Davidson MaryJanice
Królowa Betsy 04
Nieumarła nieodwracalnie
Królowa Wampirów już wkrótce nie będzie niezamężna. Brzmi super?
Tak, chyba że to ślub z Królem Wampirów - czyli początek piekielnych
kłopotów…
Betsy sądzi, że zdążyła się już przyzwyczaić do roli Królowej Wampirów,
ale los znów postanawia wyciąć jej numer. Jakby oglądanie własnego
nagrobka nie wystarczyło, Betsy zaczyna widzieć duchy, które nachodzą
ją z prośbami.
A na dodatek musi się uporać z zawirowaniami w „życiu” osobistym, na
przykład z planowanym ślubem z Erikiem (czy tylko jej się wydaje, że
seksowny Król Wampirów jakoś nie pali się do tej ceremonii?), z siostrą,
która właśnie zaczyna pokazywać swój diabelski charakterek, i z
mordercą, który grasuje w okolicy i wybiera na swoje ofiary wysokie
blondynki – żywe i martwe…
A Królowa znać będzie umarłych, wszystkich umarłych,
którzy się przed Nią nie ukryją ani sekretów nie będą mieli.
I będzie znała Zło pod wieloma postaciami i je pokona,
jeśli taka będzie Jej wola, i będzie Obrończynią
i Mścicielką wszystkich umarłych tak długo,
jak będzie to wolą Królowej.
Księga Umarłych
Tak jak pająk snujący nić. Czy widziałaś kiedyś,
jak rzucają się w przepaść, przędąc swą sieć?
Ryzykują za każdym razem. Albo im się uda,
albo nigdy niczego nie stworzą.
Ale, założę się, że nie jest to przyjemne uczucie,
nawet dla pająka.
Olivia Goldsmith Spóźniona moda
„To wcale nie jest złe drzewko.
Po prostu potrzebuje odrobiny miłości".
Linus A Charlie Brown Christmas
„Pomimo wszystko wydajesz mi
się raczej istotą cielesną, a nie duchem".
Charles Dickens Opowieść wigilijna
Prolog
„St. Paul Pioneer Press",
15 grudnia 2005 r.
ZNALEZIONO TRZECIĄ OFIARĘ Minneapolis, Minnesota
Dziś rano około szóstej trzydzieści znaleziono ciało mieszkanki
Ediny. Dwudziestosześcioletnia Cathie Robinson została
znaleziona na parkingu przed supermarketem Wal-Mart na Lake
Street. Eksperci medycyny sądowej informują, że przyczyną
śmierci było uduszenie. Zaginięcie kobiety zgłoszono 13 grudnia.
Najprawdopodobniej jest trzecią ofiarą tak zwanego
Parkingowego Zabójcy, który dotychczas pozbawił życia co
najmniej trzy miejscowe kobiety.
Detektyw Nick Berry, który współpracuje z FBI od 23 listopada,
tj. od dnia, w którym znaleziono drugą ofiarę, Marthę Lundąuist,
powiedział, że śledczy badają kilka tropów. „Ta sprawa jest
priorytetowa -oświadczył Berry. - Nic innego nie jest dla nas
równie ważne".
Zaginięcie pani Lundąuist zgłoszono 8 listopada, a jej ciało
odnaleziono dwa dni później na parkingu sklepu Target na White
Bear Lake.
Według profilu psychologicznego sporządzonego przez FBI
zabójca wybiera wysokie blondynki o jasnych oczach i krótkich
włosach. Choć aresztowanie „to tylko kwestia czasu", Berry
zaleca mieszkankom Minneapolis ostrożność przy wychodzeniu
z budynków.
Parkingowy Zabójca prawdopodobnie zabijał także w stanach
Iowa, Missouri i Arkansas.
FBI i lokalna policja sądzą, że pierwszą ofiarą była 27-letnia
Katie Johnson, której zaginięcie zgłoszono 28 października. Jej
ciało znaleziono 4 listopada na parkingu Lakeville McStop.
„Star Tribune"
17 grudnia 2005 r.
WITAMY NA ŚWIECIE
Antonii Taylor i Johnowi Peterowi Taylorowi z Ediny w
Minnesocie urodził się syn. Jonathon Peter Taylor przyszedł na
świat 15 grudnia o 12.05 w szpitalu Fairview Ridges Edina.
Rozdział 1
Na moim nagrobku widniała taka oto inskrypcja:
Elizabeth Anne Taylor 25 kwietnia 1974-25 kwietnia 2004 Nasza
najdroższa, wciąż żyje w naszej pamięci
- To takie dołujące - stwierdziła Jessica Watkins, moja najlepsza
przyjaciółka.
- To dziwne. - Moja siostra, Laura Goodman, nie mogła oderwać
wzroku. - Bardzo, bardzo dziwne.
- „Nasza najdroższa, wciąż żyje w naszej pamięci"? - spytałam. -
Co to niby ma znaczyć?!
- A ja uważam, że to miłe - stwierdziła Laura z lekkim wahaniem.
Wyglądała jak marzenie każdego obleśnego starucha: długie
blond włosy w odcieniu karmelu, wielkie niebieskie oczy i
czerwony płaszczyk. Wiecie, jak to dzieci pastorów lubią
czasami poszaleć, gdy wyrwą się spod pieczy rodziców, prawda?
Laura była córką diabła (nie żartuję), więc buntowała się, będąc
tak miła i słodka, jak to możliwe. Cóż za nikczemny plan.
- Jest trochę nietypowy. Większość moich znajomych
zdecydowałaby się na fragment Biblii, ale twoja mama z
pewnością nie musiała.
- Biorąc pod uwagę to, jak skończyłaś - dodała Jess, gładząc
gładko zaczesane, czarne włosy - ten napis jest nieco proroczy,
nie sądzisz?
Jak zwykle związała włosy tak mocno, że brwi wyrażały wieczne
zdziwienie. Choć z drugiej strony możliwe, że stojąc z nami na
cmentarzu, naprawdę była zdziwiona.
- Słuchajcie, stanie nad własnym grobem to ostatnia rzecz, na
jaką mam ochotę siedemnastego grudnia. To dołujące i
dziwaczne. Pewnie przez nadchodzące święta.
Jessica znowu westchnęła i oparła czoło na moim ramieniu.
- Biedna Betsy. Nie mogę się z tym pogodzić. Byłaś taka młoda!
Laura nieznacznie się uśmiechnęła.
- Jakby trzydzieste urodziny nie były wystarczająco
traumatyczne. Biedna Betsy.
- Taka młoda!
- Weźcie się w garść, okej? Przecież tu jestem. -Schowałam
dłonie do kieszeni płaszcza z niezadowoloną miną. - Chyba jest
ze dwadzieścia na minusie. Zaraz zamarznę.
- Ty zawsze marzniesz. Przestań jęczeć, trzeba było nie
wychodzić na dwór bez rękawiczek. A poza tym jest na plusie,
bekso.
- Chcesz mój płaszcz? - zaproponowała Laura. -Ja nie czuję
chłodu.
- Kolejna z twoich nikczemnych mocy - skomentowała Jessica. -
Dodamy ją do listy, zaraz za bronią wykutą z ognia piekielnego i
umiejętnością bezbłędnego wyliczenia
dwudziestodwuprocentowego napiwku. Betsy, a ty mi jeszcze raz
wytłumacz, skąd się tutaj wziął twój nagrobek.
Wyjaśniałam z nadzieją, że to już ostatni raz. Wiosną, jak
wiadomo, umarłam. Ożyłam rano w dniu pogrzebu i wybrałam
się na przechadzkę. Ponieważ moje ciało zaginęło, pogrzeb został
odwołany.
Ale mama, która zdążyła się potwornie pokłócić z moim ojcem i
macochą o kwotę, jaką należy wydać na mój marmurowy
nagrobek, już go zamówiła. Gdy go wykonali, było po ptakach -
odwołany pogrzeb, odwołana msza, odwołany pochówek (moja
rodzina wiedziała, kim się stałam, podobnie jak Jessica.
Współpracownikom i przyjaciołom powiedziałam, że mój
pogrzeb był po prostu kawałem w bardzo złym guście).
Tak czy inaczej, od sześciu miesięcy mój nagrobek znajdował się
w magazynie. Macocha naciskała na zwykły, tani granit z moimi
inicjałami i datami urodzin i śmierci. Widocznie wyznawała
zasadę grosz do grosza... Ojciec - jak zwykle, gdy mama i
Antonia się spierały - trzymał się z daleka.
Po kilku miesiącach dom pogrzebowy grzecznie spytał mamę, co
zrobić z nagrobkiem. Zarówno kwatera, jak i nagrobek, były już
opłacone, więc mama przedwczoraj zdecydowała się go
postawić, a wspomniała mi o tym wczoraj podczas lunchu.
Wiecie, jak
to jest: „Kelner, poproszę zupę pomidorową z grzankami z
parmezanem, a przy okazji, skarbie, wczoraj na cmentarzu
postawili ci nagrobek".
Jessica i Laura umierały z niezdrowej ciekawości, żeby go
zobaczyć, więc powlekłam się z nimi. Co mi tam? Chociaż
mogłam oderwać się od planowania wesela i wypisywania kartek
świątecznych.
- Twoja mama - stwierdziła Jessica - jest przerażająco oszczędna.
Laura się rozpromieniła.
- Och, pani Taylor jest taka miła.
- A gdy myślałam, że twoja macocha osiągnęła już szczyt kiczu...
bez urazy, Laura...
W zasadzie Ant była biologiczną matką Laury. To długa historia.
- Nic nie szkodzi - odparła radośnie.
- Napatrzyłyście się już wystarczająco, wariatki?
- Czekaj, czekaj. - Jessica położyła bukiet kremowych kalii na
moim grobie.
Niemal wrzasnęłam. Byłam pewna, że miała zamiar udekorować
nim jeden ze stu tysięcy stolików w naszym domu. A nie mój
grób. Brr!
- Od razu lepiej.
- Pochylmy głowy - poinstruowała Laura.
- Nie ma mowy. Chyba się wam popierniczyło w głowach.
- Uważaj na język - łagodnie upomniała mnie siostra.
- Nie będziemy modlić się nad moim grobem. Mam ciary od
samego stania w tym miejscu. To by było totalne przegięcie, wy
czubki.
- To nie ja jestem na płynnej diecie, o królowo wampirów.
Dobrze, jeśli nie chcesz się modlić, to chodźmy coś zjeść.
- No - zgodziłam się, rzucając jeszcze jedno niepewne spojrzenie
na swój grób. - Chodźmy.
Rozdział 2
Dobry wieczór, Wasza Wysokość.
- Tina, skarbie! - zawołałam, wlewając śmietankę do herbaty. -
Siadaj. Napij się herbaty.
- Kiedy się obudziłaś, pani?
- Jakieś dwie godziny temu - odpowiedziałam, starając się ukryć
zadowolenie.
Bóg wysłuchał moich próśb i ostatnio udawało mi się budzić
około czwartej po południu. Oczywiście w grudniu w Minnesocie
było równie ciemno jak o ósmej, ale i tak.
- Ale... nie wiedziałaś jeszcze gazety? - Tina usiadła po drugiej
stronie z gazetą zwiniętą pod pachą. Położyła ją przed sobą i
zignorowała dzbanek herbaty. - Jeszcze nie?
- Nie podoba mi się to. Ani trochę.
Tina zawahała się, a ja przygotowałam się na cios. Tina była
starą, absurdalnie piękną wampirzycą (jak większość
wampirów), całkowicie oddaną Sinclairowi oraz - w mniejszym
stopniu - mnie. Dawno temu przemieniła Sinclaira, a niedawno
pomogła nam zdo-
być koronę, chroniła nas, mieszkała z nami (ej, ale nie w tym
sensie, fuuuj!)... Była takim majordomusem, tyle że
filigranowym i ładnym. Więc pewnie powinna nazywać się
minordomusem.
Miała długie włosy w kolorze karmelu, które zazwyczaj wiązała
w prosty supeł, oraz ogromne, ciemne oczy. Wielkie,
brązowo-czarne oczy jak u postaci z anime. Choć ledwo sięgała
mi do brody, miała w sobie coś dystyngowanego. Jak matka
Scarlett 0'Hary, Ellen, nigdy nie dotykała plecami oparcia
krzesła. Nigdy się nawet nie przygarbiła. Poza tym była
niesamowicie sprytna i nigdy o niczym nie zapominała. Szczerze
mówiąc, bardziej nadawałaby się na królową niż ja.
W każdym razie z ogromną pewnością siebie radziła sobie w
sytuacjach, które większość z nas doprowadziłyby do szaleństwa,
a przynajmniej solidnie zszargałyby nam nerwy. A teraz się
wahała. Była zdenerwowana.
Panie, daj mi siłę.
- To lepiej mi powiedz.
W milczeniu rozprostowała gazetę i mi ją wręczyła. Narodziny i
nekrologi. Przeczytałam zawiadomienie.
- Hm - mruknęłam całkowicie niezaskoczona. -Kilka dni temu
urodził mi się brat, a oni nawet nie dali znać. A to ci
niespodzianka.
Tina niemal kuliła się na krześle i szeroko otworzyła oczy,
słysząc moje słowa.
- To... to wszystko? Tylko tyle masz mi do powiedzenia?
- Daj spokój. Dorastałam z tymi ludźmi. To zagranie to nic
nowego. Lepiej pojadę do nich i złożę życzenia. Pomyślmy...
Miałam się dzisiaj spotkać z Sinclairem w kwiaciarni, ale pewnie
nie będzie miał nic przeciwko zmianie planów... a Jess i ja
miałyśmy zjeść późną kolację, ale pewnie nie chciałaby, żebym
to przegapiła... No dobra, pojadę dziś zobaczyć małego.
Idealnie gładkie czoło Tiny zmarszczyło się w zaskoczeniu.
- Muszę przyznać, Wasza Wysokość, że znosisz to dużo lepiej,
niż sądziłam.
- Spodziewałam się tego. Rzucałam okiem na zawiadomienia o
narodzinach... Po prostu dzisiaj nie miałam jeszcze na to czasu.
Urodziło się wcześnie... Ant miała termin chyba dopiero na
styczeń.
- Może pomyliły jej się daty - podpowiedziała Tina. - Mogła źle
wyliczyć datę ostatniej miesiączki...
- Tina, ja tu staram się zwalczyć moje pragnienie krwi -
upomniałam ją.
- Przepraszam.
Mój wzrok powędrował z powrotem na gazetę.
- Braciszku Jonie, ostatnie dziecko Ant okazało się córką diabła.
Ciekawe, kim ty się okażesz?
Rozdział 3
Nie ma twojego ojca - przywitała mnie Ant. Choć wyglądała
mizernie, jej włosy w kolorze ananasa miały kształt idealnego
hełmu. W niewymanikiurowanych dłoniach ściskała
elektroniczną nianię, z której słychać było jednostajny,
monotonny płacz. - Wróci
dopiero jutro.
- Przyszłam zobaczyć małego, Antonia. No wiesz, mojego
braciszka. A przy okazji, gratulacje.
Wciąż stała w drzwiach, zmuszając mnie do czekania na progu.
- To nie najlepsza chwila, Betsy.
- Nigdy nie jest. Serio, ani dla ciebie, ani dla mnie. Wyglądasz
potwornie - dodałam radośnie.
Spiorunowała mnie wzrokiem.
- Jestem zajęta. Będziesz musiała przyjść innym razem.
- Słuchaj, Antonia, jak to chcesz rozegrać? Mogę wydzwaniać do
ciebie i tu przychodzić, a ty możesz mnie spławiać. Ja się będę
skarżyła ojcu, który w końcu
będzie miał tego dość i zmusi cię do pokazania mi małego. Albo
możesz wpuścić mnie teraz i obie będziemy miały to z głowy.
Otworzyła szeroko drzwi.
- Dobrze, wchodź.
- Bardzo ci dziękuję. Jesteś taka miła. Przytyło ci się ostatnio, co?
- spytałam, zdejmując płaszcz. Po chwili przypomniało mi się, że
wciąż mi bardzo zimno, a do tego nie zabawię tam długo, więc
włożyłam go z powrotem. - Nie żebyś, no wiesz, nie wyglądała
dobrze.
- Muszę zajrzeć do Jona - stwierdziła, spoglądając niechętnie na
nianię. - Lekarz mówi, że to kolka. Twój ojciec zostawił mnie z
nim samą.
- To w jego stylu.
- Daliśmy mu imię po twoim ojcu - dodała z idiotyczną dumą.
- Ale tata ma na imię John. Z literką „h". A mały ma na imię Jon,
co jak zapewne wiesz jako jego matka... jest skrótem od
Jonathona, a to całkiem inne imię.
Mówiłam do niej, ale nie byłam całkiem pewna, czy mnie
rozumie. Może nadszedł czas wyciągnąć pacynki?
Spiorunowała mnie wzrokiem.
- Wystarczająco podobnie. Ma na imię Jon Peter, całkiem jak
twój ojciec.
Dałam sobie spokój.
- Którą sypialnię przerobiliście na dziecięcy? Wskazała
południowy koniec korytarza na piętrze... Ten pokój był
najbardziej oddalony od ich sypialni.
Żadna niespodzianka. Weszłam po schodach, a ona deptała mi po
piętach.
- Nawet nie próbuj go ugryźć - warknęła, czego nawet nie
skomentowałam. Ant sądziła (i bezustannie mi o tym
przypominała), że bezmyślnością z mojej strony było powstanie z
grobu, a moi wampirzy znajomi stanowili „szkodliwy element".
Co do ostatniego, to nie mogłam się kłócić. - Ani mi się waż.
Najlepiej w ogóle go nie dotykaj.
- Słuchaj, nie jestem przeziębiona. - Otworzyłam drzwi
(dobiegało zza nich zawodzenie małego) i weszłam do pokoju
ozdobionego motywami z Kubusia Puchatka. - O, przynajmniej
kupiłaś oryginały.
- W przyszłym tygodniu zmienimy wystrój - odparła z
roztargnieniem, zaglądając do kołyski. - Przyszły już dekoracje z
Małą Syrenką z eBaya.
Nic dziwnego, że tak głośno płakał. Spojrzałam na niego i nie
dostrzegłam niczego wyjątkowego: typowy noworodek z
czerwonymi policzkami, kępą czarnych włosów, małymi
oczkami przypominającymi szparki i otwartą buzią, z której
dobiegało monotonne „eeeeeaaaaa eeeeeeeeeeeaaa
eeeeeeeeeeeeeaaa" małego, wkurzonego człowieczka.
Biedaczek był ubrany w jasnozielone śpioszki, które sprawiały,
że wyglądał żółto. Jego rączki i nóżki nie miały zbyt wiele
tłuszczu. Przypominały patyczki. Jego małe piąstki były nie
większe niż orzechy włoskie.
Biedny mały. Utknął w tym przesadnie dużym domu z Kubusiem
Puchatkiem, Ant jako matką i zielonymi śpiochami. Tego byłoby
stanowczo zbyt wiele
nawet dla przeciętnego człowieka, nie wspominając już o kimś,
kto żył na tej planecie od niecałego tygodnia. Gdybym mogła
płakać, uroniłabym nad nim niejedną łzę.
- Trzymaj - powiedziała Ant i wcisnęła mi do ręki małą
buteleczkę mydła antybakteryjnego. Przewróciłam oczami.
- To nie jest zaraźliwe.
- Jesteś martwa. Fe.
Już chciałam się z nią kłócić, ale dałam dobie spokój i po prostu
szybko przemyłam dłonie. Mały Jon zawodził cały czas. Sama
miałam na to ochotę, oddając Ant butelkę.
Nie spytałam, czy mogę go wziąć na ręce - po prostu to zrobiłam,
ostrożnie podtrzymując główkę (pamiętałam to z czasów, kiedy
pracowałam jako opiekunka). Zakończył finałowe „eeeeeeaaaa!"
i zamilkł, gwałtownie łapiąc powietrze.
- Nie chcę, żebyś... - zaczęła Ant, ale przerwała i wlepiła wzrok w
syna. - Boże, przestał płakać pierwszy raz od kilku godzin.
- Chyba mnie lubi.
- Daj mi go.
Podałam jej Małego Jona. Jak tylko opuścił moje ramiona, znów
zaczął płakać. Ant pospiesznie mi go oddała, a wtedy zamilkł.
Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu - nie mogłam się powstrzymać.
Nowa wampirza moc: noworodki wypełniają moją wolę. Co
więcej, Ant była równie zielona co strój Małego Jona.
- No cóż - powiedziałam głośno, bo chwilę wcześniej oddałam go
i musiałam przekrzyczeć jego płacz -na mnie już czas!
- Zaczekaj!
Ha!
Rozdział 4
Otworzyłam drzwi do kuchni i niemal skoczyłam na środek
podłogi.
- Wróciłam! - oznajmiłam.
- No, ja też - odezwała się Jessica. Wciąż miała na sobie
karmelowy męski płaszcz, sięgający jej niemal do kostek. W
jednej dłoni trzymała woreczek na robótki, a w drugiej
rękawiczki. Nikt inny nie podniósł wzroku. Może powinnam
przemyśleć swoje widowiskowe powroty? Zbyt wiele osób
zdążyło się do nich przyzwyczaić. - Dzięki, że wystawiłaś mnie
do wiatru, perfidna jędzo.
- Daj spokój, wcale ci nie przeszkadzało, że poszłam pomęczyć
Ant. Jutro też muszę wystawić cię do wiatru, bo... - zamilkłam dla
lepszego efektu - opiekuję się małym.
Jessica rozdziawiła usta.
- Że co?
Tina i Sinclair w końcu podnieśli wzrok.
- Chyba nie dosłyszeliśmy, kochanie - odezwał się Sinclair.
- Dosłyszeliście. Właśnie tak. - Wyciągnęłam zziębnięte dłonie z
kieszeni i pochuchałam na nie, co nie przyniosło absolutnie
żadnego rezultatu. - Tak, to prawda. Opiekuję się małym. Lubi
mnie, i choć Ant wciąż nie znosi, zrobi wszystko, żeby wyrwać
się z domu. Więc jutro do nich wracam.
- Wracasz... do domu swojej macochy?
- Żeby opiekować się jej dzieckiem... - dodała Tina.
- Dzieckiem twojej macochy? - sprecyzował Sinclair.
- No wiem! Normalnie świąteczny cud!
- Idę z tobą - postanowiła Jessica. - Dotrzymam ci towarzystwa. I
chcę zobaczyć... Johna, zgadza się?
- Jona. No. Będzie fajnie! Dziwnie. Ale fajnie. Możemy zrobić
popcorn i „przypadkiem" zostawić go w jej szafie. - Rzuciłam
klucze na blat i przeszłam przez kuchnię. - Nad czym pracujecie?
Erie Sinclair odchylił się, żebym mogła zobaczyć. Był królem
wampirów, moim kochankiem, narzeczonym, nemezis i
współlokatorem. Oględnie mówiąc, to był ciekawy rok.
Jak zwykle byłam tak pochłonięta smakowitym wyglądem
Sinclaira, że niemal zapomniałam spojrzeć na książkę, która tak
go wciągnęła. Ale on był taki... hm, apetyczny.
Apetyczny, przystojny, wysoki, barczysty i taki, taki... cudowny.
Taka cudowność powinna być zakazana. Wielkie dłonie. Wielki
uśmiech. Wielkie zęby. Wszystko wielkie. O mamo. Po
miesiącach zwalczania swojej żądzy dałam sobie z tym spokój i
uwierzcie -teraz sobie nie żałowałam. On też nie. Miło było nie
spoglądać na niego ukradkiem. Planowaliśmy ślub. Byliśmy
zakochani. Ślinienie się na swój widok było jak najbardziej
wskazane.
Odgarnęłam ciemne kosmyki z jego czoła, usiłując nie
wpatrywać się tęsknie w jego ciemne oczy, a moja dłoń
powędrowała po klapie jego marynarki. W końcu zmusiłam się
do spojrzenia na stół. W mgnieniu oka mój dobry nastrój
wyparował, całkiem jak gust Ant podczas wyprzedaży.
- Co do diabła to tutaj robi?!
- Kochanie, ściskasz... - Położył dłoń na moim nadgarstku i
łagodnie się ode mnie uwolnił, ponieważ mięłam w dłoni klapę
jego marynarki. Znając go, wiedziałam, że bardziej niż
uszkodzeniem tchawicy martwił się naruszeniem splotu tkaniny.
- Nie denerwuj się - zaczęła Tina.
- Aaa! Aaa! - stękałam, wskazując palcem.
- Kurier ją przywiózł - dodała. Jessica i ja wbiłyśmy w nią wzrok.
- To nie żart - powiedziała.
- Kurier to przywiózł? - pisnęła Jessica, także wskazując Księgę
Umarłych.
- Wraz z paczką od twojej mamy - dodała skrupulatnie Tina.
- Jezu, nawet nie chcę myśleć, co jest w drugiej paczce!
- A myślałam, że my ją... - Jessica zerknęła na Sinclaira, który jak
zwykle zachowywał kamienną twarz, ale coś w jego oczach
sprawiało, że włoski na moich ramionach chciały się ewakuować.
- Myślałam, że przepadła na dobre.
- Cholera, cholera, cholera - mruknęłam. Była otwarta (otwarta!)
więc szybko ją zamknęłam. - Cholera! Nie patrzcie na nią.
Cholera! Po co w ogóle na nią patrzyliście?!
- A już byłyście w ogródku. - Sinclair uśmiechnął się, ale nie
wyglądał na specjalnie zadowolonego. -Może innym razem się
uda, co oznacza: nie ważcie się robić tego ponownie.
W skrócie: przeczytałam Księgę Umarłych przed Halloween i na
chwilę zwariowałam. To było prawdziwe szaleństwo. Gryzłam i
raniłam swoich przyjaciół. Nawet teraz, trzy miesiące później,
tak bardzo wstydziłam się swojego zachowania, że nie mogłam o
tym myśleć. W ramach pokuty nosiłam przez miesiąc tenisówki z
supermarketu, ale nawet tym nie odkupiłam swoich win.
Korzyść była taka, że teraz mogłam budzić się późnym
popołudniem, a nie leżakować od świtu do zmierzchu. Ale i tak
nie było warto, więc wrzuciłam Księgę do rzeki Missisipi, nie
chcąc jej więcej widzieć na oczy.
Sinclair zareagował chłodną furią, Tina też nie była zbyt
zadowolona. Historyczny dokument, absolutnie bezcenny,
skarbnica wiedzy, bla bla bla. Nie pogonił mnie z sypialni, ale
przez całą noc podczas seksu prawił mi kazania. A w głębi duszy
(potrafię czytać mu w myślach, choć on o tym nie wie - jeszcze)
był wściekły. To był nowy rodzaj okropności. Ale jednocześnie
sądziłam, że to niska cena za uwolnienie się od Księgi.
A ona teraz wróciła.
- Cholera - powtórzyłam, bo za cholerę nic innego nie
przychodziło mi do głowy.
- Cóż - stwierdziła Jessica, patrząc na Księgę -mam dobre wieści.
- To tylko dobra podróbka?
- Nie. Byłam na ostatnich zajęciach z szydełkowania. Teraz mogę
nauczyć George'a nowego ściegu.
- Aha. - Udało mi się oderwać wzrok od Księgi. -To rzeczywiście
dobra wiadomość. Naprawdę... dobra.
- A jak na cmentarzu? - konwersacyjnie spytała Tina.
- Nie zmieniaj tematu.
- Ale to takie kuszące.
- Co my teraz z nią zrobimy?
- Jessica wcześniej zmieniła temat. Poza tym sądzę, że należy
umieścić ją z powrotem w bibliotece.
- Gdzie jej miejsce i skąd nigdy nie powinna była zostać
wyniesiona - dodał przesłodzonym tonem Sinclair.
- Ej, to mój dom, moja biblioteka, moja księga.
- Wątpię - prychnął.
- Poza tym to nasz dom - zauważyła Jessica, co było miłe z jej
strony, bo to ona za niego zapłaciła. Sinclair płacił śmieszne
grosze w ramach czynszu, a ja nie płaciłam nic. Wykorzystaliśmy
pieniądze ze sprzedaży mojego starego, rojącego się od termitów
domu jako zaliczkę za rezydencję.
- Jest niebezpieczna - ostrzegłam nadaremnie, bo wiedziałam, że
mnie przegłosowali.
- To tylko narzędzie. Zależy od sposobu, w jaki go używasz. -
Sinclair zaczął wstawać z miejsca. - Odłożę ją do biblioteki.
- Nie-e. - Położyłam dłonie na jego ramionach i nacisnęłam.
Równie dobrze mogłabym próbować ruszyć głaz. - No, siadaj
wreszcie. Ja ją odłożę do biblioteki. Obiecuję, że nie wrzucę jej
po drodze do rzeki.
Po przydługiej chwili wahania usiadł. Niezdarnie wzięłam Księgę
do ręki (miała sześćdziesiąt centymetrów wysokości, trzydzieści
szerokości, a była gruba na jakieś piętnaście centymetrów) i się
wzdrygnęłam. Była ciepła. Wampirza biblia, oprawiona w ludzką
skórę, pisana krwią i pełna proroctw, które zawsze się
sprawdzały. Problem w tym, że po dłuższej lekturze czytelnik
wariował. I nie chodzi o wariowanie kalibru „mam ochotę strzelić
focha" albo „zbliża mi się okres". Mówię o kalibrze „napadnę na
przyjaciółkę i zgwałcę swojego chłopaka".
- Idę do piwnicy - odezwała się Jessica po dłuższej chwili
milczenia. - Pokażę George'owi nowy ścieg.
- Czekaj - jęknęłam, podnosząc Księgę.
- Ej, chcę mu pokazać, żeby mógł poćwiczyć.
- Powiedziałam, że masz poczekać, prymusko. Nie wolno ci
zostawać z nim sam na sam, nie pamiętasz?
- Nigdy mnie nie skrzywdził. Nawet nie patrzy w moją stronę. A
przynajmniej od czasu, kiedy zaczęłaś go karmić swoją lepką,
królewską krwią.
- Niemniej jednak - oznajmił Sinclair, który pozbywszy się
Księgi, sięgnął po „Wall Street Journal" -nie wolno ci przebywać
z nim bez nadzoru, Jessico. Nigdy.
Spojrzała na niego gniewnie, ale tak naprawdę piorunowała
wzrokiem gazetę, którą się zasłonił. Niemal
się roześmiałam. Możesz odejść. Ze mną też tak ciągle pogrywał.
- Zostawię ją w bibliotece - zapewniłam, idąc z trudem w stronę
drzwi - i zaraz do ciebie dojdę. Wszystko jest lepsze niż ta
Księga.
- Odważne stwierdzenie - zauważyła Tina, mieszając kawę. -
Zwłaszcza że dopiero co wróciłaś od macochy.
- Pff - skwitowałam i poszłam do biblioteki.
Rozdział 5
No! - powiedziałam radośnie, schodząc po schodach. - To była
naj ohydniej sza rzecz w moim życiu.
- A pijesz co tydzień krew.
- Ej, nie przypominaj. George? Słonko, nie śpisz?
Poszłyśmy na drugi koniec piwnicy (była ogromna: ciągnęła się
pod całym domem, a do tego była świadkiem między innymi
oględzin pozbawionego głowy ciała oraz babskich imprez) i
znalazłyśmy George’a w jego pokoju, zajętego dzierganiem
kolejnego pasma włóczki. Tym razem błękitnej.
Gdy weszłyśmy do pokoju, czujnie podniósł wzrok, a po chwili
wrócił do szydełkowania. George zaczynał wyglądać naprawdę
normalnie, co trochę mnie przerażało.
Był wysoki, szczupły, miał ciało pływaka, długie do ramion,
złocistobrązowe włosy i ciemnobrązowe oczy. Gdy był
zdziczały, trudno było dostrzec w nim człowieka pod grubą
warstwą brudu. Teraz, kiedy zaczął się żywić moją krwią, trudno
było dostrzec w tym facecie zdziczałego wampira.
Byt za chudy, ale mial najlepszy tyłeczek, jaki w życiu
widziałam, choć oczywiście moje serce należało do Sinclaira (i
jego tyłeczka). Jego oczy miały kolor mokrego błota i czasami
dostrzegałam w nich przebłysk inteligencji. A może tylko to
sobie wmawiałam.
Wyglądało na to, że lubi tylko mnie, co było jak najbardziej
zrozumiałe, bo tylko ja nie chciałam przebić kołkiem jego serca
ani pozostałych Ogarów, które mieszkały w rezydencji w
Minnetonce pod opieką innej wampirzycy. W przeciwieństwie do
George'a pozostałe Ogary nie miały innych zainteresowań niż
czołganie się na czworaka i picie krwi z wiadra.
Nie miałam pojęcia, co zrobić z Ogarami, stąd moja słynna i
wszechstronna polityka „żyj i pozwól umrzeć". Dupek, który
kiedyś rządził wampirami, był wielkim fanem eksperymentów...
takich w stylu nazistowskim. A jednym z jego ulubionych zajęć
było głodzenie nowo przemienionych wampirów.
Tak powstawały Ogary: zdziczałe, nieludzkie i kiepsko radzące
sobie z mówieniem. I chodzeniem. I... całą resztą. Były
potworami, ale nie ze swojej winy... Prawdziwy potwór dopadł je
wcześniej.
Jedyne co mogłam zrobić, to czuwać nad nimi i... dotrzymywać
George'owi towarzystwa. W przeciwieństwie do pozostałych
George pił moją krew co kilka dni. W przeciwieństwie do
pozostałych George potrafił chodzić.
Było to bardzo dziwne.
- Spójrz tutaj, skarbie - powiedziała Jessica, wyciągając swoje
szydełko i mu je pokazując. Zerknęła w moją stronę. - Jadł w tym
tygodniu, nie?
- Niestety tak.
Spojrzałam na swój nadgarstek, który zdążył się już zagoić.
Lubiłam dzielić się krwią tylko z Sinclairem; cała reszta
napawała mnie lekkim obrzydzeniem. A dzieliłam się nią tylko
podczas, intymnych chwil.
Niestety moja krew (królewska krew, pff) była jedynym lekiem
dla George'a. Trzy miesiące temu był ubłocony, goły, wył do
księżyca i raz na jakiś czas zjadał gwałciciela. Szydełkowanie w
mojej piwnicy i noszenie czerwonych slipek było cholernie
dużym postępem.
- Właśnie tak - instruowała Jessica, pokazując mu coś, co jak dla
mnie wyglądało na potwornie skomplikowany ścieg. Ale z
drugiej strony, rzuciłam haft krzyżykowy w wieku szesnastu lat,
twierdząc, że jest zdecydowanie za trudny. Szydełkowanie i
robienie na drutach... brrr.
Mama kiedyś próbowała mnie nauczyć i wyglądało to mniej
więcej tak: „Dobrze, pokażę ci baaardzo wolno, żebyś mogła
nadążyć".
Potem druty błysnęły, a ona zdążyła wydziergać połowę szala.
Mniej więcej wtedy rzuciłam wszelkie prace ręczne.
- A potem... - szeptała Jess - przez dziurkę... Właśnie tak.
Nucił coś pod nosem i wziął od niej włóczkę.
- Co następne na liście ślubnych przygotowań?
- Yy... - Zamknęłam oczy i się zamyśliłam. Moja lista leżała na
górze, ale znałam prawie wszystkie szczegóły na pamięć. -
Kwiaty. Wciąż chcę fioletowe
irysy i żółte lilie, a Sinclair wciąż udaje, że nie bierzemy ślubu.
- Na kiedy wyznaczyliście nowy termin?
- Na piętnastego września. Jessica zmarszczyła brwi.
- To czwartek. Wbiłam w nią wzrok.
- Skąd wiesz?
- Bo to dzień śmierci moich rodziców, więc staram się iść wtedy
na cmentarz. A w zeszłym roku piętnasty wypadł w środę.
- Aha. - Nie rozmawiałyśmy o rodzicach Jessiki. Nigdy. - A jaka
to różnica? Myślisz, że Sinclairowi zależy? Albo innym
wampirom? Przecież żadne z nas nie musi wstać wcześnie rano
do pracy.
- He razy przekładaliście datę? Cztery?
- Możliwe - powiedziałam z goryczą. Były już: czternasty lutego
(wiem, wiem, zresztą to ja w końcu porzuciłam ten pomysł),
dziesiąty kwietnia, czwarty lipca i teraz piętnasty września.
- Nie rozumiem, czemu po prostu nie weźmiecie tego ślubu,
kochana. Od jak dawna tego chcesz? A Sinclair się zgadza, nie?
Po jaką cholerę czekać?
- Po prostu nie było czasu wszystkiego zorganizować. Przecież
rozwiązywałam zagadkę morderstw i walczyłam z cholernym
zamachem stanu - narzekałam. - To dlatego zmienialiśmy datę.
Dzień ma za mało godzin. A raczej noc.
Jessica nic nie odpowiedziała. Dzięki Bogu.
- Spójrz! - Wskazałam palcem. George szydełkował nowy ścieg
dokładnie tak, jak mu pokazała.
- Łał, szybko załapał.
- Następna lekcja: ścieg dziewiarski.
- Czy ty nie potrafisz spocząć na laurach? Niech nam najpierw
zrobi koc albo coś w tym stylu.
- A potem - dodała z pewnością siebie - zacznę uczyć go czytania
i matematyki.
- O rany.
- On już to umie. Na pewno. Trzeba mu tylko przypomnieć.
- Jasne, tylko. Zignorowała tę uwagę.
- To co jeszcze? Kwiaty? A potem? Masz już wybraną suknię?
- No. Wybrałam w zeszłym tygodniu. W końcu jakaś zaleta bycia
nieumarłą. Wystarcza jedna przymiarka.
- No proszę. Co jeszcze?
- Opracowanie menu.
- Co masz zamiar wybrać?
- Wino dla nich, a sok i cała reszta dla nas. Słysząc swoje słowa,
zamyśliłam się: kogo miałam
na myśli, mówiąc „nas"?
- Aha. Dobra robota. I?
- Tort. Nie dla nas. - Znowu to słowo! - Ale będzie kilka
normalnych osób. Ty, Marc, moi rodzice.
- Ant?
- Zaproszę ją.
- Serio? Znając ją, będzie miała zaplanowany lifting akurat na ten
dzień.
Poweselałam.
- Tak sądzisz? Może? Zresztą nieważne. Skłaniam się ku tortowi
czekoladowemu z malinowym
nadzieniem i z oblanymi czekoladą truskawkami na wierzchu. I
do tego taka, wiesz, jasna polewa z wzorkiem.
- Przestań, głodna się zrobiłam.
- I namawiam Sinclaira, żeby kupił sobie smoking.
- Po co? Ma ich milion.
- No tak, ale to ma być smoking. Król wszystkich smokingów.
Weselny smoking. Potrzebuje czegoś wyjątkowego.
- Może błękitny? - zaproponowała. Zaśmiałam się.
- Albo kanarkowożółty. Wyobrażasz sobie? Prędzej by skonał.
- Ponownie. Szczerze mówiąc, wiele mu nie brakuje. Mam
wrażenie, że przygotowania w ogóle go nie interesują. Mniej niż
typowych facetów. To dziwne, biorąc pod uwagę jego
metroseksualność.
Jeszcze nie słyszałam, żeby tym słowem (które stało się
potwornie modne rok temu, ale teraz jest żałośnie nadużywane)
ktoś określił Sinclaira, ale wystarczyło pół sekundy namysłu,
żeby dostrzec, że Jessica miała rację. Miał wielkiego fiuta,
uwielbiał kobiety, chętnie spuszczał manto wrogom, nalegał na
odnowienie wszystkich holów, był łakomczuchem i herbacianym
snobem. Eh... miłość mojego życia. Świetny w łóżku, ale herbatę
pije tylko liściastą, nigdy z torebki. Kto by pomyślał?
