Gjersoe Ann-Christin
Dziedzictwo II 24
Niepewność jutra
„Chciałabym zaznaczyć, że zarówno osoby, jak i wydarzenia
Dziedzictwa zostały wymyślone, dotyczy to również
posiadłości Gimle i wielu innych opisanych tu miejsc"
Ann-Christin Gjersee
Galeria postaci:
Abelone Ladefoss - wdowa po Eriku Ladefossie
Aksel Gimle - ojciec Abelone, właściciel Gimle
Marie Gimle - najmłodsza, ośmioletnia siostra Abelone,
Jorgen i Isak Gimle - bliźnięta, trzyletni młodsi bracia Abe-
lone
Mały Erik - roczny syn Abelone
Blanche Bjerkely - kuzynka Abelone
Alf Bjerkely - mąż Blanche
Helene Augusta - prawie trzyletnia córka Blanche i Alfa
Ellen Bjerregaard - siostra Abelone
Ulrik Bjerregaard- mąż Ellen
Bera - służąca w Gimle
Hilmar - parobek w Gimle
Sofie - służąca w Gimle
Maline - służąca w Gimle
Anders - pracuje w odlewni dzwonów, brat Alfa
Greger Langaard - zarządca Ladefoss
Aslak Sorensen - mieszka w lesie w chatce drwala, samotnik
Signe - gospodyni sierocińca
Line - siostra Signe, pracuje w sierocińcu
Thorstein i Hogne - bracia mieszkający w sierocińcu
Państwo Angelsten - małżeństwo opiekujące się ubogimi i
osieroconymi dziećmi
Wdowa Lucie Archer - matka nowego dziedzica Rosenkwe
Pan Lothe - artysta malarz
Fredrikke i Gustav - rodzeństwo mieszkające w Angelsten,
Fredrikke uciekła do sierocińca
Pan i pani Aaroe - małżeństwo, które zaopiekowało się
osieroconymi Amalie i Mathiasem
Dyrektor banku Schmidt i jego żona - rodzice pani Aaroe
Nora i profesor Wergeland - małżeństwo podróżujące razem
z Ulrikiem i Ellen
1
Abelone cicho odeszła od łóżka Małego Erika i podeszła do
okna. Ma-
lec był tak zmęczony, że zasnął, gdy śpiewała mu kołysankę.
Tę samą, którą jej i rodzeństwu zawsze śpiewała matka.
Ostrożnie odczepiła haczyki i uchyliła okno. W pokoju było
tak gorąco i parno, że Mały Erik aż się spocił.
Był to jeden z tych ciepłych, letnich dni, kiedy prawie nie było
wiatru, nawet na plaży nie czuć było żadnego podmuchu i
mimo że to już wieczór, nadal było gorąco.
Zamknęła oczy, westchnęła głęboko i napawała się
zapachami i dźwiękami letniego wie-
czoru. Choć było gorąco, powietrze było lżejsze niż w ciągu
dnia.
Dwa dni temu znalazła syna w wodzie, dwa dni temu straciła
go i ponownie odzyskała.
Wiedziała, że nie mógł tam długo leżeć, wiedziała też, że nie
upłynęło dużo czasu, gdy ponownie zaczął oddychać. Niemniej
jednak dla niej wydawało się to być wiecznością i przez tę
wieczność myślała, że nie żył. W krótkich momentach paniki
wiedziała, że paraliżujący, obezwładniający smutek, który
odczuła, nigdy jej nie opuści. Czuła się tak, jakby spadała
długo w niekończącą się otchłań. Tak czułaby się zawsze,
każdego dnia przez resztę swojego życia.
Ale potem Mały Erik zaczął oddychać łapiąc powietrze, po
czym zaczął płakać.
Nigdy nie była tak szczęśliwa słysząc jego płacz.
Westchnęła, nie zdołała powstrzymać łez. Pospiesznie otarła
oczy, ale nie zdołała zdusić płaczu. Tak działo się za każdym
razem, gdy myślała o tym, co się stało. Nie potrafiła o tym
myśleć bez napływających do oczu łez.
Abelone, wszystko już dobrze, próbowała pocieszyć sama
siebie. Mały Erik nie umarł.
Wytarła oczy rękawem sukni.
Dźwięk dochodzący z łóżeczka dziecięcego sprawił, że
odwróciła się, ale to tylko Mały Erik przewrócił się na bok.
Położył jedną nóżkę na kołdrze.
Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu na ten widok. Był tak
niewinny i ku jej zaskoczeniu nie wydawało się, że zaczął się
bać wody. Dziś w ciągu dnia poszła z nim, Marie i bliźniakami
na plażę i cieszył się bardzo, mogąc brodzić i bawić w wodzie.
Na początku był ostrożny, ale później wyglądało na to, że o
wszystkim zapomniał, gdy dzieci zaczęły się chlapać.
Ponownie wyjrzała przez okno i spoglądała na spokojną,
lustrzaną toń morza, na pola o czystych i zielonych barwach i
ku słońcu, które nadal mocno świeciło mimo wieczornej pory.
Powinna wiedzieć lepiej od innych, jak ważne jest cieszenie
się każdym dniem z tymi, których kochamy, wiedziała, jak
gwałtownie i brutalnie mogło uderzyć cierpienie. Mimo to
musiała przy
znać, że codzienność czasem przesłaniała wszystko, za co
powinna być wdzięczna losowi. Tak łatwo jest zatracić się w
nieistotnych problemach, zamiast cieszyć się tym, co się ma.
Gdy obolała kładła się wieczorem spać, wiedząc doskonale, że
następnego dnia trzeba wstać bardzo wcześnie, łatwo było
zapomnieć, jak bardzo była szczęśliwa w swoim domu, że
wszyscy cieszyli się zdrowiem i że w Gimle nie musiano się
martwić o to, że następnego dnia na stole zabraknie jedzenia.
Dopiero gdy człowiek to straci, wówczas przyznaje, jak
ciasny miał umysł.
Czego by ona sama nie dała za jeden dzień więcej z Erikiem?
Ale takie już było życie, nagle i nieoczekiwanie człowiek
zostaje wyrwany ze swojego dobrego, bezpiecznego życia i
wówczas niczego więcej nie chce, tylko powrotu do
poprzedniego stanu.
Odsunęła się od okna i cicho podeszła do drzwi. Mały Erik
spał już głęboko, słyszała jego spokojny oddech, nie musiała
martwić się, że się zbudzi. Gdy już zasnął na dobre, nigdy nie
budził się, aż do rana.
Wymknęła się i cicho zamknęła za sobą drzwi. Po tym
straszliwym wydarzeniu ciężko jej było zostawić syna pod
opieką innych, ale ponownie musiała to zrobić. Poza tym nie
można było nikogo winić. Mały Erik mógł równie dobrze
wymknąć się z domu, gdy sama się nim opiekowała.
Zbiegła po schodach i weszła do kuchni, gdzie Sofie skubała
kurę - jutro na obiad miał być rosół. I ona, i Maline były
zupełnie załamane po wypadku z Małym Erikiem. Abelone
mówiła im, że nie powinny się obwiniać, choć wiedziała, że
robi to na próżno.
Miała nadzieję, że z czasem będą potrafiły sobie wybaczyć.
- Sofie, muszę coś załatwić w Ladefoss, Mały Erik wprawdzie
śpi, ale mogłabyś rzucić na niego okiem?
Sofie skinęła głową, lecz Abelone dostrzegła niepokój na jej
twarzy. Wiedziała, że najchętniej nie brałaby ponownie
odpowiedzialności za jej syna.
- Oczywiście. Dawno zasnął? - odpowiedziała, ale spojrzała
na Berę, która z pewnością
przysłuchiwała się rozmowie, mimo że była zajęta czymś
innym przy kuchennej ladzie.
- Wiesz, że zazwyczaj twardo śpi - uśmiechnęła się Abelone. -
Niedługo wrócę.
Wyszła wprost w słoneczne promienie.
Mogła poprosić Berę o opiekę nad synkiem, ale celowo
zwróciła się z tym do Sofie. Służąca musiała wiedzieć, że
Abelone jej ufa.
Spojrzała w niebieskie niebo, na parę jaskółek wirujących nad
wierzchołkami drzew, zanim wleciały pod dach stodoły, gdzie
zbudowały gniazdo. Kilka tygodni temu wykluły się młode i
nie dalej jak dziś rano słyszała ich pisk. Widziała również z
jaką żarłocznością rzuciły się na jedzenie, z którym przyfrunęła
matka. Sądziła, że na dniach same będą mogły latać i niedługo
wykluje się nowa ptasia rodzina.
Poczuła się dziwnie lekko, gdy wyruszyła w drogę do
Ladefoss. Wilma jak zazwyczaj podążyła za nią. Czuła lekkość
zarówno w ciele, jak i w duszy.
Tak dobrze było zdać sobie sprawę z tego, że żyła.
Wiedziała, że ojciec dziękował już zarządcy Ladefoss za to,
co zrobił, ale chciała mu podziękować osobiście. Ojciec
odwiedził go wczoraj z butelką koniaku, ale była zbyt
zmęczona, żeby się przyłączyć. Poza tym nie chciała opuścić
Małego Erika. Bera nalegała, żeby chłopiec pozostał w łóżku i
mimo że protestował, zgodziła się z nią.
To, co przeżył, było dużym wysiłkiem dla młodego
organizmu. Doktor Greni powiedział, że muszą uważać, by nie
dostał zapalenia płuc.
Na szczęście nie było widać oznak choroby, nie był nawet
przeziębiony.
Jak zawsze, gdy zbliżała się do Ladefoss, wspaniałego
dziedzictwa Erika, w którym teraz mieszkał ich pastor, miała
mieszane uczucia.
Gospodarstwa, które miało być dziedzictwem Małego Erika.
Cierpiała, gdy musieli wyprowadzić się z Ladefoss i bolała ją
myśl o tym, że gospodarstwo
nie będzie odziedziczone przez ich syna. Była smutna i
rozżalona, ponieważ wiedziała, że Erik czuł się tak, jakby
zdradził przodków, którzy ciężko pracowali, aby gospodarstwo
przynosiło im chleb.
Po sprzedaniu Ladefoss Erik już nigdy nie był taki sam.
Widziała, iż dręczyło go szczególnie to, że gospodarstwo
zostało sprzedane za jego życia. Zastanawiała się, co by
powiedział, gdyby zobaczył, jak się zmieniło. Trzeba przyznać,
że pastor Munthe dbał, aby budynki były w dobrym stanie,
wybudował też nową stodołę. Plebania prezentowała się
świetnie.
Poczuła się niepewnie, gdy weszła na dziedziniec. Unikała
pastora po tym, jak w zeszłym roku wyjawił swoje uczucia do
niej. Nie był natrętny ani niegrzeczny, ale czuła się tym zakło-
potana. Z drugiej strony, było to dość dawno temu,
prawdopodobnie już tak o niej nie myślał i cieszyło ją to. W
każdym razie rzadko bywał w Gimle, a gdy pojawiał się,
rozmawiał tylko z ojcem.
Zwolniła kroku, gdy zobaczyła młodego pa-
robka pchającego taczkę. Wilma natychmiast podbiegła do
niego i z jakiejś przyczyny zaczęła szczekać na taczkę.
- Wilmo, chodź tutaj - krzyknęła surowo. Wilma nie usłuchała
od razu, ale gdy Abelone krzyknęła ponownie, przybiegła w
podskokach.
- Czy szuka pani pastora? - zawołał chłopiec, zanim miała
okazję zapytać o Gregera. - Jest w Laurvig i nie wróci przed
sobotą.
Uśmiechnęła się do niego. - Chciałabym rozmawiać z panem
Langaardem - powiedziała. -Jest może w pobliżu? -
Parobek kiwnął głową w kierunku ogrodu i plaży. - Wyszedł
zarzucić sieci, widziałem go niedawno na dole przy domku na
łodzie.
Abelone skinęła głową i uśmiechnęła się. -Dziękuję.
Wilma położyła się w tym czasie przy jej stopach, ale za
chwilę ruszyła za nią.
Przeszła przez dziedziniec, skręciła obok głównego budynku i
weszła do okazałego ogrodu, który pani Agnes tak lubiła
pielęgnować. Zasadziła wiele nowych kwiatów, byliny, krza-
ki róż i jakieś drobne, niskie rośliny o rozłożystych liściach w
mocnych, wyrazistych kolorach.
Zwolniła kroku, gdy ujrzała Gregera Langaarda. Było tak, jak
powiedział parobek. Porządkował sieci przy domku na łodzie.
Może mu przeszkadzała?
Zatrzymała się przy dużym, pachnącym krzewie jaśminowca i
stanęła tak, by krzew częściowo ją zakrywał. Wilma siadła tuż
przy niej, potrząsnęła głową i spoglądała na nią wyczekująco.
Abelone podrapała ją za uszami. Obserwowała mężczyznę,
oparł o ścianę domku na łodzie drewnianą skrzynkę, po czym
usadowił się na niej i zaczął naprawiać sieć.
Natychmiast poczuła się niepewnie i wiedziała dlaczego.
Pamiętała doskonale, co kilka dni temu, podczas obchodów
nocy świętojańskiej, powiedziała jej Sofie. Nie było tajemnicą,
że pokojówka była żywo zainteresowana zarządcą. Sama jasno
dała to wszystkim do zrozumienia, gdy tak wyraźnie go
adorowała, ale Abelone nie sądziła, żeby Greger Langaard
odwza-
jemniał jej uczucia. Nie szukał towarzystwa Sofie i to raniło
dziewczynę. Sofie wypiła tamtego wieczoru zbyt dużo, była
bardzo smutna, płakała i zapytała, czy Abelone nie rozumie, że
ten mężczyzna ja kocha.
Słyszała również rozmowę między Sofie a Maline, podczas
której Sofie twierdziła to samo, że Greger Langaard często
załatwiał coś w Gimle, ponieważ podobała mu się gospodyni.
Westchnęła cicho. Czy mogłoby w tym być ziarnko prawdy?
Sama zwróciła uwagę, jak na nią patrzył w noc świętojańską i
kiedy zastanowiła się, przypomniała sobie, że zimą i wiosną
często przybywał w jakichś sprawach do Gimle. Z drugiej
strony nie zrobił ani nie powiedział niczego, co sugerowałoby,
że się w niej zakochał.
Szybkim ruchem odgarnęła kosmyki włosów, które luźno
opadły jej na czoło. Greger Langaard był dla niej zawsze miły i
uprzejmy, wiedziała wiec, że rozmowa z nim pójdzie jej
gładko. Przeszła przez ogród i ruszyła w dół, na plażę w
kierunku domku na łodzie. Wilma znalazła coś ciekawego pod
krzewem róż, ale na
szczęście zadowoliła się wąchaniem trawy. Pani Agnes na
pewno nie byłaby zadowolona, gdyby jej różane krzewy
zostały wykopane.
Zarządca uniósł głowę. Wyschnięte na słońcu wodorosty i
muszelki pękały pod jej butami.
Opaloną słońcem twarz ozdobił uśmiech. -Czy to pani, pani
Ladefoss?
Odłożył sieć, wstał i podszedł do niej.
Odwzajemniła uśmiech. - Nie chciałabym odrywać pana od
pracy.
Potrząsnął głową. - Ależ wcale pani nie przeszkadza. Skinął
głową w kierunku miejsca, w którym siedział. - Lubię siedzieć
tu wieczorami, jest tu tak ciepło i cicho.
W niezręcznej ciszy szukała właściwych słów.
- Chciałam panu podziękować za to, co pan zrobił...
Umilkła, jakie słowa mogłyby wyrazić wdzięczność, którą
czuła? - Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby pan się nie zjawił.
Sądziłam... byłam pewna, że... Słowa uwięzły jej w gardle.
Może powinna była z tym poczekać, aż będzie mogła patrzeć
na wydarzenia z dystansem.
Podszedł do niej. - Sądzę, że pani sama przywróciłaby mu
oddech - powiedział cicho.
Spojrzała na niego. Myślała o tym dużo. - Nie wiem -
powiedziała. - Zrobiłam tak, jak uczyła mnie matka, gdy
zwierzęta tuż po urodzeniu nie oddychały. Potrząsnęła głową i
odwróciła spojrzenie. Powinna była wiedzieć, że nie będzie w
stanie spokojnie rozmawiać o tym, co się zdarzyło.
Położył dłoń na jej ramieniu. - To zupełnie co innego, gdy
chodzi o własne dziecko, prawda?
Spojrzała na niego. Tym razem mruganie oczami nie
pomogło, musiała szybko otrzeć łzy. - Ma pan rację. Połykała
łzy. Nigdy nie zapomni chwili, gdy przyłożyła swoje wargi do
ust Małego Erika, jego zimnej, wilgotnej skóry, nie zapomni
tego, że nie oddychał.
- Nie wiem, jak się panu odwdzięczę - powtórzyła drżąc.
Uśmiechnął się, ale spojrzenie miał poważne. - Cieszę się, że
wszystko dobrze się skończyło - odpowiedział. - Musiało to
być dla pani potwornym przeżyciem.
- Tak, ja... - mrugała oczami spoglądając na lustrzaną,
spokojną wodę, którą wieczorne słońce ubarwiło na
złoto-pomarańczowy kolor. Dobrze było na coś popatrzeć. -
Nie wiem, jak długo leżał w wodzie.
Rozmawiali o tym, jak długo chłopczyk mógł się błąkać i o
tym, co tak naprawdę się stało. Trudno było to ustalić,
ponieważ sam nie mógł niczego opowiedzieć.
- Nie mógł leżeć tam bardzo długo - powiedział Greger
Langaard.
Spojrzała na niego. Ojciec i doktor Greni mówili to samo.
Gdyby długo leżał w wodzie, nie przeżyłby. Poza tym doktor
Greni powiedział, jeśli leżałby tam dłużej, mógł doznać
urazów, których nigdy nie można byłoby wyleczyć. Na
szczęście tak się nie stało. Mały Erik był taki, jak wcześniej.
- Lekarz powiedział to samo - odpowiedziała. - Musiałam tam
przybiec chwilę po tym, jak wpadł do wody.
- Myślę, że ma pani rację. Mrugnął do niej. -Wiadomo, jak
dzieci lubią bawić się w wodzie.
Najpewniej siedział na brzegu i bawił się i pewnie postanowił
wejść na kamień... Później wpadł do wody i nie był w stanie się
podnieść.
Abelone skinęła głową. - Ma na kolanie małe otarcie.
Przypuszczam, że może próbował wdrapać się na kamień,
który leżał w wodzie. Ostatnim razem, gdy tam byliśmy, stał na
nim i wrzucał kamyki do stawu.
Spojrzał na nią z powagą. - Może ześliznął się z kamienia i
wpadł do wody?
Myślała o tym samym. - Sądzę, że właśnie tak się stało.
Przeczesał włosy koloru piasku i potrząsnął głową. - Aż
trudno pomyśleć, jak to mogło się skończyć. Ale mimo
wszystko skończyło się szczęśliwie - powiedział na wpół
uśmiechając się.
Ona również uśmiechnęła się i przytaknęła skinięciem głowy,
mimo że nadal czuła w sobie strach. Nigdy, nigdy nie zapomni
tej chwili, gdy ujrzała Małego Erik leżącego w wodzie.
- Nie wiem, jak mam panu dziękować - powtórzyła bezradnie.
Spojrzenie zarządcy stało się ciepłe. - Największym
podziękowaniem było to, że pani syn zaczął oddychać -
odpowiedział cicho.
Poczuła, jak znów napływają jej łzy. - Myślałam, że go
straciłam, byłam tak pewna, że on umarł, ja... To było już zbyt
wiele dla niej. Jak wiele razy przez ostatnie dwa dni, zaczęła
się trząść i nie mogła powstrzymać łez.
Czuła się jak mała dziewczynka, kiedy tak tam stała.
Podszedł do niej bliżej, delikatnie objął i bez słowa trzymał w
objęciach.
Trzęsła się jak osika, płakała jak dziecko.
Muszę wziąć się w garść, nie mogę tu tak stać i płakać. Nie
mogę... Pan Langaard, pan...
Nie miała wystarczająco siły, żeby się od niego odsunąć.
Czuła się tak mała, dobrze było mieć ramię, na którym można
było się wesprzeć. Mogła dużo znieść, ale myśl o tym, jak
blisko była utraty Małego Erika, była dla niej zbyt ciężka.
Trzymał ją, aż przestała dygotać i płakać.
Zakłopotana odsunęła się, nie wiedziała, co
powinna zrobić czy powiedzieć. Łatwiej było, gdy miała
wtuloną w niego twarz.
Uśmiechnął się, gdy już doszła do siebie i spojrzała na
Gregera.
- Przepraszam bardzo - wyjąkała, czerwieniąc się. - Nie mam
zwyczaju tak się zachowywać - uśmiechem próbowała
wybrnąć z tej sytuacji.
Na nowo spoważniał. - Nie musi pani się usprawiedliwiać -
powiedział i spojrzał na nią zaskoczony. - Wręcz przeciwnie.
Byłoby dziwne, gdyby nie była pani poruszona tym, co się
wydarzyło. Każda matka przeżyłaby to w ten sposób.
Oczywiście miał rację, niemniej jednak poczuła się głupio.
- Chciałabym panu podziękować, ale nigdy nie będę mogła się
panu odwdzięczyć. Podziękowania nigdy nie będą
wystarczające.
Stali naprzeciw siebie bez słów, ale milczenie nie było
krępujące.
Twarz Gregera Langaarda wyrażała dziwny spokój, gdy
wyciągnął rękę i ostrożnie chwycił jej dłoń.
Spojrzała na niego zdziwiona, a on zbliżył się do niej.
Spojrzenie utkwił w jej ustach.
Zesztywniała. Czy próbował ją pocałować?
Chciała przyciągnąć swoją dłoń z powrotem, gdy on
przybliżył twarz do jej policzka i lekko ją pocałował.
Stała jak skamieniała, nagle usłyszała, jak ktoś zawołał imię
zarządcy.
Puścił jej dłoń i uśmiechnął się. - Muszę już iść.
Zaskoczona, stała tak, gdy idący mocnym krokiem Greger
Langaard zniknął w ogrodzie. To parobek go wołał.
Poczuła, jak czerwienieje na całej twarzy, uniosła dłoń do
policzka, na którym Greger Langaard złożył pocałunek.
Sądziła, że pocałuje ją w usta, ale zamiast tego przytulił ją i
ostrożnie pocałował w policzek.
Myśli sprawiły, że jej serce zaczęło szybciej bić. Nie
wiedziała, czy była smutna, czy...
Czy co?
Nie wiedziała. Wiedziała jedynie, że była zdezorientowana.
Poczuła ból w sercu. Jak mo-
gła pozwolić mu na coś takiego? Wprawdzie nie pocałował jej
w usta, ale postąpił dość odważnie.
Czy zrobiła coś, co dało mu do zrozumienia, że tego pragnie?
Ogarnął ją wstyd, gdy biegła wzdłuż plaży. Nie chciała go
spotkać, więc wybrała ścieżkę przez skały i las na południowy
zachód od La-defoss. Wilma szła za nią krok w krok.
Ciężko dysząc zatrzymała się, gdy zbliżała się do drogi i
kamiennego mostu nad rzeką Gimle.
Myśli kłębiły się jej w głowie, gdy raz po raz powtarzała to
samo.
Wybacz mi, Eriku, wybacz.
