W październiku 1996 roku nagrałem z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim kilka rozmów w Neapolu, które w przyszłości miały się złożyć na jego wspomnienia. Pisarz chciał, abym jego odpowiedziom nadał formę monologu, a powtórzenia usunął, tak aby całość była jego opowieścią o latach dzieciństwa i studiów, pobycie w łagrze i w armii gen. Andersa, czy wreszcie o latach spędzonych na emigracji w Rzymie, Londynie, Monachium i Neapolu.
Ponieważ byłem wówczas zajęty opracowywaniem kolejnych tomów Pism zebranych Herlinga (SW Czytelnik, t. 1-11, t. 12 w druku), dokończenie wspomnień w porozumieniu z autorem odłożyłem na później. Liczyłem również na to, że będę mógł zapytać jeszcze pisarza o rozmaite sprawy i jego opowieść uzupełnić. Żałuję, że nie zdążyłem tego zrobić i że autor Innego Świata nie mógł tekstu przeczytać i zaakceptować. Jego śmierć 4 lipca 2000 to uniemożliwiła. Mimo to uważam wspomnienia Gustawa Herlinga-Grudzińskiego za bardzo ważny dokument, który koniecznie powinien być opublikowany. Żonie pisarza Lidii Herling-Croce, córce Marcie Herling oraz synowi Benedetto Herlingowi serdecznie dziękuję za zgodę na publikację.
Zdzisław Kudelski
*
Teksty obu części wspomnień Gustawa Herlinga Grudzińskiego i wszystkie fotografie do publikacji w Zwojach otrzymałem od Dr Zdzisława Kudelskiego. Serdecznie Mu za to dziękuje.
Teksty te są tylko częścią wspomnień Gustawa Herlinga-Grudzińskiego nagranych przez Zdzisława Kudelskiego. Całość, obecnie przygotowywana do wydania książkowego, zajmie około 70 stron druku.
Andrzej Kobos
WSPOMNIENIA
GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI
Nagrał i opracował Zdzisław Kudelski
Chłopiec z Kielecczyzny
*
Urodziłem się 20 maja 1919 roku w Kielcach jako czwarte dziecko Józefa i Doroty z Bryczkowskich. Moja rodzina była pochodzenia żydowskiego, niesłychanie patriotyczna, z tego co pamiętam. Drugi człon mojego nazwiska Grudziński, jak głosiła fama rodzinna, był rezultatem faktu, że mój pradziadek czy prapradziadek był w oddziałach Czachowskiego w lasach kieleckich w czasie powstania styczniowego. Tam mu to drugie nazwisko nadano. Ale ja nigdy nie natrafiłem na żadne ślady czy dowody tego twierdzenia, tak że muszę to uznać za legendę, za coś w rodzaju rodzinnego mitu.
Kiedy się urodziłem, ojciec mój był właścicielem niewielkiego majątku w Skrzelczycach w okolicach Buska, który zawsze potem, w następnych już latach mojego dzieciństwa był przedmiotem opowiadań... o ich jakiejś niezwykłej obfitości. Wszystko tam było jakoby wielkie, ogromne, niezwykłe. Grzyby, przez które nie można było przejść czy przeskoczyć, ryby kilkukilowe. To była legenda, często się o tym mówiło, o tych skrzelczyckich obfitościach i o niezwykłym zupełnie bogactwie tego mająteczku. Przeczyłoby temu to, że jednak ojciec wkrótce po moim urodzeniu się sprzedał te Skrzelczyce tak wspaniałe i zakupił młyn w Suchedniowie, do którego o wiele, o wiele później, krótko przed wojną dobudował mały tartak. I to była baza naszego życia.
|
|
*
Zamieszkałem z matką w Kielcach na ulicy Sienkiewicza. Starsza para rodzeństwa, mój brat Maurycy i siostra Eugenia, już studiowali w Warszawie. Ja należałem do drugiej, młodszej pary: siostra Łucja starsza ode mnie o cztery lata zmarła w 1994 roku. W wieku dziesięciu lat zapisany zostałem do gimnazjum podówczas imienia Mikołaja Reja, a w rok potem Stefana Żeromskiego. To było gimnazjum, w którym kształcił się autor Syzyfowych prac i pamiętam z tych lat swego rodzaju manię wśród młodzieży, zwłaszcza kieleckiej, poszukiwania śladów po Żeromskim. Istniał kult... Nie był to może kult czytelników książek Żeromskiego, ale kult wielkiego człowieka, który w tych właśnie murach się kształcił. Wynajdywano najrozmaitsze drobiazgi, niektóre zabawne, niektóre mniej, świadczące o tej jego obecności. Krążyły legendy, że jeszcze gdzieś w podziemiach są stare ławki szkolne z pulpitami, na których Żeromski wypisał swoje nazwisko. Ja tylko widziałem przed wojną w kapliczce na Świętej Katarzynie ten słynny napis zasłonięty szkiełkiem: "Stefan Żeromski, uczeń klasy II".
Z zabawniejszych epizodów pobytu w Kielcach Żeromskiego pamiętam, że natrafiłem na sprzedawcę używanych książek, ściągaczek i bryków, który nosił dosyć niezwykłe nazwisko Icek Chitler. On mi opowiadał, że w swoim czasie maturalne ściągaczki, dla zarobku oczywiście, dostarczał mu Żeromski, tak samo jak ja później.
*
W Klerykowie, Łżawcu, jak często Żeromski nazywał Kielce, była taka pani niezwykła, starsza już wtedy, która często wychodziła na spacer na głównej ulicy w jakiejś przestarzałej, zużytej szacie, w bardzo gęstej woalce na twarzy, często z mufką (która już w ogóle jest dzisiaj nieznana), nawet jeżeli pogoda tego nie wymagała. Jednym słowem, bardzo staroświecka i starodawna pani. Uchodziła za pierwowzór Biruty z Syzyfowych prac. Uczniowie zwykli byli na spotkanie zdejmować czapki i kłaniać się jej, podtrzymując mit, że to jest Biruta. Opowiadam te drobiazgi po prostu dlatego, że one świadczą, jak dalece kult Żeromskiego istniał w Kielcach.
