Gjersoe Ann-Christin
Dziedzictwo II 22
Ucieczka
Galeria postaci:
Abelone Ladefoss - wdowa po Eriku Ladefossie
Aksel Gimle - ojciec Abelone, właściciel Gimle
Marie Gimle - najmłodsza, siedmioletnia siostra Abelone
Jorgen Gimle - młodszy, trzyletni brat Abelone, dziedzic
Gimle
Isak Gimle - brat bliźniak Jorgena
Mały Erik - dziewięciomiesięczny syn Abelone
Blanche Bjerkely - kuzynka Abelone
Alf Bjerkely - mąż Blanche
Helene Augusta - dwuletnia córka Blanche i Alfa
Ellen Bjerregaard - siostra Abelone
Ulrik Bjerregaard - mąż Ellen
Bera - służąca w Gimle
Hilmar - parobek w Gimle
Sofie - pokojówka w Gimle
Maline - służąca w Gimle
Anders - pracuje w odlewni dzwonów, brat Alfa
Signe - gospodyni sierocińca
Line - siostra Signe, pracuje w sierocińcu
Greger Langaard - zarządca Ladefoss
Pan Tunsberg - ojciec Gregera
Langaarda Marinius - były parobek w Ladefoss, zwolniony
z pracy
Aslak Sorensen - mieszka w lesie w chatce drwala
Thorstein i Hogne - bracia przybyli niedawno do sierocińca,
mają pięć i siedem lat
Państwo Angelsten - małżeństwo opiekujące się ubogimi i
osieroconymi dziećmi
Wdowa Lucie Archer - matka nowego dziedzica
Rosenlowe Victoria - najmłodsza córka wdowy Lucie
Archer Pan Lothe - artysta malarz
1
Akselowi zaczęła powracać pamięć, ale nie całkiem. Czuł się
mocno zdezorientowany. Co się wydarzyło?
Wciąż czuł w głowie pulsujący ból. Lęk przeszywał jego ciało
i nie był w stanie się ruszyć.
Czy został ranny?
Leżał spokojnie i czekał, starając się wybadać sytuację.
Głowa go bolała, ale nie w taki sposób, nie był to ten sam
przeszywający, silny ból, który zdarzał mu się przed operacją.
Leżał jeszcze przez chwilę bez ruchu, ale zaczął czuć, jaki był
przemarznięty. Ta część twa-
rzy, która leżała w śniegu, była całkiem odrętwiała.
W oddali usłyszał ciche parskanie Solvbrose. Nagle ktoś
sypnął mu śniegiem w twarz i jego myśli przejaśniły się. Co się
stało?
Chciał otworzyć oczy, kiedy poczuł na twarzy coś mokrego.
Próbował odepchnąć to dłonią, gdy zrozumiał, co to było. Pies.
To pies lizał go po twarzy. Tylko pies mógł mieć taki zapach.
Próbował się wyrwać, ale bestia nie chciała przestać.
- Shep - usłyszał męski głos. Wściekłość sprawiła, że z trudem
zaczął się podnosić. Wiedział, do kogo należał ten głos!
Sorensen gwizdnął na psa, który na szczęście gdzieś odbiegł.
- Potrzebuje pan pomocy, panie Gimle? Sorensen stał nad nim
z wyciągniętą dłonią.
Aksel spojrzał na niego ze złością. - Nawet nie próbuj
udawać, ty oszuście! - syknął, starając się stanąć.
Twarz Sorensena ściągnęła się, a jego dłoń opadła. Bez słowa
zaczął iść dalej. Na plecach miał strzelbę oraz skórzaną torbę,
podobną do tej, którą Aksel widział wcześniej pod drzewem.
- Sorensen! - zawołał Aksel za mężczyzną, który nie
zamierzał się zatrzymywać. - Tak, teraz idziesz, nie jesteś
mężczyzną nawet na tyle, żeby powiedzieć mi w twarz, co
takiego złego zrobiłem!
Nie bał się tego samotnika, który chwilę wcześniej skrywał
się za płóciennym workiem czy czymś podobnym, co
naciągnął na głowę, żeby ukryć twarz.
Sorensen zatrzymał się. Stał przez chwilę w miejscu, a
zdyszany Aksel czekał, aż się obróci.
- Mówiłem to już pana córce, panie Gimle - Sorensen zaczął
mówić wysokim, pełnym złości głosem, zanim powoli się
odwrócił. - I powiem to raz jeszcze: jeśli chce pan się
dowiedzieć, kto zastawia sidła w pana lesie, powinien pan po
szukać wśród swoich własnych ludzi! Głos mężczyzny
grzmiał w cichym, zimowym lesie.
- Jak śmiesz? - odwarknął Aksel i zaczął iść w jego stronę, ale
zatrzymał się na widok podbiegającego psa. - Obwiniasz
któregoś z moich ludzi o kłusownictwo? Splunął w śnieg, żeby
pokazać, co sądzi o takich bezpodstawnych oskarżeniach.
Sorensen wzruszył ramionami. - To nie moja sprawa, panie
Gimle. Zamilkł, spojrzał na Aksela zza zmrużonych powiek i
wskazał dłonią swoje własne czoło. - Jeśli mogę coś
zasugerować, powinien pan pójść do domu i opatrzyć ranę.
Aksel dotknął czoła. Dłoń natychmiast pokryła się krwią.
Podniósł głowę, żeby odpowiedzieć, ale Sorensen gdzieś
przepadł.
Aksel rozejrzał się dookoła. Jak mógł tak po prostu zniknąć?
Rozwiał się niczym dym!
Opanowała go złość. Przepadł tak samo cicho, jak cicho się
pojawił.
Widok Sorensena skrywającego twarz prze-
raził go prawie do nieprzytomności, rozumiał, że mężczyzna
był niebezpieczny.
Samotnik zabił przecież kiedyś człowieka.
*
Abelone westchnęła zniecierpliwiona. - Musisz siedzieć
spokojnie, ojcze - upomniała go. Dziwiło ją, że dorosły
mężczyzna mógł być tak nieporadny, gdy przychodziło do
opatrywania rany.
Ojciec spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi, ale nic nie
powiedział.
- A więc sądzisz, że to Sorensen cię napadł? - spytała
zamyślona Abelone. Chwilę wcześniej ojciec powrócił lasu i
przeraziła się, gdy zobaczyła, jak zakrwawiona była jego
twarz, ale teraz, gdy opatrywała ranę, widziała, że na szczęście
była ona dość niewielka.
Ojciec parsknął. - A któż inny mógłby to być? Musiał
widzieć, jak przeglądam rzeczy w jego torbie i przestraszył się,
że mógłbym odkryć, iż to on jest kłusownikiem. Może
obserwował mnie rów-
nież przez jakiś czas, skąd mogę wiedzieć. Zadał sobie w
każdym razie trud, żeby skryć twarz.
Abelone wzdrygnęła się. Rozumiała, że ojciec był
przerażony, a nie było to takie częste. - I był tam, kiedy
ponownie doszedłeś do siebie? - spytała. Uważała, że cała
sprawa była dziwna.
Ojciec pokiwał głową. - Najpierw przyszedł jego pies, a
później sam Sorensen.
Abelone zastanowiła się. - Ale dlaczego miałby czekać, aż się
ockniesz?
Ojciec spojrzał na nią zdenerwowany. - Nie wiem! Wiem
jedynie, że ktoś mnie uderzył i kiedy doszedłem do siebie, był
tam Sorensen. Poza tym miał taką torbę, którą tam widziałem.
Nie był też szczególnie miły.
W to nie wątpiła.
- Sądzę, że powinieneś porozmawiać z lensmannem -
powiedziała Abelone i skończyła opatrywać ranę. Przestała już
krwawić, więc ojciec nie potrzebował bandaża.
Ojciec wstał i parsknął. - Tak jakby on mógł w czymś pomóc.
Nie dowiedział się nawet, gdzie
znajduje się Marinius. Gdyby się wysilił, już by go znalazł.
Abelone wiedziała, jak bardzo ojciec był rozczarowany tym,
że parobek do tej pory uniknął kary za napaść na nią i za to,
czego dopuścił się w stajni, ale obawiała się, że lensmann nie
może wiele zrobić.
- O nie! - krzyknęła nagle Bera. Stała przy kuchennej ladzie i
kroiła solone mięso na obiad.
Abelone spojrzała na nią. - Co się stało?
Bera zasłoniła dłońmi usta, musiała zobaczyć na podwórzu
coś, co ją przestraszyło. - To Sofie - powiedziała szybko. -
Niosła wodę, ale poślizgnęła się na lodzie i upadła na zadek!
Abelone pospieszyła do okna. Bera miała rację. Sofie leżała
na plecach, a nosidło i wiadra leżały na niej. Na pewno była
również mokra.
Wybiegła na schody i szybko przekonała się, że nic dziwnego,
iż Sofie się przewróciła. Czuła, że nawet schody były
oblodzone.
W tej samej chwili zobaczyła wjeżdżającego
na dziedziniec Gregera. Zeskoczył z końskiego grzbietu, gdy
tylko zauważył podnoszącą się z ziemi Sofie.
- Proszę, pozwól, że ci pomogę - uśmiechnął się i wyciągnął
rękę do służącej. Chwyciła ją, cała zarumieniona.
Abelone odetchnęła z ulgą. Na szczęście nie wyglądało na to,
żeby Sofie mocno się potłukła i całe szczęście. Starczyło im
wypadków jak na jeden dzień.
- Potłukłaś się? - spytała niespokojnie. Sofie uśmiechnęła się i
pokręciła głową. - Ani
trochę - odparła i skierowała nieśmiałe spojrzenie na Gregera,
który przyglądał się jej z niepokojem.
- Jesteś pewna? Widziałem jak upadłaś, musiałaś sobie potłuc
plecy? - spytał zarządca.
Sofie pokręciła głową z uśmiechem, odgarniając nerwowo za
ucho kilka rudych loczków. - Ani trochę, panie Langaard.
Greger uśmiechnął się do niej i podniósł nosidło oraz wiadra.
- Pozwól mi przynajmniej
pomóc sobie przy ponownym napełnianiu wiader.
Skinął głową Abelone i poszedł wraz z Sofie w kierunku
domku studziennego. Służąca zdawała się nie przejmować
tym, że jej fartuch się zmoczył. Abelone przez chwilę
spoglądała za nimi. Sofie stała się dorosłą kobietą, latem koń-
czyła dziewiętnaście lat i nigdy nie widziała jej w towarzystwie
chłopca. Dziwiło ją to, bo Sofie była słodką i pracowitą młodą
dziewczyną.
Sofie stała w drzwiach domku studziennego, gdy Greger
napełniał wiadra. Abelone weszła do domu. Zauważyła, że
Sofie rumieniła się, kiedy Greger zwracał na nią uwagę, ale nie
była pewna, czy zarządca wkładał coś więcej niż uprzejmość i
serdeczność w uwagę, jaką jej okazywał. Był w końcu sporo
starszy od Sofię, sądziła, że musiał się zbliżać do trzydziestki.
Żadnej kobiety, co prawda, nie miał, a przynajmniej nic o tym
nie wiedziała, ale nie była pewna, czy Sofie byłaby
odpowiednia dla mężczyzny takiego jak on.
W zasadzie było osobliwe, że zarządca nie był z nikim
związany. Był postawny, miły, a także pracowity i
prawdopodobnie pastor Munthe dobrze mu płacił za
wykonywaną pracę.
- Potłukła się? - spytała zaniepokojona Bera.
- Będzie pewnie miała siniaki, ale nic się jej nie stało -
uspokoiła ją Abelone.
Bera wyjrzała przez okno. Abelone zauważyła wymowny
uśmiech, który pojawił się na jej twarzy, gdy zobaczyła
Gregera i Sofie idących przez dziedziniec. - No popatrz -
mruknęła nie przestając kroić mięsa.
Abelone spojrzała na nią. - Co masz na myśli?
Bera uśmiechnęła się przebiegle. - Tylko tyle, że zdaje mi się,
iż Sofie ucieszyła się z pomocy tego młodego człowieka -
odparła cicho i kiwnęła głową w kierunku Gregera.
Abelone podeszła do okna. Stali teraz przy schodach i
rozmawiali. - Nie zwróciłam na to uwagi aż do dzisiaj -
powiedziała zamyślona.
Bera uśmiechnęła się i westchnęła z rezygnacją. - Wiem, że
sama nie myślisz o takich rze-
czach, ale serce Sofie przez całą jesień biło mocno dla tego
chłopaka.
Abelone wyjrzała ponownie na dziedziniec. Bera miała rację -
że też nie zwróciła na to wcześniej uwagi! Twarz Sofie
promieniała, a ona sama śmiała się głośno, nieco za głośno, z
czegoś, co powiedział Greger.
Musi bardziej uważać na to, co się wokół niej dzieje.
Może była zbyt zajęta Małym Erikiem, młodszym
rodzeństwem i domem.
- Chciałem tylko jeszcze raz panu podziękować, panie Gimle -
powiedział Greger i zwrócił się do Abelone. - Pani też, pani
Ladefoss.
Zarządca, w ramach podziękowania za opiekę nad ojcem,
przywiózł Akselowi butelkę koniaku.
- Zadbałem dzisiaj o to, by ojciec mógł zamieszkać w
gospodarstwie w sąsiedniej wsi,
gdzie będzie miał taki nadzór i opiekę, na jakie zasługuje.
Aksel pokiwał głową. - Dobrze to słyszeć. Pilnowanie ojca
przez całą dobę musi być dla pana męczące, żeby nie
powiedzieć niemożliwe.
Greger przeciągnął dłonią po włosach i pokiwał głową. - Ma
pan rację.
Sofie weszła w tej samej chwili do salonu, żeby podać kawę.
Abelone śledziła ja wzrokiem. Tak, Bera miała rację. Sofie,
która, co prawda, zwykła się często rumienić, była wyjątkowo
czerwona na policzkach. Abelone zauważyła jej niespokojny
wzrok i nieco nerwowy sposób, w jaki nalewała kawy do
filiżanek.
Greger natomiast zdawał się ledwo ją dostrzegać.
- Panie Gimle - jeśli mogę zauważyć - krwawi panu czoło -
powiedział nagle.
Abelone wstała pospiesznie. Greger miał rację. Rana
ponownie zaczęła krwawić.
Ojciec gestem polecił jej, by usiadła i zado-
wolił się wytarciem czoła chustką. Zdawało się, że
powstrzymywało to krwawienie.
- Rana nie jest duża, ale za to głęboka - powiedziała lekko
zaniepokojona Abelone. Nie podobało jej się, że zaczęła
ponownie krwawić. - Może powinniśmy ją zaszyć.
Ojciec parsknął cicho. - To na pewno nie jest konieczne.
Greger zmarszczył czoło. - Zranił się pan?
Aksel zaprzeczył, ale po chwili zaczął opowiadać przebieg
wydarzeń z lasu.
Zarządca pokręcił głową. - Tak, z tym Sorensenem nie ma
żartów, to pewne.
Aksel spojrzał na niego. Krew przestała już płynąć z rany. -
Tak pan mówi? Wie pan coś o nim?
Greger zwlekał z odpowiedzią. - Wie pan, on został w Szwecji
skazany za zabójstwo. Mówi się, co prawda, że był to efekt
bójki, ale tak czy inaczej, zabił człowieka. Poza tym bywa
nerwowy i drażliwy oraz, jak pan z pewnością sam zauważył,
często ucieka się do rękoczynów.
Aksel podniósł filiżankę. - To na pewno. Nigdy go nie
lubiłem i najchętniej bym widział, jak opuszcza wieś, ale
lensmann Austad mówi, że pracuje dla nowego właściciela w
Rosenlowe i ma pełne prawo do przebywania w chacie.
Z kuchni dobiegł ich hałas i Abelone podniosła się. Czy
chciała, czy nie, była zmuszona wracać do pracy, by
przygotować obiad. - Jeśli pan pozwoli, panie Langaard -
przeprosiła i poszła do kuchni.
To Bera nie miała szczęścia. - Chciałam wejść na stołek, żeby
zdjąć półmisek na ziemniaki, ale upuściłam go, kiedy chciałam
zamknąć drzwiczki - wyjaśniła niepocieszona i zaczęła
zamiatać rozbite kawałki.
Abelone podeszła do niej. - Pozwól mi to zrobić - poprosiła,
ale Bera nie chciała jej dopuścić.
- Sama to zrobię, ale może przyniesiesz inny półmisek, stoi w
szafce w kredensie.
Abelone weszła do kredensu i chciała wyjąć półmisek, gdy
usłyszała cichą, wypełnio-
ną chichotem rozmowę między Sofie a Maline. Młode służące
stały w jadalni, ale nie zamknęły drzwi.
- Specjalnie upadłaś? - usłyszała głos Maline. Abelone
nadstawiła uszu.
Sofie zdusiła śmiech. - Tak, widziałam, że nadjeżdża i
pomyślałam, iż muszę go skłonić do tego, żeby na mnie
spojrzał. On przecież nigdy nie zwraca na mnie uwagi!
Maline roześmiała się cicho. - Jedyne, co on widzi, to pani
Abelone, ale ona chyba sama o tym nie wie.
Abelone zrobiło się gorąco i wstrzymała oddech. Cóż to miało
być?
- Nie sądzę - powiedziała Sofie obrażonym głosem. - Był taki
miły, kiedy mi pomagał i uśmiechał się do mnie, kiedy staliśmy
i rozmawialiśmy przy schodach. Dlaczego inaczej miałby być
taki miły?
Abelone wzięła półmisek i wróciła do kuchni. Ta rozmowa
sprawiła, że zrobiło jej się nieprzyjemnie i gorąco. Poza tym
nie miały racji.
Greger nie okazywał jej nadzwyczajnej uwagi -a może
jednak?
Poszła do spiżarni, żeby by być samą.
Dlaczego tak drżały jej dłonie, kiedy zaczęła porządkować na
półkach butelki z sokiem?
I o co chodziło z Sofie? Czy naprawdę upadła celowo, żeby
zwrócić na siebie uwagę Gregera?
Westchnęła i pokręciła głową.
Co też te młode dziewczyny potrafiły wymyślić!
Greger spojrzał na ojca, który siedział po drugiej stronie stołu
kuchennego. Bujał się lekko w przód i w tył. Odrobina śliny
wyciekała z kącika ust, policzki miał obwisłe, a włosy po-
targane. Ojciec nie potrafił nawet zadbać o siebie, a on nie był
w stanie robić tego za niego. Jedyne, do czego mógł go od
czasu do czasu zmusić, to branie kąpieli.
- Rozumiesz co mówię, ojcze? - spytał.
Sądził, że ojciec nie słuchał go, kiedy mówił.
Często tak bywało. Uważał też, że ojciec nigdy nie
interesował się nim specjalnie. Nie zajmował się swoim
własnym synem, zostawił go rodzinie zmarłej żony. Aż do
teraz, gdy sam był zależny od opieki i pomocy, ojciec nie
chciał go znać. Teraz było już po wszystkim. Decyzja została
podjęta.
- Jedziemy jutro rano do gospodarstwa, ojcze. Musisz
spakować swoje rzeczy.
- Ojcze, rozumiesz, co mówię? - powtórzył i poczuł, jak górę
bierze w nim zniecierpliwienie.
Ojciec podniósł powoli głowę i spojrzał na niego
bezbarwnymi oczami. - Tak.
Greger zdusił w sobie kąśliwą odpowiedź. Czy to było
wszystko, co ojciec miał do powiedzenia?
Podniósł się ciężko. Ci, którzy znali ojca, myśleli, że był
biednym, bezbronnym starym człowiekiem, ale on go znał i
wiedział lepiej. Jego umysł był może powolny, ale to nie było
wszystko.
Jak ojciec mógł przez te wszystkie lata skrywać tajemnicę,
którą odkrył tego lata?
To było niczym ostatni, bolesny cios.
- Jak mogłeś mnie porzucić, ojcze? - spytał cicho. -1 zostawić
mnie rodzinie matki? Musiałeś widzieć, jak mi tam było.
Obserwował twarz ojca, mając nadzieję na odpowiedź, ale
wiedział, że jej nie uzyska. Wiele razy w ostatnim czasie pytał
o to ojca, który przed śmiercią miał go opuścić. Doktor Greni
powiedział, że powoli będzie coraz więcej zapominać, ale nie
miał racji w jednej kwestii.
Ojciec nigdy nie mówił o swoim dzieciństwie ani dorastaniu.
Zamiast tego opowiadał o pierwszym pobycie w Ameryce, o
pieniądzach, które zarobił i o tym, jak podziwiali go inni.
W tych chwilach przypominał sobie ojca takiego, jakim był te
kilka razy, gdy przyjeżdżał w odwiedziny na farmę, na której
mieszkał. Ojciec był hojny w trakcie swoich wizyt, ale rodzinie
matki nie podobało się, jak obnosił się ze swoim bogactwem.
Uważali, że chci-
wość była grzechem i podejrzewali, że spotka go kara boska.
Greger nie wierzył już w Boga, minęło wiele lat od czasu,
kiedy zwrócił się do Niego z modlitwą. Bóg nigdy go nie
słuchał, dlaczego więc teraz miałby w Niego wierzyć? Poza
tym tyle razy był karany w imię Boga, że przestał wierzyć w
boską dobroć, o której tak wiele się mówiło.
Wuj i ciotka nigdy nie mieli nic dobrego do powiedzenia o
ojcu, nie ukrywali, że jego matka popełniła wielki błąd
wychodząc za niego. On sam podziwiał ojca, był pełen nadziei,
prosił i błagał, by ojciec pewnego dnia zabrał go ze sobą, ale
skończyło się tylko na obietnicach. Zawsze było coś, co stało
na drodze i tak mijały lata.
Nie wiedział, na co miał nadzieję, kiedy zaproponował ojcu
pokój, gdy starzec potrzebował pomocy i opieki.
Nie było w każdym razie tak, jak się spodziewał.
Spojrzał na ojca, który zacisnął palce na stole. - Ptaki? -
powiedział swoim słabym, łamią-
cym się głosem. On, który niegdyś wypełniał samą swoją
obecnością cały pokój. Nie był wysokim mężczyzną, ale było
w nim coś, co sprawiało, że ludzie milkli i słuchali, gdy mówił.
Greger sądził, że to dlatego tak dobrze radził sobie w
interesach, ale to samo doprowadziło również do jego upadku.
Ojciec nie należał do ludzi, którzy lubili słuchać innych.
Pokręcił głową. - Nie, ojcze. Nie możesz zabrać ptaków. Oni
nie chcą ptaków w gospodarstwie.
To było jedyne, co potrafiło wywołać w ojcu jakąś reakcję.
Jego ukochane ptaki. Kochał je bardziej niż własnego syna.
O ile w ogóle kiedykolwiek go kochał.
Ojciec podniósł się, widział jak wściekłość pojawia się na
jego starczej twarzy. - Muszę zabrać moje ptaki! - jego głos był
jednak słaby.
Greger pokręcił głową. - Nie ojcze. Ptaki zostaną tutaj -
odpowiedział spokojnie.
Nie był w stanie dłużej o tym rozmawiać, wszedł do izby i
usiadł z gazetą, którą dostał od pastora Munthe. Jego samego
nie było stać na gazety.
Ojciec ciężkim krokiem przyszedł za nim.
Greger podniósł na niego wzrok. Miał nadzieję, że nie będzie
dłużej marudził o ptakach, bo sprawa była postanowiona.
Wodził za nim wzrokiem. Ojciec podszedł do klatki i
wyciągnął z niej cytrynowożółtego ptaka, usiadł na krześle i z
miłością gładził palcami miękkie piórka. Ptak ćwierkał cicho,
tak jak zawsze, kiedy do niego przemawiał.
Ojciec przynajmniej się uspokoił, zazwyczaj tak było, kiedy
zajmował się swoimi ptakami.
