Harry Harrison
Młot i miecz
Część pierwsza - Thrall
The Hammer And The Cross
Przełożył Piotr Szarota
Wydanie oryginalne: 1993
Wydanie polskie: 1995
Qui credit in Filium, habet vitam aeternam; qui autem
incredulus est Filio, non videbit vitam, sed ira Dei manet
super eum.
Kto wierzy w Syna, ma żywot wieczny, kto zaś nie słucha
Syna, nie ujrzy żywota, lecz gniew Boży ciąży na nim.
- Ewangelia Św. Jana, 3:36
Angusta est domus: utrosque tenere non potent. Non vult
rex celestis cum paganis et perditis nominetenus regibus
communionem habere; quia rex ille aeternus regnat in caelis,
ille paganus perditus plangit in inferno.
Domostwo jest wąskie; nie pomieści wszystkich. Król
Niebieski nie ma życzenia wiązać się z tymi, którzy sami
mienią się królami; jeden tylko nieśmiertelny król włada w
Niebiesiech, pogańscy królowie niechaj jęczą w Piekle.
- Alcuin, diakon Yorku, A.D. 797
Gravissima calamitas umquam supra Occidentem acci-
dens erat religio Christiana.
Największą plagą, jaka spadła dotąd na Zachód, było
chrześcijaństwo.
- Gore Vidal, A.D. 1987
Rozdział pierwszy
PÓŁNOCNE WYBRZEśE ANGLII, A.D. 865
Wiosna. Początek wiosny na przylądku Flamborough, gdzie skały Yorkshire
wcinają się w morze, niczym harpun ważący miliony ton. Z przylądka rozciąga się
widok na Morze Północne, skąd nieustannie grozi atak wikingów. W obliczu tego
zagrożenia władcy niewielkich królestw anglosaskich zaczęli niechętnie jednoczyć
swe siły. Niechęć brała początek w naznaczonej zbrodniami i wzajemną nienawiścią
historii Anglów i Sasów, którzy przybyli na Wyspy przed kilkoma wiekami. Były to
plemiona dumnych i szlachetnych wojowników, którzy pokonali wojska walijskie i -
jak powiedziałby poeta - zawładnęli tą ziemią.
Wielmożny Godwin zaklął cicho okrążając drewnianą palisadę otaczającą
niewielki fort wzniesiony na najdalej wysuniętym krańcu przylądka. Wiosna! Być
może w innych rejonach tego kraju wydłużające się dni i jasne wieczory to zieleń
traw, kwitnienie jaskrów i krowy z nabrzmiałymi mlekiem wymionami, jednak tu, na
przylądku Flamborough, wiosna zwiastuje wiatr. Oznacza towarzyszące zrównaniu
dnia z nocą burze i wichury. Za plecami pozostawił Godwin niskie i powykrzywiane
drzewa, które stały w szeregu jak ludzie; te na samym początku były najniższe, każde
następne było o kilka cali wyższe. Wskazując w ten sposób kierunek wiatru,
wskazywały jednocześnie morze. Z trzech stron szara toń wznosiła się i opadała
powoli, żywa i groźna niczym olbrzymie zwierzę. Pojawiające się na powierzchni fale
rozrywane były po chwili gwałtownymi podmuchami wiatru, tak że toń znowu
stawała się płaska. Szare morze, szare niebo, szkwał zacierający linię horyzontu, cały
ten świat pozbawiony był żywszego koloru, nie licząc chwil, kiedy rozpędzone fale
rozbijały się o skalne ściany przylądka wzbijając fontanny rozpylonej wody. Godwin
stał tam już tak długo, że nie zwracał uwagi na grzmot rozbryzgującej się wody. W
końcu poczuł jak woda, która zdążyła już zmoczyć jego płaszcz i kaptur, zaczyna
spływać po twarzy. Początkowe uczucie świeżości zastąpił teraz smak soli.
W sumie to bez różnicy - pomyślał zrezygnowany. Tak czy inaczej woda była
jednakowo zimna. Mógłby wrócić do szałasu, wyrzucić precz niewolników i ogrzać
przy ogniu zmarznięte stopy i dłonie. W taki dzień nie należało obawiać się najazdu.
Wikingowie byli żeglarzami, mówiono nawet, że najlepszymi na świecie, a nie trzeba
być przecież wielkim żeglarzem, aby wiedzieć, że wypływanie na morze w taki dzień
nie ma sensu. Wiatr był wschodni, północno-wschodni - jak zauważył Godwin,
doskonały gdy płynęło się z Danii, jednak trudno wyobrazić sobie manewrowanie na
tak wzburzonym morzu. Niepodobna też myśleć o bezpiecznym przybiciu do brzegu.
Nie, to było zupełnie wykluczone. Równie dobrze mógłby wygrzewać się teraz przy
ogniu.
Godwin popatrzył z tęsknotą w stronę szałasu i sączącego się stamtąd dymu
rozwiewanego wciąż przez wiatr, odwrócił się jednak i znów zaczął przechadzać się
wzdłuż palisady. Tak jak nauczył go jego władca. „Lepiej nic nie myśl, Godwin” -
zwykł mawiać. „Nie myśl: może przypłyną dzisiaj, może nie przypłyną. Nie myśl, że
lepiej jest czuwać o pewnej porze dnia niż o innej. Gdy jest widno, stój na skale.
Obserwuj morze przez cały czas. W przeciwnym razie, któregoś dnia będziesz myślał
jedno, a jakiś Stein albo Olaf pomyśli sobie co innego i zdąży przybić do brzegu i
wedrzeć się dwadzieścia mil w głąb lądu, zanim zdołamy go zatrzymać, jeżeli w
ogóle nam się to uda. A będzie nas to kosztować sto istnień ludzkich i sto funtów w
srebrze, naszą trzodę i spalone obejścia. Potem przez lata całe ludzie nie będą płacić
dzierżawy. Bądź więc czujny, mój tanie, inaczej ucierpią twoje własne dobra”.
Tak mówił jego władca, Ella, a czarny kruk Erkenbert pochylił się nad
pergaminem i skrzypiącym piórem począł wypisywać tajemne wersy, których Godwin
lękał się bardziej niż wikingów. „Dwa miesiące służby na przylądku Flamborough -
odczytał w końcu - powierzam mojemu tanowi Godwinowi. Ma czuwać aż do trzeciej
niedzieli po Ramis Palmarum”.
Kazali mu czuwać, więc będzie im posłuszny. Jednak nie musi się przy tym
umartwiać. Godwin wrzasnął na niewolników, aby przynieśli mu gorącego piwa z
przyprawami, które kazał wcześniej przygotować. Natychmiast pojawił się jeden z
nich niosąc przed sobą kubek. Godwin spojrzał na niewolnika z głęboką niechęcią.
Przeklęty głupiec. Godwin trzymał go u siebie, miał bowiem ostry wzrok, lecz był to
powód jedyny. Zwał się Merla. Kiedyś był rybakiem. Raz przyszła ciężka zima, Merla
prawie nic nie łowił i popadł w długi u swoich dziedziców, mnichów z opactwa Św.
Jana w Beverley. Najpierw sprzedał łódź, aby spłacić długi i nakarmić żonę oraz
przychówek. Potem, kiedy pieniądze się skończyły i nie stać go już było na jedzenie,
musiał sprzedać swą rodzinę komuś bogatszemu. Na końcu sprzedał się sam swoim
mnichom, a oni oddali go na służbę Godwinowi. Przeklęty głupiec. Gdyby ten
niewolnik był człowiekiem honorowym, sprzedałby się na samym początku, a
pieniądze oddał krewnym żony, tak że mogliby przyjąć ją do swego domu. Gdyby był
rozsądny, sprzedałby najpierw żonę i dzieci, a zatrzymał łódź, wtedy miałby jeszcze
szansę na ich wykupienie. Lecz Merla nie był ani rozsądny, ani honorowy. Godwin
odwrócił się plecami do wiatru i morza i pociągnął tęgi łyk z wypełnionego po brzegi
kubka. Przynajmniej widział, że nikt z niego nie pił. Można ich było wyszkolić
jedynie porządnym biciem.
Ale na co się teraz gapi ten żałosny rogacz? Na co wskazuje, rozdziawiając usta?
- Statki! - krzyknął wreszcie Merla. - Statki wikingów, dwie mile od brzegu! Są
tam! Spójrz, panie!
Godwin odwrócił się bez zastanowienia i zaklął, gdy gorące piwo prysnęło na
dłoń. Usiłował dojrzeć to, co wskazywał niewolnik. Czy to nie jakiś punkt, w miejscu,
gdzie chmura styka się prawie z falami? Nie, nic tam nie ma. Chociaż... Naprawdę
trudno było dostrzec coś dokładnie, wysokość fal dochodziła chyba do dwudziestu
stóp, co wystarczyło, aby przesłonić praktycznie każdy statek płynący ze zwiniętymi
ż
aglami.
- Znowu je widzę - krzyknął Merla. - Dwa statki, jeden niedaleko drugiego.
- Długie łodzie?
- Nie, panie, to knory.
Godwin cisnął za siebie kubek, chwycił rękę niewolnika swoim żelaznym
uściskiem i spoliczkował go dwukrotnie przemokniętą skórzaną rękawicą. Merla
stracił oddech i skulił się z bólu, lecz nie miał odwagi zasłonić się przed ciosem.
- Mów po angielsku, ty sobacze pomiotło! I mów do rzeczy.
- Knor, panie, to statek handlowy. Głęboko wydrążony, do przewożenia towarów
- zawahał się przez chwilę, bojąc się ujawnić swoją wiedzę, a zarazem wystraszony
konsekwencjami jej zatajenia. - Mogę je rozpoznać dzięki... dzięki kształtowi ich
dziobów. To muszą być wikingowie. Nasze statki wyglądają inaczej.
Godwin spojrzał ponownie na morze, jego gniew zaczynał stopniowo ustępować
wątpliwościom i rosnącemu przerażeniu, które ścisnęło zimną obręczą żołądek.
- Merla, słuchaj co teraz powiem - szepnął. - Zastanów się dobrze. Jeżeli to
wikingowie, muszę postawić na nogi całą naszą straż przybrzeżną. Każdego, stąd aż
do Bridlington. W gruncie rzeczy to tylko nędzni kerlowie i niewolnicy. Nic się nie
stanie, jeśli wyciągniemy ich teraz z wyrek i odciągniemy od nie domytych małżonek.
Ale będę musiał zrobić coś jeszcze. Jak tylko straże zostaną zwołane, poślę
posłańców do opactwa w Beverley, do mnichów od Św. Jana, twoich panów, jak
pewnie pamiętasz.
Urwał wpatrując się w rozszerzone przerażeniem oczy Merli, który pamiętał aż za
dobrze swoich opiekunów.
- ...A oni wezwą tanów Elli i ogłoszą werbunek. Nie będzie najlepiej, gdy
przyjadą tutaj, a piraci zmylą nas i zamiast na Flamborough wylądują na Spurn,
dwadzieścia mil stąd. Wtedy będzie już za późno, lecz teraz możemy się jeszcze
namyślić, gdzie posłać oddziały. Jeśli przyjadą tu w taką pogodę, w deszcz, zupełnie
na próżno, z powodu fałszywego alarmu jakiegoś durnia, a na dodatek jeśli
wikingowie zajdą ich od tyłu... Oj, będę miał wtedy kłopoty, Merla - Godwin pchnął
osłabionego z niedożywienia niewolnika na ziemię, a jego głos stał się ostrzejszy. -
Przysięgam jednak na wszechmogącego Boga, że ty, Merla, będziesz tego żałował do
końca życia. Zresztą po laniu, jakie ci sprawię, może nie będzie to trwało tak długo.
Wiedz jednak, że jeśli tam są naprawdę statki wikingów, a ty pozwolisz, żebym nie
wszczął alarmu, oddam cię z powrotem czarnym mnichom i powiem im, że nic mi po
tobie.
Odetchnął głęboko i popatrzył na Merlę.
- A teraz, gadaj! Są tam statki wikingów, czy nie?
Niewolnik spojrzał badawczo na morze - na jego twarzy znać było napięcie.
Pomyślał, że nie powinien był w ogóle się odzywać. Co to dla niego za różnica, czy
wikingowie zajmą Flamborough, albo Bridlington, albo nawet samo opactwo
Beverley? Nie wezmą go przecież w gorszą niewolę, a może nawet ci obcy poganie
okażą się lepszymi panami niż jego chrześcijańscy władcy. Za późno już jednak na
takie myśli. Niebo przejaśniło się na chwilę i raz jeszcze dostrzegł statki, których
Godwin, stary szczur lądowy, wciąż jeszcze nie widział. Merla skinął głową.
- Dwa statki wikingów. Dwie mile stąd na południowy wschód.
Po chwili Godwin był już daleko wykrzykując rozkazy, wołając pozostałych
niewolników, krzycząc aby przyprowadzić mu konia, przynieść róg. Zwoływał swój
niewielki oddział rycerzy. Merla wyprostował się i rozglądając się uważnie podszedł
wolno do południowo-zachodniego naroża palisady. Co jakiś czas niebo przejaśniało
się. Merla widział rozbijające się na brzegu fale, najbardziej nieprzyjazny,
najniebezpieczniejszy dla statków odcinek angielskiego wybrzeża. Zebrał z palisady
kępkę mchu i patrzył jak ulatuje porwana wiatrem. Na jego zatroskanej twarzy
pojawił się ponury uśmiech.
Może i ci wikingowie to dobrzy żeglarze, ale znaleźli się w złym miejscu, z
bardzo złym wiatrem wiejącym im prosto w plecy. Jeżeli wiatr nie osłabnie, jeśli nie
powstrzymają ich nagle pogańskie bóstwa z Walhalli, nie ma dla nich ratunku. Nie
zobaczą już nigdy swojej Jutlandii.
Dwie godziny później setka ludzi stała już wzdłuż piaszczystego wybrzeża na
południe od przylądka. Ubrani byli w grube kamizelki ze skóry i skórzane nakrycia
głowy, uzbrojeni zaś we włócznie i drewniane tarcze. Jedynie Godwin miał hełm z
metalu, kolczugę i przypasany u boku miecz z mosiężną rękojeścią. Ludzie ci byli
wartownikami, strażą wybrzeża. Ich zadaniem nie miało być odparcie wroga, gdyż
nigdy nie byliby w stanie sprostać świetnie wyszkolonym wojownikom z Danii i
Norwegii. Gdyby pozostawić ich samych sobie, uciekliby niechybnie zabierając ze
sobą w pośpiechu dobytek i rodziny. Mieli jednak zostać wkrótce wsparci przez
zwerbowanych przez tanów Northumbrii rycerzy, dla których walka oznaczała
możliwość powiększenia majątku. Także wartownicy liczyli, że uda im się w
odpowiednim momencie włączyć do potyczki i zebrać łupy. Lecz ostatnie łupy wzięte
zostały przez Anglików aż czternaście lat temu, a na dodatek miało to miejsce w
odległym królestwie Wessex, gdzie działy się różne cuda.
Przyznać jednak trzeba, że pośród wartowników brak było oznak trwogi,
wydawali się nawet pogodni. Byli to w przeważającej większości rybacy, których
ż
ywiołem stało się Morze Północne, najgorszy zbiornik wodny na świecie, biorąc pod
uwagę nawiedzające to miejsce mgły, sztormy, olbrzymie fale i zdradzieckie prądy. Z
biegiem czasu, kiedy statki stały się już bardziej widoczne, wszyscy zaczęli myśleć
podobnie jak Merla - wikingowie nie mieli szans. Wartownicy byli zgodni, że szansę
udanego ataku ze strony nieprzyjaciół były znikome.
- Problem polega na tym - rzekł główny sędzia okręgu zwracając się do Godwina
- że jeśli postawią teraz żagiel, mogą pożeglować w trzy strony: na zachód, północ
albo na południe. Jeżeli popłyną na zachód - mężczyzna nakreślił linię na mokrym
piasku - wpadną w nasze ręce, jeśli popłyną na północ - rozbiją się o przylądek, biada
jednak jeśli uda im się go wyminąć, wtedy bowiem będą mieli wolną drogę aż do
samego Cleveland. Ale na szczęście wiemy coś, czego oni nie mogą wiedzieć. W
okolicy przylądka jest silny prąd. Diabelnie silny prąd. Będą mogli co najwyżej
posterować swymi... - zawahał się, niepewny jak daleko może się posunąć w
obecności Godwina.
- Dlaczego nie popłyną więc na południe? - wtrącił Godwin.
- Tego właśnie będą próbować. Myślę, że ich przywódca, jad, jak go nazywają,
wie, że jego ludzie są już wycieńczeni. Mają za sobą koszmarną noc i ponury
poranek, kiedy zorientowali się gdzie ich wiatry przywiodły - sędzia pokiwał głową
jakby w geście zrozumienia.
- A więc nie są tak wspaniałymi żeglarzami - wykrzyknął Godwin z satysfakcją. -
A poza tym Bóg jest po naszej stronie. Parszywi z nich poganie, wrogowie Kościoła.
Zamieszanie, jakie nagle wybuchło w szeregach wojowników, uwolniło sędziego
od konieczności repliki, na którą nie mógł się jakoś zdobyć. Obaj mężczyźni
odwrócili się automatycznie.
Na ścieżce biegnącej wzdłuż linii przypływu zatrzymała się grupka dwunastu
mężczyzn. Właśnie zsiadali z koni. Czyżby to pospolite ruszenie - pomyślał Godwin.
Tanowie z Beverley? Nie, przecież nie zdążyliby przyjechać w tak krótkim czasie.
Pewnie dopiero dosiadają swych koni. Mężczyzna kroczący na samym przedzie był z
pewnością szlachcicem. Potężny i krzepki, miał jasne włosy i jasnoniebieskie oczy
oraz dumną postawę człowieka, który nigdy nie musiał trudnić się orką i siewem.
Jego szkarłatne nakrycie głowy ozdobione było złotem, złoto połyskiwało też na
rękojeści miecza. Za plecami mężczyzny kroczył młodzieniec, który wydawał się jego
mniejszą i młodszą kopią, z pewnością syn. Obok zaś szedł inny młodzian, wysoki i
wyprostowany jak wojownik, lecz o ciemnej karnacji, ubrany skromnie w tunikę i
wełniane spodnie. Parobkowie z trudem utrzymywali w miejscu wierzchowce
pozostałych sześciu dobrze uzbrojonych wojowników, należących bez wątpienia do
ś
wity jakiegoś bogatego tana.
Idący na przedzie mężczyzna w geście powitania wzniósł otwartą dłoń.
- Nie znacie mnie - zaczął. - Jestem Wulfgar, tan króla Edmunda z East Anglii.
Przez oddział wartowników przeszedł szmer dezaprobaty.
- Zastanawiacie się, co tutaj robię. Zaraz wam wytłumaczę. Nienawidzę wikingów
- szerokim gestem wskazał wybrzeże. - Wiem o nich więcej niż niejeden człowiek. W
moim kraju, na północy, jestem strażnikiem wybrzeża z rozkazu króla Edmunda. Już
dawno zrozumiałem, że my Anglicy nigdy nie pozbędziemy się tego plugastwa, jeżeli
walczyć będziemy osobno. Przekonałem o tym swojego króla, a on wysłał poselstwo
do waszego władcy. Obaj postanowili, że powinienem pojechać na północ i
porozmawiać z mądrymi ludźmi z Beverley i Eoforwich, aby ustalić wspólne plany.
Zeszłej nocy zmyliłem drogę i spotkałem twoich ludzi niosących posłanie do
Beverley. Przyjechałem więc na pomoc. Czy dasz mi swe pozwolenie?
Godwin skinął głową. W końcu, któż może wiedzieć czy ten prostak sędzia nie
gada bzdur, pomyślał. Może tym psubratom uda się jednak tu wylądować, a wtedy
parunastu rycerzy więcej bardzo się przyda.
- Witaj i podejdź bliżej - rzekł po namyśle.
Wulfgar pokiwał głową z widoczną satysfakcją - Widzę, że zjawiam się w
odpowiedniej chwili.
Na morzu miała rozegrać się za chwilę tragedia. Jeden ze statków wyprzedził
drugi o jakieś pięćdziesiąt jardów i nieuchronnie zbliżał się do brzegu. Wiatr i fale
miotały nim na wszystkie strony. Nagle wpłynął na mieliznę i przechylił na bok.
Załoga zaczęła biegać w popłochu po pokładzie próbując zepchnąć statek z powrotem
na pełne morze.
Było już jednak za późno. W kierunku statku pędziła ogromna fala. Anglicy
usłyszeli stłumiony przez wiatr krzyk rozpaczy, który przywitali z entuzjazmem. Była
to siódma fala, ta która zawsze dochodzi najdalej w stronę lądu. W jednej chwili okręt
znalazł się na jej wierzchołku, a przez burty posypała się kaskada skrzyń i beczek.
Potem ze straszliwą siłą statek rzucony został o skaliste nabrzeże i oczom Anglików
ukazały się walczące z żywiołem postacie, rozpaczliwie chwytające się
wyrzeźbionego w kształcie smoka dziobu. Wkrótce wszystko zakryła kolejna fala, a
kiedy opadła, widać już było tylko unoszące się na powierzchni deski.
Rybacy pokiwali głowami, kilku się przeżegnało. Jeżeli to dobry Bóg ocalił ich od
wikingów, to na chwilę tę czekali już od bardzo dawna.
Drugi statek musiał wybrać inną drogę, oznaczało to, że popłynie z wiatrem na
południowy wschód. Było jasne, że wikingowie nie zamierzają biernie czekać na
ś
mierć. Za sterem pojawił się potężny mężczyzna i zaczął pospiesznie wykrzykiwać
rozkazy. Jego rudą brodę widać było nawet z brzegu. Załoga zaczęła rozwijać żagiel,
który natychmiast wypełnił się wiatrem. Statek pomknął nowym kursem i nabierając
coraz większej szybkości rozcinał teraz powierzchnię wody. Oddalał się wyraźnie od
Flamborough, kierując się w stronę przylądka Spurn.
- Uciekają nam! Za mną! Na konie! - krzyknął Godwin i odtrącając na bok swego
giermka ruszył galopem w pościg. Tuż za nim pogalopował Wulfgar i cała jego
drużyna, z wyjątkiem ciemnowłosego chłopca, który zwrócił się w stronę stojącego
bez ruchu sędziego.
- Czemu zostałeś? Nie chcesz ich schwytać?
Sędzia uśmiechnął się szeroko i przysiadł na piasku.
- Musieli spróbować - rzekł wreszcie rzucając w powietrze garść piasku. - Nie
pozostało im nic innego. Lecz nie dopłyną daleko.
Rzekłszy to wstał i ruszył ku swoim ludziom. Podzielił ich na trzy oddziały.
Pierwszy miał zostać na plaży i czekać na ewentualnych rozbitków, drugi
pogalopował w ślad za Godwinem i drużyną Wulfgara, trzeci zaś zaczął przemierzać
wybrzeże kłusem, śledząc kurs ocalałego statku.
Wkrótce nawet szczury lądowe zdały sobie sprawę z tego, co sędzia dostrzegł od
razu. Okręt wikingów skazany był na zagładę. Dwukrotnie załoga starała się obrócić
go dziobem w stronę pełnego morza. Dwóch mężczyzn pomagało rudobrodemu
wodzowi przy sterze, pozostali mocowali się z olinowaniem. Za każdym razem fale
okazywały się silniejsze od ludzi i statek wciąż posuwał się równolegle do linii
wybrzeża.
Po kolejnym manewrze sytuacja wikingów uległa jeszcze pogorszeniu. Nawet dla
niedoświadczonych Godwina i Wulfgara różnica była zauważalna. Wiatr wydawał się
teraz silniejszy, morze bardziej wzburzone, a statek znoszony był wyraźnie przez silny
prąd zatokowy. Rudobrody mężczyzna wciąż stał u steru wykrzykując bez przerwy
komendy. Lecz z każdą chwilą, cal po calu, statek zbliżał się do żółtawej linii
znaczącej początek mielizny. Było jasne, że zaraz nastąpi katastrofa.
Płynąc całą naprzód okręt zarył się nagle w twardy żwir. Maszt pękł z trzaskiem i
upadł pociągając za sobą połowę załogi. W przeciągu jednej chwili statek rozpadł się
jak łupina orzecha i zniknął pod falami. Na powierzchni pozostało jedynie olinowanie
i niewielkie kawałki potrzaskanego drewna, które znaczyły miejsce katastrofy.
Pośród nich rybacy dostrzegli ludzką głowę. Rudą głowę wodza wikingów.
- Jak sądzisz, uda mu się, czy nie? - spytał Wulfgar. Widzieli go teraz wyraźnie,
jakieś pięćdziesiąt jardów od brzegu. Utrzymywał się wciąż w tym samym miejscu,
nie próbując płynąć dalej, odkąd zobaczył zmierzające w swoim kierunku potężne
fale.
- Będzie próbował - odparł Godwin, nakazując swoim ludziom podejść bliżej do
brzegu. - Jeśli mu się powiedzie, schwytamy go.
Rudobrody zdecydował się wreszcie i zaczął płynąć rozcinając taflę wody
potężnymi uderzeniami ramion. Wiedział, że tuż za nim nadciąga wielka fala. Nagle
uniosła go wysoko i poniosła do przodu. Starał się utrzymać na szczycie, jakby chciał
przy jej pomocy znaleźć się na samej plaży i wylądować miękko niczym biała piana
podchodząca pod podeszwy skórzanych butów Godwina i Wulfgara. Prawie mu się
udało, jednak tuż przed samym brzegiem fala załamała się z przerażającym hukiem.
Mężczyzna przygnieciony został jej ciężarem, przetoczony do przodu, a następnie
uniesiony z powrotem wraz z odpływem.
- Dalej, brać go - krzyknął Godwin. - Ruszajcie się, tchórze! Nic wam nie zrobi.
Dwóch rybaków wystąpiło naprzód i weszło pomiędzy fale. Wzięli rudobrodego
pod ręce i zaczęli ciągnąć do brzegu. Początkowo bezwładny, wyprostował się nagle.
- On żyje - wymamrotał Wulfgar w osłupieniu. - Ta fala była wystarczająco duża,
aby złamać mu kark.
Kiedy nogi rudobrodego dotknęły wreszcie stałego gruntu, rozejrzał się wokół i
widząc przed sobą osiemdziesięciu uzbrojonych ludzi wyszczerzył zęby w
promiennym uśmiechu.
- Co za powitanie - mruknął pogardliwie.
W jednej chwili odwrócił się i zadał jednemu z trzymających go rybaków
dotkliwy cios krawędzią stopy. Anglik jęknął z bólu i uwolnił ramię wikinga, który
wyprostował palce i wbił je w oczy drugiego z nich. Tamten krzyknął przeraźliwe,
zakrył twarz dłońmi i upadł na kolana. Widać było krew spływającą po jego rękach.
Teraz wiking wyciągnął zza pasa zakrzywiony nóż, wychylił się w stronę tłumu,
błyskawicznie złapał najbliżej stojącego rybaka i rozpłatał mu brzuch. Kiedy reszta
cofnęła się przerażona, odrzucił nóż i wyrwał z rąk trupa włócznię i topór. Minęła
zaledwie chwila odkąd zjawił się na lądzie, a powalił już trzech mężczyzn. Nikt nie
zamierzał pójść w ich ślady.
- No dalej! - parsknął rubasznym śmiechem i odrzucił głowę do tyłu. - Ja jeden,
was wielu. Kto chce walczyć z Ragnarem - krzyknął gardłowym głosem. - Który z
was jest wielkim panem, który idzie pierwszy? Ty, czy ty? - wskazał włócznią
Godwina i Wulfgara, którzy stali teraz osamotnieni, podczas gdy ich ludzie nadal
cofali się w popłochu.
- Musimy go pojmać - mruknął Godwin dobywając miecza. - Szkoda, że nie mam
tarczy.
Wulfgar poszedł za nim, jednak wcześniej krzyknął jeszcze do jasnowłosego
chłopca, który stał o krok od niego.
- Wracaj, Alfgar. Spróbujemy go rozbroić, resztę zrobią kerlowie.
Dwóch Anglików zaczęło się zbliżać z obnażonymi mieczami, tymczasem wiking
zdawał się tylko na to czekać, potężny niczym niedźwiedź, i z pogardliwym
uśmiechem na ustach.
Nagle wyskoczył do przodu z szybkością szarżującego dzika wprost na Wulfgara.
Ten odskoczył przerażony i pośliznąwszy się upadł niezgrabnie. Rudobrody
zamachnął się toporem i chybił przecinając powietrze, drugi cios wymierzył już
jednak dokładnie. Lecz nim zdołał dosięgnąć Wulfgara, coś pociągnęło go do tyłu i
pozbawiło równowagi. Wiking upadł twardo na mokry piasek, bezskutecznie próbując
uwolnić ręce. Była to sieć, zwykła sieć rybacka. Przyniosło ją dwóch ludzi pod wodzą
sędziego, a teraz zaciskali ją coraz ciaśniej. Jeden z nich wyrwał z dłoni wikinga
topór, drugi przygwoździł do ziemi drugą rękę łamiąc za jednym zamachem drzewce
włóczni i trzymające je palce. Następnie, już bezbronnego, potoczyli po piasku,
owijając w kolejne zwoje jakby to był pies morski lub rekin.
Wulfgar zbliżył się do nich kulejąc i wymienił spojrzenia z Godwinem.
- Co my tu mamy? - mruknął. - Coś mi mówi, że nie jest to tylko zwykły kapitan
pechowego okrętu.
Następnie nachylił się, przyjrzał szatom wikinga i dotknął delikatnie materiału.
- Kozia skóra, dobrze wyprawiona. Mówił o sobie Ragnar. Złapaliśmy samego
Lothbroka. Ragnara Lothbroka.
- Nie nam więc decydować o jego losie - zauważył Godwin po chwili milczenia. -
Musimy go zabrać przed oblicze króla Elli.
Nagle przerwał mu głos młodego, ciemnowłosego chłopca, który przybył z
Wulfgarem.
- Króla Elli? - spytał. - Myślałem, że królem Northumbrii jest Osbert.
- Nie wiem jak wychowujecie ludzi w waszym kraju - Godwin zwrócił się do
Wulfgara z wymuszoną uprzejmością - wiem tylko, że jeśli mój człowiek
powiedziałby coś takiego, kazałbym mu wyrwać język. Chyba że jest to twój krewny.
Nikt nie mógł go zobaczyć w mroku stajni. Ciemnowłosy chłopiec oparł głowę o
siodło i wybuchnął płaczem. Plecy paliły go jak żywy ogień, a jego wełniana tunika
lepiła się od krwi. Nikt jeszcze nie wychłostał go tak dotkliwie, a zaznał już w swym
ż
yciu wiele cierpienia.
Wszystko przez tę wzmiankę, że są spokrewnieni, był tego pewien. Miał tylko
nadzieję, że nie płakał zbyt głośno i nikt obcy go nie usłyszał. Nie pamiętał już dobrze
ostatnich wypełnionych bólem godzin. Przypominał sobie, że długo jechał przez
jakieś pustkowia starając się trzymać prosto w siodle. Czy dotarli aż do Eoforwich?
Nie pamiętał.
Teraz chciałby uciec jak najdalej. Kiedy wreszcie zdoła zmyć z siebie winę ojca?
Kiedy uwolni się w końcu od nienawiści ojczyma?
Gdy Shef uspokoił się trochę, zaczął rozpinać popręg mocując się z twardą skórą.
Był pewien, że Wulfgar uczyni z niego wkrótce swego niewolnika, założy na szyję
ż
elazną obręcz i nie zważając na nieśmiałe protesty matki sprzeda na jakimś targu, w
Thetford, albo w Lincoln. Na pewno weźmie za niego spore pieniądze. Przecież kręcił
się często koło kuźni, gdzie ukrywał się przed gniewem ojczyma, poza tym lubił
ogień, pomagał kowalowi, dął w miechy, rozkuwał surowe żelazo, z czasem zaczął
nawet wyrabiać własne narzędzia. W końcu wykuł swój własny miecz.
Kiedy zostanie niewolnikiem, nie będzie mu wolno go zatrzymać. Kto wie, może
powinien już teraz uciekać. Niewolnikom udaje się czasem zbiec, zazwyczaj jednak
nawet nie próbują.
Zdjął siodło i rozejrzał się po obcej stajni w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby
je położyć. Drzwi otworzyły się nagle wpuszczając do środka smugę światła i powiew
zimna.
- Jeszcze nie skończyłeś? - spytał pogardliwie Alfgar. - Lepiej to już zostaw,
przyślę zaraz giermka. Mój ojciec wezwany został na naradę z królem i możnymi.
Potrzebuje sługi, który czuwałby za jego krzesłem i nalewałby mu piwa. Ja się do tego
nie nadaję, ty pójdziesz. Czeka już na ciebie jeden z tanów, żeby dać ci dokładne
instrukcje.
Oto Shef, wychłostany tak, że ledwo trzymał się na nogach, posłany zostaje do
zamku króla, wzniesionego niedawno na ruinach rzymskich fortyfikacji. W sercu
chłopca coś poruszyło się gwałtownie, poczuł nagle przypływ podniecenia. Narada?
Możni ludzie? Pewnie zadecydują o losie jeńca, tego wielkiego wojownika. Będzie
miał o czym opowiadać Godivie, żaden z mędrków w Emneth nie wymyśli lepszej
historii.
- I trzymaj język za zębami - ciągnął Alfgar - w przeciwnym razie, naprawdę
wyrwą ci język. I zapamiętaj raz na zawsze: to Ella jest teraz królem Northumbrii.
Poza tym nie jesteś krewnym mego ojca.
Rozdział drugi
- Sądzimy, że to Ragnar Lothbrok, ale skąd niby mamy to wiedzieć - spytał król
Ella.
Dwunastu mężczyzn siedziało wokół okrągłego stołu, wszyscy na niskich
taboretach, wszyscy z wyjątkiem króla, który zasiadał na wielkim rzeźbionym tronie.
Obecni w większości ubrani byli jak król, bądź jak Wulfgar, który znajdował się po
jego lewej stronie. Mieli na sobie płaszcze skrojone z jaskrawej materii, których nie
zdejmowali z uwagi na panujące w sali przeciągi oraz ozdobione złotem i srebrem
nadgarstki. Złotem połyskiwały także ich klamry, sprzączki i pasy. Zebrał się tu kwiat
rycerstwa Northumbrii, posiadacze wielkich obszarów ziemskich na południu i
wschodzie kraju, wierni stronnicy króla, którym udało się wynieść go na tron i obalić
jego rywala Osberta. Na swych taboretach czuli się nieswojo, jak przystało na ludzi,
którzy większość życia spędzili na własnych nogach, bądź w siodle.
Przy stole siedziało jeszcze czterech mężczyzn, którzy trzymali się razem, jakby
celowo izolując się od rycerstwa. Trzech z nich miało na sobie czarne szaty i kaptury
mnichów od Św. Benedykta, czwarty nosił strój biskupi. Siedzieli wygodnie rozparci,
trzymając w pogotowiu gliniane tabliczki i rylce, gotowi zapisać każde
wypowiedziane przy stole słowo, przygotowani do forsowania własnych opinii.
Jeden z mężczyzn zdecydował się odpowiedzieć na pytanie, zadane przez króla.
Nazywał się Cuthred i był kapitanem straży przybocznej.
- Nie możemy znaleźć nikogo, kto mógłby go rozpoznać - przyznał. - Wszyscy,
którzy mieli okazję zmierzyć się kiedyś w otwartej walce z Ragnarem, nie żyją.
Wszyscy z wyjątkiem walecznego tana króla Edmunda, który dziś tu z nami zasiada.
Nawet to nie przesądza jednak, że człowiek ten to rzeczywiście Ragnar Lothbrok.
Myślę jednak, że to on. Po pierwsze dlatego, że nic nie mówi. Nie chwaląc się,
potrafię skłonić ludzi do mówienia, ten kto mi się opiera, nie może być zwyczajnym
piratem. To musi być człowiek, któremu się wydaje, że jest kimś. Po drugie: co robiły
tutaj te statki? Wiemy, że wracały z południa i zostały zepchnięte z kursu, tak że przez
kilka dni musiały walczyć z żywiołem. Wiemy też, że były to statki handlowe. Jakie
towary wiezie się zwykle na południe? Niewolników. Nie chcą tam wełny ani futer,
nie chcą piwa. Ci ludzie na statkach byli więc handlarzami niewolników wracającymi
po załatwieniu transakcji. Ragnar jest handlarzem niewolników i jest to na pewno
ktoś, kto się liczy. Wszystko pasuje, nie mamy tylko dowodów.
Cuthred pociągnął tęgi łyk piwa ze swojego kubka, wyczerpany nieco długą
przemową.
- Jest jednak coś, co mnie ostatecznie przekonało. Co wiemy o Ragnarze? -
Cuthred rozejrzał się po twarzach siedzących wokół stołu mężczyzn. - Z pewnością
to, że jest łajdakiem.
- Rabował kościoły i gwałcił zakonnice! - wykrzyknął arcybiskup Wulfhere
siedzący po przeciwnej stronie stołu. - Dopadły go wreszcie własne grzechy!
- Ośmielam się jednak zauważyć - dodał Cuthred - że jest jedna rzecz, która
odróżnia Ragnara od pozostałych bezbożników i wrogów Kościoła. Ragnar posiada
wiele cennych informacji. Jest trochę podobny do mnie, potrafi zmusić ludzi do
mówienia. Słyszałem, że ma na to własny sposób - kapitan zniżył głos. - Jeżeli uda
mu się kogoś schwytać, pierwszą rzeczą, którą robi jest, bez żadnych wstępnych
rozmów czy dyskusji, wyłupienie ofierze oka. Potem wciąż milcząc znów sięga w
stronę głowy tamtego człowieka gotowy wyłupić mu drugie. Jeżeli człowiek ma do
powiedzenia coś, co akurat interesuje Ragnara, jego szczęście. Jeśli nie, trudno, już po
nim. Mówią, że Ragnar krzywdzi wielu ludzi, lecz kerlowie nie są przecież na ogół
wiele warci. Mówią, że Ragnar bierze to pod uwagę i dzięki takiemu przekonaniu
oszczędza swój czas i energię.
- Czy znaczy to, że nasz więzień zapoznał cię ze swoimi poglądami? - spytał
jeden z mnichów. - Czy wyjawił ci to w trakcie przyjacielskiej pogawędki o sprawach
zawodowych?
- Nie - Cuthred wychylił kolejny łyk piwa - ale widziałem jego paznokcie.
Wszystkie krótko spiłowane, wszystkie z wyjątkiem prawego kciuka. Jest na cal długi
i twardy jak stal. Spójrzcie, przyniosłem go tu ze sobą - Cuthred rzucił na stół
zakrwawiony szpon.
- A więc to Ragnar - rzekł król Ella przerywając milczenie. - Co z nim teraz
zrobimy?