2
Ulice drżały w letnim rozgrzanym powietrzu, gdy Blanche
stanęła przed
hotelem pani Krohn. Mały pensjonat leżał przy jednej z ulic
nad przystanią, miał opinię przyjemnego i dobrze
prowadzonego. Właścicielka, pani Krohn, prowadziła hotel od
dwudziestu lat i mimo że była już w podeszłym wieku, nie mia-
ła najwyraźniej żadnych planów przekazania interesu młodszej
generacji.
Blanche złożyła parasolkę i otworzyła drzwi. Mosiężny
dzwonek oznajmił jej wejście, gdy znalazła się w przytulnym
foyer. Nie widziała nikogo w recepcji, ale z głębi
pomieszczenia, które prawdopodobnie było restauracją,
usłyszała dźwięki pianina.
Już miała tam iść, gdy w recepcji pojawił się dobrze ubrany,
młody mężczyzna z mocno wypomadowanymi włosami.
Ukłonił się lekko. - W czym mogę pani pomóc?
- Szukam pani Martens. Czy to prawda, że tutaj pracuje?
Recepcjonista skinął głową. - Tak, jest w kuchni - uśmiechnął
się. - Zechce pani zaczekać w sali restauracyjnej?
- Dziękuję, chętnie.
Blanche weszła do restauracji, większość stołów była zajęta.
Hotel pani Krohn był również znany ze swojej dobrej kuchni,
wiele osób przychodziło tu tylko do restauracji.
Miała szczęście, znalazła dwuosobowy stolik w głębi salonu,
przy oknie. Usiadła lekko zdenerwowana. Może pani Martens
będzie uważać, że przeszkadzam jej w pracy? Jeśli tak, mogę
się umówić na spotkanie innego dnia.
- Blanche?
W mgnieniu oka rozpoznała głos i odwróciła się.
Pani Martens zaśmiała się do niej. - Albo może powinnam
powiedzieć: pani Bjerkely? Stałaś się przecież dorosłą
mężatką.
Podenerwowanie, które przed chwilą czuła, zniknęło, gdy
zobaczyła pogodną, okrągłą twarz pani Martens. Minęło wiele
Jat od czasu, kiedy pracowała u jej ojca, ale zdaniem Blanche
nie zmieniła się zbytnio. Nie miała może tak siwych włosów,
przybyło jej trochę zmarszczek, ale serdeczność była nadał
taka sama.
Blanche wstała. - Przepraszam, jeśli przeszkadzam - zaczęła.
Pani Martens zaprzeczyła. - Wcale nie, właściwie to na dzisiaj
już skończyłam.
Blanche nie wiedziała za bardzo, jak powinna zacząć
rozmowę. Pani Martens na pewno zastanawiała się nad celem
jej wizyty. - Nie wiem jak zacząć, pani Martens - powiedziała z
wahaniem.
Kobieta ponownie zaśmiała się. - W takim razie ja zacznę, bo
rozumiem, że leży ci coś na sercu.
Usiadły, pani Martens nachyliła się do niej. -
Czy mogę zaproponować kawę i ciasto morelo-we z bitą
śmietaną? Smakuje wręcz wyśmienicie, mogę przysiąc.
Blanche z ulgą skinęła głową, zadowolona, że rozmowa
poszło tak łatwo. - Bardzo chętnie, pani Martens.
Kobieta kiwnęła na jedną z kelnerek i szybko złożyła
zamówienie.
- Od jak dawna pani tu pracuje? - zapytała Blanche. - To
będzie chyba już z piętnaście lat?
Pani Martens skinęła głową, w tym czasie podano im kawę. -
Tak, zaczęłam tu pracować kilka lat po tym, gdy moja
przyjaciółka, pani Krohn, kupiła ten lokal. Była niezadowolona
z osoby, która pracowała przede mną i gdy zapytała, czy
chciałabym podjąć tu pracę - przyjęłam propozycję. Przyjazna
twarz przybrała poważny wyraz. - Miałam wyrzuty sumienia,
gdy was zostawiałam. Wasz ojciec tyle podróżował, a pani tak
często była sama ze służbą w wielkim domu.
Blanche nie chciała, aby pani Martens dowiedziała się, jak
było jej wtedy smutno. - Nie było powodu - powiedziała, ale
zrozumiała,
że musiała powiedzieć to w ładniejszy sposób.
- Spędzałam przecież dużo czasu u wuja i ciotki w Gimle,
poza tym miałam dość miłą guwernantkę.
Pani Martens sprawiała wrażenie, jakby jej ulżyło. - Tak, i
była pani mądrą dziewczynką. Pani ojciec miał szczęście,
łatwo było panią wychować. Zaśmiała się. - Była pani
dzieckiem, które samo rozróżniało dobro od zła i ojciec
pragnął, żeby jak najwcześniej zacząć pani edukację. Już jako
mała dziewczynka była pani bardzo dorosła.
Spuściła wzrok. Wiedziała, że pani Martens próbowała być
miła, ale w rzeczywistości była samotnym dzieckiem, które
robiło, co mogło, żeby ojciec mógł ją pochwalić. Nieważne, jak
wielki wysiłek w to wkładała, nigdy nie było to wystarczające.
- W hotelu jest na pewno dość dużo pracy?
- zapytała Blanche, gdy dziewczyna przyniosła ciasto.
Chciała zmienić temat.
Pani Martens przytaknęła z uśmiechem. -Tak, ale lubię to.
- Czy jest pani również odpowiedzialna za pokojówki? -
Blanche wypiła łyk gorącej czarnej kawy.
- Tak, za pokojówki, pościel w pokojach, obrusy, sztućce i
nakrycia stołu w sali konferencyjnej.
- Jestem po wrażeniem! - przerwała Blanche. Pani Martens
mimo wszystko nie była już taka młoda.
Blanche pochwaliła ciasto, które było naprawdę smaczne.
Rozumiała jednak, że pani Martens oczekiwała na wyjaśnienie,
co ją sprowadzało. - Pani Martens, mam nadzieję, że mogłaby
mi coś pani powiedzieć o mojej matce. Staram się dowiedzieć o
niej czegoś więcej. Pani wie, że matka umarła przy porodzie i
nikt z jej krewnych nie żyje.
Kobieta zamyśliła się. - Pamiętam pani matkę dość dobrze.
Przyszłam na służbę do pani dziadków, gdy była małą
dziewczynką, około dziesięcioletnią, jeśli mnie pamięć nie
myli. Mrugnęła do Blanche. - Bardzo ucieszyłam się, gdy
zechciała, żebym została gospodynią w willi Blickenfeldtów.
Siedziały rozmawiając o tym, jak czuła się jej matka jako
żona, po czym Blanche odstawiła filiżankę i przeszła do
rzeczy. - Kilka dni temu dowiedziałam się, że matka za młodu
zaszła w ciążę - powiedziała i nie spuszczała wzroku z twarzy
pani Martens.
Przez moment wyglądała na zdezorientowaną, po czym
zmarszczyła brwi w zamyśleniu. Blanche widziała, że
wiadomość była dla niej zaskoczeniem. - Proszę zrozumieć,
pani dziadkowie dość starannie trzymali rodzinne problemy w
tajemnicy. Pani dziadek był ważną osobą w mieście i gdyby
okazało się, że jego córka zaszła w ciążę nie będąc mężatką... -
potrząsnęła głową. - Nie, nie wierzę, żeby Helenę Augusta
urodziła dziecko, zanim urodziła panią. Zmrużyła oczy. - Kto
pani to powiedział?
Blanche postanowiła powiedzieć prawdę. -Pani Angelsten.
Pani Martens uniosła brwi. - Ma pani na myśli tę kobietę,
która opiekuje się dziećmi? Rozmyślając, spojrzała w okno. -
Pamiętam pierw-
szego męża pani Angelsten, pana Mowinckela. Był on
wspólnikiem pani dziadka.
Blanche wpatrywała się w panią Martens. Nigdy wcześniej o
tym nie słyszała. - Jego wspólnik?
Pani Martens skinęła głową. - Zgadza się, ale nie dziwi mnie,
że może pani nie znać pana Mowinckela. Nie wiem, co się
stało, ale przestali współpracować i o ile się orientuję, od tam-
tej pory nigdy już nie mieli ze sobą nic wspólnego. Kolejny kęs
morelowego ciasta wolno zniknął w jej ustach. - Nie wiem, co
się stało, bo gdy pan Mowinckel pracował razem z pani
dziadkiem, Mowinckelowie byli stałymi gośćmi w jego domu.
Blanche próbowała zebrać myśli. Czy to z tego powodu pani
Angelsten tak jej nie lubiła? Czy kłótnia sprzed lat pomiędzy
jej dziadkiem a zmarłym mężem pani Angelsten mogła być
przyczyną jej zajadłości?
Musiała powstrzymać westchnienie. Nie przestawało ją
zadziwiać, co mogła ze sobą nieść nienawiść sprzed lat, ale ten
przypadek wyda-
wał się nie mieć sensu. To kłótnia sprzed prawie trzydziestu
lat!
- Ale nie wie pani, co spowodowało tak nagłe zakończenie
znajomości? -zapytała.
Pani Martens potrząsnęła głową. - Nie, jak wszystko inne,
trzymano to w tajemnicy przed służbą - odpowiedziała i
uśmiechnęła się ostrożnie. - Ale czasem mimowolnie
dowiadywaliśmy się czegoś.
Blanche zatopiła łyżeczkę w złotym, słodkim cieście. - Ale
mówi też pani, że pani Angelsten była wśród bliskich
znajomych moich dziadków?
Pani Martens zaczęła opowiadać. - No tak, w gruncie rzeczy
to pan Mowinckel często bywał w domu pani dziadków.
Pamiętam, że jego żona w tym czasie chorowała i pan
Mowinckel często przychodził sam, mimo że bywały okazje,
kiedy małżonki również były zapraszane. Spojrzała na nią
przepraszająco. - Przykro mi, że nie mogę pani pomóc, ale
nigdy nie słyszałam, żeby ktokolwiek mówił o tym, że
panienka Helenę Augusta była w ciąży.
Była zawiedziona tym, że pani Martens nie wiedziała więcej,
ale przynajmniej dowiedziała się skąd pani Angelsten znała jej
matkę. Znała, więc jej dziadków, mimo że nigdy o tym nie
wspomniała.
Blanche ponownie spojrzała na panią Martens, ciasto było
zjedzone, a filiżanki po kawie puste.
- O ile nie...
Pani Martens zamilkła i Blanche z ciekawością spojrzała na
nią. - Co pani ma na myśli?
Kobieta potrząsnęła głową. - Nie, w istocie nie jestem pewna,
ale zaczęłam myśleć nad tym, co zdarzyło się tej zimy, gdy
pani matka miała osiemnaście lub dziewiętnaście lat. Znów
zwróciła wzrok ku oknu, zastanawiając się. - Nie, musiała mieć
osiemnaście lat, ponieważ poznała pani ojca, gdy miała
dziewiętnaście. Uśmiechnęła się i mrugnęła do Blanche. - Pani
ojciec był tak przystojnym, przyjemnym mężczyzną. Od razu
zdobył serce panienki Helenę Augusty, robił dla niej wszystko
i pani dziadkowie również byli mu bardzo przychylni.
Blanche poruszyła się na krześle. - Ale co wydarzyło się tej
zimy, gdy matka miała osiemnaście lat?
Pani Martens dyskretnie wytarła kąciki ust lnianą serwetką. -
Gdy zbliżały się święta Bożego Narodzenia, dość nagle
zdecydowano, że pojedzie odwiedzić jakiś dalekich krewnych
w Szwecji, tak mi się zdaje. Potrząsnęła głową. -Nie wiem, kto
to był, ale pani matka, po spędzeniu zimy na studiowaniu
historii sztuki, wróciła do domu, gdy zbliżało się lato. Jeśli
dobrze pamiętam, pani babcia powiedziała, że pobierała
prywatne lekcje u jakiegoś profesora.
Blanche poczuła, jak serce zaczęło bić jej szybciej. Ojciec
nigdy jej o tym nie opowiadał. - Matka studiowała historię
sztuki?
Pani Martens spojrzała na nią tajemniczo. -Pamiętam, że pani
matka interesowała się sztuką i pani dziadek zadecydował, że
młodej kobiecie przyda się kształcenie w tej dziedzinie. Sądzę,
że próbowała również sił w malarstwie, ale przede wszystkim
interesowało ją studiowanie arcydzieł wielkich mistrzów.
Blanche poczuła, że lekko trzęsą się jej dłonie. A więc matka
opuściła miasto zimą, kiedy miała osiemnaście lat i wróciła
dopiero latem.
Nie było rzadkością, że młode, niezamężne kobiety, które
zaszły w ciążę, jechały w podróż do krewnych, aby urodzić i
gdy powiły, dziecko było porzucane.
- Pamięta pani, czy matka miała kogoś, zanim wyjechała do
Szwecji? - zapytała podekscytowana.
Pani Martens potrząsnęła głową. - Nie, zdecydowanie mogę
powiedzieć, że nie. Jeśli przedstawiłaby kogokolwiek
rodzicom, wiedziałabym o tym. Ale oczywiście mogła być
zakochana w mężczyźnie, o którym wiedziała, że rodzice go
nie zaakceptują.
Od tych informacje spociły się jej dłonie. -Czy sądzi pani, że
matka mogła być w ciąży, gdy wyruszyła w podróż?
Pani Martens spojrzała jej w oczy. - Sądzę, że już pani
zadecydowała, co sądzić o tym, pani Bjerkely.
Blanche nie powstrzymała uśmiechu. - Ma
pani rację, pani Martens - odpowiedziała i wstała. - Nie będę
już pani dłużej przeszkadzać, ale musi pani wiedzieć, że bardzo
cieszę się, że podzieliła się pani ze mną swoją wiedzą.
Przepełniało ją wzburzenie. Tak czy inaczej dowiedziała się
więcej, niż mogła liczyć.
Pani Martens uśmiechnęła się. - Rozumie pani, znałam swoje
miejsce i jeśli mam powiedzieć prawdę, to nigdy wcześniej nie
słyszałam takich plotek o pani matce. Ścisnęła dłonie Blanche.
- Mimo to musi pani wiedzieć, że pani matka była wspaniała i
dobra, zawsze była miła i pomocna, również w stosunku do
służby.
Blanche zobaczyła, że jej oczy zaszkliły się. - Ale jeśli
chciałaby pani dowiedzieć się więcej o niej, proponuję
rozmowę z jej przyjaciółką, Lucie.
Blanche szybko zastanowiła się. Lucie? Nigdy nie słyszała,
żeby matka miała przyjaciółkę o tym imieniu.
- Przyjaciółka pani matki przez wiele lat mieszkała w Anglii,
ale przed Bożym Narodzeniem wróciła do Tonsbergu. Pani
Martens
uśmiechnęła się. - Sądziłam, że może pani ją znała? Teraz
nazywa się Lucie Archer, jest matką nowego dziedzica
Rosenlowe.
Blanche wpatrywała się w nią. Pani Archer? Pani Archer była
przyjaciółką jej matki?
Pożegnała się z panią Martens, zdezorientowana nowymi
wiadomościami.
Dlaczego pani Archer nie powiedziała, że znała jej matkę?
Nigdy o tym nie wspomniała ani słowa!
Wyszła na ulicę, na palące słońce.
Otworzyła parasolkę i oparła ją na ramieniu śpiesząc w
kierunku sierocińca.
Jak tylko znajdzie pretekst, złoży wdowie Archer wizytę.
3
Ellen spojrzała na Norę. Tego przedpołudnia było ciepło i
cicho, więc zdecydowali się zasiąść w leżakach na pokładzie
spacerowym.
Małżonka profesora Wergelanda jak zawsze była pogrążona
w lekturze, nadal czytała książkę Karola Darwina. Ulrik i
profesor Wergeland poszli do palarni, gdzie toczyli rozmowę z
przyrodnikiem ze Szwajcarii. Profesor Wergeland zagadnął go,
gdy zobaczył przy relingu mężczyznę z przyrządem, który
mógłby być używany do morskich i astronomicznych pomia-
rów. Urządzenie przyciągnęło uwagę zarówno Ulrika,
profesora, jak i Nory, i gdyby palarnia
nie była przeznaczona tylko dla mężczyzn, Ellen i żona
profesora przyłączyłyby się do nich. Nora była markotna, gdy
szwajcarski przyrodnik odszedł wraz z Ulrikiem i jej mężem.
Ellen odchyliła głowę i zamknęła oczy. Czasem zadziwiało ją,
jak bardzo zaangażowana w swoją pracę jest Nora. Była młodą,
piękną kobietą, jedynie o kilka lat starszą od niej, ale jej
postawa wydawała się staromodna. Gdy tylko otwierała usta,
rozmowa zaraz była kierowana na jakiś naukowy problem,
który chciała omówić z Ulrikiem albo z mężem.
Ellen westchnęła bezgłośnie. Nora traktowała swoje studia i
pracę bardzo poważnie i nie dziwiło ją to. Była jedną z
pierwszych kobiet, która otrzymała prawo do studiowania i
nietrudno było zrozumieć, że chciała dużo udowodnić. Wiele
osób ucieszyłoby, gdyby nie byłaby w stanie zakończyć
studiów. Niewielu wierzyło, że kobiety były wystarczająco
mądre, aby studiować. Powszechna była opinia, że rolą kobiety
było zajmowanie się mężem, domem i dziećmi.
Ellen pogrążyła się w myślach. A jeśli Nora
zajdzie w ciążę? Z małym dzieckiem studiowanie byłoby
prawie niemożliwe. A co z podróżą? Sama o tym również
myślała. A gdyby sama ponownie zaszła w ciążę? Właśnie z
tego powodu byli wstrzemięźliwi. Dziecko było dla nich
ważniejsze od udziału w ekspedycji, wiedziała, że jeśli
zaszłaby w ciążę, Ulrik bez wahania podjąłby decyzję o
powrocie do domu.
Była jednak też w pełni świadoma, że może nie urodzić
zdrowego dziecka i załamałaby się, gdyby znowu przeżyła
poronienie. Na szczęście podczas podróży zaczęła myśleć o
innych rzeczach.
Aż zamrugała oczami, gdy usłyszała z dala dziecięcy śmiech.
Rozpoznała słodki, radosny głos Zhenmei. Znalazła sobie
koleżankę, Ellen wielokrotnie widziała, jak bawiły się razem.
Pomyślała, że pewnie teraz również się bawią w jakąś odmianę
klipy. Rzucały drewienkami w kierunku leżącego dalej
kawałka drewna. Tak miło, że głuchoniema dziewczynka
znalazła kogoś do zabawy. Podróż również dla niej musiała
być nużąca.
Już miała ponowię zamknąć oczy, gdy coś w oddali przykuło
jej wzrok.
Jakaś wysoka i smukła postać o ciemnych, prawie czarnych
włosach przemieszczała się w oddali po pokładzie.
Na moment wstrzymała oddech czekając, gdyż trudno było
rozpoznać jego twarz.
Mężczyzna zatrzymał się, podszedł do relingu, przystanął i
spoglądał na morze.
Nabrała pewności, gdy spojrzał w jej stronę.
To on, mężczyzna, którego Ulrik próbował dogonić w
Londynie.
Szybko wstała. - Zaraz wracam - usprawiedliwiła się przed
Norą, która skinęła głową i uśmiechnęła się do niej, po czym z
powrotem zagłębiła się w lekturze.
Ponownie spojrzała na stojącego w oddali mężczyznę, który
oparł ramiona o poręcz barierki. Na szczęście wyglądało na to,
że miał przez jakiś czas podziwiać morski widok.
Wcześniej w ciągu dnia Ulrik kilka razy bezskutecznie
chodził po pokładzie w nadziei, że go zobaczy. Musiała się
pospieszyć, zanim mężczyzna znów im się wymknie!
Pospiesznie ruszyła w kierunku palarni.
Oczywiście mogła udać się do kapitana, ale łatwiej będzie,
jeśli to Ulrik z nim porozmawia. A ona sama będzie mogła
wrócić na leżak i pilnować, aby mężczyzna znów im się nie
wymknął.
Otworzyła drzwi do palarni. Doszedł do niej wyraźny słodki
zapach cygar, natychmiast w pospiechu podszedł do niej
członek załogi. Ulrik nie dostrzegł jej, siedział odwrócony
plecami i był pochłonięty rozmową z profesorem
Wergelandem i szwajcarskim przyrodnikiem.
Marynarz chciał pokazać jej drogę do wyjścia mówiąc coś po
angielsku, musiało to jej zdaniem znaczyć, że miejsce
przeznaczone było jedynie dla mężczyzn.
- Nie, chciałabym... muszę porozmawiać z moim mężem, on
jest... - wskazała palcem i próbowała wyjaśnić, ale nie
wiedziała, jak to powiedzieć po angielsku.
Małe zamieszanie musiało przyciągnąć uwagę zebranych,
ponieważ Ulrik przybiegł do niej.
Ulrik powiedział coś krótko mężczyźnie, który ukłonił się
zaczerwieniony i zniknął.
- Ten człowiek, który ukradł torebkę lady Juliet - opowiadała
pospiesznie. - Jest teraz na pokładzie! Stoi przy relingu na
lewej burcie, przy pierwszym kominie.
Ulrik skinął szybko głową. - Powiem kapitanowi. Będziesz go
obserwować?
Ruszyła pospiesznie na pokład i ulżyło jej, gdy zobaczyła, że
mężczyzna nadal tam był.
Ellen usiadła na swoim leżaku wypatrując Ulrika i kapitana.
Nora wydała z siebie ciche westchnienie i odłożyła książkę. -
Bardzo męczy mnie to czytanie. Uśmiechnęła się do Ellen. -
Może pospacerowałybyśmy trochę?
Ellen nie chciała opuszczać miejsca i szukała dobrej
wymówki. - Nie czuję się zbyt dobrze -powiedziała. - Może
trochę później?
Nora wyglądała na zawiedzioną, ale ponownie otworzyła
książkę. - Oczywiście.
Ellen poczuła wyrzuty sumienia, że jej odmówiła, ale
niedługo usłyszy wyjaśnienie, dlaczego nie mogła ruszyć się z
miejsca.
Ponownie badała wzrokiem pokład. Łotr,
który próbował ukraść pompadurkę lady Juliet nadal stał w
tym samym miejscu. W tym momencie dostrzegła Ulrika i
kapitana. Szli spokojnie obok siebie i nikt z pasażerów nie
domyślał się nawet, co niedługo się stanie.
Zamarła na moment. Ku swojemu przerażeniu w niewielkiej
odległości za nimi dostrzegła lady Juliet i jej matkę.
Siedziała, spoglądając to na jednych, to na drugich. Ulrik i
kapitan zbliżali się do celu.
Co się stanie, gdy kapitan poprosi mężczyznę o rozmowę?
Czy będzie próbował uciekać, czy spokojnie przystanie na
warunki?
Zobaczyła, jak Ulrik pochylił się do kapitana i szepnął mu
coś, gdy ten skinął do mężczyzny. W tym momencie
zobaczyła, że mężczyzna spokojnie odwrócił się i zaczął iść w
przeciwnym kierunku.
Wstała z fotela. Czy Ulrik i kapitan zauważyli, że odszedł?
Musieli, ponieważ Ulrik i kapitan Peyton zaczęli iść szybciej,
ale ten ostatni nie był równie szybki.
