Harry Harrison
Młot i miecz
Część pierwsza - Thrall
The Hammer And The Cross
Przełożył Piotr Szarota
Wydanie oryginalne: 1993
Wydanie polskie: 1995
Qui credit in Filium, habet vitam aeternam; qui autem incredulus
est Filio, non videbit vitam, sed ira Dei manet super eum.
Kto wierzy w Syna, ma żywot wieczny, kto zaś nie słucha Syna,
nie ujrzy żywota, lecz gniew Boży ciąży na nim.
- Ewangelia Św. Jana, 3:36
Angusta est domus: utrosque tenere non potent. Non vult rex ce-
lestis cum paganis et perditis nominetenus regibus communionem ha-
bere; quia rex ille aeternus regnat in caelis, ille paganus perditus
plangit in inferno.
Domostwo jest wąskie; nie pomieści wszystkich. Król Niebieski
nie ma życzenia wiązać się z tymi, którzy sami mienią się królami;
jeden tylko nieśmiertelny król włada w Niebiesiech, pogańscy
królowie niechaj jęczą w Piekle.
- Alcuin, diakon Yorku, A.D. 797
Gravissima calamitas umquam supra Occidentem acci-dens erat
religio Christiana.
Największą plagą, jaka spadła dotąd na Zachód, było chrześci-
jaństwo.
- Gore Vidal, A.D. 1987
Rozdział pierwszy
PÓŁNOCNE WYBRZEŻE ANGLII, A.D. 865
Wiosna. Początek wiosny na przylądku Flamborough, gdzie skały Yorkshire wcinają się
w morze, niczym harpun ważący miliony ton. Z przylądka rozciąga się widok na Morze
Północne, skąd nieustannie grozi atak wikingów. W obliczu tego zagrożenia władcy niewiel-
kich królestw anglosaskich zaczęli niechętnie jednoczyć swe siły. Niechęć brała początek w
naznaczonej zbrodniami i wzajemną nienawiścią historii Anglów i Sasów, którzy przybyli na
Wyspy przed kilkoma wiekami. Były to plemiona dumnych i szlachetnych wojowników,
którzy pokonali wojska walijskie i - jak powiedziałby poeta - zawładnęli tą ziemią.
Wielmożny Godwin zaklął cicho okrążając drewnianą palisadę otaczającą niewielki fort
wzniesiony na najdalej wysuniętym krańcu przylądka. Wiosna! Być może w innych rejonach
tego kraju wydłużające się dni i jasne wieczory to zieleń traw, kwitnienie jaskrów i krowy z
nabrzmiałymi mlekiem wymionami, jednak tu, na przylądku Flamborough, wiosna zwiastuje
wiatr. Oznacza towarzyszące zrównaniu dnia z nocą burze i wichury. Za plecami pozostawił
Godwin niskie i powykrzywiane drzewa, które stały w szeregu jak ludzie; te na samym poc-
zątku były najniższe, każde następne było o kilka cali wyższe. Wskazując w ten sposób kie-
runek wiatru, wskazywały jednocześnie morze. Z trzech stron szara toń wznosiła się i opadała
powoli, żywa i groźna niczym olbrzymie zwierzę. Pojawiające się na powierzchni fale rozry-
wane były po chwili gwałtownymi podmuchami wiatru, tak że toń znowu stawała się płaska.
Szare morze, szare niebo, szkwał zacierający linię horyzontu, cały ten świat pozbawiony był
żywszego koloru, nie licząc chwil, kiedy rozpędzone fale rozbijały się o skalne ściany
przylądka wzbijając fontanny rozpylonej wody. Godwin stał tam już tak długo, że nie zwracał
uwagi na grzmot rozbryzgującej się wody. W końcu poczuł jak woda, która zdążyła już zmoc-
zyć jego płaszcz i kaptur, zaczyna spływać po twarzy. Początkowe uczucie świeżości zastąpił
teraz smak soli.
W sumie to bez różnicy - pomyślał zrezygnowany. Tak czy inaczej woda była jednakowo
zimna. Mógłby wrócić do szałasu, wyrzucić precz niewolników i ogrzać przy ogniu
zmarznięte stopy i dłonie. W taki dzień nie należało obawiać się najazdu. Wikingowie byli
żeglarzami, mówiono nawet, że najlepszymi na świecie, a nie trzeba być przecież wielkim
żeglarzem, aby wiedzieć, że wypływanie na morze w taki dzień nie ma sensu. Wiatr był
wschodni, północno-wschodni - jak zauważył Godwin, doskonały gdy płynęło się z Danii,
jednak trudno wyobrazić sobie manewrowanie na tak wzburzonym morzu. Niepodobna też
myśleć o bezpiecznym przybiciu do brzegu. Nie, to było zupełnie wykluczone. Równie do-
brze mógłby wygrzewać się teraz przy ogniu.
Godwin popatrzył z tęsknotą w stronę szałasu i sączącego się stamtąd dymu roz-
wiewanego wciąż przez wiatr, odwrócił się jednak i znów zaczął przechadzać się wzdłuż
palisady. Tak jak nauczył go jego władca. „Lepiej nic nie myśl, Godwin” - zwykł mawiać.
„Nie myśl: może przypłyną dzisiaj, może nie przypłyną. Nie myśl, że lepiej jest czuwać o
pewnej porze dnia niż o innej. Gdy jest widno, stój na skale. Obserwuj morze przez cały czas.
W przeciwnym razie, któregoś dnia będziesz myślał jedno, a jakiś Stein albo Olaf pomyśli
sobie co innego i zdąży przybić do brzegu i wedrzeć się dwadzieścia mil w głąb lądu, zanim
zdołamy go zatrzymać, jeżeli w ogóle nam się to uda. A będzie nas to kosztować sto istnień
ludzkich i sto funtów w srebrze, naszą trzodę i spalone obejścia. Potem przez lata całe ludzie
nie będą płacić dzierżawy. Bądź więc czujny, mój tanie, inaczej ucierpią twoje własne dobra”.
Tak mówił jego władca, Ella, a czarny kruk Erkenbert pochylił się nad pergaminem i
skrzypiącym piórem począł wypisywać tajemne wersy, których Godwin lękał się bardziej niż
wikingów. „Dwa miesiące służby na przylądku Flamborough - odczytał w końcu - powierzam
mojemu tanowi Godwinowi. Ma czuwać aż do trzeciej niedzieli po Ramis Palmarum”.
Kazali mu czuwać, więc będzie im posłuszny. Jednak nie musi się przy tym umartwiać.
Godwin wrzasnął na niewolników, aby przynieśli mu gorącego piwa z przyprawami, które
kazał wcześniej przygotować. Natychmiast pojawił się jeden z nich niosąc przed sobą kubek.
Godwin spojrzał na niewolnika z głęboką niechęcią. Przeklęty głupiec. Godwin trzymał go u
siebie, miał bowiem ostry wzrok, lecz był to powód jedyny. Zwał się Merla. Kiedyś był ry-
bakiem. Raz przyszła ciężka zima, Merla prawie nic nie łowił i popadł w długi u swoich
dziedziców, mnichów z opactwa Św. Jana w Beverley. Najpierw sprzedał łódź, aby spłacić
długi i nakarmić żonę oraz przychówek. Potem, kiedy pieniądze się skończyły i nie stać go
już było na jedzenie, musiał sprzedać swą rodzinę komuś bogatszemu. Na końcu sprzedał się
sam swoim mnichom, a oni oddali go na służbę Godwinowi. Przeklęty głupiec. Gdyby ten
niewolnik był człowiekiem honorowym, sprzedałby się na samym początku, a pieniądze od-
dał krewnym żony, tak że mogliby przyjąć ją do swego domu. Gdyby był rozsądny, sprze-
dałby najpierw żonę i dzieci, a zatrzymał łódź, wtedy miałby jeszcze szansę na ich wykupi-
enie. Lecz Merla nie był ani rozsądny, ani honorowy. Godwin odwrócił się plecami do wiatru
i morza i pociągnął tęgi łyk z wypełnionego po brzegi kubka. Przynajmniej widział, że nikt z
niego nie pił. Można ich było wyszkolić jedynie porządnym biciem.
Ale na co się teraz gapi ten żałosny rogacz? Na co wskazuje, rozdziawiając usta?
- Statki! - krzyknął wreszcie Merla. - Statki wikingów, dwie mile od brzegu! Są tam!
Spójrz, panie!
Godwin odwrócił się bez zastanowienia i zaklął, gdy gorące piwo prysnęło na dłoń.
Usiłował dojrzeć to, co wskazywał niewolnik. Czy to nie jakiś punkt, w miejscu, gdzie
chmura styka się prawie z falami? Nie, nic tam nie ma. Chociaż... Naprawdę trudno było
dostrzec coś dokładnie, wysokość fal dochodziła chyba do dwudziestu stóp, co wystarczyło,
aby przesłonić praktycznie każdy statek płynący ze zwiniętymi żaglami.
- Znowu je widzę - krzyknął Merla. - Dwa statki, jeden niedaleko drugiego.
- Długie łodzie?
- Nie, panie, to knory.
Godwin cisnął za siebie kubek, chwycił rękę niewolnika swoim żelaznym uściskiem i
spoliczkował go dwukrotnie przemokniętą skórzaną rękawicą. Merla stracił oddech i skulił się
z bólu, lecz nie miał odwagi zasłonić się przed ciosem.
- Mów po angielsku, ty sobacze pomiotło! I mów do rzeczy.
- Knor, panie, to statek handlowy. Głęboko wydrążony, do przewożenia towarów - zawa-
hał się przez chwilę, bojąc się ujawnić swoją wiedzę, a zarazem wystraszony konsekwencjami
jej zatajenia. - Mogę je rozpoznać dzięki... dzięki kształtowi ich dziobów. To muszą być wik-
ingowie. Nasze statki wyglądają inaczej.
Godwin spojrzał ponownie na morze, jego gniew zaczynał stopniowo ustępować wątpli-
wościom i rosnącemu przerażeniu, które ścisnęło zimną obręczą żołądek.
- Merla, słuchaj co teraz powiem - szepnął. - Zastanów się dobrze. Jeżeli to wikingowie,
muszę postawić na nogi całą naszą straż przybrzeżną. Każdego, stąd aż do Bridlington. W
gruncie rzeczy to tylko nędzni kerlowie i niewolnicy. Nic się nie stanie, jeśli wyciągniemy ich
teraz z wyrek i odciągniemy od nie domytych małżonek. Ale będę musiał zrobić coś jeszcze.
Jak tylko straże zostaną zwołane, poślę posłańców do opactwa w Beverley, do mnichów od
Św. Jana, twoich panów, jak pewnie pamiętasz.
Urwał wpatrując się w rozszerzone przerażeniem oczy Merli, który pamiętał aż za dobrze
swoich opiekunów.
- ...A oni wezwą tanów Elli i ogłoszą werbunek. Nie będzie najlepiej, gdy przyjadą tutaj, a
piraci zmylą nas i zamiast na Flamborough wylądują na Spurn, dwadzieścia mil stąd. Wtedy
będzie już za późno, lecz teraz możemy się jeszcze namyślić, gdzie posłać oddziały. Jeśli
przyjadą tu w taką pogodę, w deszcz, zupełnie na próżno, z powodu fałszywego alarmu jakie-
goś durnia, a na dodatek jeśli wikingowie zajdą ich od tyłu... Oj, będę miał wtedy kłopoty,
Merla - Godwin pchnął osłabionego z niedożywienia niewolnika na ziemię, a jego głos stał
się ostrzejszy. - Przysięgam jednak na wszechmogącego Boga, że ty, Merla, będziesz tego
żałował do końca życia. Zresztą po laniu, jakie ci sprawię, może nie będzie to trwało tak
długo. Wiedz jednak, że jeśli tam są naprawdę statki wikingów, a ty pozwolisz, żebym nie
wszczął alarmu, oddam cię z powrotem czarnym mnichom i powiem im, że nic mi po tobie.
Odetchnął głęboko i popatrzył na Merlę.
- A teraz, gadaj! Są tam statki wikingów, czy nie?
Niewolnik spojrzał badawczo na morze - na jego twarzy znać było napięcie. Pomyślał, że
nie powinien był w ogóle się odzywać. Co to dla niego za różnica, czy wikingowie zajmą
Flamborough, albo Bridlington, albo nawet samo opactwo Beverley? Nie wezmą go przecież
w gorszą niewolę, a może nawet ci obcy poganie okażą się lepszymi panami niż jego
chrześcijańscy władcy. Za późno już jednak na takie myśli. Niebo przejaśniło się na chwilę i
raz jeszcze dostrzegł statki, których Godwin, stary szczur lądowy, wciąż jeszcze nie widział.
Merla skinął głową.
- Dwa statki wikingów. Dwie mile stąd na południowy wschód.
Po chwili Godwin był już daleko wykrzykując rozkazy, wołając pozostałych niewol-
ników, krzycząc aby przyprowadzić mu konia, przynieść róg. Zwoływał swój niewielki oddz-
iał rycerzy. Merla wyprostował się i rozglądając się uważnie podszedł wolno do południowo-
zachodniego naroża palisady. Co jakiś czas niebo przejaśniało się. Merla widział rozbijające
się na brzegu fale, najbardziej nieprzyjazny, najniebezpieczniejszy dla statków odcinek
angielskiego wybrzeża. Zebrał z palisady kępkę mchu i patrzył jak ulatuje porwana wiatrem.
Na jego zatroskanej twarzy pojawił się ponury uśmiech.
Może i ci wikingowie to dobrzy żeglarze, ale znaleźli się w złym miejscu, z bardzo złym
wiatrem wiejącym im prosto w plecy. Jeżeli wiatr nie osłabnie, jeśli nie powstrzymają ich na-
gle pogańskie bóstwa z Walhalli, nie ma dla nich ratunku. Nie zobaczą już nigdy swojej Jut-
landii.
Dwie godziny później setka ludzi stała już wzdłuż piaszczystego wybrzeża na południe
od przylądka. Ubrani byli w grube kamizelki ze skóry i skórzane nakrycia głowy, uzbrojeni
zaś we włócznie i drewniane tarcze. Jedynie Godwin miał hełm z metalu, kolczugę i przypas-
any u boku miecz z mosiężną rękojeścią. Ludzie ci byli wartownikami, strażą wybrzeża. Ich
zadaniem nie miało być odparcie wroga, gdyż nigdy nie byliby w stanie sprostać świetnie
wyszkolonym wojownikom z Danii i Norwegii. Gdyby pozostawić ich samych sobie, uciek-
liby niechybnie zabierając ze sobą w pośpiechu dobytek i rodziny. Mieli jednak zostać
wkrótce wsparci przez zwerbowanych przez tanów Northumbrii rycerzy, dla których walka
oznaczała możliwość powiększenia majątku. Także wartownicy liczyli, że uda im się w od-
powiednim momencie włączyć do potyczki i zebrać łupy. Lecz ostatnie łupy wzięte zostały
przez Anglików aż czternaście lat temu, a na dodatek miało to miejsce w odległym królestwie
Wessex, gdzie działy się różne cuda.
Przyznać jednak trzeba, że pośród wartowników brak było oznak trwogi, wydawali się
nawet pogodni. Byli to w przeważającej większości rybacy, których żywiołem stało się Morze
Północne, najgorszy zbiornik wodny na świecie, biorąc pod uwagę nawiedzające to miejsce
mgły, sztormy, olbrzymie fale i zdradzieckie prądy. Z biegiem czasu, kiedy statki stały się już
bardziej widoczne, wszyscy zaczęli myśleć podobnie jak Merla - wikingowie nie mieli szans.
Wartownicy byli zgodni, że szansę udanego ataku ze strony nieprzyjaciół były znikome.
- Problem polega na tym - rzekł główny sędzia okręgu zwracając się do Godwina - że
jeśli postawią teraz żagiel, mogą pożeglować w trzy strony: na zachód, północ albo na połud-
nie. Jeżeli popłyną na zachód - mężczyzna nakreślił linię na mokrym piasku - wpadną w
nasze ręce, jeśli popłyną na północ - rozbiją się o przylądek, biada jednak jeśli uda im się go
wyminąć, wtedy bowiem będą mieli wolną drogę aż do samego Cleveland. Ale na szczęście
wiemy coś, czego oni nie mogą wiedzieć. W okolicy przylądka jest silny prąd. Diabelnie silny
prąd. Będą mogli co najwyżej posterować swymi... - zawahał się, niepewny jak daleko może
się posunąć w obecności Godwina.
- Dlaczego nie popłyną więc na południe? - wtrącił Godwin.
- Tego właśnie będą próbować. Myślę, że ich przywódca, jad, jak go nazywają, wie, że
jego ludzie są już wycieńczeni. Mają za sobą koszmarną noc i ponury poranek, kiedy zorien-
towali się gdzie ich wiatry przywiodły - sędzia pokiwał głową jakby w geście zrozumienia.
- A więc nie są tak wspaniałymi żeglarzami - wykrzyknął Godwin z satysfakcją. - A poza
tym Bóg jest po naszej stronie. Parszywi z nich poganie, wrogowie Kościoła.
Zamieszanie, jakie nagle wybuchło w szeregach wojowników, uwolniło sędziego od
konieczności repliki, na którą nie mógł się jakoś zdobyć. Obaj mężczyźni odwrócili się auto-
matycznie.
Na ścieżce biegnącej wzdłuż linii przypływu zatrzymała się grupka dwunastu mężczyzn.
Właśnie zsiadali z koni. Czyżby to pospolite ruszenie - pomyślał Godwin. Tanowie z Bever-
ley? Nie, przecież nie zdążyliby przyjechać w tak krótkim czasie. Pewnie dopiero dosiadają
swych koni. Mężczyzna kroczący na samym przedzie był z pewnością szlachcicem. Potężny i
krzepki, miał jasne włosy i jasnoniebieskie oczy oraz dumną postawę człowieka, który nigdy
nie musiał trudnić się orką i siewem. Jego szkarłatne nakrycie głowy ozdobione było złotem,
złoto połyskiwało też na rękojeści miecza. Za plecami mężczyzny kroczył młodzieniec, który
wydawał się jego mniejszą i młodszą kopią, z pewnością syn. Obok zaś szedł inny młodzian,
wysoki i wyprostowany jak wojownik, lecz o ciemnej karnacji, ubrany skromnie w tunikę i
wełniane spodnie. Parobkowie z trudem utrzymywali w miejscu wierzchowce pozostałych
sześciu dobrze uzbrojonych wojowników, należących bez wątpienia do świty jakiegoś bo-
gatego tana.
Idący na przedzie mężczyzna w geście powitania wzniósł otwartą dłoń.
- Nie znacie mnie - zaczął. - Jestem Wulfgar, tan króla Edmunda z East Anglii.
Przez oddział wartowników przeszedł szmer dezaprobaty.
- Zastanawiacie się, co tutaj robię. Zaraz wam wytłumaczę. Nienawidzę wikingów - sze-
rokim gestem wskazał wybrzeże. - Wiem o nich więcej niż niejeden człowiek. W moim kraju,
na północy, jestem strażnikiem wybrzeża z rozkazu króla Edmunda. Już dawno zrozumiałem,
że my Anglicy nigdy nie pozbędziemy się tego plugastwa, jeżeli walczyć będziemy osobno.
Przekonałem o tym swojego króla, a on wysłał poselstwo do waszego władcy. Obaj
postanowili, że powinienem pojechać na północ i porozmawiać z mądrymi ludźmi z Beverley
i Eoforwich, aby ustalić wspólne plany. Zeszłej nocy zmyliłem drogę i spotkałem twoich ludzi
niosących posłanie do Beverley. Przyjechałem więc na pomoc. Czy dasz mi swe pozwolenie?
Godwin skinął głową. W końcu, któż może wiedzieć czy ten prostak sędzia nie gada
bzdur, pomyślał. Może tym psubratom uda się jednak tu wylądować, a wtedy parunastu
rycerzy więcej bardzo się przyda.
- Witaj i podejdź bliżej - rzekł po namyśle.
Wulfgar pokiwał głową z widoczną satysfakcją - Widzę, że zjawiam się w odpowiedniej
chwili.
Na morzu miała rozegrać się za chwilę tragedia. Jeden ze statków wyprzedził drugi o
jakieś pięćdziesiąt jardów i nieuchronnie zbliżał się do brzegu. Wiatr i fale miotały nim na
wszystkie strony. Nagle wpłynął na mieliznę i przechylił na bok. Załoga zaczęła biegać w
popłochu po pokładzie próbując zepchnąć statek z powrotem na pełne morze.
Było już jednak za późno. W kierunku statku pędziła ogromna fala. Anglicy usłyszeli
stłumiony przez wiatr krzyk rozpaczy, który przywitali z entuzjazmem. Była to siódma fala, ta
która zawsze dochodzi najdalej w stronę lądu. W jednej chwili okręt znalazł się na jej
wierzchołku, a przez burty posypała się kaskada skrzyń i beczek. Potem ze straszliwą siłą
statek rzucony został o skaliste nabrzeże i oczom Anglików ukazały się walczące z żywiołem
postacie, rozpaczliwie chwytające się wyrzeźbionego w kształcie smoka dziobu. Wkrótce
wszystko zakryła kolejna fala, a kiedy opadła, widać już było tylko unoszące się na pow-
ierzchni deski.
Rybacy pokiwali głowami, kilku się przeżegnało. Jeżeli to dobry Bóg ocalił ich od wik-
ingów, to na chwilę tę czekali już od bardzo dawna.
Drugi statek musiał wybrać inną drogę, oznaczało to, że popłynie z wiatrem na
południowy wschód. Było jasne, że wikingowie nie zamierzają biernie czekać na śmierć. Za
sterem pojawił się potężny mężczyzna i zaczął pospiesznie wykrzykiwać rozkazy. Jego rudą
brodę widać było nawet z brzegu. Załoga zaczęła rozwijać żagiel, który natychmiast wypełnił
się wiatrem. Statek pomknął nowym kursem i nabierając coraz większej szybkości rozcinał
teraz powierzchnię wody. Oddalał się wyraźnie od Flamborough, kierując się w stronę
przylądka Spurn.
- Uciekają nam! Za mną! Na konie! - krzyknął Godwin i odtrącając na bok swego
giermka ruszył galopem w pościg. Tuż za nim pogalopował Wulfgar i cała jego drużyna, z
wyjątkiem ciemnowłosego chłopca, który zwrócił się w stronę stojącego bez ruchu sędziego.
- Czemu zostałeś? Nie chcesz ich schwytać?
Sędzia uśmiechnął się szeroko i przysiadł na piasku.
- Musieli spróbować - rzekł wreszcie rzucając w powietrze garść piasku. - Nie pozostało
im nic innego. Lecz nie dopłyną daleko.
Rzekłszy to wstał i ruszył ku swoim ludziom. Podzielił ich na trzy oddziały. Pierwszy
miał zostać na plaży i czekać na ewentualnych rozbitków, drugi pogalopował w ślad za God-
winem i drużyną Wulfgara, trzeci zaś zaczął przemierzać wybrzeże kłusem, śledząc kurs oca-
lałego statku.
Wkrótce nawet szczury lądowe zdały sobie sprawę z tego, co sędzia dostrzegł od razu.
Okręt wikingów skazany był na zagładę. Dwukrotnie załoga starała się obrócić go dziobem w
stronę pełnego morza. Dwóch mężczyzn pomagało rudobrodemu wodzowi przy sterze, pozos-
tali mocowali się z olinowaniem. Za każdym razem fale okazywały się silniejsze od ludzi i
statek wciąż posuwał się równolegle do linii wybrzeża.
Po kolejnym manewrze sytuacja wikingów uległa jeszcze pogorszeniu. Nawet dla nie-
doświadczonych Godwina i Wulfgara różnica była zauważalna. Wiatr wydawał się teraz sil-
niejszy, morze bardziej wzburzone, a statek znoszony był wyraźnie przez silny prąd za-
tokowy. Rudobrody mężczyzna wciąż stał u steru wykrzykując bez przerwy komendy. Lecz z
każdą chwilą, cal po calu, statek zbliżał się do żółtawej linii znaczącej początek mielizny.
Było jasne, że zaraz nastąpi katastrofa.
Płynąc całą naprzód okręt zarył się nagle w twardy żwir. Maszt pękł z trzaskiem i upadł
pociągając za sobą połowę załogi. W przeciągu jednej chwili statek rozpadł się jak łupina or-
zecha i zniknął pod falami. Na powierzchni pozostało jedynie olinowanie i niewielkie kawałki
potrzaskanego drewna, które znaczyły miejsce katastrofy.
Pośród nich rybacy dostrzegli ludzką głowę. Rudą głowę wodza wikingów.
- Jak sądzisz, uda mu się, czy nie? - spytał Wulfgar. Widzieli go teraz wyraźnie, jakieś
pięćdziesiąt jardów od brzegu. Utrzymywał się wciąż w tym samym miejscu, nie próbując
płynąć dalej, odkąd zobaczył zmierzające w swoim kierunku potężne fale.
- Będzie próbował - odparł Godwin, nakazując swoim ludziom podejść bliżej do brzegu. -
Jeśli mu się powiedzie, schwytamy go.
Rudobrody zdecydował się wreszcie i zaczął płynąć rozcinając taflę wody potężnymi ud-
erzeniami ramion. Wiedział, że tuż za nim nadciąga wielka fala. Nagle uniosła go wysoko i
poniosła do przodu. Starał się utrzymać na szczycie, jakby chciał przy jej pomocy znaleźć się
na samej plaży i wylądować miękko niczym biała piana podchodząca pod podeszwy skór-
zanych butów Godwina i Wulfgara. Prawie mu się udało, jednak tuż przed samym brzegiem
fala załamała się z przerażającym hukiem. Mężczyzna przygnieciony został jej ciężarem,
przetoczony do przodu, a następnie uniesiony z powrotem wraz z odpływem.
- Dalej, brać go - krzyknął Godwin. - Ruszajcie się, tchórze! Nic wam nie zrobi.
Dwóch rybaków wystąpiło naprzód i weszło pomiędzy fale. Wzięli rudobrodego pod ręce
i zaczęli ciągnąć do brzegu. Początkowo bezwładny, wyprostował się nagle.
- On żyje - wymamrotał Wulfgar w osłupieniu. - Ta fala była wystarczająco duża, aby
złamać mu kark.
Kiedy nogi rudobrodego dotknęły wreszcie stałego gruntu, rozejrzał się wokół i widząc
przed sobą osiemdziesięciu uzbrojonych ludzi wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu.
- Co za powitanie - mruknął pogardliwie.
W jednej chwili odwrócił się i zadał jednemu z trzymających go rybaków dotkliwy cios
krawędzią stopy. Anglik jęknął z bólu i uwolnił ramię wikinga, który wyprostował palce i
wbił je w oczy drugiego z nich. Tamten krzyknął przeraźliwe, zakrył twarz dłońmi i upadł na
kolana. Widać było krew spływającą po jego rękach. Teraz wiking wyciągnął zza pasa
zakrzywiony nóż, wychylił się w stronę tłumu, błyskawicznie złapał najbliżej stojącego ry-
baka i rozpłatał mu brzuch. Kiedy reszta cofnęła się przerażona, odrzucił nóż i wyrwał z rąk
trupa włócznię i topór. Minęła zaledwie chwila odkąd zjawił się na lądzie, a powalił już trzech
mężczyzn. Nikt nie zamierzał pójść w ich ślady.
- No dalej! - parsknął rubasznym śmiechem i odrzucił głowę do tyłu. - Ja jeden, was
wielu. Kto chce walczyć z Ragnarem - krzyknął gardłowym głosem. - Który z was jest wiel-
kim panem, który idzie pierwszy? Ty, czy ty? - wskazał włócznią Godwina i Wulfgara, którzy
stali teraz osamotnieni, podczas gdy ich ludzie nadal cofali się w popłochu.
- Musimy go pojmać - mruknął Godwin dobywając miecza. - Szkoda, że nie mam tarczy.
Wulfgar poszedł za nim, jednak wcześniej krzyknął jeszcze do jasnowłosego chłopca,
który stał o krok od niego.
- Wracaj, Alfgar. Spróbujemy go rozbroić, resztę zrobią kerlowie.
Dwóch Anglików zaczęło się zbliżać z obnażonymi mieczami, tymczasem wiking zdawał
się tylko na to czekać, potężny niczym niedźwiedź, i z pogardliwym uśmiechem na ustach.
Nagle wyskoczył do przodu z szybkością szarżującego dzika wprost na Wulfgara. Ten
odskoczył przerażony i pośliznąwszy się upadł niezgrabnie. Rudobrody zamachnął się to-
porem i chybił przecinając powietrze, drugi cios wymierzył już jednak dokładnie. Lecz nim
zdołał dosięgnąć Wulfgara, coś pociągnęło go do tyłu i pozbawiło równowagi. Wiking upadł
twardo na mokry piasek, bezskutecznie próbując uwolnić ręce. Była to sieć, zwykła sieć ry-
backa. Przyniosło ją dwóch ludzi pod wodzą sędziego, a teraz zaciskali ją coraz ciaśniej. Je-
den z nich wyrwał z dłoni wikinga topór, drugi przygwoździł do ziemi drugą rękę łamiąc za
jednym zamachem drzewce włóczni i trzymające je palce. Następnie, już bezbronnego, po-
toczyli po piasku, owijając w kolejne zwoje jakby to był pies morski lub rekin.
Wulfgar zbliżył się do nich kulejąc i wymienił spojrzenia z Godwinem.
- Co my tu mamy? - mruknął. - Coś mi mówi, że nie jest to tylko zwykły kapitan
pechowego okrętu.
Następnie nachylił się, przyjrzał szatom wikinga i dotknął delikatnie materiału.
- Kozia skóra, dobrze wyprawiona. Mówił o sobie Ragnar. Złapaliśmy samego Lothbroka.
Ragnara Lothbroka.
- Nie nam więc decydować o jego losie - zauważył Godwin po chwili milczenia. - Mu-
simy go zabrać przed oblicze króla Elli.
Nagle przerwał mu głos młodego, ciemnowłosego chłopca, który przybył z Wulfgarem.
- Króla Elli? - spytał. - Myślałem, że królem Northumbrii jest Osbert.
- Nie wiem jak wychowujecie ludzi w waszym kraju - Godwin zwrócił się do Wulfgara z
wymuszoną uprzejmością - wiem tylko, że jeśli mój człowiek powiedziałby coś takiego, ka-
załbym mu wyrwać język. Chyba że jest to twój krewny.
Nikt nie mógł go zobaczyć w mroku stajni. Ciemnowłosy chłopiec oparł głowę o siodło i
wybuchnął płaczem. Plecy paliły go jak żywy ogień, a jego wełniana tunika lepiła się od krwi.
Nikt jeszcze nie wychłostał go tak dotkliwie, a zaznał już w swym życiu wiele cierpienia.
Wszystko przez tę wzmiankę, że są spokrewnieni, był tego pewien. Miał tylko nadzieję,
że nie płakał zbyt głośno i nikt obcy go nie usłyszał. Nie pamiętał już dobrze ostatnich
wypełnionych bólem godzin. Przypominał sobie, że długo jechał przez jakieś pustkowia sta-
rając się trzymać prosto w siodle. Czy dotarli aż do Eoforwich? Nie pamiętał.
Teraz chciałby uciec jak najdalej. Kiedy wreszcie zdoła zmyć z siebie winę ojca? Kiedy
uwolni się w końcu od nienawiści ojczyma?
Gdy Shef uspokoił się trochę, zaczął rozpinać popręg mocując się z twardą skórą. Był
pewien, że Wulfgar uczyni z niego wkrótce swego niewolnika, założy na szyję żelazną obręcz
i nie zważając na nieśmiałe protesty matki sprzeda na jakimś targu, w Thetford, albo w Lin-
coln. Na pewno weźmie za niego spore pieniądze. Przecież kręcił się często koło kuźni, gdzie
ukrywał się przed gniewem ojczyma, poza tym lubił ogień, pomagał kowalowi, dął w miechy,
rozkuwał surowe żelazo, z czasem zaczął nawet wyrabiać własne narzędzia. W końcu wykuł
swój własny miecz.
Kiedy zostanie niewolnikiem, nie będzie mu wolno go zatrzymać. Kto wie, może pow-
inien już teraz uciekać. Niewolnikom udaje się czasem zbiec, zazwyczaj jednak nawet nie
próbują.
Zdjął siodło i rozejrzał się po obcej stajni w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby je
położyć. Drzwi otworzyły się nagle wpuszczając do środka smugę światła i powiew zimna.
- Jeszcze nie skończyłeś? - spytał pogardliwie Alfgar. - Lepiej to już zostaw, przyślę zaraz
giermka. Mój ojciec wezwany został na naradę z królem i możnymi. Potrzebuje sługi, który
czuwałby za jego krzesłem i nalewałby mu piwa. Ja się do tego nie nadaję, ty pójdziesz.
Czeka już na ciebie jeden z tanów, żeby dać ci dokładne instrukcje.
Oto Shef, wychłostany tak, że ledwo trzymał się na nogach, posłany zostaje do zamku
króla, wzniesionego niedawno na ruinach rzymskich fortyfikacji. W sercu chłopca coś
poruszyło się gwałtownie, poczuł nagle przypływ podniecenia. Narada? Możni ludzie?
Pewnie zadecydują o losie jeńca, tego wielkiego wojownika. Będzie miał o czym opowiadać
Godivie, żaden z mędrków w Emneth nie wymyśli lepszej historii.
- I trzymaj język za zębami - ciągnął Alfgar - w przeciwnym razie, naprawdę wyrwą ci
język. I zapamiętaj raz na zawsze: to Ella jest teraz królem Northumbrii. Poza tym nie jesteś
krewnym mego ojca.
Rozdział drugi
- Sądzimy, że to Ragnar Lothbrok, ale skąd niby mamy to wiedzieć - spytał król Ella.
Dwunastu mężczyzn siedziało wokół okrągłego stołu, wszyscy na niskich taboretach,
wszyscy z wyjątkiem króla, który zasiadał na wielkim rzeźbionym tronie. Obecni w
większości ubrani byli jak król, bądź jak Wulfgar, który znajdował się po jego lewej stronie.
Mieli na sobie płaszcze skrojone z jaskrawej materii, których nie zdejmowali z uwagi na pa-
nujące w sali przeciągi oraz ozdobione złotem i srebrem nadgarstki. Złotem połyskiwały także
ich klamry, sprzączki i pasy. Zebrał się tu kwiat rycerstwa Northumbrii, posiadacze wielkich
obszarów ziemskich na południu i wschodzie kraju, wierni stronnicy króla, którym udało się
wynieść go na tron i obalić jego rywala Osberta. Na swych taboretach czuli się nieswojo, jak
przystało na ludzi, którzy większość życia spędzili na własnych nogach, bądź w siodle.
Przy stole siedziało jeszcze czterech mężczyzn, którzy trzymali się razem, jakby celowo
izolując się od rycerstwa. Trzech z nich miało na sobie czarne szaty i kaptury mnichów od
Św. Benedykta, czwarty nosił strój biskupi. Siedzieli wygodnie rozparci, trzymając w pogo-
towiu gliniane tabliczki i rylce, gotowi zapisać każde wypowiedziane przy stole słowo, przy-
gotowani do forsowania własnych opinii.
Jeden z mężczyzn zdecydował się odpowiedzieć na pytanie, zadane przez króla. Nazywał
się Cuthred i był kapitanem straży przybocznej.
- Nie możemy znaleźć nikogo, kto mógłby go rozpoznać - przyznał. - Wszyscy, którzy
mieli okazję zmierzyć się kiedyś w otwartej walce z Ragnarem, nie żyją. Wszyscy z
wyjątkiem walecznego tana króla Edmunda, który dziś tu z nami zasiada. Nawet to nie
przesądza jednak, że człowiek ten to rzeczywiście Ragnar Lothbrok. Myślę jednak, że to on.
Po pierwsze dlatego, że nic nie mówi. Nie chwaląc się, potrafię skłonić ludzi do mówienia,
ten kto mi się opiera, nie może być zwyczajnym piratem. To musi być człowiek, któremu się
wydaje, że jest kimś. Po drugie: co robiły tutaj te statki? Wiemy, że wracały z południa i
zostały zepchnięte z kursu, tak że przez kilka dni musiały walczyć z żywiołem. Wiemy też, że
były to statki handlowe. Jakie towary wiezie się zwykle na południe? Niewolników. Nie chcą
tam wełny ani futer, nie chcą piwa. Ci ludzie na statkach byli więc handlarzami niewolników
wracającymi po załatwieniu transakcji. Ragnar jest handlarzem niewolników i jest to na
pewno ktoś, kto się liczy. Wszystko pasuje, nie mamy tylko dowodów.
Cuthred pociągnął tęgi łyk piwa ze swojego kubka, wyczerpany nieco długą przemową.
- Jest jednak coś, co mnie ostatecznie przekonało. Co wiemy o Ragnarze? - Cuthred ro-
zejrzał się po twarzach siedzących wokół stołu mężczyzn. - Z pewnością to, że jest łajdakiem.
- Rabował kościoły i gwałcił zakonnice! - wykrzyknął arcybiskup Wulfhere siedzący po
przeciwnej stronie stołu. - Dopadły go wreszcie własne grzechy!
- Ośmielam się jednak zauważyć - dodał Cuthred - że jest jedna rzecz, która odróżnia
Ragnara od pozostałych bezbożników i wrogów Kościoła. Ragnar posiada wiele cennych in-
formacji. Jest trochę podobny do mnie, potrafi zmusić ludzi do mówienia. Słyszałem, że ma
na to własny sposób - kapitan zniżył głos. - Jeżeli uda mu się kogoś schwytać, pierwszą
rzeczą, którą robi jest, bez żadnych wstępnych rozmów czy dyskusji, wyłupienie ofierze oka.
Potem wciąż milcząc znów sięga w stronę głowy tamtego człowieka gotowy wyłupić mu dru-
gie. Jeżeli człowiek ma do powiedzenia coś, co akurat interesuje Ragnara, jego szczęście.
Jeśli nie, trudno, już po nim. Mówią, że Ragnar krzywdzi wielu ludzi, lecz kerlowie nie są
przecież na ogół wiele warci. Mówią, że Ragnar bierze to pod uwagę i dzięki takiemu prze-
konaniu oszczędza swój czas i energię.
- Czy znaczy to, że nasz więzień zapoznał cię ze swoimi poglądami? - spytał jeden z
mnichów. - Czy wyjawił ci to w trakcie przyjacielskiej pogawędki o sprawach zawodowych?
- Nie - Cuthred wychylił kolejny łyk piwa - ale widziałem jego paznokcie. Wszystkie
krótko spiłowane, wszystkie z wyjątkiem prawego kciuka. Jest na cal długi i twardy jak stal.
Spójrzcie, przyniosłem go tu ze sobą - Cuthred rzucił na stół zakrwawiony szpon.
- A więc to Ragnar - rzekł król Ella przerywając milczenie. - Co z nim teraz zrobimy?
Wojownicy wymienili zdziwione spojrzenia.
