiedy na plaży coś się poruszyło. Przyglądała się przez
chwilę i dopiero wtedy ujrzała, co to takiego. Wydawało się jej,
że to męska sylwetka. Postać zeszła ze skał i wspinała się teraz
po ścieżce. Abelone widziała, że mężczyzna wspiera się na
lasce.
Nic nie rozumiała, nie rozpoznawała też mężczyzny. Poza
tym wyglądał na leciwego, plecy miał przygarbione.
Co on tu robi o tak późnej porze?
Teraz mężczyzna się zatrzymał, stał przy zabudowaniach
gospodarczych i patrzył na dom. W blasku księżyca widziała
go lepiej. Nosił ciemny garnitur, a jego broda sięgała brzucha. i
Na głowie miał czarny melonik.
Abelone zrobiła krok w stronę okna, gdy nagle mężczyzna
zwrócił głowę w jej stronę. Uderzyło ją, że musi być słaby na
umyśle. Starsi ludzie często tak mają. Może potrzebuje
pomocy.
Znów wyjrzała przez okno, ale mężczyzna już zniknął.
Obrzuciła spojrzeniem plażę, lecz nigdzie nie było go widać.
Postanowiła zejść na dół i go znaleźć. Pamiętała, że babcia
była taka pod koniec życia, zagubiona, o zamglonym umyśle.
Zdarzało się jej nawet wychodzić na dwór w zimie bez
odpowiedniego ubrania.
Abelone zarzuciła szal na ramiona i szybko zeszła na dół, ale
gdy wyszła na schody, nikogo nie zobaczyła. Zadrżała z zimna
i ciaśniej otuliła się szalem. Wieczór był zimny, więc przeszła
tylko kawałek po dziedzińcu. Nikogo nie było widać.
Zamknęła za sobą drzwi i szybko wróciła do swojego pokoju,
Powie o tym jutro ojcu.
Teraz czas iść do łóżka.
Abelone siedziała przy kołysce. Czasami widok Małego Erika
sprawiał jej ból. Teraz właśnie zasnął i leżał z kciukiem w buzi.
Zapewne wszystkie matki uważają swoje dzieci za piękne, ale
Mały Erik naprawdę taki jest. Rysy twarzy ma tak czyste, że
serce Abelone zawsze wzbierało dumą, gdy na niego patrzyła.
Podeszła do niej Bera. - Twój syn to prawdziwy suseł.
Abelone wstała i skinęła głową. - Na szczęście.
Spojrzała na Berę i postanowiła opowiedzieć o mężczyźnie,
którego widziała w nocy. - To było takie dziwne - zaczęła. -
Wydawało mi się, że w nocy widziałam starszego mężczyznę
na dziedzińcu.
Bera spojrzała na nią zdumiona. - Mężczyznę? W nocy?
Abelone skinęła głową. - Tak, nie mogłam spać, więc
siedziałam przez jakiś czas.
Bera zmarszczyła czoło. - Wciąż masz problemy ze snem?
Wiesz, że doktor Greni może ci coś na to dać.
Abelone wiedziała o tym, ale nie chciała środków na sen od
doktora Greni. Nie poczuje się lepiej dzięki nim. - Nie
rozumiem, co on tu robił - ciągnęła. Nigdy przedtem go nie
widziałam.
Bera podeszła do pieca. - To na pewno któryś ze staruszków z
przytułku dla ubogich. Słyszałam, że niektórzy z nich mają coś
z głową.
Abelone przytaknęła. - Może masz rację.
W tym momencie do kuchni wszedł ojciec. -W czym Bera ma
rację? - uśmiechnął się.
Abelone znów opowiedziała o mężczyźnie, którego zobaczyła
w nocy.
Ojciec usiadł i napił się kawy, którą nalała mu Bera. - Myślę,
że Bera ma rację. Opieka w przytułku wygląda jak wygląda,
zwłaszcza w przypadku starszych ludzi, którzy nie potrafią o
siebie zadbać. Rozmawiałem o tym z pastorem Munthe, który
sądzi, że warunki są tam tak złe, że nie przynosi to chluby
naszej wsi. Rzucił Abelone spojrzenie ponad kubkiem. -
Chciałby przebudować starą plebanię i zrobić tam dom opieki,
jak to nazywa.
- Rodzaj przytułku dla starszych ludzi? - zapytała.
Ojciec zawahał się. - W pewnym sensie tak, ale starsi ludzie
mieliby tam zapewnioną opiekę. Wielu nie daje sobie rady u
schyłku życia.
Bera usiadła i ogrzewała dłonie, obejmując nimi kubek. - To
może być naprawdę potrzebne. Widziałam, jakie warunki mają
niektórzy staruszkowie w przytułku. Zacisnęła wargi i po-
trząsnęła głową. - Bóg wie, że lepiej byłoby leżeć w ziemi, niż
tak żyć.
Ojciec opróżnił kubek i wstał. - Tak, dobrze, że mamy we wsi
tak przedsiębiorczego pastora.
Abelone patrzyła przed siebie, miała nadzieję, że widziany
wieczorem człowiek nie wróci do Gimle.
Wypełniło ją nieprzyjemne uczucie, gdy spojrzał w jej okno.
Wydawało się jej, że kogoś wypatruje.
Abelone, pchając przed sobą wózek z Małym Erikiem, weszła
na dziedziniec w Ladefoss; była ciekawa, ile pieniędzy udało
się pani Agnes i pa-
storowi zebrać podczas kiermaszu na rzecz ubogich. ,
Pani Agnes musiała ją dostrzec, bo wyszła na schody, aby się
przywitać. - Jak miło, że wzięłaś też chłopca! - wykrzyknęła,
składając ręce.
Abelone wyjęła Małego Erika z wózka, któremu na widok
wyciągającej do niego ręce pani Agnes twarzyczka rozjaśniła
się w uśmiechu.
Abelone podała synka pani Agnes, wiedząc, że mu się to
spodoba. Nie bał się już tak bardzo innych ludzi, a panią Agnes
dobrze poznał w ciągu jesieni. A ona lubiła dzieci i Abelone są-
dziła, że Mały Erik to czuje.
- Jaki ładny chłopiec! Pani Agnes uścisnęła Małego Erika
przytrzymując Abelone drzwi.
Abelone podążyła za nią do prywatnego pokoju pastora, gdzie
gospodyni usiadła z Małym Erikiem na kolanach.
- Jaki już jesteś duży - uśmiechnęła się pani Agnes trzymając
chłopca.
Zaczęły rozmawiać o kiermaszu, który zdaniem pani Agnes
okazał się bardzo udanym przedsięwzięciem.
- Ojciec mówił mi, że pastor Munthe ma zamiar zmienić starą
plebanię w przytułek dla starszych ludzi - powiedziała
Abelone.
- Dom opieki - poprawiła ją pani Agnes.
Abelone zwróciła uwagę na rys niezadowolenia wokół jej ust.
Może wspominanie o pastorze nie było rozsądne?
W tej samej chwili ujrzała, że i on sam wchodzi do pokoju w
jadalni. Pani Agnes wydawała się nie zauważyć jego wejścia.
Musi jej być trudno mieszkać w jednym domu z mężczyzną, do
którego żywi ciepłe uczucia i o którym sądziła, że żywi takie
uczucia do niej, pomyślała Abelone. Wydawało się, że pastor
niczego nie zauważył. Podszedł do nich z uśmiechem.
- Czy to pani, pani Ladefoss? Jak miło. Stanął koło pani
Agnes, wziął Małego Erika za rączkę i uścisnął ją. - Jakże
szybko on rośnie.
Twarz pani Agnes zesztywniała, lecz pastor był wciąż tak
samo przyjazny.
- Rozumiem, że kiermasz się udał? - zapytała Abelone,
czując, że musi podtrzymać rozmowę.
Pastor skinął głową. - Na szczęście. Pieniądze, które
zebraliśmy, bardzo się przydadzą.