Ponownie zabrał się do czytania, chociaż gazeta miała już
kilka tygodni. Lubił czytać czasopisma, które od czasu do
czasu dostawał od księdza.
- Zrobię to dla ciebie.
Greger podniósł wzrok. Głos ojca nagle stał się wyraźny, a
spojrzenie bystre.
Szybki ruch, ciche chrupnięcie. Ćwierkanie ustało.
Głowa ptaszka zawisła bezwładnie w dłoni starca.
2
Był drugi dzień Nowego Roku i zimno kąsało w nos, kiedy
woźnica wyjechał saniami z lasu w kierunku przesmyku.
Dobiegało tam zimno znad fiordu, biała para unosiła się nad
lodem niczym ramiona trolla, ulatywała nad ląd i kładła się
niczym welon nad niskimi, ośnieżonymi wzgórzami i polami.
Zapadał powoli zmrok, kiedy zachodziło słońce, szybko robiło
się zimniej.
Blanche przyciągnęła Helene Augustę bliżej do siebie pod
owczą skórą. - Zimno ci? - spytała niespokojnie.
Córka podniosła na nią wzrok. - Nie, mamo. Głębokie
dołeczki pojawiły się na jej zdrowych, zaczerwienionych
policzkach.
Blanche odwzajemniła uśmiech. - Miło było pojechać w
odwiedziny?
Helene Augusta pokiwała żywo głową. Odwiedzili jednego z
partnerów handlowych Alfa, który mieszkał w Rigshoug,
spotkanie było przyjemne i wesołe. Mieli dwunastkę dzieci, z
których najmniejsze było rok młodsze od Helene Augusty, a
najstarsze szło do konfirmacji. Był to dobry dom do odwiedzin.
Myślała, że będzie w nim wiele hałasu przy tylu dzieciach, ale
ich rodzice byli spokojnymi ludźmi, a ich opanowanie
najwyraźniej udzielało się dzieciom, które sprawiały wrażenie
wesołych i zgodnych.
Inaczej było z dziećmi z Angelsten, pomyślała, kiedy
zobaczyła piękny, pomalowany na biało dom na brzegu zatoki,
nieopodal przesmyku.
Wspólnik Alfa znał to małżeństwo, a Blanche wykorzystała
okazję, żeby skierować rozmowę właśnie na nich. Dowiedziała
się, że stworzyli swoją własną grupę wyznaniową, ponieważ
uznali, że Kościół państwowy był zbyt liberalny. Mówiono, że
chcieli nawracać na prawdzi-
we, chrześcijańskie wartości. Blanche zrozumiała, że
znajomy Alfa nie przepadał za nimi, poza tym Angelstenowie
trzymali się razem z innymi członkami grupy, jak opowiadał.
Pozostali chrześcijanie nie byli dla nich najwyraźniej
wystarczająco dobrzy, nie chcieli znajdować się pod wpływem
ich bezbożnego trybu życia.
- Myślisz o dzieciach z Angelsten? - spytał cicho Alf.
Blanche pokiwała powoli głową. - Wiem, że nie jest im
dobrze.
Alf zastanowił się nad tym. - Jest im lepiej niż przedtem,
Blanche. Żadnemu dziecku jeszcze nie zaszkodziło surowe
wychowanie. Poza tym chłopcy mogli przesadzać opowiadając
o karach, które ich spotykały. Mrugnął do niej wesoło. - Może
też być tak, że chłopcy nie powiedzieli nam o wszystkim, co
zrobili, skoro państwo Angelsten czuli się zmuszeni do
wymierzenia im tak surowych kar.
Blanche spojrzała na niego pytająco. Wiedziała, że chłopcy
powiedzieli jej prawdę i drę-
czyło ją, że nie mogła nic zrobić dla dzieci, które tam
mieszkały. Nie mogła zapomnieć małej, rudej dziewczynki,
Frederikke, którą zobaczyła przelotnie, gdy była tam ostatnio.
Było coś w powadze, którą miała w oczach, co ją poruszyło. -
To źle, że im nie pomagam - powiedziała, spoglądając na
zabudowania gospodarstwa.
- Zrobiłaś, co mogłaś, Blanche - powiedział pocieszająco Alf.
- Tak długo, jak komisja do spraw ubogich uważa, że
Angelsten jest dla dzieci dobrym miejscem, musisz w to
wierzyć.
Blanche westchnęła, ale słowa Alfa nie zmieniły tego, co
czuła, gdy sanie mijały gospodarstwo.
Czuła, że zawiodła dzieci, które tam mieszkały.
Frederikke pamiętała, jak płakał Gustav, kiedy musiał stać
boso na śniegu przed Bożym Narodzeniem, ale nie rozumiała
wtedy, dlaczego płakał później.
Teraz już wiedziała. Bolało ją tak, że aż było
jej niedobrze, na szczęście ciepłe okłady nieco pomagały.
- Ciągle cię boli? - spytała gospodyni i spojrzała na nią.
Frederikke pokiwała głową. Bolało ją całe ciało, ale najgorzej
było ze stopami.
Gospodyni ponownie zanurzyła ścierkę w misce z wodą,
wykręciła ją i położyła na czerwonych jak ogień stopach
Frederikke. Widziała, że z początku były białe i to ją
zaniepokoiło, ale po chwili zaczęły się robić czerwone i wtedy
też bardziej bolały.
Gospodyni położyła dłonie na ścierce, ogrzewając jej stopy.
Było coś, czego Frederikke nie rozumiała. Gospodyni
wiedziała, jak bardzo bolały stopy po tym, jak się stało na boso
w śniegu, dlaczego więc nie kazała pani Angelsten z tym
skończyć?
Przeciągnęła wierzchem dłoni po policzkach, łzy nie
przestawały płynąć. To był pierwszy raz, kiedy musiała stać na
zewnątrz i wiedziała, że będzie bolało, bo inne dzieci płakały
bez przerwy, ale nie wiedziała o tym, że będzie bolało aż tak.
Na początku wydawało się jej, że to było jak chodzenie po
igłach, było tak strasznie zimno. Ale kiedy pani Angelsten ze
złością powiedziała, że ma stać w miejscu, z czasem zaczęło ją
boleć jeszcze bardziej. Poruszała placami, bo nie była w stanie
stać całkiem bez ruchu, ale po pewnym czasie już nie bolało,
tylko było przede wszystkim zimno. Poza tym przemarzła na
kość na całym ciele, zanim, co było dziwne, zaczęło jej się
robić ciepło w stopy. Nic z tego nie rozumiała, ale
przynajmniej nie bolało jej już tak straszliwie. Wtedy pani
Angelsten powiedziała, że ma iść do środka, a ona prawie nie
mogła poruszać nogami i zajęło jej to wiele czasu. Gospodyni
stała gotowa z ciepłą wodą i ręcznikiem w pokoju dziecięcym,
tak jak zawsze.
Gospodyni powiedziała, że woda w misce była letnia, ale
miała wrażenie, że jest wrząca, gdy wsunęła do niej stopy.
Myśl o tym sprawiła, że łzy ponownie napły-
nęły jej do oczu, bo tak bardzo ją bolało, że wydawało się, iż
serce stanie jej w piersi.
- Czy zapamiętasz teraz, że masz więcej nie drażnić pani
Angelsten? - spytała cicho gospodyni.
Frederikke spojrzała na nią niepewnie. Gospodyni była miła,
ale nigdy nie przeciwstawiała się państwu Angelsten, choć
oboje potrafili być okropni.
Nie odpowiedziała, choć wiedziała, że to niegrzeczne. Na
szczęście gospodyni nie zwykła się skarżyć.
- Wiesz, pani Angelsten chce dla was dobrze - ciągnęła
gospodyni. - A to, co dzisiaj zrobiłaś... Pokręciła głową. Jej
oczy nagle nabrały surowego wyrazu. - Choć było ci żal przez
to, co stało się z Gustavem, nie powinnaś była się w to mieszać.
Frederikke spoglądała na swoje dłonie, a ciepło powoli
powracało do jej stóp. Gospodyni miała rację, sama też o tym
wiedziała. Nie powinna była się przejmować tym, jaką karę
dostał
Gustav, ale tak bardzo ją bolało, kiedy usłyszała jego
zrozpaczony płacz, gdy pan Angelsten sięgnął po skórzany pas.
- Teraz już lepiej? - spytała po chwili gospodyni.
Frederikke pokiwała głową. - Dziękuję.
Siedziała na brzegu łóżka, kiedy służąca sprzątała. - Nie
zejdziesz oczywiście na kolację, tak jak powiedziała pani
Angelsten - dodała, kiedy była już gotowa i zamierzała wyjść z
sypialni.
Frederikke pokiwała głową nie podnosząc wzroku. Nie
pomagało, że głos gospodyni był smutny, zresztą nie miała
ochoty najedzenie.
- Dziękuję - powtórzyła.
Usłyszała, jak drzwi zamykają się cicho i skuliła się na łóżku.
Stopy wciąż ją paliły, ale ból był przynajmniej do
wytrzymania.
Leżała patrząc w ścianę, na słoje na żółto-brązowych
panelach, na dziwne wzory, które wyglądały jak kobiety
ukrywające swe twarze w chustach.
Czy kiedykolwiek miało być lepiej? Czy pań-
stwo Angelsten staną się kiedyś mili? Jeśli nie, to czy mogli
przynajmniej nie karać dzieci, kiedy te nie zrobiły naprawdę
nic złego? Pamiętała, jak wcześniej jesienią kilku starszych
chłopców przemyciło do swojego pokoju jedzenie. Dostali
straszną karę, ale przynajmniej zrobili coś, co było zabronione.
Gustav nigdy nie robił nic złego, poza tym, że nie mówił tak jak
inni. A kiedy się bał, co zdarzało się zazwyczaj, gdy pani An-
gelsten była w pobliżu, żadne słowo nie chciało wyjść z jego
ust, choć bardzo się starał. Poza tym potrafił być równocześnie
niezdarny, bo tak bardzo się bał. Tak jak tego dnia.
Zacisnęła powieki na myśl o tym. Nie miał szczęścia i przez
przypadek jego mała książeczka z psalmami wpadła do
stojącego w kuchni wiadra z wodą. Nie widziała, jak to się
stało, ale inni powiedzieli jej, że on i inny chłopiec wpadli na
siebie, a wtedy Gustav potknął się i upuścił książeczkę, którą
trzymał w ręce. I, niestety, nie miał szczęścia, bo wiadro z
wodą stało tuż obok.
Otworzyła ponownie oczy, położyła się na ple-
cach i patrzyła w sufit. Jak się czuł Gustav tego wieczoru?
Wiedziała, że gdy pan Angelsten używał pasa, od czasu do
czasu na plecach pojawiały się rany. A jeśli krwawił? Może go
bolało? Wiedziała, że Gustav również nie dostał tego dnia
kolacji, tak było zazwyczaj, kiedy zrobiło się coś złego. Jeśli
się zrobiło coś naprawdę złego, nie dostawało się niczego poza
wodą, aż do następnego dnia.
Usiadła na łóżku i wyjęła spod poduszki swoją małą harfę,
usiadła opierając się plecami o ścianę i podciągnęła nogi pod
siebie. Ostrożnie dmuchnęła w instrument i obserwowała po-
łyskujące, piękne metalowe rurki, które obijały się o siebie.
Wiedziała, że nie powinna była biec do pana Angelsten, kiedy
ciągnął za sobą Gustava do gabinetu. To było głupie z jej
strony, przecież nie jest wystarczająco silna. Ale była po prostu
tak zrozpaczona.
Harfa w końcu umilkła, a ona powiodła palcami po
metalowych rurkach.
Pomyślała o ojcu, swoim dobrym ojcu, któ-
ry nigdy się nie złościł, ani na Gustava, ani na nią. W każdym
razie nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek był zły. I te
wszystkie historie, które znał! Tęskniła za jego pięknymi
opowieściami, które snuł, zanim brat i ona poszli spać. O
księżniczkach z Persji, o chińskich gołębiach, które były
posłańcami cesarza i o książętach zaklętych w lwy, ale
najbardziej lubiła, kiedy opowiadał o jej matce. Nigdy nie
poznała matki, która umarła, gdy ona była jeszcze
niemowlęciem, ale ojciec opowiadał o niej tak wiele, że mimo
to miała wrażenie, iż ją zna. Ojciec zawsze mówił, że
odziedziczyła po matce piękne, rude włosy, a Gustav miał jej
lśniące, niebieskie oczy.
Odgłos przy drzwiach sprawił, że nadstawiła uszu. Klamka
przekręciła się ostrożnie, a piegowaty chłopięcy nos wsunął się
do środka.
Poderwała się z łóżka. - Gustav! - szepnęła. - Nie możesz tutaj
być! Przeraziła się na myśl o tym, co powiedziałby pan
Angelsten, gdyby go tu zobaczył. - Wracaj do swojego pokoju!
Była tak przestraszona, że prawie zaczęła płakać.
Gustav uciszył ją i zamknął szybko drzwi. - Państwo
Angelsten właśnie wyjechali - powiedział i uśmiechnął się.
Brat również teraz się jąkał, ale nie tak bardzo, jak przy
Angelstenach.
- A reszta je? - spytała, wciąż zlękniona. Gustav spoważniał. -
Chciałem tylko zobaczyć, jak się czujesz.
Spróbowała się uśmiechnąć, najlepiej, jak potrafiła. - Już
mnie nie boli.
Gustav spojrzał na nią. - Nie powinnaś była tego robić.
Chwycił jej dłoń. - Obiecujesz mi to? Że nigdy więcej tego nie
zrobisz?
Podniosła wzrok na starszego brata. Nie potrafiła przestać
płakać, ale nie płakała ze względu na siebie. Płakała za
Gustava. - Oni są dla ciebie tacy niedobrzy.
Dobrze było poczuć, że brat ją obejmował. Nikt inny tego nie
robił, nie od czasu śmierci ojca.
- Obiecuję ci, że pewnego dnia stąd uciekniemy, Frederikke -
szepnął w jej włosy. - Uciek-
niemy w inne miejsce, gdzie są dobrzy dorośli, którzy mogą
się nami zająć.
Puścił ją i uśmiechnął się. - Będziesz o tym pamiętać? A w
tym czasie musimy być grzeczni, żeby państwo Angelsten nie
musieli nas karać.
- Ale ty nigdy nie jesteś niegrzeczny - zaprotestowała. - Ale i
tak cię karzą.
Brat odwrócił wzrok, ale po chwili ponownie spojrzał jej w
oczy. - Obiecuję ci, Frederikke. Pewnego dnia uciekniemy.
Muszę tylko najpierw wiedzieć jak.
Był taki dzielny! Wiedziała, jak to było, kiedy ktoś próbował
uciec. Pamiętała, co się stało, kiedy Hogne, brat Thorsteina,
przyszedł, by mogli razem uciec. Inne dzieci również zostały
ukarane, by nikomu nie przyszło więcej do głowy zdecydować
się na podobny krok.
- Nie możemy tego zrobić - szepnęła cicho. Dolna warga brata
zaczęła drżeć.
- Bolą cię plecy? - spytała szybko. Zamyślił się. - Nie za
bardzo.
- Mogę zobaczyć?
Gustav wahał się przez chwilę, ale następnie odwrócił się i
podciągnął koszulę.
Dolna część pleców była czerwona, ale przynajmniej nie
krwawił.
- Muszę iść - powiedział i podszedł do drzwi.
Stali spoglądając na siebie, nie musieli nic mówić. W końcu
wyszedł, a ona znowu była sama.
Skuliła się ponownie na łóżku i schowała harfę pod poduszką.
Zamknęła oczy i próbowała sobie przypomnieć, jak wyglądał
pokój dziecięcy w domu, w którym mieszkali, gdy żył ojciec,
wtedy, kiedy wieczorem nie była zbyt zmęczona i nie zasypiała
natychmiast.
Nie było to trudne. Pojedyncze łóżko, mały stolik pod ścianą
przy oknie, piękne, białe zasłony uszyte przez matkę, jak
mówił ojciec.
O jakim opowiadaniu powinna pomyśleć? Zdecydowała się
na to o perskiej księżniczce.
Mogła niemal usłyszeć ciepły, pewny głos ojca, prawie czuła
przyjemny zapach jego fajki.
Dawno, dawno temu była sobie piękna perska księżniczka. Jej
włosy były czarne niczym węgiel, oczy złote niczym bursztyn...
3
Gospodarstwo Angelsten, 23 czerwca 1885 roku
Frederikke otworzyła oczy. Tak bardzo cieszyła się na ten
dzień! Cieszyła się tak, że prawie nie mogła spać w nocy.
Spojrzała na dziewczynkę, z którą dzieliła posłanie, ale ta
wciąż spała.
Ostrożnie wysunęła się z łóżka, uklękła przy jego brzegu i
złożyła dłonie do porannej modlitwy. Ojciec nauczył Gustava i
ją, że powinno się zawsze odmawiać poranną i wieczorną
modlitwę, poza modlitwą przy stole oczywiście - pan i pani
Angelsten mawiali, że jest to chwalebne,
cokolwiek by to miało znaczyć. W każdym razie nie
wyglądali na złych, kiedy to mówili.
Nie chcąc zbudzić śpiącej dziewczynki, odmówiła modlitwę
w myślach. Miała nadzieję, że Jezus nie będzie z tego powodu
się gniewał.
Podeszła do miski z wodą i zaczęła się myć. Dziś był dzień
letniego przesilenia, wiedziała, że wieczorem będą świętować
najjaśniejszą noc w roku. Pamiętała poprzednie lato, kiedy
jeszcze żył ojciec. Chociaż był chory, poszli na plażę, gdzie
płonęło ognisko, a dorośli tańczyli. Było tak wspaniale, ojciec
kupił im nawet rożek z cukierkami, którymi podzieliła się z
Gustavem.
Opłukała twarz zimną wodą i wytarła się ręcznikiem. Pani
Angelsten powiedziała, że tego dnia będzie kasza na mleku, a
poza tym niektóre dzieci mówiły, że tego wieczoru dostawały
też ciasto i sok.
Na samą myśl o kaszy ciekła jej ślinka. Marzyła o kaszy z
cynamonem i cukrem, i tym wspaniałym, roztapiającym się w
niej maśle też. A do tego ciasto! Tak dawno nie jadła ciasta, aż
od Bożego Narodzenia.
Cichutko podeszła do okna i delikatnie odsunęła firankę. Była
pewna, że tego dnia będzie świecić słońce. Już je widziała,
choć było jeszcze wcześnie rano. Fiord był przejrzysty niczym
lustro i spokojny, kilku rybaków zbierało swoje sieci.
Zauważyła, że o tej porze roku właściwie wcale nie robiło się
ciemno. Było tak trudno zasnąć wieczorem, kiedy słońce wciąż
świeciło, pani Angelsten była jednak nieustępliwa, musieli
chodzić spać o zwykłej porze.
Rzuciła okiem w kierunku domku na łodzie, obok którego
ułożono wielkie ognisko z gałęzi i drewna wyłowionego z
wody.
Ten dzień miał być taki piękny!
Oparła brodę na dłoni i podniosła wzrok na samotną gwiazdę,
która wciąż nie zbladła mimo porannego światła.
Myślała od czasu do czasu o ojcu siedzącym na górze, w
niebie i obserwującym, jak ona i Gustav sobie radzą. Miała
nadzieję, że jego zdaniem zachowują się grzecznie, choć
państwo Angelsten nie zawsze tak uważali. Być może matka
była razem z ojcem? Wierzyła w to, bo wiedziała, że matka i
ojciec bardzo się kochali.
Myśl o rodzicach zasmuciła ją tak bardzo, że poczuła, jak łzy
napływają jej do oczu. Ojciec bez przerwy powtarzał, że matka
kochała Gustava i ją, ale teraz już nie miała żadnych rodziców i
szybko pojęła, że państwo Angelsten nigdy nie pokochają ich
tak, jak ojciec.
Jedyne, co jej zostało na świecie, to Gustav.
Opuściła zasłonę, otarła łzy i próbowała sobie przypomnieć
wszystko, na co się tego dnia cieszyła.
Mieli przecież tego wieczoru uczcić noc świętojańską!
Blanche zamknęła koszyk z prowiantem i napojami i
spojrzała z uśmiechem na Signe i Line. - Wszystko gotowe?
Siostry pokiwały głowami. Zdawało się jej, że cieszą się na
świętowanie nocy świętojańskiej w Brzozowym Zakątku tak
samo jak dzie-
ci. Zrobili to również zeszłego lata; zapakowali prowiant i
pojechali do Brzozowego Zakątka, gdzie jedli i bawili się przy
ognisku. Gdyby miała wystarczająco dużo miejsca, wszystkie
dzieci mogłyby u niej nocować, ale dom był za mały.
Signe odwróciła się do Line. - Zawołasz dzieci?
Nie było wątpliwości, że dzieci były dziś bardziej
niespokojne niż zwykle, Blanche zauważyła to już, gdy
przybyła rankiem do sierocińca.
Signe pomogła jej wynieść koszyki z prowiantem. Przy furtce
do ogrodu stały dzieci, gotowe już do drogi, tylko najmłodsze
musiały siedzieć w wózku.
Blanche podniosła wzrok na niebo. Było niebieskie i
przejrzyste, takie jakie mogło być tylko w środku lata, kiedy
powietrze pachniało jaśminem i delikatnymi różami oraz ciepłą
trawą. Było tak ciepło! Rzadko bywało tak gorąco, jedynie
wczesnym latem, ale będzie lepiej, kiedy dotrą do Brzozowego
Zakątka. Nad morzem oddychało się inaczej niż w mieście,
gdzie w naj-
cieplejsze dni powietrze prawie stało w miejscu. Może dzieci
będą mogły się również wykąpać, o ile woda nie będzie za
zimna.
Mąż Signe pomógł najmłodszym dzieciom wsiąść do wózka,
ale Helene Augusta zaprotestowała, kiedy przyszła kolej na
nią.
- Elene Gusta pójdzie sama!
Blanche pokręciła głową. - Wiesz jak to daleko, Helene
Augusto - powiedziała z powątpiewaniem.
Córka zawzięcie pokręciła głową, drobne usta zacisnęły się ze
zdecydowaniem, a Blanche nie mogła się nie uśmiechnąć
widząc, jak córka krzyżuje ramiona na piersi.
Czasami martwiła się tym, jak trudno jej będzie poradzić
sobie z Helene Augustą, kiedy będzie starsza, skoro już teraz
była taką zdecydowaną młodą damą.
Blanche pokiwała głową. -Niech tak będzie, skoro masz
ochotę iść, to oczywiście możesz. Ale wózek i tak musiała
zabrać, bo wiedziała, że córka nie zdoła przejść całej długiej
drogi na piechotę.
Zamknęła za sobą furtkę ogrodową i spojrzała z dumą na
dzieci, które trzymając się za ręce szły drogą. Łącznie
szesnaścioro oraz siedmiu chłopców Signe i Liny.
To będzie piękny dzień dla nich wszystkich.
Było tak wiele dni powszednich, że miło było mieć jeden
nieco szczególniejszy dzień.
Frederikke pociągnęła raz jeszcze łyżką po dnie miseczki,
choć wybrała z niej już całą pyszną kaszę. Na łyżce została
tylko odrobina kaszy, którą wsunęła powoli do ust, żeby móc
się odpowiednio nacieszyć ostatnią łyżką.
Spojrzała na miseczkę. Wciąż zostało w niej trochę kaszy, ale
nie dało się jej zjeść, chyba że wylizałaby miskę, ale uznała, że
nie byłoby to zbyt mądre.
Rzuciła okiem na inne dzieci, które również kończyły jeść.
Gdyby tak mogli jeść kaszę na mleku każdego dnia! Tęskniła
już do następ-
nego razu, ale tego wieczoru mieli jeszcze jeść ciastka i pić
sok, które z pewnością będą smakować równie dobrze jak
kasza.
Większość dzieci skończyła już jeść, gdy pan domu wszedł do
kuchni.