Nagle mężczyzna musiał zrozumieć, co się stanie, ponieważ
zaczął biec przez pokład. Zdumieni pasażerowie odsuwali się
na boki.
Ellen wstała i Nora zorientowała się, że coś się dzieje.
- Co się stało? - zapytała i rozejrzała się.
- To człowiek, który w Londynie ukradł torebkę lady Juliet -
wyjaśniła Ellen.
Nora wpatrywała się w nią z niedowierzaniem. - Czy on jest
tu, na statku?
Ellen skinęła głową, próbując jednocześnie obserwować
wydarzenia na pokładzie.
Nora również wstała i razem przyglądały się temu, co
rozgrywało się po drugiej stronie pokładu.
Ulrik dogonił mężczyznę, który nie chciał się poddać.
Próbował się wyrwać z uścisku Ulrika, upadli na pokład, ale
szybko wstali.
Nora położyła dłoń na ustach. - Mam nadzieję, że Ulrikowi
nic się nie stało.
Ellen też się bała, mężczyzna był większy i silniejszy od
Ulrika, ale jej mąż był szybszy. W jakiś sposób udało mu się
wygiąć ramiona męż-
czyzny do tyłu i przyprzeć go do relingu, aby nie mógł dłużej
stawiać oporu.
Na szczęście w tym momencie nadszedł kapitan.
Kapitan Peyton i Ulrik chwycili mężczyznę pod ręce i
eskortowali go na rufę. Obcy uspokoił się, może zdał sobie
sprawę, że poza skokiem do morza nie miał żadnej możliwości
ucieczki.
- Cóż za okropność! - powiedziała Nora, wyraźnie poruszona.
- I pomyśleć, że przez cały czas był na pokładzie - popatrzyła
na Ellen. - To on musiał ukraść pierścionek z kabiny lady Juliet,
nie sądzisz?
Ellen skinęła głową, wzrok miała utkwiony w młodej
Angielce i jej matce.
Wydawały się być również poruszone. Lady Juliet szlochała,
twarz jej matki wyrażała złość i desperację.
Nora również na nie popatrzyła. - Dla lady Juliet musiało to
być trudne - wymamrotała i usiadła. - Ponowna kradzież
pierścionka musiała być dla niej okropnym przeżyciem.
Uśmiechnęła się i otworzyła swoją książkę. - Są-
dzę, że będzie szczęśliwa, gdy odzyska go z powrotem.
Pewnie znajdą go w kieszeniach tego łotra.
Ellen wolno pokręciła głową. - Nie sądzę, aby była smutna z
tego powodu - powiedziała, bardziej do siebie niż do Nory.
4
Mocniej owinęła się płaszczem, okręt przepływał przez gęstą,
białą jak mleko mgłę. Było prawie bezwietrznie, powietrze
było chłodne i wilgotne. Nieustający hałas maszyny parowej i
fal, które rozbijał dziób, nasilił się. Mgła spowiła Angélique, to
była ich ostatnia noc na Oceanie Atlantyckim. Jutro statek
dostojnie przepłynie przez cieśninę, która oddzielała Europę od
Afryki, a o świcie na horyzoncie zaświeci śródziemnomorskie
słońce.
Wpatrywała się w mgłę. Nic nie można było zobaczyć ani
usłyszeć, wkrótce zapadnie noc i Angélique otoczą ciemności.
Takie same, które spowijały ją samą.
Usłyszała za sobą kroki, ktoś wolno szedł po wilgotnym
pokładzie. Wkrótce wypowie jej imię. Jego głos przepełniony
będzie zdziwieniem, bólem i niedowierzaniem, że mogła coś
zrobić przeciw niemu. Wiedziała, że jego zdaniem
potrzebowała czasu na oswojenie się z myślą, że będą razem;
dla jej rodziny było oczywistością pozwolenie na ubieganie się
o jej względy przez francuskiego markiza.
- Juliet?
Zacisnęła powieki. Jego głos wyrażał bezsilność, słyszała w
nim ból i wiedziała, jak bardzo go zraniła.
Nie chciała odwrócić się do niego, nie chciała spojrzeć w
twarz pełną pytań i zawodu.
Czy nie rozumiał, że zaręczyny były umową między nim a jej
ojcem? Że to jej ojciec chciał, żeby się pobrali? Nie sądziła,
żeby ojca kiedykolwiek obchodziły jej uczucia, a już na pewno
nie wtedy, gdy ocenił bogactwo markiza, które mogło
wyciągnąć ich z kłopotów, do których on sam doprowadził.
Zmarnotrawił dużą część majątku rodzi-
ny i teraz uważał za oczywiste, że Juliet poślubi mężczyznę,
którego nie kocha, ale którego przy nadarzającej się okazji
ojciec poprosi o sporą kwotę pieniędzy, aby nie skalać dobrego
imienia rodziny.
Wolno otworzyła oczy i nadal wpatrywała się w spowitą białą
mgłą wodę, zanim wolno odwróciła się do niego, swojego
narzeczonego. Człowieka ponad dwa razy starszego od niej, do
którego czuła wstręt, gdy tylko ją dotykał, mimo że nigdy
nawet jej nie pocałował. Nie był w żaden sposób natrętny,
zawsze zachowywał się w sposób grzeczny i kulturalny, ale
oboje wiedzieli, co oznacza małżeństwo.
Od dnia, w którym powiedzą sobie sakramentalne tak, będzie
musiała dzielić z nim małżeńskie łoże. Jego długie, blade palce
będą ją dotykać, a wąskie usta całować...
Gardziła nim, ale jeszcze bardziej gardziła sobą. Głęboko
pragnęła wzbudzić w sobie uczucie do niego. Na początku, gdy
się do niej zalecał, była zaślepiona prezentami, którymi ją
obsypywał. Przez ostatnie lata ojciec był dość
wstrzemięźliwy, zwłaszcza jeśli chodziło o nowe stroje, czy
przyjęcia i inne rzeczy, które wcześniej przyjmowała jako
oczywistość.
Z czasem zdała sobie sprawę z tego, jaką cenę musiała
zapłacić za wszystkie nowe, piękne suknie, biżuterię, którą
nosiły również matka i siostry, a markiz de Cavalière był
równie szczodry dla jej rodziny.
Późną zimą dotarło do niej, że musi zerwać zaręczyny.
Poznała Marka, któremu oddała serce - tak jak i on oddał jej
swoje. Zrozumiała, że musiała wybrać między miłością a
bogactwem i nie był to trudny wybór. Nigdy nie poświęciłaby
miłości dla pięknych strojów i kosztownych ozdób.
Gdyby miała wówczas siłę, by przeciwstawić się swojej
rodzinie, można było uniknąć tego wszystkiego.
- Tak mi przykro - zaczęła słabym, drżącym głosem, dobrze
wiedząc, że jej słowa i usprawiedliwienia nie były nic warte,
ponieważ zdawała sobie sprawę, że wiedział wszystko.
Zrozumiała to podczas obiadu, gdy chciał zmienić stół. Po
obiedzie ojciec poprosił ją o rozmowę i pojęła wtedy, że
wszystko się wydało. Wiedziała, że ojciec najpierw był
wściekły z powodu podejrzeń kapitana Peytona, ale wiedziała,
że prawda i tak wyjdzie na jaw. Bez wymówek i nie próbując
tuszować prawdy potwierdziła prawdziwość jego domysłów
To, co jacyś pasażerowie opowiedzieli kapitanowi
Peytonowi, było prawdą: znała Marka i od dłuższego czasu są
ze sobą związani.
Ojciec oczywiście szalał z wściekłości i zdumienia, ale
rzeczywistość była gorsza.
- Nie pojmuję, dlaczego po prostu mi tego nie powiedziałaś -
usłyszała wypowiedziane z wysiłkiem słowa.
Podniosła wolno głowę i popatrzyła na markiza de Cavalière.
Szare oczy wypełnione były gniewem i pogardą. Nie wyglądał
ani na zranionego, ani na smutnego.
Pałał wściekłością i nie bez przyczyny.
Nie sposób było to wyjaśnić. Nie było usprawiedliwienia, że
nie zerwała zaręczyn. Mogła oczywiście opowiedzieć o
naciskach rodziców
i rodzeństwa, ich złości i zarzutach, że myśli jedynie o sobie,
ale to nie zmieniało tego, czego się dopuściła.
Markiz podniósł rękę. Między palcami trzymał pierścionek
zaręczynowy, który jej podarował, pierścionek z drogocennym
diamentem Cavalierów.
- Wnioskuję, że wiesz, że nikt nie może oskarżyć cię o udział
w kradzieży twojego własnego pierścionka? - powiedział
chłodno.
Nie było nic do dodania. Nie było wytłumaczenia tego, co
zrobiła, ale zaręczyny z markizem spowodowały, że zdała
sobie sprawę, że rodzina traktuje ją jako swego rodzaju towar
wymienny. Jeśli markiz by ją dostał, oni dostaliby zaszczyty.
Czy istniała większa zdrada niż to
7
.
A co z samym markizem? Czy sądził, że mógł kupić jej
miłość? Czy wierzył, że poczuje jej przychylność dzięki
prezentom, którymi ją obsypywał? Musiała przyznać, że była
zaślepiona, ale gdy zakochała się w Marku zrozumiała, że
związek z markizem jest niemożliwy.
Wiedziała dobrze, że diament Cavalierów wart był fortunę,
ale gdyby zerwała zaręczyny, musiałaby mu go oddać.
Markowi od pierwszych chwil nie podobał się jej pomysł,
uważał, że mimo wszystko poradzą sobie. Miał małe dochody z
kopalni węgla, w której pracował, ale jeśli nie będzie zbyt
wymagająca, będą sobie z czasem mogli pozwolić na mały
domek. Nie będzie jej brakowało jedzenia ani ubrań, choć
nigdy nie będą żyli w bogactwie.
Gdyby tylko posłuchała Marka wcześniej! Nie siedziałby
teraz w okrętowym areszcie i nie zraniłaby tylu bliskich.
Po tym, jak w Londynie ich plan nie przyniósł powodzenia,
Mark wydał nawet swoje ostatnie, ciężko zarobione pieniądze
na bilet na statek. Zobaczyła go na pokładzie spacerowym
pierwszego wieczoru. Z początku była zła, ponieważ bardzo
ryzykował, ale też nie zaprotestowała, gdy przedstawił nowy
plan kradzieży diamentu Cavaliera.
Była nawet zadowolona, zbliżał się koniec jej zaręczyn i gra
mogła się skończyć.
Nic się nie udało i to była jej wina.
- Pierścionek był przeznaczony dla ciebie, ponieważ byłaś
moją narzeczoną - kontynuował markiz i objął klejnot dłonią. -
Uważam za zbyteczne ogłaszanie zerwanie zaręczyn.
Nie wiedziała, co powiedzieć, nie sądziła też, by markiz de
Cavalière chciał tego.
Odwrócił się do niej plecami, obrzucając ją wcześniej
spojrzeniem pełnym pogardy, po czym odszedł.
Podszedł do barierki, stał wpatrując się we mgłę, zapadł już
zmrok.
Jak wszystko mogło się tak źle skończyć?
Oparła się o reling. Sądziła, że ich plan nie mógł się nie
powieść. Diament Cavalièrôw wart był fortunę, ale dla markiza
był tylko kroplą w morzu bogactwa. Jednak dla niej i Marka
znaczyłby wszystko. Mark opowiadał, że wraz z przyjacielem
planowali otworzyć fabrykę papieru, ale nikt nie chciał
pożyczyć pieniędzy dwóm ubogim mężczyznom. Dzięki
pieniądzom, które otrzymaliby za diament, ich plany mogłyby
stać się rzeczywistością, a w każ-
dym razie byłyby dobrym początkiem. Zaręczyny z markizem
oczywiście zostałyby zerwane w dogodnym momencie, po
tym, jak zniknie pierścionek i kiedy Mark na dobre rozwinąłby
działalność fabryki, przedstawiłaby go rodzinie.
Zdała sobie sprawę, że dała się ponieść marzeniom. Czy nie
powinna była pojąć, że plan się nie powiedzie? Powinna
postąpić tak, jak większość młodych kobiet jej stanu - ugiąć się
wobec woli rodziny i wyjść za mąż za tego, który rodzinie
wydawał się odpowiednim kandydatem?
Wiedziała, jaka jest odpowiedź na to pytanie. Nigdy nie
mogłaby wyjść za mąż za markiza, ale tu chodziło o coś więcej.
Na moment mgła opadła i ukazał się spokojny czarny ocean,
po czym mgła ponownie zakryła wszystko.
Czy nie działała zbyt samolubnie? To ona naciskała, żeby
zrealizować plan. Gorąco pragnęła, żeby Markowi powiódł się
projekt fabryki papieru, ale dlaczego chciała, żeby mu się
udało? Czy dlatego, żeby mógł spełnić swoje marzenia, czy
aby mógł osiągnąć spore dochody?
Wiedziała, jak brzmiała odpowiedź i to spowodowało, że łzy
napłynęły jej do oczu.
Przechyliła się i spojrzała w dół w aksamitnie czarną, zimną
wodę.
Co będzie dalej? Co stanie się z Markiem? Czy rodzice
dowiedzą się o tym? I co się stanie, gdy historia wyjdzie na jaw
w Londynie? Czy zostaną wykluczeni z towarzystwa, a ojciec
będzie musiał sprzedać dom?
Dla jej rodziny będzie to wstyd niemożliwy do zniesienia.
Widziała już, co zrobiła z ojcem. Gdy dowiedział się, że była
współwinna kradzieży swojego własnego pierścionka,
popatrzył na nią tak, jakby była obcą osobą. Nie był wściekły,
nie krzyczał na nią, odwrócił się jedynie i odszedł.
Straciła wszystko. Nie miała już żadnych nadziei. Najlepsze
dla wszystkich byłoby...
- Lady Juliet?
Nie słyszała, jak nadszedł duński przyrodnik wraz ze swą
miłą, norweską żoną.
- Jest zimno, czy nie zechciałaby się pani przyłączyć do nas
pod pokładem? - pan Bjerregaard uśmiechnął się do niej.
Spojrzała w jego przyjazne oczy. To on wcześniej
obezwładnił Marka, pewnie zapamiętał go z przystani w
Londynie.
Może kapitan Peyton opowiedział im całą historię? Może
wiedzieli, że była zamieszana w kradzież diamentu
Cavalierów?
Pokręciła głową i próbowała się uśmiechnąć. - Nie, dziękuję.
Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza.
Przyrodnik skinął głową i ukłonił się. - Oczywiście, lady
Juliet.
Cieszyła się, że znów została sama, ale nagle pani Bjerregaard
zatrzymała się i zaczęła mówić coś cicho do męża w tym
dziwnym norweskim języku.
Pan Bjerregaard zwrócił się ponownie do niej. - Moja
małżonka sądzi, że nie powinna pani stać tu sama - stwierdził. -
Wiatr jest tak zimny, że rozchoruje się pani.
Popatrzyła zmieszana na Norweżkę, która błagalnie
wyciągnęła dłoń. Wiatr wcale nie był zimny, więc nie
rozumiała dlaczego ta obca kobieta nie chciała jej zostawić w
spokoju.
- Wejdźmy do środka - powiedziała pani Bjerregaard
łamanym angielskim, ale nietrudno było zrozumieć, co miała
na myśli.
Lady Juliet drżała na całym ciele, gdy opuszczała pokład.
Dopiero teraz poczuła jak zmarzła.
Mimo wszystko, pani Bjerregaard chyba miała rację.
Wiatr był zimny tego wieczoru. Taka również musiała być i
woda.
5
Blanche czekała w westybulu Rosenlowe. Rozmowa z panią
Martens miała miejsce trzy dni temu, ale dowiedziała się, że
pani Archer była w Kristianii, dlatego więc nie mogła
porozmawiać z nią wcześniej.
- Pani Bjerkely, przepraszam, że musiała pani czekać -
wykrzyknęła wdowa, gdy pospiesznie szła do niej po ułożonej
w szachownicę marmurowej posadzce. - Jedna z dziewcząt
była nieuważna i przypaliła apaszkę podczas prasowania.
Machnęła ręką. - Dosyć o tym! Tak miło, że pani przyszła.
Wprowadziła Blanche do salonu, szklane drzwi wychodzące
na ogród stały otwarte na oścież. Chłodny
wiatr sprawił, że zatrzepotały zwiewne zasłony.
- Sądzę, że możemy przespacerować się do pawilonu -
powiedziała pani Archer. - Wewnątrz jest tak ciepło.
Blanche skinęła głową i razem wyszły do ogrodu.
Próbowała skoncentrować się na tym, co mówiła pani Archer.
Opowiadała o jakiś nowych bylinach i krzewach ozdobnych,
które zasadziła, ale Blanche nie mogła przestać myśleć o tym,
że była przyjaciółką matki, a przynajmniej tak było zdaniem
pani Martens. Dlaczego pani Archer nic o tym nie
powiedziała? Dlaczego nie wspomniała jej imienia?
Gdy usiadły w pawilonie nadal rozmawiały o kwiatach pani
Archer. Blanche niecierpliwie czekała, by zmienić temat
rozmowy, ale nie j chciała być niegrzeczna.
- Jak długo pani córka będzie przebywać w Szwajcarii? -
zapytała i wypiła łyk herbaty, którą im podano. Córka pani
Archer wyjechała do Szwajcarii po Nowym Roku, aby uzyskać
pomoc w leczeniu tajemniczej choroby, która
ją dotknęła. Blanche zrozumiała, że pobyt się przedłużał.
Pani Archer westchnęła i odstawiła filiżankę. - Córka
otrzymuje fachową pomoc, ale jej lekarz twierdzi, że jest zbyt
chora, żeby mogła wrócić do domu. Oczy kobiety
zabłyszczały. -Może słyszała pani, że odwiedziłam ją wiosną?
Blanche skinęła głową. - Rozumiem, że przez dłuższy czas
przebywała pani w Szwajcarii?
Pani Archer przytaknęła. - Tak, byłam tam przez sześć
tygodni, ale później musiałam już wracać do domu. Obowiązki
pani domu w miejscu takim jak to wymagają wiele wysiłku.
Nietrudno było to sobie wyobrazić, ale Blanche zdziwiło, że
nie widziała ani nie słyszała niczego o Williamie Radcliffie
Archerze, synu pani Archer. - Słyszałam, że pani syn dużo po-
dróżuje?
Pani Archer rzuciła jej spojrzenie. - Tak, ma pani rację.
Podniosła talerz pełen ciasteczek. -Czy nie chciałaby pani
ciastka? Są upieczone według przepisu mojej babci. Czerwone
i białe to pofarbowane ciasteczka migdałowe - wyjaśniła.
Blanche już wcześniej zauważyła, że pani Archer nie miała
szczególnej ochoty rozmawiać o swoim synu, zamiast tego
zaczęła opowiadać o przepisie na pieczenie ciasteczek
znajdujących się na talerzu.
Gdy już nie miały więcej przepisów do omawiania, Blanche
zdecydowała się na wyjawienie przyczyny spotkania. - Pani
Archer - zaczęła nabierając powietrza i odstawiła filiżankę. -
Jest coś, o co muszę panią zapytać.
Pani Archer spojrzała na nią. Blanche pomyślała, że przyjazna
twarz pani Archer nagle stała się czujna, mimo że nadal się
uśmiechała. ^ Oczywiście.
Blanche sądziła, że głos lekko jej drżał. j
- Nie wiem jak mam pani to powiedzieć... Popatrzyła wprost
na wdowę, która teraz unikała jej wzroku. - Powiedziano mi, że
pani znała moją matkę - powiedziała.
Pani Archer zmieszana szybko podniosła wzrok.
- Nie wiedziałam, że była pani przyjaciółką mojej matki -
dodała Blanche.
Twarz pani Archer spoważniała, oczy posmutniały,
wyglądała tak, jakby się miała rozpłakać.
- Oh, pani Bjerkely... Znalazła chusteczkę i wytarła nos.
Blanche czekała, aż zacznie mówić dalej.
Pani Archer machnęła rękami. - Nie wiem, dlaczego pani tego
wcześniej nie powiedziałam. Ja... Ciężko oddychała i
wpatrywała się w skąpane w promieniach słońca morze. -
Myślę, że okryłam się hańbą - powiedziała cicho.
Blanche poruszyła się w wiklinowym krześle. - Hańbą? Nie
rozumiem.
Pani Archer skierowała na nią wzrok. - Ma pani rację, pani
Bjerkely. Byłam przyjaciółką pani matki. Spojrzała na swoje
dłonie. - Sądzę, że obie byłyśmy dla siebie najlepszymi
przyjaciółkami. W każdym razie tak było w moim przypadku -
powiedziała cicho.
Blanche przełknęła ślinę. Zadziwiające, że nie dowiedziała
się o tym wcześniej.
Wdowa wyprostowała się na krześle. - Tak bardzo chciałam,
żeby można było odwrócić to,
co wówczas zrobiłam, ale stało się jak się stało i Helenę
Augusta nie mogła mi wybaczyć. Wyglądało na to, że pani
Archer znów się załamała, zgarbiła się. - Jej nie mogę za to
winić. Nikt nie dopuszcza się takich czynów wobec najlepszej
przyjaciółki.
Blanche czekała na dalszy ciąg, coś poważnego musiało zajść
między nimi. - Nie musi mi pani o tym opowiadać, jeśli nie
chce - powiedziała Blanche cicho, choć niecierpliwie czekała
na dalszy ciąg.
Pani Archer spojrzała na nią z ukosa. - Kto tak w ogóle
opowiedział pani, że byłam przyjaciółką Helenę Augusty?
- Pani Martens, gospodyni ojca i moich dziadków. Ostrożny
uśmiech pojawił się na twarzy pani Archer. - Dobrze ją
pamiętam. Zawsze była taka przyjacielska, poza tym była
uzdolnioną kucharką.
Blanche postanowiła opowiedzieć całą historię. - Jakiś czas
temu dowiedziałam się, że matka zaszła w ciążę jako młoda
niezamężna dziewczyna - powiedziała powoli.
Pani Archer nie wyglądała na zaskoczoną, ale siedziała ze
wzrokiem skierowanym w dół.
- Miałam nadzieję, że pani Martens będzie mogła mi
opowiedzieć, co się przydarzyło matce, ale nie wiedziała zbyt
wiele. Zamiast tego zaproponowała, żebym porozmawiała z
panią, ponieważ przyjaźniła się pani z moją matką.
Pani Archer spojrzała na nią, jej oczy były ciemne. -
Rozumiem, że nie wie pani, co się wówczas wydarzyło, ale
obawiam się, że kiedy się pani dowie, zmieni zdanie o mnie.
Blanche nie wiedziała, co powiedzieć. - Pani Archer, nie
mogę powiedzieć więcej niż tylko to, że to są zdarzenia sprzed
wielu lat, gdy pani była młoda. Chcę poznać prawdę -
odpowiedziała szczerze. - Ojciec dość rzadko opowiadał o
matce, a nikt z jej rodziny nie żyje.
Zamilkła. Co zrobiła pani Archer? - Jest pani jedyną osobą,
która może mi opowiedzieć, co działo się wtedy z matką.
Pani Archer wolno przygładziła swoje starannie ułożone
włosy. Twarz jej złagodniała, a ostrożny uśmiech ozdobił usta,
mimo że na-
dal była poważna. - Sądzę, że jestem winna Helenę Auguście
wyjawienie prawdy. Może mogłabym przez to chociaż
częściowo naprawić szkodę, którą wtedy wyrządziłam.