Wojownicy wymienili zdziwione spojrzenia.
- Myślisz, że nie zasługuje na ścięcie - odważył się spytać Cuthred. - Mamy go
powiesić?
- A może coś jeszcze gorszego? - włączył się jeden z rycerzy.
- Może potraktujemy go jak zbiegłego niewolnika? A może zrobimy mu to, co
poganie temu świętemu, no, temu, co go żywcem przypiekali. Jak też on się
nazywał...
- Mam inny pomysł - przerwał mu Ella. - Możemy go po prostu wypuścić.
Na twarzach zebranych pojawiło się osłupienie. Król pochylił się nad stołem i
przebiegł wzrokiem po sali obdarzając każdego z podwładnych badawczym
spojrzeniem.
- Pomyślcie, dlaczego jestem królem? Jestem królem, ponieważ Osbert - to
zapomniane imię wywołało wyraźne poruszenie wśród zebranych, a dla stojącego za
plecami Wulfgara sługi było jak ukłucie bólu - ponieważ Osbert nie był w stanie
obronić królestwa przed najazdami wikingów. Robił po prostu to, co czyniliśmy od
wieków. Rozkazał każdemu z nas wystawić własne straże, a w razie ataku
organizować samoobronę. Było więc tak, że dziesięć okrętów uderzało na jakieś
miasto i grabiło je doszczętnie, podczas gdy ludzie w innych osadach nakładali na
głowy koce i dziękowali Bogu, że ich ten los ominął. Co ja w tej sytuacji uczyniłem?
Wiecie dobrze, jak było. Pozostawiłem na wybrzeżu tylko punkty obserwacyjne,
zorganizowałem system wczesnego ostrzegania, a w razie ataku z morza ogłaszałem
pospolite ruszenie. Teraz, gdy próbują nas atakować, odpowiadamy atakiem z naszej
strony, zanim jeszcze uda im się zagrozić naszym miastom. To są nowe idee. I sądzę,
ż
e tu także musimy wymyślić coś nowego. Możemy pozwolić mu odejść. Możemy
zawrzeć z nim układ. Będzie musiał pozostawić Northumbrię w spokoju. Odda nam
zakładników, a my będziemy traktować go jak naszego honorowego gościa, a potem
wyślemy go z powrotem z masą podarków. Nie będzie nas to drogo kosztować, a
może przynieść nam dużo pożytku. I darujemy mu dalsze rozmowy z Cuthredem. Co
wy na to?
Rycerze patrzyli po sobie, unosząc brwi i kręcąc z niedowierzania głowami.
- Mogłoby się to udać - mruknął Cuthred.
Wulfgar chrząknął przygotowując się do odpowiedzi, jego twarz było czerwona z
gniewu. Ubiegł go jeden z mnichów.
- Nie powinieneś tego czynić, mój panie.
- Nie powinienem?
- Nie możesz. Musisz dbać nie tylko o sprawy tego świata. Arcybiskup, nasz
ojciec i niegdysiejszy brat, przypomniał nam o haniebnych czynach, jakich dopuścił
się Ragnar na szkodę Chrystusowego Kościoła. Czyny, które dotykały nas zarówno
jako ludzi, jak i chrześcijan - moglibyśmy wybaczyć. Jednak nie zbrodnie wymierzone
w nasz Święty Kościół. Te zbrodnie powinniśmy pomścić z całą stanowczością. Ile
kościołów spalił Ragnar? Ilu chrześcijan, kobiet i mężczyzn, sprzedał poganom jako
niewolników, ilu oddał wyznawcom Mahometa? Ile cennych relikwii zostało
zniszczonych? Ile skarbców ograbionych? Gdy wybaczysz mu to wszystko, grzech ten
ciążyć będzie na twoim sumieniu. Zagrozić to może także zbawieniu wszystkich
zebranych przy tym stole ludzi. Nie, królu, to nam powinieneś oddać Ragnara.
Pozwól, abyśmy pokazali, co spotka każdego kto wystąpi przeciw Kościołowi. A
kiedy wieść ta dotrze do pogan, do tych morskich rabusiów, niech wiedzą odtąd, że
ramię Kościoła jest tak mocne, jak nieskończone jego miłosierdzie. Pozwól, żebyśmy
wtrącili go do kanału z wężami. Niech ludzie opowiadają o wężach króla Elli.
Król zawahał się, widział jaki entuzjazm i podniecenie wzbudziły słowa mnicha u
jego rycerzy.
- Nie widziałem dotąd człowieka rzucanego gadom na pożarcie - wykrzyknął z
zapałem Wulfgar - ale na to zasługuje każdy wiking. I to właśnie powiem mojemu
królowi, chwaląc mądrość króla Elli.
Mnich, którego przemowa tak się spodobała podniósł się, żeby podsumować
dyskusję. Był to archidiakon Erkenbert.
- Wszystko jest już przygotowane, czekamy tylko na twój rozkaz, aby
przyprowadzić więźnia. I pozwól, aby wszyscy, radni, rycerze i słudzy, zobaczyć
mogli zemstę, jaką król Ella i Święty Kościół zgotowali niewiernemu.
Wszyscy powstali, a między nimi Ella, którego twarz wciąż wyrażała niepewność.
Rycerze zaczęli już się rozchodzić, nawołując swoich służących, żony i przyjaciół,
aby przyłączyli się do towarzystwa. Shef podążał za swoim ojczymem. Kiedy się
odwrócił dostrzegł, że tylko mnisi pozostali na swoich miejscach przy stole.
- Dlaczego to powiedziałeś? - mruknął arcybiskup Wulfhere, zwracając się
archidiakona. - Mogliśmy wejść w pakt z wikingami, nie odbierając sobie szansy
zbawienia. Dlaczego zmusiłeś króla, żeby rzucił tego Ragnara wężom?
Mnich sięgnął do swej sakiewki i podobnie jak wcześniej Cuthred, rzucił na stół
jakiś przedmiot. Później dołożył jeszcze jeden.
- Czy wiesz co to jest, mój panie? - spytał arcybiskupa.
To moneta. Złota. Z inskrypcją podłych czcicieli Mahometa!
- Została odebrana więźniowi.
- Sądzisz więc, że jest tak zły, że nie można go puścić żywcem?
- Nie, mój panie. Spójrz teraz na to.
- To pens. Pens z naszej własnej mennicy, tu w Eoforwich. Jest na niej moje imię,
o tutaj: Wulfhere. Srebrna jednopensówka.
Archidiakon zabrał ze stołu monety i schował je z powrotem do sakiewki.
- To bardzo mamy pieniądz, mój panie. Mało srebra, dużo ołowiu. To wszystko,
na co może sobie obecnie pozwolić nasz Kościół. Nasi niewolnicy pouciekali, nasi
kerlowie oszukują nas na dziesięcinach. Nawet możni dają nam coraz mniej.
Tymczasem sakwy bezbożników pęcznieją od złota zrabowanego chrześcijanom.
Kościół znajduje się w niebezpieczeństwie, mój panie. Nie dlatego, że może zostać
pokonany bądź doszczętnie ograbiony przez pogan, z tych ciężkich ran bowiem
Kościół na pewno się podźwignie. Groźne jest to, że poganie i chrześcijanie mogą się
razem pojednać. A wtedy zauważą z pewnością, że wcale nas już nie potrzebują. Nie
można więc dopuścić, żeby weszli ze sobą w układy.
Słuchacze pokiwali zgodnie głowami, arcybiskup został przekonany.
- A więc rzucimy go wężom.
Kanał z wężami był kamiennym zbiornikiem wodnym pochodzącym jeszcze z
czasów rzymskich, osłoniętym prowizorycznym dachem. Mnichowie z opactwa Św.
Piotra w Eoforwich dumni byli ze swoich ulubieńców: mieniących się w słońcu
gadów. Zeszłego lata rozesłali wiadomość do swoich poddanych z królestwa
Northumbrii, aby przynosili do opactwa schwytane przez siebie żmije. Nagrodą miało
być zmniejszenie dziesięciny. Czym dłuższa żmija, tym większe ulgi. Nie było
tygodnia, żeby ktoś nie doręczył worka z wijącą się zawartością, która trafiała zaraz
do opiekuna węży, noszącego dumny tytuł custos viperarum. Gady otoczone były
troskliwą pieczą, karmione żabami i myszami, wszystko po to, żeby jak najszybciej
rosły.
Nadszedł wieczór i bracia przynieśli pochodnie, aby ustawić je wokół zbiornika.
Dno wyłożono słomą i ciepłym piaskiem, który miał pobudzić węże do większej
aktywności. Po chwili pojawił się sam custos i zaczął przywoływać z uśmiechem
swoich pomocników - każdy niósł skórzany worek z żywą zawartością. Opiekun
podnosił po kolei worki, pokazywał je tłumowi, który tłoczył się już i przepychał
wokół krawędzi pustego zbiornika. Następnie rozwiązywał worki i wysypywał węże
na piasek. Za każdym razem opróżniał worek w innym miejscu, chciał bowiem, aby
węże rozpełzły się po całym placu.
Na końcu zjawił się król w otoczeniu radnych i gwardii przybocznej.
Przyprowadzono więźnia. Pośród wojowników z dalekiej Północy było takie
powiedzenie: „mężczyzna nie powinien utykać, dopóki obie jego nogi są tej samej
długości”. Ragnar rzeczywiście nie utykał, choć z trudem trzymał się na nogach.
Przesłuchania prowadzone przez Cuthreda nie należały do łagodnych.
Rycerze podeszli do krawędzi zbiornika, a następnie cofnęli się nieco, ustępując
miejsca więźniowi, żeby mógł zobaczyć co go wkrótce czeka. Ragnar uśmiechnął się
szeroko, odsłaniając połamane zęby. Miał związane z tyłu ręce, a na sobie kożuch z
koziej skóry.
- Wiedz, że masz wybór - zaczął archidiakon Erkenbert starając się mówić prostą
handlową angielszczyzną. - Jeżeli przyjmiesz chrzest, będziesz żył. śył jako
niewolnik.
Wiking wydął pogardliwie wargi.
- Wy, księża. Znam ja waszą mowę. Mówicie: będę żył. Ale jak żył? Jako
niewolnik, mówicie. A ja wiem, jakie to życie. Bez oczu i języka. Obcięte nogi,
podcięte ścięgna, nie można chodzić.
Wyprostował się i wziął głęboki oddech.
- Walczę już od trzydziestu wiosen - głos Ragnara wznosił się teraz jak hymn -
czterystu mężczyzn zginęło z mej ręki, tysiąc kobiet zgwałciłem, spaliłem wiele
opactw, sprzedawałem też dzieci. Wielu płakało z mego powodu, ja nie płakałem za
nikim. Teraz stoję przed wami, jak Gunnar, bogiem urodzony. Czyńcie swą przeklętą
powinność i niech błyszczący gad ugodzi mnie w samo serce. Nie będę błagał o
przebaczenie. Całe życie walczyłem mieczem!
- Brać go - warknął Ella zza pleców wikinga i straże zaczęły ciągnąć Ragnara w
stronę krawędzi.
- Zatrzymajcie się! - krzyknął Erkenbert. - Najpierw trzeba związać mu nogi.
Strażnicy związali więc Ragnara dokładnie; nie stawiał zresztą oporu. Potem
ułożyli go na krawędzi zbiornika i popchnęli w dół. Upadł w sam środek kłębowiska.
Węże rzuciły się na niego.
Ubrany w swoje grube skórzane szaty wiking śmiał się jednak urągliwie.
- Nie mogą go ukąsić - zawołał ktoś z wyraźnym rozczarowaniem w głosie - jego
ubranie jest za grube.
- Mogą przecież ukąsić go w ręce albo w twarz - wyjaśnił opiekun węży, broniąc
honoru swych podopiecznych.
Jedna z największych żmij znalazła się rzeczywiście tuż koło twarzy Ragnara.
Przez chwilę wyglądało jakby patrzyli sobie w oczy, przy czym rozwidlony język
gada dotykał prawie ludzkiego policzka. Widzowie zamarli w oczekiwaniu.
Nagle głowa wikinga wyskoczyła do przodu z rozwartymi zębami. Trysnęła krew
i wąż opadł martwy z odgryzioną głową. Ragnar zaśmiał się tryumfalnie i zaczął
toczyć się po wężach, wciskając je w ziemię całym ciężarem swego potężnego ciała.
- On je pozabija! - krzyknął custos zdławionym głosem.
Ella z obrzydzeniem na twarzy podszedł do strażników i pstryknął palcami.
- Ty i ty. Obaj macie porządne buty. Wyciągniecie go stamtąd i przyniesiecie na
górę. Zapamiętam to sobie - dodał głucho, zwracając się do Erkenberta. - Zrobiłeś z
nas wszystkich durniów.
Przyglądał się chwilę w milczeniu.
- A teraz uwolnijcie jego ręce i nogi - krzyknął do powracających strażników -
ś
ciągnijcie z niego ubranie i zwiążcie na nowo. Ty i ty. Przyniesiecie gorącej wody,
węże lubią gorąco. Jeżeli rozgrzejemy mu skórę będą do niego lgnęły. I jeszcze jedno:
tym razem będzie starał się leżeć nieruchomo, aby popsuć nam szyki, więc
przywiążcie mu jedną rękę do ciała, a nadgarstek drugiej owińcie sznurem. Drugi
koniec będziemy trzymać na górze, w ten sposób zmusimy Ragnara, żeby się
poruszył.
Więzień został znowu zepchnięty. Wciąż milczał, uśmiechał się tylko. Tym razem
sam król kierował całą akcją. Rozkazał, aby rzucić Ragnara w to miejsce, gdzie
zebrały się największe węże. Po kilku sekundach zaczęły one podpełzać do
parującego w chłodnym powietrzu nagiego ciała, powoli wślizgując się na nie. Przez
tłum przeszedł pomruk obrzydzenia.
Nagle król pociągnął za sznur, raz i drugi. Ramię poruszyło się, a wystraszone
węże zaczęły syczeć i kąsać, jeden po drugim wypełniały ciało mężczyzny trucizną.
Widzowie zauważyli, że twarz wikinga zaczyna się powoli zmieniać, puchnąć i
sinieć. Kiedy jego oczy zaczęły wychodzić z orbit, a spuchnięty język sztywnieć
Ragnar zakrzyknął po raz ostatni.
- Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi!
- Co on tam gada? - mruczał tłum. - Co to może znaczyć?
Nie znam wprawdzie norweskiego, pomyślał Shef, czuję jednak, że nie wróży to
nic dobrego.
„Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi” - słowa te wciąż dźwięczały w uszach
potężnego mężczyzny, który stał wyprostowany na dziobie wojennego okrętu. Statek
znajdował się kilkaset mil na wschód od wybrzeża Anglii i zbliżał się właśnie do
duńskiego wybrzeża w okolicy Sjaelland. Miał przecież tak znikome szansę, żeby je
usłyszeć. Czy Ragnar mówił sam do siebie? A może wiedział, że ktoś zrozumie i
zapamięta jego słowa. Trudno jednak podejrzewać, że ktoś z kręgu króla Elli mógłby
znać norweski, albo przynajmniej zrozumieć te kilka słów, które wyrzekł Ragnar.
Jednakże mówi się czasem, że umierający miewają wizje. Ragnar wiedział, że słowa
jego nie pozostaną bez odpowiedzi.
Lecz jeśli były to słowa przeznaczenia, doprawdy przedziwną sobie obrały drogę,
ż
eby do niego dotrzeć! W tłumie otaczającym wypełniony wężami zbiornik znalazła
się kobieta, konkubina jednego z możnych Anglików, „lemman”, jak je tam nazywają.
Zanim jednak jej pan kupił ją na londyńskim targowisku, kobieta ta służyła na dworze
króla Maelsechnaill w Irlandii, gdzie często mówiło się po norwesku. Zrozumiała
słowa Ragnara i miała na tyle zdrowego rozsądku, żeby nie powiedzieć o tym swemu
panu. Cóż, pozbawione sprytu konkubiny nie dożywają zazwyczaj wieku, w którym
mogłyby oglądać zmierzch własnej urody. Zamiast swemu panu wyjawiła ten sekret
swojemu kochankowi, kupcowi, który wyruszał właśnie na południe, a on przekazał
go swoim towarzyszom podróży. Pomiędzy nimi znalazł się pewien zbiegły
niewolnik, niegdyś rybak, któremu historia ta wydała się szczególnie bliska, bowiem
przypadkowo uczestniczył on w pojmaniu Ragnara. W Londynie, gdzie poczuł się już
zupełnie swobodny, niewolnik ten stworzył własną opowieść, którą powtarzał w
zamian za kubek piwa albo plaster bekonu. Opowiadał ją w gospodach, gdzie
przesiadywali marynarze z różnych stron Europy: Fryzji, Danii i państwa Franków.
Wszyscy byli tu bowiem mile widziani, jeśli tylko mieli czym zapłacić. W ten właśnie
sposób opowieść dotarła w końcu do uszu przybysza z dalekiej Północy.
Niewolnik był głupcem, człowiekiem bez honoru. Opowieść o śmierci Ragnara
była dla niego tylko wesołą historią, służącą do rozbawienia słuchaczy.
Dla Branda - potężnego wojownika, który stał teraz na dziobie statku, opowieść ta
znaczyła dużo więcej. Dlatego właśnie chciał opowiedzieć ją swoim rodakom.
Okręt płynął teraz wzdłuż długiego fiordu, zbliżając się do płaskich terenów
okolic Sjaellandu, najdalej na wschód wysuniętych duńskich posiadłości. Nie było
wiatru, żagiel został zwinięty, a statek napędzała trzydziestoosobowa ekipa
doświadczonych wioślarzy. Ich zanurzające się rytmicznie wiosła tworzyły
zmarszczki na wygładzonej niczym staw powierzchni morza. Na brzegu dostrzec było
można pasące się na rozległych pastwiskach krowy i pola wschodzących bujnie zbóż.
Atmosfera spokoju była jednak pozorna, Brand dobrze o tym wiedział. Znajdował
się w centrum największej zawieruchy, jaka kiedykolwiek dosięgła Skandynawii. Na
morzu trwała wojna, a ogień spustoszył część wybrzeża. Statek Branda kontrolowany
był już trzykrotnie przez morskie patrole: potężne statki wojenne, które nigdy nie
wypływały na pełne morze. Za każdym razem puszczali go wolno, radzi zobaczyć
człowieka, który próbuje swego szczęścia, przydzielono mu jednak potężną eskortę
dwóch okrętów, dwukrotnie przewyższających wielkość jego statku. Nie było więc
ucieczki. Brand wiedział jednak, a wiedzieli to także jego ludzie, że najgorsze
znajdowało się jeszcze przed nimi.
W pewnym momencie sternik powierzył ster komuś z załogi i udał się na dziób.
Podszedł do Branda tak blisko, że głową dotykał niemal jego łopatki. Przez chwilę
stał w milczeniu, wreszcie przemówił. Mówił cicho, starając się, aby słów jego nie
usłyszeli nawet siedzący w pierwszym rzędzie wioślarze.
- Wiesz, że nie mnie podawać w wątpliwość twoje decyzje - wymamrotał - lecz
jeśli się już tu znaleźliśmy i wszyscy wsadzamy nasze tyłki w gniazdo os, może
jednak nie miałbyś mi za złe, gdybym spytał: po co?
- Ponieważ przybyłeś tak daleko o nic nie pytając - odparł Brand szeptem - podam
ci teraz aż trzy powody i nie chcę niczego w zamian. Po pierwsze, to nasza szansa na
zdobycie wiecznej chwały. Naszą historię opisywać będą w sagach i poematach aż po
sądny dzień, gdy bogowie pokonają olbrzymów i plemię demona Lokiego na zawsze
zniknie z powierzchni ziemi.
Sternik uśmiechnął się tylko.
- Zdobyłeś już wystarczającą chwałę, rycerzu z Halogalandu, a ludzie powiadają,
ż
e ci, których mamy spotkać, pochodzą od samego demona. Zwłaszcza jeden z nich.
- Dam ci więc drugi powód. Ten angielski niewolnik, ten zbieg, który
opowiedział nam całą historię... czyś widział jego plecy? Jego panowie zasłużyli na
najgorsze męki. Zamierzam zesłać im je wkrótce.
Tym razem sternik wybuchnął głośnym, lecz serdecznym śmiechem.
- Czy widziałeś kiedyś kogoś, z kim Ragnar kończył właśnie rozmowę? A ci,
których mamy odwiedzić, są jeszcze gorsi. Zwłaszcza jeden z nich. Myślę, że on i
chrześcijańscy mnisi są siebie warci. Ale co z całą resztą?
- A więc, Steinulfie, przejdźmy do trzeciego powodu - Brand uniósł delikatnie
wiszący na szyi srebrny wisiorek i wyjął go spod swojej tuniki. Był to miniaturowy
kowalski młot o krótkim trzonku. - Proszono mnie, abym to zrobił, miała być to
specjalna przysługa.
- Dla kogo?
- Dla kogoś, kogo obaj znamy. W imię tego, który przyjechać ma z Północy.
- Ach tak. To powinno nam obu wystarczyć. Powinno chyba wystarczyć
wszystkim z nas. Lecz zanim zbliżymy się zbytnio do brzegu, powinniśmy jednak coś
zrobić.
Powoli, upewniając się, że wódz go obserwuje, sternik wziął w palce swój własny
wisiorek i umieścił go starannie pod tuniką, tak aby kołnierz przesłaniał widok
łańcuszka.
Brand zszedł z dzioba w ślad za sternikiem i stanąwszy naprzeciw swoich ludzi
powtórzył tę samą czynność. Załoga odłożyła na moment wiosła i każdy z mężczyzn
schował posłusznie swój wisiorek. Po chwili znów rozległ się miarowy odgłos
wiosłowania.
Na nabrzeżu, które widać było coraz dokładniej, ludzie siedzieli i przechadzali się
nie zwracając uwagi na zbliżający się okręt wojenny. Sprawiało to wrażenie zupełnej
obojętności. Wzdłuż brzegu ciągnęły się zabudowania: szopy, szałasy, młyny, kuźnie,
sklepy i zagrody dla bydła. Było to serce morskiego imperium, ojczyzna bezdomnych
wojowników.
Człowiek, który siedział przy samym krańcu nabrzeża wstał, ziewnął i
przeciągając się spojrzał badawczo w ich kierunku. Niebezpieczeństwo. Brand zaczął
pospiesznie wydawać rozkazy. Dwóch z jego ludzi stojących koło fału wciągnęło na
maszt biały znak pokoju. Dwaj inni pobiegli na dziób i odciągnęli do tyłu rzeźbioną
głowę smoka, którą następnie zasłonili jeszcze materiałem.
Na brzegu pojawiło się teraz więcej ludzi. Obserwowali uważnie nadpływający
statek. Nie witali go żadnym gestem ani okrzykiem, Brand wiedział jednak, że gdyby
nie poczynił wcześniej odpowiednich „pokojowych” przygotowań, powitanie to
wyglądałoby znacznie gorzej. Na samą myśl o tym, co mogło się zdarzyć i co wciąż
może go tu spotkać, poczuł mocny ucisk w żołądku, tak jakby cała jego męskość
chciała się schować w trzewiach. Brand odwrócił na chwilę twarz od nabrzeża, aby
nikt nie mógł ujrzeć jej wyrazu. Odkąd tylko zaczął raczkować mówiono mu: „nigdy
nie okazuj strachu”, „nigdy nie okazuj bólu”. Te zasady stały się dla niego ważniejsze
niż samo życie.
Wiedział dobrze, że w grze, w której postanowił wziąć udział, nie można sobie
wyobrazić nic gorszego niż okazanie niepewności. Zamierzał zastawić przynętę na
swych posępnych gospodarzy, wciągnąć ich w swoje plany. Aby to osiągnąć musiał
być nieustraszony, wyzywający, nie zaś błagać potulnie o wysłuchanie.
Zamierzał rzucić im wyzwanie tak otwarcie i demonstracyjnie, że nie będą już
mieli możliwości go odrzucić. Nie był to plan, który dopuszczałby jakiekolwiek
półśrodki.
Kiedy okręt przybijał do nabrzeża, załoga rzuciła liny, które zostały złapane przez
Duńczyków i przywiązane do pachołków z pozorną obojętnością. Stojący najbliżej
statku mężczyzna przyjrzał się Brandowi badawczo. Gdyby znajdowali się w porcie
handlowym, spytałby pewnie o rodzaj przewożonego ładunku i miejsce skąd jest on
przewożony. Mężczyzna jednak nie spytał o nic, podniósł tylko brew.
- Jestem Brand. Płynę z Anglii.
- Jest wielu, którzy zwą się Brand.
Na dany znak dwóch członków załogi spuściło ze statku kładkę. Brand zszedł po
niej na stały ląd i podparłszy się pod boki stanął naprzeciw komendanta portu. Mógł
spoglądać na niego z wysoka i z satysfakcją poczuł, że Duńczyk podziwia jego
potężną sylwetkę.
- Niektórzy nazywają mnie Viga-Brand. Pochodzę z Halogalandu w Norwegii,
gdzie mężczyźni są jeszcze potężniejsi niż Duńczycy.
- Brand Zabójca. Tak, słyszałem o tobie. Mamy tu jednak niemało zabójców.
Potrzeba czegoś więcej niż samo imię, żeby zasłużyć sobie tu na powitanie.
- Mam wieści. Wieści dla możnych panów.
- Lepiej, żeby było to wieści warte usłyszenia, jeżeli przybywasz bez glejtu i bez
zaproszenia.
- Są to wieści godne usłyszenia - Brand spojrzał mężczyźnie prosto w oczy. - Ty
także możesz je poznać. Powiedz też swoim ludziom, aby przyszli i posłuchali.
Każdy, komu nie będzie się chciało wysłuchać, co mam do powiedzenia, będzie
przeklinał swoje lenistwo do końca życia. Rzecz jasna, jeśli macie teraz coś ważnego
do załatwienia w wygódce, nie będę was zmuszał.
Rzekłszy to, Brand zrobił sobie przejście wśród otaczających go ludzi i poszedł
prosto do wielkiej budowli, okazałego dworu panów tej ziemi: Braethraborgu. Za
nim, w milczeniu, kroczyli jego ludzie. Jak dotąd żaden wróg nie wyszedł stamtąd
ż
ywy. śaden nie zdołał podzielić się ze światem swymi wrażeniami.
Usta komendanta portu wykrzywił uśmiech. Dał znak swoim ludziom, którzy
wyciągnęli z ukrycia włócznie i ruszyli w głąb lądu.
Ś
wiatło wpadało do wnętrza budowli przez uchylone okiennice, Brand zatrzymał
się na samym progu, chciał przyzwyczaić wzrok do półmroku i wczuć się w nastrój
tego miejsca. Wiedział, że jeśli dobrze to rozegra, scena ta zostanie unieśmiertelniona
w sagach i pieśniach. Wiedział też, że następne minuty zadecydują o tym, czy zasłuży
na wieczną chwałę, czy na śmierć w męczarniach.
Wewnątrz dostrzegł wielu ludzi. Stali, siedzieli, przechadzali się, niektórzy zajęci
byli grą, inni rozmową. Nikt nie spojrzał nawet w jego stronę, Brand wiedział jednak,
ż
e jego obecność została zauważona. Kiedy jego oczy przywykły do słabego
oświetlenia dostrzegł, że chociaż w środku panuje pozorny chaos, jest jednak miejsce,
które wszyscy omijali z szacunkiem. Wojownicy, którzy zasłużyli na miano „drengir”
pozornie tylko byli sobie równi.
Przy niewielkim stole siedziało trzech mężczyzn. Wydawali się całkowicie
pochłonięci własnymi sprawami. Obok stał czwarty. Brand skierował się wprost ku
nim.
- Przynoszę pozdrowienia! - rzekł głośno, tak, żeby jego głos słychać było w
całym pomieszczeniu. - Mam wieści. Wieści dla synów Ragnara.
Jeden z mężczyzn, który obcinał sobie nożem paznokcie, spojrzał przez ramię w
jego kierunku.
- Muszą to być niezwykłe nowiny, skoro ktoś odważył się przybyć z nimi do
Braethraborgu bez zaproszenia.
- Istotnie, wieści to niezwykłe - Brand wciągnął powietrze i starał się panować
nad swym oddechem. - Są to bowiem wieści o śmierci Ragnara.
W pomieszczeniu zapadła zupełna cisza. Mężczyzna nie przerwał swego zajęcia,
lecz kiedy nóż ślizgał się w okolicy wskazującego palca, nagle trysnęła krew. Ostrze
wbiło się aż po kość. Mężczyzna nie wydał z siebie żadnego odgłosu, nie poruszył się
nawet.
Drugi z mężczyzn, o grubym, potężnym karku i posiwiałych włosach, podniósł
kamienną figurę z leżącej na stole szachownicy przygotowując się do wykonania
ruchu.
- Powiedz nam - zaczął po chwili opanowanym głosem, który skrywać miał
niegodne mężczyzny emocje - powiedz nam jak umarł Ragnar, nasz staruszek ojciec.
To, że umarł, nie dziwi nas wcale, wszak bardzo posunął się już w latach.
- Wszystko zaczęło się na wybrzeżu Anglii, gdzie rozbił się jego okręt. Według
historii, którą słyszałem, schwytany został przez ludzi króla Elli. Nie sądzę, aby mieli
jakieś problemy, skoro, jak powiadacie sami, Ragnar posunął się już mocno w latach.
Kto wie, może nie próbował się nawet bronić - wypowiadając ostatnie zdanie Brand
zmienił nieco ton swego głosu, chcąc wystawić na próbę niewzruszoną obojętność
mężczyzny.
Tamten wciąż trzymał w dłoni swój pionek, jednak jego palce zaczęły zaciskać
się na nim coraz mocniej i mocniej, aż spod paznokci trysnęła krew. W końcu
mężczyzna postawił pionek z powrotem na szachownicy i przeskoczył nim o dwa
pola.
- Biorę, Ivar - mruknął i odłożył zbity pion obok szachownicy.
Teraz przyszła kolej na trzeciego mężczyznę, którego włosy były tak jasne, że
niemal białe i ściągnięte do tyłu lnianą przepaską, a twarz chorobliwie blada. Spojrzał
na Branda oczami koloru zamarzniętej wody, a jego powieki nie drgnęły ani razu.
- Co z nim zrobili, gdy dostał się w ich ręce?
Brand przypatrzył się mężczyźnie, wytrzymując jego badawcze spojrzenie.
Wzruszył tylko ramionami, wciąż nie okazując żadnych emocji.
- Zabrali go na dwór Elli w Eoforwich - zaczął Brand. - Niezbyt się nim
przejmowali. Sądzili chyba, że to zwykły pirat, ktoś bez znaczenia. Myślę, że zadali
mu parę pytań, trochę się nim pobawili, lecz później, zmęczeni tym wszystkim,
zdecydowali, że równie dobrze mogą go skazać na śmierć.
W ciszy, która po tych słowach zapadła Brand zaczął przyglądać się w skupieniu
swoim paznokciom. Zdawał sobie sprawę, że rozgrywka, którą toczy z
Ragnarssonami, zbliża się do niebezpiecznej kulminacji.
- Tak więc zdecydowali się, że oddadzą go mnichom. Myślę, że nie wydawał im
się godny śmierci z rąk rycerza.
Ciemny rumieniec zagościł nagle na twarzy bladego mężczyzny. Wydawało się,
ż
e wstrzymał oddech, prawie się dusił. Rumieniec jeszcze się pogłębił, twarz zrobiła
się szkarłatna, a potem przybrała barwę ciemnego fioletu. Widać było, że mężczyzna
walczy ze sobą. Starał się miarowo oddychać, a krew wolno odpływała z jego twarzy.
Czwarty mężczyzna stał obok stołu wsparty na włóczni i obserwował braci. Dotąd
się nie poruszył, ani nie przemówił. Trzymał oczy spuszczone. Teraz podniósł je
powoli i spojrzał na Branda, który cofnął się odruchowo. Naprawdę było w nich coś
niesamowitego, słyszał już o tym, ale nie chciał uwierzyć. Źrenice były zdumiewająco
czarne, wokół nich tęczówki, białe jak świeży śnieg, zaś białka zupełnie sczerniałe.
Oczy te lśniły jak metal oświetlony blaskiem księżyca.
- W jaki sposób mnisi i król Ella zdecydowali się zgładzić starca? - spytał czwarty
z Ragnarssonów cichym, niemal łagodnym głosem. - Pewnie nam powiesz, że nie
mieli z tym dużo kłopotów.
Brand odpowiedział szczerze, nic nie pomijając. Nie chciał już podejmować
ryzyka.
- Wrzucili go do kanału z wężami. Z tego, co słyszałem, węże nie chciały go
początkowo kąsać i Ragnar rzucił się na nie pierwszy. W końcu jednak musiał ulec i
umarł. To była powolna śmierć, bez pomocy oręża. śadnej rany po mieczu czy
włóczni. Rany, którą można by obnosić z dumą po Walhalli.
Ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy wspartego na włóczni mężczyzny.
Zapanowała długa cisza. Wszyscy wpatrywali się w jego oblicze, myśleli, że podobnie
jak jego braci, zdradzą go w końcu emocje, czekali tylko na moment, kiedy przestanie
nad sobą panować. On jednak pozostał niewzruszony. Po chwili wyprostował się,
przekazał włócznię stojącemu najbliżej rycerzowi i włożył kciuki za pas. Widać było,
ż
e przygotowuje się do przemowy.
Ciszę przerwało westchnienie mężczyzny, który otrzymał od Ragnarssona
włócznię. To westchnienie zdumienia skupiło na nim od razu uwagę zebranych. W
milczeniu podniósł do góry jesionowe drzewce, na którym widać było odciśnięte
ś
lady palców. W pomieszczeniu rozległ się pomruk zadowolenia.
Zanim mężczyzna zdążył przemówić, przerwał mu Brand, zgrabnie
wykorzystując moment wahania.
- Jest jeszcze coś, o czym chciałem powiedzieć - rzekł, podkręcając w zamyśleniu
wąsa.
- Cóż to takiego?
- Kiedy pokąsały go już węże i leżał umierający, Ragnar przemówił po raz ostatni.
Nie zrozumieli go oczywiście, mówił bowiem w naszym języku, w norroent mal, ktoś
jednak usłyszał, ktoś inny przekazał to dalej, a na końcu słowa te trafiły do mnie. Nie
mam żadnego glejtu. Ani zaproszenia. Ale wydawało mi się, że będziecie chcieli
usłyszeć to z moich ust.
- Cóż więc takiego powiedział nasz ojciec przed śmiercią?
Brand podniósł głos, żeby każdy kto znajdował się w pomieszczeniu mógł
usłyszeć jego słowa.
- Powiedział: „Gynthja mundu grisir efgaltar hag vissi”.
Tym razem nie trzeba było tego tłumaczyć. Wszyscy zrozumieli słowa Ragnara.
„Gdyby moje warchlaczki wiedziały, jak padł odyniec, jakże by kwiczały”.
- Oto dlaczego przybyłem bez zaproszenia - rzekł Brand tym samym ostrym i
donośnym głosem. - Przybyłem tutaj, mimo że niejeden przestrzegał mnie przed
niebezpieczeństwem. Niosłem jednak posłanie, sądziłem bowiem, że właśnie do was
może być ono skierowane. Przyniosłem je tobie, Halvdanie Ragnarssonie - Brand
zwrócił się do mężczyzny z nożem - tobie, Ubbi Ragnarssonie - wskazał na jednego z
graczy - tobie, Ivarze Ragnarssonie, który słynny jesteś ze swych białych włosów oraz
tobie, Sigurcie Ragnarssonie; teraz już wiem, dlaczego ludzie zwą cię Orm-i-auga,
Wężowe Oko. Nie spodziewałem się, że słowa te sprawią wam przyjemność, jednak
zgodzicie się chyba, że powinniście byli je usłyszeć.
Czterej mężczyźni stanęli na wprost Branda. Nie próbowali już udawać
obojętności. Jego przemowę powitali kiwając głowami, a na ich ustach pojawił się
uśmiech. Po raz pierwszy ich oblicza wydały się podobne, tak jakby byli braćmi,
synami jednego człowieka.
W tamtych czasach popularna była modlitwa, którą mnichowie i księża
odmawiali przy każdej niemal okazji: Domine, libera nos a furorę normannorum -
„Boże, zbaw nas przed gniewem Normanów”. Lecz gdyby któryś z mnichów ujrzał te
cztery twarze, dodałby natychmiast: Sed praespe, Domine, a humore eorum -
„zwłaszcza jednak przed ich wesołością”.
- To są wieści, które powinniśmy byli usłyszeć - zaczął Wężowe Oko - i dlatego
dziękujemy ci za to, żeś je tu przywiózł. Na początku sądziliśmy, że nie mówisz nam
całej prawdy i był to powód, dla którego wyglądaliśmy na niezadowolonych. Lecz to,
co powiedziałeś na zakończenie... Do kroćset... To był głos naszego ojca! On
wiedział, że ktoś go usłyszy. Wiedział, że ktoś nam powtórzy. Wiedział też, co wtedy
zrobimy. Dobrze mówię, chłopcy?
Na jego skinienie ktoś przytoczył do stołu potężny, obdarty z kory dębowy
pieniek. Czterej bracia wydali jednocześnie ciężkie westchnienie i pień rozpadł się
nagle pod czterema ciosami zgodnymi jak jeden cios. Bracia zwrócili się teraz
twarzami w kierunku swych ludzi i rozpoczęli rytuał.
- Oto stoimy teraz na tym dębowym klocu i składamy uroczystą przysięgę... -
wyrecytowali chórem.
- śe najedziemy Anglię, aby pomścić śmierć naszego ojca - rzekł Halvdan.
- Schwytamy króla Ellę i zgładzimy go okrutnie za to, że zabił Ragnara - dodał
Ubbi.
- Pokonamy wszystkich angielskich władców i zawładniemy ich ziemią -
przyłączył się Sigurth, Wężowe Oko.
- Zemścimy się też na czarnych krukach, Chrystusowych mnichach - zakończył
Ivar.
- A jeśli nie dotrzymamy naszej obietnicy - zaczęli znowu razem - niechaj
bogowie z Asgardy otoczą nas pogardą i napiętnują, tak że nigdy już nie będziemy
mogli połączyć się z naszym ojcem i przodkami.
Kiedy skończyli, poczerniałe od dymu drewniane ściany budowli zadrżały od
radosnego ryku, który wydobył się nagle z czterystu gardeł: jarlów, sterników,
kapitanów i szlachty.
- A teraz - krzyknął Wężowe Oko, uciszając zgiełk - wynieście na zewnątrz stoły i
przygotujcie jadło. Nie można dziedziczyć spadku, dopóki nie wypije się piwa na
stypie po zmarłym ojcu. Musimy wypić za Ragnara, wypić jak bohaterowie. A rano
wezwiemy wszystkich ludzi i zbierzemy całą flotę i wyruszymy w drogę do Anglii.
