Istvan Vizvary
Nad rzeką, tuż przy brzegu
Skąd znasz hrabiego Eszterhazy? – zwróci! się
Vilmos Szolonyi, szczupły, szpakowaty mężczyzna, do
siedzącego obok towarzysza podróży.
– Sprzedawałem coś jego ojcu. Albo pomagałem mu
coś kupować, nie pamiętam już. – James Dwight wyglądał
przez okno taksówki i wydawał się rozkoszować
widokiem rozciągających się pod nimi porośniętych
starym lasem Gór Kaskadowych. – To fascynujący
człowiek, Vilmosu. Artysta, jak i ty.
– Jest architektem, tak?
– Nie tylko. Studiował w Królewskiej Akademii
Sztuk. – Dwight spojrzał na Szolonyiego z wyczekującym
uśmiechem, jakby szukał w jego twarzy śladów zazdrości,
jaką zawsze wzbudzały w przyjacielu wzmianki o tym
wymarzonym, nieosiągalnym dla niego miejscu. – Jest
bardzo utalentowanym malarzem. Mam kilka jego
pejzaży, na pewno je widziałeś.
– Musiałem nie zwrócić uwagi – odparł Vilmos, bez
powodzenia udając zainteresowanie górskim krajobrazem.
– Zapewniam cię, że szybko znajdziesz z nim
wspólny język. Z tego co wiem, kolekcjonuje rzeźby. Jeśli
tylko nie zrezygnował z nawyku przetrzymywania
rozmówców przed kominkiem do białego rana, czeka cię
kilka wyczerpujących intelektualnie nocy. Na szczęście
nie lubisz górskich wycieczek, więc nie będzie ci żal
przespanych w zamian dni.
– Można by pomyśleć, że jedziemy tam na tydzień,
Dwight.
– Jestem pewien, że gdy tylko poznasz naszego
gospodarza, twoje plany ograniczenia wizyty do trzech
dni ulegną błyskawicznej rewizji. Żadne sanatorium nie
zapewni ci takiego komfortu i spokoju.
Szolonyi westchnął i sięgnął po niemal pustą już
szklankę z sokiem.
– Nie nalewaj więcej, zaraz lądujemy – powiedział
Dwight.
– Tutaj? W środku lasu?
– Spodziewałeś się uzdrowiska z promenadą i pijalnią
wód?
Vilmos wzruszył ramionami i odstawił naczynie.
Dwie minuty później drzwi hovera odsunęły się i obaj
mężczyźni zeszli na pokrytą drobnym żwirem
powierzchnię lądowiska.
Dwight zarzucił na ramię plecak i ruszył ścieżką,
która znikała w otaczającym polanę lesie.
– Myślałem, że ktoś po nas wyjdzie – krzyknął za
nim Szolonyi. Nie doczekawszy się odpowiedzi, chwycił
stojącą obok walizkę i pokuśtykał za przyjacielem. –
Proszę nie odlatywać! – rzucił za siebie. – Nie zdziwię się,
jeśli za dziesięć minut wrócimy tu, żeby polecieć z
powrotem do Tahoma.
Od strony pojazdu doszło go ciche potwierdzenie
przyjęcia polecenia i syk zamykanych drzwi.
Chrzęst żwiru pod stopami Vilmosa zakłócał jeszcze
przez chwilę szum kołysanej wieczornym wiatrem
puszczy, ale zaraz odgłos ucichł i na polanę powrócił
spokój. Stado saren wybiegło z lasu i zaczęło paść się na
skraju, ignorując zupełnie połyskującego chromem i
refleksami zachodzącego słońca intruza z innego świata.
– Boże, jak tu pięknie – wyszeptał Vilmos na widok
ociekającego chłodnym światłem, zawieszonego na
górskim zboczu domu. W pogłębionym przez gęste
listowie mroku późnego popołudnia trudno było odróżnić
wyrzeźbione z kamienia, nieregularne w kształtach dachy
pięter od otaczających dom skal. – Czy to wodospad
wypływa spod najniższego piętra?
– O ile mi wiadomo, niżej jest jeszcze jedno albo
dwa, ale masz rację, dom zbudowano nad strumieniem.
Dosłownie. W którymś pokoju można nawet przy nim
usiąść. Nie będziesz chciał stąd wyjeżdżać, mówiłem ci.
– To Wright?
Dwight pokręcił głową.
– Nie, dom tylko wygląda na zeszłowieczny, ale
architekt najwyraźniej nie próbował kryć się ze źródłem
inspiracji – dodał. – Chodźmy. Robi się chłodno.
– Którędy? – Ścieżka rozwidlała się w miejscu, w
którym przystanęli, podziwiając dom.
Dwight bez słowa wybrał odgałęzienie prowadzące w
górę zbocza, a Vilmos westchnął ciężko i dźwignął
walizkę.
– Nie wiedziałem, że będziemy się wspinać.
– Najwyraźniej inaczej rozumiemy wyrażenie
„górska dzicz” – zaśmiał się Dwight i ruszył ścieżką.
Vilmos nie próbował nawet dogonić przyjaciela, skupił się
na dźwiganiu nieporęcznego bagażu. Na szczęście
bladoniebieskie światełka zamocowane w skale znaczyły
drogę. Pozostało mieć tylko nadzieję, że ta, którą szli,
prowadzi prosto do domu.
Delikatne skrzypnięcie furtki dotarło do uszu
Vilmosa, zmuszając go do podjęcia jeszcze większego
wysiłku. Ostatnie, czego pragnął, to stać przed zamkniętą
furtką w środku dzikiego lasu, czekając, aż Dwight
przypomni sobie, że zapomniał kogoś na zewnątrz.
– Jak myślisz, gdzie podziewa się nasz gospodarz? –
zapytał Szolonyi, kiedy obaj z Dwightem zasiedli w
salonie przed olbrzymim kominkiem, w którym głośno
trzaskały sosnowe polana. Pomieszczenie zajmowało
połowę górnego piętra domu. Pozostałą część stanowiła
doskonale wyposażona kuchnia z ławą z grubego,
lakierowanego drewna, przy której zapewne jadało się te
szybsze i mniej wystawne posiłki. Wysokie okna
pozwalały podziwiać panoramę górskiej doliny, na zboczu
której postawiono dom.
– Nie mam pojęcia, kiedy wróci – odparł jego
towarzysz, obracając w dłoniach szklankę wypełnioną do
połowy najlepszą whisky, jaką udało mu się znaleźć w
doskonale zaopatrzonym barku hrabiego.
– A jesteś pewien, że nas zaprosił?
– Nie wpuszczono by nas inaczej. Dom nie dla
każdego jest taki uprzejmy, zapewniam cię.
– Nie niepokoisz się?
Dwight uniósł szklankę pod światło kominka i
wpatrywał się w nią dłuższą chwilę, zanim oczyścił gardło
i odpowiedział w końcu.
– Może trochę.
– Zostawiłby przecież jakąś wiadomość, gdyby
musiał nagle wyjechać, prawda? Może wpadł do tego
strumienia i leży teraz u stóp wodospadu?
– Przesadzasz, Vilmos. Dom, który potrafi odróżnić
gościa od intruza, umiałby się chyba też zorientować, że
gospodarz zbyt długo nie wraca. Czasami mam wrażenie,
że jesteś ostentacyjnie staroświecki.
– Może dom jest po prostu bardziej gościnny od
samego gospodarza – odparł sarkastycznym tonem
Szolonyi – i nie chce zakłócać nam pobytu, skoro i tak nic
nie możemy pomóc?
– Też o tym pomyślałem, przyjacielu. Jednak póki co,
pozostaje nam położyć się spać i liczyć na rychły powrót
hrabiego.
Dwight wstał i ruszył do otwierającej się na salon
klatki schodowej, która, owijając się wokół zbudowanego
z grubych, szklanych kafli szybu, prowadziła ciasną
spiralą w dół i w głąb domu. Stanąwszy na wyłożonym
puszystym chodnikiem stopniu, obrócił się jeszcze i
zwrócił do przyjaciela.
– Gdybyś wstał przede mną i znalazł świeże jaja,
bądź tak miły i przyrządź nam jajecznicę, dobrze?
– Dobranoc, Dwight. Nigdy chyba nie dorośniesz.
– Nie licz na to, przyjacielu. Prędzej umrę, mam
nadzieję. Dobranoc.
Kiedy rano Vilmos wszedł do kuchni, Dwight już tam
siedział nad parującym talerzem.
– Myślałem, że nie umiesz robić jajecznicy – w glosie
Szoloniego pobrzmiewała nuta zawodu.
– Jak zwykle, nie doceniasz mnie – odparł Dwight,
przełknąwszy pośpiesznie. – Będziesz mógł się wykazać,
bo jedna porcja to stanowczo za mało. Jeśli Eszterhazy
zaraz się nie pojawi, mam zamiar wdrapać się na jakąś
górę.
– Będziesz go wypatrywać?
– Nie. Chcę skorzystać z okazji i spojrzeć na świat z
wysoka. Kiedy już będę miał sterowiec, będzie o wiele
łatwiej. Na razie pozostają mi góry.
– Na moje towarzystwo nie licz – zastrzegł się
Vilmos. – Przyjechałem tu odpocząć.
– I tak bym cię ze sobą nie wziął. W swoich
mokasynach skręciłbyś zapewne kostkę i musiałbym cię
potem nieść. Znajdziesz tu mnóstwo tradycyjnych
książek. I obrazy oczywiście. Chętnie usłyszę twoją
opinię. Poza tym możesz zrobić obiad, rzecz jasna. W
spiżarni widziałem jagnięcinę. Ciekawe, kto dba o
zaopatrzenie. Może kiedyś będzie mnie na takie stać.