Usiadłam na jednym z krzeseł i patrzyłam na pochłoniętego
szydełkowaniem George'a. A propos me-
troseksualności: zdążył wydziergać z dziesięć centymetrów.
- Wiesz, jaki jest. Sinclair to uparciuch. „Według wampirzego
prawa jesteśmy małżeństwem, ceremonia jest zbędna, bla bla
bla".
- Ciężka sprawa - przyznała współczująco. Poszperała w torbie i
wyjęła kolejne motki przędzy dla George'a. W powietrzu
pojawiła się wełniana tęcza: czerwień, błękit, żółć, fiolet. - Ale
wiesz, że to nie kwestia miłości. Wiesz o tym, nie?
- Chyba tak...
- Daj spokój, Bets. Przecież wyjaśniliście to sobie przed
Halloween. On cię ubóstwia. Zrobiłby dla ciebie wszystko.
Zrobił dla ciebie wszystko. To nie jego wina, że od ośmiu
miesięcy uważa cię za swoją żonę.
- Hm. Wiesz, że nasz ślub będzie pierwszym ślubem wampirzej
królewskiej pary w całej historii nie-umarłych?
- Traficie do podręczników. Wampirzy królewski ślub?
- No. Bo wampiry czasem biorą ślub. Zdarzają się śluby
wampirów i ludzi... jak Andrea i Daniel. Ale skoro Księga
Umarłych twierdzi, że już jesteśmy po ślubie, to znaczy, że nigdy
nie było takiej ceremonii.
- No i?
- No właśnie - powiedziałam stanowczo. - No właśnie! Co z tego,
że nikt wcześniej tego nie robił? Wcale nie znaczy, że mamy tego
nie robić. Ale nie przyjmę jego nazwiska.
Jessica wybuchła śmiechem.
- Właśnie zdałam sobie sprawę. Gdyby tak było, zostałabyś
Erykową Sinclair.
- Nic mi nie mów.
- Lepiej jemu nie mów. Ma dość konserwatywne poglądy.
I właśnie tym ostatnio się martwiłam.
Rozdział 6
Kolejny duch przypałętał się, kiedy pisałam w pamiętniku. Sama
nie wiem, po co zadawałam sobie ten trud. Przez pierwszy
tydzień zawsze pisałam pełną parą, a potem traciłam
zainteresowanie. Moja szafa była wypełniona
dziewięćdziesięcioma pamiętnikami, z których każdy miał
zapisanych nie więcej niż piętnaście stron.
Marc właśnie wyszedł po kolejnych błaganiach, żebym zamówiła
tort marchewkowy, a nie czekoladowy. Maniak. Wymieniliśmy
inwektywy i wyszedł na-bzdyczony. Jessica spała (była druga w
nocy). Tina wyszła na miasto, pewnie żeby coś zjeść (wolałam
nie pytać). Sinclair kręcił się po domu.
A duch stał przed moją szafą, zwrócony plecami do mnie. Zgiął
się jak lokaj i wsadził głowę przez drzwi. Nawet nie wiem,
dlaczego się odwróciłam. Duch robił tyle hałasu co rozładowana
bateria. Po prostu się odwróciłam.
I zobaczyłam go. Czasami mi się to zdarzało. To część mojej
królewskiej fuchy. Za pierwszym razem
całkowicie spanikowałam. Jak na ironię, bałam się zmarłych.
Siedziałam przez chwilę bez ruchu i wzięłam głęboki oddech,
ignorując natychmiastowe zawroty głowy.
Jeszcze się nie przyzwyczaiłam do widoku duchów, ale
przynajmniej już nie wybiegałam z krzykiem z pokoju, żeby
schować się na podjeździe.
- Ehem - chrząknęłam.
Postać wyjęła głowę z szafy i spojrzała na mnie zdumiona.
- Masz mnóstwo butów.
- Dziękuję.
- Więcej niż w Payless. Powstrzymałam wzruszenie ramion.
- Dzięki.
Wpatrywałyśmy się w siebie nawzajem. Była rudawą blondynką
mierzącą zaledwie metr sześćdziesiąt, a jej włosy były zebrane na
czubku głowy w kitkę. Miała niebieskie oczy i mnóstwo
karmelowych piegów na twarzy i dłoniach. Ubrana była w sprane
niebieskie dżinsy i golf o nieokreślonym kolorze. Zniszczone
czarne buty na płaskich obcasach, bez skarpetek. Piegi na
stopach.
- Przepraszam, że zawracam głowę. Ale chyba... chyba nie żyję.
- Przykro mi, że muszę ci to powiedzieć - odparłam - ale to
prawda.
Usiadła na podłodze i płakała przez dziesięć minut. Nie
wiedziałam, co powiedzieć lub zrobić. Nie mogłam wyjść, choć
to był mój pierwszy odruch - że-
by dać jest trochę prywatności. Ale bałam się, że źle to zrozumie.
Nie mogłam jej dotknąć - moje dłonie przechodziły przez duchy
na wylot i było to paskudne uczucie. Przypominało zanurzenie
rąk w lodowatej wodzie. Zatem pocieszające poklepanie po
plecach albo przytulenie nie wchodziło w grę. „Już dobrze"
wydało mi się słabe. Podobnie jak powrót do pisania. Siedziałam
więc na krześle, patrzyłam na nią i czekałam.
Po chwili powiedziała:
- Przepraszam.
- Miałaś pełne prawo.
- Wiesz, ja o tym wiedziałam. Po prostu... miałam nadzieję, że się
mylę. Ale nikt... poza tobą... nikt mnie nie widzi. Sanitariusze
mnie nie widzieli, ludzie w kostnicy ani mój chłopak.
- Skąd wiedziałaś, żeby tu przyjść?
- Nie... nie wiem.
- W porządku.
Cholera! Jeśli duchy coś wiedziały, to żaden jeszcze się nie
zdradził. Może przed moim domem stał szyld (Ona widzi
zmarłych) widoczny tylko dla umar-laków. Zresztą to bez
różnicy. Ale byłam ciekawa.
Westchnęła.
- Mam do ciebie prośbę.
- Jasne - zgodziłam się bez wahania. Wiedziałam z
doświadczenia, że łatwiej (i szybciej) jest dać im to, czego chcą.
W przeciwnym razie kręcą się w pobliżu i odzywają w różnych
dziwnych momentach. Przeszkadzał wam kiedyś duch podczas
mycia włosów?
Albo dobierania się do narzeczonego? Krępujące. -W czym mogę
pomóc?
- Ostatnie co pamiętam... ostatni raz, kiedy ktoś mnie widział.,
wybiegłam z naszego apartamentowca. Mojego i mojego
chłopaka. Bardzo się pokłóciliśmy, bo myślał, że go zdradzam,
ale przysięgam, że to nieprawda!
- W porządku.
- I gdybyś mogła... zobaczyć się z nim... I mu to powiedzieć...
Tylko dwa razy umówiłam się z tamtym gościem na kolację. Nie
miałam zamiaru robić nic więcej. Kocham Danny'ego. Jestem
taka wściekła, że nie zrozumiałam tego, zanim nie wybiegłam tuż
pod... nieważne. Nie mogę wytrzymać, no nie mogę!, że Denny
będzie teraz do końca życia sądził, że go zdradziłam. Tak się tym
martwię, że nie mogę spać. -Zamilkła. - Pewnie i tak bym nie
mogła. Chyba. Ale to naprawdę nie daje mi spokoju. Naprawdę.
- Z chęcią się z nim zobaczę. Zrobię to jutro z samego wieczora.
- Mieszkam w Eagan - powiedziała. Podała mi bardzo dokładne
wskazówki, które zapisałam w pamiętniku. - Żaden problem.
Załatwione.
- Tak bardzo ci dzięku... - Nagle zrobiła bardzo zdziwioną minę i
zniknęła. Tego też się spodziewałam. Jakby zawsze, gdy zrzucą z
serca to, co ich trapi, mogą odejść... dokądś.
Biedactwa. Różni do mnie trafiali. Tej przynajmniej nie gryzło
sumienie, że coś ukradła, pokłóciła się z nieżyjącą matką, pobiła
kogoś albo coś równie okropnego.
Odwróciłam się do pamiętnika i zdałam sobie sprawę, że duch mi
się nie przedstawił - a ja nawet nie spytałam jej o imię.
Zaniepokoiło mnie to... czyżbym była obojętna? Cóż,
oczywiście, że tak, ale aż tak bardzo?
Cholera.
Rozdział 7
Następnego wieczoru wjechałam na swój podjazd, załatwiwszy
mój mały sprawunek. Chłopak - Danny - wysłuchał mnie ze
łzami w oczach. I to było najdziwniejsze w tym całym pomaganiu
duchom... Nie tylko duchy czuły się lepiej, gdy wyznały mi to, co
je trapi, ale adresaci ich wiadomości również. Ślepo mi wierzyli.
Nie spotykałam się nawet z krztą sceptycyzmu jak w Uwierz w
ducha z Whoopi Goldberg. Nie, zawsze mówili: „Wielkie dzięki,
tak się cieszę, że mi powiedziałaś, teraz mogę żyć dalej, na pewno
nie chcesz jeszcze trochę kawy?" Bardzo dziwne. Ale doszłam do
wniosku, że lepiej niech będzie tak niż inaczej.
Na podjeździe stał krzywo zaparkowany błyszczący czerwony
dodge ram. Jedno z jego kół stało na trawie. Nie miałam pojęcia,
do kogo należał - nikt z moich znajomych nie jeździł czerwoną
ciężarówką -i zwątpiłam, czy powinnam wejść do środka.
Widzicie, zawsze zaczynało się niewinnie... niezapowiedziany
gość, kilka słów, nowa zasada świata
wampirów... a chwilę później siedzę po cycki w gierkach
nieumarłych, rewolucjach albo trupach.
Przez to straciłam zaufanie do wszystkiego, co nowe, bez
względu na to, jak niewinne się wydawało. A to była duża
ciężarówka. Nie było w niej nic niewinnego. Miała wielką
szoferkę. Z łatwością mogła przywieźć do mojego domu pięciu
intrygantów.
Spojrzałam na zegarek. Dopiero wpół do siódmej. Ale to
przynajmniej znaczyło, że Tina i Sinclair nie spali. Więc jeśli
było to coś irytującego, to mogłam liczyć na ich pomoc. Albo
nawet zrzucić wszystko na nich.
Co tam! Może wcale nie było to związane ze mną!
Jasne...
Weszłam do środka akurat wtedy, gdy załamujący się, nastoletni
męski głos zawołał:
- Wyjdę, jeśli Betsy mnie wyprosi. Wal się, Sinclair!
Znałam ten piskliwy, niemal-głęboki-ale-nie-do-końca głos. Jon
Delk, były przywódca Nieustraszonych Wojowników, a obecny
wrzód na moim tyłku. Gdy Wojownicy latem zawiesili
działalność, wrócił na rodzinną farmę. Od tamtej pory nie miałam
od niego żadnych wieści. Co u diabła sprowadziło go z powro-
tem? Nic dobrego, tego byłam pewna.
- Tina... - usłyszałam niedbały głos Sinclaira, a ponieważ znałam
ten ton, zaczęłam biec. - Odprowadź naszego małego przyjaciela
do drzwi.
- No dawaj, wampirze. Tylko mnie tknij tym swoim martwym
paluchem.
- Oczywiście - radośnie odrzekła Tina w chwili, gdy ja wpadłam
do kuchni.
- Przestańcie! Nie wiem, o co chodzi, ale zachowujcie się
grzecznie, do cholery.
- Betsy.
Jego twarz - jego młoda, zdrowa, absurdalnie przystojna twarz -
rozpromieniła się na mój widok. Uśmiechnął się tak szeroko, że
na jego policzkach pojawiły się dołeczki.
- Cześć. Świetnie cię widzieć. Świetnie wyglądasz. No
naprawdę... yy...
- Świetnie? - prychnął Sinclair, opierając się o blat ze
skrzyżowanymi ramionami.
Gdy tak wyciągał przed siebie nogi, wyglądały na niesamowicie
długie. Jego ciemność bardzo kontrastowała z Jonem. W sumie
wszystko w Ericu było ciemne. Ciemne ciuchy, ciemne sprawki.
Nawet jego styl bycia... jakby w każdej chwili mógł rzucić się na
ciebie bez ostrzeżenia.
Tymczasem Jon ledwo potrafił ustać w miejscu
i wciąż przeczesywał dłońmi jasne włosy, co wcale nie pomagało
ich wygładzić. Wciąż był w ruchu, podczas gdy Erie mógł
udawać posąg i wygrywać za każdym razem.
Niebieskie oczy Jona przyglądały się nam wszystkim z
niepokojem, ale wyczuwałam zapach smaru do broni i skóry,
więc wiedziałam, że ma przy sobie broń - pewnie pod pachą.
Faceci uwielbiają nosić kaburę pod pachą, choć mama nauczyła
mnie, że było to jedno z najgorszych miejsc do noszenia broni.
Nigdy nie zdążysz jej dobyć wystarczająco szybko.
I pewnie miał przy sobie co najmniej jeden nóż. Wyglądał na
utuczonego kukurydzą dziewiętnastolat-
ka, którym zresztą był. Ale miał też na koncie zabijanie
wampirów z bandą wyrzutków. Zabił ich więcej, niż większość
ludzi ma szansę zobaczyć przez całe życie.
Na szczęście spodobałam mu się, przez co odechciało mu się
przebijania wampirów kołkiem. Nie byłam pewna dlaczego, bo
większość wampirów to dupki, ale nie miałam zamiaru narzekać.
Wyciągnęłam w jego stronę rękę, a Jon uścisnął ją w swojej spo-
conej dłoni.
- Ciebie też miło widzieć. Coś się stało?
- To zależy, kogo spytasz - odparł, patrząc przez ramię na
opartego Sinclaira.
- Ale żadnych nowych trupów, tak? Pokręcił głową.
- Nic z tych rzeczy. Betsy, możemy porozmawiać na osobności?
Może w twoim pokoju?
- Naszym pokoju - poprawił go Sinclair i uśmiechnął się, gdy Jon
oblał się rumieńcem.
- O, czyli w końcu przeniosłeś swoje rzeczy? Zajęło ci to tylko
dwa miesiące.
Z radością zauważyła, że to starło uśmiech z jego twarzy. Może
nie powinnam była tego mówić, ale nie mogłam znieść, że znęca
się nad chłopakiem. Całkiem jak powtórka piątej klasy.
- Królowa jest bardzo zajęta - dodała Tina, zakładając nogę na
nogę z zadowoloną miną. - Nie sądzę, że znajdzie czas...
- Wypchaj się, Tina. A ty Erie, przestań już. Heloł, gość w dom,
Bóg w dom, co nie?!
- Nieproszony gość - mruknął Sinclair.
- Masz coś? - zawołał do niego Jon. - Bo ja jestem gotowy, stary.
Kiedy tylko chcesz.
- Tak się składa, że mam coś - powiedział Sinclair, prostując się
tak szybko, że nawet ja tego nie zauważyłam.
- Nie, nie. Dajcie spokój! Jezu. - Odwróciłam się do Jona, który
gmerał ręką pod kurtką. - Ani mi się waż wyciągać broń w mojej
kuchni. Tylko ja mogę to robić. Idziemy. - Faceci! Jak szczury
walczące o hamburgera, jak Boga kocham. - Opowiedz mi o... o
tym, z czym przyjechałeś. Wszyscy zastanawialiśmy, co się z
tobą działo po wyjeździe.
Był na tyle młody, że nie czuł się głupio, wystawiając im język...
ale rany, naprawdę głupio wyglądał. Tina przewróciła oczami,
ale Sinclair wpatrywał się w niego jak wąż w jajko.
Powstrzymałam się od komentarza przekonana, że Jon pewnie
nasłuchał się wystarczająco dużo przykrości jak na jeden dzień.
Rozdział 8
A propos młodzieńczych numerów - puściłam go przed sobą na
schodach. Nie mogłam się powstrzymać... miał taki ładny
tyłeczek. Nosił sprane niebieskie dżinsy, szerokie paski, ciężkie
buty i T-shirty. Wyglądał jak wyjęty z reklamy płatków
śniadaniowych.
Ledwo doszedł do szczytu schodów, gdy odwrócił się, chwycił
mnie za ramiona i zawołał:
- Betsy, nie możesz!
Zaskoczona chwyciłam go za nadgarstki.
- Czego?
- Nie możesz za niego wyjść.
- Po to tu przyjechałeś? - Wiedziałam, że mu się podobam, ale
bez przesady.
- Nie możesz tego zrobić, Betsy. - Starałam się delikatnie
oderwać jego palce od moich ramion, ale uczepił się jak rzep. -
Znam cię i nigdy nie będziesz z nim szczęśliwa. Ty jesteś dobra, a
on nie. Ani trochę. Nie możesz za niego wyjść.
- Jon... - Boże, czy będę musiała połamać mu palce? - Trochę
dystansu, Jon.
Puścił mnie. Uff.
- Sorry.
- Posłuchaj, Jon. Wiem, że Sinclair ma na swoim koncie... -
Mordercze, krwiożercze, ohydne sprawki? - Yy... wątpliwe
poczynania, ale wcale nie jest taki zły. Nostro był zły. Monique
była zła. A on stara się nikomu nie wadzić.
- Betsy, to najgłupsza rzecz, jaką w życiu słyszałem. On jest złym
człowiekiem. Gdybyśmy grali w westernie, to on nosiłby czarny
kapelusz.
- Jon, nie masz pojęcia, na czym polega prawdziwe zło -
powiedziałam tak grzecznie, jak potrafiłam. - Gdybyś wiedział,
stwierdziłbyś, że Sinclair nie jest zły. Świat wampirów, tak samo
jak ludzi, nie jest czarno-biały... wszędzie znajdziesz odcienie
szarości. Czasami trzeba zrobić coś złego, żeby wyszło z tego
dobro. On zrobił dla mnie wszystko... dał się dla mnie zabić i
ocalił mi życie. Tak mi się wydaje, że ocalił mi życie. To znaczy,
zakładając, że mogłabym... nieważne, zbaczamy z tematu.
- Betsy. - Jon włożył ręce do kieszeni aż po nadgarstki i odwrócił
wzrok. - Czasami facet robi miłe rzeczy dla... dla ładnej
dziewczyny. Nie mówię, że on cię, yy, nie lubi.
- Mówisz, że jestem dla niego za dobra.
- Cóż...
- To naprawdę miłe. - Na serio tak sądziłam. Komplement
miesiąca. Właśnie takie słowa będę wspominała jako starsza
pani. - Ale wiem, co robię. I kocham go. Pewnie to ostatnie, co
chciałeś usłyszeć, ale to prawda. Jak mogłabym nie wyjść za
faceta, którego kocham?
Skrzywił się i wciąż unikał mojego spojrzenia.
- Może to jakaś sztuczka.
- Jak wampirza hipnoza? Tylko mi się wydaje, że go kocham? A
tak naprawdę podobają mi się tylko
jego zęby i fiut?
Poskutkowało. Spojrzał na mnie wściekle zaszklonymi oczami, a
jego policzki oblały się rumieńcem.
- Nie mów tak. Wcale tego nie...
- Uwierz mi, opierałam się jego mrocznemu urokowi tak długo,
jak mogłam. Ale potem zdałam sobie sprawę, że wcale nie był.
Znaczy, nie był zły. No dobra, aż tak zły. - Czyżbym szukała dla
niego wymówek? Nie miałam takiego zamiaru. Po prostu...
trudno mi było znaleźć odpowiednie słowa. O moich uczuciach w
stosunku do niego. Co dla mnie znaczył. Cholera, zaledwie trzy
miesiące temu przyznałam się samej sobie, że go kocham. - Po
prostu musiałam się do niego przyzwyczaić.
- Betsy, nie mówię, że nie jest dla ciebie dobrą partią... choć nie
jest.
Zbił mnie z pantałyku.
- Czyli mówisz, że według ciebie nie jest dobrą partią? Tak?
Niestety brnął w to dalej. Cała naprzód i na pohybel.
- On nie jest dobrą osobą. Dla nikogo.
- Aha, czyli gdyby brał ślub powiedzmy z Tiną, to też byś
przyjechał ją ostrzec?
Uparte milczenie.
- Jon, naprawdę przejechałeś całą drogę tylko po to, żeby
powstrzymać mój ślub? Miałeś na to kilka miesięcy.
- Ani do mnie wpadła i... przekazała mi wieści. I... - Zamilkł, ale
wiedziałam, do czego zmierzał. „I jak tylko usłyszałem, że
bierzesz ślub, wskoczyłem do ciężarówki ojca i przyjechałem". O
rany. Biedny Jon. Najbardziej nie lubiłam zauroczeń. Wolałabym
znowu umrzeć. Miałam wrażenie, że znowu umieram, gdy
pomyślałam, że osoba, którą uwielbiałam najbardziej na świecie,
nigdy by się tak nie zachowała.
- Wychodzę za mąż, Jon. - Przez jedną okropną chwilę nie
mogłam sobie przypomnieć nowej daty. -Piętnastego września.
Chciałabym, żebyś przyszedł. Całe NW jest mile widziane.
Uśmiechnął się. A przynajmniej jego usta się poruszyły. Oboje
udawaliśmy, że nie zauważyłam, że jego oczy wcale nie zaszły
łzami i że pociąga nosem, jakby nagle się przeziębił... albo
uzależnił od kokainy.
- Co za głupi skrót.
- Ej, a wiesz, co jeszcze brzmiało głupio? Nieustraszeni
Wojownicy. Nawet jak to mówię, czuję się śmiesznie. Ciesz się,
że skracam was do inicjałów.
Nieustraszeni Wojownicy! O rany. Jakby moje życie nie było
wystarczająco absurdalne. Latem zgraja dzieciaków - tak, dobrze
słyszeliście, żadne z nich nie mogło nawet legalnie kupić piwa -
zebrała się i zaczęła zabijać wampiry. A co było najgorsze? Szło
im całkiem nieźle (wampiry słyną z lekceważenia innych). A co
było jeszcze gorsze? Udało mi się nakłonić ich do zaprzestania
działalności. NW (starałam się nie wypowiadać ich głupiej
nazwy) rozeszli się w swoje strony. A teraz jeden z nich wrócił
jak bumerang.
- Nie wiem, czy przyjdę - powiedział, zmieniając temat... choć
nie do końca.
- No cóż, tak czy inaczej... Ucieszyłabym się, mając tam kogoś,
kto wciąż ma puls.
- Zaprosiłaś dużo wampirów?
- Tak i nie. Słuchaj, mój ślub to nie jest okazja do rekonesansu,
jasne? Możesz rzucać ryż i pić. A nie, za młody jesteś na picie. To
będziesz rzucał więcej ryżu. Napijesz się coli. Zabawisz się.
- To będzie takie prawdziwe wesele?
- Jasne.
Zamyślił się na chwilę.
- Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
- Nie zaczynaj. Sinclair wystarczająco o tym truje. Poweselał.
- Naprawdę? Nie przepada za dzwonami i toastami?
- Wiesz, jaki jest. Mówi, że już jesteśmy małżeństwem, więc
bukiety, druhny i toasty są zbędne.
- Serio? - Znowu pokazały się dołeczki. Dziwne rzeczy go
cieszyły. - Potrzebujesz pomocy?
- Z planowaniem? Czy ogólnie? Bo odpowiedź i tak będzie taka
sama: nie wiem. Do września jeszcze sporo czasu.
- Wiesz... - Rozejrzał się po holu i zerknął na schody. - Nie muszę
od razu wracać...
- Masz gdzie spać?
- Nie bardzo. Planowałem zajrzeć do kościoła, może ojciec
Markus by mnie przenocował...
- To miała być aluzja? Bo była do bani. Może lepiej od razu
przebierz się w piżamę? Byłoby równie subtelnie.
Zaśmiał się.
- Fakt, słabo wyszło. Możesz mnie przenocować?
- Jasne. Mamy więcej pokoi niż w Hiltonie. Oczami wyobraźni
już widziałam reakcję Sinclaira. W najlepszym przypadku nici z
seksu.
Trudno. Dzieciak miał za sobą ciężki dzień. Nie miałam zamiaru
wystawiać go za drzwi.
- To świetnie. Naprawdę... naprawdę cieszę się, że mogę zostać. -
Zerknął na stare schody. - Ciekawie tu. Sceneria jak ze starych
książek.
- No, ciekawie. Mam nadzieję, że lubisz kurz. Słuchaj, mamy
zdziczałego wampira w piwnicy, więc tam nie zaglądaj. A jeśli
wypijesz całe mleko, musisz odkupić.
- Co?!
- No wiem, ale wszyscy lubimy herbatę z mlekiem, a jak się
skończy, to naprawdę...
- Powiedziałaś „zdziczałego wampira"?
- Aa, tak. Ale nie jest groźny. Po prostu nie złaź do piwnicy.
Jeszcze ci się przypomną stare numery.
- Coś jeszcze?
- Owszem. Miło cię widzieć.
- Ciebie też.
Uśmiechnął się, jakby mówił to naprawdę szczerze. Cholerne
dołeczki.
Rozdział 9
Przeszłam na paluszkach korytarzem i cicho zapukałam do
garderoby Sinclaira. Byłaby jego sypialnią, tylko że w niej nie
sypiał. Spał ze mną. Ale jego ciuchy i inne rzeczy zostały tutaj.
Byłam pewna, że coś to znaczyło, ale nie miałam zamiaru się tym
przejmować.
- Erie? - wyszeptałam, wiedząc, że mnie usłyszy. Ale chciałam,
żeby nasz rozmowa odbyła się na osobności.
- Tak? - odpowiedział szeptem.
- Mogę wejść?
- Po co?
Odwróciłam się. Stał w korytarzu, uśmiechając się szeroko. W
dłoni miał wieszaki ze świeżo wypraną odzieżą. Drewniane
wieszaki. Dokądkolwiek się ruszył, wydawał cholerny majątek.
- Wiesz doskonale, że nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, jak
się tak do mnie zakradasz. Wiesz o tym, nie?
- Możliwe że już kiedyś o tym wspomniałaś. - Pochylił się lekko
w moją stronę, żeby otworzyć drzwi,
i zaczekał, aż weszłam. - Jakimi niecnymi sprawkami
zajmowałaś się, od kiedy widzieliśmy się ostatnio cztery godziny
temu? Nie sądzę, aby cokolwiek innego przywiodło cię do
mojego pokoju. Czyżbyś w końcu poddała się prymitywnej żądzy
zabicia Antonii?
- Chciałabym.
- To może porwałaś Małego Jona dla jego dobra i chcesz mi
powiedzieć, że zostałem ojcem.
- Naprawdę, chciałabym. - Zamilkłam. Lepiej szybko mieć to z
głowy. - Zaproponowałam Jonowi z NW, żeby u nas zamieszkał.
Wyciągał ciemne garnitury z plastikowych kokonów i starannie
się im przyglądał, zanim odwiesił je na swoje dziwne garniturowe
drzewko. Roześmiał się w połowie tego rytuału. - Cóż za zbieg
okoliczności. A ja zaprosiłem papieża na śniadanie.
- Nie, serio.
Spojrzał na mnie i zmarszczył brwi. Było to dość łagodne
zmarszczenie, ale i tak wyssało całe światło i radość z
pomieszczenia.
- Elizabeth.
- Wiem, wiem.
- Elizabeth. Nie zrobiłaś tego.
- No właśnie w sumie zrobiłam.
Jego brwi złączyły się w groźną, ganiącą mono-brew.
- Cóż, jestem pewien, że skoro zaproszenie tak łatwo i
bezmyślnie spłynęło z twojego słodkiego języka, równie łatwo
możesz je cofnąć.
- Ale to tylko na jakiś czas. Póki się chłopak nie pozbiera.
- Aha, czyli tylko dwadzieścia lat, tak? - warknął. Chciał podejść
do mnie z tupotem, ale wszędzie
leżały torby z pralni, więc szybko znalazł się w ich sidłach.
Przygryzłam policzki od środka i szeroko otwartymi oczyma
obserwowałam, jak potyka się w moją stronę. Nie śmiej się nie
śmiej się nie śmiej.
Zmrużył czarne oczy i nadepnął na torbę, która wypuściła
powietrze ze smutnym fiuuuuu.
- Czy ty się uśmiechasz, dziewczyno?!
- Nie, Erie. - „Dziewczyno"? To coś nowego. -Słuchaj, nie
mogłam go wyrzucić na ulicę.
- A dlaczego nie?
- Erie! Daj spokój. Słuchaj, wynagrodzę ci to.
- Żebyś wiedziała, że wynagrodzisz - mruknął i chwycił mnie za
łokcie.
- Ale po prostu mnie bzykniesz, nie? Nie będę musiała zbierać
kłaczków z twoich garniturów ani nic równie potwornego, nie?
- Milcz.
Przyciągnął mnie i zachłannie pocałował, a następnie rzucił na
łóżko i skoczył na mnie jak kot. W mgnieniu oka włożył jedną
rękę pod spódnicę, niszcząc rajstopy, a drugą zdejmował swoje
spodnie. A gdy jego ręce były zajęte ciuchami, jego język zajął
się moją buzią. Chciałam mu pomóc, ruszyć się, ale wszystko
kontrolował, więc po prostu leżałam i zgodnie z porzekadłem
myślałam o Anglii. Tylko że tak naprawdę myślałam o jego
wielkim fiucie i śliniłam się na myśl, co mi nim zrobi.
Wepchnął się we mnie, gdy nie byłam gotowa, ale nie szkodziło.
Oboje stęknęliśmy, próbując wykorzystać
tarcie, którego nie było za wiele. Przestał mnie całować i oparł
twarz o moją szyję, a ja owinęłam nogi dookoła jego pasa. Jego
koszula wciąż była zapięta i oboje mieliśmy na sobie skarpety.
W końcu wsunął się we mnie w całości i mogłam na niego
natrzeć. Udało nam się znaleźć wspólny rytm. Teraz było lepiej,
dużo lepiej, znacznie lepiej... było fantastycznie. Uwielbiałam
dotyk jego dłoni na moim ciele, silnych i rozgorączkowanych, i
jego głos dudniący w mojej głowie:
Nigdy nie myśl o innych nigdy nigdy jesteś moja moja moja moja
moja moja.
Dziś naprawdę rozgorączkowanych. Po chwili zesztywniał, ale
choć mnie od orgazmu dzieliły jeszcze lata świetle, nie
przeszkadzało mi to. Wiedziałam, że spędzi kolejną godzinę,
wynagradzając mi ten pośpiech.
Położył się na mnie z jęknięciem, a ja się roześmiałam. Wciąż
miałam na sobie koszulkę. Patrząc na porozrzucane ciuchy i te
wszystkie plastikowe torby, można było poczuć się jak w
odzieżowym w dniu wyprzedaży.
- Nie śmiej się ze mnie, okropna kobieto - powiedział bez urazy.
- Sorry, Erie. Dałeś mi prawdziwą nauczkę. Czuję się przywołana
do porządku. A tak przy okazji, jutro wprowadza się do nas cała
drużyna futbolowa.
Znowu jęknął.
- Próbujesz mnie zabić. Wstydź się.
- Ha! - Otoczyłam go nogami w pasie i połaskotałam za uchem
tam, gdzie lubił. - Gotowy na powtórkę?
- Zabij mnie - mruknął, powoli odpinając guziki koszuli, ale nie
potrafił ukryć błysku w oczach ani nagłego, yy, przypływu
zainteresowania. - Wiesz o tym, że stan Minnesota nie pochwala
morderstw z premedytacją, prawda?
- Stan Minnesota nie pochwaliłby niczego, co dzieje się w tym
domu. - Zdjęłam skarpetki w truskawki i rzuciłam je w powietrze.
- No to jazda!
- Za samobójcami pewnie też nie przepadają -mruknął, ale po
chwili znów mnie całował i nie dosłyszałam reszty.
- Jeszcze raz: co masz tutaj zrobić? - wyszeptała Jessica.
- Już ci trzy razy mówiłam. Jezu, czy ty mnie w ogóle słuchasz?
- Twoje życie jest pełne drobiazgów, które muszę ogarniać.
- Co ja jestem, Teleexpress?
- Dokładnie! - powiedziała, nie biorąc sobie tego do serca. -
Czasami trudno zapamiętać, co jest ważne, a co nie.
- No pięknie! Dobra... sto dziesięć, sto jedenaście, sto dwanaście.
- Zatrzymałyśmy się przed zamkniętymi drzwiami, które jak w
każdym domu spokojnej starości przystrojono kartkami i innymi
ozdobami, żeby wyglądały przytulnie, ale bez powodzenia.
Cokolwiek by z nimi robić i tak wyglądały i śmierdziały jak
szpitale.
Cicho zapukałam, a gdy nie było odpowiedzi, popchnęłam drzwi.
Otworzyły się na pneumatycznych
zawiasach, ukazując siedzącą na skraju łóżka starszą panią.
Uśmiechnęła się na nasz widok, odsłaniając dziąsła podobne do
Małego Jona.
- Yy, dzień dobry - przywitałam się, skradając się jak złodziej, a
Jessica deptała mi po piętach. - Mam na imię Betsy. A to Jessica.
Przyłożyła dłoń do ucha. Wyglądała jak każda staruszka w
Minnesocie, czyli była siwa, niebieskooka, chuda i
pomarszczona. Miała na sobie babcine rajstopy pomarszczone na
kolanach i wyblakłą żółtą podomkę zapiętą pod samą szyję.
- Hm? - spytała.
- Powiedziałam... - Podeszłam bliżej. Za nami zamknęły się
drzwi. Na całe szczęście. Choć odrobina prywatności. -
Nazywam się Betsy, a to Jessica.
- Hm?
Świetnie. Pochyliłam się, aż dzieliła nas odległość jak do
pocałunku. Poczułam mocny zapach soku jabłkowego.
Przypomniały mi się paskudne wspomnienia z czasów
wolontariatu w szpitalu. A Bóg raczy wiedzieć, czym ja
pachniałam. Może jak Anioł Śmierci.
- Annie mnie przysłała! - ryknęłam. - Mam pani powiedzieć...
Przysunęłam się bliżej. Teraz kilka milimetrów dzieliło nas od
prawdziwego pocałunku.
- Hm?
- Annie kazała powtórzyć, że nie było żadnej mapy! -
wykrzyczałam, ignorując chichot Jessiki. Super! Może któraś z
pielęgniarek na pierwszym piętrze nie
usłyszała tej całkowicie poufnej rozmowy. - Ale jest konto, a tu
są informacje, jak się do niego dostać! Wręczyłam jej złożoną
kartkę.
- No se...- Pokręciła głową. - No se, no se.
- A niech to szlag. - Miałam ochotę wykopać jej łóżko przez okno.
- O tym Annie nie wspominała.
Jessica położyła się na drugim łóżku i trzymała się za brzuch,
śmiejąc się histerycznie.
- Głośniej, głośniej! No se!
- Ruszysz dupę i mi pomożesz?
- Przecież wiesz, że uczyłam się tylko francuskiego.
- Dzięki za wielką pomoc. Jesteś bez wątpienia najgorszym
pomocnikiem w historii duetów. To co teraz?
Na szczęście starsza pani - cholera, musiałam pamiętać, że jest
człowiekiem, że ma imię (Emma Pearson) - nie była aż taka stara.
W każdym razie, gdy kłóciłam się z Jessicą, Emma rozłożyła
kartkę, którą jej wręczyłam, a na jej twarzy pojawił się szeroki,
bezzębny uśmiech. Powiedziała coś radośnie po hiszpańsku
(uczyłam się go tylko przez rok i pamiętałam jedynie donde estâ
el bano?) i chwyciła mnie za rękę.
- Gracias - odezwała się. - Muchas muchas gracias. Bardzo ja
pani dziękuję. Dziękuję.
- Yy... de nada. Aha, prawie zapomniałam... Annie jest bardzo
przykro, że ukradła te pieniądze, i ma nadzieję, że z radością je
pani wykorzysta. Ona jest... yy, lo siento. Annie es muy muy lo
siento para... yy... para kradzież? El dinero?
Emma pokiwała głową, wciąż się uśmiechając. Miałam nadzieję,
że rozumie, co jej powiedziałam. W przeciwnym razie Annie
złoży mi kolejną wizytę.
Spojrzałyśmy na siebie. Żeby przerwać krępujące milczenie,
spytałam:
- Dónde está el baño?
Podała zawiłe wskazówki, ale nic nie szkodzi, bo wcale mi się nie
chciało. Wyszłyśmy, machając i krzycząc: Do widzenia!
- Pewnie cię nie zrozumiała - zauważyła Jessica. Wyciągnęła
książeczkę czekową z torebki i długopis i coś nabazgrała. - Ale
chyba wiedziała o koncie.
- Może umie lepiej czytać po angielsku niż mówić. A może
zrozumiała nazwę Bank Krajowy i własne nazwisko.
- Może. - Oderwała czek na pięćdziesiąt tysięcy dolarów i
beztrosko wrzuciła go do skrzynki skarg i wniosków, gdy
szłyśmy do samochodu. - Przydałyby im się nowe tapety. Kto im
wybrał tę śluzowatą zieleń?
- Mnie pytasz? To miejsce jest jak z koszmaru. Spójrz na tych
wszystkich biedaków. Ledwo powłóczą nogami i czekają na
śmierć.
- Widziałam kilka osób w pokoju gier - broniła Jessica. -
Wyglądało, że dobrze się bawią, układając te duże puzzle.
- Daj spokój.
- No dobra, jest do bani. Zadowolona? Przyznaję, że nie
chciałabym tu wylądować.
- To ci się nigdy nie przytrafi, kochana.
- To prawda. Tobie też nie.
Trochę poweselałam. Moja przyszłość z pewnością nie
przewiduje szurania nogami ubranymi w kapcie w Wal-Martu i
picia kompotu.
- Pamiętasz, jak zgłosiłaś się w ogólniaku do pomocy w
Burnsville Manor? Wytrzymałaś tylko jeden dzień, bo staruszek
walnął cię w kolano, jak chciałaś, żeby szybciej skończył...
- Pomilczmy przez chwilę - zaproponowałam, ale krowa śmiała
się przez całą drogę do domu.
Rozdział 10
Przepraszam, przepraszam. - Z trudem łapała powietrze dziesięć
minut później. Nie mogłam uwierzyć, że wciąż ryczała ze
śmiechu na myśl o tej starej historii. - Poszłaś tam z tak
wzniosłymi ideałami, a nie wytrzymałaś nawet jednej zmiany. A
do tego kulałaś przez tydzień!
- Bogaci nie powinni krytykować klasy pracującej - ucięłam.
- Ej, pracuję pięćdziesiąt godzin tygodniowo w The Foot.
Cholera, miała rację. Nigdy nie potrafiłam do końca zrozumieć,
czemu się w to bawiła. Udawała, że ta jej organizacja
charytatywna była sposobem na ulgi podatkowe, ale wszyscy
wiedzieliśmy, że to nieprawda. Ona po prostu lubiła tam chodzić,
lubiła patrzeć, jak pieniądze jej ojca umożliwiają kobietom na
zasiłkach naukę programowania i zdobycie pracy.
Zarządzała organizacją dzięki pomocy wciąż zmieniającej się
kadry oraz mojej. Zajmowałam się księgowością, kiedy nie miała
kierownika biura. Nie
przeszkadzało mi to, ale zdecydowanie nie było to moje oczko w
głowie, jak w przypadku Jess.