Ja też go podtrzymywałem, może nawet bardziej niż moi koledzy, bo należałem do tych mniej już licznych uczniów gimnazjum, którzy Żeromskiego bardzo pilnie czytali. I w jakimś stopniu należę jeszcze dzisiaj w moim niemłodym wieku siedemdziesięciu siedmiu lat do tzw. Żeromszczyków, których jest coraz mniej. Mógłbym tylko z moich najbliższych wymienić Jerzego Giedroycia, Lidię Ciołkoszową, która pisała w Krakowie pracę doktorską z polonistyki o Żeromskim i pozostała do dziś jego ogromną wielbicielką, i Juliusza Poniatowskiego, ostatniego ministra rolnictwa przed wojną. Żeromszczyków jest coraz mniej i w czasie mojego pobytu w Kielcach, w czasie pierwszej podróży do Polski, jak również z opowiadań mojej znajomej polonistki z Kielc Ireny Furnal wiem, że Żeromski nie jest chętnie czytany. I mogę to nawet zrozumieć. To jest już typ literatury bardzo przestarzałej, nie tylko w sensie merytorycznym, treści, ale także w sensie językowym. On pisał stylem niesłychanie patetycznym, który już dzisiaj wyszedł z użycia i młodzi ludzie właściwie nie mogą, albo nie chcą go czytać.
Ja pozostałem wierny tej tradycji żeromszczykowskiej, ale też bardzo zredukowałem listę moich ulubionych książek do niewielu tytułów. Bardzo lubię Syzyfowe prace, opowieść o gimnazjalnych latach Żeromskiego w Kielcach, uważam za śliczną jego nowelę czy krótką powieść Wierna rzeka i drobiazgi takie jak Echa leśne, które mi się szalenie podobają. Natomiast te wielkie jego powieści, stawiające problemy, też już są dla mnie niestrawne. Nawet mógłbym sobie zrobić komplement, że jestem z młodymi pod tym względem, mimo mojego wieku. To jest już problematyka, którą właściwie Żeromski stawiał w sposób dzisiaj nie do przyjęcia, egzaltowany, przesadny. Wystarczy powiedzieć, że ta historia, którą znamy z Ludzi bezdomnych, historia poświęcenia doktora Judyma, jest naprawdę przesadna. Dzisiaj już właśnie nie można sobie wyobrazić takiego doktora Judyma. I to po prostu wyszło z obiegu, wyszło z mody.
*
Książki Żeromskiego są kontrowersyjne. Niedawno przeczytałem na nowo, po wielu, wielu latach jego słynną powieść Przedwiośnie. Byłem proszony przez jedno z wydawnictw emigracyjnych o napisanie przedmowy. Z jakichś tam względów nie doszło do tego, ale przeczytałem książkę i właściwie, szczerze mówiąc, byłem nią przerażony. To jest ten Żeromski, który był atakowany jako prawie komunista, ale to jest też ten Żeromski, który właściwie umknął mojej uwadze, kiedy byłem małym chłopcem i jego książkę czytałem z wypiekami na twarzy. To jest Żeromski opisujący z jakimś niezwykłym smakiem wszystkie horrory rewolucji rosyjskiej i który właściwie nie potrafi uzasadnić epilogu końcowego, tego marszu na Belweder. Może dlatego, że już jestem stary, ale czytając tę książkę jestem raczej po stronie państwowca Gajowca, a nie Baryki. Uważam, że to jest książka dziwna, jakkolwiek oczywiście jestem gwałtownym przeciwnikiem tego, co mi opowiadano w Polsce, że po upadku komunizmu w niektórych miejscowościach zmieniano ulice Żeromskiego ze względu na Przedwiośnie. W oczach tych, którzy to robili, Żeromski już właściwie uchodził za pisarza komunistycznego prawie, co jest oczywiście nonsensem.
Żeromski był niewątpliwie bardzo wybitnym pisarzem, niesłychanie zmysłowym w życiu, o tym wiemy z rozmaitych opowieści. Bardzo się w tym wyżywał. Pamiętam, że w Przedwiośniu bardzo mnie poruszały sceny czy aluzje do scen erotycznych. Po tylu, tylu latach pamiętam doskonale jedną z nich, kiedy Baryka jako uczeń gdzieś na prowincji, zaproszony przez dziedziczkę do jakiegoś mająteczku, nawiązuje z nią romans i wyprawia się do niej w nocy. Do dziś pamiętam ten przypis petitem na dole: "Pruderia autora i głęboki szacunek wobec pruderii czytelnika (-czki), a nade wszystko czołobitność wobec superpruderii krytyka, nie pozwala na przytoczenie szczegółów i perypetii tego wieczora, które się dokonały w zamkniętym na klucz pokoju pani Laury".
To jest o tyle śmieszne i pouczające dla pruderyjnych moralistów, że ten dopisek petitem rozpętał moją wyobraźnię o wiele bardziej, niż gdybym był czytał dokładny opis tej nocy. Bez przerwy krążyłem wokół tego, co się za tym dopiskiem kryje. Ale to jest dygresja.
*
Jedna rzecz niewątpliwie była silna, jeżeli chodzi o wpływ Żeromskiego w moich latach szkolnych, mianowicie wyczulenie na problematykę społeczną i narodową, ale - podkreślam - szczególnie społeczną. On był na to niesłychanie wrażliwy. Był niewątpliwie tym "sercem nienasyconym", jak go nazwał jego monograf, profesor Stanisław Adamczewski i w niektórych przynajmniej uczniach obudził tę wielką wrażliwość na zagadnienia społeczne. Stąd się też bierze krótki epizod w moim życiu, dosyć niezwykły. To była klasa szósta prawdopodobnie albo piąta, czyli piętnaście - szesnaście lat, kiedy otarłem się o grupę młodzieży, która, nie powiem, że była komunistyczna, ale interesowała się tym, szukała jakiejś drogi. To trwało u mnie krótko, zresztą skończyło się skandalem. Całą grupę rozpędziła czy nawet zatrzymała na dzień lub na dwa policja kielecka. Miałem w związku z tym wielkie kłopoty w szkole, które jednak udało się przezwyciężyć.