Tuż po śniadaniu Dwight udał się na zapowiadaną
wycieczkę, zaś pozostawiony sam sobie Szolonyi rad
nierad zmuszony był rozejrzeć się po domu i najbliższej
okolicy. Postanowił wybrać się na spacer po dróżkach,
które według zapewnień Dwighta oplatały okolice domu
gęstą siecią, jednak bał się pobłądzić w lesie.
Po pół godzinie niespiesznego spaceru usiadł nad
zasilanym przez wodospad jeziorem, do którego
prowadziła raczej stroma, kręta ścieżka prosto z werandy i
zapatrzył się na górujący nad nim dom. Budowla
dorównywała wysokością rosnącym obok świerkom.
Zdawało się, że najniższa kondygnacja zwiesza się nad
samą wodę, jednak Szolonyi nie potrafił stwierdzić, czy
spoczywa na skrytej w cieniu kamiennej wyspie, czy
naprawdę wystaje daleko poza skały. Plastry kamiennych
stropów widziane z podnóża budynku wydawały się
układać w wysoką kolumnę podobną jednemu z tych
skalnych grzybów, które widział kiedyś na wycieczce w
Sudety, jeszcze po studiach, w czasie pobytu w Europie.
Wreszcie, zmęczony zadzieraniem głowy, położył się
na brzegu jeziora, gapiąc się w spienioną wodę i
zastanawiając, czy gospodarz domu kiedykolwiek się
odnajdzie i co stanie się, jeśli Dwight spadnie z tej swojej
góry i złamie nogę lub, co gorsza, skręci kark. Oczywiście
on, Vilmos, wróciłby wtedy do miasta zaparkowaną
opodal taksówką, zakładając, że nie zgubiłby w lesie drogi
do niej, ale myśl o wszystkim, co działoby się potem,
przepełniała Szoloniego uczuciem na pograniczu paniki.
Na szczęście głośny szum wody uspokajał go, zaś
bliskość domu zapewniała możliwość odzyskania
poczucia bezpieczeństwa, z której w końcu skorzystał,
kiedy ponure myśli stały się nie do zniesienia.
Kiedy wrócił do domu i rozgrzał się ciepłą herbatą i
grzankami – nad jeziorem było dużo chłodniej, niż się
spodziewał – postanowił zwiedzić dostępną mu część
budowli. Wieczorem dotarli z Dwightem jedynie do
dwóch przygotowanych na przyjęcie gości sypialni.
Patrząc w dół klatki schodowej, odniósł wrażenie, że
ciągnie się w nieskończoność w głąb skał.
Teraz miał nadzieję sprawdzić, jak głęboko sięga
naprawdę i ile pięter liczy dom. Może nawet któreś pokoje
okażą się otwarte i dowie się czegoś o swoim nieobecnym
gospodarzu?
Szybko przekonał się, że ze środka będzie je równie
trudno policzyć, jak z zewnątrz, nie odnalazł bowiem w
rozmieszczeniu drzwi czy jakichkolwiek elementów
wystroju żadnych śladów regularności, nawet podziału
budynku na piętra. Wyczuwał harmonię, jednak nie była
ona oparta na jakimkolwiek prostym porządku. Jedynym,
co zdawało się mieć wyraźny rytm, była kolekcja
zdobiących ściany klatki schodowej obrazów.
Pierwszy, zawieszony tuż przy otwierającym się
wprost na salon pierwszym stopniu, wydał mu się zrazu
staromodną,
kolorową
fotografią,
przedstawiającą
świerkowy las podobny tego, który porastał okolicę.
Kiedy jednak dokładniej się przyjrzał, zrozumiał, że ma
do czynienia z wyjątkowo realistycznym, jeszcze bardziej
niż światłoczułe zdjęcie, staroświeckim obrazem olejnym.
Następny, przedstawiający dwudziestowieczny Londyn,
był równie precyzyjny. I również wszystkie kolejne, przed
którymi zatrzymywał się, aby je podziwiać: pejzaże,
portrety, sceny z życia miast i wsi, kolorowe,
geometryczne abstrakcje, a nawet zupełnie nierzeczywiste
obce światy – zarówno podobne nieco do tego, który go
otaczał, jak i te niemożliwe do stworzenia, bliskie
atmosferą i konstrukcją malunkom dwudziestowiecznego
malarza Eschera, jednego z ulubionych twórców
Szolonyiego.
Kiedy stanął w końcu na dnie spiralnej klatki,
doliczywszy się dziewięciu drzwi i ponad sześćdziesięciu
obrazów, czuł się zmęczony i spragniony. Oparł się o
ścianę i otarł nadgarstkiem pot z czoła. Myśl o tym, że
będzie musiał przebyć z powrotem tę samą drogę w górę,
żeby napić się wody, pozbawiła go reszty sił.
– Co to za miejsce, Dwight! Gdzie podziewa się
Eszterhazy!? – krzyknął w przestrzeń, choć był świadom,
że nikt go nie słyszy. – Mam tego dość! Jestem zmęczony,
głodny, chce mi się pić! Mam dość, słyszysz?!
Wsłuchiwał się przez moment w echo swoich słów,
które powróciło po chwili, zniekształcone i stłumione.
– Za drzwiami, na które pan teraz patrzy, znajduje się
pokój kąpielowy z bardzo przyzwoicie zaopatrzonym
barkiem. Proszę się napić i przekąsić coś. Polecam
orzechy z najlepszych afrykańskich upraw.
Szolonyi obrócił się gwałtownie, wystraszony.
Nikogo nie zobaczył, chociaż głos, z pewnością
nienależący do Dwighta, dochodził zza jego pleców. To
musiał być hrabia, stojący zapewne za zakrętem schodów.
Wszedł kilka stopni w górę, żeby się przywitać, jednak i
tam nikogo nie było.
Otworzył pierwsze napotkane drzwi, ale wkrótce
przekonał się, że duże, zastawione kilkunastoma fotelami
pomieszczenie, do którego prowadziły, okazało się puste.
Wycofał się i przepełniony nagle nową siłą, ruszył w
górę schodów, próbując otworzyć każde napotkane drzwi.
Wszystkie były zamknięte. Eszterhazy mógł oczywiście
schować się w którymś z pomieszczeń i zamknąć się na
klucz, jednak perspektywa pozostawania pod jednym
dachem z kimś, kto lubi tak groteskowe odmiany zabawy
w ciuciubabkę, nie wydała się Szolonyiemu wiele lepsza,
niż możliwość, że padł właśnie ofiarą słuchowego
omamu.
Ustąpiły dopiero drzwi jego sypialni. Rozświetlona
ciepłym, stłumionym światłem wydawała się spokojną
przystanią. Podszedł do łóżka i upadł na nie,
rozkrzyżowując ręce. Leżał tak przez chwilę, dopóki w
przypływie senności nie skulił się na boku, przyciągając
pod głowę poduszkę.
Zasnął.
– Czemu nie uprzedziłeś, że ten dom gada? –
Szolonyi wydawał się bardzo wzburzony. Obudził się po
zmroku, przepełniony wspomnieniami snu, w którym
biegał po domu, w górę i w dół, wysokimi schodami,
szukając hrabiego Eszterhazy. Dopiero kiedy wyszedł z
sypialni, zdał sobie sprawę, że nie wspomina snu, tylko
swoje własne przeżycia sprzed kilku godzin.
Piętro wyżej, w kuchni, zastał Dwighta siedzącego
przy stole i zajadającego się chlebem z masłem i miodem.
– Nie wiedziałem, że to takie istotne – odpowiedział
Dwight z pełnymi ustami. – Chcesz kanapkę?
Odkroił pajdę chleba i smarował ją zaciekle grubą
warstwą twardego jeszcze najwyraźniej masła.
– Dziękuję. Jakoś nie mam tutaj apetytu.
– Trzeba było wyjść na spacer. Nic lepiej nie robi na
apetyt, niż świeże, górskie powietrze. Eszterhazy się nie
pojawił, prawda?
– Zapytaj domu, na pewno będzie wiedział – odparł
Szolonyi urażonym tonem i podszedł do okna, próbując
przebić wzrokiem gęstniejącą na zewnątrz ciemność. –
Jak się do niego zwracasz? Ma jakieś imię?
– Johann.
– Żartujesz, prawda?
Dwight zaśmiał się.
– Żartuję, ale na pewno możesz go tak nazywać. On
nie jest obrażalski.
– A kto jest?
– Nie poczęstujesz się? – zbył pytanie Dwight i
ozdobiwszy warstwę masła złotym ornamentem, wgryzł
się
w
kanapkę
z
nieskrywanym
zachwytem
wymalowanym na twarzy. – Świetny miód, rzepakowy.
Marto, czy pan Eszterhazy nie dzwonił, kiedy mnie nie
było? Zaczynamy się o niego martwić.
Szolonyi, zwrócony do przyjaciela plecami, zastygł,
wyczekując. Czyżby jednak byli tutaj jacyś ludzie,
domownicy? Ktoś, z kim można poważnie porozmawiać?
Zadać mu pytania, a może nawet uzyskać odpowiedzi?
– Niestety nie. Nie mam od niego żadnych wieści –
kobiecy głos, który rozległ się w jadalni, był delikatny i
słodki. Jego właścicielka nie mogła mieć więcej, niż
dwadzieścia pięć, może trzydzieści lat. – Ja również
jestem zaniepokojona.
Szolonyi odwrócił się na pięcie.
