Powieść ta jest fikcją literacką. Wszelkie nazwiska, postacie, miejsca oraz
wydarzenia są owocem wyobraźni autora lub wykorzystane zostały w celach
artystycznych. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń,
miejsc lub osób, żyjących lub nieżyjących, jest całkowicie przypadkowe.
Część pierwsza
BILL LAWTON
1
To już nie była ulica, ale świat, czas i przestrzeń spadającego popiołu i prawie nocy. Szedł
w kierunku północnym przez gruzy i błoto, a obok przebiegali ludzie trzymający ręczniki
przy twarzach i marynarki naciągnięte na głowy. Do ust przyciskali chusteczki. W dłoniach
mieli buty, kobieta z butem w każdej ręce przebiegła obok. Biegli, niektórzy się
przewracali, skołowani i niezgrabni, a wokół sypały się szczątki i ludzie kryli się pod
samochodami.
Grzmot wciąż rozbrzmiewał w powietrzu, huk tąpnięcia i upadku. Tym był teraz świat.
Kłęby dymu i popiołu gnały po ulicach, skręcały za rogi, buchały zza rogów, sejsmiczne
fale dymu, migot papierów biurowych, standardowych arkuszy o tnących brzegach,
przemykających dalej, śmigających, przedmioty z zaświatów w porannej pomroce.
Ubrany był w garnitur i niósł teczkę. W twarzy i we włosach miał szkło, żyłkowane
strączki krwi i światła. Minął szyld Breakfast Special, a oni przebiegli, policjanci i
ochroniarze przebiegli, z dłońmi dociśniętymi do kolb, żeby pistolety się nie bujały.
W środku, gdzie powinien się znajdować, wszystko było odległe i nieruchome. To działo
się wszędzie dokoła, auto do połowy zagrzebane w gruzie, strzaskane okna i dolatujące
hałasy, chrapliwe głosy z radia ocierające się o ruiny. Zobaczył ludzi ociekających wodą,
w biegu, ubrania i ciała mokre od spryskiwaczy. Na ulicy leżały porzucone buty, torebki,
laptopy, mężczyzna siedzący na chodniku kaszlał krwią. Papierowe kubki turlały się
dziwnie w dal.
Świat był też sylwetkami w oknach na wysokości trzystu metrów, spadającymi w wolną
przestrzeń, i odorem płonącego paliwa, i monotonnym rozdzierającym wyciem syren. Hałas
osadzał się wszędzie, dokąd biegli, nawarstwiony dźwięk gromadzący się wokół, więc
oddalił się i jednocześnie zbliżył.
Było wtedy coś jeszcze, poza tym wszystkim, nieprzynależne, u góry. Patrzył, jak zlatuje.
Z dymu na wysokościach wyłoniła się koszula, frunęła w skąpym świetle, uniosła się i
zaraz zaczęła spadać ku rzece.
Biegli, a potem się zatrzymali, niektórzy, stali na chwiejnych nogach, próbując złapać
oddech w płonącym powietrzu, i te rwane okrzyki niedowierzania, przekleństwa i
zagubione wołania, i masa papieru w powietrzu, umowy, sprawozdania, przemykające,
nietknięte skrawki przedsiębiorczości, chyże na wietrze.
Szedł dalej. Byli ci biegnący, którzy się zatrzymali, i inni, uciekający w boczne uliczki.
Niektórzy szli do tyłu, zapatrzeni w środek tego wszystkiego, na te wszystkie żywoty
wijące się tam, a rzeczy nieustannie spadały, zwęglone przedmioty, które ciągnęły za sobą
ogon dymu.
Zobaczył dwie kobiety szlochające w swoim marszu wstecz, patrzące ponad jego
plecami, obie w spodenkach do biegania, twarze w rozpadzie.
Zobaczył członków grupy tai-chi z pobliskiego parku, stojących z rękoma rozpostartymi
na boki mniej więcej na wysokości klatki piersiowej, łokcie zgięte, jak gdyby to wszystko,
razem z nimi, mogło być umieszczone w stanie zawieszenia.
Ktoś wyszedł z baru i próbował podać mu butelkę z wodą. Kobieta w masce
przeciwkurzowej i baseballówce. Zabrała butelkę, odkręciła ją i znów mu podsunęła.
Odłożył teczkę, żeby ją wziąć, ledwo świadom, że nie używa lewej ręki, że musi odstawić
teczkę, żeby odebrać butelkę. Zza rogu nadjechały z wyciem syren trzy furgonetki policyjne
i pognały dalej. Zamknął oczy i się napił, czując, jak woda spływająca do ciała zabiera ze
sobą kurz i sadzę. Kobieta patrzyła na niego. Powiedziała coś, czego nie usłyszał, potem
oddał butelkę i wziął teczkę. Długi łyk wody miał posmak krwi.
Ruszył dalej. Wózek sklepowy, stojący prosto i pusty. Za nim kobieta, zwrócona w jego
stronę, z głową i całą twarzą owiniętą policyjną taśmą, żółtą taśmą służącą za ostrzeżenie,
odgradzającą miejsce przestępstwa. W tej jaskrawej masce jej oczy były cienkimi białymi
krążkami na wodzie; chwyciła wózek za rączkę i stała, patrząc w dym.
Po pewnym czasie usłyszał odgłos drugiego upadku. Przeszedł przez Canal Street i
zaczął widzieć wszystko jakby inaczej. Rzeczy nie wydawały się już nasycone w normalny
sposób, wyto brukowana ulica, budynki o szkieletach odlanych z żelaza. Dokoła brakowało
czegoś fundamentalnego. Rzeczy były niedokończone, cokolwiek to znaczy. Były
niewidoczne, cokolwiek to znaczy, witryny sklepowe, rampy załadowcze, mury
pomalowane sprejem. Może tak właśnie wyglądają, kiedy nie ma nikogo, kto by je widział.
Usłyszał odgłos drugiego upadku albo poczuł go w drżącym powietrzu, północna wieża
runęła, ciche głosy trwogi w oddali. To on padł, gdy padła północna wieża.
Niebo było tutaj jaśniejsze i mógł łatwiej oddychać. Za nim znajdowali się inni, tysiące,
wypełniający średni plan, niemal uformowana masa, ludzie wychodzący z dymu. Szedł, aż
wreszcie musiał przystanąć. Dopadła go szybko, ta świadomość, że nie da rady iść dalej.
Próbował sobie powiedzieć, że żyje, ale ta myśl była zbyt niejasna, by się jej uczepić.
Ani śladu taksówki, ruch uliczny prawie zamarł, ale nagle pojawiła się stara
półciężarówka, „Instalacje elektryczne”, Long Island City, zatrzymała się obok, a kierowca
nachylił się do okna po stronie pasażera i przyjrzał temu, co miał przed oczami, mężczyźnie
oblepionemu popiołem, startą na proch materią, i spytał, gdzie chce jechać. Dopiero gdy
wsiadł do samochodu i zatrzasnął drzwi, zorientował się, dokąd szedł od początku.
2
Nie chodziło tylko o te dni i noce w łóżku. Z początku seks był wszędzie, w słowach,
wyrażeniach, półgestach, najprostszym napomknieniu przekomponowanej przestrzeni.
Odkładała książkę lub czasopismo i wokół nich od razu zalegało małe wyhamowanie. To
był seks. Albo szli razem ulicą i widzieli się w zakurzonej szybie. Seksem był ciąg
schodów, sposób, w jaki ona zbliżała się do ściany, mając go tuż za plecami, dotknąć się
czy nie, otrzeć lekko czy mocno przywrzeć, czując, jak on napiera od dołu, czując jego rękę
poruszającą się po jej udzie, unieruchamiającą ją, sposób, w jaki przesuwał dłoń do góry i
do przodu, w jaki ona chwytała go za nadgarstek. Przekrzywienie okularów
przeciwsłonecznych, gdy się odwracała i spoglądała na niego, albo film w telewizji, kiedy
kobieta wchodzi do pustego pokoju i nie ma znaczenia, czy weźmie telefon, czy zdejmie
spódnicę, pod warunkiem że jest sama, a oni we dwoje patrzą. Seksem był wynajęty dom
przy plaży, do którego weszli nocą zdrętwiali po długiej jeździe, wrażenie zespawanych
stawów, i słyszała cichy napór fal po drugiej stronie wydm, dudnienie i odwrót, i to była
linia podziału, dźwięki tam w mroku, wyznaczające ziemskie tętno krwi.
Siedziała i dumała o tym. Jej myśli krążyły wokół tego, wokół wczesnego etapu, przed
ośmioma laty, tej ostatecznej przewlekłej posępności zwanej ich małżeństwem. Na
kolanach trzymała pocztę z całego dnia. Były sprawy, którymi należało się zająć, i były też
wydarzenia, które usuwały te sprawy w cień, lecz ona patrzyła za lampę, wprost na ścianę,
na której jakby byli wyświetleni, mężczyzna i kobieta, ciała niepełne, ale jasne i realne.
Z rozmyślań wyrwała ją widokówka leżąca na pliku rachunków i innej korespondencji.
Zerknęła na tekst, typowe nabazgrane pozdrowienia, przysłane przez koleżankę
przebywającą w Rzymie, po czym znowu spojrzała na przód kartki. Widniała na niej
reprodukcja okładki poematu Shelleya w dwunastu pieśniach, pierwszego wydania
Rewolucji muzułmańskiej. Widokówka pochodziła z muzeum Keatsa i Shelleya przy Piazza
di Spagna; zrozumiała w ciągu kilku napiętych sekund, że kartka została wysłana tydzień
lub dwa wcześniej. To był zwykły przypadek, choć może nie taki zwykły, że widokówka z
reprodukcją okładki tej konkretnej książki dotarła akurat w tym czasie.
To wszystko – zagubiona chwila w piątek tego tygodnia długiego jak całe życie –
wydarzyło się trzy dni po samolotach.
Powiedziała do matki:
– Wydawało się to niemożliwe, jakby zmartwychwstał, ale to był on, w drzwiach. Całe
szczęście, że wzięłaś Justina do siebie. To byłoby straszne, gdyby zobaczył swojego ojca w
takim stanie. Jakby szara sadza po czubek głowy, nie wiem, jakby dym tam stał, krew na
twarzy i ubraniu.
– Akurat układaliśmy puzzle ze zwierzętami, konie na łące.
Apartament matki znajdował się niedaleko Piątej Alei, z pieczołowicie
porozwieszanymi na ścianach dziełami sztuki oraz małymi figurkami z brązu na stolikach i
półkach. Tego dnia w salonie panował radosny nieład. Po podłodze walały się zabawki i
gry Justina, zakłócając bezczasowość tego pomieszczenia, ale to miłe, pomyślała Lianne,
bo inaczej trudno nie szeptać w takiej scenerii.
– Nie wiedziałam, co robić. No bo wiesz, telefony nie działały. W końcu poszliśmy na
piechotę do szpitala. Krok po kroku, jakbym prowadziła małe dziecko.
– A w ogóle dlaczego przyszedł akurat do ciebie?
– Nie wiem.
– Dlaczego nie poszedł od razu do szpitala? Tam na miejscu, w śródmieściu? Dlaczego
nie poszedł do kogoś znajomego?
„Ktoś znajomy” oznaczał kobietę, nieunikniony sztych, matka musiała to zrobić, nie
mogła się powstrzymać.
– Nie wiem.
– Nie rozmawialiście o tym? Gdzie on teraz jest?
– Czuje się dobrze. Na razie skończył z lekarzami.
– No to o czym rozmawialiście?
– Nie ma większych urazów, fizycznych znaczy się.
– O czym rozmawialiście?
Jej matka, Nina Bartos, uczyła dawniej na uniwersytetach w Kalifornii i Nowym Jorku,
ale dwa lata temu odeszła na emeryturę, profesor Taka-i-Taka od tego-i-tego, jak
powiedział kiedyś Keith. Była blada i chuda, jej matka, w następstwie operacji kolana.
Nareszcie i zdecydowanie stara. Tego właśnie chciała, jak się wydawało, chciała być stara
i zmęczona, chciała wchłonąć starość, wziąć ją na siebie, otoczyć się nią. Były laski, były
lekarstwa, były popołudniowe drzemki, dieta, wizyty u lekarzy.
– Na razie nie mamy o czym rozmawiać. On musi mieć teraz spokój od spraw, od
rozmów też.
– Małomówny.
– Przecież znasz Keitha.
– Zawsze to w nim podziwiałam. Sprawia wrażenie, że jest coś głębszego niż wędrówki
krajoznawcze i jazda na nartach albo gra w karty. Ale co?
– Wspinaczka skałkowa. Nie zapominaj.
– A ty z nim wtedy pojechałaś. Zapomniałam.
Matka poruszyła się w fotelu, opierając stopy na podnóżku od kompletu, późnym
rankiem, nadal w podomce, łaknąc papierosa.
– Lubię tę jego małomówność czy co to jest – powiedziała. – Ale uważaj.
– On jest małomówny przy tobie, a raczej był, tych parę razy, kiedy w ogóle
rozmawialiście.
– Lepiej uważaj. On się otarł o śmierć, wiem. Byli tam jego przyjaciele. To też wiem.
Ale jeśli pozwolisz, żeby współczucie i życzliwość miały wpływ na twój osąd...
Były rozmowy z przyjaciółkami i dawnymi koleżankami o operacji kolana, operacji
biodra, o potwornościach krótkoterminowej pamięci i długoterminowej polisy zdrowotnej.
Wszystko to tak obce wyobrażeniu Lianne o matce, że podejrzewała, iż może się w tym
kryć element spektaklu. Nina usiłowała oswoić się z rzeczywistymi ingerencjami starości
w jej życie, czyniąc z nich teatr, nabierając pewnego ironicznego dystansu.
– No i Justin. Znów ma ojca w domu.
– Dziecko czuje się świetnie – powiedziała Lianne. – Kto w ogóle wie, jak czuje się
dziecko? Nic mu nie jest, wrócił już do szkoły. Wznowili lekcje.
– Ale ty się martwisz. Wiem, że się martwisz. Lubisz pielęgnować swój strach.
– Co będzie potem? Nie zadajesz sobie tego pytania? Nie tylko w najbliższych
miesiącach, ale latach.
– Niczego nie będzie potem. Nie ma żadnego potem. To było potem. Osiem lat temu
podłożyli bombę w jednej z wież. Nikt wtedy nie mówił, co będzie potem. To było potem.
Bać się trzeba wtedy, kiedy nie ma powodu, żeby się bać. Teraz już za późno.
Lianne stanęła przy oknie.
– Kiedy te wieże runęły...
– Wiem.
– Kiedy to się stało...
– Wiem.
– Myślałam, że zginął.
– Ja też – odparła Nina. – Tylu ludzi patrzyło.
– Myśleli, on zginął, ona zginęła.
– Wiem.
– Patrzyłam, jak te budynki się walą.
– Najpierw jeden, potem drugi. Wiem – powiedziała matka.
Miała kilka lasek do wyboru i czasem, w wolnych godzinach albo w deszczowe dni, szła
ulicą do Metropolitan Museum i oglądała obrazy. Przez półtorej godziny oglądania patrzyła
na trzy albo cztery. Patrzyła na to, co było niezawodne. Lubiła wielkie sale, starych
mistrzów, to, co okazywało się niezawodne w swym oddziaływaniu na oko i umysł, pamięć
i tożsamość. Potem szła do domu i czytała. Czytała i spała.
– Oczywiście, że dziecko to dobrodziejstwo, ale oprócz tego, a ty wiesz o tym lepiej ode
mnie, małżeństwo z nim było ogromnym błędem, tyle że ty tego pragnęłaś, dążyłaś do tego.
Chciałaś żyć w określony sposób, bez względu na konsekwencje. Chciałaś czegoś
konkretnego i uznałaś, że to Keith.
– Czego niby chciałam?
– Myślałaś, że dzięki Keithowi będziesz to mieć.
– Czego chciałam?
– Chciałaś czuć się niebezpiecznie żywa. Tę cechę wiązałaś z ojcem. Ale tak nie było.
Twój ojciec w głębi serca był ostrożnym człowiekiem. A twój syn jest pięknym i
wrażliwym dzieckiem. Ale poza tym...
Tak naprawdę uwielbiała ten pokój, Lianne uwielbiała, w tej jego najbardziej
uporządkowanej formie, bez gier i porozrzucanych zabawek. Matka mieszkała tutaj
zaledwie od paru lat, a Lianne miała skłonność do patrzenia oczami gościa: przestrzeń
cechująca się pogodnym samoopanowaniem, i co z tego, że odrobinę onieśmiela.
Najbardziej lubiła dwie martwe natury na ścianie od północy, autorstwa Giorgia
Morandiego, malarza, którego twórczość matka zgłębiała i o której pisała. Były to skupiska
butelek, dzbanków, puszek po herbatnikach, nic więcej, ale w pociągnięciach pędzla kryła
się jakaś tajemnica, której Lianne nie potrafiła nazwać, w nieregularnych konturach
wazonów i dzbanków, jakiś rekonesans w głąb, ludzki i niejasny, oddalony od światła i
barw obrazu. Martwa natura. To określenie wydawało się silniejsze niż trzeba, właściwie
złowrogie nawet, ale o tych kwestiach nie rozmawiała z matką. Niech utajone znaczenia
obracają się i falują na wietrze, wolne od kategorycznych komentarzy.
– Jako dziecko lubiłaś zadawać pytania. Uporczywie drążyłaś. Ale ciekawiły cię nie te
sprawy, które powinny.
– To były moje sprawy, nie twoje.
– Keith chciał kobiety, która będzie żałować tego, co z nim zrobi. To jego styl, skłonić
kobietę do zrobienia czegoś, co potem będzie sobie wyrzucała. A to, co ty zrobiłaś, to nie
była jedna noc czy weekend. On był stworzony do weekendów. A co ty zrobiłaś?
– To nie jest odpowiedni moment.
– Wyszłaś za niego.
– A potem wyrzuciłam go z domu. Miałam silne zastrzeżenia, które z czasem się
wzmogły. Ale ty jesteś przeciwna zupełnie z innego powodu. On nie jest uczonym, nie jest
artystą. Nie maluje, nie pisze wierszy. Gdyby to robił, przymknęłabyś oko na wszystko
inne. Byłby nieokiełznanym artystą. Wolno byłoby mu zachowywać się niepoprawnie.
Powiedz mi coś.
– Tym razem masz jeszcze więcej do stracenia. Szacunek do samej siebie. Zastanów się.
– Powiedz mi jedno. Któremu malarzowi wolno się zachowywać bardziej niepoprawnie,
figuratywnemu czy abstrakcjoniście?
Usłyszała dzwonek i podeszła do interkomu, żeby wysłuchać meldunku portiera. Od razu
wiedziała, o co chodzi. Na górę wjeżdżał Martin, kochanek matki.
3
Podpisał dokument, potem drugi. Na noszach leżeli ludzie, inni siedzieli na wózkach
inwalidzkich i z trudem napisał swoje nazwisko, i z jeszcze większym trudem zawiązał na
plecach szpitalny fartuch. Lianne była z nim, żeby pomóc. A później już jej nie było i
sanitariusz posadził go na wózku inwalidzkim, i zaczął pchać korytarzem i dalej przez ciąg
pokojów badań, a obok wieziono wymagających natychmiastowej pomocy.
Lekarze w bluzach operacyjnych i papierowych maskach zbadali jego układ oddechowy
i zmierzyli ciśnienie krwi. Interesowały ich potencjalnie śmiertelne reakcje na uraz,
krwotok, odwodnienie. Szukali zmniejszonego dopływu krwi do tkanek. Dokonali oględzin
stłuczeń na ciele, zajrzeli do oczu i uszu. Zrobiono mu EKG. Przez otwarte drzwi zobaczył
sunące stojaki do kroplówek. Sprawdzili chwytliwość dłoni i wykonali zdjęcia
rentgenowskie. Mówili mu coś, czego nie potrafił zrozumieć, o więzadle albo chrząstce, o
naderwaniu czy zwichnięciu.
Ktoś powyjmował mu szkło z twarzy. Mężczyzna ten przez cały czas mówił, do usuwania
okruchów tkwiących dość płytko używając narzędzia, które nazywał pikapem. Powiedział,
że większość najgorszych przypadków znajduje się w śródmiejskich szpitalach i w ośrodku
psychoterapeutycznym na molo. Stwierdził, że osób, które przeżyły, jest mniej, niż
oczekiwano. Wydarzenia go nakręcały i nie mógł przestać mówić. Lekarze i wolontariusze
stoją bezczynnie, powiedział, bo ludzie, na których czekają, w większości są tam, w
ruinach. Oznajmił, że do głębiej położonych odłamków użyje szczypiec.
– W miejscach samobójczych ataków bombowych... Ale może pan nie chce tego słuchać.
– Nie wiem.
– Ludzie, którzy przeżyli w takim miejscu, którzy zostali ranni w pobliżu, czasem, po
miesiącach, dostają guzków, lepszego słowa na to nie ma, i okazuje się, że są one
spowodowane małymi, maciupkimi kawałeczkami ciała samobójcy. Zamachowiec zostaje
rozerwany na kawałki, dosłownie na strzępy, i te fragmenty tkanki i kości fruwają dokoła z
taką siłą i prędkością, że się wbijają, zagnieżdżają w ciele każdego, kto znajduje się w
zasięgu rażenia. Da pan wiarę? Studentka siedzi w kafejce. Wychodzi cało z ataku. A
potem, po miesiącach, znajdują u niej takie jakby ziarenka ciała, ludzkiego ciała, które
utkwiły w jej skórze. Nazywają to organicznym szrapnelem.
Wyjął szczypczykami kolejny okruch szkła z twarzy Keitha.
– Ale u pana chyba tego nie ma.
Dwojgiem najlepszych przyjaciół Justina byli brat i siostra, którzy mieszkali w wysokim
bloku dziesięć przecznic dalej. Z początku Lianne nie mogła zapamiętać ich imion, więc
mówiła na nich Rodzeństwo i to określenie szybko przylgnęło. Justin powiedział, że to ich
prawdziwe nazwisko, a ona pomyślała, że z niego potrafi być zabawny dzieciak, kiedy się
postara.
Zobaczyła na ulicy Isabel, matkę Rodzeństwa, i stanęły we dwie na rogu, żeby
porozmawiać.
– Dzieci często tak robią, bez dwóch zdań, ale muszę przyznać, że zaczynam się martwić.
– Bawią się w konspirację.
– No tak, i mówią jakby szyfrem jakimś, i mnóstwo czasu spędzają przy oknie w pokoju
Katie, za zamkniętymi drzwiami.
– Skąd pani wie, że przy oknie?
– Bo słyszę, jak rozmawiają, kiedy przechodzę obok, i wiem, że tam właśnie stoją. Stoją
przy oknie i mówią tym swoim szyfrem. Może Justin coś pani powiedział.
– Raczej nie.
– Bo szczerze mówiąc, to się robi trochę dziwne, że spędzają tak cały czas, najpierw
stłoczeni w kupie, a potem, no, sama nie wiem, szwargoczą bez końca w tym swoim języku,
co dzieci oczywiście robią, bez dwóch zdań, ale mimo wszystko.
Lianne nie bardzo wiedziała, o co chodzi. W końcu troje dzieci bawiło się razem jak
dzieci.
– Justin zainteresował się pogodą. Chyba uczą się teraz w szkole o chmurach – odparła,
uświadamiając sobie, jak pusto to brzmi.
– Oni nie szepczą o chmurach.
– No może nie.
– To ma związek z tym człowiekiem.
– Jakim człowiekiem?
– Słyszała pani to nazwisko.
– Nazwisko?
– No przecież oni bez przerwy szepczą między sobą to nazwisko. Moje dzieci w ogóle
nie chcą ze mną o tym rozmawiać. Katie to narzuca. W zasadzie to rozbudza strach w
bracie. Myślałam, że może pani coś wie.
– Raczej nie.
– Justin nic o tym nie mówi?
– Nie. Ale o jakiego człowieka chodzi?
– O jakiego? – powtórzyła Isabel. – No właśnie.
Był wysoki i krótko ostrzyżony, więc pomyślała, że wygląda na wojskowego, może na
zawodowego oficera, wciąż w formie i z pierwszymi oznakami zahartowania, nie w boju,
ale w bladych rygorach tego życia, w separacji być może, w tym, że mieszka sam, ojciec na
przychodne.
Teraz leżał w łóżku i patrzył na nią, z odległości paru kroków, jak zapina bluzkę. Spali w
jednym łóżku, bo nie potrafiła mu powiedzieć, żeby korzystał z kanapy, i lubiła mieć go u
boku. Wydawało się, że on nie sypia. Leżał na wznak i mówił, na ogół jednak słuchał, i tak
było dobrze. Nie musiała znać męskich odczuć wobec wszystkiego, już nie, i nie w
wypadku tego mężczyzny. Lubiła te przerwy, które robił. Lubiła się ubierać na jego oczach.
Wiedziała, że zbliża się czas, kiedy on przyprze ją do ściany, zanim ona skończy się
ubierać. Wstanie z łóżka, popatrzy na nią, a ona znieruchomieje, czekając, żeby podszedł i
docisnął ją do ściany.
Leżał na wąskim stole w zamkniętym urządzeniu. Pod kolanami poduszka, nad głową para
reflektorów na szynach; próbował słuchać muzyki. W donośnym hałasie aparatu skupił
uwagę na instrumentach, oddzielając jedną sekcję od drugiej, smyczki, dęte drewniane,
dęte blaszane. Hałas był gwałtownym bębnieniem staccato, metalicznym jazgotem,
sprawiał, że czuł się, jakby przebywał głęboko w sercu miasta science fiction, które zaraz
się rozpadnie.
Na nadgarstku miał urządzenie, które miało wytworzyć dokładny obraz, a poczucie
beznadziejnego uwięzienia przypomniało mu o czymś, co powiedziała radiolog, Rosjanka,
której akcent dodał mu otuchy, bo to są poważni ludzie, nadający wagę każdemu słowu, i
może dlatego do słuchania wybrał muzykę klasyczną, kiedy poprosiła go, by dokonał
wyboru. Usłyszał ją teraz w słuchawkach, mówiącą, że następna sekwencja hałasów trwać
będzie trzy minuty, a kiedy muzyka rozbrzmiała na nowo, pomyślał o Nancy Dinnerstein,
która prowadziła klinikę leczenia zaburzeń snu w Bostonie. Ludzie płacili jej za to, by
pomogła im zasnąć. I o tej drugiej Nancy, jak-jej-tam, na krótko, między przygodnymi
zbliżeniami seksualnymi, wtedy w Portland, Oregon, Nancy bez nazwiska. Miasto miało
nazwisko, kobieta – nie.
Hałas był nie do zniesienia, na zmianę łoskot-trzaski i pulsacja elektroniczna o różnej
wysokości dźwięku. Słuchał muzyki i myślał o tym, co powiedziała radiolog, z rosyjskim
akcentem, że kiedy jest już koniec, natychmiast zapominamy o całym doznaniu, jak straszne
może być, a jemu przyszło do głowy, że to brzmi jak opis umierania. Ale to była inna
kwestia, nieprawdaż, w innym hałasie, a złapany w pułapkę człowiek nie wysunie się z
kapsuły. Słuchał muzyki. Starał się wyłowić flety i oddzielić je od klarnetów, o ile w ogóle
grały klarnety, ale nie potrafił, a jedyną siłą równoważącą była Nancy Dinnerstein, pijana
w Bostonie, i doznał głupawej, bezradnej erekcji, rozmyślając o niej w tym smaganym
przeciągiem pokoju hotelowym z ograniczonym widokiem na rzekę.
W słuchawkach usłyszał głos mówiący, że następna sekwencja hałasów potrwa siedem
minut.
Zobaczyła twarz w gazecie, mężczyzny z lotu 11. Na tym etapie wydawało się, że tylko
jeden z tych dziewiętnastu ma twarz i patrzył z fotografii, napięte rysy, zimne oczy, z
których wyzierało zbyt wiele świadomości, by mogły pochodzić ze zdjęcia w prawie jazdy.
Dostała telefon od Carol Shoup, redaktor naczelnej dużego wydawnictwa. Carol dawała
czasem zlecenia Lianne, która redagowała książki jako wolny strzelec, na ogół pracując w
domu albo bibliotece.
To właśnie Carol przysłała widokówkę z Rzymu, z muzeum Keatsa i Shelleya, a należała
do osób, które po powrocie nieuchronnie zaćwierkają: „Dostałaś ode mnie kartkę?”.
Zawsze głosem, który waha się między rozpaczliwą niepewnością a kiełkującą
pretensją.
Ale tym razem spytała cicho:
– Może to nieodpowiedni moment?
Po tym, gdy stanął w drzwiach, a ludzie o tym usłyszeli, w kolejnych dniach dzwonili do
niej i pytali: „Może to nieodpowiedni moment?”.
Oczywiście na myśli mieli to, czy jesteś zajęta, na pewno jesteś bardzo zajęta, tak dużo
się dzieje, może zadzwonię później, może jakoś ci pomóc, jak on się czuje, zostanie u
ciebie na trochę, a może umówimy się na kolację we czworo w jakiejś cichej knajpce?
Aż dziwne, jak oszczędna w słowach się stała i niekontaktowa, zaczynając nienawidzić
tego pytania, naznaczonego niczym więcej tylko własnym replikującym się DNA,
zaczynając podejrzliwie traktować te głosy, tak łagodnie żałobne.
– Bo jeśli tak – dodała Carol – możemy porozmawiać kiedy indziej.
Lianne nie chciała wierzyć, że jest samolubna w swej kurateli nad ocalałym, w swej
determinacji, żeby zachować prawo wyłączności. Przecież to właśnie tutaj on chce być,
poza naporem głosów i twarzy, Boga i ojczyzny, siedzieć samemu w zacisznych pokojach,
mając w pobliżu tych, którzy się dla niego liczą.
– A przy okazji – powiedziała Carol – dostałaś tę kartkę, co ci wysłałam?
Lianne usłyszała muzykę dobiegającą skądś w budynku, z niższego piętra, podeszła dwa
kroki do drzwi i odsunąwszy telefon od ucha, otworzyła je i stała, nasłuchując.
Stanęła teraz u stóp łóżka, późnym wieczorem, po skończonej pracy, popatrzyła na niego,
leżącego, i wreszcie spytała spokojnie:
– Dlaczego przyszedłeś właśnie tutaj?
– To jest pytanie, co?
– Ze względu na Justina, tak?
To właśnie chciała usłyszeć, bo miało największy sens.
– Żeby zobaczył, że żyjesz?
Lecz to była tylko połowa odpowiedzi i Lianne uświadomiła sobie, że poza tym
potrzebuje usłyszeć coś jeszcze, że za tym wyborem krył się jakiś głębszy motyw, intuicja
czy cokolwiek.
Zamyślił się na długą chwilę.
– Trudno to odtworzyć. Nie wiem, jak pracował mój umysł. Nadjechał jakiś facet,
hydraulik chyba, w furgonetce i mnie tu przywiózł. Ukradli mu radio, więc tylko po
wyjących syrenach zorientował się, że coś się dzieje, ale nie wiedział co. W pewnym
momencie miał dobry widok na śródmieście, ale zobaczył tylko jedną wieżę. Myślał, że to
ona zasłania drugą albo że dym zasłania. Zobaczył też dym. Odjechał trochę na wschód i
znowu spojrzał, ale cały czas była tylko jedna wieża. Jedna wieża to bez sensu. Potem
skręcił w kierunku przedmieść, bo tam jechał, i mnie zobaczył, no i podwiózł. Wtedy
drugiej wieży też już nie było. Osiem radiów w trzy lata, powiedział. Ukradli. To chyba był
elektryk. Miał butelkę z wodą i ciągle wciskał mi ją w twarz.
– Wiedziałeś, że nie możesz jechać do siebie?
– Zdawałem sobie sprawę, że moje mieszkanie jest zbyt blisko wież, więc może
wiedziałem, że nie mogę tam jechać, a może w ogóle o tym nie myślałem. Tak czy owak, to
nie dlatego tutaj przyszedłem. Chodziło o coś więcej.
Teraz poczuła się lepiej.
– Ten facet w furgonetce chciał mnie zabrać do szpitala, ale mu powiedziałem, żeby
przywiózł mnie tutaj.
Spojrzał na nią.
– Podałem mu ten adres – powiedział dobitnie, a ona poczuła się jeszcze lepiej.
To była prosta sprawa, chirurgiczny zabieg ambulatoryjny, więzadło albo chrząstka, a w
holu recepcyjnym siedziała Lianne, czekając, żeby zabrać go do domu. Leżąc na stole,
pomyślał przez chwilę o swoim kumplu Rumseyu, tuż przed tym lub po tym, jak stracił
czucie. Lekarz, anestezjolog, wstrzyknął mu sporą dawkę środka uspokajającego albo
czegoś innego, substancję zawierającą supresant pamięci, a może były dwa zastrzyki, ale
Rumsey wciąż siedział na swoim krześle przy oknie, co oznaczało, że pamięć nie została
stłumiona albo środek nie zaczął jeszcze działać, sen, obraz na jawie, cokolwiek to było,
Rumsey w dymie i wszystko walące się dokoła.
Wyszła na ulicę, myśląc o zwykłych sprawach, kolacja, pralnia chemiczna, bankomat, to
tyle, teraz do domu.
Czekało ją sporo pracy przy książce, którą redagowała dla oficyny uniwersyteckiej, o
starożytnych alfabetach, termin coraz bliższy. To był konkret.
Zastanawiała się, jak chłopiec zareaguje na mango chutney, który kupiła, a może już
próbował, spróbował i nie polubił, u Rodzeństwa, bo Katie mówiła o tym któregoś razu,
albo to może mówił ktoś inny.
Autorem był Bułgar piszący po angielsku.
I jeszcze to, szeroka kawalkada taksówek, po trzy, cztery w rzędzie, mknących ku niej
spod świateł następnej przecznicy, kiedy przystanęła w połowie przejścia, żeby połapać
się w swoim losie.
W Santa Fé natknęła się w witrynie sklepowej na reklamę szamponu etnicznego.
Podróżowała po Nowym Meksyku z mężczyzną, z którym się spotykała w trakcie separacji,
dyrektorem z telewizji, ostentacyjnie oczytanym, zęby zrobione laserem na biel limonową,
mężczyzną, który kochał jej pociągłą twarz i leniwo-smukłe ciało, jak powiedział, aż po
guzowate kończyny, i ten sposób, w jaki ją poznawał, palec idący śladem załomów i
wzniesień, które nazywał od er geologicznych, rozśmieszając ją, sporadycznie, przez
półtora dnia, a może chodziło o wysokość nad poziomem morza, na której się bzykali,
wśród nieba wyżynnej pustyni.
Biegła teraz do odległego krawężnika, czując się jak spódnica i bluzka bez ciała, co za
wspaniałe doznanie, ukryta za migoczącą folią długiego pokrowca z pralni chemicznej,
który trzymała na wyciągnięcie ręki, między sobą i taksówkami, w odruchu samoobrony.
Wyobraziła sobie oczy kierowców, bystre i zmrużone, głowy nachylone ku kierownicom, i
nadal pozostawała kwestia, żeby sprostała sytuacji, jak powiedział Martin, kochanek
matki.
To i Keith pod prysznicem tego ranka, stojący drętwo w strumieniu wody, niewyraźna
sylwetka w dali wewnątrz pleksiglasu.
Ale dlaczego przypomniała sobie o tym, o szamponie etnicznym, i to na środku Trzeciej
Alei, to pytanie prawdopodobnie nie znajdzie odpowiedzi w książce o starożytnych
alfabetach, żmudnych rozszyfrowaniach, inskrypcjach w wypalonej glinie, korze, kamieniu,
kości, turzycy. Żart, odbywający się jej kosztem, polegał na tym, że tekst napisany został na
starej ręcznej maszynie i opatrzony poprawkami, które autor naniósł głęboko
uduchowionym i nieczytelnym charakterem pisma.
Pierwszy policjant kazał mu iść do punktu kontrolnego jedną przecznicę w kierunku
wschodnim, więc tak zrobił, a tam była żandarmeria wojskowa, żołnierze w humveech i
konwój śmieciarek i zamiatarek zmierzający na południe przez rozsunięte barierki na
kozłach. Pokazał dowód tożsamości z adresem i zdjęciem, ale drugi policjant kazał mu iść
do następnego punktu kontrolnego, dalej na wschód, więc zrobił to i zobaczył zaporę z
siatki ogrodzeniowej rozciągniętą przez środek Broadwayu, patrolowaną przez
funkcjonariuszy w maskach przeciwgazowych. Policjantowi w punkcie kontrolnym
powiedział, że musi nakarmić kota, bo jeśli kot zdechnie, jego dziecko będzie zrozpaczone,
i facet okazał zrozumienie, ale poradził mu spróbować w następnym punkcie kontrolnym.
Były jednostki strażackie i ambulanse, radiowozy policyjne, pikapy, dźwigi wysięgnikowe,
i wszystkie jechały przez zapory, w całun piasku i popiołu.
Pokazał następnemu policjantowi dowód tożsamości z adresem i zdjęciem i powiedział
mu, że musi nakarmić koty, trzy, bo jeśli zdechną, jego dzieci będą zrozpaczone, i jeszcze
pokazał szynę na lewej ręce. Musiał ustąpić z drogi, bo przez rozsunięte barierki
nadjechała kolumna ogromnych buldożerów i spychaczo-koparek, wydających jazgot
machin piekielnych o nieskończonej skali dźwięku. Zrobił drugie podejście, pokazując
policjantowi szynę na nadgarstku, mówiąc, że potrzebuje tylko piętnastu minut, żeby
nakarmić koty, a potem wróci do hotelu, tam nie wpuszczają zwierząt, i uspokoi swoje
dzieci. No dobra, powiedział policjant, ale jak pana tam zatrzymają, to niech pan im
powie, że pan przeszedł przez punkt kontrolny na Broadwayu, a nie tędy.
Przedzierał się przez zamrożoną strefę, na południe i zachód, mijając pomniejsze punkty
kontrolne, inne obchodząc. Widział oddział Gwardii Narodowej w kurtkach polowych, z
bronią krótką, a potem zobaczył postać w masce przeciwkurzowej, mężczyznę albo
kobietę, niewyraźną i przemykającą chyłkiem, jedyny cywil oprócz niego. Ulice i
samochody pokryte były popiołem, a przy krawężnikach i ścianach domów piętrzyły się
wysokie sterty worków ze śmieciami. Szedł powoli, szukając czegoś, czego nie potrafił
nazwać. Wszystko było szare, scherlałe i przegrane, frontony sklepów za roletami z blachy
falistej, miasto gdzieś indziej, w stanie ciągłego oblężenia, i odór w powietrzu, wnikający
w skórę.
Stanął przy ogrodzeniu National Rent-A-Fence i zajrzał we mgłę, dostrzegając
powyginane druciki filigranu, ostatnie stojące elementy, szkielet pozostały po wieży, w
której przepracował dziesięć lat. Martwi byli wszędzie, w powietrzu, w gruzach, na
pobliskich dachach, w powiewach wiatru od rzeki. Byli zamknięci w popiele i skropleni
na oknach wzdłuż całych ulic, w jego włosach i na jego ubraniu.
Uświadomił sobie, że ktoś podszedł do niego przy ogrodzeniu, mężczyzna w masce,
zachowujący rozmyślnie milczenie, żeby zostało przerwane.
– Proszę spojrzeć – rzekł w końcu. – Mówię sobie, że stoję tutaj. Aż trudno uwierzyć, że
człowiek tu stoi i to widzi.
Jego słowa tłumiła maska.
– Poszedłem na Brooklyn, gdy to się stało – powiedział. – Nie mieszkam tam. Mieszkam
dalej od centrum, po zachodniej stronie, ale pracuję tutaj, a kiedy to się stało, wszyscy
poszli przez most na Brooklyn, a ja szedłem z nimi. Szedłem przez most, bo oni szli przez
most.
Brzmiało jak wada wymowy, słowa zduszone i bełkotliwe. Wyjął telefon komórkowy i
wybrał numer.
– Stoję tutaj – powiedział, ale musiał powtórzyć, bo osoba, z którą rozmawiał, nie
usłyszała go wyraźnie. – Stoję tutaj.
Keith ruszył w kierunku swojego apartamentowca. Zobaczył trzech mężczyzn w kaskach i
kurtkach policyjnych, z psami ratowniczymi na krótkich smyczach. Podeszli bliżej, a jeden
z nich przekrzywił głowę pytająco. Keith powiedział mu, dokąd idzie, wspomniał o kotach
i dzieciach. Funkcjonariusz zatrzymał się, by mu powiedzieć, że wieża przy One Liberty
Płaza, pięćdziesiąt kilka pięter, w pobliżu miejsca, do którego szedł Keith, lada chwila się
spierdoli. Jego dwaj koledzy stali obok zniecierpliwieni, a pierwszy powiedział jeszcze,
że budynek, naprawdę, wymiernie się porusza. Keith skinął głową i zaczekał, aż odejdą, a
potem znowu ruszył na południe i dalej na zachód, na ogół pustymi ulicami. Przed sklepem
z wybitym oknem stało dwóch chasydów. Wyglądali, jakby mieli po tysiąc lat. Kiedy
podszedł do swojego budynku, zobaczył robotników w maskach i kombinezonach
ochronnych, którzy czyścili chodnik za pomocą ogromnej pompy próżniowej.
Drzwi wejściowe były wyważone przez podmuch albo kopniakami. To nie szabrownicy,
pomyślał. Pomyślał, że ludzie desperacko szukali schronienia, kryli się, gdziekolwiek
mogli, kiedy wieże runęły. W holu cuchnęło śmieciami niewywiezionymi z piwnicy.
Wiedział, że włączono z powrotem prąd, i nie było powodu, żeby nie korzystać z windy,
mimo to poszedł pieszo na dziewiąte piętro, zatrzymując się na trzecim i siódmym, stojąc u
wlotu długich korytarzy. Stał i nasłuchiwał. Wydawało się, że budynek jest pusty, tak to
brzmiało i tak czuł. Gdy wszedł do mieszkania, przystanął na chwilę i rozejrzał się dokoła.
Okna oblepione były piaskiem i popiołem, a w tym brudzie zagnieździły się kawałki
papieru i jedna cała kartka. Wszystko inne wyglądało tak samo jak w tamten wtorkowy
poranek, gdy wyszedł do pracy. Nie żeby to zauważył. Mieszkał tutaj przez półtora roku od
separacji, znalazłszy sobie miejsce blisko biura, ześrodkowując swoje życie,
usatysfakcjonowany najwęższym polem widzenia, tym wykluczającym zauważanie.
Ale teraz patrzył. Pomiędzy rozbryzgami brudu na szybach wpadało trochę światła. Teraz
widział to miejsce inaczej. Stał tutaj, wyraźnie widoczny, bez niczego, co miałoby dla
niego jakiekolwiek znaczenie w tych dwóch i pół pokoju, bezruch i półmrok, w lekkim
odorze niezamieszkania. Był stolik karciany, to wszystko, z mechatym zielonym blatem,
ryps albo filc, miejsce cotygodniowych partii pokera. Jeden z graczy mówił, że to ryps,
czyli imitacja filcu, a Keith mniej więcej się z tym zgodził. Był to jedyny
nieskomplikowany antrakt w jego tygodniu, w jego miesiącu, ta gra w pokera – jedyne
wyczekiwane zdarzenie nienaznaczone śladami krwi po zerwanych więziach. Wchodzisz
albo pasujesz. Filc albo ryps.
Ostatni raz tutaj stoi. Nie było kotów, były tylko ubrania. Włożył parę rzeczy do walizki,
kilka koszul, spodnie i buty turystyczne ze Szwajcarii, a resztę niech cholera weźmie. To i
tamto, i szwajcarskie buty, bo buty miały znaczenie i stolik karciany też miał znaczenie, ale
jego już nie będzie potrzebował, dwaj gracze nie żyją, trzeci ciężko ranny. Jedna walizka,
to wszystko, i paszport, książeczki czekowe, metryka urodzenia i parę innych dokumentów,
dokumenty tożsamości. Stanął, popatrzył i poczuł coś tak samotnego, że niemal mógł tego
dotknąć ręką. Ocalała kartka na oknie drgnęła od wiatru, a on podszedł, żeby zobaczyć, czy
jest czytelna. Zamiast tego spojrzał na widoczną drzazgę One Liberty Plaza i zaczął liczyć
piętra, ale w połowie mu się odechciało i pomyślał o czymś innym.
Zajrzał do lodówki. Może myślał o mężczyźnie, który tutaj mieszkał, i sprawdził butelki
i kartony w poszukiwaniu wskazówki. Papier szeleścił na oknie, a on wziął walizkę,
wyszedł i zamknął drzwi na klucz. Zrobił mniej więcej piętnaście kroków korytarzem,
oddalając się od schodów, i powiedział głosem niewiele donośniejszym od szeptu:
– Stoję tutaj. – A potem głośniej: – Stoję tutaj.
W wersji filmowej ktoś byłby w budynku, niezrównoważona emocjonalnie kobieta albo
bezdomny starzec, nastąpiłby dialog i zbliżenia kadru.
Prawda była taka, że wystrzegał się windy. Nie chciał być tego świadomy, ale był,
nieuchronnie. Zszedł do holu, z każdym kolejnym krokiem czując narastający smród śmieci.
Mężczyźni z pompą próżniową znikli. Usłyszał warkot i chrzęst ciężkich maszyn na placu,
urządzeń do robót ziemnych, koparek, które ścierały beton na pył, a później sygnał
alarmowy, zapowiadający niebezpieczeństwo, prawdopodobne zawalenie się pobliskiego
budynku. Czekał, wszyscy czekali, a potem znów rozległ się chrzęst.
Poszedł na pobliską pocztę, by odebrać niedoręczoną korespondencję, następnie ruszył
na północ w kierunku zapór, myśląc, że być może niełatwo będzie złapać taksówkę w
Nowym Jorku w tych czasach, kiedy każdy szofer ma na imię Muhammad.
4
Ich separację cechowała pewna symetria, stałe zaangażowanie się obojga w równoległe
grupy. On miał swojego pokera, sześciu graczy, w śródmieściu, raz w tygodniu. Ona miała
swoje sesje literackie we wschodnim Harlemie, też cotygodniowe, popołudniami,
spotkania pięciu, sześciu, siedmiu kobiet i mężczyzn we wczesnym stadium choroby
Alzheimera.
Partie pokera się skończyły, gdy runęły wieże, sesje literackie zaś nabrały nowej
intensywności. Członkowie grupy siadali na rozkładanych krzesełkach w pokoju z
prowizorycznymi drzwiami ze sklejki w dużym ośrodku socjalnym. Od ścian w korytarzu
odbijał się jednostajny łomot i gwar. Dokoła biegały dzieci, dorośli uczestniczyli w
specjalnych zajęciach. Byli ludzie grający w; domino i ping-ponga, ochotnicy
przygotowujący posiłki dostarczane starszym mieszkańcom dzielnicy.
Grupę zapoczątkował psycholog kliniczny, który z czasem pozostawił Lianne
samodzielne prowadzenie tych spotkań, wymyślonych wyłącznie dla podniesienia morale.
Rozmawiali przez chwilę o wydarzeniach ze świata i z własnego życia, a potem rozdawała
notatniki w linię i długopisy i podsuwała temat, na który mogliby coś napisać, albo
proponowała, by sami jakiś wybrali. Jak pamiętam ojca, tego rodzaju rzeczy, albo Co
zawsze chciałem zrobić, ale nigdy nie zrobiłem, albo Czy moje dzieci wiedzą, kim jestem.
Pisali mniej więcej przez dwadzieścia minut, a potem każdy po kolei czytał głośno to, co
napisał. Czasem ją to przerażało, te pierwsze oznaki upośledzonej reakcji, luki i
potknięcia, ponure zwiastuny, które co jakiś czas napływały z umysłu zatracającego
czepliwe tarcie przesądzające o istnieniu jednostki. To się kryło w języku, w
przestawionych literach, zgubionym słowie na końcu mozolnego zdania. W charakterze
pisma, które rozlewało się w ściek. Lecz członkowie grupy przeżywali też tysiące dobrych
chwil, zyskawszy sposobność doświadczenia punktów przecięcia wglądu i pamięci, co
umożliwia akt pisania. Śmiali się często i głośno. Zagłębiali się w siebie, znajdując
opowieści, które toczyły się i kłębiły, i jakże naturalne wydawało się, że przedstawiają
historie o sobie samych.
Rosellen S. zobaczyła, jak w drzwiach staje jej ojciec, po trwającym cztery lata
zaginięciu. Brodaty, z ogoloną głową, bez jednej ręki. Miała dziesięć lat, kiedy to się stało,
a jego powrót opisała za pomocą zlepka potoczystych słów z intymnością czysto fizycznych
szczegółów i sennych wspomnień, które nie miały ze sobą żadnego oczywistego związku –
audycje radiowe, kuzyni o imieniu Luther, dwaj, i suknia, którą nosiła jej matka na czyimś
weselu – i słuchali, jak ona czyta półszeptem, „bez jednej ręki”, a Benny, siedzący po
sąsiedzku, zamknął oczy i bujał się przez cały czas. To jest ich pokój modlitwy, powiedział
Omar H. Przyzywają moc ostatecznego autorytetu. Nikt nie wiedział tego, co oni wiedzieli,
tutaj, w ostatniej jasnej minucie, zanim wszystko im się pozamyka.
Swoje teksty podpisywali imieniem i pierwszą literą nazwiska. To był pomysł Lianne,
może nieco pretensjonalny, uznała, jak gdyby byli postaciami w europejskiej powieści.
Byli zarówno postaciami, jak i autorami, mogli opowiedzieć, co chcieli, a resztę utulić w
ciszy. Kiedy Carmen G. czytała swoje wypracowania, lubiła ozdabiać je hiszpańskimi
wyrażeniami, aby uchwycić brzmieniowe sedno zdarzenia lub emocji. Benny T. nie znosił
pisania, uwielbiał mówić. Na spotkania przynosił ciasta, wielkie wypełnione galaretką
pęcherze, których nikt oprócz niego nie chciał tknąć. Hałas odbijał się echem w korytarzu,
dzieci grały na pianinie i perkusji, inne jeździły na wrotkach, głosy i akcenty dorosłych, ich
wielojęzyczna angielszczyzna rozchodząca się po budynku.
Członkowie grupy pisali o trudnych momentach, szczęśliwych wspomnieniach, córkach
stających się matkami. Anna – o objawieniu kryjącym się w samym pisaniu, jak to
wcześniej nie wiedziała, że potrafi wydobyć z siebie dziesięć słów, a teraz, proszę, aż się
z niej wylewają. To była Anna C., otyła kobieta z sąsiedztwa. Niemal wszyscy byli z
sąsiedztwa, Curtis B. najstarszy, lat osiemdziesiąt jeden, wysoki, milkliwy mężczyzna o
więziennej przeszłości i głosie, w trakcie czytania, mającym dźwięczność haseł w
Encyclopaedia Britannica, przez której wszystkie tomy przebrnął od deski do deski w
bibliotece zakładu karnego.
Był jeden temat, o którym chcieli pisać, stanowczo, wszyscy oprócz Omara H. Omar
zareagował nerwowo, ale w końcu się zgodził. Chcieli pisać o samolotach.
Gdy wrócił, w mieszkaniu nie było nikogo. Przejrzał pocztę. Na kilku przesyłkach jego
nazwisko zostało błędnie napisane, nic wyjątkowego, ale chwycił długopis z kubka przy
telefonie i popoprawiał. Nie wiedział, kiedy zaczął to robić ani dlaczego to robił. Nie było
powodu. Ale to przecież nie on, z przekręconym nazwiskiem, więc był powód. Zrobił to za
pierwszym razem i potem robił dalej i może zrozumiał na jakimś poziomie gadziej
percepcji, że musi to robić i będzie robił przez następne lata, aż po dziesięciolecia. Nie
poukładał sobie tej przyszłości w wyraźne kategorie, ale prawdopodobnie była obecna,
rezonując pod czaszką. Nigdy nie poprawiał pisowni na przesyłkach będących wyraźnie
podrzędną reklamową masówką. Niewiele brakowało, aby to zrobił za pierwszym razem,
ale jednak nie. Pocztowe śmieci tworzono właśnie z tego powodu – żeby posortować
tożsamości świata w jedną, z czyimś błędnie napisanym nazwiskiem. W większości innych
wypadków poprawiał, najczęściej jedną literę w pierwszej sylabie nazwiska, które
brzmiało Neudecker, a potem rozcinał kopertę. Nigdy nie robił tego w czyjejś obecności.
Była to czynność, którą starannie ukrywał.
Szła przez park przy Washington Square, za studentem, który mówił „oby” do telefonu
komórkowego. Był jasny dzień, szachiści przy swoich stolikach, pod marmurowym lukiem
sesja zdjęciowa mody w toku. Mówili „oby”. Mówili „o mój boże”, z zachwytem i
odrobiną grozy. Zobaczyła młodą kobietę czytającą na ławce, w pozycji lotosu. Lianne
czytała kiedyś haiku, siedząc po turecku na podłodze, w tygodniach i miesiącach po śmierci
ojca. Pomyślała o wierszu Bashö, o pierwszej i trzeciej linijce. Drugiej nie bardzo
pamiętała. „Nawet w Kioto – tęsknię za Kioto”. Brakowało drugiej linijki, ale uznała, że
się bez niej obejdzie.
Pół godziny później była już na Grand Central, żeby odebrać matkę z pociągu. Nie
przychodziła tutaj ostatnio, nie przywykła więc do widoku policji, funkcjonariuszy
stanowych w zbitych grupkach i strażników z psami. Inne miejsca, pomyślała, inne światy,
zakurzone dworce, główne skrzyżowania, to rutynowe i zawsze takie będzie. Nie była to
przemyślana refleksja, raczej przebłysk, powiew pamięci, te miasta, które widziała, tłumy i
upał. Ale normalny porządek też był tutaj widoczny, turyści robiący zdjęcia, gorączkowa
bieganina ludzi dojeżdżających do pracy. Ruszyła do punktu informacyjnego, żeby
dowiedzieć się o numer peronu, kiedy coś zwróciło jej uwagę przy wylocie na Czterdziestą
Drugą Ulicę.
W pobliżu wejścia cisnęli się ludzie, po obu stronach, inni przepychali się przez drzwi,
nadal najwyraźniej pochłonięci czymś, co działo się na zewnątrz. Przedarła się na
zatłoczony chodnik. Auta hamowały, trąbiło kilka klaksonów. Przesunęła się wzdłuż
witryny sklepowej i spojrzała ku zielonej stalowej konstrukcji, która ciągnie się nad
Pershing Square, odcinkowi wiaduktu prowadzącego ruch samochodowy w obu kierunkach
wokół dworca.
Wisiał tam mężczyzna, nad ulicą, do góry nogami. Miał na sobie urzędowy garnitur,
jedna noga zgięta, ręce po bokach. Uprząż zabezpieczająca była ledwo widoczna,
wyłaniając się spod nogawki wyprostowanej nogi, przypięta do ozdobnej balustrady
wiaduktu.
Słyszała o nim, performerze zwanym Spadającym Człowiekiem. Pokazał się kilkakrotnie
w ostatnim tygodniu, niezapowiedziany, w różnych częściach miasta, wisząc na takiej albo
innej konstrukcji, zawsze do góry nogami, w garniturze, krawacie i eleganckich półbutach.
Oczywiście to przywoływał, te porażające chwile w wieżach, kiedy ludzie spadali albo
zmuszeni byli skakać. Zwisał z balkonu hotelowego atrium, policja wyprowadziła go też z
sali koncertowej oraz dwóch albo trzech kamienic z tarasami i łatwo dostępnymi dachami.
Samochody ledwo się teraz poruszały. Ludzie krzyczeli na niego, oburzeni widowiskiem,
małpowaniem ludzkiej desperacji, ostatniego przelotnego tchnienia ciała i tego, co
mieściło. Mieściło uwagę świata, pomyślała. Była w tym straszna otwartość, coś, czego
nie widzieliśmy, pojedyncza spadająca postać, która ciągnie za sobą zbiorowy strach, że
ciało runie pośród nas. A teraz to, pomyślała, ten mały teatrzyk, wstrząsający na tyle, by
zatrzymać ruch uliczny, a ją zagnać z powrotem na dworzec.
Matka czekała przy wyjściu z peronu, na niższym poziomie, opierając się na lasce.
– Musiałam wyjechać – powiedziała.
– Myślałam, że zostaniesz jeszcze co najmniej tydzień. Tam jest lepiej niż tutaj.
– Chcę być u siebie.
– A Martin?
– Martin został. Ciągle się sprzeczamy. Chcę usiąść we własnym fotelu i poczytać moich
Europejczyków.
Lianne wzięła bagaż i pojechały ruchomymi schodami do głównej hali, weszły w
zakurzone światło wpadające ukosem przez wysokie lunety. Przy schodach wiodących na
wschodni balkon stało wokół przewodnika kilkanaście osób, patrzyli na sufit z
nieboskłonem, pozłacane konstelacje, obok strażnik z psem, i matka nie mogła się
powstrzymać od komentarza na temat jego munduru, w sercu Manhattanu moro do dżungli?
– Ludzie wyjeżdżają, a ty wracasz.
– Nikt nie wyjeżdża. Ci, którzy wyjeżdżają, nigdy tu tak naprawdę nie byli.
