Holoubek Gustaw Wspomnienia z niepamięci

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

Gustaw Holoubek
Wspomnienia z niepami

ę

ci

Gustaw Holoubek. Aktor. Urodzony w Krakowie 21 kwietnia 1923 roku. Od uko

ń

czenia studiów w krakowskiej

Pa

ń

stwowej Szkole Dramatycznej w roku 1947 po dzie

ń

dzisiejszy uczestniczy nieprzerwanie w

ż

yciu

artystycznym polskiego teatru. Ma za sob

ą

ponad trzysta ról teatralnych, filmowych, telewizyjnych i radiowych.

Kultywuje sobie tylko wła

ś

ciwy styl gry aktorskiej, który zjednał mu opini

ę

artysty wybitnego. Sam o sobie

zwykł mówi

ć

,

ż

e

ż

yje w dwóch odr

ę

bnych

ś

wiatach,

ś

wiecie codzienno

ś

ci i sztuki,

ż

e wymy

ś

lony, iluzoryczny

ś

wiat teatru jest dla niego ucieczk

ą

i schronieniem przed skazaniem na realizm

ż

ycia.

sam swoi
Gustaw Holoubek
Wspomnienia z niepami

ę

ci

ttusfracie Kazimierz Wi

ś

niak

Warszawskie
Wydawnictwo
Literackie
MUZA SA
Warszawa 2000

Projekt okładki - Kazimierz Wi

ś

niak Projekt graficzny serii - Maciej Sadowski Redakcja - Maja Lipowska

Redakcja techniczna - Mariusz Ja

ś

tak Korekta - Stanisława Staszkiel

(c) by Gustaw Holoubek
(c) for this edition by MUZA SA, Warszawa 1999, 2000

l
ISBN 83-7200-593-1
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA Warszawa 2000

Ojciec
Matka moja była ze wsi. Pochodziła gdzie

ś

ze wschodniej Małopolski i nigdy nie dowiedziałem si

ę

, jakim

cudem znalazła si

ę

w Krakowie, aby wyj

ść

za m

ąż

za magistrackiego urz

ę

dnika. Zd

ąż

yła z nim mie

ć

trzech

synów, kiedy ten cichy, ujmuj

ą

cy człowiek zmarł na serce w wieku trzydziestu sze

ś

ciu lat. Na fotografii miał

ogromne, ciemne oczy, drobn

ą

, blad

ą

twarz i czarne, podkr

ę

cone do góry w

ą

sy. Ojciec mój mieszkał na tej

samej ulicy - naprzeciwko. Miał mo

ż

e czterdzie

ś

ci trzy albo czterdzie

ś

ci cztery lata, kiedy umarła jego czeska

ż

ona, zostawiaj

ą

c syna i córk

ę

. Matka mówiła,

ż

e był pi

ę

kny, kiedy w letni

ą

słoneczn

ą

niedziel

ę

stawał na

balkonie swojego mieszkania, w

ś

ród pelargonii i nasturcji, rozgl

ą

daj

ą

c si

ę

pogodnie i bez powodu. Zwłaszcza

jego koszula była ol

ś

niewaj

ą

ca, biała a

ż

do niebiesko

ś

ci, dopasowana

ś

ci

ś

le do ciała.

Tak wi

ę

c kiedy si

ę

pobierali, mieli ju

ż

pi

ę

cioro dzieci. Matka lubiła opowiada

ć

, jak to kryła si

ę

ze mn

ą

przez

pierwsze par

ę

miesi

ę

cy, zanim objawiła ojcu radosn

ą

niespodziank

ę

.

7

Nie bardzo mog

ę

sobie wyobrazi

ć

, jak to si

ę

odbyło w naszym dwupokojowym mieszkaniu. Czy ojciec siedział

zamkni

ę

ty w kuchni z pi

ę

ciorgiem dzieci, czy wysłano je do s

ą

siadów, kiedy akuszerka wniosła mnie na dłoni.

Ojciec, w

ś

ciekły, zapytał: "Chłopiec czy dziewczynka?". "Dziecko" - odpowiedziała basem i zanurzyła mnie w

wanience.
Pami

ę

tam zapach matki, gdy pochylała si

ę

wieczorem nad moim łó

ż

eczkiem, ubrana do wyj

ś

cia,

wydekoltowana, ze sznurem pereł zwisaj

ą

cym z szyi. Kładła je ci

ęż

ko na moich piersiach i ustami dziwnie

małymi i wilgotnymi dotykała mojej buzi. Był to zapach perfum, słodkich, rozlewaj

ą

cych si

ę

perfum. Zapach,

który utkwił mi w pami

ę

ci na zawsze, poniewa

ż

nigdy ju

ż

takiego nie spotkałem. Łó

ż

eczko było

ż

elazne, z

siatk

ą

, która zamykała si

ę

z trzaskiem, odcinaj

ą

c mnie od bezpiecznego

ś

wiata, gdzie wszystko było

dost

ę

pne i pełne przestrzeni. Teraz trzeba było si

ę

kuli

ć

, wtula

ć

w najdalszy k

ą

t, przykrywa

ć

szczelnie a

ż

po

czubek głowy, by sta

ć

si

ę

niewidzialnym dla oczu wszystkich potworów i zmór, które przychodziły do mnie

zaraz po zamkni

ę

ciu oczu. Miały kształt przenikaj

ą

cych si

ę

nawzajem ramion i rozwartych ust - chciały mnie

połkn

ąć

, udusi

ć

, wchłon

ąć

. Tylko raz jeszcze powróciły do mnie te sny - pó

ź

niej, w okresie dojrzewania, inne,

Strona 1

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

ale równie uporczywe. Wtedy prze

ś

ladowały mnie formy mniej konkretne, obłe, cielesne, ale

8
bez twarzy, w ci

ą

głym ruchu szukania najdogodniejszej pozycji do wzajemnego kontaktu, czułe, tul

ą

ce si

ę

do

siebie. Nie budziły grozy, ale m

ę

czyły ogromnie tym,

ż

e uciekały przed dotkni

ę

ciem mojej dłoni,

ż

e nie dawały

si

ę

obj

ąć

. Od tego czasu opu

ś

ciły mnie sny albo straciłem umiej

ę

tno

ść

ich zapami

ę

tywania. Ale te pierwsze,

pełne zmór powodowały,

ż

e za ka

ż

dym razem byłem bliski umierania i gdyby nie mój krzyk, wydarty ostatnim

wysiłkiem woli i rozpaczy, pewnie doszłoby do tego. Płakałem potem cichutko, szcz

ęś

liwy z odzyskanej

rzeczywisto

ś

ci, czekaj

ą

c na ojca sakramentalne: "Chod

ź

ju

ż

, chod

ź

". Biegłem w długiej a

ż

do ziemi ró

ż

owej

koszulce, w

ś

lizgiwałem si

ę

dokładnie w tym miejscu, gdzie schodziły si

ę

dwa łó

ż

ka, potem, zagarniany przez

matk

ę

, ze szcz

ęś

cia traciłem zmysły, zapadałem w sen bez snów.

A ojciec był rzeczywi

ś

cie cudowny. Widz

ę

go na ko

ń

cu naszej ulicy, kiedy skr

ę

caj

ą

c z placu na Stawach,

idzie prosto w kierunku domu, coraz bardziej wyrazisty, wsparty na lasce, któr

ą

za ka

ż

dym krokiem wyrzuca

wysoko w gór

ę

, w kapeluszu na bakier, w szerokim rozpi

ę

tym palcie, z pakunkiem zwisaj

ą

cym na sznurku

zaczepionym o

ś

rodkowy guzik kamizelki. Płyn

ą

ł jak okr

ę

t, kołysz

ą

c si

ę

lekko na boki, a mnie zamierało

serce z l

ę

ku i dzikiej ciekawo

ś

ci - co za jego powrotem spadnie na mnie nowego, ol

ś

niewaj

ą

cego. P

ę

dziłem

jak wariat na gór

ę

,

krzycz

ą

c od progu: "Ojciec idzie!", i dom w jednej chwili zamieniał si

ę

w ul rojny od czynienia porz

ą

dków,

ustawiania wszystkiego na swoim miejscu - jakby złapany na gor

ą

cym uczynku chciał zd

ąż

y

ć

jeszcze zatrze

ć

ś

lady wyst

ę

pku. Bo ojciec był wojakiem z temperamentu i powołania. Oficer Drugiej Brygady Legionów

Polskich, uczestnik kampanii karpackiej, sw

ą

niewielk

ą

resztk

ę

ż

ycia, t

ę

wła

ś

nie, któr

ą

wypełnił moje

dzieci

ń

stwo, po

ś

wi

ę

cił innym, poza własnym domem. Działacz "Sokoła" krakowskiego, je

ź

dził na zloty do

miasteczek małopolskich, do Pragi czeskiej, przybrany w pi

ę

kn

ą

czamar

ę

zwisaj

ą

c

ą

z jednego ramienia, w

p

ą

sowej koszuli, w butach z cholewami, w czapce z goł

ę

bim piórem piecz

ę

towanym biało-czerwon

ą

rozet

ą

.

Patronował klubom sportowym, uczył gimnastyki. W zapami

ę

taniu, bez chwili zm

ę

czenia. Uciekał z domu o

ósmej rano, by wraca

ć

- niekoniecznie tego samego dnia - pó

ź

nym popołudniem albo wieczorem. I te

powroty wła

ś

nie były jak powrót sło

ń

ca. Rozpromieniony, oszalały z rado

ś

ci, obdarowywał nas jakimi

ś

straszliwymi dziwadłami. Za du

ż

ymi albo za małymi butami, nie na t

ę

por

ę

roku, albo kwiatami zakl

ę

tymi w

szklanych kulach, albo ciastkami w ilo

ś

ci mog

ą

cej po

ż

ywi

ć

kompani

ę

wojska. Nie miał gustu, a mo

ż

e jeszcze

bardziej wstydził si

ę

kupowa

ć

. Brał wszystko, co mu podsuni

ę

to albo co wydawało mu si

ę

ładne, bez

wybierania, w panicznym po

ś

piechu. Biedna matka musiała

10
u

ż

ywa

ć

podst

ę

pów, aby dowiedzie

ć

si

ę

, sk

ą

d wytrzasn

ą

ł dla niej na przykład niebieskie po

ń

czochy. Biegła

potem do sklepu z pretensjami, domagaj

ą

c si

ę

zamiany: "Ten pan - mówiła sprzedawczyni -

żą

dał tych z

wystawy. Tłumaczyłam mu,

ż

e s

ą

spłowiałe od sło

ń

ca, ale on o

ś

wiadczył,

ż

e nic mnie to nie obchodzi". "Na

drugi raz niech pani nie słucha wariatów" - o

ś

wiadczyła matka.

Czy pami

ę

tam ojca? Wyłania mi si

ę

tylko z mgły, z nierzeczywisto

ś

ci, w kilku miejscach, na chwil

ę

. W sali

"Sokoła". W czasie popisów gimnastycznych. W

ś

ród widzów otaczaj

ą

cych parkiet siedzi na wydzielonej

ławce, po

ś

rodku dłu

ż

szego boku prostok

ą

ta, w otoczeniu w

ą

satych panów, z których ka

ż

dy ma zało

ż

on

ą

nog

ę

na nog

ę

, cwikiery na nosie i zwisaj

ą

ce przy kamizelce dewizki od zegarków. Ojciec ma przyklejony do

twarzy napi

ę

ty u

ś

miech i od czasu do czasu, podczas oklasków po udanym

ć

wiczeniu, sprawdza, jakie

wra

ż

enie zrobiło to na s

ą

siadach. Albo w czasie

ś

wi

ą

t Bo

ż

ego Narodzenia. Przed wojn

ą

w dniach Wigilii i

Bo

ż

ego Narodzenia zawsze padał

ś

nieg. Zmierzch zapadał podobnie jak dzi

ś

koło wpół do czwartej i wtedy w

blasku gazowych latarni mo

ż

na było zobaczy

ć

tysi

ą

ce ta

ń

cz

ą

cych płatków, które bardzo długo utrzymywały

si

ę

w powietrzu, zanim z niech

ę

ci

ą

kładły si

ę

na chodniku lub jezdni. Patrz

ą

c z okna ciepłego domu przez

wychucha-n

ą

"dziurk

ę

" w zamarzni

ę

tej szybie, nie mo

ż

na

11
było oderwa

ć

oczu od tego białego wirowania. Na ulicy robiło si

ę

coraz ciszej, tak

ż

e kroków biegn

ą

cych

przechodniów nie było ju

ż

słycha

ć

. A spieszyli si

ę

wszyscy. W dzie

ń

wigilijny było nie do pomy

ś

lenia, by po

godzinie pi

ą

tej pozostawa

ć

poza domem. Kiedy prze

ś

wit w szybie znowu wypełniał si

ę

szronem, wracałem do

pokoju. Pachniał

ś

wie

żą

past

ą

do podłogi, czysto

ś

ci

ą

olbrzymiego stołu nakrytego białym obrusem i ledwie

wyczuwalnym zapachem choinki. Nie było jej jeszcze. Stała, byłem tego prawie pewien, w s

ą

siednim pokoju

zamkni

ę

tym na klucz, do którego wst

ę

p był kategorycznie wzbroniony. Drzwi otwierały si

ę

niesko

ń

czenie

ź

niej, po wigilijnej wieczerzy, kiedy z olbrzymiej tuby gramofonu, z szumu i char-kotu postarzałej płyty

wybuchała kol

ę

da.

Ale najpierw był ranek tego cudownego dnia. A wła

ś

ciwie

ś

wit. Zdumiewaj

ą

cy jest

ś

wiat widziany oczami

nagle obudzonego dziecka. W ten niezupełnie jeszcze jasny dzie

ń

, roz

ś

wietlony sztucznie przez pierwszy

ś

nieg. Ci

ęż

ar snu opada tak nagle, jak gwałtownie zdarta zasłona z czarodziejskiego lustra i widzi si

ę

Strona 2

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

wszystko w ostro

ś

ci jednoczesnej wszystkich planów. Włochatego konia na biegunach, ciepł

ą

puszys-to

ść

dywanu, przejrzysto

ść

firanek,

ś

pi

ą

ce jeszcze okna domu naprzeciwko, graficzn

ą

sucho

ść

zmarzni

ę

tych

wokół niego drzew. Pora

ż

aj

ą

ca rado

ść

sprawia,

ż

e chciałoby si

ę

posi

ąść

to wszystko naraz, wtuli

ć

w siebie,

nikomu nigdy

12
nie odda

ć

. Sk

ą

d si

ę

bierze to ol

ś

nienie, to samolubne przywłaszczanie

ś

wiata, jakby dany był tylko nam i nam

jedynie objawiony? Mo

ż

e z potwornie mocnego bicia serca, z krwi, która - słyszysz to - płynie zasobnie przez

wszystkie arterie, dociera w niezmierzonej obfito

ś

ci do policzków, brzucha, czubków palców. Albo z

wcze

ś

niejszego wyroku, z którego wówczas, u zarania

ś

wiadomo

ś

ci, nie zdajemy sobie sprawy, którego nie

tylko nie przeczuwamy, ale o którym w ogóle nie wiemy,

ż

e zapadł.

ś

e oto w tym ułamku sekundy, w tej

jednej chwili niezawinionego uniesienia powiek zostali

ś

my skazani na wieczn

ą

pami

ęć

o pi

ę

kno

ś

ci

ś

wiata.

Cho

ć

całe

ż

ycie b

ę

dzie temu przeczy

ć

. Choroby, ciemnota naszego umysłu, brzydota i nikczem-no

ść

ludzi,

rozpaczliwa odległo

ść

Boga i codzienna blisko

ść

zła - na tym jednym

ś

ladzie, na tym jednym pora

ż

aj

ą

cym

skurczu pami

ę

ci oprzemy cały sens istnienia, nieustaj

ą

c

ą

t

ę

sknot

ę

do miło

ś

ci. Bo czym

ż

e innym, je

ś

li nie

znakiem miło

ś

ci jest owo pragnienie, aby cho

ć

raz otoczy

ć

czuło

ś

ci

ą

wszystko: ludzi, przedmioty, niebo i

ziemi

ę

.

Ojciec siedział u szczytu wigilijnego stołu. Ju

ż

przy barszczu z uszkami sytuacja była napi

ę

ta. Wyszukana

grzeczno

ść

dzieci i liryczne milczenie matki nie mogły zmyli

ć

nikogo. Katastrofa wisiała w powietrzu. Jedynie

ojciec nic nie przeczuwał. Gadał i był szcz

ęś

liwy. I dokładnie wtedy gdy nasza wytrzymało

ść

osi

ą

gała kres

13
- zawsze o tej samej porze, przy pierwszych k

ę

sach sma

ż

onego karpia - ojciec przerywa w pół zdania,

czerwienieje jak indyk, oczy wychodz

ą

mu z orbit, rozpoczynaj

ą

c dziki taniec

ś

ci

ą

ga wraz z obrusem fili

ż

anki i

talerze, po czym uderzony w kark przez najbli

ż

szego pasierba w szalonych spazmach odzyskuje oddech. "Ta

cholerna ryba" - brzmi w ustach ojca jak triumfalne bicie dzwonów. Na to wła

ś

nie czekali

ś

my. Dalej leci ju

ż

wszystko jak lawina. Babki, makowce, serniki, przekładance, boski strudel jeszcze gor

ą

cy, pachn

ą

cy jabłkami

i cynamonem, wreszcie otwarcie zakazanych drzwi, a za nimi roz

ż

arzona choinka, wielka, do sufitu, i

prezenty, prezenty. A wszystko w obł

ę

dnej rado

ś

ci,

ś

miechu i łzach.

Była w naszym mieszkaniu ny

ż

a. Nie pami

ę

tam, czy w jednym z pokoi, czy mo

ż

e w kuchni. Chyba w kuchni,

która była olbrzymia i pełna zakamarków. W tej ny

ż

y stało łó

ż

ko, szerokie, przyparte do

ś

ciany, otoczone

makatkami. Spały tam od czasu do czasu osoby spoza domu. Jakie

ś

ciotki z prowincji, zapó

ź

nieni koledzy

braci albo szwaczka, która obszywała dom. Na dłu

ż

szy czas zajmowałem to łó

ż

ko ja, kiedy nawiedzała mnie

gor

ą

czka. Na taborecie, tu

ż

przy mojej głowie, siadywała siostra i przy naftowej lampie, bo elektryczno

ść

tam

nie docierała, czytała mi ksi

ąż

ki.

Wtedy w ka

ż

dym domu były jeszcze naftowe lampy. Najbiedniejsze wisiały na gwo

ź

dziach

14
wbitych w

ś

ciany mrocznych, zagraconych pomieszcze

ń

. W piwnicach albo na strychach. Niedu

ż

e, wsparte o

metalow

ą

tarcz

ę

, miały zakopcone szkiełka, sczerniałe knoty i przysadziste zbiorniczki na naft

ę

.

Ś

wieciły tak,

jak wygl

ą

dały - nikłym, niedomówionym

ś

wiatłem. Dlatego aby zajrze

ć

do miejsc szczególnie skrytych, trzeba

było zdejmowa

ć

je ze

ś

cian. Ostro

ż

nie, powoli, koniecznie w pozycji pionowej, w

ę

drowały w

ś

ród kurzu i

paj

ę

czyn, kład

ą

c si

ę

ostr

ą

teraz smug

ą

na dziwacznych, fantastycznych przedmiotach.

ś

elaznych

konstrukcjach zapomnianych łó

ż

ek, narz

ę

dziach do niczego nie słu

żą

cych, rozprutych, porzuconych lalkach,

na ci

ą

gle jeszcze kolorowych zwałach drewnianych pak po egzotycznych kolonialnych wiktuałach, na

spi

ę

trzonych do sufitu wilgotnych stertach granatowych w

ę

gli, skrzyniach poro

ś

ni

ę

tych ju

ż

ziemniaków albo

na beczkach z kiszon

ą

kapust

ą

na zim

ę

, nakrytych deseczkami przywalonymi olbrzymimi kamieniami.

Potem, zdmuchiwane dokładnie przez nios

ą

cych je ludzi, zawisały znowu na

ś

cianie, porzucone

nie-czuło

ś

ci

ą

, zatrza

ś

ni

ę

te drzwiami, zamkni

ę

te na wielkie zardzewiałe kłódki. Te na wolno

ś

ci, w salonach i

sypialniach rozległych mieszka

ń

, były wspaniałe. Zwisały z sufitu nad jadalnymi stołami, stały na nocnych

stolikach po obu stronach mał

ż

e

ń

skich łó

ż

ek albo przy gł

ę

bokich, mi

ę

kkich fotelach, gdzie najwygodniej było

czyta

ć

i zasypia

ć

w atmosferze tej szczególnej bez-

15
troski, kiedy pami

ęć

spo

ż

ytego obiadu nie pozwala my

ś

le

ć

o niczym. Lampy te prze

ś

cigały si

ę

w urodzie.

Majestatyczne wielko

ś

ci

ą

, zmysłowe wyszukan

ą

form

ą

, walczyły o oryginalno

ść

, o niepowtarzalny, sobie tylko

wła

ś

ciwy wyraz. Jak to si

ę

działo,

ż

e prawie niepodobie

ń

stwem było spotka

ć

dwie takie same. Czy tylu było

pomysłodawców, rzemie

ś

lników, aby spo

ś

ród tysi

ę

cy nie znale

źć

sobie podobnych? In-krustacje naftowych

zbiorników z ró

ż

nobarwnego szkła miały posta

ć

ż

, lilii, bławatków ł

ą

czonych spl

ą

tanymi łodygami. Na wpół

ubrane damy z włosami upi

ę

tymi w kok omdlewały secesyjnie na szezlongach, kanapach, po

ś

ród zwiewnych

mu

ś

linów i drapowanych jedwabiów. P

ę

kate amorki zawieszone na bł

ę

kitnym niebie dmuchały wzd

ę

tymi

Strona 3

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

policzkami w srebrzyste albo złote tr

ą

by, zwiastuj

ą

c pochwal

ę

miło

ś

ci. Nad zbiorniczkami tkwiły szkiełka

mieni

ą

ce si

ę

przezroczysto

ś

ci

ą

, smukłe albo subtelnie wybrzuszone, a w nich serca lampy - naftowe płomyki,

na które mo

ż

na patrze

ć

ś

miało, bez zmru

ż

enia powiek, daj

ą

ce tylko tyle jasno

ś

ci, ile trzeba dla wydobycia z

mroku miejsca, które o

ś

wietlały. I wreszcie wie

ń

cz

ą

ce klosze. Najbardziej wyrafinowane, bo najbardziej

odpowiedzialne za ostateczny kształt i urod

ę

. Zawieszone niezale

ż

nie nad korpusem lampy albo

umieszczone na metalowych kr

ę

gach,

ś

ci

ś

le wkomponowanych w cało

ść

konstrukcji. Forma ich miała da

ć

ostateczn

ą

odpowied

ź

na sens

16
pomysłu twórcy i za

ś

wiadczy

ć

o jego gu

ś

cie. Były wi

ę

c klosze skromne, z białego, mlecznego szkła, jak

obci

ę

te górne połowy butli przeznaczonych do przechowywania octu albo fermentacji owocowych win. Inne, o

kształtach olbrzymich odwróconych talerzy albo owalnych firanek ze szklanych dzwoni

ą

cych wisiorków, albo

przygi

ę

tych ci

ęż

arem dojrzało

ś

ci tulipanów - mieniły si

ę

wszystkimi kolorami

ś

wiata, chc

ą

c za wszelk

ą

cen

ę

da

ć

ś

wiadectwo jego bogactwa.

Ś

wiatło

ż

adnej z tych lamp nie padało na mojego ojca, kiedy widziałem go po raz przedostatni. Cho

ć

nie

jestem pewien, czy go widziałem. Zaciera mi si

ę

w mroku, w oddaleniu, w niedost

ę

pno

ś

ci. Bo przecie

ż

gdybym mógł by

ć

blisko niego, gdyby pora

ż

aj

ą

cy strach nie bronił mi dost

ę

pu, pami

ę

tałbym dotyk jego r

ą

k

albo jego słowa, albo niemo

ż

no

ść

ich wypowiedzenia. Wiem tylko,

ż

e cierpiał ponad siły,

ż

e potem w miar

ę

upływu godzin cichł coraz bardziej, jakby przygotowuj

ą

c si

ę

na przyj

ę

cie czego

ś

, co ma nadej

ść

, a co trzeba

przywita

ć

w milczeniu.

A mo

ż

e było inaczej. Mo

ż

e to on mnie odepchn

ą

ł, uciekł, skrył si

ę

przede mn

ą

w kuchennej ny

ż

y, w

najdalszym k

ą

cie

ś

wiata i zgasił wszystkie

ś

wiatła,

ż

ebym nie mógł zobaczy

ć

jego brzydoty i poni

ż

enia. Tak.

Wszystko wtedy działo si

ę

poza nim. W jego obecno

ś

ci, ale poza nim. Lekarz pochylony nad łó

ż

kiem,

17
a potem w przyciszonej rozmowie z matk

ą

, gdzie

ś

w przedpokoju, ju

ż

koło drzwi wyj

ś

ciowych. My wszyscy

bez słowa kr

ążą

cy po mieszkaniu, zamarli, kiedy w szalonym po

ś

piechu wpadli sanitariusze z noszami i

wynie

ś

li go okrytego pledem, jako

ś

tak krzywo, przekrzywionego, w ciemno

ść

schodów.

Był chyba pi

ą

tek. Na pewno. Bo potem przez długie jeszcze lata my

ś

lałem sobie,

ż

e w tym dniu, co Chrystus.

Albo w tydzie

ń

przed, albo po Wielkim Pi

ą

tku, w kwietniu. Padał deszcz, kiedy wieczorem jechałem z matk

ą

doro

ż

k

ą

do szpitala na ulic

ę

Kopernika. Nienawidz

ę

tej ulicy. Od ko

ś

cioła

Ś

wi

ę

tego Mikołaja a

ż

do jej ko

ń

ca

po obu stronach ci

ą

gn

ą

si

ę

szpitale. Brzydkie, zimne, sterylne, w oparach karbolu i zawsze w deszczu. Stoj

ą

obok siebie osobno, do wyboru, zapraszaj

ą

co, ale ich bramy wygl

ą

daj

ą

tak, jakby otwierały si

ę

tylko do

wewn

ą

trz. W zakrytej budzie doro

ż

ki matka trzymała mnie za r

ę

k

ę

i płakała. Mówiła,

ż

ebym si

ę

nie bał,

ż

e

ojciec wygl

ą

da pi

ę

knie, jakby spał,

ż

e zawsze był pi

ę

kny,

ż

e powinienem by

ć

z niego dumny, tylko

ż

e si

ę

nie

szanował, nie słuchał, cho

ć

tyle razy prosiła, błagała.

Zatrzymali

ś

my si

ę

pod numerem pi

ę

tnastym albo dwudziestym pierwszym. Portier, który zamykał za nami

bram

ę

, wygl

ą

dał jak obudzony ze snu. Szli

ś

my szerokimi schodami na pi

ę

tro w zupełnej ciszy. Od momentu

otwarcia drzwi wszystko wydawało mi si

ę

ogromne

18
i przera

ż

aj

ą

co puste. Przestrze

ń

pokoju, okna, za którymi nie było nic, łó

ż

ko, na którym le

ż

ał. Tylko on sam

był niewielki. O wiele mniejszy ni

ż

za

ż

ycia. Le

ż

ał na wznak, miał zamkni

ę

te oczy i doln

ą

szcz

ę

k

ę

zaci

ś

ni

ę

t

ą

opask

ą

. Matka poprawiła mu r

ę

ce le

żą

ce na kocu, a ja ukl

ą

kłem na ceratowej podłodze, blisko jego głowy i

miotany dreszczami płakałem. Miałem dziesi

ęć

lat.

Zwierzyniec
Zwierzyniec, a

ś

ci

ś

le Półwsie Zwierzynieckie, jest, jak wiadomo, w Krakowie. Na Zwierzy

ń

cu za

ś

Wzgórze

Salwatorskie. U jego podnó

ż

a, gdzie rzeka Rudawa wpada do Wisły, stoi ko

ś

ciół i klasztor ss. Norbertanek.

Troch

ę

wy

ż

ej nad nimi budowla drewniana i okr

ą

gła, bardzo tajemnicza i niedost

ę

pna, o której zawsze si

ę

20
mówiło,

ż

e jest starosłowia

ń

sk

ą

gontyn

ą

. Jeszcze par

ę

kroków w gór

ę

, po prawej stronie, na niewielkim

dziedzi

ń

cu biały ko

ś

ciół

Ś

wi

ę

tego Salwatora. W tym zak

ą

tku wła

ś

nie, u stóp wzgórza, w

ś

ród dziesi

ą

tków

sadów, straszliwie bogatych w czere

ś

nie, jabłka, gruszki i

ś

liwki, gnie

ź

dziły si

ę

wille, omszałe, staro

ż

ytne,

strze

ż

one przez psy, a mieszka

ń

ców tych domostw, przynajmniej za mojego dzieci

ń

stwa, nikt nigdy nie

widział. Nic wi

ę

c dziwnego,

ż

e w tym miejscu zatopionym w wiecznym cieniu miały swoje siedlisko wszystkie

strachy

ś

wiata. Wampiry, po

ż

eraczki niemowl

ą

t, nocni dusiciele. To stamt

ą

d wyruszały, aby na nas polowa

ć

jesieni

ą

albo słotn

ą

zim

ą

, kiedy rodzice wieczorem zostawiali nas samych w pustych mrocznych

mieszkaniach, albo kiedy na nas, zapatrzonych w migotanie

ś

wiec w bocznych nawach ko

ś

ciołów, z ram

Strona 4

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

obrazów wychodzili brodaci

ś

wi

ę

ci, by grozi

ć

piekłem za zatajone grzechy, albo kiedy zmrok zapadał tak

pr

ę

dko,

ż

e ju

ż

nikogo nie było na ulicy i musiało si

ę

biec do dalekiego jeszcze domu tunelem otwartych,

czarnych bram kamienic. Tote

ż

ci

ą

gn

ę

ło nas w to salwatorskie osiedle, aby poprzez szpary w sztachetach,

rozsun

ą

wszy kryj

ą

ce widok zaro

ś

la, ujrze

ć

wreszcie, jak w biały dzie

ń

wygl

ą

daj

ą

upiory. Ale ledwo drgn

ę

ła

zasłona jakiego

ś

zapomnianego okna albo z trudem zacz

ę

ły si

ę

uchyla

ć

nie otwierane nigdy drzwi - brali

ś

my

nogi za pas i uciekali

ś

my jak

ś

cigane

21

i
zaj

ą

ce. A było gdzie ucieka

ć

. Poni

ż

ej, od p

ę

tli tramwaju numer sze

ść

, który tam ko

ń

czył swój bieg i szykował

si

ę

do nast

ę

pnego najazdu na

ś

ródmie

ś

cie, szła wzdłu

ż

koryta Rudawy wesoła ulica Królowej Jadwigi. Na

pocz

ą

tku zabudowana ubogo i niezbyt urodziwie niskimi kamieniczkami z czerwonej cegły albo wiejskimi

jeszcze chałupami. W miar

ę

pokonywania drogi w kierunku Woli Justowskiej zaludniała si

ę

coraz schludniej

szymi, bardziej nowoczesnymi willami. Te po prawej stronie sytuowały si

ę

blisko rzeki. Te po lewej unoszone

zboczem wzgórza

ś

wieciły czysto

ś

ci

ą

tynków i kolorowymi kwiatami ogrodów. Miały te

ż

inn

ą

fascynuj

ą

c

ą

atrakcj

ę

. Kiedy

ś

ledziło si

ę

dłu

ż

ej tajemnic

ę

ich mieszka

ń

ców, mo

ż

na było si

ę

doczeka

ć

,

ż

e jedna z

wi

ę

kszych bram, która nie mogła by

ć

ani drzwiami wej

ś

ciowymi, ani tym bardziej piwnicznym zamkni

ę

ciem -

otwierała si

ę

majestatycznie i z ciemnego wn

ę

trza wynurzał si

ę

nagle wspaniały potwór na czterech kołach,

l

ś

ni

ą

cy srebrzystymi szprychami, niklem ci

ą

gn

ą

cych si

ę

w niesko

ń

czono

ść

oku

ć

, sklepiony mask

ą

silnika

zapinan

ą

na wspaniałe klamry jak ozdobna skrzynia kryj

ą

ca niezmierzone skarby. Otwarty dach zwini

ę

ty na

tył wozu jak porzucony niedbale kosztowny płaszcz odkrywał obite br

ą

zow

ą

albo jasno-be

ż

ow

ą

skór

ą

siedzenia, obszerne, gł

ę

bokie, które wygl

ą

dały tak, jakby tolerowały na sobie tylko wytworne ci

ęż

ary. Panów

w obcisłych

22
garniturach z kamizelk

ą

w innym kolorze, w jasnych albo sztuczkowych spodniach, w trzewikach

nieskalanych błotem, l

ś

ni

ą

cych od pasty wtartej irchowym gałgankiem. Panie spowite w mi

ę

kkie płaszcze

zwie

ń

czone futrzanym kołnierzykiem opasuj

ą

cym ciasno dług

ą

, nieco podan

ą

do przodu szyj

ę

. Główki tych

pa

ń

, niezale

ż

nie od tego z jakiego samochodu wygl

ą

dały, były jednakowe, nie do odró

ż

nienia. Przyci

ę

te

krótko włosy, prawie zawsze czarne, okalały buzi

ę

ś

cisłym, dopasowanym do głowy, gładko odprasowanym

hełmem. Obci

ę

te równo nad oczami, po obu bokach zawijały si

ę

skr

ę

conymi ku górze cienkimi kosmykami

kryj

ą

cymi uszy, czyni

ą

c z twarzy plam

ę

w kształcie przyrz

ą

dzonego do zjedzenia jajka na twardo. Na

powierzchni tej białej tarczy dominowały trzy akcenty: uniesione w ge

ś

cie zdziwienia, bezwłose, cienko

narysowane brwi, czarne, wyodr

ę

bnione grub

ą

czarn

ą

szmink

ą

, patrz

ą

ce zawsze spod rz

ę

s oczy i usta

piecz

ę

towane male

ń

kim, karminowym serduszkiem. Pasa

ż

erów tych aut nie widywało si

ę

spaceruj

ą

cych

wałami Rudawy. Ani w

ś

ród kupuj

ą

cych na placu Na Stawach, na codziennym targowisku rojnym od bab z

okolicznych wiosek, odmierzaj

ą

cych pokrywkami od blaszanych baniek

ś

wie

ż

utkie mleko prosto od krowy,

oferuj

ą

cych w li

ś

ciach chrzanu osełki masła pi

ę

knie rze

ź

bione, zroszone kroplami wody, albo jajka z

wy

ś

ciełanych sieczk

ą

koszyków, tak du

ż

e,

ż

e ju

ż

nigdy potem

23
takich nie spotkałem. Nie widywało si

ę

te

ż

tych ludzi na mszach niedzielnych w parafialnych Norbertankach,

ani nawet w procesji Bo

ż

ego Ciała, kiedy co najprzedniejsi zwierzynieccy obywatele dzier

żą

c baldachim nad

Przenaj

ś

wi

ę

tszym Sakramentem, od

ś

wi

ę

tnie ubrani, godni,

ś

wiadczyli o tradycji i przynale

ż

no

ś

ci do naszej

zamkni

ę

tej społeczno

ś

ci.

O tych nieobecnych-niedost

ę

pnych snuło si

ę

natomiast opowie

ś

ci. O ich domniemanych bogactwach i o ich

rozwi

ą

zło

ś

ci. O córeczkach kształconych w ekskluzywnych szkołach przy-klasztornych albo o synalkach od

male

ń

ko

ś

ci ubieranych w dorosłe garnitury z długimi spodniami, w białe koszule z muszkami pod brod

ą

,

synalkach wysyłanych potem do dalekich miast dla nabrania ogłady, na pobieranie nauk, na kosztowanie
wielkiego

ś

wiata.

Kim byli ci ludzie. Kim byli dla nas. Na pewno jedn

ą

z fascynacji, po

ż

ywk

ą

dla wyobra

ź

ni, która lubi w tym

wieku tworzy

ć

fantastyczne fabuły o nieprawdopodobnych przygodach ludzi, o ich nadludzkich

mo

ż

liwo

ś

ciach.

Gdyby nie ta skłonno

ść

do obcowania z nie-rzeczywisto

ś

ci

ą

, gdyby nie ta cudowna dyspozycja do tworzenia

fikcji, któr

ą

dobry Bóg obdarzył wła

ś

nie dziecko - dot

ą

d nie lataliby

ś

my po niebie, ani nie dotarliby

ś

my do

ę

bin oceanów.

Ale mieszka

ń

cy tych domów pełnych kwiatów, wła

ś

ciciele tych wspaniałych maszyn,

24

Strona 5

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

kojarzyli nam si

ę

jeszcze z czym

ś

bardziej realnym, bli

ż

szym ziemi. Stanowili rzeczywisty kontakt ze

ś

wiatem

nieznanym, który, byli

ś

my tego pewni, gdzie

ś

tam istniał naprawd

ę

.

Do jakiego stopnia sprostał on naszym domniemaniom, a o ile ró

ż

nił si

ę

od naszych o nim wyobra

ż

e

ń

-

mieli

ś

my si

ę

dowiedzie

ć

znacznie pó

ź

niej. Ale faktem jest,

ż

e próba dotarcia do tego

ś

wiata, ambicja

uczestniczenia w nim, a nawet wzi

ę

cia go w posiadanie, zrodziła si

ę

wtedy, tam, w wytrzeszczonych,

chłonnych oczach dzieci.
Cho

ć

ju

ż

teraz musz

ę

zdradzi

ć

,

ż

e w ko

ń

cu dobrn

ę

do jednego z tych niedost

ę

pnych domów, zostan

ę

wpuszczony do wn

ę

trza i na długo pozostan

ę

jego go

ś

ciem - ale to dopiero za par

ę

dobrych lat, w czasie

wojny. Przyjdzie mi si

ę

tam zatrzyma

ć

, aby zwierzy

ć

si

ę

ze stanu pół snu, pół jawy - z pierwszych uczu

ć

czego

ś

nieokre

ś

lonego i pora

ż

aj

ą

cego - z czasu dojrzewania, który definitywnie i nieodwołalnie pozostawi za

sob

ą

cudowny

ś

wiat dzieci

ń

stwa.

Tymczasem trzeba było ucieka

ć

dalej, w gór

ę

Rudawy, a

ż

za czwarty most. A za czwartym mostem ko

ń

czyło

si

ę

miasto i z nim poczucie przynale

ż

no

ś

ci do sprawdzonych miejsc i znanych ludzi.

Kiedy mimo to p

ę

dziło si

ę

dalej, to po pierwsze dlatego,

ż

e droga, piaszczysta, zakurzona

ś

cie

ż

ka biegn

ą

ca

grzbietem wałów Rudawy, niosła nas sam

ą

sob

ą

, a po drugie mieli

ś

my wytkni

ę

ty cel - za ka

ż

dym razem ten

sam

25
- dotarcia za wszelk

ą

cen

ę

do

ź

ródeł rzeki, miejsca sk

ą

d wypływa.

Kto nie dotkn

ą

ł gołymi stopami ziemi pokrytej grubym dywanem kurzu, ten w ogóle nie doznał rozkoszy

dotyku. Kurz jest ciepły i bezinteresowny. Pozwala si

ę

rozdeptywa

ć

, maltretowa

ć

i nie tylko si

ę

nie broni, ale

jeszcze tak zwanymi tumanami, które za ka

ż

dym naszym st

ą

pni

ę

ciem wznosi, daje radosne przyzwolenie

naszej brutalno

ś

ci. Nigdy nie dotarli

ś

my do

ź

ródeł Rudawy, nawet do szóstego mostu; pi

ą

ty był kresem

naszej wytrzymało

ś

ci. Padali

ś

my ze ' zm

ę

czenia a wokoło nas nie było ju

ż

nikogo. Wtedy dopiero okazywało

si

ę

,

ż

e od pierwszej chwili, od startu spod Wzgórza Salwatorskiego, do niczego innego nie zmierzali

ś

my. Bo

kiedy le

ż

y si

ę

w trawie zielonej i nie stratowanej, w

ś

ród pól kolorowych od rozmaito

ś

ci zbó

ż

, warzyw i

owocowych drzew, kiedy oddech i szybkie bicie serca na tyle si

ę

uspokajaj

ą

, aby usłysze

ć

granie owadów,

kiedy sło

ń

ce wybiera wył

ą

cznie nas, aby okry

ć

swym ciepłem i wonn

ą

chmur

ą

zapachów - wtedy si

ę

wie, jest

si

ę

pewnym,

ż

e nic ju

ż

nie zagra

ż

a,

ż

e strach był tylko urojeniem.