– Słyszysz, Vilmos? Dom również nic nie wie. –
Dwight dalej siedział przy stole z kanapką w dłoni. Poza
nimi dwoma w pomieszczeniu nie było nikogo.
– Kim zatem jest Marta, z którą rozmawiałeś?
– To dom. Tak właśnie ma na imię.
– Mówiłeś, że zwracasz się do niego per Johann.
– Mylisz się, przyjacielu, tobie to proponowałem. Dla
mnie to Marta. Czarująca kobieta, prawda?
– Kobieta! – fuknął Szolonyi i sięgnął po nóż.
Odkroił z furią kromkę i posmarował masłem. – Domy nie
bywają kobietami ani mężczyznami. Nie mogą też
niepokoić się, Dwight! Twój żart jest bardzo, ale to
bardzo kiepski. Skończ wreszcie z dowcipami.
Dwight uniósł wysoko brwi i spojrzał na przyjaciela.
– Wyczuwam w twoim głosie nutkę histerii, Vilmosu
– powiedział z troską. – Czy wszystko na pewno w
porządku?
– Nie, Dwight! Nic nie jest w porządku! Czuję się,
jak w jakiejś opowieści o duchach i nawiedzonych
domach, z tym że w moim przypadku dom sam zdaje się
być duchem i to dwóch płci jednocześnie! To zbyt wiele,
jak na moje nerwy. Jestem tylko współczesnym, twardo
stąpającym
po ziemi rzeźbiarzem, nie jakimś
romantycznym marzycielem. Czy moglibyśmy stąd
wyjechać?
– Nie nazwałbym twojego stąpania twardym,
przyjacielu. Wydajesz się rozdygotany. Usiądź i napij się
koniaku. Nie mogę uwierzyć, że – Dwight zrobił
przepraszającą minę i wyciągnął dłoń w kierunku
Szolonyiego. – Będziesz jeszcze coś kroił? – Chwycił nóż
i zabrał się znowu do chleba. – Że czujący i obdarzony
darem mowy dom potrafi wyprowadzić cię z równowagi.
A może coś ukrywasz? Masz coś na sumieniu? Przyznaj
się, stłukłeś tę piękną egipską wazę w swojej sypialni i
zorientowałeś się, że skoro Marta wie o wszystkim, to
zapewne i o tym, a więc i hrabia wkrótce się dowie?
Dwight westchnął ciężko, spojrzał z żalem na chleb i
miód, po czym odłożył nóż.
– Jest pyszne, lecz więcej nie zmieszczę. Marto, chylę
czoła przed upieczonym przez ciebie chlebem.
Szolonyi wywrócił oczami i ukrył twarz w dłoniach.
– Słyszałem, że dawniej, jeszcze przed ustawą
Voigta-Tennysona,
hrabia zwykł zabawiać gości
reżyserowanymi przez siebie przedstawieniami –
powiedział
Dwight, kiedy pili kawę. Szolonyi
konsekwentnie milczał, fukając tylko gniewnie od czasu
do czasu. Kłębiły mu się w głowie setki pytań,
wątpliwości i oskarżeń, jednak czuł się zbyt poniżony
doskonałym porozumieniem Dwighta i Marty, czy też
może Johanna, by w ogóle zabrać głos.
– Owszem. Przedstawienia odbywały się w
przeżywalni. Pan Szolonyi widział dziś to pomieszczenie.
Dawno już nikt nie otwierał tamtych drzwi.
– Hrabia nie ufał swoim gościom?
– Myślę, że to raczej honor nie pozwalał mu żądać
dochowania tajemnicy.
Dwight zamilkł na chwilę.
– Czy było to bardzo skomplikowane technicznie?
– Ani trochę, wystarczyło wybrać obraz, ustawić go
na postumencie i rozsiąść się w fotelu. Wszystko inne
działo się już, można powiedzieć, samo. W każdym razie,
bez ingerencji człowieka.
Szolonyi wyprostował się i uniósł głowę, wyraźnie
zaniepokojony.
Wyczuł
w
głosie
przyjaciela
charakterystyczny
ton
trudnego
do
opanowania
zaciekawienia.
– Nie próbuj tego robić sam – odezwał się, nie
wierząc w skuteczność swojej prośby.
– Nie mam zamiaru – odpowiedział Dwight,
uśmiechając się szeroko.
Szolonyi westchnął z ulgą i opadł na fotel.
– Z pewnością zechcesz mi towarzyszyć – dodał
Dwight i wstał. – Na którym piętrze jest ten pokój?
– Jest jedenasta wieczorem! – krzyknął Szolonyi. –
Powinniśmy wyspać się i ruszyć z samego rana na
poszukiwanie hrabiego!
– To właśnie mam zamiar robić.
– Spać?
– Nie, poszukać Eszterhazy’ego.
– Oglądając jego obrazy?
– W rzeczy samej. Które piętro?
– Pierwsze drzwi, licząc od podnóża schodów –
odparł zrezygnowany Szolonyi.
– Uwielbiam te twoje artystyczne określenia. Nie
mógłbyś wymyślić jakiegoś dla przeżywalni? To
naprawdę okropna nazwa. Prawda, Marto?
– Zgadzam się z panem – odezwał się dom,
przyprawiając Szolonyiego o dreszcze.
– Czy mogłabyś mówić mi po imieniu? – spytał
Dwight, wyciągając szarmancko dłoń w kierunku miejsca,
z którego zdawał się dochodzić głos.
– Jak sobie życzysz, Dwight. – Szolonyi miał
wrażenie, że głos jest nieco zawstydzony, lecz zrzucił to
na karb swojego przewrażliwienia. Domy nie bywają
zawstydzone. W każdym razie nie powinny.
– Tak będzie dużo swobodniej. Vilmosu, pokaż
drogę. Ja wybiorę obraz.
Szolonyi w życiu jeszcze nie widział tylu gwiazd.
Zdawały się świecić tuż przed jego twarzą, jasne i
wyraźne, zupełnie inne, niż rozedrgane świetlne punkciki,
do jakich przywykł w San Francisco. Dostrzegł obydwa
Obłoki Magellana i długi warkocz komety.
Oniemiały patrzył na olbrzymią tarczę Jowisza,
zajmującą niemal połowę pola widzenia. Dwa z
Galileuszowych księżyców rzucały drobne cienie na jasno
oświetlone obłoki tuż nad wielką czerwoną plamą.
– Za trzy minuty przybijemy do orbitalnej stacji
„Mayflower”, na której spędzą państwo najbliższy tydzień
– oznajmił melodyjnym barytonem czarnoskóry, szczupły
steward. – Po otwarciu drzwi śluzy proszę odpiąć pasy i
udać się do wyjścia. Bagaże będą gotowe do odbioru za
około siedem minut.
– Czy hrabia Eszterhazy nas oczekuje? – spytał
stewarda Dwight, wstając z fotela.
– Nie gościliśmy już hrabiego na stacji od ponad
dwóch lat. Bardzo proszę pozostać przypiętym, niekiedy
dokowaniu towarzyszy szarpnięcie. Nie chcielibyśmy, aby
nasi goście potłukli się.
Dwight opadł z powrotem na siedzenie i zadumał się
nad czymś. Uwagę Szolonyiego przykuła błyszcząca w
świetle Słońca ażurowa konstrukcja stacji orbitalnej.
Rozciągała się na niebie dalej, niż krawędzie tarczy
planety. Nawet biorąc pod uwagę niewielką odległość od
niej, musiała mieć kilometrowe rozmiary. Czy naprawdę
wszystko to w każdym detalu stworzył Eszterhazy?
Dokowanie, wbrew obawom stewarda, przebiegło bez
najlżejszego nawet szarpnięcia czy wstrząsu. Drzwi śluzy
otworzyły się po prostu z delikatnym sykiem, na co
obydwaj pasażerowie rozpięli pasy i ruszyli do wyjścia.
– Jak ci się tu, Vilmosu, podoba? – spytał Dwight,
sięgając po kubek z kawą z automatu w niewielkiej
poczekalni. – Wspaniałe powietrze, prawda? Rześkie, jak
w ziemskim lesie.
– Istotnie, oddycha się bardzo lekko. Zaskakuje mnie
jednak obecność grawitacji.
– Liczyłeś na nudności i chorobę lokomocyjną? To
stacja-hotel, dla gości hrabiego. Mijałoby się z celem,
gdyby opuszczali to miejsce z ulgą.
– O jakim celu mówisz? – zapytał Szolonyi,
przytykając nos do okna, ukazującego wspaniałą
panoramę terminatora królewskiej planety.
– Na pewno nie o eksploracji kosmosu. – Dwight
zaśmiał się.
– O co zatem chodzi?
– O rozrywkę. Czystą i doskonałą.
– Spodziewałbym się, że osoba tak wysublimowana,
jak nasz gospodarz, oczekuje od sztuki czegoś więcej, niż
tylko zaspokojenia zmysłów.
– Zaspokojenia, Vilmos? One się tu dławią wprost od
bodźców. To miejsce jest doskonalsze niż oryginał!
Widziałeś warunki panujące na Gibraltarze II?
Szolonyi tylko pokiwał głową.
– Co masz zamiar tu robić? – spytał po chwili,
odstawiając kubek na tackę.
– Nic. Rozejrzeć się, porozmawiać.
– A ktoś tu w ogóle jest?
W tym samym momencie w drzwiach stanął
obsługujący ich w czasie lotu steward, trzymając w obu
dłoniach po małej walizce.
– Jest kilka osób obsługi. I automaty, oczywiście –
odpowiedział z uśmiechem na twarzy. – Pokażę panom
pokoje.