– Muszę przyznać, że o tym pomyślałam. Żeby wziąć Justina i wyjechać.
– Przestań, bo niedobrze mi się robi.
Nawet w Nowym Jorku, pomyślała. Oczywiście pomyliła drugą linijkę haiku. Wiedziała
o tym. Jakkolwiek brzmiała, była kluczowa w całym wierszu. „Nawet w Nowym Jorku –
tęsknię za Nowym Jorkiem”.
Poszły z matką przez halę i dalej przejściem, które wyprowadzi je trzy przecznice na
północ od głównego wejścia. Tam będzie płynny ruch uliczny, taksówki do złapania i ani
śladu człowieka wiszącego do góry nogami, w zastygłym upadku, dziesięć dni po
samolotach.
Ciekawe, prawda? Sypia z własnym mężem, trzydziestoośmioletnia kobieta z
trzydziestodziewięcioletnim mężczyzną, i ani jednego zdyszanego odgłosu współżycia. To
twój eksmąż, który oficjalnie nigdy nie był eks, obcy człowiek, za którego wyszłaś w innym
życiu. Ubierała się i rozbierała, on patrzył i nie patrzył. To było dziwne, ale ciekawe.
Żadne napięcie nie narastało. To było wyjątkowo ciekawe. Chciała go tutaj, obok, ale nie
czuła dyskomfortu sprzeczności ani samowyrzeczenia. Tylko czekała, to wszystko, duże
wyhamowanie w uznaniu tysiąca cierpkich dni i nocy, które niełatwo odłożyć ad acta.
Sprawa wymagała czasu. W normalnych warunkach to nie mogłoby się potoczyć w ten
sposób. Ciekawe, prawda, jak poruszasz się po sypialni, rutynowo prawie naga, i ten
szacunek, który okazujesz przeszłości, poważanie wobec jej uniesień błędnego rodzaju,
namiętności ciosów i ran.
Pragnęła kontaktu i on też.
Teczka była mniejsza niż normalnie, czerwonobrązowa, z mosiężnymi elementami, stała na
podłodze w szafie. Widział ją wcześniej, ale dopiero teraz zrozumiał, że nie jest jego. Nie
jest jego żony, nie jest jego. Widział ją, nawet niby umieścił ją w dawno utraconej
przestrzeni jako przedmiot we własnej ręce, prawej, przedmiot siwy od popiołu, ale
dopiero teraz się zorientował, jak się tutaj znalazła.
Wziął ją i zaniósł na biurko w gabinecie. Znalazła się tutaj, bo z nią przyszedł. To nie
jego teczka, a jednak zabrał ją z wieży i trzymał w dłoni, gdy stanął w drzwiach. Ona ją
potem umyła, to oczywiste, a teraz stał i patrzył na nią, skóra licowa o gruzłowatej
fakturze, ładnie wyświecona od używania, na jednej klamrze ślad przypalenia. Przeciągnął
kciukiem po grubo podszytej rączce, usiłując sobie przypomnieć, dlaczego wyniósł stamtąd
tę teczkę. Wcale się nie spieszył z otwarciem. Zaczął nawet myśleć, że nie chce tego
zrobić, ale nie wiedział dlaczego. Przesunął kłykciami po klapie z przodu i odpiął jeden
pasek. Słońce padło na mapę gwiazd na ścianie. Odpiął drugi.
Zobaczył słuchawki i odtwarzacz kompaktowy. Małą butelkę wody źródlanej. W
specjalnej kieszonce znajdował się telefon komórkowy, a w przegródce na wizytówki pół
batonu czekoladowego. Zauważył trzy uchwyty na pióra i jeden długopis. Była jeszcze
paczka kentów i zapalniczka. W pierwszej przedniej kieszeni znalazł soniczną szczoteczkę
do zębów w podróżnym etui i dyktafon cyfrowy, o bardziej opływowych kształtach niż jego
własny.
Beznamiętnie obejrzał przedmioty. To, co robił, było z jakiegoś powodu chorobliwie
niewłaściwe, ale czuł się tak zdystansowany do rzeczy w teczce, do sytuacji z teczką, że
prawdopodobnie nie miało to znaczenia.
W jednej kieszeni tkwił czysty notes w okładce ze sztucznej skóry. Znalazł kopertę ze
znaczkiem zaadresowaną do AT&T, brak nadawcy, oraz książkę w zamykanej na suwak
komorze, miękka oprawa, przewodnik dla kupujących używane samochody. Na płycie w
odtwarzaczu była składanka muzyki brazylijskiej.
W drugiej przedniej kieszeni znajdował się portfel z pieniędzmi, karty kredytowe i
prawo jazdy.
Tym razem pojawiła się w piekarni, matka Rodzeństwa. Weszła tuż po Lianne i dołączyła
do kolejki, odebrawszy numerek z automatu na ladzie.
– Zastanawia mnie ta lornetka. Z niego nie jest znowu taki towarzyski dzieciak.
Uśmiechnęła się do Lianne, serdecznie i nieszczerze, dokoła aromat lukrowanych
ciastek, spojrzenie między matkami, że niby obie wiemy, że nasze dzieci mają własne
wielkie jaśniejące światy, do których nie dopuszczają rodziców.
– Bo ostatnio w ogóle się z nią nie rozstaje. Zastanawiałam się, czy może coś pani
powiedział, cokolwiek.
Lianne nie miała pojęcia, o czym mówi ta kobieta. Zajrzała w czerwoną, nalaną twarz
mężczyzny za ladą. Nie znalazła tam odpowiedzi.
– Pożycza ją moim dzieciom, więc nie o to chodzi, poza tym mąż obiecał kupić im taką,
aleśmy na razie nie mieli okazji, wie pani, lornetka nie jest najważniejsza, a moja Katie
zrobiła się taka superskryta, jej brat też, jej brat jest lojalny aż do przesady.
– Chodzi pani o to, co podpatrują za zamkniętymi drzwiami?
– Myślałam, że może Justin coś powiedział.
– To chyba nic ważnego, co? Może obserwują myszołowy. Słyszała pani o tych
rdzawosternych.
– Nie, to ma zdecydowanie coś wspólnego z Billem Lawtonem. Jestem tego pewna, bez
dwóch zdań, bo ta lornetka to część tego ich syndromu konspiracji, w który popadli.
– Billem Lawtonem?
– No tak. To ten człowiek, o którym pani mówiłam.
– Nie wydaje mi się – odparła Lianne.
– To właśnie jest ta ich tajemnica. Słyszałam to nazwisko, ale nic więcej. No i
myślałam, że może Justin coś mówił. Bo moje dzieci kompletnie się zamykają, kiedy
poruszam ten temat.
Nie wiedziała, że Justin zabiera lornetkę do Rodzeństwa. Właściwie to nie była jego
lornetka, jednak Lianne doszła do wniosku, że nie ma nic złego w tym, że używa jej bez
pozwolenia. A może jest? – pomyślała, czekając, aż sprzedawca wywoła jej numer.
– Nie uczą się przypadkiem o ptakach w szkole?
– Ostatnim razem mówiła pani, że o chmurach.
– Pewnie się pomyliłam. Ale z całą pewnością uczą się o ptakach, o ptasich głosach i
środowisku – powiedziała Lianne do kobiety. – Chodzą na wycieczki do Central Parku.
Uświadomiła sobie, jak bardzo nie cierpi stania w kolejce z numerkiem w ręku.
Nienawidziła tego reżimu przydzielanych numerków, narzuconego rygorystycznie, w
ciasnej przestrzeni, gdzie na końcu tego korowodu nie czeka nic więcej oprócz małego
białego pudełka ciasteczek przystrojonego kokardką.
Nie wiedział, co go obudziło. Leżał z otwartymi oczami, myślami biegnąc w mrok. A
potem usłyszał, napływało od schodów korytarzem, gdzieś z niższego piętra, muzyka, i
zaczął słuchać uważnie, ręczne bębenki i instrumenty strunowe, i zmasowane głosy w
ścianach, ale łagodne, z pozoru odległe, po drugiej stronie doliny, jak się wydawało,
mężczyźni wyśpiewujący modlitwę, głosy chóralnie chwalące Boga.
Allach-uu Allach-uu Allach-uu
W pokoju Justina do krawędzi stołu przytwierdzona była staroświecka temperówka. Lianne
stała w drzwiach i patrzyła, jak on wkłada po kolei kredki w otwór i kręci korbką. Miał
czerwono-niebieskie, firmy Cedar Pointę, Dixon Trimlines, okazy retro od Eberharda
Fabera. Były ołówki z hoteli w Zurychu i Hongkongu. Były ołówki wystrugane z kory,
chropawe i guzowate. Miał kredki ze sklepu dla artystów w Muzeum Sztuki Współczesnej.
Miał Mirado Black Warriors. Miał kredki ze sklepu w SoHo, w których oprawie wyryto
tajemne inskrypcje po tybetańsku.
W pewien sposób to było straszne, wszystkie te fragmentaryczne oznaki statusu
wypływające w pokoju małego dziecka.
Lubiła patrzeć, jak po temperowaniu zdmuchuje mikroskopijne strużyny z czubka kredki.
Gdyby robił to przez cały dzień, przez cały dzień by patrzyła, kredka za kredką. Kręcił i
dmuchał, kręcił i dmuchał, rytuał bardziej namaszczony i prawy niż oficjalne parafowanie
dokumentów państwowych przez jedenastu ludzi z orderami.
– Co? – spytał, gdy zobaczył, że ona mu się przygląda.
– Dziś rozmawiałam z matką Katie. Katie i tego jak-mu-tam. Powiedziała mi o lornetce.
Wstał i patrzył na nią, z kredką w ręku.
– Katie i tego jak-mu-tam.
– Roberta – rzekł.
– Matką jej młodszego brata Roberta. I jego starszej siostry Katie. Mówiła mi o tym
człowieku, o którym we troje rozmawiacie. Czy nie powinnam o czymś wiedzieć?
– Jakim człowieku?
– Jakim człowieku. Jaka lornetka. Uważasz, że wolno ci bez pozwolenia wynosić
lornetkę z domu?
Stał i patrzył. Miał jasne włosy, po ojcu, i swoistą posępność ciała, powściągliwość,
swoją własną, która nadawała mu niesamowitą dyscyplinę w grach, w sportach fizycznych.
– Ojciec ci pozwolił?
Stał i patrzył.
– Co jest takiego interesującego w widoku z ich pokoju? Chyba możesz mi powiedzieć?
Oparła się o drzwi, gotowa tkwić tam przez trzy, cztery, pięć dni – zamknięta w
kontekście rodzicielskiej mowy ciała – albo do chwili, gdy doczeka się odpowiedzi.
Odsunął jedną rękę od tułowia, odrobinę, tę bez ołówka, wnętrzem dłoni do góry, i
minimalnie zmienił wyraz twarzy, tworząc łukowatą wklęsłość między podbródkiem i
dolną wargą, jakby starcza niema wersja jego własnej reakcji, którą było pierwsze słowo
„Co?”.
Siedział bokiem przy stole, lewa ręka ułożona wzdłuż krawędzi blatu, dłoń zwisająca nad
prostopadłą krawędzią, zaciśnięta w delikatną pięść. Podniósł samą dłoń, bez podnoszenia
ręki, i trzymał ją w powietrzu przez pięć sekund. Zrobił tak dziesięć razy.
To było ich określenie, „delikatna pięść”, określenie z ośrodka rehabilitacyjnego, użyte
w instrukcjach.
Sesje okazały się skuteczne, cztery razy dziennie, rozciąganie nadgarstka, skręcanie
łokcia. To były rzeczywiste środki zaradcze na uraz, którego doznał w wieży, w
spadającym chaosie. To nie rezonans magnetyczny ani zabieg chirurgiczny przybliżyły go
do zdrowia. To był ten skromny program w domu, liczenie sekund, liczenie powtórzeń,
pory dnia zarezerwowane na sesje, lód, który stosował po każdym zestawie ćwiczeń.
Byli martwi i okaleczeni. On sam doznał lekkiego urazu, a powodem tych wysiłków
wcale nie była rozerwana chrząstka. Był nim chaos, lewitacja sufitów i podłóg, głosy
duszące się w dymie. Siedział w głębokim skupieniu, pracując nad pozycjami ręki, dłoń
zgięta ku podłodze, dłoń zgięta ku sufitowi, przedramię płasko na stole, w niektórych
układach kciuk wyprostowany do góry, niećwicząca ręka użyta do wykonania nacisku na
rękę ćwiczącą. Mył szynę w ciepłej wodzie z mydłem. Nie regulował jej bez konsultacji z
terapeutą. Czytał instrukcje. Zacisnął dłoń w łagodną pięść.
Jack Glenn, jej ojciec, nie chciał się poddać długotrwałemu naporowi demencji starczej.
Wykonał kilka telefonów ze swojej chaty w New Hampshire, a potem zabił się z karabinu
sportowego. Nie znała szczegółów. Miała dwadzieścia dwa lata, kiedy to się stało, i nie
wypytała miejscowych policjantów. Czy w ogóle jakikolwiek szczegół byłby do
zniesienia? Nieuchronnie jednak się zastanawiała, czy to ten karabin, który znała, który
pozwalał jej brać do ręki, z którego pozwalał jej mierzyć, ale nie strzelać, wtedy gdy
poszła z nim do lasu, jako czternastolatka, na podjęte bez większego przekonania
polowanie na szkodniki. Była dziewczynką z miasta i nie za bardzo wiedziała, co to są
szkodniki, ale wyraźnie zapamiętała, co jej powiedział tamtego dnia. Lubił mówić o
budowie samochodów wyścigowych, motocykli, sztucerów myśliwskich, o tym, jak te
rzeczy działają, a ona lubiła słuchać. To był wyraz dystansu między nimi, że słuchała tak
gorliwie, wiecznych mil, tygodni, miesięcy.
Dźwignął broń i rzekł:
– Im krótsza lufa, tym mocniejszy grzmot z rury.
Siła tego wyrażenia, „grzmot z rury”, niosła się przez lata. Wiadomość o śmierci ojca
zdawała się mknąć na grzbiecie tych trzech słów. To były okropne słowa, ale próbowała
sobie wmówić, że zdobył się na akt odwagi. O wiele za wcześnie. Jest czas, zanim choroba
weźmie górę, ale Jack zawsze respektował pierdolone niedoróbki w dziele natury i uznał,
że sprawa została przypieczętowana. Chciała wierzyć, że karabin, z którego się zabił, to
ten, który oparł na jej ramieniu pośród kęp modrzewi i świerków w strugach światła
tamtego dnia na północy.
Martin objął ją w drzwiach, uroczyście. Przebywał gdzieś w Europie, kiedy nastąpiły
ataki, a jak wznowiono połączenia, nieregularne, wrócił jednym z pierwszych samolotów.
– Nic już nie wydaje się przesadne – powiedział. – Nic mnie nie zaskakuje.
Matka była w sypialni, ubierała się na dzień, wreszcie, w południe, a Martin
przechadzał się po pokoju, oglądając rzeczy, wkraczając między zabawki Justina,
zauważając zmiany w ułożeniu przedmiotów.
– Gdzieś w Europie. Właśnie tak o tobie myślę.
– Chyba że jestem tutaj – odparł.
Wyprostowana dłoń, mała rzeźba z brązu, zwykle na bambusowym stoliku, stała teraz na
stoliku z giętego żelaza, obładowanym książkami, obok okna, a ścienne dzieło Nevelson
zastąpiła fotografia Rimbauda.
– Nawet jak tutaj jesteś, myślę o tobie, że jesteś w drodze z jednego odległego miasta do
innego odległego miasta, a żadne z nich nie ma kształtu ani formy.
– To właśnie ja, człowiek bezkształtny – odrzekł.
Rozmawiali o wydarzeniach. Rozmawiali o tym, o czym rozmawiali wszyscy. Ruszył za
nią do kuchni, gdzie nalała mu piwa. Nalała i rozmawiała.
– Ludzie czytają wiersze. Ludzie, których znam, czytają wiersze, żeby złagodzić szok i
ból, żeby zyskać trochę przestrzeni, żeby coś pięknego w języku przyniosło im otuchę albo
uspokojenie – powiedziała. – Ja nie czytam wierszy. Czytam gazety. Wciskam głowę
między strony, złoszczę się, dostaję szału.
– Jest inne podejście, polegające na zgłębieniu sprawy. Odsunąć się o krok i zbadać
elementy – rzekł. – Na zimno, klarownie, jeśli umiemy. Nie pozwolić, żeby to nas
powaliło. Zobaczyć to, zmierzyć.
– Zmierzyć.
– Jest zdarzenie, jest pojedynczy człowiek. Zmierzyć to. Wyciągnąć z tego naukę.
Zobaczyć to. Stanąć na równi.
Martin Ridnour był marszandem, kolekcjonerem, być może inwestorem. Lianne nie
wiedziała, co dokładnie robi ani jak to robi, ale podejrzewała, że kupuje dzieła sztuki i
odsprzedaje błyskawicznie z dużym zyskiem. Lubiła go. Mówił z wyraźnym akcentem,
posiadał apartament tutaj i biuro w Bazylei. Spędzał czas w Berlinie. Miał żonę w Paryżu
albo nie miał.
Wrócili do salonu, on ze szklanką w jednej ręce, butelką w drugiej.
– Chyba nie wiem, o czym mówię – rzekł. – Ty mów, ja będę pił.
Miał nadwagę, ale nie sprawiał wrażenia, że skapcaniał od wygodnego życia. Na ogół
cierpiał na jet-lag, był bardziej lub mniej nieumyty, w dość znoszonym garniturze, pozując
na starego poetę na wygnaniu, jak powiedziała matka. Nie całkiem łysy, z cieniem siwej
szczeciny na głowie i brodą, która wyglądała na dwutygodniową, w większości siwą i
niepielęgnowaną.
– Zadzwoniłem do Niny dziś rano, gdy przyjechałem. Wyjeżdżamy na tydzień albo dwa.
– Dobry pomysł.
– Znalazłem ładny stary dom w Connecticut, nad morzem.
– Umiesz załatwiać sprawy.
– Owszem, tym się zajmuję.
– Mam pytanie, bez związku. Nie musisz odpowiadać. Pytanie znikąd.
Spojrzała na niego, stojącego za fotelem przy przeciwległej ścianie, popijającego ze
szklanki.
– Czy wy uprawiacie seks? To nie moja sprawa. Ale czy możecie? Biorąc pod uwagę, że
miała operację kolana. Ona nie ćwiczy.
Ruszył ze szklanką i butelką do kuchni, odpowiadając z lekkim rozbawieniem przez
ramię:
– Ona nie uprawia seksu kolanem. Obchodzimy kolano. Jest bardzo wrażliwe. Ale
omijamy je.
Czekała, aż wróci.
– To nie moja sprawa. Ale wydaje mi się, że u niej następuje wycofanie. No i tak się
zastanawiam.
– A ty? – spytał. – I Keith? Wrócił do ciebie. To prawda?
– Równie dobrze może jutro odejść. Nikt nie wie.
– Ale mieszka u ciebie.
– Jest za wcześnie. Nie wiem, co będzie. Owszem, śpimy razem, jeśli o to pytasz. Ale
tylko w podstawowym znaczeniu tego słowa.
Okazał żartobliwe zainteresowanie.
– Dzielicie łoże – powiedział. – Niewinnie.
– Tak.
– Podoba mi się. Ile to już nocy?
– Pierwszą spędził w szpitalu na obserwacji. A potem wszystkie, ile ich tam było. Mamy
poniedziałek. Sześć dni, czyli pięć nocy.
– Będę prosił o sprawozdania z rozwoju sytuacji.
Z Keithem rozmawiał zaledwie parę razy. On był Amerykaninem, a nie nowojorczykiem,
nie należał do elity Manhattanu, grupy utrzymywanej przy życiu przez kontrolowane
rozmnażanie się. Martin usiłował wyrobić sobie pojęcie o odczuciach młodszego
mężczyzny w odniesieniu do polityki i religii, głosu i zachowań serca kraju. Dowiedział
się tylko tyle, że Keith miał kiedyś pitbulla. To zdawało się coś oznaczać, pies, który jest
samymi szczękami i czaszką, amerykańska rasa, stworzona do walki i zabijania.
– Może niedługo będziecie mieli okazję znowu porozmawiać – powiedziała.
– Pewnie o kobietach.
– O matce i córce. O wszystkich nieprzyjemnych szczegółach.
– Lubię Keitha. Opowiedziałem mu kiedyś historyjkę, która mu się spodobała. O
karciarzach. On oczywiście też jest karciarzem. O karciarzach, których znałem, o układzie
miejsc, który utrzymywali w swoich cotygodniowych spotkaniach przez prawie pół wieku.
Nawet dłużej tak naprawdę. Spodobała mu się.
Weszła matka, Nina, w ciemnej spódnicy i białej bluzce, wspierając się laską. Martin
objął ją na chwilę, a potem patrzył, jak ona osuwa się na fotel, powoli, w serii
fragmentarycznych ruchów.
– Takie stare wojny toczymy – powiedziała. – W ostatnich dniach straciliśmy tysiąc lat.
Martina nie było przez miesiąc. Widział ostatni etap transformacji, wchłonięcie przez nią
starości, wystudiowaną pozę, która bez trudu przeplata się z samym faktem. Lianne poczuła
smutek przez wzgląd na niego. Czy matka posiwiała jeszcze bardziej? Może zażywa za
dużo środków przeciwbólowych? Czy miała mały udar na konferencji w Chicago? I
wreszcie, czy on kłamie w sprawie ich współżycia? Jej umysł jest w świetnej formie. Ona
niełatwo wybacza sobie normalne przypadki erozji, że czasem zapomni nazwiska albo
gdzie dopiero co, przed paroma sekundami, położyła jakiś przedmiot. Ale jest wyczulona
na to, co ważne, na szeroki kontekst, na inne stany bycia.
– Powiedz nam, co ludzie robią w Europie.
– Są mili dla Amerykanów – odparł.
– Powiedz nam, co kupiłeś i sprzedałeś.
– Mogę wam tylko powiedzieć, że rynek sztuki czeka stagnacja. Tu i ówdzie coś się
dzieje w sektorze współczesnych mistrzów. Poza tym perspektywy są ponure.
– Współczesnych mistrzów – rzekła Nina. – Ulżyło mi.
– Dzieło sztuki jako trofeum.
– Ludzie potrzebują trofeów.
Wydawało się, że jej sarkazm dodał mu otuchy.
– Ledwo postawiłem nogę za progiem. Przez granicę, właściwie. I co ona robi?
Przyprawia mnie o żałość.
– Taka jej rola – odpowiedziała Lianne.
Znali się oboje od dwudziestu lat, Martin i Nina, kochankowie przez większość tego
czasu, Nowy Jork, Berkeley, gdzieś w Europie. Lianne zdawała sobie sprawę, że
asekurancka postawa, którą niekiedy przyjmował, jest częścią ich prywatnego sposobu
obcowania ze sobą, a nie skazą wynikającą z czegoś głębszego. Nie był człowiekiem
bezkształtnym, za jakiego chciał uchodzić, ani fizyczną imitacją. W rzeczywistości
nieustępliwy, w pracy inteligentny, ujmujący wobec niej, szczodry dla matki. Te dwie
martwe natury Morandiego były prezentem od Martina. Fotografie paszportowe na
przeciwległej ścianie też pochodziły od niego, z jego kolekcji, postarzałe dokumenty,
ostemplowane i wyblakłe, historia mierzona w calach, także piękne.
– Kto chce jeść? – spytała Lianne.
Nina chciała palić. Bambusowy stolik stał teraz obok jej fotela, z popielniczką,
zapalniczką i paczką papierosów.
Matka zapaliła. Lianne patrzyła, doznając znajomego i odrobinę bolesnego uczucia, bo
Nina w pewnym momencie zaczęła ją uważać za niewidzialną. W tym umiejscowiona była
pamięć, w sposobie, w jaki zamknęła i odłożyła zapalniczkę, w geście ręki i snującym się
dymie.
– Martwe wojny, święte wojny. Jutro na niebie może ukazać się Bóg.
– Czyj Bóg by to był? – spytał Martin.
– Kiedyś Bóg był Żydem z miasta. Teraz wrócił na pustynię.
Studia miały doprowadzić Lianne do głębszej wiedzy naukowej, poważnej pracy w
dziedzinie języka i historii sztuki. Podróżowała po Europie i większości krajów Bliskiego
Wschodu, ale koniec końców to była turystyka, płytkie przyjaźnie, powierzchowne
poznawanie religii, instytucji, języków, sztuki, a przynajmniej tak mówiła Nina Bartos.
– To czysta panika. Atakują z paniki.
– Tak, o tyle to może być prawda – odparł. – Bo uważają, że świat to choroba. Ten
świat, to społeczeństwo, nasze. Choroba, która się rozszerza.
– Nie mogą liczyć na osiągnięcie żadnych celów. Nie wyzwalają narodu, nie obalają
dyktatora. Zabijają niewinnych, tylko tyle.
– Zadają cios dominacji tego kraju. Osiągają to, pokazują, jak bezbronne może być
wielkie mocarstwo. Mocarstwo, które się wtrąca, okupuje.
Mówił cicho, patrząc w dywan.
– Jedna strona ma kapitał, siłę roboczą, zaawansowaną technikę, armie, agencje, miasta,
prawa, policję i więzienia. Druga strona ma paru ludzi pragnących umrzeć.
– Bóg jest wielki – powiedziała.
– Zapomnij o Bogu. To kwestia historii. To polityka i ekonomia. Wszystko, co wpływa
na życie, na miliony ludzi, wywłaszczonych, na ich egzystencję, ich świadomość.
– To nie historia zachodniej dominacji niszczy te społeczeństwa. To ich własna historia,
ich własna mentalność. Żyją w zamkniętym świecie, z wyboru, z konieczności. Nie
rozwijają się, bo nie chcą albo nie próbują.
– Używają języka religii, owszem, ale nie to ich napędza.
– Napędza ich panika.
Gniew matki przytłumiał jej własny. Uległa temu. W twarzy Niny zobaczyła twardą
nieprzejednaną furię i poczuła tylko smutek, słysząc, jak tych dwoje ludzi, złączonych
duchem, zajmuje silnie przeciwstawne stanowiska.
Ale potem Martin spuścił z tonu, znów mówiąc cichym głosem:
– Zgoda, tak, może to i prawda.
– Obwiniają nas. Obwiniają nas o własne porażki.
– Zgoda, tak. Ale to nie jest atak na jeden kraj ani jedno czy dwa miasta. Teraz celem
jesteśmy wszyscy.
Wciąż rozmawiali, kiedy Lianne wyszła z pokoju dziesięć minut później. Stanęła w
łazience i spojrzała w lustro. Ta chwila wydala jej się fałszywa, jak scena z filmu, kiedy to
poprzez patrzenie w lustro bohaterka próbuje zrozumieć, co się dzieje w jej życiu.
Myślała, Keith żyje.
Keith żył od sześciu dni, od chwili, gdy stanął w drzwiach, i co to dla niej znaczy, jaki to
będzie miało wpływ na nią i jej syna?
Umyła twarz i ręce. Podeszła do szafki, wyjęła świeży ręcznik i się wytarła. Wrzuciła
ręcznik do kosza z brudną bielizną i spuściła wodę w sedesie. Nie dlatego, by tamci dwoje
myśleli, że wyszła z naglącego powodu. W salonie nie było słychać spuszczanej wody.
Zrobiła to, bezsensownie, dla samej siebie. Być może miało to wyznaczyć koniec przerwy,
wyprowadzić ją stąd.
Co ja tu robię? Zachowuję się jak dziecko, pomyślała.
Kiedy wróciła, rozmowa zaczęła przygasać. On miał więcej do powiedzenia, Martin, ale
uznał zapewne, że to nieodpowiedni moment, nie teraz, za wcześnie, więc podszedł do
obrazu Morandiego na ścianie.
Zaledwie parę sekund później Nina zapadła w lekki sen. Zażywała w koło lekarstwa,
mistyczny krąg, rytualny układ godzin i dni wyrażony w tabletkach i kapsułkach, kolorach,
kształtach i dawkach. Lianne ją obserwowała. Niełatwo było patrzeć na matkę tak idealnie
dopasowaną do mebla, zrezygnowaną i nieruchomą, kobietę, dzięki której narodziło się
słowo „piękno”, energicznego arbitra życia własnej córki, zawsze w pogotowiu, oraz tego,
co budzi podziw w sztuce, ideach, przedmiotach, twarzach mężczyzn i kobiet, umyśle
dziecka. Wszystko zwiędło do jednego ludzkiego oddechu.
Matka chyba teraz nie umiera, co? Rozchmurz się, pomyślała.
Wreszcie Nina otworzyła oczy i obie kobiety patrzyły na siebie. To była przeciągła
chwila i Lianne nie wiedziała, nie umiała ubrać w słowa tego, co je łączyło. Albo
wiedziała, lecz nie potrafiła nazwać nakładających się na siebie emocji. To było to, co
istniało między nimi, to znaczy każda minuta spędzona razem i osobno, to, co znały i czuły i
co nadejdzie później, w następnych minutach, dniach, latach.
Martin stał przed obrazem.
– Patrzę na te przedmioty, przedmioty kuchenne, ale wyjęte z kuchni, uwolnione od
kuchni, od domu, wszystkiego co praktyczne. I chyba ciągle przebywam w innej strefie
czasowej. Chyba jestem bardziej skołowany niż zwykle po długim locie – powiedział i
urwał. – Bo ciągle widzę wieże na tym obrazie.
Lianne podeszła do niego. Obraz ukazywał siedem lub osiem przedmiotów, wyższe
usytuowane na tle ciemnopopielatych maźnięć. Pozostałymi były stłoczone pudełka i puszki
po herbatnikach, umieszczone na ciemniejszym tle. Pełna kompozycja, w zmiennej
perspektywie i przeważnie przygaszonych barwach, tchnęła dziwną oszczędną mocą.
Patrzyli razem.
Dwa wyższe przedmioty były ciemne i ponure, z szarawymi plamkami i smugami, jeden
częściowo zasłonięty przez butelkę o długiej szyjce. Butelka była butelką, białą. To
właśnie o tych dwóch ciemnych przedmiotach, zbyt niewyraźnych, by je nazwać, mówił
Martin.
– I co widzisz? – spytał.
Widziała to co on. Widziała wieże.
5
Wszedł do parku przez Bramę Inżynierów, gdzie rozciągali się i wyginali biegacze przed
wyruszeniem w trasę. Dzień byt ciepły i bezwietrzny; skierował się drogą, która ciągnęła
się wzdłuż ścieżki dla koni. Zmierzał w konkretne miejsce, lecz wcale się nie spieszył,
żeby tam dotrzeć. Patrzył na starszą kobietę na ławce, która myślała o czymś odległym,
przyciskając do policzka bladozielone jabłko. Droga była zamknięta dla samochodów i
pomyślał, że do parku przychodzi się po to, żeby zobaczyć ludzi, tych, którzy na ulicach są
cieniami. Z lewej byli biegacze, na trasie wokół jeziorka, inni z przodu na ścieżce dla koni,
i jeszcze więcej na drodze, mężczyźni z hantlami, w biegu, i kobiety biegnące za
spacerówkami, pchające dzieci, i biegacze z psami na smyczach. Do parku przychodzi się
po to, żeby zobaczyć psy, pomyślał.
Droga skręciła na zachód i minęły go trzy dziewczyny ze słuchawkami, na rolkach.
Opadła go zwyczajność, normalnie niezauważana, osobliwie, wywołując niemal wrażenie
snu. Niósł teczkę i teraz zapragnął zawrócić. Przeciął stok i przeszedł obok kortów
tenisowych. Do ogrodzenia przywiązane były trzy konie, hełmy policyjne przypięte do
siodeł. Obok przebiegła kobieta, rozmawiając z kimś, smutno, przez telefon komórkowy, i
chciał rzucić teczkę do jeziorka, i wrócić do domu.
Mieszkała w budynku tuż przy Amsterdam Avenue i pokonał na piechotę sześć pięter w
drodze do jej drzwi. Sprawiała wrażenie niepewnej, gdy wpuszczała go do środka, a
nawet, o dziwo, ostrożnej, więc zaczął tłumaczyć, tak samo jak przez telefon dzień
wcześniej, że nie zamierzał się ociągać z oddaniem teczki. Ona bąknęła coś o kartach
kredytowych w portfelu, że ich nie unieważniła, ponieważ, no cóż, wszystko przepadło,
pogrzebane pod gruzami, i przestali mówić, a potem znowu zaczęli, jednocześnie, aż
wreszcie wykonała mały daremny gest. Postawił teczkę na krześle przy drzwiach i
podszedł do kanapy, mówiąc, że może zostać tylko chwilę.
Była Murzynką o dość jasnej karnacji, w jego wieku albo coś koło tego, z wyglądu
łagodną, przy kości.
Powiedział:
– Kiedy znalazłem pani nazwisko w teczce, kiedy już znalazłem pani nazwisko i
sprawdziłem w książce telefonicznej, i zobaczyłem, że pani jest w spisie, i właśnie
wybierałem numer, wtedy dopiero przyszło mi to do głowy.
– Wiem, co pan chce powiedzieć.
– Pomyślałem, dlaczego ja to robię bez sprawdzenia, czy ta osoba w ogóle żyje?
Nastąpiła przerwa i uświadomił sobie, jak cicho ona się odezwała w trakcie jego
rwanych wyjaśnień.
– Mam herbatę ziołową – powiedziała. – Albo wodę gazowaną, jeśli pan woli.
– Woda gazowana. Woda źródlana. W teczce jest mała butelka. Niech pomyślę. Poland
Spring.
– Poland Spring.
– Nieważne, ale gdyby pani sprawdziła, co jest w środku...
– Ależ skąd. Nie, nie – odparła półszeptem.
Stała w drzwiach do kuchni. Za oknami szumiał cicho ruch samochodowy.
Rzekł:
– Bo widzi pani, nie wiedziałem, że ją mam. To nawet nie chodzi o to, że zapomniałem.
Raczej w ogóle nie wiedziałem.
– Chyba nie znam pańskiego imienia.
– Keith?
– Mówił mi pan?
– Tak, chyba tak.
– Pański telefon tak mnie zaskoczył.
– Mam na imię Keith.
– Pracował pan u Prestona Webba?
– Nie, piętro wyżej. W małej firmie o nazwie Royer Properties.
Stał już, gotów do wyjścia.
– Preston tak się rozwija. Myślałam, że może po prostu nie wpadliśmy na siebie.
– Nie, to Royer. Jesteśmy zdziesiątkowani.
– My czekamy, co będzie, gdy przeniesiemy się do nowej siedziby. Nie myślę o tym za
dużo.
Zapadło milczenie.
Powiedział:
– My byliśmy Royer and Stans. Potem Stans został oskarżony.
Wreszcie ruszył do drzwi i wziął teczkę. Przystanął, sięgnął ręką do klamki i spojrzał na
tę kobietę, a ona się uśmiechnęła z głębi pokoju.
– Dlaczego to zrobiłem?
– Nawyk – odparła.
– O mało nie wyszedłem z pani własnością. Znowu byłoby to samo. Pani bezcenne,
rodowe dziedzictwo. Pani telefon komórkowy.
– Właśnie. Przestałam go potrzebować, gdy go nie miałam.
– Pani szczoteczka do zębów. Pani papierosy.
– O Boże, nie, moja wstydliwa tajemnica. Ale ograniczam do czterech dziennie.
Zaprosiła go z powrotem na kanapę szerokim gestem ręki, machnięciem ręki gliniarza na
skrzyżowaniu, nakazującego jechać dalej.
Podała herbatę i talerz cukrowych ciastek. Nazywała się Florence Givens. Postawiła
krzesło kuchenne po drugiej stronie stolika i usiadła na ukos.
Powiedział:
– Wiem o tobie wszystko. Soniczna szczoteczka do zębów. Myjesz zęby falami
dźwiękowymi.
– Jestem zwariowana na punkcie gadżetów. Uwielbiam takie rzeczy.
– A dlaczego masz lepszy dyktafon, niż ja miałem?
– Użyłam go chyba ze dwa razy.
– Ja swojego używałem, ale nie odsłuchiwałem nigdy. Lubiłem tylko do niego mówić.
– I co mówiłeś?
– Nie wiem. Moi rodacy...
– Myślałam, że wszystko przepadło z kretesem. Nawet nie zgłosiłam utraty prawa jazdy.
Właściwie to niczego nie zrobiłam, tylko siedziałam w tym pokoju.
Godzinę później wciąż rozmawiali. Ciasteczka były małe i okropne, ale ciągle zagryzał,
nieświadomie, zjadając tylko pierwszy drobny kęs i zaśmiecając talerz rozkruszonymi
kawałkami.
– Byłam przy swoim boksie i usłyszałam zbliżający się samolot, ale dopiero jak mną
rzuciło. To się stało tak szybko.
– Jesteś pewna, że słyszałaś samolot?
– Siła uderzenia rzuciła mnie na podłogę i usłyszałam samolot. Myślę, że wtedy
zraszacze, próbuję sobie przypomnieć zraszacze. Wiem, że w którymś momencie byłam
przemoczona, cała mokra.
Zrozumiał, że nie zamierzała tego powiedzieć. Zabrzmiało intymnie, to, że była cała
mokra, i musiała zamilknąć na chwilę.
Czekał.
– Zadzwonił mój telefon. Byłam przy biurku, nie wiem, żeby po prostu usiąść, uspokoić
się, no i odbieram telefon. No i rozmawiamy, jakoś tak, cześć, tu Donna. Moja przyjaciółka
Donna. Pytam, słyszałaś to? Dzwoniła z domu, w Filadelfii, żeby porozmawiać o wizycie.
A ja spytałam, słyszałaś to?
Opowiadała powoli, przypominając sobie w trakcie mówienia, przerywając często, żeby
popatrzeć w przestrzeń, zobaczyć to od nowa, zwalone sufity i zablokowane klatki
schodowe, dym, zawsze dym, i przewrócona ściana, z gipsu, milknąc, żeby znaleźć
właściwe słowo, a on czekał i patrzył.
Była odurzona i zatraciła poczucie czasu, powiedziała.
Gdzieś ciekła czy skapywała woda, płynęła skądś.
Mężczyźni zrywali koszule i obwiązywali nimi twarze, koszule jako maski chroniące
przed dymem.
Zobaczyła kobietę ze spalonymi włosami, spalonymi i dymiącymi, ale teraz właściwie
nie jest pewna, czy to widziała, czy słyszała, jak ktoś mówił.
Czasem musieli iść po omacku, dym taki gęsty, ręka na ramieniu osoby z przodu.
Zgubiła buty albo zrzuciła i gdzieś była woda, w pobliżu, jakby strumień spływał z gór.
Na schodach zrobił się tłok, szło się powoli, bo ludzie nadchodzili z innych pięter.
– Ktoś powiedział astma. Teraz, gdy o tym mówię, trochę mi się przypomina. Astma,
astma. Kobieta, jakby zdesperowana. Spanikowane twarze. I właśnie wtedy chyba
upadłam, przewróciłam się. Zleciałam pięć, sześć schodków, na półpiętro, spadłam,
jakbym się potknęła, i mocno się uderzyłam.
Chciała mu opowiedzieć o wszystkim. Było to dla niego jasne. Może zapomniała, że tam
był, w wieży, albo może właśnie dlatego chciała mu opowiedzieć. Zdawał sobie sprawę,
że nie mówiła o tym, z takim przejęciem, nikomu innemu.
– Panicznie się bałam, że mnie stratują, chociaż bardzo uważali, pomogli mi, ale to
uczucie, że upadłam w tłumie, że mnie zadepczą, ale mi pomogli, i jeden mężczyzna,
którego pamiętam, pomógł mi wstać, starszy mężczyzna, zziajany, pomógł mi, mówił do
mnie, aż mogłam iść dalej.
W szybach windowych były płomienie.
Jakiś mężczyzna mówił o gigantycznym trzęsieniu ziemi. Zapomniała całkiem o
samolocie i gotowa była uwierzyć w trzęsienie ziemi, chociaż usłyszała samolot. Ale ktoś
inny powiedział: ja przeżyłem trzęsienia ziemi, mężczyzna w garniturze, coś pan, to nijak
trzęsienie, dystyngowany mężczyzna, wykształcony, dyrektor, to nijak trzęsienie, coś pan.
Zwisały druty i poczuła, że jeden dotyka jej ramienia. Dotknął też mężczyzny z tyłu, a ten
podskoczył, zaklął i się roześmiał.
Tłum na schodach, sam napór tłumu, kuśtykający, płaczący, poparzeni ludzie, niektórzy,
ale większość spokojna, kobieta na wózku inwalidzkim, nieśli ją, ludzie zrobili przejście,
usunęli się, ustawiając w pojedynczy rząd na schodach.
Na jej twarzy odmalowało się wołanie, jakby usilna prośba.
– Wiem, że nie mogę siedzieć sobie tutaj, żywa i bezpieczna, i opowiadać, jak spadłam z
kilku schodków, gdy tam cała ta groza, tylu zabitych.
Nie przerywał. Pozwalał jej mówić i nie próbował pocieszyć. Jak tu można pocieszać?
Siedziała oklapnięta na krześle i mówiła do blatu.
– Przebiegli strażacy. I astma, astma. Jacyś rozmawiający ludzie powiedzieli, że to
bomba. Próbowali rozmawiać przez komórki. Szli po schodach, stukając w klawisze.
To właśnie wtedy wzdłuż szeregu podano butelki wody z dołu, i napoje, i ludzie nawet
zaczęli trochę żartować, maklerzy giełdowi.
To właśnie wtedy przebiegli strażacy, gnając na górę, w sam środek tego, a ludzie
schodzili im z drogi.
Wtedy też zobaczyła kogoś znajomego, tak samo szedł na górę, konserwatora budynku,
faceta, z którym żartowała, ilekroć się spotykali, minął ją w drodze na górę, niosąc długi
żelazny pręt, jakby może chciał wyważyć drzwi do windy, może, i próbowała sobie
przypomnieć nazwę tego przedmiotu.
Czekał. Patrzyła poza niego, zastanawiając się, i wydawało się, że to dla niej ważne, jak
gdyby usiłowała przypomnieć sobie nazwisko tego człowieka, a nie nazwę narzędzia, które
niósł.
Wreszcie powiedział:
– Łom.
– Łom – powtórzyła, myśląc o tym przedmiocie, widząc go znowu.
Keith pomyślał, że też widział tego mężczyznę, że on minął go w drodze na górę, facet w
kasku i pasie z narzędziami i latarkami, trzymający łom, zakrzywionym końcem do przodu.
Nie byłoby powodu, żeby to pamiętać, gdyby o tym nie wspomniała. To nic nie znaczy,
pomyślał. A jednak. Cokolwiek stało się z tym człowiekiem, wykraczało poza fakt, że
oboje go widzieli, w różnych chwilach swego marszu w dół, lecz jakoś było ważne, w
pewien nieokreślony sposób, że krzyżujące się wspomnienia uniosły go, zabrały z wieży do
tego pokoju.
Nachylił się do przodu, łokieć oparty na stoliku, usta przyciśnięte do dłoni, i patrzył na
nią.
– Szliśmy dalej na dół. Ciemno, jasno, znowu ciemno. Mam wrażenie, jakbym ciągle
była na tych schodach. Chciałam do matki. Nawet jak dożyję setki, ciągle będę na tych
schodach. To trwało tak długo, że prawie wydawało się normalne. Nie mogliśmy biec,
więc to nie był jakiś pęd w popłochu. Trzymaliśmy się razem. Chciałam do matki. Nijak
trzęsienie, coś pan, wyciągam dziesięć milionów dolarów na rok.
Wtedy wychodzili już z najgorszego dymu i właśnie wtedy zobaczyła psa, niewidomego
mężczyznę i psa przewodnika, tuż z przodu, i to coś jak wyjęte żywcem z Biblii, pomyślała.
Wydawali się tacy spokojni. Jakby roztaczali spokój, pomyślała. Pies był czymś
całkowicie uspokajającym. Wierzyli w tego psa.
– No i wreszcie, nie wiem, jak długo musieliśmy czekać, wszędzie, gdzie byliśmy, było
ciemno, ale wreszcie wyszliśmy, minęliśmy kilka okien, i zobaczyliśmy plac, tam, gdzie
teraz jest zbombardowane miasto, wszystko w ogniu, zobaczyliśmy ciała, zobaczyliśmy
ubrania, kawałki metalu, jakby metalowe części, porozrzucane rzeczy. To było jak dwie
sekundy. Patrzyłam przez dwie sekundy, a potem odwróciłam wzrok i ruszyliśmy przez
podziemną halę, i wyszliśmy na ulicę.
Przez chwilę nic więcej nie powiedziała. Podszedł do krzesła przy drzwiach, odnalazł
jej papierosy w teczce, wyjął jednego z paczki, włożył do ust i wyszukał zapalniczkę.
– W tym dymie widziałam tylko pasy na kurtkach strażaków, te jaskrawe pasy, a potem
jakichś ludzi w gruzach, cała ta stal i szkło, po prostu ranni ludzie siedzieli jakby w stanie
rozmarzenia, zakrwawieni marzyciele.
Odwróciła się i popatrzyła na niego. Zapalił papierosa, podszedł i podał go jej.
Zaciągnęła się, przymykając oczy, i wypuściła dym. Kiedy znowu spojrzała, siedział z
powrotem na kanapie, po drugiej stronie stolika, patrząc na nią.
– Sam zapal jednego – powiedziała.
– Ja nie, dziękuję.
– Rzuciłeś.
– Dawno temu – odparł. – Gdy uważałem się za sportowca. Ale dmuchnij parę razy w
moją stronę. To będzie miłe.
Po chwili znowu mówiła. Nie wiedział, od czego zaczęła, chyba wróciła prawie do
początku, pomyślał.
Cała mokra, pomyślał. Była cała mokra.
Ludzie zewsząd przepychali się na schody. Próbowała sobie przypomnieć rzeczy i
twarze, chwile, które mogłyby coś wyjaśnić albo uwidocznić. Wierzyła w psa
przewodnika. Pies wyprowadzi ich stamtąd bezpiecznie.
Znowu opowiadała, a on znowu gotów był słuchać. Słuchał uważnie, chłonąc każdy
szczegół, próbując odnaleźć siebie w tłumie.
Jej matka powiedziała to wyraźnie, przed laty:
– Jest taki mężczyzna, archetyp, wzór rzetelności w oczach swoich kolegów, uosabia
wszystko, czym powinien być przyjaciel, to sprzymierzeniec i zausznik, pożyczy pieniądze,
udzieli rady, lojalny i tak dalej, ale dla kobiety jest piekłem. Prawdziwym żywym piekłem.
Im bardziej kobieta się do niego zbliża, tym wyraźniej on widzi, że nie jest jednym z jego
kolegów. I tym straszniejsze staje się to dla niej. To Keith. Za takiego mężczyznę chcesz
wyjść za mąż.
Za takiego mężczyznę wychodzi za mąż.
Stał się dojmującą obecnością. Po pokojach snuło się poczucie, że jest ktoś zasługujący
na pełną szacunku uwagę. Jeszcze nie całkiem odzyskał ciało. Nawet program ćwiczeń,
które wykonywał po zabiegu nadgarstka, wydawał się odrobinę stonowany, cztery razy
dziennie, dziwny zestaw ruchów rozciągających i zgięć, które przypominały modlitwy w
jakiejś odległej krainie na północy, pośród uciskanego narodu, z regularnym stosowaniem
lodu. Spędzał czas z Justinem, zaprowadzał go do szkoły i odbierał, pomagał przy
odrabianiu lekcji. Przez jakiś czas nosił szynę, potem przestał. Brał chłopca do parku, żeby
pograć w baseball. Justin mógł przez cały dzień rzucać piłką i był absolutnie, niespożycie
szczęśliwy, nieskalany grzechem, niczyim, od wieków. Rzuć i łap. Patrzyła na nich na
boisku, niedaleko muzeum, w zachodzącym słońcu. Gdy Keith wykonywał sztuczkę prawą
ręką, tą zdrową, podrzucając piłkę na wierzch dłoni, potem wykonując gwałtowny ruch do
przodu, żeby nadać piłce wsteczną rotację, wzdłuż przedramienia, wreszcie posyłając ją w
powietrze uderzeniem łokcia i łapiąc bekhendem, widziała mężczyznę, którego nigdy
wcześniej nie znała.
W drodze na Sto Szesnastą podjechała do gabinetu Harolda Aptera przy Osiemdziesiątych
Wschodnich. Odwiedzała go czasem, żeby podrzucić kserokopie wypracowań członków
jej grupy i porozmawiać ogólnie o ich sytuacji. Tutaj właśnie doktor Apter przyjmował
pacjentów cierpiących na chorobę Alzheimera i inne.
Był niewysokim mężczyzną o kędzierzawych włosach, który wydawał się stworzony do
mówienia zabawnych rzeczy, ale nigdy tego nie robił. Porozmawiali o gaśnięciu Rosellen
S., wyniosłości Curtisa B. Powiedziała mu, że chciałaby zwiększyć częstotliwość spotkań
do dwóch tygodniowo. Odparł, że to byłby błąd.
– Od tej chwili, rozumiesz, to wszystko dotyczy straty. Mamy tutaj nieuchronnie do
czynienia z malejącym odzewem. Ich sytuacja będzie się stawała coraz bardziej delikatna.
Między tymi spotkaniami musi być przestrzeń. Nie chcemy, by poczuli, że zachodzi pilna
konieczność, by pisali o wszystkim i o wszystkim mówili, zanim będzie za późno. Chcemy,
żeby wyczekiwali tych spotkań, a nie żeby się czuli naciskani albo zagrożeni. Do pewnego
stopnia pisanie to słodka muzyka. Potem co innego stanie się ważniejsze.
Spojrzał na nią bacznie.
– Mówię ci bardzo prostą rzecz. To jest dla nich.
– Jak mam to rozumieć?
– To jest ich – odparł. – Nie przywłaszczaj sobie tego.
Pisali o samolotach. Pisali o tym, gdzie byli, kiedy to się stało. Pisali o ludziach, których
znali i którzy byli wtedy w wieżach albo w pobliżu, i jeszcze pisali o Bogu.
Jak Bóg mógł na to pozwolić? Gdzie był, kiedy to się stało?
Benny T. cieszył się, że jest niewierzący, bo po tym straciłby wiarę.
Jest mi bliżej do Boga niż kiedykolwiek, napisała Rosellen.
To diabeł. To piekło. Cały ten ogień i ból. Bóg się nie liczy. To piekło.
Omar H. bał się wychodzić na ulicę w pierwszych dniach po tym. Myślał, że ludzie mu
się przyglądają.
Nie widziałam, żeby trzymali się za ręce. Chciałam to zobaczyć, napisała Rosellen.
Carmen G. chciała wiedzieć, czy wszystko to, co nam się przydarza, jest nieuchronnie
częścią Bożego zamysłu.
Jest mi bliżej do Boga niż kiedykolwiek, jest bliżej, będzie bliżej.
Eugene A., przychodzący rzadko, napisał, że Bóg wie to, czego my nie wiemy.
Popiół i kości. Tyle zostało z Bożego zamysłu.
Ale kiedy wieże runęły, napisał Omar.
Ciągle słyszę, że trzymali się za ręce, gdy skakali.
Skoro Bóg na to pozwolił, na te samoloty, to czy sprawił też, że zacięłam się w palec
dziś rano, kiedy kroiłam chleb?
Pisali, a potem czytali to, co napisali, każdy po kolei, i były uwagi, wymiany zdań, a
później monologi.
– Pokaż nam ten palec – powiedział Benny. – Chcemy go pocałować.
Lianne zachęcała ich, żeby się wypowiadali i dyskutowali. Chciała usłyszeć wszystko,
wszystko, co każdy mówił, zwykłe rzeczy i nagie wyznania wiary, i głębię uczuć,
namiętność, która nasycała pokój. Potrzebowała tych mężczyzn i kobiet. Słowa doktora
Aptera zaniepokoiły ją, bo zawierały prawdę. Potrzebowała tych ludzi. Możliwe, że grupa
znaczyła dla niej więcej niż dla samych jej członków. Znajdowało się tutaj coś cennego, co
się przesącza i krwawi. Ci ludzie byli żywym tchnieniem tego, co doprowadziło do śmierci
jej ojca.
– Gdy Bóg mówi, że coś ma się stać, to się staje.
– Po tym to ja już Boga nie szanuję.
– Siadamy i słuchamy, a Bóg nam mówi albo nie.
– Szedłem ulicą do fryzjera. I ktoś nadbiegł.
– Akurat siedziałem na sraczu. Byłem potem na siebie zły. Ludzie pytają, gdzie byłeś,
kiedy to się stało. Nie mówię, gdzie byłem.
– Ale nam nie omieszkałeś powiedzieć. To piękne, Benny.
Przerywali sobie, gestykulowali, zmieniali temat, mówili jeden przez drugiego, zamykali
oczy w zadumie albo z zakłopotania, albo w trakcie ponurego odtwarzania samego
wydarzenia.
– A ludzie, których Bóg ocalił? Czy są lepsi od tych, którzy zginęli?
– Nie do nas należy pytać o to. My nie pytamy.
– W Afryce umierają miliony dzieci i nie możemy pytać.
– Myślałam, że to wojna – powiedziała Anna. – Myślałam, że to wojna. Zostałam w
domu i zapaliłam świeczkę. To Chińczycy, powiedziała moja siostra, bo ona nigdy im nie
ufała, z tą bombą.
Lianne zmagała się z ideą Boga. Nauczono ją wierzyć, że religia czyni ludzi uległymi.
Oto cel religii, sprowadzić nas z powrotem do poziomu dziecka. Strach i pokora,
powiedziała matka. Dlatego właśnie religia przemawia tak donośnie w prawodawstwie,
rytuałach i karaniu. Ale przemawia też pięknie, inspirując muzykę i sztukę, podnosząc
świadomość u jednych, obniżając ją u innych. Ludzie wpadają w trans, dosłownie rzucają
się na ziemię, czołgają przez długie dystanse albo maszerują w tłumie, dźgając się i
chłoszcząc. A inni, czyli reszta z nas, może bujamy się delikatniej, powiązani z czymś
głębokim w duszy. Przemożnym i pięknym, powiedziała matka. Chcemy przekraczać
ograniczenia, chcemy wyjść poza gorset bezpiecznego rozumowania, a czy jest na to lepszy
sposób niż kreacja?
Eugene A. miał siedemdziesiąt siedem lat, włosy pociągnięte żelem i postawione w
czub, w uchu kolczyk.
– Akurat raz w życiu szorowałem zlew, gdy nagle dzwoni telefon – powiedział. – Moja
eks, z którą nie rozmawiałem z siedemnaście lat, nawet nie wiem, że żyje, dzwoni skądś,
nie potrafię wymówić tej nazwy, gdzieś na Florydzie. Pytam, o co chodzi. Ona mówi, że o
nic. Ten sam obcesowy ton. Mówi mi, żebym włączył telewizor.
– Ja musiałem oglądać u sąsiada – rzekł Omar.
– Przez siedemnaście lat ani znaku życia. Widzicie, co musi się stać, żeby wreszcie
przyszło jej do łba, żeby do mnie zadzwonić? Włącz telewizor, mówi mi.
Trwały rozmowy na krzyż.
– Nie wybaczę Bogu tego, co zrobił.
– Jak wytłumaczyć dziecku, którego matka albo ojciec...?
– Dzieci się okłamuje.
– Chciałam to zobaczyć, chciałam zobaczyć tych, którzy trzymali się za ręce.
– Jak widzisz, że coś się dzieje, to ma to być rzeczywistość.
– Ale Bóg. Czy Bóg to zrobił, czy nie?
– Patrzysz na to. Ale to się nie dzieje naprawdę.
– On robi takie wielkie rzeczy – rzekł Curtis B. – Żeby wstrząsnąć światem.
– Powiedziałbym komuś takiemu, że przynajmniej nie umarł z rurką w żołądku albo
nosząc worek na odchody.
– Popiół i kości.
– Jest mi bliżej do Boga, ja to wiem, my to wiemy i oni wiedzą.
– To nasz pokój modlitwy – stwierdził Omar.
Nikt nie napisał słowa o terrorystach. I nikt nie mówił o terrorystach w trakcie rozmów,
które nastąpiły po czytaniu. Próbowała ich skłonić. Na pewno jest coś, co chcielibyście
powiedzieć, wyrazić jakieś uczucia, przecież dziewiętnastu mężczyzn przyjechało tutaj,
żeby nas pozabijać.
Czekała, nie wiedząc, co właściwie chce usłyszeć. I wtedy Anna C. wspomniała o
mężczyźnie, którego znała, strażaku zaginionym w jednej z wież.
Przez cały czas Anna była lekko wycofana, wtrąciła się tylko raz albo dwa, rzeczowo.
Siedząc ciężko, plackiem, na chybotliwym rozkładanym krześle, zaczęła teraz
gestykulować, aby pomóc sobie w opowieści, i nikt już nie przerywał.
– Jeśli dostanie zawału, to będzie jego wina. Obżera się, za dużo, nie ćwiczy, zero
zdrowego rozsądku. Tak powiedziałam jego żonie. Albo umrze na raka. Palił, nie mógł
przestać. Taki był Mike. Jeśli to będzie rak, będzie to rak płuc, i to będzie wyłącznie jego
wina. Ale to, co się stało, jest o wiele za duże, jakby gdzieś na zewnątrz, po drugiej stronie
świata. Nie można dopaść tych ludzi ani nawet zobaczyć ich na zdjęciach w gazecie.