Znad fiordu nadszedł chłodny podmuch wiatru i mimo że było
gorąco, Blanche zadrżała.
Pani Archer głośno odchrząknęła, sprawiała wrażenie
zdenerwowanej. - Czy wie pani, że przebywając z panią, to
jakby patrzeć na Helenę Augustę? - zapytała ostrożnie.
Blanche przytaknęła, już wcześniej często to słyszała.
Pani Archer objęła ją wzrokiem. - Ale sądzę, że niezłomność
charakteru odziedziczyła pani po ojcu, nie mówiąc już o sile.
Zaśmiała się cicho. - Pani ojciec był władczym człowiekiem i
czasem zauważam, że ma pani to samo spojrzenie, co on, pani
Bjerkely, ale poza tym jest pani podobna do matki.
Blanche spojrzała na nią zaskoczona. - Znała pani również
mojego ojca?
Pani Archer skinęła głową, a w jej oczach po-
jawiło się coś bolesnego. - Tak, znałam pułkownika
Blickenfeldta.
Blanche zastanowiła się. Nie przypominała sobie, by ojciec
wspominał, że znał panią Archer.
- Sądzę, że pani ojciec nigdy o mnie pani nie opowiedział -
wyjaśniła pani Archer, jakby umiała czytać w myślach. -1 gdy
już powiem to, co zamierzam teraz powiedzieć, myślę, że zro-
zumie pani dlaczego.
Blanche czekała na dalszy ciąg opowieści.
- Nasze rodziny należały do bliskiego grona znajomych, tak
poznałyśmy się z Helenę Augustą, ale gdy miałam jedenaście
lat, przeprowadziliśmy się do Anglii. Matka i ojciec uważali
wówczas, że dla zdrowia i mojego rozwoju korzystne będzie
spędzać wakacje w Norwegii, każdego więc lata mieszkałam u
pana i pani Borchgrevink. Wdowa uśmiechnęła się do Blanche.
- A więc u pani dziadków. Ponownie spojrzała na fiord, ostre
słońce sprawiło, że zmrużyła oczy. - Sądzę, że i Helenę
Augusta, i ja nie mogłyśmy doczekać się tych wakacji
spędzanych razem. Zawsze byłam smutna, gdy musiałam
wracać do An-
glii, mimo że tęskniłam za rodzicami i rodzeństwem.
Westchnęła. - Tak działo się każdego lata, aż skończyłam
osiemnaście lat, ale tego lata zrozumiałam, że coś się zmieniło.
Helenę Augusta, która zawsze była wesołą i uśmiechniętą
dziewczyną, stała się cicha i zamknięta w sobie. Poza tym
zauważyłam, że często coś załatwiała w mieście i pewnego
dnia skłamała rodzicom, że byłyśmy we dwie na herbatce u
wspólnego znajomego. Spojrzała na Blanche. - Wiedziałam, że
to nieprawda, ale nie wydałam jej przed rodzicami. Zamiast
tego zapytałam ją dlaczego skłamała.
Pani Archer gestem ręki odprawiła zbliżającą się służącą.
- Helenę Augusta opowiedziała mi, że zakochała się w
pewnym mężczyźnie i to z nim była.
Blanche czekała, aż pani Archer zacznie mówić dalej,
wyglądało jednak na to, że nie umiała znaleźć odpowiednich
słów.
- Ale dlaczego matka nie mogła powiedzieć swoim rodzicom,
że poznała tego mężczyznę? - ostrożnie zapytała Blanche. -
Czy był kimś, kogo oni by nie zaakceptowali?
Pani Archer posłała jej długie spojrzenie. - Ponieważ pani
matka zakochała się w żonatym mężczyźnie.
Blanche próbowała złapać oddech. Sądziła, ze matka mogła
zakochać się w kimś, kto nie odpowiadał rodzicom, ale żeby
zakochać się w żonatym?. - Czy matka opowiedziała pani o
tym?
Pani Archer skinęła głową. - Była taka zrozpaczona, cały czas
płakała, ale nalegała na to, żebym nigdy nie powiedziała o tym
jej rodzicom, :o oczywiście obiecałam.
- Ale matka musiała przecież wiedzieć, że nigdy nie będą
razem?
Pani Archer potrząsnęła głową. - Powiedziana mi, że jego
żona była ciężko chora. Sądziła, że się pobiorą, gdy on zostanie
wdowcem.
Blanche próbowała coś powiedzieć. - Kim on był?
Wdowa potrząsnęła ramionami. - Nie wiem. Nawet dzisiaj nie
wiem kim on był, Helenę Augusta nie chciała tego wyjawić.
Blanche próbowała uporządkować historię. -de co zdarzyło
się później?
Wróciłam do Anglii, gdy lato dobiegło końca. Wiele razy
pomagałam ukrywać Helenę Auguście prawdę o spotkaniach z
mężczyzną, ale gdy wyjechałam, nie miała na kim polegać w
tej sprawie. Ponownie wyciągnęła chusteczkę, zacisnęła ją w
dłoni. - Jak zwykle pisałyśmy do siebie listy i pewnego dnia
Helenę Augusta napisała, że mężczyzna, z którym
utrzymywała relację, zakończył ich związek. Była załamana.
Żona zdołała zwalczyć chorobę i nie chciał już więcej spotykać
się z Helenę Augustą.
Nietrudno było wyobrazić sobie, jak musiała być załamana.
Romans z żonatym mężczyzną był nie do pomyślenia, ale
mimo wszystko sądziła, że po pewnym czasie ich drogi się
zejdą.
- Musiało to być dla niej potworne - cicho powiedziała
Blanche. I pomyśleć, że to przydarzyło się jej matce. Obiecała
sobie, że w dniu, kiedy jej córka stanie się wystarczająco
dojrzała, dowie się, co stało się, gdy wyszła za mąż za Oskara.
Nie chciała się przyczyniać do tworzenia nowych tajemnic
rodzinnych.
Pani Archer patrzyła prosto przed siebie. - Było jeszcze
gorzej. Później, gdy zbliżało się Boże Narodzenie, otrzymałam
list, w którym napisała, że związek z nim pozostawił owoce,
była w ciąży.
Blanche wpatrzyła się we wdowę. - A więc to z nim zaszła w
ciążę.
Pani Archer przytaknęła. - Napisała, że zaoferował się pokryć
koszty usunięcia ciąży, ale odmówiła. Nie widziała innego
rozwiązania, musiała opowiedzieć o wszystkim rodzicom.
Blanche zamknęła oczy, nie mogła nic poradzić na to, że łzy
same cisnęły się jej do oczu. Historia matki przypominała jej
własną. Sama nigdy nie zapomni dnia, w którym musiała
powiedzieć ojcu, że była w ciąży, ale istniała między nimi duża
różnica: miała u swojego boku mężczyznę, który ją kochał i
chciał się z nią ożenić. Tego nie miała jej matka. Była zupełnie
sama.
- Czy napisała coś o tym, co powiedzieli dziadkowie?
Wdowa wolno skinęła głową. - Oczywiście szaleli z
wściekłości, a było jeszcze gorzej, gdy
musiała powiedzieć, że ojcem dziecka był żonaty mężczyzna.
Popatrzyła na Blanche. - Wiedzieli też, że chciała być samotną
matką. Pani Archer westchnęła. - To pani dziadek wpadł na
pomysł rozwiązujący problem.
Zamilkła, a Blanche w napięciu czekała na dalszy ciąg.
- Rodzice Helenę Augusty żądali informacji o tym, kto
sprawił, że była w ciąży i gdy dowiedzieli się tego, pani
dziadek przedstawił mężczyźnie propozycję. On i jego żona
byli bezdzietni i mieli otrzymać dziecko Helenę Augusty, gdy
się urodzi. Dziecko miało dorastać w przekonaniu, że żona
mężczyzny była jego matką.
Blanche wpatrywała się w panią Archer, która skinęła głową.
- Co innego mogła zrobić Helenę Augusta, jak nie zawrzeć
umowy? Była młoda, rodzice szaleli z wściekłości i gdy
zaproponowali jej rozwiązanie problemu, nie mogła odmówić.
Poza tym cieszyła się, że dziecko będzie dorastało ze swoim
ojcem. Sądziła, że gorzej byłoby, gdyby zostało oddane obcym
ludziom.
Blanche głęboko nabrała powietrza. Może matka mimo
wszystko cieszyła się, że dziecko urodziło się martwe?
Oddanie dziecka innej kobiecie i świadomość, że dziecko
nigdy nie dowie się, kto jest jego prawdziwą matką, jest bardzo
bolesna. Bezdzietna żona z pewnością również szalała z
wściekłości. Ale może nigdy o niczym się nie dowiedziała,
skoro dziecko urodziło się martwe?
- Zima i wiosna były bardzo trudne dla Helene Augusty -
kontynuowała pani Archer. - Została odesłana do jakiś dalekich
krewnych w Szwecji, ale gdy nastało lato, wróciła do
Tonsbergu. Gdy przyjechałam do niej, była chuda i zamknięta
w sobie. Nie chciała opowiadać o tym, co się stało, ale
próbowałam ją przekonać, żeby spróbowała zapomnieć o tym,
że całe życie było przed nią.
Myśli Blanche błądziły. - Musiało to być trudne dla matki -
dodała, po czym wypiła łyk letniej już herbaty.
Pani Archer skinęła głową. - Tak i tego lata próbowałam
wyciągnąć ją do miasta, kiedy tylko
się dało, ale ona najchętniej zostawała w domu. Wzięła
jasnoczerwone migdałowe ciasteczko. -Poznałam pani ojca na
jednym z takich wieczorów tanecznych - powiedziała. Słowa
zawisły w powietrzu i Blanche zwróciła uwagę, że pani Archer
wyglądała na zakłopotaną.
Blanche popatrzyła na nią zdezorientowana, po czym
zrozumiała, co miała na myśli. - Czy to oznacza, że była pani
związana z ojcem?
Pani Archer przytaknęła. - Pani Bjerkely, nie wiem, czy robię
właściwie, że opowiadam to wszystko. Może dzieci nie
powinny wiedzieć wszystkiego o swoich rodzicach.
Blanche potrząsnęła głową. - Bardzo chętnie dowiem się, co
pani wie, pani Archer, ale nie chcę, żeby opowiadała pani o
czymś, co wolałaby zachować dla siebie.
Wdowa zamyśliła się. - Sądzę, że jest tak, jak mówiłam:
jestem winna Helenę Auguście wyjawienie prawdy jej córce.
Spojrzała na nią ponownie i uśmiechnęła się ostrożnie. - Jak już
powiedziałam, pani ojciec był nadzwyczaj sympatycznym
człowiekiem i muszę przyznać, że byłam dumna,
gdy okazał mi zainteresowanie. Zalecał się do mnie przez całe
lato i żywiłam nadzieję, że zostanę panią Blickenfeldt.
Uśmiechnęła się zakłopotana, po czym znów spoważniała. -
Ale tak się nie stało. Stopniowo pani ojciec zaczął okazywać
zainteresowanie pani matką i wkrótce przekonałam się, że
niedługo go stracę. Jej spojrzenie stało się nieobecne. - Sądzę,
że przyciągała go jej cicha natura. Helenę Augusta nie była
osobą, która zawsze mówiła najgłośniej, nie lubiła otaczać się
zalotnikami, mimo że była ładna i uważana za dobrą partię.
Pani Archer spojrzała na Blanche. - Sądzę, że pani ojcu
podobało się, że była taka niedostępna.
Pochyliła głowę. - Stopniowo zaczęłam zdawać sobie sprawę,
że pani ojciec nie jest już mną zainteresowany i w ostatniej
desperackiej próbie zatrzymania go przy sobie wyjawiłam mu
tajemnicę Helenę Augusty. Miałam nadzieję, że porzuci ją i
wróci do mnie. Ale tak się nie stało.
Blanche nie mówiła nic. Tak więc wydała najskrytszą
tajemnicę przyjaciółki, żeby zatrzymać przy sobie mężczyznę,
którego kochała.
Nietrudno było zrozumieć, jak później tego żałowała oraz to,
że matka już nie mogła jej zaufać.
- I po tym matka nie chciała utrzymywać z panią kontaktów?
Pani Archer wolno skinęła głową, miała smutną twarz. - Nie i
nie mogę jej za to winić. Wydałam jej najskrytszą tajemnicę
mężczyźnie, w którym była zakochana, ale na szczęście to nie
zniszczyło ich miłości. Uśmiechnęła się, a w oczach miała łzy.
- Jak już wspomniałam, pani ojciec był wspaniałym
człowiekiem, pod każdym względem.
Blanche odgoniła myśli o ojcu. Nie wykazał szczególnego
zrozumienia, gdy dowiedział się, że zaszła w ciążę.
Przeciwnie, prawie wyszedł z siebie z wściekłości i
doprowadził do ślubu z Oskarem.
Trudno było pojąć, że pani Archer mówiła o tym samym
człowieku. Ojciec musiał zmienić się po poślubieniu matki. A
może to jej śmierć go zmieniła?
- Czy rozmawiała pani po tym z matką?
Pani Archer potrząsnęła głową. - Nie, nigdy. Próbowałam,
napisałam do niej list, ale nie odpisała. Nie mogła mi wybaczyć
tego, co uczyniłam, tak jak ja nie mogłam wybaczyć sobie.
Spuściła wzrok. - Wiedziałam, że pani ojciec nie chciał, żebym
była na pogrzebie, więc nie brałam udziału w jej ostatnim
pożegnaniu. Głos łamał jej się od płaczu, gdy wypowiadała
ostatnie słowa.
Blanche w końcu pojęła, dlaczego pani Archer tak aktywnie
uczestniczyła w organizacji balu dziecięcego. Może był to dla
niej rodzaj pokuty, gest dla sierocińca, który nosił imię jej
przyjaciółki, ostatnie pożegnanie.
- Czy nigdy nie dowiedziała się pani, kto był ojcem dziecka? -
zapytała zamyślona Blanche.
Pani Archer potrząsnęła głową. - Nie, nigdy tego nie
powiedziała, ale muszę powiedzieć, że przez te wszystkie lata
zastanawiałam się, jak to dziecko dorasta. Dziwna jest myśl,
że...
- Co też pani mówi? - przerwała jej Blanche. - Twierdzi pani,
że... Ale ja sądziłam... Nie umiała znaleźć słów. - Pani
Angelsten powiedziała, że dziecko urodziło się martwe!
Pani Archer spojrzała na nią pytająco. - Nie rozumiem, co ma
pani na myśli?
Blanche próbowała się uspokoić. - Sądziłam, że... Nabrała
powietrza.- Sądziłam, że dziecko urodziło się martwe.
Pani Archer zbladła. - Czy tak właśnie pani sądziła? Położyła
dłoń na ustach. - Myślałam, że pani wie, że pani matka urodziła
dziecko.
Blanche raz po raz przełykała ślinę. - Wiedziałam, że matka
zaszła w ciążę, ale sądziłam, że dziecko przyszło na świat
martwe.
Pani Archer potrząsnęła głową. - Nie, pani Bjer-kely. Pani
matka urodziła dziecko i według umowy zostało ono oddane
swojemu ojcu i jego żonie.
Blanche była zadowolona, że siedziała na krześle: drżała na
całym ciele, a pot spływał jej po plecach i to wcale nie z
powodu upalnej pogody.
Nie było tak, jak mówiła pani Angelsten.
Gdzieś na świecie miała siostrę albo brata.
6
Gimle, 20 lipca 1885 roku
Abelone oparła się o grabie i objęła wzrokiem te części łąki,
które nie zostały jeszcze skoszone. Przyjemny, słaby podmuch
wiatru pochylił wierzchołki drobnych kwiatów, kłosów zbóż i
trawy. Za kilka dni łąka zostanie skoszona. Miło było
popatrzeć na złocienie, dzwonki, świerzbnice i inne polne
kwiaty w pełnym rozkwicie, choć już tydzień temu nasiona
szelężnika opadły. Ojciec z niecierpliwością czekał na
właściwy czas sianokosów. Od kilku tygodni pogoda była
zmienna i ojciec posępnie przepowiadał, że będzie to najgorsze
lato, ja-
kie pamiętali ludzie. Ale tak było każdego roku. Ojciec
zawsze martwił się tym, jaka będzie pogoda i nie bez
przyczyny. Jeden deszczowy rok oznaczał słabe plony i mniej
paszy dla zwierząt na długą zimę.
Spojrzała w górę na błękitne niebo. Nie było widać nawet
jednej chmury. Jedynie białe smugi oznaczające dobrą pogodę.
Nic nie wskazywało na to, żeby miał nadejść deszcz, zresztą w
tej upalnej pogodzie trawa szybko by wyschła. Wszyscy jednak
wiedzieli, jak zmienna potrafiła być pogoda. Wystarczy jedna
ulewa i siano, które dłużej poleżałoby na ziemi czy w stogu,
byłoby zmarnowane.
Spoglądała na strome zbocze. Nie można było wjechać na nie
kosiarką. Mężczyźni długimi kosami ścinali źdźbła, a ona i
reszta kobiet rozgarniały świeżo skoszoną trawę. Była to cięż-
ka praca, przez popołudnie musiały przewracać siano, aby
wyschło po obydwu stronach, zanim ułożą je w stóg.
Wsunęła pod chustkę mokre od potu kosmyki włosów, po
czym ponownie zabrała się
do pracy. Do przerwy na posiłek było jeszcze sporo czasu, a
jeszcze więcej do zakończenia pracy na dziś. Wkrótce
nadejdzie Bera z kawą i czymś do jedzenia. Potrzebowali
chwili oddechu w tej upalnej pogodzie.
Dalej rozgarniała trawę, pilnując jednocześnie Małego Erika i
bliźniąt, które bawiły się w cieniu wysokich jesionów
rosnących przy kamiennym murze. Bawiły się razem z dziećmi
dzierżawców, które były zbyt małe, żeby pomagać.
Opiekowało się nimi kilka starszych kobiet. Wszyscy, którzy
cieszyli się dobrym zdrowiem, musieli pracować przy żniwach.
Po tym, co się stało, trudno jej było spuścić Małego Erika z
oczu, ale wiedziała, że nie mogła być przy nim cały czas. Była
zmuszona powierzać go innym pod opiekę, w przeciwnym
razie nie mogłaby niczego zrobić.
Odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła na ścieżce Berę i dwie inne
kobiety niosące kawę. Usłyszała głosy zadowolenia kosiarzy.
Wołali pracujących na zachodniej części łąki, tam gdzie ojciec
obsługiwał żniwiarkę. Sama nie miała ochoty na
kawę, było zbyt gorąco, ale wiedziała, że Bera przyniosła
również sok i wodę.
Odwróciła się do Marie, która pracowała razem z Elisabeth.
Była dumna z młodszej siostry, która bez narzekania ciężko
pracowała przez cały dzień. Nie wyglądało również na to, żeby
przejmowały się upałem.
- Marie, Elisabeth? - zawołała. Były tak zajęte rozmową, że
nie zwróciły uwagi na nadchodzące kobiety. - Chcecie się
czegoś napić?
Dwie uśmiechnięte, opalone dziewczęce buzie spojrzały na
nią z wdzięcznością. - Dziękujemy, chętnie!
Podeszły do niej z wolna i razem udały się do zagajnika, do
którego podążali pozostali.
Mały Erik, gdy tylko ją zobaczył, przybiegł do niej na swoich
silnych nóżkach. Radość na jego twarzy jak zwykle ogrzała jej
serce.
- Mama!
Schyliła się i podniosła go wysoko.
Śmiech w nim aż buzował, machał nogami i pokrzykiwał, w
końcu przytuliła go do siebie. Odwzajemnił uścisk, objął jej
szyję i mocno się wtulił.
- Jesteś może zmęczony? - zapytała. Mały Erik spał już przed
południem, ale wiedziała, że po południu będzie bardzo
zmęczony, jeśli teraz na chwilę nie zaśnie.
Bera dobrodusznie skinęła głową nalewając kawę. - Mogę go
później położyć.
Abelone spojrzała na nią z wdzięcznością. Bera była zawsze
taka dobra dla jej synka, tak jak i dla wszystkich dzieci w
Gimle. Dobrze się nimi opiekowała i nie bez przyczyny
wszyscy ją lubili. Zawsze dawała dobre i mądre rady. Poza
tym Abelone nie przypominała sobie, żeby Bera na
kogokolwiek podniosła głos. Umiała być zdecydowana, ale
nigdy nie widziała u niej złości.
Z synem na kolanach zasiadła na pniu. Wil ma natychmiast
przybiegła do niej, machała ogonem, tylko jedno ucho udawało
się jej trzymać prosto. Wyglądała dziwnie, ponieważ drugie
ucho zawsze było lekko wygięte. Abelone zaśmiała się cicho i
pogładziła ją po miękkich uszach. - Zbudziliśmy cię, co? Pies
uciął sobie wcześniej drzemkę w cieniu głazu.
Siedziała poklepując psa i odpoczywając. Czekała, aż inni się
posilą.
Widziała, że szczególnie mężczyźni byli zmęczeni, praca z
kosą była ciężkim zajęciem.
Podszedł do niej Anders, powiesił kosę w bezpiecznym
miejscu na drzewie, po czym usiadł obok z filiżanką kawy.
- To Sorensen nadal nie odebrał swojego psa? - zapytał i
skinął głową w kierunku Wilmy.
Abelone pokręciła głową. - Powiedział, że wróci za kilka
tygodni.
Wilma podniosła na nią wzrok, przekrzywiła łeb i cicho
zapiszczała.
Abelone zachichotała. - Rozumiesz, o czym rozmawiamy?
Wilma była mądrym psem, podobnie jak Shep. Była bardzo
przyjazna. Jeśli zależałoby od niej, zostałaby u nich, ale ojciec
jeszcze nie podjął decyzji w jej sprawie. Wiedziała dlaczego.
Twierdził, że Sorensen nie wróci i jeśli to on napadł na panią
Holte, mądrze zrobił nie pokazując się we wsi. Sama zaczęła
przygotowywać się na to, że Wilma zostanie u nich, ale nie
śmiała cieszyć się za wcze-
śnie. Nie minęły nawet dwa tygodnie odkąd Wilma była z
nimi.
Anders parsknął. - Mam nadzieję, że nigdy już nie zobaczymy
tu Sorensena. Tacy jak on nie mają tu nic do roboty,
wprowadzają tylko zamęt. Pokręcił głową. - O ile dobrze
zrozumiałem, stara Holte jest pewna, że to Sorensen ją napadł.
Abelone miała już odpowiedzieć, ale spojrzała na Wilmę,
która podniosła się gwałtownie. Zrobiła kilka niepewnych
kroków, po czym pobiegła w stronę świeżo skoszonej łąki.
Abelone zaśmiała się. - Wyczuła pewnie jakiś nowy zapach.
Siedzieli, wodząc wzrokiem za psem, dopóki nie zniknął w
trawie.
- Nie ucieknie? - zapytał Anders, z zaniepokojeniem
marszcząc czoło.
Abelone pokręciła głową. - W każdym razie nie na długo,
przybiega zawsze, gdy ją zawołam.
Mały Erik oparł się o nią i Abelone wiedziała, że niebawem
zaśnie.
Anders uśmiechnął się do chłopca, pogła-
skał go po pulchnym policzku. - Ale się chłopak zmęczył.