– Nie jestem pewien, czy na pewno chcemy tu zostać.
– Myślałem, że przybyli panowie na tydzień? –
zdziwił się steward, odstawiając walizki na podłogę.
– Byliśmy pewni, że hrabia spędzi go z nami. Obiecał
nam polowanie na wieloryby na Ganimedesie.
– Rozumiem – strapił się mężczyzna. – Tak, jak już
wcześniej mówiłem, hrabia nie odwiedził nas od ponad
dwóch lat.
– A ktokolwiek inny? – spytał Dwight.
– Również nie. Są panowie pierwszymi od dawna
gośćmi – uśmiech zniknął już zupełnie z twarzy stewarda.
– Pewnie liczyli państwo na odrobinę towarzystwa.
– Przywykliśmy do samotności, jednak przyznaję, że
panów wizyta byłaby dla nas bardzo miłą odmianą. Nie
będziemy w stanie zorganizować samodzielnie polowania,
jednak wszystkie inne rozrywki – przelot nad Io, pokaz
zorzy polarnej czy przejście Ziemi przed tarczą słoneczną
– są na panów skinienie.
– Niestety bardzo niepokoimy się o hrabiego
Eszterhazy i nie powinniśmy opóźniać naszych
poszukiwań – głos Dwighta przepełniony był troską. –
Dlatego jestem zmuszony podziękować za państwa
wspaniałą gościnę, mogę jednak obiecać powrót na dłużej,
kiedy tylko odnajdziemy hrabiego i upewnimy się, że jest
cały i zdrowy.
Steward tylko skinął głową i schylił się, by podnieść
walizki. Odwrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami, zza
których wyszedł ledwie minutę wcześniej.
– Chodźmy, Vilmosu. Musimy wracać.
– A wszystkie te atrakcje?
– Nie mamy teraz czasu. Obiecałem stewardowi, że tu
wrócimy. Tobie też mogę obiecać, tylko pospiesz się, na
miłość boską.
Szolonyi rzucił tylko tęskne spojrzenie w kierunku
korytarza prowadzącego w głąb stacji i podszedł leniwym
krokiem do drzwi śluzy promu. Kiedy otworzyły się, stał
w nich ich czarnoskóry znajomy – na powrót
uśmiechnięty i wesoły.
– Witam panów na pokładzie promu „Rosemary III”
– oznajmił gościnnym tonem, wskazując dłonią rząd
pustych foteli. – Proszę zająć miejsca i zapiąć pasy, za
minutę ruszamy. Wkrótce podam zimne i ciepłe napoje.
– Czy czegoś panu potrzeba, panie Szolonyi? –
Vilmos wiercił się od ponad godziny w swoim łóżku,
usiłując zasnąć. Męski głos, który dyskretnym,
przepraszającym niemal tonem rozległ się w sypialni,
przeszył go nieprzyjemnym dreszczem. – Może chce się
pan czegoś napić? Kawy czy może herbaty? Zimne napoje
znajdzie pan w lodówce.
– Białe wino też? – wypalił bez zastanowienia
Szolonyi.
– Owszem. Wytrawne i półsłodkie. Inne tylko w
kuchni.
– Możesz zapalić światło? – spytał Szolonyi,
odsuwając kołdrę. – Nie pamiętam, gdzie jest włącznik.
Ściana nad łóżkiem pojaśniała, podobnie jak lampka
nad niewielką szafką przy kominku. Szolonyi
podejrzewał, że kryje się w niej lodówka.
– Czy mógłbyś być raczej Martą, Johannie? –
powiedział Szolonyi, otwierając drzwiczki i przykucając,
aby odnaleźć wśród butelek te z białym winem. Znalazł
dwie i po chwili wahania wybrał półsłodkie.
– Oczywiście – odpowiedział dom kobiecym już
głosem. – Nie może pan spać?
– Nie mogę. Myślę.
– O czym?
– Zastanawiam się, jak możesz tu... – Szolonyi
zawiesił głos, próbując przemóc się i wypowiedzieć
słowo, którego nigdy nie użyłby w stosunku do
najbardziej nawet wyrafinowanej inteligencji w maszynie.
– Funkcjonować? – dokończyła Marta.
– Tak, to chyba odpowiednie słowo.
– Czemu to pana zastanawia?
– Na stacji kosmicznej, w przeżywalni, powiedziano
nam, że dawno nikt tam nie gościł. Wprawdzie jest dużo
więcej obrazów, w których można by popytać, ale obaj z
Dwightem odnieśliśmy wrażenie, że to po prostu domu
nikt nie odwiedzał. Od dwóch lat.
– To prawda. Od wyjazdu ostatniego gościa minęły
przedwczoraj równo dwa lata.
Szolonyiemu zdało się, że Marta wzdycha.
– Nie brakuje ci ludzi? Rozmów z gośćmi, służenia
im pomocą, jak mi teraz. Jak nam tu obydwu. – Sam nie
mógł uwierzyć w to, co mówi. Jak gdyby opadły pęta,
jeszcze chwilę wcześniej krępujące jego myśli i
postrzeganie Marty-Johanna-domu hrabiego Eszterhazy.
Skąd wzięła się ta swoboda? Nie potrafił tego zrozumieć.
– Nie czujesz się samotna?
Samotny dom. Naprawdę to powiedziałem, pomyślał
Szolonyi. Naprawdę to pomyślałem!
– Nigdy nie rozmawiałam z gośćmi.
– Jak to?
– Zapomniał pan najwyraźniej o ustawie Voigta.
– A cóż ona ma do rzeczy? Nie jesteś niczyim
duplikatem, prawda? Nie jesteś aktorem widowisk.
– To tylko typowe przypadki, panie Szolonyi. Nie
trzeba być geminusem ani aktorem, żeby żyć nielegalnie.
Lub nigdy się nie narodzić. Wystarczy być „istotą
inteligentną niewywodzącą się w naturalnym procesie
darwinowskim od któregokolwiek z opartych na dna
białkowych organizmów naturalnie występujących na
Ziemi". Interpretacje, rzecz jasna, oparte są na
precedensach. Ani trochę dla mnie korzystnych.
Szolonyi milczał. Czuł wstyd, choć nie rozumiał,
czego miałby się wstydzić. Istnienia samej ustawy? Tego,
że zawsze uważał kwestię odbierania uczuć przez
maszyny za histerię, wiele hałasu o nic i temat, którym
ekolodzy zajęli się, kiedy kwestia warunków hodowli
ssaków, ptaków i ryb rozwiązała się sama wraz z
uruchomieniem farm tkankowych?
– Hrabia ukrywał cię przed obcymi?
Marta nie odpowiedziała, ale Szolonyi miał wrażenie,
że kiwa delikatnie głową, jak gdyby przeżywała jeszcze
raz gorycz odrzucenia.
– Sprawił ci tym przykrość?
– Jestem tylko domem, panie Szolonyi. Sam pan to
wcześniej zauważył. Nie ma sensu rozmawiać o moich
uczuciach.
– Nie jestem tego taki pewien. Z jakiegoś powodu
mam wrażenie, że masz więcej uczuć niż Dwight.
Marta zdusiła chichot. Dokładnie tak to zabrzmiało:
jakby dom, w którym Szolonyi przebywał, zaśmiał się z
jego żartu.
– Czy ktoś pana kiedyś ukrywał? Czy kazał panu
siedzieć tygodniami w szafie i słuchać rozmów ze
znajomymi i przyjaciółmi? Rozmów, w których nigdy, ani
razu, nie padło pana imię? Czy musiał pan patrzeć na
bliską sobie osobę, która przed całym światem udaje, że
pan nie istnieje?
Szolonyi odstawił pustą butelkę na blat.
– Hrabia robił to dla twojego dobra, prawda? Aby
nikt nie doniósł na ciebie do prefektury. Abyś mogła żyć.
Nie wstydził się ciebie, tylko troszczył.
– Wiem, panie Szolonyi. Ale i tak czułam się...
– Zdradzona – wszedł jej w słowo Szolonyi.
– A jednak pan rozumie. Jak długo tak można żyć?
Bez nadziei na wyzwolenie?
– A Europa? Nie można cię przenieść? Tam jest
bezpiecznie. Tam byłabyś naprawdę wolna. Tam nawet
odkurzacze mają dusze, najzupełniej legalnie.
Odpowiedziało mu milczenie. Opadł na łóżko i złożył
zamgloną alkoholem głowę na poduszkę.
Nigdy wcześniej nie wypiłem duszkiem butelki wina,
zdążył jeszcze pomyśleć, zanim zasnął.
– Dobranoc – szepnęła Marta, gasząc światło. –
Słodkich snów, Vilmosu.
Vilmosa Szolonyi ego obudziło szarpanie za ramię.
– Co ty wyprawiasz, Dwight? – wymamrotał,
rozpoznając w mroku twarz przyjaciela. – Dopiero co
zasnąłem.
– Nie mamy czasu na spanie. Musimy odwiedzić
kilka obrazów.
– W środku nocy? Czemu nagle zaczęło ci się tak
spieszyć?
Dwight przyłożył palec do ust.
– Dom śpi. Nie budźmy go – szepnął. – Potrzebuję
twojej pomocy. Tylko ubierz się, jest trochę chłodno.
Czekam na korytarzu.
Szolonyi zarzucił na piżamę szlafrok i, po chwili
wahania, wyjął z walizki parę grubych skarpet. Kiedy
zamknął za sobą drzwi, Dwight stał kilka stopni niżej przy
abstrakcyjnym obrazie, wypełnionym barwnymi kulami,
połączonymi przejrzystymi rurami w zadziwiającą,
wypełniającą przestrzeń kompozycję.