Widzisz ich twarze, ale co to oznacza? Obrzucanie ich wyzwiskami nic nie znaczy. Lubię
obrzucać wyzwiskami, odkąd się urodziłam. Ale czy teraz wiem, jak ich nazwać?
Lianne domyślała się, co to jest. To była odpowiedź zdefiniowana w kategoriach zemsty,
i przyjęła to z zadowoleniem, małe intymne życzenie, jakkolwiek bezużyteczne podczas
burzy piekielnej.
– Jak zginie w wypadku samochodowym albo przechodząc przez ulicę, bo go potrąci
samochód, to można taką osobę tysiąc razy zabić we własnym umyśle, tego kierowcę. Tak z
ręką na sercu, nie możemy zrobić tego naprawdę, bo nie mamy możliwości, ale możemy o
tym pomyśleć, możemy to zobaczyć we własnej głowie i czerpać z tego jakąś pociechę.
Ale teraz, z tymi ludźmi, nie możemy nawet o tym pomyśleć. Nie wiadomo, co robić. Bo
oni są miliony kilometrów od naszego życia. A poza tym nie żyją.
Była religia i był Bóg. Lianne chciała nie wierzyć. Niewiara to wędrówka prowadząca
do jasności myśli i celu. A może to kolejna forma zabobonu? Chciała pokładać ufność w
siłach i procesach świata naturalnego, tylko w tym, w dostrzegalnej rzeczywistości i
naukowym wysiłku, mężczyźni i kobiety sami na tej planecie. Zdawała sobie sprawę, że nie
ma konfliktu pomiędzy nauką a Bogiem. Transakcja wiązana. Ale nie chciała tej transakcji.
Byli uczeni i filozofowie, o których dowiadywała się w szkole, książki, które czytała jako
ekscytujące ekspedycje, osobiste, od których czasem aż drżała, i była uświęcona sztuka,
którą zawsze kochała. Wątpiący stworzyli to dzieło i gorliwi wyznawcy, a także ci, którzy
najpierw wątpili, a potem wierzyli, i wolno jej było myśleć, wątpić i wierzyć
jednocześnie. Ale nie chciała. Bóg ją przytłoczy, odbierze jej siły. Bóg byłby obecnością,
która pozostałaby niewyobrażalna. A ona chciała tylko tego, chciała wywąchać tętno tej
chwiejnej wiary, którą miała przez większość swego życia.
Zaczął wnikać myślą w dzień, w minutę. Działo się tak dlatego, że był tutaj, sam w
przeciągu czasu, z dala od rutynowych bodźców, wszystkich tych zlewających się form
biurowego dyskursu. Rzeczy wydawały się nieruchome, wyraźniejsze dla oka, osobliwie,
w sposób, którego nie rozumiał. Zaczynał widzieć, co robi. Zauważał rzeczy, wszystkie
drobne ulatujące przebłyski dnia i minuty, jak liże kciuk, podnosi na nim okruch chleba z
talerza i wkłada gnuśnie do ust. Tyle że to już nie było gnuśne. Nic nie wydawało się
swojskie, gdy był tutaj, znowu w rodzinie, i czuł się dziwnie ze sobą, a może zawsze tak
się czuł, ale teraz było inaczej, bo patrzył.
Były spacery z Justinem do szkoły i z powrotem do domu, w pojedynkę, albo dokądś
indziej, po prostu chodzenie, a potem odbierał chłopca po lekcjach i znów w domu. W tych
porach zawierało się poskromione rozradowanie, uczucie niemalże ukryte, coś, co znał, ale
ledwo, szept samodemaskacji.
Chłopiec próbował mówić wyłącznie monosylabami, przez długie okresy. Robili tak w
klasie, poważna gra mająca nauczyć dzieci czegoś o strukturze słów i dyscyplinie
niezbędnej do klarownego formułowania myśli. Lianne powiedziała, półżartem, że to brzmi
totalitarnie.
– Pomaga mi zwolnić, gdy myślę – rzekł Justin do ojca i dodał, mierząc każde słowo,
licząc sylaby: – Myśl, po niej myśl, po niej myśl.
Keith też zwolnił, zagłębiał się w siebie. Dawniej pragnął uciekać od
samoświadomości, dzień i noc, być ciałem w surowym ruchu. Teraz przyłapuje się na tym,
że popada w długie chwile refleksji, nie myśląc za pomocą czystych elementów, wyraźnych
i powiązanych, lecz wchłaniając to, co nadchodzi, wyciągając rzeczy z czasu i pamięci w
jakąś zamgloną przestrzeń, która nosi jego nagromadzone przeżycia. Albo stoi i patrzy. Stoi
przy oknie i obserwuje, co się dzieje na ulicy. Zawsze coś się wydarzy, nawet w
najspokojniejszy dzień i o późnej porze, jeśli postoisz chwilę i popatrzysz.
Pomyślał o czymś znikąd, o wyrażeniu, „organiczny szrapnel”. Brzmiało znajomo, ale nic
dla niego nie znaczyło. A potem zobaczył naprzeciwko samochód zaparkowany obok
drugiego i pomyślał o czymś innym, a później jeszcze o czymś.
Były spacery do szkoły i z powrotem, posiłki, które gotował, co robił rzadko przez
ostatnie półtora roku, bo czuł się wtedy jak ostatni żyjący człowiek, rozbijając jaja na
kolację. Był park, najrozmaitsza pogoda i kobieta, która mieszkała naprzeciw parku. Ale to
inna sprawa, spacer przez park.
– Czas już iść – powiedział Justin.
Leżała obudzona, środek nocy, oczy zamknięte, rozpędzone myśli, czując napierający czas i
zagrożenie, jakby pulsację w głowie.
Czytała wszystko, co pisano o atakach.
Rozmyślała o ojcu. Zobaczyła go zjeżdżającego ruchomymi schodami, być może na
lotnisku.
Keith przestał się golić od jakiegoś czasu, cokolwiek to znaczy. Wydawało się, że
wszystko coś znaczy. Ich życie znajdowało się na etapie przejściowym i poszukiwała
znaków. Nawet jeśli w danej chwili była ledwo świadoma jakiegoś zdarzenia, powracało
później w myślach, z dodanym znaczeniem, w przypływach bezsenności trwających minuty
albo godziny, nie wiedziała jak długo.
Mieszkali na ostatnim piętrze kamienicy z czerwonej cegły, cztery kondygnacje, i teraz,
w ostatnich dniach, gdy schodziła na dół, często słyszała muzykę, zawodzącą, lutnie i
tamburyny i czasem skandujące głosy, napływała z mieszkania na drugim piętrze, ciągle ta
sama płyta kompaktowa, pomyślała, grana na okrągło, i zaczynało ją to złościć.
Czytała relacje w gazetach, aż wreszcie zmusiła się, żeby przestać.
Ale było też zwyczajnie. Było tak zwyczajnie, jak zwyczajnie było zawsze.
Tamto mieszkanie zajmowała kobieta o imieniu Elena. Może Elena jest Greczynką,
pomyślała. Ale muzyka nie była grecka. Lianne słyszała inne korzenie, bliskowschodnie,
północnoafrykańskie, być może pieśni Beduinów albo tańce sufich, muzykę umiejscowioną
w tradycji islamu, i pomyślała, że zapuka do drzwi i coś jej powie.
Powtarzała ludziom, że chce wyjechać z miasta. Wiedzieli, że nie mówi poważnie, i
dawali temu wyraz, i trochę ich nienawidziła, i własnej przejrzystości, i tej małej paniki,
która sprawiała, że chwile na jawie przypominały czasem te gorączkowe błąkaniny nocną
porą, wciąż rozpędzone myśli.
Pomyślała o swoim ojcu. Nosiła jego nazwisko. Nazywała się Lianne Glenn. Ojciec był
tradycyjnym niepraktykującym katolikiem, zwolennikiem łacińskiej mszy – pod warunkiem
że nie musiał wysłuchać całej w kościele. Nie czynił różnicy między katolikami i
niepraktykującymi katolikami. Liczyła się tylko tradycja, ale nie w jego pracy, tam nigdy,
nie w projektach domów i innych budowli, przeważnie usytuowanych w odległych
okolicach.
Pomyślała, że mogłaby przyjąć pozę fałszywej grzeczności, jako taktykę, jako sposób
odpowiedzi obrazą na obrazę. Słyszą to głównie na schodach, powiedział Keith, w drodze
na górę i na dół, poza tym to tylko muzyka, więc lepiej dajmy spokój.
Nie byli właścicielami, tylko wynajmowali, jak ludzie w średniowieczu.
Chciała zapukać do drzwi i powiedzieć coś Elenie. Spytać, jaki to ma sens. Przyjąć
określoną postawę. Już samo to byłoby odwetem. Spytać, dlaczego gra taką muzykę w tej
wysoce drażliwej sytuacji. Użyć języka zatroskanej współlokatorki.
Czytała w gazetach sylwetki zabitych.
Kiedy była dziewczynką, chciała być swoją matką, ojcem, niektórymi koleżankami ze
szkoły, jedną albo drugą, tymi, które zdawały się poruszać ze szczególną swobodą, które
mówiły słowa niemające znaczenia poza tym, jak zostały wypowiedziane, lekko, jak lot
ptaka. Spała z jedną z tych koleżanek, dotykały się trochę, raz nawet pocałowały, i
pomyślała o tym jak o śnie, z którego przebudzi się w umyśle i ciele drugiej dziewczyny.
Zapukaj do drzwi. Powiedz o hałasie. Nie nazywaj tego muzyką, tylko hałasem.
To są ci, którzy myślą tak samo, mówią to samo, jedzą to samo o tej samej porze.
Wiedziała, że to nieprawda. Odmawiają te same modlitwy, słowo w słowo, w tej samej
modlitewnej postawie, dzień i noc, podążając za ruchem Słońca i Księżyca.
Musi teraz zasnąć. Musi powstrzymać hałas we własnej głowie, przekręcić się na prawy
bok, do męża, wciągnąć w płuca jego oddech i zasnąć jego snem.
Elena była kierowniczką w biurze albo restauracji, rozwiedziona, mieszkała z dużym
psem i kto wie co jeszcze.
Lubiła jego zarost, zarost był w porządku, ale niczego nie mówiła. Powiedziała tylko
jedno, coś nieinteresującego, i patrzyła, jak on przeciąga kciukiem po szczecinie,
zaznaczając jej obecność dla samego siebie.
Wyjechać z miasta? – pytali. Po co? Dokąd? To był lokalnie wyszlifowany,
kosmocentryczny idiom Nowego Jorku, donośny i bezceremonialny, ale czuła go w sercu
tak samo mocno jak oni.
Zrób to. Zapukaj do drzwi. Przyjmij pozę. Wspomnij o hałasie jako o hałasie. Zapukaj,
powiedz o hałasie, przyjmij pozę otwartej grzeczności i opanowania, wykonaj parodię
kulturalnego współlokatora, która dla każdego innego lokatora jest oczywista, i spokojnie
wspomnij o hałasie. Ale powiedz o hałasie tylko jako o hałasie. Zapukaj do drzwi,
powiedz o hałasie, przyjmij pozę pełną uprzejmości i opanowania, jawnie nieszczerą, i nie
napomykaj o tym, że w podtekście muzyka jest wypowiedzią o charakterze religijnym i
politycznym, zwłaszcza w tym czasie. Stopniowo przybieraj język zasmuconej lokatorki.
Spytaj, czy ona wynajmuje, czy jest właścicielką.
Odwróciła się na prawy bok, do męża, i otworzyła oczy.
Myśli znikąd, zewsząd, kogoś obcego.
Otworzyła oczy i była zaskoczona, nawet teraz, że widzi go tutaj w łóżku, obok, cicha
niespodzianka tym razem, piętnaście dni po samolotach. Kochali się tej nocy, wcześniej,
nie była pewna kiedy, dwie, trzy godziny temu. Zachowała się gdzieś tutaj, ta otwartość
leżących ciał, a także czasu, jedyna przerwa w tych dniach i nocach, która była
niewymuszona, niezniekształcona, nieograniczona naporem zdarzeń. To był najczulszy seks,
jakiego z nim zaznała. W kąciku ust poczuła odrobinę śliny, w części wciśniętej w
poduszkę, i patrzyła na niego, leżącego na wznak, wyraźny profil głowy na tle bladej
poświaty z latarni ulicznej.
To określenie zawsze ją peszyło. Mój mąż. Nie był mężem. Słowo „małżonek”
wydawało się w odniesieniu do niego komiczne, a „mąż” po prostu nie pasowało. Był kimś
innym gdzie indziej. Lecz teraz ona używa tego określenia. Wierzy, że on dorasta do niego,
do męża, choć wiedziała, że dawniej to słowo znaczyło coś innego.
To jest już w powietrzu, w ciałach młodych łudzi i w tym, co nadejdzie potem.
W tej muzyce zdarzały się chwile brzmiące jak wymuszone oddychanie. Usłyszała to
jednego dnia na schodach, interwał wypełniony oddechem mężczyzn w naglącym rytmie,
liturgia wdechów i wydechów, kiedy indziej inne głosy, transowe, głosy recytujące,
kobiety w dewocyjnym lamencie, zmieszane wiejskie głosy dochodzące zza brzmienia
ręcznych bębenków i klaskania.
Patrzyła na swojego męża, twarz pozbawiona wyrazu, neutralna, niewiele się różniąca
od oblicza na jawie.
No dobrze, muzyka jest piękna, ale dlaczego akurat teraz, jaki to ma sens, i jak się
nazywa ten instrument podobny do lutni, na którym gra się orlim piórem.
Wyciągnęła rękę do jego bijącej piersi.
Pora wreszcie zasnąć, podążając za ruchem Słońca i Księżyca.
Wróciła z porannego biegania i stała spocona przy oknie w kuchni, pijąc wodę z litrowej
butelki i patrząc, jak Keith je śniadanie.
– Jesteś jedną z tych szalonych kobiet, które biegają po ulicach. Biegaj dokoła jeziorka.
– Uważasz, że wyglądamy bardziej zwariowanie niż mężczyźni.
– Tylko na ulicach.
– Lubię ulice. O tej porze rano w mieście jest coś szczególnego, tam przy rzece, ulice
prawie puste, samochody śmigające po Drive.
– Oddychaj głęboko.
– Lubię biec obok samochodów po Drive.
– Bierz głębokie wdechy – powiedział. – Żeby spaliny wtłoczyły ci się do płuc.
– Lubię spaliny. Lubię bryzę od rzeki.
– Biegaj nago.
– Jak ty będziesz biegać nago, to ja też.
– Będę, jeśli mały będzie – odparł.
Justin był w swoim pokoju, sobota, nanosił ostatnie retusze, ostatnie pociągnięcia
kolorem, na portret swojej babci, wykonany kredkami. Albo to, albo rysował ptaka do
szkoły, a to jej o czymś przypomniało.
– Chodzi z lornetką do Rodzeństwa. Wiesz może po co?
– Obserwują niebo.
– Po co?
– Wypatrują samolotów. Jedno z nich, chyba ta dziewczynka...
– Katie.
– Katie twierdzi, że widziała samolot, który uderzył w pierwszą wieżę. Mówi, że była w
domu, zwolniona ze szkoły, bo zachorowała, i akurat stała przy oknie, kiedy samolot
przeleciał.
Blok, w którym mieszkało Rodzeństwo, zwany był przez niektórych Godzilla Apartments
albo po prostu Godzilla. Miał ze czterdzieści pięter, w otoczeniu miejskich domów i
innych niewysokich budynków, i tworzył własne warunki pogodowe, z silnymi prądami
powietrznymi gnającymi niekiedy po fasadzie i przewracającymi starsze osoby na chodnik.
– Zwolniona ze szkoły z powodu choroby. Mam w to uwierzyć?
– Mieszkają chyba na dwudziestym siódmym piętrze – powiedział.
– I patrzą na zachód nad parkiem. Przynajmniej to jest prawdą.
– Czy samolot przeleciał nad parkiem?
– Może nad parkiem, może nad rzeką – odparła. – Może była w domu, chora, albo to
zmyśliła.
– Tak czy owak.
– Tak czy owak, mówisz, że oni wypatrują kolejnych samolotów.
– Czekają, żeby to się znowu stało.
– To mnie przeraża – rzekła.
– Tym razem z lornetką, żeby móc wypatrzyć.
– To mnie piekielnie przeraża. Boże, w tym jest coś okropnego. Cholerne dzieciaki z tą
ich cholerną pokręconą wyobraźnią.
Podeszła do stołu i wzięła truskawkę z jego miski z płatkami. Potem usiadła
naprzeciwko, żując i rozmyślając.
Wreszcie powiedziała:
– Z Justina udało mi się wyciągnąć tylko to, że wieże nie runęły.
– Ja mu powiedziałem, że runęły – rzekł.
– Ja też.
– On mówi, że zostały trafione, ale nie runęły.
– Nie widział tego w telewizji. Nie chciałam, żeby widział. Ale powiedziałam mu, że
upadły. Wydawało mi się, że dotarło to do niego. Ale w sumie to nie wiem.
– Wie, że runęły, bez względu na to, co mówi.
– Na pewno wie, prawda? I wie, że tam byłeś.
– Rozmawialiśmy o tym – odparł Keith. – Ale tylko raz.
– I co mówił?
– Niewiele. Ja zresztą też.
– Obserwują niebo.
– Owszem.
Zdawała sobie sprawę, że chce coś powiedzieć od samego początku, i wreszcie to się
odcedziło w wyrażalną świadomość.
– Czy on coś ci mówił o tym człowieku o nazwisku Bill Lawton?
– Tylko raz. Nie wolno mu o tym mówić.
– Matka tamtych dwojga wspomniała o tym człowieku. Ciągle zapominam, żeby ci o tym
powiedzieć. Zawsze zapominam to nazwisko. Bo zapominam proste nazwiska. A kiedy
sobie przypomnę, to ciebie akurat nie ma.
– Małemu się wyrwało. To nazwisko mu się wypsnęło. Powiedział, że samoloty to
tajemnica. Nie wolno mi nikomu mówić o tym, że we troje obserwują niebo z
dwudziestego siódmego piętra. Ale przede wszystkim powiedział mi, że nie wolno mówić
o Billu Lawtonie. I wtedy uświadomił sobie, co zrobił. Ze się wygadał. Chciał, żebym mu
obiecał, drugi raz, trzeci. Że nikomu nie powiem. Nikt nie może się dowiedzieć.
– Nawet jego matka, która wydała go na świat po czteroipółgodzinnym porodzie pełnym
bólu i krwi. Dlatego właśnie kobiety biegają po ulicach.
– Amen. Ale chodzi o to, że ten drugi dzieciak, ten mały brat...
– Robert.
– To nazwisko wzięło się od Roberta. Tyle wiem. Reszty się tylko domyślam. Robert
chyba wierzy, że usłyszał to nazwisko w szkole, telewizji czy gdziekolwiek. Może usłyszał
tylko raz, może się przesłyszał, w każdym razie potem nałożył tę swoją wersję na nowe
sytuacje. Innymi słowy, nigdy nie skonfrontował tego, co niby usłyszał, z tym, co mówiono.
– A co usłyszał?
– Słyszał, że mówią Bill Lawton. A mówili bin Laden.
Lianne się zamyśliła. W pierwszej chwili wydało się jej, że w brzmieniu słów
przetworzonych błędnie przez małego chłopca zawarte jest jakieś istotne znaczenie.
Spojrzała na Keitha, szukając u niego jednomyślności, czegoś, co pomogłoby jej
przytrzymać własne ulotne poczucie grozy. Wzruszył ramionami, przeżuwając jedzenie.
– A więc razem stworzyli mit o Billu Lawtonie – powiedział.
– Katie na pewno zna właściwe nazwisko. Jest za mądra. Prawdopodobnie podtrzymuje
to drugie w obiegu właśnie dlatego, że jest niewłaściwe.
– Na tym to chyba polega. Na tym chyba polega mit.
– Bill Lawton.
– Wypatrują Billa Lawtona na niebie. Powiedział mi jeszcze parę rzeczy, zanim się
zreflektował.
– Jedno mi się w tym podoba. Że rozwikłałam zagadkę wcześniej niż Isabel.
– Kim jest Isabel?
– To matka Rodzeństwa.
– A jej poród pełen krwi i bólu?
Roześmiała się na te słowa. Ale myśl o dzieciach przy oknie, za zamkniętymi drzwiami,
obserwujących niebo, nadal ją niepokoiła.
– Bill Lawton ma długą brodę – powiedział. – I nosi długie szaty. Lata odrzutowcami i
mówi w trzynastu językach, ale po angielsku wyłącznie do swoich żon. Co jeszcze? Ma
moc zatruwania naszego jedzenia, lecz tylko określonych potraw. Rozwijają listę.
– Oto skutki tego, że chronimy nasze dzieci, trzymając je z dala od wiadomości.
– Tyle że tak naprawdę nie chronimy. Nie bardzo.
– Z dala od masowych morderców.
– Aha, jeszcze chodzi wszędzie boso, ten Bill Lawton.
– Zabili twojego najlepszego przyjaciela. To są zwykli pierdoleni mordercy. Dwóch
przyjaciół, dwóch przyjaciół.
– Niedawno rozmawiałem z Demetriusem. Chyba nigdy go nie poznałaś. Pracował w
drugiej wieży. Wysłali go do kliniki dla poparzonych w Baltimore. Ma tam rodzinę.
Patrzyła na niego.
– Dlaczego ciągle tu jesteś?
Zadała to pytanie tonem najdelikatniejszej ciekawości.
– Zamierzasz zostać? Bo uważam, że powinniśmy o tym porozmawiać. Zapomniałam, jak
się z tobą rozmawia. To jest nasza najdłuższa rozmowa.
– Szło ci z tym lepiej niż innym. Rozmawiaj ze mną. Może to był nasz problem.
– Chyba się tego oduczyłam. Bo tylko siedzę tu i myślę, że mamy tak dużo do
powiedzenia.
– Nie mamy. Kiedyś mówiliśmy wszystko, przez cały czas. Przemiędliliśmy wszystko,
wszystkie pytania, wszystkie kwestie.
– No tak.
– To nas praktycznie wykończyło.
– No tak. Ale czy to możliwe? Oto moje pytanie. Czy to możliwe, że między nami nie ma
już konfliktu? Wiesz, o co mi chodzi. O te codzienne tarcia. O tę mobilizację w każdym
słowie i każdym oddechu, w której trwaliśmy, zanim wreszcie doszło do rozstania. Czy
możliwe, że mamy to już za sobą? Nie potrzebujemy już tego. Możemy bez tego żyć. Mam
rację?
– Jesteśmy gotowi osunąć się w nasze małe życie – powiedział.
PRZY MARIENSTRASSE
Stali w wejściu, patrząc na padający zimny deszcz, młodszy i starszy mężczyzna, po
wieczornych modłach. Po chodniku ślizgały się gnane wiatrem śmiecie i Hammad stulił
dłonie przy ustach i chuchnął sześć albo siedem razy, powoli, z namysłem, czując szept
ciepłego oddechu na palcach. Obok przejechała kobieta na rowerze. Skrzyżował teraz ręce
na piersi, zagnieżdżając dłonie pod pachami, słuchając opowieści starszego mężczyzny.
Tamten był strzelcem nad Szatt al-Arab, piętnaście lat temu, i patrzył, jak nadchodzą
błotnistą równiną, tysiące krzyczących chłopców. Niektórzy mieli karabiny, większość nie,
a broń prawie przygniatała tych mniejszych, kałasznikowy, za ciężkie, żeby nieść daleko.
Był żołnierzem w armii Saddama, należał do męczenników Allacha, gotowych tam polec.
Wydawało się, że tamci wyłaniają się z mokrej ziemi, fala za falą, więc mierzył i strzelał, i
patrzył, jak padają. Po obu jego stronach znajdowały się stanowiska karabinów
maszynowych i ostrzał tak się nasilił, że zaczął myśleć, iż oddycha rozpalonym do białości
żelazem.
Hammad słabo znał tego człowieka, tutejszego piekarza, w Hamburgu już z dziesięć lat.
Modlili się w tym samym meczecie, tyle wiedział, na drugim piętrze rudery o murach
pomazanych graffiti, a wokół wałęsały się miejscowe kurwy.
Chłopcy nacierali i padali od kul z karabinów maszynowych. Po pewnym czasie
mężczyzna zorientował się, że nie ma sensu dłużej strzelać, nie dla niego. Choć to
Irańczycy, szyici, heretycy, to nie dla niego patrzeć, jak przeskakują dymiące ciała
własnych braci, niosąc swoje dusze w rękach. Zrozumiał jeszcze, że to była taktyka
wojskowa, dziesięć tysięcy chłopców ziszczających chwałę samoofiary, aby odciągnąć
irackie oddziały i sprzęt od prawdziwej armii, gromadzącej się za linią frontu.
Większością krajów rządzą szaleńcy, rzekł.
A potem powiedział, że żal mu było podwójnie, raz, bo widział śmierć tych chłopców,
wysłanych, żeby detonowali sobą miny przeciwpiechotne, wbiegali pod czołgi i w zaporę
ogniową, a dwa, bo myślał, że zwyciężają, te dzieci, zadając nam klęskę swoim
umieraniem.
Hammad słuchał w milczeniu, czując do niego wdzięczność. Tamten należał do tych, co
nie są jeszcze starzy wiekiem, ale noszą w sobie coś cięższego niż brzemię trudnych lat.
Te wrzaski chłopców, ich piskliwe wołania. Mężczyzna powiedział, że to właśnie
słyszał na tle odgłosów bitwy. Chłopcy wydawali okrzyk historii, legendy o dawnej klęsce
Shi’a i lojalności żywych wobec tych, którzy polegli i zostali pokonani. Ten okrzyk ciągle
jest przy mnie, powiedział. Nie tak jak coś, co wydarzyło się wczoraj, ale jak coś, co
dzieje się bez przerwy, dzieje się przez tysiąc lat, zawsze rozbrzmiewa w powietrzu.
Hammad stał i kiwał głową. Poczuł chłód w kościach, dokuczliwość mokrych wiatrów i
północnych nocy. Przez chwilę stali w milczeniu, czekając, aż deszcz ustanie, a on wciąż
myślał, że pojawi się inna kobieta na rowerze, ktoś dla oka, mokre włosy, pedałujące nogi.
Wszyscy zapuszczali brody. Jeden z nich nawet powiedział własnemu ojcu, żeby zapuścił
brodę. Do mieszkania przy Marienstrasse przychodzili mężczyźni, jedni z wizytą, inni, żeby
zamieszkać, wchodzili i wychodzili przez cały czas i zapuszczali brody.
Hammad jadł i słuchał, siedząc w kucki. Rozmowa iskrzyła ogniem i światłem, emocje
były zaraźliwe. Przebywali w tym kraju, żeby zdobyć wykształcenie politechniczne, ale w
tych pomieszczeniach mówili tylko o walce. Tutaj wszystko było wypaczone, dwulicowe,
Zachód przegniły na ciele i umyśle, zdeterminowany, by zetrzeć islam na okruchy dla
ptaków.
Studiowali architekturę i inżynierię. Studiowali planowanie przestrzenne, a jeden z nich
obwiniał Żydów o wady konstrukcyjne. Żydzi budują za cienkie ściany, za wąskie
przejścia. Żydzi zamontowali w tym mieszkaniu sedes za blisko’ podłogi, w efekcie czego
strumień cieczy opuszczający ciało mężczyzny spada z tak wysoka, że rozlega się donośny
plusk, który słyszą ludzie siedzący w sąsiednim pokoju. Przez cienkie żydowskie ściany.
Hammad nie wiedział, czy to jest śmieszne, prawdziwe czy głupie. Słuchał wszystkiego,
co mówili, chłonął. Był masywny, niezgrabny i przez całe życie myślał, że w jego ciele
zamknięta jest jakaś nienazwana energia, zbyt natężona, by ją wypuścić.
Nie wiedział, który z nich kazał swemu ojcu zapuścić brodę. Powiedz ojcu, żeby
zapuścił brodę. Zwykle się tego nie zaleca.
Mężczyzna, który kierował rozmowami, nazywał się Amir, człowiek zacięty, niewysoki,
chudy, żylasty, i zwracał się do Hammada, mówiąc prosto w twarz. On geniusz, mówili
pozostali, i powiedział im, że człowiek może zostać na zawsze w pokoju, układając plany,
jedząc i śpiąc, nawet modląc się, nawet spiskując, ale w pewnym momencie musi wyjść.
Jeśli nawet pomieszczenie jest miejscem modlitwy, nie może w nim pozostać przez całe
życie. Świat poza miejscem modlitwy to tak samo islam jak sury w Koranie. Islam to walka
z wrogiem, wrogiem bliskim i dalekim, najpierw Żydzi, za te wszystkie
niesprawiedliwości i krzywdy, a potem Amerykanie.
Potrzebowali przestrzeni dla siebie, w meczecie, w przenośnym pokoiku do modlitwy na
uniwersytecie, tutaj, w mieszkaniu przy Marienstrasse.
Przed drzwiami stało kilka par butów. Hammad wszedł, a oni rozmawiali i dyskutowali.
Jeden z nich walczył w Bośni, inny wystrzegał się kontaktu z psami i kobietami.
Oglądali na wideo dżihad w innych krajach i Hammad powiedział im o młodocianych
żołnierzach biegnących w mule, o minoskoczkach niosących na szyjach klucze do raju.
Uciszyli go spojrzeniami i potokiem słów. To się działo dawno temu, odparli, a tamci to
byli tylko chłopcy, nie warto marnować czasu, żeby pożałować choćby jednego.
Kiedyś późnym wieczorem musiał przejść ponad bratem, postacią skuloną w modlitwie,
idąc do toalety, żeby się brandzlować.
Świat najpierw zmienia się w umyśle człowieka, który chce go zmienić. Nadchodzi czas,
nasza prawda, nasz wstyd, i każdy z nas staje się drugim, a drugi trzecim, i jesteśmy
jednością.
Amir mówił mu prosto w twarz. Jego pełne nazwisko brzmiało Mohamed Mohamed el-
Amir el-Sajed Atta.
Było poczucie utraconej ciągłości dziejów. Zbyt długo przebywali w izolacji. O tym
właśnie rozmawiali, o przytłoczeniu przez inne kultury, inną przyszłość, wszechogarniającą
wolę rynków kapitałowych i polityki zagranicznej.
To mówił Amir, jego umysł w wyższych sferach niebieskich, nadając sens rzeczom,
wiążąc rzeczy w całość.
Hammad znał kobietę, która była Niemką, Syryjką i kim tam jeszcze, trochę Turczynką.
Miała ciemne oczy i zwiotczałe ciało, które lubiło kontakt. Dreptali przez pokój do jej
łóżka, gnieździli się, a jej współlokatorka uczyła się angielskiego za drzwiami. Wszystko
toczyło się w ciasnych segmentach miejsca i czasu. Jego sny wydawały się ścieśnione, jak
małe pokoje, niemal nagie, śnione szybko. Czasem grał z dwiema kobietami w prymitywne
gry słowne, wymyślając nonsensowne rymy w czterech łamanych językach.
Nie znał nazwy niemieckiego urzędu bezpieczeństwa w żadnym języku. Niektórzy
mężczyźni przewijający się przez mieszkanie stanowili zagrożenie dla państwa. Przeczytaj
tekst, wystrzel z broni. Prawdopodobnie ich obserwowano, podsłuchiwano rozmowy
telefoniczne, przechwytywano sygnały. Zresztą i tak woleli rozmawiać twarzą w twarz.
Zdawali sobie sprawę, że wszelkie sygnały przesyłane powietrzem mogą być
przechwycone. Państwo ma radary mikrofalowe. Państwo ma stacje naziemne i latające
satelity, punkty wymiany ruchu internetowego. Prowadzi rozpoznanie fotograficzne, może
zrobić zdjęcie gnojaka z wysokości stu kilometrów.
My obcujemy ze sobą twarzą w twarz. Pojawia się mężczyzna z Kandaharu, inny z
Rijadu. Obcujemy bezpośrednio, w mieszkaniu albo meczecie. Państwo ma światłowody,
ale potęga jest bezradna wobec nas. Im większa potęga, tym bardziej bezradna. My
obcujemy przez oczy, poprzez słowo i patrzenie.
Hammad i dwaj inni poszli odnaleźć jednego mężczyznę przy Reeperbahn. Było późno i
wściekle zimno i wreszcie zobaczyli go, jak wychodzi z domu między przecznicami. Jeden
z tych dwóch zawołał go po imieniu, potem drugi. Tamten popatrzył na nich i czekał, a
Hammad ruszył i uderzył go trzy albo cztery razy, i mężczyzna upadł. Ci dwaj podeszli i
zaczęli go kopać. Hammad usłyszał, jak tamten ma na imię, dopiero gdy krzyknęli, i w
ogóle nie wiedział, o co chodzi, czy facet płacił albańskiej kurwie za seks, czy może nie
zapuszczał brody. Bo nie miał brody, zauważył Hammad tuż przed zadaniem ciosu.
Jedli szaszłyki w tureckiej restauracji. Pokazał jej specyfikację wymiarową z zajęć, na
których bez większego zapału uczył się rysunku technicznego. Gdy był z nią, czuł się
inteligentniejszy, bo właśnie to wydobywała, zadając pytania albo będąc po prostu sobą,
interesowały ją różne sprawy, w tym jego przyjaciele z meczetu. To oni sprawiali, że był
tajemniczy, a ta okoliczność rozbudzała jej ciekawość. Współlokatorka słuchała w
słuchawkach spokojnych głosów mówiących po angielsku. Hammad nękał ją, pytając o
lekcje, o słowa i wyrażenia, gramatykę można sobie darować. Był pośpiech, popychająca
go energia, która utrudniała wybieganie myślą poza daną minutę. Pędził przez minuty,
czując przyciąganie jakiegoś ogromnego przyszłego krajobrazu, który się otwierał, same
góry i niebo.
Wystawał przed lustrem, patrząc na swoją brodę, wiedząc, że nie wolno mu jej strzyc.
Nabrał lekkiej ochoty na współlokatorkę, kiedy zobaczył ją jadącą rowerem, ale starał
się nie przynosić tej pożądliwości do domu. Jego dziewczyna lgnęła do niego i popsuli
łóżko. Chciała, żeby poznał całą jej obecność, na wskroś. Jedli falafele zawinięte w pitę i
czasem pragnął się z nią ożenić i mieć dzieci, ale tak było tylko w chwilach, gdy wychodził
od niej, czując się jak piłkarz mknący przez boisko po strzeleniu bramki, w uniesieniu, z
rękami rozpostartymi na boki.
Nadchodzi czas.
Mężczyźni bywali w kafejkach internetowych, żeby uczyć się o szkołach pilotażu w
Stanach Zjednoczonych. Nikt nie zapukał do ich drzwi w środku nocy, nikt ich nie zatrzymał
na ulicy i nie kazał wywrócić kieszeni na lewą stronę, nie zrewidował w poszukiwaniu
broni. Ale zdawali sobie sprawę, że islam jest celem ataku.
Amir patrzył na niego, przenikając do dna jaźni. Hammad wiedział, co powie. Jesz przez
cały czas, wpychasz żarcie do ust, jesteś leniwy w modlitwie. Na tym nie koniec. Zadajesz
się z bezwstydną kobietą, przygniatasz ją swoim ciałem. Czym się różnisz od wszystkich
innych, poza naszą przestrzenią?
Kiedy Amir wypowiadał słowa, prosto w twarz, zarażał je sarkazmem.
Czy mówię po chińsku? Czy się jąkam? Czy poruszam ustami, ale nie wydobywają się
żadne dźwięki?
Hammad uważał, że w pewien sposób to jest niesprawiedliwe. Ale im bardziej
przyglądał się samemu sobie, tym prawdziwsze były te słowa. Musiał zdusić potrzebę
bycia normalnym człowiekiem. Musiał walczyć sam ze sobą, najpierw, a potem z
niesprawiedliwością, która prześladuje ich życie.
Czytali wersety miecza z Koranu. Mieli silną wolę, determinację, żeby stać się jednym
umysłem. Odrzuć wszystko prócz tych, z którymi jesteś. Stańcie się nawzajem krwią w
swoich żyłach.
Czasem przed drzwiami do mieszkania stało dziesięć par butów, jedenaście. To był dom
naśladowców, tak go nazywali, dar al-ansar, i tym właśnie byli, naśladowcami Proroka.
Broda wyglądałaby lepiej, gdyby ją przystrzygł. Ale teraz obowiązywały zasady i
postanowił ich przestrzegać. Jego życie nabrało struktury. Sprawy były wyraźnie określone.
Stawał się jednym z nich, uczył się wyglądać i myśleć jak oni. To nieodłączne od dżihadu.
Modlił się z nimi, żeby być z nimi. Stawali się niepodzielnymi braćmi.
Kobieta miała na imię Leyla. Ładne oczy i świadomy dotyk. Powiedział jej, że wyjeżdża
na jakiś czas, ale na pewno wróci. Wkrótce ona będzie zawodnym wspomnieniem, a potem
przestanie istnieć.
Część druga
ERNST HECHINGER
6
Gdy stanął w drzwiach, to było niemożliwe, mężczyzna, który wyszedł z burzy popiołu,
sama krew i żużel, cuchnący spaloną materią, w twarzy punktowe migotanie okruchów
szkła. Wyglądał przytłaczająco, w tych drzwiach, z nieprzytomnym spojrzeniem. Stał z
teczką w ręku, kiwając powoli głową. Pomyślała, że może jest w szoku, ale nie wiedziała,
co to precyzyjnie oznacza, w kategoriach medycznych. Wyminął ją i ruszył do kuchni, a ona
próbowała zatelefonować po swojego lekarza, potem na 911, potem do najbliższego
szpitala, lecz słyszała tylko szum przeciążonych linii. Wyłączyła telewizor, właściwie nie
wiedząc dlaczego, chcąc go ochronić przed doniesieniami o tym, z czego właśnie się
wydostał, oto dlaczego, a później też poszła do kuchni. Siedział przy stole, więc nalała mu
wody do szklanki i powiedziała, że Justin jest u babci, bo wypuścili go wcześniej ze
szkoły, i też jest chroniony przed wiadomościami, przynajmniej o swoim ojcu.
– Wszyscy dają mi wodę – rzekł.
Pomyślała, że to niemożliwe, by pokonał taką odległość czy wszedł po schodach, gdyby
odniósł poważne obrażenia lub stracił dużo krwi.
A potem powiedział coś jeszcze. Teczka stała obok stołu jak przedmiot wyciągnięty z
wysypiska śmieci. Powiedział, że z nieba sfrunęła koszula.
Polała ścierkę wodą i wytarła mu ręce, twarz i głowę z kurzu i popiołu, uważając, aby
nie dotykać kawałków szkła. Było więcej krwi, niż się wydawało na początku, a potem
uświadomiła sobie coś jeszcze, że jego skaleczenia i otarcia nie są na tyle poważne ani
liczne, żeby wyjaśniały taką ilość krwi. To nie była jego krew. Większość pochodziła od
kogoś innego.
Okna były otwarte, żeby Florence mogła palić. Siedzieli tam gdzie ostatnim razem, po obu
stronach stolika, usytuowani na ukos.
– Dałem sobie rok – powiedział.
– A nie aktorem? Ja widzę cię jako aktora.
– Ale tylko na studiach. Dalej się nie posunąłem.
– W tobie coś jest, w tym, jak sytuujesz się w przestrzeni. Nie za bardzo wiem, co to
znaczy.
– Ale brzmi dobrze.
– Chyba to gdzieś słyszałam. Co to znaczy?
– Dałem sobie rok. Myślałem, że to będzie ciekawe. Skróciłem do pół roku.
Pomyślałem, co innego mogę robić? Przecież w college’u uprawiałem dwa sporty. No ale
koniec z tym. Pół roku, co tam, cholera. Potem skróciłem do czterech miesięcy, po dwóch
było już po wszystkim.
Wpatrywała się w niego, siedziała i patrzyła, i coś w tym było, tak szczera i niewinna
otwartość bycia, że po chwili przestał czuć podenerwowanie. Patrzyła i rozmawiali, tutaj,
w pokoju, którego nie potrafiłby opisać minutę po wyjściu.
– Nie udało się – powiedziała. – Nie udaje się. I co zrobiłeś?
– Poszedłem na prawo.
– Dlaczego? – wyszeptała.
– No bo co innego mogłem zrobić? Co innego?
Wyprostowała się i przyłożyła papierosa do ust, rozmyślając o czymś. Na twarzy miała
drobne brązowe piegi, które sypały się z dolnej części czoła na nasadę nosa.
– Pewnie jesteś żonaty. Nie żeby mnie to obchodziło.
– Tak, jestem.
– Nie obchodzi mnie – powtórzyła i po raz pierwszy w jej głosie usłyszał ton pretensji.
– Rozstaliśmy się, a teraz zeszliśmy, albo raczej zaczynamy schodzić.
– Oczywiście.
Przeszedł przez park drugi raz. Wiedział, dlaczego jest tutaj, ale nie potrafiłby tego
nikomu wyjaśnić, jej zaś wyjaśniać nie musiał. Nie było ważne, czy rozmawiają, czy nie.
Mogliby się obejść bez rozmowy, byleby oddychali tym samym powietrzem, albo ona
mówi, on słucha, albo dzień to noc.
Powiedziała:
– Poszłam wczoraj do świętego Pawła. Chciałam pobyć z ludźmi, zwłaszcza tam.
Wiedziałam, że tam będą ludzie. Popatrzyłam na kwiaty i na te osobiste rzeczy, które ludzie
zostawiają, te pamiątki własnej roboty. Nie patrzyłam na zdjęcia zaginionych. Nie mogłam.
Siedziałam w kaplicy przez godzinę, ludzie przychodzili i się modlili albo spacerowali
dokoła, patrząc tylko, czytając marmurowe płyty. Pamięci tego, pamięci tamtego. Weszli
ratownicy, trzej, i próbowałam nie patrzeć, a potem jeszcze dwaj.
Była krótko mężatką, przed dziesięcioma laty, błąd tak przelotny, że nie zostawił po
sobie żadnych blizn. Tak mówiła. Ten mężczyzna umarł kilka miesięcy po rozpadzie
małżeństwa, zginął w wypadku samochodowym, a jego matka obwinia Florence. To jest
blizna, która pozostała.
– Powtarzam sobie, że śmierć jest czymś zwykłym.
– Nie wtedy, kiedy chodzi o nas. Albo kiedy chodzi o kogoś, kogo znamy.
– Nie mówię, że nie powinniśmy czuć żalu. Tylko dlaczego nie oddamy tego w ręce
Boga? Dlaczego się tego nie nauczyliśmy, po tych wszystkich świadectwach tych
wszystkich zmarłych? Podobno wierzymy w Boga, ale w takim razie dlaczego nie
przestrzegamy praw Bożego wszechświata, które uczą nas, jak jesteśmy mali i gdzie
wszyscy skończymy?
– To nie takie proste.
– Ci, którzy to zrobili. Występują przeciw wszystkiemu, za czym się opowiadamy. Ale
oni też wierzą w Boga.
– Czyjego Boga? Którego Boga? Nawet nie wiem, co znaczy wierzyć w Boga. Nigdy o
tym nie myślę.
– Nigdy o tym nie myślisz.
– Czy to cię martwi?
– To mnie przeraża – odparła. – Zawsze czułam obecność Boga. Czasem z Nim
rozmawiam. Nie muszę być w kościele, żeby rozmawiać z Bogiem. Chodzę do kościoła,
ale wiesz, nie tak co tydzień, jak to się nazywa, szukam słowa.
– Gorliwie – powiedział.
Potrafił ją rozśmieszyć. Gdy się śmiała, wydawało się, że przenika go spojrzeniem, oczy
żywe, widzące coś, czego się nawet nie domyślał. We Florence zawsze było coś bliskiego
emocjonalnego cierpienia, jak pamięć o zadawnionej krzywdzie lub uporczywe poczucie
straty, obecne prawdopodobnie przez całe życie, a śmiech był zrzuceniem martwej skóry,
fizycznym wybawieniem od starej niedoli, choćby na chwilę.
Z pokoju w głębi dobiegała muzyka, coś klasycznego, znanego, ale nie pamiętał tytułu
utworu ani nazwiska kompozytora. Nigdy nie pamiętał takich rzeczy. Pili herbatę i
rozmawiali. Mówiła o wieży, znowu to odtwarzając, klaustrofobia, dym, zapadające się
ciała, i zrozumiał, że mogą o tym rozmawiać tylko ze sobą, w najdrobniejszych i
najnudniejszych szczegółach, które nigdy nie będą nudne ani zbyt szczegółowe, bo to teraz
w nich tkwi, i on musi usłyszeć o tym, co utracił w meandrach pamięci. To był szczyt ich
delirium, odurzona rzeczywistość, którą przeżyli wspólnie na schodach, w głębokich
szybach pełnych spadających kobiet i mężczyzn.
Rozmowa trwała, zahaczając o temat małżeństwa, przyjaźni, przyszłości. Był w tym
amatorem, ale rozmawiał chętnie. Na ogół jednak słuchał.
– Chodzi o to, co niesiemy. W końcu o to chodzi – powiedziała rozkojarzonym tonem.
Uderzył samochodem w mur. Jego matka obwiniała Florence, bo gdyby nadal byli razem,
nie jechałby tym samochodem tamtą drogą, a ponieważ to ona doprowadziła do rozpadu
małżeństwa, ona ponosiła winę i to jest jej blizna.
– Był ode mnie starszy o siedemnaście lat. Brzmi tak tragicznie. Starszy mężczyzna. Miał
dyplom inżyniera, ale pracował na poczcie.
– Pił.
– Tak.
– Pił tego wieczoru, kiedy się rozbił.
– Tak. Po południu. W biały dzień. Nie było żadnego innego samochodu.
Powiedział, że musi już iść.
– Oczywiście. Musisz. Tak to się właśnie dzieje. Każdy to wie.
Wydawało się, że ma mu za złe, że wychodzi, że się ożenił, że wykonał ten bezmyślny
gest pojednania, a jednocześnie, że w ogóle nie zwraca się do niego. Mówi do swojego
pokoju, do samej siebie, pomyślał, mówi w przeszłość do jakiejś wersji siebie, osoby,
która może potwierdzić posępną swojskość tej chwili. Chciała, żeby jej odczucia zostały
dostrzeżone, oficjalnie, więc musiała wypowiedzieć słowa, nawet jeśli nie były
skierowane do niego.
Siedział jednak dalej na krześle.
– Co to za muzyka? – spytał.
– Chyba powinnam się jej pozbyć. Brzmi jak z tych starych filmów, kiedy kobieta i
mężczyzna biegną po wrzosowisku.
– Powiedz prawdę. Uwielbiasz te filmy.
– I muzykę też. Ale tylko w filmach.
Spojrzała na niego i wstała. Minęła frontowe drzwi i ruszyła w głąb przedpokoju. Była
przeciętną kobietą poza chwilami, gdy się śmiała. Jak ktoś widziany w metrze. Nosiła
luźne spódnice i zwykłe buty, miała pełną figurę i może była trochę nieporadna, ale kiedy
się śmiała, rozpalał się płomień w naturze, odsłaniało coś na wpół skrytego i
olśniewającego.
Murzynka o jasnawej karnacji. Jedno z tych dziwnych ucieleśnień niejednoznacznej
mowy i niezłomnej rasy, lecz dla niego znaczenie miały tylko te słowa, które mówiła i
które jeszcze wypowie.
Rozmawiała z Bogiem. Być może Lianne też miewała takie rozmowy. Nie wiedział.
Albo długie niespokojne monologi. Albo nieśmiałe myśli. Kiedy poruszała ten temat lub
wypowiadała to słowo, miał pustkę w głowie. Sprawa była zbyt abstrakcyjna. A tutaj, z
kobietą, którą ledwie znał, sprawa wydawała się nieuchronna, inne sprawy, inne pytania
też.
Usłyszał, że muzyka zmieniła się w gwar i pęd, głosy rapujące po portugalsku,
śpiewające, gwiżdżące, z gitarami i bębnami w tle, z szaleńczymi saksofonami.
Najpierw na niego spojrzała, a potem patrzył, jak mija drzwi i idzie znowu
przedpokojem, i zorientował się, że chce, by poszedł za nią.
Stała przy oknie, klaszcząc do muzyki. To była mała sypialnia, bez krzesła, więc usiadł
na podłodze i patrzył.
– Nigdy nie byłam w Brazylii – powiedziała. – Myślę czasem o tym kraju.
– Prowadzę z kimś rozmowy. Na wczesnym etapie. Chodzi o pracę dla brazylijskich
inwestorów. Być może będę potrzebował trochę portugalskiego.
– Wszystkim nam przydałoby się trochę portugalskiego. Wszystkim przydałoby się
pojechać do Brazylii. To płyta z odtwarzacza, który stamtąd wyniosłeś.
– Śmiało – rzekł.
– Co?
– Tańcz.
– Co?
– Tańcz – powiedział. – Chcesz tańczyć. A ja chcę patrzeć.
Wysunęła stopy z butów i zaczęła tańczyć, klaszcząc cicho w dłonie do rytmu, poruszając
się w jego stronę. Wyciągnęła dłoń, ale pokręcił głową, z uśmiechem, i cofnął się pod
ścianę. Nie miała w tym wprawy. Nie pozwala sobie na to w samotności, pomyślał, ani w
towarzystwie nikogo innego, ani dla nikogo innego, przynajmniej do tej chwili.
Przemieszczała się z powrotem przez pokój, jakby zatracając się w muzyce, oczy
zamknięte. Przez moment tańczyła w serii powolnych ruchów, już nie klaszcząc, ręce w
górze, odsunięte od tułowia, prawie jak w transie, i zaczęła się obracać w miejscu, jeszcze
wolniej, teraz zwrócona twarzą do niego, usta otwarte, oczy powoli też.
Siedząc tam i patrząc, zaczął ściągać ubranie.
To przydarzyło się Rosellen S., żywiołowy strach rodem z najgłębszego dzieciństwa. Nie
mogła sobie przypomnieć, gdzie mieszka. Stała na rogu w pobliżu wiaduktu kolejowego,
coraz bardziej zdesperowana, oddzielona od wszystkiego. Wypatrywała sklepu albo nazwy
ulicy, która stanowiłaby wskazówkę. Świat się cofał, znikały najprostsze znaki. Zatracało
się poczucie jasności, wyrazistość. Nie tyle się zgubiła, co upadała, gasła. Dokoła była
tylko cisza i dystans. Wróciła tam, skąd przyszła, albo przynajmniej tak się jej zdawało, do
budynku, i stanęła w wejściu, nasłuchując. Ruszyła za brzmieniem głosów i dotarła do
pokoju, w którym kilkanaście osób czytało książki, a właściwie jedną książkę, Biblię. Na
jej widok przerwali recytację i czekali. Próbowała wyjaśnić, co się stało, i jedna z tych
osób zajrzała do jej torebki i znalazła numery telefoniczne, i w końcu zadzwonili do kogoś,
siostry z Brooklynu, jak się okazało, w notesie figurującej jako Billie, żeby przyjechała do
wschodniego Harlemu i zabrała ją do domu.
Lianne dowiedziała się tego od doktora Aptera dzień później. Obserwowała to powolne
przygasanie, od miesięcy. Rosellen nadal czasem się śmiała, ironia niestępiona, drobna
kobieta o delikatnych rysach i kasztanowej skórze. Zbliżali się do tego, co nieuchronnie
nadchodziło, każdy z osobna, z kurczącą się przestrzenią, w której mogli stać i się temu
przyglądać.
Benny T. powiedział, że w niektóre ranki ma kłopot z wkładaniem spodni.
– To lepiej niż ze zdejmowaniem – powiedziała Carmen. Dodała: – Dopóki możesz je
ściągnąć, kochanieńki, jesteś tym samym seksownym Bennym.
Roześmiał się, tupnął nogami, waląc się w głowę dla efektu, i odparł, że nie w tym
problem. Nie mógł się upewnić, że spodnie leżą jak trzeba. Wkładał, zdejmował.
Sprawdzał, czy rozporek jest z przodu. Sprawdzał długość w lustrze, mankiety sięgają do
butów, tyle że nie było mankietów. A przecież pamiętał mankiety. Wczoraj te spodnie miały
mankiety, więc jak to jest, że nie mają ich dzisiaj?
Powiedział, że zdaje sobie sprawę, jak to brzmi. Dla niego to też brzmiało dziwacznie.
Użył słowa „dziwaczny”, unikając dosadniejszych określeń. Ale kiedy coś takiego się
dzieje, rzekł, nie potrafi się z tego wyrwać. Przebywa w obcym umyśle, w obcym ciele i
patrzy na spodnie. A te najwyraźniej nie pasują. Wkłada, zdejmuje. Wytrzepuje. Zagląda do
środka. Zaczął myśleć, że to spodnie kogoś innego, w jego domu, przewieszone przez
krzesło.
Czekali, by Carmen coś powiedziała. Lianne czekała, by Carmen wskazała, że Benny nie
jest żonaty. Dobrze, że nie jesteś żonaty, Benny, no bo wtedy to wiesz, gacie obcego faceta
u ciebie w domu. Zona musiałaby się gęsto tłumaczyć.
Ale tym razem Carmen milczała.
Omar H. mówił o podróżowaniu po mieście. Jako jedyny członek grupy mieszkał poza
dzielnicą, na Lower East Side, a więc metro, i plastikowa karta, którą musiał przeciągnąć
przez rowek, sześć razy, żeby odblokowały się kołowrotki w bramkach, „Proszę
przeciągnąć powtórnie”, i długa jazda przez miasto, i ta chwila, kiedy wylądował na
jakimś obskurnym rogu w Bronksie, nie wiedząc, gdzie się podziały brakujące przystanki
metra.
Curtis B. nie mógł znaleźć zegarka. A gdy wreszcie znalazł, w apteczce, nie mógł go
zapiąć na ręku. Proszę bardzo, jest zegarek. Powiedział to grobowym głosem. Jest zegarek,
trzymam go w prawej dłoni. Ale prawa dłoń jakoś nie może znaleźć drogi do lewej.
Zaistniała przestrzenna pustka albo pustka wzrokowa, rozstęp w polu widzenia, i trochę to
trwało, zanim wreszcie udało mu się połączyć jedno z drugim, dłoń do nadgarstka,
spiczasty koniec paska w klamerkę. Dla Curtisa była to skaza moralna, grzech zdrady
samego siebie. Kiedyś podczas sesji przeczytał tekst, który napisał, o wydarzeniu sprzed
pięćdziesięciu lat, gdy w bójce barowej zabił rozbitą butelką człowieka, masakrując mu
twarz i oczy i przecinając tętnicę szyjną. Podniósł wzrok znad kartki, kiedy wymówił te
słowa: „przecinając tętnicę szyjną”.
O zagubionym zegarku opowiedział tym samym dobitnym tonem, mrocznym i
kategorycznym.
W drodze na dół powiedziała coś i zaledwie parę sekund po tym, gdy Keith to zrobił,
powiązała jedno z drugim. Kopnął w drzwi, które mijali na schodach. Przystanął, odchylił
się i kopnął mocno, trafiając podeszwą buta.
Gdy powiązała swoje słowa z jego działaniem, to najpierw zrozumiała, że jego gniew
nie był skierowany przeciw muzyce ani kobiecie, która ją puszczała. Skierowany był
przeciw niej, Lianne, za jej pretensje, za słowa, które wypowiedziała, za ich uporczywość,
irytującą powtarzalność.
Potem zrozumiała, że nie ma gniewu. Był całkowicie spokojny. Odgrywał tylko emocje,
jej emocje, w jej imieniu, na jej konto. To prawie jak w zen, pomyślała, gest mający
poruszyć, pobudzić czyjąś medytację albo odwrócić jej kierunek.
Nikt nie podszedł do drzwi. Muzyka rozbrzmiewała dalej, powtarzający się powoli
motyw grany na piszczałkach i bębnach. Spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem, twardym
i donośnym, mąż i żona, w drodze na dwór.
Na pokera spotykali się u Keitha, bo tam był stolik. Sześciu karciarzy, stałych bywalców w
środowe wieczory, dziennikarz od biznesu, agent reklamowy, akwizytor kredytów
hipotecznych i tak dalej, mężczyźni kręcący ramionami, poprawiający sobie jaja, gotowi
zasiąść do gry, z miną pokerzysty, poddać sprawdzianowi siły rządzące biegiem zdarzeń.
Na początku grali w różne mutacje i odmiany, lecz z czasem zaczęli ograniczać
możliwości rozdającego. Zakaz wyboru określonych wariantów pojawił się jako żart w
imię tradycji i samodyscypliny, jednak z upływem dni wszedł w życie i wytoczono
argumenty przeciw nędzniejszym wynaturzeniom pokera. Wreszcie najstarszy gracz,
Dockery, pod pięćdziesiątkę, zaczął orędować za straight pokerem, tylko i wyłącznie,
klasyczną wersją retro, five-card draw, five-card stud, seven-card stud, a zawężaniu opcji
towarzyszyło podbijanie stawki, co ożywiło rytuał wypisywania czeków przez przegranych
u końca długiego wieczoru.