- Wydawała się miła.
- Jess! Nie zamieniła z nami nawet pięciu słów. Równie dobrze
mogła być śliniącą się psychopatką.
- Myślisz, że niektóre duchy są złe? I proszę cię o pomoc innym
złym osobom?
- Dzięki. Właśnie brakowało mi tematów do rozmyślań.
Co za paskudna myśl! Od razu zepchnęłam ją w kąt
podświadomości.
- Przepraszam. Tak mi przyszło do głowy. Myślisz, że istnieją
starzy psychopaci?
- Jasne. Ale nie wszyscy psychopaci to mordercy, wiesz? To
ludzie z problemami psychicznymi, na przykład ze schizofrenią. I
nie mają wiecznie trzydziestu kilku lat. Ci, których nie udaje się
złapać, na pewno starzeją się jak wszyscy inni.
- Czytałam gdzieś, że wcale nie ma tylu psychopatów...
socjopatów?... ile wmawiają nam media. Około jednego promila
populacji to wykolejeni socjopaci.
- Aha, to dobrze. Wampiry wystarczająco mocno dają mi w kość.
Dla mnie każdy z nich to psychopata.
- Trudno się z tobą nie zgodzić - przyznała.
- Ale masz rację! Można odnieść wrażenie, że każda książka, film
albo serial w telewizji mówi o odważnej, młodej kobiecie,
zazwyczaj pani psycholog albo agentce FBI, tropiącej seryjnego
mordercę, który z jakiegoś powodu obrał ją za cel. Albo jej
rodzinę. Albo jej psa. A ona, w towarzystwie dzielnego bohatera,
musi stawić czoła śliniącemu się świrowi...
- Złodziej życia wcale nie był taki zły.
- O Boże! - krzyknęłam, niemal wjeżdżając w znak stop. - To
najgorszy film wszech czasów! Niemal przestałam po nim lubić
Angelinę Jolie.
- Co, zbyt przeintelektualizowany?
- O tak, naprawdę przeintelektualizowany. Jolie idzie do łóżka z
gościem, który może okazać się złym bohaterem. - Hm, to nie
zabrzmiało znajomo, prawda? Ehh. Wrzuciłam tę myśl do tego
małego kącika w mózgu, w którym trzymałam wszystkie złe
myśli: że Prada zbankrutuje, że Sinclair opamięta się i mnie
zostawi, że ja go zostawię, że Ant się do nas wprowadzi. - Jess,
kocham cię, ale...
- Zaczyna się.
- Gust filmowy masz do dupy. Sorry, ale to prawda.
- Powiedziała ta, która kupiła Blade IV na DVD.
- W celach badawczych!
- Srawczych-badawczych. Podoba ci się Wesley Snipes i tyle.
- Po pierwsze, jakich srawczych? A po drugie, nie-e.
Wjechałam na podjazd i właśnie wysiadałyśmy z auta, kłócąc się,
gdy zauważyłam, że oprócz ciężarówki Jona na podjeździe stoi
granatowy ford escort. Glina.
Detektyw Nick Berry, dokładniej mówiąc. Nie musiałam patrzeć
na papierki po milky wayach zaśmiecające wycieraczkę pasażera.
Jeździł tym samym samochodem, od kiedy go znałam.
- Co on tutaj robi? - spytała Jess.
Tak mocno oparłam głowę o kierownicę, że włączyłam klakson.
- Co tym razem? - jęknęłam.
- Hm, kolejny facet zakochany w tobie po uszy wpadł z
niezapowiedzianą wizytą - stwierdziła Jessica z irytującą
radością. - To pewnie wtorek.
- To poważny problem.
- Daruj sobie, okej? „Cześć, jestem Betsy. Jestem wiecznie
piękną i młodą królową. Najseksowniejszy facet na świecie
bzyka mnie co noc, a gdy się zmęczy, inni faceci stoją w kolejce
na jego miejsce. Wiśta wiooo"
Posłałam jej ostre spojrzenie.
- Czasami - przyznała - trudno mi wczuwać się w twoje
problemy. Nawet jak żyłaś, faceci nie zauważali mnie, pędząc na
złamanie karku do ciebie.
- To nieprawda! - zaprotestowałam zszokowana.
- Co jest bardziej irytujące: bycie niewidzialną czy brak
zielonego pojęcia o własnym wpływie na facetów?
- Jess, przestań. Niewidzialna to ostatnie słowo, jakim można by
cię opisać. Rany boskie, przecież ty się umawiałaś nawet z
senatorami.
Na wspomnienie demokraty ze świetnymi włosami jedynie
machnęła lekceważąco wymanikiurowaną dłonią.
- Chodziło mu o kasę.
- No dobra, temu jednemu. Okej, może trzem czy czterem. Ale
mówię ci, te nagłe wizyty facetów to poważny problem. I
pamiętaj: w połowie przypadków to nie ja ich przyciągam, tylko
mój wampirzy urok.
Znasz to powiedzenie: jak coś nie wygląda na problem, to wcale
nie znaczy, że nim nie jest. Problemem, znaczy. Ja na przykład
chciałabym mieć twoje problemy z podatkami...
- Nie, nie chciałabyś.
- No dobra, nie chciałabym. Ale zrozum. Masz w swoim życiu
rzeczy, których ci zazdroszczę. Na przykład lunch. Przeżuwanie.
Wschody słońca.
- Zazwyczaj je przesypiam - wyznała.
- A nie powinnaś. Ciesz się nimi, póki możesz. Taka powaga w
jakimkolwiek temacie nie była dla
mnie typowa i Jess chyba to zauważyła, bo tylko skinęła głową i
nie żartowała ze mnie.
- Zanim wciągnie mnie wir czekający za tymi drzwiami, nie
pozwól mi zapomnieć, że jutro pilnuję Małego Jona.
- Jon z NW, Mały Jon... Można się pomylić. I nie zapominajmy o
twoim ojcu, Johnie Wiecznie Irytującym.
- Błagam, nie dodawaj mi nowych zmartwień.
- Ja? To nie ja ci je dodaję, skarbie.
Wysiadłam, żeby zmierzyć się z nowym problemem. Może Nick
przyjechał tylko po to, żeby zniechęcić mnie do ślubu.
To smutne, że tak wyglądało moje pocieszenie.
Rozdział 11
Jestem lokalnym przedstawicielem zespołu operacyjnego do
spraw Parkingowego Zabójcy - wyjaśnił Nick, gmerając w kawie
i w końcu odstawiając ją na ławę.
- Parkingowy Zabójca?
- Ten, który porywał bezbronne kobiety wprost z podjazdów,
dusił je i porzucał nagie ciała na publicznych parkingach?
- Aha, ten Parkingowy Zabójca.
Wstyd przyznać, ale nigdy nie oglądałam wiadomości i nie
czytałam gazet. Ani przed śmiercią, ani potem (no dobrze,
przeglądałam zawiadomienia o narodzinach, ale dopiero od
ósmego miesiąca Antonii i przestałam, jak tylko Mały Jon
pojawił się na świecie). Bo tak na serio, po co miałabym? Nigdy,
przenigdy nie pisali o niczym dobrym. Nawet w Minnesocie,
mimo stosunkowo niskiej przestępczości, mówili tylko o złych
wydarzeniach. Tylko. Gdybym chciała wpaść w depresję,
przeczytałabym książkę tygodnia Oprah.
Nawet nie sprawdzałam już prognozy pogody. I z całą pewnością
nie oglądałam telewizji - wolałam DVD.
Zatem gdy Nick wciąż nie mógł uwierzyć, że nic sobie nie
robiłam ze wstrząsających doniesień prasowych (a były jakieś
inne?) o zabójcy, Jessica jedynie kiwała głową. Moja totalna
nieznajomość bieżących wydarzeń nie była dla niej niczym
nowym.
- No, czytałam o nim.
- Kto nie czytał? - spytałam desperacko. Zignorowali mnie, na co
sobie zasłużyłam.
- A ty jesteś w zespole operacyjnym?
- Yhym.
- Żeby złapać seryjnego mordercę.
- Yhym.
Próbowała się opanować, ale i tak się roześmiała. Wiedziałam
czemu - o czym rozmawiałyśmy zaledwie kilka minut temu? To
było absurdalne.
Ale nie dla Nicka, który patrzył na nią ze zdziwieniem, i
wiedziałam, że zaraz spyta, czy Jessica ma jakiś cholerny
problem. I nieważne, że była najbogatszą osobą w stanie.
- Późno już - powiedziałam. - Jest zmęczona. Wszyscy jesteśmy.
To był długi dzień.
- Yy... aha. - Spojrzał na zegarek. - Już po dziesiątej.
- Bardzo cię przepraszam - szybko zapewniła Jessica. - Nie
śmiałam się ani z ciebie, ani z tych biednych dziewczyn.
- Oczywiście - skłamał Nick. - Wcale tak nie sądziłem. -
Odwrócił się do mnie. - W każdym razie,
Betsy, wybacz tę późną godzinę, ale wiem, że ostatnio można cię
złapać tylko wieczorami, więc postanowiłem podjechać i
spróbować.
- Zawsze miło pana widzieć, detektywie - odezwał się Sinclair,
stojąc w drzwiach.
Nick, który właśnie podnosił filiżankę, rozlał kawę... tylko
trochę, ale wystarczająco, żeby zniszczyć zeszłomiesięczne
wydanie „Lucky". Nie mogłam go winić - Sinclair robił tyle
hałasu co zdechły kot.
- Jezu! Przestraszyłem się. A do czegoś takiego my, twardziele z
komendy, nie lubimy się przyznawać - zażartował, starając się
ukryć fakt, że jego puls skoczył z tu-DU tu-DU tu-Du do
TU-DU-DU-TU-DU--DU-TU-DU-DU!
- Przepraszam. Pan Nicholas Berry, zgadza się?
- Nick. Zgadza się.
Jessica spojrzała na mnie, gdy ściskali sobie ręce i mierzyli się od
stóp do głów.
Nick był zbudowany jak pływak - tyczkowaty, o szczupłej
sylwetce i dużych stopach. Jego włosy wyblakły na słońcu - miał
zwyczaj oszczędzać i nurkować na Kajmanach - a w kącikach
jego oczu można było dostrzec urocze zmarszczki od śmiechu.
Sinclair był postawniejszy, wyższy i dużo starszy, ale na korzyść
Nicka przemawiała broń, nie wspominając o młodości. Wszystko
mogło się wydarzyć.
Problem w grzecznym ściskaniu dłoni i wymianie „Miło poznać"
polegał na tym, że już się kiedyś spotkali. Nick odwiedził mnie
zaraz po tym, jak obudziłam się jako wampir. W chwili
niebywałej słabości poszliśmy (prawie) do łóżka i to
doprowadziło go do szaleństwa.
Sinclair musiał interweniować i użyć wampirze-go uroku, żeby
Nick zapomniał o tamtej nocy. O tym, że byłam martwa, że Nick
widział mnie (prawie) nago, że zmienił się we wrak człowieka,
gdy nie chciałam ponownie go ugryźć, że nie mógł jeść ani spać.
O wszystkim.
Problem w tym (jeden z wielu), że Nick wracał do mojego życia
w najbardziej niespodziewanych chwilach. Tina podejrzewała, że
wiedział więcej, niż dawał po sobie poznać. A ja szczerze
mówiąc, nie miałam zielonego pojęcia, co o tym myśleć. Ale
przecież nie mogliśmy go o to spytać.
Więc siedzieliśmy i udawaliśmy, że Nick nie wie, że jesteśmy
wampirami. I nie wiedzieliśmy, czy rzeczywiście wszyscy
udajemy. Zazwyczaj Sinclair i Tina potrafili wyczuć kłamstwo z
daleka, ale Nick był gliną. Kłamał zawodowo.
- Jestem narzeczonym Betsy - wyjaśnił Sinclair. -Erie Sinclair.
- Aha. - Nick nieznacznie się zdziwił, a Jessica posłała mi kolejne
spojrzenie.
Miałam ochotę oblać sobie twarz gorącą herbatą, żeby dla
odmiany mieć jakiś fizyczny problem.
- Pobieramy się czwartego lipca.
- Piętnastego września - poprawiłam szybko.
- Jak mówiłem - Sinclair ciągnął niezrażony -piętnastego
września. Serdecznie zapraszamy.
- Yy, dziękuję. Ja... dzięki. - Spuścił na chwilę wzrok, a następnie
spojrzał na mnie. - W każdym razie. Przyjechałem tu, bo... Ten
zabójca... zabija kobiety w twoim typie.
- Serio? - Byłam całkowicie zbulwersowana. Miał swój typ?
Oblech!
- Wysokie blondynki - powiedział Sinclair. -O niebieskich lub
zielonych oczach.
Gdy spojrzeliśmy na niego, wyjaśnił:
- Niektórzy z nas czytają gazety.
- Takie dziewczyny łatwo znaleźć w Minnesocie -dodał Nick -
więc może to tylko zbieg okoliczności, ale i tak.
- A czego dowiedzieliście się z Vicapu? - spytał Sinclair.
Nick wzruszył ramionami.
- Federalni nie złapią tego gościa, choćby wrzucili do komputera
milion formularzy. Dorwą go zwykli, normalni gliniarze.
Miałam nadzieję, że Vicap (kimkolwiek był), nie słyszał, jak
Nick krytykuje gości z FBI. Poza tym przecież tym się właśnie
zajmowali, nie? Łapaniem psycholi? Nie żebym wątpiła w
umiejętności Nicka. Ale cieszyłam się, że miał pomoc w tej
sprawie. I bardzo, bardzo cieszyłam się, że nie byłam w to
zamieszana.
- Chciałem ci powiedzieć, żebyś uważała - powiedział Nick do...
(o-o!) mnie. Czas wrócić na ziemię.
- Nie wysiadaj z samochodu, zanim nie znajdziesz kluczy do
domu. Szybko wyciągaj zakupy z auta. Obserwuj podjazd.
Sprawdź żywopłot, gdy podjeżdżasz. Jestem pewien, że ten facet
atakuje je, gdy są rozkojarzone. Nie mają nawet czasu zatrąbić.
W połowie przypadków w domu byli ludzie i czekali na ich
powrót. Bądź czujna. Miej oczy dookoła głowy.
- Dobrze, Nick - zgodziłam się posłusznie. Oczywiście było to
jednocześnie słodkie i absurdalne. Ostatnią rzeczą na mojej liście
zmartwień mógłby być seryjny zabójca. Ale to urocze, że
przyjechał i mnie ostrzegł.
Chyba że pogrywał z nami, bo znał prawdę...
Nie, nie. To było myślenie typowe dla Sinclaira: jakby cały świat
spiskował przeciwko niemu. Obiecałam sobie, że bez względu na
wiek nigdy nie będę zakładała najgorszego scenariusza. A
przynajmniej spróbuję.
- Macie jakieś tropy?
- Tak między nami?
- Między nami i Kurierem.
Nie uśmiechnął się, słysząc mój kiepski żart.
- Gówno mamy. Żadnych świadków, nikt nawet nie wyprowadzał
psa. Dupek ma wielkie szczęście.
- Dorwiesz go - dodałam pocieszająco. Hip hip hurra dla
gliniarzy!
- No chyba że przeniesie się gdzie indziej. Ale wcześniej na
pewno popełni błąd. - Zmarszczki od śmiechu nagle się
pogłębiły, gdy wpatrywał się w poplamiony magazyn leżący na
ławie. - A gdy tylko go popełni...
- Dorwiesz go - powtórzyłam. - Muszę przyznać, że bardzo mi
miło, że wpadłeś. Doceniam ostrzeżenie i będę uważała.
- Tak - powiedział Sinclair, podchodząc do drzwi, ewidentnie
sugerując Nickowi, że czas się pożegnać. Krępujące! - Dziękuję
za wizytę i ostrzeżenie mojej narzeczonej. Zapewniam, że będę
bardzo na nią uważał.
Gdyby powiedział to ktokolwiek inny na świecie, zabrzmiałoby
to troskliwie i czule. Ale gdy powiedział to Sinclair, zabrzmiało
trochę jak groźba. Z pewnością zabrzmiało wystarczająco
dziwnie dla Nicka, który uniósł z zaskoczeniem brwi.
Wstał (na moje oko niechętnie) i powiedział:
- Pan się tu niedawno wprowadził, prawda, panie Sinclair?
- Nie - odrzekł Erie. Zauważyłam, że nie przeszedł z Nickiem na
ty. Ale nie licząc moich współlokatorów, z nikim nie przechodził.
- Mieszkam tu od dawna.
- Aha, rozumiem. Pamiętaj, co powiedziałem, Betsy.
- Jasne, Nick. Jeszcze raz dzięki za wizytę.
- Jess, odprowadzisz mnie?
Wyglądała na zaskoczoną, ale szybko skoczyła na równe nogi.
- Jasne. Możesz sprawdzić nasz podjazd.
- Już to zrobiłem, wchodząc - zapewnił, uśmiechając się do mnie.
Rozdział 12
Moje ucho było tak mocno przyciśnięte do drzwi między salonem
a korytarzem, że pewnie miałam drzazgi w ślimaku (dziwne, jak
praca domowa z ucha wewnętrznego z czasów ogólniaka zapisała
mi się w pamięci).
- Jeszcze raz dziękuję za wizytę - odezwała się Jessica
zrezygnowanym głosem.
I chyba wiedziałam czemu. Nick pewnie chciał ją poprosić o
datek na Bal Policjanta albo coś w tym stylu. Miałam wyrzuty
sumienia. Zauroczenie Nicka mną było dość widoczne, ale co
mogłam na to poradzić? Co ona mogła poradzić?
- Ucieszyłem się, że ty też jeszcze nie spałaś - powiedział Nick. -
Już od kilku tygodni chciałem z tobą porozmawiać, ale cały
czas... no wiesz. Praca.
- Jasne - odparła Jess. - W czym mogę pomóc?
- Yy, kapitan wspomniał, że widział cię na nowej wystawie
Walkera, i wiem, że interesują cię takie rzeczy. Nie wiem, czy
słyszałaś, ale... pewnie słyszałaś... w najbliższy weekend
otwierają nową wystawę
Matthew Barneya i pomyślałem, że może chciałabyś się wybrać.
Byłoby mi naprawdę mmm hmm hmm mbmm.
- To niekulturalne - odezwał się Sinclair.
- Ciiii!
- Bmmm mmm hmmm mmm?
Cholera! Zaczęli się oddalać. Od drzwi frontowych dzieliło mnie
jakieś osiem drzwi.
- Najdroższa, ona o wszystkim ci opowie, jak tylko wróci.
- Dobra, dobra. - Odwróciłam się. Sinclair stał tuż przy mnie, jak
zwykle, i miał rozbawioną minę, też jak zwykle. - Jestem ciekawa
i tyle.
- Wścibska.
- Dociekliwa - uparłam się. - Jak dziennikarka. Położył mi dłonie
na ramionach i uniósł mnie.
Moje stopy majtały się jakieś piętnaście centymetrów nad
podłogą, gdy odwzajemniałam pocałunek, który szczerze
mówiąc, był raczej szybkim cmoknięciem, bo wciąż
zastanawiałam się, o czym rozmawia tamta dwójka. Trącił nosem
moją szyję, ale nie ugryzł, co w przypadku wampirów było
prawdziwą deklaracją miłości.
Pewnie brzmi to romantycznie - i w sumie było -ale to majtanie
było taaakie niewygodne. Stękając, wdrapałam się po nim, aby
objąć go kostkami na plecach, a ramionami dookoła szyi.
- Jak miło - powiedział. - Przywodzi mi to na myśl dużo
ciekawsze sprawy niż bieżące wydarzenia.
- Zboczek. Wierzyć się nie chce, że Nick nas ot tak odwiedził,
nie?
Sinclair zacisnął usta.
- Owszem.
- Miło z jego strony, prawda?
- Tak. Miło.
- Ojej, wyluzuj. Aż tak ci zagraża? Gościu, spójrz do lustra i
wyluzuj, okej?
- Nie po to cię zdobyłem, żeby rozpraszała cię jakaś kupa mięsa z
błyszczącą odznaką.
Rozdziawiłam usta. Wiedziałam, że Sinclair uważał się za
lepszego od zwykłych ludzi, ale... „kupa mięsa z błyszczącą
odznaką"?
- Wcale mnie nie zdobyłeś. - To była najlepsza riposta, na jaką
wpadłam. - Nie jestem medalem na olimpiadzie.
Widząc moją minę, dodał:
- Sama wiesz, że pociągają cię błyskotki. Gdybyś była sroką,
ukradłabyś mu odznakę i zaniosłabyś do swojego gniazda.
- Co?... Aha. - No dobrze. Po kolei. - Podsłuchiwałam dlatego,
że... Jessica powiedziała mi dziś coś strasznie głupiego. Ze
czasem czuje się przy mnie niewidzialna.
- Kto tak powiedział?
- Cha, cha, zabawne. Nie sądzisz, że to głupie? Ja tak myślę.
- Głupie - potwierdził.
Próbowałam go kopnąć, ale moje stopy były oczywiście za jego
plecami.
- To poważna sprawa! - A) to nieprawda, a B) to straszne, że ona
tak myśli. Ale chyba już wiem, czemu wbiła sobie taką głupotę
do głowy.
- Bo jesteś wiecznie młodą, piękną królową wampirów, której nie
oprze się żaden mężczyzna?
- Nie! - Hm. Ale nie. - Od dawna nie była na randce. Nie ma
chłopaka od... Jezu, kiedy ona zerwała z dave'em?
- Elizabeth.
Oparłam podbródek na jego ramieniu i się zamyśliłam.
- Przed czy po tym, jak tata urządził dla Ant rocznicę w
Windows? Bo on, dave, przyszedł z nią wtedy, ale może to była
randka z gatunku „zostańmy przyjaciółmi"? A może wciąż
mieszkali razem?
- Dave?
- No, po ich rozstaniu zdecydowałyśmy, że nie zasługuje na
wielką literę w imieniu. W każdym razie muszę coś z tym zrobić.
Problem w tym, że ja zadaję się z gejami i wampirami.
- To rzeczywiście problem.
- Ha! Czyli zgadzasz się, że wampiry to kiepscy partnerzy?
- To temat na osobną rozmowę. Jednakże sądzę, że dla nas byłoby
to bardzo, bardzo korzystne.
- Ale co? - Zmierzyłam mu gorączkę na czole. -Wszystko w
porządku? Bo mam wrażenie, że rozmawiamy o dwóch różnych
rzeczach.
- My, a przez „my" mam na myśli ciebie, najdroższa, musimy ją
w tym wspierać.
- Ale w czym?
Usłyszałam szybko zbilżające się kroki, więc Sinclair postawił
mnie na podłogę. Wyglądaliśmy stosunkowo niewinnie, gdy
Jessica wpadła do pokoju i krzyknęła:
- Nick zaprosił mnie na randkę! A następnie przeszła do ataku:
- Wiem, że mnie obgadywaliście!
Rozdział 13
Szybko otrząsnęłam się z szoku. No dobra, tak naprawdę jąkałam
się i mamrotałam, póki Sinclair się nie odezwał.
- Wierzycie? - spytała radośnie.
- Oczywiście, moja droga. Szczerze mówiąc, dziwię się, że
jeszcze nie przeżyliśmy najazdu zalotników. Jesteś wymarzoną
partią dla każdego mężczyzny.
Jess promieniała.
- Och, Erie. Zapomnijmy o szowinizmie tego komentarza i
zamiast tego porozmawiajmy o tym, że mam randkę.
- Jestem zaskoczony, że ty jesteś zaskoczona -powiedział.
- Bogaci się nie starają - wyjaśniła - a biedni boją się, bo jestem
bogata. To uproszczenie, ale...
- Znam kilku mężczyzn, którzy z chęcią chcieliby się z tobą
spotkać... na stopie towarzyskiej - dodał Sinclair. - Doprawdy,
moja droga, od czego są... - kolejne maleńkie zawahanie -
przyjaciele? Trzeba było o tym wspomnieć dużo wcześniej.
- No sama nie wiem. Swatanie przyjaciół bywa trudne... jak nic
nie wyjdzie, robi się krępująco.
- Czekajcie chwilę! - krzyknęłam. - Ericu Sinclair! Jak weszła do
pokoju, to ty już wiedziałeś... słyszałeś ich całą rozmowę?!
- Dziwi cię to? - spytała Jess. - Przecież oboje macie uszy jak
koty. Aż mam ciarki.
- Mogłeś ze mną rozmawiać, obmacywać mnie i słuchać ich
rozmowy, ale nie masz czasu na florystkę, bo w tym samym
czasie masz konferencję z Paryżem?
- Myślę, że powinniśmy się skupić na tym - odrzekł Sinclair - co
Jessica włoży na otwarcie.
Jess dosłownie przeskakiwała z nogi na nogę. Nie widziałam jej
tak podekscytowanej od czasu, gdy raz udało jej się uniknąć
siedmiocyfrowego podatku.
- Myślałam o czarnej donnie karan.
- Nie, nie. Po pierwsze, wszystkie kobiety włożą małą czarną de
rigueur.
- Trafna uwaga - przyznałam, natychmiast wciągając się w temat.
- Po drugie, masz wspaniałą skórę, którą trzeba podkreślić.
Jess niecierpliwie czekała na kolejne słowa.
- Naprawdę, Erie?
- Moja droga, twoje kości policzkowe przywodzą na myśl
egipską królową. Jesteś Tygrysią Lilią. Musisz, i będziesz, się
wyróżniać spośród bezbarwnych stokrotek Minnesoty.
- Ej no! - zaprotestowała stokrotka. Zignorowali mnie.
- Erie, to takie miłe.
- Nie jestem miły, moja droga. A teraz wróćmy do tematu. -
Zaczął się przechadzać, a ja zastanawiałam się, po co wstawałam
dzisiaj z łóżka. - Pasowałaby ci na przykład pomarańczowa
tracey reese.
- Ta bez pleców? Myślisz, że nadawałaby się na wystawę?
- W takim razie kay unger z nadrukiem w maki -
zaproponował.
- Muszę przyznać, że nie boisz się koloru, Sinclair -
skomentowałam, próbując na darmo zwrócić jego uwagę. - To ta
z zielonymi kwiatami? Wielkości głowy?
- Nie każda kobieta mogłaby ją włożyć - przyznał.
- Kosztowała cholerny majątek - dodała Jess, patrząc, jak Erie
przechadza się w tę i we w tę niczym wielka pantera - więc
chętnie ją jeszcze raz włożę.
- Musimy zachować ostrożność - pouczył Sinclair - żebyś
wyglądała stosownie, ale nie sprawiła, że detektyw Berry poczuje
się nie na miejscu lub gorszy od ciebie. Co, biorąc pod uwagę
rozbieżność w waszych dochodach, będzie, delikatnie mówiąc,
niełatwe.
Ugięły się pode mną nogi. To stwierdzenie było tak pokręcone, że
nie wiedziałam, od czego zacząć.
- Czyli mam ubrać się dobrze, ale nie bogato - powiedziała Jess,
nie zważając na dziwaczność tej sytuacji.
- Zgadza się.
- Sorry - wtrąciłam się szybko. - Sinclair, ja nie zapomniałam o
florystce i podsłuchiwaniu. Jesteś
podejrzanie zainteresowany randką Jessiki, co nie podoba mi się
ze stu różnych powodów. A ty, Jess, muszę przyznać...
Co? Co chciałam powiedzieć?
Nie mogę uwierzyć, że Nick zaprosił cię na randkę. Jak na kogoś,
kto ponoć bujał się we mnie, cholernie szybko się otrząsnął. Jak
mogłaś się zgodzić na randkę, skoro wiedziałaś, że ja mu się
podobam?
Próbowałam znaleźć miły sposób, żeby streścić, jak niezręcznie
czułam się w tej sytuacji. Bycie szczerą przyjaciółką to niełatwe
zadanie.
- Nie widziałam cię tak, yy, szczęśliwej od dawna.
- Nie byłam na randce jeszcze na długo przed twoją śmiercią. -
Objęła się ramionami i zakręciła dookoła własnej osi. - A Nick to
taaaaakie ciacho!
- Niewątpliwie ciacho - nakręcał ją Sinclair. - Nie inaczej.
I wtedy to rozgryzłam. Sinclair nigdy nie robił niczego bez
ukrytych motywów. Chciał mieć policjanta na smyczy. Byłby
bardzo przydatny. Oczywiście teraz chodziło tylko o pierwszą
randkę, ale jeśli udałaby się...
- Wydawało mi się, że nie umawiasz się z białymi - zauważyłam.
Wiedziałam, że chwytam się brzytwy, ale byłam zdesperowana.
- A mnie się wydawało, że uważasz to za przemądrzałą,
XX-wieczną bigoterię.
- Co, nagle od dziś zaczynasz mnie słuchać?! -burknęłam. - Nie
mówię, że się myliłam, ale wybrałaś trochę dziwną chwilę.
- Skoro już to omówiliśmy, czas wybrać stosowne zajęcie po
wizycie w galerii.
- Nie tylko to trzeba wybrać - mruknęłam, ale (co za
niespodzianka) zostałam zignorowana.
- Ponieważ detektyw Berry wyszedł z inicjatywą, możemy
przyjąć, że zgodzi się na każdą formę rozrywki, którą
zaproponujesz.
- Gościu, ty się aż tak nie angażuj. Nasze randki też tak
obsesyjnie planujesz? Nie żebyśmy kiedykolwiek byli na
prawdziwej randce...
- Betsy, zamknij się. Choć raz skupmy się na mnie. Mów dalej,
Erie.
- Musimy wybrać coś, co oboje lubicie, co nie będzie zbyt
kosztowne i co zachęci go do ponownego spotkania na stopie
towarzyskiej, a jednocześnie chcemy uniknąć wszystkiego, co
mogłoby go onieśmielić lub wywołać fałszywą atmosferę
intymności.
Podciągnęłam niewidzialny pas.
- Trudne zadanie, szeryfie.
- Kolacja w przyzwoitej restauracji odpada. Podobnie jak powrót
na drinka tutaj. Dom zdecydowanie może go onieśmielić. Dla
ciebie fast food oznacza wizytę w Czerwonym Homarze, więc
zostają nam rozrywki dla, hm, klasy średniej. A to oznacza...
Jess czekała. Ja czekałam. Przyznaję, że nawet ja byłam
zaciekawiona. Sinclair mógłby napisać książkę. Nikt nie był
dobry w umawianiu się na randki. Każdy lubił słuchać porad.
- Kawa i deser w Nikoli - stwierdził po chwili zamyślenia. - Mają
pierwszorzędną kawę, jedzenie jest doskonałe, a jeśli nie zjecie
pełnego posiłku, cena również nie będzie zbyt wygórowana, a do
tego mają biscotti własnej roboty.
Oooch. Sinclair, jesteś niezastąpiony.
Owszem - odrzekł przebiegle.
A ja jestem normalnie przerażona - przyznałam.
Rozdział 14
Zanim zdążyłam wziąć Sinclaira na stronę i ochrzanić za... cóż,
wszystko, i zanim zdążyłam wziąć Jess na stronę i wyciągnąć z
niej wszystkie pikantne szczegóły, rozległ się dzwonek.
- Jessica, bardzo chciałbym kontynuować tę rozmowę -
powiedział - ale muszę cię prosić o wyjście.
- Oooch, wampirze sprawki, co? - odparła.
Ten wieczór musiał być dla niej szokującym przeżyciem, bo tylu
ooochów nie słyszałam od... nigdy.
- Kto to?
- Nikt kogo powinnaś poznać - odparł bezbarwnie. Skinął w
stronę drzwi. - Możesz?
Nie wiedziałam, co powiedzieć, podobnie jak Jessica. Po kilku
krępujących sekundach wzruszyła ramionami i wyszła.
- Później za to na mnie nakrzyczysz - zaproponował, idąc w
stronę drzwi.
Trochę się bałam dowiedzieć, kto to, ale jak zwykle moja
wyobraźnia przesadziła, bo odwiedziła nas sympatycznie
wyglądająca (i naprawdę ładna) starsza
kobieta. Wyglądała jak bibliotekarka: liliowa bluzka, szara
spódnica, skromne rajstopy i czarne czółenka. Skórzane i
niezdarte.
Wyglądała na jakieś pięćdziesiąt lat: miała czarne włosy
przyprószone siwizną i kilka zmarszczek w kącikach oczu.
Ale jej oczy... Jej oczy miały w sobie coś dziwnego. Sinclair
czasami miewał takie oczy. Gdy wściekał się na coś (to znaczy na
inne wampiry próbujące mnie zabić), jego oczy właśnie tak
wyglądały. Były tak czarne, że nic w nich nie było widać,
całkiem jak w okularach stanowych policjantów. Zaglądasz w
takie oczy i... trudno to ubrać w słowa... Widzisz tylko siebie.
Zazwyczaj widziałam w jego oczach łagodność, miłość, troskę o
mnie, rozbawienie, dobre rzeczy. A wtedy, gdy ich nie było
widać, zazwyczaj miałam zbyt wiele innych zmartwień na
głowie, żeby się tym przejmować.
Z lekkim przestrachem wbiłam w nią wzrok, a ona się ukłoniła i
powiedziała coś szybko po francusku (chyba).
Sinclair posłał jej uśmiech, który w dziewięćdziesięciu
procentach wyglądał na prawdziwy.
- Dobry wieczór, Marjorie.
- Dobry wieczór, Wasze Wysokości.
- Miło znów cię widzieć.
- Ciebie też, panie.
Sinclair schylił się i ucałował ją w dłoń po europejsku, ale zanim
ktokolwiek zabrał się do całowania moich, wystawiłam dłoń do
uścisku. Chwyciła ją z uśmiechem, a ja niemal ją puściłam. Miała
zim-
ną dłoń, czego się spodziewałam, oraz oczy, w których widziałam
tylko siebie. Tego się nie spodziewałam.
Musi być stara, pomyślałam. Wampirzyca, która widziała
wszystko. Wszystko! I nic nie wywoływało u niej emocji.
Żadnych. Żałowałam takich wampirów tak samo, jak się ich
bałam. I im współczułam.
- Miło panią poznać - skłamałam. Skinęła głową.
- Wasza Wysokość, już się kiedyś spotkałyśmy.
- Nie.
Nigdy nie zapomniałabym takich oczu. Nawet No-stro nie miał
takich. Na pewno się nie spotkałyśmy. I miałam nadzieję, że dziś
był ostatni raz.
- Przyjechałam z grupą wampirów złożyć wyrazy szacunku po,
hm, wypadku Nostro. Być może mnie nie zauważyłaś, pani.
- Zdecydowanie nie. - Ale ponieważ mogła się poczuć
rozczarowana (choć skąd miałam wiedzieć? Zachowywała się jak
cholerny robot), dodałam: -Przepraszam, jeśli umknęłaś mi w
tłumie.
- Nic nie szkodzi, moja królowo. Ostatnimi czasy byłaś... bardzo
zajęta.
Zaśmiałam się mimo woli. Robot potrafił wygłaszać zabawne
komentarze!
- Można to tak ująć.
- Coś do picia? Mamy Chateau Leoville Poyferre, które może ci
smakować.
Mieliśmy?
- Królu, to najbardziej kusząca oferta, jaką otrzymałam w tym
roku, ale muszę wracać do swoich
obowiązków. Przyszłam jedynie po to, aby prosić królową o
przysługę.
Serio? Przynajmniej przestała gadać po francusku.
- No to zapraszamy do środka - powiedziałam.
- Dziękuję, moja królowo.
Żeby było szybciej, usiedliśmy w salonie zaraz po prawej stronie
korytarza, a stara dobra Marjorie od razu przeszła do rzeczy.
- Pani, jak wiesz, jestem szefową biblioteki w centrum miasta.
Była bibliotekarką! Skinęłam, udając, że to wiedziałam.
- Przygotowujemy premierę magazynu dla społeczności
wampirów.
- Serio?
- To był pani pomysł, moja królowo. „Rany boskie, może byście
jakiś informator wypuścili, bo normalnie zwariować idzie".
Sinclair uśmiechnął się szeroko.
- Brzmi przekonywająco.
- Kiedy to powiedziałam?
- Podczas naszego pierwszego spotkania, którego nie pamiętasz.
- No sorry, ale tamtego dnia miałam trochę spraw na głowie! Jak
nie podejdziesz i się nie przedstawisz, to potem nie narzekaj, że
cię nie pamiętam!
- Ponownie przepraszam - oznajmiła Marjorie bezbarwnie - za
swoje niedociągnięcia.
- I jeszcze kradniesz kwestie z Przeminęło z wiatrem.
W końcu robot się trochę wyluzował. Nawet się uśmiechnęła.
- Widziała pani ten film?
- Tylko jakieś osiem tysięcy razy. Nie ma tego w książce, ale to
świetna scena... Wtedy gdy Rhett zostaje prawie sprowokowany,
ale nie chce walczyć, bo wie, że i tak skopałby wszystkim tyłki, a
zabicie Char-lesa Hamiltona byłoby bez sensu i szkoda by go
było, więc Rhett się po prostu kłania i wychodzi.
- Sądzę, że ta scena nawiązuje do wątku przewijającego się w
całej książce oraz filmie - powiedziała Marjorie w zamyśleniu,
krzyżując kostki jak dama. -Często widzimy złą stronę Rhetta, ale
jego dobra strona pojawia się tylko, gdy jest blisko Scarlett.
- No, jak wtedy, gdy dał jej kapelusz i ukradł dla niej konia, żeby
mogła wyjechać z miasta i zobaczyć się z matką. Która nie żyła.
Ale Scarlett o tym nie wiedziała.
Marjorie uśmiechała się cierpliwie, słuchając moich
emocjonalnych rozpamiętywań.
- Ale w tej scenie Rhett ma szansę zastrzelić mężczyznę z
własnej, znienawidzonej klasy plantatorów i byłoby to społecznie
akceptowalne, lecz zamiast tego...
- Daje dyla do biblioteki, gdzie spotyka Scarlett i zaczyna się
między nimi dziać.
- Miłość. Śmierć. Wojna. - Westchnęła. - To były czasy.
Zignorowałam megadziwaczność słów socjopatycznej
bibliotekarki i mówiłam dalej:
- Wiesz co? Nigdy tak o tym nie myślałam! Że od samego
początku miał szansę na ratunek.
Marjorie wzruszyła ramionami.
- Czytam tę książkę od roku jej wydania i za każdym razem
znajduję coś nowego. To niebywałe!
A niech to szlag! Ktoś, kto czytał Pzw nie mógł być złą osobą.
Nie? No.
- Słuchaj, sorry, że tak na ciebie naskoczyłam. Zawsze
zapominam imiona i twarze i przykro mi, że cię nie
zapamiętałam.
- Nic nie szkodzi, moja królowo - powiedziała i tym razem
miałam wrażenie, że mówi serio. - Przyszłam z prośbą, więc nie
mam prawa się dąsać.
- E tam, mnie to nigdy nie przeszkadza strzelić focha. To o co
chodzi?
- Jak już mówiłam, jestem miejscową bibliotekarką.
Miejscowa biblioteka? To była tu więcej niż jedna?
- Jasne, jasne. Pamiętam.
Sinclair posłał mi spojrzenie, które zignorowałam. Od kilku
minut milczał, ale chyba ulżyło mu, że nie wydrapujemy sobie
oczu.
- I jak wspominałam, przygotowujemy magazyn. Będzie
publikowany w Internecie, chroniony hasłem i dostępny tylko dla
wampirów.
- Nie martwisz się hakerami? Uśmiechała się nieznacznie.