- Myślisz, że nie zasługuje na ścięcie - odważył się spytać Cuthred. - Mamy go powiesić?
- A może coś jeszcze gorszego? - włączył się jeden z rycerzy.
- Może potraktujemy go jak zbiegłego niewolnika? A może zrobimy mu to, co poganie
temu świętemu, no, temu, co go żywcem przypiekali. Jak też on się nazywał...
- Mam inny pomysł - przerwał mu Ella. - Możemy go po prostu wypuścić.
Na twarzach zebranych pojawiło się osłupienie. Król pochylił się nad stołem i przebiegł
wzrokiem po sali obdarzając każdego z podwładnych badawczym spojrzeniem.
- Pomyślcie, dlaczego jestem królem? Jestem królem, ponieważ Osbert - to zapomniane
imię wywołało wyraźne poruszenie wśród zebranych, a dla stojącego za plecami Wulfgara
sługi było jak ukłucie bólu - ponieważ Osbert nie był w stanie obronić królestwa przed na-
jazdami wikingów. Robił po prostu to, co czyniliśmy od wieków. Rozkazał każdemu z nas
wystawić własne straże, a w razie ataku organizować samoobronę. Było więc tak, że dziesięć
okrętów uderzało na jakieś miasto i grabiło je doszczętnie, podczas gdy ludzie w innych
osadach nakładali na głowy koce i dziękowali Bogu, że ich ten los ominął. Co ja w tej sytuacji
uczyniłem? Wiecie dobrze, jak było. Pozostawiłem na wybrzeżu tylko punkty obserwacyjne,
zorganizowałem system wczesnego ostrzegania, a w razie ataku z morza ogłaszałem pospolite
ruszenie. Teraz, gdy próbują nas atakować, odpowiadamy atakiem z naszej strony, zanim
jeszcze uda im się zagrozić naszym miastom. To są nowe idee. I sądzę, że tu także musimy
wymyślić coś nowego. Możemy pozwolić mu odejść. Możemy zawrzeć z nim układ. Będzie
musiał pozostawić Northumbrię w spokoju. Odda nam zakładników, a my będziemy trak-
tować go jak naszego honorowego gościa, a potem wyślemy go z powrotem z masą po-
darków. Nie będzie nas to drogo kosztować, a może przynieść nam dużo pożytku. I darujemy
mu dalsze rozmowy z Cuthredem. Co wy na to?
Rycerze patrzyli po sobie, unosząc brwi i kręcąc z niedowierzania głowami.
- Mogłoby się to udać - mruknął Cuthred.
Wulfgar chrząknął przygotowując się do odpowiedzi, jego twarz było czerwona z gniewu.
Ubiegł go jeden z mnichów.
- Nie powinieneś tego czynić, mój panie.
- Nie powinienem?
- Nie możesz. Musisz dbać nie tylko o sprawy tego świata. Arcybiskup, nasz ojciec i
niegdysiejszy brat, przypomniał nam o haniebnych czynach, jakich dopuścił się Ragnar na
szkodę Chrystusowego Kościoła. Czyny, które dotykały nas zarówno jako ludzi, jak i
chrześcijan - moglibyśmy wybaczyć. Jednak nie zbrodnie wymierzone w nasz Święty
Kościół. Te zbrodnie powinniśmy pomścić z całą stanowczością. Ile kościołów spalił Ragnar?
Ilu chrześcijan, kobiet i mężczyzn, sprzedał poganom jako niewolników, ilu oddał wyznaw-
com Mahometa? Ile cennych relikwii zostało zniszczonych? Ile skarbców ograbionych? Gdy
wybaczysz mu to wszystko, grzech ten ciążyć będzie na twoim sumieniu. Zagrozić to może
także zbawieniu wszystkich zebranych przy tym stole ludzi. Nie, królu, to nam powinieneś
oddać Ragnara. Pozwól, abyśmy pokazali, co spotka każdego kto wystąpi przeciw
Kościołowi. A kiedy wieść ta dotrze do pogan, do tych morskich rabusiów, niech wiedzą
odtąd, że ramię Kościoła jest tak mocne, jak nieskończone jego miłosierdzie. Pozwól, że-
byśmy wtrącili go do kanału z wężami. Niech ludzie opowiadają o wężach króla Elli.
Król zawahał się, widział jaki entuzjazm i podniecenie wzbudziły słowa mnicha u jego
rycerzy.
- Nie widziałem dotąd człowieka rzucanego gadom na pożarcie - wykrzyknął z zapałem
Wulfgar - ale na to zasługuje każdy wiking. I to właśnie powiem mojemu królowi, chwaląc
mądrość króla Elli.
Mnich, którego przemowa tak się spodobała podniósł się, żeby podsumować dyskusję.
Był to archidiakon Erkenbert.
- Wszystko jest już przygotowane, czekamy tylko na twój rozkaz, aby przyprowadzić
więźnia. I pozwól, aby wszyscy, radni, rycerze i słudzy, zobaczyć mogli zemstę, jaką król Ella
i Święty Kościół zgotowali niewiernemu.
Wszyscy powstali, a między nimi Ella, którego twarz wciąż wyrażała niepewność.
Rycerze zaczęli już się rozchodzić, nawołując swoich służących, żony i przyjaciół, aby
przyłączyli się do towarzystwa. Shef podążał za swoim ojczymem. Kiedy się odwrócił
dostrzegł, że tylko mnisi pozostali na swoich miejscach przy stole.
- Dlaczego to powiedziałeś? - mruknął arcybiskup Wulfhere, zwracając się archidiakona.
- Mogliśmy wejść w pakt z wikingami, nie odbierając sobie szansy zbawienia. Dlaczego zmu-
siłeś króla, żeby rzucił tego Ragnara wężom?
Mnich sięgnął do swej sakiewki i podobnie jak wcześniej Cuthred, rzucił na stół jakiś
przedmiot. Później dołożył jeszcze jeden.
- Czy wiesz co to jest, mój panie? - spytał arcybiskupa.
To moneta. Złota. Z inskrypcją podłych czcicieli Mahometa!
- Została odebrana więźniowi.
- Sądzisz więc, że jest tak zły, że nie można go puścić żywcem?
- Nie, mój panie. Spójrz teraz na to.
- To pens. Pens z naszej własnej mennicy, tu w Eoforwich. Jest na niej moje imię, o tutaj:
Wulfhere. Srebrna jednopensówka.
Archidiakon zabrał ze stołu monety i schował je z powrotem do sakiewki.
- To bardzo mamy pieniądz, mój panie. Mało srebra, dużo ołowiu. To wszystko, na co
może sobie obecnie pozwolić nasz Kościół. Nasi niewolnicy pouciekali, nasi kerlowie oszu-
kują nas na dziesięcinach. Nawet możni dają nam coraz mniej. Tymczasem sakwy
bezbożników pęcznieją od złota zrabowanego chrześcijanom. Kościół znajduje się w niebez-
pieczeństwie, mój panie. Nie dlatego, że może zostać pokonany bądź doszczętnie ograbiony
przez pogan, z tych ciężkich ran bowiem Kościół na pewno się podźwignie. Groźne jest to, że
poganie i chrześcijanie mogą się razem pojednać. A wtedy zauważą z pewnością, że wcale nas
już nie potrzebują. Nie można więc dopuścić, żeby weszli ze sobą w układy.
Słuchacze pokiwali zgodnie głowami, arcybiskup został przekonany.
- A więc rzucimy go wężom.
Kanał z wężami był kamiennym zbiornikiem wodnym pochodzącym jeszcze z czasów
rzymskich, osłoniętym prowizorycznym dachem. Mnichowie z opactwa Św. Piotra w Eofor-
wich dumni byli ze swoich ulubieńców: mieniących się w słońcu gadów. Zeszłego lata ro-
zesłali wiadomość do swoich poddanych z królestwa Northumbrii, aby przynosili do opactwa
schwytane przez siebie żmije. Nagrodą miało być zmniejszenie dziesięciny. Czym dłuższa
żmija, tym większe ulgi. Nie było tygodnia, żeby ktoś nie doręczył worka z wijącą się zawar-
tością, która trafiała zaraz do opiekuna węży, noszącego dumny tytuł custos viperarum. Gady
otoczone były troskliwą pieczą, karmione żabami i myszami, wszystko po to, żeby jak
najszybciej rosły.
Nadszedł wieczór i bracia przynieśli pochodnie, aby ustawić je wokół zbiornika. Dno
wyłożono słomą i ciepłym piaskiem, który miał pobudzić węże do większej aktywności. Po
chwili pojawił się sam custos i zaczął przywoływać z uśmiechem swoich pomocników -
każdy niósł skórzany worek z żywą zawartością. Opiekun podnosił po kolei worki, pokazywał
je tłumowi, który tłoczył się już i przepychał wokół krawędzi pustego zbiornika. Następnie
rozwiązywał worki i wysypywał węże na piasek. Za każdym razem opróżniał worek w innym
miejscu, chciał bowiem, aby węże rozpełzły się po całym placu.
Na końcu zjawił się król w otoczeniu radnych i gwardii przybocznej. Przyprowadzono
więźnia. Pośród wojowników z dalekiej Północy było takie powiedzenie: „mężczyzna nie
powinien utykać, dopóki obie jego nogi są tej samej długości”. Ragnar rzeczywiście nie
utykał, choć z trudem trzymał się na nogach. Przesłuchania prowadzone przez Cuthreda nie
należały do łagodnych.
Rycerze podeszli do krawędzi zbiornika, a następnie cofnęli się nieco, ustępując miejsca
więźniowi, żeby mógł zobaczyć co go wkrótce czeka. Ragnar uśmiechnął się szeroko,
odsłaniając połamane zęby. Miał związane z tyłu ręce, a na sobie kożuch z koziej skóry.
- Wiedz, że masz wybór - zaczął archidiakon Erkenbert starając się mówić prostą hand-
lową angielszczyzną. - Jeżeli przyjmiesz chrzest, będziesz żył. Żył jako niewolnik.
Wiking wydął pogardliwie wargi.
- Wy, księża. Znam ja waszą mowę. Mówicie: będę żył. Ale jak żył? Jako niewolnik,
mówicie. A ja wiem, jakie to życie. Bez oczu i języka. Obcięte nogi, podcięte ścięgna, nie
można chodzić.
Wyprostował się i wziął głęboki oddech.
- Walczę już od trzydziestu wiosen - głos Ragnara wznosił się teraz jak hymn - czterystu
mężczyzn zginęło z mej ręki, tysiąc kobiet zgwałciłem, spaliłem wiele opactw, sprzedawałem
też dzieci. Wielu płakało z mego powodu, ja nie płakałem za nikim. Teraz stoję przed wami,
jak Gunnar, bogiem urodzony. Czyńcie swą przeklętą powinność i niech błyszczący gad
ugodzi mnie w samo serce. Nie będę błagał o przebaczenie. Całe życie walczyłem mieczem!
- Brać go - warknął Ella zza pleców wikinga i straże zaczęły ciągnąć Ragnara w stronę
krawędzi.
- Zatrzymajcie się! - krzyknął Erkenbert. - Najpierw trzeba związać mu nogi.
Strażnicy związali więc Ragnara dokładnie; nie stawiał zresztą oporu. Potem ułożyli go
na krawędzi zbiornika i popchnęli w dół. Upadł w sam środek kłębowiska. Węże rzuciły się
na niego.
Ubrany w swoje grube skórzane szaty wiking śmiał się jednak urągliwie.
- Nie mogą go ukąsić - zawołał ktoś z wyraźnym rozczarowaniem w głosie - jego ubranie
jest za grube.
- Mogą przecież ukąsić go w ręce albo w twarz - wyjaśnił opiekun węży, broniąc honoru
swych podopiecznych.
Jedna z największych żmij znalazła się rzeczywiście tuż koło twarzy Ragnara. Przez
chwilę wyglądało jakby patrzyli sobie w oczy, przy czym rozwidlony język gada dotykał
prawie ludzkiego policzka. Widzowie zamarli w oczekiwaniu.
Nagle głowa wikinga wyskoczyła do przodu z rozwartymi zębami. Trysnęła krew i wąż
opadł martwy z odgryzioną głową. Ragnar zaśmiał się tryumfalnie i zaczął toczyć się po
wężach, wciskając je w ziemię całym ciężarem swego potężnego ciała.
- On je pozabija! - krzyknął custos zdławionym głosem.
Ella z obrzydzeniem na twarzy podszedł do strażników i pstryknął palcami.
- Ty i ty. Obaj macie porządne buty. Wyciągniecie go stamtąd i przyniesiecie na górę. Za-
pamiętam to sobie - dodał głucho, zwracając się do Erkenberta. - Zrobiłeś z nas wszystkich
durniów.
Przyglądał się chwilę w milczeniu.
- A teraz uwolnijcie jego ręce i nogi - krzyknął do powracających strażników - ściągnijcie
z niego ubranie i zwiążcie na nowo. Ty i ty. Przyniesiecie gorącej wody, węże lubią gorąco.
Jeżeli rozgrzejemy mu skórę będą do niego lgnęły. I jeszcze jedno: tym razem będzie starał
się leżeć nieruchomo, aby popsuć nam szyki, więc przywiążcie mu jedną rękę do ciała, a nad-
garstek drugiej owińcie sznurem. Drugi koniec będziemy trzymać na górze, w ten sposób
zmusimy Ragnara, żeby się poruszył.
Więzień został znowu zepchnięty. Wciąż milczał, uśmiechał się tylko. Tym razem sam
król kierował całą akcją. Rozkazał, aby rzucić Ragnara w to miejsce, gdzie zebrały się
największe węże. Po kilku sekundach zaczęły one podpełzać do parującego w chłodnym pow-
ietrzu nagiego ciała, powoli wślizgując się na nie. Przez tłum przeszedł pomruk obrzydzenia.
Nagle król pociągnął za sznur, raz i drugi. Ramię poruszyło się, a wystraszone węże zac-
zęły syczeć i kąsać, jeden po drugim wypełniały ciało mężczyzny trucizną. Widzowie zau-
ważyli, że twarz wikinga zaczyna się powoli zmieniać, puchnąć i sinieć. Kiedy jego oczy zac-
zęły wychodzić z orbit, a spuchnięty język sztywnieć Ragnar zakrzyknął po raz ostatni.
- Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi!
- Co on tam gada? - mruczał tłum. - Co to może znaczyć?
Nie znam wprawdzie norweskiego, pomyślał Shef, czuję jednak, że nie wróży to nic
dobrego.
„Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi” - słowa te wciąż dźwięczały w uszach
potężnego mężczyzny, który stał wyprostowany na dziobie wojennego okrętu. Statek
znajdował się kilkaset mil na wschód od wybrzeża Anglii i zbliżał się właśnie do duńskiego
wybrzeża w okolicy Sjaelland. Miał przecież tak znikome szansę, żeby je usłyszeć. Czy Rag-
nar mówił sam do siebie? A może wiedział, że ktoś zrozumie i zapamięta jego słowa. Trudno
jednak podejrzewać, że ktoś z kręgu króla Elli mógłby znać norweski, albo przynajmniej
zrozumieć te kilka słów, które wyrzekł Ragnar. Jednakże mówi się czasem, że umierający
miewają wizje. Ragnar wiedział, że słowa jego nie pozostaną bez odpowiedzi.
Lecz jeśli były to słowa przeznaczenia, doprawdy przedziwną sobie obrały drogę, żeby do
niego dotrzeć! W tłumie otaczającym wypełniony wężami zbiornik znalazła się kobieta,
konkubina jednego z możnych Anglików, „lemman”, jak je tam nazywają. Zanim jednak jej
pan kupił ją na londyńskim targowisku, kobieta ta służyła na dworze króla Maelsechnaill w
Irlandii, gdzie często mówiło się po norwesku. Zrozumiała słowa Ragnara i miała na tyle
zdrowego rozsądku, żeby nie powiedzieć o tym swemu panu. Cóż, pozbawione sprytu
konkubiny nie dożywają zazwyczaj wieku, w którym mogłyby oglądać zmierzch własnej
urody. Zamiast swemu panu wyjawiła ten sekret swojemu kochankowi, kupcowi, który wy-
ruszał właśnie na południe, a on przekazał go swoim towarzyszom podróży. Pomiędzy nimi
znalazł się pewien zbiegły niewolnik, niegdyś rybak, któremu historia ta wydała się szczegól-
nie bliska, bowiem przypadkowo uczestniczył on w pojmaniu Ragnara. W Londynie, gdzie
poczuł się już zupełnie swobodny, niewolnik ten stworzył własną opowieść, którą powtarzał
w zamian za kubek piwa albo plaster bekonu. Opowiadał ją w gospodach, gdzie przesiadywali
marynarze z różnych stron Europy: Fryzji, Danii i państwa Franków. Wszyscy byli tu bowiem
mile widziani, jeśli tylko mieli czym zapłacić. W ten właśnie sposób opowieść dotarła w
końcu do uszu przybysza z dalekiej Północy.
Niewolnik był głupcem, człowiekiem bez honoru. Opowieść o śmierci Ragnara była dla
niego tylko wesołą historią, służącą do rozbawienia słuchaczy.
Dla Branda - potężnego wojownika, który stał teraz na dziobie statku, opowieść ta znac-
zyła dużo więcej. Dlatego właśnie chciał opowiedzieć ją swoim rodakom.
Okręt płynął teraz wzdłuż długiego fiordu, zbliżając się do płaskich terenów okolic Sjael-
landu, najdalej na wschód wysuniętych duńskich posiadłości. Nie było wiatru, żagiel został
zwinięty, a statek napędzała trzydziestoosobowa ekipa doświadczonych wioślarzy. Ich zanur-
zające się rytmicznie wiosła tworzyły zmarszczki na wygładzonej niczym staw powierzchni
morza. Na brzegu dostrzec było można pasące się na rozległych pastwiskach krowy i pola
wschodzących bujnie zbóż.
Atmosfera spokoju była jednak pozorna, Brand dobrze o tym wiedział. Znajdował się w
centrum największej zawieruchy, jaka kiedykolwiek dosięgła Skandynawii. Na morzu trwała
wojna, a ogień spustoszył część wybrzeża. Statek Branda kontrolowany był już trzykrotnie
przez morskie patrole: potężne statki wojenne, które nigdy nie wypływały na pełne morze. Za
każdym razem puszczali go wolno, radzi zobaczyć człowieka, który próbuje swego szczęścia,
przydzielono mu jednak potężną eskortę dwóch okrętów, dwukrotnie przewyższających
wielkość jego statku. Nie było więc ucieczki. Brand wiedział jednak, a wiedzieli to także jego
ludzie, że najgorsze znajdowało się jeszcze przed nimi.
W pewnym momencie sternik powierzył ster komuś z załogi i udał się na dziób. Podszedł
do Branda tak blisko, że głową dotykał niemal jego łopatki. Przez chwilę stał w milczeniu,
wreszcie przemówił. Mówił cicho, starając się, aby słów jego nie usłyszeli nawet siedzący w
pierwszym rzędzie wioślarze.
- Wiesz, że nie mnie podawać w wątpliwość twoje decyzje - wymamrotał - lecz jeśli się
już tu znaleźliśmy i wszyscy wsadzamy nasze tyłki w gniazdo os, może jednak nie miałbyś mi
za złe, gdybym spytał: po co?
- Ponieważ przybyłeś tak daleko o nic nie pytając - odparł Brand szeptem - podam ci
teraz aż trzy powody i nie chcę niczego w zamian. Po pierwsze, to nasza szansa na zdobycie
wiecznej chwały. Naszą historię opisywać będą w sagach i poematach aż po sądny dzień, gdy
bogowie pokonają olbrzymów i plemię demona Lokiego na zawsze zniknie z powierzchni
ziemi.
Sternik uśmiechnął się tylko.
- Zdobyłeś już wystarczającą chwałę, rycerzu z Halogalandu, a ludzie powiadają, że ci,
których mamy spotkać, pochodzą od samego demona. Zwłaszcza jeden z nich.
- Dam ci więc drugi powód. Ten angielski niewolnik, ten zbieg, który opowiedział nam
całą historię... czyś widział jego plecy? Jego panowie zasłużyli na najgorsze męki. Zamierzam
zesłać im je wkrótce.
Tym razem sternik wybuchnął głośnym, lecz serdecznym śmiechem.
- Czy widziałeś kiedyś kogoś, z kim Ragnar kończył właśnie rozmowę? A ci, których
mamy odwiedzić, są jeszcze gorsi. Zwłaszcza jeden z nich. Myślę, że on i chrześcijańscy
mnisi są siebie warci. Ale co z całą resztą?
- A więc, Steinulfie, przejdźmy do trzeciego powodu - Brand uniósł delikatnie wiszący na
szyi srebrny wisiorek i wyjął go spod swojej tuniki. Był to miniaturowy kowalski młot o krót-
kim trzonku. - Proszono mnie, abym to zrobił, miała być to specjalna przysługa.
- Dla kogo?
- Dla kogoś, kogo obaj znamy. W imię tego, który przyjechać ma z Północy.
- Ach tak. To powinno nam obu wystarczyć. Powinno chyba wystarczyć wszystkim z nas.
Lecz zanim zbliżymy się zbytnio do brzegu, powinniśmy jednak coś zrobić.
Powoli, upewniając się, że wódz go obserwuje, sternik wziął w palce swój własny
wisiorek i umieścił go starannie pod tuniką, tak aby kołnierz przesłaniał widok łańcuszka.
Brand zszedł z dzioba w ślad za sternikiem i stanąwszy naprzeciw swoich ludzi powtórzył
tę samą czynność. Załoga odłożyła na moment wiosła i każdy z mężczyzn schował posłusznie
swój wisiorek. Po chwili znów rozległ się miarowy odgłos wiosłowania.
Na nabrzeżu, które widać było coraz dokładniej, ludzie siedzieli i przechadzali się nie
zwracając uwagi na zbliżający się okręt wojenny. Sprawiało to wrażenie zupełnej obojętności.
Wzdłuż brzegu ciągnęły się zabudowania: szopy, szałasy, młyny, kuźnie, sklepy i zagrody dla
bydła. Było to serce morskiego imperium, ojczyzna bezdomnych wojowników.
Człowiek, który siedział przy samym krańcu nabrzeża wstał, ziewnął i przeciągając się
spojrzał badawczo w ich kierunku. Niebezpieczeństwo. Brand zaczął pospiesznie wydawać
rozkazy. Dwóch z jego ludzi stojących koło fału wciągnęło na maszt biały znak pokoju. Dwaj
inni pobiegli na dziób i odciągnęli do tyłu rzeźbioną głowę smoka, którą następnie zasłonili
jeszcze materiałem.
Na brzegu pojawiło się teraz więcej ludzi. Obserwowali uważnie nadpływający statek.
Nie witali go żadnym gestem ani okrzykiem, Brand wiedział jednak, że gdyby nie poczynił
wcześniej odpowiednich „pokojowych” przygotowań, powitanie to wyglądałoby znacznie
gorzej. Na samą myśl o tym, co mogło się zdarzyć i co wciąż może go tu spotkać, poczuł
mocny ucisk w żołądku, tak jakby cała jego męskość chciała się schować w trzewiach. Brand
odwrócił na chwilę twarz od nabrzeża, aby nikt nie mógł ujrzeć jej wyrazu. Odkąd tylko
zaczął raczkować mówiono mu: „nigdy nie okazuj strachu”, „nigdy nie okazuj bólu”. Te
zasady stały się dla niego ważniejsze niż samo życie.
Wiedział dobrze, że w grze, w której postanowił wziąć udział, nie można sobie wyobrazić
nic gorszego niż okazanie niepewności. Zamierzał zastawić przynętę na swych posępnych
gospodarzy, wciągnąć ich w swoje plany. Aby to osiągnąć musiał być nieustraszony, wyzy-
wający, nie zaś błagać potulnie o wysłuchanie.
Zamierzał rzucić im wyzwanie tak otwarcie i demonstracyjnie, że nie będą już mieli
możliwości go odrzucić. Nie był to plan, który dopuszczałby jakiekolwiek półśrodki.
Kiedy okręt przybijał do nabrzeża, załoga rzuciła liny, które zostały złapane przez Duńc-
zyków i przywiązane do pachołków z pozorną obojętnością. Stojący najbliżej statku
mężczyzna przyjrzał się Brandowi badawczo. Gdyby znajdowali się w porcie handlowym,
spytałby pewnie o rodzaj przewożonego ładunku i miejsce skąd jest on przewożony.
Mężczyzna jednak nie spytał o nic, podniósł tylko brew.
- Jestem Brand. Płynę z Anglii.
- Jest wielu, którzy zwą się Brand.
Na dany znak dwóch członków załogi spuściło ze statku kładkę. Brand zszedł po niej na
stały ląd i podparłszy się pod boki stanął naprzeciw komendanta portu. Mógł spoglądać na
niego z wysoka i z satysfakcją poczuł, że Duńczyk podziwia jego potężną sylwetkę.
- Niektórzy nazywają mnie Viga-Brand. Pochodzę z Halogalandu w Norwegii, gdzie
mężczyźni są jeszcze potężniejsi niż Duńczycy.
- Brand Zabójca. Tak, słyszałem o tobie. Mamy tu jednak niemało zabójców. Potrzeba
czegoś więcej niż samo imię, żeby zasłużyć sobie tu na powitanie.
- Mam wieści. Wieści dla możnych panów.
- Lepiej, żeby było to wieści warte usłyszenia, jeżeli przybywasz bez glejtu i bez
zaproszenia.
- Są to wieści godne usłyszenia - Brand spojrzał mężczyźnie prosto w oczy. - Ty także
możesz je poznać. Powiedz też swoim ludziom, aby przyszli i posłuchali. Każdy, komu nie
będzie się chciało wysłuchać, co mam do powiedzenia, będzie przeklinał swoje lenistwo do
końca życia. Rzecz jasna, jeśli macie teraz coś ważnego do załatwienia w wygódce, nie będę
was zmuszał.
Rzekłszy to, Brand zrobił sobie przejście wśród otaczających go ludzi i poszedł prosto do
wielkiej budowli, okazałego dworu panów tej ziemi: Braethraborgu. Za nim, w milczeniu,
kroczyli jego ludzie. Jak dotąd żaden wróg nie wyszedł stamtąd żywy. Żaden nie zdołał
podzielić się ze światem swymi wrażeniami.
Usta komendanta portu wykrzywił uśmiech. Dał znak swoim ludziom, którzy wyciągnęli
z ukrycia włócznie i ruszyli w głąb lądu.
Światło wpadało do wnętrza budowli przez uchylone okiennice, Brand zatrzymał się na
samym progu, chciał przyzwyczaić wzrok do półmroku i wczuć się w nastrój tego miejsca.
Wiedział, że jeśli dobrze to rozegra, scena ta zostanie unieśmiertelniona w sagach i pieśniach.
Wiedział też, że następne minuty zadecydują o tym, czy zasłuży na wieczną chwałę, czy na
śmierć w męczarniach.
Wewnątrz dostrzegł wielu ludzi. Stali, siedzieli, przechadzali się, niektórzy zajęci byli
grą, inni rozmową. Nikt nie spojrzał nawet w jego stronę, Brand wiedział jednak, że jego
obecność została zauważona. Kiedy jego oczy przywykły do słabego oświetlenia dostrzegł, że
chociaż w środku panuje pozorny chaos, jest jednak miejsce, które wszyscy omijali z
szacunkiem. Wojownicy, którzy zasłużyli na miano „drengir” pozornie tylko byli sobie równi.
Przy niewielkim stole siedziało trzech mężczyzn. Wydawali się całkowicie pochłonięci
własnymi sprawami. Obok stał czwarty. Brand skierował się wprost ku nim.
- Przynoszę pozdrowienia! - rzekł głośno, tak, żeby jego głos słychać było w całym po-
mieszczeniu. - Mam wieści. Wieści dla synów Ragnara.
Jeden z mężczyzn, który obcinał sobie nożem paznokcie, spojrzał przez ramię w jego kie-
runku.
- Muszą to być niezwykłe nowiny, skoro ktoś odważył się przybyć z nimi do Braethra-
borgu bez zaproszenia.
- Istotnie, wieści to niezwykłe - Brand wciągnął powietrze i starał się panować nad swym
oddechem. - Są to bowiem wieści o śmierci Ragnara.
W pomieszczeniu zapadła zupełna cisza. Mężczyzna nie przerwał swego zajęcia, lecz
kiedy nóż ślizgał się w okolicy wskazującego palca, nagle trysnęła krew. Ostrze wbiło się aż
po kość. Mężczyzna nie wydał z siebie żadnego odgłosu, nie poruszył się nawet.
Drugi z mężczyzn, o grubym, potężnym karku i posiwiałych włosach, podniósł kamienną
figurę z leżącej na stole szachownicy przygotowując się do wykonania ruchu.
- Powiedz nam - zaczął po chwili opanowanym głosem, który skrywać miał niegodne
mężczyzny emocje - powiedz nam jak umarł Ragnar, nasz staruszek ojciec. To, że umarł, nie
dziwi nas wcale, wszak bardzo posunął się już w latach.
- Wszystko zaczęło się na wybrzeżu Anglii, gdzie rozbił się jego okręt. Według historii,
którą słyszałem, schwytany został przez ludzi króla Elli. Nie sądzę, aby mieli jakieś problemy,
skoro, jak powiadacie sami, Ragnar posunął się już mocno w latach. Kto wie, może nie
próbował się nawet bronić - wypowiadając ostatnie zdanie Brand zmienił nieco ton swego
głosu, chcąc wystawić na próbę niewzruszoną obojętność mężczyzny.
Tamten wciąż trzymał w dłoni swój pionek, jednak jego palce zaczęły zaciskać się na nim
coraz mocniej i mocniej, aż spod paznokci trysnęła krew. W końcu mężczyzna postawił
pionek z powrotem na szachownicy i przeskoczył nim o dwa pola.
- Biorę, Ivar - mruknął i odłożył zbity pion obok szachownicy.
Teraz przyszła kolej na trzeciego mężczyznę, którego włosy były tak jasne, że niemal
białe i ściągnięte do tyłu lnianą przepaską, a twarz chorobliwie blada. Spojrzał na Branda oc-
zami koloru zamarzniętej wody, a jego powieki nie drgnęły ani razu.
- Co z nim zrobili, gdy dostał się w ich ręce?
Brand przypatrzył się mężczyźnie, wytrzymując jego badawcze spojrzenie. Wzruszył
tylko ramionami, wciąż nie okazując żadnych emocji.
- Zabrali go na dwór Elli w Eoforwich - zaczął Brand. - Niezbyt się nim przejmowali.
Sądzili chyba, że to zwykły pirat, ktoś bez znaczenia. Myślę, że zadali mu parę pytań, trochę
się nim pobawili, lecz później, zmęczeni tym wszystkim, zdecydowali, że równie dobrze
mogą go skazać na śmierć.
W ciszy, która po tych słowach zapadła Brand zaczął przyglądać się w skupieniu swoim
paznokciom. Zdawał sobie sprawę, że rozgrywka, którą toczy z Ragnarssonami, zbliża się do
niebezpiecznej kulminacji.
- Tak więc zdecydowali się, że oddadzą go mnichom. Myślę, że nie wydawał im się
godny śmierci z rąk rycerza.
Ciemny rumieniec zagościł nagle na twarzy bladego mężczyzny. Wydawało się, że
wstrzymał oddech, prawie się dusił. Rumieniec jeszcze się pogłębił, twarz zrobiła się
szkarłatna, a potem przybrała barwę ciemnego fioletu. Widać było, że mężczyzna walczy ze
sobą. Starał się miarowo oddychać, a krew wolno odpływała z jego twarzy.
Czwarty mężczyzna stał obok stołu wsparty na włóczni i obserwował braci. Dotąd się nie
poruszył, ani nie przemówił. Trzymał oczy spuszczone. Teraz podniósł je powoli i spojrzał na
Branda, który cofnął się odruchowo. Naprawdę było w nich coś niesamowitego, słyszał już o
tym, ale nie chciał uwierzyć. Źrenice były zdumiewająco czarne, wokół nich tęczówki, białe
jak świeży śnieg, zaś białka zupełnie sczerniałe. Oczy te lśniły jak metal oświetlony blaskiem
księżyca.
- W jaki sposób mnisi i król Ella zdecydowali się zgładzić starca? - spytał czwarty z Rag-
narssonów cichym, niemal łagodnym głosem. - Pewnie nam powiesz, że nie mieli z tym dużo
kłopotów.
Brand odpowiedział szczerze, nic nie pomijając. Nie chciał już podejmować ryzyka.
- Wrzucili go do kanału z wężami. Z tego, co słyszałem, węże nie chciały go początkowo
kąsać i Ragnar rzucił się na nie pierwszy. W końcu jednak musiał ulec i umarł. To była
powolna śmierć, bez pomocy oręża. Żadnej rany po mieczu czy włóczni. Rany, którą można
by obnosić z dumą po Walhalli.
Ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy wspartego na włóczni mężczyzny. Zapanowała
długa cisza. Wszyscy wpatrywali się w jego oblicze, myśleli, że podobnie jak jego braci,
zdradzą go w końcu emocje, czekali tylko na moment, kiedy przestanie nad sobą panować.
On jednak pozostał niewzruszony. Po chwili wyprostował się, przekazał włócznię stojącemu
najbliżej rycerzowi i włożył kciuki za pas. Widać było, że przygotowuje się do przemowy.
Ciszę przerwało westchnienie mężczyzny, który otrzymał od Ragnarssona włócznię. To
westchnienie zdumienia skupiło na nim od razu uwagę zebranych. W milczeniu podniósł do
góry jesionowe drzewce, na którym widać było odciśnięte ślady palców. W pomieszczeniu
rozległ się pomruk zadowolenia.
Zanim mężczyzna zdążył przemówić, przerwał mu Brand, zgrabnie wykorzystując mo-
ment wahania.
- Jest jeszcze coś, o czym chciałem powiedzieć - rzekł, podkręcając w zamyśleniu wąsa.
- Cóż to takiego?
- Kiedy pokąsały go już węże i leżał umierający, Ragnar przemówił po raz ostatni. Nie
zrozumieli go oczywiście, mówił bowiem w naszym języku, w norroent mal, ktoś jednak
usłyszał, ktoś inny przekazał to dalej, a na końcu słowa te trafiły do mnie. Nie mam żadnego
glejtu. Ani zaproszenia. Ale wydawało mi się, że będziecie chcieli usłyszeć to z moich ust.
- Cóż więc takiego powiedział nasz ojciec przed śmiercią?
Brand podniósł głos, żeby każdy kto znajdował się w pomieszczeniu mógł usłyszeć jego
słowa.
- Powiedział: „Gynthja mundu grisir efgaltar hag vissi”.
Tym razem nie trzeba było tego tłumaczyć. Wszyscy zrozumieli słowa Ragnara. „Gdyby
moje warchlaczki wiedziały, jak padł odyniec, jakże by kwiczały”.
- Oto dlaczego przybyłem bez zaproszenia - rzekł Brand tym samym ostrym i donośnym
głosem. - Przybyłem tutaj, mimo że niejeden przestrzegał mnie przed niebezpieczeństwem.
Niosłem jednak posłanie, sądziłem bowiem, że właśnie do was może być ono skierowane.
Przyniosłem je tobie, Halvdanie Ragnarssonie - Brand zwrócił się do mężczyzny z nożem -
tobie, Ubbi Ragnarssonie - wskazał na jednego z graczy - tobie, Ivarze Ragnarssonie, który
słynny jesteś ze swych białych włosów oraz tobie, Sigurcie Ragnarssonie; teraz już wiem,
dlaczego ludzie zwą cię Orm-i-auga, Wężowe Oko. Nie spodziewałem się, że słowa te
sprawią wam przyjemność, jednak zgodzicie się chyba, że powinniście byli je usłyszeć.
Czterej mężczyźni stanęli na wprost Branda. Nie próbowali już udawać obojętności. Jego
przemowę powitali kiwając głowami, a na ich ustach pojawił się uśmiech. Po raz pierwszy ich
oblicza wydały się podobne, tak jakby byli braćmi, synami jednego człowieka.
W tamtych czasach popularna była modlitwa, którą mnichowie i księża odmawiali przy
każdej niemal okazji: Domine, libera nos a furorę normannorum - „Boże, zbaw nas przed
gniewem Normanów”. Lecz gdyby któryś z mnichów ujrzał te cztery twarze, dodałby
natychmiast: Sed praespe, Domine, a humore eorum - „zwłaszcza jednak przed ich we-
sołością”.
- To są wieści, które powinniśmy byli usłyszeć - zaczął Wężowe Oko - i dlatego dzięku-
jemy ci za to, żeś je tu przywiózł. Na początku sądziliśmy, że nie mówisz nam całej prawdy i
był to powód, dla którego wyglądaliśmy na niezadowolonych. Lecz to, co powiedziałeś na
zakończenie... Do kroćset... To był głos naszego ojca! On wiedział, że ktoś go usłyszy. Wiedz-
iał, że ktoś nam powtórzy. Wiedział też, co wtedy zrobimy. Dobrze mówię, chłopcy?
Na jego skinienie ktoś przytoczył do stołu potężny, obdarty z kory dębowy pieniek.
Czterej bracia wydali jednocześnie ciężkie westchnienie i pień rozpadł się nagle pod czterema
ciosami zgodnymi jak jeden cios. Bracia zwrócili się teraz twarzami w kierunku swych ludzi i
rozpoczęli rytuał.
- Oto stoimy teraz na tym dębowym klocu i składamy uroczystą przysięgę... - wyrecy-
towali chórem.
- Że najedziemy Anglię, aby pomścić śmierć naszego ojca - rzekł Halvdan.
- Schwytamy króla Ellę i zgładzimy go okrutnie za to, że zabił Ragnara - dodał Ubbi.
- Pokonamy wszystkich angielskich władców i zawładniemy ich ziemią - przyłączył się
Sigurth, Wężowe Oko.
- Zemścimy się też na czarnych krukach, Chrystusowych mnichach - zakończył Ivar.
- A jeśli nie dotrzymamy naszej obietnicy - zaczęli znowu razem - niechaj bogowie z As-
gardy otoczą nas pogardą i napiętnują, tak że nigdy już nie będziemy mogli połączyć się z
naszym ojcem i przodkami.
Kiedy skończyli, poczerniałe od dymu drewniane ściany budowli zadrżały od radosnego
ryku, który wydobył się nagle z czterystu gardeł: jarlów, sterników, kapitanów i szlachty.
- A teraz - krzyknął Wężowe Oko, uciszając zgiełk - wynieście na zewnątrz stoły i przy-
gotujcie jadło. Nie można dziedziczyć spadku, dopóki nie wypije się piwa na stypie po
zmarłym ojcu. Musimy wypić za Ragnara, wypić jak bohaterowie. A rano wezwiemy wszyst-
kich ludzi i zbierzemy całą flotę i wyruszymy w drogę do Anglii. Tam nigdy już nie zdołają o
nas zapomnieć. Nigdy już się od nas nie uwolnią!