Sło

ń

ce przesun

ę

ło si

ę

znad kopca Ko

ś

ciuszki nad lasy Woli Justowskiej i za chwil

ę

za nie zajdzie. Trzeba

wraca

ć

do domu, najszybciej i najkrótsz

ą

drog

ą

, zanim zapadnie zmierzch. Najlepiej przek

ą

tn

ą

Bło

ń

, od

Cichego K

ą

cika do stadionu Cracovii.

26
Krakowskie Błonia. Nigdy nie liczyłem, ile maj

ą

morgów i dot

ą

d nie wiem, mo

ż

e dwie

ś

cie, a mo

ż

e dwa

tysi

ą

ce. S

ą

w kształcie trójk

ą

ta, którego podstaw

ą

s

ą

wła

ś

nie wały Rudawy, a wierzchołkiem wylot ulicy

Wolskiej. Jednym bokiem przylegaj

ą

do długiego pasma zieleni parku Jordana, boiska Wisły, stadionu

AZS-u, drugim - do zachodnich zabudowa

ń

mojego Zwierzy

ń

ca. Nie odznaczaj

ą

si

ę

niczym szczególnym.

Ro

ś

nie na nich trawa i wszystkie z traw

ą

zwi

ą

zane kwiatki

ś

wiata. A przecie

ż

te Błonia były i s

ą

jednym z

firmowych znaków Krakowa, jak Wawel, ko

ś

ciół Mariacki, Sukiennice, Wisła czy Planty.

Ju

ż

na wiosn

ę

, a potem w ci

ą

gu lata, a pory te przed wojn

ą

były zawsze pogodne, gdzie

ś

koło ósmej rano

naprzeciwko mojego mieszkania po drugiej stronie ulicy otwierało si

ę

okno na poddaszu i ukazywała si

ę

głowa mojego przyjaciela. Miał jasne włosy, teraz zlane wod

ą

po porannej toalecie i małym grzebieniu, który

nikn

ą

ł w jego dłoni, wyznaczał w nich przedziałek. Ani jeden włosek nie przecinał precyzyjnie wypracowanej

dró

ż

ki mi

ę

dzy mniejsz

ą

i wi

ę

ksz

ą

cz

ęś

ci

ą

czaszki. Tak pi

ę

knie ulizany dawał znak,

ż

e czas ju

ż

wyj

ść

z domu.

Kopało si

ę

wszystko, kamienie na drodze, szmacianki, zszywane ze starych szmat w jako tako foremne kule,

zo

ś

k

ę

, to jest kawałek metalu, najlepiej ołowiu - ubranego kunsztownie w sukienk

ę

z włóczki. Gra polegała na

podbijaniu jej nog

ą

w niesko

ń

czo-

27
no

ść

, to jest do czasu kiedy nie "zeszła" z nogi i nie spadła na ziemi

ę

. Miała to do siebie,

ż

e podbita wzbijała

si

ę

w gór

ę

za pomoc

ą

włóczkowych fr

ę

dzli, a spadała zawsze metalowym ci

ęż

arkiem. Rekord naszej

dzielnicy do wojny wynosił sto dziewi

ęć

dziesi

ą

t osiem bez skuchy. Ale marzeniem była oczywi

ś

cie prawdziwa

skórzana piłka no

ż

na. Nikt z nas, o ile pami

ę

tam, nie miał jej na własno

ść

, nie sta

ć

nas było na ten luksus.

Ale znajdowała si

ę

jako

ś

, prawdopodobnie z wykopanych ju

ż

doszcz

ę

tnie zapasów s

ą

siedniej Cracovii.

Składała si

ę

z dwóch cz

ęś

ci, pokrowca i szlauchu.

Wa

ż

ne to rozró

ż

nienie, zwa

ż

ywszy,

ż

e rzadko nam było dane mie

ć

je w komplecie. Zawsze jednak jako

ś

si

ę

udawało i mo

ż

na było rozpocz

ąć

ceremoniał ostatecznego zmajstrowania piłki. Cała reprezentacja ulicy z

napi

ę

ciem

ś

ledziła głównego majstra, który przez otwór w pokrowcu wciskał gumowy szlauch tak, aby cycek

pozostał na zewn

ą

trz, po czym przez niego rozpoczynało si

ę

pompowanie, na ogół pompk

ą

od roweru, a

ż

do

Strona 6

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

odpowiedniej twardo

ś

ci. I wreszcie najtrudniejsza czynno

ść

- wi

ą

zanie sznurkiem cycka po odł

ą

czeniu

pompki, tak aby nie uroni

ć

ani jednej cz

ą

stki zawarto

ś

ci powietrza. Wepchni

ę

cie cycka do wewn

ą

trz i

zasznurowanie otworu wie

ń

czyło dzieło. Ruszała kawalkada chłopaków na cał

ą

szeroko

ść

ulicy, a podawana

z r

ą

k do r

ą

k i od nogi do nogi piłka, dla sprawdzenia wysoko

ś

ci kozła

28
i siedzenia na bucie, wypuszczona wreszcie na dalekiego fora wyznaczała zawsze ten sam kierunek:
przestrze

ń

Bło

ń

. Nie pami

ę

tam, abym kiedykolwiek doznał podobnego uczucia rado

ś

ci, podniecenia, które

bierze si

ę

z nieograniczonej pojemno

ś

ci płuc, sprawno

ś

ci nóg i całego ciała, z pewno

ś

ci sukcesu - jak wtedy

kiedy naprzeciwko nas z równi Bło

ń

zacz

ę

ła wynurza

ć

si

ę

grupa innych chłopaków z innej ulicy, z którymi

mieli

ś

my rozpocz

ąć

bój. Co jest w tej piłce,

ż

e siedzi w nas do ko

ń

ca

ż

ycia i nawet kiedy ju

ż

dawno

przestali

ś

my rusza

ć

nogami, fascynuje.

ś

e rz

ą

dzi si

ę

podziwu godn

ą

technik

ą

, która wymaga od piłkarza szczególnej sprawno

ś

ci, od przyswojenia

umiej

ę

tno

ś

ci trzymania piłki przy nodze, panowania nad jej kr

ą

gło

ś

ci

ą

, znajomo

ś

ci własnych stóp, w których

ka

ż

da cz

ęść

ma swoj

ą

odr

ę

bn

ą

dynamik

ę

, do jasno

ś

ci widzenia całego boiska i w zwi

ą

zku z tym wybrania

odpowiedniego wariantu zagrania - o tym wszystkim wiemy. I wiemy,

ż

e od stopnia tej technicznej

doskonało

ś

ci zale

ż

y poziom piłkarskiego widowiska. Ale przecie

ż

inne dyscypliny wymagaj

ą

nie mniejszej, a

niekiedy o wiele wy

ż

szej sprawno

ś

ci, jak na przykład gimnastyka sportowa, a ich widownia ani nie składa si

ę

z miliardów ludzi, ani nie popada w stan amo-kalnej ekscytacji, jak to ma miejsce w piłce. Musi by

ć

wi

ę

c co

ś

,

co j

ą

, je

ś

li mo

ż

na tak powiedzie

ć

, wyró

ż

nia. I my

ś

l

ę

sobie,

ż

e tym czym

ś

29
jest fakt równie oczywisty, co fantastyczny. Piłkarski mecz daje nam okazj

ę

do ogl

ą

dania z bardzo bliska

bitwy, bitwy w pełnym znaczeniu tego słowa, bo rz

ą

dz

ą

cej si

ę

zasadami strategii wojennej. Wszystko w niej

jest. Wst

ę

pne harce, słu

żą

ce do zbadania mo

ż

liwo

ś

ci bojowych przeciwnika, próby ataków małymi siłami,

wypady w gł

ą

b linii obronnej wroga, generalne ofensywy podj

ę

te z pewno

ś

ci przewagi albo z determinacji w

obliczu kl

ę

ski, dbało

ść

o zabezpieczenie własnych tyłów, od krycia poszczególnych napastników do

skomasowanej defensywy. I bro

ń

zasadnicza - strzały - tak wła

ś

nie si

ę

nazywaj

ą

i maj

ą

miejsce po

wypracowaniu najdogodniejszych pozycji dla ich celno

ś

ci. Wszystko to jest prawdziw

ą

bitw

ą

. Z jedn

ą

tylko

ż

nic

ą

,

ż

e nam, siedz

ą

cym na widowni, spokój sumienia gwarantuje pewno

ść

,

ż

e nikt w tej wojnie nie zginie.

ś

e to, co jest przedmiotem ataków, to nie szaniec naje

ż

ony armatami i determinacj

ą

kanonierów, ale jedynie

prostok

ą

t bramki zamkni

ę

tej siatk

ą

i jeden człowiek broni

ą

cy do niej dost

ę

pu.

Kto nigdy nie grał w piłk

ę

, ten nie wie, czym jest bramka. Jak jest w

ś

ciekle obszerna dla bramkarza i jak

w

ą

ska i niska dla tego, kto j

ą

atakuje. Jakiego treningu wymaga od bramkarza, aby szybko

ś

ci

ą

i skoczno

ś

ci

ą

zwi

ę

kszaj

ą

c

ą

obj

ę

to

ść

ciała, długo

ść

ramion i nóg, mógł uzyska

ć

poczucie zaw

ęż

enia pola obrony, przybli

ż

y

ć

do siebie słupki wyznaczaj

ą

ce szeroko

ść

, obni

ż

y

ć

30

poprzeczk

ę

znacz

ą

c

ą

wysoko

ść

bramki. Jaki stres spada na napastnika decyduj

ą

cego si

ę

na strzał,

wszystko jedno czy z najwi

ę

kszej odległo

ś

ci, kiedy musi si

ę

przedrze

ć

przez las nóg, znale

źć

luk

ę

mi

ę

dzy

nimi a jedynym nie strze

ż

onym jeszcze punktem bramki, czy z czystej pozycji, uwolnionej od obro

ń

ców, kiedy

ostatni

ą

przeszkod

ą

do zdobycia bramki pozostał bramkarz. Prawie zawsze stres odbiera mu połow

ę

umiej

ę

tno

ś

ci i skazuje albo na maksymaln

ą

sił

ę

uderzenia, albo przerafinowan

ą

chytro

ść

, w obu wypadkach

kieruj

ą

ce piłk

ę

poza

ś

wiatło bramki.

Dlatego zawodnikom bramka si

ę

ś

ni. Prawdziwym snem. Kiedy ka

ż

da obrona ko

ń

czy si

ę

efektown

ą

robinsonad

ą

, a ka

ż

dy strzał jest nie do obrony - w sam róg, albo pod poprzeczk

ę

.

Mo

ż

na by podwa

ż

y

ć

t

ę

moj

ą

wojenn

ą

teoryj-k

ę

argumentem,

ż

e wiele innych gier zbiorowych rz

ą

dzi si

ę

tak

ą

sam

ą

strategi

ą

. B

ę

d

ę

si

ę

jednak upierał przy wyj

ą

tkowo

ś

ci futbolu. Rzut do kosza czy

ś

ci

ę

cie piłk

ą

siatkow

ą

maj

ą

miejsce w ci

ą

gu meczu tyle razy,

ż

e natura gry przestaje by

ć

trudem walki rozci

ą

gni

ę

tej w czasie,

umo

ż

liwiaj

ą

cej zbudowanie dramaturgii, a staje si

ę

tylko popisem szybko

ś

ci, gr

ą

i tylko gr

ą

, jak dziesi

ą

tki

innych gier sportowych, w których fizyczna sprawno

ść

zawodników staje si

ę

głównym przedmiotem naszego

zachwytu. A wła

ś

nie dramaturgia, o której mówi

ę

, mieszcz

ą

ca si

ę

klasycznej formule poetyki Arystotelesa,

w

Strona 7

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

32
z ekspozycj

ą

, kulminacj

ą

i katastrof

ą

, trwaj

ą

ca w trzech jedno

ś

ciach, czasu, miejsca i akcji, dramaturgia,

która ma niew

ą

tpliwie miejsce na meczu piłkarskim, nam, widzom, daje szans

ę

wyj

ś

cia wyobra

ź

ni

ą

poza

sportowe widowisko.
Tak, ten całkowicie abstrakcyjny pomysł człowieka na gr

ę

w piłk

ę

no

ż

n

ą

, na sformułowanie jej zasad w

ś

cisłym kodeksie przepisów, sprawił,

ż

e obcowanie z tym zjawiskiem stało si

ę

nam tak potrzebne jak kontakt

ze sztuk

ą

.

A wtedy kiedy biegali

ś

my po Błoniach, uganiaj

ą

c za piłk

ą

, nie przeczuwali

ś

my nawet,

ż

e za kilkadziesi

ą

t lat

zawładnie ona całym

ś

wiatem.

ś

e turnieje wielkich klubów i wielkich pa

ń

stwowych reprezentacji zatrzymaj

ą

tok codzienno

ś

ci na czas swoich rozgrywek i dadz

ą

szans

ę

ludziom na refleksje o innych, ni

ż

wzajemne

zabijanie si

ę

, mo

ż

liwo

ś

ciach pojmowania

ż

ycia.

Wracali

ś

my do domu zziajani i szcz

ęś

liwi,

ż

e udało nam si

ę

ten czas zabawy wykra

ść

przymusowi

obowi

ą

zków, konieczno

ś

ci jedzenia, spania i nauki.

A poza piłk

ą

? Gdybym chciał w syntetycz

nym skrócie, a

ś

ci

ś

lej w tym, co zanotowała

moja niepami

ęć

, okre

ś

li

ć

czas od wczesnych

sygnałów kształtowania

ś

wiadomo

ś

ci do daty

wybuchu wojny, cezury zasadniczej dla mojego
pokolenia, cezury brzemiennej w nieopisane
skutki, powiedziałbym,

ż

e był to czas szkoły

i Ko

ś

cioła. \

Szkoła
Na pocz

ą

tku chciałbym kategorycznie przypomnie

ć

,

ż

e wszystko w Krakowie jest staro

ż

ytne.

To,

ż

e m

ą

drzy ludzie i dobry Bóg zrobili wszystko, aby to miasto trwało w tym samym miejscu przez tysi

ą

c lat

mimo ró

ż

nych

ż

ywiołowych zagro

ż

e

ń

i pomna

ż

ało swój dorobek, dało rezultat ol

ś

niewaj

ą

cy i bezcenny - stało

si

ę

ż

ywym uosobieniem tradycji. Jest widomym dowodem,

ż

e trwanie, uporczywe trwanie jest podstawowym

gwarantem rozwoju, zasadniczym pokarmem post

ę

pu. Bo czym

ż

e jest tradycja, jak nie wiedz

ą

. Sum

ą

pami

ę

ci gromadz

ą

cej kolejne do

ś

wiadczenia, wyselekcjonowanym katalogiem dokona

ń

i przez ten fakt

drogowskazem dla nowych my

ś

li, wskazówk

ą

dla twórczych wyborów, które wła

ś

nie w oparciu na wiedzy ju

ż

znanej pobudzaj

ą

instynktowne pragnienie inno

ś

ci.

Do szkoły chodziło si

ę

dwana

ś

cie lat, sze

ść

lat do powszechnej, cztery do gimnazjum i dwa lata do liceum.

Mój rocznik był pierwszy po reformie. Poprzednio obowi

ą

zywał dwustopniowy

34
program nauczania, cztery lata szkoły powszechnej i osiem klas gimnazjum. Do pierwszych czterech w mojej
szkole powszechnej chodziło si

ę

na ulic

ę

Smole

ń

sk, dwie ostatnie klasy mie

ś

ciły si

ę

w barakach przy alei

Krasi

ń

skiego, niedaleko mostu D

ę

bnickiego. Była imienia

ś

wi

ę

tego Jana Kantego i cieszyła si

ę

dobr

ą

sław

ą

.

Nie wiem, kiedy została zało

ż

ona, cho

ć

przecie

ż

mógłbym si

ę

dowiedzie

ć

, wiem tylko,

ż

e

ś

wi

ę

ty Jan Kanty

le

ż

y w najpi

ę

kniejszym krakowskim baroku, w ko

ś

ciele

Ś

wi

ę

tej Anny, przy ulicy

Ś

wi

ę

tej Anny. Corocznie w

dniu jego imienia, obchodzonym uroczy

ś

cie, odwiedzali

ś

my jego alabastrow

ą

trumn

ę

. Ze szkoły powszechnej

nie pami

ę

tam nic. Mo

ż

e tylko ksi

ę

dza katechet

ę

, który odznaczał si

ę

tym,

ż

e był bardzo poczciwy i

ż

e na

skutek równoczesnego nauczania w szkole dla głuchoniemych miał zwyczaj podpowiada

ć

nam odpowiedzi

na swoje pytania na migi, r

ę

kami. Dzi

ę

ki niemu zapami

ę

tałem do dzi

ś

, co Pan Jezus powiedział

ś

wi

ę

temu

Piotrowi w kwestii zleconej mu ziemskiej posługi. Mianowicie: "Co - tu ksi

ą

dz katecheta wykonywał szybki

młynek dło

ń

mi wokół siebie - zwi

ąż

esz - wskazywał wyra

ź

nie palcem w dół - na ziemi - znowu młynek dło

ń

mi

- b

ę

dzie zwi

ą

zane - palec w gór

ę

- w niebie". I zapami

ę

tałem jeszcze,

ż

e w tej szkole nie trzeba było niczego

si

ę

uczy

ć

. Jako

ś

tak si

ę

działo,

ż

e nabywana wiedza sama wchodziła do głowy. Przyczyn

ą

tego błogostanu

była okoliczno

ść

,

ż

e dzieci wte-

35
dy czytały. Czytały w domu ksi

ąż

ki kupowane przez rodziców albo po

ż

yczane od kolegów. Było ambicj

ą

zna

ć

podstawow

ą

lektur

ę

danego okresu głównie po to, aby móc si

ę

ś

ciga

ć

z innymi znajomo

ś

ci

ą

wyczytanej

wiedzy. Na pocz

ą

tku były oczywi

ś

cie bajki - Andersena, braci Grimm, Marii Konopnickiej, niejakiego bardzo

wspaniałego pana Wyrobka, czeskiej Bo

ż

eny Niemcowej. Potem na firmamencie zaja

ś

niał Kornel

Makuszy

ń

ski. I coraz wi

ę

cej i coraz dojrzalej. Walery Przyborowski, Karol May, Cooper, Stevenson, Curwood,

London, Kipling, Amicis, Molnar, wreszcie Quo Yadis, Krzy

ż

acy i, po raz pierwszy w dwunastym roku

ż

ycia,

korona wszechrzeczy, Trylogia. Jak wiadomo, wszystko ju

ż

o Trylogii powiedziano. Od zachwytów na temat

talentów Sienkiewicza w konstruowaniu fabuły, mistrzostwa w kreowaniu postaci i rozmachu malarskiej wizji

Strona 8

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

w tworzeniu pejza

ż

u itd. itd. - do ods

ą

dzania pisarza od czci i wiary za fałszerstwo historyczne, naiwny

prymitywizm głównych bohaterów, za infantylny gust. Nie mam ani kompetencji, ani zamiaru dodawa

ć

swoich

trzech groszy do sporu uczonych w tej sprawie. Musz

ę

jednak powtórzy

ć

to, co te

ż

zostało stwierdzone, a co

umyka wszelkiej ocenie. Dzieło Henryka Sienkiewicza stało si

ę

dla mojego pokolenia własno

ś

ci

ą

duchow

ą

,

jak polska ksi

ąż

eczka do nabo

ż

e

ń

stwa, jak polski krajobraz ze słotn

ą

jesieni

ą

,

ś

nie

ż

n

ą

zim

ą

, kwietn

ą

wiosn

ą

i

latem z płacz

ą

cymi wierzbami

36
i p

ę

czniej

ą

cymi od dostatku zbo

ż

ami. Czy to dobrze, czy

ź

le? Chyba dobrze,

ż

e mamy co

ś

własnego, co

niepowtarzalne, i jak idiom nie daj

ą

ce si

ę

przetłumaczy

ć

na

ż

aden inny j

ę

zyk

ś

wiata bez utraty tego

szczególnego wizerunku rzeczywisto

ś

ci, który bierze si

ę

z naszych historycznych uwarunkowa

ń

, narodowego

charakteru, słowem - z tej a nie innej szeroko

ś

ci geograficznej. Ale prawd

ą

jest tak

ż

e,

ż

e my, którzy z tego

dzieła czerpali

ś

my bezkrytycznie i z pełn

ą

wiar

ą

w spisywan

ą

prawd

ę

, zostali

ś

my zaszczepieni chorob

ą

.

Chorob

ą

o pocz

ą

tkowo łagodnym przebiegu, ale pozostawion

ą

bez leczenia, w skutkach tragiczn

ą

. Przecie

ż

nie sk

ą

din

ą

d a przede wszystkim z Sienkiewicza, z jego kodeksu patriotyzmu, wzi

ę

ła si

ę

u nas wiara w nasz

ą

mocarstwo-wo

ść

, w niezwyci

ęż

on

ą

sił

ę

naszego or

ęż

a, w posłannictwo w obronie wiary i wszystkiego co

szlachetne przed najazdem wszelkiego autoramentu barbarzy

ń

ców. To z tego powodu nie trzeba nas było

namawia

ć

, aby

ś

my w roku trzydziestym ósmym wyszli na ulic

ę

pod pomniki naszych bohaterów z

transparentami i krzykiem: "Prowad

ź

, wodzu, na Kowno i Zaolzie". Aby

ś

my potem w trzydziestym dziewi

ą

tym

z rado

ś

ci

ą

, w cudownym poczuciu niezagro

ż

enia, my, szesnastoletni, zarzucili karabiny na rami

ę

i poszli na

wojn

ę

. By w ko

ń

cu w czterdziestym czwartym w Warszawie, ju

ż

bez broni, ale z dziedzict-

37
wem tych samych ideałów w sercu, run

ąć

na wroga i odda

ć

si

ę

ś

mierci tak gigantycznej, jakiej

ś

wiat nigdy nie

widział i - aby dopełni

ć

miary tragizmu - nie chciał zobaczy

ć

.

Pójd

ę

na wojn

ę

jak wszyscy moi rówie

ś

nicy. Ale zanim to si

ę

stanie, musz

ę

sko

ń

czy

ć

gimnazjum.

Nie pami

ę

tam, czy trzeba było do niego zdawa

ć

, czy te

ż

wystarczyło

ś

wiadectwo uko

ń

czenia szkoły

powszechnej, do

ść

ż

e dostałem si

ę

do najwspanialszego w Krakowie, naznaczonego 350-letni

ą

tradycj

ą

- I

Gimnazjum imienia Bartłomieja Nowodworskiego. Stało przy placu Na Groblach, dwie

ś

cie metrów od

Wawelu. Po przekroczeniu tego gmachu zostałem poinformowany,

ż

e moimi starszymi kolegami byli mi

ę

dzy

innymi Jan (III) Sobieski, Stanisław Wyspia

ń

ski, Jan Matejko. W

ś

rodku znajdowały si

ę

schody do

ść

strome,

rozchodz

ą

ce si

ę

na pi

ę

trze w dwóch przeciwnych kierunkach, korytarze przestronne z wysokimi oknami,

klasy obszerne i troch

ę

ciemnawe, pewnie na skutek zieleni za oknami.

Sercem szkoły była aula, uroczysta, od

ś

wi

ę

tna, miejsce wszystkich akademii "ku czci", teatralnych

wewn

ą

trzuczelnianych przedstawie

ń

i przede wszystkim nabo

ż

e

ń

stw, w niedziel

ę

bowiem aul

ą

władał ksi

ą

dz

katecheta i co tydzie

ń

mieli

ś

my mo

ż

no

ść

potwierdza

ć

liturgi

ą

to, czego dowiedzieli

ś

my si

ę

na lekcjach religii.

Znowu nie pami

ę

tam, czy ta aula w godzinach

38
lekcyjnych była sal

ą

gimnastyczn

ą

z drabinkami przy

ś

cianach i sprz

ę

tem do

ć

wicze

ń

, maskowanych na czas

szkolnych uroczysto

ś

ci, czy te

ż

mieli

ś

my j

ą

osobno na dole, na parterze, a mo

ż

e na poziomie suteren. Wiem

tylko,

ż

e był to drugi co do wielko

ś

ci obiekt szkoły. Wtedy

ć

wiczyli

ś

my trzy razy w tygodniu i gimnastyka była

przedmiotem zaliczanym do ogólnej oceny. Obowi

ą

zek ten w pełni aprobowali

ś

my. Nie do

ść

ż

e stanowił

po

żą

dan

ą

przerw

ę

w nauce przedmiotów n

ę

kaj

ą

cych nasze t

ę

pe głowy, to jeszcze proponował pasjonuj

ą

c

ą

zabaw

ę

- uczyli

ś

my si

ę

i grali

ś

my w kosza i siatkówk

ę

, a opanowanie tych dyscyplin miało charakter

docelowy. Szło o mistrzostwa wszystkich krakowskich gimnazjów, co roku rozgrywanych w prawdziwych
halach sportowych. Dostanie si

ę

do reprezentacji gimnazjum było wyczynem, rywalizacja mi

ę

dzy dru

ż

ynami

zapierała dech w piersiach.
A czego uczono jeszcze? Ano wszystkiego, tak jak dzisiaj. Tyle

ż

e w naukach

ś

cisłych tego "wszystkiego"

było nieporównanie mniej. Nie tylko dlatego,

ż

e ogólny zakres wiedzy w tych przedmiotach był wówczas

szczuplejszy, ale głównie z powodu przyj

ę

tego przez szkoł

ę

kierunku nauczania. Gimnazjum Bartłomieja

Nowodworskiego było humanistyczne, a nazwa ta oznaczała dokładnie to, co przez wiedz

ę

humanistyczn

ą

nale

ż

ało rozumie

ć

. Chodziło nie tylko o opanowanie wiadomo

ś

ci z dziedziny

39
j

ę

zyka polskiego, historii, geografii czy biologii, ale przede wszystkim o wpojenie

ś

wiadomo

ś

ci,

ż

e tylko suma

tej wiedzy, wzajemne tych przedmiotów przenikanie i współzale

ż

no

ść

daj

ą

szans

ę

na ukształtowanie pogl

ą

du

o obecno

ś

ci człowieka, o sensie jego egzystencji, na poszerzenie wyobra

ź

ni w stopniu umo

ż

liwiaj

ą

cym ogl

ą

d

ś

wiata w jego globalnym wymiarze. To stamt

ą

d, ze

ś

wiatła tej wspaniałej uczelni, z talentów jej

ś

wietnych

nauczycieli mog

ę

czerpa

ć

pewno

ść

,

ż

e wychowanie w duchu humanistycznym to dochowanie si

ę

człowieka z

takim poczuciem godno

ś

ci, jakie wynika z przekonania,

ż

e najwy

ż

sz

ą

warto

ś

ci

ą

doczesn

ą

jest drugi człowiek.

Strona 9

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

Człowieka, który by z nauki religii wyniósł wiar

ę

w po

ż

ytek czynienia dobra oraz poczucie hierarchii,

ś

wiadomo

ść

nadrz

ę

dnej tajemnicy, b

ę

d

ą

cej drogowskazem

ż

ycia. Który by z nauki łaciny przyswoił sobie

niezachwiane kryteria harmonii i pi

ę

kna uporz

ą

dkowanego, logik

ę

my

ś

lenia i wyrazisto

ść

mowy, jej formalne

mo

ż

liwo

ś

ci i ducha - poczucie to

ż

samo

ś

ci z miejscem, z którego kulturowo pochodzi, sk

ą

d wywodzi si

ę

jego

dom. Który by znał warto

ść

ludzkiego wysiłku i najwy

ż

szym szacunkiem darzył ludzkie umiej

ę

tno

ś

ci -

gwarancj

ę

szacunku dla własnej pracy. Który by nauczył si

ę

kultury uczu

ć

, tego szczególnego taktu,

szczególnej dyskrecji, która umo

ż

liwia obcowanie z drugim człowiekiem i stwarza pole dystansu dla jego

przywar i ich pochopnej

40
oceny - kultury uczu

ć

, która z kobiety czyni przedmiot szczególnego kultu, kobiety, której przeznaczeniem jest

miło

ść

, a dramatem jej utrata, której biologia uczy nas, m

ęż

czyzn, obcowania z ziemi

ą

, a kobiet

ę

, za naszym

po

ś

rednictwem, styczno

ś

ci z poezj

ą

.

Nadszedł rok 1939. Czwarta klasa, w perspektywie mała matura i wst

ę

pny egzamin do liceum. Odgłosy

zbli

ż

aj

ą

cej si

ę

burzy nie dotyczyły nas. Je

ż

eli co

ś

nam si

ę

udzieliło z tej atmosfery, to tylko wzbieraj

ą

ce w nas

radosne podniecenie.
Instruktorem - dowódc

ą

naszego oddziału przysposobienia wojskowego, formacji powołanej do

ż

ycia przed

wojn

ą

i obejmuj

ą

cej, je

ś

li dobrze pami

ę

tam, ostatnie roczniki szkół

ś

rednich, był porucznik K. Szkolenie

obejmowało nauk

ę

posługiwania si

ę

broni

ą

, teori

ę

z zakresu obronno

ś

ci i oczywi

ś

cie musztr

ę

. Porucznik K.

był niedu

ż

y, czarniawy i pospolity, i wbrew temu jak wygl

ą

dał, nie wymawiał litery "r". Głównym terenem

ć

wicze

ń

był plac Na Groblach, pi

ę

kny, zamkni

ę

ty obiekt sportowy nale

żą

cy do dwóch szkół, naszej i

ż

e

ń

skiego gimnazjum TSL - Towarzystwa Szkół Ludowych, s

ą

siada z tej samej ulicy. Porucznik K. traktował

swoj

ą

funkcj

ę

powa

ż

nie i tylko ulewny deszcz mógł mu przeszkodzi

ć

w gonieniu nas po manowcach trudnej

sztuki wojennej. Trzeba przyzna

ć

,

ż

e uzasadnione było jego przywi

ą

zanie do cielesnych

ć

wicze

ń

, bo kiedy

raz jeden obe-

41
rwanie chmury i burza z piorunami zmusiły nas do pozostania w murach szkoły, zdobył si

ę

na wykład i

powiedział: "Dzisiaj porozmawiamy teoretycznie. O gazach. Rozró

ż

niamy ró

ż

ne gazy. Truj

ą

ce. Dusz

ą

ce i

ż

r

ą

co-parz

ą

ce. Do

ż

r

ą

co-

-parz

ą

cych zaliczamy: luizyt i iperyt. A wi

ę

cej wam nie powiem, bo mi si

ę

nie chce". Ulubion

ą

jego ofiar

ą

byłem ja. Kiedy w czasie

ć

wicze

ń

musztry, po rozkazie: "Baczno

ść

! Na rami

ę

bro

ń

! Prezentuj bro

ń

!"

rozpoczynał przegl

ą

d kompanii - wiedziony moim regulaminowym spojrzeniem

ż

ołnierza oddanego na

ś

mier

ć

i

ż

ycie swemu dowódcy - zatrzymywał si

ę

przede mn

ą

i mówił: "Junak Holoubek! Taki daszek

- a daszkiem nazywa si

ę

układ czterech palców prawej r

ę

ki usytuowany nad zamkiem karabinu, podczas gdy

pi

ą

ty - kciuk, obejmuje korpus broni od tyłu, tu

ż

pod j

ę

zykiem spustowym

- mo

ż

ecie sobie zrobi

ć

przy jiszczaniu". Ale nawet on, porucznik K., nie wiedział, jakich przełomowych zmian

w moim

ż

yciu b

ę

dzie sprawc

ą

.

W kolejny pi

ę

kny dzie

ń

wiosenny wkroczyli

ś

my w szyku marszowym na plac Na Groblach. Zdarzyło si

ę

,

ż

e

opodal na boisku do siatkówki grały dziewczyny, nasze gimnazjalne s

ą

siadki. Nie wiem, co mnie podkusiło,

pewnie ch

ęć

zabły

ś

ni

ę

cia przed kolegami,

ż

e krzykn

ą

łem: "Co ta mleczarnia tu robi!". Usłyszał to porucznik

K. Komenda: "Kompania (krok defiladowy) stój! Czwórki w prawo zwrot!",

42
zabrzmiała wyj

ą

tkowo energicznie. "Który junak to powiedział!?" Wyst

ą

piłem trzy kroki i stan

ą

łem w pozycji

na baczno

ść

. Powiedział: "Junak Holoubek! Biegiem marsz do dziewcz

ą

t! Powtórzy

ć

zarzut! I przeprosi

ć

!".

Wykonałem. Dziewczyny tarzały si

ę

ze

ś

miechu, a ja nie do

ść

upokorzony musiałem jeszcze na rozkaz

porucznika trzykrotnie okr

ąż

y

ć

biegiem nasz oddział, oddział w marszu, defiluj

ą

cy przed dziewczynami

ż

e

ń

skiego gimnazjum. Duch opieku

ń

czy porucznika nie opuszczał mnie. W jaki

ś

czas potem nasza klasa IV

B otrzymała od dziewcz

ą

t z TSL-u zaproszenie na bal maturalny. Takimi samymi czcionkami jak samo

zaproszenie było wydrukowane: "Z wyj

ą

tkiem kolegi Gustawa Holoubka, któremu w ta

ń

cu boimy si

ę

nast

ą

pi

ć

na uszy". Podpisał wójt klasy czwartej. Nast

ę

pnego dnia w czasie wielkiej przerwy na Plantach przed szkoł

ą

wypatrzyłem wójta chichocz

ą

c

ą

ze swoimi kole

ż

ankami, chytrze podbiegłem, tak zwanym "czeskim"

kopn

ą

łem j

ą

w tyłek i uciekłem. Ale wła

ś

nie! Jaki los jest pokr

ę

tny i nie do przewidzenia. Nie uciekłem daleko

i stosunkowo nie na długo.
Dokładnie rok potem, w 1940, nic na to nie poradz

ę

, ale znowu w kwietniowy słoneczny poranek stan

ą

łem na

balkonie mojego mieszkania, aby odetchn

ąć

upragnionym powietrzem mojej ulicy. Wła

ś

nie wróciłem z

niewoli niemieckiej, długiej, przera

ż

aj

ą

co mro

ź

nej, złej niewoli, kiedy nagle, jak mi si

ę

zdawało z na-

43

Strona 10

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

przeciwka, dobiegł mnie cichutki, ale wystarczaj

ą

co wyrazisty, głos dziewczyny: "Kła-pouch". Poniewa

ż

nie

mogłem zidentyfikowa

ć

ź

ródła, "Kłapouch" powtórzył si

ę

raz jeszcze, wyra

ź

nie daj

ą

c do zrozumienia,

ż

e chce

by

ć

zdemaskowany. I zobaczyłem naprzeciwko, w odległo

ś

ci pi

ę

tnastu metrów, w oknie spowitym w lekko

drgaj

ą

c

ą

mu

ś

linow

ą

firank

ę

, w

ś

ród doniczek pelargonii, twarz... wójta. Sk

ą

d si

ę

tam wzi

ę

ła? Zawsze była

paskudna, a teraz, tego ranka, pi

ę

kna. Co to si

ę

stało? Czy sło

ń

ce tak padało,

ż

e jego promienie łamały si

ę

na czerwonych pelargoniach, odbijaj

ą

c si

ę

na jej ustach ró

ż

ow

ą

po

ś

wiat

ą

? Czy jej oczy przez a

ż

ur firanek

nabrały przenikliwo

ś

ci? Czy mo

ż

e to ja, przez pół roku izolowany od

ż

ycia, st

ę

skniony

44
za czuło

ś

ci

ą

, w instynktownych przeczuciach czego

ś

niezwykłego, zobaczyłem j

ą

tak

ą

, jak

ą

chciałem

zobaczy

ć

? Nie wiem. W ka

ż

dym razie zacz

ę

ło si

ę

. I miało sko

ń

czy

ć

si

ę

dopiero z ko

ń

cem wojny.

Najpierw skradałem si

ę

, wracaj

ą

c do domu, aby wypatrzy

ć

j

ą

w oknie wcze

ś

niej, zanim ona mnie zobaczy.

Miałem wtedy szans

ę

odpowiednio zagra

ć

powrót do domu. Wyprostowany, nonszalancko rozlu

ź

niony, albo

przeciwnie, skupiony, zaprz

ą

tni

ę

ty my

ś

lami, wyobcowany z otoczenia, intelektualista. Miało to ten skutek,

ż

e

kiedy po paru dniach zdobyłem si

ę

na odwag

ę

i ze swojego balkonu zapytałem j

ą

siedz

ą

c

ą

w oknie, czy nie

ma ksi

ąż

ki... zapomniałem tytułu - odpowiedziała,

ż

e ma i ch

ę

tnie mi j

ą

po

ż

yczy. "Pani Basiu! Czy ma pani

ksi

ąż

k

ę

...?" "Mam". "Czy mogłaby mi pani j

ą

po

ż

yczy

ć

?" "Mogłabym". "To

ś

wietnie". "Niech pan zajdzie do

mnie dzi

ś

o czwartej, mo

ż

e pan?" "Oczywi

ś

cie, naturalnie".

Sprowadziła si

ę

tutaj niedawno. Była sierot

ą

i mieszkała z dziadkiem, który był bardzo przystojny i elegancki.

Wychodził na spacery popołudniowe zawsze o tej samej godzinie, podpieraj

ą

c si

ę

lask

ą

ze srebrn

ą

gałk

ą

.

Mieszkanie było od północy, a wi

ę

c mroczne, ale do

ść

obszerne. Kiedy wszedłem, stała na

ś

rodku pokoju z

ksi

ąż

k

ą

w r

ę

ce. Zbli

ż

yłem si

ę

, aby j

ą

wzi

ąć

, ale nie wypuszczała jej z r

ę

ki. Stali

ś

my tak długo, zdawało mi si

ę

,

ż

e wieczno

ść

, na-

45
przeciwko siebie, bardzo blisko, a

ż

wreszcie, dr

żą

c z l

ę

ku, pocałowałem j

ą

w usta.

Ale to wszystko było potem, bo przed tym wybuchła wojna.

Ko

ś

ciół

Religia towarzyszyła mi od zarania. Tak jak nam wszystkim. Urodziła si

ę

w Bo

ż

e Narodzenie, w oczekiwaniu

na Pana Jezusa, razem z aniołami, pastuszkami, trzema królami. Jak ju

ż

wspomniałem, padał

ś

nieg, było

ciepło od rozgrzanych w

ę

glem pieców,

ś

wieciła choinka, w ka

ż

dym domu

ś

piewano kol

ę

dy, a kol

ę

dy były

pogodne i dobre, tak jak bywa dobre serce. L

ę

k nadszedł pó

ź

niej, ju

ż

w szkole, na lekcjach religii. Okazało

si

ę

,

ż

e dziecko jest grzeszne,

ż

e grzechu trzeba si

ę

strzec, je

ś

li si

ę

nie chce sma

ż

y

ć

w piekle. Pierwszy krzy

ż

,

z nieznanym dot

ą

d Jezusem, bo ukrzy

ż

owanym, zabitym. Pierwsza spowied

ź

. Gro

ź

na i prawdomówna, mo

ż

e

najbardziej prawdomówna ze wszystkich spowiedzi. W przeddzie

ń

całonocna m

ę

ka, kiedy potajemnie, w

ukryciu przed matk

ą

, walczyło si

ę

z pami

ę

ci

ą

,

ż

eby nie uroni

ć

ż

adnego grzechu spisywanego ołówkiem na

wyrwanej z zeszytu kartce. Strach przed konfesjonałem i rozgrzeszenie. Jak przebudzenie po strasznym

ś

nie.