Mały Erik przytulił się do niej mocniej i sceptycznie spojrzał
na Andersa ciemnoniebieskimi oczami. Abelone zauważyła, że
ostatnio stał się podejrzliwy wobec dorosłych, których dobrze
nie znał.
Abelone uśmiechnęła się do Andersa znad głowy syna,
przyjemnie było widzieć, że interesował się nim. - Chyba pójdę
go położyć, zanim zaśnie.
Już miała wstać, gdy usłyszała pisk Wilmy, który przerodził
się w rozpaczliwe skomlenie, jakby coś ją bolało. - Wilmo! -
krzyknęła.
Pies nadal piszczał.
- Może to wąż - krzyknął Anders, chwycił grabie i pobiegł w
kierunku miejsca, skąd dochodził skowyt.
Abelone wstrzymała oddech, patrzyła jak ojciec i kilku
innych mężczyzn pobiegli za Andersem. Żniwiarze często
napotykali na łąkach wijące się jadowite żmije. Na szczęście
nikt nigdy nie został ukąszony, ale słyszała, że niektórym to
się przytrafiło. Jedno z dzieci w Kleivan zostało ukąszone w
nogę i rękę, które potwornie napuchły i stały się dwukrotnie
większe. Dziecko rozchorowało się, ale na szczęście
wyzdrowiało.
Niektórzy jednak nie mieli szczęścia, zwierzęta również.
Mały Erik zaczął nagle w pochlipywać w jej ramionach i
musiała go uspokoić kołysaniem.
Stała i spoglądała na łąkę, mężczyźni przemierzali ją już
spokojniejszym krokiem.
Piski Wilmy nagle ucichły. Wezbrał w niej niepokój.
Czy to naprawdę był wąż, czy może coś innego? Może
wsunęła pysk do jakiegoś gniazda albo nadepnęła na coś
ostrego?
- Widzę, to wąż! - usłyszała Andersa.
Zacisnęła usta. Jednak to był wąż. Widziała, jak Anders
uderzył grabiami i przytrzymał węża, podczas gdy jeden z
kosiarzy zabił go.
- Wilma? - krzyknęła ponownie i rozejrzała się. Miała
nadzieję, że szczeniak przybiegnie do niej w podskokach, ale
nie było po nim śladu.
Inni również zaczęli krzyczeć, ale pies nie przychodził.
Podbiegła do Bery. - Pójdę położyć Małego Erika. Być może
Wilma pobiegła do domu.
Bera skinęła. - Idź, może czeka na schodach.
Pobiegła przez łąkę z synkiem w ramionach. Miała nadzieję,
że Bera miała rację, Wilma lubiła leżeć na schodach, skąd
mogła obserwować, co działo się w gospodarstwie.
Zbliżała się do domu i nadal wołała psa, ale Wilmy nie było.
Serce jej zamarło, gdy nie zobaczyła jej ani na podwórku, ani
na schodach.
Poszła w kierunku otwartych drzwi i przystanęła, rozglądając
się w poszukiwaniu szczeniaka. Mały Erik tarł oczy i zaczął
cicho płakać.
- Tak, już się kładziemy - pocieszała Abelone i zamknęła
drzwi.
Może Wilma później przyjdzie i położy się na schodach.
Abelone usiadła na progu pralni, poluźniła
chustkę na głowie i otrzepała ją z trawy i słomy.
To był długi, ciepły i męczący dzień w polu, ale nareszcie
nadszedł wieczór.
Odgarnęła włosy z czoła rozglądając się dookoła. Kosiarze z
kosami zawieszonymi na ramionach rozchodzili się do domów,
a ojciec rozmawiał z Andersem i Hilmarem. Jutro czekał ich
kolejny dzień w polu i wiedziała, że ojciec dziś wieczorem
naostrzy swoją kosę, żeby była gotowa do jutrzejszej pracy.
Zawsze był staranny, narzędzia musiały być w doskonałym
stanie i oczekiwał od tego samego od innych.
Wiedziała, że ojciec w pracy potrafił być wymagający i żądał
od ludzi pracowitości. Podczas sianokosów był zły, gdy
kosiarze zostawiali za sobą trawę, często mówił, że w Gimle
nie marnuje się jedzenia. Ale ta jego sumienność często
udzielała się tym, którzy z nim pracowali. Ludzie, którzy nie
pracowali właściwie, byli zwalniani. Ojciec cenił
pracowników, którzy wykazywali zdolność i chęć do ciężkiej
pracy. Był od nich zależny, tak jak oni od niego. Bardzo
ważna była dla niego również lojalność, niewiele było rzeczy,
których bardziej nie lubił niż to, gdy źle o nim mówiono za
jego plecami.
Zdaniem Abelone ojciec był niezwykle dokładny i staranny
we wszystkim, co robił, nie miało znaczenia, czy było to
rąbanie drzewa, wiosenne prace w polu, czy odlewanie dzwo-
nu. Wierzył, że to sprawiało, iż był majętnym człowiekiem,
choć miał szczęście odziedziczyć rozległe i bogate
gospodarstwo. Nie wszyscy otrzymywali taki spadek i często
kończyło się to tak, że majątek był trwoniony przez kolejne
pokolenie.
Ojciec zawsze twierdził, że obowiązkiem rolnika było
przekazanie gospodarstwa następnemu pokoleniu w lepszym
stanie, niż je otrzymał. Na barkach Jorgena spocznie w
przyszłości duży ciężar. Była pewna przez wiele lat, że brzemię
to będzie ciążyło na niej, ale tak się nie stało.
Ojciec podszedł do niej. - Czy Wilma nadal nie wróciła?
Podniosła na niego wzrok. Do tej pory ojciec
nie poświęcał szczeniakowi uwagi, ale zauważyła teraz, że
był zaniepokojony.
Pokręciła głową i wstała. - Nie, inni też jej nie widzieli.
Spojrzała w bok. Trudno było myśleć o psie, gdy pracowała na
łące. Była pewna, że Wilma została ukąszona przez węża i jeśli
nadal nie wróciła, mogło to źle dla niej się skończyć. Nigdy
wcześniej nie uciekała. - Po posiłku pójdę jej poszukać -
powiedziała cicho.
Ojciec przytaknął. - Pomogę ci, tylko najpierw naostrzę kosę.
Popatrzyła na ojca z wdzięcznością. Widziała jaki był
zmęczony, a mimo to chciał jej pomóc, ale taki już był: zawsze
pomocny.
- To miłe z twojej strony, ojcze.
Ojciec mrugnął do niej wesoło. Miał już iść, gdy ze schodów,
unosząc spódnice, zbiegła Sofie. Abelone zrozumiała, że coś
musiało się stać.
- To on - powiedziała podekscytowana. Abelone nie
zrozumiała. - Kogo masz na myśli?
- To on - powtórzyła Sofie, odwróciła się i wskazała palcem
na drogę. - Schodzi ze wzgó-
rza, widziałam go z okna w salonie. Ponownie odwróciła się
do Abelone i Aksela. - Sorensen. Sorensen powrócił.
7
Blanche przyniosła tacę z sokiem i wodą pod drzewo
owocowe, Signe i Line rozstawiły tam stolik z krzesłami.
Rozłożysta korona dawała chłodzący cień, ale ciepło upalnego
letniego dnia było mimo to męczące. Nawet dzieci, które
zazwyczaj nie zwracały uwagi na to, czy było gorąco, czy nie,
kryły się tego dnia w cieniu.
Rozstawiła szklanki, po czym napełniła je sokiem
malinowym. Signe i Line przyniosły na talerzach zimne
cienkie placuszki lefse, w upale każdy miał ochotę jedynie na
lekkie potrawy.
Usiadły i patrzyły na bawiące się dzieci.
- Ależ ładnie bawią się razem - powiedziała Line i podała
Blanche dzbanek z kawą.
- Dzisiaj jest dla mnie zbyt gorąco na picie kawy - potrząsnęła
głową.
Signe zaśmiała się. - Nigdy nie jest za gorąco na kawę.
Blanche napiła się soku i obserwowała Fredrikke, Gustava,
Hognego i Thorsteina. Wyglądało na to, że dzieci trzymały się
razem na dobre i na złe. Teraz szukały schronienia przed słoń-
cem w północnej stronie domu, gdzie bawiły się starymi
drewnianymi skrzynkami, które dostały od męża Signe.
- Nie sądzę, żeby chłopcy traktowali Fredrikke jak
dziewczynkę - cicho powiedziała Blanche i uśmiechnęła się.
Signe usiadła chichocząc. - Nie sądzę, żeby sama Fredrikke o
tym myślała. Myślę, że jest, jak to mówią, chłopczycą,
najlepiej czuje się w towarzystwie chłopców.
- Ale bawi się również z dziewczynkami -wtrąciła Line.
- W każdym razie wygląda na to, że ona
i chłopcy dobrze się czują w swoim towarzystwie -
stwierdziła Signe.
Blanche miała takie samo zdanie. Fredrikke i Gustav szybko
się odnaleźli w nowym środowisku. Nie mieli żadnych
problemów z dostosowaniem się do zasad obowiązujących w
sierocińcu, z czym nowe dzieci często miewały problemy. Nie
było to może tak zaskakujące, biorąc pod uwagę surowe zasady
panujące w Angelsten. Poza tym zauważyła, że Gustav stał się
bardziej rozmowny, mimo że nadal walczył z jąkaniem się.
Gustav jąkał się, a Thorstein źle słyszał - może te problemy
zbliżyły ich do siebie? Na szczęście pozostałe dzieci wykazały
zrozumienie dla odmienności chłopców. Dokuczanie, którego
Thorstein doświadczał zimą, teraz skończyło się.
- Powiem dzieciom, że mogą przyjść i coś przekąsić - Blanche
wstała, choć najchętniej nie ruszałaby się z miejsca. Miała
nadzieję, że upał się skończy, planowali jutro pojechać do Lille
Bjerkely. Jeśli pogoda utrzyma się, dzieci będą mogły się
wykąpać.
- Czy ktoś chciałby sok i placki? - zawołała niezbyt głośno.
Kilkoro dzieci natychmiast przybiegło, a pozostałe bawiły się
nadal.
Orzeźwiający napój szybko zniknął. - Pójdę po wodę -
Blanche wzięła naczynia.
Signe skinęła głową. - Tak, sok szybko nam się skończy, jeśli
dzieci będą tyle piły.
W domu na szczęście utrzymywał się względny chłód,
zapewne dzięki grubym, ceglanym ścianom.
Jej myśli krążyły, gdy napełniała dzbanek wodą.
Była tak zajęta przez ostatnie dni, że nie miała czasu na
przeanalizowanie tego, co opowiedziała jej pani Archer. To
znaczy myślała o tym, bo cóż innego mogła począć? Nie miała
żadnego tropu, którym mogłaby podążyć. Pani Archer nie
wiedziała, z kim matka zaszła w ciążę. Ani ona sama, ani pani
Archer nie wiedziały, czy był ktokolwiek, kto wiedziałby o
tym. Próbowała dowiedzieć się, u których krewnych przeby-
wała matka, gdy była w ciąży i urodziła dziecko, ale nic z tego
nie wyszło.
Podniosła pełen dzbanek i skierowała się do westybulu, gdzie
wisiały portrety matki i ojca. Stanęła i przypatrywała się im.
Obraz matki powstał, gdy była młodą kobietą, a portret ojca na
kilka lat przed śmiercią.
Jak zachował się ojciec, gdy dowiedział się, że kobieta, którą
kochał, miała dziecko z innym mężczyzną? I czy dowiedział
się kiedykolwiek kim był ojciec dziecka?
Spojrzała na matkę. Jej oczy były tak spokojne, a lekki
uśmiech na ustach tak łagodny. Nie miała możliwości poznania
jej, ale miała obraz tego, jaka była. Zawsze sądziła, że
przypominała ciotkę Louise, była pewna, że matka była równie
ciepła i opiekuńcza jak ona.
Ponownie skierowała wzrok w górę, na portret ojca. Wyglądał
tak, jakim go zapamiętała, gwałtowny i uparty. Na zaciętej
twarzy nie było cienia życzliwości, domyślała się, że był
przejęty tym, by wyjść na portrecie jako władczy i silny
człowiek.
Czy matka zdradziła ojcu, z kim zaszła w ciążę?
Ponownie zerknęła na wizerunek matki i już znała
odpowiedź.
Chciałaby, żeby jej przyszły mąż wiedział o niej wszystko.
Znając ojca, na pewno domagał się informacji o tym, kim był
ojciec jej dziecka.
Zrobiło jej się gorąco. Jeśli tak było, ojciec wiedział, że miała
rodzeństwo, ale nic jej o tym nie powiedział.
Zaczęła szybciej oddychać. A może było inaczej? Może
matka nie wyjawiła kim był ten człowiek? Nie powiedziała
niczego nawet swojej przyjaciółce.
Musiała odstawić dzbanek. Jakby cały czas uderzała głową w
mur. Matka urodziła dziecko mężczyźnie, o którym nic nie
wie, a gdzieś na świecie żyje jej siostra lub brat!
Zaczęła chodzić w tę i z powrotem. Zawsze chciała mieć
rodzeństwo. Czuła się taka samotna, i nagle pewnego dnia
dowiaduje się, że jednak nie jest sama.
Odetchnęła głęboko, próbowała odzyskać jasność umysłu, tak
jak próbowała w ciągu ostatnich dni.
Dziecko matki dorastało ze swoim ojcem i jego żoną. Czy
kiedykolwiek dowiedziało się kim była jego prawdziwa
matka? Wątpiła, warunkiem jej dziadka było, by nikt nie mógł
się nigdy dowiedzieć, że to jest dziecko jego córki. A ojciec
dziecka, niewierny mąż, również nie chciałby, aby jego czyn
wyszedł na jaw.
A co się stało z kobietą, która została matką? Pani Archer
wspomniała, że małżeństwo było bezdzietne, więc być może
cieszyła się, że w końcu będą mieć potomstwo? Mogło tak się
stać, ale prawdopodobnie nie miała wyboru. Żądanie rozwodu
było rzeczą niebywałą, musiała więc patrzeć przez palce na
niewierność męża i przyjąć dziecko.
Zamknęła na moment oczy. Skoro jej ojciec wiedział, kim był
ojciec dziecka, czy nie był na niego wściekły?
Uśmiechnęła się, ponieważ od razu znała odpowiedź.
Najprawdopodobniej głęboko go znienawidził za to, co zrobił
kobiecie, którą kochał.
Ponownie otworzyła oczy, w jej głowie zawitała nowa myśl.
Może to była ostatnia szansa, ale
nie widziała innych możliwości rozwiązania zagadki.
Ojciec przez lata był członkiem loży, wiedziała, że bracia
spowiadali się wielkiemu mistrzowi. Sama widziała zwój ze
spowiedzią ojca, gdy została zaproszona do loży jesienią
zeszłego roku.
Głęboko westchnęła. Może to był chybiony strzał? A może
ojciec zdradził jednak wielkiemu mistrzowi, kto był ojcem
dziecka?
Przetarła twarz. Ojciec przecież chciał zachować to w
tajemnicy. Myśli kłębiły się jej w głowie. Nigdy nie
wyobrażała sobie, że ojciec mógłby wyjawić okoliczności
śmierci Oskara, a jednak to zrobił.
Cóż mogła uczynić? Jeśli ojciec wyspowiadał się z tych
tajemnic wielkiemu mistrzowi i było to zapisane na zwoju, to
czy mogłaby go od nich wydobyć? Musiał być dobrze
strzeżony.
Chwyciła dzban i wyszła na zewnątrz, ale nie zdołała odgonić
od siebie tych myśli.
Tak czy inaczej, musiała przynajmniej spróbować i wiedziała,
z kim powinna porozmawiać.
Jeśli nic z tego nie wyjdzie, przynajmniej będzie pewna, że
zrobiła wszystko, co w jej mocy.
Blanche wysiadła z powozu i spojrzała na wspaniałą willę
dyrektora banku, pana Schmidta. Pomalowany na biało dom
leżał na przedmieściach, rozpościerał się z niego widok na
fiord i Wzgórze Zamkowe.
Duży ogród rozciągał się wzdłuż zbocza aż do brzegu morza.
W cieniu dużych drzew owocowych ujrzała puszystą żonę
dyrektora banku siedzącą razem z panią Aaroe, jej córką, która
razem ze swym mężem wzięła do siebie Amalie i Mathiasa.
Dzieci bawiły się na brzegu, a za stołem, przy którym siedziała
pani Aaroe, stał dziecięcy wózek.
Blanche wiedziała, że pani Aaroe nie przypuszczała, by
mogła zajść w ciążę, w końcu nie była już w tym wieku, żeby
można było tego oczekiwać. Jednak krótko po tym, gdy Amalie
i Mathias u nich zamieszkali, odkryła, że jest w ciąży. Z
bezdzietnego małżeństwa państwo
Aaroe stali się rodzicami trojga dzieci. Cieszyli się bardzo z
całej trójki. Blanche zauważyła, że pani Aaroe zmieniła się.
Gdy po raz pierwszy przyszła do sierocińca, wydawała się być
spięta i surowa, ale po tym, jak Została matką Amalie,
Mathiasa i po jakimś czasie własnego dziecka, stała się
szczęśliwa.
Blanche zawahała się. Może źle zrobiła nie zapowiadając
wizyty? Na wszelki wypadek miała ze sobą dokumenty, które
tak czy inaczej musiałaby dostarczyć panu Schmidtowi. Jednak
widząc w ogrodzie państwo Aaroe wraz z dziećmi, wydało się
jej, że przeszkadza.
Stała przy wejściu do ogrodu, po czym zdecydowała się
wejść. Tak czy inaczej nie zabawi tam długo.
Ruszyła żwirową dróżką, po czym zeszła na trawnik. Pani
Schmidt zauważyła ją pierwsza. Uśmiechnięta serdecznie żona
dyrektora banku z trudem wstała z krzesła. To niesamowite, że
pani Aaroe, która była szczupłą, pełną gracji kobietą, mogła
być córką pani Schmidt - pomyślała Blanche.
- Pani Bjerkely, czy to pani? - powitała ją z promiennym
uśmiechem pani Schmidt, po czym odwróciła się w kierunku
dzieci bawiących się na plaży. - Amalie, Mathiasie? -
krzyknęła. - Widzicie, kto przyszedł?
Dzieci wstały i odwróciły się do niej. Amalie Natychmiast
pobiegła do niej, podczas gdy Mathias, który był spokojnym
dzieckiem, włożył ręce do kieszeni i wolnym krokiem ruszył w
ich stronę.
Zawsze cieszyła się na widok Amalie i Mathiasa. Dzieci nie
miały łatwego życia, ale dobrze było widzieć, że dwoje sierot
znalazło dom, w którym były pod dobrą opieką. W sierocińcu
dokładali wszelkich starań, by zapewnić dzieciom opiekę i
miłość, ale wiadomo było, że przebywanie w domu, w którym
było się częścią rodziny, to coś innego.
- Popatrz! - powiedziała Amalie i wyciągnęła opaloną dłoń. W
ręce trzymała małża, który według Blanche przypominał
wszystkie inne małże, ale Amalie była wyraźnie dumna ze
znaleziska.
Blanche pochyliła się i podniosła muszelkę
do słońca. Niebieska, biała i fioletowa skorupka skrzyła się w
słońcu. Nie dziwiło ją, że dziewczynce wydawała się piękna. -
To naprawdę ładna muszelka - powiedziała z uśmiechem. -
Musisz na nią uważać.
Amalie skinęła głową, odwróciła się na pięcie i znów pobiegła
na dół na plażę. Mathias przed chwilę stał, zastanawiając się co
zrobić, ale pani Schmidt pomachała do niego. - Wróć na plażę,
Mathiasie, jeśli masz na to ochotę -powiedziała pogodnie.
Natychmiast wyjął ręce z kieszeni i z powrotem pobiegł na
plażę.
- Bez przerwy tam się bawią - wyjaśniła pani Schmidt. -
Kąpali się też dzisiaj, jest przecież tak gorąco.
Podeszły do dyrektora Schmidta i pani Aaroe, którzy wstali na
ich widok. Z wózka dziecięcego dobiegł cichy płacz i pani
Aaroe od razu wzięła I dziecko na ręce.
Blanche wymieniła kilka uprzejmych słów z panem
Schmidtem i podeszła do pani Aaroe, która usiadła z córeczką
na kolanach.
Blanche pochyliła się i uśmiechnęła do pulchniutkiego
dziecka. - Muszę powiedzieć, że urosłaś od mojej ostatniej
wizyty. Na twarzy dziewczynki pojawił się uśmiech. Blanche
pomyślała, że czasy, kiedy Helenę Augusta była taka mała, to
bardzo odległa przeszłość. Gdzie umknął ten czas? Prawie go
nie pamiętała, a to, co najbardziej wryło jej się w pamięć,
najchętniej wyrzuciłaby z niej. Tyrania Oskara uprzykrzyła te
chwile.
Wyciągnęła palec, by dziewczynka mogła go chwycić. Było
tak, jak myślała, dziecko od razu mocno go złapało. - Ależ ona
śliczna - uśmiechnęła się do pani Aaroe, która skinęła głową.
Nietrudno było zauważyć, jak dumna była z córki.
- Tak, jest spokojnym dzieckiem. Śpi przez całą noc.
Uśmiechnęła się do Blanche. - Chciałaby ją pani może
potrzymać?
Blanche poczuła zakłopotanie. Nigdy nie radziła sobie zbyt
dobrze z małymi dziećmi, ale byłoby niegrzecznie, gdyby nie
skorzystała z zachęty pani Aaroe.
Wzięła dziecko, które utkwiło w nią swo-
je duże orzechowo-brązowe oczy. Uśmiech, którym przed
chwilą bez wahania została obdarzona, teraz został zastąpiony
małą, sceptyczną zmarszczką na czole.
- Jesteś taką śliczną dziewczynką ~ powiedziała Blanche i
kołysała ją lekko. W rzeczy samej, minęło dużo czasu, odkąd
trzymała w ramionach tak małe dziecko i natychmiast zapra-
gnęła mieć więcej dzieci. Nie chciała, żeby Helenę Augusta
dorastała bez rodzeństwa, tak jak ona, ale wyglądało na to, że
trudno będzie jej ponownie zajść w ciążę. Nie tak jak za
pierwszym razem. Coraz częściej zastanawiała się, czy nie
stało się jej coś po porodzie Helenę Augusty, a może to przez
brutalne zachowanie Oskara? Nie wiedziała.
Dziecko zaczęło popłakiwać i Blanche zrozumiała, że
najlepiej będzie ją zwrócić matce, zanim rozpłacze się na
dobre. Może dziewczynka wyczuła, że Blanche nie czuła się z
nią zbyt dobrze? Pani Aaroe ochoczo przejęła córkę, gdy ta nie
wykazywała już chęci do zabawy.
Pani Aaroe wzięła małą, na której twarzy znowu pojawił się
zadowolony uśmiech.
- Czy miałaby pani ochotę na kawę i ciasteczka, pani
Bjerkely? - zapytała pani Schmidt i przygotowała dla niej
miejsce przy stole. -Mamy również ciasto, jeśli dałaby się pani
skusić.
Blanche poczuła, że przerwała im spotkanie. - Pani Schmidt,
nie miałam zamiaru państwu przeszkadzać - wyjaśniła i
podniosła torbę z dokumentami, które miała wręczyć dyrek-
torowi banku. - Chciałam jedynie przynieść kilka
dokumentów.