Tam nigdy już nie zdołają o nas zapomnieć. Nigdy już się od nas nie uwolnią!
- Teraz pora się napić. Ty także usiądź z nami - Sigurth zwrócił się do Branda -
może opowiesz nam więcej o naszym ojcu. Znajdzie się też dla ciebie miejsce w
Anglii, najpierw musimy ją jednak podbić.
Daleko stamtąd, Shef, ciemnowłosy chłopak, pasierb Wulfgara, leżał na słomianej
macie, okryty tylko cienkim starym kocem. Nad wilgotną ziemią wciąż unosiła się
mgła. Wulfgar leżał w zaciszu drewnianego domostwa tuż obok matki chłopca, lady
Thryth. W tym samym pokoju w swych ciepłych łożach spoczywali Alfgar oraz córka
Wulfgara i jego konkubiny, Godiva. Od czasu powrotu Wulfgara do rodzinnego domu
jadało się tu obficie jak nigdy dotąd. Pieczono i gotowano upolowane na moczarach
kaczki i gęsi, nie gardząc też rybami. Shef musiał zadowolić się jednak owsianką.
Teraz, gdy leżał tak z zamkniętymi oczami, znajdował się wciąż na krawędzi snu.
Choć może nie był to tylko sen.
Widział rozległe pole, gdzieś na krańcu świata, pole oświetlone tylko szkarłatnym
niebem. Na ziemi leżały bezkształtne stosy ludzkich kości. Widział białe czaszki i
ż
ebra, które wystawały spod resztek wspaniałych strojów. Wokół stosów skakała cała
armia ptaków - wielkich czarnych ptaków z czarnymi dziobami, które szukały resztek
ludzkiego mięsa i szpiku. Kości były już niemal zupełnie oczyszczone i wyschnięte,
przeto ptaki krakały tylko i dziobały się nawzajem.
Nagle uciszyły się wszystkie i wzbiły w powietrze. Na szkarłatnym niebie ptaki
połączyły się w wielkie stado i zaczęły krążyć nad łąką, niemal zespolone w jeden
ż
ywy organizm. Shef zorientował się, że lecą prosto na niego. Widział dokładnie
bezlitosne złote oczy ptaka, który leciał pierwszy. Dziób wycelowany był prosto w
jego twarz, lecz chłopak nie mógł się cofnąć, stał przykuty do ziemi. Jakaś siła
przytrzymywała jego głowę. Nagle poczuł, jak ten czarny dziób wbija się głęboko w
jego oko.
Shef obudził się z krzykiem, drżąc jeszcze z przerażenia opasał się kocem i
wyjrzał ze swego szałasu.
- Co się stało, Shef? Co cię tak przeraziło? - zawołał Hund, przyjaciel chłopca.
Przez chwilę Shef nie był w stanie odpowiedzieć. Potem wykrzyknął gwałtownie,
dziwnym, zmienionym głosem, nie wiedząc nawet, co mówi.
- Kruki! Kruki są już w powietrzu!
Rozdział trzeci
- Czy jesteś pewien, że wylądowała tam wielka armia? - głos Wulfgara był ostry,
chociaż wyrażał niepewność. Była to wiadomość, w którą naprawdę trudno uwierzyć,
nie śmiał jej jednak otwarcie kwestionować.
- Nie ma wątpliwości - odparł Edrich, tan Edmunda, króla East Anglii.
- I powiadasz, że tę armię prowadzą synowie Ragnara?
Rozmowie tej przysłuchiwał się także Shef. W domostwie Wulfgara zgromadzili
się wszyscy wolni obywatele osady Emneth, wezwani tam przez przybyłych wraz z
Edrichem jeźdźców. Gorliwość mieszkańców miała swoje uzasadnienie. Jeżeli nie
posłuchaliby wezwania do pospolitego ruszenia, to zgodnie z prawem mogli utracić
wszystko: zarówno ziemię, jak i swoje przywileje stanowe. Z tej samej przyczyny
mieli jednak prawo uczestniczyć we wszystkich naradach.
Czy Shef miał prawo, aby się do nich przyłączyć - to inna sprawa. Na razie nie
został skuty jak niewolnik, a obywatel, który sprawdzał wchodzących do budynku
ludzi, miał u Shef a dług wdzięczności za naprawiony lemiesz. Popatrzył więc tylko z
powątpiewaniem na schowany w zniszczonej pochwie miecz chłopca i wpuścił go do
ś
rodka. Shef stanął w najdalszym kącie pomieszczenia wciśnięty pomiędzy ubogich
kerlów, starając się słuchać nie będąc widzianym.
- Moi ludzie rozmawiali już z wieśniakami, którzy widzieli wikingów - rzekł
Edrich. - Mówią, że armię prowadzi czterech wielkich wojowników, synów Ragnara.
Każdego dnia rycerze zbierają się wokół wielkiego sztandaru z godłem czarnego
kruka. Sztandar ten utkały podobno córki Ragnara w jedną noc. Odtąd Czarny Kruk
rozwijał swe skrzydła na znak zwycięstwa, a zwijał je w obliczu klęski. Czyny synów
Ragnara znane były w całej Północnej Europie i wszędzie tam, gdzie przybijały
dotychczas ich statki: w Anglii, w Irlandii, w kraju Franków i w Królestwie Hiszpanii.
Znano je nawet w bardziej odległych krajach nad Środkowym Morzem, skąd
powrócili przed laty obładowani łupami. Dlaczego więc teraz skierowali swój gniew
na ubogie i słabe królestwo East Anglii?
Na twarzy Wulfgara pojawił się wyraz niepokoju.
- A gdzie mają swoje obozowiska?
- Na łąkach, nad rzeką Stour, na południe od Bedricsward.
Edrich zaczynał wyraźnie tracić cierpliwość. Opowiadał już o tym kilkanaście
razy w niemal każdej osadzie w okolicy. Za każdym razem miał podobną przeprawę.
Nie chcieli informacji, szukali tylko sposobu, żeby wymigać się od swego obowiązku.
Tym razem spodziewał się, że będzie inaczej, Wulfgar bowiem słynął ze swojej
nienawiści do wikingów i chwalił się, że walczył kiedyś oko w oko z samym
Ragnarem.
- A więc co mamy teraz robić?
- Zgodnie z rozkazem króla Edmunda każdy wolny obywatel East Anglii zdolny
do noszenia broni ma stawić się w Norwich. Każdy mężczyzna mający więcej niż
piętnaście i mniej niż pięćdziesiąt wiosen. W ten sposób będziemy mogli
przeciwstawić im nasze siły.
- A ilu ich tu przybyło? - spytał jeden z bogatych właścicieli ziemskich stojących
w pierwszym rzędzie.
- Trzy setki statków.
- Ilu to daje ludzi?
- Na każdym statku mają zazwyczaj trzy tuziny wioślarzy - odparł niechętnie
królewski herold. Wiedział, że jest to sprawa drażliwa. Kiedy kmiotki zorientują się
przeciw jakiej potędze mają stanąć, ciężko będzie ich ruszyć z miejsca. Nie miał
jednak wyboru, musiał powiedzieć prawdę.
W pomieszczeniu zaległa cisza. Pierwszy odezwał się Shef.
- Trzy setki statków i trzy tuziny wioślarzy to daje razem dziewięćset tuzinów.
Dziesięć tuzinów to ponad setka ludzi, musi więc tam być więcej niż dziesięć tysięcy
wojowników - skończył oszołomiony tym odkryciem.
- Nie jesteśmy w stanie ich pokonać - rzekł Wulfgar stanowczo, odwracając
wzrok od swego pasierba. - Musimy złożyć im daninę.
Cierpliwość Edricha wyczerpała się nagle.
- To rzecz króla Edmunda podejmować decyzje. Poza tym zapłacimy mniej jeśli
zobaczą, że możemy przeciwstawić im równe siły. Nie jestem tu jednak po to, aby
słuchać waszych rad. Przynoszę rozkazy, które macie wypełnić. Dotyczy to w
równym stopniu was, co każdej osady od Ely, aż po Wisbech. Z rozkazu króla
wszyscy mają zebrać się tutaj, a jutro wyruszyć do Norwich. Każdy obywatel Emneth
zdolny do służby wojskowej powinien stawić się na rozkaz, w przeciwnym razie
spotka go kara. To są rozkazy, którym podlegam na równi z wami - urwał i spojrzał w
stronę strapionych ludzi. - Obywatele Emneth, co wy na to?
- Jesteśmy gotowi! - wykrzyknął Shef odruchowo.
- On nie jest wolnym obywatelem - warknął stojący obok ojca Alfgar.
- To jakim prawem tu się znalazł! Czy wam, ludzie, nie brakuje czasem
rozsądku?
Słowa Edricha zginęły w niechętnym pomruku, jaki wydarł się z sześćdziesięciu
gardeł i oznaczał podporządkowanie się rozkazom króla.
W obozie wikingów rzeczy miały się zupełnie inaczej. Tutaj decyzje podejmowali
czterej synowie Ragnara, a oni znali się tak dobrze, że nie potrzebowali długo
dyskutować.
- W końcu nam zapłacą - rzekł Ubbi. Zarówno on, jak Halvdan przypominali
bardzo swoich rycerzy, tak fizycznie, jak i z temperamentu. Choć Halvdan był
młodszy od brata, obaj byli jednakowo potężni i niebezpieczni. Z takimi ludźmi nie
można żartować.
- Musimy zadecydować teraz - mruknął Halvdan.
- Kogo więc wybieramy? - spytał Sigurth.
Mężczyźni zastanawiali się przez chwilę. Potrzebowali kogoś, kto sprostałby
zadaniu, kogoś doświadczonego, a jednocześnie kogoś, kogo mogliby utracić bez lęku
o dalsze losy kampanii.
- Sigvarth - rzekł wreszcie Ivar. Jego twarz nawet się nie poruszyła a
przeźroczyste oczy nadal wpatrywały się w niebo. Wypowiedział tylko jedno słowo,
nie była to jednak sugestia, lecz odpowiedź na zadane pytanie. On, którego zwano
Soplem Lodu, nigdy nie wysuwał sugestii. Jego bracia rozważyli i zaakceptowali ten
wybór.
- Sigvarth! - wykrzyknął Sigurth Wężowe Oko.
Sigvarth, jarl Małych Wysp, siedział kilka jardów dalej i grał w kości. Zęby
zademonstrować swoją niezależność najpierw wykonał rzut, później jednak podniósł
się posłusznie i podszedł do wodzów.
- Wywołałeś moje imię, Sigurcie.
- Masz pięć statków? Dobrze. Pomyśleliśmy, że Anglicy i ich mały król Edmund
chcą wciągnąć nas w głupie gierki. Opierają się, próbują targować. To niedobrze.
Chcemy żebyś pojechał i pokazał im, z kim mają do czynienia. Zabierz swoje statki i
popłyń w górę, wzdłuż wybrzeża, a dalej skieruj się na zachód. Wejdziesz w głąb lądu
i narobisz tyle spustoszenia, ile będziesz mógł, spal kilka wiosek. Pokaż im, co może
się stać, kiedy nas sprowokują. Wiesz, co masz robić.
- Tak, robiłem to już nieraz - Sigvarth zawahał się. - A co ze zdobyczami?
- Wszystko, co zdobędziesz jest twoje. Ale wiedz, że nie chodzi tutaj o łupy.
Masz zrobić coś, co będą pamiętać. Postępuj tak, jak postąpiłby Ivar.
Jarl uśmiechnął się niepewnie, jak większość ludzi, kiedy słyszeli imię Ivara
Ragnarssona.
- Gdzie chcesz wylądować? - spytał Ubbi.
- W miejscu zwanym Emneth. Byłem tam kiedyś. Znalazłem sobie miłą gąseczkę.
Uśmiech jarla zbladł pod spojrzeniem Ivara. Nie spodobała mu się odpowiedź
Sigvartha. Nie po to przydzielono mu misję, aby powtórzył młodzieńcze eskapady. To
nie było godne wojownika. Ivar nie myślał nawet z nim dyskutować.
Zapanowała chwila oczekiwania, wreszcie Ivar skierował wzrok na kogoś innego.
Bracia wiedzieli, że Sigvarth nie jest najlepszym wojownikiem, był to zresztą jeden z
powodów, dla którego właśnie jego wybrali.
- Wykonaj zadanie i nie zaprzątaj sobie głowy drobiem - rzekł w końcu Sigurth i
dał jarlowi znak, żeby się oddalił.
Trzeba jednak przyznać, że Sigvarth znał swe rzemiosło. Dwa dni później o
samym świcie pięć jego statków żeglowało już ostrożnie w kierunku ujścia rzeki
Ouse. Po godzinie fala przypływu zaniosła ich tak daleko w głąb lądu, jak tylko było
to możliwe bez narażania kilów. Statki zostały ukryte, a oddział wyruszył na
rozpoznanie.
Najmłodszy i najszybszy z ludzi Sigvartha znalazł niewielką stadninę.
Wikingowie zaszlachtowali stajennego, zabrali konie i w blasku porannego słońca
wjechali na bagnistą ścieżkę, która miała ich doprowadzić do celu.
Stu dwudziestu wojowników jechało w zwartym szyku. Trzymali się razem, bez
zwiadowców i tylnej osłony. Wiedzieli, że sprzyja im zarówno niemała siła, jak i
możliwość zaskoczenia przeciwnika. Kiedy na ich drodze pojawiała się wioska albo
jakieś zabudowania gospodarcze, oddział zatrzymywał się na chwilę, a lżejsi jeźdźcy
otaczali teren nie pozwalając wymknąć się nikomu, kto mógłby podnieść alarm w
całej okolicy. Potem oddział ruszał do ataku. Rozkaz był ten sam za każdym razem,
tak prosty, że Sigvarth nie trudził się nawet, żeby go powtarzać.
Zabijali każdą napotkaną osobę: mężczyzn, kobiety, dzieci, nawet niemowlęta w
kołyskach. Czynili to bez zadawania jakichkolwiek pytań, szybko i sprawnie. Potem
znowu dosiadali koni i jechali dalej, nie zabierając łupów. Zawsze jednak, trzymając
się najsurowszego z rozkazów, unikali ognia.
Nie minął dzień, a w środku spokojnej angielskiej okolicy wycięty został korytarz
ś
mierci. Jeśli ktoś trafił do jakiejś wioski po przejeździe wikingów, dziwił się, że nie
widzi sąsiadów, że brakuje koni, wreszcie odkrywał leżące w polu trupy. Wtedy
dopiero zaczynały bić na alarm kościelne dzwony. Lecz najeźdźcy byli już zazwyczaj
daleko, a w kolejnych, leżących na ich szlaku wioskach nikt nie miał najmniejszego
pojęcia o nadciągającym niebezpieczeństwie.
Odział z Emneth wyruszył tamtego dnia znacznie później niż ludzie Sigvartha.
Najpierw czekano na ociągające się drużyny z Upwell i Outwell i kilku odleglejszych
jeszcze rejonów. Później zamożniejsi posiadacze ziemscy zaczęli się ze sobą witać i
przekazywać sobie wyrazy szacunku. Wreszcie Wulfgar zdecydował, że nie mogą
wyruszyć z pustymi żołądkami i popisując się hojnością zaprosił wszystkich na grzane
wino. Tak więc, kiedy oddział liczący sobie stu pięćdziesięciu uzbrojonych jeźdźców
wyruszył w końcu w drogę, słońce stało już wysoko na niebie. Nawet wtedy dołączali
jednak do nich maruderzy, których zatrzymał bądź pęknięty popręg, bądź chęć
złożenia ostatniej wizyty ukochanej. Oddział jechał bez specjalnych środków
ostrożności, nie spodziewając się żadnych niebezpieczeństw. Obecności wikingów
domyślili się dopiero wtedy, gdy wyjeżdżając zza zakrętu zobaczyli przed sobą zwartą
kolumnę wojowników.
Shef jechał zaraz za grupą dowodzących oddziałem możnych panów. Trzymał się
tak blisko Edricha, jak tylko się mógł odważyć. Fakt, że odważył się przemówić w
trakcie narady zyskał mu uznanie tego dostojnego rycerza. Wiedział, że dopóki Edrich
jest blisko, nikt nie odeśle go na tył kolumny.
Shef dostrzegł wikingów w tym samym momencie, co wszyscy i usłyszał
przerażone okrzyki wodzów.
- Kim są ci ludzie?
- To wikingowie!
- Nie, to niemożliwe. Przecież są teraz w Suffolk. Wciąż prowadzimy negocjacje.
- A jednak to wikingowie! A teraz, baranie głowy, zdejmujcie z koni swoje grube
tyłki i przygotujcie się do bitwy. Wy także, zsiadać, zsiadać! Konie dawajcie do tyłu.
Zdejmujcie tarcze i formujcie szyk!
Edrich jeździł wokół przerażonych ludzi i wykrzykiwał głośno rozkazy. W końcu
wszyscy zdali sobie sprawę z powagi sytuacji. Zeskakiwali na ziemię i gorączkowo
przygotowywali broń i tarcze. Potem, w zależności od indywidualnych inklinacji,
okazując tchórzostwo albo brawurę, wojownicy kierowali się na przód, bądź na sam
tył bojowego szyku.
Shef nie przygotowywał się zbyt długo, był najbiedniejszym wojownikiem w całej
kolumnie. Puścił wolno kuca, którego pożyczył mu ojczym, odpiął z pleców
drewnianą tarczę i przygotował swój jedyny oręż. Za zbroję służył mu skórzany,
niemiłosiernie podziurawiony kaftan. Zajął pozycję tuż za Edrichem. Jego gardło
ś
cisnęło podniecenie, umysł zaś rozpalała ciekawość. Jak walczą wikingowie? Co
stanowi istotę walki?
Sigvarth ogarnął całą sytuację w tej samej chwili, kiedy ujrzał przed sobą
pierwszych jeźdźców. Unosząc się w siodle krzyknął komendę w stronę jadących za
nim wojowników. Kolumna rozsypała się natychmiast i wszyscy zeskoczyli z koni.
Część ludzi odprowadziła zwierzęta w bezpieczne miejsce i używając wodzy,
przywiązała je do wbitych w ziemię kołków. Kiedy rozkaz został wykonany,
przyłączyli się do innych formując rezerwę.
Wojownicy, którzy pozostali na miejscu, zatrzymali się na krótką chwilę.
Niektórzy stali w milczeniu, inni ukucnęli, aby poprawić buty, jeszcze inni
zaspokajali pragnienie. Nagle wszyscy jednocześnie zaczęli wyjmować tarcze,
mocować drzewca do włóczni i toporów, poluzowywać miecze. Następnie na rozkaz
Sigvartha utworzyli szyk bojowy w kształcie strzały wycelowanej prosto w oddział
Anglików. Na czele stanął sam Sigvarth, a za nim jego syn Hjorvarth. Przewodził on
grupie dwunastu zbrojnych, którzy mieli dostać się na tyły wroga w momencie, kiedy
linia obronna zostanie przerwana. Ich zadaniem było uniemożliwienie Anglikom
odwrotu i doszczętne rozgromienie ich oddziałów.
Naprzeciwko Anglicy ustawili się w poprzek drogi w potrójnym, miejscami
poczwórnym szyku. Problem, jaki stwarzały konie rozwiązali w ten sposób, że
porzucili zwierzęta, pozwalając aby na nich czekały bądź pokłusowały w nieznane.
Pomiędzy końmi ukryło się też kilku mężczyzn, którzy po cichu cofnęli się na koniec
kolumny, ale tylko kilku. Po ciągnących się od trzech pokoleń najazdach i wojnach,
było wśród Anglików dużo wzajemnej urazy, którą odpłacali sobie na różne sposoby,
tak jednak, aby nie narazić przy tym na pośmiewisko sąsiadów. Ci, którzy uważali, że
pozycja ich do tego upoważnia, nie szczędzili pozostałym okrzyków zachęty,
zagrzewając wszystkich do walki. Nikt nie wydawał już jednak rozkazów.
Rozglądając się wokół, Shef, który znalazł się tuż za linią doskonale uzbrojonej
szlachty, poczuł się osamotniony. Kiedy ostrze bojowego szyku wikingów zbliżało się
do angielskiej linii, rycerze nieświadomie rozstąpili się nieco na obie strony. Pozostali
tylko najbardziej zdecydowani i oni właśnie przyjęli na siebie pierwsze uderzenie.
Jeżeli Wulfgarowi i jego kompanom nie udałoby się powstrzymać natarcia,
oznaczałoby to rychły koniec bitwy. Szyk klinowy uważany był za wynalazek
skandynawskiego boga wojny.
Ze strony Anglików zaczęły sypać się włócznie. Niektóre spadały za blisko, inne
zatrzymywały się na tarczach wroga. Nagle wikingowie przyspieszyli gwałtownie i
truchtem natarli na pierwszą linię. Tym razem grad oszczepów posypał się w środek
angielskiego szyku. Shef ujrzał, jak Edrich zręcznie uchyla się przed nimi i broni
tarczą. Kilka kroków dalej jeden z możnych osłaniał właśnie tarczą brzuch, kiedy
kolejny oszczep przeszył mu gardło. Inny z rycerzy klął głośno próbując oswobodzić
tarczę od tkwiących w niej trzech włóczni. Zanim mu się to udało, klin przerwał
angielską linię.
Przed sobą widział teraz Shef wodza wikingów, który wymierzał cios
Wulfgarowi. Anglik zdołał przyjąć uderzenie na tarczę, zadając jednocześnie cięcie
pałaszem. Wiking uchylił się i zaatakował ponownie wkładając w uderzenie całą siłę.
Raz jeszcze Wulfgarowi udało się odparować cios. Miecze z brzękiem zwarły się ze
sobą, lecz Anglik stracił już równowagę. Sigvarth, obracając ostrze, uderzył
rękojeścią w twarz Wulfgara i pchnął go do tyłu nacierając tarczą. Kiedy
przygotowywał się do zadania ostatecznego cięcia, wyskoczył na niego Shef.
Mimo potężnych rozmiarów wiking był zaskakująco szybki. Uskoczył do tyłu i
wymierzył cios w pozbawioną hełmu głowę chłopca. Na podstawie krótkiej
obserwacji przebiegu walki Shef zdał sobie już sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze,
wszystkie czynności powinny być wykonywane przy użyciu całej siły, nie ma tu
miejsca na półśrodki. Chłopiec wziął to pod uwagę odparowując cios Sigvartha. Po
drugie, w walce nie ma miejsca na przerwy pomiędzy kolejnymi uderzeniami. Kiedy
wiking zaatakował ponownie, Shef był już na to przygotowany. Tym razem udało mu
się podbić miecz wroga do góry. Usłyszał przy tym brzęk i ostry trzask, kiedy ostrze
pękło i jego fragment poszybował nad głową chłopca. To nie moje! - pomyślał
uradowany Shef i złożył się do tryumfalnego ataku.
Ktoś pociągnął go jednak gwałtownie do tyłu. Był to Edrich, który krzyczał mu
coś do ucha. Shef rozejrzał się wokół i dostrzegł, że w czasie gdy walczył z ich
wodzem, reszta wikingów zdążyła już wedrzeć się głęboko w angielskie szyki. Pół
tuzina angielskich wielmożów leżało na ziemi, a Wulfgar cofał się w popłochu
atakowany przez kilkunastu wikingów. W pewnej chwili mężczyzna pochwycił
spojrzenie chłopca.
- Uciekaj! - krzyczał Edrich. - Jesteśmy pobici. Nic już się nie da zrobić. Uciekaj,
może uda nam się ocalić życie.
- Ale mój ojciec!... - krzyknął Shef.
- Za późno, już go powalili.
Była to prawda. Wulfgar otrzymał właśnie potężny cios w hełm i runął do przodu
prosto pod nadciągającą falę wikingów. Edrich wiedział, że za chwilę mogą odciąć im
możliwość ucieczki. Chwycił chłopca za kołnierz i pociągnął za sobą.
- Przeklęci głupcy. Niewyszkolona zgraja. Czego się zresztą spodziewać? Bierz
konia, chłopcze.
Wkrótce Shef cwałował już tą samą drogą, która przywiodła go do wikingów.
Jego pierwsza bitwa była skończona. Uciekał stamtąd niedługo po tym, jak zadany
został pierwszy cios.
Rozdział czwarty
Rosnące na krawędzi mokradeł trzciny poruszały się delikatnie na porannym
wietrze. Musieli iść dalej, więc Shef usiłował rozeznać się w okolicy. Po wikingach
nie było już śladu. Chłopak wrócił na osłoniętą drzewami suchą wysepkę, gdzie
obozowali ostatniej nocy. Edrich zajadał właśnie zimne pozostałości ich wspólnej
biesiady. Widząc chłopca wytarł zatłuszczone palce w trawę i podniósł pytająco brwi.
- Nic nie widać - rzekł Shef. - Cisza. śadnego dymu.
Opuścili pole bitwy, wiedząc, że jest już przegrana. Chcieli ocalić życie. Nie było
pościgu, ale dla pewności porzucili konie i na własnych nogach przedarli się przez
mokradła. Ostatnia noc była dla Shefa przyjemnym ukojeniem. Myślał o tym teraz z
mieszanymi uczuciami. Po raz pierwszy nie miał przed sobą żadnej pracy do
wykonania, żadnych zobowiązań. Jego jedynym obowiązkiem było ukrywać się, nie
dać się odnaleźć.
Na wysepce udało im się wznieść trzcinowy szałas, a w zawiesistej wodzie łatwo
było złapać węgorze. Edrich, po chwili wahania zdecydował, że mogą rozpalić
ognisko. Wikingowie mieli teraz co innego do roboty niż przeszukiwać bagna z
powodu jakiejś smużki dymu. Zresztą zanim jeszcze zapadł zmierzch, można było i
tak zobaczyć pełno dymów w różnych stronach okolicy.
- Najeźdźcy wracają do siebie - rzekł Edrich. - Kiedy się wycofują, przestają
zwracać uwagę na ostrożność.
- Panie, czy uciekałeś już kiedy z pola bitwy? - spytał Shef ostrożnie.
- Wiele razy - odparł szczerze Edrich. - I nie nazywaj tego bitwą, to była zwykła
potyczka. Uciekałem często, a gdyby robili tak wszyscy, mielibyśmy mniej zabitych.
Nie tracimy tak wielu ludzi w równej walce, ale kiedy wikingom uda się przebić,
zaczyna się zwyczajna rzeź. Przez chwilę sam się nad tym zastanów. Każdy, kto
ujdzie cało, może stanąć do walki nawet następnego dnia. Kłopot w tym - Edrich
uśmiechnął się kwaśno - że im częściej się to zdarza, tym mniej ludzi ma ochotę
spróbować po raz kolejny. Tracą ducha. Wczoraj przegraliśmy, bowiem nikt nie był
przygotowany, ani fizycznie, ani wewnętrznie. Jeżeli jedną dziesiątą czasu, którą
poświęcą teraz na rozpaczanie, poświęciliby wcześniej na przygotowania, nie byłoby
mowy o porażce. - Edrich zamyślił się na chwilę. - A teraz pokaż mi swój miecz.
Wygląda jak jakieś narzędzie rolnicze - zauważył obracając w dłoniach ostrze. - W
każdym razie nie jak prawdziwa broń. Widziałem jednak, jak pękło na tym ostrze
wikinga. Jak to możliwe?
- To dobre ostrze - odparł Shef. - Może nawet najlepsze w Emneth. Zrobiłem je
sam, wykułem z żelaznych łup, które przywieźli nam z Południa. Lecz jest tam też
warstwa twardej stali. Pewien tan z March dał mi kilka grotów od włóczni jako
zapłatę za robotę, którą dla niego wykonałem. Przetopiłem je wszystkie, a potem
połączyłem stal z żelazem i wykułem ostrze. śelazo jest jego spoiwem, a stal daje mu
siłę.
- Lecz mimo całej tej pracy ostrze jest krótkie i jednosieczne, a rękojeść zrobiona
ze zwykłej kości. Poza tym pozwoliłeś, aby zamokło i rdzewiało.
- Gdybym chodził po Emneth z prawdziwym połyskującym w słońcu orężem przy
boku, jak sądzisz, czy długo bym się nim cieszył? Rdzy jest tylko tyle, aby zmienić
kolor ostrza, postarałem się, by nie sięgnęła głębiej.
- No właśnie, jest jeszcze jedno pytanie, które chciałbym ci zadać. Młody tan
powiedział, że nie jesteś wolnym człowiekiem. Wygląda jakbyś się ukrywał. W czasie
potyczki nazwałeś jednak Wulfgara ojcem. Jest w tym jakaś zagadka. Świat pełen jest
bękartów. Rzecz to wiadoma, że tanowie mają nieprawych synów, nikt jednak nie
próbuje uczynić z nich niewolników.
Shef spotykał się już z tym pytaniem wiele razy. W innych okolicznościach na
pewno by na nie nie odpowiedział, ale teraz, na tej wyspie wśród moczarów, gdy
rozmawiał jak równy z równym z tanem króla Edmunda, słowa popłynęły same.
- On nie jest mym ojcem, choć go tak nazywam. Osiemnaście wiosen temu
wikingowie najechali naszą osadę. Wulfgara nie było wtedy w domu, została tylko
moja matka, lady Thryth, ze swoim nowo narodzonym synem Alfgarem, moim
przyrodnim bratem. W noc kiedy przybyli wikingowie, służącemu udało się zabrać
Alfgara w bezpieczne miejsce. Moja matka została jednak pojmana.
Edrich pokiwał głową. Wszystko to znał aż za dobrze, znał cały mechanizm,
przynajmniej wtedy gdy w grę wchodził ktoś z pozycją. Mąż mógł się spodziewać, że
po krótkim czasie dostanie wiadomość z jakiegoś targu niewolników w Hedeby czy
Kaupang, że taka a taka pani jest do odkupienia za określoną sumę. Jeżeli takiej
informacji nie otrzymał, mógł uznać się za wdowca i ponownie ożenić, przekazując
srebrne bransolety kolejnej kobiecie, która wychowa mu syna. Przyznać trzeba, że
czasem taką sielankę przerywało po latach pojawienie się jakiejś zniszczonej
starowiny, której udało się wreszcie powrócić do domu. Rzadki to jednak przypadek,
zresztą i tak nie wyjaśniałby on wcale zagadki młodzieńca, którego Edrich miał przed
sobą.
- Moja matka powróciła po kilku tygodniach. Była w ciąży. Przysięgała, że moim
ojcem jest sam jarl wikingów. Kiedy przyszedłem na świat chciała nazwać mnie
Halfden, ponieważ jestem w połowie Duńczykiem, lecz Wulfgar przeklął ją za to.
Powiedział, że Halfden to imię bohatera, króla, od którego wywodzi się ród
Shieldingów, a oni z kolei dali początek panującym dynastiom w Anglii i Danii. To
nie było imię dla mnie, nazwali mnie więc Shef, tak jak zwykłego psa.
Młodzieniec spuścił oczy.
- I dlatego właśnie mój ojczym tak mnie nienawidzi i chce uczynić niewolnikiem,
dlatego mój przyrodni brat, Alfgar, opływa we wszystko, podczas gdy ja jestem
biedakiem.
Shef nie opowiedział jednak całej historii. Nie powiedział, że Wulfgar naciskał na
ż
onę, aby pozbyła się płodu i zabiła siedzące w jej łonie dziecko gwałciciela. Nie
wspomniał, że dopiero interwencja ojca Andreasa ocaliła mu życie, ksiądz bowiem
ostro potępił grzech dzieciobójstwa, nawet w przypadku dziecka wikinga. Nie
powiedział także, że Wulfgar w przypływie gniewu i zazdrości wziął sobie konkubinę
i spłodził z nią piękną Godivę, tak że było ich w końcu troje: Alfgar - syn prawowity,
Godiva - córka Wulfgara i niewolnicy oraz Shef - syn lady Thryth i wikinga.
Edrich oddał chłopcu miecz. Historia wciąż wydawała mu się tajemnicza. Jak to
możliwe, że tej kobiecie udało się uciec? Handlarze niewolników nie są zazwyczaj
tak beztroscy.
- Jak zwał się ten jarl? - spytał po chwili. - Twój...
- Mój ojciec? Matka mówiła, że zwie się Sigvarth. Jest jarlem Małych Wysp,
gdziekolwiek się one znajdują.
Chwilę jeszcze siedzieli w milczeniu, a potem ułożyli się do snu.
Było już późno, kiedy Shef i Edrich wyszli ostrożnie z szuwarów, a przed ich
oczami ukazały się ruiny Emneth.
Wszystkie budynki zostały spalone, z niektórych zostały tylko stosy popiołów, z
innych stosy poczerniałych belek. Spłonęło domostwo Wulfgara, kościół, kuźnia,
wszystko. Widać było kilkoro ludzi, którzy chodzili bez celu wokół ruin, grzebiąc w
popiołach.
Kiedy weszli do wioski, Shef zagadnął jedną z ocalałych, w której rozpoznał
służącą swej matki.
- Trudo, powiedz mi, co się tu stało.
Kobieta zadrżała na całym ciele i spojrzała na niego z przerażeniem.
Przypatrywała się jego tarczy i mieczowi dziwiąc się, że stoi przed nią żywy, nawet
nie draśnięty.
- Lepiej... lepiej pójdź zobaczyć się z matką.
- Czy ona wciąż tu jest? - Shef poczuł przypływ nadziei. Może odnajdzie także
innych. Czy udało się uciec Alfgarowi i Godivie?
Mężczyźni podążyli za kobietą, która utykała niezdarnie.
- Dlaczego ona chodzi w ten sposób? - szepnął Shef.
- Zgwałcona... - odparł krótko Edrich.
- Ale... ale ona nie była dziewicą.
- Gwałt to coś innego. Czterech mężczyzn ciągnie kobietę na wszystkie strony, a
piąty sobie dogadza. Wszyscy są podnieceni, zrywają ścięgna, czasem nawet łamią
kości. Najgorzej, kiedy kobieta próbuje się wyrywać.
Shef pomyślał znów o Godivie i zacisnął pieści tak mocno, aż zbielały palce.
Zrozumiał, że nie tylko mężczyznom przyszło płacić za przegraną bitwę.
Dalej szli już w milczeniu. Truda prowadziła ich do szałasu zbudowanego z
nadpalonych belek i przykrytego starymi deskami. Szepnęła coś zaglądając do środka,
a po chwili zaprosiła ich, aby weszli.
W środku, na posłaniu zrobionym ze starych worków, leżała lady Thryth. Wyraz
cierpienia na twarzy oraz dziwaczny sposób, w jaki była ułożona świadczyły o tym, że
przeszła to samo, co Truda. Shef ukląkł przy niej i dotknął ramienia.
- Nie było ostrzeżenia, nie mieliśmy czasu, aby się przygotować - wyszeptała
zbolałym głosem. - Nie wiedzieliśmy co robić. Te świnie przyjechały tu zaraz po
bitwie. Otoczyli nas, zanim ktokolwiek się zorientował.
Kobieta skręciła się z bólu i zamilkła. W jej oczach czaiła się pustka.
- To bestie. Zabili każdego, kto próbował się bronić. Potem zebrali nas przed
kościołem. Wtedy zaczęło padać. Najpierw wybrali młode i ładne dziewczęta oraz
niektórych chłopców. Przeznaczyli ich na sprzedaż jako niewolników. A potem...
Potem przyprowadzili swoich jeńców i... - kobieta zasłoniła oczy, jej głos zaczął się
załamywać.
- Kazali nam patrzeć...
Jej słowa utonęły w szlochu. Chwilę leżała bez ruchu, wreszcie drgnęła, jakby
przypomniała sobie nagle coś ważnego. Ścisnęła wtedy rękę chłopca i po raz pierwszy
spojrzała mu prosto w oczy.
- Wiesz, Shef, to był on! Ten sam, co poprzednio.
- Jarl Sigvarth? - spytał w napięciu Shef.
- Tak. Twój... twój...
- Jak on wyglądał? Czy był wysoki i ciemnowłosy, z białymi zębami?
- Tak, miał złote bransolety na całym ramieniu.
Shef przywołał z pamięci obraz stoczonej na drodze walki, szczęk pękającego
oręża i moment, kiedy gotował się do decydującego pchnięcia. Czy to możliwe, że
sam Bóg uchronił go przed straszliwym grzechem? Lecz jeśli to prawda, co w takim
razie Bóg porabiał potem?
- Czy on nie mógł cię obronić, matko?
- Nawet nie próbował - odparła Thryth panując nad swym głosem. - Kiedy złamali
szereg po tym... po tym przedstawieniu, powiedział im, że mogą do woli plądrować i
używać życia, mają jednak skończyć, gdy usłyszą głos rogu. Niewolnicy zostali
związani i odprowadzeni na bok, ale reszta z nas, Truda, ja i inne kobiety, byłyśmy po
prostu podawane z rąk do rąk.
- Shef, ja wiem, że on mnie rozpoznał! I pamiętał kim jestem. Lecz kiedy go
błagałam, żeby przynajmniej zostawił mnie dla siebie, zaśmiał się tylko. Powiedział...
powiedział, że teraz już jestem starą gęsią, nie żadną gąską, a gęsi powinny sobie
same radzić. Zwłaszcza gęsi, które kiedyś miały ochotę sobie odfrunąć. Tak więc
potraktowali mnie jak Trudę, gorzej nawet, gdyż byłam damą, a dla niektórych z nich
stanowiło to dodatkową rozrywkę - jej twarz wykrzywił grymas gniewu i nienawiści,
przez chwilę zapomniała nawet o bólu. - Ale zdążyłam mu powiedzieć, Shef.
Powiedziałam, że ma syna i że ten syn kiedyś go odnajdzie i zabije!
- Prawie mi się to udało, matko - odparł Shef i zawahał się. Dręczyło go jeszcze
jedno pytanie, lecz ubiegł go Edrich.
- A co właściwie mieliście oglądać, pani?
Oczy Thryth znowu wypełniły się łzami. Nie mogąc wydobyć głosu przywołała
ręką swoją służącą.
- Chodźcie za mną - rzekła Truda - pokażę wam, jak wygląda miłosierdzie
wikingów.
Mężczyźni wyszli z szałasu i podążyli za nią w poprzek pogorzeliska w stronę
kolejnego naprędce zbitego szałasu. Przy wejściu stała niewielka grupka ludzi. Co
pewien czas ktoś wchodził do środka, a po chwili wychodził pospiesznie. Trudno było
odczytać rysujące się na twarzach tych ludzi uczucia. Smutek? Gniew? W większości
przypadków był to chyba po prostu zwyczajny strach.
Wewnątrz szałasu stał koński żłób do połowy wypełniony sianem. Shef rozpoznał
od razu jasne włosy Wulfgara i jego brodę, ale twarz, którą ujrzał była twarzą trupa:
blada, stężała, z wystającymi kośćmi. Wulfgar żył jednak.