Zadrżała, kiedy go zobaczyła, bo rzadko się tam pokazywał, a
w każdym razie nie w trakcie posiłków. Państwo Angelsten
nigdy nie jedli z nimi, posiłki podawano im w jadalni.
Wszyscy wstali, tak jak ich nauczono. Wiedziała, że
niegrzecznie było patrzeć dorosłym prosto w oczy, ale nie
mogła nie zauważyć, że pan Angelsten wyglądał na
zdenerwowanego.
Pan domu zatrzymał się przy kredensie i widziała niemal, jak
jego złe oczy obserwowały każdego z nich po kolei. Gospodyni
i służąca również zatrzymały się i wyczekiwały.
Dlaczego nic nie mówił? Poczuła, że zaczynają się jej pocić
dłonie. Czy ktoś zrobił coś złego? Rzuciła okiem na Gustava,
który posłał jej ostrzegawcze spojrzenie. Spuściła ponow-
nie wzrok, wiedziała, że niewiele potrzeba, by wzbudzić
niezadowolenie gospodarza.
- Chcę, żeby wszyscy przyszli do mojego gabinetu,
natychmiast! - głos pana Angelstena grzmiał w całej kuchni,
ostatnie słowo wypowiedział z naciskiem. I wyszedł.
Skuliła się ze strachu. O co mogło chodzić? Nie pamiętała,
żeby kiedykolwiek wcześniej wszyscy zostali wezwani do
gabinetu. Kiedy ktoś zrobił coś źle, a pani Angelsten chciała,
by mąż zajął się tym biedakiem, winny był z reguły wzywany
do gabinetu, ale dlaczego wszyscy mieliby tam pójść?
W milczeniu opuścili kuchnię i poszli w kierunku gabinetu, w
którym pan Angelsten czekał na nich za swoim dużym
biurkiem.
- Ustawcie się w rzędzie - polecił surowo i głośno. -
Najmłodsze na prawym końcu.
Minęło trochę czasu, zanim zajęli swoje miejsca, najmłodsze
dzieci potrzebowały pomocy, ale na koniec zdawało się, że
było już dobrze. Obok Frederikke stał nieco młodszy od niej
chłopiec, a z drugiej strony chłopiec starszy prawie o rok. W
Angelsten nie było wiele dziewcząt, poza nią tylko dwie.
Sądziła, że państwo Angelsten woleli chłopców, bo byli
bardziej pomocni w pracy w gospodarstwie.
Wiedziała, że powinna stać z dłońmi ładnie złożonymi na
fartuszku i pochyloną głową. Jej stopy stały jedna koło drugiej,
tak jak wbiła im do głowy pani Angelsten. Na szczęście rano
udało się jej starannie zapleść włosy, jej pokręcone loki trudno
było opanować, ale zdawało jej się, że ładnie wyglądają. Nie
sądziła również, by pan Angelsten mógł zarzucić coś jej
czystości, gdyby wpadł na pomysł, żeby oglądać ich dłonie lub
uszy. Ojciec zawsze kładł nacisk na to, by dokładnie się szo-
rowali.
Usłyszała, jak nogi fotela szurają o podłogę, kiedy pan
Angelsten wstał. Nie zrobiła nic złego, więc nie miała powodu,
by się bać, ale mimo to bała się tak bardzo, że serce o mało nie
wyskoczyło jej z piersi.
Odważyła się podnieść wzrok, kiedy gospodarz odszedł
powolnymi krokami od biurka i zatrzymał się przy oknie,
plecami do nich. Założył ręce na plecach i spoglądał na morze.
Szybko spuściła wzrok.
- Przejdę od razu do rzeczy, dzieci. Pan Angelsten mówił
głośno, a jego głos był poważny i zły. Odwrócił się i podszedł
do dzieci szybkim krokiem. - Z wielkim bólem zauważam, że
zmagania mojej żony oraz moje własne, by wychować was na
dobrych chrześcijan, zdały się na nic.
Frederikke przełknęła, poczuła, jak supeł w jej brzuchu staje
się coraz większy. Państwo Angelsten wiele mówili o byciu
dobrym chrześcijaninem. Nie była pewna, co to znaczy, ale
rozumiała, że ma to związek z Biblią i dziesięciorgiem
przykazań. Znała przykazania, przynajmniej w większości, ale
pojęła, że w byciu dobrym chrześcijaninem chodziło też o
wiele innych rzeczy, które niełatwo jej było zrozumieć.
Dawniej sądziła, że trzeba być miłym, ale mu-
siała się mylić. Państwo Angelsten nie byli mili, a zdawało się
jej, że muszą być dobrymi chrześcijanami.
Próbowała zrozumieć, czego chce pan Angelsten, bo nie
powiedział nic więcej. Chodził jedynie przed nimi w tę i z
powrotem, nie patrząc na nikogo, nie mówiąc nic. Dłonie miał
wciąż założone za plecami.
Nagle zatrzymał się. - Bóg powiedział do Zachariasza - zaczął
potężnym głosem, takim, jakim przemawiał w niedziele. - To
jest przekleństwo, które zawisło nad całym krajem. Według
niego zostanie każdy złodziej i każdy krzywoprzysięzca stąd
wytępiony.
Sądziła, że pan Angelsten mówił o czymś z Biblii. Nie była
pewna, co ma na myśli, ale zdawało jej się, że mówił o
kradzieży i kłamstwie. Czy któreś z dzieci się tego dopuściło?
Pan domu zaczął ponownie spacerować w tę i z powrotem.
Cisza przerażała ją, a poza tym zdawało się jej, że nigdy
przedtem nie widziała pana Angelstena tak złego.
Zaczęła drżeć, gdy zatrzymał się przed nią. Gdyby tylko
mogła zniknąć! Spoglądała na czubki swoich butów, a głowę
miała pochyloną tak nisko, jak to tylko możliwe.
- Ktoś ukradł mój złoty zegarek.
Z trudem powstrzymywała płacz. Czy myślał, że to ona
ukradła jego zegarek, skoro stał tuż przed nią? Czuła się prawie
tak, jakby mówił właśnie do niej.
Nie była w stanie odetchnąć, póki nie poszedł dalej. Teraz
zatrzymał się przed jednym ze starszych chłopców.
- Nie wiem, które z was to zrobiło, ale wierzcie mi, winny
uczyni najlepiej, jeśli teraz zrobi krok naprzód i się przyzna.
Dobry Boże, nie pozwól mi się posiusiać. Nie teraz, nie teraz.
Nagle bardzo zachciało jej się siusiać, ale nie mogła w tej
chwili poprosić o pozwolenie, by pójść do toalety. Nie teraz,
nie zanim to się skończyło.
Kiedy zaciskała mocno nogi, było trochę lepiej.
Pan Angelsten podszedł ponownie w jej stronę. Był teraz
blisko nich i poczuła zapach fajki, kiedy ją minął.
Myślała, że pan domu powie coś więcej, ale zamiast tego
stanął za ich plecami. Nie rozumiała z początku dlaczego, ale
nagle pojęła.
Sprawdzał ich kieszenie.
Stała sztywno, kiedy podszedł bliżej. Dlaczego zawsze
chciało jej się siusiać, kiedy była na to nieodpowiednia pora?
Nie była w stanie myśleć o niczym innym, musiała poprosić o
wyjście, bo będzie jeszcze gorzej, jeśli się posiusia.
Równocześnie nie śmiała zapytać.
Teraz przyszła jej kolej, ale zauważyła, że pan Angelsten nie
przeszukał kieszeni fartuszka zbyt dokładnie. Być może
rozumiał, że nie mogła ukraść zegarka.
Zaczęła prędko myśleć. Pomagało myślenie o czymś innym
niż o tym, że chce się jej siusiać.
Kto mógł ukraść złoty zegarek?
Sądziła, że musiał to być któryś z chłopców.
Uważała, że żadna z dziewczynek nie byłaby tak bezmyślna.
Od niektórych chłopców trzymała się z daleka, jeśli mogła,
podobnie jak Gustav. Nigdy jej nie dokuczali, ale było w nich
coś, co sprawiało, że się ich bała.
Gustav! pomyślała nagle. To nie mógł być przecież Gustav...
Zrobiło jej się równocześnie gorąco i zimno. Jej brat Gustav
nie mógł chyba ukraść złotego zegarka gospodarza? W ciągu
zimy wiele razy mówił, że razem uciekną, ale żeby kraść
7
. Nie,
on by nigdy nie zrobił czegoś takiego, nie jej grzeczny brat.
Odważyła się na niego spojrzeć. Stał z pochyloną głową, jak
inni, a jego policzki były płomiennie czerwone. Wyglądał na
przestraszonego.
Z trudem łapała oddech.
Czy to jednak jej brat ukradł zegarek?
Zastanowiła się prędko. Złoty zegarek musiał być wart dużo
pieniędzy. Pieniędzy, których potrzebowali, gdyby chcieli
uciec.
Wstrzymała oddech, gdy pan Angelsten podszedł do Gustava.
Gospodarz stał przy nim dłużej niż w przypadku innych dzieci.
Dobry Boże, niech to nie będzie Gustav!
Odetchnęła, kiedy pan Angelsten poszedł dalej. Na szczęście
nie chciało się jej już tak bardzo siusiać.
Zrobiło się jej nieprzyjemnie na myśl o tym, jaką karę
dostanie ten, kto ukradł zegarek. Bała się, że będzie to gorsze
niż cokolwiek, co widziała w Angelsten.
Gospodarz przeszukał ostatniego chłopca. Był niemal
dorosły, niedługo kończył czternaście lat, ale pan Angelsten
nie znalazł nic również u niego.
Pan domu podszedł bez słowa do drzwi. Dopiero kiedy je
otworzył, zwrócił się do nich.
- Zostaniecie tutaj.
W tej samej chwili weszła gospodyni, a on zniknął, nie
mówiąc, co zamierzał. Pani Angelsten nie było nigdzie widać.
Musiała zapytać gospodynię, ona przynajmniej nie była tak
surowa, jak państwo Angelsten.
Drżała na ciele robiąc krok naprzód, bo nie chciała zwracać na
siebie uwagi, ale sytuacja była taka, jaka była.
W tej samej chwili usłyszała za sobą szybkie kroki oraz
odgłos szurającej po podłodze sukni. Pani Angelsten.
Powinna była wiedzieć, że pani domu też się pojawi.
- Frederikke? - usłyszała surowy głos pani Angelsten.
Nie mogła już dłużej wytrzymać.
- Frederikke? - powtórzyła głośniej pani domu. - Chcesz coś
powiedzieć?
Mogłaby umrzeć, ale nie była w stanie dłużej się
wstrzymywać. -Frederikke!
Wiedziała, że pani Angelsten odkryła mokrą plamę na
podłodze, jej głos był skrzekliwy.
- Ja... Ja... - Nie była w stanie nic powiedzieć. Jedyne, czego
chciała, to uciec, uciec od innych, uciec, by nigdy więcej jej nie
zobaczyli.
- Wyjdź stąd, natychmiast! Stoisz tu jak ja-
kies... jak zwierzę! - pani Angelsten prawie krzyczała.
Frederikke pobiegła do drzwi, poprzez hol i na górę, do
swojego pokoju.
Jak mogła się tak upokorzyć? Jak jakieś niemowlę!
Zaczęła się rozbierać, starając się powstrzymać łzy. Było jej
mokro i okropnie.
Drzwi otworzyły się za nią i do środka weszła gospodyni.
Ona przynajmniej nie wyglądała na złą, ale Frederikke
wiedziała, jak wściekła była pani Angelsten.
Już teraz wiedziała, że kara, jaką dostanie, będzie gorsza niż
wtedy, gdy musiała stać zimą boso na śniegu.
Myśl o tym sprawiła, że po policzkach pociekły jej łzy.
4
Powóz toczył się po mokrych kostkach
ulic Londynu. Choć
był środek lata, powietrze było parne i wilgotne, życie kwitło
wokół. Nikt zdawał się nie przejmować ostrą wonią z
kanalizacji, która unosiła się ponad okolicą portu. Wszyscy
spieszyli się dokądś, chłopcy na posyłki, ubrani po
podróżnemu mężczyźni i kobiety czy też przyodziani w
wełniane kurtki marynarze. Ellen zadziwiało, jak wiele
bezpańskich, zapchlonych psów było w tym mieście. Włóczyły
się wzdłuż domów i szukały w rynsztokach czegoś, czym
można by napełnić żołądek.
Woźnica skierował konia w boczną ulicę,
a ich oczom ukazały się St. Katharine Docks, spowite niską,
mlecznobiałą mgłą. Ponad dachami domów widziała maszty i
dwa kominy parowca, który miał ich zabrać do Marsylii. Statek
cumował w porcie od wielu dni i poprzedniego dnia, wraz z
Norą i profesorem, udało im się przyjrzeć mu bliżej.
Był to piękny okręt, parowiec Angélique, większy niż statki,
którymi płynęli do Londynu.
Do tej pory nie dostali pozwolenia, by wejść na pokład, ale
profesor Wergeland powiedział, że na statku jest miejsce dla
łącznie pięciuset czterdziestu pasażerów, stu siedemdziesięciu
w pierwszej klasie, czterdziestu w drugiej klasie i trzystu trzy-
dziestu w trzeciej klasie. Statek miał dwa pokłady spacerowe i
osiągał prędkość dwunastu węzłów, choć nic jej to nie mówiło.
Kajuty pierwszej klasy, gdzie miała mieszkać wraz z Ulrikiem,
znajdowały się mniej więcej pośrodku statku, co, zdaniem
Ulrika, na szczęście złagodzi ruch fal.
Dziób Angélique zanurzał się pionowo w morzu, a czarna i
biała farba na kadłubie statku była
lśniąca i nowa. Mówiono, że salony i jadalnia na statku były
modnie wyposażone, co Ellen wcale nie dziwiło.
Ich bagaże zostały już załadowane na statek, a pasażerowie
mieli zacząć wchodzić na pokład o godzinie czternastej.
Spędzili przedpołudnie w British Museum. Ulrik chciał przed
podróżą zobaczyć jak najwięcej miasta, zwiedzali więc ile
tylko mogli. Poprzedniego wieczoru Ellen napisała długi list do
domu, by opisać, że wszystko u nich dobrze, a także o tym, co
widzieli w angielskim mieście. Rankiem zdążyła na szczęście
oddać list w urzędzie pocztowym.
Przybyli do Londynu trzy dni wcześniej i zdołali zobaczyć
jedynie Crystal Palące - ekstrawagancką budowlę ze stali i
szkła wybudowaną na Wielką Wystawę światową w 1851 roku
- oraz przespacerować się po rozległym Hyde Parku. Wzięli ze
sobą kosz kanapek, angielskich herbatników i lemoniadę,
uraczyli się tymi wiktuałami nad jeziorem w królewskim
parku. Poprzedniego dnia pojechali też koleją do ogrodu
zoologiczne-
go, który, jak sądziła Ellen, zarówno mężczyźni, jak i Nora,
uznali za niezwykle interesujący.
Ona sama nie podzielała ich entuzjazmu* choć zabawnie było
zobaczyć egzotyczne zwierzęta, które poznawała z książek
Ulrika. Ulrik opowiedział poza tym, że Charles Darwin, znany
i kontrowersyjny badacz przyrody, który umarł kilka lat
wcześniej, spędził wiele czasu w ogrodzie zoologicznym i że
część jego pracy była oparta na obserwacjach, których dokonał
właśnie tutaj.
Ulrik i państwo Wergeland wiele mówili o Darwinie i byli
wzburzeni tym, że jego prace były tak wyszydzane. Z tego, co
zrozumiała, był nie tylko wyśmiewany, wiele osób było na
niego wręcz wściekłych za pogląd o tym, że ludzie pochodzili
od małp, a nie zostali stworzeni przez Boga.
Sama nie myślała wiele o takich sprawach, nie miała do tego
zresztą właściwego wykształcenia, w przeciwieństwie do
Nory, która nie tylko słuchała tego, co mieli do powiedzenia
mężczyźni, ale dzieliła się z nimi również swoimi opiniami.
Wiedziała, że nie wszystkim spodobałaby się kobieta
zachowująca się w ten sposób, ale wyglądało na to, że ani
Ulrik, ani pan Wergeland nie mieli nic przeciwko temu. Ona
również nie miała, ale nie było sprawą zwykłą, że kobieta brała
udział w takich dyskusjach. Sama czuła, że nie ma wiele do
wniesienia, przynajmniej jeśli chodziło o rośliny, owady i
życie zwierząt, więc wolała się nie odzywać.
Ulrik położył rękę na jej dłoni i uśmiechnął się. - Jeśli
żałujesz, musisz powiedzieć o tym teraz.
Zaśmiała się cicho i pokręciła głową. - Nie żałuję. Na
szczęście nie rozchorowała się w trakcie podróży przez Morze
Północne i miała nadzieję, że nie zachoruje również podczas
przeprawy do Marsylii.
W porcie sztauerzy ładowali i wyładowywali skrzynie, beczki
i walizki. Grube liny starannie mocowano na skrzyniach, które
podciąga-
no wysoko w powietrze. Beczki toczono w górę i w dół
trapów.
Ulrik wyjął swój kieszonkowy zegarek. -Zbliża się druga,
czas wchodzić na pokład.
Powóz zatrzymał się niedaleko kładki, skąd obserwowali
pasażerów, którzy stali gotowi do wejścia na pokład.
Nietrudno było zauważyć, którzy z nich podróżowali trzecią
klasą, ale Ellen zaskoczyło, jak dobrze ubrana była większość z
nich. Wcześniej tego dnia widzieli statek, który miał płynąć do
Ameryki i stroje wielu podróżnych były brudne i niechlujne.
Pan Wergeland wysiadł pierwszy z powozu i pomógł
wydostać się z niego swojej młodej żonie. - Wejdziemy na
pokład? - spytał z uśmiechem. - Podejrzewam, że kobiety
chciałyby obejrzeć statek.
Ulrik mrugnął do Ellen i podał jej dłoń. - Sądzę, że masz rację.
Ellen poczuła, jak serce zabiło jej mocniej, gdy się zbliżali do
trapu. Podniosła wzrok na
imponujący statek, zdawał się być olbrzymi, kiedy stała tuż
obok niego. Pierwsi pasażerowie, którzy weszli na pokład,
ustawili się już wzdłuż burty, skąd machali do rodzin i
znajomych stojących na przystani.
Czekali, aż Ulrik zapłaci woźnicy. Miała ze sobą jedynie
pompadurkę i parasol, na wypadek dyby zaczęło padać. Przez
te kilka dni, które pędzili w Londynie, padało niemal bez
ustanku, ale teraz było na szczęście ładnie, choć w powietrzu
wisiała niosąca mżawkę mgła.
Chcieli już dojść do nabrzeża, gdy nagle podjechały w ich
stronę z dużą prędkością dwa powozy. Lekko poirytowani
odskoczyli na bok, żeby uniknąć ochlapania. Uderzył w nich
fetor rynsztoka.
- To osobliwe - mruknął podenerwowany an Wergeland,
śledząc wzrokiem eleganckie powozy, oba ciągnięte przez
siwe konie.
Powożący ściągnęli lejce, kiedy zbliżali się o trapu.
Powozy zatrzymały się, a ubrani w liberie
woźnice zeskoczyli prędko z kozłów i pospieszyli otworzyć
drzwiczki.
Z pierwszego powozu wysiadło dwóch mężczyzn, którzy
pomogli wysiąść dwóm damom. W drugim powozie również
było czterech pasażerów, i jak Ellen sądziła, należeli do tego
samego towarzystwa.
Nie mogła przestać się wpatrywać w piękne podróżne stroje
kobiet. Wiedziała, że sama była ładnie ubrana, Ulrik zadbał o
nową garderobę podróżną dla niej, ale oni wyróżniali się z tłu-
mu. Nietrudno było pojąć, że musieli być niezwykle zamożni.
Ellen rzuciła okiem na Norę, by sprawdzić, czy była pod
równie wielkim wrażeniem, ale ona zdawała się wcale nie
zwracać na nich uwagi-
Podszedł do nich Ulrik. - Będą z nami płynąć na tym samym
statku? - spytał cicho i przyjrzał się przybyłym.
Ellen pokiwała głową. - Tak sądzę.
Towarzystwo zaczęło iść w kierunku kład-
ki. Na przedzie szła potężna, siwa kobieta, która śmiała się i
rozmawiała głośno z damą, która zdawała się być nieco
bardziej wyciszona. Jedna z młodszych kobiet, ubrana w
czerwony jak wino płaszcz z czarnymi, lśniącymi ornamenta-
mi, podążała w pewnej odległości za nimi, wymachując swoją
pompadurką. Ellen zobaczyła jej twarz, kiedy obejrzała się
przez ramię.
Nie można było nie zapatrzyć się w nią. Skóra była blada i
delikatna, oczy duże i niebieskie, usta perfekcyjnie
uformowane, a jasne włosy ułożone były w elegancką fryzurę
pod małym, płaskim kapelusikiem, który miał tę samą głęboką
barwę, co płaszcz.
Miała delikatne rysy i była niezwykle piękna.
- Uwaga!
Zamarła, usłyszawszy krzyk Ulrika. Spojrzała na niego
zdezorientowana, przeciskał się przez tłum ludzi. Co on robił?
Wspięła się na palce, żeby lepiej widzieć. Ulrik przyspieszył.
Ellen zauważyła w końcu mężczyznę, który pędził co sił w
nogach w stronę jednej z bocznych ulic. Ulrik gonił za nim.
- Co się stało? - spytała Nora.
Profesor Wergeland pokręcił głową. - Nie jestem pewien, ale
sądzę, że tej młodej damie skradziono pompadurkę.
Ellen spojrzała na kobietę w czerwonym kapelusiku. Reszta
jej towarzystwa zebrała się wokół niej, wyraźnie wzburzona, a
dwaj mężczyźni rozglądali się dookoła.
- Może powinniśmy im powiedzieć, że Ulrik pobiegł za
złodziejem? - spytała Ellen i ponownie rozejrzała się za
mężem, ale już go nie widziała. Przez chwilę była poirytowana
tym, że ruszył w pościg, coś mu się mogło stać! Złodziej mógł
go uderzyć, mogliby się wdać w bójkę i... A mieli przecież
niedługo wyjechać!
- Co się stało z Ulrikiem? - spytała czując, jak niepokój kłuje
ją w piersi, tym bardziej że wciąż go nie widziała.
Profesor położył uspokajająco dłoń na jej ramieniu. -
Zaczekaj tutaj, a ja porozmawiam z tą młodą damą.
Ellen została wraz z Norą, a pan Wergeland podszedł do
podróżnych. W ciągu kilku dni, które spędzili w Londynie
zrozumiała, że był uzdolnionym językowo człowiekiem, ale
jeśli tamci ludzie mówili w języku, którego on nie znał?
Słyszała nieustannie wokół siebie obcą mowę, ale angielski
zaczynała już rozpoznawać. Pan Wergeland zaczął rozmawiać
z jednym ze starszych mężczyzn.
Wkrótce dostrzegła Ulrika. Szedł spokojnie pomiędzy
ludźmi, podbiegła więc do niego. Trzymał w dłoni czarną,
ozdobioną perłami wełnianą pompadurkę.
- Ach, nie udało mi się go dopaść - powiedział poirytowany. -
Ale przynajmniej złapałem torebkę.
- Widziałeś, jak ją ukradł? - spytała, gdy szli pospiesznie w
stronę właścicielki torebki.
Ulrik pokiwał głową. - Tak, stała i zagląda-
ła do torebki, kiedy on nagle za nią chwycił i zaczął uciekać.
Podeszli do towarzystwa i wszyscy rozpromienili się, gdy
zobaczyli w rękach Ulrika torebkę.
Pan Wergeland wyjaśnił coś po angielsku; a następnie
mężczyźni zaczęli wylewnie dziękować Ulrikowi.