- Nie.
- Aha. No to mów dalej.
- Chciałabym prosić cię o wkład, królowo.
- Wkład... że niby mam coś napisać?
- Tak, pani. Raz w miesiącu.
- Ale... daj spokój, Marjie...
- Marjorie. - Sinclair i Marjorie poprawili mnie jednocześnie.
- Masz pewnie milion osób, które mogą to dla ciebie zrobić.
- Nie w tym rzecz, moja królowo. Jak sama się przekonałaś, wiele
wampirów ma problemy z, hm, zaakceptowaniem twojego
nowego... stanowiska.
- To było megadyplomatyczne. Kolejny nieznaczny uśmiech.
- Dziękuję, moja królowo. Sądzę, a wielu z moich kolegów po
fachu to potwierdza, że byłby to doskonały sposób, aby
społeczność mogła cię poznać. A nawet docenić... niebywałe
zalety, których, hm, nie widać na pierwszy rzut oka.
- Łał. - Pokręciłam głową z niebywałym podziwem. - Powinnaś
pracować dla ONZ. Serio. Jak on zaczyna tak gadać, to tylko
mnie wkurza.
Stara dobra Marjie skromnie skinęła głową. Sinclair posłał mi
kolejne spojrzenie, ale się nie odezwał.
- To co miałabym pisać?
- Och, co tylko zechcesz, pani. Własne spostrzeżenia, eseje o
odwiecznej walce ludzi i wampirów, wady i zalety posiadania
owiec...
- Już wiem!
- Aa, kwestia owiec. Przyznaję, bywa kontrowersyjna...
- Ani słowa o owcach, Marj.
Sinclair skrzywił się, ale nie skomentował.
- Nie, będę prowadziła rubrykę listów do Drogiej Betsy. Czego
potrzebowałam, gdy obudziłam się jako nieumarła?
- Owcy?
- Marjorie, dość tego! Nie. Żałowałam, że nie było nikogo, kogo
mogłabym spytać o wampirze sprawy i kto rzeczowo by mi
odpowiedział. Bez żadnych politycznych bzdur typu „możesz
zabijać ludzi, o ile sprzymierzysz się z tym lub tamtym".
Prawdziwe porady. To będzie dział „Droga Betsy".
Zostanę Ann Landers wampirów! Jak powiedziałaby Jess:
Oooch! Byłam tak podekscytowana, że ledwo siedziałam!
Sinclair przecierał oczy. Marjorie spojrzała na niego, szukając
pomocy, ale zdawszy sobie sprawę, że nie nadejdzie, spojrzała
znowu na mnie.
- Hm... moja królowo, muszę przyznać, że myślałam o bardziej
naukowym podejściu...
- To przyszłaś pod zły adres, kochana. Ja nawet nie skończyłam
studiów.
- Aha.
- Ale ty pewnie tak.
- Mam czternaście doktoratów.
- Kujonek, co? - Aj! Czternaście! Nic dziwnego, że wzięłam ją za
robota. - W każdym razie wróćmy do tematu. Na kiedy
potrzebujesz pierwszego tekstu?
- Yy... kiedy tylko zechcesz, pani. Oczywiście dopasujemy
publikację magazynu do twoich możliwości i...
- Uwinę się do końca tygodnia. Nie ma ani chwili do stracenia!
Pomyśl tylko, właśnie teraz jakieś świeżo upieczone wampiry nie
mają pojęcia, jak się zachowywać!
- A pani zatruje im umysły.
- Co mówisz?
- Powiedziałam, że ma pani wyborne pomysły. Zatem wracam do
biblioteki, żeby rozpocząć... przygotowania.
- Świetnie!
Podskoczyłam. Sinclair wstał powoli, jak starzec. Marjorie
wstała tak samo. Dziwne. Oboje mieli ten sam załamany i
znaczący wyraz twarzy.
Znowu pocałował jej dłoń.
- Dziękuję.
- Mój królu, jedynie wypełniam swoje obowiązki.
- Za wizytę.
- Panie, do usług.
- Dobra, dobra - wtrąciłam się szybko, bo miałam dziwne
wrażenie, że wcale nie rozmawiają o tym, na co wyglądało. -
Wyślij mi swój mejl, a ja przygotuję tekst w ciągu kilku dni. Mój
adres to krolowalyahoo. com.
Czy to było wzruszenie ramion? Nie. To tylko moja zbyt
wybujała wyobraźnia wyrabiała nadgodziny. A mówiąc o
nadgodzinach: usłyszałam, jak Marc parkuje swojego grata i
podbiega do drzwi. Jakim cudem
miał jeszcze energię po piętnastu godzinach na ostrym dyżurze?
Otworzył drzwi i zauważył nas w hołu. Podszedł
charakterystycznymi, długimi krokami, a jego zielone oczy
lśniły.
- Cześć wam!
Byłam rozdarta. Z jednej strony, zawsze cieszyłam się, gdy
widziałam go szczęśliwego - zazwyczaj był zdołowanym
gościem z masą poważnych problemów (gej, umierający ojciec,
przedwczesne łysienie). Poznaliśmy się, gdy chciał skoczyć z
dachu szpitala, w którym pracował od dnia do nocy. Namówiłam
go, żeby tego nie robił, i zabrałam ze sobą do domu. Mieszkał z
nami od tamtej pory. W ostatnich miesiącach załatwił ojcu dom
opieki... coś jak hospicjum, ale prywatne - z pielęgniarką, która
opiekowała się tylko trzema osobami. Więc nie był to typowy
dom spokojnej starości. W każdym razie załatwił ojcu opiekę i
odwiedzał go tak często, jak był w stanie znieść (chyba nie
układało się między nimi najlepiej), miał nowego szefa w pracy,
zaczął zapuszczać włosy, a w zeszłym miesiącu poszedł na
randkę.
Z drugiej strony, nie chciałam, żeby znalazł się w pobliżu
Marjorie. Marc w towarzystwie wampirów zachowywał się jak
szczeniak... Nie miał pojęcia, jak bardzo były niebezpieczne.
- Co słychać? Co knujecie? Jak leci? Hau, hau.
Marjorie poruszyła nozdrzami.
- Wasza owca pachnie krwią.
- No, dzieciak spadł z drzewa i się nieźle poturbował - powiedział
Marc radośnie, ignorując (albo nie słysząc) słowo „owca". -
Upaćkał mnie krwią. Przebrałem się w świeży fartuch, ale i tak
muszę wziąć prysznic. A tak w ogóle to cześć - dodał, wyciągając
rękę. - Nazywam się Marc Spangler. Mieszkam tu z Betsy i
Erikiem.
Spojrzała na jego dłoń, jakby była zdechłym wężem, a ja czułam,
jak oczy niemal wyłażą mi z orbit. Już byłam gotowa, żeby się na
nią rzucić - czemu stare wampiry były tak wredne dla zwykłych
ludzi? - gdy Sinclair uścisnął mi dłoń... mocno.
Pisnęłam w chwili, gdy Marjorie postanowiła uścisnąć jego dłoń.
- Mieszkasz tu z nimi? - spytała.
- No - odparł radośnie. - Nie są to własne cztery kąty, ale nie
narzekam. To słowa 01ivii Goldsmith, przy okazji.
- Mm. To ta, która zmarła z powodu liposukcji?
- Nie - zaprzeczył. - Zmarła wskutek komplikacji po liposukcji.
- Rozumiem. Skoro z nimi mieszkasz, to po co chodzisz do
pracy?
- Yy... - Przez chwilę naprawdę się nad tym zastanawiał. - Bo nie
jestem dwunożnym pasożytem?
- Hm.
Złapała go za bluzę i pociągnęła. Pisnął i zgiął się w jej stronę.
Górował nad nią wzrostem i wagą, ale z łatwością zmusiła go do
zgięcia się, jakby był manekinem zrobionym z piór. - Ale nie
zostałeś
ugryziony - dodała, patrząc na jego szyję. - Jeszcze. Mmm...
Otworzyłam usta. Właśnie miałam wykrzyczeć „Zabieraj od
niego te pieprzone łapska!", gdy Sinclair znów ścisnął moją rękę.
Jęknęłam. Czułam, jak mi miażdży kostki w dłoni. Nie robił mi
dużej krzywdy, ale z pewnością nie było to coś, co sprawiało
przyjemność.
- Marjorie, nie miałaś czegoś do załatwienia? -spytał spokojnie.
Zaskoczona spojrzała na niego, a ja z szokiem zauważyłam, że jej
kły były na wierzchu.
- Co? A. - Gdy go puściła, a Marc się wyprostował, widać było,
że była bardzo rozczarowana. - Tak, oczywiście. Przepraszam.
Jeszcze dziś nic nie jadłam i zapomniałam o manierach. Czas na
mnie.
- Miło było poznać! - zaświergotał Marc.
Gdy ukłoniła się i wyszła, spojrzałam na Marca. Nie miałam
wątpliwości: nie pamiętał wydarzeń ostatniej minuty. Nie miał
pojęcia, że znalazł się w niebezpieczeństwie, że Marjie
zachowała się niestosownie i okrutnie. Wiedział tylko, że spotkał
miłą, starszą panią, a teraz czas na prysznic.
- Wezmę prysznic - postanowił. - Do zobaczenia. Zaczęłam
rozumieć, dlaczego Sinclair a) pozbył
się Jess, b) był kulturalny mimo tak ewidentnej prowokacji i c)
nie pozwolił mi na interwencję.
- Mam nadzieję, że dobrze jej się przyjrzałaś, najdroższa -
powiedział, słuchając odjeżdżającego samochodu. - Bo to
najstarszy wampir, jakiego kiedykolwiek spotkasz.
- Straszna zołza. Wzruszył ramionami.
- Jest stara. Trudno ją... zaskoczyć. Ale tobie się udało. -
Uśmiechnął się i miałam wrażenie, że wzeszło słońce. - Dobrze
się spisałaś.
- Trudno nienawidzić kogoś, kto ma taki dobry gust filmowy. Ale
gdyby jeszcze raz podniosła łapę na Marca, dostałaby klapsa.
Znów miał tę dziwną minę: połączenie strachu i rozbawienia.
- Nie... nie rób tego. A jeśli poczujesz taką potrzebę, najpierw
skonsultuj się ze mną. Nigdy nie dotykaj jej sam na sam. Nigdy,
rozumiesz?
- Jasne, Sinclair. Możesz na to liczyć. Może nawet założymy
komitet i będziemy głosowali nad każdą drobnostką.
Zmrużył oczy, ale wciąż się uśmiechał.
- Posłuchaj mnie, proszę. Jak mówiłem, jest stara i ma wielu
przyjaciół. Przyjaciół, których sama stworzyła. Jest... Chyba
można powiedzieć „konserwatywna". Tradycjonalistka.
- No, zauważyłam. Jest stara i uparta, sądzi, że ludzie to
bezmózgie przekąski, ma milion przyjaciół, a jak mnie nie polubi,
to będę miała problem.
- Będziemy mieli - poprawił. - Musimy mieć wampiry takie jak
Marjorie po swojej stronie. Gdy jesienią pojechałem do Europy...
Nigdy nie rozmawialiśmy o tej podróży. Przywiózł mi ładny
prezent i wspomniał, że widział się z przyjaciółmi. To wszystko.
- Tak?
- Powiem tylko, że z niepokojem zauważyłem, jak wielu
wampirów nie było po naszej stronie.
- No ale to naprawiłeś, nie? Zawsze wszystko naprawiasz. Jak
dziś. A tak w ogóle to ała. - Rozprostowałam dłoń, która
pulsowałaby bólem, gdybym wciąż żyła. - Następnym razem
pokaż mi na migi czy coś. Potrzebuję tej ręki.
- Żeby odpowiadać na listy do Drogiej Betsy.
- Czy ja widziałam białka? - spytałam. - Czy ty przewracasz na
mnie oczami, Ericu Sinclair?!
- Ależ skąd, ukochana. Nigdy nie zachowałbym się tak
nieuprzejmie wobec mojej królowej.
Zaśmiałam się.
- Tak ściemniasz, że oczy ci pociemniały.
- Ależ one są ciemne - przyznał, biorąc mnie w ramiona.
Całował mnie tak długo i słodko, że zapomniałam o Margaret.
Marjie. Czy jak jej tam.
- To naprawdę nie najlepsze miejsce - mruknęłam, gdy położył
mnie na niewiarygodnie niewygodnej kanapie stojącej w holu.
- Będę wiedział z wyprzedzeniem, jeśli ktoś nadejdzie -
powiedział, rozpinając moją bluzkę i ściągając mi majtki do
kolan.
- A jeśli to ja dojdę? - zażartowałam, pieszcząc wybrzuszenie w
jego spodniach. Jęknął.
- Nie rób tego, chyba że chcesz skończyć, zanim zaczniemy.
- Erie, mówisz jak facet, który jest zaniedbywany. Chwycił się
kanapy, odpiął rozporek, pozbył się
moich majtek i wślizgnął we mnie jak magik.
- Jestem zaniedbywany - wyszeptał do mojego ucha. - Zawsze,
gdy nie jestem w tobie, czuję się zaniedbywany.
- Słaby tekst - odparłam. Zaparłam się piętą o oparcie kanapy i
poczułam jego napór. - Rozwalimy tę kanapę.
Pieprzyć kanapę.
Ta myśl - chłodna i niedbała, ale jednocześnie tak niesamowicie
podniecająca-wystarczyła. Usłyszałam trzask kanapy i pędziłam
na spotkanie z orgazmem, chwytając się Erica, podczas gdy w
mojej głowie rozbrzmiewał jego tęskny głos.
Moja własna, moja Elizabeth moja królowo, kocham cię kocham
kocham...
Miałam nadzieję, że „kochał" także naprawianie kanap, bo
właśnie to nas wkrótce czekało.
Stęknął i padł na mnie, co również skwitowałam jęknięciem.
- Zabij mnie - mruknął. - Jestem starcem, a ty próbujesz mnie
zabić.
- Ej, to nie był mój pomysł, kolego. Poza tym jesteś w kwiecie
wieku, nieśmiertelny umarlaku.
Zachichotałam.
- Czy ty się ze mnie śmiejesz, najdroższa?
- Skądże, Erie - powiedziałam poważnie, ale musiałam przygryźć
wargę, żeby znów się nie roześmiać.
- Zraniłabyś moje czułe serce, gdybyś śmiała się ze mnie w tak
delikatnej sytuacji.
- Nigdy bym tego nie zrobiła, Erie. Lepiej opowiedz, jakie to było
uczucie wynaleźć telegraf?
Rzucił się za mną w pościg po schodach, a ja zdążyłam
zanotować w pamięci, że trzeba będzie wezwać kogoś do
naprawy kanapy.
Rozdział 15
Dochodziła piąta rano i właśnie miałam iść spać (w końcu! co za
długi, dziwny dzień), gdy usłyszałam pukanie do drzwi.
- Wchodź! - zawołałam, zapinając ostatni guzik piżamy. O tak,
była taka mięciutka, taka przyjemna w dotyku...
Jessica otworzyła drzwi, wsadziła głowę do pokoju i jęknęła na
mój widok.
- Jezu, Betsy! Kupię ci jakąś porządną piżamę, okej? Nie musisz
nosić tego dziadostwa.
- Co?! - krzyknęłam. - To całkiem nowa piżama.
- Taa? A co Sinclair o niej sądzi?
- Czego nie rozumiesz w określeniu „całkiem nowa"? Jeszcze jej
nie widział.
- Jak zobaczy, odwoła ślub.
- Oj, zamknij się. - Podeszłam do lustra i zachwyciłam się
granatową flanelą w czerwone kropki. Nogawki i rękawy były
zbyt długie (znalazłam ją na dziale męskim, gdzie często robię
zakupy, bo jestem za wysoka), ale po kilku praniach będzie
akurat. A do
tego była ciepła. - Nie przyszłaś tu krytykować mojej piżamy. A
przynajmniej mam taką nadzieję. Bo to byłoby naprawdę
żałosne...
- Nie, jasne, że nie. Ale spokojnie mogłabym nawijać o tym pół
nocy.
- Powiedział ktoś, ktoś śpi w bluzie futbolowej.
- To całkiem co innego.
- Chyba wolałam, jak się do mnie nie odzywałaś.
- Teraz już na to za późno. Słuchaj, chciałam z tobą pogadać,
zanim się położycie... a gdzie Sinclair?
- Przykleił się do komputera, jak tylko ciotka Klotka wyszła.
- Aha... Kiedyś odliczał sekundy do pójścia z tobą do łóżka.
- Już to zrobiliśmy - przyznałam - jak Maggie wyszła.
- Zbezcześciliście kolejne pomieszczenie? A Maggie to ta
wampirzyca, której miałam nie spotkać?
Wzdrygnęłam się.
- Nie narzekaj, J. Miał rację. Była dziwna. Miała oczy jak lalka.
- Barbie czy szmacianka?
- Puste. - Wskazałam na swoją twarz, próbując w kilku słowach
streścić, jak dziwny był nasz dzisiejszy gość. - Błyszczące.
- Błyszczące?
Widziałam, że Jess próbuje się nie roześmiać. Nigdy nie widziała
Nostro. W zasadzie ja byłam najgorszym wampirem, na jakiego
się natknęła, gdy przeczytałam Księgę Umarłych i oszalałam. Co
oznacza, że nigdy nie spotkała naprawdę złego wampira.
- Niemal pogryzła Marca, a on tego nawet nie pamięta. Trzymaj
się od niej z daleka, nie żartuję.
- Dobra, skoro Sinclair się nią przejmuje, to nie musisz mnie dalej
przekonywać. Mam na głowie wystarczająco dużo dziwnych
wampirów. - Usiadła na krześle, które zawsze nazywałam
Krzesłem Marie. -Słuchaj, nie przeszkadza ci, że umówiłam się z
detektywem Nickiem?
- Jeśli macie się spotykać, to lepiej przyzwyczaj się do mówienia
na niego po imieniu.
Machnęła ręką.
- Dobra, dobra. To jak?
- Spoko. Serio. Po prostu mnie zaskoczyłaś. Pozytywnie -
dodałam pośpiesznie. - Sinclair miał rację, ktoś powinien był cię
wyhaczyć już bardzo dawno temu.
Uśmiechnęła się nieznacznie.
- No cóż, jakoś nikt się nie spieszył.
- Martwiłam się tylko, że minęło już trochę czasu... Twoim
ostatnim facetem był dave, nie?
Skinęła głową, bawiąc się skrawkiem koszulki.
- Dave z małej litery, tak, zgadza się.
- No właśnie. Słuchaj, wiem, że Nick jest miły, jest świetnym
policjantem i wygląda... mniam. Bawcie się dobrze. Ale...
Zamilkłam, bo byłam rozdarta. Czy powinnam ostrzec moją
najlepszą przyjaciółkę, że mój narzeczony miał zamiar zrobić
wszystko co w jego mocy, żeby zapewnić powodzenie ich
związkowi, ponieważ był podstępny i takie postępowanie było w
jego stylu? Być może Jessica naprawdę podobała się Nickowi
(albo nie - tego jeszcze nie ustaliliśmy), ale Sinclairowi podobała
się jedynie jego odznaka.
A może powinnam milczeć lojalnie dla mojego narzeczonego,
króla wampirów?
- Ale...? - spytała Jessica.
- Ale... powinnaś... Włożyć... czystą bieliznę. Dziwnie na mnie
spojrzała.
- Dzięki za radę.
- Wiesz, zdziwiłam się, że się z nim umówiłaś. Wzruszyła
ramionami i zdjęła kłaczek z oparcia
fotela. Była dziś bardzo ruchliwa.
- No wiesz, fajnie mieszkać z wami, ale radość z kumplowania się
z królową wampirów nocą mnie nie ogrzeje, rozumiesz? No
wiesz, w łóżku. Bo całą noc jesteśmy na nogach. Ale wiesz, o co
mi chodzi, nie?
- Jasne. Oby wam się ułożyło.
- Czy może być inaczej, mając Sinclaira na swojej stronie?
- No wiem! Boże, ale to było dziwne, nie?
- Twój chłopak ma w sobie złowieszczą metrosek-sualność -
dodała. - Bez dwóch zdań.
- Można to tak ująć. Słuchaj tego! Znowu mam pracę. Będę pisała
teksty do nowego magazynu dla wampirów.
- Co powiedziałaś?!
- No wiem! - Położyłam się na łóżku i podparłam brodę łokciami,
jak na plotkarskim piżama-party. -Uwierzysz? W końcu coś
praktycznego. Tym razem bez żadnego ścinania głów i masowej
rzezi niewiniątek.
- Może to będzie taki zły magazyn - zasugerowała.
- Dzięki. Znowu mam się czym martwić. A właśnie...
Rozległo się nieśmiałe pukanie, które dobrze znałam.
- Otwarte, Jon!
- Oo - odezwała się Jessica, nie patrząc na mnie. - Zapomniałam
spytać, jak Sinclair zareagował na wieść o nowym
współlokatorze.
- Nie najlepiej - mruknęłam. A potem głośniej: -Cześć Jon!
Złapałeś nas. Właśnie miałyśmy się kłaść.
- No... A ja dopiero co wstałem. To jedyna pora dnia, kiedy mogę
cię złapać.
- To ciekawe - powiedziała słodko Jess - że tak szybko na to
wpadłeś. Ile tu już jesteś? Jeden dzień?
Gdy tak stał w drzwiach, przestępując z nogi na nogę, wyglądał
na (uroczo) podenerwowanego.
- No w sumie nie jedyna - dodał. - Bo już zima. Więc gdy słońce
zacznie zachodzić, jeszcze nie będę spał i...
- Jon, dziewczyna musi się przygotować do snu, a jej narzeczony
wpadnie tu lada chwila. Po co przyszedłeś?
Nie po raz pierwszy odniosłam wrażenie, że Jessica nie
przepadała za Jonem.
- Yy, zostanę w mieście, więc wpadłem na taki pomysł. W sumie
wpadłem na niego na zajęciach. Chodzę na warsztaty pisarskie na
uniwerku...
- Na pewno przydadzą ci się na farmie.
- Jessica! - wykrztusiłam. Co ona miała do farmerów?! - Mów
dalej, Jon. Słuchamy cię.
Posłałam jej piorunujące spojrzenie.
- W każdym razie, w zeszłym roku studiowałem na uniwerku, a
potem wróciłem do domu...
- Już to wiemy... - Jessica pospieszała go, wykonując gest
przewijania.
- W każdym razie dziś znowu się zapisałem i jedne z moich
nowych zajęć... w zeszłym roku chodziłem na podstawy
pisarstwa... a w tym roku chcę się skupić na warsztatach bio.
- -logicznych czy -graficznych? - spytałam, nie mogąc rozgryźć,
do czego zmierzał.
- Aa. Biograficznych.
- Czyli będziesz spisywał historię swojego życia? - spytałam
zachwycona. Tak! Będzie miał zajęcie, a ja pozbędę się kłopotu.
A co najlepsze, zniknie z oczu Sinclaira. - Doskonały pomysł,
Jon! Miałeś takie niesamowite życie, a ile ty masz lat?
Piętnaście?
- Dwadzieścia - poprawił cicho. - A biografia oznacza pisanie o
kimś innym.
- O-o - mruknęła Jess.
- Aa. Czyli... aa. Aa! Yy... - Zamrugałam zaskoczona i starałam
się złapać opadającą szczękę. - To, yy... bardzo miłe z twojej
strony.
- To byłby wspaniały projekt.
- Jon, nie możesz o niej pisać i pokazać tego potem całej klasie.
Staramy się unikać rozgłosu.
- No wiem - przyznał z bolesną żarliwością. - Już powiedziałem
swojemu wykładowcy...
- Co zrobiłeś?! - wrzasnęłyśmy jednocześnie.
- Że to będzie fikcja. Nieprawdziwa biografia zmyślonej postaci.
Pomysł bardzo mu się spodobał.
W takim razie chyba nie chwycił, na czym polega biografia,
pomyślałam.
- Dziewczyny, dajcie spokój. I tak kto by w to uwierzył?
„Patrzcie, napisałem biografię wampira mieszkającego w naszym
mieście". Musiał założyć, że to fikcja. Poza tym - dodał z dumą -
nie może się doczekać, kiedy ją przeczyta. Powiedział, że przez
dwadzieścia lat pracy nikt nie wpadł na taki pomysł.
- Ty też na niego nie wpadłeś! Zignorował ją i spojrzał na mnie.
- Zgodzisz się?
- Na co?
- Opowiesz mi historię swojego życia? Otworzyłam usta.
- Nie - stwierdziła Jessica. Spojrzałam na niego.
- Nie - powtórzyła Jessica. - Bets, właśnie wyświadczam ci
największą przysługę w życiu. Nie. Ratuję cię przed masą
problemów. I ludzi. Zrozum. Nie.
Jon wbił w nią gniewny wzrok.
- To nie twoja decyzja.
- Nie masz jakiegoś kombajnu do naoliwienia?
- Nie masz jakiej akcji dobroczynnej do obskoczenia?
- Przestańcie - powiedziałam odruchowo, zamyślając się.
Wiedziałam, czym martwiła się Jess: że Sinclair się wścieknie.
Już się wściekł na wieść, że Jon u nas zamieszka. Mogło być
gorzej?
E tam, Sinclair się tym nie przejmie. Miał ważniejsze
zmartwienia niż zadanie domowe Jona. Szczerze
mówiąc, dziwiłam się, że mając na głowie wampiry takie jak
Marjorie, w ogóle zauważał obecność Jona.
A Jon patrzył na mnie oczami pełnymi nadziei, z rozczochranymi
włosami, w dżinsach i żółtej koszulce z napisem Lukę, nie jestem
twoim ojcem. Przyszedł boso! Boże, niemal widać było słomę
wplątaną w jego włosy.
- Cóóóż...
- Nie.
- Możemy spróbować - postanowiłam. - Zobaczymy, jak pójdzie.
Może tylko rozdział lub dwa.
- Nieeeee! - wydarła się Jessica. I wtedy wszedł Sinclair.
- Co się tutaj dzieje?!
Rozdział 16
Jon chciałby, żebym...
- Pytałem retorycznie. Słyszałem waszą rozmowę, idąc po
schodach.
Wszedł do pokoju, położył dłoń na twarzy Jona i popchnął.
Jessica podbiegła do drzwi i otworzyła je na tyle szeroko, że Jon
mógł przez nie wylecieć z pokoju. Spojrzała na Erica, życzyła
nam dobrej nocy i sama też wyszła, choć z nieco bardziej
dostojną prędkością.
- Sinclairrrrr! - ryknęłam. - Nie możesz molestować moich
przyjaciół w ten sposób. Nic dziwnego, że Jon nie chce, żebym za
ciebie wychodziła.
- Doskonale wiem, czemu to dziecko nie chce, żebyś za mnie
wyszła.
Odwrócił się ode mnie plecami i przyjrzał półkom pełnym płyt.
Sypiał u mnie już dwa miesiące, ale jeszcze nie przeniósł żadnych
swoich rzeczy. Wszystkie garnitury, bieliznę i przybory
toaletowe (jeśli wampiry ich w ogóle potrzebują) trzymał w
swoim pokoju na końcu korytarza.
Dlaczego nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, co to oznacza?
Przychodził mnie bzyknąć i wychodził... W przeciwieństwie do
mnie Erie mógł być na nogach cały dzień i musiał uważać jedynie
na bezpośrednie światło słoneczne. Sądziłam, że i tak było mię-
dzy nami lepiej w porównaniu z kłótniami i ogromnym
napięciem seksualnym, jakie wcześniej między nami wisiało. A
do tego zakładałam, że po ślubie będziemy mieli wspólny pokój,
a nie tylko łóżko.
Ale już mi się zdarzało zakładać różne rzeczy. O Ericu. I mylić
się. I to grubo.
- Zachowujesz się jak dziecko. Robisz wielkie halo, że zatrzymał
się u nas na chwilę...
- Nie prowadzimy motelu.
- Powiedziała jedna z trzech osób, które wprowadziły się, nie
płacąc ani grosza za ten dom! I do tego bez pytania mnie o
zdanie! Ja przynajmniej sprzedałam dom na zaliczkę.
- Udawanie, że to to samo, jest dziecinne - prychnął. - Jestem
królem i wprowadziłem się do tej rezydencji, żeby być u boku
mojej królowej. A Jon węszy za tobą jak szalony byk na
pastwisku.
Łał. Był naprawdę zły. Tylko wtedy pojawiały się rolnicze
metafory.
- Erie, on jest ze dwadzieścia lat ode mnie młodszy! Nigdy bym
się z kimś takim nie umówiła.
Odwrócił się od regału. Nie mogłam nie zauważyć, że jego strój
był wyjątkowy: czarne, jedwabne spodnie piżamowe. I nic
więcej. Wolałabym skończyć tę kłótnię i sprawdzić, czy jego
sutki smakowały tak dobrze, jak wyglądały.
- Jesteś młodsza ode mnie o sześćdziesiąt lat. Niech szlag trafi te
sutki!
- Co?
- Powiedziałem, że jesteś młodsza ode mnie o sześćdziesiąt lat.
- Cc... aleee...
Szczerze mówiąc, przestałam już myśleć o dzielącej nas różnicy
wieku. Zwracałam na to uwagę, gdy byłam nowo narodzonym
wampirem, a on chciał, żebym wybrała jego lub Nostro, ale po
podjęciu decyzji ten temat już nie wracał.
Chyba że Sinclair sądzi, że nadszedł czas na kolejny wybór...
- Słuchaj, Erie, zachowujesz się... - Bezsilnie machnęłam rękoma.
- Jakoś dziwnie. Naprawdę dziwnie się zachowujesz. Przecież
kocham ciebie. Nie Jona. Nie Nicka.
Zmrużył oczy.
- A co Nick ma z tym wspólnego?
- Tak tylko mówię! Wszyscy tak bardzo wtrącają się w moje życie
miłosne, że nikt nie słucha mnie ani tego, czego ja chcę.
Nieważne, ilu NW albo policjantów z nami zamieszka, wciąż
będę cię kochała. Dokonałam już wyboru: to z tobą chcę być. Z
tobą! Najbardziej podstępnym, cwanym, samczym facetem,
jakiego znam.
Trochę się rozluźnił.
- Chyba muszę to potraktować jako komplement.
- Twoja sprawa jak to potraktujesz, ale bądź milszy dla Jona.
Przestań nim pomiatać. To jedynie podkreśla twój (i nie wierzę,
że używam tego określenia w odniesieniu do ciebie) brak
pewności siebie.
- Właśnie dlatego jeszcze nie podjąłem tematu twojej bielizny
nocnej.
- Co?! - Rozpostarłam ramiona jak Jezus na krzyżu. - Myślisz, że
brak mi pewności siebie i dlatego noszę takie piżamy? Chyba się
naćpałeś! Przecież te kropki podkreślają moje pasemka.
Uśmiechnął się, już chciał coś powiedzieć, ale przerwał i
odwrócił się do regału.
- Jak mogłem ich wcześniej nie zauważyć? - zagadnął.
Wyglądało na to, że kłótnia się skończyła, więc nic nie
powiedziałam, ale po głowie chodziło mi niejedno. Na przykład:
Jakbyś przychodził tu po coś więcej niż seks, pewnie
zauważyłbyś dużo innych ciekawych rzeczy.
- Najlepsze hity lat 80. Cyndi Lauper. - Sinclair przeglądał górną
półkę z płytami. - Największe hity Duran Duran. Taneczne
przeboje lat 80. 80. 80. 80.! Hity lat osiemdziesiątych. Madonna:
True Blue. Pet Shop Boys. Beastie Boys.
- Cóż mogę powiedzieć? Jestem eklektyczna.
- Tak. Eklektyczna. Ale muszę przyznać, że nie to słowo przyszło
mi do głowy.
- Nie mów, że jesteś jednym z tych muzycznych snobów.
Ale oczywiście był. W jego samochodzie nie uświadczysz
niczego poza Rachmaninowem.
- Nie, nie. Nici z wesela.
- Co?!
- Powiedziałem: potworna ta flanela.
- Aha.
Dziwaczny wampirzy słuch. Albo bardzo dobry, albo bardzo zły.
Dobra, dobra.
- Chcesz pożyczyć...
- Nie!
- No dobrze, nie krzycz. - Zaczęłam powoli rozpinać guziki
piżamy. -1 nie traktuj Jona jak popycha-dła, dosłownie. Ciekawe,
jak tobie by się podobało, gdy położył swoje farmerskie łapy na
twojej twarzy i popchnął?
- Marzę o tym - przyznał Sinclair z przerażającą szczerością.
- Czy to smród zdechłego capa, czy twojego testosteronu? Rany,
chłopie, weź na wstrzymanie. Poza tym nie zauważasz
najważniejszego. Jestem tu z tobą, prawda? Nie chodzę do Nicka
ani nie wskakuję Marcowi do łóżka. Na Marca tak dziwnie nie
reagujesz...
- To miał być żart? Martwiłbym się nim znacznie bardziej,
gdybyśmy nosili ten sam rozmiar garnituru.
Hm, słuszna uwaga. To jadę dalej!
- Może jedną z moich wampirzych supermocy jest zmiana gejów
w hetero, ale jakoś się tym zbytnio nie martwisz.
- Fakt - przytaknął, siadając na skraju łóżka i uderzając palcami
lewej dłoni o prawe kolano. - Wcale się tym nie przejmuję.
- No właśnie!
- A poza tym za wolno się rozbierasz.
- I nie włażę do łóżka Jona. Nawet nie wiem, gdzie śpi...
- Pierwsze piętro. Trzecie drzwi po prawej.
- Widzisz?! Powinnam martwić się, że ty mógłbyś się z nim
przespać, obsesyjny maniaku!
- Terytorialny - poprawił. - Nie obsesyjny.
- Ale to z tobą chcę być... Czy nie ustaliliśmy tego już w
październiku? - Wyrzuciłam ręce w górę, a ponieważ rozpinałam
guziki, piżama zafurkotała jak pranie na wietrze. - To twój głos
słyszę w głowie, nikogo innego. To powinno dowieść, że nie
masz się czym martwić.
- Co?
O w mordę.
Rozdział 17
Słuchaj, nie denerwuj się.
Głupia, głupia! Chciałam mu powiedzieć, ale nie tak. Myślałam o
czymś w stylu wielkiego tortu z lukrowanym napisem „Słyszę cię
w mojej głowie, kochasiu!" Może na walentynki. Za dwadzieścia
lat.
- Co powiedziałaś?
- Słuchaj, chodzi o to... - Podbiegłam do niego i usiadłam obok na
moim (naszym!) łóżku. Objęłam go ramionami, ale miałam
wrażenie, że przytulam się do wielkiego drzewa w ogrodzie. -
Gdy się kochamy, słyszę twoje myśli. W głowie.
Nic. Siedział sztywno, jakbyśmy udawali posągi. Przytuliłam go
mocniej.
- Próbowałam znaleźć odpowiednią chwilę, żeby ci powiedzieć,
ale jakoś się nie składało. Ale teraz, gdy widzę, jaki jesteś niepe...
zmartwiony naszym gościem, stwierdziłam, że nadeszła dobra
chwila, żeby ci udowodnić moją miłość oraz to, że jesteśmy sobie
przeznaczeni, bo nigdy w życiu i po śmierci nie słyszałam nikogo
w swojej głowie, ani razu.
Zesztywniał jeszcze bardziej.
- Słyszysz. Mnie. W swojej. Głowie? - odezwał się ostrożnie.
- Tak. Ale tylko w łóżku. Wcześniej i później już nie. Na przykład
teraz nie mam pojęcia, o czym myślisz. Chociaż pewnie
mogłabym się domyślić.
- Od. Jak. Dawna?
- Od pierwszego razu w basenie. I aż do... przed chwilą. W holu
po wyjściu Margaret.
- Marjorie - poprawił automatycznie. Oderwał od siebie moje
dłonie i odsunął ramiona.
- Nie złość się - poprosiłam, co było chyba najgłupszym tekstem,
ex aequo z „nic dla mnie nie znaczyła".
Wyszedł.
Siedziałam i gapiłam się na otwarte drzwi. No dobrze,
wiedziałam, że kiepsko zniesie te rewelacje, a ja mu w tym wcale
nie pomogłam. Ale przynajmniej nie powiedziałam mu tego
złośliwie. Mimo to... w ogóle nie był na to przygotowany. A teraz
wyszedł, poszedł sobie.
Wzięłam się w garść. Nie miałam zamiaru siedzieć na łóżku i
kulić się, czekając na jego powrót i krzyki. A może nawet na rzut
kredensem. Skoczyłam na równe nogi, podbiegłam do drzwi... i
uderzyłam z całej siły w powracającego Sinclaira.
Rozpłaszczyłam się na podłodze jak naleśnik.
- Cholera - wykrztusiłam. - Szybko wróciłeś.
- To nie czas na żarty - warknął. Minął mnie (nawet nie próbował
pomóc mi wstać!) i rzucił na łóżko coś dużego, co wzbiło tuman
kurzu.
Z przerażeniem zobaczyłam, że to Księga Umarłych.
- Zabieraj to z mojej pościeli - rozkazałam. - Dopiero co ją
kupiłam w Targecie! To flanela!
Zignorował mnie, pochylił się nad książką i zaczął ją kartkować.
W końcu (jakimś cudem, bo księga nie miała ani spisu treści, ani
indeksu) trafił na obleśną stronę, której szukał, wyprostował się i
wskazał ją palcem.
- Co? Chcesz, żebym... nie ma mowy, zapomnij. Już nigdy więcej
nie będę... ej! - Podszedł do mnie w mgnieniu oka, złapał za
ramię i zaciągnął do Księgi. - Dobra, dobra, już tak nie ciągnij.
Piżama też jest nowa.
Pochyliłam się nad tą paskudną księgą napisaną krwią przez
szalonego wampira, który potrafił przewidzieć przyszłość. I nie
sprawdzał literówek, żeby było zabawniej.
- Okej, zaczynamy. Skąd? Dobra. „A Królowa znać będzie
umarłych, wszystkich umarłych, którzy się przed nią nie ukryją
ani sekretów nie będą mieli". - Wyprostowałam się. - No i? To
dlatego widzę duchy, a inni nie.
- Czytaj dalej.
- Erie...
- Czytaj.
Szybko pochyliłam się nad lekturą z Piekła.
- „I znać będzie króla i wszystkie jego zamysły przez całe
panowanie nad zmarłymi, a król znać będzie jej". No i masz,
uśmiechnij się! - Wyprostowałam się (Boże, proszę po raz
ostatni... już nie chcę dzisiaj
niczego czytać). - Widzisz? Ja znam twoje zamysły, a ty moje.
Więc... Widzisz, to bardzo ważny fragment, bo...
- Jak powiedziałaś, potrafisz słyszeć moje myśli w chwilach...
bliskości.
- No - przytaknęłam. - Już ci mówiłam. Pamiętasz? Mówiłam!
Wcale nie trzymam już tego w sekrecie.
Po ośmiu miesiącach milczenia Zamknij się, mózgu.
- Ja twoich nie słyszę - zauważył.
- No, domyśliłam się. - Próbowałam cię, yy, wysondować kilka
razy. Ale nie reagowałeś.
Tylko się na mnie gapił. Znałam to spojrzenie. Przenikliwe, a
jednocześnie odległe. Za tymi czarnymi oczami kotłowały się
dziesiątki myśli.
- Erie.
Cofnął się o krok.
- No dobrze, jesteś zły. Wcale cię nie winię. Dowiedziałeś się w
paskudny sposób. Ale wiedziałam, że tak zareagujesz! To dlatego
bałam się tobie przyznać!