Przez moment Shef nie mógł zrozumieć tego, co ujrzał. Jak Wulfgar mógł leżeć
w żłobie? Był za wysoki. Miał jakieś sześć stóp wzrostu, a żłób, Shef wiedział o tym
aż za dobrze, z własnego doświadczenia, był długości niecałych pięciu stóp... Coś tu
się nie zgadzało.
Coś było nie tak z nogami Wulfgara. Jego kolana sięgały końca żłobu, a potem
były już tylko niezdarnie zawiązane i poplamione krwią bandaże. Shef poczuł silny
odór rozkładu i spalenizny.
Z rosnącym przerażeniem ujrzał, że Wulfgar nie ma także rąk. Kikuty, które mu
zostały, leżały skrzyżowane na piersiach, bandaże zaczynały się na wysokości łokci.
- Przyprowadzili go i ustawili naprzeciw nas - mruknął ktoś z tyłu. - Ułożyli go na
klocu drewna i po kolei obcięli toporem ręce i nogi. Nogi najpierw. Za każdym razem
przypalali pozostały kikut rozpalonym do czerwoności żelazem, żeby nie umarł z
upływu krwi. Z początku przeklinał ich i usiłował się bronić, lecz później zaczął
błagać, aby pozostawili mu chociaż jedną rękę, tak, żeby mógł przynajmniej
samodzielnie jeść. Wyśmiali go. Ten wysoki, jarl, powiedział, że zostawią mu całą
resztę. Mówił, że pozostawią mu oczy, aby mógł oglądać ponętne kobiety, oraz jądra,
aby mógł ich pożądać. Ale nigdy już nie będzie mógł zdjąć spodni, nigdy więcej.
Nie będzie w stanie nic dla siebie zrobić, pomyślał Shef. Zupełnie uzależniony od
innych, począwszy od jedzenia, a na sikaniu kończąc.
- Zrobili z niego „heimnara” - rzekł Edrich, posługując się norweskim
określeniem - żywego trupa. Słyszałem już o tym, ale nigdy jeszcze nie widziałem na
własne oczy. Nie zamartwiaj się jednak, chłopcze. Infekcja, ból, utrata krwi. Długo
nie pożyje.
Nagle nieruchome oczy otwarły się szeroko i spojrzały z jawną wrogością na
Shefa i Edricha. Spomiędzy wyschniętych warg dobiegł do nich cichy szept, brzmiący
niczym syk węża.
- Zbiegowie. Uciekłeś i zostawiłeś mnie, chłopcze. Będę ci to pamiętał. A ty,
królewski tanie... Przyjechałeś, zebrałeś nasze siły i poprowadziłeś do walki. Gdzie
jednak byłeś, kiedy walka dobiegła końca? Nie bójcie się, pożyje jeszcze
wystarczająco długo, aby wziąć odwet na was obu. Nie zapomnę też o twoim ojcu,
chłopcze. Nie powinienem był opiekować się jego pomiotem, ani przyjmować z
powrotem jego dziwki.
Oczy zamknęły się, a głos ucichł. Shef i Edrich w milczeniu wyszli z szałasu. Na
dworze znów zaczęło mżyć.
- Nie rozumiem - rzekł Shef - dlaczego oni to zrobili?
- Tego i ja, przyznam, nie pojmuję. Coś ci jednak powiem. Kiedy król Edmund o
tym usłyszy, wpadnie w furię. Najazd i mord w czasie rozejmu, to już rzecz normalna,
ale coś takiego... Zrobić coś takiego jego człowiekowi, jego dawnemu druhowi.
Będzie miał umysł podzielony dwiema myślami. Z jednej strony chciał będzie
uchronić swych ludzi przed czymś takim, z drugiej jego honor podpowie mu zemstę.
To będzie trudna decyzja. Czy pojedziesz teraz ze mną, chłopcze? - Edrich spojrzał na
Shefa. - Muszę zawieźć mu wieści. Nie jesteś tutaj wolnym człowiekiem, ale widać
od razu, że z ciebie wojownik. Nic tu teraz po tobie. Jedź ze mną, będziesz moim
sługą, a później znajdziemy dla ciebie odpowiednią broń i ekwipunek. Jeżeli
potrafiłeś walczyć wystarczająco dobrze, aby powstrzymać wielkiego jarla, król
weźmie cię do swej drużyny. Nie ma znaczenia, kim byłeś w przeszłości.
Naprzeciw wyszła im lady Thryth podpierając się z wysiłkiem na kiju. Shef zadał
jej w końcu pytanie, które nie dawało mu spokoju odkąd ujrzał dymiące pogorzelisko
Emneth.
- A co się stało z Godiva?
- Zabrał ją Sigvarth. Zabrali ją do obozu wikingów.
Shef odwrócił się do Edricha. Mówił pewnie, bez próby usprawiedliwiania się.
- Słyszałem już, że jestem zbiegiem i niewolnikiem. Niechaj więc będę i jednym,
i drugim - Shef odpiął tarczę i rzucił ją na ziemię. - Przedostanę się do obozu
wikingów. Może wezmą mnie do siebie. Muszę coś zrobić, aby uratować Godivę.
- Nie przeżyjesz nawet tygodnia - rzekł Edrich ze wzburzeniem. - I umrzesz jako
zdrajca. Zdradzisz swoich ludzi i króla Edmunda.
Mężczyzna odwrócił się na pięcie i odszedł, nawet się nie oglądając.
- Zdradzisz też samego Chrystusa Pana - dodał ojciec Andreas, który pojawił się
właśnie u wejścia do szałasu. - Widzisz, co uczynili nam poganie. Lepiej być
niewolnikiem wśród chrześcijan niż królem wśród takich jak tamci.
Shef zdał sobie sprawę, że zdecydował się bardzo szybko, zapewne zbyt szybko i
bez zastanowienia. Teraz jednak nie było już odwrotu. W jego głowie kłębiły się
myśli: próbowałem zabić ojca, mój ojczym stał się żywym trupem, matka nienawidzi
mnie za to, co zrobił ojciec, straciłem szansę na odzyskanie wolności, straciłem
względy człowieka, który mógł zostać moim przyjacielem.
Takie myśli nie mogły mu teraz pomóc. Wszystko to uczynił dla Godivy. Musiał
zakończyć rozpoczęte dzieło.
Godiva obudziła się z bólem głowy czując wokół siebie swąd dymu. Przerażona
próbowała wstać i jakoś się wyswobodzić, jednak powstrzymał ją piskliwy jęk
dziewczyny, na której leżała.
Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do półmroku, zorientowała się, że znajduje się w
ciągniętym po wyboistej drodze wozie. Wnętrze wozu wypełniały ułożone jedna na
drugiej dziewczęta z Emneth. Słychać było jęki i płacz. Nagle z tyłu wozu pojawiła
się brodata twarz. Dziewczęta z piskiem starały się ukryć jak najgłębiej, mężczyzna
jednak uśmiechnął się tylko ukazując białe zęby i zniknął.
Wikingowie! W jednej chwili Godiva przypomniała sobie wszystko. Falę
zbliżających się mężczyzn, panikę w osadzie, ucieczkę przez mokradła, to jak została
schwytana i obezwładniającą grozę, kiedy po raz pierwszy w życiu dostała się w
objęcia dorosłego mężczyzny...
Jej dłoń powędrowała bezwiednie wzdłuż uda. Co mogło się stać kiedy była
nieprzytomna? Nie czuła bólu, chyba więc nadal pozostała dziewicą. Niemożliwe,
ż
eby zgwałcili ją i nic teraz nie czuła.
Leżąca obok dziewczyna, córka jednego z gospodarzy i towarzyszka zabaw
Alfgara, dostrzegła przestrach na jej twarzy i ruch dłoni pod spódnicą.
- Nic się nie bój - odezwała się, nie bez złośliwości. - Nawet nas nie dotknęli.
Mamy zostać sprzedane. Nie masz się czego lękać, dopóki nie znajdą na ciebie kupca.
Później staniesz się taka, jak my wszystkie.
Wspomnienia powracały jedno po drugim. Grupa mieszkańców otoczonych przez
uzbrojonych wikingów, a pośrodku jej ojciec rozkrzyżowany na drewnianym pniaku.
Przeraźliwa trwoga, kiedy ujrzała zbliżającego się kata z toporem i zrozumiała, co
zamierzają z nim zrobić. Tak, wybiegła naprzód i z krzykiem rzuciła się na tego
wysokiego mężczyznę, lecz inny, ten, którego tamten nazywał synem, zdołał ją
pochwycić. A co później? Ostrożnie dotknęła głowy i wyczuła guz. Głowa nie
krwawiła jednak.
Nie była jedyną, z którą postąpiono w ten sposób. Wikingowie uderzyli ją
wypełnionym piaskiem workiem. Piraci od lat trudnili się handlem i nauczyli się, jak
postępować z żywym towarem. W czasie najazdu używali najpierw toporów, włóczni
i mieczy, zabijali gospodarzy i wojowników. Później jednak ostra broń stawała się
nieporęczna. Zbyt łatwo było uszkodzić jakąś czaszkę, uciąć ucho czy w inny sposób
uszkodzić kosztowny towar. Nawet zwykły cios pięścią okazać się mógł zbyt potężny
zważywszy na krzepę tych ludzi. Kto kupiłby dziewczynę z pękniętą szczęką albo z
przetrąconą kością policzkową? Może jakiś sknera ze Skandynawii, ale na pewno nie
wybredni klienci z Hiszpanii czy Dublina.
Tak więc ludzie znajdujący się pod komendą Sigvartha, jak również wielu innych,
którzy trudnili się handlem niewolnikami, nosili za pasem albo ukryte wewnątrz
tarczy woreczki w kształcie kiełbasy wypełnione po brzegi piaskiem zebranym
pracowicie na wydmach Jutlandii. Wystarczył jeden zgrabny cios i towar już leżał
cicho nie sprawiając kłopotów. A przy tym żadnego ryzyka uszkodzenia.
Dziewczęta zaczęły w końcu do siebie szeptać, choć ich głosy drżały ze strachu.
Opowiedziały Godivie, co stało się z jej ojcem, a potem, co spotkało Trudę i Thryth.
Opowiadały, jak załadowano je na wóz, żadna nie wiedziała jednak, co stanie się z
nimi dalej.
Pod wieczór następnego dnia Sigvarth, jarl Małych Wysp, poczuł jak ogarnia go
niepokój, którego przyczyny nie umiał odgadnąć. Siedział w namiocie synów Ragnara
i wraz innymi jarlami przysłuchiwał się, jak jego syn Hjorvarth opowiada historię
wyprawy. Choć był to jeszcze młody wojownik, przemawiał dobrze.
Skąd więc to dręczące uczucie? Sigvarth nie był człowiekiem zdolnym do
głębokiej autoanalizy, żył jednak już wystarczająco długo, aby przekonać się, że nie
należy lekceważyć takich objawów.
Powrót z wyprawy był udany. Ciągnął za sobą kolumnę wozów z niewolnikami i
łupami. Najważniejsze jednak, że zrobił dokładnie to, o co chodziło Wężowemu Oku.
Spalone chaty i wypalone pola, studnie pełne trupów oraz, dla przykładu, kilku
okaleczonych, którzy będą mogli opowiedzieć wszystkim swoją historię.
Czyń tak, jak uczyniłby to Ivar, mówił Wężowe Oko. W porządku, nie był może
tak dobry w zadawaniu cierpień jak Ivar, ale nikt chyba nie powie, że się nie starał.
Udało mu się całkiem nieźle. Ta okolica z pewnością nie podźwignie się szybko.
Nie, nie to go niepokoiło, to było dobrze wykonane zadanie. Jeżeli coś było nie
tak, to stało się to znacznie wcześniej. Powoli Sigvarth uzmysłowił sobie, że martwiło
go pewne wspomnienie związane z potyczką. Już ćwierć wieku walczył na pierwszej
linii, zabił setkę ludzi, zebrał ze dwa tuziny ran. Potyczka powinna być prosta,
przysporzyła im jednak trudu. Przedarł się przez angielską linię, tak jak wiele razy
przedtem, zmiótł ze swej drogi jasnowłosego tana i doszedł do drugiej linii
wyjątkowo zdezorganizowanej i nierównej.
A wtedy wyrósł przed nim ten chłopak. Nie miał nawet hełmu ani porządnego
miecza. Wyglądał jak wyzwolony właśnie niewolnik albo najbiedniejsze dziecko z
całej osady. Wystarczyły jednak dwa starcia i miecz Sigvartha rozpadł się na kawałki,
a on sam stracił równowagę. Sigvarth uświadomił sobie, że gdyby to był pojedynek,
czekałaby go niechybna śmierć. Ocalili go wojownicy, którzy pojawili się nagle po
jego obu stronach. Nie sądził, żeby któryś z nich dostrzegł w jak beznadziejnym
położeniu się znalazł, lecz jeśli to dostrzegli, ktoś ze starszyzny mógł zgłosić teraz
jego odwołanie.
Czy będzie mógł spojrzeć im w oczy? Czy jego syn Hjorvarth jest już
wystarczająco potężny, aby ktoś przestraszył się jego zemsty? A może rzeczywiście
stał się już za stary do zabijania. Jeśli nie potrafił usadzić w miejscu na wpół
uzbrojonego chłopca, to chyba faktycznie nie był już w dawnej formie.
W każdym razie teraz zrobi coś naprawdę mądrego. Najważniejsze, żeby mieć po
swojej stronie Ragnarssonów, to się zawsze sprawdzało. Hjorvarth zbliżał się już do
końca opowieści. Sigvarth odwrócił się na krześle i skinął głową w stronę dwóch
giermków, którzy stali obok wejścia. W odpowiedzi obaj kiwnęli głowami i wyszli na
zewnątrz.
- ...tak więc zapaliliśmy wozy i wrzuciliśmy do środka kilku ludzi, których mój
ojciec w swej mądrości przywiódł tak daleko, aby złożyć ich w ofierze Aegirowi i
Ranowi. Potem wsiedliśmy na statek, popłynęliśmy w dół rzeki i oto jesteśmy! My,
ludzie słynnego jarla Sigvartha, w tym ja, jego prawowity syn, Hjorvarth, gotowy
spełnić wasze dalsze rozkazy, synowie Ragnara!
W namiocie wybuchł aplauz, jedni tupali nogami, inni uderzali o stół naczyniami.
Wszyscy w znakomitym nastroju, po tak dobrym rozpoczęciu kampanii.
Potem przemówił Wężowe Oko.
- Dobrze, Sigvarcie, możesz zachować swoje łupy, widzimy bowiem, jak ciężko
na nie zapracowałeś. Teraz możesz nam zdradzić, czy dopisało ci szczęście. Powiedz,
ile łupów udało ci się zebrać tym razem? Czy stać cię już, aby rzucić wojaczkę i kupić
sobie letni domek w Sjaellandzie?
- Oj, nie jest tego tak dużo - odrzekł Sigvarth, a słowa jego powitał pomruk
niedowierzania. - Nie starczy, abym mógł stać się gospodarzem. To tylko skromne
łupy, czego zresztą można się spodziewać po takiej okolicy. Trzeba nam poczekać, aż
armia dojdzie do Norwich. Do Yorku, Londynu! - Słowa te wywołały ponowny
wybuch entuzjazmu. - Musimy odebrać złoto tym, którzy mają go najwięcej.
Księżom. W wioskach nie znajdziemy go wcale. Muszę jednak przyznać, że coś udało
nam się zdobyć i chętnie podzielę się tym, co mam najlepszego. Pozwólcie, że pokażę
wam moją najświetniejszą zdobycz!
Sigvarth odwrócił się i przywołał giermków. Przecisnęli się pomiędzy stołami
prowadząc ze sobą postać spowitą całkowicie w tkaninę i przewiązaną sznurem.
Postać została popchnięta w stronę głównego stołu, sznur błyskawicznie przecięty, a
tkanina odrzucona na bok.
Pośrodku namiotu ukazała się Godiva, która mrugając oczami zaczęła przyglądać
się otaczającym ją brodatym mężczyznom. Cofnęła się i chciała odwrócić, lecz stanęła
nagle oko w oko z najwyższym z wojowników. Mężczyzna miał jasną karnację i oczy
koloru lodu, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Spojrzała w bok i niemal z ulgą
rozpoznała stojącego tam Sigvartha, jedynego człowieka, którego potrafiła rozpoznać
w tym tłumie.
W tym ponurym otoczeniu była niczym kwiat wyrastający z podmokłego
poszycia. Jasne włosy, delikatna skóra, pełne usta, które rozchylone w przestrachu
wydawały się jeszcze bardziej pociągające. Sigvarth skinął raz jeszcze i jeden z
mężczyzn przeciął tył jej sukni, po czym zerwał ją nie zważając na krzyki
dziewczyny. Stanęła więc przed nimi niemal naga, okryta tylko cienką koszulą, tak że
wszyscy mogli podziwiać jej młodzieńcze ciało. W rozpaczliwym geście strachu i
palącego wstydu Godiva skrzyżowała na piersiach ramiona i opuściła głowę.
Przygotowała się na najgorsze.
- Nie mogę się nią podzielić! - wykrzyknął Sigvarth. - Jest na to zbyt cenna.
Postanowiłem więc, że ją oddam! Podaruję ją człowiekowi, który wysłał mnie na tę
wyprawę, w podzięce i w nadziei, że będzie o mnie pamiętał. Niech mu ona dobrze i
długo służy. Podaruję ją najmądrzejszemu człowiekowi w całej armii. Przeznaczona
jest tobie, Ivarze!
Sigvarth zakończył swoją przemowę tryumfalnym okrzykiem i wzniósł do góry
róg. Powoli zorientował się jednak, że nie było żadnego odzewu. Wokół panowało
pełne zakłopotania milczenie. Nawet ludzie, którzy nie znali prawie Ragnarssonów i
dopiero niedawno dołączyli do armii, pobladli lekko i spuścili oczy.
Serce Sigvartha znów wypełniło nieprzyjemne uczucie chłodu. Może powinienem
był najpierw spytać, pomyślał z niepokojem. Może stało się coś, o czym nie zdążył się
dowiedzieć. Ale jaką szkodę mógł wyrządzić swoim podarkiem. Dzielił się swoim
łupem, dzielił się czymś, co każdy mężczyzna chciałby posiąść. Co w tym złego, że
podarował tę dziewczynę, tę piękną dziewicę, Ivarowi? Ivarowi Ragnarssonowi,
zwanemu... Zaraz... jak oni go nazywają? Przerażająca myśl przebiegła nagle przez
głowę Sigvartha. Czy to przezwisko naprawdę coś oznaczało? Sopel Lodu...
Rozdział piąty
Pięć dni później Shef i jego towarzysz leżeli ukryci w cieniu zagajnika i patrzyli
na ciągnące się aż do obozowiska wikingów podmokłe łąki. Była to niemal mila
odkrytego terenu. Tym razem nie udało im się powstrzymać zdenerwowania.
Nie mieli kłopotów aby wydostać się z Emneth, co w normalnych warunkach
mogłoby stanowić najtrudniejsze zadanie dla zbiegłego niewolnika. Lecz Emneth żyło
teraz innymi problemami, nikt zresztą nie uważał Shefa za swoją własność. A Edrich,
który mógłby powstrzymywać ludzi przed przejściem na stronę wikingów, w tym
wypadku najwyraźniej umywał ręce. Tak więc nikt nie przeszkodził Shefowi, kiedy
pakował kilka drobiazgów i trochę jedzenia na drogę, czyniąc wyraźne przygotowania
do ucieczki.
Ktoś jednak mu się przyglądał. Kiedy stał pośród pogorzeliska niezdecydowany
czy pożegnać się z matką, zdał sobie sprawę, że jakiś człowiek stoi za jego plecami.
Był to Hund, przyjaciel z dzieciństwa, syn pary niewolników, który był zapewne
najniżej stojącą w hierarchii osobą w całym Emneth. Jednak Shef nauczył się już
cenić go. Nikt nie znał mokradeł tak dobrze jak Hund, nawet Shef mu w tym
ustępował. W ciasnej chacie, którą dzielił z rodzicami i resztą rodzeństwa, można
było często pobawić się z młodą wydrą, jego rodzinie nie brakowało też ryb, które
Hund potrafił łapać ręką, bez pomocy sieci. Znał też wszystkie zioła, które można
było znaleźć w okolicy: ich nazwy i przeznaczenie. I choć był o dwie wiosny młodszy
od Shefa, biedniejsi ludzie przychodzili do niego po poradę i leki. Z takim talentem
mógłby w niedługim czasie stać się ważną figurą w całym okręgu, poważaną nawet
przez możnych. Jego czyny zyskały mu już niezbyt życzliwe zainteresowanie ojca
Andreasa, wybawcy Shefa. Kościół najwyraźniej nie lubił konkurencji.
- Chcę pójść z tobą - zaczął Hund.
- To niebezpieczne - odrzekł Shef.
Hund przyjął to w milczeniu, nie miał zwyczaju mówić, gdy uznał to za
niepotrzebne. Niebezpiecznie było również pozostać w Emneth, a trzymając się
razem, obaj zwiększali tylko swoją szansę przeżycia.
- Jeżeli idziesz ze mną, będziesz musiał zdjąć tę obręcz - zauważył Shef. - Teraz
jest właściwy moment, nikt się nie będzie nami interesował. Poczekaj tu, przyniosę
narzędzia.
Ukryli się pośród mokradeł, aby zniknąć z oczu mieszkańców, zdjęcie obręczy
okazało się jednak bardzo skomplikowane. Shef obwiązał szyję Hunda szmatami, aby
uratować skórę przed skaleczeniem, a następnie rozpiłował żelazo. Mocował się
długo ze szczypcami, którymi chciał rozgiąć przepiłowany metal, lecz w końcu stracił
cierpliwość. Obwiązał sobie wtedy dłonie szmatami, chwycił obręcz i rozgiął ją,
używając całej swojej siły.
Hund rozmasował pokrytą zgrubieniami i bliznami skórę i spojrzał na leżącą na
ziemi rozerwaną obręcz.
- Niewielu ludzi potrafiłoby to zrobić - zauważył.
- Potrzeba uskrzydla człowieka - odparł skromnie Shef, ale w głębi duszy był
zadowolony. Wciąż przybywało mu sił, zmierzył się w bitwie z dorosłym mężczyzną,
a teraz mógł iść dokąd tylko chciał. Nie wiedział jeszcze w jaki sposób, ale czuł, że
wkrótce uda mu się uwolnić Godivę i zostawić za sobą przeklętą przeszłość.
Wyruszyli nie poczyniwszy dalszych uzgodnień, szybko jednak wpadli w
poważne tarapaty. Shef przewidywał, że będą czasem musieli ukrywać się przed
ludźmi, nie sądził wszakże, że cała okolica wrzeć będzie jak gniazdo os, które ktoś
przedziurawił kijem. Jeźdźcy galopowali po wszystkich drogach, a każdą wioskę
otaczały grupy zbrojnych, patrzących podejrzliwie na każdego obcego przybysza.
Chłopcy zostali schwytani i kiedy nikt nie chciał uwierzyć w ich zmyśloną historię,
musieli ratować się ucieczką. Najwyraźniej król wydał już odpowiednie rozkazy i lud
East Anglii postanowił ściśle ich przestrzegać. W powietrzu czuć było okrutny gniew
i napięcie.
W ciągu ostatnich dwóch dni Shef i Hund przeszli pas podmokłych łąk i pastwisk
posuwając się okropnie wolno, czasem po prostu pełznąc na brzuchach. Tak czy
inaczej natrafili na kilka patroli. Czasem była to grupa jeźdźców prowadzona przez
jakiegoś tana, innym razem poruszający się niemal bezszelestnie oddział piechoty.
Shef zrozumiał, że ich zadaniem jest niedopuszczenie, aby wikingowie wyprawiali się
ze swego obozu na indywidualne zbójeckie wyprawy. Niemniej ludzie ci nie mieliby
nic przeciwko temu, aby złapać, a nawet zabić, każdego kogo tylko podejrzewać
można o wspieranie najeźdźców.
Niebezpieczeństwo ze strony Anglików zaczęło maleć dopiero w bezpośrednim
sąsiedztwie obozu wikingów, pojawiło się jednak zagrożenie ze strony patroli wroga.
W niewielkim lesie chłopcy napotkali oddział około pięćdziesięciu jeźdźców w
pełnym rynsztunku bojowym. Nietrudno było ich dostrzec, łatwo też ominąć. Lecz
gdyby jednak odział ten starł się z którymś z mijanych przez chłopców patroli,
Anglicy nie mieliby żadnych szans.
Shef wiedział, że są to ludzie, na których łaskę będą niebawem zdani, i wszystko
nie wydawało mu się już tak łatwe jak w Emneth. Z początku planował, że przedrze
się do obozu i każe zaprowadzić przed oblicze Sigvartha. Dzięki niezwykłemu
zbiegowi okoliczności spotkał się już przecież twarzą w twarz z człowiekiem, który,
jako jedyny, mógłby go z miejsca przyjąć i zaakceptować. Później Shef odrzucił ten
pomysł. Chciał teraz za wszelką cenę uniknąć spotkania z ojcem.
Czy wikingowie przyjmowali ochotników? Shef miał niejasną obawę, że
potrzebowałby do tego czegoś więcej poza dobrymi chęciami i własnoręcznie
wykonanym orężem. Wiedział natomiast, że mogą potrzebować niewolników. Shef
wyobraził sobie, jak pływa po odległych morzach przykuty do galery. Nie było to
przyjemne uczucie. Z Hundem mogło być łatwiej, nie sprawiał wrażenia specjalnie
wartościowego towaru. Wikingowie mogliby go po prostu wypuścić, niczym rybkę,
która jest zbyt mała, aby się nadać na patelnię. A może piraci wybiorą najprostszy
sposób poradzenia sobie z niewygodną przeszkodą? Poprzedniego wieczoru chłopcy
dostrzegli, jak bramy obozu opuszczała grupa ludzi i ciągnięty przez konia niewielki
wóz. Ludzie wykopali nie opodal spory dół, do którego zrzucono bez ceremonii
kilkanaście trupów.
- Nie wygląda to lepiej niż wczorajszej nocy, ale kiedyś będziemy musieli się stąd
ruszyć - westchnął Shef z rezygnacją.
Nagle Hund ścisnął go za ramię.
- Poczekaj... Słyszysz?
Dźwięk nabierał siły. Była to pieśń. Wspólny śpiew wielu mężczyzn. Odgłosy
dobiegały z odległego o jakieś sto jardów miejsca, gdzie kończyła się podmokła łąka.
- To brzmi jak śpiew mnichów w wielkim klasztorze w Ely - mruknął Shef.
Głupia myśl. Nie mogło być przecież mowy o żadnych mnichach ani księżach w
promieniu dwudziestu mil od tego miejsca.
- Możemy popatrzeć? - szepnął Hund.
Shef nie odpowiedział, lecz zaczął czołgać się powoli i bardzo ostrożnie tam,
skąd dochodził śpiew. Musieli to być poganie, jednak z pewnością łatwiej podejść do
małej grupy niż do całej armii. Wszystko wydawało się lepsze niż spacer po
odsłoniętej równinie wokół obozu.
Kiedy pokonali już połowę dystansu, Hund chwycił Shefa za nadgarstek. W
milczeniu wskazał niewielkie wzniesienie. Dwadzieścia jardów od nich, pod starym
wyrośniętym głogiem stał mężczyzna, który wsparty na toporze badał wzrokiem
okolicę. Mężczyzna miał gruby kark, był tęgi i postawny.
Przynajmniej nie powinien być zbyt szybki - pomyślał z ulgą Shef - poza tym, jak
na wartownika, stoi w złym miejscu.
Chłopcy wymienili spojrzenia. Wikingowie są być może wielkimi żeglarzami, ale
muszą się jeszcze sporo nauczyć o sztuce podkradania.
Shef zaczął wolno skradać się do przodu, kryjąc się za kępą paproci i zwinnie
przesuwając obok rosnących nie opodal ciernistych zarośli. Hund posuwał się
bezpośrednio za nim. Tymczasem śpiew ucichł, a jego miejsce zajął teraz pojedynczy
głos. Nie była to zwykła przemowa, lecz jakby natchnione kazanie. Czy to możliwe,
ż
eby wśród pogan ukrywali się jacyś chrześcijanie? - zastanawiał się Shef.
Po przejściu kilku jardów znalazł się na szczycie wzniesienia i rozchyliwszy
ostrożnie łodygi paproci spojrzał na niewielką dolinę. Dojrzał tam czterdziestu, może
pięćdziesięciu mężczyzn, którzy siedzieli wokół płonącego ogniska. Każdy z nich
trzymał topór bądź miecz, ale ich włócznie i tarcze stały oparte o siebie lub wbite w
ziemię. Dwanaście włóczni tworzyło wokół mężczyzn rodzaj ogrodzenia, zaś
pomiędzy ich grotami rozpięta została gruba nić, z której, w niewielkich odstępach,
zwieszały się kiście jasnoczerwonych owoców jarzębiny, w całej swojej jesiennej
krasie. W środku koła, obok ogniska, wbita była jeszcze jedna włócznia, której grot
lśnił srebrzyście.
Obok włóczni stał mężczyzna i przemawiał do pozostałych, tak jakby chciał im
coś narzucić, coś rozkazać. W przeciwieństwie do swoich towarzyszy, jak również w
odróżnieniu od wszystkich znanych Shefowi ludzi, człowiek ten ubrany był nie w
zieleń, brąz czy naturalny beż, lecz w nieskazitelną biel, która przypominała
ugotowane białko jajka.
W jego prawej ręce chłopiec dostrzegł osadzony na krótkim trzonku młot, taki
sam, jakiego używają kowale. Shef przyjrzał się teraz uważnie siedzącym wokół
ognia mężczyznom i odkrył, że każdy z nich ma na szyi wisiorek. Niektórzy mieli
wisiorki w kształcie miecza, rogu, łodzi lub fallusa, lecz przynajmniej połowa
zebranych nosiła na szyi znak młota.
Shef wstał nagle i wyszedł z ukrycia. Na jego widok mężczyźni powstali niemal
jednocześnie i sięgnęli po broń krzycząc ostrzegawczo. Shef usłyszał za sobą odgłos
kroków i westchnienie zdziwienia. Wiedział, że wartownik znajduje się teraz za jego
plecami, nie odwrócił się jednak.
Człowiek w białej tunice odwrócił się powoli i stanął naprzeciw chłopca
przyglądając mu się uważnie od stóp do głów.
- Skąd przybywasz? - spytał mężczyzna w bieli. Mówił po angielsku z silnym
gardłowym akcentem.
Co mam mu odpowiedzieć - zamyślił się Shef. - Z Emneth? Z Norfolk? Te nazwy
nic dla nich nie znaczą.
- Przybywam z północy - rzekł w końcu.
Twarze mężczyzn zmieniły się nagle. Czy była to oznaka zdziwienia, a może
jakieś przeczucie?
Mężczyzna w bieli gestem ręki uciszył swoich towarzyszy.
- A co sprowadza cię do nas, którzy podążamy Asgarthsvegr, Drogą do Asgardu.
Shef wskazał młot, który tkwił wciąż w dłoni mężczyzny.
- Jestem kowalem, podobnie jak ty, a moim celem jest nauka.
Ktoś zaczął tłumaczyć jego słowa, Shef tymczasem zorientował się, że u jego
boku pojawił się nagle Hund. Za plecami czuł wciąż złowróżbną obecność
wartownika, nie spuszczał jednak wzroku z mężczyzny.
- Pokaż mi znak twego rzemiosła.
Shef wyjął z pochwy miecz i podał go człowiekowi w bieli, tak jak kiedyś
Edrichowi. Tamten zważył miecz w dłoniach i długo obracał przed oczami. Patrzył na
ś
wietlne refleksy, spróbował zeskrobać pokrywającą ostrze rdzę, wreszcie ściął
delikatnie kosmyk włosów ze swego przedramienia.
- Palenisko nie było dostatecznie rozgrzane - zauważył - albo zbyt szybko
straciłeś cierpliwość. Te stalowe paski nie były wystarczająco gładkie, kiedy je
stapiałeś. Ale to dobre ostrze. Z pewnością nie jest takie, na jakie wygląda. Ty także
jesteś kimś innym, niż się wydajesz. Mów prawdę, młody człowieku, i pamiętaj,
ś
mierć stoi za twymi plecami. Jeśli jesteś tylko zbiegłym niewolnikiem jak twój
przyjaciel - mężczyzna wskazał na szyję Hunda, na której wciąż widać było ślady po
obręczy - może puścimy cię wolno. Jeżeli jesteś tchórzem, który chce przyłączyć się
do zwycięzców, być może cię zabijemy. Lecz może jesteś kimś innym. Powiedz więc:
po co tu przyszedłeś?
Chcę uwolnić Godivę - pomyślał Shef - potem jednak spojrzał kapłanowi prosto
w oczy i odpowiedział, starając się, aby jego głos zabrzmiał szczerze.
- Jesteś mistrzem kowalskim. Chrześcijanie nie nauczą mnie już więcej, dlatego
chciałbym zostać twoim uczniem.
Kapłan chrząknął i podał Shefowi miecz, rękojeścią do przodu.
- Opuść swój topór, Kari - rzekł zwracając się do mężczyzny stojącego za plecami
chłopców.
- Wezmę cię na pomocnika, młody człowieku, a jeśli twój przyjaciel coś potrafi,
on także może się przyłączyć. A teraz usiądźcie z boku i pozwólcie nam dokończyć
obrządek. Nazywam się Thorvin, co znaczy „przyjaciel Thora”, boga kowali.
Powiedzcie, jakie są wasze imiona.
Shef zarumienił się ze wstydu i spuścił wzrok.
- Mój przyjaciel zwie się Hund - wyjaśnił. - To znaczy „pies”, ja także mam tylko
psie imię. Mój ojciec... Nie, nie mam ojca. Nazwali mnie Shef.
Po raz pierwszy na twarzy Thorvina pojawiło się zdziwienie, a może coś więcej.
- Nie masz ojca? - mruknął. - I nazywasz się Shef. Wiedz, że nie jest to tylko psie
imię. Musisz się rzeczywiście sporo nauczyć.
Shef poczuł się nieswojo, gdy zaczęli zbliżać się do obozu. Nie bał się o swoją
skórę, bał się o Hunda. Thorvin kazał im usiąść z boku i czekać aż skończy się to
dziwne spotkanie. Najpierw przemawiał Thorvin, później zaczęła się dyskusja. Choć
mówiono po norwesku, Shefowi udało się sporo zrozumieć. Następnie z rąk do rąk
podawano sobie z powagą bukłak z jakimś napojem. Na koniec mężczyźni rozbili się
na kilka grup i złączyli ręce, każda grupa na innym przedmiocie. Shef dostrzegł młot,
róg, miecz i coś, co wyglądało jak wysuszony koński członek. Nikt nie ośmielił się
dotknąć srebrzystej włóczni, Thorvin rozłożył ją na dwie części i zawinął w kawałek
materiału. Zaraz potem spotkanie dobiegło końca, wygaszono ogień, zebrano
włócznie, a ludzie zaczęli się rozchodzić w różne strony.
- Jesteśmy kapłanami Drogi - wyjaśnił Thorvin zwracając się do obu
młodzieńców w swojej starannej angielszczyźnie. - Nie każdy chce, aby o nim
wiedziano, przynajmniej nie tutaj w obozie Ragnarssonów. Mnie tolerują - wskazał na
wiszący na szyi amulet - mam swój fach. Ty też będziesz miał swój fach, młody
człowieku, powinno cię to chronić. Co jednak z twoim przyjacielem? Czy coś
potrafisz, chłopcze?
- Umiem wyrywać zęby - odparł niespodziewanie Hund.
Stojący wokół ludzie westchnęli z niedowierzaniem.
- Tenn draga - odezwał się jeden z nich. - That er ithrott.
- On mówi: „wyrywać zęby - to prawdziwy talent” - przetłumaczył Thorvin. - Czy
to prawda?
- To prawda - odparł Shef za swego przyjaciela. - On mówi, że nie potrzeba tu
wcale wielkiej siły. Trzeba wiedzieć, jak pociągnąć, trzeba wiedzieć, jak zęby są
osadzone. On potrafi też uleczyć gorączkę.
- Wyrywanie zębów, nastawianie kości, leczenie gorączki: dla medyka zawsze
znajdzie się praca, zarówno wśród kobiet, jak i wojowników - rzeki Thorvin. - Poślę
cię do mojego przyjaciela Ingulfa. Jeżeli uda nam się tylko wejść do obozu. Gdy już
się tam znajdziemy, będziemy bezpieczni, ale przy wejściu możemy kogoś spotkać.
Jest wielu, którzy życzą mi najgorszego. Zastanówcie się, czy chcecie ryzykować?
Shef i Hund poszli za nim w milczeniu, nie byli jednak pewni, czy postąpili
rozsądnie. W miarę jak się zbliżali obozowisko wyglądało coraz potężniej, otoczone
wysokim wałem ziemnym i szeroką fosą. Musiało to ich kosztować wiele pracy -
pomyślał Shef. Czy to znaczy, że zamierzają tu długo zabawić, czy czynią tak zawsze,
gdy przyjadą w nowe miejsce? Może to po prostu rutyna.
Obwałowanie, wzmocnione rzędem zaostrzonych na końcach pali, ciągnęło się
jakieś dwieście dwadzieścia jardów. Ze wszystkich czterech stron... Chociaż nie -
uświadomił sobie Shef - z jednej obóz sąsiadował z rzeką. Z początku bardzo go to
zdziwiło, potem zrozumiał, że wikingowie musieli rozwiązać jakoś problem związany
ze statkami, które stanowiły dla nich najbardziej drogocenny dobytek. Nawet z tak
znacznej odległości dostrzegł, że okręty wciągnięto na mieliznę i ustawiono jeden
obok drugiego, tak że tworzyły zwartą i wysoką ścianę, która ciągnęła się nad rzeką
na długości ponad sześciuset jardów. Shef pojął nagle, że dla tych ludzi wojna to nie
tylko chwała zwycięstw i dumne przemowy, lecz prawdziwe rzemiosło. Drobiazgowe,
fachowe plany, mistrzowskie wykonanie i wielkie zyski.
W zasięgu wzroku zaczęło pojawiać się coraz więcej ludzi, niektórzy po prostu
spacerowali, inni siedzieli przy ogniu przygotowując jedzenie, było też kilku, którzy
rzucali włóczniami do celu. Shef uznał, że w swych niechlujnych wełnianych strojach
przypominają bardzo Anglików. Była jednak pewna różnica. Każda grupa Anglików
składała się w pewnej części z ludzi, którzy nie nadawali się już do walki. Byli tam
zawsze kulawi, głusi, niedowidzący bądź w jakimś stopniu zdeformowani. Tutaj nie
spotkał jeszcze nikogo ułomnego. Nie wszyscy byli potężni i wysocy, lecz wyglądali
na takich, którzy znają swe rzemiosło i w każdej chwili mogliby stanąć do walki. Było
wśród nich kilku młodzieńców, jednak żadnych chłopców. Niektórzy mężczyźni byli
już posiwiali, inni łysi, ale Shef nie dostrzegł zniedołężniałych starców.