Przed wojną polska prowincja była czymś zupełnie odmiennym od życia w wielkich miastach. Głównym powodem oskarżenia mnie, jeżeli można to tak nazywać, był fakt, że ja w największym kiosku na ul. Sienkiewicza kupowałem regularnie pisma lewicowe takie jak Lewar i Lewy Tor, które były dozwolone. Ten kiosk był pod okiem tak zwanego tajniaka, który stał po drugiej stronie ulicy i przyglądał się, kto co kupuje. No więc, to jest naprawdę śmieszne - pisma były dozwolone, świadczy to zresztą ładnie o władzach, które dopuszczały je do obiegu. Na małej prowincji fakt, że jakiś uczniak przychodzi i kupuje te pisma, był już w pewnym sensie rzeczą obciążającą. Miałem rewizję na stancji, gdzie mieszkałem w Kielcach, ale akurat wtedy byłem po raz pierwszy w życiu w Warszawie u mojego starszego brata, adwokata. W czasie rewizji oczywiście niczego nie znaleziono. Jednym słowem była to przygoda dosyć przykra. Zawieszono mnie na jakiś czas w prawach ucznia. Wszystko to jednak zostało w końcu załatwione i mogłem kontynuować naukę aż do matury.
*
Jako trzynastoletni chłopiec straciłem matkę i właśnie wtedy zamieszkałem na stancji. Ojciec mieszkał w Suchedniowie. Trwało to dosyć krótko, ten pobyt na stancji, rzecz okazała się zbyt kosztowna, tak że i ja pojechałem do Suchedniowa. Wtedy rozpoczął się dla mnie bardzo ciężki okres. To było chyba od szesnastego czy piętnastego roku życia aż do matury. Z Suchedniowa dojeżdżałem do szkoły do Kielc. Musiałem o wpół do szóstej rano pędzić lasem na stację w Suchedniowie, potem godzina pociągiem, żeby zdążyć na początek lekcji o godzinie ósmej rano. Gdy wracałem wieczorem, to już byłem niezdolny w ogóle do odrabiania lekcji, tylko waliłem się na kozetkę i zasypiałem.
*
Kielce są też dla mnie miastem łączącym się ze wspomnieniami natury sentymentalnej. Życie młodzieży szkolnej, w każdym zresztą miejscu, nie tylko w Kielcach, podkochiwanie się w ładnych dziewczynach... Pamiętam, że było parę bardzo pięknych dziewczyn, które pochodziły z rodzin rosyjskich rozmaitych urzędników z okresu zaboru. Pamiętam taką Nataszę, która niestety niezbyt się mną interesowała, natomiast interesowała się moim kolegą. Nie powiem jego nazwiska, bo jeszcze, zdaje się, żyje. Już w tak młodym wieku była jego przyjaciółką, szalenie mu zazdrościłem, to była piękna dziewczyna.
Podkochiwałem się też w takiej Rosjance, która się nazywała Lala. Mieszka w Gdańsku i nawet się do mnie ostatnio odezwała telefonicznie. Była narzeczoną naszej sławy literackiej w Kielcach, mianowicie poety Adolfa Sowińskiego. On był już autorem wierszy drukowanych w Skamandrze i Wiadomościach Literackich, a po wojnie napisał książkę biograficzną o latach szkolnych Żeromskiego. Z Sowińskim zetknąłem się po latach. On w końcu pozostał za granicą, związał się z jakąś panią w Wiedniu. Znał zresztą znakomicie niemiecki i tłumaczył poezję niemiecką i, jak mi opowiadano, tak straszliwie tęsknił do Polski, że właściwie w pewnym sensie umarł z nostalgii. Od samego rana otwierał radio na programy z Warszawy i tak siedział godzinami przy tym radiu, pijąc wódkę. Zetknąłem się z nim w Neapolu, ale wiem też o nim trochę od Jerzego Stempowskiego, który go odwiedził w Wiedniu.
*
Inną stronę mojego życia opisał mój przyjaciel, nieżyjący już — umarł dwa lata temu — adwokat Franciszek Zyguła, którego w 1991 roku widziałem na uroczystości przyznania mi honorowego obywatelstwa Kielc. W książce, która wyszła z sesji w Kielcach o moim pisarstwie, napisał osobiste wspomnienie o naszych stosunkach. To jest dla mnie wzruszające, bo on kładzie nacisk na okres, w którym młodzi chłopcy już się interesowali nawet w inny sposób kobietami, chodzili na ul.
Starowarszawską czy Nowowarszawską, gdzie można było znaleźć dziewczynki lekkiego prowadzenia. I on podkreślał jedną rzecz, która mi sprawia pewną przyjemność, że ja wobec tych pań — które na ogół były całkowicie ignorowane na ulicy przez tych swoich nocnych przyjaciół, a moich kolegów — byłem dość szarmancki. Ja im się zawsze bardzo pięknie kłaniałem. Nigdy tego nie ukrywałem i to był w młodym wieku ładny gest, prawda, bo moi koledzy odwracali głowy czy przechodzili na drugą stronę ulicy, żeby, broń Boże, nie padło na nich podejrzenie, że utrzymują stosunki z dziewczętami lekkiego prowadzenia się.
*
W gimnazjum miałem jeszcze bliższego przyjaciela, który się nazywał Jerzy Głowania. To był mój naprawdę serdeczny przyjaciel. Bardzo go kochałem. Po wojnie nawiązaliśmy kontakt. Dowiedział się, gdzie jestem, odezwał się do mnie, myślałem, że ten kontakt długo potrwa, ale niestety zginął w wypadku samochodowym. Z Głowanią zacząłem uprawiać, że tak powiem, moją młodzieńczą twórczość pisarską, bo on też miał zainteresowania literackie, tak jak ja. Pamiętam doskonale, że napisaliśmy razem dialog o głośnej podówczas powieści Zofii Nałkowskiej Granica. Skłonności pisarskie rzeczywiście miałem od najmłodszych lat...
Klasowa wycieczka do Wieliczki, 11 października 1935.
Gustaw Herling-Grudziński w dolnym rzędzie, pierwszy z lewej.
(Ze zbiorów Ireny Furnal z Kielc.)
Byłem albo prymusem, albo w każdym bądź razie jednym z prymusów w nauce języka polskiego, gdzie najważniejszą rzeczą była umiejętność pisania długich wypracowań - według mnie rzecz wychowawczo okropna. Pobyt w Anglii przekonał mnie, że to jest zupełny nonsens i powód wpędzania Polaków w wodolejstwo. Dostaje się wyższy stopień za długość wypracowania, a nie za jego treść czy wartość. W Anglii, jak się uczyłem języka angielskiego w Londynie, przekonałem się, że jest wręcz odwrotnie, im krótsza była wypowiedź na zadany temat, tym wyższy stopień. Artykuły wstępne w gazetach angielskich czy też wypowiedź w czasie publicznej debaty — ograniczana zawsze do pięciu minut przez przewodniczącego — były po prostu wzorem jasności. Anglicy słyną z tego, że potrafią tak dobrze i krótko sformułować to, co mają do powiedzenia. Uważam tę metodę wychowawczą za o wiele lepszą. No, ale takie były te szkoły. Poza tymi wypracowaniami słynnymi, w których celowałem, pamiętam też, że musieliśmy się nauczyć na pamięć broszurki Ignacego Chrzanowskiego "Za co powinniśmy kochać Pana Tadeusza", który i mnie, i moim kolegom obrzydził Mickiewicza na parę lat. Dopiero potem go odkryłem, więc to też jest taka typowa rzecz ówczesnych szkół. W każdym razie, zacząłem już wtedy pisać.