Każde rozdanie rozgrywali w szklistej gorączkowości. Cała akcja toczyła się gdzieś za
oczami, w naiwnym oczekiwaniu i wyrachowanym oszustwie. Każdy usiłował złapać w
pułapkę pozostałych i poskromić własne złudne marzenia, makler, prawnik, drugi prawnik,
a gra była skumulowaną esencją, czystym i intymnym wyciągiem z ich działań podczas
dnia. Karty ślizgały się po zielonym rypsie okrągłego stolika. Wykorzystywali intuicję i
zimnowojenną analizę ryzyka. Wykorzystywali spryt i ślepe szczęście. Czekali na proroczą
chwilę, na porę, w której mogliby podjąć ryzyko, bo wiedzieli, że nadejdzie konkretna
karta. „Poczułem, że jest dama, no i była”. Dorzucali żetony i wpatrywali się w oczy po
drugiej stronie stolika. Zniżali się do ludowych sposobów z czasów przedpiśmiennych,
apelując do zmarłych. Były elementy zdrowej rywalizacji i bezczelnej kpiny. Były elementy
intencji, żeby odrzeć drugiego z kruchej męskości.
Hovanis, nieżyjący już, uznał w którymś momencie, że nie potrzebują seven-card studa.
Liczba kart, stosunek szans i zakres możliwości wydawały się przesadne, inni się
roześmieli i wprowadzili zasadę ograniczającą grę do pięciu kart: five-card stud i five-
card draw.
Odpowiadało temu podbicie stawek.
Potem ktoś poruszył kwestię jedzenia. To był żart. Jedzenie znajdowało się na
przygotowanych naprędce tacach na blacie w kuchni. Co to za samodyscyplina, powiedział
Demetrius, skoro marnujemy czas, żeby odejść od stołu i napchać japy chemicznie
obrobionym chlebem, mięsem i serem? Był to żart, który potraktowali poważnie, bo na
odejście od gry powinno się zezwolić tylko w wypadku najokrutniejszych katuszy
przepełnionego pęcherza lub uporczywego pecha, który wymaga, żeby pokerzysta stanął
przy oknie z widokiem na nieustanny napór gęstniejącej nocy.
A więc jedzenie odpadło. Zero jedzenia. Rozdawali karty i wchodzili albo pasowali.
Potem zaczęli mówić o alkoholu. Wiedzieli, że to głupie, zastanawiali się jednak, dwóch
albo trzech, czy byłoby wskazane ograniczenie spożycia do ciemnawych gatunków,
szkockiej, bourbona i brandy, do bardziej męskich odcieni i wyrazistszych, pełniejszych
trunków. Żadnego dżinu ani wódki, żadnych bladych alkoholi.
Czerpali z tego przyjemność, większość z nich. Lubili rozmyślnie tworzyć strukturę z
błahostek. Ale nie Terry Cheng, który grał najsłodszego pokera pod słońcem, który czasem
grał w Internecie nieprzerwanie przez całą dobę. Terry Cheng powiedział, że są
powierzchownymi ludźmi wiodącymi kapryśne życie.
A potem ktoś zauważył, że five-card draw daje nawet więcej możliwości niż seven-card
draw i zaczęli się zastanawiać, dlaczego wcześniej na to nie wpadli, bo przecież gracz
może dobrać aż trzy karty, zakrzyknąć „zdrów!” lub spasować, jeśli uzna za stosowne, i
umówili się, że się ograniczą do jednej tylko odmiany, five-card stud, i te duże sumy, które
stawiali, stosiki jaskrawych żetonów, blefy i kontrblefy, wymyślne przekleństwa i
nienawistne spojrzenia, ciemne trunki w przysadzistych szklankach, dym z cygar
gromadzący się warstwami, skomasowane ciche pretensje do samych siebie – te
swobodnie unoszące się energie i gesty uszeregowane zostały w konfrontacji z pojedynczą
przeciwsiłą, faktem samoograniczeń, o tyle bardziej niewzruszonych, że nałożonych z
własnej woli.
Żadnego jedzenia. Jedzenie odpada. Żadnego dżinu ani wódki. Żadnego piwa, chyba że
ciemne. Wydali dekret przeciw każdemu piwu, które nie jest ciemne, i przeciw każdemu
ciemnemu piwu, którym nie jest Beck’s Dark. Zrobili tak, bo Keith opowiedział im pewną
historię, którą słyszał, o cmentarzu w Niemczech, w Kolonii, gdzie czterech przyjaciół,
pokerzystów przez czterdzieści czy pięćdziesiąt lat, pochowano w tym samym porządku, w
którym niezmiennie zasiadali do stolika, dwa nagrobki naprzeciw dwóch pozostałych,
każdy gracz na swoim miejscu, uświęconym upływem czasu.
Uwielbiali tę historię. To była piękna opowieść o przyjaźni i dalekosiężnych
konsekwencjach tuzinkowego nawyku. Dała im do myślenia i napełniła szacunkiem, i
uznali, że muszą wybrać Beck’s Dark jako jedyne dozwolone piwo, bo jest z Niemiec, tak
jak gracze w tej historii.
Ktoś chciał zakazać rozmów o sporcie. Zakazali więc rozmów o sporcie, o telewizji,
tytułach filmów. Keith pomyślał, że to się staje coraz głupsze. Zasady są dobre, odparli, a
im głupsze, tym lepiej. Rumsey, mistrz pierdzenia, nieżyjący już, chciał unieważnić
wszystkie zakazy. Papierosów nie zabronili. Był tylko jeden papierosiarz i mógł palić, ile
dusza zapragnie, jeśli nie przeszkadzało mu, że wygląda bezradnie i marnie. Większość
pozostałych paliła cygara i czuła się imponująco, wielkopańsko, sącząc szkocką albo
bourbona, wynajdując synonimy zakazanych słów, takich jak „mokry” i „suchy”.
Z was są niepoważni ludzie, powiedział Terry Cheng. Spoważniejcie albo gińcie.
Rozdający suwał karty po zielonym rypsie, zawsze ogłaszając, w którą odmianę grają,
„five-card stud”, mimo że teraz była jedyna. Po pewnym czasie wywietrzała drobna
kwaśna ironia tych obwieszczeń, a słowa stały się dumnym rytuałem, formalnym i
niezbędnym, każdy kolejny rozdający mówił, „five-card stud”, i uwielbiali to robić, z
poważną miną, bo gdzie indziej zetknęliby się z taką dojrzałą tradycją ucieleśnioną przez
zbędne wypowiadanie kilku archaicznych słów?
Grali asekurancko i potem żałowali, ryzykowali i przegrywali, popadali w stany
księżycowego przygnębienia. Ale zawsze znalazło się coś, czego można było zakazać, oraz
jakaś reguła do wprowadzenia.
A potem pewnego wieczoru wszystko się rozpadło. Ktoś zgłodniał i zażądał jedzenia.
Ktoś inny walnął pięścią w stół i powiedział „jeść, jeść”. Te słowa, skandowane,
wypełniły pokój. Odwołali zakaz jedzenia i zaczęli się dopominać o polską wódkę,
niektórzy. Chcieli jasnych alkoholi schłodzonych w lodówce i serwowanych bez
rozcieńczania w małych oszronionych kieliszkach. Upadły inne zakazy, przywrócono
wyklęte słowa. Stawiali zakłady i podnosili stawkę, jedli i pili, i odtąd grali w takie
odmiany jak high-low, acey-deucy, Chicago, Omaha, Texas hold ‘em, anaconda i jeszcze
parę innych bocznych linii z rodu pokera. Ale tęsknili, każdy kolejny rozdający, za
wymówieniem nazwy tej jedynej gry, five-card stud, z wyłączeniem wszystkich innych, i
próbowali się nie zastanawiać, co myślą czterej pozostali, pławiąc się w rozpasanym
pokerze, nagrobek w nagrobek w Kolonii.
Przy kolacji rozmawiali o podróży do Utah, w którą mogliby się wybrać, podczas przerwy
w szkole, do wysokich dolin i czystych wiatrów, do powietrza, którym można oddychać,
stoków narciarskich, a chłopiec siedział z herbatnikiem w garści, patrząc na jedzenie na
swoim talerzu.
– Co myślisz? Utah. Powiedz to. Utah. Duży skok do przodu w porównaniu z sankami w
parku.
Spojrzał na kolację przygotowaną przez ojca, dziki łosoś i gumowaty brązowy ryż.
– Nie ma nic do powiedzenia – odrzekł Keith. – Wyszedł poza monosylaby. Pamiętasz,
jak mówił monosylabami. Trochę to trwało.
– Dłużej, niż się spodziewałam.
– Poszedł dalej. Jest na kolejnym etapie rozwoju.
– Duchowego – powiedziała.
– Całkowite milczenie.
– Zupełne i nieprzerwane.
– Utah to miejsce dla milczków. Będzie żył w górach.
– W jaskini z robactwem i nietoperzami.
Chłopiec powoli podniósł głowę znad talerza i popatrzył na ojca albo raczej w ojcowski
obojczyk, przenikając spojrzeniem smukłe kości pod koszulą.
– A skąd wiecie, że monosylaby były ze szkoły? – spytał. – Może wcale nie. Może
chodziło o Billa Lawtona. Może Bill Lawton mówi monosylabami.
Lianne aż usiadła prosto, wstrząśnięta tymi słowami, wstrząśnięta, że słyszy to nazwisko
z jego ust.
– Myślałem, że Bill Lawton to tajemnica – powiedział Keith. – Między tobą i
Rodzeństwem. No i między tobą i mną.
– I tak pewnie jej powiedziałeś. Pewnie już wie.
Keith spojrzał na Lianne, a ona próbowała dać mu sygnał, że nie, że nic nie mówiła o
Billu Lawtonie. Posłała mu srogie spojrzenie, oczy zmrużone, usta zaciśnięte, żeby
wwiercić w jego przodomózgowie to swoje „nie”.
– Nikt niczego nie mówił – powiedział Keith. – Jedz rybę.
Chłopiec znów zaczął patrzeć w talerz.
– Bo on właśnie mówi monosylabami.
– No dobrze. A co mówi?
Nie było odpowiedzi. Usiłowała sobie wyobrazić, co chłopiec myśli. Jego ojciec wrócił
do domu, mieszka z nimi, śpi, mniej więcej tak jak dawniej, a on myśli, że jemu nie można
wierzyć, prawda? Postrzega go jako postać, która snuje się po domu, jako mężczyznę, który
odszedł, a potem wrócił, i który powiedział kobiecie, śpiącej z nim w jednym łóżku,
wszystko o Billu Lawtonie, więc jak można mu wierzyć, że będzie tutaj jutro?
Jeśli twoje dziecko uważa, słusznie czy nie, że jesteś czemuś winny, to jesteś winny. A
tak się składa, że w tym wypadku chłopiec ma rację.
– Mówi takie rzeczy, o których wiem tylko ja i Rodzeństwo.
– To nam powiedz – rzekł Keith napiętym głosem. – Monosylabami.
– Nie chce mi się.
– On tak mówi czy to tylko twoja odpowiedź?
– Chodzi o to – odparł Justin, cedząc słowa wyraźnie i wyzywająco – że on mówi o
samolotach. Wiemy, że nadlatują, bo on to mówi. Ale więcej nie wolno mi powiedzieć.
Mówi, że tym razem wieże upadną.
– Wieże upadły – rzekła łagodnie. – Wiesz o tym.
– On mówi, że tym najbliższym razem naprawdę upadną.
Rozmawiali z nim. Próbowali łagodnie przemówić do rozsądku. Słuchając go,
odczuwała zagrożenie, którego nie potrafiła umiejscowić. Jego wersja przetasowanych
wydarzeń przerażała ją w niewytłumaczalny sposób. Przecież wymyślił coś lepszego od
tego, co wydarzyło się naprawdę, wieże nadal stoją, ale przestawiona sekwencja czasowa,
mroczność ostatecznego uderzenia i to, jak lepsze staje się gorszym, to wszystko były
elementy poronionej baśni, całkowicie upiorne, choć niespójne. Baśni, którą dzieci
opowiadają, a nie tej, której słuchają, baśni niewymyślonej przez rodziców, i Lianne
zmieniła temat na Utah. Narty i szlaki, niebo i stoki.
Patrzył w talerz. Czym różni się ptak od ryby? Jedno fruwa, drugie pływa. Może o tym
myśli. Nie zjadłby ptaka, prawda? Szczygła albo sójki. Więc dlaczego ma jeść rybę, która
pływała sobie dziko w oceanie i została złapana razem z dziesięcioma tysiącami innych ryb
w gigantyczną sieć na kanale 27?
Jedno fruwa, drugie pływa.
To właśnie w nim wyczuwała, te uparte myśli, gdy siedział z herbatnikiem w garści.
Keith przeciął park i wyszedł na Dziewięćdziesiątą Zachodnią, i to było dziwne, co
zobaczył przy ogrodzie miejskim, zbliżała się, kobieta pośrodku ulicy, jadąca konno, na
głowie żółty toczek, w ręku palcat, podskakując nad samochodami, i dopiero po dłuższej
chwili zrozumiał, że ona i koń wzięli się z jakiejś pobliskiej stadniny i kierują na ścieżkę w
parku.
To był widok, który pochodził z innego krajobrazu, coś wklejonego, wyczarowanego, co
przez najkrótszą sekundę przypomina na wpół widziany obraz, któremu tylko w połowie się
dowierza, kiedy to patrzący zastanawia się, co się stało z sensem rzeczy, z drzewem, ulicą,
kamieniem, wiatrem, z prostymi słowami zatraconymi w spadającym popiele.
Do domu wracał późno, wyglądając schludnie i trochę zwariowanie. Był to okres, krótko
przed separacją, kiedy najprostsze pytanie odbierał jako nieprzyjazne śledztwo. Wydawało
się, że staje w drzwiach, czekając na jej pytania, gotów patrzeć przez nie na wskroś, ale
nie miała ochoty niczego mówić. Sądziła, że wie. Zrozumiała już wtedy, że to nie picie, a
przynajmniej nie tylko, prawdopodobnie też nie zabawy z kobietą. Kryłby się z tym lepiej,
powtarzała sobie. Bo taki właśnie był, jego prawdziwa twarz bez elementu gry, wolna od
wymogów społecznego konwenansu.
W tamte noce wydawało się czasem, że on jest o krok od powiedzenia czegoś, urywka
zdania, tylko tyle, i to zakończy wszystko między nimi, wszelki dyskurs, wszelką formę
uzgodnionego układu, wszelkie porywy miłości, jakie się jeszcze ostały. W oczach miał to
szkliste spojrzenie, na ustach mokry uśmiech, wyzwanie wobec samego siebie, chłopięcy i
straszny. Jednak nie ubrał tego w słowa, cokolwiek to było, tak bezwzględnie i brawurowo
okrutne, że przerażało ją niezależnie od tego, czy zostało powiedziane, czy nie. To
spojrzenie ją przerażało, pochylenie ciała. Szedł przez mieszkanie przekrzywiony odrobinę
w jedną stronę, w jego uśmiechu spaczone poczucie winy, gotów połamać stół i spalić go,
żeby tylko móc wyjąć fiuta i naszczać na płomienie.
Siedzieli w taksówce jadącej do śródmieścia i zaczęli się obściskiwać, zaczęli się
obmacywać i całować. Powiedziała, mrucząc natarczywie, „to film, to film”. Na
skrzyżowaniach ludzie przechodzący przez ulicę zatrzymywali się, żeby popatrzeć, dwie,
trzy osoby, wydawało się, że przez krótką chwilę unoszą się nad oknami, czasem tylko
jedna. Inni po prostu przechodzili, ci, których to nic nie obchodziło.
W indyjskiej restauracji mężczyzna na podwyższeniu powiedział: Dosadzamy gości do
zajętych stolików.
Pewnego wieczoru spytała go o przyjaciół, których stracił. Zaczął o nich mówić, o
Rumseyu i Hovanisie, i o tym ciężko poparzonym, którego nazwiska nie pamiętała. Jednego
z nich poznała kiedyś, Rumseya chyba, ledwo, gdzieś. Mówił tylko o ich cechach, ich
osobowościach, żonaty, kawaler, dzieci lub nie, i wystarczyło. Więcej nie chciała
wiedzieć.
Ciągle było ją słychać, przeważnie, tę muzykę na schodach.
Pojawiła się oferta pracy, którą najprawdopodobniej przyjmie, przygotowywanie umów
handlowych dla brazylijskich inwestorów, którzy obracają nieruchomościami w Nowym
Jorku. W jego ustach zabrzmiało to jak lot paralotnią, całkowicie na łasce wiatru.
Na początku prała jego rzeczy oddzielnie. Nie miała pojęcia, dlaczego tak robi. Jakby
nie żył.
Słuchała, co mówi, i dawała mu poznać, że słucha, ciałem i umysłem, bo tym razem to
słuchanie ich uratuje, uchroni od pogrążenia się w wynaturzeniach i urazie.
Zapominała proste nazwiska. Ale to jedno imię nie było proste, brzmiało butnie jak
nazwisko jakiegoś futbolisty z Alabamy, i tak właśnie je zapamiętała, Demetrius, ciężko
poparzony w drugiej wieży, w wieży południowej.
Kiedy spytała go o teczkę w szafie, dlaczego jednego dnia tam stała, a następnego już
znikła, powiedział, że istotnie zwrócił ją właścicielowi, bo nie była jego, i właściwie nie
wiedział, dlaczego zabrał ją z budynku.
To, co było zwyczajne, nie było zwyczajne bardziej niż normalnie, ani mniej.
To słowo „istotnie” skłoniło ją do myślenia o tym, co powiedział na temat teczki, choć
tak naprawdę nie było o czym myśleć, nawet jeżeli często używał tego słowa, bardziej lub
mniej niepotrzebnie, w tamtych dawniejszych czasach, kiedy ją okłamywał albo
podpuszczał, albo nawet popełniał jakieś drobne świństwo.
Był mężczyzną, który nie chciał poddać się jej potrzebie sondującej intymności,
nadintymności, pragnienia, żeby zadawać pytania, badać, zgłębiać, wyciągać na światło
dzienne, zwierzać się sobie, mówić o wszystkim. To była potrzeba mająca własne ciało,
ręce, stopy, genitalia, gęste wonie, skrzepnięty brud, nawet jeśli sprowadzało się to
wyłącznie do słów albo sennych pomruków. Chciała chłonąć wszystko, jak dziecko, kurz
zbłąkanych doznań, wszystko, co mogła wdychać z porów innych ludzi. Kiedyś myślała, że
jest innymi ludźmi. Inni ludzie mają prawdziwsze życie.
„To film”, powtarzała, jego dłoń w jej majtkach, to film, jęk w formie słów, a ludzie
patrzyli na skrzyżowaniach, kilkoro, i taksówkarz patrzył, skrzyżowanie czy nie, wzrok
prześlizgujący się po lusterku wstecznym.
Ale być może myliła się co do tego, co jest zwyczajne. Może nic nie było. Być może w
usłojeniu rzeczy kryła się głęboka fałda, w tym, jak rzeczy przechodzą przez umysł, jak
czas kołysze się w umyśle, czyli jedynym miejscu, w którym sensownie istnieje.
Słuchał taśm do nauki południowoamerykańskiej odmiany portugalskiego i praktykował
na chłopcu. Powiedział: Słabo znam portugalski, mówiąc to po angielsku, z łacińskim
akcentem, a Justin starał się nie uśmiechnąć.
Czytała w gazetach sylwetki zmarłych, wszystko, co drukowali. Nie czytać ich,
wszystkich, byłoby obrazą, sprzeniewierzeniem się odpowiedzialności i zaufaniu. Ale
czytała też dlatego, że musiała, z potrzeby, której nawet nie próbowała określić.
Po tym, gdy kochali się po raz pierwszy, był w łazience, o brzasku, a ona wstała, żeby
się ubrać do porannego biegania, lecz przywarła naga do dużego lustra, twarz odwrócona,
ręce uniesione mniej więcej na wysokość głowy. Przycisnęła ciało do szkła, oczy
zamknięte, i stała tak przez długą chwilę, niemal zapadając się w chłodną powierzchnię,
oddając się jej. Później wciągnęła szorty i top i właśnie zawiązywała buty, gdy wyszedł z
łazienki, gładko ogolony, i zobaczył zamglone ślady jej twarzy, rąk, piersi i ud odciśnięte
na lustrze.
Siedział bokiem przy stole, lewa ręka ułożona wzdłuż krawędzi blatu, dłoń zwisająca nad
prostopadłą krawędzią. Pracował nad pozycjami ręki, dłoń zgięta ku podłodze, dłoń zgięta
ku sufitowi. Niećwiczącej ręki używał do wykonania nacisku na rękę ćwiczącą.
Przegub był już zdrowy, przegub był normalny. Wyrzucił szynę i przestał stosować lód.
Siadał jednak przy stole, dwa, trzy razy dziennie, zwijając lewą dłoń w delikatną pięść,
przedramię płasko na stole, w niektórych układach kciuk wyprostowany do góry. Nie
potrzebował instrukcji. To było machinalne, rozciąganie nadgarstka, skręcanie łokcia, dłoń
uniesiona, przedramię płasko. Liczył sekundy, liczył powtórzenia.
Tajemnice słowa i spojrzenia, lecz także to, że za każdym razem gdy się widzieli, na
początku było nieswojo, trochę sztywno.
– Czasem widuję ich na ulicy.
– Stanąłem jak wryty – powiedział. – Koń.
– Mężczyzna na koniu – rzekła Florence. – Kobieta na koniu. Sama bym raczej czegoś
takiego nie zrobiła. Za żadne skarby. Nieważne. Na konia nie wsiądę.
Przez pewien czas czuli nieśmiałość, a potem coś rozładowywało atmosferę, spojrzenie
albo dowcipna uwaga, albo jak zaczynała nucić, parodiując salonowe zażenowanie, łypiąc
dziko oczami po pokoju. Lecz ciche zakłopotanie tych pierwszych chwil, poczucie źle
dobranej pary, nie ulatniało się całkowicie.
– Czasem sześć albo siedem koni idzie gęsiego, ulicą – powiedziała. – Jeźdźcy patrzą
wprost przed siebie. Zwykły nowojorczyk mógłby się obrazić.
– Powiem ci, co mnie zadziwia.
– Moje oczy? Moje usta?
– Twój kot – odparł.
– Nie mam kota.
– No właśnie to mnie zadziwia.
– Uważasz mnie za kociarę?
– Zdecydowanie widzę cię z kotem. Pod ścianami powinien się szwendać kot.
Tym razem siedział w fotelu, a ona postawiła obok kuchenne krzesło i usiadła obrócona
w jego stronę, z ręką na jego przedramieniu.
– Powiedz mi, że nie weźmiesz tej pracy.
– Muszę.
– To co będzie z naszymi spotkaniami?
– Coś wykombinujemy.
– Chciałabym zwalić winę na ciebie. Ale nadchodzi moja kolej. Wygląda na to, że cała
firma przenosi się za rzekę. Na stałe. Będziemy mieć ładny widok na Dolny Manhattan. Na
to, co z niego zostało.
– I znajdziesz sobie mieszkanie gdzieś bliżej?
Spojrzała na niego.
– Naprawdę tak myślisz? Nie wierzę, że to powiedziałeś. Myślisz, że odgrodziłabym się
od ciebie taką odległością?
– Most, tunel, nie ma znaczenia. Piekło na ziemi, to dojeżdżanie.
– Nie obchodzi mnie. Myślisz, że mnie obchodzi? Puszczą znowu pociągi. A jak nie, to
będę jeździć samochodem.
– Dobrze.
– To tylko Jersey.
– Dobrze – powtórzył.
Myślał, że ona się rozpłacze. Myślał, że takie rozmowy są przeznaczone dla innych.
Ludzie cały czas prowadzą takie rozmowy, pomyślał, w takich pokojach jak ten, siedzą,
patrzą.
Potem rzekła:
– Uratowałeś mi życie. Wiesz o tym?
Usiadł prosto, spoglądając na nią.
– Uratowałem ci teczkę.
Czekał na jej śmiech.
– Nie umiem tego wyjaśnić, ale tak, uratowałeś mi życie. Po tym, co się stało, tylu ludzi
zginęło, ludzi, z którymi pracowałam, ja sama prawie zginęłam, prawie umarłam, w inny
sposób. Nie umiałam się z nikim spotykać, rozmawiać, przejść stąd tam bez zmuszenia się
do tego, żeby wstać z krzesła. A potem ty stanąłeś w drzwiach. Ciągle wydzwaniałam do
koleżanki, zaginęła, jej zdjęcia są na murach i oknach, wszędzie, Davia, oficjalnie
zaginiona, z trudem mogę wymówić jej imię, w środku nocy wybieram numer, dzwonię.
Bałam się, że w dzień będą tam inni i odbiorą, ktoś, kto wie to, czego nie chcę usłyszeć. I
wtedy ty stanąłeś w drzwiach. Pytasz siebie, dlaczego wyniosłeś teczkę z budynku. No
właśnie dlatego. Żeby ją tu przynieść. Żebyśmy się poznali. Dlatego ją zabrałeś i tutaj
przyniosłeś. Żeby mnie utrzymać przy życiu.
Nie wierzył w to, ale wierzył jej. Ona tak czuła i myślała.
– Pytasz siebie, co to za historia z tą teczką – powiedziała. – To ja jestem tą historią.
7
Dwa ciemne przedmioty, biała butelka, ścieśnione puszki. Lianne odwróciła się od obrazu i
zobaczyła pokój jako martwą naturę, przez moment. Dopiero potem pojawiają się ludzkie
postacie, Matka i Kochanek, Nina wciąż w fotelu, rozmyślająca o czymś odległym, Martin
przygarbiony na kanapie, zwrócony ku niej twarzą.
Wreszcie matka powiedziała:
– Architektura tak, może, ale z zupełnie innych czasów, z innego stulecia. Biurowce
wykluczone. Te kształty nie dają się przełożyć na nowoczesne biurowce, na dwie
bliźniacze wieże. To dzieło, które wyklucza tego rodzaju rozwinięcie, projekcję. Prowadzi
człowieka w głąb, do środka. Właśnie coś takiego widzę, na wpół pogrzebanego,
głębszego niż rzeczy albo ich kształty.
Lianne wiedziała, w rozbłysku światła, co matka zamierza powiedzieć.
– Chodzi o śmiertelność, czy nie tak?
– O bycie człowiekiem – odparła Lianne.
– Bycie człowiekiem, bycie śmiertelnikiem. Będę chyba patrzeć na te obrazy, kiedy już
przestanę patrzeć na wszystko inne. Będę patrzeć na butelki i dzbanki. Będę siedziała i
patrzyła.
– Będziesz musiała przysunąć trochę fotel.
– Fotel przystawię do samej ściany. Zawołam administratora, żeby go przesunął. Będę
zbyt słaba, żeby sama to zrobić. Będę patrzeć i dumać. Albo tylko patrzeć. Po pewnym
czasie nie będę już nawet potrzebowała obrazu. Obraz będzie zbyteczny. Będę patrzyła na
ścianę.
Lianne podeszła do kanapy i puknęła Martina lekko w ramię.
– A twoje ściany? Co na nich jest?
– Moje ściany są gołe. W domu i w biurze. Mam gołe ściany.
– Nie całkiem – powiedziała Nina.
– No dobrze, nie całkiem.
Patrzyła na niego.
– Mówisz nam, żebyśmy zapomniały o Bogu.
Sprzeczka trwała przez cały czas, w powietrzu i na skórze, ale zmiana tonu była
zaskakująca.
– Mówisz nam, że to historia.
Nina patrzyła na niego, wpatrywała się uporczywie, ton jej głosu zabarwiony
oskarżeniem.
– Przecież nie możemy zapomnieć o Bogu. Oni wzywają Boga bez przerwy. To jest ich
najstarsze źródło, najstarsze słowo. Owszem, jest coś jeszcze, ale to nie historia ani
ekonomia. Tylko ludzkie odczucia. To, co dzieje się wśród ludzi, krew, która się przelewa,
gdy idea zaczyna się rozprzestrzeniać, to, co się za nią kryje, wszelka ślepa siła albo tępa
siła, albo gwałtowna potrzeba. To bardzo wygodne znaleźć system wierzeń, który
usprawiedliwia te odczucia i to zabijanie.
– Ale przecież system tego nie usprawiedliwia – odparł Martin. – Islam to odrzuca.
– Jeśli możesz coś nazwać Bogiem, to jest to Bóg. Bóg jest tym, na co pozwala.
– Nie widzisz, jakie to dziwaczne? Nie widzisz, czemu zaprzeczasz? Zaprzeczasz
wszelkiemu ludzkiemu poczuciu krzywdy wobec innych, wszelkim siłom historii, które
rodzą konflikt między ludźmi.
– Rozmawiamy o tych ludziach, tu i teraz. Nimi kieruje niesłuszne poczucie krzywdy. To
infekcja wirusowa. Ten wirus reprodukuje się poza historią.
Siedział przygarbiony, zerkając, nachylony ku niej.
– Najpierw cię zabijają, a potem ty próbujesz ich zrozumieć. Może, w końcu, nauczysz
się ich nazwisk. Ale najpierw oni muszą cię zabić.
Ciągnęło się to przez pewien czas, a Lianne słuchała, zaniepokojona żarliwością w ich
głosach. Martin siedział okutany w swoje racje, jedna ręka trzymająca drugą, mówił o
utraconych ziemiach, przegranych państwach, obcych interwencjach, pieniądzach,
imperium, ropie naftowej, narcystycznym sercu Zachodu, i zastanawiała się, jak to
możliwe, że on zajmuje się tym, czym się zajmuje, zarabia na życie tak, jak zarabia,
handlując sztuką, czerpiąc zyski. No i były te gołe ściany. Martwiły ją.
– Zapalę papierosa – rzekła Nina.
To złagodziło napiętą atmosferę, sposób, w jaki wypowiedziała te słowa, poważnym
tonem, komunikat i będące stosowną konsekwencją zdarzenie, dopasowane do poziomu
dyskusji. Martin się roześmiał, wyrywając ciało ze zwartej pozy i ruszając do kuchni po
kolejne piwo.
– A gdzie mój wnuczek? Rysuje mój portret kredkami.
– Paliłaś dwadzieścia minut temu.
– Muszę się odprężyć. Przecież pozuję do portretu.
– Kończy lekcje za dwie godziny. Keith go odbierze.
– Justin i ja. Musimy porozmawiać o kolorze skóry, jej karnacjach.
– On lubi biel.
– On myśli na biało. U niego to białe jak papier.
– Używa jaskrawych kolorów dla oczu, włosów, może ust. Ale tam, gdzie my widzimy
ciało, on widzi biel.
– On myśli, że to papier, nie ciało. Dzieło to fakt sam w sobie. Tematem portretu jest
papier.
Wszedł Martin, zlizując pianę z brzegu szklanki.
– Ma białą kredkę?
– Nie potrzebuje białej kredki. Ma biały papier.
Zatrzymał się, żeby popatrzeć na dawne fotografie paszportowe wiszące na południowej
ścianie, naznaczone upływem czasu, a Nina go obserwowała.
– Co za piękno i dostojeństwo – rzekła. – W tych ludziach i tych zdjęciach. Właśnie
wyrobiłam sobie nowy paszport. Dziesięć lat poszło, jak łyk herbaty. Nigdy się zbytnio nie
przejmowałam, jak wyglądam na zdjęciach. A przynajmniej nie tak jak niektórzy. Ale to
zdjęcie mnie przeraża.
– A dokąd się wybierasz? – spytała Lianne.
– Nie muszę się donikąd wybierać, żeby mieć paszport.
Martin podszedł z boku, stanął za fotelem i nachyliwszy się, powiedział łagodnie:
– Powinnaś gdzieś pojechać. W daleką podróż, gdy wrócimy z Connecticut. Nikt teraz
nie podróżuje. Powinnaś o tym pomyśleć.
– To niezbyt dobry pomysł.
– Gdzieś daleko.
– Gdzieś daleko.
– Do Kambodży. Zanim dżungla zagarnie wszystko, co tam zostało. Pojadę z tobą, jeśli
chcesz.
Matka paliła papierosa jak kobiety w latach czterdziestych, w filmach gangsterskich,
sama nerwowa popędliwość, w czerni i bieli.
– Patrzę na zdjęcie w paszporcie i myślę, kim jest ta kobieta?
– Ja podnoszę głowę znad umywalki – powiedział Martin.
– Kim jest ten mężczyzna? Myślimy, że widzimy siebie w lustrze. Ale to nie my.
Wyglądamy inaczej. To nie jest dosłowna twarz, jeśli coś takiego w ogóle istnieje. To
twarz poskładana. To twarz w stanie przeobrażenia.
– Nie mów mi tego.
– Widzimy co innego, niż widzimy. To, co widzimy, jest rozkojarzone przez pamięć,
przez bycie tym, kim jesteśmy, przez cały ten czas, wszystkie przeżyte lata.
– Nie chcę tego słuchać – powiedział Martin.
– Widzimy żywą prawdę. Lustro łagodzi efekt przez zanurzenie rzeczywistej twarzy.
Nasza twarz to nasze życie. Ale nasza twarz jest też zanurzona w naszym życiu. Dlatego jej
nie widzimy. Widzą ją tylko inni ludzie. I obiektyw, oczywiście.
Uśmiechnął się do szklanki. Nina zgasiła drugiego papierosa, ledwo nadpalonego,
odgarniając dłonią smugi tłustej mgiełki.
– No i jest broda – powiedziała Lianne.
– Broda pomaga ukryć twarz.
– Nie jest znowu taka duża.
– Na tym polega sztuka – odparła Nina.
– Sztuka, żeby wyglądać na niechluja.
– Niechluja i zarazem głęboko wrażliwego człowieka.
– To są amerykańskie kpiny – powiedział. – Mam rację?
– Broda to sympatyczny wynalazek.
– Mówi do niej – rzekła Nina. – Co rano, przed lustrem.
– A co konkretnie mówi?
– Mówi po niemiecku. Broda jest niemiecka.
– Pochlebia mi to, tak? – spytał. – Że jestem celem takich kpin.
– A nos jest austro-węgierski.
Nachylił się do Niny, wciąż stojąc za jej plecami, i dotknął jej twarzy wierzchem dłoni.
Następnie zaniósł pustą szklankę do kuchni, a dwie kobiety siedziały przez chwilę w
milczeniu. Lianne chciała pójść do domu i zasnąć. Jej matka chciała spać, ona chciała spać.
Chciała pójść do domu i porozmawiać przez chwilę z Keithem, a potem położyć się do
łóżka, położyć się spać. Porozmawiać z Keithem albo nie rozmawiać w ogóle. Chciała
jednak, żeby był w domu, gdy wróci.
Martin odezwał się z drugiego końca pokoju, zaskakując obie:
– Chcą własnego miejsca w świecie, własnej globalnej jedności, nie naszej. Mówisz, że
to stara martwa wojna. Ale jest wszędzie i jest racjonalna.
– Mnie ogłupiła.
– Nie daj się ogłupić. Nie myśl, że ludzie umierają tylko w imię Boga.
Zadzwonił jego telefon komórkowy, więc zmienił postawę, odwracając się do ściany i
mówiąc jakby do własnej klatki piersiowej. Takie urywki rozmowy, które Lianne słyszała
wcześniej, z pewnej odległości, zawierały wyrażenia po angielsku, francusku i niemiecku,
w zależności od dzwoniącego, czasem też małą szlachetną sylabę, taką jak „Braque” albo
„Johns”.
Skończył szybko i odłożył aparat.
– Podróż, tak, powinnaś się nad tym zastanowić – rzekł. – Doprowadź kolano do
porządku i wyjedziemy, poważnie.
– Daleko.
– Daleko.
– Do ruin.
– Do ruin.
– Mamy własne ruiny. Ale chyba nie chcę ich oglądać.
Ruszył przy ścianie do drzwi.
– Przecież właśnie dlatego postawiliście te wieże, prawda? Czy nie zostały zbudowane
jako sen o bogactwie i potędze, który pewnego dnia stanie się snem o zniszczeniu?
Budujecie takie rzeczy, żeby potem oglądać, jak się walą. Ta prowokacja jest oczywista.
Czy istnieje jakikolwiek inny powód, żeby sięgać tak wysoko, a potem to zdublować,
zrobić to dwukrotnie? To fantazja, więc dlaczego nie zrobić tego dwa razy? Tym samym
mówicie: Proszę bardzo, stoi tutaj, zburzcie to.
Otworzył drzwi i wyszedł.
Oglądał pokera w telewizji, zbolałe twarze w kompleksie kasyn na pustyni. Patrzył bez
zainteresowania. To nie był poker, to była telewizja. Wszedł Justin i zaczął oglądać razem
z nim, więc nakreślił chłopcu zasady, urywkami, w miarę jak gracze pasowali albo
podbijali stawkę i ujawniały się strategie. Potem weszła Lianne i usiadła na podłodze,
obserwując syna. Półleżał na krześle, wyciągnięty, ledwo się z nim stykając, patrząc
bezradnie w poświatę, ofiara porwana przez kosmitów.
Spojrzała na ekran, twarze w zbliżeniu. Sama gra tchnęła drętwotą, nuda stu tysięcy
dolarów wygranych lub przegranych za odsłonięciem pojedynczej karty. Nic nie znaczyła.
Wykraczała poza jej zainteresowanie i współczucie. Ale pokerzyści byli interesujący.
Patrzyła na nich; wciągali ją, kamienne oblicza, niemrawość, przygarbione sylwetki,
mężczyźni w niedoli, pomyślała, przeskakując jakoś do Kierkegaarda, przypominając sobie
długie noce, które spędzała z nosem w książce. Patrzyła na ekran i wyobraziła sobie
posępność północnej krainy, twarze zabłąkane na pustyni. Czy to nie są duchowe katusze,
czy to nie jest poczucie nieustannego dylematu, nawet w tym drobnym zwycięskim
mrugnięciu okiem zwycięzcy?
Nic nie powiedziała o tym Keithowi, bo obróciłby się do niej półprofilem i popatrzył w
przestrzeń w udawanej kontemplacji, usta otwarte, powoli opadające powieki, głowa
wreszcie osuwająca się na pierś.
Myślał o tym, że tu jest, Keith myślał, a właściwie nie myślał, tylko czuł, przebudził się
na to. Widział odbicie jej twarzy w rogu ekranu. Patrzył na pokerzystów, zauważając
szczegóły natarć i kontrnatarć, ale zarazem patrzył na nią i czuł to, czuł, że jest tutaj razem z
nimi. W garści ściskał słodową whisky. Usłyszał alarm samochodowy rozlegający się na
ulicy. Wyciągnął rękę i popukał Justina w głowę, puk, puk, aby go wyczulić na dokonującą
się odsłonę, bo kamera skupiła się na zakrytych kartach gracza, który nie wiedział, że jest
ugotowany.
– Jest ugotowany – powiedział Keith do swojego syna, a chłopiec siedział w milczeniu,
w swojej niedbałej pozie, połową ciała na krześle, połową na podłodze, jakby
zahipnotyzowany.
Uwielbiała Kierkegaarda za jego niedzisiejszość, za tchnący dramatyzmem przekład,
który miała, starą antologię złożoną z kruchych kartek z podkreśleniami pod linijkę
naniesionymi czerwonym atramentem, odziedziczoną po kimś z rodziny matki. To właśnie
ją czytała wielokrotnie w akademiku do późnej nocy, dryfująca masa papierów, ubrań,
książek i sprzętu do tenisa, o których lubiła myśleć jako o obiektywnym korelacie
nieposkromionego umysłu. Co to jest obiektywny korelat? A co to jest dysonans
poznawczy? W tamtych czasach znała odpowiedzi na wszystkie pytania, tak jej się teraz
zdawało, i uwielbiała Kierkegaarda nawet za pisownię jego nazwiska. Twarde
skandynawskie „k” i cudownie podwojone „a”. Matka przez cały czas przysyłała książki,
gęstą, wymagającą, wybitną beletrystykę, hermetyczną i nieustępliwą, ale ta nie zaspokoiła
silnej potrzeby odnalezienia własnego „ja”, czegoś bliższego sercu i umysłowi. Lianne
czytała swojego Kierkegaarda z gorączkową nadzieją, aż po protestanckie przedpiekle
choroby na śmierć. Jej współlokatorka pisała teksty do punkowych piosenek dla
wyimaginowanego zespołu o nazwie Naszczaj Mi Do Ust, a Lianne zazdrościła jej
twórczej desperacji. Dzięki Kierkegaardowi zyskała poczucie niebezpieczeństwa, bycia na
duchowej krawędzi. „Wszelkie istnienie napawa mnie trwogą”, napisał. Zobaczyła siebie
w tym zdaniu. Sprawiał, że czuła, iż jej wtargnięcie w życie nie jest płytkim
melodramatem, jak niekiedy sądziła.
Patrzyła na twarze pokerzystów, a potem dostrzegła oko swego męża, na ekranie,
odbicie, patrzące na nią, i się uśmiechnęła. W dłoni miał bursztynowy trunek. Gdzieś przy
ulicy rozbrzmiewał alarm samochodowy, pokrzepiająca cecha swojskości, zapadała
bezpieczna noc. Lianne sięgnęła ręką i ściągnęła chłopca z jego grzędy. Zanim poszedł do
łóżka, Keith spytał go, czy chciałby dostać zestaw żetonów i talię kart.
Odpowiedział, że może, co znaczyło, że tak.
Musiała to zrobić, więc wreszcie zrobiła, zapukała do drzwi, mocno, i czekała, aż Elena
otworzy, a głosy wewnątrz wibrowały, cichy chór kobiet śpiewających po arabsku.
Ma psa, który wabi się Marko, przypomniała sobie Lianne w chwili, gdy zastukała do
drzwi. Marko, pomyślała, przez „k”, cokolwiek to może znaczyć.
Znów walnęła, tym razem rozpłaszczoną dłonią, no i wreszcie kobieta stanęła w progu,
w dopasowanych dżinsach i T-shircie z cekinami.
– Ta muzyka. Przez cały czas. W dzień i w nocy.
Elena wpatrywała się w nią, tchnąc organiczną czujnością na obrazę.
– Nie uświadamia sobie pani? Słyszymy ją na schodach, słyszymy w mieszkaniach. Przez
cały czas, w dzień i w pieprzoną noc.
– No i co z tego? To tylko muzyka. Lubię ją. Jest piękna. Uspokaja mnie. Lubię ją, to
puszczam.
– Ale dlaczego teraz? Dlaczego akurat w te dni?
– Teraz, później, co za różnica? To tylko muzyka.
– Ale dlaczego teraz i dlaczego tak głośno?
– Nikt się nie skarży. Pierwszy raz słyszę, że głośno. Wcale nie tak głośno.
– Owszem, głośno.
– To tylko muzyka. Jak pani bierze to do siebie, to co mogę powiedzieć?
Do drzwi podszedł Marko, sześćdziesiąt kilogramów wagi, czarny, o bujnej sierści i
płetwiastych łapach.
– Oczywiście, że biorę to do siebie. Każdy by brał. W obecnych okolicznościach. Są
określone okoliczności. Chyba pani to przyzna, co?
– Nie ma okoliczności. To muzyka. Uspokaja mnie.
– Ale dlaczego puszcza ją pani akurat teraz?
– Muzyka nie ma nic wspólnego z tym, czy teraz, czy później, czy jeszcze kiedy indziej. I
nikt mi nie mówił, że jest głośno.
– Kurewsko głośno.
– Pani jest chyba przewrażliwiona, czego bym się nie domyśliła, sądząc po pani
słownictwie.
– Całe miasto jest w tej chwili przewrażliwione. Gdzie się pani uchowała?
Ilekroć Lianne widziała psa na ulicy, w połowie drogi między przecznicami, z Eleną
niosącą foliową torebkę, do której zbierała jego gówno, myślała Marko, przez „k”.
– To muzyka. Lubię ją, więc puszczam. Jak pani uważa, że za głośno, to niech pani
szybciej schodzi na dół.
Lianne przyłożyła kobiecie dłoń do twarzy.
– Uspokaja cię – powiedziała.
Wbiła palce w twarz, pod lewym okiem, i pchnęła Elenę do środka.
– Uspokaja cię.
Marko zaszczekał, cofając się do mieszkania. Lianne wcisnęła dłoń w oko, a kobieta
wzięła zamach i uderzyła na oślep prawą ręką, trafiając w krawędź framugi. Lianne
zdawała sobie sprawę, że zachowuje się po wariacku, już w chwili, gdy się odwróciła i
odeszła, zatrzaskując za sobą drzwi, słysząc szczekanie psa na tle grającej solo lutni z
Turcji, Egiptu albo Kurdystanu.
Rumsey pracował w boksie blisko północnej fasady, z kijem hokejowym stojącym w kącie.
Grał z Keithem w meczach skrzykiwanych o drugiej w nocy przy Chelsea Piers. W
cieplejsze miesiące wałęsali się podczas przerwy na lunch po ulicach i placach, w
falującym cieniu wież, patrząc na kobiety, rozmawiając o kobietach, opowiadając historie,
czerpiąc otuchę.
Keith żył w separacji, mieszkając w pobliżu dla wygody, jedząc dla wygody,
sprawdzając długość filmów, zanim wziął któryś z wypożyczalni. Rumsey sam,
zaangażowany w romans z mężatką, niedawno przybyłą z Malezji, sprzedawała T-shirty i
pocztówki przy Canal Street.
Rumsey miał natręctwa. Przyznał się do tego przyjacielowi. Przyznawał się do
wszystkiego, niczego nie ukrywał. Liczył samochody zaparkowane na chodniku, okna w
budynku przy następnej przecznicy. Liczył schody, po których szedł, stąd tam.
Zapamiętywał rzeczy, które przepływały przez jego świadomość, strumienie informacji,
bardziej lub mniej mimowolnie. Potrafił wyrecytować dane osobowe kilkudziesięciu
przyjaciół i znajomych, adresy, numery telefonów, daty urodzenia. Miesiące po tym, gdy
dokumenty jakiegoś klienta przewinęły się przypadkiem przez jego biurko, pamiętał
nazwisko panieńskie jego matki.
To nie wyglądało dobrze. W tym człowieku był jawny tragizm. Na lodowisku i w
pokerze łączyło ich porozumienie, jego i Keitha, intuicyjne wyczucie wzajemnej
metodologii jako członków jednej drużyny albo przeciwników. Pod wieloma względami
był zwyczajnym człowiekiem, Rumsey, duże, krępawe ciało, powściągliwy temperament,
ale swoją zwyczajność czasem doprowadzał do skrajności. Miał czterdzieści jeden lat, w
garniturze i pod krawatem, chodził promenadami, w falach uderzającego gorąca,
wypatrując kobiet w sandałach.
No dobrze. Coś mu kazało liczyć rzeczy, w tym palce składające się na kobiecą stopę.
Przyznał się do tego. Keith się nie śmiał. Keith próbował widzieć w tym rutynowe ludzkie
zajęcie, coś niezrozumiałego, co robią ludzie, my wszyscy, w takiej lub innej formie, w
jałowych chwilach życia, które według innych wiedziemy. Nie śmiał się, a potem śmiał.
Rozumiał jednak, że fiksacja nie jest ukierunkowana na cele seksualne. Chodziło o samo
liczenie, mimo że wynik był z góry wiadomy. Palce u jednej stopy, potem palce u drugiej.
W sumie zawsze dziesięć.
Keith, wysoki, dwanaście, piętnaście centymetrów wyższy od Rumseya, podczas
południowych spacerów zauważał u niego oznaki typowego męskiego łysienia, jakby
postępujące z tygodnia na tydzień, albo Rumsey oklapnięty w swoim boksie, albo
trzymający kanapkę oburącz, głowa pochylona, żeby jeść. Wszędzie zabierał butelkę wody.
Zapamiętywał numery na tablicach rejestracyjnych, nawet gdy prowadził samochód.
Keith spotykający się z matką dwojga dzieci, cholera jasna. Mieszkała w pierdolonym
Far Rockaway.
Kobiety na ławkach lub schodach, czytające albo rozwiązujące krzyżówki,
wygrzewające się na słońcu, z głową odrzuconą do tyłu, albo wygarniające jogurt
niebieskimi łyżeczkami, kobiety w sandałach, niektóre miały odsłonięte palce.
Rumsey ze spuszczonym wzrokiem, podążający za krążkiem na lodzie, ciało grzmocące o
bandę, uwolnione od dziwacznej potrzeby przeżycia paru szczęśliwych godzin brutalnego
sportu.
Keith biegnący w miejscu, na bieżni w siłowni, głosy w głowie, przeważnie własny,
nawet jeśli miał walkmana, słuchający książek nagranych na taśmę, naukowych albo
historycznych.
Liczenie zawsze kończyło się na dziesięciu. Ale to nie było nic zniechęcającego ani
żadna przeszkoda. Całe piękno polega na tym, że to dziesięć, powiedział Rumsey.
Prawdopodobnie dlatego to robię. Żeby wyszło to samo. Coś się utrzymuje, coś tkwi w
miejscu.
Dziewczyna Rumseya chciała, żeby zainwestował w interes, który prowadziła z dwoma
krewnymi i mężem. Zamierzali poszerzyć asortyment, dodać buty sportowe i elektronikę
osobistą.
Palce nic nie znaczyły, jeśli nie były zdefiniowane przez sandały. Bose kobiety na plaży
nie były atrakcyjne ze względu na stopy.
Za używanie kart kredytowych zbierał premię w postaci dodatkowych mil i latał do
miast wybranych ze względu na ich odległość od Nowego Jorku tylko po to, żeby
wykorzystać te mile. Zaspokajało to jakąś potrzebę kredytu emocjonalnego.
Tu i ówdzie trafiali się mężczyźni w sandałach, na ulicach i w parkach, jednak Rumsey
nie liczył ich palców. A więc może to jednak nie o samo liczenie chodziło. Należało
wkalkulować czynnik kobiecy. Przyznał to. Przyznawał się do wszystkiego.
Uporczywość jego potrzeb cechował pewien kaleki urok. Który otwierał Keitha na mniej
wyraziste rzeczy, widziane z osobliwszych perspektyw, na coś skarlałego i niepoprawnego
w ludziach, zarazem zdolnego obudzić w nim cieplejsze uczucia, rzadki posmak
pokrewieństwa.
Łysienie u Rumseya, w miarę postępowania, stało się łagodną melancholią, cichą
zgryzotą niespełnionego chłopca.
Pobili się raz na lodzie, na krótko, koledzy z drużyny, przez pomyłkę, w zbiorowej
burdzie, i Keith pomyślał, że to zabawne, Rumsey jednak był zły, ciche oskarżycielskie
piski, twierdził, że Keith zadał parę dodatkowych ciosów, gdy już uświadomił sobie, kogo
tłucze, ale to nieprawda, odparł Keith, lecz pomyślał, że może jednak tak było, bo gdy coś
takiego się zacznie, to do czego można się odwołać?
Szli teraz w kierunku wież, w strumieniu i krzyżujących się dopływach ludzkiej masy.
No dobrze. A co, jeśli suma palców nie zawsze daje dziesięć? Powiedzmy, rzekł Keith,
że jedziesz metrem, siedzisz ze spuszczoną głową, nieobecnym wzrokiem patrzysz na
przejście i dostrzegasz parę sandałów i liczysz, liczysz jeszcze raz, i znowu jest tylko
dziewięć palców, albo jedenaście.
Rumsey zabrał to pytanie ze sobą do podniebnego boksu, gdzie wrócił do pracy nad
mniej zajmującymi kwestiami, pieniądze albo własność prywatna, umowy i tytuły.
Następnego dnia powiedział: Poprosiłbym ją o rękę.
A jeszcze później: Bo zrozumiałbym, że jestem wyleczony, jak w Lourdes, więc
mógłbym teraz przestać liczyć.
Keith patrzył na nią zza stołu.
– Kiedy to było?
– Z godzinę temu.
– Ten pies.
– No wiem. To było wariactwo.
– I co teraz? Przecież będziecie się spotykały na klatce.
– Nic teraz. Nie przeproszę jej.
Siedział i kiwał głową, wpatrując się w nią.
– Przykro mi, ale gdy przed chwilą wchodziłem po schodach...
– Nie musisz mi tego mówić.
– ...to muzykę było słychać.
– No to chyba ona wygrała.
– Ani ciszej, ani głośniej.
– No to wygrała.
– Może nie żyje – powiedział. – Tylko tam leży.
– Żyje czy nie żyje, wygrała.
– Ten pies.
– Wiem. To było zupełne wariactwo. Słyszałam sama siebie. Jakby mój głos pochodził
od kogoś innego.
– Widziałem tego zwierzaka. Mały się go boi. Nie mówi tego, ale się boi.
– Co to za rasa?
– Nowofundland.
– To jak cała prowincja – rzekła.
– Miałaś szczęście.
– Miałam szczęście i napad szału. Marko.
– Zapomnij o tej muzyce.
– Jego imię pisze się przez „k”.
– Moje też. Zapomnij o tej muzyce. To nie żaden przekaz ani nauczka.
– Ale ciągle ją słychać.
– Słychać, bo ona nie żyje. Leży tam. Obwąchiwana przez wielkiego psa.
– Muszę się wyspać. Potrzeba mi więcej snu.
– Wielki pies obwąchuje krocze kobiety.
– Budzę się co noc. Myślę bez przerwy. Nie mogę przestać.
– Zapomnij o tej muzyce.
– Myśli, których nie mogę rozpoznać, których nie mogę nawet uznać za własne.
– Zażyj coś. Twoja matka się na tym zna. Ludzie tak robią, żeby zasnąć.
– Mam już doświadczenia z tym, co ludzie biorą. Wariuję od tego jeszcze bardziej.
Głupieję i robię się zapominalska.
– Pogadaj z matką. Ona się na tym zna.
– Nie mogę tego powstrzymać, nie mogę zasnąć – powiedziała. – To trwa bez końca. A
potem jest rano.
Prawda nakreślona była w powolnym, nieubłaganym zaniku. Każdy członek grupy żył z tą
świadomością. Lianne najtrudniej było to zaakceptować w przypadku Carmen G.
Wydawało się, że istnieją dwie kobiety równocześnie, jedna siedząca tutaj, z upływem
czasu coraz mniej wojownicza, coraz słabiej zdefiniowana, przeciągająca słowa, oraz
druga, młodsza, szczuplejsza, szałowo atrakcyjna, taka jaką Lianne sobie wyobrażała,
pełna werwy kobieta w brawurowym rozkwicie, zabawna i bezceremonialna, wirująca na
parkiecie.
Sama Lianne, nosząca ojcowskie piętno, potencjalne żniwo płytek i splecionych
włókien, kiedy patrzyła na Carmen, nieuchronnie widziała zbrodnię, utratę pamięci,
osobowości i tożsamości, osuwanie się w ostateczne proteinowe otępienie. Carmen
napisała tekst, który potem przeczytała na głos, mający być relacją z jej całego dnia, z
wczoraj. Nie było to wypracowanie zadane wszystkim za powszechną zgodą. To było
wypracowanie Carmen.
Obudziłam się i pomyślałam, gdzie są wszyscy. Jestem sama, bo taka jestem. Myślę,
gdzie są pozostali, całkiem obudzona, ale nie chcę wstać. Jakbym potrzebowała
dokumentów tożsamości, żeby się podnieść z łóżka. Prueba de ingreso. Prueba de
dirección. Tarjeta de seguro social. Dowód ze zdjęciem. Mój ojciec opowiadał dowcipy i
nie obchodziło go, czy są kulturalne, czy sprośne, dzieci muszą się dowiedzieć o tych
sprawach. Miałam dwóch mężów, którzy byli inni, z wyjątkiem rąk. Ciągle przypatruję się
męskim dłoniom. Bo ktoś powiedział, że chodzi o to, który mózg funkcjonuje danego dnia,
ponieważ każdy ma dwa. Dlaczego wstanie z łóżka to najtrudniejsza rzecz na świecie.
Hoduję roślinę, którą bez przerwy trzeba podlewać. Nigdy nie myślałam, że hodowanie
rośliny może być harówką.
– Ale gdzie ten twój dzień? – spytał Benny. – Powiedziałaś, że to będzie o twoim dniu.
– To jakby pierwszych dziesięć sekund. Ciągle w łóżku. Jak może przyjdziemy tu
następnym razem, to wreszcie wstanę. A jeszcze następnym może umyję ręce. To dzień
trzeci. Czwarty, myję twarz.
– Żyjemy tak długo? – odparł Benny. – Zanim zrobisz siusiu, wykitujemy.
A potem przyszła kolej na Lianne. Prosili, namawiali. Wszyscy coś napisali, coś mówili
o samolotach. To Omar H. poruszył znowu ten temat, gorliwie, jak to on, podnosząc prawą
rękę.
– Gdzie byłaś, kiedy to się stało?
Przez prawie dwa lata, odkąd zaczęły się sesje literackie, a jej małżeństwo gasło w
mroku nocy, słuchała tych kobiet i mężczyzn, jak mówią o swoim życiu, zabawnie,
kąśliwie, bez ogródek, wzruszająco, nabierając zaufania do siebie nawzajem.
Jest im winna historię, prawda?
W drzwiach stał Keith. Zawsze to, musi być, ten rozpaczliwy widok, on, żywy, jej mąż.