Były tam także konie. Pasły się na równinie i miały spętane nogi. Dla takiej armii
potrzeba mnóstwo koni - pomyślał Shef - potrzeba też sporo paszy, żeby je wykarmić.
To mógł być słaby punkt całej operacji. Shef uświadomił sobie, że rozumuje jak wróg,
wróg starający się poznać tajemnice przeciwnika. Nie był wprawdzie królem ani
tanem, ale własne doświadczenie podpowiadało mu, że w nocy nikt nie potrafiłby
upilnować takiego stada zwierząt. Korzystając z osłony mroku mogłaby się tu
przedostać niewielka grupka angielskich zwiadowców i poprzecinać sznury.
Zwierzęta rozbiegłyby się po całej okolicy, a wikingowie mieliby poważny problem
do rozwiązania.
Kiedy podeszli do samego wejścia, Shef stracił nagle pewność siebie. Nie było
tam żadnej bramy, co samo przez się wydało mu się złowieszczym znakiem. Droga
prowadziła prosto przez szeroki na dziesięć jardów wyłom w obwałowaniu. Było tak,
jak gdyby wikingowie chcieli powiedzieć: „Nasze mury chronią nasze dobra i strzegą
niewolników. My nie będziemy się za nimi chować. Jeśli chcesz walczyć, idź prosto
przed siebie. Zobaczymy, czy uda ci się pokonać straże. To nie zaostrzone belki
bronić nas będą przed wrogiem, lecz topory, które je wyciosały”.
Przy wejściu do obozowiska stała grupa ponad czterdziestu wojowników. W
przeciwieństwie do ludzi przechadzających się na zewnątrz każdy z nich miał na sobie
kolczugę bądź skórzany kaftan. Byli uzbrojeni i gotowi do walki, niezależnie od tego
gdzie pojawiłby się przeciwnik. Shefa, Hunda i Thorvina oraz ośmiu towarzyszących
im ludzi zmierzono badawczym spojrzeniem. Nie wiedzieli, czy zostaną zatrzymani.
Kiedy podeszli bliżej, drogę zastąpił im ubrany w kolczugę wojownik i spojrzał
wyczekująco. Było jasne, że rozpoznał dwóch obcych przybyszów. Po chwili kiwnął
głową i pokazał kciukiem w stronę wnętrza obozu. Przeszli obok niego, a za plecami
usłyszeli jeszcze jego słowa.
- Co powiedział? - szepnął Shef.
- Powiedział: „Odpowiadasz za to własną głową”, coś w tym rodzaju.
Wewnątrz opanowało Shefa uczucie bezgranicznego zdumienia. Było to
zdumienie porządkiem i wspaniałą organizacją, wszystko wydawało się tam mieć
swój cel i przeznaczenie. Ludzie byli wszędzie, rozmawiali, gotowali, grali w kości.
Drogi były wytyczone równo, wszystkie tej samej szerokości i mocno ubite.
Nierówności terenu zasypano żwirem. Ci ludzie naprawdę ciężko pracują - pomyślał
Shef.
Prowadzona przez Thorvina grupa mężczyzn posuwała się wciąż naprzód. Gdy
przeszli już około stu jardów, Shef uznał, że powinni znajdować się w samym środku
obozu. W tej samej niemal chwili Thorvin przywołał do siebie obu chłopców.
- Będę mówił szeptem, bo grozi nam wielkie niebezpieczeństwo - wyjaśnił na
wstępie. - Wielu tutejszych ludzi zna wiele języków. Teraz przetniemy główną drogę,
która wiedzie z północy na południe. Na południu, niedaleko brzegu rzeki znajdują się
namioty Ragnarssonów i ich stronników. Rozsądny człowiek nigdy się tam nie
zapuszcza. Pójdziemy wprost do mojej kuźni, która mieści się przy drugim wejściu do
obozu. Będziemy iść patrząc przed siebie, nie oglądając się nawet w stronę
obozowiska Ragnarssonów. Kiedy dojdziemy do kuźni, od razu wejdziemy do środka.
A teraz śmiało w drogę, jesteśmy już niedaleko.
Shef szedł ze spuszczonymi oczami, żałując, że nie może się choć trochę
rozejrzeć. Przyjechał tu z powodu Godivy, lecz jak ją teraz odnajdzie? Czy odważy
się spytać o jarla Sigvartha?
Powoli przecisnęli się przez tłum i dotarli niemal pod samą palisadę. Oddalony
nieco od pozostałych zabudowań stał tam prowizorycznie wykonany budynek. W
ś
rodku Shef zauważył znajome wyposażenie: kowadło, miechy i palenisko. Wokół
kuźni rozciągnięte były grube nici, na których wisiały szkarłatnoczerwone jarzębiny.
- Jesteśmy na miejscu - westchnął Thorvin z wyraźną ulgą, lecz kiedy spojrzał w
stronę chłopców, jego twarz pobladła gwałtownie. Shef odwrócił się przerażony. Za
nimi stał mężczyzna. Po raz pierwszy od kilku miesięcy Shef przyglądał się komuś z
podniesioną głową. Dawno już nie spotkał człowieka tak potężnego.
Mężczyzna ubrany był w takie same samodziałowe spodnie, jak wszyscy w
obozie, jednak jego klatkę piersiową owijała dziwaczna jaskrawożółta tkanina upięta
na lewym barku, tak że prawe ramię pozostawało całkowicie odsłonięte. Za jego
plecami widać było rękojeść olbrzymiego miecza, który zawieszony przy boku
ciągnąłby się pewnie po ziemi. W lewej ręce mężczyzna trzymał niewielką okrągłą
tarczę, z długim żelaznym szpicem pośrodku. Parę kroków za nim tłoczyło się jeszcze
kilkunastu identycznie odzianych wojowników.
- Co to za jedni? - warknął mężczyzna. - Kto ich tu wpuścił? - Słowa
wypowiadane były z dziwacznym akcentem, ale Shef zrozumiał wszystko.
- Wpuścili ich strażnicy przy bramie - odparł Thorvin. - Nie zrobią nic złego.
- To przecież Anglicy. Enzkir.
- W obozie jest pełno Anglików.
- Aha, ale tamci mają łańcuchy na szyjach. Chcę, żebyś mi ich wydał. Chcę ich
widzieć w kajdanach.
Thorvin postąpił krok do przodu i znalazł się pomiędzy Shefem a Hundem. Jego
pięciu towarzyszy stanęło naprzeciw ubranym na żółto wojownikom.
- Biorę tego tutaj - Thorvin ścisnął rękę Shefa - na pomocnika do kuźni.
- Ładna sztuka - zadrwił mężczyzna - pewnie potrzebujesz go do innych celów. A
co z tamtym? - wskazał kciukiem Hunda.
- On pójdzie do Ingulfa.
- Ale skoro go tam jeszcze nie ma, trzeba się przekonać, czy nie przyszedł tu na
przeszpiegi. Widzę, że miał obręcz na szyi.
Shef postąpił krok do przodu, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła.
Wiedział, że opór nie ma sensu, nie mógł przecież stawić czoła dwunastu w pełni
uzbrojonym wojownikom. Lecz nie mógł także pozwolić, aby zabrali jego przyjaciela.
Kiedy położył dłoń na rękojeści swego krótkiego miecza, stojący na przedzie
mężczyzna sięgnął błyskawicznie za siebie i wyciągnął swój potężny oręż.
- Stójcie! - krzyknął ktoś potężnym głosem.
Podczas gdy Thorvin rozmawiał z wysokim mężczyzną, całe zgromadzenie stało
się obiektem ogólnego zainteresowania. Otaczała ich teraz grupa sześćdziesięciu,
może osiemdziesięciu mężczyzn. Spośród gapiów wyszedł najwyższy mężczyzna
jakiego Shef kiedykolwiek widział. Przewyższał chłopca o głowę, był też bez
porównania potężniejszy.
- Thorvin - rzekł spokojnie mężczyzna - Muirtach - kiwnął w stronie dziwacznie
ubranego wojownika. - Co to za zamieszanie?
- Zabieram ze sobą tego niewolnika.
- Nie - odparł Thorvin ciągnąc Hunda w stronę kuźni i zaciskając jego palce na
uwiązanych na nici jarzębinach. - On jest pod opieką Thora.
Muirtach podszedł w ich stronę z podniesionym mieczem.
- Stój! - zagrzmiał znowu ten sam głos. - Nie masz prawa, Muirtach!
- A tobie co do tego?
Powoli i bardzo niechętnie potężny mężczyzna włożył rękę pod swoją tunikę i
wyciągnął na wierzch srebrny emblemat w kształcie młota.
Muirtach zaklął i splunął na ziemię.
- Możesz ich więc zabrać - rzekł chowając miecz - ale ty, chłopcze... - jego oczy
zatrzymały się teraz na Shefie. - Ty chciałeś podnieść na mnie rękę. Niedługo cię
dopadnę, a wtedy będziesz trupem, mój mały. Thor nic dla mnie nie znaczy - zwrócił
się do Thorvina. - Nie więcej niż Chrystus i jego matka-dziwka. Nie ogłupisz mnie
tak łatwo jak jego - wskazał palcem wybawcę Anglików i odszedł wolno z wysoko
uniesioną głową, jak ktoś kto doznał porażki, lecz wstydzi się to okazać. W ślad za
nim odeszli jego ludzie.
Shef zdał sobie sprawę, że przez cały czas wstrzymywał oddech, i z ulgą wypuścił
powietrze.
- Kim byli ci ludzie? - spytał odprowadzając wzrokiem ubranych na żółto
wojowników.
Thorvin odpowiedział mu po norwesku, używając jednak słów, które w obu
językach były podobne.
- To byli gaddgedlarzy. Irlandzcy chrześcijanie, którzy opuścili swój lud i boga i
stali się wikingami. Ivar Ragnarsson ma wśród nich wielu stronników i przy ich
pomocy będzie próbował objąć tron Anglii, a później Irlandii. Kiedy mu się to uda,
powróci pewnie wraz z braćmi w swoje strony, do Danii i Norwegii.
- Lecz może tam już nigdy nie dotrzeć... - wtrącił potężny mężczyzna skinąwszy
głową Thorvinowi w geście szacunku. Potem zmierzył wzrokiem Shefa. - To było
odważne, mały. Rozdrażniłeś potężnego człowieka. Mnie też się to zresztą udało.
Jeżeli będziesz mnie jeszcze kiedyś potrzebował, zwróć się do Thorvina.
Ragnarssonowie trzymają mnie u siebie, bo to ja zaniosłem wiadomość do
Braethraborgu. Teraz, kiedy pokazałem wszystkim mój amulet, wszystko może się
zdarzyć. Tak czy inaczej, nie czuję się już dobrze wśród sfory Ivara.
Mężczyzna odszedł bez pożegnania.
- Kto to był? - spytał Shef.
- Wielki wojownik z Halogalandu w Norwegii, zwą go Viga-Brand. Brand
Zabójca.
- Czy jest twym przyjacielem?
- Jest przyjacielem Drogi, przyjacielem Thora, a więc również przyjacielem
wszystkich kowali.
Nie mam pojęcia, w co dałem się wciągnąć - pomyślał Shef - ale pod żadnym
pozorem nie wolno mi zapominać, po co tu przyjechałem. Jego oczy powędrowały
bezwiednie w kierunku południowego krańca obozu, gdzie znajdowały się kwatery
synów Ragnara. Ona musi tam być.
Rozdział szósty
Przez pierwszych kilka dni Shef nie miał jednak czasu myśleć o swojej misji.
Pracował zbyt ciężko. Thorvin wstawał o świcie, a pracę kończył czasem późną nocą.
W przypadku tak wielkiej armii było rzeczą zupełnie naturalną, że każdego dnia
pojawiali się kolejni ludzie, których topory obluzowały się przy trzonie, ci, którym
trzeba było znitować tarcze, byli też tacy, którzy chcieli osadzić na nowo swoje
włócznie. Czasem ustawiała się nawet kolejka, złożona z dwudziestu mężczyzn.
Niekiedy trafiały się cięższe i bardziej skomplikowane zamówienia. Pewnego razu
przyniesiono im podziurawione i pokrwawione kolczugi, które trzeba było
przygotować dla nowego właściciela. Każde oczko kolczugi musiało być dopasowane
precyzyjnie do sąsiednich czterech, tamte zaś należało połączyć z następnymi.
- Kolczugę łatwo jest założyć i daje ona swobodę ramionom - stwierdził Thorvin,
kiedy Shef uporał się wreszcie z pracą. - Nie daje jednak dobrej ochrony przed
mocnym ciosem, poza tym jest prawdziwym piekłem dla kowali.
Z biegiem czasu Thorvin powierzał Shefowi coraz więcej rutynowych zadań, a
sam koncentrował się na wyjątkowo ciężkich, albo bardzo specjalistycznych pracach.
Był jednak niemal zawsze w pobliżu. Rozmawiając używał języka norweskiego,
powtarzając, jeśli było to konieczne, niektóre słowa i wyrażenia. Na początku
pomagał sobie też gestykulacją. Shef wiedział, że Thorvin zna dobrze angielski, ale
nie chce się nim posługiwać. Co więcej, Shef został nakłoniony do odpowiadania po
norwesku, choćby miał tylko powtarzać słowa Thorvina. Szybko przekonał się jednak,
ż
e oba języki są do siebie bardzo podobne i to zarówno pod względem słownictwa,
jak i samego stylu wypowiedzi. Stopniowo Shef zaczął traktować norweski jak
dziwaczny dialekt angielski o specyficznej wymowie, dialekt, który można z
powodzeniem naśladować, jednak trudno uczyć się go od podstaw. Wkrótce potem
zaczął robić szybkie postępy.
Rozmowa z Thorvinem była poza tym dobrą odtrutką na nudę i zniechęcenie. Za
sprawą Thorvina i czekających przed kuźnią mężczyzn Shef nauczył się mnóstwa
rzeczy, o których wcześniej nie miał pojęcia. Wikingowie wydawali się znakomicie
poinformowani, jeśli chodzi o wszelkie decyzje bądź zamiary swoich wodzów, nie
mieli też żadnych oporów, aby sprawy te poddawać dyskusji, a nawet krytykować.
Jedna rzecz stała się szybko oczywista, wielka armia, której obawiało się całe
chrześcijaństwo, nie okazała się monolitem. Jej serce stanowili synowie Ragnara i ich
stronnicy, lecz była to najwyżej połowa wszystkich żołnierzy. Reszta to przybyłe z
różnych stron kontyngenty, które liczyły na swój udział w zdobyczach wojennych.
Kontyngenty te były rozmaitej wielkości, tak więc pewien jarl z Orkadów przywiódł
dwadzieścia statków; nie brakowało jednak niewielkich oddziałów zwerbowanych w
wioskach Jutlandii i Skandynawii. Część z tych ludzi była wyraźnie rozczarowana
przebiegiem wydarzeń. Mówili, że kampania rozpoczęła się wprawdzie dobrze, ale
zajęcie East Anglii miało być tylko etapem do podboju królestwa Northumbrii,
prawdziwego celu kampanii. Nie zamierzali zostawać tu tak długo.
- Dlaczego nie wylądowaliście od razu w Northumbrii? - spytał kiedyś Shef
jednego ze swych klientów. Krępy wiking z zarysowaną wyraźnie łysiną zaśmiał się
głośno w odpowiedzi. Wyjaśnił, że najbardziej skomplikowaną częścią kampanii jest
jej rozpoczęcie, a więc wprowadzenie statków w górę rzeki, znalezienie miejsca, w
którym można je ulokować, znalezienie koni dla tysięcy jeźdźców, a wreszcie
zebranie w jednym miejscu wszystkich kontyngentów, które przybywają z
opóźnieniem i gubią drogę.
- Jeżeli chrześcijanie mieliby choć trochę rozumu - rzekł wreszcie z emfazą,
spluwając siarczyście - mogliby nas wykurzyć za każdym razem, nawet zanim uda
nam się zacząć.
- Jednak nie wówczas, gdy dowodzi Wężowe Oko - dorzucił inny mężczyzna.
- Może i nie - zgodził się krępy wiking. - Może nie udałoby im się z Wężowym
Okiem, ale czy pamiętasz słabszych dowódców? Pamiętasz wyprawę Ulfketila do
kraju Franków?
Tak więc lepiej jednak trochę przeczekać zanim się w końcu uderzy, zgodzili się
wszyscy, ale tym razem trwa to już za długo. Pomysł się nie sprawdził. Wszystko to
wina tego króla Edmunda, „Jatmunda”, jak go nazywali. Co sprawia, że zachowuje
się tak głupio? Tak łatwo byłoby im spustoszyć to całe jego królestwo, ale nie mieli
na to ochoty. Trwałoby to zbyt długo, narzekali klienci Shefa, a łupy byłyby bardzo
mizerne. Czemu, do czorta, król nie chce im zapłacić i dojść do ugody. Dostał
przecież ostrzeżenie.
Może było ono zbyt okrutne - pomyślał Shef, przypominając sobie spojrzenie
okaleczonego Wulfgara. Przypomniał sobie także atmosferę potężnego gniewu, jaki
opanował całą okolicę, o czym przekonał się na własnej skórze w trakcie wyprawy.
Kiedy spytał dlaczego wikingowie uparli się, żeby zaatakować właśnie Northumbrię,
największe wprawdzie, ale na pewno nie najbogatsze z angielskich królestw, jego
słowa powitał wybuch śmiechu, który potrwał jeszcze dobrą chwilę. W końcu
opowiedziano mu historię o Ragnarze Lothbroku i królu Elli, o starym odyńcu i jego
warchlaczkach, o spotkaniu Vigi-Branda z Ragnarssonami w Braethraborgu. Shef
słuchał w napięciu i czuł przechodzące po plecach ciarki. Przypomniał sobie dziwne
słowa, które wypowiedział umierający wojownik o siniejącej twarzy i złowrogie
przeczucie, jakiego wtedy doświadczył.
Teraz zrozumiał już powód zemsty, wiele rzeczy pozostało jednak nie
wyjaśnionych.
- Dlaczego mówisz czasem o „piekle”? - spytał Thorvina po całym dniu znojnej
pracy, kiedy usiedli wreszcie przy kuflach piwa. Czy wierzysz, że jest miejsce, gdzie
wymierzana jest po śmierci kara za grzechy? Chrześcijanie wierzą w Piekło, ale ty nie
jesteś przecież chrześcijaninem.
- Naprawdę sądzisz, że Piekło jest chrześcijańskim słowem? - odrzekł Thorvin. -
A co to takiego „Niebiosa”?
- To samo co niebo - odparł zdziwiony Shef.
- Ale także miejsce pośmiertnej chwały i błogości, w które wierzą chrześcijanie.
To słowo istniało jednak zanim powstał Kościół. Zostało pożyczone i zmieniło się
wtedy jego znaczenie. To samo z Piekłem. Co oznacza „hulda”? - spytał Shefa tym
razem używając norweskiego określenia.
- Oznacza: coś chować, przykrywać, podobnie jak słowo „helian” w angielskim.
- A więc Piekło jest tym, co pozostaje zakryte. Tym, co znajduje się pod ziemią.
Proste słowo, podobnie jak Niebo. Możesz podłożyć pod nie takie znaczenie, jakie ci
się tylko podoba. Teraz twoje drugie pytanie. Tak, wierzymy, że jest miejsce, gdzie po
ś
mierci ukarane zostaną nasze grzechy. Niektórzy z nas nawet je widzieli. Wierzymy
więc w karę za grzechy, lecz mamy chyba nieco inne niż chrześcijanie wyobrażenie o
tym, co jest grzechem, a co nim nie jest.
- O kim mówisz „my”?
- Już czas, żebym ci wszystko powiedział. Wiele razy doznałem wrażenia, że
jesteś powołany, aby poznać naszą historię.
Thorvin zamilkł na chwilę i dotknął swego amuletu.
- Wszystko zaczęło się kilka pokoleń przed nami, może sto pięćdziesiąt lat temu.
W tamtym czasie wielki jarl Fryzów, który był poganinem, na skutek opowieści, jakie
przynieśli mu misjonarze z kraju Franków, a także z uwagi na więzy jakie łączyły go z
chrześcijańską już wtedy Anglią, zdecydował się przyjąć chrzest. Tak jak było w
zwyczaju, chrzest odbyć się miał w miejscu publicznym, pod gołym niebem w
specjalnie wy budowanym do tego celu basenie. Postanowiono, że po tym jak
ochrzczony zostanie jarl Radbod, w jego ślady pójdą możni z jego dworu, a następnie
całe hrabstwo. Hrabstwo, bowiem Fryzowie byli zbyt dumni, a pozwolić
komukolwiek spośród siebie na posługiwanie się tytułem króla. Tak więc jarl
podszedł do krawędzi basenu ubrany w swoje gronostaje i purpury i wszedł na
prowadzące do wody stopnie. Kiedy umoczył w wodzie jedną stopę odwrócił się
nagle i zadał pytanie przełożonemu misjonarzy, którego Frankowie nazywali
Wulfhramm, bądź Wolfraven. Spytał go, czy to prawda, że jeśli on, Radbod, przyjmie
chrzest, jego przodkowie, którzy wraz z innymi grzesznikami cierpią męki w piekle,
zostaną uwolnieni i od tej chwili czekać będą na swych potomków, aby wejść z nimi
do Królestwa Niebieskiego. Nie, odparł Wolfraven, twoi przodkowie byli poganami,
którzy nigdy nie dostąpili chrztu, nie mogą więc zostać zbawieni. Nie ma zbawienia
poza Kościołem, dodał i dla większego efektu powtórzył to raz jeszcze po łacinie:
Nulla salvatio extra ecclesiam. Lecz moich przodków nikt nigdy nie nakłaniał do
przyjęcia chrztu, rzekł Radbod. Nie mieli nawet okazji się od niego uchylić. Czemu
więc mają zostać potępieni na wieki za coś, o czym nie mieli pojęcia? Taka jest wola
boska, rzekł frankoński misjonarz wzruszając ramionami. Słysząc to Radbod wyjął z
wody swą stopę i złożył uroczystą przysięgę, że nigdy nie zostanie chrześcijaninem.
Jeżeli miałby wybierać, dodał jeszcze, wolałby już żyć w piekle wraz ze swoimi
niewinnymi przodkami niż iść do nieba ze świętymi i biskupami, którym brak
poczucia sprawiedliwości. I tak zaczęło się wielkie prześladowanie chrześcijan w
całym hrabstwie fryzyjskim, które wpędziło w gniew króla Franków.
Thorvin pociągnął głęboki łyk grzanego piwa i dotknął wiszącego na szyi
amuletu.
- Tak to się wszystko zaczęło. Jarl Radbod był człowiekiem mądrym i
przewidującym. Zrozumiał, że jeśli chrześcijaństwo będzie nadal jedyną religią
dysponującą kapłanami, księgami i pismem, to wkrótce stanie się tak, że to, co głosi,
zostanie przez wszystkich przyjęte. Na tym polega siła, a zarazem grzech chrześcijan.
Nie są w stanie zaakceptować faktu, że ktoś poza nimi mógłby posiadać choć cząstkę
Prawdy. Nie zamierzają się z nikim układać. Nie uznają półśrodków. Tak więc, aby
ich pokonać, albo przynajmniej zatrzymać na długość ramienia, Radbod postanowił,
ż
e kraje Północy powinny mieć swoich kapłanów i swoje własne podania. W ten oto
sposób powołana została Droga.
- Droga? - powtórzył Shef, gdy Thorvin zamilkł na chwilę.
- My właśnie jesteśmy kapłanami Drogi, a nasze obowiązki są trojakiego rodzaju.
Pierwszy, to oddawać cześć starym bogom, całej rodzinie Azów: Thorowi i Odynowi,
Freyrowi i Ullrowi, Tyrowi i Njordowi, a także Hajmdalowi i Baldurowi. Ci, którzy
wierzą szczerze, noszą amulety, symbolizujące boga, którego kochają najbardziej.
Znakiem Tyra jest miecz, róg znakiem Hajmdala, zaś znakiem Thora młot, taki
właśnie jaki noszę na szyi. Wielu ludzi nosi taki amulet.
Shef dobrze już znał te amulety.
- Naszym drugim obowiązkiem jest utrzymywać się z wykonywania jakiegoś
rzemiosła, w moim przypadku jest to kowalstwo. Nie wolno nam bowiem postępować
jak kapłani boga Chrystusa, którzy sami nie pracując pobierają dziesięcinę i datki,
bogacąc się na cudzej pracy. Trzeci z naszych obowiązków trudno jest wytłumaczyć.
Musimy troszczyć się o to, co ma nadejść, czuwać nad tym, co ma się dopiero
wydarzyć. I to nie w przyszłym świecie, lecz tutaj, na ziemi. Widzisz chłopcze,
chrześcijańscy kapłani wierzą, że ten świat to tylko krótki etap na wielkiej drodze do
wieczności i że najświętszą powinnością człowieka jest przejść przezeń czyniąc jak
najmniej złego. Nie wierzą, żeby ten świat sam w sobie miał jakąś wartość. Jednak
my, kapłani Drogi wierzymy, że na tym właśnie świecie rozegra się wielka bitwa, tak
wielka, że żaden człowiek nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. Naszym celem jest
wesprzeć naszą stronę, stronę bogów i ludzi, żeby była silniejsza, gdy nadejdzie ten
wielki dzień. Dzień ostatecznej walki. Tak więc naszą powinnością jest nie tylko
wykonywać nasze rzemiosło, ale ulepszać naszą pracę, wprowadzać do niej to
wszystko, czego możemy się sami nauczyć. Najbardziej poważani wśród nas
wymyślają zupełnie nowe rodzaje sztuki i rzemiosła, takie, o których nikt wcześniej
nie słyszał. Cóż, daleko mi do nich. Przyznać jednak trzeba, że wielu nowych rzeczy
nauczyliśmy się już na Północy od czasów jarla Radboda.
Uśmiechnął się.
- Słyszano już o nas nawet na Południu. W miastach gdzie panują Maurowie, w
Kordobie i w Kairze, mówi się już o Drodze, opowiada o „czcicielach ognia”, jak nas
tam nazywają. Wysyłają do nas ludzi, aby patrzyli i słuchali. Chrześcijanie jednak
nikogo do nas nie posyłają. Są przekonani, że tylko oni posiedli Prawdę, że tylko oni
wiedzą co jest zbawieniem, a co grzechem.
- Czy to nie grzech uczynić z człowieka „heimnara”? - spytał Shef, a Thorvin
spojrzał na niego badawczo.
- Nie ja nauczyłem cię tego słowa. Wciąż jednak zapominam, że wiesz znacznie
więcej, niż mogłem z początku podejrzewać. Tak, to grzech uczynić z człowieka
„heimnara”, niezależnie od tego, co człowiek ten miałby na swoim sumieniu. To
sprawa Lokiego, demona, w intencji którego paliliśmy ogień w naszym kręgu, przy
włóczni jego ojca, Odyna. Niewielu z nas nosi jednak znak Odyna, a żaden nie nosi
znaku Lokiego... Zrobić z kogoś żywego trupa. Czuję w tym rękę Ivara, niezależnie
od tego, czy zrobił to sam, czy nie. Istnieją inne sposoby, aby pokonać chrześcijan, a
sposób, jaki stosuje Ivar Ragnarsson, jest głupi. Do niczego nie doprowadzi. Ale
dosyć już tego. Pora spać.
Praca dla Thorvina odebrała Shefowi możliwość zajęcia się własną misją. Hund
zabrany został niemal od razu do Ingulfa, który także był kapłanem Drogi. Od tego
czasu nie mieli okazji się spotkać. Thorvin powtarzał Shefowi, żeby nie wychodził
poza obręb okalających kuźnię girland z jarzębiny. Wewnątrz jesteś pod ochroną
Thora - mówił - a tego, kto by cię zabił, dosięgłaby jego zemsta. Muirtach byłby
niezwykle szczęśliwy, gdyby spotkał cię błąkającego się po obozie.
Następnego ranka w kuźni pojawił się Hund. Shef był sam i klęczał ugniatając
ciasto na chleb, który zgodnie z umową mieli wypiekać tego dnia dla wojowników.
- Widziałem ją! Widziałem ją tego ranka - szepnął, gdy tylko zobaczył Shefa.
Shef poderwał się na równe nogi wysypując na ziemię mąkę.
- Kogo?! - krzyknął. - Widziałeś Godivę? Gdzie? Kiedy?
- Błagam cię, usiądź - uspokajał go Hund starając się posprzątać z ziemi
rozsypaną mąkę. - Musimy wyglądać normalnie. Wokół pełno ludzi. Usiądź i słuchaj.
Najpierw zła wiadomość: Godiva została kobietą Ivara Ragnarssona. Nikt jej jednak
nie skrzywdził, żyje i ma się dobrze. Wiem to, ponieważ jako medyk, Ingulf bywa
wszędzie, a teraz, kiedy zobaczył już, co potrafię, często mnie że sobą zabiera. Przed
kilkoma dniami został wezwany do Ivara. Nie pozwolili mi wejść do środka, wokół
ich namiotów stoją silne straże, ale kiedy czekałem na Ingulfa, widziałem jak tamtędy
przechodziła. Nie może być mowy o pomyłce. Przeszła w odległości zaledwie pięciu
jardów ode mnie, choć mnie nie zobaczyła.
- Jak wyglądała? - spytał Shef przypominając sobie niedawne spotkanie z matką i
Trudą.
- Śmiała się. Wyglądała na szczęśliwą.
Obaj młodzieńcy zamilkli na chwilę. Po tym co do tej pory usłyszeli wydawało im
się zupełnie nieprawdopodobne, aby ktoś mógł się czuć, lub nawet wydawać się
szczęśliwy w zasięgu władzy Ivara Ragnarssona.
- Słuchaj, Shef, ona jest w okropnym niebezpieczeństwie, choć sama tego nie
rozumie. Ona myśli, że jeśli Ivar jest w stosunku do niej uprzejmy i nie wykorzystał
jej od razu jak dziwki, to znaczy, że jest bezpieczna. Ale z Ivarem jest coś nie tak,
może być chory na ciele, albo na umyśle. Musisz ją stamtąd zabrać, Shef, i to szybko.
Najpierw jednak pozwól, aby cię zobaczyła. Nie wiem, co zrobimy potem, ale jeśli
będzie wiedziała, że jesteś w pobliżu, może uda jej się przemycić jakąś wiadomość.
Usłyszałem jeszcze jedno. Wszystkie kobiety Ragnarssonów i wyższych dowódców
mają opuścić dziś namioty. Słyszałem już wcześniej jak narzekały, że nie ma miejsca,
gdzie mogłyby się umyć, z wyjątkiem tej brudnej rzeki. Idą więc dzisiaj się umyć poza
terenem obozu. Jest jakiś staw, może o milę stąd.
- Czy możemy ją wtedy porwać?
- Nawet o tym nie myśl. W armii są tysiące mężczyzn, każdy łasy na kobiety.
Będzie tak wielu strażników w eskorcie, że nie dasz rady ich nawet policzyć. Jedyne
co możesz zrobić, to postarać się, aby cię ujrzała. A teraz powiem ci dokładnie,
którędy będą szli.
I Hund opisał Shefowi całą drogę.
- Ale jak ja stąd wyjdę? Thorvin...
- Pomyślałem już o tym. Kiedy kobiety zaczną wychodzić, przyjdę tu i powiem
Thorvinowi, że wzywa go mój pan. Powiem, że trzeba zaostrzyć narzędzia, których
Ingulf używa do otwierania ludzkich brzuchów i głów. Ingulf potrafi niezwykle
rzeczy - dodał Hund kiwając z podziwu głową. - Więcej niż jakikolwiek
chrześcijański medyk. Tak więc Thorvin pójdzie ze mną. Wtedy ty musisz się stąd
wymknąć, prześliznąć na zewnątrz i starać się jak najbardziej wyprzedzić kobiety i ich
eskortę. To ma wyglądać, jakbyś spotkał je przypadkowo na drodze.
Thorvin wyszedł zaraz po tym jak Hund przyniósł mu prośbę od Ingulfa, potem
jednak sprawy przybrały zły obrót. W kuźni było jeszcze dwóch klientów, których
Shef musiał obsłużyć, a kiedy wreszcie sobie poszli - przyszedł jeszcze jeden, który
najwyraźniej chciał sobie trochę porozmawiać. Trwało długo, zanim Shefowi udało
się go pozbyć i nie pozostało mu już nic innego, jak wybrać najbardziej niebezpieczny
sposób wydostania się z zatłoczonego obozu: pośpiech.
Szedł więc szybko nie oglądając się na nikogo, aż nagle zboczył w stronę kilku
opuszczonych namiotów przy samej palisadzie. Wspiął się na nią i dwiema rękami
podciągnął na jednej z zaostrzonych belek. Usłyszał za sobą krzyk, lecz nie było
pościgu. Fakt, że wydostawał się na zewnątrz, a nie wślizgiwał do środka nie
pozwalał zakwalifikować go jako złodzieja.
Po chwili był już na równinie, gdzie pasły się konie i spacerowali wojownicy. W
oddali ujrzał rząd drzew, za którymi miała znajdować się woda. Kobiety wybrały
pewnie drogę wzdłuż rzeki, ale byłoby samobójstwem biec teraz za nimi. Musiał
znaleźć się tam wcześniej i poczekać aż nadejdą. Shef podjął decyzję i ruszył na
przełaj, przez łąkę.
W przeciągu dziesięciu minut Shef dotarł do stawu i zaczął się przechadzać po
biegnącej w pobliżu podmokłej ścieżce. Nie było tam jeszcze nikogo. Wiedział, że
powinien wyglądać jak żołnierz odpoczywający na łonie natury. Problem polegał na
tym, że było coś, co odróżniało go od wszystkich innych. Był sam. Poza obszarem
obozu, a nawet w jego obrębie, wikingowie poruszali się zwykle w gronie towarzyszy
ze statku, w wyjątkowych przypadkach chodzili we dwóch.
Nie miał jednak wyboru. Musiał po prostu wyjść kobietom na spotkanie łudząc
się, że Godiva będzie wystarczająco spostrzegawcza, żeby go rozpoznać i
dostatecznie sprytna, aby nie powiedzieć słowa.
Wkrótce usłyszał przed sobą głosy, nawoływania i śmiech kobiet, okrzyki
mężczyzn. Shef wyszedł zza zakrętu i ujrzał Godivę na samym przedzie nadciągającej
grupy. Ich oczy spotkały się na chwilę.
W tym samym momencie ujrzał jednak kroczącego z uśmiechem tryumfu
Muirtacha. Zanim zdołał się poruszyć, ktoś wykręcił mu do tyłu oba ramiona. Wokół
Muirtacha zebrał się odział jego gwardii w zabarwionych szafranem ubiorach.
Kobiety pozostawione zostały teraz bez nadzoru.
- Oto nasz zadziomy wróbelek! - wykrzyknął rozradowany Muirtach biorąc się
pod boki. - Ten sam, który próbował podnieść na mnie rękę. Przyszedłeś popatrzeć na
niewiasty? Mam rację? Oj, przyjdzie ci drogo zapłacić za ten widok. Dalej, chłopcy,
zabierzcie go trochę na bok - krzyknął do swoich ludzi, a sam wyciągnął z pochwy
swój wielki miecz. - Nie chcę, aby nasze panie musiały patrzeć na krew.
- Chcę z tobą walczyć - rzekł hardo Shef.
- Co to, to nie. Ja, wódz gaddgedlarów, mam się zmierzyć ze zbiegłym
niewolnikiem, który ledwo co zerwał swoją obręcz?!
- Nigdy nie miałem obręczy na szyi! - warknął Shef. Czuł jak narasta w nim
dziwne gorąco, które wypiera stopniowo lodowate uczucie lęku i przerażenia.
Wiedział, że jest dla niego tylko jeden ratunek. Musiał ich skłonić, aby traktowali go
jak równego sobie, a wtedy może uda mu się przeżyć. W przeciwnym razie za
moment zostanie z niego tylko bezgłowy korpus.
- Moje pochodzenie jest równie dobre, jak twoje. I lepiej niż ty władam
norweskim - dodał po chwili.
- To prawda - odezwał się ktoś z tyłu. - Muirtach, twoi ludzie powinni pilnować
kobiet. Chyba nie potrzebujesz ich wszystkich, aby poradzić sobie z tym chłopcem?
Gęsty szereg stojących naprzeciw Shefa mężczyzn rozstąpił się szybko i chłopak
stanął oko w oko z tym, który wypowiedział ostatnie słowa. Człowiek ten wpatrywał
się w niego jasnymi jak lód oczami. Czekał aż Shef spuści wreszcie wzrok. Chłopak
poczuł, że śmierć jest bardzo blisko. Z trudem oderwał wzrok od mężczyzny.
- Czujesz do niego urazę, Muirtach?
- Tak, panie - przyznał Irlandczyk z opuszczonymi oczyma.
- A więc stań z nim do walki.
- Nie, panie. Ja mówiłem wcześniej...
- Jeśli więc sam nie chcesz, wyznacz kogoś ze swych ludzi. Wybierz
najmłodszego. Niechaj chłopak walczy z chłopakiem. Jeżeli twój człowiek zwycięży,
coś mu podaruję - Ivar zdjął z ramienia srebrną bransoletę i podrzuciwszy ją do góry
założył z powrotem. - A teraz cofnąć się, dać im miejsce. Pozwólcie też patrzeć
kobietom. śadnych reguł i nie można się poddać! - dodał po chwili, a jego zęby
błysnęły w posępnym uśmiechu. - Będziecie walczyć do końca!
Chwilę potem Shefowi raz jeszcze udało się uchwycić spojrzenie Godivy, jej oczy
były teraz okrągłe ze strachu. Stała w kręgu, który otoczył miejsce, gdzie miała
rozegrać się walka. Oprócz kobiet stali tam ludzie Muirtacha oraz cała arystokracja
wikingów, stronnicy Ivara i jarlowie w purpurowych płaszczach. Pośród nich
dostrzegł Shef znajome oblicze Vigi-Branda. Wiedziony jakimś impulsem Shef
podszedł w jego stronę.
- Panie, użycz mi swego amuletu. Oddam ci go, jeśli tylko będę mógł.
Brand zdjął łańcuch i z kamienną twarzą podał go Shefowi.
- Zrzuć buty, chłopcze. Ziemia jest tu śliska.
Shef usłuchał rady. Świadomie zaczął kontrolować oddech, starając się wciągać
powietrze głęboko do płuc. Wiedział z doświadczenia, że zapobiega to atakom
chwilowego odrętwienia, w jaki wpadają nieraz walczący wojownicy. Potem zdjął
koszulę, zawiesił na szyi amulet i dobył miecza, odrzucając na bok swój pas.
Przeczuwał, że w tej walce decydująca może okazać się szybkość.