ś

aden ogie

ń

na

ś

wiecie nie płonie tak wesoło jak ten, który trawił papier z rejestrem

48
grzechów. Na koniec zwie

ń

czenie - Pierwsza Komunia

Ś

wi

ę

ta i znowu jasny otwarty

ś

wiat. Bierzmowanie

wygl

ą

dało raczej beztrosko. Bo to i od ksi

ę

dza biskupa dostawało si

ę

w pysk i wybór samego imienia był

raczej licytacj

ą

na najlepiej brzmi

ą

ce poł

ą

czenie z dwoma poprzednimi imionami.

Je

ś

li poj

ę

cie "chleba powszedniego" oznacza dosłownie podstawowe minimum dla godnego bytowania, to

niesie ono przecie

ż

w przeno

ś

ni tak

ż

e nasz

ą

wdzi

ę

czno

ść

za ofiarowane

ż

ycie, za mo

ż

no

ść

podziwiania

dobroci i m

ą

dro

ś

ci Pana Boga, zawartej w pi

ę

knie i po

ż

ytku stworzonej przez Niego natury. Jest

dobrodziejstwem,

ż

e takim odczuwaniem jeste

ś

my obdarowani na pocz

ą

tku drogi

ż

ycia i

ż

e ta

ś

wiadomo

ść

towarzyszy na tyle długo,

ż

eby

ś

my mieli do

ść

czasu, aby zgromadzi

ć

w sobie potencj

ę

na przetrwanie dalszej

w

ę

drówki, kiedy w ten obraz sielanki zacznie si

ę

wkrada

ć

zw

ą

tpienie, kiedy dramat niepowodze

ń

i kl

ę

sk

spadnie na nas bez mo

ż

no

ś

ci ich racjonalnego wytłumaczenia. Dlatego wła

ś

nie chciałoby si

ę

odsun

ąć

od

siebie dociekania na temat sensu egzystencji i zast

ą

pi

ć

je wizerunkiem posłusznego prostaczka, utoni

ę

ciem

w naiwno

ś

ci. Ale odruch protestu przed niesprawiedliwo

ś

ci

ą

jest człowiekowi równie przyrodzony jak t

ę

sknota

za oddaniem si

ę

bezkrytycznej wierze. W tej wła

ś

nie chwili, je

ż

eli zakorzenienie religijno

ś

ci jest w nas

dostatecznie gł

ę

bokie, pojawia si

ę

przeczucie Nad-

49
rz

ę

dno

ś

ci, wzmo

ż

one poczucie obecno

ś

ci Najwy

ż

szego S

ę

dziego. Modlitwa staje si

ę

mniej dzi

ę

kczynna, a

bardziej podda

ń

cza, trwo

ż

liwa nadziej

ą

na nieomylno

ść

Boga.

W tym okresie duchowego dojrzewania potrzeba Ko

ś

cioła staje si

ę

bardziej oczywista ni

ż

kiedykolwiek. Od

rodzaju jego odpowiedzi na pokładan

ą

w nim przez nas ufno

ść

zale

ż

y zarówno siła wi

ę

zi, jak i poczucie

Strona 11

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

bezpiecze

ń

stwa chrze

ś

cija

ń

skiej rodziny. Nie samozadowolenie z posiadanych cnót, ale trud pochylania si

ę

nad słabo

ś

ci

ą

człowieka, jego skłonno

ś

ci

ą

do wyst

ę

pku, a nawet czynienia zła, jest najwła

ś

ciwsz

ą

drog

ą

do

pozyskania wyznawców, dla ich pełnej wiary w posłannictwo Ko

ś

cioła.

Brak odpowiedzi na nasze w

ą

tpienie, na przyrodzone nam metafizyczne rozdarcie, skazuje nas na

nieobecno

ść

Boga. Przed wojn

ą

Ko

ś

ciół był poczciwy. Dostojnicy Ko

ś

cioła byli naprawd

ę

dostojni, mieszkali

w pi

ę

knych pałacach i wyst

ę

powali na ró

ż

nych uroczysto

ś

ciach pi

ę

knie ubrani, promieniuj

ą

cy

niedost

ę

pno

ś

ci

ą

. Ksi

ęż

a dzielili si

ę

na działaj

ą

cych w miastach i na wiejskich proboszczów. Ci z miasta byli

schludni, zabiegani mi

ę

dzy licznymi obowi

ą

zkami, intelektualnie sprawni, zró

ż

nicowani w swoich pogl

ą

dach,

które głosili swobodnie. Był na przykład ojciec kapucyn - je

ś

li dobrze zapami

ę

tałem - ojciec Anioł, na którego

kazania zbiegali

ś

my si

ę

z całego Krakowa, bo mówił pi

ę

knie "na nowo" i z ambony - wówczas

50
kazania głoszono z ambony - spływały słowa koj

ą

ce o istnieniu bezwzgl

ę

dnej sprawiedliwo

ś

ci i o bo

ż

ym

miłosierdziu. Był te

ż

inny ksi

ą

dz, ksi

ą

dz profesor, który inaczej pojmował swoj

ą

misj

ę

. Miał ambicje aktorskie i

stosował w sposobie mówienia tak zwan

ą

modulacj

ę

. To znaczy cz

ęś

ciowo grzmiał patetycznie, jak mu si

ę

pewnie zdawało, poetycko, aby nagle jak

ąś

fraz

ę

potraktowa

ć

potocznie, uliczn

ą

proz

ą

. Zapami

ę

tałem taki

fragment: "Dzieciaczki! - krzyczał. - To straszne! Ojciec robotnik! Matka praczka! Kim mógł by

ć

syn?!". Po

tym pytaniu zawieszał głos i po wielkiej ciszy, która zalegała ko

ś

ciół, wtr

ą

cał z prostot

ą

: "Oczywi

ś

cie bandyt

ą

".

By

ć

mo

ż

e brało si

ę

to u niego z przyrodzonej dys-trakcji. Bo jak inaczej wytłumaczy

ć

sobie taki fragment

oracji: "Dzieciaczki. To straszne. Szedłem sobie wałami Rudawy i co widz

ę

? Student ze studentk

ą

. Tak si

ę

,

wiecie, zdenerwowałem,

ż

e trzasn

ą

łem drzwiami".

Ksi

ęż

a wiejscy, nie wiem dlaczego, ale wydawali si

ę

na ogół za

ż

ywni, mieli gospodynie i czy

ś

ciutkie plebanie.

Głosili słowo Bo

ż

e przyst

ę

pnie, opatruj

ą

c nauk

ę

licznymi przykładami z

ż

ycia. Cieszyli si

ę

autorytetem i w

sprawach tycz

ą

cych wsi ich głos liczył si

ę

najpowa

ż

niej. Ale przede wszystkim hodowali kwiaty, pi

ę

kne

kolorowe kwiaty, z których najpi

ę

kniejsze były malwy. Pewnie z tego powodu ka

ż

dy wiejski ko

ś

ciółek wygl

ą

dał

tak, jakby zamieszkała w nim u

ś

miechni

ę

ta Matka Boska.

51
Ko

ś

cioły. Mówi

ć

o ko

ś

ciołach w Krakowie to tak, jakby si

ę

chciało powiedzie

ć

,

ż

e w Wenecji s

ą

kanały, albo

ż

e w Amsterdamie je

ż

d

żą

na rowerach.

Spo

ś

ród dziesi

ą

tków krakowskich

ś

wi

ą

ty

ń

, które promieniuj

ą

pi

ę

knem i swoj

ą

histori

ą

opisuj

ą

miasto, jego

dzieje i znamienitych mieszka

ń

ców, zatrzymam si

ę

przy czterech. Wawel - kojarzy mi si

ę

dwojako. Pierwszy

Wawel to siedziba Jagiello

ń

ska, renesansowa, z dziedzi

ń

cem, komnatami królewskimi, kaplic

ą

Zygmun-towsk

ą

, dzwonem Zygmunta. Jest

ż

ywa, dot

ą

d wypełniona domownikami i przybyszami z całego

ś

wiata. Tu kształtuje si

ę

racja stanu wielkiego pa

ń

stwa. Tu wzorzec europejskiej kultury odrodzenia

przetwarza si

ę

w

ś

rodki wyrazu i tre

ś

ci tycz

ą

ce tego kraju, charakteru jego mieszka

ń

ców. To zdumiewaj

ą

ce,

ż

e

ś

wiecko

ść

tego miejsca jest tak narzucaj

ą

ca si

ę

,

ż

e nawet atmosfera wawelskiej katedry bli

ż

sza jest

pobytowi w muzeum ni

ż

obcowaniu z Bogiem. Cudowne proporcje kaplicy Zygmuntowskiej, jej zamkni

ę

te

koliste pi

ę

kno, geniusz rze

ź

biarski sarkofagów królewskich z geniuszem Wita Stwosza na czele, nawet nieco

przesadzony emocjonalnie grób

ś

wi

ę

tego Stanisława, skłaniaj

ą

raczej do podziwu dla artystów -

budowniczych katedry - ni

ż

do modlitewnego skupienia. Drugi Wawel to Wawel Wyspia

ń

skiego.

Na doniosłym wzgórzu, strzelisty, gotycki, otoczony mgł

ą

albo burzowymi chmurami,

. 53
napełniony d

ź

wi

ę

kiem najwi

ę

kszego dzwonu

ś

wiata - unosi si

ę

w powietrze i wchłania wszystko, co zostało

stworzone, od antyku przez Szekspira po czas poety. Tak go widział Stanisław Wyspia

ń

ski ze swojej ulicy

Kanoni-czej i od takiego w swojej sztuce nie mógł si

ę

uwolni

ć

.

Jakikolwiek byłby punkt widzenia na ten najcenniejszy narodowy zabytek, jedno jest pewne: w Wawelu mo

ż

e

najwyra

ź

niej ze wszystkich miejsc zakl

ę

ta jest polsko

ść

. To szczególne poł

ą

czenie wzniosło

ś

ci i

zwyczajno

ś

ci, monumentalno

ś

ci i kameralno

ś

ci, które nadaje ludzkie wymiary siedzibie o takim zasi

ę

gu

oddziaływania, jest niezwykłe i dla nas specyficzne. Zamek ten budowany i wzbogacony w czasie
kształtowania si

ę

pa

ń

stwa, a potem utrwalania jego pot

ę

gi, ani jednym swoim elementem nie skusił si

ę

na

rozbuchan

ą

megalomani

ę

, na pokaz agresywnej siły. Zaproponował wstrzemi

ęź

liwo

ść

, a swoje materialne

mo

ż

liwo

ś

ci spo

ż

ytkował wył

ą

cznie dla wewn

ę

trznej urody, dla demonstracji najlepszego smaku. Tak

zachowuj

ą

si

ę

tylko ci, których otacza trwały dobrobyt, których filozofia poucza,

ż

e nie ma takich zwyci

ę

stw,

po których nie nast

ę

powałyby kl

ę

ski i

ż

e w zwi

ą

zku z tym tylko umiar jest gwarancj

ą

trwania.

Kiedy w drodze do Zakopanego przeje

ż

d

ż

am przez most D

ę

bnicki na Wi

ś

le, musz

ę

za ka

ż

dym razem

uwa

ż

a

ć

,

ż

eby nie wpa

ść

na poprzedzaj

ą

cy

Strona 12

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

54
mnie samochód, a to z tego powodu,

ż

e nie mog

ę

oderwa

ć

wzroku od z lewej strony mijanego Wawelu.

Na południowym skraju placu Dominika

ń

skiego, nieco za magistratem, wtopiony na skutek staro

ś

ci w ziemi

ę

,

poni

ż

ej poziomu ulicy Franciszka

ń

skiej, stoi ko

ś

ciół oo. Franciszkanów. Po

Ś

wi

ę

tej Katarzynie chyba

najpi

ę

kniejszy gotyk Krakowa. Dla mnie szczególne to miejsce, przez par

ę

bowiem dobrych lat nie opu

ś

ciłem

w tym ko

ś

ciele ani jednej niedzielnej mszy

ś

wi

ę

tej. Zawsze o dwunastej w południe. Moja starsza siostra

Helena mnie tam prowadziła, Helena, której zawdzi

ę

czam wszystko, co dotyczy nauk o po

ż

ytku czynienia

dobra. Była pobo

ż

na i niesłychanie systematyczna w wykonywaniu praktyk religijnych. Siadywali

ś

my zawsze

w tym samym miejscu, po prawej stronie prezbiterium, w wysokich drewnianych stallach. Ksi

ą

dz celebruj

ą

cy

msz

ę

ś

wi

ę

t

ą

był bardzo blisko i mogłem

ś

ledzi

ć

nie tylko jego czynno

ś

ci, ale i słysze

ć

ka

ż

de wypowiadane

przez niego słowo. Jak wiadomo, j

ę

zykiem liturgii była wówczas łacina. Nie było nagło

ś

nienia i kapłan był o

tyle słyszalny, o ile potrafił dotrze

ć

głosem do ko

ń

ca nawy głównej - odprawiał nabo

ż

e

ń

stwo twarz

ą

do

ołtarza, tyłem do wiernych. Ta forma celebracji nadawała mszy inny ni

ż

dzisiaj charakter. Za po

ś

rednictwem

kapłana ołtarz z całym swoim wystrojem, z tabernakulum po

ś

rodku, był dla wiernych zasadni-

55
czym kierunkiem modlitwy. Od hieratyki gestów celebranta, od ich duchowego wyrazu zale

ż

ał stopie

ń

skupienia, oddania si

ę

atmosferze mszy. Łaci

ń

skie słowo wypowiadane w instynktownym poczuciu

niezrozumienia wymagało szczególnej precyzji i wyrazisto

ś

ci i - okoliczno

ść

najbardziej istotna: nieobecno

ść

twarzy kapłana, której wyrazu w stosunku do poszczególnych tre

ś

ci liturgii mo

ż

na si

ę

było tylko domy

ś

li

ć

-

wszystko to składało si

ę

na nastrój tajemnicy odprawianego nabo

ż

e

ń

stwa, na jego mistyczny charakter.

Byłem za młody, aby zrozumie

ć

istot

ę

tego misterium, ale pami

ę

tam jego wag

ę

, jego niezwykło

ść

. Tym

bardziej

ż

e w ko

ś

ciele oo. Franciszkanów

ś

piewał najwspanialszy na

ś

wiecie chór, chór "Echo", a nad nim,

nad organami, prze

ś

wietlony południowym

ś

wiatłem królował gro

ź

ny karz

ą

cy Bóg Ojciec. Wstrz

ą

saj

ą

cy witra

ż

Stanisława Wyspia

ń

skiego. Chc

ę

powiedzie

ć

,

ż

e je

ś

li dzisiaj w my

ś

lach o przemijaniu, o konieczno

ś

ci

pozostawienia za sob

ą

nieodwracalnie zamkni

ę

tej przeszło

ś

ci, dokonuj

ę

czego

ś

w rodzaju reasumpcji

sumienia, krakowscy franciszkanie przypominaj

ą

mi si

ę

jako memento, ostrze

ż

enie przed lekkomy

ś

lnym

traktowaniem wzniosło

ś

ci.

A do ss. Sercanek, do male

ń

kiego ko

ś

ciółka przy ulicy Garncarskiej chodziło si

ę

tylko na majowe

nabo

ż

e

ń

stwa. Bardzo cz

ę

sto mówi

ę

tutaj o kwiatach, ale naprawd

ę

, tyle kwiatów, ile było u Sercanek na

majowych nabo

ż

e

ń

stwach,

56
nie widziałem nigdzie indziej. Podniecane

ś

licznymi majowymi pie

ś

niami, pachniały tak obł

ę

dnie,

ż

e nie

mo

ż

na było oderwa

ć

oczu od... dziewcz

ą

t, które stały tłumnie w białych sukienkach, z kolorowymi wst

ąż

kami

we włosach. Naumy

ś

lnie nie wchodziło si

ę

do wn

ę

trza ko

ś

cioła, czekaj

ą

c, a

ż

si

ę

całkiem zapełni,

ż

eby móc z

zewn

ą

trz, przez otwart

ą

bram

ę

, szerzej ogarn

ąć

widok. W gł

ę

bi, przed ołtarzem roz

ż

arzone

ś

wiece,

niewyra

ź

na sylwetka ksi

ę

dza, za nim las głów i dziwnym trafem najbli

ż

ej nas usytuowane dziewczyny. Dosy

ć

niecierpliwie słuchało si

ę

słów modlitwy, prawd

ę

mówi

ą

c nie słuchało si

ę

wcale, czekaj

ą

c na zako

ń

czenie

nabo

ż

e

ń

stwa, bo wtedy dopiero mo

ż

na było dokona

ć

szczegółowych ogl

ę

dzin.

My stali

ś

my grupkami na chodniku, udaj

ą

c nonszalancko,

ż

e rozmawiamy, a one rozchodziły si

ę

bardzo

wolno, przystaj

ą

c co chwila, nawołuj

ą

c si

ę

wzajemnie, chichocz

ą

c w lekkich konwulsjach i zupełnie bez

powodu. Niesłychanie rzadko dochodziło do prawdziwych spotka

ń

. Tylko niektórym udawało si

ę

, jak to si

ę

mówi, nawi

ą

za

ć

rozmow

ę

, i ci byli potem otaczani legend

ą

prawdziwych m

ęż

czyzn. Pozostali, czyli my,

ko

ń

czyli

ś

my popołudnie z niejasnym poczuciem bezsensu i dumni z przewagi umysłowej wracali

ś

my do

domów. Tak to było codziennie przez cały miesi

ą

c maj i tak to u ss. Sercanek codziennie zostawiali

ś

my

swoje serca.

57
Wreszcie ko

ś

ciół Mariacki. Teraz za ka

ż

dym moim pobytem w Krakowie to przede wszystkim ołtarz Wita

Stwosza i polichromia Jana Matejki. Ale pi

ęć

dziesi

ą

t pi

ęć

lat temu, w czasie okupacji, moja parafia.

Przenie

ś

li

ś

my si

ę

wówczas ze Zwierzy

ń

ca na plac Dominika

ń

ski. Nie chodziło si

ę

cz

ę

sto do Mariackiego, ale

jedne

ś

wi

ę

ta były całkowicie z nim zwi

ą

zane -

ś

wi

ę

ta Wielkanocy. L

ę

kam si

ę

, czy si

ę

nie myl

ę

, bo inny jest

obyczaj warszawski, ale jestem pewien,

ż

e w Krakowie rezurekcja miała miejsce w Wielk

ą

Sobot

ę

. O szóstej

wieczorem rozbrzmiewał dzwon Zygmunta, zawiadamiaj

ą

c cały Kraków o Zmartwychwstaniu. A wi

ę

c nie

ś

niadanie pierwszego dnia

ś

wi

ą

t, ale kolacja porezurekcyjna Wielkiej Soboty była ju

ż

uwolniona od postu i

ś

wi

ę

cona przy wszystkich stołach.

Nie wiem, czy mo

ż

na z czymkolwiek porówna

ć

przed

ś

wi

ą

teczne dni Wielkiego Tygodnia i same

Ś

wi

ę

ta

Wielkanocne.
Nigdy natura nie jest tak zgodna ze

ś

wi

ę

tem

ś

mierci i z istot

ą

ż

ycia jak w te wczesne wiosenne dni, w których

Strona 13

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

na naszych oczach dokonuje si

ę

prawdziwy akt zmartwychwstania. Ginie wszystko, co dokonało

ż

ywota - w

tym samym miejscu rodzi si

ę

wszystko, co zostało

ż

yciem zapłodnione. Wielki Tydzie

ń

jest

rozpami

ę

tywaniem

ś

mierci, podsumowaniem ko

ń

cz

ą

cego si

ę

istnienia i pokut

ą

za wszystkie tego istnienia

grzechy. Ale te

ż

triumfem nad

ś

mierci

ą

przez

58
wiar

ę

w niezniszczalne odradzanie si

ę

ż

ycia. Dał tego dowód Człowiek Bóg, który swoim m

ę

cze

ń

stwem i

Wniebowst

ą

pieniem otworzył ludziom drog

ę

nadziei. Dlatego

ś

wi

ę

to Wielkiej-nocy nie jest

ś

wi

ę

tem rozpaczy.

Jest

ś

wi

ę

tem najgł

ę

biej poj

ę

tej rado

ś

ci.

Wówczas, w czasie okupacji, w czasie

ś

mierci naszej ojczyzny, w Wielk

ą

Sobot

ę

po południu zagl

ą

dał do nas

do domu snop

ś

wiatła. Ksi

ą

dz doktor Ferdynand Machaj (tak chyba si

ę

pisał, a mo

ż

e Mahay),

archiprezbiterianin ko

ś

cioła Mariackiego, przychodził

ś

wi

ę

ci

ć

stół i wszystkie na nim ziemskie dary. Był to

chłop zwalisty, bardzo gło

ś

ny i wesoły, pochodził ze Spisz

ą

albo Orawy i zatr

ą

cał chłopskim akcentem.

Wszyscy, nie tylko parafianie, znali ksi

ę

dza Machaj

ą

, bo i mówił pi

ę

knie, i był człowiekiem nadzwyczajnym,

jednym z tych, którzy dawali

ś

wiadectwo wiarygodno

ś

ci. Prosty, bezpo

ś

redni, kropił stół i nas wszystkich

ś

wi

ę

con

ą

wod

ą

, siadał, pił wódeczk

ę

, zapraszał na nabo

ż

e

ń

stwo w pierwszy dzie

ń

ś

wi

ą

t i rozmawiał tak,

jakby znał nas od lat. Tymczasem był kim

ś

wi

ę

cej ni

ż

proboszczem, a

ż

boj

ę

si

ę

powiedzie

ć

kim. W Wielk

ą

Sobot

ę

roku 1944 przyszedł i powiedział,

ż

e szóstego czerwca b

ę

dzie inwazja w Normandii. W czasie

okupacji wszyscy przez cały czas mówili,

ż

e b

ę

dzie inwazja, ale

ż

adna z przepowiedni si

ę

nie spełniła. A

ż

tu

nagle szóstego czerwca 1944 roku inwazja si

ę

rozpocz

ę

ła.

59
Uczeni kontestatorzy od religii twierdz

ą

,

ż

e w czasach Chrystusa było mnóstwo w

ę

druj

ą

cych fałszywych

proroków od głoszenia własnych religii. No dobrze. Ale jeden trafił si

ę

prawdziwy. W czasie wojny tysi

ą

ce było

takich, co wiedzieli wszystko lepiej od innych, ale tylko jeden, przysłany z ko

ś

cioła Naj

ś

wi

ę

tszej Marii Panny

przyszedł i zwiastował Nowin

ę

.

Ko

ś

cioły. Na wołowej skórze nie spisałby

ś

, ilu ludzi w ci

ą

gu stuleci nakłoniły do pobo

ż

no

ś

ci, ilu grzesznikom

nie pomogły, ile grobów kryj

ą

- grobów tych, którzy je za

ż

ycia kupili, i tych, którzy na nie zasłu

ż

yli. Ile

błagalnych modłów wysłuchały, a ile blu

ź

nierstw i przekle

ń

stw. Ile udzieliły chrztów,

ś

lubów, ile wysłuchały

spowiedzi. Jak to jest mo

ż

liwe,

ż

eby ich pojemno

ść

wytrzymała takie morze łez, bólu i rozpaczy, i nie tylko nie

rozsadziła murów, ale zamkn

ę

ła w nich szczelnie całe to ludzkie nieszcz

ęś

cie i je

ś

li został po nim

ś

lad, to

tylko w koleinach kamiennych posadzek, wy

ż

łobionych przez ludzkie stopy. Tymczasem krakowskim

ko

ś

ciołom si

ę

zdarzyło.

Na charakter Krakowa, na jego niew

ą

tpliw

ą

odr

ę

bno

ść

w

ś

ród wielu polskich miast, miał wpływ fakt,

ż

e niemal

od narodzin twarz

ą

zwrócony był ku Zachodowi, a plecami do Wschodu. Orientacja ta była tak silna,

ż

e nawet

wówczas, kiedy słowia

ń

skie powi

ą

zania rodzinne, a potem imperialna racja stanu wskazywały na

konieczno

ść

odwrócenia oczu, widzenie

60
Wschodu było niewyra

ź

ne, zamazane, jak wtedy, gdy przygl

ą

damy si

ę

obco

ś

ci.

Daleki od ocen korzy

ś

ci czy szkód z tego wynikaj

ą

cych, musz

ę

kategorycznie stwierdzi

ć

,

ż

e droga do kultury

Europy, droga do tworzenia praw i instytucji, które powstały na Południu i na Zachodzie, miała pocz

ą

tek i

wiodła przez Kraków. Nie idzie tutaj o wy

ż

szo

ść

tej nad inn

ą

orientacj

ą

, jedynie o stwierdzenie faktu. A fakt

ten oczywi

ś

cie niesie za sob

ą

okre

ś

lone skutki.

Spo

ś

ród zasadniczych ró

ż

nic, jakie maj

ą

miejsce mi

ę

dzy tym, co mo

ż

na nazwa

ć

dziedzictwem Rzymu, a tym,

czemu patronuje propozycja bizanty

ń

ska, ze wszystkimi modyfikacjami tych kultur zaistniałymi w ci

ą

gu biegu

dziejów, jedna obserwacja wydaje mi si

ę

znamienna. Obserwacja na mój własny u

ż

ytek, nie maj

ą

ca

ż

adnych

pretensji do uogólnie

ń

.

Wschód zało

ż

ył,

ż

e człowiek jest dobry. Konstatacja ta w samym swoim zało

ż

eniu musi budzi

ć

w

ą

tpliwo

ść

,

zwa

ż

ywszy niezmierzone przykłady temu przecz

ą

ce. Ale dogmatyczny upór przy udowadnianiu prawdziwo

ś

ci

tej tezy ka

ż

e likwidowa

ć

wszystko, co jej zaprzecza.

W prostej konsekwencji tego nakazu wymy

ś

lono gigantyczny aparat

ś

ledczy, mechanizm do penetracji

człowieka w celu odkrycia w nim wyst

ę

pku. System ten jest do tego stopnia zakorzeniony w ich mentalno

ś

ci,

ż

e owym aparatem ucisku dysponuj

ą

nie tylko rz

ą

dz

ą

cy, ale wszy s-

61
cy wobec wszystkich. I staje si

ę

tak,

ż

e nie ma takiej sytuacji, w której by dobro nie było podejrzane, w której

ka

ż

dy, kto cokolwiek czyni, nie byłby nara

ż

ony na automatyczn

ą

kontrol

ę

swojego post

ę

powania. Aby

u

ś

mierzy

ć

bunt przeciwko narzucanemu w ten sposób niewolnictwu, a mo

ż

e aby uwznio

ś

li

ć

sam system,

powiedziano,

ż

e jedyn

ą

drog

ą

do zbawienia jest przej

ś

cie przez grzech, przest

ę

pstwo, zbrodni

ę

- a jedyn

ą

form

ą

ekspiacji jest przyznanie si

ę

do winy i pokajanie.

Strona 14

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

Zachód zało

ż

ył,

ż

e człowiek jest zły.

Poniewa

ż

uogólnienie takie mo

ż

e by

ć

ryzykowne i stworzy

ć

niebezpieczne pole do nadu

ż

y

ć

sprawiedliwo

ś

ci,

skrzywdzi

ć

tych, którzy tej tezie zaprzeczaj

ą

, stworzono system, mo

ż

liwie precyzyjny, dla zapobiegania

powstawaniu zła, a tym samym dla ochrony przed złem. W kodeksie praw stworzonych dla potrzeb tego
systemu okre

ś

lono po pierwsze: co jest złem, co jest przest

ę

pstwem; a po drugie: zabezpieczono, tak

ż

e

prawnie, szeroko poj

ę

t

ą

mo

ż

no

ść

obrony przed pos

ą

dzeniem o czyn przest

ę

pczy. Tak mniej wi

ę

cej wygl

ą

da,

oczywi

ś

cie w daleko id

ą

cym skrócie, administracyjna posta

ć

organizacji społecznego współ

ż

ycia. Ale pod

prostym zało

ż

eniem powy

ż

szej tezy o złym człowieku s

ą

ukryte konsekwencje daleko przekraczaj

ą

ce

struktur

ę

organizacyjn

ą

. Niespodziank

ą

, czym

ś

formalnie nieprzewidzianym staje si

ę

wszelki przejaw dobra.

Wobec tego ka

ż

dy ludzki czyn,

62
którego cech

ą

jest po

ż

ytek, ka

ż

da twórczo

ść

, której celem jest post

ę

p, ka

ż

dy przejaw talentu, ka

ż

da

szlachetna inicjatywa, musz

ą

by

ć

piel

ę

gnowane, afirmowane i w dosłownym i niedo-słownym znaczeniu tego

słowa - zapłacone. Od wzrostu liczby tych przypadków zale

ż

e

ć

b

ę

dzie bowiem jako

ść

społecze

ń

stwa, jego

zamo

ż

no

ść

, bezpiecze

ń

stwo, wygoda i uroda

ż

ycia. Jak pozwoliłem sobie powiedzie

ć

, krakowskim ko

ś

ciołom

si

ę

zdarzyło. Po upływie tysi

ą

ca lat ab urbe condite, po tysi

ą

cletnim gromadzeniu dóbr dzielonych z

dojrzewaj

ą

c

ą

Europ

ą

, po do

ś

wiadczeniach b

ę

d

ą

cych ich samych i ich wiernych udziałem - przekazały

ś

wiatu

owoc swego wychowania.
Nie mog

ę

nie podzieli

ć

si

ę

swoim najgł

ę

bszym wzruszeniem.

Dwadzie

ś

cia lat temu stan

ą

łem przed mo

ż

no

ś

ci

ą

dotkni

ę

cia Jego r

ę

ki.

Pierwsze moje spotkanie z Papie

ż

em odbyło si

ę

w nierzeczywisto

ś

ci i dot

ą

d nie jestem pewien, czy w ogóle

miało miejsce.
Wczesn

ą

jesieni

ą

1979 roku odebrałem telefon,

ż

e jaka

ś

bli

ż

ej nieznana mi instytucja, zwi

ą

zana z

Watykanem, zaprasza mnie do nagrania na płyty utworów poetyckich Karola Woj tyły. Rzecz ma si

ę

odby

ć

w

Rzymie i przyjazd mój jest pilny. W oznaczonej godzinie wyjazdu wszystko zło

ż

yło si

ę

niepomy

ś

lnie.

Spó

ź

niłem si

ę

na samolot. Musiałem zawiadomi

ć

telefonicznie znajomych, maj

ą

cych mnie oczekiwa

ć

,

63

ż

e wyjad

ę

nast

ę

pnego dnia poci

ą

giem. Blisko trzy dni podró

ż

y, pół sny, pół koszmary, jakie mnie w niej

nawiedzały, kilkugodzinne samotne bł

ą

dzenie po Rzymie spowodowane nieporozumieniem co do godziny

przyjazdu, sprawiły,

ż

e nagranie tekstów Papie

ż

a w małym niedoskonałym technicznie studio było fatalne.

Zachrypni

ę

ty, głosem bez d

ź

wi

ę

ku, zdany wył

ą

cznie na własne wzruszenie, utopiłem sens słów, szczególn

ą

dyscyplin

ę

intelektualn

ą

tych słów, w l

ę

kach, łzach, w widocznym wysiłku emocjonalnym.

Na przeszkodzie mojej ucieczce z Rzymu stan

ę

ła wiadomo

ść

, która upewniła mnie,

ż

e to wszystko nie

odbywa si

ę

naprawd

ę

. Nast

ę

pnego dnia po południu miałem zosta

ć

przyj

ę

ty przez Papie

ż

a na audiencji

prywatnej.
Niewiele pami

ę

tam z kolejno

ś

ci wydarze

ń

. Jaki

ś

samochód wioz

ą

cy mnie coraz w

ęż

szymi uliczkami, mur

watyka

ń

ski, w nim brama metalowa, ci

ęż

ka, bł

ą

dzenie przez podwórza okolone wysokimi, zimnymi

budynkami, pojedyncze postaci duchownych, przemykaj

ą

ce w po

ś

piechu w

ą

skimi chodnikami, wreszcie

wjazd pod budynek nie ró

ż

ni

ą

cy si

ę

od innych niczym szczególnym, dyskretny stra

ż

nik, wskazuj

ą

cy drzwi do

windy, równie skromnej jak przedsionek do niej prowadz

ą

cy, i pierwszy krok po opuszczeniu jej na którym

ś

z

pi

ę

ter. Cisza, która towarzyszyła mi przez cały ci

ą

g tej w

ę

drówki, teraz stała si

ę

dotkliwie bolesna. Nie wiem,

64
w jaki sposób dotarłem do drzwi pokoju wskazanego przez ksi

ę

dza Stanisława Dziwisza, nie bardzo te

ż

pami

ę

tam, jak ten pokój wygl

ą

dał. Wiem tylko,

ż

e otoczyła mnie biel, biel, która wydała mi si

ę

wszechobecna,

w meblach,

ś

cianach, w oknie.

Wszedł niepozornie, tak strasznie nieoczekiwanie, za wcze

ś

nie, i w tej jednej sekundzie run

ę

ło wszystko, co

sobie wyobraziłem w ostatniej półgodzinie, całe moje kunsztowne przygotowanie na przyj

ę

cie tego

najwy

ż

szego zaszczytu. Stał tu

ż

przede mn

ą

, z wyci

ą

gni

ę

t

ą

r

ę

k

ą

, a ja całkowicie pozbawiony sił, ukl

ą

kłem.

Pomógł mi wsta

ć

, wskazał miejsce przy stole, bardzo blisko siebie, i spojrzał mi w oczy. Od tej chwili

zrozumiałem,

ż

e dane mi jest spotka

ć

człowieka, któremu Bóg w miłosierdziu swoim pozwolił sta

ć

si

ę

Człowiekiem. Patrzył na mnie z niezmiern

ą

uwag

ą

, a Jego milczenie nie było oczekiwaniem, ale pro

ś

b

ą

o

przyzwolenie poznania mojej twarzy, przywołania jej z własnej niepami

ę

ci. Zupełnie tak jakby spotkanie nasze

miało by

ć

kontynuacj

ą

, a nie pocz

ą

tkiem. Czysto

ść

tej intencji, najszczersze zainteresowanie, z jakim to

czynił, sprawiły,

ż

e zamkn

ą

ł si

ę

ś

wiat poza Nim i mn

ą

,

ż

e wszystko przestało istnie

ć

poza jednym

pragnieniem - aby odda

ć

si

ę

całkowicie Jego ufno

ś

ci. I zamiast zwierza

ć

si

ę

ze wszystkiego, skorzysta

ć

z tej

jednej jedynej mo

ż

liwo

ś

ci spowiedzi, zacz

ą

łem co

ś

mówi

ć

bez składu i ładu o pi

ę

kno

ś

ci Jego poezji, o

trudno

ś

ci, jakie

Strona 15

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

65
niesie jej mówienie. Powiedział: "Wie pan, gdybym nie był papie

ż

em, nikt by tego nie czytał". Potem ju

ż

tylko

słuchałem. Mówił o szacunku, jaki ma dla zawodu artysty, o wzniosło

ś

ci teatru i jego posłannictwie.

ś

e teraz,

z konieczno

ś

ci oddany literaturze i filozofii, musiał si

ę

od teatru oddali

ć

. Prosił o przekazanie swojego

błogosławie

ń

stwa rodzinie, wszystkim aktorom polskim. A kiedy do pokoju wszedł ksi

ą

dz Dziwisz, daj

ą

c do

zrozumienia,

ż

e czas wizyty si

ę

sko

ń

czył, powiedział: "Widzi pan, jak mnie pilnuj

ą

".

Ksi

ą

dz, który towarzyszył mi przy wyj

ś

ciu, przekazał mi papieskie przyzwolenie na zwiedzenie ogrodów

watyka

ń

skich i dachów Bazyliki

Ś

wi

ę

tego Piotra.

Kiedy stan

ą

łem na jej szczycie, zbli

ż

ał si

ę

zachód sło

ń

ca. Nigdy nie dam wiary tym, którzy twierdz

ą

,

ż

e

rozwodzenie si

ę

na temat pi

ę

kno

ś

ci tego zjawiska jest niegodne znawcy prawdziwego pi

ę

kna.

Je

ś

li si

ę

patrzy na Rzym z tak wysoka, przy dniu pogodnym, gdy tysi

ą

ce budowli wzniesionych przez

człowieka w ci

ą

gu dwu i pół tysi

ę

cy lat odbija si

ę

ż

owo

ś

ci

ą

i złotem od bł

ę

kitnego nieba - nie mo

ż

na nie

zastanowi

ć

si

ę

nad tym, kim si

ę

jest. Kim si

ę

jest w tej niesko

ń

czono

ś

ci, w tym mrowiu istot, które nic nie

wiedz

ą

o moim istnieniu. I oto tego dnia wła

ś

nie, na dachu dachów wszystkich ko

ś

ciołów, doznałem

ol

ś

niewaj

ą

cej pewno

ś

ci,

ż

e kto

ś

jest ze mn

ą

. Kto

ś

, kto spo

ś

ród miliardów ludzi wybrał mnie,

66
aby w tej przedwieczornej chwili przyjrze

ć

mi si

ę

z bliska.

Drugie spotkanie miało miejsce prawie dziesi

ęć

lat pó

ź

niej. Naszej grupie, grupie aktorów uczestnicz

ą

cych w

pielgrzymce, wyznaczono spotkanie z Ojcem

Ś

wi

ę

tym w Castel Gandolfo w czasie porannej mszy

ś

wi

ę

tej. Na

dziedzi

ń

cu rezydencji zgromadziły si

ę

setki ludzi. Atmosfera była pełna radosnego podniecenia. Pielgrzymi ze

wszystkich stron

ś

wiata

ś

piewali równocze

ś

nie, a ta kakofonia słów i melodii tylko pozornie

ś

wiadczyła o

odr

ę

bno

ś

ci zgromadzonych. Naprawd

ę

stanowiła o wspólnocie ludzi spotykaj

ą

cych si

ę

tutaj w jednym celu i w

imi

ę

jednego. Aby powiedzie

ć

,

ż

e w obliczu Chrystusa jeste

ś

my poł

ą

czeni wiar

ą

i wol

ą

miło

ś

ci. Mówiły o tym

wszystkie twarze promieniuj

ą

ce wzajemn

ą

ż

yczliwo

ś

ci

ą

i pogod

ą

.

Msza

ś

wi

ę

ta odprawiana przez Papie

ż

a była cicha i pełna skupienia. Emanacja Jego osoby udzieliła si

ę

wszystkim zgromadzonym. Trwała nieprzerwana modlitwa w słowach i w milczeniu. Sk

ą

d wzi

ę

ła si

ę

w Nim ta

siła? Co czyni,

ż

e tysi

ą

ce ludzi ró

ż

nych ras, ró

ż

nych kultur i mentalno

ś

ci wybrały Go sobie, uto

ż

samiały z

Nim, powierzyły Mu swoje nadzieje? My

ś

l

ę

,

ż

e nie czyni nic. Bo gdyby tak było, odsłoniłby swoj

ą

tajemnic

ę

,

wydał j

ą

na pastw

ę

rozumu i tym samym zniweczył cel swego posłannictwa. My

ś

l

ę

,

ż

e nie czyni nic, aby by

ć

tym, kim jest. Po prostu Nim jest, a wzi

ą

ł si

ę

st

ą

d,

ż

e uwierzył

67

ę

boko,

ż

e sens Jego egzystencji b

ę

dzie usprawiedliwiony tylko wtedy/ gdy swoje bytowanie poł

ą

czy z

obecno

ś

ci

ą

Boga. Czy mo

ż

na nazwa

ć

cudem czy zwykło

ś

ci

ą

, je

ś

li Bóg odpłaca tym samym, czyni

ą

c nas

obecnymi w Nim - oto tajemnica.
Jan Paweł II został obdarowany przez Boga i fakt ten napełnił Go pokor

ą

, wdzi

ę

czno

ś

ci

ą

i szczególnym

obowi

ą

zkiem wobec ludzi. Polega on na wewn

ę

trznym nakazie,

ż

e aby zasłu

ż

y

ć

na ich ufno

ść

, trzeba rozda

ć

to, co si

ę

otrzymało. By

ć

dawc

ą

chleba i wina nie tylko w ko

ś

ciele. Wsz

ę

dzie. W ka

ż

dym zak

ą

tku ziemi i w

ka

ż

dych okoliczno

ś

ciach.