Pani Schmidt przerwała jej. - Czy pani aż tak się śpieszy? Nie
mogłaby pani chociaż usiąść i napić się kawy?
Blanche została niemal zmuszona, żeby usiąść na krześle,
które zostało dla niej dostawione i wnet podano jej kawę, ciasto
i ciasteczka.
Musiała odłożyć przedstawienie prawdziwego celu wizyty do
momentu, gdy zostanie z panem Schmidtem sam na sam.
Nastało popołudnie, gdy wraz z dyrektorem banku
Schmidtem weszła do jego gabinetu. Lekko podenerwowana
wyciągnęła dokumenty, które miała mu przekazać. - To
ostatnie rachunki z kopalni - wyjaśniła.
Pan Schmidt wziął papiery i podszedł do biurka, gdzie szybko
je przejrzał. - Wyniki wyglądają dobrze - powiedział i
popatrzył na nią z uśmiechem. - Proszę mi powiedzieć, czy
pani i mąż myśleli o rozszerzeniu działalności kopalni? Z
takimi wynikami możliwe jest zatrudnienie większej liczby
pracowników.
Rozmawiała o tym z Alfem, ale na razie woleli niczego nie
zmieniać. Zatrudnienie większej liczby pracowników to duża
odpowiedzialność, ale wiedziała, że dyrektor banku Schmidt
chciał rozszerzyć działalność, wszak bank był również
współwłaścicielem kopalni.
- Wspomnę o tym Alfowi - skwitowała propozycję,
przygotowując się do wyjawienia rzeczywistego celu jej
wizyty. - Panie Schmidt, jest coś, o czym chciałam z panem
porozmawiać -zaczęła.
Dyrektor banku spojrzał na nią pytająco, po czym wyciągnął
rękę w kierunku stojącego naprzeciwko biurka krzesła. - W
takim razie proponuję, abyśmy usiedli - powiedział przyjaźnie.
Usiadła i czekała, aż pan Schmidt zrobi to samo, ale on stał w
oddali przy oknie i wyglądał na ogród, skąd słychać było
śmiech Amalie i Mathiasa.
- Powinna pani wiedzieć, że uczyniła pani moją córkę bardzo
szczęśliwą tego dnia, gdy powiedziała, że Amalie i Mathias
mogą zamieszkać z nią i moim zięciem - powiedział cicho i
odwrócił się do Blanche.
Uśmiechnęła się. - Amalie i Mathias sami zdecydowali, czy
chcą opuścić sierociniec - wyjaśniła.
Pan Schmidt usiadł i zdjął okulary, które zsunęły mu się z
nosa. - Nie jest tajemnicą, że chciała wtedy wziąć
dziewczynkę, ale mam nadzieję, iż wie pani, że Mathias jest dla
niej i zięcia jak syn, tak jak dla nas. Uważamy je za nasze
wnuki.
Blanche przytaknęła. Nigdy nie zapomni smutku Mathiasa,
gdy zrozumiał, że państwo
Aaroe chcieli Amalie, a nie jego. Sądzili, że chłopiec będzie
wymagał więcej wysiłku w wychowaniu. Na szczęście
zmienili zdanie, gdy zrozumieli, co oznaczało, gdyby został
rozdzielony z Amalie.
- Nietrudno jest zauważyć, że zarówno Amalie, jak i Mathias
są teraz szczęśliwi - odpowiedziała. - Poza tym, sądzę, że
cieszą się z małej Olivii.
Pan Schmidt mruknął coś przecierając okulary. - Pewnie tak
jest. Szczególnie Amalie uważa, że zajmowanie się dzieckiem
to ciekawe zajęcie - odpowiedział i nasunął okulary z
powrotem na nos. Spoważniał. - Pani Bjerkely, muszę przy-
znać, że nie miałem już nadziei na wnuki, ale nagle pojawiła
się trójka, która biega w tę i z powrotem po naszym domu.
Złagodniał uśmiechając się. - Moja żona naturalnie również
sądzi, że to wspaniałe. Proszę pani, mamy tylko jedno dziecko,
naszą córkę. Poza tym, czy wiedziała pani, że Mathias jest
bardzo bystrym dzieckiem?
Blanche uśmiechnęła się. - Tak, pamiętam, że bardzo dobrze
radził sobie w szkole.
Dyrektor banku skinął głową. - Tak, zauważyłem, że
szczególnie z matematyki. Mrugnął do niej. - Nie mogę się
doczekać, by za kilka lat wtajemniczyć go w zasady
prowadzenia banku. Złożył przed sobą dłonie. - Proszę mi
wybaczyć, pani Bjerkely, zapominam się. To przecież pani
chciała porozmawiać ze mną -powiedział przepraszająco.
Poruszyła się lekko na krześle, trudno było jej znaleźć
odpowiednie słowa. - Nie wiem, jak to panu powiedzieć -
rozpoczęła.
Dyrektor banku uśmiechnął się do niej. -Najlepiej zacząć od
początku -odpowiedział przyjaźnie.
Jego słowa uspokoiły ją. Pan Schmidt był przyjacielem ojca i
wiedziała, że jeśli będzie mógł, pomoże jej.
Ze spokojem zaczęła wyjaśniać, jak niedawno dowiedziała
się, że ma rodzeństwo. Informacja ta najwyraźniej zdziwiła go.
- Miałam nadzieję, że może pan wiedziałby coś na ten temat?
- zapytała z wahaniem. - Czy ojciec opowiadał panu coś o tym?
Pan Schmidt potrząsnął głową. - Nie, pani Bjerkely, pani
ojciec nigdy nie mówił niczego o tym, że pani matka urodziła
dziecko zanim się pobrali. Zamyślony spoglądał przed siebie. -
Nie słyszałem też, żeby ktokolwiek rozpowiadał takie plotki.
Zmarszczył czoło. - Czy jest pani pewna, że informacje, które
pani uzyskała, są prawdziwe? Jak pani wie, plotki tworzą się
czasem nie mając w sobie nawet ziarenka prawdy.
Sama myślała o tym, ale była pewna, że pani Archer
powiedziała jej prawdę. - Nie mam żadnego powodu, żeby
sądzić, że to nieprawda - powiedziała cicho i spuściła wzrok.
Spojrzała ponownie na pana Schmidta. - W takim razie już nie
wiem, kogo innego mogłabym zapytać.
Pan Schmidt spojrzał na nią przepraszająco. - Pani Bjerkely,
obawiam się, że nie potrafię pani pomóc, mimo że bardzo bym
chciał. Jak już wspomniałem, pani ojciec nigdy mi o czymś
takim nie opowiedział.
Spojrzała mu prosto w oczy. Musiała go o to za-
pytać, ale możliwe było, że będzie musiała zadowolić się
odmową. - Czy sądzi pan, że odpowiedź znajdę w wyznaniach
ojca? - zapytała cicho.
Wyraz twarzy pana Schmidta zmienił się natychmiast.
Wiedziała, że nie lubił rozmawiać o loży. Nie był również
zadowolony z tego, że rozpoznała go wśród trzech zamaskowa-
nych braci, gdy zeszłej jesieni została zaproszona do loży.
- Czy sądzi pan, że mógł wyznać coś na temat tego, kim był
człowiek, którego dziecko nosiła moja matka? Może również
wiedział, co stało się z dzieckiem? - zapytała. Jej zmieszanie
narastało, gdy zobaczyła, że twarz pana Schmidta stawała się
coraz bardziej posępna. - Nie wiem, gdzie indziej mogłabym
znaleźć odpowiedzi na te pytania. Nikt nic nie wie, nikt
niczego nie chce mi powiedzieć.
Nagle pan Schmidt poderwał się bez słowa i ponownie
podszedł do okna, lekko przesunął na bok zasłonę, tak aby
mogła zobaczyć ogród. Blanche dostrzegła Amalie siedzącą na
kocu na trawie razem z panią Aaroe i małą Oliwią.
Zapadła kłopotliwa cisza i nie mieli już nic więcej do
powiedzenia.
Pan Schmidt wyraźnie nie miał zamiaru kontynuować
rozmowy, więc wolno wstała. Powinna była wiedzieć, że nigdy
nie wyjawi niczego ze spowiedzi ojca ani nie pokaże jej zapisu.
- Tej rozmowy nie było. Głos pana Schmidta był cichy i
ponury. Poczekał, aż zasłona opadnie, po czym wolno odwrócił
się do niej. Jego twarz była zacięta, wzrok zza okularów
wyrażał złość.
Poczuła ucisk w piersiach. Powinna była zrozumieć, że pan
Schmidt nigdy nie wyjawiłby szczegółów spowiedzi jednego
braci, mimo że chodziło o zmarłego.
Oczy pana Schmidta zwęziły się. - Spotkajmy się dziś
wieczorem o szóstej przed sklepem kolonialnym za budynkiem
loży. Zamilkł na moment. - Jak pani rozumie, to ma pozostać
między nami - powiedział krótko, pospieszył w kierunku drzwi
i otworzył je. - Przyjdź punktualnie.
8
Zawieszone nad Morzem Śródziemnym słońce obejmowało
je palącymi promieniami, zanim nie zniknęło na czas nocy w
falach morskich.
- Jutro przed południem zawiniemy do Marsylii - stwierdził
Ulrik i spojrzał na Ellen z uśmiechem. W ciągu dziewięciu dni
spędzonych na morzu jego twarz nabrała złocistego odcienia.
Sama wkładała dużo wysiłku, by ochronić twarz przed ostrym
słońcem, ale gdy zbliżyli się do Gibraltaru zdała sobie sprawę,
że będzie to niemożliwe. Dzięki temu jej piegi nie były aż tak
widoczne, gdy skóra nabrała brązowego koloru.
Nachyliła się do Ulrika, przyjemnie było poczuć, jak
powietrze stawało się chłodniejsze. Ostatnie dni na pokładzie
Angélique były upalne, tak upalne, że w przebywanie na
pokładzie w środku dnia było nie do wytrzymania. Szukali
schronienia w kabinie, gdzie przez większość czasu leżeli i
odpoczywali. Ulrik ostrzegał ją, że lipiec na Morzu
Śródziemnym będzie ciepły, ale nigdy nie przypuszczałaby, że
upał może być tak męczący. Na szczęście, gdy płynęli w
kierunku Francji, natrafili na chłodniejszą pogodę, ale wie-
działa, że dalszej podróży przez wschodnią część Morza
Śródziemnego, Kanał Sueski i Ocean Indyjski będą im
towarzyszyły upały.
- Dobrze będzie stanąć na lądzie - musiała przyznać. Poza tym
była podekscytowana perspektywą rejsu nowym statkiem,
którym popłyną do Reunionu, wyspy leżącej na wschód od
Madagaskaru.
Patrzyli jak słońce chowało się za horyzontem, po czym
wrócili do kabiny. Zdecydowali się spakować większość
bagaży dziś wieczorem, żeby nie zaprzątać sobie tym głowy
rano.
Ulrik trzymał pudełko z pięknym, purpurowym motylem,
którego pewnego dnia schwytał na pokładzie. - Pamiętasz, jak
ci mówiłem, że jego suszenie zajmie kilka tygodni? - zapytał.
Ellen skinęła głową.
- Musiał więc wyschnąć szybciej dzięki upałowi. Odłożył
pudełko na stół i usiadł. - W każdym razie wysuszył się.
Spojrzał na nią z uśmiechem. - Może sama chciałabyś go
poluzować, skoro samodzielnie go preparowałaś?
Przytaknęła zadowolona, że Ulrik zachęca ją do współpracy.
Było to ciekawe zajęcie, zwłaszcza że chodziło o tak pięknego
motyla. Nie była pewna, czy byłaby równie entuzjastyczna,
gdyby chodziło o jednego z jego chrząszczy czy pająków.
Kilka dni temu znalazł na pokładzie dużego czarnego żuka. Po
uśmierceniu przymocował go do płytki, przekłuwając szpilką
jego pokryte włosami odnóża.
Usiadła obok Ulrika, po czym ostrożnie usunęła kalkę, którą
wcześniej przymocowała do skrzydełek motyla.
- Mam nadzieję, że wzór ze skrzydełek nie
zniknie - powiedziała. Było to najtrudniejsze zadanie. Gdyby
część wzoru ze skrzydeł zniknęła, okaz będzie zniszczony.
- Robisz to prawidłowo - powiedział Ulrik i otworzył szklaną
kasetkę, w której miał umieścić motyla. - Nie utracił żadnego
fragmentu wzoru. Z dumą mrugnął do niej. - Jesteś bardzo
zręczna.
Ostrożnie ułożyła motyla w miejscu wskazanym przez męża.
Ulrik bardzo się starał, żeby wszystkie owady i motyle były
uporządkowane według określonego systemu, gatunków, do
których należały. Poza tym dołączali notatki z miejscem i
czasem znaleziska.
Zadowolony i uśmiechnięty zamknął kasetkę i obserwował
motyla z różnych stron. - To perfekcyjny okaz - powiedział z
satysfakcją.
Ellen rozejrzała się po kabinie, było nadal gorąco i nie miała
ochoty na zajęcie się pakowaniem.
Spojrzała na Ulrika i zaczęła się śmiać. Nietrudno było
zauważyć, że on również nie miał ochoty na pakowanie
bagażu.
Gwałtownie przyciągnął ją do siebie i zaczął całować.
- Kocham cię, Ellen, wiesz? - zapytał bez tchu.
Zaczęła się śmiać, trochę zaskoczona jego nagłym wybuchem
namiętności i tym, że wpadli na siebie i znaleźli się na łóżku.
Ulrik położył się na niej, był już spokojniejszy. - Nie
sądziłem, że mogę kochać cię mocniej niż tego dnia, gdy
wzięliśmy ślub, ale myliłem się - powiedział zdecydowanie.
Położyła mu dłoń na policzku, delikatnie pogłaskała go po
szorstkiej skórze.
- Wtedy nie sądziłem, że będzie nam dane razem doświadczyć
czegoś takiego - kontynuował, całując ją po szyi. - Nie mogła
mi się trafić lepsza żona, nie mogła...
Nagle przestał, a ona objęła jego ramiona, gdy wtem
gwałtowny, powtarzający się łomot wstrząsnął kabiną.
Przywarła do niego. - Co to było? - krzyknęła, ale nie zdołała
zagłuszyć hałasu.
Patrzyli w sufit kabiny, zgrzyty i dudniące
odgłosy zapowiadały, że najgorsze było dopiero przed nimi.
W następnej chwili rozległ się donośny, przeraźliwy huk i
jakaś siła rzuciła ich na podłogę.
9
Blanche stała przed sklepem kolonialnym i obserwowała
ulicę wiodącą w kierunku gmachu, w którym mieściła się loża,
jednej z najbardziej okazałych budowli w Tonsbergu.
Dyrektor banku podkreślił, aby zjawiła się punktualnie, więc
przyszła wcześniej.
Stała wpatrując się w przechodniów, a jej myśli wędrowały.
Czy pan Schmidt pokaże jej zapis spowiedzi ojca? A może
miał coś innego na myśli? Tak czy inaczej cieszyła się, że
chciał jej pomóc, czuła, że był jej ostatnią szansą.
Była pewna tylko tego, że dziecko dorastało zapewne w
Tonsbergu. Matka związała się naj-
prawdopodobniej z mężczyzną, który pochodził stąd i jeśli się
nie przeprowadził, mogło się zdarzyć, że mieszkał tu nadal z
rodziną.
Mogło się nawet zdarzyć, że znała swojego własnego brata
lub siostrę.
W tym momencie spostrzegła idącego pana Schmidta.
W napięciu ścisnęła pompadurkę.
Ukłonił się grzecznie, gdy stanął przed nią, ale był w nim jakiś
dystans. - Idę teraz do loży, pani Bjerkely. Gdy zobaczy pani,
że otworzyłem drzwi i wszedłem, proszę od razu pójść w moje
ślady. Może pani na mnie zaczekać w holu - powiedział szybko
i zdecydowanie.
Poczuła, że serce jej szybciej zabiło. - Oczywiście, panie
Schmidt.
Skinął lekko głową. - Tak więc do rychłego zobaczenia.
Stała, a dyrektor banku przeciął ulicę i podążył w kierunku
dużego, szarego murowanego domu.
Pomyślała, że najwyraźniej pan Schmidt nie chciał, żeby ktoś
zobaczył ich wchodzących ra-
zem. Z drugiej strony, nie było to zaskakujące, loża była
zarezerwowana wyłącznie dla mężczyzn. Poza tym dyrektor
banku sprawiał wrażenie podenerwowanego i pełnego
napięcia, jakby nie czuł się najlepiej w tej sytuacji.
Tak jak mówił, czekała aż otworzy ciężkie drzwi i wejdzie do
środka, po czym przeszła przez ulicę.
Szybko rozejrzała się, gdy wchodziła przez bramę z kutego
żelaza i zbliżała się do głównego wejścia, ale wydawało się, że
nikt nie zwracał na nią uwagi, gdy otworzyła je i wemknęła się
do środka.
W długim holu o łukowatym sklepieniu panował chłód.
Grube mury nie przepuszczały do środka letniego upału. Nie
było tam nikogo. Gdy zamknęła za sobą drzwi, dźwięki z ulicy
ucichły.
Oddychała nie wydając z siebie dźwięku, czuła, że drżała.
Było coś posępnego w tym budynku, a poważne twarze
wpatrujące się w nią z portretów wiszących na ścianach nie
polepszały atmosfery.
Czekała, aż pojawi się pan Schmidt, ale gdy nie się pojawiał,
zaczęła wolno iść w głąb budynku, wpatrując się w obrazy.
Pamiętała je z ostatniej swojej wizyty w tym miejscu.
Czerwonawy, miękki dywan ze skomplikowanym wzorem
wygłuszał dźwięk jej kroków.
Obrazy wiszące najbliżej drzwi wyglądały na najstarsze,
łuszczyła się na nich farba, poza tym fryzury postaci zdradzały,
że byli to ludzie żyjący wiele lat temu. Sportretowane postacie
miały na sobie taki sam strój: niebieski płaszcz z przechodzącą
przez pierś szarfą. Każda z nich miał na szyi zawieszony na
ciemnoniebieskiej wstędze znany jej dobrze znak - taki sam,
jaki znalazła w gabinecie ojca: cyrkiel ze złotym smokiem,
niebieski krzyż i czerwona róża.
Powróciła myślami do tego, co przeczytała w księdze, którą
znalazła razem z ozdobą. Nasi Bracia, przed Wami, jak czyni
Zakon od epoki mroku.
Epoka mroku - pomyślała, że musiano odnosić się do czasów
średniowiecznych. Czy loża Złota Wieża istniała od tego
czasu? Pamięta-
ła, że było tam coś napisane o rycerzach świątyni. Nie
wiedziała o nich zbyt dużo, ale sądziła, że minęło kilkaset lat
od czasów, gdy istnieli.
Czy wszyscy ci mężczyźni byli w loży wielkimi mistrzami?
Zapewne tak, sądząc po ich okazałych strojach, zresztą sam
fakt sportretowania sugerował ich wysoką pozycję.
Stanęła przed jednym z portretów. Podczas ostatniej wizyty
nie zwróciła na niego uwagi, ponieważ od razu została
zaprowadzona do Sali Ceremonii.
W mgnieniu oka rozpoznała go - to pan Länge-Nielsen. Był
właścicielem apteki, poza tym należał do grona znajomych
ojca. Nie sądziła, żeby był jego przyjacielem, ale gdy
odwiedzał ojca, rozmawiała z nim kilkakrotnie.
Pamiętała, że pan Lange-Nielsen umarł kilka lat temu, na
kilka miesięcy przed śmiercią ojca.
Wstrzymała oddech.
Jeśli ci mężczyźni byli wielkimi mistrzami loży, a była o tym
przekonana, musiało to znaczyć, że pan Lange-Nielsen
również był jednym z nich. W każdym razie nie zdziwiło jej to.
Był człowiekiem, który cieszył się dużymi wpływami w
mieście, był zamożny i zaangażowany w wiele przedsięwzięć.
Poczuła, że zwilgotniały jej dłonie, gdy pomyślała o tym, co
ojciec napisał w swoim tajemnym notatniku, który znalazła i
który loża tak zdecydowanie chciała odzyskać.
Ojciec dowiedział się, że wielki mistrz miał na sumieniu
czyny wbrew naturze.
Rzuciła okiem na portret aptekarza. Czy twierdzenie ojca
miało swoje podstawy? Czy pan Lange-Nielsen związał się z
mężczyzną? Nie, to nie mogło być prawdą. Nie, był przecież
żonaty, miał również dzieci.
Ojciec napisał, że zapoznał wielkiego mistrza z pogłoskami,
ale ten stwierdził, że to kłamstwa, próba oczernienia go. Nie
mogła w to uwierzyć. Pan Lange-Nielsen nie mógł przecież
dopuścić się takich rzeczy? Nie, to było nie do pomyślenia.
Drżąc nabrała powietrza i myślami wróciła do słów ojca. Miał
wątpliwości, nie wiedział, co powinien sądzić, ale obiło mu się
o uszy, że wiel-
ki mistrz zagroził, że ujawni spowiedź braci, którzy
skierowali przeciwko niemu oskarżenia. Ojciec podejrzewał,
że to oni stali za śmiercią wielkiego mistrza, aby uchronić się
przed wydaniem ich tajemnic.
Sądziła, że również to było początkiem sporów w loży.
Niektórzy członkowie sądzili, że powinni zakończyć tradycję
spowiedzi.
Niektórzy bracia, między innymi pan Schmidt, obawiali się,
że wyda na światło dzienne zawartość notatnika ojca, to
dlatego grozili jej, że ujawnią tajemnicę śmierci Oskara. Po-
wiedzieli jednak, że nie zdradzą jej sekretu, jeśli ona zachowa
dla siebie to, czego się dowiedziała. Z tego powodu zgodziła
się oddać im księgę ojca. Jeśli będzie milczeć, wówczas oni
również będą milczeć. Dlatego też była zaskoczona, gdy
zażądano od niej zapłacenia trzech tysięcy koron, jeśli nie
chciała, żeby na nowo poruszano temat śmierci Oskara. Była
pewna, że kryli się za tym członkowie loży, ale pan Schmidt
temu zaprzeczył.
Poza tym okazało się, że list z pogróżkami
wysłała kobieta, nie był to więc członek loży, ale jeden z nich
musiał wyjawić jej tajemnicę.
Od czasu balu dla dzieci, kiedy w łóżku śpiącej Heleny
Augusty znalazła małą kartkę ze słowami przeprosin, kobieta
na szczęście więcej się z nią nie kontaktowała. Później
dowiedziała się znaczenia francuskich słów Bonne nuit, ma
chérie. Po prostu dobranoc, kochanie.
Już chciała odejść, gdy jej uwagę przykuł mały szczegół na
dole w prawym rogu obrazu.
Podpis malarza był rozpoznawalny i łatwy do odczytania.
F. Lothe.
Czy rzeczywiście był to pan Lothe, malarz, który namalował
również jej portret?
Nie zdążyła zastanowić się nad tym, ponieważ usłyszała za
sobą szybkie kroki pana Schmidta.
Odwróciła się do niego lekko zakłopotana, widział, jak
przyglądała się obrazowi.
- Proszę mi wybaczyć, że to trwało tak długo - powiedział
szybko, nie komentując tego, że oglądała obrazy. - Proszę za
mną.