- Rozumiem, że pastor chciałby założyć dom opieki dla
ubogich starszych ludzi z wioski? -ciągnęła Abelone.
Pastor uśmiechnął się od niej. - Co za zbieg okoliczności, że
pani o tym wspomniała, pani Ladefoss. Właśnie o tym
chciałem z panią porozmawiać.
Usiadł zakładając nogę na nogę. Abelone cieszyła się, że
pastor nie wie, iż pani Agnes jej się zwierzyła. Bo chyba mu
tego nie powiedziała?
Pani Agnes wstała. - Jeśli mi wybaczycie, pójdę już -
powiedziała i oddała Małego Erika Abelone.
Na twarzy pastora pojawił się cień. Musiało im niełatwo być
tak blisko siebie.
- Ma pani rację, chciałbym założyć na starej plebanii dom
opieki dla starszych ludzi - potwierdził. Na jego twarzy znów
gościł uśmiech. - Widziałem wielu starszych ludzi, którzy nie
potrafią sami o siebie zadbać i nie mają rodziny. Wielu
potrzebuje pomocy w najbardziej podsta-
wowych sprawach. Niektórzy nie mogą nawet sami jeść, że
już nie wspomnę o higienie osobistej, a w przytułku nie ma
odpowiednich warunków dla tych nieszczęsnych ludzi.
Abelone przysłuchiwała się mu. - A więc myśli pastor, żeby ci
starsi ludzie mieli zapewnioną opiekę na starej plebanii?
Pastor pokiwał głową i uśmiechnął się. -I w związku z tym
pomyślałem o pani, pani Ladefoss.
Abelone spojrzała na niego zaskoczona. Nie rozumiała, do
czego on zmierza. - Co ma pastor na myśli?
Pochylił się i popatrzył na nią z napięciem. - Byłaby pani
dobrą zarządzającą tego domu opieki, pani Ladefoss.
Nie musiała się nawet zastanawiać. Coś takiego było całkiem
nie do pomyślenia. Potrząsnęła głową. - To miłe, że pomyślał
pastor o mnie, ale boję się, że jako gospodyni w Gimle mam
pełne ręce roboty.
Prawdę mówiąc, nie miała też ochoty pracować w takim
miejscu, ceniła jednak, że pastor
chciał zapewnić starszym ludziom z wioski dobre miejsce.
Pastor oparł się wygodnie na krześle i skinął głową. - Bałem
się, że pani to powie, ale oczywiście to rozumiem.
Widziała, że jest rozczarowany, ale nie mogła się zgodzić. W
Gimle jest dużo pracy. Poza tym podejrzewała, iż pastor
zaproponował tę posadę tylko po to, by, skierować jej myśli na
inne tory. W takim razie popełnia błąd. Chciała jedynie robić to
samo, co przed śmiercią Erika. Zajmować się zwierzętami,
domem i służbą.
- Ale jeśli nie znajdzie pani czasu na zarządzanie domem
opieki, może pomogłaby pani przy jego urządzaniu? Pastor
uśmiechnął się. - Jak pani wie, stara plebania jest bardzo
zniszczona. Większość pokoi wymaga odnowienia, zarówno
jeśli chodzi o zasłony, jak i meble. Potrzebuję kogoś, kto
potrafi zamienić dom opieki w miejsce, w którym przyjemnie
będzie przebywać.
Abelone szybko się zastanowiła. Nie chciała stwarzać
problemów, a zadanie wydawało się
ciekawe. - Jeśli pastor uważa, że mogę pomóc, chętnie się
tego podejmę - odpowiedziała.
Twarz mu się rozjaśniła. - Jak to miło z pani strony, pani
Ladefoss. Odetchnął głęboko i spoważniał. - Musi pani
wiedzieć, że trudno jest znaleźć odpowiednich ludzi, którzy by
zadbali o doprowadzenie starej plebanii do przyzwoitego stanu
i zarządzanie domem opieki. Ci, którzy się do tego nadają,
mają z reguły dużo innych zajęć.
- Jestem pewna, że kogoś pastor znajdzie -stwierdziła
Abelone.
Pastor zerknął na nią. - Chciałbym zapytać, czy nie wybrałaby
się pani ze mną do domu opieki teraz. Jeśli oczywiście ma pani
czas - dodał szybko.
Abelone skinęła głową. Mały Erik powinien zostać
nakarmiony dopiero za kilka godzin. -Niech pastor nie sądzi, że
jestem aż tak zajęta - uśmiechnęła się.
Pastor wstał i podszedł do niej. Na jego twarzy gościła teraz
powaga. Położył Abelone rękę na ramieniu. - Wiem, że ma
pani wiele pracy
w Gimle. Musi pani też wiedzieć, że rozumiem, jaki to trudny
dla pani czas.
Pastor Munthe jak zwykle pełen był zrozumienia. Nie
oczekiwał, że Abelone przestanie odczuwać smutek, rozumiał,
że wciąż jest pogrążona w żałobie, chociaż od śmierci Erika
minęło już kilka miesięcy.
Cieszyła się, że może mu odpłacić za jego zrozumienie
pomocą przy urządzaniu domu opieki.
*
Pastor Munthe oprowadził Abelone po piętrze dużego
budynku mieszkalnego. - Mam nadzieję, że uda się tu zrobić
miejsce dla szesnaściorga starszych ludzi - powiedział. -
Jednak, jak pani rozumie, musimy dokonać w pokojach
pewnych zmian.
Abelone skinęła głową. Naprawdę było dużo do zrobienia.
Wcześniej nie zdawała sobie sprawy z tego, w jakim stanie jest
stara plebania. Nic dziwnego, że pastor Munthe chciał się
przenieść do Ladefoss.
- Poza tym musimy mieć tu sprzątaczki i dozorców, także w
nocy.
Abelone zerknęła na pastora. Jak rozumiała, bardzo
angażował się w sprawy ludzi znajdujących się w trudnym
położeniu. Był też człowiekiem czynu, udało mu się wiele
zdziałać przez ten krótki czas, od kiedy został pastorem we wsi.
Bardzo ją tym zaskoczył, bo podczas pierwszego spotkania
wydał jej się raczej nieco ostrożny.
- Kiedy, zdaniem pastora, dom będzie gotowy na przyjęcie
pierwszych mieszkańców? - zapytała, schodząc po stromych
schodach na parter. Z nimi na pewno trzeba coś zrobić. Są zbyt
strome dla starszych ludzi.
- Na wiosnę - odparł.
Zadziwiła ją ta odpowiedź, ale nic nie powiedziała. W takim
razie trzeba wiele zrobić do tego czasu.
Wyszli na dziedziniec, gdzie wyszedł na ich spotkanie
zarządca Ladefoss, Greger Langaard. - Dzień dobry, Gregerze.
Pastor Munthe podał zarządcy rękę i wskazał na dach. -
Widziałeś?
Greger wytężył wzrok, wpatrując się w okap.
- Boję się, że trzeba będzie wymienić cały dach. Przecieka w
wielu miejscach, jest gorzej, niż z początku przypuszczaliśmy.
Obaj pogrążyli się w rozmowie o zniszczonym dachu.
Abelone zwróciła uwagę na starszego człowieka, który
przechodził przez dziedziniec. Opierał się ciężko na swojej
lasce i wyraźnie było widać, że boli go noga. Na chwilę przy-
stanął i spojrzał w ich stronę.
Abelone nie miała już wątpliwości, gdy zobaczyła jego
rzadką brodę. To jego ujrzała w Gimle poprzedniej nocy. Jakie
to dziwne, nigdy przedtem go nie widziała, a teraz aż dwa razy
pod rząd.
Zbliżyła się do rozmawiających mężczyzn.
- Pastorze Munthe, czy mogę spytać, kim jest człowiek, który
stoi przy tamtych zabudowaniach? - zapytała cicho.