*
Pisywałem w takim szkolnym pisemku kieleckim, które się nazywało Młodzi idą, ale też już zacząłem pisywać do ogólnopolskiego pisma młodzieżowego Kuźnia Młodych, które wychodziło w Warszawie, i które skupiało dosyć utalentowanych uczniów z całej Polski. Tam był późniejszy ksiądz Jan Twardowski, Kazimierz Brandys, o ile pamiętam, Ryszard Matuszewski, Jan Kott i tak dalej, i tak dalej... Więc to już był wielki honor móc drukować w Kuźni Młodych, to było jak wejście do przedpokoju literackiego. W każdym razie miałem już silne aspiracje do pisania i wiedziałem, że zaraz po ukończeniu gimnazjum zapiszę się na polonistykę. Wbrew woli mojego ojca, który chciał, żebym się zapisał do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, bo sądził, że ktoś musi objąć młyn z dużym kawałkiem ziemi, ze stawem. Bardzo tego chciał. Ja się nie zgodziłem, więc nasze stosunki, i tak już złe od dawna, jeszcze bardziej się pogorszyły. Jako dziecko byłem bardzo przywiązany do mojej matki a nie do ojca.
Moi rodzice nie mieli wyższego wykształcenia. Jak wspominam ojca, to pamiętam tylko, że on, pracując bardzo ciężko, czasem tylko szybko czytał gazetę. Jeżeli chodzi o moją matkę, to jej aspiracje kulturalne właściwie ograniczały się tylko do kina. Była nałogową kinomanką i do dziś jeszcze pamiętam, że często mnie zostawiała samego w domu i pędziła do kina, a potem wracała zalana łzami, bo to była epoka, w której filmy były niesłychanie sentymentalne i dramatyczne i wyciskały bardzo łatwo łzy. Pamiętam np., że oglądała chyba cztery razy film Pożegnanie z bronią z tej słynnej powieści Hemingwaya i rzeczywiście tonęła we łzach za każdym razem.
*
Fascynacja Kielecczyzną to na pewno nie była fascynacja samym miastem Kielcami. Dosyć mnie, szczerze mówiąc, brzydziło, tak zresztą jak Żeromskiego, który nazywał Kielce Klerykowem, łżawcem. To była fascynacja Świętokrzyżczyzną i dlatego tak się nazywał mój pierwszy w ogóle występ pisarski w Kuźni Młodych - „Świętokrzyżczyzna”. To była Święta Katarzyna, Święty Krzyż, Nowa Słupia i okolice Żeromskiego, m.in. wieś Ciekoty, skąd on wyszedł w świat. To przepiękny rejon, z tym, że ze smutkiem widzę z gazet, że marnieje. Czytałem ostatnio i widziałem fotografie tej wspaniałej Puszczy Jodłowej, której Żeromski poświęcił bardzo ładny szkic. Z jakichś powodów, które nie są dla mnie jasne, Puszcza Jodłowa po prostu umiera. Widać opadające na siebie drzewa. Ktoś mówił o wpływach anten, które tam zostały ustawione, ale ja nie bardzo w to wierzę, żeby antena mogła tak podziałać na wspaniały drzewostan. To były stare, piękne jodły. Jest jakiś powód. To jest straszny widok, jak te drzewa upadają jedne na drugie. Drugą moją fascynacją jest Suchedniów, gdzie właściwie od śmierci mojej matki rosłem, aż do wyjazdu do Warszawy. To jest fascynacja stawem (byłem namiętnym wędkarzem i dobrym pływakiem), groblą, które już nie istnieją, lasami dookoła. Michniów z jednej strony, Baranów z drugiej strony, to jest to wspomnienie moje z Kielecczyzny. Jeżeli czasem przymykam oczy i wspominam okres dzieciństwa i wczesnej młodości, to są te obrazy, które mi przed oczami stoją. Właśnie Świętkorzyżczyzna i Suchedniów. Rzadko bardzo wspominam Kielce i bez specjalnego entuzjazmu, właściwie tylko jedno miejsce w Kielcach mnie pociąga, to jest ten park miejski z okrągłym stawem, z alejkami ciemnymi. To było miejsce naszych schadzek i tzw. randek z dziewczętami, z koleżankami, więc takie rzeczy zawsze zostają w pamięci i pozostawiają przyjemny osad. Jak byłem w 1991 roku w Kielcach, to od razu poprosiłem, żeby mnie tam zawieziono.
*
Do okresu kieleckiego właściwie niewiele mógłbym dodać, z wyjątkiem jednej rzeczy: często nazwa sama - Kielce - wywołuje skojarzenie z pogromem kieleckim. Ja się zgadzam, bo są na to dowody, że to była prowokacja sowiecko-ubecka. Jest zresztą historyk nazwiskiem Chęciński, który wyjechał z Polski i mieszka w Izraelu i który napisał szkic historyczny dowodzący, że to była prowokacja. Rozmawiałem również na ten temat z moim młodszym kolegą z tych stron, pisarzem Krzysztofem Kąkolewskim. Jak się okazało w czasie naszego spotkania, on pamiętał mnie z Suchedniowa, bo mieszkał tam, pamiętał nawet moją wizytę w ich domu. Byłem od niego starszy o jakieś siedem czy osiem lat, a mimo to niesłychanie poważnie z nim rozmawiałem. Według niego, byłem pierwszym człowiekiem, który go bardzo poważnie potraktował, tak że to mu zostało w pamięci.