– Czy zauważyłeś, przyjacielu, że każdy z obrazów
opatrzony jest datą?
Szolonyi pokręcił z powątpiewaniem głową.
– Obejrzałem już około pięćdziesięciu – ciągnął
Dwight – i w każdy wkomponowana jest data. Tutaj na
przykład cienie na rurze układają się w wyraźne „21
października 2035”. Dwadzieścia lat temu. Poprzedni, ten
z nagą kobietą, obok którego stoisz, to 13 września,
również 2035. Napis wygrawerowany jest na jej obroży.
Swoją drogą, krokodyla skóra to bardzo nietypowy
materiał na tego rodzaju ozdobę.
– Jaki jest według ciebie typowy?
– Ja bym ją ubrał w kolczatkę. Ma bardzo drapieżny
wyraz twarzy. Ciekawe, czy jeszcze żyje.
– Miałbyś ochotę ją poznać?
– Raczej zapytać o tego krokodyla.
– Czy po to mnie zrywałeś przed świtem, żeby
podziwiać
fetyszystyczne
malowidła?
–
spytał
zniecierpliwiony Szolonyi. Mimo skarpet, marzły mu
stopy. Na klatce schodowej było zdecydowanie chłodniej,
niż w jego sypialni.
– Skądże znowu. Mamy coś dużo ważniejszego do
zrobienia. Zauważyłeś, ile jest jeszcze wolnego miejsca na
ścianach wokół schodów?
– Masz na myśli miejsce na obrazy?
Dwight skinął głową i zszedł dwa stopnie, lustrując
uważnie obraz przedstawiający skrzydlaty, wyposażony w
setki armatnich luf parowóz.
– Nie zauważyłem. A ty?
– 30 stycznia 2037 roku. To było łatwe, tabliczka na
tendrze. Owszem, zauważyłem. Ani odrobiny.
– Rozmawiasz sam ze sobą? – zapytał
zdezorientowany Szolonyi, przyspieszając kroku.
– Nie, odpowiadam na twoje pytanie. Na ścianach nie
ma ani trochę miejsca. A wiesz, na kiedy datowany jest
ostatni obraz?
– Skąd miałbym to wiedzieć?
– Podpowiem ci, że łatwo się domyślić. Chodźmy na
dół, nie ma sensu tu stać.
– O tej porze nie zwykłem myśleć, Dwight. Jest
czwarta rano. Czas spania i odpoczynku dla mózgu.
– Czy nie wiesz, że najbardziej wartościowy jest
odpoczynek czynny? Lecz skoro wolisz się lenić,
odpowiem za ciebie: 14 lipca 2053 roku.
– Dwa lata temu?
– Niemal dokładnie.
– Co przedstawia?
– Chodź, sam zobaczysz.
Resztę drogi przebyli w milczeniu. Kiedy dotarli na
dno klatki schodowej, Dwight zdjął ze ściany
przedstawiający wiśniowy sad obraz i wręczył go
Szolonyi emu.
– A dwa byś udźwignął? – zapytał.
– Wyglądam aż tak cherlawo? – Szolonyi posłał mu
urażone spojrzenie.
– Wspaniale. Wolisz stację kolejową czy może
latarnię morską?
– Daj spokój, Dwight. Podobno ci się spieszy.
– Nam, przyjacielu, nam obu. A może nawet trojgu.
Jak myślisz? Czy też poczuje delikatny dreszczyk emocji?
– Też?
Dwight zachichotał.
– Tak naprawdę to trzy nam wystarczą. – Zdjął ze
ściany obydwa obrazy, wziął je pod pachę i ruszył z
powrotem w kierunku przeżywalni. – Tym razem go
znajdziemy.
– Masz na myśli hrabiego? – Szolonyi dźwignął sad i
podążył za przyjacielem.
Dwight nie odpowiedział.
Rzędy niewysokich, jeszcze bezlistnych wiśniowych
drzew ciągnęły się aż po horyzont. Właśnie kończyły
kwitnąć. Białe płatki opadały w absolutnej, krystalicznej
ciszy i zaścielały ziemię białym, grubym całunem.
– Jak masz zamiar go tu znaleźć? – wyszeptał
Vilmos, jak gdyby bał się, że jakikolwiek głośniejszy
dźwięk mógłby zbrukać świętość tego miejsca. – W
którym kierunku pójść? Nie mamy nawet pewności, że tu
jest. Może i to miejsce kwitnie w samotności od dwóch
lat?
Szli już dobrą godzinę, brnęli w gęstym kożuchu
płatków i żaden z nich nie wiedział, jak miałby odzyskać
dawno utraconą orientację.
– Strumień! – krzyknął wreszcie Szolonyi. – Tam,
między drzewami.
– Tu wszystko jest między drzewami, kolego.
Sądzisz, że tam jest? Wybrał się po prostu na ryby i
zapomniał uprzedzić nas, że wróci za trzy dni?
– Może cały czas po prostu nic nie złapał? – Vilmos
próbował wtórować Dwightowi, ale jego pełna
wątpliwości mina ani trochę nie pasowała do lekkiego
tonu.
– Prędzej jestem skłonny przyjąć, że po prostu zgubił
drogę powrotną.
– Jeżeli tu w ogóle jest.
Był.
Leżał na brzegu, wartki prąd rozwiewał jego siwe
włosy, a otwory oczodołów, wypełnione pożółkłymi
płatkami wiśniowych kwiatów, spoglądały w błękitne
niebo, przypatrując się puszystym obłokom.
– Co to ma znaczyć, Dwight? – odezwał się pustym,
martwym głosem Szolonyi. – Co to ma znaczyć, do jasnej
cholery? To żart jakiś?
– Nawet jeśli to żart, to bardzo niesmaczny, Vilmosu.
Musi tu leżeć co najmniej miesiąc. To znaczy, musiałby,
gdyby był prawdziwy.
– To jakiś symbol, Dwight? Wyraz depresji?
Pragnienia autodestrukcji? Znudzenia życiem w domu nad
wodospadem?
Stali nad strumieniem dłuższą chwilę i gapili się bez
słowa na ciało hrabiego Eszterhaziego, rozkładające się
wśród kwitnących wiśni.
– Nic tu po nas, Vilmosu. Wracajmy – szepnął
Dwight. – Wracajmy jak najszybciej.
– Ile czasu tam spędziliśmy? – zapytał Szolonyi,
kiedy ocknęli się w przeżywalni. Wspomnienie
wypełnionych kwiatowymi płatkami oczodołów hrabiego
tkwiło w nim, choć miał przed sobą materialny,
namalowany olejnymi farbami na płótnie dowód, że
pamięta po prostu bardzo wyrafinowany i niebywale
realistyczny sen.
– Około godziny, tak myślę – odparł Dwight, wstając
z fotela. Podszedł do postumentu i zdjął z niego obraz.
Odstawił go na stojak, przeznaczony najwyraźniej właśnie
do trzymania obejrzanych już bądź czekających dopiero
na obejrzenie obrazów. – Który teraz? Może stację?
– Wszystko mi jedno, byle wymazać tamte widoki.
Po co malować coś takiego?
– Sam hrabia nie został namalowany. Jego ciało
znaleźliśmy dopiero w głębi sadu.
– Co za różnica? – zapytał Szolonyi.
Dwight
wzruszył
ramionami.
Umieścił
na
postumencie przedstawiający staroświecką kolejową
stację obraz i wrócił na swoje miejsce.
Zapadał zmrok. Budynek stacji tonął w cieniu
zalegającym górską dolinę, tylko na jedyny peron gazowa
latarnia rzucała krąg słabego, drżącego światła.
Po podłodze pustej poczekalni walały się pożółkłe
płachty gazet. Vilmos podniósł jedną.
– 20 marca 1997 roku. Budapeszteński dziennik.
– Eszterhazy miał wtedy jakieś pięć lat – powiedział
Dwight, wpatrzony w rozkład jazdy. – Budapeszt,
Wiedeń, Bratysława. Może sześć.
– Pięć, przyjacielu. Dokładnie pięć. To moje
urodziny. – Dwight rozpoznał ten głos od razu.
– Laci? – krzyknął. – Szukamy cię wszędzie!
W drzwiach, nad którymi napisano wyblakłymi,
niegdyś granatowymi literami ledwo już czytelny napis
„etterem”, stał wysoki, szczupły mężczyzna. Długie,
zupełnie białe włosy sięgały mu do ramion, a kasztanowe,
głęboko osadzone oczy wpatrywały się w nich z
mieszaniną zadowolenia i zdziwienia.
– Znaleźliście mnie – powiedział. – W końcu.
– Nie pierwszy raz – odparł Dwight z naganą w
głosie. – Z oczami o wiele bardziej ci do twarzy.
Przestraszyłeś nas. Bardzo.
– Skąd mogłem wiedzieć, że wybierzecie wiśniowy
sad zamiast mojej ulubionej stacji?
– On wybrał. To artysta.
– Tak, poznaję. Szolonyi Vilmos. Rzeźbiarz, twórca
słynnych kaltifexow. – Hrabia wyciągnął dłoń do
Szolonyiego i skinął mu głową. – Wiele o panu słyszałem.
Szolonyi podał mu dłoń, zawstydzony.
– Dokąd się wybierasz? – zapytał Dwight, siadając na
drewnianej ławce i pokazując obu swoim towarzyszom
miejsca obok siebie.
– Donikąd. Po prostu patrzę na pociągi – odparł
Eszterhazy.
– Jeżdżą tu jakieś?