Pastor roześmiał się cicho. - Myślę, że Greger będzie umiał
lepiej odpowiedzieć na to pytanie.
Abelone spojrzała na zarządcę, który skinął głową i
uśmiechnął się. - Mogę pani odpowiedzieć na pytanie, pani
Ladefoss. To mój ojciec.
Abelone nie przypuszczała, że ojciec pana Langaarda mieszka
w tej okolicy. Wiedziała, że zarządca przyjechał tu z Foden,
małej wioski w głębi kraju.
- Przyjechał do Norwegii tydzień temu -ciągnął zarządca
cichszym głosem. Mieszkał w Ameryce od czasu swej
młodości.
- Greger też wrócił do Norwegii przed kilku laty, prawda? -
wtrącił pastor.
Zarządca przytaknął. - Tak, ojciec wiele mi opowiadał o
Tonsbergu i okolicy, postanowiłem więc tu przyjechać. Pan
Langaard spojrzał w stronę ojca, który szedł teraz przez
dziedziniec w inną stronę. - Ojciec nie jest już sobą.
- Jak wielu ludzi w podeszłym wieku - wyjaśnił pastor
Munthe.
Pan Langaard przytaknął. - Tak, coraz bardziej jest oderwany
od rzeczywistości. Dzisiaj spytałem go, co jadł wczoraj na
obiad, ale już tego nie pamiętał.
Pastor Munthe potrząsnął głową. - To dziwne, że dobrze
pamięta wszystko, co przeżył w Ameryce.
Pan Langaard przytaknął. - Też to zauważy-
łem. Potrafi opowiedzieć o wielu wydarzeniach z czasów
swej młodości, ale ostatni czas niemal nie istnieje dla niego.
Abelone zastanawiała się, czy powinna powiedzieć, że w
nocy widziała ojca pana Langaarda na plaży przy Gimle, ale
postanowiła to przemilczeć. Nie chciała niepotrzebnie martwić
zarządcy.
- Mam nadzieję, że dla ojca znajdzie się miejsce w tym domu,
kiedy będzie on już gotowy -powiedział pan Langaard. - Jest w
takim stanie, że ktoś musi na niego uważać.
- Teraz mieszka razem z Gregerem - powiedział pastor
Munthe.
Abelone wiedziała, że pastor zatroszczył się o porządny dom
dla zarządcy. Położony był na wschód od plebanii, w miejscu
dawnej zagrody dzierżawców.
Mały Erik zaczął się niecierpliwić, kręcił się i popłakiwał.
- Lepiej wracajmy, pani Ladefoss - uśmiechnął się pastor.
Chłopiec jest pewnie głodny i zmęczony?
Abelone skinęła głową. - Myślę, że przede wszystkim
zmęczony - odparła i wygodniej ułożyła synka w ramionach.
Może zaśnie w drodze powrotnej.
Abelone spojrzała na spokojną twarzyczkę Małego Erika.
Zasnął natychmiast, gdy tylko powóz ruszył z miejsca. Musiał
być bardziej zmęczony, niż przypuszczała.
Siedzieli w milczeniu, powóz zbliżał się do Ladefoss.
Abelone też czuła zmęczenie i cieszyła się, że pastor Munthe
nie należy do ludzi, którzy muszę cały czas mówić. Na
szczęście powoził inny parobek niż Marinius.
Dziś wieczorem Abelone musi spać. Nie może wciąż być
nogach o tak późnej godzinie, dni stają się przez to długie i
męczące.
Mieli właśnie wjechać w długą aleję wiodącą do Ladefoss,
gdy Abelone ujrzała jadący w ich stronę powóz.
Kto to w nim siedzi? Poczuła w rozlewające
się w żołądku gorąco. Czy to może być...? Nie wiedziała, że
wrócił do domu, nie widziała go, odkąd przed dwoma laty
pojechał polować na foki. Wiedziała, że od tego czasu zdarzało
mu się pracować na różnych statkach.
Widziała, że on też ją dostrzegł, jego twarz rozjaśniła się w
szerokim uśmiechu. Uniósł rękę w geście powitania i poprosił
woźnicę, aby zatrzymał powóz.
Wysoki, postawny i dobrze ubrany mężczyzna wyskoczył z
powozu i podbiegł do Abelone.
Anders.
8
Blanche wiedziała, że nie ma się czego bać, a jednak czuła się
nieswojo, gdy tak stała przed wielkim, szarym domem z cegły,
w którym odbywały się spotkania loży.
Dlaczego pan Aaroe poprosił ją o spotkanie w tym miejscu?
Wiedziała, że kobiety nie mają tu wstępu, loża jest zastrzeżona
dla mężczyzn. Poza tym niepokoiło ją, że pan Aaroe chce
jeszcze coś omówić. Co sprawiło, że zmienił zdanie? Alf
sądził, że może rozmówił się z innymi braćmi i stąd ta zmiana.
Blanche odetchnęła głęboko, uniosła dłoń i chwyciła złotą
kołatkę w kształcie smoczej głowy. Natychmiast rozległ się
odgłos szybkich kroków, drzwi zostały otwarte przez starszego
mężczy-
znę, którego Blanche nigdy przedtem nie widziała. Wpuścił ją
bez słowa, nie pytając nawet, kim jest.
Po przestąpieniu progu rozejrzała się dookoła. Weszła w długi
i szeroki korytarz o wysokim suficie. Na wprost niej stało coś
w rodzaju biurka, przy którym zapewne ten człowiek zwykle
siedział.
Wskazał jej drogę w głąb ciemnego korytarza. Blanche
patrzyła na portrety siwowłosych mężczyzn w uroczystych
pozach. Widziała, że niektóre obrazy muszą być bardzo stare,
farba na nich była spękana. Ich strój jednak był wszędzie ten
sam, chociaż zmieniały się fryzury: niebieski płaszcz z czymś
w rodzaju szarfy na piersi. Poza tym rozpoznała znak, który
wszyscy mieli zawieszony na niebieskiej wstążce na szyi -
cyrkiel ze złotym smokiem, niebieski krzyż i czerwona róża.
- Tędy, proszę pani. Głos mężczyzny rozniósł się echem po
wysokim pomieszczeniu, najwidoczniej uważał, że Blanche
idzie zbyt wolno. Może nie podobało mu się, że przygląda się
obrazom.
Otworzył przed nią dwuskrzydłowe drzwi i złożył sztywny
ukłon. - Czy mogłaby pani tu poczekać? Bracia zaraz przyjdą.
Zajrzała do dużego pokoju. Wcale nie miała ochoty tam
wchodzić, ale ruch ręki nie pozostawiał wątpliwości co do
tego, czego się od niej oczekuje.
Z ociąganiem przestąpiła próg. Drzwi natychmiast się za nią
zamknęły z głuchym dźwiękiem, który rozniósł się po wielkiej,
otwartej przestrzeni. Sekretarz czy kim mógł on być, zniknął.
Serce podskoczyło Blanche aż do gardła. Spróbowała wziąć
się w garść. Nie masz powodów do obaw, Blanche. To pan
Aaroe prosił, żebyś tu przyszła, on nigdy nie naraziłby cię na
nieprzyjemności.
To jednak było nieprzyjemne. Blanche nigdy czegoś
podobnego nie widziała. I ta cisza. Przytłaczająca cisza.
Tutaj także sufit umieszczony był wysoko, poza tym pokój nie
miał okien. Wzdłuż ścian ustawione były pokryte złoconą
skórą krze-
sła o wysokich oparciach. Na środku pomieszczenia stało
proste krzesło, na którym prawdopodobnie powinna usiąść.