Najgorsze. Przeprosiny. Świata!
- Nie jestem zły - zapewnił.
- Erie, ja chcę być tylko z tobą.
- Księga twierdzi inaczej.
- Jezu, jesteśmy razem dopiero dwa miesiące... znamy się dopiero
od kwietnia. Daj mi trochę czasu, żebym „poznała twoje
zamysły", do cholery, i sobie, żeby poznać moje. Tylko dlatego,
że nie możesz... no wiesz. To że nie możesz w tej chwili, niczego
nie do-
wodzi. I przepraszam cię. Przepraszam, że wcześniej nie
powiedziałam. Chciałam.
- Rozumiem, dlaczego nie mogłaś - stwierdził z przerażającym
dystansem.
- Erie, przecież ja za ciebie wychodzę!
- Raczej wciąż przekładasz datę ślubu - poprawił. - Może zdałaś
sobie sprawę, że nie jesteśmy równi? Rozumiem, że taka
uczuciowa beksa jak ty nie potrafiła powiedzieć mi prosto w
twarz, że jej uczucia się zmieniły.
- Ale to nie ma żadnego związku! - wrzasnęłam. -Boże, czy ty
właśnie nazwałeś mnie beksą?!
Co za tchórz! Wykorzystał telepatię jako wymówkę, żeby
przełożyć ślub. Faceci!
- Jakim cudem doszedłeś do takiego wniosku?
- Tak, masz rację, to jedynie niebywały zbieg okoliczności.
- Po prostu nie mogę się zorganizować, kretynie! To nic
osobistego! Widzisz? Widzisz? Właśnie dlatego ci nie
powiedziałam. Wiedziałam, że się wkurzysz.
- Nie wkurzyłem się - odrzekł chłodno.
I... nie sprawiał wrażenia wkurzonego. Nie mogłam rozgryźć, co
słyszałam w jego głosie. Nie wiedziałam, czy rzucić się w jego
ramiona, czy wyskoczyć przez okno i uciekać. Dzielący nas metr
zionął dystansem. Równie dobrze mogliśmy stać na brzegu klifu.
-Jestem... zaskoczony.
Kłamał. W końcu rozpoznałam targające nim emocje. Nic
dziwnego, że zajęło mi to tak długo - jeszcze nigdy ich nie
widziałam na jego twarzy: to był strach.
Nie o mnie. Już nieraz go widziałam. Nie, ten był inny. Strach -
zgadza się. Ale przede mną.
Rozdział 18
Droga Betsy,
Jestem młodym wampirem (zostałem zaatakowany i zabity przez
innego wampira w klasie maturalnej osiem łat temu) i nie wiem,
jak wyglądają obecne zasady. Pod rządami Nostro było inaczej,
ale nie mam pojęcia, jak jest z Jbbą. W moim życiu jest
dziewczyna, z którą „spotykam się" raz na jakiś czas. Pozwala mi
się ugryźć, ale myśli, że to tylko takie wygłupy. Czasami
zaprzyjaźniam się z innymi dziewczynami i też kilkakrotnie je
gryzę. Mam problem, bo muszę jeść codziennie, a nie chcę nikogo
zabić. Możesz mi coś poradzić?
Głodek z Chaski
Drogi Głodku,
Podoba mi się twój tok myślenia. Staraj się ich nie zabijać, jeśli to
możliwe. Nie ich wina, że są żywe, tak samo jak to nie twoja, że
jesteś martwy. Ja staram się gryźć złych gości... no wiesz, kogoś,
kto
próbuje zaciągnąć mnie do ciemnej uliczki, żebym „poznała"
jego przyjaciół, kogoś, kogo przyłapię na włamywaniu się do
mojego samochodu... i tym podobne. Mam wrażenie, że oni
dostają karę za przestępstwo, które usiłowali popełnić, a ja mogę
się najeść. Spróbuj i sprawdź, czy Ci to pasuje. Jeśli kiedyś
poznasz kogoś wyjątkowego, możesz podzielić się swoim
sekretem, a ona być może będzie w stanie Ci pomóc. Poza tym
wraz z upływem czasu nie będziesz musiał jeść tak często. Głowa
do góry. Będzie lepiej.
- Całkiem nieźle - przyznała Jessica. - To dopiero pierwszy numer
magazynu, więc pewnie musiałaś zmyślić kilka pierwszych
pytań?
- No.
- Nic nie szkodzi, wkrótce zaczną napływać prawdziwe. Ale nie
jest źle.
Rozpłakałam się.
- Jezu! - zawołała Jessica, odkładając kartkę i pędząc do mnie. -
Nie miałam pojęcia, że jesteś taka wrażliwa na krytykę! List jest
świetny, normalnie doskonały jak na pierwszy raz. Mnóstwo...
yy... dobrych rad.
- Sinclair wyprowadził się z mojego pokoju - wy-chlipałam.
- Wiesz co, kotku, mnie się wydawało, że on się nigdy tak
naprawdę nie wprowadził.
Rozpłakałam się jeszcze bardziej.
- Ojej, przepraszam. Pokłóciliście się?
- I to jak. Takiej kłótni jeszcze między nami nie było.
- Gorsza niż wtedy, kiedy myślałaś, że przystawia się do twojej
siostry?
- Co ja bym dała, żeby była tylko taka.
- No dobrze. Czy to coś, o czym możesz mi opowiedzieć?
- Nie - wyszlochałam. Upokorzenie Sinclaira było wciąż świeże.
Ostatnią rzeczą, jaką chciałam robić, to rozpowiadać o nim na
lewo i prawo.
Nalała mi herbaty - byłyśmy w kuchni - i usiadła na krześle obok
mojego. Mój nieudolny list leżał na stole między nami. Szukałam
sposobu na oderwanie się od rozpamiętywania kłótni. Tak oto
powstał list z serii „Droga Betsy".
- Kotku, zrobiłaś coś złego?
- Chyba nie. Myślałam, że to było dobre. Że to dowód czegoś
dobrego. Ale on tak nie uważał. I wyszedł. Dwa dni temu, i od
tego czasu nie wrócił. Nie widziałam go w całym domu. Częściej
widuję Geor-ge'a niż własnego narzeczonego.
- No tak, ale... nie chodziło o to, że zabijasz harcerki czy coś w
tym stylu, nie?
Pokręciłam głową.
- Nic z tych rzeczy.
- I nie czytałaś Księgi... Betsy! - niemal krzyknęła, widząc moje
dyskretne potakiwanie. - Znowu cię opętało?
- Chciałabym. Przeczytałam tylko jeden akapit, do którego mnie
zmusił. Próbował mi coś udowodnić. A potem zatrzasnął książkę
i ją zabrał. I sam też wyszedł.
- A jest to coś, za co możesz przeprosić?
- Chyba nie mogę. Poza tym już to zrobiłam. Ale oboje byliśmy
wtedy źli. Mógł nie dosłyszeć. Ale ukrywałam to przed nim od
dłuższego czasu. Chyba mogę go przeprosić za to, że nie
przyznałam się od razu.
- To byłby dobry początek, nie?
- On się teraz mnie boi - wyszeptałam.
Jessica wybuchła śmiechem. Śmiała się tak bardzo, że uderzała
dłonią o blat stołu.
- Boi! Sinclair! Ciebie! - Plask, plask. - Dobre. -Westchnęła i
wytarła oczy. - Opowiedz ten żart jeszcze raz. Potrzebowałam
tego.
Spojrzałam na nią ze złością.
- Nie żartuję, Jessica. To co mu powiedziałam, sprawiło, że on się
mnie teraz boi. Dotychczas cieszył się, że mogę robić rzeczy,
których inne wampiry nie potrafią...
- I nie zapominajmy, że bez wahania wykorzystał cię do zdobycia
tego, na czym mu zależało - zauważyła, a jej policzki wciąż
błyszczały od łez.
- No wiem. Ale nigdy, no wiesz, nie bał się tego, co potrafię
zrobić. Imponowało mu to. Uważał, że to fajne, i cieszył się, jak
zabiłam Nostro i jak-jej-tam, i cieszył się, że diabeł jest matką
mojej siostry, ale nigdy się nie bał mnie. Mówię ci. Zareagował
strachem.
- To coś, czymkolwiek jest, sprawiło, że się ciebie boi?
Przetarłam oczy (z przyzwyczajenia - nie mogłam płakać) i
skinęłam głową.
- Okej, czyli musisz przeprosić za trzymanie tego w tajemnicy i
poczekać, aż mu przejdzie.
- Poczekać?
- Kotku, czy ty w ogóle go znasz? Wygląda ci na gościa, który się
czegoś boi, a zwłaszcza własnej dziewczyny? Potrzebuje czasu,
żeby do tego przywyknąć.
- I... ile czasu?
- Jesteście nieśmiertelni - zauważyła. - Spieszy ci się?
- Ale... wesele. Musimy zaplanować wesele. Sama nie dam rady.
- To przełóż jeszcze raz.
- Nie mogę - powiedziałam przerażona. - Po prostu nie mogę.
Wbił sobie do głowy... nieważne. Ale zdecydowanie nie mogę
odwołać ślubu. Cała naprzód z przygotowaniami.
- Jesteś pewna, że to coś, co zrobiłaś, nie było złe? Zresztą, co ja
mówię? Chodzi o Sinclaira. Zło go nie przeraża. Pewnie wręcz go
podnieca.
- Zaufaj mi. To nic złego. -Elizabeth, moja Elizabeth... jesteś
słodka, jesteś jak wino, jesteś... wszystkim. Kocham cię, nikogo
innego. Nikogo. Pewnie nigdy już tego nie usłyszę, więc czas
przyzwyczajać się do odtwarzania z pamięci. - To było całkowite
przeciwieństwo zła. Wydawało mi się... Wydawało mi się, że to
wspaniałe. Ale on... on...
Znowu się popłakałam. Byłam żałosna, ale nic nie mogłam na to
poradzić. Kiedy w końcu zaczęłam sądzić, że mogę liczyć na
obecność Sinclaira u mojego boku bez względu na wszystko...
- Ale wciąż tu jest, nie? - spytałam, sięgając z przyzwyczajenia po
chusteczkę. Byłam wolna od smarków. - W domu? Nie
wyprowadził się?
- Nic mi o tym nie wiadomo, skarbie. Pewnie wrócił do swojego
starego pokoju, żeby spokojnie pomyśleć.
Wbiłam wzrok w stół, a Jess odgarnęła mi grzywkę z oczu.
- Biedna Bets. Jak nie urok, to sraczka. Chcesz, żebym dziś z tobą
została?
- No, mogłybyśmy... nie!
- O, jak miło - mruknęła.
- Nie, przecież dziś twój wielki wieczór. Randka z Nickiem. Nie
możesz jej przegapić.
- Mogę przełożyć - uspokajała mnie łagodnie.
- Nie rób sobie jaj!
- Nie planowałam - powiedziała radośnie. - Może zaprosił mnie,
bo wiedział, że ty już jesteś zajęta...
- A jestem? - spytałam z wątpliwością.
- Ale na pewno o jajach nie będziemy rozmawiać. Ani twoich
cyckach, ani błyskotliwej osobowości, która, muszę przyznać,
chwilowo aż tak nie olśniewa.
Drażniła się ze mną i w końcu się trochę uśmiechnęłam.
- Żadnego przekładania. Idziesz. Ja... ja sobie znajdę zajęcie.
Jak na zawołanie otworzyły się wschodnie drzwi do kuchni, a do
środka wszedł Jon, najmłodszy bandyta świata.
- Ktoś ma ochotę opowiedzieć mi historię swojego życia? -
zaświergotał, wymachując swoim palmtopem.
- Cóż - powiedziała Jess, wstając - jeśli to, co zrobiłaś, było złe, a
nie mówię, że było, bo ci wierzę na słowo, ale jeśli było, to
właśnie czeka cię za to kara.
Rozdział 19
Widziałeś dziś Sinclaira? Jon prychnął.
- Nie. Trzymamy się od siebie z daleka. Mam wrażenie, że nie
cieszy się z mojego pobytu.
- To nie jego dom, nie?! - spytałam ostro. Świetnie. Wydzieraj się
na młodego, bo narzeczony z tobą nie gada. - Przepraszam. Mam
dziś kiepski dzień.
- Bo jeszcze nie jadłaś? - spytał entuzjastycznie, trzymając w
bezruchu palmtop. Zauważyłam, że go rozsunął, żeby pisać po
malutkiej klawiaturze.
- Nie. Ale innym razem się tym zajmę. Słuchaj, Jon, jeśli mam to
dla ciebie zrobić, to ty musisz zrobić coś dla mnie.
- Rozumiem, Betsy. - Rozejrzał się. Tak, byliśmy sami w
ogromnym salonie. Przenieśliśmy się z kuchni po powrocie
gosposi, która nas przegoniła. - Nie... pochwalam takich...
praktyk, ale... dla ciebie... zrobię wyjątek. - Odważnie zdjął
koszulkę i przysunął się bliżej. - Poza tym przyda się do książki.
- Fuj! Nie! - Odepchnęłam go, a on poszybował nad kanapą i
wylądował na dywanie, wzbijając tumany kurzu. Zaczął kaszleć,
a ja spanikowałam. - Sorry, sorry, sorry! - Podbiegłam do kanapy
i pomogłam mu wstać. - Nie chciałam popchnąć cię tak mocno.
- Nic nie szkodzi - stęknął, kaszląc jak najęty. -To ja przepraszam.
- Moja wina. Chyba nie wyraziłam się jasno. Obawiam się, że
przysługa, o której myślę, jest dużo gorsza niż wypicie twojej
krwi.
- I tak możesz na mnie liczyć - wykaszlał. - Ale najpierw zawołaj
tu kogoś z odkurzaczem. I to już.
- Za kogo ty mnie masz, Jon? Nie potrafiłabym znaleźć
odkurzacza, nawet gdybyś celował do mnie z broni. Co, o ile
dobrze pamiętam, już zrobiłeś.
Poczerwieniał na twarzy i usiadł na krześle obok mnie.
- To już przeszłość.
- Społeczność wampirów jest ci niewypowiedzianie wdzięczna.
Serio.
- Mieliśmy rozmawiać o tobie - przypomniał. -Zacznij od
początku.
- Urodziłam się w małym miasteczku w Minnesocie, w Cannon
Falls. Chodziłam tam do podstawówki. Pani Schultz była moją
ulubioną nauczycielką. Przeprowadziliśmy się do Burnsville,
kiedy miałam...
- Nie - przerwał. - Chodzi mi o początek bycia wampirem.
- Aa. To będzie krótka biografia. Za wiele mi się nie przydarzyło.
To znaczy jako wampirowi.
Przewrócił oczami.
- Betsy, naprawdę cię lubię, fajna z ciebie dziewczyna, ale
potwornie ściemniasz.
- Wcale nie! Jestem wampirem niecały rok, a przecież
człowiekiem byłam przez trz... co najmniej dwadzieścia pięć lat.
Konkurs na miss Burnsville był bardziej stresujący niż wampirze
układy.
- Dobra, też to wykorzystam w tekście - obiecał, ale kłamał. -
Przejdźmy do konkretów.
Westchnęłam.
- Dobrze, już dobrze. Konkrety. To chyba zacznę od ostatniego
dnia. Powiem tylko, że był do bani. Dzień, w którym umarłam,
zaczął się kiepsko i z każdą chwilą stawał się coraz gorszy...
Rozdział 20
I skoczyłaś z dachu kostnicy, a potem przejechała cię śmieciarka.
- Jon, nie musisz mi tego czytać. Znam tę historię.
Zaśmiał się.
- To niesamowite! Czytam na głos, żeby się upewnić, że nic nie
pomieszałem. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że coś takiego
mogło się wydarzyć.
- No i dobrze. - Staliśmy w korytarzu, a ja wkładałam płaszcz.
Laura właśnie zbliżała się do drzwi. Dziś razem opiekowałyśmy
się Małym Jonem. - Przecież chodzi o to, że udajesz pisanie
prawdziwej biografii wampira.
- Wiem, wiem, milion razy mi to powtarzałaś. Zobaczmy...
- Jon, muszę lecieć. Możemy wrócić do tego jutro?
- Jasne, tylko się upewnię, czy nic nie pomieszałem. ..
próbowałaś się utopić w rzece Missisipi, poraziłaś się prądem,
otrułaś się butelką wybielacza oraz
ukradłaś nóż rzeźnicki i chciałaś się zadźgać? To wszystko?
- Yy... - Nie miałam zamiaru wspominać o gwałcicielach, których
przypadkiem zabiłam. - W sumie tak.
Do domu weszła Laura. Od tygodni powtarzałam jej, że ma
przestać pukać. Jak zwykle przywitała się radośnie:
- Dobry wieczór, siostrzyczko. Gotowa?
- No. - Całkowicie gotowa. Nie miałam ochoty na kolejną rundę
Sto pytań do. - Laura, poznałaś już Jona? Jon, to moja siostra,
Laura.
Zauważyłam, że wywarła na nim wrażenie, jak na każdym
facecie: Jon upuścił swój palmtop. I nawet tego nie zauważył.
Kurz pewnie przepalał jego delikatne obwody, a Jon nawet nie
zwracał na to uwagi.
Zamiast tego wpatrywał się w moją siostrę i nie mogłam go za to
winić: przy niej nawet Michelle Pfeiffer wyglądała na wiedźmę.
Dziś miała na sobie kozaki w stylu astronauty (co rusz wracały do
mody, ale ja i tak ich nie znosiłam: nie byłam cholernym kosmo-
nautą, żeby je nosić), czarne dżinsy i ogromną, granatową
puchową kurtkę, w której powinna wyglądać jak ludzik Michelin,
ale ponieważ Bóg był okrutny, wcale tak nie wyglądała.
- Nie wspominałaś, że masz siostrę - powiedział, wpatrując się w
niebieskie oczy Laury.
- Nie wspominałaś, że masz Jona. Zachichotała, podziwiając
widok przed swoimi
oczami.
- O wrzodach żołądka też nie wspominałam. No już przestańcie.
Laura, czas na nas, bo się spóźnimy.
- Miło było cię poznać - zapewniła, wyciągając do niego dłoń w
rękawiczce.
- Ciebie też - wymamrotał, wciąż nie odrywając wzroku. Miał
gęsią skórkę wielkości grochu, ale chyba nie zauważył, że stoi
bez koszulki w minusowej temperaturze.
- Do zobaczenia wkrótce.
- Dzbznia - odpowiedział. A przynajmniej tak mi się wydawało.
- To pa! - powiedziałam głośno. Tego nie mógł nie dosłyszeć.
Niemal wypchnęłam Laurę za drzwi i zatrzasnęłam je za nami.
- Jaki on śliczny! - zachwycała się, gdy szłyśmy do samochodu.
Ja się wlekłam, ona podskakiwała. - Skąd go znasz? Ma
dziewczynę? Na pewno ma dziewczynę.
- Laura, weź lekarstwo.
- Tylko jeśli ty przestaniesz brać swoje - odgryzła się. Zakryła
dłonią idealne usta. - Ojej, przepraszam! Ja po prostu... Trochę
denerwuję się dzisiejszym wieczorem.
- Mały Jon cię nie ugryzie. Nie ma jeszcze zębów. Ale może na
ciebie zwymiotować.
- Mam doświadczenie w opiece nad dziećmi - powiedziała
radośnie. - To nie będzie mój pierwszy raz.
- A ja bywałam na randkach, które były mniej przyjemne.
Rozdział 21
Ant powitała nas słowami:
- Wchodźcie szybko! Na wolności grasuje morderca!
Chwyciła mnie za kołnierz - po raz pierwszy od lat mnie dotknęła
- i wciągnęła do holu. Laura pospiesznie weszła za mną i w
ostatniej chwili udało jej się uniknąć uderzenia drzwiami w
twarz.
- To nie mordercy - wyjaśniłam, rozpinając guziki płaszcza. - To
harcerze. Chcieli ci tylko sprzedać dekoracje świąteczne i papier
do prezentów.
- Bardzo zabawne, Betsy.
Ant sama wyglądała jak świąteczna ozdoba: jaskrawozielona
sukienka obszyta szeroką na pięć centymetrów wstęgą
połyskującej czerwieni, długie, czerwone tipsy i ogromne,
czerwone kolczyki w kształcie kół. Kolor szminki pasował do
dodatków, a powieki wymalowała na niebiesko. Miała tak długie
sztuczne rzęsy, że w pierwszej chwili myślałam, że dwie stonogi
wdrapały się jej na powieki i wyzionęły na nich ducha.
- Nie, mówię o Parkingowym Zabójcy - wyjaśniła, pomagając
Laurze zdjąć wielką, puchatą kurtkę (tak, Laura miała taki wpływ
na ludzi). - Znowu zaatakował! Porwał moją sąsiadkę wprost z
podjazdu. Najpierw myśleliśmy, że, no wiecie, zostawiła męża...
- Ant wykonała charakterystyczny gest picia. -Ale potem
znaleziono jej ciało na parkingu Wal-Martu na Lake Street. Na
Lake Street! Wyobrażacie sobie? Jak tandetnie!
- Yy. - Tylko tyle zdołała wykrztusić Laura. Ant potrafiła
wystawić na ciężką próbę nawet bezkonkurencyjnie miłe
usposobienie Laury.
- Przykro mi to słyszeć - powiedziałam i mówiłam szczerze, ale
Ant nie przykładała żadnej wagi do mojego współczucia.
Najwidoczniej dużo ważniejszy od tego, jak przeżyłaś swoje
życie, był fakt, gdzie znaleziono twoje ciało.
- Nikomu nie wadziła, po prostu wchodziła do domu... albo
wychodziła, nie jesteśmy pewni... a on ją porwał. Od tamtej
chwili odchodzę od zmysłów z przerażenia!
- Trudno mi to sobie wyobrazić - odrzekłam przymilnie.
- Dziewczyny, musicie być tutaj bardzo ostrożne. Założyłam, że
mówiła do Laury.
- Jeśli coś wam się stanie, nie wiem, co bym zrobiła. Wbrew
zdrowemu rozsądkowi byłam wzruszona.
- Ojej, Antonia. Nie wiem, co powiedzieć.
- Będziemy ostrożne - przyrzekła Laura.
Na stoliku na klucze stała elektroniczna niania. Dobiegło z niej
zawodzenie.
- Proszę was, uważajcie! Nikt inny nie zgodzi się zaopiekować
Małym Jonem, gdy jest w takim stanie.
- Wyluzuj, Antonia. Przecież to tylko kolka, nie wścieklizna.
- Jestem spóźniona.
- Przyszłyśmy punktualnie, więc ani mi się waż narzekać. Kiedy
ostatnio jadł?
- Opiekunka zostawiła informacje na lodówce. -Ant wkładała
czarny wełniany płaszcz. Jej włosy nawet nie drgnęły, co było
niezłą sztuczką, biorąc pod uwagę ich długość do ramion. -
Przyjęcie ma się skończyć koło pierwszej.
- A gdzie pan Taylor? - spytała Laura.
- On... yy... - Ant jedynie machnęła dłonią. - Nie martwcie się,
jeśli wypiję za dużo, wezmę taksówkę.
- Całe szczęście - odezwałam się. - A jak się schlejesz za bardzo,
możesz się zdrzemnąć na podjeździe i poczekać na towarzystwo.
Spiorunowała mnie wzrokiem.
- Pewnie wydaje ci się, że jesteś zabawna. Spojrzałam na nią
złośliwie.
- Trochę.
Laura poszła w stronę kuchni, a Ant wyszła.
Ja udałam się na górę, wzięłam na ręce płaczącego braciszka i
przytuliłam. Stęknął i postanowił dać sobie spokój z płaczem.
Moje wyczulone wampirze zmysły poinformowały mnie, że nie
potrzebował zmiany pieluchy.
Zeszliśmy na dół i odnaleźliśmy Laurę, która stała przy blacie i
czytała szczegółową notatkę podpisaną przez Jennifer Clapp.
- Skoro ma opiekunkę do dziecka, to czemu potrzebuje nas?
Cmoknęła językiem do Jona, który odpowiedział jej stęknięciem.
- Opiekunka pracuje jedynie w ciągu dnia. A tata postawił się,
gdy Ant zażądała opiekunki na drugą zmianę, bo przecież Ant
cały dzień jest w domu.
- Pan Taylor się jej sprzeciwił?
- Czasami mu się to zdarza.
Oparłam opatuloną w pieluchy pupę Jona na przedramieniu, a
jego główkę na ramieniu. Otworzyłam lodówkę i się skrzywiłam.
Była pełna chudego mleka, sałaty, sosu sojowego, ekologicznych
jajek i butelek z modyfikowanym mlekiem. Gdybym żyła,
miałabym poważny problem. Biedna Laura!
A to jej „pan Taylor"? Był biologicznym ojcem Laury. Nikt nie
wiedział o tej ciekawostce oprócz mnie, jej i diabła.
To była naprawdę zagmatwana historia i może byłaby nawet
zabawna, gdyby nie była tak przerażająca. Widzicie, diabeł na
jakiś czas opętał moją macochę. I trzeba dodać, że Ant była (jest!)
tak paskudną osobą, że nikt tego nie zauważył. Rany, przecież nie
chce się w to wierzyć!
„Aha, jesteś zła, szalona, przejeżdżasz pieszych rowerem,
spełniasz mroczne życzenia i zachęcasz ludzi do skoku z
wysokich budynków... czyli po staremu, Antonia?"
Wracając do tematu: druga żona mojego ojca została opętana na
jakiś czas przez diabła. Tak, to praw-
da, diabła, i urodziła dziecko - moją siostrę Laurę. A potem diabeł
wrócił do piekła.
„Przebudzona" Ant zastała śliniące się dziecko, którym trzeba
było się zająć, więc szybko porzuciła Laurę w poczekalni szpitala
i wróciła do swojego dawnego życia, nie oglądając się za siebie.
I tutaj historia robi się dziwna: Ant i mój ojciec są biologicznymi
rodzicami Laury. A diabeł jest jej matką. A Laurę adoptowali
Goodmanowie (dajcie spokój! Goodmanowie?!) i wychowali na
przedmieściach Minneapolis.
Wspominałam o jej piekielnych mocach, takich jak łuk zrobiony
z ognia piekielnego albo to, że może jeść, co tylko chce i nigdy
nie wyskakują jej pryszcze?
Widzicie. Dziwiłam się trochę, gdy nazywała naszego - swojego -
ojca mianem „pana Taylora". Zawsze tylko „pan Taylor" albo
„ojciec Betsy". Nie wiedziałam, jak do tego podejść, więc nie
poruszałam tego tematu. Kolejna rzecz wisząca nad moją głową
jak chwiejna gilotyna.
- Nie ma nic do jedzenia - oznajmiłam, zamykając drzwi. - Jak
zwykle.
- Możemy zamówić pizzę.
Wyciągnęła ramiona, żebym podała jej Jona.
- Mnie bez różnicy, i tak nie mogę jeść. To tobą się martwię. Jeśli
mnie przyciśnie, zawsze mogę napić się sosu sojowego. Mmm...
słony. Zjadłaś coś, zanim przyszłaś do mnie?
- Nie - przyznała.
- Boże, jakie jesteśmy żałosne. A ty lepiej nie zaczynaj -
ostrzegłam małego, który zesztywniał
w ramionach Laury i wyglądał, jakby zaraz miał się znów
rozpłakać. - Mam trzydzieści łat, opiekuję się cudzym dzieckiem
i buszuję po lodówce w poszukiwaniu żarcia. Jeszcze chwila i
zadzwonię do chłopaka, żeby przyjechał na macanko.
- Przynajmniej masz chłopaka - zauważyła Laura. Uśmiechnęłam
się kwaśno i nic nie powiedziałam.
- Jaki on śliiiićny - gruchała Laura. Dziś Mały Jon miał na sobie
koszulkę, pampersy i grube, zielone skarpetki. Trochę przytył, ale
wciąż wyglądał bardziej jak bezwłosy, rozzłoszczony szczur niż
pulchny bobas z reklamy Gerbera. - Czy on nie jest
najsłitaśniejszym dzieciaczkiem, jakiego w życiu widziałaś?
- Laura, boję się ciebie, a przecież widziałam już cię w akcji.
- Cioooooooo? - odparła, łaskocząc Małego Jona pod kościstym
podbródkiem. Jon spojrzał na nią gniewnie, a zapach jego
niezadowolenia wypełnił powietrze. - Ojej, komuś trzeba zmienić
pieluszkę.
Spojrzała na mnie.
- Córko diabła - powiedziałam.
- Królowo wampirów.
- No dobra, dobra, zrobię to. Daj go tu.
Jon zachichotał, gdy wzięłam go z powrotem, co -biorąc pod
uwagę jego wiek - było niemożliwe. Wcale się nie śmiał, tak
samo jak wcale nie piorunował Laury wzrokiem. Ale i tak
wyglądało to uroczo.
Udawałam, że naprawdę mnie lubi, choć w jego wieku nie byłby
w stanie odróżnić mnie od innych osób. Przytuliłam go mocno,
idąc na górę, gdy znalazłam się poza polem widzenia Laury.
Prawda była taka, że tego typu wieczory stały się ostatnio moją
największą rozrywką. Podskakiwałam za każdym razem, gdy
dzwoniła Ant. W skrócie? Mały Jon był dla mnie substytutem
własnego dziecka. Brak łez, potu, okresu... brak dziecka.
Na zawsze.
Sinclair i ja mogliśmy zrobić wiele - i zrobimy, jak tylko
otrząśnie się z bieżącej traumy. Ale nie mogliśmy spłodzić
dziecka.
Jess wciąż mi powtarzała, żebym nie była głupia i że na świecie
są tysiące dzieci potrzebujących dobrego domu, a Marc
doprawiał to potwornymi historiami z izby przyjęć. Miała rację -
oboje mieli - i próbowałam się nie załamywać.
Ale nie sądziłam, że mając trzydzieści lat, stracę możliwość
posiadania własnych dzieci. To zabawne... Nigdy na poważnie
nie myślałam o dziecku. Po prostu zakładałam, że kiedyś to się
stanie. A potem umarłam. Tak to w życiu bywa, nie?
- To głupie - powiedziałam do Małego Jona, zdejmując
zabrudzoną pieluchę i odkładając ją na bok (potem położę ją pod
łóżkiem Ant, żeby się powście-kała, szukając jej). - Umarli nie
mogą robić wielu rzeczy. Chodzić, rozmawiać, uprawiać seksu.
Wyjść za mąż. Zrzędzić. Mam szczęście, że ja wciąż mogę i nie
leżę w trumnie, powoli zmieniając się w nawóz. Ale na czym się
skupiam? Na pozytywach? Na supermo-cach? Nie. Zrzędzę, bo
Sinclair nie może mnie zapłodnić. Czy to ma jakiś sens? Czy tak
zachowuje się ktoś, kto docenia swój los?
- Fleh - stwierdził Jon.
- No właśnie.
Posypałam mu pupę jak kurczaka solą, wtarłam zasypkę i
założyłam nową pieluchę. Westchnął i pomachał rączkami.
Złapałam jego maleńką dłoń i pocałowałam. Natychmiast
podrapał mnie swoimi wilkoła-czymi paznokciami, ale wcale mi
to nie przeszkadzało.
Rozdział 22
Jeszcze raz dziękuję za pomoc - powiedziała Ant. Znowu. Do
Laury.
- Było nam bardzo miło, pani Taylor. Pani syn jest uroczy.
Ant spojrzała z powątpiewaniem na elektroniczną nianię, z której
raz na jakiś czas dochodziło chrapanie Małego Jona.
- To... miłe, że tak mówisz. Mam nadzieję, że nie sprawiał
problemów.
- Jest słodziutki! - wykrzyknęła Laura, ścierając ślinę z ramienia.
- No, rozrywkowy chłopak - zrzędziłam. - Jutro jestem zajęta,
więc nawet o tym nie myśl.
- Ja mam czas - odezwała się Laura.
- Nic nie szkodzi, dziewczyny. I tak przełożono zbiórkę
pieniędzy. A wtedy Freddy będzie mogła go popilnować.
- Freddy?! - spytałam ostro. - Uzależniona od leków na migrenę
Freddy?
- Wcale nie jest uzależniona - zaprzeczyła Ant, która też niejedną
tabletkę w życiu łyknęła. - Po prostu często miewa migreny.
- Jak dla mnie to mogłaby nawet mieć sto guzów mózgu! Nie
będzie pilnowała Małego Jona!
- To nie zależy od ciebie - warknęła Ant. A po chwili dodała: - A
kto inny?
- Kiedy to spotkanie? - szybko wtrąciła się Laura. - Na pewno uda
nam się coś wymyślić.
Ant dmuchnęła na kosmyk włosów wchodzący jej do oka, ale
nawet nie drgnął.
- Laura, doceniam twoje starania, ale nie ma o czym rozmawiać.
To ja zdecyduję, co jest najlepsze do mojego dziecka.
Już miałam urwać jej łeb i kopnąć na schody, żeby ojciec - jeśli
kiedykolwiek wróci - miał makabryczną niespodziankę, ale
powstrzymały mnie słowa Laury:
- Tak jak zdecydowałaś poprzednio? O rany...
- Co? - spytała Ant.
- Co?! - ostrzegłam, nieruchomiejąc w połowie drogi do
malutkiej łepetyny Ant.
- Dziecko. To wcześniejsze. Zdecydowałaś, co będzie dla niego
najlepsze... że nie potrafisz się nim zająć.
- Teraz? - spytałam siostrę, która najwyraźniej oszalała, gdy nie
patrzyłam. - Teraz chcesz o tym rozmawiać?
Co za fatalne wyczucie czasu: genetyczne dziedzictwo, od
którego biedna Laura nie miała szans się uwolnić.
- Ja wcale... wcale...
Opuściłam ręce. Ant miała teraz ważniejsze zmartwienia niż
dekapitacja przez pasierbicę.
- To była dobra decyzja - dodała Laura - ale najbardziej posłużyła
pani. Ale zastanawia się pani kiedykolwiek, co się z nią stało?
Myśli pani o niej?
- Nie - powiedziała Ant, wpatrując się w niewiarygodnie
niebieskie oczy Laury. - Nigdy o niej nie myślę. Tak samo jak nie
myślę o tobie, kiedy cię tu nie ma. To stare dzieje. Nigdy nie
myślę o tym, że jak zepniesz włosy, wyglądasz jak moja mama.
Tak wyglądała, gdy wolała nas od butelki. Nigdy o tym nie myślę
i nigdy nie myślę o niej, i nigdy, przenigdy nie myślę o tobie.
- Aha. - Laura przełknęła ślinę, a ja walczyłam, żeby nie upaść na
stojące w holu kwiaty.
Wiedziała! Wiedziała! I nie zdradziła się ani słowem!
- Rozumiem.
- Jesteś naprawdę miłą dziewczyną, Lauro. Ucieszyłam się, gdy
cię poznałam. Zawsze się cieszę, gdy mnie odwiedzasz. Ale jest
już późno i czas na was.
- O... oczywiście.
- Było nam niewypowiedzianie miło - powiedziałam, idąc za
Laurą do drzwi. - Jak zawsze. Zołzo.
Ant nic nie odpowiedziała, tylko stała długo w drzwiach.
Upewniała się, że nie dorwie nas Parkingowy Zabójca. Albo że
naprawdę sobie poszłyśmy.
Rozdział 23
Podeszłyśmy do auta. Wsiadłyśmy. Zapaliłam silnik.
Siedziałyśmy tak przez chwilę, czekając na ogrzewanie (nie
przejmowałyśmy się zbytnio Parkingowym Zabójcą).
Ruszyłyśmy. Ant zamknęła drzwi (pewnie czekając na nasz
odjazd, odmroziła sobie swoje fitnesowe dupsko).
W końcu nie wytrzymałam milczenia i wypaliłam:
- Nie wierzę, że wiedziała. Nie wierzę, że wiedziała! Pewnie
wiedziała od samego początku, jak tylko cię zobaczyła. Jesteś
podobna do jej zmarłej matki alkoholiczki. A ona... ona
pozwalała nam przychodzić i opiekować się Jonem! Cały ten
czas! A ty przyszłaś na jej przyjęcie! I przyniosłaś cholerny
prezent od Tiffany'ego!
- Jest... silną kobietą - Laura powiedziała cicho.
- Jest ŁoooMatkoooooBoskaaaa!
- Co? Co?!
Laura obracała się na fotelu, a jej dłoń powędrowała na rękojeść
niewidzialnego miecza. Miała go zawsze przy sobie, ale stawał
się widoczny tylko wtedy, gdy Laura tego chciała. I tylko ona
mogła go dotknąć.
Spojrzałam na nią, następnie na siedzącą na tylnym siedzeniu
blondynkę we wstecznym lusterku i znowu na Laurę.
- Yy... zobaczyłam... wiewiórkę.
Laura spojrzała na tylną kanapę, na podłogę, rozejrzała się
dookoła samochodu.
- Rany boskie, gdzie? Pod hamulcem?! Blondyna nie odrywała
ode mnie wzroku, a ja usiłowałam skupić się na drodze.
- Po prostu... przestraszyła mnie. Tak nagle wyskoczyła. -
Posłałam piorunujące spojrzenie w lusterko. - Bez ostrzeżenia.
- Sorry - odezwała się blondynka.
- Nie strasz mnie więcej w ten sposób! - warknęła Laura. - To był
wystarczająco stresujący wieczór.
- Co ty nie powiesz - wtrąciła blondyna siedząca z tyłu.
Moje serce dudniło przez napływ adrenaliny (no dobrze, nie
napływ, tylko strużkę, a dudnienie oznaczało jakieś dziesięć
uderzeń na minutę), co było wystarczająco stresujące bez
konieczności obserwowania Laury, ducha na kanapie oraz drogi.
- Czy ty... Czy... - jąkałam się. - Czy ty to planowałaś? Poprawka:
od jak dawna to planowałaś?
- Wcale tego nie planowałam - przyznała. - Takie carpe diem mi
wyszło.
- Laura, mam nadzieję... mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę,
że jak na An... jak na twoją matkę, to i tak poszło nieźle. Słuchaj,
była niemal miła. Co na jej standardy oznacza bardzo miła.
- Tak, wiem.
- Daj jej trochę czasu. Na pewno... - Wyhoduje duszę? - Jeszcze
jedno... nie zrozum mnie źle, ale jeśli masz zamiar porozmawiać
z naszym ojcem...
- Jezu - zdumiała się kobieta z tyłu. - To lepsze niż Dynastia.
- Zamknij się!
- Co za dobra rada - odezwała się Laura.
- Nie, yy... Chodziło mi o to... nie sądzę, żeby to był dobry
pomysł... jeszcze nie teraz...
- Nie martw się - wycedziła Laura przez zaciśnięte usta. - Nie
miałam takiego zamiaru.
- Co za ulga - odezwała się truposzka z tylnego siedzenia.
Rozdział 24
No, dzisiejszy wieczór był... - Przygnębiający. Pełen napięcia.
Gdybym wciąż żyła, dwa razy bym pod siebie narobiła. -
Interesujący.
- Nie wchodzisz? - spytała Laura, zatrzymując się przed
frontowymi drzwiami.
Żadne z nas nie używało bocznego wejścia. Nie miałam pojęcia
czemu. No dobra, miałam. Nikt nie chciał, żeby wzięto go za
służącego. Nawet służący (gosposie, pani od kwiatów, ogrodnik)
wchodzili frontowymi drzwiami.
- Nie, nie. Zostanę tutaj - na mrozie i zaciekłym wietrze - i
zaczerpnę świeżego powietrza. - Choć wcale nie muszę
oddychać.