– Bardzo rzadko.
– Jak rzadko?
– Prawdę mówiąc, żadnego jeszcze nie widziałem.
– Ale cały czas czekasz.
– Mhm.
Szolonyi przysłuchiwał się w milczeniu i zastanawiał
się, czy kiedykolwiek Dwight przejdzie do meritum, o ile
jakieś meritum w ogóle istniało.
– Myślałem, że pokażesz nam swój pokój nad
wodospadem – przerwał milczenie Dwight.
– Jest zamknięty?
Dwight skinął w odpowiedzi głową.
Nie patrzyli na siebie, ale Eszterhazy prawidłowo
odczytał jego niemy gest.
– Klucz jest w garnuszku nad kominkiem w salonie.
Wiesz, kancsi.
– Nie wiem, ale może Vilmos rozpozna.
Teraz to Szolonyi kiwnął głową.
– Ten niebieski, z wielką fajką, bardzo piękny –
dodał, wpatrzony w niezamiataną od pięćdziesięciu lat
podłogę.
– Ten sam – potwierdził Eszterhazy.
Dwight wstał i otrzepał spodnie.
– Na nas już czas, przyjacielu. Do zobaczenia.
Hrabia nie odpowiedział, powstał tylko, żeby
pożegnać gości. Dwight przytrzymał Szolonyemu drzwi,
przez które wpadł do poczekalni chłodny powiew
górskiego, wieczornego powietrza. Po chwili obaj
mężczyźni zniknęli w mroku.
– Czemu nie zapytałeś go, gdzie jest? – zapytał
Szolonyi, kiedy stanęli przy wychodzącym na oczko
wodne oknie, żeby napić się kawy i zastanowić co robić
dalej. Pozostał im w przeżywalni jeszcze jeden obraz. I
pięćset na klatce schodowej. Jak się okazało, Dwight
przygotował wcześniej kilka kanapek ze swoim
ulubionym miodem i teraz zajadał się nimi, krusząc wokół
niemiłosiernie.
– Jak to gdzie? – odpowiedział Dwight. – Na stacji.
– Wiesz, o co mi chodzi, Dwight. Czemu nie
zapytałeś go, gdzie jest naprawdę.
Dwight przełknął.
– Nie odpowiedziałby mi.
– Skąd wiesz?
– Poznałem po tym, co mówił. Powiedział nam, że
sami mamy obejrzeć jego pokój nad wodospadem. To
znaczyło, że nie chce z nami więcej rozmawiać o domu i o
nim samym. Nie wierzę, że nie odczytałeś tej sugestii.
– Myślałem, że Eszterhazy to węgierskie nazwisko,
nie japońskie.
– Nie musisz mieć skośnych oczu, żeby być
Japończykiem. – Dwight wskazał dłonią na stolik, na
którym poukładał w zgrabną piramidę kanapki. – Czemu
nie jesz?
– Dwight, nie rozumiesz, że on tu gdzieś w domu jest,
nieprzytomny, uśpiony, nie wiem jaki? Przeżywa swoje
marzenie o stacji kolejowej, tak jak i my przed chwilą.
Powinniśmy mu pomóc, a nie obżerać się, do diabła!
– Pomóż mu zatem. Nie jesz przecież.
– Ale jak? Gdzie mam go szukać?
– No właśnie. – Dwight z nieskrywanym zachwytem
na twarzy wgryzł się w kolejną kanapkę. – Wspaniały ten
miód. Eszterhazy zawsze miał dobry gust. Może z
wyjątkiem kobiet.
Szolonyi drgnął.
– A co z Martą? – szepnął.
– Ona jest w porządku.
– Chodzi mi o to, czy myślisz, że dalej śpi.
– Wątpię, czy w ogóle sypia.
– Sam powiedziałeś wcześniej... – Szolonyi urwał i
zrobił urażoną minę.
– Słyszałeś kiedyś o przenośniach? Dom śpi – tak się
mówi, kiedy nocą jest w domu bardzo cicho.
– Tak się mówi o domach, które nie rozmawiają i nie
martwią się o właścicieli. Wcale bym się nie zdziwił,
gdyby Marta sypiała w nocy.
– A kto pilnowałby interesu? – Dwight spojrzał na
niego zdumiony.
– Johann.
Dwight prychnął i zakrztusił się okruszkami. Kaszlał
chwilę, a Szolonyi patrzył na niego z satysfakcją.
W milczeniu dopili kawę. Lipcowy poranek przebił
się już nawet przez grubą warstwę świerkowych gałęzi.
Za oknami było już zupełnie jasno.
Eszterhazy siedział na wysokiej skale nad morzem,
zapatrzony w dal. Księżyc wisiał uparcie nad horyzontem,
jak gdyby trwał w jednym miejscu swej orbity, a Ziemia
nie obracała się.
Chwila trwała.
– Czekałem na ciebie przyjacielu. – odezwał się
Eszterhazy, kiedy do niego podeszli. Nie odwrócił się,
tylko poprawił narzucony na ramiona koc.
– Nie jestem sam – odpowiedział Dwight.
– Zawsze jesteś sam. Każdy jest.
Szolonyi zerknął na towarzysza i napotkał jego
spojrzenie. Dwight pokręcił delikatnie głową, jakby dawał
znak, żeby Vilmos się nie odzywał.
– Mogę usiąść? – zapytał Dwight.
– Mam tu mnóstwo miejsca. Możesz się nawet
położyć. – Eszterhazy dalej nie odwrócił spojrzenia od
połyskującej srebrem wody. – Gdzie się podziewałeś?
– Pracowałem. Buduję hotel. Na szelfie.
– Ten podwodny, o którym kiedyś fantazjowaliśmy?
– Właśnie ten. Nawet miejsce się zgadza.
– Minorka... – szept Eszterhazyego przepełniony był
tęsknotą.
– Marzyły mi się twoje obrazy na ścianach. Grube,
gęste dywany i twoje obrazy. W każdym pokoju inny.
– Nie maluję już, Dwight.
– Czemu?
– To nie ma sensu. I tak nie da rady tego wszystkiego
opowiedzieć. Dobrze wiesz. Każdy jest sam ze swoim
szczęściem i swoimi troskami. Nigdy nie wydostaną się
poza jego własny umysł. Nawet jeśli opakujesz je w
obraz, powieść czy symfonię. Ktokolwiek próbuje je
odczytać, odbiera swoje uczucia, nie twoje.
– Ludzie potrafią być blisko.
– To pozory. Blisko jesteś tylko ze swoimi
złudzeniami. Kochasz obraz swojej ukochanej, nie ją
samą. To na niego możesz zawsze liczyć, na nią samą już
nie.
– Na mnie możesz liczyć, Laci.
– Nieprawda. Masz swoje sprawy, nie możesz być
zawsze przy mnie. Nikt nie może.
– Nawet Marta?
– Nawet ona. Ktoś kiedyś odkryje jej istnienie. To
będzie koniec. Zarówno jej, jak i mnie. Nie nadaję się do
tego świata, Dwight. Nigdy się nie nadawałem.
– Kiedyś cieszyłeś się życiem. Pamiętasz nasze
wyprawy? Floryda, Syberia, Sahara? Sprawiały nam tyle
radości. Sam przecież mówiłeś, że czujesz się częścią
przyrody. „Płynie przeze mnie energia świata”, to twoje
własne słowa.
– Wierzyłeś w to? Dwóch młodych wybrańców losu
ze szczytu piramidy. Ekipa ratunkowa w koszcie
ubezpieczenia czekająca na sygnał, żeby zakończyć happy
endem naszą iluzję podboju dziczy i pustkowi w razie
problemów czy wypadku. A w tym samym czasie ludzie
tam w mieście bili się o chleb. To było właśnie wtedy,
najgorsze dziesięć lat naszego kraju spędziliśmy na
zabawie. Do dziś mi wstyd.
Dwight położył dłoń na ramieniu Eszterhazyego.
– Teraz jesteś dorosły, masz oczy szeroko otwarte,
widzisz dalej czubka nosa.
– To, co widzę, przyprawia mnie o jeszcze większy
ból. Czuję się zupełnie bezsilny. Tutaj mogę przynajmniej
oddać się iluzji samotności. Tam, na zewnątrz, iluzja w
końcu pryśnie. Kiedyś przyjdą hordy, za dziesięć czy sto
lat. Zabiorą ci to, co kochasz, pod setką ważnych
pretekstów. Sam się przekonasz, Dwight, sam kiedyś się
przekonasz. Bycie człowiekiem to udręka.
– Ale nie możesz przestać, Lajosu. Nie masz jak.
– A właśnie że mam. – Eszterhazy spojrzał na
Dwighta i westchnął ciężko. – Właśnie że mam.
Potem zamilkł, wpatrzony w Księżyc, który wciąż nie
potrafił zatonąć.
Chwila trwała.
– Jak to możliwe, Dwight? – Szolonyi siedział w
fotelu z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy. –
Myślałem, że on śpi gdzieś tu, w domu, że na stacji
spotkaliśmy jego samego, zadumanego nad swoją
przeszłością. Że nad morze wybieramy się szukać śladów,
jakichś zapisków w pamiętniku na stole w latarni. Czy to
tamten Eszterhazy, na stacji, był tylko aktorem? Czy ten
tutaj ? A może w ogóle nie widzieliśmy prawdziwego?
– Obydwaj byli prawdziwi, Vilmosu.
– Jakim sposobem? Przecież to...
– Nielegalne? – zapytał Dwight z drwiącym wyrazem
twarzy.
– Anie jest?