- Teraz pora się napić. Ty także usiądź z nami - Sigurth zwrócił się do Branda - może
opowiesz nam więcej o naszym ojcu. Znajdzie się też dla ciebie miejsce w Anglii, najpierw
musimy ją jednak podbić.
Daleko stamtąd, Shef, ciemnowłosy chłopak, pasierb Wulfgara, leżał na słomianej macie,
okryty tylko cienkim starym kocem. Nad wilgotną ziemią wciąż unosiła się mgła. Wulfgar
leżał w zaciszu drewnianego domostwa tuż obok matki chłopca, lady Thryth. W tym samym
pokoju w swych ciepłych łożach spoczywali Alfgar oraz córka Wulfgara i jego konkubiny,
Godiva. Od czasu powrotu Wulfgara do rodzinnego domu jadało się tu obficie jak nigdy
dotąd. Pieczono i gotowano upolowane na moczarach kaczki i gęsi, nie gardząc też rybami.
Shef musiał zadowolić się jednak owsianką. Teraz, gdy leżał tak z zamkniętymi oczami,
znajdował się wciąż na krawędzi snu. Choć może nie był to tylko sen.
Widział rozległe pole, gdzieś na krańcu świata, pole oświetlone tylko szkarłatnym niebem.
Na ziemi leżały bezkształtne stosy ludzkich kości. Widział białe czaszki i żebra, które wysta-
wały spod resztek wspaniałych strojów. Wokół stosów skakała cała armia ptaków - wielkich
czarnych ptaków z czarnymi dziobami, które szukały resztek ludzkiego mięsa i szpiku. Kości
były już niemal zupełnie oczyszczone i wyschnięte, przeto ptaki krakały tylko i dziobały się
nawzajem.
Nagle uciszyły się wszystkie i wzbiły w powietrze. Na szkarłatnym niebie ptaki połączyły
się w wielkie stado i zaczęły krążyć nad łąką, niemal zespolone w jeden żywy organizm. Shef
zorientował się, że lecą prosto na niego. Widział dokładnie bezlitosne złote oczy ptaka, który
leciał pierwszy. Dziób wycelowany był prosto w jego twarz, lecz chłopak nie mógł się cofnąć,
stał przykuty do ziemi. Jakaś siła przytrzymywała jego głowę. Nagle poczuł, jak ten czarny
dziób wbija się głęboko w jego oko.
Shef obudził się z krzykiem, drżąc jeszcze z przerażenia opasał się kocem i wyjrzał ze
swego szałasu.
- Co się stało, Shef? Co cię tak przeraziło? - zawołał Hund, przyjaciel chłopca.
Przez chwilę Shef nie był w stanie odpowiedzieć. Potem wykrzyknął gwałtownie,
dziwnym, zmienionym głosem, nie wiedząc nawet, co mówi.
- Kruki! Kruki są już w powietrzu!
Rozdział trzeci
- Czy jesteś pewien, że wylądowała tam wielka armia? - głos Wulfgara był ostry, chociaż
wyrażał niepewność. Była to wiadomość, w którą naprawdę trudno uwierzyć, nie śmiał jej
jednak otwarcie kwestionować.
- Nie ma wątpliwości - odparł Edrich, tan Edmunda, króla East Anglii.
- I powiadasz, że tę armię prowadzą synowie Ragnara?
Rozmowie tej przysłuchiwał się także Shef. W domostwie Wulfgara zgromadzili się
wszyscy wolni obywatele osady Emneth, wezwani tam przez przybyłych wraz z Edrichem
jeźdźców. Gorliwość mieszkańców miała swoje uzasadnienie. Jeżeli nie posłuchaliby wez-
wania do pospolitego ruszenia, to zgodnie z prawem mogli utracić wszystko: zarówno ziemię,
jak i swoje przywileje stanowe. Z tej samej przyczyny mieli jednak prawo uczestniczyć we
wszystkich naradach.
Czy Shef miał prawo, aby się do nich przyłączyć - to inna sprawa. Na razie nie został
skuty jak niewolnik, a obywatel, który sprawdzał wchodzących do budynku ludzi, miał u Shef
a dług wdzięczności za naprawiony lemiesz. Popatrzył więc tylko z powątpiewaniem na
schowany w zniszczonej pochwie miecz chłopca i wpuścił go do środka. Shef stanął w
najdalszym kącie pomieszczenia wciśnięty pomiędzy ubogich kerlów, starając się słuchać nie
będąc widzianym.
- Moi ludzie rozmawiali już z wieśniakami, którzy widzieli wikingów - rzekł Edrich. -
Mówią, że armię prowadzi czterech wielkich wojowników, synów Ragnara. Każdego dnia
rycerze zbierają się wokół wielkiego sztandaru z godłem czarnego kruka. Sztandar ten utkały
podobno córki Ragnara w jedną noc. Odtąd Czarny Kruk rozwijał swe skrzydła na znak zwy-
cięstwa, a zwijał je w obliczu klęski. Czyny synów Ragnara znane były w całej Północnej
Europie i wszędzie tam, gdzie przybijały dotychczas ich statki: w Anglii, w Irlandii, w kraju
Franków i w Królestwie Hiszpanii. Znano je nawet w bardziej odległych krajach nad Środ-
kowym Morzem, skąd powrócili przed laty obładowani łupami. Dlaczego więc teraz skierow-
ali swój gniew na ubogie i słabe królestwo East Anglii?
Na twarzy Wulfgara pojawił się wyraz niepokoju.
- A gdzie mają swoje obozowiska?
- Na łąkach, nad rzeką Stour, na południe od Bedricsward.
Edrich zaczynał wyraźnie tracić cierpliwość. Opowiadał już o tym kilkanaście razy w
niemal każdej osadzie w okolicy. Za każdym razem miał podobną przeprawę. Nie chcieli in-
formacji, szukali tylko sposobu, żeby wymigać się od swego obowiązku. Tym razem
spodziewał się, że będzie inaczej, Wulfgar bowiem słynął ze swojej nienawiści do wikingów i
chwalił się, że walczył kiedyś oko w oko z samym Ragnarem.
- A więc co mamy teraz robić?
- Zgodnie z rozkazem króla Edmunda każdy wolny obywatel East Anglii zdolny do
noszenia broni ma stawić się w Norwich. Każdy mężczyzna mający więcej niż piętnaście i
mniej niż pięćdziesiąt wiosen. W ten sposób będziemy mogli przeciwstawić im nasze siły.
- A ilu ich tu przybyło? - spytał jeden z bogatych właścicieli ziemskich stojących w pier-
wszym rzędzie.
- Trzy setki statków.
- Ilu to daje ludzi?
- Na każdym statku mają zazwyczaj trzy tuziny wioślarzy - odparł niechętnie królewski
herold. Wiedział, że jest to sprawa drażliwa. Kiedy kmiotki zorientują się przeciw jakiej
potędze mają stanąć, ciężko będzie ich ruszyć z miejsca. Nie miał jednak wyboru, musiał
powiedzieć prawdę.
W pomieszczeniu zaległa cisza. Pierwszy odezwał się Shef.
- Trzy setki statków i trzy tuziny wioślarzy to daje razem dziewięćset tuzinów. Dziesięć
tuzinów to ponad setka ludzi, musi więc tam być więcej niż dziesięć tysięcy wojowników -
skończył oszołomiony tym odkryciem.
- Nie jesteśmy w stanie ich pokonać - rzekł Wulfgar stanowczo, odwracając wzrok od
swego pasierba. - Musimy złożyć im daninę.
Cierpliwość Edricha wyczerpała się nagle.
- To rzecz króla Edmunda podejmować decyzje. Poza tym zapłacimy mniej jeśli zobaczą,
że możemy przeciwstawić im równe siły. Nie jestem tu jednak po to, aby słuchać waszych
rad. Przynoszę rozkazy, które macie wypełnić. Dotyczy to w równym stopniu was, co każdej
osady od Ely, aż po Wisbech. Z rozkazu króla wszyscy mają zebrać się tutaj, a jutro wyruszyć
do Norwich. Każdy obywatel Emneth zdolny do służby wojskowej powinien stawić się na
rozkaz, w przeciwnym razie spotka go kara. To są rozkazy, którym podlegam na równi z
wami - urwał i spojrzał w stronę strapionych ludzi. - Obywatele Emneth, co wy na to?
- Jesteśmy gotowi! - wykrzyknął Shef odruchowo.
- On nie jest wolnym obywatelem - warknął stojący obok ojca Alfgar.
- To jakim prawem tu się znalazł! Czy wam, ludzie, nie brakuje czasem rozsądku?
Słowa Edricha zginęły w niechętnym pomruku, jaki wydarł się z sześćdziesięciu gardeł i
oznaczał podporządkowanie się rozkazom króla.
W obozie wikingów rzeczy miały się zupełnie inaczej. Tutaj decyzje podejmowali czterej
synowie Ragnara, a oni znali się tak dobrze, że nie potrzebowali długo dyskutować.
- W końcu nam zapłacą - rzekł Ubbi. Zarówno on, jak Halvdan przypominali bardzo
swoich rycerzy, tak fizycznie, jak i z temperamentu. Choć Halvdan był młodszy od brata, obaj
byli jednakowo potężni i niebezpieczni. Z takimi ludźmi nie można żartować.
- Musimy zadecydować teraz - mruknął Halvdan.
- Kogo więc wybieramy? - spytał Sigurth.
Mężczyźni zastanawiali się przez chwilę. Potrzebowali kogoś, kto sprostałby zadaniu,
kogoś doświadczonego, a jednocześnie kogoś, kogo mogliby utracić bez lęku o dalsze losy
kampanii.
- Sigvarth - rzekł wreszcie Ivar. Jego twarz nawet się nie poruszyła a przeźroczyste oczy
nadal wpatrywały się w niebo. Wypowiedział tylko jedno słowo, nie była to jednak sugestia,
lecz odpowiedź na zadane pytanie. On, którego zwano Soplem Lodu, nigdy nie wysuwał
sugestii. Jego bracia rozważyli i zaakceptowali ten wybór.
- Sigvarth! - wykrzyknął Sigurth Wężowe Oko.
Sigvarth, jarl Małych Wysp, siedział kilka jardów dalej i grał w kości. Zęby zademon-
strować swoją niezależność najpierw wykonał rzut, później jednak podniósł się posłusznie i
podszedł do wodzów.
- Wywołałeś moje imię, Sigurcie.
- Masz pięć statków? Dobrze. Pomyśleliśmy, że Anglicy i ich mały król Edmund chcą
wciągnąć nas w głupie gierki. Opierają się, próbują targować. To niedobrze. Chcemy żebyś
pojechał i pokazał im, z kim mają do czynienia. Zabierz swoje statki i popłyń w górę, wzdłuż
wybrzeża, a dalej skieruj się na zachód. Wejdziesz w głąb lądu i narobisz tyle spustoszenia, ile
będziesz mógł, spal kilka wiosek. Pokaż im, co może się stać, kiedy nas sprowokują. Wiesz,
co masz robić.
- Tak, robiłem to już nieraz - Sigvarth zawahał się. - A co ze zdobyczami?
- Wszystko, co zdobędziesz jest twoje. Ale wiedz, że nie chodzi tutaj o łupy. Masz zrobić
coś, co będą pamiętać. Postępuj tak, jak postąpiłby Ivar.
Jarl uśmiechnął się niepewnie, jak większość ludzi, kiedy słyszeli imię Ivara Ragnars-
sona.
- Gdzie chcesz wylądować? - spytał Ubbi.
- W miejscu zwanym Emneth. Byłem tam kiedyś. Znalazłem sobie miłą gąseczkę.
Uśmiech jarla zbladł pod spojrzeniem Ivara. Nie spodobała mu się odpowiedź Sigvartha.
Nie po to przydzielono mu misję, aby powtórzył młodzieńcze eskapady. To nie było godne
wojownika. Ivar nie myślał nawet z nim dyskutować.
Zapanowała chwila oczekiwania, wreszcie Ivar skierował wzrok na kogoś innego. Bracia
wiedzieli, że Sigvarth nie jest najlepszym wojownikiem, był to zresztą jeden z powodów, dla
którego właśnie jego wybrali.
- Wykonaj zadanie i nie zaprzątaj sobie głowy drobiem - rzekł w końcu Sigurth i dał jar-
lowi znak, żeby się oddalił.
Trzeba jednak przyznać, że Sigvarth znał swe rzemiosło. Dwa dni później o samym świ-
cie pięć jego statków żeglowało już ostrożnie w kierunku ujścia rzeki Ouse. Po godzinie fala
przypływu zaniosła ich tak daleko w głąb lądu, jak tylko było to możliwe bez narażania kilów.
Statki zostały ukryte, a oddział wyruszył na rozpoznanie.
Najmłodszy i najszybszy z ludzi Sigvartha znalazł niewielką stadninę. Wikingowie
zaszlachtowali stajennego, zabrali konie i w blasku porannego słońca wjechali na bagnistą
ścieżkę, która miała ich doprowadzić do celu.
Stu dwudziestu wojowników jechało w zwartym szyku. Trzymali się razem, bez zwi-
adowców i tylnej osłony. Wiedzieli, że sprzyja im zarówno niemała siła, jak i możliwość
zaskoczenia przeciwnika. Kiedy na ich drodze pojawiała się wioska albo jakieś zabudowania
gospodarcze, oddział zatrzymywał się na chwilę, a lżejsi jeźdźcy otaczali teren nie pozwalając
wymknąć się nikomu, kto mógłby podnieść alarm w całej okolicy. Potem oddział ruszał do
ataku. Rozkaz był ten sam za każdym razem, tak prosty, że Sigvarth nie trudził się nawet,
żeby go powtarzać.
Zabijali każdą napotkaną osobę: mężczyzn, kobiety, dzieci, nawet niemowlęta w
kołyskach. Czynili to bez zadawania jakichkolwiek pytań, szybko i sprawnie. Potem znowu
dosiadali koni i jechali dalej, nie zabierając łupów. Zawsze jednak, trzymając się
najsurowszego z rozkazów, unikali ognia.
Nie minął dzień, a w środku spokojnej angielskiej okolicy wycięty został korytarz
śmierci. Jeśli ktoś trafił do jakiejś wioski po przejeździe wikingów, dziwił się, że nie widzi
sąsiadów, że brakuje koni, wreszcie odkrywał leżące w polu trupy. Wtedy dopiero zaczynały
bić na alarm kościelne dzwony. Lecz najeźdźcy byli już zazwyczaj daleko, a w kolejnych,
leżących na ich szlaku wioskach nikt nie miał najmniejszego pojęcia o nadciągającym nie-
bezpieczeństwie.
Odział z Emneth wyruszył tamtego dnia znacznie później niż ludzie Sigvartha. Najpierw
czekano na ociągające się drużyny z Upwell i Outwell i kilku odleglejszych jeszcze rejonów.
Później zamożniejsi posiadacze ziemscy zaczęli się ze sobą witać i przekazywać sobie wyrazy
szacunku. Wreszcie Wulfgar zdecydował, że nie mogą wyruszyć z pustymi żołądkami i
popisując się hojnością zaprosił wszystkich na grzane wino. Tak więc, kiedy oddział liczący
sobie stu pięćdziesięciu uzbrojonych jeźdźców wyruszył w końcu w drogę, słońce stało już
wysoko na niebie. Nawet wtedy dołączali jednak do nich maruderzy, których zatrzymał bądź
pęknięty popręg, bądź chęć złożenia ostatniej wizyty ukochanej. Oddział jechał bez
specjalnych środków ostrożności, nie spodziewając się żadnych niebezpieczeństw. Obecności
wikingów domyślili się dopiero wtedy, gdy wyjeżdżając zza zakrętu zobaczyli przed sobą
zwartą kolumnę wojowników.
Shef jechał zaraz za grupą dowodzących oddziałem możnych panów. Trzymał się tak
blisko Edricha, jak tylko się mógł odważyć. Fakt, że odważył się przemówić w trakcie narady
zyskał mu uznanie tego dostojnego rycerza. Wiedział, że dopóki Edrich jest blisko, nikt nie
odeśle go na tył kolumny.
Shef dostrzegł wikingów w tym samym momencie, co wszyscy i usłyszał przerażone
okrzyki wodzów.
- Kim są ci ludzie?
- To wikingowie!
- Nie, to niemożliwe. Przecież są teraz w Suffolk. Wciąż prowadzimy negocjacje.
- A jednak to wikingowie! A teraz, baranie głowy, zdejmujcie z koni swoje grube tyłki i
przygotujcie się do bitwy. Wy także, zsiadać, zsiadać! Konie dawajcie do tyłu. Zdejmujcie
tarcze i formujcie szyk!
Edrich jeździł wokół przerażonych ludzi i wykrzykiwał głośno rozkazy. W końcu wszy-
scy zdali sobie sprawę z powagi sytuacji. Zeskakiwali na ziemię i gorączkowo przygotowy-
wali broń i tarcze. Potem, w zależności od indywidualnych inklinacji, okazując tchórzostwo
albo brawurę, wojownicy kierowali się na przód, bądź na sam tył bojowego szyku.
Shef nie przygotowywał się zbyt długo, był najbiedniejszym wojownikiem w całej
kolumnie. Puścił wolno kuca, którego pożyczył mu ojczym, odpiął z pleców drewnianą tarczę
i przygotował swój jedyny oręż. Za zbroję służył mu skórzany, niemiłosiernie podziurawiony
kaftan. Zajął pozycję tuż za Edrichem. Jego gardło ścisnęło podniecenie, umysł zaś rozpalała
ciekawość. Jak walczą wikingowie? Co stanowi istotę walki?
Sigvarth ogarnął całą sytuację w tej samej chwili, kiedy ujrzał przed sobą pierwszych
jeźdźców. Unosząc się w siodle krzyknął komendę w stronę jadących za nim wojowników.
Kolumna rozsypała się natychmiast i wszyscy zeskoczyli z koni. Część ludzi odprowadziła
zwierzęta w bezpieczne miejsce i używając wodzy, przywiązała je do wbitych w ziemię
kołków. Kiedy rozkaz został wykonany, przyłączyli się do innych formując rezerwę.
Wojownicy, którzy pozostali na miejscu, zatrzymali się na krótką chwilę. Niektórzy stali
w milczeniu, inni ukucnęli, aby poprawić buty, jeszcze inni zaspokajali pragnienie. Nagle
wszyscy jednocześnie zaczęli wyjmować tarcze, mocować drzewca do włóczni i toporów, po-
luzowywać miecze. Następnie na rozkaz Sigvartha utworzyli szyk bojowy w kształcie strzały
wycelowanej prosto w oddział Anglików. Na czele stanął sam Sigvarth, a za nim jego syn
Hjorvarth. Przewodził on grupie dwunastu zbrojnych, którzy mieli dostać się na tyły wroga w
momencie, kiedy linia obronna zostanie przerwana. Ich zadaniem było uniemożliwienie An-
glikom odwrotu i doszczętne rozgromienie ich oddziałów.
Naprzeciwko Anglicy ustawili się w poprzek drogi w potrójnym, miejscami poczwórnym
szyku. Problem, jaki stwarzały konie rozwiązali w ten sposób, że porzucili zwierzęta, pozwa-
lając aby na nich czekały bądź pokłusowały w nieznane. Pomiędzy końmi ukryło się też kilku
mężczyzn, którzy po cichu cofnęli się na koniec kolumny, ale tylko kilku. Po ciągnących się
od trzech pokoleń najazdach i wojnach, było wśród Anglików dużo wzajemnej urazy, którą
odpłacali sobie na różne sposoby, tak jednak, aby nie narazić przy tym na pośmiewisko sąsi-
adów. Ci, którzy uważali, że pozycja ich do tego upoważnia, nie szczędzili pozostałym
okrzyków zachęty, zagrzewając wszystkich do walki. Nikt nie wydawał już jednak rozkazów.
Rozglądając się wokół, Shef, który znalazł się tuż za linią doskonale uzbrojonej szlachty, poc-
zuł się osamotniony. Kiedy ostrze bojowego szyku wikingów zbliżało się do angielskiej linii,
rycerze nieświadomie rozstąpili się nieco na obie strony. Pozostali tylko najbardziej zdecy-
dowani i oni właśnie przyjęli na siebie pierwsze uderzenie. Jeżeli Wulfgarowi i jego kom-
panom nie udałoby się powstrzymać natarcia, oznaczałoby to rychły koniec bitwy. Szyk kli-
nowy uważany był za wynalazek skandynawskiego boga wojny.
Ze strony Anglików zaczęły sypać się włócznie. Niektóre spadały za blisko, inne za-
trzymywały się na tarczach wroga. Nagle wikingowie przyspieszyli gwałtownie i truchtem
natarli na pierwszą linię. Tym razem grad oszczepów posypał się w środek angielskiego
szyku. Shef ujrzał, jak Edrich zręcznie uchyla się przed nimi i broni tarczą. Kilka kroków
dalej jeden z możnych osłaniał właśnie tarczą brzuch, kiedy kolejny oszczep przeszył mu
gardło. Inny z rycerzy klął głośno próbując oswobodzić tarczę od tkwiących w niej trzech
włóczni. Zanim mu się to udało, klin przerwał angielską linię.
Przed sobą widział teraz Shef wodza wikingów, który wymierzał cios Wulfgarowi. Anglik
zdołał przyjąć uderzenie na tarczę, zadając jednocześnie cięcie pałaszem. Wiking uchylił się i
zaatakował ponownie wkładając w uderzenie całą siłę. Raz jeszcze Wulfgarowi udało się od-
parować cios. Miecze z brzękiem zwarły się ze sobą, lecz Anglik stracił już równowagę.
Sigvarth, obracając ostrze, uderzył rękojeścią w twarz Wulfgara i pchnął go do tyłu nacierając
tarczą. Kiedy przygotowywał się do zadania ostatecznego cięcia, wyskoczył na niego Shef.
Mimo potężnych rozmiarów wiking był zaskakująco szybki. Uskoczył do tyłu i
wymierzył cios w pozbawioną hełmu głowę chłopca. Na podstawie krótkiej obserwacji prze-
biegu walki Shef zdał sobie już sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, wszystkie czynności
powinny być wykonywane przy użyciu całej siły, nie ma tu miejsca na półśrodki. Chłopiec
wziął to pod uwagę odparowując cios Sigvartha. Po drugie, w walce nie ma miejsca na
przerwy pomiędzy kolejnymi uderzeniami. Kiedy wiking zaatakował ponownie, Shef był już
na to przygotowany. Tym razem udało mu się podbić miecz wroga do góry. Usłyszał przy tym
brzęk i ostry trzask, kiedy ostrze pękło i jego fragment poszybował nad głową chłopca. To nie
moje! - pomyślał uradowany Shef i złożył się do tryumfalnego ataku.
Ktoś pociągnął go jednak gwałtownie do tyłu. Był to Edrich, który krzyczał mu coś do
ucha. Shef rozejrzał się wokół i dostrzegł, że w czasie gdy walczył z ich wodzem, reszta wik-
ingów zdążyła już wedrzeć się głęboko w angielskie szyki. Pół tuzina angielskich wielmożów
leżało na ziemi, a Wulfgar cofał się w popłochu atakowany przez kilkunastu wikingów. W
pewnej chwili mężczyzna pochwycił spojrzenie chłopca.
- Uciekaj! - krzyczał Edrich. - Jesteśmy pobici. Nic już się nie da zrobić. Uciekaj, może
uda nam się ocalić życie.
- Ale mój ojciec!... - krzyknął Shef.
- Za późno, już go powalili.
Była to prawda. Wulfgar otrzymał właśnie potężny cios w hełm i runął do przodu prosto
pod nadciągającą falę wikingów. Edrich wiedział, że za chwilę mogą odciąć im możliwość
ucieczki. Chwycił chłopca za kołnierz i pociągnął za sobą.
- Przeklęci głupcy. Niewyszkolona zgraja. Czego się zresztą spodziewać? Bierz konia,
chłopcze.
Wkrótce Shef cwałował już tą samą drogą, która przywiodła go do wikingów. Jego pier-
wsza bitwa była skończona. Uciekał stamtąd niedługo po tym, jak zadany został pierwszy
cios.
Rozdział czwarty
Rosnące na krawędzi mokradeł trzciny poruszały się delikatnie na porannym wietrze.
Musieli iść dalej, więc Shef usiłował rozeznać się w okolicy. Po wikingach nie było już śladu.
Chłopak wrócił na osłoniętą drzewami suchą wysepkę, gdzie obozowali ostatniej nocy. Edrich
zajadał właśnie zimne pozostałości ich wspólnej biesiady. Widząc chłopca wytarł zatłuszc-
zone palce w trawę i podniósł pytająco brwi.
- Nic nie widać - rzekł Shef. - Cisza. Żadnego dymu.
Opuścili pole bitwy, wiedząc, że jest już przegrana. Chcieli ocalić życie. Nie było
pościgu, ale dla pewności porzucili konie i na własnych nogach przedarli się przez mokradła.
Ostatnia noc była dla Shefa przyjemnym ukojeniem. Myślał o tym teraz z mieszanymi uczu-
ciami. Po raz pierwszy nie miał przed sobą żadnej pracy do wykonania, żadnych zobowiązań.
Jego jedynym obowiązkiem było ukrywać się, nie dać się odnaleźć.
Na wysepce udało im się wznieść trzcinowy szałas, a w zawiesistej wodzie łatwo było
złapać węgorze. Edrich, po chwili wahania zdecydował, że mogą rozpalić ognisko. Wikin-
gowie mieli teraz co innego do roboty niż przeszukiwać bagna z powodu jakiejś smużki
dymu. Zresztą zanim jeszcze zapadł zmierzch, można było i tak zobaczyć pełno dymów w
różnych stronach okolicy.
- Najeźdźcy wracają do siebie - rzekł Edrich. - Kiedy się wycofują, przestają zwracać
uwagę na ostrożność.
- Panie, czy uciekałeś już kiedy z pola bitwy? - spytał Shef ostrożnie.
- Wiele razy - odparł szczerze Edrich. - I nie nazywaj tego bitwą, to była zwykła potyc-
zka. Uciekałem często, a gdyby robili tak wszyscy, mielibyśmy mniej zabitych. Nie tracimy
tak wielu ludzi w równej walce, ale kiedy wikingom uda się przebić, zaczyna się zwyczajna
rzeź. Przez chwilę sam się nad tym zastanów. Każdy, kto ujdzie cało, może stanąć do walki
nawet następnego dnia. Kłopot w tym - Edrich uśmiechnął się kwaśno - że im częściej się to
zdarza, tym mniej ludzi ma ochotę spróbować po raz kolejny. Tracą ducha. Wczoraj prze-
graliśmy, bowiem nikt nie był przygotowany, ani fizycznie, ani wewnętrznie. Jeżeli jedną dzi-
esiątą czasu, którą poświęcą teraz na rozpaczanie, poświęciliby wcześniej na przygotowania,
nie byłoby mowy o porażce. - Edrich zamyślił się na chwilę. - A teraz pokaż mi swój miecz.
Wygląda jak jakieś narzędzie rolnicze - zauważył obracając w dłoniach ostrze. - W każdym
razie nie jak prawdziwa broń. Widziałem jednak, jak pękło na tym ostrze wikinga. Jak to
możliwe?
- To dobre ostrze - odparł Shef. - Może nawet najlepsze w Emneth. Zrobiłem je sam,
wykułem z żelaznych łup, które przywieźli nam z Południa. Lecz jest tam też warstwa twardej
stali. Pewien tan z March dał mi kilka grotów od włóczni jako zapłatę za robotę, którą dla
niego wykonałem. Przetopiłem je wszystkie, a potem połączyłem stal z żelazem i wykułem
ostrze. Żelazo jest jego spoiwem, a stal daje mu siłę.
- Lecz mimo całej tej pracy ostrze jest krótkie i jednosieczne, a rękojeść zrobiona ze
zwykłej kości. Poza tym pozwoliłeś, aby zamokło i rdzewiało.
- Gdybym chodził po Emneth z prawdziwym połyskującym w słońcu orężem przy boku,
jak sądzisz, czy długo bym się nim cieszył? Rdzy jest tylko tyle, aby zmienić kolor ostrza,
postarałem się, by nie sięgnęła głębiej.
- No właśnie, jest jeszcze jedno pytanie, które chciałbym ci zadać. Młody tan powiedział,
że nie jesteś wolnym człowiekiem. Wygląda jakbyś się ukrywał. W czasie potyczki nazwałeś
jednak Wulfgara ojcem. Jest w tym jakaś zagadka. Świat pełen jest bękartów. Rzecz to wia-
doma, że tanowie mają nieprawych synów, nikt jednak nie próbuje uczynić z nich niewol-
ników.
Shef spotykał się już z tym pytaniem wiele razy. W innych okolicznościach na pewno by
na nie nie odpowiedział, ale teraz, na tej wyspie wśród moczarów, gdy rozmawiał jak równy z
równym z tanem króla Edmunda, słowa popłynęły same.
- On nie jest mym ojcem, choć go tak nazywam. Osiemnaście wiosen temu wikingowie
najechali naszą osadę. Wulfgara nie było wtedy w domu, została tylko moja matka, lady
Thryth, ze swoim nowo narodzonym synem Alfgarem, moim przyrodnim bratem. W noc
kiedy przybyli wikingowie, służącemu udało się zabrać Alfgara w bezpieczne miejsce. Moja
matka została jednak pojmana.
Edrich pokiwał głową. Wszystko to znał aż za dobrze, znał cały mechanizm, przynajm-
niej wtedy gdy w grę wchodził ktoś z pozycją. Mąż mógł się spodziewać, że po krótkim cza-
sie dostanie wiadomość z jakiegoś targu niewolników w Hedeby czy Kaupang, że taka a taka
pani jest do odkupienia za określoną sumę. Jeżeli takiej informacji nie otrzymał, mógł uznać
się za wdowca i ponownie ożenić, przekazując srebrne bransolety kolejnej kobiecie, która
wychowa mu syna. Przyznać trzeba, że czasem taką sielankę przerywało po latach pojawienie
się jakiejś zniszczonej starowiny, której udało się wreszcie powrócić do domu. Rzadki to jed-
nak przypadek, zresztą i tak nie wyjaśniałby on wcale zagadki młodzieńca, którego Edrich
miał przed sobą.
- Moja matka powróciła po kilku tygodniach. Była w ciąży. Przysięgała, że moim ojcem
jest sam jarl wikingów. Kiedy przyszedłem na świat chciała nazwać mnie Halfden, ponieważ
jestem w połowie Duńczykiem, lecz Wulfgar przeklął ją za to. Powiedział, że Halfden to imię
bohatera, króla, od którego wywodzi się ród Shieldingów, a oni z kolei dali początek panu-
jącym dynastiom w Anglii i Danii. To nie było imię dla mnie, nazwali mnie więc Shef, tak jak
zwykłego psa.
Młodzieniec spuścił oczy.
- I dlatego właśnie mój ojczym tak mnie nienawidzi i chce uczynić niewolnikiem, dlatego
mój przyrodni brat, Alfgar, opływa we wszystko, podczas gdy ja jestem biedakiem.
Shef nie opowiedział jednak całej historii. Nie powiedział, że Wulfgar naciskał na żonę,
aby pozbyła się płodu i zabiła siedzące w jej łonie dziecko gwałciciela. Nie wspomniał, że
dopiero interwencja ojca Andreasa ocaliła mu życie, ksiądz bowiem ostro potępił grzech dzie-
ciobójstwa, nawet w przypadku dziecka wikinga. Nie powiedział także, że Wulfgar w
przypływie gniewu i zazdrości wziął sobie konkubinę i spłodził z nią piękną Godivę, tak że
było ich w końcu troje: Alfgar - syn prawowity, Godiva - córka Wulfgara i niewolnicy oraz
Shef - syn lady Thryth i wikinga.
Edrich oddał chłopcu miecz. Historia wciąż wydawała mu się tajemnicza. Jak to możliwe,
że tej kobiecie udało się uciec? Handlarze niewolników nie są zazwyczaj tak beztroscy.
- Jak zwał się ten jarl? - spytał po chwili. - Twój...
- Mój ojciec? Matka mówiła, że zwie się Sigvarth. Jest jarlem Małych Wysp, gdziekol-
wiek się one znajdują.
Chwilę jeszcze siedzieli w milczeniu, a potem ułożyli się do snu.
Było już późno, kiedy Shef i Edrich wyszli ostrożnie z szuwarów, a przed ich oczami
ukazały się ruiny Emneth.
Wszystkie budynki zostały spalone, z niektórych zostały tylko stosy popiołów, z innych
stosy poczerniałych belek. Spłonęło domostwo Wulfgara, kościół, kuźnia, wszystko. Widać
było kilkoro ludzi, którzy chodzili bez celu wokół ruin, grzebiąc w popiołach.
Kiedy weszli do wioski, Shef zagadnął jedną z ocalałych, w której rozpoznał służącą swej
matki.
- Trudo, powiedz mi, co się tu stało.
Kobieta zadrżała na całym ciele i spojrzała na niego z przerażeniem. Przypatrywała się
jego tarczy i mieczowi dziwiąc się, że stoi przed nią żywy, nawet nie draśnięty.
- Lepiej... lepiej pójdź zobaczyć się z matką.
- Czy ona wciąż tu jest? - Shef poczuł przypływ nadziei. Może odnajdzie także innych.
Czy udało się uciec Alfgarowi i Godivie?
Mężczyźni podążyli za kobietą, która utykała niezdarnie.
- Dlaczego ona chodzi w ten sposób? - szepnął Shef.
- Zgwałcona... - odparł krótko Edrich.
- Ale... ale ona nie była dziewicą.
- Gwałt to coś innego. Czterech mężczyzn ciągnie kobietę na wszystkie strony, a piąty
sobie dogadza. Wszyscy są podnieceni, zrywają ścięgna, czasem nawet łamią kości. Najgor-
zej, kiedy kobieta próbuje się wyrywać.
Shef pomyślał znów o Godivie i zacisnął pieści tak mocno, aż zbielały palce. Zrozumiał,
że nie tylko mężczyznom przyszło płacić za przegraną bitwę.
Dalej szli już w milczeniu. Truda prowadziła ich do szałasu zbudowanego z nadpalonych
belek i przykrytego starymi deskami. Szepnęła coś zaglądając do środka, a po chwili zaprosiła
ich, aby weszli.
W środku, na posłaniu zrobionym ze starych worków, leżała lady Thryth. Wyraz cierpi-
enia na twarzy oraz dziwaczny sposób, w jaki była ułożona świadczyły o tym, że przeszła to
samo, co Truda. Shef ukląkł przy niej i dotknął ramienia.
- Nie było ostrzeżenia, nie mieliśmy czasu, aby się przygotować - wyszeptała zbolałym
głosem. - Nie wiedzieliśmy co robić. Te świnie przyjechały tu zaraz po bitwie. Otoczyli nas,
zanim ktokolwiek się zorientował.
Kobieta skręciła się z bólu i zamilkła. W jej oczach czaiła się pustka.
- To bestie. Zabili każdego, kto próbował się bronić. Potem zebrali nas przed kościołem.
Wtedy zaczęło padać. Najpierw wybrali młode i ładne dziewczęta oraz niektórych chłopców.
Przeznaczyli ich na sprzedaż jako niewolników. A potem... Potem przyprowadzili swoich
jeńców i... - kobieta zasłoniła oczy, jej głos zaczął się załamywać.
- Kazali nam patrzeć...
Jej słowa utonęły w szlochu. Chwilę leżała bez ruchu, wreszcie drgnęła, jakby przypom-
niała sobie nagle coś ważnego. Ścisnęła wtedy rękę chłopca i po raz pierwszy spojrzała mu
prosto w oczy.
- Wiesz, Shef, to był on! Ten sam, co poprzednio.
- Jarl Sigvarth? - spytał w napięciu Shef.
- Tak. Twój... twój...
- Jak on wyglądał? Czy był wysoki i ciemnowłosy, z białymi zębami?
- Tak, miał złote bransolety na całym ramieniu.
Shef przywołał z pamięci obraz stoczonej na drodze walki, szczęk pękającego oręża i
moment, kiedy gotował się do decydującego pchnięcia. Czy to możliwe, że sam Bóg uchronił
go przed straszliwym grzechem? Lecz jeśli to prawda, co w takim razie Bóg porabiał potem?
- Czy on nie mógł cię obronić, matko?
- Nawet nie próbował - odparła Thryth panując nad swym głosem. - Kiedy złamali szereg
po tym... po tym przedstawieniu, powiedział im, że mogą do woli plądrować i używać życia,
mają jednak skończyć, gdy usłyszą głos rogu. Niewolnicy zostali związani i odprowadzeni na
bok, ale reszta z nas, Truda, ja i inne kobiety, byłyśmy po prostu podawane z rąk do rąk.
- Shef, ja wiem, że on mnie rozpoznał! I pamiętał kim jestem. Lecz kiedy go błagałam,
żeby przynajmniej zostawił mnie dla siebie, zaśmiał się tylko. Powiedział... powiedział, że
teraz już jestem starą gęsią, nie żadną gąską, a gęsi powinny sobie same radzić. Zwłaszcza
gęsi, które kiedyś miały ochotę sobie odfrunąć. Tak więc potraktowali mnie jak Trudę, gorzej
nawet, gdyż byłam damą, a dla niektórych z nich stanowiło to dodatkową rozrywkę - jej twarz
wykrzywił grymas gniewu i nienawiści, przez chwilę zapomniała nawet o bólu. - Ale
zdążyłam mu powiedzieć, Shef. Powiedziałam, że ma syna i że ten syn kiedyś go odnajdzie i
zabije!
- Prawie mi się to udało, matko - odparł Shef i zawahał się. Dręczyło go jeszcze jedno
pytanie, lecz ubiegł go Edrich.
- A co właściwie mieliście oglądać, pani?
Oczy Thryth znowu wypełniły się łzami. Nie mogąc wydobyć głosu przywołała ręką
swoją służącą.
- Chodźcie za mną - rzekła Truda - pokażę wam, jak wygląda miłosierdzie wikingów.
Mężczyźni wyszli z szałasu i podążyli za nią w poprzek pogorzeliska w stronę kolejnego
naprędce zbitego szałasu. Przy wejściu stała niewielka grupka ludzi. Co pewien czas ktoś
wchodził do środka, a po chwili wychodził pospiesznie. Trudno było odczytać rysujące się na
twarzach tych ludzi uczucia. Smutek? Gniew? W większości przypadków był to chyba po
prostu zwyczajny strach.
Wewnątrz szałasu stał koński żłób do połowy wypełniony sianem. Shef rozpoznał od razu
jasne włosy Wulfgara i jego brodę, ale twarz, którą ujrzał była twarzą trupa: blada, stężała, z
wystającymi kośćmi. Wulfgar żył jednak.
Przez moment Shef nie mógł zrozumieć tego, co ujrzał. Jak Wulfgar mógł leżeć w żłobie?
Był za wysoki. Miał jakieś sześć stóp wzrostu, a żłób, Shef wiedział o tym aż za dobrze, z
własnego doświadczenia, był długości niecałych pięciu stóp... Coś tu się nie zgadzało.