Niedaleko niego znajdowało się małe podwyższenie, na
którym stały trzy kolejne krzesła. To stojące pośrodku było
większe od dwóch pozostałych, szersze i kunsztowniej
wykonane, ozdobione złotymi rzeźbami. Oparcie miało kształt
wieży, w której rozpoznała Złotą Wieżę, a poręcze -smoczych
głów. Dwa pozostałe krzesła pokryte były białą tkaniną i miały
oparcia ozdobione niebieskimi krzyżami. Za nimi wisiał roz-
ciągający się na całą wysokość pomieszczenia granatowy
gobelin ozdobiony cyrklem i czterema symbolami, które
widziała już na oprawnej w skórę księdze: okiem, czterolistną
koniczyną, kotwicą i czaszką.
Z obu stron krzeseł stały dwa wysokie kandelabry z grubymi,
białymi świecami, które rzucały na ściany złoty blask w
ciemnym poza tym pokoju.
Jeśli pan Aaroe chciał ją wystraszyć, udało mu się to.
Stanęła w drzwiach. Nie chciała podejść do krzesła, przy
ścianie czuła się bezpieczniejsza.
Czy to tak zwana Sala Ceremonii, o której czytała w księdze
ojca? W takim razie to tutaj odbywają się dziwne rytuały loży.
Zamknęła oczy, starając się odsunąć wspomnienia ilustro-
wanych opisów z księgi. O mężczyznach w ponurych habitach,
trumnach i ludziach z czerwonymi pętlami na szyi.
Wstrzymała oddech na dźwięk monotonnego odgłosu, który
brzmiał jak uderzanie w bęben. Cofnęła się o dwa kroki,
chciała wracać do domu, stała jednak plecami do drzwi. Nagle
wzdłuż ściany przesunęły się trzy sylwetki. Skąd oni nadeszli?
Dźwięk bębna wypełniał teraz duże pomieszczenie i odbijał się
echem od murowanych ścian. Teraz Blanche widziała, że to
postać, która stoi na przedzie, uderza w bęben.
Wpatrywała się w trzech mężczyzn, którzy zajmowali miejsca
na podwyższeniu, a jej palce zaczęły szukać klamki. Wszyscy
byli dokładnie spowici w granatowe płaszcze, twarze mieli
zasłonięte, nawet oczy zakryte mieli czymś w rodzaju siatki.
Oni ją widzieli, ale ona nie widziała ich.
Bicie w bęben ustało, gdy dwaj pozostali zajęli miejsca przy
swoich krzesłach.
Ave Frater. To mężczyzna stojący pośrodku wypowiedział te
słowa. Zrobił krok do przodu i odwrócił się do dwóch
pozostałych.
Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. Co to znaczy? W
jakim języku oni mówią?
Rosce et aurce - odrzekli chórem dwaj pozostali.
Crucis.
Benedictus Deus qui dedit nobis signum.
Kiedy mężczyźni siadali, Blanche starała się otworzyć drzwi,
ale musiały być zamknięte na klucz. W każdym razie nie mogła
się wydostać.
- Proszę usiąść, pani Bjerkely.
Słowa te padły z ust mężczyzny siedzącego pośrodku,
Blanche sądziła, że musi on być przywódcą ich wszystkich.
Może to sam wielki mistrz? Nie wiedziała, czego od niej chcą,
ale przynajmniej przemawiający do niej mężczyzna sprawiał
wrażenie przyjaznego, spokojnego i uprzejmego. I nie był to
pan Aaroe, rozpoznałaby jego głos.
Wciąż stała, przestraszona tą małą ceremonią, której była
świadkiem. Co to za ludzie, którzy ubierają się w ten sposób?
Czy nie mogliby rozmawiać z nią twarzą w twarz? Jeśli panu
Aaroe leżało coś na sercu, dlaczego nie przyszedł do sierocińca
albo do Lille Bjerkely? I czy znajduje się on między
mężczyznami w płaszczach?
- Chcielibyśmy tylko z panią porozmawiać, pani Bjerkely.
Teraz mówił mężczyzna z bębnem. Szybko stwierdziła, że to
także nie był pan Aaroe, głos miał zbyt cienki.
Z ociąganiem podeszła do krzesła, rzucając spojrzenie na
ostatniego z mężczyzn, który nic jeszcze nie powiedział oprócz
tych kilku uroczystych słów przed chwilą. Czy to jest pan
Aaroe ukrywający się pod płaszczem i zasłoną na twarz? Nie
wiedziała, ale mogła dostrzec, że jest niższy niż pozostali, a
także okrąglejszy. Nie wyglądał więc jak pan Aaroe.
Usiadła na skraju krzesła i czekała, aż któryś z mężczyzn
zacznie znów mówić.
Głos zabrał mężczyzna siedzący na środko-
wym krześle. - Zaraz pani zrozumie, dlaczego chcieliśmy
spotkać się z panią w takich okolicznościach, pani Bjerkely -
zaczął. Głos miał wciąż przyjazny.
Blanche poruszyła się, najchętniej odpowiedziałaby ostro, ale
powstrzymała się. W żaden sposób nie mogła pojąć, że może
istnieć jakiś powód, dla którego muszą spotkać się w taki
sposób, jeśli naprawdę nie mają nic do ukrycia. Z drugiej
strony, nie sprawiali wrażenia, jakby chcieli ją przestraszyć,
nie wydawali się w jakikolwiek sposób jej zagrażać.
- Obawiam się, że nie rozumiem, dlaczego pan Aaroe prosił,
żebym tu przyszła - powiedziała tylko, zauważyła jednak, że
mężczyźni wymienili spojrzenia.
Mężczyzna na środkowym krześle przesunął się do przodu. -
Dowiedzieliśmy się, że rozmawiała pani z jednym z naszych
braci.
Ponieważ nie widziała twarzy mężczyzny, zwróciła uwagę na
brzmienie jego głosu. Był teraz mroczniejszy i bardziej
zdecydowany.
- Jeśli chodzi o pana Aaroe, to prawda - od-
rzekła. Z jakiegoś powodu była przeświadczona, że pomimo
ich zakrytych twarzy i tego, że sprowadzili ją tu w sposób,
który mógł przerażać, ma nad nimi jakąś przewagę. Musiało to
mieć związek z tym, co wyczytała z notatek ojca.
- Nie musimy wymieniać nazwisk. Teraz przemówił ostatni z
mężczyzn. Blanche spojrzała w jego stronę. Jego głos brzmiał
znajomo, ale nie był to pan Aaroe.
Mężczyzna, który zdaniem Blanche musiał być wielkim
mistrzem, cicho odchrząknął. -Dowiedzieliśmy się o pewnych
podejrzeniach pani ojca w związku z konfliktem między brać-
mi w loży, pani Bjerkely.
A więc jest tak, jak przypuszczała.
Postanowiła zachować spokój. Alf miał rację, w notatkach nie
było wielu informacji. Pan Aaroe przeczytał tylko kilka stron.
Dlaczego to takie ważne? - Nie jestem pewna, do czego
zmierzacie - odparła spokojnie.
Przywódca pochylił się. Niemal czuła jego spojrzenie zza
czworokątnego skrawka grubo tkanego materiału. - Pani ojciec
zapisał pewne
rzeczy, które nas zainteresowały - ciągnął mężczyzna.
Blanche oparła się plecami o wysokie oparcie krzesła. Teraz
rozumiała. Oni się boją. Podejrzenia ojca nie były
bezpodstawne, a oni starają się ją wypytać. Próbują się
dowiedzieć, jak dużo wie.
I to ją przestraszyło.
Mężczyźni na podwyższeniu rozmawiali teraz cicho między
sobą, tak cicho, że Blanche nie słyszała, o czym mówią.
Znów odchylili się na swoich krzesłach, wydawali się teraz
spokojniejsi. - Pani Bjerkely?
Nie podobał się jej głos przywódcy. Był wyższy i ostrzejszy.
- Tak? Nie wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć, więc
urwała. Przerażało ją, że tak zamilkł.
- Musi pani wiedzieć, że jest nam wiadome, jak zginął pani
mąż, Oskar von Wittenheim.