Ellen stała nieco z boku, kiedy Ulrik oddawał pompadurkę
właścicielce. Nie rozumiała języka i czuła się wyłączona z
rozmowy, ale zwróciła uwagę na młodą kobietę, która padła
ofiarą kradzieży. Wyglądała tak, jakby miała się rozpłakać,
jedna z pozostałych dam obejmowała ją.
Może ma słabe nerwy, pomyślała Ellen. Wyglądało w
każdym razie na to, że to zamieszanie wiele ją kosztowało, bo
trzeba było ją podtrzymywać po drodze w górę kładki.
Reszta towarzystwa podążyła wkrótce za kobietami, a Ellen i
mężczyźni wrócili do Nory, która obserwowała wszystko z
dala.
- Ucieszyła się z odzyskania swojej pompadurki? - spytała z
uśmiechem żona profesora.
Pan Wergeland i Ulrik pokiwali głowami. -Oczywiście.
Ellen zauważyła wesołe spojrzenia, które wymienili.
- Młoda kobieta, lady Juliet, była niezwykle szczęśliwa, że
odzyskała swoją torebkę -cieszył się pan Wergeland. - Podczas
długiej podróży powozem spuchły jej palce, dlatego zdjęła
pierścionek zaręczynowy, który dostała od swojego przyszłego
męża, markiza de Cavalière.
Ellen patrzyła oniemiała na pana Wergelanda. Markiza?
- Włożyła pierścionek do pompadurki - ciągnął z uśmiechem
Ulrik.
Nora pokiwała głową. - A więc bała się, że straciła swój
pierścionek zaręczynowy.
Ulrik przytaknął. - Zgadza się. Podał Ellen ramię. Figlarna
iskra błądziła w jego oczach. - Musisz dziś wieczorem włożyć
swoją nową suknię wieczorową, Ellen. Jesteśmy zaproszeni do
stołu markiza de. Cavalière.
Ellen nie wiedziała, co powiedzieć. Jedyne
:
była w stanie
zrobić, to się uśmiechnąć. Było tak, jak powiedział Ulrik. Ta
podróż miała być przygodą.
5
Blanche siedziała wraz z Signe i Line w ogrodzie. Alf i mąż
Signe szykowali na plaży ognisko. Wciąż było za wcześnie,
żeby je rozpalić, dopiero wieczorem, kiedy słońce było nisko,
ogniska miały rozświetlić letnią noc.
- Sądzę, że dzieci miały dziś dobry dzień - powiedziała Line i
wzięła swojego najmłodszego synka na kolana.
Blanche pokiwała głową. - A jeszcze się nie skończył.
Dwóch synów Signe zaczęło się nagle o coś kłócić i Signe
wstała. Line również się podniosła, jej najstarszy syn potknął
się i uderzył kolanem o kamień.
Blanche odchyliła się na krześle. Zawsze tak było, zawsze coś
się działo, i nie można było nawet chwili posiedzieć w spokoju.
Z plaży wolnym krokiem nadszedł Alf. Był taki postawny,
pomyślała i poczuła, jak robi jej się ciepło na sercu. Latem jego
kręcone włosy stawały się jaśniejsze, a skóra opalona. Uśmiech
nieustannie skradał się wokół ust.
Zawsze była dumna ze swojego męża. Alf był mężczyzną, na
którego zwracały uwagę kobiety, choć może nie nazwałaby go
pięknym. Było w nim coś innego, coś godnego zaufania i bez-
piecznego, a na dodatek był inteligentny.
Miała szczęście, że wyszła za takiego mężczyznę.
- Napijesz się kawy? - spytała.
Alf usiadł obok niej i wyciągnął swoje długie nogi. - Nie ma
pośpiechu.
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się, bo wiedziała, że jego
odpowiedź oznacza, iż chętnie wypiłby filiżankę.
Postanowiła posiedzieć tu jeszcze kilka mi-
nut. Było tak przyjemnie siedzieć w ciszy i patrzeć na bawiące
się dzieci, cieszyć się spokojem i ciepłą pogodą.
Nigdy nie podejrzewała, że życie mogło być takie dobre.
Frederikke trzęsła się, kiedy szła ponownie w dół po
schodach. Gospodyni pomogła jej się przebrać oraz umyć. Z jej
ust nie padło ani jedno krytyczne słowo, ale Frederikke
wiedziała, że pani Angelsten jej tego nie przepuści.
Gospodyni wepchnęła ją ostrożnie przez próg do gabinetu,
gdzie inne dzieci wciąż stały w rzędzie. - Zajmij teraz swoje
miejsce - powiedziała cicho.
Frederikke nie miała odwagi podnieść wzroku, czuła
szydercze spojrzenia innych dzieci. Że też posiusiała się na
oczach wszystkich! Ona, która ani razu nie zmoczyła się w
nocy! Nie robiła tego od wielu lat, ale wie-
działa, że Gustavowi zdarzało się to czasem, choć był taki
duży.
Wsunęła się na swoje miejsce i stała tam, czekając z
pochyloną głową. Odważyła się jedynie rzucić okiem na panią
Angelsten, która przy dużym globusie rozmawiała cicho z
jedną ze służących.
Może rozmawiały o tym, jaką dać jej karę? Zgadywała, że
zdaniem pani Angelsten konieczna była surowa kara, żeby
nigdy więcej się to nie powtórzyło.
Bała się tak bardzo, że aż było jej niedobrze. Czy otrzyma
swoją karę teraz? A może zaczekają, aż znajdą złodzieja?
Skuliła się, gdy usłyszała w holu dudniący głos pana
Angelstena. Chwilę później wszedł do gabinetu wraz z jednym
z parobków.
- Przeszukaliśmy wasze rzeczy - zaczął groźnym głosem. -
Moja żona będzie chciała z wieloma z was później
porozmawiać. Jego głos był taki, jak zawsze, zanim zaczynał
być zły, bardzo zły. - Zakładam, że sami o tym wiecie, jeśli
ukrywaliście coś, czego nie mieliście prawa mieć.
Łzy paliły jej oczy, nie mogła się powstrzymać. Czy znaleźli
jej harfę? Jeśli tak, to ją zabrali. Państwo Angelsten nie lubili
muzyki, zdążyła się już o tym przekonać i wiele razy brzydko
mówili o jej ojcu dlatego, że był muzykiem. Twierdzili, że
muzyka jest dziełem diabła, ale nie potrafiła tego zrozumieć.
Czy nie wiedzieli, jak piękna mogła być muzyka? Jej ojciec ko-
chał muzykę i wiedziała, że szczególnie uwielbiał kościelne
organy. Wiele razy zabierał ją ze sobą, żeby mogła zobaczyć,
jak się gra na takim instrumencie.
- Z żalem stwierdzam, że ten, kto ukradł zegarek, nie zechciał
się sam przyznać do swojego postępku - ciągnął pan domu. -
Dlatego czuję się zobowiązany do wymuszenia wyznania, choć
z ciężkim sercem posuwam się do takich środków.
Frederikke nie rozumiała. Co miał na myśli pan Angelsten?
Zobaczyła, że państwo wymieniają po cichu kilka słów, a
następnie pani Angelsten po-
deszła do gospodyni i szepnęła jej coś do ucha. Po chwili
gospodyni zabrała ze sobą trójkę najmłodszych dzieci, które
zaczęły się robić niespokojne.
Frederikke nie mogła nie spojrzeć na pana domu. Co mu
chodziło po głowie, skoro trójka najmłodszych dzieci dostała
pozwolenie, by opuścić gabinet?
Pan Angelsten podszedł do swojego biurka, z którego wyjął
linijkę, a następnie zrobił krok naprzód i stanął przyglądając się
dzieciom. -Chcę, by ten, kto ukradł zegarek, pomyślał czego
się dopuszcza również w stosunku do innych dzieci.
Frederikke wpatrywała się w linijkę, którą pan domu powoli
uderzał w otwartą dłoń.
- Ten, kto ukradł zegarek, może temu zapobiec - ciągnął,
zatrzymując wzrok na każdym dziecku po kolei.
A jeśli to Gustav ukradł zegarek. A jeśli...
Nie zdążyła skończyć myśli, bo gospodarz przywołał do
siebie najstarszego chłopca.
Przerażona Frederikke podniosła wzrok. Chłopiec zrobił krok
naprzód.
- Podejdź tu, chłopcze - polecił pan Angelsten.
Frederikke musiała ugryźć się w wargę, żeby nie zacząć
płakać. Rozumiała, co zamierzał gospodarz. Nauczyciel robił
tak czasem, jeśli któreś z dzieci nie zachowywało się dobrze.
Wtedy uderzał je linijką po palcach, co sprawiało, że dziecko
wyło z bólu.
Ale teraz było inaczej. Zrozumiała, że pan Angelsten chciał
bić linijką po palcach wszystkie dzieci, żeby zmusić złodzieja
do przyznania się. Będą karani, wszyscy razem, choć nie zro-
bili nic złego.
Nie była w stanie patrzeć.
Dobry Boże, oby to nie Gustav zabrał ten zegarek.
Zacisnęła powieki, kiedy chłopiec podszedł do biurka, a
gospodarz nakazał mu położyć palce na jego brzegu. Gdyby
tylko mogła zamknąć również uszy!
- Po raz ostatni - zagrzmiał pan Angelsten. - Niech ten, kto
ukradł zegarek, zrobi krok naprzód!
Gospodarz mówił głośno i szybko. Złodziej musiał się
przyznać teraz!
Nikt nie odpowiedział, nikt nie wystąpił z szeregu.
Usłyszała, jak linijka przecina powietrze, zanim uderzyła
palce biednego chłopca.
Otworzyła oczy i odważyła się na niego spojrzeć. Był z nich
najstarszy i nie wydał z siebie żadnego głosu, ale widziała, że
musiało go boleć. Zacisnął usta, mięśnie napięły się na jego
szyi, na której pojawiły się czerwone plamy.
- Następny!
Mdłości rosły jej w gardle. W gabinecie pozostało siedmioro
dzieci, jedno z nich musiało być winne.
Była przedostatnia w rzędzie.
Nie mogła przestać się trząść, kiedy zobaczyła, jak naprzód
wychodzi kolejny chłopiec. Spojrzał błagalnym wzrokiem za
siebie, jakby chciał
skłonić winnego do przyznania się do uczynku, ale nikt się nie
poruszył.
Spojrzała pospiesznie na inne dzieci. Kto to mógł być?
Jej spojrzenie ponownie zatrzymało się na Gustavie. Miał
czerwone policzki i zdawało się jej, że widzi, jak drżą mu usta.
Przecież nie był taki zazwyczaj?
Spuściła pospiesznie wzrok, gdy linijka ponownie przecięła
powietrze. Chłopiec nie był w stanie zdusić w sobie krótkiego
piśnięcia z bólu i Frederikke usłyszała, że płakał, kiedy szedł z
powrotem na swoje miejsce.
Pan Angelsten zrobił przerwę po tym, jak ukarał trzecie
dziecko. Powoli chodził przed nimi w tę i z powrotem,
uderzając linijką w otwartą dłoń.
- Czy nikt wciąż nie chce nic powiedzieć? Zatrzymał się przed
Gustavem, zmierzył go wzrokiem od stóp do głów. - Musi być
ciężko patrzeć, jak inni cierpią za uczynki, których się nie
dopuścili? Jego głos podniósł się groźnie, zamilkł na chwilę. -
Następny!
Pojęła, że niemożliwe było uniknięcie linijki, niedługo to ona
będzie musiała położyć palce na biurku.
Kiedy nadeszła kolej Gustava, było jej tak niedobrze, że
musiała przełykać i przełykać, żeby nie zwymiotować.
Skręcało ją, kiedy brat wyszedł naprzód, wiedziała, jak
bardzo się bał.
Sama prawie poczuła przeszywający, kłujący ból, gdy linijka
uderzyła go w place.
Wiedziała, że brat zacznie płakać, nie był zbyt silny.
Niedługo miała nadejść jej kolej. Utraciła już nadzieję, że
złodziej się ujawni i pojęła, że pan Angelsten stawał się coraz
bardziej zły. Bo co miał zrobić, kiedy skończy już bić
wszystkich?
Poza tym uderzyła ją pewna myśl. A jeśli to ktoś ze służby
ukradł złoty zegarek? Albo jeśli pan Angelsten go zapodział?
- Frederikke!
Wiedziała, że nie pomoże jej, jeśli spróbuje uciekać z
gabinetu. Nie pomogłoby też, gdy-
by zaczęła płakać, a pani Angelsten musiała ją
przytrzymywać, tak jak zrobili z chłopcem przed nią.
Pomagało jedynie myślenie o czymś innym, obiła tak, gdy
Gustav płakał, kiedy musiał iść o piwnicy.
Pomagało jej, gdy myślała o czymś pięknym, takim jak pałac
perskiej księżniczki. Z pewnością miała śliczne włosy i ta jej
cudowna biżuteria! Ojciec mówił, że miała na głowie diadem z
czerwonym rubinem...
Zacisnęła usta. Nie mogła płakać, nie mola krzyczeć. Ani
jedno słowo skargi nie mogło opuścić jej ust, choć palce paliły
ją z bólu.
Odwróciła się plecami do pana Angelstena i poszła spokojnie
na swoje miejsce.
Nie była w stanie zacisnąć pięści, palce za bardzo ją bolały.
Ból biegł od opuszek palców w górę ramion, bolało ją tak, że z
trudem stała w miejscu.
Ale nie mogła płakać, nie mogła.
Nie zauważyła nawet, kiedy ostatnie dziecko
dostało linijką po palcach, nie była w stanie myśleć o niczym
innym niż o bólu jej własnych palców A jeśli były uszkodzone?
Nigdy nie sądziła, że może boleć aż tak.
- Jeśli myślicie, że na tym zakończę, to się mylicie -
powiedział grzmiącym głosem pan Angelsten.
Jak mógł być tak pewny swego? A jeśli miał nigdy nie
doczekać się odkrycia kto to zrobił, bo złodzieja nie było wśród
dzieci?
Zadecydowała, że nie będzie płakać, ale poczuła pieczenie w
oczach, kiedy pani Angelsten podeszła męża. W dłoni trzymała
skórzany pas.
Nie, dobry Boże, nie pozwól im tego zrobić, nie...
- J a t o zrobiłem.
Frederikke spojrzała na chłopca, który wystąpił naprzód.
Krestian był jednym z najstarszych dzieci, cichym i
pracowitym chłopcem, który zawsze robił to, co mu kazano.
Nigdy by nie zgadła, że to on ukradł złoty ze-
garek, zawsze z taką dokładnością trzymał się zasad
obowiązujących w Angelsten.
- No proszę - powiedział powoli pan Angelsten. - Muszę
powiedzieć, że jestem zaskoczony, Krestianie.
Gestem polecił, by pani Angelsten wyprowadziła resztę dzieci
z gabinetu.
Frederikke obejrzała się na Krestiana, kiedy wychodziła z
gabinetu. Jaką karę wymierzy mu pan Angelsten?
Ból w palcach nagle ustał.
Frederikke kucnęła na łące. Wraz z drugą dziewczynką
zbierały kwiaty, którymi miały ozdobić dom na świętowanie
nocy świętojańskiej. Tak bardzo się cieszyła na ten dzień, ale
teraz nie była w stanie myśleć o niczym innym, tylko o
Krestianie i o tym, co się z nim stanie.
- Wiesz, co się stanie z Krestianem? - spytała Frederikke.
Dziewczynka pokręciła głową. - Nie, ale nikt go nie widział
od czasu, kiedy byliśmy w gabinecie.
Frederikke
zerwała
kilka
niezapominajek.
Małe,
jasnoniebieskie kwiatki były takie piękne. - Może pójdzie do
więzienia? To tam się przecież szło, kiedy się coś ukradło? Tak
przynajmniej mówił ojciec.
Dziewczynka wzruszyła ramionami. - Nie wiem, ale sądzę, że
pan Angelsten sam się tym zajmie.
W milczeniu zrywały dalej kwiaty. Frederikke podejrzewała,
że koleżanka ma rację, ale nie była pewna, co byłoby najlepsze
dla Krestiana. Bała się, że kara pana Angelstena może być
gorsza niż pobyt w więzieniu.
Dziewczynka wskazała na plażę. - Pójdę pozbierać kwiaty
między wydmami.
Frederikke wkrótce nazrywała cały bukiet i obwiązała go
sznurkiem. Poprosiła o nożyczki, by móc uciąć sznurek, ale
gospodyni pokręciła głową z przerażeniem. Czy Frederikke nie
wiedziała, że cięcie nożyczkami było grzechem?
Wielu rzeczy nie rozumiała. Co było złego w nożyczkach?
Zrywała dalej, ciesząc się z zadania, które otrzymała, bo
dzięki niemu mogła wyjść z domu. Dobrze było umknąć przed
surowym spojrzeniem pani Angelsten, poza tym zdawało się,
że zapomniała już o jej wczorajszym nieszczęściu. W każdym
razie nie ukarała jej. A może uznała, że bicie linijką było
wystarczającą karą? Zostali przecież ukarani, choć nic nie
zrobili.
Nie miała okazji pobiec do pokoju, żeby sprawdzić, co się
stało z harfą, ale miała nadzieję, że instrument będzie wciąż
leżeć pod poduszką, gdy położy się wieczorem spać. Nie było
nawet pewne, że pan Angelsten był w ogóle w jej pokoju.
Sądziła, że przez cały czas o kradzież złotego zegarka
podejrzewał chłopca.
Przyklękła i zrywała dalej. Miała uzbierać trzy bukiety. Nie
wiedziała, jak nazywały się wszystkie kwiaty, ale akurat w tym
miejscu rosło ich wiele. Uważała, że najpiękniejsze były róże,
szczególnie te z dużymi płatkami.
Nagle uświadomiła sobie, że coś porusza się w trawie tuż
obok niej.
Przestraszyła się, może to żmija?
Już miała wstać, ale nagle pojawiło się coś puszystego i
brązowego.
Malutki zajączek! Siedział skulony przy kamieniu i nie
zauważyłaby go, gdyby pokicał naprzód.
Był taki słodki! Miał brązowe futerko, oczy duże i ciemne, i
zabawnie marszczył swój mały pyszczek.
Może mogłaby go pogłaskać, gdyby się ostrożnie zbliżyła?
Podniosła się powoli, obawiając się, że zajączek się
przestraszy, ale on siedział spokojnie i patrzył na nią.
Zrobiła kilka ostrożnych kroków naprzód, lecz zajączek
odwrócił się nagle i zniknął w trawie i kwiatach.
Frederikke postanowiła za nim pójść. Może jednak uda jej się
go pogłaskać? Zajączki są takie słodkie!
Przeszła przez łąkę w kierunku domu modlitewnego, który
zbudował wczesną wiosną pan Angelsten. On i jego znajomi
spotykali się tam teraz. Nie chcieli już chodzić do kościoła, co
wydawało jej się dziwne. Tak wiele przecież mówili o tym, jak
być dobrym chrześcijaninem. Każdej niedzieli chodzili więc na
mszę do domu modlitewnego, zamiast do kościoła, ale
nabożeństwa były tam inne niż te, do których przywykła. Mó-
wiono tam często tak głośno i dziwnie, czasem nic z tego nie
rozumiała. Wolała msze w kościele, choć bywały nudne.
Lepiej było się nudzić niż bać, a ona bała się, kiedy mówili tak
osobliwie i głośno.
Poza tym myślała o tym, co ojciec powiedziałby na to, że nie
chodziła do kościoła. Bywali tam każdej niedzieli, póki żył.
Nie pracował w niedziele, choć miewał zawsze tak wiele do
zrobienia.
Zatrzymała się i spojrzała na dom modlitewny. Czy ktoś był
tam teraz? Zdawało jej się, że do wnętrza wchodzi pan
Angelsten razem
z innym mężczyzną, który często przemawiał w trakcie mszy.
Nazywali go kaznodzieją.
Spojrzała w kierunku plaży, tam gdzie druga dziewczynka
zbierała kwiaty. Może powinna już wracać? Mogłyby zrywać
kwiaty razem, było tak miło.
Już miała wracać, gdy ponownie zauważyła zajączka. A więc
nie zniknął! Zobaczyła, jak kica po trawie w kierunku tyłów
pomalowanego na biało domu modlitewnego.
Poszła znów za nim, może wcale nie bał się tak bardzo, jak się
jej z początku wydawało.
Ponownie rzuciła okiem na dom modlitewny. Nie chciała, by
zobaczył ją pan Angelsten. Przede wszystkim dlatego, że jej
zadaniem było zrywanie kwiatów, pamiętała też, jak niegdyś
mówił, że zając jest nieczystym zwierzęciem. Mówił, że tak
było napisane w Biblii. Nie rozumiała do końca, o co mu
chodziło, ale pojęła, że należało się trzymać z dala od zajęcy.
Ale gdyby mogła go pogłaskać? Może nie miał matki? Może
był głodny?
Mogłaby mu wtedy dać jeść!
Poszła w dół zbocza, cały czas obserwując zajączka, który
skakał kilka kroków przed nią. Od czasu do czasu zatrzymywał
się i spoglądał na nią, zanim zaczynał kicać dalej. Był taki
słodki!
Spojrzała znów na dom modlitewny, teraz częściowo ukryty
za małym laskiem. Chciała się upewnić, że nikt za nią nie idzie,
pan Angelsten nie lubił, gdy zaniedbywali swoją pracę, ona
zrobiła jednak wszystko, co jej nakazano. Tu, pod koronami
drzew, było mnóstwo kwiatów. Gdyby wyszedł, mogłaby się
po prostu nachylić i udawać, że przez cały czas zrywała kwiaty.
Nie sądziła, by ktoś ją widział, ale nagle to ona coś zobaczyła.
Przeraziło to ją, ale nie mogła przestać na to patrzeć.
Biegnij, Frederikke, nie powinnaś tego widzieć, biegnij,
zapomnij o tym, co zobaczyłaś. Ale nie mogła, musiała patrzeć.
Podbiegła do najbliższego drzewa i schowała się za pniem.
Spojrzała przed siebie. Może źle widziała? Ale była pewna, że
zobaczyła Krestiana. Wstrzymała oddech.
Miała rację. To był Krestian, widziała go dobrze przez szybki.
To, co ujrzała sprawiło, że chciała krzyczeć, ale wiedziała, że
nie może wydać żadnego dźwięku.
Przycisnęła dłonie do ust, łzy stanęły jej w oczach. Kwiaty,
które trzymała w dłoniach, upadły na ziemię i rozsypały się
wokół jej stóp.
Co oni zrobili Krestianowi?
Ramiona miał wyciągnięte nad głową, zdawało jej się, że ma
związane dłonie. Wyglądało to tak, jakby wisiał na czymś
przymocowanym do sufitu.
Był nagi, żebra odznaczały się na jego chudym ciele. A jego
plecy... Musieli go bić, cały był w czerwonych, krwawych
szramach. Usta przewiązano mu białą opaską.
Słyszała głosy ze środka, okno było uchylone, więc mogła
usłyszeć, co mówiono.
O czym rozmawiali? Był tam pan Angel-
sten wraz z mężczyzną, którego widziała przed chwilą.
Kaznodzieja. Stali rozmawiając o czymś, a po chwili pan
Angelsten podszedł ponownie do Krestiana.
Biedny, biedny Krestian! Musiał strasznie cierpieć, widziała
to po tym, jak zwiesił głowę. Dlaczego pozwalali mu tak
wisieć?
Usłyszała swój cienki pisk, gdy kaznodzieja podniósł głos i
zobaczyła, jak pan Angelsten uderza Krestiana w zakrwawione
plecy czymś w rodzaju bicza.
Błagamy cię, Panie, wypędź diabła z ciała Krestiana, wypędź
diabła z jego umysłu i duszy! Przyjmij go, Panie Jezu! Przyjmij
go! Przyjmij tę grzeszną duszę, która jest jeńcem, niewolnikiem
i sługą woli diabła!