Próbowała przedstawić kolejność zdarzeń, widząc go, w miarę jak opowiadała, postać
falująca w odbitym świetle, Keith w kawałkach, w drobnych odsłonach. Słowa
przychodziły szybko. Przypominała sobie to, co zapamiętała całkowicie nieświadomie,
połyskujący okruch szkła na jego powiece, jakby przyszyty, i że szedł do szpitala,
dziewięć, dziesięć przecznic, niepewnym krokiem po prawie wyludnionych ulicach, w
najgłębszym milczeniu, i ten młody mężczyzna, który im pomógł, dostawca pizzy, chłopak
właściwie, jedną ręką podtrzymywał Keitha, na drugiej niósł pudełko z pizzą, i niewiele
brakowało, a spytałaby go, jak to możliwe, że ktoś zadzwonił po pizzę, skoro telefony nie
działają, wysoki Latynos, a może nie Latynos, trzymał pudełko od spodu, niosąc je na
dłoni, odsunięte od ciała.
Chciała pozostać skupiona, żeby jedno logicznie prowadziło do drugiego. Zdarzały się
chwile, kiedy prawie nic nie mówiła, tylko odpływała w czas, wpadała z powrotem w
skanalizowany wir niedawnej przeszłości. Siedzieli bez ruchu i patrzyli na nią. Ludzie
ostatnio często na nią patrzyli. Najwyraźniej tego potrzebowała. Ci tutaj liczyli, że ukaże
im sens. Czekali na słowa zza linii podziału, stamtąd, gdzie to, co stałe, się nie rozpuszcza.
Opowiedziała im o swoim synu. Gdy znajdował się w pobliżu, w zasięgu ręki albo
wzroku, w sobie, w ruchu, strach malał. Kiedy indziej nie potrafiła o nim myśleć bez lęku.
To był Justin bezcielesny, dziecko będące jej wymysłem.
Bezpańskie pakunki, powiedziała, groźba kryjąca się w papierowej torebce z lunchem,
albo metro w godzinie szczytu, pod ziemią, ludzie zamknięci w puszkach.
Gdy spał, nie potrafiła na niego patrzeć. Stał się dzieckiem w jakiejś wysforowującej się
przyszłości. Co wiedzą dzieci? Wiedzą, kim są, powiedziała, w sposób, którego my nie
znamy, a którego one nie umieją nam przekazać. Są chwile zamrożone w biegu rutynowych
godzin. Nie umiała patrzeć na niego, gdy spał, bez myślenia o tym, co nadejdzie. Były
częścią jego bezruchu, postacie w niemej oddali, przylepione do okien.
Uprasza się o zgłaszanie wszelkiego podejrzanego zachowania i bezpańskich pakunków.
Tak brzmi ta formułka, prawda?
Niewiele brakowało, a opowiedziałaby im o teczce, o jej pojawieniu się i zniknięciu, i
co to znaczy, jeśli znaczy cokolwiek. Chciała, ale tego nie zrobiła. Chciała im opowiedzieć
wszystko, wszystko przekazać. Potrzebowała słuchaczy.
Dawniej Keith chciał od świata tak dużo, że nie starczyłoby czasu i środków, by to zdobyć.
Teraz już tego nie chciał, cokolwiek to było, w kategoriach konkretu, w kategoriach
konkretnych rzeczy, bo tak naprawdę nigdy nie wiedział, czego chce.
Teraz zastanawiał się, czy urodził się po to, żeby być starym i samotnym człowiekiem,
zadowolonym z samotnej starości, i czy cała reszta, wszystkie jego spojrzenia i tyrady,
które odbijały się od tych ścian, miały po prostu doprowadzić go do tego stanu.
To jego ojciec się przesączał, siedzący w domu w zachodniej Pensylwanii, czytający
poranną gazetę, wychodzący na spacer po południu, mężczyzna wpleciony w słodką rutynę,
wdowiec jedzący kolację, niezagubiony, żywy we własnej skórze.
W partiach high-low kryło się drugie dno. To Terry Cheng dzielił pulę na dwie połowy, po
jednej dla każdego ze zwycięzców, tego, który miał najmocniejsze karty, i tego, który miał
karty najsłabsze. Robił to w parę sekund, układał żetony o różnych kolorach i nominałach
w dwa stosiki albo dwie grupy stosików, zależnie od wielkości puli. Nie chciał mieć
stosików tak wysokich, że mogłyby się przewrócić. Nie chciał stosików wyglądających
identycznie. Zasada polegała na tym, by mieć dwa zbiory o takiej samej wartości
pieniężnej, ale nigdy o tak samo lub choćby podobnie ułożonych kolorach. Kładł sześć
niebieskich żetonów, cztery złote, trzy czerwone i pięć białych, a potem dobierał
odpowiednio, z szybkością zatrzaskujących się wnyków, palce rozbiegane, dłonie czasem
się krzyżujące, szesnaście białych, cztery niebieskie, dwa złote i trzynaście czerwonych,
stawiając swoje stosiki, następnie splatał ręce na piersi i patrzył w tajemną przestrzeń,
pozwalając obu zwycięzcom zgarnąć żetony w atmosferze niemego szacunku i na wpół
grozy.
Nikt nie wątpił w umiejętności jego ręki-oka-umysłu. Nikt nie próbował liczyć razem z
nim i nikomu nie przyszło do głowy, nawet w trakcie najgłębszych nocnych rozmyślań, że
Terry Cheng mógłby choć raz się pomylić w swych pokerowych rozstrzygnięciach.
Keith rozmawiał z nim przez telefon dwukrotnie, krótko, po samolotach. A potem
przestali do siebie dzwonić. Wydawało się, że nie mają nic do powiedzenia o pozostałych
kolegach od pokera, tych nieżyjących i tego rannego, a nie znalazł się żaden ogólny temat,
który mogliby swobodnie omówić. Poker stanowił jedyny kodeks, który wspólnie
wyznawali, a z tym był już koniec.
Koleżanki przez pewien czas wołały na nią Wytrzeszcz. Potem Chuchro. To niekoniecznie
było złośliwe przezywanie, bo często robiły tak przyjaciółki, i to za jej przyzwoleniem.
Lubiła parodiować modelkę na wybiegu, same łokcie, kolana i odrutowane zęby. Kiedy
zaczęła wyrastać z kościstości, zdarzało się, że ojciec zawijał do miasta, opalony Jack,
rozpościerał ramiona na jej widok, pięknie rozkwitającej istoty, którą uwielbiał w
cielesnej postaci, póki znów nie odjechał. Ale pamiętała te chwile, jego postawę i
uśmiech, przykucnięcie, układ szczęki. Otwierał ramiona, a ona wpadała nieśmiało w
zamykające się objęcia. To był cały Jack, zawsze tulił ją i ściskał, zaglądał tak głęboko w
oczy, że czasami się wydawało, iż próbuje ją umieścić w odpowiednim kontekście.
Była śniada, inaczej niż on, o dużych oczach i szerokich ustach, miała zapał, którym
potrafiła zaskakiwać innych, gotowość do podchwytywania okazji lub pomysłów. Kopia
matki.
Ojciec mawiał o matce: „Seksowna z niej babka, tylko dupa chuda”.
Lianne ekscytowała ta kumplowska wulgarność, zachęta, żeby uczestniczyć w jego
szczególnym sposobie patrzenia, w mówieniu bez ogródek i gruboskórności.
To sposób patrzenia Jacka na architekturę pociągał Ninę. Poznali się na małej wyspie w
północnej części Morza Egejskiego, gdzie Jack zaprojektował skupisko białych
otynkowanych domków dla artystów przyjeżdżających na odosobnienie. Usytuowana nad
zatoczką kolonia, widziana od strony morza, była fragmentem czystej geometrii, która się
lekko przekrzywiła – Euklidesowy rygor w przestrzeni kwantowej, jak napisałaby Nina.
Tam właśnie na twardej pryczy, podczas drugiej wizyty, została poczęta Lianne. Jack
powiedział jej o tym, gdy miała dwanaście lat, a potem milczał na ten temat aż do chwili,
gdy zadzwonił z New Hampshire, dziesięć lat później, mówiąc to samo tymi samymi
słowami, morska bryza, twarda prycza, muzyka płynąca z nadbrzeża, taka jakby grecko-
orientalna. Parę minut albo godzin później spojrzał w wylot lufy. Grzmot z rury.
Oglądali telewizję bez dźwięku.
– Mój ojciec się zastrzelił, żebym nigdy nie musiała przeżyć dnia, w którym już by mnie
nie poznał.
– Wierzysz w to.
– Tak.
– No to ja też – rzekł.
– Pewnego dnia przestałby mnie poznawać.
– Wierzę.
– Na pewno właśnie dlatego to zrobił.
Była lekko pijana po dodatkowym kieliszku wina. Oglądali późnowieczorne
wiadomości, a on pomyślał, żeby włączyć głos, kiedy skończyły się reklamy, a jednak tego
nie zrobił, więc patrzyli w ciszy, jak korespondent na jakimś pustkowiu, Afganistan albo
Pakistan, wskazuje ręką za siebie na odległe góry.
– Musimy mu kupić atlas ptaków.
– Justinowi – odparł.
– Uczą się o ptakach. Każde dziecko musi wybrać sobie ptaka, o którym będzie się
uczyło. Swojego opierzonego kręgowca. Jego albo jej. Jego, jak to jest chłopiec, jej, jak
dziewczynka.
Na ekranie pojawiły się archiwalne zdjęcia myśliwców startujących z pokładu
lotniskowca. Czekał, żeby go poprosiła, by włączył głos.
– Mówił mi o pustułce – rzekła. – Co to jest pustułka, do cholery?
– To taki mały sokół. Widzieliśmy je siedzące na liniach wysokiego napięcia, całymi
kilometrami, jak wybraliśmy się wtedy na zachód, w poprzednim życiu.
– W poprzednim życiu – powtórzyła i się roześmiała, a potem dźwignęła z krzesła i
ruszyła do łazienki.
– Wróć ubrana – rzekł – żebym mógł się przyglądać, jak się rozbierasz.
Florence Givens patrzyła na materace, czterdzieści albo pięćdziesiąt, ułożone w rzędach na
końcu dziewiątego piętra. Ludzie, przeważnie kobiety, testowali łóżka, podskakując lekko
na siedząco albo leżąc na wznak, sprawdzając elastyczność i miękkość. Dopiero po chwili
uświadomiła sobie, że Keith stoi obok i patrzy razem z nią.
– W samą porę – powiedziała.
– To ty przyszłaś w samą porę. Ja tu jestem od dwóch godzin. Jeździłem sobie
ruchomymi schodami.
Ruszyli przejściem, ona przystając kilkakrotnie, żeby przyjrzeć się metkom i cenom,
nacisnąć materac nasadą dłoni.
– No, dalej, połóż się – rzekł.
– Chyba nie chcę.
– To skąd będziesz wiedziała, czy ci odpowiada? Popatrz. Wszyscy tak robią.
– Położę się, jeśli ty się położysz.
– To nie ja potrzebuję materaca, tylko ty.
Przechadzała się wzdłuż przejścia. On stał i patrzył, z dziesięć, jedenaście kobiet
leżących na łóżkach, podskakujących, kobieta i mężczyzna podskakujący i turlający się,
para w średnim wieku, zdeterminowana, próbująca się zorientować, czy gdy jedno będzie
się wiercić, to zakłóci sen drugiego.
Trafiały się nieśmiałe kobiety, które podskoczyły tylko raz lub dwa, stopy wystawione
poza łóżko, ale były i takie, które zdejmowały palta i buty, padały na plecy, materac
Posturepedic albo Beautyrest, podskakiwały beztrosko, najpierw na jednej połowie łóżka,
potem na drugiej, i uznał, że to widok wart zobaczenia, dział materaców w Macy’s, i
spojrzał na koniec przejścia, i tam też podskakiwali, kolejnych osiem albo dziewięć kobiet,
jeden mężczyzna, jedno dziecko, testując komfort i współczynnik odkształcalności,
podparcie dla pleców i wrażenie w zetknięciu z pianką.
Florence siedziała na skraju łóżka po drugiej stronie; uśmiechnęła się do niego i padła
na plecy. Podskoczyła do góry i znów padła, okazując teatralnie onieśmielenie w otoczeniu
publicznej intymności. Niedaleko Keitha stali dwaj mężczyźni i jeden z nich powiedział
coś do drugiego. To była uwaga na temat Florence. Keith nie usłyszał słów, lecz to nie
miało znaczenia. Z ich postawy i spojrzeń wynikało jasno, że to Florence jest obiektem ich
zainteresowania.
Keith znajdował się dziesięć kroków od nich.
– Ej, ty pojebańcu – rzekł.
Umówili się, że spotkają się tutaj, zjedzą szybki lunch gdzieś w pobliżu i każde ruszy w
swoją stronę. On musiał odebrać syna ze szkoły, ona miała wizytę u lekarza. To była randka
bez jednego szeptu i dotyku, umiejscowiona pośród upadających obcych ludzi.
Powtórzył, tym razem głośniej, i czekał, aż słowa dotrą do adresata. To było
interesujące, jak zmieniła się przestrzeń między nimi. Tamci dwaj patrzyli teraz na niego.
Ten, który się odezwał, był mocno zbudowany, w połyskliwej puchówce przypominającej
folię bąbelkową. Ludzie snuli się po przejściu, w rozmazanych kolorach. Tamci patrzyli na
niego. Przestrzeń była gorąca i roziskrzona, a ten w folii bąbelkowej wyraźnie się
zastanawiał. Kobiety podskakiwały na łóżkach, lecz Florence widziała i słyszała wszystko,
i teraz patrzyła ze skraju materaca.
Tamten słuchał kolegi, nie poruszając się. Keith stał i patrzył, i to mu wystarczyło, a
potem przestało wystarczać. Podszedł i uderzył mężczyznę. Podszedł, spiął się i
wyprowadził szybko prawy prosty. Trafił go w kość policzkową, tylko jeden cios, a potem
cofnął się o krok i czekał. Był teraz wściekły. Fizyczny kontakt go pobudził; chciał więcej.
Rozłożył ręce, pokazując dłonie, no, proszę bardzo, jestem tu, pokaż, co potrafisz. Bo
jeżeli ktokolwiek powiedziałby Florence ostre słowo, podniósł na Florence rękę albo
obraził ją w jakikolwiek sposób, Keith gotów był zabić.
Mężczyzna oparł się o swojego kolegę, a potem odwrócił i zaszarżował, głowa
pochylona, łokcie wystawione na boki, jak facet na motocyklu, i wszyscy podskakujący
zamarli na łóżkach.
Keith znów trafił go prawym, tym razem w oko, ale tamten podniósł go do góry, na parę
centymetrów, a wtedy on zadał kilka ciosów w nerki, zamortyzowanych w dużej mierze
przez folię bąbelkową. Wszędzie teraz byli ludzie, sprzedawcy i ochroniarze biegnący
przejściem, pracownik, który pchał wózek ręczny. To było dziwne, jak w ogólnym
zamieszaniu, gdy już ich rozdzielono, Keith poczuł dłoń na swoim ramieniu, tuż nad
łokciem, i od razu się zorientował, że to Florence.
Ilekroć oglądała ujęcia nadlatujących samolotów, przesuwała palec do wyłącznika na
pilocie do telewizora. Wciąż jednak patrzyła. Drugi samolot, wyłaniający się z
zimnobłękitnego nieba, ten widok wrażał się w ciało, wydawało się, że mknie pod jej
skórą, przelotny sprint, niesie życie ludzi i ich historie, ich i jej, każdego, gdzieś w inną
przestrzeń, poza wieżami.
Niebo, które zachowała w pamięci, było spektaklem chmur i burzy, albo elektrycznym
błyskiem na sekundę przed letnim grzmotem w mieście, zawsze należało do energii
warunków atmosferycznych, do tego, co jest tam, mas powietrza, pary wodnej, zachodniego
wiatru. A tutaj było inne niebo, czyste; niosło ludzkie przerażenie w opływowych
samolotach, najpierw jeden, potem drugi, moc ludzkich zamiarów. Patrzył razem z nią.
Każdy przejaw bezradnej desperacji usytuowany na tle nieba, ludzkie głosy wzywające
Boga, to straszne, gdy sobie wyobrazić, imię Boga na ustach zarówno zabójców, jak i ofiar,
najpierw jeden samolot, potem drugi, ten drugi prawie karykaturalnie ludzki, z
błyszczącymi oczami i zębami, drugi samolot, południowa wieża.
Obejrzał z nią tylko raz. Zdawała sobie sprawę, że nigdy nie czuła takiej bliskości
innego człowieka jak wtedy, gdy patrzyli na samoloty lecące po niebie. Stojąc przy ścianie,
sięgnął po krzesło i wziął ją za rękę. Przygryzła wargę i patrzyła. Wszyscy zginą,
pasażerowie i załoga, i tysiące ludzi w wieżach, i czuła to w swoim ciele, głębokie
wyhamowanie, i pomyślała, że on tam jest, to niewiarygodne, w jednej z tych wież, a tutaj
trzyma ją za rękę, w bladym świetle, jak gdyby chciał ją pocieszyć z powodu własnej
śmierci.
– Ten pierwszy wygląda jak katastrofa lotnicza – powiedział. – Nawet patrząc z takiego
dystansu, już spoza tego, tyle dni później, stoję tutaj i myślę, że to katastrofa.
– Bo inaczej nie można.
– Nie można – powtórzył.
– Nawet kamera jest jakby zdziwiona.
– Ale tylko pierwszy.
– Tylko pierwszy.
– Gdy jest ten drugi – rzekł – gdy ten drugi samolot się pojawia, wszyscy już jesteśmy
trochę starsi i mądrzejsi.
8
Spacery przez park nie były rytuałami oczekiwań. Droga skręcała na zachód; minął korty
tenisowe, nie myśląc za dużo o pokoju, w którym będzie czekała, ani o sypialni w głębi
korytarza. Sprawiali sobie nawzajem erotyczną rozkosz, ale to coś innego gnało go do niej
z powrotem. Gnało go to, co oboje wiedzieli, w bezczasowym spiralnym spadaniu, więc
wracał, mimo że spotkania z nią przeczyły temu, co ostatnio uznał za prawdę o swoim
życiu, a mianowicie, że powinien je przeżyć poważnie i odpowiedzialnie, a nie chwytać z
niego chciwie garściami.
Potem mówiła to, co zawsze ktoś mówi.
– Musisz już iść?
Stał nago obok łóżka.
– Zawsze będę musiał iść.
– A ja zawsze będę musiała nadawać twojemu wychodzeniu inny sens. Romantyczny
albo seksowny. Żeby to nie była pustka ani samotność. Czy umiem to zrobić?
Przecież nie była zaprzeczeniem. Nie była czymś, co można chwytać garściami,
przeciwieństwem jakiejś prawdy, na którą być może się natknął w długie dziwne dni i
noce, w tych dniach po.
To są dni po. Miernikiem wszystkiego było teraz po.
Rzekła:
– Czy umiem z czegoś zrobić coś innego, tak bez udawania? Czy mogę zostać tą, którą
jestem, czy muszę się stać tymi wszystkimi ludźmi, którzy patrzą, jak ktoś wychodzi? Nie
jesteśmy innymi ludźmi, prawda?
Ale patrzyła na niego w taki sposób, że czuł się jak ktoś inny, stojąc tam, obok łóżka, i
był gotów powiedzieć to, co mówią inni.
Siedziały przy stole w kącie, mierząc się wzrokiem. Carol Shoup miała na sobie jedwabną
bluzkę w paski, która wyglądała na mauryjską albo perską, fiolet i biel.
– A czego się spodziewałaś w obecnej sytuacji?
– Spodziewałabym się, że zadzwonisz i spytasz.
– Ale w takiej sytuacji jak w ogóle mogłam o tym wspomnieć?
– Przecież właśnie wspomniałaś – odparła Lianne.
– Ale dopiero po fakcie. Nie mogłam cię prosić, żebyś redagowała taką książkę. Po tym,
co przeżył Keith, no i w ogóle, po tym wszystkim. Nie myślałam, że chciałabyś się tym
zająć. No bo to książka mocno zaangażowana, o tym, od czego to się zaczęło, co do tego
doprowadziło. Poza tym strasznie trudna, niewiarygodnie nużąca.
– Ale ją wydajecie.
– Musimy.
– Mówiłaś, że ile lat krąży w obiegu?
– Musimy wydać. Cztery albo pięć. Bo wygląda na to, że w tej książce przewidziano, co
się stanie.
– Przewidziano.
– Dane statystyczne, raporty korporacyjne, plany architektoniczne, trasy lotów
terrorystów. Co jeszcze...
– Wydajecie tę książkę.
– Jest źle napisana, źle ułożona i, powiedziałabym, że okropnie, strasznie nudna. Była
odrzucana wiele razy. Stała się legendą wśród agentów i wydawców.
– Wydajecie ją.
– Robimy redakcję merytoryczną tego cholerstwa.
– Kto jest autorem?
– Emerytowany inżynier lotnictwa. Nazywamy go Unaflyer. Wprawdzie nie mieszka w
chacie na odludziu, z chemikaliami do konstruowania bomb i rocznikami statystycznymi,
ale zajmuje się tym obsesyjnie od piętnastu, szesnastu lat.
Można było zarobić dużo pieniędzy, jak na standardy niezależnych redaktorów, gdyby
książka okazała się poważnym przedsięwzięciem. Ale tu liczył się pośpiech, czas,
aktualność przekazu, nawet wizjonerstwo, przynajmniej w zaplanowanych przez wydawcę
zapowiedziach – książka przedstawiająca szczegółowo powiązania globalnych sił, które
zdają się zbiegać i eksplodować w konkretnym miejscu i czasie, być może w przestrzeni
Bostonu, Nowego Jorku albo Waszyngtonu późnym latem o poranku na początku XXI
wieku.
– Redagowanie tego cholerstwa mogłoby cię uwalić na lata. To same dane. Same fakty,
mapy, harmonogramy.
– Ale jakby przepowiednia.
Książka wymagała udziału niezależnego redaktora, osoby mogącej ślęczeć nad tekstem
długimi godzinami z dala od biurowego zamieszania – telefonów, e-maili, spotkań w
przerwie na lunch i zebrań, którym musi podołać redaktor zatrudniony na etacie –
składającego się na tę pracę.
– Tam jest taki jakby długi traktat o porywaniu samolotów. Zawiera mnóstwo
dokumentów mówiących o słabym zabezpieczeniu niektórych lotnisk. Wymienione są
Dullesa i Logan. Jest tam mowa o wielu rzeczach, które się faktycznie wydarzyły albo
właśnie się dzieją. Wall Street, Afganistan, to, tamto. W Afganistanie teraz się dzieje.
Lianne nie obchodziło, jak skondensowany, pogmatwany i przytłaczający jest ten
materiał oraz czy ostatecznie okaże się proroczy. Bo czegoś takiego właśnie chciała.
Zorientowała się, że chce czegoś podobnego dopiero wtedy, gdy Carol wspomniała o
książce, ironicznie, mimochodem. Myślała, że została zaproszona na lunch, aby pomówiły
o jakimś zleceniu. Okazało się, że spotkanie ma charakter całkowicie prywatny. Carol
chciała porozmawiać o Keicie. Napomknęła tylko o jednej książce – tej, która nie była
przeznaczona dla Lianne i którą Lianne akurat miała ochotę zredagować.
– Zjesz deser?
– Nie.
Odsuń się o krok. Patrz naukowo, bez emocji. Tak mówił Martin. Zmierz elementy.
Powiąż razem. Wyciągnij naukę z tego, co się stało. Sprostaj sytuacji.
Carol chciała rozmawiać o Keicie, usłyszeć coś o nim. Chciała poznać jego historię,
historię ich dwojga, chwila po chwili, zeszli się przecież. Bluzka, w którą była ubrana,
należała do ciała innego typu, o innej karnacji, imitacja szaty mauryjskiej albo perskiej.
Lianne to zauważyła. Nie miała nic ciekawego do powiedzenia o Keicie, bo jeśli
cokolwiek ciekawego się wydarzyło, było to zbyt intymne, by o tym mówić.
– Chcesz kawy?
– Niedawno uderzyłam kobietę w twarz.
– Za co?
– A za co bije się ludzi?
– Zaraz, jak to? Uderzyłaś kobietę?
– Bo cię wkurzają. Za to.
Carol patrzyła na Lianne.
– Chcesz kawy?
– Nie.
– Odzyskałaś męża. Twój syn ma teraz ojca w domu.
– Nic nie wiesz.
– Okaż trochę szczęścia, ulgę, cokolwiek. Okaż coś.
– To dopiero początek. Nie rozumiesz?
– Odzyskałaś go przecież.
– Nic nie wiesz.
Obok stał kelner, czekając, aż ktoś poprosi o rachunek.
– No dobrze, posłuchaj – rzekła Carol. – Jeśli coś się wydarzy, nie wiem, redaktorka nie
poradzi sobie z materiałem albo będzie się spóźniała, to... Ona uważa, że ta książka niszczy
jej życie, które pieczołowicie budowała przez dwadzieścia siedem lat. Jakby coś,
zadzwonię do ciebie.
– Zadzwoń – odparła Lianne. – W przeciwnym razie nie dzwoń.
Rosellen S. nie przyszła na spotkanie grupy po tym dniu, kiedy nie mogła sobie
przypomnieć, gdzie mieszka.
Pozostali chcieli o niej pisać i Lianne patrzyła, jak pracują, pochyleni nad notesami. Co
jakiś czas podnosiła się głowa, ktoś zapatrzył się we wspomnienie albo słowo. Wydawało
się, że w pomieszczeniu tłoczą się wszystkie słowa opisujące to, co nieuchronne, i Lianne
przyłapała się na rozmyślaniach o starych fotografiach paszportowych wiszących na ścianie
w mieszkaniu matki, tych ze zbiorów Martina, twarze patrzące z sepiowej przestrzeni,
zagubione w czasie.
Okrągła urzędowa pieczątka w rogu fotografii.
Status i miejsce wyjazdu okaziciela.
Royaume de Bułgarie.
Ambasada Królestwa Haszymidzkiego.
Türkiye Cumhuriyeti.
Zaczęła widzieć ludzi siedzących przed nią, Omara, Carmen i pozostałych, w tak samo
odosobnionej scenerii, z podpisem okaziciela widniejącym czasem na fotografii, kobieta w
kapeluszu
w
kształcie
hełmu,
młodsza
kobieta
wyglądająca
na
Żydówkę,
Staatsangehörigkeit, jej twarz i oczy ukazujące głębszy sens, niż wynikałoby z samotnego
przepłynięcia oceanu, twarz tej kobiety prawie wchłonięta przez cień, drukowane słowo
„Napoli” zawinięte przy brzegu okrągłej pieczątki.
Zdjęcia wykonane anonimowo, wizerunki utrwalone przez maszyny. W tych fotografiach
była premedytacja, jakiś biurokratyczny zamysł, prostolinijne pozy, które paradoksalnie
wprowadzały Lianne w życie tych ludzi. Być może widziała ludzkie dramaty nakreślone na
tle bezduszności państwa. Zobaczyła uciekających ludzi, stamtąd tutaj, kontury zdjęcia
uginające się pod naporem najmroczniejszych przeciwności losu. Odciski kciuka, godła z
przekrzywionymi krzyżami, mężczyzna z podkręconym wąsem, dziewczynka z
warkoczykami. Przyszło jej do głowy, że prawdopodobnie sama wymyśla kontekst. Nie
wiedziała przecież niczego o tych ludziach. Znała ich tylko z fotografii. W nich właśnie
znajdowała niewinność i bezbronność, w charakterze starego paszportu, w głębokiej
fakturze samej przeszłości, ludzie w długiej podróży, dziś już nieżyjący. Ileż piękna w
wyblakłym życiu, pomyślała, w obrazach, słowach, językach, podpisach, wstemplowanych
decyzjach.
Cyrylica, greka, chiński.
Dati e connotati del Titolare.
Les Pays Etrangers.
Patrzy, jak piszą o Rosellen S. Unosi się głowa, potem opada, siedzą i piszą. Wie, że nie
spoglądają z barwionej mgły, tak jak okaziciele paszportów, tylko zagłębiają się w nią.
Kolejna głowa się unosi, później następna, a ona unika spojrzenia jednej i drugiej osoby.
Niedługo wszyscy podniosą wzrok. Po raz pierwszy od zorganizowania tych sesji boi się
usłyszeć, co powiedzą, kiedy zaczną czytać z notesów w linię.
Stał z przodu dużej sali i patrzył, jak ćwiczą. Dwudziesto-, trzydziestoparolatkowie,
uszeregowani rzędami na stair climberach, trenażerach eliptycznych. Ruszył bliższym
przejściem, czując więź z tymi mężczyznami i kobietami, nie wiedząc właściwie dlaczego.
Mozolili się na obciążonych metalowych ławkach, pedałowali na stacjonarnych rowerach.
Były symulatory wiosłowania i pająkowate maszyny izotoniczne. Zatrzymał się przy
wejściu do sali dla siłaczy i zobaczył ciężarowców tkwiących między podpórkami,
stękających w przysiadach. Obok kobiety przy gruszkach refleksówkach, młócące
sierpowymi i prostymi, i jeszcze inni, ze skakanką, wykonujący ćwiczenia na nogi, jedna
podkurczona, ramiona skrzyżowane.
Towarzyszył mu asystent, młody mężczyzna w białym ubraniu, z personelu. Keith stanął
na końcu wielkiej otwartej przestrzeni, wszędzie ludzie w ruchu, krew tętniąca w żyłach.
Szli szybko po bieżniach albo biegli w miejscu, ale wcale nie byli zestrojeni, sztywno ze
sobą powiązani. Scena przesycona była celowością i jakby żywiołowym seksem, seksem
pierwotnym, kobiety pochylone albo wygięte, same łokcie i kolana, na szyjach uwydatnione
żyły. Lecz było coś jeszcze. Ludzie, których znał, jeśli w ogóle kogokolwiek znał. Tutaj,
razem, ci, z którymi wytrzymywał w dniach po. Może to właśnie czuł, duchowe
pokrewieństwo i zaufanie.
Ruszył dalszym przejściem, asystent za nim, czekając na pytania. Przypatrywał się temu
miejscu. Będzie musiał porządnie poćwiczyć, gdy wróci do pracy, zaledwie za kilka dni.
Niedobrze jest spędzić w biurze osiem, dziesięć godzin, a potem iść prosto do domu.
Trzeba będzie spalić co nieco, poddać ciało sprawdzianowi, pokierować sobą w głąb,
popracować nad siłą, wytrzymałością, sprawnością, zdrowym rozsądkiem. Będzie
potrzebował równoważącej dyscypliny, formy kontrolowanego zachowania, przyjętej
dobrowolnie, która uchroni go od przyłażenia do domu z nienawiścią do wszystkich.
Matka znowu spała. Lianne poszłaby do domu, ale wiedziała, że nie może. Martin wyszedł,
zaledwie przed pięcioma minutami, a nie chciała, żeby Nina obudziła się, będąc sama.
Poszła do kuchni i znalazła trochę owoców i sera. Stała przy zlewie, myjąc gruszkę, gdy
usłyszała odgłos w salonie. Zakręciła kran i zaczęła nasłuchiwać, a potem wróciła do
pokoju. Matka mówiła do niej:
– Miewam sny, kiedy zasypiam nie tak do końca, kiedy nie całkiem jestem odgrodzona,
no i wtedy coś mi się śni.
– Musimy zjeść lunch, obie.
– Czuję się tak, jakbym prawie mogła otworzyć oczy i zobaczyć to, co mi się śni. Brzmi
nonsensownie, prawda? Sen jest nie tyle w mojej głowie, co dokoła.
– To leki przeciwbólowe. Za dużo ich bierzesz, bez powodu.
– Fizjoterapia bywa bolesna.
– Przecież przerwałaś fizjoterapię.
– Co niechybnie oznacza, że nie biorę już leków.
– Mało śmieszne. Jeden z tych środków, które zażywasz, prowadzi do nałogu. Co
najmniej jeden.
– Gdzie jest mój wnuk?
– Dokładnie tam, gdzie był, kiedy pytałaś o niego ostatnim razem. Nie o niego chodzi.
Chodzi o Martina.
– Aż trudno sobie wyobrazić, że niedługo nadejdzie taki dzień, kiedy przestaniemy się o
to sprzeczać.
– Był bardzo przejęty.
– Nie widziałaś go jeszcze naprawdę przejętego. To stara sprawa, sprzed wielu lat, z
czasów, zanim się poznaliśmy.
– Czyli sprzed dwudziestu lat, tak?
– Tak.
– No dobrze, a co było przedtem?
– Zaangażował się w tamtych czasach. W całe to zamieszanie. Był aktywistą.
– Gołe ściany. Marszand mający gołe ściany.
– Prawie gołe. Tak, to właśnie Martin.
– Martin Ridnour.
– Tak.
– Czy ty mi kiedyś mówiłaś, że to nie jest jego prawdziwe nazwisko?
– Nie wiem – odparła Nina. – Może.
– Skoro słyszałam coś takiego, to na pewno od ciebie. Prawdziwe nazwisko czy nie?
– Nie.
– A jak brzmi prawdziwe? Bo chyba mi nie mówiłaś.
– Bo może nie wiem.
– Dwadzieścia lat.
– Ale nie ciurkiem. Z częstymi przerwami. On jest gdzieś, ja gdzie indziej.
– Ma żonę.
– Ona jest jeszcze gdzie indziej.
– Dwadzieścia lat. Wspólne podróże. Sypianie razem.
– A co mi po jego nazwisku? To Martin. Czy wiedziałabym o nim coś więcej, gdybym
znała jego nazwisko, którego teraz nie znam?
– Znałabyś nazwisko.
– Na imię ma Martin.
– Znałabyś jego nazwisko. Miło jest znać nazwisko.
Matka wskazała kiwnięciem głowy dwa obrazy na północnej ścianie.
– Kiedy się poznaliśmy, rozmawiałam z nim o Giorgiu Morandim. Pokazałam mu
książkę. Piękne martwe natury. Forma, kolor, głębia. Dopiero zaczynał w branży i o
Morandim ledwie coś słyszał. Pojechał do Bolonii, żeby na własne oczy zobaczyć jego
dzieła. Wrócił, kręcąc głową. Nie, nie, nie. Drugorzędny artysta. Pustka, zaabsorbowanie
samym sobą, drobnomieszczaństwo. W zasadzie Martin wygłosił wtedy krytykę w duchu
marksizmu.
– A dwadzieścia lat później...
– Widzi formę, kolor, głębię, piękno.
– Czy to postęp w estetyce?
– Widzi światło.
– A może to zdrada ideałów, samooszukiwanie się. Tamte to słowa właściciela
nieruchomości.
– Widzi światło – powtórzyła Nina.
– Widzi też pieniądze. To drogie dzieła.
– Owszem, są drogie. Z początku całkiem poważnie się zastanawiałam, jak je zdobył.
Podejrzewam, że we wczesnych latach obracał kradzioną sztuką.
– Ciekawy facet.
– Kiedyś mi powiedział, że parał się tym i owym. Powiedział, że to jednak nie znaczy,
by jego życie było ciekawsze od mojego. Może tylko wyglądać ciekawiej. Ale w pamięci,
w tych głębiach, powiedział, nie ma wielu wyrazistych barw ani dzikiej ekscytacji.
Wszystko jest szare i czeka. Siedzi, czeka. Powiedział, że to takie jakby neutralne, no
wiesz.
Nina rzekła to po cwaniacku, może trochę wrednie.
– Na co czekał?
– Na wydarzenia historyczne, jak sądzę. Na sygnał do działania. Wizytę policji.
– Którego wydziału?
– Na pewno nie tych odzyskujących skradzione dzieła sztuki. Wiem jedno. Pod koniec lat
sześćdziesiątych był członkiem jakiejś grupy. Komuny Jeden. Demonstrowali przeciw
państwu niemieckiemu, przeciw państwu faszystowskiemu. Tak przynajmniej to państwo
postrzegali. Najpierw rzucali jajami. Potem detonowali bomby. Potem to nie wiem za
bardzo, co robił. Chyba przez chwilę siedział we Włoszech, w tym całym zamieszaniu,
kiedy działały Czerwone Brygady. Ale nie wiem.
– Nie wiesz.
– Nie.
– Dwadzieścia lat. Razem jecie i śpicie. A ty nie wiesz. Pytałaś go? Naciskałaś?
– Pokazał mi raz pewien afisz, parę lat temu, kiedy spotkaliśmy się w Berlinie. Ma tam
apartament. To list gończy. Za niemieckimi terrorystami z początku lat siedemdziesiątych.
Dziewiętnaście nazwisk i twarzy.
– Dziewiętnaście.
– Byli poszukiwani za morderstwa, ataki bombowe, napady na banki. Przechowuje ten
afisz, nie wiem dlaczego. Ale wiem, dlaczego mi go pokazał. Nie ma go na nim.
– Dziewiętnaście nazwisk.
– Tak, dziewiętnaście, mężczyźni i kobiety. Policzyłam. Być może należał do jakiejś
grupy wspierającej tych ludzi albo do nieaktywnej komórki. Nie wiem.
– Nie wiesz.
– On uważa, że ci ludzie, dżihadyści, mają coś wspólnego z radykałami z lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Uważa, że rządzi nimi ta sama klasyczna
prawidłowość. Mają własnych teoretyków. Mają swoje wizje światowego braterstwa.
– Czy to budzi w nim tęsknotę?
– Nie myśl, że o to nie spytam.
– Gołe ściany, prawie gołe, jak mówisz. Czy to wyraz tęsknoty za dawnymi czasami? Za
dniami i nocami w odosobnieniu, gdzieś w ukryciu, gdy wyrzekał się najmniejszej
odrobiny materialnej wygody? Może zabił kogoś. Pytałaś go? Naciskałaś go w tej
sprawie?
– Posłuchaj, gdyby miał na sumieniu coś poważnego, gdyby przyczynił się do czyjejś
śmierci albo tragedii, to czy myślisz, że chodziłby sobie dzisiaj na wolności? Przecież już
się nie ukrywa, jeśli w ogóle kiedykolwiek to robił. Jest tutaj, tam, wszędzie.
– Działa pod fałszywym nazwiskiem – odpowiedziała Lianne.
Siedziała na kanapie, zwrócona do matki, patrzyła na nią. Nigdy nie dostrzegła słabości
u Niny, a przynajmniej żadnej nie potrafiła sobie przypomnieć, żadnej ułomności charakteru
ani zachwiania twardego, klarownego osądu. Teraz chciała wykorzystać swoją przewagę i
to ją zaskoczyło. Chciała utoczyć krew z tej chwili, wedrzeć się, rwać na strzępy.
– Tyle lat. I nigdy nie drążyłaś tej kwestii. Przyjrzyj się, kim się stał i jakiego go znamy.
Czy nie jest człowiekiem, którego oni traktowaliby jak wroga? Tamci z listu gończego.
Porwijmy skurwiela. Spalmy mu te jego obrazy.
– Och, myślę, że on zdaje sobie z tego sprawę. Ty tak nie myślisz?
– Ale ile ty wiesz? Czy nie płacisz ceny za to, że nie wiesz?
– To ja płacę – odparła matka. – Więc bądź cicho.
Wyjęła papierosa z paczki i trzymała go w palcach. Wydawało się, że wnika myślą w
jakąś dawną sprawę, nie tyle ją wspominając, ile mierząc, określając zasięg albo stopień
czegoś, znaczenie.
– Jedyna ściana, na której coś wisi, znajduje się w jego berlińskim mieszkaniu.
– List gończy?
– Listu nie powiesił. List trzyma w szafie, w tubie pocztowej. Nie, tam wisi małe zdjęcie
w zwykłej ramce. Nad łóżkiem. On i ja, fotka. Stoimy przed kościołem w jednym z
górskich miasteczek Umbrii. Poznaliśmy się zaledwie dzień wcześniej. Poprosił
przechodzącą obok kobietę, by zrobiła nam zdjęcie.
– Dlaczego ta historia mnie mierzi?
– Nazywa się Ernst Hechinger. Mierzi cię, bo myślisz, że przynosi mi wstyd. Czyni ze
mnie współsprawczynię ckliwego gestu, gestu żałosnego. Głupawa mała fotka. Jedyny
przedmiot, który powiesił.
– Nie próbowałaś ustalić, czy mężczyzna o nazwisku Ernst Hechinger nie jest
poszukiwany przez policję w Europie? Tylko po to, żeby wiedzieć? Żebyś przestała
mówić, że nie wiesz.
Chciała ukarać matkę, ale nie za Martina, a przynajmniej nie tylko. To było coś bardziej
swojskiego i głębszego, w ostateczności bowiem chodziło tylko o jedno. Wszystko
sprowadzało się do jednego: tego, kim były, do zapiekłego splotu, jak dłonie złączone w
modlitwie, teraz i na zawsze.
Nina zapaliła papierosa i wypuściła dym z płuc. Sprawiała wrażenie, jakby ta czynność
kosztowała ją dużo wysiłku, wydmuchnięcie dymu. Znowu zrobiła się senna. Jeden z jej
leków zawierał fosforan kodeiny; do niedawna stosowała go z rozwagą. Dopiero parę dni
temu, może tydzień, przestała wykonywać zalecane ćwiczenia, zażywania środków
przeciwbólowych jednak nie ograniczyła. Lianne uważała, że ta słabość woli jest klęską, w
której środku stoi Martin. To była jego dziewiętnastka, ci porywacze, ci dżihadyści, nawet
jeśli istnieli tylko w umyśle matki.
– Nad czym pracujesz?
– Nad książką o starożytnych alfabetach. O różnych formach, które przybierał akt pisania,
i różnych tworzywach, których używano.
– Brzmi interesująco.
– Powinnaś przeczytać.
– Brzmi interesująco.
– Jest interesująca, trudna, ale czasem bardzo przyjemna. Są też rysunki. Pismo
piktograficzne. Dam ci egzemplarz, gdy się ukaże.
– Piktogramy, hieroglify, pismo klinowe.
Wydawało się, że Nina śni na głos.
– Sumeryjczycy, Asyryjczycy i tak dalej... – ciągnęła.
– Dam ci egzemplarz, zdecydowanie.
– Dziękuję.
– Proszę bardzo – odparła Lianne.
Owoce i ser leżały na tacy w kuchni. Posiedziała z matką jeszcze chwilę, a potem poszła
po jedzenie.
Na trzech z ich grona wołali tylko po nazwisku, Dockery, Rumsey, Hovanis, na dwóch po
imieniu, Demetrius i Keith. Terry Cheng był Terrym Chengiem.
Pewnego wieczoru ktoś, konkretnie zgrywus Dockery, agent reklamowy, powiedział
Rumseyowi, że w jego życiu, to znaczy Rumseya, wszystko byłoby inaczej, gdyby zmienił
jedną literę w nazwisku. „U” na „a”. W efekcie byłby Ramseyem. Bo to właśnie „u” w
sylabie „rum” ukształtowało jego życie i umysł. Jego chód i sposób mówienia,
przygarbione pozy, wielkość ciała i sylwetkę, powolność i ociężałość, które od niego biją,
i to, jak wsuwa rękę pod koszulę, żeby podrapać się w swędzące miejsce. Wszystko
byłoby inaczej, gdyby urodził się jako Ramsey.
Siedzieli, czekając na odpowiedź R., patrząc, jak tkwi w aurze swojego zdefiniowanego
istnienia.
Zeszła do piwnicy z koszem pełnym prania. Znajdowało się tam małe szare pomieszczenie,
wilgotne i zatęchłe, z pralką, suszarką i metalicznym chłodem, który czuła w zębach.
Usłyszała pracującą suszarkę, a w środku zobaczyła Elenę, opartą o ścianę, z rękami
założonymi na piersi i papierosem w dłoni. Elena nie raczyła na nią spojrzeć.
Przez chwilę obie słuchały, jak porcja prania obija się w bębnie. Następnie Lianne
odstawiła koszyk i podniosła pokrywę pralki. Na filtrze widniały kłaczki z prania Eleny.
Patrzyła przez chwilę, po czym wyjęła filtr z pralki i bez słowa podsunęła go Elenie. Ta
zawahała się, po czym wzięła go i spojrzała. Nie zmieniając pozycji, stuknęła mocno dwa
razy filtrem w ścianę, o którą się opierała. Spojrzała znowu, zaciągnęła się papierosem i
oddała filtr, a Lianne go odebrała, sprawdziła i położyła na suszarce. Wrzuciła swoje
pranie do pralki, garście ciemnych kolorów, i nasadziła z powrotem filtr na mieszadło albo
mieszalnik, czy jak to się nazywa. Wlała detergent, wybrała program na panelu, ustawiła
czas na zegarze po przeciwległej stronie i zamknęła pokrywę. Następnie przekręciła
włącznik, żeby rozpocząć pranie.
Nie wyszła jednak. Uznała, że czas pracy suszarki dobiega końca, w przeciwnym razie
po co Elena stałaby i czekała? Lianne pomyślała, że tamta zeszła tutaj zaledwie parę minut
wcześniej, zobaczyła, że suszarka jeszcze działa, więc postanowiła zaczekać, zamiast
wracać na górę, potem schodzić znowu do piwnicy i znowu iść na górę. Ze swego miejsca
nie widziała wyraźnie zegara, a wolała nie pokazywać, że patrzy. Nie zamierzała wyjść.
Stanęła pod ścianą prostopadłą do tej, o którą opierała się przygarbiona Elena. Ich
skierowane przed siebie spojrzenia krzyżowały się mniej więcej na środku pralni. Stała
wyprostowana, czując na swoich łopatkach odcisk starej chropowatej ściany.
Pralka zaczęła dudnić, suszarka wirowała i postukiwała, guziki od koszuli uderzały o
bęben. Nie ulegało kwestii, że Lianne przetrzyma tamtą. Kwestia polegała na tym, co tamta
zrobi z petem, jeśli skończy palić, zanim suszarka przestanie pracować. Kwestia polegała
na tym, czy popatrzą na siebie, zanim tamta wyjdzie z pralni. Pomieszczenie przypominało
mniszą celę, z dwoma gigantycznymi kołami modlitewnymi wybijającymi litanię. Kwestia
polegała na tym, czy spojrzenie doprowadzi do słów, a potem co?
Na świecie był deszczowy poniedziałek, a Lianne szła do Godzilla Apartments, gdzie mały
spędzał po lekcjach czas z Rodzeństwem, grając w gry wideo.
Gdy jeszcze chodziła do szkoły, w takie dni pisała wiersze. W deszczu i wierszach coś
się kryje. Wiersze na ogół mówiły o deszczu, jak to jest, gdy człowiek siedzi w domu i
patrzy na samotne krople spływające po szybie.
Parasolka była bezużyteczna z powodu wiatru. Dął wiatr zacinający deszczem, który
wyludnia ulice, a dzień i miejsce odziera z tożsamości. To była pogoda wszechobecna, stan
ducha, źródłowy poniedziałek, i Lianne szła blisko budynków i przebiegała szybko przez
ulice, a kiedy dotarła do wysokiego piętrowca z czerwonej cegły, poczuła, jak wiatr uderza
pionowo z góry.
Wypiła szybko filiżankę kawy z matką Rodzeństwa, Isabel, potem oderwała syna od
komputera i wcisnęła go na siłę w kurtkę. Chciał zostać, oni też chcieli, żeby został.
Powiedziała, że nic z tego, bo jest okrutniejsza niż najgorsze postacie z gier wideo.
Katie odprowadziła ich do drzwi. Miała na sobie czerwone dżinsy z podwiniętymi
nogawkami i zamszowe buty do kostek, połyskujące neonowym blaskiem przy podeszwie,
gdy stawiała kroki. Jej brat Robert trzymał się z tyłu, ciemnooki chłopiec, który wyglądał
na zbyt nieśmiałego, żeby się odezwać, jeść lub wyprowadzić psa na spacer.
Zadzwonił telefon.
Lianne odezwała się do dziewczyny:
– Chyba już nie obserwujecie nieba, co? Nie pilnujecie dzień i noc? Nie? Czy tak?
Katie spojrzała na Justina, uśmiechając się z chytrą pobłażliwością. Milczała.
– On nie chce mi powiedzieć – rzekła Lianne. – Pytam go bez przerwy.
– Wcale nie pytasz – odparł Justin.
– Ale gdybym pytała, to i tak byś mi nie powiedział.
Oczy Katie rozbłysły. Rozkoszowała się sytuacją, ożywiona perspektywą udzielenia
zręcznej odpowiedzi. Jej matka rozmawiała przez telefon wiszący na ścianie w kuchni.
– Ciągle czekacie na sygnał? – dopytywała się Lianne. – Ciągle wypatrujecie
samolotów? Przez cały dzień i noc przy oknie? Nie, nie wierzę.
Nachyliła się do dziewczyny, mówiąc scenicznym szeptem:
– Ciągle rozmawiacie z tym człowiekiem? Z tym, którego nazwiska niektórzy z nas nie
mogą znać?
W małego brata jakby piorun strzelił. Stał cztery metry za Katie, skamieniały, wpatrzony
w parkiet między stopami siostry.
– Czy on ciągle gdzieś tam jest i dlatego pilnujecie nieba? Ten człowiek, którego
nazwisko być może znamy wszyscy, chociaż niektórzy z nas nie powinni?
Justin pociągnął ją za kurtkę na łokciu, co znaczyło: chodźmy już do domu.
– Może, może. Tak sobie myślę. Może już czas, żeby on zniknął. Ten człowiek, którego
nazwisko wszyscy znamy.
Wyciągnęła ręce i ujęła twarz Katie w dłonie, zamykając ją, więżąc, od ucha do ucha. W
kuchni matka mówiła podniesionym głosem, rozmawiając o problemie z kartą kredytową.
– Może już czas? Nie myślisz tak? Może to już nie jest takie ciekawe. Tak czy nie? Może,
ale tylko może, pora przestać obserwować niebo, pora przestać rozmawiać o tym
człowieku, o którym teraz mówię. Jak myślisz? Tak czy nie?
Dziewczynce zrzedła mina. Próbowała zerknąć w lewo, na Justina, jakby chciała spytać:
ej, co tu się dzieje?, ale Lianne trzymała ją mocno i prawą dłonią zasłoniła widok,
uśmiechając się drwiąco.
Mały brat próbował stać się niewidzialny. Byli zdezorientowani i trochę przestraszeni,
ale nie dlatego Lianne zabrała ręce z twarzy Katie. Była już gotowa do wyjścia, tylko
dlatego to zrobiła, i przez całą drogę na dół, dwadzieścia siedem pięter, rozmyślała o
mitycznej postaci, która powiedziała, że samoloty powrócą, o człowieku, którego nazwisko
wszyscy znają. Sęk w tym, że ona je zapomniała.
Deszcz trochę zelżał, wiatr osłabł. Szli bez słowa. Próbowała sobie przypomnieć to
nazwisko, ale nie mogła. Mały nie chciał iść pod parasolką i wlókł się cztery kroki z tyłu.
To proste nazwisko, tyle wiedziała, ale to właśnie proste nazwiska zawsze ją wykańczały.
9
Tego dnia, jak żadnego innego, było jej trudno pożegnać się z nimi. Wyszła z ośrodka
socjalnego i ruszyła na zachód, myśląc o innym dniu, który nadejdzie niedługo, gdy
nieodwołalnie skończą się sesje literackie. Grupa zbliżała się do tej chwili, a ona doszła
do wniosku, że drugi raz jej na to nie stać, żeby zacząć od nowa, sześć, siedem osób,
długopisy i notesy, piękno w tym, owszem, w tym, jak wyśpiewują swoje życie, ale też
nieroztropność, którą wnoszą w to, co wiedzą, dziwna śmiała niewinność, i jej własne
poszukiwania ojca.
Chciała wrócić do domu, a kiedy się tam znajdzie, chciała, żeby czekała na nią
wiadomość od Carol Shoup. Oddzwoń jak najszybciej, proszę. To było tylko uczucie, ale
pokładała w nim ufność, wiedziała, co taka wiadomość by oznaczała, że tamta redaktorka
zrezygnowała z pracy. Weszłaby do domu, wysłuchała czterech słów wiadomości i
zrozumiała, że redaktorka nie radzi sobie z książką, z tekstem tak nasyconym obsesyjnymi
szczegółami, że ugrzęzła w nim z kretesem. Chciała wejść do środka i zobaczyć
podświetloną cyfrę na telefonie. Mówi Carol, oddzwoń jak najszybciej. Wiadomość
złożona z pięciu słów, zapowiadająca o wiele więcej. To była obietnica, to ostatnie
przynaglające słowo, oznaka pomyślnej wróżby.
Szła bez planu na zachód, Sto Szesnastą, mijając zakład fryzjerski, sklep z płytami,
stragany z owocami i piekarnię. Skręciła i ruszyła na południe, pięć przecznic, a potem
zerknęła w prawo i zobaczyła wysoki mur ze zwietrzałego granitu, podpierający nadziemne
torowisko, po którym pociągi wożą ludzi dojeżdżających do miasta. Od razu pomyślała o
Rosellen S., choć nie wiedziała dlaczego. Szła dalej w tym samym kierunku i dotarła do
budynku z napisem Świątynia Wielkiej Radosnej Drogi do Pana. Przystanęła na moment,
chłonąc tę nazwę, zauważając ozdobne pilastry nad wejściem i kamienny krzyż na brzegu
dachu. Od frontu znajdowała się tablica informująca o działalności świątyni. Szkółka
niedzielna, niedzielne nabożeństwo poranne, radosna ewangelizacja w piątki i czytanie
Biblii. Stała i rozmyślała. Przypomniała sobie rozmowę z doktorem Apterem o tym dniu,
kiedy Rosellen zapomniała, gdzie mieszka. To zdarzenie prześladowało Lianne, ta
pozbawiająca tchu chwila, kiedy świat zanika, ulice, nazwy, wszelkie poczucie kierunku i
miejsca, wszelkie trwałe koordynaty pamięci. Nagle zrozumiała, dlaczego ta ulica tchnie
obecnością Rosellen. To tutaj, w tej świątyni, której nazwą był okrzyk alleluja, znalazła
ona wtedy schronienie i pomoc.
Znów stała i rozmyślała. Pomyślała o słownictwie, jakiego Rosellen używała podczas
ostatnich sesji, na które zdołała przyjść, jak rozwijała rozciągnięte wersje pojedynczego
słowa, odmieniane formy i spójniki, być może swoista osłona, mobilizacja przeciwko
ostatniemu stanowi ogołocenia, gdzie nawet najgłębszy jęk nie jest już wyrazem żałości,
tylko samym jękiem.
Żegnamy się, tak, idziemy, ja idę, będę szła, ostatni raz szła, pójdę.
Tyle udało się jej przypomnieć z bezładnych zapisków na ostatnich stronach Rosellen.
Wrócił na piechotę przez park. Wydawało się, że biegacze są wieczni, okrążali jeziorko, i
starał się nie myśleć o ostatniej półgodzinie, spędzonej z Florence, gdy rozmawiał z jej
milczeniem. To była inna wieczność, bezruch w jej twarzy i ciele, poza czasem.
Odebrał chłopca ze szkoły i ruszyli na północ pod wiatr, który niósł ze sobą lekkie
drgnięcia deszczu. Poczuł ulgę, że ma o czym mówić, szkolne życie Justina, jego koledzy i
nauczyciele.
– Gdzie? Tu, tam?
– Tędy. Mama mówiła, że będzie wracała ze spotkania. Chcemy ją przechwycić po
drodze.
– Po co?
– Żeby jej zrobić niespodziankę. Zaczaimy się na nią. Sprawimy jej przyjemność.
– Wiesz, gdzie ona jest?
– Na tym polega trudność. Najkrótszą drogą albo naokoło, będzie szła szybko albo
będzie szła wolno.
Mówił do wiatru, a nie do Justina. Ciągle tam był, z Florence, podwójny w swoim ciele,
przychodził i wychodził, trasa przez park i z powrotem, głęboka wspólna jaźń, w dół przez
dym, a potem znów tutaj, bezpieczny teren, rodzina, następstwa własnego postępowania.
Za mniej więcej sto dni skończy czterdzieści lat. To był wiek jego ojca. Ojciec miał
czterdzieści lat, wujowie. Zawsze będą mieli czterdzieści lat i zawsze będą patrzeć na
niego z ukosa. Jak to możliwe, że za chwilę stanie się kimś jasno i wyraźnie
zdefiniowanym, mężem i ojcem, wreszcie, zajmującym pokój w trzech wymiarach na modłę
swoich rodziców?
W ostatnich minutach stał przy oknie, patrząc na przeciwległą ścianę, na której wisiało
zdjęcie, Florence jako dziewczynka, w białej sukience, z matką i ojcem.
– Gdzie? – spytał chłopiec. – Tu czy tam?
Ledwo zauważał wcześniej to zdjęcie, a jej widok w tej scenerii, nietkniętej przez
konsekwencje tego, co przyszedł powiedzieć, wywołał ucisk w piersi. Ona potrzebowała
jego pozornego spokoju, nawet jeśli go nie rozumiała. Wiedział, że jest wdzięczna za to, że
on potrafi odczytywać poziomy jej cierpienia. Był nieruchomą postacią, patrzył, zawsze
słuchał, mówił mało. Tego właśnie chciała się uczepić. Ale teraz to ona milczała, patrząc
na niego przy oknie, słuchając cichego głosu, który mówił jej, że to już skończone.
Zrozum, powiedział.
Bo ostatecznie co innego można powiedzieć? Widział, jak światło gaśnie w jej twarzy.
Odwieczne unicestwienie, które zawsze znajdowało się zaledwie o krok, teraz
nieuchronnie zawitało znów w jej życiu, rana wcale nie mniej bolesna przez to, że
nieunikniona.