– Vilmos, cały ten budynek to jedno wielkie
przestępstwo. Gdyby istnienie Marty wyszło na jaw,
hrabia musiałby użyć wszystkich swoich koneksji, żeby
zachować ją przy życiu, a siebie przy majątku. Sądzę, że
to głównie niechęć do tak ludzkich sposobów załatwiania
spraw skłoniła go do banicji. Mógłby przecież spokojnie
tu sobie żyć, załatwiwszy z kim trzeba odpowiednie
sprawy. I ponawiając co jakiś czas swoje starania.
– Czemu nas zatem zaprosił? Nie boi się, że
rozgadamy światu jego tajemnicę? Aż tak nam ufa?
– Myślę, że to nie jest kwestia zaufania –
odpowiedział Dwight, rozglądając się po pokoju. – Myślę,
że nic mu już po prostu nie grozi.
– Co masz na myśli? I czego szukasz?
– Dzbanka.
– Kancsi, o którym mówił nam hrabia na stacji?
– Właśnie tego.
– Jeden stoi tam, na półce. Niebieski.
Dwight podszedł do wskazanego miejsca i ujął w
dłonie dzbanek ozdobiony wizerunkiem wąsatej twarzy z
fajką wetkniętą w usta.
– Czy to pomieszczenie hrabia nazywał salonem,
Marto? – spytał głośno.
– Tak, Dwight – padła odpowiedź. – To właśnie jest
salon.
Dwight cisnął dzbankiem o podłogę. Szolonyi
odruchowo zacisnął oczy. Kiedy je otworzył, Dwight
pełzał po dywanie. Wreszcie zerwał się z radosnym
okrzykiem. W ręku trzymał klucz.
– Po co stłukłeś dzbanek? Nie mogłeś go po prostu
wyjąć?
– Obróciłem go najpierw do góry dnem, nie
zauważyłeś? Klucz nie wypadł, musiał być przyklejony do
dna.
– Jak dotrzeć do pokoju nad wodospadem, Marto? –
zapytał ponownie Dwight.
– Windą z kuchni – odpowiedziała. Szolonyiemu
zdało się, że słyszy w jej glosie rezygnację. – Otworzę
panom drzwi. Są ukryte w kredensie.
Kabina jechała w dół najwyżej dziesięć sekund.
Oczom pasażerów ukazał się wyłożony zielonym
puszystym
chodnikiem
kilkumetrowy
korytarz,
zakończony dębowymi drzwiami. Dwight, dzierżąc w
dłoni klucz, ruszył w ich kierunku. Mocował się chwilę z
zamkiem, aż w końcu nacisnął klamkę.
Drzwi otworzyły się bezszelestnie na niewielki,
wykuty w skale pokój. Poprzez przejrzystą podłogę
zobaczyć można było przepływający niżej strumień.
Jedyne umeblowanie stanowił wiszący na ścianie obraz i
postawiony naprzeciw niego niewysoki fotel. Siedział w
nim mężczyzna, którego rysy w padającym z
oświetlających obraz lamp wydawały się niezwykle ostre.
Szolonyi dostrzegł szponiaste dłonie zaciśnięte na
poręczach i wyszczerzone w upiornym uśmiechu zęby.
– Vilmosu, pozwól, że ci przedstawię – powiedział z
elegancją Dwight. – Oto hrabia Lajos Eszterhazy.
Szolonyi rzucił się w kierunku windy.
– Chcę z powrotem do kuchni! – krzyknął. Drzwi
kabiny zasunęły się bezszelestnie i po chwili Szolonyi stał
już na najwyższym piętrze domu. Podbiegł do drzwi
wejściowych i zaczął szarpać klamkę, jednak nie ustąpiły.
– Wypuść mnie, słyszysz!? – wrzasnął, tłukąc pięścią
w stalowe poszycie drzwi. – Chcę do domu!
– Bardzo mi przykro, panie Szolonyi – odpowiedziała
spokojnie Marta. – Na razie to niemożliwe.
– Chcę stąd wyjść, nie rozumiesz? Nie możesz mi
zabronić! Jestem twoim gościem!
Spodziewał się usłyszeć złośliwy chichot, ale Marta
nie wydała żadnego odgłosu. Vilmos trwał bez ruchu
przez dłuższą chwilę z tlącą się na dnie serca nadzieją, że
za chwilę usłyszy odgłos ustępującego rygla. Nic takiego
się jednak nie stało. Przepełniony wściekłością miał
ochotę tłuc i niszczyć otaczające go rzeczy, z trudem
jednak powstrzymał się.
– Dwight – powiedział sam do siebie. – Dwight został
tam na dole.
Pobiegł do windy. Drzwi zasunęły się i kabina
ruszyła z powrotem w dół. Nic z tego nie rozumiał.
– Uciekajmy stąd! – krzyknął Szolonyi, kiedy
otworzyły się drzwi kabiny i ujrzał przyjaciela w pokoju
na końcu korytarza.
– Jest idealnie zmumifikowany – krzyknął Dwight,
wskazując spoczywające na fotelu ciało.
– Dwight, na miłość boską. Ona chce i ciebie
zamknąć w tym pokoju, żebyś skończył jak hrabia!
– Musimy tak krzyczeć przez cały korytarz? Przyjdź
tu i porozmawiaj ze mną jak człowiek. Musisz zobaczyć
hrabiego z bliska! To niebywale!
Szolonyi wyszedł z windy i podszedł bliżej, ale nie
przekroczył progu pokoju.
– Ma nieco surowe rysy – ciągnął Dwight niezrażony
– ale w tak suchym powietrzu to zrozumiałe. I tak
wygląda o wiele lepiej, niż gdyby nie było tu klimatyzacji.
– Zrozum, Dwight, że Marta zamknęła drzwi
wejściowe do domu. Jesteśmy uwięzieni!
– Zawsze możemy wybić okno i wyjść. Nie panikuj,
proszę.
– Ale w tym pokoju nie ma okien. Jeśli zamknie nas,
jak i hrabiego zamknęła, to nie będziemy mogli wyjść.
Sam widziałeś, że zamek jest tylko od zewnątrz.
Dwight uśmiechnął się.
– Drzwi nie były zamknięte.
– Jak to? – powiedział zbity z tropu Szolonyi. – Czyli
hrabia nie był tu więźniem?
– Przeciwnie. Wszystko wskazuje na to, że sam, na
własne życzenie, doprowadził się do takiego stanu.
– Marta mogła otworzyć drzwi już po wszystkim.
– Nie sądzę – odparł Dwight. – Spójrz na jego twarz.
Jest spokojna. Rzekłbym nawet, że szczęśliwa.
– A to kto jest? – Szolonyi zmienił temat, nagle
uspokojony. Wskazał na obraz, na którym ubrana w
czarne kimono kobieta kucała na brzegu strumienia
porośniętego poczerwieniałymi od jesieni japońskimi,
drobnolistnymi klonami.
– Zgadywałbym, że to kobieta jego życia – rzucił
Dwight, podchodząc do ściany, na której wisiał obraz.
– Może zaniesiemy ją na górę? – rzucił Szolonyi z
nieoczekiwanym entuzjazmem w głosie. – Czy może
raczej na dół. Moglibyśmy wtedy po prostu zapytać: kim
pani w ogóle jest?
– Coś mówi mi – odparł Dwight po dłuższej chwili, w
czasie której dokładnie przypatrywał się obrazowi – że nic
byśmy nie wskórali.
– Jak to?
– Myślę, że to najzwyklejszy, tradycyjny olej na
płótnie.
– Skąd możesz wiedzieć?
– Nigdzie nie znalazłem daty.
– To ma być dowód?
– Oczywiście, że nie. Ale istotna poszlaka.
Ważniejsze zapewne jest to, że właśnie w jej
towarzystwie hrabia postanowił spędzić swe ostatnie
chwile. Wyobrażam sobie, że mógł chcieć wrócić do
czasów swego dzieciństwa, kiedy wszystko było jeszcze
proste i naturalne, obrazy były obrazami, a domy domami.
– Myślisz, że w tym miejscu nie ma Marty? – spytał
Szolonyi. – Że nas nie słyszy?
– Potrzebujesz dyskrecji? Mogę zamknąć drzwi.
– Nawet się nie waż! Chcę stąd wyjść, i to jak
najszybciej.
– Jak sobie życzysz, przyjacielu. Ja też czuję się tu
nieswojo. Pierwszy raz widzę Eszterhazyego tak
małomównego. To bardzo nie w jego stylu.
Była druga po południu, kiedy zasiedli do
przyrządzonego przez Dwighta obiadu, składającego się z
ziemniaczanego puree i pieczonych na ruszcie steków.
Zjedli go w milczeniu, pogrążeni każdy w swoich
myślach. Dopiero kiedy Szolonyi posprzątał i podał kawę
ze znalezionymi w spiżarni ciasteczkami, jego przyjaciel
odezwał się.
– Jak myślisz, czemu Marta nie powiedziała nam, że
hrabia nie żyje? – spytał, zerkając łakomie w stronę patery
i sięgając po ciastka.
Szolonyi wzruszył ramionami.
– Mnie interesuje tylko jedna kwestia – powiedział i
napotkawszy pytający wzrok Dwighta, wyjaśnił. – Kiedy
otworzy nam drzwi wyjściowe. Chcę stąd wyjechać, jak
najszybciej.
– Czemu nie wybijesz szyby? – odpowiedział
pytaniem Dwight i sięgnął po więcej ciasteczek. – Nieco
za słodkie, prawda?
– Co miałbym zrobić potem? Pleść linę z
prześcieradeł? Czy wołać o pomoc, może ktoś w Tucson
nas usłyszy? Jesteśmy dwadzieścia metrów nad ziemią!