Coś było nie tak z nogami Wulfgara. Jego kolana sięgały końca żłobu, a potem były już
tylko niezdarnie zawiązane i poplamione krwią bandaże. Shef poczuł silny odór rozkładu i
spalenizny.
Z rosnącym przerażeniem ujrzał, że Wulfgar nie ma także rąk. Kikuty, które mu zostały,
leżały skrzyżowane na piersiach, bandaże zaczynały się na wysokości łokci.
- Przyprowadzili go i ustawili naprzeciw nas - mruknął ktoś z tyłu. - Ułożyli go na klocu
drewna i po kolei obcięli toporem ręce i nogi. Nogi najpierw. Za każdym razem przypalali
pozostały kikut rozpalonym do czerwoności żelazem, żeby nie umarł z upływu krwi. Z poc-
zątku przeklinał ich i usiłował się bronić, lecz później zaczął błagać, aby pozostawili mu cho-
ciaż jedną rękę, tak, żeby mógł przynajmniej samodzielnie jeść. Wyśmiali go. Ten wysoki,
jarl, powiedział, że zostawią mu całą resztę. Mówił, że pozostawią mu oczy, aby mógł
oglądać ponętne kobiety, oraz jądra, aby mógł ich pożądać. Ale nigdy już nie będzie mógł
zdjąć spodni, nigdy więcej.
Nie będzie w stanie nic dla siebie zrobić, pomyślał Shef. Zupełnie uzależniony od innych,
począwszy od jedzenia, a na sikaniu kończąc.
- Zrobili z niego „heimnara” - rzekł Edrich, posługując się norweskim określeniem - ży-
wego trupa. Słyszałem już o tym, ale nigdy jeszcze nie widziałem na własne oczy. Nie za-
martwiaj się jednak, chłopcze. Infekcja, ból, utrata krwi. Długo nie pożyje.
Nagle nieruchome oczy otwarły się szeroko i spojrzały z jawną wrogością na Shefa i
Edricha. Spomiędzy wyschniętych warg dobiegł do nich cichy szept, brzmiący niczym syk
węża.
- Zbiegowie. Uciekłeś i zostawiłeś mnie, chłopcze. Będę ci to pamiętał. A ty, królewski
tanie... Przyjechałeś, zebrałeś nasze siły i poprowadziłeś do walki. Gdzie jednak byłeś, kiedy
walka dobiegła końca? Nie bójcie się, pożyje jeszcze wystarczająco długo, aby wziąć odwet
na was obu. Nie zapomnę też o twoim ojcu, chłopcze. Nie powinienem był opiekować się
jego pomiotem, ani przyjmować z powrotem jego dziwki.
Oczy zamknęły się, a głos ucichł. Shef i Edrich w milczeniu wyszli z szałasu. Na dworze
znów zaczęło mżyć.
- Nie rozumiem - rzekł Shef - dlaczego oni to zrobili?
- Tego i ja, przyznam, nie pojmuję. Coś ci jednak powiem. Kiedy król Edmund o tym
usłyszy, wpadnie w furię. Najazd i mord w czasie rozejmu, to już rzecz normalna, ale coś
takiego... Zrobić coś takiego jego człowiekowi, jego dawnemu druhowi. Będzie miał umysł
podzielony dwiema myślami. Z jednej strony chciał będzie uchronić swych ludzi przed czymś
takim, z drugiej jego honor podpowie mu zemstę. To będzie trudna decyzja. Czy pojedziesz
teraz ze mną, chłopcze? - Edrich spojrzał na Shefa. - Muszę zawieźć mu wieści. Nie jesteś
tutaj wolnym człowiekiem, ale widać od razu, że z ciebie wojownik. Nic tu teraz po tobie.
Jedź ze mną, będziesz moim sługą, a później znajdziemy dla ciebie odpowiednią broń i ek-
wipunek. Jeżeli potrafiłeś walczyć wystarczająco dobrze, aby powstrzymać wielkiego jarla,
król weźmie cię do swej drużyny. Nie ma znaczenia, kim byłeś w przeszłości.
Naprzeciw wyszła im lady Thryth podpierając się z wysiłkiem na kiju. Shef zadał jej w
końcu pytanie, które nie dawało mu spokoju odkąd ujrzał dymiące pogorzelisko Emneth.
- A co się stało z Godiva?
- Zabrał ją Sigvarth. Zabrali ją do obozu wikingów.
Shef odwrócił się do Edricha. Mówił pewnie, bez próby usprawiedliwiania się.
- Słyszałem już, że jestem zbiegiem i niewolnikiem. Niechaj więc będę i jednym, i dru-
gim - Shef odpiął tarczę i rzucił ją na ziemię. - Przedostanę się do obozu wikingów. Może
wezmą mnie do siebie. Muszę coś zrobić, aby uratować Godivę.
- Nie przeżyjesz nawet tygodnia - rzekł Edrich ze wzburzeniem. - I umrzesz jako zdrajca.
Zdradzisz swoich ludzi i króla Edmunda.
Mężczyzna odwrócił się na pięcie i odszedł, nawet się nie oglądając.
- Zdradzisz też samego Chrystusa Pana - dodał ojciec Andreas, który pojawił się właśnie
u wejścia do szałasu. - Widzisz, co uczynili nam poganie. Lepiej być niewolnikiem wśród
chrześcijan niż królem wśród takich jak tamci.
Shef zdał sobie sprawę, że zdecydował się bardzo szybko, zapewne zbyt szybko i bez zas-
tanowienia. Teraz jednak nie było już odwrotu. W jego głowie kłębiły się myśli: próbowałem
zabić ojca, mój ojczym stał się żywym trupem, matka nienawidzi mnie za to, co zrobił ojciec,
straciłem szansę na odzyskanie wolności, straciłem względy człowieka, który mógł zostać
moim przyjacielem.
Takie myśli nie mogły mu teraz pomóc. Wszystko to uczynił dla Godivy. Musiał zakońc-
zyć rozpoczęte dzieło.
Godiva obudziła się z bólem głowy czując wokół siebie swąd dymu. Przerażona próbo-
wała wstać i jakoś się wyswobodzić, jednak powstrzymał ją piskliwy jęk dziewczyny, na
której leżała.
Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do półmroku, zorientowała się, że znajduje się w ciąg-
niętym po wyboistej drodze wozie. Wnętrze wozu wypełniały ułożone jedna na drugiej
dziewczęta z Emneth. Słychać było jęki i płacz. Nagle z tyłu wozu pojawiła się brodata twarz.
Dziewczęta z piskiem starały się ukryć jak najgłębiej, mężczyzna jednak uśmiechnął się tylko
ukazując białe zęby i zniknął.
Wikingowie! W jednej chwili Godiva przypomniała sobie wszystko. Falę zbliżających się
mężczyzn, panikę w osadzie, ucieczkę przez mokradła, to jak została schwytana i obezwład-
niającą grozę, kiedy po raz pierwszy w życiu dostała się w objęcia dorosłego mężczyzny...
Jej dłoń powędrowała bezwiednie wzdłuż uda. Co mogło się stać kiedy była nieprzy-
tomna? Nie czuła bólu, chyba więc nadal pozostała dziewicą. Niemożliwe, żeby zgwałcili ją i
nic teraz nie czuła.
Leżąca obok dziewczyna, córka jednego z gospodarzy i towarzyszka zabaw Alfgara,
dostrzegła przestrach na jej twarzy i ruch dłoni pod spódnicą.
- Nic się nie bój - odezwała się, nie bez złośliwości. - Nawet nas nie dotknęli. Mamy
zostać sprzedane. Nie masz się czego lękać, dopóki nie znajdą na ciebie kupca. Później stani-
esz się taka, jak my wszystkie.
Wspomnienia powracały jedno po drugim. Grupa mieszkańców otoczonych przez uzbro-
jonych wikingów, a pośrodku jej ojciec rozkrzyżowany na drewnianym pniaku. Przeraźliwa
trwoga, kiedy ujrzała zbliżającego się kata z toporem i zrozumiała, co zamierzają z nim zro-
bić. Tak, wybiegła naprzód i z krzykiem rzuciła się na tego wysokiego mężczyznę, lecz inny,
ten, którego tamten nazywał synem, zdołał ją pochwycić. A co później? Ostrożnie dotknęła
głowy i wyczuła guz. Głowa nie krwawiła jednak.
Nie była jedyną, z którą postąpiono w ten sposób. Wikingowie uderzyli ją wypełnionym
piaskiem workiem. Piraci od lat trudnili się handlem i nauczyli się, jak postępować z żywym
towarem. W czasie najazdu używali najpierw toporów, włóczni i mieczy, zabijali gospodarzy i
wojowników. Później jednak ostra broń stawała się nieporęczna. Zbyt łatwo było uszkodzić
jakąś czaszkę, uciąć ucho czy w inny sposób uszkodzić kosztowny towar. Nawet zwykły cios
pięścią okazać się mógł zbyt potężny zważywszy na krzepę tych ludzi. Kto kupiłby
dziewczynę z pękniętą szczęką albo z przetrąconą kością policzkową? Może jakiś sknera ze
Skandynawii, ale na pewno nie wybredni klienci z Hiszpanii czy Dublina.
Tak więc ludzie znajdujący się pod komendą Sigvartha, jak również wielu innych, którzy
trudnili się handlem niewolnikami, nosili za pasem albo ukryte wewnątrz tarczy woreczki w
kształcie kiełbasy wypełnione po brzegi piaskiem zebranym pracowicie na wydmach Jutlan-
dii. Wystarczył jeden zgrabny cios i towar już leżał cicho nie sprawiając kłopotów. A przy tym
żadnego ryzyka uszkodzenia.
Dziewczęta zaczęły w końcu do siebie szeptać, choć ich głosy drżały ze strachu. Opow-
iedziały Godivie, co stało się z jej ojcem, a potem, co spotkało Trudę i Thryth. Opowiadały,
jak załadowano je na wóz, żadna nie wiedziała jednak, co stanie się z nimi dalej.
Pod wieczór następnego dnia Sigvarth, jarl Małych Wysp, poczuł jak ogarnia go niepokój,
którego przyczyny nie umiał odgadnąć. Siedział w namiocie synów Ragnara i wraz innymi
jarlami przysłuchiwał się, jak jego syn Hjorvarth opowiada historię wyprawy. Choć był to
jeszcze młody wojownik, przemawiał dobrze.
Skąd więc to dręczące uczucie? Sigvarth nie był człowiekiem zdolnym do głębokiej auto-
analizy, żył jednak już wystarczająco długo, aby przekonać się, że nie należy lekceważyć
takich objawów.
Powrót z wyprawy był udany. Ciągnął za sobą kolumnę wozów z niewolnikami i łupami.
Najważniejsze jednak, że zrobił dokładnie to, o co chodziło Wężowemu Oku. Spalone chaty i
wypalone pola, studnie pełne trupów oraz, dla przykładu, kilku okaleczonych, którzy będą
mogli opowiedzieć wszystkim swoją historię.
Czyń tak, jak uczyniłby to Ivar, mówił Wężowe Oko. W porządku, nie był może tak do-
bry w zadawaniu cierpień jak Ivar, ale nikt chyba nie powie, że się nie starał. Udało mu się
całkiem nieźle. Ta okolica z pewnością nie podźwignie się szybko.
Nie, nie to go niepokoiło, to było dobrze wykonane zadanie. Jeżeli coś było nie tak, to
stało się to znacznie wcześniej. Powoli Sigvarth uzmysłowił sobie, że martwiło go pewne
wspomnienie związane z potyczką. Już ćwierć wieku walczył na pierwszej linii, zabił setkę
ludzi, zebrał ze dwa tuziny ran. Potyczka powinna być prosta, przysporzyła im jednak trudu.
Przedarł się przez angielską linię, tak jak wiele razy przedtem, zmiótł ze swej drogi jas-
nowłosego tana i doszedł do drugiej linii wyjątkowo zdezorganizowanej i nierównej.
A wtedy wyrósł przed nim ten chłopak. Nie miał nawet hełmu ani porządnego miecza.
Wyglądał jak wyzwolony właśnie niewolnik albo najbiedniejsze dziecko z całej osady.
Wystarczyły jednak dwa starcia i miecz Sigvartha rozpadł się na kawałki, a on sam stracił
równowagę. Sigvarth uświadomił sobie, że gdyby to był pojedynek, czekałaby go niechybna
śmierć. Ocalili go wojownicy, którzy pojawili się nagle po jego obu stronach. Nie sądził, żeby
któryś z nich dostrzegł w jak beznadziejnym położeniu się znalazł, lecz jeśli to dostrzegli,
ktoś ze starszyzny mógł zgłosić teraz jego odwołanie.
Czy będzie mógł spojrzeć im w oczy? Czy jego syn Hjorvarth jest już wystarczająco
potężny, aby ktoś przestraszył się jego zemsty? A może rzeczywiście stał się już za stary do
zabijania. Jeśli nie potrafił usadzić w miejscu na wpół uzbrojonego chłopca, to chyba faktyc-
znie nie był już w dawnej formie.
W każdym razie teraz zrobi coś naprawdę mądrego. Najważniejsze, żeby mieć po swojej
stronie Ragnarssonów, to się zawsze sprawdzało. Hjorvarth zbliżał się już do końca opow-
ieści. Sigvarth odwrócił się na krześle i skinął głową w stronę dwóch giermków, którzy stali
obok wejścia. W odpowiedzi obaj kiwnęli głowami i wyszli na zewnątrz.
- ...tak więc zapaliliśmy wozy i wrzuciliśmy do środka kilku ludzi, których mój ojciec w
swej mądrości przywiódł tak daleko, aby złożyć ich w ofierze Aegirowi i Ranowi. Potem
wsiedliśmy na statek, popłynęliśmy w dół rzeki i oto jesteśmy! My, ludzie słynnego jarla
Sigvartha, w tym ja, jego prawowity syn, Hjorvarth, gotowy spełnić wasze dalsze rozkazy,
synowie Ragnara!
W namiocie wybuchł aplauz, jedni tupali nogami, inni uderzali o stół naczyniami. Wszy-
scy w znakomitym nastroju, po tak dobrym rozpoczęciu kampanii.
Potem przemówił Wężowe Oko.
- Dobrze, Sigvarcie, możesz zachować swoje łupy, widzimy bowiem, jak ciężko na nie
zapracowałeś. Teraz możesz nam zdradzić, czy dopisało ci szczęście. Powiedz, ile łupów
udało ci się zebrać tym razem? Czy stać cię już, aby rzucić wojaczkę i kupić sobie letni do-
mek w Sjaellandzie?
- Oj, nie jest tego tak dużo - odrzekł Sigvarth, a słowa jego powitał pomruk niedowierza-
nia. - Nie starczy, abym mógł stać się gospodarzem. To tylko skromne łupy, czego zresztą
można się spodziewać po takiej okolicy. Trzeba nam poczekać, aż armia dojdzie do Norwich.
Do Yorku, Londynu! - Słowa te wywołały ponowny wybuch entuzjazmu. - Musimy odebrać
złoto tym, którzy mają go najwięcej. Księżom. W wioskach nie znajdziemy go wcale. Muszę
jednak przyznać, że coś udało nam się zdobyć i chętnie podzielę się tym, co mam
najlepszego. Pozwólcie, że pokażę wam moją najświetniejszą zdobycz!
Sigvarth odwrócił się i przywołał giermków. Przecisnęli się pomiędzy stołami prowadząc
ze sobą postać spowitą całkowicie w tkaninę i przewiązaną sznurem. Postać została
popchnięta w stronę głównego stołu, sznur błyskawicznie przecięty, a tkanina odrzucona na
bok.
Pośrodku namiotu ukazała się Godiva, która mrugając oczami zaczęła przyglądać się
otaczającym ją brodatym mężczyznom. Cofnęła się i chciała odwrócić, lecz stanęła nagle oko
w oko z najwyższym z wojowników. Mężczyzna miał jasną karnację i oczy koloru lodu, jego
twarz nie wyrażała żadnych emocji. Spojrzała w bok i niemal z ulgą rozpoznała stojącego tam
Sigvartha, jedynego człowieka, którego potrafiła rozpoznać w tym tłumie.
W tym ponurym otoczeniu była niczym kwiat wyrastający z podmokłego poszycia. Jasne
włosy, delikatna skóra, pełne usta, które rozchylone w przestrachu wydawały się jeszcze
bardziej pociągające. Sigvarth skinął raz jeszcze i jeden z mężczyzn przeciął tył jej sukni, po
czym zerwał ją nie zważając na krzyki dziewczyny. Stanęła więc przed nimi niemal naga,
okryta tylko cienką koszulą, tak że wszyscy mogli podziwiać jej młodzieńcze ciało. W roz-
paczliwym geście strachu i palącego wstydu Godiva skrzyżowała na piersiach ramiona i
opuściła głowę. Przygotowała się na najgorsze.
- Nie mogę się nią podzielić! - wykrzyknął Sigvarth. - Jest na to zbyt cenna.
Postanowiłem więc, że ją oddam! Podaruję ją człowiekowi, który wysłał mnie na tę wyprawę,
w podzięce i w nadziei, że będzie o mnie pamiętał. Niech mu ona dobrze i długo służy. Poda-
ruję ją najmądrzejszemu człowiekowi w całej armii. Przeznaczona jest tobie, Ivarze!
Sigvarth zakończył swoją przemowę tryumfalnym okrzykiem i wzniósł do góry róg.
Powoli zorientował się jednak, że nie było żadnego odzewu. Wokół panowało pełne zakłopo-
tania milczenie. Nawet ludzie, którzy nie znali prawie Ragnarssonów i dopiero niedawno
dołączyli do armii, pobladli lekko i spuścili oczy.
Serce Sigvartha znów wypełniło nieprzyjemne uczucie chłodu. Może powinienem był
najpierw spytać, pomyślał z niepokojem. Może stało się coś, o czym nie zdążył się dow-
iedzieć. Ale jaką szkodę mógł wyrządzić swoim podarkiem. Dzielił się swoim łupem, dzielił
się czymś, co każdy mężczyzna chciałby posiąść. Co w tym złego, że podarował tę
dziewczynę, tę piękną dziewicę, Ivarowi? Ivarowi Ragnarssonowi, zwanemu... Zaraz... jak
oni go nazywają? Przerażająca myśl przebiegła nagle przez głowę Sigvartha. Czy to przez-
wisko naprawdę coś oznaczało? Sopel Lodu...
Rozdział piąty
Pięć dni później Shef i jego towarzysz leżeli ukryci w cieniu zagajnika i patrzyli na
ciągnące się aż do obozowiska wikingów podmokłe łąki. Była to niemal mila odkrytego ter-
enu. Tym razem nie udało im się powstrzymać zdenerwowania.
Nie mieli kłopotów aby wydostać się z Emneth, co w normalnych warunkach mogłoby
stanowić najtrudniejsze zadanie dla zbiegłego niewolnika. Lecz Emneth żyło teraz innymi
problemami, nikt zresztą nie uważał Shefa za swoją własność. A Edrich, który mógłby pow-
strzymywać ludzi przed przejściem na stronę wikingów, w tym wypadku najwyraźniej umy-
wał ręce. Tak więc nikt nie przeszkodził Shefowi, kiedy pakował kilka drobiazgów i trochę
jedzenia na drogę, czyniąc wyraźne przygotowania do ucieczki.
Ktoś jednak mu się przyglądał. Kiedy stał pośród pogorzeliska niezdecydowany czy
pożegnać się z matką, zdał sobie sprawę, że jakiś człowiek stoi za jego plecami. Był to Hund,
przyjaciel z dzieciństwa, syn pary niewolników, który był zapewne najniżej stojącą w hierar-
chii osobą w całym Emneth. Jednak Shef nauczył się już cenić go. Nikt nie znał mokradeł tak
dobrze jak Hund, nawet Shef mu w tym ustępował. W ciasnej chacie, którą dzielił z rodzicami
i resztą rodzeństwa, można było często pobawić się z młodą wydrą, jego rodzinie nie bra-
kowało też ryb, które Hund potrafił łapać ręką, bez pomocy sieci. Znał też wszystkie zioła,
które można było znaleźć w okolicy: ich nazwy i przeznaczenie. I choć był o dwie wiosny
młodszy od Shefa, biedniejsi ludzie przychodzili do niego po poradę i leki. Z takim talentem
mógłby w niedługim czasie stać się ważną figurą w całym okręgu, poważaną nawet przez
możnych. Jego czyny zyskały mu już niezbyt życzliwe zainteresowanie ojca Andreasa, wy-
bawcy Shefa. Kościół najwyraźniej nie lubił konkurencji.
- Chcę pójść z tobą - zaczął Hund.
- To niebezpieczne - odrzekł Shef.
Hund przyjął to w milczeniu, nie miał zwyczaju mówić, gdy uznał to za niepotrzebne.
Niebezpiecznie było również pozostać w Emneth, a trzymając się razem, obaj zwiększali
tylko swoją szansę przeżycia.
- Jeżeli idziesz ze mną, będziesz musiał zdjąć tę obręcz - zauważył Shef. - Teraz jest
właściwy moment, nikt się nie będzie nami interesował. Poczekaj tu, przyniosę narzędzia.
Ukryli się pośród mokradeł, aby zniknąć z oczu mieszkańców, zdjęcie obręczy okazało
się jednak bardzo skomplikowane. Shef obwiązał szyję Hunda szmatami, aby uratować skórę
przed skaleczeniem, a następnie rozpiłował żelazo. Mocował się długo ze szczypcami,
którymi chciał rozgiąć przepiłowany metal, lecz w końcu stracił cierpliwość. Obwiązał sobie
wtedy dłonie szmatami, chwycił obręcz i rozgiął ją, używając całej swojej siły.
Hund rozmasował pokrytą zgrubieniami i bliznami skórę i spojrzał na leżącą na ziemi
rozerwaną obręcz.
- Niewielu ludzi potrafiłoby to zrobić - zauważył.
- Potrzeba uskrzydla człowieka - odparł skromnie Shef, ale w głębi duszy był zadowol-
ony. Wciąż przybywało mu sił, zmierzył się w bitwie z dorosłym mężczyzną, a teraz mógł iść
dokąd tylko chciał. Nie wiedział jeszcze w jaki sposób, ale czuł, że wkrótce uda mu się uwol-
nić Godivę i zostawić za sobą przeklętą przeszłość.
Wyruszyli nie poczyniwszy dalszych uzgodnień, szybko jednak wpadli w poważne tara-
paty. Shef przewidywał, że będą czasem musieli ukrywać się przed ludźmi, nie sądził
wszakże, że cała okolica wrzeć będzie jak gniazdo os, które ktoś przedziurawił kijem. Jeźdźcy
galopowali po wszystkich drogach, a każdą wioskę otaczały grupy zbrojnych, patrzących po-
dejrzliwie na każdego obcego przybysza. Chłopcy zostali schwytani i kiedy nikt nie chciał
uwierzyć w ich zmyśloną historię, musieli ratować się ucieczką. Najwyraźniej król wydał już
odpowiednie rozkazy i lud East Anglii postanowił ściśle ich przestrzegać. W powietrzu czuć
było okrutny gniew i napięcie.
W ciągu ostatnich dwóch dni Shef i Hund przeszli pas podmokłych łąk i pastwisk posu-
wając się okropnie wolno, czasem po prostu pełznąc na brzuchach. Tak czy inaczej natrafili na
kilka patroli. Czasem była to grupa jeźdźców prowadzona przez jakiegoś tana, innym razem
poruszający się niemal bezszelestnie oddział piechoty. Shef zrozumiał, że ich zadaniem jest
niedopuszczenie, aby wikingowie wyprawiali się ze swego obozu na indywidualne zbójeckie
wyprawy. Niemniej ludzie ci nie mieliby nic przeciwko temu, aby złapać, a nawet zabić,
każdego kogo tylko podejrzewać można o wspieranie najeźdźców.
Niebezpieczeństwo ze strony Anglików zaczęło maleć dopiero w bezpośrednim sąsiedz-
twie obozu wikingów, pojawiło się jednak zagrożenie ze strony patroli wroga. W niewielkim
lesie chłopcy napotkali oddział około pięćdziesięciu jeźdźców w pełnym rynsztunku bo-
jowym. Nietrudno było ich dostrzec, łatwo też ominąć. Lecz gdyby jednak odział ten starł się
z którymś z mijanych przez chłopców patroli, Anglicy nie mieliby żadnych szans.
Shef wiedział, że są to ludzie, na których łaskę będą niebawem zdani, i wszystko nie wy-
dawało mu się już tak łatwe jak w Emneth. Z początku planował, że przedrze się do obozu i
każe zaprowadzić przed oblicze Sigvartha. Dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności spot-
kał się już przecież twarzą w twarz z człowiekiem, który, jako jedyny, mógłby go z miejsca
przyjąć i zaakceptować. Później Shef odrzucił ten pomysł. Chciał teraz za wszelką cenę
uniknąć spotkania z ojcem.
Czy wikingowie przyjmowali ochotników? Shef miał niejasną obawę, że potrzebowałby
do tego czegoś więcej poza dobrymi chęciami i własnoręcznie wykonanym orężem. Wiedział
natomiast, że mogą potrzebować niewolników. Shef wyobraził sobie, jak pływa po odległych
morzach przykuty do galery. Nie było to przyjemne uczucie. Z Hundem mogło być łatwiej,
nie sprawiał wrażenia specjalnie wartościowego towaru. Wikingowie mogliby go po prostu
wypuścić, niczym rybkę, która jest zbyt mała, aby się nadać na patelnię. A może piraci wy-
biorą najprostszy sposób poradzenia sobie z niewygodną przeszkodą? Poprzedniego wieczoru
chłopcy dostrzegli, jak bramy obozu opuszczała grupa ludzi i ciągnięty przez konia niewielki
wóz. Ludzie wykopali nie opodal spory dół, do którego zrzucono bez ceremonii kilkanaście
trupów.
- Nie wygląda to lepiej niż wczorajszej nocy, ale kiedyś będziemy musieli się stąd ruszyć
- westchnął Shef z rezygnacją.
Nagle Hund ścisnął go za ramię.
- Poczekaj... Słyszysz?
Dźwięk nabierał siły. Była to pieśń. Wspólny śpiew wielu mężczyzn. Odgłosy dobiegały
z odległego o jakieś sto jardów miejsca, gdzie kończyła się podmokła łąka.
- To brzmi jak śpiew mnichów w wielkim klasztorze w Ely - mruknął Shef. Głupia myśl.
Nie mogło być przecież mowy o żadnych mnichach ani księżach w promieniu dwudziestu mil
od tego miejsca.
- Możemy popatrzeć? - szepnął Hund.
Shef nie odpowiedział, lecz zaczął czołgać się powoli i bardzo ostrożnie tam, skąd do-
chodził śpiew. Musieli to być poganie, jednak z pewnością łatwiej podejść do małej grupy niż
do całej armii. Wszystko wydawało się lepsze niż spacer po odsłoniętej równinie wokół
obozu.
Kiedy pokonali już połowę dystansu, Hund chwycił Shefa za nadgarstek. W milczeniu
wskazał niewielkie wzniesienie. Dwadzieścia jardów od nich, pod starym wyrośniętym gło-
giem stał mężczyzna, który wsparty na toporze badał wzrokiem okolicę. Mężczyzna miał
gruby kark, był tęgi i postawny.
Przynajmniej nie powinien być zbyt szybki - pomyślał z ulgą Shef - poza tym, jak na war-
townika, stoi w złym miejscu.
Chłopcy wymienili spojrzenia. Wikingowie są być może wielkimi żeglarzami, ale muszą
się jeszcze sporo nauczyć o sztuce podkradania.
Shef zaczął wolno skradać się do przodu, kryjąc się za kępą paproci i zwinnie przesu-
wając obok rosnących nie opodal ciernistych zarośli. Hund posuwał się bezpośrednio za nim.
Tymczasem śpiew ucichł, a jego miejsce zajął teraz pojedynczy głos. Nie była to zwykła
przemowa, lecz jakby natchnione kazanie. Czy to możliwe, żeby wśród pogan ukrywali się
jacyś chrześcijanie? - zastanawiał się Shef.
Po przejściu kilku jardów znalazł się na szczycie wzniesienia i rozchyliwszy ostrożnie
łodygi paproci spojrzał na niewielką dolinę. Dojrzał tam czterdziestu, może pięćdziesięciu
mężczyzn, którzy siedzieli wokół płonącego ogniska. Każdy z nich trzymał topór bądź miecz,
ale ich włócznie i tarcze stały oparte o siebie lub wbite w ziemię. Dwanaście włóczni
tworzyło wokół mężczyzn rodzaj ogrodzenia, zaś pomiędzy ich grotami rozpięta została
gruba nić, z której, w niewielkich odstępach, zwieszały się kiście jasnoczerwonych owoców
jarzębiny, w całej swojej jesiennej krasie. W środku koła, obok ogniska, wbita była jeszcze
jedna włócznia, której grot lśnił srebrzyście.
Obok włóczni stał mężczyzna i przemawiał do pozostałych, tak jakby chciał im coś
narzucić, coś rozkazać. W przeciwieństwie do swoich towarzyszy, jak również w odróżnieniu
od wszystkich znanych Shefowi ludzi, człowiek ten ubrany był nie w zieleń, brąz czy natu-
ralny beż, lecz w nieskazitelną biel, która przypominała ugotowane białko jajka.
W jego prawej ręce chłopiec dostrzegł osadzony na krótkim trzonku młot, taki sam,
jakiego używają kowale. Shef przyjrzał się teraz uważnie siedzącym wokół ognia
mężczyznom i odkrył, że każdy z nich ma na szyi wisiorek. Niektórzy mieli wisiorki w
kształcie miecza, rogu, łodzi lub fallusa, lecz przynajmniej połowa zebranych nosiła na szyi
znak młota.
Shef wstał nagle i wyszedł z ukrycia. Na jego widok mężczyźni powstali niemal jednoc-
ześnie i sięgnęli po broń krzycząc ostrzegawczo. Shef usłyszał za sobą odgłos kroków i
westchnienie zdziwienia. Wiedział, że wartownik znajduje się teraz za jego plecami, nie od-
wrócił się jednak.
Człowiek w białej tunice odwrócił się powoli i stanął naprzeciw chłopca przyglądając mu
się uważnie od stóp do głów.
- Skąd przybywasz? - spytał mężczyzna w bieli. Mówił po angielsku z silnym gardłowym
akcentem.
Co mam mu odpowiedzieć - zamyślił się Shef. - Z Emneth? Z Norfolk? Te nazwy nic dla
nich nie znaczą.
- Przybywam z północy - rzekł w końcu.
Twarze mężczyzn zmieniły się nagle. Czy była to oznaka zdziwienia, a może jakieś
przeczucie?
Mężczyzna w bieli gestem ręki uciszył swoich towarzyszy.
- A co sprowadza cię do nas, którzy podążamy Asgarthsvegr, Drogą do Asgardu.
Shef wskazał młot, który tkwił wciąż w dłoni mężczyzny.
- Jestem kowalem, podobnie jak ty, a moim celem jest nauka.
Ktoś zaczął tłumaczyć jego słowa, Shef tymczasem zorientował się, że u jego boku po-
jawił się nagle Hund. Za plecami czuł wciąż złowróżbną obecność wartownika, nie spuszczał
jednak wzroku z mężczyzny.
- Pokaż mi znak twego rzemiosła.
Shef wyjął z pochwy miecz i podał go człowiekowi w bieli, tak jak kiedyś Edrichowi.
Tamten zważył miecz w dłoniach i długo obracał przed oczami. Patrzył na świetlne refleksy,
spróbował zeskrobać pokrywającą ostrze rdzę, wreszcie ściął delikatnie kosmyk włosów ze
swego przedramienia.
- Palenisko nie było dostatecznie rozgrzane - zauważył - albo zbyt szybko straciłeś cier-
pliwość. Te stalowe paski nie były wystarczająco gładkie, kiedy je stapiałeś. Ale to dobre os-
trze. Z pewnością nie jest takie, na jakie wygląda. Ty także jesteś kimś innym, niż się wy-
dajesz. Mów prawdę, młody człowieku, i pamiętaj, śmierć stoi za twymi plecami. Jeśli jesteś
tylko zbiegłym niewolnikiem jak twój przyjaciel - mężczyzna wskazał na szyję Hunda, na
której wciąż widać było ślady po obręczy - może puścimy cię wolno. Jeżeli jesteś tchórzem,
który chce przyłączyć się do zwycięzców, być może cię zabijemy. Lecz może jesteś kimś in-
nym. Powiedz więc: po co tu przyszedłeś?
Chcę uwolnić Godivę - pomyślał Shef - potem jednak spojrzał kapłanowi prosto w oczy i
odpowiedział, starając się, aby jego głos zabrzmiał szczerze.
- Jesteś mistrzem kowalskim. Chrześcijanie nie nauczą mnie już więcej, dlatego
chciałbym zostać twoim uczniem.
Kapłan chrząknął i podał Shefowi miecz, rękojeścią do przodu.
- Opuść swój topór, Kari - rzekł zwracając się do mężczyzny stojącego za plecami
chłopców.
- Wezmę cię na pomocnika, młody człowieku, a jeśli twój przyjaciel coś potrafi, on także
może się przyłączyć. A teraz usiądźcie z boku i pozwólcie nam dokończyć obrządek. Nazy-
wam się Thorvin, co znaczy „przyjaciel Thora”, boga kowali. Powiedzcie, jakie są wasze imi-
ona.
Shef zarumienił się ze wstydu i spuścił wzrok.
- Mój przyjaciel zwie się Hund - wyjaśnił. - To znaczy „pies”, ja także mam tylko psie
imię. Mój ojciec... Nie, nie mam ojca. Nazwali mnie Shef.
Po raz pierwszy na twarzy Thorvina pojawiło się zdziwienie, a może coś więcej.
- Nie masz ojca? - mruknął. - I nazywasz się Shef. Wiedz, że nie jest to tylko psie imię.
Musisz się rzeczywiście sporo nauczyć.
Shef poczuł się nieswojo, gdy zaczęli zbliżać się do obozu. Nie bał się o swoją skórę, bał
się o Hunda. Thorvin kazał im usiąść z boku i czekać aż skończy się to dziwne spotkanie.
Najpierw przemawiał Thorvin, później zaczęła się dyskusja. Choć mówiono po norwesku,
Shefowi udało się sporo zrozumieć. Następnie z rąk do rąk podawano sobie z powagą bukłak
z jakimś napojem. Na koniec mężczyźni rozbili się na kilka grup i złączyli ręce, każda grupa
na innym przedmiocie. Shef dostrzegł młot, róg, miecz i coś, co wyglądało jak wysuszony
koński członek. Nikt nie ośmielił się dotknąć srebrzystej włóczni, Thorvin rozłożył ją na dwie
części i zawinął w kawałek materiału. Zaraz potem spotkanie dobiegło końca, wygaszono
ogień, zebrano włócznie, a ludzie zaczęli się rozchodzić w różne strony.
- Jesteśmy kapłanami Drogi - wyjaśnił Thorvin zwracając się do obu młodzieńców w
swojej starannej angielszczyźnie. - Nie każdy chce, aby o nim wiedziano, przynajmniej nie
tutaj w obozie Ragnarssonów. Mnie tolerują - wskazał na wiszący na szyi amulet - mam swój
fach. Ty też będziesz miał swój fach, młody człowieku, powinno cię to chronić. Co jednak z
twoim przyjacielem? Czy coś potrafisz, chłopcze?
- Umiem wyrywać zęby - odparł niespodziewanie Hund.
Stojący wokół ludzie westchnęli z niedowierzaniem.
- Tenn draga - odezwał się jeden z nich. - That er ithrott.
- On mówi: „wyrywać zęby - to prawdziwy talent” - przetłumaczył Thorvin. - Czy to
prawda?
- To prawda - odparł Shef za swego przyjaciela. - On mówi, że nie potrzeba tu wcale
wielkiej siły. Trzeba wiedzieć, jak pociągnąć, trzeba wiedzieć, jak zęby są osadzone. On po-
trafi też uleczyć gorączkę.
- Wyrywanie zębów, nastawianie kości, leczenie gorączki: dla medyka zawsze znajdzie
się praca, zarówno wśród kobiet, jak i wojowników - rzeki Thorvin. - Poślę cię do mojego
przyjaciela Ingulfa. Jeżeli uda nam się tylko wejść do obozu. Gdy już się tam znajdziemy,
będziemy bezpieczni, ale przy wejściu możemy kogoś spotkać. Jest wielu, którzy życzą mi
najgorszego. Zastanówcie się, czy chcecie ryzykować?
Shef i Hund poszli za nim w milczeniu, nie byli jednak pewni, czy postąpili rozsądnie. W
miarę jak się zbliżali obozowisko wyglądało coraz potężniej, otoczone wysokim wałem
ziemnym i szeroką fosą. Musiało to ich kosztować wiele pracy - pomyślał Shef. Czy to
znaczy, że zamierzają tu długo zabawić, czy czynią tak zawsze, gdy przyjadą w nowe
miejsce? Może to po prostu rutyna.
Obwałowanie, wzmocnione rzędem zaostrzonych na końcach pali, ciągnęło się jakieś
dwieście dwadzieścia jardów. Ze wszystkich czterech stron... Chociaż nie - uświadomił sobie
Shef - z jednej obóz sąsiadował z rzeką. Z początku bardzo go to zdziwiło, potem zrozumiał,
że wikingowie musieli rozwiązać jakoś problem związany ze statkami, które stanowiły dla
nich najbardziej drogocenny dobytek. Nawet z tak znacznej odległości dostrzegł, że okręty
wciągnięto na mieliznę i ustawiono jeden obok drugiego, tak że tworzyły zwartą i wysoką
ścianę, która ciągnęła się nad rzeką na długości ponad sześciuset jardów. Shef pojął nagle, że
dla tych ludzi wojna to nie tylko chwała zwycięstw i dumne przemowy, lecz prawdziwe
rzemiosło. Drobiazgowe, fachowe plany, mistrzowskie wykonanie i wielkie zyski.
W zasięgu wzroku zaczęło pojawiać się coraz więcej ludzi, niektórzy po prostu
spacerowali, inni siedzieli przy ogniu przygotowując jedzenie, było też kilku, którzy rzucali
włóczniami do celu. Shef uznał, że w swych niechlujnych wełnianych strojach przypominają
bardzo Anglików. Była jednak pewna różnica. Każda grupa Anglików składała się w pewnej
części z ludzi, którzy nie nadawali się już do walki. Byli tam zawsze kulawi, głusi, nie-
dowidzący bądź w jakimś stopniu zdeformowani. Tutaj nie spotkał jeszcze nikogo ułomnego.
Nie wszyscy byli potężni i wysocy, lecz wyglądali na takich, którzy znają swe rzemiosło i w
każdej chwili mogliby stanąć do walki. Było wśród nich kilku młodzieńców, jednak żadnych
chłopców. Niektórzy mężczyźni byli już posiwiali, inni łysi, ale Shef nie dostrzegł znie-
dołężniałych starców.