Jego przeciwnik był także gotowy. Rozebrany do pasa, podobnie jak Shef, w
jednej ręce trzymał miecz gaddgedlarów, którego ostrze było cieńsze, ale za to niemal
o stopę dłuższe od normalnego, w drugiej zaś okrągłą tarczę z kolcem po środku. Na
głowę nasunięty miał hełm.
Nie wyglądał na dużo starszego i Shef nie bałby się stanąć naprzeciw niego w
zapasach. Młodzieniec miał jednak potężny miecz i tarczę, broń w każdej ręce. Poza
tym był wojownikiem, który zaznał już walki, brał udział w niejednej potyczce.
Naraz pojawił się przed oczami Shefa obraz przemawiającego śpiewnie Thorvina.
Pochylił się, podniósł z ziemi gałązkę i rzucił ją w stronę swego przeciwnika, niczym
oszczep.
- Strącę cię do piekła! - zapowiedział uroczyście.
Tłum zawrzał z podniecenia, słychać było okrzyki zachęty, nikt jednak nie
dodawał otuchy Shefowi.
Irlandzki wojownik natarł i zaatakował błyskawicznie. Zamarkował cios w głowę,
który przeszedł później w długie cięcie wymierzone prosto w szyję. Shef schylił się i
miecz przeszedł nad jego głową. Gaddgedlar natarł jednak ponownie zadając dwa
cięcia, z prawej i lewej strony. Shef cofnął się do tyłu i udając, że odskoczy w prawo,
rzucił się na lewą stronę. Mógł teraz zadać cios w odsłonięty bark przeciwnika,
zamiast tego cofnął się błyskawicznie na sam środek placu. Wiedział już jaką obrad
taktykę, wiedział też, że może polegać na swoich mięśniach. Czuł pulsowanie krwi i
ogarniającą go lekkość.
Flann, bo tak nazywał się irlandzki wojownik, podszedł teraz do Shefa
wymachując szybko mieczem. Chciał zepchnąć go w stronę kręgu widzów i
uniemożliwić dalszą ucieczkę. Był naprawdę szybki, ale po raz pierwszy zdarzyło mu
się walczyć z kimś, kto nie ma zamiaru odparowywać ciosów, lecz ich po prostu
unika. Shefowi znowu udało się uskoczyć, a kiedy się odwrócił zobaczył, że Flann
zaczyna już dyszeć. Armia wikingów była armią żeglarzy i jeźdźców, mocnych w
barach i ramionach, nie przyzwyczajonych jednak do chodzenia, nie mówiąc już o
bieganiu.
Kiedy widzowie pojęli w końcu taktykę Shefa, zaczęli pokrzykiwać gniewnie w
jego kierunku. Gdyby trwało to dłużej, mogliby zacząć zacieśniać pierścień wokół
walczących. Kiedy Flann po raz kolejny spróbował swojego popisowego cięcia
idącego skosem ku dołowi, tym razem wolniej niż poprzednio, Shef natarł pierwszy i
odparował gwałtownie, uderzając szeroką klingą swego miecza w sam koniec
wymierzonego w siebie ostrza. Ostrze nie pękło wprawdzie, ale Irlandczyk osłupiał na
moment i Shef zdecydował się błyskawicznie na zadanie ciosu. Z ramienia Flanna
trysnął strumień krwi.
Przez długą chwilę młodzieńcy stali na środku placu jeden naprzeciw drugiego.
Prawe ramię Flanna broczyło dość mocno, chłopak wiedział więc, że jeśli chce
przeżyć - musi działać szybko. Ruszył do przodu próbując teraz ostrych pchnięć i
nacierając tarczą. Shef stosował uniki i odparowywał ciosy starając się wytrącić miecz
z zakrwawionej ręki przeciwnika.
W pewnej chwili poczuł, że ciosom Irlandczyka zaczyna brakować pewności.
Shef znów zaczął krążyć po placu, pełen energii, niepomny zmęczenia. Flann z
trudem chwytał powietrze, nagle wyrzucił do przodu tarczę celując kolcem w twarz
Shefa, po czym wymierzył w niego cios mieczem. Shef błyskawicznie przykucnął
uchylając się od ostrza i równie szybko wstał zagłębiając swój oręż w brzuchu
Irlandczyka. Flann zatoczył się do tyłu, lecz Shef nie pozwolił mu upaść. Zacisnął
lewe ramię na szyi przeciwnika i zamierzył się do kolejnego ciosu.
Pośród panującej wokół wrzawy Shef usłyszał nagle głos Branda Zabójcy.
- Przyrzekłeś zrzucić go do Nastrónd - krzyknął. - Musisz z nim skończyć!
Shef spojrzał w dół na poszarzałą, skręconą z bólu i przerażenia twarz i
niespodziewanie ogarnęła go furia. Wepchnął miecz w pierś Flanna i poczuł jak ciało
Irlandczyka skręca spazm śmierci. Powoli opuścił nieruchome już zwłoki i uwolnił
tkwiący w nich miecz. Potem rozejrzał się dookoła i ujrzawszy pobladłą z gniewu
twarz Muirtacha, podszedł prosto do Ivara, u którego boku stała Godiva.
- Wyjątkowo pouczające - rzekł Ivar. - Lubię obserwować kogoś, kto potrafi
walczyć nie tylko ręką, ale też głową. Ocaliłeś też mój srebrny naramiennik.
Kosztowało mnie to jednak wojownika. Jak zamierzasz mi za niego zapłacić?
- Ja także jestem wojownikiem, panie.
- Skoro tak, dołącz do moich ludzi. Zostaniesz jednym z wioślarzy. Ale nie w
drużynie Muirtacha. Przyjdziesz dziś wieczór do mego namiotu. Mój marszałek
znajdzie dla ciebie odpowiednie miejsce. Ivar zamilkł i przyjrzał się uważnie Shefowi.
- Twój miecz jest w jednym miejscu wyszczerbiony, nie zrobił tego Flann.
Powiedz, czyj oręż to uczynił.
Shef zawahał się przez chwilę, zdecydował jednak, że wikingowie najbardziej
docenią brawurę.
- To był miecz jarla Sigvartha!
Rysy Ivara ściągnęły się wyraźnie.
- Rozumiem. Kończmy jednak ten turniej. Inaczej kobiety nigdy się nie wykąpią.
Ivar odwrócił się i popchnął przed sobą Godivę, ale przez chwilę jej spojrzenie
raz jeszcze spoczęło na Shefie.
Gdy odeszli, chłopak podszedł do Vigi-Branda i zdjął z szyi amulet.
- W normalnych okolicznościach powiedziałbym: „Zatrzymaj go chłopcze, boś na
to zasłużył. Pewnego dnia zostaniesz może wielkim wodzem”. Coś mi jednak mówi,
ż
e młot Thora nie jest dla ciebie właściwym znakiem, mimo że jesteś przecież
kowalem. Wydaje mi się, że należysz do Odyna, którego nazywają także Bileyg, lub
Bolverk.
- Bolverk? - zdziwił się Shef. - Czyż jestem sprawcą zła i niedoli?
- Jeszcze nie teraz. Ale możesz stać się powolnym instrumentem w czyichś
rękach. Miej się na baczności. Dziś jednak spisałeś się świetnie, zwłaszcza jak na
początkującego. Dziś zabiłeś chyba po raz pierwszy, mówię to jako znawca. Spójrz,
zabrali już ciało, zostawili jednak ekwipunek. Miecz, tarcza i hełm należą teraz do
ciebie. Tak nakazuje zwyczaj.
Brand mówił jakby próbował go sprawdzić. Shef zdał sobie z tego sprawę i
pokręcił głową.
- Nie mogę czerpać korzyści z kogoś, kogo posłałem do Nastrónd, Miejsca
Umarłych Ludzi - rzekł uroczyście, następnie zaś cisnął w krzaki hełm i tarczę, miecz
zaś zgiął nogą i zostawił na ziemi.
- Sam widzisz - powiedział Brand. - Thorvin nigdy by cię tego nie nauczył. To
znak Odyna.
Rozdział siódmy
Thorvin nie okazał zdziwienia kiedy Shef powrócił do kuźni i opowiedział mu, co
się wydarzyło. Chrząknął tylko z powątpiewaniem, gdy chłopak pochwalił się, że
dołączy do kontyngentu Ivara.
- A więc dobrze, nie idź tam jednak tak jak stoisz. Zostałbyś od razu wyśmiany, a
wtedy mogłyby cię ponieść nerwy i doprowadzić do nieszczęścia.
Z leżącego na tyłach kuźni stosu uzbrojenia Thorvin wyciągnął świeżo osadzoną
włócznię i obitą skórą tarczę.
- Z tym wzbudzisz większy szacunek.
- Czy to twoja własność?
- Czasami ludzie zostawiają u mnie rzeczy do reperacji, ale nie przychodzą po nie
z powrotem.
Shef przyjął podarki i stanął zakłopotany.
- Muszę ci podziękować, za wszystko coś dla mnie uczynił.
- Zrobiłem to, gdyż tak nakazywała mi moja wiara. Tak mi się przynajmniej
wydaje. Nie jestem jednak głupcem, wiem, że przyszedłeś tu w jakiejś innej sprawie.
Nie wiem co to za sprawa, ale mam nadzieję, że nie wpędzi cię w kłopoty. Może
kiedyś nasze drogi znowu się skrzyżują.
Rozstali się bez dalszych słów. Shef dopiero drugi raz przestępował krąg, w
którym chroniła go moc Thora, lecz tym razem czynił to bez strachu. Z podniesioną
głową przeszedł pomiędzy namiotami kierując się nie do kwatery synów Ragnara,
lecz do Ingulfa.
Jak zwykle obok jego domostwa stała gromadka ludzi. Gdy pojawił się Shef,
rozeszli się powoli, a chłopak ujrzał, że zabierają kogoś na noszach. Hund wyszedł na
spotkanie przyjaciela.
- Co robiłeś?
- Pomagałem Ingulfowi. To niezwykłe, jakie cuda on potrafi. Tamten człowiek
wdał się w bójkę, upadł niezgrabnie i złamał nogę. Co byś z nim zrobił, gdyby się to
stało u nas w Emneth?
- Zabandażowałbym go - wzruszył ramionami Shef. - Nic innego nie da się
zrobić. W końcu wszystko się zrośnie.
- Ale ten człowiek nigdy nie mógłby już chodzić jak przedtem. Kości zrosłyby się
całkiem przypadkowo, noga byłaby pokrzywiona i guzowata. Pamiętasz, jak zrosła się
noga Crubby, po tym jak spadł z konia? Ingulf naprostowuje nogę, rozciąga mocno,
aż złamane końcówki kości znowu się spotkają, unieruchamiając ją potem pomiędzy
dwiema deseczkami, tak żeby mogła się spokojnie goić, i dopiero bandażuje. Ingulf
potrafi czynić jeszcze większe cuda. Widziałeś tego człowieka na noszach? W tym
przypadku złamanie było tak niebezpieczne, że kości wyszły przez skórę. Ingulf
otworzył ostrzem nogę i wepchnął kość do środka, od razu ją nastawiając. Nigdy bym
nie uwierzył, że można przeżyć taki zabieg, jednak Ingulf jest szybki i zwinny, poza
tym zawsze wie, co trzeba zrobić.
- Czy możesz się tego nauczyć? - spytał Shef, widząc wielki entuzjazm na
nieruchomej zazwyczaj twarzy przyjaciela.
- Owszem. Mając nieco praktyki i dostatecznie dużo wskazówek. I jeszcze coś.
Ingulf studiuje ciała zmarłych, patrzy jak połączone są kości. Pomyśl, co by na to
powiedział ojciec Andreas?
- A więc chciałbyś zostać z Ingulfem?
Hund skinął z wahaniem głową, a następnie wyjął spod swej tuniki łańcuch.
Wisiał na nim niewielki srebrny amulet w kształcie jabłka.
- Dał mi to Ingulf. To jabłko Ithuna-Uzdrowiciela. Jestem teraz jednym z
wiernych. Wierzę w Ingulfa i Drogę, choć trochę mniej w samego Ithuna.
Hund spojrzał teraz na szyję swego przyjaciela.
- Widzę, że ciebie Thorvin nie nawrócił. Nie nosisz znaku młota.
- Nosiłem go przez chwilę - Shef wyjaśnił pokrótce, co mu się przydarzyło. -
Teraz mam szansę, aby uratować Godivę i uciec. Może Bóg będzie dla mnie łaskawy.
- Bóg?
- Bóg albo Thor. Może Odyn. Zaczynam sądzić, że jest to dla mnie bez różnicy.
Zapewne któryś z nich nas teraz obserwuje.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
- Nie - Shef ścisnął ramię przyjaciela. - Niewykluczone, że nigdy się już nie
zobaczymy. Lecz jeśli kiedyś opuścisz wikingów, znajdę dla ciebie jakieś schronienie.
Nawet jeśli będzie to tylko chata na moczarach.
Potem Shef odwrócił się i skierował w stronę miejsca, na które nie ośmielił się
dotąd nawet przelotnie spojrzeć: do głównej kwatery dowództwa.
Kwatery te ciągnęły się wzdłuż rzeki na przestrzeni ponad dwustu jardów. W
samym środku znajdował się wielki namiot przeznaczony do spotkań. Przy
ustawionych wewnątrz stołach pomieścić się mogło około stu osób. Niedaleko stały
namioty braci Ragnarssonów, każdy z nich otoczony zabudowaniami dla kobiet,
strażników i służby. Nieco dalej rozciągał się obóz wojowników, zazwyczaj na załogę
jednego statku przypadały trzy, czasem cztery namioty.
Ludzie Sigurtha byli przeważnie Duńczykami. W armii mówiło się otwarcie, że z
czasem Sigurth powróci do Danii, aby objąć należne mu po ojcu królestwo Sjaellandu
i Skaane, a później spróbuje przejąć władzę nad całą Danią - od Bałtyku aż po Morze
Północne. Ubbi i Halvdan, którzy sami nie zgłaszali na razie pretensji do żadnego
tronu, otoczyli się wojownikami pochodzącymi z całej niemal Skandynawii: ze
Szwecji, Norwegii, Gotlandii, Bornholmu i rozmaitych wysepek.
Wokół Ivara zgromadzili się natomiast wszelkiego rodzaju wygnańcy i
uciekinierzy. Wielu z nich było bez wątpienia pospolitymi mordercami uciekającymi
przed czyjąś zemstą bądź przed prawem. Większość stanowili jednak Norwegowie,
którzy od wieków przemieszczali się w rejony wysp Morza Północnego, opanowując
najpierw Orkady i Szetlandy, później Hebrydy i północną Szkocję. Ludzie ci
zaprawieni już byli w walkach w Irlandii i szczerze wierzyli, że pewnego dnia Ivar
zawładnie całą wyspą i zasiądzie na zamku Dubh Linn.
W tym właśnie podzielonym i skorym do waśni otoczeniu Ragnarssonów pojawił
się nagle Shef. Marszałek wysłuchał uważnie jego opowieści i przyjrzał się z
dezaprobatą skromnemu ekwipunkowi, który chłopak dostał od Thorvina. Potem
zawołał swego giermka, aby pokazał Shefowi namiot, miejsce do spania i wiosło oraz
wyjaśnił obowiązki. Człowiek ten, którego imienia Shef nawet nie zapamiętał,
objaśnił, że wykonywał będzie na zmianę z innymi cztery rodzaje obowiązków: wartę
przy statkach, wartę przy bramie, wartę przy zabudowaniach, gdzie więziono
niewolników, i, jeśli zajdzie taka konieczność, wartę przy namiocie Ivara.
- Sądziłem, że to gaddgedlarowie chronią Ivara - rzekł Shef.
- Tylko jeśli jest tutaj. Jeśli wychodzi, idą wraz z nim, a tu zostają kobiety i
kosztowności. Ktoś musi tego pilnować.
- Czy nie trzeba być zaufanym człowiekiem, żeby pilnować namiotu Ivara?
- A co, ty nie jesteś? - giermek popatrzył na Shefa z ukosa. - Powiem ci jedno,
Enzkir, jeżeli myślisz o kosztownościach Ivara, daj sobie z tym spokój. Od razu zrobi
ci się lepiej. Słyszałeś chyba co Iv ar zrobił w Knowth z irlandzkim królem?
Kiedy przechadzali się po obozie, Shef bez specjalnego zainteresowania
wysłuchiwał opowieści o okrutnych czynach Ivara. Wiedział, że mają one tylko jeden
cel, wywołać strach, wolał więc przyglądać się uważnie okolicy.
Upewnił się, że najsłabszym punktem obozowiska były statki. Nie było wokół
nich żadnych fortyfikacji, gdyż odgrodziłoby to statki od rzeki. Okręty stanowiły
wprawdzie rodzaj przeszkody, ale równocześnie były przecież najcenniejszą
własnością wikingów. Jeżeli komuś udałoby się ominąć stojących nad rzeką
wartowników, i znalazłby się wśród statków z pochodnią i toporem, niełatwo byłoby
się go pozbyć.
Trudniej byłoby z wartownikami przy bramie. Nie sposób ich zaskoczyć. Trzeba
by stoczyć z nimi regularną walkę, w czasie której mieliby przewagę dzięki swoim
wielkim toporom i osadzonym na żelaznych trzonach oszczepom. Poza tym każdy,
kto mimo wszystko zdołałby sobie z nimi poradzić, musiałby stawić czoło kolejnym
jednostkom, które nadciągałyby z obozu z odsieczą.
Kiedy przechodzili obok zabudowań, w których więzieni byli niewolnicy, Shef
dostrzegł nagle znajomą twarz. Na ziemi, skuty kajdanami leżał jego przyrodni brat
Alfgar. Jego jasne kręcone włosy zlepione były brudem, a oblicze wyrażało krańcową
rozpacz. Czując na sobie czyjeś spojrzenie chłopak podniósł głowę, Shef
błyskawicznie odwrócił wzrok.
- Czy sprzedaliście już jakichś niewolników od czasu przyjazdu?
- Nie. Za dużo kłopotu, aby wywieźć ich teraz na morze. Anglicy czają się
wszędzie. Większość z nich należy do Sigvartha - giermek splunął na ziemię. - Czeka,
ż
eby ktoś inny przetarł za niego drogę.
- Przetarł drogę?
- Za dwa dni Ivar weźmie pół armii i wyruszy na spotkanie temu królikowi,
Jatmundowi, czy Edmundowi, jak wy Anglicy go nazywacie. Chce wyzwać go do
walki, albo zniszczyć cały jego kraj. Wybralibyśmy najprostszą drogę, ale i tak
zmarnowaliśmy już mnóstwo czasu. Oj, nie będzie to miłe spotkanie dla Jatmunda.
- Jedziemy z nim, czy zostajemy tutaj?
- Nasza załoga zostaje - raz jeszcze giermek spojrzał na Shefa z ukosa. Na poły z
ciekawością, na poły z gniewem. - A jak myślisz, po co bym ci to wszystko
opowiadał? Będziemy stać na warcie i cały czas pilnować obozu. śałuję, że nie mogę
pojechać. Chciałbym zobaczyć, co zrobią królowi, gdy go w końcu pojmają.
Opowiadałem ci już o Knowth. Byłem tam, gdy Ivar plądrował groby dawnych
królów, a mnisi próbowali nam przeszkodzić. Widziałem, co Ivar zrobił...
Temat ten powracał jeszcze kilkakrotnie podczas wspólnej biesiady, na którą
złożyły się: bulion, solona wieprzowina i kapusta. Była też beczka piwa, z której
wszyscy czerpali do woli. Shef wypił więcej niż mu się wydawało i jego myśli zaczęły
wirować, nie pozwalając mu na stworzenie planu działania. Wyczerpany położył się
na posłaniu. Obraz konającego w jego ramionach Irlandczyka wydał mu się teraz
mało istotnym szczegółem z zamierzchłej przeszłości.
Wyczerpanie owładnęło nim i powiodło w sen. W coś więcej niż sen nawet.
Wyglądał na zewnątrz przez wpół zasłonięte okno. Była noc. Jasna, księżycowa
noc. Było tak jasno, że przesuwające się po niebie chmury rzucały na ziemię swe
cienie. I nagle coś zabłysło.
Obok niego stał mężczyzna, próbował wytłumaczyć to dziwne zjawisko. On jednak
nie potrzebował wyjaśnień. Już wiedział. Narastało w nim poczucie zguby, zatracenia.
Wzbierała też gwałtowna furia.
- To nie są promienie jutrzenki - rzekł Shef, który nie był Shefem. - Nie jest to
także latający smok, ani łuna pożaru. To błysk dobywanej broni. Nasi wrogowie chcą
nas zaskoczyć w czasie snu. Nastała bowiem nowa wojna, wojna, która przyniesie
wszystkim zniszczenie. Powstańcie więc, moi rycerze, pomyślcie o waszej odwadze,
pilnujcie bram i walczcie dzielnie.
I wtedy Shef usłyszał potężny głos, tak potężny, że nie mógł należeć do człowieka.
Był to głos boga, nie taki jednak, jakiego ktoś mógłby się po bogu spodziewać. Nie był
to głos pełen godności i dumy, lecz sardoniczny chichot.
- Pół-Duńczyku, który nie jesteś z rodu Pół-Duńczyków - rzekł bóg. - Nie słuchaj
tego, co mówi dzielny wojownik. Nie idź do walki. Pozostań z boku. Trzymaj się blisko
ziemi.
Shef obudził się raptownie i poczuł odór spalenizny. Przez kilka chwil, wciąż
nieprzytomny ze zmęczenia, próbował poskładać myśli: dziwna drażniąca woń, jak
smoła. Skąd mógł się tu wziąć taki zapach? Później rozpoczęła się szaleńcza
bieganina, ludzie potykali się o jego posłanie, deptali po jego nogach, aż w końcu
obudził się całkowicie. W namiocie roiło się od mężczyzn, szukających nerwowo
ubrań, butów, broni. Wszystko w głębokim mroku rozświetlonym jedynie poświatą
płonącego gdzieś na zewnątrz ognia. Shef zdał sobie nagle sprawę, że w tle słychać
przez cały czas potężny łoskot. Krzyki ludzi, trzask drewna, a ponad tym wszystkim
ogłuszający brzęk metalu, nacierających na siebie mieczów i odpierających ataki
tarczy. Odgłosy prawdziwej bitwy.
Mężczyźni w namiocie krzyczeli i pchali się jeden na drugiego. Na zewnątrz
także słychać było okrzyki, niektóre w odległości zaledwie kilku jardów. Były to
okrzyki Anglików. Nagle Shef wszystko zrozumiał. W uszach wciąż jeszcze
brzęczały mu wypowiedziane potężnym głosem słowa. Rzucił się na ziemię i zaczął
posuwać się w stronę środka namiotu, jak najdalej od ścian. Kilka chwil później jeden
bok zapadł się, a poprzez materiał wtargnęło do środka ostrze włóczni. Giermek,
który niedawno oprowadzał Shefa po obozowisku, obrócił się w tamtą stronę i
włócznia trafiła go w sam środek piersi. Shef pochwycił padające ciało i podtrzymał
je w ramionach. Po raz drugi w przeciągu kilkunastu zaledwie godzin oglądał ludzką
agonię.
Wkrótce namiot się zawalił, przygniatając sobą Shefa i kilku pozostałych w
ś
rodku ludzi. Na płótno namiotu wbiegli Anglicy przebijając włóczniami
szamoczących się w środku ludzi. Shef leżał nieruchomo, jednak w pewnym
momencie jedna z włóczni otarła się o jego kolano. Potem Anglicy odeszli, a odgłosy
ucichły nieco. Walka przeniosła się najwyraźniej do samego środka obozu.
Shef wiedział, co się stało. Angielski król przyjął wyzwanie wikingów. Natarł na
ich obóz w środku nocy i jakimś cudem udało mu się sforsować palisady i wtargnąć
do środka. Szedł teraz w kierunku statków i namiotów dowództwa, siejąc po drodze
krwawe spustoszenie. Shef wciągnął spodnie, włożył buty i przypasawszy miecz
wyczołgał się na zewnątrz po trupach swoich niedawnych towarzyszy. Potem pobiegł,
pochylony nisko nad ziemią.
Nie dostrzegł nikogo w promieniu dwudziestu jardów. Pomiędzy nim a palisadą
ciągnął się pas zrównanych z ziemią namiotów, a obok nich stosy trupów i garstka
rannych. Niektórzy z nich wzywali pomocy, inni próbowali wstać o własnych siłach.
Angielscy najeźdźcy starali się rozpłatać mieczami wszystko, co tylko się rusza, mało
komu udało się więc uratować.
Shef wiedział, że jeśli wikingom nie uda się szybko przyjść do siebie i połączyć
sił, najeźdźcy mogą wedrzeć się już bardzo głęboko i rozstrzygnąć o losach bitwy.
Wzdłuż rzeki widać było błysk ognia i gęsty dym. Natarcie Anglików na straże
wokół statków spotkało się z niewielkim oporem, lecz przy samej wodzie napotkali
najeźdźcy znacznie silniejszą i lepiej zorganizowaną obronę. Co jednak działo się
przy namiotach Ragnarssonów? Czy nastał już odpowiedni moment? Czy nadeszła
chwila, aby uwolnić Godivę?
Nie, zdecydował Shef po chwili zastanowienia. Zbyt zacięta była trwająca wokół
walka. Jeżeli wikingowie odeprą natarcie, Godiva pozostanie nadal niewolnicą,
nałożnicą Ivara. Jeśli jednak atak się powiedzie, powinien być na miejscu, aby ją
uratować...
Shef zaczął biec, jednak nie w stronę, gdzie rozgrywała się walka, tam bowiem na
wpół uzbrojony człowiek znaleźć mógł tylko pewną śmierć. Początkowo sądził, że nie
ma tam nikogo, jednak zorientował się, że istnieją dwa ogniska bitwy, jedno
wewnątrz obozu, w rejonie rzeki, i drugie bardzo rozległe, wokół całej palisady. Król
Edmund zaatakował obóz jednocześnie ze wszystkich stron.
Shef niczym cień podążał w stronę zabudowań niewolników. Kiedy był już
blisko, drogę przeciął mu wojownik. W ognistej poświacie dostrzec można było jego
czarne od krwi udo.
- Fraendi! - krzyknął mężczyzna. - Pomóż mi, zatamuj krew...
Shef powalił go mieczem. To pierwszy - pomyślał, podnosząc z ziemi oręż
wikinga.
Przy zabudowaniach nadal stali wartownicy. Zbici w gęstą gromadę przy samych
wejściu przygotowani byli do odparcia każdego ataku. Poprzez grube żerdzie, z
których zbudowane zostało ich więzienie, wystawały głowy niewolników. Próbowali
zorientować się, co dzieje się na zewnątrz. Shef przerzucił swój nowy miecz poprzez
boczną ścianę, odbił się z całej siły i skoczył, przerzucając ciało ponad przeszkodą.
Usłyszał za sobą krzyk wartowników, jednak nikt nie ruszył w pościg. Nie wiedzieli
czy mają pilnować bramy, czy próbować wyciągnąć Shefa ze środka.
Kiedy znalazł się wewnątrz, otoczyły go i zaczęły szarpać cuchnące postacie.
Odepchnął je od siebie przeklinając po angielsku. Szybko przeciął skórzane więzy na
rękach i nogach najbliższego mężczyzny i przekazał mu miecz.
- Dalej, zacznij ich uwalniać! - syknął, wyjmując z pochwy własny oręż i
oswobodzając nim kolejnego człowieka. Niewolnicy widząc, co się dzieje, wyciągali
do niego ręce. W niedługim czasie udało mu się oswobodzić dziesięciu.
Nagle ściana runęła z jednej strony i do środka wkroczyli wikingowie,
zdecydowawszy najwyraźniej, że muszą schwytać intruza. Pierwszego z nich Anglicy
powalili gołymi rękami wyrywając mu topór i włócznię, następnie rzucili się z furią
na jego towarzyszy. Shef nadal przecinał więzy. W pewnej chwili spostrzegł przed
sobą ręce Alfgara. Jego oczy wyrażały zdumienie, a twarz wykrzywiała wściekłość.
- Musimy uwolnić Godivę - rzekł Shef, a Alfgar skinął głową. - Chodź ze mną.
- Niech pójdą za mną wszyscy, którzy mają broń i chcą walczyć za króla
Edmunda! - wykrzyknął zwracając się do pozostałych.
Ludzie zaczęli wydostawać się na zewnątrz. Część z nich usiłowała schronić się
w bezpiecznej ciemności, inni rzucili się z wściekłością na resztę strażników. Shef
pobiegł w stronę zrównanych z ziemią namiotów, prowadząc za sobą grupkę
kilkunastu mężczyzn.
Broni było pod dostatkiem, leżała obok martwych wojowników, część zaś tam,
gdzie odłożono ją poprzedniego wieczora. Shef podniósł do góry kawałek płótna i
wyciągnął włócznię i tarczę. Chwilę trwało, zanim uzbroili się wszyscy jego ludzie i
Shef mógł się im uważniej przyjrzeć. Ocenił, że są to przeważnie kerlowie,
rozsierdzeni i gotowi na wszystko, jednak tylko jeden z nich sylwetką przypominał
wojownika.
Shef wskazał w kierunku namiotów dowództwa.
- Tam jest król Edmund. Próbuje zabić Ragnarssonów. Jeżeli mu się to uda,
wikingowie nie zdołają się już pozbierać i zostaną rozgromieni. Jeśli nie, schwytają
nas wszystkich i wszystkie wioski w okolicy znajdą się w niebezpieczeństwie.
Jesteśmy wypoczęci i uzbrojeni. Przyłączymy się do nich, aby razem pokonać wroga!
Uwolnieni niewolnicy rzucili się do walki. Alfgar został z tyłu i podszedł do
Shefa.
- Nie przybyłeś tu chyba z Edmundem, półnagi i na wpół uzbrojony. Skąd wiesz,
gdzie szukać Godivy?
- Zamknij się i biegnij za mną - krzyknął Shef i pobiegł w stronę namiotu, gdzie
mieszkały kobiety Ivara.
Rozdział ósmy
Edmund, syn Edwolda, potomek Raedwalda Wielkiego, ostatniego z
Wuffingasów, a teraz z Bożej łaski król East Anglii, spoglądał z bezsilną wściekłością
poprzez otwory w ozdobnej przyłbicy.
Muszą się przebić! Jeszcze jedno natarcie i wreszcie przerwą ich linię. Wszyscy
Ragnarssonowie zginą skąpani w krwi i ogniu, a reszta wielkiej armii wycofa się w
popłochu... Ale jeśli wytrzymają... Jeśli wytrzymają, to w przeciągu następnych paru
minut wikingowie zorientują się w końcu, że palisadę atakują tylko rozwścieczeni
wieśniacy, którymi można się nie przejmować, a wtedy zbiorą ludzi i uderzą prosto na
nich... Jego żołnierze zostaną wówczas wyłapani jak szczury. On, król Edmund nie
miał synów. Cała przyszłość jego dynastii i królestwa zależała teraz od wyniku tej
potyczki. Po każdej ze stron walczyła chyba setka ludzi: najlepsi rycerze East Anglii i
przyboczna świta Ragnarssonów.
Edmund zacisnął dłoń na rękojeści swojego zakrwawionego miecza i ruszył do
przodu. Po jego obu stronach pojawili się od razu kapitanowie gwardii przybocznej.
Zagrodzili mu drogę tarczami nie pozwalając, aby znalazł się w centrum szalejącej
bitwy.
- Spokojnie, mój panie - mruknął Wigga. - Spójrz, Totta i jego chłopcy już tam
poszli. Zaraz przebiją się przez tych łotrów.
Tymczasem fala natarcia kołysała się raz w jedną, raz w drugą stronę. Najpierw
kilka kroków do przodu, kiedy Anglikom udało się odeprzeć wikingów i zająć na
chwilę ich miejsce, potem jednak zaczęła się znowu cofać. Edmund dostrzegł postać
ogromnego wojownika, który wymachiwał toporem i zachęcał Anglików, żeby się
zbliżyli.
- Musieliśmy zabić już z tysiąc tych świń - rzekł Eddi, stojący po lewej stronie
króla. Edmund wiedział, że zaraz któryś z nich powie: „Czas już, aby się stąd
wycofać, panie” i zostanie odesłany do diabła. Większość armii, tanowie i
zwerbowani przez nich naprędce wojownicy, i tak zaczęła już się cofać. Wykonali, co
do nich należało. Wraz ze swym królem przedarli się przez palisadę, zmasakrowali
ś
piących, rozbili warty przy rzece i podpalili tyle statków, ile tylko zdołali. Ani przez
chwilę jednak nie sądzili, że będą musieli stanąć w otwartej walce z najlepszymi
wojownikami Północy i nie mieli wcale zamiaru tego robić. To była rzecz, którą
powinien zająć się ktoś lepszy.
Tylko jeden wyłom, modlił się Edmund. Wszechmogący Boże, jeden wyłom w tej
linii, a przebijemy się do środka i zaatakujemy ze wszystkich stron. Wojna będzie
zakończona, poganie pobici. Nie będzie już porozrzucanych po polach ciał i
dziecięcych trupów wrzucanych do studni. Lecz jeśli uda im się wytrzymać jeszcze
minutę, to wystarczy, aby kosiarz naostrzył swe narzędzie... Wtedy to my zostaniemy
zmiażdżeni, a mnie czeka los Wulfgara.
Wspomnienie umęczonego tana zakłuło jego serce. Król odepchnął na bok Wiggę
i ruszył do walki z podniesionym orężem.
- Przebijać się! Przebijać! - krzyknął ile tchu w płucach, a jego potężny głos
wibrował w metalowej przyłbicy. - Temu, kto przebije się pierwszy, obiecuję skarb
Raedwalda. I pięć setek dla tego, kto przyniesie mi głowę Ivara!
Dwadzieścia kroków dalej Shef zebrał swój oddział uciekinierów. Wzdłuż
wybrzeża płonęły uszczelniane smołą statki wikingów rzucając swój trupi blask na
walczących. Wszędzie wokół namioty zostały zrównane z ziemią, a ich mieszkańcy
zabici bądź ranni. Tylko w jednym miejscu wciąż stało osiem czy dziesięć
zabudowań, siedziby Ragnarssonów, wszystkich dowódców, oraz ich gwardii i kobiet.
Wokół tego właśnie miejsca trwała zaciekła walka.
Shef odwrócił się do Alfgara oraz muskularnego rycerza stojącego na czele grupy
pół uzbrojonych i ciężko dyszących wieśniaków.
- Musimy przedostać się do tamtych namiotów. Tam właśnie znajdziemy
Ragnarssonów.
A także Godivę - pomyślał w duchu. Łuna oświetliła wykrzywioną ponurym
uśmiechem twarz rycerza.
- Spójrz - zwrócił się do Shefa wskazując coś palcem.
Chłopak dostrzegł sylwetki dwóch wojowników. Ich miecze wręcz wirowały.
Każdy cios był natychmiast odparowywany, uderzenia precyzyjne, dokładnie
wymierzone. Rycerze stosowali uniki, pomagali sobie tarczami, błyskawicznie
zmieniali pozycje.
- Popatrz na nich. Z jednej strony zaprawieni w boju wojownicy naszego króla, z
drugiej najlepsi z piratów. Mówią o nich „drengir”, twardzi, „herechempan”. Czy
sądzisz, że uda nam się stawić im czoło? Mnie może udałoby się sprawić jednemu z
nich trochę kłopotu przez minutę. Ciebie nie znam, ale oni... - wskazał kciukiem
wieśniaków - zostaną od razu poszatkowani, jak mięso na kiełbasę.
- Lepiej stąd chodźmy - włączył się nagle Alfgar, a jego słowa wywołały
poruszenie wśród wieśniaków.
- Nie - krzyknął rycerz chwytając Alfgara za ramię. - Posłuchajcie, to głos
waszego króla. Wzywa swoich wiernych ludzi. Posłuchajcie, czego od nich żąda.
- Chce głowy Ivara - krzyknął jeden z wieśniaków.
Nagle wszyscy rzucili się naprzód potrząsając włóczniami, pośród nich także
rycerz.
On wie dobrze, że nic z tego nie wyjdzie, lecz ja znalazłem chyba sposób -
pomyślał naraz Shef i rzucił się w pogoń za swymi ludźmi. Zabiegł im drogę i
gestykulując zmusił, aby stanęli. Wspólnie pobiegli w stronę najbliższego z płonących
statków.
Mimo brzęku metalu wikingowie także usłyszeli słowa króla. Wielu zrozumiało
je bez trudu, część wikingów od lat utrzymywała angielskie nałożnice, podobnie
zresztą jak wcześniej ich ojcowie.
- Król Jatmund żąda twej głowy! - krzyknął jeden z jarlów.
- Lecz ja nie chcę jego! - odkrzyknął Ivar. - Pojmijcie go żywego.
- Co chcesz z nim zrobić?
- Muszę nad tym pomyśleć. Będzie to jednak coś zupełnie nowego. Coś bardzo
pouczającego.
Coś, co natchnęłoby ludzi otuchą, dokończył w myśli. Wciąż nie mógł się
nadziwić, że król takiego małego państewka jak to, miał tyle śmiałości, żeby
zaatakować wielką armię w jej własnym obozie.
- W porządku - zwrócił się do gaddgedlarów, którzy wciąż jeszcze nie włączyli
się do walki, tworząc ostateczną rezerwę. - Nie ma już na co czekać. I tak się nie
przebiją. W każdym razie nie tutaj, przy namiotach. Teraz, na mój rozkaz pójdziecie
do natarcia. Nie włączajcie się jednak do walki. Macie pojmać króla Jatmunda.
Widzicie, jest tam. Ten niski człowiek w wojennej masce na twarzy.
Ivar nabrał powietrza w płuca, aby krzyknąć parodiując króla Edmunda:
„Dwadzieścia uncji, dwadzieścia uncji złota dla człowieka, który przyprowadzi mi
angielskiego króla! Nie zabijajcie go! Chcę go mieć żywego!”.
Zanim jednak otworzył usta, dostrzegł jak znowu otaczają go Irlandczycy, a
Muirtach wskazuje coś z przerażeniem.
- Spójrz, panie!
- Spada na nas płonący krzyż!
- Mac na hoige slan!
- Matko Boska, zmiłuj się nad nami.
- Na Odyna, co to takiego?
Ponad głowami walczących mężczyzn zamajaczył olbrzymi kształt podobny do
krzyża, monstrualnego płonącego krzyża, który rósł w oczach. Szeregi Anglików
rozstąpiły się nagle, Brand Zabójca skoczył do przodu z podniesionym toporem.
Potężny krzyż runął na ziemię.
W jednej chwili ściany namiotów stanęły w płomieniach, a do odgłosów bitwy
dołączył teraz przeraźliwy krzyk kobiet. Gaddgedlarowie rozpierzchli się na wszystkie
strony.