Więc kiedy z nim rozmawiałem na ten temat — a on książkę wtedy pisał o pogromie kieleckim — stał na stanowisku, że to była prowokacja. Wiemy od rozmaitych historyków, że to była prowokacja z rozmaitych powodów, w które nie będę tutaj wnikał. Ale pozostaje zawsze to, o czym powiedziałem Kąkolewskiemu: "Prowokacje udają się tylko wtedy, kiedy trafiają na podatny grunt" i to jest ten problem, przed którym się staje. Ktoś, kto oglądał, jak ja, krótki film Marcela Łozińskiego o tym, czuje, że to jest sprawa, której nie załatwia teza o prowokacji. Po prostu ta prowokacja chwyciła, to znaczy bardzo dużo ludzi, kielczan, brało w tej sprawie udział z jakąś bardzo swoistą satysfakcją. Jak gdyby chcieli tego.
Ci, którzy organizowali tę prowokację, prawdopodobnie wiedzieli, że trafią na bardzo podatny grunt.
Pierwodruk: Rzeczpospolita - Plus-Minus nr 500, 27-28 lipca 2002.
Między Villa Tritone a Neapolem
*
Kończy się pobyt na Bliskim Wschodzie. Pod koniec 1943 roku z Aleksandrii w Egipcie wypływamy do Włoch i dosłownie w Wigilię Bożego Narodzenia dobijamy do Tarentu. Czuję się źle, mierzę sobie gorączkę i okazuje się, że mam przeszło 40 stopni. Zawieziono mnie do szpitala angielskiego, blisko zresztą, między Neapolem i Salerno. Znałem trochę angielski, tutaj dodam na marginesie, że ja się uczyłem języków, można powiedzieć - w marszu. W Rosji nauczyłem się względnie dobrze rosyjskiego w więzieniach i w obozach, potem w wojsku były kursy angielskiego, więc trochę się nauczyłem angielskiego, a potem we Włoszech - włoskiego. W każdym razie znałem na tyle angielski, że mogłem się w tamtym szpitalu porozumieć. Prawdopodobnie to był tyfus, moje łóżko stało za parawanem, na którym było napisane "typhoid?" - ze znakiem zapytania. Bardzo mnie ta choroba wymęczyła. Jak już stanąłem na nogach, zostałem zawieziony do obozu rekonwalescentów w Sorrento.
Byłem tam trzy tygodnie, o ile pamiętam, i któregoś dnia ktoś mi pokazał z daleka bardzo pięknie wyglądającą willę, która nazywała się Villa Tritone i powiedział mi, że tam została umieszczona rodzina filozofa włoskiego Benedetto Croce. Istniała groźba, że Niemcy zabiorą Crocego jako zakładnika, dlatego razem z rodziną został wywieziony z Neapolu przez angielską tajną służbę Intelligence Service, najpierw na Capri, a potem do Sorrento.
Przed wojną interesowałem się Benedetto Crocem jako filozofem i pisarzem. Pamiętam, że śledziłem z zapartym tchem polemikę dwóch wybitnych uczonych polskich, z których jeden był zwolennikiem Crocego - profesor Wacław Borowy, a drugi jego gwałtownym przeciwnikiem - profesor Henryk Elzenberg. Nawet przypominam sobie artykuł Elzenberga w Pionie pod tytułem "Zły estetyk i jego sława". Croce był bardzo czytany, przez pewne kręgi oczywiście. Wyszła o nim książka profesora Maurycego Manna w Krakowie i ja się tym interesowałem na marginesie moich zasadniczych prac na polonistyce. Pamiętam - to też jest charakterystyczne - że jak po klęsce wrześniowej pojechałem do domu do Suchedniowa i byłem w strasznej depresji psychicznej, zabrałem się do tłumaczenia szkicu Crocego o poezji Heinricha Kleista, żeby po prostu nie siedzieć tak bez przerwy i dumać.
Jak się dowiedziałem, że Croce mieszka w Villi Tritone, poprosiłem kogoś o zaprowadzenie mnie do tej willi. Croce mnie przyjął niesłychanie serdecznie, choć rozmowa trwała bardzo krótko, choćby i z tego względu, że moja włoszczyzna była jeszcze bardzo licha. Ode mnie się dowiedział o swoich losach w Polsce. Nic nie wiedział ani o tej książce, ani o sporach o niego. Potem przedstawił mnie swoim córkom, między innymi mojej obecnej żonie Lidii. I co było bardzo wzruszające, powiedział mi: niech Pan traktuje ten dom jako dom otwarty. Wiem, jak ciężko jest ludziom w mundurach wojskowych wytrwać w oddali od swoich rodzin. Jest dla nich ulgą, że mogą przyjść i posiedzieć przy kominku w atmosferze rodzinnej. I istotnie przychodziłem tam codziennie po południu.
*
Brałem udział w bitwie pod Monte Cassino, jestem z tego dumny, do pewnej chwili jeździłem nawet na uroczystości rocznicowe, a potem przestałem jeździć. Po ostatniej mojej obecności - to było czterdziestolecie bitwy, dosyć uroczyście obchodzone, bardzo dużo starych żołnierzy przyjechało. Homilię wygłosił prymas Glemp dokonując zupełnie niezwykłej sztuki. W dosyć długiej homilii, stojąc na płycie nagrobnej generała Andersa, ani razu go nie wspomniał, co zdaje się, było polityczną koncesją.
A poza tym wtedy po raz pierwszy odbywało się tylko nabożeństwo katolickie. Zarzucono z jakichś powodów bardzo piękną tradycję, że w rocznicę bitwy montecassińskiej odprawiane były nabożeństwa wszystkich wyznań żołnierzy, którzy polegli pod Monte Cassino. Tam są groby prawosławnych, grekokatolików, protestantów, żydów i katolików oczywiście. To było coś niezwykłego, szalenie mi się to podobało; równocześnie na całej długości cmentarza odbywały się nabożeństwa, stał ksiądz katolicki, dalej pop, pastor, rabin. I nagle ta tradycja, która była mi droga i droga była wielu żołnierzom, została przerwana. Na czterdziestolecie było tylko nabożeństwo odprawione przez kardynała Rubina z tą bardzo dziwną homilią prymasa Glempa. Na szczęście, wracając z tej uroczystości, kupiłem po drodze w miasteczku Cassino numer Osservatore Romano, gdzie było przemówienie Jana Pawła II do tych wszystkich, którzy przyjechali na uroczystości montecassińskie i po drodze zatrzymali się najpierw w Rzymie. To było normalne przemówienie, w stylu Wojtyły, gdzie mówił i o Andersie, i o wysiłku wojennym, jednym słowem, tak jak trzeba. To mnie troszkę podniosło na duchu.