Je

ś

li wówczas, w czasie pielgrzymki, nie wiedzieli

ś

my o tym, to na pewno czuli

ś

my to. Dlatego nasz wyst

ę

p

artystyczny, wyst

ę

p małej grupy artystów sceny, który zaprezentowali

ś

my Papie

ż

owi tu

ż

po ceremonii mszy

ś

wi

ę

tej, był form

ą

podzi

ę

kowania za łaski, jakimi nas obdarza. Ale tak

ż

e wyrazem nadziei,

ż

e tych kilka

d

ź

wi

ę

ków muzyki polskiej, tych kilka słów najpi

ę

kniejszej naszej poezji pozwoli Mu odpocz

ąć

i powróci

ć

na

chwil

ę

do swojego rodzinnego domu, który tak pokochał, a który został Mu odebrany.

Wojna

I; l
Wojna uton

ę

ła mi w niepami

ę

ci. Pozostały tylko plamy pami

ę

ci uło

ż

one fabularnie, ale bez ci

ą

gło

ś

ci.

Poszedłem na t

ę

wojn

ę

na ochotnika, jak moi najbli

ż

si koledzy. Dostali

ś

my mundury przysposobienia

wojskowego, karabiny - angielskie remingtony z przeziernikiem, pasy z amunicj

ą

- te były przedmiotem

najwi

ę

kszych ambicji, byli tacy, co si

ę

nimi opasywali kilka razy, i ruszyli

ś

my. Przydzielono nas do 20. pułku

piechoty jako co

ś

w rodzaju kompanii pomocniczej. Tu

ż

przed wyjazdem wróciłem jeszcze do domu,

ż

eby

po

ż

egna

ć

si

ę

z matk

ą

. W pełnym rynsztunku, przepełniony uczuciem opie-ku

ń

stwa przytuliłem si

ę

do niej.

Mówiła: "Co ty robisz? Co ty robisz?" - i płakała. Szli

ś

my na wschód. Przez Puszcz

ę

Niepołomick

ą

, Tarnów,

Rzeszów, Przeworsk, Jarosław, Raw

ę

Rusk

ą

. Ósmego wrze

ś

nia dotarli

ś

my do Lwowa. Po drodze była

pogoda tak pi

ę

kna,

ż

e najstarsi ludzie takiej nie pami

ę

tali. Wzdłu

ż

szosy wypełnionej po brzegi uciekinierami,

wozami, ko

ń

mi, resztkami wojskowych oddziałów, rozci

ą

gały si

ę

nieko

ń

cz

ą

ce si

ę

pola, płaskie, szare,

Strona 16

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

70
pozbawione ro

ś

linno

ś

ci, cz

ęś

ciowo zaorane, jak to we wrze

ś

niu. Nie słu

ż

yły one dobrze, bo w czasie nalotów,

a było ich kilkana

ś

cie, niskich, kosz

ą

cym lotem prowadzonych, nie było gdzie ucieka

ć

przed seriami

karabinów maszynowych. Na stacji kolejowej w Jarosławiu stoczyli

ś

my pierwsz

ą

bitw

ę

z wysuni

ę

tym patrolem

niemieckim. Strzelało si

ę

ochoczo do niewidocznych Niemców,

ż

eby pod presj

ą

przewagi ich ognia uciec

wzdłu

ż

odnogi głównej trasy kolejowej. Biegli

ś

my w kierunku północnym. Jak si

ę

potem okazało, dopiero po

dobrych kilku kilometrach trafili

ś

my na pust

ą

stacyjk

ę

kolejow

ą

. Na torze stała stara wygasła lokomotywa z

przyczepionym do niej wagonem towarowym. Znalazł si

ę

uciekaj

ą

cy razem z nami kilkuosobowy szcz

ą

tek

plutonu saperów kolejowych i rozpocz

ę

li

ś

my rozbieranie drewnianych budynków stacyjki - było to jedyne

paliwo. Saperzy rozpalili w kotle lokomotywy i z jakim takim zapasem drewna ruszyli

ś

my w nieznane. Nikt z

nas nie wiedział, dok

ą

d jedziemy, na ile starczy torów. Zbli

ż

ał si

ę

wieczór i w tej szarzej

ą

cej widoczno

ś

ci

podró

ż

zaczynała by

ć

rzeczywi

ś

cie upiorna. Ale osi

ą

gn

ę

li

ś

my wreszcie stacj

ę

prawdziw

ą

, du

żą

, zapełnion

ą

tłumem ludzi - była to wła

ś

nie Rawa Ruska. Noc zastała nas ju

ż

w

ś

wi

ń

skich wagonach prawdziwego

poci

ą

gu, zd

ąż

aj

ą

cego do Lwowa.

Było nas ju

ż

tylko dziewi

ę

ciu. Pierwszy i ostatni raz zobaczyłem Lwów. Kotłowało si

ę

w nim

71
wówczas około dwóch milionów ludzi. Wszystkie wspomnienia Iwowiaków, wszystkie opowie

ś

ci o urokach

tego miasta, pi

ę

kne o nim piosenki s

ą

niczym w porównaniu z tym, czym to miejsce było w rzeczywisto

ś

ci.

Jednym prostym słowem mo

ż

na je nazwa

ć

: Lwów składał si

ę

z serca. Nie z domów, nie z ulic ani

otaczaj

ą

cych go wzgórz - z serca. Bo có

ż

innego mo

ż

na powiedzie

ć

o mie

ś

cie, w którym w momencie

przekroczenia jego rogatek czujesz,

ż

e nigdy z niego nie wyje

ż

d

ż

ałe

ś

. W którym ka

ż

dy przechodzie

ń

jest

twoim starym znajomym i zanim zwrócisz si

ę

do niego z czymkolwiek, on uprzedza twoje

ż

yczenie, nie

ograniczaj

ą

c si

ę

tylko do informacji, ale poszerzaj

ą

c j

ą

o trosk

ę

i gotowo

ść

słu

ż

enia ci we wszystkim. Na

miasto spadł kataklizm. W ci

ą

gu jednego tygodnia pi

ę

ciokrotnie powi

ę

kszyło liczb

ę

swoich mieszka

ń

ców, a

mimo to wygl

ą

dało tak,

ż

e te tysi

ą

ce przybyłych tu zdezorientowanych ludzi, szukaj

ą

cych dróg ucieczki, mogły

w równym stopniu nie rusza

ć

si

ę

nigdzie. Lwów był gotów na ich przyj

ę

cie.

Nas przygarn

ę

ła w swoim pi

ę

knym domu pewna hrabina, do której skierowała nas organizacja opiekuj

ą

ca si

ę

takimi wła

ś

nie jak my. Pani hrabina nie tylko udzieliła nam noclegu, ale jeszcze karmiła. A był razem z nami

chłopak, który miał talenty organizacyjne, w ka

ż

dym miejscu potrafił si

ę

znale

źć

, z ka

ż

dej opresji znajdował

wyj

ś

cie. W dodatku, co przy tego

73
rodzaju uzdolnieniach nie idzie na ogół w parze, był dystraktem. Wszelki nadmiar wytracał go ze skupienia i
powodował chwilow

ą

utrat

ę

poczucia rzeczywisto

ś

ci. Było rzecz

ą

całkowicie zrozumiał

ą

,

ż

e pani hrabina jego

wła

ś

nie uczyniła odpowiedzialnym za zachowanie naszej grupy. Trzeciego dnia pobytu pani hrabina siedziała

sobie na krze

ś

le dokładnie na

ś

rodku salonu, dla wygody jej podopiecznych ogołoconego z mebli.

Południowe sło

ń

ce padało wła

ś

nie na jej zacn

ą

twarz. Rozmawiała z nami wytwornie, kiedy nagle drzwi si

ę

gwałtownie otworzyły i wpadł nasz zaaferowany organizator. Stan

ą

ł dokładnie przed pani

ą

hrabin

ą

i troch

ę

nieprzytomnie w ni

ą

wpatrzony powiedział: "Obiadów dzisiaj po skurwysynie". Trwał tak jeszcze przez chwil

ę

,

po czym zamy

ś

lony do bólu, troch

ę

somnambulicznie, nie trafiaj

ą

c za pierwszym razem w drzwi, opu

ś

cił

salon. Zdawało nam si

ę

,

ż

e wszystko si

ę

sko

ń

czyło,

ż

e cał

ą

nasz

ą

prac

ę

nad dobrym wychowaniem w jednej

chwili szlag trafił. Ale pani hrabina była Iwowiank

ą

. Nie tylko nie usłyszała tego, co powiedział kolega - hrabiny

maj

ą

to do siebie,

ż

e nie słysz

ą

takich wypowiedzi - ale jeszcze od tego dnia do naszych obiadów dodała

kolacje. W chaosie tych dni na pró

ż

no starali

ś

my si

ę

dotrze

ć

do oddziałów dywizji dowodzonej przez generała

Sosnkowskiego. Informacje o ich pobycie były tak sprzeczne,

ż

e w ko

ń

cu ulegli

ś

my ogólnej atmosferze

ucieczki, która wówczas

74
nakazywała wycofywanie si

ę

na wschód. Do ko

ń

ca mieli

ś

my nadziej

ę

na doł

ą

czenie do jakiego

ś

zgrupowania

b

ę

d

ą

cego cz

ęś

ci

ą

strategicznej konsolidacji sił. Kilkana

ś

cie kilometrów za Lwowem doszło do podzielenia si

ę

naszej dziewi

ą

tki. Ci

ą

gle niejasno informowani o domniemanych ruchach naszych wojsk stan

ę

li

ś

my przed

wyborem drogi na Tarnopol albo na Stanisła-wów. W czwórk

ę

ruszyli

ś

my na Tarnopol, reszta poszła na

Stanisławów, i to oni wła

ś

nie znale

ź

li si

ę

potem w Londynie. My utkn

ę

li

ś

my w Złoczowie i tam przywitała nas

wkraczaj

ą

ca do Polski armia radziecka. Wykonali

ś

my w tył zwrot i ruszyli

ś

my z powrotem. Ta w

ę

drówka jest

dla mnie niejasna. Wiem tylko,

ż

e wracali

ś

my do ko

ń

ca wrze

ś

nia przez jakie

ś

ukrai

ń

skie ju

ż

wsie, wsie

niebezpieczne, gdzie tylko posiadanie broni chroniło nas od powa

ż

nych zagro

ż

e

ń

. Znowu przez Lwów

Strona 17

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

dotarli

ś

my wreszcie do Przemy

ś

la. Nikt na nas nie czekał. Nikomu nie byli

ś

my potrzebni. Ju

ż

bez broni, w

drelichowych mundurkach, schronili

ś

my si

ę

w seminarium duchownym. Tamte dni w jednej z cel seminarium

w atmosferze bezradno

ś

ci i głodu stały si

ę

nasz

ą

, szesnastoletnich chłopców, prywatn

ą

kl

ę

sk

ą

. Wtedy nie

zdawali

ś

my sobie z tego sprawy, było nam tylko głodno i bardzo smutno, ale ten krótki przystanek musiał

zawa

ż

y

ć

na naszej

ś

wiadomo

ś

ci.

Zjedli

ś

my tam dwa koty i psa. Naprawd

ę

. Nie było innej rady. Nie mieli

ś

my pieni

ę

dzy

75
i

ż

adnych szans przej

ś

cia przez San. W tamtych dniach utrwalił si

ę

we mnie tylko pewien zapach, zapach

pieczonego, gor

ą

cego jeszcze chleba. Trzeba było o drugiej, trzeciej w nocy stan

ąć

w ogonku przed

zamkni

ę

tymi jeszcze drzwiami piekarni,

ż

eby mie

ć

szans

ę

na jego zakup - sukces otrzymania go nie dał si

ę

z

niczym porówna

ć

. Zapach tamtego chleba, bo potem ju

ż

ż

aden inny tak nie pachniał, został mi do ko

ń

ca

ż

ycia.

Wreszcie decyzja przekroczenia Sanu, oczywi

ś

cie nielegalnie, w bród, nie przez most. O czwartej rano - a

było to w ostatnich dniach wrze

ś

nia - ruszyli

ś

my. Rzeka była płytka, w najgł

ę

bszym miejscu po kolana, szło

si

ę

gładko, ale po drugiej stronie czekał ju

ż

patrol niemiecki. Zaprowadzili nas do koszar, ogolili, odwszyli i po

trzech tygodniach wagonami towarowymi odesłali do Altengrabow koło Magdeburga. Olbrzymi obóz jeniecki -
wtedy około dwudziestu tysi

ę

cy

ż

ołnierzy - głodno, jedna pi

ą

ta chleba dziennie, na

ś

niadanie kosteczka

margaryny, d

ż

em, na obiad zupa Eintopfge

ń

cht, na kolacj

ę

margaryna, d

ż

em, plasterek jakiej

ś

w

ę

dliny.

Pogubiłem gdzie

ś

po drodze moich kolegów. Zostałem sam. Na pocz

ą

tku grudnia podzielono nas. Cz

ęść

została, cz

ęść

skierowano na roboty do bauera, mnie w niewielkiej grupie wysłano do Torunia, do fortów

pancernych na Podgórzu. Do dzisiaj nie wiem, co to był za obóz, kim byli ci ludzie, których ju

ż

tam

76
zastałem, cz

ęś

ciowo

ż

ołnierze, cz

ęś

ciowo cywile, i cho

ć

w s

ą

siedniej izbie stacjonowali nasi marynarze, je

ń

cy

marynarki wojennej, nasza grupa wydała mi si

ę

niezupełnie jeniecka. Pami

ę

tam, była mi

ę

dzy nami mowa o

paragrafie pod nazw

ą

"Bandyci schwytani z broni

ą

w r

ę

ku". Nie wiem, co si

ę

stało z moimi przyjaciółmi z

toru

ń

skiego bunkra i nigdy si

ę

nie dowiedziałem, ale na Boga, mam nadziej

ę

,

ż

e

ś

my wówczas si

ę

mylili.

Zacz

ą

ł si

ę

prawdziwy koszmar. Zima była potworna, trzydzie

ś

ci pi

ęć

stopni mrozu. W izbie stał piec, stół i

par

ę

krzeseł czy zydli, wzdłu

ż

ś

cian le

ż

ała słoma do spania. Było nas około trzydziestu. Bo

ż

e Narodzenie

1939 zacz

ę

ło si

ę

od tego,

ż

e w przeddzie

ń

Wigilii wysłano nas pod eskort

ą

do

ś

ródmie

ś

cia Torunia zbiera

ć

dla siebie dary. Przechodzili

ś

my przez skut

ą

lodem Wisł

ę

. Ofiarno

ść

mieszka

ń

ców przeszła wszelkie granice.

Wózek, który ci

ą

gn

ę

li

ś

my za sob

ą

, nie pomie

ś

cił prezentów, trzeba było jeszcze d

ź

wiga

ć

wyładowane worki.

Długi obozowy stół nakryli

ś

my ofiarowanym białym obrusem ubranym gał

ą

zkami

ś

wierku, zapalili

ś

my

ś

wieczki, rozło

ż

yli

ś

my jedzenie, jakiego

ś

wiat nie widział, i buchn

ę

ła kol

ę

da Bóg si

ę

rodzi nabrzmiała buntem i

łzami.
I wła

ś

nie wtedy, na przekór temu co si

ę

stało, na przekór najprawdziwszej wzniosło

ś

ci, która poł

ą

czyła nas

najprawdziwsz

ą

miło

ś

ci

ą

- oddaliło si

ę

ode mnie wszystko. Miałem uczucie,

ż

e uczestnicz

ę

w czym

ś

z

zewn

ą

trz,

ż

e moja

77
obecno

ść

jest przez nikogo nie dostrze

ż

ona,

ż

e rzeczywisto

ść

zamieniła si

ę

w sen. Odwrócony tyłem do stołu

patrzyłem w ogie

ń

roz

ż

arzonego pieca. Tak to musiało si

ę

zacz

ąć

- dowiedziałem si

ę

ź

niej - tam, w tamtej

chwili zacz

ę

ła si

ę

moja choroba, która przez nast

ę

pnych szesna

ś

cie lat usiłowała mnie zabi

ć

.

W kwietniu 1940 roku przyszło zwolnienie. Staraniem mojej matki, która słała podania, powołuj

ą

c si

ę

na

austriackie ordery ojca z pierwszej wojny

ś

wiatowej, a tak

ż

e na przepis o nieletnich je

ń

cach, zostałem

odesłany do domu.
Było jeszcze zimno, kiedy w jakim

ś

prochow-cu przepasanym sznurkiem, w zdobycznych butach z

cholewami, wracałem poci

ą

giem do Krakowa. Podró

ż

trwała dwa dni, cho

ć

zdawało mi si

ę

,

ż

e jad

ę

ci

ą

gle

noc

ą

. Stan

ą

łem przed drzwiami mieszkania i nie mogłem nacisn

ąć

dzwonka. Stałem tak bardzo długo, kiedy

drzwi si

ę

uchyliły i przez szpar

ę

wyjrzała moja matka. Usłyszałem szloch, dławi

ą

cy, spazmatyczny.

Rozebrałem si

ę

do naga, porzucaj

ą

c na schodach brud i zawszenie ostatnich siedmiu miesi

ę

cy, i pokryty

strupami zastygłej krwi przekroczyłem próg domu. Zanurzony w ciepłej wannie, myty r

ę

k

ą

matki dotkn

ą

łem

wreszcie ustami jej twarzy. Ci

ą

gle płakała. Nawet wtedy, kiedy ju

ż

spowitemu w szlafroki i szale postawiła na

stole pierwsze danie obiadu. Zaraz potem zasn

ą

łem. A kiedy obudziłem si

ę

nast

ę

pnego dnia rano i dla

zaczerpni

ę

cia oddechu

78
mojej zwierzynieckiej ulicy wyszedłem na słoneczny balkon, Basia z naprzeciwka zawołała cichutko:
"Kłapouch".
Gru

ź

lica. Pisz

ę

o niej w tym rozdziale, bo chocia

ż

sko

ń

czyła si

ę

w 1956 roku, była dzieckiem wojny. Zacz

ę

ła

Strona 18

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

si

ę

tu

ż

po powrocie z niewoli w 1940 roku obustronnym zapaleniem opłucnej z obfitym wysi

ę

kiem wodnym.

Ból przy ka

ż

dym oddechu, ból utopiony w gor

ą

czce, wielotygodniowej, spragnionej tylko wody i nie

zaspokojonej wod

ą

. Wyzdrowienie zastało mnie słabym, lec

ą

cym przez r

ę

ce, i tak ze

ś

ladem, jakim

ś

ś

ladem

w płucach, o którym mówił lekarz,

ż

e trzeba go kontrolowa

ć

, wracałem powoli do

ż

ycia. A

ż

wreszcie

zapomniałem o wszystkim, a raczej chciałem zapomnie

ć

. Ka

ż

d

ą

słabo

ść

prze

ż

ywałem w panicznym strachu i

tak

ż

e ze strachem odp

ę

dzałem j

ą

od siebie, bagatelizowałem, byle nie wraca

ć

do lekarzy. Cały ten długi

sze

ś

cioletni ci

ą

g złudze

ń

przerwał w ko

ń

cu przymusowy pobyt w sanatorium.

Pierwsze moje sanatorium w roku 1946. Sanatorium przeciwgru

ź

licze PCK na Chramców-kach w

Zakopanem. Miejsce zadbane, w lasku

ś

wierkowym, pełne pacjentów. Na pierwszy rzut oka miejsce

pogodne, bo i słu

ż

ba sanatoryjna uprzejma, i pacjenci zdrowi, mo

ż

e troch

ę

za zdrowi, pełni inicjatyw i planów

na przyszło

ść

. Troch

ę

tylko pesz

ą

ca tak zwana weranda przed- i popołudniowa, to jest przymusowe

79
le

ż

enie w pokoju albo na dworze, kiedy dopisała pogoda. Był tam lekarz, bardzo miły starszy pan, który

odznaczał si

ę

odwrotnym reagowaniem. Był optymist

ą

, bo jak twierdził, choroba jest w zasadzie nieuleczalna.

Miał aparat rentgenowski, chyba pierwszy rentgen wyprodukowany tu

ż

po jego wynalezieniu. W zwi

ą

zku z

tym kabina, w której si

ę

znajdował, była tak ciemna,

ż

e zanim człowiek dotarł za płyt

ę

aparatu, rozbijał po

drodze wszystkie przedmioty. Dopiero w tej ciemno

ś

ci nasz pan doktor krzyczał wesoło: "Brawo, brawo! Tego

si

ę

spodziewałem, nie zawiodłem si

ę

na panu! Jest! Jest!". "Co, panie doktorze?" "Kawerna wielko

ś

ci..."

- tu przerywał, wpatruj

ą

c si

ę

wnikliwie w aparat i kiedy pacjent nie wytrzymywał i pytał, jakiej wielko

ś

ci,

odpowiadał: "Jak panu powiem,

ż

e dyni, to pan nie uwierzy". Innym razem mówił do siebie cichutko i

rozpaczliwie: "Bo

ż

e! Bo

ż

e! Co si

ę

z panem dzieje? Niesłychane! W

ż

yciu czego

ś

takiego nie widziałem", a

kiedy pacjent ju

ż

omdlewał, dodawał: "Jest pan zupełnie zdrowy", a kiedy pacjent mu rado

ś

nie dzi

ę

kował,

odpowiadał: "Nie ma za co". Odwiedzał nas te

ż

na codziennym obchodzie. Wpadał do pokoju

ż

wawy i wesoły

i pytał:
-Pan pluje?". "Nie". "To

ś

wietnie!" "A pan?"

- zwracał si

ę

do drugiego. "Tak". "To znakomicie!" - i wybiegał. A

ż

jeden pacjent si

ę

doczekał, zapytał: "Panie

doktorze, dlaczego to dobrze,

ż

e ja pluj

ę

?". "Klatka piersiowa oczyszcza si

ę

80
z płuc". Krótko tam byłem, tylko półtora miesi

ą

ca i wyszedłem nie tyle zdrowszy, ile podniesiony na duchu.

I przyszedł rok 1949 - chyba najgorszy ze wszystkich.
Operacja była równoznaczna ze

ś

mierci

ą

. Za moich czasów w Krakowie na Zwierzy

ń

cu mówiło si

ę

: "Po tego

spod szóstego przyjechała w nocy karetka, podobno maj

ą

go operowa

ć

" - co oznaczało,

ż

e co

ż

yczliwsi biegli

do Norbertanek prosi

ć

Pana Boga,

ż

eby s

ą

siada zechciał przywróci

ć

do

ż

ycia. W dzieci

ń

stwie dwukrotnie

ż

egnałem si

ę

ze

ś

wiatem. Raz, kiedy pan doktor powiedział,

ż

e mam przepuklin

ę

, i drugi raz to samo o

ś

lepej

kiszce. W obu przypadkach nie doszło do zabiegu, gdy

ż

zanim to si

ę

stało, ten sam pan doktor w łaskawo

ś

ci

swojej postanowił przypadki moje przedtem poobserwowa

ć

. Obserwacja trwa do dnia dzisiejszego. Ale w

ko

ń

cu stało si

ę

. Zupełnie z innego powodu, ale stało si

ę

. Odp

ę

dzałem ten koszmar od siebie tygodniami,

miesi

ą

cami, kiedy płyn

ą

c

ą

ze mnie krew kryłem przed oczami najbli

ż

szych, kiedy ka

ż

da noc była

przera

ż

aj

ą

c

ą

walk

ą

mi

ę

dzy nadziej

ą

i rozpacz

ą

, a dzie

ń

paniczn

ą

ucieczk

ą

do ludzi, do bycia w

ś

ród nich do

upadłego, za wszelk

ą

cen

ę

. I tak jak przystało na owe romantyczne czasy, szedłem sobie w deszczu i wietrze

obcymi, jak mi si

ę

wydawało, ulicami, w wiosenne popołudnie, które w niczym wiosny nie przypomi-

81
nało. Do dzi

ś

nie wiem, co kazało mi si

ę

zatrzyma

ć

. Masywna tabliczka umieszczona tu

ż

obok głównej bramy

mówiła,

ż

e tu przyjmuje chirurg okre

ś

lonej specjalno

ś

ci, dr K..., od takiej do takiej godziny. Wła

ś

nie była ta

godzina, dokładnie. W troch

ę

zaniedbanej olbrzymiej poczekalni nie było nikogo. Kiedy usiadłem, opu

ś

ciły

mnie siły i wraz z nimi l

ę

k, pierwszy raz od wielu miesi

ę

cy. Dlatego kiedy otworzył zapraszaj

ą

co drzwi do

gabinetu, wszedłem z ulg

ą

. Ju

ż

po kilku minutach wiedziałem,

ż

e trafiłem wła

ś

ciwie,

ż

e trzeba tu było przyj

ść

o całe wieki wcze

ś

niej, na samym pocz

ą

tku. Miał kwadratow

ą

twarz i małe, uciekaj

ą

ce w gł

ą

b oczy. Badał

mnie, jak wszyscy lekarze, w milczeniu, a kiedy w ko

ń

cu powiedział,

ż

ebym nazajutrz przyszedł do szpitala,

zdawało mi si

ę

,

ż

e nie powiedział nic. I tak to tajemnic

ę

moj

ą

, ci

ą

gle tajemnic

ę

, nawet przed matk

ą

,

zaniosłem nast

ę

pnego dnia na Czerwony Pr

ą

dnik do brudnego, zatłoczonego, cuchn

ą

cego szpitala

ubezpieczalni społecznej. Najpierw zadał mi ból straszliwym badaniem "na

ż

ywo", bez znieczulenia. Reszt

ę

doby sp

ę

dziłem na przygotowaniach, po których domy

ś

liłem si

ę

,

ż

e operacja jest nieuchronna. Poło

ż

ony w

niewielkiej sali pełnej odoru ludzkiego cierpienia, popadłem w stan pół

ś

wiadomo

ś

ci i rezygnacji 2 gatunku

tych, w których zatraca si

ę

poczucie czasu, a twarze innych ludzi staj

ą

si

ę

nieczytelne. W dalszym ci

ą

gu nie

powiedział mi nic,

82

Strona 19

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

nawet wtedy, kiedy bezradnego, poddanego mechanizmowi rutynowych czynno

ś

ci, na które nie miałem

ż

adnego wpływu, przewie

ź

li mnie na sal

ę

operacyjn

ą

. Zanim zasn

ą

łem, pochylił si

ę

nade mn

ą

- zobaczyłem

jego twarz z bliska, inn

ą

ni

ż

zapami

ę

tałem dotychczas. Nie mógłbym okre

ś

li

ć

jej rysów, wiem tylko, co

poczułem - ch

ęć

dotkni

ę

cia jej w ge

ś

cie czuło

ś

ci. Przychodził codziennie rano. Obchodz

ą

c sal

ę

, wydobywał z

siebie jakie

ś

nieartykułowane pomruki, burkni

ę

cia bez słów. Szybki, niezgrabny, obijał si

ę

o kolejne łó

ż

ka,

unosz

ą

c metalowe tabliczki z wykresem temperatury i opuszczaj

ą

c je z hałasem. Do mnie przychodził na

ko

ń

cu. Bez słowa siadał na łó

ż

ku, odrzucał koc i czekał na zdj

ę

cie opatrunku, odrywaj

ą

c gwałtownie plastry,

gdy wydawało mu si

ę

,

ż

e siostra robi to zbyt delikatnie.

Prócz ostatnich słów, jakie wyrzekł do mnie,

ż

egnaj

ą

c si

ę

w dniu mojego wyj

ś

cia ze szpitala, odezwał si

ę

trzy

razy. Raz: "Nie st

ę

kaj, to nie mo

ż

e bole

ć

", drugi raz: "Nie wiem, jak podawa

ć

t

ę

idiotyczn

ą

streptomycyn

ę

", i

wreszcie kiedy pytałem go o rodzaj diety: "Mo

ż

e pan je

ść

wszystko".

A ten ostatni raz, przy po

ż

egnaniu, powiedział: "Wie pan, dlaczego nic nie mówi

ę

? Bo mam

ż

on

ę

ś

piewaczk

ę

".

Nie ró

ż

niłem si

ę

pewnie od nikogo w podobnych okoliczno

ś

ciach, kiedy wychodz

ą

c na ulic

ę

w równie

deszczow

ą

pogod

ę

jak wtedy, kiedy

83
tu nastawałem, zdawało mi si

ę

,

ż

e wychodz

ę

na sło

ń

ce.

W rok pó

ź

niej odwiedzałem grób ojca na cmentarzu Rakowickim. Na lewo, niedaleko głównej bramy,

przystan

ą

łem przy mogile pełnej

ś

wie

ż

ych kwiatów. Na tabliczce przeczytałem: DOKTOR K... CHIRURG.

Ilekro

ć

tam jestem, zawsze zatrzymuj

ę

si

ę

przy tym grobie i zawsze zapominam kupi

ć

kwiaty.

Rok 1955 - stan najci

ęż

szy z dotychczasowych. Sanatorium Pocztowców w Zakopanem na Antałówce.

Rokowania niedobre, wi

ę

c le

ż

ałem sobie cichutko, zdeterminowany, bezwolny. Pochylili si

ę

nade mn

ą

,

dosłownie i w przeno

ś

ni, najzacniejsi lekarze, jakich znałem, z charyzmatem "sprzed wojny", jak to nazywam,

to znaczy z tak

ą

religi

ą

lekarsk

ą

, która samo leczenie ł

ą

czyła z trosk

ą

o psychik

ę

pacjenta, stosown

ą

dla

jemu tylko przyrodzonych cech charakteru. Pa

ń

stwo doktorostwo Łotoccy.

Przez pierwszy miesi

ą

c dali mi spokój, ograniczyli si

ę

tylko do podawania leków. Nie był to ju

ż

czas

kamuflacji. Pojawiły si

ę

leki prawdziwe, rewolucyjne, ze streptomycyn

ą

na czele. Mimo to po trzydziestu

dniach zostałem odwieziony na konsultacj

ę

do sanatorium "Odrodzenie" do profesora Rzepeckie-go. Ten

wybitny chirurg ftyzjatra samym nazwiskiem siał groz

ę

w

ś

ród pacjentów, bo kontakt z nim oznaczał operacj

ę

,

wówczas jeszcze

85
ci

ęż

k

ą

i niebezpieczn

ą

. Profesor Rzepecki był rzeczywi

ś

cie gro

ź

ny, to znaczy wspaniały. Pow

ś

ci

ą

gliwy,

oszcz

ę

dny w słowach. Po przejrzeniu mojej historii choroby rozpocz

ą

ł długie badanie. Werdykt brzmiał: "Nie

nadaje si

ę

pan do zabiegu, przynajmniej na razie". Z tym wróciłem do Pocztowców. Do

ść

dobrze pami

ę

tam

moment powrotu, bo jak si

ę

potem okazało, był on decyduj

ą

cy w mojej suchotniczej karierze.

Kiedy stan

ą

łem w progu pokoju, poczułem,

ż

e dotkn

ę

ło mnie co

ś

w rodzaju ol

ś

nienia czy niezwykłego

przypływu energii. W ka

ż

dym razie nagle zobaczyłem si

ę

, je

ś

li mo

ż

na tak powiedzie

ć

, realnie, konkretnie.

Zdałem sobie spraw

ę

z wymiarów tego pomieszczenia, z po

ż

ytku łó

ż

ka i stołu, z wygody krzesła i w

ś

lad za

tym z tego,

ż

e jestem tu nie po to,

ż

eby umrze

ć

, tylko

ż

eby wyzdrowie

ć

. Przyszykowałem balkonowe łó

ż

ko

słu

żą

ce do le

ż

akowania, wlazłem do

ś

piwora i poło

ż

yłem si

ę

w nim na trzy miesi

ą

ce, od listopada do stycznia.

Dzie

ń

i noc, z krótkimi przerwami na jedzenie, le

ż

ałem na tym pokrytym dachem balkonie, w

ś

ród padaj

ą

cego

deszczu,

ś

niegu, pod zimnym sło

ń

cem albo ołowianym niebem. Co to było? Nie wiem. Wiem tylko,

ż

e

ogarn

ą

ł mnie spokój, wszechogarniaj

ą

cy, bezwładny spokój. Czas płyn

ą

ł wolno i po

ż

ytecznie. Wypełniany

snem i przebudzeniem, czytaniem ksi

ąż

ek i prób

ą

regulowania oddechu, liczeniem kawek na drzewach

86
i słuchaniem przez radio muzyki, odwiedzinami go

ś

ci i rozmowami z s

ą

siadami. W te dni pojawili si

ę

te

ż

trzej

wielcy chorzy na płuca: Szopen, Słowacki i Proust.
Zdawałoby si

ę

,

ż

e nic bardziej stosownego, jak odwiedzenie kolegi "po fachu", który w swoich smutkach,

przypisywanej sobie nadwra

ż

liwo

ś

ci, przeczuciach

ś

mierci, a tak

ż

e buncie przeciw niej wyra

ż

anym

przepływami gwałtownej t

ę

sknoty za miło

ś

ci

ą

- przywoływał ich obecno

ść

w sobie, czuł si

ę

im tak bliski,

ż

e

ka

ż

da wyra

ż

ana przez nich my

ś

l, ka

ż

da demonstracja uczu

ć

wydawały mu si

ę

jak jego własne.

Tymczasem okazało si

ę

,

ż

e przyszli,

ż

eby sprostowa

ć

pewne powszechne o nich mniemanie. Wszyscy trzej

zwrócili uwag

ę

,

ż

e moja egzaltacja jest o tyle niewła

ś

ciwa,

ż

e po pierwsze tr

ą

ci odrobin

ą

megalomanii, a po

drugie zam

ą

c

ą

prawdziwy sens ich twórczo

ś

ci.

ś

e nie trzeba myli

ć

tego, co chcieli powiedzie

ć

, z tym jak to wyra

ż

ali. Na przykład pierwsi dwaj dowodzili,

ż

e

Strona 20

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

to, co my dzisiaj nazywamy romantyzmem, nie było niczym innym jak konieczno

ś

ci

ą

chwili. Obaj zostali w

jaki

ś

sposób wyrzuceni ze swojego kraju, który jeszcze na domiar wszystkiego stracił racj

ę

bytu, został

skre

ś

lony z mapy Europy. Trzeba było do tego si

ę

odnie

ść

. Usiłowali wi

ę

c obok zdecydowanego protestu

wobec tego faktu, który uznali za akt zbrodniczej niesprawiedliwo

ś

ci, szuka

ć

87
przyczyn katastrofy w samych sobie. Wszystko wi

ę

c, co pisali, było owocem ich nienawi

ś

ci, goryczy,

sarkazmu, stanów jak najdalszych od metafizycznych uroje

ń

, przeciwnie, daj

ą

cych si

ę

zdefiniowa

ć

psychologicznie. Natomiast sposób wypowiadania si

ę

, j

ę

zyk, jakim si

ę

posługiwali, musiał by

ć

zgodny z mod

ą

ich czasu. Czasu przerafinowanej, pełnej ornamentyki uczuciowo

ś

ci i nadmiernej gadatliwo

ś

ci. Była to bro

ń

w

walce ze spu

ś

cizn

ą

o

ś

wiecenia, które w zadufanej wierze w pot

ę

g

ę

rozumu, w sprawdzalny ogl

ą

d

ś

wiata,

zabrn

ę

ło w

ś

lepy zaułek, stan

ę

ło przed

ś

cian

ą

nowej niewiedzy.

Proust za

ś

powiedział,

ż

e błogosławi swoj

ą

chorob

ę

, poniewa

ż

przez uwi

ę

zienie go we własnym pokoju,

przez zakaz opuszczania go, otworzyła mu wspaniały obszar ograniczenia. Ograniczenia, które jest ojcem i
matk

ą

wyobra

ź

ni. St

ą

d wła

ś

nie, z tych czterech

ś

cian, nie ruszaj

ą

c si

ę

z miejsca, domy

ś

lił si

ę

ś

wiata. A

poniewa

ż

miał sporo czasu i materialny komfort, mógł sobie pozwoli

ć

na długotrwale i szczegółowe badania.

Jak perły na sznur nanizał na swoje pióro ludzi, przedmioty, zjawiska i powstał naszyjnik ol

ś

niewaj

ą

cy, w

którym ka

ż

dy szczegół

ż

yje własnym, idealnie zaprojektowanym

ż

yciem, a cało

ść

jest kształtem i duchem

perwersji. Ale jeszcze,

ż

ebym nie zapomniał, wszyscy trzej panowie byli nie tylko czaruj

ą

cy i dobrze

wychowani, ale przede wszystkim dowcipni.

Min

ę

ły trzy miesi

ą

ce cierpliwie obserwowane przez lekarzy i wstałem. Wstałem, aby si

ę

podda

ć

pierwszej od

czasu nastania do sanatorium generalnej kontroli. Rozebrany do pasa, trz

ę

s

ą

c si

ę

z zimna czy strachu,

stan

ą

łem do badania. Było bardzo długie, za długie. Wreszcie usiadłem po drugiej stronie biurka,

naprzeciwko doktor Łotockiej. Czekałem, a

ż

sko

ń

czy co

ś

notowa

ć

w swoich papierach. W ko

ń

cu odło

ż

yła

wszystko i spojrzała na mnie. Wiecie, jak to jest, kiedy przestaje si

ę

oczekiwa

ć

na cokolwiek, kiedy

ś

wiat

zaczyna gwałtownie ucieka

ć

, znika

ć

z pola widzenia, trac

ą

c sw

ą

wag

ę

i wa

ż

no

ść

. Przecie

ż

wyrok ju

ż

zapadł

szesna

ś

cie lat temu, dot

ą

d czekałem tylko na jego wykonanie.

U

ś

miechn

ę

ła si

ę

do mnie i powiedziała: "Stał si

ę

cud". Wiecie, jak to jest, kiedy wszystkie dzwony

ś

wiata

zaczynaj

ą

gra

ć

, a z piersi wydobywa si

ę

szloch, którego nie potrafisz zamieni

ć

w

ś

miech. Obj

ę

ła mnie i

powiedziała,

ż

e nie powinienem si

ę

wstydzi

ć

,

ż

e mnie doskonale rozumie.

Mam taki dar, a mo

ż

e przywar

ę

,

ż

e zapominam. Zapominam tak definitywnie,

ż

e kiedy potem inni

przypominaj

ą

mi o prze

ż

ytej rado

ś

ci albo doznanej krzywdzie, do tego stopnia nie potrafi

ę

odtworzy

ć

okoliczno

ś

ci wydarze

ń

,

ż

e nawet ich temperatura emocjonalna zanika, pozostawiaj

ą

c zaledwie

ś

lad uczu

ć

, a

nie ich pełny wyraz. Pewnie dlatego łatwo przebaczam. Wystarczy mi si

ę

tylko troch

ę

podliza

ć

,

ż

eby na

89
powrót pozyska

ć

moj

ą

przychylno

ść

i ufno

ść

, mimo i

ż

wiem,

ż

e post

ę

puj

ę

głupio i lekkomy

ś

lnie. Ale nie

zawsze tak jest. Z sanatorium zapami

ę

tałem przecie

ż

i wyniosłem dwie nauki.

Nie wolno stosowa

ć

ż

adnych diet. Ta obecna moda na diety jest przera

ż

aj

ą

ca i krety

ń

ska. Organy

wewn

ę

trzne człowieka po to s

ą

stworzone,

ż

eby pracowały.

ś

ą

dek, w

ą

troba, jelita, nerki maj

ą

swoje

okre

ś

lone zadania i musz

ą

je wypełnia

ć

, je

ś

li nie chc

ą

by

ć

skazane na wymarcie. Tracenie na wadze jest

objawem choroby. Nadmierne tycie wynika ze złej przemiany materii albo ob

ż

arstwa. Mówi

ę

o tym dlatego,

ż

e

niczym w

ż

yciu tak si

ę

nie emocjonowałem jak cotygodniowym stawaniem na wadze i błaganiem Opatrzno

ś

ci

o utycie, cho

ć

by dwadzie

ś

cia, dziesi

ęć

deka, bo to wła

ś

nie, bardziej ni

ż

cokolwiek innego, oznaczało powrót

do zdrowia. I wybłagałem. W ci

ą

gu czterech miesi

ę

cy przybyło mi siedem kilogramów.