Nagle po płonącej belce nadbiegł jeden z wyzwolonych niewolników potrząsając
włócznią. Wymierzył ją niezręcznie w twarz Ivara. Ten zdołał ją odepchnąć ściągając
grot z drzewca. Wieśniak ponowił atak drzewcem i tym razem udało mu się trafić
wikinga w bok głowy. Cios był ogłuszający. Ivar zachwiał się i runął na ziemię, oczy
przesłoniła mu ciemność.
Przez szalejące wokół płomienie przeskoczyło jeszcze kilka postaci. Ivar
rozpoznał jedną z nich. To ten, który wygrał pojedynek przy stawie - pomyślał
odzyskując świadomość. - A ja sądziłem, że to jeden z naszych...
W tym samym momencie czyjaś stopa spadła na jego krocze.
Shef biegł po tlącym się maszcie. Czuł, że poparzone ręce pokrywać zaczynają
pęcherze, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Maszt udało im się wyciągnąć
przy pomocy wieśniaków z jednego z płonących statków, a następnie zanieść w stronę
obozowiska Ragnarssonów i zwalić prosto na ich ludzi. Wiedział, że teraz wkroczyć
tam mógł wreszcie król Edmund wraz ze swą drużyną. Jemu, Shefowi, pozostało
jednak jeszcze uratowanie Godivy.
Minął wieśniaka próbującego rozprawić się z wikingiem, któremu pękła właśnie
włócznia i kilku biegających w panice gaddgedlarów, przekonanych najwyraźniej, że
płonący krzyż to zemsta za ich odszczepieństwo. Wreszcie dobiegł do namiotu, z
którego dochodziły krzyki i zawodzenia kobiet. Wtedy wyciągnął miecz i przeciąwszy
płótno na wysokości kolan, rozerwał je z całej siły rękami.
Ze środka wydobył się przeraźliwy lament. Kobiety stały zbite w jedną masę,
jedne w sukniach, inne w bieliźnie, a kilka wciąż jeszcze nagich. Gdzie Godiva?!
Może tamta odwrócona plecami z chustą na głowie? Złapał ją za ramię i odwrócił
gwałtownie. Zobaczył rozsierdzone spojrzenie nieznajomych oczu, a kobieca dłoń
wymierzyła mu siarczysty policzek.
Kobiety rozbiegły się nagle i Shef dostrzegł wreszcie wśród nich znajomą
sylwetkę. Biegła lekko jak młoda sarna, wprost na zatracenie. Anglicy byli teraz
wszędzie. Wiedzieli, że zaraz nadciągnie odsiecz z drugiej części obozu, szlachtowali
więc wszystko, co się ruszało, rozglądając się wciąż za Ivarem i jego braćmi.
Shef dopędził Godivę i chwytając od tyłu przewrócił na ziemię. Oboje potoczyli
się po ziemi, później Shef pociągnął dziewczynę w bezpieczne miejsce.
- Shef!
- Tak, to ja - potwierdził zatykając jej usta. - Teraz posłuchaj. Musimy stąd uciec.
Taka szansa się już nie powtórzy. Wrócimy tą samą drogą, którą przyszedłem, nie
został tam już nikt żywy. Zrozumiałaś? A więc w drogę.
Bitwa dobiegła końca - pomyślał Edmund. Wiedział, że poniósł klęskę. Dzięki
pomocy wieśniaków pod wodzą tego półnagiego młodzieńca udało im się przełamać
ostatni bastion wikingów. Udało im się dokonać spustoszenia wśród najlepszych
wojowników, wśród żołnierskiej elity wielkiej armii, która nigdy już nie odzyska
dawnego blasku. Cóż jednak z tego, skoro Ragnarssonowie nadal żyli. Dopiero gdyby
udało mu się pozabijać ich wszystkich, byłby pewny, że odniósł ostateczne
zwycięstwo Nie ma już jednak na to szansy. W sercu Edmunda wygasał powoli gniew
i entuzjazm, zaczęła się chłodna kalkulacja. Dostrzegł, że poza obrębem płomieni
zaczynają zbierać się wikingowie. Najwyraźniej wydane zostały już jakieś rozkazy.
Czuł, że niedługo zacznie się kontruderzenie.
- Czas wracać, panie - mruknął Wigga.
Edmund skinął głową, wiedział, że jest to rzeczywiście ostatni moment. Droga
ucieczki była wciąż wolna, poza tym pozostała jeszcze grupka zaufanych
wojowników, którzy osłania go podczas odwrotu w stronę wschodniej palisady.
- Wracamy! Wracamy tam, skąd przyszliśmy! Zabijajcie każdego, kto znajdzie się
na drodze. Nieważne, nasz czy obcy. Nie chcę ich zostawić dla Ivara. I nie
pozostawiajcie niedobitków!
Ivar poczuł, jak powraca mu świadomość. Wracała jednak stopniowo i nie od razu
udało mu się pozbierać myśli. Czuł, że zbliża się coś straszliwego. Słyszał zbliżające
się kroki. To był draugr - gigant, spuchnięty i siny jak rozkładający się trup, lecz tak
potężny jak dziesięciu mężczyzn. Wrócił na ziemię, aby niepokoić swoich potomków
albo pomścić ich śmierć.
Ivar przypomniał sobie to oblicze. To irlandzki król Maelguala, którego zabił
przed wieloma laty. Pamiętał dobrze tę wykrzywioną wściekłością i cierpieniem
twarz. Pamiętał przekleństwa rzucane nawet wtedy, kiedy koła zaczęły rozciągać jego
ciało. Rozciągali go aż nagle - Ivar przypomniał sobie trzask pękającego kręgosłupa i
w jednej chwili oprzytomniał całkowicie. Poczuł, że ma coś na twarzy, chyba kawałek
tkaniny. Czy zawinęli go już w całun?
Prawe ramię było zupełnie bezwładne. Ivar usiadł i poczuł teraz ból z lewej strony
głowy. O dziwo, nie z prawej, tam gdzie otrzymał cios, lecz właśnie z przeciwnej. A
więc to wstrząs, pomyślał. Powinien się teraz położyć i nie poruszać głową, nie mógł
sobie jednak na to pozwolić.
Powoli podniósł się z ziemi. Wysiłek ten spowodował przypływ nudności i
zawrotów głowy. W dłoni wciąż dzierżył miecz. Spróbował go podnieść, jednak ręka
odmówiła posłuszeństwa. Opuścił więc broń i podparłszy się na niej popatrzył na
zdewastowane obozowisko. Pośród namiotów wciąż walczyło kilkudziesięciu
wojowników. I nagle dostrzegł nadciągającą zgubę.
Nie był to draugr. Kilkanaście kroków od niego stanęła nagle niska postać w
zaciągniętej na oczy wojennej masce. Angielskie królewiątko. Jatmund. Z obu jego
stron oraz za jego plecami kroczyło sześciu mężczyzn, potężnych jak wikingowie,
potężnych jak Viga-Brand. Z pewnością jego gwardia przyboczna. Samo serce i dusza
angielskiego rycerstwa, „the chempan”, jak ich tam nazywają. Było ich sześciu, a on,
Ivar, nie mógł nawet unieść miecza. Zrobił jednak krok w ich kierunku, żeby nikt nie
ś
miał powiedzieć, że on, wielki wojownik Północy, schwytany został przy próbie
ucieczki.
Edmund rozpoznał go nagle i z jego ust wyrwał się okrzyk tryumfu. W kierunku
Ivara ruszyło teraz sześciu rycerzy z podniesionymi mieczami.
Tymczasem Shef przemykał się właśnie w ciemności i widząc lukę pomiędzy
namiotami popchnął do przodu Godivę, aby pobiegła pierwsza. Dziewczyna wyrwała
się z jego uścisku i ruszyła pędem w stronę jakiegoś mężczyzny. Potem chwyciła go
za rękę, a on, najwyraźniej ranny, wsparł się na jej ramieniu. Chryste, to przecież Ivar!
Shef nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Chłopak zagryzł wargi i zaczaj zbliżać się ostrożnie jak lampart, z uniesionym na
wysokości bioder mieczem. Wiedział już, że ostrze skieruje pod samą brodę, gdzie
ciała nie krył żaden pancerz.
Nagle naprzeciw niego znalazła się Godiva przytrzymując jego prawą rękę.
Chciał ją odtrącić, lecz przywarła do niego z całej siły oplatając rękami i zaczęła
przeraźliwie krzyczeć.
- Uważaj! Z tyłu!
Shef rzucił ją na bok, a sam odwrócił się i w ostatniej chwili odparował cios
wymierzony we własną szyję. Drugi cios przyszedł jednak zaraz po pierwszym,
uchylił się przed nim i usłyszał świst przecinanego powietrza. W tej samej chwili
uświadomił sobie, że Godiva stoi za jego plecami. Musiał ją ocalić.
Zaczął się powoli cofać wąskim korytarzem między namiotami, a wraz z nim
Godiva i Ivar. Przed nim kroczyło sześciu potężnych mężczyzn, a wśród nich jeden
niski w kunsztownie ozdobionej przyłbicy. To musiał być król. On, Shef, niewolnik i
nędzny pies stał teraz naprzeciw króla East Anglii.
- Zejdź mi z drogi - rzekł Edmund postępując jeszcze krok naprzód. - Jesteś
Anglikiem. Zwaliłeś maszt. Przerwałeś ich linię. Widziałem, że to ty. Za tobą jest
Ivar. Zabij go albo pozwól, żebym ja to zrobił, a nie ominie cię nagroda, którą ci
obiecałem.
- Ta kobieta... - zaczął Shef. Chciał powiedzieć, aby zostawili w spokoju kobietę,
ale nie starczyło mu czasu.
Przerwa między namiotami rozszerzyła się nagle i na Shefa rzucili się ludzie
Edmunda. Jeden wysunął się naprzód tnąc na odlew, raz za razem i wyrzucając do
przodu tarczę. Shef cofał się, uskakiwał, kucał, nie przyjmując ciosów, lecz uciekając
przed nimi, jak podczas pojedynku z młodym Irlandczykiem.
Nagle z ciemności wyłoniło się kilkunastu wikingów prowadzonych przez
samego Vigę-Branda. Anglicy cofnęli się, aby chronić swego króla. Broniąc go ginęli
jeden po drugim, podczas gdy Ivar napominał bez przerwy swoich ludzi, aby
pozostawili przy życiu Jatmunda.
Shefowi udało się tymczasem wymknąć i pociągnąć za sobą przerażoną Godivę.
Pobiegli w stronę dopalających się okrętów i błotnistego brzegu rzeki Stour.
Angielskie królestwo legło w gruzach, Godiva wyszła jednak bez szwanku. Udało mu
się ją ocalić.
Lecz ona ocaliła Ivara.
Rozdział dziewiąty
Gwiazdy zaczęły już blednąc na niebie, kiedy Shef i Godiva przedzierali się
ostrożnie przez leśną gęstwinę. Najwyższe gałęzie poruszał lekki wietrzyk, którego
nie czuć było na dole. Gdy przebiegli przez niewielką polankę rozpościerającą się
wokół przewróconego dębu, ich stopy zmoczyła rosa. To będzie upalny dzień -
pomyślał Shef - jeden z ostatnich dni tego pełnego wydarzeń lata.
Na razie było im jednak zimno. Shef miał na sobie jedynie buty i wełniane
spodnie, które wciągnął w pośpiechu podczas ataku Anglików, Godiva zaś cienką
koszulę. Zdjęła długą suknię, gdy wchodziła do rzeki. Pływała dobrze niczym wydra, i
jak wydra musiała nurkować i przepływać długie odcinki pod wodą. Płynęli bardzo
ostrożnie, starając się nie robić najmniejszego hałasu i śledząc uważnie brzeg, czy nie
ma na nim patroli. Oboje zanurkowali głęboko, gdy rzeka wpłynęła w zakole przy
krańcu palisady. Było to miejsce, gdzie zawsze czuwały straże.
Shef nie poczuł chłodu, gdy wchodził do wody, jedynie uczucie pieczenia na
poparzonych dłoniach, teraz jednak ciałem wstrząsały bez przerwy dreszcze.
Wiedział, że długo tak nie wytrzyma. Musiał koniecznie się położyć, rozluźnić
mięśnie i poukładać sobie w głowie wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin.
Zabił człowieka, nie, dwóch ludzi. Widział króla, co zdarzyć się może raz, czasem
dwa razy w życiu. Tym razem jednak król także go dostrzegł, a nawet przemówił do
niego! Stał też oko w oko z Ivarem Ragnarssonem. Wiedział, że mógłby go zabić,
gdyby nie Godiva. Mógłby zostać bohaterem całej Anglii, całego chrześcijaństwa.
Powstrzymała go jednak. I wtedy zdradził swego króla, zatrzymał go, oddał go w
ręce pogan. Jeżeli ktoś kiedyś się o tym dowie... Nie chciał o tym teraz myśleć.
Ważne, że udało im się uciec. Kiedy tylko nadarzy się okazja zapyta Godivę, co
naprawdę łączyło ją z Ivarem.
Gdy zrobiło się już zupełnie widno, Shef odnalazł zarośnięty trawą szlak,
najwyraźniej nikt nie przechodził tamtędy od tygodni. Był to dobry znak, zwłaszcza
ż
e na końcu tej drogi odnaleźć powinni jakąś chatę albo szałas, gdzie mogliby znaleźć
schronienie.
Istotnie, drzewa zaczęły się wkrótce przerzedzać i oboje zobaczyli zbudowany z
gałęzi szałas. Zbudowali go zapewnię drwale, którzy pracowali nie opodal przy
wyrębie lasu.
Teraz nie było tam nikogo. Shef i Godiva stanęli na wprost siebie objęci rękami.
- Pewnego dnia - zaczął Shef patrząc dziewczynie głęboko w oczy - będziemy
mieli prawdziwy dom. Miejsce, gdzie będziemy mogli mieszkać oboje przez nikogo
nie niepokojeni. Dlatego właśnie przyszedłem, aby odebrać cię wikingom. Nie
powinniśmy podróżować w czasie dnia, to zbyt niebezpieczne. Zostaniemy tutaj i
odpoczniemy sobie aż do wieczora.
Shef obudził się, kiedy słońce zaczęło przeświecać między ścianami szałasu.
Podniósł się ostrożnie, aby nie obudzić dziewczyny i wyszedł na zewnątrz. W szparze
pomiędzy gałęziami znalazł ukrytą hubkę i krzesiwo. Czy można rozpalić ogień? Shef
zastanawiał się chwilę i postanowił nie ryzykować. Mieli pod dostatkiem wody, ale
nic do jedzenia. Powinien był o tym pomyśleć.
Nie sądził, aby ktoś mógł im przeszkodzić, jeszcze nie tego dnia. Znajdowali się
wciąż w zasięgu patroli wikingów, które widział, gdy podkradał się wraz z Hundem w
pobliże obozu. Teraz jednak wikingowie mieli chyba inne zmartwienia. Wszyscy
zebrali się pewnie w obozie, szacując straty, zastanawiając się co dalej robić i
spierając się o dowództwo nad pozostałością wielkiej armii. Czy udało się ocaleć
Sigurthowi - Wężowemu Oku? Jeżeli nawet ocalał, nawet jemu trudno będzie
utrzymać nadszarpnięty ostatnimi wydarzeniami autorytet.
Shef położył się w słońcu i poczuł, jak rozluźnia się jego ciało. Patrzył jak
mięsień uda kurczy się nierytmicznie, aby po chwili uspokoić się zupełnie, potem
przyjrzał się pęcherzom na swoich dłoniach.
- Czy nie będzie lepiej, jak je przebiję? - spytała Godiva, która pojawiła się nagle
u jego boku trzymając w dłoni długi kolec. Shef skinął głową.
Kiedy pochyliła się nad nim i zajęła się jego lewą dłonią, objął ją drugim
ramieniem, tuląc do siebie jej rozgrzane snem ciało.
- Powiedz mi - spytał - dlaczego stanęłaś pomiędzy mną a Ivarem? Co było
między wami?
Dziewczyna spuściła oczy, wydawało się, że nie wie, co ma odpowiedzieć.
- Czy wiesz, że zostałam mu ofiarowana? Przez... przez Sigvartha.
- Przez mego ojca. Tak wiem. Lecz co stało się potem?
Godiva nadal nie podnosiła wzroku przypatrując się uważnie pęcherzom.
- On mnie ofiarował w trakcie biesiady, przy wszystkich. Tylko to miałam na
sobie. Niektórzy z nich robią ze swymi kobietami okropne rzeczy, na przykład Ubbi.
Powiadają, że kocha się z nimi na oczach swoich ludzi, a kiedy nie potrafią go
zadowolić, oni je dostają i korzystają z nich jeden po drugim. Wiesz, że byłam
dziewicą... Jestem nią nadal. Bardzo się bałam.
- Wciąż jesteś dziewicą?
Godiva skinęła głową.
- Ivar nic do mnie powiedział w trakcie przyjęcia, ale kazał, aby przywiedli mnie
do jego namiotu tej samej nocy. Wtedy ze mną rozmawiał. Powiedział mi...
Powiedział, że jest inny niż reszta mężczyzn. Nie jest wałachem, to coś innego.
Spłodził już dzieci, przynajmniej tak mówił. Powiedział mi jednak, że podczas gdy
inni mężczyźni czują przypływ pożądania na sam widok kobiecego ciała, on
potrzebuje czegoś innego.
- Czy wiesz, co jest tym czymś? - spytał Shef bez ogródek przypominając sobie
wskazówki, jakie dał mu Hund.
- Nie wiem - Godiva potrząsnęła głową. - Nie mogę tego zrozumieć. Ale on
mówił, że jeśli mężczyźni dowiedzieliby się, jak jest z nim naprawdę, kpiliby z niego.
W młodości koledzy przezywali go Sopel Lodu, ponieważ nie potrafił tego, co oni.
Mówił mi, że zabił wielu mężczyzn, którzy z niego kpili i sprawiło mu to
przyjemność. Dziś wszyscy, którzy się z niego śmiali, nie żyją i tylko najbliżsi
podejrzewają, że jest jakiś inny. Jeżeli wszyscy by o tym wiedzieli, Sigvarth nie
odważyłby się ofiarować mnie otwarcie, tak jak to uczynił. Ivar powiada, że teraz
nazywają go Soplem Lodu, ponieważ się go boją. Mówią, że nie zamienia się w nocy
w wilka czy niedźwiedzia, jak jego bracia, lecz w smoka. Wielkiego, długiego smoka.
- A co ty o tym myślisz? - spytał Shef. - Czy pamiętasz, co zrobili z twym ojcem?
Twoim ojcem, nie moim, lecz nawet ja poczułem żałość na jego widok. Wprawdzie
Ivar nie zrobił tego osobiście, wydał jednak odpowiednie rozkazy. To są właśnie
rzeczy, jakimi się trudni. Mógł oszczędzić ci gwałtu, ale kto wie, jakie miał w
stosunku do ciebie zamiary. Powiadasz, że ma dzieci. Czy ktokolwiek widział ich
matki?
Godiva pochyliła się nad dłonią i zaczęła przebijać pęcherze.
- Nie wiem. Jest na pewno okrutny i pełen nienawiści w stosunku do mężczyzn,
ale to dlatego, że się ich obawia. Boi się, że są bardziej męscy od niego. Ale jak oni
pokazują tę męskość? Znęcając się nad słabszymi, czerpiąc przyjemność z ich
cierpienia. Może Ivar zesłany został przez Boga, jako kara za męskie grzechy.
- Czy żałujesz, że cię od niego zabrałem? - Głos Shefa zrobił się nagle ostrzejszy.
Godiva pochyliła się nad nim, poczuł na piersi jej policzek i przesuwające się
wzdłuż ciała dłonie. Przyciągnął ją do siebie. Ramiączko jej koszuli opadło nagle
odsłaniając nagą, dziewczęcą pierś. Jedyną kobietą, którą widział dotąd rozebraną,
była potężna, grubo ciosana Truda o ziemistej, niezdrowej cerze. Jego stwardniałe
dłonie zaczęły pieścić ciało Godivy z niewiarygodną delikatnością. Jeżeli sądził, że
kiedyś to nastąpi, a rozmyślał o tym często siedząc samotnie w kuźni, spodziewał się,
ż
e będzie to dopiero w dalekiej przyszłości, kiedy już na nią zasłuży, kiedy znajdzie
miejsce, gdzie razem będą bezpieczni. Nie tak jak teraz, w środku lasu, pod gołym
niebem, bez błogosławieństwa księdza ani zgody rodziców.
- Jesteś lepszym człowiekiem niż Ivar, czy Sigvarth, czy ktokolwiek, kogo
spotkałam w życiu - powiedziała ze szlochem Godiva. - Wiedziałam, że po mnie
przyjdziesz. Bałam się tylko, że mogą cię za to zabić.
Podciągnął jej koszulę i powoli obrócił na plecy.
- Oboje powinniśmy już nie żyć. Jestem tak szczęśliwy, że jestem tutaj wraz z
tobą... Nie łączy nas krew, pochodzimy od różnych ojców i różnych matek.
Posiadł ją w blasku słońca. Ten, który obserwował ich z ukrycia, wstrzymał z
zazdrości oddech.
Godzinę później Shef leżał na miękkiej trawie w przedzierających się poprzez
konary dębów promieniach słońca. Był senny i całkowicie rozluźniony. Nie spał
jednak. Myślał o przyszłości, o tym gdzie mogą teraz pójść, może na mokradła, tam
gdzie nocował wspólnie z tanem Edrichem. Czuł na twarzy ciepło słońca i miękkość
darni, na której leżał, lecz wszystko zaczęło się powoli oddalać. Doznał już wcześniej
podobnego uczucia. W obozie wikingów. Jego myśli zaczęły błądzić gdzieś bardzo
daleko, opuszczając leśną polanę i uśpione ciało.
- Potężni są panowie, którym odebrałeś kobietę - przemówił do niego głos,
twardy, szorstki i pełen dostojeństwa.
Shef zdał sobie sprawę, że znalazł się nagle w kuźni. Wszystko było znajome:
napięcie mięśni, kiedy wyjmował z ognia rozgrzany do czerwoności kawał metalu, i
automatyczne odchylenie głowy, gdy iskry wzbiły się ku jego włosom. Nie była to
wszakże kuźnia w Emneth, ani kuźnia Thorvina w obozie wikingów. Shef poczuł
rozciągającą się wokół olbrzymią przestrzeń, wytyczoną gigantycznymi kolumnami,
które ginęły wysoko w górze.
Wziął do ręki młot i zaczął wykuwać kształt z połyskującej na kowadle bryły
metalu. Nie wiedział, jaki to ma być kształt. Wiedziały jednak jego ręce, poruszały się
bowiem szybko i bez wahania. Nie było to ostrze włóczni ani topór, nie był to także
lemiesz. Wyglądało tak jak koło, lecz koło z wieloma zębami, ostrymi jak u psa. Shef
patrzył w zdumieniu, w głębi serca wiedział, że to co właśnie robił, jest niemożliwe.
Nikomu nie udałoby się wykonać czegoś takiego za jednym zamachem. Najpierw
należałoby wykuć obręcz i osobno każdy z zębów, dopiero wtedy można by połączyć te
elementy w całość. Jednak po co to wszystko? Być może, gdyby mieć jedno takie koło,
ustawione nad ziemią jak ściana, koło, które poruszałoby się w jedną stronę i drugie
koło umocowane płasko, to jedno z nich nadawaćby mogło pęd drugiemu.
Lecz jaki miałoby to sens? Z pewnością istniał powód. Miało to coś wspólnego z
dziwnym urządzeniem majaczącym w oddali, potężną konstrukcją znajdującą się pod
jedną ze ścian.
W pewnej chwili Shef zdał sobie sprawę, że wokół niego stoi jeszcze kilka postaci
i to postaci równie gigantycznych rozmiarów, co całe pomieszczenie. Nie widział ich
dokładnie, zresztą nie ośmielił się otwarcie podnieść na nie wzroku, rzucał więc
jedynie ukradkowe spojrzenia. Postacie stały jedna obok drugiej i obserwując go
wymieniały uwagi, takie przynajmniej odniósł wrażenie. Były to bóstwa Thorvina,
bóstwa Drogi.
Najbliżej stojąca postać przypominała jeszcze potężniejszą i wyższą replikę Vigi-
Branda. Pod krótkimi rękawami tuniki widać było napinające się gigantyczne bicepsy.
To musi być Thor, pomyślał Shef. Twarz bóstwa wyrażała pogardą, wrogość i jakiś
niepokój. Zaraz za nim stała inna postać o uważnym spojrzeniu i ostrych rysach,
która spoglądała na Shef a ze zręcznie skrywaną aprobatą, tak jakby był koniem
wystawionym na sprzedaż przez głupiego kupca, nie orientującego się w jego
rzeczywistej wartości.
Ten jest po mojej stronie, pomyślał Shef, lub też myśli, że ja jestem po jego.
Za plecami tych dwóch stała grupa innych postaci, z których najwyższa, a
zarazem najdalej oddalona podpierała się na potężnej włóczni o trójkątnym grocie.
Shef zdał sobie sprawę z jednej jeszcze rzeczy: ktoś podciął mu ścięgna w
kolanach. Poruszał się po kuźni przy pomocy swoich ramion, wlokąc za sobą
bezużyteczne już nogi. Wokół niego porozstawiane były stołki, ławki, leżały sterty
drewna, wszystko to sprawiało wrażenie bałaganu, lecz w istocie pomagało mu
przemieszczać się z jednego miejsca na drugie. Mógł dźwignąć się na rękach i stanąć
wyprostowany, niczym człowiek starający się złapać równowagę na szczudłach, w
nogach nie było jednak życia, jedynie tępy ból rozchodzący się od kolan w górę.
Był jeszcze ktoś, kto go obserwował, tym razem ktoś bardzo mały, gdzieś przy
samej ziemi. To Thorvin! Choć nie, to nie był Thorvin, lecz ktoś jeszcze mniejszy i
drobniejszy, z wysokim czołem odsłoniętym i przerzedzonymi włosami. Postać ta
miała jednak biały strój Thorvina oraz naszyjnik z kiści jarzębiny.
- Kim jesteś, chłopcze? - spytała. - Czy jesteś wędrowcem z krainy ludzi? Jak tu
trafiłeś? W jaki sposób udało ci się odnaleźć Drogę?
Shef potrząsnął głową, udając, że chroni oczy przed iskrami.
Wrzucił gotowe już koło do stojącego obok kubełka z wodą i zaczął pracować nad
następnym kawałkiem metalu. Pracował z zapałem człowieka, który wie, że któregoś
dnia zwrócona mu zostanie wolność, nie chce jednak, aby prześladowcy odkryli
rosnącą w jego sercu radość.
Nagle Shef zorientował się, że jedna z olbrzymich postaci zaczyna poruszać się w
jego kierunku. Była to ta najwyższa, ta, która dzierżyła włócznię. Palec niczym konar
dębu uniósł do góry brodę Shef a. Twarz wydała się chłopcu ostrzem topora: prosty
nos, wystająca szczęka, szpiczasta, siwa broda i wystające, szerokie kości policzkowe.
W dół spoglądało na niego jedno nieruchome oko. W tym zestawieniu oblicze Ivara
mogłoby napełnić otuchą, jako coś co przynajmniej ogarnąć można rozumem, było
mimo wszystko ludzkie. Ta twarz była inna. Shef czuł, że mogłaby przywieść człowieka
do szaleństwa.
Teraz nie wyrażała jednak wrogości, raczej koncentrację, skupienie.
- Dużo ci jeszcze zostało do przejścia, karle - rzekł w końcu. - Dobrze jednak
zacząłeś. Módl się, abym nie musiał cię wezwać zbyt szybko.
- Dlaczego miałbyś mnie wzywać, Najwyższy? - spytał Shef oszołomiony własną
zuchwałością.
- Nie pytaj. Mądry człowiek nie podpatruje i nie podgląda, jak panna szukająca
swego kawalera.
Wielka dłoń spadła nagle na kuźnię roztrącając ławy, wiadra i narzędzia, niczym
człowiek strząsający z serwety łupiny orzecha. Shef został ciśnięty w powietrze, a
unosząc się zdołał jeszcze zauważyć badawcze spojrzenie wychylającej się z cienia
maleńkiej, ubranej na biało postaci.
W przeciągu sekundy znalazł się znowu na trawie, pod gołym niebem. Słońce
przesunęło się trochę, pozostawiając go w cieniu.
Gdzie Godiva? Shef zaniepokoił się nagle. Odeszła na chwilę na bok, ale co
potem...
Shef zerwał się na nogi i zaczął rozglądać się wokół w poszukiwaniu wroga. Z
krzaków doszedł go zgiełk, trzask gałęzi i krzyk kobiety, której usta zasłonił ktoś
szybko dłonią.
Shef skoczył w tamtym kierunku, lecz zza drzew wyrośli nagle mężczyźni i
otoczyli go szczelnie niczym zaciśnięte palce Przeznaczenia. Na czele ich stał
Muirtach, z przecinającą twarz świeżą pręgą i wyrazem niepohamowanej furii.
- Prawie ci się udało, chłopcze - rzekł. - Powinieneś był dalej uciekać, ale ty
wolałeś się zatrzymać i wypróbować kobietę Ivara. Cóż, gorący kutas nie zna co to
rozum, wkrótce jednak będzie zupełnie zimny.
Silne ramiona ścisnęły Shefa, który wciąż się wyrywał w stronę zarośli. Czy już ją
pojmali? Jak udało im się ich znaleźć? Czy zostawili jakiś ślad?
Szyderczy śmiech wybuchł nagle pośród głosów gaddgedlarów. Shef rozpoznał
go od razu. Był to śmiech Anglika. Jego przyrodniego brata, Alfgara.
Rozdział dziesiąty
Kiedy Shef znalazł się z powrotem w obrębie palisady, bliski był załamania.
Przyczynę stanowiło ogromne wyczerpanie oraz głęboki wstrząs związany z nagłą i
niespodziewaną utratą wolności. Wikingowie obchodzili się z nim bardzo surowo,
popychając i szturchając boleśnie przez całą drogę powrotną. Shef czuł jednak, że
sami są mocno wystraszeni. Wracali do Ivara tylko z jednym trofeum, co nie
stanowiło z pewnością właściwej przeciwwagi wobec poniesionych szkód. Było jasne,
ż
e gaddgedlarowie chcą się na nim odegrać. Został uwięziony w miejscu, gdzie
trzymano niewolników i pobity do nieprzytomności.
Leżał tak aż do wieczora, a kiedy wreszcie się ocknął i otworzył zlepione krwią
powieki, czuł się obolały i odrętwiały. Był także zziębnięty oraz osłabiony z
pragnienia i głodu. Podczas gdy wokół zapadała noc rozglądał się desperacko,
oceniając perspektywy ucieczki bądź ocalenia. Nie było jednak żadnego ratunku.
ś
elazne obręcze spinające jego stopy przymocowane były do wbitych w ziemię
grubych kołków, ręce zaś miał związane z przodu. Być może z czasem udałoby mu
się przegryźć pęta na nadgarstkach, lecz najmniejszy ruch z jego strony prowokował
strażnika do wymierzenia kolejnego kopniaka. Shef uświadomił sobie, że strażnicy
nie mieli teraz zbyt wielu więźniów do pilnowania. Niemal wszystkim pojmanym w
czasie kampanii Anglikom udało się uwolnić i zniknąć pod osłoną nocy.
Oprócz Shefa pod strażą przebywało tylko kilku rycerzy króla Edmunda, którzy
zdecydowali się walczyć do samego końca. Wszyscy byli ciężko ranni, przygotowani
na śmierć i rozmawiali cicho czekając na swoją kolej. Zgodzili się w końcu, że
powinni byli najpierw zaatakować obóz Ragnarssonów, uznali jednak, że tak czy
owak, zasłużyli na wielką chwałę. Spalili przecież statki i mocno przerzedzili zastępy
wroga.
- Szkoda tylko, że schwytali naszego króla - rzekł jeden z nich po chwili
milczenia. Pozostali pokiwali smutno głowami i spojrzeli w kierunku odległego
narożnika.
Shef poczuł ciarki na plecach. Król Edmund był ostatnią osobą, z którą chciałby
się teraz spotkać. Pamiętał chwilę, kiedy król podszedł do niego, marnego niewolnika
z prośbą, aby odsunął się z jego drogi. Gdyby go posłuchał, ta noc zakończyłaby się
całkowitym zwycięstwem, a on, Shef, nie musiałby znosić teraz gniewu Ivara. Słyszał
już rozmowy strażników opowiadających z rozbawieniem, co go wkrótce czeka.
Pamiętał też słowa giermka, który oprowadzał go po obozie nie dalej jak
poprzedniego wieczoru. Zbrodnia, jakiej się dopuścił, była ciężka. Zabrał Ivarowi
kobietę, uprowadził ją i posiadł, tak że nigdy już nie mogła być mu zwrócona. Co się
z nią stało? Nie została zawleczona z powrotem do obozu. Ktoś musiał ją porwać.
Shef nie był jednak w stanie długo nad tym rozmyślać, zbyt pochłonięty własnym
losem. Gniew Ivara wydawał mu się straszniejszy niż śmierć i dojmujący wstyd z
powodu zdrady. Gdyby tak mógł umrzeć z zimna i nie doczekać poranka. Niczego nie
pragnął bardziej.
Nad ranem obudziło go uderzenie buta. Usiadł i pierwszą rzeczą, z której zdał
sobie sprawę, była suchość w ustach. Wokół niego uwijali się strażnicy przecinając
niektórym więźniom pęta i wywlekając trupy na zewnątrz. Udało im się, pomyślał
Shef.
Przed sobą ujrzał kucającą postać w brudnej poplamionej tunice. Był to Hund. W
rękach trzymał dzban z wodą. Przez pewien czas Shef nie był w stanie o niczym
innym myśleć, Hund tymczasem ostrożnie i powoli pozwolił mu pić, robiąc nieznośne
przerwy po każdym jego łyku. Dopiero gdy poczuł, że woda wypełniła mu już cały
brzuch, Shef zaczął rozkoszować się jej smakiem. W tym samym momencie zdał
sobie sprawę, że Hund coś do niego mówi.
- Shef, Shef, mówię do ciebie. Musisz mi coś powiedzieć. Gdzie jest Godiva?
- Nie wiem. Uprowadziłem ją. Potem ktoś inny musiał ją porwać. Pojmali mnie
zanim mogłem coś na to poradzić.
- Jak ci się wydaje, kto mógł ją porwać?
Shef przypomniał sobie śmiech w zaroślach, przeczucie, które kiedyś oddalił od
siebie, przeczucie, że w lesie są jeszcze inni uciekinierzy.
- To Alfgar. Musiał nas śledzić.
Shef zamyślił się starając odegnać od siebie zmęczenie.
- Wydaje mi się, że to on przyprowadził do nas Muirtacha i jego ludzi. Być może
zawarli jakiś układ. Oni wzięli mnie, a on ją. Może udało mu się po prostu ją porwać,
podczas gdy wszyscy zajęli się mną. Nie było ich dostatecznie dużo, aby ryzykować
dalsze poszukiwania.
- Widać więc, że Ivarowi bardziej zależy na tobie niż na niej. Wie jednak, że to ty
uprowadziłeś ją z obozu. To nie wróży dobrze - Hund pogładził się po swojej rzadkiej
brodzie. - Zastanów się, czy ktoś widział cię, jak zabijałeś któregoś z wikingów
własnymi rękami.
- Zabiłem tylko jednego. To było w ciemności i nikt tego nie zauważył. Ktoś mógł
jednak widzieć, jak uwolniłem niewolników, jak uwolniłem Alfgara - twarz Shefa
wykrzywił grymas. - Poza tym to właśnie ja rozbiłem umocnienia wokół obozu
Ragnarssonów spuszczając na nie płonący maszt. Zrobiłem to, czego nie udało się
dokonać towarzyszom króla.
- No tak, ale nie powinno to być jeszcze powodem do krwawej zemsty. Ingulf i ja
zrobiliśmy wiele w ciągu ostatniego dnia. Wielu dowódców pozostałoby kalekami do
końca życia, gdyby nie nasza pomoc. Ingulf potrafi nawet zaszyć z powrotem jelita,
które wydostały się z rozprutego brzucha. Jeśli ktoś jest dostatecznie silny, aby
wytrzymać ból, powinien przeżyć.
- Staracie się wybłagać moje życie? Wstawiliście się za mnie u Ivara?
- Tak.
- Ty i Ingulf? Ale cóż ja dla niego znaczę?
Hund zamoczył w dzbanie kawał chleba i podał go przyjacielowi.
To zasługa Thorvina. Mówi, że to sprawa Drogi. Mówi, że musimy cię uratować.
Nie wiem dlaczego, ale on całkowicie poświęcił się dla ciebie. Wczoraj ktoś z nim
rozmawiał. Potem Thorvin przybiegł prosto do nas. Czy zrobiłeś coś, o czym mi nie
wiadomo?
- Wiele rzeczy, Hund. Jednego jestem wszak pewien. Nikt nie zdoła uchronić
mnie przed gniewem Ivara. Zabrałem jego kobietę, co mogę mu ofiarować w zamian?
- Warto o tym pomyśleć - rzekł Hund napełniając dzban wodą ze skórzanego
bukłaka. Postawił dzban na ziemi, obok zaś resztę chleba i kupon brudnego
samodziału, który przyniósł ze sobą na ramieniu.
- W obozie brakuje jedzenia, a połowa koców użyta została jako całuny. To
wszystko, co mogłem ci teraz przynieść. Postaraj się, aby starczyło na dłużej. Jeśli
chcesz odpłacić się Ivarowi, rozejrzyj się, może król ci pomoże.
- Czy jest jakaś nadzieja? - szepnął Thorvin.
Viga-Brand popatrzył na niego ze zdziwieniem.
- Czy tak powinien mówić kapłan Drogi? Nadzieja... Jeżeli zaczniemy robić
pewne rzeczy tylko dlatego, że jest jakaś nadzieja, skończymy nie lepiej jak
chrześcijanie śpiewający hymny do swego Boga łudząc się, że da im lepsze życie po
ś
mierci. Zapominasz się, Thorvinie.
Brand urwał i spojrzał na swoją prawą dłoń, nad którą nachylał się właśnie Ingulf.
Była rozcięta prawie do nadgarstka, a cięcie przechodziło równo pomiędzy drugim a
trzecim palcem.
Ingulf przemył ranę ciepłą wodą, z której unosił się zapach ziół, a później rozwarł
ostrożnie jej brzegi. Przez chwilę widać było białą kość, wkrótce jednak wszystko
zalała krew.
- Byłoby znacznie lepiej, gdybyś przyszedł z tym do mnie od razu, zamiast czekać
półtora dnia - powiedział medyk. - Mogłem wyczyścić ranę póki była świeża, teraz
brzegi zaczęły już się zasklepiać, muszę więc ją rozerwać na nowo. Mógłbym ją
zaszyć bez tego, ale kto wie, co było na tamtym ostrzu.