Nie mogła tego znieść, nie mogła dłużej patrzeć. Musiała
uciec z dala od tego okropnego miejsca. Nigdy nie powinna
była tam zaglądać. To nie było przeznaczone dla jej oczu.
Zrobiło jej się niedobrze, strasznie było myśleć, że nie jest w
stanie nic zrobić dla Krestiana.
Odwróciła się żeby uciec, ale stanęła nagle jak wryta.
Stała przed nią wysoka, wyprostowana kobieca postać. Szare
oczy raziły Frederikke niczym błyskawice, po chwili kobieta
wyciągnęła rękę i chwyciła ją za ramię.
- Co ty tutaj robisz?
Wysyczała wprost te słowa, a Frederikke nie wiedziała, co
odpowiedzieć, tak bardzo się bała.
Co stanie się z nią teraz, gdy dopadła ją pani Angelsten?
6
Mieszkańcy Gimle odpoczywali w cieciu dużego kasztanowca
rosnącego
na dziedzińcu. Dzień był akurat taki, jaki powinien być
wczesnym latem: ciepły, ale z orzeźwiającą bryzą dochodzącą
znad morza. Trzmiel fruwał leniwie wokół stojącego na stole
szklanego wazonu, pełnego polnych kwiatów, a bliźniaki i
Marie biegali boso po trawie, śmiejąc się i psocąc. Z dołu, z
nad morza, dobiegał szum fal rozbijających się spokojnie o
plażę.
Abelone usadowiła się wygodniej na kocu, który rozłożyła na
trawie. Mały Erik siedział obok niej i bawił się drewnianymi
klockami, które dostał od dziadka Aksela. Lubił tak sie-
dzieć i zajmować się swoimi sprawami. Tak bardzo był
podobny do Jorgena, obaj byli spokojnymi dziećmi. Choć
Torgen był już dużym chłopcem, bawił się ładnie ze swym
młodszym przecież siostrzeńcem. Z Isakiem było inaczej, był
znacznie bardziej żywy i nie trzeba było wiele, by jego śmiech
przerodził się w płacz. Był także bardziej gwałtowny w swoich
zabawach i nie miał tej samej cierpliwości, by bawić się z Ma-
łym Erikiem.
Erik wyciągnął ku niej klocek i posłał jej szeroki uśmiech.
- Mam wziąć klocek? - spytała z uśmiechem.
Mały Erik uśmiechnął się jeszcze szerzej. -Mama! -
powiedział głośno i roześmiał się wesoło.
Wzięła od niego klocek. - Dziękuję, dziękuję.
Chłopiec dawał jej klocek za klockiem i za każdym razem,
gdy mówiła dziękuję, rozchylał radośnie usta. W końcu dostała
wszystkie klocki.
Wyciągnęła jeden z nich z powrotem w kierunku Małego
Erika, który najpierw spojrzał
na niego ze zdziwieniem, a następnie podniósł na nią wzrok.
Jego twarz rozpromieniła się w uśmiechu.
- Dziękuje!
Jej serce kipiało z dumy, kiedy wziął od niej klocek. Mały
Erik powoli zaczynał mówić swoje pierwsze, proste słowa.
Jego pierwszym słowem było światło lub raczej atło, innego
dnia wskazał na jedną z macior i powiedział winia.
Kilka tygodni wcześniej postawił swoje pierwsze, odważne
kroki. Potrafił chodzić już od wielu miesięcy, ale nigdy bez
podtrzymywania. I nagle, pewnego dnia, odważył się puścić i
przeszedł samodzielnie po podłodze.
Mały Erik potarł oczy, Abelone wiedziała, że nadszedł czas
na jego drugą tego dnia drzemkę. Był spokojnym dzieckiem,
ale jeśli nie spał tyle, ile potrzebował, robił się marudny i nie-
cierpliwy.
- Chcesz spać? - spytała głaszcząc go po włosach. W ciągu
zimy stały się mocniejsze i ciemniejsze i z każdym dniem
wydawało się jej, że ma
w sobie coraz więcej z Erika. Miał co prawda niebieskie oczy,
ale przypominał ojca zarówno z charakteru, jak i z wyglądu.
Mały Erik wspiął się na swoje krótkie, silne nóżki. Nigdy nie
trzeba było go długo prosić, jeśli chodziło o pójście spać,
zazwyczaj chętnie się kładł, zmęczony i zadowolony.
Przeszli obok pralni, gdzie Maline i Sofie rozkładały na
podłodze chodniczki i przystrajały stół obrusem oraz wazonem
z kwiatami. Już od wielu dni przygotowywały pralnię na lato.
Pomalowały wapnem sufit i piec, podłogi były wyszorowane, a
zasłony wyprane, wyprasowane i rozwieszone. Dom służby
również został wyszorowany, a parobkowie dostali nową
pościel.
Później tego dnia zamierzali zjeść tradycyjną kaszę na mleku,
jak zawsze w noc świętojańską, kiedy przenosili się z
gotowaniem do letniej kuchni. Pierwszy i ostatni posiłek dnia
spożywali zazwyczaj w domu, ale pozostałe posiłki
przygotowywano już w budynku pralni. Tak
było łatwiej, podobnie jak ze wszystkim innym o tej porze
roku.
Kiedy wchodziła do domu, podbiegła do niej Marie. -
Abelone, pomożesz mi upleść wianek? Nie wychodzi mi -
wykrzywiła buzię.
Abelone uśmiechnęła się. - Oczywiście, że pomogę, położę
tylko najpierw Małego Erika.
W tej samej chwili z kuchni wyszła Bera.
!
Jej twarz
złagodniała, kiedy spojrzała na Małego Erika. - Ja go mogę
położyć - powiedziała i spojrzała pytająco na Abelone.
Wiedziała, jak chętnie Bera kładła spać Małego Erika i
kiwnęła głową. - To miło z twojej strony. Pójdę z Marie na
plażę i nazbieramy kwiatów.
Bera skinęła głową i wzięła Małego Erika na ręce. Chłopiec
od razu zarzucił swoje pulchne ramiona na jej szyję i przytulił
się do niej.
Bera była niczym babcia, zarówno dla Małego Erika, jak i dla
jej rodzeństwa, tak jak dawniej była nią dla Abelone.
Ta myśl wywołała w niej bolesne wspomnienia. Jej matka
byłaby równie opiekuńczą i czu-
łą babcią jak Bera, uwielbiałaby swojego małego wnuczka.
Miała niegdyś nadzieję, że również Ingvarda okaże się dobrą
babcią, ale tak się nie stało. Rozczarowało ją to, że teściowa nie
była szczególnie zainteresowana Małym Erikiem, ale być
może nie powinna się była spodziewać czegoś innego. Matka
Erika mieszkała w Tonsbergu i prowadziła tam wraz z Olem
spokojne życie. Poza tym poznała zimą kupca, którego zamie-
rzała poślubić później tego lata.
Abelone zabierała czasem Małego Erika do Ingvardy, żeby
mogła zobaczyć swojego wnuka, ale kiedy już tam była, matka
Erika zdawała się być małomówna, choć starała się być
uprzejma. Poza tym Mały Erik bał się jej, co mu się często
zdarzało w przypadku ludzi, których nie znał.
W końcu pogodziła się z tym, że Ingvarda nigdy nie będzie
taka babcią, jaką powinna być. To najzwyczajniej nie było dla
niej, nie była takim typem kobiety. Miała zresztą swoje własne
życie, była zajęta przyszłym mężem i przygotowaniami do
ślubu.
Było tak jak powiedział Sjur. Teraz Ingvarda żyła takim
życiem, jakiego pragnęła, od kiedy była młodą dziewczyną.
Zawsze marzyła o życiu w mieście, a teraz miała wyjść za
mężczyznę, który mógł dać jej to, czego pragnęła.
Mimo wszystko Abelone cieszyła się z tego. Uważała, że
niesprawiedliwość, której teściowa doznała za młodu, drogo ją
kosztowała i zrobiła z niej taką osobę, jaką teraz była.
Jednak smuciło ją, że Mały Erik nigdy naprawdę nie pozna
matki swojego ojca.
Marie biegła przed nią drogą na plażę, a ona sama napawała
się widokiem lśniącego fiordu i leżących w oddali wysepek.
Od czasu do czasu łapała się na myśli, że nie doceniała tego
pięknego widoku. Nie wyobrażała sobie mieszkania w miejscu
innym niż Gimle. Tu był jej dom, tu zapuściła korzenie, tu była
jej ziemia.
Słone morskie powietrze, zapach dzikich róż, letnie i zimowe
krajobrazy, to wszystko było częścią niej samej, była
przywiązana do rodzinnych stron na zawsze, niezależnie od
tego, co miało się
wydarzyć. Równocześnie wiedziała, że pewnego dnia, choć
wydawało się to być dalekie, Jorgen przejmie Gimle.
Wiedziała, że ojciec cieszył się z tego, iż mieszkała w
gospodarstwie, ale co się stanie w dniu, gdy Jorgen znajdzie
sobie żonę? Teraz to ona była panią domu, lecz tego dnia na
gospodarstwo wprowadzi się nowa pani. A gdyby ojciec
znalazłby sobie nową żonę?
- Abelone, zobacz, znalazłam mnóstwo róż -zawołała Marie.
Pogodny, wesoły głos siostry przywołał ją z powrotem do
rzeczywistości. Nie była w stanie myśleć o przyszłości, nie
dzisiaj, nie jutro.
Życie już ją nauczyło, że rzadko działo się tak, jak człowiek
sądził, oczekiwał lub miał nadzieję.
- Abelone, spójrz, pies!
Zachwycona Marie wskazała w kierunku plaży. Abelone
zerwała liliowy kwiat smółki i wyprostowała plecy.
Marie miała rację. Rozpoznała psa, który wskoczył do wody,
przepłynął kawałek, złapał patyk w zęby i zawrócił z powrotem
ku brzegowi.
To był Shep. Nie widziała psa od zimy, kiedy to spotkała
Sorensena przy kamiennym moście. Ojciec twierdził, że od
czasu wycinki drzew nie mieszkał już w chacie drwali i
wszyscy cieszyli się, że zniknął ze wsi, ale teraz najwyraźniej
powrócił.
Widziała Sorensena idącego po wydmach. Shep wyszedł na
plażę i otrzepywał się. Uśmiechnęła się na widok
wychudzonego psiego ciała. Sierść Shepa była obfita i miękka,
ale teraz, gdy był mokry, widziała, że był chudszy niż się wy-
dawało.
Shep pomerdał ogonem i z patykiem w zębach poszedł
dumnym krokiem w stronę swego właściciela. Wyraźnie było
widać, że pies chciał, by Sorensen rzucił ponownie patyk, bo
upuścił go tuż pod jego nogi.
Sorensen schylił się i rzucił patyk daleko w morze. Shep
natychmiast wskoczył do wody.
- Popatrz, Abelone, pies potrafi pływać - powiedziała
zdziwiona Marie.
Abelone pokiwała głową. Jej to nie dziwiło. Shep był
niezwykłym psem.
W tym samym momencie zauważyła innego psa. Tuż za
Sorensenem biegł wesoło inny mały, czarnobiały piesek.
- Patrz, szczeniak! - zawołała siostra. Marie miała rację.
Szczeniak wyglądał prawie
jak Shep, choć był mniejszy, miał krótszy tułów, a jego sierść
była nieco kręcona.
Abelone postanowiła odejść. Nie miała ochoty rozmawiać z
Sorensenem i podejrzewała, że on również nie miał na to
szczególnej ochoty. Mówiono, że był odludkiem, najchętniej
przebywał w samotności i że szczególnie kobiety powinny być
ostrożne. Nie można było przewidzieć, co mogło przyjść do
głowy takiemu człowiekowi, przecież był już karany.
- Chodź, Marie, idziemy - przywołała do siebie siostrę. -
Starczy nam kwiatów na wianek.
Marie spojrzała tęsknie w stronę psów. - Ale ja chcę zobaczyć
szczeniaka - poprosiła cienkim głosikiem.
Abelone zdecydowanie pokręciła głową. -Nie, chodź,
idziemy.
Marie guzdrała się nieznośnie, Abelone postanowiła więc
ruszyć w drogę powrotną.
W końcu odwróciła się, by sprawdzić, czy siostra idzie za nią.
Poirytowana zobaczyła, że pochylona Marie głaszcze
szczeniaka.
Nie miała wyjścia. Musiała ponownie zejść na plażę.
- Marie, chodź już - zawołała, idąc w stronę siostry, żeby
Sorensen zrozumiał, iż nie miała ochoty z nim rozmawiać.
Zauważyła, że wygląda bardziej niechlujnie niż kiedykolwiek
przedtem. Miał na sobie porwaną kurtkę i najwyraźniej
pozwolił włosom i brodzie rosnąć przez zimę i wiosnę. Brudne
włosy zwisały mu do ramion, broda była bujna i nieułożona.
- Abelone, patrz, to Shep! - powiedziała za-
skoczona Marie, starając się głaskać naraz oba psy, które
skakały i tańczyły wokół niej.
Shep zauważył ją nagle i przybiegł do niej prędko wielkimi
susami.
Jej serce stopiło się. Nie potrafiła go zapomnieć, niegdyś
pozwalała mu nawet spać w swoim łóżku.
Schyliła się, a Shep na swój przyjazny sposób przysunął się i
oparł o nią. Był mokry, w sierści miał mnóstwo piachu.
Roześmiała się, położyła mu dłoń na karku i drapała po szyi.
- Poznajesz mnie, prawda? - mówiła do niego, a Shep polizał
ją po twarzy.
Nie podniosła oczu, ale zauważyła, że potężna sylwetka
Sorensena zasłoniła słońce. Nic dziwnego, że udało mu się
zimą powalić ojca, choć też nie był ułomkiem. O ile to był on.
Ojciec nigdy nie dowiedział się, kto zaatakował go tamtego
zimowego dnia.
- Abelone, spójrz na szczeniaka, czyż nie jest słodki? -
trajkotała Marie i śmiała się z pieska, który skakał wokół niej.
Sorensen podniósł patyk z piachu i rzucił go
ponownie w wodę. Shep nie zwlekając pobiegł natychmiast
prosto do morza.
- Szczeniak nazywa się Wilma - dodała Marie.
Abelone podniosła się i rzuciła okiem na Sorensena, który
wciąż nie powiedział ani słowa.
Musiała przyznać, że to słodki szczeniak. Był, podobnie jak
Shep, czarnobiały, ale bardziej od niego biały na pysku.
Szczeniak, który tulił się do Marie, teraz postanowił podejść
do niej i ostrożnie, nieśmiało zmierzał w jej stronę.
Usiadła i wyciągnęła dłoń. Wilma parsknęła przezornie,
zanim się o nią otarła. Abelone pogładziła palcami miękką jak
jedwab, puszystą sierść szczeniaka. Była taka śliczna! A jej
oczy były jasnobrązowe, z niebieskimi plamkami.
Roześmiała się cicho, kiedy szczeniak zaczął ją lizać swoim
szorstkim języczkiem. - Jesteś naprawdę śliczna - powiedziała.
Ku jej zdziwieniu
piesek położył się i oparł głowę na przednich łapach. Jego
powieki były ciężkie.
- Czy ona będzie spać? - spytała zdziwiona Marie.
Sorensen odezwał się po raz pierwszy. - Na pewno jest
zmęczona, przeszliśmy sporo.
Abelone postanowiła nie pytać, skąd przyszli. - Czy to pana
pies? - odezwała się, głównie z grzeczności.
Mężczyzna pokiwał w milczeniu głową.
Marie uklękła obok szczeniaka i zaczęła go głaskać. Wilma
rozłożyła się na plecach i wyciągnęła się na całą swą długość.
Siostra spojrzała na nią. - Nie moglibyśmy mieć szczeniaka,
Abelone?
Abelone zawahała się z odpowiedzią. Gdyby zależało to od
niej, mieliby psa, ale zdanie ojca było ważniejsze. - Nie sądzę,
Marie - powiedziała, ale od razu pożałowała, że nie zabrzmiało
to bardziej stanowczo. Zawahanie mogło być uznane za zgodę,
szczególnie przez dziecko.
Siostrzyczka uśmiechnęła się do niej słodko. - Ale zobacz,
jaka ona jest śliczna. Spojrzała na nią błagalnym wzrokiem.
- Zastanowię się nad tym - powiedziała w końcu. Była to
zawsze najlepsza odpowiedź, gdy nie mogła się zdecydować.
Marie dzięki temu może przestanie marudzić, a ona nie po-
wiedziała ani tak, ani nie.
Shep wrócił do nich i uznał, że najlepszym miejscem, by się
otrząsnąć, jest to, gdzie stali. Roześmiała się, bo był taki
zadowolony i ożywiony. W ramach cichej zachęty położył
przed nią kijek, żeby mu go rzuciła.
Nachyliła się i cisnęła patyk w morze.
Sorensen spojrzał na nią. - Lubi pani psy?
Spojrzała mu w oczy. Myślała do tej pory, że są ciemne,
prawie czarne, ale teraz zauważyła, że były niebieskie.
Nie mogła zaprzeczyć. - Tak - odparła, nie wiedząc, co innego
mogłaby powiedzieć. W zasadzie nie miała ochoty z nim
rozmawiać, poza tym był już najwyższy czas, żeby wracały.
- Wybieram się w podróż - zaczął Sorensen.
Abelone odwróciła się. - Ach, tak - odparła, choć nie miała
najmniejszej ochoty słyszeć o jego planach.
Pokiwał głową i pogrzebał w piachu kosturem, który trzymał
w prawej dłoni. - Jeśli pani chce, może pani na ten czas zabrać
ze sobą szczeniaka, żeby mogła zobaczyć, jak to jest mieć psa.
Jakie to było niegrzeczne! Stał tam i pytał ją, czy mogłaby
zająć się jego psem, bo on sam nie mógł go zabrać? A skoro już
zamierzał podróżować, to dlaczego w ogóle wziął sobie
szczeniaka?
Już chciała odmówić, ale Marie oczywiście usłyszała to
zuchwałe pytanie.
- O tak, Abelone, proszę - błagała, wyczuwając najwyraźniej,
jaką zamierzała dać odpowiedź.
Abelone spojrzała na szczeniaka, który ułożył się w trawie.
Musiała przyznać, że miała ochotę się zgodzić. Może było tak,
jak mówił Sorensen, że dzięki temu będzie wiedziała, czy
naprawdę chce mieć psa, czy też nie.
- Jak długo pana nie będzie? - spytała z wahaniem. Mogło się
przecież tak zdarzyć, że nie powróci, by zabrać swojego psa.
Sorensen zastanowił się. - Wracam za dwa tygodnie.
- Za parę tygodni? To nie jest długo! - zawołała Marie.
Spojrzała ponownie na szczeniaka.
Nagle postanowiła się zgodzić. Co mogła przez to stracić?
Poza tym dzieci na pewno będą się cieszyć.
Pokiwała głową i uśmiechnęła się, choć nie była pewna, w co
się pakuje i co powie na to ojciec. Nie musiała się teraz nad tym
zastanawiać, ale gdyby spytała ojca, czy mogą mieć
szczeniaka, jego odpowiedź byłaby oczywista. Teraz, kiedy się
już zdecydowała, lepiej było go nie pytać.
- Niech tak będzie - odparła. - Zaopiekuję się psem, gdy
będzie pan w podróży, a pan przyjdzie tu za dwa tygodnie,
żeby go odebrać.
Wymienili kilka praktycznych uwag. Sorensen poradził jej,
by prowadzała psa na smyczy i karmiła go trzy razy dziennie.
Musiał też mieć cały czas wodę.
- Obiecuję dobrze się nią zaopiekować.
Po raz pierwszy na twarzy mężczyzny pojawił się niewielki
uśmiech. - Wiem, że tak będzie. Gdybym nie był tego pewien,
nie poprosiłbym, żeby się pani nią opiekowała.
Sorensen odszedł wraz z Shepem, a Abelone kucnęła przed
Wilmą, która wciąż spała.
Biedne maleństwo, pomyślała nagle. Na pewno będzie
zagubiona, kiedy się obudzi, a pana nie będzie przy niej.
Marie usiadła ostrożnie obok niej. - Możemy tu siedzieć i
pleść wianek, prawda? - spytała szeptem.
Abelone usiadła wygodnie i pokiwała głową. - Masz rację.
Nie chciała budzić Wilmy, póki ta spała. Podejrzewała, że ze
szczeniakiem było jak z dzieckiem, spał wtedy, gdy
potrzebował snu i nie lubił być budzony.
W ciszy splatała kwiaty w wianek o wszystkich kolorach
tęczy. Kiedy był gotowy, położyła go na jasnych, kręconych
włosach Marie. Wyglądała jak księżniczka. - Jaka jesteś
śliczna -uśmiechnęła się.
Marie wstała, uniosła spódnicę i zatańczyła zadowolona.
Wilma zaczęła się przeciągać i chwilę później była już na
nogach. Abelone stwierdziła, że szczeniak zdawał się w ogóle
nie zauważać, iż jego właściciel zniknął.
- Chodź, pokażemy Wilmę innym - zawołała Marie i zaczęła
biec w stronę gospodarstwa. Wilma pobiegła za nią merdając
ogonem.
Abelone miała nadzieję, że ojciec nie będzie bardzo zły.
Kiedy zbliżały się do ogrodu, Marie zatrzymała się i
odwróciła spoglądając z powagą na Abelone.
- Musisz dzisiaj w nocy położyć siedem polnych kwiatów pod
poduszką - powiedziała stanowczo.
Abelone wiedziała, o co chodziło siostrze, ale udała, że nie
wie, o co chodzi. - Ale dlaczego?
Marie wsparła dłonie na biodrach. - Wtedy przyśni ci się ten,
za którego masz wyjść. Nie pamiętasz? Sama mi to
powiedziałaś!
Abelone odwróciła wzrok. Kładzenie polnych kwiatów pod
poduszkę i śnienie o tym, za kogo miało się wyjść, było
ostatnią rzeczą, na którą miała ochotę.
Kochała tylko Erika i jego będzie kochać zawsze. Nigdy
więcej nie zazna podobnej miłości.
Wolała przeżyć resztę życia jako wdowa, niż dzielić łoże z
kimś, do kogo nic nie czuła.
7
Drzwi zatrzasnęły się za Frederikke, która rzuciła się na
łóżko. Co ona zrobiła? Nigdy nie powinna była zakradać się i
podglądać, co się działo z Krestianem w domu modlitewnym.
Gdyby robiła to, co jej kazano, czyli zbierała kwiaty, nigdy by
się to nie wydarzyło!
Pani Angelsten ciągnęła j ą za sobą przez dziedziniec i do
wnętrza domu, w górę po schodach, a następnie bez słowa
wepchnęła do pokoju. Była wściekła. Frederikke zdawało się,
że jeszcze nigdy nie widziała jej tak złej.
Skuliła się, kiedy drzwi otworzyły się ponownie.
Poderwała się z łóżka, w drzwiach stała pani Angelsten.
Jaka kara ją czekała? Taka sama jak Krestiana?
Była przerażona.
Pani Angelsten włożyła dłoń do kieszeni spódnicy, a
następnie wyciągnęła z niej jakiś przedmiot.
Jej harfa. A więc znaleźli ją, gdy szukali złotego zegarka
skradzionego przez Krestiana.
- To twoje, prawda? - spytała pani Angelsten i pozwoliła
metalowym rurkom obijać się o siebie.
Frederikke pokiwała w milczeniu głową.
Oczy pani Angelsten zwężyły się. - Dostałaś ją od ojca,
prawda?
Frederikke pokiwała głową, ale nie była w stanie nic
odpowiedzieć.
Pani Angelsten zamknęła harfę w dłoni, jej usta zacisnęły się.
- Zakładam, że wiedziałaś, iż nie pozwolilibyśmy ci jej
zachować i dlatego ukryłaś ją pod swoją poduszką?