Idealne czoło Laury się zmarszczyło.
- Jesteś pewna?
- Co?! - oburzył się duch. - Nawet mnie nie wpuścisz?
- Jest taka ładna noc. A ja chcę... obejrzeć ogród w świetle
księżyca.
- Chyba jaja sobie robisz - zaprotestował duch. -Od ponad
tygodnia jestem uwięziona na dworze, a ty mnie nawet nie
wpuścisz?
- Z drugiej strony - powiedziałam - chyba jednak wejdę.
- Mam nadzieję, że jesteś lepszą gospodynią niż kierowcą -
zrzędziła truposzka.
- Zamknij się. Robię, co chciałaś, nie?!
- Ale ja tylko spytałam, czy jesteś pewna - zaprotestowała Laura.
- Przepraszam, przepraszam. Jestem zła na Ant w twoim imieniu i
tak mi się wyrwało.
- Co za krowa - przyznał duch. - Co tydzień pozwalała swojemu
ujadającemu kundlowi srać na moim trawniku. Myślała, że tego
nie widzę.
- Dość tego! - zawołałam.
- Zgadzam się - Laura niemal warknęła. - To była długa noc.
- Kochana, nie masz pojęcia, o czym mówisz.
- Ale jutro i tak się spotykamy?
- I idziemy na świąteczne zakupy - zgodziła się Laura,
natychmiast się uspokajając. Na szczęście jej włosy nie zmieniły
koloru. - Widzimy się tutaj o szóstej, okej?
- Normalnie nie mogę się doczekać - prychnęła umarła.
- No dobrze - powiedziałam. - Dobranoc. Patrzyłam, jak Laura
odjeżdża swoim żółtym
volkswagenem, kupionym przez
jej-zbyt-dobrych-że-by-mogli-być-prawdziwi rodziców
adopcyjnych, na który musieli odkładać trzy lata.
Spojrzałam na ducha, który był ode mnie niższy o kilka
centymetrów, a jej ciemne blond włosy były spięte w kitkę. Miała
na sobie spraną zieloną bluzę Sea World z podwiniętymi po
łokcie rękawami i czarne, rozciągliwe spodnie. Skarpety. Brak
butów oraz płaszcza. Ale oczywiście nie było jej zimno.
- To może wejdziesz?
- Może - przytaknęła. - Dzięki za podwózkę. Już myślałam, że nie
wyrwę się nigdy z Ediny. To byłoby prawdziwe piekło.
Gdy przeszła przeze mnie, wchodząc do domu, poczułam się,
jakby ktoś wylał mi na twarz wiadro lodowatej wody.
- Cholera! - stęknęłam, szybko zamykając drzwi.
- Sorki - powiedziała przebiegle.
Rozdział 25
Wróciłaś! - zawołał Jon.
- Jezu, daj mi zdjąć płaszcz. I nie teraz, dobra?
- Co to za ciacho? - spytała truposzka, śliniąc się na jego widok.
Dotknęła ręką jego krocza, czego on (na szczęście) nie zauważył.
- Przestań! To wbrew prawu, nawet jeśli jesteś martwa.
- Co? - spytał Jon.
- Tylko takie przyjemności mi zostały - wyjaśnił duch - więc się
odwal.
Tina przyszła za Jonem do holu.
- Dobry wieczór, Wasza Wysokość. Właśnie wychodziłam.
- Ile dziwadeł mieszka w tym domu? - spytał duch. - Całkiem jak
w Świecie według Frajerów.
- W sumie podobnie - przyznałam. A do Jona: -Serio, nie teraz.
Mam kilka spraw do załatwienia, zanim wzejdzie słońce.
- Jasne, mną się nie przejmuj. - Truposzka się skrzywiła. - Pewnie
wołałabyś wskoczyć do łóżka z Ciachem.
- Wcale nie chcę wskakiwać mu do łóżka! Ile razy mam to
powtarzać?!
Nie byłam tego świadoma, ale sądząc po echu w holu, musiałam
to wykrzyczeć.
- Rany - przestraszył się Jon i cofnął o krok.
- Wybacz moją śmiałość, królowo, ale czy masz... gościa?
- Na-na-nanaaaaaaa - zaintonowała dramatycznie truposzka.
Zakryłam oczy dłońmi.
- Tak. I jest naprawdę upierdliwa.
- Padnij trupem - odgryzł się duch.
- Za późno - warknęłam. - Widzisz ją, Tina? Mniej więcej tego
wzrostu... - Trzymałam rękę na wysokości nosa. - Blondynka z
tandetną kitką, w tandetnej bluzie i bez butów.
- Gdybym wiedziała, że całą wieczność będę chodziła w
sportowych skarpetach, ubrałabym się bardziej elegancko -
obruszył się duch.
- O, tak - powiedziała Tina, mrużąc oczy, a następnie
uśmiechając się, gdy duch powoli zmaterializował się przed jej
oczami. - Dobry wieczór. Nazywam się Tina, a to Elizabeth
Jedyna.
- Czekajcie. Przez całe dnie nikt mnie nie widzi, a ona
powiedziała jedno zdanie, i ty też możesz mnie zobaczyć?
- To moja królowa - stwierdziła prosto Tina. - Polega to na tym, że
jestem wampirem...
- No co ty?! - zdumiał się duch.
- Przysięgam!
- A ja myślałam, że jesteś dziwadłem, jak ten dzieciak w filmie.
Nie wiedziałam, że też jesteś martwa.
- Jestem, więc skończmy ten temat, co?
- O, trafiłam w czuły punkt?
- Wcale nie - zaprzeczyłam, zaciskając zęby. -I jeśli zamkniesz
się na minutę, wytłumaczę ci, jak Tina może cię widzieć. Jestem
nie tylko wampirem, ale takim jakby szefem wszystkich
wampirów. I jedną z (głupich) zasad jest możliwość pokazania
ducha innemu wampirowi, gdy ja go widzę.
- Co za lipa - stwierdziła. - Zmyśliłaś to, nie?
- Wcale nie - warknęłam.
- A poza tym moim zdaniem powinnaś być milsza.
- Nikt nie pytał pani o zdanie, kochana. Ale miło panią poznać -
powiedziała Tina.
- Możesz mi pomóc?
- To ja mam ci pomóc.
Duch spojrzał na mnie z powątpiewaniem.
- No to świetnie. Więcej pomocy nie potrzebuję.
- Może usiądziemy w salonie? - zaproponowała Tina.
- No - zgodziłam się. - Usiądźmy. To pierwszy pokój po prawej.
Gdy szłyśmy za duchem, wyszeptałam do Tiny:
- Widziałaś dziś Sinclaira?
- Nie - odpowiedziała szeptem. - Nie widziałam go od dwóch dni.
Nie chcę się wtrącać, ale...
- Ooch! - odezwał się głośno duch, przenikając przez ścianę
salonu. - Kolejne zwroty akcji.
Westchnęłam i poszłam za nią. Ale w przeciwieństwie do niej
skorzystałam z drzwi.
- Zacznijmy od najważniejszego - zaproponował duch.
Usiadłyśmy, ale ona wciąż stała, więc musiałyśmy zadrzeć głowy
i patrzeć na nią z dołu. - Jestem martwa, nie? To znaczy jestem
tego praktycznie pewna. Ale wolę się upewnić.
- Tak - potwierdziła Tina.
- Przykro nam - dodałam. - Może to marne pocieszenie, ale byłaś
zdecydowanie zbyt młoda. Jesteśmy w tym samym wieku.
- Nie pochlebiaj sobie. Mam tylko dwadzieścia sześć lat. To
znaczy miałam dwadzieścia sześć lat. -Westchnęła i przeszyła
nas spojrzeniem. Dosłownie. -Domyśliłam się. Ostatnie co
pamiętam, to uderzenie, światło w mojej głowie i nagle wróciłam
na swoją ulicę i już nikt mnie nie widział. Cholerny pies Antonii
narobił na trawnik przeze mnie.
- Jak możemy pani pomóc? - spytała rzeczowo Tina.
- Przykro nam, że umarłaś - dodałam.
- Powiem wam, jak ja mogę pomóc wam - sprostowała. -
Nazywam się Cathie Robinson i jestem...
- Ostatnią ofiarą Parkingowego Zabójcy - wtrąciła Tina.
Spojrzała na mnie. - W gazecie był artykuł, gdy znaleziono jej...
yy, pani ciało, pani Robinson.
- Na parkingu, nie? - spytała ponuro. Usiadła, przeleciała przez
kanapę i zniknęła pod podłogą. Usłyszałyśmy stłumione
„Cholera!" , a po chwili Cathie wróciła do salonu. - Na cholernym
parkingu!
- Niestety na to wygląda.
- Przykro mi - powiedziałam, bo szczerze mówiąc, nie
wiedziałam, co innego mogłabym powiedzieć.
- A to menda! Szumowina!
- Pamięta pani coś z... ze śmierci? - spytała taktownie Tina, a
przynajmniej na tyle taktownie, na ile pozwalała sytuacja. -
Dokąd panią zabrano? Coś o zabójcy?
- Skarbie... - odrzekła Cathie, przeszywając Tinę świdrującym
wzrokiem. - Pamiętam wszystko.
Tina się uśmiechnęła. Okropny widok: widziałam, jak
praktycznie ślini się na myśl o zatopieniu kłów w Parkingowego
Zabójcę.
- Przynajmniej teraz ma pani odrobinę szczęścia, pani Robinson.
Nasz przyjaciel pracuje w policji.
Cathie westchnęła i oparła się (ostrożnie, żeby nie przelecieć
przez ścianę).
- Wiedziałam, że nie bez powodu za tobą chodziłam -
zatriumfowała.
- Proszę wszystko opowiedzieć. Później zastanowimy się nad
trudnościami.
- Jakimi trudnościami?! Powiem wam, gdzie jest, a przynajmniej
dokąd mnie zabrał, a wy go dorwijcie!
- Nasz przyjaciel, ten z policji, nie tylko nie wie, że jesteśmy
wampirami, ale z pewnością nie domyśla się, że możemy
rozmawiać z umarłymi. Przekazanie mu tych informacji bez
jednoczesnego narażenia naszego bezpieczeństwa będzie trudne.
- Ale znajdziemy jakiś sposób - pospiesznie zapewniłam Cathie,
która zaczynała wyglądać na rozwścieczoną. - Oczywiście
złapanie tego gościa to primo numero uno na naszej liście.
- No mam kurde nadzieję! - warknęła. - Zostawiłam swoją
rodzinę. A byłam dobrą osobą. Powinnam
już siedzieć w niebie. Jestem tutaj tylko dlatego, że muszę pomóc
wam w złapaniu tego tryglodyty, tego padalca, kmiota
cholernego.
Wciąż podziwiałam bogate i barwne słownictwo Cathie, gdy
usłyszałam znajome kroki w holu.
- Opowiedz Tinie całą historię - powiedziałam szybko, skacząc
na równe nogi.
- Ej! - zaprotestowała Cathie. - A ty dokąd się, do licha,
wybierasz?
- Lepiej, niech Tina wysłucha twojej historii, nie ja - rzuciłam,
biegnąc, żeby go dogonić. - Ona jest z dziesięć razy mądrzejsza
ode mnie.
- Sama zauważyłam. Ale co może być ważniejsze od tego, o
czym rozmawiamy?
Umarlaki, pomyślałam, pędząc przez hol. Najbardziej samolubne
typki na ziemi.
- Sinclair! - zawołałam. - Poczekaj.
Rozdział 26
Dokąd... dokąd idziesz?
- Wychodzę - odpowiedział.
Tyle to się sama domyśliłam: miał na sobie czarny wełniany
płaszcz i buty od Kennetha Cole'a, które wypucował na wysoki
połysk. Niecierpliwie uderzał czarnymi skórzanymi rękawicami
we wnętrze dłoni i czekał, aż powiem, co miałam do
powiedzenia.
- Wychodzisz... jak to?
- Muszę się najeść, Elizabeth - stwierdził bez ogródek.
Nogi się pode mną ugięły, gdy usłyszałam te słowa. Od kiedy
zostaliśmy parą, mieliśmy niepisaną zasadę dotyczącą jedzenia...
piliśmy tylko własną krew.
W tym tkwił szkopuł niepisanych zasad. Każdy mógł je przepisać
na nowo... albo zignorować.
- Ale... nie chcesz... ze mną?
Nie mogłam uwierzyć, że go o to pytałam: ja, osoba, którą
obrzydzało dzielenie się krwią. Ale na myśl, że znajdzie sobie
jakąś ładną dziewczynę... zauroczy
ją... wypije jej krew... a ona się w nim oczywiście zakocha... i co
wtedy zrobi? Zatrzyma ją?
Już tak kiedyś robił. Cholera, kiedyś miał harem kobiet, które
uwielbiały, kiedy pił ich krew. Dał im kupę kasy i odesłał, gdy
wprowadził się tutaj, i po sprawie. Szybko i bez rozgłosu.
Tylko że teraz...
Postukiwanie rękawiczkami przyspieszyło.
- Założyłem, że po wcześniejszych wydarzeniach będzie to
niemożliwe. Dla nas obojga.
- A ty kto, zakładnik, że tak zakładasz? Ha!
- Co?
- Pokłóciliśmy się, to wszystko, to była tylko głupia kłótnia. To
wcale nie koniec wszystkiego. Szczerze mówiąc, nie chcę, żebyś
wychodził na ten ziąb i gryzł jakąś inną babę. Ha!
- Kolejne „ha!" Musisz być wzburzona.
- A ty całkiem zwariowałeś, kiedy Jon, którego nie mam zamiaru
gryźć ani bzykać, wprowadził się do nas. Teraz idziesz Bóg wie
dokąd i dziwisz się, że mi się to nie podoba?!
Zacisnął usta, przez co wyglądały jak blizna, a nie wargi.
Doskonale znałam tę minę.
- To nie to samo.
- Mylisz się, palancie! To dokładnie to samo.
- Jak uważasz. - Błyskawicznie (mogłam zobaczyć, co się
wydarzyło, tylko gdy odtwarzałam to sobie w głowie) odrzucił
rękawiczki, zsunął buty i powlókł mnie po schodach. Gdy ja
dopiero zdawałam sobie sprawę, że odrzucił rękawice, on
kopnięciem
zamykał drzwi do mojego (naszego) pokoju, odchylił moją głowę
na bok i zatopił we mnie kły.
Krzyknęłam, zszokowana tym, co mi zrobił... nie, tym jak to
zrobił. Próbowałam się uwolnić, ale trzymał mnie jedną ręką za
ramię, a drugą przytrzymywał podbródek, dzięki czemu miał
łatwy dostęp do mojej szyi. Równie dobrze mogłabym próbować
uwolnić się od drzewa, które obrosło mnie korzeniami.
- Przestań, Erie, przestań, proszę, przestań - błagałam i
nienawidziłam siebie za te błagania.
Tak przestań co ty wyrabiasz krzywdzisz ją ocalisz dumę ale tylko
duma ci zostanie przestań przestań Przestań!
Odsunął się i zlizał moją krew z zębów. Patrzył, jak cienka
strużka krwi spływa mi po szyi, wytarł ją palcem i też wypił.
Puścił mnie i się odwrócił.
Wiedziałam, że to zrobię. On też wiedziałam, że to zrobię. I stał
nieruchomo w oczekiwaniu. W ramach pokuty? Miałam to w
dupie. Społiczkowałam go tak mocno, że zachwiał się na nogach,
odbił od ściany i upadł na podłogę jak oszołomiony karaluch.
Stanęłam nad nim, zobaczyłam, że jego kły wciąż są wysunięte, i
zakryłam dłonią ugryzienie.
- Przecież cię przeprosiłam! - Byłam wciekła, że mój głos drżał.
Czemu tego nie przewidziałam? Byłam aż taka głupia? -
Powiedziałam to. I już więcej nie będę powtarzała. Więc albo się
z tym pogodzisz, albo nie. Gdy już podejmiesz tę decyzję, to się
wprowadź do mnie albo nie. I mam na myśli wprowadzenie się, a
nie przyłażenie tu co noc tylko na krew i seks. I dość tych fochów,
dobra? Może nie uwie-
rzysz, ale mam ważniejsze problemy na głowie niż twoje
nadwątlone ego. A teraz wypad. Czekaj, pomogę ci.
Zgięłam się, chcąc go podnieść i wyrzucić przez okno (byłam
niemal pewna, że miałam wystarczająco dużo siły, i bardzo
chciałam się przekonać. Poza tym liczyłam na krótkotrwałe
rozkojarzenie Erica), ale on zwalił mnie na siebie.
- Chyba nie słyszałeś, co powiedziałam - wycedziłam przez
zaciśnięte zęby. - Będę musiała powtórzyć.
- Słyszałem. Co to za większe problemy?
- A to co, teleturniej? Koło fortuny Nieumartych?
- Powiedziałaś: „Może nie uwierzysz, ale mam ważniejsze
problemy na głowie niż twoje nadwątlone ego". - Jego oczy
znajdowały się jakieś pięć centymetrów od moich. Czułam swoją
krew. Byłam wściekła, że pragnęłam, aby ugryzł mnie ponownie.
- Zastanawiałem się, co to za problemy.
- Po tym numerze, jaki przed chwilą wyciąłeś? Za Chiny ci nie
powiem!
- Bo jestem królem, który nie zna zamysłów królowej - wyjaśnił
cicho.
- Nie, dupku, bo wbiegłeś tu i praktycznie mnie zgwałciłeś, bo
byłeś nie w sosie! Nie obchodzi mnie, że nie potrafisz czytać mi
w myślach, jak się bzykamy. Szczerze mówiąc, powinieneś się z
tego cieszyć! Naprawdę chciałbyś to wszystko słyszeć?
- To tylko kwestia czasu - powiedział przerażającym,
monotonnym głosem. - Jeśli chcesz, możesz od razu wyrzucić
mnie przez okno.
- Sinclair! - Uderzyłam go w twarz, żeby go ocucić z tego
zamroczenia, ale nic nie powiedział. - Gościu, weź się w garść!
Naprawdę cię potrzebuję. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej,
więc weź się w garść. Przykro mi, tobie też jest przykro,
wszystkim jest przykro, więc wróćmy do tego, jak było tydzień
temu, okej?
- Wręcz przeciwnie. W końcu dostrzegłem prawdę. Jest...
niepokojąca.
- Erie, daj spokój. To był kiepski dzień, a ty już raz zdążyłeś mnie
dziś przestraszyć.
- Aa, to - powiedział w zamyśleniu. - Przepraszam. Byłem
głodny, a ty byłaś irytująca. To się więcej nie powtórzy.
Me mów tak! Nie chodzi o to, co zrobiłeś, tylko jak, proszę, nie
mów tak!
- Czas na mnie - stwierdził cicho - ale chciałbym ci przypomnieć,
że najprawdopodobniej mogłabyś mieć dziecko z żywym
mężczyzną. Wiem, jakim uczuciem darzysz Małego Jona, i
jestem pewien, że mogłabyś mieć własne dziecko, gdy tylko się
opamiętasz i pozbędziesz mnie ze swojego życia.
- Ale... mogłabym? Ale... ale ja nie chcę... Nieświadomy mojej
całkowitej dezorientacji
usiadł i delikatnie uniósł mnie tak, jak unosi się biedronkę z ręki,
gdy wchodzi się do domu. Wstał, położył mnie na łóżku,
odwrócił się i wyszedł.
Rozdział 27
Ej, obudź się.
Naciągnęłam kołdrę jeszcze bardziej na głowę jak wielki kokon
nieumarłego robala.
- Ej, Betsy. Wstawaj.
- Soootyyychhhhhs - wymamrotałam, co każdy rozsądny
człowiek przetłumaczyłby na: „Idź sobie, jeszcze śpię".
- Twoja siostra tłucze wampira z piwnicy.
To przykuło moją uwagę. Usiadłam i zobaczyłam Cathie.
Siedziała na krześle Marie jak zwykle bez butów i wyglądała na
przestraszoną.
- Co? O czym ty mówisz?
- Twoja siostra. Przyszła wcześniej, chyba miałyście iść na
zakupy świąteczne. Zeszła do piwnicy, a ja nudziłam się
normalnie jak mops, więc poszłam za nią. Zaczęła bić tego
długowłosego gościa z piwnicy, tego, który nie mówi. Nie
chciałam prosić twoich przyjaciół o pomoc. Jedna z twoich
współlokatorek chyba szykuje się na randkę, a jej facet jest
właśnie tutaj. Kręci się po domu i na nią czeka...
- Jezu - jęknęłam.
- A ty jesteś jedynym wampirem, którego mogłam obudzić.
Odrzuciłam kołdrę i zerknęłam na zegarek: 17.35. Spałam długo,
ałe inni nie wstaną jeszcze przez parę minut, aż do zachodu
słońca.
- Spoko piżama. Kupiłaś ją na wyprzedaży garażowej?
Zerwałam się na równe nogi. Dotarcie do drzwi zajęło mi pół
sekundy, po sekundzie byłam już na schodach, a gdy zbiegałam
po schodach w piwnicy, kołdra jeszcze nie zdążyła opaść na
podłogę.
Zatrzymałam się przed pustą, podłużną częścią piwnicy, którą
nazywaliśmy ringiem.
Cathie nie przesadzała. Laura rzeczywiście walczyła z
George'em. Jeśli wcześniej nie był martwy, za chwilę na pewno
byłby. Nie chodziło wcale o to, że Laura tak dobrze się biła - choć
to też - ale on się nie bronił. Każdy zadany przez nią cios
rozbrzmiewał ohydnym echem i sprawiał, że George wyglądał
coraz gorzej.
- Laura!
- Walcz, piekielny pomiocie, walcz!
- Laura, przestań!
- Walcz, żebym mogła cię odesłać do mojej matki. Walcz, żebyś
mógł jej powiedzieć, że u mnie wszystko w porządku i ma się
więcej nie wtrącać!
Z niezadowoleniem zauważyłam, że włosy Laury były czerwone
i przypominały posępnie żarzące się węgle po rozszalałym
pożarze. Jej oczy miały barwę jesiennej trawy, zielonej, ale
umierającej. Znana i lu-
biana nastoletnia blondynka o różowych policzkach zniknęła bez
śladu. Znalazłam się w jednym pomieszczeniu z córką diabła.
- Jezu - mruknęła Cathie, docierając w końcu do piwnicy.
- Chciałabym - odpowiedziałam.
- Co jej jest?
- Ma problemy z rodzicami.
- Nie, ja mam problemy z rodzicami. Ona ma nasrane we łbie.
- Potem. Laura! - ryknęłam. - Zostaw go natychmiast! I to już, a
nie za chwilę!
- Nie wtrącaj się, Betsy! - odkrzyknęła.
Znów uderzyła George'a - mogłam tylko sobie wyobrażać, jak
bardzo bolała ją ręka, sądząc po rozcięciu na policzku George'a.
Zatoczył się i niemal upadł, ale się nie bronił.
- Laura, nie lubię posługiwać się argumentem władzy, ale jestem
królową, a to mój poddany, więc zabieraj od niego te cholerne
łapy!
Znowu go uderzyła - łup! - i ledwo w to wierzyłam. Czy ja byłam
niewidzialna?
Podbiegłam do nich w chwili, gdy wyjęła swój tajemniczy miecz.
Nie byłam w stanie na niego patrzeć (był zrobiony z ognia
piekielnego i wywoływał natychmiastowy ból głowy, jakbym
wpatrywała się w słońce). Odwróciłam wzrok - wciąż nie wiem,
jak mi się to udało - i jakimś cudem znalazłam się przed
George'em, broniąc go rozpostartymi ramionami. Właśnie wtedy
moja siostra przypadkiem wbiła ostrze miecza w moją klatkę
piersiową.
Rozdział 28
Betsy? Betsy? Betsy?
- Grrhrhrhrh!
Czy to ja? Nie. Kto się dusił? Chyba nie ja, nie?
- Laura, lubię cię...
Sinclair? Co on tam robił? Brzmiało, jakby dusił moją siostrę...
Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, jak się do tego
ustosunkować. Hurra? Buuu?
- Grrhrhrhrh!
- Owszem, dziękuję, ale obawiam się, że jeśli ona umrze, to ty
także. To ten mój dziwny, terytorialny odruch. Zdaję sobie
sprawę, że mam z tym problem, i staram się mu przeciwdziałać,
ale w tej chwili jestem zmuszony spełnić to, co ci obiecałem.
- Betsy? Słyszysz mnie?
Marc! To był Marc. Znakomicie! W końcu miał wolne w dniu,
kiedy mógł się na coś przydać.
- Spomiędzy jej cycków wystaje cholerny miecz. -To była Cathie.
- To oczywiste, że mnie nie słyszy. Po co w ogóle rozmawiam z
tymi matołami?
Nie umarłam!
- Pewnie nie ma co sprawdzać pulsu ani oddechu - powiedziała
Tina.
- Cóż, nie ma pulsu, nie oddycha, więc można powiedzieć, że nie
żyje. Poza tym z klatki piersiowej wystaje jej ogromny miecz.
- Heloł! - wykrzyknęła Cathie.
- Ale już kiedyś umarła, więc nie jestem taki pewien.
Tina powiedziała:
- My też nie... A gdzie Nick?
- Dzięki Bogu Jessica zajmuje się nim na górze. Ze też nie mogła
kiedy indziej zacząć umawiać się na randki.
- Amen - skwitowałam i otworzyłam oczy. Ze zdumieniem
zobaczyłam, że Marc i Cathie mieli rację - rzeczywiście
spomiędzy moich piersi wystawał ogromny miecz. Widziałam,
jak Laura dźgała nim wampiry, które od razu znikały. Zdziwiłam
się, że nie zmieniłam się w kupkę popiołu. - Sinclair! Zostaw ją.
Laura, cho no tu. Wyjmij to ze mnie.
Oboje spojrzeli w moją stronę. Twarz Laury była tak czerwona,
jakby za chwilę miała jej pęknąć żyłka. Co - biorąc pod uwagę
żelazny uścisk Sinclaira na jej szyi - pewnie zbliżało się
nieuchronnie. Puścił ją, a ona, ciężko dysząc, upadła na
cementową podłogę.
- Nie można was zostawić nawet na jeden dzień, żebyście nie
rozpętali piekła - marudziłam. - Gdzie George?
- Zaprowadziłam go pod prysznic, żeby zmyć krew - rzeczowo
odparła Tina. Klęczała obok mnie na jednym kolanie i ściskała
moje ramię, jakby chciała się upewnić, że nie obrócę się w proch.
Laura uklękła, a potem wstała. Na jej miejscu tak szybko nie
odwracałabym się plecami od Sinclaira, ale ona widziała tylko
mnie i chwiejnie podeszła w moją stronę.
- Betsy, ojej, Betsy! Wybacz mi! - Potknęła się i upadła, ale zaraz
wstała ze słowami: - Przysięgam, nie w ciebie celowałam! Jestem
nic niewartą, zdradliwą suką, którą przyjęłaś do rodziny, a ja
odpłaciłam ci się... - Machnęła w stronę swojego miecza. -
Błagam, błagam cię o wybaczenie. Ja...
- Laura.
- Tak?
- Może najpierw wyciągniesz ze mnie to coś?
- Aa. Aa! Jasne, oczywiście. Ja... yy... jeszcze nigdy... - Z
łatwością chwyciła rękojeść. - Mój miecz albo przechodzi na
wylot, nie wyrządzając szkód, zakłóca jedynie magię, albo zabija.
Jeszcze nigdy... nie utknął w połowie.
Zrobiło mi się niedobrze.
- A możesz go wyciągnąć?
- Tak, oczywiście, ale po tym całym bólu, który ci wyrządziłam,
muszę cię ostrzec, że to może trochę zaboleć...
- Elizabeth! - krzyknął Sinclair ze swojego ciemnego kąta.
Natychmiast wszyscy na niego spojrzeliśmy. Jego podniesiony
głos nigdy nie wróżył nic dobrego. - Nalegam, abyś natychmiast
odwołała ślub.
Aż mnie zatkało od nowej fali wściekłości.
- No dalej, kop leżącego! Odwołaj sśluuuuu-argrghh! -
Chwyciłam się za klatkę piersiową, w której na szczęście nie
została dziura. - To bolało, krowo!
- Może trochę mniej - powiedział Sinclair z wyrazem ulgi na
twarzy - gdy myślałaś o czymś innym.
- Jasne, dzięki za pomoc, którą śmiertelnie mnie przeraziłeś -
mruknęłam, gdy Tina i Marc pomagali mi wstać. Marc pomacał
mnie między piersiami, czego nie wzięłam osobiście, a potem
obszedł mnie, żeby sprawdzić plecy.
- Jak się czujesz? - spytała zaniepokojona Tina.
- Wkurzona! Ile jestem na nogach? Dziesięć minut?! Rany.
Gorzej niż na studniówce w dziewięćdziesiątym pierwszym.
Laura, masz nam coś do wytłumaczenia.
- Zamknij oczy - poinstruował mnie Marc -i myśl o czymś innym.
Podniósł bluzę od piżamy.
- Ej no! Zimno tu, przestań. - Odskoczyłam od niego. - Jestem
pewna, że gdybym miała wielką ranę po mieczu, tobyśmy
wszyscy o tym wiedzieli.
- Nie wierzę, że wciąż żyjesz! - wykrzyknęła Laura. - To znaczy
bardzo się cieszę, ale to się jeszcze nigdy nie przydarzyło. -
Sinclair podszedł do nas, a ona się skuliła. - Już ci to mówiłam...
wcześniej... Nie miałam zamiaru jej dźgnąć. Stanęła mi na
drodze.
- Taaaak - powiedział Sinclair aksamitnym tonem. - A kogo
usiłowałaś dźgnąć, gdy stanęła ci na drodze?
- To nie było... nie było na serio. - Nagle Laura wyglądała jak
dwunastolatka. Zasługa warkoczy. Oraz tego, że schowała
miecz... Gdzieś, gdzie go chowała, gdy nie zabijała nim
wampirów. - Tylko ćwiczyliśmy.
- Chyba to, co wydarzyło się u Ant, dało ci w kość bardziej, niż
sądziłaś - podpowiedziałam.
Laura wzruszyła ramionami. Unikała naszych spojrzeń. Jej włosy
były znów jasne, a oczy niebieskie. Niebieskie jak oczy matki
Ant i - najwidoczniej - diabła.
- Jest zdziczałym wampirem - broniła się. - I tak nie byłabym w
stanie go skrzywdzić... Wyrządzić trwałych szkód.
Kłamstwo.
- To było tylko ćwiczenie. Kłamstwo.
- Nie miało nic wspólnego z moją rodziną - nalegała, kłamiąc po
raz trzeci (i oby ostatni). - To...
Walcz, żebym mogła cię odesłać do mojej matki!
- Nic...
Walcz, żebyś mógł jej powiedzieć, że u mnie wszystko w porządku
i ma się więcej nie wtrącać!
- Nie znaczy.
- O rany - odezwała się Cathie. Tina spojrzała na nią, ale pozostali
nie byli świadomi jej obecności. -Mówiłaś, że ona ma problemy z
rodzicami? Ja tu widzę jeden wielki, cholerny problem. Daj
spokój, Liz. Chyba nie wierzysz w tę gadkę-szmatkę, co?
- Nie mów tak do mnie. - A po chwili niezręcznego milczenia
dodałam: - Wszystko w porządku, Laura. Oto moje życie: seria
niezręcznych chwil. To był wypadek. Wiem, że nie chciałaś mnie
skrzywdzić.
- Tak, to prawda - zapewniła, a jej dobroduszne niebieskie oczy
przesłoniły łzy. - Nigdy bym cię nie skrzywdziła. Prędzej bym
umarła.
- Naprawdę? - zagadnął Sinclair, przekrzywiając głowę na bok.
- Sprawdzę tylko, co u George'a i idziemy na zakupy.
Jej twarz się rozpromieniła.
- Wciąż... wciąż chcesz iść?
- Żartujesz? Nie słyszałaś o trzydziestoprocento-wych zniżkach?
Taki drobiazg na pewno mnie nie powstrzyma. Zobaczymy się
przy samochodzie.
- Aha - westchnęła ze smutkiem. - Czyli teraz ustalicie, co ze mną
zrobić.
- Chodzi raczej o ustalenie, jaki prezent ci kupić - powiedziałam,
popychając ją w stronę drzwi.
Rozdział 29
Jezu - powiedziałam, wpatrując się pod prysznic. -Spuściła mu
niezły łomot.
- Owszem.
- Pewnie się nie odezwał.
- Nie - jednogłośnie potwierdzili Tina i Sinclair.
Marc poszedł na górę, żeby dać znać Jess i zapewnić, że wszystko
gra. Nie mieliśmy pojęcia, co porabiał Nick - oby za wiele nie
węszył. Cathie, urażona, że mojej siostrze uszło płazem, przeszła
przez ścianę i poszła nie wiadomo dokąd.
- Biedak, nikomu nie wadził, a ona przyszła i zaczęła się na nim
wyżywać.
Ugryzłam się w nadgarstek, żeby nakarmić George'a, ale Sinclair
mnie powstrzymał.
- Wiara twojej siostry w dużej mierze polega na odkupieniu win.
Wyglądało na to, że żałuje swojego zachowania. Niech ona karmi
George'a przez dzień lub dwa.
- Oo, to naprawdę... - Diaboliczne i wredne. -Genialne -
przyznałam. - Dobrze, powiem jej. Będzie
musiała go karmić, aż zagoją się wszystkie rany, jakie mu zadała.
- Yy... muszę się upewnić... yy... - Tina jąkała się jak blondynka
dukająca po łacinie.
Powinnam była wiedzieć czemu.
- Tina, w czym rzecz?
- No, rzecz! - jęknęła. - Muszę się upewnić, że zostanie
rozwiązana.
- Ale co? - spytałam, ale Tina zdążyła wyjść z pomieszczenia.
Zostawiła mnie z Sinclairem, który nie chciał ze mną gadać, oraz
George'em, który nie potrafił. Eh.
- Cóż. - Odkaszlnęłam. - To ja już pójdę na te zakupy...
- Zawsze, gdy nie ma mnie w pobliżu, ktoś do ciebie strzela, dźga
cię lub w jakiś sposób śmiertelnie atakuje.
Czy w kącikach jego ust czaił się uśmiech?
- Ej, nie moja wina. Nie robiłam nic złego, a Laura dźgnęła mnie
prosto w serce.
No dobrze, nawet ja dostrzegałam niewiarygodność tego
tłumaczenia. Jednak się uśmiechał.
- Twoja siostra będzie miała siniaki.
- Trudno. Przygotuję lód. A tak na przyszłość, nie podoba mi się
to całe duszenie.
Uśmiech zniknął, przepędzony tam, dokąd trafiają wszystkie
uśmiechy Sinclaira.
- Ma niebywałe szczęście, że skończyło się tylko na siniakach.
- Ojej, daj spokój. To był wypadek. Widziałeś, jaka była
zdruzgotana po fakcie.
- Niewątpliwie wyglądała na zdruzgotaną - zgodził się.
- Co? Że niby kłamała?
- Nie wiem. I to mi się nie podoba.
- Mówię tylko, że nie trzeba było jej dusić jak szczura. Choć było
to dość... zresztą nieważne. Niedobry, niedobry Sinclair! Ale
dzięki za ratunek. Znowu.
Westchnął i otworzył ramiona. Podeszłam do niego z rezerwą.
- Nieważne, jak bardzo jestem na ciebie zły... Nie potrafię znieść,
gdy dzieje ci się krzywda.
Miałam ochotę skakać z radości. Zdusiłam ten impuls.
- To dlatego, że się kochaaaaamy. Skrzywił się.
- Jak uroczo.
- Słuchaj, tak sobie myślałam.
- Wspaniale!
- Zamknij się. Naprawdę. To znaczy, myślałam. O kłótni i o tym,
co powiedziałeś. Może nie powinniśmy brać ślubu -
powiedziałam nerwowo. Lata czytania „Ś jak ślub" krzyczały we
mnie z przerażenia, ale to było, do cholery, ważniejsze niż moje
zachcianki.
- Jesteś pewna, że nie trafiła cię tym piekielnym narzędziem w
głowę? - spytał, dotykając mojego czoła.
Dałam mu po łapie.
- Mówię na serio. Takie rzeczy będą się nam ciągle przytrafiały. I
naszym przyjaciołom. Zawsze bę-
dzie wisiała nad nami jakaś katastrofa, która może wszystko
zniszczyć. Sam przyznasz, że to był pikuś w porównaniu z tym,
co mogło się wydarzyć. A jestem pewna, że za rogiem czekają
kolejne kłopoty. Może...
- Nie.
- Tylko mówię, że...
- Sama to powiedziałaś. Nie poczujesz, że jesteś moją żoną, bez
tego głupiego ludzkiego rytuału. Więc go odprawimy i niech się
dzieje, co chce. Nie mam zamiaru jeszcze raz ustalać menu ani
wybierać kwiatów. O nie. Nie ma mowy.
- To... takie słodkie - wykrztusiłam w końcu. -Czyli sądzisz, że
nie jesteś mnie godny, ale nalegasz na ślub, choć sam
sugerowałeś, że zmiana dat oznacza, że w duchu wcale nie chcę
za ciebie wyjść. Zgadza się?
- W duchu czy nie, ten ludzki rytuał ma bez wątpienia dla ciebie
ogromne znaczenie. Więc go odprawimy. Wtedy nawet ty
przyznasz, że jesteś moja.
- Yyyy... ale nie obiecam ci „posłuszeństwa" w przysiędze.
Uśmiechnął się.
- Czeka cię wiele niespodzianek, ukochana.
Rozdział 30
Co to miało być? - spytałam Jona, idąc do drzwi frontowych. -
Pogodziliśmy się? Znowu jesteśmy razem? Czy my w ogóle
zerwaliśmy? Zmienił zdanie, jak zobaczył, że zostałam
dźgnięta? Mam strzelić focha za napaść w sypialni? Czy lepiej
uznać, że jesteśmy kwita, bo przecież zaraz potem dałam mu
popalić? I czemu tobie zadaję te pytania? Gdzie Tina? Gdzie
Jess?
- Czyli to prawda! - wykrzyknął Jon, sięgając po palmtop jedną
dłonią, a drugą odgarniając zmierzwioną grzywkę z oczu. - Betsy,
musimy zacząć od momentu, w którym przerwaliśmy.
- Ciiii! - Słyszałam głosy Jess i Nicka w pokoju obok. - Nie, kiedy
Nick jest tutaj.
- A Nick to... - Zajrzał do notatek. - Detektyw Nick Berry. O rany,
to niedobrze.
- Delikatnie mówiąc. Nie jesteśmy pewni, ile wie, więc na miłość
boską nie miel jęzorem o wampirach i mieczach, i takich tam w
jego obecności.
- Nie martw się. Możesz na mnie liczyć. Wiesz o tym.
- No dzięki. - Uśmiechnęłam się do niego. A po chwili
zmarszczyłam brwi. - Wiesz co, naprawdę cieszyłam się, że
Jessica umówiła się z nim na randkę, ale teraz zaczynam się
zastanawiać...
- Kiedy możemy się spotkać? - jęknął.
- Chodź ze mną i Laurą na zakupy. Ona zna większość moich
mrocznych sekretów. Przy niej nie będziesz musiał uważać na
słowa.
Miałam przeczucie, że wydarzenia z piwnicy na długo nie będą
tematem rozmów.
- Dobra! - powiedział i triumfalnie wzniósł pięść w powietrze.
Niemal zapłakałam nad jego śmiesznością i poszłam po płaszcz.