Były tam także konie. Pasły się na równinie i miały spętane nogi. Dla takiej armii
potrzeba mnóstwo koni - pomyślał Shef - potrzeba też sporo paszy, żeby je wykarmić. To
mógł być słaby punkt całej operacji. Shef uświadomił sobie, że rozumuje jak wróg, wróg sta-
rający się poznać tajemnice przeciwnika. Nie był wprawdzie królem ani tanem, ale własne
doświadczenie podpowiadało mu, że w nocy nikt nie potrafiłby upilnować takiego stada
zwierząt. Korzystając z osłony mroku mogłaby się tu przedostać niewielka grupka angielskich
zwiadowców i poprzecinać sznury. Zwierzęta rozbiegłyby się po całej okolicy, a wikingowie
mieliby poważny problem do rozwiązania.
Kiedy podeszli do samego wejścia, Shef stracił nagle pewność siebie. Nie było tam żad-
nej bramy, co samo przez się wydało mu się złowieszczym znakiem. Droga prowadziła prosto
przez szeroki na dziesięć jardów wyłom w obwałowaniu. Było tak, jak gdyby wikingowie
chcieli powiedzieć: „Nasze mury chronią nasze dobra i strzegą niewolników. My nie
będziemy się za nimi chować. Jeśli chcesz walczyć, idź prosto przed siebie. Zobaczymy, czy
uda ci się pokonać straże. To nie zaostrzone belki bronić nas będą przed wrogiem, lecz topory,
które je wyciosały”.
Przy wejściu do obozowiska stała grupa ponad czterdziestu wojowników. W przeci-
wieństwie do ludzi przechadzających się na zewnątrz każdy z nich miał na sobie kolczugę
bądź skórzany kaftan. Byli uzbrojeni i gotowi do walki, niezależnie od tego gdzie pojawiłby
się przeciwnik. Shefa, Hunda i Thorvina oraz ośmiu towarzyszących im ludzi zmierzono ba-
dawczym spojrzeniem. Nie wiedzieli, czy zostaną zatrzymani.
Kiedy podeszli bliżej, drogę zastąpił im ubrany w kolczugę wojownik i spojrzał wyczeku-
jąco. Było jasne, że rozpoznał dwóch obcych przybyszów. Po chwili kiwnął głową i pokazał
kciukiem w stronę wnętrza obozu. Przeszli obok niego, a za plecami usłyszeli jeszcze jego
słowa.
- Co powiedział? - szepnął Shef.
- Powiedział: „Odpowiadasz za to własną głową”, coś w tym rodzaju.
Wewnątrz opanowało Shefa uczucie bezgranicznego zdumienia. Było to zdumienie
porządkiem i wspaniałą organizacją, wszystko wydawało się tam mieć swój cel i przeznac-
zenie. Ludzie byli wszędzie, rozmawiali, gotowali, grali w kości. Drogi były wytyczone
równo, wszystkie tej samej szerokości i mocno ubite. Nierówności terenu zasypano żwirem.
Ci ludzie naprawdę ciężko pracują - pomyślał Shef.
Prowadzona przez Thorvina grupa mężczyzn posuwała się wciąż naprzód. Gdy przeszli
już około stu jardów, Shef uznał, że powinni znajdować się w samym środku obozu. W tej
samej niemal chwili Thorvin przywołał do siebie obu chłopców.
- Będę mówił szeptem, bo grozi nam wielkie niebezpieczeństwo - wyjaśnił na wstępie. -
Wielu tutejszych ludzi zna wiele języków. Teraz przetniemy główną drogę, która wiedzie z
północy na południe. Na południu, niedaleko brzegu rzeki znajdują się namioty Ragnars-
sonów i ich stronników. Rozsądny człowiek nigdy się tam nie zapuszcza. Pójdziemy wprost
do mojej kuźni, która mieści się przy drugim wejściu do obozu. Będziemy iść patrząc przed
siebie, nie oglądając się nawet w stronę obozowiska Ragnarssonów. Kiedy dojdziemy do
kuźni, od razu wejdziemy do środka. A teraz śmiało w drogę, jesteśmy już niedaleko.
Shef szedł ze spuszczonymi oczami, żałując, że nie może się choć trochę rozejrzeć. Przy-
jechał tu z powodu Godivy, lecz jak ją teraz odnajdzie? Czy odważy się spytać o jarla Sigvar-
tha?
Powoli przecisnęli się przez tłum i dotarli niemal pod samą palisadę. Oddalony nieco od
pozostałych zabudowań stał tam prowizorycznie wykonany budynek. W środku Shef zau-
ważył znajome wyposażenie: kowadło, miechy i palenisko. Wokół kuźni rozciągnięte były
grube nici, na których wisiały szkarłatnoczerwone jarzębiny.
- Jesteśmy na miejscu - westchnął Thorvin z wyraźną ulgą, lecz kiedy spojrzał w stronę
chłopców, jego twarz pobladła gwałtownie. Shef odwrócił się przerażony. Za nimi stał
mężczyzna. Po raz pierwszy od kilku miesięcy Shef przyglądał się komuś z podniesioną
głową. Dawno już nie spotkał człowieka tak potężnego.
Mężczyzna ubrany był w takie same samodziałowe spodnie, jak wszyscy w obozie, jed-
nak jego klatkę piersiową owijała dziwaczna jaskrawożółta tkanina upięta na lewym barku,
tak że prawe ramię pozostawało całkowicie odsłonięte. Za jego plecami widać było rękojeść
olbrzymiego miecza, który zawieszony przy boku ciągnąłby się pewnie po ziemi. W lewej
ręce mężczyzna trzymał niewielką okrągłą tarczę, z długim żelaznym szpicem pośrodku. Parę
kroków za nim tłoczyło się jeszcze kilkunastu identycznie odzianych wojowników.
- Co to za jedni? - warknął mężczyzna. - Kto ich tu wpuścił? - Słowa wypowiadane były z
dziwacznym akcentem, ale Shef zrozumiał wszystko.
- Wpuścili ich strażnicy przy bramie - odparł Thorvin. - Nie zrobią nic złego.
- To przecież Anglicy. Enzkir.
- W obozie jest pełno Anglików.
- Aha, ale tamci mają łańcuchy na szyjach. Chcę, żebyś mi ich wydał. Chcę ich widzieć w
kajdanach.
Thorvin postąpił krok do przodu i znalazł się pomiędzy Shefem a Hundem. Jego pięciu
towarzyszy stanęło naprzeciw ubranym na żółto wojownikom.
- Biorę tego tutaj - Thorvin ścisnął rękę Shefa - na pomocnika do kuźni.
- Ładna sztuka - zadrwił mężczyzna - pewnie potrzebujesz go do innych celów. A co z
tamtym? - wskazał kciukiem Hunda.
- On pójdzie do Ingulfa.
- Ale skoro go tam jeszcze nie ma, trzeba się przekonać, czy nie przyszedł tu na przesz-
piegi. Widzę, że miał obręcz na szyi.
Shef postąpił krok do przodu, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła. Wiedział, że
opór nie ma sensu, nie mógł przecież stawić czoła dwunastu w pełni uzbrojonym wo-
jownikom. Lecz nie mógł także pozwolić, aby zabrali jego przyjaciela. Kiedy położył dłoń na
rękojeści swego krótkiego miecza, stojący na przedzie mężczyzna sięgnął błyskawicznie za
siebie i wyciągnął swój potężny oręż.
- Stójcie! - krzyknął ktoś potężnym głosem.
Podczas gdy Thorvin rozmawiał z wysokim mężczyzną, całe zgromadzenie stało się
obiektem ogólnego zainteresowania. Otaczała ich teraz grupa sześćdziesięciu, może osiem-
dziesięciu mężczyzn. Spośród gapiów wyszedł najwyższy mężczyzna jakiego Shef kiedykol-
wiek widział. Przewyższał chłopca o głowę, był też bez porównania potężniejszy.
- Thorvin - rzekł spokojnie mężczyzna - Muirtach - kiwnął w stronie dziwacznie ubra-
nego wojownika. - Co to za zamieszanie?
- Zabieram ze sobą tego niewolnika.
- Nie - odparł Thorvin ciągnąc Hunda w stronę kuźni i zaciskając jego palce na
uwiązanych na nici jarzębinach. - On jest pod opieką Thora.
Muirtach podszedł w ich stronę z podniesionym mieczem.
- Stój! - zagrzmiał znowu ten sam głos. - Nie masz prawa, Muirtach!
- A tobie co do tego?
Powoli i bardzo niechętnie potężny mężczyzna włożył rękę pod swoją tunikę i wyciągnął
na wierzch srebrny emblemat w kształcie młota.
Muirtach zaklął i splunął na ziemię.
- Możesz ich więc zabrać - rzekł chowając miecz - ale ty, chłopcze... - jego oczy zatrzy-
mały się teraz na Shefie. - Ty chciałeś podnieść na mnie rękę. Niedługo cię dopadnę, a wtedy
będziesz trupem, mój mały. Thor nic dla mnie nie znaczy - zwrócił się do Thorvina. - Nie
więcej niż Chrystus i jego matka-dziwka. Nie ogłupisz mnie tak łatwo jak jego - wskazał pal-
cem wybawcę Anglików i odszedł wolno z wysoko uniesioną głową, jak ktoś kto doznał po-
rażki, lecz wstydzi się to okazać. W ślad za nim odeszli jego ludzie.
Shef zdał sobie sprawę, że przez cały czas wstrzymywał oddech, i z ulgą wypuścił powie-
trze.
- Kim byli ci ludzie? - spytał odprowadzając wzrokiem ubranych na żółto wojowników.
Thorvin odpowiedział mu po norwesku, używając jednak słów, które w obu językach
były podobne.
- To byli gaddgedlarzy. Irlandzcy chrześcijanie, którzy opuścili swój lud i boga i stali się
wikingami. Ivar Ragnarsson ma wśród nich wielu stronników i przy ich pomocy będzie
próbował objąć tron Anglii, a później Irlandii. Kiedy mu się to uda, powróci pewnie wraz z
braćmi w swoje strony, do Danii i Norwegii.
- Lecz może tam już nigdy nie dotrzeć... - wtrącił potężny mężczyzna skinąwszy głową
Thorvinowi w geście szacunku. Potem zmierzył wzrokiem Shefa. - To było odważne, mały.
Rozdrażniłeś potężnego człowieka. Mnie też się to zresztą udało. Jeżeli będziesz mnie jeszcze
kiedyś potrzebował, zwróć się do Thorvina. Ragnarssonowie trzymają mnie u siebie, bo to ja
zaniosłem wiadomość do Braethraborgu. Teraz, kiedy pokazałem wszystkim mój amulet,
wszystko może się zdarzyć. Tak czy inaczej, nie czuję się już dobrze wśród sfory Ivara.
Mężczyzna odszedł bez pożegnania.
- Kto to był? - spytał Shef.
- Wielki wojownik z Halogalandu w Norwegii, zwą go Viga-Brand. Brand Zabójca.
- Czy jest twym przyjacielem?
- Jest przyjacielem Drogi, przyjacielem Thora, a więc również przyjacielem wszystkich
kowali.
Nie mam pojęcia, w co dałem się wciągnąć - pomyślał Shef - ale pod żadnym pozorem
nie wolno mi zapominać, po co tu przyjechałem. Jego oczy powędrowały bezwiednie w kie-
runku południowego krańca obozu, gdzie znajdowały się kwatery synów Ragnara. Ona musi
tam być.
Rozdział szósty
Przez pierwszych kilka dni Shef nie miał jednak czasu myśleć o swojej misji. Pracował
zbyt ciężko. Thorvin wstawał o świcie, a pracę kończył czasem późną nocą. W przypadku tak
wielkiej armii było rzeczą zupełnie naturalną, że każdego dnia pojawiali się kolejni ludzie,
których topory obluzowały się przy trzonie, ci, którym trzeba było znitować tarcze, byli też
tacy, którzy chcieli osadzić na nowo swoje włócznie. Czasem ustawiała się nawet kolejka,
złożona z dwudziestu mężczyzn. Niekiedy trafiały się cięższe i bardziej skomplikowane
zamówienia. Pewnego razu przyniesiono im podziurawione i pokrwawione kolczugi, które
trzeba było przygotować dla nowego właściciela. Każde oczko kolczugi musiało być do-
pasowane precyzyjnie do sąsiednich czterech, tamte zaś należało połączyć z następnymi.
- Kolczugę łatwo jest założyć i daje ona swobodę ramionom - stwierdził Thorvin, kiedy
Shef uporał się wreszcie z pracą. - Nie daje jednak dobrej ochrony przed mocnym ciosem,
poza tym jest prawdziwym piekłem dla kowali.
Z biegiem czasu Thorvin powierzał Shefowi coraz więcej rutynowych zadań, a sam kon-
centrował się na wyjątkowo ciężkich, albo bardzo specjalistycznych pracach. Był jednak nie-
mal zawsze w pobliżu. Rozmawiając używał języka norweskiego, powtarzając, jeśli było to
konieczne, niektóre słowa i wyrażenia. Na początku pomagał sobie też gestykulacją. Shef
wiedział, że Thorvin zna dobrze angielski, ale nie chce się nim posługiwać. Co więcej, Shef
został nakłoniony do odpowiadania po norwesku, choćby miał tylko powtarzać słowa
Thorvina. Szybko przekonał się jednak, że oba języki są do siebie bardzo podobne i to
zarówno pod względem słownictwa, jak i samego stylu wypowiedzi. Stopniowo Shef zaczął
traktować norweski jak dziwaczny dialekt angielski o specyficznej wymowie, dialekt, który
można z powodzeniem naśladować, jednak trudno uczyć się go od podstaw. Wkrótce potem
zaczął robić szybkie postępy.
Rozmowa z Thorvinem była poza tym dobrą odtrutką na nudę i zniechęcenie. Za sprawą
Thorvina i czekających przed kuźnią mężczyzn Shef nauczył się mnóstwa rzeczy, o których
wcześniej nie miał pojęcia. Wikingowie wydawali się znakomicie poinformowani, jeśli
chodzi o wszelkie decyzje bądź zamiary swoich wodzów, nie mieli też żadnych oporów, aby
sprawy te poddawać dyskusji, a nawet krytykować. Jedna rzecz stała się szybko oczywista,
wielka armia, której obawiało się całe chrześcijaństwo, nie okazała się monolitem. Jej serce
stanowili synowie Ragnara i ich stronnicy, lecz była to najwyżej połowa wszystkich żołnierzy.
Reszta to przybyłe z różnych stron kontyngenty, które liczyły na swój udział w zdobyczach
wojennych. Kontyngenty te były rozmaitej wielkości, tak więc pewien jarl z Orkadów przy-
wiódł dwadzieścia statków; nie brakowało jednak niewielkich oddziałów zwerbowanych w
wioskach Jutlandii i Skandynawii. Część z tych ludzi była wyraźnie rozczarowana prze-
biegiem wydarzeń. Mówili, że kampania rozpoczęła się wprawdzie dobrze, ale zajęcie East
Anglii miało być tylko etapem do podboju królestwa Northumbrii, prawdziwego celu kam-
panii. Nie zamierzali zostawać tu tak długo.
- Dlaczego nie wylądowaliście od razu w Northumbrii? - spytał kiedyś Shef jednego ze
swych klientów. Krępy wiking z zarysowaną wyraźnie łysiną zaśmiał się głośno w odpow-
iedzi. Wyjaśnił, że najbardziej skomplikowaną częścią kampanii jest jej rozpoczęcie, a więc
wprowadzenie statków w górę rzeki, znalezienie miejsca, w którym można je ulokować,
znalezienie koni dla tysięcy jeźdźców, a wreszcie zebranie w jednym miejscu wszystkich kon-
tyngentów, które przybywają z opóźnieniem i gubią drogę.
- Jeżeli chrześcijanie mieliby choć trochę rozumu - rzekł wreszcie z emfazą, spluwając
siarczyście - mogliby nas wykurzyć za każdym razem, nawet zanim uda nam się zacząć.
- Jednak nie wówczas, gdy dowodzi Wężowe Oko - dorzucił inny mężczyzna.
- Może i nie - zgodził się krępy wiking. - Może nie udałoby im się z Wężowym Okiem,
ale czy pamiętasz słabszych dowódców? Pamiętasz wyprawę Ulfketila do kraju Franków?
Tak więc lepiej jednak trochę przeczekać zanim się w końcu uderzy, zgodzili się wszyscy,
ale tym razem trwa to już za długo. Pomysł się nie sprawdził. Wszystko to wina tego króla
Edmunda, „Jatmunda”, jak go nazywali. Co sprawia, że zachowuje się tak głupio? Tak łatwo
byłoby im spustoszyć to całe jego królestwo, ale nie mieli na to ochoty. Trwałoby to zbyt
długo, narzekali klienci Shefa, a łupy byłyby bardzo mizerne. Czemu, do czorta, król nie chce
im zapłacić i dojść do ugody. Dostał przecież ostrzeżenie.
Może było ono zbyt okrutne - pomyślał Shef, przypominając sobie spojrzenie okalec-
zonego Wulfgara. Przypomniał sobie także atmosferę potężnego gniewu, jaki opanował całą
okolicę, o czym przekonał się na własnej skórze w trakcie wyprawy. Kiedy spytał dlaczego
wikingowie uparli się, żeby zaatakować właśnie Northumbrię, największe wprawdzie, ale na
pewno nie najbogatsze z angielskich królestw, jego słowa powitał wybuch śmiechu, który
potrwał jeszcze dobrą chwilę. W końcu opowiedziano mu historię o Ragnarze Lothbroku i
królu Elli, o starym odyńcu i jego warchlaczkach, o spotkaniu Vigi-Branda z Ragnarssonami
w Braethraborgu. Shef słuchał w napięciu i czuł przechodzące po plecach ciarki. Przypomniał
sobie dziwne słowa, które wypowiedział umierający wojownik o siniejącej twarzy i złowrogie
przeczucie, jakiego wtedy doświadczył.
Teraz zrozumiał już powód zemsty, wiele rzeczy pozostało jednak nie wyjaśnionych.
- Dlaczego mówisz czasem o „piekle”? - spytał Thorvina po całym dniu znojnej pracy,
kiedy usiedli wreszcie przy kuflach piwa. Czy wierzysz, że jest miejsce, gdzie wymierzana
jest po śmierci kara za grzechy? Chrześcijanie wierzą w Piekło, ale ty nie jesteś przecież
chrześcijaninem.
- Naprawdę sądzisz, że Piekło jest chrześcijańskim słowem? - odrzekł Thorvin. - A co to
takiego „Niebiosa”?
- To samo co niebo - odparł zdziwiony Shef.
- Ale także miejsce pośmiertnej chwały i błogości, w które wierzą chrześcijanie. To słowo
istniało jednak zanim powstał Kościół. Zostało pożyczone i zmieniło się wtedy jego znac-
zenie. To samo z Piekłem. Co oznacza „hulda”? - spytał Shefa tym razem używając norwes-
kiego określenia.
- Oznacza: coś chować, przykrywać, podobnie jak słowo „helian” w angielskim.
- A więc Piekło jest tym, co pozostaje zakryte. Tym, co znajduje się pod ziemią. Proste
słowo, podobnie jak Niebo. Możesz podłożyć pod nie takie znaczenie, jakie ci się tylko po-
doba. Teraz twoje drugie pytanie. Tak, wierzymy, że jest miejsce, gdzie po śmierci ukarane
zostaną nasze grzechy. Niektórzy z nas nawet je widzieli. Wierzymy więc w karę za grzechy,
lecz mamy chyba nieco inne niż chrześcijanie wyobrażenie o tym, co jest grzechem, a co nim
nie jest.
- O kim mówisz „my”?
- Już czas, żebym ci wszystko powiedział. Wiele razy doznałem wrażenia, że jesteś
powołany, aby poznać naszą historię.
Thorvin zamilkł na chwilę i dotknął swego amuletu.
- Wszystko zaczęło się kilka pokoleń przed nami, może sto pięćdziesiąt lat temu. W tam-
tym czasie wielki jarl Fryzów, który był poganinem, na skutek opowieści, jakie przynieśli mu
misjonarze z kraju Franków, a także z uwagi na więzy jakie łączyły go z chrześcijańską już
wtedy Anglią, zdecydował się przyjąć chrzest. Tak jak było w zwyczaju, chrzest odbyć się
miał w miejscu publicznym, pod gołym niebem w specjalnie wy budowanym do tego celu
basenie. Postanowiono, że po tym jak ochrzczony zostanie jarl Radbod, w jego ślady pójdą
możni z jego dworu, a następnie całe hrabstwo. Hrabstwo, bowiem Fryzowie byli zbyt dumni,
a pozwolić komukolwiek spośród siebie na posługiwanie się tytułem króla. Tak więc jarl
podszedł do krawędzi basenu ubrany w swoje gronostaje i purpury i wszedł na prowadzące do
wody stopnie. Kiedy umoczył w wodzie jedną stopę odwrócił się nagle i zadał pytanie
przełożonemu misjonarzy, którego Frankowie nazywali Wulfhramm, bądź Wolfraven. Spytał
go, czy to prawda, że jeśli on, Radbod, przyjmie chrzest, jego przodkowie, którzy wraz z in-
nymi grzesznikami cierpią męki w piekle, zostaną uwolnieni i od tej chwili czekać będą na
swych potomków, aby wejść z nimi do Królestwa Niebieskiego. Nie, odparł Wolfraven, twoi
przodkowie byli poganami, którzy nigdy nie dostąpili chrztu, nie mogą więc zostać zbawieni.
Nie ma zbawienia poza Kościołem, dodał i dla większego efektu powtórzył to raz jeszcze po
łacinie: Nulla salvatio extra ecclesiam. Lecz moich przodków nikt nigdy nie nakłaniał do
przyjęcia chrztu, rzekł Radbod. Nie mieli nawet okazji się od niego uchylić. Czemu więc mają
zostać potępieni na wieki za coś, o czym nie mieli pojęcia? Taka jest wola boska, rzekł fran-
koński misjonarz wzruszając ramionami. Słysząc to Radbod wyjął z wody swą stopę i złożył
uroczystą przysięgę, że nigdy nie zostanie chrześcijaninem. Jeżeli miałby wybierać, dodał
jeszcze, wolałby już żyć w piekle wraz ze swoimi niewinnymi przodkami niż iść do nieba ze
świętymi i biskupami, którym brak poczucia sprawiedliwości. I tak zaczęło się wielkie
prześladowanie chrześcijan w całym hrabstwie fryzyjskim, które wpędziło w gniew króla
Franków.
Thorvin pociągnął głęboki łyk grzanego piwa i dotknął wiszącego na szyi amuletu.
- Tak to się wszystko zaczęło. Jarl Radbod był człowiekiem mądrym i przewidującym.
Zrozumiał, że jeśli chrześcijaństwo będzie nadal jedyną religią dysponującą kapłanami,
księgami i pismem, to wkrótce stanie się tak, że to, co głosi, zostanie przez wszystkich przy-
jęte. Na tym polega siła, a zarazem grzech chrześcijan. Nie są w stanie zaakceptować faktu, że
ktoś poza nimi mógłby posiadać choć cząstkę Prawdy. Nie zamierzają się z nikim układać.
Nie uznają półśrodków. Tak więc, aby ich pokonać, albo przynajmniej zatrzymać na długość
ramienia, Radbod postanowił, że kraje Północy powinny mieć swoich kapłanów i swoje
własne podania. W ten oto sposób powołana została Droga.
- Droga? - powtórzył Shef, gdy Thorvin zamilkł na chwilę.
- My właśnie jesteśmy kapłanami Drogi, a nasze obowiązki są trojakiego rodzaju. Pier-
wszy, to oddawać cześć starym bogom, całej rodzinie Azów: Thorowi i Odynowi, Freyrowi i
Ullrowi, Tyrowi i Njordowi, a także Hajmdalowi i Baldurowi. Ci, którzy wierzą szczerze,
noszą amulety, symbolizujące boga, którego kochają najbardziej. Znakiem Tyra jest miecz,
róg znakiem Hajmdala, zaś znakiem Thora młot, taki właśnie jaki noszę na szyi. Wielu ludzi
nosi taki amulet.
Shef dobrze już znał te amulety.
- Naszym drugim obowiązkiem jest utrzymywać się z wykonywania jakiegoś rzemiosła,
w moim przypadku jest to kowalstwo. Nie wolno nam bowiem postępować jak kapłani boga
Chrystusa, którzy sami nie pracując pobierają dziesięcinę i datki, bogacąc się na cudzej pracy.
Trzeci z naszych obowiązków trudno jest wytłumaczyć. Musimy troszczyć się o to, co ma
nadejść, czuwać nad tym, co ma się dopiero wydarzyć. I to nie w przyszłym świecie, lecz
tutaj, na ziemi. Widzisz chłopcze, chrześcijańscy kapłani wierzą, że ten świat to tylko krótki
etap na wielkiej drodze do wieczności i że najświętszą powinnością człowieka jest przejść
przezeń czyniąc jak najmniej złego. Nie wierzą, żeby ten świat sam w sobie miał jakąś war-
tość. Jednak my, kapłani Drogi wierzymy, że na tym właśnie świecie rozegra się wielka bitwa,
tak wielka, że żaden człowiek nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. Naszym celem jest
wesprzeć naszą stronę, stronę bogów i ludzi, żeby była silniejsza, gdy nadejdzie ten wielki
dzień. Dzień ostatecznej walki. Tak więc naszą powinnością jest nie tylko wykonywać nasze
rzemiosło, ale ulepszać naszą pracę, wprowadzać do niej to wszystko, czego możemy się sami
nauczyć. Najbardziej poważani wśród nas wymyślają zupełnie nowe rodzaje sztuki i
rzemiosła, takie, o których nikt wcześniej nie słyszał. Cóż, daleko mi do nich. Przyznać jed-
nak trzeba, że wielu nowych rzeczy nauczyliśmy się już na Północy od czasów jarla Radboda.
Uśmiechnął się.
- Słyszano już o nas nawet na Południu. W miastach gdzie panują Maurowie, w Kordobie
i w Kairze, mówi się już o Drodze, opowiada o „czcicielach ognia”, jak nas tam nazywają.
Wysyłają do nas ludzi, aby patrzyli i słuchali. Chrześcijanie jednak nikogo do nas nie po-
syłają. Są przekonani, że tylko oni posiedli Prawdę, że tylko oni wiedzą co jest zbawieniem, a
co grzechem.
- Czy to nie grzech uczynić z człowieka „heimnara”? - spytał Shef, a Thorvin spojrzał na
niego badawczo.
- Nie ja nauczyłem cię tego słowa. Wciąż jednak zapominam, że wiesz znacznie więcej,
niż mogłem z początku podejrzewać. Tak, to grzech uczynić z człowieka „heimnara”,
niezależnie od tego, co człowiek ten miałby na swoim sumieniu. To sprawa Lokiego, demona,
w intencji którego paliliśmy ogień w naszym kręgu, przy włóczni jego ojca, Odyna. Niewielu
z nas nosi jednak znak Odyna, a żaden nie nosi znaku Lokiego... Zrobić z kogoś żywego
trupa. Czuję w tym rękę Ivara, niezależnie od tego, czy zrobił to sam, czy nie. Istnieją inne
sposoby, aby pokonać chrześcijan, a sposób, jaki stosuje Ivar Ragnarsson, jest głupi. Do nic-
zego nie doprowadzi. Ale dosyć już tego. Pora spać.
Praca dla Thorvina odebrała Shefowi możliwość zajęcia się własną misją. Hund zabrany
został niemal od razu do Ingulfa, który także był kapłanem Drogi. Od tego czasu nie mieli
okazji się spotkać. Thorvin powtarzał Shefowi, żeby nie wychodził poza obręb okalających
kuźnię girland z jarzębiny. Wewnątrz jesteś pod ochroną Thora - mówił - a tego, kto by cię
zabił, dosięgłaby jego zemsta. Muirtach byłby niezwykle szczęśliwy, gdyby spotkał cię
błąkającego się po obozie.
Następnego ranka w kuźni pojawił się Hund. Shef był sam i klęczał ugniatając ciasto na
chleb, który zgodnie z umową mieli wypiekać tego dnia dla wojowników.
- Widziałem ją! Widziałem ją tego ranka - szepnął, gdy tylko zobaczył Shefa.
Shef poderwał się na równe nogi wysypując na ziemię mąkę.
- Kogo?! - krzyknął. - Widziałeś Godivę? Gdzie? Kiedy?
- Błagam cię, usiądź - uspokajał go Hund starając się posprzątać z ziemi rozsypaną mąkę.
- Musimy wyglądać normalnie. Wokół pełno ludzi. Usiądź i słuchaj. Najpierw zła wiadomość:
Godiva została kobietą Ivara Ragnarssona. Nikt jej jednak nie skrzywdził, żyje i ma się do-
brze. Wiem to, ponieważ jako medyk, Ingulf bywa wszędzie, a teraz, kiedy zobaczył już, co
potrafię, często mnie że sobą zabiera. Przed kilkoma dniami został wezwany do Ivara. Nie
pozwolili mi wejść do środka, wokół ich namiotów stoją silne straże, ale kiedy czekałem na
Ingulfa, widziałem jak tamtędy przechodziła. Nie może być mowy o pomyłce. Przeszła w od-
ległości zaledwie pięciu jardów ode mnie, choć mnie nie zobaczyła.
- Jak wyglądała? - spytał Shef przypominając sobie niedawne spotkanie z matką i Trudą.
- Śmiała się. Wyglądała na szczęśliwą.
Obaj młodzieńcy zamilkli na chwilę. Po tym co do tej pory usłyszeli wydawało im się
zupełnie nieprawdopodobne, aby ktoś mógł się czuć, lub nawet wydawać się szczęśliwy w
zasięgu władzy Ivara Ragnarssona.
- Słuchaj, Shef, ona jest w okropnym niebezpieczeństwie, choć sama tego nie rozumie.
Ona myśli, że jeśli Ivar jest w stosunku do niej uprzejmy i nie wykorzystał jej od razu jak
dziwki, to znaczy, że jest bezpieczna. Ale z Ivarem jest coś nie tak, może być chory na ciele,
albo na umyśle. Musisz ją stamtąd zabrać, Shef, i to szybko. Najpierw jednak pozwól, aby cię
zobaczyła. Nie wiem, co zrobimy potem, ale jeśli będzie wiedziała, że jesteś w pobliżu, może
uda jej się przemycić jakąś wiadomość. Usłyszałem jeszcze jedno. Wszystkie kobiety Rag-
narssonów i wyższych dowódców mają opuścić dziś namioty. Słyszałem już wcześniej jak
narzekały, że nie ma miejsca, gdzie mogłyby się umyć, z wyjątkiem tej brudnej rzeki. Idą
więc dzisiaj się umyć poza terenem obozu. Jest jakiś staw, może o milę stąd.
- Czy możemy ją wtedy porwać?
- Nawet o tym nie myśl. W armii są tysiące mężczyzn, każdy łasy na kobiety. Będzie tak
wielu strażników w eskorcie, że nie dasz rady ich nawet policzyć. Jedyne co możesz zrobić,
to postarać się, aby cię ujrzała. A teraz powiem ci dokładnie, którędy będą szli.
I Hund opisał Shefowi całą drogę.
- Ale jak ja stąd wyjdę? Thorvin...
- Pomyślałem już o tym. Kiedy kobiety zaczną wychodzić, przyjdę tu i powiem Thorvi-
nowi, że wzywa go mój pan. Powiem, że trzeba zaostrzyć narzędzia, których Ingulf używa do
otwierania ludzkich brzuchów i głów. Ingulf potrafi niezwykle rzeczy - dodał Hund kiwając z
podziwu głową. - Więcej niż jakikolwiek chrześcijański medyk. Tak więc Thorvin pójdzie ze
mną. Wtedy ty musisz się stąd wymknąć, prześliznąć na zewnątrz i starać się jak najbardziej
wyprzedzić kobiety i ich eskortę. To ma wyglądać, jakbyś spotkał je przypadkowo na drodze.
Thorvin wyszedł zaraz po tym jak Hund przyniósł mu prośbę od Ingulfa, potem jednak
sprawy przybrały zły obrót. W kuźni było jeszcze dwóch klientów, których Shef musiał
obsłużyć, a kiedy wreszcie sobie poszli - przyszedł jeszcze jeden, który najwyraźniej chciał
sobie trochę porozmawiać. Trwało długo, zanim Shefowi udało się go pozbyć i nie pozostało
mu już nic innego, jak wybrać najbardziej niebezpieczny sposób wydostania się z zatłoc-
zonego obozu: pośpiech.
Szedł więc szybko nie oglądając się na nikogo, aż nagle zboczył w stronę kilku opuszc-
zonych namiotów przy samej palisadzie. Wspiął się na nią i dwiema rękami podciągnął na
jednej z zaostrzonych belek. Usłyszał za sobą krzyk, lecz nie było pościgu. Fakt, że wydosta-
wał się na zewnątrz, a nie wślizgiwał do środka nie pozwalał zakwalifikować go jako
złodzieja.
Po chwili był już na równinie, gdzie pasły się konie i spacerowali wojownicy. W oddali
ujrzał rząd drzew, za którymi miała znajdować się woda. Kobiety wybrały pewnie drogę
wzdłuż rzeki, ale byłoby samobójstwem biec teraz za nimi. Musiał znaleźć się tam wcześniej i
poczekać aż nadejdą. Shef podjął decyzję i ruszył na przełaj, przez łąkę.
W przeciągu dziesięciu minut Shef dotarł do stawu i zaczął się przechadzać po biegnącej
w pobliżu podmokłej ścieżce. Nie było tam jeszcze nikogo. Wiedział, że powinien wyglądać
jak żołnierz odpoczywający na łonie natury. Problem polegał na tym, że było coś, co
odróżniało go od wszystkich innych. Był sam. Poza obszarem obozu, a nawet w jego obrębie,
wikingowie poruszali się zwykle w gronie towarzyszy ze statku, w wyjątkowych przypadkach
chodzili we dwóch.
Nie miał jednak wyboru. Musiał po prostu wyjść kobietom na spotkanie łudząc się, że
Godiva będzie wystarczająco spostrzegawcza, żeby go rozpoznać i dostatecznie sprytna, aby
nie powiedzieć słowa.
Wkrótce usłyszał przed sobą głosy, nawoływania i śmiech kobiet, okrzyki mężczyzn.
Shef wyszedł zza zakrętu i ujrzał Godivę na samym przedzie nadciągającej grupy. Ich oczy
spotkały się na chwilę.
W tym samym momencie ujrzał jednak kroczącego z uśmiechem tryumfu Muirtacha. Za-
nim zdołał się poruszyć, ktoś wykręcił mu do tyłu oba ramiona. Wokół Muirtacha zebrał się
odział jego gwardii w zabarwionych szafranem ubiorach. Kobiety pozostawione zostały teraz
bez nadzoru.
- Oto nasz zadziomy wróbelek! - wykrzyknął rozradowany Muirtach biorąc się pod boki.
- Ten sam, który próbował podnieść na mnie rękę. Przyszedłeś popatrzeć na niewiasty? Mam
rację? Oj, przyjdzie ci drogo zapłacić za ten widok. Dalej, chłopcy, zabierzcie go trochę na
bok - krzyknął do swoich ludzi, a sam wyciągnął z pochwy swój wielki miecz. - Nie chcę, aby
nasze panie musiały patrzeć na krew.
- Chcę z tobą walczyć - rzekł hardo Shef.
- Co to, to nie. Ja, wódz gaddgedlarów, mam się zmierzyć ze zbiegłym niewolnikiem,
który ledwo co zerwał swoją obręcz?!
- Nigdy nie miałem obręczy na szyi! - warknął Shef. Czuł jak narasta w nim dziwne
gorąco, które wypiera stopniowo lodowate uczucie lęku i przerażenia. Wiedział, że jest dla
niego tylko jeden ratunek. Musiał ich skłonić, aby traktowali go jak równego sobie, a wtedy
może uda mu się przeżyć. W przeciwnym razie za moment zostanie z niego tylko bezgłowy
korpus.
- Moje pochodzenie jest równie dobre, jak twoje. I lepiej niż ty władam norweskim - do-
dał po chwili.
- To prawda - odezwał się ktoś z tyłu. - Muirtach, twoi ludzie powinni pilnować kobiet.
Chyba nie potrzebujesz ich wszystkich, aby poradzić sobie z tym chłopcem?
Gęsty szereg stojących naprzeciw Shefa mężczyzn rozstąpił się szybko i chłopak stanął
oko w oko z tym, który wypowiedział ostatnie słowa. Człowiek ten wpatrywał się w niego
jasnymi jak lód oczami. Czekał aż Shef spuści wreszcie wzrok. Chłopak poczuł, że śmierć jest
bardzo blisko. Z trudem oderwał wzrok od mężczyzny.
- Czujesz do niego urazę, Muirtach?
- Tak, panie - przyznał Irlandczyk z opuszczonymi oczyma.
- A więc stań z nim do walki.
- Nie, panie. Ja mówiłem wcześniej...
- Jeśli więc sam nie chcesz, wyznacz kogoś ze swych ludzi. Wybierz najmłodszego.
Niechaj chłopak walczy z chłopakiem. Jeżeli twój człowiek zwycięży, coś mu podaruję - Ivar
zdjął z ramienia srebrną bransoletę i podrzuciwszy ją do góry założył z powrotem. - A teraz
cofnąć się, dać im miejsce. Pozwólcie też patrzeć kobietom. Żadnych reguł i nie można się
poddać! - dodał po chwili, a jego zęby błysnęły w posępnym uśmiechu. - Będziecie walczyć
do końca!
Chwilę potem Shefowi raz jeszcze udało się uchwycić spojrzenie Godivy, jej oczy były
teraz okrągłe ze strachu. Stała w kręgu, który otoczył miejsce, gdzie miała rozegrać się walka.
Oprócz kobiet stali tam ludzie Muirtacha oraz cała arystokracja wikingów, stronnicy Ivara i
jarlowie w purpurowych płaszczach. Pośród nich dostrzegł Shef znajome oblicze Vigi-
Branda. Wiedziony jakimś impulsem Shef podszedł w jego stronę.
- Panie, użycz mi swego amuletu. Oddam ci go, jeśli tylko będę mógł.
Brand zdjął łańcuch i z kamienną twarzą podał go Shefowi.
- Zrzuć buty, chłopcze. Ziemia jest tu śliska.
Shef usłuchał rady. Świadomie zaczął kontrolować oddech, starając się wciągać powietrze
głęboko do płuc. Wiedział z doświadczenia, że zapobiega to atakom chwilowego odrętwienia,
w jaki wpadają nieraz walczący wojownicy. Potem zdjął koszulę, zawiesił na szyi amulet i
dobył miecza, odrzucając na bok swój pas. Przeczuwał, że w tej walce decydująca może oka-
zać się szybkość.