Wydało się jej, że serce przestało bić, jakby przestała
oddychać. Oskar? Co oni wiedzą o Oskarze? Poczuła gorąco
na plecach i szum w uszach.
- Może pani o tym nie wie, ale w naszej loży jest tak, że bracia
wyznają swe grzechy wielkiemu mistrzowi - ciągnął
mężczyzna.
Zakręciło się jej w głowie, ale starała się jakoś ogarnąć to, co
właśnie usłyszała. Czytała o tym w księdze ojca, to dlatego
niektórzy odłączyli się od loży, uważając to za niewłaściwe.
Ojciec też sądził, że spowiedź stała się przekleństwem
wielkiego mistrza.
- Nie rozumiem... wyjąkała.
- Pani ojciec wyznał swoje grzechy wielkiemu mistrzowi -
wyjaśnił mężczyzna na środkowym krześle, a potem wyciągnął
zwitek papieru z drewnianym uchwytem. - Wszystko zostało
zapisane, pani Bjerkely.
Szukała odpowiednich słów, ale nie mogła ich znaleźć. Czy
oni siedzą tu i opowiadają, że wiedzą, co się zdarzyło tamtej
nocy, gdy zginął Oskar? Że nie odebrał sobie życia, jak miało
to wyglądać po tym, jak zaaranżował to ojciec?
Teraz przemówił mężczyzna, którego głos chyba
rozpoznawała. - Czegoś nie rozumiem, pani Bjerkely. Jeśli
naprawdę pani mąż zginął,
ponieważ na panią napadł, a pani się broniła -dlaczego pani
ojciec chciał, żeby wyglądało to na samobójstwo? Czy nie
prościej byłoby powiedzieć prawdę?
Blanche zacisnęła ręce na poręczach krzesła, czując mdłości
podchodzące do gardła. Ci mężczyźni wiedzieli najwyraźniej
wszystko. Ojciec powiedział, co się wtedy wydarzyło. Od
prawie dwóch lat po Tonsbergu chodzą ludzie, którzy wiedzą,
że skłamała.
Ale było coś jeszcze. Głos. Wiedziała, że słyszała go już
kiedyś. Znała tego człowieka! Nie mogła go tylko rozpoznać.
Spojrzała na trzy postacie i zwróciła uwagę, na jak bardzo
zadowolonych wyglądają, kiedy tak siedzą, wygodnie rozparci.
- Musi pani wiedzieć, że nie chcemy niszczyć pani życia, pani
Bjerkely - ciągnął przywódca, w którego głosie znów
pobrzmiewała łagodność. Świadectwo pani ojca pozostanie
między braćmi. Urwał na chwilę. - Podobnie chcielibyśmy,
żeby to, co pani ojciec wiedział o braciach, pozostało tajemnicą
nieznaną nikomu poza nami.
Wpatrywała się w nich. Proponowali handel wymienny. Nie
wiedzieli, jak dużo lub jak mało wie o tym, co się wydarzyło,
gdy w loży wybrano nowego wielkiego mistrza, ale musieli się
bać. Jednocześnie wiedzą ojej kłamstwie, o tym, że ojciec
urządził wszystko tak, aby wyglądało, że Oskar odebrał sobie
życie. Nie żałowała ani jednego dnia, godziny i minuty z tamtej
nocy. Mogło przeżyć tylko jedno z nich. A jednocześnie
zdawała sobie sprawę, że w oczach innych wyglądałoby to
dziwnie. I ojciec, i ona sama obawiali się wpływu, jaki mógłby
mieć na przebieg procesu potężny wuj Oskara. To był właści-
wy powód, dla którego postąpili tak, a nie inaczej.
Nie miała wyboru. Nie obchodziło jej, co się stało z
poprzednim wielkim mistrzem - nawet nie wiedziała, kim był.
A przynajmniej nie przejmowała się tym aż tak bardzo, żeby
miała ryzykować areszt.
Spojrzała przed siebie i wolno potrząsnęła głową. - To, co
wiem o braciach, pozostanie tajemnicą dla innych -
powiedziała cicho.
Trzej mężczyźni powoli wstali. Zdziwiona zobaczyła, że
składają przed nią ukłon. Dominus Vobiscum.
Siedziała i spoglądała za nimi. Najniższy i najmocniej
zbudowany z nich wszystkich, którego głos rozpoznała, szedł z
przodu. Nagle olśniło ją, kim jest.
To pan Schmidt. Dyrektor banku.
Teść pana Aaroe.
*
Na sztywnych nogach wyszła na ulicę, zatrzymała się i
rozejrzała dookoła. Nie czuła kropli deszczu na twarzy.
Wszyscy wyglądali tak, jakby szli gdzieś w jakimś celu.
Jakby szli skądś w jakieś nowe miejsce.
Obok niej szybkim krokiem przeszedł jakiś mężczyzna.
Ledwo zdążyła zobaczyć jego twarz. Czy to jeden z braci?
Zbliżył się ku niej inny, wiedziała, że to jeden ze znajomych
ojca. Uchylił kapelusza pod parasolem, skinął głową i
uśmiechnął się. On mógłby być jednym z braci.
Obróciła się i spojrzała na drugą stronę ulicy. Z jakiegoś
podwórza wychodzili dwaj mężczyźni, którzy obrzucili ją
spojrzeniem, nim przeszli przez ulicę.
Czy to ci z sali ceremonii?
Drżącymi dłońmi rozłożyła parasolkę, strużki deszczu
ukradkiem spływały jej po karku. Ze wzrokiem sztywno
utkwionym w brukowe kamienie szybko ruszyła z miejsca.
Chciała zapomnieć o tym dniu. Zapomnieć, że po Tonsbergu
chodzą ludzie, którzy wiedzą. Chciała, żeby wszystko było jak
dawniej. Żeby nigdy nie przeczytała tego, co ojciec zapisał w
swej księdze.
Zacisnęła zęby. Wiedziała, czego oczekują od niej bracia.
Jeśli ona będzie milczała, będą milczeli i oni. Obustronne
zobowiązanie, na którym opierała się loża.
Ona w każdym razie dotrzyma swojej części umowy, ale musi
się zabezpieczyć na wypadek, gdyby bracia nie dotrzymali
swojej.
Lekko pchnęła regał na książki, aż pojawiła się ukryta półka.
Ostrożnie złożyła księgę ojca tam, gdzie ją schował przed
śmiercią. Nie sądziła, żeby mogła istnieć bezpieczniejsza
kryjówka. Ojciec nie bez powodu wybrał akurat to miejsce na
przechowanie przedmiotów, których używał w loży.
Znów zamknęła półkę i przesunęła palcami po książkach.
Prawda jest ukryta.
9
Abelone uścisnęła Andersa i roześmiała się. - Andersie - nie
mogę uwierzyć, że to ty!
Anders uśmiechnął się do niej. - Tak, to ja.
Stali śmiejąc się i patrzyli na siebie nawzajem. Abelone nie
mogła pojąć, że już tak dużo czasu minęło, od kiedy ostatnio
się widzieli.
- Czy Lydia wie, że przyjechałeś?
Twarz Andersa rozjaśniła się w kolejnym uśmiechu. - Nie.
Pomyślałem sobie, że ją zaskoczę.
Abelone zakryła usta dłonią. - Nie napisałeś, że przyjeżdżasz?
Lydia chyba zemdleje na widok syna. Mimo wszystko nie było
go w domu przez niemal dwa lata.
Anders potrząsnął głową, na jego ustach igrał lekki
uśmieszek. -1 tak list nie przyszedłby przed moim przyjazdem.
Dopiero kiedy wczoraj zszedłem na ląd w Christianii, podjąłem
ostateczną decyzję. Mrugnął do Abelone. - Chciałem dostać się
na jakiś statek handlowy pływający do Ameryki, ale zacząłem
mieć dość życia na morzu. To trudna i męcząca praca.
