Blisko 7 lat po zamachach z 11 września aż 46% Amerykanów nie wierzy w wersję wypadków podawaną przez rząd.
Niemal połowa Amerykanów, w tym wielu naukowców i polityków, domaga się ponownego śledztwa w sprawie zamachów z 11 września. Gołym okiem widać, że oficjalna wersja wypadków nie trzyma się kupy. Przestrzenią nieprawdopodobnej wprost dyskusji na ten temat stał się Internet - nieobjęty cenzurą i trudny do kontrolowania. Można w nim zobaczyć kilkanaście filmów na ten temat. Te najbardziej skrajne lansują teorię, jakoby to sama administracja Busha była pomysłodawcą ataków - rzekomo po to, by dać sobie legitymację do zbrojnych interwencji w Iraku i Afganistanie. Trudno się dziwić, że powstają teorie spiskowe, skoro wszystko, co tylko się dało, zostało w tej sprawie utajnione, a raport komisji mającej sprawę wyjaśnić, nie daje odpowiedzi na wiele podstawowych pytań.
Administrację amerykańską przyłapano na kłamstwie co najmniej raz. Zaraz po zamachu wszyscy na czele z Condoleezzą Rice i samym Bushem utrzymywali, że nie było żadnych ostrzeżeń, zaś atak był całkowitym zaskoczeniem. Tymczasem okazało się, że Biały Dom ukrywał otrzymaną miesiąc wcześniej notatkę FBI, mówiącą, że Bin Laden szykuje zamachy na terenie USA za pomocą porwanych samolotów. Podobne ostrzeżenia przekazały wywiady aż 14 państw! Czy zatem Biały Dom zignorował ostrzeżenia? Czy winien jest rażących zaniedbań? Co chciał ukryć, nie chcąc dopuścić do niezależnego śledztwa w sprawie zamachów? Dlaczego na pracę komisji wyjaśniającej przeznaczył tylko 3 mln dolarów, skoro - dla porównania - na badanie afery z Monią Lewinsky wydano co najmniej 40?
Powtórka z historii
Być może, żeby zrozumieć co naprawdę mogło wydarzyć się 11 września trzeba cofnąć się w czasie i zobaczyć pewną analogię. Grudzień 1941 roku. Wojna między USA a Japonią jest tylko kwestią czasu. Prezydent Truman nie chce jednak, aby to jego kraj był agresorem. Tymczasem dostaje informacje od wywiadu, że flota japońska forsuje Pacyfik. Nie podejmuje żadnych działań - czeka. Japończycy atakują Pearl Harbour, zatapiając 5 okrętów. Ginie 2400 Amerykanów. Stany Zjednoczone przystępują do wojny przy absolutnym poparciu społeczeństwa.
Rok 2001. George Bush jest najbardziej sfrustrowanym prezydentem w historii Ameryki: jedynym, który wygrał, choć dostał mniej głosów i którego samochód podczas inauguracji obrzucono jajkami. Większość czasu spędza na swoim ranczo. Jego poparcie słabnie. Tymczasem agenci przynoszą wieści o tym, że dawny przyjaciel USA, a obecnie wróg nr 1 - Osama Bin Laden, chce dokonać na terenie Ameryki serii zamachów. Wyznaczono nawet datę - 11 września 2001. Bush i jego doradcy zbierają się na nadzwyczajnym posiedzeniu i długo zastanawiają się, co zrobić. W końcu zdają sobie sprawę, że "nowe Pearl Harbour" jest na wyciągnięcie ręki.
Mogło się nie udać
Amerykański wywiad pilnie śledzi terrorystów i zna ich każdy krok. Donosi, że ich plan jest słaby i ma szanse powodzenia tylko przy ogromnym szczęściu. Tymczasem rozwalenie dwóch wież Światowego Centrum Handlu nie jest takim złym pomysłem. Kiedy w latach 70. kończono je budować, nagle odkryto, że używany w budownictwie azbest ma właściwości rakotwórcze, więc zaczęto się go wszędzie pozbywać. Jednak ściągnięcie azbestu z wież WTC kosztowałoby miliard! Nikomu się to nie opłaca. Nadarzała się więc okazja, aby kłopotliwych budynków wreszcie się pozbyć. Szybka kalkulacja mówiła też, że na ich zawaleniu można jeszcze zarobić, zbierając kolejne miliardy od firm ubezpieczeniowych (ubezpieczono je 2 miesiące przed atakami). A co jak się nie zawalą?
Na pewno się nie zawalą: w końcu były robione tak, by się nie zawalić. W tej sytuacji jedyne możliwe wyjście to. wysadzenie ich w powietrze. Zaminować je może całkiem nieduża ekipa, więc sprawę da się utrzymać w tajemnicy. Operacja taka wymaga sporej koordynacji i specjalnej bazy, a na taką świetnie się nadaje pobliski WTC7, gdzie na jednym z pięter mieści się biuro burmistrza Gulianiego. A co z pozostałymi samolotami? W Biały Dom szkoda uderzać. W Pentagon raczej też, no chyba że w nieduże skrzydło, które jest akurat remontowane. W każdym razie terroryści tak akurat na pewno nie zrobią. Oba samoloty trzeba zatem po cichu zestrzelić. O jednym powie się, że pasażerowie sami obezwładnili porywaczy (bohaterowie są potrzebni), a w remontowane skrzydło Pentagonu uderzy się czymś małym i zdalnie sterowanym.
Godzina W
11 września rano prezydent Bush jedzie czytać dzieciom bajki w jednej z amerykańskich szkół. To prawda znana z dawien dawna, że wódz najlepiej fotografuje się z dziećmi. W pewnym momencie do klasy wchodzi jeden z doradców i mówi mu na ucho, że terroryści uderzyli w obie wieże. Prezydent siedzi wśród dzieci jeszcze 7 minut. - A więc stało się - myśli sobie. - Za chwilę wyjdę stąd, będę przemawiał do narodu, a Ameryka będzie mnie słuchać. Zostanę prawdziwym wodzem. Dawni przeciwnicy już mi nie podskoczą. Powiem, że nie spoczniemy, póki nie schwytamy wrogów. Wreszcie załatwimy Husseina. A Osamę zamknie się w jaskini, aż do pomyślnej realizacji wszystkich naszych planów.
Najwięcej wątpliwości budzi 5 kwestii. (1) Dlaczego system obrony powietrznej NORAD, który zwykle przejmował podejrzane samoloty w ok. 7 minut nie zadziałał tego dnia w ciągu 2 godzin w przypadku aż czterech samolotów? (2) Jakim cudem Boeing 767 o rozpiętości skrzydeł 47 m mógł wbić się w Pentagon zostawiając 5-metrową (!) dziurę, nie wywołując ogromnego pożaru, a jednak spalając się tak, że nie zostały po nim żadne szczątki? (3) Jak czwarty samolot, który rozbił się w Pensylwanii, mógł dosłownie zapaść się pod ziemię bez śladu? (4) W jaki sposób dwa wieżowce, konstruowane specjalnie tak, by przetrwały uderzenia samolotów, zawaliły się i to w sposób możliwy jedynie przy kontrolowanych wyburzeniach? (5) Dlaczego w ten sam sposób zawalił się stojący w pewnej odległości, objęty jedynie średnimi pożarami, budynek WTC7?
Jacek Papis