*
Wojna była zakończona, Rzym wyzwolony. Pamiętam doskonale, jak strasznie się piło wtedy w Rzymie z rozpaczy. Wracałem do domu takim ciemnym tunelem, gdzie upadłem, obrabowali mnie i wszystko mi zabrali. Miałem między innymi fotografię, do której byłem przywiązany, jak generał Sosnkowski w Ankonie dekoruje mnie Virtuti Militari. Gołego mnie zostawili w tym tunelu. Ale tutaj musiałbym przejść do życia osobistego.
To było już po moim ślubie z Krystyną Stojanowską. Poznałem ją w Iraku - i to rzeczywiście było przedziwne. Siedziałem w jakiejś kantynie wojskowej Czerwonego Krzyża i nagle wpadła taka, dla mnie przepiękna kobieta, przebiegła przez pokój do kuchni. Ona była kierowniczką tej kantyny. Tam było kilka stolików obsadzonych przez żołnierzy, którzy popijali kawę czy herbatę. Trwało to pięć minut. Ona tego nie pamiętała, ale ja ją zapamiętałem.
Mieszkaliśmy w Rzymie, na Zatybrzu i właśnie z jednej z takich pijatyk wracałem do domu. Mimo rozpaczy, związanej z wynikiem wojny i z pytaniem, które stawało przed wszystkimi żołnierzami: co robić dalej? wracać? nie wracać?, muszę uczciwie powiedzieć, że ten okres rzymski, kiedy byłem mężem Krystyny, był szczęśliwym okresem w moim życiu. Przypuszczalnie dlatego, że byłem szalenie zakochany. Mieszkaliśmy na Zatybrzu u profesora muzyki, Krystyna miała na dachu taką wieżyczkę, jak to się często zdarza w willach włoskich. Tam sobie urządziła pracownię malarską. Chodziliśmy do tych knajpek, popijaliśmy, kąpaliśmy się w Tybrze, który wtedy był czysty, wszędzie były przystanie. Odpoczynek po łagrach i po wojsku; ja jednak w tym wojsku służyłem sześć lat, łącznie z łagrami i z więzieniem to było osiem lat. To było cudowne, bo Krystyna była cudowna. Tak to jest w życiu młodych ludzi.
*
Instytut Literacki powstał w Rzymie. Jerzy Giedroyc z początku chciał się skoncentrować na Instytucie, chciał wydawać książki, żeby zarobić trochę pieniędzy. Koniunktura była o tyle dobra, że żołnierze, którzy pobierali żołd, jeszcze kupowali książki. Wystąpiłem z projektem założenia Kultury. Giedroyc nie był entuzjastą tego pomysłu, ale w końcu się zgodził. Poprosiłem go, żeby ze mną podpisał pierwszy numer rzymski, mając na myśli to, że jak podpisze, to się zwiąże z Kulturą.
Potem Giedroyc słusznie powiedział, że we Włoszech nie możemy zostać, bo nas zjedzą komuniści, którzy byli potęgą po wojnie, i że musimy się wynieść do kraju, który jest znany ze swojej tradycji udzielania azylu, to znaczy do Francji. Ja z różnych powodów, między innymi sentymentalnych, zostałem z Krystyną w Rzymie, a potem pojechałem na demobilizację do Anglii. Nie pękła jeszcze wtedy nasza współpraca, bo Giedroyc przyjechał do Londynu i proponował mi, żebym był londyńskim korespondentem Kultury, czyli żebym robił to, co później robił Juliusz Mieroszewski. To już jakoś nie wyszło. Nie chciałbym wchodzić w szczegóły, w każdym razie wtedy nastąpiło między nami poróżnienie, które trwało przez kilka lat. Wróciłem do Kultury dopiero w 1956 roku już po osiedleniu się w Neapolu.
*
Pojechaliśmy do Londynu w 1947 roku i zamieszkaliśmy z Krystyną w sublokatorskim pokoju u państwa Ciołkoszów. Zaczął się bardzo trudny okres w naszym życiu. Mieszkaliśmy w pokoju ciemnym, wychodzącym na studzienne podwórze, nie było mowy dla Krystyny o malowaniu, nie mogłem znaleźć żadnego sensownego zajęcia. Wreszcie dostałem zajęcie w Wiadomościach Grydzewskiego, robiłem przeglądy prasy krajowej i zagranicznej. Krystyna drukowała wzory na rozmaitych tkaninach na sprzedaż, a jednocześnie chodziła jako modelka do Akademii św. Marcina, gdzie pozowała malującym.
Krystyna Herling-Grudzińska, Londyn 1951.
(Archiwum rodzinne Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w Neapolu)
Zacząłem pracować w Wiadomościach, ale był to taki okres, że Wiadomości płaciły zupełne grosze, absolutne grosze. Nie oskarżam tu, broń Boże, Grydzewskiego, on nie miał po prostu pieniędzy. I Krystyna też zarabiała maleńko, po prostu biedowaliśmy. Zresztą cała emigracja, ta pierwsza fala emigracji powojennej w Londynie biedowała. Wysocy oficerowie w stopniu pułkowników chodzili do hoteli, żeby myć naczynia, albo pracowało się w fabrykach, na przykład Henryk Giedroyc, młodszy brat Giedroycia, zanim go brat zabrał do Kultury jako pomocnika, pracował w fabryce lodów w Londynie.
Grydzewski mnie cenił, więcej nawet niż cenił. Raz mi powiedział: "Ja nigdy takiego współpracownika jak pan nie miałem, nawet w Warszawie". To było coś nadzwyczajnego zupełnie. Poza tym ustępował mi, chociaż był potwornie uparty, miał taką manię puryzmu językowego i ciągle mi przerabiał wszystkie słowa pochodzenia obcego. Pamiętam, że napisałem list do niego: "Drogi Panie Mieczysławie, jeżeli pan będzie ze mną tak postępował, z tym puryzmem, zwracam panu uwagę, że ja nie będę pisał słowa pederastia, tylko samopomoc chłopska i nie będę pisał onanizm, tylko samotrzeć. Jeżeli pan się na to zgadza, to proszę bardzo." I on wtedy mi odpisał błyskawicznie: niech Pan robi, co Pan chce.