I druga nauka. Trzeba bardzo uwa

ż

a

ć

z tak zwanym prze

ż

ywaniem. Byłoby truizmem stwierdzi

ć

,

ż

e

ż

ycie

emocjonalne towarzyszy nam na równi z funkcjonowaniem organizmu, wi

ę

cej,

ż

e powodowane zmysłami

stanowi obok intelektualnej, mózgowej dyspozycji drug

ą

składow

ą

inteligencji. Jednak

ż

e dla higieny

ż

ycia, dla

zachowania trwałego zapasu energii, w ko

ń

cu dla wygody współ

ż

ycia z innymi lud

ź

mi - winno by

ć

przedmiotem spekulacji. Tak

90
wi

ę

c wybuchy emocji mog

ą

mie

ć

miejsce tylko w wypadkach skrajnych. Wtedy, kiedy splot okoliczno

ś

ci

wprost domaga si

ę

upustu niekontrolowanej energii. Erupcja taka zawsze idzie w parze z ogromnym kosztem

psychicznym, wi

ę

c cena tego wysiłku tylko wtedy ma warto

ść

, tylko wtedy odnosi skutek, kiedy to szale

ń

stwo

ujawniło si

ę

naturalnie, z organicznej potrzeby ekspansji uczu

ć

. Z kolei permanentny stan pobudzenia

emocjonalnego, szafowanie nim z byle powodu, przy ka

ż

dej okazji, jest sygnałem choroby. Choroby

niebezpiecznej i nam nienawistnej, bo zmierzaj

ą

cej do spalenia sił

ż

ywotnych, do wyjałowienia potencji, do

dezorientacji w

ś

wiecie uczu

ć

.

Jestem przekonany,

ż

e spekulowanie emocjami, albo ładniej, kontrolowanie siebie w ujawnianiu uczu

ć

, jest

Strona 21

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

nie tylko mo

ż

liwe, ale konieczne. To proces podobny do kształcenia siły woli, do wmawiania sobie

wstrzemi

ęź

liwo

ś

ci. Argumenty przemawiaj

ą

ce na korzy

ść

tego wysiłku s

ą

proste.

Nie ma takiego nieszcz

ęś

cia, które by nie było mniejsze od tego, które nas spotka w przyszło

ś

ci. Osi

ą

gni

ę

cie

mo

ż

liwo

ś

ci ustatkowania emocji, opanowania gry uczu

ć

, przynosi jeszcze inn

ą

korzy

ść

. Stajemy si

ę

w oczach

innych bardziej wiarygodni, nasza obecno

ść

w

ś

ród ludzi staje si

ę

po

żą

dana.

Zegnam si

ę

z sanatorium. Tym wszystkim, którzy w ci

ą

gu tych lat mojej biedy, lat wst

ę

pu-

91
j

ą

cej młodo

ś

ci, czasu si

ę

gania gar

ś

ciami po wszystkie dary

ż

ycia, nie zauwa

ż

yli mojej słabo

ś

ci i dopu

ś

cili

mnie do swojego grona na równoprawnych z innymi warunkach, tym wszystkim z całego serca dzi

ę

kuj

ę

.

Okupacja
W roku 1984 albo 85 na zaproszenie przyjaciół znalazłem si

ę

w Szwajcarii. W Zurychu miałem odby

ć

spotkanie z rodakami. Równocze

ś

nie ze mn

ą

przebywała tam Aleksandra Watowa i na jej

ż

yczenie

organizatorzy poł

ą

czyli nas w jednym polonijnym wieczorze. Jak to zwykle przy tego rodzaju okazjach, my,

przybyli z kraju, mieli

ś

my obowi

ą

zek opowiedzenia o tym, co si

ę

dzieje, wyra

ż

enia swoich opinii i

przewidywa

ń

. Polski

ż

ywioł wkraczał dopiero w ferwor dyskusji, kiedy to w

ś

cieraniu si

ę

ż

nych pogl

ą

dów

zacierał si

ę

jednolity punkt widzenia, jak to zwykle u nas, by w ko

ń

cu, tak

ż

e po polsku, zako

ń

czy

ć

si

ę

zbrataniem, wiar

ą

w przyszło

ść

i zgodnym "kochajmy si

ę

".

Ale tego wieczoru było inaczej. Pani Aleksandra zacz

ę

ła od zwierzenia, od opowie

ś

ci o swojej wojnie, o

niezrozumiałym szale

ń

czym zagubieniu w wielkim kraju, który uznał za wła

ś

ciwe i zwyczajne nie tłumaczy

ć

si

ę

nikomu i przed nikim ze swojego bezprawia. I nagle, PO blisko pi

ęć

dziesi

ę

ciu latach od tamtych dni, w

Szwajcarii, w tym sterylnym uładzonym

94
luksusie pojawił si

ę

Zwi

ą

zek Radziecki. Jak obcy twór z wojen gwiezdnych, jak gigantyczne zagro

ż

enie dla

ś

wiata dawno urz

ą

dzonego, rz

ą

dz

ą

cego si

ę

dawno zatwierdzonymi prawami. Pani Watowa mówiła spokojnie,

z dystansem, jaki dzielił j

ą

od tamtych lat, ale wła

ś

nie dlatego mo

ż

na było konkretniej, z chłodniejsz

ą

wyrazisto

ś

ci

ą

przyjrze

ć

si

ę

tamtej rzeczywisto

ś

ci, której absurd nie da si

ę

porówna

ć

z

ż

adnym obrazem

ludzkich wynaturze

ń

. Nie o

ś

mieliłbym si

ę

nawet zbli

ż

y

ć

do opisu tego makabrycznego pejza

ż

u - zrobiło to ju

ż

wielu wielkich pisarzy, naocznych

ś

wiadków, ofiar tamtych losów. Słuchałem zdr

ę

twiały. Nie dlatego, abym

nic nie wiedział o tym skazaniu na kl

ę

sk

ę

nie daj

ą

c

ą

si

ę

porówna

ć

z niczym z przeszło

ś

ci, bo nie kl

ę

sk

ę

przegranej wojny ani zemst

ę

ż

ywiołów, ale unicestwienie za sam fakt istnienia, za przynale

ż

no

ść

do

okre

ś

lonego narodu. Słuchałem zdr

ę

twiały i upokorzony, bo nas, tych po lewej stronie Wisły, omin

ą

ł ten los.

Byli

ś

my uczestnikami innej okupacji i cho

ć

oskar

ż

eni za t

ę

sam

ą

win

ę

polsko

ś

ci, i ostatecznym wyrokiem na

równi ze wszystkimi skazani na likwidacj

ę

, to przynajmniej w warunkach systemu praw naje

ź

d

ź

cy, który

usiłował go przestrzega

ć

. To stwarzało pewne pole manewru, które nasz naród wykorzystał do granic

mo

ż

liwo

ś

ci. Od stworzenia armii podziemnej do dbało

ś

ci o mo

ż

liwie nieprzerwany tok intelektualnej ci

ą

gło

ś

ci.

95
Do jakiego stopnia czas zweryfikował te dwa systemy? Czy pozostało

ść

tego potwornego maria

ż

u nie bł

ą

ka

si

ę

jeszcze w naszej

ś

wiadomo

ś

ci, czy nie ma wpływu na ocen

ę

obecnej rzeczywisto

ś

ci?

Wydaje si

ę

,

ż

e po Niemcach hitlerowskich nie zostało nic. Utopili

ś

my pami

ęć

o nich w kloace historii. Do tego

stopnia,

ż

e obecne my

ś

lenie o Europie, w tym o zachodnim s

ą

siedzie, przemilcza ten niedawny koszmar i

prócz sporadycznych sygnałów o tradycyjnym zagro

ż

eniu nie wpływa na ogóln

ą

tendencj

ę

koegzystencji, na

wiar

ę

w kategoryczn

ą

nienaruszalno

ść

naszej wolno

ś

ci. Ze Wschodem jest troch

ę

inaczej. To,

ż

e zakochał

si

ę

w nas i od uroczystego

ś

lubu z nami, tego sprzed dwustu lat, wszelkie nasze kroki rozwodowe traktuje jak

chwilowy nasz kaprys - jest oczywiste. Przecie

ż

wpisany w organizm, gł

ę

boko zakodowany w genach jest

jego ci

ą

g do zbawiania

ś

wiata. Trudno,

ż

eby

ś

my nie stali si

ę

przedmiotem jego zainteresowania, skoro

le

ż

ymy na pocz

ą

tku drogi tej ekspansji. Ze swojego punktu widzenia ten nasz nie do

ść

usatysfakcjonowany

terytorialnie s

ą

siad jest w zgodzie z najprostsz

ą

logik

ą

. Zdumienie mo

ż

e budzi

ć

tylko reakcja nas samych,

zwłaszcza tych, którzy na własnej skórze zakosztowali blisko

ś

ci obcowania z tym tworem. Oczywi

ś

cie

pomijam wszystkich prawdziwych zdrajców, którzy pod hasłem tak zwanej ideologii komunistycznej, z
dyspozycji

96
wschodniego mocarstwa urz

ą

dzili nam Polsk

ę

czterdziestu pi

ę

ciu lat powojennych. Byli wypadkow

ą

wyniku

wojny i zrz

ą

dzeniem decydentów o podziale Europy skorzystali z mo

ż

liwo

ś

ci podporz

ą

dkowania naszego

narodu tym, którym słu

ż

yli. Ale byli

ś

my, i w pewnym sensie nadal jeste

ś

my,

ś

wiadkami innego zjawiska -

trwaj

ą

cej fascynacji tym, co mo

ż

na by nazwa

ć

wiewem Wschodu. Nikt nie mo

ż

e nie dzieli

ć

podziwu dla

fenomenu, jakim jest na przykład twórczo

ść

artystyczna tego regionu

ś

wiata i znaczenia tej sztuki dla

Strona 22

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

ogólnego dorobku kultury. Bez literatury i muzyki rosyjskiej byliby

ś

my zubo

ż

eni o ogl

ą

d człowieka w jego

najbardziej zagadkowych zakamarkach. Nikt te

ż

, kto zetkn

ą

ł si

ę

z tamtymi lud

ź

mi, nie mo

ż

e stan

ąć

bez

podziwu dla ich inteligencji i wyobra

ź

ni, tej szczególnej wyobra

ź

ni, jaka pozwala na zobaczenie

ś

wiata, na

dokonanie jego trafnej diagnozy bez fizycznej mo

ż

liwo

ś

ci poruszania si

ę

w nim. No dobrze. Ale fascynacja, o

której mówi

ę

, mogłaby by

ć

bezinteresowna, tak jak to ma miejsce w normalnych stosunkach mi

ę

dzy lud

ź

mi,

tak

ż

e w stosunkach mi

ę

dzy narodami. Niemcy podziwiaj

ą

Francuzów za wyrafinowanie i finezj

ę

(Francji

wystarczy zachwyt nad sam

ą

sob

ą

), Skandynawowie chcieliby mie

ć

temperament Włochów, Polakom

imponuj

ą

Stany Zjednoczone, a Amerykanom Europa. Nasz podziw dla Rosji tr

ą

ci interesem, czym

ś

w

rodzaju przekupstwa za mo

ż

liwo

ść

spokoju, a wi

ę

c jest

97
fałszywy. Dla nas i dla nich. Nawet kiedy jest szczery. Ale jest jeszcze co

ś

gorszego.

U ludzi z tamtych stron, tych najbardziej nara

ż

onych na sowieckie wywózki i tych, którzy potem stamt

ą

d

powracali, nie mo

ż

na zauwa

ż

y

ć

tego, co wida

ć

przewa

ż

nie u skazanych na cierpienie - odrazy do sprawców

cierpie

ń

. Przeciwnie. Na wszystkie opowie

ś

ci o swojej wojennej gehennie zarzucaj

ą

zmi

ę

kczaj

ą

c

ą

mgł

ę

,

która, zacieraj

ą

c drastyczne kontury, uwydatnia na poły m

ę

cze

ń

ski, na poły sentymentalny obraz pogodzenia.

Jakby w ich skazaniu na pogard

ę

i upokorzenia nie było niczyjej winy, a ich pobyt tam był rodzajem misji,

zado

ść

uczynieniem za własne i cudze grzechy. Sk

ą

d si

ę

to bierze? Co wprowadza tych ludzi w stan moralnej

dezorientacji? Klimat tamtych stron? Pejza

ż

tej równiny, na której wszystko ro

ś

nie bez

ż

adnej potrzeby, czy

zimowy

ś

nieg pokrywaj

ą

cy nieprawdopodobne przestrzenie nieskalan

ą

biel

ą

. Czy mo

ż

e tamtejsi ludzie, ludzie

dobrzy, uczynni, współczuj

ą

cy, bo na równi obarczeni n

ę

dz

ą

. A mo

ż

e to jeszcze co

ś

innego.

Bywa tak,

ż

e człowiek dr

ę

czony systematycznie z sadystycznym poczuciem dr

ę

cz

ą

cego,

ż

e czyni to dla

dobra ofiary, dla wyznaczenia mu wła

ś

ciwego miejsca podległego oprawcy,

ż

e taki człowiek zaczyna

przywyka

ć

do swego uzale

ż

nienia i z instynktu samoobrony, instynktu

ż

ycia, po prostu szuka ratunku we

wmówieniu

98
sobie wygody psychicznej, aby z czasem doprowadzi

ć

si

ę

do uznania tego stanu za jedynie słuszny i

po

żą

dany. Nic dziwnego,

ż

e uwolniony, przywrócony do normalno

ś

ci staje bezradny wobec jej wymogów i ze

łz

ą

w oku powraca do czasu zniewolenia, gł

ę

bszego, jak mu si

ę

zdaje, wznio

ś

lejszego od konieczno

ś

ci

pobytu w

ś

ród tak zwanych wolnych ludzi. Widziałem dziesi

ą

tki tamtych twarzy, zagubionych i

zdegustowanych, które o

ż

ywiały si

ę

tylko na wspomnienie Rosji. Twarze ludzi, których pobyt tutaj i spojrzenie

na Polsk

ę

s

ą

przez nich oceniane z punktu widzenia tamtej ojczyzny.

Ś

wiat zachodni w błogiej, przyrodzonej mu niewiedzy, z dobrodusznym u

ś

miechem niewini

ą

tka namawia nas

do przyjaznych stosunków z naszym wschodnim s

ą

siadem. Zgoda. Ale co ma zrobi

ć

mały kraj,

ż

eby

u

ś

mierzy

ć

w tym kolosie

żą

dz

ę

posiadania go. Kiedy

ż

adne zapewnienia,

ż

adne układy nie b

ę

d

ą

miały cech

trwało

ś

ci, a wszelkie kroki naprzeciw ufno

ś

ci po krótkim marszu zderz

ą

si

ę

ze

ś

cian

ą

starych urazów. Wi

ę

c

mo

ż

e poczeka

ć

, je

ś

li to tylko b

ę

dzie mo

ż

liwe. Bez zachwytów i bez wrogo

ś

ci. Poczeka

ć

na zmian

ę

uczu

ć

niew

ą

tpliwie silniejszego od nas s

ą

siada. Ale pod surowym warunkiem,

ż

e w tym samym czasie zaczniemy

wreszcie zajmowa

ć

si

ę

sob

ą

. I samodzielnie, bez ogl

ą

dania si

ę

na kogokolwiek, tworzy

ć

rzeczywisto

ść

na

miar

ę

osi

ą

gni

ęć

krajów cywilizowanych. Trzeba by mo

ż

e zacz

ąć

od zmiany stosunku do

99
własnego pa

ń

stwa i przyj

ąć

do wiadomo

ś

ci po pierwsze - jego istnienie, i po drugie - obecno

ść

jego uzna

ć

za

wspólne nadrz

ę

dne dobro. Takie prze

ś

wiadczenie miałoby t

ę

zalet

ę

,

ż

e wszystkie niepowodzenia i bł

ę

dy w

budowaniu systemu współ

ż

ycia braliby

ś

my na siebie, a nie zwalali na zmistyfikowany abstrakcyjny twór ze

stolic

ą

w Warszawie.

ś

e złodziejstwo, korupcja i bezprawie byłyby likwidowane w społecznym poczuciu

odpowiedzialno

ś

ci, ze wszystkimi tego społecze

ń

stwa prerogatywami, a tylko w imieniu pa

ń

stwa.

ś

e

priorytetem my

ś

lenia i post

ę

powania w kształtowaniu narodu byłaby jednostka ludzka, ka

ż

dy z nas z osobna,

bo tylko poprzez trosk

ę

o ni

ą

, poprzez dbanie o jej znaczenie i godno

ść

mo

ż

na by si

ę

doczeka

ć

społecze

ń

stwa moralnie dojrzałego. Godno

ść

. Tym jednym słowem mo

ż

na by okre

ś

li

ć

wszystko, z czym inni

musieliby si

ę

liczy

ć

. Bo jest to poczucie własnej warto

ś

ci i wielkoduszno

ść

, surowo

ść

wobec siebie samego i

wspaniałomy

ś

lno

ść

wobec szukaj

ą

cych pomocy. I honor. Ten szczególny stan ducha, który ka

ż

e bra

ć

odpowiedzialno

ść

za własne post

ę

powanie i je

ś

li trzeba, ponosi

ć

wszelkie jego konsekwencje. O co wi

ę

c w

rezultacie idzie? Jak powiadaj

ą

przemy

ś

lni obserwatorzy

ż

ycia: "Je

ś

li nie wiadomo o co chodzi - na pewno

chodzi o pieni

ą

dze..."

Ale

ż

tak. Oczywi

ś

cie,

ż

e idzie o dobrobyt. Ten materialny i ten duchowy. Bo jak dowiodły dzieje, tylko on

stanowi o prawdziwej sile.

100
Co

ś

mi si

ę

zdaje,

ż

e Rosja jest kobiet

ą

. Du

żą

, raczej czarn

ą

, urodziw

ą

, demoniczn

ą

i liryczn

ą

na zmian

ę

,

Strona 23

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

rozlewaj

ą

c

ą

si

ę

w dobroduszno

ś

ci i rozdawnictwie dóbr swojego ciała, ale z tego tytułu wła

ś

nie czerpi

ą

c

ą

najwi

ę

ksze korzy

ś

ci, bardzo zazdrosn

ą

i nade wszystko kłamliw

ą

tym jedynym rodzajem kłamstwa, jaki jest

udziałem wył

ą

cznie kobiety, kłamstwa, do którego nie tylko nigdy si

ę

nie przyzna, ale za które, za zarzucanie

go jej, trzeba przeprasza

ć

do ko

ń

ca

ż

ycia. Czy nie warto przeciwstawi

ć

si

ę

jej zamo

ż

no

ś

ci

ą

ducha i ciała,

któr

ą

powy

ż

ej nazwałem dobrobytem? Mo

ż

e to byłby sposób na to, aby ch

ęć

zdobycia nas zamieniła na

podziw.
I troch

ę

od rzeczy - a mo

ż

e niezupełnie. Kiedy

ś

, jeszcze za Bre

ż

niewa, po jakich

ś

filmowych zaj

ę

ciach

musiałem wraca

ć

z Moskwy kolej

ą

. Podró

ż

była cz

ęś

ciowo nocna i uci

ąż

liwa. W moim przedziale z

kuszetkami jechała bardzo miła staruszka. Opowiadała,

ż

e mieszka na Syberii i wła

ś

nie od trzech tygodni

w

ę

druje do Niemiec Zachodnich, do swoich dzieci, syna i synowej, których nie widziała od dwudziestu lat.

Bardzo długo starała si

ę

o t

ę

mo

ż

liwo

ść

i teraz szcz

ęś

liwa i podniecona zmierza w nieznany

ś

wiat.

Wypytywała mnie, jak tam jest, jak tam jeszcze daleko i ile jeszcze granic trzeba przekroczy

ć

. Nad ranem

wygrzebała ze swoich tobołków co

ś

w rodzaju pudełka czy kartonu, aby w tajemnicy, w przypływie ufno

ś

ci

pokaza

ć

l
101
mi ciasto. Ciasto rumiane i jeszcze pachn

ą

ce, które upiekła przed wyjazdem i które było przysmakiem jej

dzieci.

Ś

miała si

ę

i mówiła,

ż

e niczego innego nie potrafiła wymy

ś

li

ć

na prezent dla nich. Na granicy z Polsk

ą

wkroczyła do wagonu umundurowana wataha ruskich

ż

ołnierzy czy celników i wiedziona nieomylnym

instynktem run

ę

ła na ciasto staruszki. Rozkru-szyli je na drobny pył i poszli. Płakała ju

ż

potem cał

ą

drog

ę

, a w

Warszawie, kiedy wysiadałem, powiedziała mi: "Przyjechałby pan do nas na Syberi

ę

. Tam jest naprawd

ę

pi

ę

knie".

Tak. Moja okupacja była inna. Kraków oniemiał, st

ęż

ał, i gdyby to było mo

ż

liwe, zapadłby si

ę

pod ziemi

ę

.

Zawsze był pow

ś

ci

ą

gliwy. Nie narzucał si

ę

nikomu. Pilnował swoich zabytków i piel

ę

gnacji tradycji po

ś

wi

ę

cał

wi

ę

cej czasu ni

ż

budowie czego

ś

nowego. Teraz, kiedy defiladowym krokiem wkroczyła armia niemiecka,

wygl

ą

dał jak kto

ś

, komu do mieszkania latami urz

ą

dzanego, z kanapami, kredensami, stołami na dwana

ś

cie

osób, obrusami i dywanami, wpuszczono stado

ś

wi

ń

. Powoli, systematycznie i sprawnie Hitler zacz

ą

ł

urz

ą

dza

ć

stolic

ę

Generalnego Gubernatorstwa w gł

ę

bokim prze

ś

wiadczeniu,

ż

e po wiekach zerkania w

stron

ę

Wawelu znalazł si

ę

wreszcie u siebie.

Nie byłem bezpo

ś

rednim

ś

wiadkiem pierwszych miesi

ę

cy zadomawiania si

ę

Niemców w Krakowie. Najpierw

siedem miesi

ę

cy niewoli, a PO powrocie ju

ż

tylko łó

ż

ko. Le

ż

ałem zmorzony

102
chorob

ą

półprzytomny, półu

ś

piony i tylko w gor

ą

czkowych przebłyskach

ś

wiadomo

ś

ci dowiadywałem si

ę

o

wywózce profesorów Uniwersytetu Jagiello

ń

skiego, o O

ś

wi

ę

cimiu, o likwidacji tysi

ę

cy ludzi, o rozstrzelaniu

jednej nocy pi

ę

ciu chłopców z mojej ulicy. Wróciłem do przytomno

ś

ci, jako

ś

tak nagle, mo

ż

e dlatego,

ż

e w

innym

ś

wiecie, w miejscu, którego prawie nie znałem, w mieszkaniu mojego przyrodniego brata Józefa i

przyrodniej siostry Heleny. Pewnej nocy matka przewiozła mnie do nich samochodem znajomych w l

ę

ku

przed aresztowaniem. I tak zamieszkali

ś

my wszyscy przy placu Dominika

ń

skim, i ju

ż

nigdy wi

ę

cej nie

wróciłem na Zwierzyniec. Zaraz potem pojawiło si

ę

co

ś

, o czym dot

ą

d nie my

ś

leli

ś

my, nawykli do

codzienno

ś

ci tej samej od lat, z tymi samymi porami roku i stosownymi do nich porami dnia - pojawiła si

ę

bieda. Niemal z godziny na godzin

ę

, bliska tej, o jakiej mo

ż

na było wyczyta

ć

tylko w ksi

ąż

kach o

ż

ebrz

ą

cych

sierotach. Moja biedna matka nie

żą

dała niczego od nas, swoich synów. Miała ustalony tryb

ż

ycia, któremu

oddawała si

ę

bez poczucia zagro

ż

enia, w niezmiennym rytuale. O siódmej rano szła do sklepu po bułki i

mleko. O ósmej ko

ś

ciół Dominikanów, tu

ż

przy domu, pi

ę

kny, tak

ż

e gotycki, a jak

ż

e, pusty o tej porze, z

przemykaj

ą

cymi zakonnikami w białych habitach. Ilekro

ć

tam zajrzałem, siedziała sobie cichutko w ławce. O

dziewi

ą

tej wracała do domu i potem była ju

ż

tylko w kuchni. Po południu

103

szła do s

ą

siadek na "bajki". Wieczorem dzieliła si

ę

z nami naj

ś

wie

ż

szymi wiadomo

ś

ciami, a ka

ż

da z nich

zapowiadała zwyci

ę

ski koniec wojny. Przed za

ś

ni

ę

ciem zagl

ą

dała do mojego pokoju i ostro

ż

nie,

ż

eby mnie

nie zbudzi

ć

, poprawiała na mnie kołdr

ę

. Tak j

ą

zapami

ę

tałem najbardziej. Bo teraz, kiedy wracam do niej po

tylu latach, my

ś

l

ę

sobie,

ż

e była przede wszystkim matk

ą

mojego dzieci

ń

stwa i wczesnej młodo

ś

ci. Potem

opuszczała mnie stopniowo, a

ś

ci

ś

lej, pozostawiała mnie mojej samodzielno

ś

ci. Pocz

ą

tkowo nie zachwycała

si

ę

wyborem mojego zawodu. Marzyła dla mnie o czym

ś

lepszym,

ż

e zostan

ę

na przykład wybitnym

urz

ę

dnikiem magistratu. Ale potem przyj

ę

ła do wiadomo

ś

ci

104
moj

ą

obecno

ść

w tak odległym dla niej

ś

wiecie, cho

ć

nigdy nie

ś

ledziła jej ze szczególnym zainteresowaniem.

Strona 24

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

Chyba si

ę

nie pomyl

ę

, kiedy powiem,

ż

e tylko raz widziała mnie na scenie. Było to przy okazji Odysa u

Feaków, sztuki Stefana Flukowskiego o tematyce, jak łatwo si

ę

domy

ś

li

ć

, antycznej, kiedy rozebrany prawie

do naga wyst

ą

piłem w niewielkiej roli. Wszyscy zreszt

ą

byli rozebrani, cho

ć

oczywi

ś

cie z ró

ż

nym sukcesem.

Ja na przykład wa

ż

yłem wówczas czterdzie

ś

ci osiem kilogramów, natomiast Władysław Wo

ź

nik graj

ą

cy

Odysa - sto pi

ęć

. Otó

ż

kiedy Wo

ź

nik wszedł na scen

ę

, notabene wyłowiony z Morza

Ś

ródziemnego, moja

matka zapytała s

ą

siadki, czy to ja. Stwierdziłem,

ż

e nie było szczególnego sensu w tym, aby namawia

ć

j

ą

do

dalszego ogl

ą

dania mnie w teatrze.

Dzieci równie

ż

odwdzi

ę

czaj

ą

si

ę

rodzicom za ich wyobra

ż

enie o nich. Mieli

ś

my s

ą

siadk

ę

, mał

ą

dziewczynk

ę

,

córk

ę

malarza pokojowego, male

ń

kiego, niewiele wy

ż

szego od niej. Kiedy

ś

odwiedziła nas przed jakimi

ś

ś

wi

ę

tami i zastała moj

ą

matk

ę

stoj

ą

c

ą

na krze

ś

le postawionym na stole i przyczepiaj

ą

c

ą

do karnisza firank

ę

nad oknem. Zawołała: "Jaka pani du

ż

a! Prawie jak mój tatu

ś

!". Pi

ę

kne s

ą

takie mniemania dzieci o rodzicach

i rodziców o dzieciach, bo

ś

wiadcz

ą

o wzajemnym zachwycie, a ten jest dzieckiem miło

ś

ci.

Mówiłem,

ż

e do

ść

wcze

ś

nie zacz

ę

li

ś

my si

ę

z matk

ą

od siebie oddala

ć

. Sprawiło to na pew-

l
105
no samo

ż

ycie. Ja wyw

ę

drowałem z Krakowa. Matka w nim pozostała. Ale ta osobno

ść

miała nie tylko

geograficzn

ą

przyczyn

ę

.

Ś

wiat, który mnie ogarn

ą

ł, był zachłanny. Nie traktował zdrady w postaci powrotu do

realno

ś

ci. Zmusił mnie na wiele lat do trwania w nim, ka

żą

c wierzy

ć

nie tylko w swoje powaby, ale tak

ż

e w

jedyny jakoby sens. Moja matka za

ś

nie ruszała si

ę

z miejsca, bo było jej w nim dobrze. Nie tylko dlatego,

ż

e

tak ju

ż

jest w Krakowie.

ś

e kopiec Ko

ś

ciuszki jest najwy

ż

szym wzniesieniem, Planty najpi

ę

kniejszym

parkiem, a Wisła najpi

ę

kniejsz

ą

rzek

ą

, ale z instynktownego przekonania o zb

ę

dno

ś

ci podró

ż

owania, z l

ę

ku

przed odwiedzeniem jakich

ś

miejsc, które nie zast

ą

pi

ą

wygody własnego domu. Albo mo

ż

e jeszcze z innego

powodu, który tłumaczyłby taki mianowicie zdumiewaj

ą

cy fakt,

ż

e nigdy nie zobaczyłem jej u siebie, nigdy nie

była moim go

ś

ciem. Otó

ż

matka, maj

ą

c czterech synów, nie przepadała za dziewczynkami. Nie, nie

agresywnie, nie z kompleksu antyfeminiz-mu, ale jako

ś

tak filozoficznie, raczej z miło

ś

ci do chłopców. Raz

baba wpadła pod tramwaj, pod trójk

ę

na ulicy Sławkowskiej, tramwaj si

ę

wykoleił, a baba poszła do domu.

Matka wróciła chora z przej

ę

cia i powiedziała: "Gdyby to był młody człowiek, to by go zabiło". Dawała mi te

ż

bezcenne rady: "Je

ś

li

ż

ona powie ci,

ż

e si

ę

ź

le czuje - nie wierz jej - ona zawsze b

ę

dzie si

ę

ź

le czuła, a ty

umrzesz wcze

ś

niej. Kiedy

ż

ył twój

106
ojciec, którego bardzo kochałam, miałam reumatyzm, gru

ź

lic

ę

, raka, wszystkie nieuleczalne choroby, kiedy

umarł, poczułam si

ę

jak nowo narodzona". Albo: "Je

ż

eli ju

ż

musisz zadawa

ć

si

ę

z tymi dziewuchami, to

przynajmniej z ładnymi". "Dlaczego?" "Bo brzydkie s

ą

takie same". Tak wi

ę

c si

ę

działo,

ż

e przez wszystkie

moje dorosłe lata tylko ja odwiedzałem matk

ę

w jej mieszkaniu przy placu Dominika

ń

skim. I kiedy wpadałem,

na ogół bez uprzedzenia, niezmiennie czekał na mnie wspaniały obiad, niezmienna jej czuło

ść

dla mnie i te

same pytania: "Czy wysypiasz si

ę

w nocy? Czy ona daje ci je

ść

? Dlaczego nosisz takie krótkie paletko? Na

pewno marzniesz w kolana".
Umarła nagle, bez uprzedzenia, jakby nie chciała sprawia

ć

kłopotu, w osiemdziesi

ą

tym szóstym roku

ż

ycia.

Kocham moj

ą

matk

ę

. Młod

ą

, pachn

ą

c

ą

tylko jej perfumami, jak wtedy, kiedy pochylała si

ę

nad łó

ż

eczkiem,

aby pocałowa

ć

mnie na dobranoc.

A w moim okupacyjnym Krakowie powracało

ż

ycie silniejsze od tych, którzy chcieli zmieni

ć

je na pozór

ż

ycia.

Wraz z nim zacz

ę

ły funkcjonowa

ć

instytucje. Cztery spo

ś

ród nich były dobroczynne. Magistrat, elektrownia

miejska, gazownia miejska i miejskie tramwaje. Chroniły u siebie nauczycieli, lekarzy, in

ż

ynierów, artystów.

Poupychani, pełnili funkcje najcz

ęś

ciej odległe od swoich profesji i z czasem stali si

ę

kim

ś

w rodzaju cichej

elity tych zakładów. Brat mój,

107
przedwojenny podporucznik kawalerii (5. pułk ułanów w Ostroł

ę

ce, 22. w Brodach), poszedł do stra

ż

y

po

ż

arnej. Ja dostałem si

ę

do gazowni. Trzeba było zarabia

ć

na

ż

ycie. O gazowni niewiele mam do

powiedzenia, cho

ć

tak wiele, bo na cał

ą

wojn

ę

zapewniła mi prac

ę

. Wiem tylko,

ż

e było mi tam dobrze.

Po raz pierwszy zetkn

ą

łem si

ę

tak blisko z robotnikami. Byli nadzwyczajni. Praca nie była dla nich dopustem

bo

ż

ym, kar

ą

za grzech pierworodny, tylko oczywistym celem, korzy

ś

ci

ą

materialn

ą

, jak

ą

z niej odnosili. Ich

filozofi

ą

było przekonanie,

ż

e jako

ść

ż

ycia, jego sens, a nawet jego uroda s

ą

uzale

ż

nione od jako

ś

ci

wykonywanej pracy, od sumienno

ś

ci i poczucia spełnienia jej do ko

ń

ca. Nietrudno sobie wyobrazi

ć

,

ż

e ten ich

wysiłek, fizycznie nieporównywalny z innymi, był probierzem moralnym. Czym

ś

w rodzaju znaku

rozpoznawczego maj

ą

cego

ś

wiadczy

ć

o człowieku w ogóle. Wyra

ź

niej to mogłem zauwa

ż

y

ć

ź

niej, ju

ż

po

wojnie, kiedy znalazłem si

ę

na

Ś

l

ą

sku.

Pami

ę

tam,

ż

e kiedy tam nastałem, chciałem uciec nast

ę

pnego dnia. Od szaro

ś

ci dymu, gmatwaniny szyn,

brzydoty budynków. Ale kiedy pó

ź

niej miałem mo

ż

no

ść

zajrze

ć

do ich wn

ę

trza, okazało si

ę

,

ż

e s

ą

schludne,

Strona 25

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

zadziwiaj

ą

co czyste i

ż

e mieszkaj

ą

w nich ludzie zakorzenieni nie tylko w swojej pracy, ale tak

ż

e w gł

ę

bokiej

tradycji obyczajów.

ś

e ich

ż

ycie rodzinne, z matk

ą

na czele, piel

ę

gnuje uczucie wi

ę

zi i przede

108
wszystkim dbało

ść

o przestrzeganie hierarchii, miejsca wyznaczonego poszczególnym członkom rodziny w

zale

ż

no

ś

ci od ich wieku i stosunku do pracy. Matka była rozdawczyni

ą

chleba. Pierwszy otrzymywał go ojciec,

potem doro

ś

li synowie, potem córki, a na ko

ń

cu dzieci. Wszystkie wa

ż

ne problemy były rozstrzygane

wspólnie, a powzi

ę

te decyzje miały wag

ę

wy

ż

sz

ą

od wszelkich innych nakazów.

Tak zwani intelektuali

ś

ci w przypływie wzmo

ż

onego mniemania o sobie s

ą

skłonni uzurpowa

ć

dla siebie

zdolno

ść

pojmowania wy

ż

szych uczu

ć

jako sfer

ę

szczególnego umysłowego wyrafinowania. Tam, na

Ś

l

ą

sku,

to nie oni, ale wła

ś

nie robotnicy powiedzieli mi pierwsi,

ż

e je

ś

li przychodz

ą

na przykład do teatru, to tylko po

to,

ż

eby pooddycha

ć

ś

wiatem innym, wymy

ś

lonym, pełnym nami

ę

tno

ś

ci i zmysłowej m

ą

dro

ś

ci, gdzie

wszystko układa si

ę

jak w bajce, a nie jak w

ż

yciu. Tam wła

ś

nie byłem

ś

wiadkiem bicia rekordów frekwencji

na utworach Słowackiego, Wyspia

ń

skiego, Fredry. Tam zobaczyłem kl

ę

sk

ę

socrealizmu, jawny bojkot jego

obecno

ś

ci w sztuce.

Robotnicy. To komuna ich zdemolowała, pozbawiła autorytetu i godno

ś

ci. Najpierw nadała im tytuł

przoduj

ą

cej klasy, potem ich okłamała,

ż

e b

ę

d

ą

rz

ą

dzi

ć

, a kiedy niektórzy w to uwierzyli, zacz

ę

ła ich zabija

ć

.

W ogóle co to za krety

ń

ska idea, aby dzieli

ć

ludzi na klasy społeczne. To tylko sposób na zantagonizowanie

109
wszystkich przeciw wszystkim i w konsekwencji klucz do bezkarnego rz

ą

dzenia. Je

ż

eli ludzi mo

ż

na w ogóle

dzieli

ć

, to tylko na m

ą

drych i głupich, utalentowanych i niezdolnych, wra

ż

liwych i chamów, i ci s

ą

wsz

ę

dzie. W

szkołach i w

ś

ród analfabetów, w fabrykach i na uniwersytetach, w mie

ś

cie i na wsi.

W gazowni pełniłem słu

ż

b

ę

w stra

ż

y fabrycznej, której zadaniem było strze

ż

enie poszczególnych obiektów.

Dziwny to był oddział. Gromadził prawie wył

ą

cznie przybyszów z zewn

ą

trz, tych przygarni

ę

tych przez zakład i

od pocz

ą

tku, według niepisanej umowy, wygl

ą

dał na fikcyjny, sztucznie wymy

ś

lony i całkowicie zb

ę

dny. Czas

pra^y w systemie 12 godzin słu

ż

by na 24 godziny wolnego stwarzał wygod

ę

dla tych, którzy nie chcieli traci

ć

kontaktu z własnym zawodem, z własnymi zainteresowaniami.
Wypadałem z pracy jak bomba i, tylko ocieraj

ą

c si

ę

o dom, biegłem do swoich. Z przepustk

ą

w kieszeni

umo

ż

liwiaj

ą

c

ą

poruszanie si

ę

w godzinach policyjnych, w poczuciu wolno

ś

ci gnałem do miejsc, gdzie czekali

na mnie moi najbli

ż

si.

Sk

ą

d oni si

ę

wszyscy wzi

ę

li - nie wiem, a mo

ż

e nie pami

ę

tam, ale kto z nas mo

ż

e

ś

ci

ś

le odtworzy

ć

okoliczno

ś

ci, w jakich w tym wieku odnajdywał przyja

źń

i miło

ść

. Byli znik

ą

d, jak przypadek, jak znaleziony w

ś

niegu pier

ś

cionek. Dzi

ś

mógłbym powiedzie

ć

,

ż

e ci

ą

gn

ą

ł nas do siebie wspólny typ wra

ż

liwo

ś

ci albo nie

110
zorganizowana wówczas, ale instynktowna potrzeba konspiracji, czy raczej ucieczka w ni

ą

przed ci

ą

głym

zagro

ż

eniem, kiedy ka

ż

dy przejaw jawno

ś

ci mógł si

ę

zako

ń

czy

ć

utrat

ą

ż

ycia. Ale wtedy nie byli

ś

my tego

ś

wiadomi. To była tylko młodo

ść

znaczona siedemnastym, osiemnastym rokiem

ż

ycia.

Około pi

ą

tej rano odchodził z Bonarki - bo ona nam była najbli

ż

sza - poci

ą

g na południe, w góry. Parowóz

ci

ą

gn

ą

ł niedu

ż

o wagonów, ale ka

ż

dy był wspaniały. Osobowy, prawie pusty, i do ka

ż

dego przedziału

wchodziło si

ę

z zewn

ą

trz osobnym wej

ś

ciem. Mie

ś

cił osiem miejsc, dokładnie tyle, ile nas jechało. Cztery

dziewczyny i czterech chłopców. Ławki były drewniane. Zaczynały si

ę

i ko

ń

czyły oknami przeciwległych drzwi,

tak

ż

e mo

ż

na było, nie ruszaj

ą

c si

ę

z miejsca, wygl

ą

da

ć

jednocze

ś

nie z obu stron poci

ą

gu. Na pocz

ą

tku

jechało si

ę

przez wyziewy miasta, jakie

ś

fabryki, pojedyncze brzydkie kamienice, baraki, dymi

ą

ce kominy.