Jego przeciwnik był także gotowy. Rozebrany do pasa, podobnie jak Shef, w jednej ręce
trzymał miecz gaddgedlarów, którego ostrze było cieńsze, ale za to niemal o stopę dłuższe od
normalnego, w drugiej zaś okrągłą tarczę z kolcem po środku. Na głowę nasunięty miał hełm.
Nie wyglądał na dużo starszego i Shef nie bałby się stanąć naprzeciw niego w zapasach.
Młodzieniec miał jednak potężny miecz i tarczę, broń w każdej ręce. Poza tym był wo-
jownikiem, który zaznał już walki, brał udział w niejednej potyczce.
Naraz pojawił się przed oczami Shefa obraz przemawiającego śpiewnie Thorvina. Pochy-
lił się, podniósł z ziemi gałązkę i rzucił ją w stronę swego przeciwnika, niczym oszczep.
- Strącę cię do piekła! - zapowiedział uroczyście.
Tłum zawrzał z podniecenia, słychać było okrzyki zachęty, nikt jednak nie dodawał otu-
chy Shefowi.
Irlandzki wojownik natarł i zaatakował błyskawicznie. Zamarkował cios w głowę, który
przeszedł później w długie cięcie wymierzone prosto w szyję. Shef schylił się i miecz
przeszedł nad jego głową. Gaddgedlar natarł jednak ponownie zadając dwa cięcia, z prawej i
lewej strony. Shef cofnął się do tyłu i udając, że odskoczy w prawo, rzucił się na lewą stronę.
Mógł teraz zadać cios w odsłonięty bark przeciwnika, zamiast tego cofnął się błyskawicznie
na sam środek placu. Wiedział już jaką obrad taktykę, wiedział też, że może polegać na
swoich mięśniach. Czuł pulsowanie krwi i ogarniającą go lekkość.
Flann, bo tak nazywał się irlandzki wojownik, podszedł teraz do Shefa wymachując
szybko mieczem. Chciał zepchnąć go w stronę kręgu widzów i uniemożliwić dalszą ucieczkę.
Był naprawdę szybki, ale po raz pierwszy zdarzyło mu się walczyć z kimś, kto nie ma zami-
aru odparowywać ciosów, lecz ich po prostu unika. Shefowi znowu udało się uskoczyć, a
kiedy się odwrócił zobaczył, że Flann zaczyna już dyszeć. Armia wikingów była armią że-
glarzy i jeźdźców, mocnych w barach i ramionach, nie przyzwyczajonych jednak do
chodzenia, nie mówiąc już o bieganiu.
Kiedy widzowie pojęli w końcu taktykę Shefa, zaczęli pokrzykiwać gniewnie w jego kie-
runku. Gdyby trwało to dłużej, mogliby zacząć zacieśniać pierścień wokół walczących. Kiedy
Flann po raz kolejny spróbował swojego popisowego cięcia idącego skosem ku dołowi, tym
razem wolniej niż poprzednio, Shef natarł pierwszy i odparował gwałtownie, uderzając sze-
roką klingą swego miecza w sam koniec wymierzonego w siebie ostrza. Ostrze nie pękło
wprawdzie, ale Irlandczyk osłupiał na moment i Shef zdecydował się błyskawicznie na za-
danie ciosu. Z ramienia Flanna trysnął strumień krwi.
Przez długą chwilę młodzieńcy stali na środku placu jeden naprzeciw drugiego. Prawe
ramię Flanna broczyło dość mocno, chłopak wiedział więc, że jeśli chce przeżyć - musi
działać szybko. Ruszył do przodu próbując teraz ostrych pchnięć i nacierając tarczą. Shef
stosował uniki i odparowywał ciosy starając się wytrącić miecz z zakrwawionej ręki prze-
ciwnika.
W pewnej chwili poczuł, że ciosom Irlandczyka zaczyna brakować pewności. Shef znów
zaczął krążyć po placu, pełen energii, niepomny zmęczenia. Flann z trudem chwytał powie-
trze, nagle wyrzucił do przodu tarczę celując kolcem w twarz Shefa, po czym wymierzył w
niego cios mieczem. Shef błyskawicznie przykucnął uchylając się od ostrza i równie szybko
wstał zagłębiając swój oręż w brzuchu Irlandczyka. Flann zatoczył się do tyłu, lecz Shef nie
pozwolił mu upaść. Zacisnął lewe ramię na szyi przeciwnika i zamierzył się do kolejnego
ciosu.
Pośród panującej wokół wrzawy Shef usłyszał nagle głos Branda Zabójcy.
- Przyrzekłeś zrzucić go do Nastrónd - krzyknął. - Musisz z nim skończyć!
Shef spojrzał w dół na poszarzałą, skręconą z bólu i przerażenia twarz i niespodziewanie
ogarnęła go furia. Wepchnął miecz w pierś Flanna i poczuł jak ciało Irlandczyka skręca spazm
śmierci. Powoli opuścił nieruchome już zwłoki i uwolnił tkwiący w nich miecz. Potem rozejr-
zał się dookoła i ujrzawszy pobladłą z gniewu twarz Muirtacha, podszedł prosto do Ivara, u
którego boku stała Godiva.
- Wyjątkowo pouczające - rzekł Ivar. - Lubię obserwować kogoś, kto potrafi walczyć nie
tylko ręką, ale też głową. Ocaliłeś też mój srebrny naramiennik. Kosztowało mnie to jednak
wojownika. Jak zamierzasz mi za niego zapłacić?
- Ja także jestem wojownikiem, panie.
- Skoro tak, dołącz do moich ludzi. Zostaniesz jednym z wioślarzy. Ale nie w drużynie
Muirtacha. Przyjdziesz dziś wieczór do mego namiotu. Mój marszałek znajdzie dla ciebie od-
powiednie miejsce. Ivar zamilkł i przyjrzał się uważnie Shefowi.
- Twój miecz jest w jednym miejscu wyszczerbiony, nie zrobił tego Flann. Powiedz, czyj
oręż to uczynił.
Shef zawahał się przez chwilę, zdecydował jednak, że wikingowie najbardziej docenią
brawurę.
- To był miecz jarla Sigvartha!
Rysy Ivara ściągnęły się wyraźnie.
- Rozumiem. Kończmy jednak ten turniej. Inaczej kobiety nigdy się nie wykąpią.
Ivar odwrócił się i popchnął przed sobą Godivę, ale przez chwilę jej spojrzenie raz
jeszcze spoczęło na Shefie.
Gdy odeszli, chłopak podszedł do Vigi-Branda i zdjął z szyi amulet.
- W normalnych okolicznościach powiedziałbym: „Zatrzymaj go chłopcze, boś na to
zasłużył. Pewnego dnia zostaniesz może wielkim wodzem”. Coś mi jednak mówi, że młot
Thora nie jest dla ciebie właściwym znakiem, mimo że jesteś przecież kowalem. Wydaje mi
się, że należysz do Odyna, którego nazywają także Bileyg, lub Bolverk.
- Bolverk? - zdziwił się Shef. - Czyż jestem sprawcą zła i niedoli?
- Jeszcze nie teraz. Ale możesz stać się powolnym instrumentem w czyichś rękach. Miej
się na baczności. Dziś jednak spisałeś się świetnie, zwłaszcza jak na początkującego. Dziś
zabiłeś chyba po raz pierwszy, mówię to jako znawca. Spójrz, zabrali już ciało, zostawili jed-
nak ekwipunek. Miecz, tarcza i hełm należą teraz do ciebie. Tak nakazuje zwyczaj.
Brand mówił jakby próbował go sprawdzić. Shef zdał sobie z tego sprawę i pokręcił
głową.
- Nie mogę czerpać korzyści z kogoś, kogo posłałem do Nastrónd, Miejsca Umarłych
Ludzi - rzekł uroczyście, następnie zaś cisnął w krzaki hełm i tarczę, miecz zaś zgiął nogą i
zostawił na ziemi.
- Sam widzisz - powiedział Brand. - Thorvin nigdy by cię tego nie nauczył. To znak
Odyna.
Rozdział siódmy
Thorvin nie okazał zdziwienia kiedy Shef powrócił do kuźni i opowiedział mu, co się
wydarzyło. Chrząknął tylko z powątpiewaniem, gdy chłopak pochwalił się, że dołączy do
kontyngentu Ivara.
- A więc dobrze, nie idź tam jednak tak jak stoisz. Zostałbyś od razu wyśmiany, a wtedy
mogłyby cię ponieść nerwy i doprowadzić do nieszczęścia.
Z leżącego na tyłach kuźni stosu uzbrojenia Thorvin wyciągnął świeżo osadzoną włóc-
znię i obitą skórą tarczę.
- Z tym wzbudzisz większy szacunek.
- Czy to twoja własność?
- Czasami ludzie zostawiają u mnie rzeczy do reperacji, ale nie przychodzą po nie z pow-
rotem.
Shef przyjął podarki i stanął zakłopotany.
- Muszę ci podziękować, za wszystko coś dla mnie uczynił.
- Zrobiłem to, gdyż tak nakazywała mi moja wiara. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nie
jestem jednak głupcem, wiem, że przyszedłeś tu w jakiejś innej sprawie. Nie wiem co to za
sprawa, ale mam nadzieję, że nie wpędzi cię w kłopoty. Może kiedyś nasze drogi znowu się
skrzyżują.
Rozstali się bez dalszych słów. Shef dopiero drugi raz przestępował krąg, w którym
chroniła go moc Thora, lecz tym razem czynił to bez strachu. Z podniesioną głową przeszedł
pomiędzy namiotami kierując się nie do kwatery synów Ragnara, lecz do Ingulfa.
Jak zwykle obok jego domostwa stała gromadka ludzi. Gdy pojawił się Shef, rozeszli się
powoli, a chłopak ujrzał, że zabierają kogoś na noszach. Hund wyszedł na spotkanie przyja-
ciela.
- Co robiłeś?
- Pomagałem Ingulfowi. To niezwykłe, jakie cuda on potrafi. Tamten człowiek wdał się w
bójkę, upadł niezgrabnie i złamał nogę. Co byś z nim zrobił, gdyby się to stało u nas w
Emneth?
- Zabandażowałbym go - wzruszył ramionami Shef. - Nic innego nie da się zrobić. W
końcu wszystko się zrośnie.
- Ale ten człowiek nigdy nie mógłby już chodzić jak przedtem. Kości zrosłyby się
całkiem przypadkowo, noga byłaby pokrzywiona i guzowata. Pamiętasz, jak zrosła się noga
Crubby, po tym jak spadł z konia? Ingulf naprostowuje nogę, rozciąga mocno, aż złamane
końcówki kości znowu się spotkają, unieruchamiając ją potem pomiędzy dwiema deseczkami,
tak żeby mogła się spokojnie goić, i dopiero bandażuje. Ingulf potrafi czynić jeszcze większe
cuda. Widziałeś tego człowieka na noszach? W tym przypadku złamanie było tak niebezpiec-
zne, że kości wyszły przez skórę. Ingulf otworzył ostrzem nogę i wepchnął kość do środka, od
razu ją nastawiając. Nigdy bym nie uwierzył, że można przeżyć taki zabieg, jednak Ingulf jest
szybki i zwinny, poza tym zawsze wie, co trzeba zrobić.
- Czy możesz się tego nauczyć? - spytał Shef, widząc wielki entuzjazm na nieruchomej
zazwyczaj twarzy przyjaciela.
- Owszem. Mając nieco praktyki i dostatecznie dużo wskazówek. I jeszcze coś. Ingulf
studiuje ciała zmarłych, patrzy jak połączone są kości. Pomyśl, co by na to powiedział ojciec
Andreas?
- A więc chciałbyś zostać z Ingulfem?
Hund skinął z wahaniem głową, a następnie wyjął spod swej tuniki łańcuch. Wisiał na
nim niewielki srebrny amulet w kształcie jabłka.
- Dał mi to Ingulf. To jabłko Ithuna-Uzdrowiciela. Jestem teraz jednym z wiernych.
Wierzę w Ingulfa i Drogę, choć trochę mniej w samego Ithuna.
Hund spojrzał teraz na szyję swego przyjaciela.
- Widzę, że ciebie Thorvin nie nawrócił. Nie nosisz znaku młota.
- Nosiłem go przez chwilę - Shef wyjaśnił pokrótce, co mu się przydarzyło. - Teraz mam
szansę, aby uratować Godivę i uciec. Może Bóg będzie dla mnie łaskawy.
- Bóg?
- Bóg albo Thor. Może Odyn. Zaczynam sądzić, że jest to dla mnie bez różnicy. Zapewne
któryś z nich nas teraz obserwuje.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
- Nie - Shef ścisnął ramię przyjaciela. - Niewykluczone, że nigdy się już nie zobaczymy.
Lecz jeśli kiedyś opuścisz wikingów, znajdę dla ciebie jakieś schronienie. Nawet jeśli będzie
to tylko chata na moczarach.
Potem Shef odwrócił się i skierował w stronę miejsca, na które nie ośmielił się dotąd
nawet przelotnie spojrzeć: do głównej kwatery dowództwa.
Kwatery te ciągnęły się wzdłuż rzeki na przestrzeni ponad dwustu jardów. W samym
środku znajdował się wielki namiot przeznaczony do spotkań. Przy ustawionych wewnątrz
stołach pomieścić się mogło około stu osób. Niedaleko stały namioty braci Ragnarssonów,
każdy z nich otoczony zabudowaniami dla kobiet, strażników i służby. Nieco dalej rozciągał
się obóz wojowników, zazwyczaj na załogę jednego statku przypadały trzy, czasem cztery
namioty.
Ludzie Sigurtha byli przeważnie Duńczykami. W armii mówiło się otwarcie, że z czasem
Sigurth powróci do Danii, aby objąć należne mu po ojcu królestwo Sjaellandu i Skaane, a
później spróbuje przejąć władzę nad całą Danią - od Bałtyku aż po Morze Północne. Ubbi i
Halvdan, którzy sami nie zgłaszali na razie pretensji do żadnego tronu, otoczyli się wojowni-
kami pochodzącymi z całej niemal Skandynawii: ze Szwecji, Norwegii, Gotlandii, Bornholmu
i rozmaitych wysepek.
Wokół Ivara zgromadzili się natomiast wszelkiego rodzaju wygnańcy i uciekinierzy.
Wielu z nich było bez wątpienia pospolitymi mordercami uciekającymi przed czyjąś zemstą
bądź przed prawem. Większość stanowili jednak Norwegowie, którzy od wieków przemieszc-
zali się w rejony wysp Morza Północnego, opanowując najpierw Orkady i Szetlandy, później
Hebrydy i północną Szkocję. Ludzie ci zaprawieni już byli w walkach w Irlandii i szczerze
wierzyli, że pewnego dnia Ivar zawładnie całą wyspą i zasiądzie na zamku Dubh Linn.
W tym właśnie podzielonym i skorym do waśni otoczeniu Ragnarssonów pojawił się na-
gle Shef. Marszałek wysłuchał uważnie jego opowieści i przyjrzał się z dezaprobatą skrom-
nemu ekwipunkowi, który chłopak dostał od Thorvina. Potem zawołał swego giermka, aby
pokazał Shefowi namiot, miejsce do spania i wiosło oraz wyjaśnił obowiązki. Człowiek ten,
którego imienia Shef nawet nie zapamiętał, objaśnił, że wykonywał będzie na zmianę z in-
nymi cztery rodzaje obowiązków: wartę przy statkach, wartę przy bramie, wartę przy zabu-
dowaniach, gdzie więziono niewolników, i, jeśli zajdzie taka konieczność, wartę przy namio-
cie Ivara.
- Sądziłem, że to gaddgedlarowie chronią Ivara - rzekł Shef.
- Tylko jeśli jest tutaj. Jeśli wychodzi, idą wraz z nim, a tu zostają kobiety i kosztowności.
Ktoś musi tego pilnować.
- Czy nie trzeba być zaufanym człowiekiem, żeby pilnować namiotu Ivara?
- A co, ty nie jesteś? - giermek popatrzył na Shefa z ukosa. - Powiem ci jedno, Enzkir,
jeżeli myślisz o kosztownościach Ivara, daj sobie z tym spokój. Od razu zrobi ci się lepiej.
Słyszałeś chyba co Iv ar zrobił w Knowth z irlandzkim królem?
Kiedy przechadzali się po obozie, Shef bez specjalnego zainteresowania wysłuchiwał
opowieści o okrutnych czynach Ivara. Wiedział, że mają one tylko jeden cel, wywołać strach,
wolał więc przyglądać się uważnie okolicy.
Upewnił się, że najsłabszym punktem obozowiska były statki. Nie było wokół nich
żadnych fortyfikacji, gdyż odgrodziłoby to statki od rzeki. Okręty stanowiły wprawdzie rodzaj
przeszkody, ale równocześnie były przecież najcenniejszą własnością wikingów. Jeżeli komuś
udałoby się ominąć stojących nad rzeką wartowników, i znalazłby się wśród statków z po-
chodnią i toporem, niełatwo byłoby się go pozbyć.
Trudniej byłoby z wartownikami przy bramie. Nie sposób ich zaskoczyć. Trzeba by stoc-
zyć z nimi regularną walkę, w czasie której mieliby przewagę dzięki swoim wielkim toporom
i osadzonym na żelaznych trzonach oszczepom. Poza tym każdy, kto mimo wszystko zdołałby
sobie z nimi poradzić, musiałby stawić czoło kolejnym jednostkom, które nadciągałyby z
obozu z odsieczą.
Kiedy przechodzili obok zabudowań, w których więzieni byli niewolnicy, Shef dostrzegł
nagle znajomą twarz. Na ziemi, skuty kajdanami leżał jego przyrodni brat Alfgar. Jego jasne
kręcone włosy zlepione były brudem, a oblicze wyrażało krańcową rozpacz. Czując na sobie
czyjeś spojrzenie chłopak podniósł głowę, Shef błyskawicznie odwrócił wzrok.
- Czy sprzedaliście już jakichś niewolników od czasu przyjazdu?
- Nie. Za dużo kłopotu, aby wywieźć ich teraz na morze. Anglicy czają się wszędzie.
Większość z nich należy do Sigvartha - giermek splunął na ziemię. - Czeka, żeby ktoś inny
przetarł za niego drogę.
- Przetarł drogę?
- Za dwa dni Ivar weźmie pół armii i wyruszy na spotkanie temu królikowi, Jatmundowi,
czy Edmundowi, jak wy Anglicy go nazywacie. Chce wyzwać go do walki, albo zniszczyć
cały jego kraj. Wybralibyśmy najprostszą drogę, ale i tak zmarnowaliśmy już mnóstwo czasu.
Oj, nie będzie to miłe spotkanie dla Jatmunda.
- Jedziemy z nim, czy zostajemy tutaj?
- Nasza załoga zostaje - raz jeszcze giermek spojrzał na Shefa z ukosa. Na poły z cieka-
wością, na poły z gniewem. - A jak myślisz, po co bym ci to wszystko opowiadał? Będziemy
stać na warcie i cały czas pilnować obozu. Żałuję, że nie mogę pojechać. Chciałbym zobac-
zyć, co zrobią królowi, gdy go w końcu pojmają. Opowiadałem ci już o Knowth. Byłem tam,
gdy Ivar plądrował groby dawnych królów, a mnisi próbowali nam przeszkodzić. Widziałem,
co Ivar zrobił...
Temat ten powracał jeszcze kilkakrotnie podczas wspólnej biesiady, na którą złożyły się:
bulion, solona wieprzowina i kapusta. Była też beczka piwa, z której wszyscy czerpali do
woli. Shef wypił więcej niż mu się wydawało i jego myśli zaczęły wirować, nie pozwalając
mu na stworzenie planu działania. Wyczerpany położył się na posłaniu. Obraz konającego w
jego ramionach Irlandczyka wydał mu się teraz mało istotnym szczegółem z zamierzchłej
przeszłości.
Wyczerpanie owładnęło nim i powiodło w sen. W coś więcej niż sen nawet.
Wyglądał na zewnątrz przez wpół zasłonięte okno. Była noc. Jasna, księżycowa noc. Było
tak jasno, że przesuwające się po niebie chmury rzucały na ziemię swe cienie. I nagle coś
zabłysło.
Obok niego stał mężczyzna, próbował wytłumaczyć to dziwne zjawisko. On jednak nie
potrzebował wyjaśnień. Już wiedział. Narastało w nim poczucie zguby, zatracenia. Wzbierała
też gwałtowna furia.
- To nie są promienie jutrzenki - rzekł Shef, który nie był Shefem. - Nie jest to także la-
tający smok, ani łuna pożaru. To błysk dobywanej broni. Nasi wrogowie chcą nas zaskoczyć w
czasie snu. Nastała bowiem nowa wojna, wojna, która przyniesie wszystkim zniszczenie. Pow-
stańcie więc, moi rycerze, pomyślcie o waszej odwadze, pilnujcie bram i walczcie dzielnie.
I wtedy Shef usłyszał potężny głos, tak potężny, że nie mógł należeć do człowieka. Był to
głos boga, nie taki jednak, jakiego ktoś mógłby się po bogu spodziewać. Nie był to głos pełen
godności i dumy, lecz sardoniczny chichot.
- Pół-Duńczyku, który nie jesteś z rodu Pół-Duńczyków - rzekł bóg. - Nie słuchaj tego, co
mówi dzielny wojownik. Nie idź do walki. Pozostań z boku. Trzymaj się blisko ziemi.
Shef obudził się raptownie i poczuł odór spalenizny. Przez kilka chwil, wciąż nieprzy-
tomny ze zmęczenia, próbował poskładać myśli: dziwna drażniąca woń, jak smoła. Skąd mógł
się tu wziąć taki zapach? Później rozpoczęła się szaleńcza bieganina, ludzie potykali się o
jego posłanie, deptali po jego nogach, aż w końcu obudził się całkowicie. W namiocie roiło
się od mężczyzn, szukających nerwowo ubrań, butów, broni. Wszystko w głębokim mroku
rozświetlonym jedynie poświatą płonącego gdzieś na zewnątrz ognia. Shef zdał sobie nagle
sprawę, że w tle słychać przez cały czas potężny łoskot. Krzyki ludzi, trzask drewna, a ponad
tym wszystkim ogłuszający brzęk metalu, nacierających na siebie mieczów i odpierających
ataki tarczy. Odgłosy prawdziwej bitwy.
Mężczyźni w namiocie krzyczeli i pchali się jeden na drugiego. Na zewnątrz także sły-
chać było okrzyki, niektóre w odległości zaledwie kilku jardów. Były to okrzyki Anglików.
Nagle Shef wszystko zrozumiał. W uszach wciąż jeszcze brzęczały mu wypowiedziane
potężnym głosem słowa. Rzucił się na ziemię i zaczął posuwać się w stronę środka namiotu,
jak najdalej od ścian. Kilka chwil później jeden bok zapadł się, a poprzez materiał wtargnęło
do środka ostrze włóczni. Giermek, który niedawno oprowadzał Shefa po obozowisku,
obrócił się w tamtą stronę i włócznia trafiła go w sam środek piersi. Shef pochwycił padające
ciało i podtrzymał je w ramionach. Po raz drugi w przeciągu kilkunastu zaledwie godzin
oglądał ludzką agonię.
Wkrótce namiot się zawalił, przygniatając sobą Shefa i kilku pozostałych w środku ludzi.
Na płótno namiotu wbiegli Anglicy przebijając włóczniami szamoczących się w środku ludzi.
Shef leżał nieruchomo, jednak w pewnym momencie jedna z włóczni otarła się o jego kolano.
Potem Anglicy odeszli, a odgłosy ucichły nieco. Walka przeniosła się najwyraźniej do samego
środka obozu.
Shef wiedział, co się stało. Angielski król przyjął wyzwanie wikingów. Natarł na ich obóz
w środku nocy i jakimś cudem udało mu się sforsować palisady i wtargnąć do środka. Szedł
teraz w kierunku statków i namiotów dowództwa, siejąc po drodze krwawe spustoszenie. Shef
wciągnął spodnie, włożył buty i przypasawszy miecz wyczołgał się na zewnątrz po trupach
swoich niedawnych towarzyszy. Potem pobiegł, pochylony nisko nad ziemią.
Nie dostrzegł nikogo w promieniu dwudziestu jardów. Pomiędzy nim a palisadą ciągnął
się pas zrównanych z ziemią namiotów, a obok nich stosy trupów i garstka rannych. Niek-
tórzy z nich wzywali pomocy, inni próbowali wstać o własnych siłach. Angielscy najeźdźcy
starali się rozpłatać mieczami wszystko, co tylko się rusza, mało komu udało się więc ura-
tować.
Shef wiedział, że jeśli wikingom nie uda się szybko przyjść do siebie i połączyć sił, na-
jeźdźcy mogą wedrzeć się już bardzo głęboko i rozstrzygnąć o losach bitwy.
Wzdłuż rzeki widać było błysk ognia i gęsty dym. Natarcie Anglików na straże wokół
statków spotkało się z niewielkim oporem, lecz przy samej wodzie napotkali najeźdźcy znac-
znie silniejszą i lepiej zorganizowaną obronę. Co jednak działo się przy namiotach Ragnars-
sonów? Czy nastał już odpowiedni moment? Czy nadeszła chwila, aby uwolnić Godivę?
Nie, zdecydował Shef po chwili zastanowienia. Zbyt zacięta była trwająca wokół walka.
Jeżeli wikingowie odeprą natarcie, Godiva pozostanie nadal niewolnicą, nałożnicą Ivara. Jeśli
jednak atak się powiedzie, powinien być na miejscu, aby ją uratować...
Shef zaczął biec, jednak nie w stronę, gdzie rozgrywała się walka, tam bowiem na wpół
uzbrojony człowiek znaleźć mógł tylko pewną śmierć. Początkowo sądził, że nie ma tam
nikogo, jednak zorientował się, że istnieją dwa ogniska bitwy, jedno wewnątrz obozu, w re-
jonie rzeki, i drugie bardzo rozległe, wokół całej palisady. Król Edmund zaatakował obóz
jednocześnie ze wszystkich stron.
Shef niczym cień podążał w stronę zabudowań niewolników. Kiedy był już blisko, drogę
przeciął mu wojownik. W ognistej poświacie dostrzec można było jego czarne od krwi udo.
- Fraendi! - krzyknął mężczyzna. - Pomóż mi, zatamuj krew...
Shef powalił go mieczem. To pierwszy - pomyślał, podnosząc z ziemi oręż wikinga.
Przy zabudowaniach nadal stali wartownicy. Zbici w gęstą gromadę przy samych wejściu
przygotowani byli do odparcia każdego ataku. Poprzez grube żerdzie, z których zbudowane
zostało ich więzienie, wystawały głowy niewolników. Próbowali zorientować się, co dzieje
się na zewnątrz. Shef przerzucił swój nowy miecz poprzez boczną ścianę, odbił się z całej siły
i skoczył, przerzucając ciało ponad przeszkodą. Usłyszał za sobą krzyk wartowników, jednak
nikt nie ruszył w pościg. Nie wiedzieli czy mają pilnować bramy, czy próbować wyciągnąć
Shefa ze środka.
Kiedy znalazł się wewnątrz, otoczyły go i zaczęły szarpać cuchnące postacie. Odepchnął
je od siebie przeklinając po angielsku. Szybko przeciął skórzane więzy na rękach i nogach
najbliższego mężczyzny i przekazał mu miecz.
- Dalej, zacznij ich uwalniać! - syknął, wyjmując z pochwy własny oręż i oswobodzając
nim kolejnego człowieka. Niewolnicy widząc, co się dzieje, wyciągali do niego ręce. W
niedługim czasie udało mu się oswobodzić dziesięciu.
Nagle ściana runęła z jednej strony i do środka wkroczyli wikingowie, zdecydowawszy
najwyraźniej, że muszą schwytać intruza. Pierwszego z nich Anglicy powalili gołymi rękami
wyrywając mu topór i włócznię, następnie rzucili się z furią na jego towarzyszy. Shef nadal
przecinał więzy. W pewnej chwili spostrzegł przed sobą ręce Alfgara. Jego oczy wyrażały
zdumienie, a twarz wykrzywiała wściekłość.
- Musimy uwolnić Godivę - rzekł Shef, a Alfgar skinął głową. - Chodź ze mną.
- Niech pójdą za mną wszyscy, którzy mają broń i chcą walczyć za króla Edmunda! -
wykrzyknął zwracając się do pozostałych.
Ludzie zaczęli wydostawać się na zewnątrz. Część z nich usiłowała schronić się w bez-
piecznej ciemności, inni rzucili się z wściekłością na resztę strażników. Shef pobiegł w stronę
zrównanych z ziemią namiotów, prowadząc za sobą grupkę kilkunastu mężczyzn.
Broni było pod dostatkiem, leżała obok martwych wojowników, część zaś tam, gdzie
odłożono ją poprzedniego wieczora. Shef podniósł do góry kawałek płótna i wyciągnął włóc-
znię i tarczę. Chwilę trwało, zanim uzbroili się wszyscy jego ludzie i Shef mógł się im
uważniej przyjrzeć. Ocenił, że są to przeważnie kerlowie, rozsierdzeni i gotowi na wszystko,
jednak tylko jeden z nich sylwetką przypominał wojownika.
Shef wskazał w kierunku namiotów dowództwa.
- Tam jest król Edmund. Próbuje zabić Ragnarssonów. Jeżeli mu się to uda, wikingowie
nie zdołają się już pozbierać i zostaną rozgromieni. Jeśli nie, schwytają nas wszystkich i
wszystkie wioski w okolicy znajdą się w niebezpieczeństwie. Jesteśmy wypoczęci i uzbrojeni.
Przyłączymy się do nich, aby razem pokonać wroga!
Uwolnieni niewolnicy rzucili się do walki. Alfgar został z tyłu i podszedł do Shefa.
- Nie przybyłeś tu chyba z Edmundem, półnagi i na wpół uzbrojony. Skąd wiesz, gdzie
szukać Godivy?
- Zamknij się i biegnij za mną - krzyknął Shef i pobiegł w stronę namiotu, gdzie miesz-
kały kobiety Ivara.
Rozdział ósmy
Edmund, syn Edwolda, potomek Raedwalda Wielkiego, ostatniego z Wuffingasów, a teraz
z Bożej łaski król East Anglii, spoglądał z bezsilną wściekłością poprzez otwory w ozdobnej
przyłbicy.
Muszą się przebić! Jeszcze jedno natarcie i wreszcie przerwą ich linię. Wszyscy Ragnars-
sonowie zginą skąpani w krwi i ogniu, a reszta wielkiej armii wycofa się w popłochu... Ale
jeśli wytrzymają... Jeśli wytrzymają, to w przeciągu następnych paru minut wikingowie zori-
entują się w końcu, że palisadę atakują tylko rozwścieczeni wieśniacy, którymi można się nie
przejmować, a wtedy zbiorą ludzi i uderzą prosto na nich... Jego żołnierze zostaną wówczas
wyłapani jak szczury. On, król Edmund nie miał synów. Cała przyszłość jego dynastii i
królestwa zależała teraz od wyniku tej potyczki. Po każdej ze stron walczyła chyba setka
ludzi: najlepsi rycerze East Anglii i przyboczna świta Ragnarssonów.
Edmund zacisnął dłoń na rękojeści swojego zakrwawionego miecza i ruszył do przodu.
Po jego obu stronach pojawili się od razu kapitanowie gwardii przybocznej. Zagrodzili mu
drogę tarczami nie pozwalając, aby znalazł się w centrum szalejącej bitwy.
- Spokojnie, mój panie - mruknął Wigga. - Spójrz, Totta i jego chłopcy już tam poszli. Za-
raz przebiją się przez tych łotrów.
Tymczasem fala natarcia kołysała się raz w jedną, raz w drugą stronę. Najpierw kilka
kroków do przodu, kiedy Anglikom udało się odeprzeć wikingów i zająć na chwilę ich
miejsce, potem jednak zaczęła się znowu cofać. Edmund dostrzegł postać ogromnego wo-
jownika, który wymachiwał toporem i zachęcał Anglików, żeby się zbliżyli.
- Musieliśmy zabić już z tysiąc tych świń - rzekł Eddi, stojący po lewej stronie króla.
Edmund wiedział, że zaraz któryś z nich powie: „Czas już, aby się stąd wycofać, panie” i
zostanie odesłany do diabła. Większość armii, tanowie i zwerbowani przez nich naprędce wo-
jownicy, i tak zaczęła już się cofać. Wykonali, co do nich należało. Wraz ze swym królem
przedarli się przez palisadę, zmasakrowali śpiących, rozbili warty przy rzece i podpalili tyle
statków, ile tylko zdołali. Ani przez chwilę jednak nie sądzili, że będą musieli stanąć w otwar-
tej walce z najlepszymi wojownikami Północy i nie mieli wcale zamiaru tego robić. To była
rzecz, którą powinien zająć się ktoś lepszy.
Tylko jeden wyłom, modlił się Edmund. Wszechmogący Boże, jeden wyłom w tej linii, a
przebijemy się do środka i zaatakujemy ze wszystkich stron. Wojna będzie zakończona, poga-
nie pobici. Nie będzie już porozrzucanych po polach ciał i dziecięcych trupów wrzucanych do
studni. Lecz jeśli uda im się wytrzymać jeszcze minutę, to wystarczy, aby kosiarz naostrzył
swe narzędzie... Wtedy to my zostaniemy zmiażdżeni, a mnie czeka los Wulfgara.
Wspomnienie umęczonego tana zakłuło jego serce. Król odepchnął na bok Wiggę i ruszył
do walki z podniesionym orężem.
- Przebijać się! Przebijać! - krzyknął ile tchu w płucach, a jego potężny głos wibrował w
metalowej przyłbicy. - Temu, kto przebije się pierwszy, obiecuję skarb Raedwalda. I pięć se-
tek dla tego, kto przyniesie mi głowę Ivara!
Dwadzieścia kroków dalej Shef zebrał swój oddział uciekinierów. Wzdłuż wybrzeża
płonęły uszczelniane smołą statki wikingów rzucając swój trupi blask na walczących.
Wszędzie wokół namioty zostały zrównane z ziemią, a ich mieszkańcy zabici bądź ranni.
Tylko w jednym miejscu wciąż stało osiem czy dziesięć zabudowań, siedziby Ragnarssonów,
wszystkich dowódców, oraz ich gwardii i kobiet. Wokół tego właśnie miejsca trwała zaciekła
walka.
Shef odwrócił się do Alfgara oraz muskularnego rycerza stojącego na czele grupy pół
uzbrojonych i ciężko dyszących wieśniaków.
- Musimy przedostać się do tamtych namiotów. Tam właśnie znajdziemy Ragnarssonów.
A także Godivę - pomyślał w duchu. Łuna oświetliła wykrzywioną ponurym uśmiechem
twarz rycerza.
- Spójrz - zwrócił się do Shefa wskazując coś palcem.
Chłopak dostrzegł sylwetki dwóch wojowników. Ich miecze wręcz wirowały. Każdy cios
był natychmiast odparowywany, uderzenia precyzyjne, dokładnie wymierzone. Rycerze
stosowali uniki, pomagali sobie tarczami, błyskawicznie zmieniali pozycje.
- Popatrz na nich. Z jednej strony zaprawieni w boju wojownicy naszego króla, z drugiej
najlepsi z piratów. Mówią o nich „drengir”, twardzi, „herechempan”. Czy sądzisz, że uda nam
się stawić im czoło? Mnie może udałoby się sprawić jednemu z nich trochę kłopotu przez mi-
nutę. Ciebie nie znam, ale oni... - wskazał kciukiem wieśniaków - zostaną od razu poszatkow-
ani, jak mięso na kiełbasę.
- Lepiej stąd chodźmy - włączył się nagle Alfgar, a jego słowa wywołały poruszenie
wśród wieśniaków.
- Nie - krzyknął rycerz chwytając Alfgara za ramię. - Posłuchajcie, to głos waszego króla.
Wzywa swoich wiernych ludzi. Posłuchajcie, czego od nich żąda.
- Chce głowy Ivara - krzyknął jeden z wieśniaków.
Nagle wszyscy rzucili się naprzód potrząsając włóczniami, pośród nich także rycerz.
On wie dobrze, że nic z tego nie wyjdzie, lecz ja znalazłem chyba sposób - pomyślał
naraz Shef i rzucił się w pogoń za swymi ludźmi. Zabiegł im drogę i gestykulując zmusił, aby
stanęli. Wspólnie pobiegli w stronę najbliższego z płonących statków.
Mimo brzęku metalu wikingowie także usłyszeli słowa króla. Wielu zrozumiało je bez
trudu, część wikingów od lat utrzymywała angielskie nałożnice, podobnie zresztą jak
wcześniej ich ojcowie.
- Król Jatmund żąda twej głowy! - krzyknął jeden z jarlów.
- Lecz ja nie chcę jego! - odkrzyknął Ivar. - Pojmijcie go żywego.
- Co chcesz z nim zrobić?
- Muszę nad tym pomyśleć. Będzie to jednak coś zupełnie nowego. Coś bardzo pouc-
zającego.
Coś, co natchnęłoby ludzi otuchą, dokończył w myśli. Wciąż nie mógł się nadziwić, że
król takiego małego państewka jak to, miał tyle śmiałości, żeby zaatakować wielką armię w
jej własnym obozie.
- W porządku - zwrócił się do gaddgedlarów, którzy wciąż jeszcze nie włączyli się do
walki, tworząc ostateczną rezerwę. - Nie ma już na co czekać. I tak się nie przebiją. W
każdym razie nie tutaj, przy namiotach. Teraz, na mój rozkaz pójdziecie do natarcia. Nie
włączajcie się jednak do walki. Macie pojmać króla Jatmunda. Widzicie, jest tam. Ten niski
człowiek w wojennej masce na twarzy.
Ivar nabrał powietrza w płuca, aby krzyknąć parodiując króla Edmunda: „Dwadzieścia
uncji, dwadzieścia uncji złota dla człowieka, który przyprowadzi mi angielskiego króla! Nie
zabijajcie go! Chcę go mieć żywego!”.
Zanim jednak otworzył usta, dostrzegł jak znowu otaczają go Irlandczycy, a Muirtach
wskazuje coś z przerażeniem.
- Spójrz, panie!
- Spada na nas płonący krzyż!
- Mac na hoige slan!
- Matko Boska, zmiłuj się nad nami.
- Na Odyna, co to takiego?
Ponad głowami walczących mężczyzn zamajaczył olbrzymi kształt podobny do krzyża,
monstrualnego płonącego krzyża, który rósł w oczach. Szeregi Anglików rozstąpiły się nagle,
Brand Zabójca skoczył do przodu z podniesionym toporem. Potężny krzyż runął na ziemię.
W jednej chwili ściany namiotów stanęły w płomieniach, a do odgłosów bitwy dołączył
teraz przeraźliwy krzyk kobiet. Gaddgedlarowie rozpierzchli się na wszystkie strony.