Droga Betsy,
Umarłem jakieś dziesięć lat temu i od tego czasu myślałem
jedynie, jak wiesz, o zaspokojeniu pragnienia. Ale teraz jest
inaczej. Czytuję gazetę z rodzinnego miasta i dowiedziałem się, że
mój ojciec przechodzi na emeryturę. Kiedy zostałem wampirem,
miał tylko 39 lat. Od tamtego czasu nigdy mnie nie widział, po-
dobnie jak reszta rodziny. Co mam zrobić? Wiem, że powinienem
unikać rozgłosu, ale naprawdę tęsknię za rodzicami i chciałbym
dowiedzieć się, co u nich słychać.
Odpisz,
Stęskniony za rodziną z Fridley
Drogi Stęskniony,
Na miłość boską, odwiedź ojca. Jeśli nie chcesz się przyznać, że
jesteś wampirem, wymyśl jakiś
bajer... Zwerbowała Cię agencja rządowa i dlatego zaginąłeś na
tak długo. Twoja praca jest tak tajna, że nie możesz o niej mówić
ani zostać na dłużej. Będą z Ciebie megadumni, bo przecież
ratujesz świat. Albo coś w ten deseń.
Zaufaj mi, będą zachwyceni, że żyjesz. Kłopotliwe pytania
przyjdą im do głowy dopiero, jak Ty już dawno znikniesz.
Twoja królowa, Betsy
Rozdział 31
Minęliśmy trzecią grupę kolędników, gdy odezwał się Jon:
- Ta pora roku musi być piekłem dla wampirów. Dosłownie
piekłem.
Zachichotałam.
- Jak przyszli do nas kolędnicy, Tina i Sinclair pobiegli do
piwnicy, zakrywając uszy rękoma. I oczywiście nie chodzą ze
mną na zakupy. Zwykłe „Wesołych Świąt" od nieznajomego
przyprawia ich o niestrawność do końca dnia.
W końcu Laura się roześmiała. Dotychczas zachowywała się jak
robot: skręcała i zmieniała biegi w milczeniu, nie wdając się w
rozmowę.
- Ale tobie to nie przeszkadza.
- Gdzie tam! Uwielbiam tę porę roku.
- Zwariowałaś, wybierając się do centrum handlowego na tydzień
przed świętami - zauważył Jon.
- Zamknij się. Co ty tam wiesz?
- Wiem, że ja kupiłem wszystkie prezenty świąteczne w
październiku.
Wzdrygnęłam się. Był jednym z tych dziwolągów. Bardziej
nienaturalnych niż wampiry, jakby kto pytał.
- Jak miewa się George? - zagadnęła nieśmiało Laura.
- Aa, George. No właśnie, porozmawiajmy o tym. Sinclair
wymyślił dla ciebie superkarę.
- Dupek - mruknął Jon tak cicho, że niemal nie dosłyszałam.
Postanowiłam nie zawracać sobie tym głowy. Skup się na córce
diabła, która niemal zabiła ciebie i bezbronnego
wampira-psychola.
- Potrzebuje świeżej krwi... z, yy, żywej żyły... bo inaczej cofnie
się w rozwoju, zapomni, jak się chodzi i takie tam. Dotychczas ja
go karmiłam, ale zgadnij co?!
- O nie - jęknęła.
- Mogę popatrzeć? - spytał Jon.
- Zgadza się. Za to, że stłukłaś mojego gościa całkowicie
nieprowokowana i usiłowałaś zamienić królową wampirów w
kupkę popiołu, wygrywasz... karmienie George'a aż do zagojenia
się jego ran! Dziękujemy za udział w grze.
Wzdrygnęła się.
- To odrażające.
- Trzeba było o tym myśleć, zanim mu przywaliłaś. O tak,
Sinclair to mroczny geniusz. Świetnie się bawiłam. Jeszcze nigdy
nie widziałam jej tak oburzonej.
- A jeśli się nie zgodzę? Wzruszyłam ramionami.
- To krzyż na drogę i nigdy nie wracaj.
- Żartujesz?! Przez jednego z tych... tych dziwadeł?!
- Laura.
- Przepraszam. Po prostu nie widzę ich w tym świetle, co ty. On
nie jest prawdziwym mężczyzną.
- Tak samo jak ten dzieciak na tylnej kanapie...
- Ej!
- Ale go tolerujemy. Koniec końców, Laura, wiem, że marudzę na
fuchę królowej, ale chodzi o to, że nie możesz ot tak przychodzić
mi do domu i tłuc jednego z moich wampirów. Po prostu nie
możesz. I nie udawaj, że tego nie rozumiesz, bo wiem, że tak nie
jest.
Nic nie odpowiedziała. Gdy milczenie się przedłużało, odezwał
się Jon:
- Co się wydarzyło, gdy zrozumiałaś, że nie możesz się zabić?
I wróciliśmy do historii mojego życia.
Rozdział 32
Sinclair czekał na mnie w moim pokoju, gdy wróciłam z
zakupów. Powitałam go piskliwym:
- Nie patrz, nie patrz! - i podbiegłam z torbami do szafy,
wrzuciłam je do środka i oparłam się o drzwi.
- Czy wolno mi sądzić, że kupiłaś mi podarunek mimo mojego
nagannego najścia wczorajszego wieczoru?
- Jeśli przyznajesz się, że zachowałeś się jak dupek, nie będę się
sprzeczać, ale po podduszeniu mojej siostry zobaczyłam cię w
nieco lepszym świetle. Cóż mogę powiedzieć? Lecę na takie
staromodne zwyczaje. - Zdałam sobie sprawę, że nie
odpowiedziałam na jego pytanie, i dodałam: - Po prostu miałam
trochę luźnej kasy. Nie szukaj drugiego dna.
- Byłaś z Jonem?
Jęknęłam nieszczęśliwie i usiadam na łóżku, żeby zdjąć buty.
- Daj spokój, Erie! Nie odgrzewaj znowu tego starego kotleta,
dobra? Byłam też z Laurą, ale to nie znaczy, że byłam ménage ich
tła.
- Chyba chodziło ci o trois - poprawił. - I wcale nie chciałem
odgrzewać tego starego kotleta. Mam dość Jona z innych
powodów niż jego miłosne zakusy.
- Taa? Boże, aż mi wyobraźnia pracuje. Co zrobił tym razem?
Odgrzał własnego starego kotleta? Reaktywował NW?
- Nie. Ale jego obecne zajęcie jest równie niebezpieczne. Twoja
biografia nie nadaje się do publikacji w żadnej formie.
- Ale to będzie żart! Przedstawi to jako literacką fikcję, jako
ciekawy pomysł na zadanie domowe. Łamigłówka polega na
tym, że miał pisać o prawdziwej osobie, a niektórzy z nas wiedzą,
że pisze, ale pozostali pomyślą...
- Jestem świadom znaczenia słowa „łamigłówka". I chętnie bym
mu złamał tę jego główkę, szczerze mówiąc.
- O rany, Sinclair! Czy to był... ośmielę się użyć tego słowa...
żart? Kawał? Gra słów? Dowcip? Czyżbyś miał gorączkę,
mdłości, skurcze?
- Co więcej, podejrzewam, że ta działalność to wymówka, aby
mógł być przy tobie tak blisko, jak to możliwe.
Westchnęłam i schowałam buty do szafy, szybko, żeby Sinclair
nie zajrzał do toreb.
- Elizabeth? Z zapartym tchem czekam na twój komentarz.
- Cóż mogę powiedzieć? Może tak. Może to trochę dziwne, że ze
wszystkich pomysłów, na jakie mógł wpaść, zdecydował się na
taki, który pozwala mu łazić za mną i zadawać pytania.
- Aha.
Spojrzał na mnie z aprobatą.
- Jezu, Sinclair, nie jestem geniuszem, ale nie jestem też w
śpiączce! Miewałam adoratorów i potrafię rozpoznać objawy.
Biedne dranie.
- Tak - przyznał. - Jesteśmy biednymi draniami. Nie miałam
pojęcia, co odpowiedzieć, więc wróciłam do poprzedniej myśli.
- Nie wiem. Może mu współczuję. Może uznałam, że należy mu
się odpoczynek. Przejechał szmat drogi, a ja złamałam mu serce.
A przecież przestał zabijać wampiry, bo mnie polubił. Czułam, że
muszę być... No nie wiem...
- Wspaniałomyślna jako zwyciężczyni? Wzdrygnęłam się.
- Co za niespodzianka, że takie określenie ześlizgnęło się z
twojego jęzora, Sinclair.
Zauważyłam, że zajął swoje stałe miejsce podczas naszych
rozmów: stał z założonymi rękoma, opierając się o drzwi (często
do pokoju wpadali ludzie po jednym zapukaniu do drzwi albo, co
gorsza, w ogóle bez pukania), z przekrzywioną na bok głową i
słuchał każdego mojego słowa. Zdjęłam skarpety w żabki i
wrzuciłam do brudniaka, ale przynajmniej nie odsunął się, gdy to
zrobiłam. Chybabym tego nie zniosła.
- Wolałbym, żebyś go nie lubiła - stwierdził. -Mężczyźni potrafią
nakłonić kobiety do pójścia z nimi do łóżka litością.
- A, racja! - warknęłam. - Jakbyś ty zaciągnął kiedykolwiek babę
do łóżka, wykorzystując jej litość.
- Mam nadzieję - powiedział, odsuwając się od drzwi i idąc w
moją stronę - że znajdzie się choć jedna. Zachowałem się
odrażająco.
- No, jak prawdziwy kutas. - Przyglądałam mu się nieufnie. To
było zbyt dobre, żeby mogło być prawdziwe! Nie wspominając o
tym, że a) nic się nie zmieniło i b) nie robił mnie w konia. - Cieszę
się, że jest ci przykro, ale nie potrafię ot tak - pstryknęłam
palcami - zapomnieć o zdenerwowaniu. To nie działa jak
włącznik.
- Błagam cię o przebaczenie - powiedział poważnie.
Zauważyłam, że po raz pierwszy jego włosy - jego włosy - były w
nieładzie, jakby nie czesał ich od kilku godzin. Było to tak
zaskakujące, jakby wyszedł na dwór bez spodni. - Wiem, że w
łóżku... to chyba leży w naturze wampirów... bywało czasami...
ostro, ale to żadne usprawiedliwienie dla mojej napaści.
- Cholerna racja!
- Moim jedynym usprawiedliwieniem...
- Ej, a mówiłeś, że nie ma żadnego.
- ...jest fakt, że kierował mną strach, co jest dla mnie całkowicie
nowym doświadczeniem. - Zmarszczył brwi. - Nieprzyjemnym.
- Cóż. - Nadąsałam się i pozwoliłam mu się przytulić. Zrobił to
ostrożnie, jakby ściskał beczkę pełną wężów. Otwartą z obu
stron.
- Przyznaję, że cię zaskoczyłam. I to niemiło. Naprawdę nie
chciałam tak długo tego ukrywać, ale nie miałam zamiaru ci o
tym powiedzieć w ten sposób.
- Już za to wielokrotnie przepraszałaś.
- No właśnie! Czyli co? Już się tym nie przejmujesz?
- „Tym", czyli przerażającym i odzierającym z męskości
sposobem, w jaki zaglądasz mi do głowy podczas najbardziej
intymnych chwil, podczas gdy sama pozostajesz zamkniętą
księgą?
- No wiesz - stwierdziłam zrzędliwie - z takim nastawieniem
wszystko brzmi kiepsko. - Po chwili rozluźniłam się i
pocałowałam go w podbródek. - Daj już spokój. Gdy cię
poznałam, nie byłam dziewicą i cieszyłam się, że z tobą wydarzył
się ten wampirzy „pierwszy raz". Pomogło mi to... pomogło
podjąć wiele decyzji. Także tę dużą w październiku. Przecież
wiedziałeś, że albo zostanę z tobą na zawsze, albo na zawsze cię
opuszczę, nie?
- Yhym - mruknął, głaszcząc nosem moją szyję. Lekko się
wzdrygnęłam, ale on pocałował mnie delikatnie w to samo
miejsce, w które ugryzł mnie poprzednio. Oczywiście zagoiło się,
ale wciąż o tym pamiętałam.
- A zdecydowałam się zostać częściowo dlatego, że w mojej
głowie nie byłeś podstępny i dziwny.
- Zajmie mi to trochę czasu - przyznał, obsypując mój dekolt
pocałunkami, co było równie cudownie jak zabrzmiało.
- Czasu? - Zaśmiałam się i złapałam go za głowę. - Kotku, tak
szybko biegniesz do Księgi, żeby sprawdzić byle duperelę, a
zapomniałeś, że utknęliśmy ze sobą na tysiąc lat.
- Wszystko brzmi kiepsko - powiedział, podnosząc mnie i
rzucając na łóżko - gdy tak to ujmujesz.
Rozdział 33
Przysunął się po buziaka, spędziwszy nieludzko długi czas
między moimi nogami, a ja próbowałam zgadnąć, czy da się
umrzeć, tak, umrzeć, z powodu orgazmu. Wydało mi się to
bardzo prawdopodobne. Wydało mi się także wspaniałym
sposobem pożegnania się ze światem. Słyszysz mnie?
- Sinclair, nie gramy w reklamie telefonów - jęknęłam. - Bierz
swoją dzidę i włóż, gdzie jej miejsce i martwmy się czymś
innym! Czymkolwiek!
Ale ty mnie... pauza na pchnięcie. Jęknęłam, gdy wszedł głęboko,
gdy zatopił się we mnie, gdy czułam go całą sobą... słyszysz.
- Tak - wystękałam. - Słyszę cię.
A gdy myślę, jaka jesteś dla mnie ważna i jak niemal złamałem
kark twojej siostrze, widząc jej miecz w twojej piersi, to też to
słyszysz?
Pchnięcie w tył. Dziwnie się czułam, prowadząc tę rozmowę. Na
ten temat.. Ale byłam tolerancyjna.
- Tak, słyszę cię.
No dobrze. Jakoś się z tym pogodzę.
- To małe piwo - mruknęłam - w porównaniu z tym, co ja muszę
znosić.
- Czytałem twoją rubrykę - stwierdził po jakimś czasie.
Jęknęłam i schowałam się w pościeli. Po kilku sekundach odkopał
mnie i wyciągnął na wierzch.
- Ha! Od minuty powtarzałem to w myślach, ale bez skutku.
Zatem rzeczywiście jedynie podczas...
- Przecież już ci mówiłam. Musimy przeżywać od nowa każdą
kłótnię? I nie mam ochoty na uwagi na temat mojej rubryki.
- Podobała mi się - ciągnął, ignorując moje królewskie polecenie.
To tylko moja wyobraźnia, czy miałam dowód, że nie byłam non
stop telepatką i tylko go pocieszałam? - Sądzę, że jest bardzo
rozsądna. Oczywiście zostanie uznana za nieco skandaliczną
przez starszych członków naszej społeczności...
- Ona nie jest przeznaczona dla staruchów. Oni już wiedzą, co i
jak. Ale muszę przyznać, że mam frajdę, jak piszę te listy.
- Może dostrzeżenie lżejszej strony królowej uspokoi niektóre
bardziej, hm, konserwatywne wampiry. Zwłaszcza te z frakcji
europejskiej.
- Ale ja nie ma żadnej innej strony - przyznałam. A po chwili: - Z
frakcji europejskiej?
- Tak, to grupa starych wampirów, które rozważały obalenie cię.
Usiadłam na łóżku.
- Że co?!
- Nie zastanawiałaś się nigdy, dlaczego tak nagle wyjechałem do
Francji jesienią?
- No... w sumie tak... ale wtedy byliśmy... celowo nie
interesowałam się tym, co robiłeś, bo byłam zła za to, jakim byłeś
podstępnym draniem, i właśnie o tym mówię!
- Ale przekonałem ich do zmiany zamiarów - wyjaśnił całkowicie
zaskoczony. - Uporałem się dla ciebie z problemem.
- Po pierwsze, czemu nie zajmą się własnymi sprawami? Niech
oni się martwią sobą, a ja sobą. Ożesz kurczę!
- Zabiłaś dwa potężne wampiry w ciągu trzech miesięcy, w tym
jednego, który był aktualnym władcą - wyjaśnił. - Mieli powód
do zmartwień.
- Po drugie, czeeemu pojechałeś tam w tajemnicy i nie przyznałeś
się po powrocie, po co był ten wyjazd i co się wydarzyło?
Zamiast tego było tylko „Stęskniłem się, Betsy, chodź ze mną do
łóżka".
- Ale ja się naprawdę stęskniłem - zauważył. -I naprawdę nie
rozumiałem, dlaczego nie chciałaś dzielić ze mną swojego łoża.
Albo mojego - dodał, patrząc z niechęcią na moją zieloną
flanelową pościel.
- Właśnie o to mi ciągle chodzi! - Padłam ciężko na łóżko. - Nie
możesz ukrywać przede mną takich spraw!
- Ale załatwiłem to - powiedział. Był autentycznie zaskoczony.
Pewnie zastanawiał się, czemu jeszcze nie padłam na kolana i nie
zrobiłam mu dobrze
z czystej wdzięczności. Faceci! - Uporałem się z problemem. Nie
było potrzeby zawracania ci nim głowy. Walczyłam z pokusą,
żeby go kopnąć.
- Ale to był mój problem!
- A gdy ty nie powiedziałaś mi o swojej wybiórczej telepatii...
- To całkowicie co innego! Nie miałam na to wpływu i cały czas
chciałam ci powiedzieć, i w końcu powiedziałam, i zrozumiałam,
czemu nie powinnam była tego przed tobą ukrywać, i
pogodziliśmy się! -Głośno tupałam, przechadzając się po pokoju
owinięta w kołdrę. - To ma się nijak do zakradania się do
Europy...
- Ja się nigdy nie zakradam - odparł chłodno.
- Gościu, ty wynalazłaś skradanie!
- Wiedziałaś, dokąd się wybieram. I wiedziałaś, kiedy wróciłem.
- Czepiasz się słówek! A pytanie brzmi, panie i panowie...
- Do kogo mówisz, kiedy używasz tego zwrotu?
- Czemu mnie nie zabrałeś ze sobą? Hę? Mieli zamiar mnie
obalić, więc czemu nie mogłam pojechać i sama się bronić?
Otworzył usta. Ale nic nie powiedział. Albo zagoniłam go w
ślepy zaułek moją niepodważalną logiką, albo nie chciał mi
powiedzieć, że pewnie spaprałabym sprawę. Tak czy inaczej...
- Wynocha!
- Dobrze - odezwał się łagodnie, wstając z łóżka - ale postawiłaś
warunek, że muszę się całkowicie wprowadzić albo całkowicie...
- Wiem, co powiedziałam! - Kopnęłam ze złości kołdrę. - Nic
mnie to teraz nie obchodzi! Jeszcze sekunda patrzenia na ciebie
i... i kopnę cię w jądra! Wynoś się!
Wyniósł się.
Rozdział 34
Chwila, chwila. - Jessica zasygnalizowała gestem krótką
przerwę. - Pogodziliście się po tamtej kłótni, ale teraz znowu się
kłócicie? Przytaknęłam ze smutkiem.
- Nie można za wami nadążyć. Serio. Powinniście wziąć już ten
ślub... Mam dosyć tych przedślubnych nerwów! Jeszcze trochę i
rozerwiecie się na strzępy!
- Może mój ojciec mógłby pomóc - zasugerowała Laura. -
Doradzał wielu parom przed ich wyjątkowym dniem.
Taa, jasne. Już widzę siebie i Sinclair siedzących w zakrystii.
- Dzięki, ale nie, Laura.
- Co ty tutaj robisz? - spytała ostro Jess. Była zazdrosna o
wszystkie kobiety, które spędzały ze mną czas, nawet
krewniaczki. - Przecież dopiero co u nas byłaś.
- Znowu musiałam nakarmić George'a - wyjaśniła ponuro.
Podciągnęła rękaw płaszcza i pokazała
nam nieduże i lekko zaczerwienione ślady po ugryzieniu. - Już
praktycznie się zagoił.
- O, dobra robota. - Spróbowałam uśmiechnąć się pocieszająco,
ale wyszedł mi z tego jedynie chytry uśmieszek. - Już go nigdy
więcej prawie nie zabijaj. Niech będzie to dla ciebie nauczką.
Itepe itede. Wróćmy do moich problemów: co za gnojek, nie?
- Cóż... w sumie pojechał do Europy, żeby powstrzymać zgraję
strasznych starych wampirów przed przyjazdem tutaj i zabiciem
ciebie - zauważyła Jess.
- Po prostu go lubisz, bo płaci czynsz na czas.
- Nie, ale szczerze mówiąc, wydaje mi się, że jeśli wyjaśniliście
sobie tamto wcześniejsze nieporozumienie (czegokolwiek
dotyczyło), to z tym też sobie dacie radę.
- Przepraszam - powiedziała Cathie wprost do mojego ucha, a ja
pisnęłam i wylałam herbatę. - Ale jeśli mamy wracać do czyichś
problemów, to wracamy do moich.
- W pokoju jest duch - wyjaśniłam Laurze i Jess.
- Skarbie, znowu to samo?
Jess nie wierzyła w duchy (dziwne podejście jak na kogoś, kto
mieszkał z wampirami). Żadnym sposobem nie potrafiłam
sprawić, żeby je zobaczyła. Jak zwykle zatem powiedziała:
- Spadam stąd.
Wstała, żeby odłożyć filiżankę i talerzyk do zlewu, gdy Laura
szeroko otworzyła usta. Pokręciłam głową i siedziałyśmy w
milczeniu, póki Jessica nie wyszła.
- Czego chce? - wyszeptała Laura.
- Słyszę ją - warknęła Cathie.
- Słyszy cię - powtórzyłam. - Jest ostatnią ofiarą Parkingowego
Zabójcy.
- Tą zaginioną? Panią Scoman?
- Jest następna?! - wykrzyknęła Cathie. - Cholera, cholera!
Właśnie dlatego kręcę się po tej norze i próbuję was przekonać,
że czas ruszyć dupska! Właśnie temu próbowałam zapobiec!
Cholerny popapra-niec!
- Już dobrze, nie krzycz. - Zakryłam twarz dłońmi i się
wzdrygnęłam. - Jest wściekła, że zabił kolejną kobietę.
- Cóż... zgłoszono tylko jej zaginięcie. Dziś porwano ją z
podjazdu. Już jej szukają. - Laura niewątpliwie próbowała
pocieszyć zmarłą kobietę, której nie mogła dostrzec. - Jeszcze nie
znaleziono... ym, jej ciała.
- No to jedziemy po niego! Od razu!
- Chce dorwać gościa - powtórzyłam Laurze.
- Oczywiście, że chcę! To pani Robinson, prawda?
- No, zgadza się, ruszmy się!
- Czekaj, czekaj - mruknęłam. - Cathie była już w połowie ściany,
więc cofnęła się i spojrzała na mnie. Idąca do drzwi Laura też się
zatrzymała. - Dokąd się wybieracie? Wiecie, gdzie on mieszka?
Cathie wie tylko, że zwinął ją z podjazdu... żadna nowość. I wie,
że była w „jakimś starym domu", a potem obudziła się martwa.
Musimy powiedzieć o tym Nickowi...
- Jak? - spytała Laura. - Oczywiście masz rację, musimy
poinformować władze, ale jak wyjaśnimy, skąd to wiemy?
- Możemy zmyślić, że dostałyśmy anonimowy
list.
- Który on będzie chciał obejrzeć - niechętnie zauważyła Laura. -
A przynajmniej ja bym chciała.
- To może telefon?
- A czemu ktoś miałby dzwonić do ciebie? Albo do mnie?
- Bo Jessica się z nim spotyka?
- Mogłabyś podać się za ofiarę, której udało się uciec -
zasugerowała Laura - i opowiedzieć wszystko, co powie ci duch.
- Nieźle - powiedziała Cathie - ale nie mamy czasu, do cholery.
Nie rozumiecie?! On nie więzi nas długo. Boi się.
- Boi się, że go złapią? - spytałam, trafiając jak kulą w płot.
- Nie, boi się nas. Ofiar. Zabije ją dziś wieczorem i porzuci na
jakimś ohydnym parkingu, gdzie wszyscy będą mogli zobaczyć
ją nagą, śmiać się z niej i wytykać ją palcami.
- Przecież nikt... - zaczęłam zszokowana.
- Wiem, ale on tak myśli. Tego chce. Czy możemy później zająć
się wymyślaniem wytłumaczenia? Przynajmniej pojedźmy w
okolicę domu!
- Masz adres?
- Nie, ale kojarzę okolicę. Może na miejscu więcej mi się
przypomni. Warto spróbować, do cholery!
- Masz rację - zgodziłam się, powtórzywszy Laurze słowa Cathie.
- Warto spróbować.
- Ruchy, ruchy, ruchy!
- Ma rację - potwierdziła Laura. Założyłam, że miała na myśli to,
co ja jej powtórzyłam, bo nie mogła słyszeć Cathie.
- Warto spróbować. Nie ma na co czekać.
Rozdział 35
Zły zły zły zły zły zły zły zły zły zły pomysł - powtórzyłam.
- W lewo - kierowała Cathie z tylnej kanapie. -I dość narzekań.
Mam ich po dziurki w nosie.
- Nie jesteśmy glinami! Rozumiesz? W tym samochodzie jadą
sekretarka, studentka i treserka koni na pół etatu.
- Miałabym cały etat - powiedziała Cathie - ale teraz po mojej
śmierci ta menda Gerry go dostanie.
- Trzeba było powiedzieć Nickowi, żeby przyjechał tu z
dziewięcioma brygadami antyterrorystycznymi.
- Nieważne, jak trudno byłoby nam się z tego wytłumaczyć -
zaczęła Laura.
- Jasne, i przepłoszyliby go! - warknęła Cathie. -Nie, musimy
złapać tego palanta. Parkingowy Zabójca... Parkingowy Frajer
raczej. W lewo!
- I co? Kojarzy okolicę? - spytała Laura.
- Nie - odrzekła Cathie. - Ale szybko nie zapomnę tamtego
smrodu. Śmierdziało bez porównania.
- On śmierdział?
- Nie, okolica. Czymś chemicznym, jak...
- Rafineria Glazier? - odczytałam mijany przez nas szyld. Do
nieba wznosiło się jakieś dwieście kominów, a z każdego z nich
wydobywał się dym, który śmierdział jak sztuczna pizza.
Cathie wydała odgłos wymiotowania. Czy duchy mogą
wymiotować? Z trudem się skupiłam.
- To jesteśmy na miejscu.
- Boże, ten smród! Jak gliny mogły go nie wyczuć na moich...
cholera, przecież on je rozbiera i porzuca.
- I tak można by spodziewać się, że jakoś na to wpadną - dodałam
niepewnie.
- To nie CSI - odezwała się Laura, wyglądając przez okno. - Choć
wcale go nie oglądam... godzina patrzenia na to, jak ludzie
znajdują nowe sposoby, żeby się pozabijać? Dziękuję, postoję. A
to jest prawdziwe życie, a nie telewizja. Mieszkamy w dużym
mieście. Miliony ludzi robią miliony rzeczy na dużej
powierzchni. Przeżyłam tu całe życie, a nigdy nie słyszałam o
tym miejscu. Pewnie jak go złapiemy, będzie oczywiste, co robił i
dokąd je zabierał, ale najpierw musimy go dorwać.
- Wolnego! Wydawało mi się, że ustaliłyśmy...
- Nic z wami nie ustalałam - zaprotestowała Cathie.
- ...że ta misja ma na celu jedynie zebranie informacji. Nie
przyjechałyśmy go złapać. Potrzebujemy czegoś konkretnego dla
Nicka, żeby on mógł go złapać. Jedynie węszymy w
poszukiwaniu wskazówek.
- A jeśli znajdziemy go stojącego nad kobietą z wielkim
rzeźnickim nożem? - spytała Laura.
- On je dusi - poprawiła ją Cathie. - Paskiem.
Wzdrygnęłam się.
- Jeśli dojdzie do najgorszego, złapiemy go. Nie martw się,
Cathie. Laura i ja bez trudu powalimy gościa i wezwiemy gliny.
Zajmę go, pozwalając dźgnąć się wiele razy, a Laura skopie mu
tyłek. Użyjemy najbliższego telefonu, żeby anonimowo
poinformować gliny. - Jeśli pani... yy...
- Scoman. Naprawdę nie masz pamięci do nazwisk - łagodnie
zbeształa mnie Laura.
- Wiem. W każdym razie jak będzie musiała pojechać do szpitala,
to ją zabierzemy. Słuchajcie, nie wybiegajmy za daleko w
przyszłość. Zobaczymy, czy w ogóle uda się znaleźć ten cholerny
dom.
- Zdjął pasek i dusił mnie, póki się nie zesrałam. -Z zaskoczeniem
zauważyłam, że Cathie odsunęła się i szeptała coś Laurze do
ucha. - Zrobił to, bo jest słaby i boi się kobiet. Jak już nie żyłam,
zdjął ze mnie ciuchy i nabijał się z moich cycków.
- Cathie! Rany, nie mówię, że nie masz racji, ale Jezu!
- Co?! - Cathie znowu pojawiła się we wstecznym lusterku. - Nic
nie mówiłam. Patrzę na domy.
- Tym razem ją usłyszałam! - wykrzyknęła podekscytowana
Laura. - Mówiła o swoich piersiach i takie tam. Chyba zdobyłam
nową moc!
- Nie - zaprzeczyłam, plując sobie w brodę za to, że już myślałam,
że gorzej być nie może. - Chyba twoja matka jest z nami.
- Co?!
- Niespodzianka - powiedziała Cathie i się uśmiechnęła.
- Mamo! - Laura odwróciła się w fotelu i gniewnie spojrzała na
diabła. - Sama sobie poradzę!
- Jestem tego pewna - ciągnął diabeł głosem Cathie i uśmiechał
się z wyższością. - Ale przez chwilę miałam wrażenie, że
zachowasz się jak tchórz. Ogłuszysz go i poczekasz na policję... -
Diabeł przewrócił oczami. - To byłoby żałosne.
- Idź do diabła - wycedziła Laura i (nie wiem, jak jej się udało
sięgnąć z przedniego fotela) dźgnęła Cathie swoim mieczem.
Duch natychmiast krzyknął.
- Co ty wyrabiasz, ty psychopatyczna suko?! Laura spojrzała na
mnie.
- To znowu ona?
- O tak.
- To dobrze.
Miecz zniknął. Laura odwróciła się do przodu. Nikt nie odezwał
się przez osiem kilometrów.
Rozdział 36
Twój miecz rozprasza magię - zagaiłam, bo ktoś musiał się w
końcu odezwać.
- Tak.
- Więc czemu nie „zabił" Cathie?
- Nie wiem. Zabijałam nim jedynie wampiry. Raz próbowałam
wilkołaka, ale zmieniłam go jedynie w kobietę. Była tak
zaskoczona, że uciekła i nigdy jej nie widziałam.
- To wilkołaki istnieją? - spytała Cathie. - Serio?!
- Jaja sobie robisz z tymi wilkołakami. Jakbym nie miała dość
zmartwień... - burknęłam.
- Tylko jeden raz - broniła się Laura. - Jestem pewna, że nigdy
żadnego nie spotkasz. Mogę się założyć, że są rzadsze niż
wampiry.
- No kurde, mam nadzieję. Cathie, czy którykolwiek z tych
domów wygląda znajomo?
- Widziałam go tylko od wewnątrz - powiedziała przepraszająco.
- Pamiętam wnętrze... i ten smród. To pamiętam.
- O, to ten. - Laura wskazała nierzucający się w oczy dom na
końcu ulicy. Był kremowy i miał ciemnobrązowe framugi.
Podjazd i chodnik były starannie odśnieżone.
- Tak? - wyszeptała Cathie, pochylając się tak bardzo do przodu,
że jej głowa przeszła przez siedzenie.
- Skąd wiesz? Cathie, poznajesz go?
- Kojarzę tylko ten smród. Skąd ona wie? Laura westchnęła - co
za przerażający dźwięk -
i spojrzała na ładny, piętrowy dom tak, jak inni mogliby spojrzeć
na pedofila.
- Czy ten dom jest czarny? Wszystko czarne, nawet chodnik?
Nawet śnieg dookoła?
- Nie - odpowiedzieliśmy z Cathie jednogłośnie.
- A dla mnie jest cały czarny - wyjaśniła prosto Laura.
Rozdział 37
Cześć, Erie. Tu Betsy. Słuchaj, nie denerwuj się, ale Laura i
Cathie... mniejsza z nią, to długa historia... w każdym razie chyba
znalazłyśmy Parkingowego Zabójcę, więc idziemy to sprawdzić.
Jesteśmy na Treadwell Lane 4241 w Minneapolis. Jak
odsłuchasz, to do mnie zadzwoń. Tylko że mogę mieć wyłączone
dzwonki, jeśli trzeba będzie się do niego zakraść, więc nie martw
się, jak nie odbiorę. No dobra, kocham cię, narka!
- Zadowolona? - mruknęła Cathie. - Ruszysz w końcu dupsko i
pomożesz czy wolisz jeszcze do kogoś zadzwonić?
- Ej, przecież sama oglądałaś horrory. Bohaterka nigdy nikomu
nie mówi, dokąd idzie... oszaleć można. A jeśli przypomina
sobie, że ma przy sobie telefon, to bateria zawsze jest
wyczerpana. Albo nie ma zasięgu.
- Albo jej narzeczony rozmawia z kimś innym i nie odbiera
telefonu - dodała Laura.
- Zamknij się. I schowaj to coś, póki nie będzie potrzebne.
- Lepiej żeby mój miecz nie byt potrzebny - powiedziała, gdy
zaparkowałyśmy kilka przecznic dalej i wysiadłyśmy z
samochodu. - Działa jedynie na magię. Normalnym ludziom nie
wyrządza krzywdy. To znaczy ludziom.
- Aha.
- Muszę cię o coś spytać - wyszeptała, gdy podkradałyśmy się do
budynku, a Cathie przeszła przez (dosłownie przez) zaspy śniegu,
pospieszając nas ustawicznym „ruchy, ruchy, ruchy!" - Co
wieczór dziękuję Bogu, że nie zrobiłam ci krzywdy, ale... yy...
dlaczego mój miecz nie wyrządził ci krzywdy? Powinien był cię
zabić.
Wzruszyłam ramionami.
- Zielonego pojęcia nie mam, mała. No ale nie wszystko naraz.
- Aa, no dobrze.
- A teraz skup się - wyszeptałam, gdy zajrzałyśmy do środka
przez okno. - To tylko rekonesans. Jeśli w środku jest kobieta, to
ją uratujemy.
- A jeśli nie będzie kobiety, tylko ten facet? - spytała Laura.
- Rozpoznasz go, nie? - rzuciłam do Cathie.
- Jasne.
- Dobrze, w takim razie się wycofamy. Zawiadomimy policję i
poczekamy na ich przyjazd.
- A jeśli wyjdzie, zanim...
- Nie wszystko naraz, okej? Nawet nie wiemy, czy tam ktoś jest.
- W salonie czysto - poinformowała Laura.
- Chwileczkę - odezwała się Cathie i przeleciała przez okno.
Schowałyśmy się (na widoku, na traw-
niku przed domem), czując się jak idiotki (a przynajmniej ja tak
się czułam), podczas gdy ona krążyła po domu. Wyskoczyła
przez bramę w garażu i powiedziała: - Nie ma go. Ale w piwnicy
jest kobieta!
- Otwórz bramę - zasugerowała Laura.
- Zamknięta na klucz - zasępiła się Cathie.
- Na pewno uda mi się ją unieść... - zaczęłam.
- Ale dziewczyny - zaprotestowała Laura - on to zobaczy!
- No i co z tego? Dobrze mu zrobi, jak się naje strachu. Może
zrobi coś głupiego.
- A może ucieknie i więcej go nie znajdziemy.
- Nie możemy zostawić tej biednej kobiety samej w ciemności w
oczekiwaniu na śmierć.
- Cholerna racja! - powiedziała Cathie. - Niech jedna z was coś
zbije i właźcie do środka! Ja mogę tylko latać dookoła i straszyć,
na miłość boską!
Podniosłam jedną z cegieł ułożonych wzdłuż chodnika i rzuciłam
nią w okno. Hałas był potworny. Nie wspominając o bałaganie.
Zszokowane Cathie i Laura wlepiły we mnie wzrok.
- Może dzięki temu pomyśli, że to tylko dzieciaki. - Słabe
wytłumaczenie, ale lepszego nie miałam. -Może nie pomyśli o
policji, jak zobaczy tylko wybitą szybę.
- O, dobre.
Cathie z uznaniem odfrunęła, a Laura ostrożnie weszła przez
okno do salonu.
- Uważaj na szkło - ostrzegłam ją i po chwili klęłam, bo sama się
mocno skaleczyłam. Na szczęście krwawiłam tak samo, jak
czytałam: powoli.
- Tutaj! - zawołała Cathie i przeleciała przez zamknięte
drewniane drzwi.
To dziwne, ale powoli przyzwyczajałam się do smrodu rafinerii.
Jeździłyśmy po okolicy dobrych dwadzieścia minut. Ale Cathie
miała rację - smród przesłaniał wszystkie inne zapachy. Jeśli
zabijał kobiety w piwnicy, nie byłam w stanie wyczuć tego z
kuchni. Nawet kuchni nie byłam w stanie wyczuć z kuchni.
Laura i ja pognałyśmy po schodach, które oczywiście były
ciemne i straszne, aż Laura znalazła włącznik światła.
Zamigotały jarzeniówki, a w przeciwległym kącie zobaczyłyśmy
kobietę z potarganymi, krótkimi, jasnymi włosami, związaną i
zakneblowaną taśmą klejącą. Jej ciuchy oczywiście też były
brudne.
- Ha! - wrzasnęła Cathie, przelatując przez palący się piec i
krążąc dookoła niej. - A nie mówiłam?! A nie mówiłam?!
- Wszystko w porządku - zapewniła Laura, podchodząc do
kobiety. - Jesteś bezpieczna. Ym, to może trochę zaboleć. -
Zerwała taśmę z ust kobiety. - To tak jak z plastrem - wyjaśniła. -
Nie można zrywać go po trochu.
- On wróci... żeby mnie zabić... - jęknęła pani Scoman
(zakładałam, że to pani Scoman). - Powiedział, że... użyje
swojego specjalnego przyjaciela... żeby mnie zabić...
Przechyliła się i narzygała na buty Laury.
- Wszystko w porządku - powiedziała Laura, głaszcząc
przerażoną kobietę po plecach. - Miałaś koszmarny wieczór.
- Gdyby to były moje buty - mruknęłam do Cathie - nie
potrafiłabym być taka miła.
- Twoja siostra to dziwadło - stwierdziła Cathie, lekceważąc aferę
obuwniczą. - Znam ją zaledwie od dwóch dni, a nie mam żadnych
wątpliwości.
- Jest inna i miła - broniłam Laury - ale to nie znaczy, że jest
dziwadłem.
- Zaufaj mi. Zostałam zamordowana przez dziwadło, więc
potrafię rozpoznać ten typ.
- Odszczekaj to! Nie możesz wrzucać kogoś takiego jak Laura do
tego samego worka co Parkingowy Dupek.
- Możecie przestać? - syknęła Laura, walcząc z taśmą. -
Straszycie biedną panią Scoman! I nie jestem w tym samym
worku co Parkingowy Dupek.
- Ja tylko chcę się stąd wydostać - wyjęczała. -Tak bardzo chcę
się stąd wydostać. Wystarczą stopy. Ręce są nieważne. Mogę
biec ze związanymi rękoma.