*
Szalenie mi się spodobała książka Stanisława Mackiewicza o Dostojewskim. On to chciał drukować w Wiadomościach, a Grydzewski nie chciał. Udało mi się przekonać Grydzewskiego, który miał do mnie zaufanie i zgodził się na druk. Mackiewicz mnie spotyka na jakimś przystanku, bo dosyć blisko siebie mieszkaliśmy w Londynie, i tym swoim wileńskim językiem: "Szanowny Panie i widzę, że jestem Panu wdzięczny i zobowiązany, że to dzięki Panu..." i tak dalej i tak dalej. Muszę powiedzieć, że wcześniej za jakiś mój artykuł w swoim piśmie Lwów i Wilno pod nazwiskiem mnie skrytykował ostro i nazwał mnie "wujem w chacie". Wiadomo, co to znaczy po polsku, po przestawieniu liter, więc to była ciężka obraza.
Jak on mi tak dziękował, to ja powiadam: - No dobrze, ale Pan mnie tak strasznie nazwał. A on: - Niemożliwe, to jest niemożliwe, proszę Pana. Ja na to: - Mam tę przewagę nad Panem, że mój przyjaciel Ciołkosz wszystkie gazety przechowuje, więc ja pójdę do niego i ten numer wyciągnę. - No, proszę bardzo, ja mogę się założyć, że to jest niemożliwe. Załóżmy się o skrzynkę wina. - Doskonale, załóżmy się o skrzynkę wina. Jadę do Ciołkosza, znajduję ten numer, pokazuję mu i tego dnia wieczorem, ku zdumieniu wszystkich mieszkańców domu pisarza, w którym mieszkaliśmy wtedy, zajeżdża taksówka i Stanisław Mackiewicz taszczy skrzynkę wina, mimo że żył w bardzo trudnych warunkach. Wygrałem zakład.
*
Do wydania Innego Świata u Heinemanna doszło w ten sposób, że jak napisałem trzecią część po polsku, u moich przyjaciół w Rugby, to od razu te rozdziały dałem Grydzewskiemu i ukazały się w Wiadomościach. Na angielski przełożył je mój młody przyjaciel Andrzej Ciołkosz i ten przekład inny mój przyjaciel, Witold Czerwiński, który miał dobre stosunki z angielskim światem wydawniczym, zaniósł go do wielkiego, może jednego z największych wydawców londyńskich Heinemanna. Lektorem u Heinemanna był znakomity publicysta Malcolm Muggeridge. On to przeczytał i był bardzo tym przejęty. Poradził Heinemannowi, żeby książkę przyjął i żeby mi wypłacił zaliczkę, która by mi umożliwiła dalsze pisanie. Dyrektor Heinemanna natychmiast się na to zgodził, dostałem zaliczkę, która rzeczywiście pozwoliła mi odetchnąć od rozmaitych robótek i usiąść do pisania.
*
W Londynie zaprzyjaźniłem się z Piotrem Potworowskim. On miał w Kornwalii domek, który odstąpił nam na lato. Domek był w bardzo pięknej okolicy i tam poznałem zangliczałą Rosjankę imieniem Irina. Z rozmowy okazało się, że ona jest przyjaciółką Bertranda Russella. Zaproponowała, że da Russellowi do przeczytania gotowy już, angielski manuskrypt. Ku mojemu zdziwieniu i ogromnej radości w parę dni potem dostałem ten egzemplarz z przedmową, o którą nigdy nie prosiłem. Russell był po prostu tak przejęty lekturą, że sam, z własnej woli, z miłym bardzo listem, przysłał mi swoją przedmowę, która oczywiście miała kolosalne znaczenie ze względu na prestiż, ogromny prestiż tego nazwiska. I oczywiście sprawiła mi prywatną przyjemność, jako ocena mojej książki przez kogoś tak wybitnego jak Bertrand Russell.
Jakiś czas potem postanowiłem go odwiedzić, żeby mu podziękować osobiście. Zadzwoniłem do niego, zaprosił mnie do swojego domu w jednej z dzielnic Londynu - Richmond i tam spędziliśmy na pogawędce bardzo przyjemne dwie godziny. Nie rozmawialiśmy o mojej książce ani on więcej o nią nie pytał. Rozmawialiśmy o rozmaitych rzeczach, między innymi, co mi najbardziej utkwiło w pamięci, o Conradzie, którego on uwielbiał, prawie że kochał. Gdybym nie wiedział, że Russell jest wielkim miłośnikiem kobiet i miał mnóstwo romansów aż do późnej starości, to prawie mógłbym go podejrzewać o jakąś miłość męską do Conrada. Opowiadał o nim z zachwytem i jako o pisarzu, i jako o człowieku. Często go odwiedzał w jego mająteczku na prowincji angielskiej. Opowiadał, jak Conrad go zabierał na przejażdżki jednokonną linijką w okolicach i wykrzykiwał jakieś przedziwne słowa do tego konia. Więc ja powiadam: "pewnie «hejta, wiśta i wio»", Russell: "tak, tak, coś takiego". To były te resztki polskości Conrada, wyniesione z domu.
Jak dostałem tę przedmowę, książka od razu poszła do składu, ukazała się w 1951 roku. Miała rzeczywiście bardzo dobre recenzje i w dwa czy trzy miesiące po pierwszym wydaniu wyszło drugie, co było dosyć niezwykłe, wobec nastrojów prokomunizanckich, jakie panowały w innych krajach. W Anglii tego nie było, Anglicy potraktowali z ogromnym zainteresowaniem to, że powstała książka, która im ujawniła rzeczy mało znane, mało wiadome. Od razu ją przełożyli Szwedzi i od razu też ją wzięli Francuzi z dużego wydawnictwa katolickiego Plon. Dali ją do przekładu, a nawet dwa rozdziały ogłosili w wielkim piśmie literackim Figaro Littéraire, zapowiadając wydanie książki. Potem nagle się z tego wycofali pisząc w liście do mnie, że nastąpiła zmiana w biurze i przyszli nowi doradcy literaccy, którzy poradzili Innego Świata nie wydawać. Przypuszczam, że raziło ich to, co opisywałem. Francja, Włochy były w dużym stopniu pod wpływem tego establishmentu komunistycznego czy komunizanckiego.
Robiłem jeszcze jakieś próby u Francuzów, między innymi książkę dostał do rąk Albert Camus. Bardzo mu się podobała, napisał do mnie list, że powinna się ukazać we wszystkich krajach świata, jest bardzo dobra i przejmująca, tym niemniej on jest tylko doradcą, a wydawca nie zgodził się na jej wydanie, jak złośliwie trochę napisał w tym liście Camus: "Pour raison économique, je crois", to znaczy: "Ze względów gospodarczych, jak sądzę". Wiadomo, jakie były wtedy te względy gospodarcze. Książka wyszła we Francji dopiero w 1985 roku, rozpoczynając nową kartę w mojej recepcji zagranicznej.