Nagle po płonącej belce nadbiegł jeden z wyzwolonych niewolników potrząsając włóc-
znią. Wymierzył ją niezręcznie w twarz Ivara. Ten zdołał ją odepchnąć ściągając grot z
drzewca. Wieśniak ponowił atak drzewcem i tym razem udało mu się trafić wikinga w bok
głowy. Cios był ogłuszający. Ivar zachwiał się i runął na ziemię, oczy przesłoniła mu ciem-
ność.
Przez szalejące wokół płomienie przeskoczyło jeszcze kilka postaci. Ivar rozpoznał jedną
z nich. To ten, który wygrał pojedynek przy stawie - pomyślał odzyskując świadomość. - A ja
sądziłem, że to jeden z naszych...
W tym samym momencie czyjaś stopa spadła na jego krocze.
Shef biegł po tlącym się maszcie. Czuł, że poparzone ręce pokrywać zaczynają pęcherze,
ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Maszt udało im się wyciągnąć przy pomocy
wieśniaków z jednego z płonących statków, a następnie zanieść w stronę obozowiska Rag-
narssonów i zwalić prosto na ich ludzi. Wiedział, że teraz wkroczyć tam mógł wreszcie król
Edmund wraz ze swą drużyną. Jemu, Shefowi, pozostało jednak jeszcze uratowanie Godivy.
Minął wieśniaka próbującego rozprawić się z wikingiem, któremu pękła właśnie włócznia
i kilku biegających w panice gaddgedlarów, przekonanych najwyraźniej, że płonący krzyż to
zemsta za ich odszczepieństwo. Wreszcie dobiegł do namiotu, z którego dochodziły krzyki i
zawodzenia kobiet. Wtedy wyciągnął miecz i przeciąwszy płótno na wysokości kolan, rozer-
wał je z całej siły rękami.
Ze środka wydobył się przeraźliwy lament. Kobiety stały zbite w jedną masę, jedne w
sukniach, inne w bieliźnie, a kilka wciąż jeszcze nagich. Gdzie Godiva?! Może tamta od-
wrócona plecami z chustą na głowie? Złapał ją za ramię i odwrócił gwałtownie. Zobaczył roz-
sierdzone spojrzenie nieznajomych oczu, a kobieca dłoń wymierzyła mu siarczysty policzek.
Kobiety rozbiegły się nagle i Shef dostrzegł wreszcie wśród nich znajomą sylwetkę.
Biegła lekko jak młoda sarna, wprost na zatracenie. Anglicy byli teraz wszędzie. Wiedzieli, że
zaraz nadciągnie odsiecz z drugiej części obozu, szlachtowali więc wszystko, co się ruszało,
rozglądając się wciąż za Ivarem i jego braćmi.
Shef dopędził Godivę i chwytając od tyłu przewrócił na ziemię. Oboje potoczyli się po
ziemi, później Shef pociągnął dziewczynę w bezpieczne miejsce.
- Shef!
- Tak, to ja - potwierdził zatykając jej usta. - Teraz posłuchaj. Musimy stąd uciec. Taka
szansa się już nie powtórzy. Wrócimy tą samą drogą, którą przyszedłem, nie został tam już
nikt żywy. Zrozumiałaś? A więc w drogę.
Bitwa dobiegła końca - pomyślał Edmund. Wiedział, że poniósł klęskę. Dzięki pomocy
wieśniaków pod wodzą tego półnagiego młodzieńca udało im się przełamać ostatni bastion
wikingów. Udało im się dokonać spustoszenia wśród najlepszych wojowników, wśród
żołnierskiej elity wielkiej armii, która nigdy już nie odzyska dawnego blasku. Cóż jednak z
tego, skoro Ragnarssonowie nadal żyli. Dopiero gdyby udało mu się pozabijać ich wszyst-
kich, byłby pewny, że odniósł ostateczne zwycięstwo Nie ma już jednak na to szansy. W sercu
Edmunda wygasał powoli gniew i entuzjazm, zaczęła się chłodna kalkulacja. Dostrzegł, że
poza obrębem płomieni zaczynają zbierać się wikingowie. Najwyraźniej wydane zostały już
jakieś rozkazy. Czuł, że niedługo zacznie się kontruderzenie.
- Czas wracać, panie - mruknął Wigga.
Edmund skinął głową, wiedział, że jest to rzeczywiście ostatni moment. Droga ucieczki
była wciąż wolna, poza tym pozostała jeszcze grupka zaufanych wojowników, którzy osłania
go podczas odwrotu w stronę wschodniej palisady.
- Wracamy! Wracamy tam, skąd przyszliśmy! Zabijajcie każdego, kto znajdzie się na
drodze. Nieważne, nasz czy obcy. Nie chcę ich zostawić dla Ivara. I nie pozostawiajcie niedo-
bitków!
Ivar poczuł, jak powraca mu świadomość. Wracała jednak stopniowo i nie od razu udało
mu się pozbierać myśli. Czuł, że zbliża się coś straszliwego. Słyszał zbliżające się kroki. To
był draugr - gigant, spuchnięty i siny jak rozkładający się trup, lecz tak potężny jak dziesięciu
mężczyzn. Wrócił na ziemię, aby niepokoić swoich potomków albo pomścić ich śmierć.
Ivar przypomniał sobie to oblicze. To irlandzki król Maelguala, którego zabił przed wie-
loma laty. Pamiętał dobrze tę wykrzywioną wściekłością i cierpieniem twarz. Pamiętał przek-
leństwa rzucane nawet wtedy, kiedy koła zaczęły rozciągać jego ciało. Rozciągali go aż nagle
- Ivar przypomniał sobie trzask pękającego kręgosłupa i w jednej chwili oprzytomniał
całkowicie. Poczuł, że ma coś na twarzy, chyba kawałek tkaniny. Czy zawinęli go już w
całun?
Prawe ramię było zupełnie bezwładne. Ivar usiadł i poczuł teraz ból z lewej strony głowy.
O dziwo, nie z prawej, tam gdzie otrzymał cios, lecz właśnie z przeciwnej. A więc to wstrząs,
pomyślał. Powinien się teraz położyć i nie poruszać głową, nie mógł sobie jednak na to poz-
wolić.
Powoli podniósł się z ziemi. Wysiłek ten spowodował przypływ nudności i zawrotów
głowy. W dłoni wciąż dzierżył miecz. Spróbował go podnieść, jednak ręka odmówiła
posłuszeństwa. Opuścił więc broń i podparłszy się na niej popatrzył na zdewastowane obo-
zowisko. Pośród namiotów wciąż walczyło kilkudziesięciu wojowników. I nagle dostrzegł
nadciągającą zgubę.
Nie był to draugr. Kilkanaście kroków od niego stanęła nagle niska postać w zaciągniętej
na oczy wojennej masce. Angielskie królewiątko. Jatmund. Z obu jego stron oraz za jego ple-
cami kroczyło sześciu mężczyzn, potężnych jak wikingowie, potężnych jak Viga-Brand. Z
pewnością jego gwardia przyboczna. Samo serce i dusza angielskiego rycerstwa, „the chem-
pan”, jak ich tam nazywają. Było ich sześciu, a on, Ivar, nie mógł nawet unieść miecza. Zrobił
jednak krok w ich kierunku, żeby nikt nie śmiał powiedzieć, że on, wielki wojownik Północy,
schwytany został przy próbie ucieczki.
Edmund rozpoznał go nagle i z jego ust wyrwał się okrzyk tryumfu. W kierunku Ivara
ruszyło teraz sześciu rycerzy z podniesionymi mieczami.
Tymczasem Shef przemykał się właśnie w ciemności i widząc lukę pomiędzy namiotami
popchnął do przodu Godivę, aby pobiegła pierwsza. Dziewczyna wyrwała się z jego uścisku i
ruszyła pędem w stronę jakiegoś mężczyzny. Potem chwyciła go za rękę, a on, najwyraźniej
ranny, wsparł się na jej ramieniu. Chryste, to przecież Ivar! Shef nie mógł uwierzyć własnym
oczom.
Chłopak zagryzł wargi i zaczaj zbliżać się ostrożnie jak lampart, z uniesionym na wy-
sokości bioder mieczem. Wiedział już, że ostrze skieruje pod samą brodę, gdzie ciała nie krył
żaden pancerz.
Nagle naprzeciw niego znalazła się Godiva przytrzymując jego prawą rękę. Chciał ją od-
trącić, lecz przywarła do niego z całej siły oplatając rękami i zaczęła przeraźliwie krzyczeć.
- Uważaj! Z tyłu!
Shef rzucił ją na bok, a sam odwrócił się i w ostatniej chwili odparował cios wymierzony
we własną szyję. Drugi cios przyszedł jednak zaraz po pierwszym, uchylił się przed nim i
usłyszał świst przecinanego powietrza. W tej samej chwili uświadomił sobie, że Godiva stoi
za jego plecami. Musiał ją ocalić.
Zaczął się powoli cofać wąskim korytarzem między namiotami, a wraz z nim Godiva i
Ivar. Przed nim kroczyło sześciu potężnych mężczyzn, a wśród nich jeden niski w kunsz-
townie ozdobionej przyłbicy. To musiał być król. On, Shef, niewolnik i nędzny pies stał teraz
naprzeciw króla East Anglii.
- Zejdź mi z drogi - rzekł Edmund postępując jeszcze krok naprzód. - Jesteś Anglikiem.
Zwaliłeś maszt. Przerwałeś ich linię. Widziałem, że to ty. Za tobą jest Ivar. Zabij go albo
pozwól, żebym ja to zrobił, a nie ominie cię nagroda, którą ci obiecałem.
- Ta kobieta... - zaczął Shef. Chciał powiedzieć, aby zostawili w spokoju kobietę, ale nie
starczyło mu czasu.
Przerwa między namiotami rozszerzyła się nagle i na Shefa rzucili się ludzie Edmunda.
Jeden wysunął się naprzód tnąc na odlew, raz za razem i wyrzucając do przodu tarczę. Shef
cofał się, uskakiwał, kucał, nie przyjmując ciosów, lecz uciekając przed nimi, jak podczas po-
jedynku z młodym Irlandczykiem.
Nagle z ciemności wyłoniło się kilkunastu wikingów prowadzonych przez samego Vigę-
Branda. Anglicy cofnęli się, aby chronić swego króla. Broniąc go ginęli jeden po drugim,
podczas gdy Ivar napominał bez przerwy swoich ludzi, aby pozostawili przy życiu Jatmunda.
Shefowi udało się tymczasem wymknąć i pociągnąć za sobą przerażoną Godivę. Pobiegli
w stronę dopalających się okrętów i błotnistego brzegu rzeki Stour. Angielskie królestwo
legło w gruzach, Godiva wyszła jednak bez szwanku. Udało mu się ją ocalić.
Lecz ona ocaliła Ivara.
Rozdział dziewiąty
Gwiazdy zaczęły już blednąc na niebie, kiedy Shef i Godiva przedzierali się ostrożnie
przez leśną gęstwinę. Najwyższe gałęzie poruszał lekki wietrzyk, którego nie czuć było na
dole. Gdy przebiegli przez niewielką polankę rozpościerającą się wokół przewróconego dębu,
ich stopy zmoczyła rosa. To będzie upalny dzień - pomyślał Shef - jeden z ostatnich dni tego
pełnego wydarzeń lata.
Na razie było im jednak zimno. Shef miał na sobie jedynie buty i wełniane spodnie, które
wciągnął w pośpiechu podczas ataku Anglików, Godiva zaś cienką koszulę. Zdjęła długą
suknię, gdy wchodziła do rzeki. Pływała dobrze niczym wydra, i jak wydra musiała nurkować
i przepływać długie odcinki pod wodą. Płynęli bardzo ostrożnie, starając się nie robić najm-
niejszego hałasu i śledząc uważnie brzeg, czy nie ma na nim patroli. Oboje zanurkowali
głęboko, gdy rzeka wpłynęła w zakole przy krańcu palisady. Było to miejsce, gdzie zawsze
czuwały straże.
Shef nie poczuł chłodu, gdy wchodził do wody, jedynie uczucie pieczenia na poparzonych
dłoniach, teraz jednak ciałem wstrząsały bez przerwy dreszcze. Wiedział, że długo tak nie wy-
trzyma. Musiał koniecznie się położyć, rozluźnić mięśnie i poukładać sobie w głowie wydar-
zenia ostatnich dwudziestu czterech godzin. Zabił człowieka, nie, dwóch ludzi. Widział króla,
co zdarzyć się może raz, czasem dwa razy w życiu. Tym razem jednak król także go
dostrzegł, a nawet przemówił do niego! Stał też oko w oko z Ivarem Ragnarssonem. Wiedział,
że mógłby go zabić, gdyby nie Godiva. Mógłby zostać bohaterem całej Anglii, całego
chrześcijaństwa.
Powstrzymała go jednak. I wtedy zdradził swego króla, zatrzymał go, oddał go w ręce
pogan. Jeżeli ktoś kiedyś się o tym dowie... Nie chciał o tym teraz myśleć. Ważne, że udało
im się uciec. Kiedy tylko nadarzy się okazja zapyta Godivę, co naprawdę łączyło ją z Ivarem.
Gdy zrobiło się już zupełnie widno, Shef odnalazł zarośnięty trawą szlak, najwyraźniej
nikt nie przechodził tamtędy od tygodni. Był to dobry znak, zwłaszcza że na końcu tej drogi
odnaleźć powinni jakąś chatę albo szałas, gdzie mogliby znaleźć schronienie.
Istotnie, drzewa zaczęły się wkrótce przerzedzać i oboje zobaczyli zbudowany z gałęzi
szałas. Zbudowali go zapewnię drwale, którzy pracowali nie opodal przy wyrębie lasu.
Teraz nie było tam nikogo. Shef i Godiva stanęli na wprost siebie objęci rękami.
- Pewnego dnia - zaczął Shef patrząc dziewczynie głęboko w oczy - będziemy mieli
prawdziwy dom. Miejsce, gdzie będziemy mogli mieszkać oboje przez nikogo nie niepoko-
jeni. Dlatego właśnie przyszedłem, aby odebrać cię wikingom. Nie powinniśmy podróżować
w czasie dnia, to zbyt niebezpieczne. Zostaniemy tutaj i odpoczniemy sobie aż do wieczora.
Shef obudził się, kiedy słońce zaczęło przeświecać między ścianami szałasu. Podniósł się
ostrożnie, aby nie obudzić dziewczyny i wyszedł na zewnątrz. W szparze pomiędzy gałęziami
znalazł ukrytą hubkę i krzesiwo. Czy można rozpalić ogień? Shef zastanawiał się chwilę i
postanowił nie ryzykować. Mieli pod dostatkiem wody, ale nic do jedzenia. Powinien był o
tym pomyśleć.
Nie sądził, aby ktoś mógł im przeszkodzić, jeszcze nie tego dnia. Znajdowali się wciąż w
zasięgu patroli wikingów, które widział, gdy podkradał się wraz z Hundem w pobliże obozu.
Teraz jednak wikingowie mieli chyba inne zmartwienia. Wszyscy zebrali się pewnie w
obozie, szacując straty, zastanawiając się co dalej robić i spierając się o dowództwo nad po-
zostałością wielkiej armii. Czy udało się ocaleć Sigurthowi - Wężowemu Oku? Jeżeli nawet
ocalał, nawet jemu trudno będzie utrzymać nadszarpnięty ostatnimi wydarzeniami autorytet.
Shef położył się w słońcu i poczuł, jak rozluźnia się jego ciało. Patrzył jak mięsień uda
kurczy się nierytmicznie, aby po chwili uspokoić się zupełnie, potem przyjrzał się pęcherzom
na swoich dłoniach.
- Czy nie będzie lepiej, jak je przebiję? - spytała Godiva, która pojawiła się nagle u jego
boku trzymając w dłoni długi kolec. Shef skinął głową.
Kiedy pochyliła się nad nim i zajęła się jego lewą dłonią, objął ją drugim ramieniem,
tuląc do siebie jej rozgrzane snem ciało.
- Powiedz mi - spytał - dlaczego stanęłaś pomiędzy mną a Ivarem? Co było między
wami?
Dziewczyna spuściła oczy, wydawało się, że nie wie, co ma odpowiedzieć.
- Czy wiesz, że zostałam mu ofiarowana? Przez... przez Sigvartha.
- Przez mego ojca. Tak wiem. Lecz co stało się potem?
Godiva nadal nie podnosiła wzroku przypatrując się uważnie pęcherzom.
- On mnie ofiarował w trakcie biesiady, przy wszystkich. Tylko to miałam na sobie. Niek-
tórzy z nich robią ze swymi kobietami okropne rzeczy, na przykład Ubbi. Powiadają, że kocha
się z nimi na oczach swoich ludzi, a kiedy nie potrafią go zadowolić, oni je dostają i korzys-
tają z nich jeden po drugim. Wiesz, że byłam dziewicą... Jestem nią nadal. Bardzo się bałam.
- Wciąż jesteś dziewicą?
Godiva skinęła głową.
- Ivar nic do mnie powiedział w trakcie przyjęcia, ale kazał, aby przywiedli mnie do jego
namiotu tej samej nocy. Wtedy ze mną rozmawiał. Powiedział mi... Powiedział, że jest inny
niż reszta mężczyzn. Nie jest wałachem, to coś innego. Spłodził już dzieci, przynajmniej tak
mówił. Powiedział mi jednak, że podczas gdy inni mężczyźni czują przypływ pożądania na
sam widok kobiecego ciała, on potrzebuje czegoś innego.
- Czy wiesz, co jest tym czymś? - spytał Shef bez ogródek przypominając sobie
wskazówki, jakie dał mu Hund.
- Nie wiem - Godiva potrząsnęła głową. - Nie mogę tego zrozumieć. Ale on mówił, że
jeśli mężczyźni dowiedzieliby się, jak jest z nim naprawdę, kpiliby z niego. W młodości
koledzy przezywali go Sopel Lodu, ponieważ nie potrafił tego, co oni. Mówił mi, że zabił
wielu mężczyzn, którzy z niego kpili i sprawiło mu to przyjemność. Dziś wszyscy, którzy się
z niego śmiali, nie żyją i tylko najbliżsi podejrzewają, że jest jakiś inny. Jeżeli wszyscy by o
tym wiedzieli, Sigvarth nie odważyłby się ofiarować mnie otwarcie, tak jak to uczynił. Ivar
powiada, że teraz nazywają go Soplem Lodu, ponieważ się go boją. Mówią, że nie zamienia
się w nocy w wilka czy niedźwiedzia, jak jego bracia, lecz w smoka. Wielkiego, długiego
smoka.
- A co ty o tym myślisz? - spytał Shef. - Czy pamiętasz, co zrobili z twym ojcem? Twoim
ojcem, nie moim, lecz nawet ja poczułem żałość na jego widok. Wprawdzie Ivar nie zrobił
tego osobiście, wydał jednak odpowiednie rozkazy. To są właśnie rzeczy, jakimi się trudni.
Mógł oszczędzić ci gwałtu, ale kto wie, jakie miał w stosunku do ciebie zamiary. Powiadasz,
że ma dzieci. Czy ktokolwiek widział ich matki?
Godiva pochyliła się nad dłonią i zaczęła przebijać pęcherze.
- Nie wiem. Jest na pewno okrutny i pełen nienawiści w stosunku do mężczyzn, ale to
dlatego, że się ich obawia. Boi się, że są bardziej męscy od niego. Ale jak oni pokazują tę
męskość? Znęcając się nad słabszymi, czerpiąc przyjemność z ich cierpienia. Może Ivar
zesłany został przez Boga, jako kara za męskie grzechy.
- Czy żałujesz, że cię od niego zabrałem? - Głos Shefa zrobił się nagle ostrzejszy.
Godiva pochyliła się nad nim, poczuł na piersi jej policzek i przesuwające się wzdłuż
ciała dłonie. Przyciągnął ją do siebie. Ramiączko jej koszuli opadło nagle odsłaniając nagą,
dziewczęcą pierś. Jedyną kobietą, którą widział dotąd rozebraną, była potężna, grubo ciosana
Truda o ziemistej, niezdrowej cerze. Jego stwardniałe dłonie zaczęły pieścić ciało Godivy z
niewiarygodną delikatnością. Jeżeli sądził, że kiedyś to nastąpi, a rozmyślał o tym często
siedząc samotnie w kuźni, spodziewał się, że będzie to dopiero w dalekiej przyszłości, kiedy
już na nią zasłuży, kiedy znajdzie miejsce, gdzie razem będą bezpieczni. Nie tak jak teraz, w
środku lasu, pod gołym niebem, bez błogosławieństwa księdza ani zgody rodziców.
- Jesteś lepszym człowiekiem niż Ivar, czy Sigvarth, czy ktokolwiek, kogo spotkałam w
życiu - powiedziała ze szlochem Godiva. - Wiedziałam, że po mnie przyjdziesz. Bałam się
tylko, że mogą cię za to zabić.
Podciągnął jej koszulę i powoli obrócił na plecy.
- Oboje powinniśmy już nie żyć. Jestem tak szczęśliwy, że jestem tutaj wraz z tobą... Nie
łączy nas krew, pochodzimy od różnych ojców i różnych matek.
Posiadł ją w blasku słońca. Ten, który obserwował ich z ukrycia, wstrzymał z zazdrości
oddech.
Godzinę później Shef leżał na miękkiej trawie w przedzierających się poprzez konary
dębów promieniach słońca. Był senny i całkowicie rozluźniony. Nie spał jednak. Myślał o
przyszłości, o tym gdzie mogą teraz pójść, może na mokradła, tam gdzie nocował wspólnie z
tanem Edrichem. Czuł na twarzy ciepło słońca i miękkość darni, na której leżał, lecz wszystko
zaczęło się powoli oddalać. Doznał już wcześniej podobnego uczucia. W obozie wikingów.
Jego myśli zaczęły błądzić gdzieś bardzo daleko, opuszczając leśną polanę i uśpione ciało.
- Potężni są panowie, którym odebrałeś kobietę - przemówił do niego głos, twardy, szor-
stki i pełen dostojeństwa.
Shef zdał sobie sprawę, że znalazł się nagle w kuźni. Wszystko było znajome: napięcie
mięśni, kiedy wyjmował z ognia rozgrzany do czerwoności kawał metalu, i automatyczne od-
chylenie głowy, gdy iskry wzbiły się ku jego włosom. Nie była to wszakże kuźnia w Emneth,
ani kuźnia Thorvina w obozie wikingów. Shef poczuł rozciągającą się wokół olbrzymią
przestrzeń, wytyczoną gigantycznymi kolumnami, które ginęły wysoko w górze.
Wziął do ręki młot i zaczął wykuwać kształt z połyskującej na kowadle bryły metalu. Nie
wiedział, jaki to ma być kształt. Wiedziały jednak jego ręce, poruszały się bowiem szybko i bez
wahania. Nie było to ostrze włóczni ani topór, nie był to także lemiesz. Wyglądało tak jak koło,
lecz koło z wieloma zębami, ostrymi jak u psa. Shef patrzył w zdumieniu, w głębi serca wiedz-
iał, że to co właśnie robił, jest niemożliwe. Nikomu nie udałoby się wykonać czegoś takiego za
jednym zamachem. Najpierw należałoby wykuć obręcz i osobno każdy z zębów, dopiero wtedy
można by połączyć te elementy w całość. Jednak po co to wszystko? Być może, gdyby mieć
jedno takie koło, ustawione nad ziemią jak ściana, koło, które poruszałoby się w jedną stronę i
drugie koło umocowane płasko, to jedno z nich nadawaćby mogło pęd drugiemu.
Lecz jaki miałoby to sens? Z pewnością istniał powód. Miało to coś wspólnego z dziwnym
urządzeniem majaczącym w oddali, potężną konstrukcją znajdującą się pod jedną ze ścian.
W pewnej chwili Shef zdał sobie sprawę, że wokół niego stoi jeszcze kilka postaci i to
postaci równie gigantycznych rozmiarów, co całe pomieszczenie. Nie widział ich dokładnie,
zresztą nie ośmielił się otwarcie podnieść na nie wzroku, rzucał więc jedynie ukradkowe
spojrzenia. Postacie stały jedna obok drugiej i obserwując go wymieniały uwagi, takie przy-
najmniej odniósł wrażenie. Były to bóstwa Thorvina, bóstwa Drogi.
Najbliżej stojąca postać przypominała jeszcze potężniejszą i wyższą replikę Vigi-Branda.
Pod krótkimi rękawami tuniki widać było napinające się gigantyczne bicepsy. To musi być
Thor, pomyślał Shef. Twarz bóstwa wyrażała pogardą, wrogość i jakiś niepokój. Zaraz za nim
stała inna postać o uważnym spojrzeniu i ostrych rysach, która spoglądała na Shef a ze
zręcznie skrywaną aprobatą, tak jakby był koniem wystawionym na sprzedaż przez głupiego
kupca, nie orientującego się w jego rzeczywistej wartości.
Ten jest po mojej stronie, pomyślał Shef, lub też myśli, że ja jestem po jego.
Za plecami tych dwóch stała grupa innych postaci, z których najwyższa, a zarazem
najdalej oddalona podpierała się na potężnej włóczni o trójkątnym grocie.
Shef zdał sobie sprawę z jednej jeszcze rzeczy: ktoś podciął mu ścięgna w kolanach.
Poruszał się po kuźni przy pomocy swoich ramion, wlokąc za sobą bezużyteczne już nogi.
Wokół niego porozstawiane były stołki, ławki, leżały sterty drewna, wszystko to sprawiało
wrażenie bałaganu, lecz w istocie pomagało mu przemieszczać się z jednego miejsca na dru-
gie. Mógł dźwignąć się na rękach i stanąć wyprostowany, niczym człowiek starający się zła-
pać równowagę na szczudłach, w nogach nie było jednak życia, jedynie tępy ból rozchodzący
się od kolan w górę.
Był jeszcze ktoś, kto go obserwował, tym razem ktoś bardzo mały, gdzieś przy samej ziemi.
To Thorvin! Choć nie, to nie był Thorvin, lecz ktoś jeszcze mniejszy i drobniejszy, z wysokim
czołem odsłoniętym i przerzedzonymi włosami. Postać ta miała jednak biały strój Thorvina
oraz naszyjnik z kiści jarzębiny.
- Kim jesteś, chłopcze? - spytała. - Czy jesteś wędrowcem z krainy ludzi? Jak tu trafiłeś?
W jaki sposób udało ci się odnaleźć Drogę?
Shef potrząsnął głową, udając, że chroni oczy przed iskrami.
Wrzucił gotowe już koło do stojącego obok kubełka z wodą i zaczął pracować nad
następnym kawałkiem metalu. Pracował z zapałem człowieka, który wie, że któregoś dnia
zwrócona mu zostanie wolność, nie chce jednak, aby prześladowcy odkryli rosnącą w jego
sercu radość.
Nagle Shef zorientował się, że jedna z olbrzymich postaci zaczyna poruszać się w jego
kierunku. Była to ta najwyższa, ta, która dzierżyła włócznię. Palec niczym konar dębu uniósł
do góry brodę Shef a. Twarz wydała się chłopcu ostrzem topora: prosty nos, wystająca
szczęka, szpiczasta, siwa broda i wystające, szerokie kości policzkowe. W dół spoglądało na
niego jedno nieruchome oko. W tym zestawieniu oblicze Ivara mogłoby napełnić otuchą, jako
coś co przynajmniej ogarnąć można rozumem, było mimo wszystko ludzkie. Ta twarz była
inna. Shef czuł, że mogłaby przywieść człowieka do szaleństwa.
Teraz nie wyrażała jednak wrogości, raczej koncentrację, skupienie.
- Dużo ci jeszcze zostało do przejścia, karle - rzekł w końcu. - Dobrze jednak zacząłeś.
Módl się, abym nie musiał cię wezwać zbyt szybko.
- Dlaczego miałbyś mnie wzywać, Najwyższy? - spytał Shef oszołomiony własną zuch-
wałością.
- Nie pytaj. Mądry człowiek nie podpatruje i nie podgląda, jak panna szukająca swego
kawalera.
Wielka dłoń spadła nagle na kuźnię roztrącając ławy, wiadra i narzędzia, niczym człowiek
strząsający z serwety łupiny orzecha. Shef został ciśnięty w powietrze, a unosząc się zdołał
jeszcze zauważyć badawcze spojrzenie wychylającej się z cienia maleńkiej, ubranej na biało
postaci.
W przeciągu sekundy znalazł się znowu na trawie, pod gołym niebem. Słońce przesunęło
się trochę, pozostawiając go w cieniu.
Gdzie Godiva? Shef zaniepokoił się nagle. Odeszła na chwilę na bok, ale co potem...
Shef zerwał się na nogi i zaczął rozglądać się wokół w poszukiwaniu wroga. Z krzaków
doszedł go zgiełk, trzask gałęzi i krzyk kobiety, której usta zasłonił ktoś szybko dłonią.
Shef skoczył w tamtym kierunku, lecz zza drzew wyrośli nagle mężczyźni i otoczyli go
szczelnie niczym zaciśnięte palce Przeznaczenia. Na czele ich stał Muirtach, z przecinającą
twarz świeżą pręgą i wyrazem niepohamowanej furii.
- Prawie ci się udało, chłopcze - rzekł. - Powinieneś był dalej uciekać, ale ty wolałeś się
zatrzymać i wypróbować kobietę Ivara. Cóż, gorący kutas nie zna co to rozum, wkrótce jed-
nak będzie zupełnie zimny.
Silne ramiona ścisnęły Shefa, który wciąż się wyrywał w stronę zarośli. Czy już ją po-
jmali? Jak udało im się ich znaleźć? Czy zostawili jakiś ślad?
Szyderczy śmiech wybuchł nagle pośród głosów gaddgedlarów. Shef rozpoznał go od
razu. Był to śmiech Anglika. Jego przyrodniego brata, Alfgara.
Rozdział dziesiąty
Kiedy Shef znalazł się z powrotem w obrębie palisady, bliski był załamania. Przyczynę
stanowiło ogromne wyczerpanie oraz głęboki wstrząs związany z nagłą i niespodziewaną
utratą wolności. Wikingowie obchodzili się z nim bardzo surowo, popychając i szturchając
boleśnie przez całą drogę powrotną. Shef czuł jednak, że sami są mocno wystraszeni. Wracali
do Ivara tylko z jednym trofeum, co nie stanowiło z pewnością właściwej przeciwwagi wobec
poniesionych szkód. Było jasne, że gaddgedlarowie chcą się na nim odegrać. Został uwięzi-
ony w miejscu, gdzie trzymano niewolników i pobity do nieprzytomności.
Leżał tak aż do wieczora, a kiedy wreszcie się ocknął i otworzył zlepione krwią powieki,
czuł się obolały i odrętwiały. Był także zziębnięty oraz osłabiony z pragnienia i głodu.
Podczas gdy wokół zapadała noc rozglądał się desperacko, oceniając perspektywy ucieczki
bądź ocalenia. Nie było jednak żadnego ratunku. Żelazne obręcze spinające jego stopy przy-
mocowane były do wbitych w ziemię grubych kołków, ręce zaś miał związane z przodu. Być
może z czasem udałoby mu się przegryźć pęta na nadgarstkach, lecz najmniejszy ruch z jego
strony prowokował strażnika do wymierzenia kolejnego kopniaka. Shef uświadomił sobie, że
strażnicy nie mieli teraz zbyt wielu więźniów do pilnowania. Niemal wszystkim pojmanym w
czasie kampanii Anglikom udało się uwolnić i zniknąć pod osłoną nocy.
Oprócz Shefa pod strażą przebywało tylko kilku rycerzy króla Edmunda, którzy zdecy-
dowali się walczyć do samego końca. Wszyscy byli ciężko ranni, przygotowani na śmierć i
rozmawiali cicho czekając na swoją kolej. Zgodzili się w końcu, że powinni byli najpierw
zaatakować obóz Ragnarssonów, uznali jednak, że tak czy owak, zasłużyli na wielką chwałę.
Spalili przecież statki i mocno przerzedzili zastępy wroga.
- Szkoda tylko, że schwytali naszego króla - rzekł jeden z nich po chwili milczenia. Po-
zostali pokiwali smutno głowami i spojrzeli w kierunku odległego narożnika.
Shef poczuł ciarki na plecach. Król Edmund był ostatnią osobą, z którą chciałby się teraz
spotkać. Pamiętał chwilę, kiedy król podszedł do niego, marnego niewolnika z prośbą, aby
odsunął się z jego drogi. Gdyby go posłuchał, ta noc zakończyłaby się całkowitym zwycięst-
wem, a on, Shef, nie musiałby znosić teraz gniewu Ivara. Słyszał już rozmowy strażników
opowiadających z rozbawieniem, co go wkrótce czeka. Pamiętał też słowa giermka, który
oprowadzał go po obozie nie dalej jak poprzedniego wieczoru. Zbrodnia, jakiej się dopuścił,
była ciężka. Zabrał Ivarowi kobietę, uprowadził ją i posiadł, tak że nigdy już nie mogła być
mu zwrócona. Co się z nią stało? Nie została zawleczona z powrotem do obozu. Ktoś musiał
ją porwać. Shef nie był jednak w stanie długo nad tym rozmyślać, zbyt pochłonięty własnym
losem. Gniew Ivara wydawał mu się straszniejszy niż śmierć i dojmujący wstyd z powodu
zdrady. Gdyby tak mógł umrzeć z zimna i nie doczekać poranka. Niczego nie pragnął
bardziej.
Nad ranem obudziło go uderzenie buta. Usiadł i pierwszą rzeczą, z której zdał sobie
sprawę, była suchość w ustach. Wokół niego uwijali się strażnicy przecinając niektórym
więźniom pęta i wywlekając trupy na zewnątrz. Udało im się, pomyślał Shef.
Przed sobą ujrzał kucającą postać w brudnej poplamionej tunice. Był to Hund. W rękach
trzymał dzban z wodą. Przez pewien czas Shef nie był w stanie o niczym innym myśleć,
Hund tymczasem ostrożnie i powoli pozwolił mu pić, robiąc nieznośne przerwy po każdym
jego łyku. Dopiero gdy poczuł, że woda wypełniła mu już cały brzuch, Shef zaczął roz-
koszować się jej smakiem. W tym samym momencie zdał sobie sprawę, że Hund coś do niego
mówi.
- Shef, Shef, mówię do ciebie. Musisz mi coś powiedzieć. Gdzie jest Godiva?
- Nie wiem. Uprowadziłem ją. Potem ktoś inny musiał ją porwać. Pojmali mnie zanim
mogłem coś na to poradzić.
- Jak ci się wydaje, kto mógł ją porwać?
Shef przypomniał sobie śmiech w zaroślach, przeczucie, które kiedyś oddalił od siebie,
przeczucie, że w lesie są jeszcze inni uciekinierzy.
- To Alfgar. Musiał nas śledzić.
Shef zamyślił się starając odegnać od siebie zmęczenie.
- Wydaje mi się, że to on przyprowadził do nas Muirtacha i jego ludzi. Być może zawarli
jakiś układ. Oni wzięli mnie, a on ją. Może udało mu się po prostu ją porwać, podczas gdy
wszyscy zajęli się mną. Nie było ich dostatecznie dużo, aby ryzykować dalsze poszukiwania.
- Widać więc, że Ivarowi bardziej zależy na tobie niż na niej. Wie jednak, że to ty up-
rowadziłeś ją z obozu. To nie wróży dobrze - Hund pogładził się po swojej rzadkiej brodzie. -
Zastanów się, czy ktoś widział cię, jak zabijałeś któregoś z wikingów własnymi rękami.
- Zabiłem tylko jednego. To było w ciemności i nikt tego nie zauważył. Ktoś mógł jednak
widzieć, jak uwolniłem niewolników, jak uwolniłem Alfgara - twarz Shefa wykrzywił gry-
mas. - Poza tym to właśnie ja rozbiłem umocnienia wokół obozu Ragnarssonów spuszczając
na nie płonący maszt. Zrobiłem to, czego nie udało się dokonać towarzyszom króla.
- No tak, ale nie powinno to być jeszcze powodem do krwawej zemsty. Ingulf i ja zro-
biliśmy wiele w ciągu ostatniego dnia. Wielu dowódców pozostałoby kalekami do końca ży-
cia, gdyby nie nasza pomoc. Ingulf potrafi nawet zaszyć z powrotem jelita, które wydostały
się z rozprutego brzucha. Jeśli ktoś jest dostatecznie silny, aby wytrzymać ból, powinien
przeżyć.
- Staracie się wybłagać moje życie? Wstawiliście się za mnie u Ivara?
- Tak.
- Ty i Ingulf? Ale cóż ja dla niego znaczę?
Hund zamoczył w dzbanie kawał chleba i podał go przyjacielowi.
To zasługa Thorvina. Mówi, że to sprawa Drogi. Mówi, że musimy cię uratować. Nie
wiem dlaczego, ale on całkowicie poświęcił się dla ciebie. Wczoraj ktoś z nim rozmawiał.
Potem Thorvin przybiegł prosto do nas. Czy zrobiłeś coś, o czym mi nie wiadomo?
- Wiele rzeczy, Hund. Jednego jestem wszak pewien. Nikt nie zdoła uchronić mnie przed
gniewem Ivara. Zabrałem jego kobietę, co mogę mu ofiarować w zamian?
- Warto o tym pomyśleć - rzekł Hund napełniając dzban wodą ze skórzanego bukłaka.
Postawił dzban na ziemi, obok zaś resztę chleba i kupon brudnego samodziału, który
przyniósł ze sobą na ramieniu.
- W obozie brakuje jedzenia, a połowa koców użyta została jako całuny. To wszystko, co
mogłem ci teraz przynieść. Postaraj się, aby starczyło na dłużej. Jeśli chcesz odpłacić się
Ivarowi, rozejrzyj się, może król ci pomoże.
- Czy jest jakaś nadzieja? - szepnął Thorvin.
Viga-Brand popatrzył na niego ze zdziwieniem.
- Czy tak powinien mówić kapłan Drogi? Nadzieja... Jeżeli zaczniemy robić pewne
rzeczy tylko dlatego, że jest jakaś nadzieja, skończymy nie lepiej jak chrześcijanie śpiewający
hymny do swego Boga łudząc się, że da im lepsze życie po śmierci. Zapominasz się,
Thorvinie.
Brand urwał i spojrzał na swoją prawą dłoń, nad którą nachylał się właśnie Ingulf. Była
rozcięta prawie do nadgarstka, a cięcie przechodziło równo pomiędzy drugim a trzecim pal-
cem.
Ingulf przemył ranę ciepłą wodą, z której unosił się zapach ziół, a później rozwarł os-
trożnie jej brzegi. Przez chwilę widać było białą kość, wkrótce jednak wszystko zalała krew.
- Byłoby znacznie lepiej, gdybyś przyszedł z tym do mnie od razu, zamiast czekać półtora
dnia - powiedział medyk. - Mogłem wyczyścić ranę póki była świeża, teraz brzegi zaczęły już
się zasklepiać, muszę więc ją rozerwać na nowo. Mógłbym ją zaszyć bez tego, ale kto wie, co
było na tamtym ostrzu.