Przez dłuższą chwilę stała przed świątynią. Nieco dalej, naprzeciw torowiska, rozlegały
się głosy na boisku szkolnym. Na rogu tkwił strażnik przeprowadzający dzieci przez
jezdnię, z założonymi rękoma, prawie żadnych samochodów na wąskim jednokierunkowym
odcinku między chodnikiem a szańcem poszarpanych kamiennych bloków.
Przemknął pociąg.
Ruszyła ku rogowi ulicy, wiedząc, że gdy wróci do domu, nie będzie żadnej wiadomości
w telefonie. Prysło już, to uczucie, że wiadomość będzie czekać. Trzy słowa. Oddzwoń jak
najszybciej. Lianne powiedziała Carol, żeby nie dzwoniła, chyba że po to, by zlecić jej tę
książkę. Nie było książki, nie dla niej.
Przejechał pociąg, tym razem w kierunku południowym, i usłyszała kogoś wołającego po
hiszpańsku.
Po tej stronie torowiska ciągnął się rząd budynków mieszkalnych, osiedle, a kiedy
dotarła do rogu, spojrzała w prawo, poza boisko szkolne, i zobaczyła wystające skrzydło
budynku, głowy w oknach, może z pięć, na dziewiątym, dziesiątym, jedenastym piętrze, i
znów usłyszała ten głos, ktoś wołał, kobieta, i zobaczyła uczniów, paru, którzy przerwali
grę, patrząc do góry i wokół.
Do ogrodzenia podszedł wolno nauczyciel, wysoki mężczyzna bujający gwizdkiem na
sznurku.
Czekała na rogu. Z osiedla dobiegało teraz więcej głosów i znów zerknęła w tamtą
stronę, dostrzegając kierunek spojrzeń. Patrzyli z góry na torowisko, na północną stronę, w
miejsce niemal bezpośrednio nad nią. A potem zobaczyła znowu uczniów, niektórzy
wycofali się przez boisko w stronę budynku szkolnego, i zrozumiała, że chcą mieć lepszy
widok na tory.
Przejechał samochód, z dudniącym radiem.
Dopiero po chwili się ukazał, tylko górna połowa ciała, mężczyzna po drugiej stronie
barierki ochronnej, która biegła obok szyn. Nie był robotnikiem torowym w
jaskrawopomarańczowej kamizelce. Tyle widziała. Widziała go od pasa w górę i usłyszała
teraz uczniów, wołających do siebie nawzajem, wszystkie gry na boisku w zawieszeniu.
Jakby wziął się znikąd. Tam na górze nie było stacji, kasy biletowej ani peronu dla
pasażerów, i nie miała pojęcia, jak zdołał w ogóle dotrzeć do tego odcinka torów. Biały
mężczyzna, pomyślała. W białej koszuli i ciemnej marynarce.
Dokoła na ulicy panowała cisza. Przechodnie zerkali i szli, kilku przystanęło, na krótko,
inni, młodsi, ociągali się. Najbardziej zainteresowani byli uczniowie na boisku i twarze
wysoko po prawej stronie, coraz ich więcej, majaczące w oknach budynków.
Biały mężczyzna w garniturze i pod krawatem, jak się teraz wydawało, kiedy zszedł po
krótkiej drabince przez rozstęp w ogrodzeniu.
Wtedy oczywiście zrozumiała. Patrzyła, jak on zsuwa się na pomost roboczy, wystający
nad ulicą, na południe od skrzyżowania. Wtedy się zorientowała, choć poczuła coś
wcześniej, zanim pierwszy raz ukazał się na torowisku. Bo były twarze w oknach, to
właśnie te twarze w oknach, jak zwiastun, jak wtedy, gdy wiemy coś, zanim to dostrzeżemy
bezpośrednio. To musiał być on.
Stał na pomoście, mniej więcej trzy piętra ponad nią. Wszystko było pomalowane na
rdzawy brąz, wyższe kondygnacje z porowatego granitu, barierka, przez którą właśnie
przeszedł, i sam pomost, żeberkowa konstrukcja z metalu przypominająca duże schody
ewakuacyjne, długa na trzy i pół metra, szeroka prawie na dwa, normalnie dostępna tylko
dla robotników torowych albo tych, którzy przyjeżdżają ulicą pojazdami wyposażonymi w
podnośnik hydrauliczny z koszem.
Przemknął pociąg, znów na południe. Dlaczego on to robi? – pomyślała.
Myślał, nie słuchał. Zaczął słuchać dopiero, gdy oddalili się od śródmieścia, rozmawiając
krótkimi zrywami, i uświadomił sobie, że mały znów mówi monosylabami.
– Wrzuć na luz, co? – powiedział Keith.
– Że co?
– No i jak? Ładne monosylaby mi wyszły?
– Co?
– Wrzuć na luz. Ładne monosylaby?
– No co?
– Mów normalnie.
– Mów, nie mów, sam już nie wiem.
– To mama zakazała ci tak mówić, nie ja.
Szło mu coraz lepiej, Justinowi, ledwo robił przerwy między słowami. Na początku to
była forma kształcącej gry, ale teraz ćwiczenia te niosły ze sobą coś innego, namaszczony
upór, niemal rytualny.
– Posłuchaj, nie obchodzi mnie to. Możesz mówić po eskimosku, jeśli chcesz. Mają
alfabet złożony z sylab, a nie liter. Możesz mówić po jednej sylabie. Półtorej minuty zajmie
ci wypowiedzenie jednego długiego słowa. Ja mam czas, ja poczekam. Nie spiesz się. Rób
długie przerwy między sylabami. My będziemy jedli mięso morsa, a ty będziesz mówił po
eskimosku.
– Mors jest ble. Nie dla mnie. To tłuszcz.
– Mięso, nie tłuszcz.
– To jak tłuszcz.
– Powiedz mięso. Powiedz kotlet.
– To jak tłuszcz. Stek, zraz.
Łebski dzieciak.
– Chodzi o to, że mama nie lubi, gdy mówisz w ten sposób. To ją denerwuje. Nie
chcemy, żeby się martwiła. Chyba możesz to zrozumieć. A jeśli nawet nie możesz, przestań
tak mówić.
Zbełtane niebo ciemniało. Zaczął myśleć, że to kiepski pomysł spotkać się z nią w
drodze do domu. Poszli jedną przecznicę na wschód, a potem znowu na północ.
Było coś jeszcze, co dotyczyło Lianne i o czym rozmyślał. Uznał, że powie jej o
Florence. Tak będzie słusznie. To był ten rodzaj ryzykownej prawdy, która doprowadzi do
zrozumienia o czystych i harmonijnych proporcjach, długotrwałego, z uczuciem
odwzajemnionej miłości i zaufania. Wierzył w to. To był sposób, żeby skończyć z
podwójnością w swoim ciele, przestać ciągnąć za sobą napięty cień tego, co jest
przemilczane.
Powie jej o Florence. Ona na to, że zdawała sobie sprawę, iż coś się dzieje, lecz ze
względu na całkowicie niecodzienny charakter tego związku, z jego początkami w dymie i
ogniu, nie jest to zbrodnia niewybaczalna.
Powie jej o Florence. Ona na to, że rozumie intensywność tego związku, ze względu na
jego całkowicie niecodzienne początki, w dymie i ogniu, i to spowoduje, że będzie
okropnie cierpiała.
Powie jej o Florence. Ona chwyci za nóż do mięsa i go zabije.
Powie jej o Florence. Ona zamknie się przed nim w swojej udręce.
Powie jej o Florence. Ona na to: Akurat teraz, gdy odratowaliśmy nasze małżeństwo?
Akurat teraz, gdy przerażający dzień z samolotami znowu nas połączył? Jak to możliwe, że
ta sama potworność? Ona na to, jak to możliwe, że ta sama potworność zagraża
wszystkiemu, co czuliśmy do siebie nawzajem, wszystkiemu, co czułam w ostatnich
tygodniach?
Powie jej o Florence. Ona na to, że chce ją poznać.
Powie jej o Florence. Jej okresowa bezsenność przejdzie w stan ciągły i wymagać
będzie długotrwałego leczenia, na które składa się określona dieta, leki i wizyty u
psychiatry.
Powie jej o Florence. Ona zacznie spędzać więcej czasu u matki, razem z chłopcem,
zostawać tam aż do wieczora, a on będzie wałęsał się po pustych pokojach po powrocie z
biura, tak samo jak w mizernym okresie swego wygnania.
Powie jej o Florence. Będzie chciała mieć pewność, że to już skończone, a on da jej tę
pewność, bo to prawda, całkowicie i na zawsze.
Powie jej o Florence. Ona jednym spojrzeniem każe mu iść do cholery i zadzwoni do
adwokata.
Usłyszała odgłos i spojrzała w prawo. Na boisku szkolnym chłopiec kozłował piłkę.
Dźwięk nie należał do tej chwili; chłopiec nie grał, szedł tylko, z piłką, machinalnie ją
odbijając, gdy zbliżał się do ogrodzenia, głowa uniesiona, wzrok utkwiony w postaci na
torowisku.
Pozostali ruszyli jego śladem. Widząc teraz mężczyznę w całej okazałości, uczniowie
szli w kierunku ogrodzenia z drugiego krańca boiska. On przymocował uprząż
zabezpieczającą do poręczy pomostu. Dzieci zbliżały się teraz ze wszystkich stron, żeby
lepiej zobaczyć, co się dzieje.
Cofnęła się. Poszła w przeciwnym kierunku, cofając się do narożnego budynku. Potem
popatrzyła dokoła, żeby wymienić spojrzenie z kimkolwiek. Szukała strażnika
przeprowadzającego dzieci przez jezdnię, ale nigdzie nie było go widać. Pragnęła
uwierzyć, że to jakiś błazeński teatr uliczny, spektakl absurdu, który zachęca widzów, by
wspólnie rozumieli to, co jest irracjonalne w wielkim planie istnienia albo w następnym
małym kroku.
To było nazbyt bezpośrednie i głębokie, nazbyt osobiste. Chciała tylko pochwycić czyjeś
spojrzenie, dostrzec czyjeś oczy, zobaczyć to, co sama czuje. Nie przyszło jej do głowy,
żeby stąd odejść. On znajdował się bezpośrednio nad nią, ona jednak ani nie patrzyła, ani
nie odeszła. Spojrzała na nauczyciela po drugiej stronie jezdni, gwizdek ściśnięty w garści,
dyndający sznurek, druga ręka wczepiona w sploty siatki ogrodzeniowej. Usłyszała kogoś
w górze, w piętrowcu, który stał na rogu ulicy, kobietę w oknie.
– Co pan robi?
Jej głos dobiegł sponad pomostu roboczego. Lianne nie podniosła głowy. Na ulicy po
lewej stronie nie było nikogo z wyjątkiem łachmaniarza, który wyłonił się z przejścia pod
torowiskiem, niosąc w ręku koło od roweru. Na niego spojrzała. A potem znowu głos
kobiety:
– Bo zadzwonię na policję.
Lianne usiłowała zrozumieć, dlaczego on jest tutaj, a nie gdzie indziej. To była
całkowicie lokalna sceneria, ludzie w oknach, grupka uczniów na boisku. Spadający
Człowiek słynął z tego, że pojawiał się wśród tłumów albo w miejscach, gdzie tłumy
szybko się zbierają. A tutaj był tylko bezdomny starzec toczący koło po ulicy. Tutaj była
tylko kobieta w oknie, niemająca pojęcia, kim on jest.
Teraz kolejne głosy, z bloków i boiska, i znów spojrzała w górę. Stał na poręczy
pomostu jak na równoważni. Poręcz miała szeroki i płaski wierzch, a on stał, granatowy
garnitur, biała koszula, granatowy krawat, czarne buty. Wznosił się nad chodnikiem, nogi
lekko rozstawione, ramiona rozsunięte i ugięte w łokciach, asymetrycznie, człowiek zdjęty
lękiem, patrzący z jakichś głębokich pokładów skupienia w zagubioną, martwą przestrzeń.
Prześlizgnęła się za róg budynku. Bezsensowny gest ucieczki, zwiększający odległość
między nimi zaledwie o parę metrów, ale mimo wszystko to nie było takie dziwne, gdyby
naprawdę spadł, gdyby uprząż nie wytrzymała. Patrzyła na niego, ramię wbite w mur
budynku. Nie przyszło jej do głowy, by odwrócić się i odejść.
Wszyscy czekali. Nie spadł. Stał na poręczy przez całą minutę. Potem przez drugą.
Kobieta wołała coraz głośniej.
– Idź pan stąd!
Dzieci krzyczały, „skacz!” – podjudzały nieuchronnie, ale tylko dwoje lub troje, a potem
to się skończyło, i było słychać jedynie głosy z budynków, żałobne okrzyki w wilgotnym
powietrzu.
Wtedy Lianne zaczęła rozumieć. Performance, owszem, ale on nie przyszedł tutaj po to,
by występować dla tych, którzy stali na ulicy albo w oknach na piętrach. Tkwił tutaj, z dala
od personelu stacji i funkcjonariuszy ochrony kolei, czekając na pociąg jadący w kierunku
północnym, tego właśnie chciał, widowni w ruchu, przemykającej zaledwie parę kroków
od jego stojącej postaci.
Pomyślała o pasażerach. Pociąg wypadnie z tunelu i zacznie zwalniać, zbliżając się do
stacji przy Sto Dwudziestej Piątej, niecały kilometr stąd. Przejedzie, a on skoczy. Niektórzy
ludzie w pociągu zobaczą go, jak stoi, a inni zobaczą jego skok, wszyscy wyrwani
gwałtownie z rozmyślań i lektury gazet albo z apatycznych rozmów przez telefon
komórkowy. Ci ludzie nie będą wiedzieli, że przymocował uprząż do poręczy. Zobaczą
tylko, jak spada. Wtedy, pomyślała, ci, którzy rozmawiają przez telefon, i ci, którzy dopiero
chwycą gorączkowo za telefony, będą próbowali opisać, co widzieli albo co widzieli inni
znajdujący się w pobliżu, którzy teraz próbują im to opisać.
W zasadzie do powiedzenia było tylko jedno. Ktoś spada. Widziałem spadającego
człowieka. Zastanawiała się, czy jemu właśnie na tym zależy, żeby rozpuścić wieść w ten
sposób, za pomocą telefonów komórkowych, intymnie, tak samo jak w wieżach i
porwanych samolotach.
A może tylko wyobrażała sobie jego zamiary. Może to zmyśliła, tak mocno rozpięta w
obrębie tej chwili, że nie potrafiła myśleć sama za siebie.
– Powiem ci, co próbuję zrobić.
Minęli witrynę supermarketu upstrzoną afiszami. Chłopiec wciągnął dłonie w rękawy.
– Próbuję czytać w jej myślach. Pójdzie alejami, Pierwszą, Drugą, Trzecią, czy może
powałęsa się trochę tu i tam?
– Już to mówiłeś.
Robił tak ostatnio, rozciągał rękawy swetra, żeby zakrywały dłonie. Dłonie zaciskał w
pięści, co pozwalało mu przytrzymywać sweter końcami palców. Czasem wystawała
opuszka kciuka i prześwitywały kłykcie.
– No dobrze, mówiłem. Ale nie mówiłem, że próbuję czytać w jej myślach. Ty też tego
spróbuj i powiedz mi, co myślisz.
– Może się rozmyśliła i jedzie taksówką.
Miał plecak, w którym nosił podręczniki i przybory szkolne, dzięki czemu mógł chować
ręce w rękawy. Była to maniera, która Keithowi kojarzyła się ze starszymi chłopcami,
chcącymi się wyróżniać czymś osobliwym.
– Powiedziała, że wróci pieszo.
– Może wsiadła do metra.
– Już nie jeździ metrem. Powiedziała, że wróci pieszo.
– A co jest złego w metrze?
Zauważył nastrój ponurego sprzeciwu, ociągający się krok chłopca. Szli teraz na zachód,
gdzieś poniżej Setnej Ulicy, zatrzymując się przy każdym skrzyżowaniu, żeby spojrzeć w
kierunku Harlemu, usiłując ją wypatrzyć pośród twarzy i sylwetek. Justin udawał, że traci
zainteresowanie, przysuwał się do krawężników, żeby przyglądać się kurzowi i drobnym
śmieciom. Nie spodobało mu się, że został pozbawiony swej monosylabicznej mocy.
– Nie ma nic złego w metrze – odparł Keith. – Może masz rację. Może pojechała
metrem.
Powie jej o Florence. Ona będzie patrzeć na niego i czekać. Powie jej, że tak naprawdę
to nie była taka relacja, jaką ludzie na ogół określają słowem „romans”. To nie był romans.
Owszem, był seks, ale to nie był romans. Owszem, były uczucia, ale wytworzone przez
warunki zewnętrzne, nad którymi nie miał kontroli. Ona będzie milczeć i czekać. On powie,
że czas spędzony z Florence już teraz wydaje mu się aberracją – to trafne słowo. Powie, że
to sprawa tego rodzaju, na którą człowiek patrzy z perspektywy czasu jako na coś, co tak
naprawdę nie było rzeczywiste, a on już właśnie tak czuje i to wie. Ona będzie siedziała i
patrzyła na niego. On powie o przelotności tego związku, łatwo policzalnych spotkaniach.
Nie był adwokatem, lecz formalnie przecież był prawnikiem, chociaż sam ledwo w to
wierzył, i uczciwie oceni swoją winę, przedstawi fakty towarzyszące tej krótkiej
znajomości, wskazując istotne okoliczności, które tak często i trafnie określane są jako
łagodzące. Ona będzie siedziała na krześle, na którym nikt nigdy nie siada, tym ż mahoniu,
stojącym między biurkiem i półkami z książkami, a on będzie na nią patrzył i czekał.
– Mama pewnie już jest w domu – powiedział chłopiec, idąc jedną nogą rynsztokiem,
drugą po krawężniku.
Minęli aptekę i biuro podróży. Keith dostrzegł coś z przodu. Zauważył kobietę
przechodzącą przez ulicę, niepewnym krokiem, na najbliższym skrzyżowaniu. Wydawało
się, że ona przystaje na środku jezdni. Przez chwilę taksówka zasłaniała mu widok, ale
mimo to zorientował się, że coś niedobrego się dzieje. Nachylił się i puknął chłopca z
bekhendu w ramię, nie odrywając wzroku od sylwetki z przodu. Zanim dotarła do rogu
ulicy po tej samej stronie, już obaj ku niej biegli.
Usłyszała pociąg nadjeżdżający z południa i patrzyła, jak on napręża ciało w gotowości.
Odgłosem był basowy tusz, dyskretna, nieciągła, nawracająca pulsacja, jak tętniące
odliczanie, ona prawie mogła odmierzać ułamki sekundy, gdy narastało.
Mężczyzna patrzył w mur narożnego budynku, ale go nie widział. W jego twarzy była
pustka, pustka głęboka, jakby zagubione spojrzenie. No bo co on tak naprawdę ostatecznie
robił? Bo czy naprawdę ostatecznie wiedział? Pomyślała, że naga przestrzeń, w którą
mężczyzna patrzy, jest jego własną; to nie żadna ponura wersja upadku innych ludzi. Ale
dlaczego ona stoi i się przygląda? Bo gdzieś w pobliżu zobaczyła swojego męża.
Zobaczyła jego przyjaciela, tego, którego poznała, może tego drugiego też, albo go zmyśliła
i ujrzała, wysoko w oknie, w kłębach wydobywającego się dymu. Bo czuła się zmuszona
albo tylko bezradna, ściskając na ramieniu pasek torebki.
Pociąg nadjeżdża z łoskotem, on przekręca głowę i patrzy w niego (i we własną śmierć
w ogniu), a potem znów odwraca wzrok i skacze.
Skacze albo spada. Przechyla się, ciało sztywne, i spada bezwładnie, głową w dół,
wywołując pomruk grozy na boisku szkolnym, z odosobnionymi okrzykami trwogi, które
jedynie częściowo zagłusza ryk przemykającego pociągu.
Poczuła wiotczenie w ciele. W tym wszystkim to nie upadek był najgorszy. Szarpnięcie
zatrzymało go w locie, do góry nogami, sześć metrów nad chodnikiem. Szarpnięcie, jakby
drgnięcie i podskok w powietrzu, odrzut, a teraz bezruch, ręce po bokach, jedna noga zgięta
w kolanie. W tej wystylizowanej pozie było coś strasznego, w ciele i kończynach, w
figuralnym podpisie tego człowieka. Najgorszy jednak był sam bezruch i bliskość, Lianne
tutaj, wszyscy inni znacznie dalej niż ona. Mogła się do niego odezwać, ale to była inna
płaszczyzna istnienia, poza zasięgiem. Trwał nieruchomo, w jej umyśle wciąż rozmazana
smuga toczącego się pociągu, a dokoła opadający deszcz huczącego echa, krew
napływająca do jego głowy, odpływająca z jej skroni.
Spojrzała wprost do góry, ale nie zobaczyła ani śladu kobiety w oknie. Ruszyła,
trzymając się ściany budynku, z opuszczoną głową, po omacku, przesuwając dłoń po
chropawej powierzchni muru. On miał oczy otwarte, ale ona i tak posługiwała się ręką i
wtedy, już poza zasięgiem wiszącej postaci, skręciła na środek chodnika, poruszając się
szybko.
Niemal natychmiast natknęła się na bezdomnego starca w wyświechtanym ubraniu,
patrzącego w przeciwnym kierunku, na sylwetkę zawieszoną w powietrzu. Wydawało się,
że sam też przybrał pozę, przytwierdzony do tego miejsca na połowę życia, wiotka jak
papier ręka ściskająca koło od roweru. Jego twarz ukazywała intensywne zawężenie myśli
i możliwości. Zobaczył coś wyrafinowanie innego niż wszystko, co napotykał krok po
kroku w zwykłym biegu godzin. Musiał się nauczyć właściwego patrzenia na to, co widzi,
musiał znaleźć w świecie pękniecie, w które mógłby ten widok wpasować.
Nie dostrzegł jej, gdy przechodziła obok. Miała wrażenie, że sama wciąż idzie za wolno,
mijając kolejne budynki albo to samo rozległe osiedle, jedną ulicę, drugą. Głowę trzymała
opuszczoną, widząc rzeczy jako ulotny migot, zwoje drutu kolczastego na niskim
ogrodzeniu i policyjny radiowóz jadący na północ, tam, skąd przyszła, biało-niebieski
błysk z twarzami. Na ten widok znów sobie o nim przypomniała, zawieszony, ciało
usidlone w miejscu, i o niczym więcej oprócz tego nie mogła myśleć.
Zorientowała się, że biegnie, torebka obijała się o biodro. Przechowywała to, co
napisali, członkowie grupy we wczesnym stadium, wkładała kartki do segregatora, który
nosiła w torebce, a po powrocie do domu wpinała wszystkie, dziurkowała i nakładała na
kółka. Ulica była prawie pusta, po lewej magazyn. Pomyślała, że radiowóz policyjny
zatrzymuje się bezpośrednio pod wiszącym mężczyzną. Biegła teraz dość szybko, kartki w
segregatorze i imiona członków grupy przemykały przez jej głowę, imię i pierwsza litera
nazwiska, takich ich znała i tak ich widziała, torebka wystukuje tempo, obijając się o
biodro, nadaje takt, rytm, który należało utrzymać. Teraz biegła na tym samym poziomie co
pociągi, pod górę, w prążkowane niebo, na którym wypiętrzone i skłębione chmury
wykrwawiały się na szeregi niższych.
Zginął z własnej ręki, pomyślała.
Potem się zatrzymała, stanęła pochylona, ciężko dysząc. Patrzyła w chodnik. Biegając
rankiem, pokonywała długie dystanse, ale nigdy nie czuła się tak wyczerpana, tak
wycieńczona. Stała zgięta wpół, jak gdyby się rozdwoiła, jedna biegła ulicami, druga nie
wiedziała dlaczego. Czekała, by jej oddech się uspokoił, a potem wyprostowała plecy. Na
schodach przed kamienicą siedziało kilka dziewcząt, które się jej przyglądały. Poszła
powoli na szczyt stromej ulicy i znów się zatrzymała, spędzając chwilę z pociągami, które
wyłaniały się z jednej dziury i znikały w drugiej, gdzieś na południe od Setnej.
Zaniesie kartki do domu, to, co napisali, i dopnie je do tych starszych,
przedziurkowanych i nasadzonych na kółka, uzbierało się ich już kilkaset. Ale najpierw
sprawdzi wiadomości w telefonie.
Przeszła ulicę na czerwonym świetle i stała teraz na zatłoczonym rogu, gdy nagle
zobaczyła ich, zbliżających się w jej stronę, biegnących. Byli jaśni i niezakamuflowani,
mijali ludzi wtłoczonych w rutynową anonimowość. Niebo wydawało się takie bliskie.
Byli jaśni od naglącego życia, dlatego biegli, więc podniosła rękę, by wyraźnie ją widzieli
w natłoku twarzy, trzydzieści sześć dni po samolotach.
W NOKOMIS
Miał swoją kartę Visa, miał numer stałego pasażera linii lotniczych. Używał mitsubishi.
Stracił dwadzieścia dwa kilogramy i przeliczył to na funty, mnożąc przez 2,2046. Upał nad
Zatoką Meksykańską był czasami piekielny, ale Hammad to lubił. Wynajęli mały
otynkowany dom przy West Laurel Road, a Amir odrzucił ofertę darmowego korzystania z
telewizji kablowej. Dom był różowy. Pierwszego dnia usiedli przy stole i zobowiązali się
wypełnić swoją powinność, która w wypadku ich wszystkich, złączonych ufnością w
braterstwo krwi, oznaczała zabijanie Amerykanów.
Hammad pchał wózek przez supermarket. Był niewidzialny dla tych ludzi i oni zaczynali
być niewidzialni dla niego. Czasem spoglądał na kobiety, owszem, na dziewczynę w kasie,
o imieniu Meg albo Peg. Wiedział to, czego ona nie wyobraziłaby sobie nawet za dziesięć
żywotów. W rzęsistym świetle zobaczył nikły ślad jedwabistego puszku na jej ramieniu i
raz powiedział coś, co wywołało u niej uśmiech.
Nauka pilotażu nie szła mu dobrze. Siedział w rozbujanym symulatorze i usiłował
dostosować odpowiednio reakcje do warunków. Pozostali, większość, radzili sobie lepiej.
Zawsze oczywiście był Amir. Amir latał małymi samolotami i zaliczał dodatkowe godziny
na symulatorach boeinga 767. Czasem płacił gotówką, używając pieniędzy przesłanych z
Dubaju. Myśleli, że państwo przeczyta ich zaszyfrowane e-maile. Państwo sprawdzi bazy
danych linii lotniczych i transakcje na określone kwoty. Amir tego nie potwierdził.
Otrzymywał sumy przesyłane na Florydę na jego nazwisko, pierwszy i ostatni jego człon,
Mohamed Atta, bo w zasadzie był nikim znikąd.
Teraz chodzili gładko ogoleni. Nosili T-shirty i bawełniane spodnie. Hammad pchał
wózek alejką do kasy, a kiedy się odezwał, kasjerka się uśmiechnęła, lecz go nie widziała.
Rzecz polegała na tym, by pozostawać niewidocznym.
Znał swoją wagę w funtach, ale nie oznajmił tego innym ani nie gloryfikował jej w
duchu. Przeliczał metry na stopy, mnożąc przez 3,28. W domu siedziało ich dwóch albo
trzech, inni przychodzili i wychodzili, ale już nie z taką częstotliwością ani płomiennym
entuzjazmem jak w dniach spędzonych przy Marienstrasse. Posunęli się dalej, etap pełnych
i zdecydowanych przygotowań. Tylko Amir teraz płonął. Amir był elektrycznością, a z jego
oczu tryskał ogień.
Kilogramy stracił w Afganistanie, w obozie szkoleniowym, gdzie zaczął rozumieć, że
śmierć jest silniejsza od życia. Tam właśnie porwał go krajobraz, wodospady zamrożone w
przestrzeni, bezkresne niebo. To wszystko było islamem, rzeki i strumienie. Podnieś kamyk
i potrzymaj go w garści, to jest islam. Imię Boga na ludzkich językach w całym kraju.
Nigdy wcześniej w swoim życiu Hammad nie czuł czegoś podobnego. Nosił kamizelkę z
ładunkami wybuchowymi i wiedział, że teraz jest mężczyzną, gotowym pokonać dystans
dzielący go od Boga.
Jechał mitsubishi sennymi ulicami. Pewnego dnia, jakie to dziwne, zobaczył samochód z
tłoczącymi się w środku sześcioma lub siedmioma osobami, śmiech i papierosy, młodzież,
może z college’u, chłopcy i dziewczęta. Jak łatwo byłoby wysiąść ze swojego samochodu i
dołączyć do nich? Otworzyć drzwi jadącego mitsubishi i przejść przez jezdnię do drugiego
auta, iść w powietrzu, otworzyć drzwi drugiego samochodu i wsiąść.
Amir przeskoczył z angielskiego na arabski, cytując.
„Nigdy nie zgładziliśmy narodu, którego kres nie byłby z góry przesądzony”.
To całe życie, ten świat trawników wymagających podlewania i sprzętów ułożonych na
niekończących się półkach, to jest totalne złudzenie, na zawsze. W obozie na smaganej
wiatrem równinie przemieniono ich w mężczyzn. Strzelali z broni i detonowali materiały
wybuchowe. Otrzymali wtajemniczenie w najwyższy dżihad, od którego popłynie krew, ich
własna i innych. Ludzie podlewają trawniki i jedzą w barach szybkiej obsługi. Hammad
czasem zamawiał jedzenie z dostawą, nie da się zaprzeczyć. Każdego dnia modlił się pięć
razy, czasem mniej, czasem w ogóle. Oglądał telewizję w barze niedaleko szkoły pilotażu i
lubił sobie wyobrażać, że pojawia się na ekranie, zarejestrowana na wideo postać
przechodząca przez bramkę wykrywającą metale w drodze do samolotu.
Nie znaczy to, że zabrną aż tak daleko. Państwo dysponuje listami osób podejrzanych i
tajnymi agentami. Państwo wie, jak odczytywać sygnały, które wychodzą z telefonu i za
pośrednictwem stacji przekaźnikowych i orbitujących satelitów trafiają do telefonu
komórkowego kogoś jadącego samochodem po pustynnej drodze w Jemenie. Amir przestał
mówić o Żydach i krzyżowcach. Teraz liczyła się już tylko taktyka, rozkład lotów i
tankowanie, podróż z jednego miejsca do drugiego, na czas, do celu.
Ci ludzie biegający po parku, światowa dominacja. Ci starzy mężczyźni, którzy wylegują
się na leżakach, pożyłkowane białe ciała i czapki baseballowe, to oni kontrolują nasz
świat. Hammad zastanawia się, czy oni kiedykolwiek o tym myślą. Zastanawia się, czy oni
go widzą, jak stoi, gładko ogolony, w adidasach.
Nadeszła pora zaprzestania kontaktów z matką i ojcem. Napisał do nich list, informując,
że przez pewien czas będzie podróżował. Pracuje dla firmy inżynieryjnej i wkrótce
awansuje. Tęskni za nimi, napisał, a potem podarł list i patrzył, jak strzępy znikają w
odpływie wspomnień.
W obozie szkoleniowym dali mu długi nóż, który kiedyś należał do saudyjskiego księcia.
Stary poganiacz zmusił batem wielbłąda do klęknięcia, potem chwycił za uzdę i odchylił
mu łeb ku niebu, a Hammad poderżnął zwierzęciu gardło. Wydali odgłos, kiedy to zrobił,
obaj, mężczyzna i wielbłąd, ryk, a on poczuł głęboką radość wojownika i cofnął się o krok,
żeby zobaczyć, jak wielbłąd się przewraca. Stał tam, Hammad, ręce szeroko rozpostarte, a
potem ucałował zakrwawiony nóż i podniósł go ku tym, którzy patrzyli, mężczyznom w
szatach i turbanach, okazując im swój szacunek i wdzięczność.
Jeden z tych przyjezdnych nawet nie znał nazwy miasta, w którym się znajdowali,
niedaleko innego, o nazwie Venice. Zapomniał tę nazwę albo się jej nigdy nie nauczył.
Hammad uważał, że to bez znaczenia. Nokomis. Co to ma za znaczenie? Niech to wszystko
rozpadnie się w pył. Zostawmy to za sobą, nawet jeśli śpimy tutaj i jemy. Wszystko to pył.
Samochody, domy, ludzie. Wszystko to pyłek w ogniu i świetle nadchodzących dni.
Przewijali się tutaj, jeden, dwóch, raz na jakiś czas, i niekiedy mówili mu o kobietach,
którym płacili za seks, no dobra, ale nie chciał słuchać. Ze wszystkich rzeczy, które robił w
swoim życiu, z tej jednej jedynej zapragnął wywiązać się należycie. Będąc tutaj,
przebywali w świecie niewiary, w krwiobiegu kufr. Czuli razem, on i jego bracia. Czuli,
że niebezpieczeństwo i odosobnienie roszczą sobie do nich prawo. Czuli magnetyzujący
wpływ zmowy. Zmowa spajała ich bardziej niż kiedykolwiek. Zmowa zawęziła cały świat
do najcieńszej linii wzroku, gdzie wszystko zbiega się w jednym punkcie. Los rościł sobie
do nich prawo, bo urodzili się właśnie po to, żeby tego dokonać. Bo zostali wybrani, tam,
na wietrze i pod niebem islamu. Było orzeczenie śmierci, najsilniejsze prawo ze
wszystkich, najwyższy dżihad.
Lecz czy człowiek musi się zabić, żeby coś osiągnąć w świecie?
Mieli symulatory lotu. Grali na komputerze. Autopilot wychwytuje każde zejście z kursu.
Szyba jest odporna na ptaki. Miał duży diagram na tekturze, przedstawiający kabinę
pilotów w boeingu 767. Uczył się go w swoim pokoju, zapamiętując usytuowanie dźwigni i
zegarów. Pozostali nazywali ten plakat jego żoną. Przeliczał litry na galony, gramy na
uncje. Siedział we fryzjerskim fotelu i patrzył w lustro. Nie było go tutaj, to nie on.
W zasadzie przestał się przebierać. Aż do następnego tygodnia codziennie nosił tę samą
koszulę i spodnie, i bieliznę też. Golił się wprawdzie, ale nie rozbierał ani nie ubierał,
często spał w ubraniu. Raz zabrał swoje rzeczy do pralni, mając na sobie ubranie jednego z
pozostałych. Nosił to ubranie przez tydzień i chciał, żeby tamten nosił jego rzeczy, skoro są
już czyste, choć, czyste czy brudne, to nie miało znaczenia.
Kobiety i mężczyźni o złych oczach, śmiejący się w telewizji, ich siły zbrojne brukające
Ziemię Dwóch Świętych Miejsc.
Amir odbył pielgrzymkę do Mekki. Był hadżim, bo wypełnił obowiązek, odmówił
modlitwę pogrzebową, salat al-dżanaza, ogłaszając, że jest towarzyszem wszystkich tych,
którzy zmarli podczas wędrówki. Hammad nie czuł się gorszy. Wkrótce wypełnią inną
powinność, niepisaną, wszyscy razem, męczennicy.
Ale czy człowiek musi się zabić, żeby się liczyć, żeby być kimś, żeby znaleźć drogę?
Hammad rozmyślał o tym. Przypomniał sobie, co mówił Amir. Amir myślał klarownie,
za pomocą prostych linii, bezpośrednio i systematycznie.
Amir mówił mu prosto w twarz.
Kres naszego życia jest naznaczony z góry. Wiedzeni jesteśmy ku niemu od pierwszej
chwili, gdy przyszliśmy na świat.
Żadne święte prawo nie sprzeciwia się temu, co zamierzamy zrobić. To nie jest
samobójstwo w żadnym sensie ani w żadnej interpretacji tego słowa. To tylko coś od
dawna zapisanego. Odnajdujemy drogę, która i tak jest dla nas wytyczona.
Gdy człowiek patrzy na Amira, widzi życie zbyt intensywne, by mogło trwać choćby
minutę dłużej, ale to może dlatego, że nigdy nie wydymał kobiety.
Ale co z tym? – pomyślał Hammad. Nie liczy się człowiek, który odbiera sobie życie w
tej sytuacji. Ale co z życiem innych, których zabiera ze sobą?
Nie kwapił się, żeby zadać to pytanie w rozmowie z Amirem, ale w końcu to zrobił, gdy
byli tylko we dwóch w domu.
A co z innymi, z tymi, którzy umrą?
Amir się zniecierpliwił. Powiedział, że zasadniczo mówili o tych sprawach, kiedy byli
w Hamburgu, w meczecie i w mieszkaniu.
Co z innymi?
Amir odparł po prostu, że nie ma innych. Inni istnieją tylko do tego stopnia, w jakim
wypełniają rolę, którą dla nich przeznaczyliśmy. To jest ich funkcja jako innych ludzi. Ci,
którzy umrą, nie mogą sobie rościć prawa do swego życia poza tym, że umierają.
Hammadowi to zaimponowało. Brzmiało jak filozofia.
Dwie kobiety idące przez park wieczorem, w szeleszczących długich spódnicach, jedna
boso. Hammad siedział na ławce, sam, patrzył, a po chwili wstał i ruszył za nimi. To po
prostu się stało, w taki sposób, w jaki mężczyzna jest wydobyty ze swej skóry, a zaraz
potem nadąża ciało. Doszedł tylko do ulicy, przy której kończył się park, patrząc, jak te
dwie znikają, w mgnieniu oka, jak przewracane kartki.
Szyba jest odporna na ptaki. Lotka to ruchoma powierzchnia sterowa statku
powietrznego.
Modli się i śpi, modli się i je posiłki. To podłe jedzenie, często spożywane w milczeniu.
Zmowa kształtuje każdy jego oddech. To prawda, której zawsze poszukiwał, nie wiedząc,
jak ją nazwać ani gdzie jej szukać. Są razem. Każde słowo, które wypowiadają, on i oni,
prowadzi tylko do tego.
Jeden z nich obiera pomarańczę i zaczyna ją dzielić.
Za dużo myślisz, Hammad.
Ludzie spędzili całe lata na tajnym organizowaniu tej roboty.
Tak, dobrze.
Sam widziałem tych ludzi, jak szli przez obóz, kiedy tam byliśmy.
Dobrze. Ale koniec z myśleniem.
I z gadaniem.
Dobrze. Teraz do dzieła.
Podaje cząstkę pomarańczy Hammadowi, który prowadzi samochód.
Mój ojciec, mówi ten drugi, gotów byłby umrzeć trzysta razy, żeby tylko wiedzieć, co
robimy.
Umieramy tylko raz.
Umieramy raz, za to popisowo.
Hammad myśli z radością o uzbrojonych materiałach wybuchowych przyczepionych do
jego klatki piersiowej i talii.
Ale nie zapomnij, w każdej chwili może nas zatrzymać CIA, mówi ten drugi.
Mówi to, a potem parska śmiechem. Może to już nieprawda. Może to tylko historyjka,
którą opowiadali sobie tak wiele razy, że przestali w nią wierzyć. A może wtedy wcale w
nią nie wierzyli i zaczynają wierzyć dopiero teraz, kiedy czas się zbliża. Tak czy owak,
Hammad nie widzi w tym nic zabawnego.
Ludzie, na których patrzy, spacerujący z psami, oni powinni się wstydzić swego
przywiązania do życia. Wystarczy pomyśleć, psy grzebiące w ziemi, syk spryskiwaczy
trawników. Kiedy zobaczył burzę nadciągającą znad zatoki, chciał rozpostrzeć ramiona i
wejść prosto w jej objęcia. Ci ludzie, to, co dla nich jest takie drogie, my widzimy jako
pustą przestrzeń. Nie myślał o celu misji. Widział tylko szok i śmierć. Nie ma celu, to jest
cel.
Idąc jasną alejką między półkami, w jednej sekundzie myśli tysiąc razy o tym, co
nadchodzi. Gładko ogolony, zarejestrowany na wideo, mija bramkę wykrywającą metal.
Dziewczyna w kasie przetacza puszkę zupy przez czytnik, a on myśli o czymś zabawnym, co
mógłby powiedzieć, najpierw wypowiadając zdanie w duchu, żeby ułożyć właściwy szyk.
Patrzył poza chaty z suszonej cegły w kierunku gór. Kamizelka z materiałami
wybuchowymi i czarny kaptur. My jesteśmy gotowi na śmierć, oni nie. To jest nasza siła,
miłość do śmierci, zew zbrojnego męczeństwa. Stał z innymi w starej rosyjskiej kopalni
miedzi, teraz to afgański obóz, ich, i słuchali głosu ze wzmacniacza, rozchodzącego się po
równinie.
Kamizelka była z niebieskiego nylonu i miała krzyżujące się patki. W pas wszyte były
puszki z materiałem wybuchowym. Były też kostki plastiku wysoko na piersi. To nie jest
metoda, którą pewnego dnia on i jego bracia zastosują, ale to ta sama wizja nieba i piekła,
zemsty i zniszczenia.
Stali i słuchali nagranego wołania, wzywającego ich do modłów.
Teraz siedzi w fotelu fryzjerskim, mając na sobie pasiastą pelerynę. Fryzjer jest drobnym
mężczyzną mającym niewiele do powiedzenia. W radiu podają wiadomości, pogoda, sport
i warunki na drogach. Hammad nie słucha. Znowu myśli, patrzy poza twarz widoczną w
lustrze, ona nie należy do niego, i czeka na ten dzień, czyste niebo, lekki wiatr, kiedy nie
będzie już o czym myśleć.
Część trzecia
DAVID JANIAK
10
Przeszli całą trasę, dwadzieścia przecznic na północ, a potem przez śródmieście, i
wreszcie na Union Square, ileś kilometrów w parnym upale, policja w hełmach
udaroodpornych i kuloodpornych kamizelkach, małe dzieci na ramionach rodziców. Szli z
pięciuset tysiącami innych, raźna ludzka chmara rozciągająca się na szerokość jezdni,
plakaty i transparenty, koszulki z nadrukami, trumny przykryte kirem, marsz przeciwko
wojnie, przeciwko prezydentowi, przeciwko polityce.
Czuła się oddzielona od tego wydarzenia, choć zewsząd na nią napierało. Nad głową
dudniły policyjne śmigłowce, jacyś mężczyźni stali w szyku, krzycząc, skandując do
demonstrantów. Justin wziął ulotkę od kobiety w czarnej chuście na głowie. Dłonie miała
nakrapiane henną i patrzyła gdzieś w przestrzeń, unikając kontaktu wzrokowego. Ludzie
przystawali, żeby popatrzeć na płonącą platformę, zapadającą się pod własnym ciężarem, z
papier mâché, a tłum gęstniał. Chciała wziąć syna za rękę, ale to już była przeszłość. Miał
dziesięć lat; zachciało mu się pić, odskoczył więc na drugą stronę ulicy, gdzie mężczyzna
sprzedawał napoje ze sterty skrzynek. Obok stało kilkunastu policjantów; zajęli pozycje
przed czerwoną siatką rozpiętą poniżej budowlanego rusztowania. Tam mieli zatrzymywać
nadgorliwych i nieopanowanych.
Podszedł do niej mężczyzna, wysunąwszy się z tłumu, Murzyn, z dłonią na sercu, i
powiedział:
– Dzisiej som urodziny Charliego Parkera.
Patrzył prawie na nią, ale nie całkiem, potem ruszył dalej, mówiąc to samo do
mężczyzny w T-shircie z pacyfką, a w jego tonie pełnym wyrzutu złowiła aluzję, że
wszyscy ci ludzie, pół miliona, w butach sportowych i kapeluszach od słońca, z
symbolicznymi akcesoriami, to obesrani głupcy, bo zgromadzili się w parnym upale z
jakiegoś tam powodu, który ich tutaj przygnał, podczas gdy powinni zapełnić te ulice,
dokładnie w takiej samej liczbie, po to, żeby okazać cześć Charliemu Parkerowi w dniu
jego urodzin.
Gdyby jej ojciec Jack tu był, prawdopodobnie przyznałby mu rację. Owszem, czuła się
wyobcowana, czuła dystans. Ten tłum nie rewanżował się poczuciem przynależności.
Przyszła tutaj ze względu na syna, aby mógł pobyć w środku dysydenckiej demonstracji,
aby to zobaczył i poczuł, poznał racje przemawiające przeciw wojnie i złej władzy. Sama
chciała być jak najdalej od tego wszystkiego. W ciągu tych trzech lat, od tamtego dnia we
wrześniu, całe życie nabrało charakteru publicznego. Zraniona społeczność gardłuje, a w
samotne noce umysł kształtowany jest przez ten donośny lament. Czerpała zadowolenie z
mikroświata, który ostatnio zbudowała, aranżując dni, dopracowując szczegóły, nie
wychylając się, trzymając z dala. Uwolniona od wściekłości i złych przeczuć. Uwolniona
od nocy, które rozpościerają się przez niekończące się łańcuchy samopiekła na jawie.
Maszerowała z dala od trzymanych w rękach haseł i tekturowych trumien, policji konnej,
anarchistów rzucających butelkami. To wszystko było spektaklem, który można
zdemaskować w ciągu kilku sekund.
Chłopiec odwrócił się, patrząc za kluczącym w tłumie Murzynem, który zatrzymywał się
tu i ówdzie, żeby obwieścić swój komunikat.
– Chodzi o muzyka jazzowego – wyjaśniła. – Nazywał się Charlie Parker. Umarł
czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu. Jak wrócimy do domu, spróbuję wygrzebać jego stare
analogi. Longplaye. Charlie Parker. Zwany Bird. Nie pytaj dlaczego. Zanim spytasz, to ci
mówię, żebyś nie pytał, bo nie wiem. Znajdę płyty i posłuchamy. Ale przypomnij mi, bo
zapomnę.
Wziął kolejne ulotki. Ludzie stali na obrzeżach maszerującej kolumny, rozdając materiały
w imieniu pokoju, sprawiedliwości, na rzecz rejestracji wyborców, paranoicznych ruchów
pacyfistycznych. Czytał i szedł jednocześnie, kiwając głową, żeby widzieć demonstrantów
przed sobą i chłonąć wydrukowane słowa.
Opłakujmy zmarłych. Zaleczmy rany. Zakończmy wojnę.
– Nie rób tak. Idź uważnie, później sobie poczytasz.
– Taaa, jasne – odparł.
– Gdy próbujesz dopasować to, co czytasz, do tego, co widzisz, to nie zawsze się
zgadza.
– Taaa, jasne.
Coś nowego, te dwa przeciągłe słowa rześkiego lekceważenia. Pchnęła go w kierunku
chodnika, a on oparł się o ścianę budynku i wypił napój. Stała obok niego, świadoma, że
Justin powoli osuwa się po murze, ruchowy komentarz na temat upału i długiego marszu,
bardziej teatr niż skarga.
Wreszcie zastygł w małym przysiadzie sumity. Przekartkował zebrane materiały,
spędzając parę minut na czytaniu jakiejś ulotki. Na górze środkowej strony, w zgięciu,
zobaczyła słowo „islam”, a dalej liczbę 800. To prawdopodobnie była ulotka, którą wziął
od kobiety w chuście. Dostrzegła słowa napisane tłustym drukiem, opatrzone
wyjaśnieniami.
Obok przeszła grupa starszych kobiet śpiewających dawny protest song.
– Hadż – powiedział.
– Tak.
– Szahadah.
– Tak.
– Nie ma boga nad Allacha, a Mahomet jest Jego prorokiem.
– Tak.
Znowu wyrecytował te słowa, powoli, z większym namaszczeniem, przygarniając je do
siebie, próbując w nie wniknąć. Ludzie stali obok albo przesuwali się dalej, demonstranci
odbijali na chodnik.
Teraz zaczął recytować po arabsku. Wyrecytował, ona powiedziała mu, że to arabski,
transliteracja. Ale nawet to było za dużo, ta odosobniona chwila w cieniu, z synem, i
poczuła się nieswojo. Przeczytał definicję kolejnego słowa, dotyczącego corocznego
obowiązkowego postu podczas ramadanu. To jej o czymś przypomniało. Czytał dalej,
przeważnie po cichu, trzymając ulotkę w powietrzu, czekając, by ją wzięła, kiedy
potrzebował pomocy przy wymawianiu jakiegoś słowa. Tak się stało dwa albo trzy razy, a
gdy się więcej nie powtórzyło, przyłapała się na tym, że myśli o Kairze, mniej więcej
sprzed dwudziestu lat, w umyśle zamazane kształty, ona wśród nich, wysiada z autokaru
wycieczkowego wprost w wielki tłum.
Ta podróż była prezentem, po skończonych studiach, ona i jej dawna koleżanka jechały
autokarem, potem wysiadły w sam środek jakiegoś świętującego tłumu. Tłumu tak
wielkiego, że każda jego część wydawała się środkiem. Był gęsty i ukierunkowany, ku
zachodowi słońca, dwie koleżanki pod naporem ludzi, mijały kioski i stragany z jedzeniem
i w ciągu pół minuty straciły się z oczu. Wtedy, oprócz bezradności, pojawiło się nasilone
poczucie tego, kim jest w stosunku do innych, całych tysięcy, spokojnych, ale
wszechogarniających. Idący obok dostrzegali ją, uśmiechali się, niektórzy, odzywali się do
niej, jeden albo dwóch, i nieuchronnie widziała siebie w zwierciadlanej powierzchni
tłumu. Stała się tym, co ku niej wysyłali. Stała się swoją własną twarzą i rysami, karnacją,
białą kobietą, biel jej podstawowym sensem, jej stanem istnienia. Oto kim jest, nie
naprawdę, ale jednocześnie tak, właśnie tak, bo czemu nie? Była uprzywilejowana,
wyobcowana, zaabsorbowana sobą, biała. To wyzierało z jej twarzy, twarzy kobiety
wykształconej, nieświadomej, zdjętej strachem. Poczuła całą gorzką prawdę, którą
zawierają stereotypy. Tłum wiedział, jak być tłumem. To była ich prawda. Są u siebie,
pomyślała, w naporze ciał, w skumulowanej masie. Być tłumem to religia sama w sobie,
niemająca związku z tym, że przyszli tutaj świętować z określonego powodu. Pomyślała o
tłumach gnanych paniką, rozlewających się na boki. To były myśli białego człowieka,
przetwarzanie danych białej paniki. Pozostali nie mieli takich myśli. Debra myślała to
samo, jej koleżanka, jej zaginiony sobowtór, gdzieś tam pośród nich, też biała. Lianne
próbowała się rozglądać za Debrą, ale to nie było łatwe, poruszyć ramionami i się
odwrócić. Obie znajdowały się w środku tłumu, każda była środkiem, sama dla siebie.
Ludzie do niej mówili. Jakiś starzec zaproponował jej cukierka i powiedział, jak nazywa
się to święto, wyznaczające koniec ramadanu. Tutaj wspomnienie się urwało.
Wyrecytował zdanie po arabsku, sylabicznie, powoli, a ona sięgnęła po ulotkę i
wymówiła to we własnej wersji, tak samo niepewnie, tylko szybciej. Były jeszcze inne
słowa, które jej podsuwał, więc wypowiadała, poprawnie lub błędnie, czując się
nieswojo, odrobinę, recytując zdanie, wyjaśniając charakter rytuału. To była część
dyskursu publicznego, tego gardłowania, islam z liczbą 800. Nawet twarz starca, ze
wspomnień, z Kairu, przywiodła ją tutaj z powrotem. Lianne znajdowała się we
wspomnieniu i jednocześnie stała na tym chodniku, duch jednego miasta, frontalny grzmot
drugiego, a ona musi uciekać przed oboma tłumami.
Dołączyli do śródmiejskiej części manifestacji i posłuchali chwilę, jak ktoś przemawia
na zaimprowizowanej platformie na Union Square. Następnie poszli do pobliskiej księgami
i przechadzali się długimi alejkami, w chłodzie i spokoju. Tysiące książek, połyskujących
na stołach i półkach, cisza w środku, niedziela latem, i chłopiec zaczął udawać
bloodhounda, łypał na książki i wąchał, ale ich nie dotykał, rozciągając palcami skórę
twarzy, żeby przypominała obwisłe fafle. Nie wiedziała, co to znaczy, ale rozumiała, że on
nie próbuje jej rozbawić ani rozzłościć. To zachowanie pozostawało poza obrębem jej
wpływów, usytuowane tylko pomiędzy nim a książkami.
Wjechali ruchomymi schodami na piętro i przez pewien czas oglądali książki naukowe,
przyrodnicze, przewodniki zagraniczne i ficción.
– Czego najlepszego nauczyłeś się do tej pory w szkole? Od samego początku, od
pierwszych dni.
– Najlepszego?
– Najważniejszego. No, słucham, mądralo.
– Mówisz jak tata.
– Zastępuję go. Działam w podwójnej roli.
– Kiedy wraca?
– Za osiem, dziewięć dni. No więc, najlepsza rzecz.
– Słońce to gwiazda.
– To jest najlepsze ze wszystkiego, czego się nauczyłeś?
– Tak, że Słońce to gwiazda.
– A czy to przypadkiem nie ja cię tego nauczyłam?
– Nie wydaje mi się.
– Mamy mapę gwiazd na ścianie.
– Słońca na niej nie ma. Jest gdzieś poza nią. Nie w górze. Nie ma góry ani dołu. Ono
gdzieś tam jest.
– Albo może to my gdzieś tam jesteśmy – powiedziała. – Być może to bliższe
faktycznemu stanowi rzeczy. Ze to my gdzieś tam jesteśmy.
Sprawiło im to przyjemność, odrobina przekomarzania się i kpin, i stanęli przy wysokim
oknie, patrząc na koniec kolumny marszowej, transparenty opuszczone albo schowane, tłum
pękający, rozproszony, ludzie kierujący się do parku, do metra albo w boczne ulice. To w
pewien sposób było zdumiewające, co powiedział, jedno zdanie, trzy słowa, i tylko
pomyśleć, że one mówią wszystko o wszystkim, co istnieje. Słońce to gwiazda. Kiedy ona
sama to sobie uświadomiła i dlaczego nie pamięta, kiedy to się stało? Słońce to gwiazda.
Jakby objawienie, świeży sposób myślenia o tym, kim jesteśmy, najczystszy sposób,
dopiero teraz ostatecznie się uwidaczniający, swoisty mistyczny dygot, przebudzenie.
Może jest po prostu zmęczona. Czas wracać do domu, zjeść coś, coś wypić. Osiem albo
dziewięć dni, może dłużej. Trzeba kupić małemu książkę i wracać do domu.
Tego wieczoru przejrzała ojcowską kolekcję jazzowych płyt i puściła jedną, dwie strony
Justinowi. Kiedy położył się spać, pomyślała o czymś innym i z zakurzonej wysokiej półki
zdjęła Encyklopedię jazzu, no i proszę, jest, napisane grubą czcionką, nie tylko rok, ale
miesiąc i dzień. Tego dnia rzeczywiście były urodziny Charliego Parkera.
Liczyła od stu w dół, za każdym razem odejmując siedem. Dobrze się z tym czuła. Co jakiś
czas zdarzały się potknięcia. Liczby nieparzyste były trudne, jak jakiś gwałtowny fikołek w
przestrzeni, opór wobec płynnego pochodu tego, co da się podzielić przez dwa. Dlatego
właśnie chcieli, żeby odejmowała siedem, bo to niełatwe. Na ogół potrafiła zejść poniżej
dziesięciu bez pomyłki. Najbardziej niepokojący był przeskok z dwudziestu trzech do
szesnastu. O mało nie mówiła siedemnaście. Zawsze o krok od tego, by przejść z
trzydziestu siedmiu do trzydziestu, potem do dwudziestu trzech i siedemnastu. Ta
nieparzysta liczba panoszyła się w głowie. W ośrodku medycznym lekarz uśmiechnął się w
reakcji na pomyłkę albo jej nie zauważył, bo patrzył na wydruk z wynikami badań.
Niepokoiły ją luki w pamięci, zakorzenione w historii jej rodziny. Ale była zdrowa. Mózg
funkcjonuje prawidłowo jak na ten wiek. Ma czterdzieści jeden lat i w ramach
ograniczonego protokołu obrazowania za pomocą rezonansu wszystko wygląda normalnie,
komory wyglądały normalnie, pień mózgu i móżdżek, podstawa czaszki, okolice zatok
jamistych, przysadka mózgowa. Wszystko w normie.
Robiła badania i testy, wykonała rezonans magnetyczny, zaliczyła psychometrykę,
łączenie słów w pary, odpamiętywanie, koncentrację, przeszła po linii od ściany do ściany,
liczyła od stu w dół, za każdym razem odejmując siedem.
Czuła się z tym dobrze, z liczeniem, i czasem liczyła w zwykłych godzinach dnia, idąc
ulicą albo jadąc taksówką. To była jej forma osobistej liryki, subiektywna i pozbawiona
rymów, trochę jak piosenka, ale ujęta w karby, tradycja ustalonego porządku, tyle że
wspak, aby sprawdzić, czy uobecnia się inny rodzaj odwróconego kierunku, który lekarz
ładnie nazwał retrogenezą.