Borek Fal

ę

cki, Swoszowice, Skawina. A potem ju

ż

otwarty

ś

wiat. Ró

ż

nił si

ę

od dzisiejszego mo

ż

e tylko

jednym. Wszystkie pola, ł

ą

ki i lasy wydawały si

ę

rosn

ąć

swobodniej, jak

ąś

nieskr

ę

powan

ą

potrzeb

ą

ro

ś

ni

ę

cia,

nie ograniczon

ą

ludzk

ą

interwencj

ą

. Nie było szos, tylko miedze,

ś

cie

ż

ki, przecinki le

ś

ne i wydeptane kołami

wozów i kopytami koni dró

ż

ki dojazdowe do wsi albo do granic pól, które wiły si

ę

tak

ż

e naturalnie, nie z

potrzeby człowieka, tył-

111
ko wytyczone nietykalno

ś

ci

ą

przyrody. Poniewa

ż

powietrze było czyste, a ziemia zostawiona sobie, bez

sztucznych nawozów, zapach pól, całej niezamieszkanej przestrzeni, był tylko zapachem wszystkich ro

ś

lin

razem i ka

ż

dej z nich z osobna.

Poci

ą

g jechał do Chabówki, a mo

ż

e do Wadowic, ale my wysiadali

ś

my wcze

ś

niej. W Kalwarii Lanckoronie.

Budynek stacyjny znajdował si

ę

po lewej stronie, tak

ż

e trzeba było przekracza

ć

tory, aby wydosta

ć

si

ę

na

zewn

ą

trz, od razu do podnó

ż

a wzniesienia. Ruin zamku nie było jeszcze wida

ć

. Ton

ę

ły w lesie, który pokrywał

całe lanckoro

ń

skie wzgórze. Było wpół do siódmej rano, kiedy ruszali

ś

my do wsi, do ostatnich drzew na

samym szczycie. Sło

ń

ce

ś

wieciło uko

ś

nie, nie demaskuj

ą

c jeszcze zieleni jednolit

ą

jasno

ś

ci

ą

, ale przez

niedotarcie do wszystkich zakamarków lasu czyniło z niego labirynt

ś

wiatłocienia, tajemnic

ę

odkrywan

ą

krok

Strona 26

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

po kroku.
Niedawno pewien mój znajomy opowiadał mi o swojej pi

ę

cioletniej wnuczce, która zmuszała go do

opowiadania bajek, bez których odmawiała stanowczo za

ś

ni

ę

cia. Biedak wyczerpał ju

ż

cał

ą

swoj

ą

wiedz

ę

w

tym zakresie, ale dziewczynka była nieubłagana. Pewnego kolejnego wieczoru usiadł przy jej łó

ż

eczku z

ę

bokim postanowieniem,

ż

e nic jej nie opowie. Ale dziecko oka z niego nie spuszczało, trze

ź

we 1 czujne.

Wi

ę

c zacz

ą

ł: "Była sobie dziewczynka, która poszła do lasu. Zbli

ż

ał si

ę

ju

ż

wieczór,

112
robiło si

ę

ciemno, ale ona odwa

ż

nie szła dalej. A w lesie, jak wiadomo, rosn

ą

ż

ne drzewa,

ś

wierki, jodły,

buki, d

ę

by, sosny". Czuł,

ż

e za chwil

ę

od kompletnej pustki p

ę

knie mu głowa, ale brn

ą

ł dalej: "A dziewczynka

sobie szła, szła, szła... szła..." - wreszcie wnuczka wrzasn

ę

ła: "A

ż

tu nagle!!". Morał z tego jest taki: Nie

nale

ż

y wnuczek podnieca

ć

bajkami, bo nawet w lesie mo

ż

e si

ę

co

ś

nagle przydarzy

ć

. -1 wła

ś

nie wtedy si

ę

przydarzyło. Nie wiem, jak to opowiedzie

ć

, bo po pierwsze, troch

ę

si

ę

wstydz

ę

, a po drugie, rzecz w swoim

banale jest tak niewiarygodna,

ż

e mo

ż

e wygl

ą

da

ć

na zmy

ś

lon

ą

. Ale zdarzyła si

ę

naprawd

ę

.

Dojrzewały ostr

ęż

yny. Ostr

ęż

yny maj

ą

to do siebie,

ż

e s

ą

tak czarne,

ż

e a

ż

granatowe. S

ą

słodkie, ale z

odrobin

ą

cierpko

ś

ci, która ka

ż

e zjada

ć

je tuzinami, bez ko

ń

ca. A kiedy spada na nie poranna rosa, wygl

ą

daj

ą

jak mieni

ą

ce si

ę

srebrem czarne diamenty. Chc

ę

po prostu powiedzie

ć

,

ż

e s

ą

potwornie zmysłowe, tak jak

bywaj

ą

zmysłowe wilgotne usta dziewczyny. A je

ś

li na domiar wszystkiego dziewczyna ma oczy bł

ę

kitne - nie

mo

ż

na nie ulec szale

ń

stwu, nie mo

ż

na nie zatraci

ć

si

ę

w dotyku jej ciała. I wła

ś

nie wtedy buchn

ę

ła muzyka.

Najprawdziwsza w

ś

wiecie. Absurdalna i gwałtowna, bo gnana i powi

ę

kszana echem lasu. Organowa toccata

i fuga d-moll Jana Sebastiana Bacha. Jak Boga kocham! Ci

ą

gle op

ę

tam sob

ą

zacz

ę

li

ś

my biec w jej kierunku

i w miar

ę

zbli

ż

ania si

ę

114
wszystko si

ę

wyja

ś

niło. W ko

ś

ciółku, w jednej z kalwaryjskich kaplic Grobu Matki Bo

ż

ej, jaki

ś

muzyk-organista

ć

wiczył sobie na miejscowych organach. Byli

ś

my sami. Usiedli

ś

my w ławce najbli

ż

ej ołtarza.

Organista ci

ą

gle grał, jak si

ę

nam teraz wydawało, wył

ą

cznie dla nas. Nie mogłem post

ą

pi

ć

inaczej. Wszystko

si

ę

na to zło

ż

yło. Pochyliłem si

ę

do jej ucha i szepn

ą

łem: "Kocham ci

ę

. Chc

ę

,

ż

eby

ś

była moj

ą

ż

on

ą

".

My

ś

licie,

ż

e byli

ś

my odosobnieni. Wszyscy byli

ś

my wtedy sobie za

ś

lubieni. Nie rozstawali

ś

my si

ę

przez pi

ęć

lat wojny i w ci

ą

gu tych pi

ę

ciu lat zaznali

ś

my wszystkiego, co mo

ż

e przynie

ść

miło

ść

. Od dzikiej nami

ę

tno

ś

ci,

poprzez dni zm

ę

czenia i rodz

ą

cej si

ę

na nowo t

ę

sknoty, przez ból podejrze

ń

, nieufno

ś

ci, ataków zazdro

ś

ci do

aktów skruchy, błagania o przebaczenie i nowych obietnic szcz

ęś

cia.

Ale nade wszystko, w tej naszej grupie czterech par rodziła si

ę

i z biegiem czasu kształtowała potrzeba

samookre

ś

lenia, zdefiniowania siebie w obliczu odpowiedzialno

ś

ci za przyszło

ść

. Przez nikogo nie

u

ś

wiadamiani, a tym bardziej pouczani, w sposób tak naturalny jak si

ę

gni

ę

cie po wod

ę

aby zaspokoi

ć

pragnienie, narzucili

ś

my sobie obowi

ą

zek lojalno

ś

ci, tworz

ą

c wokół co

ś

w rodzaju muru niedost

ę

pno

ś

ci,

izolacji od innych, w tym tak

ż

e od własnych rodzin. A przyszło

ść

? Nie pami

ę

tam, abym kiedykolwiek potem,

tak długo i z tak dominuj

ą

c

ą

jej obecno

ś

ci

ą

w sobie -

ż

ył nadziej

ą

. I znowu nie było to tylko moim udzia-

115
łem. Wszystkim nam pozostało tylko to. Pogr

ąż

eni w kl

ę

sce, w morzu dokonuj

ą

cej si

ę

naokoło zbrodni,

zap

ę

dzeni w prymitywn

ą

wegetacj

ę

, si

ę

gn

ę

li

ś

my po najprostszy ratunek - nadziej

ę

, wiar

ę

w ostateczne

przebudzenie z koszmaru. Takie były okoliczno

ś

ci, w których przyszło nam dojrzewa

ć

. W stosunku do

nast

ę

pnych pokole

ń

, ju

ż

tych powojennych, ró

ż

nili

ś

my si

ę

tylko tym,

ż

e nam, obarczonym brzemieniem

zagro

ż

enia, towarzyszył po

ś

piech. Musieli

ś

my ucieka

ć

przed lawin

ą

głazów, które zasypywały za nami drog

ę

powrotu, ci

ą

gle do przodu, bez mo

ż

liwo

ś

ci ogl

ą

dania si

ę

za siebie. Wszystko inne było takie samo, takie

samo jak dzi

ś

. Pragnienie czuło

ś

ci, ambicja sprostania ideałowi m

ęż

czyzny, budz

ą

ce si

ę

marzenia o

zało

ż

eniu własnego domu. Mo

ż

e jeszcze tylko inny był sposób objawiania tego wszystkiego. My

ś

my gadali.

Ogromnie du

ż

o gadali. Wszystko trzeba było wyra

ż

a

ć

słowami. A poniewa

ż

słowa maj

ą

to do siebie,

ż

e nie

s

ą

skłonne do nazywania uczu

ć

najtrafniej, wi

ę

c trzeba je było mno

ż

y

ć

, i w tej walce z wiatrakami, w obliczu

oddalaj

ą

cego si

ę

sensu, tworzy

ć

pole zast

ę

pcze w postaci mówienia pi

ę

knego, ozdobnego, i wła

ś

nie od

stopnia tej umiej

ę

tno

ś

ci zale

ż

ał sukces. Dzisiaj młodzi ludzie mówi

ą

mało. Rzadko te

ż

d

ź

wi

ę

ki, jakie z siebie

wydobywaj

ą

, przypominaj

ą

ludzk

ą

mow

ę

, pewnie dlatego,

ż

e czas ostatni postarał si

ę

o to, aby słowo

zakłama

ć

, skompromitowa

ć

, wol

ą

wi

ę

c fakty, konkrety, darz

ą

je wi

ę

kszym

116
zaufaniem ni

ż

słowa. Ale, jak wspomniałem, wcale to nie znaczy,

ż

e s

ą

inni ni

ż

my kiedy

ś

, a tym bardziej

Strona 27

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

gorsi.
W ci

ą

gu tych pi

ę

ciu lat mieli

ś

my dwa zast

ę

pcze domy. Lanckoron

ę

i tajemnicz

ą

will

ę

przy ulicy Królowej

Jadwigi, t

ę

, o której w drugim rozdziale wspomniałem,

ż

e kiedy

ś

do niej dotr

ę

.

Lanckorona była nasz

ą

letni

ą

rezydencj

ą

. Była to izba w wynaj

ę

tej chacie. Stał w niej stół, kilka krzeseł, na

ś

cianach wisiały

ś

wi

ę

te obrazki, a podłoga była zasłana słom

ą

przykryt

ą

lnianymi prze

ś

cieradłami.

Ilekro

ć

jestem

ś

wiadkiem dywagacji o jedzeniu, a teraz wypełniaj

ą

one wi

ę

kszo

ść

spotka

ń

towarzyskich, nie

mog

ę

si

ę

wyzby

ć

współczucia dla tych wielbicieli francuskiej, włoskiej czy w

ę

gierskiej kuchni, którzy w ich

smaku dopatruj

ą

si

ę

szczytu wykwintu i wyrafinowania. Biedni. Nie byli nigdy z nami w Lanckoronie. Wiecie,

co to jest jajecznica na

ś

niadanie, z jajek, z których ka

ż

de ma czerwone

ż

ółtko, przegryzana gor

ą

cym jeszcze

wiejskim chlebem o chrupi

ą

cej skórce, z masłem zrobionym w domu, jedzona wspólnie z ogromnej patelni

umieszczonej na

ś

rodku stołu, na obrusie haftowanym w kolorowe polne kwiatki. Czy wiecie, jak wtedy

smakuje gor

ą

ce mleko prosto od krowy z rannego udoju. Czy jedli

ś

cie kiedy na obiad młode ziemniaki z

kwa

ś

nym mlekiem wyniesionym z piwnicy w glinianym garnku, tak zsiadłe,

ż

e mo

ż

na

117
je kraja

ć

? Albo jedn

ą

z tych zup, z których ka

ż

da jest ze

ś

mietan

ą

i pachnie albo jarzynami, albo pomidorami,

albo zacierkami, które s

ą

okr

ą

głe i rozpływaj

ą

si

ę

w ustach, kiedy "na drugie" czekaj

ą

pierogi z wi

ś

niami, albo

z czere

ś

niami, albo z czarnymi jagodami, okraszone masłem i

ś

mietan

ą

, posypane cukrem, których je

ść

mo

ż

na niesko

ń

czon

ą

ilo

ść

, bo s

ą

jak narkotyk. Czy wiecie,

ż

e kolacj

ę

trzeba je

ść

ju

ż

po letnim zachodzie

sło

ń

ca, a jeszcze przed zapadni

ę

ciem zmroku, w ka

ż

dym razie przy zapalonych

ś

wiecach. Chleb ju

ż

nie jest

gor

ą

cy, ale jeszcze ciepły, a masło rze

ź

bione po wierzchu i zroszone wod

ą

le

ż

y sobie w porcelanowej

maselniczce. I teraz pojawia si

ę

co

ś

, czego nie ma na

ś

wiecie - polska szynka. Pi

ę

cio-, sze

ś

cio- albo

siedmiokilowa, z ko

ś

ci

ą

, długo w

ę

dzona, potem gotowana w olbrzymim garze

1 podawana w cało

ś

ci z kompletem kuchennych no

ż

y i widelców. Kraje si

ę

j

ą

w plastry, a ka

ż

dy z nich jest

obrze

ż

ony wst

ę

g

ą

słoninki. Jadana z chrzanem albo konfiturami z brusznic smakuje jak

ż

yciodajny ekstrakt

najbardziej wyszukanych mi

ę

s. Popijana gor

ą

c

ą

herbat

ą

pozostawia za sob

ą

niedosyt, którego nie wolno

zabija

ć

łakomstwem. Trzeba j

ą

odło

ż

y

ć

do nast

ę

pnego dnia, tak jak odkłada si

ę

spełnienie rozkoszy.

Jest taki stan ducha, który nazywamy błogo

ś

ci

ą

. Trudno go zdefiniowa

ć

. Kojarzy si

ę

troch

ę

2 lenistwem, ale z lenistwem wi

ążą

si

ę

wyrzuty

118
sumienia z powodu bezczynno

ś

ci, straty czasu. Błogo

ś

ci one nie dotycz

ą

. Przeciwnie. To swoiste uczucie

niewa

ż

ko

ś

ci, obezwładnienia, chciałoby si

ę

przedłu

ż

y

ć

jak ładny sen, jak co

ś

, co uwalniaj

ą

c nas od wszelkich

obowi

ą

zków, niczym nie grozi, nie poci

ą

ga za sob

ą

ż

adnych konsekwencji. Jest wi

ę

c bliskie szcz

ęś

liwo

ś

ci.

Nic tak nie sprzyja błogo

ś

ci jak letni pobyt w górach. Mo

ż

e dlatego,

ż

e widzi si

ę

bardzo daleko,

ż

e patrz

ą

c na

wznosz

ą

ce si

ę

i opadaj

ą

ce wzgórza, dostrzega si

ę

dobroduszno

ść

ziemi, pogodn

ą

aprobat

ę

dla wszystkiego,

co j

ą

pokrywa - lasów, ł

ą

k, zbó

ż

. A nawet kiedy pada deszcz, ziemia wygl

ą

da tak, jakby tylko na chwil

ę

skryła

si

ę

za ciemnymi chmurami, aby zachwyci

ć

niespodziank

ą

, kiedy zroszona wod

ą

, oczyszczona, wychyli si

ę

znowu w pełnym sło

ń

cu.

Lanckoro

ń

skie ranki i przedpołudnia były naszym hołdem za przychylno

ść

natury. To zdumiewaj

ą

ce, jak

mo

ż

na tak kilometrami biega

ć

po polach, nurza

ć

si

ę

w trawie, albo z nosem przy ziemi godzinami zbiera

ć

grzyby, poziomki, maliny, albo sta

ć

przy kamienistej drodze i patrze

ć

na konie ci

ą

gn

ą

ce wozy z sierpniow

ą

pszenic

ą

. Po obiedzie,

ż

eby zostawi

ć

dziewczyny same, w jakim

ś

przeczuciu,

ż

e powinny by

ć

same, biegło

si

ę

do stodoły pomaga

ć

zwala

ć

siano, układa

ć

snopki zbo

ż

a, robi

ć

cokolwiek w maniakalnej potrzebie

pozbycia si

ę

sił, wyczerpania resztek energii. Dopiero zapadaj

ą

ca

119
noc, która od zapalonych

ś

wiec smugami mroku pokrywała izb

ę

, zastawała nas wreszcie zm

ę

czonych. I

wtedy wła

ś

nie, po kolacji, która była nie tylko kresem dnia, ale czym

ś

w rodzaju nagrody za pełni

ę

jego

prze

ż

ycia, wła

ś

nie wtedy objawiały si

ę

dziewczyny.

Nie wiem, kim one s

ą

i nie chc

ę

tego docieka

ć

. Czy sublimacj

ą

szczególnej interesowno

ś

ci, która ka

ż

e im

domaga

ć

si

ę

dla siebie przywilejów niezb

ę

dnych dla ich twórczo

ś

ci, twórczo

ś

ci niezwykłej, wzniosłej i

dramatycznej, nam m

ęż

czyznom obcej, całkowicie odebranej, której owocem jest urodzenie człowieka? Czy

ta najprostsza przesłanka, tak prosta jak prosta jest sama natura, nie wyja

ś

nia wszystkiego, co dla nas jest w

nich niezrozumiałe, pocz

ą

wszy od braku logiki, dzikich kaprysów, nieoczekiwanych decyzji, na wierno

ś

ci czy

zdradzie sko

ń

czywszy. Czy te

ż

s

ą

kim

ś

innym. Tworem niezwykłym, demonicznym, prowokuj

ą

cym

propozycj

ą

rozkoszy i niczym wi

ę

cej. Istotami, których tajemnicy nie wolno docieka

ć

, ale trzeba przyj

ąć

j

ą

bez

zastrze

ż

e

ń

i tylko odpłaca

ć

za ich obecno

ść

poddaniem i słu

ż

alczo

ś

ci

ą

. Nie wiem. Dotychczas nie wiem. Do

tego stopnia nie wiem,

ż

e gdyby mnie kto

ś

zapytał, jak ona, ta moja dziewczyna wygl

ą

da, ta dawna i ta

obecna - nie umiałbym odpowiedzie

ć

. A wtedy w tej izbie, ju

ż

zgaszonej i tak cichej,

ż

e mo

ż

na było usłysze

ć

bicie serca, wiedziałem tylko,

ż

e musz

ę

si

ę

poło

ż

y

ć

przy mojej dziewczynie, schroni

ć

Strona 28

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

121
w niej, pogr

ąż

y

ć

w niej, jakby nikogo poza ni

ą

nie było na

ś

wiecie.

Wła

ś

cicielem domu przy ulicy Królowej Jadwigi był Andrzej. Zajmował go z matk

ą

i z dwiema starszymi od

siebie siostrami. Szczupły brunet, wysoki, blady, elegancki, ubrany od rana do pó

ź

nej nocy zawsze na

czarno. Miał długie r

ę

ce o pi

ę

knych dłoniach, którymi posługiwał si

ę

niezr

ę

cznie, jak czym

ś

nie przyuczonym

do obejmowania przedmiotów, do przenoszenia ich w miejsce dla nich przeznaczone. Nadmierna uwaga,
jak

ą

temu po

ś

wi

ę

cał, sprawiała,

ż

e milkły wszystkie rozmowy, kiedy wolnym krokiem, pochylony do przodu,

zbli

ż

ał si

ę

ze szklank

ą

herbaty, trzyman

ą

zawsze obur

ą

cz i wyra

ź

nie parz

ą

c

ą

mu palce. Napi

ę

cie, czy uda mu

si

ę

donie

ść

j

ą

do stołu, towarzyszyło nam wszystkim i było tak wielkie,

ż

e kiedy si

ę

to stało, r

ę

ce same

składały si

ę

do oklasków. Tej jego cechy braku koordynacji, czego

ś

w rodzaju fizycznej dystrakcji, nie mo

ż

na

było nazwa

ć

niezgrabno

ś

ci

ą

. Przeciwnie, składała si

ę

na wdzi

ę

k. Pewnie dlatego,

ż

e nie wynikała z

rozpieszczenia, ale z bezradno

ś

ci. Chodził ostro

ż

nie, klucz

ą

c, jakby chciał omin

ąć

urojone na drodze

przeszkody. Nie siadał, ale osuwał si

ę

na fotel - wybierał wył

ą

cznie fotele, nie krzesła ~ i gł

ę

bokim

westchnieniem ulgi wydawanym z siebie przy tej okazji dawał do zrozumienia,

ż

e dokonał wielkiego wysiłku.

Palił papierosy Przedłu

ż

one cygarniczk

ą

i popiół strzepywał

124
nie zauwa

ż

anymi, sprawiał wra

ż

enie przest

ę

pcy na chwilowej przepustce z wi

ę

zienia. Ale kiedy ju

ż

był,

zachowywał si

ę

, jak powiadam, swobodnie. Zastawałem ich zawsze przy grze w karty. Lubił poucza

ć

i cho

ć

jego perory dotyczyły na ogół gry - byłem zapraszany jako miło

ś

nik kart - wygl

ą

dał tak, jakby wszystko lepiej

wiedział. Ona była mu poddana. Tym rodzajem poddania, które najwyra

ź

niej sprawiało jej przyjemno

ść

. Z

przechylon

ą

głow

ą

na prawe rami

ę

, wpatrzona w niego kiedy mówił, na skutek czego zawsze napominana za

opieszało

ść

w grze, wracała do rzeczywisto

ś

ci niespiesznie, bez poczucia winy, łagodz

ą

c jego

zniecierpliwienie przesłodzonymi przeprosinami. Lubiłem na ni

ą

patrze

ć

. Leniwa, troch

ę

upozowana,

stwarzała wokół siebie atmosfer

ę

bierno

ś

ci, ale wła

ś

nie przez to nieustannie absorbowała swoj

ą

osob

ą

. Tak

jakby sama jej obecno

ść

była wystarczaj

ą

cym powodem do adoracji. Mo

ż

e tylko jej spojrzenie, długie,

skierowane zawsze w oczy rozmówcy, taiło gdzie

ś

na spodzie, w ciemno

ś

ciach

ź

renicy, rodzaj obietnicy,

gotowo

ść

ujawnienia swojej intymno

ś

ci, pod prowokacyjnym warunkiem,

ż

e odpowie si

ę

jej tym samym.

Wpadałem w t

ę

pułapk

ę

. Zauwa

ż

ony i zdemaskowany stawałem si

ę

przedmiotem jej okrutnych kpin, kiedy w

pełnej wiedzy o moim stanie lekkiej utraty przytomno

ś

ci ostentacyjnie rzucała si

ę

na narzeczonego w zalewie

niepohamowanej czuło

ś

ci. Te mo-

125
je upokorzenia, a mo

ż

e ch

ęć

ich zatarcia, spra

wiały,

ż

e ilekro

ć

schodziła do nas "na salony",

robiłem wszystko,

ż

eby znale

źć

si

ę

jak najbli

ż

ej

niej i zawsze odnosiłem wra

ż

enie,

ż

e i ona tego

pragn

ę

ła. i

Królestwem matki była kuchnia, a wieczorami jej własny mały pokoik. Je

ś

li mo

ż

na sobie wyobrazi

ć

stereotyp

starszej damy, pow

ś

ci

ą

gliwej, wyrozumiałej i bardzo pi

ę

knej - tak

ą

wła

ś

nie była. Nie wiem, czy na pewno, ale

zdaje mi si

ę

,

ż

e nosiła si

ę

podobnie jak Andrzej, zawsze na czarno. Je

ś

li mo

ż

na człowieka zobaczy

ć

w jakim

ś

» okre

ś

lonym stylu, trzeba by powiedzie

ć

,

ż

e była gotycka. Wysoka, szczupła, głow

ę

nakrywała koronkowym

czarnym szalem, a rysy jej twarzy ascez

ą

i szlachetno

ś

ci

ą

przypominały rze

ź

by ze

ś

redniowiecznych

sarkofagów. Cały jej sposób bycia wydawał si

ę

by

ć

ś

wiadectwem wierno

ś

ci wobec zmarłego m

ęż

a. Był

nauczycielem, dyrektorem gimnazjum i, jak wspominała, wzorem dobroci i prawo

ś

ci. Wszystko, co o niej

mówi

ę

, nie ogranicza si

ę

, bro

ń

Bo

ż

e, do pami

ę

ci o pos

ą

gowej, troch

ę

niesamowitej czarnej damie z

angielskich horrorów. Była oczywi

ś

cie

ż

ywa. I podejrzewam,

ż

e wszystko, co u Andrzeja było dowcipem i

inteligencj

ą

, wzi

ę

ło si

ę

z niej. Pami

ę

tam jeden z wieczorów. Zwierzyła si

ę

nam z dramatu starszej córki. Otó

ż

była ona zar

ę

czona z bardzo pi

ę

knym pilotem, oficerem lotnictwa. Kochała go do szale

ń

stwa, a on jej

odpłacał tym samym. I niemal w przeddzie

ń

126

ś

lubu znikn

ą

ł, znikn

ą

ł bez

ś

ladu i dopiero po jakim

ś

czasie znaleziono go przy boku jakiej

ś

rudej pi

ę

kno

ś

ci.

Analiza jego post

ę

powania nie doprowadziła do niczego logicznego. Opowiedziała nam o tym pi

ę

kn

ą

polszczyzn

ą

i zako

ń

czyła jedynie mo

ż

liw

ą

konkluzj

ą

: "Ta ruda - powiedziała - wzi

ę

ła go, moi drodzy, na

dup

ę

".

Jeden jedyny raz w ci

ą

gu dnia zaszczycała nas swoj

ą

obecno

ś

ci

ą

. W czasie obiadu. Był to czas, w którym

Strona 29

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

jeszcze siadano do stołu. Pora od drugiej do wpół do czwartej po południu była zastrze

ż

ona dla tego posiłku i

nikt z domowników i go

ś

ci nie miał prawa wyłamywa

ć

si

ę

z tego obowi

ą

zku. Siadała na szczycie stołu i swoj

ą

pi

ę

kn

ą

osob

ą

stanowiła o jego powadze i niekwestionowanym znaczeniu.

W takim to domu przy ulicy Królowej Jadwigi zbierali

ś

my si

ę

cał

ą

nasz

ą

paczk

ą

przez ostatnie cztery lata

wojny. Stało si

ę

to za przyczyn

ą

Andrzeja. To on nas zwabił, oswoił i na o

ś

cie

ż

otworzył nam swoj

ą

posiadło

ść

. Z tego, co o nim powiedziałem, wynika by

ć

mo

ż

e, kim był. Ale niezupełnie, nie mówiłem, czym si

ę

wyró

ż

niał. Starszy od nas, nie wiekiem, ale szczególn

ą

dojrzało

ś

ci

ą

, patrzył na

ś

wiat z wysoko

ś

ci nam

wszystkim jeszcze niedost

ę

pnej. Jest bowiem rzecz

ą

prawie niemo

ż

liw

ą

, aby maj

ą

c lat osiemna

ś

cie,

zobaczy

ć

ten

ż

e

ś

wiat w takiej hierarchii zjawisk, która by pozwoliła na ogl

ą

d rzeczywisto

ś

ci nie w

szczegółach, ale

127
w syntezie, w globalnym jej obrazie. Kierował nami w taki sposób, aby ka

ż

dy nasz problem na tyle

pomniejszy

ć

i uniewa

ż

ni

ć

,

ż

eby dał si

ę

podporz

ą

dkowa

ć

temu, co dopiero nast

ą

pi, a co b

ę

dzie o wiele

bardziej istotne. Był wi

ę

c sceptykiem. Nietrudno sobie wyobrazi

ć

,

ż

e w tym troch

ę

maniakalnym uporze, w

przykładaniu miary wzgl

ę

dno

ś

ci do oceny wszystkich faktów, w nieustannych próbach hamowania naszego

entuzjazmu, był bliski cynizmu. Tego rodzaju postawa nie jest czym

ś

wyj

ą

tkowym. Wielu młodych ludzi,

zwłaszcza w okresie dojrzewania, szermuje takim wła

ś

nie rodzajem nonszalancji intelektualnej, który miałby

jakoby

ś

wiadczy

ć

o ich dojrzało

ś

ci, ale na ogół jest to sztuczne, zewn

ę

trzne i bierze si

ę

z próby na

ś

ladowania

ludzi dorosłych albo swoich idoli. Podło

ż

em zachowania Andrzeja był autentyzm. Taki si

ę

urodził i tak

ukształtowała si

ę

jego wyobra

ź

nia. Jest znamienne,

ż

e wła

ś

nie ten typ my

ś

lenia poci

ą

ga za sob

ą

jeszcze

inn

ą

skłonno

ść

. Do obsesyjnego szukania niezwykło

ś

ci w rzeczach zwykłych, do tworzenia karykatury z

wizerunku człowieka, docierania niemal do brutalno

ś

ci w kompromitowaniu uczu

ć

. Je

ź

dził na przykład na

dworzec kolejowy i zakładał tam swój posterunek obserwacyjny na krótki czas przed godzin

ą

policyjn

ą

. Po to,

ż

eby zwabi

ć

i zwerbowa

ć

kilka wybranych wiejskich dziewczyn, spó

ź

nionych na ostatnie poci

ą

gi, i zabra

ć

je

do domu. Z lito

ś

ci, jak mówił. Ale

128

głównie,

ż

eby obserwowa

ć

, jak niepewne i za

ż

enowane pokładały si

ę

na materacach, którymi pokrywał

kuchenn

ą

podłog

ę

, i próbowały zasn

ąć

w tym obcym dla siebie otoczeniu. Ko

ń

czyło si

ę

to na ogół nie snem,

ale libacj

ą

z alkoholem na czele. I znowu bez powodu, który mógłby si

ę

kojarzy

ć

z ch

ę

ci

ą

skorzystania z

usług jednej z nich, albo nawet wszystkich razem, ale tylko po to, aby rano wyp

ę

dzi

ć

je niemal z domu,

ogłupiałe i bezradne. A wi

ę

c chodziło nie tyle o moralny eksperyment, ile o satysfakcj

ę

z samej konstatacji,

ż

e

wyj

ś

cie poza banał dla ludzi ni

ż

szej kategorii my

ś

lenia jest całkowicie niezrozumiale. Miał te

ż

Andrzej

przyjaciół spoza domu. W starej kamienicy przy ulicy Starowi

ś

lnej - pastora Ko

ś

cioła Metodystów i jego

ż

on

ę

.

Wiadomo było,

ż

e raz na miesi

ą

c otwieraj

ą

oni dom dla go

ś

ci. Sami ich wybierali i trzeba było rekomendacji,

aby otrzyma

ć

zaproszenie. Obowi

ą

zywał strój wieczorowy, przestrzegany surowo jako warunek uczestnictwa.

Jak na okupacj

ę

inicjatywa, co tu du

ż

o gada

ć

, pon

ę

tna. Biegli

ś

my wi

ę

c do Teatru Juliusza Słowackiego do

znajomego rekwizytora i od niego potajemnie wynosili

ś

my fraki w komplecie z koszul

ą

, muszk

ą

i lakierkami.

Mieszkanie pa

ń

stwa pastorostwa obejmowało całe pi

ę

tro i było równie olbrzymie co niewygodne. Pocz

ą

wszy

od przedpokoju i kuchni zaczynał si

ę

ci

ą

g nieko

ń

cz

ą

cych si

ę

pokoi rozmieszczonych w amfiladzie, a okna

ka

ż

dego

129
z nich były zakryte szczelnie zaciemnieniem w postaci ci

ęż

kich aksamitnych kotar. Mebli znajdowało si

ę

tak

du

ż

o,

ż

e nie sposób było dostrzec ich urody. Tłoczyły si

ę

w ka

ż

dym wolnym zak

ą

tku, tworz

ą

c ciasnot

ę

nie do

przebycia. W tych warunkach go

ś

cie mogli tylko sta

ć

, i to bardzo blisko siebie, albio zwala

ć

si

ę

na ró

ż

ne

fotele, krzesła, kanapy i taborety. W ten sposób po pewnym czasie całe przyj

ę

cie zaczynało wygl

ą

da

ć

dosy

ć

malowniczo. W ka

ż

dym z pokoi zasnutych papierosowym dymem gnie

ź

dziły si

ę

jakby upozowane postaci,

tworz

ą

c obrazy w kolorze Rembrandta. By

ć

mo

ż

e tak mi si

ę

tylko zdawało, ale musiało si

ę

zdawa

ć

, bo

wszystko było odrealnione, utopione

130
w majakach, tak

ż

e nawet rozmowy docierały z oddali jak nieustaj

ą

cy szmer bez słów. Ale nie to było atrakcj

ą

wieczoru.
W łazience, mi

ę

dzy kuchni

ą

a pierwszym pokojem, rezydował pan domu. Le

ż

ał w suchej wannie otoczony

rojem m

ęż

czyzn i filozofował. Zapami

ę

tałem jego wygl

ą

d. Był drobny. Jego szczupło

ść

uwydatniał jeszcze

Strona 30

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

ciasny smoking. Miał bardzo jasne włosy i niebieskie przezroczyste oczy, które wygl

ą

dały jak utopione w

wodzie. Twarzy wła

ś

ciwie nie miał, mo

ż

e tylko usta, dziewcz

ę

ce, wyra

ź

nie czerwone. Przebijały si

ę

na plan

pierwszy spod warstwy pudru, którym był pokryty. Mówi

ą

c gestykulował, jakby r

ę

kami chciał zast

ą

pi

ć

retoryk

ę

, uwydatni

ć

jej plastyczno

ść

. Głos miał niski, wychodz

ą

cy z gł

ę

bi płuc, przyciszony, monotonny,

przesycony lenistwem. Nie mo

ż

na było oderwa

ć

od niego oczu. Najwyra

ź

niej tego chciał, bo całe to jego

"bycie" było precyzyjnie przemy

ś

lanym uwodzeniem. Stałem, w ogóle nie rozumiej

ą

c, co mówi. Chyba

niezupełnie z głupoty, bo wszyscy, którzy go słuchali, wygl

ą

dali tak samo. Nie zwracał na mnie najmniejszej

uwagi. I dokładnie w chwili kiedy chciałem odej

ść

, a

ś

ci

ś

lej, kiedy zacz

ą

łem zmusza

ć

si

ę

do odej

ś

cia, zacz

ę

ło

si

ę

. Podniósł si

ę

z wanny, lekko odsuwaj

ą

c innych dotkn

ą

ł mojego ramienia... odwrócił mnie i delikatnie

popychaj

ą

c przed sob

ą

, bez słowa, ruszył w podró

ż

przez wszystkie pokoje. Tak dotarli

ś

my do ostatniego. Był

131
zamkni

ę

ty. Zapukał, otworzył drzwi, zatrzymał si

ę

w progu i powiedział do kogo

ś

w gł

ę

bi: "Kochanie.

Przyprowadziłem ci go. Przyjrzyj mu si

ę

". Przepu

ś

cił mnie przodem i wyszedł, zamykaj

ą

c za sob

ą

drzwi.

Zostałem sam. Jak mo

ż

na z obcymi dzieli

ć

si

ę

uczuciami, które s

ą

nasz

ą

własno

ś

ci

ą

, zamkni

ę

t

ą

w nas

własno

ś

ci

ą

? Jak mo

ż

na zdradza

ć

ufno

ść

tej, która nas nimi obdarowała? Dlatego nie powiem nic. Ponad to,

ż

e była pora

ż

aj

ą

co pi

ę

kna. Le

ż

ała w łó

ż

ku, a wła

ś

ciwie w wielkim ło

ż

u zasnutym jak

ąś

delikatn

ą

tkanin

ą

,

wsparta o poduszki. Patrzyła na mnie długo, zanim wyci

ą

gn

ę

ła r

ę

k

ę

,

ż

ebym si

ę

zbli

ż

ył. Przysiadłem na

brzegu łó

ż

ka. Miała złotorude włosy, olbrzymie zielone oczy mieni

ą

ce si

ę

morzem i pi

ę

kne piersi, zm

ę

czone,

uło

ż

one do snu. Zapytałem: "Czy pani jest chora?". "Nie". "Pani płacze". - Nie odpowiedziała. Noc

ą

biegłem

pustymi ulicami, gnany gor

ą

czk

ą

, targany dygotem, z obrazem tego domu, który w miar

ę

oddalania stawał si

ę

coraz bardziej niesamowity, jak mara, jak dr

ę

cz

ą

ce przywidzenie. Dokładnie po miesi

ą

cu poszli

ś

my tam

znowu. Miesi

ą

c był ju

ż

chyba pó

ź

nojesienny, bo o szóstej było ciemno. Na par

ę

kroków przed wej

ś

ciem do

domu zatrzymał nas jaki

ś

człowiek i wci

ą

gaj

ą

c w załom muru, powiedział: "Nie wchodzi

ć

tam. Gestapo.

Kocioł. Siedzi mnóstwo ludzi. Podobno s

ą

jakie

ś

trupy". Co si

ę

stało, nie dowiedziałem si

ę

nigdy. Wtedy ani

po wojnie. Kim była - do dzi

ś

nie wiem. Czy

ż

yje, czy

132
wtedy tam została zabita. Mo

ż

na by dopełni

ć

jej obraz. Obraz kobiety b

ę

d

ą

cej tylko eksponatem swojego

m

ęż

a, poddanej jego perwersji, wymy

ś

lonej i bezpłodne j. Dziewczyny skazanej przez m

ęż

czyzn za pi

ę

kno jej

ciała. Kicz - powiecie. Mo

ż

e. Ale co mnie to obchodzi. Nie wymy

ś

liłem go. To Andrzej go wyre

ż

yserował,

chroniczny aran

ż

er niezwykło

ś

ci.

Nie powiedziałem dot

ą

d, czym w istocie był dla nas dom przy Królowej Jadwigi w te jesie

ń

-no-zimowe

wieczory wojenne. Kim byłem w nim ja, wyznaczony przez przyjaciół do roli specjalnej - animatora zabaw, a
wła

ś

ciwie czego

ś

, co mo

ż

na by nazwa

ć

potrzeb

ą

ucieczki od codzienno

ś

ci, od atmosfery czczo

ś

ci, kiedy

matowieje obraz

ś

wiata, a wszystkie czynno

ś

ci staj

ą

si

ę

bez sensu. Poczucie oddalania si

ę

od przyszło

ś

ci

powoduje,

ż

e zaczyna si

ę

uwa

ż

nia

ć

codzienno

ść

i w tym zahamowaniu miary czasu stajemy si

ę

wobec siebie

agresywni, sprawy nieistotne olbrzymiej

ą

. Tak te

ż

było z nami. Błahostki urastały do problemów, ekscytowały,

a w ko

ń

cu m

ę

czyły. Ratunek si

ę

znalazł. I to nie jako pomysł, jako antidotum na marazm. Pojawił si

ę

naturalnie jak wypogodzenie po burzy. W stanie ducha, o jakim mówi

ę

, i w tym wieku bywa tak,

ż

e ni st

ą

d, ni

zow

ą

d zaczyna si

ę

pisa

ć

wiersze. Nie trzeba z tego szydzi

ć

. Taka potrzeba nie bierze si

ę

tylko z ch

ę

ci

epatowania swoj

ą

wra

ż

liwo

ś

ci

ą

, ale chyba z czego

ś

bardziej istotnego. Poezja, ta zapisywana przez poetów,

133
nie jest tylko okre

ś

lonym gatunkiem literackim uprawianym dla upi

ę

kszania rzeczywisto

ś

ci, dla pogł

ę

biania

prze

ż

y

ć

, ale jest przede wszystkim fenomenalnym wynalazkiem umo

ż

liwiaj

ą

cym człowiekowi ucieczk

ę

od

ś

wiata. Wyj

ś

ciem naprzeciw przyrodzonemu ka

ż

demu z nas pragnieniu, aby wszystkie utrapienia

ż

ycia,

poczucie skazania na

ż

ycie, zamieni

ć

na nadrzeczywi-sto

ść

. Czym jest wyobra

ź

nia dziecka, które w ułamku

sekundy potrafi z niczego sta

ć

si

ę

bohaterem wszystkich przygód, je

ś

li nie wej

ś

ciem w nadrealn

ą

sfer

ę

poezji. Czym s

ą

nasze dojrzałe ju

ż

t

ę

sknoty za zrealizowaniem siebie w innej wersji charakterologicznej, te

przed-senne marzenia o byciu kim

ś

innym, ni

ż

si

ę

jest, je

ś

li nie ch

ę

ci

ą

pozbycia si

ę

ułomno

ś

ci ograniczenia,

która ka

ż

demu z nas jest przypisana. I cho

ć

cz

ę

sto nie zdajemy sobie z tego sprawy, w tym wła

ś

nie

momencie stajemy si

ę

poetami na swój u

ż

ytek, kreatorami nierzeczy-wisto

ś

ci, która nigdy uciele

ś

ni

ć

si

ę

nie

mo

ż

e.