- Rób swoje, Ingulfie. Widziałem zbyt wiele ran, które nie chciały się goić, aby
samemu ryzykować. To tylko ból, a zgorzel to pewna śmierć.
- Nadal jednak twierdzę, że przyszedłeś za późno.
- Przez pół dnia leżałem pośród trupów, aż pewien bystry człowiek zauważył
wreszcie, że wszyscy z wyjątkiem mnie ostygli. A kiedy wreszcie się pozbierałem i
upewniłem, że to najgroźniejsza z moich ran, byłeś zajęty dużo poważniejszymi
rzeczami.
Thorvin westchnął i przesunął kufel piwa bliżej lewej dłoni Branda.
- Twoja mowa była dla mnie wystarczającą karą. Teraz możesz mi już
powiedzieć, czy jest jakaś szansa.
Twarz Branda pobladła gwałtownie, gdyż Ingulf wyciągał właśnie z rany odłamek
kości, odpowiedział jednak spokojnym tonem.
- Nie sądzę. Wiesz sam jak to jest z Ivarem.
- Wiem - przyznał Thorvin.
- To sprawia, że nie potrafi zachować rozsądku w pewnych sytuacjach. Nie
mówię o „przebaczeniu”, nie jesteśmy chrześcijanami, aby puszczać w niepamięć
wyrządzane nam krzywdy. Lecz Ivar nie zechce nawet nas wysłuchać. Chłopak
uprowadził jego kobietę. Porwał kobietę, w stosunku do której Ivar miał pewne plany.
Gdyby ten głupiec Muirtach przyprowadził ją z powrotem, wtedy być może udałoby
się coś zrobić. Ale nie sądzę, gdyż najgorsze jest to, że kobieta odeszła z własnej woli.
To znaczy, że chłopakowi udało się to, czego Ivar nie mógł dokonać. Krew musi się
polać.
- Musi być jednak coś, co sprawi, że Ivar zmieni zdanie i przyjmie to, co
proponujemy w zamian.
Ingulf rozpoczął właśnie zszywanie rany. Thorvin położył dłoń na srebrnym
młocie, który wisiał na jego piersi, i zwrócił się do Branda.
- Przysięgam, że to prawdopodobnie największa przysługa, jaką możemy oddać
Drodze. Wiesz chyba, że są wśród nas tacy, którzy mają Widzenia?
- Pamiętam, że kiedyś o tym mówiłeś - przyznał Brand.
- Ludzie ci podróżują do krainy bogów, a później wracają stamtąd i opowiadają,
co widzieli. Niektórzy uważają, że to tylko wizje, podobne do tych, jakie miewamy w
snach, rodzaj poezji. Lecz ludzie ci widzą te same rzeczy. Przynajmniej niekiedy się
to zdarza. Najczęściej jest tak, jakby wszyscy oni widzieli tylko część jakiegoś obrazu
czy wydarzenia, tak że mogą go po kolei uzupełniać.
Brand chrząknął, nie wiadomo czy z niedowierzania, czy pod wpływem bólu.
- Jesteśmy pewni, że ten inny świat istnieje i ludzie mogą się tam dostać. Nie
dalej jak wczoraj miał miejsce dziwny wypadek. Odwiedził mnie Farman, który jest
kapłanem Freyra, tak jak ja jestem kapłanem Thora. Z tą jednak różnicą, że Farman
już kilkakrotnie odwiedzał tamten świat, podczas gdy ja nie byłem tam ani razu.
Mówił, że był w Wielkiej Sali, tam gdzie spotykają się bogowie, aby decydować o
losach dziewięciu światów. Stał przy samej ziemi, niczym mysz szukająca okruchów.
Widział jak obradują bogowie, ujrzał też mojego ucznia Shefa. Nie miał wątpliwości,
ż
e to on, widział go nieraz w kuźni. Ubrany był dziwnie, niczym myśliwy w lasach
Halogalandu i z trudem utrzymywał równowagę, jakby został okaleczony. Farman
widział, jak przemówił do niego ojciec bogów i ludzi. Gdyby Shef przypomniał sobie,
co wtedy usłyszał...
- Rzadko się zdarza, żeby jeden podróżnik do tamtego świata zobaczył drugiego.
Rzadko też bogowie zwracają się do podróżników, zwykle nie zauważają nawet ich
obecności. I jest jeszcze jedna rzecz. Ktokolwiek dał chłopcu imię, nie wiedział co
czyni. Teraz jest to imię nadawane psom, nie było tak jednak zawsze. Czy słyszałeś
kiedyś o Skioldzie?
- To założyciel dynastii Skioldungów, królów Danii. Przodek królów, których
Ragnar i jego synowie wygnaliby najchętniej z kraju, gdyby tylko mogli.
- Anglicy nazywają go „Scyld Sceafing - Shield with the Sheaf, czyli Tarcza ze
Snopem i opowiadają bzdurną historię jak dryfował przez ocean na swojej tarczy,
mając za żagiel snop zboża, stąd właśnie miał wziąć się jego przydomek. Nie wiedzą
jednak, że „Sceafing” to znaczy także „Syn Sheafa”. Kim więc był Sheaf?
Kimkolwiek był, to on właśnie posłał za morze najpotężniejszego z królów i
powiedział mu jak uczynić życie ludzkie szczęśliwym i pełnym chwały. Sheaf to imię
zwiastujące wielkie szczęście, zwłaszcza gdy zostanie nadane bezwiednie. Sheaf lub
Shef, bo tak właśnie wymawiają to imię mieszkańcy tych stron.
- Musimy wyrwać chłopca z rąk Ivara. Jego także ludzie widzieli w tamtym
ś
wiecie. Nie miał jednak ludzkiej postaci.
- To człowiek o wielu obliczach.
- To jeden z rodu demona Lokiego, zesłany na ziemię, aby siał na niej
spustoszenie. Musimy uchronić przed nim mego ucznia. Ale jak możemy tego
dokonać? Jeżeli nie powstrzymają go twoje perswazje, Brand, ani moje prośby, czy
zdołamy go jakoś przekupić? Czy jest coś, czego Ivar pragnie bardziej niż zemsty?
- Nie wiem, co sądzić o tej historii o innych światach - rzekł Brand. - Znalazłem
się wśród was, ponieważ mogę przy waszej pomocy zdobyć wiele różnych
umiejętności, poza tym, podobnie jak wy, nie lubię chrześcijan i szaleńców w rodzaju
Ivara. Ten chłopak dokonał niezwykłej rzeczy przychodząc do obozu po dziewczynę.
Trzeba mieć ikrę, żeby coś takiego zrobić. Wiem o tym dobrze. Pamiętam, jak za
namową waszych towarzyszy przyjechałem do Braethraborgu, aby wciągnąć
Ragnarssonów w tę wojnę. śyczę chłopcu jak najlepiej. Nie znam zamiarów Ivara,
nikt ich pewnie nie zna. Powiem wam jednak, czego mu potrzeba. Być może i on
zdaje sobie z tego sprawę, mimo swego szaleństwa. Lecz jeśli nie, Wężowe Oko
powinien przemówić mu do rozsądku.
Kiedy wypowiadał te słowa, pozostali mężczyźni pokiwali ze zrozumieniem
głowami.
Shef zorientował się od razu, że to nie ludzie Ivara przyszli po niego. Nie byli to
także gaddgedlarowie, nie wyglądali też na przybyszów z Norwegii. Ludzie, którzy po
niego przyszli, byli potężnie zbudowani i w sile wieku, włosy mieli już posiwiałe.
Shef zauważył srebrne pasy i złote naramienniki, świadczące o odnoszonych w
przeszłości sukcesach. Kiedy dowódca straży zastąpił im drogę, Shef nie dosłyszał
wyjaśnienia, jakiego jeden z nich udzielił szeptem. Strażnik zaczął wykrzykiwać coś
w odpowiedzi gestykulując w stronę zrujnowanych zabudowań obozu. Zanim jednak
zdołał dokończyć zdanie, rozległ się jęk poprzedzony głuchym odgłosem. Przybysz
spojrzał na ziemię upewniając się, czy sprawa została zakończona, a następnie
schował do rękawa worek z piaskiem.
Po chwili mężczyźni rozcinali już krępujące Shefa więzy. Jego serce zaczęło
walić jak szalone. Czy czeka go śmierć? Czy wyciągają go stąd, aby poprowadzić na
ś
cięcie? Shef zagryzł wargi. Nie mógł pozwolić sobie na błaganie o litość, zaraz by go
wyśmiali.
Zaciągnęli go kilka jardów dalej w stronę innych zabudowań, gdzie
przetrzymywano więźniów. Zatrzymali się przed wejściem do niewielkiej komórki.
Shef zorientował się, że jeden z przybyłych wojowników, zapewne ich przywódca,
przypatruje mu się niezwykle uważnie, jakby chciał coś wyczytać z jego twarzy.
- Rozumiesz po norwesku?
Shef skinął głową.
- Zrozum więc, że jeśli ty będziesz mówił, to bez znaczenia, lecz jeśli on się
odezwie, być może uda ci się zachować życie. Całkiem niewykluczone. Jest coś, co
ciebie może uratować, dla mnie zaś znaczy jeszcze więcej. Niezależnie od tego, czy
masz umrzeć czy nie, niedługo będziesz potrzebował przyjaciela. Przyjaciela na
dworze Ragnarssonów. Jest wiele sposobów, w jakie stracić można życie.
Potem Shef wepchnięty został do ciemnej komórki. W ścianę wbite były dwa
metalowe pierścienie, przez które przeciągnięto łańcuchy. Shef poczuł jak mężczyźni
zakładają mu na szyję obręcz, obręcz połączoną z łańcuchami. Nogi pozostawili nie
związane, jednak jego ręce były wciąż skrępowane. Mógł wstać i przechadzać się po
kilka kroków w każdą stronę, tyle na ile pozwalał łańcuch.
Wkrótce Shef zorientował się, że w celi znajduje się ktoś jeszcze. Widział
zwieszający się ze ściany łańcuch, ginący gdzieś w ciemności. Wyobrażając sobie
leżącą na ziemi postać poczuł nagle przypływ lęku i wstydu.
- Panie? - spytał niepewnie. - Panie, czyś jest królem?
Postać wzdrygnęła się nerwowo.
- Jestem król Edmund, syn Edwolda, władca East Anglii. Lecz kim ty jesteś,
skoro mówisz jak człowiek z Norfolku? Nie jesteś żadnym z mych rycerzy. Czy
przybyłeś wraz z pospolitym ruszeniem? Zostałeś schwytany w lesie? Zbliż się trochę,
abym mógł ujrzeć twe oblicze.
Shef odwrócił się w stronę króla, a promień słońca oświetlił nagle jego twarz.
- A więc to ty. Ty, który stanąłeś pomiędzy mną a Ivarem. Pamiętam cię dobrze.
Nie miałeś pancerza ani broni, lecz powstrzymałeś przez dobrą chwilę jednego z
moich najlepszych ludzi, Wiggę. Gdyby nie ty, to byłyby ostatnie chwile w życiu
Ragnarssona. Dlaczego Anglik miałby ratować Ivara? Uciekłeś swemu panu? Byłeś
niewolnikiem u zakonników?
- Moim panem był twój tan, Wulfgar - rzekł Shef. - Wiesz panie, co zrobili z nim
wikingowie.
Król skinął głową. Oczy Shefa przyzwyczaiły się do słabego oświetlenia i chłopak
mógł już przypatrzeć się obliczu swego władcy. Oblicze to nie wyrażało litości, było
skupione i poważne.
- Zabrali też jego córkę, moją mleczną siostrę. Przyszedłem tutaj, aby ją odzyskać.
Nie zamierzałem chronić Ivara, lecz twoi ludzie, panie, zamierzali zabić ich oboje.
Chciałem tylko, abyś pozwolił mi zabrać ją na bok. Wtedy przyłączyłbym się do
ciebie. Nie jestem wikingiem. Dwóch z nich zabiłem własnymi rękami. Poza tym
zrobiłem coś dla ciebie, mój panie, coś co usiłowali wcześniej twoi ludzie...
- Zrobiłeś to, widziałem. Wołałem, aby ktoś przełamał pierścień i tobie się to
udało. Tobie i garstce wieśniaków, przy pomocy masztu. Gdyby Wigga o tym
pomyślał, albo Totta, albo Eddi, zrobiłbym z nich najbogatszych ludzi w królestwie.
Co też ja wtedy obiecywałem?
Edmund pokręcił w milczeniu głową i spojrzał na Shefa.
- Czy wiesz, co oni chcą ze mną zrobić? Budują teraz ołtarz ku czci swoich
pogańskich bogów. Jutro przyjdą po mnie i położą mnie na nim. Wtedy wkroczy Ivar.
Zabijanie królów to jego rzemiosło. Powiedzieli mi, że na jutro przygotował on coś
specjalnego. Chciał zostawić to dla króla Northumbrii, Elli, zabójcy jego ojca, lecz
zdecydował, że ja także na to zasługuję. Położą mnie na ołtarzu, twarzą do ziemi. W
ś
rodek moich pleców Ivar wbije swój miecz. Wiesz, jak żebra przylegają ściśle do
kręgosłupa i tworzą na piersiach kościaną klatkę? Ivar będzie nacinał je po kolei
zaczynając od tych na samym dole. Mówią, że użyje miecza tylko do pierwszego
cięcia, potem korzystać będzie z młota i dłuta. Potem wykroi w plecach wielką dziurę,
włoży do środka ręce i będzie wyciągać stamtąd żebra, jedno po drugim.
Król mówił spokojnie.
- Sądzę, że powinienem wtedy umrzeć. Mówią, że potrafi pozostawić człowieka
przy życiu, aż do tego momentu, jeżeli tylko uda mu się ciąć nie zbyt głęboko. Lecz
kiedy wyciąga żebra na zewnątrz, serce musi pęknąć. Na koniec wyciągają też twoje
płuca i ustawiają żebra w ten sposób, że wyglądają jak skrzydła kruka lub orła.
Dlatego nazywają to „wycinaniem krwawego orła”. Zastanawiam, jakie to będzie
uczucie, kiedy zatopi ostrze w moich plecach. Wiesz chłopcze, wydaje mi się, że jeśli
uda mi się zachować zimną krew do tego momentu, reszta pójdzie już łatwo. Ale
dotyk tej zimnej stali na plecach, zanim jeszcze nastąpi ból... Nigdy nie sądziłem, że
coś takiego może mnie spotkać. Chroniłem mój lud, nigdy nie złamałem żadnej
przysięgi, byłem hojny dla sierot. Czy wiesz, chłopcze, co powiedział Chrystus, kiedy
wisiał umierający na krzyżu?
Shef potrząsnął głową. Nauki ojca Andreasa ograniczały się zazwyczaj do
przypominania o obowiązku daniny na rzecz Kościoła.
- „Mój Boże, czemuś mnie opuścił?”
Król zamilkł na chwilę.
- Wiem dobrze, dlaczego on chce to zrobić. W końcu jestem władcą, tak jak on.
Wiem, czego potrzebują teraz jego ludzie. Ostatnie miesiące nie były dobre dla jego
armii. Wydawało im się, że będą mieli łatwy początek kampanii, zanim zdecydują się
ruszyć na York. I tak mogło się stać, gdyby nie to, co zrobili z twoim opiekunem.
Niewiele udało im się zebrać łupów, ot garstkę niewolników, a teraz jeszcze
przerzedziły im się szeregi. Widzieli swoich przyjaciół, jak umierali z ran, a wielu
czeka jeszcze na śmierć ze zgorzeli. Jeżeli nie zobaczą czegoś naprawdę krzepiącego,
gotowi są stracić ducha. Ivar potrzebuje jakiegoś tryumfu. Egzekucji. Albo...
Shef przypomniał sobie ostrzeżenie, jakie usłyszał przy wejściu do celi.
- Nie mów zbyt otwarcie, panie. Oni chcą, żebyś mówił. Chcą też, żebym ja
słuchał.
Edmund zaśmiał się krótko. Słońce było już nisko i w celi panowała niemal
zupełna ciemność.
- Słuchaj więc. Obiecałem ci połowę skarbu Raedwalda, jeśli rozbijesz linię
wikingów. Zrobiłeś to. Możesz mieć nawet cały skarb, powierzę ci sekret, a ty
zrobisz, co będziesz uważał. Ten, kto przekaże im tę wiadomość, uratować może
ż
ycie i sporo zyskać. Gdybym to ja im o tym powiedział, mógłbym zostać jarlem. Nie
jest jednak rzeczą króla kierować się lękiem. Ale ty, chłopcze, zyskać możesz
niejedno. Słuchaj więc uważnie i dobrze zapamiętaj. Zdradzę ci sekret skarbu
Wuffingasów.
Król zamilkł, a po chwili zaczął mówić półgłosem:
Gdzie bród u wierzb, drewniany most
Tam królów ród w swych łodziach śpi
Cztery pagórki w ziemi tkwią;
Patrz na północ i omiń trzy.
W czwartym spoczywa tajemny skarb,
Strzeże go Wuffa, z Wehhy krwi.
Odszukaj go, jeśli masz hart.
Głos zamarł nagle.
- To moja ostatnia noc, chłopcze. Być może twoja także. Pomyśl co zrobić, aby
uratować życie. Nie sądzę, by angielska zagadka okazała się prosta dla wikingów.
Lecz jeśli z ciebie tylko zwykły prostaczek, ty także nie pojmiesz ni słowa.
Rozdział jedenasty
Wielka armia gnębiona była niepokojem i niepewna swej siły, dokładnie jak
przewidział to król Edmund. Została zaskoczona i częściowo rozbita przez władcę
niewielkiego państewka, królika, o którym nawet nie słyszeli i choć wszystko
skończyło się pomyślnie, w głębi serca wikingowie wiedzieli, że nie są jeszcze zdolni
do następnej bitwy. Wprawdzie zabici zostali już pochowani, ranni przychodzili do
zdrowia, a dowódcy poszczególnych kontyngentów porozumieli się w sprawie
wymiany ludzi i sprzętu, jednak wojownicy potrzebowali czegoś, co przywróciłoby
im wiarę we własne siły. Jakiegoś rytuału, który pomógłby im uwierzyć, że nadal są
wielką armią - postrachem chrześcijan, niezwyciężonymi zastępami Północy.
Od samego rana ludzie tłoczyli się wokół wytyczonego poza obrębem obozu
terenu, gdzie miało odbyć się wielkie zebranie. Zgodnie z tradycją, aplauz miano
wyrażać uderzeniami mieczy o tarcze. W tym samym czasie trwała narada
przywódców.
Shef był przygotowany na przyjście żołnierzy. Odczuwał silny głód i silne
pragnienie, które wysuszyło mu język i usta, był jednak w pełni świadomy i czujny.
Edmund także już się obudził, nie zdradzał jednak tego żadnym ruchem. Shef nie
odważył się do niego przemówić.
Ludzie Wężowego Oka zjawili się z tą samą pewnością siebie, co poprzedniego
dnia. W przeciągu kilku sekund zdjęli Shefowi żelazną obręcz i wyprowadzili go na
zewnątrz w półmrok jesiennego poranka. Nad rzeką wciąż wisiała mgła, kropelki
wody zebrały się też na krawędzi dachu. Shef wpatrywał się w nie intensywnie,
zastanawiając się, czy udałoby mu się je zlizać.
- Rozmawialiście wieczorem. Co ci powiedział?
Shef potrząsnął głową i wskazał skrępowanymi rękami w kierunku pasa
mężczyzny, do którego przywiązany był skórzany bukłak. Mężczyzna podał mu go w
milczeniu. W środku było piwo, gęste i zawiesiste, zaczerpnięte bez wątpienia z
samego dna beczki. Shef wypił je duszkiem przechylając głowę do tyłu. Kiedy
skończył, wytarł usta rękami i poczuł jak piwo zaczyna wypełniać całe jego ciało
niczym skórzany worek. Wikingowie obserwowali go z rozbawieniem.
- Dobre, co? Piwo jest dobre. śycie także. Jeśli chcesz spróbować więcej obu tych
rzeczy, lepiej nam opowiedz, co usłyszałeś.
Dolgfinn obserwował twarz Shefa z niezwykłą uwagą. W jego oczach czaiła się
wątpliwość, był w nich jednak także upór. Mężczyzna odwrócił się i przywołał ręką
jednego ze stojących w pobliżu wojowników. Shef od razu go rozpoznał. Ten
człowiek ze złotym łańcuchem na szyi i mieczem o srebrnej rękojeści był jego ojcem.
Kiedy ruszył w stronę Shefa, pozostali cofnęli się nieco, aby pozostawić obu
mężczyzn sam na sam. Przyglądali się sobie przez kilka selcund, badając wzrokiem
od stóp do głów. Patrzy na mnie w ten sam sposób w jaki ja patrzę na niego -
pomyślał Shef. Próbuje rozpoznać się w moim ciele, ja zaś w jego. Wie już, że jestem
jego synem.
- Spotkaliśmy się już kiedyś - zaczął Sigvarth - na pewnej drodze. Muirtach
powiedział, że w obozie jest pewien młody Anglik, który przechwala się, że mnie
pokonał w walce. Teraz mówią mi, że jesteś mym synem. Twierdzi tak ten pomocnik
medyka, chłopak, który przybył tu wraz z tobą. Czy to prawda?
Shef skinął głową.
- To świetnie. Tęgi z ciebie zuch, dobrze walczyłeś. - Sigvarth podszedł jeszcze
bliżej i dotknął bicepsów Shefa. - Stoisz jednak po złej stronie, synu. Wiem, że twoja
matka to Angielka, ale tak samo jest z połową wojowników naszej armii. Można by
powiedzieć, że są Anglikami, Frankami, Irlandczykami albo Finami, lecz krew
dziedziczy się po ojcu. Wiem oczywiście, że ciebie wychowali Anglicy, chował cię
ten głupiec, którego chciałeś ocalić. Ale co oni dla ciebie właściwie zrobili? Jeżeli
wiedzieli, że jesteś moim synem, śmiem twierdzić, że ciężkie było twoje życie. Czy
się mylę?
Sigvarth spojrzał na chłopca, świadom, że słowami tymi powinien go sobie
zjednać.
- Uważasz pewnie, że zostawiłem cię tam na pastwę losu. Masz rację, tak było.
Lecz nie wiedziałem wtedy o twoim istnieniu, nie znałem cię. Teraz jest inaczej.
Widzę, jak wyrosłeś, widzę, że mógłbyś stać się moją chlubą. Powiedz tylko słowo, a
uznam cię swoim prawowitym synem. Będziesz miał takie same prawa i przywileje
jakbyś się narodził w moim domu. Porzuć Anglików. Porzuć chrześcijan. Zapomnij o
swojej matce. Pójdę do Ivara i porozmawiam z nim o tobie, jako o moim synu, a
słowa moje poprze Wężowe Oko. Masz kłopot, synu, i trzeba cię z niego wyciągnąć.
Shef spojrzał w górę ponad ramieniem ojca. Przypomniał sobie koński żłób i
znoszone z pokorą razy. Przypomniał sobie klątwę, jaką rzucił na niego ojczym i
oskarżenie o tchórzostwo. Przypomniał sobie niekompetencję, ociężałość i powolność
angielskich oddziałów, rozdrażnienie Edricha z powodu ich niezdecydowania. Czy
można odnosić zwycięstwa mając przy boku takich ludzi? Później dostrzegł stojącego
kilka kroków za plecami Sigvartha młodzieńca o jasnej cerze i wystających jak u
konia siekaczach. On także jest synem Sigvartha - pomyślał Shef. Jeszcze jeden
przyrodni brat. W dodatku wyraźnie nierad z obrotu sprawy.
Shef przypomniał sobie śmiech Alfgara dochodzący z zarośli.
- Co powinienem uczynić? - spytał w końcu.
- Opowiedz nam, co usłyszałeś od króla Jatmunda. Albo wyciągnij z niego to, co
chcielibyśmy wiedzieć.
Shef przyjął wyzwanie i splunął prosto na skórzany but ojca błogosławiąc w myśli
wypite piwo.
- Odrąbałeś ręce i nogi Wulfgara, podczas gdy przytrzymywali go twoi ludzie.
Potem pozwoliłeś im zgwałcić moją matkę, nie zważając na to, że urodziła ci syna.
Nie jesteś żaden „drengir”. Jesteś niczym. Przeklinam krew, którą od ciebie dostałem.
W jednej chwili pomiędzy nimi stanęli ludzie Sigurtha, próbowali powstrzymać
Sigvartha, który chwytał już za miecz. Nie opierał się jednak zbyt silnie. Kiedy
odciągali go do tyłu, wciąż wpatrywał się w syna z jakąś tęsknotą w oczach. Myśli
pewnie, że pozostało jeszcze coś do powiedzenia - zreflektował się Shef. Stary
głupiec.
- A więc zrobiłeś, co chciałeś - mruknął Dolgfinn, wysłannik Sigurtha,
popychając chłopca do przodu. - Twoja sprawa. Wyprowadźcie go na zewnątrz, za
palisadę - zwrócił się do swoich ludzi. - Przyprowadzicie tam też tego króla,
wcześniej jednak upewnijcie się, czy aby nie nabrał rozumu. Ci Anglicy nie potrafią
walczyć ani się poddać, kiedy trzeba. Teraz życie Jatmunda należy do Ivara, a przed
zmierzchem stanie przed obliczem Odyna.
Armia wikingów zebrała się już za wschodnią palisadą. Ludzie tłoczyli się po
trzech stronach pustego kwadratu, wzdłuż czwartego boku stali jedynie jarlowie oraz
całe najwyższe dowództwo z Ragnarssonami na czele.
W chwili, gdy podchodził tam eskortowany przez grupkę wojowników Shef, z
gardeł zebranych popłynął nagle tryumfalny okrzyk, któremu towarzyszył brzęk
metalu. Sekundę później miecz odrąbał głowę stojącemu w rogu wysokiemu
mężczyźnie o kredowobiałej twarzy. Shef patrzył z niedowierzaniem, widział już w
swoim życiu wiele trupów, ale taka scena była dla niego nowością. Nie dadzą mi
wiele czasu na przygotowanie, pomyślał. Muszę być gotowy, jak tylko usłyszę brzęk
mieczy.
- Co to za jeden? - spytał Shef wskazując w stronę rzucanej właśnie na stos
głowy.
- To jeden z angielskich rycerzy. Ktoś mówił, że walczył naprawdę dobrze i
wiernie bronił swego pana, więc powinniśmy dostać za niego okup. Lecz
Ragnarssonowie postanowili, że nie czas teraz na branie okupów. Trzeba dać
Anglikom lekcję. Teraz twoja kolej.
ś
ołnierze wypchnęli go do przodu, niemal na sam środek kwadratu, tak że znalazł
się o dziesięć kroków od najwyższych dowódców.
- Kto ma ochotę przedstawić tę sprawę? - odezwał się jeden z mężczyzn
donośnym głosem.
Gwar zaczął wyraźnie słabnąć. Z szeregu wyszedł Ivar Ragnarsson. Jego prawe
ramię unieruchomione było na temblaku. To dlatego nie mógł walczyć przeciw
rycerzom Edmunda - pomyślał Shef.
- Ja ją przedstawię - rzekł Ivar. - Stoi przed wami nie wróg, lecz zdrajca. Nie jest
to jeden z ludzi Jatmunda, lecz jeden z moich. Przyjąłem go do swego oddziału,
nakarmiłem, dałem schronienie. Kiedy przyszli Anglicy, nie walczył dla mnie. W
ogóle nie walczył. Przybiegł do mojego obozu i uprowadził moją kobietę. Skradł mi
ją, a ona nigdy już nie może mi zostać zwrócona. Nie należy już do mnie, choć została
mi ofiarowana w majestacie prawa przez jarla Sigvartha. Wyznaczyłem okup za tę
dziewczynę, lecz on nie może go spłacić. Nawet jednak gdyby mógł, zabiłbym go za
wyrządzoną mi zniewagę. Poza tym nasza armia powinna ukarać go za zdradę. Kto
jest za?
- Popieram - zawołał posiwiały mężczyzna stojący obok Ivara, zapewne Ubbi lub
Halvdan. W każdym razie któryś z Ragnarssonów, jednak nie ich wódz, Sigurth, który
stał bez ruchu w samym środku szeregu. - Popieram cię - ciągnął mężczyzna. - Ten
człowiek miał szansę wykazać się lojalnością, odrzucił ją jednak. Przyszedł do
naszego obozu jako szpieg i złodziej.
- Jaką karę proponujesz? - spytał herold.
- Śmierć to zbyt mało - wykrzyknął Ivar. - śądam jego oczu za zniewagę, jaką mi
wyrządził, żądam jego jaj za to, że zabrał mi kobietę. śądam jego rąk za zdradę, jakiej
dopuścił się w stosunku do armii. Kiedy będzie po wszystkim, niechaj zachowa swe
ż
ycie.
Shef poczuł jak przeszywa go dreszcz. Jego kręgosłup zamienił się nagle w kawał
lodu. Zaraz rozlegnie się okrzyk i brzęk stali, pomyślał z przerażeniem, a potem
pójdzie prosto w ręce kata.
Z tłumu stojących po przeciwległej stronie mężczyzn wyszedł jednak potężny
wojownik z przewiązaną zaplamionym bandażem ręką.
- Jestem Brand. Zna mnie tutaj wielu.
Jego słowom towarzyszył okrzyk poparcia i aprobaty.
- Chciałem powiedzieć o dwóch rzeczach. Po pierwsze, powiedz nam Ivarze, skąd
wziąłeś tę dziewczynę? Albo skąd wziął ją Sigvarth? Jeżeli ją porwał, a chłopak
zabrał ją z powrotem, co jest w tym złego? Powinieneś był go zabić w czasie
kradzieży. Jeśli tego nie zrobiłeś, zbyt późno już, żeby wzywać do zemsty. Jest
jeszcze druga rzecz. Przyszedłem ci pomóc, Ivarze, kiedy otoczyli cię rycerze
Jatmunda. Walczę już od dwudziestu lat i nigdy się nie cofnąłem przed atakiem. Tę
oto ranę dostałem, gdy walczyłem za ciebie. Przerwij mi, jeśli to nieprawda!
Widziałem jak angielski król wraz ze swymi wyszedł prosto na ciebie. Byłeś ranny i
nie mogłeś nawet unieść miecza. Twoi ludzie byli martwi, a ja miałem tylko lewą
rękę, aby cię bronić. Kto wtedy zasłonił cię swoim ciałem, jeśli nie ten młodzieniec?
To on właśnie powstrzymał Anglików dopóki nie wróciłem tam wraz z Arnketilem i
jego drużyną. Powiedz, Arnketilu, czy ja kłamię?
- Było tak jak powiedziałeś, Brandzie - odezwał się ktoś z tłumu. - Widziałem
Ivara, widziałem Anglików, widziałem też chłopca. Pomyślałem, że zaraz zabiją go w
tej potyczce i zrobiło mi się. przykro, bowiem walczył dzielnie.
- Tak więc oskarżenie o porwanie upada. Oskarżenie o zdradę nie jest prawdziwe,
bowiem właśnie temu chłopcu zawdzięczasz życie. Nie wiem, co łączyć go może z
Jatmundem, chcę jednak powiedzieć, że jeśli jest dobry w porywaniu kobiet, mam dla
niego miejsce w swojej drużynie. Potrzeba nam paru nowych ludzi. A jeśli ty nie
potrafisz sam strzec swoich kobiet, Ivarze, w porządku, twoja sprawa, ale nie mieszaj
do tego armii.
Shef zobaczył, jak Ivar podchodzi do Branda wpatrując się w niego z nienawiścią
i oblizując wargi językiem niczym wąż. Wokół rozległ się pomruk zainteresowania.
Nie był to objaw wrogości, żołnierze lubili takie przedstawienia.
Brand nie poruszył się nawet, oparł tylko lewą dłoń na rękojeści miecza. Ivar
stanął jakieś trzy kroki od niego i podniósł do góry zabandażowaną rękę, tak żeby
wszyscy mogli ją zobaczyć.
- Kiedy twoja dłoń będzie już sprawna, przypomnę sobie, co mi teraz
powiedziałeś, Brandzie - syknął Ivar.
- Ja też ci o tym przypomnę, kiedy wyleczysz już swój bark - odparował Brand.
Ich spór przerwał nagle potężny i lodowaty głos Sigurtha Ragnarssona, zwanego
Wężowym Okiem.
- Armia ma przed sobą znacznie poważniejsze rzeczy niż dyskusje o chłopcach.
Słuchajcie więc. Mój brat Ivar musi dostać zapłatę za uprowadzoną kobietę. W
zapłacie za własne życie, Ivar musi zwrócić chłopcu jego życie, i nie okaleczyć go
zbyt dotkliwie. Chłopiec musi żyć, lecz musi także zostać ukarany. Przyszedł tu jako
jeden z nas, lecz nie zachował się jak nasz prawdziwy towarzysz. Gdy nas
zaatakowano, myślał o własnym zysku. Jeżeli miałby przyłączyć się do załogi Vigi-
Branda, musimy dać mu lekcję. Nie obetniemy mu ręki, bo nie będzie mógł walczyć,
nie pozbawimy jąder, bo nie chodziło tu naprawdę o kradzież kobiety. Armia zabierze
mu jednak oko.
Shefowi z trudem udało się ustać na swoim miejscu, kiedy usłyszał okrzyk
aprobaty.
- Nie dwoje oczu. Jedno. Co na to armia?
Jego słowa powitał ryk entuzjazmu i brzęk ostrzy. Shef popchnięty został w
narożnik kwadratu. Mężczyźni rozstąpili się i chłopiec ujrzał metalowy kosz z
rozgrzanymi do czerwoności węglami i Thorvina dmuchającego w miechy. Do Shefa
podszedł pobladły ze zdenerwowania Hund.
- Trzymaj się - mruknął po angielsku, podczas gdy mężczyźni przewrócili Shefa
na ziemię i odchylili do tyłu jego głowę. Shef zorientował się, że brązowe ramiona,
które obejmują go jak kleszcze, należą do Thorvina. Próbował się wyrwać, krzyczeć,
oskarżyć ich o zdradę, ale ktoś wepchnął mu w usta kawał szmaty. Do jego twarzy
zbliżała się rozżarzona do białości igła, czuł naciskający na gałkę oczną kciuk.
Zacisnął mocno oczy i raz jeszcze spróbował przekrzywić głowę, krzyknąć.
Czuł bezustanny, nieubłagany uścisk. Opalony nad ogniem szpic igły zbliżał się
wciąż do prawego oka. Ból, paroksyzm bólu ogarniający niczym rozszalały ogień
wszystkie zakamarki mózgu. Po chwili łzy i krew zmieszane razem i spływające
wolno po policzku, a gdzieś w tle syk rozgrzanego metalu zanurzanego w wodzie.
Unosił się w powietrzu, właściwie wisiał nogami ku ziemi. Jego oko przebite było
ostrzem, a przeraźliwy ból wykrzywił twarz. Ból nie zmniejszał się wcale, nie zanikał.
Umysł jednak był jasny i skupiony.
Nietknięte było także jego drugie oko. Pozostało otwarte i nie mrugało nawet.
Niezależnie, w którym ze światów się akurat znajdował, mógł się przyglądać
wszystkiemu. Teraz był bardzo, bardzo wysoko. W dole widział góry, równiny, rzeki i
morza, na których bieliły się czasem żagle wikingów. Po równinach maszerowały
wielkie armie wzbijając w górę tumany kurzu: to chrześcijańscy królowie Europy i
pogańscy nomadowie przygotowywali się do kolejnej wojny. Zorientował się, że jeśli
zwęził odpowiednio oczy, a właściwie oko, dostrzec mógł co tylko zapragnął. Mógł
czytać z ust dowódców i żołnierzy, z ust cesarza Greków i tatarskiego chana.
Pomiędzy nim a rozpościerającym się w dole światem szybowały ptaki. Dwa z
nich minęły go całkiem blisko, tak że dostrzec mógł żółty błysk ich inteligentnych
oczu. Ich pióra były połyskliwie czarne, a dzioby ostro zakrzywione. To kruki, kruki,
które wydziobywały ludziom oczy. Przyjrzał im się nieruchomym wzrokiem, a one
zwinęły skrzydła i odleciały pospiesznie.
Igła przeszywająca oko, czy to ona utrzymywała go w powietrzu? Na to
wyglądało. W takim jednak razie powinien był już dawno nie żyć. Nikt nie mógł żyć z
ostrzem przechodzącym przez mózg i czaszkę i wbitym w drzewo. Znowu przeszył go
ból. Twarz wykrzywił grymas, ręce zwieszały się w dół, bezwładne jak u trupa.
Zobaczył nadciągające kruki: zaciekawione, tchórzliwe, sprytne i wyczulone na każdy
objaw słabości. Szybowały w jego stronę, trzepotały skrzydłami. Były coraz bliżej. W
końcu kilka wylądowało na jego barkach. Tym razem wiedział jednak, że nie powinien
obawiać się ich dziobów. Przyleciały do niego, aby dodać mu otuchy, podtrzymać na
siłach. Zbliżał się król.
Postać uniosła się z tego punktu na ziemi, od którego odwrócił właśnie wzrok i
zatrzymała się tuż przed nim. Była naga, a twarz wykrzywiało jej nieludzkie
cierpienie. Ujrzał lejącą się po biodrach krew, sterczące z pleców krwawe skrzydła i
całkowicie zapadniętą pierś. W dłoni trzymała własny kręgosłup.
Przez moment wisieli tak twarzą w twarz, oko w oko. Postać rozpoznała go,
zmierzała jednak ku swemu odległemu przeznaczeniu, poza obrębem dziewięciu
ś
wiatów. Tam gdzie nikt prawie się nie zapuszcza. Poczerniałe wargi poruszyły się
nieznacznie.
- Nie zapomnij. Nie zapomnij słów, których cię nauczyłem.
Ból w oku Shefa podwoił się jeszcze, chłopak krzyknął i potrząsnął głową chcąc
uwolnić się od przytrzymującego go szpikulca. Nagle poczuł wokół siebie delikatny
dotyk czyichś rąk. Powoli otworzył oko. Nie był to już panoramiczny krajobraz
dziewięciu światów rozciągający się z wierzchołka wielkiego dębu, lecz pochylająca
się nisko twarz Hunda. Hunda trzymającego igłę. Shef krzyknął ponownie i starał się
wyswobodzić z uścisku, ręce jednak zacisnęły się na nim jeszcze mocniej.
- Spokojnie, spokojnie - szeptał Hund. - Już po wszystkim. Nikt cię już nie tknie.
Należysz do armii, do drużyny Branda z Halogalandu. Przeszłość została zapomniana.
- Muszę sobie przypomnieć... - krzyknął Shef.
- Co takiego?
Łzy wypełniły jego oczy, to zdrowe i to, które właśnie stracił.
- Nic już nie pamiętam... - szepnął. - Zapomniałem sekretne słowa
wypowiedziane przez króla.