W Race & Sports Book, u bukmacherów w starym śródmiejskim kasynie, ciągnęło się pięć
rzędów długich stołów, każdy ustawiony nieco wyżej od poprzedniego. Usiadł na końcu
ostatniego stołu w najwyższym rzędzie, twarzą do sali, mając nad głową pięć ściennych
ekranów pokazujących gonitwy konne w różnych strefach czasowych na świecie. Przy stole
bezpośrednio poniżej mężczyzna, z zapalonym papierosem w ręku, czytał książkę w
miękkiej oprawie. Po drugiej stronie sali, przy stole na poziomie najniższym, rosła kobieta
w bluzie z kapturem siedziała przed wachlarzem gazet. Wiedział, że to kobieta, bo kaptur
miała opuszczony, poza tym i tak by się zorientował, jakoś, dzięki gestom albo postawie,
po sposobie, w jaki rozkładała gazety, wygładzając strony obiema dłońmi, usuwając
pozostałe z pola widzenia w bladym świetle i unoszących się kłębach dymu.
Kasyno rozpościerało się przed nim i po bokach, akry powierzchni zastawionych
automatami do gry, w tej chwili w większości pozbawionymi tętna ludzkich emocji. Mimo
to czuł się oskrzydlony, osaczony przez półmrok i niski sufit, przez gęsty osad dymu,
lepiący się do jego skóry, niosący ze sobą całe dziesięciolecia tłumów i hazardu.
Była ósma rano, o czym wiedział tylko on. Zerknął na koniec sąsiedniego stołu, gdzie
siedział starszy mężczyzna z siwym kucykiem, wysunięty bokiem nad podłokietnikiem
swego krzesła, zapatrzony na konie w biegu, gorączkowy przechył ciała będący oznaką
postawionych pieniędzy. Poza tym pozostawał w bezruchu. Był tylko ten przechył, nic
więcej, a potem głos spikera na torach, jak karabin maszynowy, pojedyncza łagodna
ekscytacja: „Yankee Gal pierwsza przekracza linię mety”.
Oprócz tego przy stołach nie było nikogo. Gonitwy się kończyły, inne rozpoczynały, albo
to te same, powtarzane na jednym lub kilku ekranach. Nie patrzył uważnie. Z innego
zestawu ekranów, we wnęce na niższym poziomie, ponad budką krupiera, dobiegły echa
jakiegoś działania. Keith patrzył, jak w dłoni mężczyzny czytającego książkę dopala się
papieros, tuż poniżej. Znów spojrzał na zegarek. Znał godzinę i dzień tygodnia i
zastanawiał się, kiedy takie strzępy danych przestaną mu być potrzebne.
Mężczyzna z kucykiem wstał i wyszedł w trakcie finiszu kolejnej gonitwy, zwijając
gazetę w ciasną tutkę i chłoszcząc się nią po udzie. Całe pomieszczenie cuchnęło
odtrąceniem. Po pewnym czasie Keith podniósł się i ruszył do sali pokera, gdzie dokupił
żetonów i usiadł na swoim miejscu, gotów do rozpoczęcia turnieju, tak zwanego.
Zajęte były tylko trzy stoliki. Mniej więcej w siedemdziesiątej siódmej partii hold ‘em
zaczął w tym wszystkim wyczuwać życie, nie dla siebie, ale dla innych, nikłe zaranie
skanalizowanego sensu. Patrzył na mrugającą oczami kobietę po drugiej stronie stołu.
Chuda, pomarszczona, ledwo widoczna, a przecież siedziała tam, metr od niego, włosy
posiwiałe. Nie zastanawiał się, kim jest ani dokąd pójdzie, gdy to się skończy, do jakiego
pokoju gdzieś, i co będzie myśleć. To się nigdy nie kończy. W tym rzecz. Poza grą nie ma
niczego oprócz wyblakłej przestrzeni. Mrugała oczami i wchodziła, mrugała i pasowała.
Z głębi kasyna dobiegł zadymiony głos spikera, powtórka. Yankee Gal pierwsza
przekracza linię mety.
Tęskniła za nocami w towarzystwie przyjaciółek, kiedy rozmawia się o wszystkim. Nie
utrzymała bliskiego kontaktu, nie miała ani poczucia winy, ani potrzeby. Były godziny
wypełnione rozmowami i śmiechem, odkorkowywane butelki. Tęskniła za komicznymi
monologami chronicznie zaabsorbowanych sobą kobiet w wieku średnim. Jedzenie się
kończyło, wino nie, a kim był ten mały mężczyzna w czerwonej apaszce, który naśladował
efekty dźwiękowe ze starych filmów z łodziami podwodnymi? Rzadko teraz wychodziła,
zawsze sama, i wracała wcześnie. Tęskniła za jesiennymi weekendami u kogoś za miastem,
spadające liście i futbol w zabawowej wersji, dzieci fikające po trawiastych stokach,
przywódcy czeredki i reszta, wszystkie obserwowane przez dwa smukłe psy siedzące na
zadach jak postacie z mitu.
Nie czuła tego dawnego powabu, nie czuła, że to coś, czego się wyczekuje. Była to także
kwestia myślenia o Keicie. Nie chciałby tego zrobić. Nigdy nie czuł się swojsko w takim
otoczeniu, a niemożliwe, żeby teraz miał się poczuć inaczej. Ludzie mają kłopot z
dotarciem do niego na najprostszej towarzyskiej płaszczyźnie. Myślą, że się od niego
odbiją. Natrafią na mur i się odbiją.
Matka, to za nią tęskniła. Nina wciąż była wokół, ale tylko w atmosferze wyciszenia, jej
twarz i oddech, obecność krążąca gdzieś w pobliżu.
Po nabożeństwie żałobnym, przed czterema miesiącami, poszli małą grupką na późny
lunch. Martin, jak zwykle, przyleciał skądś w Europie i zjawiło się dwoje dawnych
przyjaciół matki.
Było to spokojne półtorej godziny, opowieści o Ninie i inne sprawy, praca, którą
wykonują, miejsca, które ostatnio widzieli. Kobieta, biografka, jadła niewiele, za to sporo
mówiła. Mężczyzna prawie się nie odzywał. Był dyrektorem biblioteki sztuk pięknych i
architektury.
Popołudnie dogasało przy kawie. I wtedy Martin powiedział:
– Mamy wszyscy dość Ameryki i Amerykanów. Niedobrze nam się od tego robi.
Przez ostatnie dwa i pół roku życia Nina rzadko się z nim widywała. Dowiadywali się,
co u każdego z nich słychać, przez wspólnych znajomych albo od Lianne, która
utrzymywała z Martinem sporadyczny kontakt, e-mailowy i telefoniczny.
– Ale coś wam powiem – dodał.
Popatrzyła na niego. Miał tę samą trzynastodniową brodę i opadające powieki będące
objawem chronicznego jet-lagu. Ubrany był w obowiązkowy niewyprasowany garnitur,
swój uniform, koszula wyglądała, jakby w niej spał, bez krawata. Ktoś wykorzeniony albo
mocno rozkojarzony, zagubiony w czasie. Przytył, twarz stała się nalana, pojawiły się
oznaki obrzmienia i obwisłości, których nie mogła skryć broda. Miał to napięte spojrzenie
mężczyzny, którego oczy zmalały w głowie.
– Mimo całej bezmyślnej potęgi tego kraju, całego tego zagrożenia, które przynosi on
światu, pozwólcie, że jedno wam powiem. Ameryka przestanie się liczyć. Dacie wiarę?
Właściwie to nie wiedziała, dlaczego podtrzymywała z nim kontakt. Zahamowania były
przecież silne. Po pierwsze, coś o nim wiedziała, nawet jeśli obraz był niepełny, no i
jeszcze to, o wiele wymowniejsze, co w końcu zaczęła myśleć o nim Nina. Kiedy runęły
wieże, pojawiło się poczucie winy wskutek powiązań, jego powiązań.
– W niemieckim jest takie słowo, Gedankenübertragung. Przesyłanie myśli. No i my
wszyscy zaczynamy mieć tę myśl, o nieistotności Ameryki. To trochę jak telepatia. Wkrótce
nadejdzie taki dzień, kiedy już nikt nie będzie musiał myśleć o Ameryce, chyba że ze
względu na niebezpieczeństwo, jakie stanowi. Ameryka schodzi ze środka sceny. Staje się
środkiem własnego gówna. Tylko taki środek teraz zajmuje.
Nie wiedziała, co wywołało te słowa, może ktoś coś wcześniej powiedział,
mimochodem. A może Martin toczył spór ze zmarłą, z Niną. Wyraźnie chcieli już iść do
domu, jej przyjaciele z pracy, zanim podano kawę i ciasteczka. To nie jest dobra chwila,
powiedziała kobieta, na dyskusje o polityce światowej. Nina potrafiła to robić znacznie
lepiej niż ktokolwiek z nas, dodała, ale Niny tu nie ma, a ta rozmowa bezcześci jej pamięć.
Martin machnął lekceważąco ręką, odrzucając wąskie ramy dyskursu. Jest ogniwem
łączącym mnie z matką, uznała Lianne. Dlatego utrzymała z nim kontakt. Nawet jeszcze
wtedy, gdy matka żyła, coraz mniej, Martin pomagał Lianne myśleć o niej w
wyraźniejszych kategoriach. Dziesięcio-, piętnastominutowa rozmowa z nim przez telefon,
mężczyzną zastygłym w żalu, ale także miłości i wspomnieniach, albo i dłuższa, ciągnąca
się prawie godzinę, a potem Lianne czuła się lepiej, ale też była smutniejsza, widząc Ninę
zatrzymaną w swoistej stop-klatce, wyrazistą i czujną. Mówiła matce o tych telefonach,
obserwując jej twarz, bacznie wypatrując śladu światła.
Teraz obserwowała jego.
Tamtych dwoje uparło się, że zapłacą rachunek. Martin nie wyrażał sprzeciwu. Skończył
z nimi. Ucieleśniali asekurancki takt, który byłby odpowiedni na pogrzebach państwowych
w autorytarnych krajach. Przed wyjściem dyrektor biblioteki wziął słonecznik z wazonu
stojącego na stole i włożył go do kieszeni na piersi Martina. Zrobił to z uśmiechem,
prawdopodobnie wrogim, a może nie. Potem wreszcie przemówił, stojąc nad stołem i
naciągając płaszcz na swoje długie ciało.
– Jeśli zajmujemy środek sceny, to dlatego, że wyście nas tam ustawili. To jest wasz
faktyczny dylemat. Mimo wszystko my ciągle jesteśmy Ameryką, a wy ciągle Europą.
Chodzicie na nasze filmy, czytacie nasze książki, słuchacie naszej muzyki, mówicie naszym
językiem. Jak więc możecie przestać o nas myśleć? Ciągle nas widzicie i słyszycie. Niech
pan zada sobie pytanie. Co przyjdzie po Ameryce?
Martin odezwał się cichym głosem, beznamiętnie, jakby do siebie:
– Ja już nie znam tej Ameryki. Nie poznaję jej. Tam, gdzie kiedyś była Ameryka, teraz
jest pusta przestrzeń.
Zostali dłużej, ona i on, jedyni klienci w wąskiej sali, pod poziomem ulicy, rozmawiając
jeszcze trochę. Opowiedziała mu o ostatnich trudnych miesiącach życia matki, pękających
naczyniach krwionośnych, obniżonej sprawności mięśniowej, bełkotliwej mowie i pustym
spojrzeniu. Pochylił się nad stolikiem, oddychając głośno. Chciała posłuchać, jak on mówi
o Ninie, i w końcu to zrobił. Wydawało się, że od dłuższego czasu Lianne zna ją jedynie
jako Ninę w fotelu, Ninę w łóżku. On zabrał ją na poddasza artystów, do bizantyjskich ruin,
sal, w których wygłaszała wykłady, do Barcelony i Tokio.
– Gdy byłam mała, wyobrażałam sobie, że nią jestem. Czasem stawałam na środku
pokoju i mówiłam do krzesła albo kanapy. Mówiłam bardzo mądre rzeczy o malarzach.
Wiedziałam, jak się wymawia każde nazwisko, wszystkie te trudne nazwiska, znałam ich
obrazy z albumów i wizyt w muzeach.
– Często byłaś sama.
– Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego rodzice się rozstali. Matka nigdy nie gotowała.
Wydawało się, że mój ojciec nigdy nie je. Co więc było nie tak?
– Ty chyba na zawsze pozostaniesz córką. Przede wszystkim zawsze jesteś córką.
– A tym kim?
– Ja jestem zawsze kochankiem twojej matki. Byłem nim na długo przedtem, zanim ją
poznałem. Zawsze tak było. I tylko musiało się wreszcie ziścić.
– Mówisz to tak, że prawie ci wierzę.
Chciała uwierzyć również w to, że jego wygląd nie jest oznaką jakiejś choroby ani
dużych niepowodzeń finansowych, wpływających na samopoczucie. To kres długiej
historii, jego i Niny, doprowadził go do tego stanu przygnębienia. Tylko tyle i aż tyle. W to
starała się uwierzyć i to obudziło w niej współczucie.
– Niektórzy ludzie to szczęściarze – powiedział. – Stają się tymi, którymi mają się stać.
Mnie się to przydarzyło dopiero wtedy, gdy poznałem twoją matkę. Pewnego dnia
zaczęliśmy ze sobą rozmawiać i to już się nigdy nie zmieniło. Ta rozmowa.
– Nawet na samym końcu.
– Nawet wtedy, gdy nie mieliśmy już sobie do powiedzenia żadnych miłych rzeczy ani w
ogóle niczego. Rozmowa nigdy się nie skończyła.
– Wierzę ci.
– Tak było od pierwszego dnia.
– We Włoszech.
– Tak, to prawda. We Włoszech.
– I drugiego dnia – powiedziała. – Przed kościołem. Wy dwoje. Ktoś zrobił wam
zdjęcie.
Podniósł głowę i wbił spojrzenie w Lianne, zastanawiając się, co jeszcze ona wie. Nie
zamierzała mu powiedzieć, co wie, ani tego, że nie starała się dowiedzieć więcej. Nie
chodziła do bibliotek, żeby poznawać dzieje organizacji podziemnych w tamtych czasach, i
nie szukała w Internecie śladów mężczyzny o nazwisku Ernst Hechinger. Jej matka tego nie
robiła, ona też nie.
– Muszę zdążyć na samolot.
– Co ty byś zrobił bez tych swoich samolotów?
– Zawsze się znajdzie jakiś samolot, na który trzeba zdążyć.
– Gdzie byś wtedy był? – dopytywała się. – Które miasto byś wybrał?
Przyleciał tylko na jeden dzień, bez walizki czy choćby torby na ramię. Sprzedał
apartament w Nowym Jorku i ograniczył zakres swoich tutejszych zobowiązań.
– Nie jestem chyba gotowy na takie pytanie – odparł. – W jednym mieście byłbym w
potrzasku.
Znali go w tym lokalu, więc kelner przyniósł gratisowe kieliszki brandy. Posiedzieli
jeszcze chwilę, do zmierzchu. Uświadomiła sobie, że już nigdy go nie zobaczy.
Respektowała jego sekret, ustąpiła wobec jego tajemnicy. Cokolwiek zrobił, nie
wykraczało to poza ramy reakcji. Potrafiła sobie wyobrazić jego życie, wtedy i teraz,
wyczuć niewyraźne tętno wcześniejszej świadomości. Może i był terrorystą, ale jeśli tak,
to jednym z naszych, pomyślała, a na tę myśl aż ją zmroziło, aż poczuła wstyd – jednym z
naszych, to znaczy tych bezbożnych, zachodnich, białych.
Wstał i wyjął kwiat z kieszeni na piersi. Następnie powąchał go i rzucił na stół,
uśmiechając się do niej. Podali sobie szybko dłonie i wyszli na ulicę, a potem patrzyła, jak
on idzie na róg, ręka uniesiona ku kawalkadzie przejeżdżających taksówek.
11
Rozdający dotknął zielonego przycisku i na blat wjechała nowa talia.
W tych miesiącach poświęconych doskonaleniu gry większość czasu spędzał na the Strip
w Las Vegas, odpoczywając w rozkładanych skórzanych fotelach w salonach
bukmacherskich albo siedząc zgarbiony pod baldachimami w salach pokera. Wreszcie
zarabiał, umiarkowane sumy, które powoli wykazywały stałość. Regularnie latał do domu,
na trzy, cztery dni, miłość, seks, ojcostwo, domowe jedzenie, ale czasem nie miał pojęcia,
co mówić. Wydawało się, że brakuje języka, w którym mógłby im opowiedzieć, jak spędza
dni i noce.
Szybko odczuwał potrzebę, żeby znów tam wrócić. Kiedy samolot schodził do
lądowania nad pustynią, bez trudu mógł uwierzyć, że to jest miejsce, które znał zawsze.
Były ustalone metody i sposoby postępowania. Taksówką do kasyna, taksówką do hotelu.
Wystarczały mu dwa posiłki dziennie, nie potrzebował więcej. Skwar wciskał się w metal
i szkło, wydawało się, że ulice od tego migoczą. Przy stoliku nie obserwował graczy, żeby
wypatrywać wskazówek, nie obchodziło go, czy kaszlą, czy mają znudzone miny albo
drapią się po ramieniu. Studiował karty, znał tendencje. Tylko to i mrugająca kobieta.
Pamiętał ją ze śródmiejskiego kasyna, niewidzialna z wyjątkiem strapionych oczu.
Mruganie nie stanowiło wskazówki. Taka po prostu była, matka jakiegoś dorosłego faceta
dorzucająca żetony do puli, mrugająca za sprawą wyroku samej natury, jak robaczek
świętojański na łące. Pił mocne alkohole, oszczędnie, właściwie prawie wcale, i pozwalał
sobie na pięć godzin snu, ledwo świadom narzucanych ograniczeń i obostrzeń. Nigdy nie
przyszło mu do głowy, żeby zapalić cygaro, jak za dawnych dni, przy dawnej grze.
Maszerował przez zatłoczone hole hotelowe, pod ręcznie malowanymi sykstyńskimi
sklepieniami, wprost w ostry blask tego lub tamtego kasyna, nie patrząc na ludzi, w
zasadzie nie widząc nikogo, natomiast za każdym razem gdy wsiadał do samolotu, zerkał na
twarze po obu stronach przejścia, wypatrując mężczyzny albo mężczyzn, którzy mogliby
stanowić zagrożenie dla nich wszystkich.
Gdy to się stało, zaczął się zastanawiać, dlaczego tego nie przewidział. Stało się w
jednym z kasyn dla wybranych, pięciuset graczy zgromadzonych na turnieju hold ‘em,
wysokie ante, żadnych ograniczeń. Właśnie tam, na drugim końcu sali, ponad głowami przy
zsuniętych stolikach, ukazał się pewien mężczyzna, który się podniósł, żeby wykonać parę
ćwiczeń rozciągających, rozluźnić szyję i mięśnie ramion, odblokować krew w żyłach. W
jego ruchach krył się element czystego rytuału, coś poza samą efektywnością. Wziął
głębokie, pełne oddechy przeponowe, następnie wysunął rękę nad stolik i najwyraźniej
dorzucił żetony do puli, nie patrząc nawet na grę, w której teraz postawił pieniądze.
Mężczyzna ten wyglądał osobliwie znajomo. Dziwne było to, że po upływie kilku lat
człowiek może się aż tak zmienić fizycznie i zarazem tak jednoznacznie pozostać sobą. To
musiał być Terry Cheng, ten mężczyzna osuwający się teraz na krzesło, znikający Keithowi
z pola widzenia, i oczywiście okazało się, że to on, no bo jak to wszystko mogłoby się
dziać, ten pokerowy cykl, te grzmiące strugi pieniędzy, pokoje hotelowe za premie oraz
wysokie stawki, bez obecności Terry’ego Chenga?
Jednak dopiero następnego dnia, kiedy kobieta na podium wygłaszała komunikat o
wolnych miejscach przy niektórych stolikach, stanęli we dwóch za balustradą.
Terry Cheng zdobył się na blady uśmiech. Miał przyciemnione okulary i marynarkę w
oliwkowym kolorze, z dużymi klapami i błyszczącymi guzikami. Marynarka była za duża,
zwisała mu z ramion. Do tego ubrany był w luźne spodnie i hotelowe kapcie, z weluru, oraz
jedwabną koszulę, nieświeżą od noszenia.
Keith prawie się spodziewał, że Terry przemówi mandaryńskim z piątego wieku.
– Byłem ciekaw, kiedy wreszcie mnie zauważysz.
– Rozumiem, że ty zauważyłeś mnie pierwszy.
– Z tydzień temu.
– I nic nie mówiłeś.
– Byłeś pochłonięty grą. A co miałbym powiedzieć? Gdy następnym razem podniosłem
głowę, już cię nie było.
– Chodzę do salonów bukmacherskich, żeby się rozluźnić. Jem kanapkę, wypijam piwo.
Lubię, jak dokoła coś się dzieje, na tych wszystkich ekranach, te wszystkie dyscypliny
sportowe. Piję piwo i w zasadzie nie zwracam na nic uwagi.
– Ja lubię siedzieć przy wodospadzie. Zamawiam słabego drinka. Wokół dziesięć
tysięcy ludzi. W przejściach, w akwarium, w ogrodzie, przy automatach. Sączę sobie
słabego drinka.
Wydawało się, że Terry przechyla się w lewo, jak człowiek, który zaraz przesunie się do
wyjścia. Schudł, wyglądał starzej, mówił nieswoim głosem z chrapliwą barwą.
– Mieszkasz tutaj?
– Jak jestem w mieście – odparł Terry. – Pokoje są wysokie i wielkie. Cała jedna ściana
to okno.
– Nic cię nie kosztuje?
– Grosze.
– Jesteś poważny gracz.
– Jestem w ich komputerze. Wszystko mają w komputerze. Wszystko wprowadzają. Jak
weźmiesz coś z minibaru i nie zwrócisz w ciągu minuty, naliczą ci od razu, bezpośrednio
na twoim koncie.
Podobało mu się to, Terry’emu. Keith nie mógł się zdecydować.
– Gdy się meldujesz, dają ci mapę. Ja ciągle muszę jej używać, nawet po tak długim
czasie. Nigdy nie wiem, gdzie jestem. Obsługa hotelowa przynosi torebki herbaty w
kształcie piramid. Wszystko jest bardzo geometryczne. Mówię im, żeby mi nie przynosili
gazet. Jak nie czytasz gazet, to zawsze jesteś na czasie.
Rozmawiali jeszcze przez minutę, a potem poszli do wyznaczonych stolików, nie
ustaliwszy późniejszego spotkania. Później było czymś nieuchwytnym.
Chłopiec stał u końca stołu, rozsmarowując musztardę na chlebie. Nie zobaczyła śladu
jedzenia w innej postaci.
– Miałam porządne pióro. Takie srebrnawe. Może widziałeś?
Zastygł i zaczął się zastanawiać, oczy zmrużone, twarz coraz bardziej kamienna. To
oznaczało, że widział pióro, może go używał, zgubił, dał komuś albo wymienił na coś
idiotycznego.
– Nie mamy w tym domu żadnych porządnych przyborów do pisania.
Zdawała sobie sprawę, jak to zabrzmiało.
– Ty masz sto ołówków, a my mamy kilkanaście kiepskich długopisów.
Brzmiało to jak zanik i ostateczny kres porozumiewania się za pomocą pisma na
powierzchniach w rodzaju papieru. Patrzyła, jak on zanurza koniec noża w słoiku, a potem
rozsmarowuje starannie musztardę na brzegach kromki.
– Co jest złego w długopisach? – spytał.
– Są kiepskie.
– A co złego w ołówkach?
– No tak, ołówki. Drewno i ołów. Ołówki to poważna rzecz. Drewno i grafit. Tworzywa
rodem z ziemi. Szanujemy to w ołówkach.
– Dokąd tata jedzie tym razem?
– Do Paryża. Na jakiś duży turniej. Może dojadę do niego na parę dni.
Zastygł i znów się zamyślił.
– A co będzie ze mną?
– Będziesz żył normalnie. Tylko pamiętaj, żebyś zamknął drzwi na klucz, gdy wrócisz do
domu po całonocnym piciu i hulankach.
– Taaa, jasne.
– Wiesz, co to jest hulanka?
– Tak jakby.
– Ja też – odparła. – Wiem tak jakby. I nigdzie się nie wybieram.
– A ty myślałaś, że uwierzyłem?
Stała przy oknie i patrzyła, jak składa kromkę i gryzie. To był chleb pełnoziarnisty,
dziewięć, dziesięć rodzajów ziarna, żadnych kwasów tłuszczowych trans, dobre źródło
błonnika. Nie wiedziała, co jest w musztardzie.
– Co zrobiłeś z piórem? Ze srebrnym piórem. Wiesz, o czym mówię.
– Wydaje mi się, że tata wziął.
– Co ci się wydaje? Tata nie wziął. On nie potrzebuje pióra.
– Musi pisać różne rzeczy. Jak każdy.
– Tata nie wziął.
– Ja na niego nie zwałam. Tylko mówię.
– Nie wziął tego pióra. No więc gdzie ono jest?
Wpatrywał się w stół.
– Wydaje mi się, że wziął. Może nawet nie wie, że wziął. Ale ja nie zwalam na niego.
Nadal tam stał, z kromką chleba w ręce, unikając jej wzroku.
– Naprawdę wydaje mi się, że to on wziął – powiedział.
Wszędzie ludzie, wielu z aparatami fotograficznymi.
– Podszkoliłeś się w grze – powiedział Terry.
– Tak jakby.
– Sytuacja się zmieni. Całe to zainteresowanie, pokazy w telewizji, armie żółtodziobów,
to wszystko niedługo przeminie.
– To dobrze.
– To dobrze – powtórzył Terry.
– Ale my ciągle tu będziemy.
– W końcu jesteśmy pokerzystami.
Siedzieli w salonie przy wodospadzie, z napojami i przekąskami. Terry Cheng miał na
nogach hotelowe kapcie, bez skarpetek; nie zwracał uwagi na papierosa, który dopalał się
w jego popielniczce.
– Organizują się podziemne rozgrywki, prywatnie, wysokie stawki, w wybranych
miastach. To jak zakazana religia znowu podnosząca głowę. Five-card stud i draw.
– Nasza stara gra.
– Są dwie. W Phoenix i Dallas. Jak się nazywa ta bogata dzielnica w Dallas?
– Highland Park.
– Zamożni ludzie, starsi, lokalna elita. Znają grę, respektują grę.
– Five-card stud.
– Stud i draw.
– Dobrze sobie radzisz. Zgarniasz duże pule.
– Posiadłem ich dusze – odparł Terry.
Dokoła otwartego salonu przesuwały się tłumy, co przypominało trochę karuzelę, goście
hotelowi, hazardziści, turyści, ludzie kierujący się do restauracji, luksusowych sklepów,
galerii sztuki.
– Paliłeś wtedy, gdy razem graliśmy? – spytał Keith.
– Nie wiem. Ty mi powiedz.
– Wydaje mi się, że byłeś jedynym, który nie palił. Paru paliło cygara i jeden papierosy.
Ale to chyba nie ty.
Zdarzały się takie odosobnione chwile, raz na jakiś czas, kiedy tu siedzieli i wydawało
mu się, że Terry Cheng znów jest tym mężczyzną przy stoliku w jego mieszkaniu, szybko i
wprawnie dzielącym żetony po partiach high-low. Był jednym z nich, tylko lepszym w
kartach, i zarazem wcale nie był jednym z nich.
– Widziałeś tego faceta przy moim stoliku?
– Tego w masce chirurgicznej?
– Ostry zawodnik – rzekł Terry.
– Wyobrażam sobie, że to się może upowszechnić.
– Maska? Tak.
– Jednego dnia przyjdzie troje, czworo ludzi, wszyscy w maskach chirurgicznych.
– I nikt nie będzie wiedział dlaczego.
– A potem kolejnych dziesięciu, potem następnych dziesięciu. Jak ci rowerzyści w
Chinach.
– Wszystko jedno. Otóż to.
Podążali nawzajem za tokiem swych myśli, ale tylko najwęższym torem. Dokoła
bezsłowny gwar tak mocno wrósł w powietrze, ściany i meble, w poruszające się ciała
mężczyzn i kobiet, że trudno go było oddzielić od ciszy.
– To przerwa w cyklu. Piją wieloletniego bourbona i mają żony gdzieś w sąsiednim
pokoju.
– Dallas, mówisz.
– Tak.
– No nie wiem.
– Szykuje się też gra w Los Angeles. To samo, stud i draw. Ale młodsza klientela. Jak
pierwsi chrześcijanie w ukryciu. Zastanów się.
– Nie wiem. Nie wiem, czy potrafię przetrwać kilka nocy w takim układzie towarzyskim.
– To chyba Rumsey – rzekł Terry. – To chyba Rumsey jako jedyny palił papierosy.
Keith patrzył na wodospad, z odległości czterdziestu metrów. Uświadomił sobie, że nie
wie, czy wodospad jest prawdziwy, czy sztuczny. Struga nie miała żadnych zmarszczek, a
chlupot spadającej wody równie dobrze mógł być efektem cyfrowym, podobnie jak sam
wodospad.
– Rumsey palił cygara – odparł.
– Rumsey palił cygara. Chyba masz rację.
Mimo swobody bycia i niedopasowanego ubrania, mimo skłonności do gubienia się w
zakamarkach przepastnych hoteli i na okolicznych promenadach Terry był sztywno
osadzony w tym życiu. Nie zachodziło prawo symetrii. Tego nie równoważyło żadne tamto.
Nie było elementu, który można postrzegać w świetle innego elementu. Wszystko było
jednym, nieważne który to lokal, które miasto, jak duża pula do wygrania. Keith widział w
tym sens. Wolał to od prywatnych rozgrywek z bezpośrednią gadką i żonami układającymi
kwiaty, od formatu, który przemawia do próżności Terry’ego, pomyślał, nie potrafił jednak
sprostać zasadniczej anonimowości tych dni i tygodni, mieszania się niezliczonych ludzi
pozbawionych biografii.
– Przyjrzałeś się kiedykolwiek temu wodospadowi? Możesz się upewnić, że patrzysz na
wodę, prawdziwą wodę, a nie na jakiś efekt specjalny?
– Nie myślę o tym – odrzekł Terry. – To nie jest coś, o czym mamy myśleć.
Jego papieros dopalił się do filtra.
– Pracowałem blisko śródmieścia. Nie czułem tego szoku, który czuli inni, tam, w
centrum, gdzie ty byłeś. Słyszałem, ktoś mi powiedział, że matka Rumseya... Co się dzieje?
Ze wzięła but. Wzięła jeden z jego butów i brzytwę. Poszła do jego mieszkania i wzięła to,
wzięła wszystko, co mogło zawierać materiał genetyczny, włos, strzępek naskórka.
Zaniosła to do laboratorium, żeby zidentyfikowali go na podstawie DNA.
Keith patrzył w wodospad.
– Wróciła tam dzień, dwa później. Kto mi to mówił? Zaniosła coś jeszcze, nie wiem,
szczoteczkę do zębów. Potem znowu wróciła. Z czymś nowym. Potem znowu. A potem się
przenieśli. Wtedy przestała chodzić.
Terry Cheng, ten stary Terry, nigdy nie był tak rozmowny. Opowiedzenie choćby
najkrótszej historii wykraczało poza to, co uważał za wyniosłą powściągliwość.
– Mówiłem wszystkim. Ludzie mówili, gdzie byli, gdzie pracowali. Ja mówiłem, że
blisko śródmieścia. Te słowa brzmiały pusto. Brzmiały neutralnie, jakby to było nigdzie.
Słyszałem, że wyskoczył z okna. Rumsey.
Keith wpatrywał się w wodospad. Tak było lepiej. Gdyby zamknął oczy, coś by
zobaczył.
– Wróciłeś na jakiś czas do pracy w kancelarii. Pamiętam, że rozmawialiśmy o tym.
– To była inna firma i wcale nie kancelaria.
– Wszystko jedno – odparł Terry.
– Tak właśnie było. Wszystko jedno.
– Ale teraz jesteśmy tutaj i tutaj będziemy, kiedy ten szał przeminie.
– Ciągle grasz w Internecie?
– Gram, ale z kasyn nie potrafię zrezygnować. Będziemy tutaj.
– I ten facet w masce chirurgicznej też.
– Tak, on też.
– I mrugająca kobieta.
– Nie widziałem mrugającej kobiety – powiedział Terry.
– Któregoś dnia odezwę się do niej.
– Karła widziałeś?
– Tylko raz. Potem zniknął.
– Karzeł o imieniu Carlo. Kiepski zawodnik. Jedyny gracz, którego znam z imienia
oprócz ciebie. Znam to imię, bo należy do karła. W przeciwnym razie po co miałbym znać?
Za nimi gulgotały rzędy automatów.
Kiedy usłyszał wiadomości w radiu, szkoła numer jeden, mnóstwo dzieci, wiedział, że
musi do niej zadzwonić. Terroryści wzięli zakładników, oblężenie, wybuchy, to w Rosji,
gdzieś tam, setki zabitych, mnóstwo dzieci.
Mówiła cicho.
– Na pewno wiedzieli. Doprowadzili do takiej sytuacji, że musiało się tym skończyć, z
dziećmi. Na pewno wiedzieli, absolutnie. Poszli tam, żeby umrzeć. Doprowadzili do takiej
sytuacji, z dziećmi, umyślnie, i na pewno wiedzieli, jak to się skończy. Na pewno
wiedzieli.
Po drugiej stronie zaległo milczenie. Po chwili powiedziała, że jest ciepło, prawie
trzydzieści stopni, i dodała, że z chłopcem wszystko w porządku, że ma się dobrze. W jej
głosie było napięcie, a potem znów zapadła cisza. Próbował się w nią wsłuchać, znaleźć
ogniwo w jej słowach. W tej głębokiej ciszy zobaczył siebie, stojącego dokładnie tam,
gdzie stał, w pokoju gdzieś, w hotelu gdzieś, z telefonem w ręku.
Powiedziała mu, że wyniki są w normie. Nie ma oznak pogorszenia. „W normie”,
powtarzała raz za razem. Uwielbiała to słowo. Wyrażało ogromną ulgę. Nie ma zmian
patologicznych, nie ma krwotoku ani zawału. Przeczytała mu wyniki, a on stał w swoim
pokoju i słuchał. Mnóstwo do przekazania, a wszystko w normie. Uwielbiała słowo
„zawał”. A potem stwierdziła, że sama nie wie, czy wierzy w te wyniki. Na razie jest
dobrze, ale co będzie potem? Powiedział jej, tak jak mówił wcześniej wielokrotnie, że
sama wymyśla powody do strachu. To nie strach, odparła, tylko sceptycyzm. Jest zdrowa.
Ma normalną morfologię, powiedziała, przytaczając wyniki. Uwielbiała to określenie, ale
nie mogła do końca uwierzyć, że odnosi się do niej. To kwestia sceptycyzmu, powiedziała,
z greki, słowo oznaczające sceptyka. A potem zaczęła mówić o swoim ojcu. Była podpita,
nie mocno, odrobinę, czyli nie bardziej niż zwykle. Mówiła o swoim ojcu, a potem spytała
o jego ojca. Wreszcie się roześmiała i rzekła:
– Posłuchaj.
Zaczęła wypowiadać ciąg liczb, robiąc krótkie przerwy między kolejnymi, mówiąc z
radosnym zaśpiewem.
Sto, dziewięćdziesiąt trzy, osiemdziesiąt sześć, siedemdziesiąt dziewięć.
Tęsknił za chłopcem. Żaden z nich nie lubił rozmawiać przez telefon. Jak rozmawiać z
dzieckiem przez telefon? Rozmawiał z nią. Czasem łączyli się w środku nocy jej czasu albo
w środku nocy jego czasu. Opisywała, jak leży w łóżku, skulona, dłonie między nogami,
albo ciało rozłożone na kołdrze, telefon na poduszce, i słyszał jej pomruki z podwójnego
oddalenia, ręka do piersi, ręka na cipę, widząc ją tak wyraźnie, że myślał, iż głowę mu
rozsadzi.
12
W galerii w Chelsea otwarto wystawę twórczości Morandiego, sześć obrazów, martwa
natura, i parę rysunków, też martwa natura, no i oczywiście Lianne poszła. Miała
wprawdzie mieszane uczucia, ale poszła. Bo nawet to, butelki i dzbanki, wazon, szklanka,
proste kształty wykonane farbą olejną na płótnie i ołówkiem na papierze, sprowadzało ją z
powrotem w sam środek tego wszystkiego, siła różnych racji, spostrzeżenia, śmiertelna
polityka, matka i kochanek matki.
Nina uparła się, żeby oddać dwa obrazy wiszące na ścianie w jej salonie. Wróciły do
Martina na wczesnym etapie ochłodzenia ich wzajemnych stosunków, tak samo jak stare
fotografie paszportowe. Te dzieła, obrazy, namalowano pięćdziesiąt lat wcześniej,
fotografie były znacznie starsze, większość w każdym razie; obie uwielbiały te dzieła.
Jednak Lianne uszanowała wolę Niny; zaaranżowała wysyłkę, wyobrażając sobie wartość
tych płócien w dolarach, przyklaskując matczynej rzetelności, myśląc o obrazach
wyekspediowanych do Berlina, o tym, że będą przedmiotem targów i zostaną sprzedane
przez telefon komórkowy. Bez nich salon przypominał grobowiec.
Galeria znajdowała się w starym budynku przemysłowym z windą ukrytą w żelaznej
konstrukcji, wymagającą obsługi przez istotę ludzką, na pełny etat, kręcenie korbą przy
kołowrocie, z gośćmi podskakującymi w drodze na górę i w dół szybu.
Lianne poszła długim, słabo oświetlonym korytarzem i odnalazła galerię. W środku nie
było nikogo. Stanęła przed pierwszym płótnem i patrzyła. Wystawa była mała, obrazy były
małe. Zrobiła krok do tyłu, potem przysunęła się bliżej. Spodobało się jej, sama w
pomieszczeniu oglądała obrazy.
Na trzeci patrzyła bardzo długo. Był wersją tego, który miała kiedyś Nina. Lianne
dostrzegła charakter i kształt każdego przedmiotu, aranżację, wysokie ciemne prostokąty,
białą butelkę. Nie mogła przestać patrzeć. W tym obrazie coś się kryło. Był w nim salon
Niny, pamięć i ruch. Przedmioty widoczne na obrazie stały się postaciami wypływającymi
z tła, kobietą palącą papierosa w fotelu, stojącym mężczyzną. Po pewnym czasie
przesunęła się do następnego obrazu, wytrawiając każdy w umyśle, potem przyjdzie kolej
na rysunki. Nie dotarła jeszcze do nich.
Wszedł mężczyzna. Najpierw był bardziej zainteresowany nią niż obrazami. Może uznał,
że tutaj obowiązują swobodniejsze reguły zachowania, bo są dwojgiem podobnie
myślących ludzi, którzy przyszli do rudery, żeby obcować ze sztuką.
Przez otwarte drzwi weszła do części biurowej, w której wisiały rysunki. Przy biurku
siedział młody mężczyzna pochylony nad laptopem. Zaczęła patrzeć. Nie wiedziała,
dlaczego patrzy aż tak uważnie. Powoli przyjemność przechodziła w swoistą asymilację.
Usiłowała wchłonąć to, co widzi, zabrać to do domu, otulić się tym, wyspać jak w
pościeli. Było tyle do zobaczenia. Obróć to w żywą tkankę, w to, kim jesteś.
Wróciła do głównej sali, lecz w obecności mężczyzny nie potrafiła odbierać obrazów
tak samo jak przedtem, bez względu na to, czy się jej przypatrywał, czy nie. Nie patrzył już
na nią, jednak tam był, zasuszony pięćdziesięciolatek, monochromatyczność policyjnego
zdjęcia, zapewne malarz, więc wyszła i ruszyła korytarzem, a potem wcisnęła guzik windy.
Uświadomiła sobie, że nie wzięła katalogu, ale nie wróciła. Nie potrzebowała go.
Nadjeżdżająca winda załoskotała w szybie. Najmniejszego dystansu w tych dziełach,
całość wypełniona osobistym rezonansem. Wszystkie obrazy i rysunki nosiły ten sam tytuł.
Martwa natura. Nawet to, tylko te dwa słowa, przywoływało ostatnie dni z życia matki.
Zdarzało się, w salonach bukmacherskich, że zerkał na ekran i nie wiedział, czy ogląda
fragment zawodów pokazywanych na żywo, czy to powtórka w zwolnionym tempie. Takie
zaćmienia powinny go niepokoić, to przecież kwestia podstawowego funkcjonowania
mózgu, jedna rzeczywistość kontra druga, lecz wszystko wydawało się tylko sprawą
fałszywych rozróżnień, szybko, wolno, teraz, potem, więc pil piwo i słuchał
przemieszanych dźwięków.
Nigdy nie obstawiał tych zawodów. Przyciągał go efekt oddziaływania na zmysły.
Wszystko działo się w oddali, nawet najbliższy hałas. Wysoka sala była słabo oświetlona,
mężczyźni siedzieli z uniesionymi głowami albo stali lub przechodzili, a z ukradkowego
napięcia w powietrzu dobiegają okrzyki, koń wyrywa się ze stawki, jeden biegacz mija
drugiego, i akcja przenosi się na pierwszy plan, stamtąd tutaj, życie albo śmierć. Lubił
słuchać tych trzewiowych reakcji, ludzie zrywający się na nogi, wołający, nierówna salwa
głosów, która przenosi żar i szczere emocje w miękką atmosferę sali. A potem wszystko
dobiegało końca, przemijało w parę sekund, a to też lubił.
Pokazał pieniądze w sali pokera. Karty padały przypadkiem, bez wyraźnie określonej
przyczyny, ale pozostawał panem wolnego wyboru. Szczęście, przypadek, nikt nie
wiedział, co to jest. Tylko zakładano, że wpływają na bieg wypadków. On miał pamięć,
osąd, zdolność oceny, co jest prawdziwe, co pozorne, kiedy zaatakować, kiedy się
wycofać. Miał pewną dozę spokoju, rozmyślnego wyizolowania, i obowiązywała też
pewna logika, na której mógł się oprzeć. Terry Cheng powiedział, że jedyna prawdziwa
logika w tej grze to logika osobowości. Ale gra miała strukturę, wiodące zasady, słodkie i
łatwe interwencje sennej logiki, kiedy gracz wie, że karta, której potrzebuje, to ta, którą
zaraz niechybnie dostanie. A potem, zawsze, w kluczowej chwili powtarzanej w
nieskończoność rozdanie po rozdaniu, wybór między tak lub nie. Wchodzisz albo podbijasz
stawkę, wchodzisz albo pasujesz, małe dwubiegunowe tętno umiejscowione za oczami,
wybór, który przypomina ci, kim jesteś. Tak lub nie, to była jego własność, a nie konia
pędzącego gdzieś po błocie w New Jersey.
Żyła w duchu tego, co wciąż nadciągało.
Objęli się, nic nie mówiąc. Później rozmawiali przyciszonymi głosami, które niosły ze
sobą niuans taktu. Przeżyli wspólnie prawie cztery dni niezdecydowania, zanim wreszcie
zaczęli mówić o sprawach naprawdę ważnych. To był stracony czas, skazany od pierwszej
godziny na to, żeby przeminął niezapamiętany. Będzie pamiętała piosenkę. Noce spędzali w
łóżku, przy otwartych oknach, hałasy miasta, niosące się głosy, pięć albo sześć dziewczyn
idących ulicą o drugiej w nocy, śpiewających starą balladę rockową, którą zaczęła
śpiewać razem z nimi, cicho, z miłością, słowo w słowo, dopasowując akcenty, pauzy,
przerwy, z przykrością słysząc, że głosy cichną. Słowa, ich własne, nie były niczym więcej
niż dźwiękami, strumieniami powietrza bezkształtnych oddechów, mową rozmawiających
ciał. Wiała bryza, jeśli dopisało szczęście, ale nawet w parnym skwarze na najwyższym
piętrze, pod dachem z papy, ona trzymała wyłączoną klimatyzację. On musi poczuć
prawdziwe powietrze, powiedziała, w prawdziwym pokoju, a powyżej przetaczał się
grzmot.
W te noce zdawało się jej, że wyślizgują się ze świata. To nie była forma erotycznego
złudzenia. Nadal się wycofywała, ale spokojnie, zachowując kontrolę. On był odgrodzony,
jak zawsze, ale teraz z dozą przestrzeni, własność mil lotniczych i miast, wymiar
dosłownego dystansu między nim a innymi.
Zabrali chłopca do paru muzeów, a potem patrzyła, jak grają w baseball w parku. Justin
rzucał mocno. Nie tracił czasu. Chwytał piłkę w powietrzu, ściskał w gołej dłoni, wbijał ją
w rękawicę, odchylał się i rzucał mocno, a potem następny rzut, może jeszcze mocniejszy.
Był jak automat treningowy z włosami i zębami, ustawiony na największą moc. Keitha
najpierw to bawiło, potem mu zaimponowało, potem zbiło go z tropu. Powiedział chłopcu,
żeby ochłonął, żeby odpuścił trochę. Powiedział mu, żeby wykonywał pełny rzut. Najpierw
zamach, potem wypuszczenie piłki i wychył. Powiedział mu, że wypala piłką dziury w
dłoni swojego staruszka.
Natknęła się na turniej pokerowy w telewizji. Keith znajdował się w sąsiednim pokoju,
przeglądając lawinę nagromadzonej korespondencji. Zobaczyła trzy albo cztery stoły, w
długim ujęciu, pomiędzy nimi siedzący kibice, ścieśnieni we wnękach, w upiornym
niebieskim świetle. Stoły ustawione były na lekkim podwyższeniu, gracze skąpani w
jarzeniowym blasku, pochyleni w śmiertelnym napięciu. Nie wiedziała, gdzie to się dzieje
ani kiedy, nie miała też pojęcia, dlaczego nie pokazują tego w normalny sposób, zbliżenia
kciuków, kłykci, kart i twarzy. Ale patrzyła. Wyłączyła głos i patrzyła na graczy
usadowionych wokół stołów, kiedy kamera powoli omiatała salę, i nagle sobie
uświadomiła, że czeka, aby zobaczyć Keitha. Kibice siedzieli w lodowatym fioletowym
świetle, widząc niewiele albo nic. Chciała zobaczyć swojego męża. Kamera wyławiała
teraz twarze pokerzystów, dotąd niewidoczne, i Lianne patrzyła uważnie, jeden, drugi.
Ujrzała siebie w stylistyce kreskówki, kompletna idiotka biegnąca do pokoju Justina, z
rozwianymi włosami, wyciąga go z łóżka, stawia na nogi przed ekranem, żeby zobaczył
swojego ojca, patrz! w Rio, Londynie albo Las Vegas. Jego ojciec znajdował się dziesięć
metrów dalej, przy biurku w sąsiednim pokoju, czytał wyciągi bankowe i wypisywał
rachunki. Patrzyła jeszcze przez chwilę, wciąż go szukając, a potem przestała.
Czwartego dnia zaczęli rozmawiać, w dużym pokoju, późną porą, z gzem przyklejonym
do sufitu.
– Potrafię co nieco zrozumieć.
– Dobrze.
– Rozumiem, że bywają mężczyźni, którzy tylko w połowie są w domu. Nie mężczyźni,
ludzie. Powiedzmy, że ludzie. Ludzie, którzy czasem się maskują.
– Rozumiesz to.
– W ten sposób chronią siebie, siebie i innych. Rozumiem to. Ale jest też coś innego, to
znaczy rodzina. O to mi właśnie chodzi, że powinniśmy się trzymać razem, że rodzina musi
razem żyć. Tylko my, we troje, na długi dystans, pod jednym dachem, może nie każdego
pojedynczego dnia w roku czy miesiącu, ale przynajmniej z poczuciem, że jesteśmy stale
razem. W takich czasach jak te rodzina jest niezbędna. Nie uważasz tak? Nie uważasz, że
powinniśmy być razem, trzymać się razem? Właśnie w ten sposób potrafimy przetrwać to
wszystko, co nas śmiertelnie przeraża.
– Dobrze.
– Potrzebujemy siebie nawzajem. Ludzi oddychających tym samym powietrzem, tylko
tyle.
– Dobrze – powtórzył.
– Ale ja wiem, co się dzieje. Znowu się odsuwasz. Jestem na to przygotowana. Zaraz
wyjedziesz, nie będzie cię dłużej, gdzieś odpłyniesz. Wiem, czego chcesz. Nie chodzi o to,
że pragniesz zniknąć. Chodzi o to, co do tego prowadzi. Zniknięcie jest tylko
konsekwencją. Albo może to kara.
– Ty wiesz, czego ja chcę. Bo ja nie wiem. Ale ty wiesz.
– Ty chcesz kogoś zabić.
Nie patrzyła na niego, mówiąc te słowa.
– Chcesz tego już od dawna – ciągnęła. – Nie wiem, jak to działa ani co się wtedy czuje.
Ale ty to w sobie nosisz.
Teraz, gdy to powiedziała, straciła pewność, że w to wierzy. Była jednak przekonana, że
on nigdy nie zakwestionował tego pomysłu. To tkwiło w jego skórze, może w pulsującej
skroni, najlżejszym drganiu cieniutkiej niebieskiej żyłki. Zdawała sobie sprawę, że w grę
wchodzi zaspokojenie jakiejś potrzeby, materia dopominająca się całkowitego
rozładowania, i uznała, że to jest samo sedno jego nieoswojenia.
– Szkoda, że nie mogę wstąpić do wojska – powiedział. – Za stary jestem. Bo wtedy
mógłbym zabić bezkarnie, wrócić do domu i być mężem i ojcem.
Pił szkocką, sączył, nierozcieńczoną, uśmiechając się lekko do swoich słów.
– Nie możesz wrócić do dawnej pracy. Rozumiem to.
– Praca. Ona wcale nie różniła się tak bardzo od tamtej, którą miałem wcześniej, zanim
to wszystko się stało. Ale tamto było przedtem, a teraz jest potem.
– Wiem, że najczęściej życie nie ma sensu. No bo co w tym kraju ma sens? Nie mogę
usiąść tutaj i powiedzieć: wiesz co, wyjedźmy na miesiąc. Nie zniżę się do powiedzenia
czegoś takiego. Bo to jest całkiem inny świat, ten, który ma sens. Ale posłuchaj mnie. Byłeś
silniejszy niż ja. Pomogłeś mi przetrwać. Nie wiem, co by się ze mną stało.
– Nie umiem mówić o sile. Co to za siła?
– Tak czułam i tak to widziałam. To ty byłeś w wieży, a to ja dostałam obłędu. A niech
to, cholera, sama już nie wiem.
Po chwili milczenia rzekł:
– Ja też nie.
Roześmieli się oboje.
– Obserwowałam cię, jak śpisz. Wiem, że to brzmi dziwnie. Ale nie było dziwne. Bo
byłeś sobą, żywy i znowu z nami. Patrzyłam na ciebie. Miałam poczucie, że znam cię w
sposób, w jaki nie znałam przedtem. Byliśmy rodziną. Tak to było. Tak funkcjonowaliśmy.
– Posłuchaj, zaufaj mi.
– Dobrze.
– Nie nastawiłem się na nic stałego – odparł. – Wyjeżdżam na trochę, wracam. Nie
zamierzam zniknąć. Nie zamierzam zrobić nic drastycznego. Jestem tu teraz i wrócę.
Chcesz, żebym wrócił, tak?
– Tak.
– Wyjeżdżam, wracam. Tylko tyle.
– Będą pieniądze – powiedziała. – Transakcja jest prawie gotowa.
– Będą pieniądze.
– Tak.
Pomógł jej dopracować szczegóły sprzedaży mieszkania matki. Przeczytał umowy,
doprecyzował to i owo, wysłał e-mailem wskazówki z kasyna w jakimś rezerwacie
indiańskim, gdzie odbywał się turniej.
– Będą pieniądze – powtórzył. – Wykształcenie małego. Aż do studiów, jedenaście,
dwanaście lat, bajońskie sumy. Ale ty nie o tym mówisz. Ty mówisz, że zamortyzujemy
moją ewentualną porażkę przy kartach. To się nie stanie.
– Skoro ty w to wierzysz, to ja też.
– Do tej pory się nie stało i się nie stanie.
– A Paryż? Paryż się stanie?
– Paryż zmienił się w Atlantic City. Za miesiąc.
– A co strażnik myśli o wizycie żony?
– Wolałabyś tam nie być.
– Masz rację, wolałabym – odparła. – Bo myśleć o tym to jedno. Gdybym to jednak
zobaczyła na własne oczy, wpadłabym w depresję. Ludzie siedzą przy stole i tasują, tasują.
Tydzień za tygodniem. Biegną na samolot, żeby dokądś polecieć i zagrać w karty. Chodzi
mi o to, że oprócz całej absurdalności tego wszystkiego, tego opętania, czy to nie jest po
prostu bardzo smutne?
– Sama powiedziałaś, że najczęściej życie nie ma sensu.
– Ale czy to nie jest demoralizujące? Czy to cię nie wykańcza? Na pewno zżera twojego
ducha. Oglądałam to wczoraj w telewizji. To jak seans w piekle. Tik-tak, tik-tak. Co się
dzieje po miesiącu czegoś takiego? Albo po latach? Kim się stajesz?
Spojrzał na nią i kiwnął głową, jakby się zgadzał, a potem kiwał dalej, przenosząc ten
ruch na inną płaszczyznę, swoisty głęboki sen, narkolepsja, oczy otwarte, umysł
zatrzaśnięty.
Była jeszcze jedna, ostatnia sprawa, zbyt oczywista, żeby wymagała słów. Ona chciała
się czuć bezpiecznie w tym świecie, a on nie.
13
Parę miesięcy wcześniej dostała wezwanie do pełnienia funkcji ławnika, a gdy stawiła się
w sądzie okręgowym z pół tysiąca innych potencjalnych ławników i usłyszała, że sprawa,
w związku z którą ich ściągnięto, dotyczy prawniczki oskarżonej o wspieranie terroryzmu,
wypełniła czterdziestopięciostronicowy kwestionariusz litanią prawd, półprawd i
szczerych kłamstw.
Przedtem, przez pewien czas, dostawała do redakcji książki o terroryzmie i na tematy
pokrewne. Każdy temat wydawał się pokrewny. Nie rozumiała, dlaczego tak rozpaczliwie
chce redagować podobne teksty, całymi tygodniami i miesiącami, w okresie, kiedy nie
mogła zasnąć, a na klatce schodowej rozbrzmiewały pieśni mistyków z pustyni.
Proces już się toczył, lecz nie śledziła jego przebiegu w gazetach. Była ławnikiem numer
121, zwolnionym z obowiązku uczestnictwa w następstwie swych pisemnych odpowiedzi.
Nie wiedziała, czy powodem były odpowiedzi zgodne z prawdą, czy kłamstwa.
Wiedziała, że ta prawniczka, Amerykanka, związała się z radykalnym muzułmańskim
duchownym, który odsiadywał dożywocie za działalność terrorystyczną. Wiedziała, że ten
mężczyzna jest niewidomy. Wiadomo było powszechnie. Ślepy Szejk. Nie znała jednak
szczegółowo zarzutów postawionych prawniczce, ponieważ nie czytała artykułów w
gazetach.
Redagowała książkę o wyprawach dawnych polarników i drugą, o sztuce renesansowej,
poza tym liczyła od stu w dół, za każdym razem odejmując siedem.
Zginął z własnej ręki.
Przez dziewiętnaście lat, odkąd oddał samobójczy strzał, raz na jakiś czas wypowiadała
to zdanie, ku pamięci, piękne słowa, mające archaiczny wydźwięk. Wyobrażała sobie, że
są wyryte w starym przekrzywionym nagrobku na zaniedbanym cmentarzu przykościelnym
w Nowej Anglii.
To dziadkowie piastują święte oficjum. To oni mają najdawniejsze wspomnienia. Ale
dziadków już prawie nie ma. Justinowi pozostał tylko jeden, ojciec Keitha, nieskory do
podróżowania człowiek, którego wspomnienia usadowiły się w ciasnym kręgu jego dni,
poza długim promieniem dziecka. Dziecko musi jeszcze wrosnąć w głęboki cień własnych
wspomnień. Ona sama, matka-córka, znajduje się gdzieś na środku tej osi, wie, że
przynajmniej jedno wspomnienie jest bezwarunkowo bezpieczne, wspomnienie dnia, kiedy
stała się świadoma, kim jest i jak żyje.
Jej ojca nie pochowano pod nagimi drzewami na smaganym wiatrem przykościelnym
cmentarzu. Jack znajdował się w marmurowej krypcie, wysoko w ścianie mauzoleum pod
Bostonem, wraz z kilkuset innymi, wszyscy zamurowani warstwami, od posadzki po sufit.
Na nekrolog natknęła się któregoś późnego wieczoru, przeglądając gazetę sprzed sześciu
dni.
Umierają codziennie, powiedział kiedyś Keith. To nic nowego.
Znowu przebywał w Las Vegas, a ona leżała w łóżku, przerzucając strony, czytając
nekrologi. Siła tego konkretnego nie od razu ją poraziła. David Janiak, lat trzydzieści
dziewięć. Życiorys przedstawiony pokrótce, w zarysie, napisany w pośpiechu, żeby zdążyć
na czas, pomyślała. Przyszło jej do głowy, że pełniejsze informacje znajdą się w gazecie z
następnego dnia. Nie było zdjęcia, ani tego mężczyzny, ani jego wyczynów, które na pewien
czas okryły go złą sławą. Wyczyny te wymieniono w jednym zdaniu, wskazując, że był
artystą performerem znanym jako Spadający Człowiek.