Frederikke nie wiedziała co ma powiedzieć.
Pani Angelsten zrobiła krok w jej stronę. -Twój ojciec igrał z
diabłem, Frederikke - powiedziała cicho, ale Frederikke
wiedziała, że wciąż jest zła. - Igrał ze złem, pozwalał diabłu
przejmować kontrolę, kiedy grał.
Frederikke chciała pokręcić głową, powiedzieć, że to
nieprawda, ale pani Angelsten tak ją przerażała, więc milczała
tylko z pochyloną głową.
Nie mogła przestać też myśleć o tym, co widziała w domu
modlitewnym i tym, co mówił kaznodzieja.
Czy kaznodzieja i pan Angelsten uważali, że w Krestianie
siedział diabeł?
Pani Angelsten nachyliła się nad nią. - Ty też masz go W
sobie, Frederikke, tak jak twój brat. Jak myślisz, dlaczego
słowa nie chcą opuszczać jego ust? To diabeł z nim walczy,
diabeł chce nad nim zapanować, diabeł próbuje używać jego
języka, by mówić.
Pani Angelsten uniosła ponownie maleńką harfę i rzuciła ją na
podłogę, a następnie zmiaż-
dżyła obcasem. Frederikke usłyszała trzask łamanego drewna.
Frederikke spojrzała na zdeptane resztki harfy, którą ojciec
zrobił dla niej z taką starannością. Dokładnie polerował
drewno, żeby było gładkie i piękne, a małe metalowe rurki
przymocował na maleńkich haczykach. Wszystko było
zniszczone.
- Musisz wiedzieć, że widzimy to raz za razem - powiedziała
głośno pani Angelsten. -Dzieci noszą w sobie grzechy swoich
rodziców, dziedziczycie po nich grzechy, czy tego chcecie, czy
nie. Czasem udaje nam się uwolnić wasze dusze od grzechu, a
czasem nie, ale naszym obowiązkiem jest, by robić swoje, aby
Bóg przyjął was do siebie w dniu ostatecznym. Sama słyszałaś,
co zrobił Krestian, a musisz wiedzieć, że jego ojciec również
był złodziejem. Zamiłowanie ojca do kradzieży przeszło dalej
na syna. Krestian był łatwym łupem dla diabła i naszym
obowiązkiem było próbować wygonić złe moce z jego duszy i
ciała. Tylko
dzięki temu nasz Pan, w swojej łasce, może się nad nim
zlitować.
Frederikke nie była w stanie słuchać tego, co mówiła do niej
pani Angelsten, rozpacz w jej sercu była zbyt wielka. Kiedy
trzymała harfę w rękach, a ona grała, było tak, jakby ojciec był
przy niej, choć przez moment. Przypominała jej o tych dobrych
chwilach, które razem spędzili.
A teraz była zniszczona.
- Zaraz wracam - powiedziała pani Angelsten surowo. -
Rozumiesz chyba, że jesteśmy zmuszeni ukarać cię za twoje
postępowanie.
Drzwi zamknęły się z trzaskiem, Frederikke znowu została
sama.
Tyle razy starała się wstrzymywać łzy, ale teraz nie mogła już
wytrzymać.
Uklękła obok zniszczonej harfy. Podniosła ją ostrożnie. Było
tak, jak myślała, już nigdy nie zagra.
Położyła instrument na dłoni i gładziła go palcami.
Jaką karę miała dostać? Czy tę sama, która
spotkała Krestiana? A może zamierzali ją chłostać wołając, że
ma ją opuścić diabeł?
Zacisnęła dłoń na harfie, podniosła się i otarła łzy. Była teraz
dużą dziewczynką, tak jak powiedział jej ojciec tego dnia, gdy
umarł.
Wiedziała, co musi zrobić.
8
Ellen w napięciu otworzyła drzwi kajuty. Oczekiwała małego
pomieszczenia, w którym poza łóżkiem nie będzie miejsca na
nic, tak jak na statku, którym płynęli z Kopenhagi do Londynu,
ale kabina była duża. Łóżko, które również było spore, stało
pod jedną ze ścian, było też miejsce na stolik. Po przeciwnej
stronie stała szafa z owalnym lustrem w drzwiach i toaletka z
miską na wodę do mycia. Przed łóżkiem postawiono małą
walizkę z najpotrzebniejszymi do podróży rzeczami. Reszta
bagażu była złożona pod pokładem, jak powiedział Ulrik.
Ulrik zamknął za nimi drzwi i objął ją.
— Myślisz, że zdołasz wytrzymać na pokła-
dzie, zanim dotrzemy do Marsylii? - spytał z uśmiechem.
Spojrzała na jego znajomą, kochaną twarz. Zdążyła już
zauważyć, że podróż zbliżyła ich, a ich wzajemne nastawienie
zmieniło się od chwili, gdy weszli na pokład statku, którym
popłynęli z Kristianii do Danii. Nie wiedziała dokładnie
dlaczego, ale tak właśnie było. Może dlatego, że Ulrik był
jedyną osobą, którą tak naprawdę tu znała. Poznała się co
prawda lepiej z Wergelandami, ale nie sądziła, że byłyby z
Norą przyjaciółkami, gdyby ich mężowie się nie znali. Zbyt
różniły się od siebie.
Pocałowała go i uśmiechnęła się. - Nie ma znaczenia gdzie
jestem, jeśli tylko jestem z tobą.
Spojrzeli sobie w oczy i przysunęli bliżej do siebie. Dobrze
było tak stać, czuć ciepło Ulrika, dotyk jego dłoni na plecach.
Był jej mężem, jej najbliższym.
Nachyliła się, przykryła delikatnie jego wargi swoimi ustami i
pocałowała go ponownie.
Coś, czego nie czuła od dawna sprawiło,
że poczuła w sobie płomień, a jej ciało rozgrzało się.
Coś, za czym tęskniła, ale nie sądziła, że kiedykolwiek będzie
w stanie ponownie poczuć.
Cieszyła się, że znów mogła się tak czuć wobec swojego
męża, bo mężczyzna zawsze wiedział, kiedy jego żona już go
nie pożądała.
*
Ellen ubierała się tak szybko, jak potrafiła. Jak mogła tak
zapomnieć o czasie?
Zaczerwieniona rzuciła spojrzenie w kierunku Ulrika i
uśmiechnęła się. Doskonale wiedziała dlaczego. On zdążył się
już prawie ubrać, ale mężczyznom szybciej to szło. Ona zaś
musiała włożyć gorset oraz te wszystkie podkoszulki, zanim
mogła włożyć swoją nową, burgundowo-czerwoną, jedwabną
suknię. Była to piękna suknia popołudniowa i miała nadzieję,
że będzie pasować do posiłku z markizem i jego przyszłą
małżonką.
Odwróciła się plecami do Ulrika i przytrzy-
mała dłońmi włosy. - Ulriku, pomożesz mi z gorsetem?
Wiązał go nieco zbyt ostrożnie, ale musiało już tak zostać, nie
mieli już czasu.
Ulrik stanął przy drzwiach czekając, aż włoży na siebie
suknię. - O czym się rozmawia z markizem? - spytała ze
śmiechem. - Kiedy się nie umie mówić po angielsku?
Ulrik roześmiał się cicho. - Nie martw się tym. Markiz mówi
biegle po angielsku i po francusku, jest Francuzem, to jego
narzeczona jest z Anglii. Sądzę, że wyprawiają się wraz z jej
rodziną, by odwiedzić jego krewnych przed ślubem. On
mieszka, z tego co zrozumiałem, w Prowansji, na południu
Francji.
- Pomożesz mi z guzikami na plecach? - spytała zdyszana.
Ulrik na szczęście był szybki, nie należał do mężczyzn, którzy
mieli wielkie, nieporadne ręce, które nie były w stanie
wykonać takiej czynności.
- Dowiedziałeś się, kim są pozostali ich to-
warzysze? - spytała. Skoro nie rozumiała języka, mogła
przynajmniej być przygotowana na to, z kim będzie siedzieć
przy stole.
- To rodzice lady Juliet i jej siostra z mężem, jak sądzę.
Ellen zastanowiła się. - Było ich chyba więcej?
Ulrik pokiwał głową w zamyśleniu. - Będziesz wszystkim
przedstawiona, a ja postaram się tłumaczyć wszystko, co
mówią. Uśmiechnął się do niej, kiedy ostatni guzik został
zapięty. -No, już gotowe.
Obejrzała się przelotnie w lustrze. Może powinna bardziej
elegancko ułożyć włosy, ale nie było na to czasu. Musiała
jednak przyznać, że w zasadzie dobrze wyglądała w tej sukni.
Miękki aksamit i ciepłe barwy pasowały dobrze do jej cery i
koloru oczu.
Wyszli pospiesznie z kajuty i podeszli do czekających na
korytarzu Wergelandów. Ellen zauważyła niecierpliwe
spojrzenie Nory, ale postanowiła je zignorować. Nie byli
przecież jeszcze spóźnieni.
- Jesteście zadowoleni z kajuty? - spytał z uśmiechem pan
Wergeland.
Ellen starała się nie patrzeć na Ulrika, bała się, że będzie po
niej widać przyczynę ich późnego przybycia. Wiedziała, że
wciąż miała zaczerwienione policzki. - O, tak - odpowiedział
odwzajemniając uśmiech. - Nie sądziłem, że będzie aż tak
przestronna.
- Tak, Angélique to wspaniały statek, nie można temu
zaprzeczyć.
Musieli przejść przez wąski korytarz, żeby dotrzeć do jadalni,
Ellen szła obok pana Wergelanda.
- Nie bez powodu zostaliśmy zaproszeni przez markiza -
zaczął wesoło.
Ellen spojrzała na niego. - Podejrzewam, że lady Juliet
musiała się niezwykle ucieszyć z odzyskania swojego
zaręczynowego pierścionka.
Nora, która szła przed nimi ramię w ramię z Ulrikiem,
obejrzała się. - Okazało się, że to bardzo kosztowny
pierścionek - powiedziała.
Ellen spojrzała pytająco na pana Wergelanda, który pokiwał
głową. - Oczywiście, że tak. Po-
chylił się i zniżył głos. - Rozmawiałem z pewną angielską
parą, gdy na was czekaliśmy, okazali się być wujostwem lady
Juliet. Powiedzieli, że markiz de Cavalière dał ich siostrzenicy
nie byle jaki klejnot.
Ellen spojrzała na niego zaciekawiona.
Profesor zdawał się rozkoszować tym, co ma do
opowiedzenia. - Pierścionek jest dziedzictwem rodziny
Cavalière. Jest przekazywany przyszłej żonie najstarszego
syna, ozdobiony jest tak zwanym diamentem Cavalière.
Ellen wbiła w niego wzrok. Nigdy nie słyszała o diamentach,
ale podejrzewała, że musiały być kosztowne.
Pan Wergeland mrugnął do niej. - Ma fantastyczną historię.
W XVI wieku, zanim diament został podzielony i
wyszlifowany, był częścią wielkiego diamentu, który należał
do hinduskiego radży. Później, kiedy wybudowano Tadź
Mahal - zna pani to indyjskie mauzoleum? - przerwał i spojrzał
na nią pytająco.
Ellen pokiwała głową. - Indyjski pałac wybudowany z białego
marmuru. Indyjski władca wzniósł go na pamiątkę swojej
ukochanej żony.
Profesor pokiwał głową z uznaniem, a Ellen cieszyła się, że
tyle przynajmniej wiedziała. Czegoś się w końcu nauczyła,
pracując jako nauczycielka, a poza tym czytanie licznych
książek Ulrika sprawiało jej radość. W jednej z nich na-
rysowany był obrazek mauzoleum.
- Diament był umieszczony w ścianie Tadź Mahal, ale został
skradziony - ciągnął profesor, lecz zatrzymał się, gdy mieli już
wejść do jadalni. Ulrik również przysłuchiwał się jego opo-
wieści. - Diament dostał się w ręce Brytyjczyków, gdy podbili
Pendżab w 1849 roku, a kilka lat później został ofiarowany
królowej Wiktorii. Wtedy diament został podzielony i
oszlifowany, by stał się piękniejszy. Pan Wergeland skinął
głową w kierunku stołu, przy którym zasiadała angielska
rodzina szlachecka i francuski markiz. - Wielki diament należy
obecnie do brytyjskiej rodziny królewskiej, a rodzina Cavalière
otrzy-
mała jeden z wyciętych fragmentów, który dzisiaj można
zobaczyć na dłoni lady Juliet Mountbatten.
Ellen rzuciła okiem w stronę stojącego pośrodku sali
okrągłego stołu, przy którym zasiadała lady Juliet. Kobiety
miały na sobie bogate suknie i lśniącą biżuterię, a mężczyźni
ubrani byli w eleganckie białe stroje. Kamerdyner pilnował, by
wszyscy znaleźli swoje miejsca.
Ulrik podał Ellen ramię i wraz z państwem Wergeland poszli
w kierunku stołu. Ellen poczuła się nagle bardziej
zdenerwowana, gdy usłyszała angielski. Nie była w stanie
zrozumieć ani jednego słowa!
Myślała z początku, że ciekawie będzie zjeść posiłek z tak
ważnymi ludźmi, ale teraz zaczynała żałować, że Ulrik
odzyskał pompadurkę młodej lady.
Obawiała się bardzo, że posiłek będzie dla niej męką.
Rozpoznała wysokiego, eleganckiego mężczyznę, który, jak
podejrzewała, był ojcem lady
Juliet. Podniósł się i powitał z uśmiechem Ulrika, któremu
najwyraźniej odpowiadanie w tym samym języku nie
sprawiało kłopotu.
Ulrik uśmiechnął się do niej i powiedział coś w tym obcym
języku. Jedyne co zrozumiała, to jej własne imię i pojęła, że
została przedstawiona hrabiemu Canterhill, lordowi
Thomasowi Cecilowi Mountbattenowi.
Angielski hrabia przedstawił im również resztę siedzących
przy stole i ulżyło jej, gdy Ulrik szeptem powiedział, kto był
kim w rodzinie lady Juliet. Ich imiona mieszały jej się, ale
miała nadzieję, że z czasem sobie je przypomni.
Kiedy wszyscy zostali przedstawieni, usiedli przy stole. Ellen
cieszyła się, że ma po jednej stronie Ulrika, a po drugiej pana
Wergelanda.
Przynajmniej nie była zmuszona komunikować się w języku,
którego nie rozumiała!
Ellen rzuciła okiem na Norę. W przeciwieństwie do niej, żona
pana Wergelanda potrafiła
w jakimś stopniu mówić po angielsku. Angielska rodzina
szlachecka wyglądała poza tym na zaskoczoną widokiem
kobiety, która zajmowała się nauką; zaimponowało im, gdy
powiedziała, że towarzyszyła swojemu mężowi w licznych
ekspedycjach.
W pewnym momencie lord Mountbatten, ojciec lady Juliet,
zwrócił się do Ellen, ale nie zrozumiała ani słowa z tego, co
mówił. Zaczerwieniona spojrzała na Ulrika, który uratował
sytuację swoim pełnym obycia zachowaniem. Przetłumaczył
jej pytanie, zanim wyjaśnił po angielsku, że pracowała
wcześniej jako nauczycielka.
Prędko pojęła, że nie było to szczególnie imponujące dla
angielskiej rodziny szlacheckiej, choć grzecznie pytali dalej o
jej pracę.
Siedziała i obserwowała angielską rodzinę i markiza, podczas
gdy inni rozmawiali. Młoda lady niewiele się odzywała w
trakcie posiłku. Ellen zastanawiała się, czy przez onieśmielenie
spowodowane bliskością jej przyszłego męża, czy też cierpiała
może na choro-
bę morską. Nie sądziła jednak, żeby chodziło o to drugie, bo
morze było spokojne, trudno było nawet zauważyć, że znajdują
się na pokładzie statku.
Ale było coś innego, na co zwróciła uwagę. Osobną sprawą
było to, że młoda kobieta, która mogła mieć najwyżej
osiemnaście lat, niewiele mówiła, ale Ellen nie zauważyła, by
choć raz zwróciła się do swojego narzeczonego.
W markizie i w lady było coś takiego, co pozwoliło jej
myśleć, że między nimi nie ma miłości, tak jak powinno być
między dwojgiem zaręczonych ludzi. Byli tacy różni. Lady
była pięknością, ale uroda jej narzeczonego z pewnością nie
mogła cieszyć oczu. Miał, co prawda, tytuł, ale Ellen nie mogła
przestać myśleć o tym, jak taka młoda, piękna dama będzie
przez całą przyszłość dzielić łoże z markizem de Cavalière.
Sądziła, że musiał mieć około trzydziestu lat, ale wyglądał na
starszego, z powodu niewielkiej łysiny. Wełniste włosy były
brązowoszare i falowane, skóra na twarzy blada, niemal
poszarzała.
Wyglądał jakby cierpiał na jakąś chorobę, choć nie sprawiał
wrażenia słabowitego.
Zachowywał się dystyngowanie, a jego spiczasty nos
podkreślał arystokratyczną postawę. Dłonie miał długie i
smukłe, podobnie jak resztę ciała. Z początku zdawało się jej,
że był chłodnym i wyciszonym człowiekiem, ale kiedy się
uśmiechał, w jego oczach pojawiała się serdeczność.
Od czasu do czasu posyłał niepewne spojrzenie w kierunku
lady Juliet, był wobec niej niezwykle grzeczny i uważny.
Nie podejrzewała ani przez chwilę, żeby byli w sobie
zakochani, ale sądziła, że tak to bywało w pewnych kręgach,
tak jak zdarzało się również w rodzinnej Norwegii. Nierzadko
rodzice mieli wiele do powiedzenia w przypadku małżeństw
dzieci z zamożnych rodzin.
Próbowała rozkoszować się smacznym posiłkiem, mięsem
podanym ze pysznym sosem burgundzkim, warzywami
gotowanymi na parze i prażonymi kasztanami, starając się
równocześnie ze wszystkich sił pojąć, o czym mówiono przy
stole. Ulrik był na szczęście na tyle uważny, że w
odpowiednich momentach szeptał jej do ucha kilka słów o tym,
czego dotyczyła rozmowa, ale musiała przyznać, że nie mogła
się doczekać, kiedy posiłek dobiegnie końca,
Sączyła właśnie czerwone wino, gdy zauważyła, że markiz
nachylił się do lady Juliet i szepnął jej coś do ucha. Markiz
uśmiechnął się lekko, ale młoda lady siedziała bez ruchu,
patrząc sztywno przed siebie. Oparła sztućce o brzeg talerza, a
następnie podniosła się gwałtownie, odłożyła serwetkę i
wybiegła z jadalni.
Ellen zauważyła, że jej oczy wypełniły się łzami.
Wokół stołu zapadła napięta cisza, aż w końcu lord
Mountbatten odchrząknął. Ellen nie rozumiała, co powiedział,
ale podejrzewała, że tłumaczył zachowanie córki tym, iż źle się
poczuła.
Markiz natomiast wyglądał na jeszcze bardziej bladego. A
także na zmieszanego, jak jej się zdawało.
Kontynuowali posiłek, ale nastrój uległ zmianie. Kiedy tylko
zjedli deser, lord wstał i zaproponował, by mężczyźni
przenieśli się do salonu na kieliszek koniaku i cygaro.
Na szczęście Ulrik musiał zauważyć, jak niezręcznie się czuła
podczas posiłku i przeprosił wszystkich mówiąc, że potrzebuje
wyjść na świeże powietrze.
Zanim poszli na górę, na przedni pokład, lord i jego małżonka
ponownie podziękowali Ulrikowi za to, że odzyskał
pierścionek zaręczynowy córki.
Ellen odetchnęła z ulgą, kiedy wyszli na chłodne, wieczorne
powietrze. Trzymając się pod ręce spacerowali na pokładzie,
podobnie jak wielu innych podróżnych.
- Mam nadzieję, że z czasem nauczę się angielskiego -
powiedziała cicho.
Ulrik uśmiechnął się do niej i uścisnął jej ramię. - Na
Madagaskarze będziemy mieli do czynienia głównie z
Norwegami, miejscowi zaś mówią tam po malgasku. Reszta
miesz-
kańców używa francuskiego, więc nie będziesz miała zbyt
wielkiej potrzeby, by mówić po angielsku.
Westchnęła. - Może i nie. Nie powiedziała, jak głupio się
czuła przez to, że Nora znała obcy język. Uważała, że sama
również powinna znać przynajmniej kilka słów i zwrotów.
Ulrik spojrzał na nią spod oka. - Może Nora mogłaby cię
nauczyć? Będziecie miały dużo czasu, by się poznać, gdy
będziemy na morzu.
Ellen starała się nie patrzeć na Ulrika. - Być może. Nie była
pewna, czy ma ochotę prosić Norę, by nauczyła ją
angielskiego.
Ulrik poprowadził ją ku burcie. - Widzisz? -powiedział i
wskazał na wysokie kredowobiałe klify, wznoszące się
majestatycznie ponad morzem. - To Dover.
Ołowianoszare niebo i zimne powietrze zapowiadały deszcz,
ale chmury rozeszły się na chwilę i słoneczne promienie
tańczyły na zieleniejących gdzieniegdzie urwiskach.
- Pilot już nas zostawia - Ulrik wskazał gło-
wą poprzedzającą statek łódź, która wyraźnie zmniejszała
tempo.
Teraz, kiedy statek wpłynął na Kanał La Manche, woda stała
się nieco bardziej niespokojna, ale wiedziała, że to jeszcze nic
w porównaniu z prawdziwym morzem.
- Zimno ci? - spytał Ulrik.
Ellen pokręciła głową, ale w tej samej chwili poczuła
pierwsze krople deszczu.
- Zaczyna padać.
Pospiesznie poszli z powrotem pod pokład. - Pójdziemy do
salonu? - spytał Ulrik. - Sądzę, że Nora i pan Wergeland poszli
tam po posiłku.
Ellen pokiwała głową. - Pójdę tylko po mój szal.
Ulrik poszedł w kierunku salonu, a ona skierowała się ku ich
kajucie.
Dopiero teraz czuła, że ich podróż zaczęła się naprawdę. Co
czekało na nich, gdy przybiją do portu w Marsylii? Miała
nadzieję, że będą mogli zejść na ląd i rozejrzeć się po
francuskim porcie.
Zbliżała się do ich kabiny, kiedy usłyszała
zrozpaczony głos dochodzący z jednej z kajut. Nie można
było nie usłyszeć rozmowy. - No,father, I cannot...
Rozpoznała od razu głos lady Juliet. Brzmiał tak, jakby miała
się rozpłakać, po chwili Ellen usłyszała, jak ojciec jej
przerywa.
Poszła pospiesznie naprzód, nie chciała być świadkiem kłótni
między ojcem a córką, choć nie rozumiała, o czym mówiono.
Mimo to nietrudno było zgadnąć, czego dotyczyła. Lordowi
nie podobało się, że córka opuściła stół w trakcie posiłku.
Zamknęła się w swojej kajucie, znalazła szal i ponownie
wyszła na pokład. Pożałowała tego natychmiast, bo lord
wyszedł na korytarz, ale miała nadzieję, że jej nie zauważył.
Córka wyszła za nim, płakała teraz, a ojciec zdawał się nie
zwracać na to uwagi. Odchodził zdecydowanym krokiem,
córka została w drzwiach kajuty, z twarzą ukrytą w dłoniach.
Ellen stała w miejscu. Czy powinna wrócić do swojej kabiny?
W tej samej chwili zauważyła matkę lady Juliet, która starała
się nakłonić córkę, by powróciła do kajuty.
Twarz kobiety pociemniała, kiedy zauważyła Ellen i niemal
wepchnęła córkę do środka. Drzwi zamknęły się z hukiem.
Ellen westchnęła i owinęła ramiona szalem.
Było wyraźnie widać, że mieli swoje nieporozumienia, tak
samo jak wszystkie inne rodziny.