*
Wspomnieć chciałbym jeszcze o naszych londyńskich przyjaźniach. Oczywiście bardzo byliśmy zaprzyjaźnieni z Lidią i Adamem Ciołkoszami, u których mieszkaliśmy. Adam Ciołkosz to był prawdziwy socjalista, socjaldemokrata polski. Jak dzisiaj widzę tych rozmaitych postkomunistów, którzy się nazywają socjaldemokratami, to po prostu wścieka mnie to. Tacy ludzie jak Ciołkosz, Arciszewski, Pużak, Zaremba to są socjaliści polscy. Szalenie ich ceniłem, za ich postawę i za ich sposób myślenia. Bardzo ceniłem też to, co pisali, między innymi Zarys dziejów socjalizmu polskiego, którego niestety wyszły tylko dwa ogromne tomy, a było planowanych pięć. To byli ludzie bardzo, bardzo mi bliscy.
Została mi już teraz tylko Lidia, która w końcu ma dziewięćdziesiąt sześć lat, więc jest bardzo stara [Lidia Ciołkoszowa zmarła w Londynie 7 czerwca 2002 roku - amk], ale często rozmawiamy i powiązały nas w dużym stopniu lata londyńskie. Lidia jest osobą niesłychanie dobrą i prawie że świętą, więc wszyscy ją kochają. Jest niesłychanie uczynna, ma wrażliwe serce na rozmaite biedy ludzkie. A Adama wspominam po prostu jako świetny umysł polityczny, takie typowe zwierzę polityczne.
Znam dwóch ludzi, których nazywam "zwierzę polityczne" - Adama Ciołkosza i Jerzego Giedroycia. Oni mają takie nastawienie: przede wszystkim polityka. Nie można się tego nauczyć, z tym się człowiek rodzi. Ciołkosz był taki. Gdy czasem siedzieliśmy przy stoliku u nich w londyńskim mieszkaniu, to widziałem wyraźnie, że jak schodziła rozmowa na jakieś inne tematy, to on jak gdyby wyłączał się, tracił zainteresowanie, a jak wracało się w rozmowie do spraw politycznych, to się budził, ożywiał. Taki był. Jeżeli Polacy odzyskają pamięć, bo moim zdaniem są teraz w stanie amnezji, to zrozumieją, kim byli Lidia i Adam Ciołkoszowie.
*
Wśród londyńskich przyjaciół był również człowiek, który miał wielką słabość do nas obojga - generał Tadeusz Pełczyński, szef sztabu AK. Jemu zawdzięczałem posadkę, która poprawiła naszą sytuację materialną. Dowództwo AK zabrało się do pracy nad książką w ramach ogromnego dzieła w kilku tomach Polskie Siły Zbrojne w Drugiej Wojnie Światowej. Oni opracowywali tom o Armii Krajowej i o okupacji w kraju. Wtedy Pełczyński, wiedząc o tym, że generałowie przygotowujący swoje opracowania czy wspomnienia niezbyt dobrze piszą i trzeba to poprawiać, wpadł na pomysł, żebym ja został redaktorem literackim tego tomu. [Ukazał się w roku 1950 w Londynie. - amk]
Jednocześnie Krystyna dostała stypendium w Saint Martin School, gdzie przedtem chodziła pozować jako modelka. Dostała stypendium jako malarka, więc mogła troszeczkę bardziej zająć się swoją pracą. Zresztą to stypendium natychmiast jej odebrano, kiedy ja pojechałem do Monachium, wychodząc z założenia, że skoro dostałem posadę w Wolnej Europie, to jej już nie jest potrzebne stypendium. Dla niej był to potworny cios, ale to tylko wystawia świadectwo polskim urzędasom, durniom siedzącym w instytucjach angielskich, które zajmowały się w tym wypadku oświatą. Nie mam ochoty o tym mówić, bo to wszystko mnie bulwersuje, jeszcze dzisiaj, po tylu latach.
Taki był ten Londyn. To, co opowiedziałem, oddaje mniej więcej koloryt Londynu. To był bardzo ciężki okres i kiedy dostałem propozycję wyjazdu do nowozałożonej stacji "Wolna Europa" w Monachium, to chociaż wiedziałem z góry, że się nie nadaję, że nie mam tej smykałki dziennikarskiej, która wymaga, żeby w ciągu godziny napisać tekst, pojechałem tam. Pojechałem tam po prostu przekonany wysokością pensji i bezpłatnym mieszkaniem. Chciałem sprowadzić do Monachium Krystynę i jej matkę, która przyjechała z Warszawy. Ona się nagle poczuła przerażona, że została sama z tą matką. To był jakiś moment przerażenia zupełnego... Robiłem już starania, żeby je sprowadzić, dostałem przyzwoite mieszkanie. W dwa tygodnie po moim wyjeździe Krystyna odebrała sobie życie. Tak że po co pojechałem? Byłem tam trzy lata, mnóstwo piłem, musiałem pracować, ale mnóstwo piłem. W kamienicy były protesty, bo jak piłem, to nastawiałem radio na wysoki diapazon i ludzie nie mogli spać. Życie było jakieś niesamowite przez te trzy lata. Aż pewnego dnia do Monachium przyjechała Lidia Croce.
Lidię znałem już z Villa Tritone w Sorrento. Była po rozwodzie ze swoim pierwszym mężem, miała dziecko, chłopca Giulia. Od słowa do słowa, zostaliśmy parą. Pobraliśmy się w Londynie, ale mieszkaliśmy ciągle w Monachium. Tu urodził się nasz syn Benedetto. Wytrzymałem jeszcze trochę, ale Lidia bardzo mnie namawiała, żeby wyjechać do Włoch, w końcu to był jej kraj, jej miasto, zdecydowałem się na wyjazd i pewnego pięknego dnia wymówiłem posadę Janowi Nowakowi.
Gustaw Herling-Grudziński z żoną Lidią i synkiem Benedettem, 1955.
(Archiwum rodzinne Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w Neapolu)
Pierwodruk: Tygodnik Powszechny, nr 30 (2768), 28 lipca 2002.
Wybór i skróty - redakcja Tygodnika Powszechnego.
15