Andrzej cały dom, je

ś

li mo

ż

na to tak niefachowo nazwa

ć

, zradiofonizował. To znaczy prawdziwe, tajemnicze

radio funkcjonowało, w piwnicy słuchali

ś

my codziennie BBC, ale nie ono było przedmiotem naszej dumy. Na

poddaszu w male

ń

kim pomieszczeniu znajdowało si

ę

wewn

ę

trzne studio nadawcze z mikrofonem i

wszystkimi potrzebnymi urz

ą

dzeniami, a w ka

ż

dym pokoju i kuchni mie

ś

ciły si

ę

gło

ś

niki. Studio słu

ż

yło do

nadawania

134 :

Strona 31

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

komunikatów i informacji o bie

żą

cych sprawach obecnych i nieobecnych, ale raz na tydzie

ń

zamieniało si

ę

na

miejsce artystycznych wyst

ę

pów. Ka

ż

dy mógł zgłasza

ć

swoje propozycje. Na własne ryzyko, bo nie

obowi

ą

zywał nakaz ich wysłuchiwania. Wszyscy mieli prawo robi

ć

, co im si

ę

ż

ywnie podobało, wi

ę

c łatwo

sobie wyobrazi

ć

,

ż

e miar

ą

sukcesu nadawcy programu był stopie

ń

zainteresowania odbiorców. Z czasem ta

zabawa przekształciła si

ę

w rodzaj turnieju, w którym ka

ż

dy z nas prze-

ś

cigiwał si

ę

w pomysłach na

oryginalno

ść

. Były monologi, skecze, recenzje z widzianych filmów, przeczytanych ksi

ąż

ek, opowie

ś

ci z

własnych prze

ż

y

ć

i parodie ka

ż

dego z nas. Ja byłem od wierszy. Co tam przy tej okazji wyprawiałem, nie

pami

ę

tam. Wiem tylko,

ż

e lubowałem si

ę

w tekstach smutnych, bo tylko przy tej okazji mogłem si

ę

wypłaka

ć

.

Widocznie byłem przekonany,

ż

e to najlepsza metoda "złapania" słuchacza, zara

ż

enia go wzruszeniem.

Swoj

ą

drog

ą

to ciekawe, jak wcze

ś

nie u tych, którzy zdradzaj

ą

skłonno

ś

ci do publicznego wyst

ę

powania,

pojawia si

ę

kaboty

ń

stwo i ile trzeba wiedzy o naturze aktorstwa,

ż

eby go unikn

ąć

. Zaszyty w dziupli pod

strychem gadałem bez przerwy, dzie

ń

i noc. Dzi

ś

zastanawiam si

ę

, sk

ą

d si

ę

to wzi

ę

ło. Niew

ą

tpliwie z

fascynacji, zauroczenia poezj

ą

, bo niewiele z niej rozumiałem. Najlepszy dowód,

ż

e kiedy po latach wracałem

do tamtych tekstów, ze

135
zgroz

ą

stwierdzałem,

ż

e zupełnie co innego znacz

ą

. Czym wi

ę

c wtedy dla mnie były,

ż

e nie mogłem si

ę

wyzby

ć

skojarze

ń

z nimi nawet we

ś

nie. Na pewno podziwiałem w nich nazwania. Pi

ę

kne, trafne nazwania

rzeczy, zjawisk, stanów ducha, których tre

ść

była oczywista, ale które przybrane w form

ę

stawały si

ę

czym

ś

wi

ę

cej ni

ż

sam

ą

tre

ś

ci

ą

. My

ś

l

ę

jednak,

ż

e przede wszystkim zafascynowany byłem ich muzyczno

ś

ci

ą

. Je

ś

li w

recytowaniu łaci

ń

skich strof wierszowanych wystarczyło akcentowanie rytmu znaczonego

ś

ci

ś

le stopami

rytmicznymi, aby porywały nie tylko muzyczno

ś

ci

ą

ale i tre

ś

ciowym znaczeniem, je

ś

li akcent emocjonalny

dotyczył całych okresów tekstu, a nie poszczególnych słów, to czy uwzgl

ę

dnianie logiki muzycznej nie byłoby

wystarczaj

ą

c

ą

metod

ą

na przekaz nie tylko niezwykło

ś

ci, ale i sensu poezji. Tym bardziej

ż

e w klasycznej

konstrukcji naszych strof obok wyra

ź

nego podziału na

ś

redniówk

ę

i koniec wersu poeci zaproponowali rym,

ten prawie czarodziejski klucz do zamykania ci

ą

gu słów zwie

ń

czaj

ą

c

ą

puent

ą

. Rym. Nie jest tylko

mechanizmem ko

ń

cz

ą

cym okres my

ś

lowy. Bo kiedy w sposobie akcentacji znajdziemy powód, aby si

ę

nim

pochwali

ć

, to bardzo wa

ż

ne, dlatego powtarzam: pochwali

ć

, dokonamy odkrycia,

ż

e przy okazji interpretacji

ka

ż

dego utworu, niezale

ż

nie od tego, jakie uczucia zawiera, b

ę

dzie mo

ż

na ujawni

ć

prawd

ę

, nieodł

ą

czn

ą

dla

ka

ż

dej

136
twórczo

ś

ci,

ż

e wszystkiemu, co tworzymy, towarzyszy rado

ść

.

Jest pewien rodzaj satysfakcji granicz

ą

cy z rozkosz

ą

, której

ź

ródła nie da si

ę

zdefiniowa

ć

. Dzieje si

ę

tak na

przykład przy rozwi

ą

zywaniu zagadki niewiadomych w algebraicznym równaniu albo w czasie słuchania

barokowej muzyki polifonicznej, kiedy pierwszy temat przetworzony wariacjami wyłania drugi, w pewnym
sensie zantagonizowany w stosunku do pierwszego, aby wreszcie zako

ń

czy

ć

ten spór triumfuj

ą

c

ą

kod

ą

,

ko

ń

cowym akordem pojednania. Dokładnie tak czułem, kiedy udawało mi si

ę

muzyk

ę

wiersza

zharmonizowa

ć

z jego sensem. Widocznie co

ś

musiało by

ć

we mnie z podatno

ś

ci na działanie d

ź

wi

ę

ków,

skoro potem, ju

ż

w

ż

yciu zawodowym, wszystko, co było inspiracj

ą

, brało si

ę

u mnie w o wiele wi

ę

kszym

stopniu ze słyszenia teatru ni

ż

z jego widzenia. Przy okazji słówko o tych inter-pretatorach poezji

wierszowanej, którzy na gwałt chc

ą

zrobi

ć

z niej proz

ę

, w my

ś

l idei,

ż

e dopiero wtedy b

ę

dzie zrozumiana.

Mówi

ą

wi

ę

c "logicznie", a rym jako zb

ę

dna naro

ś

l bł

ą

ka si

ę

gdzie

ś

po peryferiach mówienia. Drodzy

naprawiacze! To prostactwo i po prostu głupota. Nikt, poza wariatami i zaczarowanym doro

ż

karzem

Gałczy

ń

skiego, nie mówi w

ż

yciu wierszem. Wierszem nie nale

ż

y kupowa

ć

biletu na autobus ani nawet

mówi

ć

nim w łó

ż

ku do kochanki. Jest to mowa nadnatu-

137
ralna i słu

ż

y do wyniesienia spraw ponad rzeczywisto

ść

, z okre

ś

lonego powodu i wył

ą

cznie w okoliczno

ś

ciach

zwi

ą

zanych z j

ę

zykiem sztuki. Dlatego jej form

ę

trzeba zachowa

ć

, aby mogła słu

ż

y

ć

temu, do czego jest

przeznaczona.
Je

ś

li we

ź

miemy pod uwag

ę

,

ż

e teatr w ogóle wzi

ą

ł si

ę

z muzyki,

ż

e zanim zacz

ą

ł by

ć

mówiony, zapisany jako

dramat w obecnym jego kształcie, był pie

ś

ni

ą

- to zdolno

ść

słuchowa jego twórców zdaje si

ę

by

ć

bli

ż

sza,

bardziej dla niego przydatna ni

ż

to, co nazywamy wra

ż

liwo

ś

ci

ą

plastyczn

ą

. Jest przecie

ż

tak,

ż

e dzieło

malarza, obraz, nie "rusza si

ę

", jest statyczny i taki pozostaje. Jego ekspresj

ę

, a wi

ę

c dzianie si

ę

, uruchamia

wyobra

ź

nia odbiorcy, to ona, na podstawie tego, co widzi, buduje jego dramaturgi

ę

. Teatr "rusza si

ę

". Jest

wypełniony bezustannym dzianiem si

ę

, cho

ć

by dlatego,

ż

e jego substancj

ą

twórcz

ą

jest aktor,

ż

ywy człowiek,

nie wymaga od widza tworzenia dramaturgii, jest mu ona dana, wi

ę

c charakter odbioru jest inny, przeciwny

procesowi zachodz

ą

cemu przy ogl

ą

daniu obrazu. Patrz

ą

c na teatr ustatyczniamy go. Zachowujemy w

pami

ę

ci jego jednolity, zatrzymany wizerunek. Dlatego re

ż

yserzy-plas-tycy nie powinni si

ę

ba

ć

aktorów,

zamienia

ć

ich na rekwizyty albo obarcza

ć

tekstami nie z tej sztuki. Przeciwnie. Zachowuj

ą

c ich przy

Strona 32

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

scenicznym

ż

yciu, uwydatniaj

ą

tylko plastycz-

138
na wizyjno

ść

swojego dzieła, wła

ś

nie umuzy-czniaj

ą

j

ą

, a wi

ę

c czyni

ą

zgodn

ą

z natur

ą

teatru.

Przed rozstaniem si

ę

z will

ą

przy ulicy Królowej Jadwigi, skoro

ż

egnam si

ę

z ni

ą

wspomnieniem o pocz

ą

tkach

mojej fascynacji, z tym, co w przyszło

ś

ci miało si

ę

sta

ć

moim zawodem, pragn

ę

jeszcze powiedzie

ć

,

ż

e na nic

nie przyda si

ę

wiedza o rzeczy aktorskiej, perfekcyjne opanowanie techniki, zdolno

ść

przeistaczania si

ę

w

dyktowane przez role ró

ż

ne wersje człowieka, sprawno

ść

intelektualna i bogate wn

ę

trze, je

ś

li obca nam

b

ę

dzie pewna prawda, która nie wszystkim jest dana.

ś

e o sukcesie stanowi dawanie, a nie branie.

ś

e

po

ż

ytkiem aktorstwa, miar

ą

jego godnego wypełnienia b

ę

dzie tylko to, co przeka

ż

emy innym. Dlatego w

czasie pobytu na scenie nie wolno nam zapuszcza

ć

kurtyny przed zako

ń

czeniem przedstawienia. Nie wolno

nam zapomina

ć

o obecno

ś

ci tych, którzy przyszli tu dobrowolnie w nadziei na wzruszenie, na zdobycie wiedzy

o sobie. Nie wolno nam pogr

ąż

a

ć

si

ę

wył

ą

cznie w sobie, z bezwstydem i bezkarno

ś

ci

ą

, nawet wtedy, a mo

ż

e

zwłaszcza wtedy, kiedy robimy to prawdziwie, z zaanga

ż

owaniem wszystkich swoich talentów. Nie tylko

dlatego,

ż

e w ten sposób sprzeniewierzymy si

ę

zasadom twórczo

ś

ci, ale

ż

e przez ten wybór złej religii

artystycznej zasłu

ż

ymy sobie na miano błaznów.

139
Sko

ń

czyła si

ę

wojna, a z ni

ą

pami

ęć

o niej, albo raczej pragnienie, aby zapadła w niepami

ęć

. Zacz

ę

ły si

ę

oddala

ć

przyja

ź

nie, wiadomo

ś

ci o wspaniałych dziewczynach i chłopcach. Wszyscy

ś

my si

ę

rozeszli.

Strasznie nagle, niemal z dnia na dzie

ń

. Andrzej, ten niezwykły, wyrazisty, czaruj

ą

cy Andrzej, znikn

ą

ł z

mojego

ż

ycia. Tylko jakie

ś

niejasne słuchy dotarły do mnie,

ż

e si

ę

o

ż

enił i

ż

e umarł. Nie wiem jak, w jakich

okoliczno

ś

ciach, ale na pewno za wcze

ś

nie i okropnie niezasłu

ż

enie. Moja dziewczyna poszła sobie gdzie

ś

, w

swoje

ż

ycie, a ja pobiegłem do teatralnej szkoły.

Po wojnie
Tak mi si

ę

zdaje,

ż

e wszystko, co si

ę

wi

ąż

e z mymi ostatnimi krakowskimi latami, odbywało si

ę

w deszczu.

Tak

ż

e mój gor

ą

czkowy bieg z placu Dominika

ń

skiego przez Grodzk

ą

, Rynek Główny i Mikołaj sk

ą

na sam

koniec Szpitalnej, aby zd

ąż

y

ć

na wst

ę

pny egzamin. Był chyba marzec 1945 roku, trwała jeszcze wojna, kiedy

dowiedziałem si

ę

,

ż

e przy Teatrze Juliusza Słowackiego tworzy si

ę

studio, szkoła dramatyczna, i

ż

e przyjmie

wszystkich ch

ę

tnych, którzy nie przekroczyli którego

ś

tam roku

ż

ycia. Biegłem gor

ą

czkowo jak na spotkanie

kogo

ś

bliskiego, na kogo czekało si

ę

bardzo długo, albo do czego

ś

, co miało by

ć

uciele

ś

nieniem

przeczuwanego zaledwie zdarzenia. Zmierzałem do odkrycia wn

ę

trza tajemnicy, dot

ą

d niedost

ę

pnej, zakl

ę

tej

w czarodziejskim gmachu przy placu

Ś

wi

ę

tego Ducha. Jednym tchem run

ą

łem na komisj

ę

egzaminacyjn

ą

całym baga

ż

em uczu

ć

, gromadzonym przez lata wierszowanych wyzna

ń

miłosnych, potajemnych prób grania

w moim teatrze wyobra

ź

ni Dziadów i nade wszystko Słowackiego. Uznałem wi

ę

c jak

142
zwykle za stosowne zapłaka

ć

si

ę

na

ś

mier

ć

przy okazji prezentowania jego Testamentu i Tuwi-mowskiego

Piotra Płaksina. Mimo to zostałem
przyj

ę

ty.

Zacz

ę

ły si

ę

trzy lata nieobecno

ś

ci w domu, oddalenie od dotychczasowych przyjaciół, odej

ś

cie od

rzeczywisto

ś

ci.

ś

ycie moje zamkn

ę

ło si

ę

mi

ę

dzy trzema pokojami z kuchni

ą

, z których zrobiono szkoł

ę

, a

mieszcz

ą

cymi si

ę

sto kroków naprzeciwko teatru. Zacz

ą

ł si

ę

czas zatracenia w nowym fascynuj

ą

cym

ś

wiecie.

Dzi

ś

nie pami

ę

tam szczegółów tego

ż

ycia. Wiem tylko,

ż

e moje wyobra

ż

enie teatru z naiwn

ą

wiar

ą

w jego siły

nadprzyrodzone zamieniało si

ę

powoli w wiedz

ę

o nim, w pewno

ść

,

ż

e wszystko, co tworzy teatr, co składa

si

ę

na powstanie przedstawienia, jest dziełem

ś

wiadomo

ś

ci. Wynikiem pracy

ż

mudnej, pełnej zasadzek i

niepewno

ś

ci, ale której rezultaty da si

ę

oceni

ć

na podstawie okre

ś

lonych kryteriów i technicznej znajomo

ś

ci

rzeczy. Podobnie jak to ma miejsce w innych dyscyplinach twórczo

ś

ci, w muzyce czy malarstwie, gdzie

jako

ś

ci d

ź

wi

ę

ku czy umiej

ę

tno

ś

ci posługiwania si

ę

p

ę

dzlem mo

ż

na i trzeba si

ę

nauczy

ć

.

ś

e łaski natchnienia,

tego najbardziej urodziwego dziecka talentu, mo

ż

na doczeka

ć

si

ę

tylko wtedy, kiedy gotowe ju

ż

dzieło,

zmierzone i wyliczone, mo

ż

na przedstawi

ć

z czystym sumieniem, bez l

ę

ku przed zaniedbaniem

czegokolwiek.
Droga do teatru była ró

ż

noraka, ale zawsze

ś

ci

ś

le zwi

ą

zana z gr

ą

aktorsk

ą

; pokonuj

ą

c j

ą

, nie

143
czuło si

ę

ani przymusu, ani wysiłku. Przeciwnie. Byli

ś

my niesieni fal

ą

entuzjazmu, a wszyscy, którzy nas

uczyli, byli nam bez reszty oddani.

Strona 33

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

Był wi

ę

c profesor Zygmunt Le

ś

nodorski, który powiedział nam wszystko o teatrze europejskim, a czyni

ą

c to,

u

ś

wiadamiał nam,

ż

e jest on tylko cz

ą

stk

ą

całego obszaru kultury, wypadkow

ą

jej rozwoju i zmienno

ś

ci.

Ś

wietny kompozytor Artur Malawski nie zadowalał si

ę

tytułem przedmiotu: umuzykalnianie. Wiódł nas w

ś

rodek muzyki przez znajomo

ść

nut do harmonii i kontrapunktu, przez przymusowe słuchanie muzyki i jej

rozró

ż

nianie. Teofil Trzci

ń

ski, re

ż

yser, dyrektor teatru, jeden ze współtwórców "Zielonego Balonika", uczył nie

tyle dykcji, ile umiej

ę

tno

ś

ci jej "wy

ś

piewywania", delektowania si

ę

sam

ą

konstrukcj

ą

i brzmieniem sylaby,

przekonuj

ą

c,

ż

e dbało

ść

o czysto

ść

słowa otwiera sens my

ś

li, umo

ż

liwia odkrywanie tre

ś

ci, pobudza gr

ę

wyobra

ź

ni. Karol Frycz, wielki Karol Frycz. Suchy, zgarbiony, wysoki, wychowany w szkole taktu i dyskrecji,

przemykał si

ę

koło nas bezszelestnie, wsz

ę

dzie obecny i zdystansowany. Mówił cicho, monotonnie i

fascynuj

ą

co. O sztuce, historii sztuki. Ale bez ambicji nauczyciela, bez dbało

ś

ci o chronologi

ę

. Po prostu

opowiadał, a ka

ż

da jego opowie

ść

miała swoj

ą

dramaturgi

ę

. Były wi

ę

c wspomnienia z Chin, zachwyty nad

kolorem staro

ż

ytnej Grecji i symetri

ą

Rzymu. Dywagacje

144
o architekturze, o jej funkcji praktycznej i bezinteresownym pi

ę

knie. Krzywienie si

ę

na brył

ę

Bazyliki

Ś

wi

ę

tego

Piotra, która z pewnej odległo

ś

ci z poci

ą

gu zbli

ż

aj

ą

cego si

ę

do

Ś

wi

ę

tego Miasta wygl

ą

da jak młynek do kawy.

Zauroczenie ołtarzem mariackim Wita Stwosza, pasjonuj

ą

ca analiza figur tego tryptyku, postaci

wyrywaj

ą

cych si

ę

z wi

ę

zów

ś

redniowiecza do wersji człowieka cielesnego. Rze

ź

ba. Droga, jak

ą

odbyła od

Praksytelesa do rze

ź

by współczesnej, od pi

ę

kna obiektywnego, epickiego do psychologicznej

indywidualizacji.
Było jeszcze wielu nauczycieli, teoretyków i

ś

wietnych aktorów praktyków, ale ponad wszystkimi mój własny

ś

wi

ę

ty, patron ucz

ą

cych si

ę

aktorstwa - Władysław Wo

ź

nik. Był bryłowaty i du

ż

y. Twarz miał kwadratow

ą

,

oczy niebieskie i u

ś

miechni

ę

te. Pochodził z proletariatu, z krakowskiego Zabłocia. Wychował si

ę

w biedzie tej

społeczno

ś

ci i wyniósł z niej wszystko co najcenniejsze: szacunek dla ludzkich umiej

ę

tno

ś

ci i ten szczególny

rodzaj inteligencji, którego

ź

ródłem jest zdrowie zmysłowe. To ono wła

ś

nie, prócz tego,

ż

e widział, słyszał,

czuł z niebywał

ą

ostro

ś

ci

ą

, pozwalało mu patrze

ć

na

ś

wiat nie w rozbiciu na poszczególne elementy,

postrzegane i analizowane oddzielnie, ale jak na twór syntetyczny, zło

ż

ony z wzajemnie przenikaj

ą

cych si

ę

i

zale

ż

nych od siebie zjawisk. Był wi

ę

c wyznawc

ą

i bezwzgl

ę

dnym stra

ż

nikiem hierarchii, któr

ą

145
budował sam i egzekwował jej przestrzeganie. Na szczycie jej stała wielka Tajemnica, przeczucie Boga,
którego nie usiłował i nie chciał zrozumie

ć

, ale który niew

ą

tpliwie był dawc

ą

dobra i prawo

ś

ci i do którego

zmierzanie opłacało si

ę

w

ż

yciu. Potem było pi

ę

kno. Ale nie to profesjonalne, wystylizowane ani nawet to

ż

yj

ą

ce w tysi

ą

cach dzieł artystów, ale to, którego nale

ż

ało szuka

ć

i znajdowa

ć

we wszystkim, co nas otacza,

ka

ż

dego dnia i przy ka

ż

dej okazji. To wła

ś

nie umiej

ę

tno

ść

dostrzegania pi

ę

kna była dla Wo

ź

nika probierzem

człowiecze

ń

stwa, miar

ą

warto

ś

ci.

Uczył nas mówienia. Próbował dowie

ść

,

ż

e ten podstawowy

ś

rodek aktorskiego wyrazu kryje w sobie

demoniczn

ą

pułapk

ę

. T

ę

mianowicie,

ż

e usiłowania, aby za pomoc

ą

słów, tylko słów, mo

ż

na było wyrazi

ć

stan ducha i umysłu, s

ą

płonne.

ś

e to słowa, wła

ś

nie w momencie ich wypowiadania, zjadaj

ą

sens

wypowiedzi, czyni

ą

j

ą

odległ

ą

od wcze

ś

niej powzi

ę

tej my

ś

li. Ale dlatego,

ż

e tak jest, walka o słowo, wiara,

ż

e

w ko

ń

cu stanie si

ę

ono spełnieniem intencji, winna by

ć

motorem energii,

ź

ródłem emocji. A wi

ę

c nie samo

uczucie, nie sama my

ś

l, ale uparta ch

ęć

ich sformułowania staje si

ę

główn

ą

gr

ą

nami

ę

tno

ś

ci. Tak postawiona

sprawa poci

ą

gała za sob

ą

, jak mo

ż

na si

ę

domy

ś

li

ć

, ogromne konsekwencje. Dawała odpowied

ź

na

odwieczne pytanie, czy aktor prze

ż

ywa, czy udaje, eliminowała ekshibicjonizm,

146

ale przede wszystkim otwierała drog

ę

do twórczo

ś

ci. Tak, Władysław Wo

ź

niak uczył poezji, umiej

ę

tno

ś

ci jej

wyra

ż

ania, posługiwania si

ę

ni

ą

, a czynił to tak prosto i naturalnie jak ten, co hojnie rozdaje wszystko, co

posiada, nie zdaj

ą

c sobie sprawy z tego,

ż

e cokolwiek posiada.

I na koniec. Był jeszcze jeden człowiek, bez którego nie byłoby tej Szkoły i pewnie przy okazji - nas, a w
ka

ż

dym razie nas takich, jakimi jeste

ś

my. Wiesław Górecki. Nie wiem, kim był - profesorem, pisarzem czy

krytykiem; pewnie ka

ż

dym i nikim z nich. Cichy, bezradny, naiwny do granic wytrzymało

ś

ci, mieszkał - tak si

ę

nam zdawało - w szkole, bo zawsze był obecny i czekał na nas o ka

ż

dej porze dnia i nocy. Był ofiar

ą

najdzikszych naszych kawałów, ale te

ż

naszym spowiednikiem, powiernikiem zwierze

ń

i lekarzem,

lekarzem-specjalis-t

ą

od naszych l

ę

ków, smutków i dramatów. Odwzajemniali

ś

my mu si

ę

miło

ś

ci

ą

i czułym

nad nim opieku

ń

stwern. A w ka

ż

de jego urodziny cał

ą

szkoł

ą

szli

ś

my ostentacyjnie pochodem spod teatru do

Rynku Kleparskiego, gdzie mieszkał, aby mu zło

ż

y

ć

ż

yczenia. Najpierw wrzaskiem potwornym pod oknami,

Strona 34

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

który gromadził tłumek przechodniów, potem w mieszkaniu przy przepysznym torcie i winie i w obecno

ś

ci

jego pi

ę

knej

ż

ony, która grała na wiolonczeli.

Prosz

ę

mi wybaczy

ć

,

ż

e przy okazji wspominków o pocz

ą

tkach teatralnych zatrzymałem si

ę

147
na chwil

ę

tylko przy kilku osobach. Ale to oni wła

ś

nie, ci ludzie wielkiego serca i moi dobroczy

ń

cy, kojarz

ą

mi

si

ę

najsilniej z tamtym czasem.

Był jeszcze jeden, najwi

ę

kszy zreszt

ą

. Wszyscy oni, zanim ich poznali

ś

my, byli owiani legend

ą

. Mieli

ś

my

ogromne szcz

ęś

cie, to biedne pokolenie wojenne,

ż

e od razu po wej

ś

ciu do teatru zostali

ś

my przez niego

wchłoni

ę

ci, wła

ś

ciwie bez zaczerpni

ę

cia oddechu. I oni wszyscy, ci wielcy, robili wra

ż

enie, jakby na nas

czekali.
Przed

ś

wi

ę

tami Bo

ż

ego Narodzenia czterdziestego pi

ą

tego roku przyszedł do nas, do male

ń

kiej naszej

szkoły, Juliusz Osterwa. Był

ś

redniego wzrostu, twarz miał przeci

ę

tn

ą

do tego stopnia,

ż

e nigdy nie mogłem

zapami

ę

ta

ć

jej rysów. Tylko oczy, których prawie nie było, pozostały mi w niej do dzisiaj. Długie, przykryte

prawie całkowicie powiekami dwie szparki. Ale ciemno

ść

- czer

ń

lub br

ą

z - która si

ę

z nich przedostawała,

miała nieprawdopodobn

ą

przenikliwo

ść

. Patrzył na ka

ż

de z nas osobno i długo. Miał przylepiony do ust

zm

ę

czony u

ś

miech, kiedy usiadł na

ś

rodku pokoju, otoczony nami i rozpocz

ą

ł... milczenie. Jak si

ę

potem

okazało, była to jego bro

ń

najpot

ęż

niejsza. S

ą

dwa rodzaje pauz stosowanych na scenie. Jedn

ą

nazywamy

dziur

ą

. Jest pusta, nic nie znacz

ą

ca i wygl

ą

da na ogół na utrat

ę

pami

ę

ci. Druga, pełna, jest zasadnicz

ą

cz

ęś

ci

ą

mówienia. Pojawia si

ę

w chwilach cz

ę

sto nieoczekiwanych

148
i bywa najbardziej sugestywnym no

ś

nikiem tre

ś

ci. Osterwa był mistrzem tej drugiej. Mieli

ś

my wtedy nadziej

ę

,

ż

e przyszedł do nas na wykład,

ż

eby powiedzie

ć

co

ś

o teatrze, a mo

ż

e nawet dowiedzie

ć

si

ę

czego

ś

o nas.

Ale on, po tej swojej ciszy, zaczai nam mówi

ć

o Bo

ż

ym Narodzeniu, o znaczeniu i wygl

ą

dzie tego

ś

wi

ę

ta.

Zapami

ę

tałem etiud

ę

o opłatku. O tym, jakie skojarzenia winna budzi

ć

jego biel, co kryje si

ę

w d

ź

wi

ę

ku jego

łamania, kiedy dziel

ą

c si

ę

z najbli

ż

szymi składamy im

ż

yczenia. Co robi

ć

, by wypełni

ć

je tre

ś

ci

ą

, aby samo

zasiadanie do wieczerzy, do wigilijnego stołu, było aktem pogody i nadziei. A my, pochłoni

ę

ci całkowicie jego

sugestywno

ś

ci

ą

, zafascynowani czarem jego osoby, tłumili

ś

my w sobie czaj

ą

ce si

ę

podst

ę

pnie podejrzenie,

ż

e przecie

ż

wszystko, co robi, jest w jaki

ś

sposób sztuczne, udane. Ale kiedy wyszedł, pozostało po nim

niemal miłosne pragnienie, aby nie rozstawa

ć

si

ę

z nim, aby go znowu zobaczy

ć

.

W Przepióreczce

ś

eromskiego widziałem Juliusza Osterw

ę

dwana

ś

cie razy w tym samym krakowskim

przedstawieniu, bodaj na przełomie lat 1945-46. Z gronem profesorów z Warszawy zjechał do niedu

ż

ej wsi z

w

ą

tpliwymi tradycjami, o których

ś

wiadczy

ć

miały jakoby ruiny zamku, stoj

ą

cego oczywi

ś

cie na wzgórzu. Od

pocz

ą

tku wiadomo było,

ż

e Przeł

ę

cki ró

ż

ni si

ę

od reszty luminarzy nauki w tej ich

społecz-nikarsko-kulturotwórczej misji,

ż

e na rzecz cał

ą

149
patrzy z wyra

ź

nym sceptycyzmem. Zgodził si

ę

na uczestnictwo w przedsi

ę

wzi

ę

ciu z ciekawo

ś

ci, z przekornej

ciekawo

ś

ci intelektualisty. Teraz b

ę

dzie si

ę

przygl

ą

dał temu, co z tego wyniknie. Awanse podstarzałej

ksi

ęż

niczki, wła

ś

cicielki ruin, przyjmuje z całym cynizmem, załatwiaj

ą

c z pozorn

ą

wzajemno

ś

ci

ą

pieni

ą

dze do

projektowanej inicjatywy zagospodarowania zamku. Robi to bardziej dla profesorów ni

ż

dla siebie,

dostrzegaj

ą

c zabawno

ść

i utopijno

ść

całej imprezy. Wreszcie Smugoniowa. Na pocz

ą

tku zobaczył j

ą

na

pewno w realnej wersji, tak

ą

, jaka była, ładn

ą

, młod

ą

nauczycielk

ę

z dzieckiem, z jakim

ś

m

ęż

em, w małej

wsi. Ale od momentu, w którym spostrzegł,

ż

e jest przedmiotem jej fascynacji, w nagłym pomy

ś

le na zabicie

czasu rozpocz

ą

ł gr

ę

wychodz

ą

c

ą

naprzeciw narzucaj

ą

cej si

ę

okazji. Rozkochanie w sobie Smugoniowej stało

si

ę

ś

wiadomym procesem mistyfikacji. I jak to zwykle bywa z intelektualistami, w tej dosy

ć

perwersyjnej

zabawie doszedł do zatraty poczucia rzeczywisto

ś

ci na rzecz domniemanego autentyzmu swoich uczu

ć

.

Smugoniowa z ładnej zrobiła si

ę

pi

ę

kna, z przeci

ę

tnej niezwykła, z oboj

ę

tnej po

żą

dana. I pewnie zabrałby j

ą

do tej Warszawy w całkowitym nieprzewidywaniu konsekwencji tego faktu, gdyby nie wej

ś

cie w spraw

ę

Smugonia. To nagłe ostrze

ż

enie, nieodparta słuszno

ść

argumentów tego "prymitywa", doprowadza

Przeł

ę

ckiego do w

ś

ciekło

ś

ci. Poniewiera Smu-

150
goniem bez lito

ś

ci, u

ż

ywaj

ą

c najbardziej perfidnych chwytów w postaci wizji szcz

ęś

cia snutych na u

ż

ytek

Smugoniowej, posługuj

ą

c si

ę

j

ę

zykiem na tyle wyszukanym, aby ogłupi

ć

ostatecznie nieszcz

ę

snego m

ęż

a.

Wreszcie bezsilny wpada na pomysł kl

ę

ski. Słowa: "Bo takie s

ą

moje obyczaje", w ustach Przeł

ę

ckiego

brzmi

ą

jak nowa koncepcja, znacznie lepsza od poprzedniej. Wzrusza si

ę

, jak artysta w wenie twórczej i

pobudzony tym faktem zaczyna realizowa

ć

nowy wariant swojej osoby, wariant szlachetno

ś

ci. Oddaje

Smugoniow

ą

m

ęż

owi, pora

ż

aj

ą

c j

ą

odraz

ą

do siebie w scenie pełnej lubie

ż

-no

ś

ci i wyuzdania. Ostatni za

ś

akt

konfrontacji z profesorami, rujnacji całego przedsi

ę

wzi

ę

cia, jest piekielnie inteligentnym popisem demagogii.

Strona 35

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

Ko

ń

cowe słowa piosenki Uciekła mi przepióreczka

ś

piewanej przez dziatw

ę

szkoln

ą

brzmi

ą

sentymentalnie i

gorzko.
Pewnego dnia, na jednym z kolejnych przedstawie

ń

, Osterwa wszedł na scen

ę

drugiego aktu, na pierwsz

ą

wielk

ą

scen

ę

rozmowy ze Smugoniow

ą

, nie jak zwykle podekscytowany, zniecierpliwiony, nie rozpocz

ą

ł od

razu dialogu, ale po otwarciu drzwi stan

ą

ł w nich, nagle zatrzymany obecno

ś

ci

ą

Smugoniowej. Patrzył na ni

ą

długo. Potem, jakby w poczuciu winy, w olbrzymiej pauzie, rozpocz

ą

ł nieporadn

ą

w

ę

drówk

ę

po scenie,

szukaj

ą

c, jak si

ę

okazało, gwo

ź

dzia w

ś

cianie, na którym mógłby zawiesi

ć

palto i kapelusz. Znalazł go

wreszcie. Kapelusz

151
spadał kilkakrotnie, zanim dał si

ę

umie

ś

ci

ć

na gwo

ź

dziu. Potem ruszył w kierunku ławek szkolnych,

ż

eby

usi

ąść

. Zmieniał kilka razy miejsce, zanim znalazł najdogodniejsze. Wyj

ą

ł pudełko z tytoniem i bibułkami,

zrobił skr

ę

ta, zapalił. Wszystko to zanim powiedział: "Dlaczego mnie pani odwołała z wycieczki na zamek?".

Nie był to jak zwykle wyrzut, ale co

ś

, czym chciał si

ę

usprawiedliwi

ć

, przeprosi

ć

. Tego wieczoru Przeł

ę

cki

zakochał si

ę

w Smugoniowej naprawd

ę

. Rozmowa ze Smugoniem była rozpaczliw

ą

prób

ą

ratowania miło

ś

ci.

Rezygnacja z niej prawdziwym wyrzeczeniem. Obrzydzaj

ą

ca go scena ze Smugoniow

ą

wygl

ą

dała na ch

ęć

uczuciowego samobójstwa. Wreszcie akt ostatni stał si

ę

wyra

ź

nym dla wszystkich profesorów pokazem

poni

ż

enia. Uciekła mi przepióreczka zabrzmiała tragicznie i wzruszaj

ą

co.

Nast

ę

pnego dnia Osterwa odwiedził nas w szkole. Zapytali

ś

my, dlaczego wczoraj tak grał. "Bo wiecie -

odpowiedział - kiedy wszedłem na scen

ę

, zobaczyłem,

ż

e pani Zaklicka ma oczy pełne łez, naprawd

ę

płacze.

Zrobiło mi si

ę

jej

ż

al, nie mogłem by

ć

dla niej niemiły". Musiał my

ś

le

ć

ju

ż

wcze

ś

niej o tym,

ż

e w jego

Przeł

ę

c-kim jest co

ś

, co mu nie odpowiada. Decyzj

ę

powzi

ą

ł wcze

ś

niej. Była na pewno mglista, niejasna, jak

dolegliwo

ść

, której nie potrafimy zlokalizowa

ć

. Dopiero ta przypadkowa, niespodziewana dogodno

ść

- łzy pani

Zaklickiej - konieczno

ść

nagłego zahamowania rytmu grania,

152
otworzyły mu oczy na dotychczasow

ą

pomyłk

ę

, na inn

ą

interpretacj

ę

roli.

Widziałem go potem na próbach Fantazego, re

ż

yserował, a my byli

ś

my zobowi

ą

zani uczestniczy

ć

w nich w

ramach odbywanych studiów. Były to lekcje wspaniałe.

ś

yczyłbym dzisiaj studentom wy

ż

szych szkół

teatralnych, aby program ich uczelni, tak hermetycznie zamkni

ę

ty przed teatrem, uwzgl

ę

dniał mo

ż

liwo

ść

tego

rodzaju uczestnictwa w powstawaniu przedstawienia.
Osterwa prowadził próby powoli, bez po

ś

piechu, jak si

ę

nam zdawało, skupiony bardziej na dygresjach ni

ż

na

meritum sprawy. Postawił na przykład na scenie, gdzie siedziało si

ę

przy stole, tablic

ę

szkoln

ą

z g

ą

bk

ą

i

kred

ą

i sprowadził astronoma, aby wyja

ś

nił domnieman

ą

konstelacj

ę

, któr

ą

w tek

ś

cie Słowacki nazywa:

"skrzypeczk

ą

z gwiazd". Potrzebne to było Zdzisławowi Mro

żę

wskiemu, graj

ą

cemu rol

ę

Jana, aby mógł

ustali

ć

kierunek patrzenia w niebo, i co wa

ż

niejsze, aby ow

ą

"skrzypeczk

ę

" ukonkretnił, zobaczył tak, jak

rzeczywi

ś

cie wygl

ą

da.

Dla bł

ą

dz

ą

cego w romantycznych zawiło

ś

ciach Jana pomysł Osterwy okazał si

ę

zbawienny. Mro

ż

ewskiemu w

tym błysku trze

ź

wo

ś

ci objawił si

ę

sens całej roli. Grał j

ą

potem niezwykle interesuj

ą

co, łami

ą

c dotychczasowe

tradycje interpretacyjne. Dla teatru sko

ń

czyło si

ę

to nieco gorzej. Zdolny i przystojny astronom

153
zara

ż

ony Osterw

ą

zrobił si

ę

aktorem, potem pierwszym sekretarzem organizacji partyjnej, potem nawet

rektorem krakowskiej szkoły teatralnej i psuł wszystko, czego si

ę

dotkn

ą

ł.

Spo

ś

ród całej obsady Fantazego Osterw

ą

wybrał sobie jedn

ą

osob

ę

, której po

ś

wi

ę

cił wi

ę

kszo

ść

prób.