9
Frederikke musiała mocno się wyciągnąć, żeby dosięgnąć
żelaznej klamki.
Wysoka furtka otworzyła się wreszcie i weszła na długą
ogrodową ścieżkę.
Odczuwała zmęczenie w nogach, ale najgorsze było, że bolały
ją stopy. Buty były za małe, tak jak przez całą zimę. Mówiła o
tym pani Angelsten, która obiecała jej nowe buty, ale nie mogła
zbyt często narzekać, by nie wprawić jej w gniew.
Spojrzała na wielki murowany dom przed nią.
Czy źle robiła uciekając z Angelsten? Próbowała znaleźć
Gustava, aby uciec razem, ale go
nie odnalazła. Poza tym nie mogła czekać zbyt długo - gdyby
tylko pan lub pani Angelsten ją zauważyli!
Sama myśl o tym sprawiała, że kuliła się ze strachu.
Ale co będzie, jeśli zostanie odesłana z powrotem do
Angelsten? Jeśli miało być tylko gorzej, gdzie indziej mogła
pójść? Nie było żadnego innego miejsca.
Weszła po kamiennych schodach. Do tej pory nie widziała
nikogo, dorosłych ani dzieci.
Podniosła wzrok na duże, dębowe drzwi. Sznurek, za który
należało pociągnąć, by zadzwonić do drzwi, był dla niej zbyt
wysoko. Musiała więc zapukać.
Uniosła dłoń, zacisnęła pięść i zapukała tak mocno, jak
potrafiła. Czekała, ale na próżno.
Może nie usłyszeli?
Zagryzła wargi, ponownie uniosła dłoń i zapukała z całych sił.
Teraz chyba musieli ją usłyszeć? Nikt nie przyszedł.
Nie mogła płakać, musiała teraz być dużą, dzielną
dziewczynką, ale była taka zmęczona.
Podniosła obie pięści i waliła nimi z całej siły w drzwi.
Musieli tam być!
Nikt nie otworzył również tym razem.
Obejrzała się przez ramię w kierunku ulicy. A jeśli przyjdą
państwo Angelsten? I zobaczą ją tu, na schodach? Zaciągnęliby
ja z powrotem do Angelsten i tylko Bóg mógł wiedzieć, jaka
wtedy spotkałaby ją kara.
Nie mogli jej znaleźć.
Powłócząc nogami zeszła ze schodów i poszła w stronę
dużego krzaka z białymi kwiatami, który rósł obok domu.
Tak bardzo bolały ją stopy! Było nawet gorzej, gdy przez
chwilę postała w miejscu.
Obeszła krzak i spojrzała ponownie w kierunku ulicy. Nikt nie
mógł jej stąd dostrzec.
Usiadła na trawie i zaczęła zdejmować buty. Stopy miała
ciepłe i spocone, nie mogło chyba też zaszkodzić, gdyby zdjęła
również pończochy?
Skóra na stopach była zaczerwieniona, pomarszczona i biała,
tak jak wtedy, gdy ojciec pozwalał jej długo siedzieć w wannie.
Widziała, że ma również duże pęcherze, ale pomogło trochę,
kiedy przewietrzyła stopy.
Przysunęła się do ściany, oparła plecami o mur. Która mogła
być godzina? Nie wiedziała, ale nie było tak ciepło, jak
wcześniej. Może był już wieczór? Widziała po drodze wiele
ognisk w dole na plaży.
Tak, musiał być wieczór, była tak bardzo zmęczona.
Spojrzała ponownie w kierunku krzaka. Może mogłaby
położyć się na trawie i chwilę pospać? Dobrze by jej zrobiła
odrobina snu.
Odsunęła się od ściany i położyła się wygodnie na trawie.
Wsunęła dłoń do kieszeni, do której włożyła zniszczoną harfę.
Zamknęła oczy i zaczęła myśleć o jednej z baśni, które zwykł
opowiadać ojciec, ale nie była w stanie nie myśleć o Gustavie.
Ojciec prosił ich, by trzymali się razem, a te-
raz go opuściła. Uciekła, nie mówiąc o tym nikomu, ale nie
mogła już dłużej zostać w Angelsten.
Przyszła tu, bo sądziła, że może uzyskać pomoc, ale nikogo
nie było w domu. Nikt nie mógł jej pomóc, nikt nie mógł
pomóc Gustavowi, Krestianowi ani innym dzieciom z
Angelsten.
Ojcze, wybacz mi, musisz mi wybaczyć. Nie powinnam była
zostawiać Gustava, ale nie wiedziałam, co innego mogę zrobić.
Pomóż mi, ojcze, musisz mi pomóc.
10
Abelone usiadła na wydmie, podciągnęła pod siebie nogi i
nabrała w płuca zapach ogniska, zimnego powietrza i obietnicy
długiego, ciepłego lata.
Dochodziła północ, ale w najjaśniejszą noc w roku nigdy nie
było całkiem ciemno. Jedynie lekki mrok, kilka godzin
prawdziwej ciemności, to było wszystko, zanim dzień zaczął
się na nowo.
Czuła ogarniające ją szczęście. Zima była taka ciężka, długa i
ciemna, ale teraz, kiedy skończył się czas zasiewów, mieli
przed sobą najpiękniejszy okres w roku. Pszenica leżała
bezpiecznie w ziemi, zwierzęta były na pastwiskach. Latem
wszystko wydawało się łatwiejsze.
Pomyślała o Ellen, która wyruszyła w długą podróż. Siostra
była taka szczęśliwa i pełna oczekiwań, Ulrik również. Ileż
wspaniałych przeżyć na nią czekało!
Musiała przyznać, że poczuła ukłucie zazdrości, kiedy siostra
rozłożyła na kuchennym stole dużą mapę świata i pokazała,
którędy będzie płynąć do Anglii, Francji i na małe wyspy na
Oceanie Indyjskim, aż dotrą w końcu do celu podróży,
Madagaskaru.
Równocześnie cieszyła się z tego, jak bardzo była
przywiązana do Gimle. Lubiła bezpieczeństwo i to, co znane,
nie mówiąc o tym, że miała Małego Erika, którego nigdy nie
zabrałaby w taką podróż.
To było jej największe zmartwienie, jeśli chodzi o podróż
siostry. A gdyby Ellen zaszła w ciążę w trakcie podróży?
Siostra zapewniała ją, że wtedy zawróciliby do domu, rejs
trwał półtora miesiąca, więc zdążyliby wrócić na czas, przed
narodzinami dziecka. Wiedziała, że również ojciec podzielał
jej obawy, choć wszyscy
byli zdania, że Ellen zasługiwała na tę przygodę. Cieszyli się
poza tym na wszystkie listy, które Ellen obiecała przysyłać ze
wszystkich portów. Może już niedługo otrzymają list z
Londynu?
Rzuciła okiem na Wilmę, która położyła się pomiędzy jej
nogami i zasypiała.
Ojciec zezłościł się, kiedy przyszła ze szczeniakiem, ale
złagodniał, gdy zobaczył, jak szczęśliwe były dzieci. W końcu
poddał się, kiedy dowiedział się, że to tylko na parę tygodni.
Stwierdził jednak od razu, że naiwnością z jej strony była wiara
w szybki powrót Sorensena, w każdym razie pozwolił im
zatrzymać psa.
Być może ojciec będzie teraz mniej niechętny wobec psów,
gdy mieli w domu szczeniaka?
Przyjrzała się rozbawionym, szczęśliwym ludziom na plaży.
Tańczyli i cieszyli się letnią nocą. Muzykanci grali tak, że
ludzie aż gubili buty w tańcu. Tak właśnie powinno być w noc
świętojańską. Widziała, że ojciec tańczył z Lydią, matką Alfa i
Andersa. Tej surowej kobiecie doprawdy dobrze mogła zrobić
mała poprawa
nastroju, zawsze była taka spięta. Sama również mogła już
tańczyć, okres żałoby skończył się ponad miesiąc temu, ale
dopiero dziś włożyła jasną letnią suknię w zielonym, lipowym
kolorze. Mogła odłożyć suknię żałobną w dzień rocznicy
śmierci Erika, w połowie maja, ale wydawało się jej, że byłoby
to złe. Potrzebowała najpierw przyzwyczaić się do tego, że
żałoba dobiegła końca. Przecież nie nosiła żałoby tylko dla-
tego, że ktoś tego od niej oczekiwał.
Wiedziała, że bywały wdowy, które nosiły żałobne ubrania
przez całe życie i przez chwilę była nawet zdecydowana, że
ona również tak zrobi. Ale nie było przecież tak, że człowiek
cierpiał bardziej dlatego, bo chodził w czarnych ubraniach. Ból
wciąż w niej był i sądziła, że miało tak zostać na zawsze, ale
życie musiało płynąć dalej. Poza tym, zdaniem Bery, Małemu
Erikowi smutno będzie mieć matkę zawsze noszącą żałobę.
Bera miała rację. Erik wciąż był za mały żeby zrozumieć, że
nie miał ojca, ale kiedy podrośnie, jej żałobne ubrania
przypominałyby mu każdego dnia, że jego ojciec nie żyje.
Pogładziła dłonią rękaw sukni. Dziwnie było ją wkładać, ale,
choć nigdy by tego nie podejrzewała, również przyjemnie.
Dręczyło ją trochę sumienie, nie chciała, by ludzie myśleli, że
przestała myśleć po Eriku.
Coś musiało przyciągnąć uwagę Wilmy, nagle poderwała się i
przebiegła kilka kroków po brzegu wydmy. O mało co się nie
zsunęła i nie wpadła do morza, ale w porę zatrzymała się i
cofnęła.
Abelone wstała. - Musisz być ostrożna - powiedziała i
podrapała psa w szyję. Wilma natychmiast zaczęła się do niej
łasić, ale nagle postanowiła, że chce iść w dół na plażę.
Abelone poszła za nią. Może powinna była ją przywiązać?
Bała się, że pies podejdzie za blisko ogniska. - Wilma! -
zawołała. Szczeniak zawrócił prędko i przybiegł z powrotem.
Nachyliła się i pogładziła jej sierść. - Ale jesteś grzeczna!
- Masz psa?
Podniosła wzrok na Andersa, który stał przed nią z
uśmiechem na twarzy.
Kiwnęła głową i opowiedziała, jak do tego doszło.
Twarz Andersa pociemniała. - Nie zdziw się, jeśli Sorensen
nie wróci. Ma reputację oszusta.
Abelone obserwowała Wilmę, która z wielkim zapałem
zaczęła kopać głęboki dół w piachu, jakby coś wywąchała.
Anders roześmiał się cicho i wyciągnął do niej rękę. -
Zatańczysz?
Spojrzała na niego.
Nie sądziła, że zatańczy tego wieczoru, ale musiała przyznać,
że miała na to ochotę. Poza tym cieszyła się, że to Anders ją
poprosił. Wiedziała, że za jego słowami nie kryło się nic poza
serdecznością, ktoś jednak musiał pilnować Wilmy, nie mogła
jej zostawić samej.
Nie wiedziała, czy ojciec ja obserwował, ale podszedł teraz do
nich i skinął głową Andersowi. - Ja się zajmę psem.
Była
równocześnie
zdziwiona
i
zadowolona,
że
zaproponował pomoc. - Dziękuję, ojcze.
Odwróciła się do Andersa, uśmiechnęła i chwyciła jego dłoń.
Tak dawno nie tańczyła.
Dobrze było kręcić się w tańcu, ale wiedziała, że musi być
ostrożna, by ludzie we wsi nie zaczęli gadać. Zatańczyła z
Andersem już dwa razy i była pewna, że wielu zastanawiało
się, czy najstarsza córka z Gimle znajdzie sobie niedługo
nowego kawalera. Oczekiwano, że młoda wdowa nie będzie
czekać zbyt długo po zakończeniu żałoby, zanim ponownie
zacznie się za kimś rozglądać.
Z drugiej strony cieszyło ją, że w końcu znowu mogła tańczyć
i że to Anders był pierwszym, z którym zatańczyła po śmierci
Erika.
- Chciałbym, żeby Sofie była nieco ostrożniejsza - powiedział
Anders cicho, dosłyszała w jego głosie niepokój.
Podążyła za jego wzrokiem i pojęła, o co mu chodziło. Sofie
chwiała się na nogach, przyciskając się do Gregera, który stał
razem z kilkoma parobkami z Ladefoss. Maline próbowała
odciągnąć przyjaciółkę, ale Sofie ją odepchnęła.
Sofie uśmiechnęła się głupio do Gregera, który rozglądał się
niespokojnie, ale dziewczyna nie przestawała się narzucać.
Było tak, jak Sofie chciała, Greger był zmuszony z nią
zatańczyć.
- Ona się ośmiesza - syknął Anders.
Abelone rozumiała, co miał na myśli, ale wszyscy kiedyś tacy
byli. - Zostaw ją - poprosiła Abelone. - Jutro będzie jej głupio.
Anders pokiwał ponuro głową. - Tak mi się właśnie wydaje.
Matka również uważa, że to haniebne, iż tak się ośmiesza.
Abelone rzuciła okiem na Lydię, która stała przy ognisku i
śledziła wzrokiem córkę. Skinęła gniewnie na Andersa, żeby
coś zrobił.
Anders zatrzymał się. - Przepraszam, Abelone, ale muszę
zabrać Sofie do domu.
Pokiwała głową. - Oczywiście.
Anders przepchnął się do siostry i powiedział coś do Gregera,
który usiłował wyrwać się z jej objęć. Sofie syknęła na brata i
zaczęła nagle płakać. Anders chwycił ją za ramię i zabrał z par-
kietu, choć opierała się ze wszystkich sił.
Abelone westchnęła. Od zimy wiedziała o uwielbieniu Sofie
dla Gregera, ale była pewna, że pokojówka pojęła, iż zarządca
nie odwzajemniał jej uczuć. Co ona sobie myślała? Że będzie
łatwiej, gdy się upije?
Już chciała pójść poszukać ojca i Wilmy, kiedy zobaczyła, że
idzie ku niej Greger. Odwróciła się i zaczęła iść w kierunku
plaży. Nie zapomniała o tym, co podsłuchała zimą, choć była
pewna, że Greger nie żywił wobec niej takich uczuć. Zawsze
zachowywał się otwarcie i grzecznie, nie powiedział jednak ani
słowa, które by na to wskazywało. Mimo to musiała przyznać,
że unikała go, kiedy tylko mogła.
Sądziła, że zdołała mu umknąć, ale ponownie
zbliżył się do niej. Tym razem nie mogła się odwrócić, byłoby
to podejrzane i niegrzeczne.
Greger zatrzymał się przed nią, lekki uśmiech rysował się na
jego opalonej twarzy, kiedy wyciągnął dłoń. - Czy mógłbym
prosić panią o jeden taniec, pani Ladefoss?
Spojrzała mu w oczy, zielone z miedzianymi i brązowymi
plamkami. Niepewność, którą w nich ujrzała, przyniosła jej
ulgę. Nie był pewien jej odpowiedzi.
Odwzajemniła uśmiech, ale poczuła, jak coś drgnęło jej w
piersi.
Tańczenie z Andersem, którego traktowała jak brata, było
czymś innym. Tańczenie z Gregerem Langaardem to całkiem
inna sprawa.
On był kawalerem, ona wdową.
Greger musiał zrozumieć jej obawy, bo pokiwał
przepraszająco głową. Na jego twarzy malowała się powaga. -
Niech mi pani wybaczy, pani Ladefoss, wiem, że do niedawna
nosiła pani żałobę. Nie chciałem wpędzać pani w zakłopotanie.
Pokręciła głową, choć Greger miał rację. Była zmieszana.
Jakby zdradzała Erika tańcząc z innym. - Nie musi pan
przepraszać, panie Langaard. Jest tak, jak pan mówi, nie noszę
już żałoby...
Greger zawahał się. - Widziałem, jak tańczyła pani chwilę
temu z Andersem, więc pomyślałem...
Zaczęli mówić równocześnie i w tej samej chwili oboje
zamilkli.
Abelone spojrzała na tych, którzy tańczyli i bawili się,
muzykanci grali żywą polkę, była noc świętojańska, a ona
wciąż była młoda - dlaczego miałaby nie tańczyć? Przecież nie
mogło w tym być nic złego?
Spojrzała na Gregera i uśmiechnęła się. -Chętnie zatańczę -
powiedziała spokojnie i poczuła, że serce zabiło jej mocniej.
Nie z powodu Gregera, poczuła, że powraca do życia.
Była rozgrzana i zdyszana po tańcu z Gregerem. Wydawał się
być dobrym tancerzem i nie zachowywał się niestosownie,
czego zresztą wcale się nie obawiała. Poza tym ucieszyła się,
że nie poprosił o kolejny taniec. O ile ludzie mogli nie
zauważyć, że z Andersem tańczyła dwa razy, na pewno
spostrzegliby szybko, że zatańczyła kilka razy z zarządcą z
Ladefoss.
Rozejrzała się za ojcem i Wilmą, ale nigdzie ich nie widziała.
Może poszli już do domu?
Obok domku na łodzie spostrzegła Sofie. Siedziała na dużym
kamieniu leżącym przy brzegu.
Gdzie jest Anders? Czyżby nie zabrał w końcu siostry do
domu? Zobaczyła go w tej samej chwili, stał razem z kilkoma
pracownikami odlewni dzwonów. A więc Sofie nie chciała
pójść do domu.
Dziewczyna podniosła wzrok, jej oczy były zaczerwienione
od płaczu.
- Siedzisz tu sama? - spytała Abelone i podeszła do niej.
Sofie nie odpowiedziała, patrzyła tylko pusto przed siebie.
- Chcesz może, żebym odprowadziła cię do domu, do Myr? -
dodała.
Sofie nie odpowiedziała od razu, po jej policzkach zaczęły
cieknąć łzy. Powoli podniosła głowę.
- Ty naprawdę tego nie widzisz, Abelone? -spytała, nie
odpowiadając na jej wcześniejsze pytanie.
Abelone nie zrozumiała. - Nie widzę? O co ci chodzi?
Sofie pokręciła wściekle głową, próbując osuszyć łzy. - Czy
naprawdę nie zwróciłaś uwagi na te wszystkie wizyty Gregera
w Gimle zimą? Tak od jesieni?
Nie miała teraz ochoty rozmawiać o tym z Sofie, kiedy
dziewczyna była w takim stanie. - Sofie, sądzę, że już czas, byś
poszła do domu i położyła się. Jutro...
- Nie widzisz, jak on na ciebie patrzy? - przerwała jej Sofie. -
Spójrz, stoi tam, przy brzozie.
Abelone nie chciała widzieć, ale powiodła wzrokiem za
dłonią Sofie.
Greger stał wraz z innymi mężczyznami, oparty o pień
brzozy, ale to jej się przyglądał.
Złowiła jego spojrzenie, ale prędko odwróciła wzrok. Poczuła
ciepło na policzkach, nie wiedziała, czy czuje się zakłopotana,
czy też schlebiało jej to.
Może Sofie miała rację?
11
- Signe, Signe, chodź zobaczyć!
Signe spojrzała zdezorientowana na trójkę dzieci, które biegły
w jej kierunku. Wrócili właśnie z zabawy świętojańskiej w
Brzozowym Zakątku, już dawno minął czas na pójście spać.
Jeden z chłopców zatrzymał się przed nią zdyszany. - Za
domem śpi dziewczynka!
Signe spojrzała na niego z przerażeniem. -Co ty mówisz?
Pozostała dwójka pokiwała prędko głowami. - Leży i śpi pod
krzakiem.
Signe odstawiła natychmiast koszyk i pobiegła za dziećmi.
- Tam - wskazał jeden z chłopców.
- Nie może być... Signe podeszła ostrożnie do śpiącej
dziewczynki. Jej płomiennorude włosy były spięte w dwa
potargane końskie ogonki, twarz zdobiło mnóstwo piegów.
Obok leżały ściągnięte buty i pończochy. Buty musiały być na
nią za małe, na stopach dziewczynki widać było pęcherze.
Kim mogła być? Nigdy wcześniej jej nie widziała. I dlaczego
położyła się spać pod krzakiem, schowana na tyłach domu?
Zauważyła, że jej ubranie było całkiem porządne, nie
wyglądała na jedno z tych ubogich dzieci, którymi nikt się nie
opiekował. Była czysta i ładnie ubrana, nie była też przesadnie
chuda.
Signe pokazała gestem, by dzieci się odsunęły, nie chciała, by
dziewczynka przestraszyła się, gdy ją obudzi.
Wyciągnęła ostrożnie dłoń i pogładziła małą delikatnie po
policzku, musiało ją to jednak przestraszyć, bo poderwała się
nagle. Jej spojrzenie było dzikie i przerażone i Signe rozumia-
ła, że czuła się zagubiona, budząc się w obcym ogrodzie.
- Nie chciałam cię przestraszyć - powiedziała Signe i
uśmiechnęła się. Wiedziała, że przestraszonym dzieciom
pomagało czasem, gdy mówiło się do nich spokojnie. - Ale
pomyślałam, że może zechcesz spać gdzieś indziej niż w
ogrodzie?
Dziewczynka rozejrzała się szybko, jakby się bała, że ktoś ją
zobaczy.
Signe wstała. - Wiesz może, że tutaj mieszka dużo innych
dzieci? - spytała.
Dziewczynka podniosła na nią wzrok, jej oczy wciąż były
wielkie i przestraszone. Drobna dłoń odgarnęła z czoła kilka
loczków.
Signe uśmiechnęła się, podniosła buty oraz pończochy i
skinęła dłonią. - Chodź, wejdziemy do środka. Jesteś może
spragniona? Dzisiaj był gorący dzień.
Dziewczynka wciąż nic nie mówiła, ale poszła z wahaniem za
Signe.
Reszta dzieci zdążyła już wejść do środka. Nie
musieli już tego wieczoru myśleć o kolacji, najedli się
porządnie w Brzozowym Zakątku. Teraz trzeba było tylko
położyć małe dzieci do łóżek, największe poradzą sobie same.
Signe poprowadziła obcą dziewczynkę do kuchni i wskazała
jej krzesło, by usiadła.
- Lubisz sok wiśniowy? - spytała przyjaźnie. Dziewczynka
wciąż milczała, ale przynajmniej pokiwała głową. Signe
zauważyła, że rozgląda się, jakby kogoś szukała.
Zmieszała sok z wodą i postawiła szklankę na stole. -
Chciałabyś może też coś zjeść? Mogła być głodna, choć nie
wyglądała na niedożywioną.
- Tak, dziękuję.
Ucieszyła się, słysząc słaby głos dziewczynki, musiała mieć
około siedmiu, ośmiu lat, dziwiło ją, że nie odezwała się do tej
pory.
Signe wyjęła kilka placków, które przywieźli z Brzozowego
Zakątka i podała dziewczynce. Musiała być głodna, bo
pierwszy placek zniknął szybko. Signe wyciągnęła więcej
placków, bo drugi zniknął równie szybko jak pierwszy.
Signe zaczekała, aż dziewczynka zaspokoi głód, zanim
zapytała, jak się nazywa.
Dziewczynka spojrzała na nią uważnie, przełykając ostatki
placka. - Nazywam się Frederikke Olsen.
Signe uśmiechnęła się do niej. - A ja nazywam się Signe.
Jestem gospodynią, tu, w sierocińcu.
Zobaczyła, że Frederikke spogląda tęsknie w kierunku talerza
z plackami. - Weź jeszcze jeden - zachęciła ją i sama sięgnęła
po placek. Przyjemnie było jeść razem.
Wiedziała, że Lina i Anna mają dużo roboty z kładzeniem
dzieci do łóżek, ale musiały sobie poradzić. Chciała
dowiedzieć się, kim była dziewczynka i skąd wzięła się w ich
ogrodzie.
- Długo spałaś, zanim przyszliśmy? - spytała ostrożnie.
Frederikke jakby musiała się zastanowić. -Nie wiem
dokładnie...