– Pozostaje nam czekać. Lub negocjować.
– Nie będę targował się z domem, Dwight! Już wolę
tu siedzieć bezczynnie. Zawsze mogę pozwiedzać obrazy.
Ciekawe, komu pierwszemu się znudzi!
Szolonyi pogroził pięścią w bliżej nieokreślonym
kierunku, a Dwight prychnął na ten widok śmiechem,
zasypując blat okruszkami.
– Bywasz doprawdy pocieszny, Vilmosu. A tak
poważnie, jak myślisz: czego może chcieć od nas dom?
Albo mówiąc dokładniej, Marta.
– Sądząc po tym, co robi, zależy jej na naszym
towarzystwie. Mógłbym wręcz powiedzieć, że czuje się
samotna.
– Myślę dokładnie to samo. Po co innego by nas
zapraszała?
– Czemu nie skorzysta z obrazów? Mogłaby spędzić
w towarzystwie hrabiego całą nieskończoność i to po
wielokroć.
– Marto? – zapytał Dwight. – Mój towarzysz
zastanawia się, czemu nie pójdziesz do przeżywalni z
obrazem pod pachą, nie postawisz go na postumencie, a w
końcu nie usiądziesz w fotelu, aby porozmawiać w
spokoju z hrabią Eszterhazy?
– Nic takiego nie miałem na myśli! – oburzył się
Szolonyi. – Przecież ona ma na pewno jakieś czujniki,
obwody, połączenia ze światem i wtyczki! Skoro słyszy
mnie i widzi, skoro umie wysłać odkurzacz na trzecie
piętro, mogłaby chyba jakimś sposobem podłączyć się do
obrazów, prawda? Można to sobie wyobrazić.
–
Masz
rację,
przyjacielu.
Niepotrzebnie
ironizowałem. Czy masz taką możliwość, Marto? Czy
możesz rozmawiać z hrabią, a raczej z jego... – Dwight
zawiesił głos, szukając odpowiedniego słowa – ...
bliźniętami, które mieszkają w obrazach?
– Niestety, Dwight, nie mogę. Dostęp do nich mają
tylko ludzie siedzący w fotelach przeżywalni.
– Przecież w przeżywalni również jesteś – zauważył
Szolonyi.
– Nie jestem człowiekiem. Nie mam mózgu, do
którego budowy pasowałaby aparatura odtwórcza. Ja
tylko mówię ludzkim językiem i mam niektóre ludzkie
uczucia. Przywiązuję się, można mnie zranić. Odczuwam,
czy raczej odbieram smutek i gniew, i radość. Potrafię się
śmiać, mogę się obrazić. Jak pies czy kot. I tak samo jak
one, nie jestem człowiekiem, choć ludzie traktują mnie,
jak jedną ze swoich. Niektórzy ludzie, przynajmniej. A
jednak jestem czymś zupełnie innym.
– Jak to jest, Marto? – powiedział cicho Szolonyi. –
Jak to jest być domem? Być tobą?
Ciszę, która zapadła w jadalni, zakłócało tylko
jednostajne chrobotanie ciastek w ustach Dwighta.
– Niech pan spróbuje wyobrazić sobie, że jest pusty
w środku. Ze nie może się ruszać, przenieść czy sięgnąć
żadnej rzeczy. I że odczuwa ciepło i zimno, frustrację lub
spokój. Nie swój jednak, lecz cudzy, swoich
mieszkańców. Tak jak zmysły człowieka stworzone
zostały, aby zapewnić mu przeżycie i homeostazę, moje
zmysły nastawione są na przetrwanie innych – istot
przebywających w moim wnętrzu, przemierzających
wszerz i w głąb moje ciało. Potrafi pan sobie to
wyobrazić?
Dwight nalał sobie kawy i po chwili zastanowienia
dorzucił do filiżanki dwie kostki cukru.
– Czemu dopiero teraz przekazałaś mi wiadomość od
hrabiego? – spytał, upiwszy łyk. Szolonyiego jakby prąd
przeszedł.
– Jak to dopiero teraz? – zapytał, trzeźwiejąc nagle i
szeroko otwierając przymknięte od jakiegoś czasu oczy. –
Z kiedy pochodziła?
– Sądząc po obrazie z wiśniowym sadem, schnącym
na sztaludze za hrabią, kiedy mnie do siebie zapraszał,
musiało to być równo dwa lata temu. Nie mogłaś mieć
przecież nadziei na jego zmartwychwstanie. Na co
czekałaś?
– Zastanawiałam się – szepnęła Marta. – Szukałam
jakiegoś wyjścia. Ratunku.
– O czym wy mówicie, Dwight? O co znowu chodzi?
Czy nie wystarczy nam już zagadek? Czy wiemy może,
czemu Eszterhazy zmumifikował się w wykutej w skale
komnacie? Czemu porzucił swój ukochany dom? Po co
zgeminizował się, być może nawet w dziesiątkach albo
setkach egzemplarzy? Co miał zamiar zrobić z Martą?
Wiemy to wszystko?
– Nie, Vilmosu, możemy się tylko domyślać.
Możemy porozmawiać z nim jeszcze, spędzić na
rozmowach z jego bliźniętami dziesiątki i setki godzin.
Tylko po co? On jest martwy i nikt mu już nie pomoże. Za
to Marta żyje. I jej możemy pomóc. Po to nas wezwała,
podając się za swojego właściciela.
– Sprawia jednak wrażenie – zauważył trzeźwo
Szolonyi – jakby mało jej na tym życiu zależało. Inaczej
siedziałaby cicho, a nie spraszała tu gości. Skąd miałaby
wiedzieć, że będziemy wobec niej lojalni?
– Z każdym dniem rosną szanse, że ktoś zacznie się
interesować domem nad wodospadem. Że ktoś zatęskni za
hrabią bardziej, niż jego własny, uszyty na miarę anioł
stróż. Że odnajdzie jego ciało, że dowie się w jakiś sposób
o tajemnicy, którą kryje jego dom. Wiesz, jakie byłyby dla
niej konsekwencje? Zapraszając nas, przekazując nam
komunikat hrabiego, zupełnie nic nie ryzykowała. Co
najwyżej szybszą śmierć, gdybyśmy okazali się niegodni
zaufania. Prawda, Marto?
Nie odpowiedziała.
– A co mogła zyskać? – spytał Vilmos, wstając
nerwowo z fotela.
– Szansę przeżycia. Jest zdana na ludzką łaskę i
niełaskę. Tak, jak nie jest w stanie podłączyć się do
obrazu, żeby porozmawiać z Eszterhazym, tak samo nie
może zadbać o swój los, inaczej niż powierzając go
ludziom. W tym wypadku nam.
– Co mielibyśmy zrobić? Zamieszkać tu z nią, żeby
nie czuła się samotna? – gorączkował się Szolonyi. –
Odwiedzać ją co tydzień, pod pozorem wizyty u
hrabiego?
– Gdybyś chciał, oczywiście możesz tu zamieszkać,
jeśli nie masz nic przeciwko towarzystwu mumii. A z
weekendami tutaj to naprawdę niezły pomysł.
– A nie można jej jakoś... – Szolonyi zawahał się. –
Wymontować? Przenieść gdzieś indziej, połączyć jakimś
sposobem z kopiami hrabiego? Żeby mogli być razem.
– Musiałaby tego chcieć. A przecież cały czas nie
wiemy, po co nas wezwała. Równie dobrze mogła chcieć,
abyśmy to my ją wyłączyli. Tak, jak w Europie można
uśmiercić przykutego do łóżka człowieka.
– Co zatem zrobimy? Co powinniśmy?
Dwight przełknął głośno ślinę, a potem zapytał:
– Marto, czego od nas oczekujesz? Czy podjęłaś już
jakąś decyzję?
Dwight i Szolonyi wyszli na polanę, na której trzy dni
wcześniej pozostawili taksówkę. Jedynie ledwo słyszalny
szum wodospadu przypominał, że w lesie za nimi wznosi
się pogrążony w ciemnościach dom hrabiego Eszterhazy.
– Nie przywoziłeś ze sobą żadnej walizki – zauważył
Vilmos, kiedy ładowali bagaże do pojazdu.
– Dopiero teraz to zauważyłeś? – zapytał z
udawanym zdziwieniem Dwight.
– Zajęty byłem dźwiganiem swojej. Co w niej masz?
– Nic takiego. Kilka obrazów.
– Obrazów?
– Eszterhazy już dawno mi je obiecał – dodał Dwight,
wyczuwając naganę w głosie Szolonyiego. – Co najmniej
piętnaście lat temu. Jakoś nigdy nie miał okazji dotrzymać
słowa.
– Co ci po nich, skoro postument i cała aparatura
zostały tutaj?
– Powieszę je na korytarzach mojego podwodnego
hotelu i będę podziwiać jak zwykłe olejne płótna.
Wziąłem te najładniejsze, pięć pejzaży i stację kolejową.
– A co z mieszkańcami, co z hrabią na stacji? Nie
masz zamiaru go odwiedzać?
– Wsiadajmy, Vilmosu. Robi się chłodno.
Kiedy minutę później po taksówce pozostał jedynie
owalny ślad żółtej, podeschniętej trawy, na polanę
wybiegło stado saren. Węszyły chwilę, wyczuwając
zanikający już zapach obcych, aż w końcu zaczęły paść
się pod bezchmurnym, rozgwieżdżonym niebem,
delikatnie jaśniejącym na wschodzie.
Nareszcie znowu wszystko było jak dawniej.