Położył dłoń na jej plecach i razem przeszli
przed westybul i dalej po szerokich schodach, nad którymi z
wysokiego sufitu zwisał okazały żyrandol, a potem dalej przez
przystrojony piękną, złoconą sztukaterią korytarz z wieloma
drzwiami.
Doszli do wąskich drzwi i gdy pan Schmidt otworzył je,
Blanche zobaczyła wijące się w górę schody. W
przeciwieństwie do wspaniałego westybulu, którym przed
momentem podążali, schody były ciasne i ciemne, w wielu
miejscach tynk odpadał od ścian.
- Proszę za mną - odezwał się pan Schmidt.
Przechodziły ją ciarki, gdy podążała za nim po wąskich,
ciemnych schodach, tak wąskich, że aż musiała się ocierać o
ściany.
Zatrzymali się przy prostych, drewnianych drzwiach.
Ponownie wyszli do korytarza z wysokim sklepieniem.
Przez otwarte kolejne drzwi widziała odblask światła na
podłodze.
Pan Schmidt zatrzymał się. Twarz miał spiętą, gdy wyciągnął
rękę zapraszającym gestem.
Weszła do dużego pokoju, który okazał się
być biblioteką. Masywne półki sięgały po sam sufit,
wypełnione były książkami, które musiały być dość stare. W
pomieszczeniu stały głębokie fotele pokryte czerwonawą
skórą. W bibliotece nie było okien, tak jak nie było ich w pozo-
stałych pomieszczeniach, które widziała. Było to dziwne,
ponieważ z zewnątrz widać było wiele dużych okien.
Pomiędzy półkami ujrzała ciężkie i szerokie dębowe drzwi z
żelaznymi okuciami. Przy drzwiach wisiał naścienny
świecznik, w którym tliła się świeca, jedyne źródło światła w
bibliotece.
- Pójdę już - powiedział pan Schmidt i stanął przed dębowymi
drzwiami.
Popatrzyła na niego zmieszana. - Nie rozumiem.
Wysłał jej przenikliwe spojrzenie. - Pójdę już - powtórzył. -
W ciągu pół godziny musi pani opuścić budynek. Proszę zejść
tymi kręconymi schodami, którymi szliśmy, ale proszę iść
dalej, aż dojdzie pani do ostatnich drzwi, prowadzą do małego
ogrodu. Proszę uważać, żeby nikt nie
zobaczył, jak idzie pani przez ogród i wychodzi z budynku.
Niczego nie rozumiała, ale pan Schmidt już zniknął za
drzwiami nie zamykając ich za sobą.
Zdezorientowana rozejrzała się dookoła. Dlaczego miałaby tu
zostać?
Jej wzrok spoczął na małej drewnianej skrzynce stojącej obok
drzwi. Nie zwróciła na nią wcześniej uwagi, ale teraz odkryła,
że na jej wierzchu leżał kluczyk.
Pospiesznie podeszła do skrzynki i chwyciła kluczyk. Był
mosiężny, główka klucza była wymyślnie ozdobiona czymś, co
przypominało różę. Podniosła go bliżej świecznika, aby lepiej
mu się przyjrzeć. Była na nim wygrawerowana cyfra
pięćdziesiąt sześć.
Czy kluczyk pasował do skrzynki? Włożyła go do zamka, ale
wnet pojęła, że klucz nie pasował, był za mały.
Drzwi. Pobiegła w kierunku dębowych drzwi, ale zobaczyła,
że nie potrzeba było klucza, żeby je otworzyć. Drzwi były
stare, miały grubą metalową gałkę, za którą należało
pociągnąć.
Chwyciła gałkę, drzwi otworzyły się bezgłośnie. Stała
wpatrując się w strome, ale dość szerokie kamienne schody,
oświetlone pochodniami wiszącymi na bielonych ścianach.
Głęboko odetchnęła i rozejrzała się. Czy pan Schmidt
powiedział, że powinnam tam zejść? A do czego pasował
kluczyk?
Nie miała czasu na stanie tam i zastanawianie się, co powinna
zrobić.
Próbowała zostawić drzwi otwarte, ale gdy puściła je, aby
wejść na schody, zatrzasnęły się za nią. Kluczyk ukryła w dłoni
sądząc, że może go jeszcze potrzebować.
Na próbę zrobiła kilka kroków po schodach, ale zrozumiała,
że nie może iść tak wolno. Jeśli chciała uzyskać odpowiedź na
swoje pytania, musiała się pospieszyć.
Zaczęła iść szybciej, doszła do podestu, schody nadal wiodły
w dół. Na ich końcu dostrzegła więcej pochodni, które
oświetlały dość duże pomieszczenie o niskim sklepieniu,
wyglądającym prawie jak piwnica.
Czy tam miała iść?
Zatrzymała się gwałtownie. Po obu stronach podestu
panowała nieprzenikniona ciemność.
Zdecydowała się zdjąć ze ściany jedną z pochodni.
Trzymała ją przed sobą, nie mogła dojrzeć niczego poza
długim, pustym pomieszczeniem z bielonymi ścianami i
owalnym sklepieniem.
Odwróciła się, pomieszczenie za nią wyglądało dokładnie tak
samo.
Odstawiła pochodnię na miejsce i zbiegła po schodach w dół,
nie miała czasu do stracenia.
Gdy zbliżyła się do końca schodów, jej oczom ukazało się
następne pomieszczenie. Sklepienie było bardzo niskie, ale
pochodnie na ścianach pozwalały wszystko wyraźnie
zobaczyć.
Ale co to było?
Dotarła do ostatniego stopnia i stanęła, wpatrując się w długą
ścianę z wieloma małymi kwadratowymi szufladkami. Miały
rozmiar ledwo wielkości jej dłoni, były zrobione z ciemnego,
czerwono-złocistego drewna. Każda szufladka miała okrągłą,
połyskującą gałkę z mosiądzu
oraz coś w rodzaju małej plakietki, również wykonanej z
mosiądzu.
Wstrzymała oddech idąc pospiesznie w kierunku długiego
szeregu szufladek, prawie tak wysokiego jak ona sama. Ile ich
mogło tu być? Chyba ze sto, odkryła w końcu, że na
plakietkach wygrawerowane były cyfry.
Serce łomotało jej w piersiach, gdy czytała numery.
Osiemdziesiąt, osiemdziesiąt dziewięć, dziewięćdziesiąt...
Powiodła palcem po plakietce z mosiądzu, kierowała się na
lewo, wówczas liczby malały. Siedemdziesiąt trzy,
siedemdziesiąt dwa, siedemdziesiąt jeden....
Klucz, który trzymała w ręce musiał pasować do szufladki
numer pięćdziesiąt sześć!
Drżąc, zatrzymała się przed szeregiem, w którym powinna
znajdować się właściwa szufladka. W każdym pionowym
rzędzie było ich dziesięć, numer pięćdziesiąt sześć musiał być
mniej więcej pośrodku. Powiodła palcem po szufladkach.
Pięćdziesiąt dziewięć, pięćdziesiąt osiem, pięćdziesiąt siedem.
Pięćdziesiąt sześć.
Ostrożnie wetknęła klucz do zamka. Szufladka wysunęła się
lekko, pociągnęła za mosiężną gałkę.
Poczuła gorąco na policzkach, gdy zobaczyła, co było
wewnątrz Zwój papieru z zapisem spowiedzi ojca,
zawierającej tajemnice wielkiego mistrza. Bez wahania ujęła
drewniane uchwyty i rozciągnęła zwój.
Czy to rzeczywiście była spowiedź ojca? Przysiadła na
kamiennej podłodze. Papier był nawinięty na dwa drążki i aby
odczytać zapis, należało rozwijać go z jednej strony, zwijając
jednocześnie z drugiej. Coś sprawiło, że podniosła wzrok. W
pomieszczeniu było tak cicho, ale czy właśnie nie usłyszała
jakiegoś dźwięku? Może to nadchodził pan Schmidt? Czy
minęło już trzydzieści minut? Może najlepiej będzie, jeśli
weźmie zwój z sobą? Przeczytanie go trochę potrwa,
zrozumiała, że w czasie, który jej dano, nie było to możliwe.
Już miała go zwinąć, gdy usłyszała pana Schmidta idącego po
schodach. Może chciał ją
pospieszyć? Pozostali bracia na pewno nie byliby zadowoleni,
gdyby ją tu znaleźli.
Wstała, zwinęła zwój, zamknęła szufladę, włożyła klucz do
torebki i pospiesznie udała się w kierunku schodów.
Przeszedł ją zimny dreszcz, gdy zobaczyła pana Schmidta
ubranego w biały habit z kapturem, który bracia mieli na sobie
podczas ceremonii. Nie mogła dojrzeć jego twarzy.
Gdy zbliżył się do niej, próbowała się uśmiechnąć, ale było
coś przerażającego w jego ruchach. Kierował się w stronę
schodów.
- Cieszę się... - cofnęła się o kilka kroków, gdy przyskoczył do
niej. Co się działo?
Nagle znalazł się przy niej, chwycił za zwój i próbował
wyrwać go z jej rąk.
Instynktownie przyciągnęła zwój mocno do siebie, po czym
próbowała przecisnąć się obok postaci w habicie z kapturem.
Myślała, że to musiał być pan Schmidt, nie sądziła, żeby
ktokolwiek inny znajdował się w budynku. Jednak to nie był
on. Był za wysoki i zbyt zręczny.
Człowiek w habicie chwycił ją za ramiona, po czym mocno
pchnął do tyłu.
Zdołała utrzymać równowagę, ale nie miała już drogi
ucieczki. - Zostaw mnie! - krzyczała bardziej z wściekłości niż
ze strachu. Kim był człowiek, który ukrywał się pod tym
strojem?
Mocno trzymała zwój, nigdy go nie odda! Poza tym pan
Schmidt musiał chyba usłyszeć jej krzyk?
Człowiek w habicie stał przed nią. Miał zakrytą twarz, ale za
czworokątną siatką dostrzegła czarne błyszczące oczy.
Wolno uchwycił ją za ramię.
Zrozumiała, że chciał, aby mu oddała zwój, ale dlaczego
milczał?
Jej wzrok powędrował na jego dłoń, na wskazującym palcu
dostrzegła pokaźnych rozmiarów złoty pierścień. Nie był to
zwykły pierścień. Był duży, w błękitnym kamieniu coś
błyskało. Nie widziała wyraźnie, ale sądziła, że był to rodzaj
owada. Skarabeusz, sądziła, że to musiał być skarabeusz.
Podniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy.
W oczach za siatką było coś znajomego. Gdyby przemówił,
na pewno rozpoznałaby go.
jak go skłonić, żeby się odezwał? Nie była pewna, czy będzie
to rozsądne, wyraźnie było widać, że chciał ukryć swą
tożsamość. Taki nacisk mógłby być dla niej niebezpieczny.
Stali naprzeciw siebie jak drapieżniki, czekające na atak
drugiego. Nie chciała stać się ofiarą.
Szybko skoczyła w bok i przez chwilę sądziła, że udało jej się
go wyminąć, ale wnet chwycił ją za ramię.
Wściekłość dodała jej sił, była silniejsza niż sądziła. Zdołała
mu się wyrwać.
Skoczyła ku schodom, zdecydowana dopaść ich przed nim.
Gdzie był pan Schmidt?
Była już na schodach i chciała krzyknąć jego imię, ale
mężczyzna w habicie chwycił ją za stopę i brutalnie
przyciągnął do siebie. Noga wygięła się i upadła na plecy.
Zwój wypadł z jej rąk.
Nie czuła bólu, choć uderzała o stopnie najpierw
kręgosłupem, potem biodrami, wreszcie i głowa napotkała
twarde stopnie. Próbowała
podeprzeć się ramionami, ale chwyciła jedynie powietrze.
Na koniec uderzyła głową o kamienną podłogę.
10
- Co ty mówisz? Sorensen przyjechał? - zapytał Aksel z
irytacją i popatrzył na Sofie.
Sofie z przekonaniem skinęła głową. - Jest tak, jak mówię,
widziałam go na wzgórzu, powinien tu się zjawić lada moment.
Abelone skurczyła się w sobie. Co powie Sorensen, gdy okaże
się, że nie wie gdzie jest Wilma? Choć z drugiej strony miał
inne problemy, którymi powinien się bardziej martwić.
Ojciec chwycił ją za ramię. - Abelone, wejdź do środka,
poproszę Hilmara, żeby przyprowadził lensmanna.
Nie zdążyła odpowiedzieć, ojciec był już
w drodze do budynku pralni, gdzie znajdowały się
pomieszczenia dla parobków.
- Chodź, Sofie - powiedziała Abelone i pospiesznie weszły do
kuchni.
Podeszła do miednicy z wodą i umyła ręce, a Sofie oparła się
o kuchenną ladę, aby móc lepiej obserwować to, co działo się
na podwórku.
Abelone sądziła, że ojciec będzie chciał zatrzymać Sorensena
tak długo, aż pojawi się lensmann Austad, ale co stanie się
potem?
W końcu wcale nie byli pewni, czy to na pewno Sorensen
napadł na starą Holte. Nie mieli innych poszlak, miał to być
wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, który miał ze sobą psa.
Staruszka musiałaby najpierw stwierdzić, że to rzeczywiście
Aslak Sorensen był u niej, zanim będą mogli go o cokolwiek
oskarżyć.
Wytarła ręce. Dobrze wiedziała, że lada moment stanie w
drzwiach i zapyta o Wilmę. Było w nim coś, co ją przerażało.
Był nieustannie rozzłoszczony, jego przenikliwe spojrzenie
mogło przestraszyć każdego. Poza tym wcześniej między
ojcem a Sorensenem doszło do bójki i wie-
działa, że Aksel był pewny swego: Sorensen był
kłusownikiem i to on pobił go zimą.
Ten człowiek najwyraźniej nie przejmował się, czy napadał
na starą, bezbronną kobietę, czy na dorosłych mężczyzn.
- Idzie! - krzyknęła Sofie.
Gdzie jest ojciec? Miał przecież tylko wysłać Hilmara po
lensmanna. Miała nadzieję, że to nie ona będzie musiała mu
otworzyć.
Podeszła do Sofie i razem wyglądały na dziedziniec.
Choć wiedziała, że Sorensen tam był, aż podskoczyła, gdy
zobaczyła go, jak kroczył przed oknem.
Wstrzymała oddech, miała nadzieję, że zatrzyma go ojciec,
ale wkrótce rozległo się głośne pukanie do drzwi.
Sofie błagalnie popatrzyła na Abelone. Zrozumiała, że
dziewczyna nie miała ochoty na spotkanie z samotnikiem.
Zebrała się i poszła otworzyć, ale gdy wyszła do przedsionka,
drzwi wejściowe otworzyły się i usłyszała mocny głos ojca.
Z ulgą pojęła, że ojciec mimo wszystko uprzedził ją.
- Czy to pan, panie Sorensen?
Słuchała zdziwiona, poznała, że ojciec ze wszystkich sił starał
się być miłym, choć wiedziała, że nie tolerował tego
człowieka. Sorensen również nie darzył jej ojca sympatią. Było
tak, jak sądziła, ojciec próbował go zatrzymać do przybycia
lensmanna. W tej sytuacji inne zachowanie byłoby
nierozważne.
- Przyszedłem odebrać mojego psa - odpowiedział, w jego
głosie, jak zazwyczaj, pobrzmiewały nuty gniewu.
- Tak, moja córka opiekowała się nim - odpowiedział ojciec
nadal bardzo grzecznie. - Czy nie chciałby pan wejść?
Abelone cofnęła się dwa kroki do drzwi prowadzących do
kuchni. Zrozumiała, że najlepiej będzie, jeśli nie pokaże się -
gdy napotkała wzrok ojca, dał jej znak, żeby zniknęła.
Cicho zamknęła się w kuchni, ale oparła się o drzwi, żeby
słyszeć, o czym mówili mężczyźni.
- Prawdę mówiąc, to chciałbym już iść, panie
Gimle - usłyszała odpowiedź Sorensena. - Chcę tylko odebrać
mojego psa - powtórzył.
- Tak, Abelone niedługo wróci, wydaje mi się, że poszła coś
załatwić w chatce Myr. Do dzierżawców, którzy mieszkają po
drugiej stronie kamiennego muru.
- A to dziwne - usłyszała odpowiedź Sorensena. - Właśnie
rozmawiałem z jednym z waszych dzierżawców i powiedział, że
jest tutaj. Mówił, że właśnie skończyliście pracę na dzisiaj.
- Musiał się więc pomylić, ona za chwilę wróci - odpowiedział
wesoło ojciec. - Proszę usiąść, panie Sorensen.
- Weszli do salonu - szepnęła Abelone do Sofie siadając przy
stole, gdy pokojówka parzyła kawę i wykładała na tacę
ciasteczka. Drzwi z kuchni do salonu były otwarte, mogła
słyszeć, o czym rozmawiali mężczyźni.
- Czy rozumiem dobrze, że był pan w podróży, panie
Serensen? Na szczęście ojciec nie miał trudności z
nawiązywaniem kontaktu z ludźmi. Sorensen zaś nie zaliczał
się do bardzo rozmownych osób.
- Tak, można tak powiedzieć - odpowiedział. Abelone
zwróciła uwagę, że zawahał się.
Ojciec zaśmiał się cicho. - Daleko pan podróżował?
Sorensen nie odpowiedział od razu.
- Byłem w wielu miejscach - powiedział niepewnie.
- Ach, doprawdy? - kontynuował ojciec, usłyszała w jego
głosie ciekawość. Jeśli miałaby powiedzieć prawdę, sama
zastanawiała się, gdzie Sorensen mógł podróżować.
Prawdopodobnie nie było mowy o długiej podróży, zakładała,
że miał zbyt ograniczone fundusze.
W tym momencie do salonu weszła Sofie z kawą i trudno było
dosłyszeć, co mówili. W dodatku do przedsionka weszła
nucąca pod nosem Marie. Siostrzyczka weszła do salonu,
zanim Abelone zdołała ją zatrzymać.
Zamknęła oczy, wiedziała już, co nastąpi.
- Dzień dobry, panie Sorensen - siostra radośnie powitała
gościa. Nic nie wiedziała o ciążących na nim podejrzeniach.
- Czy to ty, Marie?
Po raz pierwszy jego głos był przyjazny, poza tym Abelone
była zaskoczona, że pamiętał imię dziewczynki. Poznał ją tego
dnia na plaży, gdy zapytał, czy nie zaopiekowałaby się Wilmą.
- To takie smutne, że nie możemy znaleźć Wilmy, panie
Sorensen - powiedziała Maria i Abelone wiedziała, że była tak
smutna, jak smutny miała głos. Siostrzyczka wraz z Elisabeth
szukały i wołały, lecz bez skutku.
- Wilma? Zginęła?
- Pójdę po Abelone, pewnie jest w kuchni - odpowiedziała
siostra.
Abelone aż skurczyła się, chwilę później w drzwiach pojawiła
się Marie.
- Abelone, pan Sorensen jest tutaj - powiedziała i spojrzała na
nią zaskoczona. - Czy nie zechciałabyś z nim porozmawiać?
Zaczerwieniła się, co ją rozdrażniło, nie było przecież
przyczyny, dla której powinna czuć się zakłopotana.
To nie ona napadła i okradła samotną staruszkę!
Wstała i spokojnie poszła do salonu. - Po-
szłam na chwilkę coś załatwić w Myr - odpowiedziała, ale na
tyle głośno, żeby Sorensen mógł to usłyszeć.
Marie popatrzyła na nią zdezorientowana. -Ale ja właśnie
wróciłam z... -
- Marie? - wtrąciła się Sofie. - Czy możesz być tak miła i mi
pomóc?
Abelone z wdzięcznością spojrzała na pokojówkę, po czym
weszła do salonu.
Sorensen podniósł się spod kaflowego pieca. Abelone
pomyślała, że wypełniał swoją osobą cały salon.
Za to ona poczuła się bardzo mała.
- Co mówi pani siostra? - zapytał bez przywitania. - Wilma
zginęła?
Abelone nie wiedziała, jak zacząć, mimo że sprawa była
prosta.
- Nie mogę tego pojąć, panie Sorensen -zaczęła. Źle się czuła,
gdy na nią patrzył, ale przede wszystkim było jej przykro.
Przykro z powodu Wilmy, którą tak bardzo polubiła i która
teraz zaginęła. - Wilma zawsze przybiega, gdy ją zawołam.
Nigdy nie odbiega daleko.
Poza tym ma w zwyczaju wszędzie za mną chodzić.
Podniosła wzrok. Wyglądał tak, jak się obawiała. Jego oczy
przykryte długimi, czarnymi włosami, zwęziły się. Widziała,
jak napięły mu się mięśnie.
- A kiedy zaginęła? - zagrzmiał. - Przecież mówiłem, żeby ją
wyprowadzać na smyczy!
Spuściła wzrok. - Dziś popołudniu, panie Sorensen.
Pracowaliśmy na łące i zniknęła, gdy usiedliśmy, aby napić się
kawy. Zamilkła, bojąc się opowiedzieć o żmii.
- I? - było to jedyne słowo, które wypowiedział Sorensen.
Spojrzała w bok w nadziei, że ojciec przyjdzie jej z pomocą,
ale milczał. - Pobiegła na łąkę, musiała coś wyczuć.
-1 po tym zniknęła? - zapytał nagle Sorensen.
Abelone uniosła głowę i napotkała jego wzrok. Nie wyglądał
już na tak rozzłoszczonego, może ulżyło mu, że mimo
wszystko Wilma zniknęła niedawno. - Boimy się, że mogła
ukąsić ją żmija. Piszczała i gdy sprawdzali-
śmy, co się dzieje, znaleźliśmy żmiję, którą zabiliśmy.
Sorensen stał przed nią nieruchomo. Trudno było
rozszyfrować jego twarz, ale obawiała się, że wzrastała w nim
wściekłość. Znany był z nieokiełznanego temperamentu.
Ojciec zrobił krok do przodu. - Czy nie chciałby pan usiąść?
Kawa szybko stygnie.
Sorensen posłał ojcu przeszywające spojrzenie. - Nie wiem,
co się panu stało, panie Gimle, ale niech nie próbuje mnie pan
przekonać, że chce odbyć ze mną miłą rozmowę. Parsknął i
wpatrzył się w Abelone. - Pani Ladefoss, sądziłem, że lepiej
zaopiekuje się pani moim psem -powiedział i wyszedł z salonu.
Ojciec poszedł za nim. - Panie Sorensen, proszę poczekać,
musi mi pan uwierzyć. Moją szczerą chęcią jest...
Zatrzymali się, drwal wolno się odwrócił. Spod jego bujnej,
zaniedbanej brody przebijał drwiący uśmiech. - Wiem, że pan
myśli, że mnie zna, panie Gimle, ale ja również pana znam.
Oczy zwęziły mu się. - Nie wiem dlacze-
go, ale zakładam, że mają państwo swoje przyczyny, dla
których zachowujecie się wobec mnie w tak miły sposób.
Zobaczyła, że ojciec się nastroszył.
- Ośmielę się zapytać, czy wie pan, jakie to przyczyny? -
zapytał chłodno.
Sorensen wzruszył ramionami. - Nie wiem i nie obchodzi
mnie to. Spojrzał na Abelone. - Oczekuję, że przyprowadzi
pani Wilmę, gdy wróci.
Nie czekając na odpowiedź odwrócił się i zniknął za
drzwiami.