- Rób swoje, Ingulfie. Widziałem zbyt wiele ran, które nie chciały się goić, aby samemu
ryzykować. To tylko ból, a zgorzel to pewna śmierć.
- Nadal jednak twierdzę, że przyszedłeś za późno.
- Przez pół dnia leżałem pośród trupów, aż pewien bystry człowiek zauważył wreszcie, że
wszyscy z wyjątkiem mnie ostygli. A kiedy wreszcie się pozbierałem i upewniłem, że to
najgroźniejsza z moich ran, byłeś zajęty dużo poważniejszymi rzeczami.
Thorvin westchnął i przesunął kufel piwa bliżej lewej dłoni Branda.
- Twoja mowa była dla mnie wystarczającą karą. Teraz możesz mi już powiedzieć, czy
jest jakaś szansa.
Twarz Branda pobladła gwałtownie, gdyż Ingulf wyciągał właśnie z rany odłamek kości,
odpowiedział jednak spokojnym tonem.
- Nie sądzę. Wiesz sam jak to jest z Ivarem.
- Wiem - przyznał Thorvin.
- To sprawia, że nie potrafi zachować rozsądku w pewnych sytuacjach. Nie mówię o
„przebaczeniu”, nie jesteśmy chrześcijanami, aby puszczać w niepamięć wyrządzane nam
krzywdy. Lecz Ivar nie zechce nawet nas wysłuchać. Chłopak uprowadził jego kobietę. Por-
wał kobietę, w stosunku do której Ivar miał pewne plany. Gdyby ten głupiec Muirtach przy-
prowadził ją z powrotem, wtedy być może udałoby się coś zrobić. Ale nie sądzę, gdyż
najgorsze jest to, że kobieta odeszła z własnej woli. To znaczy, że chłopakowi udało się to,
czego Ivar nie mógł dokonać. Krew musi się polać.
- Musi być jednak coś, co sprawi, że Ivar zmieni zdanie i przyjmie to, co proponujemy w
zamian.
Ingulf rozpoczął właśnie zszywanie rany. Thorvin położył dłoń na srebrnym młocie, który
wisiał na jego piersi, i zwrócił się do Branda.
- Przysięgam, że to prawdopodobnie największa przysługa, jaką możemy oddać Drodze.
Wiesz chyba, że są wśród nas tacy, którzy mają Widzenia?
- Pamiętam, że kiedyś o tym mówiłeś - przyznał Brand.
- Ludzie ci podróżują do krainy bogów, a później wracają stamtąd i opowiadają, co
widzieli. Niektórzy uważają, że to tylko wizje, podobne do tych, jakie miewamy w snach,
rodzaj poezji. Lecz ludzie ci widzą te same rzeczy. Przynajmniej niekiedy się to zdarza. Najc-
zęściej jest tak, jakby wszyscy oni widzieli tylko część jakiegoś obrazu czy wydarzenia, tak
że mogą go po kolei uzupełniać.
Brand chrząknął, nie wiadomo czy z niedowierzania, czy pod wpływem bólu.
- Jesteśmy pewni, że ten inny świat istnieje i ludzie mogą się tam dostać. Nie dalej jak
wczoraj miał miejsce dziwny wypadek. Odwiedził mnie Farman, który jest kapłanem Freyra,
tak jak ja jestem kapłanem Thora. Z tą jednak różnicą, że Farman już kilkakrotnie odwiedzał
tamten świat, podczas gdy ja nie byłem tam ani razu. Mówił, że był w Wielkiej Sali, tam
gdzie spotykają się bogowie, aby decydować o losach dziewięciu światów. Stał przy samej
ziemi, niczym mysz szukająca okruchów. Widział jak obradują bogowie, ujrzał też mojego
ucznia Shefa. Nie miał wątpliwości, że to on, widział go nieraz w kuźni. Ubrany był dziwnie,
niczym myśliwy w lasach Halogalandu i z trudem utrzymywał równowagę, jakby został oka-
leczony. Farman widział, jak przemówił do niego ojciec bogów i ludzi. Gdyby Shef przypom-
niał sobie, co wtedy usłyszał...
- Rzadko się zdarza, żeby jeden podróżnik do tamtego świata zobaczył drugiego. Rzadko
też bogowie zwracają się do podróżników, zwykle nie zauważają nawet ich obecności. I jest
jeszcze jedna rzecz. Ktokolwiek dał chłopcu imię, nie wiedział co czyni. Teraz jest to imię
nadawane psom, nie było tak jednak zawsze. Czy słyszałeś kiedyś o Skioldzie?
- To założyciel dynastii Skioldungów, królów Danii. Przodek królów, których Ragnar i
jego synowie wygnaliby najchętniej z kraju, gdyby tylko mogli.
- Anglicy nazywają go „Scyld Sceafing - Shield with the Sheaf, czyli Tarcza ze Snopem i
opowiadają bzdurną historię jak dryfował przez ocean na swojej tarczy, mając za żagiel snop
zboża, stąd właśnie miał wziąć się jego przydomek. Nie wiedzą jednak, że „Sceafing” to
znaczy także „Syn Sheafa”. Kim więc był Sheaf? Kimkolwiek był, to on właśnie posłał za
morze najpotężniejszego z królów i powiedział mu jak uczynić życie ludzkie szczęśliwym i
pełnym chwały. Sheaf to imię zwiastujące wielkie szczęście, zwłaszcza gdy zostanie nadane
bezwiednie. Sheaf lub Shef, bo tak właśnie wymawiają to imię mieszkańcy tych stron.
- Musimy wyrwać chłopca z rąk Ivara. Jego także ludzie widzieli w tamtym świecie. Nie
miał jednak ludzkiej postaci.
- To człowiek o wielu obliczach.
- To jeden z rodu demona Lokiego, zesłany na ziemię, aby siał na niej spustoszenie. Mu-
simy uchronić przed nim mego ucznia. Ale jak możemy tego dokonać? Jeżeli nie powstrzy-
mają go twoje perswazje, Brand, ani moje prośby, czy zdołamy go jakoś przekupić? Czy jest
coś, czego Ivar pragnie bardziej niż zemsty?
- Nie wiem, co sądzić o tej historii o innych światach - rzekł Brand. - Znalazłem się wśród
was, ponieważ mogę przy waszej pomocy zdobyć wiele różnych umiejętności, poza tym, po-
dobnie jak wy, nie lubię chrześcijan i szaleńców w rodzaju Ivara. Ten chłopak dokonał niez-
wykłej rzeczy przychodząc do obozu po dziewczynę. Trzeba mieć ikrę, żeby coś takiego zro-
bić. Wiem o tym dobrze. Pamiętam, jak za namową waszych towarzyszy przyjechałem do
Braethraborgu, aby wciągnąć Ragnarssonów w tę wojnę. Życzę chłopcu jak najlepiej. Nie
znam zamiarów Ivara, nikt ich pewnie nie zna. Powiem wam jednak, czego mu potrzeba. Być
może i on zdaje sobie z tego sprawę, mimo swego szaleństwa. Lecz jeśli nie, Wężowe Oko
powinien przemówić mu do rozsądku.
Kiedy wypowiadał te słowa, pozostali mężczyźni pokiwali ze zrozumieniem głowami.
Shef zorientował się od razu, że to nie ludzie Ivara przyszli po niego. Nie byli to także
gaddgedlarowie, nie wyglądali też na przybyszów z Norwegii. Ludzie, którzy po niego
przyszli, byli potężnie zbudowani i w sile wieku, włosy mieli już posiwiałe.
Shef zauważył srebrne pasy i złote naramienniki, świadczące o odnoszonych w
przeszłości sukcesach. Kiedy dowódca straży zastąpił im drogę, Shef nie dosłyszał wyjaśni-
enia, jakiego jeden z nich udzielił szeptem. Strażnik zaczął wykrzykiwać coś w odpowiedzi
gestykulując w stronę zrujnowanych zabudowań obozu. Zanim jednak zdołał dokończyć
zdanie, rozległ się jęk poprzedzony głuchym odgłosem. Przybysz spojrzał na ziemię
upewniając się, czy sprawa została zakończona, a następnie schował do rękawa worek z pi-
askiem.
Po chwili mężczyźni rozcinali już krępujące Shefa więzy. Jego serce zaczęło walić jak
szalone. Czy czeka go śmierć? Czy wyciągają go stąd, aby poprowadzić na ścięcie? Shef za-
gryzł wargi. Nie mógł pozwolić sobie na błaganie o litość, zaraz by go wyśmiali.
Zaciągnęli go kilka jardów dalej w stronę innych zabudowań, gdzie przetrzymywano
więźniów. Zatrzymali się przed wejściem do niewielkiej komórki. Shef zorientował się, że
jeden z przybyłych wojowników, zapewne ich przywódca, przypatruje mu się niezwykle
uważnie, jakby chciał coś wyczytać z jego twarzy.
- Rozumiesz po norwesku?
Shef skinął głową.
- Zrozum więc, że jeśli ty będziesz mówił, to bez znaczenia, lecz jeśli on się odezwie, być
może uda ci się zachować życie. Całkiem niewykluczone. Jest coś, co ciebie może uratować,
dla mnie zaś znaczy jeszcze więcej. Niezależnie od tego, czy masz umrzeć czy nie, niedługo
będziesz potrzebował przyjaciela. Przyjaciela na dworze Ragnarssonów. Jest wiele sposobów,
w jakie stracić można życie.
Potem Shef wepchnięty został do ciemnej komórki. W ścianę wbite były dwa metalowe
pierścienie, przez które przeciągnięto łańcuchy. Shef poczuł jak mężczyźni zakładają mu na
szyję obręcz, obręcz połączoną z łańcuchami. Nogi pozostawili nie związane, jednak jego
ręce były wciąż skrępowane. Mógł wstać i przechadzać się po kilka kroków w każdą stronę,
tyle na ile pozwalał łańcuch.
Wkrótce Shef zorientował się, że w celi znajduje się ktoś jeszcze. Widział zwieszający się
ze ściany łańcuch, ginący gdzieś w ciemności. Wyobrażając sobie leżącą na ziemi postać poc-
zuł nagle przypływ lęku i wstydu.
- Panie? - spytał niepewnie. - Panie, czyś jest królem?
Postać wzdrygnęła się nerwowo.
- Jestem król Edmund, syn Edwolda, władca East Anglii. Lecz kim ty jesteś, skoro
mówisz jak człowiek z Norfolku? Nie jesteś żadnym z mych rycerzy. Czy przybyłeś wraz z
pospolitym ruszeniem? Zostałeś schwytany w lesie? Zbliż się trochę, abym mógł ujrzeć twe
oblicze.
Shef odwrócił się w stronę króla, a promień słońca oświetlił nagle jego twarz.
- A więc to ty. Ty, który stanąłeś pomiędzy mną a Ivarem. Pamiętam cię dobrze. Nie
miałeś pancerza ani broni, lecz powstrzymałeś przez dobrą chwilę jednego z moich
najlepszych ludzi, Wiggę. Gdyby nie ty, to byłyby ostatnie chwile w życiu Ragnarssona.
Dlaczego Anglik miałby ratować Ivara? Uciekłeś swemu panu? Byłeś niewolnikiem u zakon-
ników?
- Moim panem był twój tan, Wulfgar - rzekł Shef. - Wiesz panie, co zrobili z nim wikin-
gowie.
Król skinął głową. Oczy Shefa przyzwyczaiły się do słabego oświetlenia i chłopak mógł
już przypatrzeć się obliczu swego władcy. Oblicze to nie wyrażało litości, było skupione i
poważne.
- Zabrali też jego córkę, moją mleczną siostrę. Przyszedłem tutaj, aby ją odzyskać. Nie
zamierzałem chronić Ivara, lecz twoi ludzie, panie, zamierzali zabić ich oboje. Chciałem
tylko, abyś pozwolił mi zabrać ją na bok. Wtedy przyłączyłbym się do ciebie. Nie jestem wik-
ingiem. Dwóch z nich zabiłem własnymi rękami. Poza tym zrobiłem coś dla ciebie, mój pa-
nie, coś co usiłowali wcześniej twoi ludzie...
- Zrobiłeś to, widziałem. Wołałem, aby ktoś przełamał pierścień i tobie się to udało. Tobie
i garstce wieśniaków, przy pomocy masztu. Gdyby Wigga o tym pomyślał, albo Totta, albo
Eddi, zrobiłbym z nich najbogatszych ludzi w królestwie. Co też ja wtedy obiecywałem?
Edmund pokręcił w milczeniu głową i spojrzał na Shefa.
- Czy wiesz, co oni chcą ze mną zrobić? Budują teraz ołtarz ku czci swoich pogańskich
bogów. Jutro przyjdą po mnie i położą mnie na nim. Wtedy wkroczy Ivar. Zabijanie królów to
jego rzemiosło. Powiedzieli mi, że na jutro przygotował on coś specjalnego. Chciał zostawić
to dla króla Northumbrii, Elli, zabójcy jego ojca, lecz zdecydował, że ja także na to zasługuję.
Położą mnie na ołtarzu, twarzą do ziemi. W środek moich pleców Ivar wbije swój miecz. Wi-
esz, jak żebra przylegają ściśle do kręgosłupa i tworzą na piersiach kościaną klatkę? Ivar
będzie nacinał je po kolei zaczynając od tych na samym dole. Mówią, że użyje miecza tylko
do pierwszego cięcia, potem korzystać będzie z młota i dłuta. Potem wykroi w plecach wielką
dziurę, włoży do środka ręce i będzie wyciągać stamtąd żebra, jedno po drugim.
Król mówił spokojnie.
- Sądzę, że powinienem wtedy umrzeć. Mówią, że potrafi pozostawić człowieka przy ży-
ciu, aż do tego momentu, jeżeli tylko uda mu się ciąć nie zbyt głęboko. Lecz kiedy wyciąga
żebra na zewnątrz, serce musi pęknąć. Na koniec wyciągają też twoje płuca i ustawiają żebra
w ten sposób, że wyglądają jak skrzydła kruka lub orła. Dlatego nazywają to „wycinaniem
krwawego orła”. Zastanawiam, jakie to będzie uczucie, kiedy zatopi ostrze w moich plecach.
Wiesz chłopcze, wydaje mi się, że jeśli uda mi się zachować zimną krew do tego momentu,
reszta pójdzie już łatwo. Ale dotyk tej zimnej stali na plecach, zanim jeszcze nastąpi ból...
Nigdy nie sądziłem, że coś takiego może mnie spotkać. Chroniłem mój lud, nigdy nie zła-
małem żadnej przysięgi, byłem hojny dla sierot. Czy wiesz, chłopcze, co powiedział Chrystus,
kiedy wisiał umierający na krzyżu?
Shef potrząsnął głową. Nauki ojca Andreasa ograniczały się zazwyczaj do przypominania
o obowiązku daniny na rzecz Kościoła.
- „Mój Boże, czemuś mnie opuścił?”
Król zamilkł na chwilę.
- Wiem dobrze, dlaczego on chce to zrobić. W końcu jestem władcą, tak jak on. Wiem,
czego potrzebują teraz jego ludzie. Ostatnie miesiące nie były dobre dla jego armii. Wyda-
wało im się, że będą mieli łatwy początek kampanii, zanim zdecydują się ruszyć na York. I
tak mogło się stać, gdyby nie to, co zrobili z twoim opiekunem. Niewiele udało im się zebrać
łupów, ot garstkę niewolników, a teraz jeszcze przerzedziły im się szeregi. Widzieli swoich
przyjaciół, jak umierali z ran, a wielu czeka jeszcze na śmierć ze zgorzeli. Jeżeli nie zobaczą
czegoś naprawdę krzepiącego, gotowi są stracić ducha. Ivar potrzebuje jakiegoś tryumfu. Eg-
zekucji. Albo...
Shef przypomniał sobie ostrzeżenie, jakie usłyszał przy wejściu do celi.
- Nie mów zbyt otwarcie, panie. Oni chcą, żebyś mówił. Chcą też, żebym ja słuchał.
Edmund zaśmiał się krótko. Słońce było już nisko i w celi panowała niemal zupełna
ciemność.
- Słuchaj więc. Obiecałem ci połowę skarbu Raedwalda, jeśli rozbijesz linię wikingów.
Zrobiłeś to. Możesz mieć nawet cały skarb, powierzę ci sekret, a ty zrobisz, co będziesz
uważał. Ten, kto przekaże im tę wiadomość, uratować może życie i sporo zyskać. Gdybym to
ja im o tym powiedział, mógłbym zostać jarlem. Nie jest jednak rzeczą króla kierować się
lękiem. Ale ty, chłopcze, zyskać możesz niejedno. Słuchaj więc uważnie i dobrze zapamiętaj.
Zdradzę ci sekret skarbu Wuffingasów.
Król zamilkł, a po chwili zaczął mówić półgłosem:
Gdzie bród u wierzb, drewniany most
Tam królów ród w swych łodziach śpi
Cztery pagórki w ziemi tkwią;
Patrz na północ i omiń trzy.
W czwartym spoczywa tajemny skarb,
Strzeże go Wuffa, z Wehhy krwi.
Odszukaj go, jeśli masz hart.
Głos zamarł nagle.
- To moja ostatnia noc, chłopcze. Być może twoja także. Pomyśl co zrobić, aby uratować
życie. Nie sądzę, by angielska zagadka okazała się prosta dla wikingów. Lecz jeśli z ciebie
tylko zwykły prostaczek, ty także nie pojmiesz ni słowa.
Rozdział jedenasty
Wielka armia gnębiona była niepokojem i niepewna swej siły, dokładnie jak przewidział
to król Edmund. Została zaskoczona i częściowo rozbita przez władcę niewielkiego pańs-
tewka, królika, o którym nawet nie słyszeli i choć wszystko skończyło się pomyślnie, w głębi
serca wikingowie wiedzieli, że nie są jeszcze zdolni do następnej bitwy. Wprawdzie zabici
zostali już pochowani, ranni przychodzili do zdrowia, a dowódcy poszczególnych kontyn-
gentów porozumieli się w sprawie wymiany ludzi i sprzętu, jednak wojownicy potrzebowali
czegoś, co przywróciłoby im wiarę we własne siły. Jakiegoś rytuału, który pomógłby im
uwierzyć, że nadal są wielką armią - postrachem chrześcijan, niezwyciężonymi zastępami
Północy.
Od samego rana ludzie tłoczyli się wokół wytyczonego poza obrębem obozu terenu, gdzie
miało odbyć się wielkie zebranie. Zgodnie z tradycją, aplauz miano wyrażać uderzeniami
mieczy o tarcze. W tym samym czasie trwała narada przywódców.
Shef był przygotowany na przyjście żołnierzy. Odczuwał silny głód i silne pragnienie,
które wysuszyło mu język i usta, był jednak w pełni świadomy i czujny. Edmund także już się
obudził, nie zdradzał jednak tego żadnym ruchem. Shef nie odważył się do niego przemówić.
Ludzie Wężowego Oka zjawili się z tą samą pewnością siebie, co poprzedniego dnia. W
przeciągu kilku sekund zdjęli Shefowi żelazną obręcz i wyprowadzili go na zewnątrz w półm-
rok jesiennego poranka. Nad rzeką wciąż wisiała mgła, kropelki wody zebrały się też na
krawędzi dachu. Shef wpatrywał się w nie intensywnie, zastanawiając się, czy udałoby mu się
je zlizać.
- Rozmawialiście wieczorem. Co ci powiedział?
Shef potrząsnął głową i wskazał skrępowanymi rękami w kierunku pasa mężczyzny, do
którego przywiązany był skórzany bukłak. Mężczyzna podał mu go w milczeniu. W środku
było piwo, gęste i zawiesiste, zaczerpnięte bez wątpienia z samego dna beczki. Shef wypił je
duszkiem przechylając głowę do tyłu. Kiedy skończył, wytarł usta rękami i poczuł jak piwo
zaczyna wypełniać całe jego ciało niczym skórzany worek. Wikingowie obserwowali go z
rozbawieniem.
- Dobre, co? Piwo jest dobre. Życie także. Jeśli chcesz spróbować więcej obu tych rzeczy,
lepiej nam opowiedz, co usłyszałeś.
Dolgfinn obserwował twarz Shefa z niezwykłą uwagą. W jego oczach czaiła się wątpli-
wość, był w nich jednak także upór. Mężczyzna odwrócił się i przywołał ręką jednego ze sto-
jących w pobliżu wojowników. Shef od razu go rozpoznał. Ten człowiek ze złotym
łańcuchem na szyi i mieczem o srebrnej rękojeści był jego ojcem.
Kiedy ruszył w stronę Shefa, pozostali cofnęli się nieco, aby pozostawić obu mężczyzn
sam na sam. Przyglądali się sobie przez kilka selcund, badając wzrokiem od stóp do głów.
Patrzy na mnie w ten sam sposób w jaki ja patrzę na niego - pomyślał Shef. Próbuje roz-
poznać się w moim ciele, ja zaś w jego. Wie już, że jestem jego synem.
- Spotkaliśmy się już kiedyś - zaczął Sigvarth - na pewnej drodze. Muirtach powiedział,
że w obozie jest pewien młody Anglik, który przechwala się, że mnie pokonał w walce. Teraz
mówią mi, że jesteś mym synem. Twierdzi tak ten pomocnik medyka, chłopak, który przybył
tu wraz z tobą. Czy to prawda?
Shef skinął głową.
- To świetnie. Tęgi z ciebie zuch, dobrze walczyłeś. - Sigvarth podszedł jeszcze bliżej i
dotknął bicepsów Shefa. - Stoisz jednak po złej stronie, synu. Wiem, że twoja matka to
Angielka, ale tak samo jest z połową wojowników naszej armii. Można by powiedzieć, że są
Anglikami, Frankami, Irlandczykami albo Finami, lecz krew dziedziczy się po ojcu. Wiem
oczywiście, że ciebie wychowali Anglicy, chował cię ten głupiec, którego chciałeś ocalić. Ale
co oni dla ciebie właściwie zrobili? Jeżeli wiedzieli, że jesteś moim synem, śmiem twierdzić,
że ciężkie było twoje życie. Czy się mylę?
Sigvarth spojrzał na chłopca, świadom, że słowami tymi powinien go sobie zjednać.
- Uważasz pewnie, że zostawiłem cię tam na pastwę losu. Masz rację, tak było. Lecz nie
wiedziałem wtedy o twoim istnieniu, nie znałem cię. Teraz jest inaczej. Widzę, jak wyrosłeś,
widzę, że mógłbyś stać się moją chlubą. Powiedz tylko słowo, a uznam cię swoim prawowi-
tym synem. Będziesz miał takie same prawa i przywileje jakbyś się narodził w moim domu.
Porzuć Anglików. Porzuć chrześcijan. Zapomnij o swojej matce. Pójdę do Ivara i poroz-
mawiam z nim o tobie, jako o moim synu, a słowa moje poprze Wężowe Oko. Masz kłopot,
synu, i trzeba cię z niego wyciągnąć.
Shef spojrzał w górę ponad ramieniem ojca. Przypomniał sobie koński żłób i znoszone z
pokorą razy. Przypomniał sobie klątwę, jaką rzucił na niego ojczym i oskarżenie o tchór-
zostwo. Przypomniał sobie niekompetencję, ociężałość i powolność angielskich oddziałów,
rozdrażnienie Edricha z powodu ich niezdecydowania. Czy można odnosić zwycięstwa mając
przy boku takich ludzi? Później dostrzegł stojącego kilka kroków za plecami Sigvartha
młodzieńca o jasnej cerze i wystających jak u konia siekaczach. On także jest synem Sigvar-
tha - pomyślał Shef. Jeszcze jeden przyrodni brat. W dodatku wyraźnie nierad z obrotu
sprawy.
Shef przypomniał sobie śmiech Alfgara dochodzący z zarośli.
- Co powinienem uczynić? - spytał w końcu.
- Opowiedz nam, co usłyszałeś od króla Jatmunda. Albo wyciągnij z niego to, co
chcielibyśmy wiedzieć.
Shef przyjął wyzwanie i splunął prosto na skórzany but ojca błogosławiąc w myśli wypite
piwo.
- Odrąbałeś ręce i nogi Wulfgara, podczas gdy przytrzymywali go twoi ludzie. Potem
pozwoliłeś im zgwałcić moją matkę, nie zważając na to, że urodziła ci syna. Nie jesteś żaden
„drengir”. Jesteś niczym. Przeklinam krew, którą od ciebie dostałem.
W jednej chwili pomiędzy nimi stanęli ludzie Sigurtha, próbowali powstrzymać Sigvar-
tha, który chwytał już za miecz. Nie opierał się jednak zbyt silnie. Kiedy odciągali go do tyłu,
wciąż wpatrywał się w syna z jakąś tęsknotą w oczach. Myśli pewnie, że pozostało jeszcze
coś do powiedzenia - zreflektował się Shef. Stary głupiec.
- A więc zrobiłeś, co chciałeś - mruknął Dolgfinn, wysłannik Sigurtha, popychając
chłopca do przodu. - Twoja sprawa. Wyprowadźcie go na zewnątrz, za palisadę - zwrócił się
do swoich ludzi. - Przyprowadzicie tam też tego króla, wcześniej jednak upewnijcie się, czy
aby nie nabrał rozumu. Ci Anglicy nie potrafią walczyć ani się poddać, kiedy trzeba. Teraz
życie Jatmunda należy do Ivara, a przed zmierzchem stanie przed obliczem Odyna.
Armia wikingów zebrała się już za wschodnią palisadą. Ludzie tłoczyli się po trzech stro-
nach pustego kwadratu, wzdłuż czwartego boku stali jedynie jarlowie oraz całe najwyższe
dowództwo z Ragnarssonami na czele.
W chwili, gdy podchodził tam eskortowany przez grupkę wojowników Shef, z gardeł ze-
branych popłynął nagle tryumfalny okrzyk, któremu towarzyszył brzęk metalu. Sekundę
później miecz odrąbał głowę stojącemu w rogu wysokiemu mężczyźnie o kredowobiałej
twarzy. Shef patrzył z niedowierzaniem, widział już w swoim życiu wiele trupów, ale taka
scena była dla niego nowością. Nie dadzą mi wiele czasu na przygotowanie, pomyślał. Muszę
być gotowy, jak tylko usłyszę brzęk mieczy.
- Co to za jeden? - spytał Shef wskazując w stronę rzucanej właśnie na stos głowy.
- To jeden z angielskich rycerzy. Ktoś mówił, że walczył naprawdę dobrze i wiernie
bronił swego pana, więc powinniśmy dostać za niego okup. Lecz Ragnarssonowie postanow-
ili, że nie czas teraz na branie okupów. Trzeba dać Anglikom lekcję. Teraz twoja kolej.
Żołnierze wypchnęli go do przodu, niemal na sam środek kwadratu, tak że znalazł się o
dziesięć kroków od najwyższych dowódców.
- Kto ma ochotę przedstawić tę sprawę? - odezwał się jeden z mężczyzn donośnym
głosem.
Gwar zaczął wyraźnie słabnąć. Z szeregu wyszedł Ivar Ragnarsson. Jego prawe ramię
unieruchomione było na temblaku. To dlatego nie mógł walczyć przeciw rycerzom Edmunda
- pomyślał Shef.
- Ja ją przedstawię - rzekł Ivar. - Stoi przed wami nie wróg, lecz zdrajca. Nie jest to jeden
z ludzi Jatmunda, lecz jeden z moich. Przyjąłem go do swego oddziału, nakarmiłem, dałem
schronienie. Kiedy przyszli Anglicy, nie walczył dla mnie. W ogóle nie walczył. Przybiegł do
mojego obozu i uprowadził moją kobietę. Skradł mi ją, a ona nigdy już nie może mi zostać
zwrócona. Nie należy już do mnie, choć została mi ofiarowana w majestacie prawa przez jarla
Sigvartha. Wyznaczyłem okup za tę dziewczynę, lecz on nie może go spłacić. Nawet jednak
gdyby mógł, zabiłbym go za wyrządzoną mi zniewagę. Poza tym nasza armia powinna ukarać
go za zdradę. Kto jest za?
- Popieram - zawołał posiwiały mężczyzna stojący obok Ivara, zapewne Ubbi lub
Halvdan. W każdym razie któryś z Ragnarssonów, jednak nie ich wódz, Sigurth, który stał bez
ruchu w samym środku szeregu. - Popieram cię - ciągnął mężczyzna. - Ten człowiek miał
szansę wykazać się lojalnością, odrzucił ją jednak. Przyszedł do naszego obozu jako szpieg i
złodziej.
- Jaką karę proponujesz? - spytał herold.
- Śmierć to zbyt mało - wykrzyknął Ivar. - Żądam jego oczu za zniewagę, jaką mi
wyrządził, żądam jego jaj za to, że zabrał mi kobietę. Żądam jego rąk za zdradę, jakiej
dopuścił się w stosunku do armii. Kiedy będzie po wszystkim, niechaj zachowa swe życie.
Shef poczuł jak przeszywa go dreszcz. Jego kręgosłup zamienił się nagle w kawał lodu.
Zaraz rozlegnie się okrzyk i brzęk stali, pomyślał z przerażeniem, a potem pójdzie prosto w
ręce kata.
Z tłumu stojących po przeciwległej stronie mężczyzn wyszedł jednak potężny wojownik z
przewiązaną zaplamionym bandażem ręką.
- Jestem Brand. Zna mnie tutaj wielu.
Jego słowom towarzyszył okrzyk poparcia i aprobaty.
- Chciałem powiedzieć o dwóch rzeczach. Po pierwsze, powiedz nam Ivarze, skąd
wziąłeś tę dziewczynę? Albo skąd wziął ją Sigvarth? Jeżeli ją porwał, a chłopak zabrał ją z
powrotem, co jest w tym złego? Powinieneś był go zabić w czasie kradzieży. Jeśli tego nie
zrobiłeś, zbyt późno już, żeby wzywać do zemsty. Jest jeszcze druga rzecz. Przyszedłem ci
pomóc, Ivarze, kiedy otoczyli cię rycerze Jatmunda. Walczę już od dwudziestu lat i nigdy się
nie cofnąłem przed atakiem. Tę oto ranę dostałem, gdy walczyłem za ciebie. Przerwij mi, jeśli
to nieprawda! Widziałem jak angielski król wraz ze swymi wyszedł prosto na ciebie. Byłeś
ranny i nie mogłeś nawet unieść miecza. Twoi ludzie byli martwi, a ja miałem tylko lewą
rękę, aby cię bronić. Kto wtedy zasłonił cię swoim ciałem, jeśli nie ten młodzieniec? To on
właśnie powstrzymał Anglików dopóki nie wróciłem tam wraz z Arnketilem i jego drużyną.
Powiedz, Arnketilu, czy ja kłamię?
- Było tak jak powiedziałeś, Brandzie - odezwał się ktoś z tłumu. - Widziałem Ivara,
widziałem Anglików, widziałem też chłopca. Pomyślałem, że zaraz zabiją go w tej potyczce i
zrobiło mi się. przykro, bowiem walczył dzielnie.
- Tak więc oskarżenie o porwanie upada. Oskarżenie o zdradę nie jest prawdziwe, bow-
iem właśnie temu chłopcu zawdzięczasz życie. Nie wiem, co łączyć go może z Jatmundem,
chcę jednak powiedzieć, że jeśli jest dobry w porywaniu kobiet, mam dla niego miejsce w
swojej drużynie. Potrzeba nam paru nowych ludzi. A jeśli ty nie potrafisz sam strzec swoich
kobiet, Ivarze, w porządku, twoja sprawa, ale nie mieszaj do tego armii.
Shef zobaczył, jak Ivar podchodzi do Branda wpatrując się w niego z nienawiścią i obli-
zując wargi językiem niczym wąż. Wokół rozległ się pomruk zainteresowania. Nie był to ob-
jaw wrogości, żołnierze lubili takie przedstawienia.
Brand nie poruszył się nawet, oparł tylko lewą dłoń na rękojeści miecza. Ivar stanął jakieś
trzy kroki od niego i podniósł do góry zabandażowaną rękę, tak żeby wszyscy mogli ją zo-
baczyć.
- Kiedy twoja dłoń będzie już sprawna, przypomnę sobie, co mi teraz powiedziałeś,
Brandzie - syknął Ivar.
- Ja też ci o tym przypomnę, kiedy wyleczysz już swój bark - odparował Brand.
Ich spór przerwał nagle potężny i lodowaty głos Sigurtha Ragnarssona, zwanego
Wężowym Okiem.
- Armia ma przed sobą znacznie poważniejsze rzeczy niż dyskusje o chłopcach.
Słuchajcie więc. Mój brat Ivar musi dostać zapłatę za uprowadzoną kobietę. W zapłacie za
własne życie, Ivar musi zwrócić chłopcu jego życie, i nie okaleczyć go zbyt dotkliwie. Chłop-
iec musi żyć, lecz musi także zostać ukarany. Przyszedł tu jako jeden z nas, lecz nie zachował
się jak nasz prawdziwy towarzysz. Gdy nas zaatakowano, myślał o własnym zysku. Jeżeli
miałby przyłączyć się do załogi Vigi-Branda, musimy dać mu lekcję. Nie obetniemy mu ręki,
bo nie będzie mógł walczyć, nie pozbawimy jąder, bo nie chodziło tu naprawdę o kradzież
kobiety. Armia zabierze mu jednak oko.
Shefowi z trudem udało się ustać na swoim miejscu, kiedy usłyszał okrzyk aprobaty.
- Nie dwoje oczu. Jedno. Co na to armia?
Jego słowa powitał ryk entuzjazmu i brzęk ostrzy. Shef popchnięty został w narożnik
kwadratu. Mężczyźni rozstąpili się i chłopiec ujrzał metalowy kosz z rozgrzanymi do czer-
woności węglami i Thorvina dmuchającego w miechy. Do Shefa podszedł pobladły ze zden-
erwowania Hund.
- Trzymaj się - mruknął po angielsku, podczas gdy mężczyźni przewrócili Shefa na
ziemię i odchylili do tyłu jego głowę. Shef zorientował się, że brązowe ramiona, które
obejmują go jak kleszcze, należą do Thorvina. Próbował się wyrwać, krzyczeć, oskarżyć ich o
zdradę, ale ktoś wepchnął mu w usta kawał szmaty. Do jego twarzy zbliżała się rozżarzona do
białości igła, czuł naciskający na gałkę oczną kciuk. Zacisnął mocno oczy i raz jeszcze
spróbował przekrzywić głowę, krzyknąć.
Czuł bezustanny, nieubłagany uścisk. Opalony nad ogniem szpic igły zbliżał się wciąż do
prawego oka. Ból, paroksyzm bólu ogarniający niczym rozszalały ogień wszystkie zakamarki
mózgu. Po chwili łzy i krew zmieszane razem i spływające wolno po policzku, a gdzieś w tle
syk rozgrzanego metalu zanurzanego w wodzie.
Unosił się w powietrzu, właściwie wisiał nogami ku ziemi. Jego oko przebite było
ostrzem, a przeraźliwy ból wykrzywił twarz. Ból nie zmniejszał się wcale, nie zanikał. Umysł
jednak był jasny i skupiony.
Nietknięte było także jego drugie oko. Pozostało otwarte i nie mrugało nawet.
Niezależnie, w którym ze światów się akurat znajdował, mógł się przyglądać wszystkiemu.
Teraz był bardzo, bardzo wysoko. W dole widział góry, równiny, rzeki i morza, na których
bieliły się czasem żagle wikingów. Po równinach maszerowały wielkie armie wzbijając w górę
tumany kurzu: to chrześcijańscy królowie Europy i pogańscy nomadowie przygotowywali się
do kolejnej wojny. Zorientował się, że jeśli zwęził odpowiednio oczy, a właściwie oko,
dostrzec mógł co tylko zapragnął. Mógł czytać z ust dowódców i żołnierzy, z ust cesarza
Greków i tatarskiego chana.
Pomiędzy nim a rozpościerającym się w dole światem szybowały ptaki. Dwa z nich minęły
go całkiem blisko, tak że dostrzec mógł żółty błysk ich inteligentnych oczu. Ich pióra były
połyskliwie czarne, a dzioby ostro zakrzywione. To kruki, kruki, które wydziobywały ludziom
oczy. Przyjrzał im się nieruchomym wzrokiem, a one zwinęły skrzydła i odleciały pospiesznie.
Igła przeszywająca oko, czy to ona utrzymywała go w powietrzu? Na to wyglądało. W
takim jednak razie powinien był już dawno nie żyć. Nikt nie mógł żyć z ostrzem
przechodzącym przez mózg i czaszkę i wbitym w drzewo. Znowu przeszył go ból. Twarz
wykrzywił grymas, ręce zwieszały się w dół, bezwładne jak u trupa. Zobaczył nadciągające
kruki: zaciekawione, tchórzliwe, sprytne i wyczulone na każdy objaw słabości. Szybowały w
jego stronę, trzepotały skrzydłami. Były coraz bliżej. W końcu kilka wylądowało na jego
barkach. Tym razem wiedział jednak, że nie powinien obawiać się ich dziobów. Przyleciały do
niego, aby dodać mu otuchy, podtrzymać na siłach. Zbliżał się król.
Postać uniosła się z tego punktu na ziemi, od którego odwrócił właśnie wzrok i zatrzymała
się tuż przed nim. Była naga, a twarz wykrzywiało jej nieludzkie cierpienie. Ujrzał lejącą się
po biodrach krew, sterczące z pleców krwawe skrzydła i całkowicie zapadniętą pierś. W dłoni
trzymała własny kręgosłup.
Przez moment wisieli tak twarzą w twarz, oko w oko. Postać rozpoznała go, zmierzała
jednak ku swemu odległemu przeznaczeniu, poza obrębem dziewięciu światów. Tam gdzie nikt
prawie się nie zapuszcza. Poczerniałe wargi poruszyły się nieznacznie.
- Nie zapomnij. Nie zapomnij słów, których cię nauczyłem.
Ból w oku Shefa podwoił się jeszcze, chłopak krzyknął i potrząsnął głową chcąc uwolnić
się od przytrzymującego go szpikulca. Nagle poczuł wokół siebie delikatny dotyk czyichś rąk.
Powoli otworzył oko. Nie był to już panoramiczny krajobraz dziewięciu światów rozciągający
się z wierzchołka wielkiego dębu, lecz pochylająca się nisko twarz Hunda. Hunda trzy-
mającego igłę. Shef krzyknął ponownie i starał się wyswobodzić z uścisku, ręce jednak za-
cisnęły się na nim jeszcze mocniej.
- Spokojnie, spokojnie - szeptał Hund. - Już po wszystkim. Nikt cię już nie tknie.
Należysz do armii, do drużyny Branda z Halogalandu. Przeszłość została zapomniana.
- Muszę sobie przypomnieć... - krzyknął Shef.
- Co takiego?
Łzy wypełniły jego oczy, to zdrowe i to, które właśnie stracił.
- Nic już nie pamiętam... - szepnął. - Zapomniałem sekretne słowa wypowiedziane przez
króla.