Abelone zauważyła to. Anders był w jej wieku, ale wydawało
się jej, że przez ostatnie lata zmienił się bardziej niż ona. Stał
się mocniejszy, rysy twarzy mu się wyostrzyły, zmieniło się też
spojrzenie. Stał się dorosłym mężczyzną.
Anders spojrzał na Małego Erika, którego trzymała w
ramionach. - To twoje dziecko? -zapytał, spoglądając na nią z
uśmiechem. Wyglądał na zdziwionego.
Abelone skinęła głową, czując w gardle dobrze znaną kulę.
Nie wiedziała, czy Anders zwrócił uwagę na to, że jest w
żałobie. - Tak, to Mały Erik.
Spojrzała na Andersa niepewnie, nie wiedząc czy wie, co się
stało z Erikiem.
Twarz Andersa spoważniała. - To było strasz-
ne, kiedy dowiedziałem się o Eriku - powiedział cicho ze
wzrokiem utkwionym w ziemi. - Stracić życie w taki sposób...
Potrząsnął głową. - Alf mi o tym opowiedział. W drodze tutaj
wstąpiłem do Lille Bjerkely.
Abelone musiała odwrócić wzrok i zamrugać, aby odgonić
łzy. - Musisz się dziwnie czuć, wracając do domu -
powiedziała, chcąc skierować rozmowę na inne tory.
Twarz Andersa znów się rozjaśniła. - Tak, wiele się
wydarzyło, kiedy byłem na morzu, ale dobrze jest wrócić do
domu. Mam tylko nadzieję, że znajdzie się tu dla mnie jakaś
praca.
- To nie powinno być trudne - powiedziała Abelone. Zdolni
ludzie zawsze ją znajdują.
Zwróciła się do pastora, który do nich podszedł.
- Pastorze Munthe, niech pastor pozna Andersa Pederssona.
To syn Lydii z Myrstua - wyjaśniła.
Podali sobie dłonie.
- Miło pana poznać, panie Pedersson. Pańska matka ucieszy
się, że wrócił pan do domu.
Pastor spojrzał pytająco na Andersa. - A może planuje pan
znów wyjechać za jakiś czas?
Anders z uśmiechem potrząsnął głową. -Nie, obawiam się, że
znudziło mi się życie marynarza. Teraz chciałbym znaleźć
pracę na stałym lądzie.
Pastor Munthe skinął głową. - Rozumiem, ale to musi być
ciekawe zobaczyć taki kawał świata?
Abelone zauważyła, że Anders się zawahał. - To dość dziwne,
wielu ludzi sądzi, że to baśniowe podróże, ale prawda jest taka,
że morze wszędzie wygląda tak samo. Marynarz nie spędza
wielu dni na lądzie, a życie na morzu nauczyło mnie, że nigdzie
nie jest tak, jak w domu. Nieważne, jak ciekawe i egzotyczne
bywają portowe miasta.
Pastor w zamyśleniu skinął głową. - Mądre słowa jak na
takiego młodego człowieka, jak pan, panie Pedersson. Wie pan
- mawia się, że można szukać czegoś po całym świecie, ale
trzeba wrócić do domu, żeby to znaleźć.
Abelone i Anders wymienili spojrzenia. Pastor Munthe
chętnie wzbogacał swoje wypo-
wiedzi takimi powiedzeniami. Abelone sądziła, że musi być
uczonym człowiekiem.
- Idziesz do domu? - zapytał Anders.
Abelone skinęła głową. - Tak, ale wózek Małego Erika stoi w
Ladefoss. Najpierw muszę go stamtąd zabrać.
Anders spojrzał na pastora. - A tak, matka pisała, że w
Ladefoss jest teraz nasza nowa plebania.
Pastor Munthe pokiwał głowa. - To prawda. Stara plebania
była w takim stanie, że nie nadawała się już do tego.
Anders skinął głową. - Tak, niszczała od wielu lat.
Uśmiechnął się do Abelone i ruszył w stronę swojego
powozu. - Nie zatrzymuję was dłużej.
Abelone potrząsnęła głową, wciąż zaskoczona spotkaniem. -
Wcale nam nie przeszkadzasz. Zdała sobie sprawę, że
wypowiada się także w imieniu pastora i wprawiło ją to w
zakłopotanie. - Zobaczymy się jeszcze dzisiaj.
Anders wdrapał się do powozu, a pastor pomógł Abelone
wsiąść do ich pojazdu.
- Czy dobrze mi się wydaje, że dobrze go pani zna? - zapytał
pastor i usiał koło Abelone.
Przytaknęła ruchem głowy. Tęskniła za Andersem, kiedy
wyjechał. - Był dla mnie jak brat, kiedy byliśmy młodsi.
Bera zbiegła ze schodów. Słyszała, że Mały Erik płacze coraz
głośniej, ale nigdzie nie mogła znaleźć jego smoczka.
Zobaczyła otwarte drzwi wejściowe i Abelone pochyloną nad
wózkiem. - Tu też nie ma.
Bera spojrzała w stronę kuchni, w której Sofie i Malinę starały
się odwrócić uwagę chłopca. Synek Abelone zaczynał się
czasami tak zachowywać, kiedy był przemęczony albo zbyt
długo nie spał. Obudził się, kiedy Abelone wróciła do Gimle i
stawał się coraz bardziej marudny. Teraz był już nakarmiony i
znów ogarnęło go zmęczenie.
Bera podeszła do Abelone i potrząsnęła głową. - W kołysce na
górze też go nie ma.
Abelone rozłożyła ręce. - Gdzie on mógł się podziać? Mały
Erik nie zaśnie bez niego.
- Może zgubił go dziś po drodze do Ladefoss - zastanawiała
się Bera i chciała powiedzieć, że może Abelone zostawiła go na
plebanii, lecz jej uwagę przyciągnął mężczyzna kręcący się
koło zabudowań gospodarskich. Zamarła. Nie widziała go
nigdy dotąd. Teraz skradał wzdłuż ściany stodoły.
Szturchnęła Abelone w bok. - Abelone - kto to jest? Skinęła w
stronę stodoły.
Abelone odwróciła się w stronę mężczyzny i westchnęła. - To
ojciec zarządcy Ladefoss -wyjaśniła. - Jest chyba słaby na
umyśle. Zdaje się, że to jego widziałam w nocy.
Bera przyglądała się dziwnemu mężczyźnie. Zatrzymał się,
oparł dłonie na swej lasce i z uśmiechem na ustach spojrzał w
niebo. Stała patrząc na niego. Długa, rzadka broda, trochę
przygarbione plecy. W jego nosie i zmarszczkach wokół oczu
było coś znajomego. A może się myli?
Nie, na pewno jej się wydawało. On nie może być tutaj, nie po
tych wszystkich latach.
- Idzie Greger - wykrzyknęła Abelone. Bera patrzyła na
zarządcę, który pomagał
ojcu przy wsiadaniu do powozu. Nadal nie mogła oderwać
oczu od obcego. Abelone chyba ma rację. Sprawiał wrażenie
słabego na umyśle.
Podszedł do nich Greger. - Przepraszam za to, że ojciec tu
przyszedł - powiedział. - Zdarza mu się zabłądzić w inne
miejsca.
Abelone zaczęła pogawędkę z zarządcą. Bera myślała o tym,
co powiedziała wcześniej, że starszy mężczyzna to ojciec
Gregera. Ale jeśli to prawda... Bała się dociągnąć tę myśl do
końca.
Ujrzała, że zarządca zbiera się do drogi. Abelone poszła do
Małego Erika, który znów zaczął krzyczeć.
- Panie Langaard? Berę niemal zaskoczył dźwięk jej własnego
głosu. Zagadnęła zarządcę, zanim jeszcze zdążyła się
zastanowić, jakich słów ma użyć.
- Tak? - zapytał spoglądając na nią przyjaźnie. Podeszła
bliżej. - Czy mogę zapytać, jak nazywa się pański ojciec?
Zarządca uśmiechnął się do niej wesoło.