Zdawała się być zrozpaczona tym, że nie potrafi dobrze
odpowiedzieć.
- To nie ma znaczenia - odparła pospiesznie Signe. - Ale
muszę zapytać, czy masz może matkę lub ojca, którzy
zastanawiają się gdzie jesteś?
Oczy dziewczynki wypełniły się łzami. - Nie, nie mam
rodziców, oboje nie żyją.
Signe wstała i usiadła na krześle obok niej. -Dawno temu
umarli?
Frederikke spojrzała na nią niepewnie. -Mama umarła, kiedy
byłam mała, a ojciec zmarł zeszłego lata.
Signe pokiwała głową i pogładziła dziewczyn-. kę ostrożnie
po ramieniu. Zaczynała do czegoś docierać.
W tej samej chwili kilkoro dzieci weszło do kuchni. Już miała
ich poprosić, by wyszli, ale ku jej osłupieniu Thorstein i Hogne
stanęli jak wryci. Bracia jak zwykle byli razem.
- Frederikke! - zawołał Thorstein, który zazwyczaj był
zamkniętym w sobie i cichym chłopcem. Jego twarz
rozpromieniła się, kiedy zobaczył dziewczynkę.
Po raz pierwszy na twarzy Frederikke pojawił
się nieśmiały uśmiech. - Ale wyrosłeś od czasu, kiedy cię
ostatnio widziałam - powiedziała nieśmiało.
Signe nie wiedziała, czy Thorstein usłyszał, co powiedziała
Frederikke, bo mówiła tak cicho.
- Znacie się? - spytała i spojrzała badawczo na Frederikke,
która pokiwała głową, nic jednak nie mówiąc.
- Frederikke mieszka w Angelsten, pani Signe - wyjaśnił
Hogne.
- Nie wiedziałam, co mam robić, ale pomyślałam, że i tak nie
da się wiele zdziałać wieczorem - powiedziała Signe.
Blanche widziała, że Signe była zaniepokojona i niepewna
tego, czy dobrze postąpiła pozwalając Frederikke przenocować
w sierocińcu, nie uprzedzając o tym ani jej, ani państwa
Angelsten.
- Nie posłałaś więc nikogo do Angelsten, by
przekazać, że Frederikke jest tutaj, w sierocińcu? - spytała
Blanche.
Signe pokręciła głową. - Nie wiedziałam, co mam robić -
powtórzyła.
Blanche pokiwała powoli głową. To, co opowiedziała jej
Signe, było okropne. Frederikke, mała rudowłosa
dziewczynka, którą widziała ostatnim razem zimą w
Angelsten,
opowiedziała
Signe, dlaczego uciekła z
gospodarstwa. Nietrudno było zrozumieć, że się bała. Bo co też
dziewczynka opowiadała o diable i chłopcu, który został
wychłostany za kradzież złotego zegarka? W takich sprawach
nie było wątpliwości, co powinien zrobić pan Angelsten: jeśli
dziecko robiło coś karalnego, była to sprawa dla policji i
sędziego, który musiał wydać odpowiedni wyrok. Tak działało
społeczeństwo. Ani pan Angelsten, ani nikt inny nie miał
prawa rozdzielać kar wedle swojego uznania.
Czy pan Angelsten naprawdę uderzał wszystkie dzieci linijką
po palcach, by skłonić winnego do przyznania się?
Co tam się wyprawiało?
- Dobrze postąpiłaś, Signe - stwierdziła Blanche. - Słusznie,
że wstrzymałaś się z posłaniem po państwa Angelsten do
mojego przybycia. Gdyby się dowiedzieli, że tu jest, już by ją
stąd zabrali.
Signe pokiwała głową. - Ona jest taka przestraszona,
biedactwo, ale najwięcej mówi bracie. Ma takie wyrzuty
sumienia, że go zostawiła. Boi się, że odbije się na nim to, że
uciekła. On nie mówi za dobrze, tak powiedziała.
Blanche przypomniała sobie chłopca, który był surowo
upominany przez panią Angelsten za to, że się jąkał czytając
Biblię. Może to był brat Frederikke?
Frederikke była dzielną dziewczynką, choć nie mogła mieć
więcej jak siedem lat. Zebrała się na odwagę i uciekła z
Angelsten, bo bała się, że dostanie taka samą karę jak chłopiec,
który ukradł zegarek. Ale ani siedmioletnia dziewczynka, ani
starszy chłopiec nie powinni drżeć ze strachu przed chłostą,
niezależnie od tego, co zrobili!
Dziewczynka przeszła tak daleką drogę! Opowiedziała, że
wiele razy chowała się, bo bała się, że zostanie odnaleziona.
- Jadę natychmiast do Angelsten - oświadczyła Blanche.
Signe spojrzała na nią ze strachem. - Ale co zamierzasz
powiedzieć? Niezależnie od tego, jak bardzo chcemy pomóc
Frederikke, nie możemy jej tutaj zatrzymać.
Blanche poszła zdecydowanym krokiem w kierunku
korytarza. - Pomnij moje słowa, Signe, nie odeślę Frederikke z
powrotem w takie miejsce.
Poszła spiesznie przez hol, ale zwolniła kroku, by zajrzeć do
kuchni, skąd Frederikke śledziła ją wzrokiem. Nie rozmawiała
jeszcze z nią, ale dowiedziała się, że Frederikke przyszła do
nich, bo „pani Bjerkely jest taka miła", jak powiedziała to
Signe.
Weszła do kuchni. Wiedziała, że Signe dobrze przyjęła
dziewczynkę, nie bez powodu była gospodynią w sierocińcu.
Dobrze sobie radziła
z dziećmi, rozumiała je. Blanche wydawało się, że sama nie
była szczególnie uzdolniona w tym względzie, ale chciała
porozmawiać z dziewczynką.
Usiadła przy stole i uśmiechnęła się do Frederikke, która
zawstydzona spuściła wzrok.
- Mam nadzieję, że dobrze dzisiaj spałaś? - zaczęła ostrożnie
Blanche. Nie mieli właściwie miejsca na więcej dzieci, ale
Signe pozwoliła małej spać w łóżku Helene Augusty. Dobrze,
że mieli kilka dodatkowych łóżek na wypadek, gdyby
wydarzyło się coś podobnego.
Frederikke pokiwała głową i uśmiechnęła się ostrożnie. - Tak,
dziękuję, pani Bjerkely. Dziecięce oczy spojrzały wprost na
nią. - Czy mogę tu zostać, pani Bjerkely?
Blanche skinęła głową. Nie mogła powiedzieć, że tego nie
wie, bo załamałoby to dziewczynkę, do tej pory tak odważną. -
Oczywiście, że możesz zostać, Frederikke. Wyciągnęła rękę i
położyła ją na dłoni dziewczynki. - Rozumiemy to, że nie było
ci dobrze w Angelsten.
Myślała, że Frederikke ucieszy się, ale zamiast tego jej oczy
zaszkliły się. - Żadnemu dziecku nie jest tam dobrze, pani
Bjerkely, oni są tacy niedobrzy dla Gustava, mojego brata.
Karzą go za to, że nie potrafi ładnie mówić. Twierdzą, że to
diabeł próbuje zawładnąć jego językiem, ale Gustav jest
przecież dobry!
Nietrudno było zauważyć, jak była zdenerwowana i to nie bez
powodu. O co chodziło z tym mówieniem o diable?
Blanche podniosła się. - Obiecuję ci, Frederikke. Nigdy nie
wrócisz do Angelsten i mam nadzieję, że ani twój brat, ani
reszta dzieci nie będą musiały tam mieszkać.
Twarz Frederikke pojaśniała. - Wiedziałam, że pani pomoże,
pani Bjerkely!
Blanche odetchnęła i uśmiechnęła się, chociaż była niezwykle
wzburzona.
Czy nie obiecywała zbyt wiele? Dała się ponieść marzeniom,
by żadne dziecko nie musiało już mieszkać w Angelsten i dała
obietnicę, której być może nie będzie w stanie dotrzymać.
Niezależnie od tego, nie zamierzała się poddawać bez walki o
te dzieci. Nikt inny nie walczył o nie.
*
Żwir chrzęścił pod kołami, gdy powóz wjeżdżał na wielki
dziedziniec w Angelsten. Woźnica zatrzymał się pod
pokaźnym drzewem, klonem o szerokich gałęziach, dających
przyjemny cień. Blanche pomyślała, że dzień zapowiadał się
na jeszcze gorętszy niż poprzedni i starała się zapomnieć o tym,
jak bardzo była zgrzana. Włożyła lekką, jasną letnią suknię, ale
pot i tak spływał jej po plecach.
Nabrała powietrza, nie dało się ukryć, że obawiała się tej
rozmowy. Próbowała przygotować się do tego, co powie, ale
pogodziła się z tym, że nie da się przewidzieć, jak potoczy się
ta rozmowa.
Od razu zauważyła, że było tu dziś inaczej niż zwykle. W
Angelsten zawsze panowały napięty spokój i cisza, teraz
służące biegały między bu-
dynkami nawołując Frederikke. Dookoła biegało też kilkoro
dzieci.
Zaczęła przemierzać dziedziniec, kierując się ku domowi, gdy
zauważyła kobietę, w której rozpoznała gospodynię. Weszła na
schody.
Blanche stwierdziła, że kobieta była bardzo zdenerwowana.
- Chciałabym porozmawiać z państwem Angelsten -
powiedziała Blanche.
Gospodyni sprawiała wrażenie jakby miała się rozpłakać. -
Och, pani Bjerkely, obawiam się, że jest na to bardzo zły dzień.
Może mogłaby pani powrócić jutro?
Blanche stała spokojnie. - Chodzi może o Frederikke? -
spytała.
Gospodyni, która dreptała w miejscu, zamarła. - Frederikke?
Wie pani coś o niej? Popatrzyła na nią szeroko otwartymi
oczami.
Blanche pokiwała głową. - Chciałabym porozmawiać z
państwem Angelsten - powtórzyła.
Gospodyni uniosła spódnice i wbiegła z powrotem do środka.
Chwilę później na schodach pojawili się Angelstenowie.
Blanche zauważyła, że byli wyraźnie zdenerwowani, wyglądali
wręcz na przestraszonych.
Niezależnie od tego, jak źle traktowali dzieci, wydawało się,
że martwili się o Frederikke.
A może raczej martwili się bardziej o swoją opinię?
Blanche stała czekając, aż podejdą do niej. Miała teraz
przewagę, nie było tak, jak poprzednim razem, gdy odwiedziła
gospodarstwo. Ich ostatnie spotkanie nie było w najmniejszym
stopniu przyjemne.
- Pani Bjerkely - powiedział pan Angelsten głosem pełnym
napięcia. - Rozumiem, że ma pani nam coś do powiedzenia na
temat Frederikke?
Blanche pokiwała głową, ale postanowiła, że nie może być
zbyt pochopna, nie po tym, co powiedziała jej Frederikke. -
Może wejdziemy do środka? - odpowiedziała spokojnie.
Zauważyła, że jej odpowiedź zdziwiła mał-
żeństwo, w oczach pana Angelsten pojawiła się irytacja.
- Oczywiście, pani Bjerkely.
Weszli do holu, a pani Angelsten poprowadziła ją do pokoju
dziennego. Nagle Blanche poczuła się nieprzyjemnie. Trudno
by było uwierzyć, że to, co powiedziała Frederikke, mogło być
prawdą. Państwo Angelsten byli, co prawda, głęboko wierzący,
pan Angelsten stał na czele grupy chrześcijan, którzy zerwali z
norweskim Kościołem i stworzyli swoją własną kongregację,
ale trudno było uwierzyć, że chrześcijanin mógł uczynić tyle
zła.
- Powiedziała pani gospodyni, że wie, gdzie znajduje się
Frederikke? Pani Angelsten przeszła od razu do rzeczy.
- Tak, pani Angelsten. Nie chciała powiedzieć, że Frederikke
jest w sierocińcu. Dziewczynka tak bardzo się bała, że będzie
musiała powrócić do Angelsten.
Zdawało się, że cierpliwość pana Angelstena wyczerpała się. -
Więc? - spytał ze źle skrywanym zdenerwowaniem. - Gdzie
ona jest?
Blanche spojrzała mu prosto w oczy. - Frederikke uciekła z
Angelsten, bo jest jej tu źle - odparła spokojnie.
- Co? - Pani Angelsten wyglądała na szczerze przerażoną. -
Co pani mówi? Pokręciła gwałtownie głową. - O tym właśnie
mówiłam, te dzieci są najzwyczajniej niewdzięczne, po tym, co
staramy się dla nich robić.
Blanche utkwiła w niej spojrzenie. - Frederikke opowiedziała
o tym, co się tutaj wyprawia i muszę przyznać, że wyjątkowo
mnie to wzburzyło.
Z ust pana Angelstena wydobyło się lekkie parsknięcie, a
uśmiech, który jej posłał, nie był ani trochę przyjazny. -
Rozmawialiśmy o tym wcześniej, pani Bjerkely, ale zna pani
spojrzenie komisji na tę sprawę. Usiadł w najbliższym fotelu i
założył nogę na nogę. - Niech pani usiądzie, pani Bjerkely -
powiedział i Blanche pomyślała, że zabrzmiało to bardziej jak
polecenie niż zachęta.
Pan Angelsten rozparł się w fotelu. - Zgodzi-
my się, że dzieci są wychowywane na różne sposoby: tu w
Angelsten i w pani sierocińcu, pani Bjerkely, ale nie podoba mi
się, że w swoim zapale, by krytykować naszą pracę, zwraca
pani uwagę na to, co mówi nierozgarnięta siedmioletnia
dziewczynka. Dzieci często nie rozumieją, że dorośli z całą
swoją dobrą wolą starają się je wychowywać na dobrych
obywateli i chrześcijan. Możliwe, że mała Frederikke nie
rozumie naszej miłości do niej, ale musi pani wierzyć, że
chcemy dla wszystkich dzieci jak najlepiej.
Blanche spojrzała mu w oczy. - Nie sądzę, by Frederikke nie
zrozumiała państwa miłości do niej - odparła, starając się
zachować spokój. - Czy to z miłości pozwoliliście jej stać zimą
boso na śniegu? Wiedzieliście, że straciła przez to czucie w
jednym z palców? Nie mogła dłużej wytrzymać, musiała
podnieść się z fotela. Trudno jej było mówić, łzy napływały jej
do oczu. Jak ktoś mógł robić dzieciom coś podobnego? - I czy
to z miłości do niej i innych dzieci bił je pan po palcach, żeby
wymusić przyzna-
nie do winy? Czy z miłości posyłacie Gustava do piwnicy za
jąkanie się? Bo uważacie, że siedzi w nim diabeł? A co z
chłopcem, którego wy-chłostał pan do krwi wczoraj? Udało się
panu wygonić z niego diabła? - słowa płynęły wartko z jej ust,
była zła, mówiła zbyt głośno, ale to musiało się skończyć.
Rozłożyła ramiona. - Co wy robicie z dziećmi tutaj, w
gospodarstwie? Spojrzała na panią Angelsten, która wstała
również. -I niech pani nie sądzi, że nie słyszałam o tym, jak
pani karze tutaj dzieci - ciągnęła wściekła Blanche. - Co
pozwala pani karać dziecko, które zwymiotowało? Albo nie
miało szczęścia i nabrudziło? I które z was karało Thorsteina w
taki sposób, że do dziś ma czerwone szramy na plecach?
- Dosyć! - krzyknął wściekły pan Angelsten i wstał. - Co pani
sobie wyobraża, pani Bjerkely? Za kogo pani się uważa,
przychodząc tu i mówiąc do nas w taki sposób? Pani, która
sama ma w sobie grzech, która ma dziecko
z innym mężczyzną niż ten, za którego później wyszła!
Nie zaskoczyły ją te słowa. Od dawna zdawała sobie sprawę z
tego, że ludzie wiedzieli, iż Oskar nie był ojcem Helene
Augusty, ale nikt nie był na tyle bezwstydny, żeby jej to
wypominać. Poza tym nie była ani pierwszą, ani ostatnią, która
zaszła w ciążę bez ślubu.
Pani Angelsten stanęła przy boku swojego męża i pokiwała
głową. - Jak pani, pani Bjerkely, która popełniła takie grzechy,
może wychowywać dzieci? Pokręciła głową. - Muszę
przyznać, że od dawna było naszym wspólnym zmartwieniem,
że jest pani odpowiedzialna za dzieci, choć prowadzi tak
bezbożne życie.
Blanche mogła tylko na nich patrzeć. Przerażali ją. Słyszała,
że grupa wyznaniowa, do której należeli, miała związek z
pietystami, ale nie podejrzewała, że cechowali się aż taką
pychą.
- Dziwi mnie, że nie znacie lepiej Słowa Bożego -
powiedziała spokojnie. Wiedziała, że ponownie ich wzburzy,
ale nie mogła się powstrzymać.
- Nie rozumiem, o co pani chodzi - powiedział pan Angelsten
drżącym ze złości głosem.
Blanche była dobrze uczona w Piśmie. Jej guwernantka
dopilnowała, by dobrze nauczyła się fragmentów Starego oraz
Nowego Testamentu.
Ten, kto jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamieniem -
zaczęła. Pan Angelsten chciał jej przerwać, ale ona ciągnęła
niezrażona. - A jeśli chodzi o chłopca, który ukradł pana złoty
zegarek, panie Angelsten, zakładam, że zna pan słowa, które
Jezus wypowiedział do jednego ze złoczyńców, wraz z którymi
został ukrzyżowany? Z tego, co pamiętam, dał mu obietnicę, że
pójdą razem do Raju.
Coś stało się z twarzą pana Angelstena. Widziała, że teraz
dopiero wściekł się naprawdę, pani Angelsten jakby nie
wiedziała, co ma ze sobą począć. Jej już blada twarz stała się
teraz szara jak popiół.
- Uważam tę rozmowę za zakończoną, pani Bjerkely -
wycedził Angelsten. - Ale jeśli zechce nam pani powiedzieć,
gdzie jest Frederikke, będziemy bardzo wdzięczni.
Blanche podeszła spokojnie do drzwi, zatrzymała się i
odwróciła. - Nie powiem wam, gdzie jest Frederikke -
powiedziała z opanowaniem. -Nigdy bym sobie nie wybaczyła,
gdybym posłała ją z powrotem do was.
- Co... co pani mówi? - Angelsten był tak wściekły, że z
trudem wymawiał słowa. - Co pani sobie wyobraża? Podszedł
do niej i pogroził jej palcem. - Zresztą nietrudno jest zgadnąć,
gdzie ona jest! Zakładam, że jest w pani sierocińcu, miejscu, do
którego nie dotarło jeszcze Słowo Boże!
Blanche uśmiechnęła się tak uroczo, jak tylko potrafiła, choć
pan Angelsten domyślił się, gdzie przebywa Frederikke. -
Obawiam się, że się pan myli, panie Angelsten - skłamała, ale
była przekonana, że Pan jest po jej stronie. Nie mogło być Jego
zamysłem, żeby jakiekolwiek dziecko było wystawione na to,
co przeszła Frederikke.
Pani Angelsten zrobiła krok naprzód. Coś się w niej zmieniło.
Jej spojrzenie było twarde i przenikliwe, postawa dumna i
surowa.
- Ona kłamie - powiedziała chłodno i wolno. - Ona również
ma to w sobie, widziałam to przez cały czas.
Blanche zmarszczyła czoło, nie podobała jej się zmiana w jej
głosie. Stał się chłodniejszy, a w oczach pojawiło się coś
złośliwego.
- Ma to pani w sobie, pani Bjerkely, tak samo, jak niegdyś
pani matka.
Blanche poczuła, jak robi jej się słabo. Co to miało znaczyć?
O czym ona mówiła? Czy znała jej matkę?
- Nie rozumiem... - zaczęła zdenerwowana, bo dała się
wciągnąć w urągającą wypowiedź pani Angelsten. Właśnie o
to jej chodziło, żeby wzbudzić w niej niepewność.
Twarz pana Angelstena wygładziła się, na usta wypełzł mu
teraz zadowolony uśmieszek. - Widzimy to cały czas, pani
Bjerkely. Grzech jest dziedziczny. Tak jakby diabeł wiedział,
które dusze należy dręczyć, którzy ludzie są tak słabi, że można
się nimi bawić. Mogę pani powiedzieć, że dzieje się to również
z dobrymi chrze-
ścijanami. Walczymy wszyscy z diabłem każdego dnia, ale
nie pozwalamy mu zwyciężyć, bo nie chcemy, żeby zwyciężył.
Skrzyżował przed sobą ramiona. - Poprzez grzech pierworodny
jest tak, że wszyscy musimy toczyć tę walkę, pani Bjerkely, ale
niektórym jest trudniej niż innym. Niektórzy chcą wręcz dać
złu nad sobą zwyciężyć, wyobraża pani to sobie?
Blanche spojrzała ponownie na panią Angelsten. Nie
przejmowała się całą tą mową o diable. Pani Angelsten miała
do powiedzenia coś o jej matce. Powiedziała, że ona też ma to
w sobie.
Pani Angelsten przechyliła głowę, uśmiechając się teraz tak,
jak jej mąż. Mały, triumfujący uśmiech. - Wie pani, że jest pani
podobna do matki, pani Bjerkely?
Blanche przełknęła ślinę, nie podobał jej się kierunek, w
którym zmierzała rozmowa. - Tak, mówiono mi o tym -
odparła, ale nie była w stanie zapanować nad głosem. Traciła
przewagę, którą miała, kiedy tu przybyła.
Pani Angelsten parsknęła cicho, ale wciąż się uśmiechała. -
Jest pani do niej podobna, zarówno na ciele, jak i w duszy, to
mogę pani powiedzieć.
- Znała pani moją matkę? - Blanche poczuła, jak serce
podchodzi jej do gardła.
Pani Angelsten westchnęła. - Nie powiem, że znałam ją
dobrze, ale znałam ją, tak. Zrobiła krok w stronę Blanche. -
Jaka matka, taka córka, jak mawiają. Słowa zawisły w
powietrzu. - Wiele osób w mieście liczyło na palcach, kiedy
urodziła się pani córka, pani Bjerkely i wszyscy doszli do tego
samego wniosku.
Blanche już chciała powiedzieć, że nudzi ją ta rozmowa o
Helene Auguście, wszyscy wiedzieli o tym przecież, ale pani
Angelsten nie dała jej dojść do słowa.
- Proszę mi nie przerywać, pani Bjerkely. Wiem, że ma pani
świadomość, iż wielu zna pani małą tajemnicę. Ale nie wie
pani zapewne, że pani matka również miała tajemnicę.
Blanche szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia Bolało ją, że
taka osoba, jak pani Angelsten,
mówiła o jej matce. Rzadko ktokolwiek o niej mówił. - Co
pani ma myśli?
Pani Angelsten wymieniła zadowolone spojrzenia z mężem,
który zachęcił ją wzrokiem. -Całkiem tak jak pani, pani matka
również zaszła w ciążę, zanim wyszła za mąż.
Blanche oniemiała ze zdumienia.
Pani Angelsten pokiwała głową z uśmiechem. - Widzę, że
rozumie pani, do czego zmierzam, pani Bjerkely. Pani matka,
wspaniała panienka Borchgrevink, zaszła w ciążę jako nieza-
mężna dziewczyna.
Blanche wpatrywała się w tę okropną kobietę, która stała
przed nią i opowiadała coś, o czym nigdy wcześniej nie
słyszała.
- Widzę, że nie znała pani tej małej tajemnicy swojej matki,
pani Bjerkely? Pani Angelsten zacisnęła usta, na jej twarzy
widniało zadowolenie. - Ale pani matka miała dziecko przed
pani narodzinami, z innym mężczyzną, nie z pani ojcem.
Blanche jakby tonęła. Czy matka miała więcej dzieci?
Zrobiło się jej słabo, myśli były niejasne, ale jedna była
wyraźna.
Czyżby miała rodzeństwo?