Wygl

ą

dało to tak, jakby uznał,

ż

e tylko jej jednej warto pomóc. Albo mo

ż

e,

ż

e tym sposobem zdoła

wyznaczy

ć

wszystkim pozostałym kierunek pracy, sens tego, czego od nich oczekuje. Osob

ą

t

ą

była

Aleksandra

Ś

l

ą

ska. Próbowała rol

ę

Stelki, a my wszyscy patrzyli

ś

my na to jak zagorzali kibice sportowi,

którzy chcieliby,

ż

eby faworyt wygrał. Była nasz

ą

kole

ż

ank

ą

i szcz

ęś

cie, jakie na ni

ą

spadło, kiedy wezwano j

ą

do teatru, było, jak si

ę

nam zdawało, cz

ęś

ci

ą

i naszego sukcesu. Ruda, piegowata, z niebieskimi oczami,

rzuciła si

ę

na rol

ę

z

ż

arliwo

ś

ci

ą

jej tylko wła

ś

ciw

ą

. Chciała za wszelk

ą

cen

ę

czu

ć

i zrozumie

ć

wszystko od

razu i bez w

ą

tpliwo

ś

ci. Domagała si

ę

tego ka

ż

dym nerwem, ka

ż

dym drgnieniem ciała. Osterw

ą

to oczywi

ś

cie

zobaczył i rozkosz, z jak

ą

si

ę

temu przygl

ą

dał, mo

ż

na było tylko porówna

ć

z rozkosz

ą

smakosza na widok

ulubionej potrawy. Wiedział doskonale, co nale

ż

y z tym fantem zrobi

ć

i zabrał si

ę

do tego z niezwykł

ą

precyzj

ą

. Ogólnie mówi

ą

c, cały jego wysiłek sprowadzał si

ę

do ujarzmienia temperamentu

Ś

l

ą

skiej, a

ś

ci

ś

lej

do wykorzystania go na u

ż

ytek rozumu. Pami

ę

tam te nieko

ń

cz

ą

ce si

ę

godziny,

154
w których zmuszał rozgor

ą

czkowan

ą

Stelk

ę

do mówienia na płaczu - w scenie drugiego aktu z Janem, kiedy

relacjonuje mu nieszcz

ę

sn

ą

sytuacj

ę

Diany, kazał jej ten cały du

ż

y monolog wypłaka

ć

. Ale w taki sposób, aby

nie doda

ć

d

ź

wi

ę

kiem ani jednej sylaby do tekstu, aby łzy zmie

ś

ci

ć

jedynie w brzmieniu słów. Co miało jej w

Strona 36

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

tym pomóc, to

ś

cisłe dbanie o zachowanie

ś

redniówki i ko

ń

ca ka

ż

dego wiersza, pancerz formalny,

dyscyplinuj

ą

cy oddech, a wi

ę

c rytm frazy. Dopiero po tej lekcji techniki pozwolił jej u

ś

wiadomi

ć

sobie,

ż

e rzecz

odbywa si

ę

w nocy w ogrodzie, blisko domu, i

ż

e nikt z tam obecnych nie mo

ż

e odkry

ć

tej potajemnej

schadzki z Janem. Osterwa uzyskał wszystko, czego chciał. Z rytmu wzbieraj

ą

cej fali uczu

ć

wynurzała si

ę

krystalicznie podana poezja, przejrzysta, wzruszaj

ą

ca, dziecinnie prosta.

Nigdy ju

ż

potem nie usłyszałem tak mówionej Stelki. W

ż

yciorysie Aleksandry

Ś

l

ą

skiej była to pierwsza, wcale

nie mniej od nast

ę

pnych wa

ż

na kreacja. Do ko

ń

ca mówiła,

ż

e zetkni

ę

cie si

ę

z Osterwa było najwa

ż

niejszym

wydarzeniem w jej artystycznym

ż

yciu.

A on sam. Słaby, toczony najstraszliwsz

ą

chorob

ą

, nie miał gra

ć

Fantazego, próbował z innym aktorem. Na

dwa albo trzy dni przed premier

ą

zdecydował si

ę

wej

ść

na scen

ę

. Jak wiadomo, grał Fantazego przedtem

wiele razy, był przygotowany. Ale to, co wtedy pokazał, nie mogło by

ć

porównywalne z niczym. Pierw-

155
szy i ostatni raz widziałem ostateczne rozstanie aktora ze scen

ą

w tak wstrz

ą

saj

ą

cej postaci. Oczywi

ś

cie nie

grał Fantazego Juliusza Słowackiego. Grał własne umieranie. Czy mo

ż

liwe to było w tej sztuce, w tej

genialnej komedii, która mi

ę

dzy innymi traktuje o parodii

ś

mierci, kpi z jej uwznio

ś

lania. A jednak działo si

ę

tak,

ż

e kiedy mówił: "Rzecznicki! Jestem trup", teatr zamierał z grozy. Kiedy grał ostatni

ą

scen

ę

z Idali

ą

na

cmentarzu, parodia samobójstwa zamieniała si

ę

w pragnienie

ś

mierci, w nadziej

ę

na jej zbawcze ukojenie.

Czy wszystko to razem było jeszcze jednym pokazem kaboty

ń

stwa, do którego, jak mówiono, Osterwa miał

skłonno

ś

ci. Nie wiem i nie chc

ę

wiedzie

ć

. Był aktorem

7

156
najwi

ę

kszym, jakiego widziałem i tym usprawiedliwiał wszystko. Prawdopodobnie tyle w nim było teatru, co

ż

ycia, i trudno dzisiaj powiedzie

ć

, od czego zacz

ą

ł t

ę

swoj

ą

wielk

ą

mistyfikacj

ę

. Opowiada si

ę

o nim zabawn

ą

anegdot

ę

,

ż

e kiedy chował swoj

ą

pierwsz

ą

ż

on

ę

, po oficjalnych uroczysto

ś

ciach pogrzebowych pozostał

długo przy grobie, kl

ę

cz

ą

c w błocie i deszczu. Jaka

ś

wzruszona tym widokiem dama podeszła do niego i

powiedziała: "Panie Juliuszu! Jest pan w swoim bólu wstrz

ą

saj

ą

cy". Osterwa zza zło

ż

onych r

ą

k wyszeptał: "A

widziała mnie pani w kaplicy?". My

ś

l

ę

sobie,

ż

e mo

ż

e on chciał da

ć

do zrozumienia,

ż

e za to swoje

nieszcz

ęś

cie - niezdolno

ść

do uczu

ć

wy

ż

szych - chciał odpłaci

ć

si

ę

, obdarowuj

ą

c innych mo

ż

liwo

ś

ci

ą

ich

prze

ż

ywania.

S

ą

ludzie sztuki, którzy sens uprawiania jej upatruj

ą

w konieczno

ś

ci uporz

ą

dkowania wizerunku

ś

wiata. W

wierze,

ż

e

ś

wiatu w ogóle mo

ż

na i nale

ż

y nada

ć

sens. Stworzyli kryteria dobra i zła, pi

ę

kna i brzydoty i w

przekonaniu o ich niezmienno

ś

ci przedstawiaj

ą

nieustannie przykłady rz

ą

dz

ą

ce egzystencj

ą

człowieka,

badaj

ą

zale

ż

no

ś

ci istoty ludzkiej wobec natury, wobec domniemanej siły nadrz

ę

dnej.

Na przykład staro

ż

ytna Grecja, wymy

ś

liła los jako determinant

ę

ż

ycia i wobec tego wyroku uczyniła nas

bezbronnymi. Jakakolwiek próba zahamowania biegu tej machiny, która wyznaczyła nam

ś

ci

ś

le okre

ś

lony

czas

ż

ycia, miejsce

157
bytowania i takie a nie inne działania, jest wysiłkiem jałowym. Miotani bezsilno

ś

ci

ą

w sieci przeznaczenia

mo

ż

emy jedynie zdoby

ć

si

ę

na opisywanie

ś

wiata, a nie jego zmienianie. Chrze

ś

cija

ń

stwo za

ś

obdarowało

nas woln

ą

wol

ą

i fakt ten zrewolucjonizował nasz stosunek do

ż

ycia, do dotychczasowego podda

ń

stwa.

Powiedziano nam,

ż

e los nie tylko mo

ż

emy, ale musimy kształtowa

ć

sami,

ż

e od naszych indywidualnych

wyborów zale

ż

e

ć

b

ę

dzie jako

ść

pokonywanej drogi, wi

ę

cej,

ż

e za wybór ten b

ę

dziemy ponosi

ć

odpowiedzialno

ść

jako jedyni sprawcy własnego bytowania.

Nie sposób oceni

ć

mi po

ż

ytki płyn

ą

ce z obu tych odkry

ć

ludzkiego geniuszu. Ile na przykład z poczucia

pi

ę

kna, pasjonuj

ą

cej mo

ż

liwo

ś

ci badania zale

ż

no

ś

ci zjawisk dali nam Grecy, proponuj

ą

c zachwyt harmoni

ą

,

symetri

ą

i logik

ą

, a ile Szekspir, który do niejasnego poczucia nieuchronno

ś

ci dodał przypadek, ten diabelski,

przewrotny bakcyl, niwecz

ą

cy wiar

ę

w jak

ą

kolwiek logik

ę

, w sprawczo

ść

ludzkiego umysłu, odkrywaj

ą

c

wszystkie zawiło

ś

ci psychologii, skłaniaj

ą

c do drobiazgowego badania pobudek ludzkich czynów. Jedna

wszak

ż

e okoliczno

ść

pomimo ró

ż

nic

ś

wiatopogl

ą

dowych czyni nas podobnymi. Nie wiem nawet, czy nie jest

jedynym, wspólnym dla wszystkich, znakiem człowiecze

ń

stwa. To jest t

ę

sknota za

ś

wiatem wyobra

ż

onym.

Ś

wiatem idealnym, w którym wszystkie normy estetyczne i wszystkie normy moralne znalazłyby

158
urzeczywistnienie. W którym uwolnieni od wszelkich ułomno

ś

ci mogliby

ś

my realizowa

ć

siebie. Czy teatr nie

jest wynalazkiem materializu-j

ą

cym to pragnienie. Czy

ź

ródłem jego powstania nie jest owa instynktowna,

Strona 37

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

irracjonalna ch

ęć

towarzysz

ą

ca nam od progu

ś

wiadomo

ś

ci, aby oderwa

ć

si

ę

od rzeczywisto

ś

ci, porzuca

ć

j

ą

na rzecz innej, budowanej uwolnion

ą

od wszelkich ogranicze

ń

gr

ą

wyobra

ź

ni. A zatem by

ć

teatrem to nic

innego, jak tylko powoła

ć

do

ż

ycia iluzj

ę

. Zgoda na jej zaistnienie jest tak spontaniczna,

ż

e wystarczy

ograniczy

ć

si

ę

do umownych znaków, aby porozumie

ć

si

ę

co do czasu i miejsca dziej

ą

cej si

ę

rzeczy. Tak

było w teatrze greckim, w teatrze szekspirowskim i tak jest do dzi

ś

.

Z aktorem nie mo

ż

e dzia

ć

si

ę

inaczej. Co w ko

ń

cu robi, aby by

ć

wiarygodnym i prawdopodobnym w tej

nieprawdopodobnej w stosunku do realnego

ż

ycia sytuacji. Dokonuje w pewnym sensie rzeczy heroicznej.

Porzuca siebie ze wszystkim, co ma z psychiki i w du

ż

ej mierze z fizyczno

ś

ci, aby w

ż

adnym wypadku nie

narazi

ć

si

ę

na identyfikacj

ę

z sob

ą

samym. Uwolniony w ten sposób od własnych ogranicze

ń

wchodzi z

odwag

ą

w

ś

wiat wyobra

ż

onej postaci. Wypełnia j

ą

kim

ś

, kim w prawdziwym

ż

yciu nigdy nie mógłby by

ć

. Jest

to wi

ę

c zabieg kompensacyjny. Realizacja czego

ś

, co nawiedza nas tylko w marzeniu. Przed za

ś

ni

ę

ciem,

kiedy na przykład rozpami

ę

tywuj

ą

c miniony dzie

ń

, dokonujemy oceny naszych zachowa

ń

, chc

ą

c

159
na pró

ż

no cofn

ąć

czas, który pozwoliłby nam słabo

ść

zast

ą

pi

ć

sił

ą

, tchórzostwo pewno

ś

ci

ą

siebie, głupot

ę

m

ą

dro

ś

ci

ą

. Albo kiedy staj

ą

c przed trudnym dylematem oszukujemy siebie złudzeniem sukcesu, nie maj

ą

c

ż

adnych podstaw psychicznych, fizycznych czy charakterologicznych na jego osi

ą

gni

ę

cie. W teatrze, na

scenie, mit o sobie samym staje si

ę

mn

ą

autentycznym.

Co umo

ż

liwia wej

ś

cie w ten stan nad

ś

wiadomo

ś

ci? Bo przecie

ż

akt owej transformacji jest procesem

ś

wiadomym, wynikiem swoistych l studio w. To, co inni, patrz

ą

cy z zewn

ą

trz, przy-jpisuj

ą

natchnieniu, które z

kolei nie jest niczym (innym, jak tylko poczuciem absolutnej pewno

ś

ci,

ż

e obrana droga jest jedynie słuszna i

wynika z ró

ż

nych zbiegów okoliczno

ś

ci, nieoczekiwanych ol

ś

nie

ń

, których si

ę

pragnie, na które si

ę

oczekuje,

ale których przecie

ż

nie mo

ż

na wypracowa

ć

. A wi

ę

c co pomaga w materializacji

ś

wiata imaginacji? Przede

wszystkim fakt,

ż

e scenariusz wydarzenia i jego bohaterowie s

ą

znani. W stabilnym, zamkni

ę

tym dziele

pisarza, wła

ś

nie w ograniczeniu, pole interpretacji, wbrew pozorom, poszerza si

ę

. Nie wiem, dlaczego tak

jest, ale przecie

ż

nieograniczenie, jak na przykład ła

ń

cuch codzienno

ś

ci, nie sprzyja szczególnemu skupieniu,

szczególnej mobilizacji sił. Przeciwnie, w niewiedzy jutra czyni nas bezwolnymi, leniwymi, poddanymi siłom
zewn

ę

trznym. Ale wsz

ę

dzie tam, gdzie stajemy przed sytuacj

ą

przymusow

ą

, zdeterminowani

160
konieczno

ś

ci

ą

jej sprostania, ograniczeni okre

ś

lonym czasem - przed wa

ż

nym egzaminem, przed nagłym

przymusem niesienia pomocy, w wi

ę

zieniu, jako uczestnicy zawodów sportowych - niemal zatrzymujemy

biegn

ą

cy czas, aby skupi

ć

si

ę

na gromadzeniu potencji, mobilizacji intelektualnej, bogatszej ni

ż

kiedykolwiek

grze wyobra

ź

ni. Sztuka, wszelka twórczo

ść

jest przypadkiem wyj

ą

tkowo zamkni

ę

tym.

Drugim czynnikiem sprzyjaj

ą

cym przeniesieniu si

ę

w iluzj

ę

teatru jest publiczno

ść

. Pragnie dokładnie tego

samego co my na scenie. Zatracenia si

ę

w innej rzeczywisto

ś

ci. I czyni wszystko, aby tak si

ę

stało. By

ć

mo

ż

e

kiedy

ś

przemy

ś

lni fizycy zmierz

ą

, porachuj

ą

i nazw

ą

ten szczególny rodzaj wymiany energii, który ma miejsce

mi

ę

dzy widzem i aktorem, kiedy funkcje obu stron staj

ą

si

ę

wymienne, gdy w tej samej sekundzie, w której

aktor, jak my to nazywamy, "wchodzi" na widowni

ę

, widz przenosi si

ę

na scen

ę

i gra za niego. To jest wła

ś

nie

ów dystans, który

ś

wiatli krytycy wymy

ś

lili na okre

ś

lenie pewnego typu aktorstwa i którym to epitetem i mnie

zaszczytnie obdarowali. Z punktu widzenia aktora jest on niczym innym, jak tylko prób

ą

spojrzenia na siebie

oczami odbiorcy, wyj

ś

cia naprzeciw jego oczekiwaniom i w zwi

ą

zku z tym powołaniem kontroli własnych

zachowa

ń

. Po

ż

ytki z tego wynikaj

ą

dwa. Po pierwsze, tym sposobem uzyskuje si

ę

podstawowe

usprawiedliwienie bycia

161
na scenie - kontakt mi

ę

dzy ni

ą

a widowni

ą

. I po drugie, taki stan

ś

wiadomo

ś

ci wymaga skromno

ś

ci w

poczynaniach aktora. Daje mu do zrozumienia,

ż

e nie jest p

ę

pkiem

ś

wiata i władc

ą

wszechrzeczy, lecz tylko

po

ś

rednikiem my

ś

li i uczu

ć

mi

ę

dzy równouprawnionymi stronami. Kiedy usiłowałem zapewni

ć

,

ż

e proces

wchodzenia na scen

ę

, opanowania roli, jest swoist

ą

rezygnacj

ą

z siebie samego na rzecz siebie

wyobra

ż

onego, mogłem si

ę

wyda

ć

nieprzekony-waj

ą

cy. Przecie

ż

ka

ż

dy z nas pozostaje dla publiczno

ś

ci w

jaki

ś

sposób niezmienny i rozpoznawalny. Cz

ę

sto ta wła

ś

nie okoliczno

ść

jest

ź

ródłem naszej popularno

ś

ci. I

oczywi

ś

cie jest to prawda. Ale kiedy mówiłem o l

ę

ku przed identyfikacj

ą

prywatno

ś

ci z rol

ą

, miałem na my

ś

li

ą

d, jaki aktor mógłby popełni

ć

, gdyby ze swojej gry chciał uczyni

ć

demonstracj

ę

własnych prze

ż

y

ć

. Swoj

ą

drog

ą

, jest rzecz

ą

bardzo interesuj

ą

c

ą

zobaczy

ć

, do jakiego stopnia czas dzisiejszy sprzyja temu dzikiemu

ekshibicjonizmowi. Wynosi go na piedestał sztuki, wi

ę

cej, nadaje mu pierwszy znak jako

ś

ci. A

ż

roi si

ę

od

mistyfikatorów, którzy teatr wybrali sobie na klinik

ę

autoterapeutyczn

ą

przeciw własnym dewiacjom. Pasja, z

jak

ą

zmuszaj

ą

siebie i innych do "wchodzenia w gł

ą

b", do analizy własnych jelit i obolałych zmysłów, jest w

swoim bezwstydzie tak pot

ęż

na,

ż

e wielu spo

ś

ród autorytetów sztuki w panicznym strachu przed

pos

ą

dzeniem o ignorancj

ę

dyskryminuje wszystkich

Strona 38

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

162
tych, którzy si

ę

temu przeciwstawiaj

ą

. To, co do niedawna jeszcze było sztandarem dyletan-tyzmu i

grafomanii, stało si

ę

kryterium najwy

ż

szym.

To, czego nie mo

ż

emy w nas samych zmieni

ć

, co czyni nas bez wzgl

ę

du na proces transformacyjny do siebie

podobnymi, wi

ę

cej, czemu nie wolno si

ę

sprzeniewierzy

ć

- to nasz

ś

wiatopogl

ą

d, nam tylko wła

ś

ciwe

postrzeganie rzeczywisto

ś

ci, własny, indywidualny wybór warto

ś

ci. To on wła

ś

nie kształtuje i formułuje nasz

ą

wra

ż

liwo

ść

, poziom intelektualny, nasz smak. Ilekro

ć

przychodzi mi popada

ć

w zachwyt nad artyst

ą

,

stwierdzam,

ż

e odnosi si

ę

to głównie do rangi jego osobowo

ś

ci. Spo

ś

ród wielu aktorów, których u

ż

yteczno

ść

jest niew

ą

tpliwa, dysponuj

ą

cych cz

ę

sto doskonałym warsztatem, odnosz

ą

cych prawdziwe sukcesy, tylko

niewielu udaje si

ę

osi

ą

gn

ąć

ten stopie

ń

wtajemniczenia,

ż

e mo

ż

na o nich powiedzie

ć

, i

ż

s

ą

czym

ś

wi

ę

cej ni

ż

aktorami. To wła

ś

nie oni, którzy zawód ten traktuj

ą

jako

ś

rodek porozumiewania si

ę

ludzi mi

ę

dzy sob

ą

, jako

narz

ę

dzie do wyra

ż

ania własnego zdania na temat spraw zasadniczych, wyznaczaj

ą

rang

ę

artystyczn

ą

aktora, uzasadniaj

ą

pi

ę

kno i nieustaj

ą

c

ą

potrzeb

ę

teatru.

I tak si

ę

zacz

ą

ł mój

ż

ywot aktorski. Trwa ju

ż

ponad pi

ęć

dziesi

ą

t lat. Nie umiałbym si

ę

z niego wyspowiada

ć

.

Bo có

ż

mo

ż

na powie-

163
dzie

ć

o sobie, nie zam

ę

czaj

ą

c innych opowie

ś

ciami o swoich wzlotach i zapa

ś

ciach, nadziejach na zawsze

zwodn

ą

akceptacj

ę

, buntach przeciwko niedocenieniu, demonstrowaniu fałszywej pokory, kiedy wszystko

wyrywało si

ę

do zapewniania innych o własnej wielko

ś

ci. Tym bardziej

ż

e nie bardzo pami

ę

tam, co przez te

lata zrobiłem. Nie bardzo wiem, jak mógłbym to wszystko uszeregowa

ć

i nazwa

ć

przy moim przywi

ą

zaniu do

mówienia z jakim takim sensem. Wiem tylko,

ż

e przez pierwsze lata pracowałem w zapami

ę

taniu,

ż

e

zatraciłem si

ę

w teatrze bez reszty,

ż

e dzie

ń

i noc z niego nie wychodziłem,

ż

e przesłonił mi wszystko inne.

ś

e dopiero po upływie wielu lat, kiedy zdobywana wiedza kazała mi szuka

ć

odpowiedzi na sens uprawiania

teatru, na jego po

ż

ytek, zatrzymałem si

ę

w tym

ś

lepym biegu. Stan

ą

łem,

ż

eby spojrze

ć

za siebie i stwierdzi

ć

,

ż

e wszystko, co uczyniłem, działo si

ę

poza

ś

wiadomo

ś

ci

ą

, poza przemy

ś

lanymi wyborami. Było tylko pasj

ą

,

spalaniem si

ę

, pławieniem w ekstremalnych przejawach

ż

ycia - bosko komicznych, wstrz

ą

saj

ą

co

dramatycznych, rozpaczliwie tragicznych.

ś

e nie szukałem ani przyczyn, ani nie przewidywałem skutków tych

bezustannych wybuchów emocji. Szafowałem nimi spontanicznie, bez

ż

adnej kontroli, a wi

ę

c niew

ą

tpliwie

głupio. Nawet dla tych moich drogich widzów, którzy od czasu do czasu pozwalali sobie na podziw dla mnie.
Czas choroby ustatkował

164

mnie. Ale przede wszystkim przymusowa, dwuletnia nieobecno

ść

w teatrze.

Był rok 1958, kiedy w przeddzie

ń

spotkania z dyrektorem jednego z czołowych warszawskich teatrów udałem

si

ę

do fryzjera w hotelu "Bristol". Było sporo klientów, wi

ę

c musiałem odczeka

ć

około dwóch godzin, zanim

usiadłem w fotelu. Energiczny fryzjer wykonał zr

ę

czny manewr

ś

wie

ż

ym prze

ś

cieradłem, ale nagle zatrzymał

si

ę

w pół gestu i spojrzał na mnie uwa

ż

nie, oczywi

ś

cie na moje odbicie w lustrze - wszyscy fryzjerzy

porozumiewaj

ą

si

ę

z klientami "przez lustro" - i zapytał: "Kto pana strzygł?". - Troch

ę

speszony

odpowiedziałem,

ż

e fryzjer w Krakowie. U

ś

miechn

ą

ł si

ę

szeroko,

165
jakby spodziewał si

ę

mojej odpowiedzi, i rzekł: "Tak jest! Prosz

ę

pana, z t

ą

głow

ą

nie da si

ę

nic zrobi

ć

". I

wyprosił mnie z fotela. Nie przewidywałem wówczas,

ż

e to niejasne poczucie winy za zwi

ą

zki z Krakowem

b

ę

dzie mi towarzyszyło po dzie

ń

dzisiejszy.

Od przyjazdu do stolicy rozpocz

ę

ło si

ę

moje

ś

wiadome ju

ż

uczestnictwo w pracy artystycznej. Próba

zreformowania siebie i pomysł na rozumne aktorstwo. Warszawa. Zaj

ę

ła mi wi

ę

kszo

ść

ż

ycia. Nic wi

ę

c

dziwnego,

ż

e tu wła

ś

nie rozstrzygały si

ę

wszystkie moje problemy. Trwała moja prywatna walka, podobna do

zmaga

ń

tych wszystkich, którzy obrali sobie to mimo wszystko wspaniałe miasto na miejsce stałego pobytu.

W wiadomych okoliczno

ś

ciach, w wiadomej atmosferze Polski Ludowej, która do ko

ń

ca zapewniała o swojej

niepodległo

ś

ci i suwerenno

ś

ci, nie maj

ą

c ku temu

ż

adnych podstaw, która

ż

ywi

ą

c si

ę

kłamstwem, sił

ą

rzeczy,

sił

ą

swojego systemu, podzieliła ludzi na tych, którzy uwierzyli w jej dobre ch

ę

ci, i na tych, którzy temu

kłamstwu si

ę

sprzeciwili. Warszawski tygiel był najwi

ę

kszy i bulgotał najgło

ś

niej. Nie ulec jego miazmatom,

nie da

ć

si

ę

wci

ą

gn

ąć

w gr

ę

podwójnej moralno

ś

ci, podwójnej buchalterii intelektualnej, było sztuk

ą

trudn

ą

.

My

ś

l

ę

,

ż

e teatrowi to si

ę

udało.

Z pomoc

ą

literatury, tej współczesnej, z polskimi poetami sceny, Gombrowiczem, Ró

ż

ewi-czem, Witkacym,

Mrozkiem na czele, z wiar

ą

166
w niezniszczalne warto

ś

ci wielkiej literatury klasycznej, dawał

ś

wiadectwo uczciwo

ś

ci, sprawił,

ż

e dla

Strona 39

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

wi

ę

kszo

ś

ci społecze

ń

stwa stał si

ę

ź

ródłem prawdy, siedzib

ą

wiarygodno

ś

ci i nadziei. Dzi

ś

jeste

ś

my u siebie,

to jednak ładnie powiedziane - jeste

ś

my u siebie. Wracamy do normalno

ś

ci. Z odpowiedzialno

ś

ci, jaka na

nas ci

ąż

yła, jeste

ś

my zwolnieni. Polityka, okropna i zawsze podejrzana polityka przestała by

ć

kryterium

jako

ś

ci. Teatr nie musi za ka

ż

dym razem udziela

ć

odpowiedzi na sakramentalne: "W jakiej sprawie

wyst

ą

pił?". Wróciła całkowita dowolno

ść

wypowiedzi, a wraz z ni

ą

powoli oddala si

ę

, przechodzi na plan

dalszy to, co mo

ż

na by nazwa

ć

polsk

ą

specyfik

ą

: ideowe zaanga

ż

owanie.

Tak si

ę

składa,

ż

e i ja oddalam si

ę

, po prostu z wiekiem, zwykł

ą

kolej

ą

rzeczy. A wraz z t

ą

zwi

ę

kszaj

ą

c

ą

si

ę

perspektyw

ą

widzenia pojawia si

ę

alternatywa, czyli kwestia wyboru. Mi

ę

dzy tym czemu oddałem

ż

ycie i

samym

ż

yciem. Czy jedno bez drugiego było mo

ż

liwe? Nie s

ą

dz

ę

. Nie sposób było nie pój

ść

za swoim

powołaniem, cho

ć

było zachłanne, zazdrosne, nie toleruj

ą

ce zdrady z nikim i z niczym, i niepodobna by było

wypełni

ć

je prawd

ą

i gł

ę

bi

ą

bez uczestnictwa w

ż

yciu, w normalnym

ż

yciu ze wszystkimi jego trudami, bo

przecie

ż

ono jedynie jest

ź

ródłem do

ś

wiadcze

ń

, wewn

ę

trznego dojrzewania. A jednak. A jednak teraz, kiedy z

konieczno

ś

ci dokonuj

ę

reasumpcji tego, co było

167
- w hierarchii wa

ż

no

ś

ci, w tym co mo

ż

na by nazwa

ć

sensem istnienia -

ż

ycie sytuuje mi si

ę

na pierwszym

miejscu. Ono, tylko ono najistot-niej mnie okre

ś

la, tylko z niego b

ę

d

ę

zdawa

ć

rachunek sumienia. Sztuka, jej

uprawianie jest przygod

ą

, pasjonuj

ą

c

ą

, fantastyczn

ą

, ale tylko przygod

ą

.

Dzi

ś

jest Wielki Pi

ą

tek. Jestem w Bukowinie Tatrza

ń

skiej i wygl

ą

dam przez okno mojej chałupy. Mówi

ę

"mojej", bo jej wła

ś

cicielami s

ą

nasi przyjaciele, których od dwudziestu lat niezmiennie odwiedzamy. Za

oknem jest pi

ę

knie, jak to w Bukowinie.

Ś

wieci sło

ń

ce, niebo bez chmur, na najbli

ż

szych pagórkach ju

ż

zielono, a góry w

ś

niegu. S

ą

dzi

ś

oddalone i wy

ż

sze ni

ż

w rzeczywisto

ś

ci. Ogarnia mnie spokój i poczucie

bezpiecze

ń

stwa. Mog

ę

sobie robi

ć

, co chc

ę

. Pój

ść

na spacer, czyta

ć

, układa

ć

pasjansa albo zej

ść

na dół, do

kuchni, która jest czysta i obszerna, z prawdziwym piecem, i która teraz pachnie upieczonym

ś

wi

ą

tecznym

ciastem. A w kuchni jest Zosia. Pi

ę

kna, wspaniała Zosia. Je

ś

li mo

ż

ecie sobie wyobrazi

ć

dorodn

ą

góralk

ę

,

inteligentn

ą

, zawsze gotow

ą

do

ś

miechu, a równocze

ś

nie nosz

ą

c

ą

w sobie godno

ść

nie dopuszczaj

ą

c

ą

do

poufało

ś

ci - taka jest Zosia. Zawsze w kuchni, zawsze przy gotowaniu, ogarnia wszystko, co dotyczy domu i

ma czas dla ka

ż

dego, kto si

ę

do niej zwraca. A zwracaj

ą

si

ę

do niej wszyscy ze wszystkim. Z pytaniami o

por

ę

posiłku, z chorymi dzie

ć

mi, ze zwierzeniami

168
o sobie,

ż

eby si

ę

dowiedzie

ć

o najatrakcyjniejsze trasy wycieczkowe i czy lepiej najpierw zje

ść

ś

niadanie, a

potem si

ę

umy

ć

, czy odwrotnie.

ś

yczliwa, dowcipna, udziela wyczerpuj

ą

cych odpowiedzi, nie przestaj

ą

c

pracowa

ć

, z czujnym okiem na wszystko, co si

ę

dzieje. Ma swoje sympatie i antypatie. Pierwszych traktuje

jak przyjaciół, z czuło

ś

ci

ą

i oddaniem, drugich "nie widzi", zbywa zdawkowo. Jej wybór jest zawsze trafny. Nie

wiem, jak ona to robi, ale w ocenie ludzi jest niezrównana. Widocznie ma w sobie jak

ąś

anten

ę

o wielkiej

cz

ę

stotliwo

ś

ci przyjmowania zewn

ę

trznych impulsów, która informuje j

ą

o zagro

ż

eniach i sprzyjaj

ą

cych

pr

ą

dach.

Kiedy

ś

zawiozłem j

ą

do Warszawy, do szpitala, do jej i naszego przyjaciela, znakomitego profesora chirurga,

na operacj

ę

nóg. Opowiadał mi potem,

ż

e najpierw jej wyja

ś

nił, jak to b

ę

dzie.

ś

e operacja b

ę

dzie dwufazowa,

ż

e najpierw trzeba b

ę

dzie zoperowa

ć

jedn

ą

nog

ę

, po to

ż

eby mogła ze dwa, trzy dni pochodzi

ć

, i dopiero

potem zabra

ć

si

ę

do tej drugiej. Absolutnie si

ę

nie zgodziła, twierdz

ą

c,

ż

e za trzy dni musi by

ć

w domu.

Musiał si

ę

z tym zgodzi

ć

i kiedy ju

ż

le

ż

ała na stole operacyjnym, wyja

ś

nił jej: "Widzisz, Zosie

ń

ko, ja ci b

ę

d

ę

robił t

ę

nog

ę

, a mój kolega drug

ą

". "A kto b

ę

dzie robił mi

ę

dzy?" - zapytała Zosie

ń

ka i zasn

ę

ła. Wieczorem

tego dnia nasz przyjaciel przyszedł do szpitala,

ż

eby sprawdzi

ć

, jak Zosia si

ę

czuje. Nie znalazł

169
jej w łó

ż

ku. W s

ą

siednim pokoju, na drabinie, myła okna. Powiedziała: "Jak wy mo

ż

ecie wytrzyma

ć

w takim

brudzie!".
Za ka

ż

dym pobytem w Bukowinie mówi

ę

jej: "Zosiu, kocham ci

ę

", odpowiada mi z łagodnym ubolewaniem:

"Ju

ż

dwadzie

ś

cia lat mi tak mówisz". A jej ma

ż

Jasiek, blondyn o niebieskich oczach, zgrabny, niebywale

sprawny fizycznie, jest oczywi

ś

cie tak

ż

e cudowny. Na swój m

ę

ski sposób. Cały czas pracuje. W polu, w

oborze, w domu. Bez chwili wytchnienia. Nie usiedzi przez chwil

ę

. Tryskaj

ą

cy humorem, w nieustannym

biegu pokonuje dziennie kilometry drogi i nie ma takiej rzeczy, za któr

ą

by si

ę

nie chwycił, poprawił, naprawił,

przerobił. Do wszystkiego si

ę

wtr

ą

ca, nawet do kuchni, czym Zo

ś

k

ę

doprowadza do pasji i to jest wła

ś

nie

moment, w którym dokładnie wida

ć

, kto w tym domu naprawd

ę

rz

ą

dzi. Jasiek nagle pokornieje, ucisza si

ę

,

poddaje. Ale tylko na chwilk

ę

. Całuje j

ą

i leci dalej. Tak od rana do wieczora. A w nocy nie kładzie si

ę

spa

ć

,

ale pada jak podci

ę

te drzewo.

Maj

ą

troje dzieci: Andrzeja, Ani

ę

i Adasia. Chowały si

ę

na moich oczach. Mógłbym o ka

ż

dym z nich snu

ć

osobn

ą

opowie

ść

, jak rosły, jak ka

ż

de z nich jest na swój sposób inne, w jakiej zgodzie i m

ą

dro

ś

ci rodziców

były chowane. Ale powiem tylko jedno: s

ą

zjawiskiem, cudem. Wszystkie jasne, pi

ę

kne, dobre, kochaj

ą

ce si

ę

Strona 40

background image

Holoubek Gustaw - Wspomnienia z niepami

ę

ci

nawzajem, wyrosłe w cnocie, nie tej narzuconej,

170
sztucznej, pruderyjnej, ale w tej, która jest prawdziw

ą

czysto

ś

ci

ą

, jak czyste i naturalne s

ą

ich my

ś

li i

post

ę

powanie. Andrzej jest budowniczym domów, Ania studiuje zarz

ą

dzanie, Ada

ś

architektur

ę

. I cho

ć

powoli

odchodz

ą

z rodzinnego domu - Andrzej jest ju

ż

ż

onaty i ma dwoje dzieci - trwaj

ą

w domu rodziców,

zbudowanym przez rodziców, i ta ich wspólnota wygl

ą

da jak zdrowe, dorodne drzewo, które na wiosn

ę

zakwita, w lecie owocuje, a w zimie zasypia, zbieraj

ą

c siły do nast

ę

pnej wiosny. Niech Bóg błogosławi ten

dom. Niech trzyma ich wszystkich blisko siebie. Bo bardzo rzadko bywa, aby kto

ś

był tak stworzony. Na Jego

obraz i podobie

ń

stwo. ,..-. ;4, ;,

To moje pisanie nie jest pami

ę

tnikiem. Mój czas przeszły składa si

ę

tylko z plam pami

ę

ci. Nie zanotowany w

szczegółach przybli

ż

a mi si

ę

jedynie w jakich

ś

zag

ę

szczonych okoliczno

ś

ciach, w ich kolorycie i nastroju, i nie

uwzgl

ę

dnia chronologii tych z gór

ą

siedemdziesi

ę

ciu lat.

My

ś

l

ę

,

ż

e wi

ę

kszo

ść

mojego

ż

ycia,

ż

ycia mojego pokolenia, upłyn

ę

ła w czym

ś

, co tego

ż

ycia było

zawieszeniem, przerw

ą

dziel

ą

c

ą

dwa kra

ń

ce: wst

ę

puj

ą

c

ą

młodo

ść

i czas odchodzenia. Je

ś

li przyjmiemy,

ż

e z

wybuchem wojny

ż

ycie si

ę

zatrzymało i powróciło dopiero w 1989 roku, ogromny czas pomi

ę

dzy tymi datami

był tylko czasem oczekiwania, bierno

ś

ci, czym

ś

co mo

ż

na

171
porówna

ć

do rzeki przepływaj

ą

cej pod mostem ł

ą

cz

ą

cym dwa jej przeciwległe brzegi, rzeki, której nie

mogli

ś

my zawróci

ć

.

Nie mogło to nie mie

ć

znaczenia. Kształtowało nasz charakter, nasz sposób bycia, nasz

ą

wra

ż

liwo

ść

. I jak to

na ogół bywa w biedzie, skłaniało do ogl

ą

du

ś

wiata nie tylko z perspektywy własnej egzystencji. Zdaj

ę

sobie

spraw

ę

,

ż

e obci

ąż

ony tym nawykiem, nie sprostałem oczekiwaniom niektórych Czytelników, którzy w

pami

ę

tnikach aktora spodziewaj

ą

si

ę

znale

źć

informacje o jego karierze i wszystkich zwi

ą

zanych z ni

ą

przygodach. Moim zamiarem było tylko pokaza

ć

własn

ą

drog

ę

do aktorstwa z pomini

ę

ciem jego opisu i

oceny, która, jak mi si

ę

zdaje, nie do mnie nale

ż

y.

Jest jeszcze jeden powód tych moich zwierze

ń

. Chciałem moim drogim dzieciom, Ewie, Magdalenie i Jasiowi,

i mojemu wnukowi Piotrowi, z którymi tak strasznie mało rozmawiałem - przedstawi

ć

si

ę

. Powiedzie

ć

im, kim

byłem, kim jestem i kim chciałbym by

ć

. Aby do tego, co o mnie od innych usłysz

ą

, usłyszeli jeszcze głos

bardzo ich kochaj

ą

cego ojca.

Spis tre

ś

ci

Ojciec 5 Zwierzyniec 19 Szkoła 33 Ko

ś

ciół w 47 Wojna Okupacja

69
93
Po wojnie 141

Strona 41


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Holoubek Gustaw Wspomnienia z niepamieci
Gustaw Holoubek Wspomnienia z niepamieci
Gustaw Holoubek Wspomnienia z niepamięci
GUSTAW HERLING GRUDZIŃSKI WSPOMNIENIA
Przejciowa Niepamięć Ogólna
Głosy po śmierci Papieża, # Autobiografie,biografie,wspomnienia i pamiętniki
Wspomnienia i refleksje, Psychologia DDA, DDD
IV ŻC+ Wspomnienia S Bukar 7 04
Cackowski wspomnienia
Antologia Legiony w bitwach (wspomnienia)
O Romanie Dmowskim Wspomnienia narodowców z 1939 roku
Na placu boju, Rodzinne wspomnienia, Piosenki, patriotyczne
W naszym kościółku od brzóz zielono, Rodzinne wspomnienia, Wiersze
Chwile wspomnień, Teksty

więcej podobnych podstron