Ojciec spojrzał na nią z rezygnacją. - Niedługo powinien być
lensmann, Sorensen nie zdąży pewnie nawet dotrzeć do domu.
Miał rację. Dziesięć minut później lensmann stał na
dziedzińcu, a Anders powiedział, że widział Sorensena idącego
drogą do sąsiedniej wsi.
Lensmann Austad pokiwał ponuro głową. -Tak więc
sprowadzenie go nie zajmie mi dużo czasu. Akselu, czy
pojedziesz ze mną wozem? Lepiej będzie, jeśli będzie nas
więcej przeciw takiemu siłaczowi.
Wsiedli do wozu, po czym lensmann kiwnął do Andersa. -
Andersie, chciałbym dzisiaj załatwić tę sprawę. Czy mógłbyś
przywieźć panią Holte, aby mogła nam powiedzieć, czy to
Sorensen ją napadł?
Anders skinął głową i dotknął ronda kapelusza. - Oczywiście,
lensmannie. Już do niej jadę.
Woźnica cmoknął na konia i wóz z lensman-nem i ojcem
wyjechał z podwórza.
Bera podeszła do Abelone, oparła ręce na biodrach. - Dobrze
będzie, jak go schwytają. Wzdrygnęła się. - Takie włóczęgi
nigdy nie przynoszą wsi niczego dobrego.
Abelone szukała Wilmy i na plaży, i nad rzeką. Gdy szła w
kierunku kamiennego mostu, zobaczyła jadącego w jej stronę
Andersa. Stara Holte siedziała obok niego na koźle.
Lekko zaskoczona Abelone zobaczyła, że uśmiechnął się i
pomachał, żeby podeszła.
Wolno podeszła pod strome zbocze na drogę.
- Dobry wieczór, pani Holte - pozdrowiła. -Mam nadzieję, że
pora nie jest zbyt późna. Na szczęście przez kilka najbliższych
tygodni wieczory będą długie i jasne.
Holte posłała jej nadąsane spojrzenie. - Tylko Pan wie, że w
takim upale nie można spać -odpowiedziała lekko obrażonym
głosem.
Abelone pomyślała sobie w duchu, że nie byłoby jej tak
ciepło, gdyby włożyła na siebie lżejszy i jaśniejszy strój, ale
staruszka jak zawsze miała na sobie grubą, czarną suknię z
wełny. Abelone podejrzewała poza tym, że to jedyna suknia,
którą miała, ponieważ nigdy nie widziała jej ubranej inaczej,
niezależnie od pory roku.
- Ach, pani Holte, lato szybko się skończy -powiedziała
pocieszająco. - Zanim się zorientujesz, przyjdą jesień i zima.
- Tak, jesień lubię najbardziej - odpowiedziała ostrym tonem
zielarka.
Anders uśmiechnął się do niej. - Abelone, zajrzyj na tył wozu.
Zaskoczona zastanawiała się, co miał na myśli.
Podeszła bliżej, tam gdzie leżała zwinięta tkanina.
Spojrzała na Andersa, który obrócił się przez ramię i mrugnął
do niej. - Spójrz pod spód.
Poczuła, jak serce jej szybciej zabiło. Czy mogła to być...?
Ponownie spojrzała na Andersa. Gdyby nie uśmiechnął się do
niej, nigdy nie odważyłaby się podnieść materiału. Ostrożnie
podniosła go.
Wybuchnęła w niej radość i czucie ulgi, gdy zobaczyła
pogrążoną we śnie Wilmę. Spała zwinięta w kłębek niczym lis.
Miała obrzęknięty pysk, musiał to być ślad po ukąszeniu przez
żmiję.
- Znalazłem ją u pani Holte - wyjaśnił Anders. - Szczeniak
znalazł sobie dobre miejsce w jej kuchni.
Staruszka parsknęła cicho, ale nic nie powiedziała, spojrzała
jedynie w bok.
Abelone ponownie przykryła psa, wiedziała, że Wilma lubiła
leżeć pod przykryciem, gdy spała.
Podeszła do zielarki, która spojrzała na nią ze
złością. - Myślałam, że ten kundel to włóczęga
- wyjaśniła. - Pomyślałam, że może był głodny, więc dałam
mu coś do jedzenia. Wzruszyła ramionami. - Później zasnął.
- Więc nie poznałaś go? - zapytała Abelone.
- Miałam ją z sobą tego dnia, gdy znalazłam cię nieprzytomną.
Holte pokręciła głową i zacisnęła usta. -Oczywiście, że nie,
wtedy odgoniłabym go.
Abelone pomyślała, że staruszka nie umiała kłamać.
Domyślała się, że ucieszyła się z obecności czworonoga.
- Anders powiedział mi, że łotr, który mnie napadł, jest teraz
w Gimle - mówiła dalej.
Abelone spojrzała na Andersa. - Nie wiemy, czy to był on -
poprawiła ją. - Lensmann chce, żebyś go rozpoznała.
Zielarka wyprostowała się i krótko skinęła głową. - Nie
będzie to zbyt trudne. Aż do śmierci będę pamiętać jego czarne
oczy.
Anders uśmiechnął się do Abelone. - Usiądziesz z tyłu?
Abelone skinęła głową z uśmiechem. - Tak,
dziękuję. Usiadła na platformie, a Wilma zamrugała, gdy wóz
ruszył. Szczeniak spojrzał na nią, jakby z usprawiedliwieniem,
po czym podszedł, przytulił się do niej i położył głowę na ko-
lanach.
Abelone podrapała go po sierści na grzbiecie i powieki psa
znów opadły.
Wóz ruszył wyboistą drogą do Gimle, a Abelone zastanawiała
się nad tym, co niedługo nastąpi.
Musiała przyznać, że miała nadzieję, iż stara Holte powie, że
to Sorensen ją napadł. Jeśli tak, Wilma zostanie u niej.
*
Usłyszała przekleństwa i głośne protesty Sorensena jeszcze
zanim wjechali na dziedziniec.
Anders odwrócił się do niej. - W każdym razie przyszedł -
wyszczerzył zęby.
Abelone poczuła wzrastający niepokój. Nie lubiła takich
widowisk, ale miała nadzieję,
że wszystko szybko się zakończy. Holte stwierdziła, że
rozpozna złoczyńcę bez problemu.
Wydawało się jej, że nie minęło dużo czasu od powrotu
lensmanna. Powóz stał w oddali przy stajni, gdzie Hilmar i
ojciec trzymali Sorensena za ramiona.
Pojęła, że nie odbyło się to bez walki, mimo że trzech
mężczyzn miało zatrzymać Sorensena.
- Nie pojmuję, dlaczego pan tak protestuje -usłyszała
wykrzykującego ze złością lensmanna. - Jeśli jest pan
niewinny, to nie ma się czym martwić. Pani Holte powie
wtedy, że to nie pan.
- Ale pan nawet nie chce słuchać, co mam do powiedzenia! -
ryknął próbujący się wyrwać Sorensen.
Anders zatrzymał wóz. Lensmann podszedł do nich.
- Dzień dobry, pani Holte - pozdrowił ją grzecznie.
Podał rękę zielarce, aby mogła oprzeć się na niej, gdy
wysiadała z powozu, po czym przyciągnął ją na bok. Mówił
cicho, ale Abelone zdołała usłyszeć, co mówił.
- Cieszę się, że mogła pani przybyć, pani Holte - powiedział z
powagą.
Abelone zwróciła uwagę na to, że staruszka wyprostowała się.
- Drobiazg - odpowiedziała, a jej wzrok powędrował w
kierunku Sorensena, który zaczął zachowywać się spokojniej,
jednak ojciec i Hilmar woleli nie ryzykować i nadał trzymali go
mocno.
- Jedyne, co pani ma zrobić, to powiedzieć, czy rozpoznaje
pani tego mężczyznę - wyjaśnił lensmann - Proszę nie
przestraszyć się jego wyglądu albo jeśli groźnie spojrzy na
panią.
Położył rękę na jej ramieniu. - Nie będzie już pani nękał,
mogę to pani obiecać.
Staruszka po raz pierwszy wyglądała na nerwową. - Mam
nadzieję, że nigdy już nie zawita do mnie taki łotr - powiedziała
drżącym głosem.
Lensmann Austad skinął głową i uśmiechnął się, wziął ją pod
ramię i poprowadził w kierunku Sorensena.
Zatrzymali się w małej odległości od Sorensena, który patrzył
przed siebie nieru-
chomym wzrokiem. Nietrudno było stwierdzić, że był
wściekły, miał ogniste spojrzenie. Abelone pomyślała, że
gdyby tylko chciał, wyswobodzenie się nie sprawiłoby mu
kłopotu.
- Czy to jest człowiek, który tak awanturniczo zachowywał się
w pani domu, nie usłuchał pani, gdy poprosiła go o
opuszczenie domu i który później uderzył panią tak, że straciła
pani przytomność oraz ukradł określone rzeczy z pani domu? -
zapytał lensmann Austad.
Abelone zeszła z powozu, Wilma pobiegła za nią. Szczeniak
przez moment stał spokojnie, po czym pobiegł w kierunku
Sorensena.
- Nie, Wilmo, wracaj - krzyknęła Abelone, ale pies nie
usłuchał jej. Wilma wyraźnie była zadowolona z ponownego
spotkania ze swym panem, skakała wokół jego nóg. Ojciec i
Hilmar przytrzymali go, gdy próbował pochylić się do psa.
Lensmann odwrócił się i spojrzał na nią gniewnie.
- Wilmo - powtórzyła Abelone. - Chodź tu. Pies zawahał się
przez moment, ale przy-
szedł do niej, rzucając długie spojrzenia swojemu panu.
Abelone spotkała się z przenikliwym spojrzeniem Sorensena i
szybko spuściła wzrok.
Jeśli jest niewinny, niedługo wróci do domu razem w Wilmą.
- Pani Holte, proszę uważnie mu się przyjrzeć - powiedział
lensmann i nachylił się do staruszki. - Czy to człowiek, który
panią napadł?
Upłynęła chwila, zanim odpowiedziała i przez moment na
dziedzińcu zapanowała zupełna cisza.
Abelone schyliła się i spokojnie pogłaskała Wilmę po
grzbiecie. Może mimo wszystko nie była pewna swego? Może
nie zapamiętała go tak dobrze, jak twierdziła? Może to nie
Sorensen ją napadł?
- To on - obwieściła głośno i zdecydowanie. Twarz Sorensena
wykrzywiła się w grymas. - To kłamstwo! - wykrzyknął,
próbując wyswobodzić się z uścisku mężczyzn. - To, co
twierdzi ta kobieta, to kłamstwo! Szalał, kopał i próbo-
wał walczyć, aby się wyrwać. - Nie wiem nawet, o co mnie
oskarża! Ona kłamie! Ona...
Lensmann szybko odciągnął staruszkę do wozu. - Odwieź ją -
poprosił Andersa.
Abelone pomogła jej wsiąść, zielarka była wyraźnie
wstrząśnięta napadem wściekłości Sorensena, usta jej drżały,
wyglądała na przestraszoną.
Anders szarpnął lejcami i wóz wyjechał z dziedzińca, a w tym
czasie Sorensen nadal wił się i przeklinał.
Abelone nie chciała czekać, aż lensmann go stąd zabierze.
Odetchnęła z ulgą, gdy zamknęła za sobą drzwi i weszła do
kuchni, skąd Bera i Sofie śledziły wydarzenia zza okna. Wilma
szła tuż za nią.
- Naprawdę dobrze, że wreszcie go schwytali - powiedziała
Bera i pokręciła głową. - Nikt nie mógł czuć się bezpieczny po
tym, co przydarzyło się pani Holte.
Sofie zgodnie skinęła głową. - Matka też się bała, szczególnie
w te wieczory, kiedy Andersa nie było w domu.
Bera zajęła się przygotowaniem kawy i dołożyła do pieca. -
Dobrze wiedzieć, że nareszcie wieś jest znów bezpieczna.
Abelone rzuciła okiem na Wilmę, która wyglądała na
zmieszaną przytulając się do jej spódnicy. Schyliła się i wzięła
szczeniaka na ręce, obserwując przez okno, co działo się na
zewnątrz. Lensmann z ojcem odprowadzili opierającego się
Sorensena do powozu.
Abelone przytuliła Wilmę.
Miała nadzieję, że Bera miała rację.
11
- Co się dzieje? - zawyła Ellen czołgając się na czworakach i
próbując stanąć. Ulrik leżał na podłodze obok niej próbując
mrugać oczami. Jego twarz i ciało, podobnie jak u Ellen, były
pokryte brudem i kurzem.
Mocno klepnęła go po policzku. - Ulriku, musisz się obudzić,
Ulriku! - krzyczała, próbując zebrać myśli.
Ulrik zdezorientowany potrząsnął głową. - Co się stało? -
zapytał i niezdarnie wsparł się na łokciu rozglądając się po
kabinie.
Wyglądała jak krajobraz po bitwie. Wszystko, co leżało na
stole - dokumenty, książki i szkla-
na kasetka z motylami - leżało porozrzucane na ziemi, także
lampa naftowa rozbiła się. I ten dźwięk, ten okropny dźwięk.
Nie chciała go słyszeć, chciała go wyłączyć. Nie mogła o tym
myśleć, musieli martwić się o siebie.
- Dobry Boże - powiedział Ulrik, próbując wstać. - Musimy
dostać się na pokład.
Drżała na całym ciele pomagając mu wstać. Razem doszli do
drzwi.
Ulrik wyrwał je i doszedł ich okropny, przeszywający dźwięk.
Wszędzie byli krzyczący, płaczący i wołający ludzie
Ulrik chwycił ją za ramię i prowadził za sobą przez korytarz
był pełen ludzi, dymu i kurzu.
- Główne schody!
Potknęła się, choć mocno trzymała Ulrika za rękę.
- Chodź, Ellen, musisz iść!
Ciągnął ją za sobą pomiędzy pasażerami, którzy zdawali się
nie wiedzieć, dokąd powinni iść.
Skąd wiedział, że idą w dobrym kierunku?
Spojrzała przez ramię, zobaczyła ludzi biegnących w
przeciwną stronę.
- Ulriku, nie, my...
Pociągnął ją mocno za ramię. - Zaufaj mi, musimy wejść na
główne schody! Krzyczał głośno i Ellen spostrzegła, że w tym
całym chaosie wiele osób poszło za jego radą.
Bezwolnie poszła za nim i wkrótce zobaczyła przed sobą
schody.
Ale co właściwie się stało? Popatrzyła w górę, gdzie powinien
być sufit i część pokładu spacerowego.
- Co się stało? - krzyknęła. Ulrik wciągnął ją na schody. - Nie
wiem!
Może błąd przy rozładunku albo kolizja z innym statkiem, nie
wiem - wykrzyczał w odpowiedzi, gdy wdarli się na pokład.
Próbowała złapać oddech. Rozglądali się, nie mogli niczego
dojrzeć, dym gryzł w oczy, a do-
iokoła słychać było krzyczących mężczyzn, kobiety i dzieci.
Poza tym było zadziwiająco cicho, zapanowała cisza, której
dawno nie słyszała. Nieustający hałas maszyny parowej
umilkł.
- Para! - krzyknął Ulrik. - Musimy przedostać się na rufę.
Przed nimi zobaczyła przesuwające się w ich stronę kłęby
pary.
Ulrik krzyknął coś po angielsku, pozostali pasażerowie
zaczęli biec w tym samym kierunku, co oni. Płaczące dzieci,
kobiety z dziećmi na rękach, starsi ludzie, wszyscy ruszyli na
rufę statku.
To była kakofonia wrzasku, pełnego bólu krzyku i płaczu.
Zatrzymała się, bo Ulrik też stanął, mocno trzymała jego dłoń.
Próbując złapać oddech rozglądali się, wokół nich biegli
płaczący i przekrzykujący się ludzie.
Ulrik odwrócił się do dwóch marynarzy, którzy rozmawiali ze
sobą ze wzburzeniem. Jeden miał czarną i spoconą twarz,
drugiemu zaś krwawiła rana w okolicy oka.
Zrozumiała, że słuchał ich rozmowy.
- Panie mój, Stwórco - wyszeptał Ulrik, gdy ruszyli w
kierunku jakiegoś oficera, który krzy-
czał i machał, żeby podeszli. Zaczęli wciągać na pokład wąż.
Spojrzała na Ulrika. - Co mówili?
Ulrik popatrzył na nią. To, co zobaczyła w jego oczach,
wystraszyło ją bardziej niż jego słowa. - Kocioł wybuchł.
Podmuch wiatru rozwiał nieco kłęby dymu i pary. Cierpienie i
zniszczenia, które ukazały się ich oczom, były przerażające.
Ranni pasażerowie, dzieci krzyczące co sił w płucach, roztrza-
skane drewno i poskręcane kawałki żelaza.
W jej głowie pojawiło się tylko jedno słowo.
Koniec świata.
12
Pierwszą rzeczą, którą poczuła, był smak krwi w ustach.
Ciężki, surowy smak żelaza sprawił, że chciała się zerwać z
miejsca, ale nie zdołała się poruszyć. Bolały ją wszystkie
kończyny, ale najgorszy ból odczuwała w plecach. I głowie.
Nadal słyszała ten dźwięk, gdy uderzyła o kamienną podłogę.
Mężczyzna w habicie...
Próbowała zapomnieć o bólu, nie myśleć o tym, jak trudny do
opisania ból trawił jej plecy. Musiała wstać, nie mogła tak
leżeć, musiała...
Nim zdołała dobrze pomyśleć, poczuła, że coś zaczęło się
dziać z jej ciałem.
Otworzyła oczy, ale miała zawroty głowy.
Wszystko wirowało, czuła się tak źle, była tak zmęczona.
Próbowała patrzeć w jeden punkt, ale było to jak patrzenie w
tunel, który wirował bez końca.
Pochodnie, zobaczyła na ścianie pochodnie, kołysały się w
górę i w dół. Złote świetlne języki pojawiały się i znikały.
Zrozumiała, że jest niesiona, kątem oka zdołała dostrzec
schody.
Co się z nią stanie?
Próbowała zebrać wszystkie siły, wtedy mężczyzna, który ją
niósł, stanął.
Uderzył ją w brzuch, tak mocno, że nie mogła oddychać.
Twarzą dotknęła ziemi i drobnych kamyków, które wbijały jej
się w skórę
Muszę się ruszyć. Nie mogę tak leżeć. Muszę spróbować...
Wtedy zrozumiała. Ręce miała ciasno związane na plecach.
Ogarniająca ją wściekłość sprawiła, że ból głowy i pleców
zniknął, umysł stał się jaśniejszy. Uniosła głowę i śledziła
kroki napastnika.
Zebrała wszystkie siły.
- Co robisz? - sądziła, że zawołała, ale był to ledwie słyszalny
głos. Mężczyzna w habicie również go nie usłyszał, już
odchodził.
Próbowała zrozumieć, gdzie jest.
Nie była już w skarbcu, zmusiła się do uniesienia głowy, aby
móc się rozejrzeć. W oddali zobaczyła samotną pochodnię.
Powiodła wzrokiem dalej.
Znajdowała się w czymś, co przypominało pieczarą czy grotę,
ściany i sufit były z kamienia, słyszała wodę cieknącą wzdłuż
ścian. Tam gdzie leżała, było również wilgotno, poczuła
przenikające ją zimno.
Jej serce zaczęło bić szybciej. Czego chciał mężczyzna w
habicie? Dlaczego przyniósł ją w takie miejsce?
Przekręciła się, usłyszała jakiś odgłos.
Strach ścisnął jej gardło, gdy zobaczyła co robił.
W napadzie paniki udało jej się uklęknąć, musiała wstać,
musiała...
Potykając się stanęła na nogach, ale nie zdołała zrobić kroku.
Dogonił ją i rzucił na ziemię.
Ponownie nie mogła złapać tchu, ale zbyt się bała, żeby
odczuwać ból.
Jak się stąd wydostanę? Jak sobie z tym poradzę?
Nie była w stanie zebrać myśli, przed oczami pojawił się
rysunek z księgi ojca.
Pamiętała ilustrację z leżącym w trumnie człowiekiem z
czerwonym sznurem wokół gardła. Wokół trumny stali
mężczyźni w habitach.
Ogarnęły ją wściekłość i przerażenie. Co oni w ogóle robili?
Dlaczego zajmowali się taką szarlatanerią?
Usłyszała, że idzie do niej szybkim, zdecydowanym krokiem,
chwycił ją i przeciągnął do czekającej obok czarnej trumny.
Próbowała stawiać opór. - Nie, nie możesz tego zrobić, nie
możesz, nie...
Nie miała jednak sił, żeby z nim walczyć. Wrzucił ją do
trumny niczym zwierzęcy ze włok, upadła na bok. Wyraźnie
nie był z tego zadowolony, ponieważ chwycił ją za ramię i
przekręcił na plecy.
Walczyła z nim, nie chciała się poddać. Ko-
pała, rzucała się, krzyczała, ale czego by nie robiła, nie
zdołała wydostać się z głębokiej trumny.
Poczuła szarpnięcie i zrozumiała, że chciał związać jej nogi.
O Panie, Stwórco, nie pozwól na to, nie pozwól, aby to się
stało!
Nie wiedziała, jak do tego. doszło, ale nagle nie mogła się
poruszyć.
Raptownie wbił w nią wzrok, usłyszała jego charczący głos. -
Może odtąd nie będziesz wtykać nosa w nieswoje sprawy?
Wstrzymała oddech. Ten głos! Mówił szeptem, więc trudno
było go rozpoznać, ale wiedziała, że było w nim coś
znajomego.
Nagle zniknął, a ona leżała rozglądając się. Dokąd poszedł?
Znów się pojawił. - Pani Bjerkely, przeszłość powinna pani
zostawić w spokoju, rozumie pani?
Pociągnął wieko trumny. Przez moment stał patrząc na nią, po
czym schylił się, żeby nasunąć wieko.
Coś musiał sprawić, że zmienił zdanie, wydawał się nagle
zmieszany, jakby spieszyło mu się. Odłożył wieko i oparł je o
trumnę. Czyżby jednak miał ją uwolnić?
Zniknął na moment, ale znów pojawił się, tym razem z
chusteczką w ręce. Drugą ręką ścisnął ją za szczękę, po czym
wtłoczył jej chustkę do ust.
Rozglądała się gorączkowo, próbując znaleźć jakieś wyjście.
- To powinno na chwilę zamknąć pani usta -zacharczał. -
Powinna pani wiedzieć, że ludzie zaczynają mieć dosyć jej
nierozważnego zachowania. Żadna kobieta nie będzie się tak
zachowywać, to wzgarda wobec naszego Pana i Jego świętych
słów.
Zbyt bardzo się bała, żeby trzeźwo myśleć. Nie mogła się
ruszyć, wiedziała, że za chwilę znajdzie się w ciemnościach,
gdy wieko opadnie na trumnę.
Próbowała wypchnąć chustkę językiem, bezskutecznie.
Nie mogła nic zrobić, tylko czekać na ciemność.
Wieko z hukiem opadło na trumnę, usłyszała jeszcze tępy
trzask.
Potem były już tylko cisza i ciemność. Nieprzejrzana
ciemność.
Słyszała tylko swój własny ciężki oddech, kołatajace serce i
myśli, które kłębiły się jej w głowie.
W jaki sposób wydostanę się z trumny zanim będzie za późno?