Oczywiście. Nazywa się Ole, Ole Tunsberg. Zna go pani
może?
Potrząsnęła głową, zakłopotana swoim pytaniem. - Nie,
myślałam, że to ktoś inny.
Zarządca uchylił czapki i poszedł do swego ojca.
Ole. Imię się zgadza, ale przecież wielu mężczyzn nazywa się
Ole. To nie może być on.
Abelone wskoczyła na grzbiet Rimfakse. Starała się znaleźć
dla Małego Erika coś innego do ssania, ale reagował na to
jeszcze większą złością i odrzucaniem od siebie zastępczego
smoczka. Na szczęście Sofie udało się trochę go uspokoić,
służąca zrobiła dla niego grzechotkę wypełnioną grochem,
która zabawiła chłopczyka na jakiś czas, po chwili jednak
znów zaczął marudzić.
Abelone uderzyła konia piętami i wyjechała z dziedzińca.
Bera ma rację, smoczek musiał zginąć po drodze albo zostać na
plebanii.
Rozglądała się za smoczkiem po rowach, ale nie dostrzegła go
w drodze do Ladefoss i stała się bardziej pewna celu swej
wyprawy. Musiała zostawić go w salonie w Ladefoss.
Uzmysłowiła sobie nagle, że Mały Erik bawił się nim, kiedy
ona rozmawiała z pastorem. Musiała więc zapomnieć go
zabrać, gdy jechali na starą plebanię. Nie mogła sobie
przypomnieć, żeby później go widziała.
Zeskakując z konia zobaczyła wychodzącego ze stajni ojca
Gregera. Mężczyzna skierował się w jej stronę. To dziwny
człowiek, Abelone zastanawiała się, czy można zrzucić to
jedynie na karb jego podeszłego wieku. Teraz chodził patrząc
w powietrze, tak jak robił to niedawno w Gimle. Na jego ustach
gościł dziwny uśmiech.
- Czy widzi pani ptaki? - zapytał nie patrząc na nią.
Abelone spojrzała na ciemne listopadowe niebo. O tej porze
roku noc zapadała wcześnie. Nie było też widać żadnych
ptaków.
- Nie jestem pewna - odparła. Najchętniej poszłaby stąd,
odszukała smoczek Małego Erika i wróciła do domu.
- Musi się pani dobrze przypatrzyć - nalegał, wskazując na
niebo palcem.
Abelone przyjrzała się i stwierdziła, że palec mężczyzny
śledzi drogę czegoś, co on widzi. Potem ujrzała lecącego
wysoko, wysoko w górze ptaka. Był niemal niewidoczny.
- To sokół - ciągnął mężczyzna. Słyszy pani te krzyki?
Spojrzała ku drzwiom wejściowym w Ladefoss. - Obawiam
się, że muszę już iść - przeprosiła.
Teraz wzrok ojca Gregera spoczął na niej. Twarz miał
poważną, lecz wyraz jego oczu wyrażał zdaniem Abelone
dezorientację.
- Kim pani jest?
- Abelone Ladefoss - odpowiedziała i chciała odejść.
- A więc mieszka pani na plebanii? Potrząsnęła głową. - Nie,
pochodzę z Gimle.
Wyszłam za mężczyznę z Ladefoss.
Uśmiechnęła się do ojca zarządcy, ciężko musiało być żyć w
takim stanie. Wydawał się zdziwiony. - Chyba muszę się
pospieszyć.
Odwróciła się do niego plecami i ruszyła ku drzwiom. Kiedy
pociągnęła sznur dzwonka, otworzyła jej pani Agnes.
- To ty? - wykrzyknęła zaskoczona, ale uśmiechnęła się i
otworzyła drzwi. - Ale na Boga...
Abelone spojrzała na nią zmieszana. - O co chodzi?
Pani Agnes uniosła spódnice, minęła Abelone i zbiegła ze
schodów.
Abelone odwróciła się za nią i dostrzegła, co ją tak przeraziło.
Koło stajni leżał na ziemi ojciec zarządcy.
Pastor Munthe wszedł do salonu, w którym czekała Abelone.
- Wygląda na to, że wszystko z nim w porządku.
Abelone odetchnęła głęboko. - Nie widziałam, że upadł -
powiedziała cicho. - Chwilę wcześniej rozmawiałam z nim, to
pani Agnes zauważyła, że tam leży.
Pastor skinął głową i przesunął dłonią po twarzy. Abelone
pomyślała, że wygląda na zmęczonego. - Lekarz powinien
wkrótce przyjechać, ale myślę, że to paraliż serca.
Abelone spojrzała w podłogę. Nie znała ojca pana Langaarda,
lecz przeraziła się ujrzawszy, jak leży bezwładnie na ziemi. Na
szczęście szybko doszedł do siebie, kiedy wnieśli go do
budynku.
- Muszę już jechać - powiedziała przepraszająco, biorąc
smoczek Małego Erika. Znalazła go pani Agnes.
Pastor skinął głową. - Oczywiście, pani Ladefoss.
Pożegnała się i poszła w stronę przedsionka. Przechodząc
przez kuchnię zobaczyła zarządcę siedzącego przy łóżku ojca.
Pan Langaard trzymał ojca za rękę, ramiona mu drżały. Twarz
starca na tle białej poduszki była blada, usta miał lekko
otwarte.
Szybko poszła dalej.
To niegrzecznie tak stać i gapić się na cudze nieszczęście.
Pani Agnes przyniosła do kuchni miednicę z wodą. Żeby
tylko przyszedł lekarz! Wprawdzie ojciec Gregera doszedł już
do siebie, ale pani Agnes nie podobał się jego ciężki oddech.
Poza tym wciąż odczuwał bóle w piersi, a ona wiedziała, jak
się to może skończyć. Szybko może nadejść kolejny paraliż
serca i nie wiadomo, czy starzec go przetrzyma.
Wyglądała przez kuchenne okno, przygotowując słabą kawę z
mlekiem. Greger powiedział, że ojciec bardzo ją lubi.
Greger mówił, że ojciec czasami jest jak dziecko, ona sama
też zwróciła na to uwagę. Najchętniej obserwował ptaki,
widziała, jak o każdej porze dnia chodzi po dworze i patrzy w
niebo. Kilku parobków dało mu już przydomek Człowiek-Ptak
i pani Agnes wiedziała, że żartują sobie z niego za plecami.
Miała nadzieję, że ona nie stanie się taka na starość. Wolałaby
raczej nagłą śmierć niż utratę rozumu.
Wzięła filiżankę i poszła do izby służących. To dziwne, ale są
chwile, gdy ojciec Gregera myśli całkiem jasno, słyszała też, że
wcześniej był inny. Zrozumiała, że niemało przeżył w Amery-
ce, gdzie między innymi pracował przy budowie linii
kolejowej.
Jeśli mogą wierzyć w to, co opowiada.
Już miała wejść do swojego pokoju, ale zatrzymała się na
dźwięk ochrypłego, słabego głosu starca.
Musisz mnie wysłuchać, Gregerze. Musisz wysłuchać moich
słów. Stary człowiek chwycił syna za nadgarstek.
Pani Agnes cofnęła się o dwa kroki.
Słucham cię, ojcze, usłyszała cichą odpowiedź syna.
Stała tuż za drzwiami i przysłuchiwała się rozmowie. Słowa
starca napełniły ją strachem i niedowierzaniem.
Wycofała się, musiała się oprzeć o kuchenną ladę. Odstawiła
filiżankę. Czy to może być prawda?
Czy słowa chorego, słabego na umyśle mężczyzny mogą być
prawdą?
Usiadła i zaczęła rozmyślać o tym, co przed chwilą usłyszała.
To nie może być prawda. Wstrząsnęłoby to ludźmi z Gimle. I
całą wioską.