Upuściła gazetę na podłogę i zgasiła światło. Leżała w łóżku, z głową opartą na kilku
poduszkach. Na ulicy rozbrzmiał alarm samochodowy. Sięgnęła po najbliższą poduszkę i
rzuciła ją na gazetę, a potem znów się wyciągnęła, oddychając równo, z otwartymi oczami.
Po chwili zamknęła oczy. Sen gdzieś tam był, za krzywizną ziemi.
Czekała, żeby alarm ucichł. Kiedy to się stało, zapaliła światło, wstała z łóżka i poszła
do dużego pokoju. W wiklinowym koszu leżała sterta starych gazet. Zaczęła szukać tej
sprzed pięciu dni, czyli z dnia następnego, ale nie mogła znaleźć, ani całej, ani części,
przeczytanej lub nieprzeczytanej. Usiadła na krześle obok kosza, czekając, żeby coś się
wydarzyło albo przestało dziać, odgłos, warkot jakiegoś urządzenia, po czym poszła do
komputera w sąsiednim pokoju.
Zaawansowane szukanie dało natychmiastowy wynik. Był, David Janiak, teksty i zdjęcia.
Zwisający z balkonu apartamentowca przy Central Park West.
Zawieszony pod dachem budynku z loftami w Williamsburgu, części Brooklynu.
Wiszący nad sceną podczas koncertu w Carnegie Hall, sekcja smyczków w rozsypce.
Wiszący nad East River, na moście Queensboro.
Siedzący na tyle policyjnego radiowozu.
Stojący na balustradzie tarasu.
Wiszący na dzwonnicy kościoła w Bronksie.
Zmarły w wieku trzydziestu dziewięciu lat, wszystko wskazuje na to, że z przyczyn
naturalnych.
Aresztowano go wielokrotnie za wtargnięcie na teren prywatny, lekkomyślne stwarzanie
zagrożenia i zakłócanie porządku. Pobity przez grupę mężczyzn przed barem w Queens.
Kliknęła dalej, do zapisków z dyskusji panelowej w New School. „Spadający Człowiek.
Pozbawiony uczuć ekshibicjonista czy odważny kronikarz czasów terroru?”.
Przeczytała kilka wypowiedzi, a potem zrezygnowała. Kliknęła dalej, do odnośników po
rosyjsku i w innych słowiańskich językach. Przez chwilę wpatrywała się w klawiaturę.
Sfotografowany z uprzężą zabezpieczającą, jego asystent usiłujący zasłonić go przed
obiektywem.
Sfotografowany z zakrwawioną twarzą w holu hotelowym.
Wiszący pod gzymsem kamienicy w Chinatown.
Wszystkie skoki wykonywał głową w dół, nigdy ich nie zapowiadając. Jego występy nie
były przeznaczone do upamiętniania przez fotografa. Istniejące zdjęcia wykonali ludzie,
którzy akurat znajdowali się na miejscu, albo zawodowy fotoreporter powiadomiony o
wydarzeniu przez przechodnia.
Studiował aktorstwo i sztukę dramatyczną w Institute for Advanced Theatre Training w
Cambridge w stanie Massachusetts. Jego nauka obejmowała trzymiesięczny pobyt w
moskiewskiej Akademii Sztuki Teatralnej.
Zmarły w wieku trzydziestu dziewięciu lat. Żadnych śladów przestępstwa. Cierpiał na
niewydolność serca i nadciśnienie.
Pracował bez bloczków, kabli, lin. Tylko ta uprząż. Nie używał nawet liny bungee, która
zamortyzowałaby wstrząs po spadaniu z dużej wysokości. Wyłącznie splot pasów pod
koszulą i granatowym garniturem, z jednym sznurem wyłaniającym się z nogawki,
przymocowanym do miejsca skoku.
Większość zarzutów oddalono. Wymierzano grzywny i udzielano upomnień.
Natrafiła na kolejną falę języków obcych, wiele liter opatrzonych symbolem akcentu
silnego i przeciągłego oraz innymi znakami, których nazw nie potrafiła sobie przypomnieć.
Patrzyła w ekran, czekając na jakiś odgłos z ulicy, pisk hamulców, alarm samochodowy,
coś, co zagnałoby ją z pokoju z powrotem do łóżka.
Jego brat, Roman Janiak, programista komputerowy, pomagał mu przy większości
skoków, ukazując się widzom tylko wtedy, gdy było to nie do uniknięcia. Jego zdaniem
plany ostatecznego upadku nie uwzględniały uprzęży zabezpieczającej.
Pomyślała, że tak mogłaby się nazywać karta w talii tarota, Spadający Człowiek, litery
napisane gotykiem, postać osuwająca się po burzowym nocnym niebie.
Toczyły się dyskusje na temat pozycji, którą przyjmował podczas spadania, pozycji,
którą utrzymywał w stanie zawieszenia. Czy miała odwzorowywać ułożenie ciała
konkretnego mężczyzny, którego sfotografowano, gdy spadał z północnej wieży World
Trade Center, głową w dół, ręce po bokach, jedna noga ugięta, mężczyzny na zawsze w
akcie swobodnego spadania na majaczącym tle paneli kolumnowych wieży?
Swobodne spadanie oznacza spadanie ciała w atmosferze, bez żadnego urządzenia
powodującego hamowanie, takiego jak spadochron. To idealny ruch spadającego ciała,
które podlega wyłącznie działaniu ziemskiego pola grawitacyjnego.
Nie czytała dalej, ale od razu się zorientowała, o jakim zdjęciu mówi relacja. Przeżyła
wstrząs, gdy po raz pierwszy je zobaczyła. Mężczyzna spadający głową w dół, z tyłu
wieże. Masywność budynków wypełniała kadr. Mężczyzna spada, wieże się stykają,
pomyślała, w tle. Ogromne unoszące się linie, pionowe kolumnowe pasy. Mężczyzna w
zakrwawionej koszuli, pomyślała, albo ze śladami ognia, i ten efekt kolumn z tyłu, cała ta
kompozycja, ciemniejsze pasy dla bliższej wieży, północnej, jaśniejsze dla drugiej, i
masywność, ogrom, i ten mężczyzna, usytuowany niemal dokładnie między rzędami
ciemniejszych i jaśniejszych pasów. Głowa naprzód, bezwład, pomyślała, to zdjęcie
wypaliło dziurę w jej umyśle i sercu, dobry Boże, to spadający anioł, a jego piękno jest
straszliwe.
Kliknęła dalej i zobaczyła to zdjęcie. Wbiła wzrok w klawiaturę. Idealny ruch
spadającego ciała.
Pierwsze ustalenia mówiły o śmierci naturalnej, sekcja zwłok i raport toksykologiczny
wkrótce. Cierpiał na chroniczną depresję z powodu choroby kręgosłupa.
Jeśli to zdjęcie było elementem jego występów, to nie powiedział o tym słowa, kiedy po
jednym z zatrzymań dopadli go dziennikarze. Milczał, gdy spytano go, czy w atakach zginął
ktoś z jego bliskich. Nie miał mediom nic do powiedzenia na żaden temat.
Zawieszony na balustradzie ogrodu na dachu budynku w Tribeca.
Wiszący pod kładką dla pieszych nad FDR Drive.
BURMISTRZ: SPADAJĄCY CZŁOWIEK TO KRETYN.
Odrzucił zaproszenie, żeby przez trzy tygodnie o określonych porach spadać z wyższych
pięter Muzeum Guggenheima. Odrzucił zaproszenie, żeby wygłosić przemówienie w Japan
Society, nowojorskiej Bibliotece Publicznej i w siedzibach organizacji kulturalnych w
Europie.
Jego upadki były podobno bolesne i wysoce ryzykowne z powodu używania wyłącznie
podstawowego zabezpieczenia.
Zwłoki znalazł brat, Roman Janiak, programista komputerowy. Zakład medycyny
sądowej okręgu Saginaw donosi, że przyczyną zgonu była najprawdopodobniej choroba
wieńcowa, dalsze badania w toku.
Nauka obejmowała zajęcia formalne przez sześć dni w tygodniu, zarówno w Cambridge,
jak i w Moskwie. W Nowym Jorku aktorzy kończący studia dają występy dla
organizatorów castingów, dyrektorów artystycznych, agentów i innych. David Janiak, jako
Brechtowski karzeł, zaatakował drugiego aktora, najwyraźniej chcąc mu wyrwać język z
ust w trakcie pokazu, który był improwizacją ustrukturyzowaną.
Kliknęła dalej. Próbowała powiązać tego człowieka z chwilą, kiedy stała pod
torowiskiem kolei nadziemnej, prawie trzy lata wcześniej, patrząc, jak ktoś przygotowuje
się do skoku z pomostu roboczego, obok przemykającego pociągu. Nie było zdjęć tego
upadku. To ona jest fotografią, fotoczułą powierzchnią. Bezimienne ciało lecące ku ziemi,
to ona ma je upamiętnić i wchłonąć.
Na początku 2003 roku zaczął ograniczać liczbę performance’ów i na ogół pojawiał się
w odludnych zakątkach miasta. Potem występy dobiegły końca.
Podczas jednego z nich doznał tak silnego urazu pleców, że trafił do szpitala. W szpitalu
aresztowała go policja za zablokowanie ruchu samochodowego i spowodowanie
zaistnienia bezpośredniego niebezpieczeństwa grożącego obrażeniami ciała.
Według jego brata, Romana Janiaka, lat czterdzieści cztery, który tuż po zidentyfikowaniu
zwłok rozmawiał z prasą, plany dotyczące ostatniego skoku w jakiejś nieokreślonej
przyszłości nie uwzględniały uprzęży zabezpieczającej.
Studenci aktorstwa tworzą własny program operowania ruchem, którego trzymają się
przez całą karierę. Nauka obejmuje ćwiczenia psychofizyczne, biomechanikę Meyerholda,
szkołę Grotowskiego, trening plastyczności Wachtangowa, akrobatykę indywidualną i w
parze, taniec klasyczny i historyczny, zgłębianie stylów i gatunków, rytmikę Dalcroze’a,
pracę z impulsami, zwolniony ruch, szermierkę, sceniczną walkę z bronią i bez broni.
Aktualnie nie wiadomo, co przywiodło Davida Janiaka do motelu w pobliżu małego
miasteczka położonego osiemset kilometrów od World Trade Center.
Patrzyła w klawiaturę. Ten człowiek się jej wymykał. Wiedziała tylko to, co zobaczyła i
poczuła tamtego dnia w pobliżu boiska szkolnego, chłopiec kozłujący piłkę i nauczyciel z
gwizdkiem na sznurku. Mogła uwierzyć, że zna tych ludzi, i wszystkich innych, których
widziała i słyszała tamtego popołudnia, ale nie tego mężczyznę, który stał nad nią, wyraźny
i górujący.
Wreszcie zasnęła na połowie łóżka należącej do męża.
14
Zdarzały się nieczęste chwile, między rozdaniami, kiedy siedział i słuchał odgłosów
wokół. Za każdym razem zaskakiwało go, ile wysiłku trzeba, aby usłyszeć to, co zawsze
jest obecne. Żetony. Oprócz hałasu w tle i bezpańskich głosów był dźwięk żetonów,
rzucanych, zagarnianych, czterdzieści, pięćdziesiąt stolików pełnych ludzi układających
żetony, palce czytają i liczą, utrzymują stosiki w równowadze, gliniane żetony o gładkich
brzegach, pocierane, ślizgające się, grzechoczące, dni i noce odległego chrzęstu, jak owad
trący skrzydłami.
Dopasowywał się do czegoś, co skrojone było na jego miarę. Nigdzie indziej nie był
bardziej sobą niż tutaj, w tych pomieszczeniach, z wołaniem rozdającego, że zwolniło się
miejsce przy stoliku numer siedemnaście. Patrzył na dziesiątki z rozdania, czekając na
licytację. W takich chwilach świat na zewnątrz przestawał istnieć, żadnego mgnienia
przeszłości czy pamięci, które mógłby nieświadomie przywołać w rutynowym pochodzie
kart.
Ruszył szerokim przejściem, słysząc pomruk krupierów przy stolikach do gry w kości,
raz na jakiś czas okrzyk z salonu bukmacherskiego. Czasem przechodził gość hotelowy
ciągnący walizkę na kółkach, wyglądający jak zagubiony turysta w Suazi. W wolnych
godzinach rozmawiał z krupierkami od blackjacka, zawsze kobiety, czekające w jakiejś
strefie oczyszczonych doznań. Czasem być może zagrał przez chwilę, ostentacyjnie nie
interesując się samą kobietą, tylko rozmową z nią, strzępy życia z zewnątrz, problem z
samochodem, córka Nadia uczy się jeździć konno. W pewien sposób był jednym z nich, z
personelu, spędzając towarzysko mało pamiętne chwile, zanim gra znów się rozpocznie.
U kresu nocy to wszystko stawało się bezbarwne, wygrana lub przegrana, ale to część
procesu, czwarta wspólna karta, ostatnia karta, mrugająca kobieta. Dni bledną, noce się
wloką, czekasz-i-podbijasz, budzisz-się-i-śpisz. Pewnego dnia mrugająca kobieta znikła i
to był jej koniec. Była zatęchłym powietrzem. Nie potrafił wyobrazić jej sobie nigdzie
indziej, na przystanku autobusowym, w supermarkecie, nie widział nawet sensu próbować.
Zastanawiał się, czy staje się samoczynnym automatem, jak robot, który przypomina
człowieka, rozumiejący dwieście poleceń głosowych, widzący daleko, wrażliwy na dotyk,
ale całkowicie, nieodwołalnie kontrolowany.
Ocenia siłę asa i wysokiej blotki, ten mężczyzna w lustrzankach po drugiej stronie stołu.
Albo psem-robotem z czujnikami podczerwieni i przyciskiem pauzy, reagującym na
siedemdziesiąt pięć poleceń głosowych.
Podbij stawkę przed wyłożeniem wspólnej karty. Zaatakuj wcześnie i mocno.
W jego hotelu nie było klubu fitness. Znalazł siłownię w pobliżu i ćwiczył tam, ilekroć
miał czas. Nikt nie używał wioseł. Połową serca nienawidził tego urządzenia, złościło go,
ale czuł intensywność ćwiczeń, potrzebę, żeby rozciągać się, napinać, ułożyć ciało w
obrębie tego głupiego, opływowego, morderczego kawałka stali i lin.
Wynajął samochód i wybrał się na wycieczkę po pustyni, ruszając w drogę powrotną po
zmroku, wjeżdżając na wzniesienie i płaskowyż. Dopiero po chwili uświadomił sobie, na
co patrzy, wiele kilometrów w dali, miasto unoszące się w nocy, rozgorączkowany gejzer
świateł tak szybkich i niewytłumaczalnych, że wydawały się swoistym delirium.
Zastanawiał się, dlaczego nigdy nie pomyślał o sobie, że znajduje się w środku czegoś
takiego, że żyje tam, tak jakby. Żył w pomieszczeniach, dlatego. Żył i pracował w tym
pomieszczeniu i w tamtym. Poruszał się tylko marginalnie, z pomieszczenia do
pomieszczenia. Jeździł taksówką w obie strony, do śródmieścia, gdzie znajdował się jego
hotel, przybytek bez mozaik podłogowych i podgrzewanych wieszaków na ręczniki, i
dopiero teraz zrozumiał, patrząc na to rozległe pasmo drżącego pustynnego neonu, jak
dziwne życie wiedzie. Ale tylko z tego miejsca to rozumiał, stojąc z dala. W środku, w
głębi, w zmrużonych oczach dokoła stołu, nie ma niczego, co byłoby nienormalne.
Unikał Terry’ego Chenga. Nie chciał z nim rozmawiać ani go słuchać, ani patrzeć, jak
dopala się jego papieros.
Szczęśliwy walet nie padł.
Nie słuchał rozmów toczących się dokoła, zrywów przelotnego dialogu, od gracza do
gracza. Na stół wjechała świeża talia. Czasem był wykończony zmęczeniem, bliski stanu
zdziczenia, oczy omiatające stół, zanim rozdano karty.
Dawniej codziennie myślał o Florence Givens. Robił to nadal, prawie każdego dnia,
nawet dziś, w taksówce, gdy patrzył na billboard. Ale nigdy nie zadzwonił. Nigdy nie
przyszło mu do głowy, żeby znów przejść przez park i się z nią zobaczyć, porozmawiać
chwilę, dowiedzieć się, jak sobie radzi. Myślał o tym w abstrakcyjny sposób, jak o
pejzażu, jak się myśli o wizycie w rodzinnych stronach, żeby się przejść dróżkami z tyłu
domu i po wysokiej łące, tego rodzaju sprawa, gdy się wie, że nigdy się tego nie zrobi.
Liczyło się ostatecznie to, kim jest, nie łut szczęścia ani czyste umiejętności. Siła umysłu,
mentalna przewaga, ale nie tylko. Było coś jeszcze, coś trudniejszego do nazwania,
skanalizowanie potrzeby albo pragnienia, albo to, jak charakter danego człowieka
determinuje kierunek patrzenia. To przesądzi o jego wygranej, ale nie przesadnie wysokiej,
nie było wygranych tak dużych, żeby wślizgnął się w cudzą skórę.
Wrócił karzeł, Carlo, a on cieszy się z tego, patrzy, jak tamten zajmuje miejsce dwa
stoliki dalej. Nie rozgląda się jednak po sali za Terrym Chengiem, żeby być może
wymienili kwaśne uśmiechy.
Mężczyźni w akcie wystylizowanego ziewania, z uniesionymi rękami, mężczyźni
patrzący w martwą przestrzeń.
Może Terry jest w Santa Fe albo w Sydney, albo w Dallas. Albo w swoim pokoju,
martwy. Dwóch tygodni było trzeba, by Terry się zorientował, że sprzęt wiszący na
przeciwległej ścianie długiej sali, oznaczony słowami CIENKA i GRUBA, służy do
obsługiwania dwóch kurtyn po drugiej stronie, do rozsuwania i zasuwania cienkiej kurtyny
wewnętrznej i grubej kurtyny zewnętrznej. Pewnego razu Terry próbował ręką odchylić
kurtynę, a potem uświadomił sobie, że to i tak nie ma znaczenia, zasunięte, rozsunięte. Za
nimi nie było niczego, o czym musiałby wiedzieć.
Nigdy nie powiedział Lianne o spacerach przez park. Jego związek z Florence trwał
krótko, cztery, może pięć spotkań w ciągu piętnastu dni. Czy to możliwe, że tylko tyle?
Próbował policzyć, siedząc w taksówce, która zatrzymała się na czerwonym świetle, i
patrząc na billboard. To wszystko zbiegło się teraz razem, została tylko niewyraźna
ziarnista faktura czegoś odczuwanego i zachowanego. Zobaczył ją w wieży, tak jak
opowiadała, w wymuszonym marszu schodami na dół, i zdawało mu się, że czasem
dostrzega też siebie, w rozszczepionych chwilach, nieukształtowanego, wspomnienie
fałszywe albo zbyt zniekształcone i ulotne, żeby mogło być fałszywe.
Pieniądze miały znaczenie, ale nie aż tak wielkie. Liczyła się gra, szorstkość filcu pod
palcami, sposób, w jaki rozdający odrzuca jedną kartę, podaje drugą. Nie grał dla
pieniędzy. Grał dla żetonów. Żetony miały jedynie mglistą wartość. Liczył się sam krążek,
jego kolor. Na końcu sali siedział śmiejący się człowiek. No i jeszcze to, że pewnego dnia
oni wszyscy umrą. Chciał zgarnąć żetony i ułożyć je w stosiki. Ważny był poker, układanie
żetonów, liczenie na oko, gra, taniec dłoni i oka. Był z nimi tożsamy.
Ustawił wysoki stopień oporu. Wiosłował mocno, ręce i nogi, ale przede wszystkim
nogi, próbując nie opuszczać ramion, nienawidząc każdego kolejnego szarpnięcia. Czasem
nie było tutaj nikogo innego, no może ktoś na bieżni, wpatrzony w telewizor. Zawsze siadał
do wioseł. Wiosłował i brał prysznic, woda pachniała pleśnią. Po pewnym czasie przestał
tam chodzić, ale potem wrócił, ustawiając jeszcze wyższy stopień oporu, tylko raz się
zastanawiając, dlaczego musi to robić.
Patrzył na dwójkę i piątkę z różnych kolorów. Przez moment pomyślał, że mógłby wstać i
odejść. Pomyślał, że może wyjść i złapać pierwszy samolot, spakować się i wyjechać,
wziąć miejsce przy oknie, opuścić zasłonkę i zasnąć. Złożył karty i usiadł prosto. Gdy
wyłoniła się świeża talia, znów był gotowy do gry.
Czterdzieści stolików, dziewięć osób przy każdym, inni czekający przy balustradzie,
ekrany wysoko na trzech ścianach pokazujące piłkę nożną i baseball, rygorystycznie
nastrojowe.
CIENKA i GRUBA.
Nie chciał słuchać Terry’ego Chenga, z tą jego konwersacyjną swobodą, w jego nowym
wcieleniu, pytlującego przy niebieskim wodospadzie, trzy lata po samolotach.
Starsi mężczyźni o spękanych twarzach, powieki opuszczone. Czy rozpoznałby ich,
gdyby zobaczył w knajpce, jedzących śniadanie przy sąsiednim stoliku? Przez całe długie
życie oszczędny ruch, jeszcze oszczędniejsze słowa, licytuj, podbij stawkę, dwie, trzy takie
twarze każdego dnia, mężczyźni prawie niezauważalni. Ale dawali grze niszę w czasie, w
tradycji pokerowej twarzy i ręki nieboszczyka
, oraz tchnienie poczucia własnej wartości.
Wodospad był teraz niebieski, a może zawsze taki był, albo to inny wodospad, albo inny
hotel.
Trzeba się wyrwać ze struktury własnego pancernego nawyku, aby się zmusić do
słuchania. Jest, brzęk żetonów, rzucone, rozsypane, grający i rozdający, masa i stos, ciche
dzwonienie tak integralne z tym, co się dzieje, że znajduje się poza obrębem słyszalności,
we własnym strumieniu powietrza, i nikt inny tego nie słyszy, tylko ty.
O, jest Terry, przygarbiony w bocznej alejce o trzeciej nad ranem, i ledwo na siebie
spoglądają, a Terry Cheng mówi:
– Muszę wrócić do swojej trumny przed wschodem słońca.
Kobieta, skądkolwiek jest, w czarnej skórzanej czapce, z Bangkoku, Singapuru albo Los
Angeles. Czapkę nosi lekko na bakier, a on wie, że wszyscy są tak zobojętniali przez
jednostajne tętno wchodzę lub pasuję, że niewiele się dzieje przy stołach w popularnej
sztuce erotycznych fantazji.
Pewnej nocy siedział w swoim pokoju, wykonując dawne ćwiczenia, rehabilitacja ręki,
dłoń zgięta ku podłodze, dłoń zgięta ku sufitowi. Obsługa hotelowa kończyła pracę o
północy. Nocna telewizja pokazywała soft porno z nagimi kobietami i mężczyznami bez
penisów. Nie był zagubiony ani znudzony, ani szalony. Czwartkowy turniej zaczynał się o
trzeciej, zapisy w południe. Piątkowy zaczynał się w południe, zapisy o dziewiątej.
Stawał się powietrzem, którym oddychał. Poruszał się w fali hałasu i rozmów
skrojonych na jego miarę. Spojrzenie pod kciuk na asa i damę. Wzdłuż alejek klekotały
koła ruletek. Usiadł w salonie bukmacherskim, nieświadom wyników, typów, kombinacji.
Patrzył na kobiety w minispódniczkach serwujące drinki. Na dworze, na the Strip, martwy i
ciężki upał. Spasował w ośmiu lub dziewięciu rozdaniach z rzędu. Stanął w sklepie z
artykułami sportowymi, zastanawiając się, co mógłby kupić dla chłopca. Nie było żadnych
dni ani pór poza harmonogramem turniejów. Nie zarabiał dostatecznie dużo, żeby uzasadnić
ten tryb życia względami praktycznymi. Ale nie było takiej potrzeby. Powinna być, ale nie
było, i w tym rzecz. Chodziło o unieważnienie. Nic innego się nie liczyło. Tylko to miało
siłę wiążącą. Spasował w kolejnych sześciu rozdaniach, a potem wszedł za wszystko.
Niech się wykrwawią. Niech się poleje drogocenna krew przegranych.
To były dni po, teraz już lata po, tysiąc falujących snów, człowiek w potrzasku,
unieruchomione kończyny, sen o paraliżu, dyszący człowiek, sen o śmierci wskutek
uduszenia, sen o bezradności.
Nowa talia wjechała na stół.
Odważnym szczęście sprzyja. Nie znał łacińskiej wersji tego porzekadła, a to wstyd.
Tego właśnie zawsze mu brakowało, ostrza zaskakującej erudycji.
Była tylko dziewczynką, na zawsze córką, a jej ojciec pił martini tanqueray. Pozwolił jej
dodać skórkę cytryny, udzielając w komiczny sposób bardzo szczegółowych instrukcji.
Ludzka egzystencja, oto jego temat tamtego wieczoru, na werandzie czyjegoś ruderowatego
domu w Nantucket. Pięcioro dorosłych, dziewczynka z brzegu. Ludzka egzystencja musi
mieć głębsze źródło niż tylko nasze błotniste płyny ustrojowe. Błotniste albo wodniste. Za
tym musi się kryć jakaś moc, fundamentalny byt, który był, jest i zawsze będzie. Spodobało
się jej brzmienie tej rozmowy, jak recytowane wersety, i pomyślała o tym teraz, w
samotności, przy kawie i toście, i o czymś jeszcze, istnieniu, które szemrało w samych
słowach, był i jest, i jak chłodny wiatr ustał z zapadnięciem nocy.
Ludzie czytali Koran. Znała trzy osoby, które to robiły. Z dwiema rozmawiała, a o
trzeciej słyszała. Kupili anglojęzyczne wydania i z uporem próbowali się czegoś
dowiedzieć, znaleźć coś, co pomogłoby im wniknąć głębiej w sprawę islamu. Nie
wiedziała, czy są wytrwali w swych staraniach. Wyobrażała sobie, że sama tak robi,
stanowcze działanie przemieniające się w pusty gest. Może jednak są wytrwali. To chyba
poważni ludzie. Dwóch z nich znała, choć nie za dobrze. Jeden, lekarz, wyrecytował
pierwszy werset Koranu w swoim gabinecie:
„Oto Księga, w którą nie należy wątpić”.
Wątpiła w różne rzeczy, miała swoje wątpliwości. Pewnego dnia wybrała się na długi
spacer poza śródmieście, do wschodniego Harlemu. Tęskniła za swoją grupą, za śmiechem
i krzyżującymi się rozmowami, ale od samego początku zdawała sobie sprawę, że to nie
jest tylko spacer, kwestia dawnych dni i miejsc. Pomyślała o niewzruszonej ciszy, która
zalegała w pomieszczeniu, gdy członkowie grupy brali długopisy i zaczynali pisać,
nieświadomi pobliskich hałasów, raperów w korytarzu, ledwie w wieku szkolnym,
dopracowujących teksty swoich piosenek, albo robotników wiercących i walących
młotkami na piętrze. Przyszła tutaj, żeby poszukać kościoła, w okolicy ośrodka socjalnego,
katolicki, pomyślała, może ten, do którego chodziła Rosellen S., uznała, że ten,
powiedziała, że ten. Tęskniła za twarzami. Twoja twarz to twoje życie, mówiła matka.
Tęskniła za szczerymi głosami, które zniekształcały się i cichły, za życiem, które uwiędło
do szeptu.
Morfologię miała w normie. Uwielbiała to słowo. Ale co się mieści w formie i
strukturze? Ten umysł i dusza, jej i wszystkich, nieustannie marzą o czymś nieosiągalnym.
Czy to znaczy, że tam coś jest, u kresu materii i energii, siła odpowiedzialna w jakiś
sposób za samą naturę, za dynamiczność naszego życia biorącego się z umysłu, umysłu w
drobnych gołębich mrugnięciach, które rozszerzają płaszczyznę istnienia poza logikę i
intuicję?
Chciała nie wierzyć. Była niewierną zgodnie z aktualnym żargonem geopolitycznym.
Pamiętała, jak po dniu spędzonym na słońcu twarz Jacka, jej ojca, jaśniała światłem i
ciepłem, aż wydawało się, że bzyczy od prądu elektrycznego. Rozejrzyj się dokoła, tu, tam,
ocean, niebo, noc, i pomyślała o tym, przy kawie i toście, że on wierzył, iż Bóg nasyca czas
i przestrzeń czystym istnieniem, sprawia, że gwiazdy emitują światło. Jack był architektem,
artystą, przez większość swego życia smutnym człowiekiem, pomyślała, i to właśnie ten
smutek łaknie czegoś nieuchwytnego i nieogarnionego, jedynej pociechy, która może
osłodzić nędzny los.
Ale przecież to bzdura, prawda? nocne niebo i natchnione przez Boga gwiazdy. Gwiazda
emituje własne światło. Słońce to gwiazda. Pomyślała o Justinie z przedwczoraj, jak
śpiewał pracę domową. To oznaczało, że jest znudzony, sam, w swoim pokoju, układał
monotonne piosenki z dodawanych i odejmowanych liczb, z nazwisk prezydentów i
wiceprezydentów.
Inni czytali Koran, ona chodziła do kościoła. Jeździła taksówką, do Harlemu, w dni
robocze, dwa, trzy razy na tydzień, i siadała w pustym kościele, kościele Rosellen.
Naśladując innych, wstawała i klękała, patrzyła, jak ksiądz odprawia mszę, chleb i wino,
ciało i krew. Nie wierzyła w to, w transsubstancjację, ale w coś wierzyła, na wpół się
lękając, że nią zawładnie.
Biegała nad rzeką, o świcie, zanim chłopiec się budził. Pomyślała, że mogłaby
potrenować do maratonu, jeszcze nie w tym roku, ale w następnym, ból i rygor, bieg
długodystansowy jako wysiłek ducha.
Pomyślała o Keicie z dziewczyną na telefon w pokoju, seks człowieka z bankomatem.
Po mszy próbowała złapać taksówkę. W tej okolicy taksówek było mało, autobus wlókł
się w nieskończoność, a wciąż nie była gotowa do jazdy metrem.
Oto Księga, w którą nie należy wątpić.
Grzęzła w swoich wątpliwościach, ale lubiła siedzieć w kościele. Przychodziła
wcześnie, przed rozpoczęciem mszy, żeby pobyć sama przez chwilę, poczuć spokój, który
wyznacza obecność z dala od nieprzerwanego szumu przytomnego umysłu. Nie czuła nic
boskiego, czuła po prostu obecność innych. Inni nas przybliżają. Kościół nas przybliża. Co
tutaj czuła? Czuła zmarłych, swoich i innych, nieznanych. To właśnie zawsze czuła w
kościołach, w wielkich nadętych katedrach Europy, w małych kościołach parafialnych
takich jak ten. Czuła zmarłych w tych murach, sprzed dekad i stuleci. Nie było w tym
żadnego przygnębiającego chłodu. To pokrzepienie czuć ich obecność, zmarłych, których
kochała, i tych innych, bezimiennych, wypełniających tysiąc kościołów. Wnosili intymność
i swobodę, ludzkie resztki leżące w kryptach i podziemiach albo pochowane na
cmentarnych kwaterach. Siedziała i czekała. Wkrótce ktoś wejdzie i minie ją, idąc nawą.
Zawsze była pierwsza, zawsze zajmowała miejsce z tyłu, wdychając zmarłych w wosku i
kadzidle.
Pomyślała o Keicie, a potem zadzwonił. Powiedział, że uda mu się wpaść do domu na
parę dni mniej więcej za tydzień, a ona odparła okej, dobrze.
Zobaczyła siwiznę, która wsączała się w jej włosy przy skórze. Nie chciała się
farbować. Bóg, pomyślała. Co oznacza wymawianie tego słowa? Czy rodzimy się z
Bogiem? Czy jeżeli nigdy nie usłyszymy tego słowa ani nie będziemy odprawiać
obrządków, i tak poczujemy tchnienie w naszym ciele, w falach mózgowych i bijącym
sercu?
Pod koniec matka miała szopę białych włosów, ciało ostatecznie pokonane,
prześladowane przez udary, krew w oczach. Przepływała z wolna w życie duchowe.
Właściwie już wtedy była duchem, ledwo zdolna wydać z siebie odgłos, który mógł
uchodzić za słowo. Leżała pokurczona w łóżku, wszystko, co z niej pozostało, obramowane
długimi prostymi włosami, przyprószonymi bielą w słońcu, pięknymi i nie z tego świata.
Siedziała w pustym kościele, czekając, aż wejdzie kobieta w ciąży albo może ten
starzec, który zawsze kiwał do niej głową na powitanie. Jedna kobieta, potem druga, albo
jedna kobieta, a potem ten mężczyzna. Ustanowili prawidłowość, tych troje, lub byli bliscy
tego, a potem wchodzili inni i rozpoczynała się msza.
Ale czy to nie sam świat prowadzi nas do Boga? Piękno, smutek, przerażenie, bezludna
pustynia, kantaty Bacha. Inni nas przybliżają, kościół przybliża, kościelne witraże,
barwniki znajdujące się w szybkach, tlenki metali wtopione w szkło, Bóg wyobrażony w
glinie i kamieniu, czy może ona bełkocze sama do siebie dla zabicia czasu?
Gdy się nie spieszyła, szła na piechotę z kościoła do domu, kiedy indziej próbowała
znaleźć taksówkę, próbowała rozmawiać z kierowcą, który tyrał już dwunastą godzinę i
myślał tylko o tym, żeby dotrwać żywy do końca zmiany.
Trzymała się z dala od metra, nadal, i ciągle zauważała betonowe zapory przed stacjami
i innymi potencjalnymi celami.
Biegała wcześnie rano, potem wracała do domu, rozbierała się i brała prysznic. Bóg ją
strawi. Bóg ją zdekonstruuje, a ona jest zbyt mała i potulna, żeby stawić opór. Dlatego
właśnie teraz się opierała. No bo tylko się zastanówmy. Gdy już uwierzy się w coś takiego,
że Bóg jest, to jak można uciec, jak zdzierżyć tę moc, jest, był i zawsze będzie.
Siedział bokiem przy stole, twarzą do zakurzonego okna. Położył lewą rękę wzdłuż
krawędzi blatu, zwieszając dłoń nad prostopadłą krawędzią. To był dziesiąty dzień, dwa
razy dziennie, rozciąganie nadgarstka, skręcanie łokcia. Liczył dni, liczył sesje każdego
dnia.
Nie wyniknął żaden problem z nadgarstkiem. Nadgarstek był sprawny. Jednak on siedział
w pokoju hotelowym, twarzą do okna, dłoń zaciśnięta w delikatną pięść, w niektórych
układach kciuk wyprostowany do góry. Przypominał sobie określenia z instrukcji i
recytował je cicho, pracował nad pozycjami ręki, dłoń zgięta ku podłodze, dłoń zgięta ku
sufitowi, niećwiczącej ręki używał do wykonania nacisku na rękę ćwiczącą.
Siedział w głębokim skupieniu. Przypominał sobie układy, wszystkie po kolei, liczbę
sekund w każdym ćwiczeniu i liczbę powtórzeń. Dłoń w dół, zgięta ku podłodze.
Przedramię oparte na skos, dłoń zgięta ku podłodze. Rozciąganie nadgarstka, skręcanie
łokcia.
Po każdej nocy, kiedy wracał, niezawodnie nachodził ranek. Patrzył w zakurzoną szybę,
recytując fragmenty instrukcji. Utrzymać pozycję, licząc do pięciu. Powtórzyć
dziesięciokrotnie. Zawsze wykonywał pełny zestaw ćwiczeń, ręka uniesiona, przedramię
płasko, ręka w dół, przedramię na skos, odrobinę zwalniając tempo, z dnia do nocy, i
potem znowu nazajutrz, przeciągając to, żeby trwało. Liczył sekundy, liczył powtórzenia.
Tego dnia na mszy było dziewięć osób. Patrzyła, jak wstają, siadają, klękają, robiła to
samo co oni, ale nie umiała odpowiadać razem z nimi, gdy ksiądz czytał fragmenty liturgii.
Pomyślała, że unosząca się możliwa obecność Boga jest tym, co tworzy samotność i
zwątpienie w duszy, i pomyślała też, że Bóg to właśnie to, byt istniejący poza czasem i
przestrzenią, który rozwiewa to zwątpienie tonalną mocą słowa, głosu.
Bóg to głos, który mówi: „Mnie tu nie ma”.
Sprzeczała się ze sobą, lecz to nie była sprzeczka, tylko szum, który powoduje mózg.
Morfologię miała w normie. A potem pewnego późnego wieczoru, rozbierając się,
ściągnęła czysty zielony T-shirt przez głowę i to nie woń potu poczuła, no, może leciutki
powiew, ale na pewno nie kwaśny odór po porannym biegu. To była po prostu ona, ciało na
wskroś. To było ciało i wszystko to, co ono w sobie niesie, wewnątrz i na wierzchu,
tożsamość, pamięć i ludzkie gorąco. Nawet nie tyle poczuła nosem, co wiedziała.
Wiedziała zawsze. Było w tym dziecko, dziewczynka chcąca być innymi ludźmi, i niejasne
sprawy, których nie potrafiła nazwać. Krótka chwila, już przemijająca, w rodzaju tych, co
od zapomnienia dzieli zawsze ledwie parę sekund.
Była gotowa na życie w samotności, w niezawodnym spokoju, ona i chłopiec, tak jak
przedtem, zanim tamtego dnia pojawiły się samoloty, srebro przecinające błękit.
W KORYTARZU HUDSONU
Samolot został już opanowany, a on zajął siedzenie stewardesy na wprost przedniego
przedziału i trzymał straż. Miał trzymać straż tutaj, przed kabiną pilotów, albo patrolować
przejście, z nożykiem do papieru w ręku. Nie był zdezorientowany, próbował tylko złapać
oddech, zyskać chwilę. Wtedy właśnie to poczuł, w ramieniu, ostry, piekący ból rozciętej
skóry.
Siedział zwrócony twarzą w stronę przegrody, mając za plecami toaletę, tylko dla klasy
biznes.
Powietrze było gęste od gazu łzawiącego, który rozpylił, do tego czyjaś krew, jego
własna, nasiąkający nią mankiet koszuli. To była jego krew. Nie szukał rany, zobaczył
jednak więcej krwi, przesączającej się przez rękaw na ramieniu. Pomyślał, że być może
ból był już wcześniej, ale on dopiero teraz przypomniał sobie, żeby go czuć. Nie wiedział,
gdzie jest nożyk.
Jeśli wszystko inne potoczyło się normalnie, to, zgodnie z jego rozumieniem planu,
samolot kierował się teraz do korytarza Hudsonu. Słyszał to określenie wiele razy z ust
Amira. Nie było żadnego okna, przez które mógłby wyjrzeć, nie wstając z miejsca, lecz nie
czuł potrzeby, żeby to zrobić.
Telefon komórkowy nastawił na wibrację.
Wszystko zastygło. Nie było wrażenia lotu. Usłyszał hałas, ale nie czuł ruchu, sam hałas
zaś był tego rodzaju, że pochłaniał wszystko i wydawał się całkowicie naturalny, silniki i
systemy stawały się samym powietrzem.
Zapomnij o świecie. Nie zwracaj uwagi na to, co nazywa się światem.
Cały zmarnowany czas twojego życia dobiega teraz końca.
Miał rwany oddech. Oczy go paliły. Kiedy spoglądał w lewo, na ukos, widział pusty
fotel w klasie biznes, przy przejściu. Tuż z przodu przegroda. A jednak widok był,
wyobrażał sobie wyraźnie, że tyłem głowy ogląda scenę.
Nie wiedział, jak został zraniony. Zapewne przez jednego ze swoich braci, no bo jak
inaczej, przypadkiem, w trakcie walki, witał tę krew, ale nie ból, który coraz trudniej było
znieść. A potem pomyślał o czymś, o czym dawno zapomniał. Pomyślał o szyickich
chłopcach na polu walki nad Szatt al-Arab. Zobaczył ich wyłaniających się z okopów i
schronów, biegnących przez błotnistą równinę w kierunku pozycji nieprzyjaciela, usta
otwarte w śmiertelnym krzyku. Czerpał z tego siłę, widząc ich padających pokotem od
strzałów z karabinów maszynowych, setki chłopców, potem tysiące, brygady samobójcze,
na szyjach czerwone chusty, pod spodem plastikowe klucze, którymi otwiera się wrota do
raju.
Odmów święte słowa.
Naciągnij mocno ubranie na siebie.
Skup spojrzenie.
Nieś duszę w dłoni.
Wierzył, że patrzy wprost w wieże, choć odwrócony był do nich plecami. Nie znał
położenia samolotu, wierzył jednak, że patrzy wprost ze swojej potylicy przez stal i
aluminium kadłuba w długie sylwetki, kształty, formy, postacie coraz bliższe, przedmioty
materialne.
Pobożni przodkowie naciągali mocno szaty na siebie przed bitwą. To oni wskazali
drogę. Czy jakakolwiek inna śmierć może być lepsza?
W nadchodzących sekundach odpuszczone będą wszystkie grzechy twego żywota.
W nadchodzących sekundach nic już nie oddzieli cię od życia wiecznego.
W nadchodzących sekundach przyjdzie do ciebie śmierć, której pragniesz.
Zaczął dygotać. Nie wiedział, czy to wskutek drgań samolotu, czy to on sam. Kiwał się
na siedzeniu, z bólu. Usłyszał jakieś hałasy dochodzące z głębi kadłuba. Ból stawał się
coraz silniejszy. Usłyszał głosy, okrzyki podekscytowania dobiegające z części
pasażerskiej albo kabiny pilotów, nie był pewien skąd. Coś spadło z blatu w przednim
przedziale.
Zapiął pas.
Z blatu spadła butelka, po drugiej stronie przejścia, i patrzył, jak turla się w tę i we w tę,
butelka po wodzie, pusta, zakreślając łuk w jedną stronę, tocząc się z powrotem, a później
patrzył, jak wiruje coraz szybciej i ślizga się po podłodze, na sekundę przed tym, gdy
samolot uderzył w wieżę, gorąco, potem ropa, potem ogień i podmuch przetoczył się przez
budynek, wyrzucając Keitha Neudeckera z fotela na ścianę. Wpadł na ścianę i to poczuł.
Telefon upuścił dopiero wtedy, gdy grzmotnął w twardą powierzchnię. Podłoga
wyślizgnęła mu się spod nóg, stracił równowagę i osunął się przy ścianie na wykładzinę.
Zobaczył, jak fotel podskakuje w zwolnionym tempie po korytarzu. Wydawało mu się, że
widzi, jak sufit zaczyna falować, unosić się i falować. Zakrył głowę rękoma i siedział z
podkulonymi nogami, twarz wciśnięta między kolana. Był świadom szybkiego ruchu i tego,
że inne rzeczy, mniejsze, niewidoczne, suną i wpadają w poślizg, i te dźwięki, które nie
były tym albo tamtym, ale samym dźwiękiem, przetasowaniem w fundamentalnym
rozkładzie części i elementów.
Ruch najpierw był niżej, potem wokół, masywny, coś niewyobrażalnego. Wieża się
przechylała. Teraz to zrozumiał. Zaczęła się mocno przekrzywiać w lewo, a on podniósł
głowę. Wysunął głowę spomiędzy kolan i zaczął nasłuchiwać. Usiłował siedzieć
całkowicie nieruchomo, usiłował oddychać i słuchać. Wydawało mu się, że w pierwszej
fali bladego dymu i kurzu, za drzwiami do biura, zobaczył mężczyznę na kolanach, postać
w głębokim skupieniu, głowa uniesiona, marynarka w połowie ściągnięta, zwisająca z
jednego ramienia.
Po pewnym czasie poczuł, że wieża przestaje się przechylać. Niekończące się i
nieprawdopodobne, takie się wydawało, siedział i słuchał, i po chwili wieża zaczęła się z
powrotem wyprostowywać. Nie wiedział, gdzie jest telefon, ale słyszał głos z drugiego
końca linii, ciągle gdzieś tam. Zobaczył, że sufit faluje. Wszędzie było czuć jakiś znajomy
smród, ale nie miał pojęcia, co to jest.
Kiedy wieża wreszcie powróciła do pozycji pionowej, dźwignął się z podłogi i ruszył
do drzwi. Sufit na drugim końcu korytarza jęknął i się rozstąpił. Słychać było napór, a
potem się rozstąpił, zaczęły spadać przedmioty, panele i płyty gipsowe. Pył wypełnił
pomieszczenie, w korytarzu rozbrzmiały głosy. Wszystko umykało mu w tej samej chwili,
gdy się działo. Czuł, że wszystko jednocześnie pojawia się i znika.
Mężczyzna wciąż tam był, klęczał w drzwiach biura naprzeciwko, myśląc o czymś z
wytężeniem, krew ukazująca się spod koszuli. Był klientem albo radcą prawnym, Keith
znał go trochę i teraz popatrzyli na siebie. Zagadka, co znaczyło to spojrzenie. Ludzie
wołali w korytarzu. Zdjął marynarkę z drzwi. Sięgnął za drzwi i zdjął marynarkę z haczyka,
nie wiedząc, dlaczego to robi, ale nie czując się głupio z tego powodu, zapominając o tym,
by poczuć się głupio.
Ruszył na korytarz, wkładając marynarkę. Ludzie sunęli do wyjścia, w przeciwnym
kierunku, poruszali się, kasłali, pomagali sobie nawzajem. Stąpali przez gruz, twarze
ukazujące czysty pośpiech. Z każdej wyzierała świadomość, dystans do pokonania, żeby
znaleźć się na parterze. Odezwali się do niego, jeden albo dwóch, a on kiwnął głową lub
nie. Mówili i patrzyli. On był tym facetem, który uważa, że wymagana jest marynarka,
facetem, który idzie w złą stronę.
Ten odór to była ropa, teraz to rozpoznał, przeciekająca z wyższych pięter. Dotarł do
gabinetu Rumseya, na końcu korytarza. Musiał się wedrzeć do środka. Przełazi przez
krzesła, rozsypane książki i szafkę kartotekową, leżącą na boku. Zobaczył nagą konstrukcję
ścian, kratownicę w miejscu, gdzie wcześniej był sufit. W ręku Rumseya tkwił rozbity
kubek. On nadal trzymał kawałek, palec w porcelanowym uchu.
Tyle że nie wyglądał jak Rumsey. Siedział w swoim fotelu, z głową przekrzywioną na
bok. Został uderzony przez coś wielkiego i twardego, kiedy sufit się załamał, a może nawet
wcześniej, podczas pierwszego wstrząsu. Twarz miał wciśniętą w ramię, trochę krwi,
niedużo.
Keith odezwał się do niego.
Przykucnął obok i wziął go za rękę, spojrzał i przemówił. Coś zaczęło kapać z kącika ust
Rumseya, jakby żółć. Jak wygląda żółć? Zobaczył ślad na jego głowie, wgniecenie,
wklęsłość, głęboką, odsłaniającą surową tkankę i włókna nerwowe.
Gabinet był mały i prowizoryczny, boks wciśnięty w kąt, z ograniczonym widokiem
porannego nieba. Poczuł zmarłych w pobliżu. Zwietrzył ich, w wiszących kłębach kurzu.
Patrzył, jak Rumsey oddycha. Oddychał. Wyglądał jak ktoś sparaliżowany przez całe
życie, jakby się taki urodził, głowa wprasowana w ramię, żyjący w fotelu dzień i noc.
Gdzieś w górze był pożar, płonęła ropa, z szybu wentylacyjnego buchał dym, a potem
dym za oknem, pełzający po ścianie budynku.
Wyprostował Rumseyowi palec wskazujący i wyjął z ręki rozbity kubek.
Wstał i spojrzał na niego. Odezwał się. Powiedział, że nie może go wytoczyć w fotelu na
zewnątrz, czy są kółka, czy nie, bo wszędzie jest gruz, mówił szybko, gruz blokuje drzwi i
korytarz, mówił szybko, żeby w ten sam sposób myśleć.
Rzeczy zaczęły spadać, jedna, potem druga, najpierw pojedynczo, sypały się przez
wyrwę w suficie, i spróbował podnieść Rumseya z fotela. Potem coś na zewnątrz,
przeleciało za oknem. Przemknęło za oknem i wtedy to zobaczył. Najpierw przeleciało i
już, a dopiero wtedy zobaczył i aż zastygł na chwilę, i patrzył, na nic, trzymając Rumseya
pod pachy.
Ciągle to widział, nie mógł przestać, w odległości sześciu metrów, przebłysk czegoś,
bokiem, przepłynęło za oknem, biała koszula, ręka w górze, spadała, i dopiero potem to
zobaczył. Gruz sypał się teraz zbitymi kawałkami. Po piętrach odbijało się echo, druty
chłostały go w twarz i wszędzie biały pył. Stał w środku tego wszystkiego, trzymając
Rumseya. Szklana przegroda trzasnęła. Coś spadło i rozległ się huk, a potem szkło zadrżało
i pękło, rozstąpiła się ściana z tyłu.
Dopiero po chwili przecisnął się do wyjścia. W twarzy czuł sto punktowych ogników i
coraz trudniej było oddychać. W dymie i pyle odnalazł Rumseya, który leżał twarzą w
gruzie i krwawił obficie. Spróbował go podnieść i odwrócić, czując, że nie może używać
lewej ręki, udało mu się jednak przekręcić go na bok.
Chciał wziąć Rumseya na plecy; lewym przedramieniem podpierając mu tułów, prawą
ręką chwycił go za pasek, żeby zaczepić i go podnieść.
Zaczął go ciągnąć do góry, twarz ciepła od krwi na koszuli Rumseya, krew i pył. Ten
podskoczył w jego rękach. Z gardła wydobył się dźwięk, nagły, pół sekundy, na poły
westchnienie, a potem krew skądś, płynęła, i Keith się odwrócił, nadal trzymając go za
pasek. Czekał, próbując oddychać. Spojrzał na Rumseya, który się osuwał, tułów
zwiotczały, twarz jakby nie jego. Całe bycie Rumseyem nagle się rozpadło. Keith trzymał
mocno za sprzączkę od paska. Stał i patrzył na niego, a tamten otworzył oczy i umarł.
Wtedy zaczął się zastanawiać, co się tutaj dzieje.
Papier fruwał po korytarzu, łopocząc na wietrze, który nawiewał z góry.
Byli zabici, ledwo widoczni, w biurach po obu stronach.
Przelazł przez zwaloną ścianę i powoli brnął w kierunku głosów.
Na klatce schodowej, prawie w ciemnościach, kobieta niosła mały trójkołowy rowerek,
przyciskając go mocno do piersi, to dla jej trzylatka, kierownica obejmująca żebra.
Szli na dół, tysiące, a on był tam razem z nimi. Kroczył w długim śnie, jedna noga, druga.
Gdzieś płynęła woda i głosy dobiegały z dziwnej oddali, z innej klatki schodowej albo
od wind, gdzieś tam w mroku.
Było gorąco i tłoczno, a ból w twarzy zdawał się ściskać mu głowę. Pomyślał, że jego
oczy i usta wtapiają się w skórę.
Zaczęły powracać w formie mglistych wizji, jakby patrzył połową oka. To były te
chwile, które mu umknęły w tej samej sekundzie, gdy się działy, i musiał się zatrzymać,
żeby przestać to widzieć. Stanął i nie patrzył na nic. Kobieta z rowerkiem, obok, odezwała
się, mijając go.
Poczuł posępną woń czegoś i zrozumiał, że to on sam, rzeczy lepiące się do jego skóry,
cząsteczki pyłu, dym, jakiś tłusty grysik na twarzy i rękach, mieszający się z wydzielinami
ciała, jak maź, z krwią, śliną i zimnym potem, to swoją woń czuł, i Rumseya.
Wielkość tego, zwykły fizyczny wymiar, zobaczył siebie w tym wszystkim, masa i skala,
i jak się chwiało, ten powolny i upiorny przechył.
Ktoś wziął go za ramię i poprowadził przez parę metrów, a dalej szedł już o własnych
siłach, we własnym śnie, i na moment znów to zobaczył, za oknem, i tym razem pomyślał,
że to Rumsey. Pomylił to z Rumseyem, mężczyzna spadający bokiem, ręce w górze, jakby
wskazujące, jakby dlaczego jestem tutaj, a nie tam.
Czasem musieli przystawać i czekać, długie przeciągające się chwile, i wtedy patrzył
wprost przed siebie. Kiedy szereg znowu ruszał, robił jeden krok, potem drugi. Mówili do
niego kilka razy, różni ludzie, a gdy to się działo, zamykał oczy, może dlatego, że to
znaczyło, że nie musi odpowiadać.
Z przodu na półpiętrze był mężczyzna, stary, niepozorny, siedział w cieniu, z
podkulonymi nogami, odpoczywając. Jacyś ludzie się odezwali, a on kiwnął głową, że tak,
ruchem głowy każąc im iść dalej.
Obok leżał kobiecy but, podeszwą do góry. I przewrócona teczka; mężczyzna musiał się
pochylić, żeby jej dosięgnąć. Wyciągnął rękę i z wysiłkiem pchnął teczkę w stronę szeregu
nadchodzących ludzi.
– Nie wiem, co mam z tym zrobić – powiedział. – Upadła i ją zostawiła.
Ludzie tego nie słyszeli albo nie przyswajali, albo nie chcieli, i szli dalej, Keith też,
szereg powoli docierał do jakiegoś miejsca ze światłem.
Wcale nie wydawało mu się, że to trwa wiecznie, to schodzenie na parter. Nie miał
poczucia tempa ani czasu. Na schodach jarzyła się smuga poświaty, której wcześniej nie
zauważył, a z tyłu, w szeregu, ktoś się modlił, po hiszpańsku.
Z dołu nadszedł mężczyzna, szybkim krokiem, w kasku, i ludzie zrobili miejsce, a potem
pojawili się strażacy, w pełnym rynsztunku, i znów zrobiono miejsce.
Rumsey to człowiek w fotelu. Teraz to rozumiał. Posadził go z powrotem, a oni znajdą
go i zabiorą na dół, innych też.
Z tyłu dobiegały głosy, na schodach, jeden, potem drugi, prawie echo, głosy z fugi,
śpiewne głosy w rytmie naturalnej mowy.
To idzie na dół.
To idzie na dół.
Proszę podać na dół.
Znowu przystanął, drugi albo trzeci raz, a ludzie przepychali się obok, patrzyli na niego,
mówili, by szedł. Kobieta wzięła go za ramię, żeby pomóc, ale się nie poruszył, więc
poszła dalej.
Proszę podać na dół.
To idzie na dół.
To idzie na dół.
Teczka dotarła na dół po schodach, z ręki do ręki, ktoś to zostawił, ktoś zgubił, to trzeba
zabrać, a on stał i patrzył wprost przed siebie, a kiedy przywędrowała do niego, sięgnął
prawą dłonią do lewego boku, żeby ją wziąć, machinalnie, a potem znów ruszył schodami.
Były chwile długiego czekania i inne, krótsze, i wreszcie dobrnęli na poziom hali, pod
placem, i szli obok pustych sklepów, pozamykanych, teraz już biegli, niektórzy, a skądś lała
się woda. Wyłonili się na ulicy, oglądając się za siebie, obie wieże w ogniu, i zaraz potem
usłyszeli wysoki dudniący grzmot i zobaczyli dym tłoczący się ze szczytu jednej z wież,
buchający, w dół, metodycznie, piętro po piętrze, i padła, południowa wieża zanurkowała
w dym, i znowu biegli.
Podmuch rzucił ludzi na ziemię. Cumulus dymu i popiołu spadł w ich kierunku. Światło
wyciekło, biały dzień znikł. Biegli i padali, próbowali wstawać, mężczyźni z ręcznikami na
głowach, kobieta oślepiona pyłem, druga wołająca kogoś. Pozostały tylko szczątki światła,
światło tego, co przychodzi potem, niesione w osadzie strzaskanej materii, w spopielonych
ruinach różnorodności i człowieczeństwa, unoszące się w powietrzu.
Zrobił krok, potem drugi, w przetaczającym się po nim dymie. Pod stopami poczuł gruz, i
wszędzie był ruch, biegnący ludzie, rzeczy przemykające. Minął szyld Easy Park, Breakfast
Special i Three Suits Cheap, a oni przebiegali obok, gubiąc buty i pieniądze. Zobaczył
kobietę z ręką wyrzuconą do góry, jakby pędziła za odjeżdżającym autobusem.
Minął rząd wozów strażackich; stały puste, błyskając reflektorami. Nie potrafił się
odnaleźć w tym, co widział i słyszał. Przemknęło dwóch mężczyzn z noszami, ktoś leżał na
brzuchu, z włosów i ubrania sączył się dym. Patrzył, jak wbiegają w zdruzgotaną dal. Tam
właśnie wszystko się znajdowało, dokoła, odpadało, szyldy, ludzie, rzeczy, których nie
potrafił nazwać.
I wtedy zobaczył koszulę sfruwającą z nieba. Szedł i zobaczył, że spada, machając
rękoma jak nic z tego świata.
Spis treści