I wtedy usłyszałam dźwięk.
- Ruchy - pospieszyłam Laurę. - Mamy... musimy się zbierać.
Cathie przefrunęła przez sufit.
- Co? - spytała Laura.
Zaczęłam zdzierać taśmę, co nie było łatwe, bo nie chciałam
zranić pani Scoman.
- Właśnie otworzyła się brama do garażu - poinformowałam.
Cathie sfrunęła z powrotem do piwnicy.
- Wrócił! Rany, ale się wkurzył. Ciągle mamrocze coś o
cholernych dzieciarach z bidula, cokolwiek miałoby to znaczyć.
- Pospieszcie się - szepnęła pani Scoman.
- Proszę na mnie nie wymiotować. Jeśli będę się spieszyła, mogę
połamać pani kości w dłoniach.
- Nieważne! Uwolnijcie moje stopy! Połamcie mi stopy!
Odetnijcie, jeśli to konieczne, ale pozwólcie mi stąd uciec!
- Carrie? Z kim rozmawiasz, Carrie?
- O, świetnie - mruknęłam. - Przewidywalnie obleśny morderca
właśnie przybył.
Cathie wskazała go palcem. Ja go nie widziałam, ponieważ
schodził po schodach, a my stałyśmy pod nimi.
- Koniec zabawy, skurwysynu - powitała go i, o rany, podobał mi
się jej styl.
- Czemu nikt nie wziął ze sobą noża? - rzuciła Laura.
- Bo jesteśmy niezwyciężoną królową wampirów
i córką diabła i nie potrzebujemy noży. Oczywiście póki
morderca nie użyje taśmy. Wtedy mamy przechlapane.
Ha! W końcu udało mi się uwolnić jej stopy i zajęłam się dłońmi.
Ponieważ uciekając, musiałaby przebiec obok mordercy,
pchnęłam ją z powrotem na krzesło, gdy próbowała wstać.
- Spokojna głowa - uspokoiłam ją. - Mamy wszystko pod
kontrolą. Naprawdę jesteśmy niezwyciężoną... nieważne.
Pozbędę się tej taśmy w minutę.
Morderca odwrócił się i wszedł do piwnicy. Zobaczył nas. (A
przynajmniej większość z nas, oprócz Cathie). Wyglądał na
zaskoczonego, ale szybko się opanował.
- Carrie, mówiłem ci: żadnych przyjaciół, bo jutro masz szkołę.
- Nie nazywam się Carrie - wyszeptała pani Scoman. Nie patrzyła
na zabójcę.
Cathie zrobiła krok naprzód i stanęła w nim.
- Dupek. Łajza. Tyran. Gnój - poinformowała go z wnętrza jego
własnej głowy. - Bydlak. Prawiczek. Obesraniec. Gnojek. Boże,
co ja bym dała, żeby znów mieć ciało.
- Przereklamowane - mruknęłam.
- Nie wierzę, że twarz tego szmaciarza była ostatnią rzeczą, jaką
zobaczyłam.
- Nie jesteście dzieciarami z bidula - zdziwił się wariat. -
Myślałem, że dzieciaki z ulicy znowu wybiły mi szybę.
- Punkt dla mnie - mruknęłam pod nosem, szarpiąc taśmę. - A nie
mówiłam? Hę?
- No, trafił ci się dobry pomysł - prychnęła Cathie. - Czemu
jeszcze nie zadzwoniłyśmy na policję?
- Dlaczego zabiłeś te wszystkie kobiety? - spytała Laura tonem,
jakim można by spytać, czemu wybrał czerwony, a nie niebieski
samochód. - Dlaczego porwałeś panią Scoman?
- Bo są moje - wyjaśnił, jakby mówił o koszulce. Wszyscy byli
spokojni i opanowani, co doprowadzało mnie do szału. Czułam
nadciągające kłopoty. Żadna wielka umiejętność, biorąc pod
uwagę okoliczności, ale i tak byłam podenerwowana jak kot na
gorącym dachu. - Wszystkie są moje. Carrie zapomniała, więc
muszę jej przypominać.
- Psychol! - kaszlnęłam w dłoń.
- Naprawdę - zaczęła Laura, ale musiała jeszcze raz zmusić się do
zadania pytania. - Naprawdę dusiłeś je, aż zrobiły kupę, i
naśmiewałeś się z nich, jak zdjąłeś z nich ubranie?
- Laura, to wariat. Nie udzieli ci rzeczowej odpowiedzi. Spójrz na
niego!
Niestety patrzenie na niego wcale nie pomagało: wyglądał jak
prawnik po godzinach. Ładna, czysta błękitna koszula. Beżowe
spodnie. Mokasyny. Nie wyglądał na śliniącego się popaprańca,
którym najwyraźniej był.
Ale w tej chwili wykopał sobie grób, mówiąc:
- Najgorzej, jak ściągasz stanik, i okazuje się, że nie mają
porządnych cycków. Mogą sobie kłamać o innych rzeczach, ale z
cyckami nie ma żartów, jak mawiał mój tata. Bo inaczej są
kłamczuchami.
Po chwili oczywiście nie żył, bo Laura pochyliła się, podniosła
kawał drewna z podłogi i przepołowiła jego głowę. Wrzasnęłam.
Pani Scoman wrzasnęła. Nawet Cathie wrzasnęła, ale ona akurat
z radości. Ja nie. Czułam się jak w piekle. I pani Scoman chyba
poczuła się tak samo.
Rozdział 38
U żyłam mojego wampirzego uroku, żeby przekonać panią
Scoman, że udało jej się uciec i nie miała pojęcia, że zabójca nie
żyje ani kto go zabił. Kazałam przekazać Nickowi i policji jego
adres. Nie powinna mieć problemów... nie miała na sobie śladów
krwi zabójcy. Cała krew wylądowała na Laurze.
- No dobrze - przyznałam w drodze do domu. -Trochę się
martwię.
- Straciłam panowanie nad sobą - powiedziała Laura, patrząc
przez okno. - Nie będę zaprzeczała.
- Dziwadło! - zaśpiewała Cathie, siedząc na tylnej kanapie.
- A ty! - warknęłam, patrząc gniewnie we wsteczne lusterko. -
Powinnaś zniknąć albo pójść do nieba lub tam, dokąd odchodzą
ludzie, jak załatwię dla nich ich sprawę.
- No wiem, ale spodobało mi się.
- Co?
- To. - Machnęła dłonią, przeszywając moją głowę. Wzdrygnęłam
się i ostro skręciłam autem. - Zostałam
oszukana, nie? Nie zaprzeczysz, że moje obiecujące życie
skończyło się zbyt szybko.
- No tak, ale... - Zamilkłam dyplomatycznie. -Jesteś martwa. Czas
iść dalej.
- I kto to mówi? Poza tym pomogłam ci, nie? Mogłam wejść do
domu, podczas gdy wy dwie stałyście na trawniku jak frajerki.
Mogłabym być w tym całkiem niezła. W każdym razie zostanę tu
jeszcze przez jakiś czas.
- Rany boskie.
- Co?
- Witamy na pokładzie! - powiedziałam z udawanym
entuzjazmem.
- Wciąż tu jest? - spytała Laura. - To dziwne.
- Nie próbuj zmieniać tematu! Zamordowałaś tamtego gościa. On
tylko stał, a ty go zabiłaś!
- Zabiła na śmierć - potwierdziła Cathie. - Jak wielka, jasnowłosa
packa na muchy. Twoja siostra jest dziwadłem, ale w tej chwili ją
uwielbiam.
- Nie wtrącaj się.
- Jak się zastanowić, w sumie to moja wina - wyznała Cathie.
- Mniejsza z tym! Laura, co ty sobie myślałaś?!
- Byłam bardzo bardzo bardzo bardzo zła. I nie mogłam znieść
myśli, że będzie żył i oddychał tym samym powietrzem co moi
rodzice.
Przynajmniej należały jej się punkty za szczerość.
- Laura, chodzi o to, że nie wiem, czy masz kiepski miesiąc, czy
może pewne proroctwa zaczynają się spełniać, ale nie ukrywam,
że się martwię. Rozumiesz? Jestem wampirem, ale nie grasuję,
zabi... dobra, może i tak, ale to całkiem coś innego.
- Wiem, że to było złe - powiedziała Laura, patrząc na mnie
szczerymi niebieskimi oczami - ale musisz przyznać, że po
dzisiejszym dniu już nie zdejmie pasa i nie udusi żadnej kobiety.
Prawda? - Niemal się uśmiechnęła, a w jej oczach chyba
dostrzegłam zielony blask.
Stwierdziłam, że to jednak była moja wyobraźnia.
Zanim zdążyłam wgłębić się w temat (choć nie miałam zielonego
pojęcia, co powiedzieć; wzorem cnót przecież nie byłam), jadący
za nami niebieski mustang strzelił długimi światłami. Zatrzymał
się praktycznie na moim zderzaku, a moja komórka zaczęła
wibrować.
- Umarlakom też wlepiają mandaty? - zdziwiła się Cathie.
- To nie gliny, to mój narzeczony.
Zanuciłam pierwsze takty Mój chłopak wrócił i odebrałam
telefon.
Rozdział 39
Eric, tym razem to był tylko zwykły człowiek! Nie dałam się
oszukać innym wampirom ani wplątać w kolejny bunt.
Splótł ręce za plecami. Wiedziałam dlaczego - żeby mnie nie
udusić.
- Skąd ta awersja do czekania na moją pomoc?
- To nie awersja. Po prostu nigdy cię nie ma pod ręką, jak byś się
przydał. Hm. Sorry, w mojej głowie zabrzmiało to milej. A poza
tym dzwoniłam do ciebie. Nie moja wina, że nie odebrałeś.
- Byłem dostępny dwadzieścia sekund później! Nie jesteś w
stanie poczekać mniej niż pół minuty?
- W sumie szkoda, że nie poczekałam, bo chodzi o to, że...
Wybuchłam płaczem.
- Ojej, Elizabeth, nie rób tego. - Przytulił mnie. -Krzyczałem? Nie
będę przepraszał za to, że się martwiłem, ale pozwolę sobie
wyjaśnić: byłem zaniepokojony, ale nie zły.
- Nie o to chodzi. Laura... zabiła tamtego złego faceta.
- To coś... złego?
- Chodzi o to, jak to zrobiła. On nas nawet nie zaatakował. Po
prostu sobie stał. W piwnicy leżały kawałki drewna, bo ma...
miał... piec, a ona się schyliła, podniosła duży kawał i
przydzwoniła mu! Słychać było pęknięcie... słyszałam, jak pękła
mu czaszka! -Wzdrygnęłam się. - A jego mózg... wiedziałeś, że
jest różowy i czerwony? Nie odpowiadaj - rozkazałam z płaczem.
- I cały wypłynął. A on... nie żył. A ona nawet się nie przejęła!
Powiedziała potem, że straciła panowanie nad sobą.
- To... powód do zmartwień - potwierdził po chwili zamyślenia. -
Muszę przyznać, że sam... likwidowałem... niepożądany element
społeczny, ale Laura zdaje się...
- Przechodzić na ciemną stronę mocy.
- Mniej więcej - zgodził się. - Ale można by stwierdzić, że ocaliła
życia.
- Pewnie, że by można. Pewnie Parkingowy Dupek miał słabość
do krótkowłosych blondynek, bo jak był nastolatkiem, jego
dziewczyna... nieważne, to obleśne i głupie. Jeździł po okolicy i
szukał podobnych dziewczyn w odpowiednim miejscu i
odpowiednim czasie! Powiedz, jak coś takiego może się dziać w
normalnym świecie. Jeśli wrócisz z zakupami dziesięć minut
później, to ci się upiecze.
- Ale ty i Laura żyjecie w normalnym świecie -powiedział. -
Naprawiacie krzywdy.
- Nie sądzę, że należy przyjąć tę taktykę w rozmowach z Laurą,
okej? - Odsunęłam się, żeby spojrzeć w jego oczy. - Widzisz?
Przyjechałam od razu do domu i opowiedziałam ci, i
rozmawiamy o tym jak normalni ludzie.
- Cóż, pojechałem za tobą, żeby mieć pewność, że właśnie tak się
stanie - przyznał.
- Tak, właśnie dokładnie tak zachowują się pary!
Ko-mu-ni-ku-ją. Zapamiętaj to słowo, Sinclair. I ćwicz.
- Czuję się przywołany do porządku. - Ale nie wyglądał na
specjalnie skruszonego. - Wracając do twojej siostry...
- Nie wiem, co zrobić. Co mam jej powiedzieć? Że zabijanie jest
złe? Oczywiście, że tak, każdy o tym wie. Ona też to wie.
Problem w tym, że wyjdziemy na największych hipokrytów
świata. I nie zapominajmy, że nie zabiła harcerza. Wyświadczyła
światu przysługę. To co ja jej mogę powiedzieć?
- Ze ją obserwujesz - powiedział cicho. - Że wszyscy ją
obserwujemy.
- Chyba jednak powiem, że „może na nas liczyć".
- Jak wolisz. Chodź tu, ukochana, usiądź. - Pomasował mi
ramiona, a ja usiadłam na łóżku. - Miałaś ciężki tydzień, prawda?
- Najgorszy w historii - poskarżyłam się.
- Biorąc pod uwagę naszą nową politykę całkowitej otwartości,
mam dla ciebie pewne wieści.
Westchnęłam i oparłam czoło na jego ramieniu.
- Kto nie żyje tym razem?
- „Star Tribune" przedrukowuje twoje listy do „Drogiej Betsy".
- Co?! - Gwałtownie uniosłam głowę. - Przecież było zaledwie...
ile? Dwa wydania? I sądziłam, że to niemożliwe! Że nikt nie
zobaczy tego magazynu!
- Tak miało być. Marjorie jest wściekła. Potoczą się głowy, mogę
cię zapewnić. Prawdopodobnie dosłownie. Albo pracownik
„Tribune" jest wampirem, albo jakiś zaradny człowiek włamał się
do systemu i przekazał materiał dziennikarzowi.
- To co... co się teraz stanie?
- Na szczęście ponoć nikt nie traktuje tego na poważnie. Redaktor
myśli, że to żart, czytelnicy są zachwyceni, a ci, którzy są
wampirami, nie puszczają pary z ust.
- Czyli tylko kilka osób w mieście wie, że to prawdziwe listy do
prawdziwych wampirów?
- Tak. A ponieważ sprawa dotyczy Marjorie, poruszy niebo i
ziemię, żeby znaleźć winnego. Spodziewam się odpowiedzi w
najbliższym czasie.
- Cóż... Mogło być gorzej.
- Mogę cię zapewnić, że będzie. Jęknęłam i padłam na łóżko.
- W ten sposób karzesz mnie za politykę otwartości, nie?
- Najdroższa, wiesz, że żyję, aby spełniać twoje każde życzenie.
Wcześniej chciałem chronić cię przed problemami związanymi z
rządzeniem narodem, ale teraz widzę, że jedynie cię tłamsiłem.
Ale to już przeszłość! - oznajmił mimo moich przerażonych
jęków. -
Choć kiedyś sądziłem, że dyskrecja była ważnym elementem
męstwa...
- Teraz już zmyślasz, żeby mnie dręczyć.
- Obecnie muszę ci wszystko wyjawiać. Wszystko.
- Słuchaj, wiem, że nie ukrywałeś niczego przede mnie przez
złośliwość. Po prostu nic nie mogłeś na to poradzić.
- Ale od dziś poradzę.
- Rozumiem, że rozwiązując moje problemy, chciałeś udowodnić
swoją wartość.
Prychnął.
- Tak daleko bym się nie posunął.
- Nic na to nie poradzisz, jesteś zakochaaany.
- Przestań. Miałem zamiar ci powiedzieć, że Jon przepisał niemal
cały brudnopis twojej historii życia.
- Ale przecież pisał tylko wypracowanie.
- Wyszła mu książka, najdroższa. Ostatnio doliczył się trzystu
stron.
- Tak ci powiedział?
- Możliwe że Tina włamała mu się do palmtopa -przyznał.
- Nieźle! No ale to nic nowego, nie?
- Biorąc pod uwagę wpadkę z twoimi listami publikowanymi w
„Tribune"...
- Jaką wpadkę? Przecież wszyscy sądzą, że to żart.
- Porozmawiałem z Jonem na osobności i przekonałem go, że
nigdy nie napisał tej książki, nigdy nie wpadł na taki pomysł i
nigdy nie interesowało go twoje życie.
- O Chryste.
- A potem ją usunąłem.
- Rany, Sinclair. O rany. - Zakryłam oczy dłońmi. - Zaraz będzie
głośno.
- Możesz przystąpić do krzyku.
Spróbowałam opanować emocje. Zrobił to z miłości. Ślepej,
dziwacznej, ale miłości. Chce mnie chronić. W ślepy, dziwaczny
sposób.
- Słuchaj Eric, źle zrobiłeś. Naprawdę źle. Sądzę, że po tym, co
Jon dla nas zrobił, powinieneś zdjąć z niego czar.
- Ale zadałem sobie tyle trudu, żeby na pewno niczego nie
pamiętał - wyjaśnił cierpliwie, jakbym nie rozumiała, co zrobił.
- A teraz chcę, żebyś mu przypomniał! Słuchaj, on przez to obleje
zajęcia, i nie tylko. Naprawdę chcesz, żeby rozczulał się nad
sobą, bo dostał jedynkę z biografiki czy jak to się tam nazywa? A
po drugie, pozwoliłam mu na to. Więc przez twoje podstępne
zachowanie ja źle wyglądam. Naprawdę, naprawdę źle.
Patrzył na mnie długo.
- Przyznaję - powiedział w końcu - że nie patrzyłem na to w ten
sposób. Twoje decyzje nie powinny być kwestionowane. Nawet
przeze mnie.
Zwłaszcza przez ciebie, ale do tego wrócimy innym razem.
- Więc cofniesz to?
- Spróbuję - obiecał. - A skoro jesteśmy tak otwarci, to muszę
dodać, że nie jestem pewny, czy mi się uda. Jeszcze nigdy nie
próbowałem zdjąć uroku, jak to nazywasz.
- Co? Nigdy w życiu nie popełniłeś błędu? Uśmiechnął się.
- Nie, ale nikt nie prosił mnie, żebym go naprawił. Nikt nie śmiał.
- Pewnie dlatego masz taki paskudny charakter.
- Pewnie tak - zgodził się i mnie objął. Wierzgałam, póki nie
usiadłam na nim okrakiem.
- Nie wiem jak ty, ale ja nie jadłam od kilku dni.
- Byłaś zajęta - powiedział i jęknął, gdy rozpięłam mu rozporek. -
Muszę powiedzieć, że ku mojemu zdziwieniu podoba mi się
narzucona przez ciebie polityka otwartości... aa... nie
przestawaj...
- Zabawny jesteś.
- Potraktuj to jako rozkaz od swojego króla.
- Bo pęknę ze śmiechu.
Spełzłam niżej, ściągając po drodze jego spodnie i skarpety.
Gwałtownie szarpnęłam za jego czarne bokserki, z których
zostały tylko strzępy, chwyciłam jego klejnoty w dłoń,
odsunęłam je z drogi i wgryzłam się w tętnicę udową.
Chwycił mnie za włosy i zwinął dłonie w pięści, niemal tak
mocno, żeby bolało, ale niezupełnie. Był w tym dobry. Dochodził
do granicy, ale nigdy jej nie przekraczał. Próbowałam nie myśleć,
ile musiał ćwiczyć, żeby dojść do takiej wprawy.
Jego chłodna, słona krew niemal wylała mi się z ust i po raz
pierwszy od kilku dni nie byłam śmiertelnie spragniona. Piłam
jego krew i czułam, jak pulsuje mi w dłoni, czułam, jak poddaje
się, czułam jego bezsilność, dosłownie bezsilność w mojej dłoni,
gdy trysnął na prześcieradło, gdy pozwolił mi na przejęcie
kontroli.
Kocham cię. Kocham. Kocham. Tym sposobem uratował mnie
przed najgorszym tygodniem w życiu.
i Rozdział 40
Słuchaj, nie musisz iść do florystki, okej? Mam katalog ze
zdjęciami do obejrzenia. - Najdroższa, w całości zdaję się na
twój gust. Jestem pewien, że każde wybrane przez ciebie kwiaty
będą odpowiednie na tę... uroczą okazję. ! - Kłamiesz! Według
ciebie mam gust jak ślepa przekupka!
- Jestem pewien - powiedział Sinclair poważnie -
że nigdy nie użyłem takiego określenia.
Tina, która właśnie po coś wchodziła do kuchni,
zrobiła w tył zwrot.
- Stój! - krzyknęłam za nią. - Mamy do porozmawiania.
- Jak mogę ci służyć, moja królowo? - spytała niewinnie. Gdy
chciała, potrafiła wyglądać jak szesnastolatka.
- Na przykład nie włamując się do komputera mojego znajomego
i nie pomagając Sinclairowi zeżreć trzystu stron?! Co ty na to?
Tina spojrzała na Sinclaira, który nagle przypomniał sobie, że
„Wall Sinclair Journal" publikuje ceny akcji. Znikąd pomocy.
- Słuchaj, wiem, że jesteś prawą ręką króla, że tak powiem, i nie
potrafisz mu odmówić, ale...
- Nie o to chodzi.
- Co?
- Nie całkiem o to - poprawiła się. - Jeśli mogę być szczera,
Wasze Wysokości, uważam, że ten projekt szkolny był
niewskazany. Masz przecież wrogów.
- Co ty nie powiesz? - Spojrzałam gniewnie na nieumarłych Flipa
i Flapa.
- Mam na myśli wrogo nastawionych ludzi. Po co im ułatwiać
życie? Istnieje różnica między dyskrecją a dyskredytacją.
Mądrale się znalazły.
- Słuchaj, po prostu zostaw rzeczy mojego przyjaciela w spokoju,
okej? Rozmawiałam już o tym z Sinclairem i odkręci to całe
„czujesz się baaardzo senny".
- Naprawdę?
- Naprawdę - odezwał się Sinclair do gazety.
- Miłość - rzekła Tina w zdumieniu. - Jakaż to zaskakująca rzecz.
- Cicho, Tina.
- Tak, królu.
Walcząc z uśmiechem, chwyciła pocztę i wyszła.
- A ty... Nie musisz nawet wybierać kwiatów, które ci się
podobają, dobrze? Po prostu wybierz te, których nienawidzisz,
których widoku nie możesz znieść, a ja upewnię się, że w dniu
ślubu nie znajdą się w pobliżu ciebie.
- Najdroższa - powiedział, przewracając stronę -ja po prostu nie
żywię silnych uczyć wobec kwiatów.
- Ale wychowałeś się na farmie! Na pewno masz jakieś
preferencje.
- Kochanie, mam penisa. Ergo, nie mam preferencji.
- Kiedy ty i twój penis wreszcie to zrozumieją? -spytała Jessica,
wchodząc przez drzwi, przez które wyszła Tina. - Rób, o co prosi,
a będziesz miał to z głowy szybciej. Jak my wszyscy.
- Potrafisz zarażać optymizmem, Jess.
- Jakim optymizmem, Bets? Tylko ty się tym ekscytujesz.
Przyniosła sobie krzesło i usiadła. Erie patrzył na nią z odrobiną
zainteresowania.
- W końcu ktoś powiedział to na głos - ucieszył
się.
- Erie, ona planuje ten ślub od siódmej klasy. Przysięgam.
Przynosiła „Ś jak ślub" do świetlicy i pokazywała sukienki,
smokingi, torty, kwiaty. Wybrała nawet imiona dla dzieci. Wciąż
to robi.
- Ej, ej - zaprotestowałam. - Nie przeglądałam „Ś jak ślub" od lat.
Od roku. Sześciu miesięcy. Do rzeczy, okej? Sinclair? Dobrze się
czujesz? Jesteś blady, nawet jak na ciebie.
- Skądże, wszystko w porządku.
Zdobył się na uśmiech. Ale i tak słuchając Jessiki, pobladł.
- Zdajesz sobie sprawę, że po tym... ślubie... też będziesz miała na
nazwisko Sinclair?
O. Mój. Boże. Naprawdę udawało mi się nie myśleć o tym
gigantycznym problemie. Mimo że miałam na karku ducha, gliny
i seryjnego mordercę, nie było to zbyt trudne. Ale teraz problem
wrócił i zawisł mi nad głową jak wielki, zwiędły kwiat. Przez
moment byłam całkowicie przerażona. Ale szybko się otrzą-
snęłam.
- Nie, nie będę. Zostaję przy swoim nazwisku.
- Nie, nie ma mowy.
- Się przekonasz!
- O-o - mruknęła Jess.
- Jeśli mam wziąć udział w tym farsowym wydarzeniu, to możesz
zrobić dla mnie tę jedyną rzecz i pogodzisz się z myślą, że
zostaniesz panią Elizabeth Sinclair.
- Co znaczy farsowy? - spytałam podejrzliwie.
- Radosny - zapewniła Jessica.
- Aa. Okej. Słuchaj, Sinclair. Zdaję sobie sprawę, że masz milion
lat i nic nie poradzisz na to, iż jesteś starą, szowinistyczną świnią.
Ale będziesz musiał to przełknąć, bo mamy XXI wiek, jeśli
jeszcze tego nie zauważyłeś, i kobiety nie muszą wyrzekać się
swojej odrębności na rzecz jedności z mężem.
- Przecież celem ślubu - zaczął Sinclair - jest... -Zamilkł i
przekrzywił głowę w lewo. Jessica też się odwróciła i spojrzała.
Nie rozumiałam, co się tak dziwili na widok Laury. Mimo
ostatnich wydarzeń była mile widziana w naszym domu.
Otworzyła drzwi do kuchni i weszła do środku.
- Haalo? Mogę wejść?
Jessica wbiła w nią wzrok.
- Co ty tutaj robisz?
I wtedy zrozumiałam. Był sobotni wieczór. Laura zawsze
chodziła na mszę w sobotnie wieczory. Mówiła, że to pomaga jej
trzymać się z dala od kłopotów, a do tego mogła spać do późna
następnego dnia.
Wzruszyła ramionami i przysunęła sobie krzesło.
- No wiesz. Po prostu... nie miałam dziś ochoty
iść.
Próbowałam nie wybałuszać na nią oczu, ale bez powodzenia.
- Pierwszy raz w życiu. Twoi rodzice mnie zabiją! Pomyślą, że
mam na ciebie zły wpływ.
- Bo masz - stwierdziła Jessica.
- Ej, to nic takiego. Może pójdę jutro.
- Wybacz nasze natarczywe spojrzenia - powiedział Sinclair. -
Ale jesteś taka... żarliwa. Jesteśmy zaskoczeni, widząc cię tutaj,
bo zazwyczaj byłaś... gdzie indziej.
- To nic takiego - powtórzyła i każde z nas usłyszało w jej głosie
ostrzeżenie.
Na szczęście (?) George wybrał akurat ten moment, żeby wejść
do kuchni. Chyba zorganizowaliśmy imprezę, o której nikt mnie
nie uprzedził.
- A co on tutaj robi? - spytała Jessica. - Pomyśleć tylko, że niemal
nie przyszłam tu po szklankę mleka. Ile by mnie ominęło.
- Nie wiem - powiedziałam zaskoczona. George ciągnął za sobą
połowę własnoręcznie zrobionego koca, wskoczył na taboret,
wypił całą moją herbatę (pierwszy raz przejawił zainteresowanie
czymś innym niż krwią), wypluł ją na podłogę z obrzydzeniem i
zaczął szydełkować.
Laura odchrząknęła.
- Chciałabym, yy, skorzystać z tej okazji, panie George'u, i
przeprosić za... za to, co wtedy zrobiłam. Wywołałam bójkę, bo
byłam zła na kogoś innego, a to kiepskie usprawiedliwienie. W
zasadzie to żadne usprawiedliwienie. Więc przepraszam raz
jeszcze. Jest mi bardzo, bardzo przykro. I przepraszam też ciebie,
Betsy i ciebie, Ericu, że podniosłam rękę na waszego poddanego.
Wzruszyłam ramionami, mamrocząc:
- Było minęło, nie?
Ale Sinclair był niewątpliwie przyzwyczajony do takich sytuacji,
bo machnął dłonią po królewsku i stwierdził:
- Nie zaprzątaj sobie tym głowy, droga Lauro. Wiemy, że
zazwyczaj twoje zachowanie jest bez zarzutu.
No. Zazwyczaj.
- Chyba mu się poprawiło, jak go nakarmiłam -zauważyła Laura.
Już miałam uderzyć się dłonią w czoło. Oczywiście, że się
poprawiło! Heloł! Po wypiciu mojej, królewskiej, krwi był w
lepszej formie. Jak bardzo pomogła mu diabelska krew? Pewnie
teraz mógłby rozliczyć za mnie PIT-a.
- Kupiłam mu tę włóczkę w zeszłym tygodniu -powiedziała
Jessica, wpatrując się w lawendowy koc niemal tak duży jak moje
łóżko. - Pewnie już mu się kończy. Skoczę do tekstylnego i kupię
mu więcej.
- Proszę czerwoną - powiedział George.
Chaos. Zamieszanie. I nieważne, ile razy go kusiliśmy,
zachęcaliśmy, ile Sinclair nakazywał ani ile ja błagałam, więcej
się nie odezwał.
Rozdział 41
To trzecia randka? Czy czwarta?
- Wścibska jędza - zaśmiała się Jessica. Dwudziesty raz
przyjrzała się swoim diamentowym kolczykom.
- Nie bój się - zapewniłam ją. - Wciąż tam wiszą.
Zaoszczędziłam, żeby kupić jej wisiorek do kompletu u
Tiffany'ego. Klasyczne niebieskie pudełeczko leżało już na
kominku w salonie.
No dobrze, Sinclair mi pomógł. Choć nie był wielkim fanem
świąt, spodobał mu się pomysł podarowania Jessice czegoś
ekstrawaganckiego. Po raz pierwszy mieliśmy dać komuś
wspólny prezent.
- Wyglądasz jak gustownie udekorowana choinka.
- Czyli wyglądam grubo w tej zielonej sukience.
- Nie, nie. Wyglądasz bardzo świątecznie.
- Wymyśliłaś, co podarować Sinclairowi?
- No. Cofnęłam prośbę o zdjęcie uroku z Jona.
- Czyli teraz Jon... - Jessica zamyśliła się - nie będzie pamiętał, że
napisał o tobie książkę.
- No. Wiem, że to paskudne z mojej strony, ale w tym przypadku
nie mogę myśleć tylko o sobie. Zgraja
wampirów liczy, że będę o nie dbała... W końcu to zrozumiałam,
jak ocaliłam George'a przed Laurą. No dobra, kilka dni po tym,
jak ocaliłam George'a przed Laurą. Nawet jeśli nie widzą, że o nie
dbam, to i tak mój obowiązek. Czyli... nie będzie mojej biografii.
- Skoro tak rozumiesz bycie królową, to pewnie musi tak być, w
końcu to ty jesteś królową.
- No, tak jest. Nie mogę poślubić Sinclaira, chronić wampirów i
nie być królową. Byłoby to głupie nawet jak na mnie.
- Głupie to ostre słowo - powiedziała w zamyśleniu, tuszując
rzęsy. - A czy Jon nie miał oddać biografii po feriach
świątecznych?
- No. - Zaśmiałam się złośliwie. - Sinclair pisze za niego. Lepiej
żeby nie zrzucił tego na Tinę. Historia życia i czasy Grovera
Clevelanda. Ponoć Sinclair go znał. - Zaśmiałam się głośniej. -
Idealna kara!
- Rozmawiałaś z Laurą?
- Nie. - Przestałam się śmiać. - Nie wiem, co powiedzieć, żeby nie
wyjść na idiotkę. Chyba... chyba liczę na to, że to był
jednorazowy wyskok. Nie zapominajmy, kto jest jej matką. Nic
dziwnego, że ma taki charakterek. A poza tym tamten facet sobie
grabił.
- To twoje wytłumaczenie? „Grabił sobie"?
- Nie - niemal warknęłam - ale nic lepszego nie przychodzi mi do
głowy. Poza tym Nick po nim też nie rozpacza.
- Czeka go spory awans - przyznała. - Właśnie idziemy to uczcić.
Zespół operacyjny zostanie rozwiązany. Nick wróci do dawnych
obowiązków. A Parkin-
gowy Zabójca należy do przeszłości. A Scomanowie będą mieli
wspaniałe święta.
- O ile tamta kobieta przestanie mieć koszmary.
- Duch ci o tym powiedział? Co za podglądaczka!
- Słyszałam to! - odezwała się Cathie i zaraz znów zniknęła,
pewnie żeby zrzędzić facetom ustawiającym choinkę (choć i tak
jej nie słyszeli). W tym roku późno ją wstawiliśmy, a przez
wzgląd na Sinclaira i Tinę, Jess, Marc i ja nie angażowaliśmy się
w dekorowanie. Wystarczająco dużo zachodu było z
pozwoleniem Jes-sice na zamówienie choinki do domu.
Oczywiście Sinclair i Tina mieli zamiar unikać całego
wschodniego skrzydła aż do Nowego Roku.
- Gdyby pani Scoman miała wybierać między życiem a
koszmarami, wybór byłby prosty. Ale i tak szkoda, że nie udało
się jej tego oszczędzić.
- Daj spokój. Ocaliłaś ją. A morderca dostał za swoje. I
wychodzisz za mąż! Chyba.
- Co?!
- Cóż, jestem tego praktycznie pewna. A ja w końcu pójdę do
łóżka z facetem.
- Świąteczny cud - powiedziałam z udawaną radością. - Z
diabłem, wampirami i zabitymi seryjnymi mordercami w tle.
- Święta zrobiły się takie komercyjne - zgodziła się, poprawiając
szminkę. - A możemy zakradniemy się potem do choinki i
ozdobimy ją krzyżem?
- Nie, lepiej nie. Biedactwa już dygoczą ze strachu.
- Rany, nie sądziłam, że kiedykolwiek usłyszę te słowa w
odniesieniu do bezdusznych wampirów.
- Jakichkolwiek wampirów. Wracając do tematu: popracujemy
nad tym w przyszłym roku. Hm, skoro mają zamiar trzymać się z
dala, to może jednak założymy krzyż na choinkę?
Zaśmiała się i włożyła kaszmirowy sweterek na kościste ramiona.
- Słuszna uwaga. A teraz, w skali od jednego do dziesięciu, gdzie
jeden to dziecko stróża, a dziesięć Halle Berry...
- Dziewięć przecinek sześć. Bez dwóch zdań.
- Ależ z ciebie kłamczucha.
Ucałowała mnie, zostawiając pomarańczowy ślad na policzku, i
wyszła otoczona obłokiem Chanel.
Rozdział 42
Mam trzy latka, trzy i pół, sięgam głową ponad stół... „niestety"
więcej nie pamiętałam. Mama potrafiła wyrecytować całość z
pamięci, jakieś dwadzieścia zwrotek czy ile tam ich było. Jess,
Marc, Jon i ja wybieraliśmy się do niej jutro na Wigilię. Wtedy
mi przypomni.
Zamknęłam drzwi swojego... naszego... pokoju i zobaczyłam, że
Sinclair leży na łóżku zwinięty nieszczęśliwie w kłębek.
- Jest tutaj, prawda? - spytał. - Czuję ją. Wysysa ze mnie siłę.
- Jezu, nie bądź dzieckiem! To tylko choinka, a nie bomba
atomowa.
Wzdrygnął się.
- Jak zwał, tak zwał.
- Nawet nie jest taka duża! - Podniosłam dłoń na wysokość pasa. -
Tylko taka. Trzeba było odłożyć większość bombek z powrotem
na strych.
- Pozbędziesz się jej pojutrze, tak?
- Dopiero co stanęła! A, skoro o tym mowa- pewnie me chcesz iść
jutro do mojej mamy na wieczerzę z wiesz-jakiej-okazji?
Skrzywił się, jakby poczuł coś śmierdzącego.
- Twoja matka jest uroczą kobietą i w normalnych
okolicznościach byłbym zachwycony.
- Ale tym razem spasujesz, tak?
- Nie wyjdę z tego domu przed dwudziestym szóstym.
- O rany, nie mogę.
- Nigdy tego nie zrozumiesz, co jest równie niepojęte i
przerażające.
- Aha. Pewnie jesteś zbyt przerażony, żeby się zabawić, co?
Uniósł brew.
- Nie aż tak przerażony.
Epilog
Dzięki za nie - nieodhipnotyzowanie Jona - powiedziałam sennie
dużo później.
Jego klatka piersiowa zafalowała pod moim policzkiem, gdy się
roześmiał.
- A propos: moja biografia prezydenta Clevelanda jest niemal
gotowa.
- Ha! Dobrze ci tak. Dzięki.
- Ale jest mały problem.
- Z biografią?
- Nie. Obawiam się, że z czymś innym.
- Nie ma małych problemów, przystojniaczku. Dawaj.
- Tina i ja sprawdziliśmy wszędzie i usunęliśmy wszystko, co się
dało. Ale wygląda na to, że Jon wydrukował książkę, zanim
zdążyłem interweniować. Coś z nią zrobił. Nie wiemy co.
- Dlaczego mam bardzo złe przeczucie?
- Jeśli go zahipnotyzuję i spytam, mogę naruszyć...
- Ślady, które już zostawiłeś - powiedziałam ponuro. - Myślisz, że
już oddał ją profesorowi?
- Mam... nadzieję. Bo w przeciwnym wypadku gdzieś tam krąży
książka o naszym życiu. A jeśli twoja rubryka zyska na
popularności, ktoś mógłby ją zobaczyć i...
- Hm... pewnie się znajdzie. To był szkolny projekt. Jon nie miał
przecież żadnych podstępnych planów. Nie? Sinclair? Mam
rację?
- Pewnie tak.
Na bardziej przekonywające słowa z ust pana Marudy nie było co
liczyć.
- Ale wymyślił chwytliwy tytuł - powiedział, gdy oboje
poczuliśmy, że wschodzi wigilijne słońce. - Nie-umarła i
niezamężna.
- Do bani - powiedziałam i nagle nastał poranek, wszystko
pociemniało, a ja udałam się tam, dokąd trafiają wampiry, gdy nie
robią świątecznych zakupów.
Podziękowania
Po pierwsze i najważniejsze, muszę, muszę, muszę podziękować
swoim dzieciom, które są genialne, urocze i potrafią zająć się
sobą, kiedy Mamusia zamyka się w gabinecie, bo gonią ją
terminy. Pewnie wolałyby jej towarzystwo zamiast tych kilku
dodatkowych linijek tekstu, ale jak zwykle mają zbyt wysokie
oczekiwania. Nie jestem aż tak dobrym rodzicem.
Kolejny tysiąc podziękowań (w pakiecie z buziakami!) należą się
mojemu mężowi Anthony'emu, który wymyślił „złowieszczą
metroseksualność" i lubi Betsy niemal tak bardzo jak mnie. Znosi
wahania nastrojów, paplaninę i tortury, które nieodłącznie wiążą
się z mieszkaniem pod jednym dachem z autorką poczytnych
powieści. Uwielbiam go za to.
Dziękuję także mojej specjalistce od PR-u/najlepszej
przyjaciółce/niecnej asystentce fessice Growette, która -mogę się
założyć - nie śpi w nocy i obmyśla sposoby na zwiększenie mojej
popularności. To fajne z jej strony, choć nieco niepokojące.
Oczywiście dziękuję także Magie Widows. W każdy wtorek uczę
się czegoś nowego. A co najlepsze, czasem to zapamiętuję!