Abelone podbiegła do konia i już miała odwiązać cugle, gdy
przy szopie na drewno zauważyła Mariniusa. Pożałowała, że
spojrzała w jego stronę, bo parobek już machał do niej ręką.
Zacisnęła usta. Rozmowa z nim to ostatnie, na co ma teraz
ochotę.
Na nieszczęście Marinius wyglądał na zdecydowanego, żeby
z nią porozmawiać, szedł już w jej stronę.
- Dzień dobry, pani Ladefoss - uśmiechnął się do niej.
Z wyraźną ostentacją poprawił okulary. Zrozumiała, o co mu
chodzi. - Dostałeś nowe okulary, Mariniusie? - zapytała.
Skinął głową i uśmiechnął się jeszcze sze-
rzej. - Zauważyła pani, pani Ladefoss - odpowiedział ze
skinieniem głowy. - Pani Agnes była taka dobra, że zamówiła
dla mnie nową parę.
Abelone zerknęła na Rimfakse. - Jak miło znów cię widzieć -
powiedziała cofając się o krok. - Niestety, muszę już jechać.
Marinius wydawał się rozczarowany. - Ale ja chciałbym coś
pani pokazać, pani Ladefoss -poprosił. - To zajmie tylko
chwilę.
- Jeśli to nie potrwa długo - powiedziała z ociąganiem.
Sądziła, że Marinius jest samotny, dużo przebywał sam.
Rzuci okiem na to, co parobek chce jej pokazać, potem jednak
musi szybko wracać od domu.
Twarz Mariniusa rozjaśniła się w uśmiechu. - Na pewno nie!
Ruchem ręki dał znak, aby poszła za nim. - Myślę, że nigdy
dotąd nie widziała pani czegoś takiego - powiedział i
uśmiechnął się tajemniczo.
Przemknęło jej przez myśl, że nie powinna była się zgadzać.
Może on czuje się przez nią zachęcony.
- Tędy, pani Ladefoss. Kroczył w stronę szopy na drewno. -
To jest w środku - szepnął i otworzył drzwi. Dlaczego on musi
tak szeptać?
Zajrzała do szopy. W środku panował półmrok.
Marinius wszedł do środka i pochylony podszedł stojącego
pod ścianą pieńka do rąbania drewna, koło którego zaczął
grzebać. - Widzi pani, pani Ladefoss? Uniósł wzrok i spojrzał
na Abelone. - Musi pani podejść bliżej.
Zrobiła kilka kroków w jego stronę.
- Widzi pani? - powtórzył.
Poczuła mdłości podchodzące do gardła, gdy zobaczyła małe,
jasnoróżowe ciałko zwierzęcia, które leżało na dłoni parobka.
Mysz. Chciał jej pokazać mysie gniazdo.
- Widzi pani, jakie są malutkie? - ciągnął swym cienkim
głosem. Podniósł z ziemi kilka nowo narodzonych myszek i
położył na swojej dłoni. Głaskał brudnym palcem ich nagą,
pomarszczoną skórę.
Abelone cofnęła się, brzydziło ją, że on może
dotykać tych ohydnych stworzonek. - Muszę już iść,
Mariniusie - powiedziała tylko.
Marinius natychmiast skoczył ku niej i potrząsnął głową. -
Pani Ladefoss, chciałbym pani coś powiedzieć.
Zaskoczyło ją, że złapał ją za ręce. Dłońmi, które przed
chwilą trzymały mysięta. Nie mogła pojąć, że ktoś jest w stanie
dotykać takich obrzydliwych małych zwierzątek.
Chciała przyciągnąć ręce do siebie, ale Marinius ją
przytrzymał.
- Czy może mnie pani wysłuchać?
Poczuła, że wszystko w niej się wzbrania, ale napotkała jego
wzrok. Marinius był o jakieś pół głowy niższy od niej.
Powinna była zrozumieć - pani Agnes miała rację mówiąc, że
Marinius zakochał się w Abelone, ale nie wzięła tych słów na
poważnie. Naprawdę nie sądziła, iż Marinius mógłby przy-
puszczać, że... Przygryzła wargę. Nie sądziła, że ośmieli się
spojrzeć na nią w ten sposób, bo był parobkiem, a ona -
gospodarską córką. I wdową.
- Zauważyłem, jak pani na mnie patrzy, pani Ladefoss - skinął
głową z uśmiechem.
Nie wiedziała, gdzie ma skierować wzrok ani co powiedzieć.
Jego słowa wprawiły ją w głębokie zakłopotanie. Czy
naprawdę patrzyła na niego w sposób, który mógł sprawiać
wrażenie, że ona coś do niego czuje? Nie mogła w to uwierzyć.
Starała się tylko mu pomóc.
- Mariniusie, nie sądzę...
Parobek mocniej ścisnął jej dłonie. - Rozumiem, że to dla pani
trudne. Jest pani przecież wdową, ale niedługo upłynie okres
żałoby...
Wyrwała się z jego uścisku, tego było już za wiele. -
Mariniusie, musiałeś mnie źle zrozumieć - powiedziała ostro i
nabrała powietrza głęboko w płuca, starając się uspokoić. -
Musisz pojąć, że nic do ciebie nie czuję.
Widziała, jaki stał się nagle oszołomiony i rozczarowany.
- Ale pani Ladefoss, ja myślałem, że... Potrząsnęła głową. -
Musiałeś źle zrozumieć
- powtórzyła zdecydowanym tonem.
Marinius przesunął dłonią po potarganych
włosach i potrząsnął głową, jakby nie mógł niczego pojąć.
Nagle jego twarz znów się rozjaśniła i Abelone ujrzała na niej
nową nadzieję. - Nie musi pani udawać trudnej - powiedział
cicho, podchodząc bliżej.
Chciała się odsunąć, wyjść z szopy, ale on wśliznął się teraz
za nią, stała więc odwrócona do niego plecami.
- Jest pani taka piękna, pani Ladefoss. Odwróciła się, gdy
poczuła na szyi jego oddech. Co on sobie wyobraża?
- Mariniusie, chcę wyjść - powiedziała najspokojniej jak
potrafiła. Przestraszyło ją jego spojrzenie. Nigdy dotąd go
takim nie widziała. Z pociemniałych oczu wyzierała żądza.
- Mogę pani tak wiele dać, pani Ladefoss, będę nosił panią na
rękach...
Nim się zorientowała, jego ręce już błądziły po jej ciele,
ciężko gładziły piersi.
Potykając się, cofnęła się o kilka kroków i trafiła plecami na
drewnianą ścianę. Marinius mocno się do niej przycisnął i
zaczął całować jej szyję.
Abelone poczuła oganiającą ją wściekłość.
Chwyciła jego wąskie ramiona i potrząsaniem próbowała go
odepchnąć, ale okazał się silniejszy, niż myślała.
- Nie musi się pani bronić - wychrypiał, starając się unieść jej
spódnice.
Krzyknęła, ale parobek nakrył jej usta dłonią i mocniej
przycisnął ją do ściany.
Próbując się wyswobodzić, starała się drapać i kopać, ale nic
to nie dawało.
O Boże, uda mu się!
Teraz już spodnie Mariniusa spuszczone były do kostek, a
jego ręka poszukiwała celu.
Dobry Boże, pomóż mil Co mam robić?
Rozejrzała się wokół, w desperackiej próbie znalezienia
czegoś, co mogłoby jej pomóc. Nagle jej wzrok padł na opartą
o pieniek siekierę.
Wyciągnęła rękę, ale Marinius pociągnął ją z powrotem.
Nie, nie pozwolę, żebyś mi to zrobili
Jej palce znalazły stylisko, przez chwilę Marinius nie trzymał
jej tak mocno. Wiedziała dlaczego.
Ze wszystkich sił chwyciła siekierę, łapiąc ja wysoko na
stylisku.
Uniosła ramię do ciosu. Napięła mięśnie. Ostrze siekiery
przecięło powietrze. Poczuła, jak przechodzi przez